T.J.Alien MIASTO ZŁOTEGO GRYFA ROZDZIAŁ 1 Wielkie, betonowe miasto ogarniał mrok. Kontury wyrastających z szarej płaszczyzny budynków powoli traciły swoją ostrość, zlewając się z coraz ciemniejszym tłem. Gdzieniegdzie nieśmiało zapalały się błękitne, bliźniaczo podobne do siebie światełka, rozmyte nieco przez podwójne szyby kwadratowych okien. Namalowane na murach napisy ginęły w ciemnościach, zatracając wszelkie znaczenie. Noc-królowa zbrodniarzy, stręczycieli i prostytutek zamykała brudny świat w swych żelaznych objęciach, rozsiewając w labiryncie ciasnych ulic feromon strachu. Pozbawione swoich kolorowych, tandetnych wystrojów stragany przypominały sterczące żałośnie szkielety prehistorycznych gadów. Od czasu do czasu wzdłuż ścian budynków przemykały sylwetki spóźnionych przechodniów, pośpiesznie zmierzających do swoich mieszkań, a betonowe klocki zdawały się wyciągać w ich stronę niewidzialne szpony, szepcząc: "Biada wam, biada...". Miasto błyskawicznie pustoszało. Wkrótce pogrążyło się w całkowitych ciemnościach, rozświetlanych jedynie żółtymi ognikami z rzadka porozstawianych ulicznych latarni, oraz błękitną poświatą szyb, za którymi jarzyły się kineskopy tysięcy telewizorów. Abel szedł samym środkiem ulicy, zaciskając spoconą dłoń na rękojeści ciężkiego rewolweru. Bał się, mimo iż w magazynku niezawodnej broni prężyło się do skoku pięć dwunastomilimetrowych, śmiercionośnych pocisków. Wystarczyło jedynie wykonać szybki ruch, a potem zacisnąć wskazujący palec na języku spustowym. Zupełnie prosta, nie wymagająca ani odrobiny myślenia czynność... Abel był przygotowany do oddania strzału. Robił to dziesiątki, a może setki razy... Nie pamiętał dokładnie. Nie był w stanie zliczyć rozszarpanych ołowianymi kulami ciał, rozłupanych czaszek i zdeformowanych kończyn. Wszystko to było dla niego czymś zwyczajnym, lecz nie naturalnym, fragmentem rzeczywistości, w której przyszło mu żyć i walczyć o przetrwanie, z którą jednak nigdy nie mógł się pogodzić. W mrocznym mieście obowiązywała jedna zasada: zabij nim zabiją ciebie! Abel przestrzegał tej zasady z konsekwencją, na jaką tylko było stać zwyczajnego, pełnego uczuć i nadziei człowieka. Stary rewolwer wielokrotnie ratował mu życie. Abel żywił w stosunku do tego stalowego przedmiotu całą gamę uczuć. Kochał swoją broń, pieścił ją i dbał o jej sprawność, równocześnie z trudem powstrzymując się przed wyrzuceniem jej do pierwszej napotkanej ściekowej studzienki. Wstręt do zabijania toczył w nim walkę z chłodnym rozsądkiem nakazującym pozbycie się wszelkich skrupułów. Jednocześnie Abel zdawał sobie sprawę, iż rewolwer nie mógłby zapewnić mu szans zwycięstwa w starciu z bandytą uzbrojonym w nowoczesną broń, będącą w stanie zamienić ludzkie ciało w stertę dymiącego popiołu. Wielokrotnie zastanawiał się skąd ci okrutni ludzie biorą tak doskonałą broń. Odpowiedź mogła być tylko jedna: przemyt zza Bariery. Ale przecież tam od wielu lat panował pokój, więc po co ktokolwiek miałby produkować tego rodzaju przedmioty?... A zresztą któż mógł wiedzieć na pewno co dzieje się za Barierą? Nie miało to zresztą większego znaczenia dla Abla, który tak czy inaczej musiał zaufać swojemu pięciostrzałowemu zabytkowi. Po prostu nie miał innego wyjścia. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe, kiedy mijał kolejne zaułki betonowego labiryntu. Odgłos własnego tętna utrudniał mu łowienie szmerów dochodzących z mrocznych zakamarków. Na wszelki wypadek zachowywał jednakową odległość od każdej z otaczających go ścian. Szedł powoli, rozglądając się uważnie na wszystkie strony. Już niedaleko - powtarzał w myślach - Tylko do placu. Już niedaleko... Tłumił w sobie lęk i kroczył dalej, bo tam, w centrum odrażającego miejskiego molocha, czekała na niego o n a. Widział przed sobą jej twarz, wyobrażał sobie dotyk jej chłodnych dłoni, zapach kasztanowych włosów i smak miękkich ust. To wszystko było takie bliskie i tak nęcące... Odetchnął z ulgą, kiedy ujrzał oświetloną sylwetkę stwora będącego symbolem Rajskiej Republiki. Potężny, szczerzący kły, dzierżący w swych szponach insygnia królewskiej władzy, złoty gryf spoczywał na wysokim cokole, rzucając przechodniom dumne spojrzenia. Statua wyraźnie górowała wzrostem nad okolicznymi zabudowaniami. Zajmowała zaszczytne miejsce w centralnym punkcie obszernego placu, będącego na co dzień królestwem handlarzy. Teraz plac świecił pustkami, ale dumny gryf ciągle chełpił się swoją potęgą, rozkładając skrzydła, jak gdyby chciał poderwać się do lotu i nigdy już nie powrócić... Niestety, musiał tutaj pozostać. Był przecież tylko biedną, wypolerowaną bryłą metalu, która mimo iż posiadała koronę, berło i obusieczny miecz, nie była w stanie nikomu pomóc, ani zaszkodzić. Taki już był smutny los samotnego gryfa... Abel nie miał zamiaru podziwiać dumnych kształtów stalowego potwora. Wpatrywał się w ciemność, usiłując dostrzec drobną sylwetkę Anny. Czuł narastający niepokój zmieszany z wściekłością. Tak, był wściekły na nią, na Annę. Dlaczego zawsze wybierała tak dziwne miejsca spotkań i dlaczego zawsze po zmierzchu? Czemu skazywała go na niebezpieczne spacery? Czyżby podniecało ją uczucie strachu? A może miał to być jakiś rodzaj próby? Abel nie znał Anny zbyt dobrze. Widywali się często, nawet bardzo często, a jednak dziewczyna wciąż stanowiła dla niego zagadkę. W gruncie rzeczy nie wiedział o niej prawie nic. Jedno musiał przyznać: miała szczęście, ogromne szczęście. Ich wieczornych spotkań nie zakłócił nigdy żaden napad bandy złodziei, ani nawet atak samotnego, zdesperowanego bandyty. Abel czuł się bezpieczny, kiedy Anna była przy nim. Nie mógł zrozumieć tego uczucia. Dziewczyna była słaba, drobna i delikatna. Nie miała w sobie nic ze sprężystej, muskularnej łowczyni nagród. Nie przypominała również żadnej z uzbrojonych po zęby, odzianych w wymyślne stroje, szukających mocnych wrażeń nocnych dziewcząt o kamiennych twarzach. Była po prostu kobietą. To on, Abel powinien był pełnić rolę strażnika ich wspólnego bezpieczeństwa. A jednak przy niej nie czuł się siłaczem. Byli sobie równi. Abel kochał Annę i żałował, że oboje nie urodzili się w nieznanym, wolnym świecie za nieprzenikalną Barierą, gdzie ludzie nie musieli się bać i gdzie istniało słowo "przyszłość", które tutaj było tylko pustym frazesem. Ich życie nie miało przyszłości. Zawsze istniała tylko teraźniejszość: brudna, bezbarwna, pogrążona w smutku, przepojona bezsilnym buntem i wiecznym rozczarowaniem. Abel nie miał niczego, co mógłby podarować dziewczynie, oprócz kilku słów, uczucia i dotyku. Nie mógł opowiadać jej o wspólnych chwilach szczęścia, jakie mogliby przeżyć, bo w Rajskiej Republice szczęście było zakazane w imię czegoś, czego nikt nie rozumiał, a co nosiło nazwę słuszności wyższej. Nie mogli snuć marzeń, bo każda śmielsza myśl stawała się źródłem bólu. Po cóż marzyć, skoro marzenia nigdy nie mogą się stać rzeczywistością? A jednak cieszyli się z odrobiny prawdziwej wolności, jaką dawały im spotkania. Byli wtedy tylko oni dwoje. Mieli na własność cząstkę świata, do której nie mogła się zakraść siła pragnąca zawładnąć duszami wszystkich ludzkich istot. Każdy uścisk, każdy pocałunek, czy choćby wymiana czułych spojrzeń były ciosem wymierzonym w jedną z twarzy, codziennie szczerzących zęby ze szklanego ekranu. Całując dziewczynę, Abel często usiłował wyobrazić sobie jedną z tych twarzy. Widział płomienie ogarniające zapadnięte policzki, zamieniające w popiół siwą, capią brodę, wpełzające do oczodołów, a potem do wnętrza pozbawionej owłosienia czaszki... Czuł się wtedy szczęśliwy. Szalały w nim miłość, lęk, nienawiść i pożądanie. A potem znowu powracał żal... A jednak warto było ryzykować życie dla tych kilku chwil, włócząc się po ulicach złego miasta. Podstawa cokołu, na którym spoczywał złoty gryf tonęła w ciemnościach, mimo iż samą rzeźbę oświetlały cztery potężne reflektory. Właśnie tutaj najczęściej dochodziło do spotkań pomiędzy nimi. Bandyci omijali to miejsce, ponieważ wokół cokołu było zbyt jasno. Abel przywarł plecami do chłodnego granitu, ocierając pot z czoła. Najgorsze było już za nim. Mógł sobie teraz pozwolić na krótką chwilę odprężenia. Nie spuszczał jednak dłoni z rękojeści rewolweru. Był ostrożny, jak zwykle. Swojej ostrożności zawdzięczał przecież życie. Anna pojawiła się nagle, w zupełnie nieoczekiwany sposób. Po prostu, stanęła obok niego, jak gdyby wyrosła spod ziemi. Abel odruchowo sięgnął po broń i uniósł ją na wysokość oczu. - Nie strzelaj, to ja - usłyszał znajomy głos. Odetchnął z ulgą. Nie musiał już martwić się o dziewczynę. Od tej chwili gdyby ktoś zechciał zrobić jej krzywdę, musiałby najpierw pokonać jego. Obejmując ją ramionami, przywarł wargami do jej ciepłych ust. Odwzajemniła uścisk i pocałunek. - Dokąd pójdziemy? - zapytał po chwili, umieszczając rewolwer w kieszeni kurtki. Anna wzruszyła ramionami. - Nie wiem - westchnęła. - To przecież wszystko jedno. I tak ostatecznie wylądujemy gdzieś, gdzie jest łóżko i nie ma widzów... - Czyżbyś miała coś przeciwko takim miejscom? - Abel spojrzał na nią podejrzliwie. - No, nie, oczywiście, że nie... Może na początek pójdziemy do Rogera? - Znowu?! - Dlaczego nie? To całkiem przyjemne miejsce. A poza tym kto inny nakarmi nas za darmo? - Mogę zapłacić... - Nie unoś się. Nie do twarzy ci z tym. - Skoro tak uważasz... W takim razie chodźmy. A swoją drogą, jak ty to robisz, że dostrzegam cię dopiero wtedy, kiedy jesteś dwa metry ode mnie? Anna uśmiechnęła się zagadkowo. - Są różne sposoby zapewniania sobie bezpieczeństwa - stwierdziła po chwili. - Jedni noszą przy sobie rewolwery, a innych po prostu nie widać... Ruszyli mroczną ulicą, tuląc się do siebie. Miasto wydawało im się teraz nieco mniej odrażające. Byli razem i nie bali się niczego. Co chwilę spoglądali na aksamitne niebo, usiane setkami srebrzystych punkcików, marząc, by wielka, wszechpotężna siła odmieniła ich los. Być razem, we dwoje, na zawsze... Czerń nieba uśmiechała się do nich, ale nie było w tym uśmiechu nic prócz cynizmu i obojętności. Knajpa Rogera była jak zwykle mocno zatłoczona. W powietrzu snuły się leniwie gęste obłoki papierosowego dymu, a w ogólnej wrzawie dominowały męskie głosy, o brzmieniach mocno zniekształconych przez nadmiar spożytego alkoholu. Pierwszą osobą, która zwróciła uwagę Abla była szczupła dziewczyna, odziana w czarny kombinezon nabijany złotymi ćwiekami. Na szyi zawieszony miała stalowy łańcuch, a do szerokiego, ściśle opinającego jej rozłożyste biodra pasa przymocowana była długa kabura, z której wystawała rękojeść półautomatycznego karabinka. Była to broń, którą zwykle posługiwali się łowcy nagród, a jednak dziewczyna nie przypominała reprezentantki tego niezbyt popularnego zawodu. Była zbyt młoda i zbyt ładna, a jej długie, jasne, rozpuszczone włosy zupełnie nie pasowały do stroju. Nieznajoma stała przy jednym z wysokich, podłużnych stołów i uśmiechając się rozmawiała z jakimś wystrojonym w biały garnitur, tęgim młodzieńcem. Abel i Anna podeszli do baru i zajęli miejsca na okrągłych taboretach. Roger, numer ewidencyjny: sześć, sześć, pięć, cztery, dwa, dwa, zero, jeden, jeden, uwijał się za ladą, ledwo nadążając realizować liczne zamówienia klientów. Większość jego klienteli stanowili kupcy, drobni złodzieje, lub inne płotki aparatu przestępczego. Abel był tutaj tolerowany jako dobry znajomy gospodarza, a ponadto jako postać niezwykle oryginalna, inna od wszystkich pozostałych. Anna natomiast była nietykalna. Stali bywalcy lokalu przestrzegali tej zasady, nie chcąc zadzierać z Rogerem, który potrafił być bardzo nieprzyjemny dla tych, którzy mu się nie podobali. Nim podszedł do nich gospodarz, usłyszeli suchy kaszel osobnika siedzącego obok Anny. Był to Willy, postać o tyle charakterystyczna, że nikt nie był w stanie określić jego wieku i nikt nie pamiętał jego numeru ewidencyjnego. Po prostu: szara eminencja bez osobowości. - Znowu was tu przyniosło - stwierdził raczej, niż zapytał Willy. - Czy naprawdę tak bardzo lubicie tę spelunę? Abel wzruszył ramionami. - Coś trzeba robić z wolnym czasem - odpowiedziała wymijająco Anna, nie zaszczycając spojrzeniem swojego rozmówcy. Willy był brzydki, wręcz odrażający, a w dodatku ciężko chory. Swoje ostatnie lata, miesiące, a może już tylko tygodnie postanowił spędzić w tanich barach, systematycznie przepijając pieniądze, które zgromadził w trakcie swojej kupieckiej kariery. - Aha - Willy ze zrozumieniem pokiwał głową. - Postawić wam? Wiecie, lubię was, a więc... Anna skrzywiła się, ale Abel natychmiast dał Willyemu potwierdzający znak. - I tak dostalibyśmy to, czego chcemy - syknęła Anna z wyrzutem. - Czy to nie wszystko jedno na czyj koszt pijemy? - spytał Abel, uśmiechając się. - Nie lubię tego typa - mruknęła, wzruszając ramionami. Po chwili podszedł do nich Roger. - Jak się macie?! - zawołał. - Co pijecie? To, co zwykle? Abel skinął głową. - Dzisiaj ja im stawiam - wtrącił Willy. - Proszę, proszę! - odezwał się ktoś stojący za ich plecami. - Willy ma gest! Kto by pomyślał... Był to Adam, wysoki, atletycznie zbudowany mężczyzna o pryszczatej, zawsze zaczerwienionej twarzy. Adam trudnił się głównie przemytem drobnych towarów i rozprowadzaniem ich w centrum miasta. Oficjalnie uchodził za drobnego złodziejaszka, ale żaden ze złodziei nie widział go podczas włamania lub rabunku. Za to wszyscy przemytnicy znali go doskonale. Adam był dobry we wszystkim, co robił, również w opróżnianiu puszek wypełnionych wszelkiego rodzaju alkoholizowanymi napojami. Jedną z nich trzymał właśnie w swojej potężnej dłoni. - Odpieprz się - warknął ze złością Willy. - Chyba nawet wiem dlaczego - kontynuował Adam, nie zwracając uwagi na wypowiedziane pod jego adresem słowa. - Masz ochotę na tę damę, stary świntuchu. Właściwie rozumiem cię doskonale. Gdybym wiedział, że wykorkuję za tydzień lub dwa, też chciałbym przed śmiercią popieścić jakieś miłe ciałko. Problem polega na tym, że ta pani nie odwzajemnia twojej ochoty i nie należy do takich, które dają z litości! Zgromadzony w knajpie tłum ryknął śmiechem. - Odpieprz się! - powtórzył nieco głośniej Willy. - Uważaj Anno, to prawdziwy uwodziciel - powiedział Adam. Willy gwałtownie zerwał się ze swojego stołka. - Jeszcze słowo i... - nie dokończył. Jego zniszczonym, wątłym ciałem wstrząsnął kolejny atak kaszlu. - I co? - Adam rzucił mu pełne politowania spojrzenie. - Lepiej usiądź i napij się. To ci dobrze zrobi. - Odpłacę ci za wszystko - zacharczał z wysiłkiem Willy. - Już niedługo wszystko się wyjaśni. Widziałem dzisiaj ICH. Adam wybuchnął śmiechem, Roger natomiast popatrzył na Willyego z wyraźnym zainteresowaniem. - Gdzie ICH widziałeś? - zapytał, polerując trzymaną w dłoni szklankę kawałkiem białej szmaty. - W południowej dzielnicy. Dziś rano, przed świtem. Przeleciały dwa pojazdy, oświetlone na niebiesko. - Na niebiesko... - powtórzył Roger, popadając w zadumę. Abel już dawno przestał zwracać uwagę na wieści rozgłaszane przez Willyego, który słynął z niezłomnej wiary w upragniony cud. Roger był chyba jego jedynym wiernym słuchaczem. - Co jest, do cholery?! - zawołał jakiś ubrany na czarno bandyta. - Gdzie jest barman?! - Daj mu spokój - doradził Adam - Nasz Roger ma dzisiaj obrońcę, którego nie należy lekceważyć. Bandyta zbliżył się do lady. Na jego piersi lśnił srebrny znaczek z dwoma szklanymi oczkami i czterema nacięciami, co oznaczało, iż jego właściciel posiada drugi stopień zawodowej specjalizacji i zabił czterech ludzi. - Obrońcę? - powtórzył ze zdziwieniem. - Kto to taki? - Chyba jesteś tu nowy - zauważył Adam. - Jak możesz nie znać naszego myśliciela? - dodał, klepiąc Abla po ramieniu. Bandyta przyjrzał się uważnie najpierw Ablowi, a potem Annie. - Barman, daj trzy piwa - rzucił, niedbałym gestem ciskając kilka monet na blat szynkwasu. - Jesteś prawdziwym Twórcą? - spytał po chwili. Abel skinął głową. Nie miał zamiaru nawiązywać rozmowy z nieznanym osobnikiem, nie mógł jednak pozwolić sobie na całkowite zignorowanie jego pytania. Bójka lub strzelanina wewnątrz baru nie były tym, czego pragnął najbardziej. - Napijesz się ze mną? - zapytał bandyta, stawiając przed Ablem puszkę z piwem. - Nie pijam z nieznajomymi - odpowiedział chłodno Abel. Tymczasem na twarzy Anny pojawił się wyraz niepokoju. - Możemy się poznać - stwierdził bandyta. - Nazywam się Andreas, numer... Tego właśnie nigdy nie pamiętam. A ty? Jak masz na imię? - Chodźmy stąd - szepnęła Anna, szarpiąc Abla za rękaw. - Zaczekaj - mruknął Abel. Powoli odwrócił twarz w stronę Andreasa. Uśmiech zaczął znikać z twarzy bandyty. - Nie lubisz mnie - stwierdził Andreas. - Nie lubisz, prawda? - Zgadza się - odpowiedział Abel. - Nie lubię cię. I byłbym wdzięczny gdybyś sobie stąd poszedł. To powiedziawszy, niedbałym, lecz zdecydowanym ruchem ramienia, odsunął od siebie puszkę. - Obrażasz mnie - zauważył Andreas. - Tak, obrażam cię - przyznał Abel. - Czy nie wyraziłem się dostatecznie jasno? Spływaj stąd! Andreas wyprostował się i zwiesił ramiona wzdłuż ciała. Abel był pewien, że jego ubranie zaopatrzone jest w co najmniej kilka nie rzucających się w oczy kieszeni zawierających najprzeróżniejsze rodzaje broni. Nie mógł dopuścić, by bandyta zdążył użyć którejś z nich. - Przeproś mnie - zażądał Andreas. Abel pokręcił głową przecząco, nie spuszczając wzroku z jego dłoni. - Uspokójcie się - zaproponował Adam. - To nie ma sensu. - On mnie obraził - po raz kolejny stwierdził Andreas. - No i co z tego?! - zawołał Adam ze zdenerwowaniem. - Niech ci się nie wydaje, że masz nad nim przewagę tylko dlatego, że jesteś zawodowym rabusiem! Widziałem jak ten facet radził sobie z ośmioma takimi jak ty! A poza tym nie zapominaj, że nasz Roger trzyma pod ladą coś, za pomocą czego odstrzeli ci dupę jeżeli tylko spróbujesz rozrabiać. Andreas obrzucił Abla pełnym nienawiści spojrzeniem. Jego ręka powoli, lecz konsekwentnie wędrowała w stronę jednej z kieszeni. Abel błyskawicznie przeanalizował swoje szanse w ewentualnym starciu. Od napastnika dzieliła go niewielka odległość. Andreas był w zasięgu ciosu. Zresztą na sięganie po rewolwer było już za późno... - Andreas! - zabrzmiał niespodziewanie wysoki, dźwięczny głos. Ręka bandyty zamarła w bezruchu. Najwyraźniej osoba, do której ów głos należał, cieszyła się u niego nie byle jaką charyzmą. Była to blondynka w stroju z błyszczącej, syntetycznej skóry, na którą Abel zwrócił poprzednio uwagę. Dziewczyna podeszła sprężystym krokiem do Andreasa i zacisnęła dłoń na jego ramieniu. - Idziemy - powiedziała ze spokojem, rzucając Ablowi spojrzenie pełne zaciekawienia. Andreas najwyraźniej nie miał ochoty sprzeciwiać się jej woli. - Spotkamy się jeszcze - wycedził przez zęby. - Wierzę - odpowiedział Abel. Andreas i blondynka powoli oddalili się i zniknęli w rozbawionym tłumie. - Mam coś dla was - wyszeptał Adam, pochylając się w taki sposób, aby tylko Abel i Anna mogli go usłyszeć. - To co zwykle? - upewnił się Abel. - Tak, to co zwykle. - W takim razie chodźmy na zaplecze - Abel powstał, rzucając Annie porozumiewawcze spojrzenie. - Roger, zaopiekuj się nią - dodał, oddalając się od lady. Roger ze zrozumieniem pokiwał głową. - Idźcie do magazynu - powiedział. - Tylko zaraz wracajcie. Mam mnóstwo klientów. Po chwili Abel i Adam znaleźli się w dość ciasnym pomieszczeniu, wypełnionym stosami pudeł i puszek. Abel starannie zamknął drzwi, po czym wydobył z kieszeni zwitek banknotów. - Mam tylko sześćset - zakomunikował. - To moje dwumiesięczne oszczędności. - Dobra, dobra, - mruknął Adam - najpierw obejrzyj towar. Abel zważył w dłoni kolorowe opakowanie zawierające kilka czerwonych pigułek. - To dla mnie, czy dla niej? - zapytał. - Tym razem dla ciebie. Po jednej pigułce masz spokój przez dziesięć dni. Tylko uważaj, żeby nie zobaczył tego ktoś nieodpowiedni. Za coś takiego Jego Świetlistość wtrąciłby cię do mokrego lochu na co najmniej dwadzieścia długich lat. Ach, właśnie, słyszałeś jego dzisiejsze przemówienie? Abel zaprzeczył ruchem głowy. - Nie oglądam telewizji - stwierdził. - Nie oglądasz? - Adam popatrzył na niego ze zdumieniem. - Udało ci się wyłączyć telewizor? - Powiedzmy, że się zepsuł, a awaria jest na tyle nieznaczna, że nie zgłosili się jeszcze technicy z centrali. - Doskonale - ucieszył się Adam. - W takim razie mam dla ciebie propozycję. Jeżeli mój telewizor przestanie działać, to dostaniesz ode mnie powiedzmy... pięć tysięcy. - Pięć tysięcy?! - powtórzył Abel podniesionym głosem - To przecież majątek! - Jak dla kogo. No więc jak? Zgoda? Nad czym się tu zastanawiać? - Zgoda, niech będzie - mruknął Abel po chwili. - A więc spotkamy się w moim mieszkaniu, pojutrze, o dziewiątej. Czy to ci odpowiada? Abel skinął głową. - A co takiego powiedział dzisiaj Jego Świetlistość? - zapytał, chowając pigułki do kieszeni. Adam spoważniał. Pryszcze na jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze, a czoło pokryła sieć drobnych, pionowych zmarszczek. - Oni coś knują. - stwierdził. - Kto, rycerze? - A któżby? Boję się, że tym razem zaplanowali coś grubszego i bardzo perfidnego. Radzę ci, uważaj na siebie, a przede wszystkim na Annę. O ile wiem, Izba Zakapturzonych przygotowuje nową ustawę. Oczywiście wiadomo kto im to zlecił... - Co to za ustawa? - Myślę, że zaczną skracać o głowę za kilka drobiazgów. Przede wszystkim za to co przed chwilą schowałeś do kieszeni... - Niemożliwe - stwierdził Abel, czując nagły przypływ wściekłości. Doskonale zdawał sobie sprawę, iż jego słowa nie zmienią rzeczywistości. W zniewolonym mieście możliwe było absolutnie wszystko, co mogło jeszcze bardziej ograniczyć wolność obywateli. - Zobaczymy - westchnął Adam. - Ja cię wcale nie straszę. Moje podejrzenie ma swoje podstawy. Już ja dobrze znam tych łotrów, zbyt dobrze... Abel przymknął oczy, usiłując zapanować nad bezsilną złością. Wciąż widział przed sobą znienawidzoną twarz Wielkiego Mistrza Zakonu, Pierwszego Rycerza Rajskiej Republiki, człowieka, który postanowił zawładnąć duszami poniżonego społeczeństwa. Abel natomiast chciał być wolny i był wolny, chociaż kolejne ograniczenia coraz bardziej niweczyły sens jego życia. Głównym powodem jego wściekłości nie były własne rozczarowania, lecz tysiące niewinnych, ślepo podporządkowanych głoszonej przez Zakon idei, uciśnionych jednostek, którym wciąż wmawiano i udowadniano, że nic nie znaczą... - Wiesz co? - odezwał się Adam. - Czasami staję przed Symbolem, rozmyślam nad tym światem i ciągle nie wiem dlaczego Inteligencja Wszechświata nie zrobi z tym wszystkim porządku. - A może nie chce? - Abel uśmiechnął się ironicznie. - Jak to nie chce? Jak może nie chcieć? Przecież Świetlisty i tamci inni, to samo zło, czyste zło... Gdyby tak usunąć winnych... - Winnych czego? - przerwał mu Abel. - Wina, to rzecz względna, podobnie zresztą jak wszystko inne, łącznie z nakazami i nakazami Inteligencji. Bariery, które nam narzuciła są bardzo ogólne, a szczegółowe przepisy ustanawiają ludzie. Problem polega na tym, że ci, którzy je ustanawiają, sami najczęściej je łamią, chociaż prawie nigdy nie można im tego udowodnić. Wiesz co według mnie jest prawdziwą wolnością? Możliwość własnej interpretacji przepisów wytyczonych przez tak zwaną Inteligencję. Jak ci się to podoba? Adam pokręcił głową z udaną dezaprobatą. - Zasłużyłeś na co najmniej dziesięć lat lochu - stwierdził z przekonaniem. - Gdyby było tak, jak mówisz, zakonnicy stali by się niepotrzebni... Wracajmy już. Podyskutujemy innym razem, choćby jutro. Kiedy znaleźli się na sali, cały zgromadzony tłum wpatrywał się w zajmujący połowę jednej ze ścian ekran telewizora, na którym widniała pomarszczona, wykrzywiona grymasem złości twarz Wielkiego Mistrza. " ...Należy się nad tym zastanowić" - mówił starzec. - "Problem łamania zasad moralności stał się jednym z najbardziej palących i jemu właśnie poświęcona zostanie zasadnicza część uwagi naszych wybitnych polityków. W najbliższych dniach Izba Zakapturzonych wystąpi z projektem nowych praw dotyczących wszelkich poczynań mających związek z kopulacją. Mmmmmmmm... Projekt zostanie zatwierdzony przez Izbę Jawnych w przyszły czwartek. Nie pytajcie mnie dlaczego nie pyta się was o zdanie. Wyjaśniałem to już wielokrotnie. ... Są wśród was światli i mądrzy mężowie i takoż niewiasty, rozumiejący o co w tym wszystkim chodzi i w ogóle... Ale są też wichrzyciele, którym nie wolno pozwolić wichrzyć!!! Mmmmmm... Tak w ogóle, w większości n i e d o r o ś l i ś c i e do stanowienia o sobie. Nie posiedliście Mądrości..." - Chodźmy stąd - warknął Abel przez zaciśnięte do bólu zęby. Po chwili znaleźli się na ciemnej ulicy. - Nienawidzisz go - zauważyła dziewczyna. - A ty? - zapytał Abel. - Czy jesteś w stanie darzyć go szacunkiem? - Szacunkiem nie. Ale staram się być obojętna. Tak jest o wiele lepiej. - Jesteś dzisiaj jakaś dziwna, inna niż zwykle. Anna opuściła głowę. - Wieczór jest inny - westchnęła. - Wszystko jest inne... - Ale dlaczego? Wzruszyła ramionami. - Nie pytaj - jej głos był tak cichy, że ledwo słyszalny. - Nie pytaj o nic... Niespodziewany szmer nie pozwolił Ablowi zadać kolejnego pytania. Jego dłoń automatycznie sięgnęła do kieszeni i wyszarpnęła z niej rewolwer. - Spokojnie, spokojnie, nie tak ostro - rozległ się czyjś przytłumiony głos. - Pokaż się! - zażądał Abel. Zza rogu budynku, obok którego stali, wychyliła się wystraszona twarz. Następnie ujrzeli całego jej właściciela. Był to niski, przygarbiony, osobnik o długich, siwych włosach. - Może chcecie państwo zobaczyć mały spektakl? - zapytał nieśmiało. - Jesteś naganiaczem? - spytał Abel, wciąż mierząc do niego z rewolweru. - Jakie to brzydkie słowo, a fe... I po co panu ta spluwa. Ja jestem zupełnie nieszkodliwy. Niech pan zachowa swoje kule dla grubszej zwierzyny. Abel powoli schował rewolwer do kieszeni. - Masz ochotę tam iść? - zapytał, spoglądając na Annę. Ku jego zdumieniu dziewczyna skinęła głową. - Zapraszam, zapraszam, - zachęcał nieznajomy - tylko pięćdziesiąt od łebka. Mamy też specjalny napój dla zakochanych i pokoiki do wynajęcia. No więc jak? Państwo jesteście tacy młodzi... Na pewno też zakochani i... - Prowadź! - przerwał mu Abel. Mężczyzna ruszył w kierunku najbliższej bramy prowadzącej do wnętrza betonowego bunkra. Przez dłuższą chwilę błądzili w labiryncie mrocznych, wąskich korytarzy, aż w pewnym momencie naganiacz zatrzymał się i pochylił nad wiekiem ściekowej studzienki. Zastukał weń kilka razy, zapewne przekazując komuś zaszyfrowaną informację. Po chwili wieko uniosło się. W pastelowym świetle dochodzącym z otworu Abel ujrzał kilka pierwszych stopni metalowej drabinki. W okrągłej dziurze pojawiła się czyjaś głowa. Był to długowłosy, brodaty typ, którego wygląd jednoznacznie kojarzył się z pełnioną przez niego funkcją. Jednym słowem: stuprocentowy goryl. - Proszę, proszę - przemówił tubalnym basem. - Nasz drogi Jack sprowadził gości. Świetnie. No, proszę państwa, należność inkasujemy tutaj, w tym miejscu. Setkę poproszę. - wyciągnął w ich stronę rozcapierzoną, ogromną dłoń. - Po zakończeniu spektaklu Jack odprowadzi was na ulicę. Chyba, że zdecydujecie się zostać tutaj na całą noc, he he he... Abel sięgnął do kieszeni, ale Anna była szybsza. W jej dłoni pojawiło się kilka banknotów. Abel popatrzył na nią z wyrzutem. - Pozwól, niech to będzie mój wieczór - poprosiła łagodnie. Goryl z wyraźnym zadowoleniem zainkasował należność. Po filigranowej drabince zeszli na dół, do wyczyszczonego i wysuszonego, zapewne nie funkcjonującego od lat kanału. Goryl pociągnął za wystający z nagiej ściany, nie zwracający niczyjej uwagi kawałek drutu. Skrzypnęły zamaskowane w sprytny sposób drzwiczki, odsłaniając przed nimi zupełnie inny świat. Znaleźli się w pogrążonej w nastrojowym półmroku komnacie, pośrodku której wystawało z podłogi koliste, wyłożone szarą tkaniną podwyższenie. Dookoła niego rozstawione były rzędy aksamitnych krzeseł, których dużą część zajmowali już widzowie. Większość gości lokalu stanowiły męsko - damskie pary w najprzeróżniejszym wieku. Najwidoczniej spektakl, na który zostali zaproszeni nie był przeznaczony dla homoseksualistów. Przyniosło to Ablowi pewną ulgę, był bowiem przygotowany na każdą ewentualność. Usiadł obok Anny i położył dłoń na jej dłoni. - Czy na pewno chcesz to obejrzeć? - spytał z niedowierzaniem w głosie, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia. - Przecież nigdy nie chciałaś... - To było kiedyś - stwierdziła w odpowiedzi. - Dzisiaj jest inaczej. Wszystko jest inne. Abel chciał jeszcze o coś zapytać, ale nie zdążył, bowiem na okrągłej scenie pojawił się spocony, wystrojony w granatowy garnitur, łysawy grubas. Światła zgasły i przez moment sala tonęła w całkowitej ciemności, ale już w następnej chwili podest oświetlony został przez trzy przymocowane do sufitu, punktowe reflektory. Nadszedł czas rozpoczęcia widowiska. - Proszę państwa - przemówił grubas. - Mam zaszczyt powitać państwa w naszym superkopulatorium. Spektakl, który będziemy mieli przyjemność państwu przedstawić, składa się z kilku części. Nie będę dokładnie omawiał treści dzisiejszego przedstawienia, aby móc sprawić państwu kilka miłych niespodzianek. Zdradzę jedynie, że ujrzą państwo widowisko w najlepszym gatunku, w wykonaniu wysokiej klasy profesjonalistów. Pozwólcie państwo przedstawić sobie pierwszą parę naszych aktorów. Oto Julia... Rozległy się oklaski, a w oświetlonym kręgu pojawiła się wysoka, mniej więcej trzydziestoletnia kobieta. Miała na sobie tylko krótką, przeźroczystą spódniczkę, skąpy biustonosz i sandały na wysokich obcasach. Według wstępnej oceny Abla, była dość ładna. Miała smukłą sylwetkę, długie nogi i gęstą grzywę falujących, ciemnych włosów. Wykonała kila ukłonów w stronę zgromadzonej publiczności, zwracając uwagę na wyeksponowanie swoich pośladków, a następnie stanęła w wyzywającej pozie. - A oto partner Julii, Aron. - rozległ się głos prezentera. Na scenę wkroczył rozebrany do naga, najwyżej osiemnastoletni młodzieniec, który nawet na najbardziej niedoświadczonym widzu nie zrobiłby wrażenia profesjonalisty. - Proszę państwa - mówił dalej grubas. - Julia i Aron zaprezentują się państwu po raz pierwszy. Trenują ze sobą dopiero od dwóch miesięcy, ale zapewniam państwa, że doszli do wyników, jakimi nie może się poszczycić większość par. Zresztą zobaczcie państwo sami - grubas ukłonił się i zniknął ze sceny, pozostawiając gości sam na sam z roznegliżowaną parą, która natychmiast przystąpiła do wstępnej gry miłosnej. Płynąca z ukrytych głośników muzyka stawała się coraz głośniejsza i coraz bardziej rytmiczna. Widzowie klaskali i wznosili zachęcające okrzyki... Abel dyskretnie obserwował Annę, nie był jednak w stanie wyczytać jej myśli z wyrazu twarzy. Nie mógł nawet stwierdzić czy podniecało ją całe to rynsztokowe przedstawienie. Siedziała spokojnie, wpatrując się w aktorów i nie mówiąc ani słowa. Teatralny okrzyk kochanków zakończył pierwszy akt spektaklu. Podnieśli się ze sceny, skłonili publiczności i przytuleni do siebie zniknęli w mroku. Lukę w programie natychmiast wypełnił tęgi prezenter. - To jeszcze nie koniec, drodzy państwo! - wrzasnął, starając się przekrzyczeć odgłos oklasków - Aron i Julia pokażą się jeszcze państwu, ale, ze zrozumiałych względów, nieco później. Teraz zapraszam państwa do obejrzenia kolejnego punktu naszego widowiska. Zobaczycie państwo uwodzicielski taniec pięknej Anitry! - Chodźmy stąd - powiedział Abel zaciskając dłoń na ramieniu Anny. - Mam tego dosyć. Dziewczyna nie zaprotestowała. Wkrótce znaleźli się na cichej i mrocznej ulicy, żegnani przez siwego Jacka. - Czy musieliśmy tam pójść? - zapytał Abel po chwili. Anna nie odpowiedziała od razu. Szła z pochyloną głową, najwyraźniej nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Abel nie wymuszał odpowiedzi. Jak zwykle, starał się być dla niej delikatny. - Dokąd chcesz iść? - zapytał znowu. - Do ciebie - odpowiedziała natychmiast. - Do mnie? - zdziwił się. - Przecież nigdy nie chciałaś. Bałaś się, że... - Czy to ci nie odpowiada? - Anna uśmiechnęła się i mocniej ścisnęła jego dłoń. Mimo tego Abel nadal wyczuwał w jej głosie jakąś nienaturalną nutę. - Co się stało? - Nie pytaj, proszę cię, nie pytaj. Nie myśl o tym. Zapomnijmy dzisiaj o wszystkim, proszę cię. Chcę być teraz z tobą, mieć ciebie i czuć ciebie. Wszystko inne jest nieważne... Ostatnie słowa dziewczyny zagłuszył narastający świst. - Prędko, pod ścianę! - zawołał Abel, ciągnąc Annę za ramię. Przywarli plecami do chłodnego muru. Jasny krąg światła przesunął się tuż obok nich. Nad ich głowami majestatycznie przepłynęły dwa wrzecionowate cienie, świszcząc przeraźliwie i wzbijając w powietrze tumany kurzu. Gorący podmuch z dysz silników zapierał im dech w piersiach i uniemożliwiał wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Potężne reflektory uważnie penetrowały teren w poszukiwaniu samotnych, podejrzanych przechodniów. Na szczęście Abel i Anna nie zostali zauważeni. Po chwili rakietoplany zaczęły się oddalać, a odgłos silników stał się nieco cichszy. - Kto to był? - spytała Anna, usiłując przywrócić swojej fryzurze dawny wygląd. - Na pewno nie zwyczajny patrol - stwierdził z przekonaniem Abel. - Dlaczego? - Oni nie latają tak nisko. To musieli być zakonnicy. - Zakonnicy? A kogóż oni mogą szukać? - Nie wiem dokładnie, ale mam pewne podejrzenia. - A zatem kogo według ciebie szukają? - Takich jak my. - Chyba żartujesz... Abel rozejrzał się uważnie po okolicy. Ulica była pusta i cicha. - Możemy iść dalej - powiedział. Objął dziewczynę i ruszyli przed siebie. Znowu poczuł bliskość Anny i zapomniał o wszelkich kłopotach. Czuł docierające do koniuszków palców błogie ciepło i narastające podniecenie. Milczał, bo nie potrafił znaleźć słów odzwierciedlających stan, w jakim znajdowały się jego ciało i umysł. Po chwili nawet szara, mroczna ulica wydała mu się piękna, tym bardziej, iż zza przepływających szybko chmur po raz kolejny wychylił się fragment księżycowej tarczy i zaczął oświetlać im drogę. Abel nie pamiętał już, że jest tylko pogrążonym w nędzy Twórcą, którego nigdy nie będzie stać na wykupienie sobie prawa zawarcia małżeńskiego związku, pionkiem przytłamszonym przez tych, którzy w imię jakiejś niejasnej, wciąż zmieniającej swoje oblicze idei, uzurpowali sobie prawo decydowania o życiu i śmierci innych. Był teraz tylko spragnionym ciepła i miłości chłopcem, czule obejmującym swoją dziewczynę... Uczucie szczęścia nie trwało zbyt długo. Czujność Abla nie została jeszcze całkowicie przytępiona, toteż w porę dostrzegł cienie skradających się postaci. Pośpiesznie uwolnił ramię i odwrócił się gwałtownie. Anna natychmiast zrobiła to samo. Ujrzeli przed sobą czterech ubranych w czarne kombinezony napastników. - To łachmaniarz - odezwał się jeden z nich. - Że też tylko tacy chodzą dzisiaj po ulicach... - Ale dupeczka jest niezła - stwierdził z optymizmem drugi. - Rzadko się takie spotyka. Bandyta, który zabierał głos jako pierwszy, postąpił dwa kroki do przodu, dając tym samym do zrozumienia swoim ofiarom, iż jest przywódcą gangu. Pozostali pogrążyli się w oczekiwaniu, przyjmując postawy świadczące, iż gotowi są zacząć mordować kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Abel położył dłoń na kolbie rewolweru. Chłód metalu uspokoił go nieco. Przywódca tymczasem wyciągnął z kieszeni sprężynowy nóż i wysunął jego ostrze. - Spieprzaj! - warknął groźnie. - Nie jesteś nam potrzebny. Abel ujął dłoń Anny. - Dziewczyna zostaje! - zawołał bandyta, wymachując śmiercionośnym sztućcem. Abel poczuł niemałą ulgę stwierdziwszy, że bronią napotkanych złoczyńców są noże. Tym razem miał wyraźną przewagę nad napastnikami, czekał więc spokojnie na dalszy rozwój wydarzeń. - Spieprzaj! - powtórzył przywódca, przyjmując postawę atakującego komandosa. Stał tak jeszcze przez kilka sekund, a potem ruszył... W tym krótkim momencie przypominał dzikie zwierzę zdecydowane dopaść i zamordować swoją ofiarę, zwierzę głęboko przekonane o swojej przewadze, z góry znające wynik potyczki. Czynił to zapewne już wielokrotnie, zawsze wychodząc zwycięsko ze starć z bezbronnymi ofiarami, tym razem jednak spotkało go rozczarowanie. Huknął strzał. Na twarzy bandyty pojawił się wyraz bezgranicznego zdumienia. Przystanął i opuścił głowę, jak gdyby chciał ocenić średnicę dziury, która nagle pojawiła się w jego klatce piersiowej. Wypływający z jego rozwartych ust, szeroki strumień krwi zabarwił aksamitną czerń kombinezonu. Najprawdopodobniej był już martwy, kiedy jego ciało z głuchym mlaśnięciem upadło na beton chodnika, Abel w każdym razie był tego prawie pewien. Dymiącą jeszcze broń skierował w stronę trzech pozostałych przy życiu bandytów, którzy otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, jak na komendę ruszyli do przodu, aby pomścić towarzysza. Odgłosy dwóch, szybko następujących po sobie wystrzałów zlały się w jeden basowy łoskot. Na placu boju pozostał już tylko jeden napastnik, który najwyraźniej stracił całą pewność siebie, bowiem odwrócił się i zaczął uciekać. Lufa rewolweru bezlitośnie powędrowała za nim. Pocisk dopadł go w chwili, gdy co sił w nogach przemykał wzdłuż ściany najbliższego budynku. Czarna postać osunęła się na ziemię z chrzęstem zdrapujących tynk paznokci. Na szarym murze pozostała wielka, czerwona plama. Anna stała nieruchomo, niczym manekin. Nie płakała, chociaż Abel był na jej płacz przygotowany. Nie stawiała oporu, kiedy delikatnie pociągnął ją za rękę. Pozwoliła się prowadzić jak zaprogramowana, ślepo posłuszna woli swojego właściciela lalka. Abel nie chciał, by kiedykolwiek musiała oglądać walkę na śmierć i życie. Na pewno widziała już niejednego trupa, ale widzieć martwe ciała, to nie to samo, co być świadkiem ich śmierci. Nagłej, brutalnej, bezlitosnej śmierci... Abel obejrzał się za siebie, by po raz ostatni obrzucić spojrzeniem krwawe pobojowisko. Plama na ścianie budynku do złudzenia przypominała wielką, pąsową różę... * * * Poczuł prawdziwą ulgę dopiero wtedy, gdy zatrzasnęły się za nimi obite stalową blachą drzwi mieszkania. Anna przez dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie. Przez kilkadziesiąt minut przebywała w miniaturowym pomieszczeniu spełniającym funkcję łazienki i ubikacji. Abel zdawał sobie sprawę, iż w żaden sposób nie jest w stanie jej pomóc, wykorzystał więc czas, starając się uporządkować swój pokoik. Nie było to łatwe. Skromne umeblowanie zajmowało wprawdzie tylko część pomieszczenia, ale za to wszędzie poniewierały się stosy papierów: zapisanych drobnym maczkiem kartek, zwojów kalki, rysunków wykonanych na grubym kartonie, oraz innych dowodów twórczej pracy właściciela mieszkania. Abel zaczął przenosić je z miejsca na miejsce, usiłując znaleźć najkorzystniejszy wariant ich rozmieszczenia. Kiedy wreszcie uznał, że nic więcej nie da się zrobić, usiadł na skrzypiącym tapczanie i obrzucił swoje dzieło krytycznym spojrzeniem. Skrzywił się i pokręcił głową z dezaprobatą, ale nie podjął dalszych wysiłków. Gdyby wiedział wcześniej, że Anna zechce złożyć mu wizytę... Zwykle bała się ryzyka związanego z ewentualnym wykryciem ich nielegalnego związku przez któregoś z agentów tajnych służb rządowych, toteż najczęściej kochali się w wynajętym za niewielką opłatą pokoiku, w jednym z podziemnych domów miłości. Abel wstał, podszedł do biurka i wydobywszy z kieszeni rewolwer, opróżnił jego magazynek. Powoli, z namaszczeniem ustawił łuski zużytych nabojów tak, by tworzyły regularny czworobok. Obok nich położył broń i kilka zapasowych sztuk amunicji. Czterech następnych - pomyślał, przypominając sobie odgłos upadających na chodnik ciał. - Dlaczego nie czuję rozpaczy? ...Napastnik raz jeszcze osunął się po murze, pozostawiając krwawą plamę... Dlaczego nie chce mi się rzygać? ...Dziura w plecach pokonanego miała średnicę dłoni. Trup był nienaturalnie wygięty - widocznie kula strzaskała kręgosłup... Dlaczego tak musi być? Dlaczego ten świat jest taki cholernie zły?... Drgnął, usłyszawszy cichy szelest. Obok niego stała Anna. Była blada, a jej oczy nosiły jeszcze wyraźne ślady płaczu. Drżącą ręką podniosła z blatu biurka jeden z nabojów i zaczęła mu się uważnie przyglądać. - Spiłowany - stwierdziła raczej, niż spytała matowym, pozbawionym zwykłej dźwięczności głosem. Abel skinął głową. Nie było sensu zaprzeczać. Pokryte cienkim, mosiężnym płaszczem ołowiane czubki pocisków były porysowane i mocno spłaszczone. - Dlaczego? - spytała po chwili. Abel położył dłonie na jej ramionach. - Proszę, połóż się - powiedział cicho. - Musisz odpocząć. Dziewczyna niespodziewanie przywarła do niego całym ciałem. - Kochaj mnie - szepnęła. - Proszę, kochaj mnie. Abel odwzajemnił uścisk, prosząc w duchu Inteligencję Wszechświata, by nie kazała Annie zmienić zdania. - Kochaj mnie - usłyszał raz jeszcze. Spiłowany nabój z głuchym łoskotem upadł na podłogę... Obnażone ciało Anny było urzekająco piękne i podniecające. Jego miękkość i naturalne ciepło sprawiły, iż w umyśle Abla zapłonął żar niweczący wszelką samokontrolę. - Kocham cię, kocham... - powtarzał, zachłannie sycąc wzrok widokiem jej twarzy. Żar stawał się coraz potężniejszy, aż wreszcie splecionymi ciałami kochanków wstrząsnął gwałtowny paroksyzm rozkoszy. Przez dłuższy czas leżeli obok siebie, nie wymawiając ani słowa. Wreszcie ciszę przerwała Anna. - Czy teraz możesz mi odpowiedzieć? - spytała. - Odpowiedzieć? - zdziwił się Abel. - A o co pytałaś? - Chciałam wiedzieć dlaczego spiłowałeś naboje. - Czy musimy rozmawiać właśnie o tym? - Chcę wiedzieć! - w głosie dziewczyny zabrzmiała twarda nuta stanowczości. Abel westchnął ciężko. - W porządku - mruknął. - Chciałem mieć pewność, rozumiesz? - Nie bardzo... - No właśnie. Posłuchaj. Kiedy strzelasz do bandyty, musisz mieć pewność, że zginie. Inaczej zapamięta cię i zemści się na tobie. Pragnienie odwetu jest częścią ich natury. - A twojej nie? - Mówimy teraz o nich. Gdyby któremuś z tamtych czterech udało się uciec, jutro mielibyśmy na karku jego pięćdziesięciu kumpli. - Więc dlatego zastrzeliłeś tego ostatniego? - Owszem, właśnie dlatego. Czy masz mi to za złe? - Ależ nie - Anna uśmiechnęła się. - Ty przecież mogłeś odejść. Im chodziło o mnie. Zrobiłeś to dla mnie, prawda? Abel wzruszył ramionami. - Zawsze tak robię. Tak trzeba. Niestety, tak trzeba. Wiesz, całe to wydarzenie ma tylko jedną dobrą stronę: przestaniesz umawiać się ze mną o tak późnej porze. Następnym razem spotkamy się w ciągu dnia i niech diabli wezmą wszystkich tajniaków. - Nie będzie następnego razu - wyszeptała Anna po chwili milczenia. - Dzisiaj widzimy się po raz ostatni. - Kiepski żart - zauważył Abel obojętnym tonem, mimo iż jego wnętrznościami targnął nagły przypływ niepokoju. Anna usiadła na brzegu tapczanu i popatrzyła na poniewierające się wszędzie stosy kartek. - Kim ty właściwie jesteś? - spytała. - Dlaczego robisz to wszystko? - Dlaczego robię co? - No, te rysunki i w ogóle... Przecież nikt ci za to nie zapłaci. Abel z dezaprobatą pokręcił głową. - Nie mówmy o tym - zaproponował. - Dlaczego o to pytasz? Przecież nigdy nie rozmawialiśmy na takie tematy. Rzeczywiście, nigdy nie rozmawiali o rzeczach, które były częścią codziennej szarzyzny. Nie rozmawiali też o sobie samych, bo każda z takich rozmów musiałaby prowadzić do rozważań związanych z przyszłością. A Anna i Abel nie mieli przed sobą przyszłości. Zawsze istniała dla nich tylko obecna chwila i robili wszystko, by ta chwila stała się jak najpiękniejsza. - Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie i o tych dziwnych celach, które sobie stawiasz - powiedziała Anna, kładąc głowę na splecionych dłoniach - Chyba już nigdy nie spotkam kogoś takiego jak ty... - Tak złego, czy tak dobrego? - Dobrze wiesz co mam na myśli. Więc jak, opowiesz mi o sobie? - Po co? Wiesz tyle, ile powinnaś. - Nieprawda. Zadałam ci pytanie... - Tak, słyszałem! Pytałaś dlaczego leżą tutaj te kartki i przy okazji od razu zauważyłaś, że nikt mi za te rysunki nie zapłaci. Rozumujesz dokładnie tak samo, jak oni wszyscy... Tak samo jak tysiące tych biednych, zniewolonych istot, którym ktoś sprytny wmawia, że wciąż jeszcze są ludźmi. Te kartki, kochanie są prawdziwym dziełem mojego życia i zarazem dowodem istnienia czegoś takiego, jak wolna myśl. Czy ty to rozumiesz? Ja jestem wolny, naprawdę wolny... - A więc uważasz się za kogoś lepszego od całej reszty? - Nie, głuptasie, nie o to chodzi. Zrozum, dzięki tym rysunkom potrafię BYĆ. JESTEM, chociaż nic nie mam. Żyję w biedzie, ale tylko dlatego, że w naszym świecie władzę sprawują ci, dla których to co robię nie ma żadnej wartości. Nie podoba im się, że w ogóle myślę. Znacznie łatwiej steruje się takimi, dla których "mieć" oznacza "być". Tych właśnie jest najwięcej. Siedzą teraz w swoich izdebkach, wpatrują się w szklane ekrany i wydaje im się, że żyją. Ale tak naprawdę, życie przepływa obok nich. Myślą, że uda im się upodobnić do wymarzonego wzorca, jakim jest legendarny człowiek zza Bariery, jeżeli tylko uda im się wejść w posiadanie kilku nic nie znaczących przedmiotów, jak na przykład odtwarzacz wizyjny. Ci, którzy już posiedli te rzeczy uważają się za wyższą sferę, nie zdając sobie nawet sprawy jacy są maleńcy. Ich prymitywne umysły funkcjonują w oparciu o głęboko utrwalone schematy, nie mogąc przełamać barier... Anna poderwała się i usiadła na brzegu tapczanu. Jej oczy płonęły. - A ja?! - zawołała. - Czy też jestem kimś takim... To wstrętne, co powiedziałeś! Słyszysz?! Wstrętne! Abel delikatnie pogładził jej długie, lśniące włosy. - Chciałbym wierzyć, że jesteś inna - szepnął. - Możesz być inna. Musisz tylko bardzo tego chcieć. To, jaka będziesz, zależy wyłącznie od ciebie. Ja też mogłem być taki jak oni... Anna popatrzyła na niego z niedowierzaniem. - Tak, tak, byłem taki. Marzyłem o tworzeniu, ale zazdrościłem innym ich wątpliwego bogactwa. Mały, mizerny, drobny człowieczek. Nie miałbym zupełnie nic, gdybym nie dostał od pewnej osoby tego mieszkania i rewolweru... Widzisz, ja po prostu nie mogę robić niczego innego, niż to, co robię. Chyba, że dla ciebie, rozumiesz? - Próbuję - dziewczyna nie spuszczała z niego wzroku. - Mów dalej. Abel wzruszył ramionami. - To już właściwie wszystko - stwierdził. - Wiesz już dlaczego jestem taki, jaki jestem. Staram się być prawdziwym Twórcą i nie słucham kłamstw tych, którzy występują w szklanym okienku. A wiesz co sprawia mi największą przykrość? Świadomość, że nie jestem w stanie pomóc żadnemu z tych biednych, umęczonych ludzi. Nie mogę ich zmienić. Oni mnie nie wysłuchają i nie będą chcieli zrozumieć. - A czy już próbowałeś? - Owszem. Ci, których usiłowałem zmienić uznali mnie za pomylonego. Cóż, może mają rację. Anna pokręciła głową przecząco. Na jej twarzy nie było już śladów wyrazu złości. - Nie jesteś szaleńcem - powiedziała z przekonaniem. - Jesteś tylko inny, trochę inny... - Inny?! A może ja jestem taki, jak miliardy ludzi za Barierą, miliardy wolnych ludzi! Może to właśnie Rajska Republika jest zbiorowiskiem odmieńców! Czy nie przyszło ci to do głowy?! Wzruszyła ramionami, a następnie kocim ruchem rozciągnęła się na tapczanie i wtuliła policzek w poduszkę. - Któż wie jak jest za Barierą - westchnęła. - Nie potrafię nawet wyobrazić sobie tamtego świata. - A ja potrafię - stwierdził Abel. - Chcesz? Opowiem ci bajkę o Annie i Ablu, którzy żyli długo i szczęśliwie w pięknym i wolnym kraju... - Opowiedz. Przez dłuższą chwilę koncentrował się by ujrzeć w myślach wizerunek odmiennej, lepszej rzeczywistości, a potem zaczął mówić. Początkowo sprawiało mu to pewną trudność, ale już po chwili zdania zaczęły układać się same i płynąć z jego ust cichym, nieprzerwanym strumieniem. Anna przymknęła oczy, a Abel mówił i mówił, całkowicie tracąc poczucie upływu czasu. Kiedy skończył, dziewczyna spała. Troskliwie otulił ją kocem i położył się obok niej. Ciągle jeszcze dźwięczały mu w uszach jej złowieszcze, zwiastujące rozstanie słowa. Nie mógł o nich zapomnieć, chociaż usiłował wmówić sobie, że był to tylko żart. - Przecież jest nam dobrze - wyszeptał. - Nie odchodź, proszę cię. Nie teraz... Słowa te przyniosły mu spokój i pozwoliły zapaść w głęboki sen. W nierealnych marzeniach raz jeszcze ujrzał swoją wymarzoną krainę i poczuł się szczęśliwy, a kiedy otworzył oczy, Anny już nie było... Nad rozpoczynającym swe poranne funkcjonowanie miastem, jak zwykle kołysały się kłęby ciężkich, ołowianosinych chmur. W pokoju panował jeszcze półmrok. Abel zerwał się na równe nogi, pośpiesznie wciągnął na siebie części garderoby, a następnie zapalił światło. Uważnie rozejrzał się po pomieszczeniu. Próbował wyobrazić sobie, że Anna wyszła tylko na chwilę, że zaraz pojawi się znowu i powita go swoim ciepłym uśmiechem, a pomieszane bezładnie strony świata powrócą na swoje miejsca. Ale w podświadomości czaiły się ból i bezsilna złość. Słyszał tylko kilka słów powtarzanych bezlitośnie przez wewnętrzny głos: "Nie ma, nie ma, nie ma..." Abel podszedł do stołu i drżącą dłonią podniósł niewielki kawałek papieru. Był to list napisany kobiecą ręką, którego treść składała się z kilku zaledwie zdań. Abel poczuł, że uginają się pod nim kolana. Czuł teraz tylko wściekłość i rozpacz. "Nie ma, nie ma..." - powtarzało łomoczące serce. "Odeszła, odeszła..." - odpowiadał głuszy szum gorącej niczym płynny ołów krwi. Myśl zawarta w liście wyrażona została w sposób jednoznaczny: Kochany To jest mój pierwszy i ostatni list do Ciebie. Jest już za późno, żeby wyobrażać sobie jak mogłoby być. Teraz nie mam już wyboru. Muszę odejść tam, skąd nie ma powrotu. Wybacz i zapomnij. Twoja Anna Abel zacisnął pięści, podejmując próbę walki z samym sobą, a raczej z tym drugim Ablem, kochającym i zawiedzionym. Poczucie bezsilności sprawiało mu ból, który paraliżował całe jego ciało. Przestał być chłodnym, racjonalnie myślącym Twórcą. Był teraz małym, słabym, bliskim stanu obłąkania człowieczkiem. Tak dumny ze swojej wiedzy i logiki umysł stał się nagle strzępem poranionej, inteligentnej tkanki, przesyconej jedną tylko myślą: "Nie ma Anny..." Złudzenie bezpieczeństwa i nadzieja na szczęście odeszły, a ich miejsce zajęła samotność, jedyna wierna towarzyszka jego życia. Kilka ostatnich tygodni stało się już tylko wspomnieniem... Osunął się na kolana i oparł głowę o brzeg tapczanu. - Odeszłaś - wycedził w końcu przez zaciśnięte zęby. - Bezmyślna idiotko. Właśnie teraz, kiedy najbardziej cię potrzebowałem. Proszę, wróć... Zacisnął powieki, wyobrażając sobie, że Anna nadal przebywa we wnętrzu ciasnego pokoiku. Po chwili był już niemal pewien, że kiedy spojrzy w stronę biurka, zobaczy stojącą obok niego dziewczynę. Wydawało mu się nawet, że czuje jej zapach, że wystarczy wyciągnąć rękę, by poczuć pod palcami aksamitną gładź jej włosów. Nie miał pojęcia jak długo trwał ten stan półświadomości. Bał się powrócić do czterech ścian, sufitu i podłogi, które tworzyły rzeczywistość. Kiedy wreszcie to zrobił, przez okno wpadały do pokoju nieśmiało przebijające się przez warstwę chmur, słoneczne promienie. Biurko stało na swoim miejscu, ale Anny przy nim nie było. Tylko cztery, pozbawione tępych łbów, mosiężne łuski pobłyskiwały złowrogo. ROZDZIAŁ 2 Apartament Wielkiego Mistrza ani trochę nie przypominał innych. Niemal w całości wypełniony był drogimi, aczkolwiek nie zawsze użytecznymi przedmiotami, wzbudzającymi zachwyt i zazdrość tych, którzy dostąpili zaszczytu prywatnej audiencji u najważniejszej w mieście osoby. Mieszkanie składało się z dwunastu pokoi, z których każdy otrzymał inny, niepowtarzalny wystrój. Sypialnia była największym z pomieszczeń. Znaczną jej część zajmowało potężne, owalne łoże, obok którego znajdował się barek zawierający kilkadziesiąt butelek wypełnionych wyszukanymi trunkami. Wzdłuż ścian ciągnęły się rzędy szaf, których zawartość stanowiły najbardziej osobiste części garderoby dostojnika, oraz tajemnicze przedmioty, których nie wolno było oglądać nawet osobistej służbie. Na blacie niskiego stołu spoczywało kilkanaście złotych statuetek, oraz wielki, wsparty na trzech odnóżach, błyszczący zegar, który znalazł się w tym miejscu wyłącznie ze względu na niebagatelną wartość muzealną, jaką niewątpliwie posiadał. Aksamitne zasłony stanowiły jedynie ozdobę okien, ponieważ dzienne oświetlenie sypialni regulowały zdalnie sterowane, samoprzyciemniające się szyby okien. Ważnym szczegółem wyposażenia wnętrza był pękaty, na ogół nieruchomo stojący w kącie, niewielki robot - osobisty sługa właściciela mieszkania. Robot nosił wdzięczne imię "Atari", co potwierdzał czerwono-biały napis na plakietce znamionowej przytwierdzonej do jego korpusu. Kapłan przez długi czas zastanawiał się jak nazwać swojego pupila. Do głowy przychodziły mu dziesiątki pomysłów, które jednak gdzieś ulatywały, nim dostojnik zdążył podjąć decyzję. Po kilku dniach bezowocnego wysiłku intelektualnego, Pierwszy Rycerz zdecydował, że imię "Atari" jest bardzo oryginalne i w dodatku łatwe do wymówienia, co również miało swoje znaczenie. Atari spełniał bardzo różnorodne funkcje, z których najważniejszą było serwowanie drinków znudzonemu kapłanowi. Oprócz tego robot włączał i wyłączał ściankę wizyjną, sprzątał, recytował wiersze, śpiewał kołysanki, oraz wypełniał wszelkie inne, typowe i nietypowe polecenia swego właściciela. Przede wszystkim jednak Atari był znakomitym strażnikiem, wyposażonym przez swoich konstruktorów w kilkanaście rodzajów broni. Pierwszy Kapłan leżał na owalnym łożu, wsłuchując się w ciszę nastającego dnia. Nie miał ochoty wstać, ani nawet otworzyć ust, by wydać jakikolwiek rozkaz swojemu elektronicznemu lokajowi. Każda czynność wiązała się ze zbyt dużym wysiłkiem. Kiedy w sypialni zrobiło się zupełnie jasno, postanowił ruszyć nogą. Serwomechanizm zadziałał posłusznie, wydając cichy warkot. Zza chmur wyjrzało słońce, a jego światło złośliwie dotarło do źrenic Wielkiego Mistrza. Tego było już za wiele. - Atari - wymamrotał Pierwszy Rycerz. Pękaty robot ocknął się ze swej zwykłej zadumy. - Słucham, panie - zaskrzeczał zwyczajnym, roboczym głosem. - Ciemniej - rozległ się głos pana. - Jest za jasno. Atari uruchomił gąsienicowe odnóża i podjechał do stołu, na którym spoczywał uniwersalny sterownik. Natężenie światła zmalało. Półmrok przyniósł starcowi ulgę. - Panie, przyleciał pełnomocnik Kriga - nieśmiało odezwał się robot. Pierwszy Kapłan westchnął ciężko i usiadł na posłaniu. - Czego chce? - zapytał, przecierając oczy. - Brak informacji - padła natychmiastowa odpowiedź. - Dobrze już, dobrze. Poinformuj go, że będę gotowy za pół godziny. - Tak jest. - Atari! - Słucham, panie. - Mała dawka rozruchowa - wysapał kapłan, bezsilnie opadając na poduszki. - Tak jest! Robot zbliżył się do posłania poleceniodawcy. W jednym z manipulatorów trzymał błyszczącą, pneumatyczną strzykawkę. Operacja była bardzo nieprzyjemna, wręcz bolesna, ale Pierwszy Kapłan zniósł ją po męsku. Pozostało jedynie poczekać, aż niezawodny środek zacznie działać. Po chwili kapłan poczuł, że krew w jego żyłach zaczyna krążyć nieco intensywniej. Miłe ciepło rozchodziło się po całym ciele. Po kilku kolejnych minutach Jego Świetlistość był już tym samym co zwykle, energicznym mężczyzną w sile wieku. Podniósł się z łoża i wykonał kilka