Andrzej Słobodziński Każdy dzień ki lepszemu ZAKOPANE 1994 SPIS TREŚCI Malarstwo 3 Tort 15 Czwarty pal 18 Powrót do nikogo 25 Źródło 28 Kryształ 31 Matura 33 Szpital 36 Debel 37 Trampolina 40 Kac 42 Lista 44 Impresja 48 Debiut u Mirażyńskiego 49 Człowiek o kilku inspiracjach 52 MAŃ 56 Brudny człowiek 58 Pro arte 62 Kadr na trzy 64 - Koty i żołnierze 65 - Pamięć 75 - Ambona Świadka Jehowy 79 MALARSTWO 1. Dom stoi nad porosłym sitowiem brzegu szeroko rozlanej rzeki - piękniejszy niż sąsiednie, na podbu- dowie z kamienia - a one wszystkie w krajobrazie mieniącym się barwami - od żółtej przez brązową do krwisto czerwonej, wyżej niebo, tło - świat- ło w tę rozłożystą paletę, miesza je, to znów bierze w siebie każdą osobno. Niżej drugi mniejszy domek z wielkimi oknami. Z zewnątrz i zaw- sze w tych samych godzinach można zauważyć sylwetkę człowieka - poru- sza się w tym wnętrzu, znika w jego cieniu, na jakby dokładnie wymierzo- ne chwile, by pojawić się znów i zatrzymać wciąż w tym samym pun- kcie, odwrócony tyłem do okna, to malarz - mówią - tak ocenia malowany przez siebie obraz, ukryty gdzieś na sztalugach we wnętrzu tej pracowni. Brak płotu odgradzającego posiadłość w miejscu, gdzie droga bierze szero- ki zakręt wpadając w główny szlak codziennych wypraw do pobliskiego Ciasteczka, umożliwia przechodzącym tędy takie właśnie refleksje. W tym dniu żółć, czerwień, brąz po- mieszane w przymrużonych oczach mło- dej kobiety. W tym dniu obydwa domy malarza w świetle jasnego dnia, kiedy ona siedzi w trawie i obejmuje zgięte pod brodę nogi. Zauważył ją zza wielkiej szyby, wyszedł kierując się w miejsce gdzie siedziała, bez słowa wyjaśnienia wy- ciągnął rękę, pomógł wstać. - Zaraz! Nie jestem pierwszą le- pszą ! Nadal trzymał jej dłoń, drugą ręką wskazał dobrze widoczną z tego miej- sca wielką szybę pracowni. Spojrzała- mu w oczy, dobry uśmiech rozwiał jej obawy. Zeszli na drogę, dzięki pada- jącemu z góry światłu, wszystkie barwy mieszały się w jej twarzy. Weszła tam pierwsza i wszystko czego domyślała się przedtem było prawdą. Pracownia nie różniła się od tych które znała - może tylko panuje tu większy porządek - pomyślała. Odchyl i ła parę obrazów opartych o ścianę, na jednym z nich owal ko- biecej twarzy pod ciemnokasztanowymi włosami. Trzymając odchylony ku so- bie obraz spojrzała za siebie - ma- larz stał obok kominka z cegieł, zo- baczyła ten sam dobry uśmiech, pod- szedł, wyjął z jej dłoni nie ukoń- czone płótno stawiając je na sztalu- gach. Nie użył potem żadnego gestu. Nie musiała nawet pozować, wystar- czyło kilka ruchów jego ręki z wysu- niętym z dłoni pędzlem a ujrzała swoją twarz wpisaną w tamten owal. Niemowa uderzył się otwartą dło- nią w pierś. Gest ten poprzedził in- nym - uniósł prawą dłoń do ust i od- chylił się nieco w tył. Zapraszał ją w ten sposób do siebie. Schyliła głowę. W kawałku papieru napisała swoje pytanie - Jak się nazywasz? Siedzieli już na ganku wyższego, górującego nad pracownią domu, pijąc wino małymi łykami. - Nolde, Gauguin, Vincent - napisał w odpowiedzi. Uśmiechnął się. Tym samym ostro zakończonym ołów- kiem, lekko zadała mu kolejne pyta- nie. - Skąd jesteś? Tylko nie mów że zewsząd - dopisała po namyśle - chcę twojej szczerej odpowiedzi. - Jestem stąd. I tylko stąd. Sam wybudowałem ten dom i pracownię. Po- dejdź do okna z drugiej strony domu zobaczysz rzekę i budę z desek. Tam mieszkałem gdy go budowałem. Miesz- kam sam. Pomagają mi w różny sposób sąsiedzi. Pomagali przy budowie i tak już zostało. Nawet do tego stopnia, że chcą mi znaleźć żonę. Ale ty napisz coś o sobie. Przyniosę papier. Stała za jego plecami kiedy to pisał. Podniósł się, odszedł po pa- pier. Dopiła resztkę wina i już sie- dząc w swoim krzesełku z trzciny obserwowała drogę w dole. Stali tam ludzie, ktoś pomachał w jej stronę nim odeszli wszyscy kierując się do miasteczka. Niemowa wrócił, położył na stole przyniesione kartki. - A ja przyjechałam tu z Arles. Jestem właściwie z niejednego kraju. Ciągle w podróży choć w nich wszys- tkich czułam się zawsze jak w domu. Wyobraź sobie, utrzymuję się z pozo- wania malarzom!!!! Ale od ciebie nic nie wezmę. Zostanę tylko kilka dni. Dobrze? - Bardzo dobrze - napisał na tej samej kartce. Przybyłaś tu z połud- nia Francji więc ja będę twój Vin- cent i będę ciebie jeszcze malował! -Ile masz lat? - napisała. Wyglądał na młodego. Wysoki o spa- dzistych ramionach spod szerokiego karku jakby uprawiał jeszcze jakiś sport siłowy. Podała mu ołówek i następną kartkę. - Pięćdziesiąt pięć - napisał. Wstał od stołu i po chwili przyniósł nową butelkę wina. Pogoda była wciąż ta sama, niebo nie skąpiło jasności tła, gdy tak kłamali o sobie siedząc na ganku pochłonięci pisanym dialo- giem. I tylko w pracowni tkwiła na płótnie prawdziwa twarz prawdy. I tym razem poncz w butelce, też był prawdziwy. Oboje czekali kto pier- wszy zełga kłamstwo, kto pierwszy złamie ołówek - co byłoby równoz- naczne z podniesieniem głosu. Ale - kto spotyka się z kimś przypadkiem nie powinien być zanadto szczery. Oboje wymyślali jeszcze raz tę teo- rię, nawet potem, siedząc w głębi domu na fotelach obok kominka. Pyta- ła go tym swoim równym, okrągłym pismem o to czego jej nigdy nie po- wie. Nagle zapragnęła dowiedzieć się najistotniejszego, wstała ze swego fotela i wyszła na ganek, wolnym krokiem do końca balustradki z de- sek. Skoczyła. Leżąc na ziemi zam- knęła oczy, a potem usłyszała jego kroki, chodził po ganku tam i z pow- rotem mówił, naprawdę mówił, szuka- jąc jej powtarzał do siebie - Poszła tak nagle poszła ode mnie! - Widzia- ła go jeszcze jak zbiegł schodkami odwrócony tyłem do miejsca w którym leżała symulując mały wypadek, zmie- niła zamiar w momencie, gdy już mógł ją zobaczyć. Schowana z drugiej strony domu podejmowała wciąż nowe decyzje jak mała dziewczynka, która chce i nie chce zarazem. - Kłam- czuch. Kłamca - przetykała te swoje myśli jak dojrzała kobieta. 2. Dzień kończył się. Widać to by- ło w rzece. Odbicie kawałków wie- czornego nieba ze stojącą na brzegu kobietą, to była całość, kiedy opuś- ciła brzeg zapadła noc. Nolde Gauguin Vincent - jak wtedy siebie skłamał - zapalił światła w pracowni. Zamiłowanie do malowania odkrył w sobie późno, w trzydziestym roku życia po rozwodzie naraz zauważył wszystkie kolory świata, nadużywanie czerwonego to pozostałość tamtych czasów. - Czas nie obfitujący w zda- rzenia dla mnie ważne nie płynie, wtedy tylko istnieję, aż do momentu działania sił, którym się przeciw- stawiam - filozofował. 3. Gwałtowne stukanie w drzwi. Oderwany od pracy i filozofii otwie- ra. - Zmarzłam pod tym oknem. Miałam czas przebaczyć ci wszystko. - Co? - nie ukrywa umiejętności mó- wienia. - Nie wracajmy do tego, to już by- ło. Malujesz nowy obraz? - Mieszam w nim emocje z rozsąd- kiem. - Też coś! - Pewnie jesteś głodna? - Bardzo. - To zgaś światła idziemy stąd. - Albo wiesz co! - Wracamy z powrotem. - Teraz ci powiem. Na imię mi Amadea. - A ja Oliwer - wymyślił szybko. - Wracajmy. Zapal światło. - Zostaniemy tu na noc. Przygotuję coś do zjedzenia - powiedział. Mam tu wszystko co potrzeba. Czasami pracuję w nocy. Wrócili do wnętrza. Odszedł w róg pracowni, gdzie było to wszystko, z maszynką gazową włącznie. Odkręcił kran, ustawił na niej czajnik. A ona była zajęta og- lądaniem obrazów. - Maluję abstrakcję. To rezultat tego, że nic o tobie nie wiem. Co zjesz? może jajecznicę z boczkiem? - Daj co masz. - Spod ściany wziął składany ogrodowy stolik stawiając go na środku pracowni. - Krzesła też są, proszę weź swoje. - Potem odwró- cony do niej tyłem zajęty przyrzą- dzeniem jajecznicy posłyszał: - Wiesz, Ty tak malujesz jakbyś rą- bał drzewo. Mało brakowało a wypuściłby nałożone na talerze jedzenie. W tym samym mo- mencie posłyszeli gwizd czajnika. Postawił talerze na stole i wrócił po herbatę. - Już to kiedyś słyszałem - powie- dział. - Mówił mi to stary malarz taszysta. Istotnie, codziennie wy- ciągam rękę z tą siekierą zwaną pędzlem. Bo tylko tak rozumiem to zdanie. Muszę rozpalić w sobie by nie skończyć przed zimą. O zobacz tamte obrazy pod ścianą mają wspólny tytuł Piece. Za dużo gadam, wybacz. I jedz jajecznicę. - Kiedy tu przyszłam udawałeś nie- mowę więc twoje słowa odbieram teraz jak przyznanie do winy - odparł a.