Joanna Siedlecka Mahatma Joanna Siedlecka reporterka, członek Stowarzysze- nia Pisarzy Polskich. Laureatka licznych nagród, z których najbardziej ceni sobie pierwszą — wyróżnienie dla mło- dego reportera imienia Ksawerego Pruszyńskiego. Praco- wała w wielu pismach, m.in. „ITD", „Kulturze". Nie zwe- ryfikowana podczas stanu wojennego, zajęła się wyłącznie reportażem książkowym. Wydała dotychczas: „Stypę" (1981), „Poprawiny" (1984), „Parszywą sytuację" (1984), .Jaworowe dzieci" (1988 i 1990), a przede wszystkim — „Jaśniepanicza" (1987) o Witoldzie Gombrowiczu — swój, jak na razie, największy życiowy sukces — nie licząc oczy- wiście Antosia lat 10 i Stasia lat 6 — uczniów szkoły francuskiej. Dostała za „Jaśniepanicza" — który znalazł uznanie po obu stronach ówczesnej barykady — nagrodę „Warszawskiej Premiery Literackiej", redakcji „Życia Literackiego" za naj- lepszą książkę roku 1987 w dziedzinie literatury faktu. Re- cenzowały ją — więcej niż pochwalnie — „Zeszyty Li- terackie" (piórem Jana Kotta i Wojciecha Karpińskiego), „Puls", „Kultura Niezależna", „Res publica", „Twórczość", „Odra". Radio Wolna Europa uznało książką listopada 1987. O jej lekturze wspominał m.in. Ryszard Kapuściński w swoim „Lapidarium", Czesław Miłosz w „Zapiskach myśliwego". Czy sukces „Jaśniepanicza" powtórzy „Mahatma Wit- kac", poświęcony „wariatowi z Krupówek", „genialnie nie- dorozwiniętemu", czyli Stanisławowi Ignacemu Wilkiewi- czowi? Nie wątpimy! seria wydawnicza SŁOWO Warszawa 1992 od autorki Napisałam o Witkacym książkę reporterską. Byłam ciekawa, czy reporterka ma o nim w ogóle jeszcze coś do powiedzenia? Czy żyją na przykład ludzie, którzy znali go i pamiętają, choć nigdy dotychczas o nim nie mówili, a ich relacje warto ocalić? Czy żyją „demoniczne" kobiety, klientka „Firmy Portretowej"? Przyjaciele, przelotni nawet znajomi, „wszawi wrogowie"? Czy są jeszcze resztki jego świata — chociażby przedwojennego Zakopanego — od- chodzącego coraz bardziej w niepamięć? I choć urodził się w 1885, dotarłam — w ostatniej na pewno chwili — do pamiętających go ostatnich „Mohika- nów", a raczej „Mohikanek", urodzonych na początku wie- ku, których relacji nikt dotychczas nie spisał, a wnosiły do naszej wiedzy o nim sporo nowego. Chociażby rodzinne spojrzenie kuzynek Witkiewiczów, m.in. generałowej Jadwigi Sosnkowskiej, na — zagadkowy wciąż — jego pobyt w Rosji; w Lejb Gwardii. Inny od legendy wizerunek romansu Witkacego z Ireną Solską, przedstawiony przez jej córkę, Annę Sosnowską. Relacje kobiet z jego świata — Oli Watowej, Anny Linkę, Elżbiety Szemplińskiej-Sobolewskiej, Ireny Krzywickiej, która wprawdzie już kiedyś o nim pisała, dziś jednak, z perspek- tywy swojej 90-tki, widzi go zupełnie inaczej. Nielicznych Joanna Siedlecka Mahatma Witkac już kolegów „po piórze" — Alfreda Łaszowskiego, Micha- ła Rusinka, Kazimierza Truchanowskiego. Jednego już tyl- ko, niestety, górala i zakopiańczyków, m.in. Zofii Fedoro- wicz, Wally Pawlikowskiej, Stanisławy Czech-Walczako- wej, pamiętających jeszcze „pana Stanisława" oraz atmos- ferę Zakopanego, „co się minęło". Wspomnienia Jana Lesz- czyńskiego-juniora, Krystyny i Zofii Głogowskich, będą- cych przed wojną dziećmi, wychowanych jednak w „wit- kacowskiej" atmosferze i sporo pamiętających, chociażby jego „wierszyki". Wspomnienia kuzynów „po mieczu" i „kądzieli", dla których był przede wszystkim „synem wuja Stacha" — Stanisława Witkiewicza, dzięki którym mam też w książce dwa nieznane, niepublikowane dotychczas listy Witkacego do Leona Reynela. Jeden z nich cenny-szcze- gólnie, jak zresztą wszystko, co dotyczy jego „tajemnicy Wschodu", czyli Rosji, mówi bowiem m.in. o... chorobie wenerycznej, pamiątce stamtąd. Relacje fragmentaryczne i subiektywne, cenne jednak chociażby dlatego, że ostatnie — jeszcze parę lat i temat przejmą wyłącznie historycy literatury. Sumujące się — co najważniejsze — w wizerunek jednego z najwybitniej- szych, najoryginalniejszych, nieustająco aktualnych, artys- tów XX wieku, który mimo wielu poświęconych mu pozy- cji — o jego teatrze, malarstwie, fotografii — nie doczekał się w kraju biografii sensu stricto, poważył się na nią tylko cudzoziemiec — Amerykanin, profesor Daniel C. Gerould. Relacje ocalające pamięć o nim, dopełniające portret człowieka tragicznego — wrażliwego, cierpiącego, sa- motnego. Lekceważonego przez współczesnych, błazeńs- twem zagłuszającego swój dramat, którego przekleństwem było właśnie to, że urodził się w Europie Środkowej, utknął w Zakopanem. Jego groteskowy teatr wyprzedził przecież lonesco i Geneta. Poczucie samotności, beznadziejności istnienia — egzystencjalizm Sartre'a i Heideggera. Ostrze- żenia i wizje — Huxleya i Orwella. Relacje ukazujące go przede wszystkim jako dalekowzrocznego, przenikliwego proroka i wizjonera, który słyszał już wtedy kroki nadcho- dzącego Chama, przewidział los epoki — wojnę, totalitaryz- my, kryzys europejskiej kultury, unifikację i „pykniczenie" ludzkości, zanik „uczuć metafizycznych". A także — przy- najmniej zdaniem moich rozmówców — ich własne, poje- dyncze losy, obdarzony był przecież fenomenalną psycho- logiczną intuicją, o czym świadczą najlepiej jego portrety. Interesowały mnie również witkacowskie — jak się okazało — tragikomiczne, dopełniające niejako jego wizje — „peerelowskie" losy osób mu najbliższych. Chociażby wdowy po nim, Jadwigi Witkiewiczowej — starej, chro- mej, samotnej, walczącej z... Polewką i POP o pokój w mieszkaniu-kołchozie w Krakowie na Krupniczej. Tułają- cej się latami po ludziach, otrzymującej wreszcie kawalerkę i rentę dzięki..; Józefowi Cyrankiewiczowi. Nienawidzącej zbydlęconego świata, w którym jej Staś nie chciał żyć. Dramat Czesławy Oknińskiej, jego ostatniej przyjaciół- ki, odratowanej po ich wspólnym samobójstwie na Polesiu, która nie potrafiła później „tego" ciężaru dźwigać. Raven- sbnick, który przeszła, praca w... dziale propagandy PAX, ucieczka w „Witkacową", samotna śmierć w „blokowisku", którego — za Stasiem — nienawidziła. Starość i nędza jego „demonicznych" kobiet, wtedy — dam z towarzystwa, gnieżdżących się dziś z wnukami w kawalerkach, sprzedających jego portrety na miejsca w do- mu starców. Dopiero teraz rozumiejących jego ostatnią de- cyzję, dzięki której uniknął również upokarzającej „koń- cówki". 10 Joanna Siedlecka Zbydlęcenie jego miejsc — zniszczonej przez kwateru- nek kamienicy na Brackiej, „splugawionego" Zakopanego, gdzie w rodzinnej „Witkiewiczówce" jest dziś... falanster, którego tak się bal — dom wczasowy z „ogólną stołownią", salą telewizyjną. Rozproszenie wielkich kolekcji jego obrazów, sprzeda- wanych po prostu na życie — choroby, alimenty. Tragigroteska „grzebalnej awantury", w wyroku której na Boksowym Brzyzku, obok jego matki, pochowano — wśród przemówień o przyjaźni polsko-radzieckiej — Bogu ducha winnego Ukraińca. A tego nawet on — tytułujący się często Mahatmą — chyba by nie wymyślił. Zmora Czesław Miłosz do Aleksandra Wata o Witkacym w Rosji: „... Kiedy przyjechal zAustralii do Petersburgów czasiewojny, to zdaje się tam jakichś krewnych znalazł, bardzo ustosunkowanych..." („Mój wiek". Warszawa, 1990) Księżniczka na Peryjasławiu Generałowa Jadwiga Sosnkowska ma 90 lat (rocznik 1901), tak że nie jest już oczywiście w formie idealnej. Ale gdy czuje się lepiej, ma dobry dzień — świetnie się nam rozmawia. Od dawna wpadam wtedy do niej na pogawędki do domu zasłużonego, zbowidowskiego kombatanta, gdzie zamieszkała po powrocie do Polski. Pamięta bowiem spra- wy fascynujące, chociażby wciąż mało znany i zagadkowy pobyt Witkacego w Rosji, w carskiej armii. ' Witkacy, to znaczy syn wuja Stacha, jak go nazywa, jest bowiem jej kuzynkiem. Jej matka, czyli Ada Żukowska 12 Joanna Siedlecka Mahatma Witkac 13 z domu Jałowiecka, była jego cioteczną siostrą — córką Anieli Jałowieckiej z domu Witkiewicz — siostry Stanis- ława Witkiewicza, ojca. I wialnie syn wuja Stacha przychodził do jej rodziców po przyjeździe z Australii do Pietierburga. Do ich miesz- kania na Ligowskoj dwadcat'piat', w samym centrum Pitra — w końcu Newskiego Prospektu, na rogu Gusiew Piereu- lek. Do wielkiej, 8-piętrowej kamienicy typowej dla Pitra; ciężkiej od ozdób, w stylu, jak się mówiło, Katarzyny i Piotra. 7-pokojowego, wytwornego mieszkania — mama wynajęła dwa obok siebie, przebiła ściany, pięknie umeb- lowała — miała gust i wielu znajomych malarzy, artystów — prowadziła przecież salon, gdzie bywali wszyscy, którzy się wśród Polonii petersburskiej liczyli, chociażby książę Drucki-Lubecki, profesor Baudoin de Courtenay, a także — podczas pobytów w Pitrze — sam Dmowski, Grabski, Paderewski, młodziutka jeszcze wtedy Ada Sari. Na stałe zatrzymał się u babuni i dziadunia Jałowiec- kich, czyli u swojej ciotki i wuja. Niedaleko Ligowskoj, bo na Nadieżdinskoj tri — pięknej ulicy z porządnymi kamie- nicami, ogrodami. Dziaduniowie też mieli duże mieszka- nie, choć mniejsze niż jej rodzice, którzy ze względu na ojca musieli prowadzić dom otwarty. Nie wiadomo, czy te domy na Ligowskoj i Nadieżdinskoj jeszcze stoją, nigdy już, niestety, później w Pitrze nie była, ale po rosyjsku mówi do dziś. Oczywiście, pamięta syna wuja Stacha głównie z ro- dzinnych przekazów ,— rozmów rodziców, dziaduniów, cioki (jak się mówiło w rodzinie) Żeni — jednej z sióstr wuja Stacha, szalenie do niego podobnej, szczególnie na starość, która też w Pitrze mieszkała. Choć sama ma go również przed oczyma — przyjechał do Pitra, gdy wybuchła I wojna, tzn. w 1914, miała więc już 13 lat. Widywała go zresztą i wcześniej — na wakac- jach w Syłgudyszkach na Litwie, majątku dziaduniów oraz w Zakopanem, gdzie bywała co roku wracając z Krakowa — mama woziła ją i siostrę na egzaminy do szkoły sióstr Urszulanek, której program przerabiały w domu. Wysoki, dobrze zbudowany, o prostym witkiewiczowskim nosie i w ogóle delikatnych w tej rodzinie rysach, przenikliwych oczach. Nie tak pięknych jednak jak szafirowe oczy wuja Sta- cha, którego widziała w Zakopanem jako mała dziewczyn- ka i — słowo honoru — też pamięta, choć już jak przez mgłę. Masa włosów, wspaniałe zęby, miły, serdeczny głos. Nie tylko ona, ale i Lula, czyli młodsza siostra, nie lubiły jego syna chyba „od zawsze". Słyszały bowiem od rodziców oraz dziaduniów, że to przez niego popełniła sa- mobójstwo zaręczona z nim wartościowa panna Jadwiga Janczewska! Wywołało to podobno w Zakopanem tyle plo- tek i oburzenia, że jego przyjaciel, Bronio Malinowski, mu- siał zabrać go ze sobą do Australii. Słyszały też, że był w konflikcie ze swoim ojcem, czyli wujem Stachem, którego wszyscy w rodzinie ubóstwiali i szanowali, uważali za wię- kszego od Matejki, a już szczególnie jego siostry — Mery, Żenią i właśnie Aniela Jałowiecka, czyli babunia, która od- wiedzała go w Zakopanem, wspomagała finansowo, „Na przełęczy" znała niemal na pamięć. I ona i Lula też za nim przepadały — bardzo je kochał, były przecież wnuczkami jego ukochanej siostry. Choć właściwie, znały go głównie z opowiadań oraz listów pisa- nych do babuni, w których nie zapomniał nigdy pozdrowić Luluni oraz Kukusi — rosyjska niania nazwała ją Kukołką i została już Kuka do końca życia. W kilku listach przesłał — specjalnie dla nich — przepiękne góralskie historie. Joanna Siedlecka Mahatma Witkac Syn wuja Stacha przyjechał podobno z Australii do Pit- ra, żeby — tak jak wtedy wszyscy — wziąć udział w woj- nie, wstąpić do wojska i bić się z Niemcami u boku Rosji. Ale to trwało, bo to się jeszcze zastanawiał, to brakowało mu potrzebnych dokumentów. W rezultacie, musiał czekać, miał więc sporo czasu, którego bynajmniej nie marnował. Wszedł od razu w petersburskie towarzystwo, gdzie był po- dobno bardzo „brillant". Natychmiast otoczył się paniami, z tym, że oczywiście — jak podsłuchały z Lula — samymi wampami i wydrami. Zaczął też podobno — w Pitrze właś- nie — kokainować się, co wchodziło akurat w modę. Ani u nich, ani u dziaduniów zupełnie nie był jednak „brillant". Wręcz przeciwnie — plótł głupstwa, lub nawet świństwa, a najczęściej — godzinami siedział w fotelu i czytał, dumał nie wiadomo o czym. Albo też snuł się po pokojach niczym zmora, jak nazwał go kiedyś Gradzik, czyli ojciec i tak już zostało. Bo rzeczywiście przypominał zmorę — ponury, zmienny w nastrojach, przewrażliwiony, a bardzo często — przykry, impertynencki nawet. Szczególnie właśnie wobec niej i Luli. — Zabierz te idiotki z kokardami! — krzyczał histerycznie do mamy, gdy głośniej się zachowywały lub miał dość ich błagań — Stasiu, zrób minę, przebierz się za górala! Choć był rzeczywiście w tym niezrównany, dawał się ubłagać tylko wtedy, gdy miał lepszy humor. Trochę wów- czas rysował, straszył je opowieściami o duchach i wam- pirach, recytował po rosyjsku, którego szybko się nauczył i wręcz się nim delektował — najczęściej, były to, zdaje się, wiersze Lermontowa: Rasiju urnom nie pajmiosŁ, arszinoj obsyczoj nie iymerw. — u niej asobaja statia... Albo: Praszczaj niemytaja Rasija Strona rabów, strona gospod l wy, mundury gotubyje l ty, poshisznyj im naród. Mimo to, mama, było nie było, jego cioteczna siostra, bardzo go lubiła, wierzyła, że się zmieni, wydorośleje, mia- ła dla niego masę cierpliwości. Głównie oczywiście ze względu na wuja Stacha, którego ubóstwiała, oraz rodzinną solidarność, bardzo dla niej ważną; jej „świecę i wosk", jak zawsze powtarzała.1 Gradzik natomiast tolerował go wyłącznie ze względu na mamę, która łagodziła ich wzajemne stosunki jak tylko mogła, ale jak mówiono w Pitrze — na siłu mitu nie bu- diet! Zabronił mu wstępu do swego gabinetu, rzadko z nim rozmawiał, a kiedyś nawet ryknął na niego i wreszcie tro- chę utemperował. — Chcesz trwać w swoim chamstwie, to trwaj, proszę bardzo! — krzyknął ostro i wyszedł z pokoju. Prosił potem mamę, żeby podawano tej zmorze obiad tro- chę wcześniej — nie chciał razem z nią jadać! Drażniła go, działała mu na nerwy, a unikał w domu spięć. Zbytnio się po prostu wi siebie różnili. Gradzik był se- riozny, pracowity, wyniagający od siebie i innych, trady- cyjny w gustach — czytywał głównie Żeromskiego i Sien- kiewicza. Prawnik z wykształcenia, ale tak naprawdę — przemysłowiec, człowiek interesu, z którym Rosjanie bar- dzo się liczyli. Współpracował z nimi, musiał więc przyj- mować ich w domu, bywać u nich, za co wielu Polaków miało do niego pretensje, nazywało Moskalem, kolaboran- Joanna Siedlecka tem, co byfo oczywiście wielką obelgą. Uważał tymcza- sem, że dość już bezsensownych, wykrwawiających Polskę powstań, geopolityka skazuje nas na pokojowe stosunki z Rosjanami. Dlatego właśnie został posłem do Dumy, par- lamentu rosyjskiego imperium. Działał też społecznie, szczególnie wśród polskich studentów. Kupił nawet dla nich kamienicę na tzw. „polskie" ognisko" — darmową kuchnię oraz stancje, a w soboty — zamiast sobie odpo- cząć, przyjmował tych, którzy mieli jakieś kłopoty. Jednym z jego podopiecznych był późniejszy prezydent Rzeczy- pospolitej na obczyźnie — Władysław Raczkiewicz. Nic więc dziwnego, że nie tylko jako kuzyn, ale i opie- kun młodzieży, chciał coś wreszcie z synem wuja Stacha zrobić, czuł się za niego podwójnie niejako odpowiedzial- ny. I co nie mniej ważne — miał go szczerze dość, chciał się go już pozbyć z domu! Tym bardziej też, że naciskali i Witkiewiczowie — pisali, błagali, żeby ratował Stasia, ro- bił dla niego wszystko, co w jego mocy! Czyż mógł jednak pozwolić, żeby poszedł do wojska jako zwykły rekrut i zaraz gdzieś zginął? Witkiewiczowie nigdy by mu tego nie wybaczyli. Użył więc swoich wpływów, aby jak najszybciej umieścić go w