skłonów. Z zadowoleniem stwierdził, że jego organizm funkcjonuje poprawnie. - Jaki dzień dzisiaj mamy? - zapytał, uśmiechając się do siebie. - Czwartek, dwudziesty drugi kwietnia, dwa tysiące sto sześćdziesiątego szóstego roku. Słońce wzeszło o godzinie... - Zamknij się, idioto! - serwomechanizm prawego ramienia zaskowyczał ostrzegawczo. Ruch okazał się zbyt gwałtowny. - Tak jest! - warknął robot, nie obrażając się. Jego elektroniczny mózg w ogóle nie znał uczuć, toteż nie był w stanie mieć swojemu panu za złe czegokolwiek. Ta cecha lokaja była z punktu widzenia jego użytkownika bardzo praktyczna i pożyteczna, albowiem uniemożliwiała powstawanie jakichkolwiek konfliktów pomiędzy panem, a sługą. - Która godzina? - padło kolejne pytanie. - Szósta dziesięć - odpowiedział Atari. Kapłan pokręcił głową z dezaprobatą. Zwykle, nie mogąc spać, znajdował całkowicie osobiste sposoby spędzania wolnego czasu. Niestety, tym razem musiał wstać i stawić czoła niecodziennym okolicznościom. Wizyta pełnomocnika Kriga nie była wydarzeniem, które mógłby zlekceważyć. - Daj mi drinka - mruknął, przystępując do zakładania bielizny. - Alkohol nie jest wskazany - zauważył Atari - Narkotyk może... - Dobra, dobra, - uciszył go kapłan - nie gadaj, tylko dawaj drinka. - Tak jest! Złoty płyn zmieszany z wodą nie smakował mu tego ranka tak samo jak zwykle. Wiedział co jest tego powodem: wizyta... Na samą myśl, iż będzie musiał się poniżyć przed jednym z zarozumialców zza Bariery, robiło mu się nieswojo. - Kto tym razem przyleciał? - zapytał, stwierdzając równocześnie, że nie bardzo ma ochotę znać odpowiedź na to pytanie. - Terry Pickok - bezlitośnie zazgrzytał robot. Whisky straciła cały swój smak. kapłan poczuł nieprzyjemny ciężar w żołądku. - Niech go diabli... - wymamrotał z irytacją. - Niech ich wszystkich szlag... Nie dokończył zdania, uświadamiając sobie, iż zawarł w nim nie byle jakie bluźnierstwo. Agenci Kriga musieli istnieć, tak samo jak inni ludzie zza Bariery, by on sam mógł być Wielkim Mistrzem i Pierwszym Rycerzem. Niezbyt częste wizyty mieszkańców Tamtej Strony nie były ostatecznie zbyt wysoką ceną za absolutną władzę nad Rajską Republiką. Osłoniwszy większą część pomarszczonego ciała, Pierwszy Rycerz udał się do łazienki. Ze wstrętem popatrzył na szczerozłotą wannę. - Brrr... - otrząsnął się. - Woda... Co by było gdyby dostała się do wnętrza którejś z protez, albo, co gorsze, do mikrokomputera... Wolał nie wyobrażać sobie ogromu tragedii, jaka mogłaby go spotkać, gdyby zanurzył się w niesympatycznej, przeźroczystej cieczy. Odrzucając nieprzyjemne myśli, wszedł do wnętrza niewielkiej, oszklonej kabiny. Strumień orzeźwiającego, czyszczącego gazu poprawił mu nieco humor. Po chwili czysty i pachnący powrócił do sypialni, by dokończyć porannego drinka. - Zawołaj Jana - rozkazał. - Jan już czeka w garderobie - oświadczył Atari. Jan był zupełnie zwyczajnym człowiekiem i nie posiadał nawet małej części zalet, jakimi obdarzony był jego elektroniczny kolega. Jedyną jego funkcją było ubieranie i rozbieranie swojego pana. Pierwszy Kapłan korzystał z usług żywego lokaja bardziej ze snobizmu niż z rzeczywistej potrzeby. Jan, niewielki, chudy, zawsze wystraszony osobnik, zaspokajał jego pragnienie posiadania prawdziwego, żywego niewolnika. Garderoba, jako pomieszczenie leżące na uboczu, urządzona została w stylu znacznie bardziej konserwatywnym niż sypialnia. Nie było tutaj ani jednego mebla, który można byłoby określić mianem nowoczesnego. Komody, szafy, fotele i inne sprzęty wykonane były z mocnego, dębowego drewna. Nie posiadały zbyt wielu ozdób. Będąc człowiekiem szalenie praktycznym, Jego Świetlistość doszedł do wniosku, iż nie ma sensu przyozdabiać pomieszczenia, które najczęściej oglądają zwyczajni lokaje. Jan, jak zwykle, taktownie milczał, pomagając swemu panu przywdziać ciężkie, kolorowe szaty. Kapłan również nie odzywał się, toteż skomplikowana operacja przebiegała w całkowitym milczeniu. Po upływie dalszych kilkunastu minut, Wielki Mistrz był gotów do podjęcia ważnego gościa. W ostatniej chwili Jan posmarował oblicze swojego pana złotym, błyszczącym kremem, a następnie Jego Świetlistość udał się na miejsce spotkania. Sala audiencyjna była najszykowniejszym ze wszystkich pomieszczeń. Centralną jej część zajmował złoty, okrągły stół, symbolizujący skromność kapłana, polegającą na niewywyższaniu się ponad innych. Krzesła również były złote. Wymagały tego kanony estetyczne, jakimi kierowali się dekoratorzy. Obok stołu, na niewielkim, marmurowym cokole, spoczywała figura Złotego Gryfa, ponad którą zawieszono otoczone aureolą z pęków złotych promieni, Oko Inteligencji, ozdobione błękitną szarfą. Pierwszy Kapłan usiadł przy stole z miną skazańca, któremu jest już wszystko jedno. Po chwili do wnętrza sali wszedł energicznym krokiem wysłannik Kriga, eskortowany przez czujnego robota. Terry Pickok był wysokim, młodym mężczyzną o pogodnej twarzy i jasnych włosach. Jego kremowy, doskonale skrojony garnitur lśnił czystością i wydawał się szczytem elegancji. Ciekawe buty - pomyślał kapłan, przyglądając się obuwiu gościa. - Nie skrzypią w czasie chodzenia. Będę musiał sobie takie sprawić... - Witaj, Julio! - rzucił przybysz, uśmiechając się. - Jesteś chory? Minę masz nie najweselszą. - Witaj, Terry - mruknął kapłan, przyozdabiając twarz służbowym grymasem wyrażającym życzliwość. - Co cię sprowadza? Pickok usiadł, nie czekając na zaproszenie. Bezczelnie oparł łokcie na blacie stołu i obrzucił gospodarza podejrzliwym spojrzeniem. - Co jest? - mruknął. - Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Julio Pierwszy odruchowo wzruszył ramionami. - Dlaczego tak sądzisz? - zapytał, usiłując zatuszować niezręczny gest. - Ja nie s ą d z ę - odparł Pickok. - Pytam tylko. - Ależ cieszę się, przyjacielu - fałszywie zapewnił go dostojnik. - Oczywiście, że się cieszę. Jaki miałeś lot? - Nic rewelacyjnego. Poszumiałem sobie trochę nad miastem. - Po co? - Tak sobie, dla rozrywki. - Niepotrzebnie - odważnie stwierdził kapłan. - Dlaczego? - Pickok spoważniał. - Nie ma sensu się afiszować. Doprowadzicie w końcu do nieszczęścia. - Bzdura - zauważył Pickok. - Nie latam przecież grawilotem, tylko zwykłą, staroświecką patrolówką, w dodatku przyozdobioną waszymi barwami. Wszyscy, którzy mnie widzieli, myśleli, że mają do czynienia z twoimi ludźmi. - W takim razie kto dwa dni temu przefrunął nad jedną z peryferyjnych dzielnic miasta? To były dwa nowoczesne grawiplany osobowe z niebieskimi promiennikami. Moi poddani myślą, że to jacyś Obcy i czekają na Cud, a co za tym idzie, zaczynają mieć N a d z i e j ę! A to, jak ci zapewne wiadomo, nie sprzyja utrzymaniu porządku. Pickok podrapał się po skroni, popadając w krótkotrwałą zadumę. - To musieli być jacyś turyści - stwierdził po chwili. - Znajdziemy ich i ukarzemy. - Gówno im zrobicie... - mruknął Julio pod nosem. - Słucham? - Mówiłem, że nic im nie zrobicie. Nie w waszym świecie. Tutaj, to co innego... - Nie martw się o nas, Julio. Martw się o siebie. Mam dla ciebie smutne wieści. - O co chodzi? - zaniepokoił się kapłan. - O to, że kilkanaście kamer nagle przestało działać. - Niemożliwe! - Julio poderwał się z krzesła. - Spokojnie dziadku, spokojnie - Pickok łagodnym ruchem dłoni zachęcił go do przyjęcia poprzedniej pozycji. Kapłan nerwowo zacisnął w dłoni purpurową połę swojej szaty. Stan podniecenia nie trwał zbyt długo. Wszyty pod skórą, na karku dostojnika mikrokomputer wielkości pastylki, natychmiast wysłał do mózgu sygnał neutralizujący nadmiar stresu. Starzec opadł na krzesło i westchnął ciężko. - Przecież sami zainstalowaliście system kontroli - zauważył. - To nie moja wina, że coś się zepsuło. - Zgadza się, nie twoja, - przyznał Pickok - ale nasza również nie. - A zatem wszystkiemu winne są krasnoludki... Z twarzy agenta Kriga zniknął wyraz cynicznej łagodności. Jego miejsce zajęły bruzdy irytacji. - Nie mędrkuj, starcze - rozległo się suche, ostrzegawcze warknięcie. - Nie jestem tutaj po to, żeby wysłuchiwać twoich płaskich dowcipów. - Nie żartowałem - stwierdził kapłan. - Nie mam pojęcia o zasadach funkcjonowania tych waszych wymyślnych urządzeń. Sam mówiłeś, że są niezawodne... - Bo są! Chyba, że dobierze się do nich ktoś sprytny. Kapłan wzruszył ramionami. Ciągle tłumił w sobie złość. Czuł się upokorzony i zdezorientowany. - Nic nie rozumiem - wysapał, spoglądając spode łba na swojego rozmówcę. - Wcale się nie dziwię - prychnął pogardliwie Pickok. - Gdybyś zbyt wiele rozumiał, nie zajmowałbyś tak odpowiedzialnego stanowiska. Pozwól, że ci wytłumaczę o co mi chodzi - głos agenta stał się sztucznie ugrzeczniony, wręcz przymilny. Julio czuł, że nienawidzi coraz bardziej tego lalusiowatego drania. Gdyby tylko mógł stać się trochę młodszy, trochę sprawniejszy, energiczniejszy... - Twierdzę, mój drogi Julio, - kontynuował Pickok - że nie powiedziałeś nam całej prawdy o tym mieście. - A pytaliście mnie o coś? - Owszem, pytaliśmy. Twoja rola tutaj polega przede wszystkim na ciągłym udzielaniu odpowiedzi na nasze pytania. My, to znaczy ludzie żyjący po "tamtej stronie", uważamy wasze społeczeństwo za pewien symbol. Czy wiesz co to jest symbol? Myślę, że wiesz. Wy przecież kochacie się w różnego rodzaju symbolach. Czy byłbyś zadowolony gdyby ktoś nagle zapragnął dać po paszczy twojemu złotemu gryfowi? - Nadal nic nie rozumiem - nieśmiało odezwał się Julio. Wypowiedział te słowa z prawdziwym wstrętem, ale przecież musiał mieć pewność, że będzie mógł ściśle wypełnić przekazane mu polecenia, a nie mógłby tego zrobić nie rozumiejąc ich sensu. - W umysłach większości z was, złoty gryf utożsamiany jest z honorem, poczuciem godności, pięknem, tradycjami i wielkością narodu - stwierdził Pickok, rzucając kapłanowi twarde, a jednocześnie pełne politowania spojrzenie. - Dla nas, natomiast, jest on symbolem ludzkiej nędzy, poniżenia, głupoty i braku logiki. Robimy na tym świetny interes, jak ci zapewne wiadomo. Zawarliśmy z tobą pewien układ, a każdy układ nakłada na każdą ze stron określone obowiązki. My dotrzymujemy swoich obietnic, a ty? Zastanów się nad sobą. Masz absolutną władzę, fizyczną sprawność i tak przez ciebie upragnioną potencję... W zamian za to wszystko miałeś posterować wydarzeniami w taki sposób, by ta szara społeczność odpowiadała nakreślonemu przez nas wzorcowi. To chyba zrozumiałeś, prawda? A może mówię za szybko? Kapłan bez słowa przyjął kolejną falę upokorzenia, kiwając głową potakująco. - A jednak wśród tych ciemnych marionetek znalazł się ktoś, kto posiada umysł tak jasny, jak umysły naszych wyspecjalizowanych konstruktorów - dokończył Pickok. - Ach, teraz rozumiem - mruknął kapłan. - Upierasz się więc, że nie było awarii, lecz... - Właśnie! Nie było awarii. - I uważasz, że twoje kamery zepsuł ktoś z naszych, czy tak? Pickok uśmiechnął się z udanym zadowoleniem. - Może jednak nie jesteś aż tak ograniczony - mruknął. - Jestem pełen uznania. Julio postanowił nie dostrzegać kolejnych docinków pełnomocnika Kriga. W gruncie rzeczy poczuł nawet pewną ulgę, mając przed sobą pełny obraz sytuacji. Najbardziej nie cierpiał wszelkiego rodzaju niejasności i niedomówień. W jego umyśle tliły się jeszcze resztki dawnej precyzji, która nie tolerowała braku danych. Teraz miał do rozwiązania konkretny problem i wiedział w jaki sposób pokierować dalszym przebiegiem konwersacji. Pickok przestał być groźny. - Cieszę się - mruknął Julio. - Ale od razu muszę cię zmartwić. Wygląda na to, że jesteś w błędzie. To, co sugerujesz, jest zupełnie niemożliwe. Może jakieś trzydzieści, czterdzieści lat temu znalazłby się ktoś taki, ale teraz?.. Przy tej izolacji?.. Przecież prawdziwych naukowców zniszczyliśmy w pierwszej kolejności. A przynajmniej dołożyliśmy wszelkich starań... - Może za słabo się starałeś, Julio - wycedził Pickok. - Wiem co mówię. Mnie też początkowo wydawało się to niemożliwe, ale sprawdziliśmy wszelkie możliwości i doszliśmy do tego właśnie, jedynego wniosku. Jest ktoś, kto zna się na kamerach i wie do czego one służą. Czy zdajesz sobie sprawę z zagrożenia? - Jakiego zagrożenia? - Jak to jakiego? Uszkodzenie kamer dowodzi, że twoje panowanie nad duszami i ciałami tych nieszczęsnych stworzeń, jest bardzo iluzoryczne. Znalazł się ktoś, kto myśli samodzielnie i nie stereotypowo, rozumiesz? - A może po prostu ten ktoś po prostu rozbija kamery, rzucając w nie po pijanemu czymś ciężkim... Do tego przecież nie byłby potrzebny geniusz. - Nic z tego - Pickok pokręcił głową. - Opisane przez ciebie zachowanie również byłoby niebezpieczne, ponieważ świadczyłoby o skłonnościach do czynnego sprzeciwu. Ale nie, to nie jest to. Te uszkodzenia są na tyle nietypowe, że nie zarejestrował ich komputer kontrolujący sprawność kamer. To oznacza, że kombinacja sygnałów zwrotnych jest prawidłowa, a jednak kamery nie przekazują obrazu. Zorientowaliśmy się, że nie działają dopiero wtedy, gdy otrzymaliśmy informacje od widzów. - Co zatem proponujesz? Pickok wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad najwłaściwszą odpowiedzią. - Musimy mieć tego człowieka - powiedział w końcu. - Mamy go zabić? - Nie! W żadnym razie! Na razie musisz ustalić kto to jest i sprowadzić go tutaj. Jest cenny, a cennych osobników nie wolno tak po prostu unicestwiać. Damy mu szansę. Pokażemy go naszym widzom... Zresztą kiedy już będziesz go miał, otrzymasz od nas dodatkowe instrukcje. - Macie jego adres? - Mamy szesnaście adresów. Pod jednym z nich mieszka sprawca naszych kłopotów. Oczywiście jeżeli założymy, że uszkodził również kamerę we własnym mieszkaniu. A jeżeli nawet tego nie zrobił, to i tak masz wystarczająco wyraźny ślad. Kiedy będziesz coś miał, natychmiast daj nam znać. Pamiętaj, że na razie masz go tylko tu sprowadzić. Jeżeli stanie mu się krzywda, odpowiesz za to głową. - Od kiedy to moja głowa przedstawia dla ciebie jakąś wartość? Pickok zatrzymał się, a następnie podszedł do stołu i oparł obie dłonie na jego blacie, wpatrując się w pozbawioną wyrazu, pozłacaną twarz kapłana. - Julio, ja nie żartuję - powiedział, ostrzegawczo kręcąc głową. - Sprawa jest bardzo poważna. Pamiętaj, nikt nie jest niezastąpiony... Kapłan głośno przełknął ślinę. - Będę pamiętał - wychrypiał bezbarwnym głosem. - To już lepiej - na twarz Pickoka powrócił uśmiech. - A teraz, mój staruszku, mam dla ciebie kilka miłych niespodzianek. Wysłannik Kriga sięgnął dłonią do przepastnej kieszeni marynarki, skąd wydobył niewielki kawałek błyszczącej folii. Podał ją kapłanowi, który z uwagą począł studiować utrwaloną na niej informację. - Trzy miliony - mruknął z wyraźnym zadowoleniem. - Za co to? - Twój udział w zyskach ze sprzedaży środków antykoncepcyjnych na terenie Rajskiej Republiki. Wpłynęły wczoraj na twoje konto. Rozchmurz się dziadku. Interes idzie lepiej niż przypuszczaliśmy. Ponadto przywiozłem ze sobą coś, z czego na pewno się ucieszysz. - Co to takiego? - zainteresował się Julio. - Hmmm. Właściwie nie wymagasz jeszcze poważniejszej reperacji, ale mam dla ciebie mały prezent - Pickok wydobył z kieszeni prostokątne pudełko. - To jest to, o co prosiłeś. W oczach kapłana pojawił się błysk radości. - Pokaż! - zażądał. Pickok powoli, z namaszczeniem uniósł wieczko pudełka. W jego wnętrzu spoczywał podłużny, walcowaty, złoty przedmiot, któremu towarzyszyło kilka niewielkich, czarnych kostek. - To zestaw skonstruowany specjalnie dla ciebie, na koszt firmy - uśmiech wysłannika Kriga stał się jeszcze bardziej promienny. - Przyleciał ze mną chirurg. Zamontujemy ci ten przyrządzik jeszcze dzisiaj, choćby zaraz. Kapłan uśmiechnął się. - Doskonale - mruknął. - Ale najpierw muszę się pojawić na obradach Izby Jawnych. - Coś ważnego? - Owszem. Ja również mam dla ciebie miłą niespodziankę. Przygotowujemy niezwykle spektakularne widowisko. Twoi widzowie na pewno będą zadowoleni. - Co to takiego? - Zobaczysz. Pickok wsunął ręce do kieszeni i usiadł na krześle. - Rób jak uważasz - powiedział. - Tylko nie przesadzaj. - Nie przesadzać? To śmieszne. Udowodnię ci, że mogę zrobić z tymi istotami to, co uważam za stosowne. I nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Kapłan wstał i podszedł do ściany, naprzeciwko której siedział Pickok. Jednym ruchem dłoni włączył olbrzymi ekran, na którym ukazało się wnętrze sali obrad Izby Jawnych. Na mównicy stał właśnie jakiś niski, gruby i mocno spocony członek parlamentu. Mówiąc, wymachiwał groźnie rękami. "To nieetyczne, Dostojna Izbo!" - krzyczał, ocierając chusteczką pot z wysokiego czoła - "To hańba!". "Hańba, hańba, hańba!!!" - odpowiedziało mu kilkanaście głosów z sali. "Godność narodu wymaga," - kontynuował mówca - "byśmy zgodnie stwierdzili, że koń króla Pirysa nie był koniem, lecz klaczą, a zatem król musi siedzieć na klaczy, a nie na koniu, jak niesłusznie sugeruje artysta! To hańba!!!" "Hańba!!! Hańba!!! Hańba!!!" - O co chodzi? - zapytał Pickok z zainteresowaniem. - O pomnik - odpowiedział Julio. - O pomnik jednego z naszych królów. Ten król używał klaczy, a koń z pomnika... No cóż, nawet dziecko zorientowałoby się że to ogier.... Izba rozstrzyga właśnie czy zostawić pomnik taki jaki jest, czy zamówić nowy. Dyskusja trwa już od czterech dni. - A czy ten koń ma jakieś znaczenie? - Oczywiście, że nie, ale musiałem ich czymś zająć. Mam dzisiaj do przeforsowania ważną ustawę, a to najłatwiej zrobić wtedy, kiedy myśli tych kretynów pochłonięte są czymś zupełnie innym. Gdyby byli w stanie myśleć, na pewno zaczęliby pytać, a ja nie zamierzam z nimi dyskutować. Poczekaj tu na mnie. Zajmie się tobą mój Atari. - Robot? Ach, właśnie. Jak on się spisuje? - Doskonale. To na prawdę wspaniały wynalazek. No, nie gniewaj się, ale muszę już iść. To nie potrwa długo. Będziesz wszystko widział na ekranie. Kapłan ruszył w stronę drzwi, które otworzyły się przed nim usłużnie. Przemaszerował przez obszerny hall, w którym jak zwykle czaił się uzbrojony wartownik. - Witaj, o panie - powiedział, zginając grzbiet w głębokim ukłonie. - Chodź ze mną - polecił kapłan. - Przydasz mi się. - Tak jest, o panie - goryl ukłonił się po raz drugi. Wielki Mistrz opuściwszy swój apartament, znalazł się w olbrzymiej, ozdobionej drewnem i złotem klatce schodowej. Dostojnym krokiem zszedł na niższą kondygnację, która zajmowana była przez innych, mniej ważnych kapłanów. Skierował się w stronę oszklonych drzwi, prowadzących na taras, spełniający funkcję lądowiska. Kiedy znalazł się na jego płycie, natychmiast otoczyło go kilkanaście odzianych w czarne, jednoczęściowe kombinezony postaci. Każdy z mężczyzn miał około dwóch metrów wzrostu. Wszyscy, bez wyjątku, uzbrojeni byli w miotacze, przeźroczyste tarcze przyozdobione emblematem Zakonu oraz krótkie miecze. Pośrodku tarasu stał lekki, czerwony śmigłowiec, na którego burtach złociły się kapłańskie emblematy. Julio wgramolił się do jego kabiny, a następnie usadowił w głębokim fotelu. Miejsce obok niego zajął goryl. Jeden z ubranych na czarno strażników zatrzasnął drzwi. Rozległ się cichy łopot wirnika połączony z narastającym piskiem turbiny. - Dokąd lecimy, o panie? - zapytał pilot. - Nie poinformowano cię jeszcze? - pytanie kapłana było podchwytliwe, ponieważ zgodnie z ustalonymi przez niego samego regułami, nikt z obsługi środków transportu nie miał prawa znać przedwcześnie celu podróży. - Oczywiście, że nie - odparł pilot. - Leć na północny parking. Pilot zwiększył obroty silnika. Po chwili maszyna oderwała się od płyty lądowiska i zaczęła nabierać wysokości. Wielki Mistrz spojrzał przez okno. W dole, pod nimi złociła się dumna sylwetka pałacu kapłańskiego, dookoła którego rozpościerał się równo przystrzyżony trawnik, przyozdobiony kępami krzewów i drzew. Pałacowy ogród był olbrzymi, ale śmigłowiec leciał dość szybko, toteż po chwili miejsce zielonej płaszczyzny zajęła kolorowa dzielnica wykwintnych willi. Domostwa dostojników państwowych miały bardzo różne kształty, przeważały jednak budowle, które swoją architekturą przypominały nieco pałac kapłański. Wśród nich bielił się wysoki budynek telewizji, a obok niego potężny parking dla setek pojazdów. Ze względu na dość wczesną porę, wszędzie było jeszcze pusto. - Hołota - pomyślał kapłan. - Zwierzęta wylegujące się w swoich barłogach. Trzeba będzie kiedyś zrobić z tym porządek. Śmigłowiec tymczasem zaczął podchodzić do lądowania. - Ostatnie lądowisko przed murem, o panie - zameldował pilot. Niewielki wstrząs wyrwał Wielkiego Mistrza z zamyślenia. Obroty wirnika zmniejszyły się gwałtownie. Szczęknął zamek otwieranych drzwi i do wnętrza kabiny zajrzała twarz szefa Korpusu Usłużnego, Ariela, numer ewidencyjny: zero, zero, dwa, trzy, dwa. - Witaj, o panie - rzekł Ariel. - Limuzyna już czeka na Waszą Świetlistość. Goryl pierwszy opuścił śmigłowiec. Zeskoczył na beton lądowiska i rozejrzał się uważnie, przestrzegając reguł, które wpojono mu w trakcie specjalnego przeszkolenia. - Nie ma niebezpieczeństwa, o panie - stwierdził. - Nie dziwię się - westchnął kapłan, wstając z fotela. Nieopodal miejsca, w którym wylądował śmigłowiec, czekał już długi, czarny pojazd. Przy jego otwartych drzwiach stał już zgięty w ukłonie Ariel. Wielki Mistrz usadowił się na tylnym siedzeniu limuzyny, a w następnej chwili drzwi zostały zatrzaśnięte. Goryl zajął miejsce obok kierowcy, ciągle rozglądając się na wszystkie strony. - Dość tego przedstawienia! - zbeształ go kapłan. - Ruszajmy, szkoda czasu. Zapiszczały opony. Limuzyna zaczęła gwałtownie przyśpieszać. Błyskawicznie pokonała kilkusetmetrowy odcinek gładkiej, betonowej trasy dzielącej lądowisko od muru. Szara, jednolita ściana miała około dwustu metrów wysokości. Przed maską samochodu rozwarła się nagle niewidzialna dotychczas brama. Oczom pasażerów ukazał się szeroki, brunatny pas zaoranej ziemi. Gładkiemu betonowi ustąpił miejsca bity, wyboisty trakt. Natychmiast dały znać o sobie niewygody podróży. Kapłan raz po raz podrygiwał na swoim siedzeniu, przeklinając w duchu bezwzględne reguły, ustanowione przez ludzi Kriga. Mieszkańcy miasta nie mogli ujrzeć kapłańskiego śmigłowca. Musieli być przekonani, iż czarna limuzyna jest wszystkim, na co może sobie pozwolić Wielki Mistrz. - Najwyższy czas, by Wasza Świetlistość zaczął podróżować lepszym samochodem - nieśmiało odezwał się goryl. - Wyboje nie byłyby wtedy groźne. Kapłan westchnął ciężko. Jak tu wytłumaczyć tak prymitywnemu osobnikowi dlaczego mieszkańcy miasta nie mogą ujrzeć Pierwszego Rycerza Zakonu podróżującego czymś innym niż staroświecka limuzyna?.. Jak powiedzieć bezgranicznie oddanemu słudze, że jego wielki i nieomylny pan ma również swojego pana... - Wiesz co, Karl? - mruknął, gładząc białe futro kołnierza. - Lubię cię. Jesteś durniem, ale lubię cię. A wiesz dlaczego? Goryl wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia, o panie. - Ja też nie mam pojęcia - stwierdził Julio po chwili. - Może właśnie dlatego, że jesteś durniem... Majaczące w oddali, ponure, bezbarwne klocki miejskich budynków, rosły z każdą chwilą. Wkrótce limuzyna mknęła już ulicą miasta. Wciąż jeszcze było bardzo wcześnie, toteż Pierwszy Rycerz nie dostrzegł zbyt wielu przechodniów. Oczywiście zdawał sobie sprawę, iż między budynkami czai się niejedna banda rzezimieszków, ale tych mógł się nie obawiać. Karoseria samochodu mogła stawić czoła nawet najsilniejszej wiązce promieni ręcznego miotacza, oraz kulom dowolnego kalibru. Pałac Najwyższych Zgromadzeń był wbrew swojej szumnej nazwie zupełnie zwyczajnym, staroświeckim budynkiem, o kształcie prostopadłościanu. Miano pałacu zawdzięczał jedynie swym rozmiarom. Wielkość jego wnętrz była doprawdy imponująca. Limuzyna skręciła gwałtownie i wjechała w jedną z bram. Znaleźli się w szerokim korytarzu, prowadzącym do podziemi gmachu. Minąwszy kilkanaście uzbrojonych, policyjnych patroli, wjechali do obszernego, jasno oświetlonego garażu. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił kierowca, zatrzymując pojazd. Kapłan zaczekał, aż jeden z członków Korpusu otworzy drzwi i wykona zapraszający gest. Następnie bez pośpiechu opuścił wnętrze kabiny. - Idziemy prosto do sali obrad - poinformował otaczający go tłumek. Goryl Karl stanął na czele niewielkiego pochodu. Droga do wielkiej sali wiodła poprzez sieć wąskich, nieprzytulnych korytarzy. Pierwszy Kapłan nie lubił tego miejsca. Naprawdę bezpieczny czuł się wyłącznie w swoim pałacu, który opuszczał tylko w razie absolutnej konieczności. Po chwili znaleźli się na sali obrad. Było tu duszno i gorąco, a w powietrzu unosiła się nieprzyjemna mieszanina zapachów potu i siarkowodoru. Najwyraźniej urządzenia wentylacyjne nie wykonywały należycie swojego zadania, zresztą zgodnie z zaleceniami kapłana. Julio, pokonując wstręt, wspiął się na mównicę. Goryl Karl stanął tuż obok niego. - Drodzy Poddani - zaczął kapłan. - Mmmmmmm... Bądźcie pozdrowieni, a dusze wasze niech zaznają rozkoszy wszelakich tutaj i w zaświatach. Na sali rozległy się gromkie brawa. Członkowie parlamentu jak na komendę powstali ze swoich miejsc, jeden przez drugiego wiwatując na cześć Wielkiego Mistrza. Kilka osób padło na kolana, a niektórzy wznieśli dłonie w geście symbolizującym pojednanie człowieka z Wszechwładną Inteligencją Wszechświata. W oczach większości zgromadzonych zabłysły łzy szczęścia. - Prowadź nas, prowadź, o panie! - rozległo się z tłumu. - Bądź z nami, o dobry pasterzu! Świeć na firmamencie i miej w swej opiece Rajską Republikę! - Niech żyje Jego Świetlistość! - Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje! Julio przybrał pełną skromności postawę, czekając cierpliwie, aż fala ekstazy nieco opadnie. W końcu uciszył tłum łagodnym, lecz zdecydowanym ruchem dłoni. - Jestem z wami! - kontynuował. - Przybyłem tutaj, aby dać wam światło i szczęście! Pokażę wam słuszną drogę i wyprowadzę was z ciemności! Sala ponownie zawrzała. Coraz więcej zgromadzonych padało na kolana, podnosząc ręce w teatralnym geście. - To ja jestem waszym światłem! - zawołał Julio, a jego wzmocniony przez aparaturę głos zagłuszył ryk tłumu. - Jestem z wami, bo lud pozbawiony pasterza błądzi! Mmmmmm... Słuchajcie mnie, bo ja jestem prawdą! - Bądź pozdrowiony, o panie! Świeć nam, świeć, o Świetlisty!!! Julio uśmiechnął się z zadowoleniem. Jak dotąd, wszystko przebiegało po jego myśli. Otumaniony tłum stracił wszelki rozsądek. Kolejny, ostateczny ruch był już tylko formalnością. - Gaz - rozkazał cicho, zasłaniając dłonią mikrofon. - Wpuścić gaz. Goryl Karl zszedł ze swojego posterunku i zniknął za kurtyną zasłaniającą najbliższy otwór wejściowy. Po chwili podłoga delikatnie zadrżała. Uruchomione zostały napędy potężnych dmuchaw, tłoczących do wnętrza sali specjalną, oszołamiającą mieszaninę gazów. Tłum falował monotonnie, wznosząc coraz głośniejsze okrzyki. Kapłan dyskretnie wydobył z kieszeni buteleczkę z preparatem neutralizującym działanie gazu. - Zapewne zastanawiacie się co mnie tutaj sprowadza! - zawołał do mikrofonu - Mmmmmm... Wiedzcie, że ujrzałem we śnie wielkie, złote oko i usłyszałem głos nakazujący przekazanie wam wielkiego posłania! Musicie dziś uchwalić ustawę, która stanie się początkiem nowego porządku i nowego prawa w świecie ludzi! Wyczerpany tłum ostygł nieco, oszołomiony potężną dawką gazu. Niektórzy ze zgromadzonych zataczali się, ten i ów upadł na ziemię, nie mogąc utrzymać równowagi. Na sali natychmiast pojawiły się służby porządkowe i przystąpiły do wynoszenia omdlałych. - Musimy definitywnie zniszczyć zło, jakim jest oszukiwanie natury, a co za tym idzie, również Wszechwładnej Inteligencji Wszechświata - głos kapłana stał się nieco spokojniejszy. - Izba Zakapturzonych, która jako pierwsza poznała moją wizję, proponuje, aby od tej chwili stosowanie wszelkich środków zapobiegających zapłodnieniu niewiasty przez mężczyznę, karane było poprzez spalenie winnych kobiet na stosie ofiarnym. Oczyszczający ogień wymaże ich winy i otworzy przed nimi bramy krainy Cielesnego Niebytu. Ponadto takoż na stosie spalone zostaną wszystkie kobiety próbujące spędzać płód. Uformowane zostaną specjalne oddziały zakonne, których prawem będzie dokonywanie rewizji w domach podejrzanych o używanie lub posiadanie zakazanych środków. Nakazujemy równocześnie, aby w czasie trwania aktu miłosnego, oboje partnerzy mieli na sobie koszule z białej tkaniny. Każda kobieta, której udowodnione zostanie bezwstydne kopulowanie bez białej koszuli, spalona zostanie na stosie ofiarnym. Każdy mężczyzna, któremu zostanie udowodnione kopulowanie bez białej koszuli, pozbawiony zostanie męskości, a na jego czole wypalony będzie znak symbolizujący bezwstydnego Szatana. Wszyscy, którzy uprawiać będą pozamałżeńską miłość cielesną, spaleni będą na stosie ofiarnym! Mmmmmmm... Czy ktoś ze zgromadzonych sprzeciwia się treści ustawy? Tłum nie zareagował. W szklanych oczach zgromadzonych dostrzec można było wyłącznie zmęczenie i obojętność. - Nie widzę - stwierdził Julio z zadowoleniem. - Ustawa przeszła. Oddaję głos Przewodniczącemu Izby. Kapłan opuścił mównicę, ustępując miejsca niskiemu, grubemu, śmiertelnie znużonemu jegomościowi. Był to Wielce Szanowny Przewodniczący Izby Jawnych, Amadeusz, numer ewidencyjny: jeden, dwa, zero, zero, sześć, trzy, dwa. Przewodniczący oparł drżącą dłoń na podstawce mikrofonu. - Wobec braku sprzeciwu, - wykrztusił z wysiłkiem - ustawa numer cztery, dwa, dwa, łamane przez sześćdziesiąt sześć, zaczyna obowiązywać od dnia dzisiejszego, z mocą od godziny zero, zero zero. Czy są pytania? Julio nie był zainteresowany obserwacją dalszego przebiegu obrad. Był pewien, że żadnych pytań nie będzie. Żaden z członków parlamentu nie był w tej chwili zdolny do logicznego myślenia. - Byłeś wspaniały, o panie - stwierdził Karl, gdy kapłan wyszedł z sali obrad. - To miło, że tak uważasz... Wyłączcie dmuchawy... Albo nie, dajcie im trochę tlenu, niech oprzytomnieją. Wracamy, Karl. Po chwili znajdowali się już w wygodnej, bezpiecznej i przytulnej kabinie samochodu. - Jedziemy! - rozkazał Julio. - Jestem wykończony... Przez całą niemal drogę, gadatliwy zazwyczaj goryl, zachowywał całkowite milczenie. Ponadto wyglądał na zamyślonego, co nie było w jego przypadku typowym obrazem. - Co cię gryzie, Karl? - zapytał Julio z zaciekawieniem. - Chciałbym, panie... - westchnął nieśmiało goryl. - Chciałbym wiedzieć czy... No, czy ten zakaz z tymi koszulami... Hm mmm, no... Czy ja też mam pieprzyć w koszuli, o panie? Kapłan nie mógł powstrzymać nagłego wybuchu śmiechu. Goryl patrzył na niego ze zdumieniem, nie mogąc dociec co może oznaczać ten nagły przypływ wesołości u zazwyczaj śmiertelnie poważnego pana. - J esteś durniem, Karl - wykrztusił Julio po dłuższej chwili, kiedy udało mu się nieco wyrównać oddech. - Jakim ty jesteś wzorcowym, fantastycznym durniem... No, co tak patrzysz? Przestań się zamartwiać. Możesz pieprzyć jak i kiedy ci się podoba, byle nie w godzinach pracy. - To znaczy, że ten zakaz... - Zakaz obowiązuje większość! Ale wybitnie zasłużone, lub wybitnie durne jednostki mogą otrzymać dyspensę. Właśnie ją otrzymałeś. - Otrzymałem co? - Karl wybałuszył oczy. - Otrzymałeś moje zezwolenie na kopulowanie w każdej pozycji, w każdym stroju i przy użyciu wszelkich dostępnych pomocy. Rozumiemy się? - Tak jest, o panie! - ucieszył się goryl. Kiedy znaleźli się za murem, kapłan stwierdził, że jego humor pomimo nieoczekiwanej wizyty Pickoka jest o wiele lepszy niż zazwyczaj. Był dumny z własnej zdolności postępowania z tłumem. Cieszył się również z faktu, iż Krig będzie musiał docenić jego geniusz, kiedy pozna jego plany... Samochód zatrzymał się tuż obok oczekującego śmigłowca. Julio pośpiesznie przesiadł się do jego wnętrza, popędzając goryla. Wkrótce wznieśli się w powietrze. Ciekawe co powie Pickok - myślał kapłan, usiłując wyobrazić sobie minę wysłannika Kriga w chwili, gdy poznał treść nowego zarządzenia. Na pewno był mocno zaskoczony, może nawet wściekły, ale Julio nie bał się jego gniewu. Był pewien, że będzie umiał logicznie uzasadnić swoje decyzje i udowodnić ich słuszność. Równocześnie odczuwał niemałą satysfakcję na myśl o wściekłości Pickoka. Dobrze mu tak - myślał, uśmiechając się do siebie. - Niech się dowie z kim ma do czynienia. Niech wie jak bardzo przerasta go ten, którego uważa za swojego podwładnego. Bezczelny smarkacz... Śmigłowiec zbliżał się do platformy pałacowego lądowiska. Czarni wartownicy ustawili się w taki sposób, by wskazać pilotowi punkt przyziemienia, oraz sposób ustawienia maszyny. Samo lądowanie nie było zbyt przyjemne ze względu na dość częste, porywiste podmuchy wiatru. Wstrząs towarzyszący zetknięciu podwozia z płytą tarasu był nieco silniejszy niż zazwyczaj. Julio poczuł się przez moment nieswojo, mimowolnie wyobrażając sobie katastrofę śmigłowca. Nie, to nie było możliwe - odgonił natrętne, nieprzyjemne myśli - gdyby istniało jakiekolwiek niebezpieczeństwo, pilot nie lądowałby na tarasie, lecz skierował maszynę na jedno z absolutnie bezpiecznych, osłoniętych lądowisk w głębi pałacowego ogrodu. Pomimo optymistycznego głosu rozsądku, Julio poczuł niemałą ulgę, opuściwszy kabinę śmigłowca. Dlaczego Krig uparł się, by osobistym statkiem powietrznym Pierwszego Rycerza był zwykły śmigłowiec? Dlaczego nie dano mu do dyspozycji śmigacza grawitacyjnego, lub choćby rakietoplanu, równocześnie dając komuś takiemu jak policja najnowocześniejsze środki? Dlaczego nie pozwolono mu używać lepszego samochodu, kiedy udawał się za mur? Dlaczego na każdym kroku ci zza Bariery musieli go upokarzać?... Kiedy Julio ponownie znalazł się w pokoju audiencyjnym, Pickok spokojnie siedział na swoim krześle, paląc długie cygaro. W powietrzu unosiły się kłęby gryzącego, błękitnego dymu - klimatyzacja apartamentu nie uwzględniała niestety obecności palaczy. - Wróciłem - powiedział kapłan. Pickok zmierzył go lodowatym spojrzeniem. - Widzę - mruknął, nie wyciągając cygara z ust. - Mam nadzieję, że potrafisz udowodnić słuszność i celowość swojego postępowania. Usiądź, Julio. Czeka nas długa rozmowa. - Nie tak długa jak sądzisz - kapłan zajął miejsce na złoconym krześle. - Atari, popraw wentylację! Nie ma czym oddychać... - Co chciałeś przez to powiedzieć? - Pickok ostrzegawczo uniósł brwi. - Tylko to, że wszystkie moje decyzje były przemyślane i logiczne. - Ale nie uzgodnione z nami! - Nie było takiej potrzeby! - W takim razie słucham. Mów, Julio, mów... Kapłan nerwowo zatarł ręce. - Zacznijmy od efektu w postaci płonącego stosu... - Właśnie. Czy ty naprawdę chcesz zrealizować tę groźbę? - Oczywiście. Obydwaj wiemy w jaki sposób to miasto zarabia na siebie - Julio mówił szybko, nie dając dojść Pickokowi do słowa. - Od czasu do czasu widzowie muszą zobaczyć coś absolutnie niekonwencjonalnego, coś mrożącego krew w żyłach. Jeżeli zamierzasz zaprotestować, to pozwól, że najpierw przytoczę kilka danych. Według moich najświeższych informacji nasza oglądalność spadła w ciągu trzech ostatnich lat o blisko czternaście procent, w tym o sześć procent w ciągu ostatniego roku. Są to dane w najwyższym stopniu niepokojące. Stos będzie widowiskiem, które przyciągnie uwagę niemal wszystkich widzów, nawet tych, którzy dotychczas w ogóle nie przyglądali się miastu. Planuję kilka małych spektakli, a następnie przedstawienie kulminacyjne. Egzekucja nie pochłonie zbyt wielu ofiar, ale będzie trwała co najmniej kilka godzin. W tym czasie, dzięki reklamom, Sieć zarobi tyle, ile w ciągu ostatnich trzech kwartałów. - Widzę, że wszystko dokładnie obliczyłeś - Pickok pokiwał głową z uznaniem - A co z trupami? - Sprzątaniem zajmą się automaty, które zakupimy za gotówkę pochodzącą z budżetu miasta. Towarzystwo może, a nawet powinno być pośrednikiem w tej transakcji. Nie wykluczam również prywatnego pośrednictwa... Pickok uśmiechnął się w sposób prawie niedostrzegalny. Julio wiedział, że ma już w kieszeni groźnego i cynicznego wysłannika Kriga. - Nie obliczałem jeszcze kosztów zakupu, - kontynuował - ale według wstępnych oszacowań nie powinny być zbyt wysokie w porównaniu z zyskiem z tytułu spektaklu. Tak, czy inaczej, ostatecznie miasto będzie bogatsze. - Bardzo sprytnie - mruknął Pickok. - A straty wynikające ze spadku podaży środków antykoncepcyjnych? - Nie będzie żadnego znaczącego spadku. - Jak to?! - Zaraz ci wytłumaczę. Karę za używanie antykoncepcji wprowadziłem po to, by zebrać trochę ofiar. Poza tym umocnię swoją władzę. - W jaki sposób? Julio rozparł się wygodniej na swoim krześle. - Już dawno udowodniono, że związek uczuciowy pomiędzy kobietą i mężczyzną, poparty współżyciem, wytwarza pomiędzy nimi określoną, specyficzną więź. Wyobrażasz sobie? Dwie dusze, nad którymi nie mam władzy. Mogę ich uwięzić, zabić lub torturować, ale to będzie tylko zemsta na ich ciałach. Do ich małego, prywatnego świata nie ma wstępu absolutnie nikt, oprócz nich samych, rozumiesz? Takiego związku opartego na pozytywnym uczuciu i orgazmie nie jest w stanie zniszczyć żaden zakaz, z wyjątkiem takiego, który wyzwoli obawę o życie partnera. Wielu będzie się bało kopulować bez antykoncepcji, bo to w sposób naturalny wiąże się z ciążą, a dołożyliśmy przecież wszelkich starań, by wychowywanie dzieci w tym mieście stało się prawdziwym koszmarem. Dodatkowe obawy wyzwoli perspektywa kary za usuwanie płodu i współżycie bez zgody Zakonu. Zmniejszy się zatem ilość kopulacji, a co za tym idzie wiele ze związków, o których mówiłem, po prostu umrze śmiercią naturalną, a przynajmniej osłabnie. Kara za stosunki pozamałżeńskie spowoduje, że wielu wykupi zezwolenia na zawarcie związku, przez co znowu zgarniemy sporo gotówki. Wszystko to pozwoli nam zwiększyć kontrolę nad umysłami obywateli miasta, a na tym i wam powinno zależeć. Nie twierdzę wcale, że te wszystkie zakazy będą trwały wiecznie. Zaraz po transmisji z uroczystości całopalenia ofiar, złagodzę nieco przepisy. Wygłodniałe społeczeństwo rzuci się na środki antykoncepcyjne, dzięki czemu obrót powinien się zwiększyć ponad dwukrotnie, a potem powrócić do zwykłej normy. Z moich obliczeń wynika, że sumaryczny bilans będzie porównywalny z bilansami z lat poprzednich. W ostatecznym efekcie naszych poczynań uzyskamy spory zysk, a przy tym zwiększymy miejską populację o kilka procent, bo niektórzy będą kopulować tak, czy inaczej. - W koszulach? - kolejne pytanie Pickoka przesycone było cynizmem. Kapłan jednak nie dał się zaskoczyć. - Ze sprzedaży specjalnych koszul uzyskamy przynajmniej drugie tyle, co ze sprzedaży antykoncepcji. Wydam dodatkowe, szczegółowe przepisy, które będą nakładały na każdego obywatela obowiązek zakupu koszuli w określonym punkcie sprzedaży. Do was należy jak najszybsze uruchomienie produkcji tych fatałaszków. Czy masz jeszcze jakieś pytania? Uspokojony Pickok zaklaskał w dłonie. - Brawo Dziadku! - zawołał. - Chyba jednak nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz. Cóż, wydaje mi się, że zasłużyłeś na prezent. Proponuję zejść do gabinetu zabiegowego. Co ty na to? Julio westchnął ciężko, rozkładając ręce. - Przyjemności wymagają poświęceń - stwierdził. - Chodźmy. Pomieszczenie noszące skromną nazwę gabinetu zabiegowego było olbrzymią, sterylną halą, wypełnioną wszelkiego rodzaju aparaturą medyczną. Na Julia czekał już zespół lekarzy, któremu przewodniczył sam Jonatan Wilson, wybitny chirurg, pojawiający się na terenie Rajskiej Republiki tylko w razie absolutnej konieczności. Wilson nie był związany z Towarzystwem i nie interesowały go powiązania pomiędzy Krigiem a Pierwszym Rycerzem. Był po prostu najemnikiem, doskonałym profesjonalistą, któremu bardzo dobrze płacono za wykonywanie zabiegów w kapłańskim pałacu. Wilson był dyskretny i elastyczny. Potrafił być miły i usłużny, a zarazem szczery i wymagający. Umiał również milczeć, chociaż w istocie nie miał innego wyjścia. Ręce Towarzystwa potrafiły być długie i bezlitosne... - Niech Wasza Świetlistość rozbierze się - zażądał. Kapłan bez słowa przystąpił do zrzucania z siebie elementów niezbyt wygodnego stroju. Po chwili stał przed lekarzami nagi jak niemowlę. Czuł się mocno skrępowany, ponieważ wśród lekarzy znajdowały się dwie kobiety. Zacisnął zęby i przybrał kamienną, obojętną minę. - Proszę się tutaj położyć - poleciła jedna z lekarek. Julio posłusznie wyciągnął się na długiej, białej leżance. Po chwili wraz z nią został wsunięty do przeźroczystej rury tomografu. - Zobaczymy co tutaj mamy - mruknął Wilson, spoglądając na monitor. - No cóż, wygląda na to, że diagnoza postawiona przez minisondę osobistą była zgodna z prawdą. W zasadzie Wasza Świetlistość nie wymaga jeszcze poważniejszych napraw. Organizm jest całkowicie sprawny. Może tylko ten lewy staw biodrowy... No, ale cóż, wiek robi swoje. Pierwszy Kapłan ze złością zazgrzytał zębami. - Bez urazy, Wasza Świetlistość - mruknął Wilson z zakłopotaniem. - Nie miałem na myśli niczego złego. Faktem jest jednak, że Wasza Świetlistość ma już sto siedem lat i... - Nie wysilaj się, lekarzu! - warknął Julio. - Mam sto osiem lat! Chirurg wzruszył ramionami. - Nigdy nie byłem zbyt mocny w rachunkach - stwierdził pojednawczo. - No, Wasza Świetlistość, myślę, że ten staw na razie zostawimy w spokoju. Za rok, albo dwa zamontujemy Waszej Świetlistości dwie kompletne nogi. O ile wiem, nasi konstruktorzy-genetycy pracują właśnie nad klonem zupełnie nowego modelu. Jeżeli zaś chodzi o... hmmm... pewną intymną część ciała Waszej Świetlistości, to rzeczywiście, nie jest ona w najlepszym stanie. Bioprzeszczep wprawdzie przyjął się, ale części biologiczne są jednak dość zawodne. Narząd, który zamontujemy jest urządzeniem najnowszej generacji, wyposażonym w sześć tysięcy sensorów termiczno-dotykowych. Jego sterowanie odbywa się za pośrednictwem czterech układów mikroprocesorowych, symulujących system naturalny. Umieścimy je pod skórą na karku, obok mikrokomputera. - Nie gadaj tyle, lekarzu - zniecierpliwił się Julio. - Do roboty. - Tak jest, do roboty. Leżanka wraz z pacjentem opuściła wnętrze rury. Po chwili jeden z lekarzy przystawił drapieżnie wygięty dziób strzykawki do ramienia kapłana. - Niech Wasza Świetlistość oddycha głęboko - polecił Wilson. Pierwszy Kapłan rozluźnił mięśnie i rozpoczął w myślach odliczanie. Świat powoli zaczynał wirować, stracić swoją ostrość, a po chwili jego miejsce zajęła nieprzenikniona ciemność. Chirurg przystąpił do operacji. W zasadzie jego rola ograniczała się do wydawania poleceń robotowi operacyjnemu, ale i to zajęcie było bardzo męczące. Na czole Wilsona perliły się krople potu, które co kilkanaście sekund ocierał białą chusteczką. Operacja była niezwykle żmudna i trwała ponad dwie godziny. W końcu wszystkie montowane elementy znalazły się na swoich miejscach. - Zasklepić rany! - rozkazał Wilson. Jedno z licznych ramion robota wyposażone było w instrument przypominający nieco strzykawkę. Był to rozpylacz substancji przyśpieszającej krzepnięcie krwi. Kiedy spryskane zostały wszystkie miejsca, w których dokonano przecięć, miejsce rozpylacza zajął emiter bioenergetyczny. Rany na ciele kapłana zaczęły zanikać, a po kilku minutach pozostały po nich ledwo dostrzegalne blizny. - Budzimy go - westchnął Wilson z wyraźną ulgą. - Czy to coś na pewno będzie działać? - spytała nieśmiało jedna z kobiet. - Oczywiście, że tak. To model seryjny, tyle, że pozłacany. Proces przywracania kapłanowi przytomności trwał nieco dłużej niż się tego początkowo spodziewano. Wysłużony organizm starca nie chciał reagować w sposób typowy dla większości pacjentów. Dopiero kolejny wstrząs bioenergetyczny przywołał go do rzeczywistości. - Czy już po wszystkim? - zapytał. - Tak, Wasza Świetlistość, już po wszystkim - odpowiedział Wilson, wykonując głęboki ukłon. - Czy mogę już wstać? - Ależ oczywiście. Tylko powoli. Pierwszy Kapłan uniósł głowę i wciągnąwszy brzuch, obrzucił badawczym spojrzeniem swoje intymne miejsce. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Złoty instrument wyglądał doprawdy imponująco. - Pomóc Waszej Świetlistości? - usłużnie zapytał Wilson. - Zamilcz, lekarzu! - padła natychmiastowa odpowiedź. Julio z trudem zwlókł się z leżanki. Był jeszcze mocno otumaniony, a w dodatku odczuwał ból głowy i lekkie mdłości. Wiele wysiłku kosztowało go założenie kapłańskich szat. Kiedy skończył, obok niego ni stąd ni zowąd pojawił się Pickok. - Chodź, Julio! - zawołał wesoło. - Wracamy! - Dokąd? - spytał kapłan niezbyt przytomnie. - Do twojego apartamentu, oczywiście. Kapłan bez słowa podążył za wysłannikiem Kriga. Kiedy znaleźli się w sali audiencyjnej, ku swojemu zaskoczeniu ujrzał siedzącą na jednym z krzeseł młodą, ciemnowłosą, dość skąpo odzianą dziewczynę. Na widok przybyłych, nieznajoma powstała i uśmiechnęła się. Był to bardzo wyzywający uśmiech, nie mający nic wspólnego z tak zwaną skromnością. - To jeszcze jeden prezent, Julio - oznajmił Pickok. - Zdaje się, że lubisz brunetki. Kapłan wzruszył ramionami. - Mam dość własnych - prychnął pogardliwie. Pickok z dezaprobatą pokręcił głową. - Źle mnie zrozumiałeś, Julio. Przedstawiam ci piękną panią Susan Rainolds, specjalną wysłanniczkę firmy SEXTOP LTD, która jest producentem twojego nowego atrybutu. Pani Rainolds jest specjalistką kontroli jakości i pozostanie tutaj przez najbliższy tydzień, by sprawdzić poprawność działania zamontowanego urządzenia. Nie masz wyboru, Julio. Musisz być dla niej miły i wykonywać jej polecenia. W przeciwnym wypadku firma nie udzieli ci gwarancji. Rozumiemy się? Pierwszy Kapłan odruchowo skinął głową. - To świetnie - ucieszył się Pickok. - W takim razie zostawię was samych. Już późno, a chciałbym wystartować zaraz po zapadnięciu ciemności. Bywaj Julio i pamiętaj o swoim zadaniu. Czekamy na twoje raporty. Nim Kapłan zdążył wyrazić sprzeciw, Pickok opuścił salę. Julio wysłał w ślad za nim rozpaczliwe spojrzenie, ale drzwi bezlitośnie zamknęły się z cichym trzaskiem. Susan Rainolds przysiadła na brzegu stołu i zapaliła papierosa. - No i co, staruszku? - mruknęła ciepłym głosem. - Nie zaprosisz mnie do swojej sypialni? Julio obrzucił badawczym spojrzeniem swój nowy "prezent". Dziewczyna była wysoka, perfekcyjnie zbudowana i wyzywająca. Miała na sobie jedynie krótką, skórzaną sukienkę z głębokim dekoltem, oraz czarne buty z wysokimi obcasami. Na jej pełnych piersiach błyszczał złoty naszyjnik wysadzany diamentami. Długie, falujące, gęste włosy opadały jej na ramiona w pozornym nieładzie. - Po co tu przyszłaś? - spytał Julio drewnianym głosem. Dziewczyna uśmiechnęła się po raz wtóry. - Słyszałeś przecież. Jestem specjalistą kontroli jakości w firmie SEXTOP LTD. Przybyłam tu służbowo. - Nie wyglądasz na specjalistę - stwierdził Julio. - Nie sądzę by szanująca się firma zatrudniała takie siksy. - Nie daj się zwieść pozorom - zaprotestowała Susan. - Jestem bardzo doświadczoną kobietą. - W takim razie musiałaś zacząć zbierać doświadczenia już w przedszkolu. - Mylisz się, skarbie. Do czternastego roku życia byłam dziewicą. Nie wierzysz? - Dlaczego nie? Ale to się kłóci z tym, co powiedziałaś poprzednio. Susan roześmiała się cicho. - Jesteś pocieszny, staruszku. Dowiedz się zatem, że mam już pięćdziesiąt pięć lat. - Oczywiście - prychnął kapłan. - A ja tysiąc dwieście... - Nie kpij. Przeszłam złożoną kurację odmładzającą. Większość mojego ciała to klon oryginału. Organicznie jestem osiemnastolatką. - W takim razie musisz zarabiać majątek. O ile wiem, takie kuracje są bardzo drogie. Sam przeszedłem trzy. - Zarabiam dużo, ale nie aż tyle. Za moją kurację zapłaciła firma. Jestem wybitną specjalistką, nie chcieli więc ze mnie rezygnować. Wyobrażasz sobie jaka muszę być dobra, mój słodki dziadziu? Założę się, że nigdy nie miałeś w łóżku prawdziwej wybitnej specjalistki. No to co, zaczynamy? Nie mając innego wyjścia, Julio powiódł dziewczynę do swojej luksusowej sypialni. Ujrzawszy olbrzymie, pokryte różową pościelą, owalne łoże, Susan wydała cichy okrzyk. - Ale bajer! - zawołała. - Nieźle sobie żyjesz, staruszku. Byłam przygotowana na zimną, wilgotną celę i stary siennik. - Nie rozumiem... - na twarzy Wielkiego Mistrza pojawił się wyraz lekkiego zakłopotania. - Jak to? - zdziwiła się. - Przecież jesteś kapłanem. O ile mi wiadomo, prawdziwi kapłani ślubują ubóstwo i żyją w ubóstwie. Nie wiedziałeś o tym? - Jestem Wielkim Mistrzem Zakonu - chłodno zauważył Julio. - Naczelnik tak potężnej instytucji nie może sypiać ze szczurami. - Tak, tak, rozumiem, Wielki Mistrzu. A swoją drogą teraz już wiem dlaczego tylu młodych, dobrze zapowiadających się przystojniaków wstępuje do twojego Zakonu. Dopiero mając na sobie te śmieszne ubranka mogą sobie do woli używać, nie ponosząc za to żadnej odpowiedzialności... - Milcz! - Julio spiorunował ją wzrokiem. - Co ty możesz wiedzieć? A w ogóle, mamy drugą połowę dwudziestego drugiego wieku i... - Dobrze już, dobrze - przerwała mu Susan, kładąc się na łożu i przyjmując ponętną pozycję. - Nie płacą mi za dyskusje z tobą. Na co jeszcze czekasz? Zrzucaj z siebie te złote ciuchy. - Wiesz co, nie wyglądasz na przedstawicielkę wielkiej firmy - powiedział Julio, przystępując do pozbywania się krępującej ruchy odzieży. - Raczej na lafiryndę. - Nie gadaj tyle, koteczku - mruknęła, nieznacznie rozchylając opalone uda. Julio chciał jeszcze coś powiedzieć, ale po krótkim namyśle porzucił ten zamiar, czując gwałtowny przypływ fali pożądania. Drżącymi dłońmi zerwał z siebie ostatnie elementy ubioru, a następnie rzucił się na dziewczynę z zapałem dwudziestolatka. Susan objęła ramionami jego białe, pomarszczone, porośnięte czarnym zarostem ramiona i wydała z siebie cichy jęk, który w uszach Julia mógł z powodzeniem uchodzić za jęk rozkoszy. Susan była bowiem nie byle jaką profesjonalistką. - A masz... a masz... a masz... dziwko... - stękał Julio, sapiąc z wysiłku. - Nie... nie... nie... nie jestem... dziwką... - Taaak... taaak... taaaaaak... lafiryndo... Oooooooo taaak... Trzymający tacę z drinkami robot Atari, po cichu wycofał się do swojego kąta, a następnie taktownie wyłączył skanery. ROZDZIAŁ 3 Centralny Instytut Pracy Twórczej był szarym, przypominającym nieco stare zamczysko, ponurym gmachem. Być może dociekliwy badacz przeszłości byłby w stanie doszukać się w jego architekturze piękna, lub choćby oryginalności, ale nawet pracujący w jego wnętrzu historycy uważali go za obiekt z punktu widzenia nauki nieciekawy. Abel całkowicie podzielał ich zdanie. Nie lubił Instytutu, ale ponieważ kochał swoją pracę, zmuszony był tutaj przychodzić. Ponadto za codzienną, kilkugodzinną obecność we wnętrzu tego budynku, otrzymywał od Rządu Rajskiej Republiki skromne wynagrodzenie, które od biedy pozwalało mu utrzymać się przy życiu w ciągu kilku pierwszych dni każdego miesiąca. Takie same wynagrodzenia otrzymywali zarówno podobni do Abla dziwacy, którzy zamiast korzystać z możliwości wzbogacenia się poprzez uliczny handel, woleli wertować grube księgi, lub wpatrywać się w wyświecony monitor komputera, jak i tak zwane służby techniczno-pomocnicze, pozbawione jakichkolwiek obowiązków, prócz przebywania w Instytucie w określonych godzinach. Abel zbliżył się do wielkich, masywnych wrót wejściowych i pchnął je z całej siły. Bardzo pragnął, by tego ranka zrobiły mu miłą niespodziankę i otworzyły się bezszelestnie, ale wrota nie miały najmniejszego zamiaru odstępować od swojego odwiecznego zwyczaju. Zawiasy, jak zwykle, wydały mrożący krew w żyłach zgrzyt, a wielka sprężyna stęknęła głosem niemal ludzkim, przywracając drzwiom ich pierwotne położenie. Na koniec rozległo się głuche uderzenie, a po nim trzask nie naoliwionego zamka. Ze znajdujących się w pobliżu biurowych pomieszczeń, wyjrzało ciekawie kilka głów, które zakończywszy identyfikację intruza, natychmiast zniknęły. Abel westchnął ciężko. Aby dostać się do swojego gabinetu, musiał pokonać cały korytarz, wyjść po schodach na czwarte piętro, a następnie przebyć jeszcze kilkanaście metrów. Nigdy nie udało mu się uniknąć spojrzeń znudzonych ciekawskich, czyhających na tanią sensację w chwilach, kiedy akurat nie byli zajęci konsumpcją kolejnego dania drugiego śniadania, przepijanego kolejną szklanką herbaty. Były to bardzo poważne, zazwyczaj nietykalne osobistości, które, jak głosiły złośliwe plotki, nie nadawały się nawet na gwardzistów spacerujących dookoła Pomnika Wyzwolenia Rajskiej Republiki. Abel był zawsze pełen podziwu dla sposobu, w jaki udało się zgromadzić tak wielką rzeszę bezużytecznych osobników we wnętrzu jednego budynku. Im głębiej rozmyślał nad istotą tego przedsięwzięcia, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, iż jego twórca musiał być nie lada geniuszem. Nie oznaczało to bynajmniej, iż wszyscy zatrudnieni w Instytucie pozbawieni byli wartości. Wprost przeciwnie. Abel znał wielu takich, o których mógł powiedzieć, iż używają swoich umysłów do czegoś więcej, niż zapamiętywanie treści oglądanych filmów. Było ich w Instytucie co najmniej kilkudziesięciu, co jednak ani trochę nie pomniejszało tragizmu istniejącej sytuacji. Według prywatnych statystyk Abla, na jednego prawdziwego Twórcę, przypadało minimum dziesięciu spijaczy herbaty. Zwykle Abel wpadał w złość, kiedy o tym myślał, ale tego dnia jego umysł zaabsorbowany był sprawami o wiele istotniejszymi. Wielowariantowy algorytm postępowania, ułożony przez niego po zniknięciu Anny, wymagał bardzo precyzyjnej realizacji. Abel nie mógł i nie chciał pogodzić się z utratą dziewczyny, jedynej jak dotychczas osoby, na której mu naprawdę zależało. Wspiąwszy się na drugie piętro, zboczył nieco ze swej utartej ścieżki, aby złożyć wizytę Jego Wspaniałości Profesorowi Jonaszowi - numer ewidencyjny: sześć, zero, zero, dwa, dwa, pięć, cztery. Wyżej wymieniony piastował zaszczytne stanowisko Najwyższego Naczelnika Instytutu, o czym świadczył leżący przed drzwiami jego gabinetu, brudny, niegdyś zapewne czerwony, prostokątny kawałek wykładziny. Profesor Jonasz był badaczem języka pradawnych ludów, w zamierzchłych czasach zamieszkujących archipelag wysp Ori-Ori. Jego rozprawa doktorska nosząca tytuł: "Filozoficzne treści ksiąg starożytnych kultur Dalekiego Świata" składała się z czternastostronicowego wstępu, oraz ponad czterech tysięcy stron cytatów z tychże ksiąg, zamieszczonych w wersji oryginalnej. Dzieło to zebrało niezwykle pochlebne recenzje, głównie dlatego, iż żaden z recenzentów nie był w stanie zweryfikować jego treści. Oczywiście każdy z nich wolałby raczej dać sobie odciąć prawą dłoń, niż przyznać się publicznie, że nie zna starożytnego języka Ori-Ori. Abel był głęboko przekonany, że profesor pisząc swoją wielką pracę, skopiował po prostu wszystkie posiadane księgi, w kolejności, w jakiej poustawiane były na półce biblioteczki, ale była to jego czysto prywatna teoria. Jego Przewspaniałość Minister Do Spraw Kultury, Sztuki i Pracy Twórczej miał na ten temat najwyraźniej zupełnie inne zdanie, przyznał bowiem Jego Wspaniałości Profesorowi Jonaszowi wielką nagrodę Cudownego Rządu Rajskiej Republiki, oraz comiesięczny dodatek do pensji, prawie pięciokrotnie przewyższający jej dotychczasową wysokość. W taki oto sposób profesor Jonasz stał się lokalnym potentatem finansowym, wzbudzając potężną zazdrość wśród kolegów Twórców, oraz personelu pomocniczego. Po dwóch zaledwie latach wyrzeczeń i systematycznego oszczędzania, zakupił stary, zardzewiały rower, oraz mocno zużyty kinoodtwarzacz. Zaspokoiwszy w ten sposób swoje życiowe ambicje, mógł spokojnie zająć się pisaniem kolejnej, jeszcze grubszej niż poprzednia, naukowej rozprawy. Abel poczuł się wyjątkowo fatalnie, stając przed drzwiami gabinetu swojego pryncypała, nie zrezygnował jednak ze złożenia mu wizyty. Realizowany plan wymagał niestety wielu poświęceń. Odruchowo wytarł buty o dywanik, wskutek czego w powietrze wzbił się gęsty obłok gryzącego kurzu. Abel nie chciał, aby jego rozmowa z Najwyższym odbyła się w obecności jakichkolwiek osób trzecich, postanowił więc sprawdzić, czy w gabinecie nie znajduje się jakiś przypadkowy gość. Rozejrzał się i stwierdziwszy, że nie jest przez nikogo obserwowany, przyłożył ucho do drzwi. Po chwili usłyszał głos Jonasza: - Jeden robaczek, dwa robaczki, trzy robaczki... Abel nie mógł uwierzyć własnym uszom. Doznał uczucia, jak gdyby całą jego czaszkę wypełnił nagle jeden wielki znak zapytania. Energicznie potrząsnął głową i słuchał dalej. - ...czternaście robaczków, piętnaście robaczków, szesnaście robaczków... - kontynuował naczelnik - ...dwadzieścia jeden robaczków, dwadzieścia dwa robaczki... Ech, robaczki wy moje, robaczki... Abel postanowił nie czekać dłużej. Przybrał bardzo poważną minę i zastukał do drzwi. Dobiegający z wnętrza pokoju monolog, gwałtownie ucichł. - Proszę! - rozległ się nieco zmieniony głos Jego Wspaniałości. Abel nacisnął klamkę i wszedł do środka. Profesor rzucił mu pełne niechęci spojrzenie. - Czego pan sobie życzy, panie kolego? - zapytał. Abel zamknął drzwi i przyjął postawę zasadniczą. - Mam prośbę, panie profesorze - zaczął nieśmiało. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam. Wiem, że pan profesor ma bardzo dużo pracy i w ogóle... Twarz Jonasza nieco złagodniała. - Hie... - mruknął z zadowoleniem, potrząsając ramionami. W jego niewielkich, ruchliwych, spoglądających zza grubych szkieł drucianych okularów oczkach, pojawił się ledwo dostrzegalny, charakterystyczny błysk, zwiastujący przypływ dobrego humoru. - Nie musi pan przepraszać, panie kolego - rzekł pojednawczo. - Właśnie zacząłem studiować pierwszy rozdział nowej księgi... Zaraz, zaraz... Pan jest z sekcji technicznej, nieprawdaż? - Tak jest - potwierdził Abel. - Hmmm. A zatem nie interesują pana zapewne księgi ludu Ori-Ori? - Ależ przeciwnie! - skwapliwie zaprzeczył Abel. - Pragnę podkreślić, iż z największą uwagą przeczytałem wszystkie recenzje słynnej pracy pana profesora. - Naprawdę? - w głosie naczelnika dało się wyczuć zadowolenie przemieszane z pewną dozą niepokoju. - A słyszał pan o księgach arcykapłana Namongolongonuntusa? - Oczywiście! - zawołał Abel. - To mój ulubiony autor! To powiedziawszy, ugryzł się w język, ale było już za późno. Profesor spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Zna pan starożytny język Ori-Ori? - zapytał teatralnym szeptem. Abel westchnął ciężko. Jeżeli każe mi teraz coś przeczytać, to koniec... - pomyślał. - Znam niektóre słowa... - powiedział z zakłopotaniem. - Oczywiście nie mogę się równać z panem profesorem! Jonasz ze zrozumieniem pokiwał głową. - No tak - mruknął. - To rzeczywiście wymaga dogłębnych studiów, wielu lat pracy... Tak, tak... Bardzo ciężkiej, systematycznej pracy... A zatem w jakiej sprawie pan tu przyszedł? Abel poczuł niemałą ulgę. - Chciałbym prosić o pozwolenie skorzystania z terminalu Centralnego Komputera Rajskiej Republiki - wyrecytował jednym tchem. Spiczasta szczęka profesora gwałtownie opadła w dół, a następnie uniosła się nieco. Abel oczekiwał takiej właśnie reakcji naczelnika. - Centralnego Komputera... Rajskiej Republiki? - powtórzył profesor, poprawiając okulary - Czy zdaje pan sobie sprawę... A właściwie po co to panu? - Pracuję nad poważnym problemem - stwierdził Abel wymijająco. - Muszę wykonać pewne obliczenia, a nasz komputer ma za małą pamięć. - Obliczenia... - mruknął profesor z wyraźną dezaprobatą. - Ciągle te wasze obliczenia... Nic, tylko obliczenia... Pisze pan jakąś pracę? - Tak jest, panie profesorze. - Czy mogę znać jej temat? - Oczywiście. Tytuł mojej pracy brzmi: "Wpływ intensywności parowania kropel padających na beton o brzasku na intensywność parowania kropel padających na beton w południe". Jonasz z uznaniem skinął głową. - Tak, tak, to bardzo ciekawe - stwierdził. - Ale czy któryś z pańskich kolegów nie napisał już pracy o podobnym tytule? To był zdaje się doktor Fikulus. - Nie, panie profesorze. Tamto było o kaszy. Profesor spojrzał na Abla podejrzliwie. - O jakiej kaszy? - zapytał, marszcząc krzaczaste brwi. Abel natychmiast pośpieszył z odpowiedzią. - Tytuł pracy doktora Fikulusa brzmiał: "Wpływ przestrzennej orientacji ziaren gorącej kaszy dolanej do zimnej kaszy na przestrzenną orientację ziaren zimnej kaszy". - Aha, rozumiem. No, cóż, panie kolego. Skoro zajął się pan wreszcie poważną pracą naukową... Wie pan, w zasadzie udostępniamy terminal tylko w sytuacjach wyjątkowych, ale chyba będę mógł dla pana zrobić ten wyjątek. My, doświadczeni naukowcy jesteśmy obowiązani udzielać maksimum pomocy młodszym, uzdolnionym kolegom. Jonasz szperał przez chwilę w szufladzie biurka, szukając odpowiedniego formularza. - Gdzieś to mam, gdzieś to mam... - mruczał pod nosem. - O, jest! - zawołał z triumfem, kładąc przed sobą nieco wymięty kawałek papieru. - Jak się pan nazywa? - zapytał. - Abel, numer ewidencyjny: osiem, osiem, siedem, siedem, dwa, dwa. Profesor wypełnił formularz i złożywszy na nim zamaszysty podpis, wręczył go Ablowi. - Dziękuję, panie profesorze - szczeknął Abel. - Do widzenia. Odwrócił się na pięcie i już zmierzał położyć dłoń na klamce, kiedy nagle usłyszał głos Jego Wspaniałości. - Chwileczkę, panie kolego. Niech pan zaczeka. Abel poczuł nagły przypływ fali niepokoju. Jakiś wewnętrzny głos poinformował go, że za chwilę zaczną się poważne kłopoty. - Słucham, panie profesorze - westchnienie Abla było pełne rezygnacji. Jonasz przez chwilę przyglądał mu się badawczo. - Powiedział pan, że pan zna starożytny język Ori-Ori - zauważył. Żołądek Abla stał się nagle lekki jak piórko i natychmiast rozpoczął wędrówkę w stronę gardła. - Niech mi pan przeczyta ten fragment - profesor położył dłoń na otwartej księdze. - Ależ panie profesorze... - jęknął Abel. - Nie śmiałbym... To znaczy... Ja, amator miałbym czytać w obecności tak wybitnego naukowca? - Niech się pan nie krępuje, panie kolego. Śmiało, pomogę panu w razie czego. Twarz Abla wyrażała teraz całą gamę uczuć, które nim miotały. Każde z nich dyktowało mu inne rozwiązanie zaistniałego nagle problemu. Rzeczywiście, było kilka wyjść, z których każde prowadziło do mniejszego, lub większego konfliktu z profesorem Jonaszem. W innych okolicznościach Abel zapewne przyznałby się, że nie ma pojęcia o języku Ori-Ori, dzięki czemu stary pseudonaukowiec pozbyłby się obaw, że gdzieś w pobliżu przebywa konkurent. Mógł też odwrócić się i po prostu wyjść, co byłoby równoznaczne ze zlekceważeniem autorytetu naczelnika, za co groziły określone kary. Abel miał jednak ochotę na coś więcej, coś, co sprawiłoby, że pełen pychy Jonasz chociaż przez chwile poczułby się maleńki i wystraszony. Tak, czy inaczej, był to ostatni dzień pracy Abla w Instytucie Pracy Twórczej. To, co zamierzał jeszcze zrobić tego dnia, na zawsze zamykało przed nim wrota starego budynku. Nadszedł dzień palenia za sobą mostów, czyż więc obrócenie w popiół jeszcze jednej, niewielkiej kładki mogło mieć jakiekolwiek znaczenie? Abel wyobraził sobie siebie samego, trzymającego w palcach płonącą zapałkę nad spróchniałymi, suchymi deskami... - No, panie kolego. Co jest? Odjęło panu mowę? A może po prostu nie umie pan czytać? Profesor był bliski ostatecznego triumfu. Na jego twarzy pojawił się szeroki, cyniczny uśmiech. Abel westchnął raz jeszcze, a następnie pochylił się nad książką i zaczął czytać: - Jeden robaczek, dwa robaczki, trzy robaczki... Profesor przestał się uśmiechać. Miał teraz bezradną minę małego chłopca, którego właśnie przyłapano na paleniu papierosów. - ...osiem robaczków, dziewięć robaczków, dziesięć robaczków... - kontynuował Abel. Wkrótce stracił rachubę, bowiem wszystkie litery języka Ori-Ori były do siebie bliźniaczo podobne. Tylko niezwykle wprawne oko mogłoby dostrzec różnice pomiędzy ich kształtami. Profesor Jonasz zdobył się na jedno tylko słowo. - Precz! - wysyczał przez zaciśnięte zęby. Twarz, oraz uszy naczelnika miały obecnie kolor świeżo ugotowanego ćwikłowego buraka. Abel posłusznie opuścił gabinet zwierzchnika. Pierwszy z mostów runął z głuchym łomotem do przepaści, odcinając samotnemu piechurowi powrotną drogę. Abel był tego najzupełniej świadom, toteż nie czekając na efekt swoich odważnych poczynań, udał się wprost do pomieszczenia noszącego dumną nazwę hali terminalu, w którym znajdowała się końcówka komputera państwowego, kryjącego w sobie potrzebne Ablowi informacje. Pomieszczenie to różniło się od innych tym, że strzeżone było przez dwóch uzbrojonych po zęby, odzianych w czarne, nieco przyciasne garnitury goryli. Abel nie lubił ich, ale od czasu do czasu zmuszony był znosić ich grubiańskie uwagi, był to bowiem jedyny sposób dostania się do wnętrza hali. Goryle siedzieli na niewielkich, składanych krzesłach, obok stolika zastawionego butelkami z wodą sodową, oraz nadgryzionymi tabliczkami czekolady. Przedstawiali sobą widok budzący niesmak u wszystkich bez wyjątku przechodniów, co zresztą wcale im nie przeszkadzało. Czuli się bardzo pewnie na swoich stołkach i byli szczęśliwi, że posiadają tak wysokie i odpowiedzialne stanowiska, nie mając w mózgach ani grama szarej substancji. Abel podszedł do nich swobodnym krokiem, starając się nie okazywać niechęci. - Czego? - zapytał jeden z goryli, oblizując paluchy. - Zgadnij - mruknął Abel pod nosem. - Nie podskakuj, koleś, nie podskakuj! - zawołał ostrzegawczo drugi goryl. Abel bez słowa wręczył mu zezwolenie podpisane przez Jonasza. Nie miał ochoty wdawać się w dyskusję z żadnym z siedzących przed nim osobników. Jakiż zresztą sens mogła mieć i jaki pożytek mogła przynieść rozmowa ze zwierzęciem?... - Proszę, proszę - mruknął goryl. - Ma papierek. A co by było gdybym go teraz niechcąco podarł, hę? - Spróbuj - zachęcił go Abel. - Sam jestem ciekaw. Goryl nie spróbował. Nigdy dotychczas nie próbował, nie wiedział zatem jaki wpływ na jego karierę mogłoby mieć tak śmiałe posunięcie. Najprawdopodobniej nie miałoby żadnego, pozostawał jednak pewien cień wątpliwości, a żaden z goryli nie mógł sobie pozwolić na jakiekolwiek ryzyko. Ryzykowali przecież nie byle czym, bo swoimi komfortowymi stołkami... - Właź, tylko nie siedź tam za długo - burknął goryl, pakując sobie do ust następny kawał czekolady. - I nic nie zepsuj - dorzucił drugi, chichocząc. Abel wzruszył ramionami. Zręcznym unikiem ominął wystawioną niby to przypadkiem nogę goryla i nacisnął klamkę. Hala terminalu była królestwem niezbyt sympatycznego osobnika o imieniu Rufus, numer ewidencyjny: dwa, dwa, sześć, osiem, cztery, cztery, zero, jeden. Rufus był etatowym pracownikiem Instytutu, zatrudnionym na stanowisku Wybitnego Specjalisty Do Spraw Elektronicznych Technik Obliczeniowych, pomyliłby się jednak bardzo, kto sądziłby, że było to jego podstawowe źródło utrzymania. Rufus był przede wszystkim zamaskowanym agentem policji rządowej, o czym Abel wiedział jako jedyny z całego Instytutu. Zawdzięczał to swojej spostrzegawczości, oraz brakowi skrupułów wobec osobników nie wzbudzających jego sympatii. Pewnego dnia, kiedy Abel korzystał z terminalu, Rufus na kilka chwil lekkomyślnie opuścił pomieszczenie, udając się najprawdopodobniej do toalety. Popełnił przy tym zasadniczy błąd, pozostawił bowiem swoją starą, pokrytą tłustymi plamami marynarkę. Abel skrupulatnie wykorzystał nadarzającą się okazję i precyzyjnie zbadał zawartość kieszeni wdzianka. Znalazłszy legitymację członka Tajnej Służby przyozdobioną fotografią pyzatej gęby Rufusa, Abel zdobył się na ryzyko. Czym prędzej opuścił halę terminalu i udał się do pomieszczenia, które zajmowała stara, wysłużona kopiarka. Dysponując odpowiednią ilością odbitek tajnego dokumentu, Abel szybko powrócił do hali i umieścił legitymację na swoim miejscu, jeszcze przed powrotem Rufusa. Przeczucie mówiło mu, że któregoś dnia będzie zmuszony zrobić użytek zarówno z posiadanej informacji, jak i z rzeczowych dowodów. Jak się okazało, nie musiał czekać na ten dzień zbyt długo. - Cześć, Rufus! - rzucił Abel od progu. Rufus odruchowo podskoczył na swoim fotelu, a jego dłoń szybko powędrowała w stronę kieszeni, gdzie zapewne zwykle znajdował się pistolet. Aby zatuszować ten niezręczny gest, uśmiechnął się od ucha do ucha i pomachał Ablowi dłonią na powitanie. - Witaj! - zawołał z udaną radością. - Co cię sprowadza w moje niskie progi? Abel rozsiadł się wygodnie w jednym z wolnych foteli, rzucając Rufusowi badawcze spojrzenie. - Dobrze się dzisiaj czujesz, Rufus? - zapytał, dyskretnie spoglądając na ekran monitora. - Dziękuję, w porządku. Ale, ale... Masz zezwolenie na korzystanie z terminalu? Abel skinął głową i położył przed Rufusem odbitkę jego tajnej legitymacji. Zapadło kłopotliwe milczenie. Rufus najpierw poczerwieniał, potem gwałtownie pobladł, a następnie zzieleniał. - Co... Co to jest? - wykrztusił po dłuższej chwili? - Myślałem, że to ty mi odpowiesz na to pytanie - odpowiedział Abel ze spokojem. - Skąd to masz? - głos Rufusa stał się nagle groźny, a jego twarz pokryła siatka drobnych zmarszczek. - Nieważne. Mam i koniec. Rufus zamyślił się. Za żadne skarby nie mógł pojąć w jaki sposób mogło dojść do tak absurdalnej sytuacji. Kołysał się na swoim fotelu, spoglądając nerwowo to na Abla, to na papier. - Czego chcesz? - wycedził w końcu. - No, wreszcie! - ucieszył się Abel. - Myślałem już, że nigdy o to nie zapytasz. Mam tylko dwie niewielkie prośby. Po pierwsze, chcę, abyś napisał na tym kawałku papieru hasło wejścia do głównej kartoteki osobowej, a po drugie, zostaw mnie samego na jakieś dwadzieścia minut. Powiedz wartownikom, że idziesz zrobić kupę, albo coś w tym rodzaju. Rufus odetchnął głęboko, wstał i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. - A co będzie jeżeli odmówię? - zapytał po chwili namysłu. - Jak to co? Nie domyślasz się? Naprawdę? Po prostu, zostaniesz zdemaskowany. Skończy się ciepła posadka, ciepłe pieniążki i w ogóle... Zresztą chyba sam wiesz najlepiej co się skończy. Może nawet rozstrzelają cię... Kto wie, to całkiem możliwe. Twój szef nie cacka się chyba z takimi patałachami jak ty. Nie mówię oczywiście o profesorze Jonaszu, ale o tym drugim, ważniejszym szefie... A zresztą po co ja ci to wszystko tłumaczę? Nie jesteś chyba aż tak pozbawiony wyobraźni. Rufus nie był pozbawiony wyobraźni. Potrafił ujrzeć w myślach, z najdrobniejszymi szczegółami, wszystko to, co spotkać może zdemaskowanego tajnego agenta. Mimo woli zacisnął zęby. Abel przyglądał mu się z pewną dozą satysfakcji, zmieszanej jednak ze śladową ilością uczucia żalu. Mina Rufusa świadczyła o tym, iż jego świat mający do tej pory solidne podstawy, nagle zaczął wirować mu pod stopami. To była prawdziwa katastrofa dla szarego konfidenta, nieskomplikowanej istoty, której nagle ukazało się widmo utraty smakowitych odpadków z pańskiego stołu. Ten biedny człowiek sprzedał się najprawdopodobniej tak dalece, że nie pozostało mu już nic na sprzedaż, a właśnie w tej chwili odebrano mu jego garść srebrników. Abel był pewien, że Rufus skapituluje, a potem, nie mając już nic do stracenia, stanie się niezwykle niebezpieczny... - No dobra - mruknął Rufus, wydobywając ołówek z kieszeni poplamionej marynarki. - Ale tylko dwadzieścia minut. A potem oddajesz mi wszystkie kopie, zgoda? - Zgoda. Rufus napisał na kartce kilka słów, a potem odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. Abel pozostał sam na sam a terminalem Głównego Komputera Państwowego. Z niesmakiem położył dłonie na brudnej, lepiącej się do palców klawiaturze. Zerknął na kartkę i powoli wystukał nazwę programu obsługi centralnej bazy danych. Po kilku sekundach komputer wyświetlił kolorową winietę, a zaraz potem zapytał o hasło. Abel wpisał pierwszy z pozostawionych przez Rufusa wyrazów. Na monitorze ukazała się tabela informująca o dostępnych dla użytkownika opcjach programu. Abla interesowała tylko jedna z nich: "PAŃSTWOWA KARTOTEKA OSOBOWA". Ekran zamigotał, wyświetlając kilka nieistotnych komunikatów pomocniczych, a następnie komputer zażądał hasła. Abel uważnie przepisał kolejny wyraz z kartki. - HASŁO Z PRIORYTETEM 14 - zameldował komputer, a następnie wyświetlił kolejne informacje. - DOSTĘP Z ZACHOWANIEM KOLEJKI, BRAK MOŻLIWOŚCI WPROWADZANIA ZMIAN, TRYB KONWERSACYJNY. Abel uśmiechnął się. Najwyraźniej Rufus nie cieszył się specjalnym szacunkiem swoich szefów, skoro udostępniono mu tak mało efektywne hasło. Abla jednak nie interesowało wprowadzanie zmian w kartotece. Możliwości, którymi obecnie dysponował były dla jego potrzeb zupełnie wystarczające. Wpisał więc pierwsze magiczne słowo: - SZUKAJ Odpowiedzią komputera był znak zapytania równoznaczny z żądaniem uściślenia danych. - KOBIETA - napisał Abel. - CZTERY MILIONY OSIEMSET DWADZIEŚCIA DWA TYSIĄCE SZEŚĆSET CZTERDZIEŚCI CZTERY OSOBY - odpowiedział komputer i znowu wyświetlił znak zapytania. - IMIĘ: ANNA - STO DWADZIEŚCIA DWA TYSIĄCE DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT SZEŚĆ OSÓB Abel westchnął ciężko. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, iż imię noszone przez jego dziewczynę było chyba najpopularniejszym imieniem żeńskim w całym mieście. Nie mógł podać numeru ewidencyjnego Anny, ponieważ nigdy nie chciała mu go zdradzić. "Po co ci te głupie cyferki?" - powtarzała. - "Czy bez nich nie możesz mnie kochać?" Abel zawsze kapitulował, czego obecnie bardzo żałował. Musiał teraz wymyślić coś innego, jakiś logiczny łańcuch punktów zaczepienia, który mógłby spełnić rolę nici prowadzącej do celu. - KOLOR WŁOSÓW: CIEMNY BRĄZ - DWANAŚCIE TYSIĘCY STO TRZYDZIEŚCI TRZY OSOBY - WIEK: 22-23 - TRZY TYSIĄCE CZTERYSTA CZTERY OSOBY - WZROST: 166-167 - TYSIĄC STO DWADZIEŚCIA SZEŚĆ OSÓB - WAGA: 53-54 - CZTERYSTA OSIEM OSÓB Abel rozpaczliwie przypominał sobie charakterystyczne szczegóły wyglądu Anny. - KOLOR OCZU: CIEMNA ZIELEŃ - STO CZTERNAŚCIE OSÓB - NOS PROSTY, WŁOSY DŁUGIE - TRZYDZIEŚCI DWIE OSOBY - PREZENTUJ PORTRETY, KOLEJNOŚĆ DOWOLNA Na ekranie ukazała się podobizna twarzy pierwszej z wyselekcjonowanych kobiet. Niestety, nie była to Anna. Kolejna również nie. Abel gorączkowo, raz po raz, przyciskał klawisz selekcyjny, za każdym razem z nową nadzieją spoglądając na monitor. Przyglądał się tym twarzom z bijącym sercem, modląc się w myślach, by następny z portretów okazał się być podobizną jego ukochanej. Co kilka chwil spoglądał na zegarek, licząc minuty, które pozostały do powrotu Rufusa. Wciąż niepokoił się czy nie popełnił jakiegoś błędu. Czy wszystkie dane, które podał komputerowi były prawdziwe? Nie był przecież pewien czy Anna ważyła akurat tyle, ile mu się wydawało. Mogła też mierzyć o jeden centymetr więcej, lub jeden mniej... Nie było już czasu na korygowanie pomyłek. Abel miał pewność, że drugiej szansy nie będzie, że nigdy więcej nie ujrzy kartoteki osobowej Rajskiej Republiki, a bez tego odnalezienie Anny wydawało mu się niemożliwe. Portrety przepływały po ekranie jeden za drugim, a Abel coraz mocniej zaciskał szczęki, wsłuchując się w ogłuszający łomot własnego tętna. Kiedy wreszcie zobaczył twarz Anny, aż podskoczył na swoim fotelu. Monochromatyczna podobizna była mocno zniekształcona skutkiem ograniczonej rozdzielczości monitora, ale nie mógł to być nikt inny. Pod portretem ukazała się tabliczka zawierająca podstawowe dane dotyczące dziewczyny: IMIĘ: ANNA NUMER EWIDENCYJNY: 1187967 WZROST: 166 ... Abel nie był zainteresowany danymi, które znał. Zanotował w pamięci numer ewidencyjny Anny i skupił się na tym, co interesowało go najbardziej: ADRES ZAMIESZKANIA: DZIELNICA 16,ULICA 21,BLOK 25F, LOKAL 177 ZAJĘCIE ZAROBKOWE: HANDEL UŻYWKAMI ODURZAJĄCYMI Abel poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Anna mieszkała w najuboższej, najbardziej brudnej i zdegenerowanej dzielnicy miasta, a w dodatku trudniła się handlem narkotykami. Powoli zaczynał rozumieć dlaczego dziewczyna nie mówiła nic o sobie. Najwidoczniej wstydziła się tego kim jest. Ale dlaczego? Przecież zrozumiałby to, wybaczyłby jej wszystko... W dodatku mógłby dla niej żyć, tworzyć, a nawet zabijać. Mógłby ją tak wiele nauczyć... Był zresztą pewien, że jej umysł kryje w sobie o wiele więcej niż wiedza, którą nabywa się wśród zakamarków zdegenerowanego miasta... Pośpiesznie odrzucił uczucie żalu. Jego uwagę zwrócił fakt, iż w kartotece znajdowała się informacja o całkowicie nielegalnym zajęciu Anny. A zatem tajne rządowe służby wiedziały o tym, o czym on sam nie miał pojęcia. Anna musiała być więc notowana w kartotece kryminalnej, a zatem mieli ją w ręku. Być może musiała odejść wskutek szantażu?.. Abel postanowił dowiedzieć się więcej, ale czekała go niemiła niespodzianka. W odpowiedzi na żądanie wyświetlenia dalszych danych, komputer wyświetlił jedynie krótki komunikat: - DANE ZASTRZEŻONE Abel wzruszył ramionami. Czuł się zupełnie zdezorientowany, a równocześnie odczuwał narastający niepokój. Nie zrezygnował jednak z walki. Spojrzał na zegarek. Pozostały mu jeszcze trzy minuty. Nie było to wiele, ale mógł w tym czasie sprawdzić dane jeszcze jednej osoby, o której wiedział, iż na pewno kontaktowała się z Anną. Tą osobą był on sam. Wydał komputerowi kilka zwięzłych poleceń i po chwili ujrzał na ekranie swój własny portret. Rzucił okiem na dolną część tabelki danych: ZAWÓD WYUCZONY: TWÓRCA KONSTRUKCJI ZŁOŻONYCH ZAJĘCIE ZAROBKOWE: PRACOWNIK INSTYTUTU PRACY TWÓRCZEJ Odpowiedź komputera na żądanie kolejnej porcji danych była identyczna jak w poprzednim przypadku: - DANE ZASTRZEŻONE A zatem i on był o coś podejrzany, lub obserwowany ze względu na znajomość z Anną. Postanowił wzmóc czujność, chociaż i tak oczywiste było, iż po opuszczeniu Instytutu będzie miał na karku Rufusa i jego ewentualnych podwładnych. Ryzyko było częścią jego planu. Po chwili na ekranie monitora nie było już śladu działalności Abla. Zaraz potem powrócił Rufus. Był teraz znacznie spokojniejszy, a jego spojrzenie znacznie bardziej lodowate niż poprzednio. Usiadł w fotelu i wyciągnął rękę z rozwartą dłonią. - Odbitki - mruknął. Abel wręczył mu kilka kartek, które wcześniej wydobył z wewnętrznej kieszeni kurtki. - Wszystkie? - spytał Rufus. - Wszystkie - Abel skinął głową. - A jaką mam gwarancję? - Moje słowo. - Aha... - Rufus skrzywił się nieco. Abel wstał i ruszył w stronę drzwi. - Ej, ty! - usłyszał, kiedy miał już nacisnąć klamkę. Odwrócił się powoli. Rufus nadal siedział w fotelu, celując w niego wskazującym palcem prawej dłoni. - Co jest? Rufus uśmiechnął się i nie był to bynajmniej serdeczny uśmiech. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że jesteś już trupem - mruknął, przybierając nieco poważniejszy wyraz twarzy. - Mam nadzieję, że nie jesteś aż tak pozbawiony wyobraźni. - Nie - odpowiedział Abel, otwierając drzwi. - Nie jestem. * * * Bonawentura Bronowsky od lat piastował funkcję szefa rządowej policji. Julio nie lubił tego ponurego, małomównego osobnika, ale tolerował go, ponieważ znał jego prawdziwą wartość. Trudno byłoby znaleźć lepszego kandydata na to odpowiedzialne stanowisko. Bronowsky był prawdziwym profesjonalistą, a ponadto osobnikiem całkowicie pozbawionym tak zwanych uczuć wyższych. Był to wysoki, siwiejący mężczyzna o dumnej postawie, atletycznej budowie ciała i ilorazie inteligencji dającym mu przewagę nad każdym, kto chciałby uknuć jakikolwiek spisek przeciwko rządowi Rajskiej Republiki lub jej Pierwszemu Rycerzowi. Jak przystało na szefa organizacji o niemal nieograniczonych prawach, Bronowski nigdy nie wpadał w gniew, nie przeklinał pod nosem, kiedy kapłan wyrzucał z siebie potok słów będących wyrazem pretensji i nie popijał w samotności, jak większość sfrustrowanych podwładnych Julia. Nigdy też na jego pooranej pionowymi zmarszczkami twarzy nie gościł nawet cień uśmiechu. Tak było i tym razem. Julio krzyczał i wymachiwał rękami, wylewając z siebie całą gorycz, którą musiał przełknąć w trakcie wizyty Pickoka. Tego rodzaju teatralne gesty przynosiły mu ulgę i podnosiły jego zdolność koncentracji. Bronowsky natomiast siedział i słuchał cierpliwie, patrząc na kapłana z wyrozumiałością, co tego ostatniego doprowadzało do jeszcze większej pasji. - Czy ty mnie w ogóle słuchasz?! - doprowadzony do kresu wytrzymałości Julio rąbnął o stół swoim wspomaganym bionicznie ramieniem. Blat prastarego mebla zatrzeszczał ostrzegawczo. Julio z głośnym świstem wciągnął powietrze do płuc, dając swojemu mikrokomputerowi czas na jednoznaczne określenie poziomu irytacji i interwencję. Po chwili poczuł błogi, rozpływający się po całym ciele, wewnętrzny spokój. Dawka środka uspokajającego była jednak zbyta mała, by całkowicie ostudzić jego wściekłość. Umieszczony pod czaszką mikrokomputer nigdy nie interweniował wbrew woli swojego właściciela i nigdy nie czynił tego w sposób zbyt zdecydowany. Julio opadł na fotel i zacisnął dłonie na podłokietnikach. - Przestudiowałeś te papiery, które dostarczył Pickok? - zapytał po chwili. - Oczywiście - Bronowsky pokiwał głową. - No i co? Rozumiesz coś z tego? Skąd mógł się wziąć taki facet? Czy twoi ludzie nie dostali wyraźnego polecenia wyławiania z tłumu osobników o zbyt wysokiej inteligencji? Czy nie powtarzałem ci do znudzenia, że to oni są największym niebezpieczeństwem? - Tak, tak. Rozmawialiśmy o tym wielokrotnie i za każdym razem tłumaczyłem ci, że nasze możliwości są ograniczone. - Ograniczone, ograniczone... Sam jesteś ograniczony! Możesz przecież robić wszystko! Pozwoliłem ci ich zabijać, gwałcić ich kobiety, handlować ich dziećmi i to w dowolny sposób. Masz prawo wejść do każdego mieszkania, zajrzeć w każdą dziurę, czego zresztą nie potrzebujesz robić, bo możesz przecież korzystać z kamer Sieci! Ostatnio wymogłem na tych durniach, żeby pozwolili się kastrować i palić na stosie, a ty nadal twierdzisz, że masz za małe możliwości? - To nie takie proste - twarz Bronowskyego była jak maska. - Problem polega na tym, że ci umysłowi mutanci doskonale się kamuflują. Kamery nie mogą zajrzeć wszędzie, a ja nie mam tylu ludzi, żeby każdemu przydzielić anioła stróża. - A twoja siatka konfidentów? - Działa doskonale, ale konfidentami są najczęściej półgłówki, którym zależy tylko na zaspokajaniu ich prymitywnych potrzeb. Każdy z nich jest w stanie poderżnąć tyle gardeł ile trzeba, ale brakuje im sprytu. W zasadzie chcą z nami współpracować tylko małpiszony. Czasami okazuje się, że to trochę za mało. - Biorą przykład ze swojego szefa - wycedził Julio z cynicznym uśmiechem. - A zatem jednym słowem: Nic nie możesz uczynić, moja ty owieczko, zgadza się? - Nie jestem twoją owieczką - zauważył Bronowsky. - Nie wierzę w te wasze bajki o duchach, siłach nadprzyrodzonych i innych smokach, dobrze o tym wiesz. A jeżeli chodzi o czyny, to uczyniłem już trochę zanim zdążyłeś się oderwać od twojej nowej luksusowej dziwki. Julio poczuł nagle ochotę złapania Bronowskyego za gardło i wyrżnięcia nim o ścianę. Powoli tłumił w sobie kolejny napad szału, dając szansę dojścia do głosu chłodnemu rozsądkowi. - Co takiego zrobiłeś? - zapytał, napinając mięśnie brzucha. - Mam już dokładną listę wszystkich podejrzanych. Rozsyłam w teren łapaczy, a w sali monitorów siedzi stu ludzi, którzy kontrolują pracę kamer. Jeszcze dzisiaj ten cwaniaczek będzie mój, a wtedy niech go chronią twoje potężne moce... - Kretyn! - warknął Julio. - Posłuchaj, co ci powiem, mały człowieczku. Jeżeli dowiem się, że dotknąłeś tego osobnika swoimi brudnymi paluchami, to spłoniesz na stosie razem z tysiącami twoich biednych ofiar. Może nawet wcześniej każę cię wykastrować. To będzie moja prywatna zemsta, a jednocześnie coś w rodzaju byka, któremu ucina się głowę zanim położy się go na ołtarzu. Ty będziesz tym bykiem. Rozumiemy się? - tym razem, wymawiając te słowa, Julio zachował absolutny spokój. W mózgu Bronowskyego automatycznie zapaliło się czerwone, ostrzegawcze światełko. Wiedział, że dalsza rozgrywka z kapłanem może być niebezpieczna. Ostatecznie za Juliem stała cała potęga Kriga i jego Sieci Telewizyjnej, co dawało kapłanowi pozycję nietykalnego. Dodatkowym gwarantem bezpieczeństwa Pierwszego Rycerza był niepozorny robot, którego Bronowsky obawiał się najbardziej. Był świadkiem demonstracji, która odbyła się w wielkiej komnacie konferencyjnej w dniu, kiedy nadeszła przesyłka od firmy Atari. To, co wówczas pokazał ten na pierwszy rzut oka zupełnie nieszkodliwy kawałek żelastwa, całkowicie przeszło oczekiwania szefa policji. Robot potrafił dusić, strzelać z działka laserowego, miotać rakietami lub pociskami z trucizną, łamać kości napastników lub rozrywać ich na strzępy. Poruszał się przy tym całkowicie bezszelestnie i był szybszy od najszybszego człowieka. Mając takiego sługę, Julio mógł zrealizować każdą ze swoich gróźb. - Co jest, mowę ci odjęło? - głos kapłana wyrwał go z zamyślenia. - Nie! - odpowiedział natychmiast. - Zastanawiałem się tylko... A zresztą nieważne. Jeśli pozwolisz, zajmę się teraz swoimi sprawami. Kapłan pokiwał głową. Szef policji wstał, wykonał przepisowy ukłon, odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. - Bronowsky! - zawołał Julio. Wołany popatrzył na niego przez ramię. - Pamiętaj, masz go tylko złapać. Rozumiesz? - Tak, rozumiem. Nie jestem głuchy i znam się na tym co robię, więc najlepiej zostaw mnie w spokoju, Julio i idź pasać swoje owieczki, bo już na pewno zdążyły pobłądzić. Kapłan nie zdenerwował się. Poczekał chwilę, a kiedy drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, wykonał kolejny głęboki wdech. - Któregoś dnia zabiję cię, Bronowsky - powiedział, przywoławszy na twarz najbardziej jadowity ze swoich uśmiechów. - I to już niedługo. Już niedługo... * * * Ulica była o tej porze niemal zupełnie pusta, jak zawsze w południe. Abel pokonał biegiem odległość pomiędzy Instytutem a blokiem, w którym mieszkał. Ciężko dysząc, trzęsącymi się dłońmi otworzył drzwi mieszkania, a potem zatrzasnął je za sobą z uczuciem ulgi. Z trudem łapiąc powietrze, rzucił się na tapczan i sięgnął dłonią pod poduszkę. Ciężki rewolwer spoczywał na swoim miejscu. Abel wprawnym ruchem wysunął bębenek i wydobył spod koca garść naboi. Przeliczył amunicję i stwierdziwszy, że jest posiadaczem tylko dwunastu sztuk amunicji, umieścił pięć z nich w komorach. Cichy szczęk zamykanego magazynka uspokoił go nieco. Schował pozostałe naboje do kieszeni i wyszedł z mieszkania, zamykając je starannie. Nie mógł sobie pozwolić na choćby minutę odpoczynku. Czas działał na jego niekorzyść, wiedział o tym doskonale. Zbiegł po schodach, niemal zderzając się z jakimś nieznajomym typem w szarym garniturze, a opuściwszy wnętrze bloku, skierował się w stronę szesnastej dzielnicy. Odległość, którą miał pokonać, nie była mała, a jedynym środkiem lokomocji, z którego mógł skorzystać, były jego własne nogi. Nieliczne, rozklekotane i zawsze przepełnione autobusy, kursowały wczesnym rankiem i późnym popołudniem. Abel nie biegł już, lecz szedł miarowym, długim krokiem, oszczędzając siły. Mijał setki betonowych ścian, rozglądając się uważnie w poszukiwaniu ewentualnych napastników. Ku jego zdumieniu, nikt nie usiłował go zaatakować. Był niemal pewien, że Rufus od razu zacznie mu deptać po piętach. Pułapka zastawiona przez jego ludzi również nie była wykluczona. Uzbrojeni agenci rządowej policji mogli się kryć wszędzie. Abel rozważał przez chwilę możliwość zaczekania do zmierzchu, ale po namyśle zrezygnował z niej. Nie mógł czekać we własnym mieszkaniu, bo Rufus znał jego adres, a chowanie się we wnętrzu któregoś z bloków wcale nie było korzystniejsze niż zaszycie się w mieście, wśród tysięcy bliźniaczo do siebie podobnych, betonowych klocków. Abel nie sądził, by Rufus powiadomił swoich przełożonych o tym, co się wydarzyło. Jedynym sposobem zachowania ciepłej posadki była akcja na własną rękę. Abla nurtowało tylko jedno pytanie: jak wielu dyskretnych sprzymierzeńców może posiadać Rufus? Dwóch? Trzech? A może całą armię? Wszystko było możliwe. Po kilku godzinach przemykania się pomiędzy budynkami, Abel znalazł się na terenie dzielnicy numer szesnaście. Było to bardzo ponure, nieprzyjemne i cieszące się najgorszą sławą miejsce. Zorganizowana przestępczość miała tutaj nieograniczone pole do popisu. Zarówno policja państwowa, jak i formacje uzbrojonych zakonników nazywających samych siebie rycerzami, skrupulatnie omijały ten obszar. Abel nie miał pojęcia skąd mogło się tutaj wziąć tak wspaniałe stworzenie jak Anna. Szesnasta dzielnica kojarzyła mu się z gwałtem i śmiercią. Tylko tyle zdążył zobaczyć, przebywając tutaj swego czasu. Tym razem jednak bardziej obawiał się Rufusa, w związku z czym szesnasta dzielnica stanowiła najbezpieczniejsze schronienie. Wąska uliczka, którą szedł była jeszcze bardziej pusta niż centrum miasta w samo południe. Słyszał odbijający się od ścian odgłos własnych kroków, mimo iż starał się iść tak cicho, jak tylko potrafił. Ku swojemu przerażeniu, zaczynał odczuwać coraz większe zmęczenie. Czuł, że musi odpocząć, bodaj przez kilka minut. Z rewolwerem w dłoni usiadł w jednym z betonowych zaułków. Dzień zaczynał zmierzać ku końcowi. Ukryta za sinymi chmurami słoneczna tarcza kończyła swoją zwykłą, codzienną wędrówkę, pogrążając w półmroku miejski, betonowy kolos. Abel obserwował ulicę, wypatrując pierwszych oznak rozpoczynającego się nocnego życia. Szesnasta dzielnica była nieco inna od pozostałych. Dopiero po zapadnięciu ciemności na ulicach zaczynali pojawiać się przechodnie pragnący załatwić swoje brudne interesy. Dzień był tutaj porą odpoczynku. Ludzie-sowy zaczynali funkcjonować pod osłoną ciemności, którą dawała im noc, ich królowa. Po chwili Abel dostrzegł pierwszego człowieka. Odruchowo przytulił się do muru, bacznie obserwując nieznajomego. Nie bardzo wiedział co robić dalej. Nie znał szesnastej dzielnicy, w związku z czym nie miał pojęcia gdzie znajduje się dwudziesta pierwsza ulica. Nie wiedział nawet w którą stronę się skierować. Pozostawało mu jedyne wyjście: zapytać kogoś o drogę. Nie było to bynajmniej proste. Odpowiedzią na każde zadane pytanie mogła być kula lub nóż. Abel przyglądał się przechodniowi, analizując jego zachowanie. Mężczyzna poruszał się niczym kot: cicho, pewnie, z charakterystyczną, pozorną ospałością. Abel podjął decyzję w ciągu ułamka sekundy. - Hej, człowieku! - zawołał, podnosząc się z ziemi. Nieznajomy zareagował błyskawicznie. W resztkach słonecznego światła Abel ujrzał koniec lufy ciężkiego pistoletu. Równocześnie w drugiej dłoni mężczyzny pojawił się obusieczny nóż. - Spokojnie - powiedział Abel, unosząc ręce do góry. - Chciałem tylko o coś zapytać. - Nie jestem punktem informacyjnym - warknął nieznajomy. - A następnym razem bądź ostrożniejszy. Nie każdy jest taki zrównoważony jak ja. Nim Abel zdołał mu cokolwiek wytłumaczyć, mężczyzna rozpłynął się w gęstniejącym z każdą sekundą mroku. Abel opuścił ręce i powoli ruszył przed siebie. Wiedział już, że nawiązanie kontaktów z mieszkańcami szesnastej dzielnicy nie będzie prostą sprawą. Ponadto nabrał głębokiego przekonania, że ulica nie jest najodpowiedniejszym do tego miejscem. Ruszył przed siebie, nie bardzo wiedząc dokąd idzie. Postanowił wzmóc ostrożność. Skoro każdy przechodzień na uprzejme "dzień dobry" odpowiadał tutaj ogniem, to jedynym sposobem ocalenia własnego życia było wymawianie pozdrowienia połączone z celowaniem do swojego rozmówcy. Ostatecznie zawsze lepiej jest być tym, który strzela pierwszy... Kolejny przechodzień poruszał się w sposób o wiele mniej zdecydowany. Rozglądał się na prawo i lewo, nie zwracając uwagi na Abla. Kiedy mijali się, niewysoki mężczyzna wsunął dłoń do kieszeni. - Ma pan ogień? - zapytał drżącym głosem. Abel jednym ruchem wyciągnął rewolwer i przystawił jego lufę do czaszki nieznajomego. Łysiejący człowieczek w średnim wieku powoli wyciągnął z kieszeni drżącą dłoń, w której trzymał papierosa. - Niestety, nie palę - westchnął Abel, wzruszając ramionami. Czuł się trochę nieswojo, ale prędkość własnej reakcji nieco go podbudowała. Mógł teraz mieć nadzieję, że ani odruchami, ani umiejętnościami nie odstaje od osobników zamieszkujących plugawą strefę, jak często nazywano szesnastą dzielnicę. Po przebyciu kolejnych kilkudziesięciu metrów, usłyszał nieco przytłumioną muzykę. Ruszył w kierunku, z którego dochodziły dźwięki. Wkrótce dołączyły do nich odgłosy świadczące, iż gdzieś nieopodal znajduje się rozbawiony tłum. Abel szedł coraz szybciej i szybciej, mając nadzieję, że wreszcie znajdzie miejsce, w którym będzie mógł zasięgnąć informacji. Po chwili znalazł się na dość obszernym, betonowym placu, pośrodku którego wznosiła się zbudowana z byle czego, obwieszona kolorowymi żarówkami, obszerna buda, o niezbyt regularnych kształtach. Ponad wejściem widniał jasno oświetlony napis: "GNIAZDO ZŁA". Nazwa ta nie zrobiła na Ablu najmniejszego wrażenia. Ścisnął mocniej rękojeść rewolweru i ruszył w stronę wejścia. Z wnętrza lokalu dobiegały teraz wyraźne dźwięki wydawane zapewne przez mocno rozstrojone pianino lub fortepian. Drzwiczki były dość symboliczne. Sięgały dorosłemu mężczyźnie średniego wzrostu najwyżej do krtani, co miało zapewne uniemożliwić znajdującym się we wnętrzu budy zastawianie pułapek na wchodzących. Rozwiązanie to wydało się Ablowi bardzo pomysłowe i logiczne. Próbował zajrzeć do wnętrza, ale niewiele mógł dostrzec poprzez mgłę, w której było ono pogrążone. Ostrożnie pchnął skrzypiące wrota i powoli wśliznął się do środka. Mgła okazała się być gęstym obłokiem dymu, nie tylko tytoniowego. Dźwięki pianina stały się głośniejsze i bardziej natrętne. Lokal wypełniony był tłumem, w przeważającej części składającym się z mężczyzn. Goście siedzieli przy długich stołach, gwarzyli wesoło i popijali różnego rodzaju trunki. Knajpa sprawiała wrażenie spokojnej. Szczegółem, który od razu zwrócił uwagę Abla, był brak telewizora. Fakt ten wydał mu się dość niezwykły. W znanej mu części miasta odbiorniki były wszechobecne... Za masywną ladą uwijał się wysoki barman. Abel bez wahania ruszył w jego stronę. Ostatecznie któż może być lepiej poinformowanym osobnikiem od miejscowego barmana? Zrobił krok i w tej samej chwili muzyka umilkła. Zapadła całkowita cisza. Abel rozejrzał się i stwierdził, że oczy wszystkich obecnych na sali skierowane są w jego stronę. Postanowił nie reagować. Być może zainteresowanie, jakie wzbudził wynikało z faktu, iż nikt go tutaj wcześniej nie widział? Abel usiłował wytłumaczyć to sobie w jak najprostszy sposób, ale intuicja podpowiadała mu, że nie obejdzie się bez poważnych kłopotów. Na wszelki wypadek położył palec na spuście... Powoli zbliżył się do baru i usiadł na jednym z wysokich, okrągłych krzeseł. Wciąż panowała cisza. Barman zdawał się nie zauważać nowego gościa. Najwidoczniej on również obawiał się kłopotów. Po kilku następnych sekundach Abel był już prawie pewien, że jego zdrowie, a może nawet życie jest poważnie zagrożone. Usłyszał odgłos kroków dochodzący gdzieś z rogu sali. Powoli, bardzo ostrożnie odwrócił głowę. Napastników było trzech. Potężne, obwieszone łańcuchami, uzbrojone po zęby oprychy. Pierwszy z nich, najwyraźniej przywódca, podniósł do góry dłoń, w której trzymał długi bagnet. - Proszę państwa, uwaga, uwaga! - zaskrzeczał. - Mamy tu robaczka z krainy zbłąkanych baranków, który zabłądził ku naszej uciesze i ku chwale Władcy Ciemności. Niech jego krew będzie naszą ofiarą. Abel nie wierzył własnym uszom. Raz jeszcze przyjrzał się tłumowi. Dopiero teraz dostrzegł szczegół, na który wcześniej nie zwrócił uwagi: wielu z gości lokalu miało zawieszone na szyjach blaszane emblematy przedstawiające dwa skrzyżowane rogi, ponad którymi unosiła się ludzka czaszka przebita sztyletem. Był to znak Przeciwieństwa Inteligencji, czyli wyznawców sił zła. Abel zdał sobie sprawę, iż popełnił olbrzymi błąd, wchodząc do tej knajpy. Teraz było już jednak za późno na ucieczkę. Musiał zdecydować się na zupełnie inny sposób naprawienia sytuacji. Dwaj pozostali siłacze ruszyli w jego stronę, nie czekając na wyraźne polecenie swojego szefa. Abel nie mógł sobie pozwolić na stratę choćby ułamka sekundy. Odbił się od poprzeczki łączącej długie nogi krzesła i jednym skokiem przesadził ladę, wyciągając równocześnie rewolwer z kieszeni. Kątem oka obserwował barmana, podejrzewając, iż ten może zechcieć przyłączyć się do drużyny swoich znajomych, ale dryblas najwyraźniej nie miał zamiaru wziąć udziału w walce, bo natychmiast podniósł obie ręce do góry. Abel przykucnął za masywną ladą, która dawała mu w miarę pewną osłonę. Trzej wyznawcy Zła przystanęli zaskoczeni akrobatycznym wyczynem niepozornie wyglądającego nieznajomego. Przywódca zbirów pierwszy zrozumiał powagę sytuacji. Zdając sobie sprawę, że niewiele wskóra za pomocą bagnetu, sięgnął do zawieszonej u pasa kabury, z której wystawała drewniana rękojeść zakończona kulką. Po chwili Abel mógł przyjrzeć się broni przeciwnika. Była to starodawna dwururka, której odpiłowano obie lufy, a kolbę zastąpiono prymitywną rękojeścią. - Stój! - zawołał Abel. - Nawet nie próbuj... Nie zdążył dokończyć zdania, bowiem stojący naprzeciw niego fanatyk, wystrzelił ze swojego obrzynka. Kula świsnęła tuż obok głowy Abla i rąbnęła w ścianę za jego plecami, wybijając w niej sporej wielkości dziurę. Dwaj pozostali degeneraci również sięgnęli po swoje pukawki. Dalsze czekanie nie miało sensu. Pod zmasowanym ogniem z kilku luf, Abel nie miałby szans wychylić się, by oddać strzał, a wtedy sytuacja stałaby się o wiele poważniejsza. Wycelował rewolwer w szyję przeciwnika. Pewniejszy byłby strzał w korpus, ale trafienie w szyję lub w głowę dawało absolutną pewność całkowitej eliminacji przeciwnika, a z tak małej odległości trudno było chybić. Huknął strzał. Głowa szefa wyznawców Szatana podskoczyła i zwisła bezwładnie. Z powstałego otworu trysnął strumień krwi. Abel nie miał czasu obserwować efektownego upadku ciała, bowiem pozostało jeszcze dwóch przeciwników, którzy w międzyczasie zdążyli wydobyć z kabur swoje archaiczne armaty. Druga posłana przez Abla kula trafiła prawego napastnika w czoło, zbijając go z nóg. Trzeci, ostatni z fanatyków oddał dwa strzały jeden po drugim. Abel poczuł uderzenie i rwący ból czaszki. Przez moment był pewien, że umiera, ale minęło kilka sekund, a on wciąż żył, doszedł więc do optymistycznego wniosku, że kula napastnika musiała jedynie drasnąć jego głowę. Wychyliwszy się zza lady, ujrzał przeciwnika zajętego ładowaniem broni. Wykorzystał ten moment. Tym razem spiłowany pocisk przeszedł przez ciało napastnika dokładnie w miejscu, gdzie znajduje się żołądek, przy okazji łamiąc mu kręgosłup. Nienaturalnie wygięte zwłoki runęły na ziemię z brzękiem łańcuchów. Abel podniósł się błyskawicznie i wycelował rewolwer w stronę tłumu. - Ktoś z państwa ma ochotę spróbować? - zapytał, odruchowo zaciskając zęby. Był przygotowany na najgorsze, ale pozostali wyznawcy Zła nie zdradzali wrogich zamiarów. Przez chwilę jeszcze panowała cisza, a potem nagle wszyscy powrócili do przerwanych rozmów, a pianista z podwójną werwą zaczął się pastwić nad swoim mocno zmaltretowanym instrumentem. Abel poczuł, że zaczyna go ogarniać fala mdłości. Wyciągnął z kieszeni trzy sztuki amunicji i zastąpił nimi łuski tkwiące w magazynku rewolweru. Teraz dopiero spostrzegł przerażający efekt swojej działalności. Nieczęsto oglądał swoje ofiary z tak bliska i w tak jasnym świetle. W dodatku nie mógł teraz po prostu odwrócić się i zniknąć w mroku. Chwiejnym krokiem obszedł kontuar dookoła i na powrót zajął miejsce na krześle. Teraz przynajmniej nie musiał patrzeć na trupy. Tym razem wysoki barman natychmiast się nim zainteresował. Był najwyraźniej bardzo zadowolony. Podszedł do Abla i poklepał go po ramieniu swoją ciężką łapą. - Jesteś fantastyczny, kolego - mruknął. - Odwaliłeś kawał dobrej roboty. Ile bierzesz? - Słucham? - spytał Abel niezbyt przytomnie. Barman zrobił zdziwioną minę. - Pytam ile bierzesz - powtórzył. - Ci trzej byli w wolnym odstrzale z płynnym wynagrodzeniem dla zabójcy. - Nic nie rozumiem - przyznał się Abel. - I nie jestem żadnym zabójcą. Broniłem się tylko. Dryblas z ironią pokiwał głową. - Ładna mi obrona - westchnął. - Ci trzej kretyni nie zdążyli nawet zipnąć. Taki widok raduje moje serce jak cholera. Te dupki odstraszały mi klientów i nie tylko mnie. Nagrodę ufundowało czterdzieści ważnych osób. No to ile bierzesz? Abel wzruszył ramionami. - A ile dajesz? - zapytał. Barman z dezaprobatą pokręcił głową. - Od razu widać, żeś nie tutejszy - powiedział z przekonaniem. - Widzę, że muszę ci powiedzieć co to w ogóle jest, to płynne wynagrodzenie, no nie? - No tak - odpowiedział Abel z rezygnacją. - W takim razie chodź ze mną na zaplecze. - A co z tymi tutaj? - Abel wskazał trupy leżące w kałuży krwi. - Jak to co? Zostawimy ich tutaj, na razie. Nic gorszego już im się nie przydarzy. A co? Chciałbyś ich zabrać ze sobą? - Nie, raczej nie. Możemy iść. Barman wykonał dłonią zapraszający gest, wskazując niewielkie drzwiczki znajdujące się za kontuarem. Abel zwrócił na nie uwagę już wcześniej, przewidywał jednak, iż raczej skorzysta z nich jako uciekinier, chowając się przed kulami napastników. Raz jeszcze obszedł ladę i udał się za gospodarzem. Zmiana towarzystwa była mu bardzo na rękę. Nie czuł się zbyt pewnie mając obok siebie tłum nieznajomych, w dodatku w większości wyznawców tego samego, za co trzej fanatycy oddali swoje życie. Pomieszczenie, w którym się znaleźli opuściwszy niegościnną salę, było skrzyżowaniem kuchni, łazienki i magazynu, oraz najprawdopodobniej mieszkaniem właściciela knajpy. Pod jedną ze ścian znajdował się potężny, sięgający sufitu, stalowy regał, na którym spoczywały różnego rodzaju naczynia, oraz rzędy butelek, zapewne wypełnionych trunkami podejrzanego pochodzenia. Oprócz tego w pomieszczeniu znajdował się potężny stół, obok którego stała kuchenka elektryczna i lodówka. Część pokoju wyposażona w prysznic i muszlę klozetową oddzielona była od reszty płócienną zasłoną, obecnie zaciągniętą do połowy. Podobnie jak w dużej sali, tutaj również nie było telewizora. Pod przeciwległą ścianą znajdował się olbrzymi, staroświecki tapczan, na którym "spoczywało" dwoje ludzi. Młoda, najwyżej siedemnastoletnia dziewczyna, ubrana jedynie w postrzępione spodnie, klęczała, opierając dłonie na drewnianej ramie posłania. Tuż za nią klęczał chudy młodzieniec o pucułowatej twarzy, zaciskając palce na jej biuście. Był tak zajęty iż nie zauważył nadejścia szefa. Barman tymczasem najwyraźniej nie zamierzał tolerować sytuacji, którą zastał. Szybkim krokiem podszedł do młodzieńca i wymierzył mu potężnego klapsa. - Mówiłem, nie na moim tapczanie! - wrzasnął. Jego wrzask zlał się z panicznym okrzykiem chudzielca i trwożnym piskiem dziewczyny. - Co jest, do cholery?! - kontynuował barman. - Tu się pracuje, zasrane wałkonie. Za co wam płacę?! Zasuwaj dziecino na salę i posprzątaj. Potem sobie pomacasz. A ty - zwrócił się do dziewczyny - wskocz na stołek i zdejmij z górnej półki butelkę najlepszej brandy. Tylko najpierw wskocz w ubranko. Chłopak zniknął, a dziewczyna wciągnąwszy na siebie pośpiesznie zieloną bluzkę bez rękawów, zaczęła się wspinać po półkach regału. Barman tymczasem podsunął Ablowi skrzypiące krzesło. Abel usiadł na nim, nie bardzo wiedząc co ma robić dalej. Nie chciał ufać gospodarzowi, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Czuł narastające zmęczenie, które pogłębiał jeszcze lekki szok spowodowany strzelaniną. - Posłuchaj no - zaczął Barman. - Wiem, że jesteś obcy i że nie działałeś dla nagrody. Wierzę ci. Dlatego trochę ominiemy przepisy. Za tych trzech biednych kretynów wyznaczono płynną nagrodę, to znaczy, że ustalono jej górną wysokość. Zabójca ma prawo trzy razy wymienić sumę, której żąda. Jeżeli przekroczy granicę, to nie dostaje nic, a jeżeli się w niej zmieści, to dostaje tyle ile chce i nigdy nie dowiaduje się jaka była ta granica. Jesteś spoza dzielnicy, więc mogę zawrzeć z tobą układ. Powiem ci jaka jest nagroda, a ty odpalisz mi z niej dwadzieścia procent, z czego dziesięć podzielę pomiędzy sponsorów. To uczciwe, bo na pewno nie masz pojęcia ile biorą tutejsi łowcy nagród. Dziewczyna podeszła do nich z zakurzoną butelką i dwiema szklankami. Po chwili Abel sączył przyjemnie pachnący trunek. - Dziękuję - skinął głową w jej stronę. Uśmiechnęła się i wyszła z pomieszczenia, udając się na salę w ślad za swoim partnerem. - Popatrz, popatrz, jacy ci gówniarze teraz jurni - mruknął barman. - Gówno ich obchodzi, że dziesięć metrów od nich ktoś strzela, a ktoś inny wywija orła. Myślą tylko o jednym... Gdybym im pozwolił, pewnie rżnęliby się na moim własnym tapczanie. No, o czym to ja mówiłem? Aha, no więc nie wiesz ile brać, możesz więc przesadzić, albo wziąć śmiesznie mało. Na twoim miejscu skorzystałbym z mojej propozycji. To jak będzie? - Dobra, zgadzam się - rzucił Abel obojętnie. - No to idę po pieniądze. - No to idź. Barman wstał i podszedł do regału. Wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i jednym z nich otworzył blaszaną kasetkę, która najprawdopodobniej przyspawana była do stalowego rusztowania. Po chwili wręczył Ablowi plik banknotów. - Przelicz - zaproponował. - Powinno być dwieście osiemdziesiąt tysięcy. Abel zadrżał, jak gdyby poraził go prąd. - Ile? - spytał, wbijając wzrok w twarz gospodarza. - Dwieście osiemdziesiąt tysięcy - powtórzył barman ze spokojem. Abel z niedowierzanie popatrzył na zwitek granatowych papierków, stanowiący równowartość dwudziestoletniego wynagrodzenia pracownika Instytutu Pracy Twórczej. - I to wszystko za tych trzech?.. Za to, że ja ich... Barman wzruszył ramionami. - Cóż w tym dziwnego? Zanim ty ich kropnąłeś, oni kropnęli ponad czterdziestu, nie licząc tych, których kropnęli zanim stali się sławni. Polowało na nich kilku zawodowych zabójców i nikomu się nie udało. Abel poczuł, że coś wilgotnego spływa mu po policzku. Dotknął dłonią swojej twarzy i stwierdził, że jest cały umazany własną krwią. Ostrożnie namacał czubkami palców długą szramę, przebiegającą nieco powyżej skroni. Ze szramy powoli sączyła się krew. - Macie tu jakieś bandaże, albo coś w tym rodzaju? - zapytał Abel, wrzucając banknoty do kieszeni. Dysponując tak niewyobrażalnie wysoką kwotą pieniędzy, od razu poczuł się pewniej. Pomyślał o Annie. Teraz mógłby zapewnić jej przyszłość... Przyzwoitej wielkości mieszkanie, spokojne życie... - Czekaj na mnie - poprosił ją w myślach. - Odnajdę cię, już niedługo... ROZDZIAŁ 4 Bonawentura Bronowsky był wściekły, chociaż tego nie okazywał. Jego biurko zasłane było stertami wydruków z komputera, jedna sprawa goniła drugą i nawet gdyby pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę, nie byłby w stanie zająć się wszystkim, czym powinien. W dodatku kiedy zaczynał kończyć jakąś poważniejszą sprawę, kapłan Julio najczęściej podrzucał mu coś, co miało absolutny priorytet. Tak było i tym razem, przy czym sprawa rzeczywiście była poważna. Wyłączenie kamer śledzących w szeregu mieszkań oznaczało, że po mieście krąży wyjątkowo niebezpieczny osobnik, którego należało jak najprędzej wyeliminować. Bronowsky siedział, opierając czoło na splecionych dłoniach i myślał. Jego mózg pracował niczym najlepszy komputer, analizując sytuację, przewidując możliwe warianty dalszego przebiegu wydarzeń i wybierając najlepszą, optymalną metodę postępowania. Przed jego oczami spoczywała lista, na której naniesione były imiona i numery ewidencyjne podejrzanych o sabotaż. Obok listy piętrzył się plik wydruków zawierających szczegółowe dane dotyczące sprawy. Bronowsky rozpoczął dochodzenie od zapoznania się z raportem Kriga i wszelkimi dostępnymi informacjami. Teraz pozostało mu już tylko myśleć i działać. Kiedy pomyślał o działaniu, poczuł, że miękną mu kolana, a mięśnie napinają się odruchowo. Było to wynikiem złości, która ogarniała go zawsze wtedy, gdy uświadamiał sobie niemoc swojego personelu operacyjnego. Niestety, nie był w stanie zwerbować do pracy w swoich tajnych służbach nikogo, kto byłby zbliżony do idealnego, wyimaginowanego wzorca. Dysponował wprawdzie pokaźną grupą bezwzględnych zabójców, ludzi bez skrupułów, pracowało dla niego sporo szarych, słabych osobników, których do tej współpracy skłoniła nędza lub chciwość, nie posiadał jednak ani jednego prawdziwego agenta operacyjnego, takiego, który nie dałby się wywieść w pole, który w zależności od potrzeb potrafiłby stawać się słodki lub brutalny, który potrafiłby walczyć bronią i fortelem. Nie było w rządowej policji człowieka, który skupiałby w sobie wszystkie te cechy. Tacy najczęściej zostawali szefami gangów, na czym wychodzili wcale nie gorzej, a w dodatku nie musieli sprzedawać się nikomu. Bronowsky sam kiedyś był swoim własnym ideałem, kiedy jeszcze pracował na ulicy. Ale odkąd został szefem, nie mógł sobie pozwalać na osobiste interwencje w terenie. Zastanawiał się więc bardzo intensywnie nad sposobem sterowania swoimi podwładnymi podczas tego śledztwa. Wiedział, że nie może sobie pozwolić na zepsucie czegokolwiek. Konsekwencje błędów mogły być niewyobrażalne. Ze stanu głębokiej koncentracji wyrwało go głośne chrząknięcie. Podniósł głowę, rzucając intruzowi spokojne, ale jednocześnie pełne chłodu spojrzenie. Nie lubił kiedy przeszkadzano mu w myśleniu. Tym, który chrząknął był Drugi Rycerz Rajskiej Republiki, Anatol Burbacher. Była to wysoka, pogrążona w wiecznej melancholii postać, spoglądająca na świat z prawdziwą pogardą, której wyraz podkreślały grube szkła okularów. Burbacher nie wyrzekł się ich, chociaż mógł skorygować wadę wzroku poddając się nieskomplikowanemu zabiegowi chirurgicznemu. Jego decyzja była oczywiście uzasadniona. Twarz kapłana pozbawiona okularów do złudzenia przypominała odwrotną stronę pewnego zwierzęcia, będącego materiałem do wyrobu smakowitych wędlin. A zatem prosty zabieg nic by tu nie dał. Należałoby całkowicie "przerobić" całą głowę kapłana, co wiązałoby się z kłopotami, których Jego Promienistość Anatol wolał uniknąć. Nie miał zresztą żadnych kompleksów związanych ze swoją urodą, a raczej jej brakiem. Okulary dodawały mu wystarczająco dużo powagi, by mógł odczuwać cały przyjemny ciężar swojego majestatu. Wszystkich, którzy kiedykolwiek mieli zastrzeżenia do jego wyglądu i wyrazili je na głos, zdążył wysłać na ten drugi, lepszy świat, wykorzystując do tego celu wszystkie środki, jakimi dysponował, a było ich niemało. Choćby Bronowsky. Był jego narzędziem i doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ale był równocześnie zbyt mądry, by szukać jakichkolwiek źródeł konfliktu. Na ogół spełniał "prośby" Drugiego Rycerza nie pytając o nic. Nie odmawiał nigdy, czasem tylko prosił o dodatkowy czas, kiedy zajmował się właśnie czymś absolutnie nie cierpiącym zwłoki. Anatol rozumiał go i współpraca pomiędzy nimi układała się zawsze jak najlepiej. Tym razem Burbacher