Robert Zeman Haiti 2004 Po zachodzie słońca tropikalny upał nieco zelżał. W sobotę nawet natura rezygnuje z walki - pomyślał porucznik Jacek Horowitz odstawiając pustawy kufel. Wiedział, że po następnych kilku łykach zamieni "fula" na tutejszą "wodę życia". Co prawda miejscowa "woda życia" była tylko podłej jakości cieczą powstałą z tataraku czy innej trzciny cukrowej, ale na bezrybiu... - Eesieeeeć w skali Baaafortaaaa - sierżant Widelski przerwał porucznikowi stan błogiego zawieszenia między jawą a snem. - Melduję... ep ...posłusznie, że dwie... ep... to dla mnie... ep ...za dużo. Salutujący niezdarnie sierżant wspierał się na dwóch czarnych prostytutkach. Atoli podczas oddawania honorów sytuacja uległa zmianie. Jedna z dziwek odsunęła się od pijanego podoficera. Gdy sierżant próbował ponownie znaleźć oparcie na prawej flance, jego ciężka bezwładna ręka trafiła w pustkę. Zachwiał się niebezpiecznie i wyłącznie szybka reakcja drugiej kurtyzany uratowała go przed upadkiem. Na koniec Widelski wykonał ekwilibrystyczny zwrot w tył i razem z towarzyszką odpłynął w głąb lokalu. - Naaaa czeeekolaaaaadę pooczuuuułeeem chęć - sierżant zmienił płytę. Nie tym razem - pomyślał Horowitz. Dzisiaj tego nie zrobię. Choćby nawet pół batalionu obstawiło moją porażkę. Westchnął. Widelski, ja ci pokażę bukmacherkę. Giry z dupy powyrywam. Prostytutka, która została przy stoliku, chwyciła za oparcie wolnego krzesła. - Do you mind...? - Yes, Ja, Da, - zaprotestował. Dziewczyna usiadła nie zwracając uwagi na arogancką odpowiedź. Porucznik obrzucił Murzynkę niechętnym, taksującym spojrzeniem. Miała nieomal europejskie rysy twarzy, ale hebanowy kolor ciała mocno kontrastował z jasnymi blond włosami. Była zgrabniejsza i szczuplejsza od tutejszych kobiet, jednak nie mogła się równać z aktualną boginią kobiecego piękna, czarnoskórą Winoną Thomsen,. - Brave soldiers in mission of peace? - zapytała retorycznie. Jej angielski brzmiał po amerykańsku a błyskotliwa ironia nie pasowała do zajęcia zwykłej dziwki. Może trafił na ruskiego szpiega wykradającego przez łóżko wojskowe tajemnice? Jednak miała rację. Aktualnie ani on ani tym bardziej Widelski nie przedstawiali żadnej wartości taktyczno-bojowej. Nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Dziewczyna również. Jej dźwięczny perlisty głos rozjaśnił barową atmosferę. Gdy Horowitz zamawiał następne piwo, poprosiła o pepsi. Właściwie powinien uznać abstynencję dziwki za sygnał ostrzegawczy. Jednak chciał się odprężyć i wreszcie zapomnieć o cholernej, oenzetowskiej misji na Karaibach. Zresztą Winona - jak ją w myślach nazwał - od razu zaczęła zajmująco opowiadać. Przez wiele lat mieszkała w New Yorku. Wróciła na wyspę, bo obiecano jej dobrą posadę w administracji. Niestety wkroczyli Jankesi a z nimi bezrobocie i zakaz opuszczania kraju. Gdy wyczerpała inne możliwości, postanowiła zarabiać ciałem. Właściwie jeszcze nie zaczęła. Dzisiejszy wieczór miał być pierwszy... Oho maleńka, może powiesz mi jeszcze, że jesteś dziewicą z państwowym atestem - zirytował się porucznik. A jednak z drugiej strony może mówisz prawdę. Przecież dobrze wiesz, że zaraz sprawdzę. Instynktownie czuł, że coś jest nie tak. Ale było już za późno. *** Oficer łącznikowy natychmiast do sztabu! Porucznik w gwałtownym podrygu wyskoczył z łóżka. Szukając munduru omiótł spojrzeniem trzcinowy dach niewielkiego pokoju, tandetne białe ściany, kilka prostych mebli. Wróciła mu pamięć. Usiadł na brzegu łóżka i uspokoił oddech. Miał dzisiaj wolne. Winona przewróciła się na drugi bok. - Winona - wyszeptał podziwiając gęstwę jej jasnych pukli rozsypanych na poduszce. - Skąd znasz moje imię? - zapytała nie otwierając oczu. - Dlaczego farbujesz włosy? - odpowiedział pytaniem na pytanie - blond nie pasuje do... - porucznik urwał a Murzynka roześmiała się. - Ty mówisz po polsku! - wykrzyknął zdziwiony. - To przez Napoleona - śmiała się dalej. Bawiło ją wrażenie jakie zrobiła na