ROBERT SILVERBERG Program “Wahadło” (Przełożyła: Danuta Niklas) Dla Jima i Georga Benfordów 1 Erik - 5 minut Siła przemieszczenia wstrząsnęła nim jak nagły cios w brzuch. Walczył ze sobą, by nie zgiąć się wpół, żeby opanować kaszel i wzbierające wymioty. Był oszołomiony, a jego nogi usilnie próbowały umknąć gdzieś pod sufit. Doznania te trwały tylko ułamek sekundy. Potem poczuł się znacznie lepiej. Nadal znajdował się w laboratorium, stał dokładnie naprzeciw swego brata bliźniaka - Seana oraz siebie samego. Sean i ta druga, bliźniacza wersja jego samego, siedzieli obok siebie, na platformie manewrowej na dziwacznych, trzynożnych krzesełkach. I czekali, aż to wszystko się wreszcie zacznie. Dokładnie za pięć minut dojdzie do sprzężenia punktu osobliwego i siła przemieszczenia weźmie ich w swoje objęcia. Zanim zostaną wyrzuceni poza bramę czasu, przemkną z nieskończoną prędkością pomiędzy czarną a białą dziurą. Tymczasem siedzieli ogarnięci zdumieniem i wpatrywali się w niego - jeszcze jednego Erika - Erika2, który wyłonił się z tajemniczej, bezdennej studni czasu. Tego, który wyszarpnął pięć minut z przyszłości, aby stanąć tu przed nimi. Erik pomyślał, że to niesamowite obserwować tak samego siebie. Widzieć się z zewnątrz... Oczywiście w pewnym sensie przez całe swoje życie miał ku temu mnóstwo sposobności. Wystarczyło po prostu popatrzeć na brata. Spoglądanie w oczy Seana było prawie jak spoglądanie w lustro. Ten sam kolor oczu, w nich ten sam błysk czujności, te same szybkie i sprawne ruchy. Teraz jednak było inaczej. Sean był jak jego lustrzane odbicie, lecz przecież nie był nim samym. Odbicie w lustrze pozostaje zawsze tylko wierną kopią. A poza tym Erik czuł, że wcale nie jest aż tak podobny do swego brata, jakby się wydawało. Teraz zaś patrzył na siebie samego, nie na Seana czy też swoje odbicie w lustrze. Widział siebie takim, jakim oglądali go przez cały czas inni ludzie. Dziwne. Jego nos - nos tego drugiego Erika - był jakiś nie ten, uśmiech zaś wykrzywiał w niewłaściwe strony kąciki ust. Lewa brew znalazła się po prawej stronie, a prawa po lewej, przy czym prawa była uniesiona w górę. Cała twarz została zniekształcona... Erik wędrował po laboratorium, zaglądając tu i tam jak bezcielesna zjawa. Ktoś zaczął go filmować, a on złapał się za uszy i machając dłońmi, zaczął stroić miny do kamery. - Dokładnie pięć minut - odezwał się doktor Ludwig. -Perfekcyjne przemieszczenie. Perfekcyjna widoczność. - Paradoks numer jeden - oświadczyła doktor White. -Duplikacja. Podwojenie tożsamości. - I paradoks numer dwa-dodał Ludwig.-Kumulatywne i samomodyfikujące się parametry korekcji strumienia czasu. - Co proszę? Mógłbyś to powtórzyć? - wtrącił Erik. Doktor Ludwig zignorował pytanie, zachmurzył się i pogrążył w gąszczu pochłaniających go, zawiłych rozważań. Zdawało się, że dręczy go fakt, iż Erik w ogóle coś powiedział. Zupełnie jakby był dla niego irytującą muchą w tym wymagającym skupienia momencie. Technicy rozciągali po całym pomieszczeniu przewody i przekazywali polecenia na terminale. Wszystkie twarze były pełne napięcia. Dla tych ludzi Czas Zero, moment pierwszego przesunięcia, był wciąż odległą o cztery i pół minuty przyszłością. Dokonywano ostatecznych wyskalowań i końcowych precyzyjnych wyrównań. Paru ludzi z obsługi stało, wytrzeszczając na niego oczy. Wprawiło go to w zakłopotanie. Z pewnością właśnie tak patrzyliby na ducha. Dziwne. Asystowali już przecież przy wędrowcach pojawiających się na wstecznym czasie. Sean dopiero co przebył przesunięcie minus-pięćdziesiąt-minut, a sam Erik kilka godzin temu pojawił się na poziomie minus-pięćset-minut. Chociaż wiec on jeszcze tego nie doświadczył, to oni musieli mieć to za sobą. Lub przynajmniej powinni. I wtedy przypomniał sobie o paradoksach modyfikujących czas przeszły. Każdy ruch wahadła koryguje wstecz ludzkie wrażenia i wspomnienia. Tak działo się przy wcześniejszych eksperymentach ze zwierzętami i robotami. Naukowcy spodziewali się, że i tym razem wystąpią podobne efekty. Nikt nie pamiętał pojawienia się Seana ani żadnego innego wcześniejszego przesunięcia, ponieważ one jeszcze się nie wydarzyły. Ale w momencie, kiedy wahadło zacznie się poruszać, one wydarzą się - w przeszłości. Zaczną działać modyfikujące korekty i wszyscy przypomną sobie tę przeszłość, która jeszcze nie zaistniała... Czy coś w tym rodzaju. Dawny sposób myślenia nie wystarczał, by odnaleźć w tym wszystkim sens. Teraz, kiedy podróż w czasie stała się faktem, należało odrzucić stare schematy myślowe. Światła ostrzegawcze zapaliły się na wszystkich tablicach kontrolnych. Krytyczny pęd przemieszczenia był prawie osiągnięty. Za parę chwil Sean i ten drugi Erik wyruszą każdy w swoją drogę. I on również nie pozostanie tutaj długo. Nie mógłby. Następny Erik2 w każdej chwili może rozpocząć swoją wędrówkę z Czasu Zero do poziomu minus-pięć-minut, wędrówkę, którą on sam właśnie kończy. Matematyka czasu nie pozwoli mu tu zostać. Kolejny cykl został wznowiony. Erik i Erik2 mogli zaistnieć razem w tym samym miejscu i czasie, lecz nie dwóch Erików2. On musiał zniknąć im z oczu i zgodnie z ruchem wahadła podążyć w kierunku swojego przystanku na poziomie plus-pięć-dziesiąt-minut. Poczuł wyrywającą go w górę siłę. Beztrosko pomachał ręką Erikowi i Seanowi siedzącym na platformie. Kiedy się znów spotkamy we trójkę? - zapytał siebie samego. Prawdopodobnie nigdy. Oczywiście zobaczy się z Seanem po eksperymencie. Jeżeli wvszystko pójdzie dobrze. Nie było jednak żadnych logicznych przesłanek ku temu, by miał ponownie stanąć twarzą w twarz z samym sobą. I dobrze, że tak było. Jest w tym patrzeniu we własne oczy coś, od czego cierpnie skóra. - Szerokiej drogi, przyjaciele! - krzyknął. I potężna siła wessała go w strumień czasu. 2 Sean + 5 minut Uruchomiono nareszcie ostatni przełącznik - ten, który miał wysłać go ruchem wahadłowym ku granicom czasu. Lecz nie zdarzyło się nic. Tak przynajmniej zdawało mu się z początku. Nie było oślepiających błysków światła, jarzących się aureoli, niepokojącego buczenia ani nawet najmniejszego wstrząsu. Nic. Zdumiewający spokój. Tylko drętwota, która zdawała się go przepełniać. Nie spostrzegł żadnej zmiany. Wciąż siedział dokładnie na tym samym miejscu, po lewej stronie ogniska sprzężenia punktu osobliwego. Może jeszcze za wcześnie na zmiany? Bądź co bądź upłynęła zaledwie chwila. Być może stożek przemieszczenia dopiero nabierał energii, rósł pęd niezbędny do wyrzucenia go w strumień czasu? Nagle Sean zorientował się, w jak wielkim był błędzie. Pierwszy moment spokoju rozwiał się pod naporem docierających do jego umysłu informacji. Początkowo były one rozproszone i błahe, lecz stale sumowały się w coś wręcz przygniatającego. Ledwo uchwytne, niewielkie zmiany stawały się oczywiste, widoczne i znaczące. Rozpoznawał jedną po drugiej: Doktor Ludwig, który był gdzieś przy Eriku w czasie uruchamiania ostatniego przełącznika, znalazł się teraz po lewej stronie sprzężenia punktu osobliwego, trochę poza polem widoczności z platformy manewrowej. Doktor White, której twarz okalała burza zmierzwionych, czarnych loków, biegała wtedy przed ścianą ekranów monitorów. Teraz stała spokojnie z założonymi rękami, oparta o framugę drzwi do laboratorium. Drukarki komputerowe zbudzone nagle z letargu pracowały bez wytchnienia. Najbliższa miała w swoim koszu na cal grubą stertę zadrukowanych kartek. Sześciu techników, wcześniej rozproszonych po całym pokoju, teraz stało zbitych w grupkę pod błyszczącą, niklowaną czapą osłony. Patrzyli szeroko otwartymi oczami na Seana, jakby właśnie mu wyrosła druga głowa lub zgubił tę, którą zazwyczaj miał. Było jeszcze parę innych zmian. Światła na tablicy instrumentów kontrolnych zmieniły konfigurację. Na tylnej ścianie zwisała ta sama plątanina szarych kabli, lecz tym razem podłączonych w inny sposób. Kamera telewizyjna, stojąca przedtem przed Erikiem, teraz przesunięta była ku niemu. I kilka pomniejszych drobiazgów w tym rodzaju. Wszystko to przypominało testy na iloraz inteligencji. Najpierw pokazują ci obrazek pokoju, a potem robi się ciemno i chwilę później widzisz ten sam obrazek, tylko że wszystko jest na nim poprzemieszczane. Trzeba wyliczyć wszelkie zmiany, jakie zdołało się dostrzec w przeciągu trzydziestu sekund... Dokładnie to samo stało się tutaj. W mgnieniu oka obrazek zmienił się. Przed zmieniło się w p o. W pięciominutowe p o. Więc naprawdę zrobił skok w czasie! Ostatecznie po męczących miesiącach przygotowań, treningów, zwątpień i nadziei, wyprawiono go w tę fantastyczną podróż w odległą przeszłość i daleką, nie znaną przyszłość. Podróż, która odbywać się będzie w serii skoków. Najpierw mniejszych, później coraz większych, w końcu zaś niewyobrażalnie ogromnych. Skok numer jeden. Był w swojej własnej przyszłości o pięć minut do przodu. Wszystkie te małe zmiany w pokoju o tym właśnie mówiły. I w końcu zauważył zmianę ważniejszą od całej reszty. Tę, której do tej pory udawało mu się nie dopuścić do świadomości. Erika już tu nie było. Jego trzynożne, aluminiowe krzesełko stało nadal na swoim miejscu, po prawej stronie sprzężenia punktu osobliwego. Ale sam Erik był nieobecny. Poczuł się zdezorientowany. Wstrząśnięty oczywistością tego faktu. Oszołomiony. Został wyrwany z czasu i przestrzeni, by znaleźć się w zupełnie innym miejscu. I bez Erika. Walczył z przygniatającą go burzą myśli. - Sean, jak się czujesz? - zapytał doktor Ludwig. Słowa dudniły w uszach. Niewyraźne, zgrzytliwe dźwięki, w których należałoby znaleźć jakiś sens. - Nieźle - odparł odruchowo. - Nawet całkiem nieźle. Wpatrywał się uparcie w puste miejsce po swojej prawej stronie za stożkiem przemieszczenia. Erika tam nie było. Nie było go tam. Nie było. Ta jedyna, dręcząca myśl zatarła nawet świadomość podróży w czasie. Przez całe jego dwudziestotrzyletnie życie Erik był przy nim. Nie zawsze blisko pod ręką, ale w jakiś sposób był. Nawet kiedy znajdowali się na przeciwległych krańcach kontynentu, nadal mieli świadomość swej wzajemnej obecności. Byli zawsze blisko siebie w jakiś tajemniczy, niepojęty sposób, którego żaden z nich nie próbował zrozumieć ani /analizować, l było tak od samego początku. Nawet wówczas, gdy dzielili to samo matczyne łono i kiedy Erik ciągle przepychał się i zawzięcie wiercił, bo wciąż było mu mało miejsca... Sean jeszcze nigdy nie był tak samotny jak teraz. Wiedział, że eksperyment rozdzieli ich w czasie, wysyłając w różne drogi. Ale co innego zrozumieć coś, a co innego poczuć to całym sobą. Teraz, kiedy kontakt został zerwany, Sean pojął, co znaczy być rozdzielonym ze swoim bratem bliźniakiem tą ogromną i nieprzekraczalną barierą czasu. Nie znał tego odczucia wcześniej, a było ono przerażające. - Sean - doktor Ludwig odezwał się ponownie tym samym grzmiącym głosem. - Pytałem cię, jak się czujesz. - Mówiłem już, że nieźle. Odwrócił się i spróbował skupić wzrok. Przed oczami zawirowały mu smugi kolorowych świateł: czerwonych, niebieskich, zielonych. Wszystko wydawało się zbyt długie i wąskie. I do tego to dziwne wrażenie, że doktor Ludwig wciąż do niego mówi. Doktor White również. Ich słowa brzmiały tak, jakby docierały z odległości miliona mil. Jak się czujesz. Jak się czujesz. Co to właściwie znaczy? Aha, to znaczy, jak się czujesz, pomyślał. Czy oni w ogóle powinni się do tego wtrącać, jak on się czuje? Był przeraźliwie zakłopotany. - Sean? - No, wszystko w porządku! - odburknął. Nie chciał, by pomyśleli sobie, że nie jest w stanie sprostać postawionemu przed nim zadaniu. Widział ich zdesperowane miny i pusto wpatrujące się w niego oczy. Próbował wytłumaczyć im, co się dzieje, ale odnosił wrażenie, że jego słowa odbijały się od nich rykoszetem. Spoglądali po sobie zaskoczeni i zdezorientowani. - Co on powiedział? - Co on powiedział? - Co on powiedział? - Sean, mów trochę wolniej. Jesteś już w hiperyzacji. - Naprawdę? Przecież wasze słowa spowolniły się... Robiło się coraz gorzej. Poczuł, jak jego krzesło topnieje i gdzieś odpływa. A on zaczynał topnieć wraz z krzesłem. Wrażenie lodowatego chłodu i zarazem palącego żaru. Coś dziwnego działo się w żołądku. W piersi coś falowało wznosząc się, to znów opadając. Tamten pierwszy, spokojny moment wydawał się teraz odległy o miliony lat. Wszystko się zmieniało. Dokładnie wszystko. Zastanawiał się, czy Erik też przeżywa podobne stany. Gdziekolwiek by się znajdował i w jakimkolwiek byłby czasie. - Sean, może mój głos będzie ci łatwiej zrozumieć. To była doktor White. Mówiła spokojnie, kojąco, troskliwie. Brzmienie jej głosu stało się głębsze, lecz nie zmieniło się tak bardzo jak głos doktora Ludwiga. Sean walczył ze sobą, aby się choć trochę rozluźnić. - Doktor White, jaki był zasięg skoku? - odezwał się, dokładając starań, by mówić zrozumiale. - Dokładnie pięć minut. Zgodnie z odczytem komputerowym. - A jak długo już jestem tutaj? - Piętnaście, dwadzieścia sekund. Tylko tyle? Sądził, że pół godziny. Jego umysł podawał mu zniekształcone informacje. Czy będzie tak przez cały czas? Czy będzie siedzieć w tym pomieszaniu i czuć się jak w nocnym koszmarze? I w otumaniającej mgle błądzić przez otchłanie czasu, nic nie rozumiejąc? - Co mówił mój brat? - zapytał. - Z twoim bratem wszystko w porządku - oświadczył doktor Ludwig. - Mieliście jakieś wiadomości od niego? - Widzieliśmy go pięć minut przed Czasem Zero. Sean zmarszczył brwi. Nie mógł się w tym wszystkim połapać. Pokręcił głową. - Pięć minut przed pierwszym skokiem? No tak, ale chodziło mi o to, że... - zamilkł. Nie wiedział, o co mu chodziło. - Wiem, że wtedy widzieliście mojego brata. Obydwu nas widzieliście, tu w tym miejscu. Ale... - Widzieliśmy ciebie i jego - ciepły głos doktor White tłumaczył cierpliwie. - Ale widzieliśmy też dodatkowego Erika, Erika2, podróżującego wstecz od Czasu Zero. Nic nie pamiętasz? - Dodatkowy Erik... - Sean poczuł się strasznie głupio. - Uśmiechał się do nas, mrugał. Był zadowolony i pewny siebie. - Dodatkowy Erik - mamrotał Sean, szamocząc się i przedzierając przez mgłę, która wypełniała jego umysł. -Podróżuje wstecz... Umysł... Sean czuł się zupełnie zagubiony. Jego bystry, wybitny umysł... Zastanawiał się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie w stanie zajmować się fizyką. Lub przynajmniej myśleć jasno. Jeszcze raz potrząsnął głową. Zrobił to powoli i ociężale jak ranny niedźwiedź. Ricky podróżuje w czasie do tyłu. Oni widzieli go, kiedy pojawił się pięć minut przed Czasem Zero, a więc przed rozpoczęciem samego eksperymentu. Dokładnie w tym samym pokoju. Dlaczego ja nie mogę sobie tego przypomnieć? A może mogę? Tak, myślę, że mogę. Sean zamknął na chwilę oczy. Próbował wyobrazić sobie tę scenę. Przypominająca ducha postać, unosząca się przed nimi i uśmiechnięta pogodnie. Ricky zawsze był wesoły, nawet w najokropniejszych chwilach. Więc był jeden Erik Gabrielson siedzący na krzesełku po prawej stronie na platformie manewrowej i drugi Erik2, latający gdzieś pośrodku pokoju. I to było pięć minut przed Czasem Zero. Tamten skok /ostał zrównoważony przez przemieszczenie, które jego samego wyniosło pięć minut do przodu poza Czas Zero. Pierwszy ruch olbrzymiego wahadła, które przemierzy miliony lat, niosąc ich to w przód, to w tył. Do przodu i w tył. Do przodu i w tył... Nie był przekonany, czy może przypomnieć sobie widok l f go drugiego Erika. Wytężał mózg, by zacząć rozumieć. Jego umysł wciąż jednak był odurzony. Znajdował się w chwilowym szoku na skutek przemieszczenia i zmiany, która łączyła się z pojawieniem się Ricky'ego w niedawnej przeszłości. Przeszłość będzie się dalej zmieniać w sposób ciągły, wraz z każdym następnym ruchem wahadła. Wykazały to już wcześniej poprzednie eksperymenty. Kolejny ruch i nagle przypomni im się nowa seria wspomnień sięgających wstecz coraz dalej, pięć minut, pięćdziesiąt minut, pięćset minut, pięć tysięcy minut... Gdzieś daleko na ścianie coś zaczęło się jarzyć. Energia musi zostać ponownie wzmocniona, żeby wytworzyć dostateczny pęd przemieszczenia, konieczny dla wykonania następnego skoku. Powiedziano mu, że we wczesnych stadiach podróży skoki będą szybkie. Zarówno w kierunku przyszłości i przeszłości pierwsze przemieszczenia będą tylko parominutowe. Raz i raz. I dalej. - Nic się nie martw, Sean. Zobaczysz, wszystko będzie przebiegać sprawnie - powiedziała doktor White. Sean skinął głową i uśmiechnął się. Jego umysł zdawał się powoli rozjaśniać. Znów poczuł się sobą. - Na pewno - odparł. - Nigdy w to nie wątpiłem. -Naraz zaczęło go ogarniać coś dziwnego. Coś, co potrafił już rozpoznać. - Pozdrówcie ode mnie Ricky'ego - rzucił i pomachał im na pożegnanie. - Zobaczymy się trochę później... 3 Erik + 50 minut Leciał w dół zupełnie jak Alicja po skoku w króliczą norę. Z tą różnicą, że ona spadała wolno i miała mnóstwo czasu, by się dookoła rozglądać. On leciał w szaleńczym pędzie przy akompaniamencie huku i warkotu, zupełnie jakby siedział w rozklekotanej ciężarówce przedzierającej się przez wnętrze Ziemi. W dół, poprzez warstwy geologiczne. Mijał kredę i jurę, perm, sylur i kambr. Dławiąc się i z trudem chwytając powietrze, koziołkując, obijając ręce i nogi. Jego włosy fruwały w gorącym podmuchu buchającym z dołu. Pomyślał, że chyba będzie tak leciał w nieskończoność. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że można czuć aż takie mdłości i być tak oszołomionym od zawrotów głowy. Sean powiedział, że to, co najgorsze zdarzy się na samym początku. A potem już wszystko pójdzie gładko. Czy Sean naprawdę to powiedział? Erik wytężył pamięć. Tak, to było na poziomie minus-pięćdziesięciu-minut, dokładnie wtedy, gdy obaj z Seanem zaczynali wpadać w panikę na myśl o tym szalonym projekcie, w który się wpakowali. I wtedy pojawił się Sean2 przybywający z przyszłości. Uśmiech na twarzy, pewna mina. Popatrzył na nich zarozumiale, a potem wdał się w jakąś niezrozumiałą paplaninę z doktorem Ludwigiem o tym, jak to czas przeszły i przyszły tracą sens, gdy podróżuje się w czasie. Na koniec beztrosko i jakby od niechcenia zbliżył się do Erika i Seana, by im zakomunikować, że nie ma się o co martwić. “Wszystko będzie dobrze. Tylko zaakceptujcie odczucia, które się pojawią, i nie próbujcie z nimi walczyć”. Jasne, Sean. W dół, w dół, wciąż w dół. Czy ty, Sean, też tak spadałeś podczas swojego pierwszego skoku w przyszłość? W dół, w samo jądro planety, w kipiącą wulkaniczną lawę? Zastanawiał się, kiedy to się skończy. I co się stanie, gdy uderzy o dno. I wówczas spostrzegł, że raczej unosi się niż spada. A nawet się nie unosi. Że znajduje się wciąż w laboratorium, a nie w szybie wiodącym przez wnętrze Ziemi. Wrażenie spadania było tylko wytworem jego wyobraźni, efektem ubocznym przemieszczania się w czasie. W rzeczywistości jego stopy stały twardo na podłodze platformy. Był na miejscu. Pięćdziesiąt minut w przyszłości. Przed oczami miał wirujące, barwne plamy, a w głowie zamęt. Wydawało mu się, że za chwilę jego głowa zacznie się obracać i oderwie od ramion. To, co czuł, nie były to zwykłe nudności; przepełniały go mdłości prawdziwie astronomiczne. Uczucie było tak intensywne, że przyszło mu do głowy, iż coś takiego należałoby nagrodzić oklaskami. Oczywiście, gdy tylko poczuje się trochę lepiej. - Albo ktoś mnie przytrzyma, albo zaraz upadnę - wymamrotał z wysiłkiem. Złapali go w momencie, gdy zaczął się osuwać. - Spokojnie - powiedział ktoś. - Dezorientacja trwa tylko kilka sekund. Wchodzenie w przyszłość powoduje większy szok niż wchodzenie w przeszłość. - Zdążyłem zauważyć - jęknął Erik. Jednak mieli rację: z całej tej opresji wychodził szybko. Niebawem znów widział ostro. Cyfrowy licznik czasu rzeczywistego wskazywał dokładnie pięćdziesięciominutowy upływ czasu od rozpoczęcia eksperymentu. Zgodnie z harmonogramem. Sean z pewnością zmaterializował się tutaj już przed nim, będąc na poziomie plus- pięciu-minut. Być może przeżył to samo uczucie spadania w piekielną króliczą norę. Być może Sean... Sean... Nagle dotarła do niego wstrząsająca świadomość osamotnienia. Owładnęło nim obce mu wrażenie separacji, samotności, rozłąki. Jak szalejący wicher ogarnęła go myśl, że to właśnie czas stał się bolesną, rozdzielającą przepaścią. Nie odczuł tego wcześniej, ponieważ jego pierwszy skok był przemieszczeniem wstecznym. Kiedy przybył do laboratorium, widział Seana przygotowującego się do eksperymentu. Ale teraz Sean był o sto minut stąd na poziomie minus-pięćdziesięciu-minut. Zgodnie z ruchami wahadła na równoważnym, lecz przeciwnym przesunięciu. Stąd do Czasu Ostatecznego będącego końcem eksperymentu, a znajdującego się dziewięćdziesiąt pięć milionów lat od punktu wyjściowego, Sean i Erik nie będą już przebywać na tej samej linii czasu. Jeden z nich będzie zawsze na poziomie minus-czasowym, podczas gdy drugi będzie w równoważnej odległości na plus-czasie. Erik zszedł z platformy manewrowej. Zrobił kilka niepewnych kroków. - Jak się teraz czujesz? - spytała doktor Wbite. Wykrzywił usta, próbując zdobyć się na uśmiech. - Już lepiej - skłamał. - Tylko trochę galaretowato. Ale tylko troszeczkę. - Wstrząs, prawda? Skinął głową. Chciał zapytać Seana, jak się czuje po swoim pierwszym skoku do przodu. Lecz Seana, rzecz jasna, nie było tutaj. Idiotyczne uczucie, nie mieć go blisko siebie. Nie czuć tego niesamowitego, telepatycznego wręcz porozumienia. Nie mieć wrażenia, że mówi mu: “Jestem tutaj. To ja, Sean. Jestem przy tobie bardziej niż ktokolwiek inny na tej planecie. I będę zawsze”. Prawie tak jakby byli bliźniakami syjamskimi, nie zwykłymi. Erik nigdy nie rozmawiał o tym z Seanem. Byłoby to krępujące; mówić mu co czuje i pytać go, czy myśli tak samo. Ale był najzupełniej pewien, że Sean czuł to samo. I brak owego porozumienia dotkliwie dawał mu się teraz we znaki. - Pięćdziesiąt minut od Czasu Zero - powiedział. - Nie sądzę, żeby w świecie wiele się zmieniło. - Nie przez pięćdziesiąt minut - zaśmiała się doktor White. - Wszystko, co naprawdę interesujące, jest wciąż przed tobą. - Przede mną? - Erik potrząsnął przecząco głową. -Nie, chyba coś ci się pomieszało. Według mnie najbardziej interesujące rzeczy są za mną. Wyglądała na zbitą z tropu. - Nie wiesz, o co mi chodzi? - zapytał. - No cóż... - Widzę, że nie wiesz. A pamiętasz, że nazywam się Erik? - Oczywiście, że tak. Tylko... -Jej głos ucichł. - Erik to ten bliźniak, który jest paleontologiem. Ten, który o wiele bardziej interesuje się przeszłością niż przyszłością - zrobił szeroki gest. - Nie mam nic przeciwko temu, by rzucić sobie okiem na przyszłość, ale to, na co naprawdę czekam, jest po drugiej stronie wahadła. Na samym jego końcu jest era mezozoiczna. Dinozaury! - poczuł palące ciepło na policzkach. Jego podniecenie rosło, a serce zaczęło mu łomotać. -I właśnie dlatego zgłosiłem się na ochotnika na ten zwariowany rajd. Nie wiedziałaś o tym? Żeby spotkać się z dinozaurami twarzą w twarz! To proste. Zwyczajnie podejść sobie do żywego dinozaura i powiedzieć mu: “cześć”. 