- Studiowałeś malarstwo. - Nie, jestem tak zwanym amatorem. - Sprzedajesz? - Muszę. Do niedawna pracowałem w banku. - A jak widzisz tradycję? - Każdy dzięki lepszemu - powie- dział. - Pij lepiej herbatę, bo coś mi się zdaje że udając niemowę mia- łem lepszy pomysł na naszą znajomość - dodał. - Może chce ci się spać? Mam tu też rozkładane łóżko. Nie krępuj się. - Dziękuję nie jestem śpiąca. - Amadea! Próbuję sobie wyobrazić kim jesteś naprawdę. - Napewno jestem konkretem - powie- działa. - Pozwól mi dotrwać do rana a pozwolę ci łatwo się domyślić. Po- wiedziałeś zdanie: Każdy dzięki le- pszemu, można go także zastosować do nas, jesteś lepszy łgarz niż ja - Oliwer! No lde Gauguin! - Ciągle nie możesz mi wybaczyć, że uwierzyłaś niemowie. Rzadko mi się zdarza coś zrobić dobrze. - Nie wyświecą się te lampy? - spy- tała. - Jak się mogą wyświecić? - Mogą. Tej nocy wszystko jest moż- liwe. Spojrzał w jej oczy. A potem jeszcze raz. - Tak wszystko - potwierdziła. Na- pijmy się wina! 4. Śpi jeszcze, kiedy on gasi wszystkie lampy. Na polowym łóżku przy oknie pracowni na okrywającym ją kocu pełza jasne światło dnia. Patrzy w ukończony przed chwilą obraz - miałem tej nocy wszystko co lubię - uśmiecha się w kierunku jej twarzy. - Mam wszystko - spogląda w zamalowane płótno. sen na jawie nie zdarza się często obiecała dziś powiedzieć o sobie prawdę od lat osiągam co chcę sposobem udałem wczoraj niemowę gdy się obudzi wolałbym by kłamała dalej prawda w ustach kobiety jest jak ot- warcie drzwi - wyjściowych. - Dzień dobry - No jak? - Wyspałam się - Znowu ładny dzień. Wstań. Zaraz wrócę. Wyjdę coś kupić do jedzenia. - Skończyłeś obraz! Podoba mi się! - Cieszę się. Poczekaj zaraz wrócę 5. Teraz wraca z kilku sklepów na- raz. Wydał ostatnie pieniądze. Chce ugościć Amadeę? Jej imię to pewnie też kolejne kłamstwo. Ale on też, tak. Jest człowiekiem który myśli o własnej winie. Mija go samochód jeden, drugi, dwie ciężarówki z opuszczonymi plandekami. Rzadko jeżdżą tędy przez żółtą, brązową i krwistoczerwoną drogę. Nikt nie idzie. O tej godzinie nikt? O jest ktoś. - Dzień dobry - Co to panie, jakaś wystawa się szykuje? - Rozumiem, tajemnica. Ostatni sa- mochód wyjechał spod pana domu. Biegnie, jeszcze nigdy w takim tem- pie nie pokonywał tego łagodnego wzniesienia. Blisko otwartych jesz- cze drzwi pracowni wypuścił z rąk siatki z jedzeniem. Czyta list leżący na stole na samym środku pustej pracowni. Dzięki za noc, byłeś dobry, ale Każdy dzięki lepszemu Amadea? Teraz opuścił pracownię i usiadł. Wypełnił sobą jedną z kolein po sa- mochodzie. Zaniemówił naprawdę. T O R T 1. Dwadzieścia cztery miliony sie- demset pięćdziesiąt tysięcy funtów. -Ile to dolarów? - zapytał Wincen- ty. - Nie wiem - odparł ktoś obok. - Chyba z czterdzieści miljonów - usłyszeli z drugiego rzędu krzeseł. Dziękujemy państwu, aukcja skończo- na, zapraszamy na mały poczęstunek. Do sali w domu aukcyjnym Christies w Londynie wniesiono tort z kopią sprzedanego właśnie obrazu. Po przyjeździe do Polski, a potem w rodzinnym mieście zaczepiał rodzi nę, znajomych i przyjaciół: - Jadłem podpis Van Gogha w lukrze następnie jeszcze jeden słonecznik. Było to po sprzedaniu najsławniej- szego obrazu świata. - AAAA - mówili.- Gdzie to było? - W Anglii - powtarzał. Ale nikt nie spytał jak smakował tort. Win- centy szedł więc nadal przed siebie ulicami, ścieżkami, biedny prowin- cjusz czując jeszcze w ustach smak podpisu Van Gogha i następnie jedne- go jeszcze słonecznika. - Zanadto używasz przysłówka Nas- tępnie - skarciła go znajoma polo- nistka,- zastąp to innym słowem - powiedziała. Mimo tego, że skorzystał z tej uwagi przyjaciele unikali go, bo ileż razy można słuchać tego samego, tym bar- dziej że mógł ich policzyć na pal- cach jednej dłoni. Zaczepiał więc przypadkowych ludzi i kiedy tylko udało mu się nawiązać z nimi rozmo- wę, wplatał w nią za każdym razem to samo, umiejętnie, żeby to co ma do powiedzenia jasno wynikało z konte- kstu. 2. Mijały dni. Unikali go już na- wet ci przypadkowi przechodnie. W małym miasteczku, które nagle tylko z nazwy przypominało swoją wielką przeszłość, zmarł On Wincenty. Za trumną szła nieliczna rodzina. - Chowamy oto człowieka - mówił ksiądz - człowieka który z wielkimi tego świata lubił przebywać lubił się nimi otaczać. Drodzy moi któż w swoim życiu jadł taki kawałek tor- tu taki kawałek z podpisem Van Gogha i następnie jeszcze jeden słonecznik w lukrze.... - Nie tak proszę księdza - przerwał stojący nad grobem chłopiec. - Tatuś mówił inaczej o tak: Kawałek tortu i - i jeszcze słonecznik w lukrze. CZWARTY PAL Wypłynął w jezioro, wbijać pale do cumowania łódek. Wszystkie sosnowe kloce - te leżące jeszcze na brzegu i te sponad burty jego łodzi - wyg- lądały jak spore, pracowicie zaos- trzone ołówki. Wielki młot, osadzony na jasnym, świeżym trzonku, leżał w najdalszym punkcie zalanego do po- łowy pomostu. Łódź popychana jednym wiosłem płynęła równo, tnąc spokoj- nie powierzchnię wody, aż do miejsca w którym leżał młot. Wreszcie zat- rzymała się a schylony w niej czło- wiek dźwignął jeden z opartych na rufie pali i z wyraźnym trudem zep- chnął go do wody, opierając o wysta- jące ponad nią resztki zalanego po- mostu. Potem ustawił łódź równolegle do drugiego brzegu jeziora, ostroż- nie położył w niej młot, odczekał chwilę chcąc zebrać siły i dźwignął następny pal. Sosnowy kloc zanurzył się z lewej burty celując w grząskie dno, łódź przechyliła się w kierunku spychanego pala ale człowiek już wcześniej przewidział taki moment i kiedy zgodnie z jego życzeniem wsparła się na wystających deskach pomostu, odepchnął lekko od burty wczepiony w dno kloc i obejmując dłonią suchą jego połowę, schylił się po młot, później już tylko poko- nując huśtawkę łodzi, przyciągając burtę do wbijanej pionowo sośniny kończył pierwszą robotę. Tę pierwszą sośninę opuszczoną uprzednio - wy- gramoliwszy się z łodzi wbił z po- mostu tak by podtrzymywała jeszcze krawędź starej konstrukcji. Był już stary. W jego wielkich dło- niach i rozrośniętych barkach czuć było jeszcze dawną siłę - ustępowała już jednak rozwadze z jaką wykonywał powierzone sobie czynności. Odpoczy- wał często, ścierając pot wierzchem dłoni. Czerwcowe słońce bieliło w jeziorze nie rozwinięte trzciny. Miał białą koszulę i podwinięte pod kolana ciemne spodnie - szczątki wspaniałego niegdyś, wizytowego gar- nituru - tak to sobie wytłumaczył obserwator z opadającego łagodnie ku jezioru, trawiastego brzegu. Z lor- netką przy oczach siedział patrząc w starego o wielkich dłoniach i ta ca- ła praca tamtego wydawała się taka prosta, że aż kiwał się cały z deza- probatą gdy staremu podczas wbijania drugiego pala wypadł z ręki młot a jego uderzenie o dno łodzi zamarło w powietrzu. Pogoda była bezwietrzna, gdy sta- ry znów po krótkim odpoczynku zabrał się do transportu trzeciego pala. Tym razem obaj musieli przeczekać gwałtowne