Joseph Smith Fletcher Morderstwo w Rides Park Rozdział I~ Kim jest ten człowiek? Przybyłem tu dokładnie w pierwszym dniu marca 1920 roku. Tego dnia mój opiekun, który wychowywał mnie od dziecka i który zarządzał moim majątkiem, wypłacił mi sumę sześciu tysięcy funtów, które stanowiły cały mój majątek. Sześć tysięcy funtów, złożone na pięć procent, dawało dochód zaledwie trzystu funtów rocznie; musiałem zatem zrobić coś, aby tę sumę uzupełnić. Pytanie brzmiało: jak to zrobić? Nigdy nie miałem inklinacji do służby we flocie ani w armii, nie mówiąc już o stanie duchownym, nie miałem również możliwości zaangażowania się w teatrze, nie mogłem pracować jako lekarz lub adwokat. NIe miałem powołania do żadnego z tych zawodów. MUsiałem jednak coś zrobić. PIerwszą moją czynnością po przejęciu własności było kupienie najnowszego wydania "Timesa". Tam, w kolumnie pod nagłówkiem "Osobiste", przeczytałem następujące, ciekawe i intrygujące ogłoszenie: "Ogłaszający pragnie poznać młodego mężczyznę, dobrze ułożonego, wykształconego i z zamiłowaniem do książek, który by zechciał zamieszkać na wsi i lubił podróże. Kandydat powinien posiadać umiejętność gry w bilard i w wista (preferansa lub brydża) i zadowoliłby się wynagrodzeniem pięCiuset funtów rocznie. W odpowiedzi proszę załączyć fotografię z opisem i dwa nienaganne polecenia. Adresować: Skrytka pocztowa X.Y.C. 3748 "Times", E.C. 4". Czytając powyższe ogłoszenie jadłem lunch w restauracji Holborn. Gdy skończyłem posiłek, postanowiłem przygotować odpowiedź na tę, jak mi się wydawało, interesującą propozycję. Jej autor mógł należeć do ludzi, jakich właśnie teraz poszukiwałem. W pewnym stopniu posiadałem zamiłowanie do książek, sam miałem dość dobrze wyposażoną bibliotekę. Nawet wolałem życie na wsi, dawało ono wiele uroków niedostęPnych w mieście. NIe miałem żadnych obiekcji co do podróżowania (nawet poza granice Anglii), przeciwnie - lubiłem te rzeczy! Miałem doskonałą ręKę do bilarda, który oczywiście uprawiałem amatorsko. Wreszcie wychowany byłem w domu, gdzie - aczkolwiek nie lubiano nowoczesnego brydża - grano w wista, tego króla wszystkich gier w karty. Wygląd mój również zdawał się spełniać wymagania. Fotografia, którą mogłem zaprezentować, dokładnie to potwierdzała. Co do referencji - bardzo dobre. Biorąc to wszystko pod uwagę, tym bardziej, że propozycja wydawała się korzystna, wystosowałem do nieznajomego list, który miał mu przekazać "Times". PRzez dwa tygodnie nie dostałem żadnej odpowiedzi. Zwątpiłem już w skuteczność mojej oferty, gdy wreszcie pewnego ranka otrzymałem następującą wiadomość: "Rides Park, Havering_St. MIchael Surrey, 15 marca 1920 r. Pan Christopher NIcholas przesyła pozdrowienia dla pana Ronalda Camberwella i potwierdza odbiór jego listu z dnia 1 marca 1920. Pan Nicholas będzie bardzo zobowiązany, jeżeli pan Camberwell zechce odwiedzić go jutro, 16 marca, w hotelu Claridge, o godzinie czwartej po południu. JEżeli termin ten nie odpowiadałby panu Camberwellowi, proszony jest o podanie takiego czasu i miejsca, jakie będą dla NIego dogodne." Wyznaczone przez pana NIcholasa termin i miejsce spotkania odpowiadały mi całkowicie. PIęć minut przed czwartą zjawiłem się w hotelu Claridge i zameldowałem swoje przybycie. Sądziłem, że pan NIcholas przyjechał do stolicy, aby spotkać się z całym zastęPem podobnych do mnie kandydatów. Przypuszczałem, że będę tylko jednym z wielu. GDy wprowadzono mnie do apartamentu, stanąłem natychmiast przed panem NIcholasem. W pokoju zastałem dwie osoby, a ponieważ odegrają one w tym opowiadaniu ważną rolę, postaram się więc krótko opisać moje wrażenie. PIerwszą był wysoki i szczupły mężczyzna. Szacowałem go na sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć lat (jak się późNiej okazało, miał mniej!). Rzadkie włosy, potargana broda i wąs poczynały już siwieć. Zgarbiona sylwetka i bladość policzków nasunęły mi myśl, że jest to człowiek schorowany. Ubrany był bardzo elegancko. Jedyna tylko rzecz wskazywała, że mam do czynienia z przedstawicielem naszej nieco staromodnej klasy posiadaczy ziemskich: był to doskonałej jakości niebieski krawat zawiązany w gruby węZeł. Mężczyzna ten patrzył dookoła dziwnie niespokojnym wzrokiem, widać było wyraźNie, że albo teraz miał jakieś zmartwienie, albo nie mógł przyjść jeszcze do siebie po minionym. W każdym razie wydawał się sympatyczny, miał łagodny wyraz twarzy, a sposób w jaki mnie przywitał, był bardzo serdeczny. NIemal ojcowski! Oto co przede wszyst- kim rzuciło mi się w oczy. Drugą osobą, która znajdowała się w pokoju, była młoda kobieta, w wieku mniej więcej dwudziestu trzech lat. Była to dziwna osoba. Jak na kobietę zbyt męska i sądziłem, że ta silna, dobrze zbudowana postać ukrywa pod rozwiniętymi mięśniami niepoślednią siłę. Talia zbyt gruba, ręce jak u mężczyzny, twarz raczej brzydka. Kwadratowa szczęka, niekształtny nos, rudawe włosy, para ponurych, przenikliwych oczu - te szczegóły odbierały raczej uroku, a niekorzystnego wrażenia dopełniało skrojone po męsku ubranie. W chwili, gdy wchodziłem do pokoju, mówiła coś o życiu na wsi. - MOja siostrzenica, panna Starr - przedstawił Christopher NIcholas. - Panna Rhoda Starr. Skierowałem ukłon w stronę panny Starr, która, jak mi się wydawało, dopiero teraz mnie zauważyła. Pan NIcholas wskazał mi krzesło pomiędzy nim a siostrzenicą i kontynuował rozmowę z panną Starr. Zachowywał się tak, jakbym siedział z nimi od początku. MImo woli stwierdziłem, że siostrzenica pana NIcholasa prowadziła dyskusję oszczędnie, ale błyskotliwie i nigdy nie mówiła, jeśli się jej nie sprowokowało. JEj wuj przeciwnie był rozmowny i w ciągu nastęPnych kilku minut rozumieliśmy się bardzo dobrze. Ja, w każdym razie, doskonale wiedziałem, czego ode mnie oczekiwał. Pan NIcholas postawił wszystko jasno: chciał mieć u siebie młodego mężczyznę, który mógłby z nim grać w bilard lub wista, który podróżowałby z nim, uczestniczył w życiu codziennym, dzieląc z nim radości i kłopoty - tak, jakby był jego synem. Mówił mi to, ponieważ wydałem mu się człowiekiem sympatycznym i odpowiednim do objęcia tego rodzaju stanowiska. - O jednej rzeczy jeszcze dotąd nie wspomniałem - rzekł wreszcie. - Ma pan zamiłowanie do książek? Otóż więc, czy potrafiłby pan skatalogować moją bibliotekę? Widzi pan, gdy wprowadziłem się do Rides Park kilka lat temu, mieszkała tam moja ciotka, panna NIcholas. Zastałem tam wtedy wspaniałą bibliotekę złożoną z XVII_ i XVIII_wiecznych dzieł - prawdziwie bezcenną kolekcję, jak mi powiedziano. Bardzo mi zależy na sklasyfikowaniu tych zbiorów. Mam nadzieję, że podejmie się pan tej pracy. - NastęPnie dodał wyjaśniająco: - Oczywiście bęDzie pan miał na to sporo czasu. Nie ma potrzeby się spieszyć. Chętnie przystałem na tę i inne propozycje, gdyż od chwili gdy go ujrzałem, pan NIcholas wzbudził moją sympatię. Było w nim coś, co pociągało i jednocześnie zaciekawiało. Na koniec uzgodniliśmy, że przyjadę do Rides Park w nastęPny poniedziałek. - Myślę, że będzie nam się dobrze pracowało - rzekł ze zwykłym uśmiechem i potrząsnął moją dłoń na pożegnanie - i być może polubi pan Rides. To naprawdę pięKne i cudownie położone miejsce. Ujrzawszy Rides przyznałem mu całkowitą rację. Leżało w przepięKnej dolinie, w najbardziej uroczym zakątku Surrey, pomiędzy wioską a małym miasteczkiem Havering_St. MIchael. Jedną milę od miasteczka, trzy mile od wioski. Dom, pięKny stary budynek z epoki georgiańskiej, * teraz zmodernizowany i wyposażony we wszystkie nowoczesne urządzenia, stał pośRód parku liczącego kilkaset akrów, bogatego w drzewa i upięKszonego meandrami małej rzeczki, która spływając z pobliskich wzgórz dążyła na południe. Sam dom otoczony był pięKnym ogrodem. Wszystko przemawiało za tym, że jego właściciel ma zarówno dobry smak, jak i... pieniądze! Okres 1714_#1860 (przyp. tłum.). Jeśli posiadłość pana NIcholasa prezentowała się już na pierwszy rzut oka w ten sposób, to perspektywa zamieszkania w niej i pracy wydawała się raczej ponętna. W Rides Park nie spotkałem się późNiej z niczym, co byłoby zbyt wulgarne, czy zbyt ostentacyjne. Znalazłem tam wszystko to, co było potrzebne do prowadzenia kulturalnego trybu życia. Pan NIcholas zatrudniał dużą ilość służby, miał do dyspozycji kilka samochodów, a w stajni trzymał wyborowe wierzchowce. Biorąc pod uwagę, że było nas tylko troje w "rodzinie", to służba była zbyt liczna! MężczyźNI, kobiety oraz chłopcy, razem około szesnastu, osiemnastu osób, które stanowiły służbę domową. Osobną grupą była służba zatrudniona poza domem: od szoferów, stangretów, koniuszych, chłopców stajennych na ogrodnikach kończąc. Wszystko to było dla mnie bardzo skomplikowane, gdyż w ciągu miesiąca, który minął od mego przybycia do Rides, a który zapoczątkował nowy, sensacyjny rozdział w moim życiu, przebywałem jedynie w towarzystwie pana NIcholasa, który nie przyjmował żadnych gości. Nabrałem przekonania, które potwierdził przydzielony mi specjalnie lokaj, że nigdy ich nie przyjmował. Jedynymi ludźMi przewijającymi się przez pokoje, nie licząc domowników, była dyskretna i doskonale wyszkolona służba. O dwojgu z nich muszę tu wspomnieć bliżej: Hoiler, główny lokaj i pani Hands, zarządczyni domu. Pani Hands była postawną, podobną do grenadiera kobietą. Chociaż niezmiennie traktowała mnie z wielką grzecznością i respektem, wiedziałem z całą pewnością, że uważa mnie za nieodpowiednie dla siebie towarzystwo. W podobnym, ale nieco odmiennym stylu był Hoiler. Spokojny, starannie ubrany, mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna. Bardzo dokładny w pracy i cieszący się wielkim zaufaniem swego pana. Tych dwoje, HOiler i pani Hands prowadziło całe gospodarstwo tak, jakby zarządzali wykwintnym pensjonatem, w którym pan Nicholas i panna Starr, oni sami i ja graliśmy rolę głównych i jedynych gości. Wszystko tak się zgadzało, jak w dobrze naoliwionej precyzyjnej maszynie. Zaznajomiwszy się ze zwyczajami pana Nicholasa, zadomowiłem się całkowicie. Na ogół prowadził życie dość spokojne i usystematyzowane. Jeśli dzień był pogodny, rano pan Nicholas i panna Starr udawali się na konną przejażdżkę. Po powrocie pan domu szedł do ogrodu lub biblioteki i przebywał tam do lunchu. PO lunchu lubił zdrzemnąć się do godziny trzeciej, aby późNiej wraz z siostrzenicą wyjechać raz jeszcze, ale tym razem samochodem. PO powrocie, około godziny piątej, pił herbatę, a potem grał w bilard aż do czasu, gdy nastała pora, aby przebrać się na obiad. PO obiedzie, regularnie każdego wieczoru o godzinie dziewiątej, zasiadał do partyjki wista. I tu następowało coś, co mnie zastanawiało: czwartym do gry był Hoiler. Zjawiał się punktualnie co do minuty i ustawiał okrągły stół do gry w karty. Grałem w wista dość dobrze, panna Starr również była dobrym graczem, lecz ze wszystkich graczy, jakich dotąd widziałem, najlepszy zespół stanowili pan Nicholas i jego lokaj HOiler. Nawet sama Sarah BAttle byłaby z nich dumna. Zdawało się, że karty dopiero w ich rękach nabierają życia. Już pierwszego wieczoru zaraz po przybyciu zastanawiałem się, widząc namiętność z jaką grał pan Nicholas, kto, do czasu mego przybycia, był tym czwartym? Wkrótce rozwiązałem tę zagadkę - czwartym partnerem był Jeeves, pierwszy lokaj, szczery młodzieniec, który późNiej zwierzał mi się, że starał się grać jak najlepiej, ale że pan i HOiler grają tak wspaniale, iż jego wysiłki, aby im dorównać, przyprawiają go tylko o zawrót głowy... NIc poza rutyną dnia codziennego nie działo się w Rides Park podczas pierwszego miesiąca mojego pobytu. Pędziłem życie przyjemne, regularne i monotonne. MIałem do dyspozycji ładny pokój, służącego, który obsługiwał wyłącznie mnie, a wyjąwszy partię bilarda i nocne posiedzenia przy wiście, praktycznie nie robiłem nic i miałem do dyspozycji dużo wolnego czasu. Od czasu do czasu urządzaliśmy w parku małe polowanie i pan Nicholas obiecywał, że skoro tylko nadejdzie maj, rozpoczniemy sezon krykieta w pobliskim klubie. Na szczęście znalazłem wiele interesujących rzeczy w starej bibliotece, o której wspominał w czasie naszej rozmowy w hotelu Claridge. Biblioteka wypełniała trzy pokoje - były tam tysiące tomów wszystkich rozmiarów, od ogromnych foliałów, poprzez ósemki, aż do małych dwunastek. Należało je, według słów pana Nicholasa, uporządkować, ułożyć i skatalogować - ogromna praca i to na długi czas! Tego ranka pracowałem wśród książek. MInęŁy już cztery tygodnie od czasu mojego przybycia do Rides. Do biblioteki wszedł Jeeves i podszedł szybko do mnie. Wyglądał na zmieszanego. - Przepraszam, że pana niepokoję - powiedział - ale tam jest... nie wiem jak to opisać, sir... bardzo dziwna, hm... osoba. Wszedł do domu i twierdzi, że pan Nicholas go zna, jednak nie chciał podać swego nazwiska... pan Nicholas wyjechał właśnie z panną Starr, a pan HOiler również jest nieobecny, ma dziś wolny dzień, sir. Więc... więc przyszedłem do pana. - Co to za osoba, Jeeves? - zapytałem. - Jest w jadalni, sir - odparł Jeeves. - On... prawdę mówiąc, sam się tam wpakował! Gdy otworzyłem frontowe drzwi i powiedziałem, że pana Nicholasa nie ma w domu, oświadczył, że to mu nie przeszkadza i że poczeka na jego powrót... Potem przekroczył próg, odsunął mnie... To jakiś wysoki, silny i bardzo gruboskórny człowiek, sir. Potem rozejrzał się po hallu i wszedł do jadalni. Widziałem, jak podszedł do kredensu. Udałem się do jadalni, a Jeeves poszedł za mną. PO drodze zastanawiałem się, kim mógł być ów nachalny nieznajomy. Drzwi jadalni były nieznacznie uchylone - pchnąłem je silnie i ujrzałem dziwny widok. Obok dużego kredensu stał wysoki, dobrze zbudowany, muskularny mężczyzna. W jednej ręce trzymał szklankę do połowy napełnioną whisky, a w drugiej syfon z wodą sodową. Rozdział II~ Przybywa Dengo Byłem do tego stopnia zaskoczony bezczelnością tego człowieka, że przez chwilę stałem i patrzyłem bezradnie, nie mogąc wydobyć głosu. Tymczasem obcy krzyknął na mój widok gromkim głosem: - Halo, młodzieńcze! - w głosie tym brzmiała niezwykła pewność siebie. - KIm pan jest? - MOże najpierw pan odpowie na to pytanie - oświadczyłem. - Jakim prawem wszedł pan tu siłą? Przerwał nalewanie wody sodowej do szklanki i przez moment przypatrywał mi się z uwagą. NastęPnie spokojnie dokończył rozpoczętą czynność, usiadł na stole z rękami w kieszeniach i spojrzał mi badawczo w oczy. - POwoli, chłopcze, powoli! - rzekł. - NIe wiesz, z kim rozmawiasz, tak! Nie bądź taki gruboskórny i nerwowy. Trzymaj fason, mój stary! NO, a teraz, gdzie jest... - przerwał na chwilę, a ja odniosłem wrażenie, że miał na końcu języka inne nazwisko niż to, które wymienił - gdzie jest Nicholas? - Pan Nicholas wyszedł - odparłem. - Wyszedł? Ooo!? Na jak długo? - pytał. - Tylko bez bujania! - Pan Nicholas powinien wrócić w każdej chwili - odparłem - i... - To świetnie! - przerwał. - POczekam na niego. Spokój i cisza, kieliszek dobrego trunku w ręce... człowiek tak skromny jak ja nie żąda niczego więcej. Ale uważaj, młodzieńcze! Przebyłem przed śniadaniem spory kawałek drogi i jestem nieco głodny. POzostawię jednak swój apetyt na późNiej, aż do lunchu z Nicholasem. Chwilowo kilka kanapek... Jadam tylko dobre! Patrzyłem na niego, gdy mówił. Coś ostrzegło mnie, abym nie zwracał na nic uwagi i zachowywał się spokojnie. Wyglądał wprost odpychająco. NIe mogłem jednak wywnioskować, czym się zajmuje i jaka jest jego społeczna pozycja. POstawny, potężnej budowy mężczyzna, ubrany wykwintnie, w nowy garnitur i nowe doskonale wyczyszczone buty. Coś mi nasuwało przypuszczenie, że mam do czynienia z marynarzem; było w nim "coś z morza"... Zauważyłem, że jego zdumiewająco potęŻne ręce noszą ślady ciężkiej fizycznej pracy. - Czy pan Nicholas zna pana? - spytałem nagle. Spojrzał na mnie z politowaniem i chrząknął. - Czy mnie zna? - powtórzył. - Czy zna?! Ach, przypuszczam, że mnie zna! Ha, ha... On i ja... Ale to cię nic nie obchodzi, mój drogi! Gdzie te kanapki? MOgą być dwa plasterki pieczonego kurczęcia pomiędzy kawałkami chleba z masłem. - POwiem służbie - odparłem. - Sądzę, że będzie pan mógł otrzymać wszystko według życzenia. - Drogi chłopcze! - rzekł z uznaniem trąc ręce. - Traktując mnie dobrze więcej zyskasz, niż gdybyś... Ale nie dane mi było usłyszeć, co by się stało, gdybym go źle traktował. Wyszedłem z pokoju i spotkawszy panią Hands powtórzyłem jej żądanie obcego. Pani Hands nie była wcale tym wszystkim zaskoczona. - MOgę panu coś o nim powiedzieć, panie Camberwell - rzekła. - Jest to marynarz włóczący się po świecie, którego pan Nicholas poznał w czasie swojej podróży morskiej. Zostaw pan tego człowieka mnie. Uczyniłem to oczywiście z całą przyjemnością. Wiedząc, że pan Nicholas może powrócić lada moment, udałem się do hallu, by mu oznajmić, kto na niego czeka. Wkrótce ukazała się pani Hands z małą tacą w ręce i weszła do jadalni. Usłyszałem zduszony okrzyk radości naszego gościa - przypuszczalnie na widok jedzenia. Pani Hands zamknęła drzwi; niewątpliwie uznała za swój obowiązek godne potraktowanie dziwacznego gościa. Widząc, że pani Hands jest przy nim, wróciłem do biblioteki. W dziesięć minut późNiej ujrzałem pana Nicholasa i pannę Starr jadących przez park, więc udałem się ponownie do jadalni. Gość był sam; pani Hands odeszła. Zjadł wszystko, co mu przyniosła i na dodatek przyrządził sobie nową szklankę whisky z wodą sodową. POza tym zauważyłem na rogu stołu cygaro przyniesione widocznie z gabinetu. Spojrzał na mnie i rzekł: - Halo, przyjacielu, co nowego? Przyszedł pan dotrzymać mi towarzystwa? - Nadchodzi pan Nicholas - odparłem wskazując na okno. - Idę mu oznajmić, że pan tu jest. Jakie mam podać nazwisko? Zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Wyjrzał na zewnątrz. - Oczywiście! - zawołał. - Naturalnie! W samej rzeczy, to Nicholas! Poznałbym go wśród tysięcy! - Pańskie nazwisko?... - powtórzyłem. Odwrócił się i powiedział zagadkowo: - Nazwisko pan chce? Nazwisko! Dobrze, mój drogi, ale nazwiska są nieważne między przyjaciółmi. Jednak skoro upierasz się, zakomunikuj Nicholasowi, że czeka na niego Dengo! Dengo! D_e_n_g_o. To wystarczy. Czeka na niego Dengo, to wszystko! Wyszedłem przed dom. Pan Nicholas i panna Starr właśnie zsiadali z koni, które odprowadzono do stajni. Widocznie coś wyczytali w mojej twarzy, gdyż pan Nicholas spytał szybko: - Czy coś się stało, panie Camberwell? - NIe mam pojęcia co to ma znaczyć, sir - odparłem - ale w jadalni jest jakiś jegomość, który wtargnął siłą twierdząc, że chce się z panem widzieć. Oświadczył, że będzie czekał na pański powrót... - Mężczyzna! - przerwał! - Kto to jest? - Kazał panu powiedzieć, że nazywa się Dengo - rzekłem. - Jego... POdniósł ręKę przerywając mi i odwrócił się szybko, jakby chciał ukryć pzede mną lub przed panną Starr wyraz swej twarzy. Ale ja zdążyłem zauważyć, że nagle zbladł. - Dengo? - zamruczał i zaśmiał się nienaturalnie. - Och, tak, tak, to mój stary znajomy... Gdzie on jest? - W jadalni - odparłem. Skierował się do drzwi i wszedł do domu. ZOstałem sam z panną Starr. Przez chwilę zdawało mi się, że zamierza mnie o coś spytać, potem jednak odwróciła się i szybko odeszła w kierunku ogrodu. Była milczącą, sztywną i trudną w pożyciu kobietą. Szczególnie ze mną mówiła bardzo niewiele. Powróciłem do pracy w bibliotece. MIjając drzwi jadalni usłyszałem głosy, lecz nie mogłem z nich wywnioskować, jaki był charakter tej dyskusji. Przez nastęPne pół godziny nie miałem sposobności widzieć ani pana Nicholasa, ani jego gościa. W końcu pojawił się pan Nicholas. Starał się nie okazywać niczego po sobie, ale zauważyłem, że był wyprowadzony z równowagi. - Camberwell - rzekł - muszę wyjść na godzinę, może dwie, do miasta. Panna Starr jest gdzieś koło domu. Gdy ją pan zobaczy, proszę zawiadomić, że prawdopodobnie nie wrócę na lunch. PO tych słowach wyszedł, a w minutę późNiej ujrzałem, jak szedł przez park w towarzystwie człowieka, który polecił nazywać siebie "Dengo". Skierowali się wprost do Havering_St. Michael i poszli pieszo. Było w tym coś niezwykłego. Pan Nicholas rzadko wybierał się na tak długie spacery. A teraz poszedł - i to tak nagle! Obcy z trudem dotrzymywał mu kroku. Dopóki miałem ich w polu widzenia, zauważyłem, że pan Nicholas nie zwracał się do towarzysza, szedł w milczeniu i patrzył przed siebie. Do lunchu nie zobaczyłem również panny Starr. POsłałem po nią, ale nie dawała żadnej odpowiedzi. Jak już przedtem zauważyłem, panna Starr była niezwykle milcząca i powściągliwa. BYła najbardziej oszczędna w słowach ze znanych mi kobiet. Prawie do końca lunchu jadła i piła w milczeniu. Gdy Jeeves, który nam usługiwał, opuścił pokój, nagle spytała: - Kim był ten mężczyzna, który chciał się widzieć z panem Nicholasem? - NIe mam najmniejszego pojęcia! - odparłem. - Ale pan go widział... - rzekła ostro. - Ma się rozumieć, że go widziałem! - rzekłem. - MImo to jednak nie wiem, kto to jest. Powiedział, że nazywa się Dengo. Przypuszczam jednak, że to fałszywe nazwisko. - Czego chciał? - spytała znowu. - Tego też nie wiem! Wiem tylko, że chciał się widzieć z panem Nicholasem. - Wuj wyszedł razem z nim?... Dokąd? - Nie wiem, ale widziałem, jak przecinali park i skierowali się prosto do Havering_St. Michael - odrzekłem. Zanim zdążyła coś na to powiedzieć, dodałem: - Pani Hands mówiła mi, że to stary znajomy z morskiej podróży. Czyż pan Nicholas nie zwracał się do niego jak do starego znajomego? NIe wyglądał jednak na kogoś, kto potrzebowałby wsparcia. - Jak wyglądał? - spytała podnosząc brwi. OPisałem wygląd owego Dengo, jego zachowanie i sposób, w jaki skracał sobie czas oczekiwania. Badałem przy tym jej twarz, usiłując dostrzec w niej jakiś znak, że zna obcego. Na próżno. Twarz jej pozostała martwa, bez wyrazu. Wstała od stołu i wyszła z pokoju. Miała do dyspozycji szereg pokojów i tam spędzała większość czasu. Widywałem ją jedynie podczas posiłków. NIe widziałem pana Nicholasa aż do obiadu, z którym długo na niego czekaliśmy. NIe wiem nawet, o której godzinie wrócił. Kazałem podać sobie herbatę do biblioteki, przypuszczałem, że pan Nicholas jeszcze nie wrócił. Gdy spotkaliśmy się przy stole, uderzyły mnie trzy dziwne rzeczy: pierwsza to fakt, że nie był jak zwykle przebrany do obiadu - była to czynność, której dokonywał zawsze z niezwykłą starannością. Druga, że był milczący, przy obiedzie mówił tylko to, co było niezbędne. PO trzecie, jadł bardzo mało, za to pił dużo. Dotąd miałem go za człowieka pijącego niewiele, z wielkim umiarem - szklaneczkę lub dwie lekkiego wina i to zawsze przy jedzeniu, poza tym kieliszek porto - to wszystko. Ale teraz pił whisky. Napełniał kieliszek za kieliszkiem i nie zwracał uwagi na moje zdziwienie. KIlka razy spojrzałem porozumiewawczo, z niemym pytaniem, na pannę Starr, ale ona milczała, a niesamowite milczenie pana Nicholasa nie zachęcało do jakichkolwiek uwag i rozmowy. Tego wieczoru nie było wista. Jak tylko obiad dobiegł końca, panna Starr wyślizgnęła się, a ja stwierdziwszy, że pan Nicholas nie potrzebuje mnie, poszedłem do biblioteki. Usiadłem, zacząłem czytać i zapaliłem papierosa. Pana Nicholasa zostawiłem przy stole w jadalni, właśnie nalewał sobie nastęPny kieliszek whisky. Cały ten wzrastający niepokój i zmieszanie oznaczały, że coś się musiało wydarzyć, i że z pewnością miało to związek z odwiedzinami zagadkowego człowieka o nazwisku Dengo. MNiej więcej w pół godziny po obiedzie udałem się do pokoju, w którym pozostawiłem rano książkę. Przechodziłem właśnie przez hall, gdy zauważyłem przy drzwiach frontowych pana Nicholasa. Miał na sobie prochowiec, sportową czapkę i dostrzegłem kątem oka, że wybierał laskę ze stojaka. W sekundę potem otworzył drzwi i wyszedł za próg. To było coś zupełnie niezwykłego, nie widziałem, aby kiedykolwiek wieczorem wychodził z domu. Ale nie była to jedyna niezwykła rzecz tego wieczoru! Znalazłem moją książkę i wracałem właśnie, gdy dostrzegłem, że panna Starr również wychodzi. Spotkałem ją, gdy szła do drzwi wyjściowych; minęliśmy się szybko, zdołałem jednak dostrzec, że na twarz miała spuszczoną gęstą woalkę. Wszystkie te piętrzące się wokół Rides Park tajemnice przedyskutowałem nastęPnego ranka z Jeevesem, który przyszedł do biblioteki. Co było przyczyną, że pan Nicholas wyszedł z domu, a za nim siostrzenica? Dlaczego wyszli oddzielnie? I do tego tak późnym wieczorem! Dokąd poszli? W pobliżu nie było, jak sądziłem, miejsc, które mogliby odwiedzić... Jedynym miejscem, gdzie mogli się udać, była plebania, odległa o dwie mile od domu. PRędzej mogłem przypuszczać, że poszli na spotkanie z tym Dengo! Ale kim on właściwie był? Nie widziałem jeszcze od rana ani pana Nicholasa, ani panny Starr. Jeeves pomagając mi w pracy zauważył: - Wczoraj działy się dziwne rzeczy, sir. Czy widział pan, jak pan Nicholas wracał do domu? Dzieje się coś złego, sir! On był... powiem szczerze, jakie odniosłem wrażenie... milczący i ponury! NIgdy przedtem takie rzeczy nie zdarzały się... NIgdy go takim nie widziałem! NIe byłem tym wszystkim, co mi powiedział Jeeves, zaskoczony. NO dobrze, ale dokąd chodził pan Nicholas? Albo, dokąd wyszła panna Starr? Śniadanie zjadłem sam. Potem udałem się do Havering_St. MIchael wykonać jakieś zlecenie pana Nicholasa. POwróciłem około południa. Przywitał mnie HOiler. To, co powiedział, było bardzo dziwne: pan Nicholas i panna STarr wyjechali do miasta na kilka dni. Tych kilka dni przedłużyło się w dwa tygodnie, podczas których nie miałem żadnych wieści od mego pracodawcy. CAłe Rides Park było przez ten czas do mojej dyspozycji... Wszystko zdawało się być normalne i codzienne. Wydawało się, że nikt nie jest zaskoczony nieobecnością pana Nicholasa; Hoiler, zapytany w tej sprawie, odpowiadał, że pan Nicholas i panna Starr mogą wrócić w każdej chwili, ale mogą też wrócić dużo późNiej... Przestałem się nad tym zastanawiać i powróciłem do mojej pracy. Pewnego ranka przyszedł Jeeves i oświadczył mi, że nadleśniczy Grayson chce się ze mną widzieć. Grayson odciągnął mnie szybko na bok i wyszeptał z przejęciem: - Panie Camberwell... Nie mówiłem o tym jeszcze nikomu. POmyślałem, że skoro pan Nicholas jest nieobecny, powinienem panu pierwszemu to powiedzieć. Znalazłem ciało jakiegoś męŻczyzny w Middle Spinney, naszym zaagajniku. Rozdział III~ Laska_sztylet Ostatnie słowa leśniczego spowodowały, że poczułem, jak robi mi się słabo. Stałem jak zahipnotyzowany - przez moment odebrało mi mowę, wpatrywałem się błędnym wzrokiem w Graysona. - On go znalazł - mówił dalej wskazując na psa, którego trzymał przy nodze. Ma dobry węch. W rowie zarośniętym krzakami... Był prawie całkiem zagrzebany! Wreszcie odzyskałem równowagę. - Kto to jest? - spytałem. - Zna go pan? POtrząsnął głową, ale w tym geście dostrzegłem coś więcej niż zaprzeczenie. - Tego nie wiem, sir - odparł - ale... - i przerwał na chwilę patrząc na mnie, jakby nie mógł powiedzieć tego, co chciał. - Wydaje mi się jednak, sir, że go przedtem gdzieś widziałem - stwierdził wreszcie. - Oczywiście żywego. - Gdzie?.. Kiedy... - pytałem. - MNiej więcej dwa tygodnie temu, sir. Szedł przez park razem z panem Nicholasem. Dobrze zbudowany, wysoki, masywny mężczyzna. - Jest pan pewien, że to ten człowiek? - dopytywałem. - Ten sam? - Ten sam, sir! Widziałem go wtedy, jak szedł razem z panem Nicholasem. Stałem oddalony od nich o jakie pięćdziesiąt jardów. Było to około południa, niedaleko bramy. - Mówi pan, że leży w rowie? - spytałem. - Idziemy tam. Niech pan o niczym nie wspomina służbie. Chwyciłem kapelusz i pospieszyłem za leśniczym przez park. MIddle Spinney nie odpowiadał wyglądem swej nazwie. Był to raczej las, a nie zagajnik, rozciągający się na przestrzeni około jednego akra, pełen starych drzew. Przez jego środek przebiegała dolina, pośród której płynął wąski strumień z przerzuconym przezeń drewnianym wiejskim mostkiem. W miejscu, gdzie drzewa były rzadsze, znajdowała się grupa zarośli. PIes Graysona węszył po ziemi niespokojnie, a gdy doszliśmy do gęstwiny, wyrwał się nagle do przodu. - Tak jak mówiłem, sir... Tu go znalazł - stwierdził Grayson. - Węszył tak jak teraz, nagle rzucił się z nosem przy ziemi w kierunku tego rowu. Odwracam się i patrzę... Nie wiedziałem jeszcze, o co chodzi. Nagle zobaczyłem nogę! Wystawała spod tego... - Proszę tędy, sir. Zeszliśmy ze ścieżki w gmatwaninę zarośli, gdzie biegł pomiędzy drzewami głęboki rów. Miejsce, w którym rów okrążał grupę uschłych krzaków, zawalone było stosem gnijących worków i innych odpadków. - To tam, sir! - wyszeptał Grayson. - Wystawał tu kawałek ciemniejszego sukna, chwyciłem je i... Ale on niezbyt przyjemnie wygląda, sir! MInęLiśmy zakole i rzuciłem okiem na śmieci. NIe musiałem specjalnie szukać i przyglądać się temu, co znalazłem. To był Dengo! Wyprostowałem się w milczeniu. Zastanawiałem się, co mam robić. Lecz Grayson wiedział doskonale. - To robota dla policji, panie Camberwell - rzekł. - POwinniśmy zatelefonować do Havering i wezwać ich, aby niezwłocznie przybyli. NIe powinien go nikt ruszać do czasu przybycia policji... Ja zostanę i będę pilnował, a pan wróci do domu i zatelefonuje do inspektora w Havering. Przyjadą zaraz po zawiadomieniu. A... a czy pan widział już kiedy tego człowieka? NIe mogłem ukrywać, i tak wszystko wyszłoby na jaw. - Tak - odparłem. - To człowiek, który mniej więcej przed dwoma tygodniami chciał się widzieć z panem Nicholasem. Aha! - wykrzyknął. - Teraz rozumiem, sir! To ten, co szedł przez park z panem Nicholasem. Jak się tu dostał? POlicja to wykryje. NIech pan idzie telefonować, panie Camberwell. Zostawiłem Graysona na straży i poszedłem w kierunku domu. POdejrzane zachowanie mego chlebodawcy, strach, wątpliwości, wszystko to przemykało mi przez głowę. Co znaczył ten trup w Middle Spinney? Jak się tam znalazł? Czy ten człowiek zmarł śmiercią naturalną? A może to morderstwo? Jeśli został zamordowany, to kim jest morderca? Na te pytania na razie nie próbowałem nawet szukać odpowiedzi. Wchodząc do domu spotkałem HOilera i panią Hands. MUsiałem wyglądać dość szczególnie, skoro lokaj ujrzawszy mnie, spytał podchodząc: - Stało się coś, sir? MOże pan?... Potrząsnąłem głową. - Ze mną, HOiler, wszystko w porządku. Ale wydarzyło się coś poważnego. Pani Hands, czy pamięta pani tego człowieka, który dwa tygodnie temu przyjechał do pana Nicholasa? Nazywał siebie Dengo. Grayson, leśniczy, znalazł jego zwłoki w Middle Spinney. Właśnie go rozpoznałem. Idę zatelefonować po policję. POwiedziawszy to obróciłem się, nie czekając na odpowiedź. Gdy kończyłem rozmowę telefoniczną, dostrzegłem z boku HOilera. - Czy zna pan przyczynę śmierci, sir? - spytał. - Byłem wtedy cały dzień poza domem i nie widziałem tego Dengo. Pani Hands mówiła mi, że to potężny, brutalny i silny, pewien siebie mężczyzna. Sądzę, że był bogaty. Żadnych śladów, poszlak, przypuszczeń, sir? - Nie mogę panu nic powiedzieć, HOiler - odparłem. - NIe przyglądałem się ciału. Spojrzałem tylko na twarz. Wracam tam teraz na spotkanie z policją, jeśli pan chce, to może pan iść ze mną. W chwili, gdy szliśmy w kierunku MIddle Spinney, przez park przejechał szybko policyjny samochód. Wewnątrz siedział inspektor z Havering_St. MIchael i dwóch ludzi, a ponadto lekarz policyjny. PO krótkim streszczeniu okoliczności, w jakich odkryłem zwłoki poszliśmy do miejsca, gdzie Grayson pełnił straż. Hoiler i ja stanęLiśmy na uboczu, podczas gdy lekarz rozpoczął wstęPne badania. Nie czekaliśmy długo na jego orzeczenie. - Ten człowiek został zamordowany! - zawołał, podnosząc się. - Ma przebite serce. Ciosu dokonano z tyłu. Ma ranę w plecach! Taki cios mógł wykonać tylko tchórzliwy morderca! Zaskoczeni, w milczeniu patrzyliśmy na trupa. Potem lekarz pochylił się znowu, a inspektor zwrócił się do mnie i zarzucił mnie pytaniami. Kto znalazł ciało? Czy ktoś zna tego człowieka? Czy to ten, który odwiedził pana Nicholasa przed dwoma tygodniami? Czy późNiej pan Nicholas widział się z nim? Gdzie jest pan Nicholas? Poza domem? A więc kiedy wróci?... Adres nieznany... A zatem... MUsimy odnaleźć pana Nicholasa! Podszedł policjant, który przeszukiwał ubranie martwego. - Widziałem już przedtem tego człowieka, sir - rzekł. - Spotkałem go dwa razy, mniej więcej dwa tygodnie temu. Pierw- szy raz około godziny dziesiątej; zwrócił się do mnie na High Street i spytał, czy mogę wskazać mu drogę do Rides Park. PO raz drugi widziałem go o godzinie drugiej lub może trochę po drugiej, szedł znów przez High Street, a wraz z nim był pan Nicholas. Pan Nicholas wszedł do banku, natomiast ten człowiek pozostał na zewnątrz i czekał. Gdy pan Nicholas wrócił, razem poszli dalej wzdłuż High Street, aż zniknęLi mi z oczu. - MUsimy, jeśli to możliwe, nawiązać kontakt z panem Nicholasem - rzekł inspektor. Zwrócił się znów do mnie: - Czy sądzi pan, że jest w LOndynie? - spytał. - Gdzie normalnie się zatrzymuje, wyjeżdżając do stolicy? - JEdyny hotel, jaki znam to Claridge - odparłem. - MOgę tam zatelefonować. - Dobrze - zgodził się. - Musimy wreszcie wyjaśnić, kim właściwie jest ten człowiek. Czy będzie pan tak łaskaw, panie Camberwell, i zatelefonuje zaraz? My tymczasem rozejrzymy się tu nieco... POwróciliśmy z Hoilerem do domu. Natychmiast połączyłem się z hotelem. Ale od dawna już nie było tam ani pana Nicholasa, ani panny Starr. Spróbowałem jeszcze zatelefonować do kilku hoteli na West Endzie - bez rezultatu, nigdzie ich nie było. W momencie gdy kończyłem mój wywiad, w drzwiach stanął pan Nicholas wraz z siostrzenicą. A zatem nareszcie dowiem się czegoś! POdążyłem za nimi do pracowni. MIlczałem, on jednak zaczął mówić, jak człowiek mający wiele do powiedzenia. Był pełen projektów. - Camberwell! - mówił. - Czy przypomina pan sobie, że jednym z warunków pańskiego przyjęcia było to, iż będzie pan musiał podróżować? NO właśnie!... Chcę przedsięwziąć podróż dookoła świata! Będziemy poza domem około dwóch do trzech lat i obejrzymy w tym czasie wszystko, co godne jest widzenia... I mam nadzieję, że będziemy mogli wyruszyć natychmiast. NIe mam pan nic przeciwko temu? Będzie pan miał świetną sposobność, aby poszerzyć swą wiedzę. Nagle przerwał dostrzegłszy coś w wyrazie mojej twarzy. - Niech pan nie mówi, że nie podoba mu się ten pomysł - wykrzyknął. - Chcę, by pan jechał! - POmysł jest wspaniały, sir - odparłem. - Ale gdyby był równie realny jak wspaniały, pojechałbym z panem... Jednak bęDziemy musieli pozostać w Rides, ze względu na... na pewne wypadki, jakie miały tu miejsce podczas pańskiej nieobecności. Czy pamięta pan człowieka, który odwiedził pana jakieś dwa tygodnie temu? Nazywał się Dengo... Odwrócił się szybko do mnie, w jego oczach pojawił się błysk, znałem już ten błysk - był to strach. - Co z tego? Co się z nim stało? - rzucił przez zęby. - On nie jest... - Znaleziono jego ciało w Middle Spinney, dziś rano - rzekłem - lekarz stwierdził, że został zamordowany! POwiedziałem to wprost i teraz zacząłem żałować. Wargi pana Nicholasa zbladły jak papier, dysząc pochylił się do przodu. W nastęPnej chwili zwalił się ciężko na podłogę, zanim zdołałem go pochwycić. PO raz pierwszy w życiu byłem świadkiem tego, jak ktoś zemdlał. Wstrząśnięty wybiegłem do hallu - na szczęście był tam Hoiler. Natychmiast pobiegł do jadalni i przyniósł do pracowni butelkę najlepszej whisky; w kilka minut późNiej pan Nicholas odzyskał przytomność. W pierw- szej chwili rozkazał nam zamknąć drzwi. - Przepraszam za kłopot... - wymamrotał wolno. - MOje serce. Ale nie mówcie nic pannie Starr. Wkrótce wrócę do siebie. POmóż mi wstać, Hoiler. Podprowadziliśmy go do fotela, zacząłem usprawiedliwiać się z popełnionej niezręcznośCi. - "All Right", mój chłopcze - rzekł. - Pan przecież nie wiedział. Jestem ostatnio w stanie depresji... Organizm mój nie wytrzymuje. Tyle ostatnio się wydarzyło... Ale, daj mi nieco whisky, HOiler, mów dalej, Camberwell. Właśnie zacząłeś, gdy przerwał ci mój... Więc mów o wszystkim, co wiesz. OPowiedziałem mu o wszystkim. Słuchał spokojnie do końca i wreszcie spytał: - Czy... czy przy trupie znaleziono coś? Na przykład, pieniądze? - Gdy odchodziłem, rozpoczynali go przeszukiwać - odparłem. - Przypuszczam, że policja wkrótce o wszystkim nam powie. Krótko potem zjawił się inspektor. Słyszał już, że pan Nicholas powrócił i chciał się z nim widzieć. Chwilowo próbowałem udaremnić to spotkanie, ale on nalegał i wreszcie oświadczył, żeby pozostawić ich samych. Wprowadziłem go więc i pozostał z panem Nicholasem przez pewien czas; gdy wyszedł dostrzegłem, że był bardzo poważny. Potem wezwał do siebie Jeevesa i panią Hands. Na koniec zwrócił się do mnie. Opowiedziałem mu wszystko, co wiem o Dengo, ale tego, co robił razem z panem Nicholasem i kiedy wychodzili z domu, nie mówiłem. Nie powiedziałem też, że nie było ich w domu przez całą noc. Wywnioskowałem, że Jeeves o tym też nie wspomniał. - Jest w tej sprawie kilka podejrzanych okoliczności, panie Camberwell - zauważył inspektor. - Pan Nicholas mówił mi, że wspomógł tego człowieka znaczną kwotą pieniędzy. No tak, ale w ubraniu nie znaleźLiśmy nic poza kilkoma luźnymi srebrnymi monetami. Żadnych papierów lub dokumentów, żadnych listów, jednym słowem: nic, co by wskazywało na tożsamość tego mężczyzny. - Czy pan Nicholas podał panu jego prawdziwe nazwisko? - spytałem. - Pan Nicholas nie potrafił mi nic więcej powiedzieć niż to, że nazywał się Dengo - odparł. - Oczywiście zbadamy tę sprawę dokładniej... Jest jednak jedno istotne pytanie, które zamierzam panu zadać... Był pan pierwszym człowiekiem, który widział go po tym, jak zaatakował lokaja, prawda? Tak? A zatem jaką przybrał postawę? Awanturował się? - Tak jest. Nastawiony był awanturniczo - stwierdziłem. - Tak jakby wiedział, po co przychodzi, prawda? - podsunął. - Jakby, pod pewnymi względami, był pewien swego? - Tak... - odrzekłem niepewnie. - Przypuszczam, że tak. Z pewnością zachowywał się grubiańsko... - I to pan zaanonsował panu Nicholasowi jego przybycie? - kontynuował. - A co na to pan Nicholas? NIe powiedziałem wszystkiego, oświadczyłem tylko: - Pan Nicholas powiedział, że to jego stary znajomy i poszedł do niego. - A czy po powrocie pan Nicholas nie wydawał się wyprowadzony z równowagi, zdenerwowany?... - zasugerował. - Wolałbym więcej nie mówić o panu Nicholasie - odparłem. - Proszę mi wybaczyć, ale muszę pana opuścić. - Tak, tak, rozumiem pańskie położenie, panie Camberwell - rzekł. - To oczywiście zupełnie naturalne biorąc pod uwagę stanowisko, jakie pan zajmuje... Wie pan jednak, że będzie oficjalne śledztwo w celu zebrania dowodów i że wówczas znajdzie się pan przed koronerem, * który będzie chciał wiedzieć wszystko! Mamy do czynienia z morderstwem, co do tego nie ma najmniejszej wątpliwości! KOroner (ang. Coroner) - Koronny Sędzia Śledczy (przyp. tłum.). - KIedy zacznie się to śledztwo? - spytałem. - Przypuszczalnie jutro albo pojutrze - odparł. - To zależy od koronera. Inspektor wyszedł. W ciągu tego ranka i popołudnia policjanci długo jeszcze badali Middle Spinney i okolice. Pod wieczór inspektor przyszedł jeszcze raz. Jeden z jego ludzi znalazł ukrytą poniżej miejsca zbrodni laskę ze sztyletem w rączce. Przyniósł ją pieczołowicie owiniętą w papier. Rozpoznałem ją jako jedną z tych, które należały do pana Nicholasa, i która zwykle znajdowała się razem z innymi laskami, pejczami i parasolami w stojaku, w głównym hallu. Rozdział IV~ POczątek śledztwa Przypuszczalnie wyraz mojej twarzy odzwierciedlał fakt, że rozpoznałem laskę, nim bowiem zdążyłem coś powiedzieć, inspektor spytał: - Pan zna tę laskę, panie Camberwell, czy tak? - Tak - odparłem. - Znam ją. - Czyja to laska? - rzucił. - To laska pana Nicholasa - powiedziałem. POstawił laskę w stojaku. MIlczał. Czekałem i dziwiłem się, że milczy. Zauważyłem, że był zamyślony. Nagle odezwał się: - Panie Camberwell. Mimo wszystko nie chce mi się wierzyć, żeby to był pan Nicholas. Teraz jednak, gdy zidentyfikował pan tę laskę, faktu tego nie będzie można ukryć podczas oficjalnego śledztwa... - Gdzie pan ją znalazł? - zapytałem. - Jeden z moich ludzi znalazł ją wepchniętą w króliczą norę, blisko miejsca, w którym leżał ten człowiek - odparł. - Oczywiście, to nie dowód, że... - stuknął znacząco palcem w laskę - ...