Andrzej Waligórski Dwanaście prac Herkulesa Miziaka I inne dyrdymały Dwanaście prac Herkulesa Miziaka Wyrok major Delfickiej - Skąd pan ma takie dziwne imię, panie sierżancie? - spytał kapral Modliszka sierżanta Herkulesa Miziaka, gdy obaj po skończonej pracy usiedli wygodnie na ganeczku wiejskiego komisariatu. Był pogodny wieczór, pełen babiego lata i grania świerszczy. Na rozległej łące, rozpościerającej się między wioską i lasem, widniały białe owieczki i łaciate krowy. Po strudze żeglowało stadko kaczek. Lekki i ciepły wiatr niósł z oddali głos kościelnej sygnaturki. To ksiądz Chudzielak zwoływał wiernych na nieszpory. - To imię mam skutkiem nieporozumienia - odrzekł sierżant, nabijając swą wysłużoną fajeczkę tytoniem wyprutym z dwóch popularnych i jednego carmena, co gwarantowało jej niepowtarzalny aromat. - Trzeba wam wiedzieć, kapralu, że przyszedłem na świat podczas wojny, a moim ojcem chrzestnym był Niemiec, bardzo zacny antyfaszysta... - Na pewno ze wschodu! - wykrzyknął kapral. - Rzecz jasna! - przytaknął Miziak. - Ot ów Niemiec był pochodzenia, jak się wydaje, słowiańskiego, ponieważ nazywał się Kulas... - U nas w szkole podoficerskiej też był jeden Kulas - wtrącił Modliszka - ale musiał zmienić nazwisko, bo żeśmy mu na liście obecności zawsze przekreślali literę „I”! - Nie należy przerywać swemu zwierzchnikowi, kapralu! - ofuknął go sierżant. - Bardzo przepraszam, panie sierżancie, ale wspomnienia ze szkoły podoficerskiej są mi niezwykle drogie. Mów pan, już się więcej nie odezwę. - No więc ten Niemiec, Kulas, kiedy trzymał mnie do chrztu, był nieźle pijany, i myślał że ksiądz pyta go o nazwisko, a ksiądz pytał jak się ma nazywać dziecko, czyli ja. Na to Niemiec powiada: „Herr Kulas”. - Sam o sobie mówił Herr? - nie wytrzymał Modliszka. - Sam o sobie, jak to Niemiec, choćby i postępowy. No i zostałem zapisany jako Herkulas Miziak, co potem naturalnym biegiem rzeczy zmieniono na Herkulesa. Co ciekawsze - ciągnął Miziak - moje losy dziwnym trafem zaczęły układać się według życiorysu mego słynnego imiennika... - Tego Niemca? - Nie, tego Greka, Bo musicie wiedzieć kapralu, że Herkules był to słynny bohater grecki, który ogromnie i bardzo chwalebnie się odznaczył... - No właśnie! - wykrzykn Modliszka. - I pan też się odznaczył! Ma pan odznakę za wierną służbę i odznakę strzelca wyborowego... - Tamten Herkules odznaczył się swoimi czynami, a czy miał jakieś odznaczenia resortowe, o tym historia milczy. Między innymi dzieckiem w kolebce udusił dwa węże. - Jak to? Dzieckiem dusił węże? - przeraził się kapral. - Nie dzieckiem, tylko rękoma, ale jako dziecko. - A pan też udusił? - Udusiłem, ale nie węże, tylko myszy. - Dwie? - Dwie. Wlazły te cholery do mojej kołyski, żeby się migdalić, jakby już nie miały gdzie, a ja złapałem je w rączki i po myszach. - I co on jeszcze narozrabiał, tamten Herkules? - Długo by opowiadać, kapralu. Powiem wam tylko, że w końcu w przystępie szału zabił własną żonę i dzieci. - Może były niegrzeczne... - zastanowił się kapral. - A czy pan też ukatrupił swoją starą? - spytał z życzliwym zainteresowaniem. - Na szczęście nie, ponieważ mój życiorys powtarza dzieje Herkulesa niejako w miniaturze. On zabił swoją rodzinę, a ja tylko ją pobiłem. - Miał pan zapewne słuszny powód... - Miałem, ponieważ żona moja, gdy wracałem zmęczony po pracy, opowiadała mi zawsze, co mówił w telewizorze pan Kaczyński... - Ożeż ty... - zacz Modliszka, ale natychmiast ugryzł się w język. - Dzieci natomiast nie chciały się wypisać z organizacji młodzieżowej, chociaż jedno miało już 28, a drugie 34 lata... - U nas wolno do trzydziestu pięciu! - Być może, kapralu, tym niemniej widok zwłaszcza mego starszego syna, kompletnie łysego, z wielkim brzuchem i w organizacyjnym krawaciku, był dla mnie nie do zniesienia! No i pewnego dnia nie wytrzymałem i pobiłem ca trójkę. - Każdy sąd by pana uniewinnił! - Sąd być może, ale pamiętajcie, że czyn mój był szczególnie karygodny w świetle wykonywanej przeze mnie funkcji stróża ładu i porządku. I po tej właśnie linii spotkały mnie represje. - Ale nie wyrzucili pana ze służby? - Na szczęście nie. Za to towarzyszka major Delficka, Pytia jej było bodajże na imię, z Komendy Głównej, kazała mi w charakterze pokuty i resocjalizacji wykonać dwanaście piekielnie trudnych prac, odpowiadających plus minus czynom legendarnego Herkulesa. - A jakie to były czyny? - Poszperajcie, kapralu, poczytajcie, poszerzcie swoje horyzonty. Obiecuję wam, że jeżeli w ciągu dwóch tygodni dowiecie się jakich dwanaście prac wykonał Herkules, to w nagrodę opowiem wam o swoich dokonaniach. - A może...? - dodał Miziak, jakby mając przeczucie, że jego słowa trafią kiedyś na łamy popularnego pisma. - A może i nasi czytelnicy dowiedzą się i przyślą nam wykaz prac Herkulesa? Między autorów trafnych odpowiedzi rozlosuję kilka moich zdjęć z autografami! - Do kogo pan mówi, sierżancie? - krzyknął wystraszony kapral. - Do społeczeństwa - wyjaśnił skromnie sierżant, zaciągając się dwoma popularnymi z dodatkiem jednego carmena. Miziak i lew - No i jak tam, kapralu? - zagadnął życzliwie sierżant Miziak wkraczającego właśnie do komisariatu Modliszkę. - Wiecie już, jakie prace miał wykonać Herkules? - Melduję, że wiem! - wykrzyknął służbiście kapral. - On miał przede wszystkim zabić lwa!... - Nemejskiego! - uzupełnił sierżant. Modliszka sprawdził w notatkach: - Może i nemejskiego... - zgodził się. - Nazwiska nie zanotowałem... - Dobra, walcie dalej! - No więc, po drugie, miał udusić wydrę. - Nie wydrę, lecz hydrę, ale zaliczam wam tę odpowiedź. - Po trzecie, miał schwytać łanię, po czwarte złapać dzika, po piąte wyczyścić stajnię u towarzysza Augiasza, po szóste powystrzelać ptactwo, po siódme pokonać kretyńskiego byka... - Kreteńskiego! - No przecie mówię. Po ósme ukraś stado koni, po dziewiąte ściągnąć pasek z jednej amazonki, po dziesiąte podprowadzić z pastwiska cudze woły, po jedenaste narwać jabłek i po dwunaste podwędzić psa, któren pilnował sedesu. - Hadesu, ale poza tym wszystko prawidłowo. - Jezus Maria, panie sierżancie! - zawołał z podziwem kapral. - I pan to wszystko załatwił? - Co do joty - odrzekł Miziak ze skromnym, męskim uśmiechem. A ponieważ wypełniliście zadanie, które wam postawiłem przed dwoma tygodniami, więc w nagrodę opowiem wam dziś o mojej rozgrywce z lwem. - To może najpierw po malutkim? - spytał z nadzieją kapral sięgając po butelkę do segregatora, opatrzonego napisem „Zwalczanie CIA na terenie gminy”. - To z konfiskaty - wyjaśnił, nalewając złocisty płyn do małych, zgrabnych musztardówek z firmy polonijnej. - Bracia Karamazow znowu pędzą bimber z czeskiego mazutu, który spływa naszą strugą! Ponieważ było już dawno po pracy, wiec sierżant nie protestował. Obaj wypili, chuchnęli i zapalili, Modliszka giewonta, a Miziak swą słynną mieszankę fajkową z dwóch popularnych i jednego carmena. - Ot - zaczął Miziak, puszczając kłąb aromatycznego dymu w ukośną strugę promieni słonecznych - ot trzeba wam wiedzieć, kapralu, że swego czasu nasza gmina zaczęła się nagle wyludniać... - A, to pewnie wtedy jak wszyscy polecieli w lubelskie pracować w tych nowych kopalniach węgla, co to za dwa lata wracali, bo się okazało, że ten węgiel odkryto o trzydzieści tysięcy lat za wcześnie! - O trzysta tysięcy, ale ja mówię o innym wyludnieniu, o wiele bardziej tajemniczym. Nikt nigdzie masowo nie wyjeżdżał, a ludności coraz mniej. - Może zeszła do podziemia? - zaryzykował Modliszka. - Nie, to nie te lata. Podziemie, jeżeli było, to gospodarcze, na niewielką skalę, że daj nam Boże taką i dziś. - Daj nam Boże! - powtórzył jak echo kapral, żegnając się ukradkiem. - Co ja się wtedy nalatałem - kontynuował sierżant - obstawiłem granice gminy pospolitym ruszeniem, sam czatowałem nocą na cmentarzu czy kogo ukradkiem nie chowają... - A nie chowali? - Minimalnie. Nadumieralność państwowa trzymała się w normie, wyjazdy zagraniczne rzadsze niż kiedykolwiek, a krzywa wzrostu ludności spadała na zbity pysk. No i wiecie co w końcu wydedukowałem? - No, kogo pan wydedukował? - spytał ciekawie Modliszka, przekonany że ów zagraniczny wyraz pochodzi od wystrychnięcia przestępcy na dudka. - Wydedukowałem, że to dzieci! - Dzieci likwidowały ludno? - Wprost przeciwnie, ludność likwidowała przyrost naturalny, zmniejszając ilość swego potomstwa. Zastanowiło mnie to, ponieważ uprzednio rozmnażanie się było ulubionym zajęciem okolicznych mieszkańców... - Bardzo ulubionym! - przytaknął kapral. - Czasami wprost nie można ich było od tego oderwać, zwłaszcza od czynów społecznych, chyba że siłą, ale co tu mówić o sile, jeżeli nasz komisariat liczy tylko sześciu ludzi? - Ot i mnie to zastanowiło - kontynuował sierżant - a zarazem skłoniło do działania. Namówiłem kierownika kina, żeby sprowadził podniecające filmy... - I co sprowadził? Może „Kaligulę”? - zainteresował się Modliszka, który znał to dzieło z kasety, skonfiskowanej przewodniczącemu miejscowego PRON-u, mecenasowi Fizdoniowi. - Niestety, ten idiota sprowadził „Złoty pociąg” pana Poręby, bo myślał że to o pociągu seksualnym. Niewiele również zdziałał ksiądz Chudzielak, mówiąc podczas kazania, cytuję: „Idźcie i czyńcie tak, jako czynią ptakowie niebiescy”, a miał na myśli wróble, które wiadomo co czynią. Aluzji jednak nie zrozumiano, tyle że stary Kociorupa po pijanemu usiłował latać, niedaleko zresztą, bo tylko ze stodoły prosto w gnojówkę, a Kaśka Pyzdra zniosła jajo. - Jak to Kaśka... - ze zrozumieniem przytaknął kapral. - Jak to Kaśka - zgodził się sierżant. - Już myślałem, że się całkiem wyludnimy, aż tu naraz przypadkiem dowiaduję się w aptece, że ludziska wykupili wszystkie termometry. No, wtedy to już wiedziałem, kto tu zawinił! - Kto mianowicie? - spytał czerwony z ciekawości Modliszka. - Jak to kto? Lew! - Lew? - Lew. - A czy może mi pan to wyjaśnić? - Mógłbym, kapralu, ale ponieważ staram się o wasz ogólny, a zwłaszcza kierunkowy rozwój, więc proponuję abyście w ciągu następnych dwóch tygodni spróbowali sami rozwikłać tę zagadkę. - A jak nie dam rady? - Może czytelnicy „Sam na sam” przyjdą wam korespondencyjnie z pomocą. Między autorów trafnych odpowiedzi... - Wiem, wiem, z pańskim autografem, ale gdzie ja mam szukać informacji o tej całej aferze? - W książkach, mój wy Modliszko, jak zwykle w książkach! - i wypowiedziawszy tę uniwersalnie słuszną prawdę sierżant Herkules Miziak jął pykać swą fajeczkę, wypełnioną dwoma popularnymi i jednym żylastym carmenem. Miziak i hydra - No i co, kapralu? Odgadliście tajemnicę lwa, o którym opowiadałem wam w poprzednim odcinku? - mówiąc to sierżant Miziak spoglądał na kaprala Modliszkę z pobłażliwym uśmiechem, gdyż nie przypuszczał aby zacny, lecz mało oczytany ów funkcjonariusz mógł sobie poradzić z tak piekielnie skomplikowaną zagadką. - Oczywiście, że odgadłem, panie sierżancie - wykrzyknął z satysfakcją Modliszka. - Ten lew z poprzedniego numeru to pan doktor Lew Starowicz. - Niesamowite! - zdumiał się Miziak. - A jak żeście do tego doszli? - Doszedłem do tego na podstawie wydanego mi przez pana przed dwoma tygodniami rozkazu, żebym do tego doszedł, ponieważ już w szkole podoficerskiej nauczono mnie, że każdy otrzymany rozkaz należy wykonać, żeby nie wiem co. - Jak to? I na podstawie tego - jak mówicie - rozkazu, wykazaliście zależności między wykupywaniem termometrów, spadkiem przyrostu naturalnego a osobą pana doktora Lwa Starowicza? - Melduję, że i owszem, mniejsza o to jak. W każdym razie stwierdziłem co następuje: W owym pamiętnym roku zrzucono trochę więcej pieniędzy na biblioteki, ponieważ zmienił się minister kultury. Bibliotekarka nasza chcąc się wykazać, zakupiła w hurtowni wszystkie książki mające cokolwiek wspólnego z kulturą, między innymi także kilkadziesiąt egzemplarzy dzieła pana Starowicza „Eros, Natura, Kultura”. Z tej książki miejscowe kobiety dowiedziały się o tak zwanej termicznej metodzie zapobiegania ciąży, polegającej na nieustannym mierzeniu temperatury przed, po i w czasie stosunku, i to nie pod pachą. Dodajmy, iż jest to metoda bardzo skuteczna, gdyż partner, zażenowany i roztrzęsiony ciągłym pałętaniem się termometru, próbuje albo się do niego przystosować, albo też usunąć go z miejsca, w którym go nie oczekiwał... - Strasznie długie zadanie, kapralu! - Tak, właśnie się w nim pogubiłem. Ale idzie mi o to, że taki partner kapcaniał i nie szczytował. - Słusznie rozumujecie - pochwalił Miziak. - Gdy więc stwierdziłem taki stan rzeczy, natychmiast spowodowałem wycofanie z obiegu szkodliwych książek oraz przeprowadziłem rekwizycję termometrów. Już w kilka miesięcy później w gminie znowu zaczęły przychodzić na świat ładne, pulchne dzieciaki. - Gratuluję panu, sierżancie! - Dziękuję, kolego Modliszka! Dziś opowiem wam o hydrze, wprawdzie nie lernejskiej, ale co najmniej tak samo niebezpiecznej... Macie co w swoim segregatorze? - Niestety nie mam, ponieważ boję się, żeby nie przesadzić z tymi konfiskatami. Bracia Karamazow mogliby się zniechęcić do pędzenia bimbru z czeskiego mazutu, a jest to jedyna forma uzyskania jakiejkolwiek rekompensaty za zatrucia od naszego południowego sąsiada. - No cóż - westchnął z rezygnacją Miziak i załadowawszy swą słynną fajeczkę dwoma popularnymi i jednym wykruszonym carmenem, rozpoczął opowieść o hydrze: - Pewnego razu, w godzinach wieczornych, do komisariatu naszego wbiegła pani Jolanta Wygrzmocona, małżonka adiunkta Wygrzmoconego, który został zesłany do naszej gminnej lecznicy, ponieważ pomyłkowo zamiast migdałków wyciął całkiem inne gruczoły podsekretarzowi stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, obywatelowi Podnośnikowi. - I to od tego czasu obywatel Podnośnik tak cienko przemawiał? - Tak, ale to nie ma nic do rzeczy. Ot wbiegła ona do tej tu izby w stroju nocnym, papilotach i maseczce kosmetycznej na twarzy, skutkiem czego nie rozpoznałem jej i w pierwszej chwili odruchowo wyskoczyłem przez tylne okno. - Każdy by wyskoczył! - zawołał Modliszka. - Ta Wygrzmocona i bez maseczki nie grzeszyła urodą. - To swoją drogą, a poza tym okropnie się darła. Straszy! Straszy! - krzyczała, nie zdając sobie sprawy że sama straszy i to przedstawiciela władzy. - Straszenie przedstawicieli władzy podpada pod ustawę o obostrzonym trybie postępowania. - Podpada, ale nie skorzystałem z tego, gdyż nie straszyła mnie ze złej woli, lecz z powodu naturalnego braku urody, co nie było jej winą. - Tylko jej rodziców - słusznie zauważył Modliszka. - Po opanowaniu sytuacji udałem się wraz z podopieczną - bo przecież zwróciła się do mnie o opiekę - ot udałem się z podopieczną do służbowego domku w bezpośredniej bliskości szpitala. Był ciemny i dżdżysty wieczór. W mieszkaniu panowała cisza. Obszedłem wszystkie pokoje, zajrzałem do pomieszczeń gospodarczych - nic. - Jak ona określiła to straszenie? - Określiła je jako coś, co się nie da określić. Z grubsza, zaczynało się to wyciem, potem następowała wibracja, następnie warczenie i szczekanie, odgłosy gonitwy, piski, upiorny śmiech spod ziemi i wrzask jak gdyby rozwścieczonej hydry. - Hydry! - wykrzykn Modliszka. - A pan miał właśnie udusić hydrę! Inna rzecz - zastanowił się przez chwilę - to skąd niby ma być wiadomo, jak wrzeszczy taka rozwścieczona hydra? - Powiedziałem „jak gdyby”, kapralu, ale jeżeli hydra wrzeszczy, to na pewno właśnie w ten sposób. Przekonałem się o tym już po chwili. Mały domek zatrząsł się w posadach, wycie świdrowało w mózgu, całe tabuny jakichś dziwnych stworzeń goniły się po strychu, z piwnicy dobiegał ohydny śmiech, a hydra wrzeszczała z taką nienawiścią, że włosy stany mi na głowie... - Oba? - spytał blady z wrażenia kapral spoglądając na przerzedzoną czuprynę swego zwierzchnika. - Wtedy miałem ich jeszcze kilka - wyjaśnił Miziak. - Czy towarzyszyły temu jakieś zjawiska optyczne? - I owszem. W przedpokoju pulsowała blada, rzekłbym że trupia poświata skupiona na jednej ze ścian... - I co pan zrobił? - To co należało. Wyjem pistolet i regulaminowo trzykrotnie zawołałem: „Stój, bo strzelam”. - I stanęło? - Wprost przeciwnie, zrzuciło mi na głowę wiszący na ścianie ciężki portret Rodziewiczówny czy też Witosa, a w każdym razie kogoś z wąsami. Wtedy podniosłem broń i kropnąłem... - Ale w co? - No w tę bladą poświatę, bo trudno żebym strzelał w efekty akustyczne. Rozległ się huk, błysk i zapadła ciemno, a wraz z nią cisza, w której zabrzmiał głos doktorowej: - Rozwalił pan bezpieczniki! - A rozwalił pan? - zainteresował się kapral. - Rozwaliłem. Ale dzięki temu unieszkodliwiłem również hydrę. - Pewnie znowu każe mi pan myśleć dwa tygodnie, co to było... - ze smutkiem powiedział Modliszka. - Niczego wam nie każę, kapralu, i proszę tego nie traktować jako rozkazu. Ja tylko dla waszego własnego dobra proszę, abyście zechcieli spróbować odgadn naturę tej hydry. Oczywiście jeśliby ktoś z czytelników... - Tak, tak, z autografem! - przerwał kapral. - A teraz fajeczka! - zakomenderował sierżant i sprawnie obsłużony przez swego ucznia, ze smakiem zaciągną się dwoma sproszkowanymi popularnymi i jednym dobrze ukorzenionym carmenem. Miziak i dzik - Dużoście mieli roboty podczas referendum? - spytał życzliwie sierżant Miziak swego ucznia i następcę, kaprala Modliszkę. Był ciemny i wietrzny grudniowy wieczór, zaczynał padać pierwszy śnieg, a w telewizji pokazywano jak marszałek Malinowski spotyka się z hodowcami drobiu. - Niedużo! - odparł Miziak. - Kilka prób wpłynięcia na opinię publiczną, żeby nie szła do urn, jeden nieprzyjazny napis... - A jaki? - zainteresował się sierżant, bo sam w latach osiemdziesiątych był specem od walki z wrogimi inskrypcjami. - Ot, ktoś napisał na dzwonnicy „Dwa razy nie”, co natychmiast zneutralizowałem przy pomocy przecinka i pytajnika... - odparł Modliszka, a widząc wlepiony w siebie czujny wzrok zwierzchnika, wyjaśnił: - Po słowach „dwa razy” postawiłem przecinek, a po słowie „nie” pytajnik. Napisu o treści „Dwa razy, nie?” nikt nie kojarzył z referendum, tylko co najwyżej z jakimiś konszachtami poznaniaków, którzy do wszystkiego dodają „nie?”. - Do sprytnie! - pochwalił sierżant, wzruszony tym, że jego nauki nie poszły w las. - Sam znałem poznaniaków, niejakiego zresztą Kaczmarka, który modlił się „Ojcze nasz, który jesteś w niebie, nie?”. A dużą mieliście frekwencję przy urnach? - Jak to u mnie, sto procent. W dodatku nie pozwoliłem niczego skreślać. - Ach, to już wiem, czemu referendum nie wyszło! - zawołał Miziak z ulgą. - Nareszcie mam rozwiązanie tej męczącej zagadki! Ale wracajmy do naszych zagadek... Czy odgadliście, kapralu, co to była za hydra, którą ukatrupiłem w mieszkaniu państwa Wygrzmoconych? - Mam wrażenie, że tak. Moim zdaniem to była nie tyle hydra, co hydrofor. Nasze polskie hydrofory strasznie wyją i trzęsą całym domem, a pan unieruchomił go przez pozbawienie prądu, strzelając w bezpieczniki. Nawiasem mówiąc, czy to nie jest paradoks, żeby pracownik bezpieczeństwa strzelał w bezpieczniki? - Nie filozofujcie zanadto! - ofuknął go sierżant, bo nie bardzo wiedział, co to jest paradoks. A ponieważ było już po godzinach służbowych, więc kapral sięgnął do segregatora z napisem „Zwalczanie CIA na terenie gminy” i gdy w szklankach zazłocił się znakomity produkt braci Karamazow, sierżant Miziak rozpoczął swą kolejną opowie: - Pewnego razu zostałem wezwany do spółdzielni rolniczej imieniem bodajże jednego z braci Marx, w której ktoś obrobił kasę pancerną. Lokal otaczali spółdzielcy, rozwścieczeni, że dniówki obrachunkowe przeszły im koło nosa. Za stołem siedzieli pogrążeni w rozpaczy członkowie zarządu - prezes Krwionośny, sekretarz Ubermantel i księgowy Mantejski. Pomieszczenie było zrujnowane, sejf fachowo rozpruty. - Znalazł pan tam jakieś odciski? - spytał Modliszka. - Włamywacz nie miał czasu na wycinanie sobie odcisków odrzekł sierżant Miziak. - Musiał on działać w pośpiechu, bo nawet upuścił dwa banknoty stuzłotowe, zagarniając wszelako całą resztę w kwocie trzystu tysięcy. Znajomo faktu, że w kasie była gotówka, obrany na przestępstwo czas i brak jakichkolwiek doniesień o pobycie we wsi obcych ludzi - wszystko to wskazywało, że skoku dokonał ktoś miejscowy. Doszedłszy do tego wniosku, postanowiłem zaobserwować, kto się wychyli pierwszy z większymi zakupami lub ponadnormatywnym pijaństwem, wskazującym na nagłe wzbogacenie. - Hulaszczy i pasożytniczy tryb życia bezbłędnie demaskuje złoczyńcę! - wyrecytował regulaminowo Modliszka. - Ot to! Ale nie dane mi było skorzystać z tego dogmatu, gdyż w trzy dni później obrabowaną spółdzielnię spotkał nowy cios. W nocy jakiś dzik przekopał dwa hektary oziminy, niwecząc trud rolników. - Ale przecież zwierzyna łowna to nie pańska działka? - Moja, gdyż byłem wówczas przewodniczącym gminnego kółka myśliwskiego i polecono mi odstrzelić szkodnika. Bestia musiała być ogromna i bardzo silna, wskazywały na to rozmiary zniszczeń. Uzbrojony w dryling i dwa granaty zaczepne trzonkowe wybrałem się więc wieczorem na zasiadkę. Nadchodziła ponura, jesienna noc. Wicher wył przejmująco, a w chałupach gasły kolejno światła. Sen mnie morzył i już miałem uciąć sobie ma drzemkę, gdy coś zaszeleściło w niesprzątniętej jeszcze kukurydzy i ogromny, czarny kształt wynurzył się z jej gąszczu. W blasku odległej jarzeniówki nad klubem „Ruchu” ujrzałem potworny ryj i zakrzywione kły. Bestia z grzmiącym chrząkaniem zaczęła znowu ryć pole. Podniosłem do oka broń i wzdłuż lśniącej lufy spojrzałem na zwierzę. Muszka, szczerbinka i pochylony łeb tworzyły jedną linię. Powoli zacząłem naciskać cyngiel, gdy wtem... - Joj...! -jęknął z emocji Modliszka i nalał jeszcze po jednym. - Gdy wtem - kontynuował sierżant - wszedł mi w paradę stary, milicyjny nawyk. Zapominając, że mam do czynienia z dzikiem, zawołałem odruchowo: - Stój, bo strzelam! - I to pewnie pana zgubiło! - mruknął kapral z rozczarowaniem. - I to mnie uratowało, gdyż dzik stanął na zadnich łapach, przednie podniósł do góry i krzyknął: - Niech pan nie strzela, Miziak, przyznaję się, to ja okradłem kasę! - I kto to był? - zawołał kapral, podskakując na krześle z ciekawości. - To był jeden z członków zarządu spółdzielni. - Ale który? - To właśnie będziecie musieli odgadnąć, mój kapralu. I nie tylko to, ale także powód, dla którego osobnik ów w dziczej skórze niszczył cenne zasiewy. Myślę, że tym razem tak łatwo wam nie pójdzie, ale gdyby ktoś z państwa... - To na adres redakcji! - dokończył Modliszka i podał ogień swemu szefowi, aby ten mógł się zaciągnąć niepowtarzalnie wonnym dymem z fajki, załadowanej dwoma popularnymi i jednym carmenem. Miziak i stajnie - Patrz pan, dalej nie zagłuszają! - powiedział kapral Modliszka do wchodzącego właśnie sierżanta Miziaka. - I dobrze robią! - odrzekł Miziak, odpinając pas z kaburą zawierającą wysłużony pistolet P-64, na którego rękojeści widniały nacięcia, upamiętniające ilość schwytanych przestępców. - Musicie wiedzieć, mój kapralu - kontynuował - że nasz naród nie jest taki spolegliwy, jak na przykład enerdowski, gdzie jak już coś zabronione, to verboten i nima gadania. U nas wprost przeciwnie, wszelkie zakazy wywołują ciekawo czy uda się je przezwyciężyć. Jak już coś zagłuszają, to Polak stanie na głowie, a wysłucha. Pamiętam jak swego czasu, w Ustrzykach bodajże, był niekonwencjonalny sekretarz, który kazał zagłuszać radio Iwanofrankowsk, i patrz pan, wszyscy rzucili się słuchać, a przyjaźń polsko-radziecka ogromnie się umocniła! Ale co wy mnie zagadujecie, Modliszka, o jakieś zagłuszanie? Pewnie żeście nie odgadli tajemnicy tego dzika, który spustoszył spółdzielnię produkcyjną imieniem najstarszego spośród braci Marx! - Melduję, że prawie-że odgadłem! - Co to znaczy „prawie-że”? - To znaczy, że informacja wyjściowa, której mi pan udzielił, nie była kompletna. Muszę wiedzieć, jak się nazywali członkowie zarządu tej spółdzielni. - Mówiłem, że Krwionośny, Ubermantel i Mantejski... - Ale imiona, szefie, imiona! - No dobra - westchnął z rezygnacją Miziak. - Widzę, że jesteście na właściwym tropie. Więc Zenon Krwionośny, Stanisław Ubermantel i Eryk Mantejski. - W takim razie przestępcą był księgowy Eryk Mantejski. To on okradł spółdzielnię, a następnie zakopał łup na kartoflisku, dodajmy że po pijanemu, skutkiem czego nazajutrz, na trzeźwo, nie mógł go odnaleźć i dlatego w przebraniu dzika zrył całe pole. - Czy to właśnie imię księgowego skierowało was na właściwy trop? - Oczywiście. Zakładając, że pański życiorys jest współczesną kopią dziejów Herkulesa, zacząłem rozglądać się za dzikiem z góry Erymantos w Arkadii, a więc dzikiem erymantejskim. Eryk Mantejski od razu mi się z nim skojarzył. Niech mi pan jeszcze powie, sierżancie, czy te skradzione pieniądze odnaleziono? - Owszem, i to na buraczysku. Macie rację, że Mantejski był pijany i po trzeźwemu zapomniał, gdzie co zakopał, ale gdyby miał trochę oleju w głowie, to nazajutrz upiłby się ponownie, aby odtworzyć swój stan psychiczny z momentu dokonywania zbrodni, a wtedy od razu by trafił do schowka ze skarbem. - Święta prawda! - powiedział kapral. - Pamiętam, jak kiedyś sądzono u nas jednego Zdobylaka, który po pijanemu zgwałcił niejaką Bobek Jolantę, która nie mogła się bronić, trzymając oburącz niemowlę pochodzące z poprzedniego gwałtu. Otóż ten Zdobylak podczas wizji lokalnej, kiedy kazano mu odtworzyć wszystkie okoliczności, to w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć, co wtedy robił. Dopiero po wypiciu p litra wróciła mu jasno i na oczach całej komisji zgwałcił dokładnie pozorantkę Dziwisz Zofię, w randze zresztą plutonowego. - Tak, tak - kiwnął głową sierżant. - Kryminologia czyni u nas zadziwiające postępy, ale teraz posłuchajcie, kapralu, o mojej następnej herkulesowej pracy. - To już chyba będzie stajnia Augiasza? - Słusznie. Nie musiałem zresztą tej stajni daleko szukać. Spółdzielnia produkcyjna, w której spotkałem dzika erymantejskiego, okazała się istną stajnią Augiasza. Po aresztowaniu księgowego reszta zarządu usiłowała jakoś uporządkować papiery, zorientować się w wierzytelnościach, płatnościach i kontraktach - na próżno. Mantejski wprowadził własny system księgowania, będący czymś pośrednim między zapiskami wariata a mongolską stenografią. Gdy tylko na biurku narosła mu kolejna sterta korespondencji, rachunków, listów z obelgami i wezwań na rozprawy - natychmiast wynosił ją do starej stajni i maskował sianem. Przegniłe, zlepione ze sobą dokumenty były nie do odcyfrowania. Nie nadawały się nawet na makulaturę. Rozpacz biednych spółdzielców była straszna. - Panie sierżancie - mówił do mnie ze łzami prezes Krwionośny. - Nie wybrniemy z tego bajzlu nawet i za sto lat! Hej - dodał marzycielsko. - Żeby tak tę ca dokumentację jakiś szlag trafił, wtedy zwalilibyśmy wszystko na klęskę żywiołową i moglibyśmy z czystym kontem zaczynać od zera... - A nie mogli podpalić? - spytał logicznie kapral. - Ja nie mogłem do czegoś takiego dopuścić. Ostatecznie to mnie powierzono tę sprawę i byłem za nią odpowiedzialny. Co innego, gdyby rzeczywiście jakaś siła wyższa... Niestety, z siłami wyższymi, poza Komendą Główną, nie miałem kontaktu, a zresztą nie pozwoliłby mi na to mój marksistowski światopogląd. - I co pan zrobił? - Pogadałem z księdzem Chudzielakiem. Bądź co bądź sprawy nadprzyrodzone to jego domena. Sam widziałem, jak kiedyś wypędzał diabła z przewodniczącego GS-u i to tak skutecznie że szatan uciekając przewrócił na polu starej Wróblewskiej ciągnik Ferguson z przedpłużkiem. - I ksiądz załatwił sprawę? - Załatwił, a w jaki sposób, to już musicie, kapralu, sami odgadnąć. Gdyby natomiast ktoś z państwa odgadł wcześniej, to proszę... - Tak, tak - pochwycił Modliszka - Na adres redakcji, Warszawa, ulica Mysia dwa! - Ot to! - potwierdził sierżant, a po krótkiej chwili dodał: Wiecie, kapralu, tak się czasem zastanawiam, kto to był ten towarzysz Mysio i czym się tak zasłużył, że ma w Warszawie swoją ulicę? - tu w zamyśleniu otoczył się kłębami dymu z fajki, nabitej tradycyjnie jednym carmenem i dwoma popularnymi. Miziak i ptaki stymfalijskie - Wiecie, kapralu, że filozofowie to szczególni ludzie! - tą trafną obserwacją przywitał sierżant Miziak powracającego z obchodu kaprala Modliszkę. - Święte słowa - zgodził się Modliszka. - W Korkowcach-Zdroju, gdzie kiedyś służyłem, przebywał na kuracji odwykowej pewien filozof, który w przeciwieństwie do reszty pacjentów nie widywał białych myszy, lecz różowego kota, więc tamtejszy ordynator, dr Cycoń umieścił nawet tego filozofa w jednym pokoju z niejaką Matyldą Jamochłon, nałogową alkoholiczką, w nadziei, że kot przegoni te myszy. - I co, pozbyła się myszy? - Myszy się nie pozbyła, ale za to nabawiła się dziecka, które gdy dorosło chętnie bawiło się z myszami, zapewniając pacjentce spokój. - To są jakieś pierdoły! - zdenerwował się Miziak. - Ja, mówiąc że filozofowie to szczególni ludzie, miałem na myśli ich umiejętność podziwiania rzeczy oczywistych. Taki na przykład Hegel, ujrzawszy raz Alpy zawołał tylko: - Ach, więc to tak? - Niby jak? - spytał kapral po chwilowym namyśle, ale Miziak stracił już ochotę na rozmowy o filozofii i zadał od swego podwładnego rozwiązania poprzedniej zagadki. - Miałem odgadnąć, w jaki sposób ksiądz Chudzielak spowodował oczyszczenie tej stajni Augiasza, która uwiła sobie gniazdko w spółdzielni im. jednego z braci Marx... - Stajnia nie może sobie uwić gniazdka! - sprzeciwił się sierżant. - Teraz wszystko można! - odparł buntowniczo Modliszka. - Sam słyszałem w dzienniku telewizyjnym, jak jeden dyrektor się tłumaczył, że brak części zamiennych jest piętą achillesową, która stanowi wąskie gardło! - Walcie dalej! - machnął ręką zrezygnowany Miziak. - No więc przede wszystkim przeczytałem, że Herkules w celu oczyszczenia stajni skierował do niej nurt rzeki Alfejos. W pobliżu naszej spółdzielni przepływa tylko struga, która nosi nazwę „Smredna Voda”, a to dlatego, że jej źródła znajdują się na terenie bratniej Czechosłowacji, która tą drogą dostarcza nam kilka razy do roku pewne ilości mazutu. Sądzę więc, że ksiądz Chudzielak pomodlił się o obfite opady, które spowodowały przybór wód i oczyszczenie stajni. - Próbował! - zawołał sierżant. - Błagał o ten deszcz przez dwa dni, płakał, a nawet leżał krzyżem, chwilami nawet prawosławnym. Niestety, okazało się, że na terenie sąsiedniej republiki jego modlitwy nie są skuteczne... O ile wiem, dopiero teraz Zlata Praha nawiązała jakieś rozmowy z Watykanem. - W takim razie nie mam pojęcia, jak on to zrobił... zmartwił się Modliszka. - No właśnie, a taka budowla wymaga bardzo głębokich wykopów, z których wydobywa się mnóstwo ziemi. I taka właśnie ziemia, usypana w wysokie kopce, osunęła się za sprawą nie wiem jakich sił w koryto Smrednej Vody, powodując zmianę jej nurtu, a w następstwie wypłukanie wszystkich nieczystości z tej zabagnionej stajni. - To było nie do odgadnięcia! - rzekł kapral. - W grę wchodziły moce nadprzyrodzone, których działania nie da się logicznie wydedukować. Prosiłbym, żeby dalsze zagadki utrzymane były w duchu suchego racjonalizmu. - Zgoda! W takim razie posłuchajcie o ptakach stymfalijskich... Wiele lat temu, jeszcze jako młody plutonowy, dostałem pod opiekę uroczą ma mieścinę Kościołupki Dolne, bo trzeba wam wiedzieć, że były i Górne, oddzielone od Dolnych gęstym i dzikim lasem. Ten las właśnie stał się przedmiotem mojej szczególnej troski, ponieważ w jego obrębie działy się dziwne i niepokojące rzeczy. Najpierw mecenas Fizdoń, aktywista PRON-u, zwanego jeszcze podówczas Frontem Jedności Narodu, został ostrzelany z leśnej gęstwiny. - Czym ostrzelany? - spytał fachowo kapral. - Właśnie że nie wiadomo czym. Kilka pocisków gwizdnęło mu koło ucha, a jeden wybił nawet dziurę w jego trabancie, ale niestety nie został odnaleziony. - Dziurę w trabancie może wybić nawet glisda, ponieważ trabant jest zrobiony z papendeklu! - zauważył kapral. - Jeżeli to było glisda, to lecąca z ogromną prędkością. Ale to jeszcze nic. W kilka dni później niejaka Kaśka Pyzdra, dyskutując w kopie siana pod lasem ze swym kolejnym narzeczonym na temat, jak zeznał, perspektyw rozwojowych ZSMP, uczuła nagle ból w okolicy pośladkowej i sięgnąwszy tamże, namacała... - Domyślam się co! - prychnął Modliszka. - To źle się domyślacie. Namacała tam coś w rodzaju metalowej strzały, długości około czterdziestu centymetrów, którą z najwyższym trudem wyrwała, a następnie lekkomyślnie wyrzuciła, trwoniąc kolejny cenny dowód rzeczowy. Następny tydzień był jeszcze gorszy. Różne dziwne przedmioty metalowe wylatywały z lasu, zlatywały ludziom na głowy, kontuzjowały starców, kobiety i dzieci. Równocześnie na miasteczko spadły inne ciosy. Najpierw zaatakowała je salmonella, potem produkcja w Fabryce Parasoli im. Laurencjusza Berii spadła o połowę, co dyrekcja wiązała z awarią urządzeń odpylających na fabrycznym kominie, następnie ogłoszono, że jesteśmy miastem bliźniaczym z miejscowością Die Scharze Pumpe Mit Panzerfaust, a wreszcie przyjechał z nieoczekiwaną wizytą Albin Siwak. Ale tamte sprawy niewiele mnie obchodziły. Uzbrojony w kask pożyczony z ZOMO i w kamizelkę kuloodporną udałem się do lasu, w celu wyświetlenia zagadki tajemniczych pocisków... - Do, panie sierżancie! Ja ją wyświetlę! - zawołał entuzjastycznie Modliszka. - A jakby ktoś z państwa się domysił, to na Myślną dwa... - Nie „domysił na Myślną”, tylko „domyślił, to na Mysią dwa” sprostował dobrotliwie Miziak, zaciągając się jednocześnie dwoma popularnymi i jednym carmenem, buzującymi aromatycznie w jego słynnej fajeczce. Miziak i łania kerynejska - Zdaje się, kapralu, żeśmy paskudnie nawalili! - powiedział osowiały sierżant Miziak do kaprala Modliszki, który po zakończeniu służby rozbrajał się w kącie komisariatu. - Rany boskie, a w jakiej sprawie? - zmartwił się kapral i załamał ręce, wypuszczając z nich jednocześnie granat ręczny wzór RG 42 z zapalnikiem czasowym UZRG, ale zawleczkę od niego zatrzymując przezornie w dłoni. - Padnij! - rozkazał ostrzelany w bojach sierżant i chwyciwszy popularną cytrynkę, szerokim łukiem wyrzucił ją przez otwarte okno. Na pobliskim polu huknęło i zadymiło. - Bez strat! - meldował Modliszka, stojąc na ganku z lornetą artyleryjską przy oczach. - Tyle że przetokowego Nagwizda zdmuchnęło z Kaśki Pyzdrzanki, ale to i dobrze, bo oduczy się umawiać z nią akurat pod samym komisariatem! - Lis Medard nie oberwał? - spytał sierżant, niespokojny o zamieszkałe w pobliskiej jamie zwierzę, pozostające w ewidencji nadleśnictwa. - Zdrowy jak rydz! Właśnie niesie sobie kolejną kurę od Sobczyków! - Sobczyk nie uczestniczył w referendum, więc niech ma za swoje - zadecydował Miziak, hołdujący prostemu systemowi kar i nagród, dzięki któremu udawało mu się utrzymać gminę w jakiejtakiej równowadze ekonomicznej i politycznospołecznej. - A w czym żeśmy tak nawalili? - przypomniał kapral. - W kolejności moich herkulesowych prac. Opuściliśmy łanię kerynejska, która ma swoje tradycyjne trzecie miejsce między hydrą lernejską i dzikiem erymantejskim. Czytelnicy już piszą w tej sprawie do redakcji „Sam na sam”. - To może ja szybko rozwiążę poprzednią zagadkę o ptakach stymfalijskich, a potem odwalimy tę łanię! - zaproponował Modliszka. - Rozwiązujcie! - No więc przeanalizowałem pańskie opowiadanie o tym poranieniu ludności w Kościołupkach Dolnych metalowymi strzałami, co mogło się kojarzyć z legendą o ptakach z okolic greckiego miasta Stymfalos, które wystrzeliwały metalowe pióra. Ponieważ jednak u nas takie ptactwo nie występuje, a druty stalowe są reglamentowane, więc postanowiłem szukać rozwiązania w sferze przemysłu... - Słusznie! - pochwalił sierżant. - W tym celu - kontynuował jego podwładny - wypożyczyłem w bibliotece monografię miejscowości Kościołupki... - Coście wypożyczyli? - Monografię! Monografia jest to... - Wiem, co to jest monografia! - obruszył się Miziak. Obkułem się w tych wszystkich grafiach po tym, jak w naszym GOK-u pomylili scenografię z pornografią podczas czci artystycznej na akademii, i to strach pomyśleć, z okazji jakiej rocznicy! powiedziawszy to, sierżant zbladł na samo wspomnienie konsekwencji tej fundamentalnej pomyłki. - No więc wypożyczyłem monografię Kościołupek i dowiedziałem się z niej, że w pobliżu lasu usytuowana jest Fabryka Parasoli im. bodajże ostatnio Papy Smerfa... - Tak jest! - potwierdził Miziak. - Poprzednio imieniem Laurencjusza Berii! - Czytałem kiedyś piękną powieść - „Beria, syn Szarej Wilczycy”! - Bari! - sprostował sierant. - Ale życiorys bardzo podobny. Wy jednakowoż, kapralu, nie wpadajcie co chwilę w dygresje, bo nigdy nie skończymy! - tu Miziak spojrzał spod oka, czy kapral wie co to dygresja. - Do parasola potrzebne są jak wiadomo druty... - Wygraliście, kapralu... To były druty do parasoli. Fabryka miała przestarzałą technologię, a prócz tego na skutek pijaństwa projektanta wybudowano zbyt duży komin o strasznym cugu, który wyciągał i wyrzucał w przestrzeń dwie trzecie produkcji. Spadające z ogromnej wysokości druty powodowały liczne straty wśród ludności. - Wszystko rozumiem - zawołał Modliszka - tylko co to wszystko ma wspólnego z ptakami? - No, niektóre pociski trafiały również i w ptaki, w szerokim rozumieniu tego wyrazu... Dopiero na moją interwencję założono na komin specjalny filtr magnetyczny, wyłapujący urobek. Z tą chwilą druty przestały ranić, a fabryka wyszła na rentowność! - Brawo! - zawołał Modliszka. - No a teraz wal pan tę łanię! - No więc swego czasu zwrócił się do mnie nadleśniczy Bazyli Dwurura, w stanie zresztą wskazującym na użycie, bełkocząc w sposób trudny do zrozumienia o jakimś rogatym stworze, przebiegającym z rykiem jego leśne rewiry... - To mógł być żubr! - Wykluczone. Polskie żubry są wszystkie skatalogowane i każdy ma pod ogonem numer rejestracyjny oraz szkiełko odblaskowe. Również łoś nie wywołałby takiej paniki u doświadczonego bądź co bądź leśnika. Jeśli towarzysz Dwurura upił się, to znaczy, że musiał ujrzeć coś, co nie mieściło się w jego wieloletnich doświadczeniach, a nawet im być może zaprzeczało... - No, ale my wiemy, że to była łania! - On też bełkotał coś o łani, ale o łani z rogami... - No to co, że z rogami? - Kapralu! - powiedział surowo Miziak - żadna łania nie posiada rogów i tym właśnie różni się od jelenia! Tak więc widok rogatej łani musiał wstrząsnąć leśniczym i popchnąć go do pijaństwa. Nieszczęśnik był zupełnie załamany, na przemian śmiał się, płakał i jęczał: - Joj, ja złariuję, łidziałem łanię! Bo trzeba wam wiedzieć, kapralu, że biedak miał wadę wymowy od czasu jak raz zasną w lesie z otwartą gębą, a dzięcioły wystukały mu wszystkie zęby trzonowe. - A nie mógł go pan ocucić, żeby dokładnie opowiedział o tej łani? - To by trwało przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, a tymczasem w okolicy mogła wybuchnąć panika. Dlatego też włożyłem na siebie ochronny strój maskujący, czyli tak zwaną panterkę z poprzyczepianymi tu i ówdzie petami, puszkami od konserw, butelkami, a nawet środkami antykoncepcyjnymi firmy „Stomil”, co upodobniło mnie bez reszty do pięknego runa okolicznych lasów, i w tym przebraniu wczołgałem się do zagrożonego rewiru. Już z daleka słychać było potworny, rozpaczliwy ryk... Przylgnąłem do podłoża... Coś nadbiegało ścieżką... Sprężyłem się, odbiłem obunóż, skoczyłem i schwytałem to coś przy pomocy naszego niezawodnego chwytu milicyjnego numer 648/87 PCW 16! - Tak zwany „Piekielny Piotruś”! - pokiwał z uznaniem głową kapral. - No i co to było, co pan złapał? - Ha, ha! To właśnie musicie odgadnąć kapralu, a gdyby ktoś z państwa wcześniej... - To ulica Misia dwa! - dokończył kapral. - Nie Misia, tylko Mysia! - sprostował sierżant. - Inna rzecz, że oni tam w Warszawie wszystkie „i” wymawiają jak „y”, na przykład „a teraz chwyla lyryki”, więc może to jest rzeczywiście ulica jakiegoś Misia? - i sierżant w zamyśleniu napełnił swą wierną fajeczkę jednym carmenem i dwoma popularnymi, wytworzonymi jako produkt uboczny w Przetwórni Kapusty PGR Mysiadło, uprzednio Misiadło. Miziak i byk kreteński - Czy wiecie, kapralu, czym ostatnie wybory różniły się od poprzednich? - spytał Miziak, mający zwyczaj egzaminować swój jednoosobowy personel z wiedzy politycznej. - Melduję, że nie wiem! - odrzekł szczerze kapral Modliszka, nie przeczuwając nawet, iż wyraża nie tylko własne wątpliwości. - Jak to nie wiecie? - zgorszył się sierżant. - One tym się różniły, że tym razem wybieraliśmy jednego radnego spośród dwóch kandydatów, a poprzednio spośród jednego. Jak więc widzimy, ta nowa formuła stanowi ogromny postęp i jest ze wszech miar słuszna. - Może i ze wszech miar, ale chyba od niedawna - rezonował kapral. - Gdyż dotychczas przez czterdzieści lat wbijano mi do głowy, że słuszne jest wybieranie jednego radnego spośród jednego kandydata, ponieważ to odróżnia nas od demokracji zachodnich, w których walka wyborcza prowadzi do przekupstwa, nadużyć, rui i zaprzedania się w służbę kapitału. - Pocałujcie mnie w dupę, kapralu! - powiedział z rezygnacją Miziak, zniechęcony konserwatyzmem Modliszki. - Tak jest! - zawołał służbiście kapral, zrywając się z miejsca. - Siad! - krzyknął wystraszony sierżant. - Nie bądźcie no wy, mój Modliszko, tacy dosłowni i powiedzcie lepiej czy rozwiązaliście zagadkę łani kerynejskiej? - Rzecz jasna! Ale zanim odpowiem, pozwoli pan, że zreasumuję pańskie opowiadanie? - Reasumujcie! - zezwolił zwierzchnik, któremu spodobał się ten obcojęzyczny wyraz, chociaż na razie nie wiedział co on oznacza. - Ot mówił pan, że nadleśniczy Bazyli Dwurura zauważył w lesie dziwnego stwora... - Nie dziwnego stwora tylko dziwny stwór. Stwór odmieniamy podobnie jak wór. Gdyby to natomiast był potwór, to nadleśniczy nie zauważyłby dziwny potwór, lecz dziwnego potwora. Jasne? - A gdyby to był otwór - spytał podstępnie Modliszka - to co by zauważył, otwór czy otwora? - Baczność! - rozkazał Miziak, a sprowadziwszy w ten sposób kaprala do pionu i do milczenia, powiedział łagodniej: - Meldujcie dalej! - Bazyli Dwurura i dziwny stwór spotykali się w lesie - wyminął chytrze Modliszka tę językową rafę z precyzją uzyskaną podczas kontemplowania programów telewizyjnych pana doktora Miodka. - A ten stwór rogaty był i strasznie ryczał. Nadleśniczy też ryczał ze strachu, gdy przybiegł do pana. Wołał, o ile sobie przypominam, „Joj, ja złariuję, łidziałem łanię”. - Tak jest - przytaknął sierżant - tak właśnie wołał, ponieważ jest szczepetlawy. - Jeżeli jest szczepetlawy i zamiast „w” wymawia „ł”, to w lesie nie widział łani, lecz Wanię. A to, co pan, sierżancie, schwytał w lesie to też nie była łania, tylko Wania. - Ale który Wania? - Jeżeli z rogami, to zapewne Wania Wozduszny, bo on miał zwyczaj ryczenia, gdy tylko żona przyprawiła mu rogi, czyli że prawie zawsze. - Prawie! - potwierdził sierżant. - Ten biedak tylko raz miał miesiąc spokoju, gdy baba złamała sobie miednicę i leżała w gipsie od pasa w dół, całe szczęście że z równoczesną anginą. No cóż, wygraliście, kapralu. Sięgnijcie no do segregatora i nalejcie, to opowiem wam dziś o byku kreteńskim! Już po chwili w musztardówkach zazłocił się aromatyczny produkt braci Karamazow, pędzony z czeskiego mazutu. - Swego czasu - rozpoczął swą gawędkę Miziak - gdy jeszcze studiowałem w szkole podoficerskiej w Słupsku... - A zna pan taką przestawiankę „Domki w Słupsku”? - spytał spontanicznie Modliszka. - Nie znam i bądźcie uprzejmi mi nie przerywać. Ot w tej szkole istniał piękny zwyczaj niesienia pomocy miastu i regionowi nie tylko w momentach klęsk żywiołowych, ale także przy okazji różnych świąt, obchodów i uroczystości. Przygotowywaliśmy akademie, uczestniczyli w koncertach, dekorowali trybuny, a zwłaszcza specjalizowaliśmy się w pokrywaniu murów mobilizującymi napisami w rodzaju „Zbudujemy drugą Polskę”, „Popieramy aktualne uchwały” i tym podobne. - Takie napisy są pożyteczne - zgodził się kapral. - W naszych organach centralnych istnieje specjalny Wydział Wymyślania Mobilizujących Napisów z szefem w randze wiceadmirała. Pamiętam, że kiedyś na wiadukcie kolejowym we Wrocławiu wisiał napis „Potępiamy sprawców zamieszek”, chociaż żadnych zamieszek nie było, ale gdyby były, to od razu natknęłyby się na ten napis - kontynuował Miziak. - Tak więc zawieszaliśmy te napisy, co bardzo podnosiło morale ludności i mobilizowało ją do wydajniejszej pracy. Niestety, naszą działalno przerwała seria groźnych wypadków drogowych. Niedaleko za miastem był zakręt, doprowadzający tamtejszą szosę prosto do rolniczej spółdzielni produkcyjnej „Lepsza przyszłość”. I wyobraźcie sobie, pewnego dnia wszystkie samochody zaczęły w tym miejscu przyśpieszać, a następnie nie bacząc na ten zakręt, ładowały się prosto w okoliczny las, co połączone było niejednokrotnie z dachowaniem. Już wkrótce na zakręcie powstało istne cmentarzysko pojazdów, eksploatowane przez okoliczne chłopstwo oraz przez amatorów części zamiennych do samochodów, traktorów, a nawet lekkich czołgów. Wezwano Eksperta Komendy Głównej, majora Zdzisława Pancernego, który pojechał na miejsce, ale natychmiast wyleciał z zakrętu, wykręcił beczkę i wpakował się na drzewo. Był to jednak stary wyjadacz, wytrenowany we wszelkich upadkach. Po katastrofie wylazł z wraka i przeszedł ten kawałek trasy, lekko tylko kulejąc. W pewnym momencie przystanął, spojrzał w górę, uderzył się w czoło i wrzasnął: - Miziak, natychmiast do mnie! Zameldowałem się biegiem. Major spojrzał na mnie surowo i powiedział: - Oj, Miziak, to wszystko przez was! - Jak to przeze mnie, obywatelu majorze? - wyjąkałem cały struchlały. - Przez was, Miziak! - powtórzył major. - Przyjrzyjcie no się, a sami przyznacie, że strzeliliście kretyńskiego byka! - Kretyńskiego? A nie kreteńskiego? - dopytywał podniecony opowiadaniem Modliszka. - Mówiłem wam, kapralu - wyjaśnił cierpliwie Miziak - że mój życiorys nie jest wierną kopią dziejów Herkulesa, lecz jakby wariacjami na jego temat. On załatwił byka kreteńskiego, a ja strzeliłem kretyńskiego. Zaś co to był za byk... - To na Mysią dwa! - dokończył Modliszka, podając jednocześnie swemu mistrzowi fajeczkę, załadowaną dwoma popularnymi i jednym mało używanym carmenem. Miziak i konie Diomedesa - Melduję, panie sierżancie, że się na nas skarżą! - zawołał służbiście kapral Modliszka do wchodzącego Miziaka. - Kto się skarży? - zapytał nawykowo Miziak, wyjmując z raportówki notes i ołówek. - Imiona? Nazwiska? Kryptonimy, materiały obciające, kontakty z podziemiem! - Chyba nic z tego nie będzie - zgasił go kapral. - Bo to się skarżył redaktor naczelny tego pisma, gdzie nas drukują. Właśnie przed chwilą dzwonił, że zanadto świntuszymy, a poza tym podśmiewamy się z rządu i to w organie kryptorządowym, utrzymującym organ oficjalny, którego nikt nie czyta, w związku z czym jest deficytowy. - A co u nas nie jest deficytowe, z wyjątkiem wódki i panoramy Racławickiej? - spytał retorycznie sierżant, a pomyślawszy chwilę dodał: - Nie wiem czemu Naczelny zabrania nam świntuszyć, jeżeli sam lubi? - A lubi? - zainteresował się kapral. - Ho ho ho! - zawołał jego zwierzchnik. - Toż ja go pamiętam z młodych lat, kiedy to... (Ust. Milcz. Dusz. Śpiew. 