Marian Brandys Generał Arbuz Adamowi Od autorytetu do autorytetu I Właśnie skończyłem czytać obszerną, doskonale udokumentowaną biografię generała Józefa Zajączka pióra Jadwigi Nadziei. Dociekliwa historyczka strawiła znaczną część życia na gromadzeniu wszystkiego, co kiedykolwiek napisano bądź powiedziano o smutnej pamięci księciu_namiestniku kongresowego Królestwa Polskiego. Wskutek przeładowania drobiazgową faktografią, zwłaszcza z zakresu wojskowości, książka pani Nadziei jest nieco trudna w czytaniu, ale pokazany wszechstronnie Zajączek wyłania się z niej jak żywy. I ten "napoleoński" - najlepiej znany z ołówkowego portretu Dutertre'a, skreślonego z natury podczas wyprawy egipskiej - wysoki, postawny, o nieufnym, odpychającym wyrazie twyrzy, generał rewolucyjnej Francji, przepasany trójbarwną szarfą, w dwurożnym francuskim kapeluszu z piórami, tak jakoś osadzonym na głowie, że sprawia wrażenie raczej czapy polskiego szlachciury; i drugi Zajączek - "kongresowy" - starszy o lat trzydzieści beznogi inwalida, postukujący kulami, rozczulająco intymny w domowym pikowanym kaftaniku, uśmiechający się dobrodusznie pod koafiurą misternie trefionych loczków. Takim widywał go Kajetan Koźmian, kiedy składał mu wizyty w ostatnich latach jego życia. W burzliwej, pełnej gwałtownych wstrząsów i zakrętów, a w ostatecznych wyrazie zdecydowanie ponurej biografii Józefa Zajączka osobliwe jest to, że co kilkanaście stronic natrafia się w niej na elementy wręcz humorystyczne. Poczynając od nazwiska Zajączek herbu Świnka! Trudno by było wymyślić dla nielubianego prominenta nazwisko bardziej ośmieszające, bardziej wystawiające na sztych, bardziej prowokujące do wszelkiego rodzaju złośliwości: kalamburów, dowcipów, ataków satyrycznych. Współcześni nie przeoczyli tej okazji: wykorzystywali ją aż do przesytu. Przez całe życie nękały Zajączka niewybredne żarty z jego nazwiska. Kto wie, czy nie one właśnie przyczyniły się do owego nieufnego, odpychającego wyrazu twarzy, uwiecznionego na portrecie Dutertre'a? Kpiny ze "zwierzęcego" nazwiska nie ustawały nawet wówczas, kiedy zajęło ono zaszczytne miejsce na paryskim Łuku Tryumfalnym, w poczcie najwybitniejszych dowódców wojen napoleońskich, ani wtedy, gdy - uświetnione tytułem książęcym i godnością wicekróla - zaległo posępnym cieniem nad satelickim państewkiem polskim, utworzonym przez kongres wiedeński. Im wyżej właściciel ośmieszonego nazwiska wspinał się w hierarchii społecznej, tym zacieklej go atakowano. W złośliwych napaściach na "zajączka, z którego car zrobił królika", współdziałali ramię w ramię: anonimowi autorzy ulicznych wierszy ulotnych i najwybitniejsi poeci polskiego Oświecenia, na czele z Julianem Ursynem Niemcewiczem. Narzuconego namiestnika wyszydzano na wsi i w mieście, w koszarach i na uniwersytecie, w trzeciorzędnych traktierniach i najwykwintniejszych salonach stolicy. W satyrycznych wierszykach szarpano go bez litości, nieraz w niezgodzie z prawdą i niesprawiedliwie. Nawiązując do nazwiska, pomawiano go o tchórzostwo, nawiązując do herbu - o rozpustę, chociaż w życiu nie był ani tchórzem, ani rozpustnikiem. Ale prominent, który raz przepadł w opinii publicznej, nie może liczyć u rodaków na litość i sprawiedliwość. Oto jest sternik nieszczęsnego kraju:@ zajączek z ducha, świnka z obyczaju...@ Ale nie tylko nazwisko sprawia, że w biografii Zajączka narodowy dramat co chwila ociera się o cyrkową groteskę. Właściciel śmiesznego nazwiska miał jeszcze prócz niego szczególny dar wywoływania niezamierzonych efektów komicznych swoimi uczynkami i zachowaniem. Już jego pierwszemu występowi na scenie publicznej towarzyszył gromki śmiech współczesnych. Zimą roku 1770 zjechało do Paryża poselstwo Generalności barskiej, aby domagać się od francuskich sprzymierzeńców wsparcia dla upadającej konfederacji. W świcie posła Michała Wielhorskiego znalazł się, jako sekretarz (z protekcji Zamoyskich) 18_letni oficerek, który dwa lata wcześniej doskoczył do konfederacji z królewskiej załogi Kamieńca Podolskiego. Młodziutki Zajączek nie miał w Paryżu zbyt wielu zajęć służbowych, mógł więc do woli wydeptywać bruki "stolicy Europy", chłonąc głodnymi oczami różne miejscowe cuda. Zwiedzając Luwr natknął się na posąg Wenus Medycejskiej. Piękność i skromny wdzięk pogańskiej bogini tak go oczarowały, że bez wahania uznał ją za Matkę Boską i - nie zważając na otoczenie, runął przed nią na kolana. Takie przy tym wybijał pokłony, że - jak odnotował świadek zajścia - "aż mu peruka spadła". Zabawna gafa polskiego aspiranta dyplomatycznego musiała się odbić szerokim echem, skoro dochowały się o niej relacje pamiętnikarskie. I dobrze się stało, bo w tej błahej historyjce jest jakby zapowiedź i skrót wszystkich przedziwnych meandrów kariery życiowej przyszłego księcia_namiestnika. Cały życiorys Józefa Zajączka herbu Świnka to nieprzerwane pasmo oczarowań różnego rodzaju i różnego kalibru autorytetami. Przed każdym od razu wali się na kolana, przed każdym wybija pokłony aż do spadnięcia peruki (oczywiście w przenośni, bo później peruki już nie nosił). Potem następuje odkrycie omyłki lub zmierzch autorytetu z jakichś innych względów i... niemal natychmiastowy przeskok w zachwycenie autorytetem następnym, będącym najczęściej krańcowym przeciwieństwem poprzedniego. Pierwszą odnotowaną przez kronikarzy wielką fascynacją Zajączka, jeśli nie liczyć wspomnianej Wenus Medycejskiej, był bohater konfederacji barskiej Kazimierz Pułaski. Dwaj uchodźcy barscy spotkali się w Paryżu w początkach roku 1773, w tym czasie mniej więcej, kiedy znikczemniały sejm warszawski zatwierdzał pierwszy rozbiór Polski. Przyjaźnienie się wtedy z Pułaskim nie było wygodne ani bezpieczne nawet w Paryżu. Za przyszłym bohaterem dwóch kontynentów wlokła się anatema gardłowych oskarżeń. Gdyby nie uciekł był na czas z Polski, historia Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej stałaby się uboższa o jednego z głównych bohaterów wojny o niepodległość. Inspiratorowi porwania przez konfederatów króla Stanisława Augusta wytoczono w Warszawie proces o najcięższą zbrodnię epoki: królobójstwo. Trybunał sejmowy pod przewodnictwem osławionego prześladowcy Rejtana, Adama Ponińskiego, skazał zaocznie Pułaskiego na "ucięcie głowy i prawej ręki, ćwiartowanie i spalenie ciała, którego popiół miał być na wiatr rzucony". Za granicą tropiły go wywiady mocarstw zaborczych. Władze burbońskiej Francji również nie zamierzały pieścić się z "królobójcą", musiał się ukrywać przed policję pod przybranym nazwiskiem. Niechętni mu także byli umiarkowani przywódcy emigracji konfederackiej - od początku przeciwni pomysłowi porwania króla. Biorąc to wszystko pod uwagę, trzeba przyznać, że oczarowanie Pułaskim było ze strony Zajączka uczcuciem najzupełniej bezinteresownym, czego o późniejszych jego fascynacjach powiedzieć się już nie da. Ale "pana Romera" (pod takim kryptonimem ukrywał się Pułaski) wielbił szczerze i całym sercem, bez żadnych rachub na karierę czy inne korzyści materialne. Przyjaźń z Pułaskim wymagała ofiar. Bohater konfederacji barskiej nie uważał walki z rozbiorcami Polski za skończoną. Nie mogąc liczyć na posłuch w tej sprawie we Francji, odwołał się do drugiego sprzymierzeńca konfederacji: Turcji, która w tym czasie prowadziła wojnę z cesarstwem rosyjskim i pełnym głosem domagała się naprawienia krzywd wyrządzonych Polsce. Zajączek, chociaż zdążył się już zadomowić w Paryżu, nie zawiódł przyjaciela i wyjechał razem z nim na Wschód, aby dobijać się u boku Turcji o sprawiedliwość dla Polski. Latem 1774 roku pisał z tureckiego frontu do znajomych we Francji: "Ja mego drogiego Romera nie opuszczę nigdy i jestem tak dumny z tego postanowienia, że gotów jestem ponowić je w każdej chwili. Cóż może być słodszego, jak oddać się istocie godnej całej naszej przyjaźni, godnej uwielbienia całego naszego świata, dzielić jej nieszczęścia, łagodzić cierpienia. To, że jestem użyteczny człowiekowi, opuszczonemu jakby przez całe jestestwo, sprawia mi rozkosz większą, niż można sobie wyobrazić; gdy o tem pomyślę, własne cierpienia odczuwam jako coś drogiego. (...) Rozmawiamy tu o miłości Ojczyzny i o swobodzie, żyjącej już tylko w sercach niewielu obywateli. Z żalem wspominamy męstwo dawnych naszych ziomków, opłakując podłość współczesnych. W nieszczęściu można się nauczyć filozofować." Paromiesięczne perypetie dwóch barskich przyjaciół - znane w niektórych szczegółach z barwnych relacji listowych Zajączka - wystarczyłyby z pewnością na scenariusz pasjonującego filmu przygodowo_historycznego. Niestety, zabrakło im happy endu. Turcja wojnę z Rosją przegrała i w lipcu 1774 roku musiała podpisać upokarzający traktat, w którym nie wspomniano już ani słowem o krzywdach Polski. Przestraszone władze tureckie wydały barskim rozbitkom nakaz opuszczenia państwa ottomańskiego w ciągu czterech tygodni. Ale dla nich i ten krótki termin był za długi, gdyż wywiad zwycięzców wpadł już na trop niebezpiecznego "królobójcy" polskiego. W wielkim pośpiechu wsiedli na statek kupiecki płynący do Francji i dzięki przychylnym wiatrom udało im się ujść przed wysłanymi w pogoń okrętami rosyjskimi. W październiku 1774 roku wylądowali w Marsylii, na gościnnej ziemi francuskiej. Ale w niedługi czas potem, w tejże Marsylii, drogi życiowe przyjaciół rozeszły się. Kazimierz Pułaski - ożywiony wiarą, że sprawa polska rozstrzyga się wszędzie tam, gdzie walczą o wolność - wyruszył za ocean, aby włączyć się w wojnę o niepodległość młodego państwa amerykańskiego. 22_letni Józef Zajączek - wbrew niedawnym zapewnieniom, że nie opuści nigdy przyjaciela - nie mógł się jakoś zdecydować na rolę bohatera dwóch kontynentów i pozostał w Marsylii, dzięki czemu dzisiejsi uczniowie szkół amerykańskich nie muszą sobie wyłamywać języków nad zniekształcaniem jego, i tak ośmieszonego, nazwiska. Z ówczesnych okoliczności ustalonych przez historyków zdaje się wynikać, że główną przyczyną odstępstwa Zajączka od uwielbianego autorytetu było oczarowanie kolejnym autorytetem. Przedmiotem nowej fascynacji został przebywający wówczas w Marsylii młody magnat litewsko_polski, Kazimierz Nestor Sapieha, syn wieloletnej egerii Stanisława Augusta, Elżbiety z Branickich Sapieżyny, a siostrzeniec jednego z głównych pogromców konfederacji barskiej, hetmana wielkiego koronnego, Franciszka Ksawerego Branickiego. Dla uspokojenia sumienia wobec zdradzonego przyjaciela Zajączek jeszcze w czasie pobytu w Marsylii napisał po francusku i natychmiast opublikował (zapewne na koszt Sapiehy) dzieło biograficzne "D~etail des op~erations militaires du comte Pulaski par le comte Zajączek", wysławiające cnoty i męstwo porzuconego przyjaciela. Warto zauważyć, że przy okazji tego debiutu pisarskiego młody autor uzurpował sobie z rozpędu tytuł hrabiowski. Przyszły książę Królestwa Polskiego niemal od kolebki miał ciągoty do arystokracji. Dzieciństwo i wczesna młodość upłynęły mu u magnackiej klamki. Wychowywał się na dworze ordynatów Zamoyskich, u których ojciec jego, Antoni Zajączek, dowodził pułkiem dworskich kozaków. Zamoyscy zainteresowali się inteligentnym synem dworzanina i zapewnili mu wykształcenie, o jakim marzyć nie mogli inni synowie rodzin drobnoszlacheckich. Dzięki Zamoyskim nauczył się wcześnie francuskiego, ich protekcji zawdzięczał wyjazd w misji dyplomatycznej do Francji. W wyższe sfery Paryża wprowadzał go inny magnat, Michał Wielhorski, noszący tytuł dworski Wielkiego Kuchmistrza Litewskiego. Podczas peregrynacji tureckich wspierał go opieką i pieniędzmi trzeci magnat: osławiony Karol Radziwiłł "Panie Kochanku". Nie było więc w zasadzie nic zaskakującego w tym, że od uwielbienia dla radykalnego "królobójcy" Pułaskiego przerzucił się bez większych oporów w adorację związanego z dworem królewskim, czwartego magnata, Sapiehy. Fascynacja nowym autorytetem nie była już tak bezinteresowna jak poprzednia. "Pobierający nauki" we Francji, młody książę był bardzo ustosunkowany i bardzo bogaty. Zajączek korzystał z jednego i drugiego. Dzięki swym stosunkom na dworze wersalskim Sapieha uzyskał dla przyjaciela rzecz dla cudziemca niemal nieosiągalną: stopień podporucznika (wprawdzie bez gaży) w elitarnym pułku huzarów "Jego Arcychrześcijańskiej Mości" króla Francji. Po raz pierwszy (ale nie ostatni) wdział Zajączek na siebie mundur francuski. W dwadzieścia lat później wdzieje go powtórnie i tak się do niego przyzwyczai, że nie zechce go zamienić nawet na mundur generała odrodzonego wojska polskiego. Na razie mundur francuski ułatwiał mu pobyt w Paryżu, ale nie zapewniał najskromniejszego nawet utrzymania. Wspaniałomyślny Sapieha wypłacał faworytowi apanaże z własnej kasy. Prawie przez rok brylował Zajączek w Paryżu. "Przystojny, pięknie ufryzowany, najstaranniejszy w ubiorze, szarmancki dla kobiet" - szybko odnalazł dla siebie miejsce w wielkim świecie "stolicy Europy". Przyjaźń z Sapiehą otwierała przed nim drzwi najbardziej ekskluzywnych domów i ułatwiała zawieranie znajomości, które w przyszłości miały mu się bardzo przydać. Niezależnie od sukcesów towarzyskich wzbogacał się intelektualnie, chłonąc nowinki filozoficzne, zapowiadające zbliżanie się czasu wielkich przemian społecznych. Ta rewolucyjna edukacja również odegra niebagatelną rolę w jego późniejszych losach. Przyjemne i urozmaicone życie na koszt Sapiehy nie mogło jednak ciągnąć się w nieskończoność. Jesienią 1775 roku Zajączek, rad nierad, zdecydował się na powrót do okrojonej ojczyzny. A że nie czekała tam na niego żadna ciepła posadka, opatrznościowy Sapieha dopomógł i tym razem. Dał mu list do swej matki z gorącą prośbą o polecenie Zajączka względom jej potężnego brata, hetmana Branickiego. "Od wyjazdu mojego z Warszawy - pisał w liście młody książę - jeszczem dotąd nie ośmielił się nikogo rekomdować kochana matko dobrodziejko, pomimo że wiele osób mnie o to prosiło. Ten raz pierwszy ośmielam się list dać panu Zajączkowi, jak najmocniej go J. O. W. X. Mości Dobr. zalecając, abyś za nim do pana hetmana instancyją wniosła i placować go u niego raczyła. Charakter jego dobrze mi znany, ma wiele rozgarnienia, prowadzi się najwyborniej i bardzo odważny. Sytuacja jego nie pozwoliła mu nabyć wiadomości biegłemu żołnierzowi potrzebnych, ale przy dobrych chęciach dojdzie do tego. Ma wszystko, co dobremu kawaleryi oficerowi potrzebne; zdaje mi się, że W. X. Mość uznasz w nim ton bardzo dobry i nader przyzwoitą postawę. W Paryżu się bardzo cicho i dobrze sprawował, obce kraje niezmiernie go uformowały i odjęły mu ten sposób myślenia niski i poniżający, właściwy naszej drobnej szlachcie, nie natchnąwszy go wszakże niepotrzebną dumą (...) Odpowiadam za jego dobre prowadzenie się, za wierność jego i pojętność." Wręczając Zajączkowi swój list Kazimierz Nestor Sapieha nie przeczuwał, jak bardzo zaważy on na życiu jego pupila, a już na pewno przez myśl mu nie przeszło, że dalsze konsekwencje tej prywatnej rekomendacji odcisną piętno także na historii porozbiorowej Polski. Z listem Sapieżyńskim w zanadrzu 23_letni Zajączek powrócił tedy na ojczyzny łono. A że gorąca rekomendacja do Branickiego natychmiast poskutkowała - z całym oddaniem, na jakie było go stać - a w tym zakresie stać go było na wiele - podporządkował się następnemu z kolei autorytetowi, wyznaczonemu przez szczęśliwy (a raczej nieszczęśliwy) zbieg okoliczności. Tym razem nie była to krótkotrwała fascynacja jak w wypadku Pułaskiego i Sapiehy. Zauroczenie hetmanem Branickim miało trwać kilkanaście lat. Przez cały ten czas pan hetman był dla swego podopiecznego nie tylko najwyższym autorytetem w dziedzinie wojskowości i polityki, lecz również przedmiotem bezkrytycznego uwielbienia jako wzór nieomylny postępowania moralnego, etycznego i obyczajowego. Biedny Zajączek! Po przejściu przez taką szkołę, nie miał już żadnych szans na to, żeby stać się kiedyś ulubionym bohaterem narodowym Polaków. Ze wszystkich ówczesnych panów polskich hetman Branicki chyba najmniej się nadawał do wdrażania młodych ludzi w cnoty patriotyczne i obywatelskie, wielbione później przez potomnych. Nawet na tle ogólnego rozkładu moralnego i obyczajowego chylącej się do upadku Rzeczypospolitej hetman wielki koronny Franciszek Ksawery Korczak_Branicki rysuje się jako monstrum zupełnie wyjątkowe. Nie darmo Wyspiański wyznaczył mu tak poczesne miejsce w korowodzie swoich weselnych upiorów ("Hetmaniłeś ty, hetmanie, chocia byłeś łotr (...), braliśta pieniążek moskieski, hej, hetmanie, hetmanie Branecki!..."). W nowym protektorze Zajączka wszystko było jakieś podejrzane i dwuznaczne. Nawet nazwisko. Wywodził się ze średnioszlacheckiej rodziny Korczak_Branickich, ale stugębna fama (uwierzytelniona później w druku przez Niemcewicza i Wyspiańskiego( niosła się po Polsce, że naprawdę nazywał się Branecki, a jedną literę zmienił dlatego, żeby "spokrewnić się" w opinii z wielkopańskim rodem Gryf_Branickich, którego ostatni potomek, królewski szwagier, stary hetman Jan Klemens Branicki dzierżył przed nim buławę wielką koronną. Jego hetmaństwo również wzbudzało wątpliwości. Wielu sądziło, że tę najwyższą godność wojskową zawdzięczał nie tyle rzeczywistym kwalifikacjom dowódczym, co intymnym przysługom, świadczonym w młodości w Petersburgu wysoko postawionej parze kochanków: Stanisławowi Poniatowskiemu, późniejszemu królowi Polski, i wielkiej księżnej Katarzynie, późniejszej imperatorowej Wszechrosji. Wybrzydzano się także na ogromne bogactwa hetmana, gdyż zdaniem patriotów wywodziły się z nieczystych źródeł. Powszechnie wiedziano, że jest "pensjonalistą" obcych ambasad, że szantażami politycznymi wyłudza od króla najbogatsze starostwa, że lwią część majątku zawdzięcza rosyjskiej żonie, Aleksandrze Engelhardt, uchodzącej oficjalnie za siostrzenicę cesarskiego "generalissimusa", kniazia Grigorija Potiomkina, w rzeczywistości - córce naturalnej głównej rozbiorczyni Polski, carycy Katarzyny II. Najbardziej jednak podejrzany i dwuznaczny był patriotyzm Branickiego. Gębę miał go pełną. NIe było chyba w sejmie polskim drugiego gębacza, który by tak często, jak on, odmieniał we wszystrkich przypadkach słowa: ojczyzna i naród. Ilekroć stawał na sejmowej mównicy w całej krasie sarmacko_szlacheckiego sztafażu i - odrzuciwszy wyloty kontusza, wsparty na szabli - przemawiał do "panów braci", tak ich potrafił stumanić i omotać patriotycznym frazesem, że miękli mu w rękach jak wosk. Nie wszyscy jednak poddawali się czarom jego krasomówstwa. Julian Ursyn_Niemcewicz otwarcie go stawiał na czele tych, co "w uściech ich była ojczyzna, w czynach zdrada". I miał chyba rację. Po pierwsze Branicki był z duszy serca kondotierem. Barwy i komendy zmieniał często bez żadnych oporów wewnętrznych. Raz walczył jako "wolontarz" w armii austriackiej, to znowu - we francuskiej; najchętniej i najczęściej wysługiwał się Rosjanom. W owych kosmopolitycznych czasach okazjonalna służba pod obcymi znakami nie była jeszcze uważana za rzecz karygodną. Ale to, co wyczyniał w tej dziedzinie Branicki - zwłaszcza w latach późniejszych, kiedy był już hetmanem wielkim koronnym - oburzało Polaków i wzbudzało pogardę u obcych. Trudno się było nie oburzać, kiedy najwyższy zwierzchnik wojskowy Rzeczypospolitej, minister i senator całe miesiące potrafił spędzać w obozie oblegającego tureckie twierdze "wuja" Potiomkina, harcując na czele carskich kozaków. "Eto prawo dla niewo komanda" - podśmiewał się z polskiego hetmana faworyt rosyjskiej imperatrycy. Ale przechyły kondotierskie Branickiego były jeszcze niczym wobec jego działalności publicznej jako polityka, męża stanu i zwierzchnika sił zbrojnych. Niemal wszystko, co czynił jeden z najwyższych dygnitarzy trawionej ciężką chorobą Rzeczypospolitej, było skierowane przeciwko jej najżywotniejszym interesom. Żywiołem tego dostojnika były: intryga i gra polityczna, celem - wzmacnianie swych wpływów przez rozbijanie jedności narodu i skłócanie ze sobą wszystkich sił społecznych. Był mistrzem w montowaniu wszelkiego rodzaju "kabał", konfederacji i rekonfederacji. Kiedyś usiłował uzyskać od ościennego mocarstwa poparcie dla perfidnego planu zbuntowania prowincji przeciwko Warszawie, ale nawet na obcym dworze projekt ten odrzucono, jako zbyt daleko idący. Początkowo zaprzyjaźniony ze Stanisławem Augustem i obsypywany przez niego złotem i dostojeństwami, zwrócił się przeciw niemu, kiedy król zaczął zmierzać do ograniczenia uprawnień hetmańskich, i śmiertelnie go znienawidził. Odtąd szczuł przeciwko tronowi naród szlachecki, gdzie i kiedy tylko mógł. Kiedyś groził po pijanemu monarsze, że zwoła pospolite ruszenie i wypędzi go z kraju. Jednocześnie króla napuszczał na naród, pouczając go listownie, że "na miłość Polaków zasługiwać nie warto, lepiej ich trzymać krótko i twardo". Blisko związany przez żonę z dworem rosyjskim i przepotężnym faworytem Katarzyny, Potiomkinem, czuł się w kraju całkowicie bezkarny. Jego warcholskie zatargi z królem były załatwiane w trybie międzynarodowym. Monarcha chcąc ukrócić samowolę niesfornego ministra musiał odwoływać się do rozjemstwa obcych ambasadorów. Wszelkie patriotyczne ruchy, zmierzające do uzdrowienia stosunków w Polsce i zapewnienia jej większej niezależności, napotykały bezwzględny opór Branickiego. Ten zaprzysiężony obrońca złotej wolności szlacheckiej, w imię tej wolności, działając ramię w ramię z generałami Katarzyny zdusił konfederację barską, a później, jako jeden z głównych przywódców targowicy - rywalizował z zaborcami o pierwszeństwo w niszczeniu dzieła Konstytucji 3 Maja. Zachował się z tamtych czasów piękny tekst krasomówczy pana hetmana. Wydelegowany w listopadzie 1792 roku do Petersburga, aby podziękować imperatorowej za uchronienie Polski od nieszczęść, w jakie usiłowali ją rzekomo wtrącić autorzy i zwolennicy Konstytucji 3 Maja, Branicki rozczulał Katarzynę bredzeniem o Polaku, co "patrzał już na wieczyste kajdany, które prawnuków jego krępować miały". Kiedy jednak "wejrzeli nań Bóg i Katarzyna, upadł bałwan zwodniczy, pierzchnęli onego twórcy i czciciele. POwstał Polak podobny swoim naddziadom, wzniósł ręce ku niebu, a oczy łez czułości pełne ku swojej wybawicielce". Po drugim rozbiorze Branicki był już postacią tak bardzo skompromitowaną, że kierując się instynktem samozachowawczym przekazał buławę hetmańską w ręce następcy: Piotra Ożarowskiego, który w rok później miał zamiast niego zawisnąć na powstańczej szubienicy. Sam zaś przebrał się w zaofiarowany mu przez teściową mundur rosyjskiego generała "en chef" i czmychnął do Petersburga. O kompletnym zaniku w nim uczuć narodowych świadczą jego własne słowa, odnotowane przez współczesnych mu kronikarzy. Po trzecim rozbiorze zwykł był mawiać: "Nie jestem cudzoziemcem, bom się w Polsce urodził, nie jestem Polakiem, bo Polski nie ma". Po pijanemu określał się jeszcze wyraźniej. Ponieważ większość jego dóbr znalazła się w zaborze rosyjskim, mówił po prostu "Je suis Russe". Całkowicie obojętny na nieszczęścia ojczyzny, dożył w pokoju i pomyślności późnej starości. "Ostatnich lat 25 żywota - brzmi przekaz historii - spędził w komforcie Białej Cerkwi, dogadzając swemu ciału, a nie okazując ani przebłysku żalu za grzechy." W roku 1815, gdy car Aleksander I, po przybraniu tytułu króla polskiego (z łaski własnej i kongresu wiedeńskiego) odwiedził Białą Cerkiew, osiwiały w walce przeciwko legalnemu monarsze niepodległej Rzeczypospolitej Branicki powitał nowego pana słowami: "Szczęśliwy starzec, nie umrę już, nie zobaczywszy króla mej ojczyzny". Takim był człowiek, który przez kilkanaście lat nadawał ton życiu Józefa Zajączka i w większym stopniu niż inni protektorzy wpływał na kształtowanie się jego charakteru, poglądów i sposobu bycia. Może się wydać dziwne, że młody, inteligentny oficer, mający za sobą przyjaźń z Kazimierzem Pułaskim oraz staż patriotyczny w konfederacji barskiej i w wojnie turecko_rosyjskiej, mógł przez tak długi okres podporządkowywać się podobnemu autorytetowi. Ale trzeba pamiętać, że inaczej widzą hetmana Franciszka Ksawerego Branickiego historycy, dysponujący pełną dokumentacją jego postępków i znający tych postępków samolubne motywacje i opłakane skutki, a inaczej widzieli go młodzi ludzie, pozostający w kręgu jego bezpośrednich wpływów. Dla tych drugich był przede wszystkim potężnym, łaskawym dobroczyńcą, szczodrym i wesołym panem pysznego dworu w Białej Cerkwi. Wodzem nadzwyczaj dbałym o sprawy bytowe swych podwładnych. Upostaciowaniem ideału "dobrego magnata", jaki ukształtowała w umysłach drobnej szlachty epoka saska. Nikt tak jak on nie umiał obcałowywać się i popijać z bracią szlachtą, nikt tak jak on nie potrafił kupować sobie szlacheckiej gołoty za piękne gesty i dobra materialne. Kiedy na sejmikowych biesiadach grzmiał patriotycznie (przeważnie po pijanemu) przeciwko królowi, nikt z jego stronników nie wątpił, że miał na celu jedynie obronę szlacheckich swobód przed despotycznymi zakusami Stanisława Augusta i stronnictwa reform. A kiedy ktoś próbował mu się sprzeciwiać, bądź demaskować jego prawdziwe intencje, wszelką opozycję głuszył wrzask tysięcy szlacheckich gardeł: "Musi tak być, jak pan hetman chce! Innego nikogo nie dopuścimy!". Poza wszystkim "Branio" - jak pieszczotliwie nazywali go bliscy - oddziaływał na swych zwolenników niezaprzeczonym wdziękiem osobistym, w jaki natura niekiedy wyposaża wierutnych łajdaków, aby uczynić ich jeszcze bardziej niebezpiecznymi dla otoczenia. Jak tu się dziwić zresztą, że poddał się wpływom złowrogiego hetmana młody, niedoświadczony i nader skłonny do przesadnych uwielbień Zajączek, jeżeli Branio latami potrafił zwodzić tak doświadczonych i prawych patriotów, jak marszałek Ignacy Potocki i generał ziem podolskich, Adam Czartoryski. Zajączek wzajemnie od pierwszej chwili przypadł panu hetmanowi do gustu. Przywódca magnackiej opozycji dostrzegł idealne dla siebie narzędzie w bystrym polsko_francuskim oficerku, ogładzonym na modłę zachodnią, w miarę wykształconym, ciętym w języku, a równocześnie wyposażonym w te cechy, które hetman cenił najbardziej: obrotność życiową, odwagę graniczącą z brawurą, skłonność do chwytania za szablę przy lada okazji, a przede wszystkim wierność i bezwzględne posłuszeństwo aktualnemu rozkazodawcy. Sytuacja Zajączka polepszyła się jeszcze, kiedy rządy nad Białą Cerkwią objęła hetmanowa Branicka "de domo Engelhardt". Pani hetmanowa - uderzająco z twarzy i kobiecego temperamentu podobna do swej cesarskiej matki - była dwa razy młodsza od męża (w chwili zamążpójścia liczyła sobie lat 27), ale przewyższała go rozumem, energią i wpływami politycznymi. Katarzyna II nie tylko zasypywała ją zaszczytami dworskimi i lukratywnymi przywilejami finansowymi, lecz ponadto uczyniła ją oficjalną adresatką swoich listów filozoficznych, przedrukowywanych następnie w prasie niemieckiej i studiowanych z uwagą przez wszystkie rządy europejskie, próbujące wyczytać z nich zamiary polityczne potężnej władczyni Północy. Otóż młodej pani hetmanowej przybysz z Paryża spodobał się również, choć niekoniecznie z tych samych powodów co mężowi. "Lubiła bardzo - informuje powściągliwie biografka Zajączka - gdy w zgrabnie skrojonym mundurze galopował na koniu przy jej karecie." Najlepszym dowodem sympatii pani hetmanowej dla Zajączka jest sugerowana przez wielu historyków teza, że jeszcze w czterdzieści lat później dziedziczka z Białej Cerkwi nie szczędziła wysiłków, aby swego dawnego gwardzistę wydźwignąć na najwyższe miejsce w aleksandrowskiej Polsce. Ogrzewany ze wszystkich stron ciepłem pańskiej łaski, skromny, polsko_francuski poruczniczek bez gaży w szybkim tempie porastał w pióra. Wstępny staż na hetmańskim dworze przebył jako kapitan przybocznych dragonów, ale już w niedługi czas potem wyrósł na hetmańskiego generała_adiutanta w stopniu "oberszt_lejtnanta", czyli podpułkownika. Jeszcze później awansował na pełnego pułkownika i otrzymał dowództwo pułku lekkiej jazdy Buławy Wielkiej, co było już w owych czasach uważane za wojskowe dygnitarstwo. Czy nie douczony wojskowo porucznik w czasie swej błyskawicznie postępującej kariery miał możność wyrównania braków w wykształceniu wojskowym, o których nadmieniał w swej rekomendacji książę Sapieha? Raczej wątpliwe. W czasach pokojowych nie było wiele po temu okazji, a już najmniej - na rozhulanym i rozpitym dworze hetmańskim w Białej Cerkwi. Z kalendarza późniejszej kariery dowódczej Zajączka, kiedy był już generałem wysokiego stopnia, zdaje się wynikać, że do końca doskwierały mu pewne niedostatki w wojennym rzemiośle, starał się też unikać wystawiania na próbę swoich kwalifikacji dowódczych, a kiedy do takich prób dochodziło, przeważnie kończyły się niepowodzeniem. Podszkolił się natomiast u Branickiego wybornie we wszelkiego rodzaju grach politycznych. Hetman, po bliższym poznaniu swego ulubionego adiutanta, zorientował się, że pasuje on jak ulał do rozgrywek partyjnych w polskim sejmie. Głos miał donośny i sugestywny, postać imponującą, rozum bystry, "choć nie polityczny", temperament rasowego ogiera. Bez trudu rozeznał się w najbardziej pokrętnych intrygach sejmowych i można było na nim polegać, że pokieruje nimi tak, jak życzył sobie pan hetman. Wybrany, przy poparciu Branickiego, na posła z ziemi kijowskiej, Zajączek w krótkim czasie stał się jednym z głównych i najgłośniejszych rzeczników interesów hetmańskich w sejmie. Dla częściowego przynajmniej usprawiedliwienia Zajączka i dla pełnej jasności obrazu wypada wspomnieć, że w latach 1775_1786 popieranie linii politycznej hetmana Branickiego nie było wcale jednoznaczne z działaniem przeciwko interesom narodu. Opozycja magnacka występowała jeszcze wtedy we wspólnym froncie i obok Branickiego przewodzili jej ludzie, którzy już wkrótce znaleźć się mieli wśród czołowych przywódców stronnictwa patriotycznego i twórców Konstytucji 3 Maja: bracia Ignacy i Stanisław Kostka Potoccy oraz generał ziem podolskich, Adam Kazimierz Czartoryski. Podstawową zasadą działania jednoczącą możnowładczą opozycję było stałe sprzeciwianie się polityce króla, a ponieważ Stanisław August nie zawsze działał w zgodzie z interesami ojczyzny, przeciwstawiająca mu się opozycja często miewała rację i zyskiwała sobie poklask większości szlacheckiego narodu. O działaniach Zajączka w sejmie można się wiele dowiedzieć z listów pisanych do różnych znajomków - przeważnie dam z najwyższego towarzystwa, do których zawsze miał słabość. Dla przykładu: przytoczony w książce Jadwigi Nadziei, list z grudnia 1784 roku do starościny litewskiej Teresy ze Stadnickich Grabianczyny, dotyczący głośnego zatargu o spłatę milionowych długów królewskich. Stanisław August, uzgodniwszy uprzednio rzecz z Katarzyną, zamierzał wydusić od sejmu uchwałę, przerzucającą obowiązek spłaty jego prywatnych długów na skarb państwa. Opozycja - tym razem zjednoczona, jak nigdy przedtem, poczuciem swej racji prawnej i moralnej - podniosła ogłuszające "larum" patriotyczne, grożąc zerwaniem sejmu, jeżeli rząd swego projektu nie wycofa. Dominująca w sejmie partia królewska, aby ustrzec się przed tym, zamierzała bądź projekt przeforsować od razu, bądź przekształcić sejm w konfederację, co zawiesiłoby stosowanie zasady "liberum veto", a tym samym uniemożliwiło zerwanie sejmu przez mniejszość. "Cała psiarnia królewska - pisze w swym liście Zajączek - krzyknęła, aby zaraz przeszedł (projekt królewski - M.B.), lecz ja prosiłem, aby według prawa szedł "ad deliberandum" (do rozważenia - M.B.). I tak wrzeszczeliśmy z godzinę: królewscy, aby zaraz przeszedł, a ja z JM Panem Potockim, posłem lubelskim (Stanisławem Kostką - M.B.): "ad deliberandum". Poszedł tedy nazajutrz w deliberacyę. Po sesyi zjechaliśmy się do marszałka nadwornego litewskiego Potockiego (Ignacego - M.B.). Tam rada stanęła tedy, aby Sejm zerwać. Marszałek Potocki, proszony przez nas pojechał do posła rosyjskiego i oświadczył mu, że albo Sejm pęknie, albo trzeba projekt królewski cofnąć. Poseł tedy w gniewy, potem w prośby, na ostatku pokazuje rozkazy imperatorowej, zalecające mu wspierać spłacenie długów królewskich, oświadczając, iż gdy Sejm zerwiemy, to nie uratuje milionów, bo będą o nich traktować jak o materyi ekonomicznej "pluralitate" (większością głosów - M. B.); po wtóre, że rozgniewamy imperatorową, która gdy pozwoli na konfederacyję, to bardziej jeszcze kraj udrą". Tak to wyglądało w ówczesnej praktyce. "Hetmańscy" żarli się z "królewskimi", samolubna prywata ścierała się z interasami patriotycznymi, krzyżowały się rozmaite koncepcje rozwiązań politycznych, a później ostatnie słowo wypowiadał ambasador Najaśniejszej Gwarantki polskiej wolności i rzecz szła wskazanym przez niego torem. Ciekawy to przyczynek do charakterystyki nie tylko autora listu, lecz i całego czasu, który historycy nie darmo nazywają okresem rządów królewsko_ambasadorskich. W szczytowym nasileniu działalności politycznej Józefa Zajączka wydarzyło mu się coś niezwykłego. Znowu rzuciło go na kolana piorunujące olśnienie, podobne do przeżytego przed laty w Paryżu spotkania z Wenus Medycejską. Tyle że tym razem Wenus Medycejska, była żywa, urzekająco cielesna i bynajmniej nie usposabiała do skojarzeń religijnych. Pan poseł kijowski i hetmański generał_adiutant zakochał się śmiertelnie od pierwszego wejrzenia w 30_letniej Francuzce, pani Alexandrine Isaurat z domu Pernette, żonie osiadłego w Polsce francuskiego lekarza i matce 10_letniego syna. Urodziwej i obdarzonej niezwykłym ponoć czarem pani doktorowej również przypadł do serca szalejący z miłości dziarski żołnierz_polityk, lecz doktor Isaurat twardo bronił swych praw do szczęścia rodzinnego. W stanisławowskiej Polsce - gdzie pójście do łóżka z cudzą żoną uważano za rzecz najzwyklejszą w świecie - doprowadzenie do legalnego rozwodu było przedsięwzięciem nad wyraz trudnym. Ale gwałtowny, by nie rzec szaleńczy, afekt Zajączka, gorąco wspierany przez takich tuzów dygnitarskich jak Ignacy Potocki i Adam Czartoryski, doprowadził wreszcie do szczęśliwego zakończenia. Po dotarciu do najwyższych instancji watykańskich, po przeprowadzeniu sprawy przez krajowe sądy konsystorskie i po godziwym wynagrodzeniu szkód moralnych doktorowi Isaurat - pułkownik Józef Zajączek herbu Świnka, poseł na sejm z ziemi kijowskiej, i pani Alexandrine Isaurat urodzona Pernette - zostali oficjalnie uprawnieni do, jak się wówczas mówiło, "wstąpienia na ślubny kobierzec". Zdaniem autorów interesujących się Zajączkiem jego małżeństwo było najlepszą rzeczą, jaką wyniósł z lat hetmańskich. W polskiej tradycji historycznej pani Alexandrine Zajączkowa przetrwała głównie jako fenomen wiecznotrwałej młodości i urody, zwycięsko przeciwstawiającej się działaniu czasu. Wielki Balzak, który widział ją, gdy zbliżała się już do osiemdziesiątki, zachwycał się jej wdziękiem i świeżością, świadcząc potem na piśmie, "że ma tyle lat, ile się jej mieć podoba". Inny świadek epoki, generał Klemens Kołaczkowski, spotykający księżnę_namiestnikową na balach w roku 1820, kiedy miała lat 64, tak ją wspominał: "Pamiętam panią Zajączkową w gazowej sukni z różą we włosach, wachlarzem w ręku na balach i wyznam, że jeśli nie zachwycony, to zadziwiony stanąłem na jej widok. Zachowała czerstwość, wdzięk i ubiór młodego wieku (...) Czuła i kochała jak piętnastoletnia panienka". Ale byłoby wielką niesprawiedliwością ograniczać charakterystykę Alexandrine Zajączkowej, urodzonej Pernette, jedynie do opinii o jej walorach zewnętrznych. Z niezliczonych świadectw pamiętnikarskich i epistolarnych wynika, że pod wdzięczną i odporną na działanie czasu powierzchownością kryła bystry rozum oraz twardy i prawy charakter, odziedziczony zapewne po hugenockich przodkach. Wielu świadków epoki, łącznie z najzłośliwszym i najbardziej wrogim domowi Zajączków Julianem Ursynem Niemcewiczem - przyznaje, że nawet w czasie, gdy namiestnika nienawidzono, namiestnikowa "wrogów w społeczeństie nie miała". Anna z Tyszkiewiczów Potocka, której jako wnuczki stryjecznej króla Stanisława Augusta i siostrzenicy księcia Józefa - dwóch ludzi najbardziej przez Zajączka nienawidzonych i opluwanych - nie można w danym wypadku posądzać o stronniczą pobłażliwość, wystawia pani Zajączkowej takie oto świadectwo: "Chociaż historia nigdzie nie mówi o księżnej Zajączek, to przecież wspomną ją dobrze wszyscy, którzy ją znali, a to ze względu na szlachetną godność, jaką zachowała na wysokim stanowisku, a szczególnie dzięki dobremu wpływowi na męża..." Krótko mówiąc: udało się panu Zajączkowi to małżeństwo. Trwać miało równo czterdzieści lat - aż do śmierci księcia_namiestnika. Przez większą część tego czasu żona była mężowi podporą i pomocą, nie czyniąc nic, co by mogło szkodzić mężowskiemu nazwisku; przeciwnie: często chroniła je przed ludzką niechęcią i ratowała od ostatecznego pohańbienia. Dopiero w czwartym dziesięcioleciu przykładnego na ogół pożycia, kiedy niezniszczalna Alexandrine była już grubo po sześćdziesiątce i godnie odgrywała rolę pierwszej damy Królestwa, zdarzyło jej się popaść w poważną i długotrwałą kolizję z obowiązkiem wierności małżeńskiej. W salonach warszawskich zaszumiało od plotek na jej temat, a pewnego jurnego referendarza stanu, młodszego od niej prawie o czterdzieści lat (urodził się, kiedy poślubiła Zajączka), zaczęto nazywać "oficjalnym faworytem wicekrólowej". Później, kiedy ów młody człowiek wplątał się w spiski niepodległościowe i powędrował do więzienia Karmelitów, skandal towarzyski nabrał cech skandalu politycznego. Wielki książę Konstanty, który nienawidził niepokornej Francuzki od czasu, gdy nie zgodziła się dopuścić do warszawskich salonów jego metresy, skorzystał z okazji, by poszczuć na dom Zajączków swoje policyjne psiarnie. Przysporzyło to sporo zmartwień księżnej_namiestnikowej, a księciu_namiestnikowi zakłóciło spokój domowy w ostatnich miesiącach życia. Ale okoliczności i atmosfera tego późnego skandalu miłosnego były tak rozrzewniająco romantyczne, że nie pozostawił on żadnej plamy na biografii warszawskiej "wicekrólowej". Podchodząca pod siedemdziesiątkę, pani Zajączkowa utwierdziła tylko współczesnych i potomnych w opinii, że naprawdę umiała "czuć i kochać jak piętnastoletnia panienka". W niedługi czas po zmianie stanu cywilnego zaczęły się także zmieniać układy personalno_polityczne Zajączka. Kaniowskie spotkanie Stanisława Augusta z cesarzową Katarzyną II wiosną 1787 roku i bezpośrednio je poprzedzające rozmowy Katarzyny z przywódcami magnackiej opozycji w kijowskim pałacu Potiomkina, gdzie Katarzyna stanowczo odrzuciła magnacki plan skonfederowania przeciwko królowi południowych prowincji kraju - przesądziły o dalszym rozwoju życia politycznego w szlacheckiej Rzeczypospolitej. Pomimo poparcia potężnego "wuja" Branickich, kniazia Grigorija Potiomkina, opozycji nie udało się wymóc na Katarzynie ostatecznego podporządkowania sobie Stanisława Augusta. Imperatorowa Rosji kochała swą "Duszkę" z Białej Cerkwi, lubiła jej polskiego męża, ale w swoich stosunkach z Polską wolała się opierać na uzależnionym od niej finansowo, posłusznym królu niż na bogatych, nieobliczalnych "królewiętach". Magnacka opozycja nie wytrzymała swej klęski i rozpadła się z hukiem na dwa odłamy. Bracia Ignacy i Stanisław Kostka Potoccy, generał ziem podolskich Adam Kazimierz Czartoryski oraz powiązani z nimi magnaci litewscy: Karol Radziwiłł Panie Kochanku i Michał Ogiński - zrezygnowali ostatecznie z zabiegów o porozumienie się z Rosją nad głową króla i odwrócili się w stronę Prus. Deklarując się coraz wyraźniej jako zwolennicy gruntownej naprawy Rzeczypospolitej i łącząc się w tym celu z reformistami z partii królewskiej, utworzyli podstawy nowej opozycji: w większym stopniu reprezentującej interesy całego narodu. Natomiast odłam hetmana Branickiego i wojewody ruskiego Szczęsnego Potockiego pozostał przy orientacji rosyjskiej, jako zasadniczy element w systemie rządów ambasadorskich. Gardłując po staremu na sejmikach i sejmach za ojczyzną, wolnością i narodem, a równocześnie pilnie nasłuchując wskazań z Petersburga - szczątkowa opozycja magnacko_republikańska coraz bardziej stawała się agenturą ościennego mocarstwa. Położenie Zajączka było nie do pozazdroszczenia. Znalazł się między młotem a kowadłem. Dowódca pułku kawalerii Buławy Wielkiej nie należał do ludzi lubujących się w dokonywaniu trudnych wyborów moralnych. Najlepiej czuł się wtedy, gdy miał nad sobą jeden mocny autorytet i mógł posłusznie wypełniać rozkazy. Tymczasem wydarzenia postawiły go w sytuacji eksperymentalnego psa Pawłowa, któremu tak długo mącono rozeznanie, co jest dla niego dobre, a co złe, że popadł w rozstrój nerwowy. Zajączkowi rozstrój nie groził: nerwy miał jak baranie struny. Niemniej, poważne rozterki z pewnością nie były mu oszczędzone. Z jednej strony wiązał go z sobą hetman Branicki, pan potężny i łaskawy, twórca całej jego kariery wojskowej i politycznej; z drugiej wabili do siebie bracia Potoccy i Czartoryski - opiekunowie możni i życzliwi, którzy niedawno tak serdecznie mu pomagali w poślubieniu umiłowanej kobiety. Aby mu wybór jeszcze utrudnić, na czoło radykalnego skrzydła nowej reformistycznej opozycji wybił się ksiądz_podkanclerzy Hugo Kołłątaj, daleki krewny Zajączka i jego wielokrotny wybawca z opresji finansowych (Wacław Tokarz ustalił, że z długów zaciągniętych u Kołłątaja Zajączek wypłacał się jeszcze, kiedy już był generałem dywizji i bogatym właścicielem Opatówka). Zmagania wewnętrzne Zajączka trwały dość długo. Jeszcze wiosną 1788 roku, razem z Branickim, a pod naczelną komendą Potiomkina, oblegał kluczową fortecę Turcji, Oczaków. Fakt, że przed trzynastu laty walczył po stronie Turcji, przeciwko Rosjanom, w niczym jego animuszu wojennego nie umniejszał. Jeszcze nieco później: w maju tegoż roku - na polecenie Branickiego i jego mocodawców - ściągał opozycyjnych magnatów na zjazd w posiadłości Potiomkina w Jelizawetgradzie. "Cesarz i Moskwa - pisał do Szczęsnego Potockiego - chcą nas czynnemi zrobić i ta jest przyczyna, dla której JW Pana Dobrodzieja przybycia żądają." Na odejście od hetmana zdecydował się dopiero w czasie trwania sejmu, który miał przejść do historii pod nazwą Sejmu wielkiego. Nie notowany od stuleci wybuch żywiołowego patriotyzmu, jakiego widownią stał się ten sejm, burzliwe poparcie społeczne dla patriotycznego stronnictwa reform, pogłębiająca się izolacja partii Branickiego i Szczęsnego Potockiego - wszystko to razem wzięte spowodowało zasadniczy zwrot w przekonaniach politycznych hetmańskiego generała_adiutanta. Jak wszyscy, co zakosztowali już słodyczy szybkiej kariery, Zajączek nie lubił być po stronie przegrywających. Zerwanie z wieloletnim dobroczyńcą - jeśli wierzyć świadectwu samego Zajączka - odbyło się z zachowaniem wszelkich zasad rycerskości i dramatyzmu. Na zarzuty hetmana, oskarżającego go o niewdzięczność, Zajączek miał odpowiedzieć: "Mości panie hetmanie, tam gdzie by szło o osobistą krzywdę twoję, zastawić cię piersiami mojemi jako dobroczyńcę gotów jestem, lecz w razie tyczącym się dobra Ojczyzny, darujesz, że na moment o dobrodziejstwach twoich zapomnę." Pożegnanie mogło w szczegółach wyglądać nieco inaczej, gdyż żegnający miał skłonność do upiększania w późniejszych relacjach swoich słów i postępków, niemniej sam fakt zerwania z hetmanem nie budzi żadnych wątpliwości. Patriotyczny huragan Sejmu Wielkiego wywiał Zajączka z najzaufańszej świty hetmana Branickiego. A że były adiutant hetmański miał we krwi skłonność do rozwiązań skrajnych, znalazł się od razu w grupie najbardziej zapalonych zwolenników podkanclerzego Hugona Kołłątaja, przyszłego "polskiego Robespierre'a." Nastąpiła kolejna rotacja autorytetów. Organizm Zajączka nie wytrzymywał ani przez chwilę próżni ideologicznej: ciągle musiał czuć nad sobą zdecydowanego rozkazodawcę, wytyczającego mu drogi postępowania i myślenia. Pomimo politycznego rozdźwięku z Branickim, promotora swej kariery zachował jeszcze na długo we wdzięcznej pamięci. W czasie insurekcji kościuszkowskiej nie wahał się narażać patriotycznej opinii żarliwymi próbami zrehabilitowania hetmana targowiczanina. W cztery lata później, po powrocie z wyprawy egipskiej, wzbogacił stajnie Białej Cerkwi o parę pięknych wierzchowców czystej krwi arabskiej. W sympatii umiał być tak samo stały jak w nienawiści. Swoją działalność parlamentarną wznowił Zajączek dopiero w drugiej kadencji obrad sejmowych, z początkiem roku 1790, kiedy pojawił się w Sali Poselskiej Zamku Warszawskiego jako poseł z Podola, wybrany już pod auspicjami nowych opiekunów ze stronnictwa reform. W nowej sytuacji politycznej Zajączek był równie żarliwy, jednostronny i zapalczywy, jak w swoim poprzednim posłowaniu, kiedy reprezentował interesy hetmańsko_potiomkinowskie. Mówcą był dobrym, sugestywnym, ale niejednokrotnie brakowało mu właściwego rozeznania politycznego. Diariusze sejmowe z lat 1790_#1791 odnotowały kilka jego rozsądnych przemówień, wykazujących dużą znajomość rzeczy, zwłaszcza w zakresie organizacji i administracji wojskowej. W rezultacie tych przemówień sejm powołał go do "Deputacji do ułożenia regulaminu służby", co było niemałym zaszczytem i dowodem zaufania. Ale - jak to zawsze u Zajączka - nie obyło się także bez tragikomicznego skandalu. Nowa opozycja patriotyczno_reformistyczna, po zerwaniu z orientacją rosyjską, szukała zabezpieczenia tyłów w ugodzie z drugim rozbiorcą Polski: królem Prus. Ale Prusy za przymierze obronne z Polską żądały słonej ceny: oddania im Gdańska i Torunia, których nie zdołały zagarnąć w pierwszym rozbiorze Rzeczypospolitej. Zwłaszcza zależało im na Gdańsku. Za koniecznością ustępstw terytorialnych ze strony Polski wypowiadali się także przedstawiciele Anglii i Holandii, pośredniczący w pertraktacjach polsko_pruskich. Dla większości patriotycznych posłów Sejmu Wielkiego oddanie Prusom Gdańska - co stanowiłoby niejako dobrowolne dopełnienie gwałtu rozbioru - było rozwiązaniem nie do przyjęcia. Ale niektórzy przywódcy nowej opozycji, a wśród nich Ignacy Potocki, gotowi byli zapłacić każdą cenę za przymierze z Prusami, gdyż widzieli w nim jedyny sposób uchronienia Polski przed odwetem Katarzyny, która nie zamierzała tolerować wyłamywania się z systemu gwarancji rosyjskich. Podobno właśnie z natchnienia Potockiego Zajączek wygłosił owo niefortunne przemówienie w obronie przymierza polsko_pruskiego. Świeżo pozyskany orędownik tego przymierza, przywykły do nadgorliwego wypełniania zaleceń aktualnie uznawanych autorytetów i nie zgłębiający swoim pragmatycznym umysłem ani potworności szantażu pruskiego, ani potężniejących z dnia na dzień sił patriotycznego oporu - zagalopował się w swym wystąpieniu znacznie dalej, niż mógł sobie życzyć jego inspirator. Po prostu: wszelkie sprzeciwianie się oddaniu Prusom Gdańska pan poseł z Podola określił jako "kabałę moskiewską". Z oskarżeniem takim wystąpił ktoś, kto jeszcze niedawno, z polecenia Branickiego i jego petersburskich mocodawców, naprawdę motał moskiewskie kabały w pałacu Potiomkina w Jelizawetgradzie. W sejmie zawrzało, ale na zasadzie przysłowia "Uderz w stół, a nożyce się odezwą", najbardziej poczuli się dotknięci obelgą Zajączka aktualni motacze "kabał moskiewskich" - jego dawni koledzy spod znaku Branickiego i Szczęsnego Potockiego. Obrażony rzecznik owych "patriotów", generał Piotr Ożarowski, wyzwał Zajączka na pojedynek. Był to ten sam Piotr Ożarowski, który za swą patriotyczną działalność otrzyma wkrótce dwie kolejne nagrody: godność hetmana wielkiego koronnego od targowicy i stryczek szubieniczny od powstańców. Do pojedynku między Zajączkiem a Ożarowskim nie doszło, zapobiegli mu król i prominenci sejmowi. Mimo to Zajączkowi cały ten skandal na dobre nie wyszedł. Wrogowie okrzyczeli go zdrajcą, przyjaciele zarzucali mu brak rozumu politycznego. Burza w polskim sejmie miała reperkusje międzynarodowe i poważnie zaszkodziła rokowaniom angielsko_pruskim. Ale zła atmosfera wokół zapalczywego posła podolskiego szybko się rozwiała. Jego dalsze wystąpienia sejmowe, przeważnie w sprawach organizacyjno_wojskowych, zyskiwały mu uznanie patriotów. Nawet książę Józef Poniatowski, wspominając ten okres, bardzo ciepło oceniał działalność publiczną swego późniejszego śmiertelnego wroga i prześladowcy. Jako stronnik Kołłątaja i Ignacego Potockiego, należał oczywiście Zajączek do uformowanego przez nich klubu patriotycznego, przekształconego, później w "Zgromadzenie Przyjaciół Konstytucji Rządowej "Fiat Lux"". Uczęszczając pilnie na zebrania klubowe w Pałacu Radziewiłłowskim na Krakowskim Przedmieściu, ani przypuszczał, że w ćwierć wieku później pałac ten stanie się jego siedzibą i od niego przybierze nową nazwę Pałacu Namiestnikowskiego. Autorka książki o Zajączku tak ocenia jego ówczesną działalność sejmowo_konstytucyjną: "Stał się Zajączek żarliwym posłem, obrońcą konstytucji, ba, nawet jednym z niewielu, którzy widzieli krzywdę uciskanego chłopa...". Zainteresowanie losem chłopskim u wychowanka hetmana Branickiego jest dość zaskakujące. Mogło ono być rezultatem paryskich lektur wolnościowych sprzed lat piętnastu, najpewniej jednak zaszczepił mu je nowy dyspozytor ideologiczny, ksiądz_podkanclerzy Hugo Kołłątaj. Jeśli chodzi o szybkość zmieniania barwy pod wpływem impulsów zewnętrznych, Józef Zajączek herbu Świnka mógł śmiało rywalizować z najwrażliwszym z kameleonów. Ale kiedy już raz dokonał wyboru ideologicznego, potrafił mu być wierny i konsekwentnie według niego postępował aż do kolejnego przełomu. W historycznych latach Sejmu Wielkiego ani razu nie przejawił oportunistycznych wahań, chociaż pogłębiająca się przepaść między jego teraźniejszymi a poprzednimi przewodnikami duchowymi musiała mu przysparzać niemało strapień. Dnia 3 maja 1791 roku - przytłaczającą większością głosów wybrańców narodu, przy burzliwym aplauzie warszawskiej ulicy - sejm uchwalił Ustawę konstytucyjną, kładącą podwaliny Rzeczypospolitej rządnej, sprawiedliwej i w pełni suwerennej. W niecały rok później - kiedy przygotowywano się do uroczystych obchodów pierwszej rocznicy uchwalenia Konstytucji 3 Maja - od wschodu uderzył grom. 27 kwietnia 1792 roku w Petersburgu, bliski jeszcze ciągle sercu Zajączka hetman Branicki wraz z dwoma z innymi zdradzieckimi magnatami: Szczęsnym Potockim i Sewerynem Rzewuskim, podpisali - opracowany wspólnie z pełnomocnikiem Potiomkina, generałem Wasylem Popowem - akt konfederacji wymierzonej przeciwko Konstytucji 3 Maja i wszystkim zdobyczom Sejmu Wielkiego. Aby nadać aktowi pozór samorzutnej inicjatywy polskiej, ogłoszono go dopiero po kilkunastu dniach w Targowicy, przygranicznym miasteczku Rzeczypospolitej, pod sfałszowaną datą 14 maja 1792 roku. Targowiczanie oficjalnie zwrócili się do Najjaśniejszej Gwarantki polskich "praw kardynalnych" z prośbą o pomoc zbrojną dla odzyskania swobód ukróconych przez Konstytucję 3 maja. Prośba została wysłuchana bezzwłocznie. 21 maja 1792 roku posłom Sejmu Wielkiego odczytano notę ambasadora Bułhakowa głoszącą, że do Polski wkraczają wojska rosyjskie, "jako przyjazne dla dokonania dzieła odrodzenia się Rzeczypospolitej w prawach jej i prerogatywach". Jednocześnie zwierzchność targowicka wystosowała do wojska polskiego uniwersał, wzywający je w szeregi konfederatów. Na wezwanie to odpowiedział dowódca wojsk koronnych, książę Józef Poniatowski, przebywający już w obozie wojskowym pod Lubarem: "...jako żołnierz przysięgły, honor kochający i powinności swojej zadosyć czyniący nie znam innej władzy jak władzę, którą naród cały ustanowił, żadnego innego prawa, jak rozkaz króla i prześwietnej Komisji Wojskowej, żadnego innego obowiązku, jak żyć z ukochaną Ojczyzną lub za nią umierać. Jako obywatel nie mogę słuchać rady (...), która pod pozorem wolności, upstrzona licznemi bajkami, wsparta jest obcą przemocą. Ci, którzy śmieli dla ich dumy i własnej miłości zaprzedać krew współziomków swoich, są ohydą narodu i zdrajcami Ojczyzny. Te są moje sentymenta i wszystkich podkomendnych moich, zacząwszy od prostego żołnierza. Proszę więc (...) zaniechać niepotrzebnych pism, które nikogo omamić nie potrafią, i być przekonanym, że Ojczyzna jest naszem Bogiem, że zbrojny obcy żołnierz, na gruncie polskiem znajdujący się niesprzymierzony, nie może nam przynosić przyjaźni i że takowego żołnierz Rzeczypospolitej szukać będzie albo zwyciężać, albo umrzeć ze sławą." W wojnie polsko_rosyjskiej roku 1792 Zajączek uczestniczył już jako generał_major. Jego patent generalski nosi datę 29 maja 1792 roku. Początkowo komenderował w Warszawie, później Komisja Wojskowa wysłała go na teren działań wojennych, zlecając mu dokończenie organizacji korpusu rezerwowego, złożonego z wojsk "świeżo udecydowanych". Poza tym otrzymał dowództwo nad kawalerią i piechotą dwóch brygad. Z jego raportów wysyłanych do dowódców korpusów i Komisji Wojskowej wyraźnie widać, jak tragiczny bałagan panował w armii polskiej, której nie zdążyły jeszcze przeorać mądre reformy Sejmu Wielkiego. Widać także z tych raportów, że Zajączek był zdolnym, energicznym organizatorem, że dbał o swych żołnierzy, a najważniejsze, że potrafił sobie radzić z narastającymi trudnościami zaopatrzeniowymi. Natomiast z dowodzeniem liniowym szło mu gorzej. Świadczy o tym choćby list do dowódcy Wojsk Koronnych generała_lejtnanta Józefa Poniatowskiego, w którym próbuje się oczyścić z jakiejś, zarzucanej mu przez księcia, "nieudolności" i przyrzeka, że "jeśli miał nieszczęście popełnić błąd, postara się go naprawić, pełniąc służbę z największym poświęceniem." Pełne skruchy przyrzeczenie brzmi przekonywająco, ale jeśli się choć trochę zna charakter Józefa Zajączka, rodzi się przypuszczenie, że to właśnie ten list i poprzedzające go okoliczności zapoczątkowały nieubłagany, dwadzieścia lat trwający konflikt między dwoma generałami. Może od tej chwili właśnie cała nienawiść do rodziny Poniatowskich, zaszczepiona Zajączkowi na dworze hetmana Branickiego, skupiać się poczęła na młodym bohaterskim księciu. Nie wiadomo, jaką "nieudolność" zarzucał Zajączkowi Poniatowski. W każdym razie pod Zieleńcami - w pierwszej zwycięskiej bitwie smutnej kampanii roku 1792 - generał_major sprawiał się dobrze. Nie kwestionuje tego żaden z historyków wojskowości. Poza tym istnieje przekonywające świadectwo bezpośrednie. Kiedy po Zieleńcach Stanisław August ustanowił Krzyż Virtuti Militari - Zajączek znalazł się w pierwszej piątce odznaczonych tym najzaszczytniejszym orderem. W wojnie 1792 roku Zajączek zabłysnął także jako prekursor nowoczesnych metod penitencjarnych. Kiedy - w miarę pogarszania się sytuacji wojennej - w wojsku coraz śmielej dawali o sobie znać przeciwnicy Konstytucji 3 Maja, uzdolniony organizacyjnie generał_major wystąpił z projektem internowania wszystkich "burzycielów" w jednym odpowiednio przygotowanym miejscu odosobnienia: "żeby tych wszystkich Pułaskich, Kurdwanowskich * etc. im podobnych zamknąć w Częstochowie, traktować i karmić ich dobrze aż do końca roboty, bo inaczej zawsze dadzą okazyą niespokojności do oglądania się." Do najgłośniejszych "antykonstytucjonistów" w wojsku należeli dwaj dawni koledzy Zajączka z partii hetmańskiej: Franciszek Pułaski ze Sławuty i Kajetan Kurdwanowski. Dnia 25 lipca 1792 roku - dokładnie w tydzień po niezbyt szczęsnej batalii stoczonej przez generała Tadeusza Kościuszkę pod Dubienką - nadeszła do wojska zbijajaąca z nóg wiadomość o przystąpieniu króla do Targowicy. "Uczyniłem akces do konfederacji - tłumaczył się przed armią jej najwyższy wódz - abym kraj i was ocalił: kraj, bo gdybym się z tem opóźnił, niniejsze onego granice byłyby w niebezpieczeństwie; was, bo los wasz i uciski, których doznaliście, byłyby coraz sroższymi." Jako konstytucyjny wódz naczelny, Stanisław August wydał rozkaz zaprzestania działań wojennych, domagając się równocześnie, by oficerowie nie opuszczali szeregów. W wojsku zostało przyjęte to jak najgorzej. Wśród generalicji zrodził się pomysł porwania króla i sprowadzenia go siłą do obozu. Najgorętszym zwolennikiem planu był Zajączek, nie darmo przyjaźnił się niegdyś z "królobójcą" Kazimierzem Pułaskim. Zwrócił się do księcia Józefa, proponując, żeby jemu zlecono porwanie króla i zaręczając, że doprowadzi go do obozu "całego i zdrowego". Po dwudniowych zmaganiach się ze sobą książę propozycję odrzucił. Z jego pięknych listów wiadomo, jak bardzo potępiał posunięcie króla. Ale kochał swego starego, lekkomyślnego stryja i w żadnym razie nie chciał go narażać na niebezpieczeństwo. A nie gwarantował bezpieczeństwa proponujący porwanie, chmurny, zapalczywy generał_major spod znaku Kołłątaja. Książę rozglądał się za środkami łagodniejszymi. Próbował perswazją ściągnąć króla do obozu. Słał do niego zaufanych posłów. Zgadzał się nawet na porwanie sfingowane, o którym król byłby z góry uprzedzony. Ale żaden z tych kompromisowych pomysłów nie dał pożądanego efektu. Odrzucenie planu Zajączka pogłębiło jeszcze jego niechęć do księcia i utwierdziło w przekonaniu, że wszyscy Poniatowscy są zdrajcami. Możliwe, iż jego oceny nie byłyby tak bezwzględne, gdyby wiedział, że ministrem, który najbardziej nalegał na królewskie przystąpienie do targowicy, był jego umiłowany przewodnik polityczny, ksiądz_podkanclerzy Hugo Kołłątaj, opętany absurdalną, oderwaną od rzeczywistości koncepcją, że akces króla do zdradzieckiej konfederacji umiżliwi przejęcie w niej steru, całkowitą zmianę jej ukierunkowania i przechytrzenie w ten sposób jej petersburskich inspiratorów. Na znak protestu przeciwko haniebnemu postępkowi monarchy i naczelnego wodza wielu generałów, wbrew rozkazowi Stanisława Augusta, podało się do dymisji. Jako jeden z pierwszych - zaraz po Poniatowskim i Kościuszce - uczynił to Zajączek. Na jego dobro trzeba zapisać, że nie próbował urządzić się w opanowanej przez targowicę Polsce, chociaż miał pełne prawo oczekiwać, że hetman Branicki z otwartymi ramionami przyjąłby dawnego adiutanta. Dymisjonowany generał_major wybrał drogę trudniejszą: wyjazd na emigrację. Pierwszy jej etap spędził w Wiedniu, razem z przywódcami stronnictwa konstytucyjnego: marszałkiem Stanisławem Małachowskim, Franciszkiem Barssem i Aleksandrem Linowskim. Pozbawiony pensji generalskiej i jakichkolwiek innych dochodów, utrzymywał się w Wiedniu z zapomóg, udzielanych mu przez księcia Adama Czartoryskiego. Ta kłopotliwa sytuacja materialna musiała mu przypominać Paryż sprzed osiemnastu lat, gdzie w podobny sposób żył na koszt księcia Sapiehy. Wolno przypuszczać, że myśli o Paryżu narzucały mu się także z innych powodów. Rewolucja we Francji osiągnęła swą kulminację: obalono tron, ścięto króla i królową, w Paryżu szalał ulegalizowany terror. Jakobińska Republika Francuska - skazana na wojnę ze starą monarchiczną Europą, której główną siłę reprezentowali trzej zaborcy Polski - stawała się naturalnym sprzymierzeńcem polskich patriotów. * Wypada tu wspomnieć o bolesnej stracie, jaką poniosła w tym czasie generałowa Zajączkowa. Jej 16_letni syn Aleksander Isaurat, który wstąpił na ochotnika do rewolucyjnej armii francuskiej generała Dumourieza, poległ od kuli austriackiej w bitwie pod Jemappes. Jednocześnie z kraju dochodziły ponure wiadomości o podpisaniu przez zaborcze mocartwa drugiego rozbioru Rzeczypospolitej, co było bolesnym zaskoczeniem nawet dla targowiczan oraz o hańbie Sejmu Grodzieńskiego, który ratyfikował traktaty rozbiorowe, nadając im pozór legalizmu. Ale kraj nie poddawał się zniewoleniu. Organizowano patriotyczne spiski, konspiracja szerzyła się w wojsku, gromadzono broń. Oczekiwano od przebywających na emigracji przywódców hasła do zbrojnego powstania. Wszystko to przyczyniło się do postępującej radykalizacji nastrojów w wychodźstwie polskim. Szczególnie był na nią podatny generał Zajączek - radykał z temperamentu, od dawna już łakomie nasłuchujący rewolucyjnych nowinek z Paryża. Zwłaszcza że ostatnie dekrety paryskiej Konwencji Narodowej zapowiadały braterstwo i pomoc rewolucyjnej Francji dla wszystkich ludów, pragnących odzyskać niepodległość i obalić u siebie feudalizm. Radykalnemu generałowi_majorowi coraz trudniej było się porozumieć z umiarkowanymi przywódcami "konstytucjonistów", przebywającymi w Wiedniu. Tamci wyobrażali sobie przyszłe powstanie jako akcję wyłącznie wojsk regularnych, a cele powstańcze ograniczali do przywrócenia Konstytucji 3 Maja i wskrzeszenia rozbitego przez targowicę bloku szlachecko_mieszczańskiego. Program Zajączka był o wiele radykalniejszy i bliższy rewolucyjnym wzorom francuskim. Przewidywał masowy ruch powstańczy, oparty głównie na mieszczanach i chłopach. Pojętny uczeń Kołłątaja bez udziału chłopstwa w ogóle nie wyobrażał sobie zwycięstwa insurekcji, dlatego dla pozyskania mas chłopskich żądał likwidacji poddaństwa i pańszczyzny. W sierpniu 1793 roku Zajączek opuścił Wiedeń i przeniósł się do Saksonii, aby połączyć się z przywódcami emigracyjnymi o poglądach bliższych jego własnym. Przede wszystkim: z Kołłątajem, którego bieg wydarzeń zdążył już gruntownie wyleczyć z lekkomyślnych mrzonek o porozumieniu z targowicą. Krążąc między Lipskiem a Dreznem, radykalny generał_major stał się wkrótce najbliższym współpracownikiem Kołłątaja i Kościuszki. Sprawiedliwa biografka wystawia piękne świadectwo jego ówczesnej działalności. "Młody, rzutki i niezmiernie energiczny, a przy tym tchnący gorącym patriotyzmem Zajączek - pisze pani Nadzieja - rozwija w tym okresie szeroko zakrojoną i skuteczną działalność. Z polecenia Kościuszki objeżdża cały kraj, jest "incognito" we wszystkich niemal głównych ogniskach rodzącego się i rozwijającego się ruchu powstańczego, bada stan przygotowań, udziela spiskowcom rad i wskazówek. Jeździ też do Wiednia, Drezna, i Paryża, gdzie roznosi i rozpowszechnia hasła powstańcze. Niezwykle czynny i rzutki, niestrudzony, oddał ogromne usługi sprawie powstania i był powszechnie ceniony. Swą postawą i działalnością pozyskał sympatię i zaufanie Kościuszki i Kołłątaja, czego mamy niezbite dowody w dalszym jego życiu. Trzeba również podkreślić, że należał on wtedy do grona najradykalniejszych ludzi w Polsce (...) "był również jednym z najbardziej świadomych i zdecydowanych demokratów"." Jedynie co do młodości Zajączka pani Nadzieja nieco przesadza: generał_major był już wtedy po czterdziestce, natomiast pozostałe pochlebne opinie znajdują pełne pokrycie w wiarygodnych świadectwach pamiętnikarskich. Przydaje chwały Zajączkowi z tamtych czasów nawet, tak bardzo go później nienawidzący, Julian Ursyn Niemcewicz. Najlepszym dowodem ówczesnej popularności i ważności Zajączka był fakt, że kiedy w początkach września 1793 roku Kościuszko po raz pierwszy wybrał się konspiracyjnie do kraju, aby naocznie się rozeznać w przygotowaniach do wolnościowego zrywu - wziął z sobą na współemisariuszy: Rafała Kołłątaja, starszego brata księdza_podkanckerzego oraz właśnie Zajączka. Desygnowany naczelnik insurekcji musiał się liczyć z możliwością szybkiego rozpoczęcia działań, gdyż przed opuszczeniem Saksonii sporządzono na wszelki wypadek Akt Powstania oraz ułożono odpowiednie instrukcje. Dnia 11 września 1793 roku Kościuszko i jego towarzysze spotkali się na Pogórzu krakowskim z emisariuszami konspiracji krajowej. Następnie Kościuszko wysłał Zajączka do Warszawy, gdyż w razie wybuchu powstania jemu był zdecydowany powierzyć kierowanie akcją w stolicy. Zajączek pojechał do Warszawy w przebraniu i pod nie swoim nazwiskiem. Przebywał tam sześć dni, spotykając się z organizatorami powstania (między innymi: ze swoim przyjacielem generałem Antonim Madalińskim) i badając stan przygotowań do wystąpienia zbrojnego. W późniejszych relacjach pisemnych narzekał, "że przygotowania są małe, porozumienia niedostateczne, ale przy pewnym nakładzie sił i pieniędzy można będzie dalsze przygotowania ożywić". Żegnając się ze spiskowcami warszawskimi, kładł szczególny nacisk na pozyskanie dla powstania chłopstwa, jako "że w tej klasie prawdziwą siłę Polski uważać należy." Zalecał stołecznym konspiratorom, aby rozsyłali po wszystkich powiatach "patriotów gorliwych i zręcznych, którzy by lud ten oświecać mogli. Dał im poznać, jak ocalenie Rzeczypospolitej zawisło od tego kroku". Druga misja Zajączka do kraju przypadła na przełom lat 1793_#1794. Wspominając ją w pamiętniku, nadal żalił się na niedostatki organizacyjne. "Nie miano ani oręża, ani koni, ani wszelkiego rodzaju zapasów... Szlachta pragnęła żywo zrzucenia gniecącego ją jarzma, ale chciałaby, aby wojsko samo usiłowania tego dopełniło i wcale bezczynną została. Sam pomysł o powszechnym włościan uzbrojeniu przerażał wielu właścicieli. Tak więc z własnem uczuciem w przeciwieństwie zostając, wahali się pomiędzy pragnieniem odzyskania niepodległości i bojaźnią utracenia praw sobie nad ludem wiejskim przywłaszczonych. Dziwaczna ta niepewność hamowała wszystkie czynności...". Powtórny pobyt drezdeńskiego emisariusza w Warszawie zwrócił na niego uwagę władz rosyjskich. Popędliwy Zajączek sugeruje w pamiętniku, że to król Stanisław August zdemaskował jego "incognito" przed generałem Igelstr~omem, naczelnym dowódcą wojsk rosyjskich w Polsce - tym Igelstr~omem, którego Or_ot uwieczni później w szopce powstańczej: Szewc Kiliński to był majster,@ roboty nie chybił.@ Igelstr~oma wziął na klajster,@ goździkami przybił.@ Zajączek - powiadomiony przez przyjaciół, że pomimo jego osobistego rozpoznania, tajna misja, w jakiej przyjechał, odkryta nie została - z właściwą sobie brawurą sam zgłosił się do Igelstr~oma i zażądał z nim rozmowy. Pisząc później o tym osobliwym spotkaniu, ograniczył się do stwierdzenia, że rosyjski generał był "srogi i pyszny" oraz, że wydał mu rozkaz bezzwłocznego opuszczenia Polski. Pomimo ostrożnych raportów Zajączka i innych emisariuszy - wykazujących jednoznacznie niewystarczające przygotowanie Polski - wzbierająca w kraju burza powstańcza była już nie do opanowania. 24 marca 1794 roku przybył z Drezna Tadeusz Kościuszko ogłosił i zaprzysiągł na Rynku Krakowskim Akt powstania. Z obszernego materiału dokumentarnego o działalności powstańczej generała Zajączka, jaki zebrała w swej książce Jadwiga Nadzieja, wyraźnie wynika, że tak chwalony przez biografkę spiskowiec, emisariusz, organizator i ideolog powstania - sprawiał się znacznie gorzej jako dowódca wojskowy. Ujmując rzecz ściślej: Zajączek wypełniał swe zadania bojowe dobrze tylko tam, gdzie nie był dowódcą samodzielnym, a wykonywał cudze rozkazy. Dzięki swej brawurowej odwadze i szybkości decyzji potrafił być w boju nieocenionym subalternem. Tak było w bitwie pod Racławicami, gdzie dowodząc lewym skrzydłem, walnie się przyczynił do ogólnego zwycięstwa. Kościuszko w swoim "Raporcie pierwszym narodowi polskiemu o zwycięstwie pod Racławicami" oddał sprawiedliwość jego zasługom, wymieniając go wśród tych, co "szczególniej się dystyngowali". Za Racławice otrzymał Zajączek awans na generała_lejtnanta. Ale w dwa miesiące później - wydźwięty na dowódcę korpusu - zawalił haniebnie operację bojową pod Chełmem. W samodzielnie dowodzonej akcji odwaga osobista i kawaleryjska brawura nie mogły już pokryć braków w wojennym rzemiośle. Przegranej bitwie pod Chełmem zawdzięczamy kapitalny portret generała_lejtnanta Zajączka "odrysowany z natury" w "Pamiętnikach", przebywającego wówczas w Lublinie, Kajetana Koźmiana. "W jednej chwili - wspomina Koźmian - rozbiegły się w Lublinie wieści o przegranej bitwie przez generała Zajączka pod Chełmem. Poranieni rozszerzyli postrach przesadzając klęskę (...) Komisja lubelska w oczekiwaniu pewniejszych wiadomości odbywała zwyłe posiedzenie, gdy wszedł do jej sali mężczyzna wysoki, przystojny, w ciemnej bajowej wołoszce z czarnym bandoletem przez ramiona; włosy na głowie gładko uczesane, śmiały krok, jakim ku przodującym postępował, wydawały wojskowego wyższej rangi. Gdy się zbliżył, rzekł dobitnym głosem: "Jestem jenerał Zajączek. Nie byłem szczęśliwy odeprzeć silniejszego nieprzyjaciela pod Chełmem, cofam się, lecz pod Lublinem bić się zamyślam. Czy są przysposobione środki obrony dla miasta, bo może będzie wystawione na walki po ulicach". Na to jeden z członków Komisji, Tomasz Dederko, już podeszły wiekiem, który się był ożenił z młodą żoną i posiadał w Lublinie na Panny Marii ulicy dom piękny, świeżo wystawiony, ale drewniany - odezwał się: "Panie Jenerale, w cóż się nasze domy obrócą?" Na to jenerał w żywym uniesieniu: "Kto Wć Pan jesteś? I Wć Pan myślisz o swoim domu, kiedy ojczyzna woła o ofiary życia i majątku! Wć Pan nie powinieneś tu siedzieć, nie masz ducha patriotycznego i jeszcze go zabijesz u drugich. Ja cię każę w kajdany okuć i do sądu kryminalnego do Warszawy odeszlę". Na to Grabowski, pokomorzy krasnostawski, znajomy dawny jenerała odezwał się: "Panie Jenerale, nie posądzajmy się". "Cóż mi Wć Pan zarzucasz?" - odparł z gniewem Zajączek. "Że nie wygrałem bitwy? Bronić się będę pod Lublinem i w Lublinie. Czy są skóry mokre do pokrycia dachów, czy są narzędzia do gaszenia ognia, czy jest generalne powstanie?" "Prosimy o dowódcę - zawołali wszyscy - aby się z nami naradził, a wszystko będzie". "Powinno już być - rzekł jenerał - przyszlę dowódcę, ale to na próżno, bo w tym województwie nie ma ducha patriotycznego" - i w największym gniewie wyszedł. Grono Komisji jakby uderzone piorunem oniemiało i nie wiedziało, co ma czynić". Pani Nadzieja bardzo surowo ocenia lubelski występ bohatera swej książki: "Postępowanie Zajączka z komisją potwierdza raz jeszcze, że generał nie miał walorów niezbędnych dla wodza. Swym nietaktownym zachowaniem wywołał skutek wręcz niepożądany. Komisja, obawiając się, by generał nie spełnił przypadkiem swych gróźb, uciekła w nocy z 11 na 12 czerwca do Markuszowa, przenosząc tam jakby swoją jurysdykcję. Potem przy ewakuacji miasta Zajączek dotkliwie odczuł brak komisji." Przy okazji biografka Zajączka zwraca uwagę na przyczyny jego narastającej niepopularności w wojsku i społeczeństiwe cywilnym: "Zajączek nie należał do najprzyjemniejszych w obejściu ludzi: apodyktyczny, gwałtowny, nie przebierający w środkach i słowach, nie zdołał sobie zaskarbić sympatii podkomendnych. Zresztą generał Zajączek był już wtedy znany w całym wojsku i nie tylko w wojsku, jako jeden z najzagorzalszych "czerwieńców", tych, co chcą naśladować Francję. Wielu nie rozumiało jeszcze wówczas, do czego dążą jakobini_patrioci, nie widziało ich ofiarności, waleczności czy męstwa, nie znało och postępowego programu reform społecznych, lecz dostrzegało tylko i jedynie krwawych terrorystów, siepaczy stawiających szubienice w Warszawie. Z jednej strony Zajączek - gwałtowny jakobin - nie dowierzał tym, co myśleli tylko o ratowaniu króla i jego popleczników, z drugiej zaś niejakobini nie mieli zaufania do "czerwieńca"." Jak bardzo generał_lejtnant Zajączek stał się niepopularny wśród oficerów swego korpusu, wykazały wydarzenia, które rozegrały się w obozie wojskowym w Piaskach Luterskich pod Lublinem, bezpośrednio po przegranej chełmskiej. Doszło tam do faktu bez precedensu w nowożytnej historii wojska polskiego. Cała starszyzna oficerska korpusu, od dowódców dywizji do podpułkowników - po przeprowadzeniu zbiorowo miażdżącej krytyki dowodzenia Zajączka pod Chełmem - zażądała od niego złożenia dowództwa. Był to formalny rokosz na staroszlachecką modłę. Nie ulega wątpliwości, że spowodowały go nie tylko względy czysto wojskowe, lecz także wrogość polityczna wobec dowódcy korpusu. Prowodyrem rokoszu był genrał_major Filip Hauman, protegowany króla Stanisława Augusta i sztandarowy antyjakobin w armii powstańczej. Zajączek wykazał twardość w tej niezwykle ciężkiej próbie. Zażądał sformułowania na piśmie uchwały rokoszu oficerskiego, po czym przesłał ją Kościuszce. Naczelnik stanął całkowicie po stronie swego zaufanego współpracownika z konspiracji przedpowstaniowej i ostro przywołał do porządku zbuntowanych oficerów, przenosząc niemal wszystkich do innych jednostek na mniej ważne stanowiska. "Tam więc rokosz został zlikwidowany - podsumowuje smętnie autorka książki o Zajączku - ale jego skutki jeszcze długo pozostały, podrywając autorytet wodza i siejąc zamęt w szeregach wojska." I rzeczywiście: aż do końca powstania generał_lejtnant Zajączek herbu Świnka ponosić będzie przykre konsekwencje swojej - w pełni zresztą uzasadnionej - opinii najbardziej zaciętego jakobina w powstańczym korpusie oficerskim. Inna rzecz, że Zajączek nie byłby Zajączkiem, gdyby jego żarliwy jakobinizm na modłę francuską nie przybierał niekiedy form zgoła humorystycznych. Dowód na to odnaleźć można w pamiętniku posła na Sejm Wielki, Antoniego Trębickiego - niegdyś członka Kołłątajowskiej Kuźnicy, później - targowiczanina i zajadłego wroga powstańczych czerwieńców. Scena opisana przez Trębickiego rozegrała się ponoć na sesji Rady Najwyższej Narodowej, czyli cywilnego rządu powstania - powołanego przez Kościuszkę. W tym to dostojnym gronie Zajączek wygłosić miał przemówienie, nakłaniające do pełnego naśladowania francuskich rewolucjonistów. Zalecał, aby krocząc ich śladem, polscy przywódcy powstania wyrzekli się "szlachectwa, jego tytułów i zaszczytów, i nawet nazwisk". We Francji rzeczywiście istniała taka praktyka: francuscy sankiuloci często przybierali sobie nowe nazwiska, zapożyczone przeważnie od starożytnych bohaterów. W ówczesnym Paryżu roiło się od rozmaitych Hektorów, Brutusów, Arystydesów i Mariuszów. Ale, wyprany całkowicie z poczucia humoru, jakobin warszawski wpadł na pomysł zgoła odmienny. Oświadczył, że "aby dał przykład z siebie, przestaje zwać się Zajączkiem i bierze odtąd nazwisko Ananasa". Skąd przyszło mu na myśl tak nieadekwatne do okoliczności nazwanie, można tylko zgadywać. Najprawdopodobniej - ze zwykłego łasuchostwa. O jego łakomstwie w późnym jeszcze wieku pisał Kajetan Koźmian, o jego szczególnym upodobaniu do soczystych owoców południowych wiadomo ze wspomnień kronikarzy wyprawy egipskiej Bonapartego. W Polsce końca XVIII wieku ananasy były nowalijką, na którą się snobowano. Każdy wielmoża starał się w swych ogrodach hodować ananasy. Mieli swoje ananasarnie: król - w Ogrodzie Saskim, Królewski brat Kazimierz - na Solcu, Potoccy - w Wilanowie. Możliwe, że Zajączek chciał upiec na jednym ogniu dwie pieczenie: nazwać się od owocu, który uważał za najdoskonalszy wytwór natury, a jednocześnie obrzydzić ten owoc jego arystokratycznym hodowcom. W każdym razie mało brakowało, a lista starszyzny wojskowej insurtecji kościuszkowskiej wzbogaciłaby się o nową postać: "generała_lejtnanta Ananasa". Zapobiegł temu obecny na zebraniu członek wydziału wojskowego Rady Najwyższej Narodowej, Jan Nepomucen Horain. Był to bliski współpracownik Zajączka, lecz miał poczucie humoru, którego tak beznadziejnie brakowało jego starszemu koledze. ""Jak to - zawołał Horain - składasz nazwisko najnikczemniejszego zwierzątka, byś go zamienił na najpiękniejszą roślinę? Cóż na tym tracisz, kto twemu patriotyzmowi uwierzy?" Roześmiali się wszyscy, wniosek upadł... Ale zażarty jakobinizm Zajączka nie zawsze przyjmowany był tak wesoło. Częściej budził niepokój i grozę. Zwłaszcza w sierpniu i wrześniu 1794 roku, kiedy jakobiniński generał, z powołania Naczelnika Kościuszki, pełnił urząd prezesa Sądu Kryminalnego Wojskowego. Ustanowienie 19 sierpnia 1794 roku - w miejsce dotychczas funkcjonującego cywilnego Sądu Kryminalnego Księstwa Mazowieckiego - doraźnego trybunału rewolucyjnego, bo tym właśnie miał być w swej istocie Sąd Kryminalny Wojskowy, pozostawało w ścisłym związku z dramatycznymi wydarzeniami z 9 maja i 28 czerwca 1794 roku. W dniach tych - pod naciskiem rozkołysanych przez jakobinów mas ludowych - odbyły się na Rynku warszawskim publiczne egzekucje wyciągniętych z więzień, szczególnie skompromitowanych dostojników targowickich. Wśród powieszonych znaleźli się dwaj hetmani (Piotr Ożarowski i Józef Zabiełło) oraz dwaj biskupi (Józef Kossakowski i Ignacy Massalski). Hetmani i biskupi na szubienicach! Tego jeszcze w Polsce nie było! Na Zamku Królewskim i w magnackich pałacach powiało grozą. Krążyły paniczne wieści, że hugoniści ( tak od imienia Kołłątaja nazywano warszawskich jakobinów) przygotowują listy proskrypcyjne, obejmujące króla, całą jego rodzinę i wszystkich popleczników. W umiarkowanych kołach powstańczych odpowiedzialnością za samosądy czerwcowe (w maju doszło jedynie do wymuszenia na sądzie wyroków na zdrajców - w czerwcu wieszano ich już bez wyroków) - obciążano Hugona Kołłątaja, reprezentanta jakobinów w rządzie powstańczym oraz generała Zajączka, głównego czerwieńca w armii. Dla uspokojenia opinii Kościuszko kazał aresztować agitatorów jakobińskich, uznanych za bezpośrednich podżegaczy do samosądów czerwcowych. Wśród aresztowanych znaleźli się dwaj młodzi radykalni kaznodzieje warszawscy: ksiądz Florian Jelski i ksiądz Józef Mejer - wielokrotnie już przedtem upominani za polityczny charakter swych kazań. Ale te krótkotrwałe areszty nie były żadnym rozwiązaniem. Naczelnik powstania coraz lepiej rozumiał, że zbiorowe wybuchy nienawiści do zdrajców ojczyzny miały swe główne źródło nie w agitacji hugonistów, lecz w ogólnej sytuacji zewnętrznej i wewnętrznej powstania, a przede wszystkim w opieszałości sądów w karaniu targowiczan. Do zbliżenia Kościuszki z jakobinami przyczyniały się także wiadomości nadsyłane z Paryża przez Franciszka Barssa, reprezentującego władze powstańcze w rewolucyjnej Francji. Wyrażano tam zdziwienie, że "Kościuszko zbyt łagodnie traktuje króla, a surowo lud. 13 lipca Saint Just oświadczył Franciszkowi Barssowi, że rewolucja w Polsce robiona przez szlachtę nie może liczyć na pomoc jakobińskiej Francji". W początkach sierpnia, kiedy wokół Warszawy zaczęła się zacieśniać obręcz interwencyjnych wojsk rosyjskich i pruskich, fala ludowego gniewu znowu poczęła rosnąć i zanosiło się na nowe samosądy. Tym razem ofiarą paść miał brat królewski: książę_prymas Michał Poniatowski - ogólnie znienawiedzony ideolog partii dworskiej. W pierwszych dniach sierpnia poczęły obiegać Warszawę pogłoski o przechwyceniu listu księcia_prymasa do królewicza pruskiego z wiadomościami o najsłabiej bronionych punktach miasta. Rozwścieczony tłum warszawski pociągnął pod Pałac Prymasowski. Silne straże uniemożliwiły wtargnięcie do wnętrza, ograniczono się do wzniesienia szubienicy przed pałacem. Ostatecznie jednak do samosądu nie doszło, gdyż w parę dni później rozniosła się wieść o nagłym zgonie prymasa. Mówiono o samobójstwie, wtajemniczeni zapewniali, że to król podesłał truciznę bratu, aby oszczędzić mu haniebnej śmierci na szubienicy. Ale w zgon księcia_prymasa uwierzono dopiero wtedy, gdy jego zwłoki wystawiono na widok publiczny. Ulotna poezja uliczna zareagowała natychmiast: Książę_Prymas@ zwąchał linę.@ Wolał proszek@ niż drabinę.@ W tydzień po śmierci Michała Poniatowskiego powstał Sąd Kryminalny Wojskowy. Zbieg dat nie mógł być przypadkowy. Kierownictwo powstania - w którym coraz większą rolę odgrywali hugoniści - musiało uznać, że rewolucyjnym samosądom da się zapobiec tylko w jeden sposób: przez stworzenie energicznego i zdecydowanego trybunału rewolucyjnego, zdolnego do szybkiego i bezwzględnego karania zdrajców. Nowy sąd był wojskowy i jakobiński. Kościuszko, ulegający coraz bardziej wpływom Kołłątaja i Ignacego Potockiego, powołał na stanowisko prezesa generała_lejtnanta Józefa Zajączka. Sędziami zostali: generał_lejtnant Antoni Madaliński, generał_major Franciszek Łaźniński, generał_major Gabriel Taszycki, rotmistrz kawalerii narodowej Rafał Kołłątaj, pułkownik artylerii koronnej Józef Górski, major kawalerii narodowej Walenty Bębnowski, wicebrygadier Antoni Gruszkowski, major Tomasz Maruszewski i pułkownik Feliks Gawdzicki. Przytłaczająca większość sędziów, bo aż siedem osób (wśród nich wszyscy czterej generałowie), zaliczała się do hugonistów. Po ukonstytuowaniu się nowego sądu, prezes Zajączek wygłosił przemówienie programowe, odnotowane później w jego "Historii rewolucji polskiej w roku 1794". Zażądał od sędziów ślubowania, że "ile okażą się nieubłaganymi dla zdrajców i fakcyonistów, tyle ułomnościom przyrodzenia ludzkiego przebaczać będą". Dla pełnej wykładni tego rozróżnienia, generał_prezes wyjaśnił, że "pracowanie przy okopach (...) za małej wagi przestępstwa, śmierć zaś przeznaczoną była za same tylko zbrodnie przeciw narodowi popełnione". W początkach urzędowania Sąd Kryminalny Wojskowy ściśle przestrzegał zaprogramowanej łagodności. "Do 4 września na 16 rozpatrzonych spraw aż 14 osób pośredniejszego stanu zostało jako niepodejrzani uwolnionych. Oczyszczeni od zarzutów, jeśli mieli jakieś środki utrzymania, uwalniani byli bez zastrzeżeń; na własne życzenie mogli wstąpić do wojska lub sąd kierował ich do odpowiednich urzędów, aby pracując na swoje wyżywienie byli pożyteczniejszymi krajowi." Szczególną wielkoduszność okazywali sędziowie Sądu Kryminalnego Wojskowego ludziom, aresztowanym w wyniku tumultów majowych i czerwcowych. "W kilku dniach uwolnili - brzmi pamiętnikarska relacja Zajączka - mnóstwo ludzi, których dlatego tylko do więzienia wtrącono, że stronnikom królewskim strasznymi byli." Po uporaniu się ze sprawami drobniejszymi, sąd zajął się zbrodniami politycznymi, zagrożonymi karą śmierci. 6 września 1794 roku, na zebraniu całego kompletu sędziowskiego, prezes Zajączek "przystąpił do czytania nadesłanych przez Deputację Indagacyjną zeznań oskarżonego o zbrodnię przeciw narodowi biskupa chełmsko_lubelskiego Wojciecha Skarszewskiego". Proces biskupa Skarszewskiego wywołał wielkie poruszenie w Warszawie. Głęboko katolickiej ludności stolicy, pomimo jej nienawiści do targowiczan, trudno się było pogodzić z zagrożeniem szubienicą czwartego z kolei przedstawiciela hierarchii kościelnej. Tym bardziej że biskup chełmsko_lubelski nie był tak źle notowany w opinii publicznej jak senatorowie duchowni i świeccy powieszeni w maju i czerwcu. Przede wszystkim rehabilitowała go okoliczność, że jego nazwiska nie było na "liście pensjonalistów", odnalezionej przez powstańców w biurach ambasady rosyjskiej. Przyznawał to nawet, acz z wyraźną niechęcią i zgryźliwym komentarzem, sam prezes Sądu Kryminalnego Wojskowego. "Wyobrażenie prawdziwej cnoty tak było zatarte naówczas w Polsce - głosi nota w pamiętniku Zajączka - że ten prałat w wielkiej części obywateli za cnotliwego uchodził z przyczyny, iż nie brał pensji od Moskwy." Prezesowi Sądu Kryminalnego Wojskowego nie przesłaniało to jednak innych win oskarżonego biskupa: "Wotował on na rozbiór kraju, bezczelność swoją posunął do tego stopnia, że uwolnił publicznie członków sejmu od przysięgi przez nich uczynionej, że nikomu nie odstąpią posesji Rzplitej. Przyjął urząd kanclerza koronnego (podkanclerzego koronnego - M.B.) wtenczas gdy poczciwi i sumienni uciekali od wszelkiej dostojności. Zapytany, dlaczego wotował na rozbiór Polski i uwolnił Sejm Grodzieński od przysięgi wykonanej przez jego członków, odpowiedział, że oboje to uczynił dla uchronienia swego biskupstwa od ruiny. Komisja więc osądziła, że wart jest szubienicy". Dnia 12 września w obecności sędziów i zgromadzonej publiczności porucznik audytor Józef Więckowski odczytał skazanemu obszerny wyrok, przesłany do wykonania prezydentowi miasta Zakrzewskiemu. Władze kościelne zawiadomiono, że biskup Skarszewski został skazany na karę śmierci przez powieszenie "za przykładanie się do zguby i podziału ukochanej Ojczyzny". Niezależnie od przyczyn zasadniczych Skarszewski był dla hugonistów postacią szczególnie nienawistną ze względów, by tak rzec: uboczno_personalnych - o czym napomyka w swych wspomnieniach Zajączek. W 1792 roku, po ucieczce z kraju Kołłątaja, biskup Skarszewski przejął z ramienia targowicy jego urząd: podkanclerstwo koronne. Wyrok na Skarszewskiego wywołał wstrząs na dworze i wśród wyższego duchowieństwa. "Król zadrżał czytając ten wyrok - wspomina Zajączek - i z własnych ust jego usłyszano te słowa: "Na osądzenie mnie samego nie trzeba, tylko przekopiować akt takowy"." Od przebywającego w obozie wojskowym poza Warszawą Naczelnika Kościuszki poczęto z różnych stron domagać się złagodzenia wyroku. Zajączek zdaje w swoich wspomnieniach nie wolną od złośliwości relację z tych zabiegów: "Król użył wszystkich środków na uratowanie winowajcy. Zakrzewski w tym zamiarze działał z gorliwością. Nuncjusz papieski złączył się z nimi. Dwie także metresy biskupa skazanego na śmierć intrygowały. Na koniec takich sprężyn ruszyła kabała, iż Kościuszko zmordowany tylu naprzykrzaniami odmienił karę śmierci na wyrok dożywotniego więzienia". Trudną sytucję Kościuszki opisuje najlepiej jej świadek naoczny, ówczesny adiutant Naczelnika, Julian Ursyn Niemcewicz. "Skazany dekretem Zajączka Skarszewski na szubienicę przeraził dwór, duchowieństwo, wielu więcej może jak on poczuwających się do winy. Przyjechał więc do obozu naszego nuncjusz apostolski Litta i w uczonej, długiej, patetycznej mowie prosił Naczelnika o darowanie życia biskupowi (...) Kościuszko, z natury z ciężkością tłumaczący się, nigdy w życiu nie mówiący w publiczności, zmieszał się na perrorę nuncjusza i zajękiwając się niezrozumiale mu odpowiedział. Nazajutrz dekret miał być podpisany. Kościuszko całą noc spać nie mógł: leżący w tymże namiocie obok niego widziałem, że się srogo pasował z sobą nie chcąc atoli nigdy najmniejszego w decyzję jego (mieć) wpływu, milczałem. Alić nade dniem: - Czy śpisz? - zapytał mnie. - Nie śpię - odpowiedziałem. - Cóż ja mam robić z tym Skarszewskim? - Co ci się zdaje najlepiej. Powiedz mi otwarcie twoje zdanie. - Powiem, jeśli tak rozkazujesz. Sądzę, że między Skarszewskim a Rzewuskim, Szczęsnym, Branickim, którzy z wojskiem moskiewskim najechali ojczyznę, między Massalskim, Kossakowskim, Czetwertyńskim etc., co brali od nich pieniądze i za nie kraj swój przedali, wielka jest różnica: a jeśli jest różnica w występkach, jakże Skarszewski, mniej winny, ma jednej z nimi karze podlegać. Nad to czy powieszenie jego stanie się dla sprawy naszej pożytecznym, czy nam doda żołnierza, pieniędzy, broni? Da tylko powód nieprzyjaciołom naszym do mieszania przez te krwawe egzekucje sprawy naszej z sprawą jakobinów francuskich; czy nie lepiej byłoby - przydałem - karę śmierci na wieczne przemienić więzienie? - Masz rację - zawołał Naczelnik i natychmiast zmianę dekretu tego podpisał. Posłany wyrok Kościuszki do Warszawy już zastał Skarszewskiego w kościele, gdzie mu zdejmowano poświęcenie biskupie. Rozgniewał się Zajączek, nie śmiał jednak wybuchnąć z popędliwością swoją. To ocalenie życia Skarszewskiemu, z końcem rewolucji powróciło go do biskupstwa. Za rządów atoli cnotliwego króla saskiego (tzn. w Ksistwie Warszawskim - M.B.) nie wolno mu było się znajdować w Warszawie ni w senacie, nigdy mu bowiem bogobojny pan ten nie mógł tego darować, że był jednym z tych, którzy sejm grodzieński od przysięgi rozwiązywali. Za cara Aleksandra Skarszewski postąpił na prymasostwo, a co się tylko w krajach rewolucjom podległych zdarzać może, tenże Zajączek, co go na szubienicę sądził, siada koło niego u stołu cesarskiego, odwiedza go i przyjmuje u siebie." Ale zapis Niemcewicza zbyt daleko wybiega w przyszłość. Na razie jest wrzesień 1794 roku. Zajączek czyta ze wściekłością dekret Kościuszki, zmieniający Skarszewskiemu karę śmierci na dożywotnie więzienie. Do dekretu dołączony jest list urzędowy do prezesa Sądu Kryminalnego Wojskowego, w którym Naczelnik, przyznając słuszność wyrokowi, a nawet chwaląc go i potwierdzając we wszystkim, tłumaczył, że "złagodził go, aby dać poznać Ojcu Świętemu, że naród wolny żadnej religii nie prześladuje, ani krwi zdrajców, gdy są ludźmi, chciwy nie jest." Zajączek nie dał się ułagodzić Kościuszce. Jak zawsze - skrajny w swych osądach, uznał, że Naczelnik swą niewczesną ingerencją naruszył zasady rewolucyjnej sprawiedliwości. Dla zademonstrowania swego protestu podał się do dymisji ze stanowiska prezesa Sądu Kryminalnego Wojskowego. W swoich apologetycznych wspomnieniach z roku 1794 tak to opisał: "Zajączek, którego charakter moralny daleki był od surowości, jakiej jego funkcja wymagała, widząc, że ostrość jego, którą na sobie wymuszał, próżna się stawała przez łagodność Kościuszki, złożył prezydencję swoją. Surowość jego nie miała na celu, jak tylko przywrócenie stopniami narodowi jego dawnej w charakterze rzetelności." Pamiętnikarski zapis szafarza rewolucyjnej sprawiedliwości brzmi bardzo pryncypialnie. W praktyce Zajączek, w znacznie większym stopniu niż wyrozumowanymi zasadami, kierował się impulsami uczuciowymi: sympatii bądź nienawiści. W tym samym czasie, gdy tak gwałtownie domagał się stryczka dla Skarszewskiego, równie gwałtownie bronił przed stryczkiem, o wiele bardziej winnych od biskupa, swoich dawnych protektorów: Ksawerego Branickiego i Szczęsnego Potockiego, chociaż w wypadku tych ostatnich chodziło jedynie o symboliczne powiększenie ich portretów, gdyż główni przywódcy targowicy zdążyli przed wybuchem powstania zbiec z kraju. Z tej obrony głównych zdrajców ojczyzny tłumaczy się w sposób niezbyt przekonywający w swojej "Historii rewolucji..." "Łaska wyświadczona prałatowi hypokrycie przyspieszyła ukaranie Feliksa (Szczęsnego) Potockiego, Branickiego i Rzewuskiego. Kościuszko, którego nieukontentowanie powszechne, sprawione przez jego występek względem Skarszewskiego, bardzo trapiło, obawiał się spóźniać z obwieszczeniem dekretu, skazującego na śmierć trzech wymienionych zbrodniarzy, a ponieważ oni znajdowali się wówczas za granicą, powieszono więc tylko ich portrety. Szczęsny Potocki i jego koledzy mniej byli winni w oczach patriotów niż Stanisław August (...) Żałowano szczególnie Szczęsnego Potockiego i Branickiego, pragniono, aby naprawili swój błąd i mniemano, że mają jeszcze zdolne serca do żalu. Starano się nawet nastręczać im sposobność do tego. Oprócz tego ci dwaj ostatni, niezmiernie bogaci, mogli zdziałać pomyślnie dla dobrej sprawy insurekcją mocną od 20.000 do 30.000 uzbrojonych przez same zaciągi w ich dobrach." Rozwścieczony dwoma niepowodzeniami osobistymi: wyrwaniem mu spod stryczka biskupa Skarszewskiego i powieszeniem "in effigie" dawnych protektorów - Zajączek złożył "prezydencję" Sądu Kryminalnego Wojskowego i pomimo usilnych perswazji Kościuszki decyzji tej nie cofnął. Nie było to dla niego szczęśliwe posunięcie. Bo gdyby pozostał prezesem sądu, to kto wie: może Kościuszko, wyruszając pod Maciejowice, nie powierzyłby mu naczelnego dowództwa w Warszawie i oszczędzony byłby mu najbardziej żałosny epizod jego epopei powstańczej: obrona Pragi - która stać się miała dla niego tragicznym przełomem życiowym, rzucającym cień na wszystkie jego późniejsze lata. Wydarzenia praskie rozegrały się w pierwszych dniach listopada 1794 roku. Powstanie dogasało. Wiedziano już o klęsce pod Maciejowicami i dostaniu się do niewoli Naczelnika. Wobec ogólnego upadku ducha, władzę przejmowały elementy skrajne. Prowadziło to do panicznych plotek. "Jest mniemanie - stara się rozbrajać te plotki w swoim pamiętniku Zajączek - że oni (jakobińscy przywódcy powstania - M.B.) przywiedzeni do rozpaczy, widząc powszechny upadek ducha, uformowali projekt przyprowadzenia armii i mieszkańców do tego punktu, aby wszyscy byli zniewoleni ostatnią koniecznością zginąć lub zwyciężyć. Podług autorów tej potwarczej wieści, miano zamordować króla, wyrżnąć jego familię, partyzantów (stronników - M.B.) i niewolników moskiewskich będących w liczbie 6.000. A ponieważ takowa rzeź nie pozostawiałaby nadziei pardonu, mieszkańcy więc byliby przymuszeni z ostateczną działać zapalczywością. Zajączek, Kołłątaj mieli być dowódcami tego projektu." Znając przywiązanie Kołłątaja i Zajączka do wzorów rewolucji francuskiej, trudno wykluczyć, że podobne rozwiązanie mogło im się snuć po głowach. A trzeba pamiętać, że Kołłątaj odgrywał wtedy ważną rolę w rządzie powstańczym, a Zajączek - do czasu przyjazdu do stolicy generała Tomasza Wawrzeckiego, wybranego po Maciejowicach na nowego Naczelnika insurekcji - sprawował władzę naczelnego wodza. Ale nawet jeżeli taki desperacki plan pod uwagę brano, to pozostał on jedynie w sferze nie sprawdzonych plotek. W każdym razie istnienie takich plotek mówiło wiele o nastrojach, w jakich rozpoczynał Zajączek obronę Pragi przed nacierającymi korpusami generałów rosyjskich; Derfeldena, swego pogromcy spod Chełma, oraz sławnego Suworowa. Po nadejściu do Warszawy wieści spod Maciejowic o wzięciu przez Rosjan do niewoli rannego Kościuszki, generał Zajączek, jako głównodowodzący w stolicy, wydał następujący "Rozkaz do Wojska": "...Koledzy, dlatego on (Kościuszko - M.B.) temu smutnemu popadł losowi, że nie wszyscy tę mieli co on odwagę, że pierzchliwi opuścili go w pośród nieprzyjaciół. My więc bracia, my szczerze do niego przywiązani, okażmy, iż ma w nas godnych mścicielów, że duch jego przelany jest w serca nasze i że, nim ożywieni, umiemy utrzymywać tę świętą sprawę, za którąśmy walczyli, przysięgali i której obrona ściągnęła nas pod chorągwie nieodżałowanego Naczelnika naszego. Spodziewam się (...) iż (...) będziecie wierni obowiązkom waszym i nikt z was niewczesną trwogą nie będzie przerażał współtowarzyszów w ten czas, kiedy wraz z odważnym ludem warszawskim, i z całym ludem polskim, zachęcać się i zapalać powinniście do pomszczenia się nad nieprzyjacielem (...) każdy wasz czyn waleczny największą sprawi w sercu jego (Kościuszki - M.B.) pociechę; bo będzie mógł z chlubą powiedzieć, iż był wodzem ludzi odważnych." W zestawieniu z tą podniosłą odezwą jak ponure szyderstwo brzmią relacje o wydarzeniach, które w kilkanaście dni później, z udziałem tegoż generała Zajączka, rozegrały się na szańcach Pragi. Wszyscy, bez wyjątku, historycy wojskowości, analizujący zorganizowaną i prowadzoną przez Zajączka obronę Pragi, nie pozostawiają suchej nitki na niedoszłym "generale Ananasie". Najbardziej kompetentny Wacław Tokarz takie wystawia mu świadectwo: "Nic go (...) wytłumaczyć nie może z fatalnej obrony Pragi. Sam wybór pozycji obronnych, nie zapewniających drogi odwrotu w razie przegranej, wskutek czego taką moc uciekających żołnierzy pochłonęła Wisła, świadczył źle o Zajączku jako wodzu (...). Poza tym pozwolił się zaskoczyć niespodzianie (...) jako wódz nie zachował najprostszych środków ostrożności i obrony i z tej racji ponosił sporą część odpowiedzialności za te tysiące wybitego żołnierza polskiego." Jeżeli tak osądzają Zajączka obiektywni historycy, to łatwo można sobie wyobrazić, jak reagowała "na wydanie Pragi na rzeź" przez nienawidzonego prezesa Sądu Kryminalnego szalejąca z gniewu, rozpaczy i trwogi, powstańcza stolica. Zajączek w swoim pamiętniku stanowczo odpiera wszystkie zarzuty, współczesnych i potomnych. Tłumaczy, że "był celem kabały zuchwałej, starającej się zawsze złe dać wrażenie względem jego renomy". Przyznaje jednak, że "nigdy nie praktykował wojny, a gmin nie wierzy temu, aby same książki i medytacje mogły uformować jenerała". Stara się też wyjaśnić, dlaczego - posądzany o brak kompetencji wodzowskich - nie zrzekł się dowództwa powierzonego mu przez Kościuszkę. "Gdyby był Zajączek złożył komendę, którą starano mu się przez wszystkie rodzaje zgryzot obmierzić, partia patriotyczna (czytaj: jakobini - M.B.) byłaby wystawiona na niebezpieczeństwo być oddaną w ręce Moskali przez rojalistów." Swoje zachowanie w ostatniej - najostrzej krytykowanej - fazie bitwy praskiej przedstawia w sposób raczej dla siebie pochlebny: "Zajączek został ciężko rannym i otoczonym; miał jednak dość mocy do przerżnięcia się przez szeregi nieprzyjaciela. Wziąwszy się w prawo, napotkał swoich ratujących się w nieporządku ucieczką. Wszystkiego on użył i oficerowie jego dla zatrzymania ich i przywrócenia im odwagi, ale nie można było nic dokazać (...) Osłabiony wskutek upływu krwi, widząc, że wszystkie są wysiłki daremne, a Rosjanie zbliżają się do jedynego mostu na palach, przerzuconego od ulicy Brukowej do Bednarskiej - uszedł z placu boju." Świadkowie zdarzeń oceniali katastrofę praską mniej korzystnie dla Zajączka. Najpierw struchlałą Warszawę obiegła, roznoszona przez "królewskich" plotka, że całe jakobińskie dowództwo uciekło od razu z pola walki, pozostawiając żołnierzy i ludność cywilną na łup wroga. Ale to nie chwyciło. W Warszawie już wiedziano, że bezpośredni podwładny Zajączka - równie jak on żarliwy czerwieniec - żołnierz_poeta ("Król zdradził swój naród, więc ma być zabity") generał Jakub Jasiński ("Młodzian piękny i posępny") swoim upartym aż do śmierci trwaniem na szańcach Pragi wpisał się w poczet polskich bohaterów narodowych. Natomiast samego generała Zajączka osądzano bez litości. Wiersze ulotne znowu nawiązywały do jego nazwiska: Ów obrońca okopów, sławny z swej odwagi,@ co najpierw przed wschodem słońca uciekł z Pragi.