4 Sean - 50 minut Ten drugi skok był zupełnie inny. Sean nie czuł już oszołomienia i chaosu w głowie ani późniejszego przerażenia. Nie było początkowego odczucia martwoty, które kazało mu podejrzewać, iż nie nastąpiło żadne przemieszczenie. Tym razem nastąpił tylko jeden czy dwa łagodne wstrząsy. I nadal wydawało się, że wszystko jest w najlepszym porządku. Pomyślał, że może tylko pierwszy skok powoduje taki wstrząs, lub może teraz jest łatwiej, ponieważ podróżuje wstecz zamiast do przodu. Rozejrzał się po laboratorium. Wszyscy biegali tam i z powrotem jak gromada lunatyków, po raz setny sprawdzając każdy element aparatury. Eksperyment rozpocznie się za niecałą godzinę. Więc tak to właśnie wyglądało. Sprawdzanie kodów, ostatni przegląd sprawności obwodów, porządkowanie. Dostrzegł błyszczącą od potu twarz doktora Ludwiga wrzeszczącego coś do kieszonkowego telefonu, l była też doktor White ogarnięta niezwykłym dla niej nerwowym podnieceniem. Harrell, matematyk, pracował na dwóch komputerach jednocześnie. Inni naukowcy wystukiwali coś na maszynach w szaleńczym pośpiechu końcowych przygotowań. Technicy biegali dookoła, a ich sposób poruszania się przypominał stare, nieme filmy: ruchy były zbyt szybkie, gwałtowne i urywane. Wyglądało to dość głupawo. Jedynymi ludźmi, którzy zachowywali spokój, byli Ricky i Sean. Nieustraszeni bracia Gabrielsonowie. Stali z boku ze zdrętwiałymi, przeraźliwie zmęczonymi twarzami, czekając na pozwolenie zajęcia miejsc na platformie manewrowej, by w końcu zasiąść po którejś ze stron torusu przemieszczenia. Niesamowite, jak bardzo to wszystko wydało mu się znajome. Bądź co bądź, niecałą godzinę temu przeżył już raz tę scenę. Teraz był tu ponownie, lecz tym razem nie czekał na wejście na platformę. Czekali na to tamci dwaj. On był kimś innym - Seanem2, wędrowcem w czasie, człowiekiem z pięćdziesiątej minuty przyszłości. - Cześć - powiedział. - Jestem tutaj. Może by ktoś się ze mną przywitał? W pokoju zapanowała nagle pełna konsternacji cisza. Do tej pory wszyscy byli tak zajęci procedurą przygotowawczą, że zupełnie nikt go nie dostrzegł. Ale teraz go zauważono. - Drugi wsteczny ruch wahadła! - krzyknął ktoś. - Zjawił się! - Oczywiście - odparł Sean. - Wielka niespodzianka. Paradoks Jasia Wędrowniczka, który na dodatek gada. Jeszcze czegoś podobnego nie widzieliście, co? Nie pamiętacie, że widzieliście któregoś z nas idącego wstecz. Zgadłem? - Na razie nie pamiętamy - odrzekł doktor Ludwig. -Sprawiał wrażenie lekko oszołomionego. Tak, jakby nie był w pełni przygotowany na to, co się właśnie stało. Nawet on, który spędził lata, ślęcząc nad teorią i przygotowaniem eksperymentu, był zaskoczony. - Jesteś pierwszy - dodał -ale oczywiście, nie ostatni. Inni pojawią się przed tobą, tyle że my ich także nie pamiętamy. Ty jesteś Sean, prawda? Jesteś po drugim przemieszczeniu, minus- pięćdziesiąt-minut. A wkrótce zmaterializuje się tu Erik na poziomie minus- pięciuset-minut. To będzie wczorajszego wieczora. - Będzie tu Erik, bo zmaterializuje się wczorajszego wieczora? - roześmiał się Sean. - Nieźle to brzmi. Podoba mi się. - Tak, przypomnimy sobie jego wizytę dopiero po fakcie. Trzeba by zmienić gramatykę, żeby mówić o takich sprawach. Czas przeszły i przyszły straciły sens. Przyczyna i skutek stały się wolne od wszelkich uwarunkowań. Rozumiesz, o co mi chodzi? - W zupełności - odparł Sean. Tym razem wszystkie te zawiłości były dla niego klarowne i zrozumiałe. Było całkiem inaczej niż na poziomie plus-pięciu-minut, gdy umysł zdawał się kompletnie zamroczony. Teraz, dzięki Bogu, znów pracował sprawnie! Przeżył chwilę paniki na myśl, że mógłby tę podróż w czasie przypłacić głupotą do końca życia. Rzecz jasna fakt, iż wsteczna zmiana zdarzeń przyszłych będzie się dokonywać stopniowo w kilku fazach, nie był /godny z logiką. Wraz ze wspomnieniami godzin i dni sprzed Czasu Zero, które zmieniać się będą w sposób fazowy, każde przesunięcie wahadła przynosiło ze sobą nowego Erika i nowego Seana. I każda z tych postaci będzie materializować się w coraz odleglejszej przeszłości. Logicznie rzecz biorąc, wszystkie te zmiany powinny pojawić się równocześnie. Lecz od momentu włączenia ostatniego przełącznika, zawsze będą Erikowie i Seanowie rozproszeni po całym strumieniu czasu o rozpiętości stu dziewięćdziesięciu milionów lat, jakie obejmował eksperyment. Ale w tym, co zdarzyło się podczas pierwszego skoku w czasie, nie było absolutnie nic logicznego. O tym Sean był przekonany. To, co przeżył, przeczyło wszelkim prawom przyczyny i skutku. Wyglądało na to, że każdy ruch wahadła tworzył nową wersję przeszłości. Od momentu rozpoczęcia eksperymentu rzeczywistość stała się płynna. Żaden człowiek żyjący w tej zmieniającej kierunek rzeczywistości nie będzie świadom jej przemian. Przeszłość ulegnie przeobrażeniu pod wpływem zachodzącej zmiany, a ludzie nie będą w stanie zapamiętać przeszłości takiej, jaką była wcześniej. Tylko on i Erik, młodzi śmiałkowie na trapezie, będą mogli pojąć rozmiary spustoszeń i wpływu, jaki wywrą, mknąc tam i z powrotem przez strukturę czasu i budując ją na nowo. I jeśli liczba paradoksów będzie rosła, to nawet oni mogą stracić z oczu trakt, po którym przebiegają zmiany. Podszedł do Erika i Seanal. Boże, jacy bladzi i spoceni! Wyglądają na potwornie zdenerwowanych!, pomyślał. A przecież nie przypominał sobie tego zdenerwowania, kiedy to on był Seaneml pięćdziesiąt minut temu. Był wówczas przekonany, że wyczekuje momentu startu spokojnie, bez napięcia i lęku. Zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie wtedy oszukiwał samego siebie. Przyglądał się minie Seanal i wiedział, że pięćdziesiąt minut temu tak właśnie musiał wyglądać. Nie było ucieczki od tej prawdy. W tamtym momencie po prostu drętwiał z przerażenia. Pięćdziesiąt minut temu siedział, wyczekując, aż zmienią go w wiązkę tachionów, cząsteczek poruszających się szybciej od światła i wędrujących w antyczasowym uniwersum w kierunku wstecznym. Sprzężenie punktu osobliwego spowodowało transformację jego osoby w tachionową replikę w postaci chmury antyczasowej energii, która była ściśle równoważona przez czasową siłę uwalnianą w przeciwnym kierunku. Były to jednak bardziej naukowe przypuszczenia niźli pewniki. A on siedział tam, zastanawiając się, czy cały proces rzeczywiście przebiegnie w ten sposób. Cóż, przypuszczenia sprawdziły się. I oto znalazł się tutaj cały i zdrowy. Wpatrywano się w niego okrągłymi ze zdumienia oczami, jak gdyby nie miał prawa tu się znajdować. Jakby był jakimś złowieszczym duchem, który nawiedził laboratorium. Sean uśmiechnął się. - Nie ma się co denerwować - powiedział. - Wszystko będzie w porządku. Tylko zaakceptujcie odczucia, które się pojawią, i nie próbujcie z nimi walczyć. Z początku nie będzie to przyjemne, ale właśnie na początku zdarzy się to, co najgorsze. A potem wszystko pójdzie gładko. Odrobina pocieszenia, przyjacielskiej otuchy. Pomyślał, że przynajmniej tyle może dla nich zrobić. Dla Ricky'ego i dla Seanal, który miał tak przygnębiony i mizerny wyraz twarzy. Jego brat i jego drugie ja. Jeżeli jest na tym świecie ktoś, kto jest ci droższy i bliższy niż twój brat bliźniak, to jest to twoje drugie ja. 5 Erik - 5 x 10^2 minut Była to noc poprzedzająca dzień rozpoczęcia eksperymentu. W dużym pokoju panował dziwny spokój. Górne oświetlenie zostało wyłączone, jedyne światło dochodziło z zielonych lamp awaryjnych i skupiało się dokładnie w miejscu, w którym siedział. Przybył tu około drugiej nad ranem. Odniósł wrażenie, że dookoła nie było nikogo. Przeczekał znacznie krótszy od poprzedniego zawrót głowy spowodowany materializacją, po czym uważnie rozejrzał się po pokoju. Czyżby naprawdę nikogo nie było? Przecież wiedzieli, kiedy ma się pojawić. Nawet jeżeli większość obsługi wypoczywała przed wielkim dniem, który mieli przed sobą, to jednak ktoś powinien pozostać, by odebrać relację z dotychczasowego przebiegu eksperymentu. Wtem spostrzegł jednego z młodszych naukowców, człowieka od światłowodów o nazwisku John Terzunian, pogrążonego w drzemce w ciemnym kącie pokoju. Erik podszedł do niego i potrząsnął lekko za ramię. - Johnny? Johnny, zbudź się! To ja, Erik, na przemieszczeniu minus-pięciuset- minut. - Co? Kto? - wraz z przebudzeniem w jego oczach pojawiła się panika. - O Boże, ale mnie ścięło... - Zdarza się - odparł Erik. Naukowiec wyglądał znacznie starzej niż wskazywał na to jego wiek. Mógł mieć dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat i niedawno ukończył doktorat. Jego włosy przerzedziły się, a nabiegłe krwią oczy pałały jak węgielki. - Nie przejmuj się. Nic nie powiem. Reszta śpi, co? Terzunian skinął głową potakująco. - Ostatni wyszedł stąd godzinę temu. Ciągnęliśmy losy o to, kto zaczeka tu na ciebie. - I przegrałeś. Na twarzy Terzuniana pojawił się głupawy uśmiech zmieszany z zakłopotaniem. - Przez ostatnie trzy czy cztery noce pod rząd nikt tu oka nie zmrużył. Nawet gdyby mieli mnie teraz wylać z roboty, nie miałbym nic przeciwko temu. No, ale ktoś musiał tu zostać i spotkać się z tobą. - Jasne - powiedział Erik. - Rozumiem. Myślał o Seaniel i o Erikul chrapiących teraz w sektorze wypoczynkowym kilkaset metrów stąd. Wiedział, że kres odporności na stres walczył w nich z krańcowym wyczerpaniem i to drugie wreszcie zwyciężyło. Dobrze, że spali. Być może była to ich ostatnia szansa wyspania się w roku dwa tysiące szesnastym. Za osiem godzin rozpoczną podróż, która doprowadzi obu do punktów plus-minus dziewięćdziesiąt pięć milionów lat po obu stronach Czasu Zero. Zdani na łaskę niosącego ich strumienia czasu przemierzą skokami eony. Zastanawiające. Myślał o Seaniel i o Erikul jako o n i c h zamiast jako o n a s. Lecz nie mógł myśleć inaczej. Ci dwaj nie byli wcale Erikiem i Seanem Gabrielsonami. Dla niego byli dwójką zupełnie innych ludzi: Seanem l i Erikiem l. Wczorajszymi jaźniami, które jeszcze nie doświadczyły bycia w strumieniu czasu. I nie mają zielonego pojęcia, jak to jest. Dla nich, jeżeli w ogóle o nim pomyślą, będzie Erikiem2, Krikiem przyszłości, Erikiem jutrzejszym i nierzeczywistym. Nie ma w tym nic dziwnego i trudno wymagać, żeby było inaczej. On sam nie czuł się nierealny. Nie żył w jutrze. Żył teraz, w teraźniejszości. Co prawda było to “teraz”, które oscylowało pomiędzy przeszłością a przyszłością, ale było to jedyne “teraz”, jakie posiadał. Sam sobie w zupełności wystarczał: był prawdziwym i autentycznym lirikiem. A prawdziwy i autentyczny Sean był teraz dokładnie siedemnaście godzin stąd, na poziomie plus-pięciuset-minut po przeciwnej stronie huśtawki, jaką tworzyły ruchy wahadła. Wszystko w równowadze. Wszystko w absolutnej symetrii. Klarowny, emocjonujący i ogromnie pociągający sen. Tyle tylko, że dział się on naprawdę i będzie się dziać przez dziewięćdziesiąt pięć milionów lat. - Może masz ochotę na szklankę wody lub coś do /jedzenia? Przynieść ci coś? - zapytał Terzunian. - Nie, dziękuję - odrzekł Erik. - Dla mnie, z perspektywy czasu subiektywnego, jest to ciągle początek eksperymentu. Od jego rozpoczęcia upłynęło zaledwie parę minut. - Dobra - ciągnął Terzunian - więc zabierajmy się do pracy. Mam cię wypytać o stan psychiczny i fizyczny po przybyciu. Tutaj - wskazał - kamera już działa. Testy. Wydawał się niespokojny, skrępowany, jakby zalękniony, że mógłby coś przegapić. Cóż, pomyślał Erik, ten naukowiec był związany z projektem przez wiele lat. I oto teraz jego plany i nadzieje stawały się rzeczywistością. Tak, rzeczywistością. Wiele razy głęboko wątpił w to, czy on i Sean naprawdę /.godzą się uczestniczyć w eksperymencie. Oczywiście obaj wiedzieli o nim od lat. Program “Wahadło” był w trakcie przygotowań, kiedy oni jeszcze studiowali. Przygotowania rozpoczęto już wówczas, gdy rozwój techniki wytwarzania sztucznych miniosobliwości dostarczył bazy technologicznej do poważnych badań nad podróżowaniem w czasie. Sean przyniósł kiedyś do domu cały plik rozpraw teoretycznych na ten temat. Wyjaśniały one, jak sprzężenie połączenia fazowego małej “czarnej dziury”, identycznej z tymi, które znaleźć można w przestrzeni międzygwiezdnej, z jej matematycznym przeciwieństwem, czyli “białą dziurą”, tworzy niewyobrażalnie wielką siłę łamiącą strukturę czasoprzestrzenną, i jak ta siła może zostać ujarzmiona i kontrolowana tak, by mogła być użyteczna jako kanał tranzytowy dla dwukierunkowego przemieszczania się w czasie. Przeczytał to wszystko i naraz stanęła mu przed oczami fantastyczna wizja. Zobaczył siebie wędrującego przez całą geologiczną historię Ziemi, jakby oglądał film puszczany od tyłu. Minął czasy historyczne, potem plejstocen i pliocen, aż dotarł do świata dinozaurów, dalej pierwotnych zwierząt ziemnowodnych, trylobitów. A później ukazał mu się świat pierwszych dni, kiedy na powierzchni Ziemi nie było nic poza nagą skorupą granitu oblewaną przez parujące morze. Przerażające! Aż ciarki przeszły go na myśl, że mógłby to wszystko obejrzeć. Nie rekonstrukcje tworzone na bazie nielicznych skamielin, lecz prawdziwy świat w czasach, kiedy istniał. l nagle pomyślał, że ta wizja jest zupełnym szaleństwem, marzeniem, wytworem wybujałej wyobraźni. “Mylisz się”, powiedział mu wtedy Sean. “To naprawdę może się sprawdzić. Pozwól, że pokażę ci tylko te równania...” Zaczął gryzmolić ciągi wzorów, aż w pewnym momencie Erik poprosił go o litość. Matematyka, którą operował Sean, była dla niego tak tajemnicza, odległa i niedostępna, jak język mówiącego przez sen starożytnego Egipcjanina. Im dłużej Sean wyjaśniał mu te zawiłości, tym Erik mniej z tego rozumiał, czy może raczej mniej go to obchodziło. Lecz Sean był przekonany, że teoria wędrówki w czasie jest poprawna i zazwyczaj miał rację w sprawach, którym oddawał się z taką pasją. Na pewno w dziedzinie fizyki. Niesłychane, pomyślał wówczas Erik, obliczywszy, że w najlepszym razie upłynęłoby co najmniej pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt lat badań, zanim wyprawa w czasie stałaby się czymś więcej niż tylko układem fascynujących równań matematycznych. I zaniechał myślenia o całej tej sprawie. Miał ważniejsze rzeczy na głowie: najpierw dostanie się do college'u, potem napisanie pracy dyplomowej z paleontologii... I wtedy ogłoszono, że została skonstruowana i przetestowana pierwsza aparatura do przemieszczania w czasie. Erik nie zwrócił na to większej uwagi. Podobno roboty wyposażone w kamery i układ zapisywania danych wyruszyły na safari w czasoprzestrzeni. Zadanie wykonały i wróciły do tego samego momentu, z którego zostały wysłane. Dla obserwujących to naukowców czas eksperymentu równał się zeru. Nie było więc sposobu, żeby udowodnić, że cokolwiek się wydarzyło, z wyjątkiem ubytku mocy zarejestrowanego przez instrumenty pomiarowe - i tego, że wystąpiły paradoksy. Paradoksy! Mimo że roboty zdawały się w ogóle nie wyruszyć, to zjawiały się w laboratorium na godziny, dni, tygodnie przed eksperymentem. Te fakty przyprawiały wszystkich o ból głowy. Przeszłość wciąż się zmieniała i niczyja pamięć nie była już bezpiecznym miejscem: rzeczy miały się zawsze inaczej niż się o nich myślało i pamiętało. Roboty zgłaszały się także w jednakowych odstępach czasu po eksperymencie. Pojawiały się nagle w laboratorium, przebywały tam parę minut, a czasem dłużej, i ponownie znikały. Nie zauważono, aby w wyniku wędrówki w czasie odniosły jakiekolwiek uszkodzenia. Wyglądało na to, że pozostawały wciąż w doskonałym stanie technicznym. Ale kamery okazały się bezwartościowe - filmy były zamazane. Sean tłumaczył, że widocznie emulsja filmowa nie była w stanie wytrzymać sztormu tachionów, na który była narażona podczas przemieszczeń. Układy zapisywania danych podały jedynie jakieś zagmatwane odczyty, o których można było powiedzieć tylko tyle, iż były statystycznie prawdopodobne. - Burza tachionów... - odparł na to Erik. - Myślisz, że naprawdę tylko to? Nie miał najmniejszego zamiaru zaprzątać sobie głowy dokładniejszymi wyjaśnieniami. Jeszcze nie wtedy. Po robotach wysłano również istoty żywe - żółwie morskie, żaby i króliki. Organizacje ochrony zwierząt wnosiły skargi, choć wszystkie zwierzęta wróciły całe i zdrowe. Skąd wróciły, tego nikt nie umiał powiedzieć. Bez wątpienia gdzieś zawędrowały. Zaobserwowano typowe paradoksy przemieszczenia w czasie: króliki wskakiwały znikąd do laboratorium na trzy dni przed i trzy dni po eksperymencie. Było to doniosłe i interesujące osiągnięcie. Jeśli króliki mogą przebyć trzy dni czasu wstecz lub trzy dni w przód, to równie dobrze mogłyby przewędrować milion lat lub pięćdziesiąt milionów. Co jednak może żółw czy królik powiedzieć ludziom o oglądanej erze mezozoicznej albo świecie w roku milionowym? Można wprawdzie wysłać żółwia na sam koniec czasu i z powrotem, ale nie jest on w stanie przekazać ani jednej użytecznej informacji o tym, co widział. Tak więc ogłoszono, że poszukiwani są ochotnicy. Tylko wysłanie człowieka mogło dać znaczące rezultaty. Tylko obłąkaniec, pomyślał Erik, poszedłby na to. Dotarła do nich wzmianka o tym, że naukowcy chcą zaangażować absolutnie identycznych bliźniaków, ponieważ pęd musi być zgodny co do miligrama. Bliźniacy mają tę samą strukturę kości oraz dokładnie ten sam rozkład masy ciała, co sprawi, że znacznie łatwiej będzie uzyskać ową zgodność. To miłe, pomyślał Erik, a następnie powrócił do swoich arktycznych zwierząt ziemnowodnych żyjących w okresie mezozoiku. Któregoś dnia ktoś im powiedział, że naukowcy poszukują bliźniaków posiadających wykształcenie naukowe. Erik po prostu wzruszył ramionami. Ktoś inny nadmienił, iż idealnie byłoby, gdyby jeden z bliźniaków był fizykiem, a drugi paleontologiem. Dla zmaksymalizowania wartości obserwacji. Zgoda, był paleontologiem. A jego brat bliźniak był rzeczywiście fizykiem. To naprawdę ciekawe, stwierdził Erik, wciąż nie wykazując zainteresowania. - Nie sądzę, żebyśmy byli jedyną parą spełniającą wymogi. Wcześniej czy później znajdą takich, którzy zechcą zaryzykować tę przejażdżkę. Aż pewnego dnia Sean zapytał z głupia frant: - A nie sądzisz, że to pomogłoby ci w badaniach? Gdybyś rzucił okiem na żywe, mezozoiczne crittersy? Co, Ricky? I oto był teraz tutaj, pięćset minut w swojej własnej przeszłości, we władzy niemożliwego do zatrzymania wahadła o wychyleniach rozszerzających się do tyłu i w przód, minuty i godziny, miesiące i lata, wieki i eony. Bardzo dziwny, intensywny sen. Sen jaskrawszy i ostrzejszy niż jakakolwiek rzeczywistość doświadczana do tej pory. - No to jazda - odezwał się Terzunian. - Mówi John Terzunian. Jest poziom minus- pięćset-minut. Erik Gabrielson przybył właśnie zgodnie z planem: trzeci ruch wsteczny - spojrzał na Erika, dając mu znak. - W porządku. Złóż sprawozdanie. - Nie mam wiele do powiedzenia. Samo przybycie nie sprawiło trudności. Żadnych sensacji podobnych do tych, jakie czułem przy skoku na poziomie minus-pieciu- minut. Lekki wstrząs, a później wszystko wróciło do normy. Było parę pomniejszych przestrzennych przemieszczeń: wyszedłem o krok na lewo od punktu startu. Jak dotąd nie czuję zmęczenia. Raczej pewne utrudnienia... nie, to za mocno powiedziane, lekkie zawahania, może... Terzunian wpatrywał się w niego natarczywie. Miał osobliwy wyraz twarzy, który wydawał się mieszaniną fascynacji i zazdrości, lecz mógł być też czymś w rodzaju współczucia. - Słuchajcie - ciągnął Erik - naprawdę nie ma na razie z czego robić sprawozdania. Dopiero za parę skoków będę miał mnóstwo do powiedzenia. Mnóstwo. Ale komu ja to powiem, zastanowił się. Kiedy będę dziewięć i pół roku w przeszłości? Lub dziewięćset pięćdziesiąt tysięcy lat w przyszłości? 6 Sean + 5 x 10^2 minut Następne lądowanie okazało się nietypowe. Coś, jakby ręka olbrzyma, porwało go w górę, skręciło, zrobiło z niego kulkę i wystrzeliło jak z procy. Potem ściany laboratorium zawirowały wokoło jak wnętrze wielkiej wirówki, a podłoga zatrzęsła się dziko i zakołysała to w jedną, to w drugą stronę. Może trafił na zabawę karnawałową, a nie do pracowni naukowej? Opierał się jeszcze chwilę, po czym upadł jak długi, dając za wygraną. Ale wszystko to trwało jedynie chwilę. Zawroty głowy wkrótce ustały. Poklepał podłogę, upewniając się, czy aby na pewno przestała się trząść. Najwyraźniej przestała. Ostrożnie wstał i rozpostarłszy ramiona, próbował złapać równowagę. Zrobił dwa lub trzy nieśmiałe kroki. Nie jest źle, wszystko trzyma się kupy. Świetnie. - Trochę potrwa, zanim się przyzwyczaję - rzucił w przestrzeń. Rozejrzał się wokoło. W laboratorium nastąpiły kolejne zmiany. Był pięćset minut w przyszłości: osiem godzin i dwadzieścia minut od rozpoczęcia eksperymentu. Zapadła noc. Światła jarzeniówek stały się ostrzejsze, niemal oślepiały. Duży pokój był niemożliwie, prawie złowieszczo spokojny. - Opowiedz teraz o wszystkim, co ci się przydarzyło -zabrzmiał głos doktora Ludwiga. Doktor Ludwig i doktor White byli jedynymi ludźmi w laboratorium. Technicy najwidoczniej zostali zwolnieni z asystowania przy kolejnym spotkaniu. Platforma manewrowa sprawiała wrażenie zaniedbanej. Dwa metalowe siedzenia stojące przy stożku przemieszczenia mogły być równie dobrze parą szkolnych krzeseł. Sam stożek też stracił swoją rangę - zwykły kloc bezczynnej maszynerii. Przyglądając się temu, aż trudno było uwierzyć, że pod tą lśniącą bryłą osłony kryje się para laboratoryjnie wygenerowanych, skolapsowanych gwiazd: miniaturowa czarna dziura i jej lustrzane odbicie - biała dziura. Razem stworzyły one parę perfekcyjnie zrównoważonych sfer osobliwości, gdzie nic nie zachowuje się według reguł zwykłego Wszechświata. Utrzymywano je w niemożliwym do odwrócenia sprzężeniu. Gigantyczna energia na zawsze miała krążyć w pętli pomiędzy połączonymi horyzontami zdarzeń owych osobliwości. Energia ta otworzyła wrota czasu, przez które przeszli Erik i Sean, by teraz przemierzać bezmiary czasu i antyczasu. Doktor Ludwig miał zmęczone oczy i ciemne od zarostu, obwisłe policzki. Wyglądał na człowieka, który zbyt wiele czasu spędził w pracy. Kiedy Sean odwiedził to miejsce na poziomie plus-pięciu-minut - dla niego było to prawie przed chwilą, dla nich obojga osiem godzin i dwadzieścia minut temu - doktor Ludwig był wypoczęty i świeżo ogolony. - W pierwszej chwili - powiedział Sean - myślałem, że tracę rozum. Pierwszy ruch do przodu, plus-pięć-minut. Powiem wam, że to było naprawdę okropne doświadczenie. - Skoki do przodu są gorsze niż skoki wstecz? - spytała doktor White. - Na to wygląda. Całe to poczucie dezorientacji i zamroczenie psychiczne... Czułem się kompletnie ogłupiały. Pierwszy skok w tył, ten pięćdziesięciominutowy, też trochę nadszarpnął mi nerwy, ale już nie tak. I zakłócenia trwały tylko chwilę. - A tym razem? Drugi skok do przodu? - Zupełne oszołomienie, wszystko wirowało jak zwariowane. Ale nie z taką siłą jak za pierwszym razem i nie tak długo. - Jednak i tak były to silniejsze zakłócenia niż przy wstecznym przesunięciu, to znaczy przy tym jednym, które wykonałeś do tej pory? Sean kiwnął głową potakująco. - Zupełnie jakby przeskok do przodu wymagał o wiele więcej wysiłku. Natomiast wstecz idzie się całkiem gładko, z minimalnymi zakłóceniami. - Może i tak - odparł doktor Ludwig. - Ale my mamy powody, by sądzić, że efekty uboczne przemieszczenia w obu kierunkach zredukują się w miarę oddalania się od Czasu Zero. Sean uśmiechnął się. - Tak, będzie lepiej. Za jakiś czas nie będziemy już lądować w tym miłym, bezpiecznym laboratorium, prawda? Ruchy wahadła staną się coraz szersze. Nagła wizja zapłonęła w jego umyśle: zamglona przeszłość i niemożliwa do wyobrażenia przyszłość. - Dobrze, że nie trzeba będzie za każdym razem przeżywać ataków oszołomienia - powiedział. - Zwłaszcza że można wylądować na o wiele mniej bezpiecznym terenie... 