0815 z dnia 30.02.1410 Ryp. Wyp. Pier. 69). - Nie może być! - zawołał Modliszka, zdumiony aż taką jurnością. - Może, może! - zapewnił go Miziak. - Tym niemniej gdyby do nas jeszcze w tej sprawie zadzwonił, to uspokójcie go, że ograniczymy świntuszenie, wszelako bez niezdrowej przesady, zaś co do rzekomego szargania rządu, obiecujemy nie nawoływać do strajków, głodówek i odmawiactwa służby wojskowej. A teraz... - Tak jest! - odrzekł kapral, odgadując życzenie szefa. - Już panu melduję, co wywnioskowałem w sprawie poprzedniej zagadki! - Ale przedtem... - zacz znów sierżant. - Tak jest! - odgadł ponownie Modliszka i sięgnąwszy do segregatora z napisem „Działalność CIA na terenie gminy” rozlał do musztardówek bursztynowy produkt braci Karamazow, potem zaś, gdy już wypili, chuchnęli i beknęli, przystąpił do relacji: - Jak pamiętamy z pańskiej opowieści, jako student Szkoły Podoficerskiej przyozdabiał pan mobilizującymi napisami okoliczne drogi. Jedna z nich prowadziła do rolniczej spółdzielni produkcyjnej o nazwie „Lepsza przyszłość” i tam właśnie miały miejsce liczne wypadki samochodowe. W celu wyjaśnienia tej sprawy przybył ze stolicy specjalista, major Zdzisław Pancerny, który wszakże sam natychmiast uległ wypadkowi, na tyle jednak niegroźnemu, że o własnych siłach zlustrował szosę, a następnie zakrzyknął: „Oj, Miziak, strzeliliście kretyńskiego byka”. - Tak było! - potwierdził sierżant. - Po zastanowieniu się - kontynuował Modliszka - doszedłem do wniosku, iż musiała zaistnieć korelacja między napisami a wypadkami... - Nie używajcie słów, których znaczenia nie rozumiecie! - zgromił go Miziak, ponieważ sam nie wiedział co znaczy „korelacja”. - Korelacja to wzajemny stosunek zależności... - wyjaśnił skromnie kapral. - Przestańcie mi tu pieprzyć o stosunkach! Dopiero co nas za to skrytykowano! Czy nie możecie zwyczajnie powiedzieć, że wypadki miały związek z napisami? - Mogę! - zgodził się Modliszka. - Bo sądzę, że faktycznie miały, chociaż trudno mi dokładnie wyczaić jaki. - No to wam powiem. Ot wśród innych transparentów zawiesiłem tam napis „Naprzód, prosto do lepszej przyszłości”. Kierowcy jadący do spółdzielni „Lepsza przyszłość” podświadomie kwalifikowali ten napis jako znak drogowy i zamiast skręcić w bramę spółdzielni, która była po lewej, jechali - zgodnie z napisem - prosto, i to prosto w krzaki. - Tak, tak! - pokiwał głową kapral. - Takie różne hasła są ogromnie sugerujące! Jeden mój znajomy przejeżdżając koło napisu „O co walczymy? Dokąd zmierzamy?”, zawsze wołał z rozpaczą: - A skąd ja, kurwa, mogę wiedzieć? - To ładnie o nim świadczy, że nie zachował obojętnej postawy! - pochwalił sierżant, a następnie powiedział swemu uczniowi izastępcy następną zagadkę: - Swego czasu wezwany zostałem do stadniny państwowej, imieniem „Przyjaźni Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny”. Od pewnego czasu ginęli tam stajenni... - Jak to ginęli! Na śmierć? - zaniepokoił się Modliszka. - Ginęli bez śladu. Co który wszedł do stajni, to znikał, aż w końcu ludzie zaczęli mówić, że to konie ich pożerają. - Podobnie jak konie króla Diomedesa! - zawołał Modliszka, który wcześniej przyswoił sobie ten grecki mit. - Tak jest! - przytaknął Miziak. - Konie Diomedesa zjadały ludzi, ale tylko do czasu, gdy pożarły niejakiego Abderosa, który był osobistym przyjacielem Herkulesa. Wtedy Herkules uprowadził te konie, a dla uczczenia pomięci Abderosa założył miasto Abderę. - A w tej Abderze był pan kapitan Kloss! - wyrwał się kapral. - Pan kapitan Kloss nie był w Abderze, lecz w Abwehrze, w nagrodę za co został ostatnio dyrektorem Polskiego Ośrodka Kultury w Moskwie. - Ale chyba nie w tym mundurze? - To nie ma nic do rzeczy, kapralu! - skarcił go komendant i ciągnął dalej: - Tak więc stajenni ginęli, a plotki się szerzyły, czasy zaś były wówczas niespokojne, rok 1968, mianowani docenci, przechowywanie Żydów, nieuzasadnione zapasy żywności, fermenty na uczelniach, nawet na nowo tworzonym w pobliskim Kocmyrzu uniwesytecie, bo trzeba wam wiedzieć, że wówczas każde miasto chciało mieć uniwersytet. - Teraz też! - zawołał Modliszka. - Niedługo mają otworzyć Yale w Wałczu i Sorbonę w Pieskowatej koło Głuchołazów! Ale słucham, słucham! - No więc pewnej nocy udałem się do stajni, przebrany za konia, a raczej za jego przednią część. Część tylną stanowił młody aspirant, niejaki Małpeczka Zenon. Każdy z nas musiał oczywiście imitować zachowanie właściwe dla danego fragmentu konia. - Rozumiem, pan rżał, a Małpeczka pierdział. - Ja gryzłem wędzidło - sprostował Miziak. - A Małpeczka machał ogonem. Przystanęliśmy przy obie, pojadając owies. Nowo zaangażowani stajenni skupili się w pobliżu latarni. Wtem wrota skrzypnęły i weszło coś w rodzaju księdza... - Jak to coś w rodzaju? Pingwin, czy zakonnica? - Mniej więcej. W stajni było do ciemno. Tajemniczy osobnik zbliżył się do grupy stajennych i wyciągnął z kieszeni pół litra. Następnie wszyscy poszeptali i gęsiego opuścili pomieszczenie. Na końcu szedł rzekomy ksiądz. Gdy przechodził koło mego łba, chwyciłem go zębami za sutannę. Luźna szata opadła i zgadnijcie, co zobaczyłem? - To, to ja zgadnę w następnym odcinku! - oświadczył kapral. A jakby ktoś z państwa, to rozwiązania... - Tylko nie na Mysią! - przerwał mu sierżant. - Redakcja przeniosła się na Kruczą 36! - Szkoda, wolałem myszę od kruka... - westchnął Modliszka ale Miziak już tego nie słyszał, nabijał bowiem właśnie swą wierną fajeczkę dwoma antyrakowymi popularnymi, przemieszanymi z jednym przeciwzawałowym carmenem. Miziak i pas Hippolity - Wie pan, sierżancie, że ten Flisak coś pana nie lubi! powiedział kapral Modliszka, przeglądając ostatni numer miesięcznika „Sam na sam”. - Znajdźcie mi dossier tego Flisaka i rozpytajcie o niego sąsiadów! - rozkazał Miziak w słusznej chęci odwetu, wzmocnionej jeszcze wyniesionym ze szkoły przekonaniem, że kto nie lubi milicjanta, ten jest osobą podejrzaną i kwalifikującą się do inwigilacji. - Melduję - odrzekł z żalem Modliszka - że jest to niewykonalne, gdyż Flisak nie jest mieszkańcem naszej gminy, lecz tym rysownikiem, który uporczywie przedstawia pana jako półidiotę z wytrzeszczem Inoziemcowa... - Basedowa! - poprawił go Miziak z uśmiechem wyższości. Mylicie ze sobą różne osiągnięcia naukowe. Mamy do czynienia z wytrzeszczeni Basedowa, kroplami Inoziemcowa, tablicą Mendelejewa, doktryną Breżniewa, apelem Stachanowa i młotkiem Paramonowa. - I buntem Ligaczowa! - przypomniał kapral. - Pugaczowa! - sprostował sierżant. - Ale zostawcie to, kapralu, i powiedzcie mi lepiej czy rozwiązaliście już tę pasjonującą zagadkę krwiożerczych koni króla Diomedesa? - Melduję, że wydaje mi się, iż ją rozwiązałem! - powiedział ostrożnie Modliszka, naśladując w tym względzie Anglików, którzy prawie nigdy nie twierdzą, ale prawie zawsze przypuszczają, mniemają lub mają wrażenie, co się wyraża w takich sformułowaniach jak „Przypuszczam, że będę matką”, „Sądzę, że jest pan świnią”, „Odnoszę wrażenie, jakoby był pan oszustem” i tym podobne, podczas gdy prostoduszny Słowianin woła spontanicznie „Gdzie się pchasz, baranie?!” lub „Taka to a taka twoja mać”, nie pozostawiając tak cennego marginesu na ewentualną, choćby iluzoryczną wątpliwość. - Ot - kontynuował kapral - powiedział pan, że jakaś tajemnicza postać odziana w ciemną szatę wyprowadzała ukradkiem ze stadniny państwowej nowoprzyjętych stajennych. Równocześnie sąsiednie miasteczko Kocmyrz tworzyło zręby szkolnictwa wyższego... - Zgadza się. Zakładali tam właśnie uniwersytet im. Franciszka Szlachcica. Pamiętajcie, że w tych czasach modne było nadawanie uczelniom imion różnych trybunów ludowych. - Wiem - potwierdził Modliszka. - Mój szwagier kończył uniwersytet we Wrocławiu. No więc skojarzyłem te dwa fakty. Tam burzliwy rozwój i zapotrzebowanie na kadry - tu kiepsko płatna robota przy wyrzucaniu gnoju. Wymarzona sytuacja dla kaperownika! - Chyba jesteście na tropie... - przyznał z niechęcią Miziak. - Chyba generalnie tak - zgodził się kapral. - Kilku spraw jednak nie rozumiem. Na przykład dlaczego ten werbownik był w sutannie. Czyżby reprezentował reakcyjną część kleru, pragnącą podważyć zręby państwowej hodowli koni? - Aż tak daleko ich knowania się nie posunęły - uspokoił go sierżant. - Ten tajemniczy osobnik to nie był duchowny, lecz rektor nowego uniwersytetu w todze i birecie. Obiecywał on stajennym lepsze zarobki, upijał ich i w stanie niepoczytalności zaprzysięgał na docentów z nominacji. - I co pan mu zrobił? - Niewiele mogłem mu zrobić, gdyż kaperownictwo nie ma u nas odpowiedniego paragrafu. Na szczęście przyznał mi się, że zachęcał przyszłych naukowców do kradzieży łańcuchów od koni, które po pociągnięciu złotolem miały funkcjonować jako insygnia uniwersyteckie. To już podpadło pod nakłanianie do przestępstwa i jego magnificencja byłby beknął, gdyby nie interwencja miejscowego sekretarza, który miał na tym uniwersytecie obiecaną ma maturę i doktorat z historii najnowszej. A teraz nalejcie, kapralu, i posłuchajcie zagadki z pasem Hippolity. - To była królowa Amazonek! - zabłysnął erudycją Modliszka. - I owszem. Starożytny Herkules zabił ją i zabrał jej cudowny pas. Ja na szczęście nie musiałem zabijać swojej Hippolity, chociaż i ona była znaną amazonką, a jej pas też odegrał złowieszczą rolę. - A gdzie to się wszystko działo? - spytał kapral, nalewając do musztardówek produkt braci Karamazow, lekko tylko zajeżdżający karbidem, służącym do strącania fuzla. - To się działo w tym samym Kocmyrzu i w tej samej stadninie im. „Przyjaźni Pierwszej Konnej z Ułanami Beliny”. W istniejącym tamże klubie jeździeckim oprócz pogoni za lisem, skoków przez przeszkody i biegów terenowych, rozgrywano również tradycyjny turniej brydża. Miejscowa reprezentacja, składająca się z mecenasa Fizdonia i pani aptekarzowej Hipolity Plaśniętej, dzielnie stawiała czoła przedstawicielstwu stolicy w osobach wiceministra Podmamuśki i posła Jana Fuchy. Ostatnia, decydująca rozgrywka jakoś się opóźniła, gdyż pani Hipolita i poseł Fucha Jan oddalili się w niewiadomym kierunku. Wreszcie nadeszli, zdrowo zmachani, zapewne dalekim spacerem, podczas którego nawiązali przypuszczalnie bliższą styczność z runem leśnym, gdyż pani Hipolita nosiła na sobie bardzo wyraźny odcisk paproci strzępiastej, a jej partner ze spaceru, a przy okazji przeciwnik brydżowy, po kilku nerwowych ruchach wypuścił z nogawki spodni dwie parzące się myszy. Wreszcie cała czwórka usiadła do stolika i zaczęła się licytacja. - Pas! - zaczął mister Podmamuśka, mający same blotki. Mecenas Fizdoń zgłosił prowokująco dwa bez atu, do czego upoważniały go mariasze z asami w trzech kolorach przy renonsie pikowym. - Kontra! - pisnął na wszelki wypadek ogłupiały jeszcze po spacerze poseł Fucha. Pani Hipolita spojrzała w swoje karty, w których aż czarno było od pików i już chciała powiedzieć „trzy piki”, gdy wtem zbladła, spociła się i powiódłszy osłupiałym wzrokiem po graczach jęknęła: - Pas... - Nie będę tu powtarzał jakimi wyrazami obrzucił ją mecenas Fizdoń, a jakie jeszcze do nich dodał, gdy wyłożyła swe karty. Zaprzepaściwszy szansę na licytowanego szlema, miejscowa para w następnym rozdaniu przegrała turniej. Zachodziło podejrzenie, że niefortunna brydżystka została przekupiona przez konkurencję, a śledztwo w tej sprawie powierzono właśnie mnie... - Idę studiować zasady gry w brydża - oświadczył kapral Modliszka - a jakby ktoś z państwa, to na Suczą 36! - Nie na Suczą, tylko na Kruczą! - sprostował Miziak. - Co prawda ta redakcja rzeczywiście uparła się tułać po różnych obrzydliwych odzwierzęcych ulicach, ale na Suczą jeszcze nie zeszła! - co oświadczywszy, sierżant sięgnął po swą wierną fajeczkę, nabitą uprzednio przezornie dwoma popularnymi, jednym carmenem i - uwaga, nowalijka! - połówką importowanego „Partagasa”. Miziak i woły Geryona - Jakieś przekleństwo ciąży nad naszą okolicą! - rzekł z goryczą sierżant Miziak wchodząc do swego schludnego komisariatu, ozdobionego plakatami wzywającymi ludność do kontraktacji roślin oleistych, hodowli trzody chlewnej, uczestnictwa w PRON- ie, oszczędzanie w PKO, lektury pamiętników Jerzego Jaskierni, sytuowania gnojówek daleko od studni oraz uprawiania stosunków oralnych jako nie zwiększających i tak już monstrualnego przyrostu populacji. To ostatnie wezwanie doprowadziło do drastycznych nieporozumień, gdyż rolnicy zrozumieli „stosunki oralne” jako stosunki przy oraniu, w rezultacie czego wczesną wiosną okoliczne pola zaroiły się osobliwymi kombajnami, złożonymi z konia, baby popychającej pług i chłopa popychającego babę, a wszystko to zadowolone, rumiane i na świeżym powietrzu. - Co tak pana zdenerwowało, szefie? - spytał troskliwie wierny kapral Modliszka. - Jak to co? Po raz trzydziesty czwarty musimy powtarzać wybory do Gminnej Rady Narodowej! - No patrz pan! - zmartwił się Modliszka. - A ja tylu starań dołożyłem! Nawet odnalazłem na strychu i przybiłem na lokalu to stare hasło z poprzednich wyborów! - Jakie stare hasło? - spytał podejrzliwie sierżant, tknięty niedobrym przeczuciem. - No, to hasło, wie pan, „Głosujemy bez skreśleń”. Miziak odpiął kaburę i wyjął z niej swą wierną TT-kę, na kolbie której widniały nacięcia, upamiętniające sukcesy zawodowe właściciela. Kapral zadrżał i zrobił krok w stronę okna. - No dobra... - zgrzytnął sierżant, z widocznym przymusem chowając spluwę. - Ostatecznie macie żonę i dziecko... - Dwoje! - pisnął kapral. - Młodszy synek organisty to też przypuszczalnie moja zasługa! - Jak to wasza? - zaperzył się Miziak, głęboko dotychczas przekonany o własnym junactwie. - Zresztą mniejsza o to! - dorzucił. - Żebym was tylko więcej nie widział w okolicy lokalu wyborczego, aż do najbliższej niedzieli! - Rozkaz! - zakrzyknął uradowany Modliszka. - A czy mogę teraz panu sierżantowi zameldować jak udało mi się rozwiązać poprzednią pańską zagadkę z pasem Hipolity? - Meldujcie! - przyzwolił zrezygnowany zwierzchnik. - A więc podejrzewał pan uczestniczkę turnieju brydżowego, panią Hipolitę Plaśniętą o przekupne działanie na rzecz drużyny przeciwnej, gdyż posiadając znakomite karty nie podtrzymywała podczas licytacji swojego partnera, tylko z nienackiego powiedziała „pas”. - Nie z nienackiego, tylko z nienacka! - poprawił go sierżant. - Pan Nienacki jest to znakomity literat, który w swojej powieści „Dagome iudex” jako pierwszy udowodnił, że nasi Piastowie wyciągali i do trzydziestu orgazmów dziennie, co świadczy o krzepie tej wspaniałej dynastii. - Niech będzie, że z nienacka - zgodził się Modliszka, nie bardzo wiedzący co to jest orgazm. - W każdym razie ta pani powiedziała „pas”, a wszyscy myśleli, że to dotyczy gry. - A nie dotyczyło? - spytał podstępnie Miziak. - Moim zdaniem nie, szczególnie że pani Hipolita była uprzednio na spacerze z jednym posłem, gdzie być może on sprał ją pasem albo co? - Nie sprał jej - uśmiechnął się sierżant. - Ale macie rację, że chodziło o realny pas, a nie o brydżową odżywkę. Otóż przyciśnięta do muru przeze mnie dama ta zeznała, iż na spacerze, podczas rozmowy dotyczącej wpływu Kraszewskiego na Dobraczyńskiego, czy też przeciwnie, machinalnie niejako zdjęła niesłychanie kosztowny, bo sprowadzony aż z Paryża pas z podwiązkami, który następnie w roztargnieniu zostawiła gdzieś w lesie. Gdy podczas rozgrywki uświadomiła sobie tę bolesną stratę, niechcący zawołała „pas”, powodując lawinowy rozwój wydarzeń. - No to teraz o wołach Geryona! - zawołał z energią Modliszka, szykując się do robienia notatek. - A co wiecie o Geryonie? - Wiem tylko, że był to potwór o trzech zrośniętych tułowiach i trzech głowach, który strzegł stada wołów. Herkules zabił go i zabrał woły, następnie popędziwszy je do Grecji. - Bardzo dobrze! - pochwalił Miziak. - Widać, żeście zajrzeli do encyklopedii! - Do „Małego Słownika Kultury Antycznej”! - poprawił go kapral. - Tam jeszcze pisało, że po drodze część wołów ukradł Herkulesowi olbrzym Kakus. - Wszystko się zgadza! - powiedział sierżant. - Mnie też powierzono dochodzenie w sprawie kradzieży wołów, które do miejscowego PGR-u pędził z daleka wiejski pastuch zwany Zebem. - Stary Zeb! - zawołał Modliszka. - Widziałem ten serial! - Nie wiem o jakim serialu mówicie, ale pastuch był rzeczywiście stary, a zwano go Zebem, bo miał powiedzonko „A Zeby to ślag trafił”. Pędził te woły i pędził, ale co dzień ubywało po kilka sztuk... - Pamiętam! - oznajmił kapral. - Wtedy ludzie mówili, że jak Zeb przypędzi stado, to zlikwidują kartki na mięso! - Kartki na pewno zniesiemy, gdy popyt wyrówna się z podażą! powiedział surowo Miziak, cytując zdanie pewnego profesora ekonomii, który całe życie poświęcił, aby dojść do tej prostej prawdy. - W każdym razie zostałem wtedy przydzielony do stada i towarzyszyłem staremu Zebowi w charakterze młodszego pastucha, tak zwanego pastusiaka, starając się dojść, kto nam kradnie woły. - Na filmie robili to czerwoni bracia... - podsunął nieśmiało Modliszka. - Kapralu, nie życzę sobie takich uwag! - zgromił go sierżant. - Lepiej wejdźcie w moje ówczesne położenie: stado coraz mniejsze, stary Zeb coraz smutniejszy, a ja w żaden sposób nie mogę odkryć sprawcy. - A czy ten stary Zeb nie opylał przypadkiem wołów na lewo przydrożnym chłopom? - Też tak myślałem, ale nie. Zeb okazał się facetem bez skazy, chociaż biwakowym alkoholikiem, jak większość poganiaczy. Pamiętam długie wieczory przy ognisku i Zeba śpiewającego swoją ulubioną piosenkę „Idźta moje wołki przez góry i dołki, nie idźta przez pole, bo was obcyndolę”... - To piękne! - wzruszył się Modliszka, ocierając łzy. - No i co, złapał pan tego Kakusia? - Nie Kakusia, tylko Kakusa. Otóż wyobraźcie sobie, że nie złapałem, ponieważ w odróżnieniu od prawdziwego Herkulesa, w moim przypadku żadnego Kakusa nie było. - A co było? - zdumiał się kapral. - To właśnie musicie odgadnąć! - odrzekł sierżant. - Gdyby natomiast ktoś z państwa, to na Byczą! - Na Kruczą! - sprostował Modliszka, ale sierżant już tego nie słyszał, delektował się bowiem pierwszym sztachnięciem swojej wiernej fajeczki, nabitej jak zwykle dwoma popularnymi, jednym carmenem i zdechłą muchą, która niechcący tam się zaplątała. Miziak i złote jabłka Jesienna mgła otulała żyzną dolinę wraz z położoną w niej gminą i strzegącym ich obu schludnym wiejskim komisariatem. Przy wesoło huczącym piecyku typu koza-combi siedział sierżant Miziak, czytając czasopismo „Detektyw”, ukryte w starym egzemplarzu „Wiadomości penitencjarnych”. Na ganku zatupotały znajome, dziarskie kroki i wszedł wilgotny jak żaba kapral Modliszka. - Czołem, komendancie! - zawołał, całkiem jak Belina do Piłsudskiego przed kilkudziesięciu laty. - Siadajcie i meldujcie! - powiedział Miziak, zupełnie jak Piłsudski do Beliny. - No więc na rejonie spokój, ludność robi zapasy na zimę, a podziemie jakby przycichło, ponieważ panią magister Felgę bolą zęby. Tylko babcia Pimpusiowa skarżyła się, że w nocy coś galopowało pod jej oknem i wyraziła przypuszczenie, że to mogła być galopująca inflacja. - Tempo inflacji słabnie! - pocieszył go sierżant. - Dziś rano PAP podał, że ostatnio Sadowski spotkał się z Cioskiem, a Jaskiernia z Materną, co świadczy o krzepnięciu paktu antykryzysowego. A sprawdziliście co to tak galopowało? - Oczywiście, to stary Kociorupa prowadził swoją Myckę do nielegalnego byka Kowalskiego. - Powinienem wrzepić Kowalskiemu mandat za konspiracyjne krycie bykiem - rozważał Miziak - ale z drugiej strony tutejsze krowy rasy polskiej tak nie znoszą sztucznej inseminacji, a zwłaszcza Mycka, która jest szczególnie sentymentalna... - Ale! - przypomniał sobie. - Jak już mówimy o byku, to czy rozwiązaliście, kapralu, zagadkę znikających wołów? - Wołów Geryona, a w pańskim przypadku wołów starego Zeba podchwycił Modliszka. - Otóż wydaje mi się, że ją rozwiązałem. Powtórzmy sobie przebieg wydarzeń... Stary Zeb przy pańskiej pomocy pędzi stado bydła, ale codziennie ulatnia się kilka sztuk. Pieczołowite śledztwo nie daje rezultatów, nikt tych bydląt nie kradnie, stary Zeb nie opyla ich na lewo, nie stwierdzono też wypadków padnięcia... - Bardzo dobrze! - pochwalił sierżant. - No i coście odkryli? - Nagłówkowałem się strasznie, ale przyszedł mi z pomocą pułkownik Kwiatkowski. - To ktoś z Komendy Głównej? - Niezupełnie, bo to jest szef Biura Badania Opinii Publicznej, czyli polski Gallup. Pułkownik występował akurat w telewizji i przy pomocy statystyki udowadniał takie rzeczy, że aż szczęka opadała, co skłoniło mnie do sięgnięcia po „Mały Rocznik Statystyczny”, z którego wynikało iż pogłowie bydła drastycznie u nas spada. Pomyślałem sobie, że jeżeli spada w całym kraju, to musi się też zmniejszyć w stadzie starego Zeba. - Słusznie! - zawołał sierżant. - Brawo, kapralu! Widzę, że pod moim wpływem bardzo żeście się rozwinęli! No to teraz w nagrodę opowiem wam o jabłkach z ogrodu Hesperyd. Wiecie co to Hesperydy? - Początkowo myślałem, że to środki dopingujące dla sportowców - przyznał się Modliszka - ale potem sprawdziłem w encyklopedii, że to córki redaktora Atlasa. - Nie żadnego redaktora, tylko króla Mauretanii, który spiskował przeciw Zeusowi i został za to skazany na podtrzymywanie sklepienia niebieskiego. - I bardzo dobrze! - ucieszył się kapral, zawodowo nie lubiący wichrzycieli. - Zwłaszcza że jego córki, czyli te Hesperydy, trudniły się badylarstwem i miały największy sad w całej tamtejszej gminie, z którego Herkules ukradł jabłka. - Zgadza się. I ja też zostałem wplątany w aferę z największym sadem w naszej okolicy. Właścicielami jego były dwie siostry, stare panny, co prawda nie żadne Hesperydy, tylko Walkowiakówny. W ich sadzie rosło kilkadziesiąt jabłoni gatunku złota reneta, o niezrównanym smaku i zapachu. - Ech, kiedyś to były jabłka! - rozmarzył się Modliszka. - I byłyby do dzisiaj - dodał Miziak - gdyby nie pan profesor Pieniążek, który wyhodował nowe gatunki, całkowicie pozbawione wyrazu, a więc o wiele bardziej pasujące do całkokształtu naszych dokonań. Ale wracajmy do złotych renet. Miała na nie chrapkę cała okolica, ba, nawet z miasta przyjeżdżali smakosze, pragnący zakupić choćby po kilka kilogramów. Ale siostry Walkowiak za żadne pieniądze nie chciały sprzedać ani jednej sztuki. Nawet ukraść nic się nie dało, bo po ogrodzie biegał strasznie zły pies wielkości kuca szetlandzkiego. Co ciekawsze jednak, pomimo bacznej obserwacji sadu przez amatorów renety, rokrocznie cały urodzaj jabłek znikał nagle podczas jednej nocy, a za siatką widać było dokładnie ogołocone drzewa. Dodajmy, że ani jedno jabłko z tej hodowli nie pokazywało się nigdy na rynku, ani gdziekolwiek indziej. - No cóż, to prywatna sprawa tych panienek - odezwał się kapral. - Nie widzę tu żadnej podstawy do interwencji milicji... - Podstawa zawsze się znajdzie! - odrzekł filozoficznie sierżant, nie zdając sobie nawet sprawy, ile racji jest w tym stwierdzeniu. - Dla mnie podstawą było domniemanie, że Walkowiakówny czerpią ze swego sadu korzyści finansowe, uchylając się od płacenia podatku. Dlatego też pewnego wieczoru postanowiłem wkraść się do ich obejścia... - A pies? - Wziąłem ze sobą tresowanego milicyjnego kota w randze młodszego aspiranta. Kot był przyuczony do zwodzenia psa, udawał mianowicie, że ma chorą łapę i wodził tego potwora w kółko, łudząc go nadzieją łatwej zdobyczy, podczas gdy ja szybko wsunąłem za pazuchę kilka dorodnych owoców. - No i co, i co? - zawołał podniecony Modliszka. - No i były wspaniałe! - Ale ja się pytam, co z kotem? - Awansował na starszego aspiranta, ale kot nie powinien was interesować, kapralu. Ważne są jabłka. - Dla mnie ważny jest kot... - mruknął krnąbrnie kapral, który sam nie awansował już od dziesięciu lat, więc interesowały go kulisy szybkiego awansu zasłużonego kota. - A zresztą - dodał - co z tego, że pan pojadł sobie jabłek, jeżeli to nie wyświetliło tajemnicy ich zniknięcia. - Na razie nie. Istotnie minęły drugie miesiące bez rezultatu. Kiedyś jednak, jesienią, podczas takiej pogody jak dzisiejsza, siedziałem sobie w komisariacie rozpatrując ponownie całą tę aferę i pociągając przy tym bimber produkcji braci Karamazow, gdy wtem doznałem olśnienia! - Zgaduję, że będę musiał odgadnąć, jakie to było olśnienie rzekł przewidująco Modliszka - a gdyby ktoś z państwa wcześniej, to na ulicę Bączą... - Kruczą! - sprostował sierżant, ładując do swojej wiernej fajeczki dwa radomskie, carmena i dwa filtry od Mallboro. Miziak i Cerber Lutowa zima trzymała w kleszczach skostniałą gminę. Na wzgórku, pod czapą śniegu, wiejski komisariat mrugnął w nocnych ciemnościach swoimi okienkami, jakby zapraszając przemarzniętych przechodniów, którzy jednak woleli omijać go szerokim łukiem. W komisariacie siedzieli sierżant Miziak i kapral Modliszka, męcząc się nad dziennym raportem. - Czy stwierdziliście jakieś nowe dowcipy polityczne na rewirze? - spytał sierżant, zawieszając długopis nad odnośną rubryką. Modliszka zajrzał do podręcznego notatnika. - Melduję, że żarty z Okrągłego Stołu jakby wygasły, za wyjątkiem piosenki „Ta Dorotka, ta malusia, tańcowała dokolusia”, śpiewanej przez dzieci z inspiracji przedszkolanki Rygiel Natalii. - To co, że Dorotka? - zdziwił się Miziak. - Że Dorotka to nic, ale że dokolusia. Przecież jeżeli tańcowała dokolusia, to dokolusia czegoś okrągłego, a co sierotka może mieć okrągłego, jak nie Okrągły Stół? - Sierotka może mieć różne rzeczy okrągłe, w zależności od wieku, tym niemniej, kapralu, zasugerujcie towarzyszce Rygiel, żeby zmieniła tekst na jakąś inną figurę geometryczną, dla przykładu „Ta Dorotka w swojej chacie tańcowała po kwadracie”, lub też „Ta Dorotka w sukni ślicznej posuwała się po stycznej”. - Może nie „posuwała”, tylko „poruszała się po stycznej”? zasugerował Modliszka, uczulony na wszelkie drastyczności od czasu, gdy ksiądz Chudzielak poparty przez Jana Dobraczyńskiego spowodował wycofanie ze szkół podręcznika wychowania seksualnego, co bardzo podniosło ogólną moralność, równolegle ze wzrostem ilości skrobanek. - A teraz - powiedział sierżant, podpisawszy raport - powiedzcie no, mój Modliszko, czy rozwiązaliście zagadkę znikających złotych jabłek z ogrodu sióstr Walkowiak? - Myślę, że tak. Mówił pan, że jabłka znikały bez śladu, w ciągu jednej nocy, ku ogólnemu ubolewaniu? - Ku ogólnemu, gdyż miały wspaniały smak i zapach, ale nie szło ich nigdzie kupić. - Ten smak przypomniał się panu po kilku miesiącach, w trakcie picia bimbru braci Karamazow? - Tak... - zgodził się markotnie Miziak, widząc że kapral jest na właściwym tropie. - Rzeczywiście, jak się okazało, bracia Karamazow wykupywali cały plon na pniu i spławiali go przepływającą przez sad rzeczką Smredena Voda, tą samą, którą Czesi spuszczają nam za darmo mazut. Z tego mazutu i tych właśnie jabłek powstał ów szlachetny samogon, będący zresztą jedynym udanym produktem koprodukcji polsko-czeskiej. - Dodałbym tu jeszcze wytrucie naszych lasów w Sudetach, dzięki czemu bardzo poszerzył się areał tamtejszych pastwisk! dorzucił kapral. - Bardzo słusznie! - pochwalił sierżant. - A teraz, kapralu, opowiem wam ostatnią już zagadkę, dotyczącą psa Cerbera. Czy znacie ten piękny mit? - Melduję, że znam. Trzygłowy pies Cerber, zresztą rodzony brat hydry lemejskiej i lwa nemejskiego, pilnował wejścia do Hadesu na półwyspie Tajnoron, obecnie Matapan. - Znakomicie, kapralu! Dodajmy, że pilnował nie tyle wejścia, co wyjścia, ponieważ wszystkich tam wpuszczał, lecz nikogo nie wypuszczał. Herkules, jak wiadomo, zdołał ujarzmić i wyprowadzić potwora, przywracając swobodę poruszania się zmarłych w obu kierunkach. - Swoboda poruszania się zmarłych - wyrecytował kapral - została zagwarantowana na mocy układów z Helsinek, na równi ze swobodnym przepływem idei i informacji! A jak ta afera z Cerberem wyglądała w pańskim przypadku? - Wyglądała fatalnie. Wyobraźcie sobie, że w naszym miasteczku zaczęli nagle znikać prominenci... - Prominenci nieraz znikają! - oświadczył Modliszka. - Ot, u nas niedawno zniknął cały rząd! - Nie zniknął, tylko podał się do dymisji, a ci moi prominenci znikali bez śladu. Początkowo nikt na to nie zwracał uwagi, gdyż żony były przyzwyczajone do ich wyskoków na rzekome konferencje czy sympozja, a instytucje także obywały się jakoś bez swoich szefów. Ba, w fabrykach pozbawionych dyrektorów ludzie poczuli się luźniej i zaczęli zwiększać produkcję, w handlu zafunkcjonowały prawa wolnego rynku, a uczelnie zrzuciwszy doktrynalne więzy wypuszczały znakomicie przygotowanych absolwentów. Wszystko wydało się dopiero w związku ze świętem państwowym i z zaproszeniami na trybunę honorową. Wyobraźcie sobie, kapralu, zdumienie i szczerą rozpacz uczestników uroczystego pochodu, którzy nagle stwierdzili, że defilują przed pustą trybuną! - To jest wprost nie do zniesienia! - wykrzyknął ze zgrozą Modliszka. - Prawda? Dlatego też natychmiast wdrożono intensywne śledztwo, które powierzono właśnie mnie. Działając pospiesznie choć pedantycznie, ustaliłem że miejsca, w których widziano po raz ostatni zaginionych, zbiegały się w jednym punkcie miasta, a punktem tym był niewielki, stojący w odosobnieniu dom, będący własnością niejakiej Zdzisławy Gwizdek. Z wnętrza dochodziło wycie, szczekanie, jęki i pijackie śpiewy. Odbezpieczyłem swoją TT-kę i energicznie zastukałem do drzwi. Odskoczyły z trzaskiem i stanął w nich ogromny, straszny pies! - Czy miał trzy głowy? - spytał struchlały Modliszka. - Nie, ale za to miał trzy łapy, to znaczy trzema stał na ziemi, a czwartą przyciskał leżącego na wznak wiceprezydenta miasta, magistra Eligiusza Odtylca. W głębi mieszkania zobaczyłem pobladłe ze strachu i z przepicia twarze innych notabli. - Nie wchodźcie, sierżancie! - krzyknął prezydent Odtylec. - Nie wchodźcie, bo ten pies wszystkich wpuszcza, ale nikogo nie wypuszcza! No, ale nie ze mną takie numery, natychmiast uśpiłem bestię nabojem gazowym i uwolniłem uwięzionych dostojników. Miasto wróciło do normy, produkcja spadła, a ceny poszły w górę. - Ale co oni tam robili? - Co robili, tego wam nie powiem, bo mi nie wydrukują. Ale robili to ze wspomnianą Zdzisławą Gwizdek. Niestety, nabyła ona niedawno psa po szkoleniu obronnym, który przepuszczał gości tylko w jednym kierunku, mianowicie do wnętrza domu. - A jakaż w tym wszystkim zagadka? - zastanawiał się kapral. - Jest i zagadka. Otóż musicie zgadnąć, na jaki pomysł wpadłem po tych przeżyciach! - co rzekłszy, sierżant nabił swą wierną fajeczkę papierosem malboro, zakwestionowanym przy szpiegu CIA, przerzuconym na teren gminy z zadaniem rozszyfrowania źródła naszych sukcesów. Serce sierżanta Miziaka - Melduję, że wiosna nadchodzi! - oznajmił kapral Modliszka, wróciwszy z codziennego patrolu. - Jakie objawy zauważyliście? - spytał rzeczowo Miziak, który lubił dokładnie wiedzieć co się dzieje w powierzonej jego pieczy gminie. - No więc przede wszystkim fontanna odmarzła i zaczęła znowu sikać. Sierżant uśmiechnął się z zadowoleniem. Fontanna ta powstała z inspiracji miejscowego PRON-u, który bawiąc swego czasu na wycieczce w Belgii zachwycił się tamtejszym Manneken-Pisem, czyli siusiającym chłopczykiem. Po powrocie do kraju prezydium tej pożytecznej organizacji zapostulowało wystawienie czegoś podobnego w centrum gminy. Rzeźbiarz Jan Chryzostom Nieczysty, któremu powierzono to zadanie, nie poszedł na łatwiznę i zamiast wypiętego chłopca wyczarował z kamienia kucniętą dziewczynkę, którą lud nazwał od razu Manekin-Piśka. - Po drugie - wyliczał kapral - ksiądz Chudzielak dał do prania zimową sutannę, na co był już najwyższy czas, ponieważ ostatnio nie dawała się już ona złożyć, po zdjęciu stała na podłodze jak jakiś kiosk „Ruchu”, a przy ewentualnym przewróceniu mogła się stłuc. - A skąd znacie takie szczegóły? - zdziwił się sierżant. - Od księżej gospodyni, która jest na naszych usługach w sprawach nie dotyczących wiary! - wyjaśnił Modliszka. - Bardzo rozsądnie! - pochwalił Miziak - Pełna informacja o każdym środowisku zapobiega skażeniu tegoż! - Ta fundamentalna prawda, przeniesiona żywcem z ekologii, pozwalała dotychczas sierżantowi utrzymywać w ryzach bujne społeczeństwo gminy. - Poza tym występują pomniejsze objawy - kontynuował Modliszka - takie jak kwitnienie pierwiosnków, kwaśne deszcze z NRD i zwykłe wiosenne zalecanki lisa Medarda do tej jamniczki od pani magister Felgi, przewodniczącej nielegalnej opozycji. - Wstyd i skaranie z tą jamnicą... - skrzywił się sierżant. Czy nie można by dla niej znaleźć jakiego zdrowego psiaka zamiast Medarda? Strach pomyśleć, co się z tego związku może urodzić... - Niestety, u nas naród trzyma wyjątkowo duże psy, a jamnica ma co prawda półtora metra długości, ale tylko ćwierć wysokości, w związku z czym jest zupełnie niekompatybilna... Ale a propos psów, to wydaje mi się, że rozwiązałem pańską poprzednią zagadkę! - Mieliście - przypomniał Miziak - odgadnąć, na jaki pomysł wpadłem na podstawie psa Cerbera, który wszystkich wpuszczał do mieszkania, ale nikogo nie chciał wypuścić. - No i chyba odgadłem. Jak sądzę, wpadł pan na pomysł typowego kotła policyjnego, do którego każdy może wejść, nikt jednak nie może z niego wyjść. - Tak jest! - potwierdził z dumą sierżant. - To ja pierwszy zastosowałem kocioł, który potem tak się upowszechnił na całym świecie. Oczywiście trzeba było ten system dopracować, gdyż w pierwszym okresie entuzjastycznie nastawieni funkcjonariusze przebierali miarkę i wpuszczali bez opamiętania wszystkich, do tego stopnia, że kiedyś osoby zatrzymane uzyskały ilościową przewagę nad zatrzymującymi i same ich zatrzymały. Aż strach pomyśleć do czego by doszło, gdyby nie zawalenie się na skutek tłoku jednej ze ścian, przez którą wszyscy zgodnie uciekli. - To są cudowne wspomnienia, panie sierżancie... - westchnął z podziwem kapral. - Sam chciałbym uczestniczyć w tych wszystkich wydarzeniach, a przynajmniej móc dalej słuchać pańskich opowieści... - Niestety, mój zacny Modliszko, to była już ostatnia moja herkulesowa przygoda. Wykonawszy dwanaście prac zadanych mi przez obywatelkę major Delficką, uzyskałem przebaczenie za ohydny czyn, polegający na pobiciu swej własnej rodziny i mogłem wrócić do zwyczajnych milicyjnych działań polegających, jak wam doskonale wiadomo, na wypisywaniu mandatów, chwytaniu drobnych złodziejaszków i ścieraniu nieprzyjaznych napisów, lub też neutralizowaniu ich przy pomocy drobnych poprawek... - O, to jest pańska specjalność! - zawołał kapral. Widziałem, jak wczoraj zneutralizował pan napis na murze kościelnym „Popieramy głodówkę”, przerabiając go na „Pobieramy gotówkę”, co wytrąciło podziemie z równowagi, a jednocześnie napsuło krwi ojcu Chudzielakowi, który rzeczywiście pobiera już gotówkę za wszystko, nawet za ilość machnięć kropidłem przy pochówku! - Wszystko się komercjalizuje!- pokiwał głową Miziak. - Nawiasem mówiąc i ja też te swoje przygody opchnąłem miesięcznikowi „Sam na sam” za ogromne pieniądze, które pozwolą mi teraz spokojnie doczekać emerytury... Ale nie martwcie się kapralu! - dodał, widząc łzy w oczach podwładnego. - Przeczucie mówi mi, że jeszcze przeżyjemy obaj niejedno ciekawe zdarzenie! Potrzebny nam jest tylko jakiś bodziec, w rodzaju tamtego rozkazu major Delfickiej. - A nie mógłby pan znowuż pobić swojej starej? - spytał z nadzieją w głosie Modliszka. - Zwariowaliście? - zawołał sierżant, spoglądając nań srogo. Jednak już po chwili wzrok mu złagodniał, a twarz rozjaśnił pogodny uśmiech Nr 5, zalecany w regulaminach dla wzbudzenia wzajemnego zaufania między przesłuchującym i przesłuchiwanym. - Ech wy, marzycielu... - szepnął, ładując do swojej wiernej fajeczki wnętrzności jednego carmena, dwóch popularnych i omyłkowo - breneki, skonfiskowanej staremu kłusownikowi Kociorupie. Zapadał wiosenny zmierzch. Szło nowe. Docent Basset 1. W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem much, przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni. Trzej asystujący lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci pacjenta, od której krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane wprawnymi rękami docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora Wilczura. - Wyjątkowo duże migdałki - mruknął anetstezjolog, dr Kundelek, ostrząc jednocześnie na podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do ewentualnej iniekcji. - Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela. - A żeby cię - dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem. Nagle puściło z jękiem jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuży posoki, trzymając w szczypcach krwawy ochłap. Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy podchodzili pragnąc uścinąć dłoń mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony ślinił nitkę, aby nawlec igłę i zaszyć blugoczącą jeszcze ranę. - A pudziesz - docent Basset żartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota, ciągnącego coś z kubełka. Basset był już bez maski, jego wspaniała, męska twarz świeciła od potu, ale w oczach widać było radość z udanej operacji. Żartował nawet z asystentką ściągającą połatane, gumowe rękawiczki: - Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a potem podczas rehabilitacji ozdrowieńcy się skarżą, że co przysiad, to balonik! - A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Ruchała, patrzaąc rozkochanym wzrokiem na Basseta. - Że jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się rozwiniętemu już z prześcieradeł pacjentowi. Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Cisza zaległa salę. - Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog. - A skąd mogłem wiedzieć - sumitował się docent Basset. - Jak przyszedłem do sali, to pole operacyjne było już odsłonięte, a reszta zasłonięta! - Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułożył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła siostra przełożona. Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi: - Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauważy! - Akurat... - siostra przełożona wskazała na spęczniałego od przeżarcia kota, który siedząc na oknie oblizywał się smakowicie. - Już tam mój Mruczuś żadnym podrobom nie przepuści! - dodała z uznaniem, drapiąc czule za uchem spasionego bydlaka. Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, złapał się oburącz za głowę: - Panowie, czy wiecie kto to jest? Toż to jest towarzysz Podnośnik! - Obecny! - zawołał pacjent, siadając na stole operacyjnym. Co to jest? Gdzie ja jestem? O co walczymy? Dokąd zmierzamy? dopytywał się głupio, jak to zwykle bywa w pooperacyjnym szoku. - O, widzę, że już po zabiegu! - dodał, odzyskując świadomość i zaraz też wpadł w tonację swoich rozlicznych przemówień: - Pragnąłbym z tego miejsca - zaczął - złożyć serdeczne, braterskie podziękowania naszej uspołecznionej służbie zdrowia, służącej swą ciężką, wytężoną i ofiarną pracą ludowi miast i wsi... - A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz. - No cóż... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki! - To jakżeż ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. - Chyba... - dodał z nadzieją - chyba, że przejmę Referat Do Spraw Kontaktów z ZSMP! Tam są sami gówniarze około czterdziestki i przeważnie jeszcze przed mutacją! Ale docent Basset nie słyszał już tych słów, spieszył bowiem do domu, gdzie czekała go rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej żony, pani docentowej Jolanty Basset. 2. Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku. Popołudniowe słońce, nisko już stojące nad horyzontem, docierało tu tylko fragmentarycznie, przesiane przez wprawione w ścianę denka od butelek po koniakach, wręczonych ongiś znakomitemu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty dywan, a ściany pokryte były obrazami renomowanych malarzy, od Starowieyskiego po Krajewskiego. Zgodnie wisiały tu obok siebie tak odległe tematycznie dzieła, jak „Pizdozwierz 2-gi Numeryczny z Katarynką” i „Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach”. W swoim klubowym fotelu siedział osłupiały docent Basset i po raz nie wiadomo który odczytywał znaleziony na marmurowym kominku list: Drogi Mietku! Wiem, że sprawiam Ci ból sroższy, niż Ty zdołałeś sprawić którejkolwiek ze swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie przyszła koza do woza. Odchodzę od Ciebie na zawsze!... - Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować przysłów! Może wyda Ci się dziwne - czytał dalej - że porzucam dobrobyt, a nawet przepych, którym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się przeliczyć na pieniądze. Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi tę odrobinę ciepła, tak potrzebnego każdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie wyłącznie wzniosłymi dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym mnie obdarzyłeś jak jakąś burą sukę. Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta. - Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając łzę ze spuszczonego na kwintę nosa. - Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się otwierać sejf, zamaskowany chytrze obrazem zatytułowanym „Zielone światło dla rzemiosła”, a przedstawiającym nędzarza, wieszającego się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu. Stalowe drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze. - Ożeż ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej żony. Ja cię...! - Baba z wozu, koniom lżej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wierny sługa rodu Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znakomity chirurg zabrał kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował, odrobaczył i zatrudnił w charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego ogrzewania. - Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długoletnich studiów. - Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu kurwisonowi dokopie z woleja. - Co rzekłszy ucałował drżącą dłoń swego ukochanego chlebodawcy. - Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną kornie głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana... - Że zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej szło... - dodał z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając. - Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne delegacje przeżyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne żarty celników na Okęciu, grzebiących mu bez żenady długopisami gdzie popadło w poszukiwaniu przemytu. - Dolary wzięła, ale wielmożną panienkę Simonę też zabrała, a zawszeć to jakaś ulga! - perswadował służący polonista. - Wódki! - zażądał docent Basset, ponieważ jednak wódka też zniknęła, narzucił na ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę... 3. W knajpie „Pierwiosnek” kipiało życie. Za kontuarem królował potężny jak wielkie piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i sztangista. Rozstawione nie bez smaku baterie różnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny w treści, chociaż opluty w formie napis „Alkohol szkodzi zdrowiu”, pod którym ktoś dopisał „...ale ratuje budżet państwa”. W szklanej szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe jajko na twardo i spory kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości ogonkiem duży, złocisty gronkowiec. Bliżej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w pośpiechu jakieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku centrum sali, gdzie stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych rabusiów, artystów estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się rozpoznawalna na pierwszy rzut oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych serwetkach wzory ulotek, wymieniano szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając znad podniesionych kołnierzy puszczano z premedytacją fałszywe informacje, notowane skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka, ucharakteryzowanego na zarażona syfilisem konduktorkę MPK. - Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i rzucając banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii piastowskiej. - Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy złotych. Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak jest, szefie, Szopena! I zaraz też zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni ludowych, opus 13-te, grana tym chętniej, iż muzycy byli bez wyjątku pracownikami filharmonii dorabiającymi sobie w wolnych chwilach i z największą niechęcią naginali się do knajpianego repertuaru, opartego głównie na popularnych rytmach hardrockowych. - Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali życzliwe głosy i zaraz też grono bywalców otoczyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach, niedźwiadkując się z nim i zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to nowe banknoty. Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie żywych ludzi, a nie ich wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez umiaru, nie zauważył nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak z nóg ściągnięto mu buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek „Maładiec”. Jego zamglony wzrok z trudem odróżniał poszczególne twarze, a przeszłość mieszała mu się z teraźniejszością. - Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się na szyi babci klozetowej. - O, i pan sekretarz Jaskiernik jest z nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad bufetem portretu Marii Konopnickiej na rok przed śmiercią, uważanego przez ajenta za zdjęcie ministra Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komunii. - A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z doświadczenia, że taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy już dochodzi do identyfikacji zwłok. - Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz wiesz, kto ja jestem? - Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, że pobledli nawet wielokrotni recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi. - Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy, a za nim kilku jego nowych przyjaciół. W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krótka potyczka o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju docenta Basseta po raz trzeci zabrzmiał szept: - Jam... wał... koński... Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono. 4. Oj, nabiegał się tego dnia sieżant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan uchodził, a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory rodzinne, zapobiegał bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy, albo neutralizował je przy pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na kursie, dopisując na przykład przed hasłem „PRASA KŁAMIE” - wyraz „AMERYKAŃSKA”. Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowadził jakiegoś odrażającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte skarpetki. - Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie - wyjaśnił Modliszka. - Kociorupa wracał z targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego „Rubina”. Przyjeżdża do chałupy, a tu zamiast „Rubina” ten facet. - Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierżant - mógł go kupić w zamroczeniu zamiast „Rubina”.... Zwłaszcza, że gość ma takie same kolory jak telewizor - dodał, przyglądając się sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciom i zielonym zastoinom widniejącym na ciele nieznajomego. - Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania. - Jam wał koński... - jęknął przybysz. - Jan Wałkoński - zanotował sierżant. - No, dobrze, powiedzcie nam teraz, Wałkoński, gdzie was tak urządzono? Adresy, hasła, punkty kontaktowe? Krypto- i pseudonimy? - Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna. - Pseudonim „Jolanta”? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy o was więcej niż przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala Modliszki. Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami. - Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... - rozmarzył się sierżant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś gównianą czterdziestkę... Żebym to ja miał takie wyposażenie jak porucznik Borewicz... westchnął z zazdrością. - A może by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. - To ludzki facet, swój chłop, on nawet wiejskiego milicjanta ma w poważaniu! - Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią zdecydowanie: - Ewa wzywa zero siedem! W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon. - Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złażąc z przystojnej prywaciary, którą właśnie przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą podpaszną lewostronną, kryjącą w sobie miły ciężar niezawodnej, oksydowanej dziewiątki. - A, to wy, Miziak! - powiedział życzliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie! - Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek - wyjaśnił Miziak kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę. - Melduję - zawołał służbiście - że mamy tu podejrzaną osobę, pseudo „Jolanta”, ale nie chce nic gadać! - Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako swój chłop posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego. - W dodatku, kurwa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we wszystkich odcinkach serialu. - To co mamy robić? - zmartwił się sierżant. Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem. - Powiem wam tylko sierżancie, że w łóżku każdemu rozwiązuje się język! - i położył słuchawkę, bo do jego sypialni dobijała się już następna podejrzana, złotowłosa trucicielka ze stołówki w Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa Dzierżyńskiego. - Modliszka! - rozkazał sierżant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z zatrzymanym! - Nigdy! - załkał kapral. - Dostanę od tego adidasa! - W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak odprowadźcie go do starego Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi! 5. Życie nie układało się staremu Kociorupie po różach. Rozkułaczony w 1952 i pozbawiony swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z entuzjazmem przyjęty został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. Że zaś był pyskaty i obrotny, już wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem, dzięki czemu mógł pousadzać krewnych i znajomych na wszystkich prominentnych stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak konsekwentnie, że podczas zebrań i rocznicowych akademii przy stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów, spoglądając władczo sponad zielonego sukna na skłębioną w świetlicy resztę ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego kmiecia. Nachapał ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w swoich zabudowaniach i ogłosił, że zakłada gospodarstwo specjalistyczne, bardzo podówczas lansowane. Zaraz też udzielono mu licznych kredytów, otoczono opieką agro- i zootechniczną, a nawet pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyższego szczebla, chodził po obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowinach liczne rzekome wnuki Kociorupy, wypożyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z pobliskiej ochronki. Podziwiał też krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak już przywykłe do ciągłego przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania, że na widok ekipy telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie inne usiadły na zadach po obu jego stronach, reszta zaś stanęła w tle i przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw. - Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to może leghorny? - Od razu żeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A niechże was dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znużonemu już nachalnym wazeliniarstwem swego dworu. Wprawdzie w kilka miesięcy później dygnitarz ów wysadzony został ze stołka, a wkrótce posypali się również jego poplecznicy, ale zmian - hamowane po drodze gdzie się dało - nie doszły aż do szczebla gminy. Kociorupa jakby się skulił, do żadnych nowych organizacji nie wstępował, składki gdzie trzeba płacił, tyle że zaczął naraz uczęszczać do kościoła, pilnie uważając by i tam się w żadną stronę nie wychylić. Gdy więc podczas „Boże coś Polskę” ekstrema śpiewała „racz nam wrócić Panie”, zaś aktyw Komitetu Gminnego molestował „pobłogosław Panie”, nasz Kociorupa dostawał zwykle w tym miejscu ataku kaszlu, wprawiając podsłuchiwaczy w osłupienie i wpuszczając ich w kanał. Reaganowskie restrykcje, tak dotkliwe dla większości hodowców drobiu, także umiał obrócić na swoją korzyść i ku ogólnemu zdumieniu stał się jedynym po obu stronach Oceanu Atlantyckiego człowiekiem, któremu to godne pożałowania pociągnięcie administracji amerykańskiej przyniosło wymierne korzyści. Proklamował mianowicie moratorium na spłatę kredytu w banku spółdzielczym, zwalając całą winę na Biały Dom i uzasadniając to tak dialektycznie, że uzyskał nie tylko umorzenie długu, ale i opinię swojego człowieka. Do takiego to, pełnego godności i tradycji domostwa trafił amnezjonowany docent Basset i jako nikomu nie znany Jan Wałkoński zaczął uczciwie pracować na miskę zupy i przygarść jaglanej kaszy. Siedział więc kiedyś na przyzbie i skrobał ziemniaki, gdy spoczęła przy nim na moment urodziwa Kaśka Pyzdra, zatrudniona przy skubaniu pierza, pilnowaniu zacieru, nawilżaniu zboża, aby przy skupie miało lepszą wagę i tym podobnych czynnościach, nieobcych żadnemu polskiemu rolnikowi. - Jak żyjeta, Wałkoński? - spytała życzliwie, bo polubiła tego pracowitego, cichego przygłupa. - Ot, siedzę se i skrobię... - odparł zgodnie z oczywistą prawdą. - Skrobiecie... - powtórzyła w zamyśleniu - skrobiecie... a mnie nie chcą wyskrobać, mówią, że za późno! - tu wybuchnęła spazmatycznym, dziewczęcym płaczem. - Nie martw się, Kasiu - zaczął ją pocieszać i obejmować - co znaczy za późno? Dla dobrego chirurga nigdy nie jest za późno... - tu zaczęło mu się coś przypominać, majaczyć, konkretyzować w zaćmionym umyśle, aż poczuł w sobie wiedzę, moc i chęć dopomożenia tej dziewczynie, więc przyciskając ją i nawykowo badając, zawołał: - Jo cię Kaśka wyskrobia, że i śladu nie budzie! - Dobrzyśta - szepnęła z wdzięcznością, podnosząc na niego ogromne błękitne oczy - zajdę do was wieczorem, a teraz wyjmijta mi już palucha z rzyci, bo gospodyni czekają! I z wesołym puknięciem zerwawszy się z uwięzi, pobiegła furkocząc spódniczkami, a ubogi wyrobnik jął wecować na kamieniu skrobaczkę do kartofli, obficie na nią popluwając. 6. Jak gmina długa i szeroka, wszędy z szybkością wiatru rozeszła się wieść o niezwykłych talentach wolnego najmity, żyjącego na łaskawym chlebie w Kociorupowym obejściu. Z podziwem i nadzieją opowiadano sobie, jak to przygłup Wałkoński wyskrobał Kaśkę Pyzdrzankę tak galanto i błyskawicznie, że tuż po zabiegu dziewucha o własnych siłach uciekła w jedną stronę, a potworny wyskrobek w drugą i to nie tylko za próg, ale aż do miasteczka, gdzie początkowo dobijał się do Stronnictwa Demokratycznego, zaś załatwiony odmownie pokuśtykał na plebanię i zatrudniony tam został jako dzwonnik Quasimodo, które to imię trudne do wymówienia - prosty lud zaraz zmienił na Kwasimordę, i bardzo słusznie, bo mordę miał w samej rzeczy rozkwaszoną. Zaraz też ze wszystkich stron wyruszyły wozy i wózki, fury i furki, polonezy, maluchy, a nawet syreny wiejskiej biedoty i pociągnęły het, precz drogami i bezdrożami ku chałupie Kociorupów, a na każdym wozie stroskana matka lub ojciec zbolały wieźli a to jakąś Marychnę leniwą, której - zgiętej przy kopaniu ziemniaków - nie chciało się machnąć motyką do tyłu, aby natręta odpędzić, a to znowuż Jagnę roztargnioną, co grając w kucanego berka nie spozierała gdzie mianowicie kuca, a to wreszcie łatwowierną Małgośkę, która czekając ze zbożem we wiatraku aż wiatr dmuchnie - sama nieopatrznie nadmuchać się pozwoliła. Księża grzmieli z kazalnic na zgorszenie, babki-znachorki zaczęły przymierać głodem, zaś w szpitalu okręgowym po raz pierwszy od dziesiątków lat pojawiły się wolne łóżka, co wreszcie zwróciło uwagę adiunkta Wygrzmoconego, od niedawna dyrektora tej prowincjonalnej lecznicy. - Wiesz, Jolanto - mówił wieczorem do żony - chyba zdrowowotność w rejonie drastycznie wzrosła, bo już pacjenci nie leżą po korytarzac i można przejść suchą nogą, nie ślizgając się w różnych paskudztwach, jak to kiedyś bywało... Myślę - kontynuował - że jest to rezultat mojej wytężonej pracy, jaką podjąłem od momentu, gdy w dowód zaufania przeniesiono mnie na ten zaniedbany odcinek. - W dowód zaufania! - prychnęła pogardliwie Jolanta. - Ciebie wywalono na zbitą twarz z kliniki za to, żeś wywałaszył towarzysza Podnośnika jak sójka za morze! - To nie ja - pisnął rozpaczliwie adiunkt, rozglądając się czy kto nie słyszy - to twój pierwszy mąż, docent Basset! - I owszem - zgodziła się Jolanta - ale miał tyle rozumu, żeby potem zniknąć, a więc wszystko skrupiło się na tobie, jak kura na pieprzu... O, ja nieszczęsna - zawołała wpadając w rozpacz mogłam żyć z Bassetem w szczęściu i dobrobycie, zamiast kisnąć na tym zadupiu jak małpa w kąpieli! Sprzeczkę przerwało przybycie sierżanta Miziaka. - Witam, witam komendancie! - zawołał kordialnie Wygrzmocony, który starał się być w dobrych stosunkach z przedstawicielami miejscowego establishmentu. - Co dolega? - pytał troskliwie. Zresztą nic nie mówcie, stary praktyk z samego wyglądu potrafi postawić diagnozę... Cera nieświeża, oddech też, wzrok osłupiały... Przepracowanie, co? - To swoją drogą - zgodził się Miziak, który właśnie przed chwilą zneutralizował wypisaną na szpitalnym murze nielegalną nazwę nieistniejącego związku zawodowego „Solidarność” dopisując do niej wyrazy „...z walczącymi narodami Afryki i Azji, to nasz patriotyczny obowiązek”. - Ale ja nie w tej sprawie! - dorzucił szybko w obawie przed terapią adiunkta, która już niejednego pacjenta wyprawiła na cmentarz komunalny. - Nie? A to szkoda, bo mam tu właśnie nowy amerykański lek „The Polopiryna”, na pewno postawiłby was na nogi! - Panie Wygrzmocony - szepnął konfidencjonalnie sierżant. Ktoś robi panu koło pióra... - Jak to koło pióra? - zaniepokoił się uczony. - Może koło biura? - zapytał z nadzieją w głosie, bo koło jego biura funkcjonowała jedyna w szpitalu ubikacja, do której ustawiały się kolejki pacjentów, nie zawsze panujących nad zwieraczami po percepcji czterosuwowej sprężarkowej lewatywy, będącej darem bułgarskiej służby zdrowia dla bratniego okręgu. - Koło pióra powiadam, to znaczy, że ktoś panu odbiera pacjentów - i sierżant Miziak zreferował pobladłemu z wrażenia lekarzowi sytuację, jaka wywiązała się w gminie na odcinku troski o powszechną zdrowotność. - Sierżancie - rzekł z determinacją docent Wygrzmocony jedziemy do starego Kociorupy... Czy macie przy sobie nakaz aresztowania in blanco? - Mam swoją pałkę - odparł wymijająco Miziak, postanawiając sprawdzić wieczorem w słowniku wyrazów obcych, co to znaczy „in blanco”. 