że ta właśnie laska była narzędziem zbrodni... Cios prosto w serce, sztylet wbito przez plecy. Tak oświadczył lekarz. NO dobrze! A zatem nie ma pan wątpliwości, że należy ona do pana Nicholasa? - NIe. Jestem całkowicie pewien - powtórzyłem. - Gdzie ją zazwyczaj trzymał? Czy może pan na to odpowiedzieć? - zapytał. - Tak! Zwykle stała między innymi laskami w hallu - odparłem. - Skąd każdy mógł ją wziąć?... - Tak! - stwierdziłem. - Więc nie bęDziemy już o tym mówili, aż do... - rzekł - ...aż do śledztwa, panie Camberwell. Śledztwo zostało otwarte w pokoju klubowym zajazdu Wagon and HOrses w domu, w którym dawniej mieściła się stacja koni pocztowych w czasach karet i dyliżansów. Budynek ten stał opodal bramy wiodącej do Rides Park. Było to nastęPnego dnia. Towarzyszyłem panu Nicholasowi i jego siostrzenicy. Przez cały czas milczeliśmy i wiedziałem, że stan nerwów mego pracodawcy był bliski wyczerpania. Widok wzbierającego tłumu ciekawych wszędobylskich gapiów otaczających zajazd, napchany ludźMi pokój i gwar - wszystko to pogarszało jeszcze jego samopoczucie. Najgorsza ze wszystkiego była atmosfera podejrzenia... KUrsowały różne opowieści i plotki; wszyscy już wiedzieli, że zamordowany był gościem pana Nicholasa, że pan Nicholas szedł z nim do Havering_St. MIchael przez park, i że ostatnim człowiekiem, który go widział żywego, był właśnie pan Nicholas. Gdyśmy się więc pojawili we trójkę i zajęLi miejsca, wszystkie oczy zwróciły się na nas. Pan Nicholas jęKnął. - POwinienem mieć teraz Chancellora - mruknął. - To wielki błąd, że nie posłałem po Chancellora! Ów Chancellor, jak wiedziałem, był adwokatem pana Nicholasa i prowadził biuro w Londynie. - MOgę do niego zatelefonować, sir - podsunąłem. - Sądzę, że mają tu telefon... - NIe... nie!... ONi już zaczynają! - odparł. - Za późNo. To nic innego, jak czcza formalność! Będzie odroczenie, a późNiej wezwę Chancellora, by wznowił śledztwo. Wkrótce jednak okazało się, że nie były to tylko czcze formalności. POdczas tych dwóch dni, które minęły od chwili odkrycia zwłok, policjanci mieli pełne ręce roboty. Byli bardzo dokładni w swych badaniach i już wkrótce mogli przedstawić spory materiał dowodowy. Już wstęPne uwagi koronera dały znać, że zanosi się na dłuższe posiedzenie. Wobec tego zasugerowałem jeszcze raz panu Nicholasowi, aby zatelefonować do Chancellora. Znowu jednak spotkałem się z odmową; nie, wpierw posłuchamy, co mają do powiedzenia... z pewnością będzie odroczenie. Pierwszy przemawiał koroner. Oświadczył, że chociaż cała sprawa została rozreklamowana przez prasę, to nikt jeszcze nie zidentyfikował zamordowanego i, pomimo faktu, iż prasa podała w porannych i wieczornych wydaniach szczegółowy opis zmarłego, policja nie otrzymała jeszcze żadnych informacji na jego temat, ani w LOndynie, ani na prowincji. Członkowie sądu będą zatem musieli oprzeć się na posiadanych danych, a szczególnie na zeznaniach jednego ze świadków... KOroner nie wyjawił jego nazwiska - ale wszyscy je znali. W dalszym ciągu śledztwa, jak to było w zwyczaju, rozpoczęto badania kroków zamordowanego - punkt po punkcie. Pierwszy zeznawał policjant, który rozpoznał Dengo podczas oględzin ciała znalezionego w MIddle Spinney. Potem ustalił datę przybycia Dengo do Rides Park - siedemnasty kwietnia. Tego ranka miał służbę na High Street w Havering_St. MIchael. Krótko po godzinie dziesiątej Dengo podszedł do niego i spytał o drogę do Rides Park. Wskazał mu ją, a przybysz poszedł w tym kierunku. Ujrzał go znowu mniej więcej dwie godziny późNiej, szedł razem z panem Nicholasem przez High Street. Świadek widział, jak skierowali się do banku Havering Old Bank, Dengo czekał przed budynkiem, przechadzając się tam i z powrotem. Pan Nicholas przebywał w banku przez kilka minut, kiedy wreszcie wyszedł, znów się spotkali i razem poszli wzdłuż High Street, prosto w kierunku Rides Park. Wtedy świadek po raz ostatni widział Dengo żywego! Potem widziano go już tylko martwego w Middle Spinney. Świadek nie zauważył, aby pan Nicholas rozstawał się z Dengo. Widział ich razem, aż zniknęLi mu z oczu. NastęPny zeznawał Jeeves. Stwierdził, że zmarły stanął przed bramą Rides Park o godzinie jedenastej trzydzieści w południe siedemnastego kwietnia i spytał, czy jest pan Nicholas. NIe czekając na odpowiedź wszedł do hallu. Jeeves oświadczył mu, że pana Nicholasa nie ma w domu; tamten na to odparł, iż będzie na niego czekał. POszedł za Jeevesem i przy sposobności zajrzał do kilku pokoi, których drzwi były uchylone, wszedł do jadalni, gdzie bez pytania wziął whisky i sodę. Pan Hoiler był poza domem, wobec tego Jeeves poszedł po pana Camberwella, sekretarza pana Nicholasa. Na tym Jeeves zakończył zeznanie, ale nie zadowalało ono przewodniczącego, który chcąc się dowiedzieć więcej, wziął go w krzyżowy ogień pytań. - Jakim tonem spytał o pana Nicholasa? - badał. - Był uprzejmy? Jeeves pozwolił sobie na nikły uśmiech, ale był to uśmiech zaskoczenia. - Przeciwnie, sir! - Był ordynarny? Awanturował się? - Dobrze pan to określił, sir! - Wszedł nie proszony? - Tak jest, sir. Tak jakby dom należał do niego. - Jak gdyby był panem domu i... waszym, prawda? - Tak, tak, właśnie! - potwierdził Jeeves. Przewodniczący zakończył przesłuchiwanie Jeevesa i wiedziałem dlaczego. Otrzymał już to, co chciał. Wiedział, że pan Nicholas był w jakiś sposób uzależniony od Dengo. Następnie poproszono mnie. Rozpocząłem opowiadanie od momentu, w którym Jeeves opuścił gościa. Mówiłem jednak mało - tak mało, jak to tylko było możliwe - ale ponieważ zeznawałem pod przysięgą, musiałem odpowiadać na wszystkie zadawane pytania. A zadano mi ich dość dużo. - Słyszał pan zeznania ostatniego świadka, dotyczące zachowania się Dengo? Czy w stosunku do pana zachowywał się podobnie? - Był, w pewnym sensie, nastawiony agresywnie. - Czy sprawiał wrażenie, jakby znajdował się u siebie? - Był pewien siebie... Tak. - Jednym słowem, zachowywał się tak, jakby mógł robić, co zechce? - Przypuszczalnie tak. - Co pan o tym sądził? - NIe wiedziałem, co mam o tym myśleć... - NO! Proszę mówić! MUsiał pan przecież coś pomyśleć! Znalazł się pan przed szorstkim, niekulturalnie zachowującym się mężczyzną, który siłą wchodzi do domu spokojnego dżentelmena, beztrosko sięga po jego whisky, zachowuje się, jakby dom należał do niego i tak dalej... a pan? Przecież musiał pan mieć na ten temat jakieś zdanie? NO więc? - Pomyślałem jedynie, że pływał na morzu, i że znał pana Nicholasa, i że nadużywał tej znajomości... - NO właśnie! Bardzo dobrze... A teraz przejdziemy do pana Nicholasa. To pan zaanonsował gościa? Czy pan Nicholas był zaskoczony? - Wydaje mi się, że tak. - W jakim stopniu? KOnkretnie: Był zaskoczony, czy nie? - Był. - Jak? - Wydawało mi się, że był zdenerwowany, wstrząśnięty! - Jak bardzo był tym wstrząśnięty? Proszę nie zapominać, że zeznaje pan pod przysięgą! - Bardzo zbladł... - Mówił coś? - Tak. POwiedział coś, że ten człowiek jest jego stałym... NO, że wypłaca mu stałą pensję!... POtem zaraz wszedł do domu. - Poszedł prosto do jadalni? - Tak. - Kiedy znów pan widział pana Nicholasa? - W chwilę potem. Przyszedł do mnie i oświadczył, że musi wyjść. W kilka minut późNiej widziałem go wychodzącego w towarzystwie gościa. POszli przez park, kierując się w stronę miasta. Nastąpiła krótka przerwa, po której wznowiono pytania. - Czy może pan nam powiedzieć, co robił pan Nicholas przez resztę dnia? Przypomina pan sobie? Więc proszę! Opowiedziałem wszystko, co pamiętałem... NIe, nie wszystko! Celowo opuściłem opis atmosfery przy obiedzie... NIe wspomniałem o lasce... Nie mówiłem też o poufnych zwierzeniach Jeevesa. Mój indagator wpatrywał się we mnie przenikliwie. - To wszystko, co pan może powiedzieć? - spytał. - Dobrze. Ale ze wzglęDu na pewne dowody, które ujawnię później, chcielibyśmy, aby wyjaśnił nam pan dwa albo trzy punkty z pańskich zeznań. Po pierwsze: tego wieczoru, jak zwykle, jadł pan razem z panem Christopherem Nicholasem. Tak? W porządku. A on zachowywał się tak jak zwykle? Pytanie było niewygodne, ale musiałem odpowiedzieć. - Był bardzo zdenerwowany. - Proszę mi teraz odpowiedzieć na inne pytanie. Czy dużo pił? - Pił, whisky, czego zupełnie nie miał w zwyczaju. Zwykle bowiem nie pił wcale. - Ale wtedy pił whisky i to tyle, że zwróciło to nawet pańską uwagę? - Tak. - Czy upił się? - NIe, nie, przeciwnie, był całkowicie trzeźwy... - Dobrze... a teraz inne pytanie. Czy pan Nicholas opuszczał jeszcze dom tego wieczoru? - Tak. - O której? - Krótko po obiedzie. - Sam? - Tak. - Gdzie się znajdował, gdy go pan zobaczył? - W hallu, koło drzwi frontowych. - Co robił? Zawahałem się. Przypomniałem sobie słowa inspektora. - Więc?... - Wybierał laskę ze stojaka w hallu - odparłem. - Zwykłą laskę? - Tak. - Przerwał, nagle schylił się pod stół, przy którym siedział, a następnie wyjął dobrze mi znaną laskę i położył przed sobą. - Czy to ta? - spytał. Nie odpowiedziałem na to od razu - i dobrze zrobiłem! - NIe wiem! - powiedziałem wreszcie. - Stał tak daleko, że nie widziałem, jakiego rodzaju laskę wybrał. Stało tam dużo lasek i parasoli. - Jednak wreszcie jakąś wybrał? - nacierał. - Tak, coś wybrał. - Czarną? Brązową? Białą? ZIeloną? Jakiego koloru? - Tego nie mogę definitywnie określić. Była to jakaś ciemna laska. - Więc jednak wybrał laskę! I zabrał ją ze sobą. Czy ta laska należy do pana Nicholasa? - Myślę, że tak. - Na jakiej podstawie może pan to stwierdzić? - Proszę dać mi ją do ręKi - powiedziałem i wziąłem laskę. - Tak, często ją widziałem w stojaku obok innych lasek, w hallu Rides Park. Wziął ode mnie laskę, położył na powrót przed sobą i nagle stracił całe zainteresowanie moją osobą. Usiadł i począł szeptać z inspektorem, potem z koronerem, zaglądając co chwilę do notesu. Wreszcie rozkazał odźwiernemu, aby zawołał leśniczego, Graysona. Rozdział V~ Dalszy ciąg śledztwa Z różnych powodów - niezbyt dla mnie jasnych w tym czasie - koroner i jego ludzie znacznie dłużej badali Graysona, specjalnie interesując się okolicznościami odkrycia ciała. POlicja sporządziła pobieżny plan MIddle Spinney i okolicy. Szczególnie pytano leśniczego o położenie ciała, o miejsce, w którym leżało oraz o usytuowanie ścieżek, drogi i rowu w stosunku do tego miejsca. Koroner chciał również wiedzieć, czy wykryto tam ślady wskazujące na to, że ciało było wleczone; ponadto chciał wiedzieć, czy można było dopuścić hipotezę, że mężczyzna tej postury mógł być wleczony przez jednego człowieka do miejsca, w którym go odnaleziono. W tej sprawie Grayson złożył ciekawe zeznania. Równolegle do rowu biegła ścieżka, oddalona od jego krawędzi jedynie o jeden jard. MOżna założyć, że Dengo został uderzony na ścieżce i tam upadł, skąd morderca, nawet jedną ręKą, mógł bez trudu zatoczyć ciało na brzeg rowu. Jeżeli chodzi o samą ścieżkę, to była to zwykła dróżka szerokości kilku stóp, rzadko uczęszczana, która skracała drogę z jednego końca zagajnika na drugi. W połowie zaczynała się inna droga - wyżłobiona przez koła wozów jadących poprzez zarośla. Grayson szedł nią właśnie w momencie, gdy pies coś zwęszył. Była to droga, którą często chodził. On sam nie szedł ścieżką, a nad rowem nie był już od miesięcy. Według niego ciała nie odkryto by tak prędko, gdyby nie znakomity węch jego psa i to, że lubił biegać i szperać w śmieciach. NastęPnie zeznawał inspektor policji. Nie miał wiele do powiedzenia, ale to, co powiedział, było ważne. Po streszczeniu swoich pierwszych wrażeń, jakie odniósł zaraz po obejrzeniu zagajnika oświadczył, że zbadał również dokładnie ubranie zamordowanego. W kieszeniach nie znalazł nic, co mogłoby pomóc w ustaleniu jego nazwiska, nie było tam żadnych pieniędzy, zaledwie dwa, czy trzy funty. Poza tym zamordowany posiadał przy sobie tani zegarek z łańcuszkiem i kilka drobiazgów, jak: woreczek z tytoniem, fajka i składany nóż. POdszewka nie miała żadnych znaków, nie było tam również niczego, co świadczyłoby o tym, że Dengo był marynarzem. OD czasu odkrycia ciała przez policję robiono, co tylko było w ludzkiej mocy, aby wykryć tożsamość zamordowanego, lecz nie osiągnięto żadnych rezultatów. Stwierdzono jedynie, że człowiek ten przybył prosto z Londynu, ponieważ inspektor znalazł w kieszeni kamizelki bilet z dworca Waterloo do Havering_St. MIchael. NastęPnie w roli świadka wystąpił policjant. Powiedział mało, ale było w tym więcej konkretów niż w zeznaniach jego zwierzchnika. Był to człowiek, który znalazł laskę ze sztyletem. Była wetknięta w króliczą norę, oddaloną od ciała o kilka jardów. NastęPnie przedstawiono urzędowe orzeczenie lekarza. Było to suche i jasne sprawozdanie. Mężczyzna, którego ciało znaleziono w Middle Spinney, został zamordowany. Śmierć nastąpiła natychmiast. Broń weszła w ciało przez plecy, nieco poniżej lewej łopatki i przebiła serce. Tak, sztylet, jaki znajdował się w lasce, mógł służyć do tego celu. Nie trzeba było użyć wielkiej siły, aby go wbić, sztylet był wąski i bardzo ostry. Gdy lekarz policyjny opuścił miejsce przeznaczone dla świadków, uświadomiłem sobie tak jak i inni zebrani, że nadszedł krytyczny moment śledztwa. Wszystko, co dotąd czyniono i mówiono, było prologiem - prologiem do właściwego dramatu! POjawiło się zagadnienie, czy nieznajomy został zamordowany w Middle Spinney sztyletem z laski, która teraz leżała na stole przed koronerem. Drugie pytanie brzmiało: kto zadał cios? Ale przed tymi pytaniami istniały jeszcze dwa inne. Pierwsze: KIm był zamordowany? Drugie: po co przyjechał do pana Nicholasa? Jeśli nie na pierwsze, to na drugie mógł dać odpowiedź tylko pan Nicholas. Następnym, który zeznawał, był pan Nicholas. Znajdował się w stanie godnym pożałowania - był zdenerwowany w takim stopniu, że każdy mógł to od razu zauważyć. Koroner, który zadawał mu pytania, był dla niego tak pobłażliwy, jak tylko pozwalała na to sytuacja, ale pan Nicholas wyglądał mimo to na bardzo niezadowolonego. Byłem prawie tak samo zdenerwowany jak i on sam, tym bardziej że nie mogłem mu w niczym pomóc. KOroner spytał, czy pan Nicholas słyszał zeznania Jeevesa i moje dotyczące przybycia DEngo do Rides Park. Tak, słyszał. - A czy zgadza się z tym, co zeznałem odnośnie jego osoby? - Tak, pan Camberwell spotkał go i uprzedził, że ów człowiek jest w domu. - I nazwał go Dengo, panie Nicholas? - Tak, nazwał go Dengo. - Wiedział pan, o kogo chodzi? - Tak, wiedziałem. - Jakie było jego prawdziwe nazwisko? Gdy padło to pytanie, stało się cicho jak makiem zasiał, a oczy pana Nicholasa wbiły się w jeden punkt - w sędziego. Odpowiedź padła jednak stanowcza: - To było jedyne jego nazwisko, jakie znałem! - Nie znał pan innego jego nazwiska? - NIe. - Więc nie miał nawet imienia? - NIe! - To może nam pan powie, czy to było jego nazwisko, czy pseudonim? - Niestety, i tego nie wiem. - Kim był ten... Dengo? - NIe wiem. - NO, ale... ale pan go przecież znał! Pan Nicholas nie odpowiedział. Stał z ręKą złożoną na książce, w której wpisywali się świadkowie. Stał i patrzył w przestrzeń niewidzącymi oczami, czekał... - Więc nic nie może pan o nim powiedzieć? - zapytał koroner. Pan Nicholas zawahał się. Gdy przemówił, w głosie jego brzmiało jakieś silne postanowienie i... rozpacz. - To był człowiek, któremu dawałem pieniądze. Teraz i... przedtem! - Czy można spytać, dlaczego? - Po... pomagałem mu. Był w biedzie... Prosił mnie... - Jak długo dawał mu pan pieniądze? - Od kilku lat... - Więc, jak zwykle, przyjechał po pieniądze? - Nie, on nie przyjeżdżał po... po pieniądze. - A zatem posyłał mu je pan pocztą? - Od czasu do czasu. - MOże był z panem spokrewniony? - On? NIe! - Czy spłacał mu pan jakiś dług? - NIe! - Zatem, dlaczego dawał mu pan pieniądze? - To była... To moja prywatna sprawa! - Dobrze. Więc wówczas, to jest siedemnastego kwietnia, przybył po pieniądze? - Tak. KOroner przerwał na chwilę, zastanawiając się nad następnym pytaniem. Teraz zachowanie jego uległo pewnej zmianie, stał się mniej oficjalny. - MOże by nam pan teraz powiedział, panie Nicholas, o czym mówił pan z Dengo w jadalni?... Proszę mówić o wszystkim! Pan Nicholas raz jeszcze zawahał się. POtem wsparł się na poręczy i zaczął mówić. Wśród zebranych wzrastało napięcie. - Chciał pieniędzy. Od tego się zaczęło. Oświadczyłem, gdy mi to powiedział, że zgadzam się. Żądał gotówką. Wówczas stwierdziłem, że musimy udać się do miasta, gdzie podejmę potrzebną kwotę z banku. POszliśmy więc do banku i tam zrealizowałem czek. - Na jaką sumę? - badał koroner. - Tysiąc pięćset funtów. - I wszystko dla... dla tego człowieka? - Tak. Była to suma, jakiej żądał. - Jakie banknoty pan podjął? - PIętnaście banknotów po sto funtów. Były to funty angielskie. - Dobrze... proszę dalej. - PO wyjściu z banku znów się spotkałem z Dengo. Czekał przed wejściem. Przeszliśmy przez High Street i już poza miastem wręczyłem mu pieniądze. - Całe tysiąc pięćset funtów?... - Tak. Potem rozstaliśmy się. On skierował się ponownie do miasta, a ja wróciłem do Rides Park. PO drodze przypomniałem sobie, że za późNo jest już na lunch, więc wróciłem do Havering i zjadłem w hotelu. Potem poszedłem do domu. - Czy ten człowiek mówił panu, gdzie będzie go pan mógł znaleźć? - NIe. Przypuszczałem, że wróci do LOndynu. - Zatem, po wręczeniu pieniędzy, widział go pan po raz ostatni? - Tak! KOroner milczał przez chwilę, patrząc to na papiery, to na przedstawiciela policji. Dżentelmen ten zrozumiał, że teraz na niego kolej - postąpił do przodu i spytał z zapałem: - Od jak dawna znał pan Dengo, panie Nicholas? - Och, od kilku lat! - A więc stara znajomość! Czy rzeczywiście pan sądzi, że Dengo to jego prawdziwe nazwisko albo imię? - To było jedyne nazwisko, jakie znałem. - NIgdy nie słyszał pan innego? - NIgdy! - Czy znał pan jego prywatne życie... NO, rozumie pan? - NIe! - MOże mieliście wspólnych znajomych? - NIe! - Kiedy spotkał się pan z nim przed siedemnastym kwietnia? - Nie... nie pamiętam. - W przybliżeniu. - Nie widziałem go od dawna, od kilku lat. - Gdzie go pan spotkał po raz ostatni przed siedemnastym kwietnia? Pan Nicholas, który dotąd odpowiadał natychmiast na zadawane pytania, teraz nie tylko zawahał się, ale wydawał się również zakłopotany. - Wolałbym na to pytanie raczej nie odpowiadać... - rzekł wreszcie. - To moja prywatna sprawa. - A więc przypomina pan sobie, gdzie to było! - nacierał pytający. - Powtarzam raz jeszcze: gdzie? - Słyszałem pytanie - odparł pan Nicholas. - I nie chce pan tego powiedzieć? - Wolałbym nie mówić, jeśli pan pozwoli. - Zatem niech tak będzie. Wobec tego proszę powiedzieć, co pana łączyło z tym człowiekiem, któremu, aczkolwiek nie należał on do pańskiej sfery, wypłacał pan bez wahania każdą kwotę, jakiej się domagał? - NIc nas nie łączyło! - Dlaczego więc dawał mu pan pieniądze? Pan Nicholas milczał. - Teraz niech mi pan odpowie na nastęPujące pytanie, panie Nicholas: czy płacił mu pan za milczenie? - NIe... nie rozumiem, co pan ma na myśli? - POwiem jasno: szantażował pana? - Dawałem mu pieniądze całkiem dobrowolnie! - NIewątpliwie! Ale chciał pan, żeby trzymał pewną rzecz w tajemnicy? Słyszeliśmy, że czuł się w pańskim domu jak u siebie. Dlaczego? Pan Nicholas milczał, policjant zadał inne pytanie: - Gdzie przebywał pan wieczorem siedemnastego kwietnia? - W domu, aż do końca obiadu. Potem poszedłem do parku. Byłem bardzo zdenerwowany i roztrzęsiony. Muszę przyznać, że wypiłem trochę podczas obiadu. Dlatego też to, co się zdarzyło podczas mojej przechadzki, nie jest zbyt jasno utrwalone w mojej pamięci. - Czyżby pan nie pamiętał, dokąd pan poszedł? - Właśnie! Pamiętam bardzo mało. Przypuszczalnie krążyłem po parku. Usiłowałem myśleć... Ale naprawdę nie pamiętam! - Jest jednak coś, co odświeży pańską pamięć, panie Nicholas! Oto pańska laska! Proszę, niech ją pan weźMie do ręKi i dokładnie obejrzy! Czy to pańska laska? - Tak, to moja laska. Oczywiście, że tak! - Czy miał ją pan wówczas ze sobą? Przypomina pan sobie? - Nie wiem. NIestety, nie pamiętam. - Ale prawdopodobnie tak było, prawda? Odpowiedź pana Nicholasa brzmiała łagodnie: - MOgłem ją wówczas mieć przy sobie, to całkiem prawdopodobne! Rozdział VI~ Próba ustalenia wniosków Z wielu powodów wyznanie to wywołało sensację. Przedstawiciel policji, który zadawał ostatnie pytania, zręcznie wykorzystał odpowiedź pana Nicholasa. - NIech się pan dobrze zastanowi, panie Nicholas! - rzekł. - Proszę się przyjrzeć tej lasce. Tej lasce! Miał ją pan ze sobą, czy nie! - Mówiłem już panu, że to prawdopodobne - odparł pan NIcholas. - Bardzo prawdopodobne. - Dlaczego? - POnieważ to moja ulubiona laska; spośród sześciu czy pięciu, tej używam najchętniej. - Czy jest pan tego pewny? W tym konkretnym przypadku? - Tego nie mogę powiedzieć. NIe mogę powiedzieć panu, czy wówczas wziąłem ją ze sobą celowo; po prostu nie pamiętam, co wówczas robiłem, ponieważ... No, z powodów, które już wymieniłem. Ja... ja naprawdę niewiele pamiętam z tego wieczoru! - Czy pan wie, gdzie znaleźLiśmy tę laskę? - Tak, dowiedziałem się tu, na tej sali. - Była wepchnięta w króliczą norę, obok miejsca zbrodni. Czy to pan ją tam wetknął? - Ja? NIe! Oczywiście, że nie! - Mówił pan, że to pańska ulubiona laska, być może najbardziej ulubiona ze wszyst- kich, jakie pan ma... Jak dobrze zrozumiałem, opuścił pan dom nazajutrz... To znaczy nastęPnego dnia po siedemnastym kwietnia? - Tak. POjechałem do LOndynu. - Czemu więc nie wziął pan ze sobą... tej laski? - NIgdy... nigdy nie biorę laski do LOndynu. Biorę zawsze parasol. - Wrócił więc pan z LOndynu... A po powrocie, czy nie zauważył pan, że laska nie jest na swoim miejscu? - Nie, nie zauważyłem, że jej nie ma. Nie miałem pojęcia o jej zniknięciu aż do chwili, gdy mi ją pan pokazał. - Jak pan to wytłumaczy, panie Nicholas? Przecież to pańska ulubiona laska? Laska, z którą się pan nie rozstaje? - PO prostu, od czasu powrotu do domu nigdzie się nie wybierałem, a więc nie było okazji, by jej użyć. - Więc nadal przypuszcza pan, że po powrocie z parku miał pan laskę przy sobie? - Tak. Sądzę, że to bardzo prawdopodobne. - Jednak nie pamięta pan, co pan z nią zrobił? - Właśnie. - NIe przypomina pan sobie, czy ją pan zgubił? - NIe przypominam sobie. - I nie pamięta pan, czy odłożył ją pan na miejsce? Pan Nicholas pochylił głowę i potrząsnął nią ze smutkiem. - Oświadczam - odparł - że... z powodów, o których wspomniałem, nie mogę przypomnieć sobie powrotu do domu! Po prostu nic nie pamiętam! - NIe pamięta pan, jak pan wrócił do domu? - NIe. NIc nie pamiętam. Sędzia spojrzał w kierunku miejsca, gdzie siedzieli Jeeves, HOiler i inni mieszkańcy Rides Park. W tym spojrzeniu wyrażone było pytanie, na które odpowiedział Jeeves: - To ja otworzyłem panu Nicholasowi. Zapomniał klucza. - Czy mogę świadkowi zadać jeszcze pytanie uzupełniające? - zwrócił się sędzia do koronera. - To pan otworzył drzwi swojemu panu? - spytał, zwracając się do Jeevesa. - W jakim był stanie? - Zachowywał się bardzo... bardzo dziwnie, sir - odparł Jeeves wyraźNie z niechęcią. - Spytałem, czy jest chory. Nie odpowiedział, tylko dziwnie na mnie patrzył. Przeszedł szybko przez hall i wszedł na górę. - Czy miał przy sobie laskę? Tę laskę? - NIe, sir. NIe miał laski. - Na pewno? - Tak, sir! - Powiedział pan, że wszedł na górę. Czy poruszał się... czy szedł niepewnie? - NIe, sir. Szedł normalnie. Tylko... nic nie mówił. Jedynie patrzył, sir. Jego oczy były dzikie. - Czy jest pan absolutnie pewny, że nie miał laski? - Pan Nicholas wchodząc do domu nie miał laski, sir. W ogóle nie miał nic w rękach. Jednak coś... coś zauważyłem, sir. - NO? Cóż takiego? Proszę mówić bez obawy. Jeeves zniżył głos do szeptu. - Z kieszeni wystawała szyjka butelki od whisky, sir! - Jak pan to zauważył?... - Zwyczajnie. NIe można było tego nie widzieć. - POmógł mu pan zdjąć płaszcz? - NIe, sir. Wszedł na górę w płaszczu. - Przypuszczam, że to wszystko zaskoczyło pana? - Odebrało mi mowę ze zdumienia, sir! Pan Nicholas, sir, jest człowiekiem wstrzemięźLiwym! - NIgdy przedtem nie widział go pan w takim stanie, prawda? - NIgdy, sir! Sędzia ponownie zwrócił się do pana Nicholasa. Stał przez moment, patrząc na niego badawczo. Kiedy zaczął mówić, jego głos brzmiał poważnie: - Panie Nicholas. Muszę zadać panu bardzo ważne pytanie. Czy to prawda, że nie zna pan innego nazwiska zabitego niż Dengo? - To prawda - odparł pan Nicholas. - NIe znam żadnego innego jego nazwiska. - Czy może odpowiedzieć mi pan na inne pytanie: Czy był pan w jakiś sposób od niego uzależniony? Pan Nicholas zawahał się. - Łączyła nas pewna tajemnica - przyznał wreszcie. - Tajemnica? - Sądzę, że można to tak nazwać. - Proszę powiedzieć, co to było? Teraz nie wahał się nad odpowiedzią. - NIe! - NIe? Nawet biorąc pod uwagę powagę pańskiej sytuacji? - W żadnej sytuacji! To nie ma z tym nic wspólnego. Sędzia zastanawiał się przez chwilę patrząc na koronera i nagle usiadł. Pan Nicholas z ulgą opuścił miejsce dla świadków i zajął miejsce obok siostrzenicy. Zauważyłem, że był roztrzęsiony i kroplisty pot ściekał mu po policzkach. Kiedy byłem już przekonany, że rozprawa dobiegła końca i koroner odroczy ją, nastąpiła najwięKsza niespodzianka - spowodowana przez policję. Na miejsce świadków wezwano Welmana, właściciela zajazdu Wagon and HOrses, gdzie toczyło się śledztwo. Welman, dobrze znany w okolicy, był człowiekiem staromodnym, uczciwym, na którego słowie można było polegać. Z faktu, że wezwano go na świadka wynikało, iż ma coś do powiedzenia, sądząc jednak po jego zachowaniu, było mu to nie w smak. Widać było, że wstąpił na miejsce dla świadków i złożył przysięgę z wielką niechęcią. NIe miał jednak wyboru. - Sądzę - powiedział koroner - że widział pan zwłoki człowieka, w sprawie śmierci którego toczy się to śledztwo? - Tak, widziałem, sir. - Potwierdził Welman. - Czy rozpoznał pan człowieka, którego widział pan wcześniej... żywego? - Tak, sir. - Gdzie i kiedy pan go widział? - Przyszedł tu, sir, do tego domu, dwa razy o różnych porach, w poniedziałek siedemnastego kwietnia. - Jak pan zapamiętał tę datę? - Zaznaczyłem w kalendarzu, sir. - Dlaczego? - POnieważ tego dnia zdarzyło się kilka niezwykłych wypadków, sir. - NIezwykłych? - Bardzo, sir! - Wróćmy do tego człowieka. Proszę opowiedzieć nam o tych wizytach. - Przyszedł tu, sir, wprost do baru. Było to pomiędzy godziną jedenastą a dwunastą tego dnia, który wymieniłem. Wówczas oczywiście go nie znałem. Stwierdziłem, że był obcy w tych stronach, ponieważ spytał, czy brama przy drodze prowadzi do Rides Park należącego do pana Nicholasa. Odpowiedziałem twierdząco. Potem zamówił whisky z wodą sodową, wypił i wyszedł. Widziałem, jak szedł w kierunku Rides Park. NIedługo potem zauważyłem, że wychodził stamtąd w towarzystwie pana Nicholasa. POdeszli do tego domu, chwilę stali przed drzwiami, a potem poszli dalej w kierunku Havering_St. MIchael. - Razem? - Tak, sir, razem. - Rozmawiali? - NIe wydaje mi się, żeby ze sobą rozmawiali, sir. Pan Nicholas szedł ze spuszczoną głową, jakby zamyślony. Tamten szedł za nim w odległości mniej więcej jarda. - POwiedział pan, że ten człowiek był u pana dwa razy. Pierwszy raz przed południem. A kiedy był po raz drugi? - Tego samego dnia wieczorem, około ósmej, albo kwadrans po ósmej. Znów wszedł do baru, powiedział mi, że ma w okolicy coś do załatwienia, że musi przenocować i spytał, czy mam wolny pokój. POwiedziałem, że mam. Wyjął z kieszeni pieniądze, srebrne monety i banknoty, i chciał zaraz zapłacić. POwiedziałem, że zapłaci na następny dzień po śniadaniu. Potem zamówił whisky i cygaro i pozostał w barze około pół godziny. On... - Czy rozmawiał z kimś w tym czasie? - Tylko ze mną. NIkogo poza mną tam nie było. Tak, rozmawiał tylko ze mną. Doszedłem do wniosku, że był marynarzem i że ma ochotę kupić w pobliżu jakiś dom czy posiadłość, gdzie chce spędzić resztę życia. - A potem znów wyszedł? - Tak. Około dziewiątej spojrzał na zegarek i powiedział, że ma spotkanie. Wychodząc oświadczył, że wróci na kolację o dziesiątej. Ale nie wrócił. Czekałem aż do dwunastej, potem poszedłem spać. - Więcej go pan nie widział? - Aż do momentu, gdy zobaczyłem jego zwłoki! - Zostawił coś u pana? Jakiś bagaż, walizkę, paczkę?... - NIc, sir. - Chcę pana jeszcze o coś zapytać, panie Welman. Czy pan Nicholas odwiedził pana tego wieczoru? Teraz było jasne, że odpowiedź na to pytanie kosztowała go wiele. - Tak, sir! - O której godzinie? - O wpół do dziesiątej, sir. - To znaczy pół godziny po wyjściu człowieka, o którym mówiliśmy? - Tak, sir, mniej więcej o tej porze. - Co się wydarzyło? Jestem pewien, że powie nam pan prawdę, panie Welman. - POwiem, sir, chociaż wolałbym, aby to pytanie nigdy nie padło. A ponadto nie mam wiele do powiedzenia. Usłyszałem, że ktoś wchodzi do hallu, a ponieważ ten ktoś nie wszedł do baru, ja wyszedłem do niego. Stał tam pan Nicholas. Oczywiście znałem go dobrze, chociaż nigdy do mnie nie zachodził. Patrzył na mnie w dziwny sposób i wyszeptał, że chce szklankę whisky. Wydawało mi się, że jest tym skrępowany, więc wprowadziłem go do prywatnego pokoju. Przyniosłem świeżo otwartą butelkę whisky i wodę mineralną. Prosił, bym to postawił na stole, a ponieważ odniosłem wrażenie, że nie ma ochoty na rozmowę, zrobiłem, o co prosił i zostawiłem go samego. W kwadrans potem usłyszałem trzaśnięcie drzwi frontowych. Wyszedłem z baru. Drzwi pokoju były otwarte, pokój był pusty. Pan Nicholas wyszedł. Zabrał ze sobą butelkę whisky. To wszystko, sir. - Wspomniał pan, że zachowanie pana Nicholasa było dziwne? - Tak, sir. - Czy wyglądało na to, że jest pijany? - NIe, tego nie mogę powiedzieć, sir. Ale był jakiś... niespokojny. MOże chory. TAk, wyglądał bardzo dziwnie. Nie potrafię tego dokładnie opisać. Mówił wyraźNie, chociaż cicho, ale szedł normalnie. - Jeszcze jedno pytanie, panie Welman. Proszę dobrze zastanowić się nad odpowiedzią. Czy może pan stwierdzić z całą pewnością, że wchodząc do pańskiego domu pan Nicholas miał przy sobie laskę? - MOgę odpowiedzieć zupełnie stanowczo, że pan Nicholas nie miał przy sobie laski, sir! Po krótkiej przerwie koroner zwrócił się do urzędników siedzących przy stole. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, wstał przewodniczący sądu. - Panie koronerze - rzekł. - Nie widzimy potrzeby dalszego prowadzenia śledztwa. POdjęLiśmy już decyzję dotyczącą wydania werdyktu! Rozdział VII~ Co to za tajemnica? NIe wspomniałem jeszcze, że sąd składał się z obywateli pochodzących z okolic Rides. MIeliśmy przed sobą dwunastu ludzi obojętnych, uczciwych, bez wyobraźNi, których główną zasadą w życiu było mieć do czynienia z rzeczami jasnymi i konkretnymi. NIe sądzę, aby koroner poświęcał im dotąd uwagę, ale kiedy przewodniczący wygłosił to oświadczenie, odwrócił się i zaczął im się uporczywie przyglądać. - Przypuszczam, że lepiej będzie, jeśli zaczeka pan, żeby usłyszeć... - zaczął. Przewodniczący potrząsnął z uporem głową. - Wydaje się, że usłyszeliśmy już dosyć, panie koronerze! - oświadczył. - Sformułowaliśmy już naszą opinię, sir, i jesteśmy gotowi ją przedstawić. - NIe chcę dziś wydawać werdyktu - zauważył koroner. - Jestem za odroczeniem... - NIe chcemy odroczenia, sir - upierał się przewodniczący. - Według nas sprawa jest jasna jak słońce. Wiemy, co mamy o tym myśleć, jednomyślnie. - NIe podsumowałem jeszcze wyników śledztwa... - zaczął znowu koroner zaskoczony tym chłopskim uporem. - MUsi pan usłyszeć... - Słyszeliśmy już dosyć! - mruknął starszy sędzia. - POdsumowaliśmy sami całe śledztwo! W moim pojęciu cała sprawa jest jasna! - A w moim pojęCiu jest jeszcze coś, co powinniście usłyszeć - rzekł koroner stanowczo. - Pan Nicholas musi ponownie zeznawać. Panie Nicholas - kontynuował - biorąc pod uwagę sytuację, w jakiej się pan teraz znajduje, powinien pan odpowiedzieć na kilka pytań. Słyszał pan zeznanie pana Welmana? Był pan w tym domu wieczorem siedemnastego kwietnia, w dniu, kiedy odwiedził pana zamordowany? Pan Nicholas znów się zawahał. - Ja... tego nie pamiętam! - odparł. - Mówiłem już, że nie jestem w stanie przypomnieć sobie wydarzeń tego wieczoru. Po prostu nic nie pamiętam! - NIc? - Tylko to, że po obiedzie wyszedłem z domu, aby przejść się po parku i nad czymś zastanowić. - Nad czym? - Pan Nicholas milczał. - MOże nad wizytą tego Dengo? - podsunął koroner. - MOże. - Czy ta wizyta wyprowadziła pana z równowagi? - Tak! - Ale nie chce nam pan powiedzieć, dlaczego? - NIe! - A zatem wyszedł pan do parku. Pamięta pan coś z tego spaceru? - Szczerze mówiąc, nic! - Kiedy rozstał się pan z Dengo po wręczeniu mu pieniędzy, jak pan powiedział, tysiąca pięciuset funtów, to czy umówił się pan na ponowne spotkanie jeszcze tego wieczoru? Proszę się zastanowić! - NIe! Naprawdę nie! Przeciwnie, powiedziałem mu, żeby więcej nie zbliżał się do mojego domu! - Zgodził się? - Tak! Ale nie wiem, czy dotrzymałby słowa. - I to właśnie wyprowadziło pana z równowagi? - Tak. Zastanawiałem się bowiem, jakie jeszcze kłopoty czekają mnie w przyszłośCi. - A teraz ostatnie pytanie, panie Nicholas. Czy pamięta pan cokolwiek z waszego spotkania w parku tej nocy? - NIe pamiętam! W ogóle nie przypominam sobie niczego po wyjściu do parku. Pamiętam tylko, jak wychodziłem z domu i nic więcej do chwili, gdy obudziłem się rano w moim pokoju. KOroner odwrócił się do urzędników przy stole poniżej jego biurka i przez kilka minut prowadził szeptem rozmowę. Potem skierował się do sędziów. - Uważam, że powinniśmy dziś na tym zakończyć - zaczął. - PRoponuję odroczyć... - Proszę wybaczyć, panie koronerze, ale my nie chcemy niczego odraczać! - przerwał twardo przewodniczący. - Przygotowaliśmy już werdykt. NIe ma potrzeby prowadzić dalej śledztwa, wystarczy nam to, co zostało powiedziane. Wiemy, co orzec, bez dalszego roztrząsania, panie koronerze. To nasze prawo i obowiązek. - Tak jest! - mruknęŁo kilku sędziów. - Jeżeli jesteśmy zgodni, to nie ma co odraczać - zauważył inny. - Niech przewodniczący mówi! - POzwólcie mi wykazać, że... - Zaczął jeszcze koroner, ale przewodniczący wstał i powiedział: - Uzgodniliśmy werdykt! Orzekamy, że pan Nicholas jest niewinny! Fala śmiechu wśród lepiej poinformowanych słuchaczy spowodowała, że sędziowie rzucili w tym kierunku gniewne spojrzenia. KOroner próbował ukryć zniecierpliwienie. - Jest pan w błędzie, panie przewodniczący - powiedział spokojnie. - My nie znęcamy się nad panem Nicholasem: chociaż jest to przesłuchanie, ale przesłuchanie sądu. My i pan jesteśmy tu na tej sali po to, aby uzyskać informacje dotyczące sprawy o morderstwo człowieka nazwiskiem Dengo. I dlatego właśnie lepiej będzie, jeśli odroczymy... - NIe widzimy potrzeby odraczania - upierał się przewodniczący. Zwrócił się do swoich sędziów i przez chwilę dwanaście głów pochyliło się w jednomyślnej aprobacie. - Zdajemy sobie sprawę z wydanego werdyktu, panie koronerze - rzekł odwracając się. - Wiemy, że Dengo zginął na skutek przebicia serca sztyletem, i że uczynił to pan Nicholas - jednak uznajemy go niewinnym, gdyż nie był świadomy popełnionego czynu! Rozległy się szmery, a koroner odłożył pióro. - Takiego werdyktu nie mogę przyjąć! - oświadczył i uczynił gest zniechęcenia. - Pan nie może wydawać takiego werdyktu. Jeżeli jest pan przekonany, że pan Nicholas zabił tego człowieka, to musi pan to określić jednoznacznie. - Ma pan na myśli morderstwo z premedytacją? - spytał z powątpiewaniem przewodniczący. - Jeśli jest pan pewien, że pan Nicholas zabił - to tak! - odparł koroner. - NIe możemy tego zrobić! - oświadczył agresywnie przewodniczący. - Jesteśmy przekonani, że pan Nicholas przebił sztyletem tego człowieka, ale nie możemy uznać go winnym, ponieważ nie wiedział w tym momencie, co robi! Koroner wpatrywał się w reprezentantów prawa i nagle wstał z fotela. - NIe zatwierdzam tego werdyktu! - rzekł stanowczo. - I odraczam śledztwo na okres dwóch tygodni. - My nie wydamy innego werdyktu! - oświadczył przewodniczący. - Takie jest nasze zdanie, znamy też prawo. Spytano nas o werdykt, daliśmy go i nie damy innego! Następnego dnia prasa doniosła jednomyślnie, że rozprawa przebiegała w zamieszaniu. Ale zdarzyło się coś jeszcze. Kiedy pan Nicholas ze mną i siostrzenicą opuszczał salę, inspektor policji poprosił pana Nicholasa na chwilkę prywatnej rozmowy. Rozmawiając przeszli przez hall do pokoju, gdzie, zgodnie z zeznaniami Welmana, pan Nicholas siedemnastego kwietnia zatrzymał się chwilę i skąd wyniósł wieczorem butelkę whisky. PO chwili policjant zawiadomił pannę Starr i mnie, że pan Nicholas chce z nami mówić. Panna Starr nie była tym zaskoczona lub zaniepokojona, a i ja również niczego nie podejrzewając, udałem się do tego pokoju. Jednak już na progu przekonaliśmy się, że zaczynają się kłopoty. W pokoju razem z inspektorem znajdowało się kilku urzędników policji w cywilnych ubraniach. Pan Nicholas spojrzał na pannę Starr, potem na mnie i pochylił głowę. - Jestem aresztowany! - oznajmił spokojnie. - Spodziewałem się tego - kontynuował zwracając się do siostrzenicy. - Rhoda, doglądnij wszystkiego w czasie mojej nieobecności. Camberwell - powiedział do mnie - skontaktujesz się z moim adwokatem, panem Chancellorem. Znajdziesz jego adres w książce adresowej na moim biurku i poprosisz, żeby tu przyjechał albo raczej do urzędu w Havering_St. MIchael jutro rano o... o której godzinie, panie inspektorze? - O wpół do jedenastej, sir - odparł szybko inspektor. - To wyłącznie procedura formalna! - A zatem, Camberwell, o wpół do jedenastej - mówił dalej pan Nicholas. - Czy mogę - zwrócił się do inspektora - poprosić o parę rzeczy? Pościel i tym podobne. - Czegokolwiek pan sobie życzy, panie Nicholas - odparł inspektor. - Proszę wydać dyspozycje. Pan Nicholas dał mi kilka poleceń i opuściliśmy pokój razem z panną Starr. Wyprowadził nas inspektor. - Przykro mi, panno Starr - powiedział. - Ale po tym, co usłyszałem - nie wiem doprawdy, co robić. Może być pani spokojna, pan Nicholas będzie miał wszelkie wygody i mam nadzieję, że wszystko się wyjaśni, jak tylko pan Camberwell sprowadzi tego adwokata. Przy okazji, panno Starr, chciałbym panią o coś zapytać. Pozostanie to oczywiście między nami. Wracając do tego wieczoru siedemnastego kwietnia, po obiedzie wyszła pani na jakiś czas z domu. Czy może mi pani powiedzieć, gdzie pani była? Panna Starr przygotowana była na to pytanie. - Mogę! - powiedziała. - Spacerowałam po parku i szukałam pana Nicholasa. - Była pani o niego niespokojna, panno Starr? - Bardzo. - NIe spotkała go pani? A może słyszała pani coś? - NIe! Obeszłam wszystko i nigdzie go nie widziałam ani nie słyszałam. Inspektor zamyślił się i zapytał po chwili: - Przypuszczam, że nie wie pani, kim naprawdę był ten Dengo? - Ja? - wykrzyknęła panna Starr. - NIe, oczywiście, że nie! - Tkwi w tym jakaś tajemnica - stwierdził inspektor i zwrócił się do mnie: - NIech pan sprowadzi tego prawnika, panie Camberwell! - i dodał: - On zapewne dobrze się orientuje w sprawach pana Nicholasa. Naciskajcie, aby on z kolei uświadomił panu Nicholasowi absolutną konieczność wyjaśnienia sprawy. Wy trzymacie coś w ukryciu, ale jemu nie wolno! Szedłem obok panny Starr przez park. MIlczała jak zwykle. Dziwił mnie jej spokój, mimo nagłego aresztowania wuja. Pan Nicholas w czasie rozprawy odegrał żałosne przedstawienie, podczas gdy w obliczu policji nagle powróciła mu jego pewność siebie. Wydał mi instrukcje tak spokojnie, jakby wydawał normalne polecenia Hoilerowi. Panna Starr również zachowała zimną krew i zdawało się, że oświadczenie wuja dotyczące aresztowania w ogóle jej nie poruszyło. - Zechce pan natychmiast napisać do pana Chancellora? - spytała nagle. - Lepiej bęDZie, jeśli wezmę jeden z samochodów i natychmiast pojadę - odrzekłem. - Zgadza się pani ze mną? - NIe! - odparła. - Trzeba napisać, ponieważ jutro w gazetach będzie pełne sprawozdanie ze śledztwa i on przeczyta je w drodze do nas. W ten sposób będzie o wszystkim już wiedział. To nam oszczęDzi wyjaśnień. - Sądziłem, że gdyby przyjechał dziś, to mógłby zapłacić kaucję za pana Nicholasa - powiedziałem. - To niemożliwe! - odrzekła zimno. - Czy pan nie wie, że w sprawach o morderstwo nie wolno wypuszczać za kaucją? - NIe wiedziałem - odparłem. - Tak, nie wolno. Wiem o tym dobrze - powiedziała. - NIech pan pisze. I proszę posłać Jeevesa do Havering z rzeczami, o które prosił pan Nicholas. Napisałem zatem do pana Chancellora i kiedy nastęPnego ranka zjawiłem się razem z panną Starr na policji, pan Chancellor już tam był. Wraz z nim był również jakiś mężczyzna; wysoki, siwy, o wojskowej postawie, który przedstawił się jako były inspektor Chaney. - Pan Chaney - powiedział prawnik - po długiej i znakomitej karierze w Scotland Yardzie zajmuje się teraz prywatnymi sprawami. PO przeczytaniu w porannej prasie sprawozdania ze śledztwa w sprawie śmierci Dengo postanowiłem skorzystać z usług pana Chaneya. Będzie nam potrzebny. Jeśli się nie mylę, mamy do czynienia z jakąś niezwykłą tajemnicą, którą trzeba będzie wyjawić. Formalności w urzędzie przebiegły szybko. W kilka minut późNiej pan Chancellor, Chaney, panna Starr i ja znaleźLiśmy się w małym pokoju na policji, oddanym nam do dyspozycji przez inspektora. Pan Chancellor, dokładny, starszy mężczyzna usadowił nas przy stole i rozłożył przed sobą jedną z porannych gazet, gdzie w tekście tu i ówdzie zaznaczył coś niebieskim ołówkiem. - Chaney i ja - rzekł - zapoznaliśmy się w pociągu ze sprawozdaniem z procesu. Chcieliśmy zadać kilka pytań poruszających interesujące nas kwestie. Na początek chciałbym zadać pytanie pannie Starr. Jest całkiem pewne, że w tej sprawie tkwi jakaś wielka tajemnica, znana prawdopodobnie tylko panu Nicholasowi. Jednak on nie chce mówić. Zatem musimy zwrócić się do jego siostrzenicy, do pani, panno Starr. Wobec tego proszę nam powiedzieć, kim jest pan Nicholas? Rozdział VIII~ BYły inspektor Chaney NIe muszę chyba mówić, że zaskoczyło mnie to pytanie, tym bardziej, że zadał je zatrudniony przez pana Nicholasa prawnik - jedyny człowiek, który powinien o nim wiedzieć najwięcej. Jeżeli jednak mnie to zaskoczyło, to u panny Starr wywołało wręcz zdumienie. Jej zwykle obojętna twarz poczerwieniała i panna Starr otworzyła szeroko oczy, wpatrując się w pytającego. - Co pan chce przez to powiedzieć? - wykrzyknęła. - Pan mnie o to pyta, pan, jego prawnik? - Myślę dokładnie to samo - mruknąłem. Pan Chancellor jednak potrząsnął głową. - O panu Christopherze Nicholasie wiem tyle, co nic - powiedział. - POwiem wam, co wiem: byłem prawnikiem jego ciotki, panny Ann Nicholas, właścicielki Rides Park. Była to bardzo bogata dama. Panna Nicholas umarła jakieś sześć lat temu. POzostawiła wszystko swojemu siostrzeńcowi, Christopherowi Nicholasowi, który, jak mi mówiła, mieszka lub podróżuje gdzieś za granicą. Gdy umarła, też był za granicą. W odpowiednim czasie, po ogłoszeniu w "Timesie" i innych gazetach o śmierci panny Nicholas, powrócił siostrzeniec. PRzedstawił dokumenty stwierdzające jego tożsamość, przeszedł przez zwykłe formalności i objął posiadłość. I to wszystko, co wiem. Od czasu do czasu zatrudniał mnie w niewielkich sprawach. - Ale co pan miał na myśli, pytając, kim on jest? - domagała się panna Starr. - Jest oczywiście panem Nicholasem! - Sformułuję pytanie inaczej - rzekł pan Chancellor. - Co pani o nim wie? Co pani, jako siostrzenica, wie o nim? Gdzie przebywał, zanim przyjechał objąć odziedziczoną posiadłość? Co robił? Czy w ogóle coś robił? Co może pani o tym powiedzieć? Właśnie pani! - NIe wiem więcej niż pan, panie Chancellor - odrzekła panna Starr. - Nie mogę odpowiedzieć na żadne z tych pytań. Jestem przekonana, że dużo podróżował, ale nie wiem nic konkretnego. - Co pani o nim wie? - nacierał pan Chancellor. - Jest pani jego siostrzenicą. Pani musi coś wiedzieć. Proszę nam powiedzieć. - Wszystko już wam powiedziałam - rzekła panna STarr coraz bardziej zakłopotana. - Wiem, że moja matka i ojciec umarli, gdy byłam bardzo mała. Tak mała, że nawet ich nie pamiętam. Pewni ludzie wzięli mnie na wychowanie i przebywałam u nich do dwunastego czy trzynastego roku życia. Potem posłano mnie do Anne Ethelburger, która prowadziła szkołę w Harrogate. Spędziłam tam nastęPne pięć lat... - Jak wiem, jest to bardzo droga szkoła - przerwał pan Chancellor. - Kto płacił za pobyt? - NIe wiem - odparła panna Starr. - Ale zawsze miałam dużo pieniędzy. - Gdzie pani spędzała wakacje? - spytał pan Chancellor. - U ludzi, którzy się mną opiekowali. Nazywali się Helston. MIeszkali w Hampstead. NIe, nie mieszkają już tam. ONi nie żyją - kontynuowała panna Starr. - Byłam przekonana, że to przyjaciele mego ojca. - Była więc pani w szkole w Harrogate do siedemnastego roku życia - rzekł pan Chancellor. - Czy Helstonowie żyli do czasu ukończenia przez panią szkoły? - Nie. Umarli w ostatnim roku - odparła panna Starr. - Potem przyjechał pan Nicholas. NIgdy go przedtem nie widziałam. Słyszałam tylko, że istniał gdzieś brat mojej matki. OZnajmił mi, że jest moim wujem, powiedział, że właśnie przybył objąć posiadłość po pannie Nicholas w Surrey i chciałby, żebym tam zamieszkała razem z nim. Wprowadziliśmy się więc do Rides Park. To wszystko, co wiem, panie Chancellor. - NIgdy nie opowiadał pani o swojej przeszłości? - spytał adwokat. - NIgdy nie mówił o swoich podróżach? - NIe. Czasem wspominał miejsca, w których bywał - odrzekła panna Starr - i wywnioskowałam, że wiele podróżował. Ale mówił zbyt ogólnikowo, żeby można było dowiedzieć się, co robił. - Gdzie mieszkał przed przybyciem do Rides? - spytał pan Chancellor. Panna Starr nie wiedziała. Powiedziała już wszystko, więc pan Chancellor zwrócił się do mnie. - A co pan wie? - spytał. - Też nic? Tak, nie przypuszczałem, żeby pan coś wiedział, panie Camberwell. Zapewne dziwicie się, dlaczego zadaję te pytania. Jest ku temu powód. Pan Chaney, bardzo utalentowany w tych sprawach, uważnie czytał sprawozdanie z procesu i sformułował teorię, którą zaraz państwu wyjaśni. Chaney, proszę nam przedstawić swój pogląd na sprawę. POdczas gdy pan Chancellor mówił, ja obserwowałem Chaneya. Jak już wspomniałem, były inspektor Scotland Yardu wyglądał bardziej jak wojskowy niż jak policjant - zachowywał się w taki sposób, który cechuje wysoko postawionych oficerów. Wyrażał się jasno, bez używania ogólników. - Zeznania przeczytałem dwa razy - rzekł wskazując na leżący przed nim egzemplarz "Timesa". - NIektóre z nich nawet trzy i cztery razy. Sprecyzowałem już pewne wnioski. PO pierwsze: pan Nicholas ukrywa coś, co ma związek z przeszłością i czego nie chciałby nikomu wyjawić. Tę tajemnicę jednak znał człowiek nazwiskiem Dengo. - Zgadza się! - mruknął pan Chancellor. - Jestem również tego zdania. - Dengo, według wszelkiego prawdopodobieństwa, przez jakiś czas szantażował pana Nicholasa - kontynuował Chaney. - Poprzednio, jak sądzę, robił to korespondencyjnie. Jednak siedemnastego kwietnia przybył do Rides Park osobiście, sądzę, że tego dnia znów domagał się pieniędzy. Przyjechał po tysiąc pięćset funtów w gotówce. Było to odstępstwo od zwykłego szablonu. Przypuszczalnie jego wymagania rosły wraz z upływem czasu. Pan Nicholas zgodził się na to i Dengo zjawił się siedemnastego kwietnia, aby pójść z nim do banku po pieniądze. Czego to dowodzi? Tego, że pan Nicholas zwyczajnie bał się Dengo albo, mówiąc inaczej, bał się, że ten go zniszczy! - Tak, właśnie tak! - mruknął pan Chancellor. - Bardzo możliwe... W istocie! - Co to była za tajemnica? - mówił dalej Chaney. - Zna ją pan Nicholas, ale milczy. Teraz, kiedy Dengo nie żyje, prawdopodobnie tylko on ją zna. Ale pan Nicholas jest w niebezpieczeństwie! Zeznania świadczą przeciw niemu. Dengo został bez wątpienia zamordowany na terenie Rides Park, w Middle Spinney. Bezsprzecznie użyto sztyletu z laski pana Nicholasa. Tego wieczoru pan Nicholas wychodząc z domu wziął tę laskę ze sobą i to jest też zupełnie pewne. A to właśnie wskazuje na winę pana Nicholasa. Ludzie wchodzący w skład wczorajszego sądu, prości wieśniacy, byli zgodni co do tego, że pan Nicholas zabił Dengo. Czyn ten zakwalifikowali jednak jako popełniony w nieświadomości. Obawiam się, że takie określenie niewiele tu pomoże. POwiem więcej: pan Nicholas nie zabił Dengo! Myślę, że pan Nicholas tego wieczoru nie spotkał go ani nawet go nie widział! Sądzę, że pan Nicholas jest całkowicie niewinny. Przypuszczam też, że wiem, jak zginął Dengo. - Wielki Boże! - wykrzyknął pan Chancellor. - Bardzo interesujące! - MUsimy popuścić wodze fantazji - kontynuował Chaney. - Prześledźmy wypadki w wyobraźni. A więc przypuśćmy, że Dengo dowiedział się, że pan Nicholas podzielił się swoją tajemnicą jeszcze z kimś. POwiedzmy z panem Chancellorem! Jestem prawie pewny, że Dengo reprezentował jakąś tajną organizację, jakiś gang złożony z dwóch lub trzech ludzi. Nie sądzę, aby pan Nicholas o tym wiedział. Dengo, jako przedstawiciel tego gangu, zaopatrzony był w pewne instrukcje, ale mógł też działać na własny rachunek. POwiedzmy, jako bankier. Idźmy dalej w naszych przypuszczeniach. Dengo od pewnego czasu otrzymywał korespondencyjnie od pana Nicholasa niewielkie sumy. Nagle pojawia się osobiście i domaga tysiąca pięciuset funtów w gotówce. Wnioskuję z tego, że było ich trzech i na każdego przypadało po pięćset funtów. Pan Nicholas podejmuje gotówką z banku tysiąc pięćset funtów (musimy otrzymać numery tych banknotów), wręcza je Dengo i rozstają się. Przypuszczalnie ktoś z gangu Dengo wiedział o tym, że wyciąga on od pana Nicholasa spore sumy w gotówce i że tym razem mu się powiedzie. Podążył więc za Dengo do Havering_St. MIchael i dalej do Rides Park. Przypuszczalnie śledził Dengo przez cały dzień, spotkał go i zamordował, zabierając pieniądze. Mogło się też zdarzyć, że było ich dwóch, co oczywiście dało ten sam rezultat. Tak czy inaczej, według mnie to bardzo prawdopodobne. Pan Nicholas nie mógł zamordować z prostej przyczyny: nie wierzę, aby pan Nicholas, znajdując się w tak opłakanym stanie psychicznym tego wieczoru zadbał o to, by ukryć laskę w króliczej norze. To zrobił człowiek, którego mózg pracuje z pełną precyzją! Pan Chancellor, panna Starr i ja milczeliśmy przez chwilę, zastanawiając się nad słowami Chaneya. PIerwsza przemówiła panna Starr. - Jeżeli ktoś, o kim nic nie wiemy, zamordował Dengo, to jak ten ktoś wszedł w posiadanie laski pana Nicholasa? - Ach! - wykrzyknął Chaney patrząc z uznaniem na pannę Starr. - Tak, to jest zagadkowe tym bardziej, że z całą pewnością sztylet z tej laski był narzędziem zbrodni! Czy jest pani absolutnie pewna, że pan Nicholas wybrał właśnie tę laskę wychodząc z domu? - Pan Nicholas - odparła panna Starr - miał dużo lasek, szpicrut i parasoli, które stały w hallu Rides Park. Było ich tam około dwudziestu do dwudziestu pięciu sztuk. Jednak w dziewięciu wypadkach na dziesięć wybierał laskę ze sztyletem. Pytałam go często, dlaczego wybiera właśnie tę laskę. Odpowiadał krótko, że robi to z przyzwyczajenia, że to laska, którą ma od lat. Właśnie dlatego sądzę, że wziął tę laskę tamtego wieczoru. - Oczywiście, było wiele okazji, aby laska dostała się w ręce mordercy - zauważył Chaney. - Przypuszczam, że nie ma absolutnie żadnej możliwości uzyskania od pana Nicholasa informacji dotyczących tego, gdzie był i co robił tego wieczoru? - Pan Nicholas niczego sobie nie przypomina - odparłem. - NIczego nie pamięta od momentu wyjścia z domu. - Musimy się tego dowiedzieć - rzekł Chaney - muszę do tego dojść. Panno Starr! Pani, jako siostrzenica, towarzyszyła mu przez lata. Czy może pani skłonić wuja, aby wyjawił pani tajemnicę dotyczącą Dengo? Co go z nim wiązało? Bo przecież nie ma wątpliwości, że Dengo szantażował wuja. Chcę jednak wiedzieć, dlaczego. - Wuj nigdy nie mówił o przeszłości - potrząsnęŁa głową. - Jego przeszłość jest mi nie znana. - Ale teraz jego życie jest w niebezpieczeństwie! - naciskał Chaney. - A już z pewnością wuj znajduje się w trudnej sytuacji. - MOgę spróbować... Pozwolono mi z nim rozmawiać - oświadczyła panna Starr. - NIe sądzę jednak, żeby to się na coś przydało. - Lepiej będzie, jeżeli będę towarzyszył pannie Starr - wtrącił pan Chancellor. - Inspektor zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Pójdę i zaaranżuję to spotkanie. Wyszedł i prawie natychmiast wrócił, aby odprowadzić pannę Starr do wuja. Byli krótko nieobecni i kiedy pojawili się znowu, prawnik był nie tylko niezadowolony, ale i rozdrażniony. - Sprawy stoją w miejscu! - wykrzyknął gniewnie. - Nicholas musi doprawdy wyrażać się jaśniej! Jeżeli bęDzie mówił przed policją to samo, co do nas, to w żaden sposób nie będziemy mu mogli pomóc! - Co powiedział? - spytał Chaney. - O wiele za dużo! - odparł pan Chancellor. - Z uporem odrzuca możliwość wyjawienia tajemnicy, chociaż przyznaje, że taka istnieje. Na koniec, nigdy nie słyszałem czegoś tak idiotycznego!, mówi, że nie jest pewien, czy nie zabił Dengo! - A zatem twierdzi, że to zrobił? - wykrzyknął Chaney. - Zapewne jest nawet o tym przekonany! - Ależ on mówi, że nie wie, czy to zrobił, czy też nie zrobił! - warknął pan Chancellor. - W ogóle nie wie, co robił tego wieczoru. Mówi jednak, że mógł to zrobić nieświadomie. MOim zdaniem tego rodzaju stwierdzenia są pozbawione sensu. W dodatku był przy tym obecny przedstawiciel policji! - Wszystko zależy od tego, jakie intencje nim kierowały - rzekł w zamyśleniu Chaney. - Przyjmuję, że pan Nicholas jest z natury człowiekiem zrównoważonym. - NIe skrzywdziłby nawet muchy! - zauważyła panna Starr. - Nie sądzę, by kiedykolwiek chciał skrzywdzić Dengo, nie on! On naprawdę zastanawia się, gdzie był i co robił tego wieczoru. W tym momencie do pokoju wszedł inspektor. W ręKu trzymał kartkę papieru. - Są nowiny! - powiedział. - Właśnie otrzymałem list od kobiety, która sądzi, że może zidentyfikować zabitego. Rozdział IX~ Little Copperas Street Spisałem sobie treść listu, który inspektor położył przed nami. Pismo było niewprawne, pisane ołówkiem na kawałku papieru wydartego z notatnika. "Little Copperas Street 53, Kingsland Road, Londyn 5 maja Drogi Panie. Przeczytałam w gazecie sprawozdanie ze śledztwa w sprawie człowieka, którego znaleziono w lesie martwego i którego znano tylko pod nazwiskiem Dengo. Twierdzę, że jest to mój lokator, pan Ogden, który zniknął przeszło dwa tygodnie temu ze swego pokoju w moim domu. Kiedyś słyszałam, jak jeden z jego przyjaciół nazywał go Dengo. Pewnego ranka wyszedł mówiąc, że jedzie na wieś, ale nie wrócił, więc zastanawiałam się nad tym, co się z nim stało, tym bardziej, że zostawił rzeczy, i mam nadzieję, że nic mu się nie stało. Był to spokojny człowiek, mieszkał u mnie około roku i płacił regularnie co tydzień. Może to coś wam pomoże. Z poważaniem Susan Pettigo. P.S. Ten list poradziła mi napisać moja sąsiadka". - Ta informacja wydaje się cenna - zauważył Chaney. - Dengo jest oczywiście anagramem słowa Ogden. Sądzę, że natychmiast sprawdziccie tę informację, prawda? - Wyślę najbliższym pociągiem człowieka, który ustali tożsamość zabitego - powiedział inspektor. Chaney zwrócił się do nas. - Sądzę, że pan Camberwell i ja powinniśmy również jechać - rzekł. - Ze względu na pana Nicholasa musimy uczynić wszyst- ko, co w naszej mocy. A teraz pojawia się szansa! - Ma pan rację - zgodził się pan Chancellor. - Jedź, Camberwell! Potem zdasz mi relację. Wyszedłem razem z Chaneyem i z detektywem o nazwisku Willerton z policji w Havering_St. MIchael. Przez całą drogę do miasta on i Chaney omawiali różne aspekty sprawy. Ja osobiście dziwiłem się, że pan Nicholas przyjął taką postawę i dlaczego tak się zachowywał. Rozmyślałem nad tym, co powiedział Chancellorowi i pannie Starr, że nie wyklucza, iż zabił Dengo. Zdawałem sobie sprawę z tego, że wieczorem w dniu, kiedy zamordowano Dengo, pan Nicholas był w takim stanie, że nie wiedział, co robi i gdzie się znajduje. A to mogło sugerować możliwość popełnienia przez niego morderstwa na szantażyście. Najgorsze, że zeznał tak w obecności policjanta. Toteż Willerton, jak zdążyłem się zorientować, zgadzał się całkowicie z wersją przyjętą przez policję. - Sprawa jest jasna - mówił, gdy dojeżdżaliśmy do dworca Waterloo. - Od początku do końca. Wszystko już podsumowaliśmy. Obojętnie czy pamiętał lub nie, tego wieczoru Nicholas spotkał się ponownie z Dengo. PO to wyszedł po obiedzie z domu. I dlatego Dengo zjawił się w gospodzie Wagon and Horses. Spotkali się w parku, może się pokłócili, może Nicholas stwierdził, że tak długo dopóki żyje, Dengo będzie go szantażował i nie da mu spokoju. Więc przebił go sztyletem i ciało ukrył w rowie. Takie jest nasze zdanie i nie widzę tu żadnej tajemnicy. - PO co więc jedzie pan do LOndynu? - spytał cynicznie Chaney. - Chcę wiedzieć, kim był ten Dengo - odparł Willerton przebierając palcami. - MUsimy ustalić jego tożsamość. NIe interesuje nas, jaka tajemnica kryła się w układach pomiędzy Nicholasem a Dengo. Nas interesuje tylko udowodnienie, że Nicholas zabił Dengo. Jestem przekonany, że co do tego nie ma wątpliwości! A pan po co jedzie? - Ach! - westchnął Chaney. - Oto jest pytanie! Ulica, gdzie mieszkała pani Pettigo, leżała na dalekim końcu mrocznej i brudnej Kingsland Road. Sama była równie mroczna i brudna. Jednakowe małe domki z szarego kamienia, osiwiałe od dymu i brudu, okna z brudnymi zasłonami, doniczkami zeschłych kwiatów albo z nędznymi aspidistrami. NIe było to z pewnością miejsce romantyczne, ale można tu było zetknąć się z niejedną tajemnicą. NUmer 53 nie przedstawiał się jednak w najmniejszym stopniu tajemniczo. Pani Pettigo, chuda kobieta, nie okazała zdziwienia na nasz widok. Wpuściła nas do środka i gotowa była przedstawić nam swoją opowieść. - Jakbym czuła, że dziś ktoś przyjdzie do mnie z powodu tego listu, który poradziła mi wysłać pani Pelband, to moja sąsiadka! - powiedziała pani Pettigo. - Oczywiście myślałam, że bęDzie to ktoś z policji, nie taki zwyczajny człowiek jak pan, chociaż zawsze mówię, że ludzi nie należy sądzić z wyglądu... I oczywiście... - Czy może pani opisać nam swego lokatora, pani Pettigo? - spytał Willerton krótko przerywając ten potok elokwencji. - Proszę podać jego dokładny wygląd. Pani Pettigo zmuszona była zakończyć wstęp i wreszcie pokazała aktualną fotografię swego ostatniego lokatora. Było to zdjęcie migawkowe zrobione przez jej córkę, która, jak zdążyliśmy się dowiedzieć, była modystką i doskonale obchodziła się z kodakiem. Fotografia była na tyle dobra, że przekonała mnie, iż pan James Ogden i Dengo to ta sama osoba. - Od kiedy go pani znała? - spytał Willerton. Chaney i ja pozostawiliśmy Willertonowi zadawanie wszelkich pytań. - Kiedy zjawił się tu po raz pierwszy? - MOże przed piętnastu miesiącami - odparła po chwili namysłu. - Właśnie wtedy, gdy Serena Green, to nazwisko mojej córki, to najlepsza dziewczyna na świecie, poszła do zakładu modystek Straw i Sizers. Szukał pokoju, więc pokazałam mu pokój frontowy i sypialnię, a on płacił czasami za miesiąc z góry. Powiedziałam, że tylko marzyć o takim lokatorze jak pan Ogden. Tak było co do joty, jak mówię. - Miał dużo forsy, prawda? - podsunął Willerton. - Wyglądało na to, proszę pana - zgodziła się pani Pettigo - nie ograniczał się w niczym, w ramach rozsądku, oczywiście. - Co robił? Pracował gdzieś? Pani Pettigo potrząsnęła głową. - Och, proszę pana, nie! - odparła. - NIe pracował. Pan Ogden był dżentelmenem, a dżentelmen nic nie robi. - Zatem jak spędzał czas? - Był tak regularny, że można by według niego nastawiać zegarki! NIe był rannym ptaszkiem. Śniadanie jadał o wpół do dziesiątej. Potem siedział cicho w swoim pokoju i czytał gazety. Szczególnie interesował się sportem. Co rano, rozumie pan, dostawał je ze sklepu na rogu. Potem wychodził i wracał o pierwszej. PO obiedzie palił cygaro lub fajkę i kładł się zdrzemnąć. Przed herbatą znów wychodził. Wracał wieczorem pomiędzy herbatą a kolacją. Chodził do knajpy Dog and Pot, tu na rogu. Wypijał tam szklaneczkę. Ale zawsze był na kolacji o dziewiątej, a o dziesiątej był już w łóżku. To był bardzo porządny lokator, ten pan Ogden. - Czy pił dużo, pani Pettigo? - NIgdy nie był pijany, sir. Chociaż regularnie pił piwo, do którego dolewał wódki, jednak nie pił nigdy więcej niż powinien. Zawsze miał w kredensie parę tuzinów butelek piwa i kilka butelek wódki, ja tego nie biorę do ust, choć czasem bym się z nim napiła. Czy chcieliby panowie zobaczyć jego pokój? Pani Pettigo zaprowadziła nas do pokoju frontowego, gdzie, jak nas zapewniała, wszystko znajdowało się w takim stanie jak w chwili, gdy go opuścił pan Ogden. Wpierw uderzyło mnie, że pan Ogden miał zamiłowanie nie tyle do sportu, co do literatury o sporcie. Na niskim kredensie leżały dwa stosy gazet sportowych wszelkiego typu. Jak powiedziała pani Pettigo, jej lokator przechowywał wszystkie gazety i czytywał je po kilka razy. W rogu stała półka pełna książek o sporcie - od ozdobnych wydań Surteesa i Whyte Melville'a, do sześciopensówek Nata Goulda. Na parapecie kominka, pomiędzy dwoma chińskimi lwami, stał rząd przewodników po wyścigach Ruffa, wyraźNie nabytych z drugiej ręKi. Willerton przejrzał pokój powierzchownie. Otwierał szuflady, kredens i stare biurko. - Otrzymywał dużo listów? - spytał. - NIe, sir - odparła pani Pettigo. - To był samotny człowiek. - Nikt do niego nie przychodził? - Raz odwiedził go jakiś niepozorny mężczyzna, którego nazwiska nie dosłyszałam, i zwracał się do pana OGdena nazywając go Dengo. Było to niedługo przed wyjściem pana OGdena tego ranka, od którego już go nie widziałam. - Czy pan Ogden mówił coś o swojej przeszłości? - spytał Willerton. - Mówił, kim był? - NIe, sir, nie mówił. Według mnie on pływał na morzu. - Na jakiej podstawie tak pani sądzi? - Na podstawie jego wyglądu. Był duży i silny. Chodził kołysząc się jak marynarz. Tak jak mój mąż, który już dawno umarł - dodała pani Pettigo. - Ale pan Ogden nigdy nie mówił, że był marynarzem. Kiedy wyszliśmy z domu, Willerton spojrzał na zegarek. - Tak, ja już skończyłem - oświadczył. - Wiem wszystko, co chciałem, wiem, kim był ten człowiek. W każdym razie wiem wystarczająco dużo. Weźmiemy taksówkę. - NIe - rzekł Chaney trącając mnie łokciem. - My przejdziemy się trochę. Willerton zaśmiał się ironicznie i nie namawiał nas. Pożegnał się i skierował do postoju taksówek. Chaney poczekał, aż zniknie, po czym zwrócił się do mnie: - Teraz, panie Camberwell - rzekł - my zaczniemy działać. A zaczniemy od Dog and POt. Widziałem tę knajpę po drodze. To tu za rogiem. Zawróciliśmy więc w kierunku gospody Dog and Pot, która mieściła się przy bocznej, brudnej uliczce, wychodzącej na mroczną ulicę główną. Sądząc z wyglądu, było to dość uczęszczane miejsce, a bar, do którego weszliśmy, był wesoły i gwarny. Przy barze stało kilku mężczyzn, a za kontuarem barman w białym fartuchu zajęty był czyszczeniem szklanek. Zamówiliśmy coś do picia i usiedliśmy w rogu. - Panie Camberwell - rzekł Chaney nabijając dobrze wypaloną fajkę - musimy trochę porozmawiać. POzwólmy Willertonowi i jego ludziom z Havering iść własną drogą, a my pójdziemy inną. NIe zadowala mnie wyłącznie tylko stwierdzenie, że Dengo naprawdę nazywał się James Ogden, i że mieszkał jako sublokator przy LIttle Copperas Street u pani Pettigo! Chcę wiedzieć więcej. Chcę wiedzieć, kim był James Ogden, jaka była jego przeszłość, kiedy i gdzie poznał pana Christophera Nicholasa, i co ich łączyło. Dlaczego pan Nicholas z taką determinacją bronił się przed wyznaniem, co wie o Ogdenie? Chcę to wszystko wiedzieć... i będę wiedział! - Jak pan to zamierza zrobić? - spytałem. Chaney zapalił fajkę i wskazał na barmana. - Teraz pójdę zadać kilka pytań temu facetowi - odparł. - Pani Pettigo mówiła, że Dengo zachodził do tego lokalu. Jeżeli bywał tu często, to barman będzie go pamiętał. MOże powie nam, czy miał jakichś kumpli i z kim rozmawiał. Jeżeli miał znajomych, to prawdopodobnie spotykał ich tutaj. Wyrobiłem sobie o nim zdanie, oglądając jego mieszkanie. Przypuszczam, że grał na wyścigach konnych, że obstawiał konie. Pewnie brał udział w ulicznych interesach bukmacherów. Tacy faceci spotykają się w podobnych knajpach. Jeżeli dorwiemy któregoś z nich, to bęDziemy mieli więcej informacji o Dengo. Skoro mamy oczyścić pana Nicholasa, musimy zdobyć te informacje. Teraz bar był pusty. Chaney wyciągnął z kieszeni gazetę i podszedł do barmana. - Chciałbym uzyskać parę informacji - powiedział. - MOże pan mi ich udzieli. Czytał pan o tym morderstwie w Surrey? - wskazał odpowiedni artykuł w gazecie. - Zamordowano mężczyznę nazwiskiem Dengo. Barman rzucił niedbale okiem na gazetę nie przerywając wycierania szklanek. - Czytałem - odparł. - I co z tego? - Znał pan tego człowieka? - spytał Chaney. Barman usiłował ukryć zaskoczenie. - Ja? - rzekł. - Myśli pan, że go znałem? Rozdział X~ Rewelacje Chaney rozpostarł gazetę, wskazał na opis Dengo i podsunął barmanowi. - NIech pan to przeczyta i zastanowi się - rzekł. - Czy rozpoznaje pan w nim człowieka, który tu często zaglądał? Barman przeczytał, zamyślił się i potrząsnął głową. - Tego nie mogę stwierdzić na pewno - odparł. - Przychodziło tu wielu dobrze zbudowanych, wysokich mężczyzn. Chaney spróbował inaczej: - Czy znał pan człowieka, który mieszkał u pani Pettigo, niedaleko stąd? Nazywał się OGden? Barman okazał zainteresowanie. - O, tego! - wykrzyknął. - Znałem go, ale nie wiedziałem, jak się nazywa. Tak, oczywiście, że go znałem. Chyba nie chce pan powiedzieć, że... - Tak, to ten sam człowiek! - rzekł Chaney. - Teraz pan rozumie? Jedyne nazwisko, pod jakim był znany w tamtych okolicach brzmiało Dengo. I to właśnie jest Ogden. Mówiąc fachowo to anagram. Barman ponownie ujął gazetę i powoli przeczytał zaznaczone miejsca. - Załatwili go, co? - zauważył i odłożył gazetę. - Krzepki facet, musiał zostać zaskoczony znienacka. Jakaś mętna sprawa, prawda? - Próbujemy właśnie to wyjaśnić - zgodził się Chaney. Barman zebrał wypolerowane szklanki. Po chwili milczenia rzucił badawcze spojrzenie, wpierw na Chaneya, potem na mnie. - Szpicle, co? - spytał. - KIedyś tak - odparł Chaney. Pokazał swoją legitymację i wyjaśnił, że pracował w wydziale kryminalnym Scotland Yardu, a teraz jest detektywem prywatnym. - Ten pan jest moim przyjacielem. Chcemy się dowiedzieć, kim naprawdę był Ogden. Byliśmy u jego gospodyni, pani Pettigo. To ona powiedziała nam, że zachodził tu, ale nie wiedziała o nim zbyt wiele. A pan? - Ja też nie wiem zbyt wiele, pewnie nie więcej, niż ona - odparł barman. - Przychodził tu dość regularnie. Spokojny chłop. NIgdy nie gadał za dużo ze mną, czy w ogóle z kimkolwiek. Rano łykał szklankę piwa i czytał gazetę. Wieczorem wpadał na whisky. NIe był zbyt rozmowny, rozumie pan. Jak już mówiłem, nie znałem nawet jego nazwiska. - Czy bywał tu w szerszym gronie? - spytał Chaney. - Przychodził tu z kimś? Na to pytanie barman dał natychmiastową odpowiedź: - Tak! - Nie tak dawno temu był tu trzy albo cztery razy w przeciągu dwóch tygodni... z dwoma obcymi mężczyznami. Przynajmniej ja ich tu przedtem nie widziałem - odparł. - Usiedli w kącie i długo rozmawiali. Zwróciłem na to uwagę, ponieważ nigdy nie widziałem, aby w ogóle z kimś rozmawiał. - Co to byli za ludzie? - spytał Chaney. - Mógłbym ich określić jako... sportowców. Jako ludzi związanych z wyścigami konnymi - odparł barman. - Za każdym razem wszyscy trzej mieli ze sobą gazety sportowe. Wydawało się, że rozmawiają o wyścigach. - MOże pan opisać tych dwóch mężczyzn? - MOgę! Jeden z nich był wysoki i wyglądał jak dżentelmen. A w każdym razie