przyspieszonej szkole oficerskiej, prowadzącej do najświetniejszego, zakwaterowanego przy pała- cu, cesarskiego pułku Jewo Wieliczestwa Mikołaja Wtarowo. Prawdę mówiąc, większość związanych z tym spraw załatwiała mama — a musiał na przykład udokumentować szlacheckie pochodzenie od kilkunastu chyba pokoleń. Lecz tak jak nikt umiała rozmawiać z Rosjanami, którzy po prostu się jej bali. Nie bez powodu nazywano ją stukon- nym motorem — umiała krzyknąć, zrugać, postraszyć. Ro- syjski znała „blestiaszczo", miała litewski upór, odwagę, może nawet bezwzględność, babski spryt. A przede wszystkim — wielkopański wygląd — urodę, figurę, Mahatma Witkac 17 wdzięk. — Ada Bożeniec-Jałowiecka-Żukowska, księż- niczka na Peryjasławiu! — przedstawiała się, gdy chciała coś załatwić albo zrobić tylko wrażenie. Syn wuja Stacha zawsze mówił do niej „kniaziówno", choć tak naprawdę, Jałowieccy, mimo że znaczni, bogaci i kiedyś podobno rze- czywiście z dobrami na Ukrainie; na Peryjasławiu, nie mie- li tytułów książęcych. Ale naturalnie, snobowali się, szcze- gólnie dziadunio, który miękł zupełnie, gdy nazywano go kniaziem Bolesławem Bolesławowiczem. Gdy wszystko załatwiła, dostał się do szkoły, potem do pułku — wybuchła awantura! Rodzina „z Polski" miała żal i pretensje — stosunki wyraźnie się ochłodziły. Obraziła się nawet poczciwa cioka Żeni, choć też była przecież „z Pit- ra", ale najbardziej chyba nienawidziła Moskali— jako małą dziewczynkę zesłano ją z rodzicami oraz rodzeńs- twem na Syberię i nieustannie zanudzała opowieściami na ten temat — na przykład o panującym tam takim mrozie, że gdy dotykała klamki, schodziła jej skóra z rąk! Uznano, że to wstyd i hańba — Witkiewicz, syn Stanis- ława, w carskim pułku, pod carskim sztandarem! Wuj Stach liczył podobno, że mimo wojny i frontu, jego syn — przy pomocy mamy i Gradzika — wydostanie się jakoś z Rosji i wstąpi do Legionów wuja Ziuka. Bo choć na Litwie niemal wszyscy byli spokrewnieni czy skoligaceni, to w tym wypad- ku rzeczywiście. Babka wuja Stacha — Elwira z Szemiothów to siostra Marii Billewiczowej, babki Ziuka, który, jako że sporo młodszy, tytułował wuja Stacha Wujaszkiem. Uznano, że to mama i Gradzik wepchnęli syna wuja Stacha do carskiego pułku, zamiast użyć swoich wpływów i pieniędzy na przemycenie go do Polski! Wyperswadowa- nie mu jego decyzji i zamiarów! - A przecież chcieli dla niego jak~Jnajlepiej! Umieścili w najświetniejszym miejscu, jakim Wfeo mogli. I być może ^siti^y /. Walenty Ziemiański z Polesia, szlacheckiego pochodzenia — według relacji jego syna Wlodtimierza — kolega Sl. l. Witkiewicza t Lejb Gwardii Pawfowskiego Pułku, w mun- dury polowym. Wialnie we wrześniu 1939 roku, u Walentego Ziemiańskiego w Jeziorach na Polesiu St. l. Witkiewicz popelnil samobójstwo na wieść o wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich. Zdjęcie z Piotrogradu, datowane 18.01.1915, wysiane rodzicom, to jedyna pamiątka z pobytu Walentego Ziemiańskiego w Lejb Gwardii. — uratowali życie, bo jako zwykły sołdat poszedłby zaraz na front i zginął nie wiadomo nawet gdzie. Jako ofi- cer elitarnego, oszczędzanego jednak pułku był natomiast bezpieczniejszy. A czy — znając jego charakterek — mogli mu cokolwiek wyperswadować? Sam, na ochotnika — bo Mahatma Witkac 19 jedynaków zwalniano w Rosji z wojska — chciał się bić u boku cara, a nie wujka Ziuka; tak jak życzył sobie jego tatuś! Ostentacyjnie przecież podkreślał, że ma odmienne od niego poglądy! Drwił z „naftaliny", z której się wreszcie uwolnił, tradycji, w której go wychowano. Powtarzał, że jest Polakiem, ale z szaleńcami, powstańcami, nie ma nic wspólnego! Śmiał się, gdy dziadunio i Gradzik radzili mu napisać coś o rodzinnych tradycjach — dziadku i braciach jego ojca — buntowszczykach, miatieżnikach czyli pow- stańcach, albo też słynnym polskim Wallenrodzie — stryju Janie Witkiewiczu. Pisało o nim wielu, tylko nie on — krewny przecież! Wolał swoje „Upadki Bunga" czy „Po- żegnanie jesieni", przez które — chyba nie tylko ona — przebrnąć nie mogła! Na portrecie, do którego pozowała mu w swojej najlepszej, aksamitnej sukience z białym koł- nierzykiem, dorysował jej nad głową dwa diabełki i mama nie chciała nawet trzymać tego paskudztwa w domu, gdzieś je wyrzuciła! Tak że i dziaduniowie Jałowieccy i Gradzik — mama go jednak broniła — współczuli wujowi Stachowi, że ma tak nieudanego syna, który do pięt mu nie dorasta! Ananasa uro- dzonego chyba pod złą gwiazdą! Bóg dał mu przecież wiele; wszystkie karty — zdrowie, urodę, wybitne zdolności, kocha- jących choć niezamożnych rodziców. Mimo to, zmarnował się, wykoleił! Bo czyż normalny człowiek przyznaje się do peyotlów i kokain? Wypisuje bzdury, które — przynajmniej w tamtych czasach — były czystą pornografią? Czuł oczywiście niechęć Gradzika, tak że — już jako carski oficer — rzadko do nich wpadał. Czasem jednak przychodził — elegancki i szykowny, w wyjściowym mun- durze przypominającym — jej zdaniem — mundury naszych husarów z okresu Księstwa Warszawskiego. Opo- Joanna Siedlecka 10 JUUIlltU L>H.,».„..-- wiadal, że są przy „samym carze", że to pułk elitarny; głównie dla tych ,4z znali", tzn. arystokracji — wśród jego kolegów znajdował się między innymi młody kniaź Lwów, ze starej rosyjskiej familii, którego ojciec był z Gradzikiem w Dumie. Choć przyjmowano również i pośledniejszych dworian, z tym, że dokładnie wyselekcjonowanych; „sa- mych wybieranych" — wysokich, przystojnych, postaw- nych i urodziwych — byli pułkiem reprezentacyjnym. Mimo to, stosowano tam kary fizyczne! Nawet i sto pałek po plecach i „szynkach", raz nawet zdjął koszulę, zaprezentował ślady! Lecz oczywiście, mieli też — jako pawłowcy — wiele przywilejów, na przykład prawo do po- siadania nieograniczonej ilości alkoholu, z czego naturalnie korzystali. Mogli również — tak się przynajmniej przech- walał — organizować czasem papojki w salach sąsiadują- cego z koszarami Zimowo Dwarca! I jak to on, o tym tylko opowiadał — o hulankach, bankietach, pojedynkach z po- wodu jakichś wycier! * Choć trzeba też przyznać, że miał i cechy bardziej sym- patyczne. Tak jak cała rodzina — zarówno ta „z Polski" jak i „i Pitra" — kochał bardzo Sylgudyszki, majątek dzia- duniów na Litwie w nowoświęciańskim, niedaleko Wilna. Przyjeżdżał często na wakacje, żeby jak mówił „pooddy- chać Litwą". Dziaduniowie osiedli tam na starsze lata właściwie pra- wie że na stałe, nie likwidując jednak mieszkania na Na- dieżdinskoj. Ale bardzo długo zjeżdżali wyłącznie na lato oraz święta, a razem z nimi cała prawie rodzina. Chociażby mama z nią i Lula, wuj Ksawery Jałowiecki — brat dzia- dunia, oficer marynarki, żonaty z Polką, wuj Zań Witkie- wicz — brat babuni — szarmancki, elegancki, nazywany Mahatma Witkac przez dzieci Wujagą, bo straszył Babą Jagą, cioka Żeni, choć nigdy nie na długo — pracowała w jakimś biurze, była skromną urzędniczką, szczyciła się jednak, że jest emancypantką — niezależną, samodzielną. Syn wuja Sta- cha przyjeżdżał chyba co roku, choć jego stosunki z dzia- duniami nie należały do najlepszych — nie pozwalali mu nawet wspomnieć źle o ojcu; prawili na ten temat morały. Flirtował też podobno trochę z młodszą córką babuni zwaną Ancikiem lub Bodzielem, a później — ciocią Beli- nową. Absolutnym przeciwieństwem swojej siostry, czyli mamy pani generałowej. Ciepłą, serdeczną, łagodną — Melanią z „Przeminęło z wiatrem". I chyba ona najbar- dziej Syłgudyszki kochała. Nie chciała na przykład brać ze swoim Beliną ślubu w Pitrze, tylko w Sylgudyszkach! I choć zamieszkała z nim w Strzelcach w Radomskiem, swo- je dopiero co narodzone dzieci taszczyła na chrzciny aż do Syłgudyszek! (A chrzcił je Gradzik — najbardziej szano- wany mężczyzna w rodzinie). Gdy w 1920, w wyniku akcji generała Żeligowskiego Syłgudyszki znalazły się po stronie litewskiej, nie mogła tego przeboleć, przyjeżdżała więc ze Strzelec do Wilna, przekradała się do Syłgudyszek przez zieloną granicę! Pokręciła się trochę po dworze, obejściu, napatrzyła i wracała. Pani generałowa też zresztą do dziś nosi Syłgudyszki w sercu, uważa je za swoje rodzinne gniazdo. Wileńszczyzna w ogóle była piękna, a już szczególnie tamte właśnie oko- lice. Wilejka, lasy, jeziora, pagórki. Mająteczek prześliczny, choć nieduży — 5 folwarków — Kukuciszki, Powierzyń- cie, Ażuprudzie, Pogołonie, piąta nazwa wypadła z pamię- ci. Stary, 100-letni, skromny dworek, ale już z kanalizacją — wielkim na tamte czasy luksusem. Ubikacją, w której syn wuja Stacha rozwieszał na ścianie ułożone przez siebie instrukcje „O sposobach zachowania czystości". Z mnós- Joanna Siedlecka twem książek sprowadzanych z Paryża i Warszawy — od Gebethnera i Wolfa, końmi do konnej jazdy, łódkami, ża- glówkami. Kolejką podjazdową z Wilna, stacją urządzoną przez babunię — właśnie na cześć wuja Stacha — w pro- pagowanym przez niego stylu zakopiańskim. Drewniane ściany, spadziste dachy — dzieła specjalnie ściągniętych z Zakopanego cieśli. Dziadunio Jałowiecki skończył Akademię Komunikacji, był inżynierem, wybitnym specjalistą w dziedzinie kolejnic- twa, za co dostał od cara honorowy tytuł generała. Lecz potrafił też — razem z administratorem, panem Mątwiłłem — dbać i o majątek, który po prostu kwitł. Sprzedawano zboże, warzywa, masło, ryby z własnych stawów. Wszystko zresztą było własne z wyjątkiem miodu, bo pyszny miód akacjowy brało się od sąsiadów Dzierżyńskich z sąsiedniego Dzierźynowa, rodziców krwawego Felka, z którym mama — jako młoda dziewczyna — grywała w tenisa. Babunia, choć również wielka dama, też umiała oraz lubiła doglądać Syłgudyszek — ogrodu, kur, świń. Jej młod- sza córka — Ancik, po niej właśnie to odziedziczyła; stu- diowała rolnictwo w Lozannie, potem w Krakowie, wyszła za ziemianina ze Strzelec i całe życie spędziła w majątku. A i mama generałowej — pierwsza petersburska dama, również sporo się w Syłgudyszkach nauczyła. Gdy po dru- giej wojnie, obozie w Pruszkowie, została sama, bez dachu nad głową, a one z Lula znalazły się za granicą — zamie- szkała u swego siostrzeńca, syna cioci Belinowej, który prowadził stację uprawy ziemniaka, i pomagała mu przy sadzeniu, pieleniu. Również pani generałowa — dzięki Sył- gudyszkom właśnie — potrafiła później, już z generałem — prowadzić w Kanadzie fermę, hodować świnki, krowy i kury. 2. Ślub Anieli latowieckiej i Tadeuszem Beliną — Sylgudysdti na Litwie, maj 1909. Pierwszy t prawej — Bolesław Jalowiecki, na lewo od panny mtodej — Aniela z Witkie- wicsSw Jahmiecka — mdzice panny młodej. U góry od lewej — Kuka i Lula Żakowskie. Poszedł potem na front, był podobno nawet ranny, wy- buchła rewolucja, tak że przestał już do nich przychodzić. I nie wie nawet czy brał udział w rewolucji październiko- wej, czy też szukał u nich pomocy w wydostaniu się z Rosji; z piekła, które się tam rozpętało. Raczej nie mógł Już na to liczyć, bo właśnie w najtrudniejszym chyba okre- sie mama została sama, a — mimo swojej energii — bez Gradzika i dziadunia niewiele mogła zdziałać. Bo jeszcze przed rewolucją, w 1916, niespodziewanie, w kwiecie wieku, zmarł Gradzik. (Leży na Powązkach, dokąd Joanna Siedlecka Mahatma Witkac w 1921, po wojnie z bolszewikami, mama — przy pomocy ważnego już wtedy swego zięcia, czyli właśnie Kazika Sosnkowskiego — sprowadziła jego prochy.) W 1917, zaraz po Gradziku — jedno po drugim — dziaduniowie Jałowieccy, pochowani są w Wilnie na Rossie, gdzie ich groby są podobno do dziś. Cioka Żeni już podczas I wojny wyjechała do Strzelec, do Ancika, odciął ją front i już zos- tała, zmarła zdaje się w 1948 w Dobrydzieniu na Ziemiach Odzyskanych, gdzie po parcelacji Strzelec los rzucił Beli- nów. W 1918 uciekły więc przed bolszewikami, przed coraz bardziej zuchwałą, grożącą służbą, już tylko we trzy — ona. Lula i mama. Pomógł im w tym brat mamy, czyli wuj Miechu Jałowiecki, żonaty z Wańkowiczówną; z „tych" Wańkowiczów. Studiował w Rydze, miał wpływowych ko- legów niemieckiego pochodzenia. Przez nich właśnie załat- wił specjalną bumagę gwarantującą „familii Żukowskich" nietykalność podczas podróży. Na wszelki wypadek, mama przedstawiła się jeszcze kierownikowi pociągu jako bolsze- wicki komisarz — były wśród nich i kobiety. Tak się więc jej bał, że nie tylko dojechały szczęśliwie, ale i wywiozły cały wagon mebli oraz rodzinnych pamiątek! Zamieszkały w Warszawie, mama wyszła szybko za mąż za generała Liptowskiego. Z Witkiewiczami — po sprawie syna wuja Stacha — stosunki urwały się, obrazili się. Mimo to, mama, dla ratowania rodzinnych pozorów, jakby nigdy nic wpadała do „Witkiewiczówki" podczas po- bytów w Zakopanem. Czasem razem z nią, a później i z jej synkami, kiedyś nawet z zięciem, którym chciała się pochwalić, czyli z Kazikiem. Syn wuja Stacha natychmiast „wziął go na aparat" — jak mówił. Ale co z portretem nie wiadomo. Kazikowi bardzo się nie podobał i został chyba w „Witkiewiczówce". Choć prawdę mówiąc, niewiele z tych przedwojennych wizyt pamięta — absorbowali ją wy- łącznie mali jeszcze wtedy synowie. Może dodałaby coś o nim Lula? Poważniejsza, bardziej oczytana, która więcej z nim rozmawiała? Tylko czy jesz- cze żyje? Od dawna nie miała od niej wiadomości. W 1939 — tak jak i syn wuja Stacha — uciekała na Wschód, przy przekraczaniu granicy została przez NKWD aresztowana, zesłana na Syberię, do lesorubki. Wyszła stamtąd z Ander- sem, zamieszkała z mężem. Żydem, w Izraelu, w Jaffie. Gdy tylko mogła, tzn. gdzieś tak pod koniec lat 40., zapro- siła do siebie mamę, która, zapominając że jest już dobrze po 70-tce — zaraz do niej poleciała. Ale jak mówiono w Pitrze — myśli za górami, śmierć za plecami. Natychmiast tam bowiem umarła, pochowano ją w Jaffie, była na jej grobie podczas wizyt u Luli, która płacząc, siwa i zgarbio- na, witała ją zawsze: — Pamiętasz Syłgudyszki? A syna wuja Stacha? Jeszcze parę lat po rozmowach w telewizji z profeso- rem Kowalskim, po ich książce — był wokół niej ruch i szum. To ktoś ze ZBOWiD-u, to z Muzeum Wojska Pols- kiego, któremu oddała pamiątki po Kaziku, to list od gene- rała Jaruzelskiego, gratulujący, że „osiadła w prawdziwej Polsce". Dziś jednak jest zupełnie sama w swoich dwóch poko- ikach z kuchnią, w domu zasłużonego kombatanta, które — razem z rentą — przyznano jej po powrocie do Polski. Warunki tu nienajgorsze, poza tym, synowie przysyłają, tak że ma wszystko — rehabilitantów, czuwające przy niej na zmianę pielęgniarki. Narzeka więc jedynie na samotność. Cóż, kogo inte- resuje stary, chory, niedołężny już człowiek? Nawet pię- Joanna Siedlecka cm rozsypanych po świecie synów pisze rzadko, odwiedza jeszcze rzadziej, jeden w ogóle nie daje znaku życia. Zabra- no jej też telefon, który miała przy łóżku, oddano widać komuś ważniejszemu. Zawsze więc z przyjemnością ze mną rozmawia. Tylko na Boga, czemuż to ciągle o tej zmorze? Cóż ten świat w niej widzi? Dla niej to wyłącznie nieudany syn wielkiego wuja Stacha, nikt więcej! A wuja Stacha tak kochała, taka jest z niego dumna, że chciałaby bardzo być pochowana obok niego — w jego wielkim grobowcu w Zakopanem, na Boksowym Brzyzku; najpiękniejszym na świecie cmentarzyku. Dawno już za- łatwiła potrzebne do tego dokumenty. Synowie są jednak przeciwni — jest przecież na Powązkach rodzinny grób Sosnkowskich i tam właśnie — a nie w Zakopanem — chcieliby mieć oboje rodziców. Pragną jednak sprowadzić do kraju prochy ich ojca, generała Sosnkowskiego, choć prawdę mówiąc, straciła już na to nadzieję. Sama bowiem nie ma zdrowia i sił, oni tymczasem — jak to zachodni biznesmeni — ciągle załatani, zabiegani i nigdy jakoś nie mają na to czasu. Ciotka