7. Tymczasem Jan Wałkoński, nieświadom burzy zbierającej się nad jego głową, czynił następny krok w swojej powtórnej karierze, a to za sprawą polowania odbywającego się w Puszczy Gminnej im. Marii Rodziewicz. Gmina, którą opisujemy, położona peryferyjnie, od kilku dziesiątków lat była terenem zsyłki dla różnych wybitnych ongiś postaci, które na kolejnych etapach powylatywały ze stanowisk i tutaj, w ciszy i spokoju, dożywały swych dni, nie dręczone widmem odpowiedzialności za swoje niegdysiejsze poczynania. Doroczne polowanie zgromadziło ich wszystkich - zgrzybiałych zwolenników sanacji, prostodusznych autorów błędów i wypaczeń, zgrzebnych entuzjastów ekonomiki bodźcowej, niefrasobliwych pożyczkobiorców i dziecięco naiwnych teoretyków finlandyzacji. Stary leśniczy Bazyli Dwurura ustawiał ich właśnie na stanowiskach strzeleckich, wywołując kolejno nazwiskami i tytułami, na które byli ogromnie uczuleni. - Pan podkomorzy katowicki na stanowisko trzecie! - zabrzmiał jego puszczański, surowy bas. - I znowu na stanowisku... - rozmarzył się podkomorzy, wspomniawszy nie tak znów dawną przeszłość. - Pan miecznik rzeszowski, prosimy na ambonę! - komenderował leśniczy. - A czy nie można by na mównicę? - spytał szeptem miecznik. Obawiam się, że mój pobyt na ambonie mógłby wywołać nieprzyjazny komentarz w stolicy... - Akurat w stolicy nie mają większych kłopotów! - mruknął sarkastycznie profesor Mieczysław Różopolański, przebywający na prowincji od marca 1968, zwracając swój egzotyczny profil ku byłemu działaczowi PSL-u, Bonifacemu Kant-Gwizdkowi. - A odpierdulta żeż się wszyscy ode mnie! - odrzekł zgryźliwie Kant - Gwizdek, ładując kwartą prochu starą odtylcówkę, z amerykańskich jeszcze zrzutów. Przedwojenny wojewoda piński, wybrany jednogłośnie marszałkiem szlachty, dał znak chórowi włościańskiemu, który buchnął starą, myśliwską pieśnią: - Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój... - narodową w formie i jakże aktualną w treści. - Nagonka ruszaj! - rozkazał marszałek szlachty. - Nie nagonka, jeno naganka! - sprostował szybko leśniczy widząc, że niektórzy szczególnie doświadczeni działacze dają dyla w krzaki. Zaraz też rozległo się srogie łomotanie, gwizdy i krzyki, a wreszcie tętent nadbiegającej zwierzyny. - Jakaś gruba sztuka przesieką idzie - szepnął Bazyli Dwurura, przykładając ucho do ziemi - chyba prosto na pana ministra Podmamuśkę! Minister Podmamuśka, stary wyjadacz z epoki propagandy sukcesu, podniósł broń do oka, ale zaraz opuścił ją z niesmakiem: - Sama drobnica - mruknął. Jakoż istotnie, z gąszczu wypadło najpierw kilku bimbrowników, potem niewielki zastęp harcerzy, a wreszcie spory tłumek zbieraczy runa leśnego. Wszystko to przemknęło z piskiem i kwikiem pod nogami myśliwych i pognało do wyraju, między Czarcim Uroczyskiem a PGR-owskimi ugorami, aby zniknąć jak ta efemeryda w proboszczowskim sadzie. I znowu nastała cisza, przerywana tylko pohukiwaniem naganiaczy. - Ogólna klapa... - odezwał się z ambony miecznik rzeszowski, spoglądając na leśniczego. Ten, w ostatecznej desperacji, przypomniał sobie naraz ostatnią powieść pana Nienackiego, którą przypadkiem w jakimś periodyku czytał, i wzorem bohatera tej powieści, również leśnika, wpadł do chałupy, wyciągnął z niej swoją starą i zadarłszy jej spódnicę ukazał struchlałej puszczy szpakowate, sinawe i nieźle już obwisłe łono. Na ten widok spomiędzy drzew zaczęły wyskakiwać a to rude listy, a to płowe wilczyska, a to szczeciniaste dziki, aby popędzić w panice prosto pod ziejące ogniem strzelby. Wtem baba pierdła - wtedy zaś do ucieczki runęły mocarne niedźwiedzie i łosie rosochate, i gigantyczne żubry, a nawet jakiś SS-man, od wojny się jeszcze kryjący, wyleciał z gąszczu z rozpaczliwym krzykiem „hilfe, hilfe” i dobiegłszy aż do komisariatu, poddał się kapralowi Modliszce. W ogólnym zamieszaniu i totalnej palbie padł też, jak to zazwyczaj bywa, jeden kierowca służbowej wołgi i kilkoro ze służby, ale żartom i śmiechom nie było końca, aż do momentu, gdy wśród towarzystwa rozeszła się hiobowa wieść: ambasador Bamboko Kikuju ranion... W samej rzeczy, egzotyczny ów gość leżał bezwładnie na trawie, a zdrowa czerń jego policzków przybierała z wolna barwę popiołu. - Doktora, doktora! - rozległy się krzyki. - Ani mi się ważcie! - zawołał autorytatywnie marszałek szlachty. - Już tam adiunkt Wygrzmocony nie da mu żadnej szansy. Ot, wezwać by lepiej onego cudownego przygłupa, któren praktykuje w chałupie starego Kociorupy! - Źwięte słowa pana marszałka - powtórzył stary leśniczy. Kopnijta no się chłopaki i sprowadźta tu migiem Jana Wałkońskiego. 8. - Ale żeś pan przywalił temu Murzynowi - mówił z podziwem stary Kociorupa, częstując niuchem tabaki byłego ministra Podmamuśkę. Siedzieli obaj przed drzwiami izby, w której znachor Jan Wałkoński walczył o życie ambasadora Bamboko Kikuju. - A bo wyszedł prosto na mnie... - tłumaczył się Podmamuśka. A że akurat wczoraj w telewizorze mówili, że należy bić Murzynów, więc dołożyłem mu w ostatniej chwili kolbą przez plecy... - W telewizorze podano dwie wiadomości - tłumaczył mu cierpliwie Kociorupa - jedną krajową, że należy oszczędzać, drugą zagraniczną, że Amerykanie biją Murzynów. - No, patrz pan, a ja zrozumiałem, że Amerykanie oszczędzają, a Murzynów należy bić... Oj, dadzą mi teraz łupnia, jak ambasador odkorkuje! Kociorupa uśmiechnął się pobłażliwie: - A kto się o niego upomni? Przecież ten afrykański rząd, który go desygnował, już dawno został strawiony. - Rozumiem... - kiwnął głową Podmamuśka - strawiły go wewnętrzne sprzeczności okresu postkolonialnego, uczyli nas tego na pomaturalnych kursach doktoranckich. - Sprzeczności też - potwierdził Kociorupa - ale głównie strawiła go, po uprzednim zresztą zjedzeniu, następna ekipa rządząca, bardzo postępowa nawiasem mówiąc, pod kierownictwem sierżanta Makaku Nastyku. - Pokój temu domowi! - zabrzmiało od furtki, i do obu rozmówców podszedł niemłody już duchowny w wyszarzałej sutannie. - Witajcie, ojcze Chudzielaku! - odrzekł z szacunkiem Kociorupa, zastanawiając się w duchu, na co zacny kapłan tym razem kwestuje, jeżeli we wsi stoją już trzy kościoły. - Podobno macie w obejściu konającego poganina? - zaszemrał ojciec Chudzielak. - Konającego poganina to za dużo powiedziane - oparł stary rolnik - ale pobitego Murzyna i owszem. Jeżeli ksiądz chce go ochrzcić, to my z panem ministrem Podmamuśką chętnie go przytrzymamy, żeby nie wierzgał. - O Jezu, Jezu! - rozległ się nagle rozpaczliwy wrzask z chałupy. - Nawrócony! - zawołał naiwnie ojciec Chudzielak, składając dłonie do modlitwy. - Et - machnął ręką Kociorupa - u Wałkońskiego wszyscy pacjenci tak wrzeszczą, wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni! - Nie moja to wprawdzie sprawa - rzekł Podmamuśka, mierzwiąc nerwowo szpakowatą czuprynę, przystrzyżoną na jeżyka z lat siedemdziesiątych - ale ja bym tak znowuż nie chrzcił każdego kto podleci, bo potem człowiek nie wie czy trafił do kościoła czy dajmy na to do arki Noego. Ja tam jestem stary ateista i światopoglądu swego nie zmienię, tak mi dopomóż Bóg, ale jak w niedzielę zamiast księdza proboszcza wyłazi na kazalnicę ten cały profesor Różopolański, z takim proszę pana nosem i zaczyna bluzgać na partię, która go wykarmiła własnym cyckiem, to mnie za przeproszeniem szlag nagły trafia, albowiem w Piśmie powiedziano, iż wszelka władza dana jest od Boga, a byt określa świadomość! zakończył stanowczo i splunął na gumno. - Wszystko to nasi bliźni - szepnął obłudnie Chudzielak, który jako kapłan starej daty sam krzywo patrzył na wszelkie innowacje w Kościele, a zwłaszcza na prelekcje polityczne różnych neofitów i występy artystów, a już szczególnie artystek, znanych ongiś szeroko z hulaszczego, a nawet rozpustnego trybu życia. Wtem drzwi skrzypnęły i stanął w nich Jan Wałkoński, skrwawiony, ale radosny. - Udało się - rzekł, odpowiadając na chaotyczne pytania - chociaż niełatwo było, gdyż pan minister Podmamuśka bardzo silnie kontuzjował pana ambasadora Kikuju w okolicę kości ogonowej. - A nie w dupę? - zdziwił się minister. - Toż to na jedno wychodzi! - parsknął głośnym śmiechem Kociorupa. - Niezupełnie - wyjaśnił znachor - ponieważ pan Bamboko Kikuju ma tę kość ogonową ponadprzeciętnej długości, dodajmy że chwytną, więc uszkodzenie jej mogłoby się źle skończyć. - To z ostatniego namaszczenia nici? - skrzywił się ojciec Chudzielak. - Chrzest także się nie odbył, no to jestem nieźle do tyłu... - i rozsierdzony duszpasterz pobiegł na plebanię, podjąwszy niechrześcijańskie postanowienie odegrania się przynajmniej na dzieciach notabli, które przysyłano masowo na lekcje religii, a to głównie ze strachu przed miejscową opinią publiczną, męką piekielną i pomówieniem o sprzyjanie pieriestrojce. 9. Adiunkt Wygrzmocony gryzł palce w bezsilnej wściekłości. Jego akcja, mająca na celu eliminację kłopotliwego konkurenta, spaliła na panewce. Znachor Wałkoński z dnia na dzień zyskiwał na znaczeniu, leczył dostojników już nie tylko gminnych, ale i wojewódzkich, stając się dla Wygrzmoconego nieosiągalnym obiektem zawodowej nienawiści. Piękna pani Jolanta dolewała oliwy do ognia: - Ach, ty fujaro - mówiła - ty ofermo życiowa, ty flimono zagwazdrana! Byle znachor zabrał ci całą praktykę, jak diabłu ogarek. W domu bieda i głód, aż mnie w dołku ssie, jak kruk krukowi, a przecież przy każdym innym mężu mogłabym mieć te wszystkie bogactwa! - Tu wskazała dramatycznym ruchem usytuowany naprzeciwko ich mieszkania Gminny Dom Towarowy, na wystawach którego piętrzyły się łańcuchy dla krów, odkurzacze dla młodych małżeństw i - wprowadzone ostatnio - prezerwatywy wielokrotnego użytku dla starych konkubinatów. - Temu Wałkońskiemu całkiem się we łbie przewróciło - ciągnęła, nie biorąc pod uwagę, że mąż bliski jest zawału. - Ty wiesz, że on odmówił wyjazdu za granicę? - To zależy za którą granicę... - mruknął sceptycznie adiunkt. - Za afrykańską! Ten wyleczony Murzyn zaproponował mu kontrakt dolarowy w Gugumayaya, a Wałkoński mu na to pokazał, gdzie się zgina dziób pingwina. Tak, tak, niedaleko pada jajo mądrzejsze od kury! - Dolarowy kontrakt... odmówił... chyba pijany albo wariat mówił sam do siebie Wygrzmocony - wariat, na pewno wariat! A jeżeli wariat, to już ja go dostanę! I trzasnąwszy drzwiami pobiegł załatwić żółte papiery dla konkurencji. Poszło to łatwiej niż przypuszczał, ponieważ nikt we wrogim obozie nie oczekiwał ataku z tej właśnie strony. Ordynator szpitala psychiatrycznego im. prof. Krasińskiego, doktor hab. Sebastian Cycoń natychmiast wysłał karetkę, która na sygnale dostarczyła związanego znachora i postawiła go przed komisją lekarską. - Dzień dobly, panie Wałkoński! - zawołał dr Cycoń, mający zwyczaj wylewnego witania swoich pacjentów, aby ich ośmielić. - Co tam nowego? Kuku na muniu? Do Aflyki nie pojechała za dularki, fiksum dyrdum? - A nie - odrzekł stanowczo delikwent - i nie pojadę, bo tu mi dobrze w kraju rodzinnym! „Wariat” - zapisali jednocześnie dwaj pozostali członkowie komisji, psychiatra dr Wysłodek i psycholog mgr Barbara Felga. - Czy pacjent nie onanizował się swego czasu dzieckiem w kolebce? - spytał dr Cycoń, obarczony predylekcją do górnolotnych wyrażeń, zapożyczonych z literatury. - Dzieckiem nigdy - odparł prostodusznie Wałkoński - tylko misiem albo ręką. - A czy pacjentowi nie śnią się czasami stosunki analne? indagowała mgr Felga, cała czerwona ze wstydu, bo jej stosunki analne śniły się średnio cztery razy w ciągu nocy. - Nigdy! - uderzył się w piersi znachor. - Za to czasem śnią mi się stosunki bilateralne z Kubą. „Zboczeniec” - zapisał dr Wysłodek. - Kończmy - szepnął mu do ucha dr Cycoń - bo czas leci, a ja muszę być o szóstej pod Borodinem... Tfu, co ja gadam? Pod kinem! - i zdenerwowany wsadził jedną dłoń za surdut, a palcami drugiej zaczął bębnić po stole, dmuchając jednocześnie w charakterystyczny kosmyk włosów opadający mu na czoło. - No cóż - podsumował dr Wysłodek - chyba zatrzymamy pana na jakiś czas, panie Wałkoński. - Dostanie pan cieplutką celę - informowała życzliwie mgr Felga - i może pan brać udział w zajęciach plastycznych, a nawet sportowych... Nie wiem, czy pan wie, że w naszym kraju istnieje liga drużyn piłkarskich przy poszczególnych zakładach psychiatrycznych. O, nawet dziś KS „Psychopata” Gliwice gra ze „Schizofrenikiem” Poznań... - Możecie mnie zatrzymać - powiedział znachor z flegmą, nabytą podczas wielogodzinnej kontemplacji dziejów rodu Palliserów - ale uprzedzam, że przy najbliższej okazji poskarżę się swojemu posłowi. - Komu pan się poskarży? - krzyknęła z przerażeniem mgr Felga. - Swojemu posłowi oczywiście - odrzekł z godnością Wałkoński. - To przesądza sprawę. Idiota. Pojedyncza cela, zimne okłady, elektrowstrząsy i szpryca z towotu! - zaordynował dr Cycoń i porwawszy z wieszaka trójgraniasty kapelusz, opuścił gabinet. 10. Przygwoździwszy przeciwnika, adiunkt Wygrzmocony zaczął się liczyć ze wzmożonym napływem pacjentów do swej własnej lecznicy. Gdy nic takiego nie nastąpiło, a miejscowy grabarz przestał mu się nawet kłaniać, adiunkt wpadł na pomysł zorganizowania białej niedzieli na wsi, słusznie uważając, że kiedy pacjenci nie przychodzą, to należy ich samemu nałapać. Do sprawy przystąpił pedantycznie, naukowo, studiując przede wszystkim ostatnie dwa roczniki dwutygodnika „Nowy Medyk”, z którego to pisma dowiedział się, że warunkiem powodzenia wszystkich masowych akcji sanitarnych, takich właśnie jak białe niedziele, przymusowe szczepienie lub odłów kurew w celu ich przebadania - jest zaskoczenie. Wygrzmoconemu nie przyszło jednak do głowy, że z kolei warunkiem zaskoczenia jest dyskrecja. Gadał o obławie tu i ówdzie, przecieki poszły w teren. Chłopi, wiedząc czym to grozi - bo na przykład studentów stomatologii rozliczano podczas takich niedziel z ilości wyrwanych zębów - powołali straż obywatelską, osadzili kosy na sztorc, baby i dzieci schowali w lesie, psy pospuszczali z łańcuchów, a do władz wysłali delegację z białą flagą, powołując się na Kartę Praw Obywatela i grożąc przerwaniem dostaw żywca. Wróciwszy jak niepyszny do szpitala, Wygrzmocony usiłował rozładować swój gniew sztorcując salową, która kijem od miotły tłukła właśnie w kącie jakąś wyjątkowo złośliwą salmonellę. Ta jednak - tzn. salowa, a nie salmonella - oświadczyła, że pan dyrektor może jej wskoczyć na dodatek rodzinny i że taką zasraną robotę to ona wszędzie znajdzie. W domu czekała go niespodzianka, gdyż córka pani Jolanty z pierwszego małżeństwa, Simona Basset, wróciła właśnie - jak oświadczyła stara niania - „ze szkół”, które to niemodne wyrażenie o tyle oddawało prawdę, że Simonę wylewano regularnie z kilku kolejnych szkół stopnia ponadpodstawowego, a to za kleptomanię, erotomanię, ostatnio zaś za narkomanię. - Biedactwo wpadło w wąchactwo! - zrymowała niechcący pani Jolanta, wskazując mężowi dobrze rozwiniętą dziewuchę, wąchającą z zapałem kawałek starego ementalera. - No oddaj to, no oddaj! - prosiła łagodnie. - Tatuś przyszedł głodny jak z cebra! Muszę mu zrobić kanapki... - Nie będę jadł! - warknął doktor, z trudem hamując mdłości. - Wszystko wącha? - spytał, usuwając narkomance sprzed nosa swoje ulubione stare kapcie i z ulgą wsuwając w nie stopy. - Wszystko! Wąchała już pastę do butów, swoją starą nianię, kota i sierżanta Miziaka, który ją tu zresztą przyprowadził, jak kwiatek do kożucha. Dr Wygrzmocony zasępił się. Nie dalej jak pół roku temu Simona wpadła w jogizm, a zaraz potem w nimfomanię, w wyniku czego została przyłapana na uprawianiu nierządu w pozycji kwiatu lotosu. Na nic się zdało zmuszanie jej siłą do oglądania w telewizji pogadanek pani Michaliny Wisłockiej, propagującej seks humanistyczny. Wskutek zmian programowych, w telewizorze zamiast Wisłockiej pokazała się pani Irena Gumowska i udzieliła kilku rad gospodarskich, które Simona - przekonana, że dotyczą seksu - wprowadziła do swego repertuaru erotycznego wzbudzając grozę nawet wśród największych świntuchów. Szczególnie odrażające były jej próby czyszczenia starszym panom zamszu kiszoną kapustą, wypychania zużytymi gazetami i tym podobne. Najwybitniejsi psychologowie i psychiatrzy nie byli w stanie poradzić sobie z rozwydrzoną dewiantką. - Może by doktor Cycoń? - zastanawiał się głośno adiunkt. Albo magister Felga? - Akurat - skrzywiła się Jolanta. - Cycoń sam nienormalny, wczoraj dzwonił, czy jest u nas Kutuzow. A Felga tylko patrzy, komu się podstawić, jak mysz kościelna. O, znachor Wałkoński, ten by ją uzdrowił. Przecie on wyleczył mecenasa Pitułę z zastarzałego pedalstwa, i to tylko przy pomocy nunczaków, ćwiartki terpentyny i kołka dębowego sześć ósmych cala. No tak, ale ty wsadziłeś Wałkońskiego do czubków, kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada! - zakończyła swój wywód, nie wiedząc nawet, że pierwszy i ostatni raz w życiu udało się jej trafić przysłowiem w sedno sprawy. - A może by i Simonę tam wsadzić? - mruknął chytrze adiunkt. Poproszę Cyconia, żeby umieścił ją we wspólnej celi ze znachorem... A nuż coś z tego wyjdzie? - Spróbuj - zgodziła się pani Jolanta. - Przygarnął Kociołek Gierkowi, a sam smoli. 11. Odseparowanie popularnego znachora odbiło się w całej gminie szerokim echem, co znalazło swój wyraz na łamach miejscowej prasy. „Państwowa psychiatria w walce z ciemnotą i zacofaniem” grzmiał półoficjalny „Trybunarz ludowy”, dając do zrozumienia, że Wałkoński, oprócz znachorstwa i wrodzonego idiotyzmu, zhańbił się również posiadaniem obcych dewiz, powielacza, zacieru i kilku fragmentów srebrnego sarkofagu św. Wojciecha z katedry gnieźnieńskiej. „Wierzący wieśniak ofiarą represji” - narzekał „Aniołek rzymsko-katolicki”, rysując na swych łamach wzruszającą sylwetkę wiejskiego homeopaty, który żegnał się przed każdym zabiegiem, co rzekomo spowodowało wściekłość władz i próby zmuszenia go, żeby żegnał się trzykrotnie, i to z prawa na lewo. Konspira też nie zasypiała gruszek w popiele i w ciągu nocy pokryła mury napisami „Wypuścić znachora”, przy których uwijał się spocony sierżant Miziak, wymazując końcówkę pierwszego wyrazu w nadziei, że hasło „Wyp... znachora” będzie odebrane niejednoznacznie, i że wprowadzi niejaki zamęt w strukturach podziemia. Afera Wałkońskiego ściągnęła nawet korespondentów zagranicznych, z którymi spotkał się rzecznik prasowy sołtysa, człowiek doskonale wychowany, przy tym bardzo przystojny mężczyzna o znakomitej sylwetce, bujnej czuprynie i ściśle przylegających do czaszki uszach, co całkowicie predysponowało go na to stanowisko. Roli tłumacza podjął się chętnie b. minister Podmamuśka, człowiek bywały w świecie, dobrze otarty o obce kraje i języki. Jako pierwszy wystartował z pytaniem dystyngowany Anglik, przedstawiciel „The Ilustrated His Maiesty Imperiał Magazine”, mr Reginald Blackberry-Sauce Jr. - Pragnąłbym zapytać - powiedział bezbłędną, oksfordzką angielszczyzną - czy zdaniem milorda sprawa sir Wałkońskiego jest incydentalna, czy też może zapowiada dalsze przykręcenie śruby? - Co on powiedział? - spytał nerwowo rzecznik. - Przypierdala się do Wałkońskiego! - przetłumaczył sumarycznie Podmamuśka. - To powiedz mu pan, że oni biją Irlandczyków. - Wałkoński ist hochsztapler, und Się szlagen Ajrisz in Belfast mit Polizei und Wasserpumpen! - oświadczył tłumacz, a Brytyjczyk usiadł czerwony ze wstydu, udając, że nie słyszy chichotu innych korespondentów. Następny z kolei, przedstawiciel „Le Pisoire”, monsieur Madelaine, nie był już tak pewny siebie i z przymilnym uśmiechem usiłował dowiedzieć się od rzecznika, czy przymknięcie znachora nie wpłynie ujemnie na stosunki polsko-francuskie. - A jadłeś już pan dzisiaj żabę? - odpowiedział pytaniem na pytanie rzecznik. Te logiczne odpowiedzi sprawiły, że zgłosił się jeszcze tylko jeden dziennikarz, z „Woprosow Pobiedy”, wypytując o współpracę przygraniczną, na co otrzymał obszerne, dwugodzinne wyjaśnienie, ilustrowane przezroczami i wykresami. Wreszcie rzecznik wraz ze swą świtą wyszedł na ganek, z przyjemnością patrząc, jak korespondenci w panice wskakują do swych samochodów i odjeżdżają w kierunku Warszawy. - Całkiem fajnie nam to wyszło - cieszył się - w dużej mierze dzięki panu, panie ministrze! - E, co tam, ja tylko tłumaczyłem - krygował się Podmamuśka ale fakt faktem, że stanęliśmy na wysokości. Ten Amerykanin z „Washington Compost” nawet się nie odezwał! Rzecznik roześmiał się: - Ha, ha, a niechby spróbował, już ja miałem na niego dobrego haka! - O Murzynach? - podsunął b. minister. - E tam, o Murzynach! Oni chytrusy przestali już lać tych Murzynów, żebyśmy się nie mieli do czego przyczepić. Ale ja bym mu powiedział, że tatuś Weinbergera oszukiwał przed wojną na śledziach! - Jak to? - zdziwił się Podmamuśka. - To pan mieszkał przed wojną w Stanach? - A skądże - zastrzegł się rzecznik - to tatuś Weinbergera mieszkał przed wojną w Buczaczu. 12. Lecznica psychiatryczna doktora Cyconia od lat cieszyła się zasłużoną sławą. Tu kurowały się i odpoczywały ofiary kolejnych eksperymentów ekonomicznych, ciągłych reform systemu szkolnego i zmieniających się kilka razy w roku przepisów podatkowych dla rzemiosła. Tu również znajdowali bezpieczny azyl i wygodny kaftan bezpieczeństwa bohaterowie pokazowych procesów. Gdy w trakcie rozprawy podsądny zaczynał zjadać własny krawat, robił głośno w majtki lub nieoczekiwanie przyznawał się do winy - wiadomo było, że zostanie uznany za niepoczytalnego i po krótkim pobycie w szpitalu wyjdzie na wolność, aby rozejrzeć się za kolejnym odpowiedzialnym stanowiskiem. Nieustanny przepływ przez lecznicę różnych znaczących w gminie osób spowodował, iż stała się ona jakby kuźnią kadr i giełdą dobrych posad, a także kreatorką postaw społecznych i obyczajów, spełniając rolę zarazem i Cambridge, i Oxfordu, z dodatkiem Yale w drzwiach luksusowych szałówek. Umieszczony w tym ekskluzywnym zakładzie znachor Wałkoński, ulegając wrodzonemu sobie popędowi do czynienia dobra, usiłował przyjść z pomocą innym pacjentom i już wkrótce osiągnął zdumiewające rezultaty. Między innymi udało mu się wyleczyć pewnego byłego dyrektora departamentu, który w sierpniu 1980 próbował uciec z kraju, w którym to celu poszukiwał bezskutecznie granicy polsko-rumuńskiej, powołując się na precedensy z września 1939. Ustawiwszy nieszczęsnego idiotę przed aktualną mapą i przykazawszy szeroko otworzyć oczy, znachor przywalił mu następnie po łbie nogą od łóżka, owiniętą humanitarnie w ciepłe, szpitalne kalesony. Skutkiem wstrząsu mapa zakodowała się przypuszczalnie w umyśle pacjenta, gdyż odzyskawszy świadomość stał się on gorącym zwolennikiem nienaruszalności granic w powojennej Europie, i jako taki został wypisany ze szpitala z diagnozą lekkiego kretynizmu i zaleceniem pracy państwowej na pół etatu. Przybycie Simony Basset zmąciło sielankowy nastrój. Ta młoda i piękna, ale do szpiku kości zepsuta istota, bywalczyni wielu więzień, aresztów i odwykówek, w dodatku ćpunka i alkoholiczka, zdawała się wydzielać jakąś emanację zgnilizny i rozpusty, której nie mogli się oprzeć nawet prostolinijni i zdrowi moralnie członkowie miejscowego koła ZSMP, grupującego co bardziej świadomych pielęgniarzy. - Koleś, kopsnij szluga! - zwróciła się ordynarną grypserą do jednego z nich, przechodzącego właśnie korytarzem. - Mówiłaś coś do mnie, koleżanko? - spytał grzecznie ów młody, schludny człowiek, będący nadzieją organizacji. - Nie kucaj, kindybale - kontynuowała zepsuta panienka - jak odgaruję pajdę, to damy z glana przez lipko i zajaramy trawkę bez obciachu! Te kwiaty zła, trafiwszy na żyzną choć naiwną glebę, już wkrótce rozkrzewiły się bujnie, zarażając swym trującym aromatem spokojną dotychczas lecznicę. - Szufla, kolesie! - zwrócił się kilka dni później do zgromadzonych lekarzy dr Cycoń. - Nie będę ukrywał, że kitramy w samarę, gdyż herbatnicy jorgają na zastawkę. Proszę wklepać bez obciachu, co z juchtem? - Przybastować by dziekankę! - pisnęła mgr Felga. - Akurat! - oburzył się dr Wysłodek - a szamunek bez glejtu w szamkę na cwelu do rakiety nie śmignie! - Zaprotokołować wszystko - zarządził dr Cycoń. Jeden gryps wysłać do komitetu, a drugi do Wydziału Zdrowia i atanda bez kitu! Co gorsza, opuszczający szpital ozdrowieńcy zaczęli zarażać niebawem grypserą całą gminę. Gdy więc jeden z miejscowych dostojników oświadczył w wywiadzie telewizyjnym, że skup rzepaku obcyndalamy bez przyprawki do cugu na samarę, zaś ksiądz Chudzielak zalecił wiernym nawijanie litanii zamiast garownictwa, grożącego niewątpliwie sankcją piekielną, wówczas dopiero zorientowano się, że sytuacja jest krytyczna, że zło szerzy się ze szpitala, a źródłem tego zła jest rozpustna Simona Basset. Ponieważ zaś nikt z lekarzy nie był w stanie uleczyć jej plugawego języka, zaś wezwani pospiesznie poloniści albo staczali się na dno upadku, albo też opuszczali lecznicę w popłochu - postanowiono chwycić się ostatniej deski ratunku, a deską tą był oczywiście znachor Jan Wałkoński. Obiecawszy mu więc wolność, premię i tytuł psychiatry honoris causa, wepchnięto broniącego się rozpaczliwie do celi ohydnej Simony. 13. Pierwszy dowiedział się o niezwykłym wydarzeniu stary Kociorupa, który przyjechał do szpitala z paczką żywnościową dla znachora. Zdziwiła go cisza i brak portiera na pilnie zazwyczaj strzeżonej bramce. Korytarze też były puste, zaś cele pootwierane i wyludnione. - Jedno z dwojga - pomyślał stary kmieć - albo waryjaty pouciekały, albo są w świetlicy i wybierają Organizację Związkową. Ale świetlica także świeciła pustką, za to przed celą Simony stał tłum pacjentów przemieszanych z pielęgniarzami i personelem medycznym. Z celi biła jakaś dziwna jasność, a Kociorupa, przepchnąwszy się do pierwszych rzędów, ujrzał w jej wnętrzu znachora i jego świeżo odzyskaną córkę. Trzymali się za ręce i rozmawiali, a mocą jakiegoś dziwnego zrządzenia z ust ich płynęła nie grypserą i nie lokalny ludowy dialekt, lecz najczystsza poezja rodem z Konopnickiej albo Deotymy, chwilami asnykoidalna lub z lekka tetmajeryzująca: - O córko moja, czyżbym cię odzyskał, Bo do tej pory uwierzyć nie mogę? - Jam ci to, jam ci, daj mi tato pyska i idźmy razem w swą życiową drogę. - Toż dzieckiem byłaś pod opieką mamci, tyś to na pewno? - Jam ci, tato, jam ci! Kociorupa trącił w ramię stojącego obok starego nokautera używanego do obezwładniania co najtęższych furiatów i spytał go szeptem: - Panie Stachurko, powiedz pan, czy on tak bez przerwy gada wierszem z córką? Stachurko, któremu łzy leciały jak groch, odpowiedział lakonicznie: - Nie tylko on, szwagrze, i my wszyscy takie! - Szwagra wstawiłem dla rymu... - dodał wyjaśniająco, ziewnął i mruknął: - I straszno, i cudno, Ale trochę nudno... I rzeczywiście, wierszowane gadanie rozlegające się z celi zaczynało już trochę nużyć zebranych, chociaż Simona opowiadała akurat dosyć interesujące szczegóły ze swojej rozpustnej przeszłości: - Ach, niecnie żyłam, tato, do tej chwili, Uczestniczyłam w orgiach i libacjach, Różni panowie mnie tam... - Pokrzywdzili! - podrzucił znachor. - Właśnie, czasami w dziwnych sytuacjach, Ba, poniektórzy płacili mi za to... - Ty żeś to, córuś? - Jam ci, jam ci, tatko! Pacjenci z tylnych szeregów zaczęli niepostrzeżenie wymykać się do swoich separatek i oddawać zwykłym zajęciom. Były prezes spółdzielczości mieszkaniowej pospiesznie kończył wyliczenia, z których wynikało, że gdyby każdy z półtora miliona pracowników budownictwa wymurował w ciągu roku jedną izbę, to za pięć lat problem mieszkań przestałby u nas istnieć. Emerytowany minister skarbu na próżno usiłował sobie przypomnieć, gdzie w chwili paniki zadekował trzydzieści miliardów pożyczonych dolarów, zaś zubożały prominent, który zakupił kiedyś licencję na samospłaty, na próżno szukał w encyklopedii, co to są te samospłaty, gdyż w odnośnym miejscu figurowały wyłącznie takie hasła, jak samobójstwo, samochód, samodział, samogon, samograj i samogwałt, patrz masturbacja. Natomiast szeregowi wariaci udawali jak zwykle a to czajnik, a to zlewozmywak z dolnopłukiem, a to znów takie bajkowe lub mityczne postacie jak Kostka Napierski, Kubuś Puchatek albo Renata Susałko. Dr Wysłodek, wyszedłszy z zaklętego kręgu tkliwości i pojednania, rozpaczliwie usiłował pozbyć się daru mówienia wierszem: - Toć przecie muszę zacząć gadać prozą, nie jak ten stary kretyn ze swą kozą, a niech cię dunder, po com wstawił kozę? Jak mam odrzucić poetycką pozę? Dość już tych wierszy, czas żebym je urwał, o znowuż mi się zrymowało, kurwa. O, wolej, żebym ocipiał, owdowiał, co na to powie Ministerstwo Zdrowia i szef resortu minister Cybulko, który jest dla nas dobry jak tatulko, mogłem powiedzieć „tatuś”, o psia noga, jak mnie nasiadła ta przypadłość sroga, już z tym zostanę pewnie jak ta dupa, a pan tu czego, panie Kociorupa? Zrymowany tak dosadnie Kociorupa spojrzał na niego koso i odparł: - Chciałem zapytać się doktora, czy mogę zabrać do domu znachora? A oto, co rzekł dr Wysłodek: - A bierz go chłopie, ale razem z córką, a teraz pozwól ze wlezę pod biurko! I rzeczywiście wlazł pod ten solidny, dębowy mebel, skąd przy wtórze szczekania, wycia i machania ogonem został wyciągnięty i wpakowany do celi, opuszczonej przez Basseta-Wałkońskiego i jego cudownie nawróconą córkę. 14. Pojednaniu Simony z ojcem towarzyszyło wiele dziwnych znaków na niebie i na ziemi. Oto nad kombinatem rolnym Grzdypućki ukazał się pies ognisty dupczący reformę gospodarczą. Zaraz potem eksplodował kocioł tamtejszej gorzelni, a powstały przy tym wszędobylski obłok spirytusowy wędrował nad gminą, wprawiając jej mieszkańców w stan bezpłatnej euforii i skłaniając do podejmowania licznych czynów produkcyjnych, fundowania pomników, a zwłaszcza ogłaszania apeli. I tak na przykład, młode sprzątaczki wystosowały apel do młodzieży świata, żeby nie szczać po bramach, ale nie mogły go wysłać wskutek braku adresu i kodu, wymaganego przy przesyłkach poleconych. Natomiast sołtys wsi Kociomruczki usiłował przesłać sekretarzowi generalnemu ONZ swoje posłanie i nawet zaniósł je osobiście do ekspedycji towarowej PKS-u, gdzie jednakowoż odmówiono przyjęcia pod pretekstem, że posłanie śmierdzi i żeby najpierw zmienił bieliznę pościelową, czego żadną miarą nie mógł dokonać wobec braku tejże na rynku. Wszystkie te niepowodzenia nie zdołały osłabić atmosfery ogólnej aktywności i wzajemnej życzliwości, która zaowocowała wreszcie publiczną dyskusją w remizie strażackiej na temat „Czy katolicy mogą budować socjalizm?”, wzorowaną na podobnej imprezie, zorganizowanej swego czasu w telewizji przez profesora Ozdowskiego, Ludność zjawiła się tłumnie, ponieważ wiatr zerwał połowę afisza z nazwiskiem profesora, co niektórzy zrozumieli jako zapowiedź przyjazdu dr Ozdy, mającego rzekomo pokazywać Broniarka. Obrady zagaił prezes Towarzystwa Kultury Laickiej, były działacz PSL-u, Bonifacy Kant-Gwizdek, który utracił wiarę jeszcze w 1947, kiedy to wicepremier Mikołajczyk wypchnął go z kufra dyplomatycznego ambasady Stanów Zjednoczonych, argumentując, że zamiast niego musi zabrać na tułaczkę szczoteczkę do zębów, garść ziemi rodzinnej i kota, którego otrzymał rzekomo od Witosa. Na postawione przez prezesa Kant-Gwizdka pryncypialne pytanie, czy katolicy mogą budować socjalizm, pierwszy zgłosił się ksiądz proboszcz Chudzielak i oświadczył, że owszem, mogą, ale jak skończą budować kościół. Na sarkastyczną uwagę Miziaka, że więcej kościołów już się w gminie nie zmieści, Chudzielak usiłował rzucić na sierżanta klątwę, ale dwukrotnie nie trafiwszy, schował się czerwony ze wstydu na ławach legalnej opozycji, reprezentowanej przez PAX, PFAZ i białego emigranta z lat dwudziestych, atamana Osipa Anegdotycza Jefremienkę. Tymczasem na mównicę wdarł się adiunkt, dr Wygrzmocony i chcąc podreperować swą nadwyrężoną ostatnio reputację, zgłosił zobowiązanie uruchomienia przy swym szpitalu Zakładu Przerobu Odpadów Poamputacyjnych im. Wincentego Kadłubka. Nagrodzono go grzecznościowymi oklaskami i powrócono do głównego nurtu dyskusji. Kolejny mówca, przewodniczący PRON-u, mecenas Fizdoń wygłosił opinię, że katolicy mogą owszem budować socjalizm, ale coś im się jakby nie chce, na co katolicy odpowiedzieli gremialnie, że chcieliby, ale właśnie wczoraj polecono im budować wzajemne zaufanie, więc na razie nie mają czasu, a poza tym nie mają z czego. Po deklaracji dowódcy miejscowej jednostki saperów im. Sowińskiego w okopach Woli, że wybuduje piętnaście następnych mostów, obrady zakończono i zaparafowano protokół, z którego wynikało jednoznacznie, iż: po pierwsze - jeżeli katolicy chcą budować socjalizm, to proszę bardzo; po drugie - wykluczające się nawzajem światopoglądy nie wykluczają wyjścia z kryzysu; po trzecie - o ile towarzysz Sowiński w okopach woli, to nie należy mu w tym przeszkadzać; po czwarte - popieramy walkę prof. Kowalskiego z faktami, a bramy piekielne nie przemogą go. Wreszcie nastąpiła część artystyczna spotkania. Poetka ludowa Rozmunda Kociorodek odczytała swój poemat na cześć załogi Gminnej Zbiornicy Złomu, zaczynający się od słów: - Kolektyw zwarty i przyjazny, My ręka w rękę, goleń, w goleń, Zostanie po nas złom żelazny i głuchy, drwiący śmiech pokoleń... - na podstawie którego to utworu została natychmiast przyjęta do odrodzonego Związku Literatów Polskich. Na zakończenie chór Anonimowych Alkoholików odśpiewał pouczającą piosenkę o skutkach pijaństwa: - Padł Bartosz wśród drogi, obcięto mu nogi, Zbudził się pojutrze, a tu nogi krótsze, oj dana... - Oj dana... - powtórzyło echo i zamilkło, chociaż przed wojną potrafiło powtarzać do czterech, a gdy dziedziczka we dworze zaśpiewała, to i do ośmiu razy. 15. Jan Wałkoński zorientowawszy się, iż jest docentem Bassetem, nie zrezygnował bynajmniej ze swej znachorskiej działalności i nie pchał się z powrotem na opuszczone ongiś stanowisko w lecznictwie stołecznym. Wprost przeciwnie, zaczął rozbudowywać swój prowizoryczny szpitalik w obejściu Kociorupy, przyuczając przy okazji do zawodu nawróconą Simonę, która chętnie weszła w rolę siostry miłosierdzia, chociaż na razie nie odróżniała cyjanku od rumianku, a spirali antykoncepcyjnej od spirali zbrojeń. Basset cierpliwie tłumaczył córce zawiłości sztuki medycznej: - Kiedy chory woła „siostro, kaczkę”, to nie należy mu wtykać pod kołdrę ptaka, tylko taki nocnik z rurką. „Nocnik, nie ptaka” - zapisała pilna Simona w notesiku. - Bardzo dobrze - pochwalił ojciec - a jeżeli jest to ciężko chory, to należy mu nawet przytrzymać. - Nocnik? - spytała Simona. - Nie, ptaka... - wyjaśnił oględnie Basset. „Ptaka, nie nocnik” - zapisała znowu Simona. Łatwo pojąć, do jakich nieporozumień i drastyczności dochodziło czasem w lecznicy, ale charyzma znachora i ciche posłannictwo jego córki sprawiały, że nikt nie sarkał, choćby nawet omyłkowo zamiast tlenu z butli podano mu propan-butan, albo i acetylen. Dymisjonowani dostojnicy, w których obfitowała gmina, wymagali szczególnie troskliwej opieki, byli bowiem ogromnie znerwicowani, pełni kompleksów, zawiści i nieutulonej tęsknoty za latami swej potęgi. Basset z konieczności stawał się nie raz ich spowiednikiem, a niekiedy za jego pośrednictwem próbowano przekazać dobre rady i przestrogi osobom będącym aktualnie u władzy. - Panie doktorze - błagał pewien stary i zasłużony dogmatyk zadzwoń pan do Albina, że póki czas należy zewrzeć szeregi... - Oczywiście, że należy zewrzeć szeregi - potakiwał dobrodusznie docent - ale na razie może pan spróbuje zewrzeć pośladki, bo prześcieradła nam się kończą. Na sąsiednim łóżku histeryzował młody idol piosenki rockowej, który zaprzepaścił piękną karierę ulegając w czasie plenerowego koncertu atakowi ekshibicjonizmu, czym wywołał nagonkę na samego siebie w prasie, radiu i telewizji. - I co z tego, Jasiu? - perswadowała mu Simona. - Czy przez to gorzej śpiewasz? - Śpiewam lepiej! - zaperzył się idol - ale publiczność żąda, żebym powtarzał ten numer na każdym koncercie, a ja mam obie ręce zajęte gitarą! Proboszcz Chudzielak kosym okiem spoglądał na Bassetowską przychodnię, gdyż od czasu jej powstania ilość pogrzebów niezwykle zmalała, chociaż szef konkurencyjnej placówki, adiunkt dr Wygrzmocony starał się jak umiał. Księdza pocieszyła trochę msza dziękczynna za odwołanie ministra Nieckarza, zakupiona przez miejscowe rzemiosło, a co do adiunkta, to ślepy los, ten wielki ironista, oderwał go od spraw zawodowych, ingerując brutalnie w jego życie rodzinne - oto piękna pani Jolanta Wygrzmocona nagle zaniemogła, a wszystkie badania, analizy i prześwietlenia wskazywały na istnienie w jej subtelnym organizmie groźnego wrzodu dwunastnicy. - Przyrzeknij mi - prosiła męża - że gdy umrę, a ty znajdziesz sobie inną kobietę, to nie pozwolisz jej chodzić w moich sukniach... - Ale co ty wygadujesz, kotuś - żachnął się w roztargnieniu adiunkt - ta żeż ona jest całkiem inaczej zbudowana... Tfu, co ja wygaduję?! - zawołał. - Dlaczego masz umierać, wytnę ci ten wrzód i będziesz jak nowa! - O, co to, to nie! - krzyknęła chora. - Nie waż się na mnie eksperymentować, jak Piekarski na mękach! Jeżeli ktoś może mnie ocalić, to tylko Basset! - Ależ żabciu - wił się adiunkt - przecież wiesz, że ja z nim nie rozmawiam... - To porozmawiaj jak Polak z Polakiem! - wrzasnęła żabcia. Zapłać mu, obiecaj, błagaj! Przecież coś mi jesteś winien za to, że umożliwiłam ci karierę i stanęłam przed tobą otworem! Tak więc doktor Wygrzmocony jak niepyszny poszedł prosić docenta o ratunek dla żony. - Niestety tatusia nie ma - poinformowała go Simona, szarpiąc stary dren, który jakoś nie chciał wyjść z jamy brzusznej pacjenta. - Tatuś pisze teraz podręcznik dla wiejskich lekarzy i poszedł się naradzić w sprawie języka z panem profesorem Różopolańskim. 16. Profesor Różopolański stracił posadę w szkolnictwie wyższym wiosną 1968 za nacjonalizm, co skłoniło go do przypuszczeń, że padł ofiarą jakiegoś nieporozumienia. - Za jaki nacjonalizm? - wołał w gabinecie rektorskim, do którego wdarł się mimo protestów sekretarki. - Czy ja jestem Niemiec? Czy ja jestem endek? Pan nie wiesz, kto ja jestem? To patrz pan! - tu sięgnął do rozporka i wylegitymował się rektorowi. - Mój Boże - rozczulił się rektor - do czego to doszło, a nie tak dawno ja robiłem to samo na żądanie szturmbanfirera Helmuta Lumpke! - I co? - spytał profesor. - W zasadzie nic, powiedział „ich gratuliere”, zasalutował i poszedł. Ale nawiasem mówiąc, po co pan profesor mi to pokazuje? Schowaj pan i pogadamy. Rozmowa nic jednak nie dała, ponieważ Różopolański upierał się, że nie może być równocześnie Żydem i nacjonalistą, na co przedstawiał mnóstwo cytatów i przykładów historycznych, powołując się na Esterkę, Berka Joselewicza, Brunona Jasieńskiego i Adama Mickiewicza, co do którego żywił nie pozbawione podstaw podejrzenia. - Dobrze - zgodził się wreszcie rektor - w takim razie nie wylatuje pan za nacjonalizm, tylko za syjonizm. - A, to w porządku! - zawołał z ulgą profesor i wyjechawszy na prowincję doczekał jako belfer gimnazjalny zasłużonej emerytury. Do tego właśnie lokalnego mędrca udał się obecnie Basset, aby skorygować pod względem językowym swój podręcznik dla wiejskich lekarzy. Zastał uczonego wśród sterty starych ksiąg, poprzetykanych zakładkami i liszkami. - Nie uwierzy pan - mówił z ożywieniem Różopolański - jaki żywy i giętki jest nasz język i ilu nowych znaczeń nabierają peryferyjne uprzednio wyrazy. - Na przykład? - zainteresował się lekarz. - Na przykład bezokolicznik „pierdolić”. - No wie pan! Ten akurat wyraz jest bardzo wulgarny... - Nie jest, tylko był! - oświadczył językoznawca. - W swoim dawnym znaczeniu nie bywa on już prawie używany, gdyż zastąpiły go inne określenia, przeważnie zresztą rusycyzmy. Ów natomiast prapolski wyraz zrobił nieoczekiwaną karierę i stał się obecnie substytutem, można powiedzieć że jockerem, zastępującym większość obiegowych słów. O, patrz pan, tu wynotowałem tylko drobną część nowych znaczeń... - i podsunął chirurgowi kartkę z następującym słowniczkiem: Forma wyjściowa: pierdolić. Głównie: gadać od rzeczy. Pochodne: napierdolony - opity, ale także pobity przez kogoś. Dopierdolić komuś: przylać mu, także przygadać. Napierdolić komuś: nakłamać, napleść. Opierdolić kogoś: obrugać, zbesztać. Opierdolić coś: sprzedać na lewo. Opierdalać: leniuchować, ale także wykonywać jakąś czynność globalną np. opylać łan zboża, objadać krzak malin. Opierdol: zwrócenie komuś uwagi (spuścić komuś niezły opierdol). Odpierdol: odwal się. Na odp-dol robić: byle jak. Odpierdalać: oddalać się, odpływać od brzegu, odbijać. Odpierdolić się: zrezygnować z czegoś, odczepić się od kogoś, ale też elegancko się ubrać („ale żeś się odpierdolił”). Nadpierdolony: uszkodzony, również podstarzały, np.: „Beata była urodziwa, ale lekko nadpierdolona zębem czasu”. Pierdoła: nudziarz, ględa. W poznańskiem gatunek ziemniaka: Pierdoła Wielkopolska Złocista. Spierdolić: zepsuć coś, ale również uciec, np.: „Związałem już pieskiego syna, spierdalamy waćpanno!” (Zagłoba do Heleny). Upierdolić: urwać coś, np.: „W tym momencie granat upierdolił mu rękę” („Barwy walki”, rękopis). Upierdolić się - upić się. Podpierdolić: ukraść. Wpierdalać się: rozzłościć się, ale również wpaść na coś lub w coś np.: „Przy szczęku mieczy, dźwięku trąb i tarabanów wpierdolił się Sobieski w obóz bisurmanów” (Deotyma). Zapierdalać: iść dokąś, także ciężko pracować (jak mały samochodzik), również śpiewać, np.: „Zapierdalamy, morze nasze morze, trzy cztery!” (Wyk. Kom. Mar. Woj. 0815 - tjn/356/86, Rozk. nr 156 ust. 3, popr.). - Nie chce pana nudzić - powiedział Różopolański - to tylko ułamek moich zbiorów, i to nie uporządkowany, nawet alfabetycznie. A gdzie takie cymelia jak „pierdl”, „zapierdol”, „pierdziajew”, „pierdułka”, „pierdolca mieć”, „rozpierducha”, i tym podobne? - Profesorze! - zawołał z entuzjazmem Basset - ja to wszystko wprowadzę do mojego podręcznika. Sądzę, że sformułowanie „po wypierdoleniu ślepej kiszki spierdalamy brzeg rany do kupy i opierdalamy katgutem na okrętkę” da naszej młodzieży medycznej więcej niż jakiekolwiek uczone wywody. Dziękuję, nie przeszkadzam i spierdalam! - A giten cześć - odrzekł życzliwie sędziwy lingwista. 17. Adiunkt Wygrzmocony wyciskał resztki sił ze swego zaporożca, aby dopaść Basseta i ubłagać go o usunięcie owrzodzonej dwunastnicy z organizmu pięknej pani Jolanty. Ale wydarzenia historyczne odsunęły w niewiadomą przyszłość to bezpośrednie spotkanie dwóch wybitnych przedstawicieli polskiej medycyny. Za samochodem rozległ się klekot, potem warkot, następnie jakby wycie kota, który w roztargnieniu usiadł na fajerce, potem jakby kilka strzałów zakończonych większą eksplozją, wreszcie z tumanów kurzu wyłonił się kapral Modliszka na służbowym junaku i zajechawszy adiunktowi drogę, zatrzymał go ruchem ręki. - Panie Modliszka - rzekł pojednawczo lekarz, wychylając się przez okno samochodu - ja wiem, że przekroczyłem trzydzieści na godzinę, ale proszę wziąć pod uwagę... - Co tam trzydzieści - machnął dłonią Modliszka - jest gorsza sprawa... - i przechyliwszy się z siodełka, szepnął tajemniczo: - Atestacja stanowisk!... - Jezus Maria! - krzyknął Wygrzmocony, ocierając spocone czoło. - A co to znaczy? - spytał po chwili. - Właśnie, że tego nikt nie wie - odparł kapral - ale to ma być, więc naczelnik gminy zwołał zebranie całej kadry kierowniczej, a ja od rana ganiam po terenie i zawiadamiam, a jak ktoś się opiera, to doprowadzam. Pan sam, czy...? W sali konferencyjnej Urzędu Gminnego panowała trwożna cisza, a na jej tle złowieszczo jak kruk odzywał się od czasu do czasu żołądek odchudzającej się aktualnie przewodniczącej Kółka Gospodyń, na przemian z chroniczną czkawką leśniczego Dwurury. Sekretarz gminy, mgr Ropny gorączkowo wertował słownik wyrazów obcych. - Atestacji nie widzę - mówił - ale są ateryny, rodzina ryb tropikalnych, długości do czternastu centymetrów, planktonożerne... - To nie może być to - oświadczył naczelnik - szukaj pan dalej. - O, jest atest! - ucieszył się sekretarz. - To dokument określający własności gotowego wyrobu lub materiału, wystawiony przez wytwórcę... Hurra! Jest i atestacja! - Chwała Bogu - zaszemrał aktyw. - Atestacja, dawniej świadectwo, poświadczenie. - Nic więcej nie ma? - Nic, dalej jest ateoza, mimowolne powolne ruchy członków... - Mój mąż to ma! - zgłosiła się dyrektorka przedszkola. - Pozostańmy przy atestacji - zdecydował naczelnik - ponieważ ta atestacja to zaświadczenie, a to ma być atestacja stanowisk, więc bardzo proszę żeby każdy, kto jest na stanowisku, wystawił sobie zaświadczenie. - Zaświadczenie, że co? - spytał ktoś z sali. - Zaświadczenie, że jest na tym właśnie stanowisku, na którym jest. - To zależy, o jakie stanowiska im chodzi - zamędził klarowny dotychczas przebieg dyskusji działacz ludowy Kant-Gwizdek. - Na ten przykład w naszym PGR-ze oprócz pięciu stanowisk kierowniczych jest również obora na sześćdziesiąt stanowisk dla bydła. - A ja mam w swoim rewirze piętnaście stanowisk myśliwskich i dziewięć albo dziesięć ambon - podtrzymał go leśniczy Dwurura. Ktoś dopytywał się, czy księgowy w GS-ie to już stanowisko, czy jeszcze posada, a ludzie z dalszych rzędów, gdzie słyszalność była kiepska, doszli do przekonania, że do ich sklepu mają rzucić transport czternastocentymetrowych ryb tropikalnych, w związku z czym utworzyli komitet kolejkowy. - Co pani rozumie przez „powolne ruchy”? - pytała poufnie przewodnicząca koła gospodyń dyrektorkę przedszkola. - Raz na minutę? - Raz na kwadrans... - wyznała z goryczą dyrektorka. - Bidulka... - rozczuliła się przewodnicząca - raz na kwadrans czternaście centymetrów... Ach, co ja gadam, to zaświadczenie ma mieć czternaście... W każdym razie, niech się pani zapisze do naszego kółka, my nie takie sprawy załatwiamy. Ot, nie tak dawno koleżanka Krwionośna z Banku Spółdzielczego żaliła się, że mąż jest oziębły, więc załatwiłyśmy u Basseta receptę na wyciąg z królika, i co pani powie, tak na tego męża podziałało, że nawet nie doczekał do wieczora, tylko dopadł ją przy drugim śniadaniu i zrobił jej dużą przyjemność. - To ogromna radość dla żony... - westchnęła zazdrośnie wychowawczyni maluchów. - Nie tylko dla żony, dla całego personelu i dla klientów. W banku podczas drugiego śniadania jest zawsze duży ruch. - No więc jak - podsumował naradę naczelnik - rozumiemy już, o co chodzi w tej atestacji? - Ani w ząb... - odrzekli zebrani. - W takim razie od jutra bierzemy się do roboty! I wzięli się, żeby mieć to jak najprędzej z głowy. 18. - Siadajcie, kapralu - powiedział życzliwie sierżant Miziak do przybyłego właśnie z obchodu Modliszki. - Co tam nowego na rejonie? - Melduję, że całe przedpołudnie śledziłem tego inhibicjonistę, który deprawuje siostry tercjarki w Kićkach Dolnych. - Nie in - poprawił go Miziak - tylko ekshibicjonistę. - A właśnie że in - upierał się kapral - ponieważ ekshibicjonista na widok zbliżającej się kobiety nieoczekiwanie wystawia, a ten zwyrodnialec natomiast czekał z wystawionym, a w ostatniej chwili go chował, co jest większym okrucieństwem, zwłaszcza w przypadku starszych i krótkowzrocznych kobiet. - Zostawcie to wszystko - rozkazał sierżant - przed nami stoi odpowiedzialne zadanie polityczne... Cisza tam! - krzyknął w stronę aresztu, do którego drzwi ktoś się gwałtownie dobijał. - Otóż - podjął przerwaną myśl - musimy w ciągu dzisiejszego dnia ujawnić wszystkie struktury podziemne. - Zapudłować? - ucieszył się kapral. - Wprost przeciwnie, wypuścić tych co siedzą, a z tymi na wolności przeprowadzić rozmowy, żeby nie mieli wątpliwości, że o nich wszystko wiemy. Ja już nawet wypuściłem naszego aresztanta Leżaka. - Jak to wypuścił pan? - zdziwił się Modliszka. - Przecież słyszę jak się dobija... - Dobija się, ale z zewnątrz, żeby go wpuścić z powrotem, bo na zewnątrz straci cały autorytet. - Żyguła-bambuła, Świrgoń-bździrgoń! - darł się przymusowo amnestionowany, pragnąc sprowokować swoje ponowne uwięzienie. - Nic nie wie o ostatnich zmianach w stolicy... - zachichotał Miziak. - Modliszka psia kiszka! - wrzasnął desperat. - Zaraz mu przywalę - warknął kapral. - Dajcie spokój, od dziś mamy być tolerancyjni i wielkoduszni. - Miziaczek kurdyflaczek! - rozległo się pod oknem. - No dobrze, przywalcie mu - przyzwolił sierżant - ale bez złości! - Tak jest, bez złości! - zawołał kapral i wyskoczył na ganek, ale były aresztant umykał już w stronę lasu, na wszelki wypadek zakosami. - No, teraz siadajcie kapralu na motor i przeprowadźcie rozmowy wyjaśniające z całą opozycją w gminie. Mamy to wszystko dokładnie obcykane, a tu jest lista z adresami. - Jak to z adresami? Przecież jest tylko jeden adres... - Jeden... - zgodził się niechętnie Miziak - ale według instrukcji musi być na liście. Modliszka kopnął służbowego junaka i wskoczywszy na siodełko pojechał prosto do mieszkania młodego lekarza, doktora Wysłodka. Wysłodek otworzył mu w szlafroku, zmachany jakiś i spocony. Aha... na pewno pracował przy powielaczu, drukując podburzające ulotki - pomyślał kapral, ale nie zdradziwszy swych podejrzeń, spytał chytrze: - Bardzo żeś się pan namachał? - Dosyć... - przyznał półgębkiem młody człowiek. - A dużo żeś pan numerów natłukł? - A co to pana obchodzi? - wkurzył się Wysłodek. - Obchodzi, panie doktorze - wyjaśnił triumfująco Modliszka ponieważ ja przyszedłem pana ujawnić, a na sam początek konfiskuję pańską maszynę! - co oświadczywszy, wszedł energicznie do pokoju, gdzie jednak nie zastał żadnych urządzeń powielających, tylko psychologa, panią magister Felgę, która w pośpiechu wsadziła obie nogi do jednej pończochy, a będąc przy tym zupełnie goła, do złudzenia przypominała podstarzałą syrenę, albo uczestniczkę biegu w workach, zorganizowanego z okazji dorocznego święta robotniczego koncernu RSW Prasa. - Proszę sobie nie przeszkadzać - znalazł się grzecznie kapral. - Ja pana doktora mogę ujawnić również w kuchni. - Ale ja się nie chcę ujawnić! - oświadczył zatwardziały konspirator, usiłując zjeść zeszyt z szyframi, ale nie mając pod ręką pepitki zwymiotował zaraz na środek pomieszczenia. - Możesz pan nie chcieć - odrzekł flegmatycznie Modliszka, czyszcząc sobie buty firanką - tym niemniej ja pana w tej chwili dekonspiruję, raz dwa trzy, już! - Tak? A ja się z powrotem zakonspirowywowuję! - A ja pana ponownie dekonspiruję! - Aja... - Aja - przerwał mu kapral - zatykam uszy i nic nie słyszę, bzzzz! - i rzeczywiście, wsadziwszy sobie palce do uszu, z cyrkową zręcznością skoczył na junaka i bez trzymania zniknął w kłębach kurzu. - No, skończyli z opozycją... -jęknął żałośnie dr Wysłodek do magister Felgi, ponieważ jednak na skutek utkwienia spinacza w przełyku cokolwiek bełkotał, pani psycholog zrozumiała, że pyta ją „jaką skończymy pozycją?”. - Może taką? - zaszczebiotała, przybierając ją. Tymczasem sierżant Miziak mówił na komisariacie: - No, teraz nareszcie będzie spokój... Chyba żeby, broń Boże, próbowali stworzyć na odmianę jakieś jawne struktury... - E, nie kracz pan - zmitygował go Modliszka, niestety zbyt późno, ponieważ Miziak już właśnie wykrakał. 19. Po wielu wydarzeniach politycznych i ruchach społecznych wstrząsających gminą, doktor Wygrzmocony dopadł wreszcie docenta Basseta w jego wiejskiej izbie chorych i ze zrozumiałym skrępowaniem wyartykułował prośbę o wycięcie pani Jolancie wrzodu dwunastnicy. - Zdaję sobie sprawę - mówił ze skruchą - że zawiniłem wobec pana, zabierając mu ukochaną żonę... - Drobiazg... - machnął ręką Basset, zajęty akurat przedmuchiwaniem zatkanego irygatora. - Tym niemniej - ciągnął Wygrzmocony, któremu nie w smak było takie lekceważące traktowanie ubóstwianej kobiety - tym niemniej drzemie zapewne w panu podświadome poczucie krzywdy, które mam nadzieję nie rzutuje na rezultat operacji. - Chodzi panu o to, żebym nie odgrywał się na Jolancie? domyślił się docent. - Spokojna głowa! - Chociaż - dodał z błyskiem w oku - gdybym był mściwy, to mógłbym jej przy okazji podorabiać takie przełącza i skróty pokarmowe, że cała gmina wyłaby ze śmiechu. Znałem kiedyś starego chirurga, który jak dorwał na stole operacyjnym kochanka swojej żony, to tak sobie na nim pojeździł, że facet po wyjściu z kliniki pierdział lewym uchem, co zresztą doprowadziło do nadmiernych i rujnujących zakupów wełny szetlandzkiej, ponieważ ten gość był akurat naszym radcą handlowym w Londynie, i za każdym razem, jak mu się podczas rokowań przydarzyło z tym uchem, to Anglicy myśleli, że on mówi „Pure Wool” i traktowali to jako żądanie przez stronę polską zwiększenia dostaw. - Czy pańska urocza, chociaż przyznajmy że prymitywna lecznica będzie w stanie zagwarantować Jolancie pełną septykę i oprzyrządowanie? - zatroskał się mąż pacjentki. - Nie martw się pan - uspokoił go Basset - my tu robimy nawet przeszczepy. Początkowo przeszczepialiśmy tylko żółtaczkę zakaźną, ale teraz wszywamy wszystko jak leci. O, tu mamy bank członków - wyjaśnił z dumą, otwierając lodówkę marki „Mińsk”. To, co pan widzi, to członek rzeczywisty, tamto to zastępca członka, a ten malutki to członek korespondent. - A to? - spytał Wygrzmocony, wskazując jakiś rozbudowany organ. - To nasza krajowa specjalność, członek zbiorowy, nie spotykany nigdzie indziej na świecie. Oto członek wspierający, tak zwany szwagier, a ten ze złoceniami to członek honorowy. - Skąd bierzecie dawców? - Aż izby wytrzeźwień. Taki pijaczyna jak wychodzi stamtąd rano wyprysznicowany na zimno, ze zrobionym pedicurem i po zapłaceniu rachunku, to nie zwraca uwagi czy ma wszystko na miejscu, tylko wyrywa aby dalej. W dodatku amputowany organ nasycony alkoholem znakomicie adaptuje się w ciele pacjenta, też przeważnie pijaka, gdyż organizm przyjmuje przeszczep jako coś swojego i nie stawia bariery immunologicznej. Po tych wyjaśnieniach adiunkt z pełnym zaufaniem oddał Jolantę pod opiekę znakomitego chirurga. - Mietek... -jęknęła rozdzierająco na widok swego byłego męża, do którego, przy jego obecnej kondycji, chętnie by powróciła, porzucając dołującego ostatnio adiunkta. - Mietek, ja nie chciałam cię zostawić, to ten Wygrzmocony tak się mnie uczepił jak umarłemu kadzidło, a gdy opierałam się, to walił mnie jak darowanemu koniowi w zęby... - Proszę zabrać tę panią do kąpieli! - rozkazał zimno Basset. - Kąpałam się w zeszły wtorek... - zaszemrała Jolanta. - No to na stół operacyjny. Golenie, strzyżenie, lewatywa, aspiryna, spowiedź, narkoza! I Basset wziąwszy ze stojaka przepychadło do zlewu i laubzegę poszedł energicznym krokiem za pielęgniarzami prowadzącymi piękną Jolantę, w której oczach widać już było przedoperacyjną rezygnację, a w dłoni klamkę, wyrwaną niechcący, gdy się jej uczepiła w ostatnim odruchu samozachowawczego protestu. 