doskonale wiedział, że Bronowsky nie ma dla niego czasu. Celem jego wizyty nie było odrywanie szefa policji od jego obowiązków. - Cześć, Bronowsky - powiedział z uśmiechem. - Słyszałem, że masz morze kłopotów. Co krok, to kłopot, nieprawdaż? - Streszczaj się, Burbacher - mruknął Bronowsky. - Nie mam czasu. - Nie mam zamiaru zabrać ci go zbyt wiele. Byłem przed chwilą u Julia i mam ci przekazać bardzo ważną wiadomość. Od tej chwili Zakon przejmuje bezpośrednią kontrolę nad sprawą kamer. Jako administracyjny szef Zakonu, jestem automatycznie prowadzącym sprawę, a ty stałeś się moim podwładnym. Masz oczywiście robić wszystko to, co dotychczas. Nie chcę ci przeszkadzać. Poprawka w regulaminie polega na tym, że co kilka godzin będziesz mi składał ustne raporty z przebiegu śledztwa. Ponadto sprawca zaraz po ujęciu ma się znaleźć u mnie w gabinecie, oczywiście cały i zdrowy. To ważne, pamiętaj o tym. Cóż jeszcze... Aha, do każdego twojego zespołu operacyjnego przydzielony zostanie jeden rycerz zakonny. To na pewno nie zaszkodzi twoim ludziom. Sądzę, że wprost przeciwnie. To tyle, dłużej nie przeszkadzam - Burbacher odwrócił się na pięcie i wyszedł, szeleszcząc długim, kremowym, rycerskim płaszczem, na którym ręcznie wyhaftowano podobiznę złotego gryfa. Bronowsky westchnął ciężko. Wiedział, że nie ma czasu i musi jak najprędzej powrócić do obmyślania swojego planu, ale tym razem wściekłość, która go ogarnęła, była bardzo trudna do stłumienia. - Zasrane zakonne śmierdziele - warknął pod nosem. - Nadęte pajace w ubrankach dla lalek... Siedział jeszcze przez dłuższą chwilę, usiłując się skoncentrować, ale nie było to takie proste. Minęła kolejna godzina, nim analiza została dokończona, a wszystkie fakty poszufladkowane w odpowiednich zakamarkach mózgu. Bronowsky odetchnął głęboko i nacisnął przycisk interkomu. - Dawać mi tu Uglera! - zażądał. Po chwili do biura wszedł wysoki, szczupły mężczyzna o bujnym, jasnym owłosieniu. Sięgające mu do pasa, falujące kosmyki spięte były w "koński ogon" za pomocą błyszczącej spinki. Osobnik ten ubrany był w czarny, skóropodobny kombinezon ozdobiony tajemniczymi rysunkami, rzędami mosiężnych ćwieków i wisiorkami z łańcuchów. Do pasa przypięte miał dwie kabury, z których wystawały rękojeści automatycznych pistoletów. Cała postać sprawiała wrażenie degenerata. Efekt ten potęgowany był jeszcze przez trzydniowy zarost i liczne szramy na twarzy mężczyzny. Jego dziecięco niebieskie oczy spoglądały na Bronowskyego z pokorą psa gotowego zamordować na rozkaz właściciela. - Słucham, szefie - powiedział łagodnym, przesadnie ciepłym głosem, przeciągając nieco samogłoski. - Mam dla ciebie robotę, Ugler. Degenerat wykonał niski, teatralny ukłon. Jego twarz rozjaśnił uśmiech. - Przestań się mizdrzyć - upomniał go Bronowsky. - Właściwie powinienem to zlecić komuś lepszemu, ale niestety, nie mam nikogo lepszego. Rozumiesz to, Ugler? Nie mam nikogo lepszego od c i e b i e. I jak to wszystko ma się trzymać kupy? - pokręcił głową, kładąc ręce na skroniach. Był to gest symbolizujący jego absolutny brak akceptacji istniejącego stanu rzeczy i równocześnie gest bezsilności. - Niech się pan nie martwi, szefie - pocieszył go Ugler. - Na pewno go załatwię. Bronowsky spojrzał na niego spode łba. - Kogo załatwisz, Ugler? No powiedz, kogo załatwisz?.. - No... tego, kogo trzeba. - A wiesz kogo trzeba? Ugler wzruszył ramionami. - No właśnie - westchnął Bronowsky. - Nie wiesz. Nikt nie wie, a ja muszę wiedzieć. Muszę, bo inaczej ty i cała reszta kretynów nie bylibyście w stanie zrobić nawet kroku we właściwą stronę. Załatwić kogoś, to i owszem. A gdybym ci kazał zgwałcić jego żonę? - Zgwałciłbym. - Na pewno? A gdyby to była tłusta, stukilowa olbrzymka o twarzy... - chciał powiedzieć "Burbachera", ale w porę ugryzł się w język. Ugler spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Nie ma sprawy, szefie - mruknął. - Dla pana wszystko. - No dobra, Ugler - zaczął Bronowsky po chwili przerwy. - Sprawa jest wyjątkowo poważna. Musisz kogoś znaleźć. - Dobra... - Cicho bądź. Teraz ja mówię. Przede wszystkim jeżeli mówię "znaleźć", to znaczy "znaleźć", a nie "załatwić", rozumiesz? Jemu nie może stać się żadna krzywda, jasne? Ugler podrapał się po głowie. - Jasne - odpowiedział po kilku sekundach, z wyraźną niechęcią w głosie. - Świetnie. Czytałeś raport Kriga, który wam udostępniłem? - Tak jest. - Doskonale. Wiesz zatem, że ktoś dobrał się do telewizorów w kilku mieszkaniach. To musi być nie byle jaki mózg. Jeżeli zaczął od własnego telewizora, to krąg podejrzanych się zawęża. Szczególnie jeden jest bardzo interesujący. Facet ma na imię Abel. Nie zebrałem o nim zbyt wielu danych, ale wiem, że na ulicy świetnie daje sobie radę. Przeszedł szkołę u faceta, który go wychowywał. - A kim był tamten facet? - Zabójcą. I to nie byle jakim. A teraz uważaj. Nasz obiekt spotykał się z cizią z szesnastej dzielnicy. Już się z nią nie spotka, bo... a zresztą gówno cię to obchodzi. Na pewno będzie jej szukał, czyli pojawi się w szesnastej dzielnicy. - Jasne. Rozumiem. - To dobrze. Aha, jeszcze jedno. Naszym facetem interesuje się jeden konfident, widocznie ma z nim jakieś prywatne porachunki. Uważaj na niego. O ile wiem, zebrał już kumpli i ruszył w teren. Nie jesteśmy w stanie go odwołać. To rewolwerowiec-amator, ale ostrożność nie zawadzi. Możesz go załatwić w razie konieczności. Wszystko jasne? - Jasne, jasne. - Pamiętaj, masz tylko namierzyć faceta i iść jego tropem. Przez cały czas będziesz ze mną w kontakcie. Zabierzesz sprzęt do komunikowania się ze mną. W odpowiednim momencie przyślę ci kogoś i pojmiecie obiekt żywcem. Pamiętaj, żadnej fuszerki. I uważaj. Szesnasta, to teren praktycznie pozbawiony naszej kontroli. W razie czego musisz sobie radzić sam. - Wiem, szefie - Ugler ze zrozumieniem pokiwał głową. - Jak zwykle zresztą... - No to spieprzaj, przyjemnych łowów. Wszystkie dane i fotografie dostaniesz tam, gdzie zwykle. Żegnaj. Ugler wyprężył się, wykonał przepisowe "w tył zwrot" i opuścił biuro. Bronowsky nerwowo zatarł dłonie. Pierwszy etap polowania rozpoczął się. Pies podjął ślad. Ciekawe tylko czy właściwy... * * * Dziewczyna miała na imię Eliza. Zachowywała się wobec Abla bardzo opiekuńczo, niczym troskliwa matka, spoglądając na niego wzrokiem oniemiałego cielęcia. Zabandażowała jego głowę z olbrzymią wprawą, świadczącą, iż nie robiła tego po raz pierwszy. Barman tymczasem wzniósł do góry szklankę wypełnioną kolejną z rzędu porcją złocistego płynu. - Za naszych znajomych - powiedział. - Niech im ziemia lekką będzie. Słuchaj no... Jak ty właściwie masz na imię? - Abel. Potrzebny ci numer ewidencyjny? - A po cholerę? I tak byś mi go nie zdradził. W tej dzielnicy pyta się o imiona, nigdy o numery. Ja jestem Patryk, ale mów mi Paprawiec. Niezbyt to pięknie brzmi, ale przyzwyczaiłem się. Powiedz, czego ty właściwie tutaj szukasz? - Pewnego bloku. - A kto w nim mieszka? - Pewna dziewczyna. Barman zwany Paprawcem popatrzył na niego z wyrazem szczerego zdziwienia. - Dziewczyna? - powtórzył. - Przyszedłeś tu za dziewczyną? Chyba upadłeś na głowę. Nie gniewaj się, ale to dla mnie trochę dziwne. - Dlaczego? - Żadna baba nie jest warta tego, żeby z jej powodu wchodzić do tego piekła. - Ale ona tutaj mieszka. To przecież nie jej wina. - No to powiedz gdzie mieszka. Mogę ci pomóc. - Dlaczego miałbyś to zrobić? - Bo sprzątnąłeś tamtych trzech i jeszcze dałeś mi zarobić. Mam wobec ciebie dług. Nie myśl sobie, że ludzie z szesnastej nie mają poczucia honoru. Skoro kogoś szukasz, to pomogę ci go znaleźć i koniec. Abel był bardzo zadowolony, ale na wszelki wypadek wolał tego nie okazywać. Nie miał najmniejszego zamiaru uchodzić za przyjaciela kogoś takiego jak Paprawiec. Barman był wylewny, w czym zapewne pomagała mu brandy, ale nawet wtedy, gdy miał w sobie odpowiednią jej ilość, wydawał się być osobnikiem wyrachowanym. Patrzył na Abla z rosnącym zainteresowaniem, jak gdyby chciał z niego wyssać wzrokiem wszystkie tajemnice. - Jak ma na imię ta twoja dziewczyna? - zapytał po chwili. - Może ją znam. Masz jej fotografię? Abel pokręcił głową przecząco. - Ma na imię Anna - powiedział, przełknąwszy niewielki łyk brandy. - Mieszka na dwudziestej pierwszej ulicy. Wiesz gdzie to jest? - Oczywiście. To niedaleko. I co, to już wszystko? - Niezupełnie. Wiem, że ona zajmuje się handlem narkotykami. Paprawiec gwizdnął przez zęby. - No, no, to już coś. Chyba wiem o kogo ci chodzi. Czy to taka laleczka z brązowymi lokami? Abel poczuł, że serce zaczyna mu bić nieco żywiej. Nie był oczywiście pewien, że on i Paprawiec myślą o tej samej osobie, ale intuicja mówiła mu, że to właśnie jego Anna była tą "laleczką z brązowymi lokami". Była więc osobą znaną w szesnastej dzielnicy. Abel bardzo chciał się dowiedzieć dlaczego dziewczyna wybrała tak ponure i tak ryzykowne zajęcie. W dodatku nigdy nie widział finansowych efektów jej poczynań. Anna wyglądała na osobę tak samo biedną jak większość mieszkańców Rajskiej Republiki. Zajmowała się więc najbrudniejszą robotą, jaką tylko Abel mógł sobie wyobrazić i nie zarabiała pieniędzy, chociaż wiadomo było, że handlarze narkotyków są jedną z najbogatszych grup społecznych. O co więc mogło chodzić w tej grze? - Skąd ją znasz? - spytał Abel, z trudem powstrzymując się od zasypania barmana gradem pytań. - Kręciła się tu dość często. Dostarczała towar niektórym moim znajomym. Była pionkiem, zwyczajnym szaraczkiem. W dodatku pracowała tylko w dzień. To nie jest zajęcie dla takich, co się boją. Musiała mieć gówno, nie zysk. - Dlaczego powiedziałeś "była", a nie "jest'? - Bo nie widziałem jej już od tygodnia, albo lepiej. Na twoim miejscu dałbym spokój tym poszukiwaniom. Tyle jest pięknych dziewczyn na świecie. Choćby Eliza. Popatrz na nią. Gdyby ją ubrać w lepsze ciuchy, to mogłaby robić za wielką damę. Zabierz ją ze sobą, na pewno będzie ci za to wdzięczna do końca życia. Mógłbyś ją rżnąć kiedy by ci się spodobało. - Rżnąć? Chyba raczej adoptować... To jeszcze dziecko. - Dziecko? - Paprawiec zarechotał na cały głos. - Widziałeś jak przed chwilą zachowywało się to dziecko? Zupełnie jak dorosła, he, he, he... Abel poczuł nagle, że sympatia, jaką żywił dla barmana zaczęła nagle ustępować miejsca niechęci. Uśmiechnął się sam do siebie, co Paprawiec poczytał za akceptację swojego dowcipu. Nie on jednak był powodem uśmiechu Abla, lecz paradoks sytuacji: człowiek, który kilka chwil wcześniej zastrzelił z zimną krwią trzech innych ludzi, odczuwa niechęć do kogoś, kto daje dowód braku szacunku dla młodocianej dziwki... Prawdziwy rycerz dwudziestego drugiego wieku. Zakrwawiony topór i biała, koronkowa chusteczka... A może to po prostu brandy zaczęła żywiej krążyć po zakamarkach udręczonego umysłu... - Jak możesz mi pomóc? - Abel zmroził barmana chłodnym spojrzeniem zabójcy. Paprawiec odruchowo skurczył się na swoim krześle i lekko pobladł. - Nie musisz nigdzie chodzić i niczego szukać. Wyślę kogoś, kto zrobi to za ciebie. - Kto to taki? - Fajfus. To ten chłoptaś, który obmacuje Elizę w wolnych chwilach. Pogadam z nim jak tylko skończy utylizować twoje trupy. - U t y l i z o w a ć ? - Ano tak. Coś przecież trzeba z nimi zrobić. Zostawia się tylko głowy, żeby był dowód rzeczowy dla reszty sponsorów nagrody. Muszę przecież odzyskać pieniądze. Oddałem ci prawie całą swoją gotówkę. - A co z resztą? - Z resztą czego? - Z resztą ciał. Zostawiacie głowy, a resztę... - Palimy. A co myślałeś? Wynosimy i palimy. - A te głowy... Nie zepsują się? - Skądże. Będą leżały w lodówce. - No tak... W lodówce... Jasna sprawa... - Wszystko w porządku? - zaniepokoił się Paprawiec, widząc twarz Abla, która nagle straciła całe swoje zabarwienie. Wiesz co? Chyba będzie najlepiej jak się trochę prześpisz. - Nie mogę - westchnął Abel. - Muszę szukać... - Szukać czego? Teraz, w nocy możesz znaleźć tylko własną śmierć. Fajfus dowie się wszystkiego o twojej dziewczynie jeszcze tej nocy. Zgoda? Abel nie protestował. Czuł, że i tak nie byłby w stanie zajść zbyt daleko. Zmęczenie i alkohol zrobiły swoje. Czuł się senny i otępiały do tego stopnia, że nawet stary, brudny tapczan Paprawca wydawał mu się bardzo sympatycznym meblem. Kiedy zawartość butelki całkiem zniknęła, gospodarz wstał i przeciągnął się. - No, idę pomóc małemu. Kładź się i śpij, zabójco. A bel nie czekał na ponowną zachętę. Z uczuciem ulgi wyciągnął się na posłaniu. Na wszelki wypadek wydobył z kieszeni rewolwer i położył dłoń na jego rękojeści. Gest ten sprawił, że poczuł się bezpieczny. Drugą dłonią sprawdził czy plik banknotów znajduje się na swoim miejscu w wewnętrznej kieszeni, a potem zamknął oczy. Jeszcze przez dłuższą chwilę nie mógł zasnąć. Oczyma wyobraźni wciąż widział głowy swoich ofiar szczerzące do niego zęby z oszronionego wnętrza lodówki... * * * Rufus gestem profesjonalisty odciągnął zamek swojego potężnego pistoletu. Wciąż odczuwał strach, ale jednocześnie kiełkowało w nim coś, czego nigdy nie doświadczył jako szary konfident rządowej policji. To coś było niezwykle przyjemne. Z dumą spojrzał na swój elegancki czarny płaszcz. Tak właśnie wyobrażał sobie prawdziwego agenta operacyjnego, bezlitosnego zabójcę z zimną krwią ścigającego swoje ofiary. Portret ten pokrywał się oczywiście z aktualnie obowiązującym filmowym stereotypem. Inaczej być nie mogło, ponieważ umysł Rufusa był tak bardzo przeciętny, jak tylko było to możliwe. Zdecydowanym ruchem wsunął broń do kieszeni i spojrzał na swoich pomocników. Wszyscy czuli się podobnie jak on. Stanowili teraz prawdziwą bandę rzezimieszków, żądnych krwi amatorów zdecydowanych zajrzeć do każdego zakamarka wielkiego miasta w poszukiwaniu zguby, a jednocześnie palić, rabować, gwałcić i zabijać wszystko, co stanie im na przeszkodzie. - Jesteście gotowi? - zapytał Rufus, bezskutecznie usiłując nadać swojemu głosowi grobowe brzmienie. - Tak jest! - odpowiedzieli chórem trzej pozostali konfidenci. Grupa pościgowa stworzona przez Rufusa nie miała w swoim składzie ani jednego człowieka znającego się na ściganiu. Byli to trzej agenci rządowej policji, którzy, podobnie jak ich przywódca, pracowali na co dzień w Instytucie Pracy Twórczej. Byli to: Miron - stróż nocny, Albert - strażnik sekcji laboratoryjnej i Arnold - strażnik biblioteczny. Wszyscy trzej zdecydowali się wziąć udział w pościgu bynajmniej nie ze względu na sympatię do Rufusa, lecz ze względu na korzyści, jakie mogli odnieść podczas tego typu akcji, wynikające z bezkarności, którą dawało im posiadanie policyjnych legitymacji. Wszyscy byli oczywiście uzbrojeni po zęby. Wyposażenie wszystkich konfidentów rządowej policji stanowiły długolufe, automatyczne pistolety, kaliber czterdzieści cztery setne cala. Fakt posiadania tak potężnych armat, oraz żądza krwi, jaka w nich kipiała, czyniły z czwórki odzianych w czarne płaszcze osobników bandę bardzo niebezpiecznych szaleńców. - Posłuchajcie mnie uważnie - zaczął Rufus. - Musimy koniecznie dopaść faceta, którego fotografię wam pokazałem. Buszował ostatnio po terminalu, a potem skasował wszystko, żebym nie wiedział co robił. Ale ja wszystko odtworzyłem. Ten terminal pamięta więcej, niż jemu się wydaje. - I co z tego? - mruknął Arnold. - Co nas to obchodzi? Streszczaj się, Rufus. - Cicho bądź, to ważne. Otóż ten facet sprawdzał dane pewnej dupy, z którą się spotykał. Na wszelki wypadek zajrzałem do rejestru operacyjnego. I wiecie co odkryłem? Ta dupa jest już po tamtej stronie. Ciekawe, no nie? Ale on o tym nie wie, bo zaglądał tylko do kartoteki, a tam wszystkie dane są zastrzeżone. Skoro panienka zniknęła, to na pewno będzie jej szukał, a my pójdziemy za nim. - Dokąd? - Do szesnastej. - O tym nie wspominałeś - zauważył Miron, blednąc nieznacznie. - A co? Boicie się? Jeżeli macie zacząć robić w pory, to lepiej od razu wracajcie do domu. Nie potrzebuję mazgajów. No to jak, wracacie do domu? Miron, Albert i Arnold nie odezwali się, chociaż każdy z nich doznawał w tym momencie wewnętrznego rozdarcia. Wprawdzie ani jeden z nich nie był w szesnastej dzielnicy, ale za to wiele o niej słyszeli. - Zaczniemy od jego mieszkania - zakomenderował Rufus. - Nie jest chyba taki głupi, żeby tam siedzieć, ale zawsze lepiej sprawdzić. Kiedy znaleźli się przy wejściu do bloku, w którym znajdowało się mieszkanie Abla, Rufus wyciągnął z kieszeni swój pistolet i odbezpieczył go. Jego towarzysze natychmiast zrobili to samo. Weszli do środka i zaczęli wspinać się po schodach. Abel mieszkał na piątym piętrze, toteż wszyscy czterej byli mocno zdyszani, kiedy stanęli przed drzwiami mieszkania. - Wchodzimy i strzelamy - szepnął Rufus. - Tylko uważajcie, żeby nie rozwalić telewizora. To własność Republiki. Pod uderzeniem ciężkich butów, drzwi po prostu wyleciały z futryny razem z zawiasami. Do wnętrza mieszkania posypał się prawdziwy grad kul. Rufus pociągał cierpliwie za spust raz po raz, aż opróżnił magazynek. Dokładnie to samo zrobili jego towarzysze. - Nikogo nie ma - stwierdził Arnold, kiedy obłok dymu nieco się przerzedził. - Możemy wchodzić. - Patrzcie, to jakiś idiota - stwierdził Miron, chichocząc radośnie. - Trzyma tu same papiery. - Papiery, to nic - mruknął Rufus. - Patrzcie na telewizor. Popatrzyli i jak na komendę wszyscy trzej gwizdnęli przez zęby. Zajmujący ponad jedną czwartą powierzchni ściany kineskop telewizora był ciemny i martwy. - O kurwa mać... - stęknął Arnold, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. - Wyłączony. To... to przecież niemożliwe... - No, właśnie - poparł go Miron. - To niemożliwe. Przecież nikt w całej Republice nie wie jak to działa. - Śmierdząca sprawa - stwierdził Albert z przekonaniem. - Róbcie sobie co chcecie, ja wracam do domu. - Tchórzysz? - spytał Rufus, czując niemiłe kłucie w dołku. Sprawy zaczynały przyjmować coraz gorszy obrót. Fakt, iż telewizor był wyłączony, nie mógł zapowiadać niczego dobrego, a w dodatku rezygnacja Alberta poważnie zmniejszała siłę uderzeniową grupy pościgowej. - Tchórzę, tchórzę - zgodził się Albert. - Niech ci będzie. Chciałem ci pomóc i przy okazji trochę poszaleć, ale nie zamierzam zostawać bohaterem. Ten facet, to nie jest jakiś tam ograniczony szaraczek. Ten telewizor... A zresztą myśl sobie co chcesz. Mnie się to wszystko nie podoba. - No to wynoś się póki możesz! - warknął Rufus, nie starając się kryć swojej wściekłości, która zaczęła w nim narastać wraz z uczuciem rozpaczy. Pozostali sprzymierzeńcy mieli niezbyt tęgie miny, a ich dezercja byłaby równoznaczna z klęską. Pozostając sam, nie miałby żadnych szans. Czuł, że musi zrobić coś niezwykłego i spektakularnego, aby zatrzymać przy sobie Mirona i Arnolda. Ale co?.. Kłopotliwą ciszę przerwał cichy odgłos kroków dobiegający z klatki schodowej. W tej samej sekundzie w głowie Rufusa zaświtał szalony pomysł, który jednak w zaistniałej sytuacji wydał mu się genialny. - Nikt nas nie może zobaczyć - powiedział półgłosem, wsuwając "świeży" magazynek do rękojeści pistoletu. Kroki były coraz głośniejsze. Rufus pobladł, wpatrując się w nie osłonięty niczym otwór wejściowy. Po chwili ujrzeli postać intruza. Był nim starszy, niski, łysawy mężczyzna, o twarzy okrągłej niczym księżyc w pełni, którą poszerzały jeszcze okulary o grubych, okrągłych szkłach. Zapewne przywiodła go tutaj ciekawość, widocznie jednak szczęście zwykle mu dopisywało, skoro udało mu się przeżyć kilkadziesiąt lat mimo tak jawnej nieostrożności. Niewykluczone również, że uległ pokusie ten jeden, jedyny raz, to jednak wystarczyło, by został zmuszony do uiszczenia bardzo wysokiej opłaty za swoją lekkomyślność... Zamek ciężkiego pistoletu szczęknął złowrogo, przeszywając ciszę suchym trzaskiem, który zabrzmiał niczym najgłośniejsza eksplozja. Zaraz potem rozległ się huk wystrzału. Rufus nie myślał. Wiedział, że gdyby zaczął zastanawiać się nad swoimi czynami, nie byłby w stanie zdziałać zupełnie nic. Wyłączył swój nieskomplikowany umysł, kiedy unosił uzbrojoną dłoń. Nie celował w jakiś określony punkt. Pociągnął za spust i od tego momentu zajął się wyłącznie obserwacją efektów swoich poczynań. Kula trafiła intruza w sam środek czoła. Połówki rozłupanych okularów poleciały w przypadkowych kierunkach, obnażając okrągłą twarz, na której nie zdążył nawet pojawić się wyraz przerażenia, lub choćby zdziwienia. W ciągu ułamka sekundy ta nieświadoma niczego twarz zamieniła się w krwawą otchłań otuloną obłokiem krwi i różnej wielkości strzępów mózgu. Dokonał się akt zniszczenia, triumfu rozpędzonego kawałka ołowiu nad pięknem dzieła Inteligencji Wszechświata. Pozbawione kontroli ciało runęło na betonową posadzkę. - No i co się tak gapicie? - spytał Rufus lekko drżącym głosem, na tyle lekko, by nikt nie mógł usłyszeć tego drżenia. - Załatwiłeś go... - zauważył Miron, bezmyślnie gapiąc się na drgające zwłoki. - Spadamy - zakomenderował Rufus, chowając pistolet do kabury. Schylił się, by podnieść z ziemi łuskę wystrzelonego naboju, ale uświadomiwszy sobie iż przed chwilą opróżnił cały magazynek, zrezygnował z tego gestu ostrożności. Energicznym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Jednym skokiem przesadził ciało uśmierconego mężczyzny i zaczął schodzić po schodach, nie oglądając się za siebie. Wiedział, że wszystko, co zrobił, musiało wywrzeć na towarzyszach nie byle jakie wrażenie. Teraz był pewien, że jeżeli ktokolwiek opuści szeregi jego małej armii, będzie to ktoś naprawdę słaby, kim nie warto zawracać sobie głowy. Każdy, kto rzeczywiście chciał stać się "twardzielem", musiał uznać autorytet faceta dającego popis umiejętności zabijania z zimną krwią i bez wyraźnego powodu. O wiele łatwiej jest mówić o zabijaniu, ubierać się w strój zabójcy i wymachiwać bronią niż zabijać naprawdę. - Wystarczy! - zawołał, dysząc ciężko, kiedy znaleźli się na ulicy. - Teraz musimy się zachowywać jak inni. - Boisz się czegoś? - zakpił Albert. Rufus spojrzał na niego spode łba. - Jeszcze tu jesteś? - spytał z udanym zdziwieniem. - Przecież miałeś... - A jestem, jestem - Albert przerwał mu w pół słowa. - Zmieniłem zdanie. Spodobało mi się, rozumiesz? Nigdy jeszcze nie kropnąłem żadnego faceta tak, jak ty to zrobiłeś przed chwilą. Chyba lubię taką robotę, a przy tobie mogę tylko skorzystać. Strzelaniny na oślep w ciemnościach, to nie to samo, o nie... - A wy? - Rufus zwrócił się do pozostałych towarzyszy. - Zostajecie ze mną? Możecie się jeszcze wycofać, nie będę miał do was pretensji. - Ja zostaję - stwierdził Miron z przekonaniem. - Wiesz, jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Po prostu nie musiałem. Zawsze wystarczało, że pokazałem spluwę. Ale widzę, że to ciekawe. Chyba dam sobie radę. - A ty? - Rufus popatrzył Arnoldowi głęboko w oczy. - Zabiłeś już kogoś? - Owszem - Arnold skinął głową. - Frajera, który próbował odbić mi taką jedną fajną cizię i ją samą, kiedy przyłapałem ich na gorącym uczynku. Jego związałem i obciąłem mu fiuta, a jej wsadziłem nóż do... No, wiecie do czego. Oboje się wykrwawili na śmierć, biedactwa... Czy chcesz jeszcze coś o mnie usłyszeć? - Nie - mruknął Rufus, drapiąc się po głowie. - To wystarczy. Oczywiście o ile nie łżesz. Ale nie sądzę, żebyś kłamał. Wyglądasz na takiego, co potrafi dbać o siebie. No to idziemy do szesnastej dzielnicy. - Idziemy? - zdziwił się Albert. - To daleko. Możemy chyba zdobyć jakiś środek transportu. - Jaki? - Miron postukał się palcem po czole. - O tej porze nic nie jeździ. - Właśnie, że jeździ. Zaraz zobaczycie. Ulica nie była zbyt gwarna, ale znajdowało się na niej dość sporo przechodniów, a od czasu do czasu można było dostrzec samotnego rowerzystę. Kiedy jeden z nich nadjechał, na twarzy Alberta pojawił się uśmiech zadowolenia. - Coś wam pokażę - powiedział. - Idźcie spokojnie, jak gdyby nigdy nic. Nieszczęsny właściciel roweru nie przypuszczał, że za chwilę los spłata mu tak wyrafinowanego figla. Albert odwrócił się plecami w jego stronę, udając, że poprawia kołnierz płaszcza. Równocześnie prawą ręką wyciągnął pistolet i niedostrzegalnie odciągnął zamek. Teraz wystarczyło już tylko czekać. Człowiek na rowerze zbliżał się, niczego nie podejrzewając. Po chwili zrównał się z grupką konfidentów. W tym samym momencie Albert odwrócił się i wystrzelił. Prowadzący rower mężczyzna runął na ziemię jak rażony piorunem. Nie zdążył nawet krzyknąć. Albert schował pistolet, nie śpiesząc się podszedł do leżącego na ziemi roweru, którego przednie koło jeszcze się obracało i z uśmiechem triumfu spojrzał na swoich towarzyszy. - No i co wy na to? - spytał. Rufus wzruszył ramionami. - Nic - odpowiedział. - Po prostu mamy jeden rower i to wszystko. Popatrz, wszyscy przechodnie zwiali. Nie ma mowy o następnym środku lokomocji. - Spokojnie - rzucił Albert. - Ta ulica jest pusta, to fakt. Ale możemy się rozdzielić i przeszukać okolicę. Za godzinę spotkamy się w tym samym miejscu. - Spróbujmy - Rufus westchnął ciężko. Nie podobało mu się, że Albert zaczął przejmować inicjatywę, nie był jednak w stanie wymyślić niczego, co mogłoby przyśpieszyć poszukiwania. Ostatecznie prawdziwa rozgrywka jeszcze się nie zaczęła... * * * Szerokie opony niskiego, opancerzonego pojazdu, przypominającego swym wyglądem pełzającego po ziemi żuka, zapiszczały ostrzegawczo na kolejnym zakręcie. Rozparty w wygodnym fotelu Ugler zlekceważył to ostrzeżenie i dodał gazu, wykonując niewielką kontrę kierownicą. Lubił szybką jazdę i był pewien swoich umiejętności. Mógł również ślepo zaufać swojemu pojazdowi, który był jednym z najnowszych dzieł specjalistów zza Bariery. Z rozbawieniem obserwował pierzchających w popłochu przechodniów. Czuł się swobodnie, bowiem nikt znajdujący się poza kabiną nie mógł dostrzec jego twarzy. Szeroka, panoramiczna, kuloodporna szyba pojazdu była po prostu fragmentem srebrnego pancerza, dla kogoś, kto patrzył na nią z zewnątrz. Ugler uwielbiał szybkość. Każda sekunda spędzona w mknącym pojeździe była policzkiem dla śmierci, o którą wciąż się ocierał. To był jego sposób na życie: pojawić się, dogonić, zabić i zniknąć, a potem znów wyrosnąć spod ziemi tam, gdzie przeciwnicy najmniej się go spodziewali. Każda misja była czymś nowym, wartym ryzyka, choćby ze względu na korzyści finansowe. Ugler nie był typem gnoma kolekcjonującego kosztowności i nie odkładał każdego zarobionego grosza, większość pieniędzy wydając na przyjemności, gromadził jednak pewną niezbędną rezerwę, która miała mu zapewnić dostatni byt wtedy, kiedy nie będzie się już nadawał do strzelaniny i bijatyki. Czasami zastanawiał się czy oszczędzanie w ogóle ma sens, kiedy ma się tak ryzykowny zawód. Właściwie był prawie pewien, że któregoś dnia zostanie zastrzelony lub rozbije się w swoim pościgowym bolidzie, zawsze jednak istniało pewne prawdopodobieństwo, że dożyje emerytury. Niskie wprawdzie, ale istniało. Jedną ręką zapalił papierosa, od niechcenia pokonując kolejny, niebezpieczny zakręt. Do miejsca przeznaczenia nie było już zbyt daleko, toteż chciał z tej przejażdżki wycisnąć całą przyjemność, jaką jego umysł mógł pochłonąć. Wkrótce skończyła się radosna jazda. Uliczki stały się węższe i Ugler zmuszony był skoncentrować się na obserwacji terenu, by nie przegapić zamaskowanej bramy. Po chwili dostrzegł podobną do innych, niczym nie wyróżniającą się wyrwę w starym, ceglanym murze. Nacisnął hamulec i spojrzał przed siebie, na boki, a następnie w lusterko. Na ulicy nie było nikogo. To dobrze - pomyślał. - To bardzo dobrze... Opony zapiszczały, wyrzucając w powietrze strumień pyłu zmieszanego z drobinami asfaltu. Samochód posłusznie ustawił się w poprzek drogi i gwałtownie ruszył do przodu. Amortyzatory jęknęły, kiedy bolid przeleciał przez kamienny garb pod murem i wpadł do specjalnie przygotowanej dziury. Ugler zgasił papierosa i uniósł wieko kabiny. Pośpiesznie wysiadł i przystąpił do maskowania pojazdu. Obok dołka znajdowały się przygotowane wcześniej, niewielkie stosy gruzu pousypywane na gęstych, drucianych siatkach. Wystarczyło tylko złapać róg siatki i przeciągnąć ją po ziemi. To też uczynił Ugler, równocześnie rozglądając się w poszukiwaniu ewentualnego intruza, którego należałoby zlikwidować. Po chwili samochód stał się całkowicie niewidoczny. Ugler otrzepał dłonie, z zadowoleniem przyglądając się swojemu dziełu, a potem zapalił kolejnego papierosa. Opuściwszy bezpieczne, przytulne wnętrze bolidu, nie czuł się już tak pewnie. Wytężał całą swoją uwagę, pamiętając o zagrożeniach, jakie stwarzał pobyt w szesnastej dzielnicy. Ugler bywał tutaj dość często, ponieważ była to okolica wręcz idealna dla uciekinierów, bądź osób usiłujących mieć prywatne tajemnice, którymi nie zamierzali dzielić się z rządem Rajskiej Republiki. Praca Uglera polegała najczęściej na ściganiu takich właśnie osobników. Znał całe miasto i wszędzie miał swoje kryjówki, był doskonałym zabójcą i równie dobrym tropicielem, nigdy jednak nie mógł się pozbyć uczucia strachu. Wcale się go nie wstydził, będąc wyznawcą starej jak świat zasady głoszącej, iż odwaga nie polega na braku odczuwania strachu, lecz na umiejętności jego przezwyciężania. A w przezwyciężaniu strachu Ugler był dobry, nawet bardzo dobry. Ostatecznie nie mógł nie osiągnąć perfekcji w czymś, co zawsze było jego życiową pasją... Paląc papierosa, przyjrzał się swojemu ubraniu, krytycznie oceniając stan jego czystości. Po chwili namysłu, podniósł z ziemi garść pyłu i posypał nim swoją garderobę. Wyglądał teraz na brudasa, degenerata, narkomana i zarazem pozbawionego skrupułów rzezimieszka, czyli przeciętnego mieszkańca szesnastej dzielnicy. Powoli, nie śpiesząc się, sprawdził jeden, a potem drugi pistolet, poprawił wiszący na szyi łańcuch, a następnie zdecydowanym ruchem odrzucił niedopałek i cichym, kocim krokiem ruszył w kierunku wyrwy w murze, przez którą przedostał się na gruzowisko. Ulica nadal zionęła zdradliwą pustką. Panujący w tej dzielnicy spokój był pozorny, o czym Ugler przekonał się niejednokrotnie. Kilka, a może kilkanaście razy jego życie wisiało na przysłowiowym włosku i tylko swojemu niewiarygodnemu refleksowi, sile, oraz fizycznej sprawności zawdzięczał fakt, iż ciągle stąpał po powierzchni ojczystej planety. Idąc, usiłował wyobrazić sobie siebie samego w skórze swojej ofiary. Tego typu rozważania często doprowadzały go do celu, oszczędzając mu sporej porcji wysiłku. Czasami odnajdywał swoją "zwierzynę" niemal cudem, wiedziony dodatkowym zmysłem. W takich wypadkach, kiedy udawało mu się uwieńczyć misję sukcesem, odczuwał podwójne zadowolenie. Tym razem nie musiał kluczyć w labiryncie niewiadomych. Miał wyraźną wskazówkę, dzięki której ustalenie położenia celu nie było zbyt trudne. Znacznie gorzej przedstawiała się perspektywa konfrontacji z ofiarą. Nie wolno mu było z a b i ć uciekiniera, co znacznie utrudniało zadanie. Ujęcie żywcem, wiązało się z możliwością walki, której wynik nie był nigdy przesądzony, doprowadzeniem ofiary do miejsca, gdzie ukryty był samochód i dowiezieniem jej do miejsca przeznaczenia. Mógł oczywiście wezwać posiłki, jak nakazywała instrukcja Bronowskyego, ale tego typu optymistyczne założenia bardzo często okazywały się iluzją. W przeważającej większości przypadków, nie było czasu na zawiadamianie centrali, a jeżeli nawet udawało się z tym zdążyć, to i tak do ostatecznego, decydującego starcia dochodziło przed pojawieniem się ekipy operacyjnej. Ugler był realistą i żył jeszcze tylko dlatego, że nigdy nie ulegał iluzjom. Znalezienie określonego adresu w szesnastej dzielnicy było o wiele bardziej kłopotliwe niż w jakimkolwiek innym rejonie miasta. Budynki nie stały tutaj w równych rządkach jak na defiladzie, lecz porozrzucane były bardzo nieregularnie, a w dodatku różniły się kształtem, wiekiem i wielkością. Niektóre z nich były całkowicie opustoszałe, w innych życie zamarło tylko pozornie, aby odradzać się co noc, w tajemnicy przed całym światem, a jeszcze inne dawały schronienie szajkom, gangom, lub samotnym opryszkom. Budynki dające zwyczajne, codzienne schronienie starającym się prowadzić normalne życie rodzinom sąsiadowały z walącymi się ruderami, bądź melinami, których zadaniem było udzielanie azylu osobnikom pragnącym wlewać w siebie tani samogon, wstrzykiwać sobie narkotyki niepewnego pochodzenia i uprawiać seks z najniższej klasy profesjonalistkami. Ugler często zastanawiał się dlaczego kapłan Julio nie zrobił tu jeszcze porządku za pomocą swoich rycerzy. Wystarczyłaby przecież jedna noc, żeby wyrżnąć w pień całe to zdegenerowane i niebezpieczne towarzystwo, zrównać z ziemią te kamienne wraki i zapomnieć, że kiedykolwiek istniało coś takiego jak szesnasta dzielnica. Dziwne było to, iż tak skrupulatnie kontrolujący wszystkich Zakon, pozostawia tak wiele swobody mieszkańcom tej dziwnej strefy, a w dodatku pozwala im sądzić, że są wolni... Tak, ci ludzie żyli w swoim własnym, rządzonym przez prawo pięści światku i nie przejmowali się ani policją, ani zakonnikami. Nawet wszechobecne telewizory były tutaj rzadkością. Chociaż z drugiej strony ta dziewczyna, o której mówił Bronowsky... Przecież wiedzieli na jej temat wszystko, mimo iż mieszkała tutaj od urodzenia... Zaraz, zaraz, czy na pewno? Ugler pożałował, że nie przestudiował kartoteki nieco uważniej... Gwałtownie potrząsnął głową, usiłując odrzucić niepotrzebne myśli. Miał zbyt mało danych, by prowadzić jakiekolwiek logiczne rozważania, a zresztą nie za myślenie mu płacono. Miał do wykonania konkretną robotę, o tym nie wolno mu było zapomnieć ani na moment. Wsłuchując się w odgłos własnych kroków, w pewnej chwili stwierdził, że coś jest nie w porządku. Jego słuch wyławiał każdą, najdrobniejszą nawet zmianę uporządkowania docierających do niego dźwięków. W samym centrum odpowiadającej za własne bezpieczeństwo części mózgu Uglera zapaliła się nagle czerwona, ostrzegawcza lampka. Odruchowo przystanął i sięgnął po pistolet. W tej samej chwili rozległ się odgłos wystrzału. Ugler czekał na ból, ale już po ułamku sekundy odczuł coś w rodzaju ulgi. Wysłany przez nieznanego nadawcę pocisk nie był adresowany do niego. Za rogiem najbliższego budynku rozległ się rozpaczliwy okrzyk trafionego śmiertelnie człowieka. Pozostawało jeszcze ustalić skąd padł strzał. Ugler pośpiesznie rozejrzał się wokoło, systematycznie eliminując miejsca nie mogące dać schronienia strzelcowi. Z obserwacji tych wynikało, iż strefa, w której się znajdował, była względnie bezpieczna. Ten, który pociągnął za spust, znajdował się widocznie za rogiem, tam gdzie jego ofiara. Ugler zaczął się skradać na ugiętych nogach, zwracając uwagę, by nie wywołać najmniejszego nawet hałasu. Zbliżył się do załamania muru i z największą ostrożnością, jednym okiem, spojrzał na miejsce, w którym kilka chwil wcześniej rozegrała się tragedia. Na środku wąskiej uliczki leżał trup mężczyzny, nad którym pochylał się osobnik trzymający w dłoni obrzynek dwururki. Na szyi zawieszony miał ciężki łańcuch z równie masywnym, wykutym w kawałku stali emblematem. Ugler rozpoznał ten emblemat. Był to symbol znanej w całym mieście organizacji noszącej dumną, pompatyczną nazwę: "Stowarzyszenie Wojów Zła". Według zarządzenia Zakonu, każdy, kto kiedykolwiek, gdziekolwiek spotka człowieka z podobnym emblematem, miał obowiązek zabić go, lub wskazać policji miejsce jego pobytu. Był to jeden z tych dziwnych dekretów kapłana, których Ugler nigdy nie mógł zrozumieć. Zakon dysponował przecież wystarczającą siłą, by w ciągu jednego dnia zniszczyć absolutnie wszystkich wyznawców Zła i nie tylko ich... Tak, czy inaczej, Ugler czuł się zobowiązany spełnić obywatelski obowiązek. Dyskretnie wysunął zza muru lufę pistoletu i skierował jej wylot w stronę degenerata, który całkowicie pochłonięty był przetrząsaniem kieszeni zabitego. Ugler zastanawiał się przez moment czy nie dać swojemu celowi przynajmniej cienia szansy, po namyśle jednak zrezygnował z jakichkolwiek humanitarnych gestów w rodzaju okrzyku: "Hej, ty...", lub czegoś podobnego. Życie w szesnastej dzielnicy było pełne niebezpieczeństw i wymagało ciągłego zachowywania środków ostrożności. Wyznawca Zła powinien zdawać sobie z tego sprawę, a jeżeli o tym zapomniał, to jego strata... Pistolet Uglera kaszlnął sucho, wypluwając pocisk o specjalnie zaprojektowanej geometrii, którego zadaniem było rozerwanie celu na strzępy. Wyznawca Zła stracił głowę , nim zdążył ją podnieść. W ten sposób nigdy nie dowiedział się kto posłał mu śmiertelny prezent. Minęło jeszcze dobrych kilkanaście minut, nim Ugler odważył się wyjść ze swego ukrycia. Pomimo tego, nie mógł oczywiście wykluczyć, że w jednym z wybitych okien najbliższego budynku czai się żądny zemsty kumpel pozbawionego mózgu członka stowarzyszenia. Chcąc zdobyć absolutną pewność, musiałby czekać parę godzin, a na to nie mógł sobie pozwolić. Musiał dotrzeć pod wyznaczony adres wcześniej, niż mężczyzna, którego poszukiwał. Należało przypuszczać, że tamten będzie szedł piechotą, a zatem dotrze do szesnastej dzielnicy tuż przed zmierzchem. Do tego czasu Ugler musiał zastawić pułapkę. Mijał puste uliczki, przyglądając się wyblakłym tabliczkom. Wiedział, że znajduje się tuż obok miejsca przeznaczenia, ale jak tu znaleźć konkretne mieszkanie w labiryncie nieoznakowanych ruder? Żałował teraz, że nie zażądał od Centralnego Mózgu dokładnej, aktualnej mapy. Za bardzo zaufał swoim umiejętnościom. Miał olbrzymią ochotę wymierzyć samemu sobie siarczysty policzek, ale czy tego rodzaju gest mógł cokolwiek zmienić? Przystanął na chwilę i zaczął myśleć. Miał do wyboru kilka wyjść, ale najrozsądniejszym z nich wydawało się zasięgnięcie informacji od kogoś z miejscowych... Ugler ukrył się w najbliższej bramie i całym ciałem przywarł do zimnego muru. Szczęście sprzyjało mu, bowiem już po kilku minutach usłyszał czyjeś kroki. Jakiś człowiek schodził na dół po schodach - widocznie dom był zamieszkały. Ugler uważnie zbadał wzrokiem mroczne wnętrze klatki, w poszukiwaniu kryjówki. Ostatecznie zdecydował się na wnękę pod schodami. Przykucnął, wyciągnął zza pasa sztylet i czekał. Kroki były coraz głośniejsze. Jeszcze trzy sekundy, jeszcze dwie, jeszcze jedna... Już! Każdy ruch Uglera był szybki i perfekcyjny. Błyskawicznie opuścił swoją kryjówkę i stanął obok przechodzącego człowieka, a następnie owinął swoje lewe ramię na jego szyi, odbierając mu możliwość oddychania. Równocześnie prawa dłoń zbliżyła ostrze sztyletu do policzka ofiary. Wystarczyło teraz tylko pchnąć, by kawałek błyszczącej stali przebił gardło nieznajomego i znalazł się w jego mózgu... Oczywiście nie o to chodziło Uglerowi, a przynajmniej nie w tej chwili. - Uspokój się - powiedział szeptem wprost do ucha obezwładnionego człowieka. - Nie zrobię ci nic złego. Potrzebuję informacji, rozumiesz? - zmniejszył nieco siłę uścisku. - Nie będziesz wrzeszczał? Ofiara zaczerpnęła powietrza i pokręciła głową przecząco. Ugler puścił szyję nieznajomego i złapał go za ramię, wciąż dotykając jego twarzy szpicem sztyletu. Mógł teraz przyjrzeć mu się nieco dokładniej. Miał przed sobą najwyżej piętnastoletniego chłopca. - Mieszkasz tu? - zapytał. Chłopak skinął głową. Na jego twarzy malował się wyraz przerażenia. - No to pewnie znasz doskonale tę okolicę. - Tak... - wykrztusił z trudem pojmany. - To świetnie. Chcę, żebyś mnie zaprowadził w jedno miejsce. Dwudziesta pierwsza ulica. Czy to daleko? - Nie, nie daleko. To równoległa do tej. - A blok 25F? Wiesz gdzie to jest? - Wiem. - No to idziemy. Tylko powoli, jak najlepsi przyjaciele. I żadnych sztuczek, bo zrobię z ciebie sito, rozumiesz? Ja zawsze trafiam do celu. Chłopak pokiwał głową. Ugler schował sztylet i położył dłoń na rękojeści pistoletu. Opuścili wnętrze klatki i ruszyli pustą ulicą. Tego typu sytuacje sprawiały Uglerowi największy kłopot. Musiał teraz obserwować całe otoczenie, a oprócz tego pilnować swojego więźnia. Nie było to łatwe, ale też nie trwało zbyt długo. Poszukiwana ulica znajdowała się tuż obok. Blok o numerze 25F okazał się być budynkiem stosunkowo nowym, przynajmniej w porównaniu z całym sąsiedztwem. Był to typowy, czterokondygnacyjny, betonowy klocek, jakich pełno można było znaleźć w starszych dzielnicach miasta. Nowsze budynki były o wiele wyższe. Przyglądając się blokowi, Ugler pozwolił sobie na krótką chwilę nieuwagi. Chłopak natychmiast zaczął uciekać co sił w nogach. W tej samej chwili Ugler zrozumiał, że popełnił błąd. Zamierzał zlikwidować chłopaka po cichu, kiedy wejdą do mieszkania. Pragnął uniknąć hałasu, który poinformowałby wszystkich okolicznych mieszkańców o jego obecności, toteż nie mógł sobie pozwolić na oddanie strzału. Nie było również szans na skuteczny pościg w tym labiryncie. Mógł już tylko mieć nadzieję, że ten błąd nie będzie miał żadnych poważniejszych konsekwencji. Zmiął w ustach przekleństwo, bezradnie obserwując sylwetkę uciekiniera, a następnie ruszył w stronę wejścia do budynku. Starając się nie hałasować, ruszył po schodach na górę. Numer mieszkania wskazywał, iż mieściło się ono na pierwszym piętrze. Tak też było w istocie. Prowadzące do jego wnętrza drzwi pokryte były grubą, stalową blachą, toteż o ich wyłamaniu nie mogło być mowy, a poza tym mieszkanie miało wyglądać na nietknięte, aby nie spłoszyć zwierzyny. Ugler z niesmakiem spojrzał na rząd dziurek na klucze. Wiedział już, że czeka go sporo żmudnej, niewdzięcznej pracy. Sięgnął do pojemnika przy pasie i wydobył z niego niewielki przyrząd w kształcie sześcianu. Był to typowy, często używany przez rządową policję elektroniczny "rozpruwacz zamków", jak potocznie go określano. W rzeczywistości ów dyskretny aparacik niczego nie rozpruwał, a jedynie wsuwał do dziurki od klucza rząd czujników w kształcie igiełek o mikroskopijnie małej średnicy i wprowadzał do pamięci kształt klucza, którego należało użyć. Następnie należało umieścić odpowiednią surówkę w specjalnej szczelinie, gdzie maleńki frez rzeźbił w niej zapamiętaną wcześniej linię. W ten sposób użytkownik "rozpruwacza" w ciągu kilkudziesięciu sekund stawał się posiadaczem klucza idealnie pasującego do zamku. W przypadku drzwi, przed którymi stał Ugler, problem polegał na tym, iż zamków było aż osiem. Operacja zajęła prawie dziesięć minut, w końcu jednak drzwi stanęły otworem. Ugler zamknął je za sobą z westchnieniem ulgi. Mieszkanie, w którym się znajdował było bardzo skąpo umeblowane, ale czyste, jeżeli nie liczyć cienkiej warstewki kurzu, który był zmorą dokuczającą wszystkim mieszkańcom miasta. Ugler podszedł do okna i wyjrzał na ulicę. Punkt obserwacyjny był doskonały. Wystarczyło już tylko czekać. Ugler zapalił papierosa, a następnie wydobył z wewnętrznej kieszeni kombinezonu mały komunikator. - Centrala, tu Samotny - powiedział cicho, naciskając kciukiem przycisk emisyjny. - Tu centrala - odpowiedział mu głos Bronowskyego. - Jestem w tym mieszkaniu, szefie - zameldował Ugler. - Według moich obliczeń facet powinien się zjawić za jakieś cztery godziny. - Zrozumiałem. Pamiętaj, masz go tylko złapać! - Pamiętam, pamiętam... - mruknął Ugler, chowając komunikator do kieszeni. Za oknem zaczynał zapadać zmrok. * * * Abel zerwał się z posłania niemal na równe nogi. Kiedy doszedł do siebie, uświadomił sobie, iż klęczy na poduszce starego, skrzypiącego tapczanu, z gotowym do strzału rewolwerem w prawej dłoni. Strzelający do niego przeciwnik był produktem jego podświadomości, natomiast patrząca na niego z przerażeniem Eliza, na pewno nie. Dziewczyna siedziała na brzegu tapczanu z niemym pytaniem w oczach. Otrząsnął się z koszmaru i schował broń do kieszeni. - Która godzina? - zapytał. - Już dobrze po północy - odpowiedziała Eliza. - Gdzie Paprawiec? - Zamknął budę i wyszedł. Zabrał ze sobą Fajfusa. - Aha, rozumiem. Znajdziesz dla mnie trochę kawy? Dziewczyna natychmiast podbiegła do kuchenki. Po chwili w pomieszczeniu zapachniało świeżo zaparzoną kawą. - Potrzebujesz czegoś jeszcze? - spytała, podając mu filiżankę. W jej oczach Abel wciąż dostrzegał ten sam, co poprzednio wyraz. Eliza patrzyła na niego z wyraźnym zachwytem. - Nie, dziękuję. - mruknął. - A może chciałbyś... Może masz ochotę się ze mną zabawić? - Tak samo jak Fajfus? - upewnił się Abel. Prawie natychmiast pożałował tego pytania. Wyraz twarzy dziewczyny świadczył, iż sprawiło jej ono przykrość. - O to ci chodzi - stwierdziła ze smutkiem. - Słuchaj, z Fajfusem to tylko interes. Lubi głaskać moje cycki i daje mi za to połowę swojej pensji. Nie martw się, nie pozwalam mu na nic więcej. On nigdy... Taką mamy umowę. Ale z tobą... Z tobą mogłabym to zrobić naprawdę... Abel zupełnie nie wiedział co powiedzieć. Dziewczyna była oszałamiająco bezpośrednia. - Nie podobam ci się? - spytała w odpowiedzi na jego wahanie. W jej głosie dało się wyczuć smutek. - Jesteś śliczna, Elizo. - zapewnił ją - Nie o to chodzi. - No to o co? - Widzisz... Ja już mam dziewczynę. - Tak, wiem - Eliza spuściła głowę. - To ta od narkotyków. Wiem, jest ode mnie dużo ładniejsza... Kochasz ją? - Kocham... Jest chyba jedyną na świecie osobą, na której mi zależy. - No to dlaczego się z nią nie ożeniłeś? Abel uśmiechnął się. Nie było łatwo prowadzić rozmowę z Elizą, której wszystko wydawało się proste i oczywiste. - To nie sztuka ożenić się z kimś - stwierdził po dłuższej chwili. - Sztuką jest zapewnić tej osobie byt. Widzisz, ja zawsze pracowałem dla siebie, a nie dla zysku. Nie wiem czy potrafisz to zrozumieć... Oczywiście musiałem czasami robić rzeczy, które pozwalały mi nie umrzeć z głodu, ale nigdy nie zastanawiałem się nad sposobami zdobywania pieniędzy. Aż tu nagle pewnego dnia pojawiła się Anna... Nie miałem nawet na pozwolenie zawarcia małżeństwa. - Ale teraz przecież masz pieniądze - zauważyła Eliza. - Tak, mam. I dlatego muszę ją odnaleźć. Teraz jest to dla mnie ważniejsze niż kiedykolwiek. Wydaje mi się, że mam szansę na normalne życie. Niech sobie wszyscy kapłani świata robią i mówią co chcą. Z taką gotówką nie boję się świata. Boję się tylko o nią... - Nie bój się. Wszystko będzie dobrze, zobaczysz - dziecięca twarz Elizy otoczona jasnymi włosami wyrażała dziecięcy optymizm. W tym momencie dziewczyna stała się dla Abla prawdziwym uosobieniem nadziei. Po raz pierwszy uświadomił sobie, iż naprawdę wierzy, że wszystko będzie dobrze, że odnajdzie Annę i razem będą żyli długo i szczęśliwie... Stan błogiego odprężenia brutalnie przerwał mu łoskot energicznie, może nawet trochę zbyt energicznie otwieranych drzwi. Po chwili w pokoju pojawił się zdyszany Paprawiec, a zaraz za nim Fajfus. - Powiedz, kim ty właściwie jesteś! - rzucił ostro barman. - O co ci chodzi? - zdziwienie Abla było szczere. Paprawiec miał jednak inne zdanie na ten temat. - Nie udawaj. Fajfus odnalazł twoją zasraną dwudziestą pierwszą ulicę i ten twój zasrany blok. I wiesz co się okazało? W mieszkaniu twojej cizi siedzi właśnie uzbrojony po zęby tajniak, święcie przekonany, że nikt nie wie o jego obecności, co jest dowodem jego naiwności, bo wcześniej rozwalił łeb jednemu rabusiowi i sterroryzował chłopaka z sąsiedztwa. Facet najwyraźniej czeka na kogoś, jak się domyślam, na ciebie. Poza tym szukało cię czterech dupków na rowerach. Znasz ich? - Na rowerach? A jak wyglądają? - Mają po dwie ręce i dwie nogi. Głupie pytanie. Skąd mogę wiedzieć? Przecież ich nie widziałem. - A co z Anną? - Cóż, właściwie nie wiadomo. Nikt jej nie widział od dwóch dni. Sprawa jest bardzo dziwna, bo zniknęła też jej matka. Podobno miała raka, albo coś w tym rodzaju. Twoja cizia miotała się od dłuższego czasu, żeby zarobić na lekarstwa sprowadzane zza Bariery. Musiała na to wydawać majątek... No więc obydwie zniknęły. Nic więcej nie wiem. A teraz słuchaj, koleś. Nie chcesz powiedzieć kim jesteś, to nie mów. Twoja sprawa. Dostałeś swoją forsę i jesteśmy kwita. Jesteś nawet sympatyczny, ale my nie chcemy żadnych kłopotów. Czas, żebyś sobie stąd poszedł. Masz dokąd iść? Abel poczuł, że całe niebo zwaliło mu się na głowę. Nie ma, nie wiadomo... To było wszystko i nic zarazem. Nie było już Anny, nie było lepszego świata, normalnego życia. Wszystko przepadło... Nie, z tym nie mógł się pogodzić. Chciał wstać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Pogrążony w rozpaczy mózg na kilka chwil stracił kontrolę nad ciałem, skupiając całą swą energię na poszukiwaniu nowych wyjść... Nie było wyjść. Był tylko suchy, bezwartościowy plik banknotów... - Masz dokąd iść? - powtórzył Paprawiec. Jego pytanie dotarło do Abla dopiero za czwartym, lub piątym razem. - Tak, mam... - Oprzytomnij, człowieku! - zdenerwował się barman. - Przestań się zachowywać jak kretyn! Żadna kobieta nie jest tego warta! Słyszysz?! Żadna! No to jak, masz dokąd pójść? Nie możesz wrócić do domu. Tam na pewno cię dopadną. - Nie martw się - Abel z trudem stanął na drżących nogach. - Dam sobie radę. - Wierzę. Ale na wszelki wypadek wyprowadzę cię z dzielnicy. O tej porze jest tu niebezpiecznie. Abel szedł za barmanem jak bezmyślna marionetka. Nie czuł zmęczenia, nie czuł bólu mięśni, nie czuł zupełnie niczego. - Weź się w garść - rzucił Paprawiec, kiedy znaleźli się na szerokim, pustym pasie betonu, stanowiącym granicę pomiędzy szesnastą dzielnicą, a resztą miasta. - Jesteś facetem, jakich ludzkość potrzebuje. Musisz tylko o niej zapomnieć. Pamiętaj, musisz... Barman zniknął w mroku, a Abel ruszył w dalszą drogę. Będąc zdany na własne siły, chcąc nie chcąc odzyskał część świadomości. Pierwszym świadomym odczuciem był żal, iż nie pożegnał się z Elizą. Zaraz potem wymazał z pamięci wszystkie bolesne wspomnienia, chociaż wiedział, że nie jest w stanie uwolnić się od nich na długo. Wiedział dokąd idzie, chociaż nie miał pojęcia czy dobrze robi. Szedł tak szybko jak potrafił, zmuszając wycieńczony organizm do coraz większego wysiłku. Mijając rzędy bloków modlił się, by na jego drodze nie pojawił się żaden napastnik. Miał dość walki, dość zabijania... Horyzont zaczął blednąć, kiedy Abel wszedł do wnętrza jednego ze starych wieżowców w południowej dzielnicy, królestwa przemytu. Zastukał do drzwi w umówiony sposób i pogrążył się w nerwowym oczekiwaniu. Po chwili usłyszał czyjeś przytłumione kroki. Po chwili drzwi się otworzyły i na Abla spojrzał czarny, okrągły otwór lufy... Po chwili Abel ujrzał rękę trzymającą broń, a następnie zaspaną, pryszczatą twarz Adama. - Co ty tu robisz? - zapytał ze zdziwieniem przemytnik. - Umawialiśmy się na dziewiątą. Martwiłem się o ciebie... - Mogę wejść? - spytał Abel. - Jasne, oczywiście. Abel chwiejnym krokiem przekroczył próg i oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Adam złapał go za ramię i półprzytomnego zaprowadził do pokoju. Abel z ulgą usiadł w głębokim fotelu. - Co się stało, do cholery? Kto ci rozwalił głowę? Gdzie jest Anna?... Abel nie słyszał ani jednego z pytań Adama. Nie był w stanie dłużej panować nad ogarniającą całe ciało sennością. ROZDZIAŁ 5 Zardzewiały, skrzypiący rower Rufusa drżał, pokonując nierówności terenu. Nieprzyjemne drgania sprawiały, że zęby siedzącego na siodełku konfidenta szczękały jak w febrze. Efektu tego nie można było zaliczyć do przyjemnych, a biorąc pod uwagę uczucie porażki, ogólne samopoczucie Rufusa dawało się określić mianem fatalnego. Odnalezienie mieszkania dziewczyny, jak należało się spodziewać, było prawdziwym wyczynem, a kiedy stanęli przed jego drzwiami, okazało się, iż nie są w stanie sforsować ich siłą. Zapukali więc grzecznie, na wszelki wypadek, tylko po to, by przeżyć kolejny zawód. Drzwi otworzył jakiś podejrzany osobnik, który od razu wycelował w nich dwa automaty potężnego kalibru i kazał im się wynosić do wszystkich diabłów. Próbowali jeszcze wypytywać sąsiadów, ale każda z tych rozmów odbywała się przez zamknięte drzwi i była dość krótka. Czekali w ukryciu prawie do północy, ale Abel nie przyszedł. Rufus musiał całkowicie zmienić plan. Pozostawał jeszcze jeden ślad: bar u Rogera. Z uzyskanych informacji wynikało, że Abel i dziewczyna często tam bywali, a zatem stali bywalcy tego podejrzanego lokalu musieli ich dobrze znać. Perspektywa nocnej jazdy przez szesnastą dzielnicę, a potem przez połowę miasta, nie była zbyt nęcąca, nie było jednak innego wyjścia. Rufus nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu. Stało się dla niego jasne, że ktoś jeszcze interesuje się człowiekiem, którego ścigał. Rufus musiał być pierwszy. Do chrzęstu podskakujących rowerów dołączył nagle jakiś dziwny odgłos. Było to coś w rodzaju przeciągłego świstu wydawanego przez wypuszczoną z łuku strzałę. Rufus wiedziony odruchem zaczął szybciej kręcić pedałami, niestety, nie wiele to pomogło. Po chwili poczuł, że jakaś potężna siła ściąga go z roweru. Przez kila sekund nie wiedział co się z nim dzieje. Świat stanął na głowie, a grawitacja przestała istnieć. Stopniowo, powoli zaczęło wracać czucie, a wraz z nim ból. Rufus sięgnął po broń, ale ktoś złapał jego ramię i boleśnie wykręcił. - Mamy was, ptaszki - zachrypiał czyjś głos. - No, teraz dopiero się zabawimy. Dwóch zbirów podniosło z ziemi obolałego Rufusa. Trzeci zrewidował go precyzyjnie. Kiedy znalazł pistolet, aż gwizdnął z zadowolenia. Rufus nie mógł zbyt dobrze przyjrzeć się napastnikom z powodu ciemności. Przez chwilę miał nadzieję, że któremuś z towarzyszy udało się wydostać z pułapki, ale niestety, wszyscy trzej stali obok niego, w objęciach swoich opiekunów. - Czego chcecie? - zapytał. W odpowiedzi zbir wymierzył mu potężny cios w szczękę. Rufus poczuł słodkawy smak krwi. - Zabierajcie ich - rozkazał chrypiący zbir, sprawiający wrażenie szefa. - Nie zapomnijcie o rowerach. - Weźcie sobie te cholerne rowery - z trudem wykrztusił Rufus. W odpowiedzi otrzymał kolejny cios, w wyniku którego stracił przytomność. Kiedy się obudził, stwierdził, że jest dokładnie skrępowany. Leżał na zimnym betonie, w jakimś skąpo oświetlonym pomieszczeniu. - O, obudził się nasz ptaszek - usłyszał znany głos. - Tego zostawimy sobie na koniec. Odzyskawszy ostrość widzenia, Rufus stwierdził, że ma przed sobą rosłego, muskularnego, długowłosego degenerata, odzianego w czarny, nabijany ćwiekami strój. Na jego piersiach widniał ciężki, stalowy emblemat wyznawców Zła, zawieszony na grubym łańcuchu. Człowiek ów trzymał w dłoni jego własny pistolet. Rufus rozejrzał się uważnie. Znajdowali się we wnętrzu podziemnej hali, która w dawnych czasach była zapewne magazynem. W przeciwnym jej rogu znajdował się potężny, elektryczny grzejnik, obok którego stało trochę starych, rozlatujących się mebli. Były wśród nich drewniane zydle, składane, polowe łóżka, a nawet dębowy kredens. Oprócz przywódcy bandy, w pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilkunastu zbirów. Przeciwległa ściana była prawdziwą zbrojownią. Rufus dostrzegł oparte o nią myśliwskie strzelby z obciętymi lufami, które stanowiły zdecydowaną większość arsenału. Oprócz nich degeneraci dysponowali kilkoma automatycznymi karabinami, dwoma kuszami wyposażonymi w noktowizyjne lunety, oraz pięcioma "łapaczami". Te ostatnie stanowiły sprzęt dość nowoczesny, toteż prawdziwą zagadką był sposób, w jaki wyznawcy Zła weszli w ich posiadanie. "Łapacz" był rodzajem karabinka miotającego samonaprowadzające się rakietki z ładunkami obezwładniającym. To one właśnie wydawały charakterystyczny świst, a zatem bandyci poradzili sobie z Rufusem i jego ludźmi właśnie za ich pomocą. Miron, Albert i Arnold znajdowali się dokładnie w takim samym położeniu jak Rufus, z tą tylko różnicą, iż nie mieli pokrwawionych twarzy i powybijanych zębów. Najwidoczniej nie próbowali nawiązać dialogu z przywódcą bandy. - No, chłopaki! - zawołał przywódca. - Zabawimy się z nimi trochę? Degeneraci przyjęli propozycję szefa z prawdziwym aplauzem. Kilku z nich podeszło do więźniów. Ich spojrzenia świadczyły, iż zamierzają zrobić coś prawdziwie okrutnego. - Którego bierzemy? - przywódca wielkodusznie pozwolił swoim ludziom dokonać wyboru ofiary. - Tego - odpowiedział jeden ze zbirów, wskazując na Arnolda. - Nie, tego! - zaprotestował inny. - Tego, tego. - Nie! Cholera, nie tego! Tego! - A może tego? - No... może tego. Ale nie, nie! Tego! - Tego? - Tego! - No to tego. Złoczyńcy złapali nieszczęsnego, przerażonego Mirona za nogi i wywlekli go na sam środek pomieszczenia. - Co robimy? - spytał jeden z nich, spoglądając na szefa. - Fujarzenie z przypieczeniem? Przywódca skinął głową. Reszta bandy poparła decyzję wrzaskiem zadowolenia. W dłoni degenerata siedzącego obok kredensu, ni stąd ni zowąd pojawiły się nożyce do drutu. Uradowany zbir dokonał za ich pomocą kilku symbolicznych cięć, na co reszta bandy zareagowała kolejnym radosnym okrzykiem. Zaraz potem nożyce zostały oparte o rozgrzaną do białości spiralę grzejnika. Tymczasem dwaj oprawcy Mirona założyli mu knebel sporządzony z kawałka brudnej szmaty, którą zapewne dotychczas czyszczono broń, po czym zdarli z niego spodnie i slipy. Przerażony Miron usiłował krzyczeć, ale mógł wydawać z siebie tylko przytłumione jęki. Rufus zacisnął powieki. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zagrożenie wynikające z dekonspiracji wydało mu się teraz nic nie znaczące, wręcz niepoważne. Nawet w najbardziej pesymistycznych przewidywaniach nie uwzględnił tego, co ich spotkało. Pościg za Ablem z przygody przerodził się w koszmar. Rufus po raz pierwszy w życiu poczuł dotyk okrutnej, pełnej męczarni śmierci. Słysząc jęki Mirona, którym towarzyszyły radosne okrzyki zbirów, zaczął się modlić... Nie, nie prosił o cud dla Mirona, lecz dla siebie. Zdawał sobie sprawę, że jego towarzyszowi zostało jeszcze tyle czasu, ile potrzebowały stalowe nożyce na rozgrzanie się do odpowiedniej temperatury. - No, Marabut, dawaj sprzęt! - zażądał zniecierpliwiony Przywódca. - Już wystarczy! Zbir nazwany Marabutem ochoczo wykonał polecenie. Na prawą dłoń naciągnął grubą, filcową rękawicę, a następnie sięgnął po rozgrzane nożyce. Z wyrazem zimnej desperacji na twarzy, podszedł do Mirona, który szamotał się niczym zapędzone do klatki zwierzę. Przywódca tymczasem przyjął zasadniczą postawę, a potem dotknął końcami palców swojego medalionu i przymknął oczy. - Na twoją cześć czynimy to, o władco nasz najciemniejszy - wychrypiał. - Ofiarowujemy ci przysmażone przyrodzenie tego niewiernego stworzenia wraz z jego potępioną duszą - to powiedziawszy, przywódca skinął głową przyzwalająco. Na to tylko czekał Marabut. Wprawnym ruchem złapał koniec członka swojej ofiary i zbliżył do niego dymiące narzędzie... Rufus skulił się, oblany zimnym potem. Oczekiwał na wrzask jęk nieszczęśnika świadczący, iż egzekucja została wykonana. Minęła jednak sekunda, może dwie i wciąż nic się nie działo. Rufus otworzył oczy i ze zdumieniem stwierdził, że nastąpił cud. W piwnicy pojawił się jeszcze jeden zbir, prowadzący za ramię jasnowłosego chłopca. - Czy to jeden z tych? - zapytał przywódca. Chłopak pokręcił głową przecząco. - Na pewno? Może jednak - w głosie zbira dało się wyczuć wyraźny zawód. - Nie, nie - chłopak był zdecydowany. - Tamten był zupełnie inny. Miał długie włosy i ubranie takie jak wy. - Takie jak my? To ciekawe. A jaką miał broń? - Takie wielkie, maszynowe pistolety. - No tak, to by się zgadzało... Ale w takim razie to nie jest ten sam, który zastrzelił trzech ludzi z grupy Ostrego w knajpie Paprawca. Tamten podobno miał rewolwer. A zresztą to nas nie obchodzi. Tamto był uczciwy pojedynek. Słyszałem, że sami wleźli mu pod lufę, ich sprawa. - No to co? - zniecierpliwił się Marabut. - Nie robimy fujarzenia z przypieczeniem? Przywódca zastanawiał się przez chwilę. - Właściwie możemy zrobić. Co mi tam... - Stójcie! - zawołał Rufus. Przywódca bandy natychmiast podszedł, by wymierzyć mu kopniaka w twarz. - Wiem gdzie on jest! - rzucił pośpiesznie Rufus, kuląc się i zaciskając powieki. Noga przywódcy zatrzymała się w połowie drogi. Zbir pochylił się nad Rufusem i uśmiechając się, poklepał go po policzku. - Co wiesz, mój ptaszku? - zapytał. - Powiedz, co wiesz? Rufus odetchnął z ulgą. Mógł teraz próbować opanować sytuację. - Wiem gdzie jest ten, którego szukacie. - powiedział, odważnie patrząc przywódcy w oczy. - A skąd wiesz kogo szukamy, mój ptaszku? - zainteresował się zbir. - Widziałem faceta, którego opisał ten dzieciak. - Gdzie go widziałeś? - Powiem ci, jeżeli nas wypuścisz. Bandyci jak na komendę ryknęli śmiechem. - Szkoda czasu! - zawołał Marabut, kiedy zrobiło się nieco ciszej. - Nożyce stygną! - Powiesz nam i tak, mój ptaszku - stwierdził ze spokojem przywódca. - Co byś powiedział gdybyśmy tobie zrobili fujarzenie, ha? Jak wolisz, z przypieczeniem, czy na zimno? - To wam nic nie da - Rufus usiłował zyskać na czasie, równocześnie rozpaczliwie poszukując wyjścia z sytuacji. - Wystarczy, że nas wypuścisz, a ja ci pokażę gdzie on jest. - Co ty powiesz, mądralo? A może ja wiem gdzie on jest? Co powiesz na blok 25F przy dwudziestej pierwszej ulicy? Ty też tam byłeś, mój ptaszku, prawda? Tam go widziałeś? Rufus poczuł, że wytrącono mu broń z ręki. Nie mógł jednak przerwać dialogu, nie chcąc dopuścić do egzekucji. - A wiesz w którym mieszkaniu? - zapytał. - Dowiem się, dowiem, mój ptaszku. Myślałem, że to będzie jeden z was, ale skoro nie, to na pewno się zapytam. Marabut!... - Zaczekaj! - zawołał zrozpaczony Rufus. - Mówiłeś, że lubisz honorową walkę. - Ja mówiłem coś takiego? Nie pamiętam, ale dobrze, niech będzie, powiedzmy, że lubię. I co z tego? - Pozwól nam walczyć o życie. To żadna sztuka napaść na kogoś znienacka i załatwić go, nie dając mu żadnej szansy. - Proszę, proszę. Chłopaki, on chce walczyć! Czy któryś z was chce być jego przeciwnikiem? - Ja! - odezwał się wysoki, muskularny, brodaty drab. - Popatrz, to jest Alabama - powiedział przywódca, głaszcząc Rufusa po drugim policzku. - Nadal chcesz walczyć? Rufus głośno przełknął ślinę. - Tak - powiedział, wywołując kolejną eksplozję śmiechu. - Dziwne - stwierdził przywódca. - Chociaż zawsze to lepsze niż stracić fujarę ot, tak sobie. Będziesz walczył z Alabamą, a waszą bronią będą łańcuchy bojowe. Jeżeli przegrasz, to wszyscy czterej zostaniecie poddani fujarzeniu z przypieczeniem... - A jeżeli wygram? - No, cóż... Jeżeli wygrasz, to... A co byś chciał? Mogę się zgodzić na wszystko, bo na pewno nie wygrasz, mój ptaszku. No to jak? - Oddacie nam nasze rzeczy i puścicie nas wolno. Złoczyńca zarechotał przeciągle, a potem nagle spoważniał. - Dobra jest. Umowa stoi. Marabut, przetnij mu więzy. Czerwony, podaj dwa najdłuższe łańcuchy. Tylko niech będą jednakowe. Opryszek nazwany Czerwonym ochoczo podbiegł do kredensu i otworzywszy dębowe drzwiczki, zaczął szperać w jego wnętrzu. Marabut z wyraźnym niezadowoleniem odstąpił od swojej ofiary i ociągając się, za pomocą nożyc poprzecinał grube sznury krępujące ręce i nogi Rufusa. W tym czasie Alabama obnażył swój tors, co prawdopodobnie miało całkowicie osłabić morale jego przeciwnika. Rzeczywiście, kształt i rozmiary muskulatury degenerata mogły wzbudzić strach u każdego, kto miałby się z nim pojedynkować, nawet u kogoś znacznie lepiej zbudowanego niż Rufus, który rozpaczliwie obliczał swoje szanse w czekającym go starciu. Biorąc pod uwagę, iż Alabama stanowił prawdziwą górę mięsa i to górę najprawdopodobniej doskonale posługującą się łańcuchem, przyszłość Rufusa i jego towarzyszy wydawała się być przesądzona. A jednak Rufus wiedział co robi. Podpisując umowę zobowiązującą go do współpracy z tajną policją, automatycznie skierowany został na specjalny kurs samoobrony, który okazał się być kursem zabijania. Rufus poznał kilka wyrafinowanych i inteligentnych sposobów pozbawiania człowieka życia, o których istota tak prymitywna, jak szeregowy członek bandy, nie mogła mieć pojęcia. - No i co, jesteś gotowy? - spytał Czerwony, wręczając mu ciężki, stalowy łańcuch, zakończony z jednej strony kawałkiem rurki stanowiącym rękojeść, a z drugiej najeżoną nierównościami kulką. - Tak, jestem. Bandyci rozstąpili się, tworząc wokół Rufusa i Alabamy rodzaj koła, z którego wyjść miał tylko zwycięzca. Alabama zaryczał przeciągle, wywijając młyńca swoim łańcuchem, jak gdyby ten był całkowicie nieważki. Rufus nie próbował nawet powtórzyć wyczynu swojego przeciwnika. - Walczcie, w imię Władcy Ciemności - zakomenderował przywódca, równocześnie wznosząc do góry pistolet. Huknął strzał. Kula zrykoszetowała, gwizdnęła i rąbnęła o grzejnik, przerywając jedną ze spiral. Alabama zaryczał raz jeszcze i rzucił się do ataku. Zamachnął się i ze świstem przeciął powietrze swoim łańcuchem. Rufus z olbrzymim trudem wykonał unik, po czym złapał łańcuch przeciwnika, upuściwszy przedtem swój. Zgodnie z jego przewidywaniami, Alabama szarpnął za rękojeść, chcąc przyciągnąć do siebie swoją groźną broń, wraz z uwieszonym na niej nieprzyjacielem. Rufus spokojnie pozwolił mu na to, starając się jedynie utrzymać równowagę. Nim dosięgły go muskularne łapska, wymierzył Alabamie z pozoru niezbyt groźnego kopniaka w najczulszą część ciała. Opryszek ryknął, wypuścił z dłoni łańcuch i przyklęknął, łapiąc się za jądra. Na to tylko czekał Rufus. Zanurzył dłonie w gąszcz długich, tłustych włosów opryszka i odnalazł jego uszy, po czym zaczął obracać jego głową zgodnie z ruchem wskazówek zegara, wkładając w to całą siłę, na jaką było go stać. Opryszek rycząc z wściekłości i bólu, musiał przeciwstawić mu siłę mięśni swojego karku, ponieważ ręce miał zajęte. W pewnym momencie Rufus gwałtownym szarpnięciem obrócił głowę Alabamy w przeciwnym kierunku, odchylając ją jednocześnie nieco do tyłu... Rozległ się mrożący krew w żyłach chrzęst pękającego kręgosłupa. Bezwładne ciało olbrzyma osunęło się na ziemię. Walka była skończona. - No, wasz kumpel popija już świeżą smołę - stwierdził Rufus. - Możecie mu teraz zrobić nawet fujarzenie na zimno. On już nic nie czuje. Bandyci nie zareagowali. Stali w milczeniu niczym odlane z brązu posągi, a na ich twarzach malował się wyraz osłupienia. Jedynie Marabut drapał się po głowie, za pewne zastanawiając się nad sensem wycinania czegokolwiek nieboszczykowi. - No, co jest, chłopcy? - zapytał Rufus po dłuższej chwili. - Na co czekacie? Uwolnijcie moich towarzyszy, oddajcie nam broń i rowery. Myślę, że jesteście ludźmi honoru i nie trzeba wam przypominać treści waszych własnych obietnic. - Oddajcie im rowery - stęknął z wysiłkiem przywódca, oddając Rufusowi pistolet. - Niech cię szlag trafi, ty niedojdo! - warknął Marabut, rzucając nieprzyjazne spojrzenie leżącemu na ziemi Alabamie i wywijając nad nim nożycami. - Mielibyśmy fujarzenie z przypieczeniem, a tak? Gówno z tego. Niech cię szlag... - Czemu tak źle życzysz swojemu koledze? - spytał Albert, który odzyskawszy wolność, odzyskał również dobry humor. - On się już nie boi tego twojego sekatora - dodał Arnold. Tylko Miron nic nie mówił. Nadal dygotał, nie mogąc wyjść z szoku. Bezmyślnie patrzył na swoje zniszczone spodnie, jak gdyby chciał nabrać pewności, iż jego najcenniejszy skarb nadal znajduje się na swoim miejscu... - Dajcie mu jakieś gacie - zażądał Rufus, chowając pistolet do kabury. - W takim stroju nie może przecież wyjść na ulicę. Przywódca wzruszył ramionami. - Możemy mu dać spodnie Alabamy - mruknął. - Będą za duże! - zaprotestował Arnold. - Nie macie czegoś mniejszego? - Pierdu, pierdu, jeszcze czego. Spodnie Alabamy i to w zamian za informację, albo gówno... - Jaką informację? - Powiecie nam w którym mieszkaniu siedzi ten pieprzony rewolwerowiec. - Po co? Możecie przecież zapytać sąsiadów... No, dobra, dobra. Mieszkanie numer sto siedemdziesiąt siedem. Zapamiętasz? - Mam dobrą pamięć. Chłopaki, oddajcie im te cholerne rowery i idziemy po tamtego frajera. - Chyba jednak weźmiemy spodnie Alabamy - westchnął Rufus, z niesmakiem spoglądając na obnażonego do połowy Mirona. * * * Widok za oknem był monotonny i nieciekawy. Brudna ulica, betonowe rudery, ołowianosine chmury... Wstawał świt. Ugler zaczynał odczuwać senność, ale równie szybko narastająca złość nie pozwalała mu zapaść w drzemkę, lub choćby w stan otępienia. Nie ulegało wątpliwości, że Bronowsky popełnił błąd, przysyłając go tutaj, a on sam niepotrzebnie uległ sugestiom szefa. Mógł przecież zabrać się do tego pościgu po swojemu, zupełnie inaczej... Odgłos wystrzału, oraz towarzyszący mu brzęk tłukącego się szkła, brutalnie wyrwały Uglera z zamyślenia. Z sąsiedniego okna posypały się kawałki szyby. Ugler odruchowo przyjął pozycję leżącą. Kilka sekund później do pokoju wpadła prawdziwa lawina pocisków różnego kalibru. Po chwili ścianami wstrząsnął ogłuszający huk eksplozji. Ugler usłyszał tupot nóg i nawoływania dochodzące z przedpokoju. Najwyraźniej ktoś wysadził w powietrze pancerne drzwi wejściowe i wtargnął do mieszkania. Ugler pośpiesznie schował się za łóżkiem, które jako jedyne z mebli stanowić mogło osłonę przed kulami. Pośpiesznie wycelował swoje pistolety w otwór drzwiowy, stanowiący jedyne wejście do pokoju. Kilka chwil później dostrzegł pierwszego intruza. Był to długowłosy degenerat z obrzynkiem dwururki w dłoni i emblematem Stowarzyszenia Wojów Zła na szyi. Ugler rozpruł jego ciało krótką serią, ale w pokoju pojawili się już następni. Obydwa pistolety zagdakały, wypluwając strugi pocisków. Znajdujący się w polu ostrzału degeneraci, padli martwi. Pozostali napastnicy wycofali się pośpiesznie. Teraz, wobec braku skuteczności ataku, należało się spodziewać z ich strony próby nawiązania dialogu. - Ej, ty! - rozległ się po chwili zachrypnięty, nieco przytłumiony głos. - Poddaj się. Nie masz szans. Ugler nie zamierzał odpowiadać. Rozglądał się po pokoju, usiłując znaleźć wyjście z sytuacji. Istniały tylko dwa sposoby opuszczenia mieszkania: przez drzwi wejściowe, lub przez okno. Te pierwsze były zablokowane przez degeneratów, pozostawała więc druga z możliwości, ryzykowna nie tyle ze względu na wysokość, która nie była zbyt wielka, lecz na ewentualnych uzbrojonych zbirów, których obecność na zewnątrz była bardzo prawdopodobna. - Ej, posłuchaj, mój ptaszku! - ponownie rozległ się głos negocjatora. - Rąbnąłeś jednego z naszych na ulicy! To bardzo nieładnie z twojej strony! W dodatku teraz załatwiłeś jeszcze pięciu! To nam się też nie podoba! Jeżeli się poddasz, to zginiesz szybko i z honorami, ale jeżeli będziesz zwlekał, to zrobimy ci coś takiego, że proszę siadać i podziwiać... Ugler postanowił nie czekać dłużej. Każda sekunda działała na jego niekorzyść i zmniejszała jego szanse. Mógł wprawdzie zastrzelić każdego, kto wchodził do pokoju, ale zniecierpliwieni bandyci mogli przecież posłużyć się kawałkiem materiału wybuchowego... - No, mój ptaszku, jak będzie?! Ugler błyskawicznie opuścił swoją kryjówkę i jednym susem pokonał odległość dzielącą go od okna. Niczym sprężyna odbił się od podłogi i wykonawszy w powietrzu półobrót, prawym barkiem uderzył w szybę, rozbijając ją na drobne kawałki. Całą swoją uwagę skupił na własnych nogach, które musiały teraz wykonać najtrudniejszą część zadania. Zetknięcie z ziemią nie było najprzyjemniejsze. Ugler nie zdołał utrzymać równowagi, ale za to udało mu się nie wypuścić z rąk pistoletów. Zerwał się na równe nogi, nie zważając na kłujący ból w klatce piersiowej. Od razu wyłowił wzrokiem siedmiu uzbrojonych rzezimieszków. Zrywając się do biegu, nacisnął oba spusty. Pistolety zawarczały, siejąc prawdziwe spustoszenie w szeregach wyznawców Zła. Czuł narastający ból prawego uda, na który początkowo nie zwrócił uwagi. Wiedział jednak, że nie może się zatrzymać, ani też pozwolić, by któryś z przeciwników oddał chociaż jeden strzał. W ciągu paru sekund dobiegł do najbliższego budynku i pośpiesznie schował się za jego rogiem. W tej samej chwili usłyszał za sobą świst rykoszetujących pocisków. Nie obejrzał się. To kosztowałoby go kolejną sekundę, na stratę której nie mógł sobie pozwolić. Klucząc wśród budynków, starał się wybierać jak najkrótszą drogę. Zmuszał się do maksymalnego wysiłku, wykorzystując wszystkie rezerwy organizmu. Zdawał sobie sprawę, że ma najwyżej kilkanaście sekund przewagi nad ścigającymi go degeneratami, którzy z całą pewnością opuścili mieszkanie tą samą co on drogą. Słyszał tupot ich ciężkich butów, niemal czuł ich oddechy... Minęła wieczność, nim ujrzał przed sobą znajomy wyłom w murze. Ostatkiem sił odciągnął siatkę maskującą pojazd. Bandyci byli tuż tuż... Pokrywa kabiny podnosiła się wolno, stanowczo zbyt wolno. Jeszcze sekunda, jeszcze pół... Ugler jednym skokiem usadowił się na fotelu. Kule rzezimieszków gwizdały mu koło uszu, ale już się ich nie bał. Uniesiona pokrywa stanowiła skuteczną przed nimi osłonę. Zamknięcie kabiny i uruchomienie silnika było dziełem krótkiej chwili. Ugler pośpiesznie zapiął pasy, wydając okrzyk triumfu. Teraz on, zaszczute zwierzę, miał się stać okrutnym myśliwym... Włączył wsteczny bieg i wcisnął pedał przyśpieszacza. Bolid wyskoczył z dołka, wzbijając tumany kurzu. Jeden ruch kierownicą i bandyci stali się widoczni poprzez przednią szybę. Ugler, niczym doskonale zaprogramowana maszyna, przebierał palcami po pulpicie. Każdy jego ruch był bezbłędny, wyćwiczony do perfekcji. Przednia część bolidu otworzyła się, niczym paszcza drapieżnego zwierzęcia. Nim wyznawcy Zła zdążyli dostrzec zmianę sytuacji, dwa szybkostrzelne karabiny posłały im kilkaset pocisków. Kilku ocalałych degeneratów rzuciło się do ucieczki. Ugler przestał strzelać, ze spokojem patrząc jak jego niedawni prześladowcy chowają się w bramie starego, opuszczonego budynku. Z mściwym uśmiechem położył dłoń na pulpicie. Karabiny zniknęły w czeluściach stalowej gardzieli, a ich miejsce zajęła wyrzutnia pocisków rakietowych. Upewniwszy się, że odległość jest wystarczająca, Ugler wcisnął przycisk spustowy. W miejscu, gdzie kilka chwil wcześniej stał dom, kryjący w swym wnętrzu uciekinierów, pojawił się nagle słup ognia. Ugler nie słyszał odgłosu eksplozji, bo kabina była prawie idealnie dźwiękochłonna. Odczuł tylko niewielki wstrząs. Przez chwilę jeszcze podziwiał swoje dzieło, a potem włączył komunikator. - Centrala, tu Samotny. - Tu centrala - odezwał się Bronowsky. - Masz go? - Nic z tego, szefie. Facet się nie pojawił. Zamiast niego, odwiedziła mnie banda jakichś kopniętych fanatyków. Prawie mnie załatwili. - Co to znaczy "prawie"? - Mam połamane żebra i skręconą nogę. Poza tym wszystko w porządku. Bronowsky był opanowany, jak zwykle, chociaż Ugler zdawał sobie sprawę, iż jego szef ma olbrzymią ochotę złamać mu resztę żeber. - Wracaj do centrali - padło krótkie polecenie. - Zrozumiałem - odpowiedział Bronowsky. Był szczęśliwy, że nie musi opowiadać o szczegółach swojej ucieczki. Czuł, że jest bliski omdlenia wskutek bólu i wyczerpania. Wyłączył komunikator i sięgnął do schowka z lekarstwami. Przełknął kilka tabletek przeciwbólowych i położył dłonie na kierownicy. Srebrzysty bolid ruszył w powrotną drogę, zostawiając za sobą śmierć i zniszczenie. * * * Bezpośrednio po przebudzeniu, Abel uległ poczuciu zagrożenia. Nie miał już w sobie woli działania, pragnienia walki, czy choćby chęci życia. Był dziwnie pewien, że gra, w której bierze udział nie będzie miała dla nikogo szczęśliwego końca. Po prostu, to, co się stanie, spełni swoją rolę w nadrzędnym ciągu wydarzeń, a mieszkańcy miasta - biedne, sponiewierane pionki, wrzucone zostaną do pojemnika na odpadki... Wstał, gapiąc się bezmyślnie na seledynową ścianę pokoju, usiłując odnaleźć w sobie spokój dający siłę. Zamiast niego pojawił się żal. Abel żałował tego, co mogło się wydarzyć, o czym wiedział, że nie wydarzy się już nigdy. Czuł się jak sterowany czyjąś niewidzialną dłonią automat, zdający sobie sprawę z konieczności doprowadzenia do końca czegoś, co nie mogło go uszczęśliwić ani jego, ani kogokolwiek innego. Jego świadomość buntowała się gwałtownie, ale istniała jakaś potężna siła, której nie był w stanie nazwać, zmuszająca go do czynu w zamian za irracjonalne resztki nadziei. Wstał i spojrzał przez okno. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się po co właściwie tutaj przyszedł. Raz jeszcze przeżył w myślach wszystko to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku dni. Spotkanie, chwile szczęścia, niepewność i rozstanie, którego nie chciał... Tak, pamiętał wszystko. Będąc u kresu wytrzymałości postanowił zapukać do drzwi mieszkania Adama, bo nie widział innego wyjścia. A może skierowała go tu obietnica, którą złożył... Obiecał przecież coś Adamowi. Nie chodziło już o pieniądze, bo tych miał teraz pod dostatkiem, lecz o zwykłe dotrzymanie danego słowa. Poza tym niewątpliwie miał u Adama dług. Któż inny wpuściłby do swojego domu wyczerpanego uciekiniera, nie pytając zupełnie o nic? Mieszkanie Adama było duże, nawet bardzo duże. Miało sześć pokoi, co było zjawiskiem wręcz niespotykanym. Właściwie były to dwa mieszkania, połączone ze sobą za pomocą otworu w ścianie działowej. Tajemnicą Adama było w jaki sposób, jako człowiek samotny, wszedł w posiadanie tego pałacu. Przyjaciele na wszelki wypadek nigdy go o to nie pytali. Abel opuścił pokój i znalazł się w obszernym salonie. Od razu dostrzegł leżącego na obitym skóropodobną tkaniną, ekskluzywnym tapczanie, wpatrującego się w ekran telewizora Adama. - Co słychać? - spytał. Adam w odpowiedzi wskazał palcem ekran. Wydało się to Ablowi dość dziwne, ponieważ wesoły przemytnik nigdy nie był zwolennikiem telewizji. Za błękitną szybą musiało się dziać coś naprawdę niezwykłego. Abel usiadł obok gospodarza i popatrzył na ekran. Ujrzał pogrążone w półmroku wnętrze jednej z sal parlamentu Rajskiej Republiki. Zwracającym na siebie uwagę szczegółem był okrągły, biały stół, dookoła którego poustawiane były ciężkie, rzeźbione krzesła. Abel dobrze znał ten widok, który zawsze był zapowiedzią bezpośredniej transmisji z obrad Izby Zakapturzonych. Sala była jeszcze pusta, co również musiało mieć swój cel. Wejścia członków Izby na salę obrad nigdy nie były transmitowane. Dostojników pokazywano dopiero wtedy, gdy mieli na swoich głowach czerwone, spiczaste kaptury, całkowicie zakrywające twarze. "Szanowni widzowie" - rozległ się głos niewidzialnego sprawozdawcy. - "Zgodnie z konstytucją Rajskiej Republiki, Izba Zakapturzonych będzie dzisiaj obradowała w celu nadania ostatecznej mocy nadzwyczajnej ustawie, która została wczoraj uchwalona przez Izbę Jawnych, na wniosek Jego Świetlistości Wielkiego Mistrza Zakonu, Pierwszego Rycerza Rajskiej Republiki. Ponieważ nie przeprowadzaliśmy relacji z obrad Izby Jawnych, odtworzymy teraz wczorajsze wystąpienie Jego Świetlistości Pierwszego Kapłana." Na ekranie ukazało się wnętrze innej, dużo większej sali, wypełnionej tłumem słabych ludzi o zajęczych sercach, przekonanych o swojej ważności i o powadze tego, co robią. Obradowali właśnie nad czymś, dyskutując zawzięcie, chociaż żaden z nich najprawdopodobniej nie pamiętał co było początkowym przedmiotem tej dyskusji. Jakiś łysiejący, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna walił właśnie pięścią o blat mównicy, usiłując przekonać słuchaczy o słuszności swoich racji. Część sali odnosiła się do jego słów z entuzjazmem, a część gwizdała, lub wyła, na przemian, co nie miało zresztą większego znaczenia, ponieważ nawet tak ogromna grupa krzykaczy nie miała szans w pojedynku z aparaturą nagłaśniającą SONY&PHILIPS. Po chwili kakofonię przerwało pojawienie się Pierwszego Rycerza. Tutaj kończyła się pierwsza scena retransmisji. Kolejny akt przedstawiał kapłana stojącego na mównicy, przemawiającego do Izby Jawnych. Kapłan cytował treść nowej nadzwyczajnej ustawy... Abel słuchał i nie wierzył własnym uszom, a kapłan mówił, mówił, mówił... Kiedy skończył, odbyło się głosowanie, którego wynik, jak należało przypuszczać nie był w najmniejszym nawet stopniu zależny od członków parlamentu. Następnie realizator pokazał Pierwszego Rycerza opuszczającego salę, żegnanego brawami i owacjami. Kolejna scena przedstawiała salę Izby Zakapturzonych, tym razem pełną. Dookoła stołu zajmowali miejsca ponurzy osobnicy w czkanych strojach i purpurowych kapturach. - Wysoka Izbo - zabrał głos przewodniczący, odziany dodatkowo w biały, krótki płaszcz. - Nasze dzisiejsze posiedzenie ma na celu ostateczne przegłosowanie nadzwyczajnej ustawy. Czy ktoś jest przeciw? Zakapturzone postacie siedziały nieruchomo, niczym posągi. Abel wyobrażał sobie co spotkałoby tego, który w tym momencie odważyłby się podnieść do góry rękę. Przecież ż a d e n z tych ludzi nie był niezastąpiony. Nikt nigdy nie widział ich twarzy, czyż więc ktokolwiek mógłby dostrzec różnicę, gdyby wkład któregoś ze sztywnych ubrań uległ zmianie? Czy w ogóle potrzebni tu byli żywi ludzie? Nie musieli się poruszać, a zatem nie musieli być żywi. Kukły odpowiedniej wielkości mogły ich wyręczyć z powodzeniem. Żywy musiał być tylko przewodniczący, chociaż i on mógł się okazać automatem wykonującym wciąż te same, niezbyt skomplikowane ruchy i wygłaszającym niewiele różniące się od siebie kwestie. Czym w istocie była Izba Zakapturzonych? Zaraz po zakończeniu transmisji, na ekranie pojawiła się lisia twarz Zakonnego Rzecznika Telewizyjnego. Osobnik ów, odziany w kolorowe szaty zakonnego dostojnika państwowego, cieszył się wśród widzów jak najgorszą sławą, ponieważ jemu to właśnie przypadał zaszczytny obowiązek odczytywania szczegółowych rozporządzeń Jego Świetlistości. Abel znał wielu takich, którzy winą za swoje krzywdy obarczali Rzecznika, ufając propagandzie głoszącej, iż Pierwszy Kapłan jest dobry, mądry i sprawiedliwy. Mózgi poddawane systematycznemu, codziennemu "praniu" nie były najczęściej w stanie odróżnić oczywistego dobra od oczywistego zła, funkcjonując zgodnie z algorytmami nakreślonymi przez wszechobecną, wszechpotężną TELEWIZJĘ. A telewizja nie brała w obronę Rzecznika, którego zmieniano co jakiś czas. - To nieprawdopodobne... - wykrztusił Adam, który jak zahipnotyzowany wpatrywał się w małe, ruchome oczka zakonnika. - Uszczypnij mnie. To nie może być prawda. Słyszysz? Powiedz, że to nieprawda... - Uwaga, podaję listę punktów sprzedaży SKK, czyli Specjalnych Koszul Kopulacyjnych - zakomunikował Rzecznik, zbliżając do oczu kartkę papieru. - Dla dzielnicy pierwszej, sklep numer dwanaście, przy ulicy sto sześćdziesiątej czwartej... - Wyłącz go - warknął Adam z wyraźną desperacją. - Powiedziałeś, że potrafisz to zrobić, więc wyłącz go... Abel przyjrzał się telewizorowi zamontowanemu na ścianie pokoju. Był to zwykły, nie różniący się od większości odbiornik, typowa "szczekaczka" wyprodukowana w celu omamienia i podporządkowania milionów ludzkich umysłów... Dostęp do wnętrza urządzenia mieli wyłącznie państwowi funkcjonariusze "Sekcji Napraw i Remontów", wszystkie złącza na obudowie były skrupulatnie plombowane i systematycznie kontrolowane. Abel miał jednak swój sposób na sforsowanie tych przeszkód. Wychodząc z założenia, iż skuteczność wszelkich zabezpieczeń zależy od pomysłowości włamywacza, wybrał drogę, o której najprawdopodobniej nie mieli pojęcia nawet przeszkoleni technicy. Była to ciemna, prostokątna maskownica, na której znajdował się emblemat przedstawiający Złotego Gryfa. Pewnego dnia Abel podważył nożem ów kawałek tworzywa i odkrył, iż jedynymi elementami łączącymi go z resztą obudowy są niewielkie, "ząbki", wykonane z tego samego, co maskownica materiału. Można było zatem po prostu zdjąć emblemat i odsłonić znajdujący się pod nim otwór, poprzez który dawało się dostrzec fragment płytki, gęsto pokrytej drobnymi, drukowanymi obwodami. Elektronika nigdy nie była specjalnością Abla, ale lata studiów sprawiły, iż stał się uniwersalnym Twórcą, zdolnym wyciągać maksimum wniosków przy minimalnej ilości danych. Przez wiele dni odtwarzał myśli konstruktorów urządzenia, usiłując znaleźć sposób "unieszkodliwienia" kłopotliwego współlokatora, jakim był szklany, wciąż gadający ekran. Jak to zwykle bywa, rozwiązanie znalazł w sposób przypadkowy. Usiłując przeciąć jedną ze ścieżek, spowodował zwarcie, którego efektem była awaria odbiornika. Czym prędzej założył maskownicę i pogrążył się w oczekiwaniu na techników, którzy w przypadku usterki przybywali natychmiast, nawet wtedy, gdy nikt ich nie wzywał. Tym razem jednak, ku zdumieniu Abla, nie przyszli... Minął dzień, minął drugi, a awaria pozostawała nie wykryta. Po pewnym czasie w gronie najbliższych znajomych Abla nieśmiało rozeszła się wieść, iż istnieje możliwość wyłączenia telewizora. Część z nich zaczęła mu składać finansowe oferty w zamian za wyłączenie odbiorników w ich mieszkaniach. Abel korzystał z tych ofert głownie ze względu na Annę. Kiedy ją poznał, zrozumiał, że musi przestać być biedakiem. Zdobywanie pieniędzy nie było jednak sprawą łatwą dla biedaka - idealisty, pracującego dotychczas wyłącznie dla własnej satysfakcji, toteż umiejętność wyłączania telewizorów była dla niego prawdziwym darem losu. Oferta Adama była zdecydowanie najwyższa z dotychczasowych i jeszcze dwa dni wcześniej wydawała się Ablowi wręcz astronomiczna, teraz jednak patrzył na nią inaczej. Chciał wyłączyć telewizor Adama, po prostu chciał... Nie dla pieniędzy, nie z przyjacielskiej solidarności, a nawet nie z powodu Anny. Odebranie życia szklanemu ekranowi było rodzajem czynnego oporu wobec kontrolującej wszystko i wszystkich władzy, policzkiem wymierzonym w starczą twarz Wielkiego Mistrza... - Zrobię to - mruknął. - Daj mi nóż. - Nóż? - twarz Adama wydłużyła się ze zdumienia. - Tylko tyle? - Tak, tylko tyle. - To nie będziesz go rozkręcał? - Nie, nie będę. - Dobra, dam ci nóż, a ty opowiedz mi co się wczoraj wydarzyło. Wiesz, kiedy przyszedłeś, wyglądałeś trochę jak skrzyżowanie umrzyka z... - A czułem się jeszcze gorzej - przerwał mu Abel. Adam wyszedł z pokoju, a po chwili powrócił, trzymając w dłoni spiczasty nóż kuchenny. - Może być taki? - zapytał, podając narzędzie Ablowi. - Może, oczywiście. A wracając do twojego pytania... Cóż, wygląda na to, że mam mnóstwo pieniędzy i nieprzyjaciół, natomiast całkiem opuściło mnie szczęście. Anna zniknęła. - Anna? Jak to zniknęła? Opowiedz wszystko od początku. Abel pokręcił głową. - Lepiej będzie, jeżeli nie będziesz wiedział zbyt dużo. Możesz mi wierzyć. A zresztą i tak byś mi nie uwierzył... Podważona ostrym szpicem noża maskownica odskoczyła z cichym trzaskiem. - Zaraz będzie tu cicho i spokojnie - stwierdził Abel, zaglądając do wnętrza obudowy. - Słuchaj, nie chcesz, to nie mów - mruknął Adam. - Ale jeżeli masz jakieś kłopoty, to nie możesz wrócić do domu. - Jasne, że nie mogę. Gdybym mógł, to na pewno nie narażałbym ciebie. Tutaj też nie mogę zostać. Nie martw się, poradzę sobie. - Gówno - Adam spojrzał na niego z wyrzutem. - Nie pieprz, bohaterze. Musimy coś wymyślić... Słuchaj, za chwilę przyjdą tutaj ludzie z "Bractwa Antyzakonnego". Wiesz, załatwiłem dla nich trochę amunicji. Mógłbyś się z nimi zabrać. Mają dobrą kryjówkę. - Gdzie? - Też mi pytanie. Gdybym wiedział gdzie, to nie mówiłbym, że jest dobra. No więc, co ty na to? Część ostrza zniknęła we wnętrzu telewizora. Rozległ się cichy syk i ekran zgasł... Abel zręcznym ruchem umieścił maskownicę z emblematem na poprzednim miejscu. - No to gotowe - stwierdził. - Nie musisz już słuchać tych śmierdzieli. Adam sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej plik banknotów. - Pięć tysięcy, zgodnie z umową... - Nie trzeba - zaprotestował Adam. - Mówiłem ci, że mam pieniądze. - Jak to? Skąd?! - To jest właśnie to, czego nie powinieneś wiedzieć. Adam bez słowa schował pieniądze. Był człowiekiem honoru, ale również interesu. - W takim razie piękne dzięki. Jak tu cicho, aż się wierzyć nie chce. Siadaj, zasłużyłeś na śniadanie. Po chwili przed Ablem stanął talerz pełen wspaniałości, pochodzących zapewne z przemycanych przez Barierę konserw, oraz sporej wielkości kubek z kawą. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - stwierdził Adam, kiedy Abel zajął się jedzeniem. - Naprawdę? A o co pytałeś? - Pytałem czy będzie ci odpowiadało towarzystwo członków "Bractwa Antyzakonnego". Jeżeli nie, to postaram się wymyślić coś innego. Abel wzruszył ramionami. - Skąd mogę wiedzieć, nie znam ich przecież. Słuchaj, właściwie wszystko mi jedno gdzie się podzieję. Jeżeli twoi antyzakonnicy będą tutaj pierwsi, to pójdę z nimi. Muszę zniknąć jak najprędzej, dla twojego dobra. Paru facetów na pewno będzie chciało mnie znaleźć. - Kto taki? - To również nie jest najistotniejsze. - No to co jest według ciebie istotne?! O co tu chodzi, do cholery?! Nim Abel zdążył cokolwiek powiedzieć, ciszę przerwał natrętny dźwięk elektrycznego dzwonka. - Mamy gości - powiedział Adam szeptem. - To pewnie ci, o których mówiłem, ale na wszelki wypadek siedź cicho. Abel pośpiesznie wydobył z kieszeni rewolwer i sprawdził zawartość komór nabojowych w bębenku. Dobiegł go odgłos otwieranych drzwi, a następnie szmer prowadzonego półgłosem dialogu. Po chwili Adam powrócił do pokoju, prowadząc ze sobą trzy osoby. Na widok pierwszej z nich, Abel odruchowo uniósł broń. Miał przed sobą uzbrojonego po zęby osobnika, odzianego w czarny kombinezon, ozdobiony insygniami zawodowego bandyty. Pamiętał jego twarz. To był Andreas, którego przed dwoma dniami spotkał w knajpie Rogera. Zdziwienie Abla stało się jeszcze większe, kiedy stwierdził, że bandycie towarzyszy wysoka, jasnowłosa dziewczyna, na którą również zwrócił uwagę tamtego wieczoru. Trzecim gościem był niski mężczyzna w średnim wieku, na którego piersiach dumnie złocił się kapłański emblemat z Okiem Inteligencji... - Schowaj armatę - polecił Adam, widząc niepokój Abla. - To przyjaciele. - Przyjaciele? - powtórzył Abel, odciągając kurek rewolweru. - Ten tutaj nie wygląda mi na przyjaciela. To ten sam, który... - Wiem, wiem. Zaraz ci wszystko wytłumaczę, tylko schowaj to żelastwo. Siadajcie - Adam zwrócił się do przybyłych. Zaraz dostaniecie swój towar. A to jest człowiek, którym musicie się zaopiekować. - Dość sympatyczny - stwierdziła dziewczyna, uważnie przyglądając się Ablowi. - Ma nawet rewolwer. Jednym słowem: prawdziwy mężczyzna... - Daj spokój, Mario - warknął Andreas. - Nie prowokuj go. To stuprocentowy świr. Nie widzisz? - Oboje się uspokójcie - przemówił mężczyzna z emblematem. - Jeżeli ten człowiek potrzebuje pomocy, to mu jej udzielimy. Nie możemy postępować tak, jak nasi wrogowie. Jesteśmy ludźmi, nie zapominajcie o tym. Andreas pochylił się i spojrzał prosto w otwór lufy rewolweru Abla. - Możesz mu podziękować - wycedził przez zęby. - To ojciec Jan, jedyny w tym mieście prawdziwy kapłan. W jego obecności nie mógłbym rozwalić ci łba, chociaż między nami mówiąc, powinienem to zrobić. Abel powoli opuścił broń i schował ją do kieszeni. - Tylko nie próbuj zbliżać rąk do pasa - ostrzegł. - Ty również - dodał, zwracając się do dziewczyny. - Ja jestem spokojna - stwierdziła. - To ty chciałeś nas zastrzelić... - Słuchajcie, czy mogę na chwilę wyjść do drugiego pokoju? - zapytał Adam. - Nie pozabijacie się, kiedy mnie nie będzie? Abel uniósł do góry obie dłonie. - Ja nie zabijam - stwierdził. - Chyba, że jestem do tego zmuszony. - Zupełnie jak przeważająca większość tych, którzy zabijają - mruknął ojciec Jan, kiwając głową. - No to idę - powiedział Adam, opuszczając pomieszczenie. - Kim ty właściwie jesteś? - spytała Maria, rzucając Ablowi podejrzliwe spojrzenie. - Abel, numer ewidencyjny... A zresztą to nie ma znaczenia. A wy? Kim jesteście? Nosisz strój łowczyni nagród. Jesteś nią naprawdę? - To kamuflaż - stwierdziła. - A to? - spytał Abel, wskazując złoty emblemat na piersiach kapłana. - Czy to też kamuflaż? O co tu w ogóle chodzi? - To nie jest kamuflaż - powiedział ze spokojem ojciec Jan. - Ja naprawdę jestem kapłanem. - Adam mówił, że jesteście z jakiegoś "Bractwa Antyzakonnego", czy czegoś w tym rodzaju. - Zgadza się - kapłan skinął głową. - W takim razie nic nie rozumiem. Jedyni kapłani, jakich znałem dotychczas, należeli do Zakonu. - I pewnie nie wzbudzali twojej sympatii - dorzuciła Maria. - A wy ich lubicie? Kto właściwie jest waszym przeciwnikiem? - Właśnie oni - pośpieszył z odpowiedzią ojciec Jan. Adama nie było tylko przez krótką chwilę. Wszedł do pokoju, uginając się pod zapewne niemałym ciężarem pokaźnej skrzynki z szarego tworzywa. - O czym mówicie? - wystękał. Jego błagalne spojrzenie padło na Andreasa, który jednak zdawał się go nie dostrzegać. - Weź to od niego, synu! - surowo nakazał kapłan. Andreas posłuchał tego nakazu i z ciężkim westchnieniem odebrał skrzynkę od Adama. Jego twarz wyrażała rezygnację. - Co tam jest? - zapytał, mocno zniekształconym głosem. - Ołów? Adam spojrzał na niego z wyrzutem. - A myślałeś, że dostaniesz ciastka? Słuchaj, kapłanie. Czy ten dzieciak naprawdę nie wie po co tutaj przyszedł? Nie wygląda mi na takiego, który mógłby myśleć za ciebie, więc chyba wziąłeś go ze sobą ze względu na jego mięśnie. A skoro tak, to niech nie wzdycha, tylko dźwiga. - Spokojnie, spokojnie - ojciec Jan uniósł dłoń w pojednawczym geście. - Będzie dźwigał, zapewniam cię. - Wierzę - Adam pokiwał glową. Na jego twarzy dało się zauważyć ślad cynicznego uśmiechu. - Wiecie co, tak właściwie, to gówno mnie obchodzi jak sobie poradzicie z tymi odważnikami. Ja tu tylko sprzedaję. Transport musi zapewnić klient, we własnym zakresie. - Czy to już wszystko? - zapytał Andreas z irytacją w głosie. - Ale skąd! - odpowiedział Adam. - Nie pamiętacie co zamówiliście? Cztery skrzynki, to cztery skrzynki. Ani mniej, ani więcej. Tylko nie mówcie, że zmieniliście zdanie. Nie mogę trzymać w domu tak trefnego towaru, tym bardziej, że od dzisiaj te zakonne pajace mogą robić wszystko, co im strzeli do ich tępych łbów. Nie mam zamiaru spłonąc na stosie, jestem na to za młody. - Oni chyba jeszcze nie słyszeli najnowszych wieści - zauważył Abel. - Rzeczywiście, nie mogli - zgodził się Adam. - Czy wiecie co wymyślił ten furiat, Julio? Ojciec Jan skinął głową. - Owszem - mruknął. - Wiedzieliśmy o wszystkim już wczoraj. Mamy wiadomości z pierwszej ręki. Nie tylko Julio ma swoich konfidentów wśród członków Izby Jawnych. - Słusznie - Abel uśmiechnął się. - Jeden z nich należy do was, a reszta do niego. Zgadza się? - Widzę, chłopcze, że nie jesteś optymistą - zauważył ojciec Jan. - To dobrze. W dzisiejszych czasach wiara w cuda nie jest tym, na czym powinien się opierać ludzki byt. - W takim razie zapewne masz coś innego do zaproponowania ludzkości. - M a m y. Ja sam jestem niczym. Organizacja, która mnie tu przysłała stanowi dłoń, bez której sam umysł byłby tylko abstrakcyjnym, pozbawionym znaczenia tworem. Rozumiesz mnie? - Fajnie, że znaleźliście wspólny temat - przerwał im Adam. - Porozmawiajcie sobie jeszcze. No, dlaczego nie rozmawiacie? Przecież wasza amunicja trafi sama tam, gdzie trzeba. To dla niej żaden problem. - On ma rację - zauważyła Maria. - Już od dawna powinniśmy być zupełnie gdzie indziej. Jeżeli żaden z was nie ma ochoty dźwigać tych skrzynek, to ostatecznie mogę je wziąć sama. Ale kto was wtedy będzie bronił, biedne istoty? - Uzgodnijcie to między sobą - zaproponował Adam. - Ja idę po następną skrzynię. Po chwili Andreas został obarczony dodatkowym ciężarem. Jego mina świadczyła, iż nie jest w stanie udźwignąć ani grama więcej. Kolejny pakunek trafił do rąk ojca Jana. Kapłan nie dorównywał siłą Andreasowi, toteż Abel chcąc nie chcąc musiał dźwignąć czwartą, ostatnią. - Idziemy - rzuciła Maria, wręczając Adamowi plik banknotów. - Możesz przeliczyć - dodała. - Wzajemne zaufanie, to podstawa dobrej współpracy - odpowiedział przemytnik, zginając się w teatralnym ukłonie. - Uważaj na siebie - powiedział Abel, rzucając Adamowi przyjazne spojrzenie.- Porządny z ciebie facet. - Miło mi - mruknął Adam. - No, zbierajcie się. Opuścili mieszkanie w milczeniu, bez słów pożegnania. Maria, pełniąca funkcję przewodnika, szła na czele pochodu, rozglądając się uważnie. Abel zastanawiał się jaką drogę wybiorą jego nowi towarzysze. Marsz przez miasto w biały dzień nie mógł wchodzić w rachubę. Na zewnątrz było zbyt niebezpiecznie. W związku z postanowieniami parlamentu, należało się spodziewać wzmożonej aktywności policji i patroli zakonnych, które na pewno zwróciłyby uwagę na grupkę osób niosących szare skrzynie. Członkowie Bractwa musieli znać bezpieczniejszą drogę, skoro zdecydowali się nie korzystać z osłony, jaką dawała noc. Zgodnie z oczekiwaniami Abla, jasnowłosa Maria zignorowała główne wyjście z budynku, wybierając drogę do piwnic. Zatrzymała się przy pierwszej studzience prowadzącej do podziemi. Wydobywszy z kabury swój karabinek, zastukała kolbą w jej żeliwne wieko trzy, a po krótkiej przerwie jeszcze dwa razy. Niewidzialne ramiona dźwignęły ciężką zaporę, otwierając drogę do świata, w którym zakazy i nakazy Pierwszego Rycerza nie miały najmniejszego znaczenia. W podziemnym korytarzu czekało na nich sześciu mężczyzn. Jeden z nich pośpiesznie zasunął za nimi wieko studzienki. Abel z niemałą ulgą pozbył się ciężaru, przekazując go jakiemuś rudemu osiłkowi. Cała operacja przebiegła w absolutnym milczeniu. Po chwili ruszyli w dalszą drogę. Abel całkowicie stracił orientację już po kilkudziesięciu sekundach, ale Maria pewnie odnajdywała drogę w labiryncie betonowych korytarzy, wiodących ku nieznanemu... * * * Był wczesny ranek, kiedy Rufus i jego towarzysze zatrzymali swoje rowery przed kolorowymi drzwiami ,ponad którymi zawieszony był nieco wyblakły szyld z napisem "U Rogera" Była to jedyna pora dnia, podczas której lokal był nieczynny. Rufus zsunął się z siodełka, zaciskając zęby. Dotkliwy ból umiejscowiony nieco poniżej pleców dawał znać o sobie podczas każdego ruchu. Oprócz niego Rufus odczuwał skutki ciosów wymierzonych mu przez przywódcę wyznawców Zła, oraz narastające zmęczenie. Wszystkie te czynniki powodowały, iż nastrój Rufusa był coraz gorszy. Miron, Arnold i Albert również nie wyglądali i nie czuli się najlepiej. Na szczęście uciążliwa, pełna nieprzyjemnych przygód podróż dobiegła końca. Rufus zastukał do drzwi za pomocą pięści, nie mając najmniejszej nawet nadziei, że ktoś mu otworzy. Zgodnie z jego oczekiwaniami, za grubą zasłoną drzwi nadal panowała absolutna cisza. - Co robimy? - zapytał Arnold, ziewając. Rufus bez słowa sięgnął po pistolet. Nie wiedział jeszcze w jaki sposób powinien się nim posłużyć, ale też nie starał się znaleźć żadnego rozwiązania, realizacja którego nie wiązałaby się z użyciem siły tkwiącej w zimnym, stalowym przedmiocie. Rufus kipiał nienawiścią wyzwoloną przez ból, zmęczenie i coraz silniejsze poczucie porażki. Czas uciekał, a on dotychczas nie zyskał absolutnie nic. Tymczasem świat zaczął stawać się mniejszy, niebezpiecznie ciasny. Zbyt mały, by zwyczajny, nic nie znaczący konfident mógł się w nim ukryć przed czujnym wzrokiem swoich pracodawców, którzy nie mieli zwyczaju wybaczać błędów. Odgłos wystrzału rozpruł powietrze niczym grzmot, odbijając się od betonowych ścian. Zamek nie ustąpił. Rufus wystrzelił po raz drugi, a potem trzeci i czwarty... Za którymś razem udało mu się sforsować przeszkodę. Ostatni, stawiający opór strzęp metalu pokonał, wymierzając drzwiom potężnego kopniaka. Wpadł do wnętrza baru, pośpiesznie wymieniając magazynek i zamarł w bezruchu, wsłuchując się w ciszę. Po chwili dołączyli do niego trzej towarzysze. - Gdzie on może być? - zamruczał Albert, podchodząc do lady. - Wygląda na to, że nie ma tu nikogo. - W takim razie poczekamy - wycedził przez zęby Rufus. - Ale najpierw porządnie się rozejrzymy. - Jasne - ucieszył się Arnold. - Każda knajpa ma swoje zaplecze, no nie? A na zapleczu mogą być różne ciekawe rzeczy. - Miron, ty zostaniesz tutaj - polecił Rufus. - A wy chodźcie ze mną. Pamiętajcie, nie wolno strzelać do karczmarza. Najpierw musi nas doinformować. Zaplecze lokalu nie było zbyt obszerne, toteż jego przeszukanie nie zajęło im zbyt dużo czasu. Karczmarza znaleźli w najmniejszym z pomieszczeń. Roger leżał na grubym materacu, przykryty starym, wyblakłym kocem. Pogrążony był w głębokim śnie. Arnold gwizdnął przez zęby z niedowierzaniem. - Proszę, proszę - mruknął. - To my go szukamy i szukamy, a on sobie po prostu śpi. - Słyszałem o takich osobnikach jak on. - stwierdził Albert. - To znaczy jakich? - zainteresował się Arnold. - Jak by ci to wytłumaczyć... Ten facet nie zatrudnia żadnych pomocników. Pracuje dwadzieścia godzin na dobę, a to, co mu pozostaje, musi być jak najlepiej wykorzystane. Rozumiesz? To nie jest taki sobie zwykły sen. To coś w rodzaju letargu. - Czy to znaczy, że nie damy rady go obudzić? - Musimy spróbować - powiedział Rufus, wpatrując się w śpiącego barmana. W jego głosie dało się wyczuć ton determinacji. - No to co z nim robimy? - zapytał Albert. - Przywiążcie go do łóżka. Tylko tak, żeby nie mógł ruszyć nawet małym palcem. Ja pójdę po wodę. Wypróbujemy najstarszy sposób na świecie - to powiedziawszy, Rufus udał się z powrotem do sali, gdzie znajdowały się różnej wielkości naczynia, oraz lada, w której zamontowany był niewielki zlew, oraz kran z bieżącą wodą. Przez chwilę zastanawiał się nad wyborem narzędzia. Ostatecznie zdecydował, że zapas wody musi być możliwie duży i wybrał jedną z opróżnionych, blaszanych beczułek po piwie. - Co robisz? - zapytał Miron drżącym głosem. Były to pierwsze słowa, które wypowiedział od momentu, w którym szczęśliwie uniknął egzekucji. Rufus zlekceważył jego pytanie. Odkręcił zawór i zabrał się do napełniania beczułki. Po chwili, zaopatrzony w pięciolitrowy zapas lodowatego płynu, powrócił do pomieszczenia, w którym znajdował się śpiący Roger. Arnold i Albert wykonali polecenie swojego przywódcy bardzo skrupulatnie, w związku z czym ciało karczmarza przypominało obecnie ogromny baleron, skrępowany najróżniejszej grubości sznurami. - No, no... - mruknął z podziwem Rufus. - Nieźle. - No to co, polewamy? - zapytał Arnold, zacierając dłonie. - Polewamy - odpowiedział Rufus. Wąska strużka wody dotknęła twarzy śpiącego. Roger zamruczał, ale nie obudził się. - Za słabo - stwierdził Albert. - Nie żałuj mu, śmiało! Rufus przechylił beczułkę do góry dnem. Po kilku sekundach, kiedy już stracili nadzieję, Roger nagle otworzył oczy, błyskawicznie odzyskując przytomność. Prychnął gniewnie i spróbował zerwać się z posłania, ale krępujące go więzy gwałtownie zaprotestowały. - Co jest, do cholery! - warknął, ciskając oczami błyskawice. Rufus odstawił beczułkę i wyciągnął nóż. Powoli zbliżył jego ostrze do krtani skrępowanego. - Słuchaj no, nie chcemy żadnej awantury - zaczął. - Właśnie widzę - mruknął Roger. - Jeżeli chcecie pieniędzy, to nic z tego. Nie trzymam tutaj gotówki, kiedy śpię. Musiałbym być idiotą... - Nie gadaj tyle - przerwał mu Rufus. - Nie chcemy twoich pieniędzy. Na twarzy karczmarza pojawił się wyraz zdumienia. - No to czego chcecie? - zapytał. - Informacji. Chcemy wiedzieć, gdzie możemy znaleźć Abla, tego nawiedzonego naukowca. Bywa u ciebie prawie co wieczór, więc nie mów, że go nie znasz - ostrze dotknęło szyi Rogera. - Znam, znam. Ale nie wiem gdzie jest. Dowiedzcie się od dużego Adama. - Kto to jest Adam? - zapytał Rufus, nie zmniejszając nacisku noża. - To taki przemytnik, wszyscy go tu znają. - Gdzie mieszka? - Wszyscy wiedzą gdzie mieszka. - Nie rób ze mnie durnia! Ja nie jestem wszyscy. Gadaj, gdzie on mieszka? - Na siedemdziesiątej trzeciej ulicy, w trzecim bloku. To niski blok, łatwo go rozpoznacie. - A numer mieszkania? - Sto sześć. - No, to już lepiej - mruknął Rufus z zadowoleniem. - A swoją drogą, jesteś tchórzem, grubasie - ostrze noża gwałtownie zagłębiło się w szyi Rogera. Nastąpiło szybkie, zdecydowane cięcie. Karczmarz usiłował zaprotestować, ale zdołał tylko wybałuszyć oczy. Zakrztusił się własną krwią, buchającą szerokim strumieniem z rozciętej tętnicy. Przez chwilę jeszcze jego ciało wiło się w agonii, nim uparte życie zdążyło je opuścić. W końcu przerażony umysł ogarnęła zbawcza ciemność, dając mu wolność i ukojenie... - Chodźcie, chłopaki - rzucił Rufus. - Nie mamy tu nic więcej do roboty. ROZDZIAŁ 6 Centrum Kontroli Systemu Wizyjnego mieściło się w potężnej hali, w głębokich podziemiach kapłańskiego pałacu. Jego krajobraz był dość monotonny: nie kończące się rzędy pulpitów i monitorów, oraz szary tłum obsługujących je techników. Pierwszy Rycerz nie przepadał za tą częścią swojej posiadłości, był jednak zmuszony od czasu do czasu pojawiać się tutaj. Po ostatniej wizycie wysłannika Kriga, musiał to robić kilka razy dziennie, co bynajmniej nie wprawiało go w zbyt radosny nastrój. Szefem zespołu specjalistów kontrolujących urządzenia był niski, szpakowaty Allan Brown, będący jedynym stale zamieszkującym w pałacu gościem zza Bariery. - Co jest, Allan? - zapytał Julio, zbliżywszy się do niego niespostrzeżenie. - Masz coś nowego? Brown nie wydawał się być zaskoczony jego wizytą. Zdążył się już przyzwyczaić do niespodziewanych kontroli ze strony Pierwszego Rycerza, którego obecność nie robiła zresztą na nim żadnego wrażenia. Jako obywatel innego świata, Brown czuł się absolutnie bezpieczny i był wciąż zrelaksowany. Powoli odwrócił głowę, z żalem odrywając się od monitora, na którym jakaś para w wyrafinowany sposób uprawiała miłość. - Nie mam nic - odpowiedział krótko. - I niczego nie obiecuję. Na każdego technika wypada ponad tysiąc kamer. Mówiłem już dawno, że powinno się unowocześnić Centrum. To, czym tutaj dysponujemy, może służyć tylko do bieżącej kontroli, a nie do wykrywania afer. Julio ze zrozumieniem pokiwał głową, nie dając po sobie poznać gniewu. Brown był jeszcze jednym z tych, których Pierwszy Rycerz serdecznie nienawidził, ale o ile w stosunku do innych mógł mieć mściwe plany, o tyle Brown był dla niego nietykalny, czego świadomość doprowadzała Julia do prawdziwej rozpaczy. Nie bardzo wiedział co ma powiedzieć, toteż mimowolnie zapatrzył się w monitor. Pozycja, w jakiej obecnie kochała się para na ekranie, była niezwykle wymyślna i zarazem widowiskowa. Brown uśmiechnął się, podążając za wzrokiem kapłana. - No co, Julio, podoba ci się? - mruknął. - Musisz nas częściej odwiedzać. Chyba mógłbyś się wiele nauczyć od swoich poddanych. Popatrz tylko na tego młodego człowieka. Działa jak młot pneumatyczny i ma głęboko w dupie wszystkie twoje zakazy. - Zobaczymy, zobaczymy - warknął Julio, nie przestając obserwować kochanków. Odczuwał zadowolenie ze swojej nowo zyskanej sprawności. Już po kilku sekundach poczuł gwałtowny przypływ przyjemnego podniecenia. - A co, myślisz, że im tego zabronisz? Popatrz jak im świetnie idzie... - Jeszcze nie znają ostatniej ustawy - zauważył Julio. - Za chwilę, kiedy zobaczą transmisję z posiedzenia Izby Zakapturzonych... - Tak, wiem. Właśnie się zaczęła. Popatrz jak się przejęli... Kobieta na ekranie osiągnęła właśnie kolejny orgazm, a wzrok mężczyzny stawał się coraz bardziej mętny... "Szanowni widzowie" - rozległ się przytłumiony nieco głos telewizyjnego sprawozdawcy - "Zgodnie z konstytucją Rajskiej Republiki, Izba Zakapturzonych będzie dzisiaj obradowała w celu nadania ostatecznej mocy nadzwyczajnej ustawie..." Jęki mężczyzny stały się głośniejsze. Jego sprężyste ciało poruszało się coraz szybciej, idealnie harmonizując z drobnymi ruchami kobiety. "...odtworzymy teraz wczorajsze wystąpienie Jego Świetlistości Pierwszego Kapłana." - dokończył spiker. - Teraz, teraz! - zawołała dziewczyna. - Salwa na cześć Jego Świetlistości, kochanie! Mężczyzna głośno stęknął. Poruszył się jeszcze kilka razy, a następnie opadł bezwładnie na posłanie, obok swojej kochanki. Brown ryknął śmiechem, łapiąc się za brzuch. - No i jak... Julio... Co za zaszczyt... Spodziewałeś się takich honorów?... - wykrztusił, z trudem tłumiąc napad wesołości. - Przełącz to! - Zawołał kapłan. - Przełącz to, do cholery! Kto to jest?! Natychmiast daj mi ich adres! - To nie będzie potrzebne - Julio usłyszał znajomy głos. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał twarz Bronowskyego. Obok szefa policji stał jakiś brudny, posiniaczony młodzieniec. - Co nie będzie potrzebne, Bronowsky?! - zasyczał Julio z wściekłością. - No, powtórz, co nie będzie potrzebne?! - Ich adres. Na pewno nie zdołają umknąć przed miotaczami twoich zakonników. Już oni się nimi zajmą. Muszą przecież skądś wziąć materiał na podpałkę. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Zupełnie nic. A właściwie tylko tyle, że są w tej chwili ważniejsze sprawy do omówienia. Twoja prywatna zemsta może poczekać. To jest Ugler, mój agent operacyjny - Bronowsky z lekkim niesmakiem popatrzył na swojego posiniaczonego pupila. - To on właśnie usiłował wpaść na trop tego faceta, którego podejrzewamy. - Usiłował... - mruknął Julio, marszcząc brwi. - Znakomicie to ująłeś. U s i ł o -w a ł ! I oczywiście mu się n i e u d a ł o. Za to jeżeli mam wyciągać jakieś wnioski na podstawie obserwacji jego wyglądu, to prawdopodobnie ledwo uszedł z życiem, nieprawdaż? Ugler chrząknął, dając w ten sposób do zrozumienia swojemu szefowi, że chciałby zabrać głos. - Zamknij się, matole - uciszył go Bronowsky. - Owszem, to prawda. Ale to nie tamten facet go załatwił. To jakieś śmiecie z szesnastej dzielnicy. Jedno jest pewne: albo nasz podejrzany zrezygnował z odnalezienia swojej pani, albo ktoś mu o wszystkim powiedział... - Zwariowałeś?! - wrzasnął kapłan. - Chcesz powiedzieć, że mamy w pałacu kogoś, kto przesyła informacje za mur? Bronowsky wzruszył ramionami. - Ty to powiedziałeś, nie ja. Nie wykluczam niczego i poddaję analizie wszystko. Na tym między innymi polega moja praca. - To wszystko? - spytał kapłan, wyniosłym tonem. Bronowsky zaprzeczył ruchem głowy. - Jeszcze nie. Właściwie jestem tu, bo wpadłem na pewien pomysł. Myślę, że powinniśmy użyć przynęty... Wiesz co mam na myśli... - Nie ma mowy! - zaprotestował Julio. - Wybij to sobie z głowy. Pamiętaj, Bronowsky. Są pewne bariery, których nie wolno ci przekroczyć! - Oczywiście. Dlatego właśnie zwracam się do ciebie. Ty przecież możesz wszystko... Czyż nie? - Ja też mam swój honor! Dotrzymuję danego słowa! Złożyłem komuś pewną obietnicę i... - Tak, wiem. Ale ten facet jest ciągle na wolności i kto wie co mu jeszcze przyjdzie do głowy. To już nie jest twoja prywatna sprawa, kapłanie. Tu chodzi o dobro państwa. Wszyscy przecież wiemy w jaki sposób ono zarabia na swoje utrzymanie. Kamery muszą być sprawne, to podstawa naszego bytu. Kapłan zacisnął pięści. - Powiedziałem: n i e ! - wycedził przez zęby. - Czy coś jeszcze? - A ty, Allan, co o tym sądzisz? - zapytał Bronowsky. - To nie jego sprawa! - Julio nie dopuścił Browna do głosu. - Słuchaj, jeżeli nie możesz sobie dać rady, to może powinieneś odejść na emeryturę. Zastanów się nad tym, Bronowsky. Dobrze się zastanów... Jeżeli nie masz więcej sugestii, to zabieraj tego twojego brudasa i wynoście się stąd. Czas pracuje na waszą niekorzyść. Bronowsky bez słowa odwrócił się i opuścił Centrum. Julio odczuwał niemałą satysfakcję. Szef policji nie odważył się być zbyt bezpośredni podczas dialogu prowadzonego w obecności Browna, dzięki czemu kapłan mógł go upokorzyć po raz pierwszy od wielu dni. Poczuł, że jego humor stał się znacznie lepszy, a wraz z jego poprawą pojawił się kolejny przypływ męskiej żądzy. Pomyślał o Susan Rainolds, która wciąż przebywała w jego apartamencie. Wyobraził sobie jej smukłą sylwetkę, pachnące włosy, długie nogi... Pragnienie stało się tak silne, że aż bolesne. - Sprawdzajcie dalej - rzucił kapłan, kierując się w stronę wyjścia. - Jeżeli coś znajdziecie, natychmiast dajcie mi znać. Rozumiesz Allan? Natychmiast! Brown niedbale skinął głową. Ledwo dostrzegalny uśmieszek nie opuścił przy tym jego twarzy, co oczywiście sprawiło Juliowi ogromną przykrość. Niestety, musiał się pogodzić z zachowaniem Browna. Szef kontroli wizji był jedynym równym mu mieszkańcem pałacu. Opuściwszy halę, wsiadł do windy i błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od najwyższej kondygnacji. Szybkim krokiem podszedł do drzwi swojego apartamentu. Po chwili znalazł się w swojej sypialni. Susan Rainolds leżała na łóżku, ubrana jedynie w krótki, czerwony szlafrok. - Zrzucaj to, mała! - zażądał Julio. - Albo nie... Tak będzie bardziej interesująco. - Co cię napadło, staruszku? - zdziwiła się Susan. - Dotychczas to ja cię musiałam gwałcić. Kapłan drżącymi rękami rozpinał długi rząd guzików, w które wyposażona była jego szata. Minęła dłuższa chwila nim udało mu się uwolnić z plątaniny tkanin. Rzucił się na dziewczynę, jak zwykle rezygnując z jakichkolwiek pieszczot. Nie miał zwyczaju traktować kobiet jak równych sobie istot. Wyznawał zasadę, iż każda z nich została stworzona po to, by dawać przyjemność innym, a potem rodzić. Susan nie protestowała i nie starała się zmieniać nawyków starca, mimo iż kontakty z nim były bolesne i wzbudzały w niej wstręt. Była przecież profesjonalistką... Serię westchnięć i stęknięć kapłana przerwał nagle metaliczny głos robota Atari. - Wiadomość od Allana Browna - zameldował elektroniczny sługa. - Może poczekać! - warknął ze złością Julio. - To pilne - stwierdził robot. - Nie mógł mi tego powiedzieć kilka minut temu? - Sytuacja uległa zmianie. Pierwszy Kapłan z żalem oderwał się od swojej partnerki. - Niech to jasny szlag... - zaklął, zabierając się do zakładania szat. - Pomóż mi, ty mała kurewko! - dorzucił po chwili, z wyrzutem spoglądając na Susan. - Ja nie jestem od tego, dziaduniu - odpowiedziała z uprzejmym uśmiechem. - Możesz mnie rżnąć ile ci się podoba, ale nie zagonisz mnie do żadnej roboty. Niech ci pomoże twój przyjaciel na kółkach. Julio wzruszył ramionami, z trudem powstrzymując się od wymierzenia bezczelnej kobiecie policzka. - Allan Brown czeka na odpowiedź - zaskrzeczał Atari. - Powiedz mu, że zaraz tam będę - Julio ciężko dysząc dopiął kolejną dziesiątkę powleczonych aksamitem guzików. Zakładanie kapłańskiego stroju było o wiele trudniejsze niż pozbywanie się go. W końcu, całkowicie odziany, podszedł do lustra. - Chodź ze mną, Atari - polecił, gładząc niesforny kosmyk siwych włosów. Robot wyjechał ze swojego kąta na środek sypialni, a następnie posłusznie udał się za swoim wychodzącym panem. Julio śpieszył się, a jednak Bronowsky był szybszy. Kiedy kapłan zjawił się w Centrum, szef tajnej policji stał obok centralnego pulpitu i prowadził ożywiony dialog z Brownem. Na widok Julia, obydwaj zamilkli. - Co się stało, do cholery?! - zawołał Wielki Mistrz. - Nic takiego - odpowiedział Brown. - Po prostu, zgasła następna kamera. - Nie martw się o nic. Wysłałem już swoich ludzi tam gdzie trzeba. - Macie zapis obrazu sprzed awarii? - Niestety, nie. - Jak to?! Przecież zgodnie z procedurą, ostatnie pięć minut wizji przechowywane jest w archiwum... - Jasne, jasne - Brown machnął ręką ze zniecierpliwieniem. - Problem polega na tym, że ten facet skasował wszystko. To ciekawy osobnik, nie ma co... - Czyje to mieszkanie? - spytał kapłan po chwili, zwracając się do Bronowskyego. - Jakiegoś drobnego przemytnika. Sprawdziliśmy to powiązanie. Nasz podejrzany spotykał się podobno z tym facetem w pewnym barze, będącym własnością niejakiego Rogera. Posłałem tam ludzi. - No to idziemy do twojego biura, Bronowsky. Zamierzam czuwać nad wszystkim osobiście. A ty, Brown, obserwuj dalej. Bronowsky westchnął ciężko. Nie lubił towarzystwa Pierwszego Kapłana w żadnej sytuacji, a perspektywa ciągłego nadzoru starca nad jego pracą, była nie do zniesienia. Nie dało się jednak nic zrobić. Mały metalowy robot wlepiał w niego swoje rubinowe ślepia, czekając tylko na jakikolwiek przejaw agresji. Droga do kompleksu pomieszczeń zajmowanych przez policję, była o wiele krótsza niż do kapłańskiego apartamentu. Kompleks ów mieścił się, podobnie jak Centrum Kontroli, w podziemiach pałacu. Jego usytuowanie podyktowane było koniecznością zapewnienia szybkiego połączenia z miastem, co dało się zrealizować za pomocą długiego, podziemnego tunelu, wewnątrz którego mogły poruszać się szybkie, policyjne bolidy. Kapłan Julio nigdy jeszcze nie korzystał z tej drogi. Śmigłowiec i limuzyna były według ludzi Kriga jedynymi środkami komunikacji godnymi Pierwszego Kapłana. Oczywiście mógł skorzystać z jednego z policyjnych bolidów, które były o wiele szybsze i bezpieczniejsze, ale przecież korzystali z nich tacy osobnicy, jak ten posiniaczony degenerat... Julio poczuł nieprzyjemny dreszcz na samą myśl o zajęciu miejsca w czymś takim. Bolid policyjny był absolutną ostatecznością. Biuro Bronowskyego było pogrążone w chaosie. Wszędzie poniewierały się sterty wydruków, szkiców i innych kartek. Szef policji zręcznym ruchem dłoni oczyścił jedno ze znajdujących się w pomieszczeniu krzeseł. - Usiądź, proszę - zachęcił kapłana. - Przepraszam za bałagan. Ostatnio wydarzyło się tyle, że nie miałem czasu posprzątać. Julio ze zrozumieniem pokiwał głową. W takich chwilach, jak ta, żywił niemały podziw dla pracowitości Bronowskyego. Szef policji mógł w razie potrzeby zachowywać aktywność prze kilka dni, bez odpoczynku. Lubił przy tym porządek, a zatem skoro zrezygnował z przywrócenia swojemu pokoikowi jego zwykłej postaci, najwidoczniej rzeczywiście nie miał na to czasu. Kapłan usiadł, a Bronowsky podszedł do swojego biurka i nacisnął przycisk interkomu. - Ugler, zgłoś się - rzucił do niewidocznego mikrofonu. - Zgłaszam się, szefie - odpowiedział po chwili agent. - Jesteście już w tym barze? - Owszem, od kilkunastu sekund. Drzwi były otwarte, ktoś rozwalił zamek. Wygląda na to, szefie, że mamy konkurencję. Sala jest pusta, przeszukujemy zaplecze... Zaraz, zaraz, szefie, mam wiadomość, że... Momencik, muszę go zobaczyć... Tak, to ten karczmarz. Szefie, albo nie mamy szczęścia, albo nasza konkurencja jest od nas lepsza. - Co to ma znaczyć, do cholery?! - zawołał ze zniecierpliwieniem Bronowsky. - Szefie, przykro mi - mruknął Ugler po chwili. - Karczmarz leży na swoim łóżku, dokładnie skrępowany. Poza tym, ktoś poderżnął mu gardło, od ucha do ucha, zupełnie tak samo jak mnie uczono w szkole... - To ten zawszony skurwiel, Rufus, czy jak mu tam. Słuchaj, Ugler. Za chwilę centrala przekaże ci wszystkie nowe dane. Ktoś wyłączył następną kamerę. Dostaniesz adres. Jedź tam i zrób co tylko będzie możliwe, tylko tym razem postaraj się nie spieprzyć niczego, rozumiesz? - Tak jest, szefie. - Aha, przy okazji. Wspominałem już, że tego kretyńskiego konfidenta możesz w razie potrzeby zlikwidować... Otóż teraz bardzo mi na tym zależy. Załatw go przy najbliższej okazji. - Jasne - zakończył Ugler i przerwał połączenie. - Ten twój agent, to wesołek - zauważył Julio. - Czy jesteś pewien, że to właśnie on powinien wykonywać najtrudniejsze zadania? Bronowsky wzruszył ramionami. - On jest w tej chwili najlepszy - mruknął, nie chcąc rozpoczynać kolejnej sprzeczki z kapłanem, który najwyraźniej szukał pretekstu do jej rozpoczęcia. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że od tego brudasa zależy powodzenie całej operacji? - Masz rację, kapłanie - Bronowsky pokiwał głową. - Wszystko zależy od niego. Tylko od niego... * * * Cztery policyjne bolidy zatrzymały się z piskiem opon, tuż obok wejścia do budynku, blokując całą ulicę. Ugler wyskoczył ze swojego pojazdu i wyszarpnąwszy z kabury jeden z pistoletów, wpadł do wnętrza budynku. Towarzyszyło mu dwóch niższych stopniem agentów operacyjnych. Jeden z ludzi pozostał na zewnątrz, aby pilnować pojazdów i jednocześnie wejścia. Drzwi prowadzące do mieszkania, które wskazał im Bronowsky, były uchylone. Ugler odruchowo przywarł całym ciałem do ściany. Sięgnął do kieszeni i wydobył z niej policyjny identyfikator, który zawiesił sobie na szyi. Teraz mógł występować w imieniu prawa, Zakonu, rządu i kilku innych instytucji. Dyskretnym ruchem głowy nakazał swoim ludziom, aby przygotowali się do ataku. Wykonał jeszcze kilka głębokich wdechów, a następnie jednym kopniakiem otworzył drzwi i rzucił się na podłogę przedpokoju, błyskawicznie analizując sytuację. Nie wystrzelił, ponieważ nie było takiej potrzeby, ciągle jednak dotykał palcem języka spustowego. Błyskawicznie przeturlał się pod najbliższą ścianę, nieustannie obserwując całe otoczenie. Jego ludzie tymczasem zajęli swoje stanowiska tuż za drzwiami, wychylając spoza framug lufy karabinków. Szybka, bezgłośna akcja nie zwróciła niczyjej uwagi. Ugler odczekał kilkanaście sekund, a potem poderwał się na równe nogi, jednym skokiem znalazł się przy drzwiach oddzielających przedpokój od najbliższego pokoju i bezszelestnie wsunął się do jego wnętrza. Z niemałą satysfakcją stwierdził, iż pośpieszne zabiegi medyczne, którym poddał się po powrocie z poprzedniej akcji, dały pożądany efekt. Czuł nadal ból w nodze i klatce piersiowej, ale jego nasilenie było coraz mniejsze. Pokój był duży, nawet bardzo duży. Ugler dostrzegł telewizor, wmontowany w jedną ze ścian. Jego ekran był czarny i martwy, co stanowiło niezwykły widok, nawet dla operacyjnego agenta tajnej państwowej policji. W pokoju nie było nikogo, ale Ugler zauważył kolejne drzwi, za którymi najprawdopodobniej znajdował się kolejny pokój. Nie słyszał żadnych podejrzanych dźwięków, ale instynktownie poczuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Wiedziony odruchem upadł na podłogę. Gest ten uratował mu życie, ponieważ niemal w tej samej chwili zza oszklonych drzwi wychyliła się dłoń trzymająca pistolet, a następnie padł strzał. - Policja! - zawołał na wszelki wypadek Ugler. O dziwo, poskutkowało. Drzwi otworzyły się na całą szerokość i uzbrojony człowiek ukazał swoją postać, nie zachowując żadnych środków ostrożności. Ugler błyskawicznie porównał jego twarz z zapamiętanymi wizerunkami. To był konfident Rufus, człowiek którego widział dzień wcześniej w mieszkaniu dziewczyny, wciąż wyprzedzający go o przysłowiowy krok i konsekwentnie utrudniający śledztwo. Jego zachowanie było dla Uglera całkowicie zrozumiałe. Rufus, jak każdy przeszkolony konfident, miał w swojej podświadomości zakodowany odruch uległości wobec osób reprezentujących aparat, któremu służył. Pistolet Rufusa upadł na podłogę, wydając przy tym nieprzyjemnie brzmiący, metaliczny łomot. - Melduje się agent terenowy numer dwa, dwa, zero, cztery, sześć, dwa, pięć, łamane przez zero, dwa. - wyrecytował Rufus, przyjmując postawę zasadniczą. Ugler popatrzył mu głęboko w oczy, przystawiając karabinek do jego brzucha. - Co tutaj robisz? - spytał cicho, niemal szeptem. - Próbuję zdobyć informacje mające związek z osobnikiem imieniem Abel, numer ewidencyjny... - Znam ten numer. Kto oprócz ciebie jest w mieszkaniu? - Trzej moi ludzie i... ten facet, Adam. - Właściciel mieszkania? - Tak, właśnie on. - A Abel? Nie ma go tutaj? Przez twarz Rufusa przebiegł nerwowy skurcz. - No, co jest? - zapytał Ugler, zwiększając nacisk lufy. - Co z Ablem? Chcę wiedzieć. - On... był tutaj, ale... - Ale co? Mów, człowieku! - On zwiał... - A właściciel mieszkania? - Próbowałem coś z niego wycisnąć, ale... - Żyje jeszcze? - Tak, żyje. - To świetnie. Niech twoi ludzie tu przyjdą i przyprowadzą go ze sobą. Tylko bez żadnych sztuczek. - Chodźcie! - zawołał Rufus, starając się nadać swojemu głosowi radosne brzmienie. - To policja! Po chwili oczom Uglera ukazali się Miron, Arnold i Albert. Dwaj ostatni prowadzili półprzytomnego, posiniaczonego człowieka. - Meldują się konfidenci terenowi o numerach... - zaczął Arnold, ale zamilkł, dostrzegłszy wyraz wściekłości na twarzy Uglera. W tej samej chwili do pokoju ostrożnie weszli dwaj pozostali agenci. - Idioci - stwierdził krótko Ugler, przyglądając się pobitemu Adamowi. Wiedział już, że więzień będzie wymagał rekonwalescencji przed przesłuchaniem, a to wiązało się z dodatkową zwłoką. Śledztwo stanie w miejscu na dobrych kilka dni, a winą za to, jak zwykle, obarczeni zostaną agenci operacyjni. Ugler czuł narastającą złość. Równocześnie był świadom, iż ma przed sobą rzeczywistego winowajcę, który za działalność na własną rękę musi zostać ukarany. Państwowy aparat policyjny znał tylko jedną karę dla swoich ludzi, którzy przestawali być potrzebni... Lufa karabinka coraz mocniej i mocniej wwiercała się w brzuch konfidenta. Równocześnie Ugler stopniowo zwiększał nacisk palca na język spustowy. Huk wystrzału zaskoczył wszystkich, a najbardziej Rufusa. Konfident poczuł, że nagle stracił panowanie nad dolną częścią ciała, najwyraźniej kula uszkodziła rdzeń kręgowy. Nogi przestały utrzymywać korpus i Rufus upadł na ziemię. Ugler na wszelki wypadek kopnął leżący obok jego ofiary pistolet, jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Rufus nie myślał już o strzelaniu z niego. Całą swoją uwagę skoncentrował na utrzymaniu się przy życiu. Nigdy wcześniej nie sądził, iż może to być takie trudne. Jego ciało stawało się coraz bardziej ospałe i bezwładne. Siły opuszczały je w błyskawicznym tempie. Miał ogromną ochotę zadać swojemu oprawcy kilka pytań. Przede wszystkim chciał wiedzieć "dlaczego" i "za co", zdawał sobie jednak sprawę, że każde słowo mogłoby przyśpieszyć proces umierania. Nie czuł bólu, a być może nie zdawał sobie z niego sprawy. Zdziwienie było silniejsze od wszelkich innych uczuć, toteż Rufus popatrzył na Uglera z niemym pytaniem w oczach, a wyraz ten zastygł na jego twarzy, kiedy uciekło z niej życie... Miny trzech pozostałych konfidentów wyrażały strach i rozpacz. W świetle panującego prawa, zasłużyli na taką samą karę, jak ich martwy obecnie przywódca. - No i co, chłopcy? - spytał Ugler z uśmiechem. - Chcecie po kulce? A może po dwie dla pewności? Miron był blady i wciąż jeszcze nie doszedł do siebie, ale usłyszawszy słowa Uglera, pobladł jeszcze bardziej i osunął się na ziemię bez przytomności. - Co mu się stało? - spytał Ugler, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem. - Miał ciężką noc... - odważył się odpowiedzieć Arnold. Ugler po raz kolejny wystrzelił ze swojego karabinka. Tym razem jego celem była głowa Mirona. - Nie cierpię słabeuszy - stwierdził, chowając do kabury broń lepiącą się od zakrwawionych odłamków czaszki i fragmentów mózgu. - Puśćcie tego człowieka - dodał po chwili. Pozbawiony oparcia Adam z trudem utrzymywał się na nogach. Co chwilę kaszlał, plując krwią i trzymając się za brzuch. - Zabierzcie go - rozkazał Ugler swoim podwładnym. - Wezwijcie wóz medyczny. Ten facet musi dojść do formy, to nasz jedyny ślad. A z wami co mam zrobić? - zapytał, zwracając się do pogrążonych w śmiertelnym przerażeniu Alberta i Arnolda. - Nie mogę was tak po prostu wypuścić, chyba o tym wiecie. - Tak, wiemy - mruknął Arnold, w którym nagle obudziła się nadzieja na polubowne zakończenie konfliktu. Być może ten bezlitosny policjant będzie potrzebował prywatnych informatorów. Takie przypadki zdarzały się przecież często, nawet bardzo często. Niejeden z konfidentów, oprócz sumiennego wypełniania obowiązków wobec szefa, pracował dla jednego, lub nawet kilku agentów operacyjnych. Instytucja prywatnych informatorów była tak stara, jak miasto, w którym przebywali. - No dobra - westchnął Ugler po chwili. - Mówcie co wiecie. Chcę wiedzieć jak najwięcej na temat Abla i tego tutaj, Adama, jasne? - Jasne - odpowiedział Arnold, czując przypływ ulgi. Istniała duża szansa, że uda im się ocalić życie, pod warunkiem, iż udowodnią swoją przydatność. Arnold rozpoczął swoją relację od streszczenia Uglerowi przebiegu wydarzeń, w których czwórka konfidentów brała udział, od momentu wyruszenia w pościg za Ablem. Kiedy doszedł do rozmowy z karczmarzem Rogerem, Ugler przerwał mu, unosząc dłoń. - Kto załatwił karczmarza? - zapytał. - Rufus - odpowiedział Albert, wskazując na leżące na podłodze zwłoki. - No, dobra, a co wyciągnęliście od tego przemytnika? - Właściwie nic. Nie chciał mówić, chociaż nieźle oberwał. - Idioci - powtórzył Ugler. Jego karabinek plunął ogniem jeszcze dwa razy, pozbawiając życia bezmyślnych konfidentów. Ugler wiedział już wszystko, co wiedzieli oni, a zatem przestali mu być potrzebni. Schował broń i wydobył komunikator. - Centrala, tu Ugler - powiedział. - Co jest, Ugler? - odpowiedział mu głos Bronowskyego. - Masz coś? - Owszem, mamy tego przemytnika. Nasz podejrzany zwiał. - Cholera... - Szefie, tego Rufusa i tych trzech załatwiłem, jak pan sugerował. Niech pan przyśle kogoś od porządków. Trzeba tu trochę posprzątać... Bez odbioru. Ugler schował komunikator i opuścił mieszkanie Adama z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku. * * * Fale raz po raz uderzały o podstawę sinego skalnego masywu, szumiąc monotonnie. Gęsta mgła jak zwykle skrywała wszystko to, co znajdowało się dalej niż kilkadziesiąt metrów od brzegu, łącznie z linią horyzontu. Tutaj kończył się świat, który znał Abel i wszyscy mieszkańcy miasta. To była B a r i e r a. Dalej istniało już tylko nieznane. Gdzieś tam, w pogrążonej we mgle nieskończoności, istniały pewnie inne lądy, inne morza i inni ludzie. Wykuty w granitowej skale posąg złotego gryfa nieustannie spoglądał w tę dal, ale nawet jemu nie wolno było znać prawdy. Kryjówka Bractwa Antyzakonnego mieściła się w ciemnym wnętrzu skalnego masywu. Nikt z jej mieszkańców nie wiedział skąd się wzięła, kto zadał sobie tak wiele trudu, by wydrążyć w skale sieć komnat i korytarzy, mających połączenie z podziemiami miasta. Abel podziwiał dzieło nieznanego budowniczego, chociaż nie mógł nabrać sympatii dla swojego nowego mieszkania. Pomieszczenie, które zajmował było niewielkim, zimnym i ciemnym lochem, umiejscowionym na wysokości kilkunastu metrów ponad poziomem morskiej tafli. Jedynym elementem łączącym go ze światem na zewnątrz, była wąska, długa szpara, nosząca dumną nazwę okna, poprzez którą można było dostrzec spienione, uderzające o podnóże skały bałwany. Każdej nocy Abel zasłaniał tę szparę specjalną roletą, by nikt nie mógł dostrzec smugi światła, którego źródłem była prymitywna, spirytusowa lampka. Abel nie wierzył wprawdzie, że ktoś może obserwować ich kryjówkę od strony morza, ale zarządzenie przywódców Bractwa przestrzegane było przez wszystkich mieszkańców masywu z żelazną konsekwencją. Najczęstszym gościem Abla podczas kilku dni spędzonych w kamiennej twierdzy, był ekskapłan, ojciec Jan. Był to człowiek o niezwykle łagodnym i przyjaznym usposobieniu, czego nie można było powiedzieć o jego kompanach. Bractwo liczyło mniej więcej sześćdziesięciu członków, którym Abel mógł się przyjrzeć podczas wspólnych posiłków, odbywających się w największym z lochów, nazywanym przez wszystkich jadłodajnią. Przywódcą organizacji był tajemniczy, szpakowaty, dobiegający czterdziestki mężczyzna, którego imienia nikt nigdy nie wymieniał. Wobec podwładnych używał pseudonimu "Maestro". Członkowie Bractwa Antyzakonnego byli w znakomitej większości ludźmi młodymi, pełnymi gniewu i zapału, ale za to całkowicie pozbawionymi rozsądku. Stanowili siłę wymagającą bardzo precyzyjnego sterowania, oraz surowej dyscypliny, z czego Maestro i jego zastępcy doskonale zdawali sobie sprawę. Żaden z mieszkańców skalnej twierdzy nie mógł opuszczać jej wnętrza bez zezwolenia swojego zwierzchnika. Jedynym wyjątkiem była Maria, spełniająca funkcję zwiadowcy. Wzbudzający antypatię Abla Andreas był jej bezpośrednim podwładnym i jedynym stałym pomocnikiem. Kolejny dzień rozpoczął się tak samo jak wszystkie inne. Abel odsunął roletę i przez chwilę przyglądał się morzu. Było w tym widoku coś pięknego i majestatycznego, chociaż trudno było zyskać dobry humor, wpatrując się w skłębioną masę ołowianosinej cieczy. Zbyt długa obserwacja wprawiała Abla w nastrój wręcz melancholijny, toteż przerwał ją w odpowiednim momencie, a następnie, przeciągając się wyszedł ze swojej celi. Maszerując długim, wąskim korytarzem, dotarł do miejsca spełniającego funkcję zbiorowej łaźni. Sporej wielkości pieczara wypełniona była zapachem parującej, chlorowanej wody. Rzędy kąpielowych kabin ciągnęły się od ściany do ściany, co wcale nie oznaczało, że ich liczba była wystarczająca. Liczba członków organizacji zwiększała się z dnia na dzień, a możliwość rozbudowy skalnego zamku praktycznie nie istniała. Odwiedzając to miejsce, Abel zawsze wybierał porę dnia, o której kabiny świeciły przysłowiową pustką. Będąc gościem Bractwa, nie zaś jego zaprzysiężonym członkiem, mógł sam ustalać swój dzienny harmonogram. Pierwsza z kabin w najbliższym szeregu była zajęta, toteż Abel zdecydował się na drugą. Wieszając na blaszanych haczykach części garderoby, zwrócił uwagę, by rękojeść rewolweru wystawała nieco z kieszeni spodni i znajdowała się w zasięgu jego dłoni. Strumień gorącej wody odświeżył go i zrelaksował. Wychodząc z kabiny, uświadomił sobie nagle, że nie jest sam. Sytuacja, w której się znalazł należała do najbardziej nieoczekiwanych, jakie tylko mógł sobie wyobrazić. Obok niego stała Maria, całkowicie rozebrana. Energicznie wycierała swoje perfekcyjnie zbudowane ciało kolorowym ręcznikiem, nucąc pod nosem jakąś banalną melodyjkę. - Cześć, Abel - powiedziała, obdarzając go ciepłym uśmiechem. - Cześć... - odpowiedział nieco speszony. Po raz pierwszy patrzył na Marię jak na kobietę. Nie mając na sobie czarnego, bojowego stroju, wyglądała bezbronnie i... podniecająco. Abel nie bardzo wiedział jak się zachować, za to Maria wcale nie wyglądała na zawstydzoną, ani na zaskoczoną. - Co jest? - zapytała po chwili. - Nigdy nie widziałeś rozebranej dziewczyny? Abel wzruszył ramionami. - Nie o to chodzi - mruknął. - Nie spodziewałem się spotkać tutaj właśnie ciebie. Poza tym wyglądasz trochę inaczej niż zwykle. - Inaczej, to znaczy gorzej? - Ależ nie. Wprost przeciwnie. Wyglądasz wręcz fantastycznie bez tego strzelającego złomu, który zwykle na sobie nosisz. Maria roześmiała się, najwyraźniej ubawiona jego żartem. Abel znał bardzo niewiele osób, które potrafiły się tak śmiać. - Chyba będę musiała cię rozczarować - stwierdziła, wyciskając wodę ze swoich długich włosów. - Zamierzam właśnie z powrotem założyć na siebie mój złom. A swoją drogą, muszę ci powiedzieć, że twoja osobowość częściowo uległa temu, z czym walczymy. - To znaczy? - Zawstydziłeś się, kiedy zobaczyłeś, że jestem naga. Nie zaprzeczaj, jestem pewna, że się nie mylę. - No, może troszkę. Słuchaj, a gdybym to nie był ja, ale ktoś, kto... Śmiech Marii nie pozwolił mu dokończyć zdania. Dziewczyna powoli ubierała swój czarny, nabijany ćwiekami kombinezon. Kiedy skończyła, popatrzyła na niego z ledwo dostrzegalnym wyrazem politowania. - To nie ma dla mnie znaczenia - powiedziała, dopinając pas, do którego przytwierdzona była większość jej arsenału. - Ja nie wstydzę się swojego ciała, rozumiesz? - Wcale się nie dziwię - mruknął Abel, wciąż mając przed oczami jej nagą postać. Jego mina zdradziła dziewczynie wszystkie jego myśli. - To nie jest tak, jak myślisz - sprostowała. - Mogłabym być mała, gruba i brzydka. To nie miałoby znaczenia. Swoją walkę zaczęłam od tego, że pozbyłam się szkodliwego wstydu, który nie ma nic wspólnego z prawdami głoszonymi przez Inteligencję. Cała ta demagogia jest wymysłem tych zakapturzonych impotentów w kolorowych szatkach. Ty też musisz zacząć myśleć inaczej. - Dlaczego właśnie ja? - Bo jesteś człowiekiem. Mam cię za kogoś, kto potrafi samodzielnie myśleć, a do tego jest zdolny do posiadania i okazywania uczuć wyższych. - Skąd wiesz, że się nie mylisz? - Czasami miewam przeczucia. A oprócz tego staram się wyciągać wnioski. Nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt dużo, ale przecież wspominałeś, że zrobiłeś to wszystko dla dziewczyny... Abel pokiwał głową w zamyśleniu. Maria nie była kimś, kogo dałoby się w łatwy sposób oszukać. - Chyba masz rację - westchnął z rezygnacją. - To z jej powodu. Chwilami zastanawiam się czy przypadkiem nie zwariowałem. Wiesz, to chyba możliwe. To by wiele tłumaczyło... - poczuł dotyk jej dłoni na swoim ramieniu. - Nie zgrywaj się - przerwała mu. - Chodź, napijemy się czegoś. - Co?! - zawołał ze zdumieniem. - Chcesz żebyśmy poszli do miasta?! - Kto mówi o mieście? Mamy tu własną knajpkę. Oczywiście nie każdy może z niej korzystać. To coś w rodzaju klubu dla oficerów. - Rozumiem. Cóż, chyba przyjmę zaproszenie. Opuściwszy łaźnię, długo błądzili w labiryncie wąskich, wykutych w skale korytarzy. Abel niemal od razu stracił orientację, ale dziewczyna sprawiała wrażenie kogoś, kto zna każdy centymetr kwadratowy skalnej twierdzy. Wkrótce zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Maria zastukała w nie rękojeścią karabinka. - Kto tam? - rozległ się przytłumiony bas. - Otwieraj, Jakub! To ja, Maria! - odpowiedziała. Z grzytnął zamek i drzwi uchyliły się nieco. W szparze pojawiła się czyjaś mocno zarośnięta twarz, o krzaczastych brwiach i nieufnym spojrzeniu. Na widok dziewczyny, jej twarde rysy nieco złagodniały, ale tylko na krótką chwilę. Na widok Abla, nieznajomy nieomal wyszczerzył zęby. - Co to za jeden? - warknął. Maria bez słowa przystawiła mu do czoła lufę swojej broni. - Cofnij się grubasie - poleciła. W jej głosie nie było najmniejszego śladu agresji, czy też niechęci. Dziewczyna żartowała, a człowiek nazwany przez nią Jakubem najwidoczniej lubił tego rodzaju żarty, bowiem wbrew oczekiwaniom Abla, uśmiechnął się i pozwolił im wejść do środka. Wyposażenie wnętrza klubu składało się z wysokiego stołu spełniającego rolę baru, na którym poustawiane były rzędy butelek, szklanek i kieliszków różnej wielkości, oraz kilku stolików, którym towarzyszyły niskie, pozbawione oparć zydle. - To mój gość - powiedziała Maria, chowając karabinek. - Masz być dla niego uprzejmy. Abel przyjrzał się uważnie gospodarzowi. Człowiek o imieniu Jakub miał niewiele ponad półtora metra wzrostu. Charakterystycznym szczegółem jego urody była potężna tusza, dzięki której przypominał toczącą się po ziemi, wielką kulę. Jego twarz tonęła w gąszczu rudawego zarostu. Ogólnie rzecz biorąc, był wzorem ludzkiej szpetoty. Mimo tego wzbudzał raczej sympatię, niż odrazę. - Gość, ha! - mruknął, przyglądając się uważnie Ablowi. - To pewnie ten naukowiec, który ma się do nas przyłączyć. - Jakubie, on wcale nie powiedział, że się do nas przyłączy - sprostowała Maria. - Nie rozsiewaj plotek. Lepiej daj nam coś do picia. - Do picia, jasne. Czego się napijecie? - Co lubisz? - spytała Maria, zwracając się do Abla. - A mam możliwość wyboru? - Oczywiście. - W takim razie zaufam twojemu gustowi. Piłem w życiu tylko to, co serwowano u Rogera i w innych knajpach... - Dobra, rozumiem. Jakubie, daj nam dwa koktajle. - Według twojego przepisu? - Tak, właśnie takie. - Już się robi. Jakub podszedł do baru i zajął się mieszaniem składników tajemniczej mikstury. Maria usiadła przy jednym ze stolików, zachęcając Abla gestem dłoni, by uczynił to samo. - Skoro już jesteśmy przy tym temacie... - zaczęła po chwili, wpatrując się w blat stołu. - Powiedz, czy myślałeś o przyłączeniu się do nas? Abel poczuł się zaskoczony pytaniem. Zdawał sobie oczywiście sprawę, że zostanie mu ono kiedyś przez kogoś zadane, ale nie spodziewał się, że tym kimś będzie właśnie dziewczyna. Czy był to przypadek? A może cały ciąg ostatnich wydarzeń był wyreżyserowany przez Maestra, lub innego z przywódców? Abel wpatrywał się w twarz Marii, chcąc uchwycić jej spojrzenie. Udało mu się to dopiero po dłuższej chwili. W oczach dziewczyny kryła się mieszanina niepewności, zakłopotania, ciekawości i czegoś, czego Abel nie potrafił zidentyfikować. Na pewno jednak nie było to spojrzenie aktora, z pełnym wyrafinowaniem odgrywającego swoją rolę. - Chciałabyś? - odpowiedział pytaniem. Maria uśmiechnęła się, ale nie mogąc znaleźć odpowiedniego, pasującego do sytuacji żartu, po kilku sekundach spoważniała. - Myślę, że byłbyś doskonałym kompanem - stwierdziła. - Wiele o tobie słyszałam od Rogera, Adama i innych... Podobno twoim ojcem był zawodowy zabójca... - To nie był mój prawdziwy ojciec - wyjaśnił Abel. - Nie lubisz rozmawiać o swojej przeszłości - zauważyła dziewczyna. - Nie bardzo - zgodził się. - W takim razie przepraszam... - Ależ nie, nie musisz! - zaprotestował. - Nie mam zbyt przyjemnych wspomnień, ale jeżeli cię to interesuje... - Owszem, interesuje. - No, dobrze. Ten facet, który mnie wychowywał, był moim stryjem. Nie pamiętam zbyt dobrze rodziców, ale podobno to on nas wszystkich utrzymywał, kiedy oni jeszcze żyli. Widzisz, to był naprawdę szlachetny człowiek. Został zabójcą i łowcą nagród, bo postanowił sobie, że zapewni swojemu bratu, czyli mojemu ojcu, uczciwe i godziwe życie. Poświęcił się dla innych... - A co się stało z twoimi rodzicami? - Zginęli. Pewnej nocy do ich mieszkania wpadło kilku pijanych zakonników. Nie pamiętam ich twarzy, byłem jeszcze zbyt mały. Ale zapamiętałem ich kapłańskie uniformy... - Abel poczuł, że zaczyna w nim narastać uczucie gniewu i nienawiści. Zacisnął pięści, tocząc walkę z samym sobą. Maria ze zrozumieniem pokiwała głową. Abel nie musiał kończyć swojej opowieści o tamtej nocy... - A więc zostałeś sam - powiedziała. W tej samej chwili Jakub postawił przed nimi wysokie szklanki. - Tak, a właściwie ze stryjem Rupertem - kontynuował Abel, rozkoszując się smakiem napoju. - Przyszedł do nas następnego ranka. Zastał w mieszkaniu dwa trupy i jedno półżywe dziecko. Następne lata spędziłem razem z nim. Stryj Rupert bardzo żałował, że nie nauczył ojca sztuki zabijania. Gdyby moi rodzice umieli walczyć, być może wypadki potoczyłyby się inaczej... - Ale za to ty stałeś się uczniem twojego stryja, prawda? - Tak, niestety to prawda. - Dlaczego "niestety"? - Dlatego, że nie lubię walczyć. Czuję wstręt do zabijania, potrafisz to zrozumieć? - Potrafię - ton, jakiego użyła Maria wskazywał, iż była to prawda. Abel przyjrzał się dziewczynie raz jeszcze. Co też mogło się kryć w głębi duszy tej miłej istoty? Do tej pory Abel uważał ją za bojowniczkę owładniętą żądzą walki. Teraz widział, że popełnił błąd. Skrzywdził Marię, oceniając ją tak jednoznacznie. - I co dalej? - zapytała po chwili. - To już prawie wszystko. Stryj nauczył mnie zabijać, ale ja chciałem tworzyć. Problem polegał na tym, że nikt nie potrzebował Twórców. - Ale ty byłeś uparty, prawda? - Owszem, byłem. Zdobyłem wykształcenie i zacząłem pracować w Instytucie Pracy Twórczej. Wtedy stryj stwierdził, że jestem już samodzielny i będę musiał dawać sobie radę sam. Oczywiście nie wyrzucił mnie na ulicę. Podarował mi niewielkie mieszkanie, trochę drobiazgów i rewolwer. Kilka tygodni później został zabity. - Przez kogo? - Nie mam pojęcia. Stryj miał wiele różnych powiązań i wielu wrogów. Wiesz jak to jest... Łowcy nagród nie żyją długo. - A ta dziewczyna... Kochasz ją? - Ona była dla mnie wszystkim. Całą moją nadzieją. Wierzyłem, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym będę mógł stworzyć normalny dom, dla niej i dla siebie. I dalej w to wierzę. Może to głupie, ale... - To nie jest głupie. Wiesz, podziwiam cię i chciałabym ci pomóc. Boję się tylko, że twoje marzenia nie mogą się urzeczywistnić, dopóki tym miastem rządzą zakonnicy. Ja też mam swoje marzenia. Chciałabym spotkać kogoś, kto... A może lepiej o tym nie mówić. Myślę, że najpierw musimy wygrać, żeby... - Wygrać? - Abel nie pozwolił dziewczynie dokończyć zdania. - Masz nadzieję na zwycięstwo? - Oczywiście. Przecież po to walczę. Nasza organizacja staje się coraz silniejsza. Pewnego dnia... - Pewnego dnia zakonnicy zniszczą was tak samo, jak zniszczyli tysiące innych marzycieli. Można walczyć, owszem, nawet trzeba. Wiem, że nie wolno się poddać tej beznadziejności, którą nam stworzono. Ale w zwycięstwo nie wierzę. - Więc nie przystaniesz do nas... - Tego nie powiedziałem. Musisz mi dać trochę czasu. Poza tym mam jeszcze parę spraw do załatwienia. Spojrzenie Marii utkwiło w złocistej cieczy, którą wypełniona była trzymana przez nią szklanka. - Chodzi o tę dziewczynę, prawda? - spytała, przenosząc wzrok. Patrzyła Ablowi prosto w oczy, usiłując wyczytać z nich odpowiedź, a raczej potwierdzenie swoich przypuszczeń. - Tak - przyznał. - Właśnie o nią. Słuchaj, możesz to rozumieć jak chcesz, ale ja mam już dość zabijania. Chciałbym trochę pożyć, rozumiesz? Chciałbym mieć rodzinę i spokój. Jedyną przeszkodą, która zawsze stała mi na drodze, był brak pieniędzy. Ale teraz mam pieniądze. Trzech ludzi oddało za to życie... - Kto to był? - zainteresowała się Maria. - Jacyś wyznawcy Zła, w szesnastej dzielnicy. Byli ludźmi, chociaż być może nie zasługiwali na to miano. Okazało się potem, że ktoś wyznaczył nagrodę za ich unieszkodliwienie. - Więc to ty ich załatwiłeś - Maria spojrzała na niego z wyrazem podziwu. - Słyszałam o tej strzelaninie, ale nie przypuszczałam, że to właśnie ty... - Od kogo o tym słyszałaś? - Cóż, zajmuję się na co dzień zbieraniem informacji. Wiem bardzo dużo o tym mieście... - A wiesz gdzie mogę znaleźć Annę? - Musi ci na niej naprawdę bardzo zależeć - stwierdziła z powagą. - Zależy, zależy - mruknął ze zniecierpliwieniem. - Czy to takie dziwne? Czy posiadanie uczuć wyższych jest w tym mieście zbrodnią? - Ależ nie. To nie to. To nie tak... Zresztą nieważne. Słuchaj, pomogę ci. Przynajmniej spróbuję. - Naprawdę? - Abel ożywił się, czując przypływ nowej nadziei. Maria mogła być jego szansą. Dziewczyna znająca każdy zakamarek miasta, posiadająca tak wiele informacji... - Tak, spróbuję - skinęła głową, a następnie pociągnęła kilka następujących po sobie, małych łyków. Był to gest zdradzający zdenerwowanie, może nawet irytację... Abel chciał wznowić dialog, ale nie bardzo wiedział co ma powiedzieć. Z kłopotu wybawił go głuchy stukot. Kolejny amator porannego drinka dobijał się do drzwi. Gruby Jakub wpuścił go, powtarzając całą powitalną ceremonię. Nowym gościem okazał się ojciec Jan. Ujrzawszy Marię i Abla, uśmiechnął się i nie był to uśmiech kurtuazyjny. Były zakonnik, jak zresztą wszyscy zakonnicy, lubił zaczynać każdy dzień od rytualnego wlania w siebie odrobiny czegoś mocniejszego. Posiadał ponadto pewną charakterystyczną cechę, polegającą na tym, iż lubił dopełniać tego rytuału w towarzystwie, co odróżniało go od dawnych "kolegów po fachu", którzy zawsze pijali w samotności, a potem udawali przed sobą nawzajem, że są absolutnie trzeźwi. Radość ojca Jana była więc szczera i Abel nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. - No, co słychać, dzieciaki? - zapytał, dosiadając się do ich stolika. Nie pytając o nic, Jakub postawił przed nim szklankę, do połowy wypełnioną przezroczystym płynem. - To moja poranna dawka rozruchowa - stwierdził Jan, dostrzegłszy podejrzliwe spojrzenie Abla. - Bez tego mój organizm nie chce funkcjonować prawidłowo. Cóż, to życie zakonne pozostawia nieodwracalne blizny. - Blizny? - powtórzył Abel. - Zaraz, zaraz... Co właściwie jest w tej szklance? Ojciec Jan wzruszył ramionami, przybierając niewinną minę. - Sześciesięciopięcioprocentowy roztwór etanolu - odrzekł po chwili. - Nasz drogi Jakub doskonale wie, że nie lubię trunków ani mocniejszych, ani słabszych. Kiedy służyłem w zakonnym patrolu operacyjnym, dawano nam coś takiego przed każdą akcją. To fantastycznie pobudza, ale i oddziałuje na podświadomość. Kiedy wypijesz za dużo, to wychodzi z ciebie zwierzę, dlatego rano nigdy nie wypijam więcej niż sto czterdzieści gramów. Może chcecie spróbować? - Nie, dziękuję bardzo - pośpieszył z odpowiedzią Abel. - Obawiam się, że po takiej dawce od razu zgodziłbym się zapisać do waszej organizacji, a może nawet złożyłbym deklarację, że chcę zostać jej przywódcą... Ojciec Jan spoważniał, unosząc do ust swoją szklankę. - Rozmawiałaś z nim o tym? - spytał, zwracając się do Marii. Dziewczyna nie odpowiedziała. Wstała z krzesełka, pośpiesznie dopijając swojego drinka. - Muszę już iść - zakomunikowała. - Mam dzisiaj trochę roboty. - Zaraz, zaraz, a kto pokaże mi powrotną drogę? - zaprotestował Abel, również usiłując wstać. Ojciec Jan położył swoją ciężką dłoń na jego ramieniu. - Zaczekaj - mruknął. - Pogadamy jeszcze chwilę. Ja będę twoim przewodnikiem, zgoda? - A będziesz cokolwiek widział, kiedy wypijesz to coś? - Abel wskazał szklankę z porannym eliksirem byłego zakonnika. - Nie martw się - w głosie ojca Jana zabrzmiał niezachwiany optymizm. - To tylko kwestia przyzwyczajenia. Bez tego czegoś moje zmysły nie są całkowicie sprawne. Kiedy wleję to w siebie, stanę się pełnowartościowym bojownikiem o wolność tego pomylonego miasta. Maria skinęła im głową na pożegnanie i opuściła pomieszczenie. Jakub starannie zamknął za nią drzwi. - Co ją ugryzło? - zapytał Jan ze zdziwieniem. - A bo ja wiem? Chciała mnie zwerbować do waszych szeregów. Myślała pewnie, że rzucę się jej na szyję, kiedy mi to zaproponuje. Ojciec Jan popatrzył na Abla podejrzliwie. Przez chwilę milczał, zastanawiając się nad czymś intensywnie. - Słuchaj, - odezwał się w końcu - a może ona w ogóle chciała, żebyś się jej rzucił na szyję... To w końcu dziewczyna. Abel pokiwał głową. - Trudno tego nie zauważyć - przyznał. - Szczególnie wtedy, kiedy ogląda się ją bez tego jej mundurka. Ojciec Jan zmarszczył brwi z niedowierzaniem. - Widziałeś ją n a g ą? - zapytał. Brzmienie jego głosu było wyrazem prawdziwego zaskoczenia. - Owszem. W umywalni. Wyszedłem spod prysznica, a ona właśnie się wycierała. Nie wiem wprawdzie dlaczego nie robiła tego w kabinie, ale... Zresztą nieważne. - O cholera... - wycedził przez zęby ojciec Jan. - I co ona na to? - Nic, zupełnie nic. Powiedziała, że nie wstydzi się swojego ciała i że to dla niej zupełnie normalne. - Akurat. Gówno prawda. Dotychczas wszystkim podglądaczom wybijała zęby kolbą karabinu. To ciekawe, co mówisz. Bardzo ciekawe. Wiesz co, bardzo chciałbym być na twoim miejscu. Maria, to prawdziwy ideał, wiesz? - Nic nie rozumiem - mruknął Abel z rezygnacją. - O czym właściwie chciałeś ze mną rozmawiać? Czy ty też będziesz próbował mnie wciągnąć do walki o wolność tego... Jak ty go nazwałeś? Aha, tego "pomylonego" miasta. Ojciec Jan powoli zbliżył do ust swoją szklankę i zdecydowanym ruchem wlał w siebie połowę jej zawartości. Skrzywił się i prychnął głośno. Przez chwilę nie mógł odzyskać głosu. - Walka, to sprawa prywatna - wykrztusił w końcu z trudem. - Przynajmniej według mnie, tutaj i teraz. Widzisz, przyjacielu, mamy ze sobą coś wspólnego. - Cóż to takiego? - zainteresował się Abel. Oczekiwał żartu, ale twarz byłego zakonnika była jak wykuta z granitu. - Właśnie to coś, co każe ci w tej chwili zająć się swoimi sprawami i nie zawracać sobie głowy niedorzecznymi ideami - padła odpowiedź. - Tym czymś, drogi przyjacielu, jest brak wiary w możliwość zmiany czegokolwiek. - Nie powiedziałem, że nie wierzę... - Ci, którzy wierzą, przystępują do nas od razu. Chyba, że są tchórzami. A ciebie nie posądzam o tchórzostwo. - Nie powiedziałem też, że do was nie przystanę - zauważył Abel. Ojciec Jan zajrzał mu głęboko w oczy, ale nic z nich nie wyczytał. Abel umiał kryć swoje myśli. Były zakonnik wlał sobie do gardła resztę alkoholu i głośno chuchnął. - Słuchaj, kolego - mruknął po chwili. - Obydwaj zdajemy sobie sprawę, że tak naprawdę to nie wiadomo co się tutaj dzieje. Ktoś skrupulatnie wykasował wszelkie informacje z przeszłości, odebrał nam całe nasze dziedzictwo, naszą kulturę, historię... Nie wiemy nawet gdzie się znajdujemy. - Jak to? - zdziwił się Abel. - przecież na państwowych mapach jest zaznaczona nasza pozycja. Ojciec Jan pokiwał głową w zamyśleniu. - Owszem - przyznał. - Ale, jak sam zauważyłeś, te mapy są państwowe. To znaczy, że głoszona przez nie informacja może być takim samym kłamstwem jak serwowane przez ich telewizję wiadomości. Popatrz tylko na naszą kryjówkę. To prawdziwa głębinowa skała magmowa. Czy ten fakt daje ci do myślenia? - Nie bardzo. - A mnie tak. Widzisz, dotarłem do pewnych starych źródeł, których oni nie zniszczyli... Ze starych map wynika, że tam, gdzie się rzekomo znajdujemy, n i e m a żadnych skał magmowych. Rozumiesz? Nie ma! To po prostu nie możliwe! Za to tam, gdzie były skały magmowe, nigdy nie było morza... - Masz jeszcze te materiały? - zapytał Abel, czując ogarniający całe ciało dreszcz emocji wynikającej z nagłego zetknięcia się z nieznanym... - Może mam, a może nie - odpowiedział ojciec Jan, rzucając mu przy tym badawcze spojrzenie. - Jedno jest pewne, koleś. Ktoś nam wcisnął straszliwy kit. Czy zastanawiałeś się kiedyś jak wyglądało to miejsce wcześniej, zanim stworzono to wielkie, betonowe gówno, zwane Rajską Republiką? - Pewnie, że się zastanawiałem. Oczywiście uczono mnie pięknej, dumnej i wzniosłej historii tego kraju, ale to tylko informacyjny mętlik. Myślę, że te opowieści, to po prostu kompletna fikcja... - O właśnie! - ojciec Jan wszedł Ablowi w słowo, celując w niego palcem wskazującym prawej dłoni. - To, co powiedziałeś, dowodzi, że całe to miasto, to jakiś wielki, zbiorowy obłęd. Nikt nie wie jak było naprawdę, nikt nie wie na pewno jak jest za Barierą, a wszyscy żyją w strachu. Czy to może być przypadek? Jak sądzisz, mój drogi przyjacielu? A może komuś zależy na tym, żeby było tak, a nie inaczej? A jeżeli tak, to komu? Oczywiście naszemu świetlistemu starcowi, ale zastanówmy się skąd on bierze środki na utrzymanie swojego reżimu. Przecież w tym mieście nic się nie produkuje. Widziałeś kiedyś jakąś prawdziwą fabrykę? Mówię o miejscu, w którym produkowałoby się coś naprawdę masowo. Zastanów się. Abel nie widział i musiał to przyznać. W mieście istniał cały szereg wytwórni produkujących różne drobiazgi, posiadających rozbudowane aparaty administracyjne, zapewniające odpowiednią ilość miejsc pracy. Żadna z nich nie mogła jednak pochwalić się finalnym produktem, który mógłby zasługiwać na miano zdatnego do użytku. - A widzisz! - zawołał Jan z triumfem, widząc przeczący gest swojego rozmówcy. - Musisz zatem przyznać, że ktoś daje forsę na nasze utrzymanie. Jest tylko jedno pytanie: za co? Bo ustalenie kto jest naszym dobroczyńcą, nie jest kłopotliwe. - Myślisz, że to tamci, zza Bariery? Ci z wolnego świata? - Oczywiście! Tylko oni mają forsę. Ale na pewno nie dają jej naszym poganiaczom tak po prostu, z dobrego serca. Nie wierzę w cuda, a przynajmniej nie w takie. Oni dostają coś w zamian i musi to być dla nich bardzo dobry interes. Kłopot polega na tym, że nawet kiedy byłem jeszcze kapłanem, nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Ojciec Jan przerwał na chwilę, z zadowoleniem stwierdzając, że osiągnął swój cel: zasiał w Ablu ziarno niepokoju i ciekawości. - Jeżeli pozwolisz, wrócę teraz do tego, o czym mówiłem na początku - rzekł po chwili. - Zgodziliśmy się, że nie ma dla nas nadziei i poparliśmy to dowodami. Ale jest jeszcze powód, dla którego można podjąć walkę. Tym celem jest poszukiwanie prawdy. Całej prawdy... - Daj mi pomyśleć! - przerwał mu Abel. - Proszę, daj mi pomyśleć. To wszystko, o czym powiedziałeś... - Tak, wiem - westchnął ojciec Jan, wstając. - Wiem, że musisz to przemyśleć. Chodź, zaprowadzę cię to twojego pokoju. Opuścili lokal i bez słowa ruszyli wąskim korytarzem, a ziarno niepokoju kiełkowało, wciąż nabierając siły, obezwładniając swoją potęgą umysł rozpaczliwie domagający się prawdy... ROZDZIAŁ 7 Służbowy pokój szefa rządowej policji wypełniony był, jak zwykle w ostatnich dniach, kolorowym tłumem wybitnych osobistości. Szczególnie rzucały się w oczy jaskrawe uniformy kapłanów, wśród których znajdował się również dostojny starzec Julio. Wielki Mistrz pojawiał się w biurze kilka razy dziennie, ale nie przebywał w nim nigdy dłużej niż było to konieczne. Za to jajowatogłowy Burbacher spędzał w nim większość czasu, co doprowadzało Bronowskyego do prawdziwej rozpaczy. Burbacher był głównym pełnomocnikiem Pierwszego Rycerza do spraw związanych z operacją "Geniusz w Zasadzce", a biuro Bronowskyego stało się centrum dowodzenia. Kolejny dzień operacji zaczął się jak wszystkie inne, ale wszyscy zebrani w pokoju zdawali sobie sprawę z jego odmienności. Zgodnie z harmonogramem, o godzinie dziesiątej trzydzieści, więzień o kryptonimie PS-24 miał opuścić szpital i zostać przekazany Specjalnej Służbie Badawczej. Szefem tej niezbyt popularnej, nawet wśród mieszkańców pałacu komórki był Norbert Bekas, zwany przez wszystkich Rezajłą, siwowłosy, lekko przygarbiony mężczyzna w średnim wieku o łagodnej, ciepłej i pospolitej twarzy. Rezajło stał właśnie pośrodku biura, z uwagą wpatrując się w ekran monitora, na którym za chwilę miał się pojawić wizerunek jego kolejnej ofiary. Kiedy nadeszła wyznaczona pora, otworzyły się białe, szpitalne wrota i więzień eskortowany przez dwóch wartowników wyszedł na korytarz, opuszczając jedyne miejsce w pałacu, w którym mógł się czuć względnie bezpieczny. Twarz Adama była nieco wychudzona, ale zgodnie z orzeczeniem lekarzy, dawny przemytnik przeszedł pełną rekonwalescencję połączoną ze specjalną kuracją wzmacniającą, dzięki czemu całkowicie odzyskał siły. Rezajło z uśmiechem zadowolenia patrzył na obiekt swoich przyszłych badań. - To kawał chłopa - stwierdził. - Prawdziwy osiłek. Taki rubaszny, duży, uparty chłopek. Jak ja takich uwielbiam... - Tylko nie przesadź, Bekas - upomniał go Burbacher, udzielając mu ostrzeżenia swoim wypielęgnowanym, różowym palcem wskazującym prawej dłoni. - To jedyny ślad - dodał Bronowsky grobowym głosem. Szefowi policji specjalnie zależało na uzyskaniu od więźnia odpowiednich informacji, ponieważ marzył o chwili, w której operacja zostanie uznana za zakończoną i Burbacher wyniesie się do wszystkich diabłów... - Nie bójcie się, panowie - uspokoił ich Rezajło. W jego słowach było tyle ciepła i nadziei, że wszyscy zebrani poczuli nagle przypływ nieco lepszego nastroju. Tymczasem PS-24 szedł sobie spokojnie korytarzem, nie zdając sobie sprawy z tego, co może go czekać i nie mając pojęcia jakie figle może człowiekowi płatać rzeczywistość. Czuł lęk, ale jego życiowy optymizm nie pozwalał mu ulegać panice. - Niech go zaprowadzą tam, gdzie zwykle, to znaczy do sali wstępnych badań - powiedział Rezajło, zacierając dłonie. - Panowie, zapraszam na pierwszy akt naszego spektaklu. Przygotowałem już wszystko, co potrzeba, to znaczy moje narzędzia, luksusowy apartament dla naszego drogiego gościa i w ogóle... Tego się nie da opowiedzieć. To trzeba zobaczyć. - Nie truj, Rezajło, nie truj - westchnął Julio, pomiędzy jednym ziewnięciem, a drugim. - Bierz się do roboty. Niech się coś wreszcie zacznie dziać, do jasnej cholery! - Tak jest, Wasza Świetlistość - ciepło odpowiedział Rezajło, kierując się w stronę wyjścia. - Z nim nie sposób rozmawiać - stwierdził Burbacher, kiedy szef Służby Badawczej zniknął za drzwiami. - On jest jakiś taki... usypiający, nieprawdaż? Miałem mu tyle powiedzieć, udzielić instrukcji, poinformować o możliwych wariantach... - To on mógłby ci udzielić instrukcji i poinformować o tym i owym - przerwał mu Bronowsky. - Chciałeś coś powiedzieć? - warknął ze złością Burbacher. - Nie odzywałeś się do niego prawie w ogóle, jak gdyby zupełnie ci nie zależało na powodzeniu tej operacji. - Oj zależy, zależy... - westchnął cicho Bronowsky. - Słuchaj. On jest prawdziwym specjalistą - dodał głośniej. - To znaczy, że potrafi coś zrobić i dokładnie wie jak. Rozumiesz? Twoje instrukcje są mu potrzebne jak trzecie jajo na czubku głowy... - Licz się ze słowami! - zawołał Burbacher, czerwieniejąc. - Spokój! - rozległ się donośny okrzyk Julia. - Zamknij się, Burbacher, on ma rację. A ty, Bronowsky, przestań mu dogryzać. Nie mamy czasu na kłótnie. Popatrzcie, mamy obraz z sali wstępnych badań. Monitor ukazał wnętrze maleńkiego pokoiku, którego wyposażenie stanowiło na pozór tylko ciężkie, staroświeckie, dębowe biurko oraz dwa równie stare i niewygodne krzesła. Tylko uważny obserwator dostrzegłby spoczywający w jednym z kątów, miniaturowy rejestrator akustyczny. Oprócz tego sala wstępnych badań wyposażona była w nowoczesny system oświetleniowy, udoskonalony przez samego Rezajłę. Wbudowane w ściany reflektory o niewielkich średnicach sterowane były przez mikrokomputer umieszczony w biurku. Sterowanie odbywało się w oparciu o sygnały emitowane przez mózg prowadzącego przesłuchanie, nałożone na krzywą strachu, jaką tworzyła podświadomość badanego. Na oparciu każdego z krzeseł zawieszony był specjalny kask, uzbrojony w cieć elektrod. Przez dłuższą chwilę kamery przekazywały obraz pustego pomieszczenia. Dopiero kiedy Julio zaczął tracić cierpliwość, do pokoiku wprowadzono więźnia PS-24. W ciągu kilku sekund ofiara Rezajły została przymocowana do krzesła za pomocą specjalnej uprzęży. Jeden z wartowników założył więźniowi na głowę kask. W następnej chwili łagodne światło sączące się z mlecznych lamp na suficie zaczęło gwałtownie przygasać. Po upływie kilkunastu sekund, w pomieszczeniu zapanowała absolutna ciemność. Więzień początkowo nie zdradzał niepokoju, ale po pewnym czasie zaczął się nerwowo wiercić na swoim krześle. Zapewne było mu bardzo niewygodnie. - Co oni wyprawiają, do cholery? - zniecierpliwił się Julio. - Chcę rozmawiać z Rezajłą. - To niepotrzebne, a nawet niemożliwe - burknął Bronowsky. - Kwestionujesz moje decyzje? - Pierwszy Kapłan zmarszszczył brwi. - Nie o to chodzi. Znam tę metodę przesłuchania. - Więc oświeć mnie, z łaski swojej. - To proste. Facet przebywający w całkowicie ciemnym pomieszczeniu traci poczucie upływu czasu. Jest zdezorientowany i po pewnym czasie zaczyna się bać. To jest od niego niezależne. Musimy chwilę poczekać. - A co będzie potem? Bronowsky uniósł brwi. - Mogę wam powiedzieć, - mruknął - ale wtedy widowisko przestanie być ciekawe. Radzę jeszcze chwilę poczekać. Opłaci się, zapewniam was. Po kilkunastu kolejnych minutach kapłani przekonali się, że Bronowsky miał rację. Spektakl rozpoczął się równie efektownie, co niespodziewanie. Ni stąd, ni zowąd, zapłonęły ukryte reflektory. Kilka różnobarwnych, skoncentrowanych snopów światła utkwiło w oczach przerażonego więźnia, który odruchowo usiłował odwrócić twarz. Niestety, źródła światła rozmieszczone były w taki sposób, by przesłuchiwany nie mógł wymknąć się spod ich kontroli. Po drugiej stronie biurka siedział Rezajło, na którego głowie osadzony był przezroczysty kask, zupełnie inny od tego, który założono więźniowi. - To drugi, zasadniczy etap badania - komentował Bronowsky. - Komputer steruje światłem w sposób maksymalnie osłabiający siłę woli przesłuchiwanego. Zobaczycie zresztą sami. Śmiertelnie przerażony więzień usiłował rozerwać krępujące go więzy, wydając przy tym na przemian mobilizujące okrzyki, oraz jęki bólu. Rezajło spoglądał na niego z wyraźnym zadowoleniem. Widok upokorzonej ofiary sprawiał mu olbrzymią przyjemność. Więzień szamotał się w uprzęży tylko przez krótką chwilę. Dość szybko zrozumiał, że jego wysiłki są całkowicie pozbawione jakiegokolwiek sensu. - Witaj, Adamie - rzucił przyjaźnie Rezajło. - Będziemy musieli przez chwilę porozmawiać. Więzień usiłował przebić wzrokiem palącą go w oczy, świetlną łunę. W odpowiedzi reflektory zaczęły świecić jeszcze jaśniej. - Nie wysilaj się, mój drogi - powiedział Rezajło. - Właśnie o to chodzi żebyś mnie nie widział. Masz ochotę opowiedzieć mi o sobie? - Odwal się, skurwielu! - warknął Adam. Reflektory natychmiast zareagowały, zadając mu dodatkowy ból. - No, opowiedz mi o sobie, mój drogi - zachęcił go Rezajło. - Musisz chcieć mi o sobie opowiedzieć. Musisz chcieć. Musisz chcieć. Musisz chcieć... Głos przesłuchującego uległ zmianie. Z każdą wymawianą głoską stawał się donośniejszy i bardziej piskliwy. - Co to? - spytał Pierwszy Kapłan. - Nic nadzwyczajnego - odpowiedział Bronowsky. - Komputer powtarza frazę mającą utrwalić się w podświadomości badanego. Zmiana brzmienia głosu znacznie przyśpiesza ten proces. Oczywiście odpowiednia zmiana. Tylko komputer może to zrobić tak, jak należy. Bez jego pomocy człowiek mógłby wszystko spieprzyć. Po chwili więzień zaczął jęczeć, a potem krzyczeć. Znowu zaczął nerwowo podrygiwać i szarpać uprząż. - Popatrzcie jak szybko Rezajło osiąga swój cel - mruknął z zadowoleniem Bronowsky. - W tym momencie ten facet nie myśli. Jego świadomość jest tak osłabiona, że jej funkcjonowanie sprowadza się do czuwania w pewnego rodzaju letargu. Ten facet nie jest człowiekiem, rozumiecie? Przedstawiam wam zwierzę. To właśnie jest zwierzę. - Wystarczyłoby teraz tylko troszeczkę prądu, żeby go przerobić na bekon, cha, cha, cha... - zażartował kapłan Burbacher. - Zamknij się - bezlitośnie uciszył go Julio. - Sprawa jest poważna, ty idioto. Światła zgasły równie nagle, jak się pojawiły. W pomieszczeniu na powrót zapanowała ciemność. - Opowiedz mi o sobie - łagodnym głosem poprosił Rezajło. Więzień milczał, dysząc ciężko. Kilka razy zakaszlał, z trudem usiłując dojść do siebie. - Co chcesz wiedzieć? - zapytał. - Wszystko. Chcę znać historię twojego życia, od chwili poczęcia, aż do dzisiaj. Wszystko, co tylko pamiętasz... - To sukces - zauważył Bronowsky. - Zauważcie, moi panowie, że przesłuchiwany jest już gotów pójść na pewne ustępstwa. Ale to jeszcze nie wystarczy. Rezajło musi go doprowadzić do stanu, w którym komputer wyciągnie wszystko z jego mózgu. Potrzebne nam informacje muszą być nam podane jak na talerzu. Ten biedak nie wie jeszcze co go czeka... - Jak długo to potrwa? - zainteresował się Julio. - Około tygodnia. - Tygodnia? - powtórzył Pierwszy Kapłan. - Czy ty słyszysz sam siebie?! - Doskonale. Przesłuchiwanie, to proces bardzo skomplikowany. Ten facet na pewno nie wie gdzie znajduje się nasz podejrzany. To znaczy, może mu się wydawać, że nie wie. W trakcie wstępnego przesłuchania może nam przekazać jedynie to, co zostało zapisane w jego świadomości, w postaci jawnej. Słowa, obrazy... Rozumiecie o czym mówię? - No to dlaczego nie podłączycie go od razu do tego komputera? - To nic nie da. Potrzebne nam informacje mogą kryć się głębiej, tam, gdzie w tej chwili nie jesteśmy jeszcze w stanie sięgnąć. Zadanie Rezajły polega na przestawieniu psychiki badanego. Musi sprawić, by jedynym pragnieniem tego biedaka stało się przypomnienie sobie tego wszystkiego, co mogłoby nam pomóc. On musi c h c i e ć. - To znaczy, że jeszcze nie chce? - Oczywiście, że nie. To dopiero początek. Na razie nasz więzień pragnie, by Rezajło dał mu święty spokój, a to za mało. Poczekajcie chwilę, zobaczycie jaki efekt mogą przynieść nowoczesne metody przesłuchiwania. Więzień zaczął mówić. Jego życiorys był typowy, nie odbiegający od życiorysów większości mieszkańców