7 Erik + 5 x 10^3 minut Jeśli nikt nie ma nic przeciwko temu - powiedział Erik -to przed skokiem w przeszłość chciałbym chociaż rzucić okiem na dzisiejszą gazetę. Licznik upływu czasu rzeczywistego stojący przed nim wskazywał osiemdziesiąt trzy godziny i trzydzieści trzy minuty od Czasu Zero. Była to noc w piątek dwudziestego drugiego kwietnia. Widział, jak wymieniają spojrzenia. Dać mu gazetę czy nie? Nie byli pewni. Ktoś z personelu wyszedł poradzić się doktora Ludwiga. Najwyraźniej odpowiedź była przyzwalająca, ponieważ wrócił z gazetą w ręce. Była świeża. Miała ten szczególny zapach dopiero co wydrukowanej gazety. Erik przyjrzał się dacie. Dwa tysiące szesnasty rok. Piątek, dwudziesty drugi kwietnia. Więc jednak stało się. Rzeczywiście podróżował w czasie. Chyba że wszystko to było jakimś zwariowanym kawałem, eksperymentem psychologicznym... Dali mu podrobioną gazetę i w ten sposób wystrychnęli go na dudka... Ricky, człowieku, to absolutnie paranoiczne myślenie, powiedział sobie. To nie kawał. Im szybciej w to uwierzysz, tym lepiej. Rzucił okiem na pierwszą stronę. Dziesiąta rocznica zasiedlenia Księżyca świętowana na Ziemi i na Księżycu. Wizyta prezydenta na Antarktydzie. Trzęsienie ziemi w Turcji, sześć przecinek trzy stopnia w skali Richtera, dokładnie tyle, ile przewidywano w ubiegłym miesiącu. Artykuł na dole strony relacjonował przebieg imprez w Detroit zorganizowanych z okazji Dnia Robotów. W uroczystościach wzięło udział pięćdziesiąt tysięcy mechanicznych robotników. O eksperymencie podjętym przez Cal Tech nie było ani słowa. Zdziwiłby się zresztą, gdyby było inaczej, bowiem zarówno sam projekt, jak i jego realizacja były okryte tajemnicą. Stało się tak po części na życzenie rządu, po części zaś dlatego, że pomysł podróżowania w czasie wzbudzał paniczny lęk u wielu ludzi. Wzmianki o pracach prowadzonych nad projektem spotkały się z nieoczekiwanie żywą reakcją. Historycy i filozofowie dyskutowali nad tym, jak wielkie i nieodwracalne szkody dla współczesnego życia może przynieść najmniejsza zmiana w przeszłości spowodowana przez wędrowców w czasie. Zerwanie kwiatu lub zgniecenie robaka mogłoby wymazać z historii całe imperia. Niektórzy przywódcy religijni byli zaniepokojeni możliwością odkrycia, iż pewne historie biblijne są niezbyt ścisłe. I jak zawsze, odezwali się również ludzie, którzy bali się każdej nowości w nauce, zwłaszcza tak niezwykłej jak ta. Dlatego też, na najwyższym szczeblu zapadła decyzja, by szczegóły dotyczące Programu “Wahadło” utajnić do czasu, kiedy stanie się możliwe zbadanie efektów kilku pierwszych przemieszczeń. Spojrzał na stronę ze sportem. Dodgersi po dwóch porażkach w Honolulu przegrali trzeci, kolejny mecz w Osace. Nowy sezon baseballowy nie rozpoczął się obiecująco. Dla drużyny lokalnej sytuacja nieco się poprawiła, Lakersi po serii remisów wygrali wreszcie z Buenos Aires i zakwalifikowali się do mistrzostw w Nairobi. Pogoda w Pasadenie i jej okolicach miała być ładna. W San Francisco wczoraj padało, ale nie spodziewano się, by ulewa dotarła do południowej Kalifornii. Rynek surowcowy miał swój dobry dzień. Wskaźnik Dow Jonesa wzrósł o sto dwanaście punktów osiągając poziom siedmiu tysięcy siedmiuset osiemdziesięciu sześciu. Erik poczuł się nieswojo na myśl o spojrzeniu na nekrologi. Szybko złożył gazetę. - Proszę - powiedział, oddając ją. - I jakie wrażenia? Uśmiechnął się: - Zawsze lubiłem przeglądać piątkową gazetę we wtorek - odparł z uśmiechem. - Wtedy jakoś lepiej idzie się do przodu. 8 Sean - 5 x 10^3 minut Po następnym przemieszczeniu zobaczył czterech naukowców: doktor White i doktora Thomasa, którzy odpowiadali za psychologiczne aspekty eksperymentu, oraz doktora Mukherji i doktora Camminello, odpowiedzialnych za stronę teoretyczno- matematyczną. Był to jego czwarty skok. Ruchy wahadła osiągnęły już znaczną szerokość. Skalowane były w logarytmicznie powiększających się interwałach, każdy kolejny dziesięć razy szerszy niż poprzedni. Tak więc trasa wiodła go poprzez pięciominutową przyszłość, pięćdziesięciominutową przeszłość, pięćsetminutową przyszłość aż po pięć tysięcy minut w przeszłość... Pięć tysięcy minut. Pięć razy dziesięć do trzeciej potęgi minut. Pięć tysięcy minut równało się osiemdziesięciu trzem godzinom i dwudziestu minutom, co stanowiło 3,46 dnia. Punkt, od którego zaczynały się wszystkie przemieszczenia - Czas Zero, nastąpił we wtorek, dziewiętnastego kwietnia dwa tysiące szesnastego roku, o wpół do jedenastej rano. A teraz Sean schodził właśnie z platformy manewrowej na trzy i pół dnia przed eksperymentem. Komitet powitalny wydawał się speszony tą sytuacją. Mimo najszczerszych chęci ci poważni naukowcy nie byli w stanie zapanować nad wzbierającymi w nich emocjami. Opanowanie i powaga znikły z ich twarzy. Szeroko rozwarte oczy, zarumienione policzki, oblizywane raz po raz suche usta... Sean miał przed sobą ludzi świadomych tego, że przeżywają coś graniczącego z cudem. - Miło mi widzieć was wszystkich. To uprzejmie z waszej strony, że przyszliście mnie powitać - powiedział wesoło. -Jestem Sean. To tak na wypadek, gdybyście mieli wątpliwości. Mamy teraz piątek, prawda? W nocy. - Tak, piątek - odezwała się doktor White. Jej głos, zduszony od emocji, był niski i ochrypły. -Piętnasty kwietnia. - Noc, gdzieś między dwudziestą drugą a dwudziestą trzecią - dodał. - Czyli jestem na czas. - Na czas - odrzekła. Dlaczego byli aż tak wstrząśnięci? Bądź co bądź trzy skoki miał już za sobą, dwa do przodu i jeden wsteczny. Powinni byli się już przyzwyczaić... I naraz pojął swoją własną głupotę. To on się do tego przyzwyczaił, ale nie oni. Oni nie mieli jeszcze ku temu okazji, ponieważ dla nich działo się coś zupełnie nowego. Żyli TU, trzy i pół dnia przed eksperymentem. Teraz po raz pierwszy w życiu ujrzeli człowieka podróżującego w czasie. Może nigdy naprawdę nie wierzyli, że eksperyment może się powieść? Lub może, pracując nad nim teoretycznie, nie byli przygotowani na przyjęcie go jako realnego faktu, na to, że Sean wpadnie tu prosto z przyszłego wtorku. Na przekór wszystkim latom pracy, jakie włożyli w realizację swego ambitnego planu, wbrew wszystkim godzinom spędzonym na rozmyślaniu o tym, jak to będzie, gdy podróżowanie w czasie stanie się faktem dokonanym, przybycie Seana okazało się wstrząsającym wydarzeniem. - Mamy tu parę testów i chcielibyśmy poddać cię badaniom - oświadczył doktor Thomas. - Testy? - Sean uśmiechnął się cierpko. Doktor Thomas był kierownikiem grupy psychologów i zawsze miał do powiedzenia to: “mamy tu parę testów i chcielibyśmy...” Sean nigdy nie przejmował się tym pedantycznym i zarozumiałym psycholożyną, który wydawał się raczej skomputeryzowaną podróbką istoty ludzkiej niż prawdziwym człowiekiem z krwi i kości. W kolejnych fazach projektu raz po raz podłączał Seana i Erika do multifazowych elektronicznych urządzeń, które warkotały, brzęczały i błyskały po oczach z takim natężeniem, że doprowadzało to ich do szału. Psychologowie w tym czasie zgłębiali tajniki bliźniaczych umysłów. Ta ciężka próba była konieczna-jak im tłumaczono - by stwierdzić, czy obydwaj są wystarczająco wytrzymali, aby podołać stresom wywołanym przez przeskok w czasie. I najwidoczniej okazało się, że są. W porządku. Ciekawe, co jeszcze chciałby wiedzieć Thomas? Skoro najtrudniejszy z testów właśnie się rozgrywa i jest nim sam eksperyment. Czy to mu nie wystarcza? Sean nie zamierzał poddać się następnej próbie ze wszystkimi tymi instrumentami tortur... - Tutaj, proszę - wskazał doktor Thomas. - Czy możesz iść o własnych siłach? - Oczywiście, że mogę. Myślisz, że zostałem upośledzony umysłowo? - Proszę cię, nie mamy dużo czasu. - Ja po prostu jestem ciekaw, dlaczego mam znosić jeszcze jakieś idiotyczne... - W kwestii, którą chcielibyśmy rozstrzygnąć, chodzi o to - zaczął doktor Thomas chłodno - czy retroakcyjność przemieszczeń w czasie implikuje uszkodzenia ludzkiego systemu nerwowego. Lub, jeśli wolisz, bym przełożył to na język prosty... - Nawet nie wiedziałbyś, jak to zrobić - rzucił Sean. - Ja ze swej strony mogę cię zapewnić, że mój mózg pracuje właściwie. Mogę ci nawet przeliterować od tyłu “retroakcyjność”. Może nawet “implikować”. A co byś powiedział na obydwa te słowa razem od tyłu? To by było coś takiego: ć... Doktor Wbite delikatnie objęła Seana. - Nie mamy żadnych wątpliwości, że przeszedłeś te skoki w dobrym zdrowiu - powiedziała bardzo spokojnie. - Ale, Sean, my naprawdę potrzebujemy informacji. Musimy znać puls, twój czas reakcji, refleks automatyczny i tak dalej. Wierz mi, to jest ważne. I praktycznie rzecz biorąc, jest to nasza ostatnia okazja, by zebrać wyniki. Maszyna testująca jest tak przygotowana, że nagra wszystko szybko i automatycznie. Zrozum, zostało nam piętnaście minut do twojego następnego przemieszczenia. Przez cały długi okres przygotowań do eksperymentu doktor White była racjonalnym, ciepłym głosem rozsądku. Za każdym razem, gdy ktoś nie wytrzymywał nerwowo, a wraz ze zbliżaniem się terminu atmosfera stawała się coraz bardziej napięta, ona zawsze potrafiła przywrócić spokój i równowagę. Również i tym razem Sean nie był w stanie przeciwstawić się spokojowi, prostocie i rzeczowości, jakie z niej emanowały. - No dobra, to zaczynajcie - powiedział z rezygnacją. Czekał ponuro na gwałtowny atak migotającego ekranu, wirujących esów-floresów i wyjących syren. Pomyślał, że dlaczego by nie iść im na rękę. Doktor White miała rację. Wiele okazji do zrobienia mu testów nie będzie. Następny skok w przeszłość przeniesie go na poziom minus-pięć-razy-dziesięć-do-potęgi-piątej-minut. Mniej więcej rok wstecz. Prawdopodobnie tam też będą go oczekiwać wraz z testami. Lecz kolejny przeskok przeniesie go już w przeszłość na poziom minus-pięć-razy-dziesięć-do-potęgi-siódmej-minut. Będzie to rok tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy. Doktora Thomasa nie było jeszcze wtedy na świecie, nie było nawet jego rodziców. Może nawet i dziadków. W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym nikt już nie będzie próbował posadzić go przed multifazową maszyną testującą. 9 Erik - 5 x 10^4 minut Padało. Słyszał bębnienie kropel uderzających o dach jednopiętrowego budynku laboratorium. To był marzec. Miesiąc przed Czasem Zero. Padało wtedy prawie przez cały czas. Poziom opadów okazał się wyższy niż w najbardziej deszczowej zimie, jaka miała miejsce w południowej Kalifornii w ciągu wielu lat. Nieustanne opady spowodowały ślizgawki błotne i inne kataklizmy na obszarze całego stanu. Dopiero w końcu miesiąca znów pokazało się słońce. Powietrze stało się suche i ciepłe. Przewidywano, że pogoda nie zmieni się już do jesieni. Pomiędzy kwietniem a listopadem prawie nigdy nie zdarzały się deszcze, lecz o tej porze padało często. Szum ulewy wydał mu się piękny. Być może zbocza gór były teraz jedynie parującym paskudztwem, a domy odpływały ze swoich fundamentów, lecz dla Erika łomot deszczu stanowił najsłodszą muzykę, jaką tylko mógłby sobie wymarzyć. Ta muzyka mówiła mu, że wszystko idzie zgodnie z planem. Był pięćdziesiąt tysięcy minut w przeszłości. Równało się to 833,3 godzinom albo 34,72 dniom. Arytmetykę podróży w czasie wpajano mu tak długo, aż był w stanie policzyć wszystko w pamięci nawet wyrwany ze snu w środku nocy. Przy każdym następnym przesunięciu skacze się dziesięciokrotnie dalej, z tym że na przemian występują ruchy do przodu i wstecz. Stąd za każdym razem wraca się do przeszłości sto razy odleglejszej niż przy skoku poprzednim. Podobnie dzieje się w przypadku przyszłości. Początkowe przesunięcia dzieliły niewielkie odstępy czasowe, ale wciąż zwielokrotniał się czynnik stukrotnego powiększenia. Stąd też kolejność przemieszczeń będzie następująca: 8,33 godziny do tyłu i 83,3 godziny do przodu, potem 833,3 godziny wstecz i 8333,3 godziny do przodu, i wówczas 83 333,3 godziny do tyłu, co daje już 9,51 roku wstecz. Potem następuje 95,13 lat do przodu, później 951,3 lat wstecz. Potem 9513 lat do przodu i 95 129,3 lat wstecz. I następnie 951 293,7 lat do przodu. Potem 9 512 937,5 lat wstecz. I potem... Szczytowe odchylenie wahadła spowoduje przemieszczenie do Czasu Ostatecznego, technicznej granicy eksperymentu określającej maksymalny skok na odległość dziewięćdziesięciu pięciu milionów lat w przyszłość. Później skok wstecz na ten sam dystans - ku okresowi kredy i czasom dinozaurów... Przepełniony radością słuchał bębniącego deszczu. Przenieś mnie w przeszłość, myślał, przenieś mnie w przeszłość, pozwól mi obejrzeć samo “zaranie czasu”. - Erik? - rozległ się czyjś głos. - Pierwsza próba. Wiesz, jaki to dzień? - Środa, szesnasty marca dwa tysiące szesnastego. - Tak, dokładnie. A dla ciebie jaki to jest dzień? - Kilkanaście minut po Czasie Zero. Wtorek, dziewiętnasty kwietnia. Dochodzi jedenasta przed południem. Przypatrywali mu się w nieznośnie znajomy sposób, zupełnie jakby zobaczyli ducha. Doktor Ludwig, doktor White, doktor Thomas, doktor Mukherji, doktor Camminello i jeszcze pół tuzina innych. Cała ekipa. Byli bladzi i mieli na sobie ciepłe ubrania. Laboratorium również wyglądało inaczej niż parę chwil temu, gdy był tutaj w Czasie Zero. Wszystko było surowe i na wpół wykończone. Przestrzeń nad głowami wypełniały zwisające przewody elektryczne. Stożek przemieszczenia był nie osłonięty, a łożyska pod punkty osobliwe leżały puste i otwarte. Wokoło porozrzucane były nie rozpakowane kartony i wielkie paki. Został miesiąc i trzy dni do rozpoczęcia eksperymentu, a oni mieli jeszcze przed sobą mnóstwo pracy. Lecz zamierzali ukończyć przygotowania zgodnie z planem, l nie było najmniejszej wątpliwości, że im się uda. Jego obecność tutaj była na to najlepszym dowodem. Marcowy deszcz bębnił w podwójnym czasie. - Jeśli nie masz nic przeciwko - odezwał się doktor Thomas - to mamy tu parę testów i chcielibyśmy je przeprowadzić... 10 Sean + 5 x 10^4 minut Wiem, że wszyscy czekacie tylko, żeby wpakować mi głowę miedzy te elektrody i zmierzyć wszystko, cokolwiek dzieje się w środku - powiedział Sean. -Ale czy nie przeszkadzałoby wam, gdybym wyszedł na chwileczkę na świeże powietrze? Ciągle jeszcze boli mnie głowa po tej ostatniej partii testów. - Jeszcze? - zdziwił się doktor Thomas. - To było miesiąc temu! - Ludzie, to dla was było miesiąc temu. A jeśli chodzi o mnie, to jeszcze mi dzwoni i błyska w głowie. - Cóż, przypuszczam... Hm, wyjdź więc na parę minut. - Nie przejmuj się. Nie będę próbował uciec. Zduszony śmiech przemknął po sali. Mimo to Terzunian i Mukherji poszli z nim na tę krótką wycieczkę poza mury laboratorium. Wyraz opiekuńczości? Czy może raczej ostrożności, by istotnie nie czmychnął im w ciemną noc przed Thomasem i jego multifazową maszyną? Na zewnątrz było cudownie. Powietrze słodkie, ciepłe, delikatne i bardzo czyste. Na niebie iskrzyły się gwiazdy i świecił księżyc. Na zachodniej ścianie laboratorium kwitła winorośl, a jej żółte kwiaty wypełniały powietrze wspaniałym aromatem. Był koniec maja, jednego z najpiękniejszych miesięcy roku. Po nim następowały uciążliwe letnie upały, podczas których na dolinę San Gabriel opadał gęsty smog. Pomyślał o biednym Eriku, który teraz dokładnie trafił na deszczowy marzec, i uśmiechnął się. - Dobra jest - odezwał się i napełnił płuca świeżym powietrzem tak głęboko, jak tylko zdołał. - Myślę, że teraz mogę już stawić czoło wszystkim tym testom... 11 Erik + 5 x 10^5 minut Bębnienie deszczu urwało się pomiędzy jedną a drugą sekundą. Zupełnie, jakby została zerwana taśma magnetofonowa. Teraz Erik słyszał świergotanie ptaków i cykanie koników polnych. Nagła zmiana wstrząsnęła nim. Owiało go i przeniknęło ciepłe, złote, słoneczne popołudnie. Takie, jakie bywa tylko w południowej Kalifornii. Dopiero teraz przyszła mu do głowy myśl, że jest po kolejnym przemieszczeniu. Tym razem do przodu. Pół miliona minut po Czasie Zero. 347,2 dnia, prawie rok. Również był marzec, ale marzec roku dwa tysiące siedemnastego. Wylądował na rozległym trawniku, po zachodniej stronie terenu należącego do laboratorium. Przeskok w czasie okazał się wystarczająco duży, by towarzyszyło mu również znaczące przesunięcie w przestrzeni. Studenci wokół nie zauważyli jego przybycia. Nie wyglądało na to, aby ktokolwiek miał zamiar się tym przejąć. Być może w marcu roku dwa tysiące siedemnastego wędrowcy w czasie często pojawiali się na terenie uczelni. Przeniknęło go radosne uczucie wolności. Był na zewnątrz, na świeżym powietrzu, z dala od doktora Ludwiga i całej reszty personelu Programu. Po raz pierwszy od... Od jak dawna? Od tygodni? Od miesięcy? Te nie kończące się treningi, testy, powtarzające się w kółko próby, czuł się wtedy jak szczur w labiryncie, biegający od zakrętu do zakrętu. A tu w zasięgu wzroku nie było widać nikogo z ekipy. Do następnego przeskoku miał parę godzin i wreszcie mógł iść, gdzie tylko dusza zapragnie i robić to, na co miał ochotę. - Łap go! - wrzasnął ktoś. Wiropłat grawitacyjny przemknął ślizgiem tuż nad głowami studentów, robiąc szerokie zygzaki w górę i w dół. Za wiropłatem pędził próbujący go pochwycić wysoki, chudy nastolatek. Chłopiec zrobił desperacki wypad, chwycił maszynę i przeleciał z nią jakieś sto metrów w powietrzu, po czym wiropłat stracił pęd i z trzepotem zszedł ku ziemi. Erika przeszyło ostre uczucie nostalgii. Minęło chyba milion lat od czasu, kiedy ostatni raz, jako student bawił się wiropłatem na tym samym boisku. W rzeczywistości nie minęło więcej jak trzy czy cztery lata. Wkrótce oddalę się prawie o milion lat od studenckich czasów, pomyślał z lekkim drżeniem. A potem będzie jeszcze dalej... Smukła blondynka nakręciła wiropłat ponownie i puściła go do lotu. Maszyna zaczęła krążyć nad trawnikiem i Erik dopiero po chwili uświadomił sobie, że pędzi za wiropłatem wielkimi susami. Oprócz niego polowało jeszcze paru studentów, ale on ich wyprzedził. Swobodnie i lekko dosięgną! maszyny, wsunął ręce w uchwyty i pozwolił ponieść się w górę, poza teren laboratorium. Zawsze był w tym dobry. Potrafił wyczuć właściwy moment i udawało mu się wznieść na maksymalną wysokość. Szybował w górę i w górę... - Erik! Zwariowałeś do reszty! - rozwrzeszczał się zachrypnięty i wściekły głos daleko w dole. Erik śmiał się i pomachał ręką. - Ląduj, ty świrze! Co ty najlepszego wyprawiasz?! - No... bawię się.., - odkrzyknął, z powodu śmiechu z trudem łapiąc oddech. Spojrzał w dół. Zobaczył pół tuzina ponurych, srogich twarzy członków Programu “Wahadło”. Wymachiwali szeroko rękami. Gdy mijał ich wirując, przeszło dwadzieścia metrów ponad ich głowami, rozpoznał doktora Thomasa, doktora Mukherji, Terzuniana i jeszcze paru innych gapiących się na niego w zupełnym osłupieniu. Doktor Ludwig wybiegł z laboratorium i pędził w jego kierunku. Skruszony wprowadził wiropłat w ruch zstępujący i wylądował. - I cóż to za absurdalny wyczyn cyrkowy, co? - doktor Ludwig płonął z gniewu. - Przypuśćmy, że złamałbyś sobie kark. Co by się stało z Programem?! Erik uśmiechnął się rozbrajająco. - Nic mi się nie mogło stać - odparł pogodnie. - To niemożliwe. Jak mogłoby mi się stać cokolwiek? Zapomniałeś, że tutaj nie jestem realny? Jestem ciągle tam, w Czasie Zero, siedzę na platformie manewrowej. I w nieskończonej liczbie innych miejsc pomiędzy czasem Zero a Czasem Ostatecznym, wszędzie jednocześnie. Więc cóż złego widzisz w jednej małej przejażdżce? - Ty idioto! - nie wytrzymał doktor Ludwig. -- Ty baranie! - Erik jeszcze nigdy nie widział go tak rozwścieczonego. - “Nie jestem tu realny!” Co ty wygadujesz? Kto ci wpakował do łba te bzdury? - Matematyczny model... - wyjąkał Erik. - Sean wyjaśniał mi, że... - Sean! Dwóch maniaków jednojajowych! -doktor Ludwig potrząsnął z furią zaciśniętą pięścią. Po chwili zaczął tłumaczyć zduszonym głosem: -- Posłuchaj mnie, Erik, posłuchaj uważnie. Słusznie, jesteś na wahadle i zajmujesz każdy punkt pomiędzy Czasem Zero a Czasem Ostatecznym. Ale nadal może ci się coś stać i to w każdym z tych punktów całej sekwencji zdarzeń na przestrzeni prawie dwustu milionów lat. l jeżeli jesteś... jeżeli jesteś... - spojrzał na niego gotowy eksplodować. - Przeszłość jest płynna! Przyszłość jeszcze się nie narodziła! Wszystko może ulec zmianie! Kompletnie wszystko! Kto wie, jak potoczyłaby się historia świata, gdyby tobie cokolwiek się przydarzyło? Kto to wie? 12 Sean - 5 x 10^5 minut Niepostrzeżenie łagodna majowa noc ustąpiła miejsca wspaniałemu majowemu porankowi. Był rok dwa tysiące piętnasty, 347,2 dnia przed rozpoczęciem eksperymentu. Sean zmrużył oczy olśniony nagłym rozbłyskiem słońca. Przemieszczenia stały się łatwiejsze do zniesienia i przy przejściu pomiędzy przyszłością a przeszłością nie odczuł większych zakłóceń. Był na zewnątrz laboratorium, a może nawet poza terenem uniwersytetu. Znajdował się około pół mili na wschód, w centrum Pasadeny. Tak więc nastąpiło znaczące przesunięcie przestrzenne. Wcześniej lądował zaledwie parę metrów od pierwotnej pozycji na platformie. Od tej pory przeskoki będą na tyle duże, że przemieszczenia nastąpią nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Nie zastanawiając się wiele, ruszył wzdłuż Colorado Boulevard, kierując się na wschód. Dziwił się, że nikt na niego nie czekał. Dotychczas nie zostawiano go samego ani na moment. Na każdym z poprzednich skoków: plus-pieć-minut, minus-pięćdziesiąt- minut, plus- pięćset-minut, minus-pięć-tysięcy-minut, plus-piećdziesiąt-tysięcy-minut, gdy tylko się pojawił, otaczała go grupa naukowców. Teraz był pół miliona minut w przeszłości i nareszcie pozostawiono go samemu sobie. Dlaczego nikogo nie było? I nagle przypomniał sobie, że na tym etapie Programu, w maju dwa tysiące piętnastego roku, on i Erik nie zostali jeszcze wybrani do uczestnictwa w eksperymencie. Trwały właśnie rozmowy kwalifikacyjne i wszystkie te nie kończące się testy, badania, przepytywania. W tej chwili naukowcy z Programu “Wahadło” nie wiedzieli kogo wyślą w podróż i nawet chyba jeszcze nie ustalili, kiedy ich wysłannicy odwiedzą przeszłość. Termin Czasu Zero wciąż się odwlekał. Wybór dziewiętnastego kwietnia o dziesiątej trzydzieści rano, jako absolutnie ostatecznego terminu rozpoczęcia, został dokonany dopiero trzeciego marca, dokładnie na sześć tygodni przed eksperymentem. Ale nawet po tak późnym ustaleniu terminu ludzie z ekipy mogliby wysłać w przeszłość informację dla siebie samych, że podmiot eksperymentu, Sean Gabrielson, powinien pojawić się znikąd w centrum Pasadeny o takim-a-takim czasie, w maju dwa tysiące piętnastego, dokładnie na 347,2 dnia przed początkiem wielkiego zdarzenia. Przypuszczalnie mogli to zrobić, wysyłając wstępnym przemieszczeniem jakiegoś robota z harmonogramem eksperymentu. Może powinni byli to zrobić, biorąc pod uwagę fakt, iż lepiej było nie dopuścić do tego, aby podróżnicy musieli samotnie dawać sobie radę. Jednak w końcowym okresie przygotowań