20. Któryż to już raz widzimy docenta Basseta, jak fachowy i wspaniały ujmuje w dłoń skalpel, po czym orlim, a raczej - ze względu na zawód - sępim wzrokiem ogarnia leżące przed nim bezwładne ciało pacjenta. Tym razem jednak na stole operacyjnym nie spoczywał anonimowy podmiot działań chirurgicznych, lecz jakże dobrze mu znany organizm wykazujący bezsprzecznie cechy płci żeńskiej, czyli inaczej mówiąc pani Jolanta, primo voto Basset, obecnie Wygrzmocona. Docent nachylił się i energicznym ruchem naciął ciało pacjentki na krzyż, tak jak stary pobożny chłop nacina świeżo upieczony bochen razowego chleba. Asystenci przeżegnali się, a po- zostawiony tu przez niedopatrzenie od stanu wojennego komisarz wojskowy, kapitan Kabura, stanął odruchowo na baczność. Traf chciał, że tego samego dnia zawitał do gminy z niezapowiedzianą, ale oczekiwaną wizytą podsekretarz stanu w Ministerstwie Czynów Społecznych, Wincenty Podnośnik, któremu - jak pamiętamy - Basset wyciął przed kilku laty nie te co trzeba gruczoły, pozbawiając tym samym zasłużonego działacza zainteresowania płcią przeciwną, ale jakby w rekompensacie obdarzając go niezwykle przenikliwym falsetem, dzięki któremu Podnośnik mógł przemawiać bez nagłośnienia nawet w Sali Kongresowej, co budziło zawiść centralnego aktywu. - Cześć pracy! - pisnął przenikliwie dostojny gość, stając na progu sali operacyjnej w otoczeniu gospodarzy gminy i województwa. - Bardzo ładna masarnia! - pochwalił, rozglądając się po zakrwawionym wnętrzu i biorąc omyłkowo Basseta za rzeźnika, dzielącego sztukę nierogacizny, w czym nie był daleki od prawdy. - Dzielcie sprawiedliwie - przestrzegał górnolotnie, jak to było ostatnio w zwyczaju - wymagają tego istniejące jeszcze trudności na rynku mięsnym, które jednakowoż jesteśmy w stanie przezwyciężyć, pod warunkiem że każdy na swoim stanowisku pracy dołoży wszelkich starań... Zebrani słuchali z szacunkiem nie wyprowadzając podsekretarza z błędu, żeby go broń Boże nie rozzłościć, co mogłoby zaowocować obcięciem budżetu gminy. - Tato, bo mama nam się wykrwawi... - mruknęła Simona spod maski. - Morda w kubeł... - odmruknął chirurg, potakując jednocześnie głową tokującemu gościowi. - Sytuację mamy coraz lepszą - przemawiał Podnośnik - ostatnio dzięki inicjatywie towarzysza Kotańskiego dokonaliśmy udanej próby schwycenia się za ręce w godzinach pracy od Tatr do Bałtyku, co wzmogło ogólne zaufanie. Także i w światopoglądzie materialistycznym jesteśmy do przodu, o czym świadczą liczne wypadki nadawania dzieciom takich imion jak... - tu zerknął do notatek - Muamar Kwiatkowski, Bobrak Malinowski i Fidelka Gwizdała. Natomiast nasza opozycja... - Ledwie rzęzi! - poinformował o stanie pacjentki stary Kociorupa, który uwinąwszy się z obornikiem dorabiał sobie jako anestezjolog. - Tak, opozycja ledwie rzęzi! - wykrzyknął radośnie mówca słusznie to towarzysz ujął! - I w szlachetnym zamiarze uściśnięcia mu ręki nastąpił przypadkowo na przewód od butli z tlenem, co spowodowało, że zagrożona utratą życia Jolanta przemogła działanie narkozy i siadła na łóżku. - Co to jest? - zapytała półprzytomnie. - Dlaczego ja tu siedzę jak kot z pęcherzem? Serce mi wali jak przepióreczka w proso, a na złodzieju cipka gore... - co rzekłszy padła z powrotem na swoje łoże boleści. - O, świnia przemówiła... - zdziwił się gość. - A bo to pierwsza? - wytłumaczył sam sobie i uspokojony udał się na dalsze zwiedzanie gminy, podczas gdy Basset wraz z personelem rzucił się na ratunek pacjentki. - To nie był żaden wrzód dwunastnicy! - mówił w pół godziny później do adiunkta Wygrzmoconego. - A co? Mięsak? - spytał nerwowo adiunkt. - Nie mięsak, tylko wcześniak... - i docent jak sztukmistrz wyjął zza pleców ładnego, uśmiechniętego Murzynka. - Jolanto, co to ma znaczyć? - wrzasnął Wygrzmocony, wpadając do pomieszczenia, w którym stary Kociorupa obudził właśnie panią adiunktową, dawszy jej z satysfakcją parę razy po pysku. - A nie chciałem przyjmować tego murzyńskiego dyplomaty w domu - kontynuował rozwścieczony mąż - ale ty się uparłaś, że załatwisz mi afrykański kontrakt! Miał być kontrakt, a jest bękart! - zatkał, wskazując noworodka. - Nikt nie będzie miał wątpliwości, że to pamiątka po ambasadorze Bamboko Kikuju! - Po jakim Kikuju? - zareplikowała przytomnie Jolanta. Ględzisz jak sroka w kość. Przecież to po Czarnobylu! 21. Wizytacja gminy przez ministra Podnośnika spowodowała ogromny rozkwit czynów społecznych, za które ów mąż stanu był resortowe odpowiedzialny. I tak, kolejarze miejscowego węzła wystawili w remizie sztukę „Dwoje na huśtawce” w wykonaniu przetokowego Nagwizdały i Kaśki Pyzdry, zatrudnionej od niedawna w charakterze konduktorki, a tak sprytnie przez scenografa ucharakteryzowanej, że nikt jej nie mógł rozpoznać aż do momentu urwania się huśtawki i spadnięcia wykonawczyni głową w dół, co - ponieważ dla artystycznego luzu była bez majtek - spowodowało natychmiastową jej identyfikację, a tuż potem frenetyczną owację. Wyręczeni przez brać kolejarską aktorzy zamknęli teatr na cztery spusty i zgłosili się do akcji cukrowniczej, dzięki czemu załoga cukrowni mogła zastąpić kolejarzy, zajętych wspomnianą wyżej inscenizacją. Zamknięcie teatru miało i ten dodatkowy skutek, że zniknęła nagle zmora wysokich dopłat państwowych do każdego widza, a nowy minister kultury, profesor Krawczuk zaczął się łudzić nadzieją, iż pod jego klasycyzującym wpływem wracamy do czasów starogreckich, kiedy to teatr nie dopłacał do publiczności, tylko publiczność do teatru, z tym że repertuar był wówczas jakby lepszy. Dyrektor szpitala, adiunkt Wygrzmocony, ze względu na specjalistyczny charakter swojej placówki nie mógł dopuścić do zbyt szeroko pojętej wymiany usług, poszedł jednak na ograniczony eksperyment, udając się wraz z personelem do gminnej lecznicy weterynaryjnej, której bratnia załoga zajęła się w tym czasie jego pacjentami. Chorzy nie zauważyli zresztą jakiejś specjalnej różnicy. Nie dziwili się nawet, że do badania są ustawiani na czworakach, klepani po zadach i zachęcani okrzykami „nastąp się, stara”, ponieważ do takiego traktowania przywykli od dawna w kolejkach, urzędach, a nawet w rodzinnych domostwach. Minister Podnośnik promieniał, notował i głośno wyrażał swoje uznanie. - Brawo, towarzysze! - mówił swoim niezrównanym, administracyjnym falsetem - gdyby tak wszyscy zastępowali jedni drugich, to już dawno byłoby o wiele lepiej niż jest! - A jakby każdy robił swoje? - zapytał nieśmiało, podchmielony zapewne, miejscowy przygłup Kwasimorda. - Robić swoje to nie sztuka! - pisnął Podnośnik. - Nie pójdziemy na łatwiznę! - Nie pójdziemy, tak nam dopomóż Bóg! - zakrzyknął zgrupowany wokół niego aktyw. - A wy, Kwasimorda, co? - zapytał przygłupa naczelnik gminy, Sylwester Balanga. - Niby o paszport się staracie, a jednocześnie defetyzujecie dyskusję? To jak to jest? - A co to ma jedno do drugiego? - udawał idiotę przygłup, jakby nie wiedział, że ma. - Dajcie mu ten paszport - machnął ręką wiceminister - niech jedzie! - Ale on chce tam zostać! - wyjaśnił szeptem naczelnik. - To niech zostaje. Nie czytaliście w prasie, że za granicą pozostaje nielegalnie sama swołocz? Co kto ucieknie, to okazuje się, że albo malwersant, albo szpieg, albo dewiant seksualny. W ten sposób w kraju gromadzi się najlepszy element, a równocześnie pompując na Zachód szumowiny, rozkładamy go moralnie. - To źle - zmartwił się naczelnik - bo on chce uciec do Rumunii. - To jakiś kretyn! - skwitował dyskusję Podnośnik i ruszył w dalszy obchód, poprzedzony przez banderię chłopską, sierotki sypiące kwiaty, sześciu trębaczy i dwóch najtęższych kulturystów z LZS-u, dźwigających ogromny, przygotowywany pracowicie od pół roku napis „Witamy Niezapowiedzianą Wizytę”. Jednocześnie zabrzmiały okrzyki z budowy osiedla pod patronatem ZSMP i dzwony z budowy kościoła pod patronatem Matki Boskiej. Jedna z tych budów była zdecydowanie bardziej zaawansowana niż druga. 22. Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą zwykle parami. Po wizycie tow. Podnośnika na gminę, jak jastrząb na kurę spadła nagle telewizja. Docenta Basseta jej najazd zastał przy zwykłych zajęciach. Operował on właśnie przewodniczącego miejscowego oddziału PRON, mecenasa Fizdonia, relegując z jego wnętrzności sześciometrowego tasiemca, a przy okazji dzieląc się swą wiedzą z kilkoma młodymi, wiejskimi lekarzami, przebywającymi aktualnie na stażu. - Jest to typowy tasiemiec uzbrojony, tak zwany zachodni. Nasz tasiemiec jest, jak wiadomo, nieuzbrojony i zawsze skłonny do rokowań, przy pomocy których można go wywabić z organizmu, najlepiej stosując system wtykania pacjentowi od tyłu dwóch jajek na twardo i rurki z kremem przez sześć kolejnych dni. Siódmego dnia wtykamy tam tylko jajka, a gdy tasiemiec wystawi główkę, żeby zo- baczyć co z rurką, łapiemy go za kark i wywlekamy na zewnątrz... - to mówiąc wpuścił pasożyta do słoja z formaliną. - Pacjent będzie chciał go obejrzeć - wyjaśnił - gdyż ten tasiemiec stanowił prawie całe jego życie wewnętrzne. Właśnie w tej chwili przed szpitalik zajechał ogromny samochód z napisem „Polcolor”, a z samochodu wysypała się kilkunastoosobowa ekipa, dźwigając kable, reflektory, kamery, statywy i zwoje grubego jak ołówek drutu do podwatowania bezpieczników, bo żaden bezpiecznik na świecie nie był w stanie oprzeć się straszliwej mocy wysysanej przez ów ruchomy pomnik polskiej myśli technicznej. - Redaktor Koszulowska - przedstawiła się Bassetowi przaśna dwumetrowa blondyna - kręcimy trzy tematy, a mianowicie czytelnictwo na wsi jako czynnik kulturotwórczy, przestrzeganie higieny warunkiem zdrowotności narodu i powszechne oszczędzanie to nasz wspólny obywatelski obowiązek. U pana chcemy nakręcić powszechne oszczędzanie. - A nie lepiej higienę? - spytał chirurg. - Higienę już mamy - powiedziała redaktorka z uśmiechem wyższości - nakręciliśmy w GS-ie odchody gryzoni w kolorze. - Mysie gówno - wyjaśnił z dumą operator - zrobiłem je najpierw w planie amerykańskim, potem szwedzkim, a na końcu najazd obiektywem japońskim „rybie oko”. - Także i czytelnictwo jużeśmy zarejestrowali - kontynuowała blondyna - akurat do księgarni przywieźli „Pisma Wybrane” Haliny Auderskiej i tłum rzucił się kupować, zadeptując w pośpiechu dwie staruszki, co jest jak najbardziej. Tak więc u pana musimy zrobić powszechne oszczędzanie... - O! Mam! - krzyknęła, rzucając się w stronę romantycznego wiejskiego sraczyka, stanowiącego jedyny sanitariat tej rustykalnej lecznicy. - Co pani ma? - zdziwił się Basset. - Brak oszczędności! Biały dzień, a w ubikacji pali się żarówka! Panie Zenku, kręcimy! - To się nie nakręci - mruknął Zenek - żarówka dwudziestka, ledwie błyszczy... - To zakładajcie naszą tysiąc pięćsetkę! - zarządziła szefowa ekipy, a gdy to uczyniono, oparła się o uchylone drzwi klozetiery i zwróciła się do obiektywu ze słowami: - W dobie ogólnej walki o oszczędność, szczególnie drastyczny wydaje się przykład placówki zdrowia, marnotrawiącej tak cenną energię elektryczną. Co pan ma na ten temat do powiedzenia, panie doktorze? - Pragnąłbym z tego miejsca - wystartował wychowany na dzienniku TV Basset - wyrazić swój żal z powodu tego mojego niedopatrzenia i złożyć uroczyste zapewnienie, że się to więcej nie powtórzy... - A winni... - podpowiedziała pani Koszulowska. - A winni oczywiście zostaną pociągnięci - dokończył chirurg. Ekipa oddaliła się z ogromną szybkością, aby zdążyć na wieczorną emisję, która trwała w sumie półtorej minuty, kosztowała zaś plus minus osiemset tysięcy złotych, jeśli policzyć koszty benzyny, zużycie sprzętu, delegacje dla pracowników oraz cenę zapomnianej w ubikacji żarówki o mocy półtora tysiąca watów. Wieczorem stary Kociorupa udał się do tego pomieszczenia i odruchowo przekręcił kontakt. Oślepiające białe światło wypełniło ubogą sławojkę, rzucając staruszka na kolana. - Panie... - zajęczał Kociorupa - nie jestem godzien tej łaski... - A może nawet jestem godzien - dodał po chwili namysłu. - Ale czemu akurat tutaj? W tym momencie eksplodowały z hukiem najpierw bezpieczniki w szpitalu, potem w pobliskiej elektrowni, a wreszcie w całej krajowej sieci energetycznej, której jedynym elementem wykazującym jeszcze napięcie 220 był minister energetyki, gdyż do takiej wysokości wzrosło mu nagle ciśnienie. - Zosiu, świecę! - zażądał w ciemnościach od żony. - Rzeczywiście świecisz, Oleś... - wyjąkała żona, patrząc z podziwem na okalającą go, typową dla nadciśnieniowców bladą poświatę. 23. Karnawał tego roku był wyjątkowo huczny. Bale, rauty, herbatki tańcujące, włościańskie zabawy i dobroczynne tombole na rzecz głodującej inteligencji odbywały się to tu, to ówdzie, zaś ukoronowaniem tego szału stał się wielki bal, wydany w salonach szpitala przez panią dyrektorową Jolantę Wygrzmoconą. Salony te wygospodarowano, wysiedlając tymczasowo pacjentów z pomieszczeń parterowych na piętro, co przy okazji wywołało miłe ożywienie, wesoły rozgardiasz i nawiązanie nowych stosunków międzyludzkich, ponieważ część syfilityków z dermatologii poukładano na waleta ze świeżo operowanymi klientami chirurgii urazowej, a pensjonariuszki oddziału ginekologii przemieszano z ofiarami wylewów mózgowych, z natury nieruchawymi i, dodajmy, bezbronnymi wobec ekscesów seksualnych, dokonywanych przez podekscytowane częstym wziernikowaniem pacjentki. - Admirable, magnifigue! - zawołał marszałek szlachty do pani Jolanty, całując na powitanie jej starannie wypielęgnowaną dłoń. - Stworzyłaś tu pani istny pałac z bajki! - dodał, strzepując popiół z cygara do wyszorowanej lizolem spluwaczki. - Ach non, non, c'est miserable... - krygowała się gospodyni proszę mi lepiej powiedzieć, co tam, panie, w polityce? Czy może coś nowego wpłynęło do pańskiej laski marszałkowskiej? - Do laski nic nie wpłynęło - odrzekł kwaśno szlagon - natomiast wczoraj rano coś mi wypłynęło... Te niewczesne wynurzenia przerwał mu na szczęście były podkomorzy katowicki, zapraszając panią Wygrzmoconą do tańca. - Tańce będą potem - wyjaśniła adiunktowa - na razie czekamy jak towarzysz Kania deszczu - na występy artystyczne. Jakoż i rzeczywiście, na estradzie zaimprowizowanej ze zsuniętych razem stołów sekcyjnych wystąpił chór młodzianków im. Bogusława Kaczyńskiego, wykonując wiązankę pieśni o przyjaźni między narodami, takich jak „Przylecieli Mongołowie pod zielony sad”, „W malowanej piwnicy tańcowali Chińczycy”, „Angliku, Angliku, co tam niesiesz w koszyku”, „Poszła Karolina do Indianina”, a na zakończenie przepiękny szlagier „Kocham cię, Żydzie”. Tymczasem w bufecie wesoło dzwoniły zlewki i probówki, opróżnione z analiz i mieniące się żywą tęczą różnobarwnych trunków. - Za pomyślność drugiego etapu reformy! - wzniósł toast naczelnik gminy Sylwester Balanga. - Drugiego... - skrzywił się były minister Podmamuśka, studiując umieszczony na probówce z wódką napis: „Urobilina 120 mg., gonokoki w normie”. - Wiesz pan, ja nie lubię niczego „drugiego”. Weźmy dla przykładu taką Drugą Rzeczpospolitą, drugi obieg wydawniczy albo drugą kolejność zimowego odśnieżania, toż to same nieszczęścia... - Oj, to to! - podtrzymał go psychiatra, dr Cycoń - zwłaszcza drugi obszar płatniczy nam nie wyszedł... - To myśmy jemu nie wyszli! - zaśmiał się triumfalnie Balanga. - Przez to, że nie spłacamy długów, oni już tam jedzą z nędzy szczury i glisty, jak to było widoczne w filmie „Oto Ameryka”. Jeszcze trochę, a cały ten zachodni bajzel się zawali, zwłaszcza, że podrzuciliśmy im ministra Krasińskiego jako doradcę do spraw ekonomii. - No, to leżą! - ucieszył się Cycoń. W tej chwili orkiestra zagrała do tańca. - Patrz pan - mruknął naczelnik - Podkomorzy rusza... Zaraz... gdzie ja już takie coś słyszałem, że Podkomorzy rusza? - Pewnie na WUML-u - podsunął mu profesor Różopolański - ale tamten Podkomorzy podał rękę Zosi. - A faktycznie... A ten nasz Podkomorzy podał rękę Jolce... - Opartej o pojemnik, gdzie trzymają stolce - zrymował Różopolański, dodając sarkastycznie: - Każda epoka ma taki taniec, na jaki sobie zasłużyła. W drugą parę poszedł docent Basset z przewodniczącą Koła Gospodyń, a w trzecią lider miejscowego podziemia, dr Wysłodek z mgr Barbarą Felgą. - Modliszka, ruszamy za nimi! - zakomenderował sierżant Miziak, odziany w czarne domino, które zmieniłoby go nie do poznania, gdyby nie nałożony na wierzch pas z kaburą. Kapral Modliszka, przebrany za emerytowaną nauczycielkę rysunków i gimnastyki, włączył się posłusznie w korowód, aby podsłuchać i zniweczyć ewentualne knowania. - Co to za kawałek grają? - zainteresował się naczelnik. - To jest polonez Ogińskiego „Pożeranie Ojczyzny”. - „Pogrzebanie” - sprostował dr Cycoń. - „Pożegnanie” - sfinalizował profesor Różopolański. - Wielka mi różnica... - spuentował marszałek szlachty, spoglądając na okno, do którego dobijał się gwałtownie pokraczny chochoł, szarpany zimową wichurą. 24. Jakoś tuż po Nowym Roku do gminy wkroczyło Nowe i nakładło po pysku księgowemu Paziułce, który wracał z zabawy w GS-ie. - A może was pobił przygłup Kwasimorda? - rozpytywał wnikliwie prowadzący śledztwo sierżant Miziak - albo któryś z braci Karamazow, tych co to pędzą koło rzeczki bimber z odzysków czeskiego mazutu? - Nie - upierał się księgowy - to było Nowe, żebym tak skonał! - A po czym żeście poznali? - zapytał poszkodowanego kapral Modliszka. - Jak to po czym? Toż miało przy sobie trzy S, różne ulgi podatkowe, zielone światło dla rzemiosła i PFAZ u pasa. - Paziułka był pijany... - mruknął Miziak do Modliszki - ale tym niemniej coś w tym musi być... Wieść rozeszła się po gminie, powodując szereg gorączkowych działań, stymulowanych bardzo ograniczonymi informacjami na temat Nowego, pochodzącymi przeważnie z dziennika TV. I tak, Wytwórnia Płatków Ziemniaczanych im. gen. Płatka usiłowała przejść na system brygadowy, powołując bardzo ostatnio lansowane grupy partnerskie, co jednak w trakcie realizacji pomylono niestety z partnerskim seksem grupowym, pokazywanym w filmie „Oto Ameryka”. Wytwarzanie płatków w tak wymyślnych pozycjach spowodowało co prawda gwałtowny przypływ siły roboczej z okolicznych wiosek, ale produkcja drastycznie spadła, skutkiem czego bank cofnął kredyty. Dyrektor zakładów spirytusowych, inż. Katzenjammer postąpił rozsądniej i poprzestał na zmianie szyldu, zastępując prozaiczny napis „Gorzelnia gminna” inskrypcją „Gminny Zakład Produkcji Płynnych Środków Budowy Wzajemnego Zaufania”, co zyskało mu poklask nawet ze strony władz wojewódzkich. Natomiast naczelnik Balanga poszedł na całość, bo powołał Radę Doradczą przy Gminnej Radzie Narodowej. - Jak to? Rada przy Radzie? - dziwował się aktyw. - Oczywiście - wyjaśnił Balanga - to jest właśnie nasza polska specyfika, żeby jedno takie samo było przy drugim takim samym, jak na przykład kartki na mięso, ale mięso na kartki, prawda? - Prawda... - przyznali zebrani, porażeni trafnością rozumowania. - Albo, powiedzmy, dekoracja jakiegoś sztandaru Sztandarem Pracy! - uzupełnił rzecznik prasowy sołtysa. - Otóż to - podchwycił naczelnik - postępując tak niebanalnie zyskujemy szacunek innych narodów. Weźmy chociażby nazewnictwo statków. U innych statek nazywa się, powiedzmy że „Titanik” albo „Aurora”, a u nas „Kopalnia Makoszowy”. Wyobraźmy sobie podziw kapitana jakiegoś zagranicznego portu, który do końca nie jest pewien, czy to, co wpływa, to jest statek czy kopalnia? - To jeszcze nic - wtrącił były minister Podmamuśka - osobiście byłem świadkiem, jak do Liverpoolu wchodził nasz semikontenerowiec „Wydział Matematyczno-Przyrodniczy Uniwersytetu im. Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie”, a miejscowy admirał najpierw usiłował to tłumaczyć ze słownikiem w ręku, ale w połowie zwariował i odszedł w stan spoczynku! Szmer podziwu rozległ się w sali. - Wracajmy do spraw Rady Doradczej - zarządził Balanga - jak mi dzwoniono, powinny do niej wejść osoby cieszące się ogólnym zaufaniem... - Ja proponuję pana naczelnika! - wrzasnął sekretarz gminy, czym uprzedził wielu innych. - Dziękuję - odparł przyjaźnie naczelnik, zapisując jednocześnie w notesie, żeby dać sekretarzowi podwyżkę - dziękuję, ale oprócz tych cieszących się zaufaniem, należy tam również powołać niektórych przedstawicieli opozycji... - Główny przedstawicie! opozycji to doktor Wysłodek - zameldował sierżant Miziak. - Mówiłem że niektórych - naczelnik spojrzał na sierżanta z dezaprobatą - co nie znaczy, żeby to był Wysłodek, który godzi w podstawy ustrojowe gminy. Ja osobiście wysuwam księdza Chudzielaka. - E... jaka tam ze mnie opozycja? - bronił się słabo Chudzielak. - A ileż to roboty? - podsunął mu leśniczy Dwurura. - Chlapnie ksiądz coś z ambony w najbliższą niedzielę i już jest ksiądz w opozycji. Na te słowa zebrani rozbiegli się, aby w domowym zaciszu obmyślić jakieś wystąpienie, które nie zaszkodziłoby im w karierze, a równocześnie dałoby możliwość uzyskania statusu łagodnej, konstruktywnej opozycji. 25. W ambitnym zamiarze informowania Szanownego Czytelnika o całokształcie wydarzeń na terenie gminy, straciliśmy być może z oczu głównych aktorów naszej, wprost z życia wziętej, opowieści. Spiesząc nadrobić to niedopatrzenie, informujemy więc o aktualnej kondycji, działaniach i przeżyciach docenta Basseta, jego córki Simony, jego byłej żony Jolanty i obecnego męża tejże byłej żony, adiunkta Wygrzmoconego. Tytułowy docent Basset ma się dobrze, a nawet znakomicie, co zawdzięcza wyłącznie swojemu ogromnemu talentowi, wspartemu mozolną pracą i sprzyjającym ustrojem politycznym gminy. Przeprowadził ostatnio kilka udanych zabiegów, między innymi operację kosmetyczną na osobie przetokowego Nagwizdały, któremu gdy ofiarnie pochylony odchuchiwał przymarzniętą zwrotnicę kolega dla żartów przerzucił wajchę, pozbawiając go nosa, wąsów i złożonych w ryjek warg, za co go zresztą serdecznie przeprosił, kiedy tylko minął mu pierwszy paroksyzm śmiechu: - Głupio, kurwa, wyszło! - powiedział serdecznie - ale ja ci, kurwa, Jasiu zafunduję u naszego znachora nową facjatę i to, kurwa, za dulary! Docent Basset otrzymawszy banknot z wizerunkiem Benjamina Franklina, wziął go w swojej naiwności za model nowej twarzy, którą chciałby mieć jego pacjent, i w ciągu długich godzin spędzonych przy stole operacyjnym wyczarował na uśpionym przetokowym natchnione rysy ojca demokracji amerykańskiej, dodajmy, że również wynalazcy piorunochronu, co jeszcze dziś znajduje odbicie w obsesji stworzenia systemu ochronnego nad Stanami Zjednoczonymi. Obudzony z narkozy Nagwizdała, spojrzawszy w lustro, najpierw się grzecznie sam sobie ukłonił, potem zapłakał, a następnie urządził awanturę, wykrzykując: - I kogoście gnoje zamiast mnie obudzili? - ale w końcu przywykł i tylko omija z daleka kaprala Modliszkę, ponieważ nie lubi być co chwilę legitymowany i rozpytywany o krewnych za granicą i posiadanie waluty. Simona Basset, zerwawszy z marginesem, rują i ćpuństwem, stała się błogosławieństwem wiejskiej lecznicy swego ojca. Niesie tam ulgę pacjentom pisząc im listy do rodzin, w rodzaju: „Kochani rodzice, w pierwszych słowach mego listu donoszę, że czuję się dobrze, chociaż urżnięto mi obie ręce, czego i wam życzę”. Udało jej się również zwalczyć ohydny onanistyczny kompleks Portnoy'a, a to przy pomocy przerobionego z pani Konopnickiej wierszyka „Jaś nie dotrzepał”, po wysłuchaniu którego wystraszeni pacjenci leżą w nocy nieruchomo, bezsennie co prawda, ale z rękami na kołdrach. Mamusia Simony, Jolanta Basset-Wygrzmocona, hoduje Murzynka po ambasadorze Bamboko Kikuju. Aby choć trochę zneutralizować egzotyczny wygląd dziecka, nazwano je Maciek i przebierano od małego w strój krakowski, a nawet przyjęto niańkę- mazurkę, która nauczyła chłopczyka śpiewnego nadwiślańskiego akcentu i oszukiwania na mleku, a obecnie przyswaja mu różne gry i zabawy, nie wyłączając pokera, chociaż ta akurat rozrywka wyraźnie nie leży maluchowi, gdyż przy dobrej karcie powoduje mimowolne, radosne kiwanie ogonkiem, co zdradza go przed partnerami. - Ale wdepnęłam w co kot napłakał! - wzdycha po swojemu pani Jolanta i powraca do okna, za którym nadal widnieje wiejski dom towarowy, ozdobiony ostatnio neonem „Produkty Cierne - Przyrządy Mierne - Środki Pierne”. Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, nieodmiennie zazdroszczący sławy Bassetowi, rzuca się na oślep w pseudonaukowe eksperymenty, aby udowodnić swoje rzekome przewodnictwo na mapie medycznej kraju. Fiaskiem skończyła się jego pożałowania godna próba podważenia teorii odruchów warunkowych genialnego Pawłowa. Nie dość, że doświadczalny pies nadal ślini się na sygnał oznajmiający karmienie, to jeszcze adiunkt sam zaczął się ślinić na widok każdego wiejskiego kundla, co zapewniło mu u ludzi opinię zoofila, obrzydliwca i niedojdy. Jak więc widzimy, nasi główni bohaterowie prowadzą w miarę ustabilizowany i pracowity tryb życia, czym nie różnią się zbytnio od reszty obywateli naszej ojczyzny, budujących mozolnie lepszą przyszłość. Ale nie martwcie się państwo, w następnych rozdziałach już my im popędzimy kota! 26. Pod koniec zimy odbył się w gminie proces starego Kociorupy, oskarżonego o odsprzedanie przygłupowi Kwasimordzie pół litra „Vistuli” z piętnastozłotowym zyskiem. Zbrodniarz, przykuty dla pewności kajdankami do kaprala Modliszki, osadzony został wraz z nim w areszcie, a następnie doprowadzony na salę sądową przez sierżanta Miziaka, który uzbroiwszy się we wszystko, czym dysponował komisariat, wyglądał jak „Czarny Wrzesień” lub prowincjonalna filia Muzeum Wojska Polskiego. Sesji przewodniczył dr praw sędzia Leopold Lalunia, oskarżał prokurator Pyton Siemiradzki, obrony podjął się przewodniczący PRON-u mec. Fizdoń. Funkcję ławników pełnili psycholog mgr Barbara Felga i przedstawiciel starej emigracji, b. ataman Osip Anegdotycz Jefremienko. - Wysoka Izbo! - zaczął prokurator wstając. Natychmiast uderzył głową w niski strop izby sądowej. - Proszę siadać i mówić długo, cicho i powoli! - przerwał mu sędzia, szykując się do spania za stosami akt, ponieważ noc spędził na rybach, a poranek w ogonku do Centrali Rybnej, żeby nie wracać do domu z pustymi rękami. Prokurator zażył proszek z krzyżykiem i, jak sęp na ścierwo, rzucił się na starego Kociorupę, zarzucając mu między innymi podkopywanie fundamentów ustroju, godzenie w sojusze i konszachty z CIA, a następnie przedstawił wyliczenie, z którego wynikało, że sędziwy przestępca mógł był teoretycznie zagrabić około dwóch i pół miliona złotych, gdyż przez osiemdziesiąt lat swego życia zarabiał codziennie półtorej dychy na pół litrze. Wnosząc o konfiskatę tej kwoty, prokurator Pyton Siemiradzki zaproponował przy okazji całkowity przepadek mienia, pozbawienie praw obywatelskich do końca lipca, karę śmierci przez powieszenie i dwadzieścia lat ciężkich robót przy budowie Pomnika Zdrowia Matki Polki i Stryjenki Niemki, taką bowiem nazwę ustalono ostatnio, aby wyrazić wdzięczność za liczne wpłaty i ofiary nadchodzące zza Łaby. Ten grozę budzący wniosek spalił atoli na panewce, gdyż uwagę publiczności pochłonęła całkowicie obserwacja kota od organistów, który wkradłszy się do sali wyżerał akurat z teczki sędziego Laluni zakupione rano błękitki, wraz z charakterystycznymi dla tego gatunku, jadalnymi w opini „Sanepid-u”, pasożytami. Teraz do głosu dorwał się mecenas Fizdoń i z werwą nakreślił niepokalaną sylwetkę oskarżonego Kociorupy, ongiś bojownika o niepłacenie podatków za sanacji, następnie bohaterskiego spekulanta, współautora klęski ekonomicznej hitlerowskich Niemiec, a wreszcie ostatnio członka wszystkich istniejących w gminie organizacji społecznych, nie wyłączając Ligi Kobiet, Towarzystwa Patriotycznego „Grunwald” i Klubu Anonimowych Alkoholików, w którym pijąc bruderszafty nie podawano imion, lecz pseudonimy. Ponieważ kocur organisty zjadłszy ryby ułożył się do snu w aktówce sędziego Laluni, więc sala z zainteresowaniem wysłuchała opinii mgr Barbary Felgi. - Przynależność do wszystkich organizacji równocześnie powiedziała pani psycholog - świadczy o niepoczytalności oskarżonego, co proszę przyjąć jako okoliczność łagodzącą. - Przyjąć można - zgodził się po chwili namysłu ataman Jefremienko - no przyjąwszy, lepiej go na wsiakij pożarnyj słuczaj powiesić. Ta poważna rozbieżność zdań oraz narastający gwar na sali zbudziły wreszcie sędziego Lalunię. - Co tu tak śmierdzi? - spytał, pociągając nosem. - Publiczność? - Też, ale głównie pańskie ryby... - odrzekła protokólantka. - Racja... - mruknął sędzia, zatrzaskując teczkę wraz ze śpiącym w jej wnętrzu kotem. - A jak tam nasz procesik? Pan prokurator już mówił? Pan mecenas także? Przysięgli również? No więc ja, ogólnie rzecz biorąc, jak zwykle przychylam się do wniosku pana prokuratora, z tym, że to wszystko jak zazwyczaj z zawieszeniem na dwa lata. Zgoda? Zgoda! No to idziemy na obiad! - Gdzie my go powiesimy, szefie? - martwił się Modliszka, gdy Miziak odpinał go od skazańca. - Zawieszenie, to nie powieszenie, kapralu - wyjaśnił Miziak. - Nie? - zdziwił się Modliszka. - To szkoda, że mi pan tego wcześniej nie powiedział... Tymczasem sędzia Lalunia mówił z dumą do żony: - Przesiedziałem wprawdzie całą noc nad przeręblom, ale za to zobaczysz jaką sztukę złowiłem! - tu sięgnął po teczkę. - Oj Poldek, ty chyba masz kota na punkcie tych ryb... zaśmiała się żona dobrotliwie. - A mam, a co - zawołał butnie, wytrząsając zdobycz na stół. - No to idź teraz po szklarza - zarządziła żona, zasłoniwszy na razie wybite przez kota okno kocem - w nocy ma być trzydzieści pięć stopni pod zerem. 27. - Ratuj się, Antoni - krzyknęła pani Jolanta, wpadając do mieszkania i wymachując gazetą - podobno mają kastrować adiunktów! - Nie kastrować, tylko kasować - uspokoił ją mąż, który już słyszał o tym w radio - i to tylko tych, którzy nie zrobili habilitacji, a moja już na ukończeniu. - Na ukończeniu? Ględzisz jak baba z wozu! Ten twój pomysł z przeszczepianiem stulejki w celu ograniczenia prokreacji wyśmiały najpoważniejsze pisma fachowe! Wylecisz z roboty jak kosa na kamień - plotła po swojemu - to już lepiej, żeby cię skastrowali niż skasowali, i tak do łóżka nadajesz się jak głupi do sera. - Ciszej - błagał adiunkt - wiesz przecież, jakie mam ostatnio kłopoty, dzisiaj znowu zdarzyły mi się dwa błędy w sztuce lekarskiej... - To fakt - przyznała lojalnie - widziałam te dwa błędy, jak je ładowali do trumien. - No właśnie, więc nie dziw się, że to wszystko rzutuje ujemnie na moją psychikę, a teraz znowu ta zapowiedź kasacji wisi nade mną jak miecz Damoklesa... - Oj wisi ci, wisi... - potwierdziła nostalgicznie - ale co ma wisieć, nie utonie! - dodała zaraz z humorem. - Ot, ruszyłbyś trochę głową, jak już nie możesz czym innym, przyjrzałbyś się jak ludzie robią kariery, choćby taki Basset... - Ba, on miał to szczęście, że dostał w łeb i stracił pamięć, ale dzięki temu właśnie załapał się w nurcie medycyny ludowej. - A cóż stoi na przeszkodzie, żebyś ty też dostał w łeb? - tu Jolanta rozejrzała się za czymś ciężkim. - Nie, nie! - wrzasnął adiunkt odskakując - to musi zrobić jakiś fachowiec! - Jak to, mam pana ogłuszyć pałką? - zdziwił się sierżant Miziak w kilka chwil później. - Tak bez powodu? - Ja mam swoje powody - tłumaczył mu Wygrzmocony - a poza tym zrobiłby to pan na moje wyraźne żądanie. - Na pańskie żądanie, to ja mogę pana co najwyżej otoczyć opieką - odrzekł sierżant po przestudiowaniu odnośnej instrukcji - a pałką mógłbym panu przylać tylko w razie naruszenia spokoju publicznego lub ataku na moją osobę i to po trzykrotnym wezwaniu do rozejścia się. - No dobrze... - rzekł z determinacją lekarz, i po krótkim namyśle zawołał prowokacyjnie: - Reforma gospodarcza jest do dupy! Do dupy, do dupy... - powtórzył, mrużąc oczy w oczekiwaniu ciosu. - Oj, to to... - zgodził się Miziak zapalając papierosa. Niestety dr Wygrzmocony, jako zatwardziały lojalista, nie mógł w żaden sposób wymyślić bardziej obrazoburczych okrzyków, lub też może nie chciały mu one przejść przez usta. Także próba bezpośredniego ataku fizycznego nie dała rezultatu, gdyż sierżant bez trudu obezwładnił go chwytem służbowym nr 76 B-X/13, zwanym popularnie „Piekielnym Piotrusiem”, a następnie zawiadomił szpital psychiatryczny im min. Krasińskiego. Doktor Cycoń z dużą satysfakcją usadził naprzeciw siebie szefa konkurencyjnej lecznicy. - Więc twierdzi pan, panie kolego, że jest pan nutrią? - spytał sondażowe. - Niczego podobnego nie twierdziłem! - oburzył się Wygrzmocony. - To przecież panu się wydaje, że jest pan Napoleonem. Cycoń żachnął się i wyjął rękę zza surduta: - Jak to mi się zdaje, ty szczurze wodny? - Uzurpator! - Gryzoń! - Kurdupel! - Piżmak! - Ja cię jeszcze dopadnę, ty glisdo korsykańska! - wykrzykiwał adiunkt, wyprowadzany przez pielęgniarzy. - A ja ci wybiję te pomarańczowe zęby! - darł się Cycoń, podtrzymywany przez asystentów. Wieczorem, uspokoiwszy się nieco i upewniwszy w lustrze, że nie jest nutrią, dr Wygrzmocony wziął dla relaksu miejscową prasę, ale już po chwili podskoczył na krześle. - Jolanto - zawołał - sprawdź, czy ja dobrze kojarzę... Tu piszą, że z inicjatywy organizacji partyjnej Labour Party przy zakładach Rolls-Royce'a, w tamtejszej stołówce wymieniono zlewozmywaki... - No to co, że piszą? - zdziwiła się Jolanta - Anglik też człowiek, a każda kliszka swój ogon wali. 28. Na wiosnę w gminie pokazali się niestety Zieloni. Pierwszym sygnałem ich działalności były napisy na murach, zawierające buntownicze treści i żądania. - No i jak żeście zareagowali? - spytał sierżant Miziak kaprala Modliszkę, który mu meldował o tych bezeceństwach. - Melduję, że zareagowałem regulaminowo, neutralizując te hasła przy pomocy drobnych poprawek. Na przykład w haśle „Żądamy czystej wody” przerobiłem „wody” na „wódy”, co nie powinno nikogo dziwić, ponieważ są to żądania powszechne. - A co żeście zrobili z napisem „Żądamy oczyszczalni”? - Zamazałem „oczy” i zostało „Żądamy szczalni”. To wezwanie koresponduje z inicjatywą tutejszego PRON-u. Najgorzej było z hasłem „Precz ze skażeniami”, ale w końcu udało mi się zrobić z niego „Precz z kazaniami”. Ksiądz Chudzielak na pewno się wkurzy i naskoczy na wichrzycieli. Ale Chudzielak nie zareagował tak, jak tego oczekiwano, ponieważ od kilku tygodni był całkowicie pochłonięty oglądaniem serialu „Ptaki ciernistych krzewów”, który uważał za cykl reportaży z życia duchowieństwa. - Patrz pani - mówił do swojej gospodyni - jaki to postęp na tym świecie! Ot, taki ksiądz proboszcz Kilder pod sutanną nosi same kąpielówki, a nie takie wełniane gacie jak to u nas... - Może sobie pani wyprać moje stare kalesony - dodał po chwili wspaniałomyślnie - należą się pani za wierną i oddaną służbę. - Bóg zapłać - odrzekła z umiarkowanym entuzjazmem gosposia lepiej by ojciec przestał oglądać te dyrdymały, bo to tylko ruja i zgorszenie, a tymczasem w gminie nie za dobrze, ktoś nocą powypisywał na chałupach „Precz z kazaniami”. - Mogą mi nadmuchać w konfesjonał - oświadczył beztrosko Chudzielak i zasiadł przed telewizorem, aby obejrzeć kolejny odcinek. - O! O! - zawołał. - Co to jest, co on robi z tą panią? Bardziej nerwowo zareagował na żądanie Zielonych naczelnik gminy, Sylwester Balanga. - Musimy przechwycić inicjatywę - mówił do sekretarza zwołamy sami naradę w sprawie skażeń i wznowimy działalność Ligi Ochrony Przyrody. Proszę jutro urządzić spotkanie z przedstawicielami środowiska. - Ale jakiego środowiska? - spytał roztropnie sekretarz. Środowiska mamy różne: jest środowisko kryminogenne, środowisko artystyczne, inseminator Środowisko Teofil i jeszcze parę innych... - Przecież chodzi o skażenie środowiska naturalnego, więc proszę o przedstawicieli tego środowiska! - uciął sprawę Balanga. Pozostawiony sam sobie i skazany wyłącznie na własną wiedzę sekretarz gminy doszedł do wniosku, że środowisko naturalne to ogólnie biorąc przyroda. W rezultacie tych przemyśleń nazajutrz w sali obrad zasiedli następujący przedstawiciele środowiska naturalnego: pani od przyrody z podstawówki, organista ze swym kotem, słynnym od czasu procesu starego Kociorupy, oraz leśniczy Dwurura z oswojonym lisem Medardem. Z własnej inicjatywy przybłąkały się dwie okoliczne kury i przygłup Kwasimorda. - Obywatele... - zaczął naczelnik, niepewny czy to określenie przysługuje wszystkim obecnym - zebraliśmy się tutaj, aby reaktywować naszą, podupadłą coś jakby ostatnio Ligę Ochrony Przyrody... Czy one muszą się akurat tutaj ryćkać? - spytał, wskazując głową lisa, który usiłował skrzyżować się z kotem. - Muszą - wyjaśnił Dwurura - one zawsze to robią, jak się spotkają, ale spokojna głowa, oba samce, więc niekompatybilne. - To w porządku - uspokoił się Balanga i kontynuował referat: - Przede wszystkim sprawy formalne. Czy wszyscy tu obecni są członkami Ligi? Bo jeżeli nie, to proponuję żeby się od razu zapisali. Ten ostatni postulat nie spotkał się z dobrym przyjęciem. - Każdy już gdzieś należy - tłumaczył organista - ja na przykład jestem członkiem nielegalnego Związku Zawodowego Organistów, Kościelnych, Księżych Gospodyń i Grabarzy, i to mi zupełnie wystarczy. Jakby wszyscy do wszystkiego się nawzajem pozapisywali, to by znowu się powtórzyła taka afera jak na ostatnim spotkaniu PRON-u z OPZZ-em, kiedy to cały OPZZ wstąpił do PRON-u, a PRON do OPZZ-u, a nawet zdaje się Miodowicz wstąpił do Dobraczyńskiego, czy też odwrotnie i teraz nic już nie wiadomo... - Może stworzymy grupę nieformalną - zaproponował sekretarz to teraz bardzo modne. W ten sposób w gminie powstała Nieformalna Grupa Miłośników Przyrody, która natychmiast wystąpiła z inicjatywą budowy Oczyszczalni Ścieków im. tow. Augiasza. W atmosferze ogólnego zadowolenia nikt nie zauważył, że lis do spółki z kotem zeżarli tymczasem obie kury. I tak to u nas jest, prawie ze wszystkim. 29. Wiosenne podwyżki cen przeszły prawie nie zauważone, gdyż społeczeństwo zajęte było w tym czasie wybieraniem Miss Gminy. Na pierwsze wezwanie zgłosiły się wszystkie baby, nie wyłączając konającej właśnie babci Pimpusiowej. Ten gremialny akces przeraził jurorów, którzy dopiero teraz rzucili się do studiowania nadesłanego ze stolicy regulaminu wyborów. Wyszło, że pretendentka musi być po pierwsze dziewicą, po drugie posiadaczką nieskazitelnej opinii i po trzecie mieć ukończoną co najmniej podstawówkę. Już samo kryterium dziewictwa zdyskwalifikowało wszystkie kandydatury z wyjątkiem centryfugi z GS-u i koszmarnie brzydkiej trzyletniej córeczki mecenasa Fizdonia. - Nie możemy tego traktować dosłownie - tłumaczył przewodniczący jury, prof. Różopolański - regulamin zapewne układał jakiś polonista, a w dawnej polszczyźnie „dziewica” znaczyło panna. Na przykład, w balladzie Mickiewicza znajdujemy pytanie: „Jakiż to chłopiec piękny i młody, jakaż to obok dziewica?” i zaraz potem domniemanie: „Pewnie kochankiem jest tej dziewczyny, pewnie to jego kochanka”. Umówmy się panowie, jeżeli kochanka, to nie dziewica. - Ale oni mogli się tylko macać... - zauważył subtelnie sierżant Miziak, powołany również do jury jako od niedawna gminny ombudsman, czyli Strażnik Praw Obywatelskich. Po krótkiej dyskusji postanowiono dopuścić do konkursu wszystkie niewiasty niezamężne, co obniżyło ilość kandydatek o trzy czwarte, ale za to podniosło średnią wieku do czterdziestu ośmiu lat, gdyż wobec głodu kobiet w tym rolniczym regionie, zwłaszcza przy niedostatku koni roboczych, w stanie wolnym pozostały przeważnie osobniki płci żeńskiej, potwierdzające swym wyglądem geniusz Darwina. Dopiero propozycja prokuratora Pytona Siemiradzkiego, aby organizacje społeczne wytypowały swoje przedstawicielki do konkursu, rozwiązała sprawę i ograniczyła ją do czterech reprezentantek uderzającej kobiecej urody. I tak licencjonowana organizacja młodzieżowa wysunęła swą aktywistkę Simonę Basset, PRON desygnował Kaśkę Pyzdrę, parafianie księżą gospodynię, zaś struktury podziemne opowiedziały się za mgr Barbarą Felgą. - Ale czy te wszystkie panie mają na pewno nieskazitelną opinię? - zainteresował się prof. Różopolański. - Nieskazitelną! - potwierdził ombudsman Miziak. - Żadna z nich w trudnej sytuacji nie odmówiła dupy nikomu, choćby to był nawet przygłup Kwasimorda. Nie mówię o księżej gospodyni - zastrzegł się - bo to nie moja działka. Tymczasem kandydatki, przebrane w kostiumy kąpielowe, dygotały z zimna w przybudówce do remizy, rozgrzewając się bimbrem przyniesionym przez Kaśkę Pyzdrzankę. - Pani gospodyni na wybieg! - zawołał dr Wysłodek, uczestniczący w jury jako konsultant do spraw anatomii. - Proszę przejść po desce poruszając biodrami - zarządził prof. Różopolański, który widział już takie imprezy w telewizorze. - Całkiem niezłe piersi... - zauważył krótkowzroczny prokurator Pyton Siemiradzki. - To są policzki - objaśnił Różopolański - piersi może pan obserwować na poziomie kolan. - No i co - zwrócił się do kandydatki, aby ją ośmielić. - Ma pani dużą tremę? Czy ojciec Chudzielak wlał pani trochę otuchy? - Coś mi tam wlał... - odparła skromnie, starając się nie spaść z deski. Jako druga eksponowała się mgr Barbara Felga w kostiumie bikini. - O, klasyczne zapalenie stawów! - ucieszył się dr Wysłodek i postawił przy jej nazwisku duży plus, w jego pojęciu słusznie się należący za tak widoczne schorzenie. Do późnej nocy trwały te zmagania, przeplatane występami artystycznymi prestidigitatora, przerzynającego swą partnerkę piłą w drewnianej skrzyni, gdy zaś uprzątnięto trociny i zmyto krew, przewodniczący jury ogłosił, że w wyborach Miss Polonii gminę reprezentować będzie Simona Basset. - Nic dziwnego - powiedziała z dumą na wieść o tym sukcesie jej matka, piękna pani Jolanta - kto rano wstaje, ten dwa razy szybko daje! Przysłowie było jak zwykle przekręcone, ale ogólnie rzecz biorąc trafne. 30. - Panie docencie, musimy oddać do gminy dwadzieścia procent naszych telefonów! - oznajmił stary Kociorupa, wróciwszy z kolejnej odprawy. - To nie tak, panie Kociorupa - zaśmiał się Basset - wytyczne mówią o zwolnieniu dwudziestu procent wiceministrów, a także postulują oddanie zbytecznych telefonów i niedociążonych samochodów służbowych. A ponieważ nie mamy ani wiceministra, ani samochodu i tylko jeden telefon, więc nas to nie dotyczy. - Ja bym jednak coś oddał - upierał się doświadczony wieśniak - inaczej podpadnie pan władzom i przy najbliższej okazji zrobią z pana wichrzyciela, albo i Rurarza. - Może i ma pan rację... - zaniepokoił się docent - chyba pójdę zbadać rzecz na miejscu... W gminie huczało jak w ulu. Przywykłe do ślepego posłuchu kadry administracyjno- przemysłowe zwoziły na przyczepach stosy telefonów, nieraz brutalnie wyrwanych z sieci wraz z kawałkami ściany, wiedząc dobrze, że kto pierwszy ten lepszy, a od szybkości lizania zależy zarówno zadowolenie lizaka, jak i pomyślność lizusa. Opodal stały w rzędach samochody, których pozbyto się błyskawicznie wraz z kierowcami, nie dając się tym ostatnim nawet spakować. Dopiero teraz lamentujące żony przybiegały z węzełkami, ale zostały zatrzymane w pewnym oddaleniu przez kaprala Modliszkę, uzbrojonego stosownie do okoliczności w 46 mm granatnik wz. 36 i w henn, skutkiem nadmiaru dyscypliny tak mocno podpięty pod brodę, że jego właściciel mógł mówić tylko przez zaciśnięte zęby. - Zbzgzzzzd! - rozkazał Modliszka. - Ło moje bidocki! - rozdarła się umierająca babcia Pimpusiowa, która kolejny raz przerwała nudną agonię i przybiegła zobaczyć co się dzieje. - A dokąd was teraz powloką? Znowu na Zaolzie, czy tyz na Berlin? - Nie wiadomo, babciu - odrzekł kierowca GS-u, człowiek bywały, na wszelki wypadek upychając pod siedzeniem wozu fufajkę i walonki - teraz wokoło sami przyjaciele, więc chyba uderzym na Szweda! Wtem od PRG-owskich nieużytków odezwał się jakiś łomot, następnie ogłuszający gwizd, a w końcu spory pociąg, jadący na przełaj mimo braku szyn. Cały ten skład zahamował przed naczelnikiem gminy, a z parowozu wyskoczył przetokowy Nagwizdała z natchnioną twarzą Benjamina Franklina i zameldował żarliwie: - Obywatelu Balanga, zgłaszam nadliczbowy pociąg, wygospodarowany przez załogę naszej stacji! - Ku chwale ojczyzny... - odparł Balanga trochę niepewnie, bo wytyczne jakoś milczały na temat oddawania zbędnych pociągów. - Jak żeście to wykombinowali? - spytał. - A po prostu! - wyjaśnił zuchwale Nagwizdała. - Bo to mało wagonów odrywa się po drodze i zostaje na torach? To żeśmy kupowali jeden z drugim, aż i wyszedł pociąg, nawet z pasażerami! Tymczasem nadbiegł leśniczy Bazyli Dwurura i podzielił się z aktywem swoją troską: - Nie wiem, co mam zrobić. Jak w telewizorze ogłosili, że dwadzieścia procent wiceministrów ma ulec zwolnieniu, to nie wyjaśnili którzy to mają być wiceministrowie, więc wszyscy wpadli w panikę, wzięli zaległe urlopy albo zwolnienia lekarskie i nawiali do lasu. Strach tam teraz wejść, bo nie zrobisz i trzech kroków, żeby nie nadepnąć na wiceministra, nierzadko z dupą. Paśniki do cna wyżarte, runo leśne wytarte aż do grzybni, a wczoraj pod wieczór ktoś zgwałcił sarnę Balbinę. - No, nie składajcie wszystkiego na towarzyszy z centrali! oburzył się naczelnik. - Sarnę mógł zgwałcić lis Medard... - W żadnym razie - zawołał leśniczy - Medard owszem, kiedyś próbował, ale wyszło, że lis nie może z sarną. To musiało być coś większego... - A gdzie to, powiadacie, gwałcą? - zainteresowała się konająca babcia Pimpusiowa. - Na Czarcim Uroczysku, ale niech babcia uważa, bo po drodze Czerwone Bagno i można się utopić... - wytłumaczył życzliwie Dwurura, a zwróciwszy się do naczelnika dodał: - Być może, że ten gwałt to robota szympansów... - Jak to? Szympansy też u nas w lesie żyją? - Rzecz jasna. Przecież każdy minister ma swego goryla, wiceminister natomiast ma tylko szympansa, który go pilnuje i obstawia. Gdy wiceministrowie wywiali do lasu, wierne szympansy podążyły w ślad za nimi i teraz całe ich stada siedzą na drzewach i bawią się ogonami. O, ojciec Chudzielak... pochwalony... - Na wieki - odpowiedział lakonicznie duszpasterz, a potem oświadczył z fałszywą skromnością: - I ja też chciałem się przyczynić do akcji oszczędzania, więc zastanawiałem się z czego by tu zrezygnować... - Z telefonu albo z samochodu! - podpowiedział kapłanowi Dwurura. - Wiem - odrzekł cierpko Chudzielak - ale to są moje narzędzia pracy. Jak ktoś do mnie zadzwoni po ostatnią posługę, to siadam do wozu, jadę, namaszczam i jeszcze zdążę na panią Gucę! - No to co ksiądz przywiózł? - spytał Balanga. - Swoją gospodynię - szepnął kapłan - jest już trochę zdekapitalizowana, ale te samochody coście oddali, to też nie Mitsubishi... 31. W majowe popołudnie docent Basset siedział na ławeczce pod kwitnącymi bzami, pomagając swej córce Simonie w przygotowaniach do egzaminu maturalnego, który wreszcie w wieku trzydziestu czterech lat postanowiła zaliczyć. - Przed wojną - tłumaczył jej - chłop polski całymi dniami kroił zapałkę na czworo, więc nie miał czasu zająć się rolnictwem, co było przyczyną ogólnej nędzy. Natomiast pantofelek rozmnaża się przez podział bezpośredni, zaś pierwiastki bywają trojakiego rodzaju - matematyczne, chemiczne i kobiety rodzące po raz pierwszy... Jak widzimy, znakomity chirurg przekazywał córce dość hermetyczne kompendium wiedzy, uwarunkowane tematami maturalnymi, które otrzymał ukradkiem od prof. Różopolańskiego za wyleczenie go z hemoroidów nalewką na myszach. - Nie pomyl tylko znowu Budionnego ze Ściegiennym - dodał Basset głaszcząc jej płową głowinę - a wszystko będzie dobrze! - Czołem, panie doktorze! - zawołał przygłup Kwasimorda, podjeżdżając do nich na zardzewiałym rowerze. - Przywiozłem panu do wypełnienia ankietę w sprawie Drugiego Etapu Reformy, oj da dana da dana, matuś moja kochana! - zakończył jak na przygłupa przystało. - Dziękuję, a któż to przysyła tę ankietę, przyszła baba do stryja, usiadła mu na ryja? - spytał Basset, starając się znaleźć wspólny język z nieszczęśliwym. - A nasz Urząd Gminny! Na wójtowej roli wójt Felkę w uszczelkę - poinformował Kwasimorda i odjechał w kierunku wioski. Jeszcze słychać było klekotanie jego roweru, gdy zjawili się zaniepokojeni ankietą prokurator Pyton Siemiradzki i ksiądz Chudzielak. Simona, jako dobrze wychowana panienka, pucnęła sędziwego kapłana w mankiet, a on po ojcowsku wziął ją pod brodę, nie zważając gdzie jej ta broda wyrosła. - Co ja mam tu napisać? - zdenerwował się prokurator. - Pierwsze pytanie brzmi: „Kiedy wasz zakład pracy zakończył realizację Pierwszego Etapu Reformy”? - Piętnastego maja o godzinie 23! - podrzucił mu bez cienia wątpliwości stojący w otwartym oknie stary Kociorupa. - A skąd niby to wiadomo? - Ano stąd, że akurat o tej godzinie coś dupnęło w gaiku za elewatorem, a potem okrutnie zadymiło i zaśmierdziało, więc co to mogło być inszego niż Pierwszy Etap? - Mogła wylecieć w powietrze bimbrownia braci Karamazow oświadczył Basset - oni ostatnio pędzili już Bóg wie z czego, bo czeski mazut na rzece jakoś się na razie urwał. - To nie była ani reforma ani bimbrownia - wyjaśnił prokurator Siemiradzki -jak wynika z raportu sierżanta Miziaka, o 23 nasi PRON-owcy złapali ostatniego ukrywającego się członka byłego Frontu Jedności Narodu, niejakiego magistra Plujkę Edmunda i naruszyli jego nietykalność cielesną. Pierwszy etap natomiast skończył się moim zdaniem w zeszły wtorek około 17-ej, kiedy to po raz pierwszy w naszych dziejach tutejszy PGR zaczął przynosić zyski, w związku z czym zostałem tam wezwany w celu wszczęcia dochodzeń i postawienia winnych w stan oskarżenia. - Dziwne to są i nadprzyrodzone sprawy - westchnął ojciec Chudzielak, wznosząc oczy ku niebu. - Ot, onegdaj KAW tłumaczył się w naszej prasie z opóźnienia edycji Dzieł Wybranych Janusza Przymanowskiego, a w ogłoszeniach drobnych pisało, że zaginął łaciaty buldog z obciętym ogonem, do którego była przywiązana uboga staruszka... - To jeszcze nic - przywtórzył mu stary Kociorupa - nasze związki zawodowe wystąpiły ostatnio przeciwko związkom siarki w powietrzu, a były bramkarz pan Tomaszewski oświadczył przez telewizję, że posiada zdolności manualne w nogach! Po tych rewelacjach wszyscy jakoś się zasępili. Zapadła cisza, w której odezwał się nieśmiało słowik, ale zaraz zamilkł, schwytany przez kocura od organistów. - A Kaśka od Pyzdrów to dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego... - bąknął ni w pięć ni w dziesięć stary Kociorupa. - Co pan powie? - ożywił się ksiądz Chudzielak, dodając refleksyjnie: - Patrzcie państwo, jak u nas ten tempus fugit... Tym razem dupnęło między kościołem a komitetem. - No i proszę! - ucieszył się Siemiradzki. - Mamy Drugi Etap! 32. - Nie wiecie przypadkiem, kapralu, w którym roku Feuerbach stworzył swoją koncepcję antropologizmu? - spytał sierżant Miziak, przygotowujący się do zaocznego magisterium z filozofii. - Tak dokładnie to nie wiem, panie sierżancie - odrzekł kapral Modliszka - ale chyba gdzieś tak w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim... - Chyba w osiemset czterdziestym trzecim! - sprostował sierżant z pobłażliwym uśmiechem. - W dziewięćset! - upierał się kapral - pamiętam, chociaż byłem jeszcze wtedy malutki. - Znaczy się co pamiętacie? - No, pamiętam, że za naszą chałupą stała niemiecka bateria i ciągle tylko było słychać: - Feuer! Bach! Feuer! Bach! Feuer! Bach! - Głupiście są, kapralu! - stwierdził Miziak. - Feuerbach żył sto lat wcześniej, więc nie mógł strzelać za waszą chałupą. - Może i nie mógł, ale strzelał. A pan sierżant mógłby na chwilę odłożyć tę książkę i dopomóc mi w sprawie nielegalnego napisu, który pojawił się dziś rano na biurowcu wylęgarni kurcząt... - i Modliszka położył na stole kartkę z odpisanym ze ściany hasłem. Hasło zaś brzmiało: „Żądamy polskiego Michaiła”. - Jak to żądamy? Jacy my? - zdenerwował się sierżant. - A bo ja wiem? To na pewno znowu doktor Wysłodek z magister Felgą rozrabiają. Po ostatniej amnestii strasznie się rozzuchwalili. I po co to komu było? - spytał z goryczą. - To nie Wysłodek... - rozmyślał na głos dowódca posterunku. - Weźcie pod uwagę, że hasło jest w zasadzie proradzieckie... - Proradzieckie, ale i antyrządowe! -wykrzyknął Modliszka. - Jeżeli oni żądają polskiego Michaiła, to znaczy że u nas takiego nie ma, co już samo w sobie wskazuje na mentalność! - Jak proradzieckie, to nie antyrządowe! - powiedział stanowczo sierżant - te sprawy wykluczają się nawzajem, ponieważ powiem wam w zaufaniu, że nasz rząd jest w pewnym sensie proradziecki. - Jezus Maria! A skąd pan wie? - Na pewnym szczeblu sprawowania władzy wie się więcej niż przypuszczacie. - To co z tym hasłem zrobić? - zmartwił się kapral. - Spróbowaliście to jakoś przefasonować, tak jak nas uczono na kursie? - Mogę słowo „Żądamy” przerobić na „Kochamy”, ale to duża przeróbka i będzie widać... - Chyba znowu zadzwonię do porucznika Borewicza - zadecydował Miziak... - On już pewnie został generałem, po tylu latach ofiarnej służby... - rozczulił się kapral. Na hasło „Ewa wzywa zero siedem” w telefonie rozległo się starcze pochrząkiwanie. Zgrzybiały Borewicz życzliwie wysłuchał Miziaka, popił ziółka, pozbył się uciążliwego bąka i odrzekł: - Nie mieszajcie się do tego, sierżancie. Diabli wiedzą, kto to napisał... Ja sam kiedyś wdupiłem usiłując przestawić litery w słowie „Patria”, tak żeby było prawidłowo „Partia” i przez to nie mogę awansować z porucznika, chociaż mam już siedemdziesiąt dwa lata... - Czy to może było w Krynicy? - zainteresował się Miziak. - W Krynicy. A skąd wiecie? Zniechęcony sierżant odłożył słuchawkę. - On już jest do niczego... - mruknął, kiwając smutno głową. Musimy poradzić sobie sami... - A może by ta wylęgarnia kurcząt splajtowała? - podsunął chytrze Modliszka. - W gazecie pisało, że w każdej gminie powinien być jakiś bankrut, co jest zgodne z drugim etapem naszej reformy. - To jest niezła myśl - zawołał Miziak - jedziemy do naczelnika! Naczelnik Balanga długo zastanawiał się nad propozycją. - To nie takie proste, jak się wam wydaje, sierżancie. O zaszczytne miano gminnego bankruta ubiegają się nasze najlepsze, renomowane zakłady, między innymi gorzelnia, dwie cegielnie i szpital psychiatryczny, a wy mi tu wyjeżdżacie z jakąś wylęgarnią... Nie ma rady, muszę zwołać aktyw. Aktyw debatował przez trzy dni i noce. Powołano osiem komisji, cztery ciała doradcze i dwa zespoły naukowców. W końcu podjęto stosowną uchwałę i wylęgarnia kurcząt uznana została za bankruta, następnie zaś wystawiona na licytację. W ciągu jednej nocy chłopi rozebrali mur z kłopotliwym napisem, a budowa domków jednorodzinnych ruszyła z miejsca. - Za naszą chałupą naprawdę strzelał Feuerbach - powrócił do wspomnień Modliszka - i nawet pamiętam jak skrzyczał jakiegoś podoficera, że armata brudna, di kanone ist szmucig, tak krzyczał. Okropnie go wtedy skrytykował... - A jak się nazywał ten podoficer? - zainteresował się Miziak. - Feldfebel Hegel. - To by się zgadzało... - szepnął Miziak, zajrzawszy do podręcznika. - Feuerbach rzeczywiście bardzo skrytykował Hegla... 