Horowitzu. - Dziadek znać a little polszki a reszta ja naumieć sze na Green Point - zamarkowała pigin-polish i puściła oko do zastygłego w zdumieniu Horowitza. Rozumiał ją doskonale choć mówiła z dziwacznym akcentem. Nagle spoważniała. - Skąd znasz moje imię? - zapytała ponownie. - Jakoś tak... - zawahał się - trafiłem przypadkiem... - Jestem Jacek - dodał, bo nie pamiętał, żeby się przedstawiał. Zresztą nie pamiętał niczego z ostatniej nocy. Jedynie jak przez mgłę przypominał sobie, że po wyjściu z pubu przyszli tutaj. Jednak tym razem udane zerwanie filmu wcale go nie cieszyło. Wskoczył z powrotem do łóżka i pocałował dziewczynę w odsłonięte ramię. - Jak było? Winona zbyła jego pytanie uśmiechem i wymknęła się do łazienki. Smakowała mu. Jej zapach, widok ponętnego tyłeczka znikającego za trzcinową kotarą... Cholera - oprzytomniał do reszty - przegrałem zakład i nawet nie żałuję. A to znaczy, że Widelskiemu znowu się fuksło. Winona wróciła ubrana w wojskowe szorty oraz bluzkę. Była zamyślona. Nieobecnym wzrokiem spojrzała na Horowitza. Nienawidziła siebie za wszystkie kłamstwa, którymi karmiła Jacka, nienawidziła siebie nawet za fałsze, których jeszcze nie wypowiedziała. Jednak najważniejsze było zadanie. Czuła to każdym nerwem. Nie potrzebowała żadnego rozkazu. Przede wszystkim zadanie. Od tego zależało jej życie. Winona nosiła w kieszeni kilka rozpuszczalnych kapsułek. Pierwsza tabletka spełniła swą rolę w nocy. Rozkochać Jacka, lecz nie spać z nim. Trudne, ale nie niemożliwe. - Idź już - rzekła. - Przecież mam wolne - zaoponował Horowitz. Ale nagle zrozumiał co się dzieje. Przedstawienie skończone. Ona po prostu była w pracy. Od tej do tej, za tyle i tyle. Widelski wczoraj zapłacił, a dzisiaj licznik pokazał zero. Jak automat. Wrzuć monetę i znowu będę twoja. Miał już sięgnąć po portfel, gdy nagle stracił ochotę na wszystko. Płatny sex, płatna służba w armii i płatne życie. Wszędzie czaiły się automaty bezwstydnie eksponujące swoje otwory wrzutowe. Sam był takim automatem. - Przyjdź o ósmej do cafe "Paradiso" - powiedziała i szybko wyszła z pokoju. Że co?! Przez moment myślał, że się przesłyszał. Właśnie odkrył ostateczną prawdę o płatnym świecie, a tu nagle kilka słów taniej dziwki wzbudza w nim nowe nadzieje. Jednak były to nadzieje osiągnięte za cenę faktów. Dziwka, która chodzi na randki? Uszczypnął się. Znowu czuł, że ktoś za niego układa scenariusz jego życia. Jednak tym razem to nie był sierżant Widelski. Szarża z pewnością była wyższa. *** Zamyślony Horowitz ubierał się powoli. Celebrował zakładanie każdej części garderoby. W ten sposób odróżniał święto od codziennego wojskowego drylu. Winona. Niezła bestyjka. Jaka szkoda, że nie pamiętał niczego z nocnych igraszek. No ale dzisiaj sobie powetuje. Żadnego pijaństwa, najwyżej mały sznapsik i ciupcianie do rana. - Cholera chyba zakochałem się w kurwie - zaklął pod nosem. Sprawdził odruchowo magazynek pistoletu i wtedy zegarek piknął ostrzegawczo. Dziewiąta. Za piętnaście minut poranne trzęsienie ziemi. Wybiegł z hoteliku na rozsłonecznioną ulicę. Trzęsienie najlepiej przeczekać na otwartej przestrzeni ewentualnie w oenzetowskim schronie. Co prawda nie wierzył w sens przebywania w schronie podczas naprawdę dużych wstrząsów, ale niewielkie kilkuminutowe ruchawki na Haiti powtarzające się z dokładnością atomowego zegara nie wzbudzały już w nikim emocji. Choć oczywiście spekulacje co do przyczyn jedynych na świecie regularnych trzęsień ziemi wciąż trwały. W związku z trzęsieniami Amerykanie sprowadzili na wyspę sporą grupę naukowców. Profesorkowie byli wszędzie i myszkowali z uporem. Główną kwaterę założyli w starej niedokończonej elektrowni. Towarzyszyły im brytyjskie oddziały SAS. Po jaką cholerę SAS pilnuje profesorków? Horowitz głowił się nad tym problemem od momentu przybycia na Haiti. Przecież nawet zwykli komandosi zapewniliby noblistom wystarczający poziom bezpieczeństwa. Kiedy wkroczył do umieszczonej w schronie