wzburzenie powierzchni je- ziora. Statek przepłynął blisko po- mostu i kiedy fala rozhuśtawszy łódź starego zamarła wreszcie w rzadkiej pianie brzegu stary ustawił ją tak by zaklinowana między wbitymi już palami zapobiegła wszystkim niespo- dziankom, podczas trzeciej, ostatniej roboty. I zanurzył i wbił ostatnią sośninę. W końcu ujął wiosło i stojąc w łodzi i w okularze lornetki popły- nął do brzegu. Potem wyciągnął łódź, zostawił w trawie,a sam z młotem i wiosłem na ramionach odszedł w gó- rę brzegu. Miał tam spore gospodarstwo i stary dom, wynajmował go zabłąka- nym tu żeglarzom. W nowym, murowa- nym, mieszkał, dzieląc z żoną i sy- nem pracę na gospodarce, a przed każdym sezonem zajmował się pracami przy łodziach i przy tym starym, żeglarskim domu. Obserwator - Michał Jeziorny - zbiegł z brzegu i siadł w pozosta- wionej łodzi. Stary w tym czasie oparł o bieloną ścianę domu młot i wiosło, wszedł w otwarte przed nim drzwi. - Usiądź sobie - powiedziała kobie- ta. Na przyszły raz Paweł pomoże. Bo nie mógł wiedzieć, że stała daleko przed ogrodzeniem litościwie wpat- rzona w te jego wbijanie pali. - Pomost został - zagryzł chlebem pierwszą łyżkę podanej mu zupy. - Pójdziecie drugi raz z Pawłem - potwierdziła. Jeziorny zepchnął łódź. Drugi brzeg jeziora wydał mu się tak blis- ki, woda tak spokojna, wiosłował dłońmi, leżał płasko na dziobie. Nagły podmuch wiatru zatrzasnął drzwi domu starego. Nic nie wróżyło gwałtownej zmiany pogody. Nagłe, wielkie krople deszczu przebijały się przez wiatr, wyskakiwały z pow- rotem odbite od wzburzonej powierz- chni wody. - Paweł jest? - spytał stary. Za- miast odpowiedzi trzask zamykanych drzwi. - Tato. To nie wy. Wiedziałem! - Stało się co? - Tam na starym pomoście człowiek - sapał chłopak. Mokry stał na progu z trudem łapiąc oddech. - Patrzcie, żeby co się nie stało - rzuciła kobieta gdy stary naciągał na siebie sztormankę z kapturem. Zamknęła drzwi dopiero wtedy kiedy oni zbiegali już brzegiem. - Paweł, łodzi nie ma!! - krzyknął stary. W tym miejscu leżał tylko sosnowy nie wbity przez niego pal. - Ściągaj buty. Idź pomostem! - krzyknął stary i dopiero wtedy dok- ładnie zobaczył leżącego. - Wezmę go z pomostu! - zawołał wchodząc w wo- dę. Chłopak przeszedł po całej częś- ci drewnianej konstrukcji. Leżący poruszył lekko głową. - Żyje! - wołał chłopak przyciąga- jąc ku stojącemu w wodzie ojcu prze- siąkłe wodą ciało tamtego, kiedy je przyciągnął reszta należała do sta- rego, a on chłopak jeszcze musiał usiąść na mokrym pomoście. A potem wstał i powlókł się za ojcem. Deszcz zelżał wieczorem. Stary rozwiązywał zagadkę zdarzenia. Sie- dzieli przy piecu na którym suszyły się ich zmoczone ubrania i gdzie ko- bieta rozwieszała rozmiękłe łachy nieznajomego. - Zabrał łódź. Nie miała wiosła. - dedukował stary. - Czemu? - spytał chłopak po raz pierwszy. - Chciał na drugi brzeg. Spadła bu- rza i .... - Czemu? - przerwał chłopak po raz drugi. - Czemu. Czemu. Z drugiego brzegu bliżej na kolej. To obcy. Wywalił się bo nie dopłynął i zniosło go na pomost. Pływać potrafi. Ale to nie ładnie Paweł ku. Jak się obudzi nie gadaj z nim. Obudzony słońcem zza szyby uniósł się na łokciach - w obcym łóżku, okryty do połowy kocem, w wielkiej izbie o białych ścianach. Odwrócił twarz ku oknu i naraz, przypomniał sobie miejsce. Tylko miejsce. Poczuł głód. Zauważył stół, na zydlu obok ubranie, na stole kubek i talerz. Podniósł się i wstał. Wypił mleko i pochłonął smarowany grubo smalcem cały chleb. Ubrał się po drugiej stronie okna siedząc w rozłożystym krzaku. - Ty Magda nic nie gadaj. On musi to zrobić. Nic mu się nie stało, zmarzł wczoraj tylko porządnie. - Paweł! zanieś tam jeszcze młot i wróć zaraz, będę w starym domu! Kobieta też odeszła w głąb podwó- rza i obserwator z krzaka odetchnął głęboko i kiedy wracający z nad je- ziora chłopak także nie wszedł do domu z otwartym oknem - obiegł ogro- dzenie i zbiegł z brzegu ku wodzie. Pal nie był ciężki, a i młot nie ważył tyle ile tamten starego. Pobi- jany z pomostu niewprawnymi przecież uderzeniami, zagłębiał się jednak w grząskie dno jeziora. Nie poruszo- ny nawet sprawdzającą go ręką, tkwił potem jak znak tchórzostwa i dowód na istnienie sumienia Michała Je- ziornego, sprawcy tego całego zaj- ścia - bliższy niż tamte trzy wbite dalej od brzegu, czwarty pal, jesz- cze jeden do cumowania łódek. POWRÓT DO NIKOGO. Popatrz mój synu jak koń pije - trwa ze swym wspaniale opuszczonym łbem - jak kot wiele razy myje łapki i sierść. Weź szkło powiększające - woda gdzie pije koń, koci język, sierść i łapki przesłonią ci wszys- tko inne, koniowi urosną skrzydła - zaczniesz pisać. Wiesz - kiedyś i ja chciałem być pisarzem, ale twoja Matka wyraziła swe obawy w niezwykle miłych słowach. - Psu na budę ta twoja pisanina. - Dziękuję, pies bę- dzie wreszcie miał gdzie mieszkać - powiedziałem. I tak o to zostałem dla niej synu architektem psiej bu- dy, ale pamiętam tytuły powieści nie ukończonych nigdy. Tylko raz twoja Matka w przypływie dobrego nastroju - Taki z ciebie pasjonat - powie- działa, a ja - że nigdy nie niszczę tego co napiszę bo pasjonat to prze- cież choleryk. Odwróciła się wtedy na pięcie - jak nie pamiętasz miała to w zwyczaju, kiedy inaczej reago- wałem na jej słowa. A może we mnie zawsze żarł się ten pasjonat z ar- chitektem psiej budy. Ale dziękuję za los jaki dał mi tę kobietę. Był- byś zupełnie inny. Ojcze. Dwa tygodnie temu poznałem własną Matkę. Odbyło się to na ulicy w Am- sterdamie. Poznała mnie przez podo- bieństwo do Ciebie. Poprosiłem by odwróciła się na pięcie, nie była tym zdziwiona. Pisz Ojcze, pozwól mi żyć. Mama nie mówi wiele o Tobie i zawsze odwraca się na pięcie, kie- dy chcę wiedzieć. Tego nie lubię, jestem jednak cierpliwy - w końcu nie musi opowiadać mi o Tobie bez przerwy. Znam dokładnie jej twarz. Matkę - pomyliłem kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz na moście pod mu- zeum. Matka. Jestem twoja Matka - powiedziała. Weszliśmy do muzeum i wtedy sam użyłem słowa piękno. Na- pisz mi gdzie nauczyłem się mówić, czytać i pisać. Czy ja wogóle kiedyś byłem? architekt buda pies choleryk koń skrzydła kot pisarz powieść list pięta wypisałem to co pamiętam z Twojego listu Ojcze. Reszta przyszła sama. A najwięcej nauczyłem się w muzeum. Chodziłem od obrazu do obrazu i nag- le zrozumiałem sens Twojego listu. Ktoś obok powiedział Sztuka i spoj- rzałem na Matkę zupełnie inaczej. Nie, nie pisz Ojcze tego o co prosi- łem. Będę chodził po muzeach i sam dowiem się o sobie. A potem jak pro- siłeś zacznę pisać i może ukończę nie dokończone przez Ciebie powieś- ci. Piszesz do mnie z Polski. Teraz wiem dlaczego jestem w Holandii. Tu jest taki obraz Kobieta czytająca list. Ten pierwszy list od Ciebie będę czytał tak długo jak ona. ŹRÓDŁO Leżał płasko na pokrytej brunat- nym igliwiem leśnej ziemi, brodę miał opartą na skrzyżowanych rękach, a wysoko nad nim szumiał wiatr w ko- ronach sosen. Brakował mu cal, może dwa do sześciu stóp wzrostu, był potężnie zbudowany, a gdy szedł prosto na ko- goś, patrząc nieruchomo spode łba, z pochylonymi nieco plecami i wysunię- tą głową, przypominał nacierającego byka. Spoza zasłony krzaków otaczają- cych źródło Wytrzeszcz patrzył na człowieka, który pił wodę. W chwili gdy mężczyzna ukazał się na otwartej przestrzeni błonia, ujrzała go w ob- tłuczonym kawałku lustra i sięgnęła po karabin. Równocześnie usłyszała rozwścieczony szept. - Jezus Maria dziewczyno, czyś ty zwariowała? Potem był zapach rozgniatanych wrzosów, szorstkość przygiętych ło- dyg nad jej głową i słońce świecące w