33. - Jolanto - powiadomił telefonicznie swoją małżonkę adiunkt Wygrzmocony - stała się rzecz straszna, przygotuj się na najgorsze! - Nie denerwuj mnie - wrzasnęła Jolanta - jak masz coś powiedzieć, to mów, a nie ciągnij jak kura ze spluwaczki! - Proszę bardzo, chcesz wiedzieć, to wiedz: Basset dostał profesora. - Co ty powiesz? A gdzie on go będzie trzymał? - Tytuł profesora dostał, idiotko! - zawołał adiunkt i rzucił słuchawkę, bo przyszło mu do głowy, że jeżeli w pionowej hierarchii coś drgnęło, to on sam może zostać docentem, lepiej więc złożyć nowomianowanemu gratulacje. Tymczasem społeczeństwo gminy, która jeszcze nigdy nie miała prawdziwego profesora, zorganizowało już spontanicznie wzruszającą uroczystość. Przed Bassetem, stojącym na ganku lecznicy, przeciągały liczne grupy ludności ze sztandarami, hasłami i darami. Pochód otwierał naczelnik gminy Sylwester Balanga wraz ze swym sekretarzem, rzecznikiem prasowym sołtysa i resztą personelu. Po złożeniu gratulacji Balanga przemówił krótko, ale dobitnie, co chwilę bijąc sam sobie brawo jak szympans w cyrku po udanym numerze. Następnie naczelnik odczytał depesze gratulacyjne, nadesłane przez przodujące uczelnie w Szczytnie i Julinku, a także omyłkowo - wezwanie do zapłacenia za wywóz szamba, co zostało również przyjęte owacją, gdyż wszyscy widzowie byli już mniej lub bardziej pijani. Teraz nadszedł marszałek szlachty w gronie innych karmazynów, takich jak podkomorzy katowicki, miecznik rzeszowski i były minister Podmamuśka. Marszałek, jako szczytowy patriota i członek „Grunwaldu”, był cały w długich butach, wylotach od kontusza i czapce konfederatce, a także przy szabli ze złocistym kutasem, na który to widok rozległy się okrzyki: - O, kutas przy szabli! - co, jakby nie zostało zrozumiane, zawierało szczerą prawdę. Jako trzecie szło duchowieństwo, składające się z księdza Chudzielaka, organisty z kotem, grabarza i księżej gospodyni. Chudzielak, naoglądawszy się telewizji, ukląkł i ucałował ziemię przed trybuną, a następnie usiłował kilku najbliższym widzom podetknąć rękę do pocałowania, ponieważ jednak znany był z dłubania w nosie, nie znalazł chętnych i tylko wykonał dłonią w powietrzu coś pośredniego między błogosławieństwem a Kozakiewiczem, ze złością dał po karku organiście (a organista kotu), i wszyscy ustąpili miejsca następnej grupie. Stanowiły ją organa sprawiedliwości, prowadzone przez sędziego Lalunię. Obok niego maszerował w swej krwawej todze prokurator Pyton Siemiradzki, domagając się co chwilę nawykowo kary śmierci dla wszystkich swoich dotychczasowych i przyszłych klientów. Za nim przebiegł truchtem odznaczony medalem „Zasłużonego Kauzyperdy PRL” mecenas Fizdoń i zaraz pogonił opłotkami na koniec pochodu, aby jeszcze raz przedefilować jako przewodniczący PRON-u. Straż tylną organów ścigania stanowili sierżant Miziak z kapralem Modliszką, obaj w białych strojach, których nadmiar pozostał w magazynach MO po papieskiej wizycie. - Idzie nasz młody proletariat! - szepnął z dumą Balanga do Basseta. Proletariat był młody nie tyle wiekiem co stażem, gdyż rolniczy profil gminy nie sprzyjał jego rozwojowi. Stanowili go, prawdę mówiąc, przetokowy Nagwizdała do złudzenia przypominający Benjamina Franklina z amerykańskiego banknotu oraz Kaśka Pyzdra, której popularność bardzo wzrosła od czasu gdy poszły ploty, że dała sobie wmontować turbinkę inż. Kowalskiego. Chłopską banderię prowadził działacz ludowy Bonifacy KantGwizdek, będący we własnym przekonaniu sobowtórem Witosa, ponieważ mył nogi tylko raz na tydzień. Towarzyszyli mu stary Kociorupa i bracia Karamazow, specjalizujący się w pędzeniu bimbru ze spływającego rzeką mazutu, wielkodusznie i gratis dostarczanego nam przez braci z południa. Transparent z napisem „Nauka polska” zwiastował nadejście niedużej, bo trzyosobowej kolumny, centrum której stanowił lingwista prof. Różopolański, a skrzydła adiunkt Wygrzmocony i dyrektor szpitala psychiatrycznego, dr Cycoń, tym razem w polowym surducie z gwiazdą Legii Honorowej i z dwoma swoimi pacjentami przebranymi za mameluków, co zdawało się bardzo im odpowiadać. Po nauce nadeszła kultura w postaci członkini rzeczywistej odrodzonego ZLP, pisarki Rozamundy Kociorodek. Ta ongiś ludowa, a dziś już profesjonalna literatka, odczytała przed Bassetem swe najnowsze opowiadanie „Jak Kuba SS-mana w konia zrobił”, wywołując głośny aplauz pozostawionego tu omyłkowo od stanu wojennego komisarza, majora Kabury. Pochód kończyły struktury opozycji legalnej pod wodzą Osipa Anegdotycza Jefremienki i nielegalnej w osobach magister Barbary Felgi i doktora Wysłodka oraz grupa sportowa, a mianowicie Żeński Klub Cyklistyki Bezsiodełkowej pod kierunkiem Simony Basset. Barwna ta drużyna przemknęła anglezując na swoich rowerach jak szwoleżerowie przy wyciągniętym kłusie i zniknęła na tle zachodzącego słońca. Ponieważ zaś takie słońce to również wymarzone tło dla napisów końcowych, więc i my kończymy w tym miejscu swą opowieść, pozostawiając jej bohaterów w chwili, gdy przezwyciężywszy wraz z całym krajem przejściowe trudności, mają już wyraźnie z górki. Jednocześnie pragniemy przeprosić naszych Czytelników, jeśli niechcący uraziliśmy Ich uczucia zbytnią ascezą naszych opisów, pruderyjnym być może unikaniem drastyczności, przesadną wytwornością języka, a także zbytnim idealizowaniem występujących tu postaci i ich charakterów. Ale cóż, tacy już jesteśmy. Bo choć nas męczyli i w dupę bili, Wzorem nam Dobraczynski, nie zaś Pitigrilli* * Rozamunda Kociorodek Apotheosis cum figuris, op. cit. T. II, str. 49, Wyd. Doln. 1988 PIĄTY PERON Wczesną wiosną 1974 roku jechałem wraz z nowo poślubioną małżonką imieniem Ada w podróż poślubną, mniejsza o to, dokąd, chociaż wiadomo, po co. Właściwie dopiero teraz wiedziałem po co, gdy po pierwszym etapie naszej pierwszej nocy, na ostatnich nogach zlazłem ze sleepingowego łóżka, na którym przez kilka godzin usiłowałem nieokiełznanemu temperamentowi Ady przeciwstawić moje wieloletnie doświadczenie, różnice wieku niwelować różnicą płci. Siadłem koło okna i sięgnąłem po ekstra-mocne. Wyjąłem pomiętą paczkę z jednym już papierosem, a razem z paczką wyjąłem jakiś dość gruby, złożony we czworo dokument. Rozłożyłem go, zalśniła solidnie przysznurowana lakowa pieczęć, zaczerniały dostojne podpisy... A niech to diabli, przez roztargnienie rąbnąłem z instytutu stare carskie dokumenty... ach, mój instytut, tak dobrze się w nim żyło! Zapaliłem papierosa. W półdrzemce i półodbiciu wagonowej szyby zobaczyłem skrótowo wydarzenia ostatnich miesięcy i dni moje przygotowania do habilitacji, wystawa z dziejów I-ej wojny... Oto ja w gronie asystentów i studentów, czujnych na każde moje skinienie. Właśnie stawiają planszę z linią frontu w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, przypinają zdjęcia do tablic, na zdjęciach wąsaci żołnierze i oficerowie w austryjackich mundurach. Patrzę na nich z sympatią. Dzięki wąsom, a może starości tych zdjęć, wydają się być wszyscy w moim wieku, bliżej 50-tki niż 40-tki. Spoglądam na krzywych, kudłatych studentów kłębiących się w sali, potem znowu na tych na zdjęciu... Wolę tych drugich, chyba czuł bym się dobrze w ich towarzystwie! Bo w towarzystwie swoich podopiecznych nie czuję się najlepiej, niczego nie szanują! Właśnie ubrali jednego z kolegów w rzadki, dragoński mundur i kask. Zrywam ten kask z oburzeniem, pod nim burza włosów i nie żaden chłopak tylko Ada. Jeszcze wówczas studentka z podległej mi grupy, ale już taka bezczelna! Robi ustami „buźkę” na przeproszenie, co tak mnie denerwuje, że wypuszczam z rąk gipsowy posążek rotmistrza Beliny! Potem Ada pęta się koło mnie coraz częściej w wirze przygotowań do wystawy. Widząc nas razem, jej niezłomni koledzy przymrużają znacząco oko, ba, profesor nie wiadomo, czemu gratuluje mi wychowanki... Jakoś nas wszyscy do siebie popychają, w przenośni i dosłownie, bo ot w czasie otwarcia i przecięcia studenci robią sztuczny tłok, w rezultacie którego otwieramy wystawę jakby we dwójkę, a rektor gratuluje na obojgu, nie zwracając uwagi na moje paniczne spojrzenia. W końcu poddaję się fali wydarzeń i urokowi Ady. To ona jest stroną atakującą - na bankiecie proponuje bruderszaft i przedłuża pocałunek, co zostaje skwitowane oklaskami. A potem już Urząd Stanu Cywilnego, okropnie wrzaskliwa studencka orkiestra i - na dworzec! Po drodze wpadam na swoją ulubioną wystawę, patrzę na chłopców z tamtych lat... Jacy inni i jacy fajni. Ada robi mi pierwszą awanturę - spóźnimy się na pociąg! Zdążyliśmy... Gromada odprowadzających, sleeping, i moja spóźniona, damsko - męska batalia, podczas której wyraźnie słyszę odgłosy wielkiej bitwy, bitwy z tamtej wojny, z trąbkami, krzykami „hurra”, umiarkowanym terkotem ówczesnych mitraliez i puszystymi eksplozjami szrapneli... I oto siedzę paląc ekstra-mocne, i zastanawiam się po co mi to było? - Adam... - powiedziała Ada. Zadrżałem, czego ona j e s z c z e może chcieć? - Adam... Głowa mnie boli... - Moje maleństwo - szepnąłem z dumą. - Tak cię wymęczyłem? - Coś ty, to po wódce. Masz może proszek? - Nie mam, ale konduktor powinien mieć. Wyszedłem w piżamie na korytarz i powlokłem się do służbowego przedziału. - Panie konduktorze, proszę proszki od bólu głowy, ekstra-mocne i pepsi. - Ja nie jestem konduktor tylko steward. - Tak? - Tak, od nowego roku. I mam tylko piasty i fruktovit, a proszki mnie wyszli. Ale dostanie pan w kiosku na peronie, to już Kociemby. I rzeczywiście pociąg stukał na zwrotnicach, a za oknem zalśniły neonowy napis „Kociemby”, nazwa dużej, węzłowej widać stacji. Chciałem wrócić do przedziału po płaszcz, ale uprzejmy steward narzucił mi na ramiona swój własny kożuch. - Wal pan, szkoda czasu! Wysiadłem i ślizgając się trochę po zamarzniętym peronie podbiegłem do oświetlonego kiosku. - Proszków nie ma - powiedziała sprzedawczyni. - Dostanie pan w kiosku na dole. Zdąży pan, zdąży, pociąg stoi tu pół godziny. Opodal widniało oświetlone zejście. Poszedłem schodami na dół, potem dość długim, wykładanym kafelkami tunelem, poprzebijanym gdzie niegdzie wyjściami na inne perony. Wreszcie pchnąłem wahadłowe drzwi wszedłem do holu. W kiosku RUCHU były proszki i ekstra-mocne. Kupiłem i poszedłem z powrotem. Korytarz znowu zalśnił przede mną kafelkami i wylotami schodów. Spytałem starego kolejarza na którym peronie stoi ekspres „Transpol”, i dowiedziałem się że na ostatnim. Przyspieszyłem kroku. W międzyczasie rozpętała się zamieć śnieżna i ostatni peron wydał mi się ciemniejszy niż poprzednio. Obliczyłem trzeci wagon od tyłu wagonu, i odsunąłem drzwi. Żona zgasiła tymczasem światło i spała głęboko, dość mocno przytem - widać ze zmęczenia - pochrapując. Pocałowałem tkliwie obnażony fragment jej pleców, rozebrałem się i wlazłem pod kołdrę pociąg gwizdną i ruszył, a ja zasnąłem i od razu przyśniła mi się sytuacja z przed kilku minut: Schodziłem po schodach z ostatniego peronu, Przede mną był długi kafelkowy korytarz, wiodący do holu i poprzebijany trzema wyjściami na inne perony. Wracałem z holu - przede mną było pięć takich wyjść... I tak kilka razy - stoję z Jednej strony - trzy, przeskakuję na drugą - pięć... Spociłem się i krzyknąłem. Na szczęście ktoś w mundurze wyszedł właśnie z przedziału, i zmora ustąpiła. - Kożuch jest na wieszaku - powiedziałem. - Dziękuje panu bardzo! - Obudź się kolego - powiedział ten Ktoś - wkładaj mundur pułkownik czeka. Zapłonęło światło, i Ktoś okazał się być bardzo przystojnym lejtnantem armii Cesarstwa Austryjackiego. - Ty też wstawaj! - dodał lejtnant, klepiąc w wypięty tyłek moją żonę. - O Jezu, znowu? - jęknęła basem moja żona, poczem spuściła z półki kosmate nogi i podkręcił wąsa. Włosy stanęły mi dęba na głowie - to, co uważałem za moją żonę było podtatusiałym facetem w randze majora. - Idziemy, idziemy! - denerwował się lejtnant. - Wasyl, Maciek! - ryknął major w kierunku korytarza. - Mundury wyczyszczone? Zaraz też dwaj ordynansi przygalopowali niosąc stertę tak dobrze znanego mi znanego umundurowania i uzbrojenia. - Ja wiem, że to jest sen - powiedziałem ze smutkiem do majora - ale ze snem nie ma co walczyć, więc się ubiorę. - Tak, tak - uspokoił mnie major. - Spiłeś się wczoraj, więc jeszcze bredzisz, ale jak nasz stary ryknie, to zaraz ci przejdzie. Z dziwną przyjemnością wkładałem na siebie ten niemodny mundur, pas z koalicyjką, polową czapkę. Ciężki steyer w kaburze dobrze przylegał do boku. - A cóż ty tak się dziś sztafirujesz? - Wiesz, zawszę miałem na to ochotę, ale się bałem, że mnie ktoś na tym przyłapie... - Zjedz trochę surowej kapusty! - podsumował major. Przed opuszczeniem przedziału spojrzałem w lustro. Z jego tafli spoglądał na mnie całkiem przystojny austryjacki kapitan artylerii. Poczułem się raźniej, wyprostowałem zgarbione zazwyczaj plecy, wypiąłem pierś i zasalutowałem swojemu własnemu odbiciu. Wyszliśmy dziarsko na korytarz. Wszędzie trzaskały odsuwane gwałtownie drzwi, ze wszystkich przedziałów wysypywali się oficerowie, przypinając w pośpiechu szable. Strzelały zestawiane w pozdrowieniu, dłonie przeskakiwały ku daszkom z ową nonszalancką służbistością, właściwą zawodowcom. Krzyżowały się strzępy rozmów w języku niemieckim, czeskim, węgierskim i - wcale nie najrzadziej - polskim . Ciągnąc szable, brzęcząc ostrogami i skrzypiąc rzemieniami szliśmy przez kilka wagonów, w tym przez sanitarny, bez rannych jeszcze, ale kompletnie wyposażony i obsadzony przez bardzo urodziwą damską załogę w małych karnecikach, zgrabnych mundurkach i sznurowanych wysokich butelkach. Zaczęły się w przejściu śmiechy, podszczypywania i klepanki. Oczy oficerów zabłysły raźniej, lewe dłonie uniosły się ku wąsom, prawe - opadły ku damskim wdziękom. I ja też, idąc przykładem innych i dając folgę rozpierającemu mnie wigorowi, strzeliłem otwartą dłonią w twardy jak stal tyłeczek siostrzyczki, wychylonej aktualnie przez okno. Aż zadzwoniło, i to podwójnie, bo zaraz oberwałem po pysku i ujrzałem najpierw wszystkie gwiazdy, a potem tylko dwie - roziskrzone gniewem oczy prześlicznej dziewczyny. - Ty porco - powiedziała dziewczyna. - Świnia! - przetłumaczyła na wszelki wypadek. - Przepraszam... - zasalutowałem, a ona wlepiła wzrok nie tyle we mnie, co w moją dłoń przy daszku czapki. Na środkowym palcu miałem tam sygnet. Z lewej ręki ciągle mi spadał, a na prawej siedział jak przyrośnięty. Sygnet był skromny, ale oryginalny, odziedziczony po pradziadku, a przedstawiający rżniętego w krwawniku jaszczura z otwartą paszczą. - Scusa... - westchnęła. - To ja przepraszam, nie wiedziałam, że to właśnie pan... - A ja nie wiedziałem, że to właśnie pani... - bredziłem by przedłużyć rozmowę. Koledzy przepychali się koło nas żartując: - Wpadłeś w oko siostrze Jolancie! - Znalazła w końcu swojego Napoleona! - Nic dziwnego, taki przystojniak! Ja przystojniak! Mój boże, tego mi jeszcze nikt nigdy nie powiedział, nawet w najlepszych latach! Mimo obolałego policzka z sekundy na sekundę wpadałem w coraz lepszy nastrój. - Molto bene! To był dobry pomysł z tą zaczepką! Niech myślą, że flirtujemy... Musimy być w stałym kontakcie! - W ciągłym! - zawołałem entuzjastycznie. - A o TO niech się pan nie martwi, jest w porządku. - Jakie TO jest w porządku? - wyjąknąłem mile podniecony, ale i zaszokowany je bezpośredniością. Przesunęła przed siebie chlebak, zawieszony na rzemieniu, zasłoniła go sobą i odpięła sprzączki. We wnętrzu siedziały grzecznie trzy pluszowe niedźwiadki. - Cordiali saluti da Corsica - szepnęła. Widząc moją głupią minę dodała: - Nie przypuszczał pan, że TO tak właśnie wygląda, prawda? - i zaśmiała się prześlicznie, ukazując wspaniałe uzębienie, poczem nagle jęknęła: - Amore mio! - i podała mi usta, z czego natychmiast skorzystałem, nie przypuszczając w moim zarozumialstwie, że zrobiła to dla zmylenia majora, który wrócił i stał koło nas, pochrząkując znacząco. - Gratuluję... - powiedział wreszcie, a Jolanta odskoczyła ode mnie z dobrze udanym okrzykiem wstydu i przestrachu. - Gratuluję, ale to jednak jest wojsko, nasz stary czeka! Zapewniłem majora, że już lecę i zwróciłem się raz jeszcze ku siostrze Jolancie, aby z nią omówić kolejne etap naszego szczęścia. Ona jednak wchodziła już do przedziału. W drzwiach zatrzymała się na moment, i wskazując swój chlebaczek powiedziała zagadkowo: Tu mrugnęła i zatrzasnęła drzwi! - Prędzej! - naglił major. - Stary szaleje. - Skąd tutaj Korsykanka? - pytałem, dotrzymując mu kroku. - Ochotniczka, oni tam mają swoje ruchy niepodległościowe. Zaprzysięgła zgubę Francji i pielęgnuje naszych rannych. Szliśmy wzdłuż korytarzy sprężyście i służbiście. Przed drzwiami wagonu sztabowego obciągnęliśmy mundury, poprawiliśmy sobie nawzajem epolety i ustawili bojowo wąsy, a potem weszliśmy z werwą, aby strzelić obcasami przed Dowódcą. Było już to kilku oficerów oraz stary pułkownik, który wstał zza biurka i uczesał sobie bujne bokobrody. Następnie wyjął z kieszeni futerał, a z futerału ćwikier, który umieścił na nosie. Dopiero wtedy ojcowski uśmiech rozjaśnił mu twarz: - A, witam, witam! - powiedział. - Cieszę się że panów oglądam w dobrym zdrowiu! Co jest w tym dziwniejsze - ciągną - że wczoraj to panów zdrowie wydawało mi się trochę zagrożone, szczególnie - kontynuował jadowiciejąc w oczach - gdy feldżandarmeria poprzynosiła panów kompletnie orżniętych z burdelu madame Baczek w Tarnowie! Osiem kurew kontuzjowanych - zawył - wachmistrz żandarmów ma wyrwane wąsy, a bajzel jeszcze o trzeciej rano się palił! Wstyd panowie! Pułkownik rozpiął kołnierzyk i napił się wody. - I to wszystko w czasie - podjął temat - gdy nasza bohaterska twierdza Przemyśl broni się ostatkiem sił! Panie lejtenancie, poproszę sztabówkę! Adiutant rozwinął mapę i powiesił na kołku. - Może więc - pułkownik zwrócił się do majora z mojego przedziału. - Może więc pan major zechce nam powiedzieć, co widać na tej mapie? - Melduję posłusznie - sprężył się major - że na tej mapie widać rejon Linzu. - Otóż to - zgodził się pułkownik - rejon Linzu. - Kombinuję pokornie - szepnął drżący adiutant - że takie sztabówki przysłali nam z czwartego oddziału. - Jeśli - wtrąciłem - pan pułkownik pozwoli, to ja swego czasu pisałem pracę magisterską z obroną Przemyśla ... - Panie - jęknął pułkownik - co mi pan tu za pierdoły opowiada? - ...bo właśnie ja pisałem tę prac, więc mogę z pamięci narysować na tablicy mapę twierdzy. - Zbawco! - pułkownik przygarnął mnie do bokobrodów. - Rysuj, a żywo, bo sytuacja krytyczna. Nie dalej jak wczoraj generał Kusmanek znowu błagał o odsiecz! Narysowałem z pamięci zarys twierdzy, stanowiska artylerii, pozycje wysuniętych oddziałów austryjackich i nacierających rosyjskich. Pułkownik złapał trzcinę i wskazując poszczególne fragmenty rysunku, powiedział: - Przeważające siły nie przyjaciela pod dowództwem generała Seliwanowa, po chwilowym odstąpieniu na wschodni brzeg Sanu, teraz ponownie usiłują zablokować twierdzę Przemyśl. Dla jej odciążeni rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach... - A więc - wyrwało mi się - mamy rok tysiąc dziewięćset piętnasty? - Oczywiście - pułkownik z zrozumieniem pokiwał głową. - Pan kapitan jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym, ale co tam, młodość musi się wyszumieć- tu dźwigną mnie przyjacielsko pod żebro i wrócił do tematu: Rozpoczęliśmy bitwę w Karpatach, którą rozstrzygniemy na swoją korzyść... A gówno - wyprowadziłem go z błędu. - Zarówno ofensywa austryjacka, jak i późniejsza rosyjska, zakończyły się... to jest pardon, zakończą się niepowodzeniem. Na dowód machnąłem, wbijając staremu kepi na oczy. Pod sąd!- zapiał pułkownik, a oficerowie chwycili mnie za ręce i wyprowadzili mnie za ręce i wyprowadzili z wagonu, ale zaraz za progiem obstąpili mnie wokół i zaczęli mnie poklepywać, gratuluję odwagi, dziękując za piękne widowisko i wyrażając nadzieję, że wkrótce szlag trafi monarchię, przede wszystkim naszego pułkownika. Nadeszli dwaj bawarscy żandarmi, i pod ich strażą pomaszerowałem z powrotem przez cały pociąg. - Dokąd go prowadzicie! - siostra Jolanta wyskoczyła na korytarz, blokując go swoim wspaniałym biustem. - Do karceru w ostatnim wagonie! - szczęknął Bawarczyk. - Proszę się rozejść. Jolanta osłupiała na chwilę, ale zaraz coś jakby uśmiech przeleciało jej przez twarz. - Sprytne! - mruknęła mi do ucha, gdy się koło niej przecisnąłem. - Zażądaj pomocy sanitarnej! - Żądam pomocy sanitarnej! - oświadczyłem żandarmowi. - Zdenerwowałem się, a jestem chory na serce! Spojrzał na mnie ponuro i zatrzasnął drzwi karceru. - No dobrze - powiedziałem do siebie, siadając na ławce. - Teraz mogę się obudzić! Ja chcę się obudzić! - powtórzyłem zamykając oczy, a kiedy je otwarłem - w drzwiach stała siostra Jolanta. - Już się nie chcę obudzić! - zmieniłem zdanie na jej widok zdanie. - Bohaterze! - zaszemrała. - Jest pan natchnieniem uciśnionych ludów Europy! Jestem dumna, że mogę z panem współpracować. Dał pan po nosie pułkownikowi, i znalazł się pan w miejscu, gdzie nareszcie bez przeszkód możemy ustalić plan! To było wspaniałe! W tej chwili coś huknęło i zerwało część dachu, Jolanta przypadła do mnie z okrzykiem trwogi. - Niski tunel? - spytałem. - Nie, wysoki szrapnel. Przebijamy się do Przemyśla na pomoc Kusmankowi. Wiesz chyba kto miał z nimi, dla dodania ducha oblężonej załodze? Zrobiłem dobrą minę, co zostało przyjęte za dobrą monetę. - No właśnie - przytaknęła Jolanta. - Sam Franc Jozef. Niestety, przeszkodził mu fatalny atak pogardy. Wszystko na nic, mój Francesko... - Wyjęła z chlebaka jednego misia i pocałowała go w łeb. - Chciałbym być na jego miejscu - westchnąłem, bawiąc się niedźwiadkiem. Spojrzała na mnie z podziwem: - Lubię takich zimnych fachowców. A więc zostałem nawet na dodatek zimnym fachowcem! - pełen podziwu dla siebie podrzuciłem Franusia do góry. - Mamma mia! - zachwyciła się Jola. - Jakbyś nie złapał, to by dopiero było! Słyszałeś jak w tym chlupie? Potrząsnąłem zabawką koło ucha. Rzeczywiście misiowi chlupało w brzuszku. - Nitrogliceryna! - wyjaśniła Jolanta. Zesztywniałem, wsadziłem bydlaka ostrożnie do torby i otarłem spocone ze strachu czoło. - Gorąco ci? Rozpiąłem mundur. Nie uległo wątpliwości, że miałem do czynienia z piękną, ale niebezpieczną wariatką. Właśnie przemawiała do swoich piekielnych misiów? - Francesko załatwi starego Franca. Niko przedziurawi cara, a Wiluś wybebeszy Wilhelma!- tu zamknęła chlebak i zakończyła monolog słowami: - Adaś pomoże Joli! - Prawda, że pomorze? Zarzuciła mi ręce na szyje i spojrzała w oczy. - Pomoże... - obiecał zahipnotyzowany dobry Adaś. Przypomniał sobie właśnie, że w zasadzie nic mu nie grozi, więc pomorze wesołej Joli, o ile Jola da buzi... - Myślałem - trudno mi było złapać oddech. - Myślałem, że nienawidzisz Francji, Jolu, a ty chcesz uśmiercić cesarzy Austrii, Rosji i Niemiec? Dlaczego właśnie ich? - Francja to pretekst. A Austria, Rosja i Niemcy wyrządziły największą krzywdę narodowi korsykańskiemu. Pamiętaj, że urodziłam się w Ajaccio! Napoleoniska! Ostatnia żywa napoleoniska, w dodatku zwariowana anarchistka! - Vive l'ampereur! - krzyknąłem odruchowo. - Otóż to! - powiedziała poważnie. - A ponieważ te same mocarstwa mają różne grzeszki w stosunku do Polski, więc tu właśnie szukałam sojuszników. I dlatego też jesteśmy członkami tej samej organizacji! Aha, więc byłem członkiem jakiejś organizacji. - W jaki sposób mamy ze sobą współpracować? - Nie wiesz? - Jolanta sięgnęła do torby, wyjęła misia i zsunęła mu śmieszne majteczki. Było tam śmieszne zagłębienie. Jola wzięła moją rękę i wetknęła wypukłą powierzchnię pradziadkowego sygnetu w otwór. - Teraz wystarczy przekręcić... Wyrwałem dłoń i odskoczyłem jak oparzony. - Wiem, że jeszcze nie teraz! - skinęła głową. - Żeby cię tylko nie skazali na rozstrzelanie, kochany... - Tego mi trzeba! - ucieszyłem się. - Przy rozstrzelaniu nie ma siły, żebym się nie obudził! - Magnifico valoroso...! - znowu przyległa do mnie, a usłyszawszy zgrzyt odsuwanych drzwi, szybko zaczęła udawać, że robi mi sztuczne oddychanie. - W porządku sierżancie! - powiedziała do Bawarczyka. - Doprowadziłam kapitana do przytomności! - Sehr gut! - kiwnął Bawarczyk głową. - Krygsgerycht właśnie czeka. Czekał w pełnym składzie. Jego przewodniczący nie kto inny tylko nasz pułkownik - oznajmił, że będę sądzony jako szpieg rosyjski, siejący wśród wojsk jego carskiej mości defetyzm, mający doprowadzić do upadku niezwyciężoną twierdzę Przemyśl. - Jaką tam niezwyciężoną - sprzeciwiłem się. - Którego tak nawiasem mamy? - Dwudziestego marca. - Panowie!- zawołałem. - Możecie mnie rozstrzelać, powiesić albo nasadzić na pal, ale nie zmieni to faktu, że tak czy owak pojutrze twierdza przemyśl skapituluje! - Nigdy! - krzyknął któryś z lojalistów. - Tam jest sto tysięcy ludzi! - Sto dwadzieścia jeden - uzupełniłem - w tym dwa i pół tysiąca oficerów. Wszystko to pójdzie do rosyjskiej niewoli, przekazując zwycięzcom ponad dziewięćset dział, ogromne zapasy konserw, amonicji i umundurowania. - Rozstrzelać - zdecydował pułkownik. - Ta wypowiedź potwierdza nasze podejrzenia. Nie będzie pan tu obrażał wojak jego cesarskiej mości Franka Józefa, oby żył sto lat! - Hoch! - krzyknął lojalista. - Rok mój stary, rok! - pozbawiłem staruch złudzeń starucha złudzeń.- Ww tysiąc dziewięćset szesnastym Franciszek Józef wywinie orła! I to dwugłowego - dodałem, jak mi się wydawało dość dowcipnie. - Pozbawiam pana głosu! Czy pański obrońca ma coś do powiedzenia? - Wysoki sąsąsąsąsąsądzie... - wyjąkał obrońca z urzędu - ten człoczłoczłoczło... - Człowiek - powiedział pułkownik. - Dziędziędzię... - Nie dziękuj pan! Mów pan dalej, ten człowiek co? Jest niewinny? - Nienienienie! On jest ... - tu nieszczęsny jąkała zdjął czapkę i popukał się w czoło. - Panie kolego - podskoczył pułkownik. - Nie upraszczajmy sprawy! Ten człowiek ma po prostu ma w dupie najjaśniejszego pana... - Hoch! - odezwał się lojalista. - ...razem z całą monarchią ... - ciągnął pułkownik. - Oraz z panem pułkownikiem - dodałem grzecznie. - Panowie - kontynuowałem, korzystając z ogólnego oburzenia - wasz los prawdą mówiąc całkowicie mi wisi, chociaż widzę tu sporo osób polskiego pochodzenia, które mogły by służyć pożyteczniejszym celom, pod wodzą chociażby tak kontrowersyjnej postaci jak brygadier Piłsudski... Jeden z oficerów obdarzony krzaczastymi brwiami, zaszokował się nagle i wycofał w kierunku drzwi, zasłaniając twarz chustką. - Dość tego! - przerwał pułkownik. - Sąd udaję się na naradę! Znaczy się, tak się to tylko mówi, sąd tutaj odbędzie naradę, a podsądnego proszę odprowadzić do karceru. Złapałem się za serce? - Żądam pomocy medycznej! - Dobra! - zgodził się przewodniczący. - Już niedługo, ha, ha, nie będzie ona panu potrzebna! I oto znowu znalazłem się w zakratowanym przedziale, za mną weszła postać owinięta w czerń. - Jolanto... - objąłem ją. - Pax vobiscum - odrzekła postać, oddając mi uścisk. - Jestem ojciec Chudzielak, kapelan brygady. Przybywam, aby ci udzielić ostatniej pociechy. - Jeszcze nie zostałem skazany! - Ale będziesz synu, będziesz! - pocieszył mnie zacny kapłan. - Wyznaj mi przeto grzechy swoje, nie dopuściłeś się czynów lubieżnych? Nie miałeś sprośnych snów? - Dopuszczałem i miewałem. - No to opowiedz, opowiedz! - poprosił Chudzielak, siadając wygodnie i zrzucając przyciasne buty. W tej chwili weszła jednak Jolanta niosąc dużą strzykawkę. - O, padre Chudzielak! - ucieszyła się. - A panna Jola jak zwykle urocza! - rozpromienił się kapelan. - Wstąpi pani dzisiaj na winko? - Winko się razem pija... - zgrzytnąłem, odczuwając - co się rzadko zdarzało - nagły przypływ zazdrości. - A ty o śmierci myśl synu, memento mori! - zwrócił mi uwagę duszpasterz, i kontynuował , zwracając się znów do Jolanty: - Ja zaraz będę wolny, tylko zadysponuję na śmierć tego tu poczciwca... Ego te absolvo! - rzucił od niechcenia w moją stronę, aby mnie mieć z głowy. Zawrzałem oburzeniem na takie skrótowe odwalania poważnych bądź co bądź czynności. - No, padre! - stanęła w mojej obronie. - Kapitan nie może zginąć! - Nie może? - zmartwił się kapelan. - Nie może, bo kapitan jest filarem naszej organizacji! Padre też - wyjaśniła. - Prawda, padre? - pytała, głaszcząc go bezczelnie po podbródku. - Prawda duszeczko, prawda, ale myślałem, że Jestem Jedynym filarem... - tu spojrzał na mnie koso. Zacząłem się domyślać, na czym polegała organizacja. Piękna Korsykanka podrywała chłopców i posłusznych jak cielęta skłaniała do udziału w swoich obłąkańczych akcjach. - Nie chcę mieć z tym nic wspólnego! - Nie chcesz? - oparła się o mnie ramieniem. - Chcę - mruknąłem - ale bez tego Chudzielaka! - Chudzielak to marionetka... - szepnęła. - Tylko na tobie mogę naprawdę polegać... - Aufstehem! - ryknął bawarski żandarm, otwierając drzwi. - Sąd idzie! Jolanta złapała mnie za puls , a kapelan w zdenerwowaniu zaczął wykonywać ruchy błogosławiąco - pocieszające. Weszła trójka sędziów. - Wyrokiem sądu polowego numer - coś tam pomamrotał - łamane przez trzy, liczba dziennika - mamru - mamru. Na podstawie - mamru - mamru - Skazuję się pana na karę śmierci! - Proszę mi nie wiązać oczu! - powiedziałem patetycznie. - Dobrze - zgodził się pułkownik. - Ani nie zatykać uszu! - zażądałem. - Zwariował ze strachu - orzekł. - Wykonanie wyroku jutro o świcie. Ostatnie życzenie skazanego? - Prosiłbym pana pułkownika o jakąś ładną piosenkę... - Prośba skazańca jest dla nas święta! - zasalutował i wyszedł wraz z asystą. - Ty wariacie - powiedziała czule Jolanta. - Nie możesz zginąć! W nocy odczepiamy wagon, na szczęście ostatni, prawda, Chudzielaczku? - Terra est rotunda, kotek! - zgodził się Chudzielak. Na korytarzu zabrzmiały liczne kroki. Trzeci pluton szedł spełnić moją ostatnią prośbę. Piosenka - o dziwo - była polska! Rozdzielił nas, mój bracie Zły los, i trzyma straż - W dwóch wrogich sobie szańcach Stoimy twarzą w twarz. Las płacze, ziemia płacze Świat cały w ogniu drży. W dwóch wrogich sobie szańcach Stoimy ja i ty... - To Polacy w służbie austryjackiej - wyjaśniłem Joli. - Jest ich pełno we wszystkich zaborczych armiach. - Nie mogli by się zjednoczyć? - Ba! - prychnął enigmatycznie ojciec Chudzielak, a Trzeci pluton śpiewał: Refren: Rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni, Każdy nam w oczy wiać będzie... Podczas tego refrenu stałem już w sinym blasku poranka na stacji Żurawca, plecami do torów kolejowych. O kilkadziesiąt metrów widniał ostatni wagon naszego pociągu, reszta składu rozpływała się we mgle. Przede mną rozwijał się Pluton Egzekucyjny, złożony z Bawarczyków. Ojciec Chudzielak usiłował mi udzielić mi ostatniej pociechy. - Po co mi pociecha - zżymałem się - kiedy się wcale nie martwię! Jolanta podeszła z manierką: - Wypij łyk... Głos miała zdławiony, łzy w oczach: - Wszystko przepadło! Z bardzo daleka nadchodził oficer. Jolanta nagle krzyknęła: - Daj pierścień! Wyciągnąłem rękę, Jolanta chwyciła pierścień, szarpnęła- nie schodził... - Nie zdejmowałem go przez pięć lat! - Chudzielak pomóż! - szarpaliśmy się we trójkę ze złośliwym jaszczurem. - Ojcze kapelanie, siostro! - zawołał oficer z daleka. - Proszę odejść od skazańca, przystępujemy do egzekucji! - Już, już! - Jola wpadła nagle na pomysł, wyciągnęła z chlebaka Franusia. - Odbezpieczaj! - Oszalałaś, zbiorowe samobójstwo? - Między włączeniem zapalnika, a eksplozją upływa dwadzieścia sekund! Chudzielak, zdążysz dolecieć do pociągu i wsadzić między wagony? - Zdążę duszyczko, dla ciebie zdążę! - Odbezpieczaj! - powtórzyła Jola obnażając misia. Wetknąłem w otwór pierścień i przekręciłem. Jolanta wpiła się nagle w usta kapelanowi, potem popchnęła w stronę pociągu. - Chudzielak, tempo! - Czemuś go pocałowała? - spytałem zazdrośnie. - Bo on już nie wróci... - Jola otarła łzę. - Co się tam dzieje? - krzyknął oficer. - Pluton cel! Płot karabinów pochylił się w moją stronę. Oficer podniósł szablę. - Babach!!! - Huknęło w stronę pociągu. W powietrze poleciały kawałki łączy wagonowych i strzępy sutanny. Ostatni wagon oderwał się od składu i dymiąc pomknął z szybkością rakiety w naszym kierunku. - Skacz! - krzyknęła Jolanta. - Razem z tobą! - odkrzyknąłem, i pognaliśmy równolegle do torów. To był straszny skok! Stanąłem na stopniu i wciągnąłem Jolę. - Pal! - darł się oficer. Kule Bawarczyków dziurawiły nasz pojazd. Nabieraliśmy tempa. - Byliśmy na górce rozrządowej - cieszyłem się - teraz mamy z górki! Mieliśmy dobrze z górki! Wagon staczał się coraz szybciej, podskoczył na zwrotnicy, wziął zakręt i zmieniwszy kierunek pędził w stronę Przemyśla. - Was ist den los? - zapomnieliśmy o dwóch bawarskich strażnikach, którzy spali sobie smacznie, a teraz powystawiali łby z siana. - Nichs, schlafen sie ruhig weiter! - odrzekłem swoją nienaganną niemczyzną, i stanąłem na ławce, aby przez dziurę w dachu zorientować się w sytuacji. Znowu zwrotnica! Grzmotnąłem głową i wpadłem wprost w objęcia mojej żony Ady, śpiącej smacznie w sleepingu ekspresu „Transpol”. - Ach, Adam... - jęknęła. - Nie mógłbyś delikatniej? Ty lubieżniku malutki... - dodała z budzącą się czułością, a następnie ochoczo wskoczyła na mnie, co spowodowało nasz wspólny upadek z górnego łóżka na podłogę. - Ach, Ada - westchnąłem. - Nie czas na to... - Nie jestem Ada! - oburzyła się Jolanta. - I proszę w tej chwili odzyskać przytomność, bo zaraz będzie gorąco! I rzeczywiście było, gdyż wagon nabierał tempa i rzucało nim coraz mocniej. Jolanta co moment wpadała mi w objęcia. - Nie używasz biustonosza? - zdziwiłem się. - Myślałem, że wyście wszystkie chodziły w gorsetach. - Gorset to symbol ucisku - powiedziała z pasją, cała czerwona, usiłując wysiłkiem woli i obiema rękami powstrzymać sprężające wspaniale piersi. - Nie słyszałeś nigdy o ruchach wyzwoleńczych? - Słyszałem, ale nie przypuszczałem, że to takie ruchy... Wagon rozpędu rozbił jakieś stojące na torze kozły, potem przerwał pasmo drutów kolczastych, które jęknęły jak pękające struny gitary. W szalonym pędzie mijaliśmy linię okopów. Mignęły nam w oczach twarze żołnierzy, zwracających w naszą stronę lufy kulomiotów. Potem był jakiś mostek, i pole zasłane trupami, a następnie inne okopy, i inni w nich żołnierze, rozpryskujących się na wszystkie strony przed oszalałym wagonem. Nagle wylot bocznej drogi, wieśniak ściągający lejcami konie, poprzeczna do naszej linia kolejowa... Kolejarz z chorągwią dał nam pierwszeństwo, zatrzymując na tamtym torze długi pociąg towarowy, załadowany Fiatami 126p. Ach nie, to chyba była halucynacja, bo oto z jakiejś kotlinki wywinęła się kupa jeźdźców w kudłatych papachach. Z gwizdem i wyciem zrywali z ramion strzelby-berdanki. Ich oficer na szarym dzikim koniu o przekrwionych oczach gnał tuż koło wagonu, przymierzając się do nas z nagana. - Szybko-zawołał - Biała flaga, bo oni nas wytłuką! Zakrzątnęliśmy się, ale w zakurzonym wagonie trudno było o coś białego. - Odwróć się! - jęknęła Jola, i zanim to uczyniłem ściągnęła mundur, a następnie koszulę. Dżygit spojrzał i zleciał z kulbaki. Włóż mundur świntuchu! - rozzłościłem się na Jolę i przywiązawszy koszulę do lufy karabinu, pomachałem pojednawczo przez okno. Oficer widocznie nie całkiem zleciał, tylko sobie dżygitował pod końskim brzuchem, bo oto był znowu w siodle, tuż-tuż! Nagle chwycił szablę w zęby, stanął na strzemionach i wspaniałym skokiem przeniósł się z konia na stopień wagonu. Drzwi pękły z trzaskiem i modelowy setnik Dzikiej Dywizji wkroczył do wagonu czarny i kosmaty, najeżony kindżałami, zatkany nabojami, z pistoletem w dłoniach. Bawarczycy pochylili karabiny. - Hande hoch! - krzyknęła Jolanta, wyszarpując rewolwer zza spódnicy. - Madame - rzekł Kozak przez zęby, potem warknął w moją stronę: - A ty chto? - patrząc na mój mundur podejrzliwie. - Docent doktor habilitowany... - zacząłem się przedstawiać, ale uprzedziła mnie Jola: - Pan kapitan jest Polakiem i skazanym na śmierć bohaterem walki przeciwko uciskowi narodów słowiańskich przez monarchię austro - węgierską. - Nu i bardzo dobrze! - klepnął mnie po ramieniu. - Wszyscyśmy Słowianie! Z wyjątkiem mnie... - dorzucił smutno, macając swój długi kaukaski nos. - Ale nie traćmy my czasu - zreflektował się - bo wagon jedzie jak jaki durny, i jeszcze gotów w coś przyrżnąć! Jeszcze nie skończył, gdy wpadliśmy na zaporę z pni, aż rzuciło nas na podłogę, gdzie utworzyliśmy bez ładne kłębowisko. Miałem przed oczyma niesłychanie długie i niezwykłe kształtne nogi siostry Jolanty, leżące jak dwa poziome promienie słońca między mną a setnikiem, któremu oczy na ten widok z głowy, a kędzierzawe wąsy uniosły się ku górze, ukazując godne wilkołaka uzębienie. Przez szczerość - a raczej smukłość - tych dziewczęcych nóg, mrugnęliśmy ku sobie w porozumiewawczym, męskim zachwycie. - Ach, Mensch! - roztkliwili się nawet Bawarczycy, tkwiący pod ścianą z rękami do góry. - Ech, fintifluszka! - przewrócił białkami Czeczeniec. - No, dość tego! - przykryłem wdzięki Joli zadartą pod czas awarii spódnicą. - Ciekawe gdzie też ma jesteśmy? - U swoich! - uspokoił mnie Kozak. - Można powiedzieć, że w domu! Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Byliśmy na wysuniętej pozycji dowódczej, w sztabie jakiejś brygady lub dywizji. Na sąsiednim torze stał rosyjski pociąg sanitarny, a pulchne siostrzyczki wyglądały przez okna, na przemian z obandażowanymi pacjentami. - Ach - zawołała starsza, mocno wymalowana dama - Kniaź Tatamawrydze powrócił! I kogoż nam pan przywiózł? - Sławnych gości! - odrzekł kłaniając się setnik - Przyjaciół kochanych, którzy od Austryjaka do nas uciekli, wagon mu ukradli powiększając tabor Jego Carskiej Mości, i w dodatku zabić mnie nie pozwolili tym Germańcom - wskazał na bladych ze strachu Bawarczyków - Za co na tę oto szablę ślubuję im wdzięczność i braterstwo! Następnie przedstawił nam podstarzałą kokietkę: - Oto madame Jewdokia, żona naszego generała, która ochotniczo pielęgnuje naszych żołnierzyków! Ucałowałem dłoń pani Jewdokii. - Sercem radzi! - zawołała. - Czujcie się jak u siebie w domu i opowiadajcie, opowiadajcie kochani jak tam na zachodzie? Tiurniury jeszcze w modzie? - To może potem - rzekł, podchodząc wysoki pułkownik capią bródką w towarzystwie kilku żołnierzy. - A na razie z najwyższego rozkazu mam zrewidować ten wagon, a także - tu spojrzał cynicznie na Jolę - a także jego załogę. - Mai! - krzyknęła Jolanta. - Nigdy! - Nikagda! - przetłumaczyłem. - Uszanuj, pułkowniku, jej wstyd dziewczyny! - wtrąciła się pani Jewdokia. - Wstyd! - warknęła do mnie Jola. - W torbie mam bomby! - Pułkowniku - Czerkies położył dłoń na rękojeści kindżału - Ja taj pani ślubowałem wierność i ochronę! - Ty ochronę, a ja Ochranę! - zaśmiał się Capia Bródka, odginając klapę szynela, pod którą widniała duża, emaliowana odznaka. Kniaź zbladł i zrobił krok do tyłu. - No, chyba że tak... - rozłożyła ręce pani Jewdokia. Pułkownik wyciągnął rękę w kierunku Jolanty. - Hasło, rzuć hasło! - nagliła mnie, rejterując w kierunku drzwi. Zastanawiałem się przez mgnienie oka, nagle coś błysnęło mi w mózgu: - Do mnie dzieci wdowy! - rozdarłem się z całej mocy ni w pięć ni w dziewięć. Dwaj żołnierze idący za pułkownikiem zatrzymali się i pochylili bagnety. Jakiś ranny kuśtykał w naszym kierunku machając groźnie kulą, a maszynista pociągu sanitarnego zlazł z lokomotywy. Capia Bródka zawahał się: - Nu dobrze, mruknął - zobaczymy co powie generał! - Powie - odzyskała kontenans generałowa - to, co ja mu powiem! A ja mu powiem, że mieli rację! Sami oni tu do nas przyjechali, bez przymusu, a ten od razu do nich z rewizją, nachał jakiś! - Co rzekłszy pobiegła naprzeciw nadchodzącemu mężowi. - Z generałem bądźcie ostrożni! - ostrzegał na setnik. - Sroga to sztuka, i bezlitosna! W Port Arturze osobiście nałożył po mordzie Japończykowi, któren go nie chciał go wziąć do niewoli! Sprężyliśmy się na baczność. Generał nadchodził, fukając gniewnie, a przy nim szła - tłumacząc mu coś - pani Jewdokia: - Dobrze, dobrze! - odpędzał się od niej. - Może uczciwi, ale może i nieuczciwi. Jakby nie było, z tamtej strony przybywają więc bez rewizji się nie obędzie! - To samo mówiłem - ucieszył się Capia Bródka. - Kto wie co oni mają przy sobie? Anarchistów teraz wszędzie jak psów! A wszak jutro ma tu być na inspekcji sam najjaśniejszy... - Tu przypomniawszy sobie służbową tajemnicę, udał atak kaszlu. Oczy Joli rozszerzyły się jak dwie bomby, a wargi rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu. Znowu była w transie. I znowu szukała sojuszników do przeprowadzenia zamachu. Zgodnie z moimi przewidywaniami kolejnym żywym zapalnikiem miał zostać zacny, porywczy i dzielny kniaź Tatamawrydze. - Comte... - szarpnęła udając omdlenie i opierając się na nim całym ciężarem. - Nie pozwól mnie zbezcześcić... - I nie pozwolę! - wyszczerzył kły kaukazczyk, zasłaniając ja własnym ciałem. - No dobrze - zgodził się generał - Kniaź jak zawsze kochliwy i zapalczywy. Nie rewidować panny, bo jej niewinność z oczu patrzy ...Mam córkę w twoim wieku - rozrzewnił się. - Padre mio... - pozbawiona skrupułów Korsykanka cynicznie ale z wdziękiem cmoknęła go naglę w rękę. - Nie trzeba, nie trzeba! - bronił się z rozczuleniem głaszcząc ją po głowie - Ale pan, kapitanie, będzie musiał opróżnić kieszenie. Zrobiłem to z ochotą. Ostatecznie miałem tam tylko trochę papierosów, zapałki, ołówek, jakiś papier... A no właśnie! Capia Bródka rzucił się na ten papier żarłocznością wilka. Jezus Maria, to był dokument rąbnięty niechcąco z mojej wystawy... Błysnęła lakowa pieczęć, zaczerniały podpisy. - Ano tak - powiedział pułkownik ze śmiertelnie poważną twarzą - Zechce pan to zobaczyć, generale? Generał spojrzał i stanął na baczność. Pani Jewdokia zaglądnęła mu przez ramię i złapała się za głowę: - Ot i historia jaka! - pisnęła. - Skąd pan to ma? - spytał generał, groźnie już teraz, i podejrzliwie. - Ano widzi pan generał - tłumaczyłem, - Bo to była taka wystawa, i właśnie to tam wisiało... - Kiedy wisiało? - wtrącił się Capia Bródka. - Jeszcze wczoraj wisiało... - A to bardzo ciekawe - rozsierdził się generał, że przedwczoraj wisiało, jeżeli to jest datowane dopiero na jutro!!! - Falsyfikat! - zawołał pułkownik. - Oryginał! - uparłem się. - Jak pan udowodni? - proszę bardzo! Autor podpisu potwierdzi jego autentyczność! - Autor podpisu! - pułkownik się posiadał się z oburzenia. - Ty myślisz, że jego Autorska Mość Najjaśniejszy Pan..., co ja gadam? Jolanta przystąpiła do działania. - Generale - powiedziała - Wobec pańskiej przenikliwości nie mama żadnych szans. Demaskujemy się i prosimy o absolutną dyskrecję! Patrzyłam na nią ze zdumieniem. Mrugnęła do mnie, a tymczasem pułkownik usłyszawszy że ma być dyskrecja, przegonił wszystkich z zasięgu słyszalności. - Słucham? - rzekł zdziwiony generał. - Słucham? - powtórzył pułkownik wyjmując notes. - Jesteście szpiegami! - blefowała Jolanta. - Mamy do spełnienia poufną misję. - No? - uszy pułkownika wyraźnie się powiększyły. - Mamy niezwykle ważną wiadomość dla Najjaśniejszego Pana! - i Jola niechcący położyła dłoń na chlebaku. - Proszę nam ją przekazać - pułkownik zaczął znowu nabierać dla nas szacunku. - Wykluczone! - włączyłem się do gry - Jesteśmy zaprzysiężeni. W razie trudności zabierzemy tajemnicę do grobu. I obydwoje podnieśliśmy palce w górę. Wojskowi zostali wytrąceni z równowagi. - Jaką mamy gwarancję, że jesteście tymi, za których się podajecie? Wpadłem ma wspaniały pomysł: - Możemy udowodnić! Co rzekłszy napisałem kilka cyfr na kawałku papieru. - Co to jest? - zainteresował się generał. - Dokładna data i godzina kapitulacji Przemyśla. Generał puknął się w głowę: - Data i godzina! Przecież to wypada dziś - spojrzałem na zegarek - za dziesięć minut. - No właśnie. - Zaczekamy - podjął decyzję generał - Jeśli się sprawdzi, to staniecie przed obliczem Najjaśniejszego. - A jeśli nie - uzupełnił pułkownik - to wtedy...- i pociągnął dłonią po gardle. Generał zasalutował i obydwaj odeszli, a po chwili zaciągnięto wokół na warty. - Nie przesadziłeś, eroe mio? - martwiła się Jola - Co zrobimy jeśli się nie poddadzą? - Poddadzą się, poddadzą, chyba że panowie historycy nabujali coś w podręcznikach. Podszedł do nas setnik Tatamawrydze: - Nie bójcie się - rzekł półgłosem - Jakby nawet nie wyszło, ja nie dam was skrzywdzić. Moi ludzie czuwają! I rzeczywiście, z tyłu, za plecami wartowników kręcili się Czerkiesi, dla niepoznaki, a to poprawiając coś przy siodłach, to karmiąc z ręki swoje dzikie, kosmate konie. - Jesteś wielki! - ucieszyła się Jolanta. - Metr czterdzieści sześć bez butów! - potwierdził. - Tyle co Napoleon... - szepnęła - To o czymś świadczy... Kobiety chyba szaleją za tobą? - Może i szaleją - szczerze orzekł Kozak - aczkolwiek nigdy nie zauważałem. Ciągle człowiek w siodle i w siodle. - Jesteś piękny i romantyczny - oświadczyła. - Ti amo! - Znaczy się co? - Ona mówi, że cię kocha - wyjaśniłem - W związku z tym pewnie niedługo zostanie z ciebie mokra plama. - Jolanta - zachrypiał Tatamawrydze. - Ja dla ciebie gotów... gotów... - Dziesięć minut minęło! - rozległ się głos pułkownika - a nawet dwanaście! Nu i co? Wartownicy zaczęli okrążać nas ciasnym pierścieniem. Kozacy za ich plecami powskakiwali z małpią zręcznością na siodła. Pułkownik wyjął nagan, stojący za nim setnik zamachnął się kindżałem... Jeszcze chwila, a głowa asa ochrany potoczyła by się na tory, gdy nagle Jola zawołała: - Guarda! Guarda! Cosa a accaduta???? - Jaka koza? - zdziwił się pułkownik patrząc we wskazanym przez nią kierunku. Odwróciliśmy się na komendę: z mroku wynurzały się przy wtórze bębnów gęste szeregi austryjackiej piechoty. Obrońcy CK monarchii szli, trzymając ręce splecione na karkach. Tylko oficerowie sztywni i przy białej broni trzymali fason. Twierdza Przemyśl kapitulowała! Idący na czele zasalutowali pułkownikowi, a ten wysunął przed siebie jedną nogę, wydął wargi i przybrał pozę zwycięzcy. Nie da długo jednak, bo zaraz zniknął odepchnięty przez równie łasego sławy generała. - Paszoł won - odprawił go generał. - Nie twojo dieło! I dopiąwszy guziki wciągniętego w pośpiechu płaszcza odsalutował kapitulującym. Staliśmy z Jolantą na uboczu, patrząc jak rośnie stos broni, rzucanej przez Austriaków. - Tyle karabinów - szepnęła. - Przydałyby się w walce z tyranią! We mgle jacyś ludzie ładowali broń na ciężarówkę. - Gotowe, panie docencie - powiedział jeden z nich podchodząc. - Zasuwamy z tym do muzeum! Jezus Maria! To był przecież mój student, kudłaty hippis z trzeciego roku! Kilku innych pomachało mi z burty samochodu, który warknąl zadymił i rozpłynął się w mroku. - Kto to był? - spytała Jola. - Twoi ludzie? - W pewnym sensie moi... - odrzekłem niepewnie. - Wspaniale to urządziłeś, straordinario, caro mio... Odsunięty od zaszczytów pułkownik zjawił się teraz koło nas. - Nu, dobrze - powiedział. - Wygraliście, dwie minuty spóźnienia nie problem. Mam rozkaz odesłać was przed oblicze Najjaśniejszego Cara Wszechrosji! Podjechała ręczna drezyna kolejowa z napędem na dwóch Kozaków. Inni otaczali ją prowadząc konie za cugle. - Tatamawrydze! - zwrócił się Capia Bródka do setnika - jesteście dowódcą eskorty. Odpowiadacie gardłem za tych dwoje. - Toczno, sroczno! - odrzekł mrugając na nas Kozak. Podszedł generał w doskonałym humorze: - Dziękuję ci, kochany! - zwrócił się do mnie. - Dzięki tobie znałem termin poddania się Przemyśla wcześniej niż generał Seliwanow i mogłem przyjąć kapitulację na swoje konto! Trzeba to opić! Wania! Podbiegł ordynans, niosąc dużą rosyjską lalkę. Po odkręceniu jej głowy ukazała się szyjka sporego gąsiorka. Wania chlusnął okowitą do głowy lalki, a generał z ukłonem podał tę czarkę Jolancie. Ku memu zdumieniu wydoiła jednym tchem tę - bądź co bądź - ćwiartkę samogonu. Jej południowe oczy nabrały w rezultacie jeszcze wspanialszego blasku, język zesztywniał, a krew zabarwiły policzki: - Prima vino! Więcej! Piu?! Piu?! - Przestań piukać - odebrałem jej kielich - więcej nie dostaniesz, to nie żadne wino, tylko bimber! - Bimber is my hobby... - Strzeliła tym razem po angielsku, będąc najwidoczniej kształconą w językach obcych. Wypiliśmy po kolei strzemiennego. - Zatańczylibyście, dżygici! - rozochocił się generał. Nie trzeba im było tego dwa razy powtarzać. Zaraz odezwała się harmonia, a kniaź Tatamawrydze zainaugurował tańce, usiłując wykonać „Suitę Kaukaską” Ippolita- Iwanowa, co mu jednak nie za bardzo wychodziło. - Bo muzyka wredna... - tłumaczył się Kozak. - Ech, żeby tak wreszcie ktoś skomponował jakąś godziwą, kaukaską melodię! - Skomponuje, skomponuje! - pocieszyłem. - I to jeszcze jaką! Chaczaturian się będzie nazywał, a jego utwór - „Taniec z szablami”! - Chaczaturianów znam - wzruszył się Tatamawrydze. - Oni z sąsiedniego ułusu, i synka mają, Aramka mu na imię, ale on malutki, może ze dwanaście lat mu zeszło... Inna rzecz, że ucho u niego - ech! - jakie muzyczne! I on skomponuje, powiadasz? Ach, żeby dożyć, żeby choć raz usłyszeć! Wyjąłem akordeon z rąk pułkownikowego muzyka. - Na twoje szczęście, mój stary, grywałem to kiedyś w zetempowskim zespole łączności miasta ze wsią! Tu nacisnąłem klawisze. „Taniec z szablami” w moim wykonaniu nie realizował być może w pełni założeń kompozytora, ale swoją werwą poderwał wszystkich na nogi. Czerkiesi pospadali wprost z kulbak już przy pierwszych jego dźwiękach. Południowo-wschodnia krew wprawiła w ruch ich wykrzywione od konnej jazdy odnóża. Początkowo nieśmiało, co chwila jakby przepraszająco salutując, jęli drobić stopami, potem - rzadko na razie puszczać się w prysiudy, aż wreszcie poniósł ich bez reszty ów szalony taniec. Oddałem akordeon w ręce harmonisty, który podchwycił melodię i poprowadził ją dalej w dzikiej, wschodniej interpretacji. Rozejrzałem się za Jolantą, chcąc zaprosić ją do tańca, ale uprzedził mnie tym kniaź Tatamawrydze. Zupełnie już widać pogrążony, krążył wokół niej jak kogut, puszył się, furkotał burką, machał szablą i dokonywał cudów choreografii, a ta cholera wiła się przy nim w tańcu, śliczna i nieźle ubzdryngolona, dotrzymując mu kroku tak, jakby od dzieciństwa specjalizowała się w tańcach kaukaskich. I znowu ogarnęła mnie zazdrość. Rozepchnąłem stojących na drodze, ale wtedy stanął przede mną generał: - Pij, bracie - ona już wybrała Czerkiesa, nic na to nie poradzisz. Wypiłem, świat zakręcił mi się przed oczami i straciłem przytomność... Łeb bolał mnie straszliwie. Zastukałem ręką w górne łóżko sleepingu. - Czego? - odezwała się moja żona Ada. - Nie masz proszków od bólu głowy? - Przecież to ty miałeś mi przynieść proszki... Oprzytomniałem! Nareszcie skończyły się te obłąkane przygody, byłem znów w pociągu „Transpol”, w swojej własnej epoce. Wylazłem na górę i przytuliłem się do żony: - Nie pozwól mi już tam wracać - prosiłem całując ją w rękę. - Trzymaj mnie, trzymaj mnie mocno! - Ja też i trzymam! - odpowiedział setnik, mocując się zew mną na krawędzi rozpędzonej drezyny. - Jak bym nie trzymał, to już byś był pod kołami! Przestałem obcałowywać jago kosmate łapsko i odtrąciłem je z odrazą. Drezyna trzęsła jak diabli, Kozacy przy dźwigni pompowali ile wlezie, mrucząc do taktu jakąś swoją melodię. Jolanta w bogatym kaukaskim stroju patrzyła na mnie z pogardą: - Ubrico! - powiedziała - Testa debola! - Dobrze - rozzłościłem się. A ty ubrałaś się jak pajac! Una pajazza idiotica! Ta wypowiedz wprowadziła ich w doskonały humor, zaczęli się po prostu tarzać ze śmiechu. - Oj, bo ja trzasnę! - jęczał setnik - ty bracie popatrz najsampierw na siebie! Popatrzyłem. Na piersiach miałem złote ładownice, na nogach miękkie buty, a na głowie kosmatą papachę. - Nie życzę sobie ... - zacząłem z wściekłością - Sza! - uspokoił mnie setnik - Takie były rozkazy! Nie mogliście zostać w austryjackich mundurach. Wróg nie śpi! - Dokąd jedziemy? - Do nikąd - Tatamawrydze obniżył głos do szeptu - kazali mi powozić was dla zmylenia. - Nie ufają nam? - oburzyła się Jola, tak, jakby to właśnie ją należało obdarzyć największym zaufaniem. - Nie ufają, niestety - kozak założył ręce - A na stację ma przybyć na inspekcję sam Najjaśniejszy Pan. Idzie więc o to, żebyście przed audiencją nie mogli uprzedzić nieprzyjacielskiego wywiadu! Kozacy zahamowali drezynę, z mroku dobiegło człapanie koni i wynurzyła się reszta eskorty. Już wkrótce przy torach zapłonęło ognisko, pojazd zdjęto z szyn i ustawiono obok. - Esauł! - zarządził Tatamawrydze - Weźmiesz dwóch ludzi i spenetrujesz okolicę! Trzej jeźdźcy zatętnili i znikli. Kniaź rozścielił burkę i z ukłonem wskazał ją Jolancie. - Przygotuję wieczerzę! - rzekł, i odszedłszy w stronę drezyny zaczął grzebać w jukach. - Boję się - powiedziała Jola - że przegapimy cara, tak jak przegapiliśmy Franciszka Józefa. - Jolu - usiłowałem jej wytłumaczyć. - Daj sobie spokój. Terror indywidualny jest przeżytkiem. - Śmierć tyranom! - I bardzo słusznie, ale zorganizowana, nie na wariackich papierach. Poczekaj jeszcze trochę, w tysiąc dziewięćset siedemnastym Lenin wrócił z emigracji i da carowi takiego dubla, że przy okazji my też odzyskamy wolność. - Non capito - odparła. - Chcesz mi pomagać, czy nie? - Chcę, ale nie ma sensu... - Bene, znajdę takiego, dla którego to ma sens! Tym „kimś” był