Ada Pani Aniela Ehrenfeucht (rocznik 1905), emerytowana matematyczka, autorka wielu podręczników szkolnych jest również kuzynką Witkacego. Jej matka — Janina Mikla- szewska z domu Witkiewicz była jego stryjeczną siostrą, córką Ignacego Witkiewicza, brata Stanisława Witkiewicza, ojca. Pani Aniela dobrze oczywiście swego kuzyna pamięta, Mahatma Witkac miała jednak od niego 20 lat mniej, więc „rozmów istot- nych" z kozą — jak mówił — nie prowadził. Tak że naj- więcej wie o nim również z rodzinnych przekazów — roz- mów dziadka Ignacego czy swojej matki. A przede wszyst- kim z „Witkiewiczówki" w Zakopanem — punktu zborne- go rodziny, gdzie jeździła z matką oraz siostrą, która „miała coś z płucami". Chcąc nie chcąc, słuchała więc, co mówiła o nim cho- ciażby — młoda jeszcze wtedy ciocia Dziudzia, ciocia Me- ry — zawsze chyba stara, ciocia Żeni, która tam czasem zjeżdżała, a także sama ciocia Witkiewiczowa — matka Witkacego, choć z nią było chyba rozmów najmniej — zajęta prowadzonymi przez siebie pensjonatami nie miała dla gości czasu, poczęstowała najwyżej czymś smacznym, to wszystko. O jego pobycie w Rosji mówiło się, niestety, niewiele. Mało się po prostu o tym wiedziało, a sam na ten temat nie rozmawiał, przeciwnie, wpadał we wściekłość, gdy choćby go o to zagadnięto. Raz chyba tylko, trudno już pamiętać przy jakiej okazji, opowiedział kiedyś, że po wybuchu re- wolucji i opuszczeniu pułku, jako były biały oficer uciekał nieustannie przed aresztowaniem. I omal do tego nie dosz- ło, ale bolszewicy dali mu spokój, puścili. Udał bowiem chorego umysłowo — uraczył porcją najstraszliwszych min oraz głosów, w czym był rzeczywiście mistrzem. I to go najprawdopodobniej uratowało, w Rosji bowiem, chorych umysłowo — sumaszedszich, jurodiwych uważano także i za świętych. Budzili i strach, i podziw. Lepiej było zosta- wić ich w spokoju. Częściej natomiast rozmawiano o przyczynach, które go w ogóle do carskiej armii popchnęły. Mówiono, że była to niewątpliwie jego własna decyzja — ciągle przecież szu- kał czegoś nowego — wrażeń, przygód, egzystencjonal- 30 Joanna Siedlecka nych przeżyć, ekscentrycznych, perwersyjnych nawet doś- wiadczeń — coś ciemnego, niepojętego jednak w nim tkwi- ło. Chciał też na pewno zranić swą decyzją nastawionego antycarsko ojca, z którym był w konflikcie z wielu powo- dów. Między innymi pani Dembowskiej — jego egerii i „anioła", z którym „wzlatywał do nieba", jak złośliwie ko- mentowano, podczas gdy żona musiała wziąć na siebie cię- żar utrzymania domu. Ale mówiono też, że ogromny wpływ mieli wtedy na niego wujostwo Jałowieccy, a jeszcze większy — ich ener- giczna córeczka Ada oraz jej mąż, Władysław Żakowski. To oni go do Lejb Gwardii wepchnęli, zapakowali, a w każdym razie, szalenie się do tego przyczynili! Gdyby nie oni, nigdy by się tam nie znalazł! Byli przecież w Petersburgu jedynym jego oparciem, najbliższymi mu ludźmi — ciocia Żeni wyjechała stamtąd wkrótce przed wojną, ciotka Jagminowa i Matusewiczo- wa siedziały w swoich majątkach na Litwie. Wykorzystali więc jego sytuację — młodość, osamotnienie, zagubienie. A przede wszystkim — rozpaczliwy stan psychiczny, w jakim znalazł się po tragicznej śmierci swojej narzeczonej — wyrzuty sumienia, apatię, depresję, samobójcze myśli. Zobojętniały na wszystko był akurat — tak jak chyba nigdy — na czyjeś wpływy i namowy szalenie podatny. Mogli kierować nim, tak jak chcieli — było mu wszystko jedno. Na pewno mieli go dość, szczególnie Żukowski, które- mu musiał działać na nerwy. Ale pozbyli się go, wepchnęli szybko do wojska przede wszystkim ze względu na karierę Żukowskiego — najważniejszej figury w rodzinie „z, Pit- ra". Staś jak to Staś, zaczął bowiem — jak mówiono — natychmiast używać życia. Bali się więc — i pewnie nie bez powodów — że może skompromitować posła do Du- my. Pić, zażywać narkotyków, wpaść w złe towarzystwo! Mahatma Witkac Wojsko natomiast te problemy rozwiązywało, spadał im kłopot z głowy! Dlatego więc wyekwipowali, dali spora podobno gotówkę i do widzenia! A czyż można się dziwić, że wepchnęli go właśnie tam? Jałowieccy byli po prostu lojalni — wysokiemu urzędniko- wi państwowemu i to jeszcze w randze generała inaczej nie wypadało. Żukowscy tymczasem — choć tak jak i Jało- wieccy uważali się za największych w świecie patriotów — prorosyjscy. Szczególnie Żukowski — zwolennik ugody, kompromisu i lojalności wobec Rosjan, których — co ko- mentowano w rodzinie „z Polski" ze szczególnym niesma- kiem — przyjmował u siebie w domu, choć — według niepisanego oczywiście kodeksu honorowego — nie powi- nien wpuszczać nawet na próg! Gorszono się również jego podpisami pod wszystkimi „lojalkami" i wiemopoddańczy- mi manifestami do cara.2 I na tym właśnie tle był konflikt między nimi a ro- dziną „z Polski" — niepodległościową, piłsudczykowską, gardzącą Moskalami, pamiętającą udział Witkiewiczów w powstaniu, konfiskatę majątków, Syberię. Konfliktu oczy- wiście skrywanego, niewidocznego chociażby w „Listach Stanisława Witkiewicza do syna", w których dwie rodziny wymieniają ze sobą wyłącznie serdeczności i pozdrowie- nia. W „Listach" nie ma jednak i być nie mogło wielu rodzinnych dramatów. Maria Witkiewiczowa i Maria Dem- bowska również przesyłają sobie w nich tylko ukłony. Żukowscy byli po prostu uosobieniem petersburskiej kariery, wynarodowienia właściwie, tyle że bez utraty języ- ka. Rosyjskości tak Witkiewiczom wrogiej. Panią Anielę — wnuczkę i córkę powstańca — wychowano natomiast w talcle) do „Moskali" nienawiści, że nawet jako mała dzie- wczynka nie odzywała się w ogóle do rosyjskich dzieci bawiących się obok niej w Łazienkach. 32 Joanna Siedlecka Podczas wizyt w Warszawie, ciotka Ada (szalenie zresz- tą rodzinna) odwiedzała swego stryja i ciotkę, czyli dziad- ków pani Anieli mieszkających razem z jej rodzicami. Ojciec pani Anieli wychodził wtedy z domu — nie chciał awantur. Czasem jednak wpadała niespodziewanie i koń- czyło 'się — najlagodniej mówiąc — „ożywioną różnicą zdań". Pani Aniela do dziś pamięta podniesiony głos ciotki Ady krzyczącej z przejęciem, że to szaleństwo i głupota przeciwstawiać się caratowi, którego nikt nigdy nie poko- na! Jesteśmy skazani na dogadanie się, współpracę! Ale poza — nieuniknionymi niejako kontaktami — ro- dzice pani Anieli nie utrzymywali z rodziną „z. Pitra" sto- sunków oraz vice versa. I to nie tylko ze względu na różne polityczne poglądy. Reprezentowali po prostu inne światy. Żukowscy byli bogaci, prowadzili salon, podróżowali za granicę, bawili się, używali życia. Ciotka Ada była piękna, elegancka i światowa. Wujostwo Jałowieccy też bardzo za- możni, ustosunkowani, ciotka Jałowiecka również wielka dama. (Dwie siostry Stanisława Witkiewicza — właśnie Aniela Jałowiecka i Elwira Jagminowa były bardzo piękne, Barbara Matusewicz, Żenią i Mery — brzydkie, dwie ostat- nie — stare panny.) Rodzice pani Anieli reprezentowali natomiast skrom- ną inteligencję pracującą z entuzjazmem dla niepodległej wreszcie Polski. Matka to jedna z pierwszych Polek studiu- jących w Szwajcarii, później — lekarka legionowa, lekarz dla ubogich na Powiślu. Ojciec — nie tylko chemik, lecz i działacz oświatowy, jeden z założycieli PPS. Dziadek Ig- nacy — najpierw adwokat w Mińsku, po rewolucji, powro- cie do Polski — człowiek ubogi, wysadzony z siodła, mie- szkający kątem u córki i zięcia. Mahatma Witkac Mówiło się, że być może, rzeczywiście wepchnęli Sta- sia do Lejb Gwardii w jak najlepszej wierze. Na pewno mogli się o niego niepokoić, a skoro chciał walczyć — carski pułk uznali za najświetniejsze dla niego miejsce. Nie widzieli w nim nic nagannego czy dwuznacznego, a prze- ciwnie — zaszczyt i powód do dumy! W porównaniu z rodziną z Polski byli niemal z innego świata, bardzo od niej — pod każdym względem, szczególnie duchowym — dale- cy i obcy. Mówiło się też jednak, że chcieli na pewno nad nią zatryumfować, co ciotka Ada ubóstwiała; lubiła takie gier- ki. Chcieli pokazać, że proszę — choć uważacie nas za Moskali — wasz Staś jest z nami, nie z wami! Mimo że w głębi duszy nami gardzicie — podzielił poglądy nasze! Wybrał naszą, prorosyjską orientację! Cara, a nie waszego wujka Ziuka! Tak odebrano bowiem — pani Aniela doskonale to pa- mięta — znany i cytowany często — chociażby w „Listach Stanisława Witkiewicza do syna" — list ciotki Anieli Jało- wieckiej do matki Witkacego. (Doszedł cudem do Zakopa- nego; zdaje się, przez Rumunię czy inną okrężną drogą.) Donosiła w nim, że Staś wstąpił do carskiej armii, z tym, ze — Jak uznano — w sposób co najmniej nietaktowny, niedelikatny. — Co ta Anielka narobiła! — narzekała na siostrę cio- cia Mery. — Wiedziała przecież, że ten ubóstwiany niby przez nią brat jest już poważnie chory! Jak mogła więc, nie "^Jac wątpliwości, że to do niego dotrze — pisać tak ostro, Przytaczać szczegóły, które mogłaby darować! Opisywać "a przykład, jak pięknie jest Stasiowi w carskim mundurze 1 Jaki jest wreszcie szczęśliwy, spokojny! Były to przecież Joanna Siedlecka dla Stanisława Witkiewicza noże w serce, które ~ tak przynajmniej w „Witkiewiczówce" mówiono — pogorszy- ły podobno stan jego zdrowia i w rezultacie, mogły niewąt- pliwie przyspieszyć śmierć. Po przyjeździe z Pitra do Warszawy, ciotka Ada, szybko generałowa Lipkowska, nie utrzymywała właściwie stosun- ków z Witkiewiczami — mieli do niej żal „za Stasia". A poza tym po śmierci Stanisława Witkiewicza zabrakło oso- by godzącej ze sobą rodzinę „z Pitra" i „z Polski". Cóż więc mogło ją teraz z Witkiewiczami łączyć? Tak jak i w Pitrze — bawiła się, bywała, prowadziła dom otwarty, a także — co najmniej podejrzane interesy, za które potępiała ją cała rodzina, ale dzięki nim nadal żyła „błyszcząco" i na poziomie. Wpadała tylko czasem do dziadków pani Anieli, a tym samym do niej oraz jej rodziców. Co ciekawe, w niepod- ległej już Polsce natychmiast zmieniła poglądy! Nie mówi- ła więcej o caracie, którego nie można pokonać, a o Legio- nach oraz „kochanym wujku Ziuku", z którym zaraz odno- wiła znajomość, stała się jego gorącą zwolenniczką! Prze- syłała mu często do Belwederu — przez Kukę właśnie — jego ulubione ciasteczka domowej roboty! Natychmiast tez — co nie stanowiło dla niej żadnego problemu — wdarła się na pierwsze, legionowe salony i to podobno ona właśnie wyswatała Kukę za Kazika Sosnkowskiego. W każdym ra- zie, szalenie się tym mariażem szczyciła. Matka pani Anieli mówiła czasem do ojca — oho, Ada odwiedziła nas w tym tygodniu dwa razy — chyba zosta- niesz ministrem, dla niej to przecież drobiazg! (I ojciec rzeczywiście został ministrem oświaty w rządzie Grabskie- Mahatma Witkac eo lecz bez jej protekcji. Był świetnym fachowcem, znał Grabskiego, który chciał mieć swoich ludzi.) pani Aniela natomiast studiowała matematykę razem z Lula Zukowską, którą często odwiedzała. Miały umówiony sposób pukania, bo Lula zamykała się w swoim pokoju przed matką oraz Kuka, które ciągnęły ją na bale i „do ludzi". Bardzo się od nich różniła — skromna, pracowita, Kuka natomiast to wykapana ciotka Ada — pełna życia, ambicji, ubóstwiająca, tak jak i ona — nawet w wieku dość późnym — zaszczyty oraz blask, co najlepiej chyba po- kazały jej telewizyjne rozmowy z profesorem Włodzimie- rzem Kowalskim. Przypieczętowała nimi konflikt rodziny „Ł Pitra" i „z Polski", która przestała się po nich do niej — jako kuzynki — przyznawać. Pozwoliła przecież sobą ma- nipulować, skompromitowała nie tylko męża, ale i emig- rację, wielu przedwojennych polityków. I tak jak jej mamu- sia nie widziała nic dwuznacznego w służbie w carskim pułku, ona z kolei w rozmowach z jednym z najbardziej reżimowych historyków! * Także dziś nikt z resztki rodziny „z Polski" — ani pani Ehrenfeucht, ani profesor Ignacy Malecki (również wnuk Ignacego Witkiewicza), czy też piątka dzieci Ancika, czyli Anieli Jałowieckiej-Belinowej3 — nie utrzymuje z nią kon- ^tów. Profesor Malecki próbował wprawdzie, zaraz po jej PRyjeździe do Polski, znów jednak dała do zrozumienia, ^ to „za wysokie progi". Niech zostanie już więc tak jak zawsze było. Po „spra- ne Stasia" rodziny „z Pitra" oraz „z Polski" nic już nie ^liży i nie pogodzi. 36 Joanna Siedlecka Przypisy ' W „Niemytych duszach" wspominając „krewnych w Pitrze" Wit. kacy pisał: „A(a tym miejscu musze wyrazić wdzięczność (zamiast w gazecie) mojej ciotecznej siostrze, Jadwidze Jalowieckiej, I voto łukow- skiej, 11 voto Liptowskiej, która z tej catej rodziny zaopiekowała się mnq po różnych strasznych przejściach i powrocie z Australii". 'Zofia Stulgińska, „Gruszki na wierzbie". Warszawa, Czytelnik 1972 (...) „Wlodyslow Zukowski, wybitny ekonomista, prawnik, poseł do Dumy, miat w kolonii polskiej w Petersburgu wielu przyjaciół, ale i wielu wrogów. Nie lubiano go, ponieważ górowal nad innymi wyksztatceniem i inteligencja, mówiono, ze jest pyszalkiem, zazdroszczono mu popular- ności, stosunków, dochodów, zarzucano mu, ze brata się z Moskalami, nazywano ugodowcem. Do najbardziej zaciętych wrogów nalezat lumi- narz polskiej kolonii w Moskwie, Aleksander Lednicki". 3 Według nich — zdjęcie nr 45 w „Listach do syna" (opracowanych przez B. Danek-Wojnowską i Annę Micinską, PIW, 1969) przedstawia Witkacego oraz ich matkę — Anielę z Jałowieckich Belinową, a nie Dziu- dzię Witkiewiczową. Dziudzia byta, niestety, brzydka, na zdjęciu widać natomiast bardzo ładną pannę. Słaby flaczek Anna Micinską w eseju o 'Witkacym w Rosji („Twór- czość" nr 4/85) — pobycie w carskim pułku, udziale (?) w rewolucji rosyjskiej, pisała, że udało mu się stamtąd wy- dostać, najprawdopodobniej, dzięki pomocy swego powi- nowatego — Leona Reynela. Przedsiębiorczego finansisty, żonatego z Jadwigą, córką Elwiry Jagminowej — siostry Stanisława Witkiewicza, ojca. Podczas I wojny Reynelowie znaleźli się w Petersburgu i Reynel — ustosunkowany wte- dy dyrektor amerykańskiej firmy handlowej — „wyrobił Witkacemu papiery, dał pieniądze na powrót". Reynelowie nie mieli dzieci, próbowałam więc rozma- wiać o nich Ł rozrzuconymi po Polsce potomkami Jagmi- nów. Ale, niestety, seniorka rodu — Gabńela Jagminowa, buczka Elwiry, która pamiętała Witkiewiczów, Jagminów i wszystko, co z nimi związane — zmarła parę lat temu. Natomiast żyjący Jagminowie nie wiedzą już nic o pobycie "wujostwa Reynelów" w „Pitrze". Choć dobrze ich pamiętają — ciocia Dziunia Jagminów- "a-Reynelowa zmarła zresztą dopiero w latach 6(Mych. Co więcej, do dziś żywa jest w rodzinie legenda Reynelów — tworzyli bowiem parę niepospolitą — Witkacy nie przyjaź. nił się w końcu z byle kim. Z tym, że — przynajmniej według drzewa genealogia. nego znajdującego się w posiadaniu pana Janusza Jagmina — ciocia Dziunia miała na imię Władysława, nie Jadwiga, Była też wnuczką, a nie — jak pisała Micińska — córką Elwi- ry Jagminowej, siostry Stanisława Witkiewicza. Jej matka to Władysława z Byszewskich, ojciec — syn Elwiry — Józef Jagmin — stryjeczny brat Witkacego. Była więc jego kuzyn- ką, mniej więcej w tym samym wieku — był późnym synem najmłodszego z braci Witkiewiczów. To znaczy, ciocia Dzia- nia miała nawet parę lat więcej, trudno jednak o dokładne dane, bo kłamią również dokumenty, które udało się jej jakoś sfałszować i znacznie siebie „odmłodzić". Była jak najbardziej „w stylu Witkacego". Przede wszystkim bardzo efektowna, wysoka — minimum z metr osiemdziesiąt, nazywana w rodzinie „piękną Dziunia", „Ma- dame Lalą" lub „Grandę Damę", ale bez złośliwości, raczej z zazdrością i podziwem. Chciała zostać aktorką, nic jednak z tego nie wyszło, została więc po prostu damą. Bywała, przyjmowała, stroiła się, dbała o