@ No i w przeciągu minut kilkunastu prawie@ oddał na rzeź to miasto i skrył się w Warszawie,@ który jak lud zaręcza i z nim młódź gorąca,@ że miał imię i nogi, i serce zająca.@ Wiersz wyraża główny zarzut stawiany Zajączkowi, przez jego współczesnych. Niemal wszyscy kronikarze zdarzeń oskarżają go o to, że zbyt wcześnie wycofał się z pola walki: że - wbrew jego własnym twierdzeniom - odniesiona przez niego rana ręki nie była na tyle poważna, aby mogła taki postępek usprawiedliwić; że - osądzając rzecz według praw obowiązujących na froncie - dowódca obrony Pragi zachował się po prostu jak zwykły tchórz. Trudno w to uwierzyć. Dotychczas zarzucano Zajączkowi braki w wykształceniu i doświadczeniu wojennym. Twierdzono, że zatracał się w prowadzeniu samodzielnych operacji strategicznych na większą skalę. I te zarzuty nie były pozbawione podstaw. Ale o osobiste tchórzostwo nie oskarżał go nikt. Przeciwnie: często mówiono o jego odwadze wręcz przesadnej, o kawaleryjskiej brawurze. Jak więc wytłumaczyć to, co się stało na Pradze? Może zbytnio popuszczam wodze fantazji, ale niezrozumiałe załamanie Zajączka kojarzy mi się nieodparcie z pewną rozmową, odbytą w dwanaście lat po bojach praskich. Odnotował ją w swoich "Pamiętnikach" przyjaciel i pierwszy biograf Zajączka, Kajetan Koźmian. "Słyszałem z ust Juliana Niemcewicza - wspomina Koźmian - w chwili, w której się jeszcze nie stał jego (Zajączka) antagonistą i nieprzebłaganym nieprzyjacielem, iż żyjąc z nim w najpoufalszej przyjaźni w czasie wojny Napoleona z Prusami i znając Zajączka patriotyzm, a nie mogąc pojąć, dlaczego służbę francuską przenosi nad polską i wzbrania się munduru napoleońskiego zamienić na narodowy, kiedy Polska powstaje, Zajączek mu odpowiedział: "Wiesz, co ci powiem? Wszystko to diabła warto, będziemy Moskalami!" Dodał mi Niemcewicz: "Nie wiem, czyli on znał tak dobrze Napoleona, że o szczerości jego intencji wątpił, lub też bystrym okiem przejrzał i zgadł przyszłość"." Nie głowiłby się może Niemcewicz tak bardzo nad motywami dziwnej wypowiedzi Zajączka, gdyby był głębiej wejrzał w jego biografię. Gdyby wziął pod uwagę, że przez kilkanaście lat, dzień po dniu, hetman Branicki wbijał w głowę swemu adiutantowi przeświadczenie o nieuchronnym w przyszłości zdominowaniu Polski przez Rosję, o konieczności "przelania narodowości polskiej w bryłę narodu potężniejszego", o tym, że prędzej czy później każdy Polak będzie musiał się stać Rosjaninem. Czyż sam hetman nie mawiał o sobie: "Je suis Russe?" Oczyszczająca burza Sejmu Wielkiego, a potem wybuch powstania - odczarowały Zajączka z tych zaklęć hetmańskich. Ale wówczas - w nocy z 3 na 4 listopada 1794 roku, na szańcach miażdżonej kartaczami Pragi, w obliczu nieuchronnej już klęski powstania, kiedy usiłował powstrzymać bosych, półnagich, nędznie uzbrojonych powstańczych żołnierzy, wycofujących się w popłochu przed postępującą naprzód połyskliwą ścianą suworowskich bagnetów - wtedy mógł znowu ujrzeć przed sobą szyderczo uśmiechniętą twarz pana na Białej Cerkwi i znowu mogło go porazić hetmańskie mane, tekel, fares: wszyscy będziemy Moskalami! I tak go to przypomnienie mogło przejąć i oszołomić, że kompletnie upadł na duchu i, nie bacząc na konsekwencje, opuścił swe wojsko i schronił się do Warszawy. Wydaje mi się jeszcze, że z tego załamania praskiego nie podźwignął się już nigdy. Tłumaczyłoby to wiele z jego późniejszego życia, nie tylko ową dziwną rozmowę z Niemcewiczem. O Pradze nie pozwalano mu zapomnieć. Po kąśliwych wierszach przyszły mordercze relacje "świadków zdarzeń". Uczestnik powstania, Michał Starzeński, tak opisywał wycofanie się z Pragi jej głównego obrońcy: "Był jednym z pierwszych, którzy się stamtąd wycofali, sam jeden bez świty o godzinie #/5 rano, przez most okrywając chustką zranioną rękę. Mówiono, że w tę rękę był raniony przez jednego z naszych żołnierzy, który mu wyrzucał, że opuszcza stanowisko. widziałem go w dwie godziny później, jadącego w zamkniętym powozie. Rana jego nie była groźna". Podobnie, lecz w sposób znacznie gwałtowniejszy, osądza Zajączka zajadły wróg czerwieńców, Antoni Trębicki. Czyniąc go odpowiedzialnym za klęskę Pragi, a w konsekwencji - całego pwostania, Trębicki ze wściekłą pasją opluwa naczelnego jakobina armii: "Uciekł przed innemi jak ten nikczemny czworonożny zając i jeżeli postrzał otrzymał, powszechnym jest twierdzeniem, że ten wyszedł z ręki walecznego i zdesperowanego Stasia Potockiego, który zgotował temu hersztowi wojskowemu demagogów tę sprawiedliwą nagrodę" (przy okazji jeszcze jeden przykład polskiego "tragizmu beznadziejnych alternatyw": ów promowany przez Trębickiego na powstańczego mściciela "Staś" Potocki w 36 lat później - już jako generał Królestwa Kongresowego - zginie w Noc listopadową zastrzelony przez żołnierzy powstańców). Niezależnie od tego, czy fakty podawane przez Starzeńskiego i Trębickiego były w pełni prawdziwe, zdaje się nie ulegać wątpliwości, że pamiętnikarze z palca ich sobie nie wyssali, że plotki tego rodzaju istotnie musiały po Warszawie krążyć. Dlatego trudno się dziwić, że Zajączek, po wymknięciu się z Pragi, nie czekał, aż rozwścieczeni warszawianie sami go powieszą bądź wydadzą w ręce Suworowa, lecz zaraz po opatrzeniu rany wsiadł do zamkniętego powozu i pospieszył w stronę zaboru austriackiego. W Galicji pełno już było uchodźców z powstania, ale Zajączka i przybyłego na krótko przed nim Kołłątaja władze austriackie otoczyły szczególną opieką. W reskrypcie gończym z dnia 18 listopada 1794 roku, podpisanym przez samego cesarza Franciszka II, dwaj zbiegowie z Warszawy "Kolontay und Sayonciek" uznani zostali za głównych przywódców polskich powstańców "("Die Hauptanfuehre der polnischen Insurgenten") i jako tacy mieli być jak najszybciej "ujęci i dobrze zabezpieczeni". Zajączka ujęto około 20 listopada, ale w więzieniu austriackim w Ołomuńcu znalazł się dopiero w połowie grudnia, gdyż - jak wynika z korespondencji urzędowej na najwyższym szczeblu - wcześniejsze przewiezienie więźnia było niemożliwe "z powodu nie zagojonej rany" (nie musiała więc być to rana tak lekka, jak głosili nieprzychylni Zajączkowi kronikarze). W Ołomuńcu spotkał się Zajączek ze swym bratem Ignacym, "superintendentem skarbu koronnego", oraz ze swym przewodnikiem politycznym, księdzem_podkanclerzym Hugonem Kołłątajem, haniebnie wydanym w ręce policji austriackiej przez dawnych stronników. W więzieniu ołomunieckim żyło im się ciężko. "Porozumiewanie się więźniów było początkowo niezwykle utrudnione, właściwie niemal niemożliwe. Ponadto wilgotne cele, ogólny niedostatek i brak ciepłej odzieży dawał się Polakom coraz bardziej we znaki." Ale w Ołomuńcu nie przebywali długo. Już w początkach lutego 1795 roku przewieziono ich do "Josephstadtu, małej twierdzy w Czechach, której garnizon składał się z niewielkiego pododdziału inwalidów". Na nowym miejscu więźniom powodziło się lepiej niż w Ołomuńcu. Niektórzy oficerowie z austriackiej załogi twierdzy, zwłaszcza dwaj kapitanowie: Verheyen i Limb - ustosunkowali się bardzo przychylnie do pobitych przez Rosjan polskich powstańców. Wiecznotrwałym pomnikiem chwały austriackich "klawiszów" z Josephstadtu pozostanie testament Hugona Kołłątaja, darujący 12000 złp kapitanowi Verheyenowi, "a gdyby umarł, to jego córce". Kapitan Verheyen zasłużył sobie rzetelnie na wdzięczność polskich więźniów. Dzięki jego staraniom Kołłątaj i Zajączek otrzymali to, czego im uparcie odmawiano w Ołomuńcu: papier, atrament, pióra. Dla ich znękanych dusz było to wtedy równie nieodzowne, jak więzienna strawa dla ich wynędzniałych ciał. Odczuwali przemożną potrzebę oczyszczenia się przed narodem ze stawianych im zarzutów; przelania na papier tego wszystkiego, co wezbrało w nich w ostatnich tygodniach powstania i pierwszych dniach po jego upadku: nienawiści do "moderatów * z otoczenia króla i Kościuszki, goryczy zawiedzionych nadziei i ambicji, poczucia niezawinionych krzywd zaznanych od rodaków. Moderaci - tak nazywano umiarkowanych działaczy powstańczej prawicy. Od razu zabrali się do pisania. Kołłątaj zaczął od drobnych utworów na poły literackich: wierszy, opisów marzeń sennych, myśli filozoficznych. Ale jednocześnie kreślił rozległe plany prac historycznych. "Żyję, jak gdybym miał jutro umrzeć - pisał później w, przemyconym z więzienia, liście do Kościuszki - myślę, jak gdyby mi jeszcze wiek cały żyć należało." Zajączek skupił się na pisaniu wspomnień z powstania. W dwa lata później, ów skromnie zaczęty w Josephstadcie "Pamiętnik" ukaże się we Francji pod ambitnym tytułem: "Histoire de la R~evolution de Pologne en 1794 par un temoin oculaire". W związku z więzienną twórczością Kołłątaja i Zajączka ciekawe porównanie między "polskim Robespierre'em" a jego głównym pomocnikiem i wyznawcą przeprowadza mądry i sprawiedliwy sędzia tamtych czasów, wielki historyk polski Wacław Tokarz. Tokarz nie wątpi, że główną przyczyną niepopularności Kołłątaja i Zajączka był głoszony i stosowany przez nich rewolucyjny terroryzm na wzór francuski. Nie kwestionując samej myśli Kołłątaja, że rewolucja musi jak najsurowiej karać swoich wrogów, historyk zdecydowanie potępia sposób wprowadzania tej myśli w czyn przez generała Zajączka, kiedy urzędował jako prezes Sądu Kryminalnego Wojskowego. "Poddanie przystępnych surowwości prawa roku 1794, cokolwiek dziś przeciw temu powiedzieć możemy, miało swoje głębokie uzasadnienie - dowodzi Tokarz. - Była to jednak zasada nowa, która spotkać się musiała z niechęcią powszechną i oporem, wprowadzać ją w praktykę należało ostrożnie, przy zachowaniu wszelkich form prawnych, z podkreśleniem zasady "salus rei publicae suprema lex es to". Trzeba przyznać, że postępowanie Zajączka w tym względzie nie nadawało się do spopularyzowania myśli Kołłątajowskiej. Nie dziwimy się nawet wcale, że jego postępowanie i poglądy w sprawie wymiaru sprawiedliwości tak go zdyskredytowały w oczach opinii. Przede wszystkim był on jednym z tych ludzi, którzy w terroryzmie upatrywali jakiś eliksir żywotny dla rewolucji, jak podobno później w roku 1831 upatrywał Joachim Lelewel (...) Nie dziwi nas zatem wcale niepopularność Zajączka po upadku powstania. To tylko dodać należy dla zrozumienia psychologii porewolucyjnej Zajączka, że niechęci osobiste, które on wzbudzać potrafił w nie mniejszym od Kołłątaja stopniu, rozdmuchały winy Zajączka do rozmiarów niebywałych, zrobiły go najniesłuszniej obok Kołłątaja kozłem ofiarnym klęski ostatecznej." Tokarz wykazuje, jak odmiennie zachowywali się Kołłątaj i Zajączek wobec oskarżeń rodaków: "...Reagował przeciwko temu Kołłątaj. Wiersze jego pisane w więzieniu austriackim w Josephstadcie przepełnione są goryczą przeciwko wszystkim, osad tej goryczy pozostaje mu aż do śmierci. Ale podkanclerzy był przede wszystkim przesiąknięty zasadą ocalenia kraju; uraz nigdy nie zapomniał, to prawda, ale je hamował, nie rozciągał ich do całego społeczeństwa. Dla kraju miał zawsze uczucie, gorące, mimo wszystko; ze swoim pesymizmem, ze swoją urazą nie wystąpił ani razu publicznie, zachował ją do rozmów z przyjaciółmi, do testamentu; jako pisarz polityczny miał do końca na ustach zdanie "nil desperandum"." * Nil desperandum (Nie rozpaczać) - godło słynnej broszury Kołłątaja, zaczerpnięte z wiersza poety rzymskiego, Horacego. Inaczej było z jego współwięźniem - Zajączkiem. "Zajączek został głęboko dotknięty zarzutami, odebrały mu one prawie całkowicie równowagę i zadecydowały bodaj bardzo poważnie o jego dalszym postępowaniu (..._ Stać się miały źródłem goryczy i zawziętości nie tylko już przeciw osobistościom, ale przeciw własnemu społeczeństwu." W zapiskach więziennych Zajączka odbija się jak w lustrze cała dwoistość jego natury. Zdarzają się w tym "Pamiętniku" sformułowania najwyższej jakości; obiektywnie wyważone, trafiające w sedno rzeczy, świadczące dobrze o autorze nie tylko jako o pamiętnikarzu, lecz również jako o historyku epoki. Wydaje mi się, że nikt przed Zajączkiem nie uzasadniał z taką pasją jak on tezy, iż główną przyczyną nieszczęścia Rzeczypospolitej: rozbiorów kraju i klęski insurekcji - było niewykorzystanie ogromnego potencjału sił, tkwiącego w ludzie polskim. "Klasa ta ludzi jęczała od wieków pod jarzmem tyranii szlacheckiej. Zdziczona przez niewolę, ale mężna przez charakter, byłaby cudów waleczności dokazywała, gdyby ją przez obietnicę osiągnięcia wolności starano się by natchnąć uczuciem patriotyzmu." Ale nie umiał i nie chciał rozbudzić ludu król Stanisław August ("był doskonałym budowniczym i ogrodnikiem, znał się na obrazach, mówca z niego płynny, ale król wzgardy godny"). Nie potrafił wykorzystać w pełni mas ludowych w powstaniu Naczelnik Kościuszko, nazbyt ulegający wpływom otaczających go umiarkowanych moderatów ("Ci, których tak utytułowano, byli tem szkodliwsi w Polsce, że to, co było tylko wypadkiem słabości charakteru lub niedostatku światła, brano za skutek rozumu i ludzkości, a więc podstępna powolność wzięła przewagę nad potrzebną surowością"). Zdaniem Zajączka jedynie jakobini doceniali potrzebę patriotycznego zaangażowania mas ludowych. Dlatego ich żądania wolności dla ludu wiejskiego szły znacznie dalej niż połowiczne sformułowania Uniwersału połanieckiego; dlatego w ostatniej fazie oblężenia powstańcy stolicy domagali się uzbrojenia całego gminu warszawskiego. Usiłowaniom ich przeciwstawiał się jednak zwarty front ziemiańskiej szlachty i bogatego mieszczaństwa - drżący ze strachu przed rzeczywistym poruszeniem ludu, które mogło zagrozić ich stanowi posiadania. A oto inny przykład ostrości widzenia Zajączka i zalet jego pióra - zwięzła charakterystyka najbardziej typowych cech "rządów ambasadorskich" w przedpowstaniowej Rzeczypospolitej: "Ambasador moskiewski, który w Polsce rządził jak despota, czynił przeszkody w tem wszystkiem, co mogło przyczynić się do odrodzenia tego kraju. Urzędy publiczne rozdawane były ludziom nieumiejętnym i zbrodniczym funkcyonistom Moskwy. Nie docisnął się do nich człowiek oświecony, chyba że jego wyniesienie było potrzebne Moskalom (...) dla podzielenia ducha publicznego, utrzymania niezgody i formowania partii." Ale takich błyskotliwych analiz publicystycznych - w miarę obiektywnych, nacechowanych patriotyczną troską, znajdujących częściowo przynajmniej potwierdzenie w późniejszych ocenach historyków - jest w "Pamiętniku" niewiele i nie one przesądzają o jego ogólnej wartości. "Wziąłem sobie za powinność - oznajmia Zajączek na początku więziennych zapisek - wszystko szczerze i prawdziwie opowiedzieć, bo przekonany jestem, że pochlebstwo równie narodom, jak i ludziom prywatnym szkodzi." Niestety, w dalszym ciągu "Pamiętnik" całkowicie przeczy tym szczytnym założeniom: panoszy się w nim prywata i nieumiarkowana stronniczość. Daremnie by w nim szukać prawdziwego obrazu kraju, przeżywającego wojnę w obronie swych praw, patriotyczną konspirację, wzniosłe i tragiczne dni powstania narodowego; zamiast tego odnajduje się jedynie wizerunek własny autora, załamanego wskutek niepowodzeń osobistych; niezdolnego do najlżejszej samokrytyki, próbującego całą odpowiedzialność za klęski własne i ojczyzny przerzucić na innych (przegrana pod Chełmem - bo szlachta lubelska nie przygotowała powstania, nie udana obrona Pragi - bo intrygi partii królewskiej itd..., itd...) opluwającego jadem przeciwników politycznych, wynoszącego pod niebiosy, nie zawsze na to zasługujących, ludzi sobie bliskich. O "szczerości i prawdziwości" "Pamiętnika" najlepiej świadczą zawarte w nim charakterystyki dwóch "sprawdzalnych" postaci historycznych: księcia Józefa Poniatowskiego i hetmana Ksawerego Branickiego. Książę Józef - który, poza swą przynależnością do znienawidzonej rodziny Poniatowskich, miał nieszczęście dwukrotnie narazić się Zajączkowi osobiście - zostaje załatwiony metodą obelg i pomówień. Oto co ma do powiedzenia generał Ananas o swoim dowódcy z wojny 1792 roku: "Wszystkie poruszenia Poniatowskiego podczas tej akcji tak źle były zapewnione i tak niebezpieczne, iż łatwo było widzieć, że (...) młodzik ten (...) nie miał ani talentów, ani zdatności komenderującego." "On i jego otoczenie głosili, że (...) nie masz nic nieroztropniejszego, jak wieść walkę z nieprzyjacielem tak wyższym od nas w sile." "Klęski przypisywano niechęci Poniatowskiego ku Kościuszce, lecz jest to raczej wypadkiem niedoświadczenia, złych układów i tego charakteru wahającego się, który we wszystkich tego młodego człowieka czynnościach okazywał się." "Jego paniczne raporty z pola walki przyspieszyły przystąpienie króla do Targowicy." "Gdyby młody Poniatowski nie był człowiekiem nadto miernym, odważyłby się na ten krok śmiały (porwanie króla - M.B.)." Swoim stosunkom z Poniatowskim w roku 1794 Zajączek wiele miejsca w "Pamiętniku" nie poświęcał, ale pewne pojęcie o nich daje przerażający zapis Stanisława Barzykowskiego, oparty na ustnym świadectwie generała Karola Kniaziewicza. "Jednego dnia, słyszeliśmy to z ust samego Kniaziewicza, wspomina Barzykowski - książę Józef w czasie oblężenia Warszawy był napadnięty przez Prusaków w przemożnej liczbie, a party gwałtownie, mógł być pobitym. Kniaziewicz, który był wtedy szefem sztabu Zajączka, widząc to położenie księcia, udaje się do Zajączka, donosi, jak stoją rzeczy i przedstawia naglącą potrzebę pośpieszenia z pomocą. "Nie!" odrzekł spokojnie Zajączek, "dobrze, że diabeł weźmie sobie książątko". Kniaziewicz, człowiek żywych uczuć i szczerej mowy, głośno zawołał: "Generale! co mówisz? Dziś książątko diabli wezmą, lecz jutro nas, a pojutrze Warszawę i koniec z Polską będzie". Dopiero na takie przemówienie Zajączek pozwolił Kniaziewiczowi wziąć brygadę i w odsiecz pośpieszyć." Oczywiście, że książę Józef z lat 1792_#1794 nie był jeszcze "kochanym wodzem Polaków" z lat 1809_#1813, lecz jego piękne listy do króla z tamtego wcześniejszego okresu wystarczająco go bronią przed napaściami Zajączka. Ale nie trzeba nawet tych listów: sam autor "Pamiętnika" najskuteczniej podaje w wątpliwość wiarygodność swoich opinii o Poniatowskim, wypisując tuż przy nich pochwalną laurkę jednemu z największych zbrodniarzy politycznych swego czasu: hetmanowi Ksaweremu Branickiemu. "Ten Polak odebrał od natury wszystkie przymioty, potrzebne do dźwignięcia swej ojczyzny - pisał w twierdzy Josephstadt o swym dawnym mentorze naczelny czerwieniec powstańczej armii - odważny w przedsięwzięciach, śmiały, biegły w sztuce wojennej, znający doskonale swój kraj, obdarzony charakterem pełnym szlachetności i szczęśliwą figurą; jeżeli się wmieszał do stronników moskiewskich, to był do tego kroku skłoniony nie przez sentyment ambicji, jak Potocki i Rzewuski, lecz przez znajomość podwójności Stanisława (Augusta) - przeglądał on, że ten człowiek małego umysłu a szalbierz, na pierwszy widok niebezpieczeństwa, nie omieszka opuścić i zdradzić narodu." Obiema rękami podpisałby się Branio pod tą swoją charakterystyką. Zawsze przecież tłumaczył, że wszystko, co robi, robi po to, aby obronić Polskę przed jej własnym królem. Podobno dogorywający w Gatczynie pod Petersburgiem Stanisław August, po opublikowaniu we Francji pamiętników Zajączka, poczuł się sią ogromnie ich treścią dotknięty i zamierzał z nimi polemizować. Ale chyba już nie zdążył. Przy tak stronniczym zaślepieniu w przyjaźni i nienawiści, zapiski więzienne Zajączka, bez względu na tytuły, pod jakimi je później ogłaszano, nie mogą wzbudzać zaufania jako źródło historyczne; pozostają natomiast nieocenionym przyczynkiem do biografii swego autora. Dalsze losy Zajączka ułożyły się tak pomyślnie, że już w kilkanaście miesięcy po rozpoczęciu "Pamiętnika" mógł jego całość osobiście przekazać w ręce paryskich wydawców. Główną tego sprawczynią była energiczna pani generałowa z domu Pernette, która od chwili uwięzienia męża nie ustawała w zabiegach o jego uwolnienie. Kobiecy czar i męska stanowczość pięknej pani Alexandrine umożliwiały jej przenikanie do najwyższych urzędów Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Jej wielomiesięczne starania uwieńczył dekret cesarza Franciszka II, zezwalający na wypuszczenie generała Zajączka z twierdzy Josephstadt i odesłanie go do Pragi czeskiej pod "lekki nadzór policyjny". Kontrolowana wolność w Pradze nie trwała długo. Przedwiośnie roku 1796 oboje państwo Zajączkowie spędzali już w Paryżu. II Dla polskich czerwieńców pierwsze zetknięcie z Paryżem roku 1796 musiało być nie lada wstrząsem. Przyzwyczajeni do uważania tego miasta za główny ośrodek rewolucyjnej czystości i surowości, z trudem się oswajali ze zmianami zastanymi w Paryżu epoki Dyrektoriatu. Już od półtora roku stolica Francji oddychała pełną piersią uwolniona od koszmaru jakobińskiego terroru. Jego naczelni kapłani: Robiespierrre i Saint Just zginęli pod nożem golotyny, która przedtem, posłuszna ich rozkazom, przez wiele miesięcy zabijała na placu Gr~eve setki rzeczywistych i urojonych wrogów rewolucji. Uwielbiani przez paryską ulicę przyjaciele ludu: Jan Paweł Marat i Polak Klaudiusz Łazowski, którzy mieli szczęście opuścić ten kapryśny padół jeszcze przed przewrotem termidoriańskim * - zostali ukarani pośmiertnie. Szalejący tłum zwolenników nowych przemian, złożony - jak sądzę - w niemałej części z wczorajszych entuzjastycznych kibiców jakobińskich jatek na placu Gr~eve, wywlókł zwłoki swych niedawnych bożyszczy z ich honorowych grobów na placu Karuzeli, i po gruntownym ich znieważeniu, skazał na wieczne zapomnienie. Pod opiekuńczuymi skrzydłami nowej władzy - Dyrektoriatu Wykonawczego - zwycięska burżuazja konsumowała po swojemu obronione przez jakobinów zdobycze wielkiej rewolucji. Wprawdzie urzędnicy Republiki przy ślubowaniach służbowych nadal przysięgali śmierć tyranom, ale rząd dusz z rąk Komitetu Ocalenia Publicznego przejęli: pragmatyczni politycy, bogaci bankierzy, młodzi generałowie i romansowe muzy salonów literackich. 10 termidora (28 lipca) 1794 r. w wyniku zamachu stanu dokonanego przez grupę posłów Konwentu doszło do obalenia dyktatury jakobińskiej. Nowy "wielki świat" Paryża pławił się w doczesnych uciechach, zbijał pieniądze na nie zawsze czystych interesach, brał i rozdawał łapówki, uprawiał intrygi polityczne i wolną miłość, wypełniał szczelnie widownie teatrów, wyżywał się w dyskusjach filozoficznych i literackich, a jednocześnie z dumą wsłuchiwał się w wieści o zwycięstwach republikańskich armii, roznoszących hasła rewolucyjne po krajach starej Europy. Po skasowaniu wprowadzonych przez jakobinów kartek na podstawowe artykuły żywnościowe, niepokojąco rosły ceny mięsa i chleba, biedacy cierpieli głód. Na posiedzeniach Dyrektoriatu, w salonach literackich i tanich winiarniach coraz częściej dawało się słyszeć z włoska brzmiące nazwisko Bonaparte. Jakkolwiek nie ma na to dowodów na piśmie, wolno przypuszczać, że dla generała_lejtnanta Józefa Zajączka herbu Świnka odejście Francji od jakobinizmu nie było przeżyciem aż tak przykrym, jak dajmy na to - dla jego sławnego konfratra politycznego: rewolucyjnego marzyciela i ideologa, kapitana Józefa hrabiego Sułkowskiego herbu Sulima, który - po dwuletnich peregrynacjach na wshodzie w służbie rządu francuskiego - pojawił się właśnie w Paryżu, na krótko przed przyjazdem tam Zajączków. Generał Ananas w odróżnieniu od "Oficera największych nadziei" nie był ani marzycielem, ani ideologiem. Jego niespożyta żywotność była na wskroś fizyczna i znajdowała dla siebie ujście nie tylko w radykalizmie politycznym. Lubił dobrze zjeść i dobrze wypić. Z wieloletniego pobytu na dworze Branickich w Białej Cerkwi wyniósł zamiłowanie do zewnętrznego blichtru i wesołego, szumnego życia. Świetnie tańczył mazura i inne bardziej nowoczesne tańce, podobał się kobietom i potrafił błyszczeć w towarzystwie. Dlatego sądzę, że materialne uroki Paryża Dyrektoriatu szybko i skutecznie przełamały w nim opory natury ideologicznej. Zwłaszcza że miał przy sobie swoją ucieleśnioną Wenus Medycejską, która - niezależnie od swych innych zalet - okazała się znakomitą organizatorką życia i szybko uwolniła męża od najbardziej przyziemnych kłopotów bytowania na obczyźnie. Gwałtowne spory polityczne w polskim uchodźstwie popowstaniowym bynajmniej nie psuły Zajączkowi dobrego samopoczucia; przeciwnie: przepadał za atmosferą intryg politycznych, czuł się w niej jak ryba w wodzie. W roku 1796 piekiełko emigracyjne rozkręcało się na dobre. Liczbowo Polonia paryska nie przedstawiała się imponująco. Razem z rodzinami i służącymi nie przekraczała pięćdziesięciu osób, z tego czynnych działaczy - raptem ponad dwudziestu. Ale za to sami prominenci: członkowie władz powstańczych, generałowie, senatorowie, wybitni publicyści. Dzięki swym kontaktom z patriotyczną konspiracją w kraju oraz z ośrodkami emigracyjnymi w innych miastach Europy, skromna liczbowo Polonia paryska, nie bez podstaw, uważała się za pełnoprawną reprezentację ogólnonarodowego ruchu niepodległościowego. Ale nie była to reprezentacja jednolita; od pierwszej chwili zarysował się w niej taki sam podział polityczny, jaki istniał już podczas powstania. Działacze powstańczej prawicy - tak nie lubiani przez Zajączka moderaci - skupiali się wokół Agencji, czyli byłego przedstawicielstwa dyplomatycznego rządu powstańczego. W grupie tej wysuwali się na czoło: Franciszek Barss, przywódca mieszczaństwa warszawskiego, akredytowany w roku 1794 w Paryżu jako "poseł pełnomocny Polski Walczącej"; Józef Wybicki, znany pisarz i działacz polityczny, pełnomocnik Rady Najwyższej Narodowej przy generale Janie Henryku Dąbrowskim, w czasie jego wyprawy wielkopolskiej oraz generał_major Józef hrabia Wielhorski, którego rząd powstańczy, już po klęsce pod Maciejowicami, wysłał był do Francji dla uformowania tam legionów polskich. Natomiast lewica powstańcza całkowicie podporządkowała swoim wpływom wyłonioną w drodze wyborów prowizoryczną władzę uchodźstwa paryskiego - tzw. Deputację. Tu rej wodzili radykalni generałowie ziemiańscy: kasztelan Dionizy Mniewski i Gabriel Taszycki (dawny zastępca Zajączka w Sądzie Kryminalnym Wojskowym) oraz drapieżny publicysta spod znaku Kołłątaja, były ksiądz Franciszek Ksawery Dmochowski. W chwili przyjazdu do Paryża państwa Zajączków stronnicy Agencji (występujący oficjalnie pod nazwą "Polscy uchodźcy") i Deputacja - byli już dwiema odrębnymi partiami politycznymi, szczerzącymi na siebie zęby i wzajemnie się dyskredytującymi w opinii władz francuskich. Niezależnie od licznych rozgrywek na tle personalnym, główny przedmiot konfliktu był niebagatelny. Chodziło o to, która z dwóch grup emigracyjnych przejmie patronat nad tworzeniem polskich Legionów u boku republikańskiej armii i francuskiej i w konsekwencji zdobędzie decydujący wpływ na odrodzone narodowe siły zbrojne przyszłej, wolnej Polski. Pierwszym naturalnym kandydatem na twórcę i wodza Legionów Polskich u boku Francji był działacz z kręgu Agencji, generał Wielhorski, gdyż miał na to mandat jeszcze od rządu powstańczego. Ale władzom francuskim kandydatura Wielhorskiego nie odpowiadała, prawdopodobnie ze względu na jego arystokratyczne pochodzenie (był synem owego Kuchmistrza Wielkiego Litewskiego, który przed ćwierćwieczem patronował pierwszym krokom paryskim młodego Zajączka), francuski Dyrektoriat odciął się wprawdzie całkowicie od metod rewolucyjnej ekstremy, ale arystokratom nadal nie ufał. Kiedy obie partie emigracyjne głowiły się nad znalezieniem nowego kandydata na wodza przyszłych Legionów, w Paryżu pojawił się generał Zajączek. Dla emigracyjnej lewicy był to dar niebios, zapewniający jej zdecydowane zwycięstwo w konkursie legionowym. Miała teraz po swej stronie jednego z najbliższych współpracowników wojskowych Kościuszki, najstarszego stopniem generała polskiego w Paryżu, i to - nie jakiegoś tam ziemiańskiego, z nominacji sejmikowej, lecz prawdziwego liniowego, zahartowanego w bojach (że nie zawsze zwycięskich, starano się nie pamiętać). Przewagi Zajączka były tak oczywiste, że wysunięciu jego kandydatury na wodza Legionów nie odważył się sprzeciwić nawet główny ideolog Agencji, Józef Wybicki, z całego serca nie znoszący "czyścicieli świata", jak nazywał jakobinów. Ale władze francuskie i w tym wypadku ociągały się z zatwierdzeniem polskiej kandydatury. Dyrektoriat, ciągle jeszcze zagrożony przez własnych jakobinów, nie miał żadnych powodów, aby jakobinom polskim ufać bardziej niż polskim hrabiom. Zwłokę w tę w sposób genialny wykorzystał Józef Wybicki, ściągając do Paryża swego przyjaciela i niedawnego towarzysza broni w kampanii wielkopolskiej: generała_lejtnanta Jana Henryka Dąbrowskiego. Dąbrowski przyjechał do Paryża w końcu września 1796 roku. Z chwilą pojawienia się jego nad Sekwaną, szanse kandydatury Zajączka na twórcę legionów zmalały do zera. Uciekinier z Pragi nie mógł współzawodniczyć ze zwycięskim wodzem powstania wielkopolskiego. Władze francuskie również odniosły się do Dąbrowskiego poważniej i przychylniej niż do poprzednich kandydatów. Wzięto zapewne pod uwagę jego doświadczenie i wykształcenie wojenne, otaczającą go zwycięską aurę oraz niezwykle serdeczny list polecający jednego z najwybitniejszych wodzów republikańskich, dowódcy Armii Renu, * generała Kl~ebera, z którym Dąbrowski zaprzyjaźnił się w drodze do Paryża. Nie bez znaczenia dla Dyrektoriatu musiał być także, szeroko rozgłaszany pezez "Polskich uchodźców", fakt, że po stłumieniu insurekcji zarówno Rosja, jak Prusy starały się zwerbować Dąbrowskiego do swoich armii. Republika Francuska miała wówczas trzy armie, walczące poza Francją: Armię Włoch, Armię Sambry i Mozy, Armię Renu i Mozeli. Teraz sprawy potoczyły się szybko. Już w kilka tygodni po przyjeździe do Paryża Dąbrowski uzyskał ogólną zgodę Dyrektoriatu na formowanie Legionów Polskich w jednej z republik włoskich, powołanych do życia pod skrzydłami zwycięskiej Armii Włoch. Dano mu też od razu list polecający do naczelnego wodza tej armii, generała Napoleona Bonapartego. Wyjazd do Włoch opóźniał się jedynie z braku funduszów na podróż, gdyż Dąbrowskiego nie stać było na taki wydatek. Składali się więc na wyprawę przyszłego wodza wyzwoleńczej armii polskiej co zamożniejsi patrioci z rozsianych po całej Europie ośrodków emigracyjnych. Z obawy przed przeciwdziałaniami ze strony Deputacji, przygotowania do wyjazdu starano się utrzymywać w jak największej tajemnicy. Ludzie Agencji rozpuszczali mylące pogłoski, że Dąbrowski wybiera się jako prywatny ochotnik do Armii Renu. Ale długo tajemnicy zachować się nie udało. O rzeczywistym celu i charakterze wyprawy powiadomili Deputację znajomi urzędnicy francuscy. Zawiedziona w swych rachubach emigracyjna lewica rozpętała wściekłą nagonkę propagandową przeciwko Dąbrowskiemu. Wspierał tę akcję swoim autorytetem genrał ziemiański z Wielkopolski, kasztelan Dionizy Mniewski, człowiek z gruntu uczciwy i szczery patriota, ale nie mogący zapomnieć wodzowi kampanii wielkopolskiej jego pogardliwego stosunku do wybieranych przez sejmiki generałów ziemiańskich. Poszły w ruch przeciwko Dąbrowskiemu jadowite pióra jakobińskich publicystów: Franciszka Ksawerego Dmochowskiego i Józefa Kalasantego Szaniawskiego. Zasłużonemu generałowi zarzucano, że wykorzystał podstępnie na swoją korzyść trzyletnie zabiegi legionowe Deputacji i opluwano go w najobrzydliwszy sposób. Pisano o nim i mówiono, że jest bardziej Niemcem niż Polakiem, że pobiera jurgielt od mocarstw zaborczych, że w czasie powstania wielkopolskiego napchał sobie kieszenie zrabowanym bogactwem (plotkę taką rozpuszczali pobici przez Dąbrowskiego generałowie pruscy) itd..., itd... W akcji przeciwko Dąbrowskiemu nie mogło oczywiście zabraknąć bezpośrednio "poszkodowanego": Zajączka. Ale jego wkład w spór emigracyjny był na wskroś oryginalny i nie pozbawiony pewnych akcentów tragikomicznych. Za pretekst do napuszczenia Zajączka na zwycięskiego rywala posłużyła wydana właśnie we Frankfurcie i Lipsku, i świeżo dostarczona do Paryża, broszurka Dąbrowskiego o powstaniu 1794 roku. Doświadczony wódz, sprawiedliwie rozdzielający w swym "Przyczynku do powstania" pochwały i przygany, ostro krytykował Zajączka za jego obronę Pragi i zbyt wczesne opuszczenie Warszawy. Broszurkę usłużnie podsunięto skrytykowanemu. To wystarczyło. I oto ze starych papierów wyłania się osobliwa scena. Listopadowy wieczór roku 1796. W jednym z pokoików paryskiego hotelu "Maison des Etats Unis" przy ulicy de Filles Saint Thomas - ogromny, brzuchaty generał Dąbrowski, roznegliżowany po domowemu, stoi przy kominku i przyrządza sobie kolację. W kronikach historycznych nie zapisano, co zamierzał jeść tego wieczora, pewne jest tylko, że posiłek był skromny; bo zwycięski wódz kampanii wielkopolskiej - wbrew temu, co rozgłaszali pruscy generałowie, a za nimi bazgracze Deputacji - kieszenie miał puste, a fakt, że u siebie nad Wartą i Wisłą uchodził za bohatera narodowego, nie miał żadnego znaczenia dla sklepikarzy znad Sekwany. W pewnej chwili gospodarskie czynności Dąbrowskiego ulegają nagłemu zakłóceniu. Gwałtowny łomot do drzwi, i do pokoju wpada rozwścieczony Zajączek - ciemny i groźny jak gradowa chmura. Nastroszny, czarny wąs drga mu z podniecenia, w czarnych oczach - mordercze błyski. Jest taki sam jak przed dwoma laty, w czasie awantury z lubelską Komisją Wojewódzką. Bez żadnych wstępów, nie przebierając w słowach, obrzuca Dąbrowskiego stekiem oskarżeń i obelg. Oskarża go o fałszowanie prawdy historycznej insurekcji kościuszkowskiej i przy okazji ciska mu w twarz wszystkie pomówienia, głoszone przez paszkwilantów z Deputacji. Tym razem jednak napadnięty nie jest tak strachliwy jak komisarze z Lublina. Dąbrowski nie ustępuje Zajączkowi ani temperamentem, ani siłą głosu. Odpiera napaść z taką samą gwałtownością, z jaką została wszczęta. Krasząc swą niezbyt czystą polszczyznę soczystymi przekleństwami saskimi, równie rozindyczony jak napastnik, nie pozostawia na nim suchej nitki. Przez dłuższą chwilę dwaj rozjuszeni polscy generałowie_lejtnanci miotają się nad stygnącą francuską kolacją. Pomimo wielu różnic, w jakiś sposób są do siebie podobni. Obaj potężni i silni jak niedźwiedzie; obaj krwiści, impulsywni i piekielnie żywotni; obaj w jednakim stopniu - chociaż zupełnie inaczej - oczadziali Polską. A przy tym prawie rówieśnicy: Zajączek ma lat 44, Dąbrowski - 41. Pierwsza runda spotkania kończy się fatalnie: Zajączek wyzywa Dąbrowskiego na pojedynek, a Dąbrowski początkowo w odruchu obrazy wyzwanie przyjmuje. Ale zaraz potem rozwaga bierze w nim górę nad rozkiełznanym temperamentem. Innym już tonem przyszły wódz Legionów tłumaczy koledze, że jego wyzwania przyjąć nie może, gdyż w ważnej dla całego narodu misji musi jechać do Włoch. Chętnie udzieli wszelkiej żądanej satysfakcji, ale dopiero po powrocie do wolnej ojczyzny. Rozmowa staje się bardziej rzeczowa, a nawet nabiera akcentów pewnej intymności. I, o dziwo: Dąbrowskiemu udaje się przekonać Zajączka! - "Udobruchał zapaleńca" - świadczy wprowadzony w sprawę kronikarz. W jaki sposób Dąbrowski zdołał to osiągnąć - wolno się tylko domyślać. Może dlatego, że sam zdążywszy już zaznać niejednego od rodaków, potrafił lepiej niż inni wczuć się w trawionego kompleksem wyobcowania uciekiniera z Pragi? A może to łatwe udobruchanie Zajączka wynikło stąd, że śmiertelnie obrażony na Polskę autor zapisków josephstadckich w głębi duszy duszy wcale nie palił się do ponownego objęcia komendy nad Polakami? Wiadomo przecież, że jeszcze na długo przed wizytą u Dąbrowskiego ubiegał się o przyjęcie w charakterze ochotnika do jednej z armii francuskich. Tak czy inaczej fakt pozostaje faktem: skłóceni generałowie pogodzili się. I zapewne opili tę zgodę tanim winem z dzbanka, dzieląc się sprawiedliwie wystygłą (a może odgrzaną) kolacją gospodarza. I nie było to chyba pogodzenie na niby, gdyż w późniejszej korespondencji wodza Legionów odnaleźć można wiele przychylnych wzmianek o Zajączku, a Zajączek - ze swej strony - przy każdym następnym spotkaniu z Dąbrowskim składać mu będzie zapewnienia szacunku i przyjaźni. Ale indywidualne pojednanie generałów nie położyło kresu oszczerczej kampanii przeciwko Dąbrowskiemu, zapisującej najhaniebniejszą - moim zdaniem - kartę w dziejach polskich jakobinów. W trzy miesiące później (19 lutego 1797 roku) już z Włoch, w czasie najintensywniejszego formowania Legionów, ich twórca rozprawił się sumarycznie z atakami paryskiej Deputacji we wspaniałym liście do Barssa i Wybickiego. "Cóż ja mogę na to - pisał - że oni (...) przez 3 lata nic nie potrafili osiągnąć i wzajemnie kłócili się i żarli. Przecież tu chodzi o pomyślność Ojczyzny, a przynajmniej ich nieszczęśliwych rodaków. Czemu się złoszczą, że nie idę ich torem, że zrobiłem w ciągu 3 miesięcy więcej, niż oni w 3 lata, że nie zależę od ich partii. Teraz jest moment, by każdy pokazał swój patriotyzm w czynie, a nie w słowach." Czuje się, jak autorowi listu drży z gniewu ręka, kiedy wyrzuca paryskim działaczom, że właśnie oni ograniczają się jedynie do słów. Do złych słów! Zatrutymi jadem insynuacji i kłamst słowami szkalują go przed światem. Nie cofają się przed najpodlejszą intrygą, aby przeszkodzić mu w formowaniu Legionów. "Oto kabały! I to republikanie chcą udaremnić, by Ojczyzna nie miała sił, które by ją uczyniły restectable! - Cóż, ludzie są ludźmi! Nie byłem, nie jestem i nie będę ani Scypio, ani Belizariusz co do Ojczyzny usługi mojej, lecz co do ich chęci i patriotyzmu równać się z nimi śmiało mogę, gdy mi to sumienie moje dyktuje. Śmieję się zatem z tej potwarzy, która mnie pensjonalistą nieprzyjaciół naszych czyni, gdyż wiem, że w przypadku jakiego nieszczęścia mam otwartą drogę do żebrania chleba, na którą już przygotowany jestem. Rad bym, aby Opatrzność zsyłając na mnie nieszczęścia, dźwignąć raczyła Ojczyznę moją, dla której życie i ostatnie tchnienie Jej poświęcam..." Kiedy Dąbrowski pisał w Mediolanie ten list, po Paryżu krążyły znane już zapiski więzienne Zajączka, wydane po francusku pod wiele obiecującym tytułem "Historia rewolucji polskiej w roku 1794 przez naocznego świadka". W ówczesnej sytuacji politycznej, kiedy ważyły się jeszcze ciągle losy Legionów, a ich przeciwnicy chętnie korzystali z każdego nadarzającego się argumentu przeciwko Polsce, napastliwy i stronniczy pamflet Zajączka mógł wyrządzić wiele złego. Wszyscy historycy epoki wytykają to autorowi. "Trudno coś dodać na usprawiedliwienie autora - obrusza się na zacietrzewioną prywatę broszury Wacław Tokarz - chyba to tylko, że nigdy w życiu nie znajdował on hamulca dla swej niepowściągliwej, niepolitycznej natury". Porównując te dwa przykłady polemiki z przeciwnikami politycznymi: mediolański list Dąbrowskiego i paryską broszurkę Zajączka, w pełni można docenić, jak słuszny i przewidujący był wybór kandydata na wodza Legionów, dokonany przez Józefa Wybickiego i przez francuski Dyrektoriat. Generał Ananas nie miał kwalifikacji na bohatera polskiego hymnu narodowego. Pisząc swój list, Dąbrowski miał już za sobą drugie z kolei spotkanie z Zajączkiem. Doszło do niego 7 lutego 1797 roku, nie gdzie indziej tylko we włoskim Mediolanie. Zabiegi Zajączka o przyjęcie do służby francuskiej osiągnęły swój cel wkrótce po wyjeździe Dąbrowskiego z Paryża. Dzięki staraniom energicznej pani Alexandrine, zaprzyjaźnionej już wtedy z Józefiną Bonaparte, żoną naczelnego wodza Armii Włoch, a także dzięki poparciu polskiego adiutanta Bonapartego, Józefa Sułkowskiego, generał Zajączek uzyskał skierowanie do sztabu Armii Włoch, na razie w bliżej nie określonym charakterze ochotnika. Wyjazd Zajączka do Włoch wywołał popłoch wśród paryskich "Uchodźców polskich", którzy uznali ten krok za perfidną dywersję Deputacji przeciwko Dąbrowskiemu. Z takim samym niepokojem i niechęcią przyjęto Zajączka w Mediolanie, gdzie mieściła się główna kwatera Legionów. Niektórzy oficerowie legionowi, nie bacząc na wiek i starszeństwo wojskowe przybysza wyraźnie dawali mu do zrozumienia, że nie jest pożądanym gościem. Raz i drugi świsnął mu koło ucha nienawistny wierszyk, wyśmiewający jego ucieczkę z Pragi. Sam Dąbrowski też był początkowo przekonany, że jakobiński generał przyjechał po to, aby zająć jego miejsce. Ale Zajączek od razu rozwiał te obawy. Przy pierwszym widzeniu z Dąbrowskim wyściskał go serdecznie, prosił o wymazanie z pamięci listopadowej awantury i zapewniał o swych najlepszych dla niego uczcuciach. Całkowicie uspokojony wódz Legionów, zdając sprawę z tego spotkania w liście do przyjaciół, pisał o Zajączku, że "zachowanie jego było zrównoważone i prawe". Generał Ananas nie miał już wtedy żadnego powodu, aby bruździć Dąbrowskiemu. Z chwilą wystąpienia do służby francuskiej, sprawa Legionów całkowicie przestała go interesować. Przeczuwał pewnie, że zbliża się do nowego przełomu życiowego. Jego chmurną duszę, tak chętnie poddającą się władzy autorytetów, rozświecał już blask gwiazdy Bonapartego. Rachuby na Bonapartego nie zawiodły. 8 marca 1797 roku, na rozkaz naczelnego wodza Armii Włoch, polski ochotnik został wciągnięty na listę czynnych generałów brygady, * z przydziałem do Kwatery Głównej. Nie było to jeszcze równoznaczne z patentem na generała Republiki Francuskiej, gdyż ten zaszczyt Dyrektoriat przyznawał cudzoziemcom bardzo niechętnie, uzależniając go od spełnienia różnych warunków formalnych i długiego stażu w służbie ochotniczej. Ale w Armii Włoch nowo mianowany korzystał z pełnych uprawnień czynnego generała, pobierał pensję generalską i wszystkie inne świadczenia związane z tym stanowiskiem. Posiadany przez Zajączka stopień generała_lejtnanta odpowiadał francuskiemu generałowi dywizji, ale przy przechodzeniu z armii do armii szarża z reguły ulegała obniżeniu o jeden szczebel. W kampanii wiosennej w roku 1797 przebył Zajączek z pełnym sukcesem pierwsze próby bojowe, jako dowódca niewielkiego korpusu rozpoznawczego, złożonego w przeważnej części z kawalerii. Prawidłowe wykonanie zleconych zadań zwiadowczych oraz szczegółowe raporty, pisane w bezbłędnej francuszczyźnie - zyskały mu zaufanie i sympatię wodza naczelnego Armii Włoch. w piśmie do Dyrektoriatu Bonaparte pisał o Zajączku: "Powierzyłem temu generałowi korpus obserwacyjny, mający za zadanie utrzymywanie łączności z Tyrolem. Wykonał zadanie z talentem i pożytkiem dla armii". Ale dobry czas francuskiego generała brygady, Józefa Zajączka herbu Świnka, nie był dobrym czasem polskich Legionów. 18 kwietnia 1797 roku generał Bonaparte podpisał nieoczekiwanie w miejscowości Loeben wstępny układ pokojowy z Austrią. Dla polskich legionistów - którzy pod wpływem wspaniałych zwycięstw Bonapartego widzieli już w marzeniach, jak rozsypuje się w proch i pył zaborcze imperium habsburskie, a oni wkraczają triumfalnie jako wyzwoliciele do Galicji i Krakowa - preliminarie loebeńskie były straszliwym ciosem. Rozumiano, że ostateczne zawarcie pokoju między Francją i Austrią może postawić pod znakiem zapytania sens dalszego istnienia z takim mozołem stworzonych legii włoskich. W tych trudnych dniach doszło do jeszcze jednego spotkania między Zajączkiem a Dąbrowskim. 24 kwietnia 1797 roku zgnębiony Dąbrowski dopadł w Gratzu, bawiącego tam przejazdem, Bonapartego, aby dowiedzieć się od niego, jak ułożą się przyszłe losy polskich legionistów. Naczelny wódz Armii Włoch przyjął go łaskawie i polecił mu upewnić współobywateli, że nie powinni tracić odwagi i nadziei, gdyż "powszechny pokój nie doszedł jeszcze do skutku, a obecny nie będzhie trwał długo". Nie pocieszony tymi ogólnikami, wódz Legionów znalazł oparcie w spotkanym w sztabie Bonapartego generale Zajączku, który odniósł się do niego jeszcze serdeczniej niż w Mediolanie i robił, co mógł, aby podnieść go na duchu. Wyraźnie wzruszony przebiegienm tego spotkania, Dąbrowski ponownie wystawił piękne świadectwo na piśmie niedawnemu przeciwnikowi: "Czuł nasze nieszczęście i moje położenie". Ale podwładni Dąbrowskiego nadal trwali w swym wrogim uprzedzeniu do jakobińskiego generała, który wydał na rzeź Pragę, a obecnie - jak sądzili - dybał na miejsce ich ulubionego wodza. Zajączek boleśnie odczuł to nastawienie przy pierwszym spotkaniu z szeregowymi legionistami - 30 kwietnia 1797 roku w miejscowości Palmanova. W pierwszych mniesiącach swego pobytu we Włoszech unikał spotkań z polskimi żołnierzami, gdyż zbyt żywe były w nim jeszcze urazy wyniesione z bitwy praskiej. Ale zjechawszy do punktu zbornego Legionistów w Palmanova jako generał ze sztabu Bonapartego, mający już na swym rachunku pewne sukcesy bojowe w służbie francuskiej - uznał widocznie,- że dojrzał do konfrontacji z przeszłością. Kiedy się dowiedział, że w zmienionym w koszary kościele kwateruje kompania legionistów, uprosił Dąbrowskiego, aby pozwolił mu ich odwiedzić i przekonać się, czy nie ma wśród nich jego dawnych podwładnych. Dąbrowski znał nastroje legionowe, lecz odmówić prośbie Zajączka nie mógł. Przydał mu tylko na przewodnika jednego ze swych młodszych oficerów. We dwóch poszli do kościoła_koszar. Co nastąpiło potem, opisuje w swych pamiętnikach sumienny kronikarz Legionów - powszechnie zwany "szefem" - kapitan Józef Drzewiecki. Legioniści zajęci byli przygotowaniami do obiadu: "...rosół sobie i kaszę warzyli. Na wchodzącego nie zwrócili uwagi. Oficer towarzyszący, chcąc wydobyć hura! dla generała, rzekł do żołnierzy: "Wiecież wy, wiara, kogo przed sobą macie? Jest to pierwszy nasz po Kościuszce jenerał, zowie się Zajączek, zapewne go pamiętacie, którzyście pod nim służyli, zbierzcie się do niego; jedzie od Bonapartego i z wami widzieć się pragnął." Ta przemowa przeciwny i niespodziewany zrobiła skutek, zamilkli wszyscy, a na dalsze wezwanie ktoś jeszcze zamruczał: "Pięknie on obronił Pragę, może nam go dać myślicie? Ale my się bez niego obejdziemy; z Dąbrowskiegośmy kontenci i innego nie chcemy" Odgłos ten powiększał się coraz śmielej...". Wszyscy biografowie generała Zajączka, opisując zajście w Palmanova, wyrażają zgodny pogląd, że był to jeden z najsmutniejszych dni w jego życiu. "Jenerał powrócił milczący, zasępiony - kończy swą relację kronikarz legionowy - wrażenie tej chwili uczyniło jenerała Zajączka nieprzychylnym dla nas; ile razy jako dowódca w służbie francuskiej stykał się z nami, nierad był, gdy go jenerałem polskim nazywano." Może właśnie wtedy, we włoskiej Palmanova po raz pierwszy nawiedziła Zajączka myśl, którą wyrazi później w liście do, ciągle jeszcze więzionego przez Austriaków, Kołłątaja. Wywali wprost swemu mistrzowi i przyjacielowi, że "w Polsce nie ma nic do roboty dla takich ludzi jak oni (...) że uznania doczekać się mogą raczej od Francji, raczej nawet od nieprzyjaciół swego kraju." Wydawca tego listu, Wacław Tokarz, tak komentuje owe słowa: "Ziarno raz rzucone, w dobie goryczy, w mściwą duszę Zajączka wydało tu owoc trwały; zadecydowało o jego francuzomanii i bonapartyzmie na emigracji, o nieobywatelskim stosunku do władz Księstwa Warszawskiego i księcia Józefa, a po części nawet i o jego działalności na stanowisku namiestnika Królestwa Kongresowego". Wbrew kwietniowym zapewnieniom Bonapartego, dawanym na pociechę Dąbrowskiemu, wojna między Francją a Austrią zakończyła się "powszechnym pokojem" już w połowie października 1797 roku. Wieść o podpisaniu traktatu pokojowego w Campo Formio wywołała zamieszanie i rozpacz w dowództwie polskich legionów. "Generałowie potracili głowy, puszczono krew Wielhorskiemu, zachorował Dąbrowski, Kniaziewicz połowę swej energii utracił." Może nie aż tak gwałtownie, ale z pewnością równie niechętnie odniósł się do zakończenia wojny we Włoszech Józef Zajączek. W nowej sytuacji jego niezupełnie określona pozycja, ni to polskiego, ni francuskiego generała przy sztabie Armiii Włoch, stwarzała na przyszłość widoki wcale nie lepsze od perspektyw legionistów. A Zajączek po zajściu w Palmanova nie chciał mieć już nic wspólnego z legionistami ani z Polakami w ogóle. Aby odciąć się raz na zawsze od polskiego losu, pojętny uczeń hetmana Branickiego postanowił jak najszybciej doprowadzić do końca proces swego "przelania w bryłę narodu potężniejszego". Na jego prośbę w połowie listopada 1797 roku generał Bonaparte zezwolił mu udać się do Paryża dla uzyskania zgody Dyrektoriatu na wpisanie go na listę generałów Republiki Francuskiej. Swoje sprawy osobisto_rodzinno_domowe zastał w Paryżu w porządku jak najlepszym. Pani Alexandrine była tak samo młoda, powabna i kochająca, jak przed jego wyjazdem do Włoch. Urządzone przez nią mieszkanie przy Champs Elys~ees nr 3 było miłe, wygodne i przyciągało gości z najbardziej wpływowych sfer nadsekwańskiej stolicy. Samych państwa Zajączków również chętnie przyjmowano w najwyżej notowanych salonach paryskich, łącznie z willą przy ulicy Chantereine, gdzie przyszła "Madonna Zwycięstwa", Józefina Bonaparte, umilała sobie zabawami oczekiwanie na powrót męża. Życie w Paryżu miało dla Zajączka tylko jedną złą stronę: było bardzo kosztowne. Na razie pensja generalska, pobierana w sztabie Armii Włoch, na pokrycie wydatków wystarczała, ale coraz groźniej rysowała się ewentualność, że tej pensji może wkrótce zabraknąć. Usilne zabiegi Zajączka o uzyskanie patentu generała Republiki Francuskiej napotykały zdecydowany sprzeciw Dyrektoriatu. Nie pomagały gorące polecenia generała Bonapartego ani zakulisowe zabiegi Józefa Sułkowskiego i Józefiny Bonaparte. Opierając się na dekrecie Konwencji Narodowej z grudnia 1793 roku, zabraniającym przyjmowania do armii francuskiej "cudzoziemskich dezerterów", Dyrektoriat trwał niewzruszenie na stanowisku, że Zajączek jest nadal generałem polskim, czasowo tylko zatrudnionym w Armii Włoch, i wzbraniał się przed wpisaniem go na listę generałów francuskich. Ostateczna decyzja Dyrektoriatu w sprawie Zajączka, powzięta w styczniu roku 1798 brzmiała: "Nie może być zatrudniony we Francji z powodu dekretu. Odesłać do Bonapartego z zaleceniem, aby postarał się o zatrudnienie go w Republice Cizalpińskiej". Ale Zajączkowi nie uśmiechało się generałowanie w marionetkowym państewku włoskim, gdzie znowu co krok mógłby się nadziewać na polskich legionistów. Poza tym przerażała go perspektywa oddalenia się od Bonapartego, w którego służbę oddał się bez zastrzeżeń, od chwili pierwszego z nim zetknięcia. Jego uwielbienie dla Bonapartego, wyniesione z kampanii włoskiej, wzrosło jeszcze niepomiernie w dniu 6 grudnia 1797 roku, kiedy stojąc w tłumie rozentuzjazmowanych paryżan, podziwiał tryumfalny wjazd zwycięzcy włoskiego do stolicy Republiki. Była to pierwsza z wielkich inscenizacji napoleońskich, w których tak gustowało późniejsze "Grand Empire". Ale też naczelny wódz Armii Włoch miał czym się chwalić. Tryumf, jaki zgotował Francji ten niepozorny generał o obco brzmiącym nazwisku, przerósł najśmielsze oczekiwania. Cesarz i wszyscy książęta Rzeszy zostali zmuszeni do oficjalnego uznania "królobójczej" Republiki Francuskiej. Z włoch wyduszono 20 milionów franków kontrybucji wojennej. Przed zachwyconymi oczami paryżan defilowały niekończące się kolumny wozów, obładowanych bezcennymi skarbami sztuki z Parmy, Florencji, Rzymu i Wenecji, które szacowano na więcej niż 200 milionów. Statki zdobyte w Genui, Livorno i Wenecji podwoiły stan liczebny marynarki francuskiej. Eskadry Tulonu przejęły nadzór na Morzu Śródziemnym, na Adriatyku i w Lewancie. Dla handlu Lyonu, Prowansji i Delfinatu - po odemknięciu wielkiej bramy Alp - otworzyły się nieograniczone możliwości. Ogrom zwycięstw włoskich i entuzjazm, z jakim witano Bonapartego w Paryżu - napędziły tęgiego stracha Dyrektoriatowi. Rząd Republiki poczuł się zagrożony w swej władzy przed korsykańskiego Cezara. Kto wie, czy nie z tego właśnie poczucia zagrożenia wynikał, niezrozumiały dla sfer wojskowych, upór, z jakim Dyrektoriat odmawiał Zajączkowi patentu generalskiego. Porażeni tryumfem Bonapartego, paryscy Dyrektorzy nie mieli żadnego interesu w tym, aby przysparzać niebezpiecznemu rywalowi do władzy nowych, oddanych mu generałów. W ogólnym jednak rachunku to wystraszenie Dyrektoriatu wyszło Zajączkowi na dobre, gdyż w dalszych konsekwencjach miało uwolnić go od wegetacji w Republice Cizalpińskiej, otwierając przed nim w zamian nowe, oszałamiające perspektywy przygód wojennych u boku Bonapartego. Pragnąc za wszelką cenę pozbyć się groźnego rywala z Francji, Dyrektoriat powierzył Bonapartemu naczelne dowództwo nad planowaną od dawna ekspedycją przeciwko Anglii - najtrudniejszemu do pokonania wrogowi Republiki. Zwycięzca włoski nowe zadanie przyjął, lecz po rozejrzeniu się w sytuacji wprowadził do niego korektę strategiczną, godną Aleksandra Macedońskiego. Zamiast frontalnego zaatakowania Wysp Brytyjskich - co ze względu na przewagę floty angielskiej na kanale La Manche byłoby operacją nader ryzykowną - przedstawił Dyrektoriatowi gigantyczny plan wyprawy na kontynent afrykański dla opanowania Egiptu, odbudowy starożytnego Kanału, łączącego Morze Śródziemne z Morzem Czerwonym, otwarcia drogi do Indii i uderzenia, w ten sposób, w główne podstawy potęgi gospodarczej Anglii, jej panowania nad morzami i nad światowym handlem. Zuchwała awanturniczość i olbrzymie koszty planowanego przedsięwzięcia wprawiły początkowo w osłupienie ostrożnych mieszczan, zasiadających w Dyrektoriacie, ale pod naciskiem szczególnie zainteresowanych zamorską wyprawą, wielkich kupców i wielkich amatorów - plan Bonapartego został w końcu przyjęty. Dyrektorzy musieli się zresztą zorientować, że była to dla nich operacja bez ryzyka; w razie udania się wyprawy, zapewniała Republice nieobliczalne korzyści strategiczne i gospodarcze, w razie niepowodzenia - wyłączała z gry politycznej niebezpiecznego konkurenta do władzy. Dekret Dyrektoriatu z 14 kwietnia 1798 roku powołał do życia nową Armię "Wschód" pod naczelnym dowództwem generała Bonapartego. Jeden z pierwszych etatów generała brygady w nowej armii powierzył Bonaparte (prawdopodobnie za radą Sułkowskiego) swemu podwładnemu z Armii Włoch - odepchniętemu przez Dyrektoriat, polskiemu generałowi_ochotnikowi, Józefowi Zajączkowi. Od tej chwili egzystencja materialna państwa Zajączków była znowu zabezpieczona na czas dłuższy. Pani Alexandrine mogła nadal prowadzić kosztowne życie towarzyskie, a jej małżonek rozpoczął najbardziej fascynującą przygodę swego awanturniczego życiorysu. Rozkosz ślepego posłuszeństwa I W wiele lat później, gdy rezydował już we wspaniałym pałacu warszawskim i tytułowano go Jaśnie Oświeconym Księciem Namiestnikiem - stary, beznogi generał Zajączek lubił przy rozmaitych okazjach nawiązywać do swoich wrażeń z wyprawy egipskiej. Kiedy jesienny, mokry wiatr od Wisły przyprawiał go o wściekłe bóle w kikucie amputowanej nogi, rozgrzewał się wspominaniem, nie stygnącego nawet nocą, żaru pustynnych prowincji Środkowego Egiptu, którymi zarządzał niegdyś jako francuski guberanator wojenny, z powołania Bonapartego. A latem znowu, gdy podawano mu do stołu wczesne arbuzy wyhodowane w warzywnikach Opatówka, narzekał na ich bladoróżowy, niezbyt soczysty miąższ, tęsknie przywołując na pamięć ciemnopurpurowe, ociekające słodyczą wnętrza arbuzów z Delty Nilu, o których w liście z tamtych czasów pisał, że "jedyna to w zakazanym Egipcie godna szlachcica strawa". Nieumiarkowana (jak wszystko u niego) żarłoczność, z jaką pochłaniał egipskie arbuzy, zyskała mu szczególną sławęę w całej Armii "Wschód" i znalazła szerokie odbicie w pamiętnikarskiej dokumentacji wyprawy. Żołnierze podległych mu oddziałów przezwali go "Generałem Arbuzem" ("le general Pasteque"). * Jeszcze jeden z przedziwnych paradoksów, tak charakterystycznych dla biografii Zajączka. W roku 1794 warszawski arcyjakobin, w swoim lewackim zapale do małpowania we wszystkim francuskich sankiulotów, chciał rzucić rodowe nazwisko i nazwać się Ananasem. Wyśmiano go bez litości. Ale w cztery lata później jego wariacki pomysł doczekał się realizacji z drobną jedynie korektą. Wielbieni przez niego sankiuloci - przebrani w mundury żołnierzy Armii "Wschód" - z własnej inicjatywy wymyślili mu "owocowe" nazwisko, tyle że nie od ananasa, lecz od bardziej jeszcze soczystego arbuza. Autorka fundamentalnej pracya biograficznej o Zajączku - zazwyczaj tak rzetelna w swoich dociekaniach, tym razem myli się chyba - tłumaczy jego egipskie przezwisko na "generał melon". Pomyłka wynikła zapewne stąd, że we Francji arbuz bywa także nazywany "wodnym melonem" ("melon d.eau"). Ale nie soczyste arbuzy z Delty Nilu i nie dobroczynny dla inwalidzkich reumatyzmów klimat afrykański sprawiały, że postarzały generał Zajączek chętnie i często powracał myślami do swoich przeżyć w Egipcie. Zasadnicza przyczyna jego egipskiej nostalgii była chyba poważniejsza i bardziej skomplikowana. Warszawski "ćwierć król bez nogi" (epitet Niemcewicza) rozglądając się z wysokości Pałacu Namiestnikowskiego po mrocznym labiryncie swojej przeszłości, musiał dochodzić do tego samego wniosku, co dzisiejsi badacze jego biografii: że trzyletni pobyt w "zakazanym" Egipcie był najszczęśliwszym i najbardziej wydajnym okresem w całym jego życiu, że tam właśnie ujawniły się najpełniej pozytywy jego pogmatwanej osobowości, że nigdzie i nigdy - ani wcześniej, ani później - nie czuł się tak bardzo, jak tam, na swoim miejscu. W wyprawie egipskiej - największej i najbardziej awanturniczej ekspedycji wojskowej przełomu XViii i XIX stulecia - wszystko, od początku do końca, było niezwykłe i fascynujące. Wszystko usposabiało do wspomnień. Pamiętny dzień 9 maja 1798 roku! Do Tulonu, głównej bazy wypadowej wyprawy, przybywa naczelny wódz Armii "Wschód". Przed zaokrętowaniem wojsk ekspedycyjnych - odezwa do żołnierzy. Blada natchniona twarz Bonapartego. Patos nowej, romantycznej retoryki wojskowej zamiast oschłej nudy dawnego rozkazodawstwa. "Geniusz wolności, który Rzeczpospolitą naszą przeznaczył na zbawczynię Europy, chce, byśmy za morze jej słodkie panowanie przenieśli..." Lapidarnie, lecz w sposób zrozumiały dla najprostszego szeregowca, wyjaśnia wódz swoim podwładnym charakter rozpoczynającej się operacji wojennej. Paryscy sankiuloci w mundurach Armii "Wschód" i warszawski czerwieniec, generał_ochotnik Zajączek - mogą być spokojni: Nie ma sprzeczności między zamiarem podbicia Egiptu a ideałami Wielkiej Rewolucji Francuskiej, obiecującej wolność wszystkim ludom świata. Cele inwazji na Egipt są wyłącznie obronne i wyzwoleńcze: obrona Republiki przed zagrażającą jej Anglią, wyzwolenie ludu egipskiego spod jarzma obcej etnicznie, feudalno_wojskowej kasty mameluków. Po wielekroć powtarzane naczelne hasło wyprawy brzmi: Zagłada mamelukom, błogosławieństwo ludowi Egiptu! Żołnierzy oszołamia wizja bogatego, urodzajnego kraju za morzem. Wódz obiecuje, że na każdego z nich czeka tam sześć mórg żyznego gruntu. A poza tym, jaki to zaszczyt uczestniczyć w przedsięwzięciu o tak wielkim, międzynarodowym znaczeniu. "Żołnierze, oczy całej Europy zwrócone są na was!" RAdosny ryk przetaczający się po szeregach przyszłych sześciomorgowych gospodarzy: "Vive Bonaparte!" Potem upajający rejs na okręcie admiralskim "Orient". Poufałe obcowanie z najwybitniejszymi generałami Republiki, późniejszymi marszałkami i książętami cesarstwa, rozmowy z uczestniczącymi w wyprawie, sławnymi na cały świat uczonymi i artystami. Czerwony burgund i rewolucyjne pieśni. A przede wszystkim: stale wyczuwalna obecność naczelnego wodza. Tylko dwaj Polacy dostąpili zaszczytu podróżowania razem z Bonapartem: jego nieodstępny adiutant, "żelazny kapitan" Józef Sułkowski i nie zweryfikowany przez Dyrektoriat, generał_ochotnik Józef Zajączek. Na krótko przed wypłynięciem w morze - nieoczekiwane spotkanie z legionistami Dąbrowskiego. Dziejopis napoleońskiej Polski Szymon Askenazy utrzymuje, że Bonaparte w swych pierwszych planach zamorskiej wyprawy przewidywał zabranie ze sobą do Egiptu całych polskich Legionów. Później jednak zarzucił ten zamiar. Prawdopodobnie przyczynili się do tego wrogowie polityczni Dąbrowskiego (Sułkowski?), obawiający się nie bez racji, że długa i bezpośrednia współpraca z Bonapartem w Egipcie może bardzo umocnić pozycję wodza Legionów i jego wpływ na dalsze kształtowanie się spraw polskich. W rezultacie z poważnego projektu, który rzeczywiście mógł mieć dla przyszłości Polski znaczenie historyczne, ostało się jedynie paru oficerów ochotników oraz niewielki oddziałek z Pierwszej Legii, przydzielony do ekspedycji egipskiej "dla eskortowania amunicji wojennej". Ten właśnie oddziałek przybył do Tulonu w ostatniej chwili, przywożąc ze sobą pożegnalny list Dąbrowskiego do Bonapartego. "Naczelnik bezdomnego wojska polskiego - relacjonuje Askenazy - polecał swych żołnierzy szczególnym względom naczelnego dowódcy Armii Wschodniej oraz przesyłał mu życzenia Legionów (...) i żywione przez nie uczucia wdzięczności." Generał Zajączek, towarzyszący na "Oriencie" Bonapartemu, nie mógł nie wiedzieć o przybyciu polskich żołnierzy i o przywiezionym przez nich liście. Można więc śmiało wpisać owo zdarzenie w przewijający się przez całą biografię Zajączka ciąg spotkań z Dąbrowskim bądź z jego ludźmi. Dla legionistów Pierwszej Legii musiało to być spotkanie raczej nieprzyjemne, co innego Zajączek: on mógł je odczuć jako słodki rewanż za zniewagę doznaną od legionistów w Palmanova. Pewne jest jedno: tulońskie spotkanie Zajączka z żołnierzami Dąbrowskiego różniło się w zasadniczy sposób od jego paryskiego spotkania z Dąbrowskim sprzed dwóch lat. W Paryżu ścierali się ze sobą dwaj polscy generałowie, wyrażający dwa, sprzeczne wprawdzie, lecz polskie poglądy na sprawy wspólnej ojczyzny. W Tulonie było inaczej. Z jednej strony - gromadka bezimiennych szeregowych polskich, oderwanych od swego dowództwa, zagubionych w obcojęzycznym tłumie, przerażonych perspektywą długiej podróży morskiej, mającej odciągnąć ich jeszcze dalej - na odległość zupełnie już niewyobrażalną - od ojczystych chat i zagonów. Z drugiej strony: spięty do kariery, na poły sfrancuziały generał z najbliższego otoczenia Bonapartego - odęty, nieprzychylny, obcy. W Tulonie racje polskie reprezentowali już tylko żołnierze Dąbrowskiego. Generał Zajączek, po ostatniej ranie zadanej mu przez niewdzięcznych rodaków w Palmanova, ostatecznie obraził się na ojczyznę i jej sprawy przestały go interesować. Dawał temu ostentacyjny wyraz w całym swym postępowaniu, w rozmowach, w korespondencji. Marzył już tylko o tym, żeby jak najprędzej znaleźć się na liście etatowych generałów francuskich. Zmierzając do tego celu, robił wszystko, żeby w półtora wieku później jego najpoważniejszy i najsprawiedliwszy biograf Wacław Tokarz miał prawo napisać: "Jeżeli o którym z Polaków walczącyh wówczas za granicą można powiedzieć z pewną słusznością, że się expatryował, to o Zajączku". Trudno kwestionować surowy sąd Tokarza: historyk wyciągnął jedynie wnioski ze znanych mu świadectw epoki. Generał Zajączek, wyruszający wiosną 1798 roku w sztabie Bonapartego na podbój Egiptu, mógł sprawiać wrażenie całkowicie już wyojczyźnionego lub, jakby powiedziano dzisiaj, wynarodowionego. Jednakże, przytaczając opinię Tokarza, trzeba do niej dodać pewne zasadnicze zastrzeżenie. Wynarodowiony w słowach i czynach, Zajączek w najgłębszych pokładach swej jaźni pozostał polski, chciałoby się rzec: żałośnie polski. W tym wykształconym, społecznie postępowym, otrzaskanym po stolicach zachodniej Europy, francuskim generale przetrwał, nietknięty przez czas, drobny szlachcic polski z przełomu epoki saskiej i stanisławowskiej. Ów kresowy warchoł i rozrabiaka sejmowy - wypchnięty zbiegiem przypadków na pierwszy plan najpierw wielkich dramatów narodowych swej ojczyzny, a później międzynarodowych wojen o zmianę obrazu świata - przez całą swą bajeczną karierę, od skromnych początków barskich po zawrotne wyżyny Pałacu Namiestnikowskiego, z zadziwiającą konsekwencją starał się realizować ideał życiowy, zakorzeniony w latach jego młodości w warstwie społecznej, z której się wywodził. Dążył do pozyskania możnego protektora, ktróry przejąłby na siebie pełną odpowiedzialność za wszystkie jego poczynania i - uwalniając go od trudu samoddzielnego myślenia i dokonywania wyborów moralnych - żądał w zamian jedynie absolutnego posłuszeństwa swoim rozkazom. Nie ulega wątpliwości, że najdoskonalsze wcielenie tych dążeń odnalazł w osobie Napoleona Bonapartego. Genialny Korsykanin nieskończenie przewyższał wszystkich jego poprzednich protektorów, a jednocześnie miał w sobie - podniesione do najwyższej potęgi - to wszystko, co Zajączkowi najbardziej w tamtych imponowało: zuchwałe męstwo i fantazję Kazimierza Pułaskiego, możliwości materialne i osobistą sugestywność hetmana Branickiego, demokratyzm i mądrość polityczną księdza Kołłątaja. Od pierwszego spotkania we Włoszech Zajączek przeczuł w Bonapartem swoją wielką życiową szansę. POwołanie do Armii "Wschód" zmieniło przeczucie w pewność. Wyciągnął z tego jak najdalej idące wnioski. Od chwili wstąpienia na pokałd okrętu admiralskiego "Orient" aż po ostateczną katastrofę - napoleońską i własną - nad białoruską rzeką Berezyną, generał Józef Zajączek herbu Świnka trwać będzie wiernie przy Bonapartem, związany z nim na dobre i na złe uczuciem, dającym się najlepiej określić jako rozkosz ślepego posłuszeństwa. Rozkosz ślepego posłuszeństwa (c.d.) * * * Pierwsze miesiące pobytu w Egipcie. Przedziwne połączenie sukcesów i klęsk. Zdobycie największego portu egipskiego Aleksandrii, nie powstrzymany marsz w głąb kraju, uwieńczony wspaniałym zwycięstwem nad głównymi siłami mameluckimi w pobliżu piramid ("Żołnierze, czeterdzieści wieków patrzy na was z wysokości tych pomników!") i w następstwie tego zwycięstwa zajęcie stołecznego Kairu. Ale sukcesy militarne nie dają zwycięzcom radości. Towarzyszy im atmosfera rozczarowania, lęku, złych przeczuć i udręczeń fizycznych. Wszystko przedstawia się inaczej, niż obiecywano w Tulonie. "Zawiedzeni zostaliśmy w nadziei oczekiwanej przyjemności - skarżył się po zdobyciu Aleksandrii polski kronikarz wyprawy, major_ochotnik Józef Szumlański. - Zastaliśmy bowiem miasto puste, sklepy liche, pozamykane, niesłychane gorąco, a w miejscu ludzi mnóstwo jadowitych much, owadów, robactwa, że się prawie pod naszym okiem sprawdzała kara Boża owych plag siedmiu na Egipt dopuszczonych." * Pismo Święte mówi o dziesięciu plagach egipskich. Jak dalece egipska rzeczywistość odbiegała od oczekiwanych przyjemności, przekonali się żołnierze Bonapartego najdotkliwiej w czasie dwustukilometrowego marszu bojowego z Aleksandrii do Kairu. NIedoszli sześciomorgowi gospodarze, z rozpaczą i nienawiścią w sercach, brnęli przez wszechogarniające, pustynne piaski. "Słońce ciążyło nad żołnierzami jak ołów - pisał drugi polski kronikarz wyprawy Józef Sułkowski - gwałtowny wiatr tamował oddech, straszliwy pot, lejący się nieprzerwanym strumieniem, wyciskał wszystkie siły z ciał, doprowadzając je do stanu ostatecznego wycieńczenia. Około drugiej po południu odkryto trochę błotnistej wody, którą tubylcy uznali za zdatną do picia. Trzeba było widzieć te tłumy spragnionych ludzi cisnących się do błotnistego dołu, błagających o swój łyk wody, oblizujących wilgotną ziemię (...) Widziało się, jak mniej zaradni poniżali się do najbardziej upokarzających próśb, a inni walczyli o swe prawo z pistoletem w ręce i z narażeniem życia (...) Jeszcze jeden dzień takich cierpień, a cała droga byłaby zasłana trupami..." Jednocześnie z każdym dniem pogarszała się sytuacja strategiczno_polityczna wyprawy. Stara Europa nie zamierzała przyglądać się bezczynnie, jak "republika królobójców" rozciąga swe "słodkie panowanie" na inne kontynenty i zagraża głównym szlakom światowego handlu. Dyplomacja cesarzy i królów czyniła gorączkowe wysiłki, aby zbuntować przeciwko francuskim najeźdźcom, sprzymierzonego dotychczas z Francją, potężnego protektora Egiptu, sułtana tureckiego. Anglia, nie gotowa jeszcze do bezpośredniej interwencji zbrojnej na lądzie egipskim, starała się odciąć wojska Bonapartego od macierzystej metropolii. Przeciwko flocie francuskiej, zatajonej u wybrzeży egipskich, wyprawiono najczujniejszego strażnika angielskiego władztwa na morzach: admirała Horacego Nelsona. Wieści o tych zagrożeniach wyprawy docierały do Egiptu i potęgowały ferment wśród tubylczej ludności. Wyzwalany przemocą lud egipski coraz niechętniej odnosił się do "błogosławieństwa" przyrzekanego przez Bonapartego. Zwłaszcza że owo "błogosławieństwo" na razie ograniczało się do nakładania wysokich danin w pieniądzach i naturaliach, rekwirowania koni i indywidualnych gwałtów, rozsierdzonego na wszystko co egipskie, francuskiego żołdactwa. W prowincjach, zajętych przez Francuzów, wybuchały zamieszki i bunty (w najgroźniejszym z nich zginął, okrutnie zamordowany przez tubylców, "Oficer największych nadziei", Józef Sułkowski). W wojsku zaczynało brakować żywności. Jazda mamelucka, pokonywana w dużych bitwach, rozdrabniała się na małe oddziałki i gnębiła przeciwnika wojną podjazdową. W kilka dni po bitwie pod piramidami i zajęciu Kairu - w szczytowym punckie zwycięstw francuskich na lądzie egipskim - spadła na zwycięskie wojska przerażająca wieść od strony morza. Eskadry Nelsona wytropiły flotę francuską, zakotwiczoną w zatoce Abukir i w wielkiej bitwie morskiej, w nocy z 1 na 2 sierpnia, zniszczyły ją niemal doszczętnie. W nieludzko zmęczonej, przerażonej armii poczęła się szerzyć choroba moralna, gorsza od afrykańskich upałów, braku wody, egipskiego zapalenia oczu i ukąszeń jadowitych moskitów. "Przepływamy morza, plądrujemy wsie, rujnujemy mieszkańców i gwałcimy im żony - żalili się, zawiedzeni w nadziejach na sześciomorgowe gospodarstwa, paryscy sankiuloci. - Narażamy się na śmierć z głodu i pragnienia. I po co to wszystko? (...) Niejedno przekleństwo padło wówczas z ust żołnierzy na Dyrektoriat, Bonapartego, oficerów, a najwięcej na uczonych. Przeklinali kraj, który im w tak nęcących barwach przedstawiano. Nawet jenerałowie tak się dawali ponosić, że rzucali kapelusze na ziemię i po nich deptali. Teraz, gdy dla całej armii droga do ojczyzny była odcięta, każdy marzył gwłatownie o powrocie indywidualnym. Dochodziło na tym tle do ciągłych awantur między szeregowymi a oficerami. Wśród szeregowych szerzyły się pogłoski o zamierzonej ucieczce generałów. Wzdłuż wybrzeży żołnierzy zaciągnęli ochotnicze warty, których zadaniem było kontrolowanie, kto wsiada na odpływające statki syryjskie i greckie." Właśnie w tym okresie ogólnego upadku ducha i narastającego rozprężenia najświetniej zajaśniał geniusz organizatorski Bonapartego. "Zawiedziony w swoich dalekosiężnych planach zdobywczych w Afryce i Azji, niespokojny o bieg wydarzeń we Francji, trapiony tysiącznymi trudnościami nie do przezwyciężenia, naczelny dowódca Armii Wschodniej dokonywał tytanicznych wysiłków wojskowych i dyplomatycznych, aby umocnić panowanie francuskie w zdobytym kraju. Sułtana w Konstantynopolu zapewniał o swoich przyjaznych zamiarach wobec Porty, kontynuował energiczny pościg za wojskami mameluckimi, ustalał w Egipcie nową strukturę administracyjno_prawną, wprowadzał reformy ekonomiczne i socjalne, rozpatrywał możliwości odbudowy starożytnego kanału między Morzami: Śródziemnym i Czerwonym, a jednocześnie czynił wszystko, aby zjednać sobie względy mahometańskich tubylców, posuwał się tak daleko, że nakłaniał swych generałów do małżeństw z muzułmankami i do zmiany religii, sam nawet deklarował się oficjalnie jako wyznawca Proroka, z pewnymi tylko drobnymi zastrzeżeniami natury rytualnej." Zapatrzony w genialnego protektora, czujny na każde jego skinienie, gotów na pierwszy jego rozkaz skoczyć za nim w ogień - Zajączek wysuwa się na czoło najwierniejszych i najposłuszniejszych subalternów Bonapartego. Ręczyć można, że nie było Zajączka wśród owych znerwicowanych generałów Armii "Wschód", którzy po klęsce pod Abukirem, w napadzie histerycznej rozpaczy, deptali swoje kapelusze i złorzeczyli naczelnemu wodzowi. Więcej: wolno przypuszczać, że gdyby w Paryżu nie czekała na męża urocza pani Alexandrine, Zajączek - posłuszny sugestiom Bonapartego - pierwszy by zmienił religię i ożenił się z Egipcjanką. UPoważnia do takich przypuszczeń szczególny stosunek generała Arbuza do rodziny generała dywizji Jakuba Menou, jedynego generała Armii "Wschód", który rzeczywiście przeszedł na mahometanizm, poślubił tubylczą arystokratkę, wywodzącą się ponoć od samego Proroka i spłodził z nią egipskiego syna. Otóż z dokumentacji wyprawy wiadomo, że ilekroć obowiązki służbowe odrywały generała Menou od jego egipskiej rodziny, opiekę nad nią przejmował nie kto inny, tylko generał Zajączek. Zajączek czuwał nad porodem pani Siitti_Zebed~e Menou, Zajączek poszukiwał mamki dla małego Solejmana Murada Menou, Zajączek świadczył rozmaite grzeczności egipskiemu szwagrowi generała Menou: generałowi Seid_Alemu, członkowi kairskiego "dywanu" (samorządu tubylczej ludności). Mimo woli odnosi się wrażenie, że czynił to wszystko głównie po to, aby zrehabilitować się w oczach wodza, że nie on sam spowinowaca się z elitą tubylczej ludności. Pobudzony przez geniusz nowego protektora, Zajączek ujawnia w Egipcie zalety i talenty, jakich przedtem w nim nie dostrzegano. W Polsce nie cieszył się opinią szczególnie uzdolnionego dowódcy. W kampanii 1794 roku mieszano go z błotem za fatalnie rozegraną batalię pod Chełmem, później wiecznotrwałą hańbą okryła go kompromitująca ucieczka z Pragi. W Egipcie dzieje się zupełnie inaczej: dokumentacja wyprawy wystawia najchlubniejsze świadectwo jego męstwu i talentom dowódczym. W pierwszej fazie walk dowodzi spieszoną (z braku koni) brygadą kawalerii w dywizji generała Tomasza Aleksandra Dumasa, ojca późniejszego autora "Trzech muszkieterów". Dowódcami pozostałych brygad dywizji są generałowie: Mikołaj Davout i Joachim Murat. Koszty egipskiego braterstwa broni Zajączka z Davoutem poniesie później książę Józef Poniatowski, gdyż Zajączek z właściwym sobie brakiem skrupułów wykorzysta je dla swoich rozgrywek politycznych, w początkach napoleońskiej Polski. Ze swą spieszoną brygadą, która w miarę odbierania koni ludowi Egiptu, upodabnia się coraz bardziej do regularnej jednostki kawaleryjskiej, Zajączek z powodzeniem uczestniczy niemal we wszystkich sukcesach militarnych wyprawy. Pierwszym tego dowodem jest wzmianka Bonapartego w raporcie do Dyrektoriatu z 24 lipca 1798 roku: "Generał Zajączek sprawiał się bardzo dobrze w wielu ważnych misjach, które mu powierzyłem". Przez cały rok następny, pomimo coraz trudniejszych warunków ogólnych, generał Arbuz umacnia swą opinię sprawnego i szczęśliwego dowódcy. Ze wszystkich starć z buszującymi w zasięgu jego działań zagonami mameluckimi wychodzi zwycięsko. Wynika to przede wszystkim stąd, że podjazdowy sposób wojowania w Egipcie lepiej odpowiada jego możliwościom niż skomplikowane operacje taktyczne, z jakimi musiał się borykać w kampaniach polskich. Prowadzenia walk podjazdowych uczył się jeszcze w czasach barskich, później doskonalił te umiejętności u boku Pułaskiego i w służbie Branickiego. Poza tym w Egipcie nigdy nie jest - jak bywało w kampaniach lat 1792_#1794 - zdany na siebie samego. Stale czuje na sobie spojrzenie wodza, nieprzerwanie odbiera od niego drobiazgowe instrukcje. Na początku jesieni roku 1799 ślepe zaufanie Zajączka do Bonapartego wystawione zostaje na ciężką próbę. Pod naporem niepomyślnych wydarzeń wódz decyduje się na opuszczenie swej armii i powrót do Paryża. 22 sierpnia, pod osłoną nocy, fregata "Muiron" uwozi go z grupką najbliższych współpracowników w stronę Francji. W świetle późniejszych faktów ta ucieczka okaże się całkowicie zrozumiała i usprawiedliwiona. Awanturnicza wyprawa egipska poniosła klęskę. Wodzowi jej grozi nieuchronnie pociągnięcie przed sąd nienawidzącego go Dyrektoriatu. Jedynie jego niezwłoczna osobista ingerencja w Paryżu może odwrócić bieg wydarzeń. Uwięziona w Egipcie Armia "Wschód" nie orientuje się jednak na tyle w wielkiej polityce, aby mogła to zrozumieć. Ucieczka wodza jest dla niej ciosem równie nieoczekiwanym i ogłuszającym, jak zniszczenie floty pod Abukirem. Zajączek jest już chyba tylko o krok od podeptania swego generalskiego kapelusza. Ale Bonaparte nie zawodzi tych, którzy w niego wierzą. Pod koniec roku dociera do Egiptu wiadomość o zamachu stanu, dokonanym w Paryżu 9 listopada (18 brumaire) 1799 roku i o obaleniu władzy Dyrektoriatu. Zbiegły wódz Armii "Wschód", jako Pierwszy Konsul Republiki, ujmuje w swe ręce rządy nad Francją. Zajączek przeżywa euforię. Na polityczny sukces Bonapartego we Francji odpowiada sukcesem militarnym w Egipcie: 25 stycznia 1800 roku dokonuje brawurowego napadu na obóz głównodowodzącego wojsk mameluckich Murada_beja. Zdobywa znaczne łupy i wielu jeńców. Jedynie samemu Muradowi udaje się ujść z ogólnego pogromu. Sytuacja militarna w Egipcie z każdym dniem staje się trudniejsza. Francuscy najeźdźcy mają już przeciw sobie nie tylko mameluków, ale także regularną armię turecką, wojska desantowe angielskie oraz stale narastający opór ludności tubylczej. Następny głośny sukces wojenny Zajączka wiąże się z bitwą pod Kanopą, stoczoną z Anglikami wiosną 1801 roku. W nagrodę za rolę odegraną w tej bitwie awansuje na generała dywizji, a wkrótce po tym obejmuje dowództwo nad całą kawalerią francuską w Egipcie. Świadectwo sukcesów egipskich Zajączka przetrwało także w papierach generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Generał Louis Desaix, jeden z najsłynniejszych wodzów Republiki Francuskiej, przyszły bohater Marengo, powracając wiosną 1800 roku z Egiptu, spotkał się we Włoszech z Dąbrowskim i grupą jego oficerów. W rozmowach z nimi wynosił pod niebiosa męstwo i talenty dowódcze Zajączka: "Bardzo dobrze o generale Zajączku gadał i oświadczył, że ostatnią wygraną z mamelukami jemu francuskie wojska winne". Ostatnie miesiące kampanii egipskiej: lato i jesień 1801 roku. Wspierane przez ludność tubylczą wojska angielskie zadają coraz dotkliwsze klęski znękanym i wymęczonym przez choroby, francuskim agresorom. Zachowanie Zajączka w końcowej fazie walk wzbudza podziw biografów. "Generał Zajączek wykazywał w tych niezwykle ciężkich chwilach postawę godną pochwały - pisze Jadwiga Nadzieja. - Bronił każdej piędzi ziemi egipskiej, choć siły jego były bardzo skromne, a artyleria aż nazbyt słaba, aby mogła przeciwstawić się działom angielskim. Był wszędzie - pobudzał odwagę, tłumił zwątpienie i upadek ducha, porywał osobistym przykładem do walki oddziały osłabione przez choroby, zmęczenie, niedostatek." I wreszcie godne zakończenie heroicznych bojów Zajączka: stanowisko zajęte przez niego na naradzie kapitulacyjnej francuskich generałów - odbytej w nocy z 28 na 29 sierpnia 1801 roku. Angielscy zwycięzcy stawiają warunki trudne do przyjęcia: ciężkie i upokarzające. Mimo to prawie wszyscy dowódcy Armii "Wschód", nie widząc możliwości przeciągania oporu, opowiadają się za kapitulacją. Tylko trzech generałów upiera się twardo przy dalszej obronie, pragnąc - jak głoszą - ocalić przynajmniej honor armii francuskiej. Jednym z tych niezłomnych obrońców francuskiego honoru jest polski ochotnik, generał dywizji Józef Zajączek herbu Świnka. Ten sam Zajączek, którego cztery lata wcześniej lżono, opluwano, pomawiano o tchórzostwo i zdradę za to, że nie wykazał należnego hartu przy obronie warszawskiej Pragi. I jak tu dojść do ładu z taką postacią?! Osiągnięcia militarne to tylko część wkładu wniesionego przez generała Zajączka w historię wyprawy. Równie duże, a może i większe, były jego zasługi w zarządzaniu i eksploatacji gospodarczej zajętych ziem egipskich. Bonaparte w lot docenił zdolności organizacyjne swego najwierniejszego subalterna. Już w końcu lipca 1798 roku generał Arbuz otrzymuje rozkaz udania się do jednej z prowincji Środkowego Egiptu i objęcia tam urzędu gubernatora wojennego. Pierwszy egzamin gubernatorski zdaje tak dobrze, że odtąd będą mu oddawane w zarząd coraz to nowe połacie podbijanego kraju. Często będzie gubernatorem jednocześnie dwóch, a nawet trzech prowincji, z których każda liczy około pięciuset wsi. Bonaparte jest w pełni zadowolony z Zajączka i daje mu to odczuć przy każdej nadarzającej się okazji. NIc dziwnego: w dziedzinie pacyfikowania i eksploatowania wyzwalanego ludu Egiptu polski generał jakobin bije na głowę etatowych generałów francuskich. Na podstawie dokumentacji wyprawy, a zwłaszcza listów, jakie wymienia z Bonapartem i szefem sztabu Berthierem, można bez trudu odtworzyć imponujący zaiste obraz jego wielostronnej działalności gubernatorskiej. Zgodnie z instrukcjami Bonapartego organizuje samorządy tubylczej ludności ("dywany"), urządza lazarety dla armii, buduje piekarnie, magazynuje żywność, naprawia drogi i urządzenia nawadniające, niszczone przez mameluckich dywersantów. Ze szczególną pasją rekwiruje konie dla swego macierzystego korpusu kawalerii, zbiera podatek gruntowy "miri" i inne doraźnie nakładane daniny. Działalności gospodarczej towarzyszą akcje porządkowe. Na czele oddanego mu do dyspozycji niewielkiego oddziału jazdy z powodzeniem zwalcza operujące na jego terenach partyzanckie grupy mameluckie, z bezwzględną surowością tropi i karze przejawy współpracy ludności tubylczej z mamelukami. Z "dywanami" swoich prowincji rozmawia dokładnie tak samo, jak przed czterema laty rozmawiał z Komisją Wojewódzką w Lublinie. Tylko środkami posługuje się bardziej zdecydowanymi: nakłada wysokie kontrybucje, aresztuje, nie cofa się przeed rozstrzeliwaniem opornych. Wieczorami w swojej kwaterze, mieszczącej się w na pół rozwalonej chacie egipskiej, dyktuje raporty do Bonapartego o nastrojach wśród tubylczej ludności. Nie przerywa tych wszystkich zająć nawet wówczas, gdy zapada na nagminnie panujące w całej Armii "Wschód", egipskie zapalenie oczu. Leczy się ogólnie stosowanymi środkami zaradczymi. Nogi moczy w gorącej wodzie, głowę otula ciepłymi chustami, ból oczu łagodzi okładami z ałunu i białka. Dopiero gdy zalepione ropą oczy całkowicie uniemożliwiają mu pracę, pozwala odesłać się na krótkie leczenie do kairskiego szpitala. Zresztą jedynie egipskiemu zapaleniu oczu udaje się zakłócić równowagę jego żelaznego organizmu. Poza tym cieszy się zdrowiem końskim, a raczej należałoby rzec: wielbłądzim, odpornym na wszelkie niebezpieczeństwa i zasadzki afrykańskiego klimatu i afrykańskich chorób. Jego żywotność jest niespożyta. Cherlawi francuscy podwładni z trudem wytrzymują tempo pracy, narzucone przez krewkiego podolskiego szlachcica. Do zarządzanych przez siebie prowincji ma stosunek namiętny. O prowincji Fayoum pisze, że jest "najpiękniejsza na ziemi", o prowincji Beni_Souef - że "najwstrętniejsza z wszystkich". W imponującej działlności administracyjnej Zajączka zdarzają się jednak potknięcia. Bonaparte gani go niekiedy za zbyt surowy stosunek do tubylczej ludności, pedantyczny szef sztabu generał Berthier wytyka mu nieakuratność w wyliczaniu się z danin pieniężnych, ściąganych w podległych mu prowincjach. Podczas jego rządów w prowincji Menouf dochodzi na tym tle do poważnego konfliktu. Berthier oskarża go wprost o niewpłacenie do skarbu Armii sumy 2000 talarów, pobranych drogą kontrybucji. Wprawdzie Zajączkowi udaje się usprawiedliwić przed Bonapartem, który "przyjął z zadowoleniem jego wyjaśnienia, dając pełną wiarę jego słowom", ale w oskarżeniach Berthiera coś jednak - jak to się mówi - "musiało być na rzeczy", skoro w związku z tą sprawą Zajączek na własną prośbę wycofał się z zarządu prowincji Menouf i powrócił na pewien czas do Kairu. Ten konflikt na tle finansowym nie jest pierwszym ani ostatnim w biografii Zajączka. Późniejsze lata wykażą, że zachłanność na pieniądze stanowi również integralną cechę jego osobowości, jak radykalizm polityczny czy nieumiarkowana skłonność do soczystych owoców Południa. Dotkliwie odczują to w przyszłości na własnej skórze władze Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego. W dokumentacji wyprawy egipskiej dochował się jeszcze jeden ślad "nieakuratności" generała Arbuza w sprawach gospodarczych. Wydarzyło się to w ostatniej fazie kampanii - w sierpniu 1801 roku. Po odjeździe Bonapartego i zamordowaniu przez fanatyka muzułmańskiego jego pierwszego następcy, generała Kl~ebera, trzecim z kolei naczelnym wodzem Armii "Wschód" zostaje świeżej daty mahometanin Jakub Menou. Związany z Zajączkiem długiem wdzięczności za opiekę nad rodziną, Menou okazuje mu szczególne względy. Z jego rąk obiera Zajączek awans na generała dywizji i na dowódcę całej jazdy. W niedługi czas potem spotyka go kolejne wyróżnienie: Menou powierza mu komendanturę Przystani aleksandryjskiej. Z nową funkcją wiąże się wiele ważnych kompetencji gospodarczych: przygotowania do zbliżającej się ewakuacji, załadowywanie na statki majątku Armii "Wschód", przydziały koni dla oficerów. Rzecz jasna, że wszystko to odbywa się pod czujną kontrolą wielu zawistnych spojrzeń. Faworyzowanie generała Polaka psuje krew jego francuskim kolegom. Rozpoczynają się intrygi i donosy. Generał Menou nie pozostaje na nie głuchy i z dnia na dzień pogarsza swój stosunek do polskiego subalterna. Wreszcie 20 sierpnia 1801 roku dochodzi do otwartego skandalu. Z niejasnych wzmianek w dokumentacji wyprawy można się jedynie domyślać, że bezpośrednim powodem awantury było jakieś nadużycie Zajączka, związane z rozdziałem koni między oficerów. Na publicznej odprawie w obecności tłumu starszych i młodszych wojskowych generał Menou, w sposób niesłychanie ostry, poddaje ogólenej krytyce postępowanie komendanta Przystani i dowódcy kawalerii. Ciężko dotknięty Zajączek, bezpośrednio po odprawie, rezygnuje z obu swych wysokich stanowisk i prosi o przydzielenie go w charakterze prostego adiutanta do jednego z przychylnych mu gnerałów francuskich. Jego dymisja nie zostaje przyjęta, ale naczelny wódz swego zaufania mu nie przywraca, co pozostawia go w sytuacji niezmiernie trudnej i przykrej. Świadczy o tym list do tego generała Menou, pisany w kilka tygodni później. W egipskiej korespondencji służbowej Zajączka jest tak niewiele listów o akcentach osobistych, że ten pozwalam sobie przytoczyć w całości. Pierwszy jego ustęp, nawiązujący do owej końskiej sprawy, brzmi niejasno, ale zdaje się potwierdzać, że oskarżenia wysuwane przeciwko Zajączkowi tej właśnie sprawy dotyczyły. "Dnia 14 Vendemiaire roku X (6 października 1801 - M.B.) Obywatelu Generale, Nie obawa przed narażeniem się jakimś prywatnym interesom skłoniła mnie do pozostawienia Panu wyboru koni, lecz strach, że pomyśli Pan sobie, że to ja chciałem kogoś wyróżnić (wyraźne nawiązanie do jakichś wcześniejszych zarzutów - M.B.) Jeśli chodzi o nieugiętość republikańską, to dlatego właśnie, że w niczym jej nie uchybiłem, nienawidzi mnie tylu anty_Francuzów, a niektórzy z nich, mając okazję rozmawiania z Panem, osłabili tę przyjaźń, którą Pan mnie zaszczycał. Nie będę przed Panem ukrywał, Generale, że od tego dnia, w którym powierzył mi Pan dowództwo Przystani, z przykrością stwierdziłem, że Pana zaufanie uległo zmianie. Zbyt długo żyję, aby nie mieć pod tym względem wyrobionego spojrzenia. Czy zwątpił Pan o moim talencie? Czy o mojej waleczności? Czy o moim przywiązaniu do spraw publicznych? NIc z tego nie rozumiem. Zmartwienie moje przeżywałem w cichości aż do dnia, w którym tak silnie mnie Pan zganił. Prosiłem Pana wówczas, aby zabrano mi dowodzenie, które mi Pan powierzył. Na tym sprawa utknęła. Pana niezadowolenie i mój ból trwały nadal. Za każdym razem, kiedy mnie Pan widzi, jestem ganiony. Spokojny w moim sumieniu, pozostawiłem czasowi przekonanie Pana, że nic nie będzie w stanie zmniejszyć mojej czci, wdzIęczności i przywiązania, jakie dla Pana żywię. Pozdrowienie i szacunek Zajączek" List brzmi przekonywająco. Kto wie: może Zajączek w tej sprawie naprawdę był bez winy, a padł jedynie ofiarą intryg zawistnych kolegów? Tylko że, jeżeli rzeczywiście chodziło o jakieś nadużycia przy rozdziale koni dla oficerów, to natrętnie nasuwa się przypomnienie pewnego szczegółu, który dla pełnego obrazu sprawy koniecznie powinien być wyjaśniony: skąd wzięły się owe wspaniałe araby, które po powrocie z Egiptu generał Zajączek podarował swemu dawnemu protektorowi hetmanowi Branickiemu do jego stajen w Białej Cerkwi? Ale tego nikt już teraz nie wyjaśni. I jeszcze jedna ciekawostka z egipskiej działalności finansowo_gospodarczej generała Arbuza - tym razem całkowicie już humorystyczna i godząca nie tyle w Zajączka, co w jego biografkę. Pani Jadwiga Nadzieja podaje w swej książce, że Zajączek, ewakuując się z Egiptu, zabrał ze sobą do Francji tysiąc ulubionych arbuzów (w wersji pani Nadziei - melonów). Zabawny ten szczegół tak do Zajączka pasuje, że bez wahania powtórzyłbym go za biografką, gdybym z ciekawości nie zajrzał wprzód do starego listu, wskazanego jako źródło owej informacji. Otóż w liście z 3 września 1801 roku Zajączek prosi naczelnego wodza Armii "Wschód", generała Menou, o pomoc w odzyskaniu tysiąca "gourdes", należnych mu od kupca Kotty.ego z Rosetty. Z każdego słownika francusko_polskiego można się dowiedzieć, że "gourde" to tykwa, czyli owoc jadalny, należący, podobnie jak arbuz i melon, do rodziny dyniowatych. Autorka książki o Zajączku, nie chcąc zapewne poszerzać swego studium wprowadzaniem jeszcze jednego okazu z rodziny dyniowatych, pozwoliła sobie na drobną licencję botaniczną i utożsamiła tykwę z faworyzowanym przez generała arbuzem (w jej wersji: melonem). A że Zajączek zabiegał o zwrot owego tysiąca tykw vel melonów vel arbuzów na krótko przed opuszczeniem Egiptu, więc prosty stąd wniosek, że zamierzał je załadować na statek i zabrać ze sobą do Francji. W ten spoósb narodziła się anegdota o tysiącu arbuzów wywiezionych przez generała łakomczucha - anegdota, która ze względu na autorytet historyczny pani Nadziei, weszłaby jako trwały element do biografii jej bohatera i była potem powtarzana przez wszystkich autorów interesujących się Zajączkiem. Niestety: rzetelna na ogół biografistka ma wyjątkowego pecha do botaniki, zwłaszcza do rodziny dyniowatych. Dowiodła już raz tego, mieszając arbuzy z melonami. Z tykwami wyszło jeszcze gorzej. Okazuje się, że w tej sprawie istnieje jeszcze jeden list Zajączka do Menou - o dwa dni wcześniejszy, który efektowną anegdotę całkowicie unicestwia. Pod datą 1 września 1801 roku generał Zajączek informuje zwierzchnika, że w sierpniu tegoż roku, chcąc wesprzeć materialnie pozostawioną w Paryżu żonę, skorzystał z pośrednictwa kupca Kotty.ego, który po przyjęciu od niego odpowiedniej sumy pieniężnej, wystawił weksel ("lettre de change"), płatny u bankierów w Livorno na 1000 gourdes bądź (uwaga! uwaga!) piastrów hiszpańskich. Generałowa jednak przesyłki nie otrzymała, gdyż nieuczciwy kupiec weksel zaprotestował. Stąd żądanie Zajączka wyegzekwowania od Kotty.ego zawierzonego mu kapitału. Przy wszystkich osobliwościach natury Zajączka, trudno uwierzyć, że chcąc dopomóc materialnie żonie, starał się przesłać jej do Paryża tysiąc egipskich tykw (arbuzów), i to za pośrednictwem międzynarodowej sieci wekslarzy i bankierów. Jasne, że nie mogło tu chodzić ani o tykwy, ani o arbuzy. I rzeczywiście: "Wielka Encyklopedia" Larousse'a wyjaśnia, że słowo "gourde" miało w przeszłości także inne znaczenie, dziś już nie używane; nazywano tak monetę, którą jeszcze w początkach XiX stulecia posługiwano się jako środkiem płatniczym w wielu krajach egzotycznego Południa. W świetle tej rewelacji sypie się w gruzy botaniczna hipoteza pani Nadziei. Nie o arbuzy dla siebie chodziło Zajączkowi, tylko o zapomogę pieniężną dla ukochanej Alexandrine! Kompletne odwrócenie sytuacji: zamiast samolubnego łakomczucha - tkliwy, troskliwy małżonek! Oto jakie zasadzki czyhają na interpretatorów starych dokumentów. I wreszcie ostatnia sprawa, związana z udziałem generała Zajączka w wyprawie egipskiej: zawarte w tym czasie jego polskie przyjaźNie. Na pozór mogłoby się wydawać, że najbliższym dla Zajączka Polakiem w Egipcie powinien być legendarny "Oficer największych nadziei" - kapitan, a po swych wspaniałych wyczynach bojowych w pierwszych tygodniach zamorskiej kampanii, pułkownik - Józef hrabia Sulima_Sułkowski. Predystynowały ich na przyjaciół jednakowe poglądy społeczno_polityczne, rodzinne związki z Francją (Zajączek przez żonę, Sułkowski przez matkę) oraz liczne przysługi, świadczone przez Sułkowskiego Zajączkowi w Paryżu i we Włoszech. Nawet przydział do Armii "Wschód" zawdzięczał Zajączek protekcji Sułkowskiego. A mimo to w całej dokumentacji egipskiej nie ma najmniejszego śladu jakichkolwiek, bezpośrednich kontaktów między nimi. Częściowo można by to tłumaczyć tym, że Sułkowski bardzo wcześnie zszedł ze sceny egipskiej - zamordowany przez powstańców kairskich już w październiku 1798 roku. Są jednak przesłanki nakłaniające do przypuszczeń, że gdyby nawet żył znacznie dłużej, to i tak o przyjaźni jego z Zajączkiem nie mogłoby być mowy. Pomimo wszystkich dawniejszych powiązań i długów wdzięczności za bardzo ich od siebie oddalał krańcowo odmienny stosunek do Bonapartego. Zajączek, ślepo uwielbiający swego potężnego protektora nie pozwalał ani sobie, ani innym podawać w wątpliwość słuszności jego postępowania. Natomiast niezłomny jakobin i obrońca egipskich fellachów, Sułkowski odnosił się bardzo krytycznie do poczynań Bonapartego w Egipcie. Czarna legenda napoleońska sugeruje nawet, że naczelny wódz Armii "Wschód" mógł być zainteresowany w przedwczesnej śmierci swego polskiego adiutanta, gdyż liczył się z tym, że w przyszłości nie zawaha się on wystąpić jako jego oskarżyciel przed sądem Dyrektoriatu. Rzecz jasna, że Zajączek nie mógł się przyjaźnić z tak zdecydowanym przeciwnikiem ubóstwianego wodza. Z dokumentacji wyprawy wynika, że jedynymi polskimi przyjaciółmi Zajączka w Egipcie byli: szef batalionu inżynierów Feliks Łazowski oraz misjonarz z zakonu reformatów, Adam Prosper Burzyński. Obaj zasługują na bliższe przedstawienie. Major Feliks Łazowski - syn i wnuk kucharzy osiadłego w Lotaryngii polskiego króla wygnańca Stanisława Leszczyńskiego - wybitny inżynier wojskowy, przyszły generał i baron cesarstwa napoleońskiego, był młodszym bratem głośnego rewolucjonisty Klaudiusza Łazowskiego, owego bożyszcza paryskich sankiulotów, przywódcy szturmu na Bastylię i Tuilerie, którego po zamordowaniu przez przeciwników politycznych, najpierw z wielką pompą pochowano w honorowym grobie na placu Karuzeli jako męczennika rewolucji, a następnie, jako wroga tejże rewolucji, z honorowego grobu wywleczono, i, po gruntownym zbezczeszczeniu zwłok, ciśnięto je do bezimiennego dołu. W wieku 40 lat, Feliks Łazowski, wychowany przez matkę Francuzkę, z trudem już porozumiewał się po polsku i uważał się raczej za Francuza. Dopiero pod wpływem Zajączka (o ironio!) znowu poczuł się Polakiem. Zajączek tak Łazowskiego pokochał, że kiedy otrzymał nominację na gubernatora prowincji Menouf, wyprosił u Bonapartego pozwolenie na zabranie tam ze sobą przyjaciela. Przyjaźń ich trwała aż do wyjazdu Łazowskiego z Egiptu, co nastąpiło w listopadzie 1800 roku. Drugim przyjacielem egipskim Zajączka był niezwykły zakonnik Adam Prosper Burzyński. Pełen ducha apostolskiego i zapału do prac misyjnych, znawca języków wschodnich i sztuki lekarskiej, rozpoczął działlność misjonarską w Egipcie już w roku 1795, a więc na trzy lata przed przybyciem tam armii