oczywiście Tatamawrydze, zakochany po same szpiczaste uszy, i ugniatający właśnie coś pod leżącą na kamieniu kulbaką. - Tatar! - wyjaśnił - Uch, my Czeczeńcy nie lubimy Tatarów! Tu sięgnął po rewolwer, ale to tylko patrol wyjechał w krąg światła. - Kniaziu - meldował setnik - O sto metrów jest most, a za nim stacja! - To bardzo dobrze! - ucieszył się setnik - znaczy wróciliśmy gdzie trzeba! Poczekamy jeszcze i o pierwszym brzasku, zgodnie z rozkazem będziemy na stacji. Zawinąłem się w burkę i ległem na trawie. Pijaństwo u generała nie chciało tak łatwo wywietrzeć. Zamknąłem oczy. Moja żona Ada opuściła z górnego łóżka bardzo zgrabną nogę i trąciła mnie w nos: - Śpisz? - Jakoś nie mogę. - To dobrze... - i Ada cofnęła nogę, ale za to przewiesiła się górną połową ciała przez krawędź łóżka i wpiła się ustami w moje usta... - Kochana... - wymamrotałem. - A pudziesz ty? - odpędziłem kozackiego konia, liżącego mnie po twarzy. Kozacy spali pokotem wokół dogasającego ogniska. Świtało. Miejsca Jolanty i Kniazia Tatamawrydze były puste... Skoczyłem na nogi. Kaukaski strój spowodował widocznie intensyfikację mego temperamentu, bo wprost czułem jak mnie rozpiera zazdrość i chęć mordu. Przesunąłem papachę na bakier, chwyciłem pistolety w dłonie. Ostry wzrok dziecięca natury naprowadził mnie od razy na ich trop, znaczący się w porannej rosie. Szybkim elastycznym krokiem ścigającego ofiarę drapieżnika pobiegłem w kierunku mostu. Byli tam! Szamotali się w nadbrzeżnych krzakach pod pierwszym filerem, tuż nad wodą. Jęczeli przy tym i bezwstydnie wzdychali. Docierały do mnie pojedyncze słowa: - Jeszcze? - pytał Kozak. - Tak dobrze? - Bardzo dobrze... - A może głębiej? Nie, żaden południowiec nie mógłby tego wytrzymać. Wrzasnąłem stając na wysokim brzegu, gotów spaść na nich z góry jak mściwy górski orzeł. - Dobrze, że jesteś! - ucieszyła się Jolanta. - Gdzie ty się, właściwie, włóczysz? Zdębiałem. - Co tam robicie? - zawołałem. - Dołek! - odkrzyknęła Jola. - I nie drzyj się tak, bo jeszcze kto usłyszy! Idę do ciebie! Wspięła się po zboczu i pocałowała mnie w usta. - Dzień dobry! - powiedziała radośnie. - Tym razem chyba się uda! - Co się uda? Jola otwarła swój chlebak, wyjęła drugiego z kolei niedźwiadka: - Dziś jest jego wielki dzień! Zorientowała mnie w sytuacji: - Jeśli ta stacja, to nasza stacja, to ten most - to nasz most, i po tym moście powinien o świcie nadjechać pociąg wiozący Mikołaja. No więc kniaź Tatamawrydze czeka właśnie przy wykopanym dołku, a kiedy pociąg nadjedzie... - Już jedzie! - zawołałem. - Pierścień! - Jola chwyciła moją rękę i wraziła pierścień w otwór zapalnika. Zgrzytnęło. - Tatamawrydze! - krzyknęła. - Kocham cię! W tej chwili naprawdę cię kocham! Trzymaj! I rzuciła mu straszliwego niedźwiadka. - Jolanta! - zawrzasnął Tatamawrydze. - Dla ciebie! - Chodu! - powiedziała trzeźwo Jola, i daliśmy takiego dyla, że aż się za nami kurzyło. Huknęło, świat na chwilę stanął w ogniu. Padliśmy na ziemię, Jolanta oplotła mnie ramionami: - Ciebie też kocham! - jęczała. - Ach, jak pięknie! Patrz, Tyran idzie właśnie do piekła! Wokół nas spadały bryły ziemi, kawałki żelastwa, potem świsnęło, brzęknęło, i w trawę zaryła się krzywa, kaukaska szabla... - Tatamawrydze... - zapłakała Jolanta. - Poczciwy, dzielny Tatamawrydze... - I przycisnęła szablę do ust. Tymczasem od strony mostu rozległy się wrzaski. - Gonią nas! - zawołałem. - Wiejmy do Kozaków! Ale sotnia wskakiwała właśnie na konie i rejterowała przed nadchodzącym pościgiem. - Nie uciekniemy! - odwróciłem się twarzą do mostu, odbezpieczyłem rewolwer. Jolanta zgięła lewą rękę i oparła na niej lufę nagana. Na tle poeksplozyjnej łuny ukazał się jeździec, ściągnął konia i wpatrzył się w kryjący nas mrok: - Kto tam? - zapytał po polsku. - Swój! A kto pyta? - Rotmistrz Hubert Grzmot-Starża z Legionu Puławskiego! - zawołał. - Witam rodaków! Co tu robicie? Front przerwany, Niemcy wysadzili most, myślałem, że ich dogonię! - Rany boskie! - jęknąłem. - Pociąg z Polakami wyleciał w powietrze? - Na szczęście pośpieszyli się z tą eksplozją, zdążyliśmy zahamować... A co wy tak dziwnie ubrani? - zdziwił się podjeżdżając bliżej. - Specjalna misja - wyjaśniłem konfidencjonalnie. - Właśnie wracamy po jej spełnieniu... - Rozumiem! - Rotmistrz był wzorem dyskrecji. - Żadnych pytań więcej! I zapraszam panów do naszego sztabu, zostaniecie tam życzliwie przyjęci! A więc nie rozszyfrował jeszcze płci Jolanty... Dotarliśmy do stacji. Zajęta była przez Polaków. Już z daleka usłyszeliśmy słowa znanej piosenki: Gdy ujrzysz mnie mój bracie To śmiało bierz na cel I do polskiego serca Niemiecką kulę strzel, Bo wciąż na jawie widzę I co noc mi się śni, Że ta, co nie zginęła Wyrośnie z naszej krwi... - Ja już to znam - zdziwiła się Jolanta. Położyłem palec na ustach i słuchałem przejmującego refrenu: ... rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni Każdy nam w oczy wiać będzie... - U Austriaków Polacy i u Rosjan Polacy? - dziwiła się nadal Jola. - U Prusaków też. Jest nas pełno we wszystkich zaborczych armiach. - No widzisz, a ty nie chcesz mordować tyranów! - Nic nie rozumiesz! - Machnąłem ręką i wdałem się w rozmowę z rotmistrzem. Przystojny ten ułan wyjaśnił mi pokrótce sytuację: - Jak pan widzi, bronimy dzielnie stacji w Inowłodziu... - O Jezu! - jęknąłem. - Kniaź Tatamawrydze wywiózł nas aż pod Kielce? - Bronimy stacji - kontynuował rotmistrz - i nawet daliśmy dziś Niemcom bobu w potyczce konnej, ale na dworcu poszło gorzej. Dragoni Olsztyńscy zdobyli rano bufet i żłopią nasze piwo! I rzeczywiście, z budynku stacyjnego dobiegała ckliwa kolęda „O Tannenbaum, o Tannenbaum, wie treu sind deine Blältter...” - O Tannenbaumie ciągle śpiewają - wydziwiał ułan - chociaż to zwykły Żydziaszka, restaurator z Piotrkowa. Ale poczekaj pan, my im za chwilę przypier... - Signore! - powiedziała Jolanta. Rotmistrz uderzył się po ustach: - Przepraszam... Czy pan... Czy pani... - Pan jest panią - przeciąłem wątpliwości. - I moją najbliższą współpracownicą w pewnej misji, która... - Ani słowa o misji! - zastrzegł się Starża. - Wiem, jest ściśle tajna, Podziwiam panią... - tu nastroszył krótko przystrzyżonego wąsa, przekręcił na bakier dobrze podpięte czako i wyraźnie poweselał. Uroda Jolanty znowu zrobiła swoje. Jola oczywiście z punktu zaczęła kuć żelazo, coraz bardziej gorące: - Jesteśmy panu bardzo wdzięczni za tak dżentelmeńską dyskrecję... - Ach pani! - ułan brzęknął ostrogami, przypiętymi do lśniących jak lustro oficerek o wysokich napiętkach. - Tym niemniej - ciągnęła Jola - musimy pana wprowadzić w niektóre szczegóły misji, ponieważ liczymy na pańską pomoc w tej mierze... - I nie przeliczycie się państwo! - zapewnił rotmistrz. - Jeśli chciałby pan zobaczyć jakieś papiery... - A po cóż mi jakieś papiery? - zasłonił się rękami. Ja wierzę ludziom, a zwłaszcza tym sympatycznym! - To bardzo dobrze - powiedziałem zgryźliwie, bo mnie złościło, że jak baran lezie w objęcia Joli, a więc i śmierci - To bardzo dobrze, ponieważ byli byśmy w kłopocie, gdyż nie posiadamy żadnych papierów. - I bardzo dobrze! - oświadczył - Papier jest dobry co najmniej do podtar... O, pardon! Pani wybaczy, ale myśmy tu schamieli w tej ciągłej walce... - Non fa niente - rozgrzeszyła go - Ja też sobie czasem lubię - kurwa, poświntuszyć! Zmartwiłem i przełknąłem ślinę. W rotmistrza jakby piorun strzelił, a potem od tego pioruna zapaliły się w jego oczach płomienie zachwytu i uwielbienia: - Jak Boga kocham! - krzyknął - Pani jest swoja dziewczyna! Kochana, ja ci... Ja pani... - Mów mi ty - pozwoliła łaskawie ta zgaga - Jola! - Hubek! - prawie że umarł z radości. - Słuchaj, Hubek - Jola wzięła go pod ramię. - Musisz nam dopomóc! - Stara, cały mój szwadron... - Otóż uważaj, ta nasza pieprzona misja wymaga przekroczenia frontu! - Po co? - wyrwało mi się rozpaczliwie. - Jak to po co? - spojrzała na mnie z wyrzutem. No tak, uparła się wysadzić w powietrze Kajzera... - Daj sobie spokój, Jola... - usiłowałem jeszcze perswadować. Rotmistrz usunął mnie potężną dłonią i zawisł oczami na ustach Jolanty: - Przekroczenie frontu... - powtarzał w kółko. - Przekroczenie frontu... Aha - ocknął się. - Przekroczenie frontu to zupełna betka! Wyprzemy Niemca z bufetu, zjemy obiad, a po obiedzie przekroczymy front! Z w chęci popisania się przed dziewczyną krzyknął według najlepszych dowódczych wzorów: - Chłopcy! Do ataku! - Hurra! - krzyknęli chłopcy, forsując konno po schodach budynek stacyjny. - Skoczymy z nimi? - zgrywała się Jola. - Pozwól, Hubek! Ręka mnie swędzi... - Pozwalam! - Rotmistrz z entuzjazmem wyjął szablę i popędziliśmy ku zdobywanej fortecy. W jej wnętrzu obie armie toczyły zacięty bój. Ułani lali się z dragonami na pięści, kopniaki i pochwy od szabel. Obie strony gęsto i wprawnie klęły po polsku: - A niech cię! - A na masz! - O święta panienko! - Aż ty skurrr! - Za ojczyznę! - W ucho go, w ucho! - Do mnie, dzieci, wdowy! - krzyknąłem z przyzwyczajenia, co wywołało ten skutek, że oba oddziały stanęły na baczność. - Bo to są dragoni olsztyńscy - wyjaśnił rotmistrz. - Czyste Mazury, tyle że u Wilhelma służą. Po niemiecku to, prawdę mówiąc, umieją tylko Tannenbaum śpiewać. - No nie - rozzłościł się naraz. - Tak nie będziemy się bawić, ostatecznie to jednak jest wojna! Huź go, Maciek! Bitwa rozgorzała na nowo. Rozłożyłem butelką pruskiego podoficera, co zwiększyło naszą przewagę, i wraży oddział jął rejterować przez okna na drugą stronę budynku, gdzie stały przywiązane ciężkie mazurskie konie. Nasi też wskoczyli na siodła swych zgrabnych wierzchowców i ruszyli w pościg. Z brzękiem oręża weszliśmy do zdobytego bufetu. - Obiad! - zarządził Starża. - Wachmistrzu, są jakieś straty? - Melduję, że nie ma - sprężył się stary wiarus. - Ale istnieje podejrzenie, że nieprzyjaciel naszczał do bigosu. - Polak - Polakowi... - załkała Jolanta. - Nic to - podjął decyzję rotmistrz. - Zjemy parówki! Jedliśmy je, ale jakoś mi nie smakowały. Jolanta i rotmistrz siedzieli naprzeciw siebie, jakby zrośnięci oczami i jedli te cholerne parówki. W jaki je parówkę cwana dziewucha, która chce chłopu do reszty zawrócić w głowie; tego nie muszę państwu szczegółowo wyjaśniać... Na szczęście nie trwało to długo, bo coś zaczęło gwizdać. - Czajnik! - ucieszyłem się. - Zaraz będzie herbata! - Nie czajnik, tylko granat! - sprostował stary wachmistrz i dał nura pod stół. Gwizd przeszedł w wycie, a wycie w eksplozję. Ściana dworca zawaliła się z hukiem. - Proszę? - spytał w roztargnieniu Starża, zupełnie zafascynowany Jolantą. Znowu gwizdnęło. - Melduję - stary wachmistrz wystawił łeb z pod stołu - że ostrzeliwuje nas ciężka artyleria z regionu Piotrkowa. - Ewakuacja ! - obudził się wódz ułanów. Kawalerią nie utrzymamy dworca! Konie dla wszystkich! Podprowadzono wierzchowce. Jolanta jeździła jak stary dżokej. Kupa jeźdźców wichrzyła się po peronie. - Wsiadaj! - darł się rotmistrz siedząc już w siodle i podprawiając luzaka dla mnie. - Nigdy w życiu nie wejdę na to bydlę! Znowu huknęło, obrzucając nas parówkami. - Nie umiem jeździć konno - tłumaczyłem - A poza tym muszę się trzymać kolei! PKP, to jedyna szansa powrotu do moich czasów i do mojej żony ! - Tu wysunąłem usta, aby pożegnać się z Jolantą. - Masz żonę? - Jola podjechała do wagonu do którego udało mi się już wleźć, i na odlew dała mi w ucho, a wachmistrz i rotmistrz chwycili z oby stron cugle jej konia. Szwadron zwinął się, skłębił się i wypadł z zabudowań, a następnie pomknął drogą, ściany wybuchami szrapneli. W stację przestało rąbać, szczekały tylko karabiny maszynowe, potem i one zamilkły. Koło wagonu zabrzmiały jakieś głosy. Ujrzałem płaskie, błyszczące hełmy. Anglicy? Jeden z nich podniósł głowę i wtedy poznałem, że to robotnicy we współczesnych hełmach ochronnych. Szli wzdłuż peronu spokojnie sobie rozmawiając. - Dzień dobry - powiedział jeden, zatrzymując się na chwilę. - Cały czas pan tu siedział? Niebezpiecznie! - Wojna, więc niebezpiecznie... - odrzekłem głupio. - Pewnie, prawie że wojna! - zaśmiał się robotnik. - My tu wysadzili stary dworzec, bo będzie stawiany nowy. Jeszcze ich głosy nie ścichły, gdy z drugiej strony zaczęły narastać inne, obce i twarde. Spojrzałem przez lornetkę i chwyciłem się za gardło. W kierunku stacji szła tyraliera żołnierzy w szaro-zielonych mundurach. Nad mundurami tkwiły jak bloki betonu dobrze znane, głęboko wcięte hełmy. Na hełmach - znaki SS. Odbezpieczyłem rewolwer i jeszcze raz przylgnąłem do lornety. Oczywiście, tamto było złudzeniem. Hełmy bez wątpienia szwabskie, lecz między nimi, tu i ówdzie widniały pikielhauby oficerów. To jedynka była jeszcze armia Kajzera, a nie Hitlera. Szli i szli, z bronią gotową do strzału. l poczułem się bardzo osamotniony. Na szczęście na drodze zatętniło, to wracał szwadron. - Jesteś? - Rotmistrz i jego koń zajrzeli do wagonu. - W porządku! Teraz nie mogą walić z armat, bo by razili swoich! Chłopaki! Za mną! Ułani skoczyli do szarży, a do wagonu podjechała cwałem Jolanta i osadziła na miejscu konia: - Możesz sobie mieć żonę! - zawołała. - I tak z tobą zostanę! Nigdy cię nie opuszczę, nigdy! - Dobra, dobra - powiedziałem chłodno. - To samo mówiłaś księdzu Chudzielakowi i kniaziowi Tatamawrydze! Nie mam zamiaru wylatywać w powietrze, mnie na to nie nabierzesz! - Imbecile! - oburzyła się. - Oni to co innego, a ciebie naprawdę pokochałam! - I nie zamierzasz mnie uśmiercić? - A po co? Przecież mamy rotmistrza! Rotmistrz wrócił właśnie z walki. - Przegoniliśmy ich, ale chyba nie na długo. Mają teraz nad nami przewagę ogniową... - Hubek - upomniała się Jola. - Czas nagli. Musimy tam - wskazała na linię frontu. Na rozkaz rotmistrza sprowadzono jeńców: sztywnego kapitana w monoklu i pikielhaubie oraz smukłego, młodego dragona. - Weg mit Hosen und blusen! - zakomenderował rotmistrz. O dziwo zrozumieli i zaczęli się rozbierać z iście niemiecką gotowością do wypełnienia wszelkich, choćby najdziwniejszych rozkazów. - Kalesonen nicht! - powstrzymał ich w ostatniej chwili Starża. - Una mascarada! - zaśmiała się za moimi plecami Jola. Obejrzałem się. Za dziewczyna nie miała żadnego wstydu. Ułanom oczy wyłaziły na wierzch. - Rozejść się! - krzyknął na nich stary wachmistrz, sam zajmując wygodną do obserwacji pozycję. - Odmaszerować! - wsiadł z kolei rotmistrz na wachmistrza. - Odwróć się! - zażądałem od rotmistrza. - A ty się nie gap! - objechała mnie Jola, zapinając bardzo obcisłe spodnie. - Już! - dodała i wszyscy prędziutko przylecieli znów do wagonu. Ja tymczasem trenowałem użycie monokla. - Kiedy uderzą ponownie - informował nas rotmistrz - to my znów się wycofamy, a wy zostaniecie na stacji. Może uda wam się wmieszać między Niemców! Ale nie uderzyli. Zamiast wycia pocisku rozległo się wycie trąbki. - Parlamentariusze! - krzyknął ułan z czujki. - Przepuścić! - rozkazał rotmistrz. - A wy się chowajcie! Ukryliśmy się z Jolantą w kącie wagonu. Grzmot-Starża wyskoczył na peron. Wzdłuż linii pociągu szedł, poprzedzany przez trębacza, pruski oficer. Na kilka kroków przed rotmistrzem staną tak nagle, jakby go tknął paraliż i wyciągnął przed siebie rękę. Już myślałem, że powie „Heil”, ale to była tylko pierwsza część salutu. - Herr Rittenmeister! - powiedział. - Z upoważnienie dowódcy odcinka mam zaszczyt zaproponować wymianę jeńców! - Nie macie żadnych jeńców - obciął go rotmistrz. - Owszem! - Prusak wyjął kartkę i z widocznym trudem odczytał: - Stachepan Stacheschuja... - Szczeżuja! - poprawił go z niesmakiem rotmistrz. - Zapił się pewnie na stacji i stąd go macie! - So wie so - mamy! - rzekł Niemiec. - To go sobie trzymajcie, moczymordę. A poza tym my nie mamy waszych jeńców na wymianę. - Macie! - upierał się parlamentariusz. - Nie mamy! - Macie! W czasie tej sprzeczki Jolanta zapytała z niewinną miną, zbliżając usta do mego ucha: - Adaś, jak będzie po niemiecku „Na pomoc”? - Na pomoc?.. Hilfe. A po co... Nie zdążyłem dokończyć pytania, bo Jola dobrze udanym tenorem zawołała nagle: - Hilfe!!! - Ach so? - oburzył się Niemiec. - Nie macie naszych ludzi? I zanim rotmistrz zdążył zaprotestować, otworzył drzwi wagonu. Stuknęliśmy przed nim obcasami. - To są... - zaczął Starża. - Hem, hem, hem! - zakaszlała Jola znacząco. Przez twarz ułana przeleciał błysk zrozumienia: - To są rzeczywiście wasi, ale nic nie wiedziałem, że ich mamy... Wachmistrz! - ryknął. - Dlaczego mi nie meldowano? - Melduję, że nie meldowano... - jąkał się stary. - Trzy dni paki! - zarządził Starża, i zasłużony wachmistrz odszedł posłusznie, zupełnie nie wiedząc co jest grane. - Więc jak będzie? - niecierpliwił się Prusak. - Dobra, wymiana na przedpolu za pięć minut! Niemcy odeszli przy dźwiękach trąbki. - Dziękuję, Hubek! - Jola przytuliła się do ułana. - Jak ja ci się odwdzięczę? - Będziesz jeszcze miała okazję - powiedział - i ku jej zaskoczeniu wziął mnie pod ramię. Odeszliśmy na bok. - No, powodzenia, Adasiu - rzekł rotmistrz. - Grasz w jakąś dziwną grę, ale powodzenia! - To ze mną grają - rzekłem, mając w tym wiele racji. - Zapewne, zapewne. Nami wszystkimi grają. Żegnaj. - A może tylko do widzenia? - Nie - potrząsnął głową. - Jola pewnie tu jeszcze wróci, ale ty nie wrócisz... - Skąd wiesz? - Zobacz! Pokazał szablą ruiny stacji, przy których pracował nowoczesny dźwig marki ZREMB. - Nigdy tego przedtem nie było... To nie są zwykłe sprawy, ja coś o tym wiem, i ty coś wiesz, żegnaj. Pocałowaliśmy się, a potem już całkiem służbowo odprowadził nas na przedpole. Z przeciwnej strony dwaj pruscy żandarmi z największym wysiłkiem prowadzili urżniętego ułana Szczeżuję. - Gdzieś się tak zaprawił, chamie! - spytał go Starża. - O Jezu, pan rotmistrz, to jak ojciec! - rozczulił się ułan. - Nareszcie u swoich! - i potoczył się w stronę stacji. - Meine Heren, bitte sehr! - wskazał nam kierunek pruski parlamentarzysta. - Uno momento! - Jola przylgnęła na chwilę do Huberta. - Ho-ho! - zdziwił się Prusak. - Pederasten? - Das ist es doch eine Dame! - wyjaśniłem. - Schade - zmartwił się. - A skąd ta dama w naszej armii? - Misja specjalna! - wytłumaczyłem mu, gdyśmy szli w kierunku stojącego na bocznicy niemieckiego pociągu pancernego. - Keine Fragen! - dodałem widząc, że otwiera usta, ale Niemca nie można było zbyć tak łatwo, jak szarmanckiego rotmistrza: - Haben Sie vielleicht Dokumenten? Odruchowo pomacałem się po bluzie. Kto wie, co miał w kieszeniach wzięty do niewoli niemiecki kapitan? - Hier! - puknął mnie w pierś oficer. - Przecież wie pan, że w całej armii niemieckiej tajne dokumenty nosi się w tej kieszeni! Sięgnąłem, i rzeczywiście. Niemiec łapczywie chwycił pakiet: - Przykro mi - powiedział. - Ale do czasu stwierdzenia tożsamości muszę panów... Pardon, państwa, zamknąć w osobnym przedziale! No i zamknął. Nareszcie zostaliśmy sami. Pociąg ruszył. - Popatrz, popatrz! - nie mogłem sobie odmówić drobnej złośliwości. - Co się stało, że Hubek przeżył twoją miłość i nadal żyje! - Cretino! - powiedziała. - Już ci raz mówiłam, że liczysz się tylko ty! Uwierzyłem i porwałem ją w objęcia. Teraz już zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Raz miałem w objęciach Jolantę, a raz Adę, to znowu obie naraz, po obu moich stronach. Czasem siadały nagle i patrzyła na siebie z niedowierzaniem. Raz kołysał nas pruski pociąg pancerny, raz pafawagowski wagon sypialny. Jolanta przez moment oglądała z kobiecym zachwytem luksusowy biustonosz Ady, firmy „Triumph”, zaś Ada z przerażeniem odrzuciła w kąt ciężkiego mauzera Joli, który natychmiast zresztą wypalił, wywalając dziurę na korytarz. - Nie wiedziałam, że jesteś taki wspaniały! - szeptała moja żona. - A ja wiedziałam! - jęczała Jolanta. - Od razu wiedziałam, jak tylko cię zobaczyłam, amore mio! Będąc w tym momencie dość zajęty, nie zwracałem uwagi na otoczenie. A otoczenie wzbogaciło się od dłuższej chwili o przedstawiciela Państw Centralnych, pruskiego majora, który stał w drzwiach przedziału, obserwując moje wyczyny przez monokl. - Na, sind Sie schon fertig, Herr Hauptmann? - spytał wreszcie, stukając znacząco palcem w zegarek. - Ach, ach! - krzyknęły Jola i Ada, zakrywając się czym popadło. Zameldowałem się majorowi. - Włóż pan spodnie - poradził życzliwie. - Bardzo mi miło, że mogłem odzyskać z rosyjskiej niewoli zasłużonego oficera i jego dwie urocze przyjaciółki... O, pardon, chyba coś dwoiło mi się w oczach... - dodał przecierając monokl, bo w przedziale została na szczęście tylko Jola. - Jest pan, sądząc z nazwiska, Turkiem? - Major zajrzał do trzymanego w ręku dokumentu. - Polakiem! - sprostowałem. - Ach, so, Polen! Zgubi was kiedyś wasz temperament! Ale cieszę się, cieszę, służy u nas wielu Polaków! Znacie państwo zapewne odezwę Naczelnego Dowództwa Niemieckiej Armii Wschodniej do Polaków? - Znamy. Austriacką odezwę też znamy, i carską również. - Wunderschön. Pani też Polka? - Korsykanka - odrzekłem. - Zwalcza imperializm francuski. - Ja, ja, Korsika, schöne InselI, jak w sam raz na bazy naszych U-botów! Możecie na nas liczyć! - Gratis, signore! - dygnęła Jolanta. - Popieramy całym sercem dzielny, aczkolwiek mały naród korsykański, chociaż wydał on na świat tego bandytę Napoleona... W ostatniej chwili powstrzymałem karzącą rękę Joli. - Uporządkujemy - obiecywał major - sprawy małych narodów, gdy tylko odniesiemy decydujące zwycięstwo, co nastąpi już wkrótce w wyniku wielkiej ofensywy... - Wiem, zaczniecie od bitwy pod Gorlicami drugiego maja, a ósmego sierpnia zajmiecie Warszawę. - Ach ja? - zdziwił się. - To już ustalone? - Owszem - zrobiłem ważną minę. - Właśnie wracam po dokonaniu ważnych ustaleń. - Ach, wundeschoen - cieszył się idiotycznie. - Wszystko przewidziane, wszystko zaplanowane! Niedługo, he-he, dojdziemy i do tego, że będziemy planować na kilka lat naprzód! - Już planujemy. Na przykład za dwadzieścia prę lat wasze pociągi będą wylatywać w powietrze na polskich minach! - Ausgeschlossen! - sprzeciwił się major, i w tej samej chwili wylecieliśmy na minie. Właściwie nie całkiem wylecieliśmy, tylko parowóz wyskoczył z szyn i stanął obok, a wagony stuknęły się zdrowo zderzakami. Koło torów stali bardzo z siebie zadowoleni żołnierze w niemieckich mundurach i gadali jeden przez drugiego po polsku, z wyraźnie poznańskim akcentem. - To nam ale poszło, panie kapitanie! - cieszyli się. - Już drugi tydzień trenujemy i dopiero pierwszy raz tak porzundnie grzmotło! - Idiotenbande! - ryczał major. - Polnische ordnung! Mówiłem wam, żeby uważać na koordynaty! Tamten ćwiczebny tor leży dalej na północ, hier! - pukał palcem po mapie. Zanim ustawiono parowóz na szynach, za nami zabrzmiało porykiwanie innego pociągu, któremu zablokowaliśmy drogę. Po chwili nadbiegł stamtąd brzęczący medalami oberst i zaczął sztorcować naszego majora. Z oddali dobiegały mnie pojedyncze słowa: - Sonderzug... Sofort... Keiser... - Zdaje się - powiedziałem do Joli - że jesteś bliżej jednego z tyranów niż ci się wydaje. Odruchowo sięgnęła do chlebaka. - Nie warto - powstrzymałem ją. - Ciągle ci tłumaczę, że to nie ma sensu. Przecież wiadomo, że Wiluś przeżył Pierwszą Wojnę i zmarł dopiero podczas Drugiej, w dodatku na emigracji w Holandii. - Adam... Ja muszę... - Jak chcesz, ja w każdym razie nie pójdę w ślady Chudziaka i Tatamawrydze. Tymczasem przy Sonderzugu zaroiło się od mundurów. Wilhelm wyłaził ze swej salonki. - Katastrofa! - dyszał nadbiegający kolejny adiutant. - Najjaśniejszy kajzer przypuszcza, że to ludność spontanicznie wstrzymała pociąg, aby wyrazić mu swoje uwielbienie! - Jak ludność? - jęknął major. - Jest tylko kompania kiepskich saperów, w dodatku prawie cała złożona z Polaków! - I ja! - zawołała Jola. - I jedna Fraulein z Korsyki! - dokończył major. - Kolossal! - ucieszył się sztabowiec. - Delegacja polsko-korsykańska! Jeszcze żeby pani miała wiązankę kwiatów... - Skąd my weźmiemy wiązankę kwiatów? - No fiore! - wtrąciła się znowu Jola. - Ja wręczę cesarzowi korsykańską zabawkę ludową! - i ku memu przerażeniu majtnęła w powietrzu ostatnim zabójczym misiem. - Brawo! - Hab acht! - komenderował Prusak. Cesarz nadchodził, uśmiechnięty w oczekiwaniu hołdów. - Już, już! - poganiał major. - Kompania śpiewa! - zakomenderował sierżant saperów. - Drei, vier! I kompania zaśpiewała: W okopach pełnych jęku, Wsłuchani w armat huk, Stoimy na wprost siebie, Ja wróg twój - ty mój wróg! Na nasze niskie szańce, Szrapnelów rzucasz grad, I wołasz mnie i mówisz: To ja, twój brat, twój brat! - Was bedeutet das? - zainteresował się Wilhelm. - Deutschland - Polen Brudenschaft und so weiter... - przetłumaczyłem doraźnie. Skinął z aprobatą głową, a żołnierze śpiewali znany refren: Rozdziobią nas kruki i wrony Na obcych pobojowiskach, Strach, ślepy gość nieproszony Siądzie przy naszych ogniskach. Pójdziemy głodni i chłodni Bez domu i dachu wszędzie, A wschodni wiatr, i zachodni, Każdy nam w oczy wiać będzie... - Es lebe Keiser i tak dalej - wyjaśniłem znowu. - Sehr gut - ucieszył się monarcha. - A oto przedstawicielka egzotycznej Korsyki - powiedziałem manierą kiepskiego konferansjera. - Nienawiść do tyranii francuskiej popchnęła ją pod pańskie sztandary. - Gott strafe Freankreich! - zgłosiła się Jola. - Und England! - uzupełnił cesarz. - Ach, wie schöne Spelzeug! - ucieszył się na widok niedźwiadka, wyciągając po niego rękę. - Adam, pierścień! - szepnęła Jolanta. Wziąłem misia z rąk Joli i podałem go Wilhelmowi. - Przekręciłeś? - pytała. - Uhm... - No to wiejmy, na co czekasz? - i rzuciła się do panicznej ucieczki, roztrącając oficerów. - Co jej się stało? - zmartwił się major. - Żal jej zabawki, dostała ją od ojca, korsykańskiego volksdeutscha na łożu śmieci... - Ależ proszę jej zwrócić! - Cesarz wzruszony podał mi niedźwiadka. - I zapraszam państwa do mego pociągu. Poszedłem po Jolę. Wylazła z rowu. - Nigdy ci nie daruję tego oszustwa! - powiedziała z nienawiścią. - Taka okazja! - wrzasnęła w korsykańskiej furii, usiłując mnie podrapać, a potem nagle się rozpłakała. - Wysmarkaj się - podałem jej chusteczkę. - A tu masz swego misia. Jak ci tak bardzo zależy, to będziesz jeszcze miała okazję. Cesarz zaprosił nas do swego pociągu. Poweselała trochę i usiłowała wpakować się do salonki. - Verboten! - powiedział żandarm. - Zostaliśmy zaproszeni... - Do pociągu, ale nie do tego wagonu! Wsiedliśmy więc do innego. Jechała nim część eskorty i jakieś jednostki pomocnicze. Oficerowie siedzieli w przedziałach, niższe szarże musiały zadowolić się korytarzem. Pociąg ruszył z miejsca. Zasalutowałem stojącym przy torze Poznaniakom. - Dzielni ludzie - wyjaśniłem Jolancie. - Niedługo urządzą jedyne udane polskie powstanie, zwane wielkopolskim. A potem, kiedy Hitler napadnie na Polskę... - Kto napadnie? - Hitler! - Jawohl! - zerwał się jeden z siedzących na korytarzu urlopowników. - Melduje się gefrajter Hitler! Niech ja skonam, to był on! Miał malutkie wąsiki, zadatek czubka ząbka z włosów na czole i przeraźliwie blade oczy. Zadrżałem ze zgrozy, ale opanowałem się i, aby zyskać na czasie, rzekłem groźnie: - Gdzie wy się włączycie, Hitler? Przecież ogólnie wiadomo, że byliście na froncie zachodnim! - Melduję, Herr Hauptmann, że byłem, ale zostałem zagazowany przez Anglików koło Ypres, straciłem chwilowo wzrok i przebywałem na leczeniu w Pasłęku! - Tu podał mi jakiś papier. - Sprawdzimy to - powiedziałem groźnie, i pod pozorem odczytania pisma zwróciłem się do Jolanty: - Jola! - rozkazałem cicho: - Prędko bomba! - Kajzer! - zaiskrzyły jej się oczy. - Ktoś gorszy! Dawaj! - Nie dam! - przesunęła chlebak za siebie. - To dla Wilhelma! - Słuchaj - tłumaczyłem - twój Wilhelm to baranek w porównaniu z tym facetem tam w kącie... - Tam? - spojrzała. - Tam jakiś gefrajter! - No to co? Napoleon też zaczynał od kaprala! Ten gefrajter wznieci Drugą Wojnę i wymorduje pół Europy. - Jeśli na pewno wznieci - rzekła logicznie - to po co marnować bombę? I tak przeżyje. To są - dodała - twoje własne argumenty! Ale ja w tej chwili byłem daleki od logiki: - Dawaj bombę! To rozkaz! Nad jej ramieniem zauważyłem, że zaniepokojony naszą szamotaniną Hitler zaczyna się wycofywać z wagonu. Nie było chwili do stracenia. W ostatniej furii wyszarpnąłem z torby niedźwiadka. - Na masz, ty! - wrzasnąłem, przekręcając sygnetem zapalnik. Hilter złapał tymczasem plecak i karabin i wiał korytarzem. Rzuciłem się za nim. Przeskoczył do sąsiedniego wagonu. Wziąłem zamach i posłałem w jego ślad śmiercionośną bombę. Grzmotnęło i wyrwało korytarzyk, łączący wagony. Część składu wraz z Hitlerem - lub jego zwłokami - zaczęła zostawać w tyle. My, wraz z resztą pociągu, pędziliśmy przed siebie. Stukot kół na zwrotnicach. Jakaś stacja. Kociemby! A więc wracałem do punktu wyjścia! Stacja była już za oknami, ale wyglądała inaczej niż wtedy... Była prawie ciemna, a wejścia do tuneli ziały nieprzytulną czernią. - Los! Los! - darli się żandarmi, stukając kolbami o podłogę. Wysiedliśmy z pociągu wśród wichru i zamieci. - Gdzie tu jest jakieś kasyno? - spytałem stojącego na peronie żołnierza. - Tam, panie kapitanie! W kasynie na stołach płonęły świece, kominek rzucał na salę ciepłe refleksy. - Wódki dla wszystkich! - wołał rotmistrz Hubert Grzmot-Starża, stojąc przy bufecie. - Co tu robisz? - zdziwiłem się. - Przecież byłeś u Rosjan? Przesunął po mnie obojętnym spojrzeniem. - On cię już nie widzi - powiedziała Jolanta. - Chudzielak, Tatamawrydze! Żyjecie? - Oni cię już nie słyszą. Siadaj, caro mio. Usiedliśmy przy stoliku. - Tu się rozstaniemy. - Jolanta położyła swoją dłoń na mojej. - Jak to? - Muszę wracać po nowe bomby. Śmierć tyranom. - Jeszcze ci się nie znudziło? - Trochę, ale trzeba grać rolę do końca. Cesarze jeszcze żyją. Pojadę do Ajaccio, pobiorę z centrali trzy nowe misie, i zahaczę o Wiedeń. Mam nadzieję, że znajdę sobie równie dzielnego jak ty pomocnika. Czy możesz mi dać pierścień? - Przecież wiesz, że nie schodzi z palca... - Aby to udowodnić szarpnąłem sygnet. Zsunął się bez oporu. - Zachowam go na pamiątkę. A to - dla ciebie... Zdjęła z ręki bransoletkę, wpuściła mi ją do kieszeni. Tymczasem rotmistrz wypił szklankę wódki, rozbił szkło o posadzkę, zdjął wiszącą za bufetem gitarę i oparłszy nogę na kracie kominka zaczął śpiewać. I znowu były to wiersze Słońskiego: Kiedy zginę, może przyśnią się tobie Siwe oczy zabitego żołnierza, Może cień mój ujrzysz w lustrze przy sobie, Może głos mój poznasz w szepcie pacierza. Kiedy zginę, może koń mój bułany Ciemną nocką do wrót twoich przybieży, Strząśnie szrony z ogrodowej altany I kopytem pod twym oknem uderzy... Zapatrzyłem się w szybę. Migotały w niej złote odblaski, i jakby wspomnienia z całego tego dziwnego snu - zdjęcia na mojej wystawie, broniący się Przemyśl, szalony taniec Kozaków z Dzikiej Dywizji... Chór głosów powtórzył ostatni dwuwiersz: Strząśnie szrony z ogrodowej altany I kopytem pod twym oknem uderzy... Rotmistrz śpiewał dalej: Skoczysz ze snu... Co się stało, mój Boże! Wyjrzysz oknem i wypadniesz z komory. - O mój miły, tak zimno na dworze! Gdzie ty jesteś, czyś ty ranny, czy chory? Zarży koń mój, skoczy na bok lękliwie: Ty mnie nie gładź swoją ręką pieszczoną, Ty mnie nie gładź, bo na piersi i grzywie Mam krew jego, mam krew jego czerwoną. I znowu chór powtórzył refren. Zadymka na dworze wzmagała się. - Jezus Maria - krzykniesz we łzach i w trwodze Krew czerwona, krew czerwona jak róże! Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze! Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze? Chór powtórzył: Boże mogił! Boże krzyżów przy drodze! Czemuś dał mu zginąć w obcym mundurze? Oficerowie zdzierali z ramion epolety zaborczych armii, rzucali je na ziemię. Rotmistrz splunął w kominek, głos mu spotężniał: Zarży koń mój, nogą w ziemię uderzy, Jęknie ziemia od Warszawy po Kraków, Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy, Wielkie pułki niezrównanych junaków! - Wstaną z grobów cienie śpiących żołnierzy... - podjął chór. - Chodź - powiedziała Jola - odprowadzę cię... - Dokąd? Wzięła mnie pod rękę i poszliśmy w kierunku drzwi. Rotmistrz śpiewał: Wstaną z grobów gdzieś spod Warty, znad Bzury Zawołają: - Bóg się o nas zatrwożył I na wszystkie te niepolskie mundury Polską ziemię, polską ziemię położył... Wyszliśmy na peron, drzwi przytłumiły kolejny refren. Wśród zamieci dostrzegłem schody wiodące w dół, a dalej kafelkowy tunel... Schodziłem trzymając Jolantę za rękę. U podnóża schodów spojrzeliśmy w górę: na peronie stali żołnierze austriaccy, pruscy i rosyjscy. Spojrzałem w głąb tunelu: w jego wylocie migotały światła holu, jakiej neony, a dalej przejeżdżające samochody. Żołnierze patrzyli w dół, patrzyli na mnie bardzo poważnie. Jolanta wspięła się na palce, pocałowała mnie w usta i zaczęła wchodzić na schody. Odwróciłem się i pobiegłem korytarzem. ... W holu na dole rzeczywiście dostałem proszki od bólu głowy i papierosy extra- mocne. Z zakupami w ręku szedłem z powrotem. Cztery wyjścia na perony przecinały tunel. - Panie - zapytałem starego kolejarza. - A gdzie tu jest piąty peron? - Nie ma piątego - odrzekł. - Są tylko cztery! Potem coś mignęło w jego wyblakłych oczach: - Ale był kiedyś i piąty, za mojej młodości. Był to peron wojenny, żołnierze się na nim ładowali jeszcze podczas Pierwszej Wojny Światowej... A teraz już tylko cztery zostały, tamten zamurowali, sam pan widzi... Położyłem rękę na gładkiej powierzchni kafli. Coś tam brzęczało jak gitara rotmistrza, coś zawodziło jak chór dawno przebrzmiałych żołnierskich głosów. Ale to tylko wyła tak zamieć śnieżna. Poszedłem schodami w górę, na peron czwarty. Odliczyłem trzeci wagon od końca. - Dziękuję panu! - powiedziałem, zwracając kożuch konduktorowi. - Dostał pan wszystko? Kiwnąłem głową i wszedłem do przedziału. Na moje powitanie żona podniosła głowę: - Miałam koszmarne sny... Przyniosłeś te proszki? Sięgnąłem po proszki do kieszeni. Wyjąłem bransoletę. Pociąg ruszył w zamieć. Rycerzy Trzech ZARĘCZYNY KMICICA Pewnego razu był na Żmudzi ród możny Billewiczów - od Mendoga się co prawda wywodzący, ale w ostatnich czasach ograniczony już tylko do panny Oleńki Billewiczówny, jej ciotki, która nazywała się Kulwiec - Hippocentaurus i tak też wyglądała oraz do Kudłatego Żmudzina. Siedzieli sobie kiedyś w Wodoktach i przędli, odzywając się z rzadka a głupio, jak to zwykle na świetej Żmudzi. - Pora by ci już za mąż - mruknęła ciotka Kulwiecówna, usiłując trafić górną lewą trójką na prawą dolną szóstkę w celu przegryzienia nitki. - Ach, co też ciotunia... - zasromała się panna i wykonała szereg czynności przystojnych skromnej szlachciance, a mianowicie strzeliła oczkiem, tupnęła nóżką, zmierzwiła brewki, furknęła noskiem, złożyła ręce w małdrzyk, a buzię w ciup, ciup natomiast złożyła na krześle, po czym parsknęła, fuknęła, puknęła, zaplotła kosę i grzmotnęła Kudłatego Żmudzina w pysk. - Padłaś - powiedział Kudłaty Żmudzin, spluwając do dzieży z pucitą, tą pożywną narodową potrawą, dobrą również do uszczelniania okien i usztywniania złamanych kończyn. - Oj, pora ci, pora! - upierała się starucha. - A toć piećdziesiątka na karku. - Trzydziestka! - pisnęła rozpaczliwie Oleńka, rozglądając się, czy kto nie słucha. - Trzydziestka w dowodzie osobistym - zgodziła się ciotka - ale poprzednią datę urodzenia pod swiatło odczytać można, gdyż Kudłaty Żmudzin nader niedbale ją był wyskrobał - A żeby cię! - krzyknęła pod adresem Żmudzina i też strzeliła go w pysk. - Może pan Kmicic się zjawi, któremu dziadek Herakliusz w testamencie swoim mnie zapisał - szepnęła z nadzieją Oleńka. - No, nie wiem, nie wiem, czy właśnie ciebie mu zapisał - pokręciła głową panna Kulwiecówna. - Po mojemu, to on Kmicicowi konia deresza wałacha zapisał, tuczarnię w Lubiczu natomiast miecznikowi Rośnienieskiemu, a ciebie to chyba Jóźwie Butrymowi Bez Nogi. - I owszem - potwierdziła Oleńka - atoli Jóźwa Butrym, gdy mnie ujrzał przypadkiem onegdaj rano wynoszącą śmieci do pojemnika, tedy zaraz poleciał do pana Kmicica i powiedział, że chętnie się zamieni i zamiast mnie weźmie wałacha. - A Kmicic się zgodził? - Pijany był, to się zgodził. - Ot, durny - podsumowała dyskusje ciotka i dalej wszyscy przędli w milczeniu. A wtem coś zadzwoniło, zarżało, wyrżnęło w okno i do izby wleciał wraz z okiennicą okutany w barany osobnik. - A słowo stało się ciałem! - wykrzyknęły obie białogłowy. - Padłaś - dorzucił z zainteresowaniem Kudłaty Żmudzin. Przybysz zaś podniósł się i powiedział trochę bełkotliwie: - Dzień dobry. Jestem Staś Tarkowski! - Bredzi... - szepnęła panna - Być może oszalał z miłości? - dodała z nadzieja, podczas gdy młodzian uchwyciwszy ciotkę Kulwiecównę za gardło wycharczał: - Gdzie moja córuś jedyna? Oddaj mi Danuśkę, krzyżacka zarazo! - Paszoł won! - wyrzęziła ciotka i w odruchu samoobrony kopnęła go kościstym kolanem w instynktowne miejsce. Cios był widocznie skuteczny, gdyż szlachcic zawył, pobiegał chwilę w kółko, uderzył się w czoło i rzekł: - Jam jest Andrzej Kmicic! - Nareszcie się przyznał! - mruknęła z satysfakcją ciocia. Pan Andrzej odzyskując powoli kontenans, jął przyglądać się wszystkim obecnym, aby zgadnąć, która z przytomnych mu osób ma być jego narzeczoną. Wreszcie z kawalerską determinacją chwycił za ręce Kudłatego Żmudzina i ku ognisku odwrócił, tak nim jak fryga zakręciwszy, a potem uderzył się po kontuszu i zakrzyknął: - Jak mi Bóg miły, rarytet! Kiedy ślub? - Padłaś - wyszeptał skromnie Kudłaty Żmudzin, zakrywając swe małe oczka wąsiskami i spoza nich zerkając figlarnie ku pięknemu rycerzowi. - Pańska narzeczona tam oto stoi - rzekła surowo ciotka, wskazując panu Andrzejowi Oleńkę. - Jezus Maria... - jęknął chorąży orszański, pogrążony kresową urodą dziewicy. - Wybacz waćpanno - wyjąkał - alem znał jej dziada, podkomorzego Herakliusza Billewicza i nie mogę się nadziwić podobieństwu. - Prawda, że istna z niej skóra zdarta z nieboszczyka? - zawołała z satysfakcją Kulwiecówna. - Oj, z nieboszczyka, z nieboszczyka...... - mruknął rycerz. - Skóra zdarta, ale gdzieniegdzie wypchana! - zażartowała ciocia, popychając ich ku sobie, a Kmicica równocześnie w dół, skutkiem czego rymnął z hukiem na kolana. - Klęczy przed nią, o rękę prosi! - wrzasnęła triumfalnie stara dama. - Wszyscy widzieli! - Tu sięgnęła za dekolt i pobłogosławiła młodą parę wydobytym stamtąd wisiorkiem. - Padłaś - powiedział zgorszony Żmudzin - Taż to cycka! - O, pardon - zarumieniła się Kulwiecówna - Myślałam, że szkaplerzyk! I naprawiwszy omyłkę, nakreśliła w powietrzu krzyż, a po namyśle też drugi - prawosławny, bo na kresach nigdy nie było wiadomo, jakiej kto wiary. - Ja bym i Gwiazdę Syjonu dorzucił - poradził Kudłaty Żmudzin, spoglądając badawczo na orli profil pana Andrzeja. Zaś pan Andrzej, któremu przejaśniało się już we łbie, gorączkowo kombinował, jak by się tu wycofać ze świeżo zawartego narzeczeństwa. „Nic inszego - myślał - jeno muszę na pogardę onej panienki solidnie zapracować, w którym to celu chyba portrety jej przodków postrzelam. Upitę spalę, Wołmontowicze wymorduję, panny Pacunelki pogwałcę, a w końcu za Szwedy się zwiąże - to może jej obrzydnę?” I drapnąwszy z izby, jął realizować ów ambitny, ale jakże karkołomny program. UCZTA W KIEJDANACH Pewnego razu wybrali się na ucztę u Radziwiłła panowie rycerze - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba i Skrzetuski, który uciekł na Litwę z obozu między Piłą z Ujściem, kiedy to pan Opaliński przeszedł na szwedzką stronę. Prawdę mówiąc, wszyscy wtedy stamtąd uciekli, ale jeden pan Skrzetuski potrafił to uzasadnić względami patriotycznymi, dzięki czemu chadzał w aureoli prawego syna zbolałej ojczyzny. Dodajmy od razu, że dla uproszczenia akcji wprowadzamy tylko jednego Skrzetuskiego i jednego Radziwiłła. Nasz Radziwiłł nazywa się Janusz Bogusław i nosi się z polska po cudzoziemsku, kładąc kontusz na brabanckie koronki, a na francuskie pludry wciągając juchtowe buty, obficie wymoszczone wiechciami z angielskiego rajgrasu. - Czołem, czołem panowie bracia! - zawołał chytrze Radziwiłł, aby ich skaptować do swoich niecnych zamiarów. - Co tam w terenie? Jak nastroje, kurcza ich mać? - pytał jowialnie, poklepując ich poufale, jak to zazwyczaj wojewoda, choćby i wileński. Zaraz też poczuli się swojsko i każdy zapragnął popisać się przed księciem swoimi dokonaniami, a mianowicie Skrzetuski tym, że się swego czasu ze Zbaraża przekradał, Kmicic - że Chowańskiego podchodził, pan Wołodyjowski - że jest pierwszą szablą Rzeczpospolitej, a Zagłoba - że najdowcipniejszy we wszystkim chrześcijańskim rycerstwie. Radziwiłł słuchał, chwalił, z rzekomego podziwu ręce i oczy w górę podnosił, ale zaraz opuszczał, aby ich objąć, co czynił z wewnętrznymi oporami, gdyż pan Zagłoba cuchnął okowitą, a pan Skrzetuski nigdy się dobrze nie wywietrzył z onej kanalizacji zbaraskiej, przez którą był się czołgał, a co więcej, tak sobie ów rodzaj podróżowania upodobał, że nie daj Boże, aby gdzie jakie błocko albo i gnojówkę zobaczył, tedy zaraz tam hycał i krytą żabką w paskudztwie się babrał. Na szczęście dano znać, że uczta już gotowa, więc wszyscy przeszli do wielkiej sali, w której już siedzieli szwedzcy posłowie. - Ten gruby, czerwony, to hrabia Loewenhaupt, a ten chudy, zielony, to baron von Dudehoff - wyjaśnił pan Zagłoba. - A ów siny, zakatarzony? - A to moja narzeczona Oleńka Billewiczówna - wtrącił pan Kmicic, po czym dodał, klepiąc się po szabli: - A jeśli się komu nie podoba, to uszy poobcinam! - Bez uszu będzie jeszcze szpetniejsza - zauważył pan Skrzetuski. - No, to nie poobcinam - zgodził się Kmicic i przestał klepać szable. Właśnie w tej chwili książę Radziwiłł chciał zadzwonić buławą w kielich na znak, że będzie przemawiał, ale skutkiem zdenerwowania uderzył w głowę księdza biskupa Parczewskiego, który natychmiast zemdlał. - Wody, wody! - zawołała wojewodzina wendeńska. - Kumpotu...! - szepnął biskup, odzyskując przytomność. - Słuchamy, słuchamy! - dodał uprzejmie. - Mości panowie! - zawołał książe. - Wielu spomiędzy was zdziwi to głosowanie, ale pragnę zapytać, kto jest za tym, abyśmy przeszli pod panowanie króla Karola Gustawa? Głosujemy przez podniesienie mandatu. Wszyscy grzecznie podnieśli mandaty, tak jak ich przez długie lata uczono. - Bardzo ładnie! - ucieszył się książe. - A więc tylko dla czystej formalności spytam, kto w takim razie jest za tym, aby pozostać pod władzą króla Jana Kazimierza? Ten głupi formalizm spowodował, że wszyscy znowu podnieśli mandaty. - Wszyscy do pierdla! - ryknął rozjuszony magnat i już po chwili nasi znajomi rycerze siedzieli w solidnym, kiejdańskim podziemiu. - Głupio wyszło... - powiedział pan Zagłoba. - To po co żeś waść głosował? - spytał pan Skrzetuski. - Wszyscy głosowali, to i jam głosował. A cóż to ja jakiś socjaldemokrata jestem, czy co? A waść, panie Michale, to niby nie głosowałeś „za” ? - Głosowałem z nawyku „za”, ale wąsikami ruszałem „przeciw”. - Akurat komuś się chciało gapić w pańskie wąsiki! - zaśmiał się Kmicic, który też z nimi siedział wbrew temu, czego niektórzy czytelnicy oczekiwali. Wtem do lochu wszedł tępogłowy oficer. - Jestem Roch Kowalski - przedstawił się. - A to jest pani Kowalska - oświadczył, pokazując zardzewiałą szable tkwiącą beznadziejnie w starej wysłużonej pochwie. - Jakże to tak? - zdziwili się więźniowie. - To z własną szabblą żywiesz? - A żywię, a co mi tam? - odrzekł butnie Roch. - Jedyna to moja i najmilejsza przyjaciółka! Hej - dodał marzycielsko pod adresem szabli - żebyś ty tak jeszcze, szelmo, gotować umiała! - Jeżeli nie masz żadnej inszej rodziny - wzruszył się pan Zagłoba - to mów mi wuju. - A ja nie chce waści mówić „wuju” - zaperzył się Roch. - Najwyżej mogę coś do rymu - zażartował wulgarnie i powsadzał jeńców na wóz, żeby ich zawieźć do Birz i wydać Szwedom. Wszyscy bardzo się tą wiadomości ucieszyli, a najbardziej pan Kmicic. - Nie ma to jak u Szwedów - mówił - smacznie, porno i wytworno, a Szwedki duże blondyny! Komm hier svenska Fleka, zrobimy człowieka! - zacytował popularne, skandynawskie przysłowie. - Święta to prawda - potwierdził cnotliwy pan Skrzetuski. - Opowiadał mi o tym podkanclerzy koronny, pan Hieronim Radziejowski, któren był tam na saksach i już po trzech miesiącach wrócił własną gablotą sześciokonną, a wcale się specjalnie nie napracował, tyle że po karczmach garnki zmywał, a nocami po szpitalach nocniki wynosił, co dla polskiego dygnitarza, chwilowo od nomenklatury odsuniętego, nie jest żadną ujmą. - Do Szweda, do Szweda! - zawołali z entuzjazmem rycerze na wieść o tych wspaniałościach. Ale, niestety, jak to u nas, popili się, zaczęli przebierać jeden za drugiego, a wreszcie pan Zagłoba w mundurze Rocha Kowalskiego oświadczył, że on poprowadzi konwój. I jak zaczął prowadzić, tak wszyscy wpadli w ręce skonfederowanych chorągwi i musieli się do nich przyłączyć. A tak ładnie się zapowiadało. ZAGŁOBA HETMANEM Pewnego razu skonfederowane przeciw Szwedom chorągwie zebrały się pod Białym Stokiem. Na razie nie udało im się zorganizować żadnej większej bitwy, gdyż nikt nie chciał nikogo słuchać. Kiedyś nawet umówili się ze Szwedami, że się trochę pobiją, ale gdy się przed walką zebrali na naradę, to każdy miał inne pomysły: jeden żądał, żeby zacząć od szarży husarskiej, inny - żeby okrążyć przeciwnika na tatarską modłę, a jeszcze inny - żeby najpierw teren dokładnie, po niemiecku ostrzelać. I długo to trwało, aż wreszcie gdy wszystko uzgodnili i przybyli na umówione miejsce, to Szwedów już dawno nie było, bo zmarzli i odjechali do domu, a uprzednio popisali na drzewach różne ordynarne uwagi, gdzie oni mają takie wojowanie. - Wybierzemy sobie hetmana, to będzie porządek - powiedział pułkownik Żeromski - Mamy nawet zapasową buławę, którą kiedyś pan Rewera Potocki do Sapiehy w karty przegrał, ale Sapiesze nijak było z dwiema buławami naraz wojować, gdyż ręce obie miałby zajęte, a wiecie waszmościowie jako on w nosie rad dłubać... - Wiemy, wiemy! - zawołało towarzystwo. - No właśnie, dlatego też ową wygraną buławę w Białym Stoku ostawił. - No, to do wotów, do wotów! - zaproponował pułkownik Kotowski. - Ja, osobiście, na pana Skrzetuskiego głosuje, któren jest wojownik wielki i doświadczony, a przy tym ma piękną brodę i sześciu synów, co już samo w sobie dostateczną stanowi rękojmię. - Nie wiem, co tu synowie do rzeczy mają - mruknął kwaśno Wołodyjowski, sam na buławę hetmańską łasy - zwłaszcza, że dwaj najstarsi dziwnie do Bohuna podobni. - To nie prawda! - wrzasnął oburzony Skrzetuski. - Nie dwaj, tylko jeden trochę podobny, a to dlatego że Helena przestraszyła się Bohuna, gdy ją przydybał w barze, o czem pan Zagłoba może zaświadczyć! - W barze czy w landarze, grunt że zdrowe gówniarze! - rzekł sentencjonalnie Zagłoba, chcąc czym prędzej uciąć drażliwy temat, szczególnie iż trzeci z kolei syn państwa Skrzetuskich urodził się z bielmem na oku i od małego lubił sobie popić. - To może pan Kmicic hetmanem chciałby zostać? - spytał pułkownik Lipnicki wysuwając szufladę, w której zalśniła pozłocista buława. Kmicic, jako że był gorączka, skoczył po nią bez słowa, ale nie zdążył, gdyż Lipnicki szufladę zatrzasnął, miażdżąc dwa palce młodemu zagończykowi. - Cha, cha, cha! Ale go splantował! - ryknęli oficerowie z właściwym ich zawodowi poczuciem humoru. - Wolej mi było zginąć! - lamentował Kmicic. - I jakże ja teraz pięć wódek w knajpie na migi zamówię? - To zamawiaj pół litra. To jest akurat pięć wódek. - Poradził życzliwie Lipnicki, który nigdy długo urazy nie żywił. - A teraz do wotów panowie, do wotów! - Zagłoba, bracie, wysuń moją kandydaturę - błagał szeptem Wołodyjowski. - A ja za to nikomu nie powiem, żeś Burleja w Zbarażu nie usiekł! - Pst! - Zagłoba rozejrzał się podejrzliwie. - Jak to, powiadasz, żem go nie usiekł? - A pewno, że nie. Przecie to ksiądz Muchowiecki monstrancją go zatłukł, ale bał się przyznać do takowej profanacji. - No dobrze... - zgodził się niechętnie Zagłoba i zaproponował pana Michała na hetmana. - Wołodyjowskiego? - skrzywił się Skrzetuski. - Pewnie że dobry z niego żołnierz, ale co z tego, gdy kurdupel. - Nie jestem kurdupel - zapiał mały rycerz - Jestem średniego wzrostu. Prawda, Jóźwa? Jóźwa Butrym Bez Nogi, totumfacki i przyboczny Wołodyjowskiego, spojrzał ponuro po obecnych i kładąc dłoń na rękojeści garłacza rzekł dobitnie: - Pan pułkownik Wołodyjowski jest średniego wzrostu. - Pewnie że średniego - przyznali wszyscy obłudnie. Na to podstępny namiestnik Żeromskiego, pan Jachowicz, spytał z pozorną życzliwością: - A któż wam te nogę tak galanto oberżnął, mój żeż ty dzielny Jóźwo? - Też pan pułkownik Wołodyjowski! - odparł z uznaniem Jóźwa. - A to wtedy, gdy swego słynnego, polskiego młynka ćwiczył szablą, a jam niechcący wszedł do izby. - W takim razie pan Wołodyjowski liczy sobie równo metr trzydzieści sześć - stwierdził z triumfem Jachowicz zmierzywszy protezę Jóźwy. - No, to nie mamy kandydata! - zasmucił się Żeromski. - Chyba... - dodał po chwili namysłu - . . chyba żebyśmy obrali pana Zagłobę... - Nie ma zgody. Zagłoba to opój! - wrzasnął Kmicic, który dla zagłuszenia bólu w zranionej ręce upił się tymczasem siwuchą. - Nie tylko opój, ale i lubieżnik! - dorzucił Skrzetuski. - I jeszcze w dodatku blagier! - uzupełnił Wołodyjowski. - Rochu, wuja ci obrażają! - zapłakał Zagłoba. - Kto wuja obraża, ten jakoby ojczyznę, matkę naszą obrażał! - oświadczył Roch Kowalski i muśnięciem potężnej pięści rozciągnął Wołodyjowskiego na podłodze. - Jóźwa Butrym do mnie - rozkazał mały rycerz, - Soroka, bierz ich! - wybełkotał Kmicic. - Rzędzian, łubu-du! - zarządził Skrzetuski. Zaczem wierni goryle utworzyli w pośrodku izby wirujące kłębowisko. Kurz podniósł się z nie trzepanego dywanu i przysłonił walczących. Słychać było tylko dopingujące okrzyki oficerów, straszliwe łomotanie jakoby młotów bijących w kowadła i od czasu do czasu okrzyki: - Ależ ty! No, no, no! Tylko nie po oczach! Gryziesz, chamie? - i tym podobne. Wreszcie z podłogi dźwignął się zwycięski Roch Kowalski i chwyciwszy buławę podął ją panu Zagłobie. Ów zaś ujął ją ostrożnie, ucałował i wzniósłszy oczy w gore rzekł: - Za grzechy moje, przyjmuje! - Z którego to tekstu korzystał już zresztą przed nim Jarema Wiśniowiecki, a po nim Jarema Maciszewski. Zaraz też zabrzmiało tradycyjne „sto lat” i starzy towarzysze ruszyli hurmą z gratulacjami. - I od czego, ojciec, zaczniesz swe rządy? - spytał poufale Skrzetuski, który poprzednio był wprawdzie kandydaturze Zagłoby przeciwny, ale wybranemu w tak demokratyczny sposób pierwszy rękę uścisnął. - Zacznę od tego - odrzekł Zagłoba, bawiąc się od niechcenia buławą. - Zacznę od tego, że postaram się sobie przypomnieć, kto mnie tu nazwał blagierem, świnią i opojem. PORWANIE RADZIWIŁŁA Pewnego razu nasi rycerze doszli do wniosku, ze Szwedzi nie utrzymają się zbyt długo w Polsce, gdyż nie mają żadnych szans w starciu z tutejszą - ogromnie rozbudowaną - administracją, która niby im się podporządkowuje i niby współpracuje, ale równocześnie wciąga ich w swoje skomplikowane tryby i przepisy nie mające odpowiednika w żadnym innym kraju na świecie z wyjątkiem, być może, Kucowołoszy i niektórych pogranicznych prowincji cesarstwa chińskiego. - Nie ma rady - powiedział pan Zagłoba. - Trzeba się jednak czymś zasłużyć Janowi Kazimierzowi, bo jak wróci na stołek, to da nam takiego dubla, ze się nie pozbieramy. Zastanówmy się jeno, co by mu sprawiło największą przyjemność? - To może ja porwę Radziwiłła - zaofiarował się Kmicic. - Dla mnie takowy proceder to nie nowina, gdyż Chowańskiego nie jeden raz podchodziłem. Po prawdzie ani razu nie podszedłem, chociaż na palcach podchodziłem, ale taki miał słuch ten kacap, ze w ostatniej chwili odwrócił się do mnie z pyskiem: „A ty, szto? „. To ja wtedy musiałem łgać, ze po zapałki przyszedłem. Radziwiłła jednak podejdę, gdyż skutkiem nadciśnienia, w uszach tak mu szumi iż Szwedowie używają go nawet jako zagłuszczki do tłumienia haseł wolnościowych rozlegających się już to tu, to tam, po cale Polszcze! Radziwiłł bawił aktualnie w Pilwiszkach, skąd rozsyłał po kraju listy, zawierające mnóstwo ciekawych pomysłów dotyczących pozbycia się elementów antyszwedzkich. W tym celu książę doradzał: obmowę, intrygę, tortury, wkręcanie palców w kurki, lewatywę z towotu, zatrzymanie na czterdzieści osiem godzin, pohukiwanie w krzakach dla postrachu, a zwłaszcza podtruwanie konfederatów gotowymi wytworami ówczesnego, niedoskonałego jeszcze przemysłu spożywczego. Na widok pana Andrzeja wielki zdrajca ucieszył się, byli bowiem spokrewnieni przez niejakiego Kiszkę. Pokrewieństwo przez Kiszkę jest co prawda okrężne, a może się nawet okazać kłopotliwe, jednakże pokrewieństwem pozostaje, co by się o nim nie mówiło. - Najniższe swoje usługi jwmśc panu jkmśc psc tsc polecam! - zawołał grzecznie Kmicic. - A kogoż ja widzę? - zrewanżował się Janusz Bogusław. - Toż to mśc psc chor orsz z kisz kap! Kmicic skłonił po polsku - do ziemi czapką, co prawda nie hetmańską, bo bez czaplego za otokiem piórka, ale całkiem jeszcze porządną. Książę zaś ścisnął go za głowę, a Kmicic księcia za kolano, co wprawiło Radziwiłła w nerwowy chichot. Nuże tedy pan Andrzej cmokać księcia po rękach, a książę pana Andrzeja w ramie, aż rozochocili się obaj i nieomal rozfiglowali. - Poniedźwiadkujem się? - spytał magnat. - Poniedźwiadkujem! - zawołał chorąży orszański. Tu odstawili obaj ramiona od tułowi, a głowy przechylili na boki i jęli się okrążać nawzajem jakoby dwa niedźwiedzie zazdrosne o jedna samice, aż wypatrzywszy odpowiedni moment przypadli do siebie i pochwycili w mocarne objęcia, poklepując jeden drugiego po plecach i lędźwiach, śliniąc po policzkach i pomrukując z zadowolenia, a który to ceremoniał odprawiwszy po trzykroć, odstąpili od siebie i stali, ciężko dysząc od miłego wysiłku. - Co tam nowego i jksiażmści? - odezwał się wreszcie