kantyny, olejowe łożyska przenośnej budowli zajęczały boleśnie. Z trudem, bo z trudem, ale utrzymały podłogę w poziomie. Po trzech seriach drgawek ustało brzęczenie szkła i sztućców. To koniec. W niedzielę trzęsie tylko rano - pomyślał Horowitz i rozejrzał się po sali. W rogu nieopodal telewizora niestrudzony sierżant Widelski tłumaczył w praktyczny sposób naiwnym drągalom z marines zawiłości gry w trzy karty. Bogaty zestaw fantów w postaci noży, naszywek różnych typów wojsk, czerwonych i zielonych beretów, paczek prezerwatyw, papierosów, cygar i innego drobiazgu świadczył o nikłych postępach marines w nauce. Porucznik uśmiechnął się pod nosem. Bij frajera. Od dziesięciu lat doborowi amerykańscy marines regularnie zajmują ostatnie miejsce w konkursie przejścia specjalnego toru przeszkód należącego do Legii Cudzoziemskiej. Ten wyjątkowy małpi gaj symuluje ekstremalne przeszkody terenowe wszystkich stref klimatycznych. Nie można go pokonać w pojedynkę ani we dwójkę. W dodatku nie wolno go pokonywać bez asekuracji karetek pogotowia. Służy do sprawdzania poziomu zgrania oddziału złożonego z minimum trzech żołnierzy. Na drugim końcu sali popijało kilkunastu żołnierzy SAS. Horowitz zjeżył się natychmiast. Angielscy komandosi ze swoimi manierami drażnili morale każdego uczciwego wojaka. W młodości, po obejrzeniu filmu o kawalerii powietrznej, Horowitz doszedł do wniosku, że doborowe wojsko to między innymi idealnie zaścielone łóżka, sterylny porządek w szafce, nienaganny mundur. Tymczasem faceci z esejesu urągali niemal wszystkim tradycyjnym wojskowym normom. W kantynie siedzieli na krzesłach niedbale rozwaleni z kuflami Guinnessa w dłoniach. Rozchłestane koszule bez pagonów, niektórzy w wojskowych spodniach, ale każda para zdawała się pochodzić z innej armii świata. Podobnie było z butami i bronią. Gdy Horowitz pierwszy raz spotkał angielskiego komandosa omal nie zagotował się ze złości. Trudno znieść widok żołnierza ubranego w kwiecistą koszulę rodem z Florydy i stojącego na baczność z rękami w kieszeniach. Ale im było wolno. Nie ścielili łóżek, trzymali w szafkach bałagan i już dawno zapomnieli co to capstrzyk. Artyści kamuflażu. Primadonny pierwszej linii. Pierdolona elita elit. Wzbudzali niechęć i zazdrość nawet w Wielkiej Brytanii. Zwierzchnicy wszystkich normalnych rodzajów sił zbrojnych Zjednoczonego Królestwa nie ustawali w krecich podchodach mających na celu likwidację SAS. I całkiem słusznie. Prędzej czy później ktoś w Ministerstwie Skarbu może dojść do wniosku, że zamiast 200 tysięcznej zawodowej armii, Wielkiej Brytanii wystarczy 50 tysięczny korpus SAS. Komandosi przywitali stojącego w progu Horowitza lekceważącymi spojrzeniami, wymienili kilka niezrozumiałych, gardłowych uwag i zaśmiali się nie wiadomo z czego. Wyglądali jak angielscy hooligans opijający w pubie kolejny mecz. Jednak porucznik wiedział, że to tylko pozory. Nieprzypadkowo siedzieli przy stolikach piątkami, choć były przeznaczone dla czterech osób, nieprzypadkowo wolne ręce trzymali tak by móc w każdej chwili błyskawicznie sięgnąć po broń. Tych nawyków nie pozbędą się do końca życia. Pewnie mają przy sobie cały sprzęt i gotowi z marszu ruszyć do akcji. Mogli być pilotami myśliwców a na drugi dzień obsługiwać atomową łódź podwodną, mogli być partyzantami na tyłach wroga albo szpiegami w fabryce mikroprocesorów, jechać w szpicy dużego oddziału, odbijać zakładników z porwanego samolotu albo robić za regularną armię czy fachowy szpital polowy. Nie obca im była żadna broń na świecie. A prowadzić, obsługiwać i naprawiać potrafili każdy wojskowy lub cywilny sprzęt od chirurgicznego skalpela po kosmiczne wahadłowce. Jeden w drugiego same pieprzone MacGyvery. Horowitz nienawidził ich a z drugiej strony podziwiał. To właśnie dzięki SAS-owi został żołnierzem. Stało się tak, ponieważ w dzieciństwie na zawsze zapadł mu w pamięć pewien CNN-owski obrazek - Zatoka Perska, pustynia i samotny komandos SAS