Bonapartego. W krótkim czasie zdobył sobie wśród ludności tubylczej olbrzymią popularność jako lekarz_uzdrowiciel i opiekun potrzebujących. Nazywano go powszechnie "ojcem ubogich". Z Zajączkiem poznali się po bitwie pod piramidami, kiedy ojcu Burzyńskiemu, dzięki jego stosunkom z tubylcami, udało się uchronić od zagłady jeden z podległych Zajączkowi oddziałów francuskich. Za namową Zajączka ksiądz Burzyński zgodził się pozostać na pewien czas przy armii Bonapartego, w charaktereze kapelana, lekarza i tłumacza. Wszystkie dostępne źródła z tego okresu potwierdzają jego bliską przyjaźń z Zajączkiem. Przedziwna była ta egipska trójka polskich przyjaciół. Chyba tylko wśród Polaków możliwe są podobnie paradoksalne przyjaźnie. Bardzo chciałbym wiedzieć, czy dawny prezes warszawskiego trybunału, nadgorliwy szafarz rewolucyjnej sprawiedliwości nawiązywał do swych sędziowskich poczynań w rozmowach z przyjacielem, który rewolucyjnej sprawiedliwości uczył się na tragicznych losach rodzonego brata? Albo jak godzili się ze sobą: z jednej strony - płomienny głosiciel słowa Bożego i wierny syn Kościoła, z drugiej - wściekły jakobin, który nie mógł darować Kościuszce, że nie pozwolił mu powiesić biskupa? Przyjaźń Zajączka z Łazowskim nie wykroczyła za wspólny pobyt w Egipcie. Po powrocie do Francji już się chyba z sobą nie przyjaźnili, gdyż nie ma na to żadnych dowodów. Dopiero w wiele lat później ich nazwiska spotkały się na tablicy honorowej paryskiego Łuku Tryumfalnego. Natomiast przyjaźń z księdzem Burzyńskim trwała bardzo długo - aż do śmierci Zajączka. Kiedy w roku 1815 o. Burzyński zawadził o Warszawę, aby ostatecznie pożegnać się z ojczyzną przed całkowitym poświęceniem się pracy misjonarskiej, generał Zajączek gorącymi namowami zdołał go nakłonić do pozostania na stałe w Królestwie Polskim. W cztery lata później książę_namiestnik uzyskał od cesarza_króla Aleksandra I zgodę na wyniesienie przyjaciela na wakujące biskupstwo sandomierskie. I wreszcie w roku 1826, kiedy na wpół sparaliżowany eks_jakobin z Pałacu Namiestnikowskiego poczuł, że nadchodzi śmierć, zażądał, by nie kto inny, tylko stary druh z Egiptu udzielił mu ostatniej pociechy religijnej i przygotował go do pojednania z Bogiem. Ii Z Egiptu do Francji powrócił Zajączek w początkach listopada roku 1801. Poza sławą czynów wojennych przywiózł stamtąd kilka pięknych koni arabskich pod wierzch i do zaprzęgu oraz młodziutkiego jeńca mameluckiego Ibrahima, którego - naśladując przykład Bonapartego - zatrzymał przy sobie do posług osobistych. Pierwsze miesiące pobytu generała Arbuza w Europie stanowią jakby pauzę w jego bujnej, stale wznoszącej się ku górze, karierze wojskowej. Wobec ciągle jeszcze nie załatwionego wpisu na listę etatowych generałów dywizji Republiki Francuskiej, otrzymał na razie prowizoryczny przydział do tyłowych wojsk terytorialnych, co nie dawało wprawdzie szans na wybicie się, ale też nie obciążało nadmiarem zajęć służbowych. Większuość czasu mógł spędzać w Paryżu, poświęcając się całkowicie słodyczom i goryczom życia rodzinnego. Niewyczerpanym źródłem słodyczy była stęskniona małżonka, urocza i zaradna madame Alexandrine, goryczy, brat Ignacy, który już od roku przebywał z rodziną we Francji. Ów młodszy brat - niegdyś z protekcji generała superintendent skarbu powstańczego i zastępca w Radzie Najwyższuej Narodowej, później jego współwięzień w Ołomuńcu i Josephstadtcie - człowiek raczeej poczciwy i "kochany przez wielu", stanowił klasyczny okaz życiowego niedorajdy i pechowca. Zwolniony z austriackiej niewoli jako jeden z ostatnich, gdyż nikt z możnych o jego uwolnienie specjalnie nie zabiegał, przedostał się z żoną i dwiema córeczkami: Gabrysią i Pelasią do Francji, aby wieść tam trudny żywot szeregowego emigranta, wśród nieustających kłopotów finansowych i upokarzających starań o zapomogi. Nie było podobno w Paryżu instancji politycznej czy charytatywnej, do której by Ignacy Zajączek nie kołatał z prośbami o wsparcie. Domagał się go natarczywie, sugestywnie malując krańcową nędzę swej rodziny, niekiedy grożąc nawet popełnieniem samobójstwa. Bieda zapędziła byłego prominenta powstańczego aż do więzienia, gdyż w rezultacie swej łatwowierności dał się wplątać w aferę puszczania w obieg fałszywych pieniędzy, namotaną przez osławionego oczajduszę emigracyjnego, pułkownika Ignacego Chadzikiewicza. Z więzienia uwolniono go wprawdzie szybko, dzięki staraniom Kościuszki i bratowej generałowej, ale kompromitacja pozostała i zatruła mu dodatkowo dalszy pobyt na emigracji. Główną podporą młodszego Zajączka w jego biedach i kłopotach emigracyjnych był zaprzyjaźniony z nim generał Dąbrowski, który miał do niego słabość osobistą i cenił go jako "zasłużonego w insurekcji i ofiarę więzień austriackich". Doszło nawet do tego, że pod naciskiem Dąbrowskiego oficerowie Legii Włoskiej uchwalili dla nieszczęśnika Dar Narodowy, przeznaczaąc dla niego jedną dniówkę ze swego miesięcznego żołdu. Sytuacja Ignacego Zajączka zmieniła się zasadniczo dopiero z chwilą powrotu z Egiptu starszego brata. Generał Arbuz natychmiast przejął pełną opiekę materialną nad niewydarzonym krewnym. I trzeba mu przyznać, że uczynił to bez żadnych wzdragań. Okazało się, że okrzyczany samolub i nie nasycony chciwiec obdarzony był nad wyraz rozwiniętym zmysłem familijnym. Dla potrzebujących krewnych serce i kiesę miał zawsze otwarte. Zachłanna rodzinka w pełni tę jego zaletę doceni. Córki Ignacego Zajączka: Gabriela z Zajączków Radoszewska i Pelagia z Zajączków Łubieńska będą korzystać ze szczodrobliwości stryja do końca jego życia, a także - jeszcze długo po jego śmierci. Pauza w karierze generała Arbuza nie trwała nawet roku. Potężny protektor nie zapomniał o swym "Egipcjaninie" (tak go nazywał przy każdym z nim spotkaniu). Lata następne będą dla Zajączka okresem zbierania nagród za wierną służbę z w Egipcie. W październiku roku 1802 osiągnął zasadniczy cel swych pragnień: wpis na listę etatowych generałów dywizji Republiki Francuskiej. W miesiąc później wyjechał do Ferrary we Włoszech, dla objęcia dowództwa nad dwiema dywizjami Armii Włoch (2 i 5). Wywołało to nie lada poruszenie w kołach wojskowych Francji: Postawienie Polaka na czele dwóch dywizji regularnej armii było sensacją bez precedensu w dotychczasowych dziejach wojskowości francuskiej. O blisko trzyletniej służbie Zajączka w Armii Włoch wiemy niewiele. Ponieważ w zasadzie należy to do zakresu badań raczej francuskich i włoskich niż polskich, polscy historycy wymigują się samymi ogólnikami. "W Ferrarze źle mu się nie powodziło - pisze o bohaterze swej monografii Jadwiga Nadzieja. - Poświęcił się pracy organizacyjnej i szkoleniu wojska. Zawsze i wszędzie troszczył się o swoich podkomendnych, załatwiał im gorliwie awanse, dbał o wyżywienie i umundurowanie." Że wywiązywał się ze swych obowiązków dowódczych ku pełnemu zadowoleniu, nie tylko podwładnch, ale i zwierzchników, najlepiej świadczą przyznawane mu w tym czasie wysokie odznaczenia. W maju 1802 roku Pierwszy Konsul Bonaparte powołał do życia Legię Honorową, pomyślaną jako związek wojskowych, odznaczonych najwyższym orderem Republiki, a zarazem jako najbardziej doborowa elita armii i społeczeństwa. Otóż generał Zajączek i tu osiągnął rekord bez precedensu. W ciągu niespełna dwóch lat - i to lat niczym nie zakłóconego pokoju - zdobył trzy kolejne krzyże nowego odznaczenia: kawalerski, oficerski i komandorski. Dekret Pierwszego Konsula z 14 czerwca 1804 roku uczynił go pierwszym w dziejach Polskim Komandorem Francuskiej Legii Honorowej. Ale oficjalne świadectwa zasług wojskowych Zajączka w Armii Włoch nie wystarczają dla stworzenia sobie pełnego obrazu jego paroletniego życia w Ferrarze. Chciałoby się znać jakieś szczegóły z tamtych lat bardziej prywatne, bardziej osobiste, które potrafiłyby przydać więcej ciała i krwi ciągle jeszcze mglistej sylwetce przyszłego księcia_namiestnika Królestwa Kongresowego. I znowu nasuwa się refleksja, nieodmiennie towarzysząca odczytywaniu kolejnych etapów tej pokrętnej biografii: co za szkoda, że nie dochowała się po Zajączku prawie żadna korespondencja prywatna. Szkoda tym większa, że z przetrwałej korespondencji służbowej widać, że przenoszenie na papier myśli i uczuć nie sprawiało generałowi większych trudności. Najdotkliwiej odczuwa się brak listów i "liścików", jakie wymieniać musieli ze sobą państwo Zajączkowie w tak często im się zdarzających okresach rozłąki. Z pewnością wiele ciekawych rzeczy mieli sobie do przekazania: rozumna i dowcipna madame Alexandrine oraz gwałtowny w swych uczuciach, chętnie wyrzucający z siebie wszystko, co leżało mu na wątrobie, monsieur Żo (generałowa w ten sposób spieszczała imię męża). Ileż takie listy mogłyby wnieść nowych rysów do psychologicznego portretu generała Zajączka! O ileż zrozumialsze mogłyby stać się dzięki nim mechanizmy jego wzlotów i upadków! Ale nie dajmy się ponosić wyobraźni: listów takich niestety nie ma, a jeśli nawet niektóre z nich gdzieś się dochowały, to - zagrzebane głęboko w jakichś nie znanych archiwach polskich lub francuskich i jedynie szczęśliwy przypadek mógłby doprowadzić do ich ujawnienia. W tych warunkach - także i w odniesieniu do prywatnego życia Zajączka w Ferrarze - trzeba się zadowolić lakoniczną informacją jego biografki, że "źle mu się nie powodziło". Co do tego nie może być chyba żadnych wątpliwości. Pomijając przejściowe epidemie febry bagiennej, dziesiątkujące mu żołnierzy i narażające go przez to na pewne kłopoty natury administracyjnej, życie we Włoszech słało się generałowi Arbuzowi po różach. Był najważniejszą personą wojskową od Ferrary po Bolonię. Egzotyczny mameluk na koźle ekwipażu potęgował jeszcze jego autorytet, przypominając o zwycięstwach w Egipcie i bliskich powiązaniach z "Bohaterem dwóch wieków". Włoskie principessy i contessy z rąk sobie wydzierały postawnego, tryskającego energią "Egipcjanina" o czarnych, palących oczach (madame Alexandrine, związana licznymi obowiązkami gospodarsko_towarzyskimi, większość czasu spędzała w Paryżu), walczyły o jego obecność w swoich salonach, ubiegały się o zaszczyt odtańczenia z nim pierwszego kadryla. No i uroki samej Ferrary: miasto niewielkie i niezbyt ożywione, ale niezmiernie interesujące, bo wypełnione bezcennymi pamiątkami przeszłości i arcydziełami sztuki - stwarzało idealne warunki do kulturalnego wytchnienia po całodziennym trudzie zajęć wojskowych. Można zaryzykować twierdzenie, że w renesansowych świątyniach Ferrary i w jej wspaniałych pałacach, pozostałych po książętach z rodziny d.Este, dałoby się odnaleźć dzieła pędzla i dłuta, równie zachwycające, jak ów posąg w paryskim Luwrze - co rzucił niegdyś na kolana młodziutkiego barskiego podporucznika. Tylko że francuski generał dywizji Zajączek jest już uodporniony na podobne zachwycenia. Po prostu: nie są mu więcej potrzebne. Cały jego zachwyt - po odliczeniu uczuciowego kontyngentu, należnego małżonce, skupia się na osobie Bonapartego. A potężny protektor czyni wszystko, aby zachwycać go coraz bardziej. W maju 1804 roku wstrząsa światem wielka nowina: Pierwszy Konsul Republiki Francuskiej, Bonaparte przeistacza się w Cesarza Francuzów Napoleona I. Koronacja Napoleona na cesarza odbyła się w Paryżu 2 grudnia 1804 roku. Sądzę, że Zajączek miał szczęście oglądać to wydarzenie na własne oczy, gdyż udział Legii Honorowej w zwartym szyku należał do programu uroczystości koronacyjnych. A jeżeli nawet obowiązki służbowe nie pozwoliły mu wtedy pojechać do Francji, to w pół roku później już na pewno uczestniczył w mediolańskiej koronacji cesarza na króla Włoch - sławną, żelazną koroną Karola Wielkiego. Wiadomo, że na pokoronacyjnym przeglądzie wojsk w Montechiaro, 13 czerwca 1805 roku, defilował przed Napoleonem na czele dywizji jazdy. Wyobrażam sobie tę scenę. Na tle mieniącej się wszystkimi kolorami tęczy świty marszałków i generałów szara, skromna sylwetka nowego cesarza i króla. Z wyciągniętą szablą na czele swej dywizji cwałuje Zajączek. Na mgnienie oka spojrzenia ich się spotykają. Na nieprzeniknionej twarzy Cezara - cień uśmiechu, życzliwy gest ręki: Przecież to mój Egipcjanin! I oczy tamtego: "skamieniałe z żołnierskiej wierności, oczy przysięgłe!" Ostatnie określenia wzięte są od Żeromskiego. Takimi oczami wpatrywał się w cesarza inny zagorzały napoleończyk: Krzysztof Cedro, bohater "Popiołów". Natężenie wierności w oczach Zajączka było z pewnością nie mniejsze niż w oczach Cedry. Tyle że Cedro szukał u Napoleona potwierdzenia, że powstanie wolna Polska, podczas gdy Zajączek - zatruty naukami hetmana Branickiego, utwierdzonymi jeszcze klęsą Powstania Kościuszkowskiego - w wolną Polskę już chyba nie wierzył i, kto wie, może nawet jej już nie pragnął. Wpatrując się "skamieniałymi z żołnierskiej wierności" oczami w Napoleona, wyrażał jedynie swój podziw i wdzięczność za to, że pozwolono mu być francuskim generałem, którym pragnął pozostać do końca swych dni. Najwyżej mogła mu się marzyć francuska buława marszałkowska, byli już przecież marszałkami jego koledzy dywizyjni z Egiptu: Murat i Davout. W miarę rosnących powodzeń osobistych, rozbrad generała Arbuza ze wszystkim, co polskie, stawał się coraz wyraźniejszy i bardziej zdecydowany. Wyjątkiem był jedynie stosunek do generała Dąbrowskiego. Od pamiętnego zatargu w Paryżu Zajączek darzył dowódcę Legionów sympatią i szacunkiem, później doszła jeszcze do tego wdzięczność za pomoc udzielaną bratu. Wiadomo, że za swego pobytu we Włoszech często pisywał do Dąbrowskiego i zawsze w tonie jak najbardziej przyjaznym. Dąbrowskiemu w tym czasie - w odróżnieniu od Zajączka - powodziło się fatalnie. Po zawarciu przez Republikę Francuską w roku 1801 pokoju z Austrią i z Rosją, dalsze utrzymywanie polskich Legionów stało się dla Francji niewygodne. Odebrano więc Dąbrowskiemu jego żołnierzy, dając mu w zamian fikcyjne stanowisko generalnego inspektora wojsk cudzoziemskich we Włoszech (później zrobiono go generalnym inspektorem jazdy w Królestwie Neapolu). Oderwanych od wodza legionistów wcielono do wojsk Republiki Francuskiej, formując z nich trzy półbrygady cudzoziemskie. Dwie z nich - blisko 6000 żołnierzy polskich - włączono wkrótce po tym do korpusu ekspedycyjnego, wysłanego na wyspę San Domingo na Morzu Karaibskim, dla ugruntowania tam władztwa kolonialnego Francji. Nie mieli szczęścia polscy legioniści do zamorskich wypraw. W roku 1798 ominął ich udział w ekspedycji do Egiptu. Tamta zamorska wyprawa stwarzała im, moim zdaniem (podkreśLam, że jest to tylko moje zdanie), pewną historyczną szansę. Walcząc bezpośrednio pod okiem przyszłego zdobywcy Europy, mieli okazję swoją żołnierską bytnością i wiernością na tyle zaskarbić sobie jego względy i zaufanie, że mogło to bardzo korzystnie zaważyć na jego stanowisku w roku 1807, kiedy po pokonaniu wszystkich trzech zaborców, powstały warunki do odrodzenia niepodległego państwa polskiego. Druga wyprawa zamorska, podjęta w roku 1802, już takich szans Polakom nie dawała. Przede wszystkim nie było z nimi na San Domingo "Bohatera dwóch wieków", poza tym zielona wyspa karaibska - tak piękna i gościnna z pozoru - okazała się piekłem, wobec którego niczym wydawać się mogły: egipskie upały, mameluckie szable, dokuczliwe moskity i męczące zapalenie oczu. San Domingo miało do zaofiarowania polskim żołnierzom z jednej strony śmierć od żółtej febry bądź śmierć w torturach, w razie dostania się w ręce murzyńskich powstańców; z drugiej - szczególnie dla Polaków przykre i upokarzające poczucie, że uczestniczą w wojnie najbardziej trudnej, że pacyfikują naród, walczący - jak oni - o swoją wolność. W rezultacie długotrwałych, krwawych walk na karaibskiej wyspie z sześciu tysięcy wysłanych tam legionistów powróciło do Francji zaledwie dwudziestu oficerów i trzystu szeregowych. Łatwo można sobie wyobrazić, z jaką rozpaczą przyjmował generał Dąbrowski wieści o unicestwieniu swoich Legionów. "Z tym wszystkim on jeden wytrwał na posterunku - oddaje Dąbrowskiemu sprawiedliwość autor "Dziejów oręża polskiego" Marian Kukiel. - Otoczył się ścianą zobojętnienia, nadał sam sobie pozory kondotyera, aby nie słyszeć niewczesnych skarg i rozpaczliwych rezonowań ze strony współrodaków. Czekał z zaciśniętymi zębbami nadejścia rzeczy nieuniknionych. Pozostawał wobec Francuzów, wobec Pierwszego Konsula i Cesarza Napoleona jedynym przedstawicielem tej woli narodowej u Polaków, która w czyn się wciela." Sądzę, że zupełnie inaczej reagował na San Domingo generał Zajączek. Dramat Legionów mógł go tylko umocnić w narastającym już w nim od dawna, przeświadczeniu, że od losu polskiego należy trzymać się jak najdalej. Mentor Zajączka, hetman Ksawery Branicki, lubił - jak pamiętamy - przedstawiać się po pijanemu: "Je suis Russe". Jego uczeń był bliski tego, aby w stanie zupełnej trzeźwości powiedzieć o sobie: "Je suis Fran~caise". Na drodze Zajączka do pełnego "wyojczyźnienia" pozostała już tylko jedna przeszkoda: Napoleon jeszcze ciągle pamiętał, że jego wierny "Egipcjanin" był Polakiem; w odpowiednich okolicznościach nie omieszka mu o tym przypomnieć. Tymczasem "pokój powszechny" w Europie miał się ku końcowi. Z początkiem jesieni roku 1805, w wyniku układów zawartych między Anglią, Rosją i Austrią, zawiązała się nowa koalicja antyfrancuska. Napoleon potraktował to jako "casus belli". Powiadomił o tym swe wojska w odezwie z 30 września, skierowanej do świeżo utworzonej Wielkiej Armii. Odezwa rozpoczynała się od słów: "Żołnierze, zaczęła się trzecia wojna koalicyjna...". Jednocześnie główne siły lądowe Francji - zgrupowane dotąd w bazach wypadowych przeciwko Anglii, wokół miasta Boulogne - dokonały raptownego zwrotu i ruszyły szybkim marszem w stronę Renu na spotkanie z przeniewierczą Austrią. Wojna z Trzecią Koalicją miała przebieg błyskawiczny. "MUsimy skończyć uderzeniem gromu" - zapowiedział Napoleon w jednym ze swych historycznych rozkazów dziennych, zwróconych do żołnierzy. I rzeczywiście każde ze zwycięstw tej wojny było gromem, bijącym w stary porządek Europy. Dnia 19 października 1805 roku sromotnie skapitulowała pod Ulm 75_tysięczna elitarna Armia Dunajska pod dowództwem słynnego generała austriackiego, Karla von Macka. W listopadzie Francuzi, niemal bez przeszkód, wkroczyli do Wiednia opuszczonego w pośpiechu przez rzymsko_niemieckiego cesarza Franciszka II. * Pełny tytuł Franciszka II brzmiał: Cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Po zwycięstwie Napoleona rzymsko_niemiecki cesarz Franciszek II przemienił się w Cesarza Austrii Franciszka I. Dnia 2 grudnia 1805 roku na polach Austerlitz (obecnie Sławków w Czechosłowacji) rozegrała się rozstrzygająca "bitwa trzech cesarzy". Wojska francuskie odniosły bezprzykładne zwycięstwo nad połączonymi armiami koalicji. Armia Austriacka zostła unicestwiona, armia rosyjska, po poniesieniu olbrzymich strat, zdołała się wycofać na wschód tylko dzięki przezorności starego generała Kutuzowa, późniejszego pogromcy Napoleona w wojnie 1812 roku. Jeden z pokonanych cesarzy (Aleksander) uciekł w popłochu z pola walki, drugi )Franciszek) przyszedł pieszo do polowej kwatery zwycięzcy )mieściła się w wiejskim wiatraku) prosić o pokój. Trzecia koalicja antyfrancuska niesławnie zakończyła swój krótki żywot. "Korsykański uzurpator" (jak nazywano Napoleona na koalicyjnych dworach) stał się władcą połowy Europy i zabrał się do ustalania w niej nowych porządków. Swymi proklamacjami, ogłaszanymi w paryksim "Monitorze", obalał stare trony ("Dynastia neapolitańska przestała panować") i powoływał do życia nowe państwa (zamiast obalonego Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego - zostawione z łaski Habsburgom, okrojone Cesarstwo Austriackie oraz poddany protektoratowi Francji Związek Reński, który miał z czasem objąć wszystkie pozostałe państwa niemieckie z wyjątkiem Prus). Zajączek, odkomenderowany z Włoch do Armii Renu na krótko przed wybuchem wojny, całą kampanię 1805 roku przebył w sztabie generalnym Wielkiej Armii, jako jedyny Polak w stopniu francuskiego generała dywizji. Ale po bitwie pod Austerlitz jakaś złośLiwa choroba przebiła się przez zapory jego legendarnego zdrowia i wyłączyła go ze służby na czas dłuższy. Co mu właściwie było, dokładnie nie wiadomo. Historyczne przekaży mówią jedynie ogólnie o "ciężkiej chorobie i odnowieniu się starych ran". W każdym razie schorzenie rzeczywiście musiało być poważne, skoro leczył się z niego w szpitalu wiedeńskim przez blisko trzy miesiące, a potem uzyskał jeszcze pozwolenie na spędzenie rekonwalescencji w Paryżu, u boku żony. A niepoprawna, stara Europa znowu szykowała się do wojny z Napoleonem. Jedynie pobita do imentu Austria nie była na razie zdolna do dalszych działań wojennych. Natomiast Rosja i Anglia, podbudowana wielkim zwycięstwem morskim admirała Nelsona pod Trafalgarem - montowały następną, czwartą już z kolei, koalicję antyfrancuską, do której przyłączyły się skwapliwie, sstrwożone rosnącym zagrożeniem ze strony Napoleona, Prusy. Rekonwalescent Zajączek - przynaglany narastającymi nastrojami wojennymi, a także poważnymi trudnościami finansowymi, w jakie wpędziła go długotrwała choroba - od razu poczuł się zdrów i gwałtownie zaczął się dopominać o powołanie go z powrotem do służby czynnej w Wielkiej Armii. Ale na prośby, z jakimi się zwracał do Sztabu Generalnego, odpowiadano mu zagadkowo, że "Cesarz ma już dla niego inne przeznaczenie". Rzecz się wyjaśniła na krótko przed rozpoczęciem wojny z Czwartą KOalicją. Tym razem główne uderzenie Wielkiej Armii kierowało się przeciwko Prusom. A ponieważ zaborca pruski miał pod swą władzą całą prawie centralną Polskę z Warszawą i Poznaniem - wyciszona w latach pokoju "sprawa polska" znowu powracała na porządek dzienny. Było więc rzeczą jak najbardziej naturalną, że Napoleon uznał za stosowne przypomnieć swemu "Egipcjaninowi" o jego obowiązkach Polaka. Dnia 20 września 1806 roku w pałacu St. Cloud cesarz Francuzów podpisał dekret o powołaniu Legii Północnej pod dowództwem generała dywizji, Józefa Zajączka. Legia Północna miała być sformowana z Polaków, zbiegłych z armii pruskiej i podobnie jak przedtem Legiony włoskie, była pomyślana jako zalążek przyszłego wojska polskiego. Na razie jednak, ze względów taktycznych, w oficjalnej nomenklaturze Legii Północnej imienia Polski skrzętnie unikano, aby zbyt wcześnie nie drażnić Prus i Rosji. Jako typowy przykład hipokryzji mogą póosłużyć odezwy Napoleona do nowej Legii, zwracającej się do polskich legionistów umownymi kryptonimami: "Dzieci Północy (...) Wojownicy nieustraszeni!" GEnerał Arbuz był podobno bardzo niemile zaskoczony ponownym przypisaniem go do losu polskiego. Ale woli cesarza poddał się. Już 3 października 1806 roku stawił się w westwalskim miasteczku J~ulich (uliers), przewidzianym początkowo na punkt organizacyjny nowej legii. Kiedy zaś w Sztabie Generalnym uznano, że lepiej na ten cel nadaje się miasto Landau w Nadrenii, przeniósł się posłusznie do Landau, założył tam swą główną kwaterę i z właściwą sobie gorliwością zabrał się do pracy zleconej mu przez Napoleona. Na nowym stanowisku raz jeszcze dowiódł swych niezaprzeczonych zdolności organizacyjnych. W ciągu niespełna dwóch miesięcy stan liczebny formowanej przez niego legii urósł prawie do 6000 żołnierzy. Z jego ówczesnej korespondencji z francuskim Sztabem Generalnym można się dowiedzieć, że o zaopatrzenie i uzbrojenie dla swoich nowych podwładnych umiał zabiegać tak samo żarliwie i energicznie, jak wcześniej czynił to generał Dąbrowski dla swoich włoskich legionistów. Szkolenie wojskowe "dzieci Północy" również musiało być prowadzone nie najgorzej, skoro w kilka miesięcy później Legia Północna - wprawdzie pod innym już dowództwem - potrafiła zasłużyć sobie na najwyższe pochwały za swe wyczyny w bojach o Tczew i Gdańsk. Kiedy generał Arbuz ćwiczył w Landau nad Renem nowych, polskich żołnierzy, marząc skrycie o jak najprędszym, ponownym oderwaniu się od spraw polskich - jego cesarski protektor zadawał mordercze ciosy armii pruskiej, która od czasów Fryderyka II uchodziła za niezwyciężoną. Ta kampania potoczyła się jeszcze szybciej niż poprzednia. 14 października 1805 roku - w dwóch wielkich zwycięskich bitwach, rozegranych niemal równocześnie pod Jeną i Auerst~adt, armie pruskie zostały całkowicie rozbite, a państwo pruskie, bezbronne i otwarte, zdało się na łaskę zwycięzcy. Przerażony król pruski Fryderyk Wilhelm III i jego piękna, mądra żona, królowa Luiza - uciekli ze swej stolicy do Królewca, aby z resztą swych wojsk czekać tam na odsiecz sprzymierzonych armii rosyjskich. Dnia 27 października cesarz Francuzów i król włoski odbył tryumfalny wjazd do Berlina. W towarzyszącej mu świcie zwracał powszechną uwagę, odziany po polsku, zwalisty generał Jan Henryk Dąbrowski, którego Napoleon wezwał był z Włoch do swego boku już 20 września 1806 roku, czyli dokładnie tego samego dnia, kiedy generałowi Zajączkowi powierzył dowództwo Legii Północnej. Zbieżność ta nie była oczywiście przypadkowa. MObilizowanie przeciwko Prusom wszystkiego, co polskie, od początku uznano we francuskim Sztabie Generalnym za niezbędny element strategiczny przygotowywanej operacji wojennej. W berlińskich rozmowach z Dąbrowskim Napoleon nie posługiwał się już kryptonimami w rodzaju "dzieci Północy". Mówiono otwarcie o Polakach. "Ten naród może skorzystać z pory stania się narodem" - kusił twórcę Legionów pogromca trzech rozbiorców Polski. Za słowami cesarza szły przekonywające fakty. Dnia 4 listopada 1806 roku przednie straże francuskie zajęły staropolski Poznań. W trzy tygodnie później marszałek Joachim Murat na czele swego korpusu hucznie i szumnie wjechał do Warszawy. "Donieść muszę Waszej Cesarskiej Mości - raportował 28 listopada - z jakim entuzjazmem witano dziś w Warszawie zbliżenie się wojsk Waszej Cesarskiej Mości; nie jestem w stanie go odmalować, nigdy w życiu nie widziałem ducha narodowego wyrażonego z taką siłą..." Nazajutrz po wejściu Francuzów do Warszawy generał Józef Zajączek rozstał się ze stworzoną przez siebie Legią Północną. Ale oderwanie się od "dzieci Północy" nie dało mu upragnionego powrotu na drogę francuskiego kondotiera. Nowe zadanie, jakie mu powierzono, wprzęgało go jeszcze mocniej w służbę sprawy, od której starał się uciec. Napoleon zlecił mu formowanie nowej legii polskiej, tym razem już w Polsce: na odebranej Prusom ziemi kaliskiej. Szczegółowe instrukcje w tym względzie miał odebrać w Warszawie bezpośrednio od cesarza. Wyglądało na to, że z woli potężnego protektora sfrancuziały "Egipcjanin" - jakkolwiek by się przed tym bronił - będzie musiał przeobrazić się znowu w Polaka. III Dniem i nocą, przez błota i śniegi opuszczonej przed laty ojczyzny, zajeżdżając do ostatniego potu swoje egipskie cuganty i popędzając do szybszej jazdy, francuskimi i arabskimi okrzykami siedzącego na koźle mameluka Ibrahima, spieszył generał Arbuz ku swemu nowemu przeznaczeniu. Ale był to pośpiech czysto zewnętrzny, wynikający nie z wewnętrznej ochoty, lecz z zakorzenionego nawyku ślepego posłuszeństwa. Generałowi wcale się nie spieszyło do nowych obowiązków. Przeciwnie: myślę, że zdążał ku nim wściekły i zbuntowany jak nigdy przedtem, od chwili swego przystania do Napoleona. NOwy rozkaz cesarski rozwalał mu konsekwentnie realizowane plany życiowe, powodując w jego położeniu zwrot tak gwałtowny i zasadniczy, że można go przyrównać jedynie do tamtej zamierzchłej przygody z czasów Sejmu Wielkiego, kiedy to z najbardziej zaufanej czeladki hetmana Branickiego jednym skokiem przerzucił się w sam środek czerwieńców księdza_podkanclerzego Kołłątaja. Tylko że wtedy nastąpiło to, bądź co bądź, z jego własnej woli, w wyniku jego własnych przemyśLeń i pragnień. Teraz - wbrew woli, bez pytania o zdanie - spychano go z drogi, którą od dziesięciu lat, nie szczędząc kondotierskich trudów, zmierzał do wymarzonego celu: "przelania się w bryłę narodu potężniejszego". Tym razem ślepe posłuszeństwo, z jakim podporządkował się rozkazowi Napoleona, nie miało już w sobie nic z rozkoszy. Do Warszawy dotarł 23 grudnia wieczorem. Ale cesarza już nie zastał. "Bohater dwóch wieków" przez trzecią z kolei - po Wiedniu i Berlinie - zdobytą stolicę przemknął jak gradowa chmura. Po gwałtownym zgromieniu władz warszawskich za niewystarczające dostawy żywności, furażu i nowych żołnierzy dla Wielkiej Armii - opuścił oszołomione miasto na kilka godzin przed przyjazdem Zajączka i pomknął dalej do przyfrontowej kwatery głównej marszałka Davouta, aby stamtąd pokierować osobiście manewrem strategicznym, który miał położyć ostateczny kres działaniom wojennym. Bo wojna z Czwartą Koalicją nie była jeszcze skończona. Na północ od Warszawy - na całej przestrzeni od Nasielska, Gołymina, Pułtuska aż po bagna Mazur - przetaczała się kolejna faza, nazywana teraz oficjalnie "wojną polską". Po szybkich i efektownych zwycięstwach nad Prusami przyszedł czas ślimaczących się bez rozstrzygnięć, ciężkich i krwawych zmagań z wojskami rosyjskimi. Południowcom z Wielkiej Armii nie odpowiadał ten sposób wojowania. Nie wytrzymywali naporu wichrów i chłodów wyjątkowo przykrej w tym roku zimy polskiej. Ciężka kawaleria francuska nie mogła się opędzić od szarpiącego ją ze wszystkich stron chyżego kozactwa. Francuskie armaty zapadały w rozmokłą ziemię i uruchamianie ich kosztowało wiele wysiłku. "Cała artyleria nasza ugrzęzła w błocie (...) Wicher i grad wywracały moich żołnierzy..." - skarżył się cesarzowi spod Pułtuska marszałek Lannes. Kierowany przez Napoleona manewr pułtuski, zmierzający do otoczenia i zmiażdżenia w decydującej bitwie wojsk rosyjsko_pruskich - podobnie jak wszystkie poprzednie operacje uciążliwej wojny polskiej - zakończył się nierozegraną. Korpusy koalicyjne wycofały się nie zniszczone za Narew, francuski pościg ugrzązł w bagnach. "Ach cóż to za wojna! Ach cóż to za wojna! - wyrzekał w listach z frontu sam Napoleon. - Pobiłem Rosjan, ale cóż z tego! Pogoda straszna, deszcz, błoto sięga nam do kolan (...) NIeprzyjaciel odgrodził się od nas bagnami i pustynią (...) Poznałem w Polsce piąty żywioł, jest nim błoto..." Umęczeni i niedożywieni żołnierze Wielkiej Armii ujmowali rzecz jeszcze dosadniej: "Co za przeklęte bagno! I oni (tzn. Polacy - M.B.) nazywają to ojczyzną!" Generała Zajączka podczas nieobecności cesarza przyjął jego warszawski namiestnik, Joachim Murat. Ciekawe, jakie było to spotkanie dawnych towarzyszy broni z Egiptu. Przed kilku laty obcowali z sobą na stopie koleżeńskiej, jako równorzędni dowódcy brygad w jednej dywizji kawalerii. Teraz: wysadzony z siodła, dowódca nie istniejącej jeszcze legii polskiej w Kaliskiem, stawał przed majestatem cesarskiego namiestnika, marszałka Francji, "z Bożej łaski" wielkiego księcia Bergu i Kliwii. ZłośLiwy los jakby specjalnie, dla jeszcze większego pognębienia Zajączka, pokazywał mu na przykładzie Murata, do czego można dojść na drodze, z której jego tak brutalnie spędzono. O swej misji kaliskiej nie zdołał się dowiedzieć od Murata niczego bliższego, cesarz nie zostawił żadnych poleceń w tej sprawie; nie otrzymał ich także wojenny gubernator wyzwolonej stolicy, generał Gouvion de Saint_Cyr. Obaj dostojnicy doradzili Zajączkowi, aby wstrzymał się z dalszą podróżą do powrotu cesarza z frontu, co miało nastąpić wkrótce. Z urządzeniem się w Warszawie nie miał specjalnych kłopotów: od paru lat mieszkał tu stale z całą rodziną jego młodszy brat, znany już Ignacy Zajączek, zajmujący ówcześnie w prowizorycznych władzach warszawskich odpowiedzialne stanowisko dyrektora poczt. Wolno więc przypuszczać, że pierwsze święta Bożego Narodzenia w ojczyźnie spędził generał w kręgu rodzinnym. Obecność w mieście sławnego "Egipcjanina" została przez warszawian natychmiast zauważona i wywołała liczne komentarze. Na ogół witano go z zaciekawieniem raczej życzliwym. Lata spędzone w więzieniach austriackich, sława egipskich zwycięstw, mundur francuskiego generała dywizji, towarzyszący mu wszędzie egzotycznie odziany mameluk, podobny do mameluków Napoleona - wszystko to nie usposabiało do wypominania Zajączkowi jego dawnych jakobińskich grzechów, związanych z prezydowaniem w rewolucyjnym trybunale czy z niefortunną obroną Pragi. On - ze swej strony - jakkolwiek kurczowo trzymał się pozycji i dystansu francuskiego generała, grzązł coraz głębiej w polskiej rzeczywistości. Stolica wyzwalanego kraju żyła w nieustannej gorączce i trudno było temu nastrojowi nie ulec. W pierwszych dniach pobytu Zajączka w Warszawie, od strony Gołymina i Pułtuska "słychać było mocne z armat strzelanie". Codziennie przybywały transporty rannych. W historycznych pałacach, przemienionych w publiczne szpitale, panie z najwyższego towarzystwa wyżywały się patriotycznie w pielęgnowaniu ofiar polskiej wojny. Na dziedzińcach koszar musztrowano rekrutów, na przymiejskich błoniach harcowała nowozaciężna, lekka kawaleria, tak potrzebna Napoleonowi jako przeciwwaga jazdy kozackiej. Członkowie naczelnych władz stołecznych - pomni niedawnych cesarskich gniewów - osobiście doglądali młynów i rzeźni, pracujących dla wojska. Jednocześnie w całym mieście: w kaffenhauzach, w traktierniach, w domach mieszczańskich i w arystokratycznych rezydencjach - szalały spekulacje polityczne. Wszędzie autorytatywnie rozstrzygano zawiłe problemy strategiczne toczącej się nie opodal wojny. Niepewność co do dalszych losów ojczyzny starano się rozbrajać irracjonalnym polskim optymizmem: "Bóg jest z Napoleonem, Napoleon z nami!" Zajączka opadli od razu starzy konfratrzy polityczni - dawni warszawscy "hugoniści" i weterani spod znaku paryskiej Deputacji: Józef Kalasanty Szaniawski, Jan Alojzy Orchowski, Antoni Gliszczyński, Jędrzej Horodyski, no i oczywiście braciszek umiłowany, z którym tyle kłopotów było w Paryżu, a który obecnie patronował polskim pocztom. Brakowało jedynie najwyższego przywódcy i ideologa warszawskich czerwieńców: księdza_podkanclerzego Hugona Kołłątaja. Najpóźniej uwolniony z austriackich więzień, leczył się teraz z więziennych chorób na wołyńskiej wsi pod czujnym nadzorem rosyjskiej policji. Z pewnością nie kto inny, tylko właśnie dawni partnerzy generała Zajączka wprowadzali go w zawiłości bieżącej sytuacji i dostarczali mu najświeższe nowiny polityczne. Nie były to dla nich nowiny wesołe. Bezpośrednio po wkroczeniu do Warszawy wojsk francuskich, przywódcom dawnej powstańczej lewicy roiło się, że z pomocą Napoleona uda im się to, czego nie zdołali osiągnąć w czasie insurekcji: że obejmą rządy w wyzwolonej Polsce, a następnie przebudują ją na modłę francuską, uszczęśliwiając Polaków zdobyczami Wielkiej Rewolucji. Byli pewni, że Napoleon pomoże im te pragnienia urzeczywistnić. Sądzili, że mają prawo oczekiwać tego od człowieka, którego w okresie Terroru nazywano we Francji "Robespierre'em na koniu" i który później - już po ogłoszeniu się cesarzem - choć sam u siebie rewolucję zlikwidował, jej najważniejsze osiągnięcia starał się upowszechniać wszędzie tam, gdzie zwyciężały jego wojska. W pierwszych dniach po wyzwoleniu nadzieje warszawskich czerwieńców zdawały się spełniać. Wielu z nich zajęło ważne stanowiska w różnych instancjach, powołanej 3 grudnia przez Murata Izby Najwyższej Wojennej i Administracji Publicznej (nazywanej potocznie Izbą Administracyjną) - pierwszej prowizorycznej władzy wyzwalanego kraju, a francuscy wyzwoliciele z życzliwą uwagą wysłuchiwali ich rad i opinii. Ale na krótko przed przyjazdem Zajączka sytuacja jego politycznych przyjaciół poczęła się radykalnie zmieniać, odzierając ich z hołubionych złudzeń. Z dnia na dzień ograniczano ich wpływy w Izbie Administracyjnej, a dostęp do władz francuskich stawał się dla nich coraz trudniejszy. Na ich oczach rozgrywało się coś, czego żadną miarą nie mogli zrozumieć i co wydawało im się jakimś koszmarnym snem. Spadkobierca Wielkiej Rewolucji Francuskiej, zamiast opierać się w swej polskiej polityce na polskich jakobinach, najbliższych i najwierniejszych sprzymierzeńcach Francji, władzę nad wyzwalanym krajem oddawał magnatom, ciągle jeszcze zerkającym bojaźliwie w stronę zaborczych dworów oraz ziemiańskim działaczom Sejmu Wielkiego, którzy w swoim czasie udaremnili rozciągnięcie konstytucyjnych reform 3 maja na szczególnie uciemiężoną ludność włościańską. Najbardziej jednak musiały poruszyć Zajączka przekazane mu przez dawnych kolegów pogłoski, że jego uwielbiany cesarz zamierzał na czele tworzącej się armii polskiej postawić nie "swojego Polaka", generała Jana Henryka Dąbrowskiego, i nie "swojego Egipcjanina" - nie bez powodu chyba ponownie gwałtem w polskość zapędzonego - ale wybrańca stołecznych arystokratów, świeżo przywróconego do służby i rangi, lecz nadal mało w polskim społeczeństwie popularnego, generała Józefa Poniatowskiego - hulaszczego księcia z pałacu Pod Blachą. Z tym już generał Arbuz pogodzić się nie mógł. W jednej chwili ożyły w nim wszystkie stare kompleksy i urazy. Znowu wysokim płomieniem buchnęła przygaszona upływem czasu, obsesyjna nienawiść do Poniatowskich. Zabulgotał w gardle z trudem wstrzymywany wrzask z dawnych lat hetmańsko_sejmowych: "NIe ma zgody! Fora! Nie pozwalam!" Czyż mógł pozwolić na to, aby w nowym wojsku polskim, tworzonym przecież nie bez jego udziału, najwyższe miejsce zajął ten, którego w swym opisie kampanii 1792 r. piętnował jako "młodzika bez talentów i zdatności komenderującego"? Którego w roku 1794 miał najszczerszą ochotę powiesić razem z całą jego podłą królewską familią? Który - wtedy, gdy inni cierpieli po więzieniach i przelewali krew na szerokim świecie - gnił bezczynnie w pruskiej Warszawie, przyjmował najwyższe ordery od pruskiego zaborcy, cudzołożył z agentką francuskich rojalistów i wpisywał się w kroniki towarzyskie okupowanej stolicy jako patron pijackich awantur w restauracjach, na ulicach, w teatrach? Hałaśliwe protesty przeciwko wywyższeniu Poniatowskiego nadadzą skandaliczny posmak wielu następnym kartom biografii generała Arbuza. Ale za ten niewybaczalny (w jego mniemaniu) błąd polityki francuskiej nie winił Zajączek cesarza. Jak wszyscy wierni pretorianie, odpowiedzialnością za błędy obciążał nie wodza, lecz jego subalternów. Winnych odnalazł bez trudu: warszawscy jakobini doskonale wiedzieli, komu we władzach francuskich zależało na wywyższeniu księcia spod "Blachy". Popierał go najstrojniejszy marszałek cesarstwa, pawio_papuzi namiestnik Murat. Ów "z Bożej łaski" suweren Bergu i Kliwii, wywodzący swój ród z małomiasteczkowych francuskich oberżystów, snobował się na starą arystokrację warszawską i pragnął ją sobie pozyskać, gdyż przymierzał się już do tronu przyszłego Królestwa Polskiego. Zresztą księcia Józefa szczerze lubił i podziwiał za bliski mu kawaleryjski fason i rycerskie poczucie honoru. Za drugiego opiekuna "Blachy" powszechnie uważano potężnego ministra spraw zagranicznych cesarstwa, Talleyranda. Przemądry kulawiec - w odróżnieniu od Murata - zupełnie się nie interesował wewnętrznymi rozgrywkami Polaków. Wywyższeniu księcia Józefa sprzyjał wyłącznie ze względów intymno_towarzyskich. Wspierał go jako "sui generis" powinowatego, gdyż zdążył się już wdać w poważny romans z ukochaną siostrą księcia, hrabiną Marią Teresą Tyszkiewiczową, nazywaną przez warszawskich złośliwców z powodu pewnego dość istotnego defektu urody "szklanym oczkiem". Wyobrażam sobie, że jakobińskie rewelacje o Poniatowskim musiały podziałać na Zajączka jak objawienie. Zrozumiał dzięki nim, po co los przygnał go z powrotem do Polski. Miał do spełnienia historyczną misję. Tylko on - jako jeden z nielicznych Polaków, obdarzonych przywilejem bezpośredniego komunikowania się z cesarzem - mógł swemu panu prawdziwie przedstawić sytuację polityczną w wyzwalanym kraju; tylko on mógł - w swoim mniemaniu - uchronić Napoleona od błędnych i szkodliwych rozstrzygnięć, ku którym go popychali z motywów osobistych Murat i Talleyrand. I oto jeszcze jedna z Zajączkowych osobliwości biograficznych, jakich daremnie by szukać w innych znanych życiorysach historycznych. Czego nie zdołały sprawić ani rozkazy cesarskie, zlecające "Egipcjaninowi" formowanie polskich legii, ani jego bezpośrednie zetknięcie z nie widzianą od dwunastu lat ojczyzną - tego dokonała jego chorobliwa nienawiść do księcia Józefa. Z nienawiści do Poniatowskiego sfrancuziały generał Arbuz poczuł się znowu Polakiem. Z właściwą sobie gwałtownością rzuca się w korespondencję z cesarzem. Od pierwszych dni swego pobytu w Warszawie zasypuje potężnego protektora listami i memoriałami w sprawie polskiej. Program polityczny polskich jakobinów, natchniony światłą myślą Kołłątaja przeplata się w tej korespondencji z kompleksami i jadowitą prywatą autora. "Wszyscy wierzą, że Wasza Cesarska Mość przywróci Polskę. Trzeba dla niej konstytucji francuskiej, kodeksu cywilnego i kryminalnego francuskiego, a przede wszystkim francuskiego króla (byle nie oddawać tronu polskiemu magnatowi! byle nie komuś z kręgu Poniatowskich i Czartoryskich! - zdaje się krzyczeć między wierszami - M.B.). Ostatnia konstytucja polska z 1791 roku jest niewystarczająca. O chłopach w niej zapomniano. Ta klasa ludzi zasługuje, aby zajęto się polepszaniem jej losu. Odnowiciel Polski nie ścierpi, aby chłopi znosili nadal jarzmo niewoli..." Do władzy - zdaniem Zajączka - trzeba powołać starego naczelnika Kościuszkę i "jedynego człowieka z głową" - Kołłątaja. Trzeba znieść przywileje szlacheckie i poskromić magnatów. To najważniejsze! "Francja nie może ufać arystokratom z ich księciem Józefem, bo ci ze względu na sprawę chłopską będą zawsze ciążyć ku Rosji i przy pierwszej okazji zdradzą." Autor listów uważa, że magnatów - zwłaszcza tych z kręgu "Familii" Czartoryskich i Poniatowskich - należy odsunąć raz na zawsze od wszelkich urzędów i "stale trzymać pod dozorem". Najzacieklej oskarża księcia Józefa. Ostrzega cesarza o istnieniu w Warszawie szerokiego spisku rosyjskiego, sięgającego swymi mackami do magnackich pałaców. W miarę pisania zacietrzewia się coraz bardziej. Za pozorami obywatelskiej troski coraz wyraźniej pobrzmiewa nienawiść osobista. Rzeczowe informachje ustępują miejsca ordynarnym donosom. Bardzo surowo, ale chyba sprawiedliwie, ocenia ówczesne listy Zajączka do Napoleona wielki historyk napoleońskiej Polski, Szymon Askenazy. "Ten głos zasłużonego żołnierza, ale tylko żołnierza, głowy na pozór postępowej, radykalnej, ale naprawdę po staroświecku wstecznej, mętnej i ciasnej - brzmi synteza Askenazego - to był w odnowionej postaci stary anarchistyczny głos fakcji i prywaty. Jeszcze nie było nic, nie było kraju, a już podnosił się zawczasu ten głos fatalny, monopolizując z góry dla jednych dobro i prawość publiczną, osądzając z góry innych, najlepszych od rady i służby publicznej, dzieląc to, co należało jednoczyć, osłabiając to, co należało wzmocnić, podnosił się i wciskał zgrzytliwym, przeczącym echem samobójczych błędów przeszłości pomiędzy czyste i twórcze hasła przyszłości społeczeństwa." * * * W ostatnich dniach grudnia 1806 roku gwałtowny atak mrozów przerwał operacje bojowe "polskiej wojny". Dwie zmordowane, zziębnięte armie zatrzymały się w niewielkiej odległości od siebie i zapadły w zimowe leża. Pierwszego stycznia 1807 roku, w późnych godzinach wieczornych, powrócił do Warszawy cesarz Napoleon - tym razem na pobyt dłuższy. Jego przybycie zapoczątkowało najbardziej osobliwy i najbardziej historyczny ze wszystkich warszawskich karnawałów. Na pewien czas Warszawa stała się stolicą całej napoleońskiej Europy, a co za tym idzie: centralnym ośrodkiem dyspozycyjnym dalszego biegu historii. Za cesarzem przyciągnął tłum dworskich dygnitarzy, ministrów, sławnych marszałków, egzotycznych ambasadorów oraz wasalnych książąt z Włoch i ze Związku Reńskiego. MIasto pojaśniało od odświętnej iluminacji, ożywił je wielojęzyczny gwar i nastrój radosnego podniecenia. A przecież rzeczywistych powodów do radości było niewiele. "Chociaż Warszawa balami i zabawami świetniała, obraz tego, co działo się w kraju, rozdzierał serce każdego" - zapisał wiarygodny świadek ówczesnych zdarzeń i nastrojów, kasztelan Leon Dembowski. Miasto i kraj były do granic wytrzymałości udręczone wojną i przeszło dwumiesięcznym pobytem wojsk napoleońskich. Witani niedawno z takim entuzjazmem, francuscy wyzwoliciele niepostrzeżenie przemienili się w uciążliwych okupantów, wcale nie mniej przykrych niż wypędzeni przez nich Prusacy. Żołnierze Wielkiej Armii zachowywali się w Polsce jak zwycięzcy w zdobytym kraju nieprzyjacielskim i zabierali jako należny im łup wojenny wszystko, co nadawało się do zabrania. Wiadomości nadchodzące z frontu również nie były pocieszające. Powolny i krwawy przebieg "polskiej wojny" uprzytamniał największym nawet optymistom, że rozbiorcy Polski są jeszcze ciągle zdolni do długotrwałego oporu, a może nawet i do skutecznego odwetu. Mgliście przedstawiała się nadal tak istotna dla Polaków sprawa "wrócenia Królestwa". Publiczne wypowiedzi cesarza na tematy polskie nie wykraczały poza wieloznaczne, pytyjskie ogólniki. Konkretne i jednoznaczne były w nich jedynie żądania coraz to większych dostaw dla Wielkiej Armii. Nie bacząc na wszystko, wyzwolona stolica Polski pławiła się w euforii wielkich nadziei i na wszelkie możliwe sposoby wysławiała cesarza wybawcę. Entuzjazm i siła polskiego ducha narodowego - którymi tak zachwycał się Murat przy wjeździe do Warszawy - w pierwszych dniach stycznia 1807 roku osiągnęły punkt szczytowy. Podczas codziennych rewii wojskowych, przyjmowanych przez cesarza, tysiące warszawian różnego wieku i stanu - "skamieniałymi z wierności" oczami - wpatrywały się w bladą, z lekka już nalaną twarz człowieka w czarnym, dwurożnym kapeluszu i szarym, podbitym futrem redingocie. Dziennikarze z codziennych gazet, okolicznościowi poeci, autorzy iluminowanych napisów na "arkach" tryumfalnych, scenarzyści alegorycznych, żywych obrazów, wystawianych w teatrach, a niekiedy także zwykli prości mieszkańcy Warszawy - prześcigali się w formułowaniu coraz to nowych, coraz bardziej wyszukanych hołdów dla Napoleona: Bohatyr dwóch wieków! Prawodawca ludów! Pogrom uciemiężycielów! "Venit et lux facta est!" (Przybył i stało się światło!) Wznosić upadłe państwa, wracać im imiona dziełem tylko jest Boga lub Napoleona! I rozczulająca pogróżka w witrynie jatki rzeźniczej na Krakowskim Przedmieściu: Kto nie będzie wierny Polsce i Napoleonowi,@ to mu łeb utnę jak temu wołowi!@ I końcowe słowa przysięgi, składanej przez nowozaciężnych polskich żołnierzy: "...posłuszny do zgonu rozkazom Wielkiego Napoleona@ o swobodę i całość Ojczyzny do przelania ostatniej@ kropli krwi walczyć będę!"@ Każdy krok, każdy najdrobniejszy gest Napoleona był pilnie odnotowywany przez opinię publiczną i natychmiast poddawany zgodnej z marzeniami, lecz zupełnie nieadekwatnej interpretacji: Cesarz odtańczył na balu kontredansa z szambelanową Walewską - a więc będzie wolna Polska! Cesarz był na śniadaniu w Jabłonnie u księcia Józefa i bardzo chwalił kuchnię książęcą - a więc będzie wrócone Królestwo! Itp..., itp..., itp... Jedynie ktoś orientujący się w polskiej historii zdolny jest dzisiaj zrozumieć i usprawiedliwić ten niebywały, nie znajdujący uzasadnienia w realiach rzeczywistości, wybuch pronapoleońskiego szału. Wynikał on bowiem stąd, że dla Polaków ówczesnych człowiek w czarnym, dwurożnym kapeluszu i szarym redingocie stał się ucieleśnieniem marzeń i snów o odzyskaniu utraconego przed dwunastu laty niepodległego państwa. Jakież znaczenie mogły mieć wobec tego takie lub inne niedostatki w przyziemnych realiach czy małoduszne wątpliwości takich lub innych politycznych przemądrzalców? W tej atmosferze powszechnej adoracji Napoleona generał Zajączek musiał się czuć jak w niebie. Ale nie łagodziło to wcale jego zacietrzewienia w stosunku do adwersarzy politycznych, zwłaszcza - do księcia Józefa. Przeciwnie: zdwajał jeszcze wysiłki, aby plonów ogólnego uwielbienia dla jego cesarza nie przechwyciły niewłaściwe ręce. W swojej walce przeciwko Poniatowskiemu zyskał potężnego sprzymierzeńca, gdy po zawieszeniu działań wojennych zjechał do Warszawy jego drugi kolega z Egiptu, marszałek Ludwik Mikołaj Davout, książę Auerst~adtu, naczelny dowódca wszystkich wojsk cesarskich na wschód od Renu. Surowy, pedantyczny Davout, o którym mówiono w Warszawie, że tak samo jak Murat marzył o koronie polskiej, różnił się pod każdym względem od impulsywnego księcia bergskiego. Obce mu było nuworyszowskie snobowanie się na wysoko urodzonych, jako że sam wywodził się ze starej rodziny arystokratycznej (przed rewolucją pisał się d.Avoust) i jak to często bywa u odstępców od swojej klasy społecznej - do arystokratów odnosił się niechętnie i nieufnie. Popieranie Poniatowskiego przez Murata szczególnie go drażniło. Na chłodnego intelektualistę sztabowego nie działały kawaleryjskie uroki "Alcybiadesa spod Blachy". Natomiast pamiętał dobrze, że bratanek polskiego króla, w czasie swej krótkiej emigracji brukselskiej po wojnie 1792 roku, ostentacyjnie się "fraternizował" z generałami austriackimi, walczącymi przeciwko Republice Francuskiej (Davout nie musiał wiedzieć, że byli to dawni przyjaciele księcia z lat jego służby wiedeńskiej). Nie mógł też darować Poniatowskiemu jego pruskich orderów i trwałego związku z podejrzaną emigrantką francuską, "agentką Burbonów", hrabiną de Vauban. Wszystko to grało na korzyść generała Arbuza. Uprzedzony do Poniatowskiego, potężny marszałek dawał chętny posłuch nienawistnym podszeptom zaufanego druha z Egiptu i jego opinie skwapliwie przekazywał cesarzowi. W walce z Poniatowskim Zajączek nie był bynajmniej osamotniony. Dziś, kiedy książę Józef spoczywa na wawelskim Panteonie, kiedy należy do naszych najulubieńszych bohaterów narodowych, kiedy dla przeciętnego Polaka stanowi symbol honoru rycerskiego bez skazy, bohaterstwa bez granic i najofiarniejszej miłości ojczyzny - trudno wprost uwierzyć, jak wiele niechęci wzbudzał on przeciw sobie w Warszawie lat 1806_#1807. A jednak tak było, przyznaje to nawet zakochany w księciu jego biograf naczelny, Szymon Askenazy. "Co zaś w tym wszystkim najboleśniejszego - żali się Askenazy - to ta okoliczność, że po stronie takiego przeciwnika jak Zajączek stała wtedy niemała opinia wojska i Warszawy, która większe tytuły do dowództwa przyznawała Dąbrowskiemu, która w ks. Józefie mogła już zapomnieć wodza spod Zieleniec, nie znała jeszcze wodza spod Raszyna i Lipska, a pamiętała niefortunnego komendanta spod Powązek "(w roku 1794 - M.B.) i widziała ciągle "Szarmanckiego" spod Blachy, synowca Stanisława Augusta, krew abdykacyjną, osławione jeszcze, nie wsławione, imię Poniatowskiego." Obok Zajączka, sztandarową postacią opozycji przeciwko księciu Józefowi był generał Jan Henryk Dąbrowski. Wódz Legionów miał za co nie lubić Poniatowskiego. Kiedy przyjechał po raz pierwszy do Warszawy, w połowie grudnia 1806 roku, powitano go jako niekwestionowanego przywódcę odzyskującego wolność narodu. Ale kiedy - obdarzony tym mandatem powszechnego zaufania - zamierzał wystąpić z orędziem do wojska i społeczeństwa, ubiegł go nieoczekiwanie POniatowski. W wyniku zakulisowych machinacji na szczytach administracji francuskiej (Murat, Talleyrand) druk odezwy Dąbrowskiego zatrzymano, a zamiast niej ukazała się odezwa księcia Józefa ogłaszająca jego powrót do "rangi i czynności" sprawowanych w wojsku Rzeczypospolitej i rekomendująca go jako organizatora i zwierzchnika sił zbrojnych "w tutejszych prowincjach". Był to bolesny i upokarzający policzek dla Dąbrowskiego. Odezwa Poniatowskiego wyłączyła spod jego wpływu stolicę kraju, pozbawiając go tym samym należnego mu pierwszego miejsca w odradzającym się wojsku polskim. Oburzony zniewagą wyrządzoną swemu wodzowi, obóz legionowy, jak jeden mąż, stanął przeciwko Poniatowskiemu, jednocząc się mimo woli we wspólnym froncie z niepopularnym wśród legionistów generałem Zajączkiem. Była to wielka wygrana dla generała Arbuza. Dzięki poparciu kół legionowych jedo osobisty konflikt z POniatowskim nabierał cech ogólnonarodowego, patriotycznego protestu. Ale w styczniu 1807 roku - za drugim pobytem Dąbrowskiego w Warszawie - napięcie między obozem legionowym a "Blachą" wyraźnie zaczęło słabnąć. Wynikało to z umacniającej się z dnia na dzień popularności Dąbrowskiego w szerokich kręgach społeczeństwa i z rosnącego powszechnego przekonania o jego przewagach moralnych i fachowych nad księciem spod "Blachy". Wódz legionistów przeżywał swe najświetniejsze dni. Pomimo starań francuskich protektorów "Blachy", nie książę Józef, lecz on, Dąbrowski, był drugą po Napoleonie najważniejszą osobą historycznego karnawału warszawskiego. Ilekroć pojawiał się w teatrze czy innym miejscu publicznym, "porywany był na ręce i podnoszony do góry przy powszechnych oklaskach". W gazetach drukowano wiersze opiewające jego patriotyzm i bohaterstwo. Spotkanie Dąbrowskiego na błoniach łowickich z wielotysięcznym pospolitym ruszeniem szlacheckim obróciło się w burzliwą demonstrację na jego cześć. Okrzyknięto go ojcem Ojczyzny i do otrzymanej już przez niego wcześniej szabli króla Jana Sobieskiego dodano mu drugą najświętszą relikwię wojska polskiego: buławę hetmana Czarnieckiego. Unieśmiertelniający jego imię i wiążący go trwale z Bonapartem, przywieziony z Włoch, mazurek legiionowy śpiewany był przez wszystkich - od najmłodszych do najstarszych - i stawał się niemal oficjalnym hymnem odradzającego się państwa. Cały kraj zdawał się powtarzać to, co mówili niegdyś szeregowi legioniści, napotkani przez Zajączka we włoskiej miejscowości Palmanova: "Dąbrowski naszym wodzem umiłowanym, innego wodza mieć nie chcemy!" Wtedy te słowa wymierzone były przeciwko Zajączkowi, teraz - godziły w Poniatowskiego. Jednocześnie ze sfer miarodajnych komunikowano "Generałeczkowi" (tak tytułował Dąbrowskiego Wybicki), że jego nazwisko zajmuje poczesne miejsce na liście personalnej przyszłych władz wyzwolonej Polski i że jemu, niewątpliwie, oddane będzie naczelne zwierzchnictwo nad nowym wojskiem polskim. W tej sytuacji wódz Legionów mógł poczuć się na tyle mocnym, by zlekceważyć całkowicie zagrożenie ze strony Poniatowskiego i cały spór z "Blachą" - wobec odpadnięcia jego konkretnych przyczyn - uznać za bezprzedmiotowy. Inaczej rzecz się miała z Zajączkiem. On z konfliktu z Poniatowskim wycofać się nie mógł. Jego spór wyróżniał się tym, że u jego podstaw nie było takich konkretnych przyczyn, których usunięcie mogłoby go całkowicie rozbroić. Wrogość Zajączka do Poniatowskiego narastała latami i w ciągu tych lat wchłaniała w siebie jak gąbka wszystkie pretensje do ludzi i do świata, lęgnące się w dzikiej, namiętnej duszy generała Arbuza. Spór rozpoczęty jako polityczny, stopniowo coraz bardziej stawał się obsesją osobistą. Zajączek przyzwyczaił się widzieć w Poniatowskim generalną przyczynę wszystkich krzywd, niesprawiedliwości i poniżeń, jakich - w swoim mniemaniu - doznał od niewdzięcznej ojczyzny. Ten symboliczny życiowy konflikt mógł się zakończyć tylko wraz z życiem jednej ze skłóconych stron. Akcja Zajączka przeciwko POniatowskiemu i jego arystokratycznym poplecznikom prowadzona na przełomie lat 1806_#1807 była początkowo bardzo skuteczna. Cesarz odnosił się poważnie do wszystkich rad i postulatów swego wiernego "Egipcajanina". Jeszcze w grudniu otrzymał Zajączek zgodę na sprowadzenie do Warszawy księdza Hugona Kołłątaja. W Berville pod Paryżem cesarski minister policji Fouch~e pertraktował z Kościuszką na temat jego powrotu do Polski. Także opinie o Poniatowskim, przekazywane w listach Zajączka, przyjmował cesarz z dobrą wiarą. Znajdowało to odbicie w jego korespondencji z warszawskim namiestnikiem. "Poniatowskiego znam lepiej od ciebie - pisał do życzliwego księciu Murata - jest to człowiek lekkomyślny, niekonsekwentny w większym jeszcze stopniu niż inni Polacy (...) cieszy się on w Warszawie małym zaufaniem". Ukoronowaniem działań Zajączka (i innych przeciwników Poniatowskiego) były wyniki konsultacji społecznej, przeprowadzonej przez władze francuskie wśród kilkunastu wybitnych polityków i działaczy polskich, w sprawie ewentualnego składu osobowego mającej powstać naczelnej władzy wyzwolonego kraju. Wynik ankiety okazał się dla księcia spod "Blachy" fatalny: za jego kandydaturą na zwierzchnika sił zbrojnych wypowiedziało się zaledwie dwóch ankietowanych (jednym z nich był, o dziwo, Ignacy Zajączek, dotychczasowy wierny sprzymierzeniec brata w zwalczaniu "poniatowszczyzny"; trudnymi do rozszyfrowania ludźmi byli ci Zajączkowie herbu Świnka!". Ale ankietowy sukces generała Arbuza zmienił się rychło w klęskę. Raz jeszcze sprawdziła się stara prawda, że władza odwołuje się do konsultacji społecznej jedynie po to, aby uzyskać potwierdzenie dla swych uprzednio podjętych decyzji. Jeśli zaś konsultacja tych decyzji nie potwierdza, wówczas po prostu nie bierze się jej pod uwagę. Tak stało się i w tym wypadku. Niemal bezpośrednio po rozliczeniu wyników ankiety, dwa dekrety cesarskie: z 14 i 15 stycznia 1807 roku ustanowiły "rząd tymczasowy dla Polski, zdobytej na królu pruskim": siedmioosobową Komisję Rządzącą oraz jej organ wykonawczy: pięcioosobowe Dyrektorium Generalne. Skład osobowy nowych władz urągał wynikom ankiety. W Komisji Rządzącej sześć miejsc zajęli przedstawiciele arystokracji, siódme oddano jedynemu przedstawicielowi obozu legionowego, Józefowi Wybickiemu, który - prawdę mówiąc - był już wtedy bardziej mężem zaufania Napoleona niż rzecznikiem legionistów. Reprezentacji lewicy w Komisji Rządzącej w ogóle nie uwzględniono. W Dyrektorium Generalnym, będącym tymczasową namiastką rady ministrów, resort wojny, przyrzeczony uprzednio Dąbrowskiemu, objął, tak usilnie do końca zwalczany, książę Józef Poniatowski. Musiało to być arcybolesne zaskoczenie dla generała Zajączka i - w większym jeszcze stopniu - dla generała Dąbrowskiego. Ale w świetle pełnej dokumentacji tamtego okresu, ów pozornie zaskakujący obrót spraw wydaje się najzupełniej logiczny. Za swego drugiego pobytu w Warszawie Napoleon miał dość czasu na to, aby osobiście podać wnikliwej konfrontacji wszystkie sprzeczne opinie, przekazywane mu uprzednio w listach i raportach jego warszawskich mężów zaufania. Poznał bliżej księcia Józefa i dostrzegł w nim wartości, których nie chcieli uznać jego warszawscy wrogowie. Pod pozorami lekkomyślnego światowca, odkrył charakter niezłomny, umysł niezależny, patriotyzm bezinteresowny i niezwykle wrażliwe poczucie honoru - słowem to wszystko, co w przyszłości miało uczynić księcia "kochanym wodzem Polaków". Dla Napoleona, który u swoich generałów cenił przede wszystkim ślepe posłuszeństwo, nie były to może zalety najistotniejsze, ale uszanować je potrafił. Ponadto na zmianę jego stosunku do Poniatowskiego pewien wpływ wywarły także nastroje karnawałowe. Książę spod "Blachy" był niezrównanym gospodarzem balów, rautów i proszonych obiadów. Dzięki staraniom hrabiny de Vauban francuskie potrawy podawane w pałacach Pod Blachą i w Jabłonnie mogły śmiało rywalizować z kuchnią cesarską w Paryżu. Jeśli wierzyć ówczesnym kronikarzom życia towarzyskiego, to w wielostronnej akcji "oswajania" cesarza wybawcy nie zabrakło i pikantnych szczegółów natury intymnej. W warszawskich salonach szeptano sobie, że to właśnie książę ułatwił Napoleonowi zbliżenie z piękną szambelanową z Walewic. Wszystko to razem wzięte złagodziło z pewnością stosunek cesarza do księcia Józefa i popierającej go arystokracji warszawskiej, nie na tyle jednak, by mogło spowodować oddanie arystokratom rządów nad wyzwolonymi ziemiami polskimi. Na ostatecznej decyzji cesarza, która tak boleśnie zaskoczyła Zajączka i Dąbrowskiego, przede wszystkim zaważyły względy polityczne. Była ona naturalnym następstwem ogólnej sytuacji wojenno_politycznej. Napoleon powrócił z frontu w nie najlepszym nastroju. Wojna z Czwartą Koalicją trwała i nie zanosiło się na jej rychłe zakończenie. Korzystając z zimowego zawieszenia broni, przeciwnik wzmacniał swe nadwątlone szeregi. Wielka Armia była zmęczona, głodna, zmarznięta i zniechęcona. Po szczególnie krwawych utarczkach zdarzało się, że dokonującego przeglądu wojsk Napoleona, zamiast zwyczajowego: Niech żyje Cesarz!, witały okrzyki: NIech żyje Francja! Wymowa tego była niedwuznaczna: żołnierze mieli już dość nurzania się w błotach mazurskich dla przyjemności "Małego Kaprala", marzyli o powrocie do swej słonecznej ojczyzny. Napoleon rozumiał, że musi tę nieszczęsną "polską wojnę" doprowadzić jak najszybciej do zwycięskiego końca. A do tego trzeba było polskiego zaopatrzenia w żywność i furaż, trzeba było nowych polskich żołnierzy. Cesarz darzył pełnym zaufaniem swych wiernych generałów: Dąbrowskiego i Zajączka i z pewnością wolałby ich - nie Poniatowskiego - widzieć na czele polskiego wojska, wiedział jednak, że stojące za nimi siły społeczne nie potrafią zapewnić należytej eksploatacji polskiego potencjału wojennego. Wiedział też, że oddanie władzy nad wyzwolonymi ziemiami polskimi radykalnej lewicy i legionowym demokratom zraziłoby najbogatszą i najbardziej wpływową warstwę społeczeństwa polskiego. Arystokracja mogłaby wskutek tego stać się bardziej podatną na uwodzicielskie zabiegi czynione pod jej adresem przez cesarza Rosji i króla Prus, a już na pewno umniejszyłaby swój wkład w umacnianie ducha i sił Wielkiej Armii. Nic natomiast nie mogło grozić Napoleonowi ze strony jego wiernych polskich subalternów: Dąbrowskiego i Zajączka, nawet w wypadku rozstrzygnięć najbardziej dla nich krzywdzących. Zważywszy te wszystkie okoliczności - kierując się jak zawsze zasadą, że "polityka nie ma serca, ma tylko głowę" - "Bohater dwóch wieków" zdecydował się zawieść haniebnie nadzieje swych najbardziej zaufanych Polaków i rządy nad powstającą Polską oddać "nie zasługującej na zaufanie" arystokraacji warszawskiej. Zajączek i Dąbrowski - głęboko rozgoryczeni - opuścili niewdzięczną stolicę i udali się do miejsc postoju swych legii: Zajączek do Kalisza, Dąbrowski do Poznania. Dąbrowskiemu na pożegnanie wymierzono jeszcze jeden dotkliwy cios. Na wniosek nowego dyrektora wojny Komisja Rządząca zmieniła numerację trzech dywizji "legii", składających się na nowe wojsko polskie. Dotychczasowa numeracja odpowiadała kolejności ich powstawania. Najwcześniej sformowana legia poznańska Dąbrowskiego była Dywizją Pierwszą, następna z kolei legia kaliska Zajączka - Dywizją Drugą, a zaczynająca się dopiero formować legia warszawska Poniatowskiego - Dywizją Trzecią. Dekret Komisji Rządzącej ten porządek zmieniał, uzależniając numerację dywizji od starszeństwa stopnia generalskiego ich dowódców. Wskutek tego nie sformowana jeszcze legia Poniatowskiego awansowała na Dywizję PIerwszą, a najstarsza legia Dąbrowskiego uległa degradacji na Dywizję Trzecią. Dawny numer zachowała tylko legia kaliska Zajączka. Wśród legionistów Dąbrowskiego, którzy dopatrywali się w tym obrocie rzeczy brutalnej szykany personalnej, zawrzało. Posypały się skargi i protesty, interweniowano w Komisji Rządzącej, we francuskim Sztabie Generalnym, nawet u cesarza. Ale wszystko na próżno. W świetle nowych przepisów zmiana numeracji była formalnie nie do zakwestionowania. Ale w opinii publicznej sprawa ta bardzo nowemu dyrektorowi wojny zaszkodziła. Z całego zamieszania zwycięsko wyszedł jedynie generał Arbuz. Nie dość, że zachował dawny numer dywizji, ale ponadto mógł od tej chwili znowu liczyć na pełne poparcie Dąbrowskiego i jego sympatyków w swoich dalszych rozgrywkach z Poniatowskim. Wyprowadzając Zajączka z politycznych burz warszawskiego karnawału, godzi się także wspomnieć o czysto karnawałowych wyczynach generała. Obserwatorzy ówczesnych balów odnotowali w życzliwej pamięci wspaniałe pląsy 55_letniego "Egipcjanina" w końcowych galopadach kadryla - nowego tańca francuskiego, który wypierał właśnie z balów warszawskich, nie odpowiadającego już rytmowi epoki, sentymentalnego kontredansa. Nie przeoczono też faktu, że stałą partnerką taneczną gnerała była dwa razy od niego młodsza, śliczna starościna mszczonowska Klementyna z Kozietulskich Walicka, rodzona siostra przyszłego zdobywcy Samosierry. Podżartowywano nawet z Zajączka, że we wsztystkim naśladuje swego cesarza. Miał Napoleon mameluka Rustana, więc Zajączek postarał się zaraz o mameluka Ibrahima; zaromansował się cesarz z piękną hrabiną Walewską, więc jego wierny subaltern w te pędy nawiązał romans z piękną hrabiną Walicką. Romans z panią Walicką, przesadnie - moim zdaniem - wyolbrzymiony przez biografów Zajączka, stał się trwałym elementem jego życiorysu. Mam jednak poważne wątpliwości, czy w tym wypadku można w ogóle mówić o romansie. Opowiadam się raczej za domniemaniem, że karnawałowy flirt Zajączka - jak to zgrabnie ujmował Leon Dembowski - "nie przekroczył granic towarzyskiej zalotności". Podobnie było chyba i z innymi flirtami generała Arbuza: w Egipcie, we Włoszech, w Niemczech i we Francji. Generała rozsadzał temperament, kobiety lubił bardzo, one także za nim przepadały, a jednak w materiale informacyjnym z jego lat małżeńskich biografom nie udało się wyszperać ani jednej konkretnej plotki (poza rzeczoną historią z panią Walicką) sugerującej, że generał sprzeniewierzał się wierności małżeńskiej, "przekraczając granice towarzyskiej zalotności". A trzeba pamiętać, że ówcześni kronikarze pilnie łowili uchem każdy szmer dochodzący z sypialni osób wysoko postawionych. Czyżby więc ognisty generał Arbuz był swej francuskiej żonie tak samo wierny, jak swemu francuskiemu cesarzowi? * Tę piękną hipotezę psuje nieco fakt, że Zajączek miał jednak nieślubnego syna ze służącą Majewską z Konina, gdzie w roku 1807 bywał często w sprawach służbowych. Może więc "nie przekraczał granic towarzyskiej zalotności" tylko w stosunkach z damami z wyższych sfer. Co do pani Walickiej, zwanej w warszawskim towarzystwie "piękną Nońcią", to słynęła ona jako najlepsza z żon i matek, a w czasie gdy tańcowała z Zajączkiem, była już w daleko posuniętej ciąży (wtedy nazywano to "stanem interesującym") i spodziewała się czwartego z kolei dziecka. Nie sądzę, aby owe wysławiane cnoty rodzinne i zaawansowany "stan interesujący" czyniły z "pięknej Nońci" odpowiednią kandydatkę na heroinę romansu z 55_lenim "Egipcjaninem". Prawda, że w dokumentacji biograficznej Zajączka, dotyczącej zwłaszcza ostatniego okresu jego życia, dochowało się wiele dowodów, świadczących o szczególnych względach, jakimi książę:namiestnik darzył panią Klementynę Walicką (wówczas już - po śmierci pierwszego męża - kasztelanową Wichlińską). Z tych właśnie przysług i uprzejmości - świadczących dawnej partnerce tanecznej - biografowie Zajączka wywodzą swą tezę o jego "życiowym romansie". Moim zdaniem była to tylko spłata wspomnień. Dla starego beznogiego księcia_namiestnika karnawałowe pląsy ze śliczną Nońcią były z pewnością wspomnieniem równie pięknym i odmładzającym jak... - wyprawa egipska. IV Dnia 20 stycznia 1807 roku - po otrzymaniu od Komisji Rządzącej formalnej nominacji na dowódcę Legii Drugiej Kaliskiej i odebraniu bezpośrednio od cesarza szczegółowych instrukcji służbowych - generał dywizji Józef Zajączek bez szczególnego żalu opuścił, opanowaną przez "poniatowszczyznę", stolicę i - drogą nieco okrężną przez: Sochaczew, Kutno, Koło, Konin - powędrował do Kalisza. W trzy dni później czynił już przegląd swego nowego wojska. Legia Druga Kaliska - obliczana teoretycznie na 10 000 ludzi - składała się częściowo z dawnych jego żołnierzy z Legii Północnej, lecz większość w niej stanowili nowozaciężni rekruci "dymowi", których wyekwipowanie, uzbrojenie i wyszkolenie - przedstawiały się raczej żałośnie. Skarżył się na to Zajączek w swym pierwszym raporcie do Warszawy. Po zlustrowaniu jednego z batalionów stacjonującyh w Konienie, pisał: "Widziałem, że ten batalion i żołnierz, który go składa, nie może być rozsądnie użytym w tym momencie do wojny. Siła batalionu tego jest 870 głów. Ubiór jego ani żołnierski, ani wygodny; spodnie różnego koloru, mało który z halsztukiem (chustka na szyję zastępująca dzisiejszy kołnierzyk i krawat - M.B.); jedna mała część w nieszykownych kaszkietach, drudzy w swoich czapkach i kapeluszach. Ludzie zupełnie surowi, broń dostali dopiero od trzech dni i tylko 50 na cały batalion. Lederwerku (pasy skórzane do noszenia broni, ładownic i tornistrów - M.B.) żadnego, bębnów nie mają, słowem nie są w stanie pokazać się przystojnie ani być umieszczeni w liczbie wojska czynnego". Ale generał Arbuz pamiętał, że jego cesarz czeka niecierpliwie na to, aby Legia Druga Kaliska mogła być jak najszybciej "umieszczona w liczbie wojska czynnego". Zakasał tedy rękawy i zabrał się do roboty. Nawet spór z Poniatowskim został czasowo zawieszony na kołku. Zapieniony intrygant polityczny ustępuje miejsca energicznemu dowódcy i zręcznemu administratorowi. Jak zawsze w takich razach, na pierwszy plan wysuwają się najlepsze cechy natury Zajączka. Jego niezmożona żywotność, zapobiegliwość gospodarza i dbałość o podwładnych. Kiedy się przerzuca dokumentację ówczesnej działalności organizatorskiej generała Arbuza: jego rozkazy dzienne, monity do warszawskich kwatermistrzów, raporty dla francuskiego sztabu generalnego oraz kwitacje odbioru takich czy innych dostaw - ma się wrażenie, jakby się oglądało jeden z tych, tak często dzisiaj pokazywanych filmów trickowych. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cywilne czapki i kapelusze kaliskich legionistów zmieniają się w jednolite wojskowe konfederatki, wiejskie łapcie - w skórzane obuwie, na chłopskich świtkach pojawiają się regulaminowe lederwerki, z drabiniastych wozów dobywają się przywiezione w słomie karabiny i przeskakują w ręce rekrutów, ładownice wypełniają się amunicją. Na naszych oczach rozchełstana cywilbanda przekształca się w regularne wojsko. Cała ta praca organizacyjna nie odbywa się bynajmniej w spokojnych warunkach garnizonowych. NIeopierzona Legia Druga Kaliska jeszcze w stadium formowania wykorzystywana jest do działań bojowych. Rozkaz cesarski powierza jej blokadę silnej twierdzy pruskiej w Grudziądzu. Zajączek zmuszony jest do ciągłego przenoszenia swej głównej kwatery: dziś w Kaliszu, jutro - w Toruniu, pojutrze - w Pokrzywnie pod Grudziądzem. Z dokumentacji czysto wojskowej tego czasu wyłaniają się niekiedy szczegóły bardziej osobiste. Nie mają one większego znaczenia dla przebiegu "polskiej wojny", ale ważne są dla samego Zajączka. Dwie z takich informacji zasługują na przybliżenie. PIerwsza dotyczy znacznej podwyżki uposażenia generała Arbuza - dokonanej na jego prośbę przez nowe władze polskie. W początkach lutego roku 1807 generał zwraca się do Komisji rządzącej (z pominięciem regulaminowej instancji służbowej dyrektora wojny) żądając podwyższenia swoich aktualnych poborów polskiego generała dywizji do wysokości, pobieranej przed przyjazdem do Polski, pensji generała francuskiego. Chodzi o podwyżkę niebagatelną, bo niemal dwukrotną. MOtywy tego żądania - nieco żenującego w trudnych warunkach wojennych - są zrozumiałe. Po pierwsze: Zajączkowi stale potrzeba pieniędzy, bo poza wydatkami osobistymi ma jeszcze na utrzymaniu dom paryski, prowadzony lekką ręką przez lubiącą podejmować gości madame Alexandrine; po drugie: wściekły i obolały po klęsce politycznej poniesionej w Warszawie, chce przypomnieć nowym władzom warszawskim, a zwłaszcza Poniatowskiemu, że ciągle jeszcze jest generałem francuskim, czasowo tylko odkomenderowanym do wojska polskiego. Wniosek Zajączka, poparty przez marszałka Davouta, rezydenta francuskiego w Warszawie, a także przez pominiętego drogą służbową polskiego dyrektora wojny (książę Józef łudził się jeszcze, że zdoła sobie zjednać najbardziej zaciętego ze swych wrogów) zostaje załatwiony pozytywnie. Na sesji, odbytej w dniu 16 lutego 1807 roku, Komisja Rządząca, "...chcąc nadgrodzić JW Zajączkowi, Generałowi komenderującemu Legią Drguą, stratę, jaką poniósł w gaży swojej przechodząc ze służby francuskiej do narodowej (...) płacę Jego w czasie wojny do sumy złp 49 865 podniosła". W miesiąc później, dzięki zabiegom Wybickiego, taką samą podwyżkę uzyska generał Jan Henryk Dąbrowski. Druga godna uwagi informacja dokumentarna natury osobistej odnosi się do podpułkownika Kaspra Miaskowskiego, który od chwili przyjazdu Zajączka do Kalisza włączył się w krąg jego najbliższych współpracowników. Była to postać niezwykle kolorowa. Główny (obok staruszka generała Skórzewskiego) organizator i przywódca powstania ziemi kaliskiej w listopadzie 1806 roku wsławił się później niesłychanie śmiałym i dowcipnym fortelem wojennym, dzięki któremu z małym oddziałkiem wojska zdobył silnie obsadzoną przez Prusaków Częstochowę (historię tę opisał dokładnie Wacław Gąsiorowski w swoim "Huraganie", błędnie tylko główną zasługę zwycięstwa przypisując kapitanowi Stanisławowi Wosińskiemu, który w rzeczywistości był podwładnym i wykonawcą planu MIaskowskiego). Niezależnie od swych działań obywatelsko_wojskowych, Kasper Miaskowski - zubożały potomek jednej z pierwszych rodzin ziemiańskich w Kaliskiem - trzymał w dzierżawie, położony tuż pod Kaliszem, rozległy klucz dawnych dóbr arcybiskupich, Opatówek. W stosunkach Zajączka z Miaskowskim, na dłuższą metę, ta właśnie okoliczność miała się okazać najważniejsza. Za każdym pobytem dowódcy Legii Drugiej w Kaliszu Miaskowski zapraszał zwierzchnika do pałacu w Opatówku na tak zwany "skromny poczęstunek żołnierski", po którym w czasie konnej przejażdżki kusił zachłanne oczy gościa wspaniałością dzierżawionych dóbr. Było to oczywiście kuszenie najzupełniej bezinteresowne, gdyż generał Arbuz, nawet przy swym zwiększonym uposażeniu generalskim, mógł najwyżej marzyć - i to bardzo nieśmiało - o wejściu kiedykolwiek w posiadanie tak rozległej majętności ziemskiej. Ale niedaleka przyszłość miała wykazać, że historyczny rok 1807 będzie znacznie łaskwszy dla najmniej prawdopodobnych marzeń indywidualnych niektórych generałów niż dla najbardziej uzasadnionych marzeń całego narodu. Napoleon musiał być zadowolony z działalności dowódcy Drugiej Legii, gdyż wkrótce powierzył mu nowe zadanie - jeszcze ważniejsze i bardziej odpowiedzialne. Rozkaz cesarski z 1 marca 1807 roku, nie zwalniając Zajączka z obowiązku dalszego formowania nowych pułków w Kaliskiem, odkomenderował go z częścią jego legii nad mazurską rzekę Omulew, dla sformowania tam samodzielnego korpusu obserwacyjnego, który mógłby roztoczyć dozór i zapewnić ochronę dróg strategicznych w rozległej luce między dwoma korpusami francuskimi: korpusem III - marszałka Davouta i korpusem V - marszałka Masseny. Powierzenie stanowiska, o tak zasadniczym znaczeniu dla całej wojny, polskiemu generałowi dowodziło, jak bardzo Napoleon ufał swemu "Egipjaninowi". Z dokumentacji, zabezpieczonej przez historyków wojskowości, wynika, że Zajączek zaufania cesarskiego nie zawiódł. A przy okazji upiekł także własną pieczeń: wykorzystując nowe stanowisko dla wzmożenia swej walki z Poniatowskim. Walka z Poniatowskim toczyła się właściwie bez przerwy, z niewielkim tylko osłabieniem tempa w okresie kaliskim. Ramię w ramię z Zajączkiem zwalczał nowego dyrekora wojny, głęboko na niego rozżalony, Dąbrowski. Tyle że Generałeczek, różniący się całkowicie od Zajączka sposobem bycia i kulturą polityczną, prowadził tę walkę bez ostentacyjnego naruszania dyscypliny wojskowej i przyzwoitości obywatelskiej. "Truł po cichu ducha wojska" - pisał o Dąbrowskim jeden z ówczesnych świadków zdarzeń. Na listy dyrektora wojny odpowiadał poprawnie, przysyłał mu - acz z pewną zwłoką - wszelkie żądane raporty i stany służby, natomiast bezlitośnie wykorzystywał i rozgłaszał każdy błąd Poniatowskiego, każde jego najdrobniejsze potknięcie w działalności publicznej. Przykładem takiego "trucia po cichu" był list Dąbrowskiego do członka Komisji Rządzącej Józefa Wybickiego po utrzymaniu w mocy przez Komisję, w wyniku żarliwych starań dyrektora wojny - o czym wiedziała cała Warszawa - dawnego polskiego regulaminu wojskowego, dopuszczającego stosowanie wobec żołnierzy kar cielesnych. Wódz Legionów, nie wymieniając z imienia dyrektora wojny, z całą surowością piętnował jego niedemokratyczne stanowisko. "Sam czujesz - pisał do Wybickiego - że każdego słusznego człowieka musiało zmartwić, że pierwsza odezwa rządu naszego do wojska była: nas przez rózgi pędzić i kijami bić; kiedy wszystkie inne rządy z początku innym sposobem zachęcają wojska narodowe do obrony ojczyzny..." Szeroko rozpowszechniony w odpisach wśród wojska i społeczeństwa list Dąbrowskiego z pewnością bardziej zaszkodził Poniatowskiemu w opinii publicznej niż awanturnicze wybryki korespondencyjne Zajączka, którego obsesyjna nienawiść do księcia nie dawała się utrzymać w szrankach wojskowej dyscypliny i obywatelskiej przyzwoitości. Skandaliczne wyskoki Zajączka znacznie przybrały na sile po objęciu przez niego dowództwa nad Samodzielnym Korpusem Obserwacyjnym. Siedząc w swej nowej głównej kwaterze w Neidenburgu (dzisiejsza Nidzica) i pozostając stale w bezpośrednim kontakcie korespondencyjnym z samym cesarzem i najgłośniejszymi marszałkami cesarstwa, generał Arbuz poczuł się całkowicie zwolniony z jakiejkolwiek zależności od warszawskiego dyrektora wojny. Sporadyczne listy Zajączka do Poniatowskiego z tego okresu są czymś zupełnie wyjątkowym w całych dziejach polskiej epistolografii wojskowej. Jeszcze nigdy podwładny nie pisał w ten sposób do przełożonego. Zajączek ostentacyjnie kwestionuje zwierzchnictwo nad sobą dyrektora wojny. Nie wypełnia podstawowych obowiązków: nie posyła do Warszawy raportów, stanów służby, nie przejmuje przydzielanych mu przez księcia oficerów, uzurpuje sobie prawo karania i degradowania bez sądu niższych dowódców w swoim korpusie. Wszelkie upomnienia Poniatowskiego zbywa lekceważąco i arogancko. Jego chęć obrażania księcia ujawnia się nawet w adresach wypisywanych na kopertach listów. Uparcie pomija w adresie tytuł dyrektora wojny, natomiast nie zapomina dodać: "kawaler wielu orderów". Ten grzecznościowy zwrot wypisywano ówcześnie dopiero po wszelkich tytułach, przysługujących adresatowi z racji zajmowanych stanowisk. Natomiast zastępowanie tym zwrotem należnego tytułu urzędowego mogło być tylko świadomie zamierzoną złośliwością. Zajączek wypominał w ten sposób Poniatowskiemu owe dwa fatalne ordery pruskie: Orła Czarnego i Orła Czerwonego - które książę Józef przyjął był lekkomyślnie od króla zaborcy Fryderyk Wilhelma III. O tonie samej korespondencji niech świadczy kilka charakterystycznych fragmentów: - W sprawie samowolnego mianowania przez Zajączka "adiutantów komenderujących" ("adiutant commendant") - "zam równie jak W.Ks.M., że etat jest przez N. Cesarza ustanowiony, wiem i to, że w nim nie masz adiutantów komenderujących, ale że ich później nominował, więc dowód, że ich chce mieć, a opierać się Jego woli jest więcej jak śmiesznym szaleństwem..." - W sprawie oficerów, odkomenderowanych przez dyrektora wojny do korpusu Zajączka - "Co do oficerów, przysłanych mi przez W.Ks.M., a przeze mnie nie przyjętych, mam honor mu oświadczyć, że w mojej dywizji umieszczę tylko tych, których będę sądził zdatnymi do boju..." - W sprawie samowolnie przez Zajączka zdegradowanych za tchórzostwo oficerów jego korpusu - "Co do postępku mojego z oficerami, niewartymi nosić munduru, można go krytykować, kiedy się podoba; z mojej strony, póki komenderować będę dywizją, nigdy w niej tchórza cierpieć nie będę, a że formalność dywizjonów (tj. sądów dyscyplinarnych - M.B.) jest długa i zawsze chybna, przeto w tej mierze mój sąd będzie prawem (...) Wreszcie W.Ks.M. przymówek nie zniosę i proszę ich zaprzestać..." - W sprawie nienadsyłania raportów o stanie legii - "Jeżeli Książę chce wiedzieć, co się u mnie dzieje, niech przyszle jednego od siebie, a ten będzie świadkiem moim czynności, których się nigdy wstydzić nie będę. Na koniec Cesarz wie bardzo dobrze, co się w mojej dywizji dzieje i jaka jest jej moc, bo mu co dzień daję raport..." Do szczytowego nasilenia kryzysu w stosunkach między Zajączkiem a Poniatowskim doszło w drugiej połowie kwietnia 1807 roku. Książę Józef - doprowadzony do ostateczności niesubordynacją Zajączka, nie różniącą się już niczym od staroszlacheckiego warcholstwa i rozwalającego dyscyplinę w całym korpusie oficerskim - pod datą 18 kwietnia pisał do niesfornego dywizjonera: "Na raport, czyli list JW Pana (nie wiem, jak nazwać to osobliwe w swym rodzaju pismo), odpisuję. Czyliż generał dawnością służby i jej ciągiem, nie tylko w wojsku krajowym, ale i najsławniejszym zagranicznym chlubiący się, może się dopuścić podobnego tonu i stylu, odpisując do ministra wojny, jakiego JW Pan użyłeś, pisząc o tej rzeczy nieprzesyłaniu raportów do mnie?" Ale dopiero po tym liście miał się dowiedzieć książę Józef, do jakiego tonu i stylu korespondencji ze zwierzchnikami zdolny był generał Arbuz. Na pisany po polsku monit książęcy odpowiedział po francusku, podkreślając w ten sposób swoją całkowitą niezależność od władz polskich. Treść listu biła wszelkie rekordy warcholstwa. "Jestem zmęczony korespondencją z Panem - pisał pod datą 19 kwietnia. - Ton Pańskich listów nie odpowiada mi; przestańmy w ogóle pisywać do siebie, to będzie najmądrzejsze. Proszę pamiętać, że jestem generałem francuskim, dowodzę Polakami, gdyż chciał tego Najjaśniejszy Pan, nie zależę bynajmniej od Pana, jeśli chodzi o ruchy moich wojsk (rozkazy bojowe odbierał Zajączek bezpośrednio z Kwatery Głównej - M.B.), co zaś do spraw wewnętrznych i administracyjnych Korpusu, to proszę kierować swoje rozkazy do Pana Kosseckiego, szefa sztabu mojej dywizji. On je wypełni. Co do mnie, to proszę raz na zawsze zrozumieć, że nie mam do odbierania od Pana żadnych rozkazów, że niczego nie oczekuję od rządu polskiego, że winienem wszystko Cesarzowi Francuzów i poza Nim nie chcę od nikogo niczego się spodziewać..." Ten zupełnie niesłychany list Zajączek - jak świadczy Askenazy - "zaraz w kopiach autentycznych sam zakomunikował władzom i rozrzucił między wojsko i publiczność dla tym snadniejszego podkopania autorytetu dyrektora wojny". Tego było księciu Józefowi już za wiele. Natychmiast po przeczytaniu listu z NIdzicy, przesłał go szefowi francuskiego Sztabu Generalnego, marszałkowi Berthierowi, księciu de Neufch~atel, dołączając do niego ujmująco szczery opis swoich stosunków z Zajączkiem. "MIałem wiele powodów do uskarżania się na generała Zajączka - pisał książę, nawiązując do zniewag i pomówień, jakich nie szczędził mu dawny więzień Josephstadtu w swych emigracyjnych pamiętnikach. - Ale kiedy powrócił do ojczyzny, rozmówiłem się z nim szczerze, bo kiedy przyszło nam żyć razem i zbliżały nas obowiązki, trzeba było się wzajemnie szanować. Wierzyłem, że wspólna ojczyzna i służba dla Jego Cesarskiej Mości wystarczą do tego, aby stosunki między nami uczynić, jeśli nie przyjaznymi, to przynajnniej poprawnymi (...) On wyjechał pod Grudziądz i Najjaśniejszy Pan powierzył mu komendę nad polskim Korpusem Obserwacyjnym. Stąd jego bardziej intymne stosunki z Kwaterą Główną, ośmielające go do posunięć, które uważam za sprzeczne z dyscypliną i dobrem służby. Od tej chwili wszelkie moje stosunki z generałem Zajączkiem stają się coraz bardziej nieprzyjemne (...) Na koniec dziś otrzymałem list, który załączam. Przyznaję, Wasza Wysokość, że po pierwszym przeczytaniu dopatrzyłem się w nim wyraźnego wypowiedzenia posłuszeństwa." Poniatowski odwołał się także do Komisji Rządzącej. "Septarkowie" (tak nazywano członków siedmioosobowej Komisji), nie chcąc narażać się ani księciu, ani francuskim protektorom Zajączka, zwlekali z odpowiedzią przez kilka tygodni i wyrazili swój pogląd na sprawę dopiero po powtórnym ostrym zażaleniu księcia Józefa. "Ponieważ ks. Poniatowskiego ustanowiliśmy dyrektorem wojny z obowiązkiem władania wojskiem krajowym, utrzymywania ciągłego porządku i przekładania nam wszelkich do jego ulepszenia zamiarów - głosił kompromisowy wyrok najwyższej władzy krajowej - przeto żeby ur (odzony) Zajączek, gen. dywizji, nie ubliżając Naszemu postanowieniu i co do operacji wojennych posłusznym będąc Najwyższym J.C. Mości rozkazom, żeby co do wewnętrznych obowiązków podlegał temuż dyrektorowi wojny i do niego (...) wprost się udawał mieć chcemy i oznajmujemy." W ten sposób raz jeszcze potwierdzony został dualizm francusko_polski w dowodzeniu wojskiem krajowym i Zajączek nadal mógł go bezkarnie wykorzystywać, bojkotując całkowicie swe obowiązki wobec POniatowskiego i rozgłaszając na wszystkie strony, że "pisać do Dyrektora Wojny, jest to jedno, co nic nie robić". Niezależnie od bojów korespondencyjnych, usiłował Zajączek podważać autorytet księcia Józefa swoimi słynnymi zapiskami więziennymi, które - nieprzypadkowo chyba - przełożono z francuskiego na polski właśnie w roku 1807. "Po upadku Polski wydał był Zajączek w Paryżu dziełko o ówczesnych wypadkach - pisze Stanisław Barzykowski. - W niem ks. Józef w bardzo niekorzystnem świetle jest wystawiony. Dziełko to teraz czy przez samego Zajączka, czy przez jego adherentów pilnie zaczęło być rozszerzane. Ten sposób postępowania nie tylko, że żywo dotykał księcia Józefa, ale nadto widno w tem było rozprzężenie subordynacji wojskowej. Cierpliwość księcia Józefa wyczerpaną została, postanowił przeto zakończyć to, ale we właściwy jego sposób, to jest szlachetny i rycerski. Rozkazał Zajączkowi przybyć do Warszawy i stawić się przed sobą. Zajączek wykonał rozkaz, a gdy wszedł, zastał księcia samego. Książę wstał zaraz, zamknął drzwi na klucz i tak do niego mówił: Jenerale, musimy naszą sprawę zakończyć. Ubliżyłeś mi, musisz honorową dać mi satysfakcję. Oto są dwa pistolety, jeden nabity, drugi nie, tutaj strzelać się będziemy, bo nam, co tak wysokie rangi piastujemy, złego przykładu i wszelkich demonstracyi unikać potrzeba. Wybieraj! Zajączek zmięszał się, zapewne nie brakiem odwagi, lecz taką niespodzianką zaskoczony i zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać ze swego postępowania. Jenerale, czy strzelać się chcesz, czy tłumaczyć? - zawołał książę. Drugie - odpowiedział Zajączek. Gdy tak, to muszę mieć świadków - rzekł książę, a otworzywszy drzwi, przywołał jenerała Fiszera i paru adiutantów. Zajączek uczynił głośne usprawiedliwienie i prosił o przebaczenie, a książę pierwszy podał mu rękę." Dla księcia Józefa wiosna roku 1807 była okresem szczególnie ciężkim - nie tylko z powodu Zajączka. Z chwilą podjęcia po przerwie zimowej działań wojennych Napoleon wzmógł żądania w sprawach: dostaw żywności, furażu, a przede wszystkim zwiększonego dopływu polskiego rekruta - zwłaszcza do lekkiej kawalerii. Dyrektor wojny nie mógł tych nadmiernych wymagań należycie zaspokajać. Cesarz coraz częściej dawał wyraz swemu niezadowoleniu i znowu chętnie słuchał jątrzących podszeptów nieprzyjaciół księcia. Dość nieprzyjemną rolę w tym czasie odgrywał brat generała Arbuza, Ignacy Zajączek, który jako dyrektor poczt kontrolował na poufne polecenie marszałka Davouta korespondencję polskich ministrów i - nie pomny już swej wypowiedzi w styczniowej ankiecie - skwapliwie dostarczał Głównej Kwaterze materiałów szkodzących dyrektorowi wojny. Sytuacja pogorszyła się jeszcze dla Poniatowskiego, gdy z bojów o Tczew powrócił generał Dąbrowski - w aureoli bohaterstwa i z ciężką raną w nodze, co na czas dłuższy eliminowało go z działań wojennych. Przeciwnicy księcia Józefa uznali, że jest to najodpowiedniejszy moment, aby w ręce rannego bohatera przekazać kierownictwo resortu wojny, które ich zdaniem należało mu się z zasług, a nie wymagało pełnej sprawności fizycznej. W wyniku usilnych starań, przede wszystkim generała Zajączka, zdołano dla tej koncepcji zjednać Napoleona. W liście z 29 kwietnia 1807 roku cesarz pisał do Talleyranda: "Polacy nie chcą już Poniatowskiego. Byłoby dobrze, gdyby Dąbrowskiego można by dać na ministerstwo wojny, a POniatowskiego powołać do armii..." Dla urzeczywistnienia tej cesarskiej sugestii "w sposób możliwie najdelikatniejszy" uknuto perfidną intrygę, której ostatecznym wynikiem był prywatny list do księcia Józefa, wysłany z Głównej Kwatery cesarskiej w mazurskim zamku Finckenstein przez przebywającego tam brata Marii Walewskiej, a dawnego kompana księcia z hulanek w pruskiej Warszawie, podpułkownika Benedykta Józefa Łączyńskiego - oficera blisko związanego z Zajączkiem i Dąbrowskim. "Dnia wczorajszego - pisał pod datą 5 maja 1807 roku podpułkownik Łączyński - byłem zawołany do ks. Murata, który rozkazał mi pisać do W.Ks.M., oświadczając mu co następuje: Gen. Dąbrowski od trzech dni bawi w Głównej Kwaterze i miał audyencyę u cesarza, na której cesarz kazał mu się zatrzymać na kilka dni w Gł. Kwaterze, a tego samego dnia wieczór zawoławszy Ks. Murata, powiedział mu: "słyszałem, że ks. Poniatowski życzy sobie komenderować w linii, niechże teraz tego żąda, a natychmiast (...) będę akordował". Ks. Murat oświadczył mi zatem, ażebym do W.Ks.M. pisał, donosząc o tem i dodał, że cesarza jest myślą dać Dąbrowskiemu dyrektorstwo wojny, dlatego że sam widział jego nogę, która mu tak prędko służyć na koniu nie pozwoli (...) Przyjedź Książę jak najprędzej do Finckensteinu, nie dla czego innego, tylko abyś sam w osobie prosił cesarza o komendę korpusu, a pewnien jestem, iż kontent odjedziesz, bo z odmiany, która nastąpić ma, wszyscy, co jest im wolno zaszczycić się przyjaźnią W.Ks.M., cieszyć się powinni. Właśnie tego nam potrzeba, moment to jest przekonać każdego o talentach, odwadze i "devouement pour sa patrie" (przywiązaniu do ojczyzny - M.B.) W.Ks.M. Nie spóźniaj Książę swego przyjazdu..." Dla księcia Józefa ten list, pisany z niedźwidzią zaiste delikatnością, był kompletnym zaskoczeniem. W lot przejrzał intrygę i, nie wdając się w korespondencję z dawnym koleżką - obwiesiem, odniósł się wprost do Murata. W obszernym piśmie do księcia Bergu rozżalony dyrektor wojny demaskował podstępną grę przeciwników i wyjaśniał swoje rzeczywiste zamiary. Przypominał, że nie ubiegał się o piastowany urząd, lecz przyjął go z woli i pod naciskiem Murata. Sam dyrektorstwa porzucić nie zamierzał, ale gotów był w każdej chwili z niego zrezygnować, skoro "nie byłby dość szczęśliwym, by zasłużyć sobie na aprobatę Jego Cesarskiej Mości", ostrzegał jednak przed szkodliwymi skutkami, jakie mogłyby wyniknąć dla młodego wojska polskiego z "tak nagłej i niczym nie usprawiedliwionej zmiany naczelnego dowództwa". Jednocześnie z całą stanowczością oświadczał, że nie przyjmie żadnej komendy, mogącej go podać w zależność od ludzi, którzy byli dotychczas jego podwładnymi, bo znając ich wie, że użyliby "wszelkich możliwych szykan, aby zemścić się na nim za wysiłki, jakich dokonał, aby utrzymać ich w porządku i subordynacji". Protest Poniatowskiego musiał wywołać niemało zamieszania w Głównej Kwaterze. Przychylnie usposobiony do księcia Murat - skoro zrozumiał, że go wprowadzono w błąd - zmienił natychmiast front i pośpiesznie wycofał się z poprzedniej sugestii. W serdecznym liście z 11 maja zapewniał Poniatowskiego o swojej niezmiennej przyjaźNi i życzliwości cesarza. Wzywał księcia do pozostania na stanowisku dyrektora wojny, "na które powołało go zaufanie rodaków i na którym z pewnością zasługiwać będzie nadal na zaufanie jego Cesarskiej Mości". Jednocześnie marszałek bez żadnych skrupułów ujawnił bezpośrednich sprawców intrygi. "Kilku polskich oficerów, a wśród nich: gen. Rożniecki i płk Łączyński (...) oświadczyli mi, że Pan życzy sobie opuścić ministerstwo wojny i przenieść się do służby w armii" - pisał do księcia, obalając tym samym całkowicie stan faktyczny, przedstawiony w liście Łączyńskiego. Cała ta brutalna "kabała" żadnych poważniejszych skutków za sobą nie pociągnęła. Nie pozwolił na to, nabierający coraz szybszego tempa, rozwój wydarzeń wojennych. W dniu 14 czerwca 1807 roku w wielkiej zwycięskiej bitwie pod Friedlandem (obecnie Prawdińsk w okręgu Kaliningradzkim) wojska francuskie zadały decydujący cios głównym siłom rosyjsko_pruskim. "Zwycięstwo Napoleona było świetne - pisał świadek zdarzeń. - Stracili sprzymierzeni 17 000 poległych i rannych; wzięto jeńców 20 000, dział 80. Królewiec z ogromnymi zapasami broni wpadł w ręce Francuzów." W kilka dni później przednie straże Wielkiej Armii przeszły Niemen. Tak potężnego ciosu Czwarta koalicja przetrzymać już nie zdołała. W dziesięć dni po bitwie friedlandzkiej przybył do Głównej Kwatery Napoleona parlamentariusz cesarza Aleksandra, generał książę Łobanow, z propozycją osobistego spotkania obu cesarzy dla ustalenia warunków pokoju. Kiedy do Warszawy dotarły pierwsze wiadomości o zajęciu Królewca i wyparciu Rosjan za Niemen, miasto oszalało z radości. Spełnił się oto z dawna oczekiwany cud. Wszyscy trzej zaborcy Polski byli pokonani i uzależnieni od zwycięzcy. Nikt już teraz nie wątpił, że "Wielki Napoleon Przyjaciel Swoich Przyjaciół" - jak zachwalał go świetlisty napis na jednym z urzędowych gmachów stolicy - wywdzięczy się swoim przyjaciołom najwierniejszym i odbuduje Królestwo Polskie w przedrozbiorowych granicach. Do "spotkania na szczycie" dwóch cesarzy doszło 25 czterwca 1807 roku, w pawilonie pontonowym na środku Niemna. Braterski uścisk cesarza Zachodu i cesarza Wschodu przypieczętował ostatecznie koniec "polskiej wojny". Właściwe rokowania pokojowe toczyły się w Tylży w obecności obu cesarzy oraz królewskiej pary pruskiej: Fryderyka Wilhelma III i jego pięknej małżonki, królowej Luizy Augusty. Wiadomości nadchodzące z Tylży ostudziły rozgorączkowane umysły warszawskie i spowodowały kompletną odmianę nastrojów. Przybywający stamtąd kurierzy, przeważnie oficerowie z polskiej gwardii cesarza, opowiadali kolegom i znajomym rzeczy przerażające. Rozchodziły się po Warszawie wieści, że spraawa polska była w Tylży przedmiotem najbardziej cynicznych przetargów politycznych. Szeptano, że Napoleon namawiał Aleksandra, aby ziemie polskie odebrane Prusom połączył z ziemiami zaboru rosyjskiego i ogłosił się królem polskim; a Aleksander, ze swej strony, proponował Napoleonowi włączenie ziem polskich do nowego królestwa niemieckiego, które miano stworzyć dla Hieronima Bonapartego. Bohaterką wielu plotek była piękna królowa Luiza, ubierająca się w Tylży stale na biało, dla podkreślenia swego posłannictwa gołębicy pokoju. Mówiono, że Napoleon był pod wielkim urokiem jej kobiecych wdzięków i męskiego rozumu. UParcie kolportowana, choć mało wiarygodna plotka głosiła, że kiedy na powitanie ofiarowała mu bukiet czerwonych róż, a on zapytał, czym mógłby sią jej odwdzięczyć, zażądała drobnostki: zwrotu zdobytych przez wojska francusko_polskie Prus Królewskich. Mówiono, że wyłudziła od Napoleona także Śląsk. "Dał jej Śląsk "na szpilki"" - oburzano się w warszawskich kaffenhauzach. W miarę przeciągania się rokowań pokojowych, wpływ odgłosów tylżyckich na polską opinię publiczną stawał się coraz widoczniejszy. Władze starały się temu przeciwdziałać. "Gazeta Korespondenta" z 14 lipca doniosła: "Officer polski, przysłany kurierem z Kwatery Głównej do Komisji Rządzącej (...) pozwoliwszy sobie publiczność uwieść zmyślonymi wiadomościami, został za to aresztowanym". W cztery dni później władze naczelne wystosowały oficjalną odezwę do społeczeństwa. "Wzgardzajcie baśniami, rozsiewanymi bez żadnej podstawy przez naturalnych nieprzyjaciół wśród kraju naszego zagnieżdżonych - głosiła odezwa - zaufajcie wspaniałomyślności wielkiego bohatera. Los nasz jezcze czas jakiś zakrytym być musi przed nami. Przezorność niezgłębiona tego, który znacznej części świata panuje, nie każe nam rozpaczać. POsłuszeństwo do końca i spuszczenie się zupełne na jego łaskawość utwierdzić mogą szczęście nasze nadal; najmniejsze zaś szemranie, które by do uszu jego doszło, najmniejszy opór jego woli mogłyby obalić i zniszczyć wszelkie dotąd czynione usiłowania nasze. MNiej silni, jego tylko siłą znaczenie mieć możemy, jedynie wsparciem niezwyciężonego Napoleona byt nasz zupełny odzyskać