wyraźNie odróżniał się od pozostałych. Był dobrze ubrany, nosił się trochę po wojskowemu, jakby kiedyś służył w armii. Przystojny facet, z wąsikiem... Ten drugi był niższy, taki jakiś "lisi", o ostrym spojrzeniu - on mówił najwięcej. - Jak często przychodzili? - Przyszli z tym człowiekiem, o którym pan mówił, trzy lub cztery razy w ciągu dwóch tygodni, a po jakichś dziesięciu dniach straciłem go z oczu. Od czasu gdy go widziałem po raz ostatni, to znaczy, powiedzmy, na początku ubiegłego miesiąca, zastanawiałem się - kontynuował barman kończąc czyszczenie szklanek i dołączając je do innych - dziwiłem się, gdzie mógł zniknąć. Przychodził tak regularnie przez cały rok, że zaczynało mi go brakować. - Mógłby pan rozpoznać tamtych dwóch mężczyzn, gdyby ich pan znów zobaczył? - spytał Chaney. - Tak! Byli dość... niezwykli. Dziwiło mnie, co takiego eleganckiego dżentelmena łączy z tym podejrzanym typkiem i o czym oni dyskutują. Oczywiście nie dosłyszałem ani jednego słowa. Ale za to dokładnie ich sobie obejrzałem. Ten elegancki palił doskonałe cygara i miał srebrną cygarnicę. - Goguś, co? - podsunął Chaney. - Tak - zgodził się barman. - Styl Piccadilly. Gdy opuszczaliśmy Dog and POt, barman (który nazywał się JOe Fowler) przyrzekł nam pomóc w zidentyfikowaniu tych dwóch mężczyzn, których opisał. - Dostaniemy ich, panie Camberwell! - oświadczył Chaney, gdy wychodziliśmy z baru. - POmijając to, co nam o Ogdenie powiedziała pani Pettigo, tych dwóch udzieli nam solidnych informacji. Inna rzecz, czy będą chcieli. Sądzę, że nie! Dlaczego? POnieważ mimo, że w gazetach napisano prawie wszyst- ko o morderstwie w Rides Park, a oni z pewnością wiedzą, kim był zamordowany, nie ujawnili się. Ale ja ich wydobędę spod ziemi. Na szczęście wiem, jak to zrobić. - Jak? - spytałem. - Swego czasu obserwowałem takie typki, badałem ich zwyczaje - odpowiedział. - Znam kilku ludzi, którzy mają kontakt ze sportowym światkiem tego miasta! MOgę się z nimi skontaktować i... usłyszeć coś ciekawego. - Jest pan absolutnie pewny, że trzeba grzebać się w życiu takich typów jak Ogden, żeby oczyścić z podejrzeń pana Nicholasa? - Absolutnie! - odparł z entuzjazmem. - MUsimy! MUsimy rozszyfrować tajemnicę Nicholasa. NIestety nie możemy jej wydobyć wprost od niego. Z jakichś powodów milczy jak zaklęty. - Jest jedna rzecz, która mnie najbardziej zastanawia, Chaney - rzekłem. - To sprawa tej laski ze sztyletem. Przyjęto, że Dengo został zamordowany sztyletem z laski pana Nicholasa. W jaki więc sposób znalazła się w pobliżu miejsca zbrodni, skoro pan twierdzi, i mamy nadzieję, że to nie pan Nicholas był mordercą? Skinął kilka razy głową. - Tak, tak, tak! - zgodził się. - Też o tym myślałem, panie Camberwell. Ja również zostałem wprowadzony w błąd, tylko że teraz nie jestem pewien, czy Dengo został zamordowany sztyletem z laski NIcholasa. A ponadto nie jestem pewien, czy pan Nicholas miał przy sobie tę laskę. - Więc jak się znalazła w miejscu, gdzie ją odkryto? - spytałem zaskoczony. - Hm! - odrzekł. - I to jest właśnie kolejny problem! Należy, panie Camberwell, wziąć pod uwagę wiele szczegółów. Pan Nicholas nie był jedyną osobą, która miała dostęp do tej laski! - Co pan ma na myśli? - wykrzyknąłem. - Och, myślę, że w Rides Park jest dużo służby! - odparł z zagadkowym uśmiechem. - Skąd możemy wiedzieć, że któremuś z nich nie zależało na pozbyciu się Dengo? Wiemy na pewno, że Dengo wałęsał się w sąsiedztwie przez cały dzień. Mógł spotkać kogoś, człowieka, którego nikt nie podejrzewa, dla którego jego obecność, a prawdopodobnie w ogóle jego istnienie było niebezpieczne. I to musimy też wziąć pod uwagę, panie Camberwell! Jest jeszcze inny fakt, który ma znaczenie. Laska nie została od razu znaleziona w króliczej norze, prawda? - Istotnie, odnaleziono ją po jakimś czasie! - odparłem. - Czyżby umyślnie zaplanowano zrzucenie podejrzenia na pana Nicholasa? - spytał. - Kto, na Boga, mógł to zrobić? - wykrzyknąłem. - To obrzydliwe! - Czy pan sądzi, że po tej ziemi stąpają sami święci i aniołowie, panie Camberwell? - zaśmiał się krótko. - Ja w to nie wierzę. Niech się pan nie oszukuje. Wiele się kryje w tej sprawie. Ale wszystko po kolei. Muszę zbadać przeszłość Jamesa Ogdena, a zacznę od odwiedzin kilku ludzi. Pan, oczywiście, wraca do Rides Park? Niech pan ma uszy i oczy otwarte, panie Camberwell. Jak się czegoś dowiem, zatelefonuję. Potem rozstaliśmy się. Chaney skierował się na West End w poszukiwaniu informacji; ja pojechałem do Rides Park przez cały czas rozmyślając o tym, co widziałem i słyszałem. Wróciło jeszcze raz pytanie: kim był Ogden i co go łączyło z panem Nicholasem, a ponadto - dlaczego pan Nicholas tak skrzętnie ukrywał to przed wszystkimi? Czy jesteśmy w stanie dać odpowiedź na te pytania? Czy go ocalimy? Dostrzegłem logikę w koncepcji lansowanej przez policję, że Nicholas nękany przez szantażystę, topiąc w alkoholu swoje kłopoty, wrócił i zabił go. Teoria ta była tak prawdopodobna, że mogła przekonać sąd. Łatwa, nieskomplikowana i wygodna; taka, jaką lubią przeciętne sądy złożone z ludzi brzydzących się wysiłkiem umysłowym. Zbuntowany zespół przysięgłych sądu koronera zdawał sobie sprawę z tego, co może zadecydować sąd - a w każdym razie pomyśleć, bez względu na ich decyzję. Było też jasne, co myślą o tym wszyscy sąsiedzi. To nie był pierwszy przypadek, że ktoś zabił nie zdając sobie sprawy z tego, co zrobił. W Rides Park powitał mnie HOiler. Miał dla mnie nowiny. - Wiadomość dla pana od panny Starr - oznajmił. - Przesyła panu pozdrowienia i informuje, że w czasie tego nieszczęsnego procesu zatrzyma się u przyjaciół w mieście, sir. Tu jest jej adres, gdyby pan lub pan Chancellor chciał się z nią skontaktować. Poleciła, aby pan w czasie nieobecności pana Nicholasa zaopiekował się wszystkim. - W porządku, HOiler - powiedziałem. - Przypuszczam, że wspólnie z panią Hands zajmiecie się sprawami domowymi? - Oczywiście, sir - odparł uspokajająco. - Czy jest coś nowego, sir? - NIestety nie, HOiler - odparłem. - Nieprzyjemna sprawa, sir - mówił dalej. - Mówiąc między nami panie Camberwell, dziwi mnie to, że nasz pan tak długo znosił szantaż. - O! - zdziwiłem się, zaskoczony tym stwierdzeniem. - Czyżbyś coś o tym wiedział? - Tak, sir, wiem, i jeżeli mnie spytają, nie będę krył tego na rozprawie. Dwa albo trzy lata temu pan Nicholas był w mieście przez tydzień lub dwa w interesach i wziął mnie ze sobą w charakterze służącego. Zatrzymaliśmy się w hotelu Claridge. Pewnego dnia, kiedy wróciliśmy do hotelu, zastaliśmy tam tego potężnego, grubego faceta. Odszedł razem z panem Nicholasem. Nie wiem, co robili i o czym mówili, ale pan Nicholas wrócił blady jak ściana, sir. Nazajutrz ten człowiek znów przyszedł: wyraźnie był umówiony. Zanim przyszedł, pan Nicholas wysłał mnie do banku z czekiem na pięćset funtów. Sądzę, że były przeznaczone dla tego grubasa, sir, gdyż odszedł bardzo zadowolony. Jestem pewien, że tak się działo wiele razy. Pan Nicholas dostawał listy pisane niewprawną ręKą i zawsze wtedy był bardzo wyprowadzony z równowagi. NIe, sir, nie dziwię się, że załatwił tego faceta. - Hoiler - powiedziałem - czy sądzisz, że pan Nicholas go zabił? Hoiler rozejrzał się po hallu. Byliśmy sami. - Powiem panu, że nie rozumiem, jak w świetle tych dowodów można było pomyśleć co innego - odparł poufale. - Jednak jestem pewien, że on nic nie pamięta! - Sądzisz, że to możliwe? - spytałem. - Znam pana Nicholasa od dawna, sir - odrzekł patrząc na mnie porozumiewawczo. - Pan Nicholas, sir, miał od dawna jakieś tajemnicze kłopoty, bez wątpienia. A gdy się nasilały, topił je w alkoholu i nie był w stanie kontrolować tego, co robi, jak również niczego później nie pamiętał. Smutne, panie Camberwell, ale prawdziwe! Ten sztylet w lasce, sir, to śmiertelna broń... w rękach policji! - Szkoda, Hoiler, że nie było cię tego fatalnego dnia - zauważyłem. - Skoro znałeś tego Dengo z widzenia, pewnie przyszedłbyś z pomocą panu Nicholasowi. - NIe wiem, sir - odparł. - Z jakichś powodów ten człowiek trzymał pana Nicholasa w garści. Jestem pewien, że pan Nicholas bał się go śmiertelnie. Zauważyłem to wówczas, gdy ten człowiek spotkał się z panem Nicholasem w hotelu Claridge. - Wiesz coś o przeszłości pana Nicholasa? - spytałem. - NIc, sir. NIgdy nie słyszałem o panu Nicholasie. Poznałem go dopiero, gdy mnie zaangażował po przybyciu tu i objęciu tej posiadłości - odparł. - Wiem tylko, że więKszość życia spędził za granicą. To było wszystko. Hoiler jednak nie był jedyną osobą, z którą rozmawiałem tego wieczoru. Gdy zjadłem obiad, Jeeves przyniósł mi kawę do biblioteki. Odłożył tacę i nagle spytał: - Czy mogę w zaufaniu zamienić z panem słówko, sir? Rozdział XI~ Szwajcarska laska W głosie i zachowaniu lokaja było coś takiego, że spojrzałem na drzwi. Skinął głową uspokajająco. - Drzwi są zamknięte, sir, i nikogo tam nie ma. Pan Hoiler i pani Hands jedzą kolację, a reszta służby jest u siebie - powiedział. - MOże pan być spokojny, sir. - A zatem, o co chodzi? - spytałem. - Zaraz powiem, panie Camberwell - odparł. Podszedł bliżej i kontynuował z powagą: - Wie pan, do czego oni zmierzają, mam na myśli policję, z tą laską, sir? Twierdzą, że pan Nicholas wziął ją wtedy wieczorem, w dniu morderstwa. - Obawiam się, że pan Nicholas sam ich utwierdził w tym przekonaniu, Jeeves - odpowiedziałem. - Byłeś na rozprawie i słyszałeś, co zeznał. Jest wysoce prawdopodobne, że wziął ją ze sobą. - Tak, sir, słyszałem, co zeznał. Ale, proszę mi wybaczyć, szczerość, sir, pan Nicholas przecież nie był w stanie wiedzieć dokładnie, co robił. I chcę panu powiedzieć, że jestem absolutnie przekonany, iż pan Nicholas nie wziął wtedy tej laski! Odwróciłem się w fotelu i uważnie spojrzałem na Jeevesa. Zastanawiałem się, do czego on zmierza. Znów uczynił gest uspokajający. - Wiem, co mówię, sir! - rzekł. - Proszę pozwolić mi wyjaśnić. Jak pan wie, pan Nicholas ma dużą kolekcję lasek i parasoli. Wszystkie one znajdują się w hallu. Jest ich tam pół tuzina z każdego rodzaju. Przez cały czas, jak służę w tym domu, panie Camberwell, nie zauważyłem, aby używał więcej niż dwóch z tych lasek. Jednym słowem, ma dwie ulubione i jeśli nie brał jednej, to z pewnością brał drugą. Jedną z nich była oczywiście laska ze sztyletem, którą policja znalazła w MIddle Spinney. Drugą była laska, którą pan Nicholas przywiózł ze Szwajcarii. Był za granicą razem z panną Starr. Jestem pewien, sir, że wówczas na to spotkanie z Dengo wziął właśnie tę laskę! Jestem tego całkiem pewien. - Dlaczego, Jeeves? - spytałem, zaskoczony tym stanowczym stwierdzeniem. - POnieważ nie ma jej tam! - odrzekł. - NIe ma jej na miejscu, nie ma jej w pokoju pana Nicholasa ani w sypialni, nie ma jej w całym domu! POczyniłem dokładne poszukiwania i zaręczam, że nie ma jej pod tym dachem. I dlatego jestem pewien, że pan Nicholas wziął ze sobą laskę szwajcarską, a następnie gdzieś ją zgubił, ponieważ nie miał jej późNiej przy sobie. MIlczałem przez chwilę, rozmyślając nad tym co mi powiedział Jeeves. Sam widziałem, jak pan Nicholas wybierał jakąś laskę ze stojaka w hallu, ale stałem za daleko, żeby stwierdzić, którą. - MOżesz opisać tę szwajcarską laskę, Jeeves? - spytałem. - Tak, sir, dokładnie. Prosta, mocna dębowa laska, sir, z zakrzywioną rączką. Miała wyrzeźbiony kwiat, czy jakąś roślinę... - Bez wątpienia była to szarotka - mruknąłem. - Tego nie wiem, sir. NIe znam się na tym. POniżej tego... poniżej tej rośliny było coś, jakby nazwa miejscowości, na pewno szwajcarskiej i data. Zamiast zwykłego okucia był szpikulec stalowy długi na kilka cali. - Jednym słowem laska, która rzucała się w oczy? - zauważyłem. - W Anglii oczywiście, tak sir. WyraźNie zagraniczna. A teraz jej nigdzie nie ma! Jeżeli pan Nicholas wziął ze sobą tę laskę, jest to dowód, że nie miał przy sobie laski ze sztyletem. W związku z tym mam pewną koncepcję. - Tak? - rzekłem. - Śmiało, mów! - Przypuśćmy jednak, że to Dengo wziął tę laskę wówczas, kiedy wyszedł z panem Nicholasem. Przecież pan Nicholas był w takim stanie, że nie mógł zauważyć kradzieży laski! W każdym razie, sir, szwajcarska laska zniknęła. - Mówiłeś o tym komuś, Jeeves? - NIkomu, tylko panu, sir! - Nikomu w domu? Na przykład HOilerowi? - NIe, sir! Tylko panu. Według mnie to bardzo ważne odkrycie. - Być może, Jeeves. Jeżeli jednak pan Nicholas wziął szwajcarską laskę, to gdzie ona teraz się znajduje? - Sądzę, że ją zgubił, sir. Przecież wie pan, w jakim stanie był pan Nicholas. Prawdopodobnie ją zgubił, sir. Przypomniałem sobie zeznania Welmana przed koronerem. - O ile dobrze pamiętam, Jeeves - powiedziałem - właściciel gospody Wagon and Horses powiedział w czasie śledztwa, że pan Nicholas nie miał laski ze sztyletem, gdy przyszedł wieczorem. Czy mam rację? - Całkowicie, sir. Welman tak powiedział. - Wobec tego, jeżeli miał przy sobie laskę, to musiał ją zgubić lub zostawić gdzieś przed przyjśCiem do gospody, prawda? - Zgadza się, sir. Ja też tak sądzę. - Ale policja myśli inaczej! ONi twierdzą, że pan Nicholas wziął ze sobą laskę ze sztyletem, tę, którą znaleziono w Middle Spinney. Zatem, w jaki sposób udowodnimy, że nie wziął ze sobą tej laski, tylko właśnie szwajcarską? - Może wyznaczyć nagrodę za odnalezienie szwajcarskiej laski, sir? - zaproponował Jeeves. - LUdzie ze wsi i chłopcy wiejscy przeszukaliby każdy cal parku! - NIe wiem, czy byłoby to wskazane. Zwłaszcza teraz - odparłem. - Myślę, że lepiej, abyśmy na razie milczeli, Jeeves. Zatrzymaj wszystko w tajemnicy, dopóki nie skonsultuję się z panem Chaneyem, a może i z panem Chancellorem. Oczywiście, to co powiedziałeś jest ważne i jeżeli okaże się prawdą, wówczas będzie nam bardzo pomocne. Na razie możemy tylko zadać sobie pytanie: kto zabrał laskę ze sztyletem z hallu? Minęło kilka dni bez nowych wydarzeń. Pewnego przedpołudnia przygotowałem kilka listów i dokumentów dla pana Chancellora i obaj udaliśmy się do więzienia, gdzie ulokowano pana Nicholasa, oczekującego na odroczoną rozprawę. ZnaleźLiśmy pana Nicholasa z objawami tej samej apatii i zobojętnienia, które charakteryzowały go od momentu aresztowania. Zachowywał się jak człowiek ogarnięty całkowitym pesymizmem i bezsilnością. Chancellor powiedział, że najgorsze w tym wszystkim jest to, iż pan Nicholas zdaje się akceptować sytuację i godzić na niepodejmowanie walki o swoje uniewinnienie. W czasie rozmowy przekonaliśmy się jednak, że rozmyślał nad swoim położeniem. - Dobrze, że panowie przyszli - powiedział. - Jest coś, co chciałbym wam powiedzieć. Próbowałem przypomnieć sobie coś z tamtego wieczoru, wiedzą panowie, o czym myślę. Wszystko mi się ciągle miesza, prawie nic nie pamiętam, ale próbuję. Na szczęście coś sobie przypomniałem. POlicja twierdzi, że tamtego wieczoru wziąłem laskę ze sztyletem. Z początku i ja tak sądziłem. Teraz jednak przypomniałem sobie, że jej wówczas nie wziąłem. - Jest pan pewien? - spytał Chancellor trochę nieufnie. - Jestem całkowicie pewien - odparł pan Nicholas. - Teraz pamiętam wszystkie okoliczności, oczywiście tego zdarzenia. POdszedłem do stojaka z laskami w hallu z zamiarem wzięcia laski ze sztyletem... - Z jakimś szczególnym zamiarem?... - spytał pan Chancellor. - Jestem pewien, że bez żadnego szczególnego zamiaru. Powiedziałem już, że brałem tę laskę w dziewięciu wypadkach na dziesięć. Dlatego też przyznałem, że było to bardzo prawdopodobne, iż ją wziąłem. Jednak, jak już wspomniałem, nie wziąłem jej. Z prostej przyczyny... Tej laski tam nie było! Pan Chancellor, który miał dziwne zwyczaje, mlasnął cicho językiem. - A więc... więc - udało mu się wreszcie odzyskać normalny głos - więc teraz jest pan całkiem pewien? NIe było jej tam? - Z pewnością nie było. Dobrze pamiętam, że wówczas zadałem sobie pytanie: gdzie ona jest? Wiem na pewno, że wówczas, gdy chciałem ją wziąć, nie było jej na miejscu. - A zatem nie wziął pan wtedy żadnej laski? - podsunął prawnik. - O, tak, wziąłem! Wziąłem laskę Fluelen! - Jaką laskę?... - Laskę, którą nazywam Fluelen. Dębowa laska, którą kupiłem we Fluelen, w pobliżu LUcerny, kiedy byłem w Szwajcarii. To również była moja ulubiona laska. Miała wyrzeźBioną szarotkę, a poniżej nazwę Fluelen. Była tam też data. I tę właśnie laskę zabrałem ze sobą. Teraz wyraźNie to sobie przypominam. - Przyniósł ją pan z powrotem? - spytał pan Chancellor. Pan Nicholas z rezygnacją potrząsnął głową. - Tego nie pamiętam - powiedział ze smutkiem. - NIe mogę odtworzyć w pamięci pozostałej części wieczoru. Wiem tylko, że nie wziąłem laski ze sztyletem. Czy pan wie, co się z nią stało? Pan Chancellor nie odpowiedział; przeszedł do interesów, które przywiodły nas do pana Nicholasa. Jednak gdy wychodziliśmy, zwrócił się do mnie: - Co pan myśli o tym stwierdzeniu pana Nicholasa, Camberwell? - spytał. - Czy można polegać na jego pamięci? - NIe odezwałem się w jego obecności - odpowiedziałem - ponieważ chciałem najpierw naradzić się z panem. Sądzę, że można polegać na tym, co powiedział. Z prostego powodu: fakt, że nie było tam tej laski i że wobec tego wziął w zamian laskę szwajcarską został potwierdzony. - Przez kogo? - wykrzyknął. - Przez Jeevesa, lokaja - odrzekłem. - Powiedział mi o tym poprzedniego wieczoru - i opowiedziałem, czego dowiedziałem się od Jeevesa. - Co pan teraz zrobi? - zakończyłem. - To wszystko dziwnie wygląda - stwierdził. - Dobrze by było, gdybyśmy odnaleźli tę szwajcarską laskę. Szczególnie, jeżeli znajdziemy ją w miejscu, gdzie mógł być pan Nicholas i gdzie mógł ją zgubić, spacerując tamtego wieczoru. Czy mógłby pan zarządzić ciche poszukiwania?... - Spróbuję - przerwałem. - Natychmiast. Gdybyśmy udowodnili, że pan Nicholas nie wziął laski ze sztyletem, że to nie on ją wziął... - Mamy tylko jego oświadczenie, że nie wziął laski ze sztyletem - przerwał mi. - Jak można polegać na słowie człowieka, który równocześnie oświadcza, że był rozkojarzony, oszołomiony alkoholem i że nie pamięta, co robił i dokąd poszedł? Sam fakt, że laska szwajcarska zniknęła, o niczym jeszcze nie świadczy! - Tak, ale przypuśćmy, że udowodnimy, iż pan NIcholas zabrał ze sobą szwajcarską laskę... - Rzeczywiście przyznaję, to może być ważne. Na Boga, potrzebujemy rzetelnych i prawdziwych dowodów, Camberwell. NIe wiem, do czego zmierza policja, ale z ich odwiedzin, które mi złożyli kilka razy, wnioskuję, że w ich przekonaniu są w stanie przedstawić silne argumenty przeciwko Nicholasowi, gdy ten stanie przed sądem. Jestem pewien, że pracują nad czymś, ale nad czym, tego nie wiem. - A więc sprawa stanie przed sądem? - spytałem. - To pewne! - stwierdził. - Prawdopodobnie zgłoszą go do rozprawy na najbliższe posiedzenie. Jeżeli zabił Dengo w chwili utraty świadomości działania, to sprawa jest nie do obrony. Takich subtelności nie uwzględnia się w tym kraju. Jako oficjalny doradca pana Nicholasa jestem bezsilny, Camberwell! ZUpełnie bezsilny! - Dlaczego? - spytałem. - Z powodu jego milczenia! Nie chce mi nic powiedzieć o swojej przeszłości. A jest tam jakaś tajemnica, w którą ten Dengo albo Ogden, jak pan twierdzi, był wmieszany; lecz co to jest, jeden Bóg wie! Ja nic nie wiem, a Nicholas nie chce mówić. To jasne, że Ogden go szantażował. To, czego dowiedział się pan na LIttle Copperas Street, potwierdza moje przypuszczenia. Kto nam jednak powie, jaki wpływ miał Ogden na Nicholasa, gdy ten milczy z taką determinacją? - Czy uważa pan za słuszne, aby Chaney odnalazł tych dwóch ludzi, z którymi spotykał się Ogden? - spytałem. - Chaney to sprytny facet, Camberwell. Ma trochę staromodne metody, ale jest pracowity i dokładny. Wiem, do czego zmierza. Chce odkryć sekret Nicholasa poprzez wydobycie na jaw przeszłości Ogdena. To dobra i nieszkodliwa metoda. MOże nam to coś da. Ale, do diabła, dlaczego Nicholas cały czas milczał? Mógł chociaż coś mnie powiedzieć, swojemu prawnikowi! - Może ma pan na ten temat jakąś własną hipotezę, panie Chancellor? - spytałem. - NIestety! - wykrzyknął ze złością. - Żadnej! Nie jestem obdarzony taką wyobraźNią. MOże powinienem sądzić, że w swojej tajemniczej przeszłości Nicholas był piratem, może handlarzem niewolników, lub komuś poderżnął gardło, a ten Ogden pomagał mu w tym! NIe! NIe mam pojęcia! Ale wróćmy do rzeczywistości. Niech pan jedzie do Rides, spróbuje odszukać szwajcarską laskę i ustali, w jaki sposób zawędrowała tam, gdzie ją znaleziono. A późNiej bęDziemy musieli odpowiedzieć na nowe pytanie: jeżeli Nicholas nie zabrał ze sobą laski ze sztyletem, to u diabła, kto ją zabrał? Wróciłem do Rides i zarządziłem ciche poszukiwania laski Fluelen. MInęło kilka dni. KIedy zastanawiałem się, co się dzieje z Chaneyem, otrzymałem od niego telefon wzywający mnie do LOndynu. Rozdział XII~ Za pieniądze Chaney umówił się ze mną na dworcu Waterloo. Czekał już, gdy pociąg wjeżdżał na peron. Jego pierwsze słowa zawierały od razu konkretne propozycje. - Panie Camberwell - rzekł - tam, gdzie pojedziemy, będziemy potrzebowali żywą gotówkę. Czy możemy udać się do prawnika Nicholasa? Chyba wyłoży pieniądze dla ratowania klienta? - ILe? - spytałem. - Wystarczy pięćdziesiąt funtów - odparł. - MOże nie trzeba będzie aż tyle, lepiej jednak mieć je w pogotowiu. - Dobrze, ja się tym zajmę - oświadczyłem. - Będziemy jednak musieli udać się do mojego banku przy Fleet Street. - A więc jedziemy - zgodził się. - To nawet po drodze. POtem udamy się do Islington. NIech pan weźMie pieniądze w piątkach, jeśli można. POjechaliśmy do banku taksówką. Gdy szliśmy na dworzec, Chaney dziwnie się uśmiechnął. - Pewnie zastanawia się pan, po co nam te pieniądze? - powiedział. - A więc udajemy się do ludzi, których główną zasadą w życiu jest dawać coś za coś, lecz nigdy za nic! Jednym słowem, potrzebujemy forsy, żeby komuś posmarować łapę! - Łapówka, co? - podsunąłem. - MOżna to tak nazwać - zgodził się. - Widzi pan, wiem, gdzie mogę złapać jakąś informację, ale muszę za to zapłacić. Może dziś dostaniemy informacje taniej, niż myślę. Zdziwi się pan, jak nieraz tanio ludzie się nawzajem sprzedają! Często dwie, trzy piątki rozsądnie rozdysponowane dają mnóstwo informacji. - Rzetelnych? - spytałem. - O, tak... - odparł. - Myślę, że możemy polegać na tym, co usłyszymy. - LUdzie z kręgu wyścigów konnych? - domyśliłem się. - Z niższych sfer tych kręgów - odparł. - Będziemy musieli spotkać się z kilkoma. Takie małe trybiki wielkiej maszynerii. MUsimy wniknąć w ten podziemny świat, panie Camberwell! Podjąłem z banku pięćdziesiąt funtów w pięciofuntowych banknotach i wręczyłem je Chaneyowi. - NIe wydamy ich lekkomyślnie - oświadczył wkładając pieniądze do kieszeni - jeśli dostaniemy za nie interesujące nas informacje. - To znaczy... Jakie? - spytałem. - O tych dwóch facetach, którzy byli razem z Ogdenem - odrzekł. - Odszukałem człowieka, który zna innego, a ten może nam powiedzieć to, co chcemy usłyszeć. Oczywiście nie za darmo! - KIm jest ten pierwszy facet? - spytałem. - Uliczny bukmacher z Islington - odparł. - Znajdziemy go w jego stałym miejscu. NIe wiem, gdzie późNiej pójdziemy. Zdamy się na niego. Wysiedliśmy przy Angel i udaliśmy się pieszo wzdłuż Upper Street, aby skręcić w uliczkę, która wyłoniła się nagle spośród innych monotonnych, szarych i brudnych uliczek i zdawała się prowadzić donikąd. Za wyjątkiem kilku starych i zniszczonych domków robotniczych ulica ta pozbawiona była budynków mieszkalnych. Inne zabudowania stanowiły magazyny, stajnie i składy jakichś zbędnych skrzyń i mebli. W pewnym miejscu, gdzie prowadzono wykopy pod jakiś budynek, Chaney dotknął mego ramienia. - Jesteśmy na miejscu - szepnął. - Nadzorujemy prowadzenie tych robót... Pamiętajmy jednak, aby obserwować koniec ulicy. Tam, widzi pan, tam stoi człowiek w zniszczonym jasnobrązowym płaszczu i sprawia wrażenie, że zajęty jest wyłącznie słupem, obok którego się zatrzymał. To nasz człowiek, panie Camberwell. NIech pan go obserwuje, ale ostrożnie! Postąpiłem według instrukcji Chaneya. Przechodnie mogli mieć wrażenie, że zajmujemy się doglądaniem prac prowadzonych przy budowie. W istocie jednak zajęci byliśmy człowiekiem stojącym w odległości trzydziestu jardów. Był to mężczyzna o powierzchowności włóczęgi podpierającego słupy uliczne lub wystającego przy krawężniku i sprawiającego wrażenie, że nie ma absolutnie nic do roboty. Jednak uważnie obserwując mogliśmy dostrzec jakieś postacie pojawiające się zza rogu - mężczyzn, kobiety, dzieci. Mężczyzna, kobieta czy ktokolwiek to był, podchodził do stojącego człowieka i wsuwał mu w rękę kawałek papieru. Ręka ta znikała natychmiast w kieszeni zniszczonego płaszcza. - Widzisz tę grę? - wyszeptał Chaney. - Te skrawki papieru zawierają imiona koni i zawinięte półkoronówki lub szylingi, a nawet sześCiopensówki! Jeżeli któryś z tych koni dziś wygra, to dziecko, kobieta, lub mężczyzna wrócą tu po pieniądze. Rozumiesz? Ale teraz uwaga! Człowiek oparty o słup nagle ożywił się na sygnał, który padł z okna domu naprzeciw. Teraz wyglądał na kogoś, kto ma do załatwienia jakąś sprawę właśnie na tej ulicy. W pobliżu narożnika pojawiła się wyniosła postać w granatowym mundurze - policjant. - Widzisz? - szepnął Chaney. - Ktoś go ostrzegł, że zbliża się policjant! Ten błysk z okna był sygnałem ostrzegawczym. Niech pan uważa, co będzie dalej. Mężczyzna ruszył dalej chodnikiem i minął nas, nie zdradzając się, czy rozpoznał Chaneya. PO chwili zniknął na UPper Street. Następnie pojawił się policjant. I on również rzucił na nas spojrzenie, a potem przyjrzał się robotnikom, przeszedł i zniknął. PO kilku minutach bukmacher pojawił się znowu z drugiej strony ulicy i zajął niedbale swoją stałą pozycję pod słupem. W oknie ponownie błysnęło światło. - Idziemy! - rzekł Chaney. - Teraz kolej na nas. PRzeszedłem za nim przez ulicę; bukmacher obserwował nas leniwie, rozchylił usta w uśmiechu i gdy znaleźLiśmy się zupełnie blisko, mrugnął porozumiewawczo. - Wszystko gra, szefie! - rzekł, gdy stanęliśmy przy nim. - To pański przyjaciel, co? - wskazał na mnie. - Czy trochę nie za elegancki na miejsce, gdzie idziemy? Nieczęsto widzi się takich w tych stronach. Najlepiej trzymaj gębę na kłódkę, młody człowieku. NIech mówi ten drugi, on jest w porządku! - Dziękuję za uznanie - zauważył Chaney ze śmiechem. - Niech się pan nie obawia, mój przyjaciel jest tak samo w porządku jak ja. Dokąd idziemy? Bukmacher rozejrzał się po ulicy. - Idziemy - rzekł. - Pewnie nie będzie już więCej klientów. Dokąd idziemy? Niech pan nie zadaje pytań, szefie, bo może pan usłyszeć nieprzyjemne odpowiedzi! Chodźcie za mną, nie idziemy daleko. - A więc pokazuj drogę - zgodził się Chaney. - Jesteśmy gotowi. Bukmacher szedł w tę stronę, z której przed chwilą przyszedł. Po drodze odwrócił się i znów mrugnął na nas. - Trzeba być praktycznym, szefie - powiedział. - Co będę miał z tego, że zaprowadzę was do tego faceta, którego znam? - Ile chcesz? - spytał Chaney. Bukmacher zaczął mi się uważnie przyglądać, i pożałowałem, że moje tweedowe ubranie jest w tak dobrym stanie, zdradzając moje pochodzenie z WEst Endu. - Sądząc z wyglądu, szefie, jest to coś szykownego - powiedział. - Co byś pan powiedział na piątaka... Na początek, i drugiego, gdy dostaniesz to, coś chciał? - Dobrze! - zgodził się Chaney. - Dostaniesz. - Z tamtym załatwisz osobno, szefie - oświadczył nasz negocjator wskazując głową nieokreślony kierunek. - NIe wiem, ile zechce. - Dobrze, dobrze - rzekł Chaney. - Idźmy już do niego. Nasz przewodnik nie próbował prowadzić dalszej konwersacji; trzymając się z przodu przeciął Upper Street i szedł różnymi skrótami w kierunku Canonbury. Przed Canonbury Square zmienił kierunek i prowadził nas przez zaułki zapchane ciężarówkami i wozami konnymi, cuchnące końMi i stajniami, aż wreszcie ostro skręcił i podszedł do podejrzanej gospody, mieszczącej się w stylowym budynku ukrytym w głębi bocznej uliczki. W sali, do której nas wprowadził, siedział mężczyzna kontemplujący ogień na kominku, z cygarem w kąciku ust i szklanką czegoś, co przypominało rum z plasterkiem cytryny, stojącą przed nim na stoliku. Był to człowiek z gatunku tysięcy, jakich można spotkać na wyścigach konnych. Miał wąskie wargi, podejrzliwe oczka i dziobatą twarz. Posiadał powierzchowność ludzi, w których obecności nie przebywa się zbyt chętnie. - To są ci dwaj - rzekł nasz cicerone wskazując na mnie i Chaneya, jakbyśmy kandydowali do nagrody na pokazie bydła - którzy chcieli z panem zamienić słówko. Człowiek siedzący przy kominku - był jedynym gościem znajdującym się w tym pomieszczeniu i zdawało się, że nie miał nic lepszego do roboty, jak kręcenie młynka palcami ponad wypchaną brzuchem kamizelką - odwrócił się w naszym kierunku i rzucił nam leniwe spojrzenie przypominające wzrok wołu. Z niewiadomych przyczyn przyjrzał mi się z mieszaniną niechęci i pogardy. Chaneya, któremu poświęcił więcej uwagi, wyraźNie zaakceptował. - Szpicel, co? - domyślił się zbijając Chaneya z tropu. - Wiem, czym się zajmujesz! - Już się tym nie trudnię! - odparł ostrożnie Chaney. - NIe mówię, że tego nie robiłem. Teraz mam prywatną sprawę. Człowiek wydał jakiś nieokreślony dźwięk, zakręcił szybciej młynka palcami i spojrzał na mnie z dezaprobatą. - KIm jest ten młokos? - spytał nagle. - To mój przyjaciel - odparł Chaney. - MŁody człowiek, który pragnie uzyskać trochę informacji. Znów wydał z siebie ten dźwięK i spojrzał na mnie taksującym wzrokiem. - O co chodzi? - spytał. - NIe udzielam informacji za nic. - Nie wiemy, czy pan może nam powiedzieć coś, za co warto płacić - stwierdził Chaney. - Musimy się przekonać! - Co chcesz wiedzieć? - spytał. - Czyżby coś o pewnych dwóch facetach? - Właśnie! - potwierdził Chaney. - MOgę ich opisać - i podał szczegółowy opis dwóch mężczyzn, o których opowiedział nam barman z baru Dog and POt. - A teraz - kontynuował - niech pan nam powie coś na ich temat. Czy pan ich gdzieś spotkał? Proszę podać nam ich nazwiska i w ogóle wszystko, co pan o nich wie. Człowiek przy kominku znów żywiej obrócił palcami, spojrzawszy na Chaneya z melancholią w wolich oczach. - Za ile? - spytał ochryple. - ILe pan chce? - rzucił ostro Chaney. Mężczyzna zawahał się, wstał z fotela i zabrał naszego przewodnika w kąt pokoju, prowadząc z nim rozmowę szeptem, potem wrócił, rzucił się ciężko na fotel i poszukał natchnienia w tęgim łyku rumu ze szklanki. - Dwadzieścia funtów! - rzekł. - A dostaniesz takie informacje, jakich chcesz! Warte tych pieniędzy. - Zgoda! - oświadczył Chaney. Wsunął rękę w kieszeń i wyjął coś szeleszczącego. - Cztery piątki! A zatem, co z tymi facetami? Zamiast odpowiedzieć, mężczyzna błyskawicznie ukrył pieniądze, wstał i podszedł do baru po drugiej stronie pokoju. Odwrócił się i obdarzył nas bardzo przyjacielskim spojrzeniem. - Chcecie się czegoś napić? - spytał. Chcieliśmy. Także nasz przewodnik. Dostaliśmy dżin. Nasz człowiek wolał gorący rum. Gdy go otrzymał, popróbował i wrócił na miejsce. - Wysoki facet, o którym wspomniałeś, to Dżentelmen Jack. Tak go nazywają - zaczął. - Kręci się wokół wyścigów. Mówią, że kiedyś był oficerem w wojsku, a potem został kasjerem. Twierdzę, że to łobuz. To nie wszystko. Wiem więcej o tym drugim, małym. To Sparkes, NUtty Sparkes. POdpatrywał konie. Kombinował na wyścigach, jak się dało. Ostatniej zimy widziałem ich razem w najlepszej komitywie. Przychodzili tu często. Ostatnio zniknęLi bez śladu i nie wiem, gdzie teraz się szwendają. MOże siedzą w mamrze! Wiem, gdzie Nutty mieszkał: u niejakiej wdowy Gesh, Balmoral Terrace 123, dwie ulice na lewo. MOże ona wie, gdzie teraz jest Nutty. A ten drugi będzie na pewno w pobliżu. Takie typy zawsze trzymają się razem. I uwaga: wszystko to powiedziałem zupełnie prywatnie. NIe chcę, by ktokolwiek się dowiedział, od kogo to macie. Zgodziliśmy się i pożegnaliśmy również naszego pośrednika. POszliśmy dwie ulice w lewo i odnaleźLiśmy Balmoral Terrace 123. Otworzyła nam blada kobieta o głodnych oczach i potwierdziła, że nazywa się Gesh. Na wymienione przez nas nazwisko Sparkes potrząsnęła głową. - Pan Sparkes, sir? - powiedziała. - MIeszkał u mnie, ale wyjechał. Pan Sparkes, sir, wyjechał w kwietniu. .nv Rozdział XIII~ W wyniku śledztwa Chaney wiedział, jak rozmawiać z takimi kobietami. Jego czarujący uśmiech natychmiast przełamał lody i pani Gesh otworzyła szerzej drzwi. - Chciałby pan się czegoś dowiedzieć, sir? - spytała. - Pan Sparkes nie pozostawił nowego adresu. - MOżemy chyba wejść, pani Gesh - odpowiedział Chaney. - Zatem wyjechał zeszłego miesiąca? - kontynuował, gdy pani Gesh prowadziła nas do salonu, tak samo bladego jak i jego mieszkanka. - Ach, więc nie zostawił adresu? To niedobrze, madame. Chcieliśmy się widzieć z panem Sparkesem w bardzo ważnej sprawie. NIe, żeby pan Sparkes zrobił coś złego, pani rozumie, madame! Och, na Boga, nie! Właśnie chcieliśmy od niego uzyskać pewne informacje. Jak sądzę, nie wie pani, dokąd się udał? - NIe wiem, sir - odparła pani Gesh. - Wyjechał nagle. Mogę nawet podać panu dokładną datę. Było to szesnastego kwietnia - mówiła dalej po sprawdzeniu w notesie leżącym na gzymsie kominka. - Zapłacił i wyjechał. Dokąd się udał, tego naprawdę nie wiem, sir. - Jak długo tu mieszkał, pani Gesh? - spytał Chaney. - Długo? - Może około roku, sir - odparła pani Gesh. - Jeśli się nie mylę, w lutym minął rok. Ale mogę powiedzieć dokładnie, sir... - Och, nie trzeba - rzekł Chaney, gdy pani Gesh znów sięgnęła po notatnik. - To nieważne. Co robił, gdzie pracował? - Nie, pan Sparkes nigdzie nie pracował, to był prawdziwy dżentelmen. MIał chyba coś wspólnego z wyścigami konnymi, sir. I oczywiście jak wszyscy ludzie, którzy są prawdziwymi dżentelmenami, lubił konie. Miał lepsze i gorsze dni, ale zawsze płacił punktualnie, w każdą sobotę, nigdy nie czekałam na pieniądze. - Miał wielu przyjaciół? - zagadnął Chaney. - NO, mam na myśli kogoś bliskiego... - NIe, nie sądzę, aby miał kogoś bliskiego, sir. Z wyjątkiem kapitana - odparła pani Gesh. - Przychodził regularnie. - Cóż to był za kapitan? - spytał Chaney. - Jak się nazywał? - NIgdy nie słyszałam jego nazwiska, sir - oświadczyła pani Gesh. - Pan Sparkes nazywał go kapitanem. - Jak on wyglądał? - dopytywał się cierpliwie Chaney. - Jak wojskowy? Pani Gesh szczegółowo opisała kapitana i kiedy skończyła, nie mieliśmy wątpliwości, że to była ta sama osoba, którą nam opisywał człowiek, w którego kieszeni zniknęły moje pieniądze. - Byli zaprzyjaźnieni, prawda? - podsunął Chaney. - Zgadzali się ze sobą? - Wydaje się, że tak, sir. Chociaż czasem różnili się. Kapitan, sir, miał klasę. Był bezpośredni i szczery. - Hm! - mruknął Chaney. - Ma pani dobrą pamięć, pani Gesh. Czy pamięta pani jeszcze innego człowieka, który tu przychodził: masywny, dobrze zbudowany? Z wyglądu marynarz. NOsił prawdopodobnie błękitne ubranie? Na twarzy pani Gesh odmalowała się radość. - Pamiętam, sir. Wysoki, silny dżentelmen przyszedł pewnego ranka, przed wyjazdem pana Sparkesa - odparła. - MOże tydzień przedtem. - Aha. Tydzień przed jego wyjazdem? - spytał Chaney. - Podał jakieś nazwisko? - NIe, nie podał żadnego, sir - odrzekła pani Gesh. - Jednak pamiętam go dobrze. Rozmawialiśmy ze sobą. Przyszedł zaraz po śniadaniu. Pan Sparkes wyszedł do sklepu na rogu kupić gazety i był nieobecny dłużej niż zwykle. Ten dżentelmen wszedł i oświadczył, że poczeka na pana Sparkesa. Więc wprowadziłam go tutaj i usiadł na tym fotelu. Przyszedł, gdy wycierałam w pokoju kurze i cały czas do powrotu pana Sparkesa rozmawialiśmy. - O czym rozmawialiście, pani Gesh? - spytał Chaney. - O koniach? - Nawet nie wspomnieliśmy o koniach, sir. NIe, sir, pytał mnie, czy utrzymuję się z wynajmowania pokojów. Odparłam, że od czasu jak mój mąż, który był tragarzem w porcie, zginął przywalony paką z cukrem, jestem zmuszona wynajmować pokoje. "Pewnie miewa pani różnych lokatorów? - spytał. - Mężczyzn i kobiety?" "I tych, i tych - odparłam. - Raz kobiety, innym razem mężczyźNi". "Często pani