miasta. Adam nie wiedział nic o otaczającym go świecie. Znał tylko te prawdy, które musiał znać, by przetrwać w betonowym lesie. Wychowywany w atmosferze drobnego cwaniactwa, szybko wchłonął zasady, którymi karmiono go od dzieciństwa. Gdzieś jednak został popełniony błąd, ponieważ Adam miał w sobie zbyt wiele poczucia honoru i osobistej godności. To było niepotrzebne i szkodliwe. W dodatku, biorąc pod uwagę, iż był on typowym przedstawicielem określonej warstwy społecznej, należało przypuszczać, iż cechy jego charakteru były reprezentatywne dla większej grupy. Kapłan Julio gorączkowo szukał w myślach usterki, jaką musiał zawierać w sobie system propagandowy Rajskiej Republiki. Gdzie został popełniony błąd?... Rezajło przyjaźnie spoglądał na swoją ofiarę, radując się w głębi ducha wizją bólu, jaki mógłby jej zadać, gdyby tylko zechciał. Więzień dość szybko stał się rozmowny, zapewne przypuszczając, iż jego prześladowcy zwrócą mu wolność, gdy tylko powie co ma do powiedzenia. Zdawał sobie sprawę z tego co wie i prawdopodobnie dlatego właśnie mówił. Gdyby wiedział więcej, usiłowałby milczeć. Byłby bardzo trudnym pacjentem... - Nie rozumiem - odezwał się Burbacher. - Jeżeli on nie wie, to skąd te wszystkie cenne informacje miałyby się wziąć w jego podświadomości? - To proste - odrzekł Bronowsky. - Słyszałeś kiedyś o telepatii? - Słyszałem. I co z tego? Co to może mieć wspólnego z... - A może, może. Wyobraź sobie, że do kontaktu telepatycznego dochodzi podczas każdej rozmowy. Nasilenie przepływu informacji nie kontrolowanej przez świadomość zależy od bardzo wielu czynników, ale przede wszystkim od indywidualnej podatności. - A jeżeli ten facet nie jest podatny? - To i tak odbiera część informacji przekazywanych przez umysł rozmówcy, przy czym dostęp do nich jest o wiele trudniejszy. Poprzez zmianę stanu jego świadomości, ułatwimy ten dostęp. Niestety, to dość brutalny i czasochłonny proces. Kiedy Adam skończył, światła zapłonęły ponownie. Więzień skulił się na swoim krześle, jak smagnięty niewidzialnym biczem. - Co robiłeś tego dnia, kiedy zostałeś ujęty przez policję ? - zapytał Rezajło. - Powiem. - warknął więzień. - Powiem, tylko zgaś to światło, do cholery! - Dobrze - zgodził się Rezajło. Wraz z ciemnością zapadła cisza, przerywana tylko ciężkim oddechem przesłuchiwanego. - Wstałem około dziewiątej - zaczął. - Zjadłem śniadanie i przez pewien czas oglądałem telewizję. - Jak długo? - Nie pamiętam. Może dwie godziny, może dłużej. - A potem? - Potem przyszło tamtych czterech. Wleźli do mieszkania i zaczęli mnie bić. Chcieli mnie okraść, albo... - Albo co? - Nie wiem, nie mam pojęcia. A potem wpadli policjanci i... Zapłonęły światła. Więzień wydał okrzyk bólu. - Niegrzeczny z ciebie chłopczyk - stwierdził Rezajło. - Bardzo niegrzeczny. Twierdzisz, że tak sobie siedziałeś i oglądałeś telewizję? A jak to zrobiłeś, skoro twój telewizor był wyłączony. - Zepsuł się w czasie strzelaniny... - Bzdura! Uważasz nas za idiotów?! Miałeś gościa, kolego! Obydwaj dobrze o tym wiemy! A twój gość miał na imię Abel i to on wyłączył twój telewizor! No tak... Skoro ustaliliśmy kto to zrobił, możemy przejść do konkretów. Chcę wiedzieć dokąd on poszedł, a ty bardzo chcesz mi to powiedzieć. Słyszysz? Chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć... - Akurat wam powie - Burbacher prychnął pogardliwie. - To drobny, zakochany w sobie, uliczny cwaniaczek, ale na pewno nie idiota. Śmiechu warte. - Dobraaaa! - zawołał Adam. - Zabrali go, do cholery! Słyszycie skurwiele? Zabrali go i nie oddadzą! - Kto go zabrał? No? Kto? Powiedz grzecznie, to może wyłączę światła. - Dwóch facetów i jedna dziewczyna z Bractwa Antyzakonnego! - Imiona! - Maria, Andreas i Jan. Ojciec Jan. - Ojciec Jan? Kto to taki? - Wyłącz światła, skurwielu! Słyszysz?! Wyłącz światła! - Zaraz, zaraz, kto to taki ten ojciec Jan? - To jakiś były zakonnik! Tyle wiem! Zgaś to światło. Proszę... - To już lepiej. Ale jeszcze nie całkiem dobrze. Co oni u ciebie robili? Jakie masz z nimi powiązania? - Sprzedawałem im amunicję! Nic więcej nie wiem! Zgaś... - Zaraz! Dokąd go zabrali? - Nie wiem. Pewnie do swojej kryjówki! - A gdzie jest ta kryjówka? - Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Rezajło wyłączył reflektory. Intuicja podpowiadała mu, że nie będzie w stanie dowiedzieć się niczego więcej od więźnia. - Procedura szesnaście - powiedział głośno. Więzień nie zrozumiał o co chodziło jego oprawcy, lecz czekający na polecenia szefa członkowie Specjalnej Służby Badawczej zrozumieli doskonale. Dwaj potężnie zbudowani mężczyźni wpadli do pokoju wstępnych przesłuchań i błyskawicznie przywrócili Adamowi pionową pozycję, uwalniając go z uprzęży. Zaraz potem w ich dłoniach pojawiły się gumowe pałki. Na głowę i plecy Adama posypał się grad ciosów, na tyle silnych by zadać dotkliwy ból, lecz jednocześnie na tyle słabych, by nie uszkodzić wewnętrznych organów ofiary. Więzień wił się z bólu i krzyczał rozpaczliwie, a Rezajło uśmiechał się dobrodusznie, wciąż siedząc na krześle. - Zabierzcie go do jego pokoju - rozkazał po chwili. Oprawcy złapali Adama za ramiona i wyprowadzili go z sali. - Dokąd teraz? - zapytał Julio. - Odstawią go do jego apartamentu. - Apartamentu? A więc ten błazen, Rezajło nie żartował? - Oczywiście, że nie. Nasz więzień jest w tej chwili przekonany, że zostanie wtrącony do zimnego, ciemnego i wilgotnego lochu, gdzie będzie mógł użalać się nad sobą w spokoju. Ale my go rozczarujemy. Damy mu coś, co pogłębi stan jego dezorientacji. Pozwolimy mu trochę odpocząć, nakarmimy go, a potem przyjdzie czas na kolejną niespodziankę. On musi przeżyć coś, co nim wstrząśnie do głębi, coś, czego w tej chwili nie jest sobie nawet w stanie wyobrazić... - Co takiego? - To też niespodzianka... Więzień został wprowadzony do swojej "celi". Był to luksusowo urządzony, dwupokojowy apartament. Kiedy Adam znalazł się w jego wnętrzu, jego strażnicy zniknęli. Drzwi zasunęły się bezszelestnie za plecami więźnia, który przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Zaraz potem podszedł do stołu, na którym obok przezroczystych półmisków z kolorowymi, pachnącymi potrawami, leżała paczka papierosów. Więzień otworzył ją drżącymi dłońmi. Po chwili z rozkoszą zaciągnął się niebieskawym dymem. - To normalna, bardzo typowa reakcja - poinformował zebranych Bronowsky. - Prawie wszyscy zaczynają od papierosa. Nawet tacy, którzy nigdy nie palili. Więzień rozglądał się uważnie, nerwowo poszukując wzrokiem obiektywów kamer. Na jego bladej, pryszczatej twarzy perliły się ogromne krople potu. - Boi się - zauważył Julio. - Jest podejrzliwy. Popatrzcie, to cwaniak. Nie wykiwacie go tak łatwo. - Nie musimy go kiwać - Bronowsky uśmiechnął się sztucznie, od ucha do ucha. - A on nie jest w stanie kiwać nas... Adam zgasił niedopałek w salaterce wypełnionej szatkowanymi warzywami. Bez chwili wahania ruszył w stronę łazienki. Nastąpiła zmiana prowadzącej kamery i zebrani w centrum dowodzenia ujrzeli wnętrze pomieszczenia wyłożonego błyszczącymi, różowymi kafelkami. Więzień pośpiesznie zrzucił z siebie ubranie i wszedł pod natrysk, zaciągając za sobą zasłonę. - I co teraz? - zapytał Burbacher. - Może sobie tam podciąć żyły, a wy nic na to nie poradzicie... - Spokojnie, kapłanie - uspokoił go Bronowsky. - Nic sobie nie zrobi. Chyba, że odgryzie sobie język, co jest raczej niemożliwe. Poza tym... o, już jest. Obiektyw kolejnej z kamer umieszczony był za jedną z kafelek, pomiędzy pokrętłami zaworów natrysku, w związku z czym obraz był nieco zniekształcony z powodu spływających strug wody. Więzień był jednak widoczny i nie był w stanie niczego ukryć przed obserwatorami. - No i co, kapłanie? - triumfował Bronowsky, patrząc z politowaniem na Burbachera. - Masz jeszcze coś do powiedzenia? - Dość! - zawarczał Julio, starając się nie dopuścić do kolejnej ostrej wymiany zdań. Więzień tymczasem dokładnie masował swoje ciało, które niewątpliwie odczuwało skutki lania sprawionego mu przez podwładnych Rezajły. Minęło blisko pół godziny, nim zdecydował się opuścić wnętrze kabiny. Osuszywszy się jednym z pasiastych ręczników, założył na powrót ubranie. - Chyba jednak wie co jest grane - Burbacher nie mógł się powstrzymać od wyrażenia kolejnej wątpliwości. - Gdyby nie był podejrzliwy, to poszedłby teraz spać i to bez ubrania. Skoro założył swoje łachy oznacza, że jest przygotowany na wszystko. - On wcale nie miał przestać być podejrzliwy - wyjaśnił ze spokojem Bronowsky. - Ma być tylko zdezorientowany. Zapewniam panów, że wszystko idzie jak najlepiej. Więzień wyszedł z łazienki i skierował się w stronę łóżka. Po chwili zasnął. - I co teraz? - zapytał Julio - Jak długo będzie spał? - Jakieś dziesięć minut - pośpieszył z odpowiedzią Bronowsky. - Tylko tyle? - Wystarczy. Nie zazdroszczę mu przebudzenia, które go czeka. - To jedna z waszych niespodzianek? - Właśnie - Bronowsky zatarł ręce z zadowoleniem. W biurze zapanowała atmosfera podniecenia. Minuty dłużyły się niemiłosiernie, ale, jak się okazało, widowisko, które przyszło obejrzeć zgromadzonym, było rzeczywiście niezwykłe. W momencie, który Rezajło uznał za odpowiedni, jego ludzie wpadli do apartamentu więźnia i brutalnie wywlekli go z łóżka. Kiedy znaleźli się na korytarzu, ponownie zaczęli okładać pałkami swoją przerażoną ofiarę. Adam upadł na posadzkę, usiłując zasłaniać się przed ciosami, ale jego oprawcy byli bezwzględni. Drogę do miejsca, w którym miał się odbyć dalszy ciąg spektaklu, więzień przebył przebył na plecach, wleczony za nogi. Celem jego podróży okazało się pomieszczenie przypominające szpitalną salę operacyjną. Zgromadzono w nim kompletne wyposażenie niezbędne chirurgowi do wykonywania prostych zabiegów. - Co to ma znaczyć? - zapytał Julio, rzucając Bronowskyemu podejrzliwe spojrzenie. - Co to jest? Co chcecie z nim zrobić? - Wszystko jest w porządku. Rezajło wie co robi. To prawdziwy fachowiec. Szamotający się i wyjący z przerażenia więzień został przymocowany do stołu operacyjnego. Na widok podchodzącego do niego chirurga zbladł i zaczął wydawać z siebie dziwne, nieludzkie jęki. W tej samej chwili na planie widowiska pojawił się uśmiechnięty Rezajło. Podszedł do stołu i popatrzył w wylęknione oczy Adama. - Nie powiedziałeś nam jeszcze wszystkiego, synku - powiedział, głaszcząc go pieszczotliwie po policzku - Uspokój się. Ten pan obetnie ci teraz prawą nóżkę. Nie martw się. Na razie zostanie ci jeszcze lewa, nie jest tak źle. - Powiedziałem wszystko! - jęknął więzień. - Przysięgam, absolutnie wszystko! Rezajło cmokając pokręcił przecząco głową. - Ależ nie. Widzisz, musimy mieć tego twojego kumpla, który wyłącza telewizory. Chyba rozumiesz, że ktoś taki nie może tak po prostu chodzić sobie po ulicach. Musimy dokładnie wiedzieć gdzie on jest. - Ale ja nie wiem... - Wiesz, wiesz, syneczku. Tylko nie chcesz nam powiedzieć. Rezajło odsunął się nieco, ustępując miejsca chirurgowi. Mężczyzna w zielonkawym stroju uniósł do góry prawą dłoń uzbrojoną w dziwny przyrząd. - Co to jest? - spytał Julio. - Laserowa piła amputacyjna - poinformował go Bronowsky. - Bardzo sprytne urządzenie. Nie zostawia krwi. Zasklepia wszystkie naczynia. Przyrząd w ręku chirurga zajaśniał, emitując świetlną tarczę. Więzień wrzeszczał jak opętany, wijąc się na stole. - Będzie ciął na żywo? - zdziwił się Burbacher. - Przecież ten facet przekręci się z bólu. - Nic podobnego - w głosie Bronowskyego dało się wyczuć niezachwiany optymizm. - Dostanie miejscowe znieczulenie. Nie będzie nic czuł. Popatrzy sobie tylko jak mu obcinają nogę. - Nie powiem, żeby podobały mi się te wasze metody - stwierdził Julio. - To mi przypomina średniowieczną salę tortur. - Nie szkodzi. Nasz pacjent w ogóle nie wie, że było jakieś średniowiecze. Skutecznie skasowaliśmy przeszłość... Pierwszy Kapłan z dezaprobatą pokręcił głową. Nie miał ochoty oglądać dalszego ciągu widowiska, ale nie chciał być przez nikogo posądzony o brak odporności na tego rodzaju widoki. Obserwował więc ze spokojem chirurga, który odłożył na moment piłę i sięgnął po pneumatyczny dozownik. Zastrzyk nie mógł być bolesny, ale więzień zaczął krzyczeć jeszcze głośniej. Najwyraźniej zaczął zdawać sobie sprawę z absolutnej nieuchronności czekającej go operacji. Chirurg powoli zbliżył swoje świetlne narzędzie do uda pacjenta. Wprawnym ruchem naciął nogawkę spodni i obnażył owłosioną skórę. Rozpoczęła się amputacja. Po kilku minutach więzień przestał krzyczeć, ponieważ krtań całkowicie odmówiła mu posłuszeństwa. Tylko od czasu do czasu wydawał ciche jęki. - No i co, syneczku? - zapytał Rezajło. - Przypomniałeś sobie coś? Nie chcesz powiedzieć? Dobrze, wrócimy jeszcze do naszej rozmowy... Chirurg skończył i odłożył narzędzie. W zasięgu obiektywu pojawili się dwaj pomocnicy Rezajły, "opiekujący się" więźniem. - No i co teraz? - mruknął Julio. - Obcięliście mu nogę, więc nie może chodzić... - Wcale nie musi - zauważył Bronowsky. - Dostanie pielęgniarkę i to taką, że ho ho... Facet będzie żałował, że nie może jej pogonić... - A więc kiedy można się spodziewać konkretnych efektów tej waszej komedii? - Za sześć dni. Wcześniej nie jesteśmy w stanie nic zrobić. - W takim razie przyjdę tutaj za sześć dni. Mam dość was i waszych pysków - to powiedziawszy Pierwszy Kapłan wstał z fotela i opuścił biuro Bronowskyego. Kiedy powrócił do swojego apartamentu, w pokoju audiencyjnym oczekiwał go młody, muskularny mężczyzna, odziany w uniform rycerza zakonnego. Ujrzawszy Julia, wykonał przepisowy ukłon, niemal dotykając czołem kolan. - Wszystko przygotowane, o panie - zameldował. - Przy każdym z monitorów posadziłem jednego z naszych ludzi. Łączność działa bez zarzutu. Podkład stosu prawie gotowy. Czekamy jeszcze tylko na paliwo, które mają dostarczyć ludzie Kriga. Powiedzieli, że o szóstej po południu na placu wylądują dwa tankowce z naszymi barwami. - Doskonale - ucieszył się Julio. - A co z tym facetem, który mnie znieważył w obecności Browna? - Ujęliśmy go, razem z żoną. Czeka na twój wyrok, o panie. - Wtrąćcie go do lochu razem z tymi, którzy mają zostać spaleni. - Tak jest, o panie. A co z kobietą? - Hmmm... Była całkiem niezła. Myślę, że może zostać poddana adaptacji. Chyba że będzie bardzo uparta... Coś jeszcze? - Czekamy na rozkaz rozpoczęcia akcji. - Ilu mamy w lochu? - Kilkadziesiąt osób. - W takim razie zaczynajcie, ale powoli i dyskretnie. Wielką łapankę urządzimy za kilka dni. - Tak jest! - młody zakonnik ukłonił się raz jeszcze i sprężystym krokiem wyszedł z pokoju. * * * Zgodnie z obietnicą Pierwszy Rycerz ponownie odwiedził biuro Bronowskyego dopiero po upływie sześciu dni. Wszedł bez zapowiedzi i bez pukania, co najwyraźniej zdenerwowało szefa rządowej policji, bowiem na jego policzkach pojawiły się nagle rumieńce, nie będące zapewne efektem fizycznego wysiłku, ani też zmiany temperatury otoczenia. Za to Burbacher obdarzył go promiennym uśmiechem. Julio doskonale wiedział, że ten uśmiech mógł być oznaką zarówno zadowolenia, jak i skrywanej nienawiści. - No i co? - rzucił Julio już od progu. - Dzisiaj dowiemy się wszystkiego - odpowiedział Burbacher. - Przyszedłeś w samą porę - dorzucił Bronowsky. - Za jakieś pół godziny Rezajło podepnie naszego gościa do "wysysacza myśli". I to będzie ostatni akt przedstawienia. - Znakomicie, zaczekam - Julio rozsiadł się w fotelu. Po chwili na ekranie monitora ukazało się wnętrze dziwacznie umeblowanego pokoju. Centralnym jego punktem był potężny fotel, ponad którym, na specjalnym wysięgniku, zamocowana była półprzezroczysta kopuła. Pod jej zewnętrzną otoczką krzyżowały się tysiące ledwo widocznych przewodów. - Pokażcie mi to dokładniej - rozkazał Julio. - Co to w ogóle jest? - To właśnie wysysacz, o którym wspominałem - wyjaśnił szef policji. - Facet zostanie przytwierdzony do tego fotela, a potem zajmie się nim komputer sprzężony z tą czaszą. Julio przyjrzał się uważnie powiększonemu wizerunkowi kopuły. Dostrzegał teraz bez trudu, że jej wewnętrzna powierzchnia najeżona była setkami długich, cienkich igieł, które wyrastały ze srebrzystych punktów, znajdujących się w miejscach połączeń niektórych z przewodów. Cała konstrukcja swoją komplikacją przypominała mózg zatopiony w bezbarwnym tworzywie. Było w niej coś pięknego i zarazem mrożącego krew w żyłach. Julio poczuł, że jego serce zaczyna uderzać częściej i silniej. Był pewien, że za chwilę ujrzy coś, na widok czego każdy przeciętny śmiertelnik postradałby zmysły. Równocześnie odczuwał niemały podziw dla anonimowych konstruktorów tego niezwykłego urządzenia. Jakaż potężna wiedza musiała się kryć za tym dziełem... Pierwszy Kapłan w głębi ducha uznawał prawdziwość twierdzenia, iż kształt cywilizowanego świata jest dziełem Twórców Techniki, chociaż w oficjalnych wystąpieniach konsekwentnie temu zaprzeczał. W mieście Złotego Gryfa nie mogło być prawdziwych Twórców. Mogli istnieć tylko zniewoleni, drobni handlarze, przekonani o własnej życiowej mądrości, oraz zupełnie prości wyrobnicy, będący statystami, manekinami, których jedynym zajęciem było przysłowiowe przelewanie z pustego w próżne. Oni z kolei musieli nosić w sobie głębokie przekonanie, iż stanowią prawdziwy trzon społeczeństwa, najsilniejszy i najmądrzejszy. Gdyby dysponowali chociaż odrobiną swobody, mogliby być naprawdę niebezpieczni, ale zastraszeni, wstający przed świtem, umęczeni życiem przedstawiciele warstwy pracującej byli niewolnikami. Po prostu niewolnikami... Wszyscy razem stanowili doskonałą, pozbawioną woli i osobowości mieszaninę, przesyconą jarmarczno-bazarową atmosferą, od lat panującą w mieście. A jednak zdarzały się wyjątki... Pierwszemu Rycerzowi wciąż trudno było w to uwierzyć, ale fakty świadczyły same za siebie. Z zamyślenia wyrwał go zgiełk, którego źródło stanowiła grupka osób ukazywana właśnie przez kamerę. Julio od razu rozpoznał Rezajłę i jego dwóch pomocników. Oprócz nich dostrzegł dwóch nieznanych mężczyzn. Elementem najbardziej przyciągającym uwagę było coś, co ludzie Rezajły nieśli na ramionach, przy użyciu czegoś w rodzaju kosza. Dziwny przedmiot składał się z głowy połączonej z czymś większym, obciągniętym purpurową tkaniną. Minęło dobrych kilkanaście sekund, nim Pierwszy Kapłan zorientował się, iż ową dziwaczną rzeczą był... więzień PS-24. Przemytnik nie posiadał obecnie ani jednej kończyny, a jego korpus wyglądał na mocno spreparowany, jak gdyby brakowało w nim czegoś, co zwykle znajduje się w ludzkich tułowiach. Julio wolał nie pytać czego nie ma drogocenny więzień. Nie ulegało wątpliwości, że najważniejsza jest jego głowa, oraz kryjące się w niej informacje. - Fajny, co? - mruknął Burbacher. - Podoba ci się? - odpowiedział pytaniem Julio. - Pewnie, że tak - jajowatogłowy wzruszył ramionami, przybierając niewinną minę. - Z punktu widzenia nauki to prawdziwe arcydzieło. Coś fantastycznego... - Zamknij się, Burbacher! - warknął Bronowsky, po raz pierwszy w życiu tracąc panowanie nad sobą. - Gdyby ci go tutaj przynieśli, to pewnie z miłą chęcią zajrzałbyś mu do dupy. Oczywiście gdyby jeszcze miał dupę... Julio był pewien, że jego prawa ręka rzuci się szefowi policji prosto do gardła, ale ze zdumieniem stwierdził, że był w błędzie. Burbacher zachował spokój. Po prostu puścił złośliwą uwagę mimo uszu. Pierwszy kapłan z niedowierzaniem pokręcił głową. - No, no... - mruknął. - Wyrabiacie się, trzeba wam to przyznać. I jeden i drugi... W tym samym momencie wszystko, co pozostało z Adama, zostało przymocowane do fotela. Najeżona igłami kopuła przylgnęła do jego głowy. - Po co są te igły? - spytał Julio. - To elektrody kontaktowe. Sygnały odbierane przez zwykłą elektrodę są mocno zniekształcone i przytłumione przez czaszkę i resztę tego, co znajduje się pomiędzy nią, a miejscem będącym źródłem emisji. Te igiełki wnikają bezpośrednio do mózgu i odbierają dokładnie to, co jest potrzebne komputerowi. - Ciekawe. Wiesz, Bronowsky, czy ty czasem nie jesteś za mądry? Szef policji machnął ręką, skupiając całą swoją uwagę na ekranie monitora. - Staram się jak mogę - mruknął. - W takim razie powiedz mi jeszcze czy pacjent przeżyje tę operację. Bronowsky wzruszył ramionami. - Dlaczego miałby nie przeżyć? Ale przecież już nie będzie potrzebny. A w ogóle, wszystkie nowoczesne teorie przesłuchań zakładają śmierć przesłuchiwanego, nawet gdyby istniała możliwość darowania mu życia. Zresztą gdyby dać takiemu jakiś wybór... Czy miałbyś ochotę żyć, będąc czymś takim jak ten tam?... - A jednak chciałbym, żeby coś z niego zostało - mruknął Burbacher. - Głowa - dodał po chwili namysłu. - Zostawcie mi jego głowę. Zobaczycie, że się przyda. Ku zdumieniu Pierwszego Rycerza, więzień nie zdradzał niepokoju. Zachowywał się spokojnie, nie krzycząc i nie usiłując w żaden sposób przeszkadzać oprawcom. - Pamiętaj co ci powiedziałem - rzucił Rezajło. - Jeżeli dowiemy się tego, co chcemy, odzyskasz wszystko, co straciłeś. Musisz teraz wysilić całą świadomość, rozumiesz? Więzień pokiwał głową. - No to zaczynamy. Kopuła gwałtownie obniżyła się o kilka centymetrów. Twarz więźnia zamarła, przyjąwszy wyraz przerażenia i zdziwienia zarazem. Igły wśliznęły się do wnętrza jego mózgu, odbierając mu wszystko, co jeszcze było jego własnością. Realizacja programu wymagała tylko trzydziestu sekund, a zatem operacja nie mogła się nie udać. Kiedy przekazany został ostatni bajt, kopuła powróciła na swoje miejsce. Na fotelu pozostał niepotrzebny, zhańbiony strzęp biologicznego tworu, z którego powoli uchodziło życie. - Zabierzcie to do krematorium - polecił Rezajło. - Mamy już wszystko... - A głowa?! - zaprotestował Burbacher. - Dobra, dobra, będziesz ją miał - uspokoił go Julio. Obraz zniknął, ustępując miejsca widokowi korytarza sąsiadującego z biurem Bronowskyego. - Kiedy będziemy coś wiedzieć? - zapytał Julio ze zniecierpliwieniem. - Znowu mam czekać? - Tylko kilka minut - zapewnił go Burbacher. - Rezajło zaraz przyniesie kompletne wyniki przesłuchania. Szef Specjalnej Służby Badawczej nie dał na siebie czekać zbyt długo. Już po kilku minutach wpadł do biura jak bomba, wymachując plikiem kartek. Jego twarz, jak zwykle, okrywał służbowy, dobroduszny uśmiech. - No i co? - zapytał Julio, podrywając się ze swojego fotela. - Mamy bardzo dużo - stwierdził Rezajło. - Dużo? - powtórzył kapłan. - Czy to znaczy, że nie masz wszystkiego, mój ty wybitny specjalisto od nowoczesnych metod przesłuchań? - w jego głosie czaiła się groźba, wyczuwalna nawet dla niezwykle opanowanego Rezajły. - Mamy bardzo dużo - powtórzył szef SSB, poważniejąc. - Problem polega na tym, że ten facet nie wiedział zbyt wiele. - Naprawdę? Doszliście do tego sami, czy też ktoś was oświecił? Przecież tamten nieszczęśnik starał się przekazać wam tę oczywistą prawdę od samego początku. Niech szlag trafi te wszystkie wasze urządzenia! Durnie, patentowani durnie! Z kim ja muszę pracować? O Inteligencjo... - Nie denerwuj się, o panie - Rezajło nie tracił spokoju. - Mamy naprawdę bardzo dużo. Wiemy gdzie go szukać. - Wiecie? Naprawdę? No więc gdzie? - Jest kilka możliwości, ale tylko kilka... - Właśnie, tego się spodziewałem. Dokładnie tego. Tylko kilka... Błazen! - Ależ nie, o panie. Komputer wyłowił z jego mózgu obraz falującego morza. To informacja, którą przekazał mu któryś z tamtych, albo wszyscy razem. To by oznaczało, że ich kryjówka mieści się gdzieś w pobliżu wybrzeża. Równocześnie mamy informację, że poruszali się kanałami. To by było logiczne, nieprawdaż? Tacy degeneraci najczęściej kryją się w kanałach. Jeżeli dodatkowo założymy, że ten ich kanał leży w pobliżu brzegu, to strefa, którą musimy przeszukać znacznie się zawęża. To już jest możliwe, o panie. To już jest możliwe... Zapanowała cisza. Wszyscy z napięciem wpatrywali się w twarz Wielkiego Mistrza, usiłując odgadnąć treść jego myśli, by przewidzieć jego reakcję i jej możliwe skutki. - Durnie - rzucił w końcu Julio głosem pełnym nieskrywanej pogardy. - Zrobicie teraz dokładnie to, co wam powiem. Celem tej ich zasranej organizacji jest walka z moimi rycerzami. Umożliwię im to dzisiaj w nocy. Rozpoczynamy akcję "Łapanka", rozumiecie? Przyszedł czas, aby groźby i obietnice zamienić w czyny. Tamci oczywiście będą próbowali nam przeszkodzić, a zatem będą musieli wyleźć ze swoich nor. Bronowsky, zorganizujesz specjalną grupę operacyjną, która będzie ich obserwować, rozumiesz? Obstawicie całe wybrzeże, a kiedy już wylezą, wpuścicie do kanałów trochę gazu paraliżującego. Nie będą mogli wam uciec, czy to nie proste? Pójdziecie oczywiście za nimi i wyłowicie z tłumu naszego winowajcę. Potem załatwicie pozostałych. Możecie użyć gazu po raz drugi, tylko tym razem trochę mocniejszego... Czy wszystko jasne? Bronowsky skinął głową. Nie spodziewał się tak zdecydowanych i jednoznacznych instrukcji ze strony Pierwszego Rycerza, toteż czuł się mocno zdezorientowany. Nim zdążył przemyśleć wydane mu polecenia i znaleźć ich słabe punkty, kapłan odezwał się ponownie. - Tylko nie spieprz niczego, Bronowsky - zasyczał. - Słyszysz mnie dobrze? Masz niczego nie spieprzyć. Jeżeli jutro nie będę miał tego psuja telewizorów, to zrobię z tobą to samo, co stało się z tamtym... No, wiesz o czym mówię. I wcale nie żartuję. Zapamiętaj to sobie, dobrze ci radzę. A ty, Rezajło, przekaż Burbacherowi głowę tego przemytnika. Pierwszy Kapłan opuścił biuro wolnym, majestatycznym krokiem. Stojąc w progu drzwi odwrócił się i raz jeszcze spojrzał na Bronowskyego. - Masz czas do wieczora - rzucił. - pośpiesz się. Na jego starczej twarzy dało się dostrzec złośliwy, szatański uśmiech. * * * Mocne szarpnięcie za ramię wyrwało Abla ze snu. Było ciemno, toteż nie mógł zidentyfikować intruza, na wszelki jednak wypadek sięgnął po spoczywający pod materacem rewolwer. - To ja - usłyszał kobiecy głos. - Nie zastrzel mnie. - Maria? - zapytał, usiłując pozbyć się resztek senności. - Tak, Maria. Wstawaj. - Co się stało? - Musimy na jakiś czas opuścić twierdzę. Zakonnicy dostali szału, łapią ludzi na ulicach, włażą do mieszkań, mordują kogo popadnie. Oprócz tego w naszym rejonie kręci się sporo tajniaków. Mogą znaleźć wejście. Abel pośpiesznie założył na siebie brakujące części garderoby. Wprawnym ruchem dłoni odryglował i otworzył magazynek. Przesuwając palcem po wylotach komór nabojowych, sprawdził stan jego załadowania. Drugą ręką sięgnął do kieszeni. Poczuł twardy dotyk zapasowej amunicji. - Możemy iść - mruknął. Na korytarzu było nieco jaśniej, na tyle, by Abel mógł dostrzec swoją przewodniczkę. - Chodź za mną - rzuciła dziewczyna. - Zgodnie z rozkazami, mamy się rozproszyć i działać w małych grupkach. - A gdzie Andreas? - Stęskniłeś się za nim? Bez obaw, dołączy do nas wkrótce. We wnętrzu skalnej twierdzy panował niespotykany ruch i gwar. Abel co chwilę zderzał się z przemykającymi korytarzem, uzbrojonymi po zęby członkami Bractwa. - Co się właściwie dzieje? - zapytał, biegnąc za dziewczyną. - Świetlisty wprowadza w życie swoje groźby - odpowiedziała. - Ten szaleniec naprawdę chce podpalić swój stos. - I nikt nie próbuje go powstrzymać? - W jaki sposób? W mieście grasuje prawdziwa armia zakonników. Musimy znaleźć jakieś miejsce, w którym przeczekamy tę zawieruchę. - Więc nie zamierzacie przyjść z pomocą tamtym ludziom? - Nie ja wydaję rozkazy! - zdenerwowała się dziewczyna. - Przestań ględzić! Mamy mało czasu. To powiedziawszy, Maria zwiększyła tempo biegu. Po chwili znaleźli się w kanale. Przy jednej ze studzienek czekał na nich Andreas. - Po co nam ten bubek? - zapytał, rzucając Ablowi nieufne spojrzenie. - Mamy go wziąć ze sobą - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech. - No to cześć. Tylko tego było nam trzeba. Jakie są rozkazy? - Mamy się przebić przez centrum i znaleźć kryjówkę w jednej z peryferyjnych dzielnic. - Ciekawe gdzie. Ta hołota grasuje wszędzie. - Chyba znam takie miejsce. - wtrącił Abel. - Gdzie? - Maria spojrzała na niego ze zdumieniem - Skąd ty... - Cicho. Musimy dotrzeć do szesnastej dzielnicy. - Do szesnastej? Zwariowałeś? - Tak jest, do szesnastej. Schronimy się w knajpie, tam gdzie miałem sprzeczkę z wyznawcami Zła. Pracuje tam pewna dziewczyna... - Dziewczyna? Jeszcze jedna? Masz powodzenie. - Nie wygłupiaj się! Jeżeli nie chcecie... - Dobra. Możemy spróbować - Maria złapała dolny szczebel drabinki. - Zaczekaj - zaprotestował Abel. - Pójdę pierwszy. - Mowy nie ma. Nie masz doświadczenia... - Skąd wiesz? Jeżeli chcesz mnie traktować jak ciężar, to lepiej od razu mnie tutaj zostaw. Nigdy się nie przekonasz czy można mi zaufać, jeżeli nie dasz mi spróbować. - Dobra, niech idzie - prychnął Andreas. Maria wahała się przez chwilę, ale w końcu ustąpiła. Abel zaczął się wspinać po wąskiej drabince. Dotarłszy do wylotu studzienki, wychylił się nieznacznie, lustrując wzrokiem okolicę. Niewiele mógł dostrzec. Miasto tonęło w ciemnościach, nieprzyjaciel mógł się czaić za każdym rogiem. Nie miał jednak wyboru. Wypełznął z otworu i całym ciałem przylgnął do zimnego bruku. Wkrótce ujrzał wychylającą się z kanału twarz Marii. - Wychodź - szepnął. - Teren czysty. Chyba... Dziewczyna kocim ruchem wyśliznęła się ze studzienki i położyła się obok niego, wydobywając z kabury karabinek. Po chwili dołączył do nich Andreas. - I co dalej? - zapytał szeptem Abel. - Gdzie my w ogóle jesteśmy? - Do końca tej ulicy - odpowiedziała Maria. - A potem w lewo. Ale tam już na pewno są zakonnicy. - Cholera, mogliśmy jeszcze kawałek podejść kanałem - westchnął Andreas z żalem. - Nie mogliśmy - zaprotestowała dziewczyna. - Następne wyjścia są jeszcze bardziej widoczne. Teraz podrywamy się i biegniemy. Przy następnym bloku robimy przystanek. Pośpieszcie się. Andreas, ty pierwszy. Ablowi przemknęło przez myśl, że być może Andreas zaprotestuje, ale on poderwał się ochoczo do biegu. Najwyraźniej przyzwyczajony był do wykonywania poleceń dziewczyny. Jego ciemna, prawie nie odcinająca się od mrocznego tła sylwetka bezszelestnie przemknęła do wyznaczonego miejsca, po czym zniknęła. - Zapamiętałeś dokąd dobiegł? - spytała Maria. - Tak sądzę. - No to ruszaj. - Nie, najpierw ty. Nie zostawię cię bez osłony. - Zamknij się - zasyczała. - Ja tutaj dowodzę. - A ja nie należę do twojej armii. - Gówno mnie to obchodzi! Ruszaj! Abel nie protestował dłużej. Zrozumiał, że dziewczyna tym razem nie zmieni zdania. Błyskawicznie powstał i starając się wywoływać jak najmniej hałasu, pobiegł w ślad za swoim poprzednikiem. Przywarł do ziemi dokładnie tam, gdzie wydawało mu się, że zniknął Andreas. - To ty? - usłyszał jego przytłumiony głos. - Tak, to ja - odpowiedział. Po kilku sekundach usłyszał obok siebie oddech Marii. Dziewczyna poruszała się całkowicie bezgłośnie. - No i co? - jej szept był bardzo cichy, ale wyraźny. - Trzeba się podczołgać do załamania muru. Ten spokój jest podejrzany. Albo mamy szczęście, albo ktoś zostawia nas sobie na deser. Maria w milczeniu zaczęła pełznąć w kierunku rogu najbliższego z budynków. Abel bez wahania ruszył za nią. Ostrożnie wychylili głowy poza załom muru. Ciągnąca się przed nimi, pogrążona w mroku ulica wydawała się pusta i bezpieczna, a jednak w głębi umysłu Abla odezwało się ciche, nieśmiałe ostrzeżenie. Nie podobała mu się ta cisza, ten zadziwiający spokój w głębi ogarniętego krwawą walką miasta. - Próbujemy? - odezwał się Andreas. - Chyba jest bezpiecznie. - Nie mamy wyboru - zgodziła się Maria. Abel próbował zaprotestować, ale Andreas zlekceważył jego szept. Poderwał się do biegu i ruszył w głąb ciemności. Przez pierwszych kilka sekund nadal nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wciąż panowała cisza. Dopiero kiedy Andreas spróbował się zatrzymać, w samym środku czarnej pustki rozległ się odgłos wystrzału. Andreas upadł, ale nie był to kontrolowany upadek człowieka szukającego schronienia przed kulami nieprzyjaciół. Chaotyczny bezwład, z jakim jego ciało osunęło się na ziemię, był zwiastunem pocałunku śmierci. - Wycofujemy się - syknęła Maria, ciągnąc Abla za ramię. - Dokąd? - spytał niezbyt przytomnie, usiłując wypatrzyć niewidzialnego strzelca. - Z powrotem, głupi! Abel czołgał się w ślad za przewodniczką, zdając się całkowicie na jej zwiadowczy instynkt. Kiedy przebrnęli około dziesięciu metrów, powietrze przeszył świst serii pocisków. Tuż obok nich, od ściany bloku odpadło kilka kawałów tynku. Abel znieruchomiał, przywierając mocniej do ziemi. - Cholera - mruknęła Maria. - Mają nas jak na talerzu. Musimy spróbować dobiec do kanału. - Nie będziemy nigdzie biec - zaprotestował Abel. - Czołgaj się spokojnie dalej. Przy następnej serii udawaj, że oberwałaś, po prostu przestań się ruszać. Maria posłusznie ruszyła naprzód po kilku kolejnych metrach karabin odezwał się po raz wtóry. Maria drgnęła i znieruchomiała. Abel wykonał podobny aktorski gest, najlepiej jak umiał. - Żyjesz? - zapytał na wszelki wypadek. - A jak myślisz? - odpowiedziała. - Dobra, jesteśmy nieżywi. Trzymaj broń w pogotowiu. Przez kilkanaście następnych minut nie wydarzyło się zupełnie nic. Najwidoczniej niewidzialny napastnik przyglądał im się uważnie. Ablowi coraz trudniej przychodziło trwanie w tej samej pozycji. Jego lewa noga zaczęła cierpnąć, a w dodatku czuł niemiłosierne swędzenie w okolicach łopatki. Zdając sobie sprawę, iż nie ma żadnego wyboru, zaciskał zęby i nadal pozostawał w bezruchu, powtarzając sobie, że za chwilę jego męka się skończy. I rzeczywiście, napastnicy nie mieli czasu, bądź po prostu nie chcieli czekać zbyt długo. Ni stąd ni zowąd ulicę wypełnił niezbyt głośny, lecz odbijający się echem od ścian budynków metaliczny gwizd turbinowego silnika. W następnej chwili Abel dostrzegł wyłaniającą się z ciemności smukłą, drapieżną sylwetkę policyjnego bolidu. - Co teraz? - spytała Maria, niemal nie poruszając ustami. - W środku na pewno jest dwóch - odszepnął Abel. - Jeden musi wysiąść, żeby nas sprawdzić. Kiedy osłona się podniesie, wal do tego, który wstanie. Ja biorę kierowcę. Bolid powoli zbliżył się do leżących i zatrzymał w odległości nie większej niż cztery metry. Rozległo się charakterystyczne cmoknięcie zamka i kopuła kabiny zaczęła się unosić. - Załatwiłeś go - usłyszeli czyjś głos, dobiegający z wnętrza pojazdu. - Niech cię szlag trafi! I co teraz zrobimy? - Niemożliwe - padła odpowiedź. - W ogóle w nich nie celowałem. - Więc co, leżą i odpoczywają? Kopuła unosiła się coraz wyżej i wyżej, ukazując sylwetki schowanych za nią postaci. Kiedy uniosła się całkowicie, jeden z mężczyzn wstał i zeskoczył na ziemię. Abel nie wydał żadnej komendy. Odgłosy dwóch wystrzałów zlały się w jeden tylko dlatego, iż Maria, podobnie jak Abel, wybrała ten jeden jedyny, najodpowiedniejszy moment. Kierowca pojazdu opadł bezwładnie do przodu, opierając czoło o kierownicę. Jego towarzysz również nie wydał żadnego dźwięku, ponieważ pocisk wystrzelony przez dziewczynę przeszył mu krtań. - Do samochodu! - rzucił krótko Abel, podrywając się z ziemi i modląc się w duchu, by strzelec, który uśmiercił Andreasa nie miał ich w zasięgu swojego wzroku. Jednym, energicznym ruchem ramienia usunął z kabiny ciało kierowcy. - Nieźle - powiedziała z podziwem Maria, sadowiąc się na prawym fotelu. - Strzał w nasadę nosa. Czy to ten twój stryj cię tego nauczył? - Jasne! - odpowiedział, szukając wzrokiem dźwigni, lub przełącznika sterującego kopułą. - Zamieńmy się! - zawołała dziewczyna. - Znasz się na wozach policyjnych? - Zwiadowca musi się znać na wszystkim. Abel pośpiesznie ustąpił jej miejsca, a następnie usiadł na fotelu pasażera. Maria dotknęła jednego z przycisków na kierownicy. Kopułka kabiny opadła bezgłośnie, odcinając ich od świata na zewnątrz. Abel ze zdumieniem stwierdził, że ciemności zniknęły niemal całkowicie. Widoczność była znakomita, prawie jak w pochmurny dzień. Abel ulegając odruchowi zaczął się zastanawiać nad zasadą działania kopuły, ale jego rozmyślania prawie natychmiast przerwała Maria. - Cholera, mieliśmy szczęście, że nikt więcej nie miał nas na oku! - zawołała ze złością - Czemu nie mówiłeś, że nie znasz się na tych... - A niby skąd miałbym się znać?! - Abel nie pozostał jaj dłużny. - Nie jestem waszym cholernym zwiadowcą i nie mam takiego wielkiego, cholernego karabinu maszynowego jak twój!... - Zamknij się! Abel zamilkł posłusznie. Powoli uspokajał rozdygotane nerwy, starając się zapanować nad drżeniem rąk. Nie mieli czasu na kłótnie. Musieli współdziałać, kierując się wyłącznie rozsądkiem. Bolid ruszył do przodu z piskiem szerokich pneumatyków. Niewidzialna siła wgniotła Abla w głęboki fotel. - To typowy dwuosobowy pojazd patrolowy - odezwała się Maria, zupełnie spokojnym głosem. - Ja kieruję, a ty operujesz uzbrojeniem. Widzisz tę dźwignię wystającą z pulpitu? - Widzę - potwierdził. - Połóż na niej obie dłonie... o, tak, dobrze. W zasięgu palców masz przyciski, za pomocą których wybierasz rodzaj uzbrojenia. Po zaktywizowaniu jednego z nich, na szybie przed tobą pojawi się znak celownika. Poruszając dźwignią, naprowadzasz go na cel. Rodzaj znaku zależy od rodzaju wybranej broni. Niektóre naprowadzają się prawie zupełnie automatycznie, a nad innymi musisz trochę bardziej popracować. Pierwszy przycisk z prawej, to karabin szybkostrzelny. Znak celownika ma kształt krzyża i wymaga ręcznego sterowania. Dalej masz działko do kruszenia murów, potem kolejno trzy rodzaje rakiet, wyrzutnię granatów odłamkowych do walki z tłumem, miotacz gazu paraliżującego i na koniec lasery. Ale uwaga, energii wystarcza tylko na sześć strzałów z lasera. Informacje o stanie arsenału masz w prawym dolnym rogu przedniej szyby... Maria recytowała jednym tchem, jak gdyby wyrzucała z siebie nagraną informację, a Abel usiłował zapamiętać jak najwięcej z tego wykładu. Bolid zatrzymał się obok martwego Andreasa. - Co chcesz zrobić? - zapytał Abel. Maria przez chwilę przyglądała się trupowi. - Dostał w plecy - stwierdziła. - Jego zabójca jest gdzieś tam... Silnik zaskowyczał. Bolid mieląc oponami zawrócił w miejscu. - Widzę go - mruknął Abel, dostrzegając w jednym z otwartych okien człowieka uzbrojonego w długi, snajperski karabin. Nie zastanawiając się długo, postąpił zgodnie z instrukcjami dziewczyny, dokonując selekcji broni. Przed jego oczami pojawiły się dwie skrzyżowane nitki celownika. Operując dźwigienką, naprowadził krzyżyk na stojącego w oknie strzelca. - Spust masz pod prawym kciukiem - poinformowała go dziewczyna. - Pośpiesz się. Oni już wiedzą, że porwaliśmy ten pojazd. Długa seria przeszyła powietrze, rozszarpując również stojącego w oknie wyborowego strzelca. - Skąd wiesz? - zapytał Abel. - Wiem, bo już kiedyś uprowadziłam coś takiego. Prawie od razu miałam towarzystwo. - To ciekawe. Szkoda, że o takich rzeczach nie mówią w tej ich telewizji... - Uważaj, jedziemy! Bolid znowu zawrócił i ruszył, błyskawicznie nabierając prędkości. Wkrótce ich oczom ukazało się ogromne skupisko ludzi i rozmaitej wielkości pojazdów. - To policja - stwierdziła Maria, zwalniając nieco. - Te cysterny, to pojemniki z gazem do ich miotaczy. Dołożymy im? - Jasne, jasne... - Abel zastanawiał się przez chwilę nad wyborem najodpowiedniejszej broni. W końcu zdecydował się na pierwszy z trzech rodzajów rakiet. - Zobaczymy jak to wali - mruknął, przyciskając spust. Jasna smuga rozświetliła przestrzeń przed nimi, powodując potężną eksplozję. Bolid drgnął, muśnięty uderzeniem powietrznej fali. - Ale fajerwerk - westchnęła Maria z zachwytem. W tej samej chwili ujrzeli przed sobą rząd bolidów, które pojawiły się nie wiadomo skąd. - Zawracaj! - krzyknął Abel, posyłając w ich kierunku kolejne trzy rakiety. Maria błyskawicznie zareagowała na jego okrzyk. Pojazd pomknął przez miasto z oszołamiającą prędkością. Dziewczyna prowadziła pojazd dość pewnie i bardzo odważnie. Abel nie odzywał się, nie chcąc jej dekoncentrować, chociaż w głębi duszy marzył, by nieco zwolniła. W końcu jego marzenia spełniły się, chociaż nie tak jakby sobie tego życzył. Gwałtowna korekta prędkości została wymuszona pojawieniem się kolejnego szeregu bolidów. Maria nacisnęła pedał hamulca, zmuszając pojazd do zatrzymania się. - Na co oni czekają, do cholery? - spytała głosem pełnym irytacji, świadczącym, iż wcale nie oczekuje odpowiedzi. Abel zmusił swój mózg do wysiłku, błyskawicznie analizując przebieg wydarzeń. Po chwili doszedł do rozwiązania, które wydało mu się bardzo realne. - Musisz ich zgubić - powiedział. - Chociaż na moment. Słuchasz mnie, dziewczyno?! Musimy opuścić pojazd! Maria popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Dlaczego? - Musimy opuścić ten pojazd, słyszysz?! A potem rozdzielić się. Szybko, nie mamy czasu. Opony zapiszczały raz jeszcze. Dziewczyna wybrała jedną z wąskich, bocznych uliczek, łączących główne arterie komunikacyjne. Ściany budynków uciekały w błyskawicznym tempie, pochylając się nad bolidem i zaglądając w najdalsze kąty ciasnej kabiny. Abel doskonale wiedział, że każdy błędny ruch kierownicą może się zakończyć katastrofą. Ufał jednak Marii. Nie mogła być doświadczonym kierowcą, ale miała w sobie coś, co pozwalało sądzić, iż wywiąże się z powierzonego jej zadania. - Gonią nas - stwierdziła dziewczyna, spoglądając w szerokie, panoramiczne lusterko. Abel zdziwił się, widząc tak prymitywny przyrząd w kabinie tak skomplikowanego, nowoczesnego pojazdu. Czy to możliwe, aby jego konstruktorzy nie byli w stanie wymyślić czegoś lepszego?... - Obudź się, do cholery! - głos Marii przywrócił go rzeczywistości. - Dlaczego chcesz uciec z pojazdu? - Bo chcę ci dać szansę ucieczki - odpowiedział. - Dopóki jesteś ze mną, nie dadzą ci spokoju... - Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem... - To proste. Pamiętasz, co powiedział kierowca tego wózka do swojego kumpla? Powiedział: "Załatwiłeś g o". Brzmiało to jak wyrzut, nagana, lub nawet wyrok śmierci. Czy wiesz co to oznacza? Oni chcą m n i e ! I to żywego. Inaczej już dawno dali by sobie z nami spokój... - Ale dlaczego? - Nie wiem. Może biorą mnie za kogoś innego... Tak, czy inaczej, musimy wysiąść z tego pudła. Ja odwrócę ich uwagę, a ty uciekniesz. - Nie zostawię cię! - A właśnie, że zostawisz! Nie chcę widzieć twojego fantastycznego ciała rozerwanego przez ich kule! Bolid gwałtownie zwolnił, skręcając w kolejną wąską uliczkę. - Podobało ci się? - spytała Maria. - Co? - Moje ciało... Widzisz, ja... nie pokazuję się nago byle komu. Nie chciałabym, żebyś sobie pomyślał... - Nie pomyślę. Wiem od ojca Jana, że wybijałaś zęby podglądaczem... Wiesz, chwilami żałuję, że... A zresztą, nie ma o czym gadać. Zatrzymaj się, chyba ich na chwilę zgubiłaś. Wieko kabiny zaczęło się unosić jeszcze w biegu. Kiedy się zatrzymali, natychmiast wyskoczyli z kokpitu i ruszyli uliczką. Kiedy dobiegli do kolejnego skrzyżowania, Abel nagle zatrzymał się. - Uciekaj - powiedział, ściskając jej chłodne dłonie. - I nie myśl o mnie źle. Wiesz, ja jestem... więźniem siebie samego. To moje tchórzostwo... - Nie jesteś tchórzem - przerwała mu, uwalniając jedną rękę i kładąc wskazujący palec na jego ustach. - Trzeba mieć w sobie wiele odwagi, żeby być takim tchórzem jak ty... Takim więźniem siebie samego... - Uciekaj - ponaglił ją. - Oni są bardzo blisko! Dziewczyna z ociąganiem puściła jego dłoń, a potem powoli rozpłynęła się w mroku. Abel poczuł, że wraz z utratą jej dotyku opuściła go resztka energii dającej ciepło tak bardzo potrzebne, by walczyć, by przetrwać i zwyciężyć... Powoli ruszył wąską uliczką, patrząc w twarz swoim wrogom, wyobrażając sobie ich pełne triumfu twarze. Nie czuł nienawiści. Spróbował nawet uśmiechnąć się na myśl, iż Maria jest już daleko, daleko, dalej, niż sięgają ramiona sług Zakonu... Ze spokojem obserwował jadący w jego stronę, najbliższy z bolidów, celując do niego ze swojego rewolweru. A kiedy byli już blisko, tak blisko, że niemal mógł dotknąć ich dłonią, wystrzelił kolejno pięć razy i cisnął swój rewolwer na ziemię. ROZDZIAŁ 8 Pierwszym uczuciem, którego Abel doznał po opuszczeniu bezkształtnej nicości, był tępy ból, któremu nie towarzyszyło zupełnie nic. Cały świat przesycony był bólem, który jednak nie był najgorszą rzeczą, jaka mogła się pojawić w takiej sytuacji. Abel spodziewał się czegoś znacznie gorszego. Wciąż był człowiekiem, całym i żywym. Pozostawiono mu jego ziemską, materialną otoczkę, tego był absolutnie pewien. Nie wiedział jednak, czy ma być z tego powodu szczęśliwy. Celując do swoich nieprzyjaciół, nie chowając się przed ich kulami, miał nadzieję, że któryś z nich zdobędzie się na akt łaski i pozbawi go życia, z którym nie wiązał już żadnych nadziei. A jednak nie zabili go. To znaczyło, że jego życie z nieznanych mu przyczyn znaczyło dla nich więcej, niż dla niego samego. Dlaczego?... Wciąż rozbrzmiewało mu w głowie pytanie Marii nie mogącej zrozumieć motywów jego działania. A jednak zaufała mu. Zaakceptowała jego rację, nie starając się go ukształtować według własnego wzorca... - Obudź się - usłyszał tuż nad sobą. - Słyszysz? Obudź się. Dość tego leniuchowania. Z trudem podniósł opuchnięte, nadwerężone działaniem żrącego gazu powieki. Twarz przyglądającego mu się człowieka była najpierw bezkształtną plamą, która z wolna zaczęła przybierać realną postać. Kiedy stała się tym, czym była w istocie, Abel stwierdził, że patrzy w twarz odzianemu w luksusowe szaty kapłanowi. Znał tę twarz. Pamiętał jej wodnisty wyraz, maskowany nieco czarnymi kółkami oprawek okularów. Oglądał tego człowieka tysiące razy, nim udało mu się wyłączyć telewizor. To był kapłan Burbacher... Abel nienawidził go prawie tak samo, jak zasiadającego na tronie starca. - Witaj w kapłańskim pałacu - zamruczał Burbacher, starając się nadać swojej zwierzęcej twarzy ludzki wyraz. - Miło cię gościć w miejscu, gdzie wszyscy, którzy nie są częścią tego motłochu mogą znaleźć godne siebie schronienie. Oczywiście jeżeli chcą... Abel nie odzywał się, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Z każdą sekundą czuł się lepiej, co najprawdopodobniej zawdzięczał nieznanym farmaceutykom. Równocześnie obecność Burbachera stawała się coraz bardziej realna i nieznośnie dokuczliwa. Człowiek będący prawą ręką Pierwszego Rycerza nie mógł oczekiwać, iż zyska sympatię Abla... - No, odezwij się, nasz czcigodny gościu i... więźniu. Wreszcie słowo prawdy. Abel ani przez chwilę nie przypuszczał, iż mógłby się znaleźć w kapłańskim pałacu jako gość, lub chociażby ofiara czyjejś pomyłki. Był więźniem i czuł się jak stuprocentowy więzień, szczególnie wtedy, gdy usiłował unieść dłoń, przymocowaną do leżanki, na której spoczywał, za pomocą wrzynających się w skórę więzów. Czuł dotkliwe pragnienie, ale nie był w stanie poprosić o wodę. Burbacher spacerował dookoła jego leżanki, co chwilę zacierając dłonie, jak gdyby był z czegoś bardzo zadowolony. - Widzę, że masz jeszcze trudności z mówieniem - zauważył. - To normalne po takiej dawce gazu. Ale nie martw się, jeszcze dzisiaj poczujesz się znacznie lepiej, na tyle dobrze, by opuścić szpital. Mamy sobie tak wiele do powiedzenia... Abel nie miał pojęcia co może chcieć usłyszeć od niego ktoś taki, jak Burbacher. Czy w ogóle istniał temat mogący zainteresować ich obu? Był prawie pewien, że celem polowania miał być ktoś zupełnie inny, być może podobny do niego... Burbacher opuścił pokój, kiwając mu dłonią na pożegnanie. Abel pozostał sam, ale nie na długo. Po kilku minutach ujrzał nad sobą twarze dwóch kolejnych intruzów. Jednym z nich był nie kto inny, tylko... Pierwszy Rycerz. Abel mimo woli napiął mięśnie, czując, że jego serce zaczyna łomotać jak szalone. Po raz pierwszy w życiu stykał się twarzą w twarz z najbardziej znienawidzonym przez siebie człowiekiem. Wystająca krtań starca, okryta pomarszczoną skórą, była tuż tuż... Wystarczyło sięgnąć dłonią i... Gdybyż mógł być teraz wolny, chociaż na krótką chwilę. Starzec przyglądał mu się uważnie przez długą chwilę, a następnie przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza. Abel nie znał tego drugiego człowieka, ale domyślał się, że musi to być ktoś zajmujący wysokie miejsce w hierarchii państwowej, chociażby dlatego, iż zwracał się do kapłana w sposób bardzo poufały. - No i jak, podoba ci się? - zapytał. - Nie wygląda jakoś nadzwyczajnie - odparł Julio. - Może jego twarz jest trochę inteligentniejsza od przeciętnej, ale nigdy bym nie powiedział, że to geniusz. Abel drgnął na swoim twardym posłaniu. Geniusz? O czym mówił ten bezwzględny, stary człowiek? Teraz Abel był już zupełnie pewien, iż stał się ofiarą czyjejś pomyłki. Ale czy pozwolą mu ją wyjaśnić? Czy zdąży? A jeżeli nawet zrobi to, czy pozwolą mu odejść?... - Dobrze, że w końcu go mamy - powiedział kapłan. - Słuchaj mnie dobrze, Bronowsky. Wykonałeś swoją robotę, doceniam to. Ale ostrzegam cię, jeżeli spróbujesz prowadzić z tym facetem jakieś rozmowy za moimi plecami, to... No, chyba wiesz co. Opiekę nad nim przejmuje Burbacher, rozumiesz? Abel uważnie przyjrzał się rozmówcy Wielkiego Mistrza. A więc to był ten sławny Bronowsky, człowiek bez twarzy - jak nazywano go w mieście. Okrutny, zimny profesjonalista, odpowiedzialny za podporządkowywanie obywateli miasta zakonnemu reżimowi. Człowiek dysponujący całą rządową policją, nowoczesną bronią i ludźmi gotowymi w zamian za pieniądze poderżnąć gardło własnemu ojcu, lub bratu... - Rozumiem, rozumiem - odpowiedział Bronowsky głosem świadczącym, iż zna już na pamięć treść przemowy, którą właśnie dane mu było usłyszeć. - Gówno mnie obchodzi co z nim zrobicie, chociaż jestem prawie pewien, że twój Burbacher spieprzy absolutnie wszystko, co jest do spieprzenia. - No jasne. A ty najchętniej zrobiłbyś z niego swojego agenta operacyjnego, prawda? Oj, Bronowsky, Bronowsky... Obydwaj rozmówcy zniknęli Ablowi z oczu. Trzasnęły drzwi i ich głosy gwałtownie umilkły. Nikt więcej nie nadchodził. Abel uspokajał się bardzo powoli i z wielkim trudem. Wciąż miał przed sobą twarz znienawidzonego starca, twarz nie osłoniętą szybą ekranu telewizora. Po pewnym czasie zapadł w drzemkę, którą przerwało dopiero pojawienie się lekarza i pielęgniarki. Lekarz zachowywał się jak pozbawiona życia, gumowa, zdalnie sterowana lalka. Jego twarz była blada, niemal przeźroczysta. Przyglądał się Ablowi przez jakiś dziwny aparat, który przyniósł ze sobą. - Zatrucie spada do czterech procent - odezwał się ni stąd ni zowąd, pozbawionym wyrazu głosem. Pielęgniarka była młodą, niezwykle atrakcyjną dziewczyną. Smukłość jej długich nóg podkreślał krótki, sięgający do połowy ud, biały kitel, o dość sporym dekolcie. Abel gotów był się założyć, że dziewczyna nie ma na sobie niczego więcej, ale na razie nie mógł jej o to zapytać. Stanowiła całkowite przeciwieństwo lekarza, wręcz tryskając życiem i energią. - Zdrowieje! - ucieszyła się, poprawiając poduszkę. - To dobrze, bo już się bałam, że coś takiego się zmarnuje... - dodała, zaglądając pod okrywającą Abla tkaninę. - Daj mu pół grama trichosanodriotinozonu - polecił lekarz. W ręku dziewczyny pojawił się niewielki pistolet. Abel domyślił się, iż jest to rodzaj strzykawki. Pielęgniarka zbliżyła wylot jego lufy do szyi pacjenta. Rozległo się krótkie, ciche cmoknięcie. Zastrzyk nie trwał dłużej niż ułamek sekundy i był niemal bezbolesny. Po chwili Abel stwierdził, że czuje się dużo lepiej. Ustąpił ból głowy i nieznośne pieczenie w przełyku. - Pić - jęknął cicho, z zadowoleniem stwierdzając, że wydawanie głosu nie sprawia mu bólu. - Zatroszcz się o niego - powiedział lekarz, kierując się w stronę wyjścia. Pielęgniarka skinęła głową. - Ale ci się oberwało - mruknęła, kiedy zostali sami. - To musiała być prawdziwa chmura gazu. Jak się czujesz? Możesz mówić? - Mogę - odpowiedział Abel, nieco jeszcze zmienionym głosem. - Gdzie jesteśmy? Gdzie jest ten pałac... - Jak to gdzie? - zdziwiła się. - Tam, gdzie zwykle, na swoim miejscu. - To znaczy gdzie? Jak daleko od miasta? Dziewczyna przyłożyła mu do ust szklane naczynie z wodą. Wchłaniając życiodajny płyn, Abel poczuł ulgę. Z każdą chwilą odzyskiwał swoje dawne siły. - To sam środek miasta - stwierdziła, uśmiechając się. - Tylko że ty pochodzisz stamtąd... - Skąd? - No... zza muru. Potrzeba ci czegoś? - pośpiesznie zmieniła temat. - Mogę ci w czymś pomóc? - Owszem, możesz mnie odwiązać. Nie mogę się poruszyć. - Nie mogę cię uwolnić. O tym decydują kapłani. - Ach, kapłani. W takim razie powiedz mi kiedy zostanę uwolniony. Przecież możecie mnie zamknąć w tym pokoju, nie ucieknę wam. Abel odniósł wrażenie, że dziewczyna nagle straciła część swojej energii i optymizmu. Wyglądała na lekko przestraszoną, lub przynajmniej speszoną. - Dlaczego nic nie mówisz? - zapytał po chwili. - Zabroniono ci ze mną rozmawiać? Przecież twój szef kazał ci się mną opiekować. Dziewczyna popatrzyła mu głęboko w oczy. W jej wzroku dał się dostrzec wyraz ciekawości zmieszanej z lekką dozą zdziwienia. - To dziwne, że chcesz ze mną rozmawiać - stwierdziła. - Dziwne? A cóż w tym może być dziwnego? Na twarzy pielęgniarki pojawił się lekki rumieniec. - Nie mam doświadczenia z takimi jak ty - powiedziała, uśmiechając się mimo woli. - Gdybyś zażądał, żebym się rozebrała i... no, wiesz co... - Wtedy wiedziałabyś co ze mną zrobić, tak? To chciałaś powiedzieć? Czy na tym właśnie miała polegać ta opieka. - Między innymi - dziewczyna po raz kolejny zabrała się do energicznego poprawiania poduszki. - Moim zadaniem jest zapewnić pacjentowi maksimum zadowolenia. Najczęściej chcą tego jednego... Oczywiście jeżeli mają dość siły. - A jeżeli będę chciał porozmawiać? Pielęgniarka wzruszyła ramionami. - Sama nie wiem - mruknęła. - Nie wiem co powinnam... Nie wiem co mogę ci powiedzieć. - Powiedz mi gdzie ja właściwie jestem i o co tu chodzi. Polowała na mnie cała armia uzbrojonych facetów, więc chyba mam prawo wiedzieć czemu zawdzięczam ten zaszczyt! - Abel z trudem dokończył zdanie. Jego głos załamał się, przerwany silnym atakiem suchego kaszlu. Dziewczyna na moment zniknęła z jego pola widzenia, a następnie pojawiła się znowu, niosąc w dłoni niewielkie naczynie. - Pij - rozkazała krótko, przystawiając je do ust Abla. Płyn zielonej barwy miał dziwny, nie znany mu wcześniej smak. Wraz z przełknięciem ostatniej jego kropli, ustąpiła nieprzyjemna suchość w ustach. - Jesteś cudotwórczynią - stwierdził z podziwem. - No więc, wracając do przerwanego wątku, gdzie ja właściwie jestem? - To żadna tajemnica - odpowiedziała. - Jesteś w pałacowym szpitalu. - To już słyszałem. Nie o to mi chodzi. - Więc o co? - Powiedziałaś przedtem, że jestem człowiekiem zza muru. Więc jak nazwałabyś miejsce, w którym się znajdujemy? Miasto przed murem, czy też może jakoś inaczej? - To jest miasto. Po prostu miasto. - Jakie miasto? Dziewczyna patrzyła na Abla z rosnącym zdziwieniem. - Jak to jakie? Rajska Republika, zwana również Miastem Złotego Gryfa. Ale przecież... - A tamto? - przerwał jej. - Tamto za murem? Jak nazwałabyś tamto miejsce? Czy to też miasto? - Oczywiście. To miasto za murem... - I tylko tyle wiesz o nim? Pielęgniarka spuściła wzrok. - Wolałaby o tym nie rozmawiać - szepnęła. - Tutaj wszystkie pomieszczenia... Abel nie pytał o nic więcej. Uzyskana informacja była wystarczająca. Nie byli zatem sami w szpitalnej izolatce. Ktoś pilnie przysłuchiwał się ich rozmowie, może nawet obserwował ich. Nie było sensu kontynuować dialogu z pielęgniarką, chociażby ze względu na ewentualne, czekające ją przykre tego konsekwencje. Abel postanowił, że zaczeka na właściwego rozmówcę, to znaczy na Burbachera. Skoro nie został zabity dotychczas, to należało sądzić, iż kapłani mieli jakieś związane z jego osobą plany. Potwierdzały to słowa wypowiedziane przez Pierwszego Rycerza. W tej sytuacji najrozsądniejszym wyjściem było poskromienie ciekawości i poddanie się biernemu oczekiwaniu. Pielęgniarka wyszła po chwili, widząc, że jej pomoc chwilowo nie jest pacjentowi potrzebna. Abel został sam. Usiłował zasnąć, ale pozycja wymuszona krępującymi go więzami uniemożliwiała zrelaksowanie się. Rozmyślał więc, z niecierpliwością czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Cierpliwość Abla została poddana poważnej próbie, bowiem dopiero po upływie godziny szczęknął zamek drzwi. Do izolatki wszedł Burbacher w towarzystwie dwóch drabów odzianych w uniformy rycerzy zakonnych. - Rozwiążcie go - rozkazał. Po chwili Abel był wolny. Powoli, z trudem przybrał siedzącą pozycję. Jeden z zakonników podał mu zawiniątko z czarnej, błyszczącej tkaniny. Jak się okazało, był to jednoczęściowy, elastyczny kombinezon. - Ubieraj się - zabrzmiał piskliwy głos Burbachera. - To już koniec rekonwalescencji. I od razu dokonajmy pewnych ustaleń, synku... - Nie jestem twoim synkiem, kapłanie - warknął Abel, wciągając na siebie kombinezon. - Chociaż pewnie dorobiłeś się już kilku... - Zamknąć mu tę niewyparzoną jadaczkę? - zapytał zakonnik stojący bliżej Abla, zaciskając wielkie jak bochny chleba pięści. - Nie trzeba - uspokoił go Burbacher, który wcale nie wyglądał na obrażonego. - Sam nad nim popracuję. No więc, drogi gościu, umawiamy się, że nie będziesz próbował żadnych głupich sztuczek, z kanału rodem. Poza tym masz dokładnie wykonywać moje polecenia. Potrafię cię zresztą do tego zmusić... - Najlepiej zastrzel mnie od razu - odpowiedział Abel, usiłując przyjąć pionową pozycję. Dręczyło go uczucie mdłości, miał kłopoty z utrzymaniem równowagi, a jego mięśnie gwałtownie protestowały przy każdym ruchu. Burbacher uśmiechnął się, ukazując dwa równe rzędy zębów. Zbyt równe... - Gdybym cię chciał zastrzelić, chłopcze, zrobiłbym to już dawno - powiedział ze spokojem. - Czy sądzisz, że zadaliśmy sobie tyle trudu tylko po to, żeby zobaczyć jak umierasz? Wybij sobie z głowy śmierć fizyczną. Ale obiecuję ci, że w czasie pobytu w tym pałacu, coś w tobie umrze... Abel wsunął stopy w lekkie buty na miękkich podeszwach, spoczywające obok leżanki i stanął przed kapłanem, spoglądając prosto w jego ukryte za szkłami okularów oczy. - Już umarło - odparł prawie szeptem. - Nie musisz się wysilać, żałosny strojnisiu. Możesz tracić z mojego powodu tyle cennego czasu, ile tylko zechcesz, ale na twoim miejscu zająłbym się raczej własną twarzą. Wstydziłbym się paradować z czymś takim... - Zamknij się, chłopcze! - Burbacher przestał się uśmiechać, a w jego głosie zabrzmiała nuta ostrzeżenia. - Wprowadzam małą poprawkę do naszej umowy. Od tej chwili nie powiesz ani słowa na temat mojej twarzy. Dobrze ci radzę, przestrzegaj naszej umowy... - Bo co, kapłanie? - Abel prychnął pogardliwie. - Zastrzelisz mnie? - Idziemy - rzucił Burbacher. Opuścili izolatkę i ruszyli długim korytarzem. Abel kroczył pomiędzy dwoma drabami, którzy trzymali go za ramiona. Burbacher otwierał pochód, dumnie szeleszcząc długimi, kolorowymi szatami. Pałacowy szpital był potężny i wywarł na Ablu ogromne wrażenie. Zaskakiwała go wszechobecna czystość, oraz obecność różnorodnej, skomplikowanej aparatury medycznej, o której nie mogły marzyć szpitale w mieście, które znał. Świat, w którym się znalazł był inny, bo zapewne przeznaczony dla innych, uprzywilejowanych obywateli. - Tutaj kończy się szpital - powiedział Burbacher, kiedy doszli do podwójnych, szklanych drzwi, tworzących rodzaj powietrznej śluzy. - Pojedziemy teraz na małą przejażdżkę. Co ty na to? Lubisz wycieczki? Odpowiedzią Abla było milczenie. Idąc wraz ze swoimi prześladowcami, uważnie przyglądał się pałacowym korytarzom, nie mogąc uwierzyć, że to, co ogląda jest rzeczywistością. Posadzki z białego, błyszczącego kamienia, drewniane i złote wykończenia ścian, szeregi obrazów oprawionych w ozdobne, wysadzane drogimi kamieniami ramy, oraz sufity, z których sączyło się ciepłe, łagodne światło, były czymś tak odmiennym od tego, co dotychczas widywał... Czym jeszcze miał go zaskoczyć ten dziwny, obcy i niewiarygodnie piękny świat. Burbacher zauważył jego zdziwienie. Uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu. - To dopiero początek, mój drogi. Zobaczysz tu jeszcze dużo, bardzo dużo ciekawych rzeczy. Abel wkrótce stracił rachubę korytarzy, które przemierzyli, kondygnacji, które pokonali, oraz wind, którymi podróżowali. Za ostatnimi drzwiami znajdował się rozległy taras, otoczony rzędem kamiennych donic z przybierającymi najprzeróżniejsze formy roślinami. W kryształowo przejrzystym powietrzu unosił się dziwny, odurzający zapach. Nieco poniżej rozciągał się szeroki pas soczystej zieleni poprzecinanej jasnymi wstęgami żwirowych ścieżek. Abel dostrzegł kilku przechodniów wystrojonych w szykowne garnitury, bądź kapłańskie, kolorowe szaty. - Ładnie tu, prawda? - odezwał się Burbacher. Z tonu jego głosu wynikało, że wcale nie oczekuje odpowiedzi na swoje pytanie. Abel nie potrafił zaprzeczyć. W porównaniu z widokami, które oglądał dotychczas, to miejsce wydało mu się najpiękniejszym zakątkiem na Ziemi. Czyżby legendarny, leżący za Barierą świat wyglądał właśnie tak, jak otoczenie kapłańskiego pałacu? Z zamyślenia wyrwało go szarpnięcie za ramię. Posłusznie, nie stawiając oporu dał się poprowadzić w stronę szerokich kamiennych schodów. Kiedy zeszli na dół, bezgłośnie zbliżył się do nich niski, pękaty pojazd, przypominający nieco policyjne bolidy, lecz nieporównywalnie większy od nich. Drzwi uniosły się powoli, odsłaniając wnętrze luksusowo wyposażonej kabiny. Jeden ze strażników wskoczył do środka. - Wsiadaj - rzucił drugi. Abel usadowił się na kanapie samochodu, pomiędzy zakonnikami z narastającym uczuciem niepewności. O co mogło im chodzić? Dokąd zamierzali go zawieźć? Burbacher zajął miejsce obok kierowcy, a następnie odwrócił głowę i obdarzył Abla jednym ze swych uśmiechów. - Podoba ci się ten samochód? - spytał. - Fajny, co? Po tamtej stronie muru nie ma takich. I nigdy nie będzie. Ubrany w uniform zakonnika kierowca wyszczerzył żółte kły, jak gdyby usłyszał jakiś dobry dowcip. Najwyraźniej podlizywanie się swojemu pryncypałowi było częścią jego natury. Samochód ruszył bardzo delikatnie, bez najmniejszego wstrząsu. - Zapewne jesteś bardzo ciekaw dlaczego znalazłeś się tutaj, w miejscu, do którego żaden mieszkaniec twojego miasta nie ma prawa wstępu - zaczął Burbacher, nie przestając się uśmiechać. Abel skinął głową, ciesząc się, że wreszcie nadeszła pora na wyjaśnienia. - Sprawiłeś nam mnóstwo kłopotów, mój drogi - kontynuował kapłan. - Byłeś powodem nie byle jakiego zamieszania. Cała policja uganiała się za tobą po mieście. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy. Otóż, mój drogi, fakt, iż jesteś teraz właśnie tutaj, zawdzięczasz swojemu niezwykłemu umysłowi. Dziwisz się? Jeszcze dzisiaj wszystko zrozumiesz, obiecuję ci. Na razie chcę ci tylko pokazać, że świat może być o wiele piękniejszy, niż byłeś w stanie to sobie wyobrazić... - Po co? - przerwał mu Abel. - Po co to wszystko, kapłanie? - Zamierzamy dać ci szansę. Ale najpierw musisz wiedzieć ile stracisz, jeżeli powiesz "nie". - A więc chcecie mnie przekupić? Zrobić ze mnie waszego konfidenta... - Spokojnie, spokojnie, młodzieńcze. Nie używajmy zbyt ostro brzmiących słów. Musisz najpierw wiele, bardzo wiele zrozumieć, a ja będę twoim nauczycielem. Nie podejmuj pochopnych decyzji. Rozejrzyj się dookoła i zobacz jak piękne może być życie, o ile żyje się we właściwym miejscu. Popatrz tylko! Za oknami była zieleń, przystrojona kolorami ulica, porośnięte trawą ogrody, białe domki z błyszczącymi dachami... Abel patrzył, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to co widzi, istnieje naprawdę. Przez krótką chwilę udało mu się wyobrazić siebie i Annę w progu jednego z tych domków... Tak, życie mogłoby być piękne, gdyby nie było okrutne. Samochód przemykał po węższych, lub szerszych, bardziej, lub mniej ruchliwych ulicach, a Abel patrzył i parzył, nie mogąc oderwać wzroku od fascynującego świata. Przejażdżka trwała długo, bardzo długo. Zapadał zmierzch, kiedy zatrzymali się przed wejściem do pałacu. - Myślę, że na dziś wystarczy - powiedział Burbacher. - Twoi strażnicy pokażą ci twój apartament. Zjedz coś, wykąp się i pomyśl... Zakonnicy ani na moment nie dali Ablowi swobody ruchów. Uwolnili jego ramiona dopiero wtedy, gdy doprowadzili go do miejsca, w którym miał spędzić noc. Widok luksusowego apartamentu zaskoczył Abla nie mniej, niż wszystko, co oglądał tego dnia. - Tylko nie próbuj żadnych sztuczek - ostrzegł go wyższy z zakonników, grożąc mu ogromną pięścią. - I pamiętaj, że gdyby to ode mnie zależało, złamałbym ci kark. Jasne? I jeżeli tylko będę mógł to zrobić... - Dobra, dobra - mruknął Abel. - Możecie już odejść. Zakonnik poczerwieniał, ale nie powiedział nic więcej. Szczęknął zamek i Abel został zupełnie sam. Nie wiedząc co ma ze sobą zrobić, zaczął przyglądać się apartamentowi. W szafie znalazł jasny garnitur z delikatnego i cienkiego jak papier, lecz bardzo mocnego materiału. Na stole czekała na niego kolacja złożona z kilkunastu, nie znanych mu rodzajów potraw. Abel nie był głodny. Czuł tylko pragnienie, które zaspokoił kilkoma szklankami pomarańczowego soku. Nie zadając sobie więcej trudu, ułożył się na potężnym, kwadratowym tapczanie. Był przekonany, że nie będzie mógł zasnąć, ale zmęczenie zweryfikowało słuszność tych przewidywań. Kiedy rankiem podniósł powieki, za oknem świeciło słońce. Przez dłuższą chwilę przypominał sobie gdzie się znajduje. Raz jeszcze przemknęły mu przed oczami obrazy, które poprzedniego dnia najbardziej utkwiły mu w pamięci. Wraz z nimi powróciła fala niepokoju. Pośpiesznie zrzucił z siebie kombinezon i wszedł pod gorący prysznic. Odświeżywszy ciało, poczuł się nieco lepiej. Z pewną niechęcią sięgnął po wiszący w szafie garnitur. Czuł się nieswojo w swoim nowym ubraniu, było ono jednak lepsze od kombinezonu, który kazano mu założyć poprzedniego dnia. Zmusił się do przełknięcia kilku kęsów pożywienia, nie zwracając uwagi na to co je. Kiedy skończył, do apartamentu wtargnęło dwóch znanych mu już zakonników. - Idziemy - padło krótkie polecenie. Abel poddał się im niczym automat. Nie miał w sobie woli stawiania oporu, nie miało to zresztą żadnego sensu. Pokój, do którego zaprowadzono Abla różnił się zdecydowanie od wszystkich, które widział dotychczas. Wszystkie jego ściany pokryte były regularnymi rzędami monitorów. Wszystkie ekrany były ciemne i milczące. - Siadaj - rzucił wyższy z zakonników. Abel posłusznie zajął miejsce na jednym z trzech obrotowych foteli. Zakonnicy wyszli, zostawiając go samego, nie zostawiono mu jednak zbyt wiele czasu na rozmyślania. Po chwili drzwi rozsunęły się bezszelestnie i przed Ablem stanął niewysoki mężczyzna o włosach przyprószonych siwizną. Ubrany był w nienagannie skrojony garnitur, podobny do tego, który obecnie nosił Abel. Mężczyzna usiadł w fotelu, wyciągając z kieszeni przedmiot przypominający zminiaturyzowany pulpit sterowniczy. - Znasz mnie? - zapytał dźwięcznym głosem. Abel pokręcił głową przecząco. Nie widział tej twarzy nigdy dotąd. - Wcale się nie dziwię - powiedział nieznajomy. - Nazywam się Allan Brown, co zapewne również nic ci nie mówi. Zanim zaczniemy rozmowę, coś ci pokażę. Brown dotknął kolejno kilku przycisków. Na ekranie jednego z monitorów pojawił się obraz przedstawiający wnętrze niezbyt dużego, dość skromnie umeblowanego pokoju. W jego głębi znajdował się stół, przy którym zasiadały dwie osoby, kobieta i mężczyzna. Obydwoje zajęci byli spożywaniem porannego posiłku, od czasu do czasu jednak spoglądali wprost w obiektyw obserwującej ich kamery, najwyraźniej zupełnie nie zdając sobie sprawy, iż są obserwowani. Dochodzące z będącego na wizji pomieszczenia odgłosy pochodziły najprawdopodobniej z głośnika telewizora. Posiłek odbywał się w milczeniu, które po dłuższej chwili przerwał mężczyzna. - Znowu pieprzą, cholerne bezmózgowce - odezwał się, rzucając kamerze pełne nienawiści spojrzenie. - Myślą, że dam się zawlec na jakiś stos. Kretyni, jedna wielka paranoja. - Jak zechcą, to zawloką - odpowiedziała kobieta. - Gówno! Żywych nas nie wezmą! Znowu zapadło milczenie, przerywane tylko zniekształconym bełkotem telewizora. - Czy wiesz co to jest? - zapytał Brown. Abel wzruszył ramionami. Czuł się całkowicie zdezorientowany, nie mając pojęcia czemu miało służyć to dziwaczne przedstawienie. - W takim razie pooglądamy jeszcze chwilę. Może poszukam czegoś bardziej pikantnego. Obrazy na monitorze zaczęły się zmieniać co sekundę. Każdy z nich przedstawiał wnętrze czyjegoś mieszkania. W końcu Brown znalazł to, czego szukał, czyli pokój z łóżkiem, na którym spoczywała para złączona w miłosnym uścisku. - Lubisz kino akcji, kolego? - na twarzy Browna pojawił się cyniczny uśmiech. - Mogę ci jej dostarczyć tyle, ile zechcesz. Abel nie odpowiedział na tę kpinę. Patrzył w monitor szklanym wzrokiem, powoli zaczynając rozumieć... Patrzył, nie mogąc uwierzyć, miotany uczuciami, które nie pozwalały mu pogodzić się z tym, co podpowiadał mu zdrowy rozsądek. Całe jego człowieczeństwo, wszystko to, co sprawiało, że czuł i pragnął, że kochał i nienawidził, gwałtownie protestowało przeciwko przyswojeniu informacji ukształtowanej przez chłodną logikę, na podstawie obserwacji. Nie chciał pogodzić się z rzeczywistością, chociaż to, co zobaczył w pewnym stopniu zaspokoiło jego ciekawość. Obrazy przekazywane mu przez monitor wiele wyjaśniały... Brown uśmiechał się coraz radośniej, widząc minę Abla i pojmując, że ten zrozumiał dopiero teraz... To oznaczało, że dotychczas nie wiedział o niczym. - Tylko mi tu nie zwariuj, kolego - mruknął, wygaszając ekran. W jego oczach pojawił się wyraz niepokoju będącego reakcją na minę Abla, - Tak, tak, kamery zainstalowane są w telewizorach, a właściwie telewizory są kamerami. To dość skomplikowane, ale... chyba nie dla ciebie. Jesteś przecież taki genialny... Wyłączałeś tylko telewizory, co? Wyłączałeś je, nie wiedząc co się w nich kryje?! Abel westchnął ciężko. Patrząc w oczy Browna, z trudem powstrzymywał się przed rzuceniem się mu do gardła. Pragnienie odwetu walczyło w nim z poczuciem słabości i bezsilności. Trwało to dobrą chwilę, w końcu jednak zwycięstwo odniósł chłodny, chociaż zraniony umysł Twórcy. - Dlaczego? - zapytał. - Po co... Przerwał, nie mogąc sformułować dalszej części pytania. Brown uśmiechnął się, jak zwykle. - To jest interes, kolego. Interes jak każdy inny, tylko o wiele lepszy... Słyszałeś o wolnym świecie za Barierą? Myślę, że słyszałeś, skoro oni wszyscy słyszeli - Brown wskazał monitor, na którym przed chwilą przewijały się obrazy. - Otóż tam, za Barierą jest mnóstwo chętnych do oglądania tego, co ci biedacy robią w swoich mieszkaniach i nie tylko w mieszkaniach. Znając spektakularne posunięcia tutejszych władz, widzowie z wielkim zainteresowaniem obserwują reakcje tych, których dotyczą aktualne zarządzenia. To bardzo ciekawe, nie sądzisz? A im bardziej rygorystyczne są te zarządzenia, im więcej ograniczeń nakładają na obywateli tego biednego miasta, tym ciekawsze staje się widowisko. Jest oczywiście jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć. Ludzie za Barierą zarabiają pieniądze... To brzmi trochę banalnie, ale tak właśnie jest. Mówię oczywiście o prawdziwych pieniądzach, których ilość uzależniona jest od wielu czynników, przede wszystkim jednak od kwalifikacji... A zresztą, to nieważne. Tak, czy inaczej widzowie m a j ą p i e n i ą d z e , którymi bardzo chętnie dzielą się z tymi, którzy dostarczają im tak wspaniałego widowiska. Istnieje specjalna sieć telewizyjna, która powstała już wtedy, gdy tworzyło się wasze miasto... Zapamiętaj jej nazwę: "Krig". To od nazwiska jej twórcy, bardzo przedsiębiorczego twórcy. To nazwisko jest w tej chwili potęgą, nawet tam, za Barierą. Brown przerwał na chwilę, aby przyjrzeć się reakcji Abla. - No, co jest kolego? - zapytał, zniecierpliwiony jego milczeniem. - Może teraz ty wyjaśnisz mi co nieco? Chciałbym na przykład wiedzieć w jaki sposób wyłączałeś telewizory. Każdy z nich ma przecież procesorowy układ kontrolny. W przypadku jakiejkolwiek ingerencji, do sieci przesyłany jest sygnał alarmowy, więc nie próbuj mi wmówić, że przecinałeś jakieś kable, czy coś w tym rodzaju. Każdy z tych telewizorów ma certyfikat doskonałości. No więc w jaki sposób oszukałeś komputer? Abel ze zdumieniem popatrzył na swojego rozmówcę. Przez chwilę zastanawiał się czy przemowa Browna nie jest przypadkiem kolejnym z jego cynicznych żartów, ale tym razem jego mina była poważna. Za to Abel zaczął się śmiać. Głośno i wesoło, wręcz histerycznie. Zdezorientowany Brown usiłował coś powiedzieć, ale odpowiedzią Abla była kolejna fala śmiechu, wypełniającego całe pomieszczenie i rozbrzmiewającego gromkim echem po korytarzach kapłańskiego pałacu... * * * Pokój, w którym rozmowę z Ablem postanowił odbyć Burbacher, urządzony był z niezwykłym przepychem, godnym kapłańskiego majestatu. Abel posadzony został za ciężkim, dębowym, zdobionym złotymi akcentami biurkiem. Naprzeciw niego znajdował się jeden z monitorów, które były chyba najczęściej spotykanymi w pałacu przedmiotami. Burbacher usadowił się w wygodnym fotelu, w odległości kilku metrów od krzesła Abla. - No i jak ci się spodobał nasz specjalista od telewizji? - zapytał, usiłując odgadnąć miotające więźniem uczucia - Nic nadzwyczajnego, prawda? A swoją drogą gratuluję, nieźle mu dołożyłeś. Strasznie się zdenerwował... No, skoro wiesz już coś niecoś, nasza rozmowa będzie łatwiejsza. Domyśliłeś się już chyba, że cała Rajska Republika zarabia na swoje utrzymanie poprzez współpracę z siecią telewizyjną Kriga. To bardzo dobra i owocna współpraca. Ale pewnie chciałbyś wiedzieć więcej, prawda? - Chciałbym - przyznał Abel. - Więc pytaj. - Chcę wiedzieć skąd się wzięło to miasto, jaki szaleniec wpadł na ten obłąkany pomysł... - Spokojnie, spokojnie, młodzieńcze! Nie mów czegoś, czego musiałbyś później żałować. Widzisz... nie mogę ci powiedzieć wszystkiego. Przynajmniej jeszcze nie teraz. - Więc po co ta rozmowa, kapłanie? - Poczekaj. Nie powiedziałem, że nic nie powiem. Owszem, musisz dysponować pewnymi informacjami, żeby... No, ale to później. Wracając do sprawy miasta. Otóż miejsce, w którym ono leży było kiedyś częścią znacznie większego państwa. To był bardzo zabawny i dziwny kraj. Nigdy nie był taki jak inne, otaczające go... Jego społeczeństwo wręcz idealnie nadawało się do sterowania. Przynajmniej co trzeci obywatel gotów był sprzedać swoją duszę za kilka ochłapów spadających ze stołu, przy którym zawsze ucztowała nieomylna władza. Władze się zmieniały, ale społeczeństwo było wciąż takie samo: pogrążone w biedzie, z zawiścią patrzące na dobrobyt poza granicami państwa i... dające się łatwo podporządkować temu, kto miał w sobie dość sprytu i fantazji. Było również coś, o czym warto wspomnieć. Niezależnie od tego komu podporządkowani byli mieszkańcy państwa, wszyscy posłuszni byli Zakonowi, który zawsze potrafił manipulować informacjami na tyle sprytnie, by wyzwolić u nich podświadomy lęk przed czymś, co spotkać ich miało ze strony Inteligencji Wszechświata, w przypadku nieposłuszeństwa. Ale był pewien problem. Po złotym okresie kapłańskiej władzy nad posłusznym motłochem nastąpiły czasy, w których kapłani musieli przejść do opozycji. Ten okres trwał zbyt długo. Przez ten czas uległy zmianie prawa rządzące epoką, tłum stał się nieco inteligentniejszy... Zwykła ewolucja społeczeństwa, chociaż mocno opóźniona wskutek działalności kolejnych dyktatur. Koniec końców Zakon ponownie doszedł do władzy. Początkowo była to władza niemal absolutna, ale potem... To bardzo smutna historia. Lokalna nędza w zestawieniu z dostatkiem u sąsiadów spowodowała powstanie silnych ognisk opozycji antyzakonnej. W dodatku obca propaganda podsycała społeczne niezadowolenie i po pewnym czasie stało się jasne, że Zakon nie będzie w stanie utrzymać władzy. Czy możesz to sobie wyobrazić, młody człowieku? Po latach luksusu kapłani mieli zostać skazani na nędzę, może na banicję... To okropne. I wtedy pojawił się Rudolf Krig. Po naradach z panującym już wówczas Wielkim Mistrzem, Jego Świetlistością Juliem, ustalono, że sieć telewizyjna Kriga odkupi od bankrutującego państwa pewną niewielką część jego terytorium. Pewnie się domyślasz, że był to początek Rajskiej Republiki. Terytorium podzielono na dwie odrębne, oddzielone murem strefy. W jednej z nich wybudowano betonowe miasto, w którym sieć Kriga zainstalowała swoje kamery. Druga strefa, to ta, w której się obecnie znajdujemy: upragniony raj dla Zakonu. - Rozumiem - mruknął Abel. - Tamci podglądają pogrążonych w nędzy i strachu mieszkańców miasta, a w zamian wy dostajecie wszystko, czego zapragniecie... - Masz rację - zgodził się Burbacher. - Chociaż nie całkowitą. Mieszkańcy miasta mają zapewniony byt. Zostawiliśmy im nawet skrawek wolności. Weźmy szesnastą dzielnicę... - To nie dzielnica - zauważył Abel. - To więzienie. - Nie musisz mnie przekonywać, że stworzenie czegoś takiego było błędem. Osobiście jestem zwolennikiem wszechobecnego porządku, ale skoro ludzie Kriga chcą mieć siedlisko szczurów... No cóż, jeżeli zaś chodzi o nas, kapłanów, to wcale nie jesteśmy tak bogaci jak... - I po co te kłamstwa, kapłanie? Widzę, że masz to we krwi... Powiedz lepiej co stało się z tymi, którzy nie mieli ochoty uczestniczyć w tej zbrodni. Nie wmówisz mi przecież, że absolutnie wszyscy kapłani byli żądnymi władzy szaleńcami. - Masz skłonności do przesady. Będę musiał cię z tego wyleczyć. Jeżeli chodzi o tych, którzy nie chcieli zamieszkać w Rajskiej Republice, to po prostu poszli swoją drogą. Wszędzie mogli znaleźć zajęcie, tyle że uciążliwe i wymagające poświęcenia. - A Bariera? Co to właściwie takiego? - Ach, rzeczywiście, o tym jeszcze nie mówiłem - Burbacher dotknął dłonią czoła w spektakularnym geście. - Otóż Bariera była i jest czymś, co daje nam gwarancję całkowitej izolacji miasta od jego otoczenia. Wyciągnęliśmy wnioski z przeszłości, mój młodzieńcze. Gdyby mieszkańcy zimnego, betonowego molocha mogli ujrzeć to, co znajduje się za Barierą, na pewno nie zechcieliby żyć tak, jak żyją. Prędzej oddaliby życie... A my nie chcemy żadnych kłopotów. Krążące po mieście legendy o wolnym świecie niczego nie zmieniają. Pierwsi mieszkańcy miasta zostali poddani prostemu zabiegowi, po prostu przestali pamiętać to, co mogłoby wywoływać w nich tęsknotę za innym światem. Stworzyliśmy dla nich nową, lepszą historię, nowe odwieczne tradycje i nową, lepszą moralność. Dla nich nasze miasto było jedynym możliwym do zaakceptowania miejscem, niezdrowe plotki zaczęły się rozprzestrzeniać dużo, dużo później. Oczywiście wszelkie stare książki i inne źródła zostały zniszczone. Nie można naprawdę pożądać czegoś, czego się nigdy nie widziało, nie słyszało, nie dotknęło i tak dalej... I nikt nie będzie uciekał, żeby popatrzeć, dotknąć lub powąchać, bo nie można przecież przepłynąć morza, ani przeskoczyć przez dwustumetrowy mur. Izolacja od świata na zewnątrz jest szczelna, nie do pokonania. - Bzdura! A przemyt? Skąd przemytnicy braliby swój towar? - Przemyt? Ależ nie. To, co nazywasz przemytem, jest przez nas bardzo ściśle kontrolowane. Sami sprowadzamy te towary, a wasi przemytnicy zabierają je tylko z określonych miejsc. - Nawet te zakazane? - Oczywiście. Nie łudź się. Tamten świat jest dla ciebie zamknięty, mój drogi. Ale możesz żyć tutaj, nie gorzej niż tam... Wiesz teraz bardzo dużo, zbyt dużo. Znasz prawdę o ukrytych kamerach, znasz mechanizmy... Wiesz o rzeczach, o których dotychczas wiedziały tylko nieliczne osoby... Kapłan przerwał na chwilę swój monolog, dając więźniowi czas na uporządkowanie wchłoniętych informacji. Nie musiał się śpieszyć. Mógł rozmawiać z niesfornym młokosem choćby do końca życia. Miał go na własność, na zawsze. Mógł powoli wstrzykiwać w niego swój jad, obserwując męki wpadającej w obłęd ofiary, lub oszczędzić więźnia, dając mu szansę. Pierwsze z tych dwóch wyjść było kuszące, ale drugie mogło przynieść w efekcie więcej korzyści. Mając oddanego sobie geniusza można wiele dokonać, nawet w miejscu tak zdominowanym przez jednego człowieka jak Rajska Republika. - Dam ci szansę - powiedział Burbacher, nie przestając się uśmiechać. - Jeżeli z niej skorzystasz, twoje życie może stać się piękne. Rozumiesz? Piękne. - A jeżeli nie? - Abel spojrzał na niego spode łba. - No, cóż... Chyba nie wyobrażasz sobie, że pozwolę ci powrócić do dawnego życia. Jesteś zbyt zdolny. Pracując dla nas, mógłbyś te zdolności wykorzystać, natomiast pozostając tam, za murem, byłbyś dla nas bardzo niebezpieczny. Musielibyśmy cię zlikwidować. Czy wyrażam się jasno? - Proponowałem ci coś, kapłanie - Abel spojrzał mu prosto w oczy, czekając, aż pojawi się w nich wyraz ciekawości. - Co takiego? - Żebyś mnie od razu zastrzelił. W oczach Burbachera nie było w tej chwili nic oprócz zła. Kapłan gwałtownie spoważniał. Wstał z fotela i zaczął przechadzać się od ściany do ściany, szeleszcząc swoją długą szatą. - Czy to jest twoja odpowiedź? - zapytał w końcu. Abel bez słowa skinął głową. - Mylisz się, chłopcze... - na twarzy Burbachera znowu pojawił się uśmiech. - Pokażę ci teraz coś. Patrz uważnie, bo to gwóźdź programu, który dla ciebie przygotowałem. Szczerze mówiąc, myślałem, że obejdzie się bez tego, ale skoro jesteś taki głupi... Patrz na monitor. Abel popatrzył. Ekran stopniowo ożywał, ukazując coś, co przypominało szklaną kopułę. Przyjrzawszy się uważnie dziwnemu przedmiotowi, Abel stwierdził, iż jest to rodzaj klosza osadzonego na grubej podstawie, wykonanej z nieznanego, matowoczarnego materiału. Do czubka klosza podłączony był pęk kolorowych przewodów różnej grubości. - Na pewno jesteś ciekaw - odezwał się kapłan - skąd wiedzieliśmy gdzie cię szukać. Miasto jest przecież duże, a ty miałeś taką świetną kryjówkę... Wiedzieliśmy, bo był ktoś, kto nam o tym powiedział. Ablowi stanęła przed oczami dobroduszna twarz Adama. Czyżby to on... - Pewnie już wiesz kto. Wiesz, prawda? No, nie osądzaj zbyt surowo swojego przyjaciela. On nie chciał mówić... Abel zerwał się na równe nogi. - Co mu zrobiliście?! - zawołał. W tej samej chwili poczuł, że niewidzialna igła przebija mu płuca. Odpowiedzią był uśmiech kapłana. - Nie ruszaj się, chłopcze, bo będzie bolało. Wiesz, w tym pokoju rozmawiałem z wieloma więźniami. Wszystkie te meble, wszystko, co się tutaj znajduje, zostało tu umieszczone po to, by mi pomóc. Jestem oczywiście chroniony, mój chłopcze. Nie jesteś w stanie zrobić niczego, co mogłoby sprawić mi przykrość. Ale przejdźmy do rzeczy. Na czym to skończyliśmy? Aha, pytałeś co zrobiliśmy twojemu kumplowi. No, cóż... Odpowiedzią na twoje pytanie jest to, co widzisz na monitorze. - Co to jest? - Nie poznajesz? To właśnie twój kumpel. Ach, rozumiem, mógł się trochę zmienić od chwili waszego ostatniego spotkania. Powiększymy troszeczkę obraz... Popatrz teraz. We wnętrzu szklanej kopuły, na czarnym postumencie, spoczywała głowa... Z szyi wystawały pęki rurek, którymi dostarczane były niezbędne do życia płyny. Kikut kręgosłupa zanurzony był w naczyniu wypełnionym wodnistą galaretą. Na pooranej zmarszczkami, nieruchomej twarzy wykuty był na stałe wyraz cierpienia. Powieki niekiedy unosiły się, odsłaniając gałki oczne, a wzrok skazańca błądził gdzieś w przestrzeni wytyczonej przez ścianki szklanego naczynia. Abel poczuł gwałtowny skurcz żołądka. Miotany gwałtownymi torsjami, schował głowę pomiędzy kolana. - Niegrzeczny chłopczyk - łagodnie zbeształ go Burbacher. - Żeby rzygać na widok przyjaciela... Obraz zniknął. Kapłan na powrót usadowił się w fotelu. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. - Sam rozumiesz, że twój kumpel nie mógł przed nami niczego zataić. W tych warunkach tak wzniosłe słowa jak przyjaźń, honor, solidarność, tracą swoje znaczenie. Facet poddawany zabiegowi chce mówić, bardzo chce... Najczęściej nie może, bo wydaje mu się, że nie wie... Ale często wie, a wtedy potrafimy to z niego wyciągnąć. I co ty na to? - Zdegenerowany zbrodniarz - mruknął Abel, z trudem łapiąc oddech. - Rozumiem, rozumiem... - Burbacher pokiwał głową. - Może wymyślisz coś ciekawszego? - Zboczony skurwysyn o twarzy... - Abel nie dokończył, czując kolejną falę przeszywającego bólu. - Nie próbuj mnie obrazić, bo w końcu ci się to uda, a wtedy nie będę mógł dać ci szansy! - zawołał kapłan. - Czy widzisz co mogę z ciebie zrobić, jeżeli będę chciał?! Widzisz?! Twój kumpel już nie jest człowiekiem! Jest tylko prymitywną, pogrążoną w cierpieniu formą życia, modlącą się o śmierć, która nie nadejdzie jeszcze tak prędko! Mogę go utrzymywać przy życiu przez całe lata! Chcesz do niego dołączyć, ty głupcze?! - Idź się pieprzyć... - wychrypiał Abel, pokonując ból. - Dobrze! Skoro wybrałeś... - twarz Burbachera przeszła kolejną metamorfozę. Pojawił się na niej znany już Ablowi uśmiech. - Szkoda - westchnął po chwili. - Myślałem, że chciałbyś mieć jeden z tych pięknych, otoczonych zielenią domków. Wyobraź sobie tylko. Domek, pieniądze, praca odpowiadająca twoim kwalifikacjom, kochana żoneczka u twojego boku... Może nawet twoja Anna... Abel zesztywniał, wlepiając spojrzenie w twarz kapłana. - Gdzie jest Anna? - zapytał, zaciskając pięści. - Gdzie jest Anna, kapłanie?! - Chcesz wiedzieć? Dobrze, powiem ci. Jest tutaj. A co, myślałeś, że rozpłynęła się? Jeżeli chcesz, możesz ją zobaczyć. - Chcę! - Jesteś pewien? - Tak! - Dobrze, pokażę ci ją. Chociaż myślę, że i tego będziesz żałował... Monitor znowu ożył. Abel ujrzał wnętrze luksusowo umeblowanej sypialni. Na potężnym łożu, paląc papierosa, spoczywała rozebrana do naga Anna. W obrębie kadru nie było nikogo więcej, ale dziewczyna rozmawiała z kimś, z jakimś mężczyzną. - Długo jeszcze, kochanie? - spytała. - Już idę - padła nieco przytłumiona odpowiedź. Po chwili Abel ujrzał nieznajomego. Był to wysoki, wątły młodzieniec o twarzy wyrażającej absolutny brak intelektu. Człowiek ten jednak nie zamierzał imponować Annie intelektem, lecz raczej innym z darów natury... Nie miał zamiaru prowadzić wstępnej gry miłosnej. Kazał dziewczynie zgasić papierosa, a następnie położył się na niej i gwałtownym ruchem bioder wdarł się w jej ciało. To samo ciało, które Abel tak ubóstwiał... - Dość... - westchnął Abel, odwracając spojrzenie od ekranu. - Wiedziałem, że ci się to nie spodoba. Ten wyrośnięty małpiszon, to syn jednego z ministrów. Miał na nią ochotę, a ona miała duże kłopoty. Sama dokonała wyboru. Znalazła się po tej stronie muru i prowadzi luksusowe życie, a jej chora matka została otoczona opieką. Wszystko to w zamian za ciało... Czy to nie dobry interes? Słuchaj, jeżeli będziesz chciał, mogę ci ją dać. Tamtemu nastoletniemu niedorozwojowi jest prawie wszystko jedno gdzie wsadza swoje przyrodzenie. Zastanów się, dobrze się zastanów... Abel nie mógł myśleć. Czuł potworny ból i paraliżującą całe ciało rozpacz. Przez dłuższą chwilę siedział na swoim krześle zupełnie nieruchomo, aż poczuł, że ból zaczyna go rozsadzać, przepełniać każdą komórkę jego ciała, bulgocząc jak budzący się do życia wulkan. Abel panował nad sobą tak długo jak potrafił, a kiedy brakło mu sił, uniósł zalaną łzami twarz i wydał z siebie okrzyk, niczym bestia, w którą złe siły zamieniły pełnego uczuć człowieka, potwór, zdający sobie sprawę, iż na zawsze już pozostanie potworem. Burbacher spojrzał na niego z uśmiechem. - Powiedziałem ci przecież, że coś w tobie umrze - powiedział, kiwając głową - I umarło, mój chłopcze. Już umarło... * * * - Ja bym cię nie wypuszczał - mruknął Ugler, kiedy razem znaleźli się w dwuosobowym bolidzie. - Ci kapłani są dziwaczni, nie sądzisz, kolego? Powiem ci w tajemnicy, że to było polecenie tamtych zza Bariery. Cieszysz się? Abel nie odpowiedział. Nie miał ochoty na pogawędki z kimkolwiek, co zresztą wcale nie zniechęcało Uglera. - Pamiętaj, masz dwadzieścia cztery godziny. Jutro będę na ciebie czekał w tym samym miejscu, w którym cię dzisiaj wysadzę, rozumiesz? Nie próbuj sztuczek, bo i tak cię dopadniemy. Abel odruchowo pokiwał głową. Nie miał pojęcia dlaczego Pierwszy Kapłan, a właściwie tajemniczy Krig podjął decyzję o wypuszczeniu go na wolność. Dlaczego dali mu te dwadzieścia cztery godziny, o które prosił? Abel rozważał różne ewentualności, ale tylko jedna z odpowiedzi wydawała się prawidłowa. Kapłani chcieli jego l o j a l n o ś c i. Decyzję o przystąpieniu do pracy dla Zakonu miał podjąć dobrowolnie. Doba wolności miała być rodzajem sprawdzianu. - Dlaczego nic nie mówisz? - zapytał Ugler. - Czy ty w ogóle umiesz mówić? Bolid ruszył gwałtownie i pomknął szerokim, jasno oświetlonym korytarzem. Po kilku minutach znajdująca się na jego końcu winda wyniosła ich na powierzchnię. Znajdowali się w samym centrum miasta, nieopodal targowego placu. Kopuła kabiny uniosła się, otwierając Ablowi drogę do darowanej mu na krótki moment wolności. - Pamiętaj, jutro o tej samej porze, w tym samym miejscu - raz jeszcze przypomniał mu Ugler. W jego dłoni nagle pojawił się rewolwer. Abel od razu rozpoznał swoją własność. - Oddajecie mi broń? - zdziwił się. Ugler uśmiechnął się od ucha do ucha. - Bez tego grata zginąłbyś marnie, koleś - stwierdził. - A my chcemy cię mieć żywego. Abel schował rewolwer do kieszeni marynarki, sprawdziwszy przedtem zawartość komór nabojowych. - A reszta amunicji? - zapytał. Ugler podał mu garść pocisków. - Umiesz się troszczyć o siebie - zauważył. - To dobrze, bardzo dobrze. Wiesz co, nawet cię polubiłem. Nie wiem czym się będziesz zajmował, ale mój szef powiedział mi w tajemnicy, że będzie próbował zrobić z ciebie agenta operacyjnego. Może nawet zostaniemy partnerami? Jak ci się to podoba? Abel nie wyraził na głos swojej dezaprobaty, chociaż cisnęły mu się na usta słowa pogardy. Bez słowa wysiadł z kabiny wolnym krokiem ruszył pogrążoną w mroku ulicą. Po chwili usłyszał za sobą pisk opon ruszającego pojazdu. Przez moment usiłował wyobrazić sobie, że znowu jest zwykłym obywatelem miasta, posiadającym nadzieje i uczucia zwykłym, szarym człowiekiem. Rzeczywistość przerastała jednak jego wyobraźnię. Czuł niepokój pogłębiany przez dobiegające z betonowych bloków okrzyki ludzi, których dosięgły mściwe, bezduszne ręce Zakonu. W pewnej chwili, wiedziony desperacją wszedł do jednego z mijanych budynków, usiłując zlokalizować najbliższe mieszkanie, z którego dochodziły nawoływania i jęki. Nie sprawiło mu to zbyt wiele trudu. Zakonnicy byli wszędzie. Wydobywszy rewolwer, z całej siły kopnął najbliższe drzwi. Niczym rozjuszona bestia, wtargnął do mieszkania, wypatrując czarnych uniformów prześladowców. Ujrzał ich prawie natychmiast. Dwóch uzbrojonych po zęby szturmowców pochylało się nad leżącym na podłodze, młodym mężczyzną. Dwaj pozostali trzymali walczącą rozpaczliwie dziewczynę. Abel przez chwilę przyglądał im się ze zdumieniem i niedowierzaniem. Ich twarze pokryte były gorączkowymi rumieńcami, będącymi efektem fanatyzmu zmieszanego z nie dającym się usprawiedliwić okrucieństwem. Jeden z pochylających się nad mężczyzną zakonników trzymał w dłoni dziwny, nie znany Ablowi przyrząd. Na widok intruza, zawahali się, oczekując usprawiedliwienia z jego strony. Abel wciąż miał na sobie elegancki garnitur, bardzo różniący się od zwyczajnego stroju przeciętnego mieszkańca miasta, toteż żaden z nich nie wiedział jak ma zareagować. - Co to jest? - zapytał Abel, wskazując przyrząd w dłoni oprawcy. - Jak to co? - warknął zakonnik. - Kastrator. A co, nie wiedziałeś... Kim ty właściwie jesteś? Abel nie odpowiedział. Zaspokoiwszy swoją ciekawość, błyskawicznie sięgnął po broń. Naciskając spust, ze zdumieniem stwierdził, że zabijanie sprawia mu przyjemność. Kilkoma pociskami rozłupał czaszki zakonników, a następnie pochylił się nad leżącym i wyciągnął do niego rękę. - Możesz wstać? - zapytał. Mężczyzna z trudem stanął na drżących nogach. - Dziękuję - wyszeptał, z niedowierzaniem patrząc na zwłoki tych, którzy mieli się stać jego katami. - Uciekajcie. - rzucił Abel - schowajcie się gdzieś. - Spróbujemy - westchnął nieznajomy. - Ale oni i tak nas dopadną. Kochaliśmy się bez koszul... Cholera, nie mam pojęcia jak oni się o tym dowiedzieli! - W waszym telewizorze jest kamera - poinformował go Abel, opuszczając mieszkanie. Jęki i okrzyki rozlegały się nadal, ale walka z rozjuszonymi zakonnikami wydawała się bezsensowna. Krocząc mroczną ulicą, co chwilę spotykał uzbrojone patrole, ale dzięki swojemu strojowi nie zwracał ich uwagi. Na placu targowym piętrzyła się olbrzymia, stalowa konstrukcja, której podstawa składała się z kilkudziesięciu rzędów potężnych, gazowych palników. Ponad ich wylotami znajdowała się specjalna kratownica. Do jej poziomych elementów pomysłowy konstruktor przymocował kilka tysięcy łańcuchów zakończonych szerokimi bransoletami. Abel przez dłuższą chwilę obserwował ponurą budowlę, nim zrozumiał do czego była przeznaczona. Miał przed sobą S T O S ! Ruszył dalej, tłumiąc drżenie dłoni, walcząc z uczuciem obezwładniającego przerażenia, starając się nie słyszeć okrzyków ludzi, dla których stało się jasne, iż nadszedł dzień, w którym podobny do nich człowiek odbierze im życie... Miasto krzyczało, ciągnąc się w nieskończoność, wyciągając w jego stronę swoje betonowe ramiona, każdy budynek pochylał się nad nim, demonstrując przed samotnym piechurem swoją betonową potęgę, a on wciąż szedł, zmierzając do miejsca, w którym pozostawił ostatnią ze swoich nadziei, gdzie spienione morskie fale rytmicznie uderzały o granitową skałę, na której dumnie piętrzył się kamienny posąg Złotego Gryfa. ROZDZIAŁ 9 Sam nie wiedział jak długo błądził w labiryncie przepełnionych fetorem kanałów. Nie znał właściwej drogi. Znalazłszy się w pobliżu skalnej twierdzy, postanowił zejść do podziemi, ponieważ jedyne znane mu wejście do kryjówki Bractwa Antyzakonnego znajdowało się właśnie tam. Miał nadzieję, że spotka któregoś ze sprzymierzeńców i zapyta go o drogę, ale w kanałach nie było nikogo. Pojawiło się za to coś, czego wcześniej z pewnością nie było: trudny do zniesienia smród rozkładających się ludzkich ciał, o które Abel potykał się co chwilę. Po pewnym czasie zupełnie stracił nadzieję. Panująca w podziemnym mieście, obecna na każdym kroku śmierć, była najprawdopodobniej efektem działania trującego gazu, którego użyli policjanci tamtej pamiętnej nocy. Ale co stało się z tymi, którzy zdołali wydostać się na powierzchnię? Abel westchnął ciężko i oparł się o ścianę. Czuł coraz większe zmęczenie, pogłębione przez brak tlenu i nieznośny odór. Przymknął powieki, usiłując zebrać resztkę sił, by ruszyć w dalszą, beznadziejną podróż. - Nie ruszaj się - usłyszał cichy szept. Zastygł w bezruchu, bynajmniej nie dlatego, że przestraszył się czyjegoś słabego głosu, lecz z powodu bolesnego szturchnięcia w szyję. Poczuł chłód metalu napierającego na tętnicę. Nie był to żaden ostry przedmiot, a zatem nieznany napastnik trzymał go w szachu za pomocą broni palnej. Abel z niemałym zdumieniem stwierdził, iż po raz pierwszy w życiu dotyk lufy sprawił mu radość. - Nie strzelaj - powiedział. - Nie jestem zakonnikiem. - Więc kim jesteś? - zapytał nieco głośniej ukryty w ciemności napastnik. Abel rozpoznał ten głos i roześmiał się. Rozpacz i zdenerwowanie zniknęły nagle, jak gdyby w ogóle nie istniały, a ich miejsce zajęła powracająca nadzieja. - To ja, Mario - Abel odwrócił głowę, usiłując dostrzec jej twarz. Niestety, w kanale panowały ciemności rozpraszane jedynie smużkami światła wpadającego poprzez kratki ulicznych studzienek. Nie widział nawet jej sylwetki. - Co za ja?! - ucisk lufy miast zelżeć, powiększył się. - Abel. Pamiętasz mnie jeszcze? Przez chwilę panowało milczenie. Dziewczyna wahała się najwyraźniej, nie wiedząc jak ma zareagować. - Bzdura! - stwierdziła w końcu. - Abla złapała policja... - Zgadza się! - wpadł jej w słowo. - Zaraz po tym jak wysiadłem z policyjnego wozu. - Skąd wiesz? - Nie wygłupiaj się. Masz latarkę? - Nie mam. Ruszaj przed siebie i zatrzymaj się przy najbliższej studzience. Powoli przebyli kilkanaście metrów. W wybranym przez Abla miejscu było nieco jaśniej, mimo iż na zewnątrz wciąż panowała noc. Najwidoczniej studzienka znajdowała się tuż pod uliczną latarnią. - Odwróć się - rozkazała Maria. Abel pokazał jej swoją twarz. - To ty? - spytała z niedowierzaniem. - To naprawdę... ty? Co ty tutaj robisz?! Skąd masz te ciuchy?! Uciekłeś?! Wypuścili cię?! Nim zdążył cokolwiek powiedzieć, podbiegła i przylgnęła do niego całym ciałem, obejmując go za szyję. Usłyszał jej cichy szloch. - Oni nie żyją... Rozumiesz? Wszyscy umarli... Myślałam, że zostałam zupełnie sama. Modliłam się... - Dobrze już, dobrze - delikatnie pogładził ją po jej długich włosach. Nie starał się jej uspokajać, pozwalając, by przez krótką chwilę była po prostu zwykłą, zagubioną dziewczyną. Miała do tego prawo po kilku dniach obcowania z rozkładającymi się zwłokami... Nie trwało to długo. Po upływie minuty, może dwóch, na powrót stała się sobą, twardą, uzbrojoną bojowniczką. Energicznym ruchem starła z policzków resztkę łez, najwyraźniej wstydząc się swojej słabości. - Zadałam ci pytanie - przypomniała, zabezpieczając karabinek. - Zadałaś dużo pytań - zauważył Abel. - Ale wolałbym odpowiedzieć na nie w jakimś przytulniejszym miejscu. Co z twierdzą? Byłaś tam? - Byłam... - Maria opuściła głowę, starając się ukryć wyraz swojej twarzy. - No i co? Czy policjanci znaleźli wejście? - Oni nie. Ale gaz tak... - Cholera... - Abel wyobraził sobie ogrom ludzkiej tragedii, jaka musiała mieć miejsce tamtej nocy. - To przeze mnie. Dałem się złapać zbyt szybko. - Nieprawda! - zaprotestowała. - Gdyby wszyscy wyszli za zewnątrz, tak jak nakazał Maestro... Widocznie zmieniono rozkazy ale nigdy już nie dowiemy się dlaczego. - Idziemy - rzucił Abel, starając się nie myśleć o tragedii. - Prowadź. - Do twierdzy? - Do twierdzy. - Ale tam... Tam są trupy, dziesiątki trupów... - Trupy nic nam nie zrobią. Bardziej należy się bać zakonników. Widziałaś co się dzieje w mieście? Maria wzruszyła ramionami. - Nie wychodziłam na powierzchnię od trzech dni. Tamtej nocy, kiedy cię złapali, uciekałam i uciekałam. W końcu miałam dość i powróciłam do kanału, ale tu już nie było nikogo żywego. - A gaz? Co z gazem? - Nie wiem. Myślałam, że umrę, ale nic mi się nie stało. Może ten gaz działał tylko przez chwilę. Nigdy wcześniej nie stosowali czegoś takiego. To było... ohydne, takie nieludzkie... - Wiem, wiem - mruknął Abel, przypominając sobie osadzoną pod kloszem głowę Adama. Wejście do twierdzy zatarasowane było stosem martwych ciał tych, którzy nie zdążyli opuścić twierdzy. Na zniekształconych twarzach umarłych dało się jeszcze dostrzec wyraz przerażenia. Z wielkim trudem, pokonując wstręt, odgarnęli trupy i przedostali się do środka. Smród był tutaj jeszcze intensywniejszy niż w kanale. - Musimy przewietrzyć korytarze - stwierdził Abel z przekonaniem. Maria bez słowa podeszła do najbliższej wykutej w skale szczeliny i zerwała zasłaniający ją kawałek czarnej tkaniny. Zrobiło się nieco jaśniej. Teraz dopiero Abel dostrzegł, iż podłoga usiana jest setkami martwych szczurów. Gaz użyty przez ludzi Bronowskyego musiał być niezwykle skuteczny w działaniu, skoro nawet mali królowie podziemi nie zdołali ujść z życiem. - Co robimy? - zapytała dziewczyna - Nie damy rady usunąć tych ciał. - Chodźmy do klubu. Muszę się czegoś napić, a potem opowiem ci o wszystkim, co mnie spotkało. Jest o czym opowiadać... Pomieszczenie, w którym jeszcze niedawno Abel zasiadał przy jednym stoliku wraz z Marią i ojcem Janem, było zupełnie puste. Za to butelki z trunkami znajdowały się na swoich miejscach. Abel sięgnął po jedną z nich. Kilka łyków mocnego napoju przywróciło mu wewnętrzną równowagę na tyle, iż mógł rozpocząć swoje opowiadanie. Maria słuchała, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, nie przerywając mu ani na moment. Chwilami na jej twarzy malował się wyraz niedowierzania, ale nie zadawała dodatkowych pytań. Dopiero kiedy skończył, zacisnęła pięść i z całej siły uderzyła nią o blat stolika. - To suka! - wycedziła przez zęby. - Sprzedała się... Ciężka idiotka, skończony kurwiszon... Przepraszam. - Nie musisz - Abel machnął ręką i pociągnął kolejny łyk napoju. - Już mi na niej nie zależy. Po prostu, nie ma jej i już. Mogłem jej pomóc. Byłem gotów dla niej zabijać! Gdyby tylko powiedziała, że potrzebuje pomocy... Ale ona wolała tamtych... Cholera! Ciśnięta ręką Abla butelka z brzękiem uderzyła o ścianę i rozpadła się na tysiące kawałków. Wstał i sięgnął po następną. - I co teraz? - zapytała Maria po chwili. - Wrócisz tam? Abel prychnął nerwowym śmiechem. - Zwariowałaś?! Cholera, to nie są ludzie! - Więc co? Co masz zamiar zrobić? - A ty? - Ja? Wszystko mi jedno. Miałam zamiar zabijać ich, jednego po drugim, a ostatnią kulę zostawić dla siebie... Ale teraz, kiedy znowu się pojawiłeś... Jesteś przecież taki zdolny, może wymyślisz coś ciekawszego. - Nie jestem zdolny! - Ależ tak! Skoro oni chcą cię dla siebie... - Nie wiedzą o wszystkim! Nie powiedziałem im w jaki sposób wyłączałem te cholerne telewizory! Gdyby wiedzieli... - To niczego nie zmienia. Znałam co najmniej kilku, którzy uważali się za geniuszy, ale żaden z nich nie umiałby wyłączyć telewizora. Abel westchnął ciężko. Wiedział, że nie jest w stanie przekonać dziewczyny. Ze słów i zachowania Marii wynikało, że wierzy mu ślepo i obdarza go nieskończenie wielkim zaufaniem. A on wcale nie czuł się mądry, ani silny... Patrzyła na niego z ufnością, była chyba szczęśliwa, bo odzyskała nadzieję, którą wcześniej utraciła, a on... nie wiedział co począć. Patrzył tępym wzrokiem na brunatny płyn w butelce i starał się nie myśleć o niczym. Znał dobrze ten stan umysłu, w którym świadomość ulegała pozornemu otępieniu, ale za to pewna cząstka umysłu wszechstronnie analizowała postawiony przed nią problem, starając się wybrać najlepsze rozwiązanie. Patrzył i patrzył, a przez jego głowę przelatywały w błyskawicznym tempie miliony myśli, zapamiętanych obrazów, wypowiedzianych słów... Brunatny płyn łagodnie falował w butelce, przypominając mu spienione morskie bałwany. Morze... "...tam, gdzie były skały magmowe, nigdy nie było morza..." - usłyszał raz jeszcze słowa ojca Jana. Zaraz, ojciec Jan... - Ojciec Jan! - zawołał nagle. Maria podskoczyła na swoim stołku. - Co ojciec Jan? - spytała zdezorientowana. - Co się z nim stało? Maria wzruszyła ramionami. - Nie wiem - mruknęła. - Pewnie nie żyje, jak wszyscy. - Wiesz gdzie jest jego pokój? - Wiem, ale po co... - Nie pytaj! Zaprowadź mnie tam. Pomieszczenie będące osobistą kwaterą byłego zakonnika znajdowało się na przeciwległym krańcu twierdzy, na jej najwyższym poziomie. Wnętrze pokoiku tonęło w ciemnościach. Abel odsłonił wąskie okienko, stwierdzając, że na zewnątrz nastał dzień. - Nie ma nikogo - stwierdziła Maria. - Może udało mu się uciec. Ale gdyby żył, pewnie powróciłby tutaj. - To nie ma w tej chwili znaczenia - powiedział Abel, zabierając się do przeszukiwania pomieszczenia. Nie było zbyt wielu miejsc, w których ojciec Jan mógłby ukryć swoje bezcenne skarby. W kącie leżało kilka tekturowych pudeł, a oprócz nich jedynym schowkiem mógł być materac. - Czego ty właściwie szukasz? - zniecierpliwiła się Maria. - Dziedzictwa - odpowiedział Abel, nie przerywając poszukiwań. - Czego? - Skarbów ojca Jana. Starych książek, atlasów... - Ach, rzeczywiście... Chyba wspominał, że ma coś takiego. Ale nikomu tego nie pokazywał. Właściwie to dziwne, że wspomniał o tym przy tobie. Znał cię przecież bardzo krótko. A w ogóle, po co ci to? - To nasza szansa. - Szansa? Nie rozumiem. W jaki sposób mogą nam pomóc stare papiery? - Nie gadaj, tylko pomóż mi szukać. Nie mamy zbyt wiele czasu. Maria nie protestowała dłużej. W milczeniu zaczęła się przyglądać posłaniu kapłana. - Mam! - zawołała po chwili. - Co? Dziewczyna pokazała Ablowi długie rozcięcie w dnie materaca. Powoli wsunęła w nią dłoń, a następnie szperała przez chwilę wśród trocin i stalowych sprężyn. - Chyba coś jest! - stwierdziła. - To może być to. - Pokaż! Dziewczyna ostrożnie wydobyła starą, pożółkłą książkę. Abel rzucił okiem na jej tytuł. - To na pewno te materiały, o których mówił ojciec Jan - stwierdził z przekonaniem. - Szukaj atlasu. Musimy mieć atlas, jakąś mapę. Prawdziwą mapę... Maria wznowiła swoje poszukiwania. Stosik książek rósł z każdą chwilą, ale wciąż nie było wśród nich tej, na którą czekał Abel. W końcu, kiedy zaczął już tracić nadzieję, Maria wydobyła z przepastnych czeluści posłania coś, co przypominało zeszyt. Obejrzawszy pobieżnie jego zawartość, Abel wydał okrzyk triumfu. Jego umysł pracował nadal, a rozwiązanie stawało się coraz wyraźniejsze i bardziej oczywiste... - To chyba wszystko - powiedziała dziewczyna, otrzepując dłonie. - W porządku. Mamy wszystko, czego nam potrzeba. - Wspaniale. W takim razie może byś mi wyjaśnił o co ci chodzi, do cholery! W odpowiedzi Abel objął ramieniem jej szyję i ucałował dziewczynę w usta. - Jest wyjście - oznajmił, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć. - Muszę ci zadać tylko jedno pytanie. - Słucham - mruknęła, wzruszając ramionami. - Czy jesteś gotowa na śmierć? Słowa Abla zabrzmiały niczym złowieszczy szelest, nie mający nic wspólnego z jego dotychczasowym zachowaniem. - Głupie pytanie - stwierdziła. - Zaufałam ci. - To dobrze, to bardzo dobrze... Słuchaj, możemy zrobić jedno. Spróbować ucieczki... - Ucieczki?! Dokąd?! Czy ty przypadkiem nie oszalałeś? - Jeszcze nie, zapewniam cię. Mamy tylko dobę. Później zakonnicy zaczną mnie szukać, tylko że tym razem będą chcieli mnie zabić. Pewnie zaczną od ponownego użycia gazu... Ale jest szansa! Znalazłem drogę, dzięki której wydostaniemy się stąd, a potem spróbujemy walczyć, ale zupełnie inaczej niż dotychczas! Nie będziemy strzelać, zabijać, ani łamać kości! To nie jest wyjście! Mario, czy w twierdzy znajdziemy długą, mocną linę? - Linę? - powtórzyła. - Nic nie rozumiem... - Zaufaj mi, proszę. Skoro ufałaś mi do tej pory... Oczywiście to, co chcę zrobić nie jest bezpieczne. Możemy zginąć. Najprawdopodobniej właśnie tak się stanie, ale jest szansa... Prawdziwa szansa, której nie mogę zmarnować. Jeżeli chcesz, możesz zostać tutaj. Wybór należy do... - Nie pieprz - przerwała mu. - Znajdę linę, jeżeli jest nam potrzebna. Słyszysz? N A M ! Nie tobie, tylko nam! Zaczekaj tu, zaraz wrócę. Nie protestował, kiedy dziewczyna przekraczała próg drzwi. Znała teren i mogła się po nim poruszać o wiele szybciej, niż gdyby towarzyszył jej ktoś, komu musiałaby wskazywać drogę. Postanowił wykorzystać czas oczekiwania. Spojrzał na książki ocalone przez ojca Jana, być może jedyny ślad, jaki pozostał po historii i kulturze narodu, którego dziećmi byli mieszkańcy Miasta Złotego Gryfa... Pośpiesznie przeszukał wzrokiem pomieszczenie. Zasłona, tekturowe pudła, materac... Materac! Gorączkowo, jak gdyby zależało od tego jego życie zaczął pruć pokrycie posłania. Po chwili dysponował odpowiednio dużym kawałkiem mocnej tkaniny, z którego uformował zawiniątko kryjące w sobie to, co za wszelką cenę należało ocalić dla wszystkich tych, którzy właśnie ulegali gwałtowi ze strony Zakonu. Sporządzony w pośpiechu plecak był ciężki i niewygodny, ale Abel nie przejmował się tym. Fakt, iż los dał mu szansę ocalenia tego, co Zakon chciał za wszelką cenę zniweczyć, przepełniał go radością. Po kilku minutach Maria powróciła, niosąc ze sobą zwój liny. - Nie zmieniłaś zdania? - upewnił się, spoglądając jej w oczy. - Jesteś jak dziecko - westchnęła. - Szkoda że nie spotkałam cię wcześniej. Zawsze chciałam mieć kogoś, kogo mogłabym co chwilę wyprowadzać z błędu... Lepiej powiedz co mam robić. Mimo wszystko ufam ci bezgranicznie. Chyba zresztą nie mam wyboru. - Teraz? - uśmiechnął się. - Teraz idziemy spać. - W tym smrodzie? - Aha, rozumiem. Skoro przeszkadza ci smród, to znaczy, że nie spałaś od trzech dni. Czy mam rację? - Owszem, dlaczego nie. To normalne. - Wiesz co, wrócimy teraz do klubu. Mam pewien pomysł. Rozlejmy litr, a może dwa najbardziej śmierdzącej wódy. Co ty na to? Dziewczyna uśmiechnęła się, po raz pierwszy tego dnia. - To jest myśl - mruknęła z uznaniem. Właściwie nie mam nic przeciwko spaniu. * * * Wzburzone morskie fale jak każdego dnia z wściekłością uderzały o podnóże skalnej twierdzy. Abel spoglądał w spienioną otchłań usiłując znaleźć w jej głębi najdrobniejszy chociaż znak, który mógłby potwierdzić jego nową teorię. Niestety, wilgotny chłód zaprzeczał temu wszystkiemu, co stwarzało iluzję szansy ocalenia. Było jednak za późno na odwrót. O północy Ugler pojawi się wraz ze swym bolidem nieopodal targowego placu, aby zabrać ze sobą swojego nowego partnera... - Dawaj linę! - zawołał Abel, przekrzykując szum fal. - Co chcesz zrobić, do cholery?! - odkrzyknęła Maria. - Przywiąż koniec liny do czegoś, co wytrzyma nasz ciężar! - Jesteś szalony?! Było już kilku, którzy próbowali tędy uciec! Nikt ich więcej nie zobaczył! Skoczyli do morza i... - Czy ja mówiłem o skakaniu?! Przywiąż linę! Dziewczyna przez chwilę szukała wzrokiem czegoś, co mogłoby się stać oparciem dla węzła mocującego linę. Jej wzrok padł na wystające ze skalnego bloku szpony wykutej w nim rzeźby złotego gryfa. Kilkoma wprawnymi ruchami przymocowała do jednej z nich koniec liny, a potem uwiesiła się na niej całym swoim ciężarem. - Gotowe! - zameldowała. - No to możemy zaczynać! - odpowiedział Abel. Dziewczyna wciąż jeszcze nie pozbyła się wątpliwości. - Zauważą nas - stwierdziła. Abel pokręcił głową przecząco. - Nie ma obawy! Są zajęci czymś innym! To miasto ma dzisiaj sporo zupełnie nietypowych problemów... Zacisnął spocone dłonie na linie i zaczął powoli zjeżdżać na dół, w sam środek rozwścieczonej gardzieli oceanu. Zadrżał, czując dotyk wody. Spodziewał się ataku morskich fal, ale powierzchnia wody była gładka. Cierpliwie poczekał na Marię. Ruszył przed siebie dopiero wtedy, gdy poczuł ciepły dotyk jej dłoni. Granatowe bałwany przewalały się nad nimi, usiłując obezwładnić ich swoim rykiem, a oni szli, czując pod stopami twardy, gładki grunt, wpatrując się w dal, w głębi której znajdowała się niewidzialna linia horyzontu. Po chwili woda sięgała im już tylko do kolan, a następnie zniknęła. Przed dwojgiem piechurów rozciągała się rozległa równina, usiana nieregularnie rozrzuconymi wypukłościami pagórków. Ponad nimi wyciągały ku niebu swoje długie szyje strzeliste wieże, ze szczytów których padały na równinę wiązki światła tworzące stereoskopową iluzję sinych chmur, mgły i morskiej głębiny. Ryk wzburzonych fal wydawany przez rząd potężnych głośników wciąż atakował ich swoją bezduszną potęgą, ale oni szli dalej, nie zwalniając kroku, uparcie wpatrując się w daleką przestrzeń, kryjącą w sobie tajemnice nowego, nieznanego jutra... KONIEC