możemy (...) Spuśćmy się zupełnie na niego, to jedyny środek, jaki nam pozostaje..." Odezwę podpisało Dyrektorium Generalne, w zastępstwie nieobecnej już wtedy w Warszawie Komisji Rządzącej. "Siedmiu braci śpiących" - jak złośliwie przezywano członków władzy najwyższej - udało się do Drezna, aby spotkać tam powracającego z Tylży Napoleona oraz (cytuję ogłoszony w prasie komunikat pożegnalny) "złożyć u tronu Jego winny hołd i odebrać z Jego Zwycięskiej ręki przyszłe nasze przeznaczenia". Jedną z najpopularniejszych ilustracji w ikonografii polsko_napoleońskiej - znaną doskonale od przeszło półtora wieku wszystkim amatorom lektur historycztnych z tego okresu - jest obraz M. Bacciarellego uwieczniający owo drezdeńskie spotkanie Napoleona z Polską Komisją Rządzącą. Obraz urzeka bogactwem i drobiazgowym dopracowaniem scenerii historycznej. Cesarz siedzi na tronie w paradnym mundurze pułkownika strzelców konnych gwardii i łaskawym gestem swej "zwycięskiej ręki" przekazuje kornie schylonemu prezesowi Komisji Rządzącej, staremu marszałkowi Stanisławowi Małachowskiemu KOnstytucję Księstwa Warszawskiego, ułożoną przez kancelarię cesarską w myśl ustaleń tylżyckich. Każdy szczegół tej historycznej sceny: łaskawość Napoleona, nabożne uwielbienie Małachowskiego, usatysfakcjonowane twarze pozostałych "septarchów", ich suto szamerowane fraki, czujne spojrzenia, stojących na stopniach tronu, francuskich ministrów: Talleyranda i Mareta - wszystko to odtworzone zostało na obrazie Bacciarellego z fotograficzną niemal dokładnością. Mimo to obraz jest z gruntu fałszywy, gdyż odtwarza scenę historyczną, do której w ogóle nie doszło. W rzeczywistości przekazanie Komisji Rządzącej "przyszłych przeznaczeń" Polski odbyło się zupełnie inaczej. Zredagowana przez Huguesa B. Mareta księcia Bassano Konstytucja Ksiąstwa Warszawskiego przedstawiona została cesarzowi do ostatecznej akceptacji i podpisu 22 lipca 1807 roku. Bezpośrednio po jej podpisaniu, Napoleon opuścił Drezno, nie życząc sobie najwidoczniej bezpośredniego spotkania z Polakami. Komisja Rządząca odebrała dokument dopiero nazajutrz - 23 lipca - z rąk Mareta. Spotkanie polsko_francuskie odbyło się bez uroczystego ceremoniału i miało charakter "konferencji roboczej" - tyle że jednostronnej. Wezwani przez Mareta członkowie KOmisji Rządzącej najpierw wysłuchali krótkiego przemówienia, w którym naczelny doradca prawny Napoleona wyjaśnił im prawa swego władcy do nadania Polsce KOnstytucji. Potem odczytano im treść dokumentu. Jest rzeczą więcej niż pewną, że po zapoznaniu się z "dalszymi przeznaczeniami" Polski warszawscy prominenci nie mieli tak spokojnych i usatysfakcjonowanych twarzy jak na obrazie Bacciarellego. To, co usłyszeli, musiało ich przerazić i oszołomić. Tak niepodobne było do tego, czego spodziewano się w Warszawie. W ostatecznym wyniku targów tylżyckich zamiast Królestwa Polskiego powstał twór nieoczekwiany i kaleki. Księstwo Warszawskie, obejmujące część ziem byłego zaboru pruskiego, z których wycięto jeszcze dla Rojsi obwód białostocki. NOwe państewko - liczące 1040007kmó2 powierzchni i 2 600 000 ludności - oddawano "prawem własności i najwyższego zwierzchnictwa" wasalowi Francji, królowi saskiemu Fryderykowi Augustowi, nawiązując przynajmniej w tym punkcie - lecz jakże szyderczo - do postanowień ostatniej konstytucji dawnej Rzeczypospolitej. Kiedy po ochłonięciu z pierwszego wrażenia, sędziwy Małachowski i jego koledzy "usiłowali czynić co do niej (tzn. konstytucji) uwagi i przedłożenia", życzliwy na ogół Polakom Książę Bassano zbył ich surowym oświadczeniem, że "konstytucja ta przez N. Cesarza ułożona i podpisana żadnym odmianom podlegać nie może". Nie pozostawało więc nic innego, jak "w winnym posłuszeństwie i poszanowaniu przystąpić do podpisania tego aktu praw zasadniczych, przeznaczonego dla części Polski, a stworzonego bez udziału Polaków". Jasne, że tak nieefektowny wariant głośnego wydarzenia historycznego nie mógł przemówić do wyobraźni Bacciarellego. Sławny portrecista Stanisława Augusta na starość (w chwili malowania obrazu miał lat 80) zaangażował się całym sercem w nową rzeczywistość napoleońskiej Polski. Naśladując tedy innych twórców zaangażowanych uznał - z najszczytniejszych zapewne pobudek - że jeśli trudno przedstawić rzecz, jaką była, lepiej ją przedstawić, jaką być powinna. Jak zareagowała na rozstrzygnięcia tylżyckie polska opinia publiczna - nietrudno sobie wyobrazić. "Boleść pomieszana z osłupieniem, te najpierwsze były uczucia na wieść o pokoju - pisał polski historyk epoki - zamierały razem i wiara prostacza w niezmierzoną moc Napoleona i ufność w jego dla losów polskich zmiłowanie (...) Nawet imię Polski nie wskrzeszone. Z wrogiem pokonanym przyjaźń zawarta i przymierze, Prusak utrzymany przy życiu." Dnia 22 lipca 1807 roku - w dniu kiedy Napoleon podpisywał konstytucję Księstwa Warszawskiego - Etienne Vincent, rezydent francuski w Warszawie, donosił przebywającemu w Dreźnie Talleyrandowi: "Umysły są ciągle w nastroju niezadowolenia, zmieszanego z osłupieniem. Gdy traktat pokojowy jest poznawany jedynie przez wprowadzenie go w życie, każdy dzień odkrywa jakiś nowy szczegół, który odnawia boleść. Żywo odczuto utratę Białegostoku, biskupstwa warmijskiego, odstąpienie dolnej Wisły Prusakom ("na szpilki" dla królowej Luizy - M.B.) (...) Niepewność losów kilku powiatów departamentu bydgoskiego jest powodem tyluż zmartwień dla Polaków. Oczekują z największą niecierpliwością wiadomości z Drezna..." A kiedy wiadomości z Drezna wreszcie nadeszły, oburzenie wybuchło tak wielkie i powszechne, że nie ostała się przed nim nawet dyscyplina korpusu oficerskiego. "Wielu Ichmp oficerów polskich - stwierdzano w raportach Dyrekcji Policji z 26 i 27 lipca - zapomniawszy, że wykonali przysięgę na wierność Najjaśniejszemu Cesarzowi, poważają się po oberżach, biliarach i miejscach publicznych schadzek, używać słów nieprzyzwoitych i wyrazów uwłaczających powinnego temuż monarsze uszanowania. Oficerowie gwardii narodowej, zamiast co by mieli przykładać się do utrzymania porządku i winnego urzędnikom posłuszeństwa, mowami swymi i zakrywaniem tak od rekwizycjów, jako i innych rozkazów burzą porządek i spokojność publiczną!" Wydaje mi się, że to właśnie w tamtych warszawskich dniach po Tylży - dniach boleści, grozy i najgłębszego rozczarowania, ukształtował się ostatecznie uczuciowy stosunek Polaków do Napoleona - który z niewielkimi zmianami przetrwał do dzisiaj. Stosunek przypominający uczucia kobiety, zawiedzionej przez uwielbianego kochanka. Zawodu nie wybaczy mu nigdy, ale przestać go kochać nie może. A jak wyglądało to wszystko od strony Napoleona? Zacząć trzeba od sprostowania zasadniczego błędu, który zamącał jasność widzenia większości Polaków z roku 1807 i pokutuje jeszcze do dzisiaj - jeżeli nie w naukowej historiografii, to w każdym razie w wierzeniach milionowych rzesz czytelników literatury napoleońskiej. Otóż trzeba pogodzić się z surową prawdą, że Napoleon ze swoją Wielką Armią przybył do Polski nie po to, by odbudować przedrozbiorowe Królestwo Polskie, lecz po to, by umocnić i zabezpieczyć na przyszłość wymarzone przez siebie Wielkiie Cesarstwo Francuzów. Polska była dla "Bohatera dwóch wieków" jedynie kolejnym poligonem w walce o "Grand Empire". Wewnętrzne sprawy polskie, łącznie ze sprawą niepodległości, interesowały go na tyle tylko, na ile były użyteczne dla nadrzędnego celu francuskiego. A z Francuskiego punktu widzenia sytuacja po zwycięstwie pod Friedlandem nie przedstawiała się wcale tak różowo, jak uważano w warszawskich kaffenhauzach. Armia rosyjska była pokonana, ale nie rozbita, stał za nią nadal niezmierzony potencjał ludzki i gospodarczy cesarstwa rosyjskiego. Rozgromiona Austria podniosła się z klęczek i zagrażała jako nowy przeciwnik. Anglia po wielkich zwycięstwach Nelsona znowu wszechwładnie panowała na morzach. Francja wcale nie mniej niż Koalicja pragnęła i potrzebowała pokoju. W najbliższym otoczeniu Napoleona poglądy na przyszłość Polski były niejednolite. "Sprawa polska przez osoby otaczające Napoleona bardzo rozmaicie była uważana - wspomina Leon Dembowski, pamiętnikarz blisko związany z warszawską Komisją Rządzącą. - Ks. Murat, Davout, Savary i z cywilnych ks. Bassano (Maret) radzili, aby Napoleon przez silną organizacyę tego kraju zapewnił sobie bezpieczną w tej stronie podstawę. Nie tylko więc chcieli dołączenia doń Białegostoku, ale Prus Królewskich z Warmią, Gdańska i Śląska. Żądali także, aby nabytą Dalmacyę i Istryę z Austryą na Galicyę wymienić, tę do państwa nowego dołączyć i rządy jakiemuś księciu francuskiemu powierzyć. Ks. Talleyrand oraz Berthier i Lannes byli zupełnie innego zdania. Twierdzili oni, że państwo takie zaledwie tylko Prusy zrównoważy, a nie będzie dość silne, żeby się Rosyi i Austryi o nie kuszącym oprzeć. Że Francya dla utrzymania jego narazi się na ciągłe wojny i że ustalenie jego, zamiast pokoju ciągłą niezgodę spowoduje." Wyraziciele tego drugiego kierunku nie kryli się bynajmniej ze swymi opiniami. Marszałek Lannes, książę Montebello (ojciec przyszłego oficera powstania listopadowego) oraz oficerowie jego sztabu - głośno wyrażali przekonanie - że "wolność Polski nie jest warta krwi choćby jednego żołnierza francuskiego" (taki sam pogląd miał odżyć w niektórych kołach społeczeństwa francuskiego przed drugą wojną światową). Równie dosadny wyraz stosunkowi do sprawy polskiej dawał minister spraw zagranicznych Napoleona, Talleyrand, książę Benewentu. Świadczy o tym w swoich pamiętnikach Leon Dembowski. Fakt przez niego opisany zdarzył się po zdobyciu przez Francuzów Królewca (obecnie Kaliningrad w ZSRR), tuż przed rozpoczęciem rokowań w Tylży. "Kiedy przejeżdżając przez Królewiec, Talleyrand dowiedział się od Cavary'ego, że ten pontony na Niemen posyła, powiedział mu: - Daj pokój, nie śpiesz się. A cóż my za NIemnem poczniemy? Czegóż tam będziemy szukać? Potrzeba, żeby cesarz zaniechał myśli o Polsce. Naród to do niczego nie zdatny, z nim nieład tylko wieczny i żadnego porządku." Sądzę, że Napoleon gruntownie i wszechstronnie rozważał oba warianty rozwiązania sprawy polskiej, podsuwane mu przez otoczenie. Najprawdopodobniej głównym czynnikiem, który zaważył na jego ostatecznym wyborze, był opór cesarza Aleksandra przeciwko przywróceniu dawnego Królestwa Polskiego. Jak bardzo Rosja była temu przeciwna, świadczyć może fakt, że w skreślonym przez NOwosilcowa w tymże roku 1807 "programie Komitetu Bezpieczeństwa Publicznego" - w wykazie najcięższych zbrodni przeciwko państu rosyjskiemu - "pogłoski o odbudowie Polski" zyskały lokatę niezwykle wysoką: umieszczono je między "osobistym zniesławieniem Cesarza" a "organizowaniem tajnych towarzystw i zebrań". Ale o wyborze "przyjaciela swoich porzyjaciół" zdecydował także wzgląd drugi - nie mniej ważny: jego ówczesny stosunek do Polaków. Skłonny jestem przypuszczać (i znowu podkreślam, że jest to tylko moje osobiste zdanie, nie mające oparcia w opiniach historyków), że gdyby Napoleon w roku 1807 tak ufał Polakom i księciu Poniatowskiemu, jako ich ewentualnemu przywódcy, jak ufał im później: w latach 1812_#1813 - to zaryzykowałby "wrócenie" Królestwa Polskiego jako silnego i pewnego bastionu na wschodzie sfery wpływów polityczno_strategicznych. NIestety: latem roku 1807 opinie cesarza o Polakach - a do kształtowania tych opinii w niemałym stopniu przyczynił się także Zajączek - niedaleko odbiegały od poglądów cesarskiego ministra spraw zagranicznych. W tej sytuacji mógł Napoleon uznać, że odbudowa Królestwa Polskiego w jego dawnej sile byłaby przedsięwzięciem zbyt ryzykownym. Wybrał przeto wariant trzeci: kompromisowy - w postaci Księstwa Warszawskiego. W późniejszej rozmowie z prezesem Komisji Rządzącej Stanisławem Małachowskim tłumaczył, że traktat tylżycki został wymuszony nieustępliwością cara i groźbą kontynuacji wojny z dala od baz zaopatrzeniowych. Potem odwołał się do swej ulubionej gry w karty: "21" (u nas ją nazywają "oczkiem"). "Grałem w 21 - mówił - dostałem 20 i uważałem, że należy zatrzymać się." Przyszłość wykazała jednak, że tę partię "oczka" Napoleon rozegrał błędnie. Odbiło się to fatalnie na dalszych losach, nie tylko Polski, ale i Wielkiego Cesarstwa. W związku z Tylżą mówi się u nas często: Napoleon oszukał Polaków. Należałoby dodać, że - przeoczywszy jedyną sposobność do odbudowy w środku Europy silnego państwa polskiego - oszukał także Francuzów, a przede wszystkim - samego siebie. Na zakończenie przydługiej dygresji tylżyckiej: kapitalna historia, zaczerpnięta z pamiętników Leona Dembowskiego. Dembowski przyjaźnił się z niektórymi członkami Komisji Rządzącej, a także z przedstawicielem Komisji przy Głównej Kwaterze cesarskiej, Aleksandrem Batowskim. Dzięki temu znał wiele tajemnic, niedostępnych dla innych kronikarzy. Jego zapis odnosi się do okresu, bezpośrednio poprzedzającego wszczęcie rokowań pokojowych. "Nasz reprezentant p. Aleksander Batowski - słowa są Dembowskiego - skoro tylko ks. Talleyrand opuścił Warszawę, doradzał Komisyi Rządzącej, a nawet naglił ją, żeby francuskiemu dyplomacie ofiarowała upominek od 7 do 10 milionów wynoszący, zapewniając, że podarek ten będzie mile przyjęty i jak najlepsze z niego wypłyną skutki. Czy do propozycyi podobnej miał upoważnienie, nigdy to na jaw nie wyszło, zdaje się jednak, że bez ośmielających go do tego insynuacyi nigdy by rzeczy podobnej nie proponował. Komisya Rządząca atoli, złożona z ludzi prawych, nieugiętych i możności przekupstwa nie pojmujących, żądanie to puściła mimo uszu. Zresztą skarb zostawał w niedostatku i zebranie sumy takiej było prawie niemożliwe. Później, kiedy stosunki moje ze Stanisławem POtockim (członkiem Komisji Rządzącej - M.B.) bliskimi się stały, po kilkakroć słyszałem od niego opowiadaną tę okoliczność, a utyskując, że nie posłuchano rady Batowskiego, zwykle tak kończył: "Tak, tak panie" było to jego przysłowie: "mielibyśmy i Prusy Królewskie i Warmiję, panie, i Gdańsk i Białystok i Śląsk, panie, a później i obie Galicye. A z takim krajem, panie, mając, panie, 200 000 wojska i fortece, bylibyśmy, panie, przez całą Europę poważani"." Obawiam się, czy Stanisław Kostka Potocki nie przeceniał w tym wypadku możliwości politycznych Talleyranda. Możliwości nieograniczone miał książę Beneventu tylko w braniu łapówek. Za odpowiednio wysokie sumy gotów był kupczyć wszystkim, nawet własnym cesarzem. Nie bez powodu zasłużył sobie u Napoleona na epitet: "gnój w jedwabnych pończochach". * * * W czasie gdy ogromną większość Polaków dręczył potylżycki kociokwik, francusko_polski generał dywizji Józef Zajączek herbu Świnka upajał się swoim przerastającym wszelkie oczekiwanie sukcesem życiowym. W Tylży rozwiązywano nie tylko ważne problemy polityczne. Napoleon znalazł także czas na zadośćuczynienie, pilnie przestrzeganemu w armii francuskiej, zwyczajowi materialnego nagradzania szczególnie zasłużonych uczestników wojny. Dwa wydane w Tylży dekrety cesarskie przyznały 27 marszałkom i generałom francuskim oraz 3 generałom polskim donacje w dobrach narodowych Księstwa Warszawskiego. Głównymi donatariuszami polskimi byli generałowie: Dąbrowski i Zajączek. Każdy z nich miał otrzymać dobra wartości miliona franków o dochodzie rocznym 50 000 franków. Trzecim donatariuszem polskim był książę józef POniatowski. Ale w jego wypadku była to raczej restytucja niż donacja, gdyż przywracano mu jedynie część starostwa wielońskiego (po lewej stronie Niemna), które przed rozbiorem w całości należało do niego, a późNiej zostało mu odebrane przez Prusaków (pomimo jego orderów Czarnego i Czerwonego Orła). Dochód z trzeciej donacji był o połowę mniejszy niż w wypadku Dąbrowskiego i Zajączka, co rzeczonym generałom - jak sądzę - sprawiło dodatkową przyjemność. Na pokrycie donacji cesarz zażądał od Komisji Rządzącej dostarczenia sobie zestawu dóbr narodowych wartości 33 milionów złp., co też wkrótce nastąpiło. Natomiast donacje Dąbrowskiego i Zajączka musiały czekać aż dwa miesiące na oficjalne zatwierdzenie ze strony polskiej. Na sesji Komisji Rządzącej w dniu 21 sierpnia 1807 roku wniesiono do protokołu następującą uchwałę: "Komisja pragnąc zadość uczynić dekretowi Najjaśniejszego Cesarza, a nadającemu Zajączkowi i Dąbrowskiemu dobra narodowe 50 tysięcy franków czystego dochodu przynosić mające, przznacza dla Zajączka włości do departamentu kaliskiego należące, dla Dąbrowskiego z Szrody i Pyzdrów". To, że ostatecznie Zajączkowi przypadły dobra Opatówek, nie było z pewnością wynikiem przypadku. Zajączek znał te dobra z wizyt u pułkownika Kaspra Miaskowskiego, był wprowadzony we wszystkie ich problemy, marzył może o ich posiadaniu. NIc więc dziwnego, że kiedy zdarzyła się ta jedyna w życiu okazja, dokładał wszelkich starań, aby jako donację napoleońską przydzielono mu te właśnie dobra, a nie inne. Namiętne - i z pewnością nie najbardziej taktowne - zabiegi Zajączka o Opatówek doprowadziły do tak ostrych zadrażnień z władzami Księstwa Warszawskiego, że KOmisja Rządząca była już zdecydowana w ogóle nie przyznawać mu donacji w dobrach ziemskich, a spłacić go gotówką. Zaniechano tego zamiaru wtedy dopiero, kiedy za Zajączkiem ujęli się jego francuscy protektorzy: marszałek Davout i rezydent cesarski w Warszawie Vincent. Dostał więc w końcu generał Arbuz ten swój wymarzony Opatówek. Drugi donatariusz polski, generał Dąbrowski, nie był tak szybki i energiczny w egzekwowaniu od władz swojej donacji. W związku z tym - zabawny przekaz pamiętnikarski Prota Lelewela: "KIedy jeden z towarzyszy broni doradzał, aby się o siebie upomniał, Dąbrowski odrzekł: "Ja mam mojego mazurka"". Jeżeli ta dumna odpowiedź wodza Legionów dotarła do Zajączka (a dotarła z pewnością) - musiała go porządnie zaboleć. On swego mazurka dorobić się nie potrafił. Ale ogólnej radości mu to nie popsuło. Opatówek wart był każdego zachodu. Okazała rezydencja arcybiskupia, a do tego: sześćdziesiąt kilka wsi, zagospodarowane folwarki, lasy, sady, młyny, gorzelnie. Opłaciły się sowicie Zajączkowi lata ślepego posłuszeństwa Bonapartemu. Ze szlachcica bez ziemi, z generała, z trudem ze swej pensji opędzającego powszechne wydatki, molestowanego przez wierzycieli, zmieniał się w pana całą gębą, w dziedzica obszernych włości, niemal w partnera dla swych dawnych arystokratycznych protektorów: Zamoyskich, Sapiehów, Branickich. Trudno się dziwić, że w tych dniach swego bajecznego przeobrażenia Zajączek nie brał sobie zbytnio do serca politycznych rozczarowań rodaków. Zwłaszcza że od chwili mianowania POniatowskiego dyrektorem wojny był znowu śmiertelnie obrażony na ojczyznę. MOżna by mniemać, że społeczno_materialny awans na tyle zaspokoił namiętne ambicje generała Arbuza, że zaprzestał swych intryg i rozgrywek personalno_politycznych. Nic podobnego: jesień roku 1807 - a więc czas, kiedy się urządzał w Opatówku i kosztował pierwszych słodyczy wielkopańskiego bytowania - była okresem jego najwścieklejszych zatargów z władzami Księstwa Warszawskiego, a zwłaszcza ze, świeżo przekształconym z dyrektora w ministra wojny, księciem Józefem Poniatowskim. Tym razem chodziło Zajączkowi przede wszystkim o utrzymanie swej pozycji generała francuskiego, o zachowanie prawa do noszenia francuskiego munduru i francuskiej kokardy. Jakie były motywy tego dziwnego stanowiska, niezrozumiałego nie tylko dla Niemcewicza, który miał odwagę wprost o to Zajączka pytać, * ale również dla szerokich kół wojskowych i całego warszawskiego "towarzystwa"? Kajetan Koźmian mylnie chyba podaje, że cytowana przez niego (a przypomniana przeze mnie) rozmowa na temat Zajączka z Niemcewiczem odbyła się "w czasie wojny Napoleona z Prusami" - czyli jesienią roku 1806; Niemcewicz nie miał wtedy w ogóle możliwości spotykania się z Zajączkiem. Wszystko przemawia za tym, że rozmowa odbyła się jesienią roku 1807 - w okresie największego zaognienia konfliktu. Przypuszczam, że kondotierska postawa Zajączka wynikała z dwóch przyczyn. Po pierwsze: pozostawanie w służbie francuskiej uniezależniało go od polskiego ministra wojny. Do tego motywu przyznawał się bez żadnych osłonek w liście do marszałka Davouta: "Wolałbym wziąć uwolnienie - pisał - aniżeli otrzymywać rozkazy od księcia Poniatowskiego". Druga przyczyna (przypuszczam), była - moim zdaniem - bardziej zasadnicza i bardziej skomplikowana. Sądzę, że wbrew pozorom Zajączek był pod bardzo silnym wrażeniem trudnego przebiegu "wojny polskiej" i późniejszej ustępliwości Napoleona w rokowaniach francusko_rosyjskich. W rezultacie znowu mogła w nim ożyć, zakorzeniona przez Branickiego, przepowiednia, że "wszyscy będziemy MOskalami" (wszak powtórzył ją Niemcewiczowi). Naściślej ze wszystkich polskich oficerów związany z Główną Kwaterą francuską, miał szeroki wgląd w jej nastroje i lepiej od innych rozumiał, na jak kruchych podstawach oparty jest byt Księstwa Warszawskiego. NIe chciał więc wiązać się z "sezonowym" państewkiem polskim, lecz trzymał się kurczowo "narodu potężniejszego". Ale w miarę gruntowania się napoleońskiej Polski walka Zajączka o uniezależnienie się od Poniatowskiego stawała się coraz trudniejsza. Konstytucja Księstwa Warszawskiego stanowiła, że wszyscy Polacy ze służby francuskiej mają być uznani za obywateli polskich. Poza tym władze warszawskie, pilnie przestrzegające pozorów pełnej suwerenności, nie mogły tolerować stanu rzeczy, w którym dowódca jednej trzeciej części całego wojska polskiego upierał się, że jest generałem francuskim. Sytuacja jeszcze się zaostrzyła i skomplikowała się, gdy Napoleon postanowił zlikwidować dualizm w dowodzeniu wojskami Księstwa Warszawskiego, przez mianowanie polskiego wodza naczelnego. Dla Zajączka - a także dla Dąbrowskiego - stało się to ostatnią okazją do wyzwolenia spod władzy znienawidzonego ministra wojny. Trzej skłóceni dywizjonerzy - posługując sią propagandą, protekcją i podchodami - stoczyli zajadły bój o naczelne dowództwo. Zwyciężył Poniatowski, który swymi czynnościami ministerialnymi zdołał już sobie zdobyć zaufanie francuskiej Głównej Kwatery. O ówczesnych stosunkach na szczytach hierarchii odrodzonego wojska polskiego najlepiej świadczy przejmujące wyznanie, jakie uczynił książę Józef swemu adiutantowi płk. Józefowi Szumlańskiemu 5 października 1807 roku, bezpośrednio po wyjściu z gabinetu marszałka Davouta, od którego odebrał był patent na naczelnego wodza: "Bóg widzi, jak nie dla chęci dowodzenia cieszę się z tego, gdyż wiem dobrze, jak wielka czeka mnie odpowiedzialność. Pewny wszakże jestem, że gdyby Zajączek lub Dąbrowski otrzymali naczelne dowództwo, to tak by mnie szykanowali, tak by dokuczali, ażby mnie zagryźli. Ode mnie żaden z nich nie dozna umyślnej przykrości." Ostateczna porażka w konflikcie z Poniatowskim oraz oficjalne przejęcie władzy w Warszawie przez króla saskiego Fryderyka Augusta, mianowanego przez Napoleona Księciem Warszawskim - sprawiły, że Zajączek poczuł się przyparty do muru. Coraz natarczywiej domagano się od niego złożenia przysięgi na wierność nowym władzom polskim, francuscy protektorzy przestali go osłaniać. W raporcie do Napoleona z 25 listopada 1807 roku wyraźnie zniecierpliwiony marszałek Davout bez sentymentów przedstawiał sytuację dawnego kolegi z Egiptu: "Gen. Zajączek odmawia do tej pory złożenia przysięgi królowi saskiemu, nie jako właściciel ziemski, lecz jako generał dywizji, a nie będąc już w liczbie generałów francuskich podaje się do uwolnienia, motywując, że nie chce mieć innego władcy jak Waszą Cesarską Mość. Dałem mu rozkaz przybycia do Warszawy, aby zakończyć te trudności ze złożeniem przysięgi królowi lub podanie się do dymisji." Postawiony wobec alternatywy: przysięga albo wyjście z wojska, generał Arbuz ugiął jednak swój twardy kark i zaciskając zęby ze złości, pozwolił się wtłoczyć w polskość. W początkach grudnia 1807 roku złożył wymaganą przysięgę na wierność księciu warszawskiemu. W ten sposób zakończył się pierwszy etap jego kariery politycznej. Zadziorny generał nie sprawdził się ani jako gracz polityczny, ani jako konsultant Napoleona w sprawach polskich. Że tak było, jasno wynika z listów cesarskich pisanych do marszałka Davouta na przełomie lat 1807_#1808. "...masz się mieszać jak najmniej w sprawy wojska polskiego - rozprawiał się Napoleon z przekazywanymi mu przez Davouta donosami na ks. Józefa i innych członków władz warszawskich. W Polsce pełno intrygantów, ale są oni tam bez żadnego znaczenia (...) Memoriał, który mi posyłasz, pochodzi niezawodnie od Zajączka albo kogoś z jego partii. To samo powtarzano mi bez ustanku za mego pobytu w Polsce; i tak samo rozumują zapaleńcy we wszystkich krajach (...) Tak się nie postępuje. Widziałem sam tych spotwarzonych Polaków wielkiego nazwiska, jak narażali się najwięcej; nie brak ich też w wojsku polskim (...) Okoliczności były ciężkie. Nie mogę skarżyć się na Komisję Rządzącą: robiła, co mogła. Nie mogę się zgoła skarżyć na księcia Poniatowskiego, na Stanisława Potockiego; robili, co mogli. MOją intencją jest zatem, abyś nie dawał ucha tym insynuacjom stronniczym (...) Polacy są żywi, czynni. Wielkie miasta w ogólności mają taki charakter. Warszawa bardziej niż inne. Jest podobna do powierzchni morza, która przez dwa dni z rzędu nie może pozostać bez zmiany. Ale Polacy są w gruncie rzeczy przywiązani do Francji. Staraj się żyć jak najlepiej z rządem i władzami. Bierzesz sprawy zanadto gorąco. NIe ulega wątpliwości, że w stanie, w jakim znajduje się Polska, muszą zachodzić tarcia, intrygi, niedopatrzenia. W położeniu, jakie zajmujesz, winieneś nade wszystko zachować cierpliwość i krew zimną." Przy takim nastawieniu najwyższego protektora, generał Arbuz nie miał już żadnych szans w warszawskich grach politycznych; powrócił więc w kaliskie zacisze, do swej Drugiej Legii i do swych rozległych dóbr ziemskich, w których gospodarowała ściągnięta z Paryża madame Alexandrine. .nv Rozkosz ślepego posłuszeństwa (c.d.) V Rok 1808. Dobry spokojny rok. Chyba najlepszy, najspokojniejszy rok w całej wichrowatej karierze generała Arbuza. Czas spoczywania na zasłużonych laurach. Czas odcinania kuponów za trudy, upokorzenia i niepokoje lat poprzednich. Wszystko teraz funkcjonuje jak w dobrze nakręconym zegarku. Do południa - zajęcia służbowe w Kaliszu, w głównej kwaterze Drugiej Legii. Sprawy administracyjne i zaopatrzeniowe. POdpisywanie wniosków na awanse i odznaczenia, szkolenie rekrutów i musztrowanie lekkiej kawalerii. To zawsze dobrze mu wychodziło, w tych rzeczach był niezawodny. MIał zresztą znakomitego pomocnika w osobie szefa sztabu dywizji, pułkownika Franciszia Ksawerego Kosseckiego, na którym mógł w pełni i we wszystkim polegać. Przyhołubił go sobie i podchował jeszcze nad Omulwią w Korpusie Obserwacyjnym i nie puści od siebie do końca swych dni, wynosząc wraz z sobą na coraz wyższe szczeble kariery wojskowo_urzędniczej. Po zajęciach służbowych powrót na obiad do odległego o dziewięć kilometrów Opatówka. Niekiedy przebywał te dziewięć kilometrów konno, w gwarnej asyście najbliższych współpracowników i sztabowej młodzieży. Najczęściej jednak - powozem, ciągnionym przez cztery wysłużone araby, przywiezione ongiś z Egiptu - z egzotycznie odzianym mamelukiem Ibrahimem na koźLe. Jakkolwiek generał Arbuz zmienił mundur na narodowy i złożył przysięgę na wierność księciu warszawskiemu - nadal pilnie dbał o podkreślanie swej kondotierskiej odrębności. W Opatówku, po sutym obiedzie - zajęcia gospodarskie. Prace związane z rozbudową i upiększaniem zaniedbanej rezydencji arcybiskupiej. Narady obojga małżonków z architektami, budowniczymi, rzeźbiarzami, malarzami, ogrodnikami, tapicerami. Odbieranie mebli i obić, zamówionych w Paryżu przez madame Alexandrine. Rezultaty tych wszystkich zachodów podziwiać będzie w cztery lata później, goszczony w Opatówku, Julian Ursyn Niemcewicz: "...dawny biskupów zamek przekształcony w dom najświeższego ubrania i gustu. Wszystkie meble i ozdoby sprowadzone z Paryża. Jedwabne obicia, marmury i spiże robotą jeszcze drogość materiałów przechodzą." Musiał ten przepych niemało kosztować. Zajączek ma teraz wprawdzie duże dochody, a hipoteki dóbr są czyste, więc łatwo zaciągać na nie długoterminowe kredyty. Że jednak wolał zawsze brać niż dawać, zabiega pilnie o to, aby w jego wydatkach na inwestycje budowlano_gospodarcze uczestniczył także skarb Księstwa Warszawskiego. Korzystając z pomocy doskonale wprowadzonego w sprawy Opatówka pułkownika Kaspra MIaskowskiego, uciążliwy donatariusz skrzętnie wylicza, ile jeszcze mu się należy od warszawskiego ministerstwa (na szczęście dla księcia Józefa nie było to ministerstwo wojny), aby dobra donacyjne, po odliczeniu kosztów konserwacji, rzeczywiście dawały przyrzeczony czysty dochód 50 000 franków. Dopomina się zwłaszcza o sąsiadujące z Opatówkiem lasy. Czyni to we właściwy sobie gwałtowny sposób: ciska gromy na ministerialnych gryzipiórków, po starej znajomości korzysta z poparcia marszałka Davouta i kolejnych rezydentów francuskich w Warszawie, niekiedy potrafi odwoływać się nawet do Paryża. Drobne kłopoty z warszawskim ministerstwem nie umniejszają w niczym wdzięczności Zajączka dla najwyższego protektora. Na frontonie pałacu w Opatówku sławi wspaniałomyślność cesarza łaciński napis: "Magni Napoleonis donum" (Dar Wielkiego Napoleona). Nie zapominając o uczczeniu darczyńcy, obdarowany pamięta także o tym, żeby na otrzymanych dobrach odcisnąć trwały ślad swojej obecności. Jedna z wsi zostaje przemianowana na Zajączki, trzy inne otrzymują nazwy upamiętniające chwałę wojenną generała: Racławice, Fayoum, Aleksandria. W Opatówku - jakkolwiek generałostwo na czas trwania przebudowy pałacu rozlokowali się prowizorycznie w niewielkim dworku neogotyckim - kwitnie życie towarzyskie. Uczestniczą w nim zapraszani na obiady sztabowcy z Kalisza i co godniejsi ziemianie okoliczni (nie brak wśród nich późniejszych zażartych antagonistów generała: braci Wincentego i Bonawentury Niemojowskich). Jest także sporo młodych oficerów, gdyż niezmiennie młodzieńcza generałowa lubi odbierać hołdy od młodzieży. Kuchnia w OPatówku jest czysto polska. GEnerał przepada za takimi potrawami jak: zrazy z kaszą, bigos hultajski czy inne równie treściwe przysmaki polskiej kuchni szlacheckiej. W tej dziedzinie nie zagraża mu wynarodowienie. Jedyna koncesja na rzecz francuskiej pani domu to, sprowadzony z jej ojczyzny, czerwony burgund - taki sam, jaki pito na okręcie admiralskim "Orient" w drodze do Egiptu. Poza proszonymi obiadami - polowania, pikniki, wesołe kawalkady i wszelkie inne rozkosze ziemiańskiego życia. Równomierny rytm spokojnego roku 1808 raz tylko zakłóciła na krótko godna odnotowania przygoda polityczna. Ale nie miała ona nic wspólnego z gorącymi awanturami lat 1806_#1807. Nawiązywała raczej do wzniosłych dni insurekcji kościuszkowskiej. Był tą przygodą przyjazd do Księstwa Warszawskiego księdza eks_podkanclerzego Hugona Kołłątaja i jego parotygodniowy pobyt w Opatówku. Podjęta w grudniu 1806 roku pierwsza próba sprowadzenia Kołłątaja do Warszawy i osadzenia go we władzach odradzającej się Polski nie powiodła się, mimo że generał Zajączek, niezwłocznie po otrzymaniu zezwolenia Napoleona, wysłał był po przyjaciela na Wołyń swego brata Ignacego, zaopatrzywszy go w sumę 50 guldenów na opłacenie kosztów podróży. Pechowy Ignacy dotarł wprawdzie do wołyńskich Tetylkowic - majątku dzierżawionego przez Kołłątaja, ale repatriacja eks_podkanclerzego okazała się niemożliwa; najpierw z powodu choroby, później, w wyniku ingerencji policji rosyjskiej, która zaniepokojona "przygotowaniami do ucieczki niebezpiecznego jakobina polskiego" - na wszelki wypadek wywiozła go do Moskwy. W rezultacie: Ignacy Zajączek powrócił z Wołynia sam, a nazwisko Kołłątaja spadło ostatecznie z warszawskiej wokandy politycznej. W Moskwie zniewolony "polski Robespierre" przebywał przez blisko półtora roku. Dopiero wiosną 1808 roku pozwolono mu powrócić do ojczyzny. Przybył do Warszawy w lipcu 1808 roku. Stołeczni czerwieńcy powitali swego naczelnego ideologa z burzliwym entuzjazmem, władze Księstwa odniosły się do niebezpiecznego przeciwnika politycznego z ostentacyjnym chłodem. Kołłątaj był zmęczony i chory. Jego wątły z natury organizm - sterany latami więzienia i trudnym bytowaniem na przymusowej emigracji - domagał się gwałtownie gruntownego remontu. Warszawscy wyznawcy postanowili wysłać go na leczenie do dolnośląskiego uzdrowiska Warmbrunn (Cieplice). Przedtem jednak pojechał na wypoczynek w dobrach cudownie wzbogaconego przyjaciela i współpracownika. NIe widzieli się z Zajączkiem od lat dwunastu, to znaczy od czasu, gdy razem pokutowali za grzechy powstańcze w austriackim więzieniu, w twierdzy Josephstadt. Kiedy więc zasiedli obok siebie w pięknym parku pałacowym Opatówka - rozkoszując się lipcowym słońcem oraz atmosferą spokoju i dostatku - z pewnością mieli sobie wiele do powiedzenia. Równie pewne jest jednak, że wszystkiego sobie nie powiedzieli. Bo w ciągu tych dwunastu lat niewidzenia się życie ich ulegało tak trudnym do wytłumaczenia zwrotom i łamańcom, jak zdarza się to tylko w życiorysach najbardziej zapalonych radykałów. Czyż mógł polski "Robespierre", Kołłątaj, odkryć przed swym najżarliwszym uczniem i wyznawcą, że w roku 1804, kiedy choroba zmusiła go do spisania ostatniej woli, odżegnywał się w tym dokumencie od dążeń rewolucyjnych roku 1794 i zapewniał o swej prawowierności religijnej? Czy odważyłby się "obrońca wiejskiego ludu", Zajączek, wyznać swemu nauczycielowi, że od chwili, gdy los uczynił go panem na sześćdziesięciu kilku wsiach, dziwnie w nim przygasł zapał do walki o uwłaszczenie chłopów? Ale i tak tematów do rozmowy im nie brakło. Czas niejednakowo obszedł sią z dwoma czołowymi czerwieńcami insurekcji kościuszkowskiej. Dla Zajączka te dwanaście lat było okresem nieustannego podciągania się wzwyż. Osiągnął wszystko, co mógł osiągnąć człowiek jego proweniencji społecznej. Dopisywała mu także nad podziw kondycja fizyczna. Pomimo dobrze już zaawansowanego szóstego krzyżyka, rozpierała go młodzieńcza energia i żądza życia. Starszy od Zajączka zalediwe o dwa lata Kołłątaj był żałosnym starcem. Dwunastoletni okres wegetacji w więzieniach i pod nadzorem policji wyposażył go w zestaw chorób, przerastający wytrzymałość jego wycieńczonego ciała. Cierpiał na: kamicę moczową, artretyzm, szczególnie bolesną podagrę, niedomagania krążenia, uporczywe migreny. Poza tym nękały go cierpienia moralne. Każdy docierający do niego głos z ojczyzny uświadamiał mu wściekłą propagandę nienawiści i pomówień, jaką roztaczali wokół jego nazwiska przeciwnicy polityczni. Oskarżano go o dwuznaczny stosunek do Targowicy, o przywłaszczenie sobie skarbowych pieniędzy, o przygotowywanie "nocy św. Bartłomieja" podczas insurekcji. "Świat mię prześladował - pisał w roku 1803 w swym przejmującym "Wyznaniu" - świat okrył prawdę potwarzą, skazał mię na cierpienia, odmówiwszy sądu." A przecież w tym strzępku fizycznym człowieka, jaki przedstawiał sobą Kołłątaj latem roku 1808, duch nie poddał się trawionej chorobami materii i nadal pozostawał mocny i jasny. Energią umysłową, ostrością widzenia i rozległością horyzontów, ledwie trzymający się na nogach, eks_podkanclerzy znacznie przewyższał tryskającego zdrowiem generała. Widoczne już w roku 1795 różnice między dwoma prominentami warszawskich czerwieńców - w roku 1808 zaznaczały się jeszcze wyraźniej. Zajączek we wszystkich poczynaniach kierował się motywami osobisto_uczuciowymi. MOżna by bez przesady rzec, że jego światopogląd polityczny wyznaczały i ograniczały dwie wielkie namiętności osobiste: z jednej strony - miłość do Napoleona, z drugiej - nienawiść do księcia Józefa. Z dawnego jakobinizmu pozostało w nim jedynie poczucie jakichś bliżej nieokreślonych krzywd oraz serdeczna niechęć do tych wszystkich rodaków (z wyjątkiem dawnych swoich protektorów), którym dzięKi przywilejom związanym z wysokim urodzeniem żyło się łatwiej i lepiej niż jemu. W roku 1807 Kołłątaj, tak samo jak Zajączek, był żarliwym zwolennikiem Napoleona. Ale właśnie w stosunku ich obu do Napoleona najbardziej się uwydatniała odmienność dążeń i charakterów. Zajączek wielbił Napoleona jako nieomylnego rozkazodawcę i potężnego opiekuna, który potrafił mu wynagrodzić wszystkie krzywdy i upokorzenia doznane od niewdzięcznej ojczyzny. Kołłątaj natomiast widział w "Bohaterze dwóch wieków" jedyną siłę, zdolną dźwignąć Polskę z rozbiorowego upadku i wprowadzić ją na nowe tory dziejowej pomyślności. Według wszelkiego prawdopodobieństwa to w Opatówku właśnie, latem 1808 roku, eks_podkanclerzy nadawał ostatni szlif swej programowej pracy o Księstwie Warszawskim, którą jesienią tegoż roku wydrukowano w Warszawie pod godłem "Nil desperandum". W swoich "Uwagach nad teraźniejszym położeniem tej części ziemi polskiej, którą od traktatu tylżyckiego zwać poczęto Xięstwem Warszawskim" Kołłątaj uzasadniał aktualną, narodową rację stanu w przymierzu z Francją, ukazując ją w perspektywie federacji ogólnoeuropejskiej i podziału kontynentu na dwa imperia: zachodnie - napoleońskie i wschodnie - rosyjskie. Polskę widział w tym układzie jako najdalej wysunięty na wschód bastion federacji zachodniej. Oczekiwał od Napoleona odbudowy suwerennej Rzeczypospolitej w granicach przedrozbiorowych: jagiellońskich na wschodzie, piastowskich na zachodzie, z uwzględnieniem Śląska po Odrę (Śląsk znał dobrze ze swych wielokrotnych pobytów w tamtejszych uzdrowiskach). Wierząc niezachwianie, że Napoleon we własnym interesie urzeczywistni tę jego optymistyczną wizję, Kołłątaj - wbrew opinii większości polskich patriotów - od pierwszej chwili odniósł się entuzjastycznie do powstania Księstwa Warszawskiego, widząc w nim zalążek przyszłej, potężnej, suwerennej Rzeczypospolitej. "Cóżkolwiek bądź - pisał w swych "Uwagach..." - Księstwo Warszawskie tak jak jest (...) ostać się nie może. Jego więc przeznaczeniem być musi albo przyłączenie do jakiego innego mocarstwa, albo wskrzeszenie na nowo Polski i przywrócenie jej do dawnego politycznego bytu (...) tak tym bardziej powinniśmy powierzyć nasze losy Wielkiemu Napoleonowi, który dał już dość jasno poznać, że Polska do wielkich jego układów zaczęła należeć. To nieograniczone zaufanie powinno być pierwszą cechą, po której poznać teraz można dobrze myślącego Polaka (...) NIe mieliśmy ziemi, którą by nam wolno było nazwać naszą; dziś mamy ją z rąk Wielkiego Napoleona (...) mądrość jego (...) przy zręcznych sposobnościach, skutecznie losom naszym zaradzi." Po parotygodniowym, twórczym wypoczynku w Opatówku ksiądz eks_podkanclerzy pojechał leczyć się w dolnośląskich Cieplicach, a Zajączek powrócił do zwykłego toku swych zajęć dowódcy dywizji i właściciela dóbr. Dwaj insurekcyjni czerwieńcy spotkają się ponownie w roku następnym, aby w obliczu kolejnych wydarzeń wojennych raz jeszcze podjąć próbę wywarcia bezpośredniego wpływu na kształtowanie losów Polski. Vi Wiosną 1809 roku - po kilkunastu miesiącach pokojowego budowania zrębów odrodzonej państwowości - napoleońską Polskę znowu ogarnęła wojna. 14 kwietnia w granice Księstwa Warszawskiego wtargnął 30_tysięczny korpus austriacki pod dowództwem arcyksięcia Ferdynanda d.Este. Stało się to, czego Napoleon obawiał się już w roku 1807. Nie dobita Austria dźwignęła się z kolan i - ożywiona pragnieniem odwetu za Ulm i Austerlitz - zaatakowała na różnych frontach swego niedawnego pogromcę. Wybuch drugiej wojny austriackiej nie był zaskoczeniem ani dla francuskiej Kwatery Głównej, ani dla polskiego dowództwa. Przygotowywano się na tę ewentualność już od dłuższego czasu. NIe przewidziano tylko tego, że jednym z pierwszych terenów operacji wojennych stanie się Księstwo Warszawskie. Sztab Generalny francuski nadmiernie zaufał postanowieniom, zawartego w Tylży i umocnionego później konwencją erfurcką, sojuszu francusko_rosyjskiego, który wprost zobowiązywał Rosję do uderzenia na Austrię w razie wybuchu przewidywanej wojny. W tej sytuacji 70_tysięczny korpus rosyjski księcia Golicyna, stojący u wschodnich granic Księstwa Warszawskiego, zdawał się zabezpieczać je całkowicie przed możliwością inwazji austriackiej. Ale Austria również znała treść sojuszu francusko_rosyjskiego i przed rozpoczęciem działań wojennych uczyniła wszystko, aby interwencji rosyjskiej zapobiec. Specjalny wysłannik cesarza austriackiego Franciszka, książę Karol Filip von Schwarzenberg, tak długo i przekonująco tłumaczył cesarzowi rosyjskiemu Aleksandrowi, jak wielkim zagrożeniem dla zaboru rosyjskiego jest istnienie napoleońskiej Polski, że w końcu uzyskał od niego jak najbardziej tajne zapewnienie, że Rosja w obronie Księstwa Warszawskiego interweniować nie będzie zbrojnie. Warto dodać, że ów książę Schwarzenberg, gotujący zgubę napoleońskiej POlsce i jej naczelnemu wodzowi, był najserdeczniejszym przyjacielem księcia Józefa Poniatowskiego w jego latach wiedeńskich. Ale w polityce sentymenty się nie liczą. "Napaść austriacka na Księstwo Warszawskie miała sobie tym sposobem zapewnioną z góry bezkarność ze strony armii rosyjskiej - reasumuje ówczesną sytuację Szymon Askenazy. - Co więcej, taka napaść, niwecząca ten niemiły twór tylżycki, od początku swego istnienia kłujący w oczy przymusowego tylżyckiego kontrahenta, odpowiadała pod niejednym względem istotnym widokom polityki rosyjskiej. Skądinąd (...) w gabinecie wiedeńskim ułożony już był z góry w największej tajemnicy zamiar opanowania Księstwa Warszawskiego przez wojska austriackie, lecz jedynie w celu wydania go w ręce Prusaków, ażeby tym sposobem, za cenę Warszawy, zapewnić sobie przystąpienie Prus i uderzenie ich na tyły napoleońskiej linii operacyjnej. Śród podobnych okoliczności, o jakich ani w Paryżu, ani w Warszawie nie miano zrazu żadnego pojęcia, atak na pozór niedorzeczny, nieprawdopodobny stawał się w rzeczywistości logicznym, koniecznym." Położenie księcia Józefa w momencie napadu austriackiego było nad wyraz trudne i przykre. Kiedy w październiku 1807 roku - po odebraniu z rąk marszałka Davouta naczelnego dowództwa nad armią Księstwa Warszawskiego - mówił swemu adiutantowi, jak wielką obarcza się odpowiedzialnością, nie przewidywał, że w osiemnaście miesięcy później brzemię naczelnego dowództwa okaże się aż tak ciężkie. "...wiosną 1809 r. - świadczy o księciu Józefie jego znakomity biograf Askenazy - bez żadnego przygotowania, bez żadnej prawie możliwości skutecznej obrony, znalazł się naprzeciw nieoczekiwanego, forsownego ataku Austriaków, już zalewających połowę kraju, już podstępujących pod samą stolicę. Świeża, ledwo zorganizowana armia polska, osłabiona przez zaciągi do armii francuskiej (najlepsze pułki z dywizji Zajączka i Dąbrowskiego znajdowały się w Hiszpanii i w Niemczech - M.B.), skurczona wraz z garścią zatrzymanych Sasów do liczby czynnej zaledwie 14 tysięcy ludzi (...) zatem przeszło dwakroć słabsza od nieprzyjaciela, nie mogła obronić ani Księstwa, ani Warszawy. Na kogo zwalić winę? Oczywiście na wodza. Przypomniano sobie, że on był wszak oficer austriacki, syn feldcechmistrza (generała broni - M.B.) austriackiego, syn Austriaczki, sam Austriak. Głucha nieufność ogarniała stolicę, przenikała do armii, zatrutym oddechem otaczała każdy krok, każdy rozkaz ks. Józefa. On odpowiedział na to wszystko, wydając Austriakom, swoim dawnym towarzyszom broni bitwę pod Raszynem 19 kwietnia 1809 roku." W historii polskich wojen niewiele jest wyczynów zbrojnych tak obrosłych bohaterską legendą, tak mocno ugruntowanych w wyobraźni historycznej Polaków, jak bitwa raszyńska. A przecież początkowo nic nie zapowiadało, że to starcie zbrojne z Austriakami na przedpolu Warszawy osiągnie tak wysoką rangę w historii. Bitwa była krwawa, chaotyczna, naraziła młodą armię polską na wielkie straty i w rezultacie pozostała nierozstrzygnięta. Ważność Raszyna uwidoczniła się dopiero na tle późniejszych wydarzeń i w ogólnej perspektywie historycznej. Pierwsza bitwa w kampanii austriacko_polskiej roku 1809 była równocześnie pierwszym po rozbiorach, całkowicie samodzielnym polskim czynem zbrojnym, który zdołał osłabić i powstrzymać impet dwukrotnie silniejszych wojsk zaborczego mocarstwa. BYła też zasadniczym przełomem w biografii polskiego bohatera narodowego: Księcia Józefa POniatowskiego. Od niej właśnie, niepopularny w szerokich kręgach wojska i społeczeństwa, "Austriak" począł się zmieniać w "kochanego wodza Polaków". Prof. Jerzy Skowronek, autor niedawno wydanej pracy biograficznej o POniatowskim, tak oto opisuje historyczną bitwę: "Walka rozpoczęła się 19 kwietnia o godz. 10 rano atakiem przedniej straży gen. Mohra na oddziały gen. Sokolnickiego pod Falentami. Pod naciskiem kilkakrotnie silniejszego przeciwnika Polacy zaczęli ustępować, dostając sIą na wąskiej grobli pod morderczy ogień artylerii bijącej z odległości około 50 kroków. Utracili tu część artylerii, ranni zostali Fiszer (szef sztabu - M.B.) i dowódca pułku, popularny legionista i poeta Cyprian Godebski, oddział zaczynał się rozprzęgać." W tym najbardziej krytycznym momencie włącza się bezpośrednio do akcji wódz naczelny. Czyni to w sposób, którego nie pochwalają u naczelnych wodzów teoretycy wojskowości, ale który zapewnia miejsce w romantycznej legendzie. "Poniatowski, który na wzgórku koło kościoła raszyńskiego przyjmował organizatorów powstań departamentowych, słysząc zaciekły ogień, ruszył konno ku Falentom. Zorientowawszy się, że sytuacja jest coraz krytyczniejsza, osobiście stanął na czele załamującego się batalionu, sformował go i z fajką w zębach, spokojny, jak na przeglądzie, poprowadził go do zwycięskiego kontruderzenia w walce na bagnety." I dalszy ciąg tego samego, z komentarzem psychologicznym i uzupełnieniem Askenazego: "Silne musiały nim (Poniatowskim) miotać uczucia, kiedy w lasku Falenckim pod Raszynem, około trzeciej po południu, z lulką w zębach, wziąwszy bagnet od szeregowca, prowadził osobiście w ogień pierwszy batalion pierwszego pułku piechoty Małachowskiego. W lat piętnaście po powązkowskim swoim nieszczęściu 1794 r. po raz pierwszy szedł znowuż w ogień prawie, że pod oczami patrzącej się z okopów, tej Warszawy, która wciąż jeszcze w nim widziała syna marnotrawnego, odrośl wzgardzoną POniatowskich, a której on się znowuż pokazał prawym synem kraju, prawdziwym księciem Józefem. Przez cały czas trwania zażartej bitwy, od drugiej po południu do dziewiątej wieczór, ciągle był pod strzałami. Wszyscy sztabowcy jego świty bądź zostali ranni, bądź mieli konie pod sobą ubite. To potykanie się nierówne z tak znacznie przemagającym przeciwnikiem mogłoby wydawać się nierozwagą. A było ono własną samorodną decyzją ks. Józefa, powziętą przez niego i wykonaną wbrew ostrzeżeniom odbieranym nawet z nadzorczej strony francuskiej. Lecz ta odruchowa decyzja raczej honoru niż rachuby okazała się i pod względem praktyczno_wojskowym, i moralno_politycznym nie tylko natchnieniem pięknym, lecz, co ważniejsza, zbawiennym. Wojsko polskie utrzymało się w swojej pozycji, zdobyło świadomość swojej sprawności bojowej, zagarnęło ten impet, którego pozbawiło nieprzyjaciela." I jeszcze jeden szczegół z książki Jerzego Skowronka - nie zauważony bądź pomijany przez wcześNiejszych biografów, łącznie z wielkim Szymonem Askenazym: Podczas całej operacji raszyńskiej księcia Józefa straszliwie bolały zęby. Kiedy otrzymał pierwszy meldunek o wkroczeniu Austriaków, był obolały, spuchnięty i trzęsła nim gorączka. Nękało go ropne zapalenie okostnej, nazywane wówczas fluksją. Rwący ból nie opuszczał go ani na chwilę w czasie przygotowań obronnych i później, kiedy z karabinem w ręku prowadził batalion do ataku na bagnety. Kto wie, czy owa historyczna lulka, której nie wypuszczał wtedy z ust, a którą tak bardzo chwalą sobie autorzy historycznych powieści dla młodzieży, była jedynie rekwizytem rycerskiej brawury, a nie służyła również jako środek na uśmierzenie dokuczliwego bólu? Powtarzam za biografem księcia ten ściśle prywatny i na pozór mało istotny szczegół, gdyż nie umniejsza on w niczym romantycznej legendy bohatera spod Raszyna, a bardzo tę legendę uczłowiecza. Przed wyruszeniem z Warszawy pod Raszyn książę Józef - osaczony zewsząd przez kłopoty i trudności na pozór nie do zwalczenia - wykonał gest pojednawczy wobec swoich najbardziej wpływowych przeciwników w armii. Wysłał list do Zajączka i Dąbrowskiego, wzywając ich do swej głównej kwatery "dla wspólnego o dobro Ojczyzny naradzenia się". Z powodu operacji raszyńskiej do spotkania trzech generałów doszło dopiero nocą po bitwie - najprawdopodobniej w bezpośrednim sąsiedztwie dymiącego jeszcze pobojowiska. Generał Dąbrowski przybył na naradę ożywiony patriotycznie, pełen szacunku dla Poniatowskiego za jego działania raszyńskie, skłonny do zapomnienia wszystkich dzielących ich waśni i nieporozumień. Zupełnie inne uczucia wypełniały generała Zajączka. Przejeżdżając przez ogarniętą paniką Warszawę, wchłonął był w siebie wszystkie wrogie naczelnemu wodzowi jakobińskie oskarżenia i pomówienia. Raszyński sukces księcia bynajmniej go nie cieszył. Jego chorobliwa zawiść, bardziej niż kiedykolwiek przedtem, opancerzała go przeciwko wszelkim wezwaniom do zgody. Sugestywny opis historycznego spotkania skłóconych wodzów przekazał potomnym Julian Ursyn Niemcewicz: "Przybywszy do kwatery głównej Dąbrowski, pomny na potrzebę w powszechnej obronie zgody i dobrego porozumienia się, szczerze się z nim (Poniatowskim) pojednawszy, zachęcał generała Zajączka, by dla dobra publicznego zawziętości swojej zapomniał i z księciem się pojednał. Zajączek na to wezwanie stał jak wryty, burzyły się jeszcze w jakobińskiej jego duszy zionione przed kilku godzinami szkalowania i potwarze, bladł, czerwienił się i milczał. Gdy książę z godną pięknej duszy szlachetnością sam się przybliżył do niego, mówiąc: "Książę Poniatowski pierwszy idzie do Wpana i pojednania szuka" - on szczere uściśNienie zimnem oddał objęciem." Zimnem oddał objęciem! Dobrze się to NIemcewiczowi napisało. Wyczuwa się w tym "zimnem objęciu" całą wrzącą furię Zajączka, całe piekło jego nienawiści. Jak sobie poczynał generał Arbuz bezpośrednio po tym spotkaniu wodzów, można jedynie wnosić z ogólnych przekazów historycznych. Niewątpliwie należał do bardziej czynnych aktorów owej dramatycznej nocy, która nastąpiła po powrocie do Warszawy wojsk spod Raszyna. Korpusik polski był osłabiony stratami poniesionymi w boju, a bardziej jeszcze - odejściem posiłkowych oddziałów saskich, wycofanych zaraz po bitwie rozkazem francuskiej Głównej Kwatery na Toruń i Drezno. POwracających żołnierzy ludność zasypywała niespokojnymi pytaniami o przyszłość. Krążyły paniczne pogłoski, że naczelny wódz zamierza oddać Warszawę Austriakom. "Nikt w mieście nie spał tej nocy - słowa Askenazego. - Wszyscy potracili głowy, wszyscy radzili, wszyscy ponad głową Księcia podejmowali się ratować rzecz publiczną. NIkt nie rozumiał, że on ją tego dnia uratował naprawdę. Zapaleńcy partii emigracyjnej (jakobińskiej - M.B.), Neyman, Horodyski, Szaniawski zgłaszali się ze swymi usługami do rezydenta francuskiego Serry. Ostrzegali przed podstępnymi zamysłami kapitulacyjnymi Poniatowskiego. Podejmowali się sami ocalić Warszawę. Żądali uzbrojenia ludu, natychmiastowej organizacji rewolucyjnej po cyrkułach, podniesienia haseł wielkanocnych, insurekcyjnych 1794 roku." Zajączek był niewątpliwie całym sercem po stronie dawnych przyjaciół politycznych. Podobnie jak innym czerwieńcom, eks_prezesowi Wojskowego Sądu Kryminalnego marzyło się pewnie rozdanie broni między warszawski gmin, a co za tym idzie: powtórzenie krwawych rozrachunków z wiosny insurekcyjnej - wieszanie książąt i biskupów. Ale jako doświadczony generał, musiał też wiedzieć, że jakobińska koncepcja bronienia stolicy, jakkolwiek szlachetna w założeniu, w skutkach mogła prowadzić jedynie do rzeczy okropnych: do długotrwałego oblężenia, okrutnych walk ulicznych, a w końcu do powszechnej rzezi, nie mniej krwawej i wyniszczającej niż pamiętna pacyfikacja Pragi sprzed lat piętnastu. Kiedy więc arcyksiążę Ferdynand d.Este wezwał księcia Poniatowskiego do rokowań kapitulacyjnych, generał Józef Zajączek nie odważył się wyłamać z ogólnej opinii generałów polskich, że "w istniejącej sytuacji strategicznej oddanie stolicy Austriakom jest smutną, lecz nieodzowną koniecznością". Zwłaszcza że młodziutki wódz austriacki - zaskoczony dzielnym oporem raszyńskim i przestraszony napływającymi z Warszawy wiadomościami o desperackim nastawieniu ludności - zgodził się na konwencję kapitulacyjną nad wyraz korzystną i honorową dla strony polskiej. Ale ludu warszawskiego, opuszczonego przez swych obrońców, nie mogła zadowolić najkorzystniejsza nawet konwencja kapitulacyjna. Wycofywanie wojsk odbywało się w warunkach dramatycznych. Relacjonuje Jerzy Skowronek: "Opuszczał (naczelny wódz - M.B.) stolicę (...) wśród złorzeczeń i wrzasków tłumów, zdenerwowanych perspektywą okupacji i podekscytowanych plotkami o ewidentnej zdradzie wodza. Padały okrzyki: "Zdrada!", "Na szubienicę zdrajców, co nas nieprzyjacielowi wydali!", "Stryj sprzedał Polskę Moskalom, ten ją teraz Austriakom sprzedaje!", "Precz z Poniatowskim!" Tu i ówdzie usiłowano wyrywać kamienie z bruku." Przebijając się z trudem przez rozwścieczone, niechętnie rozstępujące się tłumy, jadący obok księcia generał Arbuz nie mógł nie wspominać podobnych manifestacji ludowego gniewu po swej niesławnej ucieczce z Pragi w roku 1794. I nie byłby chyba Zajączkiem herbu Świnka, gdyby w owych tragicznych dla warszawian godzinach poraszyńskich, nie odczuwał złej radości, że tym razem gniew warszawskiego ludu kieruje się nie przeciw niemu, lecz przeciw jego najbardziej znienawidzonemu wrogowi. Wkrótce po wyjściu z Warszawy generał Arbuz naraził się patriotycznej opinii haniebnie defetystycznym wystąpieniem na kolejnej naradzie wojennej. Za ten wyskok szarpać go będą później historycy; zwłaszcza Szymon Askenazy, który jako autor "Księcia Józefa POniatowskiego" miał szczególnie wyostrzone spojrzenie na wrogów swego umiłowanego bohatera. "Wyprowadziwszy po Raszynie wojsko za Bug, Poniatowski w Modlinie odbył radę wojenną - pisze Askenazy. - Zajączek, który od pojawienia się swego w nocy po bitwie raszyńskiej okazywał mu zaciętszą niż kiedykolwiek nienawiść (...), wystąpił tutaj z opinią złowróżbną, nacechowaną pesymizmem krańcowym. RAdził on po prostu wycofać się za Sasami na Toruń, czyli dać zupełnie za wygraną." Askenazy nie wgłębia się w motywy wystąpienia Zajączka, ale dla tych, którzy znają przeszłość "Egipcjanina", motywy te są jasne. GEnerał Arbuz raz jeszdcze ujawnił się jako "wyojczyźniony" kondotier. Wojnę z Austrią oceniał nie z punktu widzenia polskiego, lecz w ogólnych planach strategicznych, jak oceniała ją główna Kwatera francuska. POnieważ po oddaniu Warszawy sytuacja na polskim odcinku wojny wydawała mu się całkowicie beznadziejna, uznał bez żadnych skrupułów, że należy śladem Sasów schronić się pod skrzydła Wielkiej Armii. Kondotierskiej propozycji Zajączka dał patriotyczny odpór jego niedawny sprzymierzeniec w walce z Poniatowskim, generał Dąbrowski. "Dąbrowski - powtarzam dalej za Askenazym - który osobistych uczuć nieprzychylnych dla Księcia zapewne nie zmienił bynyjmniej, ale od chwili, jak przybiegł pocztą pod wieczór na pole Raszyna, całą głowę swoją, całą wiedzę najlepszą i wytrawne doświadczenie oddawał zagrożonej sprawie publicznej, przenikniony pamięcią świetnych wyników własnej swojej dywersji wielkopolskiej 1794 r., oświadczył się za uderzeniem na Galicję. Zaznaczyć tu zresztą należy, że taka dywersja galicyjska leżała w naturze rzeczy, że była brana pod uwagę jeszcze przed wybuchem wojny, a mianowicie już w marcu była wskazana w dyspozycjach ogólnych nakreślonych przez Napoleona (czyżby Zajączek, najposłuszniejszy sługa swego cesarza, o tym nie wiedział? - M.B.) Ta wskazówka, tak słusznie poparta i rozwinięta przez Dąbrowskiego, nie była zatem odkryciem, nie była nowością dla POniatowskiego, którego jednak trwałą, osobistą zasługę stanowi właśnie niezwłoczne przyjęcie tego planu i energiczne jego wykonanie." KOncepcja uderzenia na, okupowaną od piętnastu lat przez Austriaków, Galicję - niezależnie od tego, kto był tej koncepcji pierwszym autorem - okazała się w skutkach zbawienna. Na oczach ciężko doświadczanych przez historię Polaków dokonywał się dziw strategiczny, rzadko spotykany w dziejach wojen; pozbawiona jakichkolwiek szans na powodzenie obrona przed przemożnym najazdem wrogów, przemieniała się w zwycięską ofensywę przeciwko najeźdźcom. "Austriacy - podaje w swej książce Jerzy Skowronek - absolutnie nie przewidując takiego rozwoju wydarzeń, pozostawili w Galicji zaledwie około 10 tys. żołnierzy, i to głównie niepełnowartościowych młodych rekrutów. W tych warunkach podjęta przez księcia Józefa ofensywa nad Sanem często zmieniała się w triumfalny pochód, a opór sił austriackich był zazwyczaj słaby. 14 maja Poniatowski wkroczył do Lublina, po kilku dniach wojska polskie wyzwoliły Sandomierz (18_#19 maja), Zamość (20 maja), a 27 maja nieliczna awangarda dotarła do Lwowa." Wypadki galicyjskie tak przestraszyły arcyksięcia Ferdynanda, że obawiając się odcięcia drogi odwrotu, zdecydował się na opuszczenie zdobytej przed pięciu tygodniami Warszawy. W nocy z 1 na 2 czerwca wojska austriackie chyłkiem - aby nie sprawiać uciechy mieszkańcom - wyniosły się z miasta. I oto jak niesprawiedliwa potrafi być historia; generał Zajączek, najbardziej zdecydowany przeciwnik ofensywy galicyjskiej, tej właśnie ofensywie zawdzięczać będzie najradośNiejszy triumf swego życia. On - którego w roku 1794 omalże nie powieszono w Warszawie za nieudolną obronę Pragi - po piętnastu latach wkroczy do uwolnionej stolicy jako pierwszy polski generał wyzwoliciel, jako entuzjastycznie witany tryumfator. Tryumf swego bohatera opisuje ze smakiem autorka książki o Zajączku, Jadwiga Nadzieja: "Rankiem (2 czerwca) ludność Warszawy wyległa na ulice, wszyscy szaleli wprost z radości, że wróg ustąpił. W samo południe wkroczyły oddziały mjr Hornowskiego z Pragi. Niebawem nadciągnął też gen. Zajączek z oddziałami pospolitego ruszenia z prawego brzegu Wisły. Ludność poznała go i wiwatowała na jego cześć. Generał wjeżdżał jak triumfator do wolnego miasta. NIewiele miał takich bezchmurnych i pięknych dni w swoim długim życiu, ale teraz dane mu było przeżyć wielką radość tryumfu, któremu towarzyszyły nie kończące się okrzyki na jego cześć. Przed wieczorem weszły do Warszawy dalsze oddziały z komendy Zajączka. O zmierzchu całe miasto wspaniale było oświecone, a muzyka późno w nocy chodziła po ulicach, wygrywając pieśni patriotyczne." Od siebie dodam, że szczególnym powodzeniem cieszył się stworzony "ad hoc" czterowiersz satyryczny, wyśmiewający Austriaków: Książę Ferdynandzie,@ cóż to ci się stało,@ żeś uciekł z Warszawy@ w samo Boże Ciało.@ "Wojsko rozłożyło się obozem w Mokotowie - kończy swą relację biografka Zajączka. - Żołnierze, choć znużeni, byli w dobrym nastroju, a i gen. Zajączek zupełnie jakby się odmienił, tryskając wesołością i pogodą ducha. Do niedawna jeszcze niechętny czy nawet nienawistny Poniatowskiemu, teraz wypowiadał się o księciu z "największym umiarkowaniem, oddający duchowi i odwadze wojska i kraju naszego sprawiedliwość największą"." Zza słów pani Nadziei i przytoczonych przez nią słów J. U. Niemcewicza wyłania się nowy, odmieniony Zajączek, całkowicie różny od znanego dotychczas. Kto wie, może taki właśnie był w najgłębszych, najskrytszych pokładach swojej sprzecznej natury? Może jego odpychający sposób bycia, namiętna nienawiść do przeciwników osobistych i politycznych, jego demonstracyjne nieliczenie się z opinią publiczną - może to wszystko było jedynie samoobronnym pozorem, za którym krył się człowiek w gruncie rzeczy niezły, spragniony miłości i uznania ze strony bliźnich; mięknący na wosk i wyzbywający się całej złości w cieple powszechnego aplauzu? Czytając relację sumiennej biografistki, można by snadnie mniemać, że główne wady Józefa Zaajączka herbu Świnka wynikały z jego poczucia niedowartościowania, z jego "niedopieszczenia" przez nieczułych rodaków. Kto wie, może generał Arbuz byłby kimś zupełnie innym, gdyby go bardziej kochano? Ale sęk w tym, że on się kochać nie dawał. Gdzie się tylko pojawił, co tylko zrobił, zawsze zrażał do siebie ludzi. Nawet z tym tryumfalnym wkroczeniem do Warszawy nie wszystko było w porządku. Miał je podobno zastrzeżone dla siebie generał Dąbrowski, jako dowódca lewego brzegu Wisły. Ale dowodzący na prawym brzegu Zajączek, niewiele sobie robiąc z uzgodnionego uprzednio podziału kompetencji, na pierwszą wieść o wycofaniu się Austriaków, chwycił oddziały, jakie miał pod ręką i pognał z nimi do Warszawy, żeby ubiec kolegę i sprzątnąć mu sprzed nosa wieniec tryumfatora. Dąbrowski, przy całej swej wielkoduszności, nie mógł Zajączkowi darować tego podejścia i stosunki między dwoma generałami uległy na czas dłuższy zdecydowanemu zamrożeniu. Gorszące były te ciągłe "rozterki" między najwyższymi dowódcami odradzającej się Polski! W roku 1809 nie wyglądało to wcale lepiej niż w roku 1807. Armia polska toczyła zwycięską wojnę - pierwszą zwycięską wojnę polską od czasów Sobieskiego. Dokonywał się kolejny krok na drodze ku wymarzonemu "wróceniu Królestwa". Ludność miast galicyjskich kwiatami i łzami radości witała polskich generałów przynoszących jej wolność. W wystawianych w teatrach patriotycznych apoteozach występowały obok siebie w najściślejszym powiązaniu trzy nazwiska: Poniatowski, Dąbrowski i Zajączek. Ale w życiu zgody między nimi nie było. Przy każdej sposobności darli ze sobą koty: Zajączek, oględnie mówiąc, robił świństwa Dąbrowskiemu, Dąbrowski mścił się na Zajączku, obaj warcholili przeciwko Poniatowskiemu. Do jakich skutków te waśnie generalskie prowadziły, najlepiej świadczy przegrana przez Zajączka 17 czerwca bitwa pod Jedlińskiem. Zazwyczaj skłonna do usprawiedliwiania swego bohatera, Jadwiga Nadzieja w tym wypadku osądza go bezlitośnie: "Niestety, jedyna przegrana bitwa w tej kampanii była udziałem gen. Józefa Zajączka. Generał nie wykonał rozkazu Poniatowskiego i nie pomaszerował do Sandomierza. Zwiedziony pierwszą pomyślną potyczką, chciał działać na własną rękę, nie mając dokładnych wiadomości o siłach przeciwnika. Nie potrafił zorganizować sprawnej służby rozpoznawczej, a cały bój był jedynie nieudaną improwizacją pozbawioną realnych podstaw. Winę za ten brak, zarówno organizacji, jak i planu operacyjnego, bezwzględnie ponosi gen. Zajączek. Jest co najmniej rzeczą dziwną, że doświadczony i prowadzący już niejedną bitwę generał zapomniał o elementarnych podstawach walki." No cóż, takie rzeczy już się generałowi Arbuzowi zdarzały: w strategii i taktyce nigdy nie był mocny. Najgorsze jednak, że zasadniczą przyczyną jedlińskiej przegranej było nieposłuszeństwo - karygodne nieposłuszeństwo rozkazom naczelnego wodza. Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że nieposłuszeństwo nie tylko Zajączka. Niektórzy historycy wojskowości uważają, że do porażki pod Jedlińskiem w ogóle by nie doszło, gdyby skuteczniej wspomagał Zajączka Dąbrowski. Ale Generałeczek również bywał nieposłuszny. Najbardziej wiarygodny biograf Dąbrowskiego, prof. Jan Pachoński, w związku z bitwą pod Jedlińskiem bez ogródek wytryka mu niesubordynację: "otrzymał wprawdzie rozkaz ks. Józefa (z 9 Vi), by maszerował na Sandomierz, ale uchylił się od wykonania go, nie chcąc powiązań z Zajączkiem". Bitwa pod Jedlińskiem rozegrała się zaledwie w dwa tygodnie po warszawskim tryumfie Zajączka. Kto wie, czy ten wydarty Dąbrowskiemu tryumf nie zaważył w jakimś stopniu na wydarzeniach jedlińskich? W swarach generalskich nie uczestniczył czynnie jedynie Poniatowski. Jesienią 1807 roku, po objęciu naczelnego dowództwa nad armią Księstwa Warszawskiego, książę Józef wyraźnie nakreślił swój przyszły stosunek do głównych przeciwników w wojsku: generała Zajączka i generała Dąbrowskiego. "Ode mnie żaden z nich nie dozna umyślnej przykrości" - powiedział wtedy adiutantowi Józefowi Szumlańskiemu. I przyrzeczenia tego starał się później wiernie dotrzymywać. Ale w roku 1809 Dąbrowskiemu i Zajączkowi (zwłaszcza Zajączkowi) nie mogło już wystarczyć zapewnienie, że ze strony wodza naczelnego nie grożą im żadne umyślne przykrości. Znacznie dotkliwsze były dla nich przykrości, jakie Poniatowski sprawiał im nieumyślnie: swoimi zwycięstwami, powszechną adoracją ze strony wyzwalanych mieszkańców Galicji, kultem narastającym wokół swej osoby. Zajączek to znosił bardzo ciężko. Od bitwy pod Jedlińskiem znajdował się stale u boku naczelnego wodza. Uczestniczył więc siłą rzeczy we wszystkich jego tryumfalnych wjazdach do wyzwalanych miast i w nieustających, burzliwych manifestacjach na jego cześć. Żółkł z zawiści, kiedy patriotycznie balujące damy z najwyższego towarzystwa rozpływały się nad urodą "Alcybiadesa spod Blachy" i nad jego nieporównaną postawą na koniu. Krew musiała zalewać dawnego prezesa trybunału rewolucyjnego, gdy w jego obecności jakiś niezrównoważony entuzjasta wykrzyknął do bratanka "haniebnej pamięci" Stanisława Augusta: "życzymy, abyś został Królem"! Oliwy do ognia dolewali jeszcze młodzi arystokratyczni oficerowie ze sztabu księcia, przekazujący rozkazy swego zwierzchnika w nieznośnej dla demokratycznego ucha formie: "Jego książęca mość raczył rozkazać". To było więcej, niż mogła ścierpieć jakobińska i niedopieszczona dusza generała Arbuza. Tymczasem Poniatowskiemu bardzo zależało na zjednaniu sobie Zajączka. Naczeolny wódz nie mógł się uporać z ogromem obowiązków organizacyjno_administracyjnych na wyzwalanych terenach, a wiedział, jak doskonale sobie radzi z tymi sprawami jego zaprzysięgły przeciwnik. Starał się więc za wszelką cenę pozyskać go do współpracy. 1 lipca powołał generała Zajączka na stanowisko komendanta "wojsk całej Galicji zajętej przez Polaków oraz obydwóch brzegów Wisły od ujścia Sanu do Karczewa". Ale generałowi Arbuzowi mało było tego. POmny swoich sukcesów gubernatorskich w Egipcie, uzależnił przyjęcie proponowanego stanowiska od przyznania mu tytułu i uprawnień generalnego gubernatora Galicji - co przy najlepszej nawet woli księcia Józefa nie dałoby się pogodzić z prawami Księstwa Warszawskiego. W rezultacie Zajączek demonstracyjnie stanowiska nie przyjął i książę, chcąc nie chcąc, musiał je powierzyć jednemu ze swoich przyjaciół i protegowanych, generałowi brygady Kajetanowi Hebdowskiemu. Było to ze szkodą dla sprawy publicznej, gdyż Hebdowski znacznie mniej od Zajączka się na to stanowisko nadawał. Ostatecznie popsuły się stosunki między Zajączkiem a Poniatowskim w połowie lipca, po pojawieniu się w Galicji Hugona Kołłątaja. Ksiądz eks_podkanclerzy przybył do Krakowa w szczytowym punkcie wojny austriackiej. Z zachodu napływały już pierwsze wiadomości o walnym zwycięstwie Napoleona nad Austriakami, odniesionym (przy udziale polskich szwoleżerów) pod Wagram. Świeżo wyzwolony Kraków, upojony odzyskaną wolnością, tysiącami głosów sławił swego wyzwoliciela, księcia Józefa Poniatowskiego. Kołłątaja również wypełniały najszczytniejsze uczucia patriotyczne. Poza wszystkimi tryumfował jako przewidujący pisarz polityczny. W szybszym, niż przypuszczał, tempie sprawdzało się to, co przepowiadał w swoich "Uwagach..." opublikowanych przed rokiem pod godłem "Nil desperandum". Ułomne, miniaturowe Księstwo Warszawskie dzięki zwycięstwom galicyjskim zdążało do kształtu przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Pomimo steranego zdrowia, chciał w tym cudzie czynnie uczestniczyć. Udał się tedy do księcia Józefa do Krakowa, aby ofiarować mu swe służby. Ale w pałacu Pod Krzysztoforami, gdzie mieściła się główna kwatera książęca, spotkała go brutalna zniewaga; książę wódz naczelny nie przyjął go, wymawiając się przez adiutanta (dość zresztą niedbale) brakiem czasu. Był to ze strony POniatowskiego afront rozmyślny. Szlachetny z natury książę Józef z pewnością nie należał do ludzi mściwych, ale w wypadku Kołłątaja nie potrafił sobie odmówić satysfakcji odpłacenia mu się za podobną zniewagę sprzed lat piętnastu. Kiedy po wybuchu insurekcji kościuszkowskiej, sfrustrowany bratanek okrytego niesławą króla zgłosił się był do Kołłątaja, jako najlepiej sobie znanego prominenta insurekcyjnego, aby prosić go o przyjęcie do szeregów powstańczych, "polski Robespierre" również odprawił go z kwitkiem pod pozorem braku czasu. Po piętnastu latach zdarzyła się księciu okazja, aby o tym Kołłątajowi przypomnieć. NIe było to szczęśliwe posunięcie ani dla samego księcia, ani dla sprawy publicznej. Odepchnięty przez Poniatowskiego Kołłątaj przeszedł do opozycji przeciwko księciu i wkrótce stał się tej opozycji głównym ideologiem. Może się wydawać dziwne, że naczelny wódz zwycięskiej kampanii, coraz powszechniej uważany za bohatera narodowego, czczony, podziwiany i na raękach noszony w wyzwalanych przez siebie miastach galicyjskich - miał w ogóle przeciw sobie jakąś opozycję. A jednak opozycja taka istniała, i, pomimo coraz pomyślniejszego rozwoju wydarzeń wojennych, bynajmniej nie słabła. Przyczyny jej były różnorakie. Wielu oficerom armii Księstwa Warszawskiego, wychowanym w demokratycznej szkole Legionów i republikańskiej armii francuskiej, trudno się było pogodzhić ze stylem życia, panującym w głównej kwaterze naczelnego wodza. Poza nielicznymi wyjątkami, książę Józef nie najlepiej sobie dobierał najbliższych współpracowników. Swój sztab formował przeważnie z dawnych towarzyszy zabaw warszawskich, z owej osławionej "bilardowej junakierii". Młodzi, niedoświadczeni oficerkowie, wywodzący się ze sfer arystokratyczno_ziemiańskich, przenosili w warunki polowe hulaszczo_towarzyską atmosferę pałacu Pod Blachą. Plagą Głównej Kwatery było powszechne kartograjstwo. Na każdym postoju siedziba naczelnego dowództwa wyzwoleńczych wojsk przekształcała się w kasyno gry, gdzie rządził wszechwładnie faraon, podgrzewany horrendalnie wysokimi stawkami bilardowych junaków. Wprawdzie naczelny wódz korzyści materialnych z tego nie wynosił, gdyż rzadkie swe wygrane z reguły zwracał podwładnym partnerom, ale do napędzania złej krwi wystarczał sam fakt, że owe hazardowe imprezy, potępiane przez większość liniowej oficerii, odbywały się pod jego patronatem. Co gorsza książę wódz naczelny dobierał sobie nieodpowiednich ludzi nie tylko na adiutantów czy oficerów łącznikowych. Obsadzał nimi również ważne stanowiska w administracji wyzwalanego kraju. Szczególnie zaszkodziły mu w opinii Galicjan krótkotrwałe rządy Rajmunda Rembielińskiego, jako intendenta generalnego armii dla terenów Galicji. Ów Rembieliński "człowiek zdolny, lecz niewytrawny gorączka", którego "duma i samowola przechodziły wszelką miarę" wzorując się na praktykach intendentów napoleońskich - stosowanych przez nich w podbijanych krajach nieprzyjacielskich, zdawał się całkiem zapominać, że w Galicji ma do czynienia nie z wrogami, lecz z przyszłymi współobywatelami i z władzy sobie danej uczynił wkrótce "całkowicie autonomiczną, a nieznośną dla ludności galicyjskiej dyktaturę rekwizyjnoprawodawczą". Rzecz prosta, że odpowiedzialnością za drakońskie rekwizycje intendenta generalnego obciążano naczelnego wodza, który go na to stanowisko powołał. Były jeszcze inne sprawy przyczyniające się do powstawania nastrojów opozycyjnych wobec księcia Józefa. Chociażby sprawa pospolitego ruszenia. Szlachta galicyjska, podniecona zwycięstwami warszawskiej armii, chcąc się jak najszybciej w te zwycięstwa włączyć, domagała się coraz usilniej zwołania w obu Galicjach (Zachodniej i Wschodniej) pospolitego ruszenia. Książę te nalegania stanowczo odpierał. "Mamy skuteczniejszą broń niż kosy i piki - tłumaczył galicyjskim żarliwcom - bo mamy Napoleona i jego potęgę za sobą, a on nie lubi tego rodzaju powstań (...) Zbrójmy się regularnie, skwapliwie, ale bez gwałtownych wzruszeń." Nie wiadomo, co kryło się naprawdę za upartymi odmowami księcia: czy rzeczywiście zależało mu jedynie na uszanowaniu gustów Napoleona, czy w grę wchodziła jeszcze właściwa wszystkim Poniatowskim (od roku 1794) niechęć do "gwałtownych wzruszeń" narodowych. Tak czy inaczej, argumenty księcia nie spotykały się w Galicji z życzliwym przyjęciem. Najwięcej zastrzeżeń wzbudzało niezdecydowanie naczelnego wodza w ustalaniu statusu politycznego wyzwalanych ziem galicyjskich. Książę szarpał się między sprzecznymi naciskami wywieranymi na niego z różnych stron. Dla mieszkańców Galicji, a także dla żołnierzy armii warszawskiej kampania galicyjska była bezspornie wojną narodowowyzwoleńczą. Dbano pilnie o podkreślanie tego przy każdej sposobności. Zachłystywano się hasłami niepodległościowymi. Wyzwalane miejscowości stroiły się w narodowe barwy i znaki. Austriackich urzędników zastępowano polskimi. W kościołach odprawiano nabożeństwa dziękczynne za przywrócenie wolnej ojczyzny, w teatrach wystawiano patriotyczne alegorie i śpiewano patriotyczne pieśni. Wszyscy czekali niecierpliwie na oficjalne połączenie wyzwolonych ziem galicyjskich z Księstwem Warszawskim. Tymczasem Główna Kwatera francuska domagała się stanowczo, aby do zawarcia traktatu pokojowego: Obiedwie Galicje były obejmowane w posiadanie tymczasowe w imieniu Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości (Napoleona), aby wszędzie były zawieszane orły francuskie, wszystkie władze zaprzysiężone na wierność Cesarzowi Francuzów. Sądownictwo w Jego imieniu sprawowane." Chodziło o Rosję. Napoleon musiał mieć na względzie, że Rosja miała zobowiązania sojusznicze wyłącznie wobec Francji, nie miała ich natomiast wobec Polaków. Zbyt wyraźne wychylanie się kampanii galicyjskiej spod parasola francuskiego protektoratu groziło nieobliczalnymi konsekwencjami. Rosja - wzdragając się przed wkroczeniem do Galicji w wykonaniu zobowiązań sprzymierzeńczych wobec Francji - z największą ochotą zagarnęłaby ile tylko można ziem galicyjskich pod pretekstem chronienia ich - w myśl dawnych układów rozbiorowych - przed inwazją polską. Aby sprostać różnorodnym naciskom, naczelny wódz Polaków uciekać się musiał do rozwiązań kompromisowych. Takim kompromisem było powołanie w początkach czerwca we Lwowie tymczasowej władzy najwyższej dla całej GAlicji, pod długą i wywołującą wiele sprzeciwów nazwą: Rząd Wojskowy Tymczasowy Centralny pod protekcją Najjaśniejszego Cesarza i Króla Napoleona Wielkiego. Dla uwiarygodnienia narodowego charakteru Rządu Centralnego książę Józef powołał na jego prezesa przedstawiciela dwóch najpotężniejszych rodów magnackich w Galicji: młodego ordynata Stanisława Zamoyskiego, ożenionego z siostrą księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. W skład sześcioosobowego rządu galicyjskiego weszli ludzie popularni w Galicji, znani ze swych patriotycznych przekonań. Przykre dla polskich uszu w nazwie nowej władzy, jej oficjalne podporządkowanie protektoratowi francuskiemu wódz naczelny uzasadniał tym, "że użycie tego środka wstrzyma zbyt porywczą chęć komendantów rosyjskich rozrządzania się w GAllicyi". Pomimo usilnych starań księcia kompromis nie zadowolił żadnej z grup nacisku. Główna Kwatera francuska nadal wyrzucała Poniatowskiemu "nadmiernie polski" charakter kampanii galicyjskiej. Rosja protestowała przeciwko tworzeniu pod jej bokiem "francuskiej prowincji". Ożywieni aspiracjami niepodległościowymi patrioci galicyjscy za nic nie chcieli się pogodzić z oficjalnym podporządkowaniem nowej władzy obcemu protektoratowi. Śmiało natomiast można zaryzykować twierdzenie, że całkowicie zadowolony z powstania Rządu Centralnego był generał Józef Zajączek. Pokonany w warszawskich walkach politycznych, nieubłagany wróg księcia Józefa dostrzegł w nowych władzach galicyjskich wymarzoną odskocznię do kontynuowania swoich personalnych rozgrywek. Zwłaszcza że jako syn dworzanina Zamoyskich miał doskonałe dojście do prezesa Rządu Centralnego. Młody ordynat znał go od dziecka i darzył wielkim szacunkiem i podziwem jako "bohaterskiego generała" (dawał temu wyraz jeszcze w swoich uczniowskich dzienniczkach). Nic więc dziwnego, że Zajączek, a wraz z nim Kołłątaj - znaleźli się w kręgu najczynniejszych stronników Rządu Centralnego. W rezultacie ich wytężonych zabiegów, powołana przez księcia Józefa władza stała się wkrótce główną bazą poczynań opozycyjnych, kierowanych przeciwko swemu twórcy. Koroną działalności Zajączka i Kołłątaja, jako rzeczników i doradców galicyjskiego Rządu Centralnego, był, wspólnie przez nich opracowany jesienią 1809 roku, memoriał dla Napoleona o sytuacji w Galicji w czasie i po zakończeniu działań wojennych ("Notice sur l.~etat actuel de la Galicie"). Stara nienawiść Zajączka, sprzęgnięta ze świeżą obrazą Kołłątaja - sprawiły, że memoriał ten stał się jednym wielkim aktem oskarżenia przeciwko księciu Józefowi. W czasie, gdy na Zachodzie toczyły się już rokowania pokojowe, mające ostatecznie zadecydować o połączeniu wyzwolonej Galicji z Księstwem Warszawskim, w momencie szczytowej popularności armii polskiej i jej naczelnego wodza, zarówno w Polsce, jak we Francji - Zajączek i Kołłątaj zespolili wszystkie swe siły i zdolności, aby w oczach Napoleona odrzeć księcia Józefa z należnych mu zasług i przedstawić go w świetle jak najgorszym. Z zadziwiającą jak na polskich patriotów żarliwością, usiłowali udowodnić w swym memoriale, że "nie książę był autorem koncepcji ofensywy w GAlicji, ale podjęto ją w wyniku nacisku cesarza". Chwaląc męstwo żołnierza polskiego, krytykowali "brak energii i nieumiejętność w prowadzeniu kampanii przez księcia Józefa". Pomijając zasługi księcia w opanowaniu chaosu w armii po Raszynie, zarzucali mu "dezorganizowanie wojska, wolne tempo ofensywy, niedoprowadzenie pułków na czas do pełnej liczebności, nieprzygotowanie pospolitego ruszenia". Powołując się na niefortunny przykład intendenta Rembielińskiego, oburzali się na "traktowanie Galicji jako kraju podbitego". Po gruntownym zohydzeniu księcia Józefa, Zajączek i Kołłątaj przeciwstawiali mu i polecali względom Napoleona swego aktualnego protektora i sprzymierzeńca: hrabiego Stanisława Zamoyskiego, "człowieka cnotliwego, dobrego POlaka", a przy tym "bogacza, cieszącego się wielkim mirem wśród rodaków". Napastliwy ton memoriału, tak nie odpowiadający czasowi, w którym pismo powstawało, zdaje się świadczyć o tym, że jego autorzy uważali, iż jest to ostatnia okazja do "wykończenia" księcia Józefa w opinii Napoleona. Ale rachuby ich okazały się grubo spóźnione. Przekonał się o tym Zajączek, kiedy osobiście zawiózł memoriał do Paryża. Napaść na POniatowskiego przyjęto tam jak najgorzej, zwłaszcza że jej współsprawcą był Kołłątaj, przed którym rząd warszawski już od dawna ostrzegał paryskich protektorów, jako przed krwawym jakobinem. Po powrocie do kraju Zajączek listownie powiadomił przyjaciela o doznanym niepowodzeniu: "Nie pisywałem do Jwpana z Paryża, bo tam listy otwierają, bo uprzedzono Cesarza, że Jwpan Dobrodziej chcesz rząd przewrócić (...) To wszystko, com tylko mógł powiedzieć na zniszczenie tak złośliwego fałszu, nie skutkowało w uprzedzonych umysłach. Poniatowskim są pijani, wyperswadowani są, że mieć go - jest mieć całą Polskę. Uprzedzenie ich do tego punktu jest posunięte, że ostatniego króla polskiego mają za distingowanego monarchę, a nieszczęście zdarzone za jego panowania przypisują narodowi (...) W takim rzeczy położeniu jakże było pisać; list otwarty przez nich byłby stwierdził podejrzenia, że moja droga do Paryża nie miała w celu jak intrygować naprzeciw rządzących..." Tyle słychać w tym liście prawdziwej rozpaczy, takie bije z niego poczucie dogłębnej przegranej, iż można by sądzić, że po tej ostatniej, nieudanej próbie zdyskwalifikowania POniatowskiego generał Arbuz uzna się wreszcie za ostatecznie pokonanego i zaprzestanie dalszej beznadziejnej walki ze swym obsesyjnym wrogiem. Jednak tak się nie stało. Nienawiść Zajączka do Poniatowskiego wymykała się spod kontroli rozsądku. Była chyba najsilniejszą namiętnością gwałtownej, nieopanowanej natury "Egipcjanina" - silniejszą nawet od jego miłości do Napoleona. Tak przynajmniej wynika z przekazu pamiętnikarskiego saskiego ministra spraw zagranicznych Fryderyka Senftta von Pilsacha. Zaufany minister księcia warszawskiego Fryderyka Augusta utrzymuje, że w roku 1810 działał w Warszawie szeroko rozgałęziony spisek antynapoleoński, grupujący ludzi rozczarowanych polityką Napoleona wobec Polski. Spisek ów, którego Senftt mieni się cichym protektorem, miał zmierzać do "pełnego wybicia się Polski na niepodległość" przez wywołanie powstań narodowych we wszystkich trzech zaborach, a następnie "wrócenie Królestwa" w granicach przedrozbiorowych. Wśród generałów polskich, sprzyjających spiskowi, Senftt, obok generała Dąbrowskiego, wymienia także generała Zajączka. GEnerał Arbuz w spisku antynapoleońskim! To już chyba największe zaskoczenie, jakie mógł Zajączek zgotować swoim biografom. Pani Jadwiga Nadzieja nie chce się początkowo w żaden sposób z taką ewentualnością pogodzić. Ale po drobiazgowym i wszechstronnym opukaniu tematu dochodzi do wniosku, że dałoby się przecież odnaleźć przyczynę zdolną zbuntować przeciwko Napoleonowi jego ślepo oddanego pretorianina. Taką przyczyną mogła być nienawiść Zajączka do POniatowskiego. Kończąc swój sumienny wywód, biografka pisze: "Mógł wiąc Zajączek należeć do spisku, licząc w razie jego powodzenia na pzbawienie Poniatowskiego naczelnego dowództwa w armii Księstwa i zyskanie tego stanowiska dla siebie". Hołubiony przez Senftta spisek antynapoleoński nie wykroczył - jak się zdaje - poza sferę zamysłów, gdyż źródła historyczne nie odnotowały żadnych jego konkretnych poczynań. Zdaniem niektórych historyków, Senfft celowo wyolbrzymił w pamiętnikach rozmiar i znaczenie całej sprawy, aby za jej pomocą oczyścić się przed Europą Świętego Przymierza z grzechu swoich zbyt dobrych stosunków z napoleońską Francją. NIezależnie jednak od tego, czy Zajączek był w spisku antynapoleońskim, czy nie był, pewne jest, że nadal nie ustawał w dążeniu do zwalenia znad siebie nienawistnego zwierzchnictwa Poniatowskiego. Następna o tym wiadomość pochodzi z roku 1811. Na pozór był to rok zupełnej zgody między dwoma wodzami. Książę, wyjeżdżając na dłuższy czas w misji oficjalnej do Francji, wyznaczył Zajączka swoim zastępcą w naczelnym dowództwie wojsk Księstwa Warszawskiego, Zajączek - pozornie zjednany tym zaufaniem - przesyłał nieobecnemu zwierzchnikowi regularne i wyczerpujące raporty ze wszystkich swoich czynności. Ale było to przymierze powierzchowne. Zerwał je jak zwykle Zajączek. Jaką nową intrygę zmalował wtedy przeciwko księciu Józefowi, dokładnie nie wiadomo. MOgło chodzić o podsuwany w tym czasie władzom francuskim pomysł odebrania księciu naczelnego dowództwa armii polskiej i powierzenia go któremuś z generałów francuskich. W każdym razie musiało to być coś poważnego, gdyż książę zdenerwował się do tego stopnia, że postanowił za wszelką cenę pozbyć się z wojska niesfornego subalterna. Ale zaprzyjaźniony z najwyższą generalicją francuską "Egipcjanin" miał pozycję tak mocną, że narzucenie mu dymisji nie mogłoby się obyć bez wielkiego skandalu. Dlatego książę wybrał drogę bardziej dyskretną, choć dość wstydliwą dla ministra i wodza naczelnego niby to samorządnego państwa. Zwrócił się do rezydenta francuskiego w Warszawie Edwarda Bignona z prośbą, aby ten, przy użyciu swych wpływów - doprowadził do mianowania Zajączka senatorem Księstwa Warszawskiego i "w ten sposób uczynił z niego czcigodnego cywila". Nic z tego jednak nie wyszło. Po wysłuchaniu propozycji Bignona Zajączek wpadł we wściekłość i oświadczył kategorycznie, że w żadnym razie nie zgodzi się na wyjście z wojska "z pozorami łaski" (czyli na "kopa w górę" - jak powiedziano by dzisiaj). Wobec tego Bignon z pośrednictwa się wycofał i książę Józef nadal musiał dźwigać swój krzyż współpracy z Zajączukiem. Ale nadchodził czas, kładący kres rozgrywkom personalnym na szczytach polskiej hierarchii wojskowej. Zbliżała się nowa wojna. ViI W lutym 1812 roku - na cztery miesiące przed wybuchem wojny z Rosją - umarł przewodnik duchowy generała Zajączka, Hugo Kołłątaj. Ostatni rok życia ksiądz eks_podkanclerzy spędził w Warszawie, korzystając z gościny w domu swego krewnego Dionizego Kołłątaja, w Rynku Starego MIasta pod numerem 4 (obecnie - 21 A). Kiedy przyjechał do stolicy, aby towarzyszyć otwarciu sejmu Księstwa Warszawskiego, mogło się wydawać, że po wieloletnim trzymaniu go z dala od wszelkich urzędów, los wreszcie się nad nim ulitował i pozwoli mu powrócić do czynnego życia publicznego. Eks_podkanclerzy marzył wówczas o skupieniu w swych rękach kierownictwa spraw oświatowych w Księstwie, jako że w tej dziedzinie uważał się - nie bez podstaw - za szczególnie kompetentnego. Przyjęcie, jakiego doznał w Warszawie, rokowało najlepsze nadzieje. Król saski i książę warszawski Fryderyk August z zainteresowaniem wysłuchiwał jego planów zreformowania nauczania w Księstwie, królowa Maria Amelia zapraszała go na obiady, rezydent francuski Bignon - ten sam Bignon, któremu nie udało się przerobić Zajączka na senatora - zachwalał swym szefom paryskim niezwykłe walory umysłowe "jedynego w tym kraju człowieka z głową". Ale arystokraci, zasiadający w rządzie warszawskim, i tym razem udaremnili powrót do władzy "polskiego Robespierre.a". Ciągle jeszcze nie mogli mu wybaczyć, że tak ich nastraszył w roku 1794, zbyt dobrze pamiętali szubienice, na których zawiśli ich krewni i znajomi. Po tej ostatniej porażce politycznej stan zdrowia księdza eks_podkanclerzego uległ gwałtownemu pogorszeniu. "Zaczynało mu zbywać na siłach znoszenia ciągłych ataków choroby" - pisał jego sekretarz i powiernik Marcin Szymański. Nękały go straszliwe bóle głowy i nóg, dokuczało serce, szalejące tętno trzeba było uspokajać częstym puszczaniem krwi bądź przystawianiem pijawek. Chorobę zwalczał pracą. W wyścigu ze śmiercią pospiesznie porządkował i wykańczał swe rozliczne studia historyczne. Odepchnięty raz jeszcze od urzędów, rad nierad, stosował się do udzielonej mu przed rokiem rady Jana Śniadeckiego, że "lepiej być Tacytem jak pierwszym ministrem swego narodu". Im dotkliwiej dawała mu się we znaki choroba, tym bardziej przyspieszał tempo pracy, z tym większą pasją drążył ojczyste dzieje, poczynając od ich przedpiastowskich początków, aż po ostatnie panowanie, w którym już czynnie uczestniczył. Śmierci czekał z zupełnym spokojem, uważając ją za "najwyższe dobrodziejstwo, które opatrzność zapewniła żyjącym". Mawiał Szymańskiemu, że "w grobie odpocznie tylko, zwłaszcza że sumienie cieszy go widokami dobrze odbytej przeszłości". Z Bogiem był pogodzony całkowicie. "Wiara - napisze w testamencie - nigdy nie była ciężarem dla mego rozumu." Poza pracą naukową i literacką, poza walką z chorobą, głównym zajęciem Kołłątaja w tych ostatnich miesiącach życia było wyczekiwanie na wojnę. Dzielił to uczucie z całym narodem. "Wszystko chciało wojny z nieopisanym pragnieniem - zdumiewał się nad tym poskim fenomenem ambasador Bignon. - Inne narody europejskie błogosławiły zazwyczaj krótkie chwile pokoju, pozwalające im odetchnąć; lecz w Księstwie każdy odpoczynek był tylko przedłużeniem wątpliwego i zaprzeczanego bytu, z którego tylko przez wojnę wyjść było podobna. Pokój wszystkim się już naprzykrzył; w spodziewanych skutkach bliskiej walki każda namiętność szlachetna lub osobista miała nadzieję znaleźć zaspokojenie. Wszyscy obiecywali sobie znaleźć ojczyznę; żołnierze sławę; ambitni wzrost potęgi państwa, honory dla siebie; właściciele odbyt na produkta; kobiety świetny dwór i powrót ich wpływu na towarzystwo. Chłop nawet, biorąc za karabin, pokazywał się godnym wolności; wyraz ojczyzna ciągle miał na ustach, jak w sercu..." Co obiecywał sobie po wojnie Kołłątaj, łatwo można wyczytać z jego pism. Ksiądz eks_podkanclerzy tolerował wprawdzie jakobińskie knowania antynapoleońskie w latach 1810_#1811, ale był najgłębiej przekonany, że w razie wojny z Rosją miejsce wszystkich Polaków powinno być przy Napoleonie. Marzył, że z tych ostatnich - jak wierzył - zapasów zbrojnych wyłoni się Polska w granicach przedrozbiorowych piastowsko_jagiellońskich, całkowicie suwerenna, lecz mocno osadzona w sfederowanej napoleońskiej Europie, Polska wyzwolona z magnackiego jarzma, kraj pełnoprawnych mieszczan i uwłaszczonych chłopów. Najwierniejszym towarzyszem Kołłątaja w czekaniu na wojnę był generał Zajączek. Na dobro generała Arbuza zapisać należy, że będąc u szczytu powodzeń życiowych, nie odrzekł się od dawnego opiekuna ideowego, dożywającego swych dni w cierpieniu, osamotnieniu i kompletnym bankructwie politycznym. Za swych pobytów w Warszawie wiele czasu i troski poświęcał przyjacielowi, czuwał przy nim w atakach choroby, dbał o zapewnienie mu pomocy lekarskiej i zaspokojenie jego potrzeb bytowych. Kiedy zaś obowiązki służbowe trzymały go z dala od stolicy, regularnie z nim korespondował, informując go szczegółowo o wszelkich odznakach zbliżania się tak upragnionej przez nich wojny. Być może, iż wizja powojennej Polski w marzeniach Zajączka różniła się nieco od wizji kołłątajowskiej. Zajadłemu wielmoży z Opatówka z pewnością bardziej, niż na uwłaszczeniu chłopów, zależało na tym, aby w powojennej Polsce nie mógł już być naczelnym wodzem książę Józef POniatowski. Ale w sprawie najbardziej zasadniczej byli z Kołłątajem jednomyślni. Obaj święcie wierzyli, że Napoleon wojnę z Rosją wygra. Przekonanie to zresztą podzielali z nimi wówczas tacy głowacze polityczni, jak Adam Jerzy Czartoryski, jak późniejszy mózg Świętego Przymierza austriacki minister, Klemens Metternich czy sławny strateg pruski August von Gneisenau, nie mówiąc już o milionach mniej znanych mieszkańców Europy. Ksiądz eks_podkanclerzy był tak pewny zwycięstwa Napoleona, że gdy przejeżdżał przez Warszawę w drodze do Petersburga, zbliżony ówcześnie do dworu rosyjskiego, dyplomata i muzyk Michał Kleofas Ogiński - "kazał mu oświadczyć, że przekona go z pewnością, iż o rachowaniu na powodzenie Rosji mowy być nie może". Łaskawa śmierć oszczędziła Kołłątajowi największego z życiowych rozczarowań. "Zmarł w blasku wielkiej nadziei - napisze o nim po przegranej wojnie jeden z przyjaciół - żałuję zawsze przyjaciela, zazdroszczę rodakowi." W testamencie Kołłątaj wyraził życzenie, aby pochowano go jak najskromniej, ale wyrażając to życzenie, nie przypuszczał zapewne, że jego pochówek wypadnie aż tak żałośnie. Wyniesioną z domu nr 4 w Rynku Staromiejskim "trumnę z nie heblowanych deseczek" odprowadziło na cmentarz Powązkowski zaledwie pięciu przyjaciół, na czele z wiernym do końca generałem Zajączkiem. Nad grobem nie było żadnych przemówień. Gazety ograniczyły się do oschłych nekrologów. Odejście jednego z najwybitniejszych ludzi ówczesnej Polski odbywało się w atmosferze nieprzyjaznego chłodu bądź zupełnej obojętności. Pańska Warszawa karała zmarłego za jego jakobińskie grzechy. Ale już wkrótce po tym żałosnym pogrzebie, nad świeżo zasypanym grobem rozwinie się wielka ogólnonarodowa dyskusja, która przez sto lat z okładem rozważać będzie na łamach pism, broszur i książek zasługi i błędy Kołłątaja, aby w ostatecznej konkluzji przyznać mu należne miejsce w ojczystej historii. Z czasem ksiądz_podkanclerzy stanie się nieodzownym elementem wielkich płócien narodowej ikonografii, historycy, oceniający jego dorobek piśmienniczy, uznają go za "ojca demokracji polskiej", nazwiskiem jego nazywać sIę będzie szkoły i ulice, a dom w Rynku Starego Miasta - w którym zmarł zapomniany po latach cierpień i upokorzeń - ozdobiony będzie marmurową tablicą pamiątkową, wysławiającą go jako twórcę Konstytucji 3 maja, przywódcę powstania kościuszkowskiego, reformatora narodowej oświaty. Generał Zajączek, krocząc za ubożuchną trumną przyjaciela i nauczyciela, nie mógł przewidzieć rozmiarów jego pośmiertnego zwycięstwa. Ale z pewnością zdawał sobie sprawę z rozmiarów straty, jaką sam poniósł wskutek śmierci Kołłątaja. Zmarły odgrywał w jego życiu rolę zasadniczą i niepowtarzalną. Jakobińskie nauki "ojca demokracji polskiej" posiane w ciemnej duszy podolskiego warchoła sprawiały, że najbardziej samolubne odruchy mściwej, namiętnej natury Zajączka zyskiwały uzasadnienie ideologiczne. Wszystko, co robił z urażonej ambicji czy ze stale w nim obecnego kompleksu krzywdy, urastało do rangi walki politycznej. Warcholąc przeciwko Poniatowskiemu, przeciwstawiał się w swoim mniemaniu wpływom magnaterii w Polsce. Wysługując się pod obcymi znakami - protestował przeciwko niewłaściwym układom politycznym w ojczyźnie. Czyż rozpoczynając swoją karierę kondotierską, nie pisał do swego nauczyciela politycznego, że "w Polsce nie ma już nic do roboty dla takich ludzi jak oni"? Śmierć Kołłątaja pozbawiła działania Zajączka ich osłony ideologicznej. Odtąd jedynym drogowskazem generała Arbuza pozostanie już tylko ślepe posłuszeństwo Napoleonowi. A potężny protektor wkraczał właśnie w decydującą fazę swej gry o panowanie nad światem. Rozkaz dzienny do Wielkiej Armii z dnia 22 czerwca 1812 roku zapowiadał rozpoczęcie tak wyczekiwanej przez Polaków wojny. "Żołnierze - głosiła historyczna odezwa - rozpoczęła się druga wojna polska. Pierwsza skończyła się pod Friedland i w Tylży! W Tylży Rosja zaprzysięgła wieczne przymierze Francji, a wojnę Angli. Dziś gwałci ona swe przysięgi i nie chce wytłumaczyć swego dziwnego postępowania, póki orły francuskie nie wycofają się za REn, zostawiając przez to samo na jej łasce naszych sprzymierzeńców. Rosję ponosi fatum, jej przeznaczenia muszą się dopełnić. Czyż sądzi, że zdegenerowaliśmy się, że nie jesteśmy już żołnierzami spod Austerlitz? Stawia nas między hańbą a wojną i wybór nie może budzić wątpliwości. Maszerujmy więc naprzód: przejdźmy Niemen, ponieśmy wojnę na jej terytorium. Druga wojna polska będzie dla oręża francuskiego tak samo pomyślna jak pierwsza. Ale pokój, który zawrzemy, będzie miał w sobie gwarancję trwałości i położy kres zgubnemu wpływowi, jaki Rosja od 50_ciu lat wywiera na sprawy Europy." Rozkaz napoleoński zapowiadał więcej, niż ważyli się oczekiwać najwięksi optymiści z Kaffenhauzów warszawskich. Decydujący, gigantyczny bój między Zachodem a Wschodem został nazwany "drugą wojną polską". Sformułowania końcowe odezwy cesarskiej pozwalały wierzyć, że błędy Tylży nie będą już powtórzone. Tylekroć wystawiana na próby Warszawa raz jeszcze dała się uwieść radosnym nadziejom. "Wielkie wypadki, których oczekiwano, spełniły się - pisała 29 czerwca w liście do siostry czujna kronikarka stolicy, prefektowa Nakwaska. - Wojna wypowiedziana, istnienie Polski ogłoszone. Wczoraj Sejm się związał w konfederacyę przy okrzykach jednogłośnych całego narodu; chwila tego entuzyazmu jest niepodobna do opisania i niepodobna do wyobrażenia sobie (...) Płakano, krzyczano, ściskano się, gadano niedorzeczności i dziwna rzecz, żeśmy wszyscy nie zwaryowali." GEnerał Zajączek wyruszył na "drugą wojnę polską" jako dowódca dywizji w dowodzonym przez księcia Józefa Poniatowskiego V Korpusie Wielkiej Armii. Złożony wyłącznie z Polaków, 40_tysięczny V Korpus skupiał w sobie trzon armii Księstwa Warszawskiego. REszta blisko 100_tysięcznych wojsk polskich, które z najwyższym wysiłkiem dobył z siebie wyniszczony ciągłymi wojnami i rekwizycjami kraj, rozrzucona była po innych korpusach półmilionowej, wielonarodowej armii napoleońskiej. To rozdrobnienie wojsk polskich rzuciło pierwszy cień na wybujałe nadzieje niepodległościowe POlaków. NIkt nie mógł zrozumieć, dlaczego cesarz wybawca, stawiający sobie za cel "wrócenie Królestwa" (w co wierzyli wszyscy), dopuszcza się takiego rozdrobnienia narodowych sił zbrojnych. Ale w miarę rozwoju wydarzeń wojennych - podobnie jak w roku 1807 - stawało się coraz bardziej jasne, że nazwanie kolejnej kampanii napoleońskiej "wojną polską" było w głównej mierze obliczone na efekt propagandowy i wcale nie oznaczało, że nadrzędnym celem