miewa kobiety?" - spytał. - "Miałam, ale wolę mężczyzn. Jest mniej kłopotu i łatwiej im dogodzić" - powiedziałam mu. - "MIeszkała u pani kiedyś kobieta nazwiskiem Ogden?" - pyta. - "Pani Ogden, albo mogła też nazywać się Harrison" - mówi do mnie. - "Harrison albo Ogden". "NIe, sir - ja mu na to - nigdy nie mieszkała u mnie kobieta o tym nazwisku". - "Szukam kobiety, która tak się nazywa" - mówi. - "Przyszły do niej pieniądze i nie mogę jej znaleźć!" "Jeżeli o mnie chodzi, to dałabym ogłoszenie w gazecie" - odrzekłam. - "Myśli pani, że to by pomogło?" - spytał. - "Słyszałam, że parę osób odnaleziono w ten sposób"- powiedziałam. - "Jeżeli chodzi o pieniądze, to ludzie prędko się odnajdują" - mówię do niego. - "W jakiej gazecie mógłbym dać takie ogłoszenie? - spytał. - Czy jest jakaś specjalna?" "Zależy do jakiego kręgu osób ma trafić, sir - powiedziałam. - Są gazety, które czyta tylko arystokracja, są takie, których nie czytają..." - zauważyłam. - "Ta kobieta, której szukam, jest kucharką". "W takim razie mogę polecić panu jedną z niedzielnych gazet, w której są same morderstwa i inne sensacje". - Podziękował mi i wtedy wszedł pan Sparkes. POtem obaj wyszli i więcej go nie widziałam. - Było to kilka dni przed odejściem Sparkesa? - spytał Chaney. - Tak, sir. Zapisałam to w książce lokatorów - odparła pani Gesh. - Nie zostawił adresu? - Niestety nie, sir. - A co pani zrobi z jego listami, pani Gesh? Przecież nie ma pani adresu, pod który mogłaby pani je odesłać? - NIe mam, sir. Od czasu jak zniknął, nie przyszedł do niego żaden list. A kiedy tu mieszkał, też nie było do niego żadnej korespondencji. - Czy kapitan przyszedł tu jeszcze po odejściu pana Sparkesa? - Nie, sir. - A ten drugi, masywny mężczyzna? - Nie, sir, był tylko raz. Gdy opuszczaliśmy dom pani Gesh, spytałem Chaneya, czy jest zadowolony z informacji, które otrzymaliśmy za moje pieniądze. - Dostaliśmy dwie ważne informacje, panie Camberwell - odparł. - OGden w ostatnich tygodniach swego życia spotkał się z dwoma mężczyznami: jeden to znany nam już kapitan, którego zwano Dżentelmenem Jackiem, drugi to Nutty Sparkes. Wiemy, że spotykał się z nimi nie tylko w knajpie Dog and POt, ale również odwiedził Sparkesa w Islington. Najważniejsze że wiemy, iż w tym czasie gdy Ogden udał się do Rides Park, Nutty Sparkes zniknął z mieszkania przy Barmoral Terrace. O tak, dowiedzieliśmy się bardzo dużo! - I coś jeszcze - powiedziałem. - Dowiedzieliśmy się, że Ogden pragnął odnaleźć panią Ogden lub Harrison, której należały się pieniądze. - O, tak, to niewątpliwie jakaś rodzinna sprawa - zauważył Chaney. - Chciałbym odnaleźć kogoś z rodziny Ogdena, jeśli tacy istnieją. Chodźmy! - Gdzie i po co? - spytałem. - Odszukać tych dwóch mężczyzn - odpowiedział. - Oczywiście! Od początku wiedziałem, że oni szantażowali pana Nicholasa i teraz nabrałem pewności, że Sparkes zniknął właśnie wtedy, gdy Ogden udał się do Rides. O, tak, muszę odnaleźć Sparkesa! Z tymi słowami opuścił mnie i poszedł szukać innych, sobie tylko znanych, źródeł informacji. Wróciłem do Rides i przez dwa dni zajmowałem się poszukiwaniem laski szwajcarskiej. Wiedziałem, że jeżeli udowodnimy, iż pan Nicholas wziął ze sobą zamiast laski ze sztyletem tę właśnie laskę, wówczas możemy się znacznie przyczynić do jego uniewinnienia. Jednak do dnia, w którym pan Nicholas miał stanąć przed sądem, nie odniosłem sukcesu. Byłem bardzo niespokojny z powodu odroczenia przesłuchania. Wpierw miały nastąpić formalności zbierania materiałów dowodowych. MIałem świadomość, że sprawa przedstawia się bardzo poważnie. Słyszałem plotki, że policja coś odkryła, że rozwija swoją linię postępowania, że trzyma coś w tajemnicy. Należało przerwać to denerwujące aresztowanie pana Nicholasa. Z publicznego oskarżenia wystąpił znany prawnik pan Pelterfield. Na rozprawie obecny był Chaney, który potrząsnął tylko głową na widok Pelterfielda. "Pelterfield - wyszeptał do mnie - to twarda ręka oskarżenia, a ponadto fakt, że oskarżyciel publiczny odebrał sprawę lokalnej policji wskazuje na to, że trudno będzie uzyskać uniewinnienie. Jest jeszcze coś gorszego, panie Camberwell - dodał. - Okazuje się, że policja wie coś, o czym my nie wiemy". Sąd w Havering_St. MIchael nie posiadał zbyt wielkiego pomieszczenia. Gdy na ławie oskarżonych ukazał się pan Nicholas, salka napchana była od drzwi do okien. Byli wszyscy zainteresowani - panna Starr, służba z Rides Park pod wodzą Hoilera, który był bardzo zdenerwowany, Welman z gospody i ludzie, którzy uczestniczyli w śledztwie. W centrum zainteresowania jednak znajdował się pan Pelterfield. Pan Nicholas siedział skromnie na swojej ławce. Wszyscy wpatrywali się w tego wielkiego, ogorzałego mężczyznę, który wyglądał bardziej na ziemianina niż na prawnika, i który łagodnym cichym głosem wypowiadał swoje okrutne oskarżenie. Zanim zaczął mówić, wszyscy zamarli w niemym oczekiwaniu. Pan Pelterfield zaczął od stwierdzenia, że niemądrze byłoby sądzić, iż nie zostaną uwzględnione wszystkie szczegóły, które odsłoniło śledztwo. - Pan Christopher Nicholas, dżentelmen, człowiek szanowany, który zamieszkuje w swojej posiadłości Rides Park od kilku lat, to jest od czasu odziedziczenia jej po pannie Nicholas, posądzony jest o zamordowanie mężczyzny nazwiskiem James Ogden, który do czasu śmierci mieszkał u pani Pettigo, przy Little Copperas Street, w północno_wschodnim LOndynie. Fakty, mówiąc krótko, przedstawiają się następująco: siedemnastego kwietnia rano Ogden, który przybrał nazwisko Dengo, zjawił się w Rides Park chcąc się widzieć z panem Nicholasem. Dowiedział się, że pan Nicholas jest nieobecny, jednak wtargnął do domu siłą, zachowując się brutalnie. Pan Nicholas po powrocie do domu był wyraźNie zdziwiony obecnością Ogdena. Udał się do pokoju, w którym czekał Ogden i pozostali tam jakiś czas sami. Następnie opuścili dom i razem poszli do Havering_St. MIchael. Śledztwo wykazało, że w Havering_St. Michael pan Nicholas wstąpił do swego banku i podjął tysiąc pięćset funtów w banknotach, które, jak mi wiadomo, wręczył Ogdenowi. Według zeznania pana Nicholasa na przesłuchaniu przed koronerem, rozstali się, a pan Nicholas wrócił do Rides Park po południu. Tego wieczoru po obiedzie, który spożył wraz z siostrzenicą panną Starr i swoim sekretarzem panem Camberwellem, pan Nicholas wyszedł z domu. Śledztwo wykazało, że wziął ze sobą laskę ze sztyletem, którą bardzo lubił. Udał się do parku i nie widziano go do czasu, gdy wrócił późnym wieczorem. Wpuścił go jeden z jego lokajów, Jeeves, który oświadczył, że jego pan wrócił bez laski. Mamy jednak dowody na to, co się wydarzyło w pobliżu Rides Park tego wieczoru. Welman, właściciel przydrożnego zajazdu Wagon and Horses, oświadczył, że podczas tego wieczoru Ogden przyszedł do jego gospody i poprosił o pokój na noc mówiąc, że ma do załatwienia interes w sąsiedztwie, co zmusza go do pozostania do nastęPnego dnia. Potem Ogden opuścił zajazd i nigdy nie wrócił. W chwilę późNiej Welman usłyszał, że ktoś wszedł do hallu, wyszedł więc i ku wielkiemu zaskoczeniu zobaczył pana Nicholasa. Usłyszymy zeznania Welmana i dowiemy się, że pan Nicholas nie miał przy sobie laski, którą zabrał z domu. Pan Welman opowie również w jakim stanie znajdował się pan Nicholas. Wiemy już, że pan Nicholas wrócił do domu, i że wpuścił go Jeeves. NastęPnego dnia rano pan Nicholas wraz z siostrzenicą niespodzianie wyjechał do LOndynu, gdzie przebywał do południa pierwszego maja. Rano pierwszego maja coś się wydarzyło: odkryto mianowicie zwłoki Ogdena na terenie Rides Park, w lasku zwanym Middle Spinney. Okazało się, że OGden został zasztyletowany, przebito mu serce od strony pleców. Po czterdziestu ośmiu godzinach dokonano nowego odkrycia niedaleko miejsca zbrodni. POlicjant przeszukujący teren znalazł laskę ze sztyletem należącą do pana Nicholasa. Była głęboko wepchnięta w króliczą norę. Taki był prolog pana Pelterfielda. PRzerwał na chwilę i przypuszczam, że nawet najmniej domyślny słuchacz wiedział, że teraz nastąpi to najważniejsze. I rzeczywiście nastąpiło, a pan Pelterfield osiągnął efekt dramatyczny. Ta przerwa miała na celu wywołanie u wszystkich stanu napięcia w oczekiwaniu na nastęPne słowa. - Teraz, proszę państwa, po zapoznaniu się z zeznaniami, nie ma wątpliwości, że ów Ogden od pewnego czasu szantażował pana Nicholasa! Ogden trzymał pana Nicholasa w szachu. Pan Nicholas bał się go śmiertelnie! Dlaczego? Cóż takiego wiedział Ogden o panu Nicholasie? Jaka tajemnica łączyła te dwie osoby? Znamy tę tajemnicę i... zamierzam ją teraz wyjawić. Rozdział XIV~ Ujawnienie tajemnicy Efekt tego dramatycznego oświadczenia był natychmiastowy. Wszyscy zwrócili wzrok na ławę oskarżonych, gdzie od momentu, gdy Pelterfield rozpoczął przemowę, spokojnie siedział podsądny z oczami wbitymi w podłogę. Teraz jednak podniósł wzrok na oskarżyciela, oparł głowę na rękach i wydał jęK, który słychać było w całej sali. Panna Starr poderwała się z miejsca, które zajmowała obok mnie i podeszła do przewodniczącego sądu, aby wezwał lekarza, jednak pan Nicholas machnął ręKą. - Nie potrzeba - powiedział wyraźnie. - Czułem, że to wyjdzie na jaw. Niech mówi, co ma do powiedzenia! Wobec tego pan Pelterfield kontynuował uprzejmym i spokojnym tonem, w którym dało się słyszeć jakby odcień usprawiedliwienia. - Już na samym początku procesu odkryliśmy tożsamość OGdena - mówił. - Policja uznała, że należy bezwzględnie zbadać jego przeszłość. Dzięki wytrwałości detektywa sierżanta Willertona z policji w Havering_St. MIchael jestem w posiadaniu wielu faktów związanych z osobą Ogdena, które rzucają światło na rozwój jego późniejszej "kariery". Ogden znany był policji, a szczególnie policji związanej z wyścigami konnymi. Po raz pierwszy policja zetknęła się z nim parę lat temu, kiedy wykręcił się od więzienia za jakieś ciemne sprawki na wyścigach konnych w północnej Anglii. Od czasu do czasu przebywał krótko w więZieniu za drobne wykroczenia. POjawiał się jednak znów, by prowadzić dalej niegodziwe życie oszusta. Była to gra w trzy karty i inne nielegalne gry szulerskie. Niekiedy podpatrywał konie podczas treningów, a czasem występował jako człowiek udzielający poufnych informacji o koniach wyścigowych. Mamy dowody, że miał kłopoty w Newmarket, w Ascot i w Goodwood. Ostatecznie skazany został na pięć lat ciężkich robót za uczestnictwo w oszustwie na wyścigach. Większość czasu spędził w więZieniu w Marshurst. Tamże zawarł znajomość z niejakim Charlesem NOrtonem, który został skazany na trzy lata jako dyrektor osławionej Aurora Financial Corporation, firmy, która jak wielu pamięta, zbankrutowała kilka lat temu. Wszyscy dyrektorzy, a było ich pięCiu, zostali aresztowani za oszustwo i skazani na ciężkie roboty od trzech do dziesięciu lat. Charles NOrton był jednym z dwóch dyrektorów, którzy dostali najniższe wyroki. Na jego korzyść przemawiał fakt, że był tylko narzędziem, że był figurantem. Nie będę odbiegał od tematu, jeżeli powiem, że sprawa Nortona była początkiem rozdźwięKu między nim a jego przyjaciółmi, pozostałymi dyrektorami, szczególnie pomiędzy nim a dyrektorem, który został skazany na dziesięć lat. Jednak Norton formalnie był winny, dostał więc trzy lata i odsiadywał je w Marshurst, gdzie właśnie przebywał OGden. KIm był Charles Norton? Mogę dostarczyć wystarczających dowodów, że Charles NOrton to stojący przed wami Christopher Nicholas, oskarżony o zamordowanie OGdena! Pan Pelterfield przerwał - prawdopodobnie w tym celu, żeby to, co oświadczył, zapadło głęboko w świadomości słuchaczy. Po krótkiej przerwie kontynuował tonem bardziej oficjalnym. - Wspomniałem już, że chcę udowodnić fakt, iż pan Nicholas był od pewnego czasu szantażowany przez Ogdena. Jednym ze świadków jest lokaj HOiler, który widział pana Nicholasa w towarzystwie OGdena w hotelu Claridge. Było to prawdopodobnie pierwsze ich spotkanie od czasu pobytu w Marshurst. NIe ma wątpliwośCi, że od tego czasu Ogden otrzymywał od pana Nicholasa pieniądze; i nie ma też wątpliwości, że były to znaczne sumy. Detektyw sierżant Willerton sprawdził konto bankowe Ogdena. Do momentu śmierci ów mężczyzna, który nie pracował i żył, według pani Pettigo, jego gospodyni, "jak dżentelmen", posiadał na swym koncie ponad dwa tysiące funtów. Ustaliliśmy, że wszystkie te pieniądze pochodziły z szantażu. Do siedemnastego kwietnia wszystko odbywało się za pośrednictwem poczty. Tego dnia jednak zjawił się u swojej ofiary osobiście. Zażądał tysiąca pięCiuset funtów w gotówce. Wiemy, że je otrzymał. MNiej więcej wiemy, co się wydarzyło siedemnastego kwietnia. Rano pan Nicholas spotkał się z OGdenem i wiemy, jaki miało przebieg to spotkanie. Według oskarżenia spotkali się jeszcze raz wieczorem tego samego dnia w Rides Park, a dokładnie w lasku zwanym Middle Spinney. Pan Nicholas stracił panowanie nad sobą, prawdopodobnie na skutek nadużycia alkoholu, i zabił swego prześladowcę! Gdy pan Pelterfield skończył, spojrzałem na Chaneya. Twarz mu się wydłużyła i potrząsnął głową, kiedy prawnik usiadł. - MOcno powiedziane, panie Camberwell - wyszeptał. - MUsimy znaleźć tę szwajcarską laskę! NIe miałem pojęcia, że Nicholas był NOrtonem! Pamiętam tę sprawę, chociaż nie miałem z nią nic wspólnego. Przypuszczam, że to co powiedział Pelterfield, jest prawdą... Zatem Nicholas to NOrton... NIe było co do tego wątpliwości, szczególnie po tym, co usłyszeliśmy. Spędziliśmy resztę przedpołudnia i całe popołudnie na słuchaniu zeznań podtrzymujących oświadczenie Pelterfielda. Było jasne, że Ogden rzeczywiście szantażował pana Nicholasa i w tej sprawie zeznanie Hoilera było dość istotne. NIe mogłem zrozumieć, w jaki sposób oskarżyciel skłonił HOilera do składania zeznań. Hoiler niechętnie uczestniczył w rozprawie swego chlebodawcy, ale teraz mówił i powiedział... właśnie to, co usłyszałem już przedtem o spotkaniu w hotelu Claridge. Z drugiej strony jednak wszyscy byli zobowiązani do mówienia: Jeeves, ja, Welman, wszyscy, którzy mieli składać zeznania dowodowe. Chancellor zobowiązał się przed sądem do reprezentowania swego klienta. Teraz jednak, kiedy oskarżenie skompletowało materiały, wycofał obronę. Stwierdził, że jego klient będzie bronił się sam. Sprawa pana Nicholasa została przeniesiona na nastęPne posiedzenie. Chaney zatrzymał się na noc w Rides Park. PO obiedzie analizowaliśmy całą sytuację jeszcze raz, aby podjąć decyzję co do następnych kroków. Po wysłuchaniu rewelacji Pelterfielda, Chaney był poważny i zaniepokojony. - W każdym razie musimy udowodnić, że Nicholas nie wziął tego wieczoru laski ze sztyletem. Jeżeli natomiast rzeczywiście to on zabił Ogdena, argument, że był pod wpływem alkoholu i nie zdał sobie z tego sprawy, nic mu nie pomoże. Lecz jak mamy to udowodnić? Samo odnalezienie tej drugiej laski nie jest wystarczającym dowodem. - Nawet wtedy, jeżeli udowodnimy, że wziął ze sobą laskę szwajcarską? - spytałem. - Wtedy prawdopodobnie tak! - zgodził się. - Pozostaje tylko pytanie, czy ją wziął! A jeśli będziemy w stanie udowodnić, że pan Nicholas nie wziął ze sobą laski ze sztyletem i że nie spotkał się tego wieczoru z Ogdenem, wtedy sprawa będzie dla niego pomyślnie zakończona! Trzeba to jednak udowodnić! Najgorsze, że nikt nie widział go tego wieczoru, za wyjątkiem Welmana. Przecież musiał być widziany przez kogoś w czasie swoich wędrówek. Czyżby ktoś coś ukrywał? MUsimy spróbować, panie Camberwell! Prasa nam pomoże! - Gazety? - zdziwiłem się. - NIezupełnie - odparł. - Chociaż rozgłos to także dobra rzecz. NIe, ja miałem na myśli lokalną drukarnię. Czyżby nie można było znaleźć nikogo, kto by wiedział cokolwiek, choćby bardzo niewiele o tym, co pan Nicholas robił tej nocy, i kto by nam to opowiedział? Widzisz, Camberwell, to jest jedyna droga: poddamy próbie ten wiejski światek. Oni są bardzo skryci i boją się wmieszania w sprawę, a także nie chcą mieć do czynienia z policją. O, ja ich znam, brałem udział w wielu sprawach, które wydawały się nie do rozwiązania, a mogły być wyjaśnione w pięć minut, jeśliby tylko ci, którzy milczeli, zaczęLi mówić. - Czy zaproponujemy nagrodę? - spytałem. - Tak, to zawsze nęci - odparł. - Wpierw przyjdą ludzie, którzy nic nie wiedzą, chociaż wydaje im się, że wiedzą, potem ludzie, którzy będą zmyślać informacje w nadziei, że je przełkniemy. Najlepiej nie wymieniać konkretnej sumy, lecz podać, że informator będzie sowicie nagrodzony. Sądzę, że nie będzie trudności w uzyskaniu nagrody? - Przypuszczam, że nie - odparłem. - Zatem co pan proponuje? - Proszę napisać notatkę - odparł. - Każemy ją wydrukować w formie ogłoszenia i rozwiesimy w sąsiedztwie na wszystkich możliwych miejscach. MOżemy też posłać kopię do prasy z prośbą o publikację. To może dać efekt. Sporządziliśmy ogłoszenie, i choć według mnie nie było ono rewelacyjne, Chaney oświadczył, że właśnie o to chodzi. A brzmiało to tak: "Przyjaciele pana Nicholasa z Rides Park będą wdzięczni każdemu, kto widział go wieczorem siedemnastego kwietnia i może dostarczyć o tym jakichkolwiek informacji. Każdy kto poda szczegółowe dane o miejscu, gdzie przebywał pan Nicholas, otrzyma wysoką nagrodę. Zapewnia się dyskrecję. Wszelkie informacje prosimy kierować do pana Ronalda Camberwella, Rides Park pod Havering_St. Michael, Surrey." Z lokalnej drukarni dostaliśmy kilkaset kopii ogłoszenia i rozpoczęLiśmy dystrybucję po wszystkich okolicznych domach; otrzymaliśmy też tekst w postaci afiszów, które rozlepiliśmy na ścianach, bramach i w różnych miejscach publicznych. Dla pewnośCi posłałem kopię do lokalnej prasy z adnotacją, aby wydawca umieścił ją na widocznym miejscu. Pozostało nam tylko czekać na wiadomości... Po upływie pięciu dni nikt się nie zgłosił. Wreszcie szóstego dnia rano otrzymałem list napisany na podłym papierze, w taniej kopercie. List nie miał daty, lecz zaopatrzony był w adres miejsca nadania: "Szpital dla ubogich - Penchester". Oto treść listu: Drogi Panie. W "Penchester Herald" przeczytałem pański apel w sprawie pana Nicholasa i sądzę, że mogę podać użyteczne panu informacje. Niestety, nie mogę przyjechać do pana, ponieważ jestem niezdrów i na skutek tego już od dłuższego czasu nie pracuję. Dlatego zmuszony byłem szukać opieki w tym przytułku. Jeżeli sprawa jest ważna, to mogę uzyskać pozwolenie, aby zobaczył się pan ze mną w dniu, który panu odpowiada. Informacje, których chcę udzielić, mają taki charakter, że nie mogę o nich pisać, ale tylko szczegółowo wyjaśnić osobiście. Z poważaniem Charles Burridge Chaney przyszedł w momencie, gdy kończyłem czytanie. Podałem mu list bez komentarza. Przeczytał szybko. - Wykształcony człowiek - zauważył. - LIst napisany dobrze, z ekspresją. Facet jest niewątpliwie w ciężkim położeniu. Cóż on mógł robić w tych stronach w nocy siedemnastego kwietnia? - Myśli pan, że warto z nim porozmawiać? - spytałem. - Warto wysłuchać wszystkiego! - odparł. - Wszystkiego! NIgdy nie wiadomo, czego można się dowiedzieć. A więc Penchester? Jak daleko jest do Penchester? - OKoło trzydziestu pięciu do czterdziestu mil - odparłem. - Najlepiej pojechać samochodem, prawda, panie Camberwell? - spytał i dodał: - Weź pan najlepszy i zasuwamy. MOże to ma jakieś znaczenie, a może nie. Ale należy się o tym przekonać. Bez trudności załatwiłem najlepszy samochód pana Nicholasa i w pół godziny potem wyjechałem razem z Chaneyem. - Jestem ciekawy, co to może być - powiedział, gdy przejeżdżaliśmy przez park do głównej drogi. - Dziwne, że pierwsza odpowiedź na nasze ogłoszenie przyszła z odległości aż czterdziestu mil. MOże to nie ma znaczenia. NIe było innych wiadomości, panie Camberwell? - Nie! - odparłem. - Miejscowe ogłoszenia nic nie przyniosły! - Tym bardziej musimy bezzwłocznie skontaktować się z tym człowiekiem - zauważył. - Wkrótce dowiemy się, co warte są jego informacje. W ciągu półtoraj godziny dotarliśmy do Penchester i przed samym południem zostaliśmy wpuszczeni do przytułku, z którego wysłano list. Zostaliśmy zaprowadzeni do łóżka chorego. Niewątpliwie był to człowiek, który przeżywał kiedyś lepsze dni. Rozdział XV~ Krok naprzód W ciągu kilku minut zorientowaliśmy się, że nie przyjechaliśmy do Penchester na próżno. Burridge, spokojny, poprawnie wyrażający się mężczyzna, nie tylko miał coś do powiedzenia, ale to co mówił, było wiarogodne. Był szczery i bezpośredni. Zanim przybył do tego przytułku, przenosił się z miasta do miasta w poszukiwaniu nowego zatrudnienia, często tracąc pracę nie ze swojej winy. Wieczorem siedemnastego kwietnia właśnie zakończył etap podróży w Havering_St. MIchael, gdzie zamierzał spędzić noc. Jednak coś się wydarzyło. Opisał to prostymi i pozbawionymi emocji słowami. - Panowie przyjechali z okolic Havering_St. MIchael - mówił - a zatem wiedzą, że na zachód, niedaleko miasta, przy drodze, znajduje się hotel, a raczej zajazd zwany Wagon and HOrses. PRzybyłem tam od strony wschodniej. Była godzina dziewiąta lub wpół do dziesiątej, nie jestem tego tak całkiem pewien, i zauważyłem eleganckiego mężczyznę, który zachowywał się w bardzo dziwny sposób. Kiedy pierwszy raz go spostrzegłem, szedł chodnikiem po drugiej stronie drogi, to znaczy po tej samej stronie co hotel. W pobliżu nie było nikogo, w drzwiach hotelu też nikt nie stał. W oknach było albo ciemno, albo zaciągnięte były zasłony. PRzed hotelem paliły się dwie lampy, lecz w kręGu światła nie widziałem nikogo. Wspominam o tym, że nie widziałem nikogo, ponieważ zachowanie tego mężczyzny było tym bardziej dziwne. Kiedy go dostrzegłem, zataczał się po chodniku, zaciskał pięści jakby grożąc komuś po drugiej stronie drogi. Ale tam nie było nikogo! NIkogo nie było również w pobliżu hotelu. Już zamierzałem do niego podejść, ale zmienił taktykę. Dotąd lewą pięścią wygrażał komuś, a teraz trzymał w tej ręce laskę, którą wymachiwał w tym samym kierunku, ostro przecinając powietrze, jakby bił nią kogoś! NIe dostrzegł mnie; kiedy zacząłem się zbliżać, laska wysunęła mu się z ręKi i przeleciała na drugą stronę drogi! - Ach! - wykrzyknął Chaney rzucając mi spojrzenie. - Zgubił ją? - Po prostu wyleciała mu z ręKi - odparł Burridge. - Zbyt silnie nią wymachiwał. Jednak droga była w tym miejscu dobrze oświetlona i widziałem, gdzie upadła. POdszedłem, podniosłem ją, po czym wróciłem i oddając laskę przyjrzałem się temu mężczyźNie. - Proszę go opisać - rzekł Chaney. - Wysoki, szczupły dżentelmen, nie ogolony, blady, jakby czymś zgnębiony i, mówiąc prawdę, wyglądał jak szaleniec albo człowiek bardzo czymś podniecony. Dyszał ciężko i wpatrywał się we mnie, gdy wręczałem mu laskę, jakby nie rozumiał, czego od niego chcę. W końcu ją wziął. - Wziął? - Tak, wziął. POtem przez chwilę stał i patrzył na mnie w milczeniu. Nagle wsunął ręKę do kieszeni, wyjął coś i wcisnął mi w rękę. Były to srebrne monety, siedem lub osiem szylingów. Natychmiast odwrócił się i odszedł szybko w kierunku, z którego przyszedłem. POdążyłem dalej w kierunku Havering, potem jednak zawróciłem i poszukałem go wzrokiem. Dostrzegłem, że idzie drogą. Nagle odwrócił się i zaczął wracać w kierunku hotelu. GDy znalazł się w kierunku światła lamp przy hotelu zobaczyłem, że stale wymachuje tą laską, chociaż już nie tak zawzięcie jak poprzednio. - I co dalej? - dopytywał się Chaney, gdy Burridge przerwał. - To wszystko - odparł Burridge. - Wszedł do hotelu. - Widział pan, jak wchodził? - Tak, widziałem, sir. - Trzymał laskę w ręKu? - Oczywiście. - Teraz niech pan uważnie posłucha - rzekł Chaney. - Jest pan człowiekiem inteligentnym i niewątpliwie dobrym obserwatorem. Gdy podnosił pan laskę, znajdował się pan w zasięGu lamp, prawda? Widział więc pan wyraźnie tę laskę. Tak? doskonale. Proszę nam powiedzieć, czy zauważył pan na niej coś charakterystycznego? - Tak - odparł Burridge uśmiechając się z triumfem. - Zauważyłem! Był tam wyrzeźbiony napis "Fluelen", a poniżej była jeszcze wyrzeźbiona szarotka. - Jak pan zapamiętał takie szczegóły? - zapytał ze zdumieniem Chaney. - W lepszych czasach spędziłem niegdyś tydzień urlopu w LUcernie - odrzekł Burridge. - Fluelen jest w istocie nazwą jeziora. Byłem tam i widziałem, jak sprzedają podobne laski. Ja również miałem kiedyś taką samą. Chaney odciągnął mnie na bok. - Odkryliśmy coś fantastycznego, panie Camberwell! - rzekł. - Niech pan teraz uważa: zanim odejdziemy, musimy uzyskać od niego pisemne oświadczenie. I jeszcze jedno: może teraz pomówi pan z nim o nagrodzie? - Należy mu się! - odparłem. - Zatem powiedz mu pan to i spytaj, czy może dać pisemne oświadczenie pod przysięgą - rzekł. - MUsimy to jakoś zaaranżować, Burridge - kontynuował, kiedy wróciliśmy do łóżka - czeka pana sowita nagroda za te informacje. Proszę teraz powiedzieć mi wszystko jeszcze raz w obecności prawnika. Zgadza się pan? Wie pan, co mam na myśli? - Oczywiście - odparł Burridge z uśmiechem. - Zgadzam się - odwrócił się do mnie. - Będę zobowiązany za każdą pomoc - powiedział. - Proszę tylko uprzedzić tutejsze władze. Ja, niestety, będę tu musiał jeszcze trochę pozostać. Zapewniliśmy, że może na nas polegać. POzostawiliśmy go w spokoju i udaliśmy się do miasta, znaleźć urzędnika, który odbierze zaprzysiężenie. Było to łatwe zadanie i po lunchu w Penchester wracaliśmy do Rides Park z podpisanym przez Burridge'a oświadczeniem. - Co teraz? - spytałem po powrocie. - Teraz - odrzekł Chaney - jest Welman z zajazdu Wagon and HOrses. Burridge przysiągł, że widział Nicholasa wchodzącego z laską do zajazdu, natomiast Welman oświadczył, więcej niż raz, że Nicholas wchodząc do zajazdu nie miał laski. MUsimy znów zobaczyć się z Welmanem i porozmawiać na ten temat. Panie Camberwell, czy możemy mieć zaufanie do Welmana? - Twierdzę kategorycznie, że możemy - odparłem. - Czy można mu zaufać, że zatrzyma pewne informacje w tajemnicy? - naciskał. - Ja mogę na nim polegać - odpowiedziałem. - Wobec tego pokażemy mu to oświadczenie. Jeśli pan Nicholas rzeczywiście przyniósł tę laskę do zajazdu, to gdzie ona się podziała? Welmana zastaliśmy w domu. POszliśmy do prywatnego pomieszczenia, do pokoju, gdzie, jak zeznał, wprowadził wtedy pana Nicholasa. Opowiedzieliśmy mu dokładnie to, co usłyszeliśmy w Penchester i pokazaliśmy oświadczenie Burridge'a. Przeczytał je uważnie, odłożył i potrząsnął głową. - NIc nie rozumiem, panowie! - oświadczył stanowczo. - Pan Nicholas nie miał przy sobie żadnej laski! Ani brązowej, ani czarnej, białej czy zielonej. Gdy przyszedł tu tamtego wieczoru, nie miał laski! MOgę w tej sprawie również złożyć oświadczenie pod przysięgą. Chaney złożył oświadczenie Burrigde'a, włożył do koperty, schował je do kieszeni i zapiął płaszcz. Wszystko wskazywało na to, że zamierzał teraz podjąć dalsze działanie. - Dobrze, pozostaje nam więc tylko wrócić pamięcią wstecz - rzekł. - Proszę sobie przypomnieć, panie Welman, wieczór siedemnastego kwietnia. Gdzie znajdował się pan Nicholas, kiedy pierwszy raz zobaczył go pan po jego wejściu do tego domu? - W hallu, przed drzwiami tego pokoju. Ja byłem wtedy w barze. Byłem tam sam. Usłyszałem, że ktoś wchodzi drzwiami frontowymi i sądziłem, że przyjdzie do baru. Jednak nikt nie wszedł. PO kilku minutach wyszedłem do hallu. Pan Nicholas właśnie wszedł i zamknął za sobą drzwi. Byłem tak zaskoczony, że przez chwilę stałem i patrzyłem na niego. A on patrzył na mnie. Mówiłem już przedtem, że wyglądał dziwnie, bardzo dziwnie. - Jego wygląd nas teraz nie interesuje. To już znamy - przerwał Chaney. - Wróćmy do rzeczy. Czy miał w ręce laskę? - NIe, nie miał! - odparł stanowczo Welman. - NIe miał w ręce żadnej laski, właściwie to obie ręce trzymał w kieszeniach płaszcza, o tak! - Czyżby? - zdziwił się Chaney. - Co dalej? - Otworzyłem te drzwi i wprowadziłem go do pokoju. Cały czas milczał. KIedy znaleźLiśmy się w śRodku... - Wiem, co się wydarzyło w tym pokoju - przerwał znów Chaney. - Poprosił o whisky, o butelkę whisky, i pan wyszedł po nią, przyniósł i tak dalej, i tak dalej. To już ustaliliśmy. My chcemy odnaleźć laskę, którą widział Burridge, i którą Nicholas wniósł do tego domu! - On nie wniósł do tego domu żadnej laski! - upierał się Welman. Chaney wstał z krzesła i pociągnął Welmana i mnie do drzwi. - Chodźmy do hallu - rozkazał. Wyszliśmy do hallu we trójkę. Był duży, jasny, kwadratowy, wyłożony kamieniem i starą dębową boazerią. Z jednej strony kończył się klatką schodową, z drugiej strony znajdowały się drzwi do baru i kawiarni. Na ścianach wisiały wiejskie pejzaże, wypchane ptaki, ryby i kilka sczerniałych ze starości olejnych płócien. W pobliżu drzwi frontowych stał zegar i dwa fotele. POmiędzy fotelem z lewej strony a drzwiami, w ciemnym rogu znajdowała się stara beczułka z mosięŻnymi obręczami, która służyła za stojak na laski i parasole. Chaney rozejrzał się dookoła i zatrzymał wzrok na tym stojaku. Nagle spośród innych zakurzonych przedmiotów szybkim ruchem wyjął szwajcarską laskę! Jeden rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że jest to ta sama laska, jakiej szukamy. - Wielki Boże! - wymamrotał Welman. - Nie pomyślałem, że może tu być! - Wie pan, jak to się stało? - spytał z triumfem Chaney. - On nie był sobą, kiedy tu wszedł; prawie nie wiedział, co robi. Trzyma w ręku laskę, widzi stojak, wstawia laskę do stojaka! NOrmalny odruch! Teraz już wiemy, jak to było. Chaney podał mi laskę. Istotnie, była to szwajcarska laska! Ta, której tak intensywnie poszukiwaliśmy. Wręczyłem ją Welmanowi, który chwycił ją, jakby była zaczarowana. - Los nam sprzyja! - mruczał. - I pomyśleć, że cały czas tu stała. Nigdy tu nie zaglądam. Ludzie, to znaczy klienci, stawiają tu laski i parasole. Potem zapominają o nich. Tak bywa, prawda? - Tak! - przyznał Chaney. - Zgadza się! - Sądzę, że to wszystko zmienia, co? - spytał Welman. - Bardzo zmienia? - Zmienia wszystko ostatecznie - odparł Chaney. - Musi pan zeznać pod przysięgą, w jaki sposób ją znaleźliśmy! - Oczywiście, że przysięgnę! - zapewnił Welman. - Proszę mi wierzyć! Ja nigdy nie sądziłem, że pan Nicholas to zrobił, ale możecie mnie powiesić, jeżeli nie wyglądał na człowieka, który nie wie, co robi. Dziwne rzeczy dzieją się na tym świecie, panowie! ZObowiązaliśmy Welmana do zachowania wszystkiego w ścisłej tajemnicy, owinęliśmy troskliwie odnalezioną zgubę i wróciliśmy zadowoleni do Rides Park. Ja jednak zastanawiałem się, co mogło się stać z inną laską, z laską ze sztyletem. - Jeżeli pan Nicholas nie miał jej wtedy ze sobą, a wiemy teraz, że nie miał, to kto, na Boga, ją zabrał? - spytałem. - Panie Camberwell - odparł Chaney - właściwie teraz ten problem już nas nie interesuje! Najważniejsze, że odnaleźLiśmy laskę, którą pan Nicholas zabrał ze sobą tamtego wieczoru. Pamiętał, że wziął laskę, a wziął szwajcarską, ponieważ nie było tam laski ze sztyletem! Nie było jej tam, ponieważ już przedtem ktoś ją zabrał. KTo to był? - Ja również zastanawiam się nad tym - oświadczyłem. - MOgę powiedzieć, kto ją zabrał - odrzekł ostro. - Morderca! Znajdź pan mordercę, a będziesz wiedział, kto ją zabrał. Albo inaczej, wykryj, kto zabrał laskę, a znajdziesz mordercę. Sądzę jednak, że wpierw odnajdziemy mordercę. I powinniśmy to zrobić! - Ma pan jakiś plan? - spytałem. - Ciągle trzymam się starego planu - odparł. - Stale potrzebuję informacji o tych dwóch ludziach. Informacje, które dotychczas zebraliśmy o Ogdenie nie są wystarczające. MUsimy dowiedzieć się dużo więcej! O Nicholasie wiemy już dość dużo, teraz kolej na Ogdena, to o nim musimy wiedzieć więcej! Uderzyło chyba pana, panie Camberwell, że ludzie, z którymi zetknęliśmy się, nie odpowiedzieli nam na jedno pytanie. Jakie to pytanie? Otóż, dlaczego Ogden, po otrzymaniu tysiąca pięCiuset funtów od pana Nicholasa, nie odjechał, lecz pozostał w sąsiedztwie? Czekał na kogoś? Tak, lecz na kogo? I kiedy wobec tego, od chwili przybycia, miał okazję spotkać się z kimś, z kim był prawdopodobnie umówiony. Wchodziliśmy właśnie do domu, gdy Chaney zadawał to ostatnie pytanie, i zanim zdążyłem odpowiedzieć, zjawił się Jeeves i wręczył mi telegram. Otworzyłem i stwierdziłem, że był od Fowlera, barmana z Dog and POt w Kingsland. Rozdział XVI~ W pogoni za informacjami Treść telegramu brzmiała następująco: "Dziś wieczorem ósma trzydzieści przed pocztą w Epsom mam wiadomości Fowler" Chaney stwierdził, że telegram został wysłany z Epsom. - Co też Fowler ma do roboty w Epsom? - zdziwiłem się. - Wygląda na to, że ma dla nas coś nowego... - W Epsom? - zapytał Chaney. - Ależ tak! Zapomniałem, że dziś jest pierwszy dzień mityngu w Epsom przed jutrzejszymi Derby. NIewątpliwie Fowler jest tam z tego powodu. MUsi pan pamiętać, że Epsom to wyścigi! Że jest to najlepsze miejsce dla uzyskania informacji. MUsimy się z nim spotkać, panie Camberwell! Epsom leży w odległości około piętnastu mil od Rides Park. Za kwadrans ósma wyjechałem samochodem razem z Chaneyem. Dwadzieścia po ósmej staliśmy przed pocztą w Epsom. Jak zwykle w dniach wścigów ulice pełne były ludzi. W sąsiedztwie poczty również było tłoczno. Staliśmy przy krawężniku rozglądając się dookoła, gdy nagle poczułem dotknięcie na ramieniu, odwróciłem się i zobaczyłem podejrzane indywiduum z lornetką zawieszoną na ramieniu i w pełnym rynsztunku kibica sportowego. Był to oczywiście Fowler, ale bardzo niepodobny do Fowlera_barmana. Złożył nam kilka ukłonów i pociągnął w głąb ulicy. POtem odwrócił się z porozumiewawczym spojrzeniem i zaczął: - Chcecie tych dwóch facetów, którzy spotykali się z Ogdenem? - spytał szybko. - Bardziej niż kiedykolwiek! - stwierdził stanowczo Chaney. - Dobra, widziałem ich! - rzekł Fowler. - Są tu, w Epsom. Patrzył na nas, badając, jaki efekt wywołały jego słowa. Spojrzałem na Chaneya, jednak on milczał, czekał na Fowlera. - Zamieniłem z nimi parę słów - kontynuował Fowler. - Widziałem się z nimi dziś po południu w barze na Grand Stand. POznali mnie, a ponieważ pamiętałem, że chcecie się z nimi widzieć, powiedziałem im. - Co pan im powiedział? - wykrzyknął Chaney. - Powiedziałem, że jest dwóch mężczyzn, którzy pragną spotkać się z nimi i... że oni chcą uzyskać informacje o facecie, z którym spotykali się u nas - odparł Fowler. - To właśnie im powiedziałem. - I co oni na to? - spytał Chaney. - Po pierwsze, chcieli wiedzieć, kim panowie jesteście, po drugie, czego chcecie się dowiedzieć. Oczywiście domyśliłem się, o co im chodzi! Chcieli upewnić się, że nie jesteście z policji. - Oczywiście, że nie! - oburzył się Chaney. - NO więc - kontynuował Fowler - jeżeli będą pewni, że jest to prywatna rozmowa, wtedy wszystko będzie w porządku i tak dalej... Nie będą mieli skrupułów, aby powiedzieć wszystko, co wiedzą o Ogdenie. Jednak za informacje chcą forsę! - Ile? - spytał Chaney. - Tego nie powiedzieli. Wpierw wolałem zobaczyć się z wami i upewnić, czy zechcecie za te informacje zapłacić a także, czy nie wyprowadzicie ich w pole. To ma być prywatna rozmowa, jasne? A więc... Chaney zamyślił się. - Gdzie oni są? - spytał nagle. - Do wieczora będą w mieście - odrzekł Fowler. - Mogę się z nimi skontaktować w ciągu pięCiu minut. - Dobrze - rzekł po chwili Chaney. - Niech im pan powie, że nie mamy nic wspólnego z policją. Po prostu chcemy uzyskać informacje o OGdenie. Zapłacimy, jeżeli mogą nam coś powiedzieć. Tylko... ile zechcą? - Spotkamy się tu za pół godziny - rzekł - i przyniosę odpowiedź. I jeszcze jedno! Skoro mówimy o zapłacie, to proszę i o mnie pamiętać. - Co pan ma na myśli? - spytał Chaney. - Kilka piątaków wystarczy! - wyjaśnił Fowler z uśmiechem. - Nie jestem chciwy. Ale tamci dwaj, no wie pan... Odszedł i zniknął za rogiem High Street. Popatrzyliśmy po sobie. Chaney potrząsnął głową. - Obawiam się, że sprawa zapłaty będzie trudna, pamie Camberwell - powiedział przygnębionym głosem Chaney. - Czy można liczyć na pana? Będzie pan miał pieniądze? Działamy, oczywiście, w interesie pana Nicholasa, co w efekcie jego obciąży finansowo. - PIeniądze się znajdą - uspokoiłem