zamknięte oczy. Jej zachowanie by- ło dziwną mieszaniną śmiałości i lę- ku. Początki ulubionych lektur połą- czone mogą stworzyć jeszcze jedną. Hemingway Conrad Faulkner Clifford. Komu bije dzwon. Azyl. Lord Jim. To źródło. Tomasz Judym wracał przez Champs Elysees z Lasku Bulońskiego. Ogary poszły w las. Echo ich grania słabło coraz bardziej. Ocknęło się znów zimno targające wnętrzności, co raz wraz jak toporem rozrąbywało głowę. Płaski i nagi kawał ugoru, otoczony niskim, krwawoczerwonym murem, spię- tym ciężkimi fortecznymi wrotami. Ponad suchymi garbami ziemi stercza- ły długie i równe szeregi żelaznych krzyży, wyszłych jakby spod jednego odlewu. Skręcił na miejscu i wszedł na wielki dziedziniec. W cieniu przytulonych do wielkiego muru, w które zanurzył się niby w głębie wody, dotarł do głównego wejścia i znalazł się w chłodnych salach pierwszego piętra. - Słucham Pana? - Przepraszam czy tu można? - Można. Oto pokój. Będzie Panu w nim dobrze. - To szklany dom? - Taki jak Pan sobie wymarzył. Mroźne powietrze poranku drgało czystym, dźwięcznym i pośpiesznym dzwonieniem sygnaturki kościelnej Ave-Maria-gratia-plena! Żeromski. Berent. Ludzie bezdomni. Wierna rzeka. Próchno. W środku wy myślony jakiś dialog. To choroba. Bezczelność. Chcę się podłączyć. Każdy dzięki lepszemu - twierdzę. KRYSZTAŁ. - Amerykan. Ty wiesz jak jest! Był Polakiem i nie wiedział za co dostał taki silny cios w szczękę. Kiedy wstał z jezdni, nie było niko- go, sięgnął do wewnętrznej kieszonki swojej skórzanej kurtki. Nie był to napad rabunkowy, wieczne pióro z ma- łymi literkami w języczku nakrętki wisiało wpięte w skórkę płótna. - Dlaczego Amerykan? - Nie wiem, to te literki z pióra - U.S.A. Ktoś musiał widzieć jak pisa- łem nim w szkole. To ktoś z moich kumpli, politycznie uświadomiony. Minął rynek, ulicę Świętej Anny. Zawsze mówił Szkoła. Inni uczęszcza- li na wydział poszukiwawczy Techni- kum Geologicznego. On chodził do szkoły. - Wypatrzy cię tam siedzącego w ła- wie, miej szeroko otwarte oczy - dialog z sobą wyprowadził go na schody uczelni. - Wszystko jedno z kim się uczysz - ależ wcale nie - posłyszał podczas wykładu. Rozmawiało dwóch w zielo- nych bluzach. - Kochany. Wylicz mi okresy ery Pa- leozoicznej. - głos profesora zagłu- szył tamtych. - Kambr Ordowik Sylur Dewon Karbon Perm. - A teraz wy! To samo tylko w Mezo- zoiku! Ten wyższy: Trias Niższy: Jura I znów wyższy: Kreda - Pozwólcie do mnie. Weźcie kredy i proszę - Schemat kryształu. Ale przedtem - powiedział profesor - dajcie jakieś pióro - poprosił ot- wierając dziennik. Ten wyższy: Zaraz przyniosę Niższy: Amerykan ma takie ładne świeci jak kryształ. Wyprzedził tamtych i sam podał sta- remu. - U.S.A. - przeczytał prof i nagle odwrócił się wraz z krzesłem w kie- runku tablicy w kt órej Wyższy ryso- wał schemat. Uzasadnij Schemat Arogancie! - krzyknął. M ATURA. Zarosnę dopiero wtedy, gdy przej- dziesz - mówiła droga leśna. Czekał zaczajony w sobie na pier- wsze słowo, które wywiedzie dalszy ciąg. Słyszał głos, który powtarzał się światłem. Wojownicze litery - straże każde- go zdania już przewidział. Talertt pole bitwy przed nim rozesłał. Takie zdania to foremki do zabawy w dorosłość. Pisarze profesjonalni są wtedy daleko. Nie patrzą na wylę- gające się właśnie pokolenie lite- rackich kurczaków. Piszą nawet lewy- mi rękami a tu - zabawa własną wyo- braźnią, a tu szepty ziaren pisar- skich w pierwszych zdaniach dyktanda na temat - Przytocz przez siebie wy- myślony początek - im bardziej nie uświadomiony tym lepiej. Taki będzie temat maturalny - mówi profesorka w którą kurczaki literatury wierzą jak w ciało niebieskie. - Te puste ławy to po krytykach - mówi. Matura. Z balkonów do sali podają ściągi z najbardziej wymyślnymi po- czątkami. Tak dzieje się prawdopo- dobne. Profesorka ma powiększające oczy. Chodzi między stolikami, jest podob- na troszkę do tych kobiet spod pędz- la Jacka Malczewskiego - pachnie wiosną. Jej imię brzmi kiczowato Nadka - spieszczenie od Nadziei. - Kiedy ktoś z was wygra, przetrwa- cie wszyscy - mówi nadzieja przez szkła. Wskazuje jednocześnie wielki kosz w rogu sali. - To na rzeczy nie udane, do których przyznacie się, mimo że dałam wam wolność pisania. Nie wierzę w poczucie samozadowole- nia. Pamiętajcie, mówią że umrę os- tatnia. Ktoś. Poeta siedzący przy ostatnim stoliku od okna napisał i wręczył profesorce wiersz: gdy w Twoich rzęs historię pójdzie mego spojrzenia zbrojny czyn którego nigdy nie powtórzę Niebo przetopi oczy w szyn stalową dal gdzie ginie wzrok Oślepnę głupi w tym zdumieniu że się imieniem twoim chwalę A tyle jeszcze do zrobienia Nie pozwiedzałem tylu krajów Mów kto ostatni niewidomy Mapą nazywał twoje ciało. SZPITAL. Stary pisarz: Gdy umrę Bóg zostanie. Każda moja książka to testament. Zapisuję w nim wszystko wam i Bogu Pani redaktor po śmierci będę drzewem przyjdzie Pani pod drzewo? Pielęgniarka: - Przyjdę Stary pisarz: Kiedy moje kolory będą soczyste wtedy proszę przyjść. Pielęgniarka: - Odchodzę. Stary pisarz: - Dokąd? Lekarz: Przyjechali po nią z telewizji Stary pisarz: A może poszła. Trzeba się pośpieszyć. Ona jest jak i lustracja do mojej twórczości. Pielęgniarz: - Umarł! Lekarz: - Jaki piękny dzień! (otwiera okno) DEBEL. - Wysoki ten Triangul - powiedział i zadarł głowę. Miał dwa metry wzrostu i smutek w oczach. - Na górze będziesz weselszy - po- wiedziałem - Wchodź pierwszy. Zoba- czymy morze i statki. Podchodziłem tuż za nim trzymając się belki. Z piątego szczebla, dłu- gie nogi mojego brata uniosły cięż- ki, niewidzialny ołów. - Wyżej, wyżej, śmiało - krzyczałem dźgając go czołem w pośladki - Zoba- czymy morze! - Tyle razy widziałem te cholerne morze! - zawołał z dziesiątego szczebla. Byłem bezlitosny w momencie kiedy górowaliśmy nad czubkami niewysokich drzew: - Wyżej, wyżej, naprawdę od- ważny jesteś wtedy gdy się boisz - filozofowałem. Leźliśmy jak na szafot. Przekazy- wał mi swoje drżenie łydek, a prze- cież nie bałem się wcale. To on chciał opanować ten swój lęk wyso- kości. Wróciliśmy na ten Triangul po dwudziestu latach - pamiętam jak mi kiedyś zazdrościł odwagi. W życiu szło mu jak po maśle, odwrotnie niż mnie, ale przez te lata nie zapom- niał jedynej swojej porażki. - Trzymaj się stary - powiedziałem głośno gdy drżenie jego dwumetrowego ciała udzieliło się szczytowym des- kom galeryjki. - Nie patrz w dół. Patrz przed siebie. Prawda jakie piękne cholerne morze!? - Nie zmiennniło siiię przecież oddd tamtego czasuuu - wyjąkał usi- łując być dowcipny. - Uważaj bo obaj spadniemy - dygo- tał cały trzymając okalającą go bel- kę - dobra z łazimy^powiedziałem. Usiłowałem mu pomóc kiedy odwró- cił się opuszczając nogę na szcze- bel. - Ja sam, ja sam, odejdź, zostaw mnie! - krzyknął. Ostrożnie noga za nogą schodzi ło te sześćdziesiąt lat z tych trzydziestu szczebli triangula z dwudziestu lat zazdrości o moje ekwilibrystyczne sukcesy - Tylko nie mów nic mojej żonie - powiedziało wesoło na ziemi. - To sprawa między braćmi - dodało. - Nie interesowałem się dotąd twoim życiem teraz opowiedz mi o sobie. Może masz jakieś potrzeby? - usły- szałem. TRAMPOLINA. Raz dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jede- naście dwanaście trzynaście czter- naście. Na murawie lotniska stało nas siedmiu, każdy miał dwa palce w górze. Jacek odliczał pomału wreszcie szturchnął Małego w pierś - Na ciebie wypadło. Ty się zabi- jesz. Ale uważaj żeby to nie była prawda! Weszliśmy rzędem do wnętrza. Po chwili nasza stalowa trampolina ru- szyła i nawet nie czuliśmy jak na- biera wysokości. Skakaliśmy z od- wrotnej