tej kampanii jest wywalczenie państwa polskiego w jego przedrozbiorowych granicach. Do otwartego konfliktu na tym tle doszło po zdobyciu Smoleńska. W bitwie o Smoleńsk szczególnie dzielnie sprawiał się korpus polski. Jednym z bohaterów bitwy był generał Zajączek. Odniósł dwie rany i wymieniono go pochwalnie w biuletynie Wielkiej Armii. Ale zaraz po bitwie nadszedł dla Polaków czas na gorzkie refleksje. "Zdobył więc Napoleon, a raczej opuścili Rosyanie Smoleńsk - pisał uczestnik i kronikarz "drugiej wojny polskiej" Józef Załuski - zdawało się nam, iż jeżeli w Witebsku mogło być jeszcze za wcześnie pozostać, teraz w Smoleńsku były do tego i historyczne, i militarne powody. Z niespokojnym więc umysłem oczekiwaliśmy dalszego postanowienia Napoleona, zapatrując się nie bez obawy na to ciągłe ustępowanie armii moskiewskiej." Pisząc o historycznych powodach, dla których "druga wojna polska" powinna była jego zdaniem zakończyć się w Smoleńsku, miał Załuski na myśli oczywiście to, że Smoleńsk był ostatnim, najdalej wysuniętym na wschód miastem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Ale poza względami historycznymi, ważnymi przede wszystkim dla Polaków, istniały także ogólne względy militarne, dla których działania wojenne, a przynajmniej ich pierwszy etap - powinny się były zakończyć w Smoleńsku. Wojska rosyjskie, znacznie słabsze od napoleońskich, stosowały taktykę defensywną; cofały się przed nieprzyjacielem, nie dopuszczając do rozstrzygających starć zbrojnych. Wielka Armia była coraz głębiej wciągana w bezkresne przestrzenie cesarstwa rosyjskiego. POsuwając się niemal bez oporu naprzód, coraz bardziej oddalała się od swych baz zaopatrzeniowych. Niedostatecznie zorganizowany transport nie mógł nadążyć za szybkim tempem ofensywy. Na tyłach Wielkiej Armii: na Polesiu i północnym Wołyniu wszczęły akcję dywersyjną korpusy rosyjskie siejąc popłoch w Księstwie Warszawskim. I oto nazajutrz po hucznie odtrąbionym zwycięstwie smoleńskim dochodzi do ostrego zatargu między cesarzem wybawcą a dowódcą, dopiero co pochwalonego w biuletynie Wielkiej Armii, korpusu polskiego. W obecności marszałka Davouta (a może i Zajączka) książę Józef Poniatowski przedkłada Napoleonowi swoją koncepcję strategiczną; korpus polski odgrywa, jego zdaniem, stosunkowo nieznaczną rolę w ramach Wielkiej Armii, natomiast mógłby się okazać nieskończenie bardziej pożyteczny, gdyby go zwrócono na Kijów, aby wywołać powstanie na Ukrainie i innych ziemiach dawnej Rzeczypospolitej. Plan polskiego wodza przemawia do Davouta i innych marszałków francuskich, obserwujących z niepokojem dotychczasowy przebieg "zwycięskiej" wojny. Ale cesarz Zachodu jest już w tym stanie zadufania, jaki prędzej czy później staje się niezawodnie udziałem wszystkich władców absolutnych, że przestają do niego docierać zbawienne rady i ostrzeżenia podwładnych. Ma własny plan, z którym tę wojnę rozpoczął, i nie zamierza od niego odstąpić. Nie zważając na oddalanie się od baz zaopatrzeniowych i trudności transportowe, uparcie ściga armię nieprzyjacielską, aby zmusić ją do stoczenia rozstrzygającej bitwy, po wygraniu której będzie mógł podyktować warunki pokoju reszcie nie podbitej jeszcze Europy. Nie zgodzi się na nic, co mogłoby, choć o dzień, urzeczywistnienie tego planu opóźnić. Dlatego jak najbardziej stanowczo odrzuca propozycję polskiego wodza. Następuje dramatyczna scena, zachowana dla potomności przez pamiętnikarzy: "Kiedy cesarz plan ten odrzucił, książę ukląkł przed nim i błagał o zatrzymanie ofensywy francuskiej w Smoleńsku i odesłanie korpusu polskiego na Ukrainę. Cesarza podobno tak to rozgniewało, że miał zagrozić księciu rozstrzelaniem, gdyby na własną rękę próbował swój plan realizować." Wbrew nadziejom Polaków, Napoleon powtarza błąd z roku 1807. Nadal nie docenia roli, jaką mogłoby odegrać w układach militarno_politycznych Europy silne państwo polskie. Skutki tego błędu będą katastrofalne; zarówno dla Polaków, jak i dla "Bohatera dwóch wieków". Tak więc "druga wojna polska" kończy się w Smoleńsku. Rozpoczyna się teraz - już bez żadnych osłonek - bój na śMierć i życie z cesarstwem rosyjskim. A w tej wojnie wszystko sprzymierza się przeciwko cesarzowi Zachodu; trudne do przemierzenia przestrzenie, niemożność zmuszenia nieprzyjaciela do walnej rozprawy zbrojnej, zaciekły opór napadniętego ludu, ostry klimat kontynentalny, wreszcie głód. Napoleon przez dziesięć lat zadziwiał Europę ogromem swych zwycięstw, teraz zadziwi ją ogromem swej klęski. W ciągu jednej, na pozór zwycięskiej kampanii zaprzepaści wszystkie dotychczasowe zdobycze, przegra swe Wielkie Cesarstwo. Z niezmiernie obfitej dokumentacji wyprawy na Moskwę niewiele się można dowiedzieć o generale Zajączku. Losy jego były losami V korpusu. Po bitwie smoleńskiej nie odznaczył się już chyba żadnym indywidualnym wyczynem. Pamiętnikarze zauważają go dopiero w czasie wielkiego odwrotu spod spalonej Moskwy. Ten potworny pochód "przebierańców" i "oderwańców", w jakich zmieniła się niezwyciężona Wielka Armia, stanie się tłem dla ostatniej przygody napoleońskiej generała Arbuza. Dnia 1 listopada, w drodze do Wiaźmy, koń dowódcy V korpusu księcia Józefa Poniatowskiego potyka się nieszczęśliwie i padając, przygniata sobą jeźdźca. Ciężko kontuzjowany książę nie może już sprawować naczelnego dowództwa, więc przekazuje je najstarszemu dowódcy dywizji, którym jest generał Zajączek. W taki to szyderczy sposób historia zamyka dwudziestoletni spór między dwoma generałami. Niedawno jeszcze 40_tysięczny korpus polski w chwili obejmowania go przez Zajączka liczy już tylko 2 tysiące żołnierzy. Zmarzniętych, głodnych, chorych, okaleczonych. I Zajączek nie jest już taki zdrowy jak w poprzednich kampaniach: dokucza mu podagra, jątrzą się nie zabliźnione rany spod Smoleńska, dają o sobie znać rany dawniejsze. Mimo to wszyscy kronikarze i historycy, interesujący się Zajączkiem, te ostatnie tygodnie kampanii rosyjskiej zgodnie zaliczają do najchlubniejszych kart jego biografii. "W tych ciężkich dniach - pisze Jadwiga Nadzieja - Zajączek wykazywał niezwykłą wprost energię i wytrwałość. Był nie tylko dowódcą i rozkazodawcą, ale także przyjacielem swych podkomendnych. Jako dowódca podejmował niezbędne decyzje i był stale na pierwszej linii walki razem ze swymi żołnierzami. Starał się pokrzepić ich na duchu, wykrzesać z nich resztki energii, męstwa i wytrwałości." Ze wspomnień pamiętnikarskich często wyłania się Zajączek idący pieszo na czele szczątków V korpusu. Na głowie ma sobolową czapę, szyję i pół twarzy otula mu ciepły szal, na nogach futrzane buty. Krok ma energiczny, młodzieńczy, chciałoby się rzec: taneczny. Jako generałowi dywizji przysługuje mu osobisty pojazd. Ale nie korzysta z niego. Powóz wlecze się w tyle za maszerującą kolumną. Powozi nim półżywy z mrozu i nadmiaru wrażeń, syn skwarnego Południa: mameluk Ibrahim. Ostatnia napoleońska przygoda Zajączka znajduje patetyczny finał w bitwie nad białoruską rzeką Berezyną. Znamy każdy szczegół tego finału, gdyż generał - na szczęście dla siebie - miał wśród swych adiutantów utalentowanego pamiętnikarza: majora Józefa hrabiego Krasińskiego - owego sympatycznego "Oboźnicę", któremu tyle ciepłych słów poświęciłem w moich książkach o szwoleżerach gwardii. Niech więc przemówi naoczny świadek zdarzeń. "Gdym przybył do Zajączka, było to już po czwartej po południu (28 listopada - M.B.), a już od świtu trwała walka (tyralierska i armatnia) między dywizjami Qudinota a czołem armii Cziczagowa, zawsze prawie na tymże samym miejscu, to jest na szerokim bitym gościńcu i po bokach w lesie. To Francuzi się posuwali naprzód, a Rosjanie się cofali, to przeciwnie, Rosjanie postępowali naprzód, a Francuzi się cofali. Francuzi byli już jednak bardzo znużeni tą więcej niż półdniową utarczką i właśnie gdy tylko połączyłem się z naszymi jenerałami, odebrał Zajączek rozkaz rzucić się z całym korpusem swoim na drogę dla poparcia Francuzów. Jakoż natychmiast stanąwszy na czele korpusu piechoty, z dobytą szpadą poprowadził go Zajączek w ogień. Szedłem obok niego i widzę, jakby to dziś było, starego osiwiałego jenerała w małych futrzanych bucikach idącego do ataku w postawie metra do tańca. Przed nami spostrzegliśmy niebawem cofających się Francuzów i napierający na nich pułk rosyjski jegierski w kolumnach do ataku i z bagnetem w ręku; jedni i drudzy, gdy nas zobaczyli, zatrzymali się. Natenczas dywizja Dąbrowskiego, wykomenderowana (przez Zajączka) naprzód do ataku, poszła na bagnety na pułk rosyjski; Francuzi już słabniejący, ożywieni tym przykładem, zwrócili się także na niego. Zaatakowany z dwóch stron nieprzyjaciel placu nie dotrzymał, batalion jeden jegierski broń rzucił i poddał się, drugi pierzchnął, a nasz korpus cały poszedł naprzód i zluzował bardzo już znużone i zdziesiątkowane dywizje francuskie (...) Korpus nasz został sam jeden na wielkiej drodze dla osłaniania odwrotu przed armią Cziczagowa. Położenie to było wcale niedogodne. Po rozbiciu pułku jegierskiego odsłoniły się przed naszymi oczami baterie rosyjskie, usypane na drodze na wzgórzu i zaczęły prażyć nas kartaczami i granatami. W okamgnieniu szeregi nasze ogromnie się przerzedziły. Zajączek dał rozakaz rozstąpienia się w las na prawo i na lewo, sam został na gościńcu pilnując, ażeby dywizje śpiesznie i w porządku się rozeszły. Kniaziewicz w lewo, a Dąbrowski w prawą stronę lasu. POstrzegłszy, że batalion jeden pułku Blumera ociągał się iść za dywizją swoją, pobiegł ku niemu rozgniewany, ja za nim, wtem o kilkanaście kroków od nas pada granat, pęka, mnie całego obsypuje śniegiem i ziemią, a Zajączka o parę kroków przede mną jeden odłam tegoż granatu trafia w nogę i gruchocze ją. Przyznaję, iż w tej chwili straciłem głowę, padłem na ziemię, lubo wcale nie ranny. Może być się tylko pośliznąłem, bo od rana mróz chwycił i była wielka ślizgota. Cóżkolwiek bądź, zerwałem się natychmiast, a widząc rannego jenerała leżącego na śniegu, we krwi obficie lejącej się z jego rany, przyskoczyłem do niego z kilku żołnierzami. Porwaliśmy go z drogi i zanieśliśmy na prawą stronę boru; jenerał stracił był zrazu przytomność; odzyskawszy ją, rzekł do mnie: - Wszystko już dziś skończyło się dla mnie. Żegnał mnie i dziękował za przychylność, jaką mu okazywałem przez ciąg służby mojej. Odpowiedziałem mu, że nie jest tak źle z nim, jak sądzi, a ja go nigdy nie odstąpię. - Niechże i tak będzie, kiedy tego chcesz koniecznie - rzekł. Zebrałem, co mogłem, ludzi pozostałych w tyle, którzy zrobili nosze z gałęzi i karabinów i włożyli na nie Zajączka. On zaś polecił mi, ażebym zaraz pojechał do Napoleona i prosił go w jego imieniu, aby pozwolił swemu chirurgowi, sławnemu Larreyowi, ranę jego opatrzyć. Larrey znał go od dawna, opatrywał bowiem jego rany, gdy był z Napoleonem w Egipcie. Wsiadłem natychmiast na koń, gdyż ordynans prowadził zawsze za mną konia, kiedy przy Zajączku szedłem piechotą i pobiegłem galopem do cesarza, a tymczasem ludzie nieśli powoli za mną jenerała..." Po krótkim szukaniu major Krasiński odnajduje Napoleona, stojącego samotnie, bez żadnej świty, przed barakami starej gwardii. "Zsiadłem z konia i śmiało do niego przystąpiwszy, oświadczyłem, że jestem adiutantem Zajączka i że tenże ciężko ranny prosi o pomoc Larreya. Wiadomość ta snadź mocno go poruszyła, bo pytał mnie, gdzie jest ranny? od jakiego strzału? itp.. Na koniec rzekł: - "C.est bien, faites l.apporter ici, chez moi - l.entendez vous, chez moi ici" (dobrze, niech go przyniosą tutaj, do mnie, słyszy pan, do mnie tutaj). - Wsiadłem na powrót co prędzej na koń i powtórzyłem Zajączkowi, co mi cesarz powiedział, po czym szedłem piechotą przy nim. Rozmawiał ze mną spokojnie, mówił mi, iż czuje, że kości nogi ma zgruchotane, a więc bez amputacji się nie obejdzie i zniesie ją cierpliwie, ale jest przekonany, że w jego wieku i przy wycieńczonych siłach nie przeżyje tej operacji. Kazał mi pojechać zaraz do Dąbrowskiego i oznajmić mu, że zdaje dowództwo korpusu; prosił mnie także, aby w jego imieniu pożegnać kolegów i przyjaciół. Odprowadziłem Zajączka aż do baraku Napoleona; nie zastaliśmy cesarza (później musiał powrócić, gdyż z innych źródeł wiadomo, że był obecny podczas operacji Zajączka - M.B.), lecz czekał już Larrey ze swoimi pomocnikami i instrumentami. Kazał zaraz rozłożyć jenerała na składanym łóżku cesarskim i zabrał się do operacji..." Tak więc to się odbyło; na łóżku cesarskim i w obecności cesarza. Rannemu odcięto prawą nogę powyżej kolana. Świadkowie operacji odnotowali z podziwem, że operowany "nie wydał ani jęku", co przy ówczesnym stanie środków znieczulających było wyczynem nie lada. Można by rzec, że generał Zajączek odegrał przed Napoleonem swoją małą prywatną Samosierrę ("trzymać się, psiekrwie, cesarz patrzy!"). Nazajutrz po operacji ledwie żywego z upływu krwi rannego załadowano na sanie, aby zgodnie z rozkazem cesarza odtransportować go do Wilna. Towarzyszyli mu w tej podróży również ranni w ostatnich bojach: wieloletni współpracownik i przyjaciel generał brygady Franciszek Ksawery Kossecki, adiutant kapitan Ignacy Mieroszewski oraz wierny służący i woźnica mameluk Ibrahim. Napoleon wynagrodził dzielność Zajączka według francuskiego zwyczaju asygnując mu z podręcznej szkatuły 6 tysięcy franków. Wiadomo skądinąd, że polscy szwoleżerowie gwardii bardzo się zrzymali na to nagradzanie przelanej krwi pieniędzmi. Zajączek ofiarowaną sumę przyjął bez romantycznych fochów, ale - jak twierdzi Jadwiga Nadzieja - "w dużej części rozdał ją polskim oficerom i prostym żołnierzom". Niedaleko od Wilna sanie, wiozące Zajączka i towarzyszy, z niewiadomych przyczyn wywróciły się i wszyscy pasażerowie zapadli w głęboki śnieg. Dopiero po wielu godzinach przybył im na ratunek, urzędujący w Wilnie dawny rezydent, a ówcześnie komisarz cesarski, Edward Bignon, który nie omieszkał odnotować tego zdarzenia w swoich pamiętnikach. "Jeden z pierwszych, którego ujrzałem, był Zajączek. Nogę miał strzaskaną przy przeprawie przez Berezynę; Larrey amputował mu ją na polu bitwy. Dojeżdżając do Wilna, przed samem miastem wywrócił się z sanek. Dowiedziawszy się o tym, pośpieszyłem z pomocą. Przywiązanie tego generała do Napoleona było tak wielkie, że koniecznie chciał dalej jechać z narażeniem się na niechybną śmierć, a to z obawy, aby cesarz nie poczytał mu za złe, że w takim mieście pozostał, gdzie łatwo mógł się dostać w niewolę." Jeden tylko ważny szczegół pominął Bignon w swej relacji. W czasie tej przygody z saniami zamarzł na śMierć w podwileńskim śniegu służący Zajączka, mameluk Ibrahim. Śmierć tego jeńca z wyprawy egipskiej była jak gdyby symbolicznym zamknięciem epopei napoleońskiej generała Arbuza. Niedługo potem - zgodnie z przewidywaniami Zajączka - Wilno zajęli Rosjanie i ranny generał, wraz z paroma innymi generałami polskimi, został aresztowany, a następnie wywieziony w głąb Rosji. POdążyła za nim wierna małżonka, piękna madame Alexandrine, która przyjechała do Wilna, aby pielęgnować swojego Żo. Zajączek w królika przemieniony I W niewoli rosyjskiej spędził Zajączek około półtora roku. Aresztowanie, a następnie wywiezienie z Wilna kibitką więzienną ciężko chorego generała inwalidy nie przeszło nie zauważone. Zainteresowali się Zajączkiem jego dawni protektorzy, dobrze notowani na dworze petersburskim. Już po jego aresztowaniu przez rosyjskie władze wojskowe, odwiedził go w Wilnie syn hetmana z Białej Cerkwi - ukochany chrześniak i wnuk naturalny carycy Katarzyny II - pułkownik gwardii rosyjskiej, Władysław Grzegorz Branicki. Zajął się nim również, bardzo się jeszcze wtedy w cesartwie rosyjskim liczący, książę Adam Jerzy Czartoryski, szwagier ordynata Stanisława Zamoyskiego - protektora Zajączka z roku 1809. Ale nic te wysokie znajomości nie pomogły. Nienawidzący Polaków, wileński gubernator wojenny Łowińskij nie zgodził się na odroczenie wywózki chorego generała do czasu jego wyzdrowienia. Skarżył się na to w liście do cesarza Aleksandra I książę Czartoryski. Fakt, że "z Wilna wywieziono 70_letniego (w rzeczywistości 60_letniego - M.B.) chorego o kuli jenerała Zajączka" - Czartoryski wytykał gubernatorowi Łowińskiemu jako jeden z owych fatalnych błędów politycznych, które odwracają od cesarza serca polskiej ludności. "Źle jest - przestrzegał książę swego cesarskiego przyjaciela - rządzić przez ludzi nienawidzących i znienawidzonych." Nic jednak nie wskazuje na to, że przestrogi Czartoryskiego dotarły do świadomości samowładcy rosyjskiego wcześniej, niż Zajączek - do ukraińskiej Połtawy, którą gubernator Łowińskij wyznaczył mu był na miejsce zesłania. Pierwszy etap niewoli - przez wzgląd na ustosunkowanych protektorów, zapewne niedługi - spędził beznogi generał w fortecznych kazamatach. Później wypuszczono go z więzienia pod nadzór policji i pod opiekę żony, ale z nakazem pozostawania w Połtawie. Wolno przypuszczać, że zaradna madame Alexandrine urządziła mężowi pobyt na połtawskim zesłaniu, jak tylko można było najlepiej. Pomagał jej w tym skwapliwie inny jeniec wojenny: dawny oficer ordynansowy generała, 19_letni porucznik Wojciech Grzymała, syn dygnitarza sądowego Księstwa WArszawskiego i późniejszego senatora Królestwa Polskiego, kasztelana Wincentego Grzymały. Zawarta w Połtawie przyjaźń między 57_letnią generałową a dokładnie trzy razy od niej młodszym, przystojnym oficerkiem bardzo później zaważy na życiu rodzinnym państwa Zajączków. Niewola generała Arbuza skończyła się chyba nie wcześniej niż w drugiej połowie kwietnia 1814 roku, kiedy to "wybawca Europy" (od Napoleona) imperator Aleksander I po kapitulacji napoleońskiego Paryża "raczył kazać wypuścić na wolność wszystkich Polaków w niewoli rosyjskiej, wojennej w Rosji będących". Dnia 5 lipca 1814 roku "Gazeta Warszawska" powiadomiła swych czytelników, że "z niewoli woienney w Rosyi powrócił tu Jw Jenerał dywizyi Zaiączek". Poniżej urzędowego komunikatu zamieszczono obszerniejszy opis powitania Zajączka w Warszawie: "Dnia 4 b.m. Officerowie Polacy, maiący na czele Jw Jenerała dywizyi Dąbrowskiego, udali się do mieszkania Jw Jenerała Zaiączka w celu powitania tego szanownego i znamienitego Jenerała. Był to widok zaiste piękny i rozczulaiący, bo odwiedzaiący witali Jenerała okrytego szanownemi ranami, z uczuciem należnem zasłudze iego. On zaś przyimował ich iako Towarzyszów broni, którzy nieraz sławy iego uczestnikami bywali." Powitanie odbyło się w pałacu Józefa Krasińskiego przy ulicy Mazowieckiej, gdzie powracający z Połtawy Zajączkowie korzystali przejściowo z gościny, ofiarowanej im przez dawnego adiutanta generała i jego wybawcę z bojowych opresji nad Berezyną. Zebranie było liczne i błyszczało od historycznych nazwisk. Generał Dąbrowski - świeżo przybyły z Paryża z pełnomocnictwami cesarza Aleksandra do "urządzenia na nowo wojska" - przyprowadził z sobą na Mazowiecką wszystkich obecnych w Warszawie polskich "dywizjonerów", powołanych decyzją cesarską, wraz z nim i Zajączkiem, na członków formującego się właśnie Komitetu Wojskowego. Witali więc generała Arbuza wieloletni świadkowie jego wzlotów i upadków, generałowie dywizji: Karol Kniaziewicz i Józef Wielhorski, Franciszek Paszkowski i Karol Sierakowski, Antoni Paweł Sułkowski i Stanisław Woyczyński. Wśród witających nie mogło też zabraknąć "żelaznego szefa sztabu Zajączka, generała brygady Franciszka Ksawerego Kosseckiego oraz słynnego "ułana nadwiślańskiego", generała brygady Jana Konopki, który towarzyszył Zajączkowi w jego drodze powrtnej z niewoli i razem z nim dotarł do Warszawy. Z osób cywilnych - jeżeli takie w ogóle dopuszczono - mógł uczestniczyć w powitaniu najpilniejszy obserwator wszystkich ważniejszych wydarzeń stołecznych, serdecznie jeszcze wówczas z Zajączkiem zaprzyjaźniony, Julian Ursyn Niemcewicz. Uroczystość kombatancka na Mazowieckiej odbywała się w czasie niezwykle dramatycznym, nie tylko dla okupowanego przez Rosjan Księstwa Warszawskiego, ale i dla całej Europy. Łatwo to można wyczytać z tej samej "Gazety Warszawskiej", która podała wiadomość o powrocie Zajączka. Pełno tam depesz z Paryża, Wiednia i Berlina donoszących o radosnym świętowaniu zwycięstwa nad "korsykańskim potworem". Salwy tryumfalne mieszają się w tych doniesieniach z salwami egzekucyjnymi, od których giną najbardziej skompromitowani współpracą z Napoleonem. Sam "Bohater dwóch wieków" odarty z siły i blasku - zesłany na wyspę Elbę w asyście najwierniejszych żołnierzy: polskich szwoleżerów. Rojalistyczni emigranci z Francji, Włoch i Niemiec powracają do swoich zamków i pałaców. Niedawno jeszcze napoleońska Europa "liże stopy" zwycięskich monarchów. Sławni marszałkowie cesarstwa, wywodzący swe książęce tytuły od wygranych przez siebie historycznych bitew, hańbią się składając hołdy intronizowanemu z powrotem w Paryżu, burbońskiemu tłuściochowi. Portrecista Isabey, który wpisał się w historię malarstwa jako autor portretów Napoleona i jego cesarskiej rodziny, ubiega się o stanowisko "malarza gabinetowego Jego Królewskiej Mości". Polscy kawalerowie, oficerowie i komandorzy Legii HOnorowej, niejednokrotnie odznaczeni tym orderem osobiście przez Napoleona, ze zgrozą dowiadują się z gazety, iż "ozdoba Legii Honorowej zmienioną została tak, iż z jedney strony jest wizerunek Ludwika XVIII, a z drugiej trzy lilye". "Gazeta Warszawska" poświęca też wiele uwagi licznym polskim uchodźcom politycznym, którzy zwracają się do cara z pokornymi prośbami o pozwolenie na powrót do swoich dóbr w zaborze rosyjskim i uwolnienie tych dóbr spod sekwestru. Z zalewającego gazetę bezmiaru upokorzeń i biernego poddania się złemu losowi wybjja się tylko jeden gest protestu - żałosny w swym osamotnieniu i słabości, ale przez to wzruszający. "Gazety berlińskie donoszą - odnotowuje warszawski dziennikarz - iż osobliwszy i śmieszny patryotyzm okazuią w Strassburgu, gdzie z rąk do rąk przesyłano sobie wezwanie, ażeby tego lata nie odwiedzać wód w Baden, do których zwykle bardzo uczęszczano w Alsacyi." Polscy notable wojskowi witający w lipcu 1814 roku powracającego z rosyjskiej niewoli generała Zajączka byli - podobnie jak on sam - ludźmi do głębi porażonymi. Poraziła ich bezprzykładna klęska Napoleona. Wszyscy oni - niezależnie od dzielących ich takich czy innych różnic - byli do niedawna entuzjastycznymi wyznawcami wielkiego cesarza Francuzów. Pokładali w nim nadzieje na "wrócenie królestwa" i na swoje we wróconym królestwie kariery. Zamiast tego stali się świadkami i uczestnikami, nie mającej precedensu w historii, katastrofy militarnej, która te wszystkie nadzieje pogrzebała. Był to dla nich prawdziwy koniec świata. Nie umieli sobie po prostu wyobrazić, jak dalej potoczą się losy ojczyzny i ich własne. Ale z czarnych dymów, unoszących się nad pogorzeliskiem Wielkiego Cesarstwa napoleońskiego, wychylał się już ku Polakom nowy "cesarz wskrzesiciel": zwycięski imperator Wszechrosji Aleksander I ("Od powietrza, głodu, ognia i wskrzesicieli zachowaj nas Panie" - powie późNiej zapoznany wielki aforysta tamtych czasów Marcin Badeni) Ci z gości Zajączka, których koniec wojny zastał we Francji, mieli już okazję zetknąć się bezpośrednio z Aleksandrem i nie taili zapewne przed kolegami, jak korzystne wrażenie wywarł na całym polskim korpusie oficerskim młody cesarz rosyjski. Chwalili jego uprzejmość, wspaniałomyślność i szacunek, z jakim odnosił się do pokonanych Polaków. "Wybawca Europy" dawał niedwuznacznie do zrozumienia, że zamierza odbudować zarówno państwo polskie, jak polską armię. "Szczycę się tym wojskiem - pisał w rozkazie dziennym do Polaków - chcę go mieć mocnym i wielkim, tak jak Polskę szczęśliwą." Pierwszym konkretnym wyrazem tych dążeń wskrzesicielskich było powołanie w Warszawie KOmiteu Wojskowego, złożonego z najstarszych stopniem generałów Księstwa Warszawskiego i zlecenie mu zorganizowania na nowo armii polskiej. Aleksander nie ukrywał, że jego propolska polityka wywołuje wiele sprzeciwów wśród jego własnych poddanych. "Polska ma trzech wrogów - mawiał w poufnych rozmowach z Polakami - Austrię, Prusy i Rosjan, jedyny przyjaciel to ja." Niemcewicz, jeśli rzeczywiście znajdował się wśród witających Zajączka, mógł poprzeć to cesarskie wyznanie przekonywającym przykładem z własnej obserwacji. Na krótko przed spotkaniem na Mazowieckiej zdarzyło mu się być w Królikarni na obiedzie u Wasyla Łanskoja, przewodniczącego okupacyjnego zarządu Księstwa Warszawskiego, właśnie w chwili gdy odebrał on list od Aleksandra o wyznaczeniu Komitetu Wojskowego. "Trudno opisać wściekłość Moskali - odnotował Niemcewicz w swoim dzienniku - wrzeszczeli "Szto eto takoje - wojsko polskie?!" (...) "Kakije duraczestwo!" - i wyrzekali na "szaleństwo" imperatora." Aleksander był z pewnością głównym tematem rozmów w czasie zebrania na Mazowieckiej, zwłaszcza że jego przyjazd do Warszawy zapowiadano na najbliższe dni. Ale zapowiedzi nie sprawdziły się. Widocznie za wcześnie jeszcze było na konfrontację nadziei z rzeczywistością. W trzy tygodnie później - 25 lipca 1814 roku - generał Dąbrowski w liście do swego starego przyjaciela Józefa Wybickiego, eks_senatora wojewody Księstwa Warszawskiego, dementował pogłoski o rychłym przyjeździe cesarza do Warszawy: "Wszyscy, którzy tu przyjechali widzieć Imperatora, powracają do domów. Generał Zajączek, zupełnie zdrów, jedzie pomimo swej ułomnej nogi dziś do Opatówka. Nużby tu potrzebni byli, uwiadomię ich o tem wszystkich." Zajączkowi pozwolono odpoczywać w Opatówku prawie przez dwa miesiące. Dąbrowski, zgodnie z obietnicą wyrażoną w liście, przyzwał go do Warszawy dopiero około 20 września, w związku z przygotowaniami do pierwszej sesji Komitetu Wojskowego. Te dwa miesiące w Opatówku były niewątpliwie dla generała Arbuza okresem wewnętrznego porządkowania i odnajdywania się w nowej rzeczywistości. Zaczęło się to już pewnie na zesłaniu ukraińskim, kiedy jego koledzy z armii Księstwa Warszawskiego walczyli jeszcze pod znakami napoleońskimi w Saksonii i we Francji. Atmosfera Połtawy - nasycona pamięcią wielkiego zwycięstwa Piotra I nad wojskami króla szwedzkiego Karola XII, zwycięstwa, które zapoczątkowało rzeczywistą potęgę cesarstwa rosyjskiego - musiała w szczególny sposób sprzyjać niewesołym rozmyślaniom i ponurym przeczuciom napoleońskiego rozbitka. Sądzę, że w połtawskiej niewoli, o wiele jeszcze silniej niż po klęsce powstania kościuszkowskiego, odżywała w Zajączku, głęboko zakodowana w jego pamięci, złowieszcza przepowiednia hetmana Branickiego, że "wszyscy będziemy Moskalami". Ale chyba dopiero w środku lata 1814 roku - kiedy odpoczywał na tarasie swego pałacu w Opatówku, wystawiając na żar słoneczny kikut uciętej nogi i kontemplując wyryty na pałacowym frontonie napis: "Magni Napoleonis donum" - mógł sobie Zajączek w pełni uświadomić, że jego kariera napoleońska jest ostatecznie skończona, i że nie czuwa już nad jego krokami wszechpotężny i nieomylny rozkazodawca. Jedyną pociechą w zmartwieniu było to, że zwycięzcy nie odebrali mu Opatówka. A mógł się przecież tego spodziewać. Rosyjscy okupanci z upodobaniem stosowali sekwestr dóbr ziemskich jako narzędzie szantażu moralnego wobec ich właścicieli. Ale właściciela Opatówka nie trzeba było szantażować, aby przeciągnąć go na stronę nowej władzy. Zajączek nie znosił po prostu braku nad sobą potężnego protektora. Przywykły do ślepego posłuszeństwa, aż się rwał do ugięcia karku przed nowym panem. Jego "przełomy ideologiczne" wyszydza morderczy wierszyk Niemcewicza: W młodości mej konfederat,@ republikanin, desperat,@ służyłem Branickiemu i Kołłątajowi@ i zaprzedałem duszę Napoleonowi.@ Dziś gdy panuje "ein ander",@ wrzasnę: łotr Napoleon, wiwat Aleksander!@ W jednym tylko nie można się z Niemcewiczem zgodzić: Zajączek nigdy nie mówił źle o porzuconych protektorach. Porzucał ich, ale zachowywał we wdzięcznej pamięci. Tak Pułaskiego jak Branickiego, tak KOłłątaja jak Napoleona. Jeśli chodzi o Napoleona, to dał temu dobitny wyraz w parę lat później, kiedy już był namiestnikiem i księciem Królestwa Polskiego. Odwiedził wtedy Warszawę sprawca ostatecznej przegranej "Bohatera dwóch wieków": angielski marszałek polny i minister, książę Artur Wellington - zwycięski wódz, wielbiony przez całą Europę Świętego Przymierza. W programie wizyty angielskiego gościa przewidziano oczywiście spotkanie z głową odwiedzanego państwa, w danym wypadku - z księciem_namiestnikiem. Ale Zajączek się zawziął i mimo że go straszono międzynarodowym skandalem, nie zgodził się przyjąć zwycięzcy spod Waterloo, wymawiając się chorobą. Zarobił sobie tym na krótkotrwałą popularność w kaffenhauzach warszawskich, gdzie od razu i bezbłędnie rozszyfrowano prawdziwe przyczyny dyplomatycznej choroby. PIerwsze posiedzenie Komitetu Wojskowego odbyło się 27 września. W ogóle wrzesień 1814 roku był dla Polaków czasem historycznych wydarzeń. Dnia ósmego tego miesiąca stolica Księstwa Warszawskiego witała uroczyście szczątki swego wojska, powracające z Francji pod dowództwem generała Wincentego Krasińskiego. Przez dwa dni następne równie uroczyście chowano w krypcie kościoła Świętego Krzyża, sprowadzone z Lipska za łaskawym zezwoleniem cesarza Aleksandra, zwłoki księcia Józefa Poniatowskiego. W niespełna dwa tygodnie później sam "cesarz wskrzesiciel" przejeżdżał przez ziemie polskie w drodze na rozpoczynający się w Wiedniu kongres pokojowy. Dostojny podróżny Warszawę ominął, ale zatrzymał się na dwa dni (20 i 21 września) w Puławach, w gościnie u książąt Czartoryskich, wykorzystując ten czas na pozyskiwanie sobie Polaków. "Wystawić sobie nie można - zachwycał się obecny wówczas w Puławach Kajetan Koźmian - jak ten Pan umiał sobie ujmować serca i ujął je też aż do entuzjazmu." Nieco ostrożniej formułował swe zachwyty inny świadek dni puławskich Antoni Ostrowski, były dygnitarz Księstwa Warszawskiego, przyszły senator_wojewoda kongresowego Królestwa POlskiego: "Cały jeden długi jesienny wieczór spędziliśmy z Aleksandrem, wśród zgromadzonej familii Czartoryskich i wielu gości (...) Obserwowaliśmy towarzyskie przymioty Aleksandra; nic wyżej ugrzecznionego, układniejszego, mniej imponującego, zarazem do przywiązania bardziej skłaniającego, nad niego znaleźć by nie można; lecz dlatego był on najniebezpieczniejszym i wielu POlaków acz jednych na dłużej, drugich na krócej pouładzał swą mową i postawą syreniczną (nie darmo Napoleon nazywał Aleksandra "Talmą Północy" - M.B.), a nikogo dotąd nie zostawił głęboko przekonanego o swej szczerości (...) Gdzie tylko z konwersacyi, prawie ciągle głośno prowadzonej, tak wypadło, zręczny ten i wymowny mistyfikator coś uprzejmego do Polaków o Polakach i o rzeczach polskich przemawiał". Uroki cesarskiego uwodziciela szczególnie silnie oddziaływały na kobiety. Księżna Radziwiłłowa z Nieborowa nie mówiła o Aleksandrze inaczej jak "nasz Anioł". Księżna Czartoryska z Puław popłakała się ze szczęścia, widząc go po raz pierwszy w polskim mundurze. Łaskawy samowładca nie ograniczał się do zjednywania sobie dam z najwyższej arystokracji. "W uroczystym polonezie - wspomina Antoni Ostrowski - potrafił porzucić Czartoryską, Wirtemberską, Radziwiłłową... dla podania swej cesarskiej ręki jakiejś artystce, kupcowej. W przejazdach przez kraj polski nie tylko ściskał i całował rączki obywatelek po dworach, lecz nawet poczmistrzowych, zwłaszcza gdy te były piękne i niezbyt brudne." Do zachwytów kobiecych dołączali wyrazy uwielbienia poeci okolicznościowi. Przodował im niezawodny chwalca każdorazowej władzy Marcin Molski: Kto wie, jeżeli wspaniały@ zastępca Bogów na ziemi@ przez cnotę i miłość chwały@ nie zrobi nas szczęśliwymi...@ Zajączkowi nie było na razie dane zetknąć się bezpośrednio z "cesarzem wskrzesicielem". Zetknął się natomiast - i wkrótce wszedł w bliskie stosunki - z bratem cesarskim: wielkim księciem_cesarzewiczem * Konstantym, który jako desygnowany przez cesarza naczelny wódz armii polskiej, kierował pracami Komitetu Wojskowego. Wzajemna sympatia, jaką w roku 1814 poczuli do siebie "szalony" cesarzewicz rosyjski i polski generał - inwalida wojen napoleońskich, stać się miała jednym z czynników, określających treść następnego dziesięciolecia historii Polski. HOnorowy tytuł Cesarzewicza otrzymał wielki książę Konstanty od ojca, cara Pawła I, za swe zasługi w kampanii włoskiej roku 1799, odbytej pod rozkazami Suworowa. Nie miał tego tytułu żaden z jego braci, nie wyłączając ówczesnego następcy tronu, wielkiego księcia Aleksandra. Wielki książę_cesarzewicz był krańcowym przeciwieństwem swego ukoronowanego brata. Aleksander stale występował w aurze wylewnej uprzejmości, uwodzicielskich śmiechów, pięknych gestów i jeszcze piękniejszych słów, ale "najchytrzejszemu z Greków" (także określenie Napoleona) cała ta promienna zewnętrzność służyła przeważnie do ukrywania prawdziwych myśli i zamiarów, nad rozszyfrowaniem których do dziś biedzą się historycy polscy i rosyjscy. U Konstantego natomiast wszystko było na wierzchu, niczego ukryć nie potrafił, choćby chciał tego jak najbardziej. Jego polski adiutant Władysław Zamoyski zastał go kiedyś przy czytaniu ośMieszającego go artykułu w paryskim "Constitutionelu". Zamoyski ze zdumieniem spostrzegł, jak w miarę czytania, między rudymi włoskami, porastającymi dłonie cesarzewicza, pojawiały się wielkie krople potu. Tak było u niego ze wszystkim. WSzystko, co przeżywał, wylewało się z niego na zewnątrz pod naporem biologicznego musu. Jego niepohamowane wybryki przerażały bądź śmieszyły. Wybuchy jego dzikiej furii z powodu jakiegoś nie dopiętego guzika doprowadzały do samobójstw młodych, ambitnych oficerów. Kiedy był z czegoś zadowolony, wyrażał to w sposób równie nieopanowany. Obcałowując dowódcę oddziału, który dobrze się sprawił na rewii, wołał do niego po francusku: "Padam panu do nóg, biję przed panem czołem, całuję pańskie ręce"! Kiedy po rewii ściągano z niego ciasno przylegające jelonkowe spodnie, kazał podziwiać adiutantom swoje posiniaczone uda i zad, na dowód, ile znosić potrafi dobry żołnierz. Karał bezlitośnie, ale gdy dowiedziono mu niesprawiedliwości, kajał się w głębokim poczuciu winy: "Bywam szalony, ale w gruncie jestem dobry". I rzeczywiście był dobry. Dobry i sprawiedliwy. Wiedzieli o tym jego krewni, domownicy i szeregowi żołnierze. Ale jego dziwactwa były trudne do zniesienia. Skierowany przez cesarza na "posterunek polski", uważał za swój obowiązek interesować się wszystkim: poczynając od sposobu noszenia mundurów przez najstarszych generałów (zatargi na tym tle z Dąbrowskim), aż po zawartość koszyków ulicznych handlarek. Głośno formułował swe posłannictwo, daleko wykraczające poza sprawy czysto wojskowe: "Ja Polaków wreszcie nauczę porządku i posłuchu!". Warszawa, wyczekująca miłośnie Aleksandra, Konstantego znienawidziła od pierwszego zetknięcia. Oto charakterystyczna zbitka z dokumentacji pamiętnikarskiej owego czasu: w górze, na urzędowym gmachu - iluminowany napis: Węzeł ścisły POlaka z Rosyaninem wiąże,@ bo dowódcą wojsk polskich jesteś Wielki Książę!@ W dole pędzi ulicą, nie zważając na przeszkody żywe i martwe, czerwona kolasa, ciągniona przez trzy ogniste rysaki, sprzężone po rosyjsku "w orła". Spod stosowanego kapelusza z biało_złotym pióropuszem małe, niebieskie oczka pilnie penetrują ulicę, szukając punktu zaczepienia, w każdej chwili może wybuchnąć wściekły wrzask. Ulicę ogarnia popłoch. "Na złowróżbny turkot kibitki w.księcia przechodnie chowali się (...) po bramach; czynili to zwłaszcza wojskowi, urzędnicy, studenci i Żydzi, podczas gdy przekupki uliczne pierzchały co tchu." Ale generał Arbuz nie patrzał na Konstantego oczami warszawskiej ulicy ani młodych oficerów, obrażanych na placu Saskim. Pamiętał go jeszcze ze swoich pierwszych lat w służbie Bonapartego. Młody wielki książę rosyjski zyskał sobie wtedy szeroką popularność i sympatię w wojskach Republiki Francuskiej za swoje niezwykle humanitarne traktowanie rannych żołnierzy francuskich wziętych do niewoli przez Rosjan. Potem słyszał o nim wiele w roku 1807 - w czasie rokowań pokojowych w Tylży. Powszechną uwagę zwracały ostentacyjne względy, jakie Napoleon okazywał rosyjskiemu cesarzewiczowi - opiekunowi jeńców francuskich. Mówiono nawet, że proponował Aleksandrowi powołanie Konstantego na tron polski (ciekawy byłby taki wariant historii: KOnstanty królem polskim z poręki Napoleona). Od pierwszej chwili współpracy z cesarzewiczem w Warszawie Zajączek odkrył w nim znakomitego organizatora wojskowego i wodza szczególnie dbałego o sprawy bytowe podwładnych. Ponieważ sam posiadał zalety podobne, potrafił je docenić u innych. Do "szaleństw" KOnstantego odnosił się znacznie bardziej wyrozumiale, niż obrażani przez niego młodzi oficerowie czy uciekające przed nim "co tchu" przekupki. Taki sposób zachowania się możnych nie był dla niego nowością. W młodości miał wiele do czynienia z kresowymi magnatami, a pijackie ekscesy jego początkowych protektorów: RAdziwiłła Panie Kochanku czy hetmana Branickiego, w niczym nie ustępowały wybrykom wielkiego księcia. Sam zresztą był poza zasięgiem tych wybryków. Do niego cesarzewicz odnosił się aż do przesady grzecznie, tytułował go ekscelencją, wzbraniał się siadać w jego obecności, z pokorną uwagą wysłuchiwał wszelkich jego rad. Z pewnością mile to łechtało próżność niedopieszczonego ambitnika. Ale jeszcze bardziej przekonywać go musiało do Konstantego to, że wyczuwał w nim człowieka, który podobnie jak on sam uważał, że stosunek między podwładnym a zwierzchnikiem - zarówno w wojsku, jak w społeczeństwie cywilnym - powinien się opierać na zasadzie ślepego posłuszeństwa. No i rzecz dla generała Arbuza najważniejsza: Konstanty reprezentował siłę - zwycięską siłę cesarstwa rosyjskiego, które położyło kres potędze "Bohatera dwóch wiekó". Pomimo niewygasłego jeszcze sentymentu do Napoleona, Zajączka nie stać było wobec Konstantego na odprawę, jakiej udzieli później księciu Wellingtonowi. Wybrał więc ewentualność krańcowo odmienną, do której popychała go jego kondotierska natura: ugiął kark przed Konstantym, ofiarując mu swoje ślepe posłuszeństwo. Cesarzewicz przyjął to ze zrozumieniem. "Trudno byłoby go zastąpić kim innym - pisał o Zajączku w opinii przesłanej swemu cesarskiemu bratu. - Człowiek ten umie być przychylnym, powoduje się zaś jedyną myślą wypełnić wolę Cesarza." "Szalony" wielki książę nie najgorzej znał się na ludziach. II W Komitecie Wojskowym - który na życzenie cesarza Aleksandra miał "uorganizować" nową 30_tysięczną armię polską (oddziały przybyłe z Francji liczyły zaledwie 5 tysięcy żołnierzy) - od pierwszej chwili zarysowały się zdecydowane różnice poglądów. Chodziło o sprawy najbardziej zasadnicze. Mamy tworzyć wojsko polskie - niepokoili się niektórzy z zasiadających w Komitecie generałów - a nie wiemy, komu to wojsko ma służyć, skoro nie istnieje jeszcze państwo polskie? Może chcą nas po prostu mieć jako najemną siłę zbrojną do obrony obcych interesów? Wysuwano też ważny wzgląd formalny: czy można tworzyć nową armię, gdy polscy wojskowi nie zostali uwolnieni z przysięgi na wierność, złożonej królowi saskiemu? (Biedny Fryderyk August, najlojalniejszy z niemieckich sprzymiezreńców Napoleona, pokutował wtedy za swą lojalność w berlińskim więzieniu). Najbardziej jednak niepokoiło opozycję komitetową postępowanie wielkiego księcia_cesarzewicza, który rządził się w Komitecie jak na własnym folwarku, starając się narzucić organizowanemu wojsku polskiemu mundury i regulaminy zbliżone do rosyjskich. Wątpliwości niezadowolonych generałów umacniały się pod wpływem nacisków oddolnych. W masach żołnierskich i wśród młodszych oficerów przeważały nastroje niedowierzania nowym "wskrzesicielom". W odezwie skierowanej do generała Dąbrowskiego jako formalnego przewodniczącego Komitetu - jego dawni podwładni z wojen napoleońskich żądali wyraźnej odpowiedzi na pytanie "po co się uzbrajać każe?" Patetyczna odezwa kończyła się słowami: "Zakrwawionych serc naszych nie zhańbimy obelgą, byśmy się uzbrajać mieli, nie wiedząc dlaczego". Do generała Zajączka, wiceprezesa Komitetu zgłosiła się delegacja wojska, aby mu oświadczyć, że "Polsce, Ojczyźnie swojej służyć będą, lecz żadnemu obcemu nigdy". Równie niechętnie odnosiły się do tworzenia "bezpaństwowego" wojska patriotyczne kręgi społeczności cywilnej. "Oficerów przybranych w nowe mundury na modłę rosyjską z piórami u kapeluszy wyszydzano tak na ulicy, jak w salonach". (W piętnaście lat później te "obce" pióropusze, zdarte z oficerskich kapeluszy, walać się będą po brukach powstańczej Warszawy). Kronikarka życia towarzyskiego Warszawy, pani Anna Nakwaska, skarżyła się w liście do siostry: "Wojsko nowe już wyrasta; odbywają się różne parady, ale na nich żadna dama nie bywa. NOwe mundury żołnierzy są na rosyjski krój, w większej części z żółtymi wyłogami lub wypustkami; szkaradnie oni w tym wyglądają". Zmienił się także stosunek do tak serdecznie witanego niedawno generała Zajączka. Jego serwilizm wobec komitetowych poczynań wielkiego księcia Konstantego wzbudzał powszechne oburzenie. Znowu zaczęto mu wypominać wszystkie jego antypatriotyczne grzechy, a najbardziej szanowane domy zamknęły przed nim swe drzwi ("zaniedbywano go w zebraniach towarzyskich" - odnotował stołeczny kronikarz). Mimo to większość członków Komitetu, z Dąbrowskim i Zajączkiem na czele, nadal uważała, że wojsko trzeba zorganizować jak najprędzej. Dąbrowskiemu chodziło o to, aby na linii Warty wystawić taką siłę zbrojną, która potrafiłaby odstraszyć Prusy od wszelkich prób rewindykowania ziem, stanowiących do niedawna ich zabór. Zajączek nie bawił się w szczegółowe uzasadnianie swego stanowiska, wystarczało mu, że na szybkie organizowanie wojska nalegali: Aleksander i Konstanty. Różnica zdań w łonie Komitetu przerodziła się w jawny konflikt w początkach grudnia 1814 roku, kiedy z kongresu wiedeńskiego powrócił do Warszawy wielki książę Konstanty. Cesarzewicz był ogromnie podniecony narastającym napięciem między uczestniczącymi w kongresie mocarstwami i zapowiadał rychły wybuch nowej wojny. Wzmógł też od razu nacisk na Komitet Wojskowy, przekazując mu ponaglenie cesarza, "aby przyspieszyć organizację wojska ze względu na naprężoną sytuację polityczną". Jednocześnie impulsywny cesarzewicz odwołał się do wszystkich wojskowych polskich przebywających w Księstwie Warszawskim, kierując do nich odezwę brzmiącą jak rozkaz mobilizacyjny. "Odzywa się do was Najjaśniejszy cesarz, wasz opiekun - pisał pod datą 11 grudnia 1814 roku - zbierajcie się koło waszych sztandarów, uzbrójcie dłonie wasze na obronę ojczyzny waszej i bytu politycznego utrzymanie (...) Bądźcie gotowi zamiary Cesarza względem was poprzeć krwią swoją (...) Cesarz ceni wasz honor, wasze męstwo. Staną między wami ci sami dowódcy, którzy wam przewodzili przez lat dwadzieścia. Odznaczaliście się świetnymi czynami w wojnfch, których powód był wam częstokroć obcy - będziecie niezwyciężeni, kiedy usiłowania poświęcone będą dla samej tylko ojczyzny. Poświęćcie się bez granic dla Cesarza, nic więcej nie pragnącego, jak tylko dobra waszej ojczyzny, którą zasłania silną tarczą. Inni wam mogą wiele przyrzekać, on tylko dotrzyma." Zapowiadająca wojhnę proklamacja Konstantego wywołała takie poruszenie na kongresie wiedeńskim, że Aleksander był zmuszony odciąć się od niej i zabronić dalszego jej rozgłaszania. Równie niefortunny w skutkach okazał się nacisk Konstantego na Komitet Wojskowy, gdyż doprowadził do rozłamu wśród jego członków. Trzej generałowie dywizji: Karol Kniaziewicz, Franiszek Paszkowski i Stanisław Woyczyński zrezygnowali ze stanowisk w KOmitecie, oświadczając, iż "nie można organizować armii bez zwolnienia jej od przysięgi królowi saskiemu". W rozmowach i zapiskach prywatnych odchodzący generałowie szerzej uzasadniali swoje odejście. Skarżyli się, że wbrew ich woli wojsko polskie chciano organizować "odmienne" na wzór rosyjski, aby osiągnąć przez to "odosobnienie wojska od narodu". Ustąpienie z Komitetu Wojskowego trzech znanych i szanowanych generałów zwróciło uwagę całego kraju i odczytane zostało jako wyraz patriotycznego protestu przeciwko samowoli wielkiego księcia_cesarzewicza. Władze okupacyjne starały się to wrażenie zatrzeć. Prawdopodobnie w tym celu puszczono w obieg sfałszowany list Tadeusza Kościuszki. W prymitywnej "fałszywce", przypominającej stylem i tonacją odezwę Konstantego, rzekomy Kościuszko błagał Aleksandra, aby mu dozwolił złożyć sobie przysięgę w dniu ogłoszenia się królem. Oświadczał ponadto, że gdyby zamiarom imperatoa sprzeciwiły się mocarstwa, stanie do walki pod jego rozkazami. Tymczasem w Wiedniu - w atmosferze ciągłych balów, festynów, intryg towarzyskich i sensacyjnych romansów - zwycięzcy monarchowie oraz ich doradcy targowali się zajadle o nowy kształt Europy. Głównym przedmiotem sporu były dalsze losy dwóch państw, okupowanych przez wojska rosyjskie: Królestwa Saskiego i Księstwa Warszawskiego. Cesarz Aleksander zgadzał się na oddanie całej Saksonii swemu wypróbowanemu sprzymierzeńcowi: Prusom; natomiast żądał stanowczo, aby ziemie polskie zdobyte na Napoleonie - to "przedmurze okupione krwią rosyjską" - pozostały w całości przy Rosji, jako konstytucyjne królestwo pod berłem rosyjskich carów. Sprzeciwiały się temu: Anglia, Austria i Francja - obawiające się nade wszystko wzmocnienia wpływów rosyjskich w Europie. Dawny sternik napoleońskiej polityki zagranicznej Talleyrand, reprezentujący na kongresie królestwo Burbonów, pisał w instrukcji dla delegacji francuskiej: "Oddać całą Polskę Rosji 44_milionowej, to niebezpieczeństwo zbyt wielkie i bliskie. Gdyby taki plan można było obalić jedynie siłą oręża, ani minuty nie można by się wahać". Ten sam Talleyrand, Który w roku 1807 tak nieprzychylnie odnosił się do sprawy polskiej, w roku 1814 - z obawy przed Rosją - gotów był, tak przynajmniej głosił, do wszczęcia wojny europejskiej dla przywrócenia Polsce niepodległego bytu. "Dla utrzymania pokoju - przekonywał szefa dyplomacji brytyjskiej, lorda Castlereagha - można poświęcić wszystko prócz honoru, sprawiedliwości i przyszłości (dziwnie brzmią te słowa w ustach najbardziej cynicznego dyplomaty Europy - M.B.). Na teraz można by usprawiedliwić potrzebę wojny, naznaczając jej cel wielki, prawdziwie europejski, to jest przywrócenie Polski." Ale cesarz Aleksander, tak czarująco gładki i łagodny w stosunkach towarzyskich, potrafił twardo bronić swych zdobyczy. Bronił ich na różne sposoby. Kiedy poruszał sprawę Polski w oficjalnych wystąpieniach przed szerokim gremium kongresowym, pochylał się współczująco nad losem zawiedzionych przez Napoleona Polaków i mówił o konieczności zakończenia "długich cierpień szanownego narodu". W poufnych targach kuluarowych używał argumentów mniej sentymentalnych. "Wolę raczej wojnę, niż zrzeczenie się tego, co mam dzisiaj w ręku - miał oświadczyć kategorycznie w gwałtownym starciu z Talleyrandem. - TAk, raczej wojnę! (...) Mam w Księstwie Warszawskim 200000 wojska. Niech mnie wypędzą!" Kiedy zaś Talleyrand, rzecznik legitymizmu dynastycznego (on właśnie ten termin wymyślił), próbował tłumaczyć Carowi, że król saski może się nie zgodzić na złożenie korony, usłyszał chłodną odpowiedź: "Jeżeli król saski nie złoży korony, to będzie wywieziony do Rosji i tam umrze. Jeden król już tam umarł". Stosunki Aleksandra z szefem dyplomacji austriackiej, księciem Metternichem, układały się jeszcze gorzej. W czasie jednej z rozmów - także na temat Saksonii i Polski - imperator Wszechrosji zdenerwował się tak bardzo, że wyzwał kanclerza Austrii na pojedynek. Skutkom tego niebywałego w dziejach dyplomacji zdarzenia zapobiegła dopiero osobista interwencja gospodarza kongresu, cesarza Franciszka I. Napięcie między mocarstwami doszło do szczytu, kiedy 3 stycznia 1815 roku rozeszła się wieść, że Anglia, Austria i Francja zawarły przymierze zaczepno_odporne. Po tym fakcie groźba wojny między nową koalicją a cesarstwem rosyjskim i Prusami stawała się już całkowicie realna. Wpłynęło to na ostudzenie temperamentów skłóconych stron i w wyniku usilnych starań cesarza Franciszka I przerwane układy zostały na nowo podjęte. Dnia 11 lutego, na posiedzeniu w sprawach: polskiej i saskiej - w drodze wzajemnych ustępstw - rozwiązano wreszcie wszystkie sporne problemy i "urządzenie Polski monarchowie potwierdzili". Ale mieszkańcy Księstwa Warszawskiego mieli się dowiedzieć o "urządzeniu" swych dalszych losów dopiero w parę miesięcy później. Poza przyczynami natury proceduralnej zwłoka wynikła stąd, że 1 marca 1815 roku obradujących w Wiedniu monarchów zaskoczyła wiadomość, która na czas dłuższy sparaliżowała wszystkie czynności kongresu; skazany na wieczne wygnanie cesarz Napoleon wymknął się z wyswpy Elby i wraz ze swoją miniaturową armią, trzon której stanowili polscy szwoleżerowie, wylądował we Francji. Ciekawe, jak na tę elektryzującą nowinę zareagowali mieszkańcy Księstwa Warszawskiego, a zwłaszcza, jak przyjął ją generał Zajączek po uszy już zanurzony w nowej rzeczywistości? Co sobie myślał wierny "Egipcjanin" Bonapartego, dowiadując się o spontanicznym poddawaniu się Napoleonowi całej Francji; o ucieczce z Paryża przerażonych Burbonów; o powrocie do cesarza skruszonych marszałków; o nie odstępującym go szwadronie polskich szwoleżerów? Niestety, nie dochowały się żadne materiały pamiętnikarskie czy epistolarne, pozwalające wejrzeć w ówczesne myśli i uczucia generała Arbuza. Istnieją natomiast dokumenty świadczące o ogólnym stosunku wojska i społeczeństwa Księstwa Warszawskiego do, wyklętego przez kongres wiedeński, zbiega z Elby. Najwymowniejszy z tych dokumentów to nie podpisana notatka, odnaleziona przez historyków w papierach księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. Jej anonimowy autor starał się najwyraźniej przestrzec czynniki decydujące przed użyciem wojska polskiego w wojnie Koalicji z Napoleonem: "Na Francuzów armię nie posyłać; było by to tylko generałów i oficerów exponować, bo żołnierz, ledwie nie całkiem jeszcze za Napoleonem." I w podobnym duchu - zapis w dzienniku Juliana Ursyna Niemcewicza: "Powrót Napoleona szkodliwe w dzisiejszym położeniu rzeczy sprawił wrażenie. MłodzieŻ rycerska, smakująca w bojach, szybko do wysokich stopni i licznych zaszczytów pod dowództwem jego wyniesiona, mieszkańcy zapomniawszy zawiedzionych przez niego obietnic, poniesionych przez wojska jego klęsk, pamiętni tylko rozszarpania Ojczyzny (...) oczy i życzenia swoje do tego błędnego, oddalonego o kilkaset mil światła obracać zaczęli." Z polskimi świadectwami w pełni współgrały, słane w tym czasie do Petersburga, przestrogi prezesa okupacyjnej Rady Najwyższej Tymczasowej, Wasyla Łanskoja: "Przywiązanie (Polaków) do wroga Europy nie wygaśnie, zwłaszcza wśród wojskowych (...) Próżne są usiłowania Cesarza zbliżyć do Rosyi naród polski i wojsko (...) W organizowanym wojsku hodujemy żmiję gotową zawsze na nas jad swój wypuścić (...) W żadnym wypadku na Polaków liczyć nie można." Obywatele Księstwa Warszawskiego z trwożną nadzieją wsłuchiwali się w odgłosy, dochodzące z francuskich pól bitewnych. Ale w miarę rozwoju wydarzeń nadzieje słabły i gruntowała się pewność, że zbieg z Elby - mający przeciwko sobie połączone siły zbrojne wszystkich mocarstw kontynentu oraz przebogate zasoby angielskiego złota - nie zdoła już odwrócić biegu historii. Tym niecierpliwiej czekano na wiadomości o "urządzeniu" spraw polskich przez kongres wiedeński. Prasa krajowa z nakazu władz okupacyjnych zachowywała zupełne milczenie. Ale między ludźmi krążyły plotki, przywożone z Wiednia przez przypadkowych wojażerów oraz skąpe szczegóły, przenikające z korespondencji osób wysoko postawionych. Jeszcze w lutym 1815 roku książę Antoni Radziwiłł - późniejszy namiestnik W. Księstwa Poznańskiego - donosił z Wiednia swemu ojcu: "Królem polskim będzie odtąd cesarz Aleksander. Polska nie będzie owym przedrozbiorowym, rozległym Królestwem, ale zmniejszona o wiele. Żal stąd niemały, lecz i za to należy się wdzięczność, że kiedy na wiedeńskim Kongresie nic nas obronić nie mogło, uratowano przynajmniej choć mniejszą część kraju." W podobnym, z lekka melancholijnym, tonie informował rodzinę o uchwałach kongresowych główny inspirator odrodzenia Królestwa Polskiego pod berłem rosyjskim, książę Adam Jerzy Czartoryski: "Będziemy mieli Królestwo i króla. Kraków wolne miasto, Austria i Prusy zapewniły instytucje narodowe dla poddanych polskich; amnestia, stosunki "sujets mixtes", zdobyte. Złe z dobrym pomieszane, ale lepiej nam będzie niż było." Jedynie arystokratyczne wielbicielki cesarza Aleksandra aprobowały bez zastrzeżeń "urządzenie" kongresowe. Oto fragment listu księżnej Heleny Radziwiłłowej - pani na NIeborowie i Arkadii - pisanego w marcu 1815 roku do synowej: "To chyba nie dziennik mój pisać będę, lecz rapsodye o wielkich wypadkach, które mi zamąciły głowę do reszty. Jesteśmy więc Polakami pod Aniołem królem (...) Zmartwieniem patryotów jest to, że nam jeden z członków odjęto. Gdyby go miano, toby się im zachciało tych wszystkich, które Jagiełło posiadał." Autorka listu istotnie musiała mieć "zamąconą głowę do reszty". Jej natrząsanie się z "zachłanności" patriotów brzmi co najmniej dziwnie, w zestawieniu z kongresową rzeczywistością. Księstwo Warszawskie wyszło z kompromisu wiedeńskiego zubożone o 300007kmó2 powierzchni i o milion mieszkańców. Odpadły od niego na rzecz Prus, najwyżej rozwinięte gospodarczo i kulturalnie, departamenty: poznański i bydgoski ze skrawkami województwa kaliskiego. Kraków ze swym okręgiem stawał się odrębną Rzeczpospolitą Krakowską pod protektoratem sprzymierzonych mocarstw. Austri przypadły bogactwa solne w Wieliczce i obwód Tarnopolski. Znacznemu ograniczeniu uległa także niezależność nowego tworu państwowego, sprzęgniętego unią personalną z ogromnym samowładnie rządzonym cesarstwem rosyjskim ("było to jakby gliniany garnek przywiązać do żelaznego koła", mówiono w Warszawie). W zamian za te wszystkie ubytki nowe państewko otrzymało od kongresu czczą nazwę Królestwa Polskiego, jak gdyby dla wydrwienia dwudziestoletnich tęsknot Polaków. Zamiast Polski powstało "un ridicule Royaume de Pologne". "Bo też nie o Polskę (...) chodziło carowi Aleksandrowi - zżyma się Kazimierz Bartoszewicz, autor fundamentalnej pracy "Utworzenie Królestwa Kongresowego". - Chciał posunąć swe "granice wojskowe" na zachód, wkroczyć klinem do środkowej Europy, a ponieważ na to nie zezwoliłaby Europa, więc dla jej uspokojenia nowemu zaborowi nadał formę przejściową konstytucyjnego państewka." PIerwsza oficjalna wiadomość o uchwałach kongresu w sprawie Polski pojawiła się w dodatku nadzwyczajnym do warszawskiej "Gazety Korespondenta" z 7 maja 1815 roku. Był to list cesarza Aleksandra do byłego prezesa senatu Księstwa Warszawskiego, Tomasza Ostrowskiego - opublikowany w oryginale francuskim i tłumaczeniu polskim. "Ze szczególnym ukontentowaniem donoszę Wpanu - pisał twórca Królestwa KOngresowego - iż los jego Ojczyzny na koniec ustalonym został za zgodą wszystkich mocarstw na Kongresie zgromadzonych. Biorąc tytuł króla polskiego, chciałem zadość uczynić życzeniom narodu. Królestwo POlskie połączone będzie z Cesarstwem Rosyjskim węzłem właściwej sobie konstytucyi, na której pragnę ugruntować szczęśliwość kraju. Jeżeli wielki powód spokojności powszechnej nie dozwolił, aby wszyscy Polacy pod jednym złączeni zostali berłem, przynajmniej wszystkie ku temu obróciłem usiłowania, aby im osłodzić ile możności przykrość takowego między nimi rozłączenia i aby otrzymać dla nich wszędzie używanie właściwej im narodowości. Nim rozmaite do dopełnienia jeszcze pozostające formalności dozwolą głosić w sposobie dokładniejszym wszystkie punkta tyczące się ostatecznego układu spraw Polski, chciałem, aby Wpan pierwszy o tym w treści uwiadomiony ode mnie został i upoważniam Wpana do uwiadomienia swoich rodaków o tym, co list niniejszy zawiera. Przyjmij Wpan zapewnienia szczerego szacunku Dan w Wiedniu d. 18830 Kwietnia 1815 Aleksander." Dnia 13 czerwca 1815 roku przyjechał do Warszawy książę Czartoryski, przywożąc z sobą pełną tekę ważnych dokumentów. Były wśród nich: "Zasady Konstytucyi", opracowane przez księcia pod okiem cesarza Aleksandra; orędzia abdykacyjne króla Fryderyka Augusta; manifest cesarski do Polaków oraz "ukaz", rozwiązujący okupacyjną Radę Najwyższą Tymczasową i przekazujący jej władzę Rządowi Tymczasowemu, który miał trwać "aż do ogłoszenia i wprowadzenia w życie samej Konstytucyi". W cztery dni po przyjeździe Czartoryskiego - 17 czerwca - gazety ogłosiły orędzie króla Fryderyka Augusta, w którym nieszczęsny sprzymierzeniec Napoleona zrzekał się wszelkich praw do byłego Księstwa Warszawskiego i zwalniał jego wojsko ze złożonej przysięgi wierności ("Rozłączenie to z poddanymi (...) najżywszą zadaje nam boleść. Pamięć ich na zawsze w sercu Nam wyrytą będzie"). Równocześnie z tym smutnym aktem opublikowano radosną "Programmę" uroczystości, związanych z zapowiadanym na 20 czerwca "ogłoszeniem Królestwa Polskiego". Nazajutrz 18 czerwca - wielki książę Konstanty w rozkazie dziennym podał do wiadomości wojska "to szczęśliwe losów ojczystych ustalenie". Tego samego dnia, na polach Waterloo w Belgii, sprzymierzone armie pod dowództwem marszałka angielskiego Wellingtona i marszałka pruskiego Bl~uchera zadały ostateczny śmiertelny cios Cesarstwu Stu Dni Napoleona. Generał Arbuz mógł sobie powinszować trafnego wyboru nowych protektorów. * * * Zgodnie z zapowiedziami prasowymi "powrócenie" Królestwa Polskiego ogłoszono 20 czerwca 1815 roku. O godzinie #/5 rano - jak donosiły gazety warszawskie - "51 wystrzałów armatnich zwiastowało stolicy dzień uroczysty, który powszechna radość i wdzięczność mieszkańców w narodowe święto zamieniła". Dochowana dokumentacja owego "narodowego święta" jest wyjątkowo obfita, lecz tyle w niej opinii krańcowo sprzecznych, że wcale niełatwo ustalić, co rzeczywiście wówczas myślano i odczuwano w Warszawie. W sprawozdaniach prasowych wszystko, co działo się tego dnia - ogłaszanie dokumentów stanowiących Królestwo Polskie, zaprzysięganie nowego rządu przed portretem cesarza_króla Aleksandra, nabożeństwa dziękczynne w kościołach, czy wreszcie wieszanie na gmachach publicznych nowych godeł państwowych: maleńkiego białego orzełka na piersi wielkiego czarnego orła cesarstwa rosyjskiego - przedstawiane było jako jeden wielki festyn spontanicznej radości oraz wdzięczności i uwielbienia dla nowych "wskrzesicieli". Sprawozdaniom prasowym dzielnie sekundowały produkcje artystyczne, urozmaicające oficjalny program uroczystości. Poeci okolicznościowi zachłystywali się zachwytem dla cesarza_króla, a z rozpędu i dla jego brata - wodza naczelnego armii odrodzonego Królestwa. Powszechnie nienawidzonego już wtedy w Warszawie cesarzewicza wierszokleta Molski rekomendował w taki oto sposób: Wódz ten prawy i czynny uważany razem@ mógłby się w dwóch Rzymianów porównać obrazem.@ Ma tęgość duszy Katona@ z zaletami Scypiona.@ W teatrze - jak zawsze w podniosłych dla narodu chwilach - wystawiano "Krakowiaków i górali". Śpiewogra Bogusławskiego zrobiła swoistą karierę: od powstania kościuszkowskiego służyła wyrażaniu uczuć dla bohaterów narodowych i kolejnych wyzwolicieli. Stosownie do okazji pierwotny tekst widowiska wzbogacano coraz to nowymi aktualnymi wstawkami. Ustami krakowiaków i górali czczono Kościuszkę, Dąbrowskiego, Poniatowskiego i Napoleona. W roku 1815 przyszła kolej na Aleksandra. Występujący w sztuce Dziedzic, na wieść o "szczęśliwych losach Ojczyzny", intonował pochwalną kantatę na cześć cesarza_króla: Przy jego tronie, nowym blaskiem ozdobiona,@ zajaśnieje w swej chlubie Zygmuntów korona,@ z nim szczęście, z nim obfitość wstąpi na tę ziemię.@ Pobratymskiego ludu przyjacielskie plemię@ wzywa dawnych swych braci do wspólnej rodziny (...)@ Boże, wspieraj swą mocą złączone krainy.@ Oficjalni mówcy tego dnia nie pozostawali w tyle za prasą i sztukami pięknymi. Szczególny niesmak wzbudziła oracja, przewodniczącego ceremoniom, Tomasza Wawrzeckiego - człowieka o pięknej patriotycznej przeszłości; po klęsce maciejowickiej najwyższego naczelnika narodku, współwięźnia Kościuszki w twierdzy Pietropawłowskiej, członka najwyższych władz Księstwa Warszawskiego. Nie bacząc na przyznawaną mu rangę "niemal bohatera narodowego", dał Wawrzecki w swym przemówieniu rażący pokaz płaszczenia się przed nowymi panami. Po wyniesieniu pod niebiosa "pieczołowitości Cesarza Aleksandra nad Polakami", po wyrażeniu najwyższego zachwytu z powodu "węzła nierozerwalnej po wszystkie wieki Unii z narodem wielkim jednego szczepu i dyalektu, a zatem pobratymczym", zapędził się mówca w ślady "poety" Molskiego i oddał cześć wielkiemu księciu Konstantemu, "którego talenta osobiste i wojskowe są połączone z największą prawością duszy, dobroczynnością i sprawiedliwością najściślejszą". Co skłoniło eks_bohatera narodowego do takiego zaszargania sobie pięknego życiorysu - nie wiadomo. Może uczynił to z dziecinnej naiwnej wiary w dobrą wolę nowych "wskrzesicieli"? A może ze strachu przed tymi "wskrzesicielami" - wyniesionego jeszcze z lochów Pietropawłowskiej twierdzy? Lub mże po prostu chodziło mu jedynie o zdobycie teki ministerialnej w nowym rządzie Królestwa? (Otrzymał ją zresztą, ale nie cieszył się nią długo". Historycy, pisząc o wystąpieniu Wawrzeckiego, przedstawiają go jako człowieka "sędziwego", aby tą sędziwością choć trochę go usprawiedliwić. Ale nie był aż tak sędziwy: miał 56 lat i uchodził za człowieka w pełni sił umysłowych i fizycznych. Dopiero ostracyzm społeczny, jakim mu zapłacono za jego ultralojalizm, przygiął go do ziemi i przyspieszył jego zgon. Zmarł na udar serca w kilkanaście miesięcy po swym przemówieniu. I nie było chyba przypadkiem, że śmierć go dosięgła w czasie, kiedy całe Królestwo pozostawało pod wrażeniem tragedii pięciu młodych oficerów, którzy w proteście przeciwko postępowaniu "dobroczynnego i sprawiedliwego" Konstantego popełnili zbiorowe samobójstwo. W zupełnie odmienny sposób niż "sędziwy" Tomasz Wawrzecki, oceniał "święto narodowe" 20 czerwca inny jego uczestnik: 18_letni Teodor Morawski. Wszystkie opinie późniejszego ministra spraw zagranicznych w powstaniu listopadowym i autora sześciotomowych "Dziejów narodu polskiego" - cechuje młodzieńcza bezkompromisowość. Kiedy warszawska prasa w podniosłych słowach opisywała, jak to "wśród radosnych okrzyków" zawieszano na Ratuszu nowe godło Królestwa, młody Morawski z najwyższą pogardą odrzucał to godło, dopatrując się w nim obrazy narodu polskiego: "Orzeł czysty, biały, rozpięty został na piersi czarnego dwułbowego dziwotworu. Nie przyczyniło się to, niemniej jako i pomieszczenie tytułu króla polskiego między tatarskimi caratami, astrachańskim i sybirskim, do przymnożenia przyjemnych wrażeń". Kiedy Wawrzecki zachwycał się "węzłem nierozerwalnej unii z pobratymczym narodem", Morawski głosił, że "instynktowy wstręt budziło przymusowe spojenie dwóch narodów, dwóch wiar, dwóch języków, dwóch przeciwstawnych sobie duchów narodowych". Oceniając całość obchodów "narodowego święta", Morawski - wbrew oficjalnemu entuzjazmowi - zapewniał, że "uroczystość odbyła się zimno". Tak zimno, że musiano się usprawiedliwiać przed cesarzem, iż "tyloletnie cierpienia odjęły narodowi siły do żywszej radości". Relacja MOrawskiego nie jest odosobniona. Wiele innych świadectw pamiętnikarskich i epistolarnych - acz nie tak radykalnych jak sądy Morawskiego - potwierdza jednak, że "powrócenie Królestwa" obchodzono w atmosferze daleko odbiegającej od przekazów oficjalnej propagandy. Cała patriotyczna Warszawa podzielała oburzenie Morawskiego na nowe godło Królestwa. Z niezadowoleniem i lękiem przyjmowano również wiadomość, że w nowo powołanym Rządzie Tymczasowym, który miał wprowadzać w życie liberalne "Zasady KOnstytucyi" Czartoryskiego, zachowali swe miejsca dwaj zdecydowanie nieprzychylni Polakom przedstawiciele rosyjskich władz okupacyjnych: przewodniczący Łanskoj i komisarz cesarski NOwosilcow. Nastroje te były tak powszechne, że Czartoryski uznał za konieczne powiadomić o nich cesarza: "Żałowano orła w dotychczasowej postaci - pisał do Aleksandra bezpośrednio po zakończeniu uroczystości warszawskich. - Ubolewano nad udziałem Rosyan w rządzie." Najbardziej przeszkadzał radowaniu się z "wrócenia Królestwa" powszechny w społeczeństwie żal z powodu ubytków terytorialnych. Trudno się było cieszyć z Królestwa Polskiego bez Krakowa, Poznania, Torunia i Bydgoszczy. Od razu też zaczęto je lekceważąco nazywać "Królestwem Kongresowym" bądź "Królestwem Puławskim" (ze względu na udział Czartoryskiego w jego tworzeniu). W ogłoszonym tego dnia manifeście cesarz_król Aleksander usiłował wytłumaczyć swym polskim poddanym, że okrojenie ich Królestwa było konieczne z przyczyn międzynarodowych. "Polacy - głosił manifest - nie podobna było opatrzeć w sposób inny waszej narodowej pomyślności. Należało zachować wam ojczyznę, która by nie mogła zostać ani powodem do zazdrości, ani przedmiotem niepokoju dla sąsiadów, ani pochopem wojny dla Europy." Manifest cesarski powszechnego żalu z pewnością nie ukoił, ale mógł skłaniać do poważnych refleksji. W Warszawie znano już z grubsza przebieg rokowań wiedeńskich i wiedziano, że to rzeczywiście Aleksander, niezależnie od motywów, jakie nim kierowały, to Królestwo dla Polaków wywalczył. Wiedziano też, że zachodnie mocarstwa, pomimo krzykliwych pogróżek Talleyranda, wojny o Polskę wszczynać nie będą i że alternatywą ułomnego Królestwa Kongresowego mógł być jedynie powrót do traktatów rozbiorowych, czego domagali się w Wiedniu poniektórzy "legitymiści". Od takiego rozwiązania Królestwo Kongresowe, przy wszystkich swych brakach, było na pewno lepsze. Dlatego co rozważniejsi uczestnicy "święta narodowego" 20 czerwca 1815 roku odrywali wzrok od przeszłości i z nieśmiałą nadzieją kierowali go w stronę przyszłości. Nastroje te najlepiej odtwarza bajka Niemcewicza "Mrowisko", którą poeta napisał bezpośrednio po powrocie z warszawskich uroczystości. Bajka opowiada o mrówkach, które odzyskały "część burzą rozniesionego mrowiska". Stara Mrówka, wyrażająca niewątpliwie poglądy autora, dziwi się, że zamiast się cieszyć, "skargę szerzymy zuchwałą, że mrowisko nie takie, jak przedtem bywało". Wzywa do porzucenia "zwodniczych ssnów" i zajęcia się sprawami doraźnymi: "część odzyskaliśmy, pozostawmy resztę czasowi. Uprzątajmy zwaliska, podnośmy ruiny". * * * Z ogłoszonych 20 czerwca "Zasad Konstytucyjnych" społeczeństwo polskie dowiedziało się, że w nowym państwie najwyższym urzędnikiem z prerogatywami niemal monarszymi będzie namiestnik, mający zastępować w Warszawie rezydującego stale w Petersburgu cesarza_króla. Od razu zaczęły się domysły i spekulacje polityczne, kto mógłby tym namiestnikiem zostać. Na ogół widziano tylko dwóch kandydatów do tego urzędu. Pierwszym - za którym opowiadała się większość patriotów - był Adam Jerzy książę Czartoryski, wiceprezes świeżo powołanego Rządu Tymczasowego, współtwórca Królestwa Kongresowego, wieloletni zaufany przyjaciel cesarza Aleksandra, niegdyś minister spraw zagranicznych cesarstwa rosyjskiego; drugim - którego imię wymawiano ze zgrozą - niezrównoważony brat cesarski, wielki książę_cesarzewicz, desygnowany wódz naczelny armii Królestwa. Tylko nielicznie optymiści brali pod uwagę jeszcze trzecią ewentualność, że powróci do kraju Kościuszko, aby objąć należne mu pierwsze miejsce. Ale stary Naczelnik rozwiał te nadziej. Po ogłoszeniu uchwał kongresowych wymówił się ostatecznie od współpracy z próbującym go uwieść cesarzem Aleksandrem. Wyjeżdżając rozgoryczony z Wiednia zawiadomił o swej decyzji Czartoryskiego. "Poświęciłem życie całej Polsce - pisał w pożegnalnym liście - ale nie najmniejszej, którą pompatycznie nazwano Królestwem Polskim (...) To nie może ująć Polaków do zaufania wielkiego, owszem z bojaźnią każdy uczyni wniosek takowy, że imię polskie z czasem w pogardzeniu zostanie i że Rosjanie traktować nas będą jako podległych im, gedyż tak szczupła garstka populacji nigdy się nie zdoła obronić intrydze, przewadze i przemocy Rosjan." Kończył list słowami: "Jadę do Szwajcar, nie mogąc zdatnie służyć Ojczyźnie". Między Czartoryskim a wielkim księciem Konstantym od pierwszych chwil istnienia Królestwa Kongresowego rozgorzała walka na śmierć i życie. Poszczególne jej epizody znane są z ówczesnej korespondencji Czartoryskiego. "Listy z tych czasów Czartoryskiego do Imperatora to znakomity, niepodrobiony obraz smutnej rzeczywistości - pisze Kazimierz Bartoszewicz w swoim "utworzeniu Królestwa Kongresowego". - Żadne archiwa, żadne wydobyte dawniej czy świeżo materyały, żadne pamiętniki czy panegiryki, żadne naciągane wywody nie są w możności obalić bolesnej prawdy, jaka z tych listów wieje, stłumić skarg, jakimi są przepełnione." Skargi Czartoryskiego kierowały się niemal wyłącznie przeciwko wielkiemu księciu_cesarzewiczowi. Dopiero czytając fragmenty lipcowej korespondencji Czartoryskiego rozumie się, jak bardzo musiał gniewać warszawian, zaledwie o miesiąc wcześniejszy, panegiryczny wyskok pod adresem Konstantego w mowie Tomasza Wawrzeckiego. W każdym liście Czartoryski błaga cesarza_króla o odwołanie z Warszawy wielkiego księcia. Zdaniem wiceprezesa Rządu Tymczasowego "odrębna władza wojskowa Cesarzewicza uniemożliwia pracę rządu. Wielkiego księcia nie wzrusza żadna gorliwość, żadna uległość. Żywi on do kraju nienawiść, wzrastającą w sposób zatrważający. Nie otacza względami ani wojska, ani ludności, ani nikogo z prywatnych. Drwi z konstytucji, szydzi z praw i form, a za słowami idą czyny. Nie trzyma się nawet własnych przepisów wojskowych. Chce kijem kierować armią. Żołnierzom rosyjskim każe "pałkować" polskich żołnierzy. Wielu oficerów zapowiada wystąpienie z armii, szerzy się dezercja, wszyscy otrzymują wrażenie, że istnieje plan zniszczenia i udaremnienia dobrodziejstw W.C.Mości, a W.Książę jest bezwiednym narzędziem tych zgubnych machinacji, mających na celu rozjątrzenie zarówno Rosjan, jak Polaków". W następnych listach błagania o odwołanie Konstantego przybierają jeszcze na sile. "Czas nagli, każda chwila może przynieść burzę i katastrofę (...) W.Książę chce doprowadzić do ostateczności. Żaden wróg nie zdoła więcej szkodzić Waszej Cesarskiej MOści..." Już nie w swoim własnym imieniu, lecz z upoważnienia wszystkich członków rządu (a więc i Tomasza Wawrzeckiego) prosi Czartoryski cesarza o "zaradzenie położeniu, które z każdym dniem stając się gorszym, grozi nieobliczalnie zgubnymi skutkami". Przytacza szczegóły bezwzględnej samowoli wielkiego księcia, który "znosił wyroki sądów wojskowych, rozdawał dymisye, rozciągał swą władzę nad urzędnikami cywilnymi, kazał nawet uwięzić prezydenta Warszawy". W jednym z listów Czartoryski wprost zarzuca Konstantemu, że jest manipulowany przez niechętne propolskiej polityce cesarza koła petersbuskie: "z najlepszego źródła wiem, że w Petersburgu istnieje towarzystwo przeważnie wojskowych, którzy mają w kraju wysłańców wpływających na w.księcia; stowarzyszenie to miało już gotowy memoryał przeciw POlsce dla wręczenia go W.C.Mości; wojna przeszkodziła tym buntownikom." W parę miesięcy późNiej, kiedy polski generał_adiutant cesarza, Adam Ożarowski, przywiózł do Warszawy wiadomość, że Konstanty musi być wicekrólem polskim, Czartoryski wpadł w rozpacz. "Daj nam Najjaśniejszy Panie innego wielkiego księcia (Aleksander miał jeszcze dwóch młodszych braci: Mikołaja i MIchała - M.B.) - zaklinał cesarza - nominacja Konstantego byłaby wyrokiem śmierci." Cesarz Alkeksander z pewnością nie lekceważył opinii swego głównego, od lat, doradcy w sprawach polskich. Jest więcej niż prawdopodobne, że właśnie w wyniku ostrzeżeń Czartoryskiego Konstanty nie został ani wicekrólem, ani namiestnikiem królewskim, o co podobno usilnie zabiegał. Ale zasadniczego celu swych starań nie udało się Czartoryskiemu osiągnąć; Aleksander nie chciał słyszeć o odwołaniu Konstantego z Warszawy. Cesarz kochał młodszego brata, ale nie chciał go mieć przy sobie, gdyż obawiał się jego szaleństw, mając żywo w pamięci zamordowanie ojca, cesarza Pawła I, którego Konstanty pod wieloma względami przypominał. Niektórzy historycy uważają, że największą korzyścią osobistą, jaką Aleksander wyniósł z powstania Królestwa Polskiego, było to, że mógł Konstantego trzymać z dala od Petersburga. Ani Czartoryski, ani nikt inny nie był na tyle silny, aby go tej korzyści pozbawić. Konstanty niewątpliwie wiedział o oskarżycielskich listach Czartoryskiego i z pewnością robił, co mógł, aby zdyskwalifikować swego przeciwnika w oczach cesarza. Ale decydujący cios zadał Czartoryskiemu nie Konstanty, lecz komisarz cesarski Mikołaj Nowosilcow - niegdyś przyjaciel i pensjonalista księcia z Puław, później podstępny jego przeciwnik polityczny - zmierzający wszelkimi środkami do tego, aby stać się w jego miejsce głównym mężem zaufania cesarza w sprawach polskich. Wiarygodni kronikarze tamtych czasów utrzymują, że "Nowosilcow postarał się o wykradzenie Czartoryskiemu kopii jego listów, pisanych podczas Kongresu do angielskich mężów stanu, i że te kopie przedstawione przez NOwosilcowa Aleksandrowi stały się grobem zaufania Cesarza do Czartoryskiego". Tak więc, w zakulisowej grze o urząd namiestnika, przepadły szanse obu głównych kandydatów do tego urzędu: Konstantego "unieszkodliwił" Czartoryski, Czartoryskiego - Nowosilcow. Ale szeroka opinia o tym nie wiedziała. Warszawianie nadal z rosnącym napięciem czekali na przyjazd cesarza_króla i na ostateczną decyzję, kto będzie jego oficjalnym zastępcą w Warszawie: Konstanty czy Czartoryski. Zajączek w królika przemieniony (c.d.) III "Warszawa, 3 grudnia (1815 r.) Znasz ty efekt pioruna, gdy spadnie nagle i niespodziewanie, bomby pękającej tuż przy nas, iskry elektrycznej, który całą istotą naszą wstrząsa? Otóż taki efekt wywarła dziś rano na całą Warszawę wiadomość o wyniesieniu jenerała Zajączka na naczelnika Rządu - wczoraj wieczór został nim zamianowany." Sympatyczna kronikarka życia towarzyskiego Warszawy, pani Anna Nakwaska, żona prefekta departamentu warszawskiego, Franciszka Salezego Nakwaskiego, "jedna z najbardziej rozbawionych i roztańczonych dam stolicy" - pisząc wyżej przytoczony list do swej mieszkającej na wsi siostry, baronowej Teresy Rastawieckiej, z pewnością nie przypuszczała, że stwarza dokument historyczny, który przez półtora wieku z okładem cytować będą wszyscy historycy, interesujący się kongresowym Królestwem Polskim. Ale też nikomu poza nią nie udało się tak wyraziście i lapidarnie przekazać potomnym ogromu zdumienai, jakie powitało nominację 63_letniego inwalidy Zajączka na namiestnika królewskiego w Warszawie. Cesarz_król Aleksander I wjechał do swej nowej stolicy dnia 12 listopada 1815 roku w samo południe. Jego z dawna wyczekiwany przyjazd poprzedziły wielotygodniowe narady nad programem jego przyjęcia. Znalazło to odbicie nawet w anonimowych rymach ulotnych: Jak gdyby za dotknięciem czarodziejskiej rózgi@ krew wrzeć poczyna, wstrząsają się mózgi.@ W ruchu stolica cała, wszystkie stany radzą@ jak go wprowadzą...@ Wprowadzano dostojnego gościa z całym rytuałem należnych mu honorów. Jego przybycie zwiastowały salwy armatnie, warkot tysiąca bębnów i trzask wystrzeliwanych w niebo świetlistych rakiet. U progu miasta - tam gdzie stoi dzisiaj, upamiętniający ów dzień, kościół św. Aleksandra - powitała cesarza_króla wspaniała brama tryumfalna (wyższa od kolumny Zygmunta) wzniesiona z dobrowolnych składek obywatelskich "nawet Naczelnik Kościuszko - na krótko przed swym wielkim rozczarowaniem - przyczynił się do jej budowy 1000_złotowym datkiem). W uroczystym powitaniu uczestniczyła cała Warszawa, kto żyw biegł oglądać pogromcę Napoleona i nowego pana Polaków. Każdy z wierzchnią oznaką, czem jest w kraju naszym,@ kozak z batem, ksiądz z krzyżem, a żołnierz z pałaszem,@ stoi na swoich miejscach. Tam licznych biur rzesza,@ tak nigdy niedostępna od synów Mojżesza@ miejsce obok nich wzięła. Tu adiutant w biegu,@ niosąc rozkaz, przebiega szereg od szeregu.@ Tam Kozak, kraju swego chwalebnym zwyczajem,@ zrobiony nieporządek poprawia nahajem.@ Coraz ciszej i ciszej, a wtem nagle dzwony@ jęknęły, znak wydając, że Błogosławiony@ minął bramę tryumfu, że się już przybliża.@ Lud ciekawy, ujrzawszy zwycięzcę Paryża,@ schyla głowy przed świetnym jego majestatem...@ Trasę przejazdu cesarza_króla - od Belwederu do Zamku - obstawiały gwardie rosyjskie i wyborowe oddziały świeżo utworzonej armii poslkiej. Za wojskiem cisnęły się tłumy warszawian: na poły wiwatujące, na poły nieufne. Okna i balkony Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia - zgodnie z dyskretnymi pouczeniami Nowosilcowa, który znał gusty swego władcy - "od dołu do góry ugarnirowane były płcią piękną". Pobyt Aleksandra w Warszawie trwał trzy tygodnie. Uczestnicząc w urządzonych na jego cześć balach, uroczystych przyjęciach, rewiach wojskowych, a także: przyjmując na prywatnych audiencjach rozmaite ważne persony - "Talma Północy" roztaczał przed Polakami wszystkie czary swej ujmującej osobowości i nie przepuszczał żadnej okazji do zdobywania sobie serc nowych poddanych. Kiedy prezydent Warszawy Stanisław Węgrzecki ofiarował mu klucze miasta, nie przyjął ich oświadczając: "Nie przyjmuję kluczy, gdyż nie przychodzę tu jako zdobywca, lecz jako opiekun i przyjaciel wasz, pragnąc wszystkich widzieć szczęśliwymi". Uczestników uroczystych przyjęć w magnackich pałacach zachwycał swą bezpośredniością i uprzejmością w obcowaniu towarzyskim. "Sypał grzecznościami, przesadzał się w dowcipnych twierdzeniach; w końcu biesiady, przy wetach, jakby był człowiekiem familii i najpierwszym domu przyjacielem, w poufną wpadał rozmowę i z domownikami w familijność. Mówił, że wszystko mu się tu podoba: kobiety są przyjemne i ładne, mężczyźni grzeczni bez płaszczenia się i weseli bez poufałości". Na balu dziecinnym u księżnej Izabeli Czartoryskiej (matki księcia Adama Jerzego, wzruszył wszystkich swoją miłością do dzieci ("tańczył z temi dzieciakami, całował je w buziaki i po rękach") oraz tym, że wystąpił w polskim mundurze. Rozczulona do łez, stara księżna zapisała po balu w swoim dzienniczku: "Zdało mi się snem, że jest Polska, król polski w mundurze i o barwach narodowych. Łzy mi popłynęły: mam więc ojczyznę, zostawiam ją dzieciom moim". Mniejszy zachwyt wzbudzały wypowiedzi nowego pana w zasadniczych materiach publicznych. Polaków interesowały przede wszysstkim dwie sprawy: czy Królestwo zostanie powiększone o ziemie polskie, wcielone na mocy traktatów rozbiorowych do cesarstwa rosyjskiego oraz jaką rolę będzie odgrywał w nowym państwie polskim, siejący grozę wokół siebie, niezrównoważony brat cesarski? Cesarz_król nie uchylał się od odpowiedzi na te pytania. Odpowiadał na nie z taką samą swobodą i bezpośredniością, jakie cechowały go w stosunkach towarzyskich. Ale obietnice zawarte w tych odpowiedziach były mgliste, niepewne i uzależnione od różnych warunków. Sprawę ewentualnego przyłączenia do Królestwa "zachodnich prowincji" cesarstwa omawiał szeroko w poufnej rozmowie z przewodniczącym, przybyłej do Warszawy, delegacji ziem litewskich, Michałem Kleofasem Ogińskim. Tłumaczył mu, jak wielkie opory będzie musiał przełamywać w konserwatywnych kołach Petersburga, aby osiągnąć w tej sprawie pomyślne rezultaty. "Dotrzymam, co obiecałem - mówił do Ogińskiego - ale nie można tego zrobić od razu. Potrzebuję zaufania. Postanowień moich nie zmieniam (...) Nie trącajcie zbyt delikatnej struny, nie kompromitujcie mnie wobec moich. Nie mogę dopuścić, abyście żądali połączenia (Litwy) z Polską, bo nie trzeba, aby sądzono, że to wy się tego domagacie (...) Każdy powinien być przekonany, że co uczynię dala was, pochodzi z mego własnego popędu (...) Jeżeli będę jak dotychczas zadowolony z armii i osób cywilnych Królestwa, jeżeli rząd jego będzie mógł za wzór służyć i nie wypłynie z niego żadna niedogodność dla Cesarstwa, to dopełnię reszty (...) Powtarzam raz jeszcze, ufajcie mi i nie kompromitujcie mnie." Co do Konstantego, to obawy przed nim starał się rozbrajać zapewnieniami, że władza cesarzewicza ograniczać się będzie wyłącznie do spraw wojska, ale upierał się przy pozostawieniu go w Warszawie. W rozmowie z księżną Marią Wirtemberską, siostrą Adama Jerzego Czartoryskiego, usprawiedliwiał się, dlaczego nie odwołuje Konstantego z Polski. NIe ujawniając głównych motywów swej decyzji, tłumaczył księżnej, że jeżeli zabierze brata do Petersburga, to znienawidzi on Polaków jeszcze bardziej i będzie przeszkadzał wszelkim działaniom zmierzającym do polepszenia ich sytuacji. "Starajcie się - mówił do księżnej Wirtemberskiej cesarski czaruś - usposobić do siebie przychylnie Konstantego i Rosjan, aby ułatwić połączenie z Litwą i Podolem, czego szczerze pragnę." * * * Głównym polskim żyrantem cesarsko_królewskich obietnic był książę Adam Jerzy Czartoryski, niegdyś najbliższy powiernik i współautor młodzieńczych projektów politycznych Aleksandra. Czartoryski wierzył, że jego cesarski przyjaciel wykorzysta swą dominującą pozycję w ponapoleońskiej Europie dla zrealizowania ich dawnych planów uszczęśliwienia narodów europejskich, a wśród nich także narodu polskiego. Postępowanie Aleksandra na kongresie wiedeńskim oraz w pierwszych miesiącach po jego zakończeniu podtrzymywało księcia w tej wierze. W 38 roku życia "wybawca Europy" znajdował się jesienią 1815 roku w szczytowym punkcie swych osiągnięć życiowych. "Przeniknięty wielkością misji wypełnionej, coraz skłonniejszy do mistycyzmu i odnajdywania w sobie posłannictwa Bożego - pisał o Aleksandrze tamtych dni znakomity historyk Marian Kukiel - powrócił do idei, rozważanej niegdyś z polskim przyjacielem młodości: idei ligi narodów ku obronie sprawiedliwości i pokoju." Dążenia Aleksandra doczekały się swoistej realizacji na krótko przed jego przyjazdem do Warszawy. 26 września 1815 roku, w Paryżu, trzej zwycięscy mocarze Europy: cesarz Rosji, cesarz Austrii i król Prus podpisali, opracowany przez Aleksandra, osobliwy układ polityczno_religijny, który miał przejść do historii pod nazwą Świętego Przymierza. Trzej monarchowie, uznając się za "powołanych przez Opatrzność, by rządzić trzema gałęziami rodziny chrześcijańskiej", zobowiązywali się do współdziałania w duchu chrześcijańskiego braterstwa zgodnie z nakazami Pisma Świętego, do obrony pokoju i sprawiedliwości. Z czasem Święte Przymierze miało ujawnić swe ukryte treści i stać się w rękach polityków narzędziem "posuniętej do skrajności reakcji, ucisku ludów i prześladowania wolnej myśli". Na razie jednak na pierwszy plan wysuwały się jego wzniosłe hasła humanitarne. Po uszczęśliwieniu Europy Świętym Przymierzem, zapragnął Aleksander uszczęśliwić swoje własne cesarstwo rosyjskie konstytucją oraz innymi reformami w duchu liberalnym. A to wiązało się już bezpośrednio ze sprawą polską. Z wywalczonego na kongresie wiedeńskim Królestwa Polskiego cesarz_król zamierzał uczynić poletko doświadczalne do wstępnego wypróbowania wielkiego eksperymentu liberalizacji Rosji. Wprowadzony w te zamiary Czartoryski miał prawo wierzyć, że jego cesarski przyjaciel - we własnym interesie - uczyni wszystko, aby zapewnić Królestwu rozwój jak najbardziej pomyślny. Ale wiedział też Czartoryski, lepiej niż ktokolwiek inny w Polsce, jak bardzo przeciwstawiać się będą liberalnym zamierzeniom Aleksandra zachowawcze koła rządzące cesarstwa. Dlatego usilnie nakłaniał rodaków, aby w pełni zaufali cesarzowi_królowi, czekali cierpliwie na spełnienie jego obietnic i nie kompromitowali go wobec Rosjan nadmiernymi bądź przedwczesnymi żądaniami. Mniej optymistycznie niż Czartoryski zapatrywał się na szczerość intencji Aleksandra wobec Polaków inny polski przyjaciel cesarza_króla jego generał_adiutant i aktualny faworyt, Adam Ożarowski - syn powieszonego w roku 1794 hetmana targowiczanina. Z natury chłodny karierowicz, ale nie wyzbyty jeszcze całkowicie poczucia solidarności z ojczystym narodem, generał_adiutant Ożarowski przy każdej okazji otwierał rodakom oczy na niestały charakter cesarza i studził ich nadmierny optymizm. Wiadomość o jednym z takich demaskatorskich działań Ożarowskiego przetrwała w pamiętnikach Antoniego Ostrowskiego, członka delegacji poslkiej, wysłanej w sierpniu 1815 roku do przebywającego wówczas w Paryżu cesarza_króla z "hołdem najgłębszego uszanowania i najczulszej wdzIęczności". "Delegacja była zachwycona uprzejmością cesarza i (...) jego ubiorem - pisał Ostrowski - wdział on na jej przyjęcie polski mundur granatowy ze żółtym kołnierzem i zawiesił na piersiach order Orła Białego na wstędze błękitnej." O tym, co nastąpiło bezpośrednio po odejściu delegacji, dowiedział się jej kronikarz właśnie od Ożarowskiego. "Po audyencyi (cesarz) rzekł do Ożarowskiego: - Po odegranej komedyi aktorowie zrzucają mundur. Wracam do munduru rosyjskiego, a ciebie mianuję kawalerem orderu Orła Białego. - To mówiąc zdjął wstęgę z orderem i zawiesił ją na piersiach swego adiutanta." Dziwne, że o tej nieprzyjemnej rewelacji Ożarowskiego nie dowiedziała się, zazwyczaj dobrze poinformowana, księżna Izabela Czartoryska. Gdyby o niej wiedziała, nie pobudziłby jej do płaczu widok Aleksandra w polskim mundurze. W okresie uzgadniania zasad polskiej konstytucji Ożartowski często bywał w Warszawie jako specjalny wysłannik cesarza. I znowu, dezawuując swego pana, tłumaczył autorom konstytucji, że despotyczny wielki książę Konstanty, niezależnie od takich czy innych oświadczeń swego cesarskiego brata, i tak pozostanie w Warszawie jako faktyczny wicekról. Dlatego doradzał rodakom "mniej zajmować się subtelnościami jakiejś liberalnej konstytucji, natomiast obmyśleć środki kładące tamę samowoli wielkiego księcia". Przyszłość miała wykazać, że w ocenach postępowania i zamiarów cesarza_króla Ożarowski bliższy był prawdy niż Czartoryski. Na ogół jednak chętniej wierzono Czartoryskiemu. Głównie dlatego, że w istniejącej sytuacji historycznej mieszkańcy kongresowego Królestwa POlskiego nie widzieli przed sobą żadnego innego wyboru poza życiem pod rządami Aleksandra. Czekano więc cierpliwie na spełnienie się obietnic cesarza_króla i nie kompromitowano go przesadnymi żądaniami. * * * W swoich listopadowych rozmowach warszawskich Aleksander w jednej tylko sprawie zachował milczenie do końca: nie zdradził się przed żadnym z polskich rozmówców, kogo zamierza mianować swoim namiestnikiem. Szeroko rozeszła się już wieść o zapewnieniach cesarskich, że Konstanty zajmować się będzie tylko wojskiem, więc wierzono powszechnie, że namiestnikiem królewskim zostanie Czartoryski; zwłaszcza że Aleksander, jakkolwiek znał już donos Nowosilcowa, okazywał księciu i jego rodzinie ostentacyjną serdeczność. Ale właśnie w związku ze sprawą nominacji namiestnika Warszawa miała się zapoznać z ulubionym sposobem postępowania swego nowego pana, tak trafnie podpatrzonym i sformułowanym przez jego rosyjskiego biografa Nikołaja Szildera: "wszystkich pozostawiać w niepewności, w niejasności, a potem niespodziewanym rozstrzyganiem w przeciwnynm duchu i kierunku wprowadzać wszystkich w zdumienie". Nazwisko Zajączka wypłynęły dopiero w trzecim tygodniu pobytu cesarza w Warszawie - i to w okolicznościach dość niezwykłych i na pozór nie mających nic wspólnego z polityką. "Kiedy prawie niewątpliwą zdawało się rzeczą - wspomina w swych pamiętnikach Kajetan Koźmian - że nie kto inny po ogłoszeniu Konstytucji mianowany będzie namiestnikiem, tylko książę Adam Czartoryski, ciche szemrania i szeptania zaczęły się rozchodzić o generale Zajączku, który zasiadając w Komitecie Wojskowym do utworzenia armii polskiej wyznaczonym umiał się w.Księciu podobać i uległością jego woli zjednać sobie przychylność. Nie wierzono temu; w tej chwili właśnie (24 listopada - M.B.) wypadło przedstawienie Towarzystwa Nauk Cesarzowi. LIcznie zebrane grono pod prezydencją Staszica wprowadzono do gabinetu tronowego; cesarz stał przy kominie, książę Adam Czartoryski obok niego. Książę przedstawił Staszica, który przemówiwszy do cesarza krótko, ofiarował mu swoje dzieło o "Ziemiorództwie". Wystąpił Linde, również przedstawiony przez księcia, i ofiarował mu swój słownik. Cesarz łaskawie przyjął, położył na kominku i w krótkich w języku francuskim słowach zapewnił Towarzystwo o swojej przychylności i protekcji, potem obszedł łańcuch członków, a książę Adam każdego imiennie przedstawiał, następnie wróciwszy do komina i wziąwszy dykcjonarz Lindego w rękę, zaczął rozmowę o dialektach języków pobratymczych rosyjskiego i polskiego; na koniec zapytał, jaka jest etymologia nazwiska "Zajączek". Gdy Linde wytłumaczył, cesarz powtórzywszy słowo "Zajączek", pożegnał Towarzystwo. To nam dało poznać, że owe głuche szemranie o Zajączku nie było bez zasady, jakoż niebawem uiściło się". A "uiściło się" dosłownie w ostatnich godzinach pobytu Aleksandra w Warszawie. Wobec rozbieżności w dokumentacji trudno dokładnie ustalić, co nastąpiło wcześniej: zawiadomienie Czartoryskiego o jego nieoczekiwanej klęsce czy Zajączka o jego nieoczekiwanym zwycięstwie? Rozmowa z Czartoryskim odbyła się o pierwszej w nocy z 2 na 3 grudnia - a więc na dziesięć godzin przed wyjazdem cesarza z Warszawy. Czartoryski nigdy później nikomu o tej rozmowie nie wspominał i nie odnotował jej ani w pamiętnikach, ani w korespondencji. Jej treści, a raczej atmosfery, w jakiej przebiegała, można się jedynie domyśLać na podstawie relacji członka świty cesarskiej Michajłowskiego_Danilewskiego, który wraz z dwoma innymi Rosjanami z otoczenia Aleksandra przebywał w tym czasie w poczekalni gabinetu cesarskiego. Michajłowskij_Danilewskij odnotował na gorąco w swym dzienniku, że Czartoryski "wyszedł z pokojów cara ze zmienionym wyrazem twarzy i przez kwadrans chodził po poczekalni jakby nieprzytomny, nie patrząc na obecnych, nikomu się nawet nie ukłoniwszy". O rozmowie cesarza z Zajączkiem wiadomo więcej, gdyż dość obszernie zdaje z niej sprawę w swoich wspominkach z lat 1813_#1820 Julian Ursyn NIemcewicz. Według relacji NIemcewicza wywyższenie Zajączka miało się odbyć bezpośrednio przed wyjazdem Aleksandra z Warszawy, w trybie kompletnego zaskoczenia. 3 grudnia rano, tuż po mszy porannej, cesarz_król wezwał do siebie Zajączka i bez uprzedzenia, niemal już na wsiadanym, doręczył mu akt nominacji na namiestnika. "Niespodzianością tą zdziwiony Zajączek wymawiał się szczerze i usilnie: wiek swój, kalectwo, głuchotę, niewiadomość, na koniec cywilność przytaczając, zapewniając króla, że cała publiczność zdumieje nad tym wyborem. Król mu odpowiedział: "Jesteście szlachcicem polskim, wylaliście krew za ojczyznę, któż to znaleźć może nieprzyzwoitem, że was mianuję, nareszcie, jako król rozkazuję"." Powyższą relację - opartą najprawdopodobniej na informacjach samego Zajączka, z któyym Niemcewicz jeszcze się wtedy przyjaźnił - podaje w wątpliwość rzetelny dziejopis początków Królestwa Kongresowego, Kazimierz Bartoszewicz. "Czy opór Zajączka był sztuczny, czy prawdziwy rozstrzygnąć trudno - pisze Bartoszewicz. - Nie sposób jednak przypuścić, aby nic nie wiedział o czekającym go wywyższeniu. Wygląda raczej na to, że opieranie się jego wchodziło w program, że było środkiem do pozyskania sobie przez niego opinii. Kto jak kto, ale on nie wyglądał na człowieka mającego siłę odrzucić dostojeństwa, tytuły i władzę, których zawsze pożądał." W związku z wątpliwościami Bartoszewicza można by wspomnieć jeszcze o pewnym zabytku budowlanym, który przetrwał do dziś w Opatówku. Są nimi dwa obeliski ozdabiające wjazd do parku pałacowego, wzniesione przez generała Zajączka w roku 1815 na pamiątkę pobytu w Opatówku cesarza_króla Aleksandra I. Jeżeli Aleksander rzeczywiście zadał sobie fatygę złożenia Zajączkowi wizyty w Opatówku, to nie sposób uwierzyć, że podczas tej wizyty nie rozważano ewentualności powierzenia gospodarzowi godności namiestnika. MOże to właśnie ta wizyta dała początek wspomnianym przez Koźmiana "szeptaniom i szemraniom" oraz zainteresowaniu Aleksandra etymologią nazwiska Zajączek. Czartoryski zniósł swą klęskę z godnością wielkiego pana i wielkiego patrioty. "Nominacya Zajączka na namiestnika zdziwiła wielu - pisał w liście do ojca - ma atoli dobre strony; w najlepszych jest on teraz chęciach dla kraju i dla własnej reputacyi. Jego ścisłe stosunki z w.księciem usuną wiele kwasów i przeszkód. MIałbym przyczynę skarżyć się osobiście na cesarza, (...) ale to rzecz uczuć partykularnych. Ja, co bliżej sądzić mogłem w wielkiej liczbie jego na przyszłość dobroczynnych zamiarów, tem większy mam obowiązek (...) Trzeba dać przykład jedności (...) Trzeba dowieść, że duch partyi nie panuje i że niczem niepodobna rozdwoić umysłów, kiedy o los kraju idzie." Warszawskiej opinii publicznej nie stać było na podobną wielkoduszność. Wywyższenie Zajączka wywołało przede wszystkim niezliczoną ilość niewybrednych żartów i wierszy satyrycznych, nawiązujących do nazwiska nowego szefa rządu. Natychmiast po ogłoszeniu nominacji całą Warszawę obiegły wierszowane koncepty o "Zajączku zamienionym przez cara w królika". W innych pisemkach ulotnych, przypominając znane przysłowie o górze, co zrodziła mysz, pisano: Nikt bez podziwu nie usłyszy,@ że góry, co przez lat tysiące@ same rodziły nam myszy,@ dzisiaj rodzą już zające.@ Trafiały się jednak także utwory satyryczne Zajączkowi przychylne i nie ukrywające satysfakcji z powodu porażki prorosyjskiego magnata, Czartoryskiego. Autorem najbardziej znanego z nich był uwielbiany przez warszwian aktor komiczny, Fortunat Alojzy Gonzaga Żółkowski, późNiejszy wydawca pisma satyrycznego "Momus", ojciec polskiego kabaretu literackiego. Żółkowski zabłysnął jako satyryk polityczny po ustanowieniu Królestwa POlskiego w okrojonych przez kongres wiedeński granicach. Występując wtedy w przedstawieniu "Krakowiaków i górali", wplótł w tekst swej roli rymy własnego pomysłu: Polska bez Poznania i Wieliczki@ nie warta nawet biednej świeczki.@ Rozwścieczony wielki książę Konstanty kazał sprowadzić Żółkowskiego do Belwederu i zagroził mu, że "sto kijów dostanie, jeżeli sobie pozwoli jeszcze kiedy aluzyj politycznych w swoich rolach". Wychodzącego z pokojów cesarzewicza popularnego aktora otoczył tłum zebranych w poczekalni wyższych oficerów polskich i rosyjskich, dopytując się o przebieg rozmowy z Konstantym. "Dobre panisko - odrzekł Żółkowski - daje nam Kijów za Poznań". NOminację Zajączka uczcił Żółkowski takimi oto rymami: Co hałasu, co tu wrzawy,@ że w puławskie ogrody@ zakradł się zając kulawy@ i zniszczył pańskie zagrody.@ Jaka to zmiana natury,@ inne rządy, inny szyk,@ zasługa idzie do góry,@ a intryga fik, fik, fik.