siebie, lecz interesowała się też literaturą, sztuką. Szalenie również niekonwencjona- lna, swobodnych co najmniej obyczajów. Na jednym z za- chowanych zdjęć ma blond perukę i różę w zębach. Jej związek z Reynelem stał się sensacją i skandalem. Panna ze szlacheckiej, ziemiańskiej rodziny (Jagminowie mieli Rauby i Wołodkańce na Litwie), związała się, żarnie- l szkała bez ślubu z człowiekiem po pierwsze żonatym, P° drugie Żydem, po trzecie — aferzystą, bo taką miał opinia Parę lat żył z Dziunia „na kocią łapę", w związku z czym nie przyjmowano jej w wielu domach, chociażby u zaprzyjaźnionych z Jagminami sąsiadów Piłsudskich. Od' 5. Stl. WlUemcz — portret Lewa Reyiu'la,14.1l.l927. Joanna Siedlecka wróciła się i część rodziny — między innymi krewni z Mosacza, stryj Ignacy Witkiewicz. Witkacemu oczywiście zupełnie to nie przeszkadzało. Dopiero po kilku latach Reynel rozwiódł się ze swoją żydowską żoną, przechrzcił, wziął z Dziunią ślub i został oficjalnie niejako przez Jagminów oraz Witkiewiczów za- akceptowany. Podawał nawet do chrztu prawnuczkę Elwi- ry, wnuczkę jej córki Zofii, również zresztą Jagminowej — wyszła bowiem za swego kuzyna. Jego chrześniaczka — dziś, pani Ewelina Kopczyriska z domu Jagmin, pytała czasem ciocię Dżumie, kim jest właś- ciwie jej chrzestny — różnie o nim mówiono. — Hiszpań- skim grandem — zbywała ją „po witkacowsku". — Raczej grandziarzem, to pewniejsze — tłumaczył natomiast ojciec, gdy prosiła o wytłumaczenie słów cioci Dziuni. W każdym razie, robił rzeczywiście wielkie pieniądze i nie zawsze najczystsze interesy. Studiował w Paryżu w Ecole des Sciences Politiques, znał więc języki, miał oby- cie i ogładę, a przede wszystkim — głowę do interesów, międzynarodowe kontakty. Załatwiał Polsce pożyczki, m.in. na magistralę gdyńską, kolej warszawsko-wiedeńską. Pracował zresztą przez pewien czas we francusko-polskini towarzystwie kolejowym. Jeździł z Sikorskim do Paryża, w ogóle się z nim przyjaźnił, zachowały się nawet listy generałowej Sikorskiej do cioci Dziuni. Powodziło im się znakomicie — mieli wytworne, 8-po- kojowe mieszkanie na Pięknej w Warszawie, w którym każda, najdrobniejsza rzecz — talerz czy wazon były dzie- łami sztuki. Mnóstwo służby — lokaja wuja Leona, poko- jówkę cioci Dziuni, itd. A w Grójeckiem — majątek Bie- lany, gdzie ciocia Dziunią jeździła konno, bywali znacz- ni goście — artyści, naukowcy, politycy, m.in. Aleksander Prystor, Sikorscy, Grzymała-Siedlecki. Mahatma Witkac Ciocia Dziunią słynęła z hojności — potrafiła kupie lokajowi piękne mieszkanie, pokojowej — ślubną wypra- wę, dbała o czworaki w Bielanach. Wuj Leon też miał gest, szczególnie dla artystów — ubóstwiał ich towarzys- two, sam zresztą kiedyś pisywał. Hołubił również i Witka- cego, o którym mówiło się w rodzinie, że „siedzi u wuja Leona w kieszeni". Wiecznie był bowiem w finansowych kłopotach i wiecznie coś od niego pożyczał, wyciągał.1 Ciągle też Reynelów malował i to w najróżniejszych wersjach, wuja Leona na przykład jako „Zmęczoną tajem- nicę Wschodu", jak podpisał jeden z portretów. Często też z gwiazdą Dawida — miał typowy wygląd żydowskiego intelektualisty. A tymczasem, niewielu Jagminów miało ochotę na jego portrety, często przecież zdeformowane i potworowate. W ogóle go zresztą lekceważyli, uważali za „wariatuńcia" i dziwaka, chowali przed dziećmi „Narkotyki" i „Niemyte dusze". Reynelowie natomiast bardzo się z nim przyjaźnili, póź- niej jednak obraził się, zerwali i to ostatecznie. Ciocia Dziu- nią nie mówiła nigdy z jakich powodów, nikogo to zresztą nie dziwiło — był drażliwy, kapryśny i nieobliczalny. Poszło podobno o pieniądze — zachowało się bowiem sporo jego listów do Reynela, wszystkie typu: Leonku ra- tuj, pożycz i tym razem! Ocalały, niestety, tylko dwa, nigdy dotychczas nie pub- likowane. Zdaniem znanego witkacologa, profesora Janusza Deglera — cenne także i ze względu na adresata, tzn. Rey- "ela ~ przyjaciela Witkacego z jego rosyjskiego, wciąż ma- to znanego okresu. Jeden z nich, bez daty, pisany najpraw- oopodobniej w 1918 lub 1919, w każdym razie wkrótce po Wyjeździe z Rosji. Wskazują na to wzmianki o Formistach przyłączy} się do nich w 1918), Lechoniu (wysyłał mu 42 Joanna Siedlecka teksty, które ukazały się w „Skamandrze" na początku stycznia 1920), oraz... chorobie wenerycznej — „pamiątce" z Rosji, którą leczył po powrocie stamtąd.21 wtedy wialnie nazywał siebie „flakiem". Kochany Leonie: Dziunia musiała Ci podziękować za wszystko, wiec jeszcze raz tylko dziękuję Ci z Całego SERCA i koniec. Miej serce i patrz w okolice pępka. (Posyłam Ci list który oddaj proszę LechoNIOWI.) BÓJ się boga i nie pij tak strasznie. Przyjedź tu a CIĘ odrodzę. Jestem słaby jak flaczek. Od pani K. miałem list b. Czuły. Piękna Jesień skończy fa się. Co się dzieje z Gruberską? Czy poznałeś pannę FajaNS3 Pan Berliner urządza wystawę Formistów w Łodzi. Oby Pan Lodzer urządził w Berlinie. Adier (sic), Husserl jest cudowny. Breiter jest cudowny (choć życiowo ma naiwne złudzenie szkoły Krakowskiej, nie ma w nim nic rynsztoko- wego demonizmu). Oceń Co. Zdejmij Maskę!!! Co Leszek — Szczery chłopa Nie pij — zaklinam Cię. Czy Lechoń się wściekł zęby do mnie nie pisać? I have got some gonococs in my system and I can't get rid ofthem.5 Ściskam Cię, ja słaby flaczek A ty co?? Czy się rozchodzi książka? Co młodzieńcy? Co dziewczynki? Rób ruch, błagam Cię. Twój Witkacy — List — proszę rekomendować. Nie zapomnij o Lechoniu. WAŻNE. , . o^o-t-t-t e -' ^,^^ ^. ,__^^ S)^1^"- /—— - ^. -^^•/^e^^^^- ^y^- y^^- ; ^ ' -z, C^ef^ /•y - .-^/^ J f iUief ^^-^ / y*-^ '• , /^.^Y^^ ^^ ff/c^c^ /y/7 [ v (/^ / (^ ^'/^y ^^^W'. W ^ ^ l'^^'/ '^ ł^' 'd ./ ^ rre ^^^-f- ^<^ a- L'L,/.. " „ ( %•«*»'"•«-. ^ft^A<^7/e«.te Ai^/ow/M- 7^/^4/^4^(<' «t^-^ ^{'e^^u-^<- /^rn^r^f^,^ - ^/t<^r-(^r~ ?-te-t<. o-^©^ ^t^te, a^ t (Ą^ ^T/t^e • •^C^t^y ^yc> i-jf. T, f/a^fCtU^ " / Vo z/ • w/.^yy^a^y- ' /un'd^Y l ^VJ tw fl^ (•^"//i.^-yb t(,^ ^\r\^-UfJ C/Le^ec' ^-^y^ ^^y /^ - ^ ł\'M^n^'t^'c '/ '7^t7%/' (T^^y A^X»^^- / „ <^i^/4: miała kennkarte "a nazwisko Kowalczewska. wka 7"10 ^P1^^ się już jako Oderfeld-Kowalczew- dy 'le mlała na szczęście zdecydowanie semickiej uro- ora^ ^lw swo•iej rodzinie, nie brakowało jej pieniędzy, ^e Dom ości' Tak że me tylk0 sama pr^^a okupację, jówkidh ukrywa(< si historia — przepiękna na przykład książka o P° eonie. Miała potem to wszystko w swoich mieszka- 68 Joanna Siedlecka niach w Warszawie, spłonęło podczas Powstania Wa^B skiego. ^Ę Przychodził często z przyjaciółmi — malarzem Tyi Niesiołowskim, poetą Tadeuszem Nalepińskim (jegc Celina była przyjaciółką matki), fotografikiem Tadti; Langierem, razem z którym robił jej zdjęcia. Przeróżnie ustawiali, czesali bujne włosy, które odziedziczyła po mata bo podobna jest do ojca z twarzy i figury — wysoka, szcz® ła. Moczyli później klisze w trocinach i zdjęcia stawały sn wypukłe, chropowate. Nie przypomina sobie natomiast, żAi kiedykolwiek ją malował, żeby mu pozowała. Tak że portta;| małej Haneczki, które zobaczyła po latach w „Zaginionyd obrazach i rysunkach Witkacego" (opracowanych przez Wo^ ciecha Sztabę), wykonywał chyba z pamięci, albo też koap letnie swoich seansów nie pamięta. Nie przypomina też sobie żeby któryś z tych obrazów wisiał kiedyś w ich domu. Z Zakopanego pamięta również jego matkę — Ma" Witkiewiczową — surową, spracowaną kobietę, o któr szeptało się za plecami — opuścił ją bowiem mąż, ktri przebywał za granicą z inną kobietą. Zarabiała m.in. lek jami muzyki i mała Haneczka była nawet na kilku — w się u Niesiołowskich, gdzie zbierała się grupka dzieci. mięta, że — mimo surowości i powagi — uczyła zy^ bardzo ciekawie. Pamięta i „Witkiewiczówkę", tzn. Antołówkę, jak wtedy mówiło. Pokój na piętrze, w którym zawsze z m ką mieszkały, pracownię Witkacego — wschodnią, rów11 na piętrze. Naokoło cudownie, cicho i pusto, jeszcze Jt-1 tylko dom, chyba Marusarzów, których dzieciaki wp^ czasem na Antałówkę. Pamięta go też już z Warszawy, z lat 20-tych i 3Vy Mimo burzliwego podobno romansu utrzymywał wiem z matką kontakty przez całe życie, zostali p^YJc ' Zaginiony rysunek St. ;. Wilkuwicw węglem, sprwd 1914 roku, pnedstawiajacy Irenę -'^; corti;. Z inskrypcją: „Melemile l Pan zrobił byka w lak pięknym temacie". ni. Także i podczas jej drugiego, nieudanego i tym razem TOlżeństwa z Ottonem Grosserem. Odwiedzał ją zawsze, •;dy przyjeżdżał z Zakopanego do Warszawy. Pani Anna ^ta JUŻ wprawdzie wtedy dorosła, miała własne mieszka- "le, ale również na Mokotowie. Matka zawsze więc zawia- ^amiala ją o jego wizytach — wiedziała, że córka bardzo ?o lubi i wyróżnia. Choć przecież spotykała u matki mnós- lw0 "nazwisk", chociażby Leona Schillera, Teofila Trzciń- ^kiego, Williama Horzycę, Aleksandra Zelwerowicza, ak- ^kę Stanisławę Wysocką. I rzeczywiście, była nim zafascynowana, bardzo się jej P^obai. Piekielnie inteligentny, błyskotliwy, z wielką to- warzyską ogładą. Mimo swego rodzaju „szaleństwa" — wnoważony, znakomicie wychowany, z rzadka pozwa- Joanna Siedlecka łający sobie na wygłupy, zarezerwowane — jak podbec — wyłącznie dla epatowania ceprów, nie dla przyjął Władający kilkoma językami, grający na fortepianie, h chający bardzo zwierzęta — z czułością przekręcał sotn. przez ręce ukochanego kota matki. Po prostu dżentelnB ktoś z naprawdę dobrego domu. Nie tyle może zasobna słynnego jednak z intelektualnej atmosfery. Opowiadają; swoim pobycie w Rosji, podczas rewolucji październik wej, podkreślał właśnie, jakim szokiem był dla niego - wychowanego wśród dyskusji o sztuce — świat, w który; się znalazł — przemoc, okrucieństwo, głód i nędza. Podobno pił, próbował narkotyków, nigdy jednak win obecności. I jakoś to chyba po nim spływało, zawsze to1 wiem widziała go w formie. Dziwiły ją później te wszyst kie teksty przedstawiające go jako narkomana, pijaka, da waka oraz chama. W Warszawie przychodził sam, najczęściej z nowyn dramatem, który przynosił matce do czytania i oceny. O" grywała najczęściej w tragediach, miała poczucie hiiDioni ceniła więc bardzo jego angielski w pewnym sensie hmnoi którego Polacy kompletnie na ogół nie rozumieli, nawet najbardziej inteligentni, kulturalni, w gruncie rzeczy bard; jednak tradycyjni. Ona natomiast była otwarta na wszelfc nowinki w sztuce — malarstwie i teatrze; scenografii P"1 de wszystkim. Dlatego też, doskonale jego dramaty ro^ miała, dawała mu konkretne rady, z którymi się liczy ^ całe życie spędziła przecież na scenie. W ogóle się7Ies, rozumieli, a rozmawiali właśnie głównie o teatrze, we j nych wówczas inscenizacjach jego dzieł. O sztuce po P j tu, która była dla nich obojga treścią życia. ^"^^.i Lwowie w „Małym dworku", które reżyserował. "^(,1 pychaniu na scenę jego sztuk pomóc, niestety, ^^^Ą — w Warszawie zaczął się jej zmierzch, nie miała Mahatma Witkac___________]__ -.^^Tt,^^ teatru do teatru, a pod koniec A-tych w ogóle już nie grała. « O ich przereklamowanym — zdaniem pani Anny — romansie niewiele ma do powiedzenia. Nigdy bowiem nie poruszała z matką „tych spraw". Były inne czasy, nie mó- wiono o nich tak otwarcie jak dziś. Owszem, potrafiły na- prawdę szczerze ze sobą rozmawiać, ale nie „o sypialni". Nie wspomniała ani razu, nie dała do zrozumienia, że między nią a Witkacym coś było. Traktowała go wyłącznie jako przyjaciela domu. Choć nie ukrywała, że był jednym z powodów jej rozwodu z ojcem, który wzięli w 1911 jeszcze w Zakopanem. Ojciec nie tolerował jednak nie tylko Witka- cego, lecz i większości jej przyjaciół. A poza tym, na ich rozstanie złożyła się masa przyczyn, po prostu do siebie nie pasowali, mieszkali oddzielnie na długo przed rozwodem. Również i Witkacy, gdy odwiedzał je w Zakopanem oraz w Warszawie, nigdy — przynajmniej w jej obecności — nie powiedział słowa świadczącego, że coś go kiedyś z ]eJ Ka^ łączyło. Zwracał się do niej per „pani Ireno", ona do niego — „panie Stanisławie". O ich romansie dowiedziała się od ludzi; przede wszyst- "m paniuś z Antalówki. Gdy mieszkały u nich z matką, a później tylko bywały — wtrącały czasem, jak to Staś kochał i w książce ^ niewątpliwie młody, zako- Tak wł^^ ^^"^^y ciekawą, wybitną artystką. taśmę jak matka — trudną we współżyciu, histerycz- Joanna Siedlecka nie przewrażliwiona, żyjącą wiecznie w napięciu, dohA rego zmuszała ją scena i którego potrzebowała i w życiu codziennym, a gdy go brakowało — sama je prowokowała Nieustannie na przykład — umierała ze strachu nawet o dorosłą już córkę, sprawdzała ciągle, czy żyje, bo znów miała zły sen... Jej choroba rozwinęła się prawdopodob- nie na tym tle — czyż można bez uszczerbku dla nerwów umierać codziennie na scenie, przeżywać to wszystko, co przeżywała? Ale reszta „Bunga" to już według pani Anny — literac- ka fikcja. Bo jej matka — którą przecież chyba trochę znała — nie traktowała Witkacego tak jak pani Akne Bunga. Ow- szem, również miała humory, kaprysy, była zmienna, nie- obliczalna i władcza. Na pewno stanowiła dla niego nie- bezpieczeństwo, przed którym słusznie przestrzegał go oj- ciec.4 Otoczona nieustannie wielbicielami, raniła przecież zakochanego w niej młodzieńca. Nigdy jednak nim nie po- gardzała! Nie uważała — tak jak pani Akne Montecalfi — za wariata, perwersyjnego, „pokręconego chłopczyka' Przeciwnie, jak mało kto, od razu go doceniła! Gdy się z nim związała, nie był jeszcze przecież WITKACYM, a 24-lemim, młodszym od niej o 10 lat, zapowiadającym się dopiero studentem krakowskiej ASP! Ceniła go zresztą całe życie. I vice versa — bo czyż inaczej przynosiłby f} do oceny swoje dramaty, rozmawiał z nią o sztuce? VvsM. Akne natomiast „rozmowy istotne" szalenie nudziły Pani Akne nie zależało też zupełnie na miłości i "czu" ciu, a jedynie erotycznych uniesieniach, przygodach. prawdy, nie ma zamiaru matki „ubrązowiać", zupełnie J nak to do niej niepodobne. Całe życie szukała właśnie " tyle że bezskutecznie — uczucia, które było dla niej (P° sztuką oczywiście) bardzo ważne. Uczucia — w odro niu od pani Akne — absolutnie bezinteresownego. Nie w Mahatma Witkac ata się z nikim dla materialnych korzyści, pozycji na sce- . ^ w jej świecie była to codzienność, nie brakowało ^ek — kochanek liczących się w teatrze mężczyzn. Mi- mo wielkiej sławy i kariery nigdy nie powodziło się jej najlepiej, nie zdobyła pieniędzy ani majątku. A w latach 30-tych, gdy nie mogła już grać, żyła prawie że w bie- dzie, między innymi właśnie ze skromnej, urzędniczej pen- sji swojej córki. Przyznano jej bowiem haniebną, 200-zło- tową emeryturę, której nie chciała przyjąć, walczyła o wyż- szą sumę. W czasie okupacji handlowała spirytusem, weł- ną. Zaraz po wojnie, w Zakopanem — góralskimi kapcia- mi. Później — pensyjka referentki ds. kultury, emerytura, schronisko dla Artystów Weteranów w Skolimowie i dopie- ro po śmierci miejsce w Alei Zasłużonych na Powązkach. Jej zdaniem, to kompletna bzdura, absolutnie wyklu- czone, żeby mógł matce pokazywać ,3unga" w trakcie pi- sania, a tym bardziej spotkać się z jej pozytywną oceną!5 Coś takiego na pewno się jej podobać nie mogło, chyba, że zastrzegał, że to wyłącznie do szuflady. Chciała być nie tylko aktorką, ale i wielką damą. Robiła wszystko, żeby ją Jak damę traktowano, dbała więc — może nawet przesadnie — o swój styl i klasę, która nie dopuszczała zupełnie pub- "cznego prezentowania tajemnic sypialni! D0 końca życia i w najkoszmamiejszych warunkach ^cnowywala się jak dama. Pamięta na przykład, jak pod- s 'Stania, gdy z głodu jedzono dosłownie wszystko, Jedl01 me chciała ^ć padłych, zastrzelonych koni. nie ws^^c^/' ^e J0] — pierwszej damie narodowej sceny ge S*?