fundusz Programu “Wahadło” miał się kiepsko i najprawdopodobniej nie było w budżecie nadwyżek, które mogłyby być przeznaczone na tego typu przedsięwzięcie. Zapewne więc nie przesłano do kogokolwiek wiadomości o przybyciu Seana w roku dwa tysiące piętnastym. Ale on mógł to zrobić... Sean uśmiechnął się szelmowsko. Nęciło go, żeby pójść sobie teraz jakby nigdy nic do kompleksu Cal Tech i wpaść na chwilkę do laboratorium. “Cześć! -powiedziałby. - Nazywam się Sean Gabrielson. To właśnie mnie zaangażujecie w następnym miesiącu. Proponuję więc teraz godzinkę przerwy i może byśmy tak skoczyli na jakąś pizzę...?” Oczywiście, mógł tak zrobić. Ale im z całą pewnością nie spodobałoby się takie wtargnięcie. Prawdopodobnie przyjęliby to jako zarozumiałą zagrywkę dowcipnisia i być może postanowili obyć się bez bliźniaków Gabrielsonów. I co wtedy? Co by się z nim stało, gdyby zdecydowali się na inną parę? Zostałby odstawiony na bok jak niepotrzebny grat. Oto, co by się z nim stało! I nie zobaczyłby ani przeszłości, ani przyszłości, ani w ogóle niczego. Znów stałby się absolwentem studiów fizycznych i zniknęłyby wszystkie wspomnienia z doświadczonych już skoków w czasie, ponieważ one były zarezerwowane dla tego, który go zastąpi. Nie chciał ryzykować. Lecz było coś innego, co mógłby zrobić. Niosło to ze sobą podobne ryzyko paradoksu, ale było dużo bezpieczniejsze. A poza tym użyteczne i w pewnym sensie zabawne... Wrócił myślami w przeszłość, do ostatnich tygodni, zanim ogłoszono nazwiska zwycięskich kandydatów. Pozostało już wówczas tylko sześć par bliźniąt. Sean ocenił, że on i Erik mieli największe szansę, ponieważ potrzebowano fizyka i paleontologa, a oni jedyni spełniali ów wymóg. Lecz ich pewność siebie malała w miarę zbliżania się finału. Wybór mógł paść na inną parę. Na przykład te nieśmiałe Bengalki, siostry Chakravarti. Co prawda były matematy-czkami, ale jedna z nich miała fakultet z archeologii. I, co najważniejsze, mogły liczyć na poparcie swojego pobratymca, doktora Mukherji, teoretyka Programu. Przed ogłoszeniem werdyktu Sean był absolutnie przekonany, że wygrają siostry Chakravarti. Jego serce powoli wypełniało rozczarowanie i wiedział, że będzie go to męczyć do końca życia. Szansa podróży ku granicom czasu wyślizgnęła mu się z rąk! Przez całe dnie prawie nic nie jadł i sypiał niespokojnie. Opryskliwy wobec każdego napotkanego człowieka, na wpół oszalały z nerwowego napięcia dręczył się bez przerwy. Cóż, skoro jest tu ponownie i wszystko skończyło się pomyślnie, mógłby obyć się bez tej udręki, prawda? Powiedzieć sobie samemu, że nie warto się martwić. Zawiadomić siebie samego, że sprawy przybiorą pomyślny obrót. To było nęcące... Budka telefoniczna wynurzyła się przed nim na rogu Colorado i Fair Oaks. Wszedł do środka i nacisnął kciukiem tabliczkę identyfikacyjną. Głos z telefonu poprosił o żądany numer, a on podał swój własny. - Linia zajęta - oznajmił głos. - Proszę przerwać. To bardzo pilne. - Proszę chwilę zaczekać. I wtedy usłyszał swój własny, rozdrażniony głos: - No dobrze, ale jeżeli to jest znowu jakaś handlarska próba wciśnięcia mi czegoś, to... - Nie przejmuj się, przyjacielu. To normalny telefon -powiedział Sean. - Kto mówi? - Chcesz powiedzieć, że nie poznajesz mojego głosu? Przez moment panowała cisza. - Ricky? - Ciepło. Spróbuj jeszcze raz. - Słuchaj no, nie mam czasu na zgadywanki. Jestem akurat w trakcie bardzo ważnej... - Nie wątpię. Wiem o tym. Słuchaj, to poufne: rozmawiasz z Seanem Gabrielsonem! - Co?! - Dokładnie z Seanem2. Właśnie jestem tu przelotem... - Co?! - Po skoku do roku dwa tysiące piętnastego. Potem będzie wsteczny do tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. - Co?! Co?! - Wiesz, chyba nie jesteś taki błyskotliwy, jak o tobie mówią, stary. Czy rozdziawianie gęby to wszystko, na co cię stać? - Słuchaj no, nie mam ochoty słuchać tych bzdur! -W słuchawce rozległ się wściekły głos i światełko na tabliczce: ROZMOWA WTRĄCONA zgasło. - Wezwij numer ponownie - powiedział Sean do słuchawki. - Linia zajęta. - To ją rozłącz. - Numer został zastrzeżony - powiedział głos w słuchawce. Sean zaklął i pokręcił głową. - Powiedz, że to pilna sprawa rodzinna. - Numer został zastrzeżony. - To już wiem. Czy nagła sprawa rodzinna nie zasługuje na pierwszeństwo? - Numer został zastrzeżony - powtórzył głos. - W porządku. - Sean odchrząknął. - Zapomnijmy o tym. Przez moment rozważał ewentualność złapania taksówki i podjechania do siebie, do domu przy plaży na spotkanie twarzą w twarz. Ale po chwili zrezygnował z tego. Jeśli Seanl był tak znerwicowany i rozstrojony nerwowo, że nie potrafił domyślić się, kto do niego dzwoni, to zasługuje na to, aby dalej pocić się nad tym, kogo wybierze komisja. Jasne, pomyślał. Do cholery z nim. Niech się zamartwia następne parę tygodni. Ważniak! I dobrze mu tak, niech się męczy dalej. 13 Erik - 5 x 10^6 minut Zobaczył go po drugiej stronie ulicy. Stal otoczony innymi zabudowaniami. Rodzinny dom. We wspomnieniach wydawał mu się większy. Różowy tynk wyraźnie domagał się renowacji. Wielka palma przed domem chyliła się nad chodnikiem, a jej korzenie wystawały do połowy z ziemi. Na frontowej ścianie trzęsienie ziemi również pozostawiło swe piętno. Świeże szczeliny, pęknięcia asfaltu nacinały ulicę, ciągnąc się setkami metrów. Katastrofa musiała przyjść niedawno, zaledwie parę dni temu. Mieszkańcy nie zdążyli wiele uprzątnąć. Santa Monika, wielkie trzęsienie ziemi zdarzyło się tu na początku października dwa tysiące szóstego roku. Erik był wówczas w pierwszej klasie szkoły średniej. Jeszcze raz ruch wahadła zadziwiająco precyzyjnie przeniósł swego pasażera dokładnie 9,51 roku wstecz. Z kwietnia dwa tysiące szesnastego do października dwa tysiące szóstego roku. I oto był tutaj, dziewięć i pół roku w przeszłości, w sąsiedztwie swych młodzieńczych lat. Nie do wiary. Przemieszczenie przestrzenne rzuciło go prosto w środek Santa Monika i pozostawiło na rogu Wilshire i Osiemnastej Ulicy. Nie więcej niż pięciominutowy spacer dzielił go od domu, w którym obaj z Seanem /.omieszkali jako dziesięcioletni chłopcy i który opuścili, gdy dostali się do college'u. Jego stare terytorium. Musiał tam iść, obejrzeć wszystko z bliska raz jeszcze, być może złapać przelotne spojrzenie swego młodszego ja. To jasne, że musiał tam pójść. Stał teraz po drugiej stronie ulicy, wpatrując się w dom o różowych ścianach. Zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście dobrze zrobił, szperając w swojej przeszłości. Nagle ten porywający pomysł wydał mu się całkowicie chybiony. Nie chodziło nawet o wspomnienia samego kataklizmu - wstrząsów w środku nocy, szczekających psów, dźwięku tłuczonych naczyń, przerażenia wybiegających na ulicę ludzi. Nietrudno było przewidzieć, że przywołanie tego obrazu będzie niepokojące i przykre. I takie też było. Jednak o wiele bardziej kłopotliwe okazały się wspomnienia zwykłego, codziennego życia. Świat roku dwa tysiące szóstego wcale nie był taki fascynujący, jakim zapamiętał go Erik. Pomijając nawet skutki trzęsienia ziemi, cała okolica tchnęła zniszczeniem, wszystko było stare i spłowiałe. Sklepy przy Wilshire, samochody na ulicach, tablice reklamowe przedstawiały żałosny, ponury i staromodny widok. Czy rzeczywiście kiedyś, dziewięć i pół roku temu, wszystko to było jaśniejsze, weselsze, błyszczące? Może i tak. A może to on przez te lata polerował swoje wspomnienia tak, aż nadał przeszłości świetlisty połysk, jakiego w rzeczywistości nigdy nie miała? Potem napłynęła reszta wspomnień. Okres dojrzewania, kiedy to z chłopca stawał się mężczyzną, a jego ciało przechodziło niepokojące zmiany. Konflikt z Seanem -w tamtym czasie on i Sean walczyli ze sobą z uporem maniaków. Byłaby to zwyczajna rywalizacja pomiędzy rodzeństwem, gdyby nie fakt, iż stanowili parę identycznych bliźniąt. Sean był o pięćdziesiąt minut starszy i korzystał z każdej sprzyjającej okazji, by o tym wspomnieć. Do tego chaos nie sprecyzowanych ambicji, pragnienia, by zrobić coś wielkiego, nie mając najmniejszego pojęcia, co by to mogło być, nieśmiałość i niepewność towarzysząca pierwszym randkom... Erik skrył te wspomnienia głęboko w zakamarkach pamięci. Teraz stracił pewność, czy chciałby, jako dwudziestotrzylatek, spotkać się z tymi przeżyciami twarzą w twarz. Może lepiej by było, pomyślał, odwrócić się na pięcie i czym prędzej stąd odejść? Stał jednak dalej w tym samym miejscu, żywiąc nadzieję, że nikt go nie zauważy. Okno na piętrze, po lewej, wychodziło z jego pokoju. Na szybie przyklejony był plakat, prawdopodobnie z dinozaurem z muzeum okręgowego. Przed oknem, na trawniku stała nieudolna gipsowa kopia triceratopsa. Nie była nawet taka straszna. Tamtego lata, jako dwunastolatek, spędził nad nią parę ładnych dni. Sięgając pamięcią w przeszłość, stwierdził, że na punkcie dinozaurów miał kręćka od zawsze. Jego największym marzeniem było wyjechać do Wyoming i wykopać takiego ogromnego dinozaura, jakiego świat jeszcze nie widział. Sean śmiał się z niego: “Jasne - mówił. - Nazwą go Ericosaurus supergigantus” Wszyscy powtarzali, że to taki wiek i że z tego wyrośnie, ale on nie wyrósł nigdy. Wprost przeciwnie, zagłębiał się coraz bardziej w paleontologię i geologię. Studiował pilnie fałdy i strefy zawierające skamieliny, gdyż one właśnie interesowały go najbardziej. Dobrze pamiętał, jak zaraz po pierwszym wstrząsie gorączkowo pakował do torby swoją kolekcję trylobitów i amonitów. Miał wtedy trzynaście lat. Odważył się wrócić do domu i zabrać ją, na wypadek gdyby doszło do powtórnego wstrząsu i zawalenia budynku. A potem... Do licha, a to kto? Z domu wyszedł chłopiec i zatrzymał się na ganku. Skonsternowany i zdumiony przyglądał się rumowisku na ulicy. Erik cofnął się w cień. Chłopiec był niski i chudy, a jego rudawe włosy sterczały we wszystkich kierunkach. Musiał mieć trzynaście i pół roku, chociaż Erikowi wydawał się znacznie młodszy. Pogodna i sympatyczna twarz miała dziwnie nie wykończone rysy. To musi być Sean, pomyślał. Nie... chwileczkę... Nie miał pewności. Ze wszystkich dziwnych rzeczy, które przytrafiły mu się odkąd wahadło zostało puszczone w ruch, ta była najbardziej niesamowita. Patrzył na tego chłopca i nie wiedział, czy widzi brata, czy też siebie. Nie był w stanie rozpoznać. Czas nie wyrzeźbił jeszcze dojrzałych rysów z surowego materiału wczesnej młodości. Zadarty nos, dziecięce usta i podbródek. W tym wieku on i Sean musieli być podobni do siebie bardziej niż kiedykolwiek później. Być może, gdyby stanęli jeden obok drugiego na ganku, rozpoznałby, który z nich jest Seanem, a który Edkiem, lecz teraz czuł się zupełnie zbity z tropu. To przerażające, jak czas potrafi zatrzeć tożsamość. Niełatwo jest być bliźniakiem. A kiedy jeszcze zacznie się tracić rozeznanie, którym z bliźniąt się jest, to.... Naraz chłopiec zszedł z ganku i zatrzymał się na trawniku przy gipsowym triceratopsie. Z uśmiechem, prawie czule, pogłaskał długie, zakrzywione rogi. Erik uśmiechnął się również... I poczuł rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa ciarki. Nie było już wątpliwości. Miał przed sobą swoje własne młodsze ja. No dalej, mówił do siebie, podejdź i przedstaw mu się! Do głowy przyszło mu nagle milion pomysłów. Mógłby powiedzieć: “Cześć. Nie uwierzysz, ale ja jestem tobą, tobą z roku dwa tysiące szesnastego, i biorę właśnie udział w pierwszym eksperymencie podróży w czasie”. Lub: “Zjawiłem się tu, żeby ci powiedzieć, żebyś się zupełnie niczym nie przejmował. Wiem, nie jest ci łatwo poradzić sobie z tym wszystkim, ale zapewniam cię, kiedy dorośniesz, okaże się, że to wszystko wyszło ci na dobre”. Lub może: “Będzie taka dziewczyna o imieniu Carla, spotkasz ją już niedługo. I będzie lubiła ciebie o wiele bardziej niż Seana, ale ty zrobisz wszystko, żeby przekonać siebie, że jest dokładnie odwrotnie. Będziesz w błędzie i lepiej zaproś ją na spacer, zanim on zrobi to pierwszy”. Albo: “Zwycięzcą tegorocznego World Series będzie...” Lub: “Twój przyjaciel Charles Graham zamierza zaprosić cię w tym roku na Gwiazdkę. Chce, żebyś poleciał z nim i jego rodziną do Phoenix samolotem jego ojca. Nasz tato nie pozwoli ci polecieć i nie staraj się o zmianę jego decyzji, ponieważ ten samolot wpadnie w potworną burzę i...” Albo: “Ty i Sean macie iść na Cal Tech za cztery lata, licząc od teraz. Będą cię namawiać na pójście do Harvardu albo Stanfordu, bo myślą, że nie powinniście studiować razem. Nie słuchaj ich. Idź do Cal Tech, inaczej mógłbyś zmienić całą swoją przyszłość i stracić okazję przeżycia najwspanialszej przygody, jaka kiedykolwiek mogłaby ci się przytrafić”. Albo... Nie powiedział jednak żadnej z tych rzeczy. Stał wciąż w cieniu po drugiej stronie ulicy, zwlekając z decyzją. Obserwował swoje młodsze ja zaglądające przez chwilę do skrzynki pocztowej, a potem zrywające wielki, czerwony kwiat hibiskusa z krzewu rosnącego przy alejce prowadzącej do domu. Chłopiec pobiegł wzdłuż Wilshire i Erik uśmiechając się, pomachał na pożegnanie oddalającej się postaci. Nie są ci potrzebne żadne specjalne wskazówki na przyszłość, pomyślał. Rób po prostu to, co będziesuważał za właściwe. Popełnisz parę błędów, ale nie będzie to nic wielkiego. A któregoś dnia dorośniesz i staniesz się mną, i wyruszysz na tę diabelską, zwariowaną przejażdżkę, której nie odbył dotąd nikt w całej historii ludzkiej rasy... 14 Sean + 5 x 10^6 minut Wszystko wskazywało na to, że wylądował mniej więcej w odległości czterdziestu kilometrów na wschód od Pasadeny, w okolicach Azusy, Glendory albo Claremont. Na północy rozciągały się wielkie góry i bez wątpienia gdzieś pomiędzy nimi był Mount Baldy. Góry tej wielkości majdowały się tylko na wschód od Pasadeny. Tutejsze powietrze również przypominało tamte okolice; było gorące i suche. Tak pokaźne przesunięcie przestrzenne nie zdziwiło Seana. Dziewięć i pół roku przemieszczenia w czasie musiało się wiązać z przemieszczeniem daleko poza laboratorium. Zaintrygowało go jednak to, iż przybrało ono właśnie taki kierunek. Wszak jego ostatni, wsteczny skok wyniósł go na zachód od laboratorium. Wyjaśnienie, iż zmiana kierunku czasu powoduje zmianę kierunku przesunięcia w przestrzeni, brzmiało rozsądnie, ale nie musiało wcale być prawdziwe. Oczekiwanie czegokolwiek zgodnego z ludzkim rozsądkiem od sprawy tak osobliwej, jak podróż w czasie, było głupim pomysłem. Przez moment zastanawiał się, czy aby na pewno nastąpiło przemieszczenie w przyszłość. Jego obecną lokalizację mógł bowiem wyjaśnić także skok wsteczny. Nie, to niemożliwe. Ależ ze mnie głupiec!, skarcił się zirytowany. Jedyne, co ma jeszcze w tym wszystkim sens, to matematyka wzajemności. Zasadą jest pozostawanie w równowadze. Przenosisz się wstecz, a potem przenosisz się w przód, podczas gdy twój brat na przeciwległym końcu huśtawki robi dokładnie równoważny skok w przeciwnym kierunku. Poprzedni skok Erika był na poziomie -5 x 10^6 minut, teraz więc musi być jego poziom + 5 x 10^6 minut. Nic było innej możliwości. Z pewnością był w przyszłości i tera? powinien być późny listopad dwa tysiące dwudziestego piątego roku. Zresztą nie potrzebował komputera, który powiedziałby mu, że nastąpiło przemieszczenie w przyszłość. Wystarczało jedno uważne spojrzenie wokół, żeby się o tym przekonać. To miejsce było dziwne. Wyglądało na jakieś południo-wokalifornijskie miasto z wczesnych lat dwudziestego pierwszego wieku. Ale były tu też budynki całkiem nowe, wysokie na dwadzieścia czy nawet trzydzieści pięter. Sean nie przypominał sobie, żeby za jego czasów stały tutaj takie budowle, a przynajmniej należały one wtedy do rzadkości. Na dodatek budynki miały dziwaczną architekturę. Z dachu jednego z nich wystawały, jak gigantyczne rogi, dwa wygięte szpikulce. Na frontowej ścianie innego pięło się w górę szerokie na metr pasmo luster. Sporo budynków miało nad drzwiami wejściowymi wielkie, szklane oko. Niekiedy podobne oko widniało również wyżej, na fasadzie. Dekoracja? Może tajemnicze urządzenie elektroniczne? Tutejsi architekci najwyraźniej nie uznawali linii prostych. Wszystkie budynki miały powykrzywiane krawędzie: to żłobkowane, to poskręcane lub wijące się. Im dłużej Sean im się przyglądał, tym bardziej ogarniało go odczucie, że ktoś znienacka wciągnął go w nie znany, inny wymiar. Stojące na ulicy co nowsze samochody miały te same powykręcane kształty. Były niskie i długie, o zaskakująco groźnym wyglądzie. Tam, gdzie powinny być przednie światła, znajdowały się rozciągnięte na całą szerokość siatki, zaś na dachach umieszczono dziwaczne, łukowate ornamenty lub może anteny? Niektóre pojazdy miały podobne rogokształtne ostrza jak budynki. Bez wątpienia te osobliwe powyginane kształty były tu panującą powszechnie modą. Sean nie mógł powiedzieć, żeby specjalnie przypadły mu one do gustu. Najdziwniejsze ze wszystkiego było jednak to, że ulice były puste. Ani żywej duszy. Zupełnie nikogo. Był absolutnie sam. Stał pośrodku szerokiej ulicy w gorącym słońcu południa i rozglądał się to tu, to tam. Czyżby był jedyną istotą ludzką na całym świecie? Żadnego człowieka w zasięgu wzroku, żadnego dźwięku... Zakrzywione rogi wznosiły się w milczeniu, samochody stały w bezruchu. Co tu się stało? Gdzie podziali się mieszkańcy tego miasta? Zaczął czuć się nieswojo. Z posępną miną ruszył ku budynkowi z lustrzaną fasadą. Spojrzawszy w górę, zobaczył siebie w wielokrotnie rozszczepionych i załamanych odbiciach. Trzy razy wyższa od niego szklana ściana okazała się wejściem. Wystająca z niej niebieska kula przypominała mu gałkę u drzwi. Niepewnym ruchem położył na niej rękę. Gdy tylko dotknął kuli, powietrze wypełniło się muzyką. Nadchodziła zewsząd. Setki elektronicznych orkiestr dętych otoczyło go setkami marszowych tonów. Odwrócił się zdumiony i naraz spostrzegł, iż we wszystkich budynkach rozbłysły barwne światła. Nad jego głową eksplodowały oślepiające sztuczne ognie. Fajerwerki w biały dzień! Rozpostarły się transparenty umieszczone na platformach wiropłatów grawitacyjnych, które teraz zaczęły się obracać. Stał wpatrzony, nie ukrywając zdumienia. Próbował ogarnąć wzrokiem wszystkie napisy: WITAJ, SEAN! MIASTO GLENDORA POZDRAWIA CZŁOWIEKA PRZYBYŁEGO Z PRZESZŁOŚCI! WIELKA IZBA HANDLOWA MIASTA LOS ANGELES POZDRAWIA CIĘ! CAŁY ROK DWA TYSIĄCE DWUDZIESTY PIĄTY RADUJE SIĘ Z TWOJEGO PRZYBYCIA! STAN SAN BERNARDINO JEST Z TOBĄ! NIECH ŻYJE SEAN! - PIERWSZY I NAJWSPANIALSZY WĘDROWIEC W CZASIE! Spojrzał na ulicę. Maszerujący ku niemu tłum wypełniał drogę aż po horyzont. No tak... Prawdopodobnie był to największy dzień w historii tego małego miasteczka. Poza tym mieli ponad dziewięć lat, aby przygotować ten festyn. - Dobry Boże - szepnął Sean. - Jestem sławny! Ten cały pochód przygotowano na moją cześć... 15 Erik + 5 x 10^7 minut Powietrze było gęste, parne i gorące. Oddychanie stało się nie lada wysiłkiem. Wilgotne powietrze otuliło go jak ciężki płaszcz i owionął go zapach miliona kwiatów. Niebo miało dziwny, zielonkawy kolor, na swój sposób piękny, ale także niepokojąco obcy. Erik pomyślał, że tym razem przemieszczenie przestrzenne musiało wynieść go na Hawaje lub na którąś z wysp południowego Pacyfiku. Coś tu jednak nie pasowało. Tropikalne wyspy były, owszem, ciepłe, ale nigdy nie do tego stopnia. Tutaj temperatura musiała wynosić czterdzieści stopni Celsjusza. A nawet sporo powyżej czterdziestu. Erik miał już parokrotnie okazję doświadczyć takich, lub prawie takich, upałów. Było to na wycieczkach, na pustyni. Powietrze pustynne było gorące i suche, wypalone słońcem, lecz znośne. Tutaj czuł się jak w parnej cieplarni, albo jeszcze gorzej. Nawet pustynia nieczęsto bywa tak gorąca. Gdzie ja jestem, zastanawiał się. Rozejrzał się dookoła. Przed nim rozciągała się szeroka plaża, tłumnie zapełniona opalającymi się ludźmi. Nie przypominała tropikalnych plaż z ich krystaliczną wodą i białym, drobnym piaskiem, lecz raczej wybrzeże kalifornijskie. Odwróciwszy się, zobaczył w głębi lądu miasto czy też miasteczko leżące niezbyt daleko od plaży, a oddzielone od niej wznoszącą się stromo ścianą gęsto zalesionych wzgórz. Krajobraz wydał się Erikowi bardzo znajomy. Wypisz, wymaluj wybrzeże Kalifornii przy Santa Barbara, tam gdzie góry schodzą się z brzegiem morza. Jednak tutejsze pagórki wydawały się trochę bliższe brzegu niż to zapamiętał podczas ostatniego pobytu w Santa Barbara. Ten podzwrotnikowy upał nie pasował do tego miejsca. U wybrzeży Kalifornii nigdy prawie nie zdarzała się taka temperatura. I to parne, wilgotne powietrze... Nigdy nie było tutaj takiego powietrza. Gdzie się podziały orzeźwiające podmuchy morskiego wiatru? Zaintrygowany ruszył wolno ku promenadzie oddzielającej plażę od miasta. Zmieniła się również roślinność. Rosnące dookoła delikatne, pełne uroku palmy nie przypominały tych, które Erik widywał tu przez całe swoje życie. Te należały do gatunków bardziej tropikalnych, podobne były raczej do palm kokosowych, zbyt wrażliwych, by rosnąć w klimacie kalifornijskim, który czasami bywał dość ostry. I te pnącza; jakieś dziwne paprocie, jaskrawo kwitnące krzaki o połyskujących liściach... Nie, pomyślał, to nie jest kalifornijska roślinność. Kalifornia jest sucha przez całe długie lato, a te rośliny muszą pochodzić z wilgotnej dżungli. Zatrzymał się, by złapać oddech. Poruszanie się w tej cieplarni było prawdziwą mordęgą. Gdzie ja jestem, zastanawiał się wciąż. Powinien być pięćdziesiąt milionów minut w przyszłości, co stanowiło trochę więcej niż dziewięćdziesiąt pięć lat. Więc było to lato dwa tysiące sto jedenastego roku. Gdyby wówczas żył, miałby już sto osiemnaście lat. Tak więc wiedział, kiedy był. Pozostało dowiedzieć się, gdzie się znajduje... I nagle wszystko stało się jasne. Cieplarnia! Tak właśnie określił przed chwilą tutejsze warunki. Zadrżał wstrząśnięty docierającą do niego prawdą. Jasne, że był w Kalifornii! Tyle że należącej do świata, który przeżył kolosalną katastrofę. - Czy wszystko savah, proszę pana? - dotarło do niego pytanie. Trzynasto-, może czternastoletnia dziewczyna ubrana była w najbardziej wycięty kostium kąpielowy, jaki kiedykolwiek widział. Na plecach miała mały metalowy pojemnik, z którego prosto do ust biegła elastyczna rurka. Wysoki chłopak stojący za nią miał na plecach podobny pojemnik. - Savah? - powtórzył Erik. - Nie rozumiem. - Czy wszystko savah? - powiedziała raz jeszcze. - Czy wszystko w porządku? Nic panu nie jest? - Ostatnie słowa wypowiedziała tak, jakby mówiła w obcym języku. - Pan nie ma na sobie powietrznika. - Nie - rzekł. - Nie mam nic takiego. - Zgubił pan? Pan źle wygląda, savvy? Mówiła jakąś mieszanką angielskiego i francuskiego. Oparł się o balustradę promenady. Dziewczyna mówiła, że wygląda na chorego i on rzeczywiście czuł się chory. - Powietrze - rzekł. - Takie ciężkie... takie wilgotne i gorące... - To nie upał - powiedziała. - To CO. Załatwi pana i to szybko. CO. CO..., pomyślał. CO2, dwutlenek węgla! - Slowjoe, pożycz temu panu swój powietrznik - rzuciła dziewczyna do swojego towarzysza, gestykulując niecierpliwie. - Nie widzisz, że zaraz padnie? Erika ogarniało coraz większe oszołomienie. Czuł silne zawroty głowy. Jak przez mgłę widział, że chłopak zdejmuje z pleców urządzenie i przenosi je ku niemu. Dziewczyna włożyła rurkę do jego ust i powiedziała, by głęboko wciągnął powietrze. Prawie natychmiast jego stan zaczął się polepszać. Tlen? Obserwowali go z troską. Miłe dzieciaki, pomyślał. Miałem szczęście. - Savah? - spytała dziewczyna. - Już lepiej? - O wiele - odparł. - Bien. Dalej, niech pan to nałoży na plecy. - Ale ja nie mogę pozwolić, by on oddał mi swój powietrznik! - Pójdzie i weźmie sobie nowy. Pięć minut bez powietrznika nie zabije go. Wie pan, przywykliśmy do tego. Erik kiwnął głową. Przywykli do tego. Więc to się naprawdę zdarzyło, pomyślał. Efekt cieplarniany, którego tak bardzo obawiali się ekolodzy. Nagromadzenie dwutlenku węgla w atmosferze, spowodowane przez wieki rozwoju przemysłowgo, doprowadziło do wytworzenia się grubego kożucha gazów zatrzymujących ciepło. Kożuch otulił całą Ziemię i temperatura zaczęła wzrastać. Czapy lodowców stopniały, a poziom mórz wzrósł. Powietrze zamieniło się w chemiczną zupę, zaś lądy o umiarkowanym klimacie przemieniły się w parne tropiki. I Bóg jeden wie, co się stało z obszarami tropików. Erik zrozumiał teraz, dlaczego góry wydały mu się położone zbyt blisko brzegu. To nie góry się przemieściły, lecz morze wdarło się w głąb lądu. Jeśli poziom wód wzrósł o blisko dziesięć metrów, to co stało się z Santa Monika? Z Nowym Jorkiem? Wzgórza San Francisco są teraz pewnie wyspami! - Jak się nazywa to miasto? - zapytał dziewczynę. - Santa Barbara - odpowiedziała. - Santa Barbara w Kalifornii? - Nie, Santa Barbara na Księżycu - roześmiała się. A pan myśli, że gdzie pan jest? - Tak myślałem, że to Santa Barbara - odrzekł. - Ale wszystko się tak zmieniło od czasów, które ja... -urwał. - No, niech pan mówi - odezwała się. - Od czasów, które pan pamięta, czy tak? - Wiesz, kim jestem? - Pan jest wędrowcem, tak? Wędrowcem w czasie? Pan przybył z zimnych lat, prawda? - Tak, z zimnych lat. Z roku dwa tysiące szesnastego, dokładnie rzecz biorąc. Dziewczyna uśmiechnęła się. Nie wydawała się szczególnie zaskoczona tym, co usłyszała. Przeszło mu przez głowę, że podróże w czasie muszą być tutaj czymś zwyczajnym. Pewnie często wpadają tu ludzie z przeszłości. - Poznałam od razu, bo pana głos brzmi tak trąbiąco i melodyjnie. Pan mówi, jak ludzie z vieux-czasów. Pan pewnie jest jednym z pierwszych, no nie? - Pierwszym - powiedział. - Dokładnie pierwszym. - No blague! - odparła z podziwem. - Nie do wiary! -Ale i ta informacja nie wywarła na niej nadzwyczajnego wrażenia. - No, to życzę miłego pobytu. Jeżeli w ogóle to możliwe w pana przypadku. Proszę nie zapominać o powietrzniku! Bez tego nie pociągnie pan długo. Naprawdę. 