uzbrojony jedynie w kałasznikowa prowadzący kilka setek własnoręcznie wziętych do niewoli Arabów. Przy stoliku niedaleko Widelskiego Horowitz dostrzegł znajomą postać majora Andrzeja Kowalskiego wspólnie z którym zaczynał zawodową służbę. Po powitaniu na twarzy Andrzeja zagościł szeroki uśmiech. - Przełamałeś się. Co? - major poklepał porucznika po plecach. - Widelski już wygadał? - Horowitz złapał porozumiewawcze spojrzenie sierżanta siedzącego przy sąsiednim stoliku. Jakiś czerwony z przejęcia marines niemal krzyczał. - Here! Here! Red card is here. - Are you sure? - zapytał flegmatycznie sierżant - take a look noch ein mal - upomniał zapalonego gracza po ojcowsku. Podczas lotu na Haiti Horowitz założył się z Andrzejem o dwie pensje, że nie tknie żadnej Murzynki. Wytrzymał tydzień. Ale na wypadek porażki miał awaryjny układ z Widelskim - procent od wszystkich przyjętych zakładów. - Rozliczenie w Polsce - major skwitował jednym zdaniem przegraną Horowitza - zawsze uważałem, że prawdziwy komandos powinien skroić jakąś czarną dupę... - Odpierdol się - porucznik zareagował gwałtownie więc zaskoczony major Kowalski przyjrzał mu się uważnie. - Miłość od pierwszego wejrzenia. Co? - Może... Ich uwagę przykuł telewizor. Na "Polonii" ruszały właśnie "Wiadomości". Kamera pokazała tropikalną ulicę a debilowaty spiker z miejsca uderzył w dramatyczny ton. - Czy niewielka wyspa na Atlantyku stanie się polskim Wietnamem? Czy dopiero tysiące aluminiowych trumien lądujących na Okęciu przywiodą do opamiętania rząd premiera Ritego, który pochopnie zadeklarował pomoc amerykańskiej armii pod flagą ONZ? Co będzie z datą naszego akcesu do Unii, jeżeli wojsko z orłem w koronie demoluje Haiti w celu zmuszenia tego dzielnego narodu do przyłączenia się do NAFTA? Czy Polska przeorientowała swoje wektory polityki zagranicznej? Komentarz lektora uzupełniały sceny walk ulicznych. Tłumy czarnych wyrostków obrzucały kamieniami posterunki sił pokojowych. Smarkatym napastnikom odpowiadały serie plastikowych i gumowych pocisków. To nie było najgorsze. Najgorsze były starsze nastolatki - kamikadze z plecakami pełnymi semtexu. No i dorośli uzbrojeni w izraelsko-amerykańską broń przemycaną z Wolnej Palestyny. Tak wygląda eksport intifady w praktyce. Amerykanie obdarowują Izrael najnowszym i najlepszym wojskowym sprzętem a Żydzi bez skrupułów sprzedają go za rosyjskie petrodolary Arafatowi. Business is business. Następnie Arafat uzbraja i szkoli do walki z Amerykanami każdego chętnego na świecie. Ale tego spiker z dziennika już nie powiedział. - Dwa dni temu informowaliśmy o nocnej potyczce w pobliżu granicy haitańsko- dominikańskiej, w której wzięły udział regularne oddziały... Horowitz przestał słuchać. Akurat tą część historii znał z pierwszej ręki - swojej własnej. Wrócił do rozmowy z Andrzejem. Po kilku głębszych major powiedział mu w zaufaniu, że poprzedniego dnia oddział haitańskich rebeliantów próbował dokonać desantu do starej elektrowni i porwać profesorków. SAS nareszcie miał jakieś zajęcie, ale dlaczego robił z tego tajemnicę? Mimo rozmów i różnych rozrywek godziny wlokły się Horowitzowi niemiłosiernie. Porucznik zrozumiał, że tęskni. Nie mógł już doczekać się spotkania z Winoną. Po jednej nocy? Z jakąś czarną dupą? - próbował wziąć się w garść, ale daremnie. Wpadłem jak śliwka w gówno - zawyrokował. *** Cafe "Paradiso" była obleśną knajpą na przedmieściu. Horowitz zmierzał tam dość chwiejnie, bo wbrew wcześniejszym obietnicom zaczął tankować dla zabicia czasu. Dla draki wygrał nawet kilka fantów od Widelskiego wzbudzając podziw marines i skłaniając ich do dalszej gry. Przy powrocie do Polski sierżant chyba będzie musiał wynająć transportowego jumbojeta. Kilka par smolistych oczu obserwowało go, gdy oddawał mocz w jakimś zaułku. Niebezpieczna tubylcza dzielnica. Był sam i całą nadzieję na bezpieczeństwo pokładał nie w pistolecie, lecz w małej biało-czerwonej naszywce na ramieniu. W tym roku