@ Żółkowski wyrażał nie tylko swoje poglądy. Za Zajączkiem, a przeciwko Czartoryskiemu opowiadali się jakobini, liczni wojskowi, a także urzędnicy miejscy, sędziowie i adwokaci - słowem, jak ich zgryźliwie określa Kajetan Koźmian: "cała czereda urzędnicza popruska i pofrancuska". Najbardziej jednak ucieszył się z awansu Zajączka cesarzewicz z Belwederu. "W.Ks. Konstanty - świadczy pamiętnikarz Franciszek z Błociszewa Gajewski - nie posiadał się z radości. - "Je lui ai jo~ue un tour ~a ma fa~con" - mówił do osób go otaczających." Pamiętnikarz nie stara się wyjaśnić, komu to Konstanty "wypłatał figla na swój sposób." Wiadomo, że mogło chodzić jedynie o księcia z Puław. Krótki przekaz pamiętnikarski działa na wyobraźnię, ukazując nominację Zajączka na namiestnika królewskiego w szczególnie demaskującym świetle: jako figiel Konstantego spłatany Czartoryskiemu. IV A więc stało się! Dokonał się najbardziej zadziwiający awans w dziejach szlacheckiej Polski: kresowy szlachetka, chudopachołek, "wyojczyźniony" kondotier, zmieniający panów i sztandary, stanął na czele rządu w swej ojczyźnie! Czy wywyższenie Zajączka było rzeczywiście figlem, spłatanym przez Konstantego Czartoryskiemu? Poniekąd - tak. Skoro cesarzewicz musiał pozostać w Warszawie, nienawidzący go i wzajemnie przez niego znienawidzony Czartoryski nie mógł pełnić przy nim funkcji królewskiego namiestnika. Nic więc dziwnego, że wielki książę i zgodnie współdziałający z nim w tej sprawie Nowosilcow - uczynili wszystko, aby popieranemu przez opinię publiczną księciu z Puław przeciwstawić powolnego sobie wiceprezesa Komitetu Wojskowego. Warto jednak wiedzieć, że poza KOnstantym i Nowosilcowem miał jeszcze Zajączek innych wpływowych protektorów. Wiadomo na przykład, że gorąco popierała swego dawnego gwardzistę przybocznego ustosunkowana na dworze rosyjskim naturalna ciotka cesarza: hetmanowa Branicka z Białej Cerkwi. Ale przede wszystkim o wyborze Zajączka zadecydowały jego "walory" osobiste. Znający dobrze brata, Aleksander doceniał wagę, jaką w oczach Konstantego miały zasługi wojskowe i mundur generalski napoleońskiego inwalidy (cesarzewicz obwieszczał wszem wobec, że nie znosi: cywilów, księży i literatów). NOwym panom Zajączka odpowiadał też jego wieloletni nawyk ślepego posłuszeństwa, sprawdzony w służbie Napoleona, a potem w urzędowaniu w Komitecie Wojskowym. Ważne również było, że nie stała za nim, jak za Czartoryskim, potęga rodu i majątku, co gwarantowało, że pozostanie całkowicie uzależnionym od tych, którzy wydźwignęli go na wyżyny. Nawet starość, kalectwo i bezdzietność Zajączka - przemawiały w opinii rosyjskich protektorów na jego korzyść: zapewniały bowiem, że nie grożą z jego strony żadne zakusy na ufundowanie własnej dynastii. Urząd namiestnika królewskiego nie był jedynym prezentem, jakim obdarzył Zajączka cesarz_król na wyjezdnym z Warszawy. Za owocną działalność w Komitecie Wojskowym (jesienią 1815 roku nowa armia polska liczyła już 20000 żołnierzy) - Zajączek i Dąbrowski awansowali na generałów broni: pierwszy został generałem piechoty, drugi - generałem kawalerii. Ponadto - na mocy nowej konstytucji, podpisanej przez Aleksandra 27 listopada - otrzymał Zajączek wraz z Czartoryskim, Wawrzeckim, Dąbrowskim i Wielhorskim godność wojewody. W Królestwie Kongresowym, podobnie jak w Księstwie Warszawskim, była to już godność na poły tytularna, ale zapewniała dożywotnie miejsce w senacie oraz rozmaite korzyści i przywileje; wśród nich prawo używania sześciokonnego zaprzęgu. Skoro mowa o zaprzęgu, warto wspomnieć i o woźnicy. Szczegół raczej zabawny, lecz nadzwyczaj charakterystyczny dla generała Arbuza. W okresie napoleońskim na koźLe pojazdu Zajączkowego zasiadał egzotyczny mameluk Ibrahim, podobny do mameluków Napoleona. Gdy nastał czas protektoratu Konstantego, naśladujący we wszystkim aktualnego pana Zajączek - jak informuje z najgłębszym niesmakiem Niemcewicz - "przyjął na woźnicę brodatego markietana rosyjskiego". Na uroczyste ogłoszenie konstytucji i odebranie przysięgi od namiestnika królewskiego wyznaczono dzień 24 grudnia - rocznicę urodzin Najjaśniejszego Cesarza i Króla. Uroczystość odbywała się w Sali Senatorskiej Zamku Królewskiego, a jej mistrzem ceremonii był sekretarz główny Rządu Tymczasowego, referendarz Józef Kalasanty Szaniawski, zwany przez dowcipnisiów warszawskich "rudą peruczką" - dawny jakobin i współbojownik Zajączka w paryskich rozróbach przeciwko Dąbrowskiemu sprzed lat dwudziestu. Po odczytaniu przez Szaniawskiego "wyroku", upoważniającego Rząd Tymczasowy do ogłoszenia Ustawy konstytucyjnej, zabrał głos wiceprezes Rządu Tymczasowego Adam Czartoryski. Czartoryski przetrwał w historii Polski jako wybitny polityk i mąż stanu. Ale mowa wygłoszona 24 grudnia 1815 roku nie wystawiała dobrego świadectwa jego dalekowzroczności politycznej. Na swą obronę miał jedynie to, że konstytucja Królestwa Polskiego, związanego unią personalną z cesarstwem rosyjskim, była ukochanym dzieckiem jego myśli - wynikiem wieloletnich trudnych zabiegów i wyrzeczeń. Pomimo doznanego dopiero co ciężkiego zawodu osobistego, nadal niezachwianie wierzył w "dobre zamiary" swego cesarskiego przyjaciela. Jemu też poświęcał główne fragmenty swego przemówienia. "Mógł władać tylko potęgą (...) mógł w najtwardsze więzy bezbronną oblec krainę - sławił Aleksandra - ale prowadzony światłem wyższym i cnót swoich natchnieniem, wolał rządzić cudowną siłą, która wprowadza w miejsce postrachu obowiązki, w miejsce przymusu poświęcenia i chęci dobrowolne, a w powszechnej zgodności wolę i interes wszystkich połącza." Składał więc mówca hołd "Twórcy, Dobroczyńcy i Królowi, którego trudu owocem jest ustawa przyszłe szczęście zabezpieczająca". Wyrażał też radość z "połączenia z bratnim a szlachetnym narodem, którego wielkość już nie trwożyć, ale zabezpieczać będzie". Mówiąc o samej uroczystości, Czartoryski zapędził się w słowa, których nie będzie mógł później wspominać bez zażenowania. "Dzień dzisiejszy - powiedział - wiecznie na tej ziemi obchodzonym będzie, póki na niej mowa Polska da się słyszeć, póki w mieszkańcach krew przodków nie zastygnie." Po mowie Czartoryskiego minister sekretarz stanu Ignacy Sobolewski odczytał tekst Ustawy konstytucyjnej. "Przy artykule 108, stanowiącym, iż członkami senatu są książęta krwi cesarsko_królewskiej, wszyscy senatorowie powstawszy, oddali ukłon w.ks. Konstantemu, który w mundurze rosyjskim zasiadł zaraz krzesło w senacie, po prawej stronie tronu, przed biskupami." Potem Julian Ursyn Niemcewicz, jako sekretarz senatu, odczytał krótkie "expos~e" sędziwego prezesa senatu Tomasza Ostrowskiego. "Akt ten - pisał o nowej Ustawie konstytucyjnej 80_letni prezes dwóch kolejnych senatów: Księstwa Warszawskiego i Królestwa Polskiego - to pomnik świadczący o świetnych cnotach i mądrości, które imieniowi MOnarchy naszego nieśmiertelność zaręczają (...) Oddajmy pod straż i zachowanie odradzającym się pokoleniom ten nowy zaród istnienia naszego, ten święty ogień rozniecony w sercach naszych, a nikt z obcych ani się na swobody i wolności nasze narodowe targnąć, ani nam ich odjąć nie będzie dosyć silnym." Ponieważ Niemcwicz nie był pozbawiony instynktu politycznego, wolno przypuszczać, że w delektowaniu się wzniosłymi słowami Ostrowskiego musiał mu bardzo przeszkadzać ukłon, złożony chwilę wcześniej wielkiemu księciu_cesarzewiczowi. Sam tekst konstytucji przyjęto na ogół bardzo dobrze. Zwracano uwagę, że w niektórych częściach jest bardziej liberalny i demokratyczny od konstytucji Księstwa Warszawskiego. Trzeba będzie dopiero doświadczeń następnych piętnastu lat, aby ostre pióro Joachima Lelewela mogło należycie objaśnić różnice między dwiema konstytucjami. "Za Księstwa - napisze Lelewel - nie było gwarancji wolności osobistej i wolności słowa, ale nikt jakoś nie odczuwał ich braku; za Królestwa były gwarancje, ale nikt jakoś nie odczuwał ich istnienia." Po uroczystym ogłoszeniu Ustawy konstytucyjnej rozpoczął się akt zaprzysiężenia namiestnika królewskiego. Józef Kalasanty Szaniawski odczytał nominację Zajączka oraz pismo cesarza_króla, upoważniające Rząd Tymczasowy do odebrania przysięgi od namiestnika. Wezwany przez ministra skarbu Matuszewicza i ministra sekretarza stanu Sobolewskiego, Zajączek - powoli kusztykając, wsparty ciężko na kulach - zbliżył się do podnóża tronu. Minister Sobolewski odczytał rotę przysięgi. "Przysięgam Panu Bogu Wszechmogącemu, iż sprawować będę w imieniu Króla rządy Polski stosownie do aktu konstytucyjnego, do praw i do pełnomocnictwa królewskigo, i że złożę Królowi władzę, którą mi powierzył, skoro się Jego Królewskiej MOści zdawać będzie." Po przysiędze namiestnik podtrzymywany przez ministrów zajął miejsce na tronie. Musiała to być dla Zajączka chwila upajającego zadośćuczynienia. Był to przecież tron króla Stanisława Augusta, do którego nienawiść stanowiła jeden z zasadniczych wątków jego lat młodzieńczych, zanim nie przeniósł jej z jeszcze większą siłą na królewskiego bratanka. Tronowe przemówienie namiestnika dowodziło, że ta obsesyjna nienawiść, pomimo śmierci obu Poniatowskich, jeszcze w nim nie wygasła. Dała o sobie znać w ustępie mowy, wychwalającym wielkiego księcia Konstantego. "Wódz ten - powiedział świeżo mianowany namiestnik - wojsko na takim postawił stopniu, do jakiego nigdy nie doszło, ani pod innym wodzem dojść by mogło." Słowa te wywołały oburzenie wśród zebranych w Sali Senatorskiej, gdyż dopatrzono się w nich obrazy pamięci, uznanego już powszechnie za bohatera narodowego, księcia Józefa Poniatowskiego. "Pochlebstwo dla W.Księcia KOnstantego, jako dowódcy Wojska Polskiego - pisze Kazimierz bartoszewicz - raziło niemile umyślnym zlekceważeniem ostatniego wodza tego wojska, którego prochy świeżo złożył naród na Wawelu. * Było to przykre, zapóźnione echo osobistej urazy, pośmiertne poniżenie pamięci utraconego wodza, poniżenie prochów księcia Józefa." W tym miejscu autor "Utworzenia Królestwa Kongresowego" pomylił się, gdyż zwłoki księcia Józefa spoczywały jeszcze wtedy w krypcie kościoła Świętego Krzyża w Warszawie, na Wawel przewieziono Je dopiero w półtora roku później. Po mowie Zajączka prezes Senatu "wezwał obecnych do złożenia dziękczynień Wszechmocnemu Bogu". Dostojne grono przeszło "in corpore" do pobliskiej katedry św. Jana, gdzie "Te Deum" zaintonował, celebrujący nabożeństwo dziękczynne, biskup chełmsko_lubelski Wojciech Skarszewski. Ten sam biskup Skarszewski, którego w roku 1794 Zajączek chciał powiesić za zdradę ojczyzny. Po południu - kiedy w domach warszawskich czyniono już przygotowania do wieczerzy wigilijnej - senator i tajny radca Nowosilcow, mianowany przez Aleksandra w dniu podpisania konstytucji cesarsko_królewskim komisarzem pełnomocnym przy Radzie Stanu, wydał "wielki obiad" na cześć konstytucji i namiestnika. Ten autentyczny, historycznie udokumentowany "bal u senatora" równie silnie działa na wyobraźnię, jak tamten - literacki z "Dziadów". NIektórzy uczestnicy warszawskiego obiadu, paradoksalnym powikłaniem swych losów, śmiało mogliby konkurować z najwymyślniejszymi kreacjami poetów i beletrystów. Oto gospodarz przyjęcia: demoniczny senator Nowosilcow - znienawidzony w Warszawie, "Zyzak". Święci uroczyście ogłoszenie nowej konstytucji, a sam jest tej konstytucji najjaskrawszą obrazą. NIe przewidywała bowiem Ustawa konstytucyjna Królestwa stanowiska nadetatowego opiekuna i kontrolera Rządu - w dodatku Rojsanina. I to Rosjanina tak nieprzychylnego Polakom. NIegdyś był Nowosilcow liberałem i wspólnie z cesarzem Aleksandrem i księciem Czartoryskim obmyślał postępowe reformy dla uszczęśliwienia ludów - w dziejach Królestwa Kongresowego zapisze się jako zaciekły przeciwnik polskiej odrębności państwowej i narodowej, wróg konstytucyjnych swobód, arcymistrz politycznej intrygi i policyjnej prowokacji. A oto niektórzy z najważniejszych gości przyjęcia, biorący najwyższe miejsca za stołem. Biskup lubelski, który dla uchronienia swej diecezji upoważnił sejm do zatwierdzenia rozbioru rozległej, suwerennej Rzeczypospolitej, aby w dwadzieścia lat później przewodzić modłom dziękczynnym za maleńkie satelickie Królestwo. Generał_namiestnik, który rozpoczynał karierę jako burzyciel starego świata królów i cesarzy, aby później ślepe posłuszeństwo władcom uczynić naczelną zasadą swego życia i postępowania. Książę polityk, który od młodości szczęście Polski widział w łączności z cesarstwem rosyjskim, aby później w chwili, gdy myśl jego wyda pierwsze owoce, zostać brutalnie "wykopanym" ze sceny politycznej. I jeszcze jeden pomniejszy gość przyjęcia: referendarz Józef Kalasanty Szaniawski "alias" "Ruda peruczka". Niegdyś najwścieklejszy z polskich czerwieńców, dziennikarski paszkwilant, nadużywający wolności słowa aż do występnej przesady - w najbliższej przyszłości naczelny cenzor życia kulturalnego w kongresowej Polsce, tłumiciel wszelkich przejawów krytyki, ostoja reakcyjnej praworządności. Skład osobowy warszawskiego "balu u senatora" nie rokował dobrej przyszłości rodzącemu się Królestwu. Uroczysty dzień zakończyła odświętna iluminacja miasta, trwająca całą noc. Szczególny podziw wzbudzało ogromne przezrocze, rozpięte na Nowym Świecie przed kwaterą generała Sokolnickiego. "Widziano na tem przezroczu - relacjonuje Kazimierz Bartoszewicz - świątynię egipską, "obraz" N.Cesarza i Króla w mundurze polskim, wieżę Aleksandryjską, widok Aleksandryi, popiersie Zajączka, wreszcie Oko Opatrzności, z którego źrenicy promień odbijał się o kulę złotą na szczycie wieży umieszczoną i oświecał całą okolicę. Oczywiście były na przezroczu i napisy pełne uwielbienia dla powtórnej, lecz lepszej edycyi Aleksandra Wielkiego i pochlebstwo dla jego namiestnika." Poeta Molski uczcił Zajączka krótkim, lecz pełnym treści wierszykiem: Pod trzema monarchami drogą Marsa chodził@ wspaniały Aleksander cnotę wynagrodził.@ W trzy miesiące później - z okazji uroczyście obchodzonych imienin namiestnika - Molski da dodatkowo upust swej wenie poetyckiej, wychwalając Zajączka ustami cesarza_króla: Zostawię namiestnikiem męża z przymiotami,@ wojownik pełen zasług, obywatel prawy,@ on będzie wykonawcą danej wam ustawy.@ Zaufanie i godność, któremi go zdobię,@ nie swoim przodkom winien, lecz samemu sobie.@ Mniej pompatycznie, ale za to zabawniej pisał o tym samym inny - nie ujawniony z nazwiska - autor wierszy ulotnych: Alexander choć krótko w Warszawie zabawił,@ jednakowoż Cud wielki Polakom objawił.@ Bo czego dotąd żadna nie pisze Kronika,@ on zrobił z kulawego Zaiąca Królika (...)@ Czemu jedni się dziwią, a drudzy się śmieją.@ * * * Przekazanie władzy nowemu rządowi, sformułowanemu według wymogów konstytucji, odbyło się 27 grudnia po południu, w Pałacu Rzeczypospolitej przy placu Krasińskich. W sali posiedzeń Rady Stanu zebrali się członkowie ustępującego Rządu Tymczasowego, senatorowie, nowi ministrowie, rady i referendarze stanu. Kiedy dano znać o przybyciu namiestnika, prezes Rządu Tymczasowego, Wasyli Łanskoj, wydelegował jednego ze swoich ministrów i jednego z senatorów, aby go powitali i zaprosili na salę. Zajączek, po odstawieniu kul, na których się wspierał, zajął miejsce przy prezesie uzstępującego rządu, po czym sekretarz generalny Józef Kalasanty Szaniawski odczytał pismo cesarza_króla, upoważniające Rząd Tymczasowy do "instalacji" namiestnika i Rady Stanu. Po odczytaniu aktu złożonej przez Zajączka przysięgi, zabrał głos Łanskoj. Pomimo jego powszechnie znanej niechęci do propolskiej polityki Aleksandra, przemówienie ociekało miodem. Mówił o "najdobrotliwszych zamiarach Najjaśniejszego Pana, widocznie zwiastowanych w nadanej, najwspanialszej konstytucji i powierzeniu namiestniczej władzy w ręce męża tak znakomicie zasłużonejo ojczyźnie". Po ogłoszeniu, że Rząd Tymczasowy zostaje rozwiązany, Łanskoj i Nowosilcow opuścili salę posiedzeń (Nowosilcow powróci do niej innymi drzwiami jako cesarsko_królewski komisarz przy nowej Radzie Stanu). Zajączek, przerzuciwszy się za pomocą swych kul na fotel prezesa Rady Stanu, wygłosił krótką mowę inauguracyjną. "Wynurzył wdzięczność Cesarzowi za położone w nim zaufanie, zapewnił o chęci poświęcenia reszty swych sił starganych, żeby godnie odpowiedzieć tak znakomitemu wezwaniu, wyraził nadzieję, że otrzyma pomoc w znanem obywatelstwie i znanem świetle swych szanownych współpracowników, zakończył wreszcie życzeniem, aby dążeniem narodu było pozbyć się wad, szkodzących dobru ojczyzny, a wspólnemi natężeniami spieszyć do tego wzniosłego celu, który potężna ręka Aleksandra I wskazała." Potem nastąpiła prezentacja nowych ministrów, powołanych przez cesarza_króla przed jego wyjazdem z Warszawy. Przedstawiał ich namiestnikowi wiceprezes rozwiązanego Rządu Tymczasowego, książę Adam Jerzy Czartoryski. Sześciu członków Rady Administracyjnej * przedefilowało z niskimi ukłonami przez rozpartym w prezydialnym fotelu generałem inwalidą, a książę Czartoryski wymieniał kolejno ich nazwiska i powierzone im funkcje. Była to oczywiście czcza formalność, gdyż Zajączek wszystkich nowych ministrów znał doskonale i słuchając ich nazwisk, wypowiadanych uroczyście przez księcia Adama, miał jedynie sposobność do wertowania w pamięci różnych okresów swego życiorysu. Nowa Ustawa konstytucyjna stanowiła, że w nieobecności monarchy naczelną władzę w Królestwie sprawuje namiestnik z działającą pod jego przewodnictwem Radą Stanu, złożoną z ministrów, radców stanu i innych osób powołanych przez króla. Rządem właściwym była, wyłoniona z Rady Stanu, Rada Administracyjna Złożona z sześciu ministrów, stojących na czele odpowiednich komisji. Zarówno zebranie ogólne Rady Stanu, jak Rada Administracyjna - miały tylko głos doradczy. Konstytucja wyraźnie stwierdzała, że "zdanie Namiestnika jest jedynie stanowcze". Stanisław Kostka Potocki - minister prezydujący w komisji wyznań religijnych, Tadeusz MOstowski - minister prezydujący w komisji spraw wewnętrznych, Tadeusz Matuszewicz - minister prezydujący w komisji przychodów i skarbu. Odpowiadając dostojnym skinienniem głowy na pełne uszanowania ukłony trzech nowych podwładnych, Zajączek musiał odczuwać sporo złośliwej przyjemności. Ci trzej nowi ministrowie Królestwa Polskiego zasiadali przedtem w naczelnych władzach Księstwa Warszawskiego i w swoim czasie niemało krwi mu napsuli. Z nimi właśnie staczał swe zażarte boje o prawo do lasów, graniczących z Opatówkiem. To oni starali się wyzuć go całkowicie z donacji napoleońskiej, a nawet wygryźć go z armii. Patrząc na ich pochylone w ukłonach głowy, mógł sobie z satysfakcją powtarzać: a jednak wyszło na moje!... Z pozostałymi członkami Rady Administracyjnej nie miał zastarzałych porachunków, przeciwnie: wiązały go z nimi wspólne przeżycia przeszłości bądź obiecujące widoki na przyszłość. Tomasz Wawrzecki - minister prezydujący w komisji sprawiedliwości. Starzec czcigodny i wielce zasłużony. Po klęsce maciejowickiej oni dwaj wzięli na siebie ciężar dowodzenia insurekcją. Z nim uzgadniał plany obrony Pragi i Warszawy. Teraz - po latach dwudziestu - zbliżała ich do siebie, wyrażana słowem i czynem, gorliwa aprobata nowej rzeczywistości. Generał Józef Wielhorski - minister prezydujący w komisji wojny. Tego znał jeszcze młodziutkim chłopcem. Ojciec generała, wielki kuchmistrz koronny, w latach barskich wprowadzał go w arkana dyplomacji i kierował jego pierwszymi krokami na paryskim bruku. Z całej znienawidzonej kliki Poniatowskiego jedynie generał Wielhorski do końca pozostał mu bliski. Później spotykali się przy pracy w Komitecie Wojskowym. Tak bardzo się z sobą w tej pracy zgadzali, że Wielhorskiemu aż to szkodziło w opinii rozpolitykowanych warszawskich salonów i rozzuchwalonej warszawskiej ulicy. Ignacy Sobolewski - minister, sekretarz stanu. Tego znał najsłabiej, ale witał chyba najserdeczniej, bo ze wszystkich nowych ministrów ten był dla niego najważniejszy. Konstytucja stanowiła, że minister sekretarz stanu stale rezydować będzie w Petersburgu przy boku króla, "aby mu przedstawiać sprawy przesłane przez Namiestnika i nawzajem przesyłać Namiestnikowi postanowienia królewskie". Powołanie konstytucyjnego rządu nie wywarło w społeczeństwie specjalnie wielkiego wrażenia. Wprawdzie nowy rząd, w odróżnieniu od poprzedniego, był "w całości narodowy", to znaczy składał się z samych Polaków, wprawdzie należeli do niego ludzie o znanych w kraju nazwiskach, ale w jego zapleczu nadal straszyły złowróżbne cienie Konstantego i Nowosilcowa. Powszechnie żałowano, że nie wszedł do nowych władz współtwórca Królestwa i jego konstytucji, książę Czartoryski. Książę miał wielu przeciwników politycznych, lecz nikt nie wątpił o jego ofiarnym patriotyzmie. Ale cesarz_król, zniechęcony do polskiego przyjaciela, pozostawił mu jedynie dekoracyjną godność senatora_wojewody. Po zakończeniu formalności, związanych z przejęciem władzy, namiestnik wydał "Odezwę do Narodu". Była ona zbiorem takich samych pompatycznych frazesów i pochlebstw wobec nowych panów - jakie powtarzano już wielokrotnie w poprzednich odezwach i przemówieniach. Ale Zajączek, z właściwym sobie brakiem taktu, i tym razem przekroczył granicę przyzwoitości, dopuszczając się gafy jeszcze bardziej drastycznej niż niedawna obraza pamięci księcia Józefa. Wychwalając cnoty i dobrodziejstwa Aleksandra, skierował do Polaków retoryczne pytanie: "Kiedyż na waszym tronie tyle cnót i wielkości istniało?" Łatwo sobie wyobrazić, jak rozjątrzyć musiały te słowa patriotów polskich, zapatrzonych w wielką przeszłość swego narodu. "Pochlebca może nie czuł nawet - oburza się na Zajączka Kazimierz Bartoszewicz - jak urąga całej przeszłości, jak poniża cienie wielkich królów, których imiona potomność ze czcią wymawiała". "Odezwa do Narodu" Zajączka nosiła datę 1 stycznia 1816 roku. Pod tą samą datą Adam Czartoryski pisał w liście do swego przyjaciela generała_literata Ludwika Kropińskiego: "Zdaje się, że moja rzecz skończona. POstawienie na nogach jakośkolwiek niedołężnych tej biednej Polski było moją pensą (...) Więc ja zawód swój dobiegłem. Niechaj inni teraz pracują; znajdę się może później". V Radości i strapienia, wynikające z bajecznego wywyższenia generała Arbuza, dzieliła z nim jego francuska małżonka: pani Alexandrine Zajączkowa (z domu de Pernette, z pierwszego męża - doktorowa Isaurat). W czasach napoleońskich pani generałowa nie odgrywała pierwszoplanowej roli w życiu towarzyskim wyższych sfer Księstwa Warszawskiego. Przede wszystkim dlatego, że rzadko pokazywała się w Warszawie, większość swego czasu poświęcając niestrudzenie wojażom na szlaku Opatówek_Paryż. Poza tym warszawskie arystokratki krzywiły się na jej niezbyt wysokie pochodzenie. Wypominano jej, że we wczesnej młodości była "baletniczką" na dworze Ogińskiego w Słonimiu, a później "zwykłą cyrulikową" na dworze Branickich w Białymstoku. Kronikarze życia towarzyskiego nazywali ją lekceważąco "Pernetką" - bądź, od nazwiska pierwszego męża - "Izorą", co brzmiało już wręcz obraźliwie. Zachwycano się jedynie jej legendarnymi talentami kosmetycznymi, dzięki którym, pomimo zaawansowanego wieku, udawało jej się zachować urodę i pozory młodości. "Była ona jednym z najwięcej zadziwiających zjawisk czasu swego - świadczy warszawski kronikarz - śmieszną wydawać się mogła ta nieustanna walka z potęgą czasu, choć przyznać należy, że zwycięstwo było po stronie walczącej." Po wyniesieniu jej przez awans męża do godności pierwszej damy Królestwa, pani Alexandrine szybko dowiodła, że stać ją na zwycięstwa nie tylko w dziedzinie kosmetyki. Już w kilka dni po "instalacji" konstytucyjnego rządu nie starzejąca się namiestnikowa olśniła Warszawę - i nie tylko Warszawę - odwagą i siłą charakteru nieodrodnej potomkini francuskich hugonotów. Okazję po temu nastręczył pierwszy bal, wydany przez namiestnika na Zamku Królewskim. "Bal ów - informowała prasa warszawska - rozpoczął tańcem polskim ("danse polonaise") Wielki Książę Konstanty z namiestnikową Zajączkową." Na pozór nie było w tej informacji nic zaskakującego, ggdyż trudno było oczekiwać, że inauguracyjnego poloneza poprowadzi osobiście beznogi gosppodarz balu. A jednak owa banalna notka gazetowa nie była pozbawiona pewnej pikanterii. Ale odczuć ją mógł jedynie ktoś, kto wiedział, że tancerze wiodącej pary zamkowego poloneza byli ze sobą na zabój pokłóceni w wyniku gwałtownej scysji towarzyskiej, która rozegrała się na krótko przed balem w apartamentach namiestnika. Bohaterkami przedbalowej awantury były dwie Francuzki: z jednej strony - bohaterka pozytywna: madame Alexandrine Pernette_Isaurat_Zajączkowa, ślubna żona królewskiego namiestnika; z drugiej - bohaterka negatywna: madame Josephine Friedrichs_Weiss_Aleksandrowa, konkubina wielkiego księcia Konstantego, matka jego syna Pawła Aleksandrowa. Cesarzewicz był już w tym czasie pod urokiem swej przyszłej żony: pięknej Polki Joanny Grudzińskiej, ale wieloletnią kochankę nadal darzył serdecznym uczuciem i szanował jako matkę swego uznanego potomka. Że zaś miał wobec niej sumienie trochę nieczyste, tym pilniej starał się zaspokajać wszystkie jej zachcianki. A głównym marzeniem pani Friedrichs było uzyskanie wstępu na warszawskie salony, czego dotychczas uparcie jej wzbraniano, pomimo dyskretnych nacisków ze strony Belwederu. Bal na Zamku Królewskim pod patronatem posłusznego namiestnika wydał się Konstantemu wymarzoną okazją do wprowadzenia swojej "Fifine" w sam środek warszawskiego wielkiego świata i przełamania raz na zawsze gnębiącego ją ostracyzmu towarzyskiego. Ale "notre bien aim~e chef" (tak mówił o Konstantym Zajączek) nie wziął pod uwagę pewnej drobnostki: że razem z posłusznym namiestnikiem balowi na Zamku patronowała niepokorna namiestnikowa. A tu kosa trafiła na kamień. Szczegółowy przebieg przedbalowego zajścia przekazuje w swoich "Wspomnieniach naocznego świadka" Anna z Tyszkiewiczów Potocka_Wąsowiczowa. Oto jej relacja: "Zapowiadał się właśnie wielki bal u namiestnika. NOwosilcow, zawsze usłużny, podjął się poprosić o zaproszenie dla pani Friedrichs. Szczęściem pani Zajączkowa weszła akurat do męża w chwili, gdy toczyły się pertraktacje w tej delikatnej kwestii. Widząc, że generał skłania się do zgody, zapowiedziała, że jeśli ulegnie żądaniu tak sprzecznemu z przyzwoitością, ona uda chorą i nie pojawi się na balu. Chyba że wielki książę przyśle jej własnoręcznie sygnowany rozkaz na piśmie, żeby mogła usprawiedliwić się wobec pań z towarzystwa, uchybiłaby im bowiem bardzo poważnie, gdyby wprowadziła między nie osobę niegodną tego zaszczytu. Wysłannik miłości, któremu powierzono układy, poniósł niespodziewaną klęskę. Pani Zajączkowa zniosła wyrzuty męża, przewidującego najgorsze nieszczęście w wyniku tego, co nazwał szaleńczym oporem. Tymczasem przeciwnie nieugięte stanowisko namiestnikowej, którego echo nie tylko rozległo się w Warszawie, ale dotarło wkrótce do Petersburga, zjednało jej powszechny szacunke. Wielki książę poddał się, nie bez dąsów, ale nie ośmielił się powiedzieć słowa: czuł doskonale, jak nieprzyzwoite było jego wystąpienie (...) Zbyt słaby, żeby odmówić czegokolwiek kochance, licząc przy tym na służalczą powolność, której dowody składał namiestnik przy każdej sposobności, nie przewidział, że śmieszny jego projekt napotka nieprzebytą przeszkodę w osobie generałowej. Za wiele miał sprytu, żeby od razu pokazać po sobie, jak jest urażony, ale z wolna gotował zemstę." Cesarzewicz mścił się za krzywdę swej Fifine jeszcze przez wiele lat, ale przejawy tej zemsty bywały na ogół tak prymitywne i nieporadne, że niemal zawsze obracały się na korzyść pani Zajączkowej, a niedoszłego cesarza Bizancjum (tę rolę przeznaczała Konstantemu jego babka Katarzyna II) pokazywały jako człowieka niepoważnego i źle wychowanego. Pani Potocka zachowała dla potomnych jeden z takich przykładów zemsty wielkoksiążęcej. "Wkrótce po opisanych wyżej wypadkach - wspomina pamiętnikarka - władze miejskie wydały wielki bal na cześć Konstantego i poprosiły panią Zajączkową, aby przyjęła rolę gospodyni. Rzecz oczywista, pani Friedrichs nie otrzymała zaproszenia. Stojąc na środku sali, książę nie krył złego humoru. Przyjęte było, żeby dama sprawująca rolę gospodyni najwięcej uwagi poświęcała temu, na którego cześć wydano bal. Na próżno jednak generałowa starała się zainteresować wielkiego księcia próbując różnych tematów. Zazwyczaj rozmowny, tego dnia odpowiadał półsłówkami. Naraz, podniósłszy do oczu lornetkę, zaczął przyglądać się z uwagą toalecie balowej pani Zajączkowej, toalecie tak eleganckiej i młodzieńczej, że młodziutka dziewczyna mogłaby jej pozazdrościć. UśMiech księcia nie wróżył nic dobrego. Pani Zajączkowa, której oku nic nie uchodziło, przygotowała się do odparcia ataku, udając, że nie dostrzega, z jaką uwagą Konstanty jej się przygląda. Wybiła godzina zemsty - nie było ucieczki. - Wciąż jeszcze piętnaście lat, wiek kwiatów i miłości! - zauważył książę, przesuwając lornetkę z góry na dół, tonem, który nie pozostawiał wątpliwości co do złośliwej intencji jego słów. - Czy wasza Cesarzewiczowska Wysokość rozkaże, żebym się oddaliła? - spytała pani Zajączkowa popierając tych kilka słów gestem, który wskazywał, że gotowa jest opuścić bal. Spokój jej i milcząca groźba tak zbiły z tropu księcia, że zupełnie stracił kontenans i zaczął się niezręcznie tłumaczyć." Godna postawa namiestnikowej i tym razem zyskała jej w Warszawie powszechny poklask. Dzielna Francuzka sprawiła, że ośmieszone do gruntu przez ulotne pisemka nazwisko Zajączek opromienił nie znany dotąd blask godności, odwagi cywilnej i obywatelskiej cnoty. Ale nie trwało to długo. Już w kilkanaście dni po pierwszej awanturze balowej główny nosiciel nazwiska jednym niedźwiedzim stąpnięciem unicestwił wszystkie osiągnięcia żony, dając kpiarzom warszawskim pole do jeszcze zuchwalszych popisów, a historykom - podstawę do jeszcze surowszych osądów. To, na co pozwolił sobie generał Arbuz na zebraniu konstytucyjnego rządu Królestwa w dniu 12 stycznia 1816 roku, znacznie przewyższało ciężarem gatunkowym wszystkie jego uprzednie gafy razem wzięte. Było postępkiem bez precedensu nie tylko w jego urozmaiconym życiorysie, lecz w ogóle w całej historii polskiego (a może nie tylko polskiego?) życia politycznego. Z pewnością warszawski namiestnik nie był pierwszym i jedynym w historii mężem stanu, gruntującym swe postępowanie na dwóch niezmiennych podstawach: na ślepym posłuszeństwie wobec silniejszych i na dbałości o własny prywatny interes. Ale inni się do tych małodusznych pobudek nie przyznawali, obłudnie kryjąc się z nimi, przesłaniali je sztucnie dorabianą motywacją ideowo_patriotyczną. Impulsywnego Zajączka nie stać było na takie maskowanie: w niespełna dwa tygodnie po objęciu urzędu namiestnika - z bezprzykładną brutalnością - wywalił kawę na ławę. Owego dnia przedmiotem obrad Rady Administracyjnej były sprawy wojskowe. Rozpatrywano drastyczny spór kompetencyjny między ministrem wojny, generałem Józefem Wielhorskim, a naczelnym wodzem armii Królestwa, wielkim księciem_cesarzewiczem. Uprzednio generał Wielhorski otrzymał od Rady Administracyjnej polecenie zorganizowania podległej mu rządowej komisji wojny. Tymczasem okazało się, że KOnstanty, bez porozumienia się z Wielhorskim, opracował własny projekt organizacji komisji i, pomijając instancje konstytucyjne, przesłał go wprost do cesarza. Obecnie domagał się od Rady Administracyjnej, aby ten właśnie projekt poparła w Petersburgu. Na rozkaz KOnstantego Wielhorski przedstawił książęcy projekt Radzie, zaznaczając jednak, że powstał on bez jego udziału i że "jako minister musi uważać go za sprzeczny z Ustawą konstytucyjną". Tego samego zdania byli i inni członkowie Rady Administracyjnej. Zgodnie uznawano, że postępek brata cesarskiego był "pierwszym krokiem ku pogwałceniu konstytucji". Owe "pomruki buntu" musiały od razu dotrzeć do Konstantego, gdyż jeszcze przed zakończeniem debaty nagle wezwano Zajączka do Pałacu Br~uhlowskiego, gdzie cesarzewicz we właściwy sobie gwałtowny sposób wyraził niezadowolenie z powodu toczącej się dyskusji. Szef pierwszego konstytucyjnego rządu Królestwa powrócił z "wygaworu" rozgorączkowany i wściekły. A gdy ponownie próbowano podjąć sprawę pogwałcenia konstytucji, nie hamując się w gniewie i wyrażeniach zawołał: - Co mi tu wspominacie o tej Konstytucji. Jeżeli mi w.książę rozkaże, to ją wywrócę do góry nogami. Co to jest konstytucya, co to jest ten kraj? Niczem. Co ten kraj uczynił dla mnie. Te dobra, co je mam, dał mi cesarz Napoleon - dzisiejsze miejsce winienem cesarzowi Aleksandrowi, a kraj co? Kraj mi jeszcze lasy do dóbr moich dysputował (...) Nie konstytucyi, lecz cesarza Aleksandra słuchać będę, i co mi brat jego rozkaże, czynić będę." To bezprzykładne wyznanie wiary samolubnego, ślepo posłusznego służbisty - w mig przekazane opinii publicznej przez niedyskretnych referendarzy Rady Stanu - przerazić musiało tych wszystkich, którzy budowali dalekosiężne nadzieje na konstytucyjnym charakterze nowego państwa. Ale wybryk namiestnika najbardziej chyba dotknął jego własną żonę. Po owej fatalnej sesji rządowej apartamenty państwa Zajączków były z pewnością widownią niejednej dramatycznej sceny. Anna Potocka_Wąsowiczowa poświęca w swych "Wspomnieniach naocznego świadka" sporo miejsca opisom bojów, jakie pani namiestnikowa staczać musiała ze złymi skłonnościami męża: "Walczyła bez wytchnienia ze służalczością, z jaką spełniał bezprawne rozkazy (...) Wynikiem nieustannej walki były nierzadko gwałtowne burze małżeńskie. Pani Zajączkowa, wyrzucona jednymi drzwiami, wracała drugimi i rąbała małżonkowi prawdę w oczy, na co nikt by się nie odważył i co nie zawsze pozostawało bez rezultatu." * Przed wprowadzeniem się do Pałacu Radziwiłłowskiego, którego przebudowę zakończono w roku 1818, państwo Zajączkowie mieszkali w pałacu Anny Potockiej na Krakowskim Przedmieściu. Stąd daleko posunięte wtajemniczenie pamiętnikarki w życie prywatne pary namiestniczej. W danym wypadku rezultat był nikły. Wprawdzie następnego dnia namiestnik przeprosił swych ministrów, zwalając wszystko na zły stan zdrowia i stargane nerwy, ale to wymuszone usprawiedliwienie nie mogło go już obronić przed gniewem współczesnych i surowością historyków. Pośrednim skutkiem "niepoczytalnego wybuchu" Zajączka było odejście z Rady Administracyjnej jego najbardziej lojalnego współpracownika, generała Józefa Wielhorskiego. Nie znajdując oparcia w namiestniku, pierwszy (i jak się miało okazać - ostatni, konstytucyjny minister wojny Królestwa Kongresowego był całkowicie wydany na łup nieposkromionych żądań cesarzewicza, który pragnął uczynić z ministerstwa wojny swą drugą kancelarię. KOnstanty nie szczędził Wielhorskiemu impertynencji i, mszcząc się za jego "nieposłuszeństwo", wykorzystywał każdą okazję do dyskredytowania go i poniżania. W końcu nieszczęsny minister uznał, że w tych warunkach nie zdoła wykonywać swego urzędu i podał się do dymisji. "ULegałem aż do linii, gdzie się podłość zaczyna" - pisał w liście do cesarza_króla, wyłuszczając otwarcie przyczyny swego odejścia. Wkrótce po zwolnieniu ze służby generał Wielhorski zmarł. Nie był człowiekiem zdrowym. Przez wiele lat chorował na ciężką podagrę, ale słynął ze swej wytrzymałości na cierpienia fizyczne. Na cierpienia duchowe okazał się mniej odporny. Stanowiska ministra wojny już więcej nie obsadzono. Komisją rządową wojny aż do 29 listopada 1830 roku kierował jako "zastępca ministra", całkowicie oddany Konstantemu, generał Maurycy Hauke - zabito go podczas Nocy listopadowej. Inną - tym razem już bezpośrednią - konsekwencją wystąpienia Zajączka było ponowne uaktywnienie się księcia Adama Jerzego Czartoryskiego jako doradcy cesarza_króla w sprawach polskich. Dopiero co - w listach do krewnych i przyjaciół - książę zarzekał się, iż w ogóle wycofuje się z działalności politycznej. Ale dźgnięty prosto w serce służalczym oświadczeniem namiestnika, uznał za swój obowiązek raz jeszcze ostrzec niewdzięcznego cesarskiego przyjaciela przed niebezpieczeństwami, jakie zagrażały ich wspólnemu dziełu. I znowu nawiązuje się ta tragicznie jednostronna korespondencja z Aleksandrem. * Bije z niej rozpacz człowieka, na oczach którego niszczy się dobro, szczególnie jego sercu drogie. Dobrem tym - według własnych słów księcia - jest "postawienie na nogach jakośkolwiek niedołężnych tej biednej Polski". Opracowanie Korespondencji Czartoryskiego wg książki K. Bartoszewicza "Utworzenie Królestwa Kongresowego". Czartoryski po dawnemu przyczynę wszelkiego zła upatruje w obecności w Warszawie Konstantego, ale równocześnie coraz ostrzej atakuje bezpośrednio Zajączka. "Rada Administracyjna widzi od pewnego czasu, że jenerał Zajączek, choć światły i honorowy, nie ma ani zdania, ani woli wobec J.C.W.Wielkiego księcia (...) Posuwa on swą służalczość do granic niebezpiecznych (...) Co chwila gotów jest naruszyć konstytucyę na żądanie J.C.Wysokości. Wyraził to głośno w Radzie i powtarza przy wszelkiej sposobności. Taka uległość (...) może zmienić konstytucyę w przykrą a nieużyteczną komedyę. Namiestnik nie pojął swych obowiązków, nie zrozumiał intencyi W.C.Mości (...) Przywołany do porządku i objaśniony co do istotnej woli W.C.Mości, spełni ją (...) stanie się pożytecznym. Upomnienie jest konieczne (...) inaczej sprawa publiczna będzie zaprzepaszczoną." Czartoryski błaga cesarza o zalecenie namiestnikowi, aby się trzymał ustaw konstytucyjnych. "Niechby Polacy czuli się Polakami, sami rządzili u siebie." Prostuje mylne informacje, dochodzące do tronu (prawdopodobnie od Nowosilcowa), jakoby dyskusje w łonie rządu znamionowały "ducha niepokoju". Muszą być różne zdania, gdzie obraduje około dwudziestu osób. Tego jednak nie rozumie namiestnik. "Ma on pod względem prawa i administracyi pojęcia i uprzedzenia obce wszystkim członkom rządu. Żył za krajem w służbie wojskowej, więc nie posiada potrzebnych wiadomości o stosunkach, stąd w zdaniu swym bywa odosobniony, co przypisuje duchowi stronniczości, nie istniejącej ku niemu zawiści. Ulega złym doradcom, czuje się obrażonym i stąd jego chłód i nieufność do rządu. Nic go nie zadawala, wszystkich podejrzewa i skarży się przed w.księciem. Stan rzeczy jest bardzo opłakany. Rząd robi, co może w granicach udzieloonej mu władzy, ale robi mało - stąd duch publiczny słabnie, widoczne jest zniechęcenie. (...) Namiestnik nie przestaje głosić, że konstytucya jest kodeksem anarchii i musi być zmienioną (...) Nowosilcow wcale się też nie przyczynia do uspokojenia umysłów (...) Jest on uważany za stróża rządu, mającego nie zezwalać na spokojne wykonywanie praw nadanych." "Na nieszczęście J.C.Wysokość podziela zdanie Namiestnika (...) każde słowo i każdy czyn w.księcia idą w kierunku sprzecznym zasadom monarchy (...) Obecność jego tutaj jest stanowczo wielką przeszkodą (...) Zajączek byłby innym, gdyby J.C.Wysokości tu nie było (...) Obecny zarząd armią dąży jedynie do wprowadzenia i utrzymania poczucia trwogi. Wobec tej wyłączności słabną i gasną zalety mające cechować żołnierza: obowiązek, honor, miłość Ojczyzny (...) Kto z żołdu żyć nie potrzebuje, melduje się chorym lub opuszcza szeregi (...) Skuteczne wrażenie na Konstantym, wywołane samobójstwami, * minęło już zupełnie." Rok 1816 był okresem wzrastającej liczby samobójstw wśród młodszych oficerów i podoficerów. Trzecią, najmniej ważną konsekwencją publiczną "wyznania wiary" Zajączka była fala wyjątkowo zjadliwych wierszy ulotnych. Wyróżniają się wśród nich okrutne rymy Niemcewicza: Żadnej plamy na mnie nie ma,@ zawszem miał jedno systema,@ zawszem na dwóch łapach stawać,@ przed tym co rządzi i co ma rozdawać,@ bo cóż mi dała ta szelma ojczyzna?@ Opatówek, starostwo, godność wyniesiona@ wszystko od cara lub Napoleona.@ Niemcewicz i Zajączek - temat sam w sobie! O ileż uboższa, a jednocześnie i łagodniejsza, bo stonowana przyjacielskim piórem Kajetana Koźmiana, dotarłaby do potomnych biografia Józefa Zajączka herbu Świnka, bez wkładu pamiętnikarskiego i satyrycznego Juliana Ursyna Niemcewicza! Niezapomniany portret autora "Śpiewów historycznych" skreślił w swym "Zmierzchu wodzów" Wacław Berent: "Śród odętych i jak pawie wtedy strojnych ministrów, radców stanu oraz jenerałów obu narodów, rozlegał się na assamblach nieznośny dla nich dyszkantowy chichot osobnika przysadzistego pod obfitą wiechą włosów siwych, w puklach falistych. Owym skrzypieniem śmiechu swego zwykł on wtórować własnym konceptom i przycinkom, sam niemi najbardziej uweselony. Z całego aspektu, zachowania się i tupetu nie kto inny - odgadywali dygnitarze - tylko literat postarzały. Działał on tym panom tembardziej na nerwy, że uważały go tak wielce damy po salonach, mimo że jego wierszyki, kursujące w odpisach po mieście, doskwirały nawet osobom na najwyższych stanowiskach państwowych. Obyczaj nie pozwalał się obrażać na Niemcewicza "bajeczki", choć ich aluzje "ad personam" jawne były dla wszystkich, nie wyłączając wielkiego księcia." Niemcewicz był w Królestwie Kongresowym potęgą. Był pierwszym w dziejach Polski literatem sprawującym moralne przywództwo nad narodem. "Dwie były władze w kraju - świadczył kronikarz tamtych czasów - fizyczna: Konstantego w Belwederze i moralna: Niemcewicza na mieście." Współcześni nazywali go "Człowiekiem Polską", damy "rozpieszczały go do niepodobieństwa". W sejmie i senacie "w najtrudniejszych sprawach radzono się Niemcewicza i głosowano za jego wskazaniem". Mówiono o nim także, że jest "świętym słoniem Warszawy", gdyż - pomimo zuchwalstwa przejawianego w prasie i pismach ulotnych - korzystał z osobliwej, jak na owe czasy - nietykalności i bezkarności. Cesarzewicz obstawiał go wprawdzie ze wszystkich stron policją i przesyłał mu ostrzeżenia w swoim stylu: "Powiedzcie Niemcewiczowi, że jak raz siedział w więzieniu petersburskim, tak może się w niem znaleźć po raz drugi" - ale w czasie przypadkowych spotkań w teatrze czy innym miejscu publicznym brał go pod ramię i prowadził z nim przyjacielskie pogawędki o cnotach Joanny Grudzińskiej. Nowosilcow na wszelkie sposoby starał się cenzurować twórczość Niemcewicza, ale na bankietach Towarzystwa Przyjaciół Nauk wznosił toasty na jego cześć. Ten osobliwy stosunek władz do najzjadliwszego pamflecisty Królestwa wynikał podobno z faktu, że Niemcewicz nosił na palcu pierścień, ofiarowany mu przez cesarza Pawła I w chwili zwalniania go z twierdzy Pietropawłowskiej, gdzie na rozkaz Katarzyny II był więziony razem z Kościuszką. Konstanty nienawidził despotycznej babki, natomiast czcią otaczał pamięć uduszonego ojca. Stosunki między NIemcewiczem a Zajączkiem przeszły długą drogą: od najściślejszej przyjaźni do najbardziej zajadłej nienawiści. Przyjaźń skończyła się wiosną 1819 roku - w okresie narastających we władzach Królestwa dążności do ograniczania zagwarantowanej przez konstytucję wolności słowa. Rzecz całą dokładnie opisuje sprzyjający Zajączkowi Kajetan Koźmian. Konserwatywnie nastawiony pan radca Stanu nie ukrywa niechęci do "rozhulanych" dziennikarzy warszawskich. "Młodzież ze szkół wychodząca, niebaczna, nie zgłębiająca położenia naszego, zupełnie odmiennego od krajów niepodległych, zarozumiała i niepohamowana żądza słynności za wzorem pismaków francuskich ze zwykłą sobie do małpowania skłonnością rzuciła się w ten zawód." Skutki nie dały na siebie czekać: "Zaczęły się zjawiać artykuły polityczne rozmaitego, a przeciwnego rządowi ducha, rozbiory czynności rządowych, często z krytyką lub z szyderstwem spraw i osób. Wychodziły na jaw dyskusje Rady Stanu, które młodzi wicereferendarze przytomni posiedzeniom, a nie umiejący sekretu utrzymać, owszem, wyjawieniem jego chcący sobie jakąś ważność dodać, po domach z krytyką niewłaściwą roznosili i szydrstwem z osób i rzeczy towarzystwa, szczególniej kobiety bawili." Po opisaniu, jak bardzo z tej "swawoli dziennikarzy" byli niezadowoleni wielki książę i namiestnik, Koźmian przechodzi do konfliktu między Zajączkiem a Niemcewiczem. "Przybył wkrótce do tego (tzn. do niezadowolenia władz - M.B.) nowy powód z pism Juliana NIemcewicza. Zaczęło wychodzić dzieło jego "Dzieje panowania Zygmunta III), epoka historyczna największych między Polską a Rosją wojen, zatargów i nienawiści. Niemcewicz jak w sejmie konstytucyjnym, tak tym bardziej po odsiedzeniu więzienia w Petersburgu żywił w sercu niepohamowaną zemstę i nienawiść do Rosji. W tym czasie chociaż pozostał na urzędzie sekretarzem senatu i doznawał wszelkiego poszanowania jako cnotliwy Polak, utalentowany mąż i przyjaciel księcia Adama, nie odmienił się w dawnych nawyknieniach, które się pod piórem jego wyraźnie objawiały. Mniej potrzebnie do rzeczy poumieszczał, jakie tylko mógł zebrać, najdotkliwisze przeciwko temu narodowi z owych czasów sarkazmy, paszkwile, malujące w ubliżających kolorach i wyrazach barbarzyństwo i prostactwo tego narodu. W swoich własnych opowiadaniach nie oznaczał ich imieniem Rosjan, lecz często używał pogardliwego nazwiska, jak to nasi nienawistni im przodkowie czynili: Moskwicin. Nie uszło to bystrej i przezornej uwagi senatora Nowosilcowa, uraziło go to na umyśle i niepolityczne ubliżenie i użalił się przed namiestnikiem prosząc, aby ten zaradził wpływem swoim na Niemcewiczu." Koźmian przytacza pokrótce argumenty przeciwko dziełu Niemcewicza, przekazane przez Nowosilcowa Zajączkowi: "Do czego - mówił Nowosilcow - prowadzi w teraźniejszym położeniu dwóch narodów to drażnienie tym szkodliwsze, że pochodzące od osoby tak wysokiej reputacji używającej, a przeto taki wpływ wywierającej na opinię publiczną. Rosjanie złożyli nienawiść do Polaków, chociaż zwycięzcy nie obrażają w niczym ich miłości własnej narodowej, nie nazywają ich Lachami, jak to ich przodkowie czynili, owszem oddają sprawiedliwość wyższości ich cywilizacji (...) Rosjanie weszli w widoki cesarza: pojednania i połączenia pod jedno berło tych dwóch narodów; oświeceńsza część narodu pomaga mu, lecz ma jeszcze monarcha do zwalczenia niemałą liczbę i w wojsku, i w ludzie patrzących z zazdrością na te dobrodziejstwa jego wylane na lud i kraj kosztem krwi Rosjan pobity. Taka niebaczność ze strony narodu polskiego utrudniając położenie cesarza, i polityczne, i wewnętrzne, może go zatrzymać, może spóźnić lub odmienić jego dalsze dla narodu polskiego dobrodziejstwa i widoki. A wtedy sami Polacy będą winni, jeżeli się pozbawią obszerniejszego istnienia, a zarazem i swobód tych, które wspaniały cesarz hojną ręką na nich wylał i uszczęśliwić ich zamierza." "Te uwagi komisarza cesarskiego trafiły do przekonania namiestnika i zaprosił do siebie Niemcewicza - świadczy w dalszym ciągu Koźmian. - Dotąd żyli oni ze sobą w najściślejszej przyjaźni w sejmie konstytucyjnym, w rewolucji Kościuszki. Dzielili jedne wyobrażenia i jedną postępowali drogą. Po uwolnieniu Zajączka z więzienia ołomunieckiego przestawali z sobą i nad ratowaniem Polski wspólnie się naradzali w Warszawie. Podczas wojny francuskiej w Księstwie Warszawskim, po powrocie Niemcewicza z Ameryki ta przyjaźń jeszcze bardziej się zacisnęła." Warto tu dodać - czego Koźmian już nie pisze - że i w Królestwie Kongresowym stosunki między nimi układały się jak najlepiej. Po kontrowersyjnym wyborze Zajączka na namiestnika, Niemcewicz odnotował w swoim pamiętniku_dzienniku: "Choć mu niektóre zarzuty czynić można, przecież mąż lat kilkadziesiąt straciwszy na usługach ojczyzny, co tylekroć krew za nią przelewał, co poniósł okropne kalectwo; mąż z czystym rozsądkiem i dobrą chęcią równie jak inny wart miejsca tego." Wiadomo poza tym, że Niemcewicz, aż do konfliktu w roku 1819, bywał stałym gościem na przyjęciach w domu Zajączków, przyciągany tam zapewne - jak przypuszcza Wacław Berent - "późnymi wdziękami i francuską zalotnością pani Namiestnikowej". Ale niech sam Koźmian świadczy o dramatycznym spotkaniu, które wieloletnich przyjaciół zmienić miało w dozgonnych wrogów. "Namiestnik powierzył Niemcewiczowi użalenia Nowosilcowa i znajdował je słusznymi, bo się głęboko przekonał, że nie zostaje Polakom, jak trzymać się szczerze i otwarcie Rosji, i starał się skłonić Niemcewicza do umiarkowania. Niemcewicz, zawsze marzący niepodległość Polski i za wypadkiem pomyślnych okoliczności oderwania się od Rosji, w ścisłym związku z nią uważając skażenie charakteru narodowego i wyzucie się z europejskich cywilizacji, mniemał zdradą losów Polski bezwarunkowe przywiązanie się do dobrodziejstw cesarza Aleksandra, którego wspaniałym chęciom wierzył, lecz następców jego i naród podzierał (podejrzewał - M.B.) i na przypadek wczesnej śmierci obawiał się podobnych losów dla swego kraju, jakie go po upadku Napoleona spotkały, że przeznaczenie kraju do jego osoby przywiązał. Stąd żywa między nimi rozmowa, stąd wzajemne wyrzuty, przymówki, obraza i uraza. Namiestnik wyrzucał Niemcewiczowi nieumiarkowanie w słowach i pismach, Niemcewicz oszczędzanie i miłość obecnego jego położenia, aż do krzywdzącej go uległości i czołgania. Dotknięty namiestnik zerwał związki przyjaźni z Niemcewiczem i dom mu swój wypowiedział." Podobno Niemcewicz, opuszczając w gniewie gabinet namiestnika, trzasnął za sobą drzwiami. Echa tego zatrzaśnięcia drzwi będą prześladowały namiestnika do końca jego dni. "Człowiek Polska" był znacznie zręczniejszy w zemście niż wielki książę z Belwederu. Jego "dyszkantowy chichot" będzie obiegał warszawskie salony, zalecając uwadze publiczności coraz mniej wybredne ataki na "ćwierćkróla bez nogi". Tyle w tych wierszykach było jadu, że nawet odporna pani namiestnikowa - do niedawna gorąca wielbicielka "świętego słonia Warszawy" - nie mogła się powstrzymać od wypowiedzenia, podchwyconego przez kronikarzy, zdania, że "kiedy Niemcewicz kogoś ukąsi, to ten od razu się wścieknie". Szczególnie dotkliwy cios Niemcewicza ugodził Zajączka wkrótce po zerwaniu ich przyjaźni - w lipcu 1819 roku. Tym razem rzecz znacznie wykroczyła poza ramy konfliktu osobistego, stając się ważnym epizodem w trwającej już od dwóch miesięcy walce między konstytucyjnym rządem Królestwa a obrońcami, poręczonej przez konstytucję, wolności słowa. W następstwie głośnego skandalu teatralno_prasowego, wywołanego wygwizdaniem przez publiczność warszawską, popieranej przez wielkiego księcia Konstantego, aktorki teatru francuskiego Jenny Phillis - władze postanowiły wziąć się ostro do prasy za to, że ośmieliła się stanąć po stronie niesfornej publiczności. Wydany 22 maja 1819 roku dekret namiestnika, kontrasygnowany przez ministra oświecenia publicznego Stanisława Kostkę Potockiego i sekretarza Rady Stanu, generała Ksawerego Kosseckiego, poddał rządowej cenzurze prewencyjnej wszystkie gazety codzienne oraz inne pisma periodyczne - to znaczy: ukazujące się w regulaarnych odstępach czasu. Po ogłoszeniu dekretu jedyną trybuną nie kontrolowanych polemik publicystycznych pozostała założona przez Brunona Kicińskiego "Kronika drugiej połowy roku 1819", wydawana w formie sporadycznie ukazujących się broszurek, a więc nie podlegająca cenzurze jako wydawnictwo nieperiodyczne. I właśnie to pismo wybrał Niemcewicz dla rozprawienia się z niedawnym przyjacielem. W początkach lipca 1819 roku, w trzecim numerze "Kroniki..." ukazało się nie podpisane, lecz mające wszelkie znamiona Niemcewiczowskiego stylu, opowiadanie "Sen Plutarcha ("Ułomek z dzieł moralnych Plutarcha, świeżo odkrytych przez ks. Majo, Profesora w Mediolanie" - jak głosił niby to naukowy podtytuł utworu). Ponieważ "Sen Plutarcha" od chwili jego pierwodruku w "Kronice..." - a więc mniej więcej od 170 lat, nie był ani razu przytaczany w najdrobniejszych nawet fragmentach, wypada mu poświęcić nieco miejsca, aby każdy mógł się przekonać, jak ta pseudoateńska opowieść - zręcznie operując antyczną alegorią, załatwiała porachunki najbardziej swojskie i każdym swym zdaniem wbijała bolesne szpile w warszawskiego namiestnika. Przechadzając się po ateńskich gajach oliwnych, Niemcewiczowski Plutarch rozmyśla o dobrym cezarze rzymskim Adrianie i o jego niegodnym zastępcy w Atenach: "Stawała w umyśle moim wspaniała monarchy tego przychylność ku Ateńczykom, zawiedziona nieraz przez zostawionego przezeń Propretora Publiusza Licyniusza Naso". Dla wytworzenia odpowiedniej aury dokoła osoby niegodnego Propretora, zatrzymuje się Plutarch przy kolumnie brązowej, aby mimochodem odczytać "Wyryty na niej wyrok, skazujący na wieczną hańbę obywatela jednego dlatego, iż wziął złoto od Persów na zepsucie i pognę bienie ducha publicznego w sercach współziomków swoich" (W Warszawie krążyły wówczas plotki o ogromnych sumach wypłacanych rzekomo Zajączkowi z kas petersburskich). Kiedy zmożony upałem i wysiłkiem intelektualnym, mędrzec grecki zapada wreszcie w zapowiedziany w tytulke sen, jawi mu się piękna majestatyczna dziewica, pokryta najokropniejszymi ranami. Zapytany, kim jest, odpowiada smętnie: "Nie poznajesz że mnie? Jestem Konstytucya Ateńska. Rany, którymi okrytą mię widzisz, nie są zadane przez cesarza Adriana, który mię utworzył, który mię wam nadał, lecz przez niebaczność i popędliwość Propretora". I żeby nie było już żadnej wątpliwości, o kogo chodzi, Plutarch dodaje jeszcze, że ów Propretor "długo zasłużony w Legiach Rzymskich, okazał w nich świetną odwagę, lecz napił się z kubka władzy najwyższej, a napój ten odurza i oślepia". Informuje też Plutarch, że niebaczny i popędliwy Propretor ma wokół siebie nieodpowiednich ludzi, którzy wypaczają mu obraz rzeczywistości: "Nie zawsze otoczony, jakby przystało, możeż prawda znaleść przystęp do niego?". Całość kończy się jednak akcentem optymistycznym. Bo oto przybywa do Aten, entuzjastycznie witany, sam wielki cezar Adrian. Poinformowany przez "nieposzlakowanej wiary Ateńczyków" o nadużyciach władzy i zgwałceniu konstytucji, zwraca się do swego Propretora i w podniosłych słowach przywołuje go do porządku. "Znam ja Ateńczyków - mówi do niego - wiem, iż tyle tylko będą i mnie, i sobie użytecznymi, ile w nich zachowamy tego ducha, przez który niegdyś tyle zadziwiających świat czynów dokazywali; przytłumić ducha tego, jest złamać pierwszą sprężynę podniecającą do dzieła szlachetnych i pięknych. Nie lękaj się zaburzeń, ubliżenia powadze mojej. Pan świata, mogęż się Ateńczyków lękać? Lecz im pewniejszą, im ogromniejszą jest potęga moja, tym więcej pragnę, by ją poddani moi kochali, poważali, nie zaś w niewolniczym osłupieniu, straciwszy wszelką duszy szlachetność, drżeli przede mną." Perswazja Cezara odniosła skutek: "Poznał Publusz Licyniusz Naso i błąd swój, i sprawiedliwe Imperatora uwagi; odtąd trzymał się ich pilnie. Szanował przepisaną przez niego ludowi Ateńskiemu Ustawę, nie kaleczył jej więcej; a Adrian ujrzał w ciągu jeszcze panowania swego Ateny gmachami swemi pyszniejsze, niż były, co więcej ujrzał lud swobodami szczęśliwy, błogosławiący imię nowego założyciela swego". "Sen Plutarcha" z miejsca podbił warszawską publiczność. Jego aluzje były dla wszystkich zrozumiałe i znakomicie odpowiadały sytuacji politycznej. Jeszcze nigdy dotąd nie zaatakowano niepopularnego namiestnika w sposób tak ostry i zasadniczy - i to nie w jakimś tam pisemku ulotnym, lecz w druku oficjalnie wydanym i podpisanym przez odpowiedzialnych redaktorów. O cienkie tomiki "Kroniki..." staczano istne boje. W kaffenhauzach stołecznych delektowano się każdym zdaniem "ateńskiej" opowieści. Starożytny moralista Plutarch stał się nagle postacią bliską, niemalże kochaną nawet dla staromiejskich przekupek. W każdy zakątek stolicy Królestwa Kongresowego przenikał dyszkantowy chichot Niemcewicza. Powszechnemu zadowoleniu i rozbawieniu społeczności warszawskiej towarzyszył wściekły gniew obrażonego namiestnika. Szczególnie musiał zaboleć Zajączka zarzut, iż swą "niebacznością i popędliwością" wypacza i udaremnia dobre zamiary wspaniałomyślnego cesarza. Zalewała generała Arbuza jego gwałtowna, choleryczna krew; cisnęły mu się na usta pod adresem Niemcewicza najplugawsze przekleństwa: polskie, francuskie, włoskie, egipskie; walił w bezsilnej złości swymi inwalidzkimi kulami w posadzki Pałacu Radziwiłłowskiego. Ale bezsilny nie był. Na jego rozkaz dwaj dygnitarze z jego najbliższego otoczenia: generał Franciszek Ksawery Kossecki i dyrektor Jerzy Okołów "udali się do Belwederu ze skargą na doznaną obrazę, wskutek czego Wielki Książę wezwał do siebie Kicińskiego i zgromiwszy go surowo, zagroził tak jemu, jako i domniemanemu autorowi "Snu Plutarcha", NIemcewiczowi, wysłaniem ich do więzienia petersburskiego". Na tym się nie skończyło. KOmisarz cesarski NOwosilcow - pilnie od początku obserwujący walkę władz warszawskich z obrońcami wolności słowa, zwieńczoną awanturą wokół "Snu Plutarcha" - złożył o wszystkim dokładny raport cesarzowi_królowi. W Odpowiedzi na to Aleksander w piśmie odręcznym do prezesa Rady Administracyjnej "dał wyraz swemu niezadowoleniu i oświadczył, iż dopiero teraz poznaje, że Polacy są niespokojni i krnąbrni, i że Bóg dał mu w ręce dość siły, żeby wszelkie ich zamachy niszczył i skruszył". NIemcewicz, który jako sekretarz Senatu znał treść pisma cesarskiego, z goryczą odpierał w swoim dzienniku_pamiętniku krzywdzące zarzuty, stawiane przez Aleksandra Polakom: "Kto tu myśli o buntach, o poruszeniach! Poddani z pokorą pod losy przeznaczenia, wdzięczni za świadczone nam dobro, za nbadane swobody, czyż winą jest naszą, że uwierzywszy, iż swobody te doprawdy nie dla żartu byxły nam dane, pismem i mową ujęliśmy się za ich zgwałceniem." Ale władze warszawskie poddały się sugestiom zawartym w piśmie monarchy. Dnia 16 lipca 1819 roku ukazał się nowy drkret namiestnika, rozciągający cenzurę na "wszelkiego rodzaju dzieła i pisma w królestwie wydawane, choćby peryodycznymi nie były." Nie śniło się Niemcewiczowskiemu Plutarchowi, że z jego winy w karby cenzury ujęte będzie każde słowo drukowane w kongresowej Polsce. Drugi dekret o cenzurze - podobnie jak pierwszy z 22 maja - miał być kontrasygnowany przez ministra oświecenia publicznego. Ale Stanisław Kostka Potocki - sam literat i autor książek - tak się wystraszył wszechobejmującego zasięgu dekretu, że pod pretekstem nagłej słabości skrył się w swoim Wilanowie i podpisu w żaden sposób nie można było od niego wydębić. Wobec tego Zajączek uprosił o współpodpisanie dekretu swego przyjaciela i współpracownika: Stanisława Staszica, ogólnie szanowanego członka dwóch komisji rządowych. Oddany całeą duszą wielkim planom rozbudowy gospodarczej Królestwa, Staszic uważał, że dla zrealizowania tych planów konieczny jest przede wszystkim spokój polityczny. Dlatego - ku zaskoczeniu patriotycznej opinii publicznej i zmartwieniu swych późniejszych biografów - bez większych wahań uczynił zadość prośbie namiestnika i złożył swój szanowany podpis pod antywolnościowym rozporządzeniem. VI Dziewięć miesięcy przed huczkiem, wywołanym /Snem Plutarcha" - w kwietniu 1818 roku, w związku z inauguracyjną sesją pierwszego sejmu Królestwa Polskiego i obecnością w Warszawie cesarza_króla - królewski namiestnik, generał piechoty Józef Zajączek herbu Świnka, został mianowany księciem. Zadziwiło to wszystkich, ale najbardziej chyba - starą arystokrację warszawską, która dobrze jeszcze pamiętała, jak wściekla w roku 1794 atakował utytułowanych jakobiński prezes powstańczego Sądu Kryminalnego. "Nadzwyczajny wysłannik przywiózł dla Zajączka tytuł książęcy i wielką wstęgę Orła Białego - wspomina z rozbawieniem stryjeczna wnuczka króla Stanisława Augusta, hrabina Anetka Potocka_Wąsowiczowa. - Przyjęliśmy to jako ukoronowanie farsy. Pierwszą, która śmiała się szczerze, była nowa księżna." Rok 1818 - czas kulminacji libelarnych rojeń Aleksandra I, przy jednoczesnym pogłębianiu się polskich obaw o los maleńkiego konstytucyjnego Królestwa u boku samowładnie rządzonego ogromnego cesarstwa - stanowił ważną cezurę, nie tylko w życiorysie Zajączka, lecz również w życiu ogółu obywateli kongresowej Polski między Prosną a Bugiem. Zajączkowi ten rok przynosił jeszcze wyższe dostojeństwo i jeszcze większy dobrobyt materialny, ogółowi społeczeństwa - jeszcze jedno powtórzenie mglistych obietnic "Cesarza_Anioła" oraz przeczucie nowych rozczarowań i kolejnego przełomu ku gorszemu. "Przełomów od roku 1812 było aż nadto wiele - pisze znakomity znawca tego okresu historii Marceli Handelsman. - Od nadziei odbudowania Wielkiej Polski, na podstawie Księstwa Warszawskiego, własnym wysiłkiem zbrojnym u boku niezwyciężonego Napoleona do żałosnej katastrofy odwrotu i zapoadnięcia się wszelkich złudzeń. Od rozbudzonej wiary w pełne odnowienie Polski przy boku Rosji przez Aleksandra do małego Królestwa Kongresowego wydanego na łup Konstantemu; do nikłej na zachodzie prowicji Rosji (...)" Od wielkich obietnic 1812_#1813 roku (...) głoszonych we wszystkich językach (...) do obłudnych zasad św. Przymierza, do reakcji umysłowej, politycznej, społecznej i moralnej. Droga była daleka, kręta i wyboista. NIejeden zmęczył się w pół drogi, odbił się i przystać pragnął do tych, co zapowiadali spokój. Bo (...) jedno było pewne. Wojna się skończyła. Pokój ustalony w Wiedniu był pokojem wiecznym, to znaczy miał obowiązywać jedno pokolenie, a porządek tam zaprowadzony stawał się normą, której trzeba było się poddać." Jaka była norma, określająca życie w kongresowej Polsce, wyjaśnia ten sam historyk: "Normalnym był król obcy, autokratyczny, prawosławny w społeczeństwie polskim, liberalnym, katolickim. Normalnym był wódz naczelny dziki, który nie wąchał prochu, mistrz w paradach i manewrach - dla żołnierza honoru i walki, a miłości ojczyzny, który w szyku bojowym przemierzył zwycięsko całą Europę od Tagu do Moskwy, od Berezyny do Elstery i Sekwany. Normalnym miał być dozór, ucisk policji, szpiegostwo, donosicielstwo i przekupstwo, kontrola myśli, niewola słowa w społeczeństwie ponad miarę zindywidualizowanym, zatopionym w wolności, którego młodzież nie znała już niepodległej Polski rzeczywistości i tym bardziej była rozkochana w Polsce ideału. Odrzucenie wszystkiego, w co się wierzyło i zupełna bezwiara staje się normą. A w takiej atmosferze jedni, większość, ogół przystosowują się do tej nowej miary: najsprytniejsi ratując pozory idei, dla kariery i służby, najtragiczniejsi w szczerym przekonaniu, że tylko nowa ideologia konserwatyzmu, wstecznictwa, spętania dusz jest jedyną doktryną prawdziwą i ostatecznie dla Polski zbawienną." Dochowane z tamtych czasów świade3ctwa: pamiętniki, dzienniki, listy - pozwalają sobie w pełni uzmysłowić, jak bardzo "daleka, kręta i wyboista" była droga, którą historia wyznaczyła do przejścia Polakom, mieszkającym między Prosną a Bugiem. I jak wielu z nich "męczyło się w pół drogi". Jak jedni "przystawali" do nowego porządku, a drudzy "odbijali się" od niego całkowicie. Najbardziej widoczne było to w wojsku. W ciągu czterech pierwszych lat istnienia Królestwa Kongresowego naliczono w armii przeszło czterdzieści wypadków samobójstw, głównie wśród młodszych oficerów, którzy - wychowani w demokratycznych tradycjach Legionów i armii Księstwa Warszawskiego - nie mogli się pogodzić z bezdusznym, chamskim drylem, wprowadzanym przez "dzikiego" wodza naczelnego. NIektórzy z nich kończyli ze sobą po cichu, ledwie zauważeni, inni czynili ze swej śmierci głośny obywatelski protest. Jeden z samobójców, kapitan Michał Wilczek - dawny szwolerzer gwardii i najmłodszy wiekiem bohater wojen napoleońskich - wahał się, czy zabić siebie, czy wielkiego księcia; wybrał drogę pierwszą, ale w pozostawionym liście pisał do Konstantego: "Uważam za swój obowiązek przestrzec Pana, byś nie doprowadzał moich ziomków do rozpaczy, gdyż ta może łatwo popchnąć kogo z nich do występku, którego ja po dojrzałym namyśle zaniechałem". Ustawali w pół drogi także generałowie. Ale ci byli w szczęśliwszym położeniu od swoich młodszych kolegów: bardziej o d nich niezależni materialnie, nie musieli popełniać samobójstw, mogli po prostu odchodzić. Jako pierwszy ze znanych generałów opuścił wojsko i kraj, zbuntowany członek Komitetu Wojskowego, Karol Kniaziewicz. Odrzuciwszy proponowaną mu godność senatora Królestwa, zdecydował się na niełatwą dolę emigranta politycznego w Dreźnie, byle tylko pozostawać z dala od despotycznego "mistrza w paradach i manewrach". Poszustną karetą senatora_wojewody odjechał z Królestwa Kongresowego, nie widząc tam miejsca dla siebie, "moralny wódz wojska polskiego", generał Jan Henryk Dąbrowski, aby na reswztę życia osiąść w podarowanej mu przez Napoleona Winnogórze, w Wielkim Księstwie Poznańskim (tak nazwano zachodnią część Księstwa Warszawskiego pozostawioną przez kongres wiedeński pod panowaniem pruskim). Odszedł z wojska, po wielkiej awanturze z wodzem naczelnym, generał Józef Chłopicki. Odwaga, z jaką przeciwstawił się Konstantemu, zyskała mu w opinii publicznej sławę niezłomnego bojownika o wolność i godność narodową - co później m.iało się w fatalny sposób odbić na losach powstania listopadowego. Odszedł generał Józef Wielhorski, który potrafił być uległy, ale tylko do "linii, za którą się podłość zaczynała". Odeszło wielu innych, wyższych wojskowych i wysoko sytuowanych funkcjonariuszy cywilnych, którzy w żaden sposób nie mogli się pogodzić z nowymi normami życia w pokongresowej Polsce. Wśród tych, którzy pozostali, aby przystosowywać się do nowego stanu rzeczy "dla kariery i służby", pierwsze miejsce przypada bezspornie generałowi Józefowi Zajączkowi. Czy jednak - zgodnie z sugestiami profesora Handelsmana wobec tej grupy przystosowujących się - generał Arbuz także starał się swe karierowiczostwo "ratować pozorami idei"? Jego bezprzykładnie cyniczne wyznanie z 12 stycznia 1816 roku zdaje się temu przeczyć. Ale z drugiej strony najlepiej wprowadzony w sprawy Zajączka, Kajetan Końmian zapewnia, iż pragnął on "wsławić swoje rządy pomyślnością mieszkańców i ozdobieniem ojczystej ziemi". A to już starcza za "pozór idei". Bo jeśli takie cele stawia sobie główny dysponent funduszów państwowych, to - normalnym porządkiem rzeczy - jako realizatorzy tych celów skupiać się będą przy nim ludzie rzeczywiście, jak określa Końmian, "przejęci duchem wydobycia kraju z ubożenia i stworzenia jego zamożności", a to z kolei nadać musi działalności dysponenta funduszów - niezależnie od jego motywów - charakter użyteczności ogólnospołecznej, a zatem - pozór ideowości. Tak też było w przypadku Zajączka. W pierwszych latach istnienia Królwstwa Kongresowego, w kręgu najbliższych towarzyszy pracy i przemyśleń "łaskawego i szczodrego" namiestnika spotykali się najświatlejsi i ożywieni najlepszymi chęciami, przedstawiciele ówczesnych kół rządzących: minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Stanisław Kostka Potocki, Minister Spraw Wewnętrznych i Policji Tadeusz MOstowski, radcy stanu: Stanisław Staszic, Kajetan Koźmian, Aleksander Linowski i mądry, dowcipny sceptyk Marcin Badeni. Najważniejszą osobą w tym gronie był Stanisław Staszic, członek Komisji Rządowej Oświecenia Publicznego oraz dyrektor wydziału Przemysłu i Kunsztów w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych - myśliciel i mąż stanu największego wymiaru, działacz gospodarczy, z inicjatywy którego w różnych częściach kraju rozwijało się, z rozmachem dotychczas nieznanym, budownictwo przemysłowe, a Warszawa obraastała coraz to nowymi wpaniałymi gmachami publicznymi. Zajączek od pierwszej chwili nabrał do Staszica szczególnego upodobania. Wynikało to stąd, że start życiowy ich obu: drobnego szlachcica i mieszczańskiego syna odbywał się pod protekcją tego samego magnackiego domu ordynatów Zamoyskich. Ale jeszcze bardziej zbliżało ich do siebie powinowactwo światopoglądowe. "Namiestnik tym szczerzej - tym stalej przywiązywał się do niego (Staszica) - świadczy Kajetan Koźmian - że w jego pismach objawiony systemat przywiązania się stale i na zawsze Polaków do Rosji jako jedyny środek zbawienia i zachowania tego, co nadspodziewanie przez wspaniałomyślnego cesarza udzielonym narodowi zostało, spotykał się i łączył z namiestnika mocnym i tym samym przekonaniem." Zeświecczony ksiądz Stanisław Staszic stał się dla Zajączka takim samym oparciem, jakim w epoce poprzedniej był dla niego zeświecczony ksiądz Hugo Kołłątaj. W ich słowach i pismach Zajączek odnajdował usprawiedliwienie dla wszystkich swych poczynań - choćby najmniej popularnych w odczuciu ogólnym. Obaj umieli przemawiać do jego emocji. Kołłątaj podniecał go perspektywą potężnej, suwerennej Polski w ramach swederowanej napoleońskiej Europy, Staszic rozpalał jego wyobraźnię wizją jeszcze bardziej oszałamiającą, lecz w treści diametralnie przeciwną. Jaka była ta - rzadko na ogół przypominana - wizja polityczna Staszica, dowiedzieć się można od Koźmiana. "Razu jednego - świadczy pan radca stanu - jadąc wraz ze Staszicem w jednym pojeździe do Tarchomina na obiad do ministra MOstowskiego, gdzieśmy się co niedziela udawali, zapytałem się go, dlaczego rząd takie miliony trwoni na ozdobienie Warszawy, która w ubogim i małym kraju tak wyglądać będzie, jak głowa ufryzowana na szkielecie. Odpowiedział mi: "NIe zaniedbujemy i kraju. Lecz cóż to, nie zgadujesz jeszcze przeznaczenia Warszawy pod berłem rosyjskim? To miasto - rzekł - przez swoje położenie geograficzne i polityczne jest przeznaczone być trzecią, a może główną stolicą wielkiego w jedno ciało zrzeszonego pod jednym potężnym berłem słowiańskiego narodu. Tu się rozstrzygną losy Europy Zachodniej. Pozwoliła na rozbiór Polski, musi służyć mocniejszemu, zaniedbała mieć Polaków sprzymierzeńców, będzie miała za wcielonych w Słowiańszczyznę panów. KOstka jest już rzucona. Spajajmy się z Rosją i oświecajmy się, bierzmy od niej potęgę, ona od nas niech bierze oświecenie. Narody zginą, niech cywilizacja nie zginie"." Te panslawistyczne mrzonki Staszica - odczytywane dzisiaj, kiedy wiadomo już, jak się dalej potoczyła historia - wydają się nieskończenie naiwne i całkowicie oderwane od realiów ówczesnej sytuacji politycznej. Ale wtedy mogło się wydawać inaczej. Udręczone kataklizmami historycznymi społeczeństwo polskie czekało na cud, zdolny wyprowadzić je z matni dziejowej. Na sprawcę tego cudu upatrzono sobie rosyjskiego cesarza "wskrzesiciela", który obiecywał uszczęśliwić całą ludzkość. Do jakiego stopnia wydęty mit Aleksandra potrafił zniewalać umysły ludzi nawet najbardziej wartościowych, świadczyć może przypadek Józefa Wybickiego - autora polskiego hymnu narodowego, patrioty jak najpiękniej zapisanego w historii shcyłku Rzeczypospolitej i lat porozbiorowych. Senator_wojewoda Królestwa Kongresowego Józef Wybicki, w odróżnieniu od swego najserdeczniejszego przyjaciela: senatora_wojewody Jana Henryka Dąbrowskiego, nie wycofał się do swego majątku ziemskiego w Wielkim Księstwie poznańskim, lecz postanowił współuczestniczyć w umacnianiu podstaw konstytucyjnego Królestwa Polskiego. W styczniu 1818 roku Wybicki przyjął nominację na prezesa Sądu Najwyższego. Obejmując to stanowisko, wygłosił mowę, którą czyta się dzisiaj z jeszcze większym zdumieniem niż wywody polityczne Staszica. Po wyliczeniu niezmierzonych dobrodziejstw, jakimi cesarz_król Aleksander obdarzył Polaków, twórca "Mazurka Dąbrowskiego" zamknął swą orację taką oto konkluzją: "Ale nie na tym dzieło swoje Król Wielki ukończył. Nadawszy nam konstytucję liberalną, jeszcze się pierwszy na jej straży postawił, aby najmniejszego nadużycia nie dotknęła ją skaza. Podobnego przykładu nie dało mi się czytać w dziejach królów. Tak tylko Stwórca dla utrzymania harmonii i porządku w utworach, nigdy z nich Opatrzności nie spuszcza oka." Oczywiście, że ten dar aleksandrowski "kochanego wojewody" (tak nazywał Wybickiego Dąbrowski) nie ostał się pod naporem dalszych wydarzeń. Już w dwa lata później wytrzeźwiały Wybicki błagać będzie cesarza_króla o udzielenie mu dymisji z zajmowanego urzędu, a uzyskawszy ją po blisko rocznych staraniach, czmychnie czym prędzej do swych Manieczek w Wielkim Księstwie Poznańskim. Ale kompromitująca mowa, utrwalona drukiem, pozostanie. I - bezlitosny do niej komentarz Niemcewicza: "Wybicki 70_letni starzec, zapalczywy na dawnych sejmach wolności obrońca, później ślepy woli Napoleona wykonawca, za zmianą rzeczy, dziś podłością szukający łaski u panującego i podły Zajączka służalec". Sejm roku 1818 gorzko rozczarował skrajnych optymistów w rodzaju Staszica i Wybickiego. Oczekiwany przez nich cud nie nastąpił. Nie doszło też do żadnego wyraźniejszego oświadczenia w sprawie przyłączenia do Królestwa "zachodnich prowincji" cesarstwa, czyli dawnych ziem zaboru rosyjskiego. Mowa tronowa cesarza_króla była łaskawa i życzliwa, ale nie wykraczała poza znane już ogólniki i nie dopowiedziane do końca obietnice. "Reprezentanci Królestwa Polskiego, Polacy! - mówił Aleksander. - Odstąpiwszy od zgubnych uprzedzeń, które wam tyle zadawały ciosów, do Was już należy ustalić Wasze odrodzenie. Jest ono nierozerwalnie połączone z przeznaczeniem Rosji. Wszystkie Wasze usiłowania dążyć powinny ku ściśnieniu tego zbawiennego i opiekuńczego związku (...) Podaliście mi sposobność okazania mojej ojczyźNie tego, co dla niej od dawna gotuję i co otrzyma, skoro zarody tak ważnego dzieła będą mogły osiągnąć potrzebne rozwinięcie (...) Skutki prac Waszych nauczą mnie, czy wierny moim przedsięwzięciom będę mógł dalej rozszerzać to, co już dla Was uczyniłem." Przy wszystkich niedopowiedzeniach mowa tronowa Aleksandra brzmiała dość obiecująco. Ale później - w czasie trwania sesji - stosunek cesarza_króla do polskich poddanych uległ oziębieniu, gdyż Sejm, biorąc na serio swe uprawnienia konstytucyjne, odmówił zatwierdzenia, popieranego przez kler i Radę Stanu, projektu nowego prawa małżeńskiego - wyraźnie wstecznego wobec obowiązującego jeszcze w Królestwie kodeksu Napoleona. Ta nieoczekiwana samodzielność Sejmu zaskoczyła i zirytowała "Cesarza_Anioła". Najbliżej współpracujący z Aleksandrem i najlepiej orientujący się w jego zmiennych nastrojach, polski minister sekretarz stanu, Ignacy Sobolewski ostrzegał swoich kolegów z Rady Stanu: "Pan nasz podejrzliwy z natury, nie dowierza nam. Chciwy zjednać sobie w Europie sławę opiekuna wolności, dał konstytucyę, lecz wychowany w samowładztwie, ślepe posłuszeństwo nad wszystko przekłada". Może to właśnie wtedy - w sejmowych dniach 1818 roku - podczas obiadu u ministra MOstowskiego albo i u samego namiestnika Zajączka - narodził się ów lotny aforyzm Marcina Badeniego, tak znakomicie charakteryzujący pierwszy okres dziejów Królestwa Kongresowego: "Konstytucya na stole, a bat pod stołem." * * * W kilka dni po zakończeniu obrad sejmowych i wyjeździe cesarza_króla, przybył do Warszawy ów, wspominany przez Annę Potocką, "nadzwyczajny wysłannik" z monarszymi prezentami dla posłusznego namiestnika. Doręczony Zajączkowi dekret nominacyjny głosił, iż Jego Cesarska Mość, pragnąc wynagrodzić królewskiego namiestnika za "znakomite zasługi dla kraju i monarchy położone, wynosi tegoż namiestnika swego na godność Xiążęcia Królestwa Polskiego". Ten najwyższy chyba w całej historii Polski awans społeczny był odpowiednio podbudowany finansowo. W dochowanych protokołach Rady Administracyjnej aż roi się od wzmianek o rozmaitych korzyściach pieniężnych i rzeczowych, przyznawanych namiestnikowi. Pensja roczna 120000 złp. - stopniowo zwiększana, aż do podwójnej wysokości. Zwolnienie od wysokiego podatku od tytułu książęcego. Dodatki na "fundusz urządzenia się", na reprezentację, na mieszkanie itp. Ostateczne zatwierdzenie własności, graniczących z Opatówkiem, lasów, o które toczyła się długa walka z rządem Księstwa Warszawskiego. I wreszcie ukoronowanie dobrodziejstw: donacja starostwa Klonowskiego. NIe bez kozery w Niemcewiczowskim "Śnie Plutarcha" znalazł się ów zjadliwy przytyk o "złocie branym od Persów". Rzecz zrozumiała, że książę_namiestnik musiał też mieć siedzibę odpowiadającą jego wysokiej godności. Rozległy, lecz straszliwie zaniedbany, Pałac Radziwiłłowski na Krakowskim Przedmieściu - oddany na rezydencję namiestniczą - uległ więc w roku 1818, na koszt państwa, gruntownej przebudowie i rozbudowie pod kierunkiem sławnego architekta, Piotra Aignera. Zajączek osobiście czuwał nad przebudową i troszczył się, aby wszystko wypadło jak najwspanialej. Nie zapomniał też zadbać o to, aby - podobnie jak w Opatówku - przebudowanemu pałacowi patronował jego wysoki ofiarodawca. Wzdłuż całego frontonu pałacowego wykuto wielki napis w wybornej łacinie (na życzenie namiestnika ułożono go w Królewskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk): "Aleksander I Rex Poloniae vice sua fungentibus ("Aleksander I Król Polski swoim namiestnikom"). Czuwając nad przebudową Pałacu Radziwiłłowskiego, Zajączek nie mógł oczywiście przewidzieć, jaki żart zgotuje mu historia. Może nie wypieszczałby tak bardzo każdego szczegółu swej rezydencji, gdyby wiedział, że w półtora wieku później posłuży ona z tło i obramowanie dla pomnika jego śmiertelnego wroga: księcia Józefa Poniatowskiego. Uksiążęcenie generała Arbuza odbiło się także na wyglądzie jego rodowego herbu - owej prastarej Świnki, wspólnej wielu rodzinom szlacheckim w Polsce. Zmiany, jakim ulegał herb Zajączka w różnych okresach jego życia, zasługują, moim zdaniem, na to, aby stać się tematem rozprawki naukowej jakiegoś młodego, ambitnego heraldyka. Najpierw - wersja oryginalna herbu, reprodukowana we wszystkich herbarzach: "w polu czerwonym głowa wieprzowa, której pysk rozdziera ręka ludzka prawa w rękaw błękitny przybrana. Na hełmie panna do połowy widoczna z warkoczem rozczesanym, obydwoma rękami pod boki trzymająca się". Prócz tego korona szlachecka i stylizowane liście akantu. Heraldycy, na czele z XVII_wiecznym poetą Wacławem Potockim, wyprowadzają herb ze starej legendy myśliwskiej: KIedy srogi dziki wieprz puszczone ze smyczy@ książęciu na Sieradzu brytany kaliczy,@ ratuj kto; uczynię go możnem, bogatem@ krzyknie i sam bowiem był w wielkim strachu za tym.@ Zsiadłszy z konia, czym prędzej dworzanin ochoczy@ na grzbiet z tyłu odważnie odyńcowi skoczy.@ Za uszy wprzód, potem kielce mu z paszczęka@ uchwyciwszy wyłomie; stąd ci z człeczą ręką@ herb do szlachectwa dany, łeb ten dzikiej świnie,@ od którego tak wiele domów zacnych słynie.@ Ale tradycyjną wersją herbu "Świnka" posługiwał się Zajączek tylko do lat napoleońskich. NOwa wersja - "zdemokratyzowana" - powstała najprawdopodobniej bezpośrednio po powrocie z wyprawy egipskiej. Wyobrażenie tej nowej wersji w całej okazałości przetrwało do dzisiaj jako płaskorzeźba na murze "domku gotyckiego" - pierwszej siedziby państwa Zajączków, w otrzymanym od Napoleona Opatówku. Z pierwotnego herbu pozostało niezmienione jedynie godło: łeb dzikiej świni z podtrzymującą go ludzką ręką. Zniknęły natomiast najczęstsze elementy szlacheckich gerbów: pięciopałkowa korona, rycerski hełm z przyłbicą, stylizowane liście akantu. Najbardziej zmienił się klejnot herbu: miejsce "panny z rozczesanym warkoczem" zajął obnażony do połowy egipski mameluk. Trzecia wersja herbu "Świnka" - książęca - dochowała się również w Opatówku, w kościele parafialnym, na tablicy nagrobnej księcia_namiestnika. Tu również nie zmieniony pozostał tylko łeb świński. Ale otacza go mnóstwo stylizowanych ozdób. W klejnocie herbu półnagiego Egipcjanina zastępuje rzymski pretorianin w zbroi i hełmie z pióropuszem. Nad całością rozpina się uroczysty baldachim uwieńczony na szczycie książęcą mitrą. Modernizacji uległa także - ale już bez udziału generała Arbuza - legenda o pochodzeniu herbu. NIektórym ze starych mieszkańców Opatówka jest najwyraźNiej trochę głupio, że ich najcenniejszą pamiątkę historyczną stanowi, wyobrażony w kamieniu, dosyć paskudny świński łeb. Wysilają więc wyobraźnię, aby to jakoś usprawiedliwić. "Generała urodził się jako wcześniak - tłumaczą ciekawemu turyście, który przypadkiem zawadzi o ich miasteczko - musieli okładać go ciepłymi prosiętami, inaczej by nie wyżył. Stąd taki herb." Cóż: bywają jeszcze bardziej dowolne i opatrzne interpretacje historii. Ta - przynajmniej - nikomu nie wyrządza szkody. VII Generał Arbuz nie miał szczęścia do Niemcewicza. "Mściwy Julian" nękał go, szarpał i ośmieszał przy każdej nadarzającej się okazji; miał natomiast szczęście - i to szczęście wyjątkowe - do drugiego współczesnego sobie arcypamiętnikarza: Kajetana Koźmiana. Ilekroć przeglądam "Pamiętniki" Koźmiana, nie umiem oprzeć się uczuciu najgłębszego podziwu. Cóż to był za niezrównany kronikarz swoich czasów. Wszystkie utwory literacko_poetyckie, którymi autor "Ziemiaństwa polskiego" chlubił się za życia i za które podziwiany był przez współczesnych - od dawna już obróciły się w martwą makulaturę zalegającą półki biblioteczne. Natomiast "Pamiętniki" nadal żyją, równie - czy może jeszcze bardziej - atrakcyjne niż w chwili swego powstawania. Wyczuwa się w nich mocno bijący puls epoki - roztaczają przed czytelnikiem barwną panoramę napoleońskiej i kongresowej Polski - zaludnioną mnóstwem interesujących postaci, nasyconą imponującym bogactwem realiów obyczajowych i politycznych. I właśnie za tę żywość, barwność i obfitość informacyjną wspomnień Koźmiana trzeba mu odpuścić jego autorskie grzechy: A więc krańcową reakcyjność niektórych poglądów i sformułowań; a więc - jeszcze dalej posuniętą niż u NIemcewicza zajadłość w opluwaniu przeciwników politycznych i literackich - sprawiającą, że w wielkim pisarzu politycznym Maurycym Mochnackim dostrzegał jedynie: "pismaka, krętacza z przewróconą głową, z sercem od młodu skażonym, z umysłem podłym i nikczemnym, z małą i drobną zdolnością" a największego polskiego poetę Adama MIckiewicza przedstawiał jako "politycznego i literackiego zbrodniarza", co "wałęsając się poza granicą, z wściekłą, a niedołężną zemstą śpiewając jadem i zuchwałością zaprawione pieśni, szczekał w nich na wszystko, co tylko towarzystwo ludzkie czci i szanuje". Do Zajączka, na szczęście, nie miał Koźmian stosunku namiętnego; opluwanie go pozostawiał Niemcewiczowi, wynoszenie pod niebiosa - pochlebczym wierszokletom w rodzaju Marcina Molskiego. Sam - pozostając przez cały czas namiestniczej kariery generała Arbuza w bezpośrednim jego pobliżu, jako zaufany współpracownik w Radzie Stanu i nader częsty gość w Pałacu Namiestnikowskim - podpatrywał zwierzchnika i przyjaciela uważnym okiem urodzonego pisarza realisty i z drobnych scenek w urzędzie i w domu, z zachowań się w chwilach dobrego i złego humoru, z przypadkowych rozmów i z odnoszenia się do otaczających go osób - układał plastyczny, przekonywający i w miarę obiektywny wizerunek szefa rządu kongresowej Polski. A jeżeli nawet sumaryczna opinia Koźmiana o Zajączku - w zestawieniu z innymi świadectwami epoki - wypada nieco zbyt pozytywnie, to trzeba autorowi "Pamiętników" przyznać, że potrafił tę swoją przyjacielską wyrozumiałość uzasadnić w sposób rzeczowy i pobudzający do myślenia. Znajomość Kajetana KoźMiana z generałem Józefem Zajączkiem herbu Świnka rozwija się w "Pamiętnikach" jak na taśmie biograficznego filmu. Spotkanie pierwsze - latem 1814 roku, tuż po powrocie Zajączka z niewoli. Przechodząc przez ogród Krasińskich, Koźmian zauważa beznogiego generała w stroju cywilnym, siedzącego samotnie na ławce. Poruszony jego kalectwem i osamotnieniem, podchodzi, przedstawia się i przypomina, że jako lublinianin był świadkiem pamiętnej sceny, w radzie miejskiej po przegranej przez Zajączka bitwie pod Chełmem. Zaczyna się rozpamiętywanie dawnych czasów, nawiązuje się pierwsza nić wzajemnej sympatii. Drugie spotkanie - w rok później, kiedy Zajączek był już członkiem Komitetu Wojskowego. Spotkali się na obiedzie, wydanym przez ich wspólnego przyjaciela, kasztelana MIchała Kochanowskiego, na cześć księcia Adama Czartoryskiego. "Wchodząc - wspomina Koźmian - zastałem księcia i osoby chodzące po bawialnym pokoju i rozmawiające, a Zajączka ubranego w mundur wojskowy, siedzącego w kącie przy ścianie i dwie kule obok niego stojące, na których się jako kaleka z uciętą nogą zwykł wspierać. Od roku go nie widziałem, teraz go ujrzałem (...) zawsze, choć już osiwiałego, bardzo pięknej i poszanowanie wzbudzającej postaci, twarzy siwym wąsem ozdobionej i poważnej. Widząc go i tu opuszczonym, przypomniawszy się mu, przysiadłem się do niego i zacząłem się pytać o zdrowie i ubolewać nad jego kalectwem. Generał, jakby chciał dać uczuć zaniedbanie swoje - odpowiedział mi: "Wać Pan Dobrodziej interesujesz się do mego kalictwa, bardzo mu za to wdzięczny jestem". I na moje zapytania opowiadał mi bitwę, miejsce jej, w którym kula karabinowa strzaskała kość u nogi, a którą Larrey, felczer cesarza Napoleona, przypadkiem przebiegający, pod gołym niebem śmiałą operacją odciął, jak niesiony na płaszczu przez grenadierów do małego miasteczka litewskiego ledwie nie spalił się w pożarze tego miasta. I jak wyrwany z płomieni, aż do Wilna zaniesiony został, gdzie obległ i został jeńcem wojennym. * Zajączek opowiadał nader przyjemnie, krótko, zwięźle i bez samochwalstwa. Wtem dano znać do stołu, Kochanowski znany z roztargnienia w całej Warszawie, gdy wszystkich prosił i wskazywał im miejsca, zapomniał o Zajączku. Ja więc porwałem się z mego miejsca, podałem mu podpory, podparłem moim ramieniem i wprowadziłem do salonu. Stół był okrągły, siadł więc Zajączek między gośćmi bez nieprzyzwoitości miejsca, inaczej ostatnie miejsce byłoby się mu dostało. Obejrzawszy się za mną rzekł: "Siadajże Wać Pan Dobrodziej koło mnie, dokończę ci mojego nieszczęścia". Jakoż cały obiad ze mną najwięcej mówił, mało się mieszał do konwersacji, zapytany, lakonicznie odpowiadał. Może widok i rozprawianie poufałe z księciem Linowskim, którego nie cierpiał za jego paszkwilową broszurkę wydaną w Krakowie przeciw niemu i Kołłątajowi, dał mu posępny humor (...) Któż mógł wtedy wnosić, że ten zaniedbany i opuszczony wkrótce wzniesie się na pierwszy stopień w Królestwie, a ten, którego powszechne życzenia wzywały, którego względy cesarza prawie nieomylnie wskazywały, bez namiestnikowania namiestnik, otoczony czcią prawych i płaszczących się (...) pod jego władzę podejdzie." Przekazane przez Koźmiana opowiadanie Zajączka różni się od przytoczonej wersji Józefa Krasińskiego. Ale w materiałach pamiętnikarskich, spisywanych w wiele lat po wydarzeniach, takie różnice zdarzają się bardzo często. Po nominacji Zajączka na namiestnika Koźmian, jako "należący do liczby zasmuconych księcia Adama Czartoryskiego przyjaciół" nie kwapił się do złożenia wizyty nieoczekiwanemu wybrańcowi fortuny. Namówił go dopiero do tego wspomniany już kasztelan Michał Kochanowski. "KOchanowski, szczęśliwy z wyniesienia swego poufałego i obowiązanego przyjaciela, spotkawszy mnie, zapytał, czy byłem u namiestnika? A gdy odpowiedziałem: "Pierwszy uszanowałem Zajączka, rad bym ostatni powitać go namiestnikiem", odpowiedział mi: "A on się troskliwie o ciebie pytał i dziwi się, żeś go nie odwiedził. Wierzaj mi, jakiekolwiek są przeciw niemu uprzedzenia, on ma najlepsze chęci, nie trzeba go drażnić, owszem trzeba, żeby ludzie prawi otoczyli go ufnością i radą, a zobaczysz, że ten wybór na dobre nam wyjdzie". Oddałem więc namiestnikowi wizytę urzędową, przyjął mnie bardzo czule i rzekł: "Dziwisz się zapewne nad tym, nad czym ja z podziwienia wyjść nie mogę. Spotkał mnie nie szukany przeze mnie, niespodziewany i nie zasłużony zaszczyt i razem starość moją przygniótł ciężarem, któremu nie wiem, czy wydołać potrafię. Mam chęci i pragnąłbym nie zawieść ufności cesarza i coś dobrego zrobić dla mego kraju i narodu; ale ja jestem żołnierz, zestarzałem się pod bronią. Wyobrażenia nie mam rządu cywilnego, rad bym się podpierać w tym trudnym i nowym zawodzie radą i pomocą prawych i oświeconych, i gorliwych mężów. Szukać ich będę i jak wielu prosiłem, tak i pana proszę, abyście mnie nie odstępowali i pomagać mi raczyli. Proszę o szczerość o otwartość, a odpłacę się ufnością i wdzięcznością." Odpowiedziałem, co odpowiedzieć należało, i odtąd w Radzie Stanu zacząłem doświadczać jego ufności i przychylności. Mnie zwykł był powierzać najważniejsze referaty, co mnie niesłychaną obciążało pracą, bo nawet wymawiającemu się i proszącemu o ulgę z uśmiechem odpowiadał: dasz temu radę." Jednakże współpraca między królewskim namiestnikiem Zajączkiem a referendarzem stanu, Koźmianem, nie zawsze układała się harmonijnie. Do najpoważniejszego zakłócenia ich dobrych stosunków doszło na początku roku 1817 - w okresie organizowania struktur i programów Komisji Rządowych, czyli kolegialnych kierownictw poszczególnych resortów najwyższych władz Królestwa. Koźmian dość dokładnie opisuje ten konflikt w swoich "Pamiętnikach" i znowu - dzięki jego bystremu oku - biografia Zajączka wzbogaca się o kilka godnych zapamiętania epizodów. "Niespodzianie - żali się pamiętnikarz - winą pana Stanisława Potockiego, prezesa Komisji Oświecenia, na drodze tej może zazdroszczonej mi ufności i najlepszej harmonii między Radą Stanu a namiestnikiem znalazł się nieszczęśliwy szkopuł, o który się ta ufność rozbiła i mnie zadała moralne cierpienia, dla których zamyślałem podziękować za służbę i oddalić się na wieś na zawsze." Chodziło o incydent, będący niejako dalszym ciągiem sprawy, na której wywrócił się minister wojny generał Wielhorski. Wielki książę Konstanty, po zwycięskim przeforsowaniu z pomocą namiestnika własnego projektu zorganizowania Komisji Rządowej Wojny - projektu, który wbrew zakładanej przez konstytucję kolegialności prac w Komisjach Rządowych, całą władzę skupiał w rękach prezydującego ministra - zapragnął podobną organizację narzucić i innym komisjom rządowym. PIerwszy uległ jego naciskom prezydujący w Komisji Oświecenia Publicznego, Stanisław Kostka Potocki, zasłużony działacz z okresu Sejmu Wielkiego i Księstwa Warszawskiego, ale człowiek próżny i ambitny, a przeto chętny do odgrywania roli samowładnego ministra. Po rozmówieniu się z namiestnikiem, "który jako żołnierz, główny nieprzyjaciel wszelkiej kolegialności i oporu, utwierdził go w jego pragnieniu", Potocki wycofał, wniesiony już do Rady Stanu, kolegialnie uchwalony projekt Komisji Oświecenia i na własną rękę przerobił go w duchu życzeń wielkiego księcia. Zreferowanie w Radzie Stanu tak odmienionego projektu namiestnik zlecił Koźmianowi. Autor "Pamiętników" nie był bynajmniej przesadnym liberałem ani fanatykiem kolegialności, ale jako gorliwy legalista i wzorowy urzędnik państwowy, nie mógł się zdobyć na obronę projektu, obrażającego Ustawę konstytucyjną. Wsparty opiniami takich autorytetów moralnych jak: książę Adam Czartoryski i Stanisław Staszic, zdecydował się więc pan referendarz - wbrew zdaniu swego zwierzchnika, namiestnika królewskiego - wystąpić publicznie przeciwko projektowi Potockiego. "Wygotowałem referat według mego przekonania - pisze w "Pamiętnikach" - i jakbym nie wiedział, że to jest projekt p. Stanisława, zbijałem i przełożenie, i projekt, jakby od Komisji pochodzące; i w dzień zgromadzenia ogólnego Rady Stanu wniosłem na posiedzenie, które z trwających było najliczniejsze, gdyż członkowie świadomi rzeczy i wchodzący w ważność dyskusji wszyscy się wraz z ministrami zgromadzili. Gdy zacząłem czytać mój regerat, siedząc tylko przez stół naprzeciw namiestnika, lubo referat nie był długi, skoro w nim zaczęły się czytać argumenta przeciw projektowi, spostrzegłem po namiestniku poruszenie. Zaczął ruszać ramionami, poruszać się, wąsa kręcić i surowo na mnie spozierać (...) Gdy przeczytałem konkluzję i wnioski usunięcia projektu i wyznaczenia deputacji dla zastosowania go do konstytucji, namiestnik z gniewem się odezwał: "Gdybyśmy poszli za zdaniem referenta, wpadlibyśmy w dawną anarchię"; i do Tomasza Grabowskiego, wtedy wicereferendarza i sekretarza protokólisty rzekł: "Czytaj WćPan projekt". Myślałem, że który z członków Rady Stanu zabierze głos i poprze moje wnioski. Gdy wszyscy milczeli, a Tomasz Grabowski na powtórzony surowym głosem rozkaz namiestnika zabierał się do czytania projektu, odezwałem się: "Niech wolno będzie przeczytać statut organiczny Rady Stanu i przepis w nim o porządku dyskusji". I przeczytałem artykuł wyraźny statutu, iż Rada Stanu rozstrzyga najprzód przez wotowanie wnioski referenta, jeżeli te były przeciw projektowi; gdy je przyjmuje, projekt upada, jeżeli je odrzuca, Rada przystępuje do dyskusji (po)szczególnych artykułów projektu. A gdy i po tym przeczytaniu namiestnik naglił sekretarza protokólistę do czytania projektu, powstał pierwszy Matuszewicz i zwykłą wymową, logiką i dokładnością poparł i cały mój referat, i ostatni (wywód) o porządku dyskusji. Mówił następnie Wawrzecki, minister sprawiedliwości, co tym więcej miało wagi, że popierał referat, nie uznając się jako minister sprawiedliwości upoważnionym przez konstytucję do skoncentrowania w osobie swojej władzy, którą sama natura niepodległości sądownictwa pod straż kolegialności powierzyła. Mówił potem i Staszic, i ten już dotknął jako członek Komisji Oświecenia owej malwersacji, której się minister oświecenia względem projektu Komisji dopuścił. A gdy i na te położenia namiestnik coraz więcej uniesiony swój rozkaz czytania projektu powtarzał, porwał się z miejsca swego minister spraw wewnętrznych, MOstowski, i rzekł: "Mci Namiestniku, król po to cię przełożył nad Radą Stanu, abyś jej zdania cierpliwie słuchał. Jeżeli tak być nie może, to my tu niepotrzebni" (...) Na koniec p. Stanisław Potocki, który dotąd milczał, zabrał głos i ubolewając, że nieprzygotowany musi odpowiadać na tak wypracowany referat (czym chciał mi przymówić), w argumentowaniu zawikłał się, a widząc, że niechętnie jest słuchany, kończąc nachylił się do ucha namiestnika i rzekł do niego cichym głosem, tak jednak, że dosłyszeć mogłem: "Pan wiesz, jak się to stało z projektami, chciałem dowodzić w.księciu "non tam libenter, quam reverenter" (nie tyle z chęci, ile z poszanowania - M.B.), i poprawiłem projekt Komisji; lecz gdy się o to tak żywy spór toczy, najskuteczniej będzie przystąpić do wotowania, a opinia się wyjawi". "Ułóż więc Wćpan propozycję" - odrzekł namiestnik. NIe potrzeba było tego, gdyż była położona w referacie, pan Stanisław jednak ułożył propozycję "affirmative" za wnioskiem referenta, "negative" za projektem swoim. Gdy przyszło do wotowania, pierwszy najmłodszy referendarz Jan Tarnowski dał kreskę "affirmative". Oburzył się namiestnik w słowach: "O, Wćpan zapewne przeciw rządowi", jakby mu chciał przymówić o znany w nim republikanizm. Szły kryski wciąż "affirmative" za moim wnioskiem, aż do radców Komisji Wojskowej, na co się namiestnik ciągle zrzymał, generał Kossecki przekonany za moim wnioskiem, dla nieobrażenia swoją kryską namiestnika wyszedł z sesji na początku dyskusji, za co długiej doznał urazy. Dwie więc tylko kreski wojskowe za projektem padły. MInistrowie "uno labio" (jednogłośnie - M.B.) wotowali za moim wnioskiem. Gdy się objawiła decyzja - namiestnik w gniewie, z oburzeniem rzekł do Stanisława Potockiego: "Na coś mnie Wćpan wystawił przez kryskowanie"; porwał się z krzesła i na kulach idąc do drzwi zawołał o karetę, a że ta jeszcze nie nadeszła, stanął przy drzwiach, opierając się plecami o ścianę. Przystąpił do niego Wawrzecki, pod którego on naczelnictwem zostawał w powstaniu Kościuszki (...) i zaczął mu robić uwagi nad jego gwałtownym i nieprzyzwoitym uniesieniem się, wystawiając, na (jak) przykre położenie siebie i Radę Stanu wystawia. "Proszę mi rad nie dawać", odrzekł z gniewem, a skoro kareta nadeszła, odjechał." Głównemu sprawcy rozdrażnienia generała Arbuza, Koźmianowi, udało się jakoś wyjść z awantury cało i zaufania zwierzchnika nie utracił. Dowodem - fakt, że zaraz potem namiestnik zlecił mu zajęcie się "arcyważnym projektem o urządzeniu ludu izraelskiego i przypuszczeniu go... do używania praw obywatelskich". Już konstytucja roku 1807 przyznała mniejszości żydowskiej prawa obywatelskie, lecz wprowadzenie ich w życie zawieszono na dziesięć lat. W roku 1817 okres zawieszenia się kończył i sprawa "uobywatelnienia" Żydów powracała na wokandę, rzekomo - jak sugeruje Koźmian - pod naciskiem cesarskiego komisarza NOwosilcowa, podkupionego przez żydowskich bogaczy. W każdym razie namiestnik projekt w tej sprawie przyjął i skierował do Rady Stanu, powierzając zreferowanie go Koźmianowi. POczątkowo Koźmian odniósł się do nowego zlecenia nieufnie: "...skoro namiestnik projekt przyjął i mnie, który się mu sprzeciwić śmiałem, wyznaczył do przedstawienia - wniosłem sobie, że przez urazę do mnie szuka nowej okazji, aby się mnie pozbyć. UmyśLiłem więc uprzedzić jego życzenie, wymówić się od referatu i podziękować za urząd. Lecz Staszic pocieszony tym, że mnie się dostał referat (obaj oni: wyrosły z mieszczaństwa Staszic i szlachecki konserwatysta Koźmian - jednako niechętnie odnosili się do emancypacji Żydów - M.B.) tak mnie mozolił, bym tego nie czynił, i nie uważając na żadne względy ochronił kraj od klęski, iż skłoniłem się do wypracowania tego ostatniego referatu, do którego Staszic dostarczał mi argumentów ze swoich pism i dzieł ze swojej biblioteki." Po zebraniu pełnego materiału polityczno_historycznego przeciwko emancypacji Żydów, Koźmian przedstawił go namiestnikowi, aby uniknąć ponownych kontrowersji na forum publicznym. Ale tym razem wszystko poszło gładko, a biografia generała Arbuza wzbogaciła się o jeszcze jedną barwną scenkę. "Namiestnik słuchał cierpliwie i z wypogodzoną, a nawet ukontentowaną twarzą tego wywodu, w którym już przezierało przekonanie referenta. Czasem się pytał z ciekawością o szczegóły historyczne, nieraz się odezwał: "Proszę głośniej, bo ja głuchy, a chciałbym być dokładnie objaśniony". A gdy przyszło do zbijania szczególnych artykułów i przepisów, jakie Żydzi uobywatelnieni zachować mają, to jest przepisów o łaźniach dla nich, o kąpaniu się i myciu itd., gdy zakonkludowałem ironicznymi słowy: "Z tych powodów wątpić mi przychodzi, aby rząd krajowy chciał przypuścić do współobywatelstwa ród, który prócz innych nie wykorzenionych odrębności, nosząc w sobie zaród najobrzydliwszej zarazy, potrzebuje prawa przymuszającego do ochędóstwa i pozbycia się trądów i drugiej równie bezecnej, a zaraźliwej choroby. Czekajmyż przynajmniej, póki się z tej zarazy nie obmyją", namiestnik szczerze śmiać się zaczął i rzekł: "To prawda, że te kanalie nigdy się świerzbu nie pozbędą. Będąc pułkownikiem, miałem dwu tylko w moim regimencie, a cały mi batalion zarazili. NIe trzeba było więc długiej dyskusji; cała Rada Stanu zgodnie uznała nie tylko usunięcie projektu, lecz zdecydowała ścieśnienie Żdom ich nabyte przez przedawnienie przywileje: szynki, wciskanie się na główne ulice miast itd., i razem uznała koniecznością, na zasadzie mego wywodu, uczynić do króla przedłożenie o potrzebie innego wychowania Żydów i zniszczenie w kraju tego "corpus in corpore". Namiestnik odpowiedział: "Przedstawię królowi słuszną Rady Stanu troskliwość, a do zredagowania tego przedłożenia (przeznaczam) referendarza stanu Koźmiana". Ułożyłem więc przedstawienie, namiestnik go poparł u cesarza i emancypacja Żydów więcej wznowioną nie została." W rok później - o czym Koźmian już nie wspomina - sprawa żydowska odżyła jako temat szerokiej dyskusji publicznej, utrwalonej dla potomnych w kilku osobnych broszurkach. Jako najbardziej konsekwentny orędownik "uobywatelnienia" Żydów wystąpił w tej dyskusji przyszły "męczennik wolności", major 4 pułku piechoty liniowej, Walerian Łukasiński. Koźmian, pomimo odzyskania względów namiestnika, nadal pozostawał pod przykrym wrażeniem awantury w Radzie Stanu, zwłaszcza gdy się dowiedział, że awanturą tą zainteresowano się w Petersburgu. "W parę dni będąc u generała Kosseckiego zastałem ministra skarbu Węglińskiego, który żyjąc w ścisłej przyjaźni z Ignacym Sobolewskim, ministrem sekretarzem stanu, ciągłą i poufną prowadził z nim korespondencję i przez każdego kuriera z Petersburga odbierał listy. Ten przywitawszy się ze mną, rzekł: (...) "Nie wiem... co się stało staremu, że wpadł w takie uniesienie, ale nawet czy do wielkiego księcia, lub też do samego cesarza oskarżył Radę Stanu. Przeczytam ci, co Sobolewski do mnie pisze". I przeczytał następujące słowa: "Cóż tam za burzliwą sesję wyprawiła Rada Stanu z namiestnikiem, podobno referat Koźmiana był tego przyczyną. Koźmian zwykł się zapalać, zmiłójcie się, wstrzymujcie go, niech się nie wystawia. Cesarz bardzo niekontent z tego wypadku i rad by, aby się więcej nie powtórzył". "NIech się nie obawia - rzekłem - nie wystawię się na dymisję, ale ją uprzedzę; miałem wewnętrzne dawne przekonanie, że ja nie jestem zdolny do obecnego położenia (...) Uchylę się więc jak najskwapliwiej, bo nawet urząd nie dogadza moim prywatnym interesom". "Nie rób tego - rzekł Węgliński - nadto jesteś drażliwy; zobaczysz, że stary tego żałować będzie; widzisz, on się i na Kosseckiego rozgniewał i już dwie niedziele do niego słowa nie mówi - od owej sesji, z której wyszedł". Kossecki na to rzekł, co mnie zastanowiło: "To jest egoista, idzie mu tylko o miejsce, na którym zasiadł, on mnie gotów poświęcić, chociaż tyle lat byłem przy jego boku"." Ta surowa opinia z ust najbliższego i najdawniejszego współpracownika generała Zajączka wpłynęła na ostateczną decyzję Koźmiana. Napisał prośbę o dymisję i udał się z nią do przełożonego. Namiestnik był chory, ale nie odmówił mu posłuchania. "Zastałem go w łóżku, w białym kaftaniku, z wyfryzowaną w pukle głową - wspomina autor "Pamiętników". - "Przepraszam, że Wielmożnego Wćpana Dobrodzieja tak przyjmuję (nb. z kim nie był w bliskiej poufałości, zawsze zwykł był ten mu epitet dodawać), cierpiący jestem na moją nogę. Siadaj Wćpan Dobrodziej. I co mi masz powiedzieć?" Oświadczyłem mu tedy moją prośbę o dymisję. Żywo ze wzdrygnieniem mi przerwał: "A ja tego nigdy nie uczynię". A gdy tłumaczyć mu się zacząłem, że nie żaden zły humor lub nieukontentowanie skłania mnie do tej konieczności, ale interesa domowe (...) rzekł z pośpiechem: "NIe taj przede mną prawdziwych przyczyn. Ja ci uchybiłem, żałuję tego i przepraszam cię najszczerzej. Nie odmieniaj dla mnie swojej przyjaźni, o to proszę. I nie ja tylko ci ubliży(łem), rząd ubliżył twoim zasługom. Wiem, na coś zasłużył i co cię czekało od króla saskiego. W Królestwie zostawiono cię na tym samym miejscu, kiedy innych wyniesiono. Do mnie należy poprawić to i nagrodzić; pozwól mi czasu i sposobności, a za ufność odpłacę się ufnością i przyjaźnią. Wchodzę w twoje domowe interesa, dam ci urlop na czas, jakiego do ułożenia twoich interesów potrzebujesz (...) a wracaj i zostań, boś nam potrzebny". Te słowa z uprzejmością i rozrzewnieniem wyrzeczone rozbroiły mnie, rzekłem więc do niego z rozczuleniem: "Mci Namiestniku, urazy żadnej nie miałem, może nieco żalu; nauczyłem się z młodu zwierzchników moich słuchać i znosić. MIałem sobie za zaszczyt i mam sobie teraz służyć krajowi pod mężem, który sam na ten wysoki stopień wzniósłszy się drogą zasługi, umie oceniać nie tylko prawdziwe zasługi, lecz same chęci. Na dowód tego niech się stanie twoja, Namiestniku, wola. Zostaję więc z zastrzeżeniem sobie urlopu". Wyciągnął do mnie rękę, ścisnął, przyciągnął i ucałował mnie w twarz, potem w najlepszym humorze nie puścił mnie i długo ze mną rozmawiał. Otrzymałem więc urlop na pół roku." Odwołano pana referendarza z urlopu dopiero w początkach 1818 roku, kiedy namiestnik postanowił powierzyć mu opracowanie raportu z działalności Rady Stanu dla pierwszego sejmu Królestwa. Do sztafety generała Kosseckiego, przyzywającej Koźmiana do Warszawy, dołączony był awans na nadzwyczajnego radcę stanu z pensją 15000 złp. Generał Arbuz zawsze umiał dbać o swych podwładnych. * * * Sejmowe wystąpienie nadzwyczajnego radcy stanu Koźmiana stało się jego wielkim sukcesem. Sam cesarz_król na specjalnej prywatnej audiencji serdecznie mu podziękował za "właściwe zredagowanie raportu". Namiestnik - który, zlecając mu przed sejmem przygotowanie sprawozdania, ograniczył swoje wytyczne do krótkiej żołnierskiej komendy: "Pociąg piórem, aby Cesarz wiedział, jak mu wdzięczni jesteśmy" - był całkowicie usatysfakcjonowany. NIezadowoleni byli jedynie liberalni opozycjoniści, którzy właśnie wtedy po raz pierwszy - bardzo jeszcze nieśmiało - dali o sobie znać w sejmowych dyskusjach. Zarzucali raportowi, że wyolbrzymia osiągnięcia rządu, a przemilcza jego niepowodzenia i liczne naruszenia konstytucji. Krytyczne nastroje znalazły odbicie w satyrycznym wierszyku skierowanym do Koźmiana: Twój raport w sejmie był na rany plastrem,@ uwielbiam chemika głowę,@ co umiał zrobić wapno alabastrem@ przez czarodziejską wymowę.