16 Sean - 5 x 10^7 minut Oto nareszcie nadchodzi pochód - powiedział niski mężczyzna o czerwonej twarzy stojący po lewej stronie Seana. Co takiego? Znowu? Przecież pochód dopiero co się skończył. Czyżby czas zaczął się dla niego cofać? Jakiś trybik wysiadł w wahadle, czy co? Ponownie usłyszał dochodzące dźwięki muzyki. Czy to możliwe, by wykonał skok bez skoku, wracając do początku swojego pobytu w dwa tysiące dwudziestym piątym roku i miał właśnie na nowo przeżywać tamto doświadczenie? - Tak, sir, takie coś to można nazwać paradą! - oświadczył człowiek o czerwonej twarzy. Sean przyglądał się oniemiały. Rzeczywiście, była to parada, ale już nie ta, w której uczestniczył przed chwilą. Daleko w głębi ulicy dumnie kroczył starszy dobosz z zadartym nosem. A sama ulica nie była tak szczelnie zabudowana i miała staroświecki, dystyngowany wygląd. Słyszał muzykę. Nie były to elektroniczne dźwięki, lecz orkiestra dęta w starym stylu, wypełniająca przestrzeń między domami radosną, dudniącą wrzawą. To nie była już Glendora z roku dwa tysiące dwudziestego piątego, a pochód nie był na cześć Seana Gabrielsona. gościa spoza czasu. Nadal znajdował się w małym miasteczku, tyle że nie było tu ani śladu futurystycznych, wypiętrzonych budynków z rogami i oczami. W ogóle nie było tu niczego podobnie wysokiego jak one. Stały małe, drewniane domki i ozdobione stiukami budynki, otoczone niskimi palmami. Najwyższe domy miały dwa piętra. Skrzyżowanie ulic przedstawiało staromodny widok, świecące neony zastąpione zostały białymi literami na niebieskim tle. Znikły lśniące szkła witryn. Znajdował się na Wilshire Boulevard. Więc tym małym miasteczkiem było Los Angeles! Wykonał przeskok do tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku. Wzgórza na północy były nagie. Brukowana ulica wyglądała raczej na wiejską drogę i zupełnie nie nadawałaby się do dużego ruchu ulicznego. Całość robiła wrażenie niedawno ukończonej. Bum... bum... bum... Mężczyzna o czerwonej twarzy wymachiwał rękami, zachwycony klaskał w dłonie i wskazywał na maszerujących. Wydawał się nie przejmować faktem, iż Sean zmaterializował się tuż obok nie wiadomo skąd. Nie zaskoczył go również jego strój z innej epoki, która jeszcze się nie narodziła. Cóż, bądź co bądź byli w Hollywood. Prawdopodobnie człowiek ten pomyślał, że Sean przebrał się do jakiegoś filmu science fiction i właśnie wyszedł ze studia, aby obejrzeć pochód. Był ładny, wiosenny dzień. Powietrze świeże i czyste. Nie wynaleźli jeszcze smogu, pomyślał z zadowoleniem Sean. Cały ten stary świat wyglądał dziwnie, chociaż nie tak dziwacznie, jak go sobie wyobrażał. W pewnym sensie był nawet zaskoczony widząc, że rok tysiąc dziewięćset dwudziesty pierwszy istnieje na kolorowo, a nie biało-czarno, i że ludzie poruszają się normalnym krokiem zamiast w nagłych, zwariowanych podrygach. Oglądał filmy z tamtych lat i nabrał przekonania, że wszystko wyglądać będzie tak jak na tych filmach. Że będzie to odmienny, przestarzały, nierealny świat. Cóż, był istotnie odmienny i przestarzały, lecz nie był nierealny. Sean zwrócił się ku mężczyźnie z czerwoną twarzą. Człowiek ów miał na sobie sztywny, niewygodny, ciemny garnitur, a do tego krawat i kamizelkę. W taki ciepły, wiosenny dzień! Pozostali uczestnicy ubrani byli podobnie. Oficjalni, dopięci na ostatni guzik, ustawili się wzdłuż trasy pochodu. Krawaty i kamizelki! A wszystkie kobiety miały na głowach kapelusze. I nosiły rękawiczki. To raczej oni wszyscy wyglądali, jakby wyszli z filmu kostiumowego, a nie on. Lecz dla tych ludzi nie było to wcale kino, ale rzeczywisty świat roku tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego. I w świecie tym tak się właśnie ubierano. - Po co jest ta cała parada? - spytał Sean. Mężczyzna zmarszczył brwi i spojrzał na niego kwaśno. - Po co?! Na cześć prezydenta! - Prezydenta... - powtórzył Sean. - A... czy prezydent jest tutaj? - Prezydent jest w Waszyngtonie, składa przysięgę. To nie wie się o tym? Ale nawet jeśli dzieli nas trzy tysiące mil, to i tak możemy świętować! Tak, sir! Oto parada na cześć nowego prezydenta. Nie widzi pan transparentów? Sean odwrócił się i rozejrzał. Mijało go właśnie czoło pochodu. Na konnej platformie umieszczono prawdziwe drzewka pomarańczowe obsypane owocami i wymalowane na płótnie transparenty: WARREN GAMALIEL HARDING - PREZYDENT STANÓW ZJEDNOCZONYCH CALYIN COOLIDGE - WICEPREZYDENT OD DNIA 4 MARCA 1921 ROKU - Trzy razy hip hip hurra dla prezydenta Hardinga! -krzyknął mężczyzna o czerwonej twarzy, wymachując kapeluszem. -To jest mój człowiek! Ameryka górą! Nigdy więcej wojny! Wracajmy do normalności! Harding! Harding! Harding! - wymierzył Seanowi kuksańca w żebro. - O co chodzi? Co, jesteś demokratą? Czekamy na twoje oklaski! Sean kiwnął potakująco głową. Czemu nie? Skoro jesteś w Rzymie, rób to, co robią Rzymianie. Skoro znalazłeś się w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym pierwszym, wiwatuj na cześć nowego prezydenta razem z rozentuzjazmowanym tłumem. - Harding! - ryknął. - Harding! Harding! Niech żyje prezydent Harding! 17 Erik - 5 x 10^8 minut Zachłysnął się podmuchem rześkiego, słodkiego powietrza. Po wilgotnej, gęstej zawiesinie, jaką było powietrze w Santa Barbara z roku dwa tysiące sto jedenastego, to miało smak świeżego wina. Erik stał w lesie wyniosłych sekwoi. Drzewa były tak wysokie, że ich wierzchołki niknęły gdzieś we mgle ponad głową. Sięgnął ręką, by wyciągnąć z ust rurkę powietrznika. Ale powietrznik zniknął. No tak. Z wyjątkiem rzeczy, które miał przy sobie, rozpoczynając podróż, nie mógł przenieść żadnego przedmiotu fizycznego z jednego etapu na drugi. W tej kwestii prawa zachowania energii były nieubłagane. Nie było mowy o powrocie z przeszłości z zagubionym dziełem Leonarda da Vinci pod pachą ani też o powrocie z przyszłości z rękami pełnymi fantastycznych urządzeń, które mogłyby zmienić świat. Na szczęście tutaj nie potrzebował przyrządów do oddychania. To powietrze było nieskazitelnie czyste i nie wyobrażał sobie, żeby gdziekolwiek mogło istnieć lepsze. Pierwszy raz w życiu oddychał takim powietrzem. Był najwyższy czas by użyć elektronicznego kompasu. Długość geograficzna zachodnia, sto dwudziesty pierwszy stopień. Był więc wciąż w Kalifornii. Szerokość geograficzna północna, trochę ponad trzydzieści sześć stopni. Ze środka drogi pomiędzy Los Angeles a San Francisco zniosło go na północ, przypuszczalnie znajdował się w okolicach Monterey. Pomyślał, że to całkiem spore przemieszczenie. Był pięćset milionów minut w przeszłości, co stanowiło 951,3 roku. I jeżeli obliczenia były poprawne, witał go właśnie łagodny i mglisty, styczniowy poranek Anno Domini tysiąc sześćdziesiątego piątego. Las był przepiękny. Najcudowniejsze miejsce, jakie kiedykolwiek widział. Potężne, czekoladowoczerwone pnie sekwoi wznosiły się niby kolumny ogromnej katedry. Nad głową, na wysokości przeszło stu metrów, wierzchołki stykały się z sobą, tworząc liściasty dach. Przezierające przez niego promienie słońca oświetlały las perłowym blaskiem. Erik stał po pas w morzu wielkich, połyskujących paproci, zatopiony w niesamowitym spokoju i ciszy. Ciszy mąconej jedynie delikatnym szelestem kropelek skondensowanej mgły, która opadała na wysłaną igliwiem podściółkę, i odległym szmerem strumyka. Tysiąc sześćdziesiąty piąty rok! W Europie człowiek zwany później Wilhelmem Zdobywcą układał dopiero plany podboju Anglii. Wkrótce rozpoczną się krucjaty, a w Meksyku i w Peru powstaną wielkie imperia. A ileż dzieje się teraz w chińskich pałacach? W Afryce? Czym żyją noce arabskiego Bagdadu...? Przez moment poczuł coś w rodzaju żalu, że znalazł się właśnie w tym miejscu. Gdyby przemieszczenie przestrzenne było większe, znalazłby się być może w wirze wielkich wydarzeń historii, na przykład w Rzymie lub Konstantynopolu, albo w Wenecji, czy choćby w jednym z kamiennych miast Majów. Lecz tutaj, w tym pełnym spokoju sekwojowym lesie na kalifornijskim wybrzeżu poczuł się ogromnie samotny. Zupełnie jakby dotarł już do samego zarania dziejów. Nie było śladu Indian, których nieliczna i rozproszona populacja żyła teraz w Kalifornii. Była tylko wszechogarniająca cisza i spokój. Bolesne ukłucie żalu zniknęło tak samo nagle, jak się pojawiło. Wszak to, że oglądał to piękno, było niezwykłym przywilejem. Jak mógł tęsknić za jakimkolwiek innym miejscem? Powoli, ogarnięty zachwytem Erik wędrował przez lasy i gaje. Pomyślał o Kalifornii. Tej, którą zostawił za sobą, z jej wrzaskliwymi autostradami, samolotami buczącymi nad głową, nadmiernie rozrośniętymi miastami. Uratowano tylko małe fragmenty sekwojowych lasów. Rosły za San Francisco jak eksponaty muzealne, chociaż i tam ręka człowieka pozostawiła swoje ślady. A tak wyglądało to wszystko, zanim przyszliśmy my, pomyślał. Tutaj, w owej przeszywającej na wskroś samotności, w tym miejscu, w którym nie postała jeszcze ludzka noga, Erikiem targnęły uczucia dotąd zupełnie mu obce. Zapragnął upaść na kolana i oddać hołd... Komu?... Czemu?... Sam nie bardzo wiedział. Może temu pięknu, jakie miał przed oczami. Nigdy nie przyszła mu do głowy podobna myśl. Nawet teraz, zmieszany i zażenowany, wahał się. No, dalej, myślał. Nikt nie patrzy. A nawet jeżeli ktoś patrzy, to co z tego? Ale było już za późno. Moment uniesienia minął. Gdyby /.robił to teraz, byłoby to sztuczne, nieprawdziwe. Stał więc tylko na brzegu małego potoku, oparłszy rękę o potężny pień drzewa. Czuł jego moc i zawartą w nim ponad-czasowość. To drzewo przecież, podobnie jak on, też podróżuje poprzez czas. Musiało istnieć, kiedy narodził się Chrystus. Nawet wcześniej. I prawdopodobnie będzie tu jeszcze w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym i tysiąc osiemset siedemdziesiątym piątym, i będzie żyć, aż zjawią się ludzie z piłami i siekierami. Mogłoby doczekać dwudziestego pierwszego, drugiego, a może i trzeciego wieku, gdyby pozwolono mu przejść całą swą drogę przez czas. Po chwili ruszył naprzód. Nie żałował już, że ruch wahadła przywiódł go tutaj. Nie tęsknił za żadną ze stolic średniowiecznego świata. Ten moment poza czasem, spokojne interludium w fantastycznej wędrówce, wart był tysiąca Konstantynopoli. Uśmiechnął się. I wtedy nagle padł na kolana i pochylił głowę. Modlił się, nie wiedząc do kogo, do czego... Dziękował za to piękno. Za tę chwilę ciszy. Gorące dzięki. Gorące dzięki... 18 Sean + 5 x 10^8 minut Alt! No podo pasari! Todos tempuus vorbudt aqui! - Mówisz do mnie? - zapytał olbrzymiego, mechanicznego stwora, który wyłonił się przed nim. - Anglik! - wrzasnął połyskujący robot. - Ti mófić anglik! Tag cze no? - Tag - odparł Sean, dając z siebie wszystko, by wypaść przekonywająco. - Ja mófić anglik. Tag. Bądź co bądź, to coś było wielkie na trzy metry i składało się niemalże z samych oczu i ust. Pół tuzina ogromnych, iskrzących się, rozbieganych ślepi tworzyło jakby pas sensorów, które kręciły się niespokojnie w górę i w dół, zapewne lustrując całe widzialne spektrum, wraz z podczerwienią i ultrafioletem. Obraz uzupełniała nieprzyjemna, ziejąca pustką szczelina ust, przypominająca wylot olbrzymiego śmietnika, jakim był zapewne brzuch tej kreatury. “Żeby cię lepiej potknąć, mój maly podróżniczku... Ti mówić anglik? Odpowiedz, tag cze no, albo ja cię pożreć!” Sean rozejrzał się niespokojnie. Stał na jakimś gumowym pomoście zawieszonym około pięć metrów ponad czymś, co mogło być ulicą, która również wyglądała, jakby była z gumy. Odchodziły od niej co kilka metrów purpurowe rozgałęzienia przypominające kształtem pędy dyni. Po prawej stronie miał ścianę; gładką, niby lodową powierzchnię kolosalnych rozmiarów. Nie była to bryła, ponieważ w środku poruszali się swobodnie ludzie. Po drugiej stronie widział ulicę najeżoną ogromnymi metalowymi igłami wielkości słupów telegraficznych. Świeciły bladą purpurą i wydawały słabe, brzęczące dźwięki. Więc to jest Anno Domini dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiąty siódmy, pomyślał Sean. Cóż, rzeczywiście wygląda to na rok dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiąty siódmy. - Anglik - powiedział robot. - Ti mófić anglik. W jego wnętrzu zahuczało, jakby ktoś mieszał cement. Oczy potwora przybrały barwę błyszczącej żółci, która przeszła w pomarańcz i następnie w czerwień. Małe iluminatory umieszczone po bokach jego cielska włączyły się i zaczęły się obracać. Po chwili wysunęły się z nich jakby owadzie kończyny, które zaczęły się kręcić i chrobotać. Ma zamiar mnie połknąć, przeszło Seanowi przez głowę. Najpierw wybada, co to za jeden stoi przed nim, a potem przyjdzie mi skończyć jako skromna popołudniowa przekąska świeżo z dwudziestego pierwszego wieku... Zastanawiał się, co by się stało, gdyby spróbował uciec. Prawdopodobnie był to kiepski pomysł. Wyobraził sobie strumienie kleistej cieczy tryskające z tych iluminatorów i oblepiające go jak guma. - Anglik - powtórzył robot. - Mówisz językiem anglik. Tak. Tak. Regulacja wykonana. Rozumiandus? Ty jesteś tempuu i anglik jest twoja mowa. Rozumiandus? Odpowia-dus! Czy ty rozumiandus? - Nie rozpracowałeś tego za dobrze - odezwał się Sean. - Ale próbuj dalej. - Nie rozumiandus? - Właśnie, nie rozumiandus. - Korekta regulacyjna. Korekta regulacyjna - mamrotał robot do siebie, podczas gdy Sean bardzo wolno i ostrożnie zaczął się wycofywać. Może robot nie zauważy jego zniknięcia? Tymczasem natężenie brzęczenia z metalowych słupów wzrosło, a ludzie zza ściany sztucznego lodu przyglądali mu się ciekawie. - Ty przestaniesz odchodzić. Korekta wykonana. Używamy teraz twojego języka. Jesteś mówiącym w języku anglik podróżnikiem w czasie, nieautoryzowanym. Ty twoje pokażesz nam dokumentuus. - Dokumenty - poprawił go Sean. -To już lepszy anglik. Nazywamy go angielskim. Tylko że ja nie mam żadnych dokumentów. Dla mnie za wcześnie na to. Przybywam z roku... - Bez dokumentuus! Bez dokumentuus! - Ślepia mechanicznego potwora zabłysły ostrym szkarłatem. - Illicitimu! Tempuu vorbudtu! No podo pasari! - robot był coraz bardziej podekscytowany. Jego gigantyczne, żabie usta otwierały się i zamykały. Sean dostrzegł światła błyskające wewnątrz paszczy i poruszające się tam mechanizmy. Robot zaczął się zbliżać. Krok za krokiem, wolno i ociężale. Teraz naprawdę zamierza mnie pożreć, pomyślał Sean. Ponieważ jestem nie zarejestrowanym wędrowcem w czasie i nie mam odpowiedniego paszportu. Czy czegoś tam... Odwrócił się i rzucił do ucieczki. - Nie! - krzyknął za nim głos. - Alt! No flikken! Jest bezpieczny! Jest dobry! Ja zrobić, ty będziesz bezpiecznie! Dziewczyna?... kobieta?... Nie był w stanie ocenić jej wieku. Wyłoniła się znikąd. Była bardzo smukła i wyższa od Seana. Błyszczące, srebrzyste włosy, srebrne oczy, skóra koloru dojrzałego jabłka - wszystko to sprawiało, iż wyglądała dziwnie i pięknie. Może była nawet najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział? Minęła go w biegu, dopadła robota i przyłożyła dłoń do środkowej części jego tułowia. Natychmiast otworzyła się tabliczka rozdzielcza. Kobieta wcisnęła w nią jakiś przedmiot. W mgnieniu oka ślepia kreatury zmieniły barwę i stały się niebieskie. - Podo pasari - mamrotał robot. - Tempuu licitimu. Yalidimu. Propriu - wycofał się. Kobieta uśmiechnęła się. Jej srebrzyste oczy zupełnie oszołomiły Seana. - Ty przebaczysz - powiedziała. - Mój anglik. Nie jest dużo dobrze. Ale ty teraz będziesz bezpiecznie -jej głos był głęboki i ciepły. Wyciągnęła ku niemu rękę. - Oni nie lubią tempuus w tym roku. Wędrowców w czasie. Za dużo przychodzą, za dużo zamieszania. Ale ja ochronię. Moi ludzie. Jak jest twoje imię? - Sean - odpowiedział. - Sean Gabrielson. Z roku dwa tysiące szesnastego. - Ja bin Hepta-Acanta-Leela-Quintu-Quintu. - To wszystko to twoje imię? - spytał. - Jestem dla ciebie Quintu-Leela - odparła i roześmiała się. Jej śmiech miał w sobie coś magicznego. Brzęczące słupy telegraficzne odpowiedziały dźwiękiem delikatnym i niesamowitym. Kobieta chwyciła dłoń Seana. - Chodź. Ze mną będziesz bezpieczny. Pokażę ci nasz świat - roześmiała się ponownie. - Wszystko. Ty i ja jesteśmy amicuus. Przyjaciele, ty mówisz? Przyjaciele. My jesteśmy bardzo gorący przyjaciele. Comprendus? Sean skinął głową. Poczuł, jakby elektryczny prąd przeszedł z jej dłoni do jego. I może nie było to jedynie złudzenie. Quintu-Leela, pomyślał. Dźwięk jej głosu był cudownie dziwny i dziwnie cudowny. I te jej srebrzyste oczy... W wyobraźni zobaczył jej i swoje imię wykaligrafowane w środku czerwonego serca, błyszczącego purpurowym ogniem na tle nieba. Miłość od pierwszego wejrzenia. To była właśnie miłość od pierwszego wejrzenia. Słyszał o takich rzeczach, ale nigdy nie wierzył, że coś takiego się zdarza. A zwłaszcza że jemu mogłoby się to przytrafić. Miłość od pierwszego wejrzenia! Czy przypadkiem nie popadł w przesadę? Quintu-Leela i Sean. Sean i Quintu-Leela. Boże, jakaż ona jest piękna! Ten jej głos! Jej oczy! Jest fascynująca! Tak, naprawdę wierzę. Wierzę, że się zakochałem, pomyślał. W kobiecie, która żyje w czasach mojej własnej praprapraprapraprapraprawnuczki. I kto wie, może rzeczywiście być moją własną praprapraprapraprapraprawnuczką? Kobieta marzeń, niewiarygodna, fenomenalna. I w każdej godzinie, w każdej minucie siła przemieszczenia może mi ją zabrać na zawsze... 