go. - Wyłożę, jeśli będzie warto! - Ach! - westchnął. - Czuję, że kupujemy kota w worku. Ale może jest w tym coś wartościowego. NIe możemy zaprzepaścić szansy. Czasem jedno słowo może wszystko zmienić. Byłoby szaleństwem stracić coś, żałując kilku funtów zwłaszcza, że to i tak pieniądze pana Nicholasa! Mogłem mu wyjaśnić, że teraz będą to moje pieniądze, ale ponieważ wiedziałem, że pan Nicholas albo jego przedstawiciele zwrócą mi je, milczałem. Fowler wrócił po krótszym, niż sądziliśmy, czasie. Domyśliłem się, że był nie dalej jak w pobliskim hotelu lub w knajpie. Skinął głową w naszym kierunku. - Pięćdziesiąt funtów! - rzucił zwięźle. - Co wy na to? - Na dwóch? - spytał Chaney. - NIe, na każdego! - odparł Fowler. - Pięćdziesiąt dla każdego. Na rękę. I wszystko dyskretnie, tak jak mówiliśmy. NIe będzie żadnych nazwisk. Chaney spojrzał na mnie pytająco? - Załóżmy, że się zgodzę - odparłem. Chaney zwrócił się do Fowlera: - Sto funtów to kupa forsy - powiedział z wyrzutem. - Chociaż... Gdzie i kiedy mamy się spotkać? Dziś wieczorem? - Nie! - odparł Fowler. - Jutro wieczorem. BęDę czekał o dziewiątej na stacji przy London Bridge. Później zaprowadzę was na miejsce spotkania. - Pewnie będą chcieli z góry? - mruknął Chaney. - Tak, z góry - potwierdził Fowler. - Zanim spotkamy się z nimi, wręczycie mi pieniądze w banknotach, a ja załatwię resztę. W tym czasie możecie dać też coś i dla mnie - wyjaśnił z uśmiechem. - Ja już nie jestem tak drogi! Odwrócił się rzucając nam przez ramię spojrzenie zawierające przestrogę, byśmy się punktualnie stawili na spotkanie. Wróciliśmy do samochodu. - Czy ten facet jest pewny? - spytałem. - Jak pan myśli? Chaney potrząsnął głową w sposób, który mógł oznaczać wszystko. - Panie Camberwell - powiedział. - W takich sprawach zawsze ponosi się ryzyko, jednak nie można zaniedbywać żadnej okazji! Myślę, że Fowler jest w porządku, a także i tamci dwaj. W każdym razie trzeba się z nimi spotkać! Co do tego nie było wątpliwości. NastęPnego dnia podjąłem pieniądze i razem z Chaneyem podążyliśmy na spotkanie z Fowlerem. Fowler ukazał się po minucie. Był w dobrym nastroju - miał szczęście na wyścigach w Epsom. Szybko poinformował nas, że za swoje usługi chce dziesięć funtów, na co wyraziliśmy zgodę. - Macie dla nich forsę? - spytał, gdy szliśmy do taksówki. - To pierwsza rzecz, o którą spytają. - Mamy tyle, ile trzeba, chłopcze - odrzekł Chaney. - Mamy je panu wręczyć? POlegamy na panu i sądzę, że informacje warte będą tych pieniędzy. Fowler dał znak kierowcy. - Wyjaśnijmy to sobie wprost - rzekł. - Wszystko, co mogę przyrzec, to doprowadzenie do rozmowy z tymi facetami. I to, że powiedzą wszystko, co wiedzą o OGdenie. Będą to informacje poufne i prywatne, lecz jeżeli zechcecie je jakoś wykorzystać, to musicie wpierw to z nimi uzgodnić. To wszystko, co mam do powiedzenia. - Wystarczy - powiedział Chaney. - Zatem, dokąd jedziemy? Fowler nie odpowiedział. Wsadził nos do taksówki, dał polecenie kierowcy i wsiedliśmy. - Jedziemy na St. Martin's Lane - powiedział. - Dalej pójdziemy pieszo. MOżecie być spokojni. - Ależ jesteśmy spokojni! - powiedział Chaney lekko trącając mnie łokciem. Wiedziałem, o co mu chodzi. Zanim opuściliśmy Rides, wcisnął mi automatyczny pistolet w ręKę mówiąc, żebym ukrył go w kieszeni i równocześnie oznajmiając, że ma też taki sam przy sobie. - O tak, jesteśmy zupełnie spokojni. To bęDzie jakaś knajpa, bar, czy coś w tym sensie? - Coś w tym sensie - zgodził się Fowler krótko. - Ale zanim się tam znajdziemy, proszę dać mi tę forsę. Nie chcę, żeby odbyło się to na miejscu. Podałem Fowlerowi dziesięć dziesięciofuntowych banknotów i jeszcze jeden dla niego, które wolno przeliczył, schował do zniszczonego portfela i zapadł w milczenie aż do momentu, gdy znaleźLiśmy się w połowie St. Martin's Lane. Wysiedliśmy i Fowler poprowadził nas w kierunku północnym. PO przebyciu krótkiego odcinka zagłębiliśmy się w gąszcz małych uliczek i pasaży, które o tej porze (a mijała dziewiąta wieczór) były ciemne i ponure, co stwarzało nastrój groźNy i podejrzany. Nagle Fowler zatrzymał się i zastukał trzy razy do drzwi głęboko ukrytych w murze. NIe wyglądało na to, że drzwi te prowadzą do domu mieszkalnego, sklepu, czy też jakiejś knajpy, ponieważ od frontu nie było w ścianie żadnych okien. W drzwiach znajdowała się krata, która teraz ze zgrzytem odsunęła się na bok i zostaliśmy poddani szczegółowym oględzinom. - "All right! - mruknął Fowler w kierunku niewidocznego obserwatora. - Wszystko jak umówiliśmy! Usłyszeliśmy szczęk odsuwanej zasuwy i obrót klucza w zamku. Fowler pchnął drzwi. Ktokolwiek tam był, po odsunięciu zasuwy i przekręceniu klucza w zamku zniknął. Ujrzeliśmy wąski korytarz oświetlony słabym światłem gazowym. Chaney zawahał się. - Co to za miejsce? - zaniepokoił się. - Prywatny klub - odparł Fowler. - Bądźcie spokojni, odpowiadam za wszystko. Idziemy! Poprowadził nas korytarzem do następnych drzwi, za którymi znajdował się pusty pokój. Światło było tu dostosowane do dość eleganckiego umeblowania, stanowiącego wyposażenie jakby gabinetu. Po chwili usłyszeliśmy głosy, dźwięk szklanek i stukot kul bilardowych. - MUsicie tu chwilę poczekać - rzekł Fowler. - Usiądźcie wygodnie. - Może macie ochotę na drinka? Bar jest obok. POdzięKowaliśmy za ofertę i Fowler wyszedł. Przez kilka minut w milczeniu oglądaliśmy pokój. PO chwili Chaney wyszeptał: - Czy wie pan, co jest grane? - NIe mam najmniejszego pojęcia! - odparłem. - Oni nas obserwują, szacują! - zamruczał. - Otóż to, chcą mieć pewność, kim jesteśmy i jak wyglądamy. Ale przecież pana nie znają! Jednak... jednak mogą znać mnie! - Istnieje taka możliwość? - spytałem z niepokojem. - Jeżeli mnie znają, to... wiedzą, że nie pracuję już w policji, więc może to nie będzie miało znaczenia. MOże nie. - A to by trochę zmieniło sytuację. No cóż, zobaczymy. Miał rację. W kilka minut późNiej wrócił Fowler. Zamknął drzwi i podszedł do nas. - Otóż - oświadczył - jeden z nich chce się widzieć z panem! - wskazał na mnie. - Z panem nie chcą rozmawiać - zwrócił się do Chaneya. - Jednak powiedzą temu młodemu dżentelmenowi wszystko, co wiedzą o OGdenie i będzie mógł to panu powtórzyć. To wszystko. Chaney spojrzał na mnie. - Boją się, że ich rozpoznam! - mruknął. - Zatem, panie Camberwell? Co pan zrobi? - Oczywiście idę - odparłem. - Gdzie on jest? Fowler otworzył drzwi i dał mi znak, abym szedł za nim. Gdy przekraczałem próg, Fowler rzucił spojrzenie w kierunku Chaneya. - Wszystko będzie dobrze - rzekł. - NIech pan pozostanie na miejscu. Chaney pozostał na miejscu, choć nie wyglądał na uszczęśliwionego. Szedłem korytarzem; mijaliśmy wpółotwarte drzwi, za którymi widziałem ludzi palących i pijących. Wreszcie znów znaleźLiśmy się w pustym pokoju, gdzie Fowler wskazał mi krzesło. - Posłuchaj, szefie! - rzekł. - Oni w żadnym razie nie chcą widzieć się z pańskim przyjacielem! Znają go, wiedzą, kim jest teraz i kim był przedtem. Nie mają do niego nic, ale nie chcą mieć z nim do czynienia. Inna sprawa z panem, pan jest dżentelmenem! Facet, który tu przyjdzie, opowie panu wszystko, wszystko! Może pan być z nim szczery. Jest pan tu tak bezpieczny, jak w kasie Bank of England! Wyszedł zostawiając uchylone drzwi; w chwilę potem otworzyły się szerzej i ukazał się w nich uśmiechnięty, mały, krzykliwie ubrany człowieczek z wielkim cygarem w zębach. Rozdział XVII~ W zaufaniu Przez jakiś czas ta śmieszna figura obserwowała mnie, a ja patrzyłem na nią. Po chwili milczenia jego półuśmiech przemienił się w głośny śmiech. - No dobrze, szefie! - rzekł wreszcie przyjacielskim tonem. - Co mogę dla pana zrobić? Chciałbyś trochę nowinek, co? Jakiego rodzaju? - Mam nadzieję, że pan i pański przyjaciel moglibyście dać mi trochę informacji o Jamesie OGdenie - powiedziałem wprost. - Czy się mylę? - Ja i mój przyjaciel, w którego imieniu występuję, a który nie ma specjalnej ochoty się pokazywać, trochę znamy OGdena - odparł. - Jednak tak mało, że trudno byłoby nazwać nas jego przyjaciółmi czy nawet znajomymi. Lepiej powiedzieć, że się spotykaliśmy. - Gdzie? - spytałem. - Głównie w knajpie Dog and POt, w Kingsland, gdzie pański przyjaciel Fowler jest barmanem - odrzekł. - Raz czy dwa byliśmy u niego w mieszkaniu, a raz on u mnie. - Gdzie pan mieszka? - zagadnąłem. - Teraz już tam nie mieszkam, szefie - odrzekł. - Ale nie widzę powodu, czemu nie miałbym panu powiedzieć. Mieszkałem u wdowy Gesh, w okolicy Canonbury. - Co pan wie o OGdenie? - Bardzo mało, zarówno o żywym, jak i martwym, szefie - powiedział potrząsając głową. - Wiemy oczywiśCie, że nie żyje i co mu się przydarzyło, albo co prawdopodobnie się z nim stało. Ktoś go załatwił! Czytaliśmy w gazetach. - Prasa prosiła o informacje o nim - zauważyłem. - Dlaczego pan się nie zgłosił? Spojrzał na mnie z niesmakiem. - PO co, szefie?! - spytał. - NiE mieliśmy do powiedzenia nic, co mogłoby pomóc policji. NIe mamy pojęcia, dlaczego go zabito, absolutnie żadnego! Przecież mówiłem, że prawie nic o nim nie wiemy. - No dobrze - powiedziałem z rosnącymi wątpliwościami, czy właściwie wydaliśmy sto funtów - ale chcę przynajmniej wiedzieć to, co wy wiecie. Dotychczas obaj staliśmy, teraz usiadł przy stole naprzeciw mnie i wskazał krzesło. - Siadaj, szefie i posłuchaj - zaczął. - NIe wiemy, o co ci dokładnie idzie, ale zapłaciłeś i dostaniesz wszystko, co możemy ci dać. Może byśmy coś łyknęli? - Ja dzięKuję - odpowiedziałem. - Ale pan, proszę bardzo. - Zatem chwileczkę, szefie - powiedział, wstał i zastukał w ścianę za plecami. Fragment ściany odsunął się i ukazała się twarz mężczyzny. - Nalej to, co zwykle, MIke - polecił tej twarzy. - Tylko jeden. Ten pan nie pije. - POjawiła się solidnie wypełniona szklanka i ściana zasunęła się. Mój towarzysz pociągnął tęgi łyk i postawił szklankę na stole. - Bardzo to lubię, szefie - oświadczył. Ja i mój przyjaciel, którego nazywamy kapitanem, gdy rozmawiamy o tych rzeczach, a więc ja i mój przyjaciel mieliśmy kontakty z tym, co pan nazywa wyścigami konnymi. Od pewnego czasu doszliśmy do wniosku, że dobrze byłoby otworzyć agencję i biuro w Glasgow. - Dlaczego w Glasgow? - zdziwiłem się. UśmIechnął się zagadkowo. - Tam można obracać gotówką, szefie - odparł. - Tego, co pan zrobi w Szkocji, nie zrobi pan w Anglii! A zatem urządziliśmy się w Glasgow. Na początek potrzebny był mały kapitalik. Ja i kapitan mieliśmy trochę, ale nie za dużo; po prostu zbyt mało. POmyśleliśmy o wspólniku. Daliśmy ogłoszenie i właśnie ten OGden na nie odpowiedział. - I wtedy spotkaliście się z nim po raz pierwszy? - domyśliłem się. - Faktycznie, po raz pierwszy - odparł. - Przedtem nie miałem pojęcia o jego istnieniu! - Żaden z was? - spytałem. Spojrzał na mnie, jakby nie rozumiał pytania. - Pan oświadczył przed chwilą, że nigdy przedtem nie widział Ogdena - powtórzyłem - ale czy to samo może pan powiedzieć o kapitanie? - Tak, to samo mogę powiedzieć o kapitanie, szefie! - stwierdził. - Żaden z nas przedtem nie słyszał o nim, ani go nie widział. Dla nas to był zupełnie obcy facet. - POwiedział więc pan - podjąłem - że on zgłosił się na wasze ogłoszenie. Jaki podał adres? - Little Copperas Street, szefie. - Pojechaliście tam? - Nie zaraz, szefie. Ogden dopiero po wymianie kilku listów zgodził się na spotkanie. MIeliśmy spotkać się w Dog and POt. - I rzeczywiście pan się z nim spotkał? - Spotkaliśmy się z nim obaj, szefie. Zamieniliśmy z nim kilka słów i potem spotkaliśmy się tam z OGdenem jeszcze kilka razy. Teraz ja przejąłem inicjatywę, a on odpowiadał na pytania chętnie i szczerze. - Co Ogden mówił o sobie? - zacząłem. - NIewiele, szefie. - Czy mówił, kim jest? Mój towarzysz uśmiechnął się. - Określił siebie jako dżentelmena w stanie spoczynku. - W stanie spoczynku? W jakim sensie? - NIe mam pojęcia! Wywnioskowaliśmy, że przez jakiś czas wyłączyony był z życia towarzyskiego. Powiedzmy, pływał na morzu. Gdzieś daleko. Albo siedział w ciupie. To nas nie obchodziło. - Co było w tym waszym ogłoszeniu? - spytałem. - Czego chcieliście? - Wspólnika, szefie, z forsą do wyłożenia. - OKreśliliście ile? - Aby uczestniczyć w naszym interesie, szefie, trzeba było wyłożyć tysiąc pięćset funtów. Tysiąc pięćset funtów! Była to suma, którą pan Nicholas wręczył Ogdenowi w dniu, kiedy popełniono morderstwo. - Ustaliliście z Ogdenem jego udział na tysiąc pięćset funtów? - spytałem. - Powiedzieliśmy mu, ile musi zapłacić, aby przystąpić do spółki. - A co on na to? - Powiedział, że postara się o to z łatwością. - Coś jeszcze?... - Tak. Powiedział jeszcze, że będzie miał te pieniądze od kogoś czy skądś. Dał nam do zrozumienia, że będzie je miał, kiedy tylko mu się spodoba. - Bez ograniczeń? - Jeśli dobrze pamiętam, to wyszło na to, że bez ograniczeń. Jeżeli więC dojdziemy do porozumienia i rozkręcimy ten interesik w Glasgow to on, jeżeli będzie trzeba, dołoży więcej. Tak właśnie stwierdził! - I dogadaliście się? - Doszliśmy do porozumienia, kapitan, Ogden i ja po kilku rozmowach w Dog and POt, potem u niego i wreszcie u mnie. Ustaliliśmy, że na początek nasz kapitał będzie wynosił trzy tysiące funtów. Ja i kapitan mieliśmy wyłożyć tysiąc pięćset, a OGden resztę. Miał jedną trzecią udziału, mimo że wnosił połowę kapitału. Sprawa polegała na tym, że my mieliśmy doświadczenie i odwalaliśmy całą robotę. Na tym to polegało. - Spisaliście jakąś umowę? - Ma pan na myśli papiery, szefie? Czy napisaliśmy?... NIe, daliśmy tylko słowo dżentelmena. - Czy OGden dotrzymałby słowa? - Wyglądał na takiego, że tak... Mógł dotrzymać ustnej umowy, szefie, gdyby go nie załatwiono. Ja i kapitan wiemy, skąd miał dostać te piętnaście setek, czytaliśmy w gazetach. Przebywali razem w Marshurst. Pisano też o tym w gazetach. Zatem dowiedzieliśmy się, że Ogden siedział. - Jak sądzę, nie domyślaliście się tego wszystkiego do czasu opublikowania sprawozdania z procesu? - Naturalnie, szefie. W ogóle nie wiedzieliśmy, kim był! - I oczywiście nigdy nie oglądaliście tych piętnastu setek? - stwierdziłem po chwili zastanowienia. - Oczywiście, szefie! Jak mogliśmy je dostać, skoro miał je przy sobie w chwili, gdy go zamordowano? Nie widzieliśmy ani grosza! Przez chwilę zastanawiałem się, jakie zadać następne pytanie, aby zadowolić Chaneya. - Gdzie pan i kapitan byliście siedemnastego kwietnia, kiedy popełniono morderstwo? W Londynie? - Nie, szefie! - odparł szybko. - Nawet nie w pobliżu! Byliśmy w Glasgow. Nasza umowa z OGdenem brzmiała następująco: ja i kaptan pojedziemy do Glasgow dziesiątego kwietnia. Tak też zrobiliśmy. Rozglądaliśmy się za miejscem, gdzie można by zorganizować biuro. MIeliśmy je otworzyć czternastego kwietnia, OGden miał do nas dołączyć z forsą osiemnastego lub dziewiętnastego. Nie przyjechał. Potem dowiedzieliśmy się, co się stało. Milczeliśmy! - Dlaczego? - To nie nasza sprawa, nie chcieliśmy być w to zamieszani. Oczywiście przydałaby się nam forsa, ale daliśmy sobie radę bez niej. I jak dotąd, wszystko gra. - Pan i... kapitan, byliście zatem w Glasgow siedemnastego kwietnia? - Ja i kapitan wyjechaliśmy do Glasgow dziesiątego kwietnia i nie opuszczaliśmy tego miasta ani na godzinkę, nie mówiąc już o całym dniu, aż do wyścigów w Epsom, trzy dni temu. A więc byliśmy siedemnastego kwietnia w Glasgow. - MOże pan to oczywiście udowodnić, jeśli będzie trzeba? - spytałem. - Tak, oczywiście, jak pana tu widzę, szefie! Mieszkaliśmy w jednym z tych prywatnych hoteli w Glasgow od dziesiątego kwietnia. Właściciel i jego żona mogą potwierdzić, że nie opuszczaliśmy ich hotelu aż do ostatniej niedzieli, kiedy wróciliśmy do LOndynu. To był problem, który Chaney poruszał kilkakrotnie. Jeżeli tych dwóch mężczyzn, których tak pragnęLiśmy odnaleźć, było siedemnastego kwietnia w Glasgow, to nie mogli być równocześnie tego dnia w Havering_St. MIchael. Wstałem. - Czy może pan zaczekać przez chwilę? Chciałbym zamienić parę słów z moim przyjacielem - powiedziałem. - To tylko chwila. - Dobrze, szefie, nie spiesz się - zgodził się. - Ale nie sprowadzaj go tutaj. Wiemy, kim on jest! Chaney pracował w Scotland Yardzie w C. I. D. * NIe mamy ochoty oglądać jego lub jemu podobnych. Pan to co innego, pan jest dżentelmenem. Pan również traktuje nas jak dżentelmenów. C. I. D. - Criminal Investigation Departament = wydział kryminalny w Scotland Yardzie (przyp. tłum.). Poszedłem do Chaneya i powtórzyłem mu w skrócie treść naszej rozmowy. - Myśli pan, że powiedział prawdę, panie Camberwell? - spytał. - Sądzę, że tak - odparłem. - Wierzę mu. - To dobrze. Potwierdza to jedną z moich teorii - powiedział. - Jeżeli ci ludzie byli w Glasgow od dziesiątego kwietnia, to nie mogli znajdować się w pobliżu Rides Park siedemnastego kwietnia! To jest pewne! Sprawdzimy to w Glasgow. Ale może coś więCej wiedzą o Ogdenie, coś, czego ten mały jeszcze panu nie powiedział. Wracaj, Camberwell i zadaj mu następujące pytanie. Spytaj, czy w czasie, gdy się spotykali z Ogdenem, mówił coś o swoim życiu prywatnym? Wiemy, że rozmawiał o tym z panią Gesh, może mówił też coś jej lokatorowi? W każdym razie trzeba o to zapytać. Wróciłem do swego informatora i zamknąłem za sobą drzwi. - Jest jeszcze jedna sprawa, o którą chciałem pana spytać - zacząłem siadając przed nim. - Czy OGden mówił wam coś o swoim życiu prywatnym? Patrzył na mnie przez chwilę ze zdziwieniem, po czym skinął głową, jakby coś sobie przypomniał. - Tak, myślę właśnie o tym, szefie - odparł - mówił kiedyś. Było to u mnie. Poszliśmy na drinka i właśnie wtedy spytał mnie, czy znam jakiś sposób na odnalezienie kogoś, kto zaginął. Spytałem go, co ma na myśli i on wyjaśnił, że kiedy wyjechał (gdzie, tego nie mówił, ale teraz z gazet dowiedziałem się, że siedział w pudle) jego żona zniknęła i nie może jej znaleźć. Wyjaśnił, że chciał ją znaleźć, ponieważ otrzymała jakieś pieniądze i bez niej nie mógł ich odebrać. To wszystko, szefie. Poradziłem mu, żeby dał ogłoszenie do gazet, ogłoszenie z prośbą, aby ktoś poinformował go o miejscu pobytu jego żony. - Posłuchał pańskiej rady? - spytałem. - NIc nie odpowiedział na moją radę - odrzekł. - Powiedział jednak, szefie, że za diabła nie chce ujawnić swego nazwiska! Rozdział XVIII~ Prawnik z Islington Wydawało się, że to było wszystko, co mogłem wyciągnąć z małego mężczyzny w krzykliwym ubraniu. Wstałem i zamierzałem wyjść. Przy drzwiach odwróciłem się jednak i zadałem jeszcze jedno pytanie. - Czy OGden powiedział, dlaczego nie chce, aby jego nazwisko zostało ujawnione? - NIe, szefie - odparł. - Teraz jednak, jak się nad tym zastanawiam, dochodzę do wniosku, że OGden należał do ludzi, którzy zawsze coś ukrywają. Coś tam było, ale... ale to za mądre dla mnie. - Jakaś tajemnica? - podsunąłem. - Tak, to właściwe określenie, szefie, tajemnica! Coś, o czym pisze się w kryminałach! Jakaś tajemnica, której nie chciał wyjawić, prawda szefie? OczywiśCie, teraz po przeczytaniu gazet, ja i kapitan wiemy, co to było, Ogden siedział. Przypominam sobie, że kiedy mówiliśmy o jakimś koniu czy wyścigach, wówczas mówił: "Ach, to wtedy, kiedy mnie nie było!" A prawda była taka: "To było wtedy, gdy siedziałem w ciupie!" NIe wiedzieliśmy jednak o tym do czasu, kiedy wypłynęła sprawa Nicholasa. POżegnałem go i poszedłem do Chaneya. Powiedzieliśmy też Fowlerowi "adieu", opuściliśmy dom i wyszliśmy na świeże powietrze. - Opłaciło się? - spytałem, gdy oddaliliśmy się już kawałek. - Dowiedzieliśmy się czegoś, za co warto było zapłacić? - Dowiedzieliśmy się bardzo dużo, panie Camberwell - odparł Chaney. - POdsumujmy. Po pierw- sze, ustaliliśmy, że tych dwóch ludzi nie brało udziału w szantażowaniu Nicholasa. Po drugie, dowiedzieliśmy się, że siedemnastego kwietnia byli w Glasgow i wobec tego nie mogli być w Rides Park. PO trzecie, stwierdziliśmy, że OGden bardzo chciał odnaleźć pewną kobietę i dowiadywał się u kilku ludzi, jak to zrobić. Po czwarte, wiemy, że zarówno pani Gesh, jak i ten facet, z którym pan rozmawiał, radzili mu, żeby jej szukał przez ogłoszenie. Teraz powinniśmy dowiedzieć się, czy to zrobił. - W jaki sposób? - spytałem. - Przejrzyjmy gazety - stwierdził. - Jeżeli OGden dał ogłoszenie i my je odnajdziemy, wówczas będziemy mieć w ręce nowy ślad. Przenocuje pan w mieście? - Mam taki zamiar - odparłem. - Dobrze - kontynuował. - Spotkamy się jutro o wpół do dziesiątej przed południem w Temple Bar. Przejrzymy gazety; domyślam się, gdzie Ogden dał to ogłoszenie. Sądzę, że wybrał brukowce w niedzielnych wydaniach. Być może nic nie znajdziemy, ale w każdym razie warto spróbować. Na noc zatrzymałem się w mieście. Następnego dnia spotkałem się z Chaneyem w umówionym miejscu i udaliśmy się na Fleet Street, aby rozpocząć poszukiwania. Według naszych informacji Ogden radził się pani Gesh z początkiem kwietnia, dlatego musieliśmy szukać w czasie od pierwszego do siedemnastego kwietnia. Jeżeli ukazało się jakiekolwiek ogłoszenie, to właśnie do tego dnia. Odwiedziliśmy kilka redakcji, przejrzeliśmy kolumny ogłoszeń sześciu popularnych gazet i niczego nie znaleźliśmy. Chaney potrząsnął głową. - Niedobrze - stwierdził. - Może miał tylko zamiar to zrobić, ale nie zrobił i pojechał do Rides Park. Obawiam się, że to bez sensu, panie Camberwell, musimy chyba zrezygnować. - Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie nie próbowaliśmy - powiedziałem. - KOlumna w "Timesie". - O, nie! - wykrzyknął. - OGden nigdy by o niej nie pomyślał! - Być może - zgodziłem się. - Może jednak Ogden skonsultował się z prawnikiem i ten doradził mu, że najlepszy będzie "Times". - MOże ma pan rację - przyznał. - Pójdziemy więc do redakcji "Timesa" skoro jesteśmy w pobliżu. W innych tego typu gazetach też są działy ogłoszeń, ale wpierw spróbujemy w "Timesie". Skręciliśmy na Printing HOuse Square i rozpoczęliśmy systematyczne poszukiwania w kolumnach ogłoszeń od pierwszego kwietnia. Było to męczące zajęcie i gdy doszliśmy do pięTnastego kwietnia, już mieliśmy zamiar przestać. Szczególnie dlatego, że to był ostatni dzień, w którym Ogden mógł dać ogłoszenie. Zajrzałem jednak do wydania z siedemnastego kwietnia... i dostrzegłem nazwisko "OGden". - Mamy je, Chaney! - wykrzyknąłem triumfalnie. - Tu jest! W dniu, kiedy go zamordowano! Co za zbieg okoliczności! To niewątpliwie jego ogłoszenie! Głowa przy głowie czytaliśmy. "Ogden - jeżeli ktoś widział lub spotkał Sarę Ogden, poprzednio Sarę Harrison, mieszkającą przez pewien czas w Chelmsford, proszony jest dla jej dobra o osobisty kontakt z panem F. B. Barfittem, adwokatem, Islington, Colebrooke Row 529". Chaney rzucił okiem na zegarek. - Wpół do pierwszej! - rzekł. - Złapiemy tego prawnika jeszcze przed lunchem. Chodźmy, panie Camberwell, bierzmy taksówkę! POjechaliśmy do Islington, a tam na Colebrooke Row, gdzie znajdowały się stare domy z czerwonej cegły, zatrzymaliśmy się przed zielonymi drzwiami z mosiężną tabliczką, na której widniał napis "Pan F. B. Barfitt" W kilka minut późNiej staliśmy przed panem Barfittem, młodym dżentelmenem, widocznie świeżo upieczonym prawnikiem. Przyglądał się nam z zainteresowaniem. Chaney zabrał ze sobą egzemplarz "Timesa" z siedemnastego kwietnia z ogłoszeniem zaznaczonym niebieskim ołówkiem. POłożył gazetę przed panem Barfittem. - Chcielibyśmy uzyskać informacje w tej sprawie - rzekł. - POnieważ wymieniono tu pańskie nazwisko, panie Barfitt, zatem przyszliśmy do pana. Pan Barfitt spojrzał na ogłoszenie. Oczy mu zabłysły. - Ach, to? - powiedział. - Tak. W czyim imieniu panowie przyszli? - W naszym własnym! - odparł Chaney. - Staramy się wyjaśnić tajemnicę zamordowania mężczyzny nazwiskiem James Ogden. Zamordowano go w Rides Park, w Surrey, siedemnastego kwietnia. Sądzimy, że to ogłoszenie ma związek z tą zbrodnią. Sądzę, że słyszał pan o sprawie z Rides Park? OGden, potężny, dobrze zbudowany mężczyzna, został znaleziony... Pan BArfitt przerwał nagłym okrzykiem: - Wielki Boże! To był ten człowiek, który przyszedł do mnie! Chaney spytał nagle: - Do pana? - Do mnie! Człowiek, który przyniósł mi to ogłoszenie. NIgdy nie skojarzyłem, że ten człowiek, to OGden, którego zamordowano. Ale... To chyba ten sam. Do licha! Czemu nie pomyślałem o tym wcześniej! - Czy powie nam pan wszystko o tym ogłoszeniu? - Spytał Chaney. - MUsimy wiedzieć, dlaczego je zamieścił i na czyje polecenie. POkazałem panu moją wizytówkę, więc wie pan, kim jestem. Ten pan to Ronald Camberwell, prywatny sekretarz pana Christophera Nicholasa podejrzanego o zamordowanie Ogdena. Zamierzamy udowodnić, że pan Nicholas jest niewinny i próbujemy... - Oczywiście, powiem wam wszystko, co wiem! - przerwał pan BArfitt. - NIe jest tego dużo, ale ciekawe. W kwietniu, chwileczkę, tylko zajrzę do kalendarza, tak, czternastego kwietnia odwiedził mnie człowiek odpowiadający pańskiemu opisowi, dobrze zbudowany, i silny. Spytał, w jaki sposób mógłby odnaleźć kogoś, kto zaginął, w tym przypadku chodziło o kobietę. POleciłem, aby dał ogłoszenie. Powiedział, że chce odnaleźć kobietę o nazwisku Sara OGden, z domu Sara Harrison. Zniknęła, a on ma dla niej pieniądze. Poprosiłem o dalsze szczegóły, ale nie podał żadnych. - Dlaczego? - wykrzyknął Chaney. - NIe mam pojęcia. NIe podał nazwiska ani adresu. NIe powiedział też, kim dla niego była ta poszukiwana kobieta ani ile pieniędzy miała otrzymać. Wyjaśni to wszystko, powiedział, jak ona się odnajdzie. Jeżeli ona wróci, wówczas poda pełne informacje. POwiedziałem oczywiście, że to wszystko wydaje mi się niejasne i nie bardzo wiem, czego chce ode mnie jako prawnika. Na to wyjął dwa banknoty pięciofuntowe, powiedział, że życzy sobie, abym ułożył treść ogłoszenia i zamieścił je w odpowiedniej gazecie, a on właśnie płaci mi za to. Ustaliliśmy treść ogłoszenia w takiej formie, jak pan widzi i zaproponowałem, żeby pozostawił mi wybór gazety. POdał, że zaginiona kobieta prawdopodobnie pracuje gdzieś jako kucharka lub gospodyni. Wobec tego posłałem ogłoszenie do "Timesa". Po uzgodnieniu treśCi ogłoszenia ten człowiek powiedział, że odwiedzi mnie jeszcze w tym tygodniu. Jednak nie przyszedł! Nawet nie przyszło mi na myśl, że to ten człowiek zamordowany w Surrey. Oczywiście nazwisko zamordowanego nie było od razu znane? - Nie było - przytaknął Chaney. - Jest jednak, panie Barfitt, ważne pytanie. Czy dostał pan jakąś odpowiedź na to ogłoszenie? Pan Barfitt szybko kiwnął potakująco głową i znów sięgnął po notatnik leżący na biurku. - Tak - odparł - dwudziestego pierwszego kwietnia. Odezwała się kobieta! Chaney poderwał się w napięciu. - Ta kobieta? - wykrzyknął. - Nie!, po prostu kobieta. Zaraz to wyjaśnię - kontynuował Barfitt. - Mężczyzna, który do mnie przyszedł, był tajemniczy, ale ta kobieta jeszcze bardziej. Zjawiła się tu dwudziestego pierwszego kwietnia i powiedziała, że przychodzi w związku z ogłoszeniem w "Timesie". Spytałem więc, czy jest Sarą Ogden. Powiedziała, że nie, ale że ją zna. Pytałem dalej, ale trudno było z nią rozmawiać. Ostatecznie wydusiłem z niej, że dobrze znała Sarę Ogden. Wie, gdzie teraz jest. Wiedziała, też, że Sara Ogden, z domu Harrison, przez pewien czas nosiła inne nazwisko. MOże zdekonspirować tę Sarę OGden, ale chce za to pieniądze! - Nagrodę? - podsunął Chaney. - Chciała, żebym zapłacił jej za informacje - odrzekł Barfitt. - Była z gatunku tych łapczywych. Nie płacisz, nie masz informacji! Oczywiście powiedziałem, że jestem tylko prawnikiem i pośredniczę w tej sprawie, i że nie mogę podjąć decyzji, zanim nie skontaktuję się z moim klientem, który zamieścił ogłoszenie. Zanotowałem jej adres i przyrzekłem napisać, kiedy się z nim porozumiem. Jednak, jak panowie wiecie, on już nie pojawił się u mnie. - Od tego czasu nie widział się pan z tą kobietą? - zapytał Chaney. - NIe. - Ale zna pan jej nazwisko i adres? - Tak, zapisałem... Pani LUke, Harley Street 850. Wydaje mi się, że ona jest tam na służbie. Chaney podniósł się z krzesła. - Musimy dostać te informacje, panie Barfitt! - rzekł. - Proponuję, aby pan się z nią spotkał. ILe ona zechce? - NIe wiem - odparł pan Barfitt. - Wtedy nie wymieniła żadnej kwoty. Wspomniałem jednak, że wyglądała na chciwą. Powiedziała, że skoro mój klient pragnie otrzymać informacje o Sarze Ogden, na którą czekają pieniądze, to nie widzi przeszkód, żeby zapłacił za ujawnienie miejsca jej pobytu i obecnego nazwiska. - Mógłby pan określić sumę? - spytał Chaney. - Doprawdy, nie wiem... - pan Barfitt zawahał się. - Myślę, że pięćdziesiąt funtów, może mniej. Chaney odwrócił się do mnie. Już wiedziałem, o co zapyta i zaraz wyraziłem zgodę, byliśmy na tropie i nie było sensu targować się o pięćdziesiąt funtów. - Tak! - powiedziałem krótko. W kilka minut późNiej urzędnik pana Barfitta wezwał taksówkę i we trójkę pomknęliśmy na zachód. Wstąpiliśmy do mego banku po pieniądze i wręczyłem prawnikowi pięćdziesiąt funtów w nowiutkich banknotach. Wysiedliśmy z taksówki przy Cavendish Square blisko Harley Street i pan Barfitt, umówiwszy się z nami w określonym miejscu, wyruszył, by spełnić swą misję. - Ciekawe, co bęDziemy z tego mieli, Chaney? - spytałem, gdy Barfitt odszedł. - Ma pan jakiś plan? - Mój plan to uzyskanie maksimum informacji o przeszłości OGdena. To zbliży nas do wykrycia mordercy - odparł. - Węszmy, szukajmy... To tylko kwestia czasu. Nie czekaliśmy zbyt długo na pana Barfitta. Po półgodzinie pojawił się, biegnąc. Już z daleka machał skrawkiem papieru. - Pięćdziesiąt funtów poskutkowało! - wykrzyknął. - Mam nazwisko i adres. Wepchnął mi papier do ręki. Rozpostarłem go i odczytałem to, co było napisane ołówkiem. "Pani Hands, Rides Park, Havering_St. Michael". Rozdział XIX~ Kto to był? Nie wiadomo, dlaczego pan Barfitt wręczył ten papier mnie, a nie Chaneyowi. Tym samym ja wpierw odczytałem słowa, które napisała pani Luke w zamian za pięćdziesiąt funtów. Przyznam, że to, co przeczytałem, wywołało u mnie szok; czułem, jakby wrzucono mnie do ciemnego pokoju i zalewała mnie woda. Nagle zrozumiałem! Zrozumiałem, że trafiliśmy na trop. - Co to jest? - spytał Chaney zaglądając mi przez ramię. - Daj przeczytać, Camberwell! Lecz ja ciągle trzymałem kartkę w zaciśniętej dłoni. - Chwileczkę! - powiedziałem i odwróciłem się w stronę prawnika. - Wie pan, co ona tu napisała, panie Barfitt? Proszę zachować tajemnicę. ZObaczymy się jeszcze, a teraz proszę nam wybaczyć; muszę porozmawiać z panem Chaneyem. Pan Barfitt był nieco zaskoczony, zrozumiał jednak i odszedł bez słowa. Zwróciłem się do Chaneya, który był bardzo zaintrygowany. - Coś niezwykłego, panie Camberwell? - spytał. - Idziemy? - Pamięta pan, Chaney, co ta kobieta powiedziała? - spytałem. - Mówiła, że zna obecne nazwisko Sary OGden, z domu Harrison, i miejsce, w którym teraz przebywa. Tak? A zatem mam tu na kartce to nazwisko i adres. Jest to pani Hands z Rides Park! - Wielki Boże! - wykrzyknął. - Gospodyni? - Tak, gospodyni pana Nicholasa - przytaknąłem. - Sensacja, Chaney! Pani Hands to Sara OGden! Musimy się zastanowić. ChodźMy gdzieś na lunch, jest druga, nie jedliśmy nic od śniadania. Poszliśmy na Regent Street i poszukaliśmy restauracji, gdzie usiedliśmy w spokojnym kącie. Kelner, który nas obserwował, pomyślał pewnie, że ma przed sobą niezbyt normalnych facetów, byliśmy bowiem tak podnieceni, że zapomnieliśmy, po co tu przyszliśmy. Kiedy przyjął nasze zamówienie, wróciłem do sprawy. - Chaney, wreszcie doszliśmy, tylko do czego?! - powiedziałem w podnieceniu. - Przebyliśmy długą drogę, aby to odkryć. A powinniśmy zacząć od poszukiwań w domu! Jeżeli informacja tej kobiety jest prawdziwa, to pani Hands, poważna, zasadnicza gospodyni Christophera Nicholasa jest Sarą OGden! Zacznijmy od początku. W dniu siedemnastym kwietnia Ogden, przedstawiając się jako Dengo, pojawia się przed drzwiami Rides Park i pyta o pana Nicholasa. Lokaj Jeeves mówi, że pan Nicholas wyszedł. Ogden wchodzi siłą do jadalni i sięga po whisky z bufetu. Jeeves zaniepokojony idzie po mnie. Udaję się do jadalni, OGden awanturuje się i domaga jedzenia. KOrzystając z jego lepszego nastroju idę poszukać sandwiczy i spotykam panią Hands, która mówi, że sama zaniesie je Ogdenowi. Wchodzi zatem do jadalni i OGden spotyka się z Sarą! - NO, no! - mruknął Chaney. - Żona, siostra, kuzynka?... - Nie ma wątpliwości, co ich łączyło - odparłem. - OGden nie dałby ogłoszenia w sprawie kuzynki lub siostry. To była żona, Chaney, żona! Tak więc stoją naprzeciw siebie: mąż, były więZień i żona, która przekreśliła przeszłość, spotykają się w jadalni pana Nicholasa. Przypominam sobie, że pani Hands pozostała tam ze swoim hałaśliwym gościem przez kilka minut. Sądziłem, że była zajęta swoją godną uznania pracą, polegającą na pilnowaniu niepożądanego gościa do czasu, aż powróci pan Nicholas. Teraz jednak możemy być pewni, że państwo OGdenowie rozpoznali się i prowadzili gwałtowną dyskusję o swoich sprawach. A więc, Chaney... W tym momencie przyszedł kelner przypominając nam o jedzeniu. Powróciłem jednak do tematu wraz z pierwszym kęsem. - Teraz przypominam sobie więcej szczegółów z tego wieczoru - mówiłem dalej. - OGden wyszedł razem z panem Nicholasem. Pan Nicholas poszedł z nim do Havering, podjął z banku tysiąc pięćset funtów i wręczył je Ogdenowi, który odszedł z pieniędzmi. Pan Nicholas wierzył, że OGden po otrzymaniu pieniędzy wróci do miasta. My jednak wiemy, że nie wrócił. Poszedł wieczorem do gospody Wagon and HOrses i oświadczył Welmanowi, że pewne sprawy zatrzymają go na noc. Spytał, czy mógłby dostać pokój. Otrzymał go i wkrótce potem, mówiąc, że ma spotkanie, wyszedł. Z kim był umówiony OGden? Sądzę, że teraz już nie mamy wątpliwości, z kim się spotkał. Szedł do pani OGden, alias Hands, aby dokończyć rozmowę rozpoczętą przed południem. Co na to powiesz, Chaney? - Wygląda na to, że tak było. NIeprawdopodobne, ale tak mogło być - mruknął Chaney. - Czy pamięta pan, co robiła tego wieczoru? - NIe! NIe mogłem jej obserwować. Przebywała w innej części domu. Nie widziałem jej już więcej tamtego wieczoru! NIe mam pojęcia, co robiła. MOżemy to jednak teraz ustalić. Chaney pił i jadł przez chwilę w milczeniu. Następnie rzucił mi pytające spojrzenie. - A laska ze sztyletem? - powiedział. - Pomyślał pan o tym? - W ciągu ostatniej pół godziny myślałem o wielu rzeczach! - odparłem. - Również i o tym. Sądzę, że pani Ogden, czy też Hands, wzięła tę laskę. Prawdopodobnie bała się męża i przechodząc przez hall wzięła po drodze laskę w przekonaniu, że dobrze bęDzie mieć jakąś broń pod ręKą, a dosłownie: w ręce, gdyby Ogden okazał się niebezpieczny. Myślę, że Ogden był niebezpieczny i musiał za to zapłacić. - Więc sądzi pan, że ona to zrobiła? - spytał Chaney. - Że zabiła Ogdena? Biorąc pod uwagę wszystko to, co wiemy, sądzę, że to wysoce prawdopodobne. Bardziej prawdopodobne niż to, że zrobił to biedny, półprzytomny od alkoholu, roztrzęsiony, zdesperowany pan Nicholas! - Musimy jednak dowiedzieć się więcej - zauważył. - W jaki sposób dowiemy się, co robiła pani Hands tego wieczoru? - Za pośrednictwem Jeevesa! - oświadczyłem. - MOżna na nim polegać, możemy mu ufać. Gdyby w domu wówczas znajdował się Hoiler, to próbowałbym z nim porozmawiać. Ale on wrócił późNo. Tego dnia Hoiler wyjechał do miasta. Jeeves ma dobrą pamięć i bęDzie prawdopodobnie pamiętał, co robiła pani Hands tego wieczoru. - Wrócę z panem - rzekł Chaney. - Pójdziemy tym tropem. Nawiasem mówiąc, czy to siostrzenica pana Nicholasa prowadziła dom w Rides? - Formalnie tak - odparłem. - Zatem, może ona będzie wiedziała, co robiła gospodyni tamtego wieczoru? - podsunął. - Jest osobą godną zaufania. - Tak... możliwe - przyznałem po rozważeniu tej propozycji - w każdym razie nie zaszkodzi zapytać. Jest teraz z przyjaciółkami w mieście. Spotkamy się na dworcu Waterloo o piątej. Tymczasem ja skontaktuję się z panną Starr i zadam jej kilka pytań. Panna Starr przebywała u przyjaciółki z czasów szkolnych. Znalazłem ją w Kensington i nic nie mówiąc o naszych odkryciach powiedziałem, że razem z Chaneyem