@ Od sejmu roku 1818 Koźmian stał się jednym z najbliższych współpracowników i doradców księcia_namiestnika. Dawało to radcy_pamiętnikarzowi wszechstronny wgląd w działalność szefa rządu Królestwa oraz możność przenikania motywów tej działalności i dostrzegania jej skutków. "Namiestnik - głoszą "Pamiętniki" - od początku zaraz, czując się starym i kaleką i nie wróżąc sobie długiego wieku, pragnął za życia swego oglądać skutki swojej administracji i to było podnietą jego może zbyt gorliwych, dla materialnych korzyści, czynności. Stąd nie dość baczył na konstytucyjne formy, które pośpiechowi jego stawiały zawadę, nie dość przywiązywał wagi do kontrasygnowania przez ministrów swoich postanowień i administracyjnych urządzeń. MInistrowie zaś, widząc w tym postępowaniu uwolnienie się od odpowiedzialności, mniej się o to upominali; owszem, chcąc mieć także nieskrempowane ręce, poddawali mu to organizacje swoich wydziałów, to inne dogodne im urządzenia (...) które z przepisu konstytucji były atrybucją sejmu." Trzeba pamiętać, że powyższe świadectwo wyszło spod pióra zdecydowanie Zajączkowi przychylnego. A jednak - wbrew może nawet intencjom Koźmiana - nie jest to świadectwo pochlebne. Zza słów pamiętnikarza wyziera - tak dobrze znana z lat napoleońskich - odęta, nieufna twarz "wyojczyźnionego" karierowicza. Generał Arbuz miał już wszystko, co było do zdobycia na tym padole: najwyższy stopień wojskowy, godność królewskiego namiestnika, tytuł książęcy, rozległe dobra ziemskie, wspaniały pałac w Warszawie, sześciokonną karocę. Ale mało mu tego jeszcze. Jego nienasycone apetyty sięgają dalej, wykraczają poza sferę dóbr materialnych i poza swój czas. Królewski namiestnik chciałby ponadto zaskarbić sobie miłość rodaków - jeżeli nie zaraz, to w niedalekiej przyszłości. Pragnie dobrze zapisać swe imię i rządy w pamięci narodu - tego narodu, z którym od roku 1794 był stale skłócony, od którego trudnych losów przez wiele lat konsekwentnie się odcinał. Do tego ostatniego celu, którego nie udało mu się jeszcze osiągnąć, zmierza z właściwą sobie brutalną pasją: nie licząc się z opinią publiczną, zmiatając z drogi wszystkie przeszkody, gwałcąc konstytucję, wykorzystując do ostatnich granic środki finansowe, pozostające w dyspozycji posłusznego mu aż do tchórzostwa, ministra skarbu Jana Węglińskiego. "KIlkakroć osądzany i ścigany zawiścią niewinnie - próbuje tłumaczyć Zajączka Koźmian - przekonanie powziął, że naród polski nie umie oceniać prawdziwych przysług sobie świadczonych; podobnymi przykładami w historii się pocieszał i na tej zasadzie działał, że narodowi polskiemu prawie gwałtem narzucić trzeba to wszystko, co się z dobrem jego zgadza; inaczej nigdy by przez nałóg do anarchizmu, równie materialnej, jak politycznej pomyślności nie dosięgnął i nigdy by do porządnej organizacji nie trafił." Taki był stosunek szefa konstytucyjnego rządu Królestwa Polskiego do narodu, którym przyszło mu władać i którego miłość pragnął pozyskać. Wobec swych mocodawców natomiast nadal przestrzegał zasady ślepego posłuszeństwa. "Jako żołnierz i żywego charakteru - przyznaje Koźmian - tam się tylko hamować nie umiał, gdzie wiedział, że zezwolenie jego nie podobałoby się cesarzowi lub w.księciu..." Jako przewodniczący Rady Stanu Zajączek starał się zachowywać pozory praworządności i, chcąc nie chąc, stosował się do przepisanej przez konstytucję kolegialności w sprawowaniu władzy. Ale tylko do pewnych granic. "We wszystkich materiach politycznie obojętniejszych, a materialnie krajowi przysłużnych chętnie się oświecał, łatwo pojmował, wolnej dyskusji dozwalał, jasno i krótko się tłumaczył, gadulstwa tylko i nieużytecznych sprzeczań nie lubił, nie znosił i wtedy dyskusję zamykał." W praktyce znaczyło to, że nie tolerował żadnej opozycji. Najbardziej opornych członków Rady Stanu - choćby chodziło o ludzi najbliżej z nim związanych - prędzej czy później pozbywał się z Rady, w najlepszym razie przenosząc ich do senatu z honorowym awansem na kasztelana. Metoda ta tak się utarła, że przeszła w przysłowie. Gdy któryś z radców stanu czy dyrektorów generalnych w Radzie, bądź Komisji Rządowej, zbyt śmiało stawał w obronie konstytucji, straszono go: "Uważaj, bo przejdziesz w kasztelany". Z najwyższą niechęcią odnosił się generał Arbuz do wszystkiego, co ograniczało jego władzę namiestnika królewskiego. "Sejmów nie lubił - świadczy Koźmian. - Przez cały czas swego namiestnikostwa, dwa razy tylko był na posiedzeniu sejmowym; lecz twarzą i ruchem ramion okazywał, iż mu się nie podobają spory i krytyki, i zniecierpliwiony, prawie z szyderczym uśmiechem wyszedł." "Żołnierz prawników i gadaczów nienawidził. Sam w wyobrażeniach liberalny, liberalistów w naszym położeniu nie lubił i na równi ich kładł z anarchistami. Razu jednego, gdy mu przyniosłem raport do sejmu, wszedł ze mną w rozmowę o zapaleńcach kaliskich. NIe broniłem ich, lecz dodałem: "Wszyscy przechodzimy przez chwilę zapału i dopiero z wiekiem się ustalamy, niech Książę sobie przypomni, jak myślał przed laty trzydziestu". "Bo głupi byłem" - na to mi odpowiedział." Kaliscy zapaleńcy! Sąsiedzkie stosunki z przywódcami liberalnej opozycji kaliskiej, braćmi Wincentym i Bonawenturą NIemojowskimi - nie były z pewnością epizodem bez znaczenia w biografii księcia_namiestnika. Perfidny żart historii sprawił, że sejmowa opozycja antyrządowa lat 1818_#1825 obrała sobie na główną kwaterę majątek Bonawentury Niemojowskiego, Marchwacz, położony w bezpośrednim sąsiedztwie dóbr księcia_namiestnika (jeszcze dzisiaj lasy nadleśnictwa Marchwacz podchodzą niemal pod sam Opatówek). W pięknym neoklasycznym dworze w Marchwaczu odbywały się regularne zebrania "partii kaliskiej", na których - przy sutym poczęstunku - omawiano ważne materie gospodarcze i polityczne, piętnowano naruszanie przez rząd konstytucji, czytano wspólnie francuskie dzieła polityczne i filozoficzne, zastanawiano się nad sposobami najlepszego wykorzystania istniejących swobód konstytucyjnych dla całkowitego upodobnienia ustroju Królestwa Kongresowego do zachodnioeuropejskich systemów parlamentarnych. Sądzę, że generał Arbuz, w czasie swoich letnich pobytów w Opatówku, pilnie nadstawiał ucha na odgłosy dochodzące z Marchwacza. Ale działalność poolityczna sąsiadów zza miedzy musiała mu się wydawać niepoważna i godna pożałowania. Litował się pewnie nad zapaleńcami kaliskimi, że pomimo ich wykształcenia i obycia, nie mogli zrozumieć podstawowej prawdy swego czasu, wyrażającej się w tym, że - jak to pięknie ujmie bystry kronikarz epoki, Fryderyk hr. Skarbek - swobód konstytucyjnych "należało tylko tyle używać, o ile na to samowolność cesarza Rosji pozwalała". Jednakże stosunki sąsiedzko_towarzyskie między Opatówkiem a Marchwaczem układały się nie najgorzej. Braci Niemojowskich chętnie podejmowano w Opatówku, księżnej_namiestnikowej imponowali swymi walorami towarzyskimi i oczytaniem w poważnej literaturze francuskiej. Książę_namiestnik cenił ich za humor, upodobanie do dobrego jedzenia i picia, a także za ich osiągnięcia w dziedzinie rolnictwa. Nie bez znaczenia dla ich stosunków mogło być i to, że widok młodego jeszcze Wincentego Niemojowskiego, z blaszaną trąbką przy uchu, niewątpliwie ułatwiał staremu żołnierzowi znoszenie własnej głuchoty. Do roku 1820 stosunki między szefem rządu a przywódcami, niegroźnej jeszcze dla władz, opozycji były tak dobre, że książę_namiestnik zamierzał powierzyć ogólnie szanowanym Niemojowskim najwyższe urzędy w województwie kaliskim. Wincenty miał zostać prezesem KOmisji Wojewódzkiej, Bonawentura - prezesem Trybunału Wojewódzkiego. Ale na krótko przed drugim sejmem Królestwa wszystko się popsuło. Nie wiadomo, czy zawiniło tu zachowanie się Niemojowskich na sejmikach wyborczych, czy też wmieszał się do sprawy wszystkowidzący i wiedzący senator NOwosilcow - dość że namiestnik nagle, tuż przed sejmem, wycofał się ze swych obietnic, wyjaśniając, że Wincenty Niemojowski nie może zostać prezesem Komisji Wojewódzkiej ze względu na swą głuchotę (przyczyny, dla której Bonawentura NIemojowski nie mógł przewodniczyć Trybunałowi Wojewódzkiemu - nie udało się kronikarzom odnotować). Co gorsza namiestnik, w miejsce Wincentego Niemojowskiego, prezesem kaliskiej Komisji Wojewódzkiej mianował męża swej synowicy Gabrieli z Zajączków - młodego obrotnego Józefa Radoszewskiego, którego, jak świadczy Koźmian, "coraz bardziej szanował i kochał". Tak jaskrawy przykład nepotyzmu ze strony najwyższej władzy krajowej wywołał powszechne wzburzenie w województwie kaliskim. Odtąd ziemianie kaliscy, z braćmi NIemojowskimi na czele, staną się nieprzejednanymi wrogami Zajączka. Mieszanie do polityki sentymentów osobistych należało do stałych praktyk generała Arbuza. Koźmian opowiada, jak raz udało mu się udaremnić tego rodzaju zamysł ze strony namiestnika. Zdarzyło się to w związku z nakazaną przez cesarza Aleksandra reorganizacją Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Będąc wyznaczonym do deputacji, mającej te zmiany przeprowadzić, Koźmian zgłosił się do namiestnika, "dla wyrozumienia jego i cesarza myśli". Przebieg rozmowy przytacza w "Pamiętnikach": "(Wyznaczyłem cię - rzekł (namiestnik) - do tej deputacji, pamiętaj, że trzeba usunąć wszystkich członków, którzy tam brużdżą, a najprzód NIemcewicza". Przeląkłem się tego: jak to, ja miałbym zadawać ten cios przyjacielowi, i przyjacielowi tak potężnemu opinią powszechną? Zapytałem więc, czy jest to "conditio sine qua non?" Odrzekł z żywością: "To jest burzyciel wszystkich przeciw rządowi i póki on tam będzie, daremne wszystkie urządzenia". "Czy nie byłoby Mci Książę - odpowiedziałem - przyzwoiciej i godniej wprzód projekt ułożyć, a przy wprowadzeniu go w wykonanie wtedy pomyśLeć o wyborze członków? Mam jeden powód tak utrzymywać, lecz nie śmiem go W.Książęcej Mci wyjawić, bo się tyczy samej W.Książęcej Mości; powziąłem go przez tę przychylność, którą mam do W.Książęcej Mości". "Cóż mi więc powiesz?". "Świeżą jeszcze jest chwila, w której NIemcewicz zerwał z dawną z W.Książęcą Mością zażyłość i dopuścił się w pismach swoich obrazy przeciw W.Ks. Mości osobie; wszyscy ludzie rozsądni potępiają tę jego zemstę. Gdy teraz tak "improvise" (nagle - M.B.) usuniętym zostanie, nie przypiszą to woli cesarza ani innym słusznym powodom, lecz wzajemnej W.Książęcej Mości zemście - a wiem, że szlachetne Waszej Książęcej Mości serce jest dalekie od niej - a tak bez winy W.Książęcej Mości głos nieukontentowania padnie na Waszą Książęcą Mość. Przepraszam Waszą Książęcą Mość za tę może zbyt śmiałą uwagę". Na to wyciągnął do mnie rękę, objął za szyję, pocałował i rzekł: "Dziękuję ci za prawdziwie przyjacielską uwagę, masz rację, zapewne, na co drażnić i tak rozdrażnionego człowieka"." Taki był Zajączek w swym namiestnikowskim urzędowaniu. A jaki był w domu, w życiu osobistym? O tym również można się od Koźmiana sporo dowiedzieć. "Życie namiestnika było porządne, regularne i polskie - świadczy autor "Pamiętników". - Rano zaraz ubierał się, głowę w pierścienie fryzował i modlitwy kapłańskie z brewiarza odmawiał..." Sumienna biografka Zajączka, pani Jadwiga Nadzieja, powtarzając informację Koźmiana o porannych modłach namiestnika, dystansuje się od niej słówkiem "podobno". Bo rzeczywiście niełatwo uwierzyć w tę solenną religijność dawnego, wściekłego libertyna w duchu francuskim - nienawidzącego religii i księży, rwącego się d wieszania biskupów. Ja bym jednak informacji Koźmiana zawierzył. Historia - zwłaszcza w okresach wielkich przełomów - często bywa widownią raptownych nawróceń najwścieklejszych nawet libertynów. Poza tym Zajączek miał w swym pobliżu kogoś, kto mógł go skutecznie do nawrócenia nakłaniać. Tym kimś był druh generała z wyprawy egipskiej, zakonnik_reformata Prosper Burzyński, wieloletni misjonarz w krajach afrykańskich, po powrocie do ojczyzny - gwardian klasztoru reformatów w Sandomierzu, a od roku 1820, dzięki poparciu namiestnika, biskup sandomierski. Przyjaźń z biskupem Burzyńskim to jedna z trudnych do rozwiązania zagadek biografii generała Arbuza. Poza równym wiekiem (biskup był młodszy od generała zaledwie o kilka miesięcy) i wspólnie przeżytą przygodą egipską - nie było na pozór w tych dwóch ludziach niczego takiego, co mogłoby ich do siebie przyciągać; przeciwnie: wszystko zdawało się ich raczej dzielić, niż łączyć. Biskup Burzyński w czasie swych dziesięcioletnich rządów duchowych w Sandomierzu zasłynął jako gorliwy pasterz, orędownik krańcowej surowości obyczajów, asceta i opiekun ubogich. Mówiono, że pomimo sekularyzacji, pod pasem biskupim nadal nosił pokutny sznur zakonnika reformaty. W jego diecezji tradycją się stało, że osobiście wymierzał karę chłosty księżom "rozwiązłym i opieszałym". W odróżnieniu od dawnego druha z warszawskiego Pałacu Namiestnikowskiego odznaczał się absolutną bezinteresownością. w sprawach materialnych, co nawet wśród ówczesnych dostojników kościelnych nie było cnotą często spotykaną. Wszystkie dochody, jakie miał z biskupstwa, oddawał na restaurację kościołów i na wspieranie biednych. Nie predystynowało go na przyjaciela namiestnika także i to, że będąc z urzędu senatorem Królestwa i członkiem Rządowej Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, niestrudzenie zabiegał o "wyjęcie duchownych spod władz świeckich". A jednak przyjaciółmi byli. Potwierdzają to zgodnie wszyscy liczący się kronikarze tamtych czasów. Julian Ursyn NIemcewicz wprowadził nawet biskupa Burzyńskiego - oczywiście jako postać pozytywną - do jednej ze swych złośliwych bajek o Zajączku. Ordynariusz sandomierski za każdym swoim pobytem w Warszawie, a jako członkowi prymasowskiej Sekcji Duchownej zdarzały się mu takie pobyty dość często - odwiedzał Pałac Namiestnikowski i bywał tam podejmowany z najwyższymi względami i honorami. Wiele przemawia za tym, że tchnący misjonarskim żarem reformata starał się w czasie tych przyjacielskich wizyt uszlachetniać duchowo, podatnego na wpływy autorytetów moralnych, generała. NIc jednak nie wskazuje na to, że udało mu się przeszczepić Zajączkowi swoje umiłowanie ascezy czy pogardę dla korzyści materialnych. Wolno natomiast przypuszczać, że krakowskim targiem zdołał nakłonić przyjaciela do odprawiania codziennych praktyk religijnych. Po uwiarygodnieniu w ten sposób porannych modłów dawnego arcyjakobina, powracam do przerwanej relacji Koźmiana. "Około dziesiątej (Namiestnik) jadł śniadanie polskie z nadzwyczajnym na swój wiek i małość ruchu apetytem (zrazy z kaszą, bigos hultajski, kapłon pieczony były ulubionymi i zwyczajnymi jego potrawami), wypijał kilka kieliszków wina francuskiego lub węgierskiego zielonego i wytrawnego. Następnie załatwiał i podpisywał urzędowe postanowienia, które mu generał Kossecki (sekretarz Rady Stanu - M.B.) przynosił. Dalej sam pisał bilety i listy, po polsku lub po francusku. Bilety jego ręką do kobiet pisane po francusku mogły być wzorem w tego rodzaju korespondencji. Kilka ich zdarzyło mi się czytać." W tym miejscu znowu muszę Koźmianowi przerwać. Ja również miałem w ręku - wyszperane w warszawskim Archiwum Głównym Akt Dawnych - francuskie "bilety" Zajączka, pisane w roku 1818 do Klementyny z Kozietulskich Walickiej (fragmenty ich przytaczałem przed dwudziestu laty w książce "Kozietulski i inni"). Zgadzam się z Koźmianem, że francusczyzna tych liścików jest doskonała, a styl nacechowany wytworną elegancją. Od siebie dodam, że niezwykły jest charakter pisma Zajączka: trudny do odczytania, pokrętny, przypominający jakieś wschodnie hieroglify. Tak mnie to pismo zadziwiło, że kopie korespondencji przekazałem do ekspertyzy grafologowi. Orzeczenie jego nie wniosło do biografii generała Arbuza niczego nowego, ale potwierdziło w pełni to wszystko, co jest już znane z innych źródeł: wielkie ambicje..., gwałtowne namiętności..., ciężkie kompleksy... I znowu oddaję głos Koźmianowi: "Chcąc wiedzieć, kogo namiestnik szacował i poważał - czytamy w "Pamiętnikach", trzeba było rano odwiedzić pałac jego, u którego zawsze drzwi otwarte przyjmowały wszystkich z uszanowaniem lub interesem przychodzących. Witał każdego z uprzejmą grzecznością, słuchał cierpliwie, chętniej zaspokajał żądania, niż odmawiał lub do generała Kosseckiego odsyłał". Te poranne godziny były najpożyteczniejszą częścią dnia namiestnika. Odwiedzali go wtedy ci z jego współpracowników, którzy jego przyrodzoną lekkość w dysponowaniu funduszami publicznymi potrafili kierować na właściwe tory. Widywano wtedy w Pałacu Radziwiłłowskim: Staszica, ministra Mostowskiego, Marcina Badeniego, Aleksandra Linowskiego, kasztelana Kochanowskiego, architektów: Corazziego, Aignera, Kubickiego. Uzgadniano wtedy projekty, w wyniku których kraj pokrywał się siecią nowych dróg i osad fabrycznych, a w Warszawie wyrastały okazałe gmachy ministerstw i urzędów. "Dalej (Namiestnik) dyktował Francuzowi, sekretarzowi Roufeau, różne ekspedycje; na koniec czytał lub czytać sobie kazał gazety zagraniczne i dzieła świeże bądź polityczne, bądź potoczne we Francji wychodzące. (...) O godzinie dwunastej wyjeżdżał do w.księcia, lecz nie codziennie; później na posiedzenia Rady Stanu ogólnego Zgromadzenia, które się w pierwszych latach jego rządów odbywały w Pałacu Krasińskich, a ku schyłkowi jego, dla oszczędzenia fatygi, w pałacu jego, gdzie i Rada Ministrów zawsze się zgromadzała i u niego obiadowała. O godzinie czwartej jadał zwyczajnie obiad w małym gronie pięciu lub sześciu osób, na który tylko poufalszych przyjaciół, i to rzadko, zapraszał. Obiad był polski, bo kuchnię dobrą, polską nad francuską przedkładał (...) Lubił młodych i nieraz z wesołością drażnił się z nimi (...) Uczty urzędowe bywały u niego przyzwoite; bale, osobliwie gdy cesarz się znajdował, świetne i liczne. Lecz najpowabniejsze bywały obiady środnie (środowe - M.B.) z osób czterdziestu najmniej złożone, na które tylko wybór osób równie z płci pięknej, jak i męskiego towarzystwa i przytomnych w stolicy cudzoziemców zapraszał." Ale najbardziej sobą bywał namiestnik wieczorami, gdy - wolny od przymusu reprezentacji - mógł się oddawać błogiej sjeście i ulubionym rozrywkom. "Wieczór, gdy zmordowany publicznymi obowiązkami zrzucił ubiór, wziął na siebie ulubioną mundurową polską wołoszkę (zachował tę ciepłą kurtkę jeszcze z powstania Kościuszkowskiego - M.B.) i zasiadł do partii wiska, wtedy bez wyboru wchodzili do niego - rzadko zacni i szlachetni, więcej nikczemni i podli, którzy się jak do zaszczytu do partii jego cisnęli. Wtedy Okołow sadził się na koncepta i rozpuszczał język; wtedy drugiego rzędu bufon, Lewiński, głosem i postacią jak na teatrze wystawiał przed nim Rembielińskiego Rajmunda (osławiony Intendent Generalny z kampanii galicyjskiej, w roku 1820 marszałkował na drugim sejmie Królestwa - M.B.) i innych; wtedy Poletyłło i Grzymała im pomagał, Czarnecki się kłaniał. A to zrażało, że na te wieczory, rzadziej, niż sobie życzyli, uczęszczali ludzie poważni i cnotliwi, wojskowi i cywilni, cierpiąc za siebie i za namiestnika, gdy z koniecznej przyzwoitości w tym towarzystwie się znaleźli." Także inne źródła ówczesne potwierdzają, że wieczory u namiestnika nie cieszyły się dobrą sławą w Warszawie, ale wrogo nastawiony do postępowej młodzieży Koźmian wielką krzywdę wyrządza takim wesołym młodym ludziom, jak przyszły więzień stanu Wojciech Grzymała, czy przyszły minister sprawiedliwości w powstaniu listopadowym, Franciszek Ksawery Lewiński - wrzucając ich do jednego worka z cynicznym pieczeniarzem Feliksem Czarneckim "alias "Pępuchem"" - skompromitowanym później swym zachowaniem w sądzie sejmowym - czy z takim "moralnym i fizycznym, bezecnym i powszechnie pogardzanym potworem towarzystwa" jak Jerzy Okołów. Jeżeli zagadkowa mogła się wydawać przyjaźń Zajączka z biskupem Burzyńskim, to zagadką stokroć do odgadnięcia trudniejszą była niezrozumiała słabość namiestnika do stałego gościa Pałacu Radziwiłłowskiego, Jerzego Okołowa. Ów niedoszły duchowny kalwiński (stąd przydomek "Kalwin" nadany mu przez namiestnika) skupiał w swej osobie tyle najobrzydliwszych przywar, że snadniej można go było uznać za sługę nie Boga, lecz diabła. "NIskiej, pękatej i otyłej postaci - pisze o Okołowie Koźmian - w początkach Królestwa przebrał się po polsku, co dało powód publiczności do mówienia: "Okołów przebrał się za Polaka". Ubierał się starannie: nosił szaty dobrane, pasy bogate, karabele złociste, czapkę konfederatkę ogromną, na wierzchu opończę szaraczkową, atłasem karmazynowym wyłopżoną i często w czerwonych butach. Toczył się przez ulicę, zaczepiając znajomych, i żarty, i bufonady, a najwięcej szyderstw rozpoczynał, co tak spóźniało jego kroki, że czasem parę godzin trawił na przechodzenie jednej ulicy." Koźmian na różne sposoby starał się dociec przyczyn upodobania Zajączka do tej ogólnie pogardzanej osobistości. "Niewytłumaczoną jest zagadką nawyknienie jego (Namiestnika) do Okołowa, smak w jego płaskich i często brudnych bufonadach (za przykład "humoru" Okołowa może posłużyć choćby to, że dla rozbawienia towarzystwa potrafił zwracać się do swej żony: "ty świnio" - M.B.), jego wynoszenie coraz z wyższego stopnia na wyższy, aż do prezesostwa Izby Obrachunkowej. Bądź się nie chciał narazić na jego język, bądź Okołów jako mu polecony przez Nowosilcowa był u niego w posądzeniu, że mu za dostrzegacza przydany został; bądź też nieszczęśliwy smak i upodobanie (...) owych jowialności, rubaszeństwa, bufonad, a szczególniej rozmów i żartów rozwiązłością i swawolą języka ku płci żeńskiej tchnące, długo w domu Branickiego kosztowane w nałóg mu się obróciły." NIe tylko Koźmiana dziwiła słabość namiestnika do Okołowa. Dowcipny radca stanu Marcin Badeni mawiał: "Co ten namiestnik pieści tego brudnego Okołowa jak szpica lub mucyka, a to jest brytan wycierający, gruby, który mu wszystkie sprzęty powala i jeszcze jego obrudzi i oszczeka". Jeszcze surowiej osądzał Okołowa Tadeusz Matuszewicz, pierwszy minister Skarbu Królestwa, któremu Zajączek starał się swego totumfackiego narzucić na kontrolera. Ten mówił po prostu: "Okołów to jest smród, koło tego gnoju siedzieć byłoby ostatnią podłością". NIekiedy bufonady Okołowa nawet Zajączka wyprowadzały z równowagi. "Razu jednego - wspomina Koźmian - grając w wiska naprzeciw namiestnika, zaczął rozpuszczać szyderczy język na jednego urzędnika, którego namiestnik szacował i niekiedy rady jego zasięgał. Dość było powodów dla tego nikczemnika do zazdrości i szyderstwa podkopywania zasłużonej ufności; przedrwiwał więc jego poezję, literaturę, urzędowanie itd. (Kto wie, czy tym atakowanym nie był sam Koźmian? - M.B.). Namiestnik, chcąc go stropić, odezwał się: "Przestań tych żartów, ty jemu nie odbierzesz reputacji zasłużonej z jego zdolności i poświęcenia się". A gdy nie poprawiony przestrogą, przedrwiwacz jakiś nowy sarkazm wybluźnił, namiestnik, jak trzymał karty w ręku, rzucił mu w oczy, zgromił słowami gniewu i rozkazawszy sobie podać kule, przerwał wiska i do swego pokoju się oddalił. Okołów zmieszany i zawstydzony obecnością kilku słusznych ludzi oddalił się w postaci tego brytana, który szczekaniem obraziwszy pana, uderzony tuli ogon pod siebie i kryje się. Jednak w kilkanaście dni, nie wiem, czy wezwany przez słabość namiestnika lub też sam wiedziony podłym natręctwem, zjawił się na wieczorach i do swoich bufonad, acz ostrożniejszych powrócił." Gdybyż Okołów ograniczał się tylko do bufonad w szczupłym gronie wieczornych gości Pałacu Namiestnikowskiego. Ale on pretendował także do roli doradcy namiestnika w poważnych sprawach państwowych. "Wmówił w starca - świadczy Koźmian - iż nie powinien ufać ministerialnym raportom, lecz dla przekonania się o ich prawdzie powinien z ramienia swego wysyłać zaufanego kontrolera na prowincję, który by po komisjach wojewódzkich sprawdzał czynności prezesów i regularność służby, badał potrzeby województwa, dawał opinie o zdatności urzędników i namiestnikowi donosił, i naturalnie na tego kontrolera sam siebie nastręczył. Wysłał go więc namiestnik dobrze uposażonego dietami. Objeżdżał więc województwa bez żadnych ze swojej strony wydatków, bo wmówiwszy w urzędników, że jest wszechwładnym u namiestnika, i sami też spostrzegłszy, że od jego opinii ich los, wyniesienia lub oddalenie zależą, przesadzali się na jego przyjęcie. Pił więc z nimi i ucztował, pozornie się trudnił, a istotnie baraszkował i najfałszywsze zdawał raporta. Na koniec obłowiwszy się, wrócił z ogólnym raportem, którym umiał starcowi zamydlić oczy. A gdy spostrzegł zadowolenie namiestnika, podał mu konsygnację diet i wydatków tak przesadzoną, że starca obruszyła i wyrzucił mu w gniewie nieszlachetną interesowność (...) Kazał mu wypłacić, ile żądał, lecz od tej chwili szacunek do niego stracił; niestety nie stracił nawyknienia do osoby." "Nawyknienie" księcia_namiestnika do Okołowa było tak nieprzeparte, że wkrótce potem - ku powszechnemu zgorszeniu - utorował mu drogę do niemal ministerialnego stanowiska prezesa Izby Obrachunkowej. Nie zidentyfikowany z nazwiska satyryk ówczesny tak pisał o Okołowie: Przebrał się za Polaka, choć nie_Polak w duszy,@ gdy go spotkasz, zatykaj oczy, nos i uszy:@ opluje cię, obrudzi, oczerni przed tłumem;@ cnota u niego głupstwem, bezczelność rozumem.@ NIe dojdziesz, co w tej spasłej postaci przemaga,@ czy szyderstwo języka, czy brzucha odwaga.@ Gdzie indziej może by go użyto stosowniej,@ skrzybałby błoto albo siedziałby w prochowni.@ Biada krajowi, w którym do rady zasiada@ nadworny błazen tego, co narodem włada.@ Pomimo postępującej kariery, Okołów nie był jednak całkowicie zadowolony ze swojej sytuacji w Pałacu Radziwiłłowskim. Odczuwał otaczającą go pogardę. Bolał nad tym, że namiestnik w gruncie rzeczy wstydzi się jego towarzystwa, a namiestnikowa patrzeć na niego nie może. Po przerwaniu przez namiestnika jego wyjazdów kontrolnych w teren skarżył sią Koźmianowi: "Stary zawsze marnotrawi fundusze krajowe; wasza to wina, żeście mego projektu nie przyjęli, ja mu chciałem skrzydła obciąć. Myślicie, że on moją radą żyje i że mnie lubi? Lubi mnie, bo mu błaznuję i rozśmieszam go, a nigdy mnie prawie na poufały obiad nie wzywa, bo mnie "Magnifica" nie cierpi. Gdy do niego rano przyjdę, a kto ze znakomitych ludzi się zamelduje, to mnie jak podejrzaną kobietę tylnymi drzwiami wypuszcza". Trudno się dziwić przezorności namiestnika. NIe mógł przecież dopuścić do takiej ewentualności, aby w jego pokojach trafiali na siebie goście tak różnego autoramentu jak: rozwiązły "kalwin" Okołów i chłoszczący rozwiązłych, biskup z Sandomierza. Zrozumiała była także niechęć do Okołowa pani namiestnikowej. W miarę upływu czasu gusty towarzyskie wiecznie młodej madame Alexandrine coraz bardziej odbiegały od gustów jej starzejącego się małżonka. W Pałacu Radziwiłłowskim kształtowały się dwa odrębne dwory: dwór namiestnika, przypominający atmosferą męskie kluby karciane oraz dwór namiestnikowej, upodabniający się do modnych wówczas salonów literackich. Że pani Alexandrine miała wszelkie kwalifikacje na patronkę takiego salonu, orzekł sędzia nie byle jaki, bo sam wielki Balzac. "Posiada - pisał o pani Zajączkowej autor "Komedii ludzkiej" - umysł i serce młode, figurę czarującą i potrafi w rozmowie, której słówka iskrzą się jak ogniste języczki, porównywać ze sobą ludzi i książki naszych czasów z ludźmi i książkami XVIII stulecia." W salonach księżnej_namiestnikowej spotykała się elita intelektóalna i artystyczna Warszawy. Tam święcił swe pierwsze tryumfy muzyczne młodziutki Fryderyk Chopin, sprowadzany do Pałacu Radziwiłłowskiego przez swego przyjaciela referendarza stanu Wojciecha Grzymałę, odgrywającego pierwszoplanową rolę nie tylko na owych przyjęciach, ale także - w sercu ich gospodyni. Przyjęciom księżnej_namiestnikowej szczególnego smaku musiała dodawać świadomość, że za którymiś drzwiami jej dworu kryło się sanktuarium niezniszczalnej urody i młodości. Na temat sposobów, jakimi pani Alexandrine walczyła z czasem, krążyły po Warszawie niezliczone plotki. Najczęstsze z nich powtarzam za Stanisławem Wasylewskim, który zadał sobie trud wyłuskania ich z zapisków archiwalnych. Opowiadano więc: - że konserwowała ciało swoje za pomocą niskiej temperatury, tak jak kucharz konserwuje sarninę w lodowni, - że nigdy nie brała do ust gorących potraw, - że żywiła się jarzynami, mleczywem i owocami, - że sypiała w pokoju nie opalanym, nie świecąc o ile możności wieczorem dla uszanowania cery, - że pod łóżkiem z firankami stały szczególne naczynia chłodzące z lodem, - że do rannej kąpieli przygotowywano jej wanny z piekielnie zimną wodą, - że na noc (ale w to już mało kto wierzył) obszywała się w sarnią skórę. Do ludzi szczególnie interesujących się zabiegami kosmetycznymi namiestnikowej należał wielki książę Konstanty. Cesarzewicz z Belwederu był już przykładnym małżonkiem Joanny Grudzińskiej, ale ciągle jeszcze pamiętał o krzywdzie swojej Fifine i pałał żądzą zemsty na "zuchwałej Francuzicy". Kolejną po temu okazję wykorzystał z właściwym sobie, osobliwym poczuciem humoru. Kiedy policyjni "dostrzegacze" korespondencji donieśli mu, że księżna_namiestnikowa zamówiła sobie w Paryżu dziesięć fiszbinowych napierśników, kazał dopisać do zamówienia jeszcze jedno zero. W wyniku tej manipulacji, księżnie dostarczono sto sztucznych biustów i zażądano od niej uiszczenia odpowiednio wysokiej opłaty celnej. Wybuchła wielka awantura i w salonach warszawskich przez dłuższy czas miano o czym rozmawiać. Ale dobrej sławie pani Zajączkowej takie płaskie złośliwości nie mogły zaszkodzić. Cytowany już HOnoriusz de Balzac, który poznał ją osobiście dopiero w roku 1836, a więc kiedy miała za sobą 80 lat życia, takie oto wypisał jej świadectwo: "POdrwiwa ze śMierci, śmieje się z życia. Niegdyś zadziwiła Aleksandra, dziś prześciga Mikołaja wspaniałością przyjęć. Zaprawdę to jest bajka o wróżce, jeśli to nie jest w ogóle żywa wróżka z bajki - madame Zayonscek". .nv Zajączek w królika przemieniony (c.d.) VIII Drugi sejm Królestwa Kongresowego - zasiadający w Warszawie od 13 września do 13 października roku 1820 - obradował w nastroju podniosłego ożywienia. Liberalna opozycja, która na pierwszym sejmie przed dwoma laty ledwie dawała się słyszeć, teraz wystąpiła w zwartym szyku i rozkrzyczała się wieloma głosami. Wolnościowe maksymy francuskiego teoretyka liberalizmu Beniamina Constanta, którymi upajano się na zebraniach obywatelskich w sąsiadującym z Opatówkiem Marchwaczu, podparte polsko_szlacheckim animuszem braci NIemojowskich, dały w rezultacie mieszankę piorunującą. "Kaliscy zapaleńcy", zapominając, w jakim żyją miejscu i czasie, ruszyli ławą przeciwko władzy, łamiącej konstytucję. PIerwszym przedmiotem ich ataków stał się wniesiony do tronu rządowy projekt "statutu organicznego" Senatu, kasujący w praktyce konstytucyjną odpowiedzialność ministrów przed sejmem. "Konstytucja jest własnością narodu, nikt nie ma prawa ani nam jej odebrać, ani nawet jej zmienić - wygrażał rządowi i tronowi swoją blaszaną trąbką akustyczną poseł ziemi kaliskiej Wincenty Niemojowski. - Straciliśmy już wolność druku, nie mamy wolności osobistej, prawo własności zostało zgwałcone, dzisiaj na koniec chcą nam odebrać odpowiedzialność ministrów. Cóż nam więc pozostanie z całej konstytucji. "Stat magni nominis umbra". * Zrzeczemy się raczej tych zwodniczych rękojmi, niechaj nie wciągają w sieć patriotów - którzy zaufali z dobrą wiarą." "Stoi (już tylko) cień wielkiego imienia" (łac.) - cytat z dzieła pisarza rzymskiego Lukana Pharsalia. "Mowa Niemojowskiego zrobiła nadzwyczajne wrażenie na Izbie i na licznie zgromadzonej publiczności - wspominał jeden z obecnych na sesji "arbitrów", późniejszy poseł na sejm i minister Rządu Narodowego w powstaniu listopadowym, Stanisław Barzykowski - projekt znaczną większością odrzucony został. Ponieważ król koniecznie chciał, by go przyjęto, odrzucenie więc wziął żywo do serca, a prócz kwestii stanu, chciał widzieć w tym osobiste dla siebie ubliżenie i swojego nieukontentowania i gniewu bynajmniej nie taił." Równie jak cesarz_król - a może jeszcze bardziej - zdenerwował się zuchwałym wystąpieniem Niemojowskiego królewski namiestnik, generał Józef Zajączek. To wtedy pewnie podpatrzył go Kajetan Koźmian, jak "twarzą i ruchem ramion okazywał, iż mu się nie podobają spory i krytyki", a potem "zniecierpliwiony, prawie z szyderczym uśmiechem wyszedł". Niemojowscy jakby się specjalnie zawzięli, żeby drażnić sąsiada z Opatówka. Zwłaszcza naśladowaniem jego dawnych szaleństw jakobińskich. W kilka dni po otwarciu sejmu doniesiono namiestnikowi, że poseł Wincenty Niemojowski zgłosił wniosek, aby znieść wszystkie tytuły jako też samo szlachectwo, "które stało się czczym słowem, kiedy każdy ma równe prawo do urzędowań i innych korzyści z konstytucji wypływających". W uszach "książęcia Królestwa Polskiego" takie żądanie musiało zabrzmieć jak bluźnierstwo. Ale nie mógł przecież wymazać z pamięci, że przed ćwierćwieczem sam składał podobne wnioski, że sam ze szlachcica Zajączka herbu Świnka chciał się przemienić w bezherbowego Ananasa. Niewiele miał na obronę swego ówczesnego postępowania. Jedynie to, co z ujmującą prostotą wyznał Koźmianowi: "bo głupi byłem". Teraz zmądrzał i nie zamierzał tolerować głupoty u innych. Osobą najbardziej atakowaną na sejmie roku 1820 okazał się ksiądz Stanisław Staszic, dyrektor generalny w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji, członek Komisji Rządowej Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego - główny doradca i współpracownik księcia_namiestnika w zarządzaniu gospodarką krajową. Wypominano mu bezlitośnie jego fatalny podpis na niekonstytucyjnym dekrecie o cenzurze z lipca 1819 r. * Grupa opozycyjnych posłów, na czele z braćmi Niemojowskimi, zażądała postawienia go wraz z ministrem Stanisławem Kostką Potockim przed sąd sejmowy. Uprzedzony o tym Staszic przyszedł na posiedzenie sejmu z zamiarem tłumaczenia się. Jednak ze strony rządowej zakrzątnięto się, żeby mu to uniemożliwić. "Znając Staszica charakter, nieugiętość i oburzenie - wyjaśnia Kajetan KoźMian - wiedziano, że to tłumaczenie będzie raczej wyrzutami gorzkimi i raczej nauką, przestrogą i zgromieniem sejmu, gdyż Staszic nie umiał dać miary wysłowieniu i nawykły do tonu pedagogicznego byłby mylnie wywołał burzę (...) Namiestnik więc uwiadomiony i przerażony wezwał do siebie Staszica i do pogardzenia zarzutami i skargami skłonił. Wzniósł się nad nie Staszic, głęboko jednak uczuł urazę i (...) z żalem do przyjaciół mawiał: "Jak to, P. Stanisława Potockiego i mnie pod sąd? Toż nasze zasługi, nasze poświęcenie są za nic u nich?! Toż na przeszłym sejmie skarżyli się na w.księcia, że szulera i brukowego hultaja zaaresztować kazał, aby młodzieży nie rujnował grą, a nas przed sąd oddają, co się dla kraju, dla ich synów poświęcamy, i położeniem tamy rozpasanym piórom i językom oszczędziliśmy krajowi nieszczęść, które by niebaczność i głupota sprowadziły. Nie, naród, który z doświadczenia tak korzysta, który nie rozumie, co jest wolność, a co swawola, naród tak zakochany w anarchii, który tak ceni zasługi i zasłużonych prześladuje, istnieć nie może i losy swoje, konstytucję, swobody i dolę potomków na szwank wystawia i zgubi"." Konstytucja dopuszczała wprawdzie możliwość prawnego ograniczania wolności słowa, ale stanowienie w tej sprawie powierzała nie władzy wykonawczej, lecz sejmowi. Pomimo zapobiegliwości namiestnika, awantury ze Staszicem uniknąć się nie udało. Doszło do niej w jakiś czas później, na wspólnym posiedzeniu Rady Stanu i komisji sejmowych z Izby Poselskiej i z Senatu. Przedmiotem sporu był jeden z projektów rządowych, referowany przez radcę Koźmiana. Opozycyjnym protestom przeciwko projektowi przewodził krzykliwie kasztelan Wincenty Grzymała (ojciec Wojciecha, protegowanego Zajączków) - nieubłagany skądinąd przeciwnik eksperymentów społeczno_gospodarczych, przeprowadzanych w Staszicowej Fundacji Hrubieszowskiej. Staszic początkowo udziału w dyskusji nie brał, gdy jednak spór rozpalał się coraz bardziej, postanowił przyjść z pomocą napastowanym kolegom z rządu i zwrócił się do opozycjonistów z takim oto upomnieniem: "Przebóg, panowie! Spostrzeżecie się, że wznawiacie kłótnie i spory z tronem owych dawnych sejmów polskich, które Polskę zgubiły. Przebóg! Wspomnijcie, czym niedawno byliśmy. Oto zawojowano nas i nie istnieliśmy; wspaniały cesarz stworzył nas, dźwignął, obdarzył swobodami, jakich życzyć sobie mogliśmy. Zaledwie wróceni do życia, zamiast wdzięczności i uległości, targamy się, burzymy, przeciw komu? Przeciw potędze, która, jak stworzyła, może nas jednym tchem zdmuchnąć." Słowa Staszica doprowadziły opozycjonistów do wściekłości. "Chciał dalej mówić - relacjonuje Koźmian - ale nagły okrzyk członków sejmowych i wrzask Grzymały przerwał mu mowę w słowach: "Pod sąd, pod sąd zasługuje taki członek rządu, który do dyskusji i sporu z ministrami i z Sejmem miesza nie konstytucyjnie imię panującego i zastraszyć nas nim pragnie". I zerwawszy się z miejsc, wyjść chcieli z Izby; zaledwie prezydujący i referent projektu, którym byłem, łagodnym tłumaczeniem chęci Staszica i gorliwości jego patriotycznej uspokoił umysły i do dalszego rzeczy rozbioru skłonił. Zamilkł zasmucony Staszic i ze zmarszczonym czołem siedział jak niemy. Po ukończeniu posiedzenia rzekł do mnie: "Ten rebelista - nieprzyjazny mnie za Towarzystwo Hrubieszowskie - powstał na mnie. Widzisz, jak go popierali jego adherenci, anarchiści nie chcieli słuchać prawdy, obaczycie, oni jeszcze raz Polskę zgubią."" W świetle przytoczonych świadectw Stanisław Staszic, jeden z pierwszych mieszczan w poczcie wielkich Polaków - patron setek naszych ulic, szkół, instytucji naukowych i charytatywnych - rysuje się jako zagorzały lojalista wobec władzy, którą większość patriotów polskich wahała się uznawać za władzę prawowitą. Staszic na takie wahania czasu nie tracił. "Za rzecz najważniejszą - przyznaje jego biograf - uważał lojalność wobec władzy. Jawny opór i sprzeciwienianie się jej były dla niego czymś wstrętnym i odpychającym." Jednakże - i to podkreślić trzeba od razu i z największym naciskiem - lojalizm Staszica był czymś zupełnie innym niż lojalizm jego najwyższego zwierzchnika we władzach krajowych, generała Józefa Zajączka. Służalczy lojalizm Zajączka - co potwierdzała nieskończona liczba dowodów, łącznie z jego własnymi wypowiedziami - wynikał z karierowiczowskiej prywaty i kondotierskiej zasady ślepego posłuszeństwa. Natomiast lojalizm Staszica - z czym zgadzali się nawet jego wrogowie - był na wskroś patriotyczny i bezinteresowny. U jego podstaw leżało, uwarunkowane bolesnymi zawodami przeszłości, przekonanie, że w danym momencie dziejowym droga wytknięta przez kongres wiedeński była dla Polaków drogą jedyną i zbawienną. Inna rzecz, że kres tej drogi wyobrażał sobie Staszic w sposób dość osobliwy. Dał temu wyraz w koronnym dziele swego życia: ogromnym (18 ksiąg liczącym) poemacie pedagogicznym "Ród ludzki", gdzie dzieje rozwoju ludzkości - przedstawione w duchu antyfeudalnym, antyszlacheckim i antyklerykalnym - kończył nieoczekiwanie promienny obraz jednoczenia się ludów pod berłem cesarza Aleksandra I. Sprzeczności między postępową treścią poematu a wieńczącą go apoteozą rosyjskiego samowładcy zdawał się Staszic nie dostrzegać. Antynomie wszelkiego rodzaju były naturalnym żywiołem księdza_dyrektora. Życie i twórczość tego niezwykłego człowieka roiły się od najdziwniejszych przeciwieństw. Wieloletni bakałarz w magnackim domu Zamoyskich - zawdzięczający temu domowi poszerzenie horyzontów myślowych, pogłębienie wykształcenia, a także zaczątki znacznej fortuny - z całego swego mieszczańskiego serca nienawidził magnatów. "Wielcy panowie - głosił w swych pismach - są zaporą nieprzyrodzonej nierówności, nieprzyjacielem prawa, gromem wolności, kaźnią cnoty, obyczajów i charakteru narodów. Kiedy wielcy panowie upadają, znak, że kraj powstaje. Kiedy majątki dzielą się i zmniejszają, znak, że rolnictwo wzrasta." Później - dygnitarz państwowy szczebla ministerialnego i człowiek bardzo majętny - żył do śmierci jak biedak. Gnieździł się w skromniutkich, ubogo umeblowanych pokoikach, odnajmowanych w oficynie pałacu swej dawnej uczennicy Anny z Zamoyskich Sapieżyny, odżywiał się dietetycznymi zupkami, pił tylko czystą wodę i ku zgorszeniu przyjaciół "sam sobie pończochy cerował". Za ubiór jedyny miał podniszczoną sutannę bądź wytarty fraczek urzędniczy; podróże między rozrzuconymi po całym kraju rozlicznymi miejscami swych zajęć i zainteresowań odbywał lichą ryndulką, zaprzężoną w "szkapy, którymi nawet ksiądz proboszcz by pogardził". W życiu prywatnym do przesady oszczędny - rozdawał hojną ręką swe ciężko wypracowane kapitały na cele publiczne; na budowę pomnika Kopernika, na gmach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, na szpitale i "domy zarobkowe" dla ubogich, na warszawski Instytut Głuchoniemych, na zakup rozległych dóbr hrubieszowskich, które ku irytacji okolicznych ziemian przekształcił w idealną wspólnotę paruset gospodarzy, zwalniając ich od wszelkich świadczeń, dzieląc między nich grunty dworskie, obdarzając ich samorządem i innymi zdobyczami postępu społecznego. Był księdzem i nie odrzekał się swej przynależności do stanu duchownego, ale jako członek Rządowej Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego miewał wystąpienia wręcz antyklerykalne. Domagał się ograniczenia autonomii hierachii kościelnej, sprzeciwiał się przyznawaniu klerowi decydującego głosu w kwestii zawierania małżeństw i jego wpływowi na szkolnictwo powszechne. W swoich "Przestrogach dla Polski" pisał: "Łakomstwem skażone duchowieństwo przewróciło prawdy boskie. Zgodziło miłość bliźniego z niewolą człowieka. Ponieważ nie ta dzisiaj moralność, którą Chrystus ludziom oddał, ale ta moralność i nauka, za którą najlepiej płacili szlachta, panowie i despoci". Także niektóre jego wypowiedzi na gruncie towarzyskim budziły grozę wśród prawowiernych. Kiedy raz, w trakcie swobodnej rozmowy o kobietach, przypomniano mu, że jako duchowny wyrzekł się był przecież małżeństwa, odpowiedział bez żenady: "małżeństwa tak, ale kobiet nigdy". Uważał się za poetę, ale kiedy odczytywał publicznie swe napuszone, ciężkie poematy dydaktyczne, słuchacze z trudem tłumili ziewanie. Natomiast prawdziwie szlachetną kondensację literacką osiągał, gdy mówił po prostu o konkretnych rzeczach. Odpierając zarzuty o nieopłacalności długofalowych inwestycji górniczych, tłumaczył swym krytykom: "Górnictwo w kraju naszym porównać można do szczepu, który ręka pracowitego ogrodnika, w rodzajne drzewo zamienić umyślając, kilkoletniej od niego cierpliwości wymaga". W urzędowym raporcie dla Rady Stanu z objazdu nowych fabryk sukienniczych pisał: "Z rozkoszą widział Polak sókna z wełny krajowej i zrobione w Polsce, jakie przodkowie niegdyś i sam jeszcze niedawno z odległych cudzoziemskich sprowadzał fabryk". Nakłaniając młodzież do ofiarnej pracy dla kraju, wołał: "Paść może naród wielki, zniszczeć... tylko nikczemny". Dzień cały, od wczesnego ranka poświęcał ciężkiej pracy: wyczerpującym objazdom kopalń i przedsiębiorstw państwowych, urzędowaniu w Komisjach Rządowych: Spraw Wewnętrznych i Oświecenia Publicznego, wielogodzinnym konferencjom u namiestnika - na których wykreślano nowy kształt kraju. Natomiast wieczorami uwalniał się od wszelkich obowiązków i zmieniał się w innego człowieka. Śledzący go agent tajnej policji piętnował w raportach jego "nie odpowiadające stanowi duchownemu" rozrywki: "Ma od dawna zwyczaj przebierać się prawie co wieczór i iść "incognito" do teatru na ostatnie miejsce galerii, zwane paradyzmem. Czasami korzysta też z tej samej maskarady, aby uczęszczać do miejsc, gdzie nie wypada być osobie duchownej. Nakłada perukę koloru rudego, duże fałszywe faworyty i zakrywa się szerokim płaszczem, co czyni go bardzo śMiesznym, a szczególnie dla tych, którzy wiedzą, iż jest księdzem". I tycząca tego samego tematu obserwacja postronnego świadka: "Zabawne było patrzeć, gdy ten poważny surowy z brwiami nastrzępionymi i pochmurnym wzrokiem starzec za każdym zręcznym skokiem baletniczki rozchmurzał czoło, krasił je uśmiechem, ręką i głową potakiwał i poklaskiwał zręczności". Jako urzędnik państwowy kontrasygnował dekret o cenzurze, ale jako autor sam mu się pierwszy sprzeniewierzył, przemycając sekretnie, bez zezwolenia cenzury swój poemat "Ród ludzki". Że jednak był wobec władzy lojalny, więc nielegalnie wydrukowanego nakładu do księgarń nie oddał, lecz zmagazynował go w tajnym schowku; odkryto go dopiero po jego śmierci. W swoich pismach i działalności wychowawczej przejawiał często skłonności do utopii. Marzył o idealnym społeczeństwie "zgodnym z naturą człowieka" i o idealnym obywatelu "wdrażanym od dziecka do pracy i oszczędności". Utopią była jego Warszawa jako stolica wszechsłowiańskiego imperium. Elementy utopijne występowały zarówno w jego Fundacji Hrubieszowskiej, wyizolowanej z ogólnokrajowej sytuacji włościan, jak i w jego projekcie przymusowej asymilacji Żydów poprzez drakońską wieloletnią reedukację w zamkniętych gettach. NIekiedy w podciąganiu praktyki do teorii posuwał się aż do śmieszności. W czasie pisania "Rodu ludzkiego" zapragnął przekonać się naocznie, jak natura dopomagała pierwotnemu człowiekowi w zaspokajaniu jego potrzeb. Zebrał tedy parunastu małych uliczników warszawskich i, po gruntownym ich przegłodzeniu, wywiózł do Lasku Bielańskiego, aby tam sami zdobywali sobie pokarm ("Natura tu rozsiała żywność, są dzikie owoce, jest żołędź, są ptaki, są zające itd.; szukajcie, gońcie, chwytajcie, a głód zaspokoicie"). Jednakże, jak łatwo było przewidzieć, eksperyment się nie udał. "Chłopcy zamiast się wdzierać na drzewa, szukać zwierza, skupili się pod drzewami, zaczęli przeraźliwie płakać i wołać jeść." Skończyło się na tym, że spłakanych z głodu i ze strachu malców musiał odwieźć na obiad do najbliższej oberży. Ale ten naiwny utopista, ponoszący ciągłe klęski w swoich wydukmanych teoretycznie koncepcjach, był równocześnie imponująco wielostronnym praktykiem i zadziwiająco zwycięskim organizatorem otaczającej go rzeczywistości. Kiedy się przegląda olbrzymią dokumentację jego osiągnięć gospodarczo_społecznych, zdumienie ogarnia, że jeden człowiek mógł tak wiele uczynić dla pomyślności swej ojczyzny. Najlepiej to widać na przykładzie jego dokonań w dziedzinie górnictwa. Jesienią 1805 roku, już jako człowiek 50_letni - zaopatrzywszy się we wszelkiego rodzaju termometry, elektrometry i busole - przedsięwziął pionierską wyprawę w Tatry, góry całkowicie jeszcze wówczas nieznane, dzikie i pełne niebezpieczeństw. Cel wyprawy był przede wszystkim geologiczny: chodziło o możliwie dokładne zorientowanie się w bogactwach naturalnych kraju. "Zapuścił myśl badawczą pod powierzchnię ziemi polskiej - głosi chwałę Staszica Kajetan Koźmian - zwiedził łańcuch Karpatów, śledził ich powinowactwo i związki z innymi górami świata i jak Pascal na szczycie gór alpejskich, tak Staszic ze szczytu Krępaka (dzisiejsza Łomnica - M.B.) rozważał ich pierwszą przedpotopową posadę, zmianę potopową, ich warstwy wewnętrzne, mierzył jeziora na nich, uważał napływ ich kruszyn na płaszczyznach, wdzierał się w głąb ich jaskiń i pieczar, wyśLedzał w nich skarby, kruszce, kamienie i sole, przenosił się na płaszczyzny i znowu wdzierał się na szczyty niebotyczne." (Warto w tym miejscu przypomnieć, że w innych zgoła celach wdzierał się na niebotyczne szczyty górskie młody Polak Staszicowi współczesny: romantyczny Kordian z dramatu Słowackiego). Bezpośrednim wynikiem wyprawy w Tatry było powstanie obszernego dzieła geologiczno_podróżniczego "O ziemiorództwie Karpatów i innych gór i równin Polski", którym Staszic wpisał się trwale w historię rodzimej nauki jako "Ojciec geologii polskiej". Praktyczne wnioski ze swych badań geologicznych wyciągnął w dziesięć lat później, kiedy jako dyrektor wydziału Przemysłu i Kunsztów w Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Policji zajął się organizowaniem w Królestwie Kongresowym przemysłu, ze szczególnym uwzględnieniem górnictwa i hutnictwa. Była to praca ogromna - niemal od podstaw. NIgdy przedtem nie rozbudowywano w Polsce przemysłu na taką skalę i z takim rozmachem (dają o tym pewne pojęcie, przetrwałe do dziś pozostałości Staszicowskiego budownictwa przemysłowego). Pod zarządem dyrektora Przemysłu i Kunsztów poszerzano i unowocześniano stare kopalnie i huty oraz zakładano nowe. Jednocześnie nie ustawano w poszukiwaniach kolejnych bogactw mineralnych: węgla, żelaza, cynku, ołowiu, siarki, miedzi, srebra i kopalnianej soli. POwstawały także zaczątki innych gałęzi przemysłu potrzebnych krajowi: uruchomiono fabryki tkackie, farbiarskie, meblarskie. Do nowych kopalń i fabryk sprowadzano fachowców z zagranicy, oferując im wysokie zarobki i rozmaite inne korzyści. Jednakże ksiądz_dyrektor pilnie dbał o to, aby w kraju kształcono własne kadry fachowe. Na przedsiębiorstwa prywatne, którym dyrekcja Przemysłu i Kunsztów pomagała, nakładano obowiązek wyuczenia zawodu pewnej liczby ludzi. Jeżeli sprowadzano z zagranicy jakieś nowe urządzenia, instalujący je obcy specjaliści musieli nauczyć Polaków obchodzenia się z nimi. Wykorzystując swą obecność w dwóch Komisjach Rządowych otaczał Staszic szczególną troską niższe szkoły zawodowe, "Iżby do przemysłu młodzież sposobiły, to jest, aby wiadomości, a nie naukę, praktykę, a nie teorię za cel miały." Równocześnie doprowadził do powstania w Kielcach Szkoły Akademicko_Górniczej, mającej szkolić kierowniczą kadrę dla górnictwa. Dbał też o stałe powiększanie liczby zainicjowanych przez Samuela LIndego "szkół niedzielnych", w których dokształcali się dorośli robotnicy z różnych zawodów. Rozumiał także ksiądz_dyrektor znaczenie wszelkiego rodzaju bodźców zachęcających do pracy. Z jego przemyśleń narodził się tzw. Korpus Górniczy, różnymi przywilejami przyciągający do pracy w górnictwie szerokie rzesze ludności krajowej oraz wysoko kwalifikowanych fachowców zagranicznych. Zainteresowania Staszica nie ograniczały się do samego wydobywania bogactw naturalnych, starał się również o ich najwłaściwszy przerób i najkorzystniejszy zbyt. W sprawozdaniach ze swych pierwszych podróży po kraju pisał: "Żałosno było mi patrzeć na te bogactwa naszej krainy, widząc, że my tylko ziemię kopiemy i wydobytą surową rudę marnie sprzedajemy do Śląska rządowi pruskiemu, który z niej wyrabia żelazo, i to nam na powrót odsprzedając, dziesięćkroć wyżej pieniędzy z naszego kraju wyciąga, niżeli nam za rudę zapłacił." Jako kierownik przemysłu krajowego starał się temu stanowi rzeczy zapobiec, z jednej strony przez zakaz wywozu surowych rud i budowanie własnych fabryk żelaza, z drugiej - przez ustanawianie ceł, chroniących przemysł krajowy przed konkurencją obcego importu. Udział Staszica w zarządzaniu przemysłem nie sprowadzał się jedynie do wytyczania ogólnych dyrektyw i kontroli ich realizacji przez odpowiednich urzędników. Starał się uczestniczyć we wszystkim jak najbardziej bezpośrednio. Jego turkotliwa dryndulka docierała wszędzie, gdzie rodziło się nowe. Osobiście badał jakość wytwarzanych towarów, osobiście sprawdzał funkcjonowanie sprowadzanych z zagranicy maszyn, osobiście wglądał w kontrakty zawierane z cudzoziemskimi specjalistami. Można bez przesady powiedzieć, że wszystko, co w tym czasie zmierzało do wzbogacenia kraju, było naznaczone dotykiem ręki Staszica. A przecież zarządzanie przemysłem nie było jego zajęciem jedynym. Poza normalnym urzędowaniem w dwóch komisjach rządowych czuwał nad ulepszaniem i rozbudową dróg krajowych, był prezesem Towarzystwa Przyjaciół Nauk, zasiadał w radzie naczelnej Towarzystwa Ksiąg Elementarnych, należał do najbardziej czynnych organizatorów Uniwersytetu Warszawskiego i Instytutu Politechnicznego (późniejszej Politechniki). I miał jeszcze na głowie swoją Fundację Hrubieszowską. I nie wyrzekał się bynajmniej swej pracy pisarskiej. Kiedy przyjaciele czynili mu wyrzuty, że zbyt wiele bierze na siebie, rozkładał tylko ręce i niezmiennie odpowiadał: "A jeżeli ja nie zatrudnię się i nie będę pracował, kto pracować będzie?" Jego niezmordowanym, ofiarnym trudom dla dobra powszechnego przyświecała wiara, że "niewzruszony jest los tego kraju, który swoje bogactwa w swojej ziemi wyrabia i przestać na sobie może". "Wierzył, że w istniejącej sytuacji politycznej dążenie do samowystarczalności gospodarczej jest jednocześnie najpewniejszą drogą do niepodległości. Dlatego wszystko, co zagrażało zakłóceniem normalnego toku jego pracy, uważał za szkodliwy anarchizm. Dlatego nie wahał się położyć swego podpisu pod antykonstytucyjnym dekretem o cenzurze, dlatego polemizował naciekle z rozbrykaną opozycją, dlatego jawny opór i sprzeciwianie się władzy były dla niego "czymś wstrętnym i odpychającym"." Dla Zajączka obecność Staszica przy jego boku była darem Opatrzności. Doprawdy, że w czepku się rodził ten generał Arbuz. Z jednej strony miał przy sobie niezrównanego radcę stanu i życzliwego arcykronikarza Kajetana Koźmiana, z drugiej - najwybitniejszego i najpracowitszego działacza społeczno_gospodarczego swego czasu. Książę_namiestnik w pełni doceniał zasługi księdza_dyrektora w dźwiganiu gospodarstwa krajowego. NIe szczędził też funduszów (oczywiście skarbowych) na jego różnorakie przedsięwzięcia, pobudzając się do szczodrobliwości, często aż nadmiernej, skrytą nadzieją, że zarabia sobie w ten sposób na pomnik w pamięci współczesnych i potomnych. Współpracę między Zajączkiem a Staszicem najlepiej obrazuje ruch dwóch pojazdów, widywanych w tamtych latach na drogach Królestwa Kongresowego. LIchy powozik podróżny Staszica, ze starym służącym Antonim na koźle, krąży niestrudzenie między nowymi fabrykami, placami budowy i kopalniami. Nieoczekiwanie, jak jastrząb, zaskakuje ksiądz_dyrektor tych, którzy hamują rozwój jego dzieła. Stary człowiek w wytartej sutannie wzbudza zbożny lęk wśród niesolidnych przedsiębiorców i leniwych robotników. Wszędzie wtyka nos, wszystkim się interesuje, a kiedy wpada w gniew, bywa straszny. Zawsze jednak pozostawia po sobie coś dobrego, każda jego wizyta coś usprawnia, czemuś pomaga, zagrzewa ludzi do dalszej pracy. A w jakiś czas potem, tymi samymi drogami, do tych samych miejsc toczy się majestatycznie sześciokonna, zdobna w herbowe świnki i mitry, karoca księcia_namiestnika. Jego wizyty są już zapowiadane i odpowiednio przygotowywane, więc nastrój jest inny. Atmosfera wielkiego święta: przemówienia powitalne, dzieci z kwiatami, sute bankiety, zakłamane sprawozdania. Jeżeli rzecz odbywa się w mieście, to zdarza się nawet, że któraś z ulic zostaje nazwana ulicą namiestnika. "Ćwierćkról bez nogi" przepada za takimi wizytacjami. Utwierdzają go w dobrym samopoczuciu. Najbardziej lubi odwiedzać nowe fabryki lokalizowane po wsiach. Dawnemu "obrońcy chłopów" kompensuje to pewnie w jakiś sposób jego późniejszą zdradę sprawy włościańskiej. Po powrocie do Warszawy uogólni swoje wycinkowe wrażenia i pochwali się przed reprezentacją opinii publicznej osiągnięciami swych rządów: "Ubogie zapadłe wioski polskie, dzięki wzmożonej imigracji szybko przekształcają się w zamożne osady fabryczne". Tandem Zajączek_Staszic funkcjonował bez większych zakłóceń do roku 1820. Ale już na kilka miesięcy przed sejmem - w atmosferze narastających nastrojów opozycyjnych - polityka gospodarcza Staszica zaczęła napotykać coraz wyraźniejsze sprzeciwy. Zarzucano mu zbyt lekkomyślne szafowanie funduszami skarbowymi, przesadną etatyzację i centralizację przemysłu, co z kolei prowadziło do rozrastania się biurokracji i najróżniejszego rodzaju instancji kontrolnych. Skarżono się, że Staszic faworyzuje ludzi przemysłu, natomiast uparcie odmawia pomocy zrujnowanym "z przyczyn patriotycznych" majątkom ziemiańskim. Zwracano też uwagę na całkowite zaniedbanie przez rząd sprawy włościańskiej. Uważny Kajetan Koźmian odnotował w swych "Pamiętnikach" dwa wystąpienia przeciwko Staszicowi w kręgu jego najbliższych przyjaciół. "Raz - wspomina pan radca stanu - po rozprawie nad rosnącą zamożnością kraju naszego, którą Staszic serio i żywo utrzymywał, a Badeni ją przeczy, ten ostatni wyzierając z okna, spostrzegł wśród mocnego mrozu zziębłego, na pół bosego i w podartej łachmanie idącego za furką drzewa, ciągnioną przez mizerną wychudłą szkapę włościanina; wziąwszy więc Staszica za rękę, rzekł do niego: "PrzyjrzyJ się twojej zamożności kraju"." Jeszcze ostrzej zaatakował księdza_dyrektora radca stanu Aleksander Linowski: "BOgacicie - mówił - urzędników, oficjalistów, entreprenerów (przedsiębiorców - M.B.), a szarzacie mieszkańcami i obywatelami, dręczycie ich niepraktycznymi rozporządzeniami, pismami, rubrykami, raportami, mordujecie ich cierpliwość, zniechęcacie, wdrażacie nieufność i podejrzliwość do waszych zapytań i rozporządzeń. Chcecie wszystko wiedzieć i nic nie wiecie, bo mieszkaniec właściciel nauczył się przez bojaźń nowych ciężarów taić wszystko, a urzędnicy wasi przekupni kłamią przed wami (...) Chcecie na przykład oświecać lud i przymuszacie dzieci wiejskie do chodzenia do szkół, sprawcie im wprzódy buty i sukmanki, bo trudno, aby boso i nago w mrozy przebywali półmilową podróż. Uwolnijcie ich ojców od ciężarów, od ucisku, od posług, które ich ubożą, a oni się przy zamożności sami oświecą, w nędzy na co im się zda oświecenie, chyba na to, aby od roli uciekali lub porwali za kosy." Również na sejmie skrytykowano politykę gospodarczą Staszica. W sejmowych "uwagach nad raportem Rady Stanu" znalazły się zarzuty wyraźnie skierowane przeciwko kosztownym inwestycjom budowlanym księdza_dyrektora, jakkolwiek nazwiska jego nie wymieniano. "W Warszawie - głosiły "Uwagi nad raportem..." - wydano 1955000 na ratusz, rogatki itp. wydatki; mniemają Komissye, że pożyteczniej byłoby zająć się kanalizacyą, której potrzebę zdrowie mieszkańców wymaga." I dalej: "CO do górnictwa (...) dyrekcya górnicza bez upoważnienia czyni wydatki i popełnia mnóstwo błędów, wkładając w znakomite summy w spaniałe gmachy, które do użytku mało przydatne. Wystawiono walcownie, nie mając dostatecznej wody. Piec nie mając dostatecznej do niego rudy. Górnictwo żadnego nie wniosło dochodu, a corocznie pochłania przeszło 9000000..." Na koniec - niewesoła konkluzja: "Znajdują KOmissye położenie Skarbu smutnem i naglącem do umiarkowania wydatków". Prawdziwe kłopoty Staszica zaczęły się jednak dopiero po sejmie. Drugi sejm Królestwa Kongresowego zakończył się w atmosferze dramatycznego napięcia. Cesarz_król do głębi zraniony gwałtownym atakiem opozycji. Swemu rozgoryczeniu dał upust w mowie, którą zamknął obrady sejmowe w dniu 13 października 1820 roku. "Zapytajcie się sumienia waszego - zwracał się z nieukrywanym gniewem do posłów i deputowanych - a dowiecie się, czyli w ciągu obrad waszych położyliście dla Polski wszystkie te usługi, których ona oczekiwała po waszej mądrości, lub też czy przeciwnie, ulegając złudzeniom po dziś dzień pospolitym i poświęcając nadzieje, które przezorna ufność byłaby ziściła, nie opóźniliście w jego postępach dzieła przywrócenia waszej ojczyzny? Ta ciężka odpowiedzialność na was spadać będzie." Być może, iż przebieg warszawskiego sejmu nie poruszyłby tak bardzo Aleksandra, gdyby nie ogólna sytuacja w ówczesnej Europie. Lata 1819_#1820 były dla "pogromcy Napoleona" okresem nieustannych porażek politycznych. Na przekór głoszonym przez niego raczej już tylko dla zachowania pozorów liberalnym hasłom, kolejno następujące po sobie gwałtowne wpadki na zachodzie Europy zdawały się przyznawać rację tym jego partnerom ze Świętego Przymierza, którzy ostrzegali przed niebezpiecznymi skutkami nawet propagandowego pobłażania liberałom. W marcu 1819 roku, w Mannheimie, niemiecki student Sand zasztyletował głośnego pisarza Augusta von Kotzebue po wykryciu, że był on autorem pisanych dla Aleksandra raportów i ocen politycznych, w tym świetle przedstawiających dążenia wolnościowe Niemców. W styczniu 1820 roku w Hiszpanii wybuchła rewolucja przeciwko tyrańskim rządom króla Ferdynanda VII. W lutym 1820 roku, na placu Opery w Paryżu, padł z ręki zamachowca - byłego żołnierza napoleońskiego, znienawidzony przez koła liberalne, bratanek króla Ludwika XVIII, książę de Berry - nadzieja dynastyczna francuskich Burbonów. W lipcu 1820 roku wrzenie rewolucyjne ogarnęło Królestwo Neapolitańskie. Wszystko to stawiało Aleksandra w położeniu niezmiernie trudnym. Reakcyjni rzecznicy Świętego Przymierza zarzucali mu, iż swoim ostentacyjnym liberalizmem przyczynia się do rozchwiania porządku ustalonego na kongresie wiedeńskim. Zachodnioeuropejscy rewolucjoniści, którzy dali się zwieść jego wolnościowym frazesom, a później daremnie oczekiwali jego poparcia, oskarżali go o niezdecydowanie i dwulicowość. Uwielbiany do niedawna "wybawca Europy" zyskał sobie u włoskich karbonariuszy nowe miano "Judasza liberalizmu europejskiego" ("il Giuda del liberalismo Europeo"). W tej sytuacji sprawa polska nabierała dla Aleksandra szczególnego znaczenia. Bezpośrednio po warszawskiej wizycie oczekiwał go zjazd monarchów Świętego Przymierza w Opawie. Wiedział, że będzie tam atakowany. Jedynie udany eksperyment polski mógł go obronić przed zarzutami koronowanych sprzymierzeńców. Dobrze prosperujące konstytucyjne Królestwo Polskie miało posłużyć za dowód, że można wcielać w życie zasady liberalizmu, nie powodując żadnego zagrożenia dla kongresowego porządku europejskiego. Niezależnie od ogólnych względów politycznych, Królestwo Polskie - jak utrzymują niektórzy historycy - odgrywało ważną rolę w osobistych planach cesarza_króla. Przed laty, bezpośrednio po wstąpieniu na tron, Aleksander wezwał był do siebie do Petersburga swego dawnego nauczyciela, liberalnego filozofa szwajcarskiego La Harpe'a, proponując mu uczestnictwo w komitecie, którego "celem i zatrudnieniem będzie praca nad rozszerzeniem światła w Rosji i jej uszczęśliwieniem". (W komitecie tym zasiadali również: Czartoryski i NOwosilcow). Kończąc listowne zaproszenie, młody cesarz zapewniał La Harpe'a, że po osiągnięciu celu, to jest: uszczęśliwieniu Rosji, "ustąpi z tronu, aby gdzieś w ustroniu Europy resztę życia spędzić spokojnie". W roku 1820 - kiedy waliły się ostatecznie na jego oczach wszystkie plany uszczęśliwienia Rosji i Europy - Aleksandra ponownie zaczęły nawiedzać myśli o abdykacji. Ustroniem Europy, w którym zamierzał szukać poabdykacyjnego spokoju, miało się stać stworzone przez niego Królestwo Kongresowe. Nie ulega wątpliwości, że rosyjski samowładca był w jakiś sposób bardzo przywiązany do swego konstytucyjnego Królestwa. Przede wszystkim jako do własnego tworu, z którym łączył wielkie nadzieje na przyszłość. Z pewnością nie kłamał, gdy w wielu rozmowach z Polakami i życzliwymi cudzoziemcami nazywał Królestwo "swoim klejnotem" ("mon bijou"). Jesienią 1817 roku, kiedy rozważał ze swym doradcą Pawłem Łopuchinem możliwość zniesienia w Rosji niewoli chłopskiej i Łopuchin wyraził obawę, że szlachta może się temu gwałtownie upierać - odpowiedział: "Jeśli szlachta będzie się temu sprzeciwiała, w takim razie udam się z całą swoją rodziną do Warszawy i stamtąd poślę Ukaz" (Widać z tego, że Staszicowska wizja Warszawy jako stolicy imperium nie była tak całkowicie oderwana od rzeczywistości). Świadek ówczesnych zdarzeń, Stanisław Barzykowski, stwierdza, że "ilekroć Aleksander wjeżdżał w granice Królestwa, stwał się weselszym, twarz mu się wypogadzała i mówił do otaczających: "Innym powietrzem tutaj oddycham, czję się wolniejszym, bezpieczniejszym"." Przyjeżdżając do Warszawy we wrześniu 1820 roku miał wszelkie powody, aby doznawać tych wrażeń w stopniu silniejszym niż kiedykolwiek przedtem. Ostatnimi czasy nie czuł się w swoim cesarstwie wolnym ani bezpiecznym. Jego propolska polityka narażała go na gwałtowne ataki z różnych stron. W październiku 1819 roku - kiedy powrócił z pierwszego sejmu polskiego, na którym obiecywał Polakom przyłączenie do Królestwa zachodnich prowincji cesarstwa - stawił się przed nim w jego gabinecie w Carskim Siole jeden z głównych rzeczników zachowawczej opinii rosyjskiej, znakomity historyk Mikołaj Karamzin, dla "założenia na cztery oczy przed samym monarchą stanowczego swego protestu przeciw wszelkim ustępstwom na rzecz Polski i Polaków w ogóle, a przeciw restytucji Litwy do Królestwa w szczególności". "Jeśli im oddasz Litwę, Najjaśniejszy Panie - rzucił mu wtedy w twarz Karamzin * - jedno z dwojga sprowadzisz niechybnie; albo zgubisz Rosję, albo też synów naszych, synów Rosji zmusisz, by raz jeszcze krwią swoją zrosili wały Pragi." Scenę tę opisuje Szymon askenazy w "Łukasińskim". Warszawa 1929. Równie ostro zareagowali na obietnice czynione Polakom młodzi radykalni oficerowie rosyjscy, skupiający się w tajnych związkach, dyskretnie wspieranych przez Aleksandra w pierwszych latach jego panowania. Uznali oni (cytuję za Askenazym), że "cesarz zakochany jest w Polsce, której dał konstytucję, gdyż uważa ją (Polskę) za bardziej cywilizowaną od Rosji i uznaje za część Europy", że "nienawidzi on Rosji", że niewątpliwie zamyśla "oderwać" gubernie zachodnie od cesarstwa i podarować Królestwu, a nawet "zamierza stolicę swą przenieść do Warszawy" (Znowu punkt dla Staszica). Na tajnym zebraniu w Moskwie późniejszy dekabrysta Murawiew oświadczył wprost, "że dla zapobieżenia grożącym Rosji klęskom, należy przerwać panowanie cesarza Aleksandra i że należy losem wyznaczyć osobę, której wypadnie zadać cios monarsze". Polacy witający Aleksandra w Warszawie we wrześniu 1820 roku byli zaskoczeni jego posępnym wyglądem i niespokojnym zachowaniem. Tym razem nawet warszawskie powietrze nie zdołało wypogodzić mu twarzy i uczynić go weselszym. Rzucały się też w oczy jego coraz wyraźniejsze skłonności do chronienia się w "osłonięty przesądem" mistycyzm religijny; "często widziano go otwierającego księgę Pisma Świętego, by pierwszy paragraf wzrokiem napotkany stał się wyrocznią niepewność rozstrzygającą". W mowie tronowej, otwierającej drugi sejm Królestwa cesarz_król nie krył niepokoju z powodu wypadków rewolucyjnych w zachodniej Europie i ostrzegał polskich poddanych przed ich naśladowaniem. "ZŁy duch kusi się - mówił - aby osiągnąć na nowo straszne swe panowanie, już on nad częścią Europy wznosi się, już w niej nagromadza zbrodnie i srogie nieszczęścia. Wiek, w którym żyjemy, wymaga bez wątpienia, aby porządek towarzyski miał za podstawę i za rękojmię opiekuńcze prawa, lecz tenże sam wiek wkłada na rządy obowiązek zachowywania tych praw od szkodliwego wpływu namiętności, zawsze nieprawnych, zawsze ślepych. Mnie każe (...) abym dla zapobieżenia utworzeniu się złego i potrzebie gwałtownych lekarstw, wykorzeniał zarody rozprzężenia, skoro by te tylko dostrzegać się dawały. Takie jest postanowienie moje. Nie odstąpię nigdy od moich zasad i nigdy nie dam się skłonić do żadnego przyzwolenia onym przeciwnego." Ostrzeżenia i groźby osładzał "Cesarz_Anioł" ponownymi nieokreślonymi obietnicami na przyszłość. "Jeszcze kilka kroków kierowanych mądrością i umiarkowaniem, nacechowanych zaufaniem i prawością - kusił Polaków - a staniecie u celu waszych i moich nadziei." Odpowiedzią sejmu polskiego na groźby, przestrogi i obietnice cesarskie był "bunt" kaliszan. Mogło to Aleksandra dotknąć do żywego, mógł dopatrywać się w tym "osobistego dla siebie ubliżenia" - jak pisze Barzykowski. Zza maski konstytucyjnego króla wyjrzał rozgniewany samowładca. W pierwszym odruchu obrażonej dumy chciał w ogóle znieść nadaną przez siebie konstytucję. Ale towarzyszący mu minister spraw zagranicznych cesarstwa Capo d.Istria odwiódł go od tego zamiaru jednym krótkim pytaniem: "A co powiemy w Opawie, Najjaśniejszy Panie?". Uznał słuszność tego argumentu. W rozgrywce, jaka go czekała na zjeździe monarchów Świętego Przymierza, nie mógł zrezygnować z tak ważnej karty jak konstytucyjne Królestwo Polskie. Ale wyrzekając się odwetu oficjalnego, nie zamierzał bynajmniej darować Polakom ich nieposłuszeństwa. "Wyjeżdżając nazajutrz po Sejmie z Warszawy - pisze korzystając z odręcznej noty Czartoryskiego Szymon Askenazy - Aleksander kazał Konstantemu towarzyszyć sobie do Błonia i tutaj na pożegnanie rzekł mu krótko: "(carte blanche"". * "Jak to, Najjaśniejszy Panie, "carte blanche"? - zapytał Konstanty - a konstytucja?". "Konstytucję ja biorę na siebie - odparł Aleksander - działaj swobodnie i nie troszcz się o resztę". "Działaj i "carte blanche"" powtórzył kilkakrotnie - kończy Askenazy. - Zamykał ostatecznie rachunki konstytucyjne, otwierał na oścież wrota reakcji i represji." Nieograniczone pełnomocnictwo - swoboda działania, wolna ręka (franc.). "Aleksander po raz pierwszy opuści Warszawę w złym humorze i gniewny - wspomina Stanisław Barzykowski - w kraju zaś Sejm ten zrobił nadzwyczajne wrażenie. Była to iskra elektryczna, co uderzyła puls narodu, obiegła cały jego organizm i do nowego życia poruszyła. Naród jaśniej przejrzał swoje położenie. Imię Niemojowskich nabrało wielkiego rozgłosu, stali się oni naczelnikami opozycji, lecz zarazem i ofiarami prześladowań rządu i Konstantego, w których nie tylko prawo i sprawiedliwość, ale godność i przyzwoitość pogwałcone były. Jeżeli Sejm z roku 1820 wpłynął silnie na ducha narodowego, nie mniej silnie wpłynął na rząd, lecz wprost w odwrotnym stosunku. Rząd zatrwożył się doznaną opozycją. Odtąd też zaczyna się systematyczna wsteczność". Nastał tedy nowy okres w dziejach kongtresowego Królestwa Polskiego. Marcin Badeni - wówczas już minister sprawiedliwości tegoż Królestwa - streszczał go z właściwym sobie humorem: "Bat na stole - konstytucja pod stołem". Ale te okropne lata, które poczęły się po owym "carte blanche" z roku 1820, nie dadzą się zbyć żartem dowcipnego dygnitarza aforysty. Do ukazania ich treści konieczne są pióra większego kalibru. Adam Mickiewicz we wstępie do trzeciej części "Dziadów" pisał: "Około r. 1822 polityka imperatora Aleksandra, przeciwna wszelkiej wolności, zyczęła się wyjaśniać, gruntować i pewny brać kierunek. Wtenczas podniesiono na cały naród polski prześladowanie powszechne, które coraz stawało się gwałtowniejsze i krwawsze. Wystąpił na scenę pamiętny w naszych dziejach NOwosilcow. On pierwszy instynktowną i zwierzęcą nienawiść rządu rosyjskiego ku Polakom wyrozumował jako zbawienną i polityczną, wziął ją za podstawę swoich działań, a za cel położył zniszczenie polskiej narodowości. Wtenczas całą przestrzeń ziemi od Prosny aż do Dniepru, od Galicji do Bałtyckiego Morza zamknięto i urządzono jako ogromne więzienie. Całą administrację nakręcono jako jedną wielką Polaków torturę, której koło obracali carewicz Konstanty i senator Nowosilcow (...) Kto zna dobrze ówczesne wypadki, da świadectwo autorowi "Dziadów", że sceny historyczne i charaktery osób działających skreślił sumiennie, nic nie dodając i nigdzie nie przesadzając. I po cóż miałby dodawać albo przesadzać? Czy dla ożywienia w sercu rodaków nienawiści ku wrogom? Czy dla obudzenia litości w Europie? Nie potrzebował ohydzać rodakom wrogów, których znają od wieków; a do litościwych narodów europejskich, które płakały nad Polską, jak niedołężne niewiasty Jeruzalem nad Chrystusem, naród nasz przemawiać tylko będzie słowami Zbawiciela: "Córki jerozolimskie, nie płaczcie nade mną, ale nad samemi sobą..."." W sto lat po napisaniu przez Mickiewicza tych słów, znakomity pisarz historyczny Wacław Berent - najlepszy i najwnikliwszy znawca archiwaliów tamtego okresu - taki oto obraz wydobył ze starych papierów: "(Carte blanche" zapisze się w historii naszej najczarniejszymi dokumentami prześladowań, nie obcych zresztą wtedy i narodom europejskim pod własnymi rządami. Jak tyle innych, i ta fala brudna uderzała tyleż z Austrii metternichowskiej, co z Francji ponapoleońskiej; wezbrała tylko u nas zdumiewającą we wszystkich sferach pochopnością do tropienia ludzi. Wiedział doświadczony Nowosilcow, że praca zarobkowa była u nas w zadawnionej pogardzie i że nie brakło natomiast w Polsce zgranych wykolejeńców, nie mających nic do stracenia, a nie gorzej wypolerowanych między ludźmi od najprzebieglejszych spryciarzy po świecie. Jakoż z przedziwną szybkością rozpleniło się w Królestwie szpiegostwo zaległe z posiewu rosyjskiego ducha (Rzeczypospolita dawna nie znała instytucji podobnej). Warszawa stała się eldoradem dystyngowanych konfidentów policyjnych po salonach, rojowiskiem tajnych agentów po kościołach, szkołach, teatrach, restauracjach, kawiarniach, szynkach i burdelach, wreszcie wagonem głodnej sfory szpiclów ulicznych, śród których nie brak było legionistów, inwalidów i uczniów ze szkół. Te macki polipie władzy, sięgającej wszędy, wydławiały z wojska i ludności obfity żer donosicielstwa i zdrad wzajemnych. Przepełniało się więzienie u Karmelitów. Odmieniać się też jęło i oblicze Warszawy. Przestano patrzeć ludziom w oczy otwartym wejrzeniem ludzi zachodnich. Kto nie spiskował, zamykał się w skorupie sobkostwa lub w twardszej jeszcze małżowinie biurokratyzmu, spoglądając na innych nieufnym, kosym zezem ze Wschodu. Ku przerażeniu i zgrozie całego kraju wszczęto - bez sądu, mocą tylko rozkazów tajemnych - zsyłki administracyjne do karnego obozu w kazamatach Zamościa, gdzie otwierały się wrota ówczesnemu okrucieństwu. Cuchnęło tam nie krwią tylko, lecz dziechciowym zaduchem obczyzny rosyjskiej, rozkiełznanej do znęcania się nad nienawistną polskością tych krajowych katorżników. W poniewieraniu ich ciał bezbronnych usiłowano tam traktować jakby i plugawić samego człowieczeństwa imię i godność. A przecie i w tym nawet współdziałało Polaków niemało. Sadyzm był dotychczas potwornością obcą na ogół skłonnościom polskim." I dopełnienie tego koszmarnego obrazu w wierszu naocznego i niezwykle czynnego obserwatora tamtych czasów Juliana Ursyna Niemcewicza: MIerny tylko i chytry uznany jest zdatnym,@ małe w szkole pacholę jest już szpiegiem płatnym,@ fanatyzm przy Ołtarzach, w szeregach hołota,@ uległość w Trybunałach, po szkołach ciemnota,@ jednem prawem do nagród ze wstydu wyzucie.@ Dla naczelnego dziejopisa owego okresu, Maurycego Mochnackiego, "carte lanche", udzielone przez Aleksandra Konstantemu - wraz ze wszystkimi swymi fatalnymi następstwami - nie stanowiło specjalnego zaskoczenia. "Królestwo konstytucyjne między Prosną i Bugiem - pisał Mochnacki w "Powstaniu narodu polskiego w r. 1830_#1831" - jeden z tych efemerycznych utworów w polityce, które, jak widzimy, osobliwie w nowszej historyi, jawią się bez gruntu pod sobą i bez ujęcia wewnątrz, jedynie skutkiem protokółów i konferencyi, dla dogodzenia widokom wielkiego obcego państwa, było dodatkiem ogromnej Moskwy, ponieważ od razu, to jest w pierwszej chwili po upadku Napoleona, jej częścią integralną, czyli jej zaokrągleniem zostać nie mogło (...) Projekt Kólestwa Polskiego powstał samoprzód w głowie autokraty, z obawy utracenia całego zaboru. Ustawa konstytucyjna dla części Księstwa Warszawskiego, narodowe instytucye dla innych ziem, były ze strony Aleksandra koncesyą dla dobicia długiego targu o Polskę (...) Historya Polski kongresowej jest historyą wykroczeń rządu przeciwko ustawie konstytucyjnej (...) Po inauguracyi Królestwa miał Aleksander przed sobą trzy drogi: albo pozwolić, żeby w myśl kongresu wiedeńskiego konstytucya została szczerą prawdą (...) albo uchylić ją natychmiast "de facto"; albo na koniec w uchyleniu jej postępować systematycznie, powoli. Pierwszego, jako biegły polityk, nie mógł uczynić, bo Polska Konstytucyjna byłaby czy zaraz, czy w kilku latach powstała i osłabiła imperializm przez oderwanie od niego Litwy i Rusi. Drugie było niepodobne do obrażenia stosunków zewnętrznych. Obrał więc trzecią drogę stopniowego zwijania Ustawy konstytucyjnej, stopniowego zamieniania Królestwa kongresowego w część integralną Moskwy (...); drogę, jak przyznać potrzeba, najwłaściwszą do wyjścia, bez narażenia sobie Europy i Cesarstwa, z tego trudnego położenia, w którem go to Królestwo postawiło. Krótki, bolesny zawód konstytucyjny, któryśmy przebiegli, niesie na sobie wydatną cechę tego systematu, tak odpowiadającego charakterowi Aleksandra." I jeszcze jedno zdanie na marginesie owego złowieszczego "carte blanche" cesarza Aleksandra; sumaryczna ocena tego władcy piórem Stanisława Barzykowskiego, podobnie jak Mochnacki - w jednej osobie dziejopisa i naocznego świadka tamtych czasów. "Car absolutny - pisze Barzykowski o Aleksandrze - przemógł nad królem konstytucyjnym, zapomniał o ustawach, które sam nadał, przekroczył je, zdeptał i despotycznie o własnym dziele, o konstytucji zapomniał (...) Nie tylko nie dotrzymywał tego, co przyrzekł, ale nadto podkopał budowę, którą sam tak mozolnie wznosił. Następca jego potrzebował tylko iść dalej, a ustawa sama runąć musiała (...) Aleksander biegły był aż do obłudy, przezorny do największego niedowiarstwa i podejrzliwości (...) Ambicya bez granic, żądza chwały niepowściągniona, pragnienie popularności nieskończone, a to wszystko zabarwione uczuciem dobra publicznego, szczęścia rodzaju ludzkiego." * * * A jak się w tych ciężkich latach po cesarskim "carte blanche" sprawował generał Józef Zajączek, Jaśnie Oświecony KsiąŻę_Namiestnik Królestwa Polskiego, pan na Opatówku i przyległościach? Gdyby się chciało na to pytanie odpowiedzieć jednym tylko słowem, trzeba by rzec: haniebnie. Wszystko, co wiadomo o generale Arbuzie z przekazów historycznych tamtych czasów, układa się w bezprzykładny ciąg ślepego, nadgorliwego posłuszeństwa wobec obcych panów. Wyrzekając na nie krępowaną niczym samowolę wielkiego księcia Konstantego, Stanisław Barzykowski pisał: "Zapewne, że do tego wiele przychyliła się uległość, płaskość, jeżeli nie powiemy służalczość Zajączka. Gdyby ten zaraz od początku umiał i chciał był stanąć przy prawach, konstytucyi, przy nadanych sobie prerogatywach i władzy, nie byłby dopuścił wdawania się Cesarzewicza i wpływ jego, albo by musiał był się zmniejszyć i całkiem ustać, lub też zaszłaby była jawna kolizya i Aleksander musiałby rozstrzygnąć, przy kim jest słuszność. Lecz Zajączek nie tylko nie uczynił, ale nawet słuchać nie chciał, gdy mu tak doradzano, konstytucya więc od początku i systematycznie pogwałconą była". Aż dziw bierze, że tak bystry i kompetentny obserwator współczesnej mu rzeczywistości jak Stanisław Barzykowski mógł w ogóle dopuszczać ewentualność, że generał Arbuz potrafiłby się opierać wielkiemu księciu, że zdolny byłby do wyłamania się spod zakorzenionego w nim od wczesnej młodości kanonu posłuszeństwa aktualnemu protektorowi i dobroczyńcy, że przy swojej nienasyconej chciwości zaryzykowałby dla jakichś konstytucyjnych mrzonek utratę swego miejsca w Pałacu Namiestnikowskim i wszystkich nieprzebranych korzyści i przywilejów z tym miejsce związanych. Tyle że do roku 1820 karygodna uległość Zajączka wobec wielkorządcy z Belwederu nie była jeszcze tak widoczna i nie kłuła tak bardzo w oczy społeczeństwa, gdyż wielki książę w mniejszym stopniu mieszał się do cywilnych rządów nad krajem. "Z początku - pisze o KOnstantym Barzykowski - działanie jego w tej mierze było mniej oznaczone, mniej pewne, bo i nowość nadanej konstytucyi i sama liberalność Aleksandra ostrożność nakazywały. Lecz, gdy zmiana w sposobie myślenia Aleksandra nastała, od pojawienia się w Europie związków i rewolucyjnych wybuchów, gdy monarchowie dzieło reakcyi rozpoczęli W. Książę stał się prawdziwym szermierzem św. Przymierza, a Polska widownią jego popędliwości i gwałtów. Zaczął od wychowania publicznego, od szkół. Tam ciężka ręka jego najprzód się dała we znaki. W miejsce zacnego i światłego Potockiego, zanominowany został ministrem oświecenia człowiek najniezdatniejszy, bez charakteru, bez cnót, przymiotów i zalet, bez znajomości swego powołania! (tym nowym ministrem, który wkrótce zasłużył sobie na miano "ministra ociemnienia publicznego", był syn naturalny króla Stanisława Augusta, tzw. "Staś" Grabowski - przyjaciel Nowosilcowa i generała Różnieckiego - M.B.). Nakazał Konstanty następnie zmienić cały plan wychowania publicznego, Nowosilcowa w komitecie szkolnym umieścił, kazał zaprowadzić kuratorów, inspektorów, donosicieli szkolnych, nadto wolność druku ścieśnił tak srogo, że już i pisać nikt nic nie był w stanie. Na koniec zakazał mówić i prawie myśleć (...) Lecz szczególniejszem i najulubieńszem zatrudnieniem Konstantego była policya, policya tajna, szpiegostwo, podsłuchy, zbieranina wieści, plotek i bajek, i może nigdzie nie była tak liczna zgraja donosicieli jak u niego w Warszawie. Była policya cesarska, książęca i rządowa, policya cywilna i wojskowa, policya Różnieckiego, Kuruty, Lubowidzkiego i Bóg wie czyja? Była ona wszędzie: w mieście, na wsi, wśród wojska, wśród urzędników, wśród obywateli, wśród służących. Szpiegował podkomendny swego dowódcę, podwładny swego przełożonego, sługa swego pana, zaufały swego przyjaciela, kochanka swego ulubionego, żona męża. Trąd ten wszędy grasował tak, iż nikło zaufanie, rwały się wszelkie stosunki i ogniwa, nie było bezpieczeństwa ani spokojności, bo groźba i przestrach prześladowania zawisły nad wszystkimi, a więzienia i twierdze zaludniły się ofiarami. Wypuszczeni po powstaniu listopadowem na wolność więźniowie stanu nie wiedzieli częstokroć przyczyny swoich męczarni; byli tacy, co poszaleli z rozpaczy, a jednak trzymano ich w więzieniu." Zajączek, będąc królewskim namiestnikiem, a więc najwyższym zwierzchnikiem z władz krajowych, nie mógł o tych gwałtach i wszelakich innych okropnościach nie wiedzieć. Skoro zaś o nich wiedział, a nie próbował im się sprzeciwiać - stawał się w oczach społeczeństwa ich współwinowajcą. Nie bez kozery wyrazicielka uczuć patriotycznej inteligencji warszawskiej, młoda Klementyna Tańska (późniejsza Hoffmanowa) pisała w pamiętniku o Zajączku: "imię tegoż zakałą jest dla Polaków". Ślepe posłuszeństwo Konstantemu nie było jedynym grzechem generała Arbuza przeciwko ojczyźnie. Gorsze jeszcze było to, że zanim się spostrzegł, głównym jego doradcą i reżyserem w zarządzaniu krajem stał się komisarz cesarski senator Nowosilcow. Między Konstantym a Nowosilcowem istniała jedna zasadnicza różnica. Cesarzewicz z Belwederu, pomimo swych wszystkich szaleństw, stał twardo na gruncie odrębności politycznej Królestwa Polskiego i jego względnej autonomii. Leżało to w jego najbardziej uzasadnionym interesie życiowym. Zwłaszcza po zawarciu małżeństwa z Polką Joanną Grudzińską (w maju 1820 roku), gdy zyskał podstawy, by liczyć na to, że w zamian za swoje zrzeczenie się praw do tronu cesarskiego, otrzyma od Aleksandra pełnię władzy w Polsce. Natomiast senator Nowosilcow, najbezwzględniejszy rzecznik imperialnej polityki rosyjskiej, z żelazną konsekwencją zmierzał do całkowitego zniesienia odrębności politycznej Królestwa Polskiego i przekształcenia go w zwykłą prowincję cesarstwa rosyjskiego. Słuchając rad Nowosilcowa, nie można było dobrze służyć Polsce. Miotający się między dwoma rozkazodawcami, serwilista Zajączek popadał nieraz w sytuacje wręcz paradoksalne. Za przykład może posłużyć historia, która zdarzyła się w początkach roku 1822, kiedy to dwaj konfidenci policji: były pułkownik Augustyn Sznayder i były porucznik Józef Nagórski dostarczyli NOwosilcowowi dowodów na istnienie sekretnego sprzysiężenia w armii (chodziło o założone przez majora Waleriana Łukasińskiego Wolnomularstwo Narodowe - zalążek późniejszego Towarzystwa Patriotycznego). NOwosilcow natychmiast pośpieszył z tymi dowodami do wielkiego księcia. Ale tu zarysowała się różnica zdań: Nowosilcow dążył do jak największego rozdmuchania sprawy, natomiast dbały o dobre imię swego wojska (zwłaszcza w opinii Petersburga) Cesarzewicz starał się ją w miarę możności zatuszować. Wszystko to opisuje dokładnie Askenazy, opierając sią na świadectwie nie byle jakim, bo raporcie samego Nowosilcowa do sekretarza Aleksandra. "W.Książę Konstanty - pisze Askenazy - objawił najmocniejsze niezadowolenie z powodu natrętnej gorliwości Nowosilcowa. Kazał sobie w przódy okazać ową listę (były pułkownik Sznayder dostarczył Nowosilcowowi listę spiskowych - M.B.) i poczynił na niej własnoręcznie lapidarne uwagi, streszczające się w tym sensie, że on uznaje Sznaydra za łotra, co było prawdą zupełną, a denuncyacye jego za potwarcze, sfabrykowane w celach osobistego zysku, wyssane z palca, co już było tylko częścią prawdy. Podobnie potraktował jak najpogardliwiej nową nieproszoną, narzuconą sobie przez komisarza cesarskiego, denuncyacyę Nagórskiego. Tym swoim poglądem podzielił się W.Książę z Namiestnikiem Zajączkiem, przed którym teraz również nie było już sposobu ukrywać dłużej tej sprawy, a w którym spodziewał się oczywiście znaleźć poparcie. Ale Zajączek, nastrojony odpowiednio przez Nowosilcowa, oświadczył W.Księciu z powodu zakomunikowanych sobie niniejszych odkryć donosicielskich, że on wierzy w ich zasadność, gdyż "sam nie ufa swemu własnemu narodowi, bo go zna, skłonny jest zatem uwierzyć, iż to co doniesiono o rzeczonych towarzystwach tajnych, jest aż nadto prawdziwem"; dodał nawet, że "gdyby wybuchła wojna z Turcyą, nie radziłby zostawiać wojsk polskich w Królestwie; niechajby zostały posłane na plac boju, będą się dobrze biły, a kraj będzie spokojny; na ich zaś miejsce przysłano by w takim razie jedne lub dwie dywizye rosyjskie"." "Dziwnie zaiste brzmiały podobne słowa i rady w ustach starego kościuszkowca i legionisty jak Zajączek - komentuje Askenazy rewelacje Nowosilcowa - ale jeszcze niezwyklejszą była odprawa, z jaką spotkały się ze strony W.Księcia Cesarzewicza. W.Książę Konstanty w największej pasyi wpadł na Zajączka w obecności Nowosilcowa, przytomnego przy tej scenie szczególnej, "nagadał mu rzeczy dość nieprzyjemnych" i oświadczył mu w żywe oczy, "że on Cesarzewicz, choć cudzoziemiec, jest przecie lepszym Polakiem od Księcia Namiestnika, i że sam podejmuje się bronić Polaków przed monarchą"." Przytoczona wyżej historia nie była w życiu generała Arbuza odosobnionym wyjątkiem. Już w latach wcześniejszych przejawiał zdumiewającą skłonność do serwilistycznej nadgorliwości. "W roku 1817 - wspomina Barzykowski - zdarzyło się, że niejaki Rupiński, obywatel, namawiał włościan majętności Typlewa, aby nie słuchali rozkazów swojej dziedziczki. Włościanie poszli za radą, stawili opór i dziedziczce, i wdającej się w to władzy, tak że rzecz przybrała postać oporu i buntu przeciwko rządowi. Namiestnik ogłosił ludność tej majętności w stanie buntu, polecił władzom policyjnym i administracyjnym postępować jako ze zbuntowaną i zdał raport cesarzowi, przekładając potrzebę osadzenia Rupińskiego z kilku innemi osobami w twierdzy na kilka lat bez sądu." Nie wiadomo, dlaczego Zajączek odniósł się aż tak surowo do obrońcy włościan typlewskich, nadmiernie wyzyskiwanych przez despotyczną dziedziczkę. Może, jako bogaty pan na Opatówku, zląkł się niebezpiecznego dla ziemian "we wsi ruchu"? Albo zdenerwowało go przypomnienie dawnych jakobińskich głupot, kiedy sam występował jako "trybun wiejskiego gminu"? Lub też - i to jest chyba najprawdopodobniejsze - do takiego postępowania nakłonił go, węszący wszędzie bunty i spiski, cesarski komisarz NOwosilcow? Tak czy inaczej, jego nadgorliwość i tu mu się nie opłaciła. Tym razem "lepszym od księcia_namiestnika Polakiem" okazał się sam cesarz_król. Bardzo jeszcze wówczas liberalnie nastawiony Aleksander, "nie tylko nie dopuścił żądanego przez Namniestnika pogwałcenia poręk konstytucyjnych na osobie rupińskiego, lecz ponadto wykazał potrzebę zarządzeń specyalnych, biorących pod należytą opiekę słuszne zażalenia włościan polskich". Inny przykład nadgorliwości Zajączka - tym razem na pewno już z natchnienia Nowosilcowa - dochował się w "Księdze Protokołów Rady Ogólnej Uniwersytetu Warszawskiego z lat 1817_#1819". Jest to pismo namiestnika królewskiego z 28 lutego 1818 roku skierowane do ministra prezydującego w Komisji Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego Stanisława Potockiego, w sprawie nauczania w szkołach języka rosyjskiego. "Gdy coraz ściślejsze związki łączą nas z państwem rosyjskim - pisał Zajączek - a wynikające stąd do czynienia dla ogółu dobra i interesów kraju naszego, coraz bardziej dają czuć potrzebę znajomości języka rosyjskiego, lubo nam jest wiadomo, iż nauka tegoż języka zaprowadzona jest w Liceach i innych szkołach wyższych, wszelako widząc potrzebę konieczną przyspieszenia i niejako upowszechnienia wiadomości onego, wzywamy Komisję Rządową Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, by starała się naukę języka rosyjskiego zaprowadzić w szkołach, tak by poczynając od klas najniższych kontynuowaną ciągle była aż do najwyższych, bacząc z wszelką pilnością na postęp umiejętności tego języka przy egzaminach szkolnych, ostrzegając uczniów przy popisach w klasach wyższych, iż żaden z nich nie będzie mógł dostąpić później żadnego urzędu i do tego przypuszczonym nie będzie, jeśli w komisji egzaminacyjnej nie udowodni, iż ten język posiada." W odpowiedzi na pismo Zajączka minister Stanisław Potocki wyliczył mu z całą dokładnością, iż wykonanie jego zaleceń jest niemożliwe z braku odpowiednich funduszów i odpowiednicej liczby nauczycieli języka rosyjskiego. NIezależnie od wyliczeń rachunkowych, Potocki z dyskretną ironią wytykał zwierzchnikowi niestosowność jego nadgorliwości: "Widząc, jakie wzwyż wspomniane Namiestnika zalecenie sprawiło wrażenie na licznych Komisji członkach, wątpić Minister Oświecenia nie może o tym, jakiemby napełniło publiczność, co zapewnione mając sobie używanie języka polskiego konstytucją, widziałaby w wykonaniu niniejszego zalecenia, krok dążący do zniweczenia tego tak drogiego narodowi konstytucyjnego nadania, a wtedy ta chęć i ta skłonność, która dziś istnieje w Polakach ćwiczenia się w języku rosyjskim, znacznie by (się) osłabić mogła i przeciwny spodziewanemu sprawić skutek. Utwierdziłoby tak niepomyślne mniemanie, zapowiedzenie, iż żaden z uczniów nie będzie mógł później dostąpić żadnego urzędu, jeżeli w komisji egzaminacyjnej nie udowodni, iż rosyjski język posiada". * * * W latach 1821_#1825 Zajączek, jako najwyższy urzędnik w Królestwie, musiał, siłą rzeczy - bezpośrednio bądź pośrednio uczestniczyć we wszystkich okropnościach, opisanych przez Mickiewicza i Berenta. Z ponurej dokumentacji okresu "carte blanche" wyłaniają się, co chwila, bezsporne dowody antypatriotycznych działań bądź zaniechań księcia namiestnika. Oto kilka najbardziej rzucających się w oczy przykładów: Po zakończeniu drugiego sejmu szef rządu Królestwa, wykorzystując swe prerogatywy, czynił wszystko, aby zohydzić propozycję sejmową w opinii całego kraju. Zgodnie z wytycznymi Petersburga, otrzymywanymi za pośrednictwem ministra sekretarza stanu Ignacego Sobolewskiego, pouczał generał Arbuz okólnymi listami Komisje Wojewódzkie, "jak lepiej i skuteczniej współdziałać w poważnej i trudnej sprawie odbudowania ojczyzny", przekazując im jednocześnie opinie cesarza_króla, że "Polacy sami się gubią, albowiem kieruje nimi zły stan naśladownictwa", a "oskarżenie rządu to dzieło partii, garści ludzi, którzy krzewią niebezpieczne marzenia". Otrzymywane od województw odpowiedzi z wyrazami hołdu dla monarchy i krytyki wobec opozycji - odsyłał Zajączek wprost do Petersburga. Warto tu dodać, że z najsurowszym potępieniem opozycji sejmowej wystąpił - nieprzypadkowo chyba - prezes kaliskiej Komisji Wojewódzkiej, Józef Radoszewski - mąż Gabrieli Zajączkówny i najzaufańszy totumfacki księcia namiestnika. Gorliwe zabiegi Zajączka doczekały się pochwały w piśmie cesarsko_królewskim z dnia 12 sierpnia 1821 roku. Aleksander wyrażał uznanie namiestnikowi i Komisjom Wojewódzkim za ich stosunek do wydarzeń minionego sejmu, przypominając raz jeszcze, że "niebezpieczeństwo grozi Polakom tylko od nich samych, gdy będą naśladowali zagranicę", że "społeczeństwo powinno mieć zaufanie do rządu i kierować się ostrożnym umiarkowaniem", że "monarcha (...) będzie dusił wszelkimi środkami każdą próbę zachwiania spokoju lub urządzenia skandalu". W listopadzie 1821 roku - po wykryciu przez szpiegów Konstantego i Nowosilcowa pierwszych śladów tajnej organizacji patriotycznej zawiązanej przez majora Łukasińskiego - namiestnik wydaje dekret, zabraniający działalności wszelkich związków tajnych i ogłaszający zamknięcie wszystkich lóż masońskich. W styczniu 1822 roku z rozkazu namiestnika, podbechtanego przez Nowosilcowa, policja dokonuje nalotu na "źle widzianą skutkiem liberalizmu właściciela" drukarnię Natana Gl~ucksberga i konfiskuje składane tam, na mocy uchwały senackiej, arkusze dziennika sejmowego minionych obrad sejmu roku 1820, "skażonego wystąpieniami opozycji". Dalszy druk dziennika zostaje zakazany. W marcu 1822 roku Zajączek - również z inspiracji Nowosilcowa - ostrzega cesarza_króla przed zwołaniem sejmu w przewidzianym przez konstytucję terminie, "z uwagi na podniecenie umysłów, spowodowane przez aresztowania polityczne". W tym samym czasie, z namowy "ministra ociemnienia publicznego" Stanisława Grabowskiego, namiestnik wspaniałomyślnie uwalnia chłopów od płacenia podatku szkolnego, niszcząc w ten sposób, rozbudowany z takim trudem przez Staszica, system szkół niedzielnych na wsi. W lipcu 1822 roku, w rezultacie starań namiestnika, "umyślny" dekret królewski rozwiązuje na czas nieokreślony kaliską Radę Wojewódzką * za to jedynie, że ośmieliła się wybrać na swego prezesa szefa opozycji Wincentego Niemojowskiego. Rady Wojewódzkiej - wybieranego organu samorządu obywateli województwa, nie należy mieszać z Komisją Wojewódzką - organem administracji państwowej. W październiku 1822 roku, po pierwszych aresztowaniach członków Towarzystwa Patriotycznego, namiestnik - wbrew konstytucji, przewidującej dla spraw politycznych sąd sejmowy - powoduje przekazanie sprawy Łukasińskiego i towarzyszy sądowi wojennemu. Na koniec uwaga ogólna: przez cały okres "carte blanche" - kiedy we wszystkich miastach i wsiach Królestwa szeptano ze zgrozą o torturach fizycznych i psychicznych, zadawanych więźniom Zamościa i Karmelitów - lokator Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie ani razu nie odważył się na najlżejszy bodaj odruch protestu przeciwko tym gwałtom i nadużyciom prawa. Ale nie trzeba się grzebać w starych dokumentach, żeby wyrobić sobie właściwe zdanie o ówczesnym postępowaniu generała Arbuza. Wystarczy odwołać się do sumarycznej opinii o Zajączku najbardziej wiarygodnego i kompetentnego świadka tamtych lat: księcia Adama Jerzego Czartoryskiego. "Wyparowany z Królestwa", odsunięty od dawna na boczny tor kuratorstwa wileńskiego, był książę z Puław jedną z najtragiczniejszych postaci rozgrywającego się wówczas narodowego dramatu. Niegdyś, razem ze swym przyjacielem: młodym liberalnym cesarzem rosyjskim, trudził się nad uszczęśliwianiem Rosji - po latach "carte blanche" uczynił go bezradnym świadkiem unieszczęśliwiania Polski przez tego samego rosyjskiego cesarza, który przestał już być liberałem i przyjacielem. Posługując się swoim sprawnym piórem, Czartoryski robił, co mógł, aby zapobiec ostatecznemu pognębieniu ojczyzny. Przez wszystkie te lata nie ustawał w szturmowaniu Aleksandra listami i memoriałami - w których, odwołując się do dawnej przyjaźni, starał się przedstawiać mu prawdziwy stan rzeczy i ostrzegać go przed wrogimi Polsce doradcami. Nie było to łatwe. Wprawdzie Aleksaander przynajmniej raz do roku przejeżdżał przez Królestwo i Litwę, w drodze na kolejne zjazdy monarchów Świętego Przymierza, ale - jątrzony ciągłymi donosami Nowosilcowa, straszony rozwijającym się śledztwem przeciwko Łukasińskiemu - coraz chłodniej i niechętniej odnosił się do spraw polskich. W sierpniu 1822 roku generał Krukowiecki, donosząc Czartoryskiemu o bytności cesarza_króla w Warszawie, pisał z ubolewaniem: "Najjaśniejszy Pan był jakiś zimny z wszystkimi; a nawet kiedy nas, wojsko, chwalił, zdawało się, że te pochlebne słowa więcej ze zwyczaju jak z prawdziwego ukontentowania do nas adresował (...) Jeżeli Najjaśniejszy Pan za każdym pobytem swoim tak stygnąć będzie, to podobnie zlodowacieje projekt połączenia naszych rodaków z nami". Przez długi czas Czartoryski bezskutecznie zabiegał o osobiste widzenie z dawnym przyjacielem i poufną z nim rozmowę. Udało mu się to dopiero w październiku 1823 roku, kiedy powracającemu z manewrów w Brześciu cesarzowi zdołał zabiec drogę w białoruskiej wsi Wołosowce. Pretekstem do poufnej rozmowy był zamiar Czartoryskiego złożenia dymisji z urzędu kuratora wileńskiego. Na Litwie szalał już Nowosilcow i książę nie widział tam miejsca dla siebie. Przebieg dramatycznego spotkania w Wołosowcach odtworzył Szymon Askenazy z odręcznych notatek Czartoryskiego. Rozmowa była krótka, na samym wsiadaniu, przerywana nieustannym pośpiechem. Czartoryski wyłuszczyć musiał przykre sprawy wileńskie, skłaniające go do prośby o dymisję. Ale zarazem poruszył też najboleśniejsze zagadnienia zasadnicze i to po swojemu: w słowach mocnych i jasnych. "Cały kraj - mówił - czuje, że Wasza Cesarska Mość już mu dobrze nie życzysz. Kraj nie ma więcej zaufania do uczuć Waszej Cesarskiej Mości. Kraj obawia się, że wszystko będzie zniszczone, co mu dałeś, i dostrzega to dzieło zniszczenia w dokonanych już gwałtach (...) Największym naszym nieszczęściem jest nastrój trzech osób, stanowiących o losie naszym (Konstantego, Zajączka, Nowosilcowa). Wielki Książę jest z nich najlepszy, bo działa z przekonania, zasady, temperamentu (...) może byłoby najwłaściwiej oddać mu władzę cywilną razem z wojskową i zrobić go wicekrólem." Trudno o wyraźniejsze i bardziej surowe potępienie warszawskiego księcia_namiestnika, niż te ostatnie słowa Czartoryskiego. Pomyśleć tylko: Zajączek gorszy od szalonego cesarzewicza! Książę z Puław zabiega o odebranie władzy Zajączkowi i oddanie jej Konstantemu! Wierzyć się nie chce, kiedy się pamięta, jakie to gromy miotał Czartoryski przeciwko wielkiemu księciu w swych dawnych listach do cesarza_króla. Ale kilka lat, które od tamtego czasu upłynęło, zdążyło księcia z Puław przekonać, że działający "z przekonania, zasady, temperamentu" brat cesarski lepszy jest z dwojga złego dla kongresowej Polski od pozbawionego zasad i odwagi cywilnej "ćwierćkróla bez nogi" - całkowicie poddanego wpływom demonicznego Nowosilcowa. O Nowosilcowie i o jego działalności denucjatorskiej mówił Czartoryski ze szczególną pasją: "Czyliż Wasza Cesarska Mość, niepokojony ustawicznie dostarczanemi sobie doniesieniami (...) nie postrzegasz się, że mają one na celu wystawić Mu wszystko w świetle najgorszem, rozjuszyć Go, zniechęcić do nas, nigdy nie zmniejszać błędu, lecz zawsze powiększać, nigdy nie osłaniać jakiego uchybienia lub niewłaściwości ani im zapobiegać zaraz na miejscu, lecz zawsze rozdmuchiwać je, zawieszać na wielkim dzwonie, uczynić źródłem całego szeregu kłopotów i klęsk dla kraju, a przykrości i troski dla Waszej cesarskiej Mości?" Swój pomysł oficjalnego przekazania pełni władzy w Królestwie Konstantemu starał się Czartoryski wygrać w sposób dla Polski najkorzystniejszy: "Wasza Cesarska MOść pragniesz zmienić konstytucyę (...) Byłby sposób uzyskania (od Sejmu) takiej zmiany (...) A sposób ów polegałby na tem, żeby wniosek podobny wypadł jednocześnie z wcieleniem sześciu guberni (litewskich); wcielenie wynagrodziłoby za wszystko. Wtedy również byłaby chwila do zamianowania Wielkiego Księcia wicekrólem." Potem Czartoryski mówił o sobie. Szczerość, patriotyzm i odwaga cywilna tej części wypowiedzi - weryfikują w sposób szczególnie przekonujący surowość jego sądu o warszawskim księciu_namiestniku. "Nie wiem, doprawdy, jakiego to rodzaju nieufność ja budzę w Waszej Cesarskiej Mości. Jeśli winienem ją temu, że kocham swoją ojczyznę, to wszak jest to wiadomem Waszej Cesarskiej Mości od lat 28, odkąd mam szczęście być Mu oddanym. Wszystkie moje pragnienia zmierzają do tego, aby ujrzeć gubernie polskie złączone z Królestwem, a Królestwo pod berłem Waszej Cesarskiej Mości. Pragnąłbym co prawda, abyśmy byli inaczej rządzeni, abyśmy stanowili Królestwo osobne, nie będące częścią Cesarstwa, lecz jedynie pod tym samym monarchą, tak jak Hanower (wobec Anglii). Obecnie jesteśmy poddanymi Rosyan, a to być nie może. Oto wszystkie moje życzenia (...) Oto cały powód nieufności, jaką mogę budzić. Ale nieszczęściem Waszej Cesarskiej Mości jest, że nie wierzysz nikomu i że nie umiesz czynić różnicy między uczciwym człowiekiem a obłudnikiem." Takim tonem jeden tylko Czartoryski mógł przemawiać do najpotężniejszego na świecie pana - kończy swoją relację Askenazy. - Ale głos jego przebrzmiał bez wrażenia, próżny był apel do zblakłych już rozwianych ideałów, próżne wzruszanie popiołów wygasłej od dawna przyjaźni. Cesarz przyjął dymisyę Czartoryskiego z kuratorstwa, pożegnali się obadwaj po raz ostatni i rozstajnemi poszli drogami." * * * W latach "carte blanche" książę_namiestnik utracił dwóch najbliższych i najważniejszych współpracowników w "dźwiganiu gospodarczym kraju": ministra Skarbu Jana Węgleńskiego i dyrektora generalnego Przemysłu i Kunsztów, Stanisława Staszica. Zaczęło się od tego, że nieostrożna krytyka polityki finansowej rządu, zamieszczona w raporcie Rady Stanu dla drugiego sejmu Królestwa, została skwapliwie podchwycona przez czujnego Nowosilcowa, który w tę stronę skierował gniew cesarza_króla, obrażonego na polskich poddanych za sejmowe poczynania "kaliskich zapaleńców". Część roboty za komisarza cesarskiego odrobił jak zwykle Zajączek. Jako naczelny koordynator działań finansowych rządu, on w zasadzie ponosił główną winę za deficyt skarbowy. Dlatego też zaraz po sejmie wszczął gorączkowe zabiegi, aby się od tej odpowiedzialności uwolnić i z obwinionego zmienić się w oskarżyciela. Już 27 lutego 1821 roku Nowosilcow zawiadomił Aleksandra, że otrzymał właśnie pismo od namiestnika, "zaniepokojonego złym stanem Skarbu". Dnia 24 kwietnia tegoż roku Zajączek bezpośrednio skierował do Peterburga "raport o złym stanie finansów powierzonego jego rządom kraju". Jednocześnie - z namowy Nowosilcowa - wystawił "Deputację do podania cesarzowi i królowi projektu zmiany systemu administracji krajowej w celu zaprowadzenia w wydatkach skarbowych oszczędności". Sens podszeptu NOwosilcowa był jasny: polityka fiskalna miała posłużyć do okrojenia ustalonych konstytucją urządzeń państwowych. Rezultaty tych wszystkich działań - wspieranych poufnymi raportami komisarza cesarskiego - nie dały na siebie długo czekać. 