19 Erik + 5 x 10^9 Tunele ciągnęły się bez końca. Labirynt, z którego nie było wyjścia i w którym jeden korytarz o lśniących, onyksowych ścianach następował po drugim... Erik był zupełnie zdezorientowany. Nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie był przed chwilą, w jakim miejscu jest teraz i dokąd idzie. Jedyne co wiedział to to, że znajduje się pod powierzchnią Ziemi i powłócząc nogami, mija korytarz za korytarzem. Ani razu nie spotkał istoty ludzkiej, nie widział słońca, gwiazd, nieba. Zastanawiał się, na jakiej głębokości się znalazł. I czy jakiekolwiek życie, ludzkie bądź innego rodzaju, istnieje jeszcze na powierzchni Ziemi w sto szesnastym wieku. Miał wątpliwości, czy w ogóle znalazł się na Ziemi. Już trzeci dzień błądził w tych tunelach. Tak przynajmniej wskazywał chronometr. W tym świecie bez dnia i nocy, gdzie onyksowe ściany promieniowały wciąż tym samym światłem, jego umysł pogrążył się w poczuciu beznadziejności i przygnębienia. Prawie nie spał. Jeśli poczuł senność, kucał przy ścianie i zamykał oczy na około pół godziny. Jadł rzadko. Na biodrach w pasie uniwersalnym miał tabletki żywnościowe, lecz teraz cieszył się, że medycy z Programu nafaszerowali go odżywkami na parę godzin przed Czasem Zero. Ten pokarm starczył mu na bardzo długo. Z początku było to fascynujące doświadczenie; włóczyć się po tym tajemniczym podziemnym świecie przyszłości. Żaden z poprzednich skoków nie ukazał mu czegoś tak odmiennego jak ten świat. Ale fascynacja zaczynała z wolna przemijać. Kiedy się tu zjawił, ogaręło go szmaragdowe, wszechobecne, zalewające wszystko światło. Myślał wówczas, że jest na dnie morza. Blask był tak silny, iż niemożliwe było rozpoznanie jakichkolwiek przedmiotów z otoczenia. W pewnym momencie światło znikło i Erik znalazł się w absolutnej ciemności. Zupełnie tak, jakby nagle ktoś zarzucił mu na głowę gruby kaptur. Potem przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Stał niepewny w najgłębszej ciszy, w tajemniczej ciemności. - Halo! - zawołał. - Jest tu ktoś? Nic. Ani żywej duszy. Absolutna cisza. Zrobił krok, potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Nie był w stanie dojrzeć czegokolwiek. Wcześniej zdążył jednak spostrzec długi na kilka kilometrów tunel ciągnący się przed nim. Doszedł do wniosku, że takie stanie i czekanie, aż coś się wydarzy, nie ma sensu i powoli ruszył do przodu. W powietrzu wyczuł osobliwą słodycz i coś jeszcze, jakby posmak cytryny lub szałwi. Nie był tym zdziwiony. Każda era, którą do tej pory odwiedził, miała charakterystyczny i wyróżniający ją zapach. Dawniej nigdy by nie pomyślał, że każdy czas ma swoją woń. A teraz oto czuł, jak pachnie wiek sto szesnasty. Miło, ale nieprawdziwie, wyraźnie sztucznie... Być może wytwarzano tutaj własne powietrze. Erik wyobraził sobie ogromne klimatyzatory na skraju każdego miasta, nasycające atmosferę zapachami na życzenie. Może tak właśnie poradzono sobie z nadmiarem dwutlenku węgla, który zmienił dwudziesty drugi wiek w gigantyczną cieplarnię. Na samo wspomnienie tamtego tropikalnego upału poczuł się nagle słaby i spocony. Jednak tutaj powietrze było o niebo lepsze, a dla ludzi tego świata efekt cieplarniany na pewno stanowił część starożytnej historii, odległej o dziewięć tysięcy lat. Naraz przyszło mu do głowy, że chyba nie oddycha powietrzem atmosferycznym. Był przecież pod ziemią. Idąc powoli, wyciągnął rękę i po kilku krokach natknął się na gładką powierzchnię. Wypolerowany kamień rozjarzył się w momencie dotyku. Erik zobaczył wówczas, że jest w długiej pieczarze czy może korytarzu niknącym w ciemnościach jakieś sto metrów przed nim. Ściany okrągłymi łukami przechodziły w sufit. Lśniący, czarny kamień przypominał onyks, chociaż Erikowi nie chciało mu się wierzyć, że korytarz takich rozmiarów mógłby zostać wyłożony tak rzadkim i pięknym minerałem. Pomyślał więc, że jest to onyks syntetyczny. W końcu był wiek sto szesnasty i mogli tu zrobić wszystko. Wewnątrz ścian pulsowało blade światło, dziwna wewnętrzna radiacja, zimna i piękna. Pełen zdumienia i grozy szedł dalej. Po pewnym czasie ujrzał jakieś postacie zmierzające w jego kierunku. Zawahał się i zmrużył oczy. Ku swemu zdziwieniu nie czuł strachu. Ten świat za bardzo przypominał mu sen, by mógł uważać go za realny. Poza tym był przeświadczony, że istoty tak odległej ery są zbyt cywilizowane, by chciały go w jakikolwiek sposób skrzywdzić. Istoty zbliżały się powoli i wkrótce znalazły się w zasięgu wzroku Erika. To nie byli ludzie. Każda z nich miała około trzech metrów wzrostu, stożkowaty kształt, błyszczące, pomarańczowe oczy wielkości talerzy i gumiaste, niebieskie tułowia. Z ich ramion zwisały pęki szkarłatnych macek. Poruszały się, ślizgając się raczej niż idąc, przechylały się przy tym na boki. Ich palce przysysały się do powierzchni podłogi, po czym odrywały się, co wywoływało osobliwy dźwięk. Niemożliwe, by ewolucja zmieniła rasę ludzką w stworzenia takie jak te, pomyślał Erik. Nie w roku dziewięć tysięcy pięćsetnym. Nigdy. To muszą być jacyś Obcy. Milcząca procesja zbliżała się. Erik przyglądał się im uważnie. Stworzenia były ogromne, masywne i groźne. Przeszyło go pierwsze drżenie strachu. Fakt, iż był wyłączonym z czasu podróżnikiem, nie zapewniał mu nietykalności, a jedynie dawał jej iluzję. Może ten świat podobny do snu nie jest snem, a te stworzenia naprawdę są dwa razy większe od niego... Czy będą próbowały zrobić mu coś złego? Stał w napięciu, gotowy zareagować ucieczką na pierwszą oznakę wrogości. Lecz one nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi. Jak żałobna procesja przeszły obok, nie posławszy mu nawet jednego spojrzenia. Wydawały się całkowicie zajęte własnymi, sennymi myślami. Erik gapił się na nie zdumioniy. Czyżby był dla nich aż tak nieważny? Nie interesował ich bardziej niż zeszłoroczny śnieg? Przebył dziewięć tysięcy pięćset lat po to, by zostać zupełnie zignorowany? Zawładnęła nim nagła furia. - Hej! - wrzasnął. - Czekajcie! Nie macie nawet zamiaru zatrzymać się i spytać, która godzina? Nie interesuje was, kim jestem? Procesja oddalała się. Nikt się nie obejrzał. Erik pokręcił głową. Złość ustąpiła miejsca dezorientacji. - Ja bym cholernie chciał wiedzieć, kim jesteście... -wymamrotał bez przekonania. Ogromne stworzenia sunęły wolno w głąb korytarza, malały aż w końcu trudno było je dostrzec w oddali. I wtedy w miejscu, gdzie tunel zdawał się lekko zakręcać w prawo, wszystkie naraz zniknęły w powietrzu jak bańki mydlane. Erik zadrżał. Przejęty usiłował zrozumieć, co się stało. Znalazły jakieś przejście? Może ich tu w ogóle nie było? Może była to tylko halucynacja? Może wszystko tu jest snem? Pobiegł za nimi tą samą drogą. W miejscu, gdzie zniknęły ogromne stwory, nie było żadnego śladu drzwi ani bocznego przejścia. Ściany były tak samo gładkie jak wszędzie. Wzruszył ramionami, odwrócił się na pięcie i ruszył w innym kierunku. Miał wrażenie, że upłynęła godzina męczącego błądzenia w tunelach, kiedy dotarł do miejsca, w którym korytarz poszerzył się i rozdzielał na dziewięć bocznych uliczek. Na chybił trafił wszedł w trzeci tunel od lewej. Ten również był pusty, lecz po jakimś czasie Erik spostrzegł następną idącą ku niemu procesję. Tym razem były to gigantyczne czerwone rozgwiazdy o guzowatej skórze. Ich ciała rozświetlone były przez kule białego płomienia umieszczone w centrum, na powierzchni skóry. Przesuwały się z wdziękiem na swoich dwudziestu sztywnych ramionach. Przypominały akrobatów cyrkowych, którzy umieszczeni wewnątrz kół, poruszali nimi z zawrotną szybkością. - Przepraszam - odezwał się od razu. - Nazywam się Erik Gabrielson. Jestem podróżnikiem w czasie i przybywam z wieku dwudziestego pierwszego. Bez odpowiedzi. Nie zainteresowały się nim bardziej niż stwory o nogach- przyssawkach. Skonsternowany obserwował mijające go rozgwiazdy. Kiedy znalazły się w odległości około stu metrów od niego, wszystkie naraz zwróciły się w lewo i naparły na ścianę korytarza. W tym momencie ściana zaczęła emitować przykry niebieski blask. Erik zamknął oczy, a kiedy je otworzył, nie było już śladu po rozgwiazdach. Przeszły przez ścianę? Zaintrygowany popędził w to miejsce i uważnie przyjrzał się ścianie. Miejsce nie różniło się od reszty powierzchni tunelu. Po chwili wahania dotknął go ręką i... nic się nie zdarzyło. Żadnego niebieskiego blasku. Erik znowu ruszył przed siebie. Po trzech godzinach zdrzemnął się trochę, a potem zjadł kilka tabletek żywnościowych. Dotarł do następnego rozwidlenia. Tym razem tunel rozgałęział się na siedemnaście korytarzy. Wybrał pierwszy z prawej, niczym nie różniący się od innych. Spotkał tu kolejne tajemnicze istoty. Najwyraźniej unosiły się w powietrzu. Miały podłużne, przezroczyste ciała wypełnione bezkształtnymi organami. Coś takiego widział już kiedyś pod mikroskopem, w kropelce wody, tylko że te stworzenia były bez porównania większe. Przed sobą miał ogromne pierwotniaki, całą kolonię kolosalnych pantofelków. - Cześć! - zaryzykował. - Czy ktoś z was orientuje się, co to jest istota ludzka? Lub co to była istota ludzka? Ale olbrzymie pantofelki również nie sprawiały wrażenia zainteresowanych konwersacją. Następne napotkane stwory także nie, ani jeszcze następne, ani te spotkane później. Rozwidlenia następowały po sobie, tunel za tunelem i zawsze było to samo: cisza, błyszczące ciągnące się w dal ściany i sporadyczne grupy groteskowych istot przemierzających te korytarze w sobie tylko wiadomym celu... Gdyby Erik stał się nagle niewidzialny, niczego by nie stracił. Stwory czasem zdawały się znikać w ścianach, a czasem wyłaniały się z nich w równie niewytłumaczalny sposób. To, co na początku było fascynującą przygodą, teraz stawało się denerwujące i zaczynało doprowadzać Erika do wściekłości. Przyłapał się na tęsknym wyczekiwaniu na moment, w którym siła przemieszczenia wyrwie go stąd i przeniesie dziewięćdziesiąt pięć tysięcy lat w przeszłość, do miejsca, które - jak sądził - przynajmniej zrozumie. Pod koniec trzeciego dnia tułaczki, w odległości pięciu metrów przed nim wyłoniły się nagle dwie istoty, które chyba były ludźmi!... Kiedy jednak moment zaskoczenia minął, Erik spostrzegł, że daleko im do tego. Miały niesamowicie długie i wąskie ciała, ręce i nogi cienkie jak biczyki. Dłonie kończyło więcej niż pięć palców, a usta były jedynie szczeliną. Zielonożółta skóra sprawiała wrażenie nawoskowanej, a złociste oczy przypominały długie szparki. Oczywiście, gatunek ludzki mógł ulec ewolucyjnym zmianom, lecz dziewięćdziesiąt pięć wieków nie było w stanie wyprodukować takiej transformacji. Ci nieznajomi musieli być przybyszami spoza Ziemi. Pomimo całej swej dziwaczności stworzenia te były jednak humanoidami. Żadne pantofelki ani rozgwiazdy, czy wielkie i ociężałe niebiesko- pomarańczowe monstra, l w przeciwieństwie do tamtych nie przeszły obok Erika obojętnie. Zatrzymały się i zaczęły mu się przypatrywać z wyraźnym zainteresowaniem. W Eriku zabłysł promyk nadziei. - Proszę was - powiedział. - Jestem zagubiony. Nie mam pojęcia, gdzie jestem. Czy moglibyście mi pomóc? Dwa niezwykłe humanoidy wymieniły szybkie spojrzenia. Erik zamarł w oczekiwaniu. Ale odpowiedzi nie było. - Powiedzcie coś - prosił. - Odezwijcie się jakoś. Powinna być przecież jakaś możliwość porozumienia. Musi być. Jeszcze przez chwilę stały w bezruchu, a potem jeden z nich wykonał szybki gest swoimi licznymi palcami. Dla Erika oznaczał on “podejdź bliżej”, ale dla nich? Nie miał pojęcia, co chciały mu powiedzieć, lecz zdecydował się wypróbować własne rozumienie gestu. Dzieliły go od nich jeszcze dobre trzy kroki, kiedy humanoidy wysunęły swoje długie, lepkie palce i dotknęły go. Poczuł na głowie coś zimnego i miękkiego, a potem nagłe mrowienie. Jego ciało przeszył wstrząs, jakby przyłożono mu do skroni elektrody pod wysokim napięciem. - Nie... zaczekajcie... Próbował się wyrwać z wywołującego grozę uścisku, lecz nie był w stanie się uwolnić. I wówczas, ku swemu zaskoczeniu, usłyszał w głowie zrozumiałe słowa: “Nie ma powodu, żebyś się nas bał. Dlaczego mielibyśmy zrobić ci coś złego?” - Nie wiedziałem, co się dzieje i czego się spodziewać. Ja... ja... - wziął głęboki oddech. - Ja jestem Erik Gabrielson. Przybywam z dwudziestego pierwszego wieku. To był ten eksperyment, wiecie, z przemieszczeniem w czasie i... “Wiemy o tym. My jesteśmy anterstrin thelerimane”. Powiedziały to tak, jakby ta nazwa miała mu wszystko wyjaśnić. - Aha... - odparł. - I jestem na Ziemi, prawda? Anno Domini jedenaście tysięcy pięćset dwudziesty dziewiąty? “To jest Ziemia. Jesteś w sekcji kwarantanny”. - Kwarantanny? “Wszyscy nowi przybysze przebywają tutaj, aż się zupełnie oczyszczą. Takie jest prawo. Goście z czasu muszą przejść kwarantannę, tak samo goście z kosmosu. Kiedy oczyszczanie się zakończy, wówczas można otrzymać przepustkę na Ziemię Wyższą”. - Rozumiem - odrzekł Erik. - A jak długo trwa to oczyszczanie? “W niektórych przypadkach nie dłużej niż dziesięć czy dwadzieścia dni. W niektórych od pięćdziesięciu do stu lat albo nawet i dłużej. Czasem wieki”. Erik pomyślał o sile przemieszczenia zbierającej teraz energię i szykującej się już do przeniesienia go w inne miejsce. - Czy nie można by przyśpieszyć tego procesu? - zapytał. “Jest wiele warunków do spełnienia, zanim obcy wpuszczony zostanie na Ziemię Wyższą. My sami jesteśmy tu szesnaście lat i nasza sytuacja nie jest jednoznaczna. Ty możesz czekać tutaj tak samo długo”. - Ale ja nie mogę - zaprotestował Erik. - Ja przenoszę się w czasie kierowany przez ruch wahadła. Rozumiecie mnie? Następny ruch może przemieścić mnie stąd za godzinę albo za minutę, l wtedy już nigdy nie zobaczę, jak wygląda Ziemia w tych czasach. “O, nie” - powiedział spokojnie telepatyczny głos anterstrina thelerimane. - “Zapewniamy cię, że nie zostaniesz stąd nagle przeniesiony. Prawo nigdy nie jest łamane. Nikt nie opuszcza kwarantanny, zanim nie dostanie przyzwolenia od galithismonu. Zostaniesz tu tak długo, jak długo będzie trwać twoje oczyszczenie. Nawet jeżeli musiałbyś pozostać w tunelach kwarantanny przez następne pięćset lat. Masz na to nasze słowo”. 20 Sean - 5 x 10^9 minut Rozpoczął wędrówkę o świcie, ale kiedy dotarł wreszcie do wschodniego krańca płaskowyżu, dochodziło już południe. Nachylił się nad krawędzią. To, co zobaczył poniżej, w dolinie, zaparło mu dech w piersiach. Bizony. Setki tysięcy bizonów, a może nawet miliony. Potężne, kudłate, brązowe, o ciężkich, pochylonych ku ziemi głowach. Wierzgały i skakały po gęstej, soczystej trawie, jakby próbowały w ciągu jednego dnia zamienić dolinę w jałową pustynię. Ruchomy dywan bizonów rozciągał się aż po horyzont. Zimny, szczypiący wiatr przynosił ze wschodu ich cuchnący, piżmowy i ostry odór. Nareszcie. Przez trzy dni wędrówki po tym mokrym i chłodnym terenie, który przypuszczalnie był Arizoną, Sean nie widział żadnego zwierzęcia większego niż ziemna wiewiórka. Po trzech dniach wzrastającego napięcia i poczucia osamotnienia nareszcie ujrzał te bizony. Nigdy nie widział takiej ich liczby zebranej w jednym miejscu. To stado, któremu miał okazję się przyglądać, było prawdopodobnie jedynym, które przetrwało czasy epoki lodowcowej. I teraz wędrowało po południowym zachodzie w tej paleolitycznej przeszłości. - Hej! - zawołał. - Hej! Wy, bizony! Wiecie o tym, że uważano was już za wymarłe? Słyszycie, co do was mówię? Jazda, kłaść się i wyciągać kopyta! Już wymarłyście! Sean nie liczył na to, że bizony zwrócą na niego uwagę, i nie pomylił się. Pasły się dalej, wyrywając wielkie kępy trawy, wstrząsając ogromnymi łbami to w jedną, to w drugą stronę, prawie ze złością. Sean po prostu pragnął usłyszeć swój głos. Te trzy dni, które spędził na długiej i ciężkiej wędrówce przez daleki świat, były najbardziej samotnymi dniami, jakie przeżył w swoim życiu. Był 5 x 10^9 minut w przeszłości, a ciągle jeszcze wspominał poprzedni skok w przyszłość. Cudowna Quintu-Leela, kobieta o srebrzystych oczach... Jak mu jej teraz brakowało! Gdy obraz dziewczyny zacierał się i siła przemieszczenia wciągała go w następny przeskok, odczuwał rozpacz. Teraz Quintu-Leela stała się na pół pamiętanym, lecz intensywnym snem. Została tam, w przyszłości, w oszałamiającym, niepojętym roku dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiątym siódmym. A on pojawił się tu, pięć miliardów minut wstecz od Czasu Zero. Pięć miliardów minut! Dziewięć tysięcy pięćset trzynaście lat. Był to świat siedem tysięcy pięćsetnego roku przed Chrystusem, świat tych bizonów, w którym on, Sean, czuł się jedynie intruzem. Tutaj wszystko było inne i obce. Powietrze - jeżeli nie wypełniała go woń bizoniej sierści -miało dziwną, szorstką rześkość, zupełnie inną od tej metalicznej, którą znał. Nigdy dotąd nie oddychał tak świeżym powietrzem. Niebo zaś wydawało się bardziej błękitne i rozległe, horyzont zdawał się być dalej niż zazwyczaj, a słońce świeciło intensywniej. Woda ze strumieni przecinających równinę wywoływała osobliwe, jakby elektryczne mrowienie w przełyku. Była po prostu czysta. Oto świat bez samochodów, samolotów, zakładów chemicznych i tego wszystkiego, co truje powietrze gryzącym w oczy dymem. Dziwne, wielkie zwierzęta przemierzały ten świat wszerz i wzdłuż, a istoty ludzkie egzystowały tu z trudem. Po drugiej stronie kuli ziemskiej, na Bliskim Wschodzie i może w Chinach, zakładano teraz pierwsze miasta, ale i tam ziemia zachowywała nadal swoje pierwotne piękno. Sean z trudem wyobrażał sobie, jak duża odległość dzieli go od jego własnych czasów. Jeszcze przez następne pięć tysięcy lat nie zostanie zbudowana żadna egipska piramida! Poza tym miał świadomość, że to dopiero początek podróży poprzez eony. Kiedy już dotrze do granic czasu, ten świat, który ma teraz przed oczami, wyda mu się zaledwie przedwczorajszym dniem. Sean spojrzał na morze bizonów. Dopiero teraz zauważył inne zwierzęta kręcące się na obrzeżach stada. Po lewej stronie zobaczył sforę wielkich długonogich stworzeń podobnych do wilków, z szerokimi masywnymi łbami i gęstą granatowoczarną sierścią. Wyglądały przerażająco, lecz w ich zachowaniu nie było śladu okrucieństwa, po prostu myszkowały, obwąchując wszystko dookoła jak padlinożercy w nadziei znalezienia łatwego pokarmu. Nie zwróciły nawet uwagi na zagubionego bizoniego cielaka kręcącego się tuż przy nich. Dalej, na lewo znajdowały się trzy osobliwie wyglądające, masywne stwory, które przycupnęły na zadach pod smukłą sosną. Powoli i dokładnie zdzierały korę z konarów, a następnie napełniały nią swoje paszcze. Sean przypomniał sobie, że oglądał je na rysunkach z materiałów informacyjnych do tego okresu. Były to ogromne leniwce ziemne. Głębiej w oddali majaczyły sylwetki mastodontów. Rozpoznał je po charakterystycznych, słoniowatych kształtach. Były też zwierzęta przypominające wielbłądy, a bliżej, tuż przed nim, znajdowała się para ociężałych stworzeń stanowiących połączenie słonia i świni. Mogły to być gigantycznych rozmiarów tapiry. Eksperci sądzili, że te zwierzęta typowe dla końca epoki lodowcowej mogły wymrzeć około siedmiu tysięcy pięciuset lat przed naszą erą. Nie mieli jednak co do tego pewności i prosili Seana, by zwrócił szczególną uwagę na faunę tego okresu. Znalazł je. Ich czas świetności przeminął, jednakże gatunki, które przetrwały, radziły sobie całkiem dobrze. Mastodonty! Bizony! Olbrzymie ziemne leniwce! Co za fantastyczny widok! Kiedy przepatrywał dalekie zakątki doliny, jego uwagę odwrócił nagle niepokojący ruch w zaroślach. Spostrzegł najpierw bizonie cielę beztrosko buszujące z dala od stada, a chwilę później długie, niskie zwierzę o sprężystym ciele kota. W jego pysku zabłysły dwa potężne kły. Młody bizon nie miał szansy na ratunek. Drapieżnik wyrósł przed nim jak duch. Ciężkie łapy zacisnęły się na kudłatym garbie, a zęby wbiły głęboko w ciało. Cielę zadrżało i opadło na kolana. Po chwili zaczęło się miotać, desperacko wierzgając kopytami, jakby chciało odegnać dokuczliwą muchę. Po minucie było po wszystkim. Sean obserwował posępnie szablozębego tygrysa. Zanim kot zdążył zakończyć posiłek, pojawiły się wilki. Podeszły blisko, warcząc z furią i domagając się swego udziału w łupie. Tygrys przeszył je zimnym, nienawistnym wzrokiem, jakby gotów był przyjąć wyzwanie całej hordy. Wreszcie poruszył ciężkim łbem w geście znakomicie przypominającym wzruszenie ramion i powoli wycofał się, pozostawiając resztki pokarmu głodnym wilkom. Rzeczywiście były padlinożercami. Wkrótce wilki również znikły w zaroślach, zostawiając zakrwawiony szkielet mniejszym zwierzętom. Sean zaczął przygotowywać się do zejścia w dolinę po wschodniej stronie płaskowyżu. Chciał przyjrzeć się z bliska wszystkim tym zwierzętom. Teraz, kiedy najbardziej niebezpieczny drapieżnik zjadł swój lunch, przebywanie w dolinie nie wiązało się z większym niebezpieczeństwem. W razie czego miał przy sobie pistolet pneumatyczny z pociskami usypiającymi i laser. Do uporania się z ewentualnymi problemami powinien wystarczyć pistolet. Sean nie przypuszczał, by w tej podróży przydał mu się laser. Zdecydowany był użyć go tylko w ostateczności. Zabijanie mogłoby spowodować znaczące zmiany w strukturze czasu. Jednakże jego przeżycie do końca misji było równie ważne. Tak więc, wyciągając laser, musiałby dobrze rozważyć wszystkie za i przeciw. Gleba była wilgotna i grząska po minionej deszczowej nocy. Schodził, ślizgając się na zabłoconych podeszwach. Błoto zupełnie nie kojarzyło mu się z Arizoną. Doliny porośnięte gęstą i soczystą trawą również nie. Arizona, którą znał, była obszarem wysuszonej, jałowej ziemi, suchej i kruchej gleby oraz powykręcanej, ciernistej, skarłowaciałej roślinności. Ale odczyt na jego kompasie wskazywał, iż znajduje się na północ od miejsca, w którym za jakieś dziewięć tysięcy lat powstanie miasto Phoenix. Startował z okolic Los Angeles, z Czasu Zero, Anno Domini dwa tysiące szesnastego. Wahadło przeniosło go więc nie tylko w czasie, ale też siedemset kilometrów w przestrzeni. Nie było w tym nic dziwnego, wcześniejsze obliczenia uwzględniały taką możliwość i Sean o tym wiedział. Im dłuższy przeskok w czasie, tym większe przemieszczenie w przestrzeni. Był więc w Arizonie. Ale Arizonie epoki lodowcowej, w końcu plejstocenu. Wielkie chłody, które przyniosły ze sobą wilgoć, zaczynały się już cofać. Jeziora i łąki wysychały, a gruba zwierzyna stawała się coraz rzadsza. Podczas swego samotnego marszu przez wszechogarniającą ciszę tej krainy, wędrówki, która o mało nie skończyła się psychicznym załamaniem, Sean zaczynał się już obawiać, że zwierzęta te rzeczywiście już wymarły. Teraz wiedział, że jego obawy były płonne. Ślizgając się i zsuwając po zboczu, potykając co krok, dotarł na wysokość pięciu metrów nad dnem doliny. Znalazł się w odległości około stu metrów od najbliższego bizona. Dopiero teraz zauważył, że bizony te znacznie różnią się od swoich dalekich potomków z ogrodów zoologicznych. Wspólna dla wszystkich była jedynie gruba, kudłata sierść. Tutejsze bizony były wielkie jak półciężarówki. Po prostu kolosy. Ich rogi nie były zakrzywione, lecz sterczały na przeszło metr, a ich ryk przypominał niosący się z daleka grzmot leśnego pożaru. Szedł bokiem, zwrócony plecami do ściany płaskowyżu. Niektóre bizony znajdujące się bliżej chwilami mierzyły go wzrokiem, inne nie zadały sobie nawet trudu zwrócenia na przybysza najmniejszej uwagi. Po cóż miałyby to robić? Nie musiały się bać. Może nawet nigdy jeszcze nie widziały człowieka? Cała ludzka populacja Ameryki Północnej prawdopodobnie nie liczyła w owych czasach więcej niż dwadzieścia, trzydzieści tysięcy ludzi. I były to rozproszone plemiona koczowników. W każdym razie Sean musiał wydać się bizonom absolutnie nieszkodliwy. Był dla nich jakimś małym i kruchym dwunogiem, pozbawionym zębów i pazurów z prawdziwego zdarzenia oraz obdarzonym muskułami nie wartymi najmniejszej uwagi. Widząc, że bizony ignorują go, ośmielił się wejść głębiej w dolinę. I wówczas rozmiary tych zwierząt napełniły go zgrozą. Nawet cielęta wydawały się gigantyczne! Omijał je z pełnym rezerwy szacunkiem. Mógł teraz przyjrzeć się mniejszym zwierzętom. Nie umiał ich nazwać, chociaż do pewnego stopnia były mu znane; coś, co prawie mogło być borsukiem; dalej opierzone ptactwo podobne do indyków; małe gryzonie niezbyt różniące się od świnek morskich. Wszystkie te stwory w mniejszym lub większym stopniu różniły się od swych, współczesnych Seanowi, odpowiec ników. Żałował, że nie ma większej wiedzy z zakresu zoologii prehistorycznej. Bardzo by mu się przydała w tym zdumiewającym miejscu! Najwyraźniej dolina ta służyła jako pastwisko małej i dużej zwierzynie z całej środkowej Arizony. I właśnie Seanowi dane było oglądać to wspaniałe zbiorowisko! Wtem spostrzegł, że nie jest tu jedynym człowiekiem. Okrzyki dobiegały z położonego w dolinie zagłębienia oddalonego o kilkaset metrów. Około dziesięciu smukłych, wysokich ludzi, których jedyne okrycie stanowiły opaski na biodrach, zajętych było obrzucaniem bizoniego cielaka kamieniami i prowokowaniem go, by wszedł w mały kanion. Mieli zakończone kamiennymi ostrzami włócznie i raz po raz dźgali nimi przerażone cielę, nie raniąc go jednak poważnie. Dla nich zabicie nawet młodego bizona nie było sprawą prostą. Sean cofnął się, schował za drzewo i z ciekawością obserwował polowanie. Łowcy poruszali się z niezwykłą lekkością. Biegnąc za zwierzęciem, zdawali się prawie unosić nad ziemią. Chociaż ich skóra była ciemna i miała miedziany odcień, w niewielkim stopniu przypominali Indian. Ich głowy zwężały się ku górze, ramiona były spadziste, a rysy twarzy drobne, niemal delikatne. Mimo że odziani byli bardzo skąpo, zimne powietrze zdawało się im nie przeszkadzać. Sean zafascynowany widokiem prehistorycznych myśliwych wychylił się do przodu, by lepiej widzieć. Naraz poczuł bolesne szturchnięcie między łopatkami. Odwrócił się. Stał twarzą w twarz z myśliwym, który podszedł go niepostrzeżenie. Ciemne, błyszczące oczy uważnie wpatrywały się w Seana. Łowca trzymał włócznię w lewej ręce. Zapewne użył drewnianego końca, uderzając w plecy obcego, lecz teraz obrócił narzędzie drugą stroną. Posługiwał się nim z niezwykłą swobodą. Długi, ostry, starannie obrobiony kamienny koniec włóczni zbliżył się do ciała przybysza. Sean gapił się szeroko otwartymi oczami. Ostrze wycelowane w samo serce zbliżyło się na kilka centymetrów do jego piersi. 