Kmicic. - Czy jokswlklitwszmśc psc msc zdrów? - Dziękuje, pchor wszmśc piecz woł z bur i kur piecz - odrzekł Radziwiłł. - Ze zdrowiem u mnie nie bardzo, gdyż zgaga mnie piecze, choroba francuska zżera, ślepa kicha nawala, ciśnienie rozsadza, reumatyzmy jakieś łupią, a artretyzm ruchy hamuje, chociaż z drugiej strony biegunka biegać przymusza. - Ale poza tym? - spytał sugerująco pan Andrzej. - Ale poza tym, wszystko w porządku! - odpowiedział automatycznie wielki zdrajca, raz jeszcze potwierdzając stara prawdę, iż nie ma takiej wypowiedzi, jakiej nie można by uzyskać, formułując odpowiednio pytanie. - Trochę świeżego powietrza i jak ręką odjął - doradzał Kmicic, przypomniawszy sobie, po co tu przybył. - Ot, mam tu na podwórku konia wielkiej krwi, któren dziwnie pod siodłem chodzi. Czy nie zechciałbyś wkmśc psc ziu osobiście go dosiąść? - A i owszem! - zawołał łatwowierny książę. I obaj wyszli na podwórzec, gdzie wachmistrz Wierny Soroka trzymał niedużego, grubokościstego kuca o wielkim łbie i niepewnej maści, przypuszczalnie ichtiolowej. - Nie jest ci on szczególnie urodziwy... - kręcił nosem Radziwiłł, ale Kmicic rozejrzał się dokoła, przytknął palec do warg i wyszeptał tajemniczo: - Pst, to jest koń Przewalskiego! - Jezus Maria! - zakrzyknął książę i również zniżając glos, spytał: - A kto to jest Przewalski? - Tego nie wiem - odrzekł szczerze pan Andrzej. - Ale gdym tego konia rabował... Tfu, chciałem rzec gdym go kupował, tedy poprzedni właściciel, chociaż dobrze wykrwawiony, zdołał mi wycharczeć przed skonaniem, ze jest to koń Przewalskiego. - Dosiądźmy go tedy - Radziwiłł przełożywszy nogę przez kuca, znalazł się na jego grzbiecie. - Bierz go! - krzyknął straszliwym głosem pan Kmicic do swoich ludzi, którzy uchwyciwszy z obu stron za cugle ruszyli żwawym kurcgalopem. Księciu przez jakiś czas stopy wlokły się po ziemi z obu stron malutkiego wierzchowca, aż wreszcie w trosce o swe nowe, holenderskie ciżmy dal za wygrana i stanął obunóż na drodze, a konik bez trudu wybiegł spod niego i wesoło poskakał za porywaczami. - Zawracać po takiego syna! - rozkazał pan Andrzej, ale jego ludzie nie byli już zdolni do żadnego działania, gdyż na widok ogłupiałego magnata, stojącego w rozkroku i trzymającego kurczowo kawałek cugli, zaczęli tarzać się po łące w konwulsjach śmiechu. Wreszcie i Kmicic - w porywie wesołości - runął na ziemie, gubiąc przy okazji krócicę, która przy upadku wypaliła, osmalając i ogłuszając właściciela. Zaraz tez wierny Soroka sklecić nosze kazał i zataczając się jeszcze ze śmiechu wiózł ukochanego dowódcę przez lasy głębokie, bo z tak przerobiona facjatą wstyd było go ludziom pokazać. W Pilwiszkach natomiast pozostał rozkraczony wielki zdrajca Radziwiłł, czym do reszty ośmieszył się w oczach szlachty, która od tego dnia jęła go masowo odstępować, przechodząc do obozu prorządowego. I to była autentyczna, patriotyczna zasługa pana Andrzeja, będąca rezultatem mądrej, przemyślanej i przekonsultowanej z aktywem akcji. I nie jest ważne, ze na początku rycerzom o cos innego chodziło. Najważniejsze, ze im w ogóle cośkolwiek wyszło. OBRONA CZĘSTOCHOWY Pewnego razu pan Kmicic wędrując po Polsce z Wiernym Soroką i nie bardzo wiernymi, ale nie tak tępymi jak Soroka Kiemliczami, wstąpił do karczmy w Kruszynie i zamówił sobie słynny tamtejszy filet z morszczuka, a do tego wino „Basztowe”. Ledwie jednak rozpoczął konsumpcję, gdy do jego stolika przysiedli się panowie Wrzeszczynowicz i Lisola i zaczęli rozmawiać po niemiecku, żeby nikt nie zrozumiał. Mówili, że Szwedzi lada chwila mają obrobić skarbiec jasnogórski. Kmicic, który gadał po niemiecku jako i po naszemu, prędziutko dokończył morszczuka, popił winem i popędził do Częstochowy, słusznie rozumując, że przy takim rabunku bandyci mogą w pośpiechu upuścić jakiś cenny drobiażdżek. Ledwie to jednak pomyślał, gdy odbiło mu się siarką tak mocno, że aż zleciał z konia, a równocześnie coś zaczęło dzwonić i huczeć. - Co z waszą wielmożnością? - spytał Wierny Soroka, pochylając się troskliwie nad leżącym. - Z gęby zionę siarką, a w uszach mi dzwoni i huczy... - poskarżył się młody rycerz. - Dzwonią dzwony jasnogórskie - wyjaśnił Soroka - a huczy artyleria forteczna. Widocznie ojczaszkowie na wszelki przypadek lufy sobie przedmuchują. - A skąd siarka? - jęknął pan Andrzej i znowu beknęło mu się smrodliwie, że aż konie przysiadły pod Kiemliczami. - Ha! - zawołał w nagłym olśnieniu. - Nic inszego, jeno to musi być zapowiedź mąk piekielnych, bom planował świętokradztwo! - Jakich tam mąk piekielnych - mruknął sceptycznie stary Kiemlicz. - To te jabole siarką zaprawiają, żeby ich pokręciło! Ale Kmicic już tego nie dosłyszał, pędził bowiem w kierunku klasztoru, aby ostrzec ojców paulinów i w ten sposób zmazać swój niedoszły grzech. Ksiądz przeor Kordecki nie od razu uwierzył obcemu przybyszowi, ale ten wyspowiadał mu się kim jest i prosił, aby mógł w klasztorze występować pod jakimś pseudonimem, a to na wypadek, gdyby Szwedzi jednak wygrali i zaczęli szukać pomsty na przeciwnikach. - Chwalebna to przezorność synu - odrzekł trochę cierpko zacny przeor - i nie będę się jej przeciwiał, obierz sobie tedy miano od jakieś sprawy, którą najbardziej na tym świecie ukochałeś. A mówiąc tak, miał na myśli takie szczytne, choć przybrane nazwiska, jak np. „Ojczyznowski Józef”, „Mgr inż. Patryjotyczniak” i im podobne. Kmicic myślał, myślał, a że najbardziej lubił baby, więc powiedział: - Może ja bym się nazywał Babiuch albo Babinicz? - To już lepiej Babinicz! - zakrzyknął Kordecki, żegnając się odruchowo. - A teraz - rozkazał - dalejże wszyscy opatrywać wały! - My już sobie opatrzylim! - zawołali chórem Kiemlicze, i kopnięci przez Soroke wylecieli za bramę forteczną, gdzie się zresztą później okazali bardzo, a bardzo przydatni. Tymczasem nadciągał generał Miller i pod osłoną nocy usiłował podstępnie dostać się do klasztoru, pukając z głupia frant w odrzwia bocznej furty. - Wer da? - krzyknął doskonałą niemczyzną Kmicic, trzymający tam straż. - Ist Herr Kordetzky zu Hause? - zapytał kulturalnie Miller, nadając swemu głosowi miękkie brzmienie. - Kordecki szlafen, und zi auch szlafen gejen, morgen curuk komen! - poradził pan Andrzej. - Aber ich habe keine Platz zum schlafen... - żalił się chytry żołdak. - Ach, wie kalt, wie kalt... - zapłakał, kłapiąc naumyślnie zębami. - Kalt? Kalt? - upewnił się Kmicic. - Glajch wird warm! - co mówiąc oblał najeźdźców gorącym kapuśniakiem z wkładką, przyniesionym z klasztornej kuchni. Łatwo pojąć jak potworną panikę wywołała ta akcja w obozie szwedzkim. Całe pułki błąkały się w rozpaczliwym nieładzie do rana, biorąc często swoich za nieprzyjaciół i niszcząc się wzajemnie. W ciemności krzyżowały się trwożne okrzyki, jęki i paniczne pytania: „Ty, jak się czyści plamy z kapuśniaku? „Korzystając z zamieszania, okoliczne chłopstwo uzyskało nagle świadomość narodową i uderzyło na wraże magazyny, a obrońcy wypadli za mury, nie dając nikomu pardonu. A potem wracali zdyszani, umazani krwią jak wilcy, którzy uczynili rzeź owczarni. U przechodu czekał na nich ksiądz Kordecki. Liczył ich i uśmiechał się dobrotliwie na widok okrwawionych junackich twarzy, zesztywniałych od posoki wąsów i dymiącej jeszcze od mordu broni, na którą buńczucznie ponasadzali urżnięte nieprzyjacielskie członki, a nawet ręce i nogi. Jeden tylko pan Kmicic nie wracał. Umyślił sobie bowiem, iż korzystając z okazji da drapaka z tej, zbyt jak na jego temperament świętobliwej, twierdzy, gdzie jedyna dobrze widziana rozrywka było ćwiczenie się batożkami. Przebrał się tedy młody rycerz za starą żebraczkę Konstancję, żyjącą dostatnio ze zbierania butelek na ziemi niczyjej i skrzypiąc głośno stawami biodrowymi przemykał się na zachód, gdy wtem ujrzał przed sobą jakiegoś człeka, który usiłował ukryć w lufie ogromnej armaty tęgiego, śląskiego krupnioka, ukradzionego zapewne w czasie bitewnego tumultu. - Pan starosta Jaworowski! - wykrzyknął odruchowo Kmicic. - Jam ci jest... - przyznał się starosta. Jakoż to on był. Ten potężny i piękny mężczyzna najdłużej spośród magnatów polskich pozostawał w szwedzkiej służbie, o co niektórzy żywili doń pretensje, zwłaszcza że miał w przyszłości zostać królem polskim, dość znanym Janem Trzecim Sobieskim. Obdarzony ogromnym apetytem i ponad miarę pazerny seksualnie, nieczęsto miał w obozie szwedzkim okazję do zaspokojenia obu tych namiętności. Teraz, nagle spadło mu jak z nieba jedno i drugie. Powiedziawszy więc dowcipnie „Naści piesku kiełbasy! „, wsunął aluzyjnie krupnioka do armaty i ruszył w stronę rzekomej żebraczki Konstancji, podkręcając zalotnie wąsa. Pan Kmicic struchlał i włosy stanęły mu dębem na głowie, zaś przed oczami stanęło straszne widmo nierycerskiej śmierci. Zaraz też zaczęli się ścigać wokół kolubryny, Sobieski cały w lansadach, amorach i prysiudach, Kmicic zaś ze skromnie spuszczonymi oczami i wysoko dla ułatwienia ucieczki podkasaną spódnicą. Stanęli wreszcie po obu końcach gigantycznej lufy, dysząc ciężko. - Czego się boisz głupia? - perswadował starosta Jaworowski. - Czemu nie chcesz iść na całość? I wpadając w tradycyjny styl kresowych zalotów zanucił od niechcenia: Mołodyciu, mołodyciu Szto wtikajesz, ja twij Hryciu, Stara maty piszła spaty, Chody meni pokuchaty, juhu! Pan Andrzej zaś odśpiewał mu skromnie: Ne choczu, ne choczu Bo sobi zamoczu... Nie dokończył i pisnąwszy cieńko, znowu rzucił się do ucieczki, ale zaraz runął na ziemie, pociągając niechcący za sznurek od armaty. Ogromna kolubryna huknęła i rozpadła się w kawałki, a masywny krupniok wyleciał z niej i zabiwszy po drodze dwadzieścia pięć tysięcy nieprzyjaciół, bez jednego wyjątku heretyków, wpadł do klasztoru. Bardzo dobrze, że do klasztoru, bo obrońcom kończyły się już zapasy żywności. Tymczasem pan Andrzej omdlał i dostał się do niewoli. Pomińmy milczeniem ohydne praktyki, jakich się na nim dopuszczał właściciel prywatnego rożna, emerytowany pułkownik Kuklinowski. Wszyscyśmy winni wdzięczność poczciwym Kiemliczom, którzy delikatnie ściągnęli Kmicica z okrutnego urządzenia, a nadziali na nie paskudnego prywaciarza. Pan Andrzej usiadł wygodnie przy ogniu. Jedną dłonią mierzwił w zamyśleniu swą podgoloną, płową czuprynę, drugą zaś obracał od niechcenia rożen z Kuklinowskim. Nagle wstał, a za nim Kiemlicze. - Co wasza miłość rozkaże? - spytał starszy, spoglądając z uwielbieniem na swego dowódcę. - Jedziemy na Śląsk! - powiedział Kmicic. - Sprowadzić najjaśniejszego pana do kraju? - Nie, uruchomić pierwszy na świecie grill przy dworze najjaśniejszego pana! I czterej jeźdźcy skoczyli w ciemność, a na prymitywnym rożnie skwierczał pułkownik Kuklinowski, rozwścieczony, że to nie on pierwszy wpadł na ten pomysł. POWROT NAJJAŚNIEJSZEGO PANA Pewnego razu najjaśniejszy pan król Jan Kazimierz na pierwszą wieść o wkroczeniu Szwedów uciekł do ziomkostwa na Śląsk Opolski i zaczął stamtąd słać uniwersały i oświadczenia, że jest bardzo przywiązany do swego narodu i że ten naród powinien za niego ginąć, bo to i ładnie, i patriotycznie. Apele te na wszelki przypadek podpisywał nie jako król, jeno Kroll. Właśnie siedział nad kolejnym wstępniakiem, gdy do komnaty wszedł pan Andrzej Kmicic i runął z hukiem do stop królewskich. - Ratunku! - wrzasnął przestraszony monarcha, chowając się pod prymasa Leszczyńskiego, którego stale trzymał przy sobie, żeby mieć kogo zapytać, co się pisze przez samo „h”, a co przez „u” otwarte. - Uspokój się, Jasiu - perswadowała Maria Ludwika, wyciągając go spod sutanny. - Ten pan nazywa się Babinicz i przyjechał namówić cię, żebyś wracał do kraju. - Nie chcę! Nie pojadę do kraju! - upierał się król, tupiąc nóżkami. - Nikt mnie tam nie lubi, magnaci mnie nie lubią, szlachta mnie nie lubi, chłopi mnie nie lubią, nawet dzieci mnie nie lubią. - Musisz wracać do kraju - tłumaczyła cierpliwie królowa. - Przecież jesteś królem i powinieneś siedzieć na tronie z berłem i złotym jabłuszkiem w ręce. - Z jabłuszkiem mogę - zgodził się wreszcie Jan Kazimierz. - Ale przecież w kraju są Szwedzi, którzy także mnie nie lubią. - Pan Babinicz mówi, że Szwedów wszędy biją - odezwał się kanclerz koronny, pan Koryciński. - Biją, biją! - potwierdził Kmicic. - Ja sam wracam z Częstochowy, gdzie siła nadokazywałem i na rożnie byłem przypiekany, skutkiem czego jestem częściowo nadwęglony i nawet po trochu się kruszę, zwłaszcza gdy jadę na koniu truchtem. - Niech kto obejrzy te rany jako dowód prawdy - rozkazał król. - Ja to zrobię osobiście - zaofiarowała się królowa. Usłyszawszy to dworzanie jęli dyskretnie chichotać po kątach, jeden drugiego szturchać i szeptać sobie do uszu, aż wreszcie zdenerwowało to Jana Kazimierza, szczególnie iż Kmicic i Maria Ludwika długo nie powracali. Skoczył młody dworzanin Tyzenhaus i przyprowadził ich po małej chwili. - No i co, no i co? - pytał niecierpliwie król. - Czy pan Babinicz ci pokazał? - Pokazał... - odrzekła królowa, bawiąc się wachlarzem. - I co? Duży uszczerbek na zdrowiu? - Taki sobie... - mruknęła jej królewska mość, jakby czymś zdegustowana. - A zatem wracamy do kraju! - zdecydował bohaterski monarcha. - Proszę mi podać gumiaki. Wyjechali wkrótce i jechali bardzo dziwną i okrężną drogą, zaproponowaną przez pana Sienkiewicza. Wszędy wychodziła im na spotkanie ludność zgrzebna i płowa. Chyląc się do stop królewskich, wołała: - A witajże nam, witaj, jasny gospodynie! Kurpie przynosili miód z leśnych barci, Kaszubi smakowite dorsze i nototenie, Poznaniacy oszczędne słowo poparcia, Łowiczanki zaś własnoręcznie utkane pasiaki, aby było w co poubierać szwedzkich jeńców. Wreszcie z krzaków wyskoczył Krakowiak cały w ferezyjach, sukmanach i mosiężnych brzękadełkach, z obłędem w oczach, bo mu kosę na sztorc wywinęło, i zakrzyknąwszy po swojemu: „Oj, dana oj, dana!” puścił przed orszakiem ogromnego pawia, aby gwardia królewska mogła pawimi pióry czapki swoje na narodową modłę przystroić. - Widać, że wszystko ku lepszemu się obraca - mówił z rozjaśnionym obliczem. - Wychodzimy z dołka! Trza jeno Szweda z ojczyzny miłej wypędzić, a tego bez waszej pomocy nie uczynię. No, więc jak, pomożecie? - Dopomóż Bóg! - wołało wymijająco chłopstwo, pamiętając, że królowie bywają dobrzy tylko w historycznych chwilach, gdy im ziemia spod nóg, a tron spod zadka usuwa. Tak dojechali aż do Tatr i zanurzyli się w jakąś szczelinę skalną, długą i prostą. Gdy zaś byli już w połowie, nagle krawędzie wąwozu zadrgały, poleciały z nich pnie drzewne i okruchy skał, a jednocześnie rozległo się przeraźliwe wycie i okrzyki: - Ciupagami psubratów! - Górale! Górale - zaczęto krzyczeć w orszaku królewskim. - Ojciec, prać? - spytali młodzi Kiemlicze. - Wiać! - zakomenderował przytomnie stary Kiemlicz. Wiedział, że z góralami nie ma żartów, że gdy sobie popiją, czyli zawsze, tedy radzi ceprów rabują, król nie król, Szwed nie Szwed, Niemiec nie Niemiec, choćby nawet i zachodni. Zaraz też orszak zawrócił i uciekł z powrotem na Śląsk, a na miejscu starcia pozostał jedynie ogłuszony butelką młody rycerz. Znaleziono go dopiero wieczorem i postawiono przed obliczem góralskiej milicji ludowej, czyli starego Wawrzka Dżdżownicy. - Imię i nazwisko? - spytał rzeczowo Wawrzek. - Zdziwi się pan - odrzekł pan Andrzej - ale jam nie Babinicz. Jam Kmicic... - to rzekłszy, zwisł jak martwy na rękach milicjantów. - Do Matysiaków! - zarządził roztropnie Wawrzuś Dżdżownica. LUBOMIRSKI - SHOW Pewnego razu marszałek koronny książę Jerzy Lubomirski postanowił ugościć wygłodzonego na Opolszczyźnie Jana Kazimierza. Król otrzymawszy zaproszenie zaczął lamentować, że nie ma co na siebie włożyć, bo wszystko mu się w podroży wytarło. Molestował tedy swój nieliczny orszak o rożne części garderoby, biegając po kwaterach z okrzykami: - Ługowski, masz jaki czysty podkoszulek? Wydźga, pożycz skarpetki! Koryciński, jak myślisz, wejdę w twoje spodnie? Oni zaś migali się jak mogli, albowiem monarcha ów rzadko oddawał wypożyczoną odzież, a jeśli oddał, to w stanie godnym pożałowania. Skombinowano w końcu kostium, na który złożyły się lakierki kawalera Noyersa, białe pończochy zrabowane przez wachmistrza Sorokę okolicznemu rabinowi, pluderki obcisłe, przefarbowane na czarno z kalesonów kanclerza Korycińskiego, a podwiązane u kolan kokardami, aby nie opadły oraz koszula z żabotem, haftowana w złote kaczuszki i różowe kotki, mocno woniejąca piżmem, została bowiem zarekwirowana u pułkownika Wolfa, mężnego, chociaż zniewieściałego dowódcy najemnych dragonów, o którym podwładni mawiali z miłością „Unsere deutsche Tante”, czyli „nasza szkopska ciota”. Na wierzch wreszcie nałożył najjaśniejszy pan krótką, spacerową sutannę arcybiskupa gnieźnieńskiego, zaś głowę przyozdobił jedną z peruk Marii Ludwiki, o długich, angielskich lokach. Skompletowana garderoba, mocno wymięta w jukach i zaplamiona w czasie pośpiesznych posiłków, wymagała przepierki. Bystry pan Kmicic szybko zaimprowizował polową pralnie, wykorzystując do tego celu rodzinę Kiemliczów. - Ojciec, prać? - zapytali Kosma i Damian. - Prać! - zarządził stary Kiemlicz. - Pfu! - skrzywił się trzymając ostrożnie w palcach cześć stroju królowej. - Skąd u najjaśniejszej pani takie zasrane reformy? - No, no, no! Tylko nie zasrane reformy! - wrzasnął z okna karety Jan Kazimierz, który właśnie pracował nad kolejnym etapem reformy, mającej ulżyć chłopom, co zamierzał ogłosić pierwszego kwietnia w katedrze lwowskiej, zapomniawszy, że to prima aprilis, co później odbiło się ujemnie na realizacji tejże reformy, a i kilku następnych. Obsztorcowani Kiemlicze wzięli się do prania i w pół godziny wszystko było czyściutkie, a pan Andrzej z zadowoleniem przeliczał honoraria pobrane za usługę. Wtem naprzeciw królowi wyskoczył marszałek Lubomirski cały wysadzany diamentami. Jedną ręką przytrzymywał królewskie strzemię, drugą zaś zerwał z pleców wenecką delię i rzucił ją pod monarsze stopy, co od tygodnia mozolnie trenował. Na ten widok wyleciały w powietrze tysiące czapek, a także furgon z prochem trafiony wystrzeloną z tej okazji racą. - Panie marszałku - rzekł król. - Tobie restaurację będziem zawdzięczać! - Miłościwy panie! - odpowiedział Lubomirski. - Restauracja gotowa na twoje przybycie! - to mówiąc, wprowadził gościa do pięknie przyozdobionej restauracji „Turystyczna” i usadził króla na wywyższeniu dla orkiestry, przy osobnym stoliku. Następnie klaśnięciem dłoni dał znak do rozpoczęcia występów. Prezentowały się mnogie zespoły wojskowe, śpiewając pieśni patriotyczne specjalnie na te okazje ułożone, a wykonywały je z tym większym zapałem, iż za najlepszy utwór pan marszałek obiecał wręczyć pierścień, który miał na palcu. Pierwsi wystąpili husarze pod buławą Rocha Kowalskiego i ryknęli gromko: Zbudź się szlachcianko, Popatrz kochanko, W zachodnią stronę! My z zagranicy, Daj śliwowicy W usta spragnione! - Dziwnie piękna to pieśń - mówił Jan Kazimierz, ocierając oczy. - I bardzo trafnie trudy naszego powrotu zostały w niej ujęte. Pewien tedy jestem, iż musiał ją napisać jakiś zawodowy wojskowy. - Jam to uczynił - przyznał Skrzetuski. - Patriotyzmy tak mię rozsadzały, iż musiałem im dać jakowąś folgę! Oj, nie trzeba, nie trzeba... - zaczął rękami machać, widząc, iż król wypisuje mu kwit do kasy państwowej. - Toż ja ze szczerego serca! - tu zapłakał, kolana królewskie uścisnął i cenny papier porwawszy pobiegł z nim do skarbca, gdyż późno już było i okienko przed nosem mogli mu, nie daj Boże, zatrzasnąć. Występy zaś trwały dalej, aż wygłodniali dworzanie zaczęli rozglądać się niespokojnie, chrząkać, przełykać nerwowo ślinę, a nawet demonstracyjnie nadgryzać paprocie i asparagusy, gęsto dla ozdoby na stołach poustawiane. Widząc to Lubomirski, taktownie wyprosił artystów, wypychając ich własnoręcznie za drzwi, a opornych kopiąc dyskretnie w zady. Potem porwał bogato rzeźbiony puchar i wychylił go za królewskie zdrowie, a następnie palnął się cennym naczyniem w głowę, doz- nając licznych, ale chwalebnych obrażeń. Ten pełen godności, gospodarski gest wywołał w sali ogromny entuzjazm. Hetmani, biskupi, jenerałowie i inni dygnitarze powstali z miejsc i chwytając różne naczynia stołowe, rozbijali je na łbach sobie bądź najbliżej siedzącym. Nawet król jegomość uniósł oburącz ogromną wazę z grochówka i podrzuciwszy ją, pozwolił aby roztrzaskała się na wielmożnym ciemieniu. - Waza, wazę rozbił! Dobry to jest omen! - zawołał w proroczym natchnieniu nuncjusz Widon, robiąc przejrzystą aluzję do faktu, że obaj przeciwnicy polityczni, czyli Jan Kazimierz i Karol Gustaw, z tego samego, szwedzkiego rodu Wazów pochodzili i prawdę mówiąc we miłej swej Szwecji mogli się byli tłuc. Woleli jednak, jako zresztą i różni późniejsi wodzowie, na wygodnym polskim poligonie spory załatwiać, ojczyzny własnej nie rujnując i nie zaśmiecając. Kiedy kadra kierownicza tak wesoło zabawiała się, na dziedzińcu zamkowym i w przyległej Lubowli również tłuczono co popadło. Celowali w tym zwłaszcza młodzi Kiemlicze rozbijając kolekcję musztardówek. Wkrótce zapłonęły pierwsze domy, dając baraszkującym wygodne i wyśmienite oświetlenie. W blaskach pożarów uwijali się dzielni obrońcy ojczyzny, zaś ciemne chłopstwo okoliczne stało wokół z rozdziawionymi gębami, mówiąc do siebie w uniesieniu: - Zaiste, prawda jest, iż Szwedowie tym ludziom się nie oprą, gdyż takowej rozpierduchy, jako żywo, nigdy uczynić nie potrafili! OBLĘŻENIE TYKOCINA Pewnego razu nasi rycerze oblegali Tykocin, w którym - żeby skutecznie zredukować ilość rożnych oblężeń - bronili się: król szwedzki, najemny Szkot Hassling - Ketling of Elgin, porucznik chorągwi piatyhorskiej pan Charłamp oraz, oczywiście, Janusz Bogusław Radziwiłł, który miał przy sobie Oleńkę, żeby zrobić tym na złość Kmicicowi. - Dziś pański wielki dzień, panie Onufry! - mówił Wołodyjowski do Zagłoby. - Za chwilę ma przybyć Karol Gustaw i ofiarować panu Zamojskiemu Lubelszczyznę w dziedziczne władanie. - To dlaczegoż to ma być mój wielki dzień? - spytał zdumiony Zagłoba. - Jak to, zapomniałeś waść? - dziwili się rycerze. - Przecież na aktywie ustalono, iż jako największy kawalarz we całym rycerstwie, masz w zamian zaofiarować królowi szwedzkiemu Niderlandy. - Musze sobie to zapisać! - zawołał pan Zagloba. - Co ja mu mam ofiarować? - Niderlandy. W tej chwili rozległo się pukanie. - Kto tam? - spytał Skrzetuski, zaś potężny glos odrzekł: - Najjaśniejszy król Szwedów, Gotów i Wandalów, wielki książę Finlandii, Estonii, Karelii, Bremy, Werdy, Szczecina, Pomerani, książę Rugii, pan Ingrii, Wismarku i Bawarii, hrabia Paladynu Reńskiego, Juliahu, Kliwii i Bergu! - W porządku - rzekł Skrzetuski. - Właźcie wszyscy, a ostatni żeby zamknął drzwi. Wszedł Karol Gustaw, uginając się pod ciężarem przysługujących mu tytułów. - O, dobrze że pana widzę! - ucieszył się Zagloba, który chciał jak najprędzej wywiązać się z powierzonego zadania. - Otóż zostałem upoważniony, żeby zaofiarować jego szwedzkiej mości Inflanty! - To parsu topsze! - ucieszyła się szwedzka mość. - Właśnie o to chciałem prosić! - i uradowany pobiegł do Tykocina, nucąc pod rozcapierzonym ze skandynawska wąsem popularną piosenkę z okolic Sztokholmu: Nie byda, nie byda, Szpajzował rezyda, nie chcą tego dreku, Poszpajzuje szpeku! - Idioto - powiedział Kmicic, pukając Zagłobę palcem w bielmo. - Miałeś mu dać Niderlandy, a dałeś Inflanty. Oj, pociągnie się teraz ta wojna, pociągnie! - co rzekłszy, stanął na czele swoich wiernych Tatarów i wybił po mordzie ich wodza - Akbah - Ulana, bez którego to zabiegu ów rasowy Azjata nie był w stanie zrozumieć żadnego rozkazu. Zaraz tez poszli zagonem w ziemie elektorskie, rżnąc tamtejszą ludność, na szczęście heretycką, oraz gwałcąc i łupiąc, ale z rzadka tylko paląc, gdyż pan Andrzej postanowił ograniczyć palenie. Tymczasem w Tykocinie książę Radziwiłł umyślił straszliwą zemstę na młodym rycerzu, bezczeszcząc uwiezioną Oleńkę. Urządzał więc na jej cześć turnieje i festyny, a raz nawet przebił rohatyna trabanta, co mu przyszło tym łatwiej, że trabant, jako wiadomo, pokryty jest tekturą. Panna rada była tym siurpryzom. Atoli gdy jurny magnat brał się do amorów, tedy uciekała mu po zamkowych komnatach, korytarzach i wirydarzach, aż wreszcie właziła na solidny gdański regał, gdzie nie mógł jej dosięgnąć, tylko nogami tupał, oczami przewracał i mawiał do zaufanego Sakowicza: - Okrutna z tej panny regalistka! Oblegający zasię czynili już ostatnie przygotowania do szturmu, co szło im niezbyt sporo na skutek niejasnych rozkazów pana kasztelana Czarnieckiego, któren za młodu w gębę postrzelon, srebrna protezę kazał sobie wstawić, dzięki czemu brzękał bardzo melodyjnie, ale niezbyt zrozumiale. - Bzzzzzzzz zzzzz - rozkazał pan Czarniecki. - Tak jest! - krzyknęli na wszelki wypadek rycerze, a na ten dowód subordynacji rozjaśniło się oblicze ukochanego. BITWA POD PROSTKAMI Pewnego razu w lipcu Wołodyjowski, Skrzetuski, Kmicic i Zagłoba siedzieli nad rzeczką, łowiąc ryby, mocząc nogi, a od czasu do czasu włażąc do wody, bo upał był tego dnia niezwykły. Wokół było słychać śpiew ptaków, a w oddali niezrozumiale pokrzykiwania kasztelana Czarnieckiego, który usiłował ich odnaleźć i skłonić do wojowania, ale na szczęście byli dobrze ukryci wśród trzcin i oczeretów. - Istny tu raj na ziemi - mruknął Skrzetuski, zakładając na haczyk robaka. - Słoneczko grzeje, woda pluszcze, ptacy świergolą, a ryby biorą. Pan Wołodyjowski spojrzał w rozmarzeniu na rzekę: - Ważki w słonku igrają - dorzucił - a wodą trupy spływają. Ani chybi wielka bitwa musiała się gdzie odbyć. Hej, panie Zagłobo! - zawołał starego rycerza, który woził się po rzecznej tafli na rozdętym szwedzkim rajtarze jakoby na dmuchanym pontonie. - Więcej naszych spływa czy nieprzyjaciół? - Fifty - fifty - odkrzyknął Zagloba, przypatrując się zwłokom. - Ot, graf Waldek płynie, a tam pan Kotowicz, dalej Hassun - bej, który orda dowodził... Jest i Izrael... - A co ma do tego Izrael? - zdenerwował się pan Kmicic. - Ci, to muszą się wszędy wepchać. - Przecie to szwedzki jenerał, major o nazwisku Izrael - mitygował go pan Skrzetuski. - Pan podskarbi Gosiewski nadpływa! - wrzasnął Zagloba, oddając mimowolnie honory zasłużonemu dowódcy. Za Gosiewskim nadpłynęli dwaj dowódcy regimentów piechoty, bracia Engel. - Zaraz nadpłyną bracia Marx! - zażartował pan Wołodyjowski, ale, zamiast nich nadpłynął Hassling - Ketling i dość nieoczekiwanie powiedział: - Czołem waszmościom! - Ketling, żywiesz? - ucieszyli się rycerze. - Yes - odrzekł oszczędnie, jak na Szkota przystało. - No to czego z trupami pływasz? Chodź do nas i opowiadaj, gdzie ta bitwa się rozegrała? - Pod Prostkami - wyjaśnił Ketling, zdejmując i wykręcając swą kraciastą spódniczkę i wystawiając na słonce swą szkocka kobzę. - Pod Prostkami - prychnął pogardliwie Zagłoba - pod czym to się już ludzie nie biją! A powiedzże nam gościu miły, kto zwyciężył? - Zwyciężyła słuszna sprawa - odrzekł Szkot, co niczego nie wyjaśniało, gdyż dla pana Ketlinga coraz to insza sprawa stawała się słuszna, w zależności od tego w czyje wpadał ręce. - Mówiąc krotko - upierał się Skrzetuski - Polacy wygrali czy Szwedzi? - Tego nie wiem, gdyż od wielkiego upału będąc bliski apopleksji, roztropnie upadłem prosto do wody i w miłym chłodziku już trzy godziny dryfuje. Pan Wołodyjowski popatrzył na niego surowo i rzekł: - Nie milej ci było, taki synu, życie za wiarę prawdziwą postradać? - Milej - zgodził się Ketling - gdybym wiedział z całą pewnością, która prawdziwa. Po ojcu albowiem jestem luteraninem, jednak dla uzyskania spadku w Kurlandii musiałem przejść na katolicyzm i już chciałem w tym wytrwać, gdy mnie pod Warszawa Tatarowie na arkan ucapili i właśnie głowę mi mieli toporkiem odrąbać, gdy wtem cudownie nawrócony, na mahometanizm nagle przeszedłem i przez kompanijnego mułłę na pniu zostałem ochrzczony. - Obrzezany kozikiem, po muzułmańsku! - skrzywił się Kmicic. - Gdy nad głową toporek, tedy furda pisiorek - odrzekł filozoficznie Ketling, chociaż widać było, że boleje nad stratą. - Nie martw się, waszeć - pocieszał Skrzetuski - nader wielkie jeszcze przed tobą możliwości, gdyż skończywszy ze Szwedy uderzymy najpewniej na Kozaków, wspierających Rakoczego, a w on czas być może znowu w niewole popadniesz i na prawosławie przejść będzie ci dane. - Nie tylko - poparł Zagloba - A judaizm? A buddyzm? A Towarzystwo Krzewienia Kultury Świeckiej? Byleś tylko do luterańskiej wiary nie nawracał, gdyż ich ministrowie niemiecką mową się posługują, której Pan Bóg najpewniej nie znosi, zwłaszcza iż modlitwy też mają dziwaczne, zaczynające się przeważnie od słów: „Ich melde gehorsam...” - Takoż i przysłowia Niemcy mają nader głupie - dodał Wołodyjowski. - Co dziwne, gdyż przysłowia są mądrością narodów, a jakaż dla przykładu może być mądrość we przesłowiu „Hände hoch”? - Kapitan von Rössel płynie, mój dobry znajomy! - ucieszył się Zagłoba, wskazujac zwłoki pozbawione głowy. - Muszę go obszukać, gdyż był mi winien dwieście talarów za tajną informację wojskową, którą przedałem mu z drugiej ręki! - co rzekłszy stary rycerz skoczył raźno do wody. - Miło tu, ale nudno - stwierdził Skrzetuski, zarzucając wędkę - a i ryba jakoś przestała brać... - Bierze, bierze! - zwrócił mu uwagę Kmicic, ukazując tańczący spławik. - I to jakaś duża bestia. Pewnie karp albo i sum! Zaczęli ciągnąć obaj, obserwując złowioną sztukę. - Chyba sum, bo z wąsami! - Z wąsami to lin. Sum natomiast bywa z jajami. - A ten i z wąsami, i z jajami! - Moim zdaniem, to jest pan Zagłoba! - zawołał Ketling. - Nie, to na pewno sum! - upierał się Skrzetuski. - No więc Zagłoba czy sum? Pogodził ich pan Zagłoba, który wylazłszy z wody, ze złością wypluł haczyk i powiedział stanowczo: - Zagłoba sum! JUBEL W UPICIE Pewnego razu wszyscy nasi znajomi przyjechali do Upity, by wziąć udział w uroczystym zakończeniu szwedzkiego potopu. Łyczkowie upiccy cieszyli się jak dzieci, że to właśnie ich miasteczko ów honor spotyka, a już szczególnie gorąco oklaskiwali pana Andrzeja Kmicica, wybaczając mu wielkodusznie, iż nie tak dawno wraz ze swą kompanią doszczętnie ich obrabował, a kilku na tamten świat wyprawił, ale za to burmistrzowi i władzom miejskim po sto batożków kazał wrzepić, co zawsze w Polsce wywoływało szczery entuzjazm, szczególnie gdy istniało podejrzenie, że władza do władzy mocą czarów czynionych nad urną się dorwała. Wjeżdżał tedy pan Andrzej do Upity cokolwiek upity, a trochę i pobity przez septentrionów, z którymi ostatnio wojował i którzy go tak urządzili, że kto inszy dawno byłby Panu duszę za pokwitowaniem oddał. Zagłoba z Wołodyjowskim wprowadzili go więc pod ręce do pięknie przystrojonej sali miejscowego Klubu Łyka i Rzemieślnika i usadzili przy stole prezydialnym, tuż pod napisem „Żmudzin potrafi”. - Dla mnie schabowy! - zarządził pan Andrzej, któremu stół kojarzył się wyłącznie z karczmą. - Uciszcie się! - zawołał Skrzetuski, pełniący funkcję przewodniczącego akademii, i jął czytać referat królewski, pięknie gotykiem powielony: - „My, Jan Kazimierz, król Polski, Wielki Książe Litewski, mazowiecki, pruski, etc, etc, etc. ...” - Nie jąkaj się! - zwrócił mu uwagę Zagłoba. - Kiedy tu tak pisze - wyjaśnił Skrzetuski i czytał dalej: „.. etc. etc. etc. wiadomym czynimy, że pan Andrzej Kmicic, chorąży orszański, lubo w początkach potopu po stronie szwedzkiej się opowiadał, przecie czynił to nie z żadnej prywaty, ale z najszczerszej ku ojczyźnie intencji...” - Cha, cha, cha! - huknęli śmiechem zebrani, co słysząc chorągiew laudańska czekająca na dziedzińcu i mająca wystąpić w części artystycznej, wkroczyła z brzękiem ostróg, śpiewając trochę fałszywie, ale za to bardzo głośno: - „Jam nie pański, nie hetmański jeno szlachcic jam laudański...” - Won! Za drzwi! - krzyknął Skrzetuski. - To jeszcze nie teraz! - Po czym popił z karafki i kontynuował czytanie referatu: „... który to rycerz następnie do Częstochowy się udał, a stamtąd na Śląsk pojechał, skąd też i do Warszawy przybył, a z której do Prus Elektorskich się był udał, ale zaraz ku Siedmiogrodowi zawrócił...” - A cóż on tak się szlajał za nasze pieniądze? - spytał zgryźliwie Jóźwa Butrym Bez Nogi. - Referat pan czytasz czy rozliczenie z delegacji? - wołano z sali. Skrzetuski opuścił więc kilka kartek i trafił na zakończenie: - „Reasumując, widać z tego jak na dłoni, iż pomieniony pan Kmicic wielkie i nieocenione oddał osobie naszej usługi i walnie.” - Tu Skrzetuski skłonił się i usiadł. - Chwileczkę - zawołał Zagłoba. - Co to znaczy „oddał usługi i walnie”? Kogo on niby walnie? - Może ciebie wreszcie walnie? - szepnęła Kulwiecówna do Oleńki. - Ja każdego mogę walnąć. Na mnie nie ma mocnych... - wymamrotał Kmicic, podnosząc na chwile głowę. - Aha! - ucieszył się pan Skrzetuski. - Mnie się kartki zlepiły dżemem, a ja myślałem, że to już koniec! I rozdzieliwszy stronice koncerzem, czytał: - „... i walnie przyczynił się do naszej Wiktorii nad królem szwedzkim, a zwłaszcza nad zdrajcą Radziwiłłem...” - Niech żyje pan hetman Radziwiłł, wielki książę litewski i wojewoda wileński! - wrzasnął Rzędzian, któremu kazano zorganizować na balkonie trybunę entuzjastów, ale zapomniano podyktować nowe hasła, więc poleciał starymi, sprzed kilku lat. Na ten okrzyk laudańscy znowu wkroczyli ze śpiewem: „Jam nie pański, nie hetmański jeno szlachcic jam laudański...” Ponownie wyrzuceni za drzwi obrazili się i wyjechali złorzecząc. Mieli bowiem jeszcze dzisiaj trzy chałtury w okolicznych zaściankach, a nazajutrz szkolniaka w Wołmontowiczach. - Może ktoś chciałby zabrać głos w dyskusji? - próbował ratować sytuację Skrzetuski. Jakoż i zgłosił się Kudłaty Żmudzin, ale wyłącznie przez chytrość, aby dorwać się do karafki stojącej na mównicy, z której też od razu zdrowo pociągnął, stwierdziwszy wszelako, że napił się wody, co było całkowitą nowością dla jego organizmu. Napluł więc na podium i powiedział z oburzeniem: - Padłaś! - i wrócił na miejsce, żegnany gromkimi oklaskami. - I tym miłym akcentem - włączył się przytomnie Skrzetuski - zakończymy chyba dzisiejsza uroczystość... - A cześć artystyczna? - dopraszali się zebrani. Laudańskich wprawdzie już nie było, ale sytuację uratowała Kmicicowa kompania, która wcale nie wyginęła swego czasu w bójce z Butrymami, lecz została zreanimowana przez panny Pacunelki, pod wpływem których charaktery dawnych morderców i gwałcicieli stały się dobrotliwe, obyczaje zaś wytworne. Tedy pan Jaromir Kokosiński, Pypką się pieczętujący, wyrecytował dowcipny tren Kochanowskiego: „Wielkieś mi uczyniła...” , a na bis własną Pypką dokładnie opieczętował. Zaś pan Ranicki, herbu Suche Komnaty odśpiewał bardzo wdzięcznie utwór: Wyruszyła w pole wiara, Jeden z fuzją, drugi z brzytwą, Żeby Litwa, żeby Litwa, Żeby Litwa była Litwą. Dalej pan Rekuć - Leliwa odtańcował poloneza, co mu łatwo przyszło, gdyż jedną nogę miał wprawdzie krótszą, ale za to drugą dłuższą. Następnie pan Uhlik na swym legendarnym czekaniku grał przecudownie pawanę, zaś pan Zend udawał pawiana, gdyż był to znany imitator zwierząt, natchniony naśladowca wszelkiego bożego stworzenia. Wreszcie Oleńka Billewiczówna wygłosiła, napisany przez siebie wierszyk pod tytułem: „Jędruś, ran twoich nie godnam całować, bo byś je musiał wpierw dezynfekować.” - Bier ją, Jędruś! - zawołała szlachta. - Toć żeż ona tobie testamentem zapisana! - Nie daj się nabrać! - buntował pana Andrzeja Zagłoba. - Ta panienka w czasie wojny z rąk do rąk i z obozu do obozu przechodziła. Pewien jestem, iż nosisz już ogromne rogi, chociaż o tym nie wiesz. - Przebóg! - zawołał Kmicic w olśnieniu. - To dlatego nawet najciężej poranion za każdym razem do zdrowia dochodziłem, bo jako mi mówili medycy, dusza we mnie dziwnie rogata i przez te rogi nijak cielesnej powłoki opuścić nie mogła! - Wybawicielko moja! - Runął na kolana i jął ściskać stopy narzeczonej, co trwało dość długo, miała bowiem czterdziestego i czwartego numeru, według starego normatywu sprzed wojny, bodajże trzydziestoletniej. W mieście biły dzwony, a młodzi Kiemlicze bili młodych Butrymów. Kraj przystępował do budowy wspólnego, europejskiego domu. RYCERZE - epizod I Rycerze: (na melodię „Barwny ich strój”) Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba... Oleńka: Zwalczcie tę chuć, innych zadań przed wami jest siła, Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła. Kmicic: Oto zamek wrednego zdrajcy, księcia Bogusława! Dajcie szpadel, koledzy, zrobimy podkop i wykradniemy Oleńkę! Wołodyjowski: Dobrze, ale najpierw pare haseł: „Gorze zdrajcy!” Zagłoba: „Solidny podkop gwarancją sukcesu!” Kmicic: „Ochrona dziewictwa . częścią ochrony środowiska naturalnego!” Zagłoba: No, to do roboty! Wołodyjowski: Jeszcze kilka sloganów, to nigdy nie zawadzi... Zaraz, co by tu? Aha: „Przekroczymy plan podkopów!” Kmicic: „Nie będzie Radziwiłł panien nieszczęśliwił!” No, to co, teraz już można? Zagłoba: Można. Zaczynaj, panie Michale, bo ja dziś na chorobowem! Wołodyjowski: A ja na szkoleniowem, ponieważ piszę pracę magisterską na temat: „Technika poruszania wąsikami jako substytut innych działań pozytywnych”. Zagłoba: W takim razie pan Kmicic musi zacząc podkop. Do pracy, panie Andrzeju, my cię zdopingujemy! Wołodyjowski: Dwóch dopingujących na jednego pracującego . jest to przyzwoita średnia krajowa. Zagłoba: Nuże do dzieła! Wołodyjowski: Hej, rób! Zagłoba: Raz . dwa, raz . dwa! (trzask) Kmicic: Niestety, szpadel się złamał. Wołodyjowski: No cóż, ekspedientka uprzedzała, że to III gatunek... Kmicic: I co teraz? Oleńka w szponach Bogusława, któren nie wiadomo jaką krzywdę jej czyni... Wołodyjowski: Wiadomo, wiadomo... Zagłoba: Wiecie co? Zaczekajmy do następnego odcinka, a nuż się coś wyjaśni? Wołodyjowski: Właśnie, może jakiś przechodzień zgubi łopatę? Zagłoba: Albo może Bogusław znudzi się Oleńką i sam ja ze zamku wykopsa? Wszystko w ręku Boga! Szable w dłoń! RYCERZE - epizod II Rycerze: (na melodię „Barwny ich strój”) Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba... Oleńka: Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła, Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła. Kmicic: No i co koledzy? Jedziemy, jedziemy, a Szwedów jakoś nie widać. Wołodyjowski: Nie widać, bo ciemno. Pamiętam, jak żeśmy kiedyś po ciemku Tatarów pode Żółtymi Wodami podchodzili, to też żeśmy ich nie widzieli, a oni nas wyraźnie, ponieważ pan Skrzetuski niezwykle silnie był jonizował. Zagłoba: Tak, tak, w tym rycerzu tyle cnót się nagromadziło, że się już nie mieściło i ze łba mu promieniowało. Przede bitwą pod Korsuniem całą noc przy tem blasku w cwancygiera żeśmy rżnęli! Kmicic: Zacny to był rycerz, ale ponad miarę szlachetny. Jak zaczął swoje komunały wygłaszać, to nawet Bohun nie zdzierżył i nawiał do Chmielnickiego, Helenę Kurcewiczównę porzucając. Wołodyjowski: Ten Skrzetuski to nawet sprawy męsko - damskie potrafił uwznioślić! Pomnę, że gdy chciał Helenę na te rzeczy namówić, to zabrał ją do sadu i powiada: „Ile razy kukułka nam kuknie, tylu synalków mieć będziem!” Wtedy my razem z Rzędzianem na cyku będąc, jak nie zaczniemy kukać! Zagłoba: No, jak dziś pamietam! Przy 12 kuku panna zbladła, a przy 36 powiedziała, że nie jest pepeszą i w pysk pana Skrzetuskiego zaprawiwszy, razem ze mną w Dzikie Pola uciekła! Kmicic: Słynna to była ucieczka! Waszmość za puzonistę się był przebrał? Zagłoba: Za lirnika, natomiast pannę przebrałem za niemowę. Hej, pomnę te noce ukraińskie po barszczu ukraińskim, w tych jarach dniestrowych i w tych komyszach na tych myszach jak żeśmy się zaczęli walkonić, a tu wilcy nam wyją do wtóru, a tu znowuż basiory, a tu upiory i strzygi! Wołodyjowski: Najgorszy jest rezun z bizunem na bachmacie w oczeretach przy chutorze za porohami z parchami po siwusze przy dziewusze z hołubcem w hajdawerach! Zagłoba: Pst! Koledzy! Zdaje się, że Szwedzi ciagną! Kmicic: Ciągna na nas? Zagłoba: Gdzie tam, wódę ciągną z gąsiora! Kmicic: O, nie pozwolimy, aby najeźdźca majatek narodowy nam trwonił. Baczność, panowie, szable w dłoń! Zagłoba: No, nie jest najgorzej, mości panowie, ale nie jest i najlepiej! Wołodyjowski: Średnio jest, panie Andrzeju, średnio. Niby tych Szwedów bijemy, ale nie możemy ich wybić. Zagłoba: Bo waść panie Michale, jako tępy słuzbista, zbyt dosłownie rozkaz wybicia do nogi wykonywasz i po nogach Szwedów bijesz, zamiast w łeb ich zaprawiać. Kmicic: Ba, każden Szwed olbrzym, a nasi żołnierzykowie przeważnie kurduple, więc do szwedzkiej głowy trudno im sięgnąć, szczególnie panu Michałowi... Wołodyjowski: Ja już nawet co którego rajtara gdzie spotkam, to specyjalną drabinkę przenośną ustawiam i na nią wyłażę, ale przeważnie zanim wylezę, to on złośliwie się oddala, jako idyjotę mnie na polu walki na drabinie zostawiając... Kmicic: Bo na takiego trza zawołać „halt!” Wołodyjowski: Ha? Zagłoba: Nie „ha”, tylko „halt”. Szwedzi sa do głupoty zdyscyplinowani i gdy takowemu „halt” krzykniesz, jako wryty stać będzie! Kmicic: Przedni to sposób i trza go wyprobować, panowie! Ustawiamy drabinę i czekamy na Szweda... Dawajcie ją! Wołodyjowski: O, tu będzie dobrze! (wlecze drabinę) Zagłoba: A nie, nie, panie Michale. O tu będzie dużo lepiej... (wlecze drabinę) Wołodyjowski: (goni za nim) Oddaj, waść! To moja drabina! Kmicic: Przestańcie się szarpać, waćpanowie, bo drabina trzeszczy... (trzask) No, tak, drabinę mamy już z głowy! A wszystko przez to nasze warcholstwo... Zagłoba: Trochę przez warcholstwo, a trochę i przez złą jakość drabiny! Przecie to bubel! Wołodyjowski: O, tu jest metka, zobaczymy, to to produkuje... Panowie! To w ogóle nie jest drabina! Rycerze: A co, a co? Wołodyjowski: (czyta) Jest to właźnica pięcioszczeblowa, bojowa, przystawna, ręcznie rżnięta, ze spółdzielni stolarskiej „Rezun” Kmicic: I co my teraz zrobiemy? Zagłoba: Jak to co? Wstydu narobiemy tej spółdzielni na całą Polskę! Wołodyjowski: Czekajcie, ja im przygadam: „ Oj popraw się , popraw spółdzielnio „Rezun”! Kmicic: Ja wzywam z tego miejsca prezesa tej spółdzielni, żeby się publicznie wytłumaczył z tego brakoróbstwa. Zagłoba: A ja powiem na niego fraszkę, czekajcie... Coś spółdzielnia „Rezun” ma niedobry sezun, wyrabia kiepskie wyroby, widać tam sa brakoroby! Dobra, nie? Wołodyjowski: Nie bardzo, ale drabina też kiepska... Rycerze: Grunt, żeśmy załatwili sprawę. No, to teraz na Szweda, panowie! Szable w dłoń! RYCERZE - epizod III Rycerze: (na melodię „Barwny ich strój”) Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba... Oleńka: Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła, Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła. Kmicic: Oj niedobrze, koledzy, niedobrze! Pan Wołodyjowski nas porzucił i w klasztorze u kamedułów się zamknął kędy mnichem ostać zamierza! Właśnie pan Skrzetuski wieść o tym nam przywiózł. Zagłoba: Na Boga, mów waszmość, panie Janie, co temu Michałowi odbiło, że w kameduły poszedł? Skrzetuski: Z żalu to zrobił, ponieważ z Anusią Borzobohatą żenić się zamierzał. Kmicic: Prawdę mówiąc, panowie, to któż z nas z Anusią żenić się nie zamierzał, albo się nawet i nie żenił? Ale żeby z tego powodu mnichem ostawać? Skrzetuski: Ba, aleć ona ducha Panu oddała! Zagłoba: Rzecz to wykluczona, panna Anusia, i owszem, miała wykorkować ale dopiero na początku „Pana Wołodyjowskiego”! A nie w połowie „Potopu”! Skrzetuski: Słusznie waść prawisz, panie Zagłoba, atoli ostatnio wprowadzono pewne korekty a poślizgi i przyspieszono zejście śmiertelne panny Borzobohatej, gdyż później, gdy nawała turecka ruszy, pan Michał będzie od razu potrzebny panu hetmanowi Dmochowskiemu i nie będzie miał głowy, aby rozpaczać! Kmicic: A to nawet niegłupio, niegłupio! Widać, że tam u góry o wszystkim myślą i dyrektywów nie żałują. Zagłoba: A lekką przynajmniej śmierć miała panna Anusia? Skrzetuski: (rozbawiony) Leciutką, bo plan naglił i na dłuższą czasu nie było. Ot, mrugnęła oczkami, strzepnęła rączkami i nóżki bielusieńkie wyciągnęła, co jej zresztą wiele czasu nie zajęło, gdyż dziwnie je miała króciutkie. Zagłoba: Tak, tak, nie darmośmy ją w Łubniach Kaczorem Donaldem nazywali! Głosik też zresztą miała dość do niego podobny... Kmicic: A pan Michał bardzo cierpiał? Skrzetuski: Też nie miał czasu. Ot wąsikami ruszył, zakrzyknął: „Anuś moja Anuś, co ja bez ciebie pocznę”, i hyc do klasztoru! Zagłoba: Już ja go stamtąd wydobędę, panowie, moja w tym głowa. Grunt, że póki co pan Skrzetuski nas wspiera bo inaczej dałby nam Bogusław popalić! Ty jeszcze nie wiesz, panie Janie, co to za numer i charakternik! Skrzetuski: A co mi tam! Jam przecie pode Machnówką samego Burdabuta był ukatrupił, to co mi tam Radziwiłł! (woła) Hej, jesteś tam gdzie, pieski synu? Bogusław: (z daleka) A jestem, panie Skrzetuski. Potrzebuje pan czegoś? Skrzetuski: (wystraszony) Nie, tak tylko sprawdzam... (szeptem) Panowie, on tam faktycznie jest! Kmicic: Ja bym radził gdzie indziej odjechać! Nie broń Boże, ze strachu, ale ze względów taktycznych! Zagłoba: Pst. Tak, z taktycznych, a także samo aby mu zrobic fortel! Nie ma to jak fortele! Zrobimy mu fortele, co? Skrzetuski: Zrobimy, ale szybko, aby nas tu nie dopadł! Zagłoba: Jezus, Maria, nie mów waść! Chodu, panowie! RYCERZE - epizod IV Rycerze: (na melodię „Barwny ich strój”) Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba... Oleńka: Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła, Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła. Kmicic: Oj niedobrze, koledzy, niedobrze! Znowuż były dwa dziwne znaki na niebie i jeden na ziemi! Zagłoba: Oj, to niedobrze... A co one sobą przedstawiały, panie Andrzeju? Kmicic: Jeden, dla przykładu, przedstawiał krzyż czerwony, i do tego skośny, w takiejż czerwonej otoczce, atoli na niebieskim polu! Wołodyjowski: Biada nam, biada, był to zapewne dziwny znak całkowitego zakazu zatrzymywania! Zagłoba: Nic inszego, jeno pan kasztelan Czarniecki musiał go ustawić, gdyż uporczywie twierdzi, iże za często się zatrzymujemy, a zbyt rzadko Szweda bijemy! Kmicic: To jest właśnie wojna szarpana, ale nie ona prowadzi do decydujących zwycięstw... Obecnie we zbrojnej rozprawie decyduje nie kawaleria, jeno artyleria! Wołodyjowski: He, he, pomnę, jako pode Konstantynowem z artylerzystą Wurclem i jeszcze dwoma oficyjerami we brydża żeśmy akurat rżnęli, aż tu za rzeką piki kozackie się ukazały, a książę Jeremi jak nie wrzaśnie do Wurcla: „Strzelajże, waszmość, w te piki”! A Wurcel, durny, jak nie strzeli dupkiem pikowym spod króla, a ja go asem! Oczywiście, leżał bez jednej, a pan Skrzetuski bez drugiej, bo Bohun mu ją porwał... Skrzetuski: Porwać mi ją porwał, ale jej nie zdążył zbeszczeszczesz... zbeczeszcze... Rycerze: Zczeczebeszcze...sczecześ... Skrzetuski: Tfu! Splugawić jej nie zdążył, gdyż pan Zagłoba mu ja odebrał! Zagłoba: Bądźmy ściśli, panie Janie, troszkę to on zdążył, alem ją zaraz potem z onego plugastwa we Dnieprze własnoręcznie obmył, we czystą odzież przebrał, ściągniętą zresztą z jednego jąkały... Kmicic: Nie z jąkały, jeno z niemowy! Zagłoba: Z jąkały, z jąkały, ja wiem lepiej! A potem nawet pannie Helenie szablą włosy obciąłem! Wołodyjowski: Że też waść nie uszkodził jej przy tem! Zagłoba: Prawdę mówiąc, gdym jej one włosy na pniu drzewa położył i szablą się zamachnął, to byłem wonczas cokolwiek pijany, wyjątkowo zresztą... Rycerze: He, he, he! Wyjątkowo! Zagłoba: I wszystko potrójnie widziałem. Machnę ci ja szablą, a głowka panny Heleny hyc i turlu, turlu, turlu... Skrzetuski: Zaraz! Co znaczy turlu, turlu? Przecie ja z Heleną już od lat żywię i mamy sześciu synów. Zagłoba: Objaśnię ci to, panie Janie, ale obiecaj, żę się nie będziesz śmiał! Owóż, obciąwszy pannie głowę, wielce się zdenerwowałem... Kmicic: Człek na wojnie takie nerwy ma napięte, że byle co go wytrąca. I coś waść z nią zrobił? Zagłoba: A pochowałem. Wołodyjowski: Pannę, czyli jej głowę? Zagłoba: Obie pochowałem po krzakach, żeby kto nie zobaczył, a potem zacząłem dumać nad jakowymś fortelem. Kmicic: Ha, ha, a jakiż tu fortel, gdy łeb urżnięty? Zagłoba: Aha . ha, ha! Łeb faktycznie urżnięty, ale za to u mnie łeb nie od parady! Dalejże ja gonić tego jąkałę, com go przedtem ograbił. Złapałem, przebrałem i odtąd jako pannę Kurcewiczównę ze sobą woziłem, gdyż dziwnie byli do siebie podobni. Skrzetuski: Ha, ha! To dlatego Helena się jąka? Oj, bo ja pęknę! Hu, hu, hu! Zagłoba: Oj, nieładnie, panie Janie. A obiecywałeś, że nie będziesz się śmiał! Skrzetuski: Oj, kedy nie wytrzymam! Oj, trzymajcie mnie, koledzy, trzymajcie! Rycerze: He, he, he! Ha, ha, ha! Hu, hu, hu! Kmicic: Panowie! Nie ma to jak Dzikie Pola! Szable w dłoń, koledzy! RYCERZE - epizod V Rycerze: (na melodię „Barwny ich strój”) Rycerzy trzech - Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba Gnębi nas pech, wszystkim nam się Oleńka podoba... Oleńka: Zwalczcie tę chuć,innych zadań przed wami jest siła, Musicie knuć, jak tu pozbyć się Radziwiłła. Głosy: Oj, niedobrze, koledzy, niedobrze... Kmicic: Noc ciemna i głucha, a w obozie szwedzkim nastrój chyba dobry, bo jakoweś tańce tam się odbywają. Zagłoba: Czekajcie, wezmę ja swoją lornetkę, tu nastawię... Kmicic: No, i co tam widać? Zagłoba: Oho! Ho, ho! Kmicic: No! Co tam widać? Zagłoba: Spojrzyj pan, panie Michale na własne oczy. No? Głosy: Oho, ho, widać co? Kmicic: Teraz ja popatrzę, teraz ja popatrzę. Zagłoba: Jemu nie dawaj, bo serce snadnie pęknąć mu może z żalu. Kmicic: No dawaj, ja popatrzę! Zagłoba: Nie, nie... Kmicic: Daj, popatrzę. Wołodyjowski: Nie dla ciebie to widoki panie Andrzeju. Zagłoba: Nie dla ciebie, lepiej tego nie oglądaj, rycerzu dzielny, ale nieszczęsny... Kmicic: Koledzy, nie wygłupiajcie się! No, co ja tam mogę zobaczyć? Mogę zobaczyć moją umiłowaną Oleńkę... Zagłoba: Oleńkę, Oleńkę też... Kmicic: Co znaczy „też”? A z kim jest ona, prócz niej i poza nią kto tam jest? Wołodyjowski: Poza nią jest już tylko ściana. Zagłoba: Tak, poza nią ściana tylko, natomiast przy niej... Kmicic: Zgaduję, że to Bogusław! Wołodyjowski: Zgadł, zgadł! Jak mi Bóg miły! Zagłoba: Pan to masz łeb do zgadywanek, panie Kmicic. Wołodyjowski: Potężny łeb. Tak, w teleturniejech mógłby waść występować. Nasze gratulacje, panie Andrzeju. Zagłoba: i W. Daj pyska, stary. Daj pyska! Kmicic: Dziękuję, koledzy, dziękuję... Głosy: Nie ma za co. Kmicic: ...fakt faktem, że umysł mam dzinie błyskotliwy co u nas, we świętej Żmudzi, dużą jest rzadkością. Głosy: O, tak! Kmicic: O, ale co oni tam robią? Zagłoba: No, jak by ci to eufemistycznie powiedzieć panie Andrzeju. Co, powiedzieć mu Michale? Wołodyjowski: A powiedz mu, waść, powiedz, niech się chłopisko uśmieje. Zagłoba: Owóż, oni tam tańcują. Kmicic: Tańcują! Dam ja temu Bogusławowi! Pies żeż z nim tańcował! Zagłoba: Może uprzednio pies, ale dzisiaj panna Oleńka. Wołodyjowski: Otóż to! Kmicic: Oj, żebyż tak chociaż usłyszeć, o czym rozmawiają. Zagłoba: O, to nic prostszego! Przy dzisiejszej technice podsłuchu, panie Andrzeju. Daj no waść kopię husarską. O, tam stoi kopia Rocha Kowalskiego. Podaj ją. Kmicic: A po cóż do tego kopia? Zagłoba: A po to, że kopia jest wewnątrz wydrążona. Wołodyjowski: Pusta jest, pusta. Zagłoba: Więć, gdy już koniec kędy wsadzisz, kędykolwiek tedy przy drugim końcu jako we głośniku wszystko słyszeć możesz. Wołodyjowski: No, proszę. Już podsłuch gotowy. Zagłoba: Włącz waść, panie Michale. (Do rycerzy dobiegają tony muzyki i strzępy rozmowy.) Bogusław: O Freulein! O Freulein Billewicz... Oleńka: Ja po amerykańsku ani w ząb! Bogusław: (bełkocze coś po niemiecku) Oleńka: O, o, o! Wołodyjowski: Słyszycie, słyszycie? Zagłoba: Ciekawa rzecz, waszmościowie, że muzykę słychać, a kapeli nie widać! Co tak pięknie tam grać może? Wołodyjowski: Jest to zapewne jakowaś grecka grajszafa. Kmicic: Jaka grajszafa, przecież to Oleńka! Słyszę ją! Wołodyjowski: Jakże? Oleńka? Kmicic: A Oleńka, Oleńka. Jej prawie zawsze we piersiach grało, a szczególnie w jednej. Zagłoba: To ja wiem. Nic inszego, jeno w onej panience tak gra krew rycerska. Pan Sienkiewicz nieraz o tym napomykał, z tym, że zawsze równocześnie panna rozdymała nozdrza. Zobaczcie, czy i ona ma rozdęte... Kmicic: Dlatego tak rezonuje. No, hej, tu nic nie wystoimy, koledzy. Szable w dłoń! Głosy: Szable w dłoń! Hej szable w dłoń! Łuki w juki, a krupy wziąć w troki. Hajda na koń! Okażemy się godni epoki! Ruszamy w bój, aby odbić Billewiczównę, Bogusław zbój trallala... Wyż starców – I Wszyscy: Oj niedobrze, niedobrze. Azja: Naszej stanicy zagraża wyż starców, ponieważ dawno już nie było żadnej bitwy i nikt jakoś ostatnio nie ginie. Wołodyjowski: Oj!!! To bardzo niedobrze. Trzeba by, proszę pana, zorganizować jakąś bitwę, w której wzięli by udział sami starcy i żeby w niej chwalebnie wyginęli. Zagłoba: I to bardzo łatwo można urządzić, gdyż, jako donosi nasz wywiad, po multańskiej stronie mają te same kłopoty, a nasz główny przeciwnik Azba-bej musi poniektórych swoich Tatarzynów własnoręcznie na koń wsadzać, a to z racji ich podeszłego wieku. Basieńka: Ja na pańskim miejscu, panie Zagłobo, tak się do onej bitwy bym nie garnęła, biorąc pode uwagę, żeś sam starzec. Zagłoba: Ja starzec?! Ja?! Koledzy patrzcie! O, znalazła się dziewica-piernik!!! Basieńka: Michałku!! On mnie obraża! Wołodyjowski: No no no, proszę pana. Tylko nie dziewica! Tylko nie dziewica! Azja: Tako suponuję, panie Zagłobo, iż przystojniej by ci było paść w potrzebie, niźli przejechać się na uwiąd starczy. Zagłoba: Mnie tam mój uwiąd starczy - starczy i z nijakiej puli przyspieszeń korzystać nie zamierzam, a ty kałmucka mordo sam się rozejrzyj za jakowymś przytułkiem, gdyż wiadomo, iż prymitywne ludy wschodu dziwnie szybko się starzeją, chłe chłe chłe. Azja:Kęsim, kęsim, ale mi przysrał. Basieńka: Świętą rację ma pan Zagłoba. Zwłaszcza kobiety wschodu ulegają zębowi czasu, podczas gdy niewiasty północy