kolejności - pierwszy z lot- niska był siódmy w powietrzu, strze- lały donośnie rozwijające się czasze spadochronów - Tylko sześciu. Nie zapomnimy Małego. Raz dwa trzy cztery pięć sześć siedem osiem dziewięć dziesięć jede- naście dwanaście - graliśmy potem w sześciu z tym samym niewyjaśnionym uporem. A teraz sam odliczam. Ta gra w marynarza kto się zabije to mój pomysł. Teraz chodzę i głośno gadam do siebie. Ludzie myślą że jestem nie ten. Najgorzej się czuję jak wysoko nade mną przelatuje samolot. KAC. Idziesz ulicą. Leży miękie i śmier- dzące. Ale spróbuj wyminąć nazwę te- go. Zwłaszcza że powtarza się co pięć minut, w praktyce i w teorii co pięć minut ten symbol bytu. Nie ży- cia to urąga określenia wszystkiego. A życie to wszystko do czego jesteś- my zdolni. W końskim - to przecie owies. W krowim trawa tyle że, inny zapach, zapaszek. A my - dobrze że jeszcze nie zostawiamy tego na uli- cy, robimy to po lasach, jeszcze w nas jest troszkę wstydu. To ma różne nazwy,ale jak ci mówię chciałbym ich uniknąć bo śmierdzą i tak wszystkie. Kiedyś w lesie na pierwszym drzewie ktoś przylepił starą gazetę do kory, jak myślisz czym? Swoim Gie. No wi- dzisz nie mogę wyminąć nazwy. Gdybym go spotkał przykleił bym mu na czo- le. Moim. Zrobiłbym to w imieniu smreka i swoim. Stary! Nie wiem po co ludzie uczą się czegokolwiek, każda nauka ma przecie przesłanie humanistyczne. Przepraszam żem cię zaczepił stary ale widzę ci w oczach człowieka, jestem dziś przynapity, to dlatego że chciałem się odkazić widzę jed- nak, że za mało bo wciąż myślę. No co stary. Wstrząsnąłem tobą? Wstrząsnąłem! LISTA. Weszliśmy tam wtedy, światło pa- dało z tyłu, więc szły także nasze cienie z przeciwległych ścian - przechodziły z pokoju do pokoju po- tykając się o sprzęty tak jak my, bo nie patrząc pod nogi zapominaliśmy o ostrożności. Cienie kurczyły się, aby znów wyrosnąć ponad miarę, nasze głowy sunęły po sufitach jakby osob- no, wyłamane z całości, czasem zni- kały by pojawić się znowu. Pamiętam jak któryś z cieni wyciągnął przed siebie ręce, połączył kciuki obu dłoni w idealną szyję i łebek orła, zwijał to znów rozwijał po pięć pal- ców po obu stronach łebka - tak ba- wiliśmy się kiedyś w dzieciństwie - ale wtedy to był znak, wywołanie ce- lu naszej tam wizyty. Pamiętam jak znalezionym w kieszeni kluczem otwo- rzyłem drzwiczki jednej ze znajdują- cych się tam szafek, wysunąłem wąską szufladkę w której znalazłem papier - bezbłędnie wiedziałem, że to ten z kaligraficznie wypisanymi nazwiskami jakby ktoś upajał się nimi przed użyciem ich w wiadomym celu - pato- logiczny inkwizytor z niebieskimi oczami. - Wyłączyli światło - rozpoznałem głos Anny nim wycofaliśmy się już bez żadnych przeszkód, bo zapamięta- liśmy wszystkie sprzęty na naszej drodze. - Czy to naprawdę wszystkie nazwis- ka? - pytał Bodzio tamtych. Nie wiedziałem, że w tym wnętrzu, każdy jak ja wysunął szufladkę wyj- mując z niej tekturowe pudełko. W mojej nie było go. Pamiętam, że by- łem dziecinnie zazdrosny, ale kiedy ktoś odwrócił swoje do góry dnem i przeczytał na odwrocie: Otwierając wyzwolił Pan migawkę aparatu Zaraz spodka Pan/pani człowieka Proszę mu oddać pudełko nie stawiać oporu i tak to jest kopia Pana/pani twa- rzy - - poczułem się lżej. Zastanowiło mnie jednak, co innego - ktoś dbał o formy. To per pan/pani użyte było przecież w niecnym celu. Niektórzy przeczytali ten napis już po otwarciu pudełek, czekali grzecznie na tego kogoś kto im je odbierze. - Zniszczę to pudełko. I tak mają kopię mojej gęby - powiedział naiwny Bodźio i uniósł nogę by to zrobić. W tym momencie z pobliskich krzaków ten facet podobny do pancernika i znowu zaskoczyły mnie słowa skie- rowane tym razem do Bodzia - Niech Pan tego nie robi.- Zaczął od niego, a potem odebrał wszystkim pudełka i zatrzymał się przy mnie. - Ja nie mam - powiedziałem. - Jak to? - spytał. - Po prostu, nie mam. Nie MAM. Spojrzał mi w oczy. - Wyrzuciłeś? - Przysięgam że nie! I nagle ten facet zaczął płakać. Nigdy nie wiedziałem, że tacy wogóle umieją to robić. Nie płakał dyskret- nie, widziałem małe kryształki łez, nim się pochylił i rozpoczął prze- szukiwanie trawy na całej długości do krzaków i z powrotem. Staliśmy patrząc z niedowierzaniem na tę po- tężną zgiętą sylwetkę. - Nie miałeś pudełka - odezwał się Bodzio, a tamci potwierdzili - Nie miał. Nie miał. - Ktoś za nim stoi - odezwał się Jan. - Gdybym wiedział że taki mazgaj zniszczyłbym pudełko - powiedział Zygmunt. - Czemu wogóle braliście stamtąd te pudełka? - spytała Maria, gdy usied- liśmy w trawie. - Pewnie myśleliście że są w nich wasze ordery, co! - Ale ty też oddałaś mu swoje! Wyjąłem z kieszeni płaszcza listę naszych nazwisk i podarłem na oczach wszystkich, podpaliłem zapalniczką. - Wiecie co. W dobie komputerów ta- kie pudełka! Ktoś się namęczył, żeby je zrobić. Stara dobra technologia. - A może to bluff i ktoś nas tylko straszy? - Dlaczego w takim razie ten facet płakał? - Właśnie. Dlaczego płakał? IMPRESJA. Inter arma silent Musae. Wcale nie. Muzy wszystkie razem. Istny alert muz. Wyżej wojna bezkrwawa, bardziej beznadziejna bo walczą zwy- cięzcy. I nie słyszą wołania o po- moc. Muzy oddają krew pokonanym. Tha- lia uporczywie powtarza słowa, zda- nia skojarzenia. Budzi pokonanych z transfuzyjnej śpiączki. Mówi - nikt nie czeka czyńcie tak jakby mnie nie było. Każdy z was nie jest mną, jest sobą. I krwią swojej muzy. DEBIUT U MIRAZYNSKIEGO. Horyzont. Niebo i ziemia zastygły w tej dalekiej od nas linii. Przyz- wyczajamy się do drgającego powiet- rza. Wypatrujemy jakiegoś dziania się, najchętniej czegoś co miałoby cechy każdego pionu - solidność pod- stawy i nadane już przez nas różne inne przymioty. Jeśli oczekiwania literatury są takim horyzontem to solidne podstawy pionu są niczym in- nym jak wytrwaniem człowieka na sta- nowisku pisarza i odwrotnie, ta od- wrotność jest ważniejsza. Autor "Mizerykordii" ani na jotę nie wymy- ka się spod władzy tytułu tego swo- jego pierwszego opowiadania w zbio- rze, jego bohater ma piękną żonę, samochód, dom. Nie on jednak zapra- cował na to wszystko, tak mu się ja- koś udało. To co od czasu do czasu zarabia przypadkowo i bez wiedzy osób niepożądanych, co pozwala mu unikać przykrości, wystarcza - żona, znana aktorka też pracuje na siebie i też unika przykrości. On zastana- wia się jednak - dlaczego? Dlaczego życie nie wymaga od niego czegoś więcej. A co będzie kiedy nagle wszystko przestanie być pasmem powo- dzenia, nawet rozkoszy, czy będzie umiał czy będzie mógł zmienić skórę? Tytułowa Mizerykordia to właśnie sposób myślenia bohatera, to jedno- cześnie prawdziwy średniowieczny sztylet schowany na dnie szuflady. Tu złapię autora za słowo. Prze- cież prawdziwy hedonista boryka się z trudnościami, doświadcza bólu i dopiero stamtąd, z dna takiego doświadczenia staje się sobą. Z chę- cią przeczytał bym więc tą opowieść właśnie od końca gdzie Hazard (nazwisko bohatera) nie przychodzi na gotowe. Autor nie kończy nawet opowiadania miłosiernym ciosem szty- letu. Ten pion, na tle horyzontu, o którym mówiłem na wstępie, chwieje się. Oczywiście są w tym opowiadaniu - jak i w następnych: Laputańczyk, Mojra, Momus, przebłyski prawdziwego pióra ale .... A może ja jestem ten Momus - krytyk szukający dziury w całym. I znów posłużę się cytatem teraz z tego os- tatniego opowiadania: - i wymierzył mu cios, a potem taki sam i znowu - To dla twojego dobra - powiedział. - Zamieszczę to - rzekł Mirażyński. To przecie twój pierwszy elaborat krytyczny - rzekł. - Księgowość wy- płaci ci jutro - powiedział. CZŁOWIEK O