21 Erik -5 x 10^10 minut “Prawo nigdy nie jest łamane”. Tyle pamiętał z tego, co powiedział mu anterstrin thelerimane w tunelu biegnącym pod światem Anno Domini jedenaście tysięcy pięćset dwudziestego dziewiątego. Te dwa wyglądające jak zjawy humanoidy najwyraźniej dawały mu do zrozumienia, że utknął w tych tunelach na dobre. “Nikt nie opuszcza kwarantanny, zanim nie dostanie przyzwolenia od galithismonu. Zostaniesz tu tak długo, jak długo będzie trwać twoje oczyszczenie. Nawet jeżeli musiałbyś pozostać w tunelach kwarantanny przez następne pięćset lat. Masz na to nasze słowo...” I dokładnie w tym samym momencie Erik poczuł znajome, oszałamiające szarpnięcie, które oznaczało, że właśnie wykonuje następny skok. Anterstrin thelerimane zniknął. Zniknął błyszczący, onyksowy korytarz, a wraz z nim cały zwariowany świat tamtych czasów. To tyle na temat nieodwołalnego przymusu kwarantanny i galithismonu, pomyślał Erik. Czymkolwiek lub kimkolwiek był ów galithismon, nie potrafił on dać sobie rady z siłą wahadła, które niosło Erika poprzez czas. A co tym razem? - zapytał siebie samego. Stał na lodowatej, chłostanej wiatrem równinie, pustej i ponurej. Sponad śniegu wystawały bezlistne drzewa o ciemnych, powykręcanych pniach. Powietrze było ostre, niemal chropowate, przeszywane wyjącymi porywami wiatru. Dotknął przycisku na swoim uniwersalnym pasie, by włączyć ogrzewanie kombinezonu. Był to poziom minus-pięćdziesięciu-miliardów-minut. Pięćdziesiąt miliardów minut! Erik znalazł się więc dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć lat przed Czasem Zero. Okres plejstocenu, ostatnia epoka lodowcowa, czwarty glacjał. Spojrzał na kompas. Szerokość geograficzna północna, czterdziesty pierwszy stopień, i szósty stopień długości geograficznej wschodniej. Wschodniej? A więc był w Europie! Dokładnie w środku Hiszpanii. Nastąpiło ogromne przemieszczenie w przestrzeni, skok przez całe Stany Zjednoczone i Atlantyk. Zrobił pół okrążenia dookoła świata i wpadł prosto w paszczę lodowej zawieruchy. Przed nim na świeżym śniegu widniały ślady. Ludzkie ślady. Nie było co do tego wątpliwości. Zostawił je ktoś o szerokiej stopie, bardzo szerokiej. Musiał być niski, ponieważ ślady znajdowały się blisko siebie. Były ludzkie, bez wątpienia. Stopy, które je pozostawiły, musiały być omotane w jakiegoś rodzaju onuce. Odcisk był wyraźny; żadnego śladu palców czy pazurów. Zaokrąglony przód i zwężające się pięty jednoznacznie wskazywały na stopy w prymitywnym obuwiu. Ludzie w plejstoceńskiej Hiszpanii? Neandertalczycy..., przeszło Erikowi przez głowę. Zaciekawiony podążył ich szlakiem. Najpierw wdrapał się pod górę, minął grupę skał sterczących ponad śniegiem, a potem obszar sypkiego, dokuczliwie głębokiego śniegu. Następnie znowu pod górę, po stromym i urwistym zboczu. Ta wspinaczka poważnie nadwerężyła jego siły; przez moment nawet myślał, że /.gubił ślad. Odnalazł go w połowie drogi pod górę. Wiatr za jego plecami stawał się coraz dzikszy. Zaczął padać śnieg. i, trudem gramolił się dalej. Jaskinia, a w niej płonący ogień. Przyjrzał się im. Siedzieli przy ognisku przytuleni do siebie. Mała, może dziesięcioosobowa grupka. Ubrani we włochate, futrzane skóry, chociaż paru było nagich do pasa. Niscy, krępi, o wielkich głowach, grubych szyjach, baryłkowatych torsach i szerokich, nisko sklepionych nosach. Nie byli piękni. Ale też nie były to małpy. Nie różnią się od nas tak bardzo, pomyślał Erik. Nasi neandertalscy kuzyni... Zadrżał przeszyty nie zimnem, lecz wzruszeniem. Jeden z nich śpiewał. Pozostali kiwali głowami, co jakiś czas klaszcząc w dłonie. Powolny, rytmiczny, monotonny śpiew, który to przyśpieszał, to znów zwalniał. Pieśń miała zawiły, wciąż zmieniający się rytm. Prawie jak poemat. Prawie? To był poemat! Złożoność rytmu, powaga śpiewającego głosu, skupiona uwaga słuchających. Neandertalska “Iliada”, opowieść o bohaterskich czynach. Lub “Odyseja” - historia człowieka, który przeżył dziwne przygody w czasie długiego powrotu do domu. Plemienny poemat opowiadający wspaniałe, stare historie. Historie, które odejdą w mrok zapomnienia, kiedy ci surowi ludzie epoki lodowcowej wymrą za czterdzieści tysięcy lat. Neandertalska poezja! To odkrycie zupełnie oszołomiło Erika. Zaciekawiony podsunął się bliżej, oglądając wnętrze jaskini i usiłując rozróżnić słowa. Miał nadzieję, że uda mu się zrozumieć cokolwiek z sensu śpiewanej opowieści albo przynajmniej zapamiętać jej fragment. Nagle śpiew się urwał. W jaskini zapanowała cisza. Spostrzegli, że on tu jest. Jak? Skulił się za wielką skałą osłaniającą częściowo wejście do jaskini. Patrzyli w jego kierunku. Te ich wielkie nosy o szerokich nozdrzach... Mogli go wyczuć! Mamrotali coś po cichu, węszyli. Nagle ludzie ci przestali przypominać Erikowi odległych kuzynów. Upodobnili się do kosmatych trolli albo olbrzymów- ludożerców. Burza śnieżna nadal smagała równinę. Dziki, siekący wiatr i śnieg tworzyły grubą białą zasłonę. Erik postanowił oddalić się od jaskini. Za nim rozbrzmiały okrzyki. Desperacko zaczął ześlizgiwać się ze zbocza, potykając się przy tym i grzęznąc w śniegu. Tubylcy ruszyli za nim. Nie próbuj uciekać, myślał. Ślizgaj się! Po prostu się ślizgaj. Położył się na wznak i odepchnął. Ruszył gwałtownie z kolanami podciągniętymi pod brodę, obejmując nogi rękami. Na początku parokrotnie obił się o wystające pniaki bądź skały. Jednak potem pomknął prosto i odjechał na całkiem sporą odległość. Odwrócił się i spojrzał za siebie. Neandertalczycy przestali go gonić. Stali na śnieżnym pagórku, przyglądając mu się z rozdziawionymi ze zdumienia ustami. Prawdopodobnie sądzą, że zwariowałem, pomyślał Erik. Zwariowany facet o dziwacznym kolorze skóry i w dziwacznym stroju. Facet, który nie mógł wymyśleć sobie do zabawy nic lepszego niż ześlizgiwanie się po wyboistym zboczu w środku burzy śnieżnej. Oczywiście typ o niskim ilorazie inteligencji, prawdziwy półgłupek! A może pomyśleli inaczej? Może sądzą, że dobrze się bawię? Erik wstał, wyprostował się i pomachał im ręką. - Chodźcie! - krzyknął. - Wy też spróbujcie! Hej, ludziska, to naprawdę fajne! Widział, jak szepczą coś do siebie. Być może rozważali jego propozycję, zaintrygowani nowym pomysłem. Gdyby dali się skusić, można by pomyśleć o zainaugurowaniu Neandertalskich Igrzysk Zimowych!... Strzepnął śnieg z ubrania i po chwili jechał dalej, w dół zbocza. Być może te popisy zdobyły uznanie w oczach tubylców, ale Erik czuł się coraz bardziej poobijany i obolały. Jeszcze raz spojrzał za siebie. Neandertalska konferencja trwała nadal. Lecz znalazło się dwóch śmiałków, którzy usadowiwszy się na śniegu, próbowali zsunąć się w dół... 22 Sean + 5 x 10^10 minut Czubek włóczni musnął jego pierś. Sean zamarł, prawie przestał oddychać. Spoglądał na ostrze wymierzone w jego serce. A więc stało się, pomyślał. Skończę w Arizonie sprzed dziewięciu tysięcy lat. Archeolodzy będą zaskoczeni, gdy odnajdą kości białego człowieka w tak starej warstwie geologicznej... Musisz coś zrobić, powiedział sobie. Wyciągnąć pistolet? Laser? Nie, przecież obiecał sobie wyciągnąć broń tylko w ostateczności. Poza tym podejrzewał, iż gdyby wykonał najmniejszy ruch w kierunku swego pasa, włócznia przebiłaby go na wylot. Zrób coś, cokolwiek! Zaczął śpiewać. Nie wiedział, czy mu to pomoże, ale nie miał innych pomysłów. Otworzył usta, a melodia popłynęła sama. Och, powiedz, czy widzisz przez jutrzenki blask... Myśliwy spojrzał zdumiony. Odsunął się w tył jeden krok... Dwa, trzy... Nadal nie spuszczał Seana z oczu. ...ten pozdrawiany tak gdy brzask rozprasza noc... Z ust łowcy wyrwał się strumień słów przerywany serią krótkich oddechów. - Przepraszam - powiedział Sean. - Nie mówię prehistorycznym hopi. Nie znam twojego języka, jakkolwiek by się on nazywał. - Zdobył się na uśmiech, choć nie było to wcale łatwe. Musiało raczej wyglądać jak grymas. Jednak każda kultura rozumie, czym jest uśmiech. Pokaż swoje zęby, a będzie to wyraz twojej dobrej woli. - Jesteś Hopi, czy jak cię tam zwą - mówił dalej. - Zgadza się? No, w każdym razie Indianin. Wczesna wersja Indianina. Przodek. Ja nazywam się Sean. Przybyłem tu z zamiarami zupełnie pokojowymi, z roku dwa tysiące szesnastego. Jak chcesz, to jeszcze coś zaśpiewam. Chcesz? Bóg wieczny odpoczynek wam da, niech nic nie mąci waszego spokoju... Myśliwy odezwał się ponownie. Mówił w ten sam sposób, jak poprzednio, tyle że o wiele szybciej. W uszach Seana jego słowa brzmiały okropnie chropowato. Sean odpowiedział jeszcze jednym uśmiechem, a raczej niewielkim skrzywieniem kącików ust, i zaśpiewał: Do Kalifornii mej wróciłem do miejsca, które niegdyś opuściłem... Trudno było ocenić zamiary myśliwego. Jego powieki trzepotały niespokojnie, a nozdrza rozszerzyły się. Pochwycił swoją włócznię za oba końce i przycisnął ją drewnem do piersi. Mówił wciąż, ale jego głos stał się spokojniejszy i głębszy. Wyglądało na to, że popadł w rodzaj transu. Nie mogę przerwać śpiewania, pomyślał Sean. Jestem kapitan Pinafore kapitan całkiem dobry didli didli didli i didli didli di mam szympanse dla załogi. Nie były to dokładne słowa tej piosenki, ale Sean wątpił, czy ten myśliwy się połapie. Przynajmniej była w tym jakaś melodia. W tym momencie podeszli inni myśliwi. Ich twarze były pomazane bizonią krwią. Jeden z nich szturchnął Seana końcem włóczni. Przypuszczalnie w zamyśle myśliwego było to zaledwie muśnięcie, lecz Sean drżał jak osika, gdy kamienne ostrze ukłuło go boleśnie, przebijając skórę. Chciał odśpiewać “Alleluja”, ale zrezygnował. Ta pieśń śpiewana solo nie brzmiałaby zbyt dobrze. Myśliwi tymczasem podeszli bliżej, szczypiąc go i poszturchując. Wybrał “Cichą noc” z nadzieją, że kolęda trochę ich uspokoi. Myśliwy, który wydawał się wpadać w trans, wydał z siebie niski, pohukujący okrzyk. Chciałbym się stąd wydostać, pomyślał Sean. Wszystko mi jedno w jaki sposób. Żeby się to skończyło... Uśmiechnął się ponownie. Był to najszerszy grymas, na jaki było go stać. - Wiem, że nie możecie zrozumieć ani słowa z tego, co mówię. Ale przecież mówię rozsądnie i spokojnie. Nie zjawiłem się tu, by sprawić wam kłopoty. Jestem po prostu gościem. Nazywam się Sean Gabrielson, mam dwadzieścia trzy lata i skończyłem studia fizyczne na Cal Tech. I mam zamiar mówić do was spokojnie i rozsądnie, aż zrozumiecie, że nie jestem żadnym zagrożeniem. Nie mam też nic przeciwko śpiewaniu dla was. Zaśpiewam cokolwiek, o co poprosicie. Mogę wykonać też parę niezłych kawałków rockowych, znam też parę hymnów i pieśni patriotycznych. Jeśli będę musiał śpiewać aż do następnego przeskoku, to nie mam nic przeciw temu. Po prostu stójcie tu spokojnie i słuchajcie, dobra? Zaczął od “Rock of Agę”. Przodkowie Indian słuchali jak zahipnotyzowani. Wpatrywały się w niego szeroko otwarte oczy. Najwyraźniej myśliwi zupełnie nie wiedzieli, co począć z takim intruzem. - Mogę wam też coś doradzić. Na przykład, żebyście zaczęli myśleć o emigracji na północ, ponieważ zwierzęta, na które polujecie, opuszczą to terytorium w ciągu następnych paru setek lat. Postąpią tak dlatego, ponieważ tutaj zacznie robić się naprawdę sucho i ciepło, i... W ich oczach pojawiał się strach. Seanowi przeszła przez głowę myśl, że może wzięli go za boga. Albo po prostu dźwięk jego głosu robi na nich tak kolosalne wrażenie. - Zrozumcie, na razie to jest późny plejstocen, ale ostatecznie powstanie tu stan Arizona. I mogę wam nawet przepowiedzieć, że przez tę dolinę będzie szła autostrada biegnąca od Flagstaff do Phoenix i Tucson... Byli już na kolanach. Tak, naprawdę mnie czczą, pomyślał Sean. Uśmiechnął się. Oni chyba rzeczywiście myślą, że jestem bogiem. Chyba że chodzi im o to, żebym przestał gadać i zaczął śpiewać. Old Mań River, that Old Mań River... To zaczyna być nawet zabawne, stwierdził i w tym momencie poczuł siłę przemieszczenia wyrywającą go ku nowemu światu. Nie teraz, pomyślał z irytacją. Nie, kiedy zaczynami iść tak dobrze! Lecz nie mógł nic na to poradzić. Siła przemieszczenia oddzieliła go od Quintu-Leeli, a teraz psuła mu dobry początek, który zrobił na drodze do zostania bogiem lub przynajmniej gwiazdą estrady. Jeszcze przez moment patrzył na przerażonych łowców bizonów, a zaraz potem unosił się w blasku zielonego światła gdzieś bardzo, bardzo, bardzo daleko stąd... To na razie, przyjaciele! A teraz naprzód! Dokąd? Miał przed sobą przyszłość niezwykle odległą od jego świata. Dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwadzieścia dziewięć lat. Ogromny skok. Ostatnie przemieszczenie do przodu przeniosło go o prawie dziewięćset pięćdziesiąt jeden lat. i nawet świat Quintu- Leeli, Anno Domini dwa tysiące dziewięćset sześćdziesiątego siódmego, był nieporównywalny z niczym, co znał do tej pory. Tak kolosalne zmiany zaszły pomiędzy jego własnymi czasami a czasami Quintu-Leeli. Tymczasem teraz przenosił się w przyszłość sto razy dalszą. W rok dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwudziesty dziewiąty! Zmiana, jaka nastąpiła w ludzkim życiu przez tak długi czas, musiała być niewyobrażalnie ogromna. Przejście od pierwszych cywilizacji Egiptu i Mezopotamii do wieku podróży w czasie i przestrzeni zabrało wszak tylko pięć tysięcy lat. Czy w tym świecie będzie jeszcze istnieć ludzka rasa? Lub może wyewoluowała do czegoś nieprawdopodobnie dziwnego? Gdzie znajdował się teraz? Czym była ta kula zielonego światła? Co go tu spotka? Wiele pytań, a odpowiedzi brak. Wtem odezwał się miły, głęboki głos: - Cześć, Sean, miło cię znów widzieć. Ileż to już czasu upłynęło, mój chłopcze... Bardzo znajomy głos, głos jego dziadka, dziadka Gabrielsona, który mieszkał w San Diego! Sean zamrugał, próbując dojrzeć coś w otaczającym go zielonym świetle. - To ty, dziadku? - A któż by inny, chłopcze? Rzeczywiście, głos dziadka. Głos mądrego, kochanego staruszka, który spędził z nimi tak wiele weekendów, który lubił opowiadać o pierwszych telewizorach, odrzutowcach, o pierwszej podróży na Księżyc i o pierwszych lotach promów kosmicznych. Dziadek Gabrielson, kiedy był młody, pracował jako inżynier dla programu “Apollo”, a później przy realizacji projektu wahadłowców. W czasie swego życia oglądał wszystkie ważne zmiany, które ukształtowały współczesny świat. Ale co dziadek Gabrielson robił tutaj? Przecież on żył w starych, dobrych czasach lat dziewięćdziesiątych, a umarł na rok przed tym jak Sean i Erik zostali wybrani do udziału w programie “Wahadło”. - Ja również jestem tutaj, synku. Tak wiele upłynęło czasu! Głos jego babci. Umarła, kiedy miał dziesięć lat. A potem w zielonej kuli pojawił się ojciec. Poklepywał go po plecach, śmiał się i pytał, czy Sean da sobie radę z utrzymaniem swoich wyników w baseballu, skoro tak pochłonięty jest tym przemieszczaniem się w czasie. Była też mama promieniejąca dumą. I rodzice matki, dziadek i babcia Weissowie. Sean słabo ich znał, ponieważ mieszkali stale w Belgii. Erik był tu również. Dzień Dziękczynienia. Na stole olbrzymi indyk, kompot żurawinowy, stosy marcepanowych cukierków i mnóstwo innych przysmaków. Zebrała się cała rodzina. Ojciec jak zwykle zajął się krojeniem. On i Erik siedzieli ramię przy ramieniu. W tak odległej przyszłości... Sean spojrzał na brata. Czuł tę braterską więź, która łączyła go przez całe życie z bratem bliźniakiem i której brak odczuł w chwili rozpoczęcia eksperymentu na platformie manewrowej. - Naprawdę tu jesteś? - zapytał. Erik uśmiechnął się. - A co? Myślisz, że jestem jakąś zabłąkaną halucynacją? - Ale to niemożliwe, żeby to wszystko działo się naprawdę - powiedział Sean. - Dzień Dziękczynienia w roku dziewięćdziesiąt pięć tysięcy sto dwudziestym dziewiątym? Babcia i dziadek, tutaj? Mama i tato? Nie. Jestem w jakiejś /ielonej kuli, a to wszystko jest właśnie halucynacją, którą wyciągnięto mi z pamięci. Zrobiły to jakieś istoty. Zgadza się? Erik spojrzał na niego wzrokiem pełnym współczucia: - Chyba z tobą jest coś nie tak. A przynajmniej nieźle ci odbiło. Jestem tak samo realny jak i ty, i chyba o wiele bardziej głodny. Lepiej się zamknij i bierz się za indyka! 23 Erik + 5 x 10^11 minut Wędrówka na czworakach po zlodowaciałym zboczu i walka z oślepiającą burzą śnieżną była zajęciem wystarczająco paskudnym. A do tego jeszcze musiał oddychać tym okropnym powietrzem. Każdy oddech był jak wciąganie w płuca sopli lodu. Ponadto miał za plecami zgraję wściekłych neandertalczyków... Z ulgą przyjął narastającą siłą przemieszczenia, która miłosiernie zabierała go daleko stąd w jakieś, bez wątpienia cieplejsze miejsce. Wylądował na czworakach, skulony, kaszląc i sapiąc z wysiłku. W końcu spojrzał w górę. Ujrzał twarz neandertalczyka. Pofałdowane czoło, okrągły podbródek, szeroki nos, usta jak wylot lufy. Bystre, ciemne oczy badały go z uwagą. - Hę? Czy ja cię zabrałem ze sobą?... Neandertalczyk klęknął obok niego i powiedział coś w nieznanym języku. Jego głos był niski, a sposób, w jaki mówił, wydał się Erikowi dziwnie melodyjny. Neandertalczyk nie sprawiał wrażenia usposobionego wrogo. Erik dostrzegł za nim zielone wzgórza, szeroką dolinę przeciętą łańcuchem jezior, a w oddali las. Gdziekolwiek spojrzał, widział krzątające się prehistoryczne humanoidy. Wylądował wśród kilkunastu neandertalczyków. W odległości stu metrów po lewej spacerowały smukłe, drobne stworzonka wyglądające trochę jak małpy bezogonowe, ale posiadające zupełnie wyprostowaną postawę. Erik stwierdził, że są to australopiteki z wczesnego plejstocenu. Zajmowały one miejsce gdzieś pośrodku drogi ewolucyjnej prowadzącej do “homo sapiens”. A tam dalej, to napełniające grozą monstrum, masywne jak niedźwiedź grizzly? Czy to przypadkiem nie jest gigantopitek sprzed miliona lat przed Chrystusem? Albo tamte istoty, prawie jak ludzie? Czyżby byli to przedstawiciele “homo erectus”, przodkowie rasy ludzkiej, których szczątki zostały znalezione na Jawie i w Chinach. A tamte... I tamte... I te... Gdziekolwiek spojrzał, zawsze trafiał wzrokiem na jakieś niezupełnie ludzkie istoty. Cała ewolucyjna historia ludzkości, wszystkie wymarłe gatunki, które Erik studiował w szkole, a także sporo takich, których w ogóle nie był w stanie zidentyfikować. Co to za miejsce? Jeśli nie pogubił się w obliczeniach, był na poziomie plus- pięciuset- miliardów-minut, czyli dziewięćset pięćdziesiąt jeden tysięcy lat w przyszłości. Co te wszystkie stworzenia tutaj robią? - Jak się domyślam, przybył pan właśnie przed chwilą? - odezwał się uprzejmy głos za plecami Erika. Erik odwrócił się i zadrżał z wrażenia. Przed nim stał brodaty mężczyzna około pięćdziesiątki, elegancki i sympatycznie uśmiechnięty, ubrany w coś, co przypominało strój do konnej jazdy z końca osiemnastego czy dziewiętnastego wieku. Prawdziwy angielski dżentelmen na przechadzce po lesie. - Bathurst - powiedział. - Nazywam się Benjamin Bathurst. Były ambasador Jego Królewskiej Mości Jerzego III na dworze Franciszka Pierwszego, cesarza Austrii. Oczywiście, nikim takim już nie jestem. - Erik Gabrielson - przedstawił się wstrząśnięty Erik. -Z Los Angeles, z Kalifornii ze... ze Stanów Zjednoczonych. - Miło mi pana poznać - odparł Bathurst. - To doprawdy czarujące zobaczyć jakąś ludzką twarz. Jest nas tutaj czterdziestu, jak sądzę. Oczywiście małpy przewyższają nas liczebnie. Wszyscy tu są raczej przyjacielscy. Wie pan, że znalazł się pan milion lat w przyszłości? Mówi pan Stany Zjednoczone? Ameryki? Te byłe kolonie? Jeśli dobrze sobie przypominam, Kalifornia nigdy nie była kolonią. Ale przypuszczam... - Dostaliśmy ją od Meksyku - wtrącił Erik. - To było około tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku. Tak, wiem, że jesteśmy milion lat w przyszłości. W przybliżeniu. Ale pan... Jerzy III... Z trudem mógł się wysłowić, język uwiązł mu w gardle, a głos stał się zachrypnięty ze zmieszania. Neandertalczyk, mrucząc coś do siebie, głaskał bogato rzeźbioną laskę Bathursta. Anglik uśmiechnął się i odsunął go delikatnie. - Z którego roku pan pochodzi? - spytał. - Kiedy startowałem, był rok dwa tysiące szesnasty. - Ach, dwa tysiące szesnasty. Niewiarygodnie bajeczna przyszłość. No cóż, będziemy mieć sobie wiele do opowiedzenia. Nikt tu nie pochodzi z późniejszych czasów niż rok tysiąc osiemset pięćdziesiąty trzeci, o ile mi wiadomo. Większość z nas jest z czasów znacznie wcześniejszych. Czy wie pan, że mamy tu paru Rzymian i paru Greków, jednego czy dwóch Egipcjan... Są i tacy, którzy posługują się niezrozumiałym dla nas językiem. Muszą być bardzo starożytni. Ja osobiście zostałem schwytany w tysiąc osiemset dziewiątym roku. - Schwytany? - O, tak. Oczywiście, chłopcze! A jak myślałeś, że się tu znaleźliśmy? Erik oblizał wargi. - Ja jestem tutaj w rezultacie eksperymentu podróży w czasie przeprowadzanego przez Kalifornijski Instytut Technologii - powiedział. - Ale pan... Bathurst wzruszył ramionami. - Ofiara porwania. Zostałem przeniesiony tu siłą. Schwytany bez uprzedzenia. Ten sam los przypadł w udziale wszystkim tu obecnym, zarówno ludziom, jak i pozostałym stworzeniom. Okazuje się, że z wyjątkiem pana, jeśli rzeczywiście był pan ochotnikiem. Cała reszta to niewolnicy. Muszę przynać, że to bardzo komfortowa niewola, ale, tak czy inaczej, niewola. Z przykrością też muszę podkreślić, że jest to także dożywocie. Choć, jak mówię, warunki są bardzo wygodne jak na więzienie. Porwany z tysiąc osiemset dziewiątego roku? Rzymianie? Grecy? Neandertalczycy? Australopiteki? - Ale kto... kto... - Kto jest odpowiedzialny za zebranie nas tutaj, chciał pan zapytać? Półbogowie, którzy zamieszkują ów odległy eon, chłopcze! Nasi właśni dalecy potomkowie! Może spotka ich pan któregoś dnia. Ja jak dotąd miałem zaledwie trzy razy okazję ich zobaczyć. Widok raczej godny uwagi, jak pan sam się łaskawie przekona. Prawdziwi półbogowie, tak dalecy od nas, jak my dalecy jesteśmy od tych kosmatych, tnałpokształtnych dżentelmenów. Czy spostrzegł pan już, że znaleźć tu można okazy wszystkich historycznych gatunków? l prehistorycznych gatunków również, ośmielę się zauważyć. To rodzaj ogrodu zoologicznego. Rozumie pan, wystawa ludzi z minionych epok zebranych tutaj tajemniczymi, magicznymi sposobami. Ja jestem jednym z punktów programu wystawy, chłopcze. Dla rozrywki i pouczenia moralnego naszych odległych potomków. I pan również, rozumie pan? Teraz i pan także. 