mija 200 lat i Haitańczycy przypomnieli sobie o polskich korzeniach swojej wolności. Marzą, że w 2004 roku Polacy zdradzą najeźdźców. Że jak przed dwustu laty zmienią front. Niedoczekanie. Nic dwa razy się nie zdarza. Nie ma dwu podobnych nocy, dwu tych samych pocałunków, dwu tych samych... Winona! Pospiesznie dopiął spodnie i kontynuował marsz w kierunku knajpy. Już od wejścia wypatrywał jej sylwetki, ale napotkał tylko nieufne, badawcze spojrzenia tubylców. Nagle z tyłu ktoś chwycił go za łokieć. To była Winona. - Cześć - po tym niezwykłym akcencie i melodyjnym głosie poznałby ją wszędzie. Na widok Murzynki w uścisku żołnierza ONZ natychmiast podniosło się kilku krewkich młokosów. Zaaferowany barman podbiegł studzić gorące głowy. - Nie jesteśmy tu mile widziani - zauważył Horowitz. - Chodź na zaplecze, właściciel to mój znajomy - prowadząc go za rękę zatańczyła zgrabnie między stolikami. Na zapleczu, w jakiejś pakamerze natychmiast niecierpliwie zaczął całować jej oczy, włosy, policzki i szyję. Dłońmi odszukał zamek sukienki i już po chwili mógł dotknąć wargami kształtnych piersi. Była boska i była jego. Lecz nagle Winona zaczęła się bronić. Pomimo zaskoczenia Horowitz nie dawał za wygraną więc szamotaninę przerwał dopiero szybki cios kolanem wymierzony pomiędzy nogi porucznika. Horowitz schylił się gwałtownie i kaszląc próbował złapać powietrze. - O... ku... wa... - wycharczał. - Nie jestem tym za kogo mnie uważasz - odrzekła Winona nieco wyniośle odgarniając zmierzwione włosy z oczu i próbując schować piersi do biustonosza - rozerwałeś go. - Kto... no... si biustonosz w taki upał? - Ja. - A ja nie. Kha... kha... - zaśmiał się chrapliwie z własnego dowcipu siadając przy stoliku. Na blacie zauważył butelkę markowej wódki. Pewnie z przemytu. Jeżeli nie jest kurwą, ani ruskim szpiegiem, to wpadłem w łapy powstańców - pomyślał - cholera wie co ze mną zrobią. Winona usiadła na drugim krześle i niebezpiecznie napinając kusą sukienkę założyła nogę na nogę. Pomimo bólu libido Horowitza natychmiast podskoczyło o kilka atmosfer. Piersi dziewczyny pozbawione biustonosza ponętnie rysowały się pod gładkim, błękitnym materiałem sukienki. Winona zapaliła niewiarygodnie długie Marlboro Maxi. - Masz piękne piersi - nie mógł oderwać wzroku od jej kobiecych kształtów unoszących się wysoko wraz z każdym oddechem. - Nie cierpię papierosów - dodał. - Wiem - odparła chłodno i dmuchnęła wprost na niego - to cię ostudzi. Częstuj się - wskazała butelkę. Nalał setkę i wypił. - A jednak nie jestem ci obojętny. - Myślisz, że gustuję w cwaniaczkach pokroju Widelskiego? Nie masz pojęcia ile namęczyłyśmy się z Betty, żeby do ciebie dotrzeć. To dzięki zakładowi - pomyślał - i gdybym wytrzymał, miałbym duże szanse wywieźć stąd swoje dupsko w jednym kawałku. - Ja... - nagle w jej oczach pojawiły się łzy - ja chciałabym widywać cię codziennie... - Ale...? - zawiesił głos. - Już nie ma czasu. Miał być jeszcze tydzień, ale już go nie ma... - mocno zaciągnęła się papierosem. Nic nie rozumiał a gdy nic nie rozumiał, to po prostu odpinał kaburę pistoletu. Chłód piętnastostrzałowej beretty przywracał mu poczucie równowagi. - Wczoraj próbowaliśmy dostać się do elektrowni... Al-Kundi mówi, że już dłużej nie można tego ciągnąć... - mówiła coraz chaotyczniej - to musi stać się dzisiaj... musisz nam pomóc... Do pomieszczenia wszedł stary, ubrany po arabsku Murzyn. - Salem alejkum. Horowitz nie wytrzymał. Wstał, wyszarpnął berettę i mierząc w czoło nieznajomego krzyknął. - Na podłogę! - Salem alejkum - powtórzył spokojnie przybysz. - Morda w kubeł i na podłogę! Twarzą do ziemi! - przytknął lufę do czoła Murzyna. Winona powiedziała coś w śpiewnym narzeczu i Murzyn położył się na podłodze. - Ty też - Horowitz skierował broń w stronę dziewczyny. Winona bez oporu wykonała polecenie. - Zwiążę was lekko i zaknebluję. Kiedy się uwolnicie, będę już daleko - przyklęknął i zaczął rozwiązywać sznurowadło w swoim