KILKU INSPIRACJACH. - Nie graj pan niczego - powiedzia- ła. Wypuszczę te konie, a ludzie zza barierki i tak to odbiorą, chyba że umie pan zagłuszyć tabun. Co? No wi- dzi pan. Niech pan tylko siedzi i trzyma dłonie na klawiszach, tro- szeczkę pochylony jakby pan grał. Pogoda jest wspaniała, nie będzie padało. - Co? Nie ma mowy, artystką jestem tu ja, pana tylko angażuję. Nie bój się człowieku, ludzie przyjdą. Zwłaszcza, że tego jeszcze nie było. A jakby to nie poskutkowa- ło, pokażę co mi Bóg dał - jestem okazała prawda? Spojrzał - mówiła prawdę. Zaczął żałować że nie zobaczy, bo oto zbie- rali się pierwsi zainteresowani for- tepianem na polanie - niektórzy wo- łali - O Fortepianista! Dziewczyna skierowała się w kie- runku boksów stajennych, po chwili wyzwolone, przestraszone czymś araby różnej maści przegalopowały przed fortepianem, potem jeszcze raz i jeszcze raz tą samą trasą w obie strony. Coraz więcej ludzi stawało przy barierce, coraz wyraźniej sły- chać było oklaski. On zaczął grać wbrew sobie, wbrew artystce, kiedyś nie miał pojęcia, że potrafi. Usły- szeli jego forte z koncertu Czajkow- skiego, mimo że tabun zawrócił jesz- cze raz - grał, był przecież w niecodziennej sytuacji - a o to właśnie chodzi - liczy się zwycięs- two w niecodzienności. Kiedy ludzie zaczęli domagać się bisów, od strony stajen biegła zdy- szana artystka. Miał wrażenie że za- raz odpadną jej te dwie wielkie, miękkie kule, że oderwą się spod bluzki. - Dziękuję - wysapała. - Pan świet- nie udaje wirtuoza, obserwowałam pa- na z daleka. Muszę coś powiedzieć przez ten mikrofon do tych ludzi, zaraz wrócę. - Proszę państwa - usłyszał - Konie są już zmęczone. Dziękujemy za tak liczne przybycie. Nazywam się Blanka Pieczerska. Zapraszamy jutro o tej samej porze. Dziś bisów nie będzie. Uczestniczyliście państwo w prezen- tacji sztuki. - Pójdę się przebrać - powiedział do siebie. Był ubrany na czarno, w krawacie. Słońce przypiekało, zresztą i bez tego chciał odejść ukryć się w cieniu, przeżyć to jesz- cze, przyzwyczaić się do myśli, że o to jego marzenia z dzieciństwa co do gry na fortepianie spełniły się i to w tak niecodzienny sposób. Przed trzema dniami dogoniła go na ulicy Blanka Pieczerska dała mu czas do zastanowienia się nad jej propozycją i tyle - po prostu. Będzie jej mu- siał powiedzieć, że grał choć tego nie słyszała, że te oklaski zza ba- rierki to nie tylko zasługa biegają- cych w te i nazad koni. Przebrał się w starej przyczepie samochodowej. Garnitur złożył i schował do sporej niebieskiej tor- by. Blanka dopadła go gdy usiłował odejść niezauważony. - No to jesteśmy usatysfakcionowani - i umówieni - dodała - Jutro o tej samej porze. Jeszcze jedno. Na imię panu? - Andrzej. Całe życie Andrzej. - Blanka. Pisze się przez C. - Zjesz ze mną obiad, jest wspania- ła okazja - zaproponował. - Nie dziękuję - może jutro. - Jutro zagram Liszta - pomyślał. - No to. Do widzenia - powiedział. A obiad zjem wspaniały. Sam na sam z wirtuozem. Naprawdę sam. MAŃ. Zaczął pisać by stwierdzić, że umie składać zdania, że stać go na niespodziewane słowa co to powiązane ze sobą i.t.d. Ludzie na zewnątrz wywalczyli wolność i teraz walczą o wolność wolności, a on pisze dyktanda ze zwycięstwa nad sobą. Kiedyś zaczął od pisania listów do siebie. Budował miasta, z których je wysyłał - nawadniał te miasta chojnie, budował śluzy, zapory, przepusty: rzeki brały wodę ze słów w rzekach płynęła niebieska krew miast nie zaludniał nikt, a on zasiewał lasy rosły nad wyraz szybko i kryły go całego, w ich cieniu rysował mapy tym którzy przyjdą wiedział, że nie nastąpi to legalnie, że znaleść go musi przypadek Umarł przypadkiem. Otworzył komuś drzwi. Jestem wielkim pisarzem - przedstawił się przybyły. BRUDNY CZŁOWIEK. Na płocie siedział brudny czło- wiek. Miał na sobie brudne ubranie. Brudne buty spięte smokami do wie- szania bielizny. Nad nim i obok po- godny, jasny dzień, niebo jakby iro- nicznie bez jednej chmurki. Poruszał ustami, ale można było usłyszeć wul- garne słowa skierowane do ludzi przechodzących obok płotu, gdy je powtarzał - te same miały wciąż inne znaczenie, ludzie choć bardzo dobrze znali te słowa bo każdy powtarzał je już wielokrotnie u siebie w domu - wytykali palcami siedzącego. Przy płocie stał krzyż ze zwie- szonym Chrystusem i wszyscy całowali jego wysunięte kolano. Drewniane, białe od wniebowziętych pocałunków, nigdy nie obeschłe podobno świeciło nawet w nocy. Brudny opuścił nagle płot, rozep- chnął ciżbę, przeszedł na drugą stronę piasczystej jezdni. - Widziałem, widziałam! Tkwił tu cały czas od rana. Taki źle ubrany i nogi miał krzywe - krzyczała mała kobietka z wypiekami na twarzy, raz po raz całując kolano drewnianej rzeźby. - Nie możliwe! Co pani powie - mi- nął ją mężczyzna z teczką i odszedł w kierunku wzgórza nad jezdnią, a potem szybkim krokiem pokonał ła- godne zbocze by zniknąć we wnętrzu własnego domu. - Czyżbym dziś rano nie zamknął drzwi? - pytanie skierował do siebie i do niespodziewanego gościa siedzą- cego na kanapie w dużej izbie z kaf- lowym piecem. - Przyszedłem odpocząć. Wolę kanapę niż płot - wyjaśnił tamten. - Dobra. Potrzymaj pan - właściciel domu podał siedzącemu teczkę, sam zniknął w następnej izbie. - Dobrze, dobrze że pana zastałem, zacięła mi się i nie mogę otworzyć a wie pan nie chcę jej niszczyć - pomoże mi pan? - Nie ma sprawy - pomogę. Siedzia- łem za włamania. To poczucie humoru nie uszło uwagi właściciela domu i teczki. Kroił chleb, smarował masłem i kładł bez- pośrednio na tacy ze srebrnym obra- mowaniem. - Lubi pan herbatę z rumem! - Pewnie wypiję - odkrzyknął sie- dzący. Po chwili jedli obaj popijając gorą- cym płynem. - Wie pan co mam w teczce. - Skąd! - Pieniądze ale takie. - Fałszywe? - Nie całkiem. - Więc jak. Otwierać czy nie - obu- rzył się tamten. - Otwierać. Ale jak się to uda pro- szę nie zaglądać do środka, to co napisane - nie chciałbym żeby pan wziął to do siebie. - Napisane. Szanowny kolega pisze po forsie. W takim razie niczego nie obiecuję. Właściciel teczki chodził teraz po izbie, żuł ostatni kawałek chleba. - Drut. Jest w tym domu drut, czy coś takiego ? - Jest coś takiego - sięgnął do kieszeni spodni właściciel domu. Kiedy zamki teczki puściły sam wyjął ze środka plik pociętych równo ka- wałków papieru z takim samym napisem MASZ DRANIU MASZ! - Drań to słabe określenie. Napisz pan sukinsynu albo gorzej. - Płacę coś - spytał właściciel do- mu. - No wie pan, za co! Ale mam proś- bę. Przed pana domem wiszą na sznu- rach takie czyste smoki do wieszania bielizny... - Dobrze. Może pan je wziąć. - A ja dam Sukinsynowi, co ukradnie kiedyś panu teczkę, to. Brudny człowiek zdjął z butów sprężynujące drewienka i uniósł się wolno z kanapy. Potem schylił się i do otwartej przez siebie teczki między tę papierową niby forsę, wrzucił sześć brudnych smoków. - Będzie miał - rzekł - Po trzy na każdy but. PRO ARTE. Wiła się za pulpitem w takt głosu potężnych rozmiarów faceta siedzące- go na obrotowej scenie. Oprócz tych dwojga nie było nikogo w ogromnej sali teatru. Facet miał obok urzą- dzenie, powodujące w każdej chwili obrót sceny i wtedy kobieta widziała jego plecy. Zwijała dłonie przy us- tach, ciało jej uspakajało się i słychać było rytmicznie wymawiane słowa. Jestem twoją muzą muzą muzą, a akustyka sal i powodowała, że ogromniały w jego uszach. Facet miał przed sobą na stole papier, w ręku pióro wieczne, czuł się jaksto dwa- dzieścia osób orkiestry symfonicz- nej . Wynajął tę salę w celu obrócenia w czyn zwariowanego pomysłu. Przy- padkowa kobieta z ulicy bez trudu nauczyła się