podjęLiśmy się bronić wuja i chcemy wiedzieć, co robiła służba w Rides w wieczór morderstwa. Czy może mi pomóc? Powoli doszedłem do pani Hands. Jednak panna Starr nic nie wiedziała o tym, czym zajmowała się gospodyni. - Chyba nie podejrzewa pan pani Hands? - wykrzyknęŁa. - Na pewno? Wuj uważa ją i HOilera za godnych zaufania i nieprzekupnych. Pani Hands, o nie! - NIe powiedziałem, że ją podejrzewam - odparłem. - Chcemy tylko uzyskać maksimum informacji o wszystkich, którzy znajdowali się tam w interesujący nas wieczór. - Oczywiście - powiedziała. - Mam nadzieję, że niższa służba mogłaby poinformować pana, gdzie tego wieczoru była pani Hands, a ona z kolei, gdzie oni przebywali. Ja nie wiem nic: nie było mnie w domu, szukałam pana Nicholasa. - Czy podczas tych poszukiwań widziała pani kogoś w parku? - spytałem. - KOgoś podejrzanego? Mam na myśli kogoś, kogo nie spodziewała się pani tam spotkać? Zawahała się i wydawało się, że domyśla się, co mam na myśli. - Tak - powiedziała wreszcie. - NIe mówiłam o tym wcześniej, ponieważ nie przyszło mi do głowy, że to może mieć jakieś znaczenie... że ma to związek z morderstwem. Szukaliście mordercy, mężczyzny... a to była kobieta! - Jaka kobieta? - spytałem szybko. - NIe wiem! - odparła. - Była daleko. NIe zastanawiałam się, przypuszczałam, że to jedna z pokojówek spotkała się ze swoim chłopcem. W każdym razie była to kobieca sylwetka. Nikogo poza nią nie widziałam. Rozglądałam się za panem Nicholasem, jego szukałam, więc... - Gdzie zobaczyła pani tę kobietę? - badałem dalej. - Wie pan, gdzie od głównej drogi skręca ścieżka w kierunku Middle Spinney? Zobaczyłam, że tam stoi. Widziałam jej sylwetkę na tle nieba. Była wysoka, ale w Rides pracuje kilka podobnych kobiet. Odeszła, gdy mnie dostrzegła. - W jakim kierunku? - W stronę MIddle Spinney. Szła wolno, a potem, gdy się przybliżyłam, obejrzała się. Pomyślałam wówczas, że ktoś ze służby czeka na kogoś. - I więcej nie spotkała pani nikogo? - Żywej duszy! Nikogo więcej nie spotkałam. Wróciłam na drogę i skierowałam się do letniego domku, który pan Nicholas zbudował zeszłego roku w zachodniej części parku. Chciałam przekonać się, czy go tam nie ma. Potem chodziłam jeszcze jakiś czas po parku i wróciłam do domu. - Domyśla się pani, kim była ta kobieta? - podsunąłem. - NIe, naprawdę nie! NIe interesowałam się tym, co robiła i gdzie przebywała służba. Jeżeli któreś z nich chciało gdzieś wyjść, to opowiadało się nie mnie, lecz pani Hands. Ona miała pełną kontrolę nad służbą kobiecą, a HOiler nad męską. Wiem tylko, że traktowali służbę dość liberalnie. Dlaczego jednak zadaje pan te pytania, panie Camberwell? - Pragnę tylko trochę pomóc, panno Starr - odrzekłem. - Bardzo nam pani pomogła, mówiąc o tej kobiecie w parku. Na dworcu Waterloo spotkałem się z Chaneyem. W pociągu opowiedziałem mu, czego dowiedziałem się od panny Starr. - Hm! - westchnął Chaney. - Gdyby tylko ta młoda dama mogła przysiąc, że kobietą, którą spotkała w parku, była pani Hands! To byłaby dopiero sensacja w śledztwie! Ale my, rzecz jasna, wiemy, że to była pani Hands! - Czy nie jest to czasem zbyt pochopny wniosek? - spytałem. - Przecież nie mamy dowodów! - MOgę się założyć, że tak było! - wykrzyknął. - Pani Hands albo Sara Ogden poszła spotkać się z Ogdenem. A teraz musimy się zastanowić, kto w domu wiedział, czym się zajmowała pani Hands tego wieczoru. - Proszę to zostawić mnie - oświadczyłem. - Tym człowiekiem jest Jeeves! Jeszcze dziś z nim porozmawiam. MOżemy na nim polegać. Zaraz po przyjeździe, późNym wieczorem, ściągnąłem Jeevesa do mojego pokoju, i upewniwszy się, że nikt nas nie podsłuchuje, zagadnąłem go wprost: - Jeeves, chcę z tobą porozmawiać zupełnie prywatnie i w zaufaniu! Czy zatrzymasz dla siebie wszystko, co tu powiemy? Jeeves usiadł wielce zaskoczony i spojrzał na mnie szczerym wzrokiem. - MOże pan być pewien, sir - odparł zwięźle. - Ani słowa nikomu. - Dobrze, Jeeves - ciągnąłem. - Wiesz, że ja i pan Chaney robimy wszystko, aby uwolnić pana Nicholasa od podejrzeń? Chciałbym, żebyś mi pomógł. - Z najwięKszą przyjemnością, sir - odparł szczerze. - Na początek uprzedzam, żebyś nie był zaskoczony pytaniami - mówiłem. - Wróć pamięcią do tamtego wieczoru, do dnia, w którym Dengo, którego prawdziwe nazwisko brzmi Ogden, został zamordowany. Skup się i powiedz mi, czy pani Hands gdzieś wychodziła? Od razu dostrzegłem, że wie. Oczy mu zabłysły i odparł bez zastanowienia: - Tak, sir, mogę odpodzieć! Nawet nie muszę bardzo się zastanawiać. Pani Hands wyszła i nie było jej dość długo. - Jesteś tego absolutnie pewny? - Jestem pewny, sir. POwiedziała mi o tym. Przyszła do mnie zaraz po kolacji dla służby i powiedziała, że wychodzi do pani Summers, do Home Farm. Mówiła, że pani Summers jest chora i ona musi ją odwiedzić. POtem zaraz wyszła, sir. Pani Summers i pani Hands bardzo się przyjaźNią. - Doskonale - powiedziałem. - POsłuchaj uważnie, Jeeves. Jesteś sprytny, zatem zastanów się spokojnie, czy pani Hands istotnie poszła do pani Summers? Rozdział XX~ Ostrożny kochanek Dostrzegłem, że to pytanie było dla Jeevesa wyraźną sugestią; skinął głową w geście wskazującym, że miał podobne przypuszczenie. - Mógłbym dowiedzieć się czegoś od Bena Summersa, sir - odparł. - Ben i ja przyjaźNimy się. Należymy do tego samego klubu krykieta. Summersowie są jednak bardzo skryci. Bywam u nich, gdy tylko mam trochę czasu. Wiem jednak, że potrafią trzymać język za zębami. - Cecha godna pochwały, Jeeves - zauważyłem. - Nadszedł jednak czas, żeby zaczęLi mówić. Muszę dokładnie wiedzieć, czy pani Hands była u pani Summers w HOme Farm i jeżeli mógłbyś... - MOgę spróbować z Benem, sir - powiedział. - On powinien wiedzieć. Jeżeli jednak zadam mu to pytanie, wówczas może spytać, co to mnie obchodzi lub coś podobnego. Ci Summersowie należą do gatunku ludzi pytających "Co ci do tego?" i wyznają zasadę: "Obserwuj wszystko, nic nie mów" i tak dalej. Ale spróbuję, sir. Mam sposób na Bena. JEśli ma coś do powiedzenia, to powie. - Jaki to sposób Jeeves? - spytałem. - Mów! - Dobrze, sir, powiem. Ben jest członkiem klubu krykieta - odparł Jeeves. - Ostatnio pan Nicholas jest bardzo popularny w tym klubie. Wiele dla niego zrobił. POwiem Benowi, że jeżeli odpowie na to pytanie, wówczas pomoże oczyścić pana Nicholasa. - Możesz spróbować - zgodziłem się. - Powtarzam jeszcze raz, Jeeves, że ja i pan Chaney pragniemy informacji o tym, co robiła tamtego wieczoru pani Hands, a szczególnie, czy była wtedy w HOme Farm. Zrób, co możesz, dyskretnie, jak tylko to możliwe. W interesie pana Nicholasa. - Będę się starał, sir - odpowiedział Jeeves. - JUtro mam dzień wolny i mogę pójść do Bena Summersa. O mnie niech się pan nie boi, potrafię trzymać język za zębami, sir. Ben, jak pan wie, również. Znając nieco rodzinę Summersów - Summers był jednym z dzierżawców pana Nicholasa - wiedziałem, co ma na myśli Jeeves mówiąc, że trudno z nich coś wyciągnąć. Ojciec, matka i syn byli szczególnie skryci i oszczędni w słowach. Było tak, jak mówił Jeeves, pilnowali własnych spraw i nie ingerowali w cudze. Dlatego nie miałem wielkich nadziei, że otrzymam z tego źródła jakieś informacje. Było bardzo prawdopodobne, że Ben Summers, jeśli nawet widział panią Hands w domu swej matki wieczorem, kiedy zamordowano OGdena, nie będzie skłonny o tym mówić. PO południu nastęPnego dnia zjawił się podekscytowany Jeeves i zaciągnął mnie do biblioteki. - Mam dla pana nowiny, sir - powiedział, gdy upewnił się, że jesteśmy sami. - Widziałem Bena Summersa. I Ben coś wie, sir! - Co chcesz przez to powiedzieć, Jeeves? - wykrzyknąłem. - Wie... Co? - Ach, sir, tego to ja nie wiem - odparł. - Ale coś wie! Coś, co stało się tego wieczoru. Patrzyłem na niego w milczeniu. Potrząsnął głową. - Dziś po południu poszedłem do Bena - kontynuował. - Powiedziałem, że przyszedłem omówić pewne sprawy związane z krykietem. Był sam, sir, na jednym z pól. Starałem się, jak tylko mogłem. Kawałek po kawałku, nie za szybko. Grałem na sympatii Bena, sir, do pana Nicholasa. Ben bowiem ma bardziej mięKkie serce niż sądziłem. Nawet jest nieco sentymentalny. Na koniec stwierdziłem, że to wielki wstyd, że pan Nicholas znajduje się w więZieniu podejrzany o morderstwo, którego nie popełnił. Wtedy Ben chciał wiedzieć, czy uczyniono coś, aby oczyścić pana Nicholasa z podejrzeń. Powiedziałem mu, co pan i pan Chaney robicie w tej sprawie. Następnie, po chwili wahania, Ben powiedział, że jeśli będę dyskretny, to może mi przekazać pożyteczną informacjeę. POdkreślił jednak, że to absolutna tajemnica, inaczej będzie zgubiony! - Dlaczego miałby być zgubiony? - zdziwiłem się. - POwiem panu, sir, ponieważ wiem... Wiem to od dawna. Mówiąc między nami, Ben Summers kocha się w Lettice, naszej pokojówce. Spotykają się od zeszłej zimy i postanowił ożenić się z nią. Jednak rodzice Bena są przeciwni. To bardzo dumni ludzie, wyobrażają sobie, że ich syn powinien zrobić dobrą partię. Prawdę mówiąc, mają już na oku córkę innego farmera, pannę w miarę zamożną. Ben oświadczył, że nie chce jej widzieć, że chce Lettice i wbrew ojcu i matce potajemnie stale się z nią spotyka. Wyznał mi, że wraz z Lettice był w naszym parku wieczorem w dniu morderstwa i chociaż nie chciał udzielić mi bliższych informacji, myślę, że widział coś lub kogoś. Czy pan to rozumie, sir? Jeżeli Ben coś powie i wyjdzie to na jaw, matka i ojciec dowiedzą się, że spotyka się z Lettice i Ben bęDzie miał ciężkie dni. - NIe dał ci nic do zrozumienia, Jeeves? - spytałem. - NIe, sir... Ja tylko wiem, że jest coś... - odparł Jeeves - ...z czego nie zdaje sobie sprawy... - Jeeves - powiedziałem - to może być bardzo ważne. MUsisz znów zobaczyć się z Benem Summersem. POwiedz mu ode mnie, że jeżeli powie mnie i panu Chaneyowi to, co wie, wówczas zatrzymamy to w tajemnicy i nikt się nie dowie. Zwróć mu uwagę, że może przez to ocalić życie panu Nicholasowi! Jeżeli się zdecyduje, umów go z nami o zmroku, żeby go nikt nie widział. Idź i załatw to! Wyszedł z tym nowym zadaniem, a ja poszedłem do Chaneya i opowiedziałem mu o tym, czego się właśnie dowiedziałem. Chaney wykrzywił się. - NO właśnie! Tak jest zawsze z tymi wieśniakami! - powiedział. - Trzymają mnóstwo ważnych wiadomości bez względu na to, jaki może być efekt ich milczenia. NIe dziwiłbym się, gdyby było jeszcze parę takich świniopasów, którzy mogliby coś powiedzieć, gdyby tylko chcieli. Myśli pan, że ten facet coś powie? - Wkrótce się przekonamy - odparłem. - Jeżeli jednak będzie się chciał z nami spotkać, to lepiej żeby nie znał pańskiej opinii o wieśniakach i świniopasach, Chaney! Wówczas nie wydobylibyśmy z niego ani słowa. Ci starzy, zasiedziali od setek lat dzierżawcy są piekielnie dumni i uważają się za kogoś lepszego... - ...od policjantów i eks_policjantów - przerwał mi ze śmiechem. - Zgadza się! Znam ich. Skryci w myśl zasady: "Pilnuj swego nosa". Ale ta zasada może posłać niewinnych ludzi do więzienia i na szubienicę. Może też być tak, że ten młody Ben Summers nic nie wie! Jednak powinniśmy się o tym przekonać. - Zgadza się! - przytaknąłem. - Jeeves tym pokieruje. I Jeeves tym pokierował. Wrócił przed wieczorem, zachowując się jeszcze bardziej tajemniczo niż przedtem. - Panie Camberwell! - wyszeptał wchodząc do biblioteki i sprawdzając, czy jesteśmy sami. - Wszystko w porządku! Pan i pan Chaney spotkacie się ze mną o dziewiątej przy Hunting Gate. Doprowadziłem do spotkania z Benem! BęDzie mówił! - Nie wiesz, o czym? - spytałem z naciskiem. - NIe mam pojęcia, sir - odparł Jeeves. - Wiem jednak na pewno, że nie o spotkaniu z Lettice, i proszę go nie pytać o to, co robił wtedy wieczorem w parku. O Lettice, panie Camberwell, nie wolno wspominać! MUsi się pan zadowolić tym, co Ben zechce sam powiedzieć. Czy ta godzina panom odpowiada? Zapewniłem Jeevesa, że ta godzina nam odpowiada i kiedy odszedł, udałem się do Chaneya, by go powiadomić o tym spotkaniu. - Mam nadzieję, że powie prawdę! - stwierdził. - NIe żadne bajeczki! - Wydostaniemy od Bena Summersa prawdę i tylko prawdę, Chaney! - odrzekłem. - To nie jest typowy młody człowiek, obdarzony wybujałą wyobraźNią. I niech pan pamięta, że naszym zadaniem jest tylko słuchanie, a nie zadawanie pytań. Zapadł zmierzch, gdy opuszczaliśmy dom idąc na spotkanie z Jeevesem przy Hunting Gate. Była to boczna brama parku, prowadząca do ścieżki przecinającej pas lasu w niewielkiej dolince, za którą leżały zabudowania farmy Summersów. Prowadzeni przez lokaja (wypełniającego swoje zadania z taką gorliwością i przyjemnością, że mogłem całkowicie zdać się na niego) przeszliśmy ścieżką aż do lasu i skierowaliśmy się na skraj pola młodej pszenicy. Na skraju pola stała szopa albo chata pasterska. Otwarte drzwi odsłaniały ciemne wnętrze, w które Jeeves wetknął głowę i ostrożnie wyszeptał: - Ben? Gdzieś z wnętrza odezwał się ochrypły głos: - Halo! - Ben, oni tu są - kontynuował Jeeves. - NIe masz tu gdzie jakiegoś światła? Usłyszeliśmy trzask zapalanej zapałki i zabłysło słabe światło. Ujrzeliśmy Bena Summersa wieszającego lampę z długą świecą na gwoździu wbitym w słup. Odwrócił się i spojrzał na nas wzrokiem, który wielu ludzi określiłoby jako niechętny, a który ja odebrałem jako krytyczny i badawczy. - Dobry wieczór, Ben - powiedziałem tak ostrożnie, jak to tylko było możliwe. - To mój przyjaciel, pan Chaney. POnieważ zna mnie pan, więc będę mówił pierwszy. Masz nam coś do powiedzenia, prawda? MOżesz być pewny, że cokolwiek powiesz, zostanie między nami. A zatem, Ben, co masz do powiedzenia? Teraz mogliśmy się przekonać, że Ben był masywnym, flegmatycznym młodzieńcem. Stał milczący przy słupie, na którym powiesił lampę, z rękoma w kieszeniach i patrzył to na mnie, to na Chaneya. Wydawało się, że nigdy nie przemówi. Ale wreszcie powiedział: - Nie chcę nikomu sprawić kłopotu! - warknął. - To nie po mojemu! - To chwalebne, Ben - dodałem pospiesznie. - Ale chyba nie chcesz, aby oskarżono niewinnego człowieka!? Próbujemy oczyścić pana Nicholasa. Więc jeśli możesz coś powiedzieć... - Chce pan wiedzieć, czy tego wieczoru była u nas gospodyni? - spytał. - Jeeves mówił, że o to wam chodzi. - Tak! - odparłem. - NIe było jej. Nawet w pobliżu, wiem o tym. NIe było jej, gdy wychodziłem, i nie było, gdy wróciłem, nie było jej też w czasie mojej nieobecności. Wiem to na pewno! - odrzekł z pewnym siebie uśmiechem. - Skąd wiesz, że nie było jej w czasie twojej nieobecności, Ben? - spytałem. - POnieważ była gdzie indziej! - odrzekł triumfalnie. - ZUpełnie w innym miejscu! - Widziałeś ją, prawda? - podsunąłem. Znów zaśmiał się, patrząc na nas chytrze. - Opowiem wam, jak to było - powiedział z ufnością w głosie. - Tamtej nocy byłem w parku. Nieważne gdzie, ale na pewno gdzieś, gdzie mnie nikt nie widział. Czekałem na kogoś i nie chciałem, żeby mnie ktoś widział. Czekam więc i widzę, jak ona idzie... - Pani Hands? - wyszeptałem. - Zgadza się. Gospodyni. Szła od strony domu. Gdy była niedaleko mnie, pokazał się mężczyzna idący od bramy i spotkał się z nią. Do tego momentu nie rozpoznałem jej, wiedziałem tylko, że to kobieta. Chwilę stali i rozmawiali, a kiedy on zapalił zapałkę, ujrzałem ich twarze. Ją oczywiście poznałem, ale jego nie. Masywny facet o tłustej gębie. - Masywnie zbudowany mężczyzna? Ben Summers znów się zaśmiał. Tym razem jakoś dziwnie. - Później widziałem go jeszcze raz! - rzekł. - Ale wtedy... był martwy! Widziałem jego... zwłoki. Zanim odkryła je policja. I to był ten sam człowiek, który się z nią spotkał i zapalił zapałkę. NIkomu jeszcze o tym nie mówiłem. PO chwili milczenia odezwał się Chaney: - Co wydarzyło się późNiej, po zapaleniu zapałki? - spytał. - Poszli przez park w kierunku MIddle Spinney - odparł Ben. - Widziałem, jak znikali między drzewami. - A ty co robiłeś? - spytał Chaney. Ale Ben nie odpowiedział. To była już jego sprawa i... jak sądzę Lettice. Rozdział XXI~ NIespokojny służący NIc więcej nie wyciągnęliśmy już z Bena Summersa. Wiedzieliśmy, że pani Hands spotkała Ogdena w Rides Park wieczorem w dniu morderstwa i poszła z nim w kierunku Middle Spinney, gdzie znaleziono jego ciało. To ona oczywiście była tą kobiecą postacią, którą widziała panna Starr, a którą rozpoznał Ben Summers. Teraz mieliśmy pewność i trzeba było z tym coś zrobić. - POlicja? - podsunąłem w czasie, gdy omawialiśmy sprawę z Chaneyem w moim pokoju. - Czy nie powinniśmy przedstawić im tych faktów? Ale Chaney, jako eks_policjant, potrząsnął głową. - Jeszcze nie teraz - odparł. - Oni idą po innym tropie, niekorzystnym dla pana Nicholasa. Onegdaj widziałem się z Willertonem w Havering_St. Michael. Spytał mnie trochę szyderczo, co zdziałaliśmy, czy raczej co ja zrobiłem. Oczywiście nic mu nie powiedziałem. Ale dowiedziałem się, że oni nie szukają już dalszych dowodów niż te, które zebrali. Są pewni siebie. Willerton jest już pewien, jaki będzie werdykt. Morderca! Potem powiedział, że to bęDzie łagodny wyrok. Być może rok. Willerton według mnie jest głupi! - Jeżeli jednak nie powiemy policji, Chaney, o tym, co wykryliśmy, to co zrobimy? - spytałem. - Przecież nie możemy tego trzymać w tajemnicy! - Istotnie, to nie leży w naszym interesie - odparł. - MUsimy ujawnić nasze poczynania i wyniki naszego śledztwa odpowiednim władzom w odpowiednim czasie. Ale ten czas jeszcze nie nadszedł, panie Camberwell. Jeszcze nie skończyliśmy, nie mamy jeszcze wszystkiego. - Czego jeszcze nam brakuje? - spytałem. Przez chwilę milczał. Wstał z fotela i zaczął przechadzać się po pokoju. Nagle zatrzymał się przede mną i zniżył głos do szeptu: - Chciałbym dostać się do jej pokoju! - rzekł. - Po co? - wykrzyknąłem. - Aby przeszukać jej rzeczy - odparł. - Właśnie przypomniałem sobie, co odkryliśmy przy zwłokach OGdena. POwinien mieć przy sobie tysiąc pięćset funtów w banknotach. Gdzie są te pieniądze? Prawdopodobnie włożył je do portfela. Gdzie on jest? NIe twierdzę, że są u niej, ale że tam mogą być! A jeśli są, to będzie to wielkie odkrycie! Ale jestem pewien, że znajdę jeszcze coś innego, a wie pan co? - Na Boga, nie wiem! - odrzekłem. - Co? - Akt ślubu, panie Camberwell! - odparł ze znaczącym uśmiechem. - Kobieta tego pokroju nigdy takich rzeczy nie wyrzuca. NIe mam najmniejszej wątpliwości, że była żoną Jamesa OGdena i musi mieć akt małżeństwa. Gdybyśmy go mieli, Och! Gdybym mógł znaleźć się w jej pokoju przez kilka godzin! Na pewno bym coś znalazł. - Dobrze, ale nie wiem, jak pan to zrobi, Chaney - powiedziałem. - Zdążyłem już zauważyć, że pani Hands większość czasu spędza w swoim pokoju. Pani Hands ma w tym domu szczególne przywileje. Kiedyś szukałem jej i miałem okazję zobaczyć jej pokoje. To są najładniejsze pokoje w całym domu! Salon ma jak księżna. Prawie nigdy nie wychodzi, a jeśli tak, to tylko do ogrodu lub na taras. Pani Hands żyje tu jak pączek w maśle. Cała służba w tym domu, a nawet HOiler... Chaney przerwał mi nagle i wykrzyknął: - Ach, HOiler! Lokaj! MOże on by mi pomógł? Spojrzałem na niego zdziwiony. - Pomógł? W czym? - spytałem. - W wyciągnięciu tej kobiety z domu na kilka godzin - wyjaśnił. - POśle ją gdzieś... - HOiler nie ma władzy nad panią Hands - powiedziałem. - On rządzi w swoim zakresie, a ona w swoim. - Jednak może być użyteczny - upierał się. - Czy ten Hoiler jest oddanym sługą? - Jest z panem Nicholasem od dłuższego czasu - odparłem. - Czy niepokoi się o swojego pana? - spytał. - Sądząc z tego, co mówił, to tak - odparłem. - Martwi się o pana Nicholasa. - Był bardzo zdenerwowany tym wezwaniem na przesłuchanie. - Hm... On pierwszy wiedział, że Ogden szantażuje? - spytał Chaney. - Widział Ogdena w Claridge'u, prawda? - Tak, podejrzewał, że mężczyzna, którego wtedy widział, i który okazał się Ogdenem, szantażował pana Nicholasa - odparłem. - Jeżeli te zeznania są w ogóle istotne. - A pan niczego w nich nie dostrzega? - spytał. - Nie! - odrzekłem. - Czyżby miało jeszcze coś być... przeciwko panu Nicholasowi? - O, może być bardzo wiele, panie Camberwell! - odparł Chaney. - Widzi pan, to dowodzi, że pan Nicholas był narażony na szantaż i prześladowania ze strony tego Ogdena, co doprowadziło go do desperacji! Oto, czego pragnie dowieść oskarżenie: że pan Nicholas doprowadzony był do ostatecznośCi i że ta wizyta sprowokowała go do zamordowania swego prześladowcy. Dlatego jego zeznania są takie ważne. - Hoiler wykazuje duże zaniepokojenie - powiedziałem. - Stale mnie pyta, czy jest coś, co przemawia na korzyść pana Nicholasa. - Czy sądzi pan, że jest człowiekiem godnym zaufania? - spytał Chaney. - Pan Nicholas mu ufał - odrzekłem. - Wiem, że miał w nim zawsze powiernika. - Dobrze! - rzekł Chaney. - Zatem i my możemy mu zaufać. Potrzebujemy pomocy, a on może nam jej udzielić. - Sądzi pan, że możemy powiedzieć mu wszystko? - spytałem. - Wszystko! W zaufaniu - odparł. - Ci starzy służący nauczeni są dyskrecji. Według mnie, HOiler należy do takich. NIkt inny, jak tylko HOiler może ułatwić mi dyskretny dostęp do pokojów pani Hands. - MOże bęDzie miał jakiś pomysł - oświadczyłem. - W czasie naszej rozmowy i mnie przyszło coś na myśl. Pani Hands z całą pewnością chodzi w każdą niedzielę do kośCioła. Poświęca na to całe dwie godziny. Wystarczy to panu? Dwie godziny w niedzielę przed południem? - Nie! - zaprzeczył zdecydowanie. - POnieważ wówczas w domu będzie pełno służby. Nie, to musi być noc, kiedy wszyscy śpią. Trzeba rano wezwać HOilera, wpierw wybadać, czy zechce nam pomóc w uwolnieniu jego pana od podejrzeń, zapewnić go o naszym zaufaniu i posłuchać jego sugestii. NIe sprzeciwiłem się tej propozycji. Chociaż znałem HOilera dość powierzchownie, to jednak sądziłem, że może być godny zaufania. Był typowym służącym; sprawnym, dokładnym formalistą. POnadto wiedziałem, że pan Nicholas wysoko go cenił. Był to spokojny, opanowany człowiek, ostrożny w doborze słów. Tak, HOiler istotnie sprawiał wrażenie, że jest człowiekiem, któremu można zaufać w tej wyjątkowej sytuacji. POnadto, odkąd przebywałem w Rides Park, nie zauważyłem, aby istniała jakaś zażyłość pomiędzy nim a panią Hands. Każde z nich miało swój odcinek pracy i rzadko widziałem ich razem. - Dobrze - powiedziałem. - Myślę jednak, że lepiej będzie, gdy ja pierwszy zobaczę się z HOilerem. Jutro po śniadaniu wezwę go do biblioteki. Sądzę, że zechce nam pomóc. POtem pan przyjdzie i wyjaśni, o co chodzi. Ale, na Boga, nie wolno nam popełnić błędu! Jeżeli ta kobieta miała coś wspólnego z morderstwem i dowie się, że ją podejrzewamy, wówczas wszystko weźMie w łeb! - Ona niczego nie podejrzewa - odparł Chaney. - Jestem tego pewny. Od czasu, gdy uzyskaliśmy o niej te informacje, bacznie ją obserwowałem. NIe sądzę więc, aby podejrzewała, że my lub ktokolwiek inny coś podejrzewa. Rozmawiałem z nią na temat nieszczęścia, które przytrafiło się panu Nicholasowi i nie zauważyłem najmniejszych objawów podejrzeń lub jakiejkolwiek zmiany w jej zachowaniu. Jeżeli to, co podejrzewamy, jest prawdą, to ta kobieta jest nie tylko twarda, ale również piekielnie przebiegła. - Z tego właśnie powodu musimy być ostrożni - powiedziałem. - Ja też tak uważam - zgodził się. - MUsimy jednak spróbować z lokajem. Następnego dnia rano wezwałem HOilera do biblioteki i ostrożnie zacząłem rozmowę na temat pana Nicholasa. - Sądzę, że niepokoisz się o pana Nicholasa, HOiler? - spytałem. - Znaliście się od dłuższego czasu. - NIepokoję się bardziej, niż pan sądzi, sir - odparł. - A co pan o tym myśli, sir? Będzie uwolniony? Czy skażą go za zabójstwo? - NIe ma pojęcia, co sąd zrobi wobec nowych dowodów, HOiler - odparłem. - Jednak pan Chaney, panna Starr, pan Chancellor i ja chcemy znaleźć dowody niewinności pana Nicholasa. - Uniewinnienie, sir? - spytał. - To wspaniale, sir. MOgę spytać, czy są jakieś rezultaty? - W pewnym sensie, HOiler. Natrafiliśmy na pewne sprawy - odrzekłem. POchylił głowę w geście wskazującym na to, że wie, iż w tej sprawie należy ostrożnie dobierać słowa. - Zatem ktoś, poza panem Nicholasem, jest podejrzany, sir? - spytał krótko. To pytanie sprowadziło rozmowę na właściwe tory. POstanowiłem rozwinąć ten temat. - Sądzę, Hoiler - powiedziałem - że zrobisz wszystko, aby oczyścić pana Nicholasa z podejrzeń? - Oczywiście, sir! Zrobię wszystko, co będę mógł. - A zatem chcesz pomóc, HOiler? Spojrzał na mnie zaskoczony. - Ja, sir? To oczywiste... Jeżeli będę mógł. - Będziesz mógł! - powiedziałem. - POd warunkiem, że zatrzymasz w tajemnicy to, co ja i pan Chaney ci powiemy. W interesie pana Nicholasa. - MOże pan na mnie polegać, sir - odparł. - Gdyby pan Nicholas tu był, powiedziałby panu, że jestem człowiekiem, na którym można polegać. - Doskonale, HOiler. Poproszę pana Chaneya, aby przyszedł tu i wszystko wyjaśnił - powiedziałem. - Obawiam się jednak, że będziesz zaskoczony... POtrząsnął głową z trochę cynicznym, trochę smutnym uśmiechem. - Widziałem w życiu wiele, sir - zauważył. - Nie tak łatwo mnie zaskoczyć. Poszedłem po Chaneya. Zanim wróciliśmy do biblioteki, streściłem mu moją rozmowę z Hoilerem. Potem przez jakąś godzinę Chaney przedstawiał swój pogląd na sprawę, po odebraniu od HOilera przyrzeczenia o dyskrecji. W swoim sprawozdaniu tak precyzyjnie uwypuklił fakty, że wywołał pożądany efekt. Słuchałem w milczeniu zafascynowany. Również Hoiler, poważny, szacowny lokaj, siedział oszołomiony, chłonąc każde słowo i nie zadając pytań. - To wszystko! - zakończył Chaney po dobrej godzinie. Hoiler westchnął. - Przykro mi tego słuchać, panowie - powiedział krótko. - Mówiłem panu Camberwellowi, że dużo już w życiu widziałem i mogę dodać, że zetknąłem się z wieloma ludźMi, więc niełatwo mnie zaskoczyć. To straszna historia, panowie, ale mam wątpliwości. Czego mianowicie panowie chcecie ode mnie? Domyślam się, że chcecie, abym wam pomógł? Chaney wyjaśnił, o co nam chodzi. Trzeba, żeby on, HOiler, wywabił gdzieś panią Hands na dzień i noc. MOże, powiedzmy, spowoduje, aby panna Starr wezwała ją do miasta i zatrzymała na czas, który jest nam potrzebny do przeszukania jej pokojów. HOiler rozważał projekt. Należał do ludzi, którzy nie podejmują pochopnych decyzji. - Rozumiem, że mam to zrobić tak, aby nie wzbudzić jej podejrzenia? - spytał po chwili. - Mam inny plan. W mieście mieszka moja siostra. Jest chora i... ta, hm... osoba (nie chcę wymieniać jej nazwiska), o której mówimy, przyrzekła ją odwiedzić i pocieszyć. Myślę, że mogę to zorganizować tak, aby wszystko wydawało się naturalne. Jeżeli tego panowie sobie życzycie... Chaney odrzekł, że takie rozwiązanie całkowicie nas zadowala i że pozostawiamy wszystko w ręKach Hoilera. W kilka dni późNiej przyszedł HOiler i oznajmił w zwykły oschły sposób, że pani Hands pojedzie dziś po południu do miasta i będzie nieobecna w Rides Park aż do następnego dnia rano. Rozdział XXII~ Nocna eskapada Wiadomość tę HOiler przyniósł nam w południe, a w dwie godziny późNiej, gdy byłem na tarasie, paląc fajkę po lunchu, zauważyłem, że pani Hands opuszcza dom w jednym z samochodów pana Nicholasa. Pani Hands zwykle ubierała się elegancko, teraz przystroiła się szczególnie wytwornie. Szczegóły te zanotowałem niemal mechanicznie. Miała ze sobą elegancki neseser okuty srebrem. W czasie nastęPnych dwudziestu czterech godzin często wracałem pamięcią do jej ubioru i tego neseseru. Przez resztę dnia życie w Rides Park płynęło normalnym trybem - biorąc pod uwagę nieobecność właściciela i jego siostrzenicy. POsiłki podawane były ze zwykłą punktualnością. Służba udała się do normalnych zajęć i wszystko działało jak w dobrze naoliwionym mechanizmie. NIkt obcy nie domyśliłby się, że nad tym miejscem wisi czarna chmura tajemnicy, intrygi i podejrzeń. NIkt, kto zobaczyłby Chaneya i mnie spokojnie palących cygara, nie przypuszczałby, że w nadchodzącą noc czeka nas praca wyjęta żywcem z sensacyjnej powieści lub melodramatu. Zadaniem Hoilera, jako lokaja i majordomusa, było zapewnić nam swobodę działania. O wpół do jedenastej sprawdził drzwi, okna, zamki i zasuwy. ZajęŁo mu to ponad pół godziny; w efekcie było już po jedenastej, gdy wszedł do pokoju bilardowego, gdzie czekałem razem z Chaneyem. - Teren jest czysty, proszę panów - powiedział. - Możecie panowie być spokojni. Gdy panna Starr jest nieobecna, to w tym skrzydle domu panuje spokój i światło jest wygaszone. Czy będę wam jeszcze potrzebny? Mógłbym pójść spać... Chaney zapewnił go, że nie będzie nam potrzebny. Hoiler wychodząc życzył mu dobrej nocy. Zajmował pokój na parterze. Znajdowały się tam spiżarnie i kredensy, w których trzymano cenne srebra, na które musiał mieć oko. OBok znajdował się salon, skąd zarządzał gospodarstwem. Pokoje te leżały we wschodnim skrzydle. Pokoje pani Hands mieściły się na piętrze w zachodnim skrzydle i były dość oddalone, ponieważ oba skrzydła rozdzielała główna bryła budynku. W tej części piętro zajęte było przez pokoje gościnne oraz wystawne sypialnie, które jak sądziłem, nie były używane od czasu, gdy sto pięćdziesiąt lat temu spał w nich król. Gdy razem z Chaneyem zmierzaliśmy do pokojów pani Hands, w domu panowała grobowa cisza. Byłem bardzo podniecony naszym zadaniem i przyjąłem postawę widza, podczas gdy Chaney przeszukiwał rzeczy nieobecnej kobiety. Chciałem nauczyć się czegoś i poznać jego metody. Wpierw zgasił światło w korytarzu, potem wszedł do mieszkania gospodyni, zasłonił okna i zapalił lampy w jej pokojach. NastęPnie przekręcił klucze w obu drzwiach - to znaczy w salonie i sypialni. Na koniec rozejrzał się dookoła. - Wygodne mieszkanko! - rzekł w zadumie. - Istotnie, znakomite! Czy kobieta mogłaby pragnąć czegoś więcej? I o co najbardziej troszczy się w takim mieszkaniu? Najbardziej troszczy się i pragnie... wygody, panie Camberwell! Pani Hands zapewne żyła w przekonaniu, że nieźLe się urządziła, a tu nagle zjawia się Dengo, aby to unicestwić. No cóż, bierzmy się do roboty! Znów rozejrzał się - staliśmy na środku salonu - i zaczął sprawdzać to, co widział. - Biurko... z szufladkami. PUlpit i znów szufladki. Skrzyneczka. Same szufladki - mówił. - Pewnie wszystkie zamknięte na klucz. Ale to nic nie szkodzi - dodał z uśmiechem i wyjął z kieszeni niewielki komplet stalowych narzędzi. - Przy ich pomocy otworzę każdy zamek, a te są zwyczajne. PIęKny komplet, prawda, panie Camberwell? KIedyś należały do znanego włamywacza. Proszę uważać - podszedł do biurka - zaraz je otworzę. - NIech pan dokładnie przejrzy każdy skrawek papieru. Ja tymczasem zajmę się pulpitem. Należy tylko pamiętać o jednym: niczego nie pominąć, czytać każdy list i zwracać uwagę na wszystko, gdzie pojawi się nazwisko OGden. POwoli, mamy przed sobą całą noc. Wokół panowała cisza, przerywana jedynie pohukiwaniem sów w lesie. Dla mnie nasze zajęcie było nudne i obrzydliwe. Według instrukcji Chaneya przeglądałem listy i najmniejsze skrawki papieru. W szufladkach leżały sterty listów, ale nie było w nich nazwiska OGden. Wszystkie napisane stosunkowo niedawno. Były też wycinki z gazet, dużo z nich dotyczyło przepisów kulinarnych i mody. Zakończyłem poszukiwania bez żadnego rezultatu. MNiej więcej w tym samym czasie Chaney osiągnął ten sam efekt. - Pozostała jeszcze skrzynka - rzekł. - I cztery szufladki. Ja biorę dwie, pan dwie. Cierpliwości! NIgdy nie wiadomo, co znajdziemy! Ja jednak nic nie znalazłem. PONieważ miałem więcej wprawy w przeglądaniu papierów, uporałem się z tym szybciej niż Chaney. Z ulgą zapaliłem fajkę, gdy nagle Chaney wydał krótki okrzyk, badając wzrokiem pożółkłą kopertę, pełną wycinków prasowych. - Ha! - wykrzyknął triumfalnie. - Wreszcie coś mamy! Niech pan spojrzy - zwrócił się do mnie ze zwojem wycinków w ręKu. - Sprawa Jamesa OGdena za oszustwo! Pełny materiał. Tu jest wszystko, co mogła o tym zdobyć! Tylko po co, na Boga, to trzymała! Cały komplet! Chodź, Camberwell, mieliśmy rację! - Co nam z tego przyjdzie? - spytałem z powątpiewaniem. - Dużo! Wiedziałem, że spyta pan o to. Czy to nie dowód, że interesowała się Ogdenem? Tak więc to już mamy ustalone, ale nasuwa się pytanie: dlaczego? Dlaczego zacna pani Hands zbierała wycinki z gazet o kryminaliście Jamesie Ogdenie i śledziła przebieg jego procesu? O tak, to jest znamienne! Jeden kamień nic nie znaczy, panie Camberwell, ale kamień przy kamieniu tworzą most dość szeroki, aby dojść do celu! A zatem do roboty! Teraz zajrzyjmy do sypialni. PIerwsze, co rzuciło mi się w oczy, to nowiutka walizka leżąca na łóżku. BYła ściągnięta paskiem i prawdopodobnie zamknięta na klucz. Chaney również zwrócił na to uwagę. Stał przyglądając jej się przez chwilę, jakby głęboko zamyślony. - POdejrzany przedmiot! - stwierdził w zadumie. - Chciałbym wiedzieć, co jest w śRodku. Jest zbyt nowy i zbyt ciężki, aby był tak zupełnie niewinny, Camberwell. Te zamki! Jakże nędzne zamki zakładają teraz przy walizkach. Każdy głupek otworzy je byle drutem. Odpiął pasek i w minutę potem otworzył walizkę za pomocą kilku zręcznych ruchów. Stał patrząc na zawartość walizki i kiwał głową. - Rozumiem, co to znaczy! - mruczał. - Ta kobieta przygotowywała ucieczkę i dlatego spakowała najpotrzebniejsze rzeczy. Spójrz! Jest tu wszystko, co potrzebne przeciętnemu śmiertelnikowi. Wszystko, co potrezbne w ciepłych krajach. Otóż to, sir. Pani Hands była przygotowana do nagłego wyjazdu! Zadała sobie wiele trudu, aby te rzeczy zebrać, więKszość jest nowa, specjalnie kupiona. Dokąd chciała jechać? Te rzeczy nie są przeznaczone na wyjazd do Brighton albo Margate. Same damskie fatałaszki, a my potrzebujemy czegoś konkretniejszego. Ostrożnie zapakował walizkę, kładąc wszystko z powrotem na swoje miejsce, zamknął ją, zapiął pasek i zaczął rozglądać się po pokoju. Właściwie nie było na co patrzeć. Urządzony był dość pospolicie. Zwykły pokój sypialny zawierający wszystko to, co niezbęDne kobiecie. Tylko w kącie, obok okna, stał stylowy sekretarzyk i Chaney natychmiast zainteresował się nim. Skinął na mnie, jak szef na swego podwładnego w śledztwie i wskazał skrzynię z szufladami, stojącą pod ścianą. - Pan się tym zajmie, panie Camberwell - zadysponował. - Myśli pan zapewne, że to tylko szafa na damskie ciuchy, ale trzeba przejrzeć każdy łaszek i dokładnie całą szufladę! Kobiety chowają listy w nieprawdopodobnych miejscach i nigdy nie wiadomo, gdzie ich szukać! NIech pan szuka dobrze i dokładnie. A więc szukałem dobrze i dokładnie, ale niczego prócz ubrań i bielizny nie znalazłem. Byłem tym już zmęczony i miałem zamiar kończyć, gdy Chaney zajęty przy sekretarzyku wydał nagle okrzyk triumfu: - Hura! Znalazłem! Ryzyko się opłaciło! Kobiety zawsze o czymś zapominają; ona też zapomniała... zapomniała go zniszczyć! W jednej ręce trzymał stary, wytarty skórzany portfel, drugą ręKą wyjmował z niego papiery. - Już pobieżne oględziny wskazują, że bez wątpienia należały do Ogdena - rzekł. - ZOstały zabrane z ubrania zabitego. A teraz są tu, w pokoju pani Hands, schowane w szufladzie. Po co jej te papiery? Jak się tu znalazły? Twardy orzech do zgryzienia, panie Camberwell. Ale przyjrzyjmy się dokładnie. Zapalił lampę i położył papiery na blacie sekretarzyka. - Należały, rzecz jasna, do Ogdena! - mruczał. - NIech pan spojrzy! Dwa rachunki od pani Pettigo, jego gospodyni. Dwa za wódkę i piwo z firmy przy Kingsland Road. Wycinki z gazet, wygląda, że z "Timesa" o typach koni na Derby. I tu... Ach! Co to jest? Wycięte ogłoszenie, które Barfitt zamieścił w "Timesie". OGden należał do ludzi, którzy wszystko chowają. Tu są jakieś listy. To od tego faceta, od Sparkesa, który proponuje spotkanie. Tu natomiast coś bardziej interesującego. Przeczytajmy to razem, panie Camberwell. Rozprostował kawałek papieru zapisany pismem maszynowym, lecz u dołu podpisany ręKą. LIst nadany był z małego miasteczka w Essex i adresowany do rąk "Pana Jamesa Ogdena za pośrednictwem pani Pettigo, LIttle Copperas Street 53" i nosił datę z początku marca. Brzmiał następująco: "Drogi panie. Odpowiadając na pański list z 4 b.m. w sprawie uzyskania informacji o miejscu pobytu pańskiej żony pani Sary Ogden, poprzednio panny Sary Hands Harrison, z żalem donosimy, że nie możemy udzielić na ten temat żadnej informacji. Pragniemy także dodać, że sami byliśmy przez pewien czas zainteresowani jej odnalezieniem. Nasz były klient, pan Benjamin Hands, który zmarł przed kilkoma miesiącami, pozostawił pańskiej żonie, jako swojej siostrzenicy, część majątku. Będąc egzekutorami jego woli jesteśmy zobowiązani ją odszukać. Jeżeli udałoby się panu ustalić miejsce pobytu żony, wówczas będziemy wdzięczni za powiadomienie nas o tym. Jeżeli pan twierdzi, że nie słyszał o żonie od wielu lat i na tej podstawie przypuszcza, że już nie żyje, to należy ten fakt udowodnić, a wówczas do pana będzie należał udział w spadku po panu Handsie. Pozostajemy z szacunkiem dla pana Biuro Prawnicze Charpston and Penketham" Chaney złożył list i wraz z innymi dokumentami ulokował go w portfelu. - W porządku! - powiedział. - NIe wierzę, żeby czytała papiery z tego portfela, pewnie wepchnęła go w kąt szuflady z zamiarem przejrzenia przy najbliższej okazji. Otóż bęDzie miała taką okazję, gdy jej to pokażemy i spytamy, w jaki sposób weszła w posiadanie tych dokumentów. Idziemy, panie Camberwell. Osiągnęliśmy sukces. Teraz już wiem na pewno! - Wiem?... Co? - spytałem. - Co?! - wykrzyknął. - To, dlaczego pani Hands albo Ogden, była wtajemniczona w zamordowanie Dengo! To jasne! Idziemy spać. Wypiliśmy w moim pokoju zasłużonego drinka i udaliśmy się na spoczynek. Nasza nocna eskapada trwała blisko trzy godziny. Byłem śmiertelnie zmęczony i śpiący. Gdy obudziłem się, w pokoju stał Jeeves odsuwając gwałtownie zasłony, jakby chciał mnie postawić na nogi. Nagle odezwał się: - Panie Camberwell!... Czy pan się już obudził? - pytał zdenerwowany. - Dzieje się coś niedobrego, sir! Pan HOiler zniknął dziś w nocy! Zniknął też samochód Biddleby_Watkins! Rozdział XXIII~ Znak w przewodniku Należę do ludzi, którzy po przebudzeniu są całkowicie przytomni, i zanim Jeeves skończył mówić, wyskoczyłem z łóżka i wciągałem na siebie co popadnie. Natychmiast pojąłem sens tego, co mi powiedział. Hoiler uciekł - i to w jednym z najlepszych samochodów! W nocy! POsiadając dostarczone mu przez nas informacje! To znaczy, że... Dobrze wiedziałem, co to znaczy. - Mówiłeś panu Chaneyowi? - spytałem. - Nie, sir. Wpierw przyszedłem do pana - odparł Jeeves. Wiedzą tylko na dole, sir. Bowlby przyszedł powiedzieć mi, że z garażu zniknął jeden samochód. POszedłem poinformować o tym pana Hoilera, jednak nie znalazłem go i stwierdziłem, że jego łóżko jest nietknięte. POkój wyglądał tak, jakby pan HOiler pakował się w pośPiechu, sir... POrozrzucane rzeczy... - Idź na dół, Jeeves. NIech nikt niczego nie rusza w tym pokoju - poleciłem. - Zamknij drzwi i schowaj klucz. Jeeves wyszedł szybko, a ja pospieszyłem do Chaneya. Wszedłem bez pukania. Chaney, na pół śpiący, podniósł głowę z poduszki. - Halo! Halo!... - mamrotał. - Co się stało? - To się stało - odrzekłem, czego nie spodziewaliśmy się! Uciekł HOiler! W dodatku najlepszym samochodem pana Nicholasa! Chaney momentalnie oprzytomniał. Usiadł zgnęBiony. - To niemożliwe! - wykrzyknął. - MOżliwe - oświadczyłem. - NIech pan szybko wstanie, Chaney, i sam zobaczy! Hoiler uciekł! Dlaczego to zrobił? Może pan sam sobie odpowiedzieć! Mamy teraz ładny pasztet! Hoiler i pani Hands to dwoje ludzi, których potrzebujemy, i oni właśnie rozpłynęli się, a wszystko przez to, że byliśmy tak nierozsądni, aby wtajemniczyć HOilera. Oczywiście natychmiast powiedział wszystko pani Hands, a późNIej ukrył ją w bezpiecznym miejscu. A teraz sam się ukrył. Chaney wstał wreszcie z łóżka i pospiesznie narzucał ubranie. Wyglądał jak człowiek, który dowiedział się, że jego najlepszy przyjaciel jest skończonym łajdakiem. - NIe odjechali daleko - mruczał. - W każdym razie nie HOiler! - Czyżby? - powiedziałem. - Nie wiemy, kiedy wyjechał. Mógł wyjechać już dawno. Jeżeli jest jakiś poranny statek do Francji, to pewnie już tam jest! Do wybrzeża stąd nie jest daleko. Co robimy? Chaney, prawie ubrany, snuł już plan działania. - Wpierw musimy się rozejrzeć - odparł. - Przygotuj się do drogi. Potem musimy wysłać kilka telegramów. Wróciłem do mojego pokoju i przygotowałem się jak należy. Wychodząc spotkałem Chaneya. Odzyskał już dawną pewność siebie. - Złapiemy ich! - zapewnił. - Ale przedtem zajrzymy jeszcze raz do pokojów pani Hands. Chcę coś sprawdzić. PObiegliśmy do pokojów, które opuściliśmy przed kilkoma godzinami. Teraz jednak wystarczyło Chaneyowi tylko jedno spojrzenie. POdszedł do miejsca, gdzie w nocy leżała nowa walizka. - Zniknęła! - rzekł z ożywieniem. - HOiler ją zabrał! Był więc tu po naszym wyjściu, zabrał walizkę i zniknął, gdy tylko wróciliśmy do naszych pokojów. W ten sposób wiemy, kiedy wyjechał. Idziemy na parter. Na dole, w pomieszczeniach dla służby, panował bałagan. KObiety szeptały w grupkach, mężczyźNi skupili się wokół szofera pana Nicholasa, który próbował coś ustalić. Chaney odwołał go na bok. - Zniknął jeden z najlepszych samochodów? - spytał. - Tak, sir - odparł szofer. - Marki Biddleby_Watkins, ulubiony samochód pana Nicholasa, chociaż oczywiście rolls_royce jest lepszy. - Szybszy? - zasugerował Chaney. - W istocie, to doskonały samochód - może pan nim z łatwością osiągnąć pięćDziesiąt, sześćdziesiąt... - odpowiedział szofer. - I łatwy w prowadzeniu. - NIe wiecie, czy HOiler umie prowadzić, a szczególnie ten samochód? - spytał Chaney. - Pan HOiler, sir, jest bardzo dobrym kierowcą. Jeździł tym samochodem od dawna. Był okres, gdy prowadził ten samochód zamiast mnie, to znaczy dla pana Nicholasa. - NIe wiemy - kontynuował Chaney - z całą pewnością i nie możemy twierdzić, że pan Hoiler wyjechał tym samochodem. Ale chcciałbym ustalić, czy ktoś mógł go zabrać bez pańskiej wiedzy? - Zupełnie łatwo, sir - odparł szofer z uśmiechem. - NIe mieszkam bezpośrednio przy garażu, nawet nie w pobliżu. MIeszkam w wiosce. Mam rodzinę, proszę pana. Każdego wieczoru zamykam garaż i oddaję klucze panu HOilerowi, który przechowuje je do rana. Pan HOiler, sir, jest jedyną osobą, która może w tym czasie wejść do garażu. - Dał mu pan klucze wczoraj wieczorem? - spytał Chaney. - Tak, sir, o zwykłej porze. O ósmej. - I kiedy pan przyszedł dziś rano... - Gdy przyszedłem rano, nie dostałem klucza, ponieważ nie było pana Hoilera. Poszedłem więc do garażu i stwierdziłem, że jest otwarty. Klucz był w drzwiach. Brakowało Biddleby_Watkinsa. Chaney przez chwilę milczał. - "All Right" - powiedział. - A zatem ustaliliśmy, że HOiler odjechał Biddleby_Watkinsem. Doskonale. MUsimy wyśledzić go i ująć. Działając w interesie pana Nicholasa weźMiemy najlepszy samochód. Proszę go dla nas przygotować - polecił i odwrócił się do mnie. - Idziemy obejrzeć pokój HOilera. Jeeves pilnował pokojów HOilera. PIerwsze, co rzuciło nam się w oczy, to nieład pospiesznego pakowania. Jeeves wskazał na wnęKę za łóżkiem. - Tu pan HOiler trzymał walizkę - rzekł. - Wiele razy pomagałem mu ją pakować. Teraz jej nie ma! Wczoraj jeszcze tu była. Teraz zniknęŁa! I jeszcze tu... może to w czymś pomoże? Wskazał na egzemplarz "Przewodnika Bradshawa", który leżał na stoliku, otwarty na stronie "LOndyn - Paryż, najkrótsza trasa". Trzy wiersze były podkreślone czerwonym ołówkiem. Folkestone ............#/10#55 Boulogne ..............#/12#25 Paryż (NOrd) .........#/16#00 Chaney stał nad otwartym przewodnikiem tak długo, że zacząłem się niepokoić. Nagle zwrócił się do Jeevesa: - LEżał otwarty na tej stronie, gdy wszedłeś do pokoju? - spytał nagle. - I właśnie tu? Na tym stoliku? - Dokładnie w tym miejscu, sir - odparł pewnie Jeeves. - I właśnie na tej stronie. NIe dotykałem niczego. Pan Camberwell prosił, żeby niczego nie dotykać! Ale przyjrzałem mu się bliżej, aby przekonać się, co znaczą te niebieskie znaki. - Hm! - mruknął Chaney. - Ciekawe, co one znaczą! NO cóż, zjemy szybko śniadanie, późNiej wyjedziemy samochodem. Mój drogi, przygotuj coś dla nas, cokolwiek. Jest już siódma trzydzieści - mówił dalej zwracając się do mnie, gdy Jeeves opuścił pokój. - MOżemy przyjąć, że Hoiler ma pięć godzin przewagi. To dużo! Wszystko jednak zależy od tego, co zamierzał zrobić. Założę się, że o jednym nie pomyślał. - O czym? - spytałem. - O czym? - powtórzył szyderczo. - Mały szwindel! Otworzył "Przewodnik" na tej stronie i zaznaczył, żebyśmy myśleli, że pojechał do Folkestone. Przy okazji zatelegrafujemy tam z poczty. MUsimy iść tropem ucieczki, ale nie będzie to Folkestone. - A co? - spytałem zdumiony. - Jakiś inny port? - Są jeszcze inne miejsca niż porty! - mruknął. - MOże w ogóle nie myślał o porcie. Ta otwarta strona w "Bradshaw" to bluff! Zjedliśmy w pośPiechu śniadanie i po ukończeniu przygotowań do podróży udaliśmy się do samochodu. Jeeves podążył za nami. - Gdzie mogę pana znaleźć, panie Camberwell, gdyby były jakieś wiadomości - spytał. - Mam na myśli to, że za pół godziny przychodzi poczta, może bęDzie tam coś... - BęDziemy, mój chłopcze, przez jakieś pół godziny, czterdzieści pięć minut na policji w Havering_St. MIchael - rzekł Chaney. - Jeżeli coś przyjdzie albo dowiesz się czegoś nowego, wskakuj na rower i jedź tam. Słyszał pan, co powiedziałem? - zwrócił się do mnie, gdy wsiadł do samochodu? - posterunek policji. Wie pan, co to znaczy? To znaczy, że musimy wszystko im powiedzieć! Tym facetom w typie Willertona, pewnym własnych teorii; powiedzieć, że się mylili i że to my mamy rację! Innymi słowy, otrzymaliśmy informacje jako ludzie prywatni, w sposób nieoficjalny, i teraz mamy je przekazać urzędnikom! - Przypuśćmy, że nam nie uwierzą! - spytałem. - Ach! - odparł z ponurym uśmiechem. - Uwierzą z całą pewnością! Tylko że to im się nie spodoba! KIedy czynniki oficjalne uczepią się jakiejś teorii, trudno im z niej zrezygnować i przyjąć inną. Oficjalna wersja śledztwa mówi, że pan Nicholas z Rides Park zamordował Jamesa Ogdena i czynniki oficjalne nie chcą przyjąć innej wersji... jako oficjalnej, oczywiście. Nie lubią się mylić i przyznawać do błędów nawet, gdyby popełniali błędy. Przeciętny urzędnik, panie Camberwell, jest jak kasjer na dworcu, który nigdy nie uwierzy, że źLe wydał resztę! Widzi pan, sam kiedyś byłem urzędnikiem i wiem to najlepiej! Nie odpowiedziałem. Byłem wytrącony z równowagi odkryciami z ostatnich dwudziestu czterech godzin, a szczególnie ucieczką HOilera. Zastanawiałem się, co on ukrywał, co wiedział i jeżeli w ogóle coś wiedział, to dlaczego to ukrywał i... Lecz samochód zajeżdżał już przed posterunek policji w Havering_St. Michael i w nastęPnej minucie stanęLiśmy przed inspektorem. Chaney natychmiast przystąpił do rzeczy. - Czy jest Willerton? - spytał. - Tak? Poproś go. Mam coś dla was. Wszedł Willerton zaskoczony naszym widokiem. Chaney od razu przeszedł do sprawy. Przez kilka minut siedziałem i słuchałem jak w oszczędnych słowach, nie opuszczając jednak niczego istotnego, przedstawił fakty dwóm zaskoczonym urzędnikom. Zauważyłem, że byli nie tylko zdumieni, ale i przekonani. - Więc tak to się wszystko przedstawia! - zakończył Chaney. - Oto ci dwoje, których szukacie: HOiler i pani Hands, czyli pani Ogden. ONi jednak uciekli! NIe przywiązuję wagi do zakreślonego miejsca w "Bradshaw". Myślę, że Hoiler zrobił to celowo, by nas zwieść. MImo to... - Zatelefonujemy do wszystkich portów od Southampton po Dover - przerwał Willerton. - Jeżeli wybiera się na kontynent... - A ta kobieta? - przerwał inspektor. - Co z nią... - Gdzieś się z nim spotkała wcześnie rano - rzekł Willerton. - Czy może pan opisać samochód, którym uciekł? TAk, panie Camberwell? Biddleby_Watkins? Zapewne bęDzie na nim nazwisko pana Nicholasa i numery rejestracyjne. MOże poda nam pan jakieś cechy szczególne? To nam bardzo pomoże - po czym zwrócił się do wszystkich: - Z Anglii do Francji lub Belgii nie ma rejsów przed #/10#55. O #/10#55 jest rejs z Folkestone do Boulogne, nastęPny o #/11#45 z Newhaven do Dieppe. Z Southampton przed południem nic nie odpływa. Ale jeśli zaznaczone miejsce w przewodniku to bluff, Chaney, to znaczy, że nie udał się w ogóle w kierunku wybrzeża. POwinniśmy zatem podać opis poszukiwanego samochodu. - Oraz opis poszukiwanych osób - uzupełnił Chaney. - Słusznie! MUsimy porozumieć się z kwaterą główną w Londynie i rozpocząć szerzej zakrojoną akcję - kontynuował Willerton. - Panie Camberwell, proszę podać opis poszukiwanego samochodu. OPisałem Bidedleby_Watkinsa na tyle, na ile go pamiętałem. Wyróżniał się z pewnością, jak inne samochody pana Nicholasa, posiadał bowiem lakier w kolorze jaskrawobłękitnym z ciemnozielonym pasem. - Łatwy do rozpoznania - zauważył Willerton, gdy skończyłem opis. - A teraz proszę opisać mężczyznę i kobietę. Czym wyróżniał się Hoiler... Zanim zacząłem, do pokoju wetknął głowę posterunkowy i oznajmił, że pan Jeeves z Rides Park chce widzieć się z panem Camberwellem i panem Chaneyem. W nastęPnej chwili pojawił się Jeeves machając telegramem. KOperta adresowana była do "Nicholasa, Rides Park, Havering_St. MIchael". - Właśnie przyszedł, sir - sapał Jeeves. - POzwoliłem sobie go otworzyć. Przeczytałem głośno: "Samochód z pańskim nazwiskiem i numerami rozbity na drodze pasażerowie zniknęli proszę skontaktować się posterunek Rottingdean Brighton". Rozdział XXIV~ POkój nr 31 Zanim skończyłem czytać, Willerton był już przy telefonie i szybko wertował książkę telefoniczną. Czekaliśmy w milczeniu. Połączenie uzyskał prawie natychmiast. Nastąpiła szybka wymiana pytań i odpowiedzi. Nagle odłożył słuchawkę i powiedział do nas: Dziś rano o siódmej w pobliżu Rottingdean znaleziono na drodze rozbity samochód marki Biddleby_Watkins w kolorze jasnoniebieskim z ciemnozielonym pasem. W środku znaleziono bagaże, ale pasażerów ani śladu - oznajmił. - Specjalne ekipy badają teren. A teraz... Co dalej? - Dalej - rzekł Chaney - to mamy do dyspozycji Rolls_royce'a pana Nicholasa i jedziemy do Rottingdean. Jak to daleko? - Około trzydziestu mil - odrzekł Willerton. - Przez Brighton. W pięć minut potem cała nasza czwórka siedziała w samochodzie. Było piętnaście po ósmej, gdy opuściliśmy Havering_St. MIchael. O tak wczesnej godzinie mogliśmy jechać szybciej. W każdym razie w pół godziny potem ujrzeliśmy już długie nadbrzeże South Downs, a w trzy kwadranse później, nieco po dziewiątej, po przebyciu odcinka nadbrzeżnej drogi Brighton_Newhaven, wjeżdżaliśmy w wąskie uliczki Rottingdean, aby po chwili zatrzymać się przed posterunkiem miejscowej policji. POwitał nas dyżurny sierżant i opowiedział, co się wydarzyło. - Rozbity samochód stał na poboczu szosy, na odcinku pomiędzy Rottingdean i Falmer - objaśniał, wskazując na mapie wioskę, na drodze do Downs. - Teraz przedstawię znane nam fakty. Przyszedł do nas rano robotnik drogowy i opowiedział, co zobaczył, gdy przyszedł do pracy. Jego relacja była niedokładna, ale pewne jest, że samochód zjechał z szosy, wpadł na pobocze i wbił się w żywopłot. NIkogo nie było ani w środku, ani w pobliżu samochodu. Były jednak bagaże, walizka i neseser. NIedaleko miejsca wypadku znajduje się kilka wiejskich dworków, więc rozpoczęLiśmy zbieranie informacji. NIestety, nikt nic nie słyszał, ani nie widział. POzostawiłem więc na miejscu jednego z moich ludzi i zapisałem numery i nazwisko pana Nicholasa z Rides Park, a potem nadałem telegram. NIe, niczego więcej nie dowiedziałem się w ciągu tej godziny, która upłynęła od naszej rozmowy telefonicznej. Najlepiej będzie, jeśli zaraz tam pojedziemy waszym samochodem. Zastanawiam się, dlaczego pasażerowie opuścili ten samochód i gdzie się podziali? Zabraliśmy ze sobą sierżanta i wsiedliśmy do rolls_royce'a. Minęliśmy wieś i stary kościół i wjechaliśmy na drogę prowadzącą do Downs. Była to dobra droga, znałem ją doskonale, kiedyś wiele razy nią jeździłem i teraz zastanawiałem się, dlaczego Hoiler ją wybrał. UPewniło mnie to w przekonaniu, że po prostu chciał się jak najprędzej dostać do Newhaven. Było całkiem oczywiste, że aby najkrótszą drogą dostać się z Havering do Newhaven, trzeba jechać przez Brighton, potem nadmorską szosą przez Rottingdean i nowym nadbrzeżem Peacehaven. Teraz znajdowaliśmy się na odcinku wiodącym do Downs, pomiędzy Rottingdean a Falmer. Była to wspaniale położona droga z pięKnymi widokami - jedyne połączenie z Brighton_Leves do Brighton_Rottingdean. Jeszcze raz zadałem sobie pytanie: dlaczego HOiler wybrał tę drogę? Jedno tylko było całkowicie pewne: HOiler nią jechał, rozbił samochód, opuścił go i pozostawił na łasce losu. Wkrótce zatrzymaliśmy się przy opuszczonym samochodzie. MIejsce to położone było blisko OVingdean Grange, gdzie droga Rottingdean_Falmer opada i skręca, zanim znów zacznie wspinać się przy torze wyścigów konnych w Brighton. Biddleby_Watkins znajdował się pod opieką policjanta. Samochód tkwił głęboko wbity w żywopłot. Natychmiast po opuszczeniu rolls_royce'a szofer zajął się fachowymi oględzinami drugiego najlepszego samochodu, należącego do pana Nicholasa. - NIe było żadnego zderzenia, proszę panów! - orzekł. - Ten samochód, który naturalnie rozpoznaję, został umyślnie skierowany w żywopłot! To widać! - Jak pan to ustalił? - zdziwił się Chaney. Szofer wyjaśnił to fachowo. Czy wierzyliśmy w jego zapewnienia, czy też nie, to i tak nie zachwiałoby to jego pewności. - Celowo! - powtórzył. - Umyślnie! To było zaplanowane! Sierżant z Rottingdean otworzył drzwi samochodu i wskazał ręKą. - Tam leżą walizki - rzekł. - Dwie sztuki. Willerton wyciągnął bagaż na zewnątrz. Chaney i ja rozpoznaliśmy je. Był tam nowiutki neseser, który przeglądaliśmy kilka godzin temu w pokoju pani Hands. Druga to walizka HOilera, którą ja osobiście widywałem u niego. - Zawieszki! - zwrócił uwagę Willerton. - Co na nich napisano? POchyliliśmy się nad zawieszkami: były to jasnożółte kartki zaadresowane ręką HOilera. Każda miała ten sam napis: Państwo Humphries Paryż Via Newhaven i Dieppe" Milczenie przerwał Chaney. - Newhaven! - wykrzyknął. - Mówiłem, że ta wskazówka w przewodniku dotycząca Folkestone to bluff! Znajdujemy się niedaleko Newhaven. Odpływa stąd statek do Dieppe o #/11#45. Więc jeśli nim popłyną lub mieli taki zamiar, to w takim razie, co to ma znaczyć? Wskazał ręką na samochód, walizkę i neseser. POdzielałem jego wątpliwości. Cała ta sprawa wydawała się bezsensowna. Co ja bym zrobił na miejscu HOilera? HOiler musiał wszystko powtórzyć pani Hands i zdecydowali się na ucieczkę. Ona teoretycznie pojechała do LOndynu - w rzeczywistości jednak do jakiejś miejscowości pomiędzy Rides Park a wybrzeżem, gdzie spotkała się z HOilerem. HOiler, po opuszczeniu przez nas pokojów pani Hands, zabrał jej neseser, swoją walizkę i co tam jeszcze potrzebował do podróży, poszedł do garażu i wyjechał Biddleby_Watkinsem. Jeżeli nie dostalibyśmy telegramu z policji w Rottingdean, nie byłoby powodu, dla którego nie mieliby jechać dalej. Kiedy przyszedł telegram, zajęci byliśmy podawaniem opisu samochodu i zbiegów, wciąż jednak mieli kilka godzin przewagi. Dlaczego zatem samochód stał w tym miejscu z bagażami opatrzonymi takimi zawieszkami i gdzie obecnie znajdują się pasażerowie? Sierżant z Rottingdean patrzył na nas pytająco? - Co teraz zrobimy? - spytał. - Ktokolwiek był w tym samochodzie, gdzieś musi się teraz znajdować! W okolicy nikogo obcego nie widziano. Chaney zwrócił się do Willertona, który próbował otworzyć neseser pani Hands. - Niech pan nie marnuje czasu - rzekł. - Przejrzałem go dziś w nocy w Rides Park. Bardziej interesujące jest to! - wskazał na żółtą zawieszkę. - Newhaven! Paryż via Newhaven i Dieppe. Sądzę, że to nowy bluff! Wpierw Folkestone, a teraz Newhaven. POdwójny bluff! I do tego piekielnie chytry! - Co pan zamierza? - spytał Willerton. - Istotnie, mam pewien pomysł - odparł Chaney. - Po pierwsze, kto zna te okolice? Sądzę, że ktoś będzie zorientowany? - Ja - wtrąciłem. - KIedyś tu mieszkałem. - Jak daleko jest z Downs do Brighton? - spytał. - Trzy mile? Czy jest możliwe, aby ktoś z tego miejsca dostał się do Brighton i nie spotkał po drodze nikogo, to znaczy, czy można przejść tą trasę omijając zabudowania? - Wczesnym rankiem tak - odrzekłem. - Jednak ja na przykład, mógłbym dokonać tego o każdej porze dnia. Trzeba znać teren. Idzie się przez tamte wzgórza, potem grzbietami, omijając Ovingdean z lewej, skrajem pola golfowego i dochodzi się do granicy Brighton od wschodu. To zupełnie proste! - Tak, to jedna droga - kiwnął głową ze zrozumieniem. - A teraz - odwrócił się i wskazał przeciwny kierunek - przypuśćmy, że poszli w tamtą stronę, przez Downs. Dokąd by poszli? To znaczy do jakiej miejscowości? - Do Leves - odparłem. - Sześć lub siedem mil stąd. Okolica praktycznie nie zaludniona. - Doskonale! - stwierdził Chaney. - Więc jest tak, jak myślałem. Przypuszczam, że zamierzali dostać się do Newhaven. Gdy jednak dotarli bliżej, przestraszyli się, on się przestraszył, że jak ich ucieczka zostanie odkryta, wszystkie porty będą strzeżone. Przerwali więc podróż w tym miejscu, w pobliżu Downs. Dokąd jednak poszli? Na wschód, czy na zachód? Bóg tylko wie! Jedno jest pewne, że zwiali! Tymczasem Willerton przeglądał "Przewodnik Bradshawa", który Chaney zabrał z Rides Park, aby pokazać go na policji w Havering. Nagle zamknął go i wrzucił do naszego samochodu. - Myślę, że to całkiem prawdopodobna teoria, Chaney - rzekł. - Ma pan rację. Musimy udać się do Newhaven. Mamy dużo czasu. MUsimy tam być i mieć na wszystko oko. To nigdy nie zaszkodzi! POzostawiliśmy policjanta na straży Biddleby_Watkinsa i bagaży i pojechaliśmy rolls_roycem do Newhaven. Było wpół do jedenastej, gdy wjechaliśmy do brudnego portu. Statek do Dieppe odpływał za kwadrans dwunasta i mieliśmy dość czasu, aby przygotować plan działania. Willerton był człowiekiem praktycznym - chciał pójść prosto na molo do miejsca, z którego mogliśmy widzieć każdego, kto wsiada na statek. Jednak Chaney miał inny plan. - POnieważ mamy mnóstwo czasu, możemy spróbować czegoś innego - rzekł. - HOtel Paryż i LOndyn, blisko portu... Co szkodzi tam zajrzeć? Jeżeli się nie mylę, to nie znajdziemy tam nikogo, ale jeżeli się mylę, wówczas... Nie będzie nas to kosztowało zbyt wiele czasu ani pieniędzy. A zatem?... Zatrzymaliśmy samochód za rogiem hotelu. PO krótkiej konsultacji podzieliliśmy nasze siły. Inspektor i Willerton pozostali na zewnątrz. Chaney i ja weszliśmy do środka. W minutę późNiej znaleźLiśmy się w portierni. POrtierka przeglądała jakieś papiery. Ciekaw byłem, o co spyta Chaney, ale Chaney był już przygotowany. - Państwo Humphries? - spytał. - Czy zatrzymali się tutaj? - Pani Humphries tak - odparła. - NIe ma pana Humphriesa. - Hm, sądzę, że jeszcze nie dojechał - zauważył Chaney ostrożnie. - Jaki jest numer jej pokoju? - POkój numer 31 - odparła kobieta. - Mam posłać po nią? Odpływa statkiem do Dieppe. - Pójdziemy do niej - rzekł Chaney. - Jesteśmy jej przyjaciółmi. POkój nr 31? - Tak - odparła. - Drugie piętro. Chaney trącił mnie w ramię i pociągnął w kierunku schodów. W hotelu panował duży ruch, ludzie wchodzili i wychodzili, wnosząc i wynosząc walizki. Był to hotel, w którym zatrzymywali się pasażerowie wyjeżdżający do Francji. W tej sytuacji nasza obecność była niezauważalna i w nastęPnej chwili znaleźLiśmy się w korytarzu, odczytując numery pokojów: 25, 27, 29, 31... - To tutaj! - wyszeptał Chaney. - Jedno stuknięcie i wchodzimy! Lekko zastukał, nacisnął klamkę i pchnął drzwi, mając mnie tuż za plecami. W pokoju, tyłem do nas, pani Hands nerwowo pakowała małą walizeczkę. NIe odwracając się, powiedziała: - Wejdź i pospiesz się! Statek odpływa za godzinę... Nagle, przeczuwając, że coś nie jest w porządku, odwróciła się. Patrzyła na nas ciężko oddychając. Głos Chaneya dochodził jakby z oddali, a ton jego był zimny jak lód i twardy jak stal. - Dzień dobry, pani Hands! - mówił. - Gra skończona, jak pani widzi! Oczywiście spodziewała się pani Hoilera. HOilera tu nie ma, ale jest policja... Na dole czeka na panią dwóch ludzi z Havering. Chcę panią zabrać w związku z zamordowaniem pani męża, Jamesa OGdena. ONi są przekonani, pani Hands, że ma pani coś z tym wspólnego. Prawdę mówiąc jest pani podejrzana o zamordowanie Ogdena! Wygląda to brzydko, prawda? Pani Hands odpowiedziała wymachując dziko rękoma. - NIe zabiłam Ogdena! To Hoiler go zabił! Hoiler zabił go sztyletem z laski pana Nicholasa! Ja... Ale gdzie jest Hoiler? Rozdział XXV~ Żmija z Sussex Pani Hands była masywną, dobrze zbudowaną kobietą. ZNałem ją jako osobę o stalowych nerwach, która nie traci równowagi z powodu nagle powstałej sytuacji. Teraz jednak załamała się całkowicie. Opadła na najbliższe krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Na szczęście Chaney rozładował sytuację. - Panie Camberwell - wyszeptał do mnie. - Proszę zejść na dół i powiedzieć im, co tu znaleźLiśmy. NIech wejdą do hotelu i niech Willerton wynajmie pokój, on już wie, jak to zaaranżować... Ja tymczasem zajmę się tą kobietą. Opuściłem pokój z ulgą. NIe mogłem wytrzymać spazmatycznych szlochów pani Hands. Pospieszyłem na dół i wyszedłem przed hotel. Inspektor i Willerton przechadzali się w pobliżu rolls_royce'a, obserwując ludzi udających się w kierunku portu, gdzie cumował statek do Dieppe. Podszedłem do nich. - ONa tam jest! - powiedziałem. POdbiegli szybko do mnie. - Ona? - wykrzyknął Willerton. - KObieta, której szukamy? - Pani Hands - dodałem. - POd nazwiskiem pani Humphries. HOilera nie ma. ONa... Ona też nie wie, gdzie on jest - wyjaśniałem. POtem przekazałem im, co się wydarzyło w pokoju nr 31 i poinformowałem o poleceniu Chaneya. - Tymczasem on się nią zaopiekuje - stwierdziłem. - NIe wiem dokładnie, co przez to chciał powiedzieć. Ona jest załamana, czemu wcale się nie dziwię! - Był pan świadkiem, jak powiedziała, że HOiler zabił OGdena? - spytał Willerton. - Powiedziała to tak... jednoznacznie? - ZUpełnie jednoznacznie! - odparłem. - NIe mam co do tego wątpliwości. POwiedziała, że HOiler zabił Ogdena sztyletem z laski pana Nicholasa, i powiedziała to tak, jakby widziała to na własne oczy. Tego jestem pewny. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. - Tak, to oczywiście oczyszcza pana Nicholasa - rzekł Willerton po przerwie. - Trzeba to jednak udowodnić. - Ona to zrobi - rzekłem. - Tak, teraz ona już to zrobi. - Wiem, co pan ma na myśli - odrzekł. - Wreszcie się załamała. Idziemy do hotelu. Weszliśmy do śRodka. Dalsze działanie pozostawiłem Willertonowi; w kilka minut późNiej on, inspektor i ja znaleźLiśmy się w małym pokoju. Czekaliśmy tam pół godziny. Nareszcie otworzyły się drzwi i Chaney wprowadził panią Hands. Zdążyła się już opanować i kiedy zajęła krzesło, które podsunął jej Willerton, wydawało się, że była spokojna, chociaż zauważyłem, że drżą jej ręce. Patrzyła kolejno na każdego z nas, aby wreszcie skierować pytający wzrok na Chaneya. Chaney podszedł i gestem uspokajającym oparł ręKę na jej ramieniu. - A zatem, panowie - powiedział łagodnie - porozmawiałem trochę z panią Hands o samochodzie, o bagażach i o tym, że HOiler zniknął. Zrozumiała, że najlepiej będzie, jeżeli wszystko nam opowie. Wobec tego... - Pani Hands musi być poinformowana, że cokolwiek powie... - zaczął Willerton. - Tak, tak! - przerwał Chaney. - Pani Hands jest o wszystkim poinformowana. Pani Hands właśnie zamierza powiedzieć wszystko. Wszystko! I gotowa jest to powtórzyć, gdzie trzeba. POzwólmy więc wpierw mówić pani Hands, a potem zajmiemy się HOilerem. - POmogę pani zacząć - usiadł pomiędzy panią Hands a nami i zaczął zadawać pytania. - Jeżeli odpowie mi pani na kilka pytań, pani Hands, wówczas może pani dalej nie mówić. Rozpoczniemy od tego, czy jako młoda kobieta wyszła pani za mąż za Jamesa OGdena? Tego samego, który przybył do domu pana Nicholasa pod nazwiskiem Dengo? Pani Hands pochyliła głowę i wymamrotała słabym głosem potwierdzenie. - Ten OGden popadł w tarapaty i został odesłany do... więZienia? Znów potwierdziła. - Tymczasem pani, aby się utrzymać, poszła do pracy jako gospodyni u pana Nicholasa? - Tak. - Czy widziała się pani z Ogdenem od czasu, gdy poszedł do więZienia, do owego ranka, gdy jako Dengo przyszedł do pana Nicholasa? - NIe, nigdy! - Nawet pani o nim nie słyszała? Pani Hands ożywiła się nieco. - NIE! - odparła. - NIgdy nawet o nim nie słyszałam. - My wiemy, że HOiler wiedział coś o nim, jako o człowieku, który szantażował pana Nicholasa - mówił dalej Chaney. - Czy HOiler wspominał kiedyś o nim przy pani? - NIe, nigdy! NIgdy nie słyszałam o Ogdenie, aż do czasu, gdy przyszedł tamtego ranka. - Proszę teraz opowiedzieć tym panom to, co powiedziała mi pani o wypadkach tamtego przedpołudnia. - Wtedy właśnie to wszystko się stało. Pan Camberwell oznajmił mi, że jakiś obcy człowiek znajduje się w jadalni. Wtargnął siłą i domaga się jedzenia. POwiedziałam, że się nim zajmę. Zrobiłam to i natychmiast rozpoznałam Ogdena. On oczywiście też mnie poznał. POwiedział, że szukał mnie, ponieważ ma coś dla mnie. Zamieniliśmy kilka słów i zaproponowałam spotkanie nocą w parku. POdałam mu miejsce i godzinę. Potem odeszłam, ponieważ wrócił pan Nicholas i po chwili wyszedł razem z Ogdenem. - Spotkała się pani w nocy z Ogdenem? - Tak, spotkaliśmy się w umówionym miejscu. Rozmawiając spacerowaliśmy po parku. Poszliśmy przez Middle Spinney na drugą stronę. Tam spotkaliśmy HOilera, który tego dnia był nieobecny i właśnie wracał do domu. Muszę panu wyjaśnić, że HOiler chciał się ze mną ożenić. Wiedział, że mam męża, z którym nie widziałam się od lat i twierdził, że jeżeli nie będę miała z nim kontaktu przez siedem lat, wówczas będę mogła znów wyjść za mąż. Więc, tak jak wspominałam, nadszedł HOiler. HOiler, przy całym swoim poprawnym zachowaniu, jest gwałtownym i niebezpiecznym człowiekiem. Chciał wiedzieć, co tam robiłam z Ogdenem. Potem rozpoznał w Ogdenie mężczyznę, który szantażował Nicholasa. ZaczęLi rozmawiać, HOiler wspomniał o policji. OGden zaśmiał się szyderczo i nagle odwrócił się i ruszył ścieżką przez Middle Spinney mówiąc, że pójdzie do pana Nicholasa, a on, HOiler, zobaczy, kto tu naprawdę jest panem. Idąc cały czas śmiał się szyderczo, a HOiler postępował za nim. Ja szłam za HOilerem uspokajając ich obu. W środku Spinney, gdzie ścieżka zwęża się, HOiler nagle wyrwał z laski sztylet, często używał przedmiotów należących do pana Nicholasa, i doskoczył do Ogdena od tyłu. Ogden krzyknął, wydał zduszony jęK i zamilkł. Następne co pamiętam, to że Hoiler potrząsał mną za ramiona i mówił, żebym się uspokoiła. NIe zdawałam sobie sprawy z tego, co robię. Następnie powiedział, żebym pomogła mu wciągnąć ciało głębiej w krzaki. Wpierw jednak przeszukał mu kieszenie... - Co z nich wyjął? - spytał Willerton. - NIe wiem. Byłam zbyt oszołomiona. Wyglądało to jak zwitek banknotów. Były to pewnie pieniądze, które pan Nicholas dał Ogdenowi. Były jeszcze i inne przedmioty. HOiler przełożył wszystko do swoich kieszeni. POtem ukrył laskę i wymógł na mnie przysięgę, że z nikim się nie zobaczę po powrocie do domu, by nikt nie zauważył, że jestem wyprowadzona z równowagi. Gdy wróciliśmy do domu, nalał mi dużą porcję brandy i zmusił do wypicia; byłam strasznie roztrzęsiona. NastęPnego dnia znów ze mną rozmawiał i znów, bojąc się go, przyrzekłam zrobić wszystko, co zechce. Zapewnił mnie, że nikt niczego się nie domyśli. Ptoem podejrzenie padło na pana Nicholasa. HOiler stwierdził, że jest to najlepsze rozwiązanie. Był pewien, że pan Nicholas zostanie uznany winnym i zawiśnie na stryczku, a my osiągniemy przez to korzyść. - W jaki sposób HOiler i pani moglibyście na tym skorzystać? - Mówił, że czytał kopię testamentu pana Nicholasa - odparła pani Hands - i że pan Nicholas zapisał każdemu z nas pięć tysięcy funtów. Stwierdził, że w wypadku osądzenia i stracenia pana Nicholasa będziemy mogli otrzymać zapisane pieniądze, pobierzemy się, wyjedziemy za granicę i zamieszkamy w jakimś małym hoteliku na Riwierze albo gdzie indziej. Tak bałam się HOilera, że na wszystko wyraziłam zgodę i milczałam... do dziś! Pani Hands znów się rozkleiła, a nam nie pozostało nic innego, jak tylko pozwolić jej się wypłakać. Sytuację zmieniło pukanie do drzwi. Spytano nas, czy jesteśmy policjantami z Rottingdean, bo jeśli tak, to jest do nas telefon. Wyszedł Willerton i po chwili wrócił bardzo podniecony. - POd Downs znaleziono mężczyznę, niedaleko porzuconego samochodu - oznajmił. - Ale on jest... - przerwał rzucając spojrzenie na panią Hands - on jest martwy! - dokończył. - Z opisu wynika, że to... - znów przerwał i spojrzał na panią Hands. Ale pani Hands płakała, nie zwracając uwagi na nic. - Idziemy! - rzucił Chaney. - MUsimy natychmiast tam jechać. Pan Camberwell zaprowadzi panią Hands do samochodu. Ja zapłacę za jej pokój. MUsimy osobiście się przekonać, czy to jest HOiler, i czy istotnie nie żyje. W kilka minut późNiej jechaliśmy drogą w stronę Rottingdean. Naprzeciw wyszedł nam sierżant. - Wiadomość dotarła do nas niedługo po waszym wyjeździe, panowie - poinformował nas. - Martwy mężczyzna leży na wzgórzu niedaleko samochodu. NIe w kierunku Brighton, w kierunku Leves. Tak, można tam dojechać samochodem, to kilkaset jardów stąd. Lepiej bęDzie, jak pojadę z panem. Zabraliśmy go i wróciliśmy do porzuconego Biddleby_Watkinsa, którego miał pilnować miejscowy policjant. Jednak policjanta przy samochodzie nie było, posezdł na wzgórze, gdzie zebrało się kilku ludzi i teraz wołał w naszym kierunku. OpuśCiliśmy samochód i wspięLiśmy się na szczyt wzgórza. BYł słoneczny, gorący poranek. Wzgórze porośnięte było wypaloną przez słońce trawą. - POdejrzana sprawa - powiedział. - Wydaje się, że ten człowiek się zastrzelił! NIkt nic nie ruszał od chwili, gdy znalazł go stary pasterz. Rewolwer trzymał w prawej ręce, a w skroni ma ranę od kuli. Zanim jednak strzelił, został ukąszony przez żmiję - jedną z odmian występujących w Sussex. Jest tam, jeszcze żyje. Mówią, że nie wolno zabić żmii z Sussex przed zachodem słońca. Nie umrze więc przed zachodem. POdeszliśmy ostrożnie. KIlku miejscowych ludzi rozstąpiło się nieco - sierżant odchylił kawałek narzuconego na głowę worka i ujrzeliśmy twarz zmarłego. HOiler?... Tak! To bez wątpienia był HOiler, i bez wątpienia martwy! W skroni czerwieniła się śmiertelna rana, w prawej dłoni trzymał kurczowo automatyczny pistolet. Jednak... Widocznie zatrzymał się w tym miejscu, żeby spożyć posiłek przed podjęciem dalszej ucieczki przez wzgórza w kierunku Leves, gdzie oczywiście mógł wsiąść do każdego pociągu. Obok ciała leżała butelka z resztką whisky i otwarte pudełko z kanapkami. Nie opodal leżała żmija z gatunku vipera berus. Stary pasterz oparty o kij pasterski obserwował nas przenikliwym wzrokiem i kiwał głową. - ONa nie zdechnie przed zmierzchem, panowie! - rzekł. - Zbiłem już dużo żmij z Sussex, ale żadna nie wyzionęła ducha, zanim słońce nie zgasło! - Ale co się właściwie tu stało? - wymamrotał Willerton, rozglądając się dookoła. Ja jednak wiedziałem. Hoiler owładnięty nagłym przerażeniem opuścił samochód. Porzucił drogę do Downs i zatrzymał się w tym miejscu, zmęczony porannym słońcem, aby coś wypić i zjeść. BYć może, gdy sięgał po butelkę leżącą w trawie, żmija chwyciła go za przegub (było widać miejsce ukąszenia) i wbiła jadowite zęby. Orientując się, co go czeka, przerażony, zerwał się na nogi i w głowie błysnęła mu myśl, że jeśli ma umrzeć, to raczej popełni samobójstwo. Hoiler, jak późNiej stwierdziliśmy, pochodził ze wsi i wiedział, że ukąszenie tej żmii jest śmiertelne. Tak więc cała ta sprawa zakończyła się na spieczonym od słońca wzgórzu, pośród ciszy okolic Downs. Ostatnią rzeczą, przed usunięciem ciała, było przeszukanie kieszeni. Willerton, jakby tknięty przeczuciem, wsunął rękę do bocznej kieszeni spodni nieżyjącego i wyjął małe pudełko, które zawierało nietknięte banknoty w sumie tysiąca pięCiuset funtów. Były to te same banknoty, które pan Nicholas wręczył szantażyście Dengo.