bucie. - Jacek... - zaczęła Winona - Jacek... - Morda w kubeł. Mówię morda w kubeł - starał się nadać głosowi bezlitosny ton. - Kochasz mnie? - zapytała cicho. Jej ramionami wstrząsnął szloch. - O kurwa. O żesz kurwa mać - usiadł bezradnie na podłodze. Coś mokrego pojawiło się pod jego powiekami, coś co w ustach smakuje tak słono. Niewidzialna dłoń ścisnęła mu krtań, więc zamknąwszy oczy ukrył głowę w ramionach. Słyszał jak Winona klęka przy nim, potem poczuł jak go obejmuje. Czuł jej słodki zapach wymieszany z tytoniowym dymem i kurzem podłogi. Ach gdybyż w takim momencie można było zatrzymać czas. Pocałowała go. W tym decydującym momencie musiała go jakoś pocieszyć. Wiedziała, że właśnie przeszedł na ich stronę i pomoże im ze wszystkich sił. Wiedziała też, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Zadanie wciąż trwa. Na razie Jacek myśli, że są zwykłymi rebeliantami, ale kiedy dowie się czego od niego chcą uzna ich za szaleńców. I wtedy trzeba go będzie namawiać jeszcze raz. Nie otwierał oczu. Błądził ustami w gęstwie jej niewidzialnych włosów aż odnalazł ucho. - Masz niebieskie oczy. Jesteś Murzynką i masz niebieskie oczy - szeptał - to dlatego błękitna sukienka i biustonosz podczas upałów. Wszystko po to, żeby mnie rozkochać. - Przepraszam. - Za późno na przeprosiny. Poszło wam koncertowo - Horowitz podniósł się z podłogi gotowy do działania. - Czego chcecie? Wziąć noblistów na zakładników? Namówić polski kontyngent do przejścia na stronę rebelii? Winona milczała. Murzyn wstał i ponownie zwrócił się do Horowitza. - Salem alejkum. - Powiedz temu... - zaczął zniecierpliwiony porucznik. - Musisz odpowiedzieć. - In secula seculorum - Horowitz skłonił się po japońsku. - Bruderschaft - Murzyn wskazał butelkę i kieliszki. Może być. Przynajmniej jakoś zmyje ten słony smak z gardła. - Jacek. - Al-Kundi. Jak cholera pomyślał patrząc prosto w oczy przywódcy rebelii. Wypił. Dla uspokojenia nerwów wypił następnego. - Więc czego chcecie? What do you want? - Earthquake - Murzyn był wyjątkowo małomówny. Ponieważ brakowało trzeciego krzesła Winona usiadła Horowitzowi na kolanach, rękoma objęła za szyję i wtuliła się w kołnierz jego munduru. Mogli tak trwać całą wieczność. - Wiem o tym. Całe watahy jajogłowych łażą po wyspie i wkładają palce między drzwi, żeby dowiedzieć się dlaczego trzęsie - gładził miarowym ruchem jej włosy. - Trzęsienie ziemi to uboczny skutek pewnego eksperymentu - wyjaśniła Winona. - A więc oni niczego nie szukają tylko coś kombinują? - zdziwiony próbował zaplatać loczki z jej włosów na swoim palcu wskazującym. - To przez nich te trzęsienia? - Nie. Trzęsło zanim przyjechali. To my robimy eksperymenty a oni właśnie dowiedzieli się gdzie i jak. Milczący Al-Kundi kiwnął głową w geście potwierdzenia. - Nasz dowódca polowy Mustafa próbował zgarnąć jednego takiego wścibskiego profesorka. Gonił go aż do elektrowni, ale profesorek zwiał. Teraz siedzi w bazie i pisze referat za referatem. Horowitz z zainteresowaniem tarł w palcach pukiel włosów Winony. - Niech mnie licho. Masz naturalny blond. - Aha - westchnęła. - Co to za eksperymenty? Al-Kundi ocknął się. - Albert Einstein. Time machine - rzekł i znowu zamilkł. Tego było za wiele. Horowitz z gwizdem wypuścił powietrze. - Słuchaj lala. Jesteś bardzo sexy, ale mamusia kazała mi wrócić dzisiaj wcześniej do domu. Mam jutro klasówkę. Z fizyki - próbował się podnieść, lecz Winona tylko mocniej przywarła do niego. - Zostań proszę. Posłuchaj do końca. - No dobrze. Lubię bajki na dobranoc - odparł zrezygnowany. - Myślisz, że wojna... pardon misja pokojowa wybuchła z powodu naszej odmowy wejścia do NAFTA? - zaczęła. - A nie? - Przecież myśmy chcieli do NAFTA! Amerykanie najechali nas zanim zdążyliśmy oficjalnie odpowiedzieć. Naprawdę to oni szukali pretekstu do inwazji. Głupie wstąpienie Haiti i Dominikany do NAFTA nie dawało im możliwości rozmieszczenia wojska na wyspie, spuszczenia ze smyczy profesorków i swobodnego badania Anomalii. A oto toczy się gra. - Zaczynam się gubić. - Na Haiti występuje Naturalna Anomalia Czasowa. Można ją wykorzystać do obserwacji historii a nawet do podróży w przeszłość. Haiti jest więc bardzo cenne. USA chcą powtórzyć manewr z Kanałem Panamskim i Panamą. - Nie uda im się. Nic dwa razy się nie zdarza - zauważył filozoficznie Horowitz. Winona drgnęła na dźwięk jego ostatnich słów. - Nie mów tak. To nieprawda. Szymborska... - szukała odpowiedniego wyrażenia - ...is shit. Słysząc angielski Al-Kundi ożył. - We have to take care. - Że co? - zacukał się Horowitz. - Al-Kundi mówi, że każdy naród powinien dbać o swoją przeszłość, pilnować by się nie zmieniła. - Taa... - porucznik ziewnął - prawda historyczna przede wszystkim. Winona zachichotała. - To nie przenośnia. My na Haiti traktujemy te słowa wprost. To taka specyficzna haitańska filozofia wytworzona przez setki lat życia razem z Anomalią... - Czekaj czekaj. Zaczynam łapać. Coś się spieprzyło w waszej historii a ja mam być tym supermenem, który... - nagle pojął jeszcze jedno - Jestem Polakiem, jest rok 2004 - rocznica. Chodzi wam o bunt niewolników i legiony? - Aha - powiedziała Winona a Murzyn pokiwał głową. Horowitz stanowczym gestem wyprosił dziewczynę z kolan. - Ładne bajki serwujecie, ale ja wolę wczorajszą noc od dzisiejszej - mrugnął do Winony. - Czy nie moglibyśmy pozbyć się tego sztywniaka i pobawić w odwijanie czekoladki ze sreberka? Dłoń Winony z głośnym plaskiem wylądowała na policzku porucznika. - To za zbereźne myśli - fuknęła. - Wczoraj bara-bara a dzisiaj... Winona pocałowała go w zaczerwieniony policzek. - Nie było żadnego bara-bara. Od kiedy film urywa ci się po kilku piwach? Wrzuciłam pastylkę na sen i byłeś załatwiony. Horowitz zrobił wielkie oczy. - Ależ kochanie dlaczego? - Powiem ci dlaczego. Ponieważ wiem, że nam pomożesz i pojedziesz w przeszłość. Dlatego. *** Marszałek Jacek Horowitz stał nad brzegiem strumienia opadającego głośną kaskadą w przepaść. Siklawa. Woda hałaśliwie odbijając się od głazów z nieustającym szumem spada do jeziorka ukrytego w gaju bananowców. Ciągle w dół i w dół. To tak jak czas. Podróż tylko w jedną stronę. - Panie. Złapaliśmy jednego. Mówi po polsku. Znaczy tak jak wielmożny pan - adiutant skłonił się przed Horowitzem. Marszałek wrócił z podwładnym do górskiego obozowiska. Na środku stał człowiek przywiązany do drzewa. Obok czuwało dwóch zarośniętych półnagich legionistów z lekko zardzewiałymi kałasznikowami w dłoniach. Mistrzostwo świata. Pierwszy angielski komandos złapany żywcem. Więzień był pokiereszowany i nieprzytomny, więc jeden z legionistów dźgnął go bagnetem w nogę. Pociekła krew a Anglik otworzył oczy. Pomimo licznych ran spojrzenie miał harde. - Witam porucznika... tfu marszałka. - Twardyś acan - skomentował Horowitz, ale zaraz się żachnął - już sam z siebie zaczynam pierdolić po staropolsku. Mimo przenikliwego bólu więzień zaniósł się śmiechem. - Było was pięćdziesięciu. Dziesięć esejeseowskich piątek - zaczął ponownie Horowitz - przeszedłem ja, wy i sprzęt. Nikt i nic więcej. Czyli, że Al-Kudiemu się udało, wysadził rebeliancką Bramę i elektromagnesami zniszczył Anomalię. Teraz wasza Brama w elektrowni jest bezużyteczna. Komandos SAS-u znowu wyszczerzył zęby. - Przypalcie go, bo mnie wkurwia. Horowitz odszedł na bok a Anglik donośnie, lecz krótko krzyknął. Zemdlonego komandosa ocuciło dopiero drugie wiadro wody. - Gadaj do rzeczy, bo oddam cię czarnuchom. - Sam jesteś czarnuch. Każdy Polak to Murzyn. - Wiem. Znam dekret. Mów kim jesteś! - Generał in pectore... - zawahał się, ale dokończył - Malcolm Macdowell, specjalizacja podstawowa języki obce, doktor slawistyki. Specjalizacje drugorzędne chirurgia urazo... - Dość. Nie obchodzi mnie ile baniek wpakował w ciebie rząd. Dlaczego in pectore? Macdowell wzruszył ramionami. - Wszyscy jesteśmy in pectore. Inaczej tradycyjny system by się załamał. Normalni generałowie i pułkownicy nie walczą