tych kilku słów i wygi- basów przy pulpicie, zwłaszcza, że obiecał jej za to zapłacić. W miarę jednak jak to robiła, przestawała myśleć o wielkiej forsie, myślała o karierze teatralnej, coraz bar- dziej pełna podziwu dla samej sie- bie. - Postaraj się, twój głos musi wi- brować, o tak dobrze, dobrze - wołał facet pokrywając papier pismem miał coś w głosie, coś jakby elektryczny impuls, wprawiał kobietę w niesamo- wite drgania, podniecało go to, wi- dział co miała pod spodem. Była wiz- ja, teraz intuicja - mówił do siebie i wykonywał obroty sceną co pięć mi- nut kiedy przestawał czytał na głos zapisane słowa, słupki wierszy miga- ły mu przed oczyma, pełne wciąż no- wych znaczeń, muza wibrowała. - Zatrzymaj tę scenę! Już nie mogę! choć do mnie. Muzie też czegoś chce się. - Zepsułaś wszystko!! - wrzasnął. KADR NA TRZY - Koty i żołnierze - Pamięć - Ambona Świadka Jehowy KOTY I ŻOŁNIERZE. - Nie gadajcie z Paniką. Nim zacz- nie nawijać wiadomo co powie! A on tubalnie - Przedłużyli wam służbę o rok. Korea czeka czerwone diabły! Przypomniał sobie o was ge- nerał Pak Dzond Hi. Piszcie do ma- tek, żon. Czerwone berety na łby i... - Ej ty poczekaj! Lecimy Iłami czy naszą starą krową Li 2? Panika zatrzymuje się. Nie umie ukryć dumy z faktu naiwności tamte- go. - Coś ty. Dostajemy nowe samoloty. Ukrainy. - Wiesz to będzie mój siódmy skok - zwierza się naiwniak. - Chłopie. I prosto w bawełnę. Poć- wicz tylko strzelanie, wczoraj przestrzeliłeś moją tarczę. Potem istotnie skoczyliśmy w Ba- wełnę. Łóżka były miękkie. W cieple bawełnianych kołder zapominaliśmy tamten okres inicjacji. List od Paniki przyszedł w dwa lata po służbie, poprzedził zawiado- mienie o miesięcznym przeszkoleniu w Oświęcimiu. Gdyby to on zawiadamiał, nikt nie stawiłby się w wyznaczonym miejscu. Kiedy stłoczeni w cias- nym przedziale drugiej klasy, poda- waliśmy sobie menażkę z winem, a pociąg na kolejnych stacjach zbierał coraz to nowych pasażerów naszego przedziału - Tu rezerwa, nie wolno - nalepił któryś na rozsuwanych drzwiach. Nie pamięta się nazwisk. Mały. \i Chudy. Długi. Kloc i cyferki przy każdym. Mały 1. Chudy 2. Pociąg cofa czas. Czas cofa pociąg jak kasetę video na podglądzie. - Wracajcie, to nie tam. Trzeba w drugą stronę. Po półgodzinie marszu są, rozstawio- ne rzędami namioty. Długa kolejka. W drewnianej szopie rozdzielają sorty mundurowe. Odbierają rozkazy wyjaz- du. Zajmujemy przydzielone namioty. Ze skrzyni wyniesionej na polanę, pluton odbiera lepką, zakonserwowaną ciemną mazią, broń. Gruby sierżant spisuje numery automatów. Czterocy- frowy mojego to akurat numer telefo- nu ciotki - 4963. Mały 1 rozpala og- nisko, przyłączam się. Trzymamy broń nisko nad ogniem, patentujemy ten pomysł bo oto, w różnych miejscach polany to samo - czarna maź kapie w płomienie. Reszty dopełniają szmaty z onuc. - Jutro zajęcia z Kotami - dołącza do nas Panika. Major o twarzy jak złamana podko- wa rozkazuje, milczy i wtedy drga rysa przez jego lewy policzek. Usta- wia nas czwórkami. - Hymn państwowy. Śpiewać hymn pań- stwowy . - Majorze, tego nie można, nie da się! - To pieśń wojskowa. Śpiewać. - A może Bogurodzicę - ktoś woła. - No dobra. Nie śpiewajcie. Na przód marsz! - Rysa z policzka pul- suje na całej długości złamania. A później ganiamy się z młodym rocz- nikiem. Żeby Polska nie zginęła strzelamy. Kiedyś i ty byłeś Kotem. Pamięć podsuwa patroszone na wszystkie spo- soby swoje. Pamiętasz? - Obóz zimowy w górach. Przyszliś- cie per pedes apostolorum. Ruszyliś- cie w południe pierwszego dnia, noc przespaliście w jakiejś szkole, sa- nitariusz przebił każdemu pęcherz wodny śródstopia, potem wolno, jak- byście mieli jeszcze trzy dni marszu rozpoczęliście dzień drugi. Szedłeś w pierwszej czwórce obok Jacka Wierzby. Narzucał tempo, choć nie mógł, przez łzy. Szedł wysoki, przy- garbiony, w całym oporządzeniu żoł- nierza. Co chwilę wyprzedzały was ciężarówki ze sprzętem obozowym. Parliście tak jak on pokonując wszystko. Trzeciego dnia namioty już stały, nie widząc ich wszystkich wy- czułeś, że są, weszliście do pier- wszego z brzegu, wnosząc Jacka - wy- szeptał dziękuję i zwalił się na ziemię, ktoś zciągnął mu z pleców ciężki zasobnik. Zdarłeś mu z szyi automat. Pamiętasz go jak stoi na piecu, w sali podoficerów, z kocem na głowie i płaci tak za swoje nazwisko. Dumny ze swego poczucia humoru kapralina wrzeszczy - Huśtaj się. Szybciej! Pod piecem skakałeś swoje pajace z pełnym worem na ramionach a on na rozpalonym piecu naprawdę był tą płaczącą wierzbą... Spaliśmy twardo, z pęcherzami na obutych stopach w zimowej nocy gór. - Literat to wy? - Porucznik skrzywił twarz w dobrodusznym uśmie- chu. - Słyszałem, że czasami pomaga- cie kolegom - cofnął się, usiadł w cieniu namiotu. - Co tak stoicie. Siadajcie obok. Usiadłem na polowym łóżku, tam skąd odległość między nami wydała mi się wystarczająca. - Mam prośbę - z zastanowieniem wy- bierał nietypowe dla niego słowa. - Napiszecie mi list. Macie dziew- czynę - omijał nieumiejętnie meritum sprawy -napiszecie tak jak do swo- jej. Dziś jest szkolenie narciar- skie, ale wy zostaniecie - wyrzucił to z siebie jednym tchem. - Idziemy na narty! chudy drugi mi- nął te trzy gwiazdki wychodzące z namiotu. - Ja nie. Nie mogę. Mam fuchę. - To on ci kazał! - Prosił - krzyknąłem za wybiegają- cym z namiotu. Wyszli czwórkami. W piękny zimowy czas, jakby powiedział każdy z nich. Na skrzyni, tam gdzie przed chwi- lą siedział porucznik, leżała pape- teria. W skrzyni, kawałki drewna po- mieszane ze sporymi bryłami węgla. Rozpaliłem w piecyku, którego rura przebijała strop namiotu, w miejscu skąd po opuszczeniu zasłony wejścia sączyło się światło. Usiadłem pod bulajem pleksiglasowego okna na łóż- ku chudego i trzymając na kolanach zabraną ze skrzyni papeterię, w bia- łej karcie papieru uc hodz iłem w świat miłości i kiczu. Z wizerunkiem nieznajomej w oczach, podtrzymując umiarkowaną temperaturę piecyka spę- dzałem dzień kolejny. Wieczorem, podczas kolacji w po- lowej stołówce - wywołano mnie na zewnątrz. Porucznik stał w kopnym śniegu paląc papierosa, cofnęliśmy się pod namiot mojego plutonu, wrę- czyłem papeterię z listem. - Wracajcie - powiedział przez pa- dający śnieg. - Fajny narciarz z ciebie Wierzba • wszyscy klepali Jacka po przygarbio nych plecach. Potem weszliśmy pod koce. Ktoś dołożył do piecyka. Ktoś ziewnął głośno. Pomyślałem o liście i o tym co mnie czeka. Nigdy już nie spotkałem poruczni- " ka. Mówiono mi tylko, że po zwinię- ciu obozu leżał zalany w którejś z ciężarówek. Sto kilometrów drogi powrotnej to było nasze niezwykłe męstwo. Jacek wrócił potem już na zawsze do domu. Był to naprawdę fajny facet. I Kloc był taki. Nie tak małomów- ny jak tamten, ale gdyby go związać zapewne straciłby głos. Kiedy mówił, opowiadał- wymachiwał rękami, zata- czał dłońmi koła, kreślił linie przed nosem słuchacza, któremu umy- kały skierowane do niego słowa bo całą uwagę skupiał na gestykulacji. Można było poczuć to co mówił Kloc, a dłonie miał ciężkie, jak przystało na byłego cyrkowego atletę. Na przykład wtedy w jesieni. Spotykam Niskiego. Ma szramę pod lewym okiem. Pytam - Skąd? - Słuchałem monologu Kloca - mówi. I jeszcze jedno przyzwyczajenie. Rzadko obcinał paznokcie u małych palców. Tłumaczył nam, że to dla upamiętnienia dnia, kiedy zerwał z cyrkiem. - Trzeba było wiecie mieć wszystko równo obcięte. - Zawsze miał gotową odpowiedź. Mały, krępy, świetnie grał w karty, najlepszych ogrywał w pokera ciągnąc im bezlitośnie żołd z kieszeni, ze słabszymi w ogóle nie siadał. Ale ja nie o tym. W piękny zimowy