wprost przeciwnie - zawsze świeżutkie jak rzepy, aże chciałoby się je schrupać. Luśnia: Melduję uprzejmie, iże jaśnie panienka prawdę mówi, gdyż sam słyszałem w nocy jako ją coś chrupało. Wołodyjowski: A nie coś, nie coś, wy młocie jakiś, nie coś, jeno korniki ją, proszę pana, chrupały, wziąwszy ją po ciemku jako przystawkę okolicznościową do hebanowego tapczanu. Basieńka: A to wszystko dlatego, że mam ciało tak jędrne jakoby hebanowe. Zagłoba: HebaSTARE, chłe chłe chłe. Ale wracajmy do rzeczy. Cóż my tedy poczniemy z onym wyżem starców? Azja: W Ordzie Budziackiej widziałem ja kiedyś piaskownicę dla zdziecinniałych dowódców, kędy mogli się bawić w różne gry strategiczne, ani sobie, ani nikomu krzywdy przy tym nie czyniąc. Wołodyjowski: To jest proszę pana myśl!!! Luśnia!!! Luśnia: Tak jest! Wołodyjowski: Weź no zaraz ze dwudziestu Linkhauzowych dragonów i nawieźcie piasku na Jurkowe Pole. Zagłoba: Tak!!! A jak tylko nawieziesz to mi zaraz powiedz, gdyż ja pierwszy ową piaskownicę wypróbuję. Basieńka: A nie, a nie. Ja pierwsza, bo damy mają pierwszeństwo. Wołodyjowski: Ha ha - damy, proszę pana, damy. Pierwszeństwo ma zawsze komendant. Azja: A nieprawda. Gdyż komendant ostatni opuszcza stanicę tak jako kapitan swój okręt. Zagłoba: A ja już tam biegnę! Wołodyjowski: Nie, nie ja pierwszy! Basieńka: Nie pchać się! Nie pchać się! Zagłoba, dokąd? Zagłoba:Jak to dokąd - do piaskownicy. Wołodyjowski:Łapać go, bo cały piasek sobie zabierze/ Wszyscy: Szable w dłoń! Wyż starców – II Wszyscy: Oj, niedobrze koledzy, niedobrze. Azja: Wybudowaliśmy specjalną piaskownicę dla zdziecinniałych dowódców, a pan Hetman dobrodziej jakoś nie przybywa na otwarcie. Wołodyjowski: Przyjedzie, proszę pana, przyjedzie. Oni dziwnie lubią takowe okazyje. Najważniejsze, czy wszystko przygotowane. Luśnia: Melduję iże piaskownica gotowa. Wstęga wisi, dwudziestu dobrze wymytych starych rycerzy czeka na uściśnienie hetmańskiej dłoni, a panna Basieńka we stroju krakowskiem udaje miejscową organizacyję młodzieżową. Wołodyjowski: Aha. A co tu, proszę pana, robi ten wypchany koń? Zagłoba: Jaki tam wypchany koń Michałku. Przecież to jest właśnie nasza Basieńka w tym stroju krakowskim. Wołodyjowski: Aha! A rzeczywiście. Przepraszam cię Basieńko, ale jakiś jestem ostatnio, proszę pana, rozkojarzony. Daj, niechżesz ja ucałuję te śliczne obwisłości. Basieńka: Michałku! A ku ku. Ja jestem tutaj. Wołodyjowski: Ach, a to co ja, proszę pana, ucałowałem? Zagłoba: Chłe chłe chłe. Wołodyjowski: Azja Tuchaj-bejowicz?! Tyżeś to!!! Azja: Jam ci jest!!! Wołodyjowski: To dlaczego mi nie zwrócisz uwagi, że cię pomyliłem z hajduczkiem? Azja: A bo lubię!!! Wołodyjowski: A tfu!!! Świntuch, no!!! W tej chwili, proszę pana, marsz na odwach i proszę się tam nasadzić na pal. Azja: Odmawiam wykonania rozkazu, gdyż jestem tu dzisiaj zatrudniony jako sprawozdawca „Poradnika zagończyka”. Wołodyjowski: Aha!!! Ano to siadajcie redaktorze. Czemu proszę pana stoicie? Luśnia: Melduję uprzejmie, iże pan Hetman nadjeżdżają. Wołodyjowski: Całość bacznosć! Wznosić okrzyki!! Redaktor Tuchaj-bejowicz zaczyna sprawozdanie. Wszyscy: Niech żyje!!! Hura!!! Azja: Halo halo!!! Halo halo!!! Z Chreptiowa mówi wasz sprawozdawca. Właśnie w tej chwili pan Hetman zbliża się do nowej piaskownicy. Przy wejściu wita go wspaniały wór, przepraszam chór . dobrze mówię . chór wojów. Wita Hetmana. Wszyscy: Trzy, cztery!!! Grajcie, grajcie nam organy Dmuchać w trąby, w bębny tłuc Jedzie Hetman nasz kochany Jedzie nasz zwycięski wódz Hetman, jedzie hetman... Hetman: Błe, błe błe. Azja: Tak tak, właśnie to jest typowe. Nasz Hetman nie lubi wielkiej pompy i zadęcia, ten niezwykle skromny człowiek... Hetman: Błe błe błe. Wszyscy: Co on mówi? Basieńka: On się pyta dlaczego nie ma orkiestry dętej. Azja: Aha, tak więc ten niezwykle skromny człowiek jest, prawda, jak tu słyszymy, niezwykle subtelnym melomanem. Wszyscy: No to trzy, cztery! ... Hetman, jedzie Hetman... Hetman: Błe, błe błe. Wszyscy: Co on mówi? Luśnia: Pan hetman pyta, gdzie jest ta piaskownica dla zdziecinniałych dowódców. Luśnia: Tutaj ona jest!! Wasza Wielmożność. Tutaj Hetman: Błe, błe, błe. Wołodyjowski:Pan Hetman zażądał, żeby mu dać wiaderko i łopatkę. Zagłoba: To my wszyscy do piaskownicy za naszym kochanym Hetmanem. Szable w dłoń!! Wiaderka i łopatki!!! Wszyscy: Szable w dłoń Listy Pana Michała List o balu kostiumowym Pułkownik Michał Wołodyjowski Do Pana hetmana Sobieskiego Jana Herbu Janina Co mu się nie zgina Podczas tańca pancerz Taki z niego tancerz... Zgodnie z Pańskiem rozkazaniem urządziłem byłem ostatnio we Chreptiowie wielki bal kostiumowy. A to dla uzyskania ogólnej integracji między zwaśnionemi stronnictwy. Zaraz też sam ruszyłem we pierwszą parę wraz ze swoją Basieńką, przebraną za świętej pamięci inflancką kobyłę pana Podbipięty, co niewiele jej zajęło trudu i czasu, tyle że ogon z tyłu, a wędzidło z przodu sobie wetknąwszy, z właściwym sobie końskim śmiechem do świetlicy kurcgalopem wpadła, a ja przy niej w prysiudach, a za nami Pan Zagłoba ze skrzydły, z przyprawionym dzióbem i w koronie, co miało przedstawiać orła. Że jednakowoż, co jako zwykle było, był pijany jak kongres ruskich socjaldemokratów, przeto z rozpędu nie wyrobiwszy zakrętu, usiadł na jajcach przygotowanych we bufecie, co wywołało zachwyt do cna spatryjociałej, ale i ziodiociałej starej pani Boskiej, upatrującej w tym symbol jakoby samicy orlicy, stado młodych orląt narodowych z jajców wysiadującej ku wspomożeniu ojczyzny i pokrzepieniu serc. Amen. A jako trzeci wleciał młody Nowowiejski, któremu - jak wiadomo - ten matoł, Azja Tuchajbejowicz, siostrę zarżnął i ojca zeżnął, gdyż kolejność się baranowi mongolskiemu pomyliła, co tak Nowowieja juniora rozbawiło, iż ze śmiechu na ziemię z konia spadłszy, łbem o świątka przydrożnego się wyrżnął i szajbę chwalebną uzyskał, z której aureola pozłocista promienieje i melodyje cudne się odzywają, kompozycyji jakoby pana Korcza lebo pana Karolaka do słów proroka Izaaka, w wykonaniu Rinn Danuty, która jest patronką Huty i dementuje z niesmakiem, jakoby coś tam z Szydlakiem. Jakby tam tedy nie było, ale dobrze się skończyło, o czym ze satysfakcyją donosząc w służby swoje powolne poleca Pułkownik Wołodyjowski, Co ma w brodzie cztery włoski Ale inszych członków osiem Porosło mu pięknym włosiem. List o Kaszpirowskim Wielmożny Panie Hetmanie. Spieszę, by donieść o poczynaniach niejakiego atamana Kaszpirowskiego, któren przybył tu, jako domniemywam, z poduszczenia Krymu, aby przeprowadzić rzekome seanse biogergene... bioergengro... bioenergore... tepa... tfu!, jakieś oszustwa hipnotyzerskie. A to zapewne w celu osłabienia morale naszej bohatyrskiej załogi. Na dowód zasię swych wątpliwych umiejętnościów przywiózł ze sobą domniemanych ozdrowieńców, a mianowicie Czukcza-niemowę, który po trzech posiedzeniach dalej nic nie mówi, ale za to zaczął pisać, i to po francusku, co dziwne, ponieważ, nie znając onego języka, nie rozumie nic z tego, co napisze. Przywiózł również pana Boskiego, tatusia Zosi Boskiej, któremu po zahipnotyzowaniu cofnęły się nieoczekiwanie hemoroidy, z tym, że cofnęły mu się zbyt głęboko, bo aż do gardła, nie muszę przeto tłumaczyć jakowe dźwięki wydaje ów nieszczęsny rycerz, gdy chce co powiedzieć. Zebraliśmy się tedy we chreptiowskiej świetlicy, a pan Kaszpirowski wezwał chorych, aby natychmiast wyzdrowieli. Poczem wyładował w nich swą energię, ale niestety niecelnie, przypuszczalnie trafiając o jedno miejsce za bardzo w lewo, gdyż Józwa Butrym bez Nogi nie odzyskał tejże nogi, która natomiast wyrosła jako trzecia siedzącemu obok staremu Nowowiejskiemu, czekającemu na zrośnięcie się gardła poderżniętego swego czasu przez Azję Tuchajbejowicza. Aliści moc przeznaczona na to zrośnięcie poszła w kredens i rykoszetem trafiła w moją Baśkę, której rzeczywiście natychmiast zarosło, ale niestety nie gardło. Gdy zasię panu Muszalskiemu coś urwało jajco, i przyfastrygowało je do nosa Ewce Nowowiejskiej, tedy nastąpiła okrutna panika, powstrzymana dopiero przeze srogiego Luśnię, któren ze właściwym sobie profesjonalizmem, ucapiwszy onego czarodzieja za kark zasadził go na sztywny pal Azji, z którego ów nasłaniec ode trzech dni przemawia, w obronie wartościów humanitarnych, na szczęście cyrylicą, której prawie nikt nie rozumie. O których to wydarzeniach donosząc, Jednocześnie czujności swoje deklaruję I kreślę się z poważaniem Pułkownik Wołodyjowski Co mu może Kaszpirowski he, he, he... List o kłopotach kadrowych Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Jana Sobieskiego. Wasza Hetmańska Mości! Melduję najuprzejmiej, iż zgodnie z Pana hetmańskim rozkazem, zamierzałem wybrać się onegdaj na podjazd, aby stwierdzić, czy sułtan rusza już całą swą potencją, czy też może tylko kawałkiem. Gdym jednakowoż zakomenderował: „Dragoni na koń!” okazało się, iż dragonia sztrajkuje, domagając się podniesienia żołdu o dwieście procent, udziału we degustacyi dziewic chrześcijańskich odbitych Tatarom, oraz zmiany wiechci w butach co kwartał, nie zasię, jako dotychczas, co pół roku. Wdałem się tedy byłem we rokowania, które zakończyły się podpisaniem słynnych Porozumień Chreptiowskich, zaczem chorągiew dragońska udała się we dziękczynną pielgrzymkę do cudownej figury przy sierocym brodzie, przedstawiającej świętą męczennicę, Gazyfikacyję del Rio, zgwałconą na proszek przeze hordy Atylli, przy czym nie przez wszystkie, gdyż część poszła na północ, mordując i paląc, głównie zresztą radomskie, bo inszych nie szło dostać. Chciałem tedy ruszyć na ów podjazd na czele Lipków, ale oni na odmianę demonstrowali akurat swą odrębność narodowościową, żądając autonomii, uznania swego śwargotu za język państwowy i wyrżnięcia w pień Czeremisów. Przykazawszy jeno, aby po dyskusyi oczyścili majdan z odrąbanych członków, a takoż nóg i rąk, udałem się z prośbą o patrol do Semenów pana Motowidły. Oni wszelakoż świętowali rocznicę bitwy pod Beresteczkiem, odprawując zmianę warty, słuchając przemówień, i fetując przybyłych zewsząd zasłużonych emigrantów, których dotychczas nazywali „wyrzutkami kozaczyzny”, a nawet „wypierdkami...”, za przeproszeniem, „...siczy”. Obecnie jednakowoż zapałali do nich iście franciszkańską miłością, wyrażającą się głównie we namowach, aby owi repatrianci zainwestowali co nie co w nasz podupadły futor, na co tamci odpowiadali wymijająco, cytuję: „Pomożemo wam, bratcy, skoro wy sobi sami pomożete.”, które to zdanie nic wprawdzie nie oznacza, ale brzmi bardzo dobrze, z tym, że jakby głupio. Tak więc na zwiady nie pojechałem, ale przy okazyi stwierdziłem, iż duch we fortalicji panuje podniosły i znakomicie rokujący na przyszłość. Może nie na doczesną, ale na wiekuistą jak najbardziej i to już niebawem. O czem z szacunkiem donoszę, Pułkownik Michał Wołodyjowski Administrator burdelu Na kresach PRL-u. Zagłoba hetmanem Pułkownik Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Jana... Ha, ha, ha... Hetmana... Ha... Jana... ...Jana Sobieskiego, co lubi ten, tego... Hi, hi, hi... Co to ja, jakaś poeta jestem? Czy co? No, ale do rzeczy: Szanowny Panie Hetmanie, Zgodnie z Pańskim zaleceniem przesyłam informację na temat zachowania się i poczynań pana Zagłoby, któren ubrdał sobie, że sam ostanie hetmanem, a Pana z owej posady wygryzie, we którym to celu usiadł we pośrodku świetlicy, kędyśmy swoje gawędy rycerskie wiedli i, beknąwszy głośno dla zwrócenia na się uwagi, powiedział przewrotnie: „Ja tam hetmanem być nie zamieruję, choćby mię i prosili.” „No i duże dobre.” - odrzekł z ukraińska Rusin, pan Motowidło, a inni mu powtórzyli, co nader Zagłobę zdetonowało, więc przez chwilę milczał, a potem, by ponownie zainteresowanie wywołać, wyciągnął oburącz zza pazuchy hetmański piernacz i piernął nim w stół dębowy, na poły go rozłupując, zaś gdy umilkły oklaski, temat swój kontynuował, powiadając: „Bo poniektórzy mię bardzo proszą, abym był hetmanem, ale po co mi to, ha?” „Ta pewni!” - zgodził się prostodusznie pan Motowidło – „Na szczo tobi Onufryj hetmanom buty? Ne lipsze to w Chreptiowi sydyty, taj horyłku pyty?” „A hoczesz w mordu?” - wrzasnął roz... rozwś... rozwś... rozwś... rozwścieczony pan Zagłoba i, nie czekając na odpowiedź, posłał Motowidłę na deski, czym zyskał sobie kilku zwolenników, między niemi zaś pana Ketlinga, któren ostatnio dorobił sobie niemieckie pochodzenie, przerabiając we dowodzie osobistem narodowość „Szkot” na „Szkop”, a nazwisko „Ketling” na „Goering”, a teraz odezwał się swą literacką niemczyzną: „Ja, das ist ajne gute ideje, herr Cakloba zol ein sztumbanhetman zajn, ajwaj, ajwaj.” „Nie proście mnie!” - zakrzyknął pan Zagłoba, który tylko czekał na takową okazyję - „Jam buławy niegodzien! Oj, niegodzien! Lepsi są tu ode mnie... Chyba, żeby cały Naród... Póki co, odchodzę we samotność i oczekuję propozycjów.” Co rzekłszy, zatrzasnął się we stanicznej klozetierze, a gdyśmy go po kilku godzinach błagali, aby i nas tam wpuścił, gwoli pofolgowaniu naturze, on udawał, że o hetmaństwo go błagamy, i odmownie nas załatwiał, aż i załatwieniem się skończyło, gdyż całe rycerstwo, dłużej zdzierżyć nie mogąc, po dniestrowych jarach i komyszach się rozbiegło, strasząc kanonadą luźne kupy tatarskie i kozackie, o czem z zadowoleniem meldując, służby swoje wojenne polecam, Michał Wołodyjowski, co też mógłby być hetmanem, bo miewa buławę nad ranem. Pucz TUCZ-u Pułkownik Michał Wołodyjowski Do Pana Hetmana Sobieskiego Co nie przeczuwa niczego. To skoczy gdzieś na wycieczkę, To na jakąś blondyneczkę, To znów moczy nogi w wodzie, A tu horrendum na wschodzie - - krzyki, wrzaski, wieje grozą Ale może ja bym prozą? Owoż donoszę ja waszej miłości, że zaistniała tu próba zamachu stanu na legalnie działającą władzę, czyli na mnie, zorganizowana przez Towarzystwo Uczciwych Zagończyków, w skrócie TUCZ, grupujące najbardziej konserwatywne i przeciwne reformom elementy, na czele z tym starym warchołem i wolontaryjuszem, panem Zagłobą, do którego przyłączył się zawodowy zupak, ten młot, wachmistrz Srogi Luśnia oraz rozwydrzony azjatycki fundamentalista, Azja Tuchajbejowicz, ukrywający się tu jako Melechowicz. Owoż tenże wspomniany TUCZ zrobił tu ostatnio pucz, podczas którego tu puczu TUCZ-u zostałem otoczony i oskarżony o zbyt wysokie ciśnienie, co jest łgarstwem a nawet obelgą, gdyż będąc z natury niskim - metr dwadzieścia sześć w kapeluszu i na szpilkach - wszystko mam takoż niskie, do tego stopnia, że nawet zamiatam po ziemi kutasem, którego mam przy szabli, bardzo pozłocistego, będącego darem jeszcze księżnej Gryzeldy, świeć Panie nad jej duszą, albo lepiej nie, gdyż nieboszczka dziwnie nie lubiała przy świetle... Ot, zebrało mi się na sentymenta, gdy wokół rewolta, ale prawdę mówiąc, jakoś ospała. Hej, nie tak ześmy wprowadzali stan wojenny podczas rokoszu Lubomirskiego - wszystko było we pogotowiu, listy proskrypcyjne spisane, broń pancerna, czyli usarze, na ulicach, kazamaty a ciurmy nagotowane, dysydenci zapudłowani, świadkowie pouczeni, szast-prast i we dwa dni mieliśmy cały kraj w ręku, tyle że Lubomirski uciekł i to do Wrocławia, gdzie zawdy kwitła irredenta i tam zresztą pomarł, świeć Panie na jego... A co to ja znowu z tym świeceniem... Świeć Panie, świeć Panie, a cóż to Pan jakaś elektrownia, żeby każdemu świecił? A wracając do puczu TUCZ-u, to zaparłem się w czeladnej, mając ze sobą dwudziestu linkhauzowych dragonów, a Zagłoba wokół krążył, powiadając: „Poddaj się, Wołodyj, to może cię zabiją, albo i nie zabiją, bo taką mam ochotę, albo i nie mam ochoty. Boże, jak tu nudno - ani do kina, ani Horpyna, kici-łapci, pudło...” Na co ja mu z kolei proponowałem, aby mi snadnie nadmuchał pode ogon, abo i nie pode ogon, a on mi - żebym go pocałował, albo nie pocałował, w to lub nie w to, ale przeważnie w to. Takeśmy wtedy wzięli oba na przetrzymanie, aliści on pierwszy nie zdzierżył i jak się rzucił uciekać, tak oparł się chyba tak gdzieś na Krymie, u starego świętej pamięci Tuchajbeja, co mi zresztą nie dało szczególnej satysfakcji, gdyż z kim ja teraz wieczorami gadał będę, bo przecież nie z tym ciotą Muszalskim, którego Turcy zdeprawowali, gdy na galerach będąc przykutym w zgiętej pozycji do wiosła, nie dość, że się od nich odgonić nie mógł, to jeszcze wiosłując sam się musiał poruszać, przyjemność im czyniąc bez żadnego ze strony tych sukinsynów wysiłku. O czym ze smutkiem zawiadamiając, pozostając we smutnym zniechęceniu Wołodyj, dość wierny panu, Do niedawna więzień stanu Wojennego. Zupa „kuroniówka” Pułkownik Michał Wołodyjowski Do Pana Hetmana Jana Sobieskiego Przewodniczącego Narodowej Rady Obrony Jaśnie Panie Hetmanie, zgodnie z rozporzadzeniem Pańskiem zorganizowałem we Chreptiowie rozdawnictwo bezpłatnej zupki dla ubogiego rycerstwa, tako zwanej „kuroniówki”, gdyż gotowanej głównie na kurach padłszych ode kurzego moru, za co zresztą obarczyliśmy odpowiedzialnością poprzednią ekipę, która natychmiast zwaliła winę na zniszczenia wojenne sprzed 50 laty, co sprawę pomoru umorzyło. Jako pierwszy ubogi głodny rycerz zjawił się oczywiście ów stary pieczeniarz pan Zagłoba, ze świadectwem ubóstwa w jednej, a z chochlą w drugiej dłoni. I wychłeptał z marszu od razu dwa litry, ale zaraz je wielkodusznie zwrócił do kotła i gębę czapką wytarłwszy, oświadczył szlachetnie, że rezygnuje z onej darmochy na rzecz uboższych kolegów. co widząc inni oficyjerowie również wyrzekli się pośpiesznie zupki, przeto nazajutrz zaproponowaliśmy ją prostym dragonom, a moja Basieńka nawet wywiesiła afisz, zawiadamiający iż pani komendantowa osobiście żołnierstwu zupy dawać będzie. Niestety, niewczesny jajarz, pan Motowidło, natychmiast dokonał na onym plakacie dość prostej poprawki, w rezultacie której Baśka moja po półtorej godzinie dopiero zorientowała się, iż daje onemu żołdackiemu chamstwu nie to, co dawać miała. Że zaś w międzyczasie zupa skisła, przeto wylaliśmy ją do Dniestru i teraz żadna wataha ode multańskiej strony przeprawić się już nie śmie, prócz słynnego grasanta Azji Beja, ale ów ma polipy w nosie i żaden smród mu niestraszny, czym wielką wszystkich kresowych wojowników wzbudza zazdrość i nie mniejszą w nich budzi estymę. O czym słusznie donosząc, służby swoje powolne Panu Hetmanowi polecam Pułkownik Wołodyjowski, Tego wzrostu, co Żukrowski Oraz mąż wesołej Basi, Co gdy gruchnie, świece gasi. Demografia Pułkownik Michał Wołodyjowski do Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego. Wielce Miłościwy Panie Hetmanie! Odpowiadając na łaskawy list Waszej Miłości, w temacie zaludnienia naszych ziem item obrony poczętego, stwierdzam, co następuje: Do naszej kresowej stanicy we Chreptiowie takoż dotarły wieści o gromkim larum, jakie podniosło się w Koronie, Wielkim Księstwie Litewskim, Ruskim, Ziemi Smoleńskiej, Siewierskiej, Pskowskiej, Kijowskiej, etc. etc., a to na okoliczność gwałtownego spadku pogłowia pacholąt płci obojga. Przeto mając na względzie dobro umiłowanej Ojczyzny zorganizowałem, nie mieszkając, kurso-konferencyję w temacie jak wyżej. Muszę od razu zaznaczyć, iże wielce mnie uradowała, ale i zdziwiła niepomiernie, znajomość tego problemu wśród tutejszego fraucymeru, rycerstwa, a nawet ciemnej czeladzi i plugawych Lipków pohańskiego wyznania, pozostających pod komendą Azji Tuhajbejowicza (to ten, któren ma na piersi sine ryby wykłute). Owóż białogłowy podniosły problemat, jakoby cały szkopuł tkwił w braku bilateralnych stosunków oraz iże rycerstwo zadowalnia się jeno barterem z Ukrainkami. Wielce to rozeźliło tego Młota, wachmistrza Srogiego Luśnię, któren, co się potem okazało, nijak nie mógł pojąć subtelnej różnicy, między „bilateralny” i „barter”. Wziąwszy go przeto na bok i dwa razy w pysk dawszy, rzecz całą akuratnie mu objaśniłem. Po tym drobnym incydencie padł wniosek konstruktywny wielce, iżby nałapać maluchów po multańskiej stronie i, ochrzciwszy, przywrócić ich na Ojczyzny łono. Tu wielebny ksiądz Kamiński mocno nosem zaczął kręcić i jużem go miał starym sposobem wziąć na stronę, kiedy podniósł się roztropny, jako zawsze, pan Zagłoba i wyjaśnił, że skoro pohańcy naszych przerabiają na eunuchów, to my możem ich na ministrantów przysposobić. Wielka to głowa ten nasz pan Zagłoba i pijak zawołany. Natenczas skoczył ze swoją chorągiewką niezawodny, jako zwykle, pan Muszalski, któren, chocia mocno ślepawy, to łucznik zawołany. Skoczył tedy, powiadam, Muszalski na Jurkowe Pole i już pode wieczór przyprowadził był spory jasyr tamtejszej drobnicy. Już my się, Wasza Miłość, do ceremonii szykowali, gdy, przypadkowo trzeźwy, pan Motowidło odkrył, że nie są to pohańskie pacholęta, jeno plugawego wzrostu Czeremisi, Czukcze, Jakuci, Ewenkowie, i paru starozakonnych karłów. Dopieroż w konfuzję wszyscy popadli i z tej abominacji pić jeszcze srożej poczęli, kiedym ja, jako dowódca zawołany i forteli pełen, na koncept wpadłem. Owoż zważ, Mości Hetmanie, żem się dla miłości Ojczyzny poświęcić zgodził, a mając wzrost kurduplowaty, sam się do dyspozycji Waszej Miłości oddaję, a to w celu iżby podnieść statystykę bachorstwa na naszych kresach. Pułkownik Michał Wołodyjowski, chocia konus mizerny, to jak Wierzbicki wierny. PS. Onemu Wierzbickiemu Piotr jest. List o niewysadzeniu Kamieńca Pułkownik Michał Wołodyjowski do Hetmana Wielkiego i Grubego Koronnego pana Jana Sobieskiego we Jaworowie wschodnia Galicja, dawniej SS Galizien Szanowny Panie Hetmanie we swoim ostatnim liście indaguje mnie Wasza Hetmańska Mość, dlaczego dotychczas nie wysadziłem się prochami we Kamieńcu Podolskim, skoro akcja ta była zaproponowaną, prasa powiadomioną, a ksiądz Kamiński ułożył specjalne kazanie pogrzebowe wraz ze solówką na bębnie kompozycyji rotmistrza Plaskoty i z okrzykami: „Panie Wołodyjowski, larum grają, a ty nie wstajesz?”, na co miałem wstać we trumnie i ukłonić się obecnym, dziękując za oklaski, a następnie podetrzeć całunem wdowę mokrą ode płaczu i dopiero nogami kilkakrotnie fajtnąwszy ostatecznie odkorkować, aby Wasza hetmańska Mość, wszedłszy do katedry, mógł bez obciachu zawołać: „Przebóg, mój najlepszy żołnierz nie żyje!” i na kolana padłszy w żalu się pogrążyć. Owoż, usiłowałem zrealizować ów ambitny scenariusz, ale jako to powiadają - „Nec Miodowicz contra Balcerowicz” - na skutek kryzysu a to prochów nie szło dostać, a to znowuż lontu, a gdym już wszystko był zabezpieczył, tedy nagle sułtan, długim oczekiwaniem znudzony, ode oblężenia odstąpił, więc i motyw wysadzenia zniknął, a bez armii oblegającej żaden ksiegowy kosztów by mi nie uznał i wszedłby mi na dodatek rodzinny, tak jako ongiś Anusia Borzobohata, bardzo już wonczas brzuchata, weszła mi na buzdygan, przez co nie mogłem rzucić do szarży swoich laundańskich, gdyż ów matoł Józwa Butrym Oya Beznogi, wyłącznie na skinienie buzdyganem był uczulony, a na buzdyganie Anusia, Szwedy atakują, a i Czarniecki coś brzęczy swoją sztuczną szczęka, a pan Jan Kazimierz ponownie na Śląsk Polski ucieka i folksdojcza udaje, a ksiądz kordecki błogosławi, a Kmicicowi Tatarzy hałłakują, że nic jeno abo zwariować, abo się upić, co też uczyniłem i zawżdy we trudnych momentach czynię, tak jako i w tej chwili, co pozwala mi zachować dystans do wszelakich rozkazów i bardzo mię reraksu... rereleksu... relaksu i w ogóle, wiesz Pan co. Pułkownik Wołodowowyjo... ekhem, Chreptodiowoski w Wołodyjkowie, ucałuj Pan Mańkę... Luśnia! Jeszcze pół! List o ruchach partyjnych Pułkownik Michał Wołodyjowski do hetmana Jana Sobieskiego we Jaworowie, obszar pojatłański, główny sztab hetmański. Szanowny Panie Hetmanie Janie Donoszę uprzejmie o sytuacyji w Pierwszym Pułku Semenów, we skrócie PPS, pozostającym dotychczas pode komendą pana Motowidły. Owoż od pewnego czasu do pewnego znaczenia doszedł tam rotmistrz Lipski, chyba z Lipków się wywodzący i byłby się wzmógł ponad miarę, gdyby nie uczyniłby mu dywersyji pewien porucznik Ikonowicz, zwany tak ode ikony, którą rad wymachiwał, wołając przy tem, cytuję: „Gorze mnie, bracia, gorze i wam, W jedności zguba, w rozłamie chluba, Kto Lipskiego słucha, tego czart wyrucha. Jam prawdziwy socjalista, chwała mi, chwała wieczysta” i temu podobne hasła. Gdy wszelakoż częśc Semenów do siebie przeciągnął, nazwał ich Rewolucyją Demokratyczną i sukcesem się radował, wtem znienacka jeden Grzegorz, taki zwinny jako węgorz, wyskoczywszy z flanki, utworzył frakcyję pode tytułem Tymczasowy Komitet Krajowy, do którego przeciągnął część młodzieży, a to dzięki hasłu: „Każda PPS-ówa hoża Hejże do łoża Grzegorza”. Nóże się wtedy tworzyć insze apostazyje i dewiacje a asocjacyje. Stary warchoł, pan Zagłoba, zara dla niepoznaki nadał sobie tytuł VIP, czyli Bardzo Ważna Osoba, ale w miarę ponoszonych klęsk rezygnował z poszczególnych członów owego określenia, tak że w końcu podpisywał się jeno Osoba, a ode wczoraj już tylko Osóbka, z tym, że Morawski, jako iż rzekomo z Moraw się wywodzi, pode którym to pseudonimem okrzyknął PPS odrodzoną, ale w żadnym razie nie odmłodzoną, gdyż sami tam starcy, kombatanci znad Bosforu, większość z wapnia i fosforu, część z paraliżem zaworu. Tuż za nim podskoczyli rzekomi Socjałdemokraci, tworząc swe własne watahy i luźne kupy, a to esauł Kwaśniewski, któren ma na sztandarze wypisane: „Zawżdy u Kwacha znajdzie się flacha”, jako też wicefeldmarszałek Fiszbach z dewizą „Znać Fiszbachu po zapachu”, co nie ma sensu, ale brzmi bardzo wdzięcznie. Owoż wszystkie owe ugrupowania zwołały były kongres zjednoczeniowy, skąd głośne krzyki dochodzą, dym w niebo biją, a trupów pachołkowie co i raz wynoszą, o czem z pełnym obiektywizmem donosząc, kreślę się z poważaniem Michał Wołodyjowski, takoż były socjalista, Co jak śpi, to czasem śwista. Reprywatyzacja Pułkownik Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Sobieskiego, przyszłego Króla Polskiego, o czym przedwcześnie dziś prawić, lecz ja wiem kogo obstawić hi hi hi Wasza Mści, Pści, Kci, Koci, Łapci, Piciu, Piciu, Gizi, Gizi, Pański sługa Panu lizi, Bziu! Spieszę aby donieść, że reprywatyzacyja coraz szersze tu zatacza kręgi i przekracza wszelkie granice, a roszczenia rzekomych obszarników, wyzutych ze swych majątków w czasie wojen kozackich bezczelnością swoją wielce mię niepokoją. I tak, nie dalej jak wczoraj, zgłosił się był do mnie niemiecki oficyjer, niejaki Hans Franck, będący aktualnie w randze generała-gubernatora i, strzeliwszy obcasami, wyciągnął znienacka rękę, co miało być gestem powitalnym, aliści ja w nieświadomości swojej, sądząc że zamierza mi normalnie dać w mordę, zrobiłem unik i to tak skuteczny, iż zacne chłopisko przywaliło w stojącą tamże zbroicę usarską i, krwawiąc obficie, jęło się żalić we słowach następujących: „O krojc donnerwetter noch ajnmal O sztumbanfirer naser mater hausbezecung! O kurdupel selbstbedinung kurwen sztrase! Zanitet, zanitet, wo ist waser und klozet!? Ich will zofort nach dojcze republik faren Wo ich habe majne Helge und auto mit golden felge.” Aż dopiero pod wieczór, oprzytomniawszy cośkolwiek, oświadczył mi szkop poczciwy, iż ubiega się o zwrot zamku Wawel, we którym podobno swego czasu gospodarzył i dobrze mu się przysłużył w dziedzinie remontów. Zaraz też insi również wystąpili o swe zamki i pałace, a mianowicie Ulrich von Jungingen o Malbork, a Wojciech Dzieduszycki o Wysoki Zamek, a Józef Stalin o Pałac Kultury i Nauki imienia Stalina, a hetman Stanisław Żółkiewski o Kreml, a nasza Horpyna o alimenty za syna, którego jej ktoś w onym zamęcie na prędce zmajstrował. Ja też mógłbym, jak szaleniec, upomnieć się o Kamieniec, ale że mam dobrze w głowie, poprzestanę na Chreptiowie, czyli na małej stanicy z Basieńką zamiast strzelnicy. Nu i budiet! W dalszym ciągu mojego raportu chciałbym donieść, że po multańskiej stronie uruchomiły się różne wraże zjawiska, przede wszystkim upiory po kurhanach strasznie wyją z głodu, a już szczególnie ów, znany Panu, upiór Kubuś, na kurhanie Mamaja, co miał wielkie uszy, wyje z całej duszy. Poza tym zasię nieboszczykowie różni z grobów powstali, na przykład ta ciota - pan Longinus Podbipięta, z Zerwikapturem na wierzchu, łazi po stepie o zmierzchu, śpiewa blusy i godzinki i ryćka małe dziewczynki, więc zewsząd spieszą maleństwa, łase takiego męczeństwa, hosanna, brytfanna, gwóźdź, joj. Snuje się tu również dość świętej pamięci ów ataman Sucha Ruka, nasadzony ongiś na pal przez równie świętej pamięci kniazia Jaremę, cały czerwony z wysiłku, drepcze z onym słupem w tyłku, a za nim moja ex-narzeczona - Anusia Borzobohata, małutka, ale cycata, co umarła po stosunku z husarzem w pełnym rynsztunku, któren był kawał wałkonia, tak że nawet nie zsiadł z konia, jeno z krzykiem: „Gorze! gorze!” wlazł z perszeronem na łoże. Budzi się księżna Gryzelda i co widzi? Rozenfelda! Który, rzadkość w czasie owym, był husarzem mniejszościowym, atoli dzielnym rycerzem, choć z obrzezanym koncerzem. Mamo, co ja wygaduję, chyba swój list spuentuję, życząc szczęścia w Nowym Roku i potężnej siły w kroku, którym zmierzasz Waść w swą stronę. Cześć! Wołodyj wraz z załogą. Reprywatyzacja II Pułkownik Michał Wołodyjowski Do Hetmana Jana Sobieskiego Wasia Miłosz... pardon, Wasza Miłość... (a co ja dziś robię takie czeskie błędy jak jaki Havel... Havel na Wawel, Jaruzel na karuzel, a Lechu do śmiechu... No, ale ad rem) Spieszę donieść Waszej hetmańskiej mości, iz ostatnimi czasy bardzo się tutaj zaktywizowało bywsze ziemiaństwo, a nawet powołało swą organizacyję pode wodzą oczywiście starego warchoła, pana Zagłoby, któren oświadczył, iż został rozparcelowany po wojnie, szwedzkiej rzecz jasna - i wystąpił z żądaniem, aby mu była zwrócona Ruś Halicka, Prusy, Warmia, Pierwsza Armia, Szwajcaryja Kaszubska i Nadieżda Krupska, której złota statuja stała rzekomo przed jego zamkiem marki Łucznik, gdy on jeszcze był porucznik. Zaraz też zgłosił się pan Muszalski, któren z łuku dziwnie szyje, z tym, że cięciwy nie myje, skutkiem czego wojsko twierdzi, iż Muszalski strasznie śmierdzi, co jednakowoż każdemu wolno, zgodnie z kartą praw człowieka i obywatela tyczącą również śmierdziela. Onże pan Muszalski zgłosił się byłym Chorążym Postępu i Podstolczym Królewskiego Ustępu, któremu ponoć zabrana została Puszcza Białowieska, Twierdza Kołobrzeska, Depresyja koło Pucka i Ordynacja Krasucka, jak również stadnina, burdel i dwa kina, w tem jedno objazdowe. Tuż za nim wyskoczył z mordą ten młot Luśnia, chociaż wiadomo, że z chamów się wywodzi, ale dorobił był sobie pochodzenie szlacheckie, powiadając, iż jego mamusia została we dworskich czworakach ustawiona na czworakach przeze gromadę notabli, każden z kutasem przy szabli, a najbardziej przy niej brykał jeden pyskaty klerykał, po czym ją zdeprawowano, zdetonowano i zabetonowano, a co gorsza ustawiono przy niej na straży dwóch uzbrojonych husarzy, ażeby strzegli dziecięcia już od momentu poczęcia, w rezultacie czego narodził się właśnie srogi Luśnia, pochodzący - jako twierdzi - od całej ówczesnej postępowej arystokracji i, rzecz jasna, ode swej nieszczęsnej maci, wspomnianej już Magdaleny Luśni, skąd też epizod ten nazwany został przeze historyków spotkaniem w Magdalence. Że zasię owe rewindykacyjne żądania przekroczyły już granice Rzeczypospolitej i sięgają z jednej strony Londynu, a z drugiej Pekinu, przeto w trosce o ewan... ewen... ewentualność zatargów międzynarodowych proszę o wskazówki co do postepowania i składam wyrazy uznania, Michał Wołodyjowski, były Podkomorzy Żmudzki, Co tam rządził siedząc w kucki. Kasztelan hotelu Mariotta, Któren ma tęgiego kota. A Podpibięta to ciota i już. O importowanej żywności Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Jana Sobieskiego. Owoż, zgodnie z Pańskim rozkazaniem, spenetrowałem byłem problematykę taniej żywności, przerzucanej nam podstępnie z Ziem Sułtańskich, która, jakem się był osobiscie przekonał, nie jest bynajmniej zatruta ani nie zawiera środków usypiających, bądź też przeczyszczających, dodanych tam w celach dywersyjnych, tak jak to miało miejsce pod Żółtemi Wodami, które przed bitwą wcale nie były żółte, ale nasza husaria, obżarłszy się zdobyczną grochówką, zaprawioną niestety zdradzieckim oleum riccini doznała tak straszliwego odrzutu, iż przeszedłszy przez kozactwo poszła z rozpędu zagonem w Ziemie Chańskie, co spowodowało zgubną w skutkach interwencję Tuchajbeja i w następstwie haniebną klęskę pod Korsuniem. Natomiast spyża z Imperium Otomańskiego odznacza się wyśmienitym smakiem, estetycznym opakowaniem i podejrzanie niską ceną, co skłania niepatriotyczną część ludności do jej masowego zakupu i konsumpcyji zamiast popierania rodzimego rolnictwa i spożywania skwaśniałego, aleć przecież naszego polskiego mleka z naszą polską salmonellą, jak również rozłożonego na bazarach naszego polskiego mięsa, obesranego przez muchy też nasze, ponieważ plujki, a plucie jest przecie odwiecznym ludowym obyczajem, zarówno jak i dłubanie w nosie przeze znudzone ekspedientki, podające klienteli nasze polskie produkty, gęsto zaprawione kosztownymi chemikaliami. Że przeto tutejsze chłopstwo podniosło lament na nieuczciwy dumping, który może je snadnie puścić z torbami lub też, co gorsza, przymusić do obniżenia cen abo nawet i do ciężkiej pracy, przeto zgodnie z Pańskim rozkazaniem poleciłem zastosowanie cen zaporowych, co ten idiota, pan Ketling, zrozumiał jako ogień zaporowy i rozpoczął kanonadę na przejściach granicznych, obracając w perzynę niejaką Horpynę, gdyż skutkiem rozkalibrowania naszych zabytkowych dział w insze cele nie udało mu się na szczęście trafić z wyjątkiem celi więziennej, we której trzymaliśmy znanego grasanta, Asbę Beja. A ten zdrajca natychmiast uciekł i założył we Komyszach Dniestrowych nową bandę pode nazwą „Wesoła Ferajna Sadama Husajna”, o czym donosząc, kreślę się z proporcjonalnym do Pańskiej obecnej kondycyji szacunkiem, Michał Wołodyjowski, konsument polskiej żywności, Co jak zje, to ma nudności... Zjadłem surówkę z rzepy, Przepraszam, gdzie tu na stepy?! Świąteczny list do Basi Kociaku mój najmilejszy, Zima już u nas sroga, wilcy okrutnie wyją na Dzikich Polach kołchozowych, a mróz takowy, iże wczoraj panu Muszalskiemu jajca zamarzli, gdy je niósł z kurnika na kolacyję. Sławny jest to łucznik i w bitwie straszny, gdyż przednio z łuku szyje, z tym iż wzrok ma nieco krótki, przeto nasampierw strzela, potem okulary na nos nadziawszy patrzy dopiero, w kogo utrafił. Zasię gdy pohańca, tedy zaraz z radości jako cyga podeskakuje, gdy zasię niechcący rodaka utrafi, prędko księdza Kamińskiego przyzywa, aby po katolicku na śmierć go dysponował. Co do onego księdza, to popadł on był ostatnio w przykre dziwactwo, gdyż uroił sobie, żem powinien we Kamieńcu prochami w powietrze się wysadzić, a uroiwszy - nawet kazanie na mój pogrzeb ułozył i teraz co chwilę repetycją sobie urządza, waląc w bęben i wołając: „Panie pułkowniku Wołodyjowski!”. „A co?” - pytam w dobrej wierze. „A wróg w granicach.” - krzyczy ksiądz. - „Ty zasię na koń nie siadasz, po szablę nie sięgasz, w pole nie ciągniesz...” Co gorsza wszakoż ma on też pretensyje, że zamawiając owo kazanie w koszta był poleciał, a nawet rozpowiada, żem świnia i że mu na złość się nie wysadzam. Święta tuż tuż i dufam, duszo moja, że zjedziesz tu lada tydzień, a nawet stanicę osobiście wychędożyłem... Co to ja chciałem jeszcze napisać... Aha! Bawiła tu ostatnio pani Boska z córeczką Zosią, które na Krym jadą, aby tatusia z niewoli wykupić, aleć on podobno do Górnego Karabachu przedan, i to niedrogo, gdyż jeńcy bardzo potanieli do tego stopnia, iż nasz Selim za jednego wielbłąda kupił był ostatnio sześć chrześcijańskich dziewic, które niczym jeszcze nie zgrzeszyły, a już najmniej urodą, w związku z czym Selim prawi, iże z wielbłądem miał większą przyjemność, lecz niewczesna to już tęsknica, gdyż wielbłąd obrażony nie pisze, nie dzwoni. Wspomniałem wielbłąda i Ty zaraz, Basieńko, jako żywa przede oczyma mi stanęłaś, przeto zdzierżyć dłużej nie mogąc, pogoniłem do pana Zagłoby i spuściłem się przed nim raptownie ze swego afektu, a on - najsampierw ze strachu na szafę wyskoczył, ale natychmiast z niej zleciał, pijanym będąc, jako to zwyczajnie na kresach. Pośpieszaj przeto, Hajduczku, ja tu choinkę rychtuję i jakiego tęgiego grasanta na szpic zasadzę, najlepiej Azję Tuchajbejowicza, bo on świeci długo. Twój Miszka Wołodyj, Pierwsza szabla Rzeczypospolitej, Ale druga pochwa... O zjednoczeniu wojsk Pułkownik Michał Wołodyjowski do do Pana Hetmana Wielkiego co sobie lubi ten-tego Szanowny Panie Hetmanie, Niech Ci zaraz sztorcem stanie Zastęp stalowych rycerzy Któren na wroga uderzy. (Dobre! Oj, żebym ja nie wpadł jak Jesienin w poezję jesienną, czyli w jakieś HerbstGedichte zwanzig Stuck auf eine Schichte... Ja.) Tak więc spieszę Panu donieść, iż ostatniemi czasy tutejsze piechoty niemieckie Oberstehra Kapusty połączyły się były z zastępem pieszych trabantów Sturhmbanfuerera Ulbrichta przy wtórze okrzyków: Wio! Wiśta! Heta, heta! Gdzie idzieta? Halt! Halt! Halt! Tam je kalt! Naści cyklamen und komm zusammen! Alle Leute marsch nach gemeinsam Arsch! Kommt Erike etwas ficke! Przełóż wajchu taj do Reichu i tym podobnych patriotycznych hasłach, które wszelakoż wzbudziły we mnie pewien nacjonalistyczny niepokój, gdyż po onym anszlusie formacyje niemieckie są plus- minus dwukrotnie silniejsze od naszych i w dodatku przeważnie ze sobą skłóconych. Zaraz też spróbowałem, dla równowagi, zjednoczyć ze sobą Lipków. Lipków, Czeremisów i Semenów pana Motowidły, co wszelakoż nader mierne przyniosło rezultaty, gdyż albowiem Czeremisy zaczęły się z Lipków wyśmiewać, wołając: „Wy skubane Lipki, Całujta nas w pipki” „Każden Lipek ma trypek!” oraz „Spieprzaj Lipku, byle szybku!” na co Lipkowie odpowiadali również mową wiązaną: „Miała baba Czeremisa, trzymała go za kotysa” „U Czeremisa pała łysa” „Czeremis ma mały pemis” itd. itd., a wreszcie wszyscy razem nuże plantować pana Motowidłę: „Motowidło to straszydło!” „U Motowidły we dupie widły” i jeszcze gorzej, co sprawiło, iż ów kongres zjednoczeniowy przerodził się był w ogólną mordownię, z której co i raz wyskakuje któryś wojownik a to z głową na poły rozrąbaną, a to z rohatyną w plecach, a to znowóż na kikutach równiutko urżniętych i we stepy, w oczerety sobie kica, by nieco świeżego powietrza zażyć i urokiem Dzikich Pól napawać oczy, o ile mu ich uprzednio nie wyłupiono i do pyska nie wsadzono, co jest starym kresowym obyczajem wielce tu obserwowanym. O czym dla porządku donosząc, kreślę się jednocześnie z należytym respektem, Michał Wołodyjowski w onucach Bez uszów i z kulą w płucach Oj, coś mi się zdaje snadnie Że zaraz kula wypadnie... Kursokonferencja o pogłowiu Pułkownik Michał Wołodyjowski do Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego Wielce Miłościwy Panie Hetmanie, Odpowiadając na łaskawy list Waszej Miłości w temacie zaludnienia naszych ziem item obrony poczętego, stwierdzam, co następuje: Do naszej kresowej stanicy we Chreptiowie takoż dotarły gromkie wieści o gromkim larum, jakie podniosło się w Koronie i w Wielkim Księstwie Litewskim, Ruskim, Ziemi Smoleńskiej, Siewierskiej, Pskowskiej, Kijowskiej et ceatera, et caetera, a to na okoliczność gwałtownego spadku pogłowia pacholąt płci obojga. Przeto, mają na względzie dobro umiłowanej Ojczyzny, zorganizowazowałem, nie mieszkając, kursokonferencyję w temacie jak wyżej. Muszę od razu zaznaczyć, iże wielce mnie uradowała, ale i zdziwiła niepomiernie znajomość tego problemu wśród tutejszego fraucymeru, rycerstwa, a nawet ciemnej czeladzi i plugawych Lipków pohańskiego wyznania, pozostających pod komendą Azji Tuhajbejowicza (to ten, któren ma na piersi sine ryby wykłute). Owoż, białogłowy podniosły problemat, jakoby cały szkopuł tkwił w braku bilateralnych stosunków oraz iże rycerstwo zadowalnia się jeno barterem z Ukrainkami. Wielce to rozeźliło tego młota, wachmistrza Srogiego Luśnię, któren, jak się potem okazało, nijak nie mógł pojąć subtelnej różnicy między „bilateralny” i „barter”. Wziąwszy go przeto na bok i dwa razy w pysk dawszy, rzecz całą akuratnie mu objaśniłem. Po tym drobnym incydencie padł wniosek konstruktywny wielce, iżby nałapać maluchów po multańskiej stronie i ochrzciwszy, wrócić ich na Ojczyzny łono. Tu wielebny ksiądz Kamiński mocno nosem zaczął kręcić i jużem go miał starym sposobem wziąć na stronę, kiedy podniósł się roztropny, jako zawsze, pan Zagłoba i wyjaśnił, że skoro pohańcy naszych przerabiają na eunuchów, to my możem ich na ministrantów przysposobić. Wielka to głowa ten nasz pan Zagłoba i pijak zawołany. Natenczas skoczył ze swoją chorągiewką niezawodny jak zwykle pan Muszalski, któren chocia mocno ślepawy, to łucznik zawołany; skoczył tedy, powiadam, Muszalski na Jurkowe Pole i już pode wieczór przyprowadził był spory jasyr tamtejszej drobnicy. Już my się, Wasza Miłość, do ceremonii szykowali, gdy przypadkowo trzeźwy pan Motowidło odkrył, że nie są to pohańskie pacholęta, jeno plugawego wzrostu Czeremisi, Czukcze, Jakuci, Wemkowie i paru starozakonnych karłów. Dopieroż w konfuzję wszyscy popadli i z tej abominacji pić jeszcze srożej poczeli, kiedym ja, jako dowódca zawołany i forteli pełen, na koncept wpadłem. Owoż zważ, Mości Hetmanie, żem się dla miłości Ojczyzny poświęcić zgodził, a mając wzrost kurduplowaty sam się do dyspozycji Waszej Miłości oddaję, a to w celu, iżby podnieść statystykę bachorstwa na naszych kresach. Pułkownik Michał Wołodyjowski, chociaż konus mizerny, to jak Wierzbicki wierny. PS. Onemu Wierzbickiemu Piotr jest. Powrót do cywila Pułkownik Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego, Jaworiw we lwowskoj obłasti Szanowny Panie Hetmanie, zgodnie z Pańskim rozkazaniem zarządziłem przekwalifikowanie się części tutejszej załogi na zawody cywilne, co z wielkim przyjęto aplauzem, a najwcześniej przebranżowił się pan Zagłoba, otwierając pierwszą na Dzikich Polach giełdę, spekulującą różnemi akcjami. Zaraz też pan Motowidło przeznaczył był na sprzedaż akcję żniwną, natomiast moja najukochańsza Basieńka wystawiła akcję „W”, za którą wytargowała od pana Motowidły dwie akcje odszczurzania, co bardzo korzystne. Zasię pan Muszalski postanowił zdobyć profesyję astronoma, w którym to celu obserwował przez swą nożycową lunetę firmament niebieski i nawet odkrył na nim nigdzie dotychczas nie notowaną czarną dziurę niezwykłych rozmiarów, które to znalezisko przyniosłoby mu zapewne sławę wiekopomną, gdyby nie było się okazało, iż to ulubienica całej stanicy - - Horpyna - opalała się na dachu stodoły,czego jej natychmiast zakazałem ze względu na efekt cieplny, lukę ozonową i wydzielinę dwutlenków w atmosferze, gdy się jeździ na rowerze, po spożyciu samogonu, popędzonego z freonu. Natomiast gruby pan Nienaszyniec przystąpił do pracy nad dagerotypem natychmiastowego użytku, tako zwanym polaroidem, z tym, że niestety na wskutek omyłki drukarskiej we instrukcyji, zamiast polaroida uzyskał hemoroida, a i to samiczkę, której nikt nie chce wziąć do domu, chociaż wszyscy niby to ślozy leją nade biedactwem. Ja sam zasię zająłem się historią i opublikowałem ankietę pod tytułem „Czy Polacy zajęli Kazachstan?”, na co większość respondentów odpowiedziała, że w pewnym sensie i owszem, co dowodnie zaświadcza o względności rzeczy i zależności punktu widzenia od kierunku wywiezienia na mocy postanowienia wprawlienia. O który to sukcesach we transmutacyji bywszych kadr wojskowych donosząc, jednocześnie pozostaję z należnym, acz cywilnym szacunkiem, Michał Wołodyjowski, uprzedni dowódca pułku, z buławą w brązowym kółku. Giełda papierów wartościowych Pułkownik Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Jana Sobieskiego we Jaworowie na Ukrainie, dawniej Podole Wasza Miłość... Hihi, Wasza Miłość - zima też wasza, wiosna nasza, a lato - Muminków. Otóż, Wasza Miłość, zgodnie z Pańskim rozkazaniem, zarządziłem powołanie we Chreptiowie giełdy papierów wartościowych, a to w celu przyspieszenia naszego marszu ku Europie, aczkolwiek długi to będzie marsz, bo co my ku niej, to ona - bidaczka, ogon podkuliwszy od nas ucieka, po drodze nam ochłapy różne podrzucając, abyśmy jako wilcy za saniami goniący choć na chwilę nade padliną się pogryźli, ale niedoczekanie. Tak więc na otwarcie giedły kazałem wszystkim swym podkomendnym przynieść wartościowe papiery, obligacyje, dewizy, renty i dywidendy, przy czym każdy miał głośno krzyczeć, po sali biegać, pośredników gdzieniebądź wysyłać, notatki liczne czynić i, za włosy się ułapiwszy, rozpacz udawać, abo też radość z udanej transakcyji, jak tako to oglądamy na prawdziwych giełdach we monarchiach Zachodu. Jakoż i ukazały się liczne akcje, a mianowicie pan Muszalski wystąpił jako żywy triumf akcji „W”, a pan Nienaszyniec propagował akcję odszczurzania, przyniósłszy klatkę pełną szczurów, którzy mu się niestety rozbiegli i powłazili gdzie tylko, nie wyłączając pancerzów, luf armatnich i starej pani Boskiej, którą dopiero kocur staniczny ocalił, do czego żeśmy go przymusili, mimo iż się wszystkimi czterema łapy zapierał. Zasię pan Snitko, herbu Miesiąc Utajony, przynósł akcję „Wisła”, którą następnie publicznie potępił, bo co to za metoda, żeby wysiedlać spokojnych rezunów, zamiast im wybaczyć i prosić o wybaczenie, chociażby ze siekierą w plecach. A co do obligacyji, to Azja Tuchajbejowicz zobligował się nie porywać więcej Baśki, zwłaszcza że poprzednim razem nasadziła go na pal, a następnie na secam, rządając, aby i on jej to uczynił. Gdy zasię odmówił, tedy tak dostał po pysku głownią pistoletu, aż mu świeczki w oczach stanęły i świecił długo. Natomiast ten młot Luśnia zobligował się na środku izby, co giełdę zakończyło, gdyż wszyscy rozbiegli się we panice, zgodnie z najlepszymi wzorcami gdy wydarzy się krach, pozostawując na pobojowisku papier wartościowe, a mianowicie jeden papier ścierny, dwa klozetowe, kilka rolek swiatłoczułego, jak również jedną rentę gruntową, jedną rentę starczą pana Zagłoby i, omyłkowo, jedną Renatę z wybitą literą „A” i wybitymi zębami, o czym z szacunkiem donosząc, przystępuję do dalszych działań proeuropejskich, o których niebawem zawiadomię Michał Wołodyjowski, eks-pułkownik fortalicji, ostatnio komisarz policji, w tej samej czujnej pozycji. Polska aktywność Pułkownik Michał Wołodyjowski do Hetmana Jana Sobieskiego Przyszłego króla polskiego, Co kiedyś Wiedeń wyzwoli, Przez co Polskę stentegoli, Gdyż Austria, wzrósłwszy w kondycję, Zagrabi naszą Galicję. ...Ale sobie poprognozowałem, a teraz - ad rem. Szanowny Panie Hetmanie, z maksymalną przyjemnością donoszę o niezwykłym wzroście patriotyzmu wśród tutejszej załogi. Gdy bowiem pan Ritermeisterlinkhaus, dowódca niemieckich linkhauzowych dragonów wyraził się onegdaj we świetlicy, iż rzekomo jesteśmy narodem ogromnie leniwym i migającym się ode wszelkiej pracy, tedy natychmiast poszczególne regimenty dały krzepki opór onej insynuacyji, a mianowicie nasi polscy dragonowie tego młota, wachmistrza Srogiego Luśni, ogłosili głodówkę protestacyjną, dodajmy, że rotacyjną i że jedna ich połowa głodowała przeze dwie godziny, podczas gdy druga żarła, a następnie ta druga głodem się morzyła, a pierwsza konsumpowała. A medyk staniczny wszystkim mierzył ciśnienie, temperaturę i poziom cukru w moczu. Zasię artylerzyści pana Ketlinga na znak protestu ostrzelali komendę masłem, a Semenowie pana Motowidły urządzili blokadę szos, a Lipkowie pana Melechowicza ruszyli na pielgrzynkę do Mekki i Medyki, a wolontariusze pana Zagłoby zorganizowali procesyję, a łucznicy pana Muszalskiego - - łańcuch czystych rąk, który się wszelakoż nie udał, gdyż tylko jeden pan Muszalski miał czyste ręce, a i to dlatego, iż kilka dni temu wpadł był po pijanemu do Dniestru. Nuże tedy tutejsze kobiety zwoływać się na nocne czuwanie, a czeladź pod Żmudzinem Piętką na kontemplatecyję, a chorągiew kozacka pana Nowowiejskiego juniora na medytacyję, która tem się ode kontemplacyji różni, że musi być odbywana w kuczki wedle metody Szin Taito, podczas gdy kontemplacyja wedle mantry odprawowana jest jako powszechnie wiadomo w luźnym zwisie nogami do góry. A pośród tego wszystkiego uwijał się zacny kapłan, ksiądz Kamiński i, obficie wszystko święcąc i wyrażając swą radość z tak drastycznego wzrostu moralności, gdyż w samej rzeczy budujące to było widowisko i całkowicie zaprzeczające kłamliwemu twierdzeniu pana Linkhausa, jako- byśmy byli kupą nierobów, szukających jeno pretekstu do szlachetnie uzasadnionego nieróbstwa. O czym, ze wzrastającym optymizmem donosząc, jednocześnie kreślę się z należytym poważaniem Pułkownik Wołodyj Michał Któren takoż nie w kij kichał Lecz włączył się do protestu z pomocą takiego, o, gestu I o, takiego, o. Ojczyzna matką wszystkich Polaków Pułkownik Michał Wołodyjowski do Pana Hetmana Wielkiego Koronnego Jana Sobieskiego, we Jaworowie, powiat Iwanofrankiwsk, gmina Tarasoszewczenkiwsk, poczta Bogdanochmielnickiwsk. Wasza Wysokość Realizując Pańskie rozkazanie, przeprowadziłem tu ostatnio dyskusyją na temat obowiązującego hasła „Ojczyzna - matką wszystkich Polaków”, na co pan Ketling zapytał zaraz: „- A Szkotów?” „- Szkotów też” - odrzekłem na wszelki wypadek, ponieważ jeden Szkot to tak jakby dwóch Poznaniaków. Tu jednakowoż zgłosił mi się Azja Tuhajbejowicz z całą watahą Lipków, również o macierzyństwo się dopominając, którego wszelakoż im odmówiłem, nie mogąc żadną miarą obarczać naszej macierzy taką ilością potomstwa o kałmuckiej urodzie i nogach krzywych ode konnej jazdy, gdyż oni na kulbace wszystko czynią, w ogóle z niej nie złażąc, chyba że dla naturalnej potrzeby, a i to nie zawsze, od czasu jak durny Motowidło niby to w ramach unowocześnienia armii powszywał im do hajdawerów tak zwane niemieckie szajsklapy na gumie. Tedy strach za nimi szarżować, a i konie się płoszą, co trudno im mieć za złe. Ledowśmy onych Tatarzynów za dźwierze powyrzucali, gdy wstał ogłupiały od czasów poderżnięcia mu gardła stary Nowowiejski i zapytał, czy Ojczyzna jest takoż matką młodego Nowowiejskiego, gdyż albowiem jeżeli tak, to on, znaczy się stary Nowowiejski, będąc ojcem młodego Nowowiejskiego, czuje się być zarazem mężem Ojczyzny, jako matki młodego Nowowiejskiego, która to Ojczyzna w takim razie nie powinna się nazywać Polska, jeno Nowowiejska po mężu, chociaż być może, że z domu Polska, bo już nie pamięta. Na takowe bluźnierstwo, niewiele myśląc, dałem mu dwakroć po mordzie, wszelakoż chyba nazbyt mocno, gdyż szwy na poderżniętym gardle puściły i głowa całkiem odleciała, a po ponownym przyłożeniu jakoś się nie przyjęła. Być może, że organizm przeszczep odrzucił, o czym z pełnym szacunkiem donosząc, służby swoje powolne polecam Pułkownik Wołodyjowski, Najlepszy szermierz wszechczasów I posiadacz trzech kutasów Jednego przy buzdyganie A dwóch inszych przy tapczanie Uszanowanie. List Mieszka I do Dubrawki Roztomiła Dubrawo! Wdy nie lza isto imioniszcze, gdy bzda na wdzydze leże, a Brzetysław hań na grani. Atoli bez gzda dufajęcy, iże szczerbiąc na krze, icie obostrzejąc dufam a szłomem grzmięcy kasztelanią istotwisto-zaisto gudziu-gudziu. Gdy tedy krężoł mi na brzeszczot, a dziewiarz w wierzeje zajrzywa, rydel żeż mu w zydel, a tarantasem ku grzędom jako też wizgun kędy ongi fibzdy rosomachy a żubry a tury z chałtury igrce w gród walą. (co by tu jeszcze... Aha!) Bzdręgam Cię tedy Dubrawo roztomiła lepieciwie, grzemdziam po dzydzulach sterczychą, a giglam w dziemdziacza. Jeno grodu mi nie zaciapciaj ciupasami dzidzioląc, a to leszczyńca udziabawszy pobdziągać by nado po siedziszczu haniebnym, isto nie jako bdy ady zdy ćpy, wyciepający grządziela kuropatnikem dójczym, dyćko hryćko dobraczyćko, żukrowiec nienacki tandem opus. Bywaj, ciumko, nie zdetonuj się szurmiejęcy częstokolcem siermiężnym u szałasa dyrdając a kucając ni tudy ni siudy qui pro quo, hindus pindus dandys brandys a kuku! Twój Mieszko P.S. A isto nie zdy wdy ku dziopie ciurlając, dryndulki dalipan nie wytaplaj! M. (co by tu ady... O!) Z kiela prądziel giba, z tela grządziel dziba! Jan Sobieski, Hetman Wielki Koronny, do swojej żony, Marysieńki Jedyne duszy mojej kochanie, dziś oto zjechałem byłem oto do Warszawy samotrzeć i kazawszy sobie otrzeć, przybyłem na zamek akuratnie, gdy król JM ŚĆ WP ŚĆ X PS W S Z Ć z kisz. kap. wraz z królową PŚ ĆŚ... tfu, sur. z bur. TŚĆ w tany ruszał, co mi zaraz przywiodło na myśl i nasze ruszanie, i wielka żałość mnie zmogła, że my rozłączeni, a Rzeczypospolita w potrzebie. I zagony tatarskie po zagonach rzepaku buszują, zasię WMŚPĆĆ królowi jeno tany w głowie, a sprawy publiczne w zadku. Co pomyślawszy, zaraz konfederacyję zawiązałem, która mi się była rozwiązała, a zawiązawszy pchnąłem byłem umyślnego w plecy, aby mi się nie pętał, dufając, iże na trzeci dzień w Jaworowie stanę, aby się połozyć, a to dla wielkich waporów ze wszystkich porów podczas nieszporów, co ten miało skutek, że żem wyszedł na stronę z Tatary trochę pohałasować, tedy mnie dwie strzygi ostrzygli, a wilkołaki całowali mnie w kłaki, upiory zasię w otwory, skąd się dymię do tej pory. Zasię od południowego wschodu ukazał się jakoby gołąb ognisty z kością ogonową w zębiech, trzykroć na ziem splunął, co szlachta sandomierska za dyzgust sobie poczytała, a poczytawszy spać legła, bo późno już było, a pierwsze kury piali, zamiast żeby koguty, co mię trochę zadziwiło, ale nie bardzo, nie takie rzeczy żeśmy ze sobą, duszo moja, po pijanemu wyczyniali. Na tym też bal się zakończył, a Najjaśniejszy Pan za skronie mnie ścisnął zaskrońcem pozłocistym, co tak go sfatygowało, iż orła w koronie był wywinął i stolec królewski mnie oddał, na którym wkrótce już z Tobą, pociecho moja, zasiądziemy. Co daj Boże, amen. Twój Hetman Wielki Koronny... - Panie Matczyński, jak się pisze „hetman”? - Przez ó z kreską! - Jajarz...