24 Sean - 5 x 10^11 minut Prawie już uwierzył, że to rzeczywistość. Delikatne, soczyste mięso indyka, słodki kompot żurawinowy, gorące, parujące bułeczki - wszystko to tak bardzo przypominało Seanowi rodzinne święta z jego chłopięcych lat, że po chwili dał się przekonać złudzeniu i pozwolił, by ono go porwało. Mama, tata, dziadkowie, Erik... I kiedy już uwierzył, wszystko zaczęło stawać się mgliste i niematerialne. Spojrzał wówczas na otaczające wszystko zielone światło i wydało mu się, że widzi za nim rząd twarzy, które mogły być ludzkimi twarzami, ale równie dobrze mogły należeć do zupełnie innych istot... Potem wszystko pochłonęła ciemność i siła przemieszczenia poniosła go dalej. . Znalazł się w dżungli. Powietrze było ciężkie i parne. Wysokie, smukłe drzewa rosły blisko siebie, a ich korony tworzyły zwarty baldachim. Tu i ówdzie w prześwitach listowia widział na horyzoncie blade stożki gór. Był to świat roku dziewięćset pięćdziesiąt jeden tysięcy dwieście dziewięćdziesiątego trzeciego przed Czasem Zero. I stał tu największy goryl, jakiego kiedykolwiek w życiu widział. Niecałe pięć metrów przed Seanem... Zresztą nie był pewien, czy to na pewno jest goryl. Może raczej orangutan o krótkiej szyi i wklęśniętej klatce piersiowej. Lub coś pośredniego pomiędzy orangutanem a gorylem. W każdym razie olbrzym. Stał na czterech łapach i Sean podejrzewał, iż w pozycji pionowej ten stwór miałby około trzech metrów wysokości. Stworzenie obserwowało przybysza, a jego oczy zdawały się pytać: Kim, u diabła, jesteś? Wydało basowy, złowieszczy pomruk i nadal bacznie obserwował Seana paciorkami żółtych oczu. Goryle czy orangutany jedzą owoce i rośliny, powiedział do siebie Sean. Ten gość nie wygląda na takiego, co by miał ochotę mnie upolować. Ale jest duży, nawet bardzo duży. I nie robi wrażenia przyjaźnie nastawionego. Znalazłem się na jego prywatnym terenie, a on pewnie tego nie lubi. - Posłuchaj no - odezwał się Sean. - Nie chcę ci się naprzykrzać, ani przeszkadzać ci w czymkolwiek, rozumiesz? Tak jak powiedziałem to już tym Indianom, w najmniejszym stopniu nie mam zamiaru cię niepokoić. Jestem tu tylko gościem. I nie zamierzam zostać tu długo, uwierz mi. Wydawało się, że gigantyczna małpa marszczy brwi, jakby rozważała jego argumenty. Lecz nie wyglądało na to, by spodobało jej się to, co usłyszała. Zaczęła parskać i pomrukiwać. Stanęła na dwóch łapach, wznosząc się do swych niewiarygodnych rozmiarów, i zaczęła walić w piersi jak King Kong. Wydawała przy tym agresywne pomruki. Sean zastanawiał się, czy ta bestia go zaatakuje. Nie miał pewności. A małpa również nie była zdecydowana. Przez dłuższą chwilę kołysała się w miejscu to w przód, to w tył, sapiąc przy tym, mierząc intruza wzrokiem i tłukąc się w pierś. Potem oparła się na kłykciach i ryknęła nisko i złowieszczo. Tak, pomyślał Sean, chce mnie atakować. Ona zupełnie poważnie myśli o upolowaniu mnie. Więc mam tu zginąć? Prawie milion lat przed narodzeniem Chrystusa? A może uda mi się stąd wymknąć, a za to Erik trafi na tę rąbniętą małpę. Mało pocieszająca możliwość... Cholera! Cholera! Cholera! 25 Erik - 5 x 10^12 minut Przemieszczenia następowały zbyt szybko, bez chwili oddechu, jedno za drugim. Wizyta u śpiewających neandertalczyków podczas zawiei śnieżnej, a zaraz potem krótkie odwiedziny w odległej przyszłości, gdzie australopiteki, pitekantropy, Rzymianie, Grecy i dziewiętnastowieczni Anglicy żyli razem w dziwacznym zoo. Siła przemieszczenia zabrała go stamtąd o wiele za szybko, nie zdążył nawet wypytać o wszystko, co pragnął wiedzieć.... A teraz to. Dziewięć i pół miliona lat wstecz. Prawdziwy raj dla marzycieli, którzy w dzieciństwie lubowali się w budowaniu dinozaurów z papier-mache. Oczywiście tutaj nie było dinozaurów. To był okres plejstocenu, dinozaury zaś żyły dużo wcześniej. Ten świat był światem ssaków. Ale dinozaury czy nie, były tu takie zoologiczne dziwy, że Erik z chęcią zostałby tu rok, pięć lat, a nawet dziesięć. Było tyle do obejrzenia! Mimo że paleozoologia nie była jego dziedziną - ledwo był w stanie nazwać zaledwie połowę oglądanych tu stworzeń - dałby wiele, by móc pozostać w tym świecie dłużej. Choćby jeszcze miesiąc... tydzień choćby... Wiedział jednak, że niepowstrzymany ruch wahadła wkrótce wyrzuci go stąd ku nowej przygodzie. Olbrzymi stwór podobny do świni ze szczeciniastą mordą i przerażającymi zębami, stwór większy niż jakikolwiek nosorożec, sapiący i ryjący w gąszczu roślin... Owłosiony słoń o krótkim tułowiu i długiej, wydatnej szczęce, z dwiema parami kłów... Płochliwe, żółte zwierzę z głupawą miną wielbłąda i zwinnym ciałem gazeli. Całe ich stado biegło w szalonym tempie i tratując wszelką roślinność... Było i takie, które miało ciało i głowę wielbłąda, ale szyję żyrafy i pasło się spokojnie, wyciągnąwszy szyję ku szczytom drzew na wysokość przeszło siedmiu metrów... I jeleniopodobne zwierzę z rogami umieszczonymi na nosie, i jedno z tygrysimi kłami, inne z głową całą w dziwnych guzach i grzebieniach, i całe mnóstwo innych dziwolągów... Gigantyczny ziemny leniwiec z długim, obwisłym ryjem, niewiele różniący się od zwalonego pnia... Wielki jak czołg armadillo łomoczący wściekle o ziemię swym kolczastym ogonem... Zwierzęta jak ze snu. Jak z mary sennej. Były wszędzie - pasąc się, pełzając, czołgając, wspinając się, polując lub śpiąc. Erik chciał zobaczyć każde z nich, zakodować ich obraz w pamięci i wrócić z tą Plejstoceńską Krainą Czarów zmagazynowaną w głowie. Paleozoolodzy mieliby co robić przez następne dziesięć lat. Unikatowe okazy, zwierzęta nie znane nauce... Ale czuł już wzbieranie siły przemieszczenia. Nie... Zaczekaj!... Jeszcze dzień, błagał w myślach. Pół dnia. Choć ze trzy godzinki! Nie miał szans. Siła wahadła była nieubłagana. Równowaga musiała zostać zachowana. Więc teraz... do przodu... 26 Sean + 5 x 10^12 minut Od Czasu Zero dzieliło go teraz pięć bilionów minut, a ogromna małpa przestała być zagrożeniem. Wahadło kołysało się niepowstrzymanie, a siła przemieszczenia działała z żelazną konsekwencją, raz po raz zmieniając go w lawinę tachionów i przerzucając w przeciwny kraniec czasu. I ta konsekwencja uratowała go. Lecz kiedy obaj wystartują w drogę powrotną, to Erik stanie na drodze szarżującej małpy. Muszę coś zrobić, by go ostrzec, pomyślał Sean. Tylko co? Rozejrzał się dookoła. Stał po pas w morzu kwitnących roślin, które nie przypominały żadnych znanych mu kwiatów i rosły na wysokich na metr kryształowych łodygach. Nad głową Seana, jak oślepiająca latarnia morska, wypełniając połowę nieba błyszczał drugi, niebieski świat. Przypominał Ziemię. Wypukły ląd, trochę za bardzo przesunięty na południe, wyglądał na Afrykę, a tam, gdzie powinna znajdować się Europa, był jedynie szeroki ocean połączony z Morzem Śródziemnym. Na zachodzie Sean rozpoznał zakrzywienie wschodniego wybrzeża Ameryki Pomocnej, choć linia brzegu nie pokrywała się z tą, którą znał ze współczesnych mu map. Nie było też Indii Zachodnich. Z boku i u dołu majaczył okrągły garb wyspy leżącej dokładnie tam, gdzie powinna znajdować się Ameryka Południowa. Jeżeli była to Ziemia, to przeszła ona kolosalne zmiany. Chwileczkę, Ziemia? Więc gdzie on był? Na Księżycu? Pachnący ogród pełen złotych kwiatów wznoszących się na kryształowych łodygach... na Księżycu? Kwiaty na Księżycu? I to słodkie, świeże powietrze? Dziewięć i pół miliona lat. W tym świecie wszystko musiało być możliwe. Przeszedł parę kroków. Siła grawitacji nie różniła się od ziemskiej, a przecież na Księżycu powinien prawie pływać w powietrzu. Chyba że i to zostało skorygowane. Skoro ludzie byli w stanie stworzyć atmosferę i wyhodować kwiaty, mogli też zmienić siłę grawitacji. Czy to możliwe, by Ziemia wyglądała tak jak ta tarcza na niebie? Nie umiał sobie odpowiedzieć. Żałował, że jego astronomiczna i geologiczna wiedza są tak skromne. Wiedział, że kontynenty dryfują, lecz czy mogły one aż tak drastycznie zmienić swoje położenie przez zaledwie dziewięć i pół miliona lat? Oczywiście Erik by wiedział. Ale Erika tu nie było. W końcu Sean doszedł do wniosku, że ludzie tej ery mogą zrobić wszystko, na co mają ochotę. Mogli przesunąć Księżyc bliżej Ziemi, odsunąć Amerykę Południową od Północnej... Mogą absolutnie wszystko. Jak wiek cudów, to wiek cudów. Poczuł się jak człowiek pierwotny przeniesiony nagle w świat telefonów, telewizji, komputerów i statków kosmicznych. Cuda. Wszędzie same cuda. A on naprawdę był prymitywnym stworem, człekokształtną małpą, owłosioną i starożytną, która ciągle jeszcze musi się codziennie golić i wciąż nosi w brzuchu ślepą kiszkę. Jakże muszą mu współczuć, ci niewidzialni obserwatorzy, którzy - Sean był o tym przekonany - przyglądają mu się teraz! Czy oni byli w ogóle ludźmi? Czy istnieje jeszcze coś takiego jak rasa ludzka? Czy też wymarła ona dawno temu, ustępując miejsca jakiemuś gatunkowi superistot? Pochylił się i pozwolił dłoniom nacieszyć się dotykiem cudownych, krystalicznych kwiatów. Kwiat zadrżał z lubością jak łaskotany kociak i zaczął nucić powolną, zmysłową melodię. Natychmiast rozkołysały się też inne kwiaty, delikatnie muskając Seana, jakby chciały zwrócić na siebie jego uwagę. Dotknij mnie, zdawały się mówić, dotknij mnie, dotknij mnie, dotknij mnie! Spraw, bym zaśpiewał! Ten ogród śpiewających kwiatów przypomniał mu to, co Alicja odkryła w krainie “Po drugiej stronie lustra”; próżne i wyniosłe Tygrysie Lilie, Różę i Fiołka. On i Erik tyle razy czytali tę książkę! Erik zawsze wolał “Krainę czarów”, a Sean świat ,,Po drugiej stronie lustra”. I oto naprawdę się w nim znalazł. - Lubicie to, prawda? - spytał kwiatów. Idąc przez ogród, zatrzymywał się tu i ówdzie, głaszcząc kwiaty, aż rozkołysały się i rozśpiewały ich całe setki. Słodycz tej melodii wypełniła pachnący ogród. Sean nigdy dotąd nie słyszał czegoś równie pięknego. Ogarnął go niesamowity spokój i poczuł w duszy Obecność. Coś magicznego, świętego prawie. Spacerował pomiędzy kwiatami, wdychał delikatne, nocne powietrze i zatrzymywał się czasem, by spojrzeć na niebieski glob wiszący, zdawałoby się, tuż nad jego głową. Miał wielkie szczęście, że znalazł się tu, tak wiele milionów lat poza własnym czasem, że mógł być tu choć przez chwilę! Wiedział, że nie będzie mu dane zobaczyć czegoś więcej poza tym ogrodem, bo też nie byłby w stanie pojąć tego świata, ale nie to było teraz ważne. Był tutaj. Czuł dotyk czegoś, co było ponad nim tak dalece, jak on był ponad człekokształtnymi małpami z dzikich puszcz u zarania dziejów. Czegoś cudownego, wielkiego i wszechogarniającego. Czegoś wszechmogącego. Lecz nawet będąc wobec tego czegoś tak małym i nikłym jak ziarnku pyłu, czuł z Tym wieź pokrewieństwa. Był jego częścią, a Ono było częścią niego. Naraz przypomniał sobie o Eriku i o ryczącej wściekle, olbrzymiej małpie, którą Ricky z całą pewnością spotka, kiedy przyjdzie jego kolej na wizytę w prehistorycznej dżungli. Nastrój harmonii i błogości rozwiał się natychmiast. Kwiaty zanuciły jakąś kojącą melodię, ale Sean nie mógł przestać myśleć o niebezpieczeństwie czyhającym na jego brata. Małpa naprawdę wyglądała groźnie. Co będzie, jeżeli zabije Ricky'ego? Co stanie się z eksperymentem? Ze światem? Co stanie się z nim samym? Powiedzieć sobie, że wszystko będzie dobrze, to było zbyt ryzykowne. Pamiętał oczy tej małpy... Gdybym tylko mógł go ostrzec, rozmyślał. Ale jak? Jak? - Muszę ostrzec mojego brata - odezwał się do kwiatów. Przez ogród przeszedł delikatny i melodyjny szmer. Sean usiadł na pobliskim kamieniu. Miał on kojącą, białą barwę i połysk marmuru. Naraz w głowie Seana zrodził się pomysł. - Wybaczcie mi - powiedział. - Ale muszę zeszpecić to cudowne miejsce. Być może, ważą się teraz losy całej struktury przeszłości i przyszłości. Wyciągnął laser i przełączył go na najwyższą moc. Zaczął pisać. Na nieskazitelnie białym kamieniu pojawiły się pokraczne, zwęglone litery. RICKY - NIEBEZPIECZEŃSTWO!!! Potem jak najzwięźlej napisał bratu, gdzie i kiedy czeka na niego małpa. Zasugerował też, iż lepiej byłoby, gdyby Erik przybył tam z bronią w ręku. - Jak myślicie, czy to wystarczy? - zwrócił się do kwiatów. - Czy Erik zauważy wiadomość? Czy zdąży unieszkodliwić tę małpę? Kwiaty znów się rozśpiewały, kojąco i miło. Wszystko będzie w porządku, zdawały się mówić. Wszystko się dobrze skończy. Mam nadzieję, że to prawda, myślał Sean, próbując się uspokoić. Powoli wracało niezwykłe, magiczne uczucie. To miejsce było zbyt piękne, aby strach i rozdrażnienie mogły trwać długo. Powróciła niebiańska harmonia. Powrócił spokój. Raz jeszcze poczuł wszechogarniającą Obecność. Nagle kwiaty umilkły. Sean przyjrzał się lśniącej Ziemi i zadrżał ze zdumienia. 27 Erik + 5 x 10^13 minut Do przodu... ...niewyobrażalnie daleko w przyszłość... Unosił się w przestrzeni zawieszony w pół drogi pomiędzy gdzieś a nigdzie, otoczony złocistym światłem. Komety pozostawiały za sobą oślepiające smugi. Słońca drgały i tańczyły. Napełnił swe dłonie ciepłym i miękkim tworzywem przestworzy. Czuł się jak bóg. Był bogiem. Dotarł do Czasu Ostatecznego. Moc osobliwości, która napędzała jego wędrówkę, osiągnęła granicę. Czas Zero pozostał dziewięćdziesiąt pięć milionów lat za nim. Tutaj w królestwie światła wszystko było niesamowite. Dryfował między gwiazdami, daleko od Ziemi. Ziemia? Prawie nie mógł jej sobie przypomnieć. Ledwo pamiętał samego siebie: kim był, dlaczego i jak się tu znalazł... Wszystko stało się takie dalekie i niewyraźne. Wszystkie pełne niepokoju przedsięwzięcia, cała zużyta energia i nigdy nie kończąca się gonitwa. Wrzący kocioł, jakim była Ziemia i miliardy jej mieszkańców. Wiedział, że znaleźli to, do czego dążyli. Ludzie bez wytchnienia szukający odpowiedzi znaleźli ją, czymkolwiek była. Znaleźli dawno temu, kiedy Ziemia jeszcze istniała, i stali się podobni bogom. A teraz Ziemi już nie ma, a oni odeszli wraz z nią. Odeszli we Wszechświat, w to pełne światła królestwo. Dotknęli gwiazd, a gwiazdy zaakceptowały ich obecność. Tak jak zaakceptowały jego, pielgrzyma spoza czasu. Jak to możliwe, zastanawiał się, że jestem tu, w międzygwiezdnej przestrzeni i wciąż oddycham? Odpowiedział mu spokojny głos znikąd: “Dopóki jesteś tu z nami, będziesz taki jak i my. Kiedy odejdziesz, przywrócimy ci twoją postać”. - Kim jesteście? Gdzie jesteście? Czym jesteście? - pytał. “Jesteśmy wszystkimi, l jesteśmy wszędzie. Jesteśmy tymi, dla których przygotowujesz drogę. I teraz będziemy się tobą opiekować i dbać o ciebie. Witamy cię pośród nas”. - Rozumiem - odparł Erik i wydało mu się, że rzeczywiście rozumie. Jego długa podróż wydawała się snem. Przez jego umysł przepływały fragmenty dziwnych scen: rozgałęziające się w nieskończoność tunele, przez które maszerowały dziwaczne, milczące stwory, i chłopiec wychodzący z małego domku na zniszczoną trzęsieniem ziemi ulicę, pnącza w tropikalnych upałach i przycupnięte przy ognisku kudłate stworzenia, chroniące się w jaskini przed śnieżną burzą. Olbrzymie sekwoje rosnące ku niebu jak kolumny katedry, Anglik w stroju jeździeckim głaszczący człekokształtną małpę, która znikła z powierzchni Ziemi cztery miliony lat wcześniej, i wielbłąd z szyją żyrafy, i dużo, dużo więcej. Potok obrazów. Za nim była niewiarygodnie długa podróż, a wkrótce wahadło zabierze go w drogę powrotną ku nowym przygodom... Ale to miało dopiero nastąpić. Teraz był tutaj, w wielkiej ciszy i bezruchu świata poza światem, przebywając miedzy ludźmi, którzy sięgnęli gwiazd. I on również mógł dotknąć gwiazd. Mógł je objąć i pochłonąć, i pozwolić, by one pochłonęły jego. Tu blisko iskrzyła się niebieska gwiazda, a tam biała, a tam dalej ogromna czerwona, a on ich wszystkich dosięgał. I czuł w sobie pulsujący ciężar miliardów lat stwarzania. I słyszał unoszącą się w przestworzach pieśń tych, którzy przed nim dostąpili tego królestwa. Dryfował przez samo serce firmamentu przepełniony wdzięcznością i harmonią sfer, w której dane mu było uczestniczyć przez tę jedną chwilę... 28 Sean - 5 x 10^12 minut Dookoła, jak okiem sięgnąć, przechadzały się dinozaury. Wystarczyło obejść krzak, by natknąć się na smoka jedzącego właśnie śniadanie. Przeszło się za wzgórze, a tu coś, co wyglądało jak czołg, wyszło sobie na spacer ze swymi pociechami. Spojrzało się w górę, a tu przelatywała z łopotem eskadra pterodaktyli machających długimi, skórzastymi skrzydłami. Był w prawdziwym zoo z okresu kredy. Fantastyczne monstra stąpały wokół ociężale. I żeby nie zostać przypadkowo zdeptanym, trzeba było wciąż okazywać, że jest się czymś żywym. I radzić sobie z wywołującym przykre swędzenie między łopatkami uczuciem, że być może właśnie pojawił się za tobą tyranozaur szukający przekąski. Powietrze było gorące i wilgotne. Gigantyczne paprocie rosnące na wysokość palm tworzyły ciemny i gęsty las. Ważki wielkości jastrzębia brzęczały przerażająco, przemykając we wszystkie strony. - Ricky - powiedział głośno Sean. - Ricky, musisz to zobaczyć! Człowieku, zwariujesz chyba! To wszystko marnuje się tu bez ciebie, ty stary dinozaurowy świrusie... Wiedział, że Erik wkrótce to wszystko zobaczy. Chyba że coś mu się przytrafi... Sean nie chciał nawet o tym myśleć. Z Erikiem wszystko będzie dobrze. Musi być dobrze. I już niedługo pojawi się tutaj. A potem będą mogli rozpocząć podróż powrotną. Dotarł do Czasu Ostatecznego. Był to najbardziej wysunięty w czasie ruch wahadła. Granica została osiągnięta. Erik przebywał teraz w niewiarygodnie dalekiej przyszłości, dziewięćdziesiąt pięć milionów lat po drugiej stronie Czasu Zero. A Sean zwiedzał okres kredy, oglądając pasącą się na skraju bagna rodzinę triceratopsów. Coś, co wyglądało na brontozaura, lecz prawdopodobnie nim nie było, wznosiło swój wężowy łeb ponad powierzchnię jeziora. Lada moment siła wahadła nada im obu kierunek zwrotny, ku Czasowi Zero i czekającym tam naukowcom. Sean mniej więcej wiedział, jak będzie to przebiegać. Przez chwilę wyda się im, że czas stanął w miejscu. Będzie to krótka chwila oddechu przed potężnym skokiem przez całą rozpiętość wahadła. On i Erik wymienią się miejscami. Erik wyląduje tutaj, między swymi ukochanymi dinozaurami, a Sean powędruje w nie znaną mu jeszcze, najodleglejszą przyszłość. A później z górki. Sean odwiedzi najpierw świat sprzed dziewięciu i pół miliona lat, potem zaś wywędruje dziewięćset pięćdziesiąt jeden tysięcy lat w przyszłość, dalej dziewięćdziesiąt pięć tysięcy w przeszłość i tak dalej. Przemierzy miejsca, w których był Erik. A Erik odwiedzi ogród cudów na Księżycu, będzie musiał stawić czoło rozsierdzonej małpie oraz zawita na obiedzie w Dniu Dziękczynienia, którego nigdy nie było. I będzie musiał jakoś dogadać się z łowcami bizonów w Arizonie... Później zajmie miejsce Seana w ramionach Quintu-Leeli i prawdopodobnie równie szybko zostanie z nich wyrwany. Zbyt szybko, by ta przygoda stała się czymś więcej. Erik będzie oklaskiwać prezydenta Hardinga i trafi na paradę w Glendorii, zorganizowaną na jego cześć. Tymczasem jednak... Sean stał oparty o paproć cztery razy wyższą niż on, pogrążony we wspomnieniach dotychczasowej podróży, która niby trąba powietrzna gnała go przez bezmiary czasu. Obserwował paradę ogromnych gadów. Teraz, gdy wrota czasu stanęły otworem, świat już nigdy nie będzie taki sam. Sean też nie będzie taki sam. Jego umysł wypełniały niezwykłości, jakich nie doświadczył dotąd żaden śmiertelnik. Żaden z wyjątkiem Erika. Niebezpieczeństwa, dreszcz grozy, chwile oszołomienia i zamętu. I jeszcze ten wybuch nagłej ekstazy, dorównujący lub może nawet przewyższający mistyczne doznania, doświadczone podczas chwil spędzonych pośród śpiewających kwiatów, pod niebieskim blaskiem widocznej na niebie Ziemi. Już wiedział... Czuł wyrywającą go siłę. Z uśmiechem i czułością poklepał bujną paproć, jakby żegnał się ze starym przyjacielem. Wolnym krokiem ruszył ku brzegowi jeziora. Jego buty cmoktały hałaśliwie, kiedy pokonywał bagnisty teren. Mijał zajęte sobą, sapiące i chrząkające dinozaury. Nie wiedziały, kim był i nie obchodziło ich to. Były panami tego świata i miały jeszcze miliony lat na chrząkanie i sapanie w swym ciepłym, paprociowym królestwie. Erik pewnie zechce pozostać tu o wiele dłużej i będzie wściekły, gdy wyrwie go stąd siła przemieszczenia. Tak jak teraz wyrywała Seana. Żegnajcie triceratopsy. Żegnajcie pterodaktyle. Żegnajcie wy tam z tymi kolcami na grzbietach. Ja lecę dalej. Ale moje miejsce zaraz zajmie Erik. To porządny facet. O, tak. Jestem pewien, że razem miło spędzicie czas. Siła przemieszczenia wyciągała go w górę i na zewnątrz, z powrotem. Teraz wszystko przebiegać będzie w odwrotnej kolejności. A kiedy wrócą do punktu startu, on i Erik zejdą z platformy manewrowej dokładnie w tym samym momencie, w którym wyruszyli. Przynajmniej tak będzie wydawać się obserwatorom. Ale na tym sprawa się nie skończy. Pięć minut później Sean2 zmaterializuje się w laboratorium. Erik2 również. Osiem godzin później nastąpi kolejna materializacja. I następna, po trzech dniach. I potem jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze, przez całą resztę ich życia i po niej. On i Ricky pojawiać się będą jak komety przez dziewięćdziesiąt pięć milionów lat, które nastąpią po Czasie Zero. Oni tymczasem będą żyć swoim zwykłym życiem, aż zestarzeją się i pomrą. I wciąż będzie na nich czekać dziewięćdziesiąt pięć milionów lat życia... To zaczynało być naprawdę niepojęte. Pomyśleć tylko, że w roku dwa tysiące dwudziestym piątym ukaże się twoje ja przybywające z czasu wcześniejszego o dziewięć i pół roku. A potem, dziewięćdziesiąt pięć lat później, jeżeli będzie miał trochę szczęścia i dożyje tak sędziwego wieku, przeżyje to jeszcze raz. Prawdopodobnie wtedy wielu ludzi będzie... Widok dinozaurów zacierał się. I nagle... czas stanął w miejscu. Wahadło dotarło do punktu równowagi. Zobaczył Ricky'ego. Jego brat bliźniak unosił się w przestrzeni dokładnie naprzeciwko niego, migając jak zjawa. Sean pomyślał, że na pewno Ricky odnosi podobne wrażenie. Nastąpił punkt zwrotny. Wszystkie siły uległy zrównoważeniu. Był to moment niepodobny d o żadnej z minionych chwil. - Ricky - odezwał się. - Ricky, słyszysz mnie? Widział wyraźnie, że usta Ricky'ego się poruszają. Mówił coś, o coś pytał. Jego słowa nie docierały do Seana. Wciąż pozostawali rozdzieleni barierą czasu. Choć nie do końca, bo przecież mogli patrzeć sobie prosto w oczy. I wzrok brata powiedział Seanowi, że pierwsza część podróży upłynęła pomyślnie. I że druga też musi się udać. Dostrzegł błysk entuzjazmu w oczach brata. Tak, on również przeżył prawdziwe cuda. Zupełnie inne od tych, które miał za sobą Sean, ale nie mniej wspaniałe. Te, ku którym zmierzał teraz Sean. - Ricky - odezwał się ponownie. - Cześć, Ricky! Przed tobą dinozaury! W końcu doczekałeś się tych swoich dinozaurów! Pomachał ręką i uśmiechnął się. Erik odpowiedział uśmiechem i pomachał mu również. - Do zobaczenia w Czasie Zero! - krzyknął Sean. -I uważaj z tą małpą! Ale wiedział już, że małpa nie przysporzy Erikowi większych kłopotów. Ricky zobaczy wiadomość pozostawioną w księżycowym ogrodzie i nie zabraknie mu refleksu, by we właściwym momencie wystrzelić pocisk usypiający. Sean nie miał najmniejszych wątpliwości. Eksperyment powiedzie się do samego końca. Niewyraźna sylwetka Erika zaczęła się rozmazywać. Stawał się coraz bardziej nierzeczywisty i oddalony. Nie, zastanowił się Sean, to ja znikam. Erik pozostanie tutaj. Żegnajcie dinozaury! Ja już lecę! Moment równowagi miał się ku końcowi. Wahadło ruszyło ponownie, wynosząc Seana w otchłań przyszłości. Jakże pragnął, by ta wędrówka nigdy nie dobiegła kresu! Jednocześnie jednak pragnął, by się zakończyła, żeby mógł znów spotkać się z Erikiem w Czasie Zero. Mógłby opowiedzieć mu o wszystkim, co widział. I usłyszeć o przygodach brata. Czuł przemożną chęć podzielenia się z nim każdym, nawet najdrobniejszym szczegółem swej wędrówki i wiedział, że Ricky również tego pragnie. Nikt inny nie zrozumiałby tego wszystkiego, co przeżyli. I będą mieli sobie mnóstwo do opowiedzenia. Tyle, że wystarczy im na całą resztę życia.