bezśnieżny czas wyszliśmy z koszar za miasto - rozwłóczeni po polach szukaliśmy zagajnika brzozowego i wreszcie znaleźliśmy. Wysoki nie- równy czworobok białych drzew. Kapi- tan, młody jak i my skupił nas przy pierwszej brzozie, wysłuchaliśmy wykładu o właściwościach ciała ludz- kiego, ekstremalnych warunkach i o przyciąganiu ziemi. Zostałem wyzna- czony, miałem obejść cały zagajnik górą. Tylko niektóre brzozy stały blisko siebie, dotykając się gałęźmi - zdjąłem buty i jakbym od dzieciń- stwa nic innego nie robił, osiągną- łem punkt krytyczny drzewa, trzeba było przygiąć powoli elastyczny w tym miejscu pień i przerzucić się na następny. - Szybciej. Złamiesz! - dobiegło z dołu. Zawisłem na rękach badając możli- wości tej pierwszej, najważniejszej brzozy i kiedy to mi się udało uwie- rzyłem w siebie. Towarzyszyli mi z podniesionymi głowami, obchodzili razem ze mną zagajnik. Pomiędzy dziesiątym a jedenastym drzewem uniknąłem upadku, gałęzie były cień- sze , a pnie oddalone na wyćiągnięcie ręki. Ale za to zleciałem z ostat- niej brzozy. Ze złamaną gałęzią w obu dłoniach siedziałem na mokrej ziemi nie mogąc wydobyć głosu. Wróciliśmy potem wszyscy i znów od początku i wszyscy spadali z os- tatniego drzewa. A potem zaczął ten co to podobno kiedyś skończył z cyr- kiem, pokerzysta jakich mało. Pa- trzyliśmy jak po przejściu całej drogi wyłazi w najwyższy punkt prze- dostatniej brzozy, jak zgina elas- tyczny pień, zawisa na jednej ręce, a później zjeżdża po ostatnim pniu. Kapitan próbował trzy razy, ale przyciąganie o którym uprzedzał było silniejsze niż jego ekwilibrystyczne umiejętności. Kloc dostał nagrodę. Niski, ten ze szramą na policzku, wręczył mu cążki - do obcinania paz- nokci. Przytoczyliśmy trzy kamienie, wszedł na ten środkowy, wyższy niż dwa pozostałe i tam odebrał te cąż- ki. - Trzy godziny politycznego - wrzasnął nagle kapitan. To miała być jego rehabilitacja. Po godzinie wy- kładu musiał jeszcze raz podnieść głos - Przerwa. Wolno palić! PAMIĘĆ Coś waliło w moje drzwi o świcie, gdy już siedziałem na krawędzi łóż- ka. Jak to dobrze - pamiętałem kil- kanaście nie cenzuralnych słów, ich wielokrotne powtarzanie udowodniło, że potrafię reagować na nieprzewi- dziane. W chwili, gdy drzwi były już u kresu wytrzymałości, wstałem, przekręciłem klucz w zamku. Uchyli- łem drzwi tylko na tyle by ktoś z drugiej strony mógł rozpoznać moją gębę. Nazwanie tego czegoś własną twarzą byłoby bowiem niewybaczalnym komplementem. Wojna się skończyła - krzyknąłem przez szparę między skrzydłem pół- otwartych drzwi a kantem ściany. - Nie widzę związku! Otwieraj! Ko- rytarz jest tak wąski, że nawet uś- miechnąć się nie da - odkrzyknęła taka sama gęba po drugiej stronie. Kiedy otworzyłem szerzej, wpadła jak granat i wybuchła, rzucając w moje łóżko ogromną walizę, podmuch był tak silny, że poczułem alkohol, a staroświeckie wieko drewnianej wa- lizy otworzyło się, ukazując ułożone butelki. - Buzi - powiedziała. Jak dzieci! - A no, jakoś tam - odparłem. - No to co! Napijmy się! Tego głosu nie znałem - chociaż... - Daj coś zjeść. - Z kuchni przy- niosłem kieliszki, chleb, ogórki i nóż. - Poznajesz mnie? - spytała gęba znad kieliszka po odkorkowaniu pier- wszej butelki. - Prawdę mówiąc - wyjąkałem. - A wiesz co. Nie powiem kim jes- tem. Piłeś kiedy z nieznajomym? - Nie o tej porze - powiedziałem zagryzając ogórkiem. Gęba pochłonęła cały chleb. - Kiełbachę masz!? - z kuchni wy- niosłem pęto. - Nie piję już - powiedziałem. - Dobra. Przejdźmy do rzeczy. Sia- dajmy. Usiedliśmy przy stole. - Twój adres mam od wtedy. Weź z walizki, wyjmij pozostałe butelki i ustaw na stole i czytaj na głos co na metkach. Zwyciężyła ciekawość. Podszedłem do łóżka. Z walizy wyjmowałem jej za- wartość ustawiając równo na stole, metkami do siebie. Czytałem nierówne pismo. Za dzieciństwo. Za maturę. Za wspólne kobiety Za wojsko. Za tych co na morzu. Za żeglarstwo. Za góry. Gęba zmieniła się nagle w przyjazną twarz. - Zostanę u ciebie przez tyle dni ile jest tych butelek. Poznajesz mnie? - spytała. - Nie, jeszcze nie, ale przypomnę sobie, obiecuję. A może wtedy, w gó- rach? W każdym razie zrobię to bez twojej pomocy i przed wypiciem nas- tępnej butelki. - Brak Lecytyny - powiedziała twarz. - Może naprawdę wtedy w górach - powtórzyłem. - To straszne, nie pa- miętam cię z dzieciństwa. - Z komunistycznego wojska też nie! - Ubiorę się - odparłem. Wstałem od stołu kierując się do łazienki. - Dobra. Pomogę ci. Ożeniłem się ze Świadkiem Jehowy - usłyszałem przez ramię. AMBONA ŚWIADKA JEHOWY Mówiła. A my podziemni, nie lu- biący nadmiaru słów, byliśmy bar- dziej zaskoczeni niż słuchający i dlatego z jej pierwszych słów do- biegł nas tylko ich dalszy ciąg. A miała powiedzieć tylko dwa, trzy słowa. Jeśli pamiętam, streściłem od momentu, w którym zaczęliśmy słu- chać... wyspa, wciąż ta sama - oblizy- wana codziennie przez morze - w piachu człowiek - nie boi się gwałtownych przypływów - ani nie żałuje odpływów. Czeka innego. Burzyciela. - Przyjdź, przypłyń, została ci już tylko wschodnia strona wyspy. Moja samotnia czeka twego nisz- czącego działania. Na kawałku południowej strony, głęboko w piach drążona dziura - eremita kilka razy dziennie wpeł- za w nią na czworakach i wtedy czuje się naprawdę sam. Codzien- nie też pełznie na kawałek półno- cy do konfesjonału zbudowanego kiedyś ze wszystkiego, co przy- niosło morze. Jest. Przybił do wschodniej strony wyspy. Wysiadł z czegoś, co kiedyś było łodzią - burzyciel - nadchodzi ale - klęka.... Powiedziała to, a potem zeszła z ambony wysokiego głazu, oświetlona kręgiem karbidowych światełek, bo- wiem sala jaskini była jak kościół, bowiem ona miała taki sposób mówie- nia. Miała tylko zaproponować nazwę nowoodkrytej jaskini. Siedzieliśmy nadal na rumowisku kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią polany. Jeś- li była Świadkiem Jehowy jak mówio- no, nie mieliśmy drogi odwrotu. - Dziura Eremity - zaproponował ktoś z ciszy jaka od czasu opowieści kazania panowała w tej sali trzy- dzieści metrów wysokiej, czterdzieś- ci szerokiej. A ja, Eremita Paweł Podziemny, byłem tu zaraz po burzy- cielu co to przed wiekami zasypał syfon, tunel pełen wody. Odkryłem tę jaskinię tam wyżej, na końcu zielo- nego zbocza - podnosiło się z polany jak ręka wskazująca. Braliśmy po kolei karbidówki, unosząc światło z kręgu ambony. Ru- szyliśmy wszyscy między dwie ściany. Rozpierając je unosiliśmy się wyżej, ponad błotniste dno wapiennego kory- tarza. Kiedy zabrakło wody w karbi- dowych lampach, wypełnialiśmy je własnym moczem - kobieta musiała wysłuchać wtedy docinków i dowcipów, zanim oddała któremuś własną lampę, a on spełnił jej fizjologiczną proś- bę. I znów były wszystkie światełka wewnątrz trzydziestometrowych ścian, coraz wyższe i wyższe. Lubię podcho- dzić słynną metodą zapieraczki. - Moja ostatnia jaskinia. Mam już w kościach te lata chodzenia po dziurach - odezwał się Tłok. Zawsze wytłaczał błoto z ciasnych korytarzy - stąd to przezwisko. Usłyszeliśmy gwałtowny hurkot ka- mieni. Dobiegł z góry, potem ucichł żeby znowu powtórzyć się z podwojoną siłą. W tej przerwie głos Świadka Jehowy: - Zgubiłam lampę - W tej chwili Tłok poczuł na głowie nieprzyjemne zimno - była to zawartość jej karbi- dówki. Lampa pacnęła w dno pod nami. - Uważaj cholera! I znów ten hurkot. - Kobieto! Twój burzyciel zasypuje dziurę eremity - rozpoznałem głos kierownika wyprawy. Byliśmy w poło- wie olbrzymich ścian i znowu kobiecy falset, w następnym odgłosie kamie- ni: - W ten sposób król królów i pan panów wyrusza. - Spokój kobieto! Koniec