^staranme ° sw0) — tworzony nieustannie — ima- roosla jszej P01*1^ artystki, wielkiej damy. Czyż ^zeia^0 .^^P^ac „swój" wizerunek z „Bunga"? Jące) się, podlej, fałszywej kokoty o inteligencji pie- 76 Joanna Siedlecka rwszej lepszej przekupki, bitej i poniewieranej przeznfc dego kochanka? Co więcej, „romansowość" matki jest — jej zdaniem — również przesadą, elementem jej legendy; niczym wie. cej. Tak naprawdę, to przede wszystkim poza, mistyfikacja. jedna z ról — grała nie tylko na scenie, ale cały czas, nie sposób było oddzielić życie od teatru. Wielkiej artystce, egerii modernizmu, demonicznej „femme fatale", za któq ją uważano, wypadało być otoczoną dworem zakoctn- nych mężczyzn. Szczególnie, że porywała nawet i bez in- tencji, była bowiem rzeczywiście niepowtarzalna. Zjawis- kowa i czarująca. Na pewno nie klasycznie piękna, fascy- nująca jednak — sylwetką, ruchami, sposobem poruszania się, zmysłowym, niskim jakby głosem, wspaniałymi rudy- mi włosami, zielonymi oczyma. Aurą tajemniczości, kto roztaczała. Ale była przede wszystkim artystką, a nie miłośnicą. Nie interesowali jej mężczyźni ani rodzina, a święty dla niej teatt i praca — kolejne, coraz ambitniejsze role, pierwsza pozyc- ja na polskiej scenie. Zależało jej na prćsence — gra""' byciu pierwszą, najlepszą, najbardziej fascynującą. Mi00 choroby, nie potrafiła z teatru odejść, do końca łudziła SK. że wróci i nieustannie o to walczyła — pisała, odwoływała się do Szyfmana, Horzycy, prezesów SPATiF-u. W gruncie rzeczy była bardzo w miłości nieszczęśliwa Jej dwa małżeństwa — z Solskim i Grosserem — rozpa(L się, została sama. Dwór wielbicieli kompensował więc ti ka nieudanych małżeństw. Lubiła bardzo męskie towarzy two, ale głównie flirt, adorację. Ceniła na przykład w'/19' nie właściwie listowny romans z Eugeniuszem Osmóls Adorację zakochanego w niej lekarza Radzikows ^ uczestniczącego notabene przy narodzinach malej H ki. Najczęściej jednak wycofywała się, zatrzymywała, S Mahatma Witkac Tnaioiność przekształcała się w coś więcej. Jak pisała zresz- usama w swoich „Pamiętnikach" — na miłość, która jest absorbująca i egoistyczna nie miała czasu, zajmowała ją przede wszystkim sztuka. To znaczy, zdarzały się oczywiście w jej życiu romanse, namiętności, różne związki z mężczyznami. Przez większa, częśd swego życia była przecież kobietą samotną, rozwie- dzioną, miała więc w końcu do tego prawo, nikogo nie oszukiwała, nie zdradzała. Ale o pewnych jej związkach jakoś się po prostu — nie wiadomo skąd — wiedziało, nigdy jednak o Witkacym. Na pewno był romans z pisa- rzem i poetą Jerzym Żuławskim — „Eros i Psyche", jak mówiła. Zachowały się zresztą jej listy do niego. Z nim również pozostała w przyjacielskich stosunkach. Pani Anna pamięta nawet wizytę z matką u państwa Żuławskich — panią Kazię Żuławską, jego żonę, ich małych synków. Był też, na pewno więcej niż przyjaciel — Leszek Znamięcki, przystojny taternik, sportowiec, potem finansista, który no- sil małą Haneczkę na barana. Witkacy uwiecznił go zresztą na znanym rysunku „Ona i jej otoczenie", na którym trzy- ma "^e za rękę, obok nich stoi Żuławski, Znamięcki i Jeszcze jeden nieznany mężczyzna. * Bardzo często później Witkacego wspominała. Żałowa- ^ malowanych przez niego portretów, których miała kil- zda .^^^y podczas Powstania Warszawskiego. Ocalał • slę t\f1k0 Jeden — •sprzedała go podczas okupacji na jemu wszystkich była nie tyle zdeformowana, co ta- cza, dziwaczna — „dziwaśka", jak ją nazywał. "mynu mnlała 80 też później w listach d0 córid' między z Lourdes, gdzie pojechała podczas kuracji w Szwaj- Joanna Siedlecka cara, którą udało się załatwić dzięki interwencji sanes Jakuba Bermana — pomagała jego rodzinie podczasch. pacji. 7.10.1950. (...) W Lourdes znowu sen dziwny: na lawce pod ścianą na wprost mnie siedział Witkacy. Bardu są mnie patrzy f po swojemu. Z prawej jego strony te same dwa duszki, takie same. (...) Ponieważ daje się w Lourdes na msze święte za żywych i umarłych, dałam za Witkacego i Ottona Grossera: 15.01.1951. (...) Majaczy mi się znów sen o Witkacym i dwoma duszkami. 15.12.1956. Ze Schroniska Artystów Weteranów Scen Polskich w Skolimowie; (...) Boję się, że maszyna s 4 zborsuczyła i nie będę mogła napisać porządnego listu. a właśnie chciałam powiedzieć, ze wierzę w to, ze od dsS musi 'być wszystko dobrze, musi.6 Pani Anna Sosnowska mieszka we Francji od roku 1949 i po bardzo różnych latach żyje dziś w spokoju i dostat- ku. Mieszka ze swoim towarzyszem życia w Normandii,ft pięknym, byłym zajeździe pocztowym z osiemnastego wie- ku, który urządziła ze smakiem — swego rodzaju spadkiem po rodzicach, którzy żyli sztuką i wśród sztuki. Stolarka w przykład to dzieło ściągniętych z Zakopanego górali, któ- rych zaproszenie, pobyt i praca kosztowały taniej niż miejs- cowi robotnicy. „, Zajmuje się domem, ogrodem, psami, dużo czyta. Paryżu bywa rzadko — to zbyt męczące. Mimo, że czsf- się nienajgorzej —jak przypominała ciągle w listach ina — „jest w końcu córką Solskiego i Solskiej —\&aL\ nych i długowiecznych". Ciągle ich zresztą widzi i ^ ; Ma po nich parę fotografii, po matce także: pierścień Mahatma Witkac ^ - jak pisała — „daje silę", kartonową szopkę — nnystała ja córce do Francji parę miesięcy przed swoja toliercia. I materialnie, to po rodzicach chyba wszystko. Od 1949 nigdy w kraju nie była — ma paszport uchodź- cy, nie mogła więc przyjeżdżać, a dziś z. podróżami coraz już trudniej Zawsze zresztą mówiła, że mieszka we Francji, żyje w Polsce, która nadal bardzo ją obchodzi — w domu rozmawia wyłącznie po polsku i „tak też czuje". Nie lubi osobistych wspomnień, zainteresowania pry- watnym życiem znanych ludzi. Trudno też jej o tym wszys- tkim mówić, przypomina się bowiem zbyt wiele bolesnych spraw. Przede wszystkim los matki — choroba, samotny koniec w Skolimowie. Los Witkacego — niezrozumienie i obojętność współczesnych, przejmujące samobójstwo. Cio- sy, których i jej nie szczędziło życie — tragiczna śmierć syna podczas wojny, emigracja. Głównie jednak — skomplikowane stosunki z matką — dobrą, wielką i sławną, ale żyjącą głównie sztuką, niełatwą we współżyciu. Ich wzajemne żale, których nigdy już sobie nie wyjaśnią. Trudne, choć nieporównanie prostsze stosun- ki z ojcem — po zejściu ze sceny potrafił — w odróżnieniu od matki -- być sobą. Założył jednak nową rodzinę, co utrudniało zażyłość z nim. Słowem, przypomina się to wszystko, o czym chciałaby "Wmnieć. Ale jak widać, nawet po latach i w dalekiej, PWOJnej Normandii nie ma od tego ucieczki. Rozmowa Inkasów o Ince filozof1!1!?20^1" (rocznik 1905), emerytowany profesor toru .""^"ytetu Jagiellońskiego — „brat Jan z klasz- ""Psystów bogatych", „ukochany solipsysta" — jak 80 Joanna Siedlecka nazywał go Witkacy, jest chyba jednym z jego ostatnich żyjących przyjaciół. Łączyło ich przede wszystkim zainte. resowanie filozofią, a także — co raczej mniej znane - miłość do tej samej kobiety — Janiny z Turowskich Lesz- czyńskiej — żony Jana Leszczyńskiego. Dziś jednak profesor nie chce już o tym wszystkim roz- mawiać. Usprawiedliwia się starością, złym stanem zdro- wia — od lat nie wychodzi z domu, nikogo nie przyjmuje A gdy — nie dając za wygraną — odwiedzam go kiedyS niespodziewanie, z kwiatami, w jego krakowskim mieszka- niu — stanowczo mnie wyprasza! Muszę uszanować jego starość! Na szczęście, chce rozmawiać i sporo pamięta jego syn — Jan Leszczyński-junior, rocznik 1934, zamieszkały od dawna w Paryżu. Bez przesady, ale wychował się właści- wie w witkacowskiej atmosferze. Był kilkakrotnie przez niego portretowany, pamięta jego wizyty, rozmowy o inni prowadzone przez rodziców. Twierdzili zawsze, że nauczył się czytać na bazgrołach „wujcia Witkacego" — listach, podpisach pod portretami. Przyjeżdżał do ich dworku w Tamowcu pod Jasiem — majątku rodzinnego Leszczyńskich. Pierwszy raz, zdaje się w 1937, gdy Leszczyński junior miał już kilka lat. W każ- dym razie, po kilkuletnim zerwaniu z rodzicami — na wla domość o ich ślubie śmiertelnie się bowiem na nich t^32, definitywnie z nimi skończył. Później jednak doszło JaK do zgody. A zerwali właśnie przez matkę. . Witkacy kochał się w niej bowiem jeszcze „pnea l cem". Tak jak i on pochodziła z Zakopanego, jej ^a czyli jego babka — Janina Turowska, studiowała meuy^ nę, ale — ze względu na gruźlicę — musiała pt^ Mahatma Witkac________8! -'.."^ueszkahw Zakopanem, pracowała i mieszkała Sliej już z mężem oraz córkami) — w sanatorium na Chrarncówkach. Jego stryj, brat dziadka - Stanisław Tu- rowski byt ważną w Zakopanem postacią — dyrektorem gimnazjum „Liliana", pochowano go na Boksowym Brzyz- ku. W ogóle. Leszczyńscy to znana, zakopiańska rodzina, do dziś mieszka tam kilka jego ciotek. Witkacy malował wielokrotnie babkę oraz jej córki, dał im nawet regulamin swojej firmy portretowej z adnotacją, że „panie Turowskie są honorowymi klientkami". Nie pła- ciły za obrazy, nigdy zresztą nie malowane na zamówienie, a podczas przyjęć czyli „orgii" lub „papojek", dlatego też większość z nich — niepozowana i nie „wylizana" jest tak piękna i cenna. I matkę właśnie malował najczęściej — szalenie mu się podobała, była w jego typie. Delikatna, subtelna i tajemni- cza. (Jeden z jej portretów zatytułował „Inca le Spinx"). Szczupła, błękitnooka, w aureoli ciemnych bujnych, falis- tych włosów. Pełna wdzięku, o artystycznych zaintereso- waniach — deklamowała, tańczyła, uczyła się tańca. Zade- biutowała nawet w Teatrze Muzycznym w Warszawie, ale zdrowie nie pozwoliło na kontynuowanie kariery. Jej ojciec oraz siostra zmarli młodo na gruźlicę, ona również była nią zagrożona. Zawsze słaba, krucha, wymagająca nieustannej "oski i opieki. Witkacy, choć już wówczas żonaty, bardzo się w niej wobro zakochał, chciał się nawet rozwodzić, brać ślub. również jego uczucie odwzajemniała. Była jednak ^szną córk^. babka natomiast, choć go lubiła, nie wi- doda^ ^upefaue,w roli zięcia ~ ^^y. duź0 starszy, a na -^oTt^"10 poznał Ją kiedyś ze swoim P^yJ'1"^"1 1 od "^go młodszym filozofem Janem Leszczyńs- 82 Joanna Siedlecka kim, który przyjeżdżał do Zakopanego ze względu na zr wie — miał również „coś z płucami". Nie przypuść pewnie, że przyjaciel stanie się rywalem — ojciec int^ sował się wyłącznie filozofią, był typem starego kawale sądzono powszechnie, że nigdy się nie ożeni. Mimo natychmiast się w „pannie Ince" (bo tak ją w rodzinie na; wano) zakochał. I co więcej — zyskał przychylność matki, która popierała jego poważne zamiary — poważ wykształcony, zamożny — z pięknymi Tamowcami, oA dziczonymi już w 18 roku życia. Rozpoczął więc w zwi ku z tym studia rolnicze, ale szybko przerwał — pasjo wala go tylko filozofia. Ze szlacheckiej rodziny, snohui; się nawet na „tych od samego króla Stanisława", co mi się jednak z prawdą — tamci mieli herb Wieniawa, OL natomiast — Sas. (Choć on osobiście mówi Francuzom, że jest właśnie z „tamtych" — są potwornymi snobami.) Gdy jego babka zdradziła Witkacemu wiadomość o zbliżającym się małżeństwie córki z „panem Leszczylis- kim" — wpadł podobno we wściekłość, potłukł wszystkie doniczki! Mimo to, ślub odbył się w 1932 i dopiero po dobrych paru latach — znów nawiązano stosunki. Tym ra- zem już na zawsze, choć oczywiście, z lepszymi oraz gor- szymi okresami. Za to bez najmniejszych — tak przynai- mniej twierdził ojciec — aluzji co do przeszłości. ..ran" na Inka" stała się teraz wyłącznie .Janową Leszczyńska, żoną przyjaciela. Był bowiem szalenie lojalny. I nuino po- co ojciet zorów cynizmu, zepsucia — uczciwy i prawy, Ł/ł^»'-/*t WJŁŁŁSJŁmM-f f-Jl>/LfOU^/XU W ILJ V ł r T J — f——— rf- zawsze podkreślał. Oprócz tego — powściągliwy oraz dy - kremy w rozmowach o własnych uczuciach. — To spra ^ o których można mówić tylko szeptem i pod kanapa. " powtarzał często. . ^ Przyjeżdżał do Tamowca, spotykał się też z rodzic ^ w Krakowie, gdzie jeździli, żeby wyrwać się trochę T& Mahatma Witkac ..^Ycba^^ SPOtkać slę z ludźm1 - Sanem Chwistkiem, a w 1937 — Hansem Comehu- tfffl. przyjacielem Witkacego, który przyjechał na jego za- proszenie. Mieszkali w „Grandzie" — bawili się, bywali - ojciec byl skromny, nieśmiały, matka natomiast lubiła błyszczeć. Jako jedni z nielicznych (zdaje się, tylko obok Radziwiłłów) trzymali w Zakopanem własne konie. I tam oczywiście najczęściej się z Witkacym widywa- li, Spędzali tam bowiem każdą zimę i w ogóle, przyjeżdża- li kiedy tylko mogli — matka tęskniła za rodziną, a co najważniejsze — zakopiańskie powietrze bardzo jej słu- żyło, podtrzymywało siły. W Zakopanem właśnie urodził się Leszczyński-junior. * Nie sposób jego wizyt nie pamiętać — były małą rewo- lucją w ich spokojnym, wiejskim życiu. Gdy wyjeżdżał, ro- dzice mieli nawet — jak mówili — „witkazenjammer", choć po jakimś czasie znów go serdecznie witali — ojcu brak było ich filozoficznych rozmów. I zdaje się — vice versa.8 Gdy zobaczył po raz pierwszy Leszczyńskiego-juniora, liczącego wówczas mniej więcej 3 lata, powiedział podob- "o — ach to Jaś — z ciała i krwi Md! Choć tak na ogół, Me był patetyczny, wręcz przeciwnie. Pamięta na przykład, J P™11 Jogo przyjazdem, ojciec stawiał zawsze dla niego w stołowym wielką beczkę „pyłka", które ubóstwiał. Ciąg- Je popijał i -- gorsząc służbę — przekradał się do beczki "awet w nocy, w nocnej koszuli! Gdy "-""zekal ciągle, że „forsy ani gugu" — ojciec wy- ^mmał mu delikatnie, że ma gest i chodzi na „pyrko" wted ° Ka^Powicza. gdzie kosztowało złotówkę, czyli y.-1 sporo- N^ Jednym z portretów Leszczyńskiego-ju- a ^P1^ nawet: „Pyfko od 6-tej rano". 