Janusz A. Urbanowicz Poranne słońce Kierowca był niezadowolony. Chciał szybko przemknąć przez Poznań, a utknął na obwodnicy na kilka godzin, prawie do zmroku. Po wyrwaniu się z permanentnego korka jechał szybko, choć wiedział, że nie nadrobi już straconego czasu. Był dobrym kierowcą, płynnie wyprzedzał jadące na wschód TIR-y. Po godzinie włączył radio, czuł się już trochę zmęczony i zaczął obawiać się zaśnięcia, kiedy droga opustoszeje. Miał nadzieję dojechać do celu przed drugą w nocy. Około północy zasnął na kilka sekund. Kiedy broda oparła mu się o pierś, ocknął się, samochód jechał środkiem szosy, wyrównał, z przeciwka nic nie jechało, odetchnął z ulgą. Sięgnął do radia, chcąc zwiększyć głośność; niewyraźny kształt wypadł z zarośli na szosę, załopotał w świetle reflektorów, noga kierowcy zareagowała sama, cisnąc hamulec. Fakt, że ten samochód nie ma ABS, kierowca uświadomił sobie, gdy wozem zarzuciło. Kształt odbił się od atrapy chłodnicy i potoczył się po nawierzchni. Samochód zatrzymał się ukośnie, zagradzając oba pasy ruchu. Kierowca dłuższą chwilę nie reagował. Z głową opartą o zagłówek patrzył w sufit; czuł ściekający po całym ciele pot i nie mógł zebrać myśli. Wreszcie wysiadł z samochodu, wyjął z bagażnika apteczkę oraz latarkę i skierował się w stronę niewyraźnego cienia majaczącego w rozproszonym świetle reflektorów. Z bliska kształt stał się leżącym na boku człowiekiem w długim płaszczu, rozrzucone dookoła głowy włosy musiały sięgać poniżej łopatek, kiedy stał. Kierowca delikatnie przekręcił go na plecy, bezskutecznie usiłując przypomnieć sobie kurs pierwszej pomocy i wygląd pozycji, w jakiej powinno się układać rannego. Kiedy ciało opadło na plecy, głowa zakolebała się bezwładnie. Z uszu leżącego ciekła krew. Kierowca zaświecił mu latarką w twarz, w zmętniałe oczy, w rozwarte usta. I zemdlał. Nocny dyżurny w prosektorium nie był człowiekiem wrażliwym. Kiedyś był, ale lata pracy uodporniły go. Z marności ciała ludzkiego zdawał sobie doskonale sprawę, oglądał już chyba wszystko, co tylko człowiekowi można zrobić - ludzi wieszanych, zastrzelonych, otrutych, spalonych, ćwiartowanych, a nawet jednego żywcem nadjedzonego - przez innych ludzi. W ostatnich latach poruszony był tylko raz, po "przyjęciu i wpisaniu do ewidencji" człowieka spalonego w transformatorze, łukiem elektrycznym. Od tego dnia zaczął pić na służbie. Po kryjomu, zazwyczaj niewiele. Na szczęście gdy przywieziono mu kolejne ciało z wypadku, był trzeźwy, ostatnio starał się ograniczać. Łapiduchy z pogotowia przywieźli "paczkę" tuż przed pierwszą, wpakowali na wózek, podpisali papiery i powiedzieli, żeby nie odwozić klienta do lodówki, bo zaraz ma przyjechać ktoś na sekcję. Dyżurny popukał się tylko w głowę - jakiemu patologowi chciałoby się wstawać o tej porze, a pacjent przecież może spokojnie poczekać do rana. Ale nie zdążył nawet w oddali ucichnąć silnik sanitarki, kiedy portiernia obwieściła przez telefon nadejście patologów. Nie zdążył nawet obejrzeć pacjenta, musiał przejść do nich przez cały budynek, nie byli z tego szpitala, ale mieli od policji pisemny nakaz sekcji. Wprowadził ich do swojego królestwa. Kazali mu wypakować ciało i zawieźć do sali sekcyjnej. Rozpiął zamek plastikowego worka i osłupiał. W szeroko otwartych ustach nieboszczyka lśniły bielą trzycentymetrowe kły. Oczy miały pionową, kocią źrenicę. Patologowie pocmokali i zabrali się do rzeczy. Dyżurny nie mógł przeboleć że musi pilnować kantorka, ale zaraz przywieźli mu następnego "pacjenta" i znowu miał wiele papierów do wypełnienia. Po trzech godzinach patologowie wyszli, przecierając oczy. Dyżurny patrzył na nich wyczekującym wzrokiem. - Zwyczajny wariat, żadna sensacja, mówię panu - odezwał się starszy lekarz. Patrz pan - wyciągnął plastikowy woreczek. - Soczewki kontaktowe i sztuczne zęby, takie nakładki na prawdziwe. Dobrze odrobione, chyba przez jakiegoś protetyka. - Słyszałem o tym wcześniej, ale nie sądziłem, że zobaczę takiego na żywo. Wariaci, co sobie takie zęby robią i oczy, żeby wampiry udawać. Co za ludzie... I przez takiego z łóżka mnie po nocy wyciągają, że niby jakaś sensacja. - Drugi lekarz ziewnął i zdjął płaszcz z wieszaka. - Będziemy szli, dobranoc. - Dobranoc. I już ich nie było. Dyżurny przetoczył wózek z ciałem do dużej sali, nazywał ją "składowiskiem". Popatrzył jeszcze raz na zwłoki. Oczy mu się kleiły; niech druga zmiana wsadzi wariata do lodówki. Wrócił do kantorka, dopił resztę herbaty i spróbował wyciągnąć się jakoś na krześle. Może uda się złapać godzinkę snu przed końcem dyżuru. Wózek z ciałem stał przy wschodniej ścianie, tuż pod wielkim, zamalowanym do połowy białą farbą oknem. Słońce wzeszło około piątej rano. Światło odbiło się od białego sufitu, od wyłożonych kafelkami ścian. Dyżurny nie przykrył ciała wychodząc. W ciszę "składowiska" wdarło się delikatnie, prawie niesłyszalne skwierczenie. Oświetlone różowym blaskiem poranka ciało rozpadało się w proch.