24 maja 1821 roku cesarz_król, wracając z kongresu monarchów w Lublanie, zatrzymał się na krótko w Warszawie. Nazajutrz po jego przybyciu, towarzyszący mu minister sekretarz stanu, Ignacy Sobolewski, ogłosił w imieniu monarchy reskrypt "w sprawie złego stanu Skarbu Królestwa i następstw, które może to za sobą pociągnąć". "Do tego już stopnia rzeczy doszły - głosił reskrypt królewski - iż nie idzie już o naradzanie się nad utrzymaniem lub zniesieniem niektórych urzędów, nad ukończeniem lub opuszczeniem jakowych robót (...) lecz raczej o wyrzeczenie względem narodowego istnienia Polski, najdroższego dobra Polaków, bo idzie o stwierdzenie doświadczeniem, czy Królestwo PoLskie może w teraźniejszej swej organizacji wydołać z własnych funduszów politycznemu i cywilnemu bytowi, którym zostało obdarzone, lub też czyli ma, niemożność swą doświadczywszy, ulec zaprowadzeniu porządku rzeczy więcej zastosowanego do sił swych szczupłości." Zawarta w reskrypcie groźba całkowitej utraty odrębności politycznej była aż nadto wyraźna. Przerażona Rada Administracyjna jęła się głowić nad znalezieniem środków mogących zaradzić złemu. Wtedy to minister skarbu, Jan Węgleński - którego główną winą było to, że latami posłusznie zaspokajał wszystkie zachcianki finansowe namiestnika - odważył się na krok samobójczy, oświadczając, iż najlepszym sposobem na uratowanie skarbu i kraju od bankructwa byłoby zmniejszenie o jedną trzecią stanu liczebnego armii Królestwa. Pogrążyło go to ostatecznie w oczach zarówno cesarza_krola, jak i (przede wszystkim!) wielkiego księcia wodza naczelnego. Z tą chwilą los ministra skarbu był przesądzony, a Zajączek, myślący jedynie o uratowaniu własnej głowy, nawet palcem nie ruszył w obronie swego nadwornego finansisty. "Lubił Węgleńskiego, póki mu pieniędzy na materialne podniesienie kraju i ozdobę stolicy dostarczał" - stwierdza cierpko, tak przychylny zazwyczaj Zajączkowi, Kajetan Koźmian. Odejście Węgleńskiego odbyło się z zachowaniem pozorów dobrowolności: "Książę_Namiestnik - odnotowano w protokole posiedzenia Rady Administracyjnej z 3 lipca 1821 roku - postanowił udzielić ministrowi (skarbu) w celu poratowania osłabionego zdrowia pozwolenia oddalenia się od obowiązków urzędu." Oficjalnej dymisji udzielono mu reskryptem królewskim z 31 lipca 1821. Tego samego dnia cesarz_król powołał na stanowisko ministra skarbu Królestwa Polskiego księcia Ksawerego Druckiego_Lubeckiego. Przyszły autor polskiego cudu gospodarczego wkraczał w historię Królestwa Kongresowego w aurze jak najgorszej. Był Litwinem, obcym duchowi Królestwa, uchodził za służbistę ślepo powolnego rozkazom z Petersburga oraz za "fuzjonistę", czyli zwolennika wcielenia ziem polskich do cesarstwa. Na domiar złego zaliczał się do przyjaciół Nowosilcowa. W stojącą u progu bankructwa gospodarkę Królestwa nowy minister wtargnął jak ożywcza burza, i z niesłychaną energią i zupełnym brakiem skrupułów zabrał się do zaprowadzenia swoich porządków. Współcześni mu kronikarze początki jego rządów wspominali ze zgrozą. "Książę Lubecki - oburzał się Kajetan Koźmian - jako minister Skarbu niczym innym nie był, tylko ślepym naśladowcą rządu państwa rosyjskiego. Kabak, * monopolia, banki, nieuszanowanie prywatnej własności, żadnej baczności na sprawiedliwość, a raczej zupełna jej pogarda, ubóstwienie pieniędzy, każenie nimi serc i umysłów urzędniczych, upadlanie szlachetnych uczuć, zacieranie tych chlubnych cech ludzkości, stamtąd wziął, stamtąd wprowadził do Polski i rozkrzewił." Monopol państwowy na wyszynk trunków. Równie surowo, lecz bardziej rzeczowo, osądzał Lubeckiego Stanisław Barzykowski. Najbardziej go gniewało, że nowy minister upominał się o pradawne zaległości podatkowe, nie ściągane wskutek kolejnych kataklizmów dziejowych od czasu rozbiorów: "Lubecki, przyszedłszy do ministerstwa, uznał te zaległości za bogactw kopalnie i kazał wszystkie, od Rzeczypospolitej Polskiej zaczynając, bez względu na ich naturę, ani na zmiany, którym kraj uległ, bez miłosierdzia wyegzekwować. Wyznaczył komissye po województwach, mające wyszukać tego rodzaju zaległości, a wyśledzone na drodze administracyjnej egzekwować, pewną część tak wytropionych należności przeznaczając owym komissyom w nagrodę gorliwości. Rzuciła się więc urzędnicza tłuszcza, własnym zyskiem i nadzieją pozyskania łask ministra pędzona, z nieopisaną zaciekłością do tej roboty. Od czterdziestu lat wszystko poruszonem zostało, wszystkie księgi skarbowe wydobyto i co tylko w podatkach, w ciężarach publicznych, w ofiarach patryotycznych ku obronie ojczyzny nakazanem było, teraz na nowo odgrzebano. Wszystkie administracyjne, sądowe, cywilne kryminalne palety (kwity za opłacenie myta - M.B.), nakazy, napomnienia i kary, wszystkie opłaty stempla wyszukano i wydobyto. Zażądano od podatkujących kwitów opłaty, a gdzie takowych okazać nie było można, kazano płacić powtórnie. My sami musieliśmy zapłacić podatek z czasów Rzeczypospolitej. Był to prawdziwy rabunek, łupież fiskalna, wpłynęły znaczne sumy, ale społeczność zubożono." Zamyka jednak Barzykowski swe skargi zdaniem poniekąd rehabilitującym nowego ministra: "Lubecki odarł kraj, aby go potem zbogacić". Niektóre poczynania nowego ministra wywoływały sprzeciwy tak ostre, że dochodziło niemal do rozruchów. Tak było w wypadku zatargu Lubeckiego z zarządem miasta Warszawy o gorzelnie i browary. Po wprowadzeniu monopolu na wyrób i sprzedaż trunków, Lubecki zagarnął na rzecz państwa także gorzelnie i browary, pozostające we władaniu warszawian na mocy jeszcze przywilejów królewskich. Kiedy właściciele i użytkownicy rzeczonych gorzelni i browarów próbowali się czynnie przeciwstawiać "niekonstytucyjnemu pogwałceniu własności", "mały książę" (tak nazywał Lubeckiego Nowosilcow) niewiele myśląc, odwołał się do pomocy wojska. Dla cesarzewicza wodza naczelnego każdy opór był buntem, rewolucją, najgorszą zbrodnią. Zareagował więc na wezwanie Lubeckiego błyskawicznie, z właściwą sobie gwałtownością. "Kazał wszystkich (opornych) - wspomina Barzykowski - do więzienia dowolnie wtrącić i do robót publicznych używać, a mianowicie plac Saski zamiatać (dla szacownych piwowarów warszawskich była to kara szczególnie upokarzająca, gdyż stosowano ją w biały dzień, kiedy ulice pełne były ludzi - M.B.). Gwałt najwyraźniejszy osobom i konstytucyi zadano, aleć dla Konstantego nic nie było świętego." Równie bezwzględnie postąpiono sobie z rozczeniami prawnymi warszawskich fabrykantów trunków: "Co do procesu wytoczonego - podaję dalej za Barzykowskim - minister kazał założyć spór jurysdykcyjny i Rada Stanu spór przyjęła, uznając, że na drodze administracyjnej sprawa powinna być rozstrzygniona. Nie przestał na tem Lubecki, ale jeszcze wymógł, aby mecenas Kozłowski za to, że przyjął sprawę do obrony, destytuowany został (w danym wypadku: pozbawiony prawa występowania przed sądami - M.B.), a referendarz stanu Hube, który sprawę ferował i dał zdanie swoje za miastem, urząd utracił". Z przytoczonych świadectw miarodajnych kronikarzy ówczesnych widać wyraźnie, jakim potężnym wstrząsem musiało być dla Polaków mieszkających między Prosną a Bugiem przejęcie gospodarki Królestwa Kongresowego przez księcia Ksawerego Druckiego_Lubeckiego. Najbardziej wstrząśnięty był chyba ksiądz Stanisław Staszic. Jako dyrektor generalny Przemysłu i Kunsztów skazany był na najściślejszą współpracę z nowym ministrem Skarbu i na daleko posunięte uzależnienie od niego. Dziś, kiedy Staszic i Lubecki zajmują należne im miejsca w poczcie wielkich Polaków, kiedy uczniowie polskich szkół wymawiają ich nazwiska jednym tchem, kiedy wiadomo już, że nie byłoby "cudu gospodarczego" Lubeckiego bez uprzedniego rozmachu inwestycyjnego Staszica, a dzieło Staszica poszłoby na marne, gdyby nie wsparła go bezwzględna polityka fiskalna Lubeckiego - trudno zrozumieć i zmierzyć głębię przepaści, jaka oddzielała od siebie tych dwóch najwybitniejszych działaczy gospodarczych swego czasu. Naczelnym założeniem filozofii Staszica - czemu dawał wyraz tak w swych pismach teoretycznych, jak i w działalności praktycznej - była równość wszystkich ludzi. Przez całe życie zwalczał "wyłączności" tę równość naruszające, a zaliczał do nich zarówno przywileje wynikające z urodzenia, jak wszelkiego rodzaju monopole gospodarcze. Lubecki, opierający swą politykę właśnie na monopolach i podporządkowujący ekonomię kraju interesom "dobrze urodzonych", do których sam należał - musiał mu się wydawać istnym potworem. Ksiądz_dyrektor nie krył się bynajmniej ze swą negatywną opinią o nowym kierowniku finansów Królestwa. Niejednokrotnie wypowiadał ją głośno w gronie przyjaciół. "Ten człowiek nie ma żadnego wyobrażenia o ekonomii, o finansach, o rządzie konstytucyjnym - mawiał o ministrze, który w ciągu paru następnych lat miał wypełnić pieniędzmi po brzegi puste kasy państwowe i tchnąć nowe życie w zamierającą gospodarkę krajową. Nie ma żadnej nauki, nie czytał, nic nie umie zarozumiały i uparty, ślepe naśladownictwo urządzeń rosyjskich mniema być rozumem. On tak zawikła nasze interesa, że równie Rosjanie, jak Polacy z odmętu tego się nie wydobędą." "Mały książę", ze swej strony, uważał Staszica - nie bez pewnych racji - za teoretyka idealistę, nie umiejącego przystosowywać swych zamiarów do dostępnych środków. Dawał mu to odczuć na każdym kroku - nie w towarzyskich pogwarkach, lecz w codziennych stosunkach służbowych. Ograniczał mu kredyty, poddawał nieustannym kontrolom czynione przez niego wydatki, na posiedzeniach Rady Administracyjnej wręcz mu zarzucał bezmyślne marnotrawstwo. W atmosferze wzajemnych zarzutów i niechęci, współpraca między dwoma budowniczymi pomyślności Królestwa była na dłuższą metę niemożliwa. NIe trwała też długo. Dnia 19 listopada 1823 roku książę_namiestnik, całkowicie powolny nowemu ministrowi Skarbu, "złożył do Cesarza wniosek o przekazanie zarządu górnictwem Lubeckiemu, a już w grudniu polecił mu wejrzeć w sprawy górnictwa. W kwietniu 1824 roku książę_minister Skarbu po dokładnej inspekcji terenów górniczych w Kieleckiem złożył Namiestnikowi obszerny raport z krytycznymi uwagami pod adresem zarządzania górnictwem, zwłaszcza jeśli chodziło o stronę rachunkową". Boleśnie zraniony tą "zdradą" ksiądz_dyrektor zwrócił się do namiestnika z prośbą o dymisję. Mając jak zawsze na względzie przede wszystkim dobro powszechne, swój rozdzierająco smutny list do Zajączka kończył słowami: "Racz Wasza Książęca Mość (...) położyć kres tym sprzecznościom i niechęciom, które są w służbie publicznej najszkodliwszymi. Tylko w jedności pomyślność krajowa". Dymisję ze stanowiska dyrektora generalnego Przemysłu i Kunsztów otrzymał Staszic 25 maja 1824 roku. Zajączek wprawdzie "zadość czynił potrzebom chwili", ale niewdzięcznikiem nie był. Zrobił też wszystko, aby najbliższy do niedawna współpracownik i przyjaciel odszedł w sposób jak najbardziej honorowy. Mianowano go ministrem bez teki i nagrodzono najwyższym odznaczeniem państwowym: Orderem Orła Białego. Opróżnione po Staszicu miejsce generalnego dyrektora Przemysłu i Kunsztów zajął - nieprzypadkowym chyba zbiegiem okoliczności, bliski sercu księcia_namiestnika - Józef RAdoszewski, mąż Gabrieli Zajączkówny, ten sam Radoszewski, który cztery lata wcześniej objął przyrzeczone Wincentemu Niemojowskiemu stanowisko prezesa kaliskiej Komisji Wojewódzkiej. Stosunki samego Zajączka z Lubeckim od początku układały się jak najlepiej. Nie mogło być inaczej, skoro cesarz_król za pośrednictwem ministra sekretarza stanu powiadomił namiestnika, "iż pragnie, aby księcia Lubeckiego ciągle wspierał we wszystkich jego działaniach, dążących do uporządkowania Skarbu i do zwiększenia dochodów bez pomnażania ciężarów". W nowym systemie finansowym wydatki księcia_namiestnika były drastycznie ograniczane i poddawane ścisłej kontroli, ale nie odebrano mu satysfakcji, płynącej z patronowania "gospodarczemu dźwiganiu się kraju". Zniknęła z dróg Królestwa Kongresowego licha dryndulka Staszica ciągniona przez "szkapy, którymi ksiądz proboszcz by pogardził", ale poszóstna karoca, zdobna w mitry i świnki, nadal odbywała swe tryumfalne wizytacje. "Namiestnik, choć w mocno podeszłym już wieku - pisze Jadwiga Nadzieja - ale zachował jeszcze energię z dawniejszych lat. Jeździł w dalszym ciągu po kraju, sprawdzał stan robót, rozwój budownictwa czy produkcji. Kolejno kontrolował poszczególne województwa, troszczył się szczególnie o rozbudowę dróg, o kopalnie i fabryki. Zachowywał zawsze skromność, był ludzki dla obywateli, słuchał ich skarg i żalów. Wszędzie, gdziekolwiek się znalazł, okazywał, że zależy mu bardzo, aby kraj był zamożny i kwitnący." Najbliższą sercu namiestnika inwestycją budowlano_przemysłową tamtych lat była wielka fabryka sókna w Opatówku, oddana w pacht przybyłemu z Saksonii fabrykantowi niemieckiemu Adolfowi Gottlibowi Fiedlerowi (potężny gmach tej fabryki, przypominający średniowieczne zamki rycerskie, króluje do dziś nad Opatówkiem). Budowę rozpoczęto latem 1824 roku - w tym czasie mniej więcej, gdy Najwyższy Sąd Wojenny w Warszawie sądził majora Waleriana Łukasińskiego i jego kolegów z Towarzystwa Patriotycznego za "odległe usiłowanie zbrodni stanu". Roboty budowlane przebiegały sprawnie i szybko. Wolno więc przypuszczać, że w dniu 2 października 1824 roku - korzystający z ostatnich chwil urlopu w Opatówku - książę_namestnik, grzejąc się w słońcu na swym pałacowym tarasie, mógł już cieszyć oczy pierwszymi kondygnacjami nowej fabryki. Tego dnia w Warszawie na polu ćwiczebnym przy rogatkach powązkowskich - w obecności garnizonu wojskowego stolicy i struchlałych tłumów - odbywała się hańbiąca "egzekucya" skazanych na wieloletnie więzienie "zbrodniarzy stanu". "Wojska sprezentowały broń - pisano później o tej smutnej ceremonii - audytor podniesionym głosem odczytał wyrok, konfirmowany przez Najjaśniejszego Pana. Uderzono w bębny. Człowiek wysoki, barczysty, czarno ubrany, kat stołeczny główny, przystąpił do skazańców, poczynając od Łukasińskiego, zerwał im szlify i oznaki, złamał szpadę nad głową; pomocnicy kata zdarli im mundury, ubrali ich w szare kitle więzienne i zgolili głowy; posadzono ich na ziemi i zaraz kowale okuli ich na butach w przygotowane kajdany wagi 22 funty, poczem dano im w ręce taczki i przy ciągłym ogłuszającym biciu w bębny kazano przejść przed frontem wojsk. Nikt nie odzywał się słowem, tłum z zapartym patrzył się oddechem, wojsko stało nieporuszone, lecz po twarzy wielu oficerów i szeregowców (...) również Rosyan ściekały łzy. Łukasiński szedł pierwszy, nogi plątały mu się w kajdankach, wpijajaących isę w długie twarde aleksandryjskie botforty, był bardzo blady, ale pchał mocno taczki przed siebie, z głową podniesioną, wzrokiem wlepionym w linię frontową wojska, mijał ją patrząc się prosto w oczy dowódcom i żołnierzom." Nie bez powodu przywołuję tę ponurą wizję do tętniącego pracą budowlaną Opatówka. Ogolona głowa Łukasińskiego, kajdany na jego nogach, jego aresztancka taczka, a z drugiej strony: błogi uśmiech księcia_namiestnika, patronującego z wyżyn swego pałacu budowie fabryki "sókiennej" Fiedlera - to elementy tego samego obrazu. Trzeba o tym pamiętać. * * * Z wybitnych kronikarzy kongresowej Polski jedynie Kajetan Koźmian stara się usprawiedliwić i wybielić generała Arbuza. "Wyznam - rozpoczyna swe apologetyczne wywody - iż w początkowych rządach namiestnika i ja należałem do liczby malkontentów i ja dzieliłem powszechności zarzuty, żale i utyskiwania; lecz głębiej i dokładniej poznawszy jego i nasze położenie, zbliżywszy się do jego osoby w poufałych i otwartych rozmowach, pojąwszy i zrozumiawszy jego silne przekonanie, jego nieugięty charakter, jego chęci tym przekonaniem kierowane mniej go zacząłem obwiniać." I dalej: "...sądzę i tego sądu objawić się nie waham: iż co się tyczy materialnej pomyślności kraju, której pierwszy dał popęd, silnie popierał, potrzebę jej i konieczność w naród ledwie nie przymusem wmówił, zgoła to zaczął i stworzył, co książę Lubecki dokończył (o zasługach Staszica zdaje się Koźmian zapominać - M.B.). Sądzę, że z tego względu na nieśmiertelność zasłużył, gdy przeciwnie, nie zasłużył na to bezwarunkowe i uparte potępienie jego politycznego postępowania, które popioły jego ledwie nie przekleństwem okryło i okrywa. Jakkolwiek ulegał, bo musiał, nikogo próżnością nie obraził, nikogo władzą i powagą nie ucisnął, niczyjego bezpieczeństwa osobistego nie naraził, nikogo nie skrzywdził, nikogo nie oskarżył (obrońca typlewskich chłopów, obywatel Rupiński innego chyba był zdania - M.B.). Urazy przebaczał, (...) a o zemście nigdy nie pomyślił. Uprzejmością zaś i ciągłym baczeniem na godność swoją i narodu piastował ten urząd uroczyście, z przyzwoitością (czy słyszycie "dyszkantowy chichot" Niemcewicza? - M.B.). (...) Przymioty nie wyjednały mu ani pobłażenia, ani wyrozumienia. Taką jest uprzedzona nienawiść ludzka, iż tylko za złą stronę chwyta i szkaluje. Byli zawsze i są ludzie, co po drugich wymagają tego, czego by sami na ich miejscu nie uczynili. NIejeden z takowych, gdyby czytał to moje zdanie, może by rzekł, po co przyjął urząd, a jeżeli zwiódł się, czemu za niego nie podziękował. Ci ludzie wymagaliby katonizmu w wieku, w którym się Katonowie nie rodzili, a nawet nie byliby pożytecznymi w naszym kraju; nie pamiętaliby oni, że późna potomność i historia samemu Katonowi wyrzuca niepożyteczną śmierć dla ojczyzny, * nie pamiętaliby oni, że wytrwać i poświęcić się na tym miejscu, które by gorsi posiedli, jest w pewnych chwilach prawdziwym patriotyzmem." Katon Młodszy (Marcus Porcius Cato uticensis - 95 - 46 p.n.e.) polityk rzymski o nieugiętym charakterze i nieskazitelnej prawości, zwany "sumieniem Rzymu", niezłomny obrońca republikańskich wolności, na wieść o zwycięstwie Cezara pod Tapsus odebrał sobie życie, rzucając sią na ostrze miecza. Podziwu godna jest wierna przyjaźń Koźmiana do Zajączka, lecz wywód jego nie brzmi przekonywająco. Argument: "odejdę ja - przyjdzie gorszy" to usprawiedliwienie kolaborantów wszystkich miejsc i czasów. Ale kto tak się broni - sam staje się tym gorszym. "Zajączek był z tych ludzi - ciągnie dalej Koźmian - co gdy się przekonają wewnętrznie o prawości swoich intencji, działają bez obawy i z niebezpieczeństwem niepodobania się w tym, dla których się, w mniemaniu swoim, poświęcają. Narażał się na obmowy i skargi powszechne, które opinią publiczną nazywamy, bo wiedział z doświadczenia, z jakich żywiołów się składa i jakie duchy nią poruszają, wiedział, że ten gmin, który ludem nazywamy, uległych władzy nazywa służalcami i potępia ich, a uwielbia własnych i najpodlejszych swoich służalców i niewolników (wiadomo skądinąd, że do tej ostatniej kategorii Koźmian zaliczał Mickiewicza i MOchnackiego - M.B.). Zajączek między tym wyborem postawiony wolał służyć i ulegać władzy niż anarchii i usiłował przeszkadzać temu, co nas zgubiło - "inde irae" (stąd gniewy - M.B.)." Znacznie ciekawsze i bardziej przekonywające od teoretycznych wywodów Koźmiana są jego rzeczowe relacje z wglądu w intymne kulisy poczynań i ogólnej sytuacji księcia_namiestnika. Opisane niżej zdarzenia rozegrały się najprawdopodobniej jesienią 1824 roku, kiedy Pałac Namiestnikowski był już pod czujną inwigilacją tajnej policji, w związku z działalnością polityczną faworyta księżnej_namiestnikowej, referendarza stanu Wojciecha Grzymały, który po aresztowaniu Łukasińskiego zaczął odgrywać ważną rolę w konspiracyjnym Towarzystwie Patriotycznym. "Z (...) obrazu sprawowania się generała Zajączka na stopniu namiestnikostwa - pisze Koźmian - błądziłby, kto by mniemał, że zupełną ufność wielkiego księcia posiadał, że tylko same łaski, głaskania i dostatki na niego spływały, że jako Polak uległy i wierny wolnym był od wszelkich podejrzeń i posądzeń, i że w tym swoim położeniu spokojnie na samych różach spoczywał. Były między tymi różami kolce, które tak go dotkliwie i boleśnie raziły i zraniły, iż po dwakroć już przedsięwziął, mimo może chęci dotrwania na wygodnym miejscu, podziękować za ten stopień i usunąć się od spraw publicznych. Opowiem i wydarzenia, i powody, dla których pozostał. Razu jednego wyjechał do Opatówka i parę niedziel tam bawił. W nieobecności jego okradziono jego pokój, wyjęto drogie tabakierki, które miał darem od monarchów, i porozrzucano papiery. Policja zajęła się na miejscu obejrzeniem okradzionego pokoju i wyśledzeniem złodziei; tych nie wynaleziono (...) Publiczność, wszyscy otaczający namiestnika, podobno i on sam, przekonani byli, iż to była sprawa policji sekretnej. Namiestnik nie lubił o tym mówić. Wkrótce, nie wiem, z jakiego powodu, miał żywą z w.księciem rozmowę, w której ten książę nie oszczędził słów i wyrzutów ostrych, obrażających jego osobistość. Dotknięty do żywego umyślił prosić cesarza o dymisję. Zastałem go rano zasmuconego i rozżalonego; gdy zapytałem, czyli nie chory, rzekł do mnie: "Wyjrzyj, czyli kro pod drzwiami nie podsłuchuje, czy kamerdynera nie ma". Gdy odpowiedziałem, że nie ma niikogo, rzekł: "Ja tego łajdaka za to płacę, żeby mnie szpiegował; kiedy już mnie nie ufają, kiedy ja im nie dogadzam, niechże sobie wybierają innego, już raz trzeba te męki skończyć, podam się do dymisji". "Mości Książę, odpowiedziałem, czy to jest chwila porzucać to miejsce dla osobistej obrazy, czy nie lepiej uchwycić chwilę obrazy instytucji krajowych? Ta nieufność nawet ku W.Książęcej Mości jest jego usprawiedliwieniem przed potomnością". Zamyślił się i odpowiedział: "Ale to wszystko, co ja cierpię, już nie jest do zniesienia" - i potem przeproszony od w.księcia pozostał. Nieporozumienia, nieczęste wprawdzie, lecz niekiedy wydarzające się, stąd pochodziły, iż w.książę Konstanty wymagania swoje do namiestnika przesyłał ustnie przez swojego sekretarza Mohrenheima lub generała Kurutę. * Namiestnik w ważniejszych wypadkach, obrażających bądź jego instrukcję, bądź instytucje krajowe, żądał czasami piśmiennego polecenia, którego on zawsze odmawiał, a na samo żądanie unosił sią gniewem." Dymitr Kuruta, generał rosyjski greckiego pochodzenia (1770_#1838) zastępca szefa sztabu głównego, oficer do szczególnych poruczeń przy wielkim księciu Konstantym. Drugie starcie Zajączka z Konstantym - do którego doszło w jakiś czas potem - było jeszcze bardziej dramatyczne. "Rano poszedłem do namiestnika - wspomina Koźmian - kamerdyner zwykle meldujący gości powiedział mi: "Książę już ubrany wyjeżdża do Belwederu, czeka tylko na pojazd". Nie kazałem się meldować i odszedłem; za parę minut wybiegł za mną kamerdyner ze słowy: "Książę prosi". Wszedłszy, zastałem go ubranego w mundurze jak na jaką uroczystość, ze wszystkimi znakami honorowymi, orderami itd. Przed jego biurkiem przy oknie leżał przed nim papier złożony. Przywitał się ze mną czule. "Cóż to, Książę, tak rano wyjeżdżasz do Belwederu?". "Jadę i oddaję mu dymisję, o którą prośbę do cesarza napisałem. Już tego, czego w.książę wymaga, trudno mi znieść. Z jakichście plotek coś sobie upatrzył do Radoszewskiego, wymaga, abym go podał do dymisji, abym pozbawiał województwo tak zdolnego i prawego urzędnika; to jest osobista przeciw mnie szykana, wyraźnie szuka środka pozbycia się mnie, więc jak chce, niech się tak stanie". Ledwo zacząłem moje uwagi podobne do pierwszych, gdy nagły turkot pojazdu dał się słyszeć i kamerdyner wpadł, otwierając obie drzwi z słowy: "WIelki książę". Już trudno było wyjść bez spotkania się z wielkim księciem. Namiestnik ledwie zdołał prędko wymówić: "Usuń się do garderoby i przymknij drzwi". Ledwie zdążyłem to uczynić, usłyszałem przez drzwi chrapliwy głos wielkiego księcia, jakiś stuk, ciągłe mówienie z ust tegoż księcia i namiestnika słowa: "Que faites_vous, Mon Prince, au nom de Dieu!" (Na Boga, książę, co pan czyni!) itd. Na koniec usłyszałem łagodniejszą rozmowę i szelest rozdzieranego papieru. Gdy się uciszyło i namiestnik zadzwonił, wyszedłem z kryjówki, a Zajączek rzekł do mnie: "Słyszałeś, co ze mną wyrabiał, padał mi do nóg, całował po kolanie; przepraszał, wyrwał mi prośbę o dymisję, podarł i wymusił słowo honoru, że mu przebaczam i do dymisji się nie podam." Jakoż potem się porozumieli; namiestnik, żeby mu dogodzić, przeniósł Radoszewskiego z prezesostwa kaliskiego na urząd radcy stanu, dyrektora generalnego Wydziału Przemysłu i Kunsztów, w miejsce Staszica, mianowanego ministrem stanu; a tak i wielkiemu księciu dogodził, i nie pozbawił kraju jednego z najzdolniejszych, szczególniej w tym wydziale, urzędników." Krótko mówiąc, poza jednym "wykopanym do góry" Staszicem, wszyscy byli zadowoleni i wszystko szczęśliwie się zakończyło. Rok 1824 był dla księcia_namiestnika rokiem poruszających wydarzeń. Z pewnością nie najbłahszym z nich było powołanie nowego arcybiskupa warszawskiego i prymasa Polski. Został nim biskup chełmsko_lubelski Wojciech Skarszewski - dawny znajomy Zajączka, wyrwany mu spod szubienicy w roku 1794. Trzeci sejm Królestwa Polskiego - który zgodnie z konstytucją powinien był się odbyć w roku 1822 - w wyniku sygnałów ostrzegawczych Zajączka i Nowosilcowa - odwleczony został aż do roku 1825. Przed jego zwołaniem przedsięwzięto szrego działań, mających zapobiec powtórzeniu się "wybryków opozycyjnych" z roku 1820. Przede wszystkim postanowiono wyłączyć z obrad sejmowych wymownych naczelników opozycji kaliskiej: braci Niemojowskich - co nie było rzeczą łatwą, zważywszy, że ich mandaty poselskie wygasały dopiero w roku 1826. Ale poradzono sobie za pomocą środków policyjnych. Najpierw "załatwiono" starszego z braci: Wincentego. Nie obyło się przy tym bez udziału Zajączka. "Niejaki Radoński, obywatel z Kaliskiego - świadczy Stanisław Barzykowski - był w podróży i znajdował się właśnie w Neapolu, kiedy tam rewolucya wybuchła. Wieść niosła, że miał w niej brać udział. Za powrotem do kraju, W.Książę Konstanty kazał go wtrącić do więzienia. Wincenty Niemojowski, oburzony żywo na ten czyn dowolny (...) oświadczył w pewnym towarzyskim zebraniu, że na przyszłym sejmie upomni się o gwałt popełniony na obywatelu jego województwa. W.Książę przez szpiegów, którzy otaczali Niemojowskiego, zawiadomiony o jego oświadczeniu, polecił Namiestnikowi, aby do niego napisał za groźbą, żeby nie ważył się sprawy tej w sejmie poruszać. Niemojowski odpowiedział Namiestnikowi z godnością reprezentanta, który zna i czuje swoje obowiązki i wypełnić się ich nie lęka, przy czem skreślił swój akt wiary politycznej. Konstanty wszystko to posłał co szybciej cesarzowi do Petersburga. Aleksander, już i tak przeciwko Niemojowskiemu uprzedzony i zagniewany, wziął całą rzecz żywo do serca i Ministrowi Sekretarzowi Stanu wolę swoją objawić rozkazał, aby W.Książę Konstanty, przywoławszy Niemojowskiego do Warszawy, oświadczył mu wobec ministrów, "że obraził cesarza_króla i że mu zabrania się raz na zawsze znajdować się w stolicy podczas pobytu tam monarchy" (...) Kiedy mimo to Wincenty Niemojowski, korzystając ze swych praw posła udał się na sejm do Warszawy, policja zawróciła go od rogatek Wolskich i pod eskortą odwiozła do jego majątku w Kaliskiem." Inny środek zastosowano wobec Bonawentury Niemojowskiego - niedoszłego prezesa trybunału kaliskiego, a późniejszego prezesa Rządu Narodowego w powstaniu listopadowym. "Ponieważ - znowu słowa Barzykowskiego - według brzmienia Konstytucyi każdy członek Izby poselskiej, będący pod zarzutem kryminalnym, mógł być na rugach z Izby wykluczony, rząd posłał zapłaconego agenta, który w domu Niemojowskiego burdy robić zaczął. Niemowjowski wypchnął go za drzwi, agent wytoczył mu proces kryminalny. Rząd złożył na to dowody w Senacie i Niemojowski, aż do ukończenia procesu, zawieszony został w pełnieniu obowiązków posła." Ale na posunięciach personalnych nie poprzestano "w kierunku - jak pisze Barzykowski - poskramiania ducha patryotycznego (...) Wśród zapamiętałości postanowiono dać uczuć Polakom srogą rękę kary, odbierając sejmowi jedną z głównych prerogatyw mniemając, że tym sposobem pokaże się im, że wszystko stracić mogą, jeżeli dalej opierać się będą przy swej konstytucyi. Postanowiono więc odebrać jawność obrad sejmowych." "Artykuł dodatkowy" do konstytucji, znoszący jawność obrad sejmowych, ustanowiony został cesarsko_królewskim reskryptem z dnia 13 lutego 1825. W uzasadnieniu swego postanowienia Aleksander pisał: "WIdząc, że jawność obrad w obydwóch Izbach zniewala mówców ubiegać się raczej o przemijającą popularność, niżeli o dobro publiczne, chcąc zaradzić złemu w samem źródle i uprzedzić potrzebę wszelkiego wpływu na wybory, postanowiliśmy utrwalić dzieło nasze przez zmodyfikowanie artykułem dodatkowym jednego z rozporządzeń konstytucyi, którego szkodliwość doświadczenie nam wykazało." "Artykuł dodatkowy" stanowił tak brutalne pogwałcenie konstytucji, że oburzył wszystkich. Nawet w łonie Rady Administracyjnej doszło przy jego roztrząsaniu do poważnych sporów. Ostatecznie postanowienie cesarsko_królewskie kontrasygnował w imieniu rządu polskiego, najmniej liczący się z opinią publiczną, minister Lubecki. "Mały książę" nie ograniczył się do podpisu: w liście do, rezydującego w Petersburgu, ministra sekretarza stanu, usiłował jeszcze jawność sejmu całkowicie zbagatelizować, a nawet ośmieszyć. "Bądź że tym sposobem wiązano się z dawnemi wspomnieniami, bądź że pochlebiającem było widzieć się nagle zrównanymi z najwięcej cywilizowanymi ludami Europy, lubiono tę jawność obrad - pisał w swym liście. - Podawała ona osobiste wzruszenia w miejsce tych, których w obcych dziennikach szukamy, nastręczała rolę do odegrania wielu ludziom nie znanym, pragnącym zaszczytów mównicy, pochlebiającym sobie, iż postawią imię swoje obok sławnych imion, których wymowę tłumaczyli po większej części dosłownie (był to prawdopodobnie przytyk do braci Niemojowskich, którzy w swych mowach odwoływali się często do rzymskich klasyków - M.B.)." Kontrasygnując "artykuł dodatkowy", Lubecki kierował się niewątpliwie tymi samymi pobudkami, co Staszic przy podpisywaniu dekretu o cenzurze, ale swym listem petersburskim - podanym do wiadomości publicznej - przebrał miarę cierpliwości rodaków. "Takie ocenianie poświęceń patryotów - burzył się przeciw niemu Barzykowski - niegodne ministra, cóż dopiero Polaka! U nas, gdzie wszystko było niepewne, gdzie ani prawa, ani bezpieczeństwa osobistego nie szanowano, gdzie każde słowo stać się mogło powodem prześladowania, gdzie los Niemojowskich, jako posłów stał przed oczyma, czyliż wolno było pomyśleć, by reprezentanci powodowali się pychą i próżnością? Płacili oni wolnością osobistą, płacili życiem, godziłoż się porównywać to z jakąś komedyą?" Ale ten sam Barzykowski częściowo Lubeckiego brał w obronę: "Jednak, ku zmniejszeniu jego winy dodajmy, że jeżeli z rzadką lekkomyślnością kontrasygnował artykuł dodatkowy i usprawiedliwiał tę czynność, to z drugiej strony miał na sercu, aby opinie objawione w sejmie nie były tajne nikomu. Naród, podług niego, nie potrzebował wiedzieć, co jego reprezentanci robili, o czem radzili, lecz panujący powinien wiedzieć o wszystkim (...) Domagał się przeto Lubecki, aby czynności sejmu, w pismach publicznych ograniczone do zdania sprawy z samych rezultatów i głosów przyjmujących lub odrzucających projekta rządowe, dla panującego były podawane w całej rozciągłości w oddzielnym protokóle narad, opatrzonym podpisami marszałka i ośmiu członków sejmu (z każdego województwa po jednym), aby król mógł poznać i zdania obradujących, i potrzeby kraju". * * * "Uładzony" trzeci sejm Królestwa Kongresowego rozpoczął urzędowanie 13 maja 1825. Podczas jego miesięcznej kadencji nie wydarzyło się nic szczególnie ważnego. "Obrady sejmowe licznem wojskiem obstawione - wspomina Barzykowski - w miejscu dla publiczności wyznaczonem liczni skoropisarze (stenografowie - M.B.) moskiewscy w mundurach zielonych, a na czele ich Hincz, radca stanu i dyrektor biur W.Ks. Konstantego, czyniły fizyonomią sejmu ponurą, tak że ostatni sejm Grodzieński (rozbiorowy) gwałtem na myśl przychodził." Cesarz_król był z sejmu zadowolony. Dał temu wyraz w mowie pożegnalnej, wygłoszonej 13 czerwca 1825 roku. Między innymi powiedział: "Reprezentanci Królestwa Polskiego! Oddalam się od was z żalem, ale zarazem z zadowoleniem. Zachowuję głębokie wrażenie z waszych obrad, które zawsze łączyć się będzie z upragnieniem, abym was przekonał, jak szczerem jest moje ku wam przywiązanie i jaki wpływ postępowanie wasze będzie mieć na waszą przyszłość." Ale o ewentualności przyłączenia do Królestwa ziem litewskich - tym razem monarcha już nie wspominał. Zwrócono także uwagę na jego chorowity wygląd, nacechowany "posępnym smutkiem". Wtajemniczeni szeptali, że "nawiedza go przeczucie rychłego końca". Miało się ono sprawdzić wcześniej, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. W pół roku po pożegnaniu trzeciego sejmu Królestwa Aleksander I już nie żył. Pomimo ciężkich zawodów, doznanych od rosyjskiego "cesarza wskrzesiciela", jego nieoczekiwana śmierć przeraziła wszystkich Polaków, mieszkających między Prosną a Bugiem. Pod datą 8 grudnia 1825 roku Julian Ursyn Niemcewicz zapisał w swoim dzienniku: "Któż by przejrzał, któż by się kiedy spodziewał okropnej wiadomości, jak piorun z nieba spadłej na nas. Olbrzym fizycznie i moralnie, najpotężniejszy mocarz świata, imperator Alksander I żyć przestał. Wieść ta dziś w nocy o godzinie trzeciej nadeszła z Taganrogu nad morzem Azofu (...) Imperator dnia 29 listopada zapadł na żółciową gorączkę, inni mówią - z przeziębienia, inni na ciężki paroksyzm doznawanej już dawniej choroby róży. Zapalenie ściskało mu gardło tak, że przez trzy dni aż do śmierci mówić nie mógł (...) O próżności i próżności świata! przerażający potęgą swoją mocarzy, w 49 roku życia, w nędznym Azji miasteczku zgasł raptownie dnia 1 grudnia. Cios wywracający wszystkie panujących układy, cios może śmiertelny dla nas, bo zawziętość przeciwko nam i narodu moskiewskiego, i Austrii i Prusaków, wszystko się spiknie, by i tę tak wątłą Polskę wywrócić". IX Jednym z ostatnich występów publicznych generała Arbuza był jego udział w pogrzebie Stanisława Staszica - w dniu 24 stycznia 1826 roku. Staszic zmarł 20 stycznia wskutek udaru mózgu - nazywanego wówczas apopleksją. Na dzień przed śMiercią odwiedził go Kajetan Koźmian. Chory leżał obstawiony pijawkami, lecz całkowicie jeszcze przytomny. Do końca troskał się o losy dzieła, które zostawiał po sobie. "Pamiętaj strzec i opiekować się moim Towarzystwem Hrubieszowskim - prosił po wiele razy Koźmiana - broń i zasłaniaj tę instytucję od zbytecznego mieszania się rządu, jak nadużyć tych, których nad nią przełożyłem, a szczególnie nie dozwalaj ją dyskredytować obmową i plotką egoistów - twardych i nieludzkich właścicieli sąsiadów. Niech się rozwinie, skutki jej będą znakomite, zaklinam cię o to na miłość ojczyzny." Otwarty po zgonie księdza_ministra testament jeszcze raz potwierdził, że - jak pisał o nim przyjaciel literat - "zdołał więcej kochać ludzi niźli siebie". Cały swój pokaźny majątek - poza indywidualnymi legatami dla służących i wiernego stangreta Antoniego - przeznaczył na cele społeczne: 200 tysięcy złotych - na szpital Dzieciątka Jezus; 200 tysięcy - na urządzenie "domu zarobkowego" dla ubogich; 45 tysięcy - na Instytut Głuchoniemych; 100 tysięcy - na "utrzymanie przy klinice wydziału lekarskiego w Uniwersytecie Warszawsko_Królewskim kilku chorych na pomieszanie władz umysłowych, czyli pospolicie zwanych wariatów". Całą posiadaną ziemię - a miał jej niemało - oddał umiłowanemu Towarzystwu Hrubieszowskiemu. Wobec samego siebie pozostał jak zawsze oszczędny aż do przesady. "Pogrzeb mój ma być skromny - pisał w testamencie - nie różniący się od pogrzebu chrześcijanina ubogiego, gdyż przystępując przed oblicze Boga, wszyscy stajemy się takimi. Przy trumnie nie ma się więcej palić jak sześć świec. Światło ognia świec jest zupełnie niepotrzebne dla umarłego, trawi tylko marnie rzeczy, które mogą być użyteczne ludności. Natomiast w dzień pogrzebu ma być rozdane 10 tysięcy złotych na ludzi ubogich." Jeszcze przed pogrzebem odnotowano groteskowy incydent, będący jak gdyby przedłużeniem maskaradowych dziwactw Staszica, praktykowanych przez niego za życia. Przyjaciele księdza_antyklerykała - zgodnie zapewne z jego ostatnią wolą - złożyli go do trumny w ubiorze świeckim: w owym wytartym fraczku urzędniczym, w którym występował za życia przy rozmaitych oficjalnych okazjach. Ale hierarchia kościelna, biernie znosząca antyklerykalne wybryki Staszica żywego, upomniała się o niego po śmierci. Sam prymas Królestwa, arcybiskup Wojciech Skarszewski, posłał dwóch krzepkich, energicznych kleryków z poleceniem, aby przebrali zmarłego w sutannę i założyli mu ornat żałobny. "Klerycy nie znali Staszica i nie wiedzieli, w której części pałacu sapieżyńskiego jest jego mieszkanie. Przypadek zrządził, że trafili do innego pomieszczenia, w którym również znajdowały się zwłoki, zresztą człowieka żonatego i ojca rodziny. Gorliwi klerycy wypełnili swoje zadanie pomimo oporu krewnych nieboszczyka. Później dopiero spostrzegli omyłkę i poszli z kolei do Staszica. Fakt przebrania Staszica w ornat zaniepokoił namiestnika Zajączka, który obawiał się, by wystawienie ciała w tym stroju nie wywołało niezadowolenia i jakichś manifestacji. Kazał tedy pośpiesznie zabić trumnę i przenieść ją do gmachu Towarzystwa Przyjaciół Nauk". * Wszystkie dane, dotyczące śmierci i pogrzebu Staszica, czerpię z cennej pracy Barbary Szackiej "Stanisław Staszic. Portret mieszczanina". Niepokój księcia_namiestnika był o tyle uzasadniony, że wszystko, co dotyczyło Staszica, znajdowało się już wtedy w kręgu najżywszych zainteresowań opinii publicznej i najmniejsze uhybienie jego pamięci (a za nie poczytaliby niektórzy przebranie go siłą w strój duchowny" mogło pchnąć zapalną młodzież do najbardziej nieodpowiedzialnych wystąpień. Gwałtowny wzrost popularności Staszica pod sam koniec jego życia był jednym z fenomenów trudnych lat, w jakich wypadło bytować Polakom, mieszkającym między Prosną a Bugiem. W okresie swych największych powodzeń i potęgi - jako dyrektor generalny Przemysłu i Kunsztów, najbliższy współpracownik księcia_namiestnika w "dźwiganiu gospodarczym kraju" oraz wpływowy członek Rządowej Komisji Oświecenia Publicznego - Staszic nie był postacią szczególnie popularną. Młodzież ziewała nad jego wierszowanymi poematami dydaktycznymi i wyśmiewała jego przebieranki teatralne; patrioci zarzucali mu zbyt daleko posunięty lojalizm wobec obcych panów, obrońcy wolności słowa nie mogli mu darować jego podpisu na dekrecie o cenzurze; w Radzie Stanu i w sejmie krytykowano jego politykę gospodarczą, oskarżając go o przesadny centralizm, fasadowość bądź wręcz o marnotrawstwo w wydatkowaniu funduszy publicznych. Zmieniło się wszystko, gdy stało się wiadome, że Staszic "wypadł z łaski"; gdy po odejściu Potockiego utracił swe wpływy w Rządowej Komisji Oświecenia Publicznego; gdy "wykopano go" honorowo z Rządowej Komisji Spraw Wewnętrznych, obdarzając na pociechę nic nie znaczącym tytułem ministra bez teki; gdy odebrano mu na rzecz Lubeckiego najbardziej umiłowany dorobek życia: zarząd krajowego górnictwa; gdy poczęli mu deptać po piętach tajni agenci rozmaitych policji; gdy rozeszły się pogłoski, że wielki książę Konstanty, po przeczytaniu nielegalnie wydanego "Rodu Ludzkiego", wpadł w taką wściekłość, że dzieło Staszica własnoręcznie podarł i spalił w ogniu belwederskiego kominka. Wystarczyło tych kilka wyraźnych oznak niełaski ze strony znienawidzonych obcych panów, aby sądy opinii publicznej o Staszicu uległy raptownemu odwróceniu. Puszczono mu w niepamięć lojalistyczne wyskoki, jego utopijne zaślepienie wobec cesarza Aleksandra, jego błędy w zarządzaniu gospodarką krajową, jego dziwactwa i śmiesznostki. Przypominano natomiast jego chwalebną działalność w okresie Sejmu Czteroletniego, sławiono jego demokratyczne poglądy i ofiarne oddanie sprawom ojczyzny. Od nowa wczytywano się w jego dzieła i odkrywano tkwiące w nich wartości narodowe i ogólnoludzkie. Dobyte z jego pism zdanie o "tych, co błyszczą wśród praw czołami z miedzi" stało się obok Niemcewiczowskich "wolontariuszy podłości" jednym z najczęściej cytowanych określeń politycznych chwili. W miarę upływu czasu od zepchniętego w cień księdza_ministra biło coraz mocniejsze światło. W społeczeństwie kongresowej Polski - rozczarowanym zakneblowaniem ust legalnej opozycji sejmowej, zgnębionym aresztowaniami przywódców niepodległościowego podziemia, odzieranym z pieniędzy przez ministra Lubeckiego - narastał wewnętrzny opór. Zwłaszcza młodzież marzyła o wielkich zasadniczych zmianach i na gwałt poszukiwała nowych proroków i przewodników duchowych. Na jednego z nich upatrzyła sobie autora słów: "Paść może naród wielki, zniszczeć... tylko nikczemny". Nieomylna intuicja młodych patriotów odkryła to, co stanowiło najistotniejszą prawdę życia Staszica: że we wszystkim, co czynił - łącznie z popełnianymi błędami - kierował się najczystszą miłością ojczyzny i względami na dobro powszechne. Pogrzeb autora "Rodu ludzkiego" stał się olbrzymią, burzliwą manifestacją patriotyczną. W zamierzeniu władz miał być oficjalną uroczystością państwową. NIe bacząc na testamentowe prośby Staszica o pochówek jak najskromniejszy, namiestnik i podległy mu rząd - w chęci wykorzystania dla siebie autorytetu zmarłego - postanowili uczcić go pogrzebem okazałym i bogatym. Był więc biskup na czele konduktu, był uroczysty karawan zaprzężony w sześć koni, były karety najwyższych dygnitarzy Królestwa: księcia_namiestnika królewskiego i prezesa senatu Stanisława Zamoyskiego, dawnego ucznia zmarłego; były ordery niesione na aksamitnych poduszkach i tłumy ludzi rozstawione wzdłuż trasy pogrzebu. Ale młodzież pokrzyżowała szyki organizatorom uroczystości żałobnych. Akademicy nie pozwolili złożyć trumny na karawanie (nawet ostatniej podróży nie dane było Staszicowi odbyć w sześć koni), lecz ponieśli ją na własnych barkach (zmieniając się co pół godziny), aż do wybranego przez Staszica odległego miejsca wiecznego spoczynku przy kościele Kamedułów na Bielanach. "Nie pozwolili nikomu innemu dotknąć się trumny - skarżył się jeden z uczestników pogrzebu - nie dopuścili rzemieślników i kupców, którzy również ubiegali się o ten zaszczyt (autor "Rodu ludzkiego", wróg wszelkich "wyłączności", z pewnością by tego postępowania akademików nie pochwalił - M.B.)." Niektóre z przemówień wygłoszonych nad grobem zaniepokoiły ludzi starszego pokolenia. Dla Kajetana Koźmiana i innych "klasyków warszawskich" były one tak samo dziwaczne i niezrozumiałe, jak przemycane do kraju z zagranicy poezje Adama Mickiewicza. Ale młodzież rozumiała je doskonale i przyjmowała z entuzjazmem. Po przemówieniach, gdy miano już opuszczać trumnę do grobu, młodych wielbicieli Staszica ogarnął prawdziwy szał. "Akademicy rzucili się na trumnę i rozerwali na kawałki całun, antaby i blachy, traktując te szczątki niczym najcenniejsze relikwie. Kawałki kiru zachował sobie i Fryderyk Chopin, który brał udział w żałobnej uroczystości." Rozszarpajmy drogie szczątki,@ rozszarpajmy w drobne sztuki,@ za święte takie pamiątki@ błogosławić będą wnuki.@ Rozszarpajmy w drobne sztuki,@ niech każdy nitką się dzieli,@ błogosławić będą wnuki.@ Ten, przypominający Mickiewiczowskie "Dziady", wiersz studenta Józefa Supińskiego nie był jedynym wierszem napisanym w związku z pogrzebem Staszica. Dni po pogrzebie stały się widownią istnego turnieju rymów gazetowych i ulotnych, sławiących zasługi i charakter zmarłego. Kiedy Franciszek Salezy Dmochowski, stateczny redaktor Biblioteki Narodowej, próbował ten wólkan okolicznościowej poezji poskromić i ośmieszyć - napadnięto go na ulicy i dotkliwie pobito laskami, dokładając rymowaną pogróżkę: Dmochowski, poddmuchany przez podmuchy wieszcze,@ dostał kijem po grzbiecie i dostanie jeszcze.@ Z wielogłosowego lamentu żałobnego najtrafniej określał Staszica wiersz młodego poety, Nepomucena Leszczyńskiego: Wszystkim dla szczęścia Polski,@ dla siebie był niczym (...)@ w prostocie zawsze wielki,@ a w wielkości skromny,@ tak żył jako ta skała@ niezgięty, niezłomny...@ Dla generała Arbuza cały ten nagły wybuch powszechnej miłości do Staszica musiał być nie lada zaskoczeniem. Kto wie, może właśnie wtedy, na pogrzebie odtrąconego współpracownika i przyjaciela, zapatrzonemu w swoją karierę wielmoży z Pałacu Namiestnikowskiego zdarzyło się po raz pierwszy, iż nawiedziła go myśl niespokojna, że ubogą dryndulką, zaprzężoną "w szkapy, którymi nawet ksiądz proboszcz by pogardził" można zajechać znacznie dalej niż sześciokonną książęcą karocą. W każdym razie pogrzeb Staszica musiał księcia_namiestnika skłonić do jakichś zasadniczych refleksji, gdyż w tydzień po nim - 31 stycznia 1826 roku - przystąpił do dyktowania testamentu. Zima roku 1825_#1826 była chyba najtrudniejszym okresem w całym życiu generała Arbuza. Śmierć cesarza_króla Aleksandra zbiła go całkowicie z nóg. W wyniku sekretnego zrzeczenia się przez Konstantego praw do tronu, Królestwo - podobnie jak całe cesarstwo - znalazło się w stanie niezwykle denerwującego bezkrólewia. Dla namiestnika królewskiego nastąpił czas dręczącej niepewności i niepokoju. Przede wszystkim o własny stołek, Julian Ursyn Niemcewicz pod datą 9 grudnia 1825 roku odnotował w swoim dzienniku: "Dnia wczorajszego jeździł namiestnik do Belwederu, lecz nieprzyjęty; nie o kraj, niespokojny o siebie, zmartwiony niezmiernie. Dał mu rozkaz Nowosilcow, by wszystko szło, jak gdyby panujący żył jeszcze. Dziś rano znów namiestnik pojechał do Belwederu i już tam od godziny siedzi. Jesteśmy jak wątła nawa, która straciwszy kotwicę, porwana z portu, sprzecznymi miotana wichrami." Niepokój Zajączka o włsną skórę zakończył się w ostatnich dniach roku 1825, kiedy nadszedł z Petersburga reskrypt nowego cesarza_króla Mikołaja I stanowiący, iż "generał piechoty Xiążę Jmć Józef Zajączek w piastowaniu godności swej Namiestnika Królewskiego potwierdzonym zostaje". Dnia 2 stycznia 1826 roku rząd Królestwa złożył przysięgę na wierność nowemu władcy. Nazajutrz książę_namiestnik wydał pierwszy dekret swej nowej kadencji, nakazujący wszystkim podległym władzom - na znak żałoby po Aleksandrze - posługiwać się w czynnościach urzędowych wyłącznie czarnym lakiem. Jak na Zajączka był to krok nader samodzielny, gdyż wyprzedzał oficjalne ogłoszenie obchodów żałobnych. Tyle że brak odpowiedniej ilości czarnego laku doprowadził do przejściowych zatorów w działalności administracji państwowej. Tymczasem w całym kraju między Prosną a Bugiem szerzyły się paniczne nastroje. Wprawdzie nowy cesarz_król zapewniał polskich poddanych, że nie odstąpi w niczym od polityki zmarłego brata, ale z Petersburga nadchodziły coraz okropniejsze wieści o karach wymierzanych uczestnikom grudniowego buntu oficerów i literatów, a jednocześnie coraz częściej dawało się słyszeć o powiązaniach rosyjskich "dekabrystów" z polskim Towarzystwem Patriotycznym. Wkrótce po uśmierzeniu buntu petersburskiego wybuchła sprawa księcia Antoniego Jabłonowskiego. Ten młody i lekkomyślny członek władz Towarzystwa Patriotycznego rzeczywiście uczestniczył w próbach nawiązania stosunków z powstańcami rosyjskimi. Po aresztowaniu załamał się w śledztwie i wydał wszystko, co wiedział, powodując swymi zeznaniami całą lawinę dalszych aresztowań. Policja nachodziła nocą najczcigodniejsze domy obywatelskie, przeprowadzała rewizje i wyrwanych ze snu ludzi uwoziła do więzień. Wszystkim kierował Nowosilcow, ale miał w tym swój udział także książę_namiestnik. "Przebóg, co za gwałty w chwili, gdy panujący dobrowolnie uprzedza czas, przyrzeka i zaprzysięga rękojmie bezpieczeństwa i swobód naszych - biadał w swoim dzienniku NIemcewicz. - Jak haniebnie w tych gwałtach przez nas samych obsłużony. Wczoraj bowiem, 10 lutego, przypadł Nowosilcow do Zajączka namiestnika, z gotowym już do podpisania listem do wszystkich władz krajowych, aby te wszędzie jemu lub przysłanym od niego dawały pomoc w chwytaniu i przytrzymywaniu tych wszystkich, których mu podoba się uwięzić. NIe powinienże był pierwszy po królu urzędnik zastanowić NOwosilcowa, że nie ma i on mocy czynić podobnego gwałtu prawom i przez niego, i przez monarchę świeżo zaprzysiężonym? Bynajmniej, wziął pióro i z uniżonością podpisał." Pełnomocnictwo, udzielone przez Zajączka NOwosilcowowi, ugodziło rykoszetem także w Pałac Namiestnikowski. W końcu lutego 1826 roku, w rezultacie denuncjacji Jabłonowskiego, aresztowany został "oficjalny faworyt wicekrólowej", referendarz stanu Wojciech Grzymała. Łatwo sobie wyobrazić, jaką burzę z tego powodu musiała zgotować mężowi zraniona w samo serce madame Aleksandrine. Chcąc odwrócić myśli od coraz cięższej atmosfery politycznej i napiętej sytuacji domowej, książę_namiestnik nadal odbywał swoje wojaże inspekcyjne, ale - ze względu na porę roku i coraz słabsze zdrowie - już tylko w granicach Warszawy. Z miejsc wówczas przez niego odwiedzanych, na uwagę zasługuje założona w roku 1820 Wojskowa Szkoła Aplikacyjna, kształcąca oficerów artylerii, inżynierii i kwatermistrzostwa. Wizyta w Szkole Aplikacyjnej o tyle działa na wyobraźnię, że ówczesny dyrektor tej uczelni był, tak samo jak Zajączek, inwalidą napoleońskim i tak samo jak on postradał był nogę w kampanii 1812 roku. Elewowie Szkoły Aplikacyjnej musieli mieć nie lada uciechę, kiedy w czasie raportu powitalnego stanęli naprzeciw siebie dwaj beznodzy inwalidzi, wspierający się na kulach. Możliwe, że w związku z tym powstał nawet rymowany utwór satyryczny. Młodzi ludzie nie mogli przecież wiedzieć, że na ich oczach spotykały się z sobą dwie Polksi: Polska zniewolona i znikczemniała oraz Polska niepodległa i bohaterska. Dyrektorem Wojskowej Szkoły Aplikacyjnej był bowiem major Józef Sowiński - przyszły generał i legendarny obrońca Woli w powstaniu listopadowym. Wiosną 1826 roku generał zapadł ciężko na zdrowiu. "Namiestniik aż do ostatniego roku swego życia zawsze czynny, zawsze gorliwy o materialny byt kraju, fizycznie wyraźnie słabnął - wspomina Kajetan Koźmian. - Twarz jego przybrała blady kolor śmiertelności, na posiedzeniach publicznych często drzemał i zasypiał, równie jak i w poufalszym towarzystwie; miewał jednak aż do ostatniej choroby ocknienia umysłowe żywe i czerstwe. Śmierć dopiero cesarza Aleksandra jak gromem go uderzyła i zupełnie go złamała. Odkryty spisek Jabłonowskiego, objawione i przewidywane następstwa gryzły go i z sił fizycznych wyzuwały. A lubo panujący dziś monarcha nie tylko go na dostojeństwie jego potwierdził, lecz to potwierdzenie najpochlebniejszymi oświadczeniami uprzyjemnił, Zajączek gasnąc powoli ledwie kikku miesiącami przeżył swego i narodu polskiego dobroczyńcę. Humor jego się zmienił, cierpienia fizyczne się zwiększyły, na koniec z wiosną zapadł. Lekarze warszawscy bliski zgon przepowiadali. Odwiedzałem go jeszcze siedzącego na krześle w ogrodzie, naprzeciw słońca; używał powietrza; już rozmawiał z obojętnością jako przeczuwający bliski zgon, nareszcie przeniósł się na łóżko. Namiestnikowa sprowadziła Jędrzeja Śniadeckiego z Wilna; i tego rady i lekarstwa nie skutkowały, przepowiedział kres nie odstępując go do zgonu." Chorobę Zajączka opiekujący się nim lekarze i współcześni mu kronikarze określili jako "puchlinę w piersiach". Dziś określono by ją pewnie jako obrzęk płuc - ciężkie schorzenie, wywołane wadliwym krążeniem krwi. W wypadku Zajączka powodów do takiej choroby było aż nadto: podeszły wiek, brak ruchu wynikający z inwalidztwa, skłonność do ciężko strawnego jadła i nadużywanie wina. Skarykaturowany, lecz dokładny obraz choroby księcia_namiestnika przedstawił Julian Ursyn Niemcewicz w swej arcyzłośliwej bajce, kolportowanej przez niego osobiście po salonach warszawskich w ostatnich dniach życia "ćwierćkróla bez nogi". Oto tekst tej bajki z nieznacznymi tylko skrótami: Śmierć Xięcia Zajączka * Za udostępnienie mi pełnego tekstu bajki NIemcewiczowskiej, znanej dotąd czytelnikom jedynie w drobnych fragmentach - składam serdeczne dzięki dwóm literaturoznawcom z Uniwersytetu Łódzkiego: dr Ryszardowi Wierzbowskiemu oraz dr Wiesławowi Puszowi. Coś źle koło mnie, mówi Xiążę chory@ do stojącego służalca,@ wszystko mnie boli od głowy do palca,@ a te przeklęte doktory,@ choć dają krople Enemy i proszki,@ nie polepszają ni troszki.@ Używałem wprawdzie świata,@ lecz jakież to moje lata?@ Osiemdziesiąty rok człeku@ to najlepsza pora wieku,@ cóż że paraliż nagabać zaczyna?@ I że już w piersiach puchlina?@ Że w oddychaniu ciężkości (...)@ od czegóż ich lekarstwa i umiejętności?@ W żadnej chorobie nie ma śmierci bez przyczyny;@ a jeśli kto umiera, to z doktorów winy.@ Cóż tak strasznego w tej mojej chorobie?@ Jeszcze lat trzydzieści mogę pożyć sobie.@ Tu ciężki kaszel głos Xięcia przerywa,@ a stary sługa tak się doń odzywa: (...)@ Tak jest mój Xiążę - i wielki i mały,@ co żyje tylko na tym świecie całym,@ nic nie jest trwałym,@ wszystko wywraca czas w locie swym rączy,@ wszystko się kończy.@ Wieszże, co czynić? - Pomnij żeś grzesznikiem,@ chciej pomówić z spowiednikiem (...)@ Dajcie mi pokój! - krzyknął stary Xiążę,@ nic mnie nie zobowiąże,@ bym się miał kiedy spowiadać,@ co ja Popu będę gadać?@ Wszak wiecie, żem był przez żywot swój cały@ to tym, to owym jak czasy kazały;@ W młodości mej konfederat,@ republikanin, Desperat,@ służyłem Branickiemu i Kołłątajowi,@ później duszem zaprzedał Napoleonowi.@ Dziś gdy panuje "ein ander",@ wrzeszczę łotr Napoleon, wiwat Alexander!@ Żadnej plamy na mnie nie ma,@ zawszem miał jedno systema,@ ciągle na dwóch łapach stawać,@ przed tym, co rządzi i co ma rozdawać;@ na jego rozkaz dla mnie bagatela,@ powiesić dobroczyńcę lub ściąć przyjaciela.@ Przez nią mitrą okryta ma późna siwizna.@ I cóż mi dała ta szelma Ojczyzna?@ Opatówek, starostwo, godność wyniesiona,@ wszystko od Cara lub Napoleona.@ Byle ich łaski odbierać z pokorą,@ resztę niechaj diabli biorą.@ Tu ktoś zawołał: ja tego nie tuszę,@ lecz jeśli diabli wezmą Xięcia duszę,@ nie dobrze będzie - wszak to nie zaszkodzi,@ że się nasz Xiążę z Kościołem pogodzi,@ i wyspowiada? - wsparty do połowy@ zawołał chory - nie durzcie mi głowy!@ Mocnego jeszcze czuję w sobie ducha,@ niech mi do wista wołają Pępucha,@ i kilku jeszcze gałganów,@ Faworytów Kasztelanów@ z nimi niech przyjdzie i Kalwin mój tłusty,@ a teraz niech mi dadzą zrazów i kapusty.@ Ah xiążę! sługa odpowie,@ chiej baczyć na własne zdrowie,@ ah! jakże możesz w tak okropnych razach@ myśleć o zrazach,@ ksiądz Prosper stoi w alkirzu!! (...)@ Milcz, krzyknął chory, niech mi tego Popa@ wśród progów moich nie postanie stopa,@ niech go wypchną!! (...)@ Gdy się tak unosi,@ wchodzi sługa i donosi:@ Że Wielki Książę przysłał doń Kurutę@ z rozkazem by ostatnią wypełnił pokutę.@ Tu krzyknął chory (...) czy go diabeł nadał,@ ale się spostrzegł - i schyliwszy głowyy;@ nieposłuszeństwem Pana nie obrażę,@ gdy Wielki Xiążę koniecznie tak każe@ no (...) to się będę spowiadał.@ Tym razem "dyszkantowy chichot" Niemcewicza atakował tak brutalnie i wszechstronnie, że nie mógł pozostać bez odpowiedzi; udzielił jej (wprawdzie dopiero po latach), wierny do końca Zajączkowi, Kajetan Koźmian. "Niemcewicz, który władał opinią patriotyczną, nieubłagany w swojej nienawiści do namiestnika - wspominał nieostygły jeszcze z obrazy autor "Pamiętników" - niegodnym ani swego serca, ani swego umysłu sposobem, podczas trwającej choroby starca, jakby chciał rozjątrzyć rozdrażnioną opinię - napisał bajkę czy powieść w najzjadliwszym satyrycznym duchu, wyśmiewając i wyszydzając jego nawyknienia, nałogi i to pasowanie się starca między miłością życia, miejsca swego i ulubionego kalwina a obawą przyszłości, i w komicznej scenie wystawił jego rozmowę z biskupem sandomierskim ks. Prosperem, spowiednikiem, którego z mnichowskiej celi na biskupstwo wyniósł. Umieścił w niej ten zjadliwy wiersz: "Co mi ta szelma ojczyzna dała, wszystko mam od Napoleona". Przesada w epitecie, której się Zajączek mimo swoich żalów do kraju, nigdy nie dopuścił, a którą ten złośliwy poeta dla oburzenia patriotów narzucił i po domach czytając, rozśmieszając, politowanie nawet konającemu odejmował. NIe wiem, kto pochwali tę niegodną NIemcewicza, tę niezasłużoną przez Zajączka zemstę. Szlachetne serca przy grobach swoich nieprzyjaciół zwykły składać i zapominać nienawiści. Nie pokazał jej tu Niemcewicz, jakkolwiek ją w powody patriotycznej za ojczyznę pomsty ubrał. Zgrzeszył i jak człowiek prawy, i jak chrześcijanin. Naigrywać się z ziębnących zwłok swojego dawnego przyjaciela, walecznego wodza, zasłużonego męża, chociażby w polityce popełnił jakie błędy, chociaż nie był wolny od wad, nieoddzielnych od natury człowieka, żadne prawidła moralności nie upoważniały, zwłaszcza w chwili, w której już miał stanąć przed sądem Boga (...) Niemcewicz zarzucał Zajączkowi, że się wzbraniał spowiedzi, a sam ważniejszym prawidłom religii naszej ubliżył." Nie wdając się w rozsądzanie racji Niemcewicza i Koźmiana, trzeba przyznać, że "Śmierć Namiestnika" jest cennym przyczynkiem do biografii generała Arbuza. Pomimo żartobliwej formy satyra Niemcewicza dokładniej wprowadza w chorobę Zajączka, niż czynią to jego oficjalni biografowie, poczynając od Kajetana Koźmiana, a kończąc na Jadwidze Nadziei. Od Niemcewicza dowiedzieć się moŻna - o czym milczą biografowie - że Zajączek, poza "Puchliną w piersiach", cierpiał jeszcze na częściowy paraliż. Niemcewicz sobie tego nie wymyśLił. Potwierdzenie jego informacji dochowało się w korespondencji wiarygodnego świadka tamtych lat, generała_poety Franciszka Morawskiego. Latem 1826 roku Morawski pisał do generała Wincentego Krasińskiego: "Biedny nam(iestnik) stracił w paraliżu pół głowy, pół serca". NIestety, na liście MOrawskiego nie ma dokładnej daty, nie wiadomo więc, czy paraliż chorobę Zajączka rozpoczął, a później ustąpił (ówczesna medycyna znała już takie wypadki), czy też ją zakończył. Druga cenna informacja, zawarta w satyrze Niemcewicza, to owa historia przedśmiertnej walki o zbawienie duszy namiestnika. To również nie bajka: potwierdza ją w ogólnym zarysie jeden z najpoważniejszych pamiętnikarzy ówczesnych: profesor ekonomii politycznej na Uniwersytecie Warszawskim, Fryderyk hrabia Skarbek. Oczywiście, że w utworze Niemcewicza rzecz uległa satyrycznemu skrzywieniu i zaostrzeniu. W relacji Skarbka nie ma mowy o rozkazie Konstantego odbycia spowiedzi, przysłanym przez generała Kurutę; występuje w niej natomiast żona wielkiego księcia, znana z pobożności Joanna Grudzińska, księżna Łowicka. Z jej to ponoć natchnienia sprowadzony został do Warszawy biskup sandomierski Prosper Burzyński, aby dysponować na śmierć" Starego druha z wyprawy egipskiej. Podobno początkowo księżna_namiestnikowa nie chciała dopuścić spowiednika do męża, obawiając się pewnie, aby zwiastun zbliżającego się końca nie spowodował u chorego załamania duchowego. Na tym tle doszło nawet do ostrej wymiany zdań między dwiema księżnymi. W końcu jednak spowiedź się odbyła. Jaki był jej przebieg, można się tylko domyślać. Nie sądzę, aby był taki, jaki sugeruje Niemcewicz. Jedno jest pewne: przedśmiertne otwarcie się przed starym przyjacielem musiało być dla generała Arbuza przeżyciem wstrząsającym. Przypuszczam, że właśnie w związku z tą spowiedzią, a może nawet bezpośrednio po niej - doszło na tarasie Pałacu Namiestników do głęboko poruszającej sceny, znanej z zapisu naczelnego szpiega Warszawy Henryka Mackrotta. W trzy dni po śmierci namiestnika w raporcie z 31 lipca 1826 roku - wśród różnych konfidencjonalnych wiadomości, uzyskanych od służby pałacowej - Mackrott przekazał wielkiemu księciu, co następuje: "Opowiadają, że nieboszczyk książę Zajączek, dowiedziawszy się, że już nie wyzdrowieje, kazał się zanieść na taras od strony Wisły i zwróciwszy oczy ku przedmieściu Praga, płakał tak bardzo, że lękano się konwulsji. Potem powiedział: "Teraz ulżyło mi trochę na sercu, bom odpłakał to, co mi tak bardzo ciążyło."" W jednej z rozmów z Koźmianem Zajączek uskarżał się na swego kamerdynera, że go śledzi i podsłuchuje, aby donosić policji o każdym jego kroku. NIe mógł przewidzieć, że w ostatecznym rozrachunku ów lokaj_konfident przysłuży mu się lepiej niż wszyscy zausznicy i przyjaciele razem wzięci. Przyczyni się bowiem pośrdnio do powstania najbardziej uczłowieczającego dokumentu jego biografii. Chciałoby się wiedzieć, co było przyczyną wielkiego, przedśmiertnego płaczu generała Arbuza. Czy spoglądając na Pragę, gdzie przed z górą trzydziestu laty rozpoczął się jego konflikt z ojczyzną, kajał się za swe niewłaściwie przeżyte życie? Czy też przeciwnie: płakał, bo żal mu było się z tym życiem rozstawać i porzucać to wszystko, co wysłużył był sobie ślepym posłuszeństwem u różnych obcych panów? Mackrott takimi pytaniami głowy sobie nie zawracał: jego rzeczą było donosić o faktach, interpretację ich pozostawiał innym. W tych dniach choroby wspaniały Pałac Namiestnikowski na Krakowskim Przedmieściu był jednym z najsmutniejszych miejsc w Warszawie. Płakał nie tylko namiestnik. Popłakiwała także - ale z umiarem, aby nie szkodzić urodzie - rozdarta między umierającym mężem a uwięzionym kochankiem, księżna_namiestnikowa. Ale żywotna madame Alexandrine nie poddawała się obezwładniającej rozpaczy. Właśnie w tym smutnym okresie najpełniej ujawniała swoją energię i twardość charakteru, dowodząc jednocześnie, że naprawdę potrafi "czuć i kochać jak piętnastoletnia panienka". O opiece, jaką zakochana "wicekrólowa" otaczała uwięzionego "faworyta" dowiedzieć się można z pamiętników współwięźnia Wojciecha (Alberta) Grzymały, pułkownika Ignacego Prądzyńskiego, późniejszego sławnego generała armii powstańczej. "Ze wszystkich uwięzionych najobszerniejszą korespondencję z miastem miał Grzymała - wspomina Prądzyński. - Pocieszny też on był pod niektórymi względami, a przede wszystkim w stosunkach z płcią niewieścią, w których nie potrafiła sprawić mu roztargnienia sprawa, grożąca mu tak wielkim niebezpieczeństwem. I owszem, więcej może od niej, zajmowały go ciągle kobiety. Pierwsza dla niego w rzędzie była, pomimo jej wieku podeszłego, księżna Zajączkowa, z którą od wielu już lat żył w najściślejszych stosunkach. Była ona do późnej starości przyjemną i bardzo dowcipną. Wystawiam sobie, że wiele musiała mieć podobieństwa do sławnej Ninon de L.Enclos. Ale Grzymałę przywiązywały do niej podobno i cokolwiek rachuby. Zajączukowa nie ustała (...) najwierniejszej dotrzymywać przyjaźni Grzymale pomimo licznych niewierności, których się względem niej dopuszczał. W czasie jego uwięzienia u Karmelitów dawała mu tego dowody, mogące ją mocno skompromitować, a które tym większą były dla niego ofiarą, że wcale nie była patriotką, lecz jedynie kobietą światową. Co tydzień przysyłała dla pana Alberta potężny kosz, napełniony wybornymi wiktuałami. NIe żałowała i pieniędzy; w ciągłej byli korespondencji. Ważne oddawała mu usługi w samej sprawie, już to przez wiadomości, jakie przysyłała, a które przez swoje położenie z pierwszej ręki mieć mogła, już znowu przez wpływ, jaki (...) na umysł sędziów wywarła." Ten dziwny stosunek miłosny między żoną szefa państwa a więzionym "zbrodniarzem stanu" nie mógł ujść uwagi policji. Wydaje się jednak, że pokąd żył namiestnik, starano się nie dawać tej sprawie rozgłosu. Dopiero w miesiąc po jego śmierci, w raporcie z dnia 1 września 1826 roku, Henryk Mackrott donosił Wielkiemu Księciu Konstantemu: "Wśród papierów skonfiskowanych w mieszkaniu referendarza Grzymały przez Komitet Śledczy znaleziono dużą paczkę listów miłosnych, pisanych do niego przez namiestnikową Zajączek. W wielu listach czyni ona referendarzowi wyrzuty z powodu tego, że przenosi nad nią aktorkę Kurpińską". W drugiej połowie lipca stan zdrowia księcia_namiestnika uległ gwałtownemu pogorszeniu. Może to właśnie wtedy doszło do owego paraliżu "połowy głowy i serca" - o którym pisał Franciszek Morawski. W każdym razie po mieście rozeszły się pogłoski, że generał Zajączek umiera. Warszawa nie zmartwiła się zbytnio tą wiadomością. NIemcewicz, chichocząc po swojemu, zabawiał towarzystwo "Śmiercią Namiestnika". Ulica warszawska demonstrowała swe uczucia w sposób jeszcze bardziej brutalny. "Rankiem 19 lipca - pisze w swych "Tajemnicach Warszawy" Karolina Beylin - księżna (Zajączkowa) stojąc w oknie pałacu, wychodzącym na dziedziniec od Krakowskiego Przedmieścia, usłyszała głośne hałasy i śmiechy. Donośny grzechot przeszył powietrze. Zadzwoniła na Mateusza (Mateusz Kulczyński był kamerdynerem w Pałacu Namiestnikowskim i głównym konfidentem Mackrotta - M.B.) i kazała mu zobaczyć, co się tam dzieje. Lokaj wybiegł na ulicę. Stanął zdumiony. Śrokiem ulicy pędziły dwa psy z olbrzymimi, napełnionymi grochem, pęcherzami, przywiązanymi do ogonów. Za nimi biegli mali ulicznicy warszawscy, strasząc je gwizdem i krzykiem. Psy ubrane w żałobną krepę pędziły w stronę kościoła Świętego Krzyża. Na chodnikach stali ludzie i pękając ze śmiechu, patrzyli na przemian to na zwierzęta, to w stronę Pałacu Namiestnikowskiego. Mateusz dowiedział się, że psy są własnością przekupki sprzedającej owoce naprzeciwko pałacu i że to wszystko urządzono na złość księciu Zajączkowi." * * * Po kilku dniach ciężkiego bolesnego konania - nad ranem 26 lipca 1826 roku - książę_namiestnik Królestwa Kongresowego, generał Józef Zajączek herbu Świnka zakończył swe burzliwe życie doczesne. Towarzyszyli mu do ostatniej chwili dwaj męscy przedstawiciele rodziny: "Józef Radoszewski, mąż Gabrieli Zajączkówny i Jan Łubieński, mąż Pelagii Zajączkówny * (obaj - przewidziani na spadkobierców w sporządzonym po pogrzebie Staszica testamencie, wszelako pod warunkiem, że nie porzucą nigdy swych żon; trzeba genrałowi Arbuzowi przyznać, że stryjem był naprawdę troskliwym). Prócz nich świadkami ostatniego tchnienia Zajączka byli dwaj jego przyjaciele i totumfaccy: szef gabinetu, generał brygady Franciszek Ksawery Kossecki, i stały partner od wiska, senator_wojewoda Feliks Józef Czarnecki - z powodu małego wzrostu, tuszy i obżarstwa, nazywany powszechnie Pępuchem. Niejako z urzędu asystowali przy zgonie lekarz i spowiednik: sławny profesor medycyny z Wilna Jędrzej Śniadecki oraz biskup sandomierski Prosper Burzyński. Jana Łubieńskiego, męża Pelagii Zajączkówny - młodszej córki Ignacego Zajączka - nie należy mylić ze współczesnym mu, Janem hrabią Łubieńskim, członkiem potężnego klanu hrabiów Pomian_Łubieńskich. "Nowa klęska dotknęła naszą oyczyznę - pisano następnego dnia w "Gazecie Warszawskiej" - rozstał się z tym światem Mąż, którego imię chlubnie w dziejach świata zapisane było szacownym skarbem dla Polaków i naydroższą ich sławy spuścizną. Józef z Wrzący Xiążę Zaiączek, Namiestnik Królewski, na dniu wczorajszym żyć przestał. Drętwieie ręka kreśląc to smutne zdarzenie, boleść przeraża serce, a łza żalu i wdzięczności skrapia drogie imię Męża, który dla dobra ludzkości nie powinien był jeszcze porzucać tey ziemi. Lecz inne były Przedwiecznego wyroki; ani powszechne błagania Polaków, ani pieczołowitość tkliwey małżonki i domowników, ani nayusilnieysze starania lekarzy nie zdołały zachować istnienia szanownego Męża." I dalej: "To tak piękne życie oddychaiące miłością oyczyzny, ożywiaiące się widokiem wzrastaiącei pomyślności, srogo dotknięte zostało iuż przy swym schyłku przez zgon Nayukochańszego Monarchy. Przerażaiący ten wypadek zadał mu cios trudny do opisania; iego fizyczne i moralne siły doznały widocznego wzruszenia i zdawało się, że oyczyzna cała wyobrażała przez niego swą boleść (...) Cios ten stawił Zaiączka nad grobem; lecz wstrzymała go ieszcze Opatrzność, ażeby zobaczył odradzaiące się cnoty Alexandra w yego Dostynym Następcy, ażeby uyrzał spełnione nadzieie Polaków, ażeby spokoynie umierał." Artykuł w "Gazecie Warszawskiej" kończył się żałosnym lamentem: "Już go niemasz (...) Płaczcie Polacy Męża, który był waszym zaszczytem, płaczcie naylepszego Obywatela!" Inne zgoła nastroje przebijały z pisanych w tych dniach raportów szpiega wielkiego księcia Konstantego, Henryka Mackrotta: "Warszawa, d. 30 lipca 1826 roku (...) Oficerowie VIII Pułku Zbyszewski i Rostkowski, pełniący wartę przy trumnie namiestnika Zajączka, nie zachowywali powagi, rozmawiali i śmieli się bezczelnie (...) Oficer Zbyszewski popychał ludzi zbliżających się do trumny i mówił do warty przy drzwiach: "Walcie kolbami to bydło, a od czego macie karabiny?" Zwłoki Zajączka - zanim wystawiono je na pokaz publiczny w największej sali pałacu Namiestników - uległy zabalsamowaniu. Zabalsamowano je znakomicie. Świadczą o tym do dziś starzy mieszkańcy Opatówka, którzy w swoich latach szkolnych mieli szczęście podziwiać generała Arbuza na własne oczy, kiedy spoczywał w otwartej jeszcze trumnie w podziemiach miejscowego kościoła św. Anny i "wyglądał jak żywy, tylko brodę miał dłuższą niż na portretach." Uroczystości pogrzebowe rozpoczęły się 1 sierpnia 1826 roku. Przedtem doszło do niezwykle interesującej kontrowersji na temat ewentualnych mów nad trumną. Opisuje tę historię dokładnie i zadziwiająco szczerze Kajetan Koźmian: "Podczas przygotowań do pogrzebu - wspomina pan radca stanu - generał Kossecki przyszedł do mnie z wezwaniem i prośbą od samej księżny, abym przemówił na jego (Namiestnika) pogrzebie. Znalazłem się w trudnym położeniu z przyczyny głośno wybuchłej przeciw niemu i nienawistnej mu opinii powszechnej. Odpowiedziałem Kosseckiemu, "iż na pogrzebie namiestnika powinien by mówić minister lub senator (ja jeszcze nim nie byłem), a i to wojskowy; a jeżeliby tylko przyjaciel ma mówić, ty jesteś bliższy do tego i wszelkie względy i obowiązki są za tobą. A przy tym mówmy otwarcie: jeżeli księżna żąda tej ofiary ode mnie, abym się naraził opinii, powiem i nie zaprę się ani przyjaźni, ani wdzięczności. Ale ani ja, ani ty, ani kto bądź nie zdołamy tak powiedzieć wobec wielkiego księcia i uprzedzonego gminu, żebyśmy okrążając drażliwe okoliczności nie ściągnęli na siebie z jednej strony nieukontentowania, z drugiej nienawiści i potępienia; bo kto wie, czy publiczność nie przyjęłaby nas z sykaniem lub świstaniem? A tak, chcąc mu oddać ostatnią posługę, czy nie narazilibyśmy zwłok i pamięć jego na ubliżenie?" - Kossecki uznał te moje uwagi za słuszne i wrócił do namiestnikowej." I nieco dalej: "Wrócił do mnie nazajutrz Kossecki i oświadczył mi, że równie namiestnikowa, jak Radoszewski uznali moje uwagi za słuszne, że mnie uwalniają i życzą sobie, aby nikt nie mówił. Tymczasem wieść o zgonie namiestnika dobiegła do Końskich i do wiadomości jego szczerego i stałego przyjaciela Stanisława Małachowskiego, generała i kasztelana, * który zwykle czy w Opatówku, czy w Warszawie wieczory z nim dzielił. Ten natychmiast w pierwszym żalu napisał sobie mowę, a raczej apologię namiestnika i z nią przybiegł do Warszawy. Pierwszego mnie odwiedził z zapytaniem, kto będzie mówił na pogrzebie namiestnika? Odpowiedziałem: "Żądano ode mnie tej posługi, lecz ja nie jestem senatorem; podobno nikt". - "Otóż ja powiem, napisałem sobie mowę, bądź cierpliwy, przeczytam ci". Wysłuchawszy arkuszowej gorącej mowy i przewidując, na co siebie i namiestnika zmarłego wystawia, powtórzyłem mu moje uwagi i obawy, dla których się wymówiłem. "Ja na to wszystko nie uważam - odrzekł - śmielszy jestem jak ty i ujrzysz swoje obawy próżnymi" i wybiegł do Ogrodu Saskiego na przechadzkę. Zastał ogród napełniony prawie całą Warszawą; na wszystkich ulicach nie rozmawiano - tylko o wypadku śmierci namiestnika. Zbliżył się więc do jednej (grupy), złożonej z kilkunastu osób, ważniejszych, znajomych i nieznajomych sobie, cywilnych i wojskowych, i tam rozmawiano o przyszłym obrzędzie i przygotowaniach do niego cywilnych i wojskowych. I gdy Małachowski właśnie miał chęć oświadczyć swoją gotowość do mówienia, jeden z tej grupy odezwał się: "Ciekawy jestem, czy też się znajdzie jaki z gałganów senatorów, kasztelanów, co by śmiał mówić na jego pogrzebie?" (Słowa te prawie wyjął z satyry NIemcewicza). Na to Małachowski zbladł, odskoczył od zgromadzenia i szybkim krokiem przybiegłszy do mnie, zadyszany rzucił laskę i kapelusz na stół i wyrzekłszy: "Niech cię licho weźmie, jaki ty masz takt", opowiedział potem swoje wydarzenie, schował mowę i prosił o sekret." Generał kasztelan Stanisław Aleksander Nałęcz_Małachowski (1770_#1849) był bratankiem Stanisława Nałęcza_Małachowskiego, marszałka Sejmu Wielkiego. Takt - dzisiaj powiedziano by raczej: węch - miał Koźmian rzeczywiście wyborny. Ale sumienie musiało go gryźć, bo to, czego nie odważył się wygłosić nad trumną przyjaciela, będzie się starał nadrobić później - w "Pamiętnikach". Obronę Zajączka oprze jak zwykle na swej ulubionej antynomii: Zajączek - NIemcewicz. "Niemcewicz zawsze będzie miał za sobą ubolewanie, Zajączek przeciw sobie zazdrość i nienawiść. Uleganie jego, acz z położenia nieuniknione i konieczne, nazywano służalstwem i podłością. Narażenia się niepożyteczne Niemcewicza brano za heroizm, a sarkazmy rzucane przez niego na ludzi innego z nim w czym bądź przekonania i zdania przyjmowano za wyrocznię. Odległa dopiero i bardzo odległa potomność między tymi dwoma antagonistami z historycznych faktów wyda bezstronny wyrok. Obecna generacja zawsze będzie skłonniejszą potępić Zajączka niż cokolwiek zaprzeczyć NIemcewiczowi; chętnie wierzy, że Zajączek był służalcem, niż że NIemcewicz przy patriotycznych cnotach był mściwym i aż do grobu złośliwym." Od napisania przez Koźmiana powyższych słów minęło bez mała półtora wieku, lecz szala wagi wyroków "odległej i bardzo odległej potomności" ciągle jeszcze ani rusz nie chce się przechylić na stronę generała Arbuza. Ale ta historia nie wygłoszonych mów nad trumną jest czymś więcej niż cennym przyczynkiem do biografii Zajączka i Koźmiana. Epizod ten ujawnia kształtowanie się w nękanym przez antykonstytucyjne gwałty, kongresowym państewku polskim nowej siły politycznej, budzącej lęk w kasztelanach i radcach stanu: patriotycznej opinii publicznej. Siła ta będzie rosnąć i krzepnąć w miarę narastania gwałtów władzy i na koniec sprawi, że rewolta 150 młokosów ze Szkoły Podchorążych i garstki równie młodych dziennikarzy rozwinie się w powstanie narodu. Oficjalna propaganda uczyniła wszystko, aby pokryć prawdziwe nastroje, towarzyszące odejściu znienawidzonego "ćwierćkróla bez nogi". Gazety prześcigały się w drobiazgowych opisach uroczystości pogrzebowych. Dla przykładu - relacja z "Kuriera Warszawskiego": nr 181 z d. 1 sierpnia (wtorek) "Przez cały dzień onegdajszy i wczorajszy mnóstwo osób wszelkiego stanu i wieku odwiedzało czcigodne zwłoki ś.p. Jo. Xięcia Namiestnika nabalsamowane i złożone na wspaniałym katafalku w iednei z sal Pałacu Namiestników. Od rana do południa przy trzech ołtarzach w teiże sali odprawiały się Msze Św., a przez cały czas kapłani śpiewali żałobne psalmy. Straż honorowa wojskowa (między innymi znani już oficerowie VIII pułku: Zbyszewski i Rostkowski - M.B.), tudzież urzędnicy ciągle otaczali katafalk. Ciało ś.p. Xięcia złożone będzie w iego dziedzicznei maiętności Opatówku pod Kaliszem w grobie, który nieboszczyk od dawna obrał na wieczny spoczynek. Jutro w kościele Ś. Krzyża odbędzie się wielkie żałobne nabożeństwo." Nr 182 d. 3 sierpnia (czwartek) "Za duszę ś.p. J.O. Józefa Xięcia Zaiączka, Namiestnika Królewskiego, wczoraj w kościele Ś. Krzyża odbyło się wielkie żałobne nabożeństwo. Wspaniały katafalk urządził Budowniczy W. Koracy (Corazzi - M.B.). Trumnę otaczało 8 korynckich kolumn połączonych u wierzchu chorągwiami (...) Na przodzie znaydowało się popiersie nieboszczyka (...) Na gradusach złożono znaki (jego) dostoieństwa. W kościele iaśniało 1800 świec iarzących (oburzyłby się Staszic na takie marnotrawstwo - M.B.). Celebrował Jw. Arcybiskup Prymas (ciekawe, czy choć na chwilę nawiedziło arcypasterza Królestwa wspomnienie opresji roku 1794? - M.B.). W czasie Mszy Wielkiej wykonane zostało z zupełną dokładnością słwne "Rekwiem" Mozarta przez półtorasta Artystów i Amatorów pod dyrekcyą Kapelmistrza KUrpińskiego (mały był "wielki świat" ówczesnej Warszawy: dyrygent Karol Kurpiński to przecie mąż aktorki Kurpińskiei, o którą tak zazdrosna była księżna_namiestnikowa - M.B.). Nastąpiło kazanie miane przez Jw. Jx Prażmowskiego Biskupa Płockiego: wzorowy mówca oddał należną cześć zasługom zmarłego. Zakończył Kondukt ("Castrum Doloris") odbyty przez Jw Prymasa tudzież Jjww Biskupów, Krakowskiego Woronicza, Płockiego Prażmowskiego, Sandomierskiego Burzyńskiego." Nr 183 d. 4 sierpnia (piątek) "Przeprowadzenie zwłok ś.p. Jo Xięcia Zaiączka, Namiestnika Królewskiego, odbyło się z wspaniałością odpowiadaiącą dostoieństwom iakiemi był zaszczycony od N. Monarchów. J.C.W.Wielki Xiążę Cesarzewicz towarzyszył przy trumnie przez cały czas obrzędu. Orszak pogrzebowy przechodził ulicami: Krakowskim Przedmieściem, Wierzbową, Elektoralną, Chłodną, aż do Woli, gdzie woisko złożone z gwardyi konnych i pieszych obu narodów, tudzież pułków liniowych Królewsko_Polskich i artyleryi, oddały ostatnie honory należne zmarłemu. Wszystkie dostoine osoby obecne w stolicy, Senatorowie, Urzędnicy władz wszelkich należeli do orszaku pogrzebowego. Zwłokom nieboszczyka towarzyszy aż do Opatówka oddział Strzelców Konnych (gwardyi); odwozi ie Jw Radca Stanu Radoszewski i tamże udał się dla złożenia ich na wieczny spoczynek Jw Burzyński Biskup Sandomierski, niegdyś Missyonarz w Egipcie, w owym czasie gdy zmarły Xiążę iako woiownik znaidował się w tym odległym Kraiu." "Pokryta karmazynową materyią" trumna księcia_namiestnika wędrowała z Warszawy do Opatówka przez cztery dni z okładem. Witały ją ustawione w szpalerach tłumy, delegacje władz, weterani i kadeci. W większych miastach na trasie pogrzebu, towarzyszący trumnie biskupi celebrowali żałobne nabożeństwa. Dnia 5 sierpnia 1826 roku dostojne złoki spoczęły wreszcie w krypcie kościoła św. Anny w Opatówku. Jedynie niepoprawni kpiarze, dla których nigdy nie ma nic świętego, usiłowali zakłócić uroczysty nastrój pogrzebu. Ledwie zwłoki znalazły się w krypcie grobowej, puszczono w obieg wierszyk ulotny "Nagrobek Zajączka": Tu spoczywa lis i zając,@ który był tronu bliskim i niskim.@ Spał za życia w Warszawie,@ * po śmierci w Kaliskim.@ Aluzja do "drzymek" księcia_namiestnika na posiedzeniach Rady Administracyjnej w ostatnich latach jego urzędowania. W sumie jednak ostatnia droga z Warszawy do Opatówka była najwspanialszą ze wszystkich podróży krajowych księcia_namiestnika. Gorzej było z tym, co Zajączek zostawił po sobie w Warszawie. Mam na myśli jego wnętrzności, wydobyte podczas balsamowania zwłok, Zazwyczaj o tych rzeczach się nie mówi, ale w wypadku Zajączka przemilczeć ich nie sposób. Umieszczone w specjalnych naczyniach wnętrzności księcia_namiestnika pochowano w filarze katakumb cmentarza Powązkowskiego, zamykając otwór grobowy płytą kamienną, na której wyżłobiono jedynie wielką literę Z. Ta półanonimowość wynikała zapewne z tych samych powodów, z jakich Koźmian wzbraniał się przemawiać na pogrzebie Zajączka. Ale tajemnicy nie udało się zachować: ludzie się dowiedzieli, co kryje w sobie filar katakumb powązkowskich i cała złość na znienawidzonego namiestnika wyładowała się na jego wnętrznościach. Odtąd każdej nocy miejsce pod tablicą z literą Z było przez nieznanych sprawców profanowane i zanieczyszczane. Z czasem rzecz stała się tak głośna, że pilnowaniem wnętrzności Zajączka musiała się zająć tajna policja. W tym samym czasie inni tajni policjanci krążyli wokoło kościoła Kamedułów na Bielanach, aby przeszkadzać patriotycznym pielgrzymkom do grobu Staszica. NIespełna w rok po śmierci generała Arbuza zamknął się ostatecznie jeden z ubocznych, lecz ważnych wątków jego biografii. Dnia 12 czerwca 1827 roku zmarł prymas Królestwa Polskiego, arcybiskup Warszawski, Wojciech Skarszewski. Śmierć jego nastąpiła w okresie wielkiego napięcia, poprzedzającego Sąd Sejmowy, który miał zawyrokować w sprawie "zbrodniarzy stanu" z Towarzystwa Patriotycznego. Prymas, jako najstarszy z senatorów, był z tym wydarzeniem osobiście związany. Oto co o tym pisze najbardziej miarodajny świadek: Tadeusz Bieczyński - sekretarz prezydialny Sądu Sejmowego: "Arcybiskupem warszawskim był podówczas Skarszewski, który w roku 1794 miał być za wyrokiem, przez lud powieszony (...) Skarszewski, będąc członkiem senatu, miał także zasiadać w powołanym Sądzie Sejmowym i na niego tak wielki książę, jako i Nowosilcow wiele bardzo liczyli, znając słabość jego charakteru, uległość i przywiązanie do rządu rosyjskiego. Lecz na dni kilkanaście przed terminem wyznaczonym do zwołania i ukonstytuowania Sądu Sejmowego, zachorował mocno i trzy dni przed tymże terminem życie zakończył. Wyprowadzenie jego ciała było w czasie popołudniowym, w sam dzień ukonstytuowania Sądu Sejmowego, w którym to Sądzie wyroki najwyższej Opatrzności nie dozwoliły mu wziąć udziału. Publiczność warszawska uważała wydarzenie to za wymierzoną karę Bożą, a dla więźniów za najlepszą wróżbę ich losów. Na eksportacji Skarszewskiego, oprócz biskupów oraz senatorów wojewodów Czarneckiego (Pępucha - M.B.) i Franciszka Grabowskiego, nie był żaden więcej z członków senatu. Przy ulicy Podwale, obok mieszkania pałacu arcybiskupiego znajdowała się znaczna liczba publiczności, lecz za trumną nikt nie postępował, oprócz osób z konsystorza i z urzędu asystujących oraz członków familii i służby. Zdarzyło się przy tym, że któryś z lekkomyślników warszawskich tak dalece swą śmiałość i odwagę posunął, iż w tym czasie, gdy trumna na karawan stawianą była, opasał ją grubym konopnym postronkiem, co miało być aluzją do przygody w 1794 r.". Sprawca tego uczynku wywodził się nieątpliwie z kręgu tych samych "lekkomyślników warszawskich", którzy w dniach konania księcia_namiestnika urządzali pod jego oknami wyścigi psów odzianych w żałobę, a po jego śmierci znieważali jego szczątki pochowane na cmentarzu Powązkowskim. Ich psie figle i demonstracje pogrzebowo_cmentarne - jakkolwiek prymitywne i niesmaczne były niektóre z nich - niosły już w sobie zapowiedź historycznej NOcy listopadowej splamionej krwią gnerałów. MIał szczęście generał Arbuz, że tej nocy narodowego gniewu nie dożył. Warszawa, 1984_#1986