84 Joanna Siedlecka Malował bowiem, czyli „brał na aparat" lub ,413 ^ sztat" cała prawie rodzinę. Przede wszystkim oczywiście matkę, ojca, Leszczyńskiego-juniora. W sumie, mieli wtaś. ciwie kolekcję, bo 108 portretów, między innymi babki Tu. rowski&j, ciotek Turowskich. Był dzieckiem nieśmiałym, rodzice sporo się namęczy. li, zanim wykrztusił wreszcie: dzień dobry wujciu Witkacy' I choć matka siedziała obok — bał się mu pozować. Wyraź- nie go onieśmielał — wielki, masywny, rzucający co chwi- la groźnymi minami i grymasami, złoszczący się, gdy zer- knęło się chociażby na niedokończone dzieło. Zwymioto- wał więc kiedyś ze strachu na namalowany właśnie portret którego nie dało się już uratować. „Wujcio Witkacy" nic powiedział jednak słowa, nie obraził się, nadal „Janeczka' lubił. Z wzajemnością (zresztą), był bowiem nie tylko groź- ny, ale i fascynujący. Żeby „dziecko" ośmielić, dawał mu podczas pozowa- nia do zabawy swój aparat do ostrzenia żyletek. Dekla- mował wierszyki — jeden z nich umieścił później na portrecie: Chodź. Janeczku na aparat, mama będzie w tle. I naprawdę nam nie będzie; aż. tak bardzo źle. Deklamował zresztą przy najróżniejszych okazjach. Opo- wiadał na przykład często o Kasprowiczowej — „nieboszoy kowej", jak ją nazywał, celebrowała bowiem wdowienstw. wystawiła Kasprowiczowi mauzoleum. Henryku \\?orce.. byłym kelnerze, autorze „Zaklętych rewirów", który nues przez pewien czas u Kasprowiczowej. Deklamował wtedy' Gdy na Harendzie jasny dzień, Worcell-on metra nie wstawia (tzn. nie dopisuje do rachunku). Mahatma Witkac Ale gdy na Harendye — noc — i niebosyzykowa — hyc pod koc! Tam dusze swą, on zbawia! Mocno się przy tym zaśmiewał, choć ojciec, wspomina- ją go, podkreślał też zawsze, że nie był wcale „dofcibni- siem" (jak mawiał), a wręcz przeciwnie — postacią tragicz- ną. Spotkał go los większości awangardzistów i prekur- sorów wyprzedzających epokę — drwina, lekceważenie, margines życia artystycznego. Epitety „błazna", „kochane- go wariata". Znał oczywiście swoją wartość, to wszystko więc mocno go bolało. Stąd pewnie jego rozdarcie, wiecz- ne „nienasycenie", brak wewnętrznego spokoju, legendarne już gry i pozory. * Oprócz obrazów, mają też sporo jego rysunków na prze- różnych karteluszkach. Wiele z nich, głównie z okresu przed Ślubem rodziców, to „wariacje" na temat „panny Inki". Za- tytułowane na przykład — „Rozmowa Inkasów o Ince" 0931), „Chodził do mnie — nie wiem po co (sic!) — Chodzi mu lecz nie wiem o co?' (1932), „Jaś i Staś u Ineczki", a niżej, pod rysunkiem dwóch mężczyzn przy- patrujących się pięknej baletnicy: „W takiej formie i kolo- ^h przyjęła Ineczka swoich dwóch stałych wielbicieli — asla i ^a w 1934, w maju. Odeszli, zatroskani, obaj "^cząc i mamiąc coś niepojętego, nawet dla nich samych. .ysowane Piętami — 1,07,1934". Jeszcze niżej, opis •lu "stoicy — „Bufki, białe, bardzo małe, cwiet biedra "Pugannoj nimfy". » cemT?"10 "WUJCio Witkacy" miał zostać chrzestnym pj- no na^^^g^Nuora. Huczne chrzciny wyznaczo- wrzesień 1939, choć bohater uroczystości kończył 86 Joanna Siedlecka wtedy prawie 5 lat, ale rodzice chcieli właśnie, żebysw^ chrzest choć trochę pamiętał, wybrał sobie imię. Ą ^ ^ pory mówili do niego „Janeczku", bo samo to jakoś wyp! łynęło — ojciec był Jan, matka Janina, babka zresztą te; Planowano również wielu gości, kilkudniową zabawę, ora; główną atrakcję — loty awionetkami, które załatwiał m; przyjaciel Witkacego i ojca — pułkownik Janusz de Beau- rain, ważna podobno figura w lotnictwie. Nic jednak z tego nie wyszło. Wybuchła wojna, „oj- ciec chrzestny" popełnił samobójstwo, Leszczyńskiego-ju- niora ochrzczono szybko i bez ceregieli. Nie miał przecież metryki, zaprowadzono go więc natychmiast do kościoła, chrzestną została babka, chrzestnym — kierownik sąsied- niej poczty. Tak jak chyba nikt przeczuwał zbliżającą się wojnę. Ni- by to żartował, że robi zapasy mąki, ale tak naprawdę — ogromnie się niepokoił. Między innymi — o los swego dorobku — obrazów, rękopisów. Latem 1939, w obliczu nadciągającej katastrofy, spisali więc z ojcem „artystyczny testament", w którym każdy z nich przyrzekł — w wypad- ku śmierci przyjaciela — troskę o jego spuściznę. Tym, który przeżył, był właśnie ojciec. I jak tylko móg — starał się testament realizować. Po pierwsze — w"' ich wszystkie niemal „Witkace". Po wybuchu wojny, kampanii wrześniowej, został inte^ nowany na Węgrzech, skąd matka wyciągnęła go dzię niemieckiemu oficerowi, który kwaterował u nich w nowcu. W 44 szedł tędy front, musieli uciekać. zriadcw. więc co cenniejsze rzeczy na trzy furmanki, bo konie no im już rozkradziono. Jedną z furmanek przeznaczy iY ko na „Witkace", ojciec ratował wyłącznie ze wzgi^o Mahatma Witkac czuciowych — nie były jeszcze tak cenne jak dziś. Musie- " ^stawić o wiele bardziej wartościowe przedmioty, któ- re przepadły bezpowrotnie. W Tamowcu stacjonowali bo- wiem Rosjanie, którzy palili zabytkowymi meblami w pie- cach. Na szczęście, sam dworek ocalał, a oprócz tego — piękne posadzki i kaflowe piece. podczas ucieczki, część „Witkaców" została posiekana odłamkami, zawilgocona, zniszczona po prostu. Ze 108 zos- tało 76, w tym kilka w nienajlepszym stanie. Zamieszkali w Polance pod Krosnem, w chłopskiej chacie. W jednej izbie — „państwo Leszczyńscy z synem", w drugiej — „Witkace" oraz reszta ocalonego dobytku, do którego — trzeba przyznać ciągle coś przybywało — przy- wozili go dworscy z Tamowca, bardzo do swoich państwa przywiązani. Córka sąsiadów, która często do nich zaglą- dała, dziwiła się, że uratowali aż tyle „bohomazów". Co to za potwory? — pytała. — Ludzie czy małpy? Po cóż to państwo brali? W czerwcu roku 1944, w wieku 36 lat zmarła na gruź- licę matka. Dobił ją brak Zakopanego, które podtrzymy- wało dotychczas jej siły. W 1942 Niemcy zabronili tam Jednak Polakom leczenia, przeznaczyli wyłącznie „Nur fur tteutsche". Pochowano ją w grobie rodzinnym w Tamowcu — Jedynej dziś pamiątce, jaka została Leszczyńskim z ich P^edwojennych dóbr. Dworek i majątek zostały bowiem "państwowione. Dworek pomalowano na wściekły róż, za- ""eniono na sklep „Samopomocy Chłopskiej". Zniszczono "^nież przepiękny park z wiązami, po których do dziś ^czą jeszcze kikuty. Trudno może w to< uwierzyć, ale OJClec P^yjal to wszystko ze swego rodzaju ulgą. Nie polu- 88 Joanna Siedlecka bił nigdy ziemi, wsi, gospodarstwa. Mógł nareszcie sw się ukochaną filozofia. Po wojnie, przeniósł się więc do Krakowa, wykładał na Uniwersytecie Jagiellońskim. Leszczyński-junior nato- miast chował się w Zakopanem u babki, a po jej śmierci — u ciotek. Obawiano się, że matka — szczególnie w os- tatnim okresie — mogła zarazić go gruźlicą. A poza tym, samotny i pracujący ojciec nie był w stanie zająć się nale- życie 11-letnim wtedy synem. Jak tylko mógł, realizował natomiast witkacowski testa- ment. Przede wszystkim — zaraz po wojnie, na prośbę za- mieszkałej wtedy w Krakowie wdowy po Witkacym, Jad- wigi Witkiewiczowej, której trudno już było podróżować — pojechał do zburzonej Warszawy. W piwnicy domu na Brac- kiej, gdzie przed wojną mieszkała, odszukał część ukrytych tam rękopisów Witkacego. Skrzynia, w której się znajdowa- ły, przetrwała szczęśliwie Powstanie Warszawskie, rozkra- dziono ją i rozwleczono dopiero po wojnie. Udało mu się więc uratować jedynie część pobrudzonych węglem, wala- jących się po piwnicy rękopisów, z których skompletował później kilka utworów. Przede wszystkim jednak, wielokrotnie o nim pisał- Między innymi, w poświęconej mu „Księdze Pamiątko- wej".9 Opracowywał, przygotowywał do druku jego filozo- ficzne prace.10 Większa część ich kolekcji znajduje się obecnie w de- pozycie Muzeum Narodowego w Krakowie. W krakows- kim mieszkaniu ojca — jedynie portrety najbardziej oso^ biste — matki z okresu narzeczeństwa rodziców, ^^ także — rysunki Witkacego, rzadko dotychczas prezent wane. Nie chce ich pożyczać, raz się już bowiem sparzy Mahatma Witkac Wvsial je kiedyś na wystawę we Florencji, którą nawiedziła "t powódź. Choć zagroziła poważnie transportowi, nic się na szczęście nie stało. Mimo to, jest od tego czasu os- trożny z wypożyczaniem komukolwiek swoich zbiorów. Ma również u siebie nie publikowane dotychczas zdjęcia Witkacego. A przede wszystkim — jego listy, głównie na tematy filozoficzne, które od dawna opracowuje. Udoskona- lany ciągle maszynopis swojej pracy o ich filozoficznych po- lemikach i sporach. Nie spieszy się jednak z drukiem. Chciał- by, aby opublikowano to dopiero po jego śmierci. Zapisał już synowi „Witkace" zarówno ze swego mie- szkania, jak i depozytu w Muzeum. Nie może ich mu bo- wiem po prostu przekazać — od wielu lat Leszczyński-ju- nior mieszka we Francji. On również nigdy ich oczywiście nie sprzeda. Większość nadal będzie w depozycie. Myślał nawet, żeby je Muzeum podarować; stać go na to, ale zmienił zdanie. Nie pomogli mu bowiem w założeniu telefonu w krakowskim mieszkaniu ojca, na którym bardzo im obojgu zależało. Resztę natomiast chciałby mieć u siebie w Paryżu i zamierza wystąpić o me do Ministerstwa Kultury — ma do tego prawo, to w końcu naj- bardziej osobiste, rodzinne pamiątki, niemalże relikwie. Gdy- by mc z tego nie wyszło — jest na szczęście Jakub Maciej ^zczyński — jego syn z pierwszego małżeństwa, mieszksr- »cy ze swoją matką w Krakowie. Dwa razy miał już zresztą swoje „Witkace" w Paryżu. -"a ZIUCh przyjechało z Polski w 1983 na słynną „Pre- _" ^lonaises" w Centre Georges Pompidou. W 1978 ^ prowadził je z kraju na zorganizowaną — razem z ra m?? uteratury — wystawę portretów Witkacego, któ- wein1^ swojej galerii w centrum paryża na Prestiżo- zennr seine' "^eko bulwaru Saint Germain, pre- JąceJ m•in• "tukę nowoczesną, porcelanę, starocia. 90 Joanna Siedlecka Miała spore powodzenie, choć — trzeba przyznać — dużo mniejsze niż otwarta akurat w tym samym okresie „Wiedeńska secesja", gdzie kolejki stały dzień i noc ~ prezentowano między innymi akwarelki Hitlera. A ma elegancką galerię, nie ukrywa, dzięki żonie ~ Francuzce; właścicielce fabryki gumy do żucia. Oprócz te- go — przepiękne, zabytkowe letnie chateau za miastem, (niedaleko posiadłości Andrzeja Żuławskiego), gdzie właś- nie rozmawiamy o Witkacym. W ogóle, bardzo się nim interesuje — kiedy dowie- dział się na przykład o zorganizowanej w 1985 sesji wit- kiewiczowskiej w Brukseli w 1985, natychmiast tam po- jechał. Choć nie był oczywiście przewidziany jako roz- mówca, „wdarł się" na podium, opowiedział o przyjaź- ni rodziców z Witkacym, zaprezentował zdjęcia rodzinnej kolekcji. Codziennie niemal telefonicznie z ojcem rozmawia, dobrze więc wie, że odizolował się od świata, nie widuje prawie ludzi. Krępuje się po prostu swojej starości, pogłę- biającego się coraz bardziej niedołęstwa. Tym bardziej, ze mieszka sam (gosposia przychodzi tylko kilka razy w ty- godniu) i obowiązki pana domu spadają wyłącznie na nie- go. A coraz trudniej mu już podać nawet gościom herbatę, co oczywiście szalenie go peszy, nikogo więc prawie nie przyjmuje. Ale tak naprawdę — bardzo lubi wspomnienia o w"' kacym. Przypominają mu bowiem jego najlepsze lata — młodość, zdrowie, małżeństwo. . . Choć w miarę upływu lat, dokonywanych niewątpliwi życiowych obrachunków — coraz bardziej chyba zazdr _ ci mu sławy. A przede wszystkim — rozgłosu także J Mahatma Witkac filozofa. Zawsze bowiem — przynajmniej na tym polu — czul się od niego lepszy. Los zrządził lednak inaczej i mimo wszystko, trudno się z tym pogodzić . Zaklinam Cię, zawsze pamiętam W Muzeum w Słupsku znajduje się jeden z ostatnich portretów Witkacego, wykonany miesiąc przed śmiercią — 15 sierpnia 1939 roku. Przedstawia pannę Jadwigę Noetzel, nauczycielkę z Łodzi. Piękną, subtelną, wielkooką, w aure- oli jasnych i puszystych włosów. W 1971 sprzedała go Muzeum nieżyjąca już dziś jej siostra. Oprócz tego — dwie jego kartki, zdjęcia i książki z dedykacjami. Na „Szkicach estetycznych" z roku 1922 wydanych przez Krakowską Spółkę Wydawniczą: „Tego możesz nie c^tać, bo malarstwo i tak się skończyło. Witkacy. 1928". Na „Pożegnaniu jesieni" (Warszawa, 1927, F. Hoesick): „Pannie Jadwidze Noetzel ofiarowuję z wyrazami szacunku ' sympatii — Witkacy. 1928". Podczas transakcji w Muzeum siostra pani Jadwigi mó- w\\^ że „był to romans", co potwierdza, zdaje się, jedna z ^anek: 10.07.1931. „Zaklinam Cię. tylko nie przyjeżdżaj w '""gie; połowie sierpnia, bo będę zgubiony i nigdzie nie P°}eikiemy. Odpisz zaraz do Zakopanego, „Olma", ul. Za- 1 ^°' ^P"^ ^cej, bo adres niepewny. Twój S.W" Dom- 9' f'pnesyfam serdeczne pozdrowienia. Zawsze Piętom i zachowuję tą. sama. sympatią. Przyszłość ciem- 1Ą we się trzymam. Proszę o wiadomość. Witkacy". 92 Joanna Siedlecka Przypisy 1 Lwrana, 27.06.1911 (...) „Bardzo Ci współczuję w Twoim anan. fieniu z powodu Hamaki i bardzo mi zol dziecka i biednej pani Sof kief. Lwrana, 17.08.1912 (...) „Wiec co z panią S. i Haneczką? fanko się obawiam komplikacji w Waszym życiu z powodu tego przyjazdu. Bou się tez dla Dziadzki (tak nazywal syna — dopisek mój — J. Siewl Pisarzem. Niestety, przez te poli- "»tóoolstorle trocflę si^ zmarnowat. (...) Ale jest to bardzo wgenty cztowiek. Joanna Siedlecka Prorok „Lord" Kazimierz Truchanowski (rocznik 1904), autnr m-in. „Kamiennych młynów", był przed wojną urzędnikiem Dyrekcji Lasów Państwowych, ale drukował też w prasie literackiej, w 1936 zadebiutował „Ulicą wszystkich świe. tych". Znał parę osób ze „środowiska", m.in. Bruno Schul- za, który opowiadał mu — entuzjastycznie — o wydanym właśnie „Nienasyceniu" Witkacego. Chciał więc je przeczy. tac, tym bardziej, że znał „Pożegnanie jesieni" i bardzo je cenił. Wybrał się więc któregoś dnia po pracy na Książęca do Szelążka — magazynu i jednocześnie księgarni, z tym, że niezbyt eleganckiej, nieprestiżowej. Z książkami „gór. szymi" — wydanymi przez autorów na własny koszt, prze- cenionymi, tanimi, niskonakładowymi, wśród których było i „Nienasycenie", a wcześniej — także inne utwory Wit- kacego — uważano go przecież za błazna, dyletanta, jego twórczość za bełkot. — Dobrze pan trafił — powiedział Szelążek — jest akurat u mnie pan Witkiewicz! Przedstawił ich sobie i tak się poznali. Ujął go od razu, bo na wiadomość, że rozmawia z urzęd- nikiem lasów państwowych — powiedział — i to serio — że kocha las i w ogóle przyrodę. Większość pisarzy nato- miast nie mogła się na ogól powstrzymać od złośliwości na ten temat. (Otwinowski na przykład poznał go kiedyś w „Ziemiań- skiej" z Gombrowiczem, który spytał oczywiście od ra- zu, czy czytał „Ferdydurke"? Powiedział, że właśnie kupit, przejrzał, ma pewne zastrzeżenia. A Gombrowicz drwiąco wyniośle — no cóż, nie spodziewałem się, że urzędnik la- sów państwowych pozna się na arcydziele geniusza! Byt! Mahatma Witkac 225 -—-"". wyjątkowo jednak nieprzyjemnie, Kazimierz ^^a^owski ostrzegł go więc, że przekonanie o własnej T l ości nie wychodzi często na dobre. Zygmunt Kisie- 8en1^ ojciec Kisiela, opowiadał mu, że jego brat, dra- lews sarz który też uważał się za geniusza, w końcu zwa- IDatop1 Jeździł po Warszawie dorożką, krzycząc, że jest ^"Witkacy dał mu wtedy zaproszenie na swój odczyt filo- - y do Związku Literatów. Miał zaprosić też swoich ^iaciół — „księcia" Bronisława Linkego i ,Jorda" Bruna p 'iza, który ruszał się wprawdzie — choć niechętnie — swego Drohobycza. Z odczytu, niestety, Kazimierz Tru- chanowski pamięta niewiele, poza tym, że był nieudany, czul się niczym na tureckim kazaniu. Temat trudny, her- metyczny, czytany przez Witkacego cicho i monotonnie. Naglerowa, która siedziała obok Truchanowskiego, zdrzemnęła się i nie tylko chyba ona. Dyskusja po referacie prawie żadna — kilka uwag o dyletanctwie prelegenta, ata- ki Irzykowskiego. Po odczycie, Witkacy zaprosił Kazimierza Truchanow- skiego i Schulza na kawę, Linkę nie przyszedł. A później, widział go jeszcze kilkakrotnie w „Zodiaku" na Traugutta, choć na ogół krótko i przelotnie — obaj przecież pracowa- li, mieli obowiązki, nie mogli przesiadywać — tak jak inni pisarze — całymi dniami po kawiarniach. Zrobił na nim duże wrażenie — wybitny, niezwykły, wszechstronny; nie ma już dziś takich ludzi. Rzeczywiście, bardzo krytyczny, pogardliwy, ale nie wobec wszystkich. Cenił nieprzeciętnie utalentowanych, oryginalnych. Zawsze posępny i ponury, rozpogadzał się, gdy o nich mówił. O Schulzu na przykład, którego uważał za geniusza, zachwy- ty się „Sklepami cynamonowymi"2. Linkę i jego makab- rycznej wyobraźni. Micińskim, którego strasznej śmierci 226 Joanna Siedlecka nie mógł odżałować — zarąbano go w Rosji na śmienTi^ ma nawet grobu. ' e Pogardzał natomiast ówczesnym Parnasem, odniawj jąć mu wielkości. Skamandrytami — Iwaszkiewiczem Tu wimem, Lechoniem, Nałkowską, Strugiem. Dyletanckimi „przytykarskimi" „Wiadomościami Literackimi", które oo atakowały. „Wydławcami", .skretyniałymi krytykami". Kazimierz Truchanowski cenił bardzo Leśmiana, do któ. rego usiłował Witkacego przekonać, ale bez rezultatu. o». szem, dobry, jednak nie genialny! I ciągle tylko o śmierci. Dopiero dziś, widać też jakim był wizjonerem i pro. rokiem. Przewidział przecież losy świata. Wybuch wojny, w którą, większość — pijana odzyskaną niedawno niepod- ległością — nie chciała wierzyć. Atak Niemców, potem bolszewików i tym samym koniec Polski. Zagładę Żydów, komunizm, totalitaryzm, „kroki nadchodzącego Chama". Kryzys podstawowych wartości, kultury i sztuki. Urawni- łowkę, mechanizację. Uważał bolszewików za groźniejszych dla Polski od Niemców. Cytował przepowiednię, w którą wierzył i któ- ra miała się jego zdaniem wkrótce zrealizować — o nawa- le ze Wschodu niszczącej europejską cywilizację. Genial- nego, mimo