na pierwszej linii. - Po co tu jesteście? - Dla równowagi. Żeby przeciwdziałać zmianom w czasie. - Dziwne. Jestem z tego samego powodu. - Nie - zaprzeczył komandos - to ty jesteś przyczyną zmian. - Wyjaśnij - Horowitz powstrzymał przekleństwa. - To proste. Zastanawialiśmy się nad ideą wehikułu czasu. Jeżeli ktoś go zbudował i uruchomił, to nastąpiły zmiany w historii. Po dokładnej analizie okazało się, że jednym z najmniej pewnych zdarzeń z przeszłości jest wysłanie przez Napoleona Polaków na Haiti. Cesarz wiedział, że legiony walczą o swoją zniewoloną ojczyznę. Prawdopodobieństwo, że legiony staną po stronie zbuntowanych niewolników było zbyt duże, żeby wysłać tu Polaków. W prawdziwym niezmanipulowanym świecie decyzja o wysłaniu legionów na Haiti nigdy nie zapadła. - Ale przecież... - Oni tu są. Tak. Wskoczyliśmy w zbyt późny okres. Dopiero uczyliśmy się korzystać z wehikułu. A ponieważ Al-Kundi zniszczył Haitańską Anomalię, to na wszystko jest już za późno. Ktoś inny, za pomocą innej Naturalnej Anomalii albo wywołując Sztuczną Anomalię, układa klocki historii po swojemu. - Przecież to nie ma sensu. Próbujecie udawać bogów w oparciu o kilka teoretycznych analiz statystycznych? - Horowitz nie wierzył własnym uszom. - Nie kupuję tej bajki. To wy chcecie bawić się klockami historii po swojemu. Nawet jeśli to prawda - myślał intensywnie marszałek - to od aktualnej rzeczywistości nie ma odwrotu. Nawet jeśli jesteśmy marionetkami w cudzych rękach, to nigdy nie zdołamy się o tym przekonać. Tak jak bohaterowie książek, którzy nigdy nie dowiedzą się, że są tylko wymysłami autorów, a przystojny amant filmowy nigdy nie zejdzie z ekranu, by zatańczyć z kobietą z widowni. Chyba, że będzie to film w filmie albo książka w książce. W rzeczywistości to nie możliwe. Już wiedział czego się trzymać. Dla niego to SAS polujący na polskich legionistów był zaburzeniem równowagi, a nie marszałek Jacek Horowitz uzbrajający rodaków w karabiny maszynowe. Robię to właśnie ze względu na SAS - usprawiedliwiał się w myślach. - Jakie jest według waszych danych prawdopodobieństwo, że bez Polaków Haiti wybije się na niepodległość? - Zero. Równe zero. No właśnie. Marszałek znalazł kolejny argument. Walczył o niezmienny zapis historycznych faktów. A więc o wolne w 1804 roku Haiti, a więc o Polaków na wyspie, a więc o XIX wiek bez komandosów SAS. - Na początku, gdy było was pięćdziesięciu, szanse na zwycięstwo rozkładały się pół na pół. Teraz jednak my mamy przewagę - zauważył Horowitz. - Wiem o tym - przytaknął zrezygnowany Macdowell. - Każdy nasz żołnierz wart jest tysięcy haitańskich niewolników, lecz za chwilę będzie kolejnego komandosa SAS mniej. Za mocno mnie przypiekliście. Do serca marszałka wracały spokój i pewność siebie. Pal licho hipotetyczne zabawy z historycznym prawdopodobieństwem. Było tak, jak stoi w encyklopedii, i będzie tak jak stoi w encyklopedii. W encyklopedii, którą czytał on a nie profesorkowie od statystyki. Każdy naród powinien dbać o swoją przeszłość. - We have to take care - powiedział uroczyście marszałek Jacek Horowitz kładąc rękę na sercu. Pod palcami poczuł szorstki materiał munduru. Tutaj, w kieszeni na piersi, nosił fotografię Winony. Gdy dwieście lat temu dziewczyna dała mu swoje zdjęcie, prosiła by dopiero w przeszłości przeczytał dedykację. Napis brzmiał: "Kocham cię dziadku Winona Horowitz" Przynajmniej darowała mu te wszystkie pra. A powinno być ich sześć czy siedem. Wiedział, że wszystkie swe córki nazwie jej imieniem i wszystkim swym potomkom nakaże uczynić to samo. I jeszcze nakaże by żadna Winona nie zmieniała nigdy nazwiska. Umrę, ale moje geny przetrwają - pomyślał Horowitz. Wieczorem, po pogrzebie Macdowella, zszedł na dół do podnóża siklawy. Z miłością popatrzył w swoją twarz lekko drgającą w pofalowanej tafli jeziorka. Pogładził się po swych blond włosach i spojrzał w głąb swoich błękitnych oczu. - Też cię kocham moja wnusiu - wyszeptał. 29 czerwca 2001