wszystko, Piłsudskiego, który bał się przede wszystkim bolszewików, uważał, że Europa jest bezpiecz- na, dopóki siedzą za Uralem, bo gdy ruszą — koniec! Potwierdził samobójstwem prawdziwość swoich prze- widywań. Potwierdziły je też losy jego .Jordów i książąt — Schulza, Linkego, a także Kazimierza Truchanowskiego. Choć mało brakowało, a Schulz, o którego Witkacy W tak bał, mógł być przez Kazimierza Truchanowskiego ura- towany. Do dziś żałuje, że się nie udało. Po wybuchu wojny Mahatma Witkac 227 '""^"bowiem w lasach świętokrzyskich i spalskich, ^"^rzewiózł swoje skarby, m.in. 4 rysunki Bruna. I tam gdz- dokładnie — w Brudziejowicach nad Pilicą — u/ł3Snic» v . . i • • • • • . alazi dla niego miejsce — spokojne i bezpieczne, gdzie zn y jeszcze się nie zapuszczali. Namówił do pomo- cy letnie mówiącego po niemiecku partyzanta, który — ydobycznym mundurze gestapowca — miał jechać do ^rohobycza, „aresztować" Bruna, wsadzić w pociąg, wysa- (jzi(< w Koluszkach. Dostał już nawet od Truchanowskiego 15 tysięcy zaliczki, za całą akcję żądał 25. Czekali już tylko na wiadomość, że uprzedzono o planach Bruna, inaczej — mogłoby mu jeszcze pęknąć serce. A miała go powiadomić — przez swego człowieka w Drohobyczu — Zofia Nał- kowska. Ona też, gdy Kazimierz Truchanowski pojechał do niej do Warszawy, powiedziała mu o tragedii — Bruno został zastrzelony w Drohobyczu przez gestapowca. Linkę natomiast, którego Kazimierz Truchanowski poz- nał dopiero po wojnie, ilustrował mu „Zmowę demiurgów", został — razem z żoną — wywieziony podczas wojny przez bolszewików za Ural. Przeżyli, wrócili do Warszawy, gdzie — choć tak utalentowany — nie zrobił kariery. Przewidział też swoją śmierć — pokazywał guz na udzie, popatrz, mó- wił, przez niego właśnie umrę! I faktycznie, przekształcił się później w raka, na którego zmarł w męczarniach. U Linków poznał też Czesławę Oknińską, towarzyszkę ostatniej drogi Witkacego, odratowaną po ich wspólnym samobójstwie. Zupełnie się w towarzystwie nie odzywała, sprawiała wrażenie załamanej, przybitej i trudno się dziwić ~ to, co przeszła z Witkacym 17 września na Polesiu, było "a pewno ciężarem ponad siły. Joanna Siedlecka A „lord" Truchanowski, jeszcze zanim poznał Witkace- go, nie miał do Wschodu żadnych złudzeń. Pochodził prze- cież z Wołynia i w 1923, za odmowę wstąpienia do Kom- somołu, został w Żytomierzu aresztowany, razem zresztą; większością polskiej inteligencji. Osadzony w więzieniu, skazany za szpiegostwo i kontrrewolucję. Wyczytany z lis- ty skazanych na śmierć, na których czekał już na dziedziń- cu „czomyj woron". Niemal w ostatniej chwili, ogłoszono, ze będą wywiezieni do Polski na wymianę. W 1925 znalazł się więc tu zupełnie sam, w nowym dla siebie świecie. Jego ojca deportowano za krąg polarny, brata i matkę za Ural, gdzie zmarła z głodu. Z siostrą, która mieszkała w Rów- nym, nawiązał — przez Czerwony Krzyż — kontakt dopie- ro po 56-tym. Nie potrafił więc włączyć się po wojnie w socrealizm w 1947 został przez Ważyka, Jastnma oraz Żółkiewskit go skazany na nieistnienie. Uznali bowiem, że w wydani właśnie „Zmowie demiurgów", pisząc o Hitlerze, myślał Stalinie! I tylko Jastrun przeprosił go później za swoje „t^ dy", pozostali — odwracali na jego widok głowy. Wrócił do łask dopiero po Październiku, mógł P^ wydawać. A co najważniejsze — do dziś czuwa widać n2 nim dobry duch, bo — oprócz niego — z jego pokole'1 nikt już prawie nie żyje, jeszcze chyba tylko Kuśniewicz Stryjkowski. Choć ciężko mu coraz bardziej — choro operacje. Samotność po śmierci żony, osładzana .jedr przez córkę i paru najbliższych przyjaciół. Prawie nie chodzi już z domu, trochę czyta, mimo wszystko pi826 „Duch zła i mądrości" — o Lucyferze, który dostał v/" nad ziemią. Czyta gazety, słucha radia. Bo tak naprać tak jak i Witkacego w jego ostatnich latach — inter _____Mahatma Witkac 229 go już przede wszystkim losy świata, jego przyszłość, tak ostatnio pasjonująca. ' Dostali go m.in. — W. Borowy, M. Dąbrowska, F. Goetel, A. Gór- ski, K. Htakowiczówna, A. Konar, J. Lechoń, K. Makuszyrfdd, S. Miła- szewsU, O. Ortwin, M. Pawlikowska, M. Rodziewiczówna, J. Ruffer. A. Strug, A. Świętochowski, J. Tuwim, M. Wielopdska, K. Wierzynski, E. Zegadłowicz. (M. Rusinek — „Opowieści niezmysłone, dawne i nowe. Wspomnienia literackie", Kraków, 1975, t. l). (...) ,^/a naszym zaprzałym, anty-intelektualnym horyzoncie lite- rackim, gdzie przeważa błazeństwo i podlizywanie się ohydnej klepie — publice, zepsutej już od lat ciągłymi karesami podlizywaczy, książka Schulza jest zjawiskiem pierwszorzędnym. (...) Schulz jest według mnie Swiazda: pierwszej wielkości — chodzi o to, czy wytrzyma, czy mu dadzą; tyć i pracować, czy rozwinie się dalej i — jak". (Fragment wstępu do wywiadu Witkacego przeprowadzonego korespondencyjnie z Schulzem - .Tygodnik Dustrowany", 2&04.1935). Meteoro De Fedoro Odoro D^Oro Pani Zofia Fedorowicz (rocznik 1902) to wdowa po Józefie Fedorowiczu — barwnej postaci przedwojennego Zakopanego, słynnym meteorologu zwanym palnym wia- trem" i Pimkiem (od Państwowego Instytutu Meteorolo- gicznego). Jednym z najbliższych, zakopiańskich przyjaciół Witkacego. Dziś żaden z nich już nie żyje. Nie żyją Birulowie-Bia- łyniccy, bracia Zwolińscy, Modesta Zwolińska, jej piękna siostra Nena Stachurska — ulubiona modelka Witkacego. (To znaczy żyje Zofia Zwolińska, druga żona Stefana, ale wyszła za niego po wojnie, przedwojennego Zakopanego nie zna zupełnie). Nie ma już innych, „witkacowskich" nazwisk — Stra- źyskich. Konińskich, Rytardów, Głogowskich, piękno) „Brońci" Włodarskiej, Eugenii Borkowskiej, Jadwigi Trem- beckiej-Ziębiny. Znanych, zakopiańskich lekarzy — Staro- niewiczów, Skibińskich, Totwenów, Nawrockich. Z jego najbliższego kręgu została już tylko pani Mahatma Witkac r ciągle w znakomitej formie, przede wszystkim intelek- tualnej — wszystko i wszystkich pamięta, pisze wiersze, przyjmuje gości. Gorzej jedynie z wychodzeniem z domu, szczególnie zimą, gdy ślisko — na szczęście, pomagają sąsiedzi, dwa razy w tygodniu siostra PCK, przyjeżdżają często córki. Co więcej — mieszka w tej samej, walącej się dziś, eleganckiej przed wojną „Jagience" na Ogrodowej, gdzie odwiedzał ich Witkacy. Oczywiście, przychodził do nich i wcześniej; m.in. do „Opolanki" na Tetmajera, w której przedtem mieszkali, ale od 1937 —już tutaj. Siedział właś- nie przy tym stole, na tych krzesłach. W dawnym pokoju męża organizował próby swego teatru. Jeszcze do niedawna, na ścianach wisiały jego portrety. Ale w 1988, po pożarze drewnianej rudery, którą stała się obecnie .Jagienka", oddała je w depozyt Muzeum Tatrza- ńskiemu. Wyłącznie na prośbę córek, które — w odróżnie- niu od niej — bardzo je cenią, drżą, aby nic im się nie stało. Dla niej natomiast to wyłącznie obrazy pana Stanisława, przyjaciela męża, nic więcej! I trudno jej doprawdy uwie- nyć, że jeden z nich był na wystawie w Paryżu. Cóż, świat zwariował zupełnie! Ona bowiem podczas (ugaszonego na szczęście) pożaru nawet o nich nie pomyślała. Z bijącym sercem, uginający- mi się nogami, zrzucała z okna walizy cenniejszych według ^J skarbów — rękopisów rozważań fuozoficzno-mistycz- "ych pana Jana Gawlińskiego — mistyka i filozofa, biblio- karza Muzeum Tatrzańskiego, który przed śmiercią po- wierzył jej swoją spuściznę. ___ le "^wa wcale, że nie jest wobec „pana Stanisława" ^.^ 8° nazywa — bezkrytyczna. Nie darzyła go nigdy ^Jałną sympatią. Nie należała do kobiet, które mdlały na widok, skakały wokół niego na paluszkach, starały mu Joanna Siedlecka się przypodobać. Był dla niej wyłącznie przyjacielem mę^ Po prostu go tolerowała, nie mogła przecież, nie chciała zresztą zmuszać Józia, aby z nim zerwał, bo i tak by jej nie posłuchał! Była więc dla niego gościnną, ale chłodno- -grzeczną panią domu, nikim więcej. Mimo to, trzeba przyznać, odnosił się do niej uprzejmie i z szacunkiem, nie obdarzył nigdy krytycznym słowem, o czym świadczą chociażby dwie zachowane do niej pocztów- ki, na które, tak jak i na wiele innych — nie odpowiadała, 14.05.1928. ,^/ie mogąc złożyć Pani życzeń osobiście, przysyłam tę kartkę, która tymczasem jest tylko kwitem na solidniejszy prezent. Witkacy". Lato 1938. Szanowna i Droga Pani! Przepraszam, ic nie byłem wczoraj, ale widocznie umawiałem się w takim stanie będąc, ze zupełnie zapomniałem. A u Schulzów Jów nie przypomniał mi tego zaproszenia. Nie wiem czy zdołam Panią widzieć, bo niedługo wyjeżdżam. Postaram się, alt jestem bardzo zajęty. Tymczasem więc łączę wyrazy szacun- ku, sympatii i wdzięczności. Witkacy". Do Józia natomiast pisywał inaczej: „Pan Meteoro de Fedoro — Odoro — d'0ro — dyrek- tor Józio F. Stacja Meteorologiczna, 30.06.1939. Kocha- ny (jeszcze) Józiu! Czy to nie świństwo, zęby mi tyle cw nie oddawać „Cielęcia"? Proszę Cię uczyń to natych- miast przesyłką poleconą. Nie mam drugiego egzempta- rżą. To jest ostatni. Czemuście wtedy nie czekali? To dru- gie świństwo. Czekam — ściskam. Pa — W. A. poznała go jesienią 1927, po ślubie z Józkiem, P° przyjeździe — już na stałe — do Zakopanego. Pochody bowiem z Warszawy, do Zakopanego wybrała się w 1923 na wczasy i los chciał, żeby zamieszkała w pensjonacie ® Sobczakówce prowadzonym przez matkę i siostrę Józia, któ- ry natychmiast się w niej zakochał, wybłagał małżeństwo. Od razu bowiem czuła, że zbyt się od siebie różnią, ale cóż — stało się. I był to widać palec boży, bo zaraz po ślubie poznał ją z przeznaczeniem jej życia, swoim znajomym, Janem Gawlińskim — człowiekiem nie z tego świata, świę- tym prawie, którym była i jest zafascynowana do dziś, choć od jego śmierci w 1951 minęło już tyle lat. A łączyła ich głęboka duchowa wspólnota, porozumienie dusz, nic więcej. Z Józiem natomiast przyjaźnił się pan Stanisław już od dawna; od 1922, kiedy po przyjeździe z Rosji Fedorowi- czowie osiedlili się w Zakopanem. Była to wówczas mała mieścina, wszyscy się znali, pan Stanisław pierwszy więc do niego przyleciał — chciał zobaczyć nowego meteo- rologa, ważną w Zakopanem postać. I wpadał coraz częś- ciej, początkowo, głównie żeby potelefonować — Muzeum Tatrzańskie, gdzie mieściła się wtedy stacja meteorologicz- na miało telefon, wielką wówczas atrakcję. Później jednak, przede wszystkim do Józia — bardzo się zaprzyjaźnili. Józio — choć meteorolog — czuł się bowiem artystą. I tak się nawet nosił — długie włosy, czarny jedwabny krawat zawiązany na kokardę, beret. Nigdy natomiast „młodopolska peleryna", którą mu w wielu publikacjach dodawano. Mylnie też na ogół pisano, że był dyrektorem stacji meteorologicznej na Kasprowym Wierchu, a nie w Zakopanem. Kochał bardzo teatr, pan Stanisław uważał go za swego "ajlepszego aktora, grał we wszystkich chyba jego sztu- kach -- Dyapanazego w „Małym Dworku", Ryszarda III w „Nowym Wyzwoleniu". Ubóstwiał też życie towarzys- He. Przyjęcia, knajpy — Trzaskę, Karpowicza, „Europę". ""mor i dowcip. Wchodził na przykład do „Europy", po y"1 głośno rzucał od progu — „Jestem najmilszym czło- Joanna Siedlecka • wiekiem na świecie!". I prawdę mówiąc, rzeczywiście był lubiany, popularny. Może też, zbliżyła ich Rosja? Pan Stanisław wrócił przecież stamtąd w 1918, Fedorowiczowie w 1922. A prze- szli tak jak i on — prawdziwe piekło. Byli bowiem „pol- skimi panami" spod Mińska, z pięknym majątkiem. („Nie zabywajties szto wy wielikij kniaź" — napisał na portrecie Ottona, brata Józia). Wojna rzuciła ich na Ural, do Ufy, podczas rewolucji przechodzili z rąk do rąk — to biali, to czerwoni. Od śmierci głodowej uratowała ich maszyna do szycia „Singer", którą ojciec Józia kupił jego siostrze, żeby szyła sobie balowe suknie. Podczas rewolucji płacono jej za przeróbki kapustą, cebulą, ziemniakami i dzięki temu ocaleli, udało się im dostać do Polski. Jeszcze przed re- wolucją Józio kończył w Rosji kurs meteorologiczny oraz przyspieszoną szkołę aktorską. W Warszawie szukał więc pracy jako meteorolog, najchętniej w górach — tęsknił za Uralem, wysłano go więc do Zakopanego. Pan Stanisław ciekawy był żony swego przyjaciela, przyleciał więc do nich w parę dni po ślubie. A mieszkali wtedy w służbowym, „meteorologicznym" pokoju Józia na III piętrze Muzeum. Badawczo się przyglądał i zrobiła chy- ba na nim wrażenie, bo jeszcze tego samego dnia namalo- wał jej pierwszy portret. Przyjaźnił się z Józiem do ostatnich swoich dni; do sierpnia 1939. Choć był w przyjaźni trudny, wymaga- jący, ciągle miał do przyjaciół jakieś „ąse", rzadko jednak do niego. Nigdy z nim na serio nie pokłócił, nie zerwał, nie posłał — tak jak innym — listu stwierdzającego, że „przy- jaźń ciągnie się jak sóliter i najwyższy czas z nią skończyć". Nie miał zresztą powodów — Józio, młodszy od niego Mahatma Witkac o 8 lat, był szczęśliwy, że jest w jego rydwanie, bezkry- tycznie go uwielbiał, o co miała oczywiście do niego pre- tensje. Absolutnie mu się podporządkował, czego zresztą od swego kręgu wymagał; szczególnie od aktorów — nie musieli sztuki rozumieć, ważne, żeby grali, tak jak chciał! „Życzliwi" donosili jej nawet, że Józio — tak jak i pan Stanisław — przyjmuje narkotyki, trudno jej jednak w to uwierzyć. To znaczy, próbował na pewno — chodzili prze- cież razem do Biruli, Staroniewicza — lekarzy, pod któ- rych fachowym okiem odbywały się eksperymentalne niby tylko seanse. A poza tym, kto jak kto, ale pan Stanisław potrafił namawiać. Chociażby malarza Janusza Kotarbiń- skiego, który wziął kilkakrotnie pod jego wpływem i malo- wał w transie potwory. Bardzo się ich później wstydził, żałował swojej słabości i w pokutę — tak przynajmniej mówiono — wykonał za darmo witraże w budującym się właśnie kościele na Krupówkach. Jest pewna, że Józio nie brał, na pewno by to zauwa- żyła. Nie mógł sobie poza tym na coś takiego pozwolić — całe życie pracował etatowo, miał kierownicze stanowisko, ludzi pod sobą, musiał rano wstawać, być w formie. Dożył zresztą swojej 70-tki w nie najgorszym stanie, w odróżnie- niu od pana Stanisława, bardzo w swoich ostatnich latach zniszczonego, chorego. Ona natomiast, choć znała go tyle lat, w sumie — chy- ba tylko zewnętrznie i powierzchownie. Była zbyt zajęta domem, dziećmi. A co najważniejsze — nie potrafiła i nie chciała z nim rozmawiać, nawiązywać bliższych kontak- tów. Zbytnio ją od siebie „odrzucał". W odróżnieniu od męża była bowiem i jest poważna, zasadnicza. Ponad karty, modnego wtedy brydża, towarzys- 236 Joanna Siedlecka two i kawiarnię przekładała dom, dzieci, wartościową książ- kę — jest z wykształcenia nauczycielką, przestała pracować po ślubie. Tolerowała po prostu styl życia Józia, innej rady nie było — nie potrafił się zmienić. Choć oczywiście, w głębi duszy miała do niego żal, bo ciągle w knajpach, w towarzystwie, a przed nią sekrety, Oglądał na przykład kiedyś z panem Stanisławem jakieś zdjęcia, gdy podeszła, szybko schował, powiedział, że to nie dla niej! A duma i ambicja nie pozwalały nalegać, udała więc, że zupełnie jej to nie interesuje. W rezultacie — żyli obok siebie, we własnych światach. Choć miał oczywiście i wiele zalet — dbał o dom i córki; bardzo je kochał, był pogodny, tolerancyjny. Kiedy podczas wojny Niemcy zajęli Dworzec Tatrzański, gdzie mieściła się zakopiańska biblio- teka i gdzie mieszkał pan Gawliński, zaproponował mu, żeby przeniósł się do nich; podnajął jeden z pokoi. Choć wiedział oczywiście o ich duchowej przyjaźni. Traktował ją jednak, tak zresztą jak i wszystko, z przymrużeniem oka. Nigdzie razem — jak to inne małżeństwa — nie cho- dzili, nie znosiła jego towarzystwa, z wyjątkiem pańs- twa Konińskich. Karol Ludwik Koniński był filozofem, pi- sarzem, myślicielem i w jego domu królowały dyskusje, w których nie śmiała oczywiście brać udziału, z przyjemnoś- cią im się jednak przysłuchiwała. Chorował na gruźlicę kości oraz kręgosłupa, na co zmarł zresztą podczas oku- pacji. Przyjmował gości w ortopedycznym gorsecie, leżąc w łóżku, co również nie nastrajało do żartów. Tak że nawet pan Stanisław, który również u niego bywał, zachowywał się poważnie i bez zarzutu.1 Choć był oczywiście z Józiem po imieniu, z nią jednak per pan i pani. Bardzo jej to odpowiadało, jemu zresztą również, choć do większości kobiet zwracał się po imieniu, Ale gdy Józio zaproponował mu kiedyś, żeby mówił jej per Mahatma Witkac 237 ty, powiedział: „trzeba by się nad tym dobrze zastanowić" i szybko zmienił temat. Rozumiał, że są sobie duchowo obcy. I rzeczywiście. Rozmowy z nim wymagały bowiem żar- tu, ironii, szybkich, ciętych ripost. „Luzu" i swobody, które nie były nigdy jej mocną stroną. Jego inność oraz dziwacz- ność zahamowywały ją też i zamykały. Niepokoiły i onieś- mielały. Styl bycia drażnił, irytował, a przede wszystkim męczył, nie najlepiej się w jego obecności czuła, dlatego właśnie unikała jej jak mogła. Nie potrafiła zareagować na przykład obojętnością czy żartem na — niesmaczne jej zdaniem — opowieści o „luź- nych" kobietach bez godności, których wokół niego nie brakowało. O Solskiej chociażby, którą — jak mówił — „bijał, gdy robiła z niego psychiczną marmoladę". O fryz- jereczce, z którą miał romans i jej narzeczonym — fryz- jerze, który zaprzysiągł poderżnąć mu gardło. Nie umiała puścić koło uszu drwin z religii — narzekań — i to serio — że fatalnie się dziś czuje, bo ktoś włożył mu do książki obrazek świętej Tereski! Dawno już go wpraw- dzie wyrzucił, zdążyła jednak zrobić swoje — wysłać w jego kierunku „złe fluidy"! Nie mogła słuchać, gdy wyrażał się z pogardą o swo- im ojcu — miał do niego żal za przesadny wpływ na je- go rozwój, związek z panią Dembowską. Choć — jej zda- niem — winien był tej kobiecie tylko wdzięczność! Spro- wadziła przecież ciało starego Witkiewicza do kraju, zor- ganizowała społeczną zbiórkę na pogrzeb oraz pomnik. A wcześniej, na jego kurację w Lowranie sprzedała swój dom i zmarła później w wynajętym pokoiku. Niepotrzebnie więc urządził ten skandal z pochówkiem swojej matki! Bo choć w grobowcu ojca było miejsce, pochował ją osobno! Niby na jej życzenie, ale to on o tym zadecydował, a wobec 238 Joanna Siedlecka majestatu śmierci nic przecież nie jest ważne, trzeba zapom- nieć o dawnych żalach! Nie podobało się jej też, że w towarzystwie rzadko dys- kutował o aktualnych wydarzeniach i książkach. Z wyjąt- kiem dzieł Freuda i Kretschmera, które czytywał w języku niemieckim. Jedyną książkę Kretschmera przetłumaczoną na polski — o związkach między budową ciała i osobo- wością — polecał wszystkim do czytania. Zrobiła na nim duże wrażenie — on również dzielił ludzi na pykników i schizoidów. Często też wspominał o Tadeuszu Micińskim, z którym przyjaźnił się jeszcze przed I wojną, ostatni raz widział się z nim w Rosji, na krótko przed tragiczną śmiercią Micińs- kiego. Uważał go — obok Słowackiego — za naszego naj- wybitniejszego poetę, czerpiącego natchnienie z zaświatów; „metafizyki". Pani Zofia miała w domu tomik jego wierszy, „W mroku gwiazd", wyjęła więc je kiedyś z półki, a któryś z obecnych wtedy gości przeczytał nawet kilka jego utwo- rów, co bardzo Witkacego wzruszyło. Najczęściej jednak, zajmowało go nieustanne aktorstwo, chęć epatowania, skupiania na sobie uwagi. Naśladowanie na przykład wspólnych znajomych — ich głosu, ruchów. Albo też stawał na przykład przed lustrem, wichrzył włosy, smarował sobie czymś czarnym język, wywalał na wierzch i straszył córki! A za chwilę — starannie się czesał, robił przedziałek i pytał z anielskim uśmiechem — jestem świę- tym Franciszkiem? Dzwonił też czasem, a gdy otwierała — siedział w kuc- ki niczym karzeł i wstawał powoli rycząc bu... Udawała jednak, że wcale tego nie widzi i jakby nigdy nic, mówiła — dzień dobry panie Stanisławie! Szybko więc tego „nu- meru" zaprzestał. Dziś, po latach, żałuje :nimo wszystko, że nie próbo- Mahatma Witkac 239 wała nawet nawiązać z nim kontaktu, bliżej go poznać. Widzi jednak swój btąd dopiero dziś. Wtedy bowiem nie potrafiła się przemóc, przebić przez jego pozy i błazeństwa. Oczywiście, jej chłód i dystans musiał go irytować — przywykł przecież do damskich hołdów, albo co najmniej sympatii. Nie wytrzymał więc kiedyś, gdy podała mu herbatę i odeszła, jak zwykle, do swoich zajęć, ani myślała zasiąść choć na chwilę przy stole, włączyć się do rozmowy. — Pani tylko patrzy i słucha, nic nie mówi, dlaczegóż to? — spytał ostrym tonem. — Taka już jestem, czy to się Panu nie podoba? — odpowiedziała, a on z naganą w głosie: — Tak i nawet bardzo! Bo nie rozumiem dlaczego? — Może naj- lepiej w ogóle stąd wyjdę? — zareplikowała, złapał ją jed- nak mocno za rękę, powiedział, że wcale tego nie chce! Ona natomiast wyszła pod jakimś pretekstem do kuchni — była przecież gospodynią i nie chciała w swoim domu za- drażnień czy awantur. Drugi raz z kolei zrobił jej wstyd przy gościach — panu Langierze i pani Drohojewskiej. Przy herbatce tylko, bo nigdy się u nich nie przelewało. — A pani Zofia uważa mnie za smarkacza, prawda? — spytał głośno i zaczepnie. Wstyd jej było, że to przy ludziach, zaprzeczyła więc gwał- townie. Uważa go za artystę, a poza tym — człowieka, który — jeżeli chce — potrafi być poważny. — Tak, ale tylko wtedy, gdy sam chcę! — odparł z naciskiem, ona zaś znów uciekła szybko do kuchni. Innym razem najwyraźniej próbował wciągnąć ją w „rozmowę istotną". Choć przychodził na ogół wieczorem, po kolacji, wpadł kiedyś w ciągu dnia, gdy Józio był jesz- cze w pracy. I ni z tego, ni z owego zaczął się jej zwierzać, 31. Zofia Fedorowwwwa ; córkami Eugenią i Jidittą w Zakopanem w 1937 roku. choć nigdy to mu się nie zdarzało. Mówił, że słusznie uwa- ża go za smarkacza, bo jest nim rzeczywiście! Zdradził bowiem i to z byle kim swoją przyjaciółkę, Czesławę Ok- niriską, która nie potrafi mu tego darować. Definitywnie z nim zerwała, odesłała portrety, listy. Nie rozumie, że to wyłącznie przygoda, nic więcej! On natomiast nie umie bez niej żyć, jest bliski obłędu, samobójstwa! I być może nie kłamał, skoro szukał nawet u niej pomo- cy? Choć był też urażony, że ktoś może w ogóle z NIM zerwać! Cóż jednak mogła mu powiedzieć? Że nie wszyst- ko jeszcze stracone — powinien jeszcze raz swoją przyja- Mahatma Witkac 241 ciółkę przebłagać, obiecać poprawę, a przede wszystkim — walkę ze słabością! — Ładnie to wszystko Pani tłumaczy — mówił — ale tego właśnie nie potrafię! Jestem bardzo słaby i w zasadzie — żyję cnotliwie, ale cóż zrobić, gdy się coś po drodze napatoczy? Przychodził do nich bardzo często — potrzebował lu- dzi, towarzystwa, czego zresztą nie ukrywał. Wpadał zwyk- le bez zapowiedzi i mówił już od progu — Józiu, giątwa mnie dziś gniecie, nie mogę być sam, idziemy do Trzaski? Zwykle zresztą ktoś już mu towarzyszył. Tadeusz Lan- gier — były wojskowy, fotografik-amator, którego zdjęcia nazwał „oleodrukami". Młodziutki Bolesław Miciński. Mi- chał Choromański, który mieszkał wtedy u Kasprowiczo- wej w „Harendzie", ale planował przenosiny do Zakopane- go, zamówił już nawet fiakra. Miał bowiem daleko do ko- chanych knajp, towarzystwa, a poza tym szczerze dość za- borczej gospodyni. Bardzo często, wpadał i z kobietami. Chociażby pięk- ną, inteligentną „Brońcią" Włodarską, która bardzo się męż- czyznom podobała. Gdy wróciła do Warszawy z Rosji, bo tam się urodziła i wychowała, szef składu dywanów, u któ- rego pracowała, pomógł otrzymać rentę, wyekspediował do Zakopanego, była bowiem słabego zdrowia. Tutaj natomiast związała się z Choromańskim, weszła w konflikt z Kaspro- wiczową, która uważała go za swoją własność, on natomiast nie brał na serio żadnej z nich! Później z kolei adorował ją pan Langier, po wojnie — już dobrze po 50-tce — wyszła za mąż za pana Litauera, dziennikarza, zdaje się, który zab- rał ją do Warszawy. Giątwy, czyli depresje, ciągle Witkacego bowiem prześ- ladowały i w towarzystwie szukał ukojenia. Potrzebował Joanna Siedlecka Mahatma Witkac tłumu, ale także i osób naprawdę mu bliskich, będących prawdziwym oparciem. Należała do nich przede wszystkim matka, którą bardzo kochał. Żona, bo choć nie mieszkali razem, nigdy z nią nie zerwał, wiedział, że zawsze może na nią liczyć. Ostatnia przyjaciółka, Czesława Oknińska, , jak mówił, kochał ją także jak ojciec — była dużo młodsza. | Nie przepada bynajmniej za jego twórczością, woli dzie- f ła tradycyjne, „zdrowe". Uważa jednak, że był niewątpliwie l człowiekiem utalentowanym, może nawet genialnym? Ale | mimo to, może właśnie dlatego — nieszczęśliwym, niesz- częsnym nawet. Wielkim, bezradnym dzieckiem znajdują- cym się często na skraju obłędu i rozpaczy, cierpiącym pie- kielne męki. Pozbawionym wewnętrznego spokoju i har- monii. Okresy glatw trwały o wiele dłużej niż okresy zado- wolenia z życia oraz siebie, dobrego humoru. Na ogół zresz- tą wisielczego, pełnego ironii, maskującego tylko „giątwy". Gdy wchodził — po minie i napiwku, który wręczał służą- cej, wiedzieli, w jakim jest nastroju. Gdy w dobrym, dosta- wała już przy wejściu 5 złotych, czyli dużo, zarabiała mie- sięcznie 25-30. Podczas „giątw" nie dawał nic! A powodowała je przede wszystkim świadomość zagro- żeń, których nikt na ogół nie przeczuwał — chociażby woj- ny, komunizmu. Poczucie otaczającego zewsząd koszmaru, bezsensu, absurdu. Ohydy i „bydlęcości" życia, jak mówił. Wstrętu do pospolitości i małości, do samego siebie, w ogóle do ludzkiej kondycji. Choć kochał matkę, nie potrafił towarzyszyć jej w umie- raniu, na co dzień tego oglądać. Pani Zofia odwiedzała wte- dy panią Witkicwiczową w szpitalu i rzeczywiście — nigdy go u niej nie zastała, wyjechał akurat do Warszawy, wró- cił, gdy było już właściwie po wszystkim. Co komentowała zresztą złośliwie opiekująca się nią kuzynka. Organicznie wręcz nie znosił chamstwa, brudu. Widelec podnosił zawsze pod światło, sprawdzał, czy między szpa- rami nic nie ma, a gdy nie daj Boże coś znalazł, potrafił cisnąć nim ze wstrętem o podłogę! Miał więc swoje sztuć- ce, w ogóle lubił przy stole choć odrobinę luksusu — sreb- ra, świeżo wyczyszczone platery. Bóg powinien chronić nas od rozpaczy, w jakiej się znalazł i na którą właśnie umarł, mówił podczas uroczys- tości sprowadzenia do kraju jego (?) prochów ksiądz Tisch- ner. Oczywiście, wpłynął na nią przede wszystkim 17 wrzesień, ale jednak nie tylko. Oprócz tego, właśnie jego „nadświadomość". Ale — przynajmniej jej zdaniem — sam był sobie wi- nien, sam się do takiego stanu doprowadził! Zbytnią wol- nością, odrzuceniem wszelkich norm, konwenansów, nor- malności! Przeświadczeniem, że wszystko mu wolno! Wie- le błędów popełnili jego rodzice. Matka — przesadną tole- rancją, ojciec — wychowaniem w duchu absolutnej wol- ności, nieskrępowania niczym, poczucia, że jest kimś niez- wykłym. Nie posłał go nawet do szkoły, sprzeciwiał się wyższej uczelni, które uczą przecież rygorów, tak w życiu potrzebnych. Zaniedbali wychowanie religijne, ochrzcili gdy miał już 5 lat! Nie nauczyli wiary, bez której trudno w sens istnienia nie wątpić. Był niewierzący, nie wierzył w „fantasmago- rie", choć interesował się religią, szczególnie Wschodu, lu- bił rozmowy ze świadkami Jehowy. Podczas pogrzebu mat- ki, w którym pani Zofia brała udział, nie ukląkł ani podczas mszy, ani na cmentarzu. Stał ostentacyjnie cały czas, zdjął tylko czapkę. Był to zresztą bardzo smutny pogrzeb — nie miała kumoszek, nie bywała, przyszła więc jedynie garstka najbliższych — rodzina, Birulowie. 244 Joanna Siedlecka Wolny, niczym nieskrępowany, przekonany o własnej nadzwyczajności, żył jak chciał, nie licząc się z ludźmi, któ- rymi okrutnie się nieraz bawił. Choćby przewrażliwioną nie- wątpliwie Janczewską, która popełniła samobójstwo. Zako- chaną Heleną Czerwijowską. Żoną — opowiadał jej cho- ciażby o swoich zdradach, niczym nadczłowiek nie pozwolił urodzić dziecka — bał się, że będzie potworem! Kpił i drwił ze wszystkiego, nie było dla niego rzeczy świętych! Ślub wziął „po cichu" i zaśmiewał się często mó- wiąc o sobie: „Męźowitkaś", „Witkasiomąź", „Męźyk-Wit- kaś"! Nie pamięta już z jakiej okazji (może malował którąś z córek?) pojechała kiedyś z Józiem do „Witkiewiczówki" i ciocia Mery poprosiła ich do salonu, gdzie leżały albumy z jego fotografiami i rysunkami. Na jednym z nich — dob- rze zapamiętała — młoda, zakochana para, nad nimi mały człowieczek, a niżej tytuł — „Prośba embriona!". Chciał mieć jednocześnie przyjaciółkę i żonę, oprócz tego — romanse! Podkreślał zawsze, że i w życiu prywat- nym nie będzie niewolnikiem, ale właśnie zbytnia wolność go zgubiła! Doprowadziła do problemów oraz powikłań, których nikt nie potrafiłby udźwignąć! Po prostu tego nie wytrzymał. Okazało się, że tak jednak żyć nie można! Dbał o higienę — kąpał się, szczotkował, w swoim po- koju i w podróży miał zawsze brezentowy, nadmuchiwany tub. Ale w sensie duchowym — żył niehigienicznie, sam siebie zniszczył, wykoleił! Eksperymentował tylko podobno z narkotykami, twier- dził, że nad nimi panuje, w każdej chwili może przestać. Nawet jednak tego typu eksperymenty nie są przecież dla zdrowia psychicznego i fizycznego obojętne. Owszem, mógł długo uchodzić za okaz zdrowia, ale w ostatnich swo- ich latach, czyli dopiero po 50-tce był już bardzo zniszczo- ny. Kłopoty ze wzrokiem, słuchem, sercem, a przede Mahatma Witkac 245 wszystkim z nerwami. Jak wiadomo, narkotyki, a raczej ich brak powodują fizyczne i psychiczne męki, czego był kla- sycznym przykładem. Uważał się za wielkiego artystę — pisarza, dramaturga, filozofa, malarza. Był na tym punkcie szalenie drażliwy. A w Zakopanem przynajmniej traktowano go jak „wariata z Krupówek" — morfinistę, pijaka, erotomana, ekscentryka.2 Dziwacznego syna wielkiego Witkiewicza. Jego Teatr Formistyczny nie miał w Zakopanem stałe- go miejsca — wynajem sali drogo kosztował. Wystawiał więc gościnnie w „Morskim Oku", organizował próby w mieszkaniach aktorów, m.in. właśnie u nich, w „Jagience", bo w centrum i wszystkim blisko. Aktorzy grali oczywiście za darmo, rekrutowali się wyłącznie z grona jego najbliż- szych, prawdę powiedziawszy, podobnych jak i on „waria- tów". Oprócz Józia — m.in. poeta Jerzy Mieczysław Ry- tard, żonaty z góralką Rojówną, Winifred Cooper — An- gielka, która wyszła za Polaka, przyjechała z nim do Pol- ski. Mówiła z akcentem, wywołując salwy śmiechu już po pierwszym zdaniu. Miał ciągle za mało aktorów, brał, kogo tylko się dało. Józio na przykład zwerbował mu na pewien czas swego brata Ottona — intendenta z sanatorium Czer- wonego Krzyża. Nie zamierzał zupełnie podlizywać się publiczności, je- go nowatorski teatr nie miał więc powodzenia nie tylko w zapyziałym w końcu Zakopanem, ale i Warszawie, czy in- nych miastach, gdzie jeździli na występy. Bardzo często, kończyło się skandalem, albo — co najczęstsze — najwy- żej kilkoma przedstawieniami. Zupełnie wobec tego teatr zarzucił, na kilka lat przed wojną wznowił — ćwiczyli w pokoju Józia „Metafizykę 246 Joanna Siedlecka dwugłowego cielęcia". Ale i tym razem-bez powodzenia, definitywnie więc z teatrem zerwał. Twierdził, że nikogo to teraz nie interesuje — zbliża się przecież wojna! Czyż mógł też sobie na tak kosztowną zabawę pozwo- lić? Ciągle przecież w pogoni za „obstalunkami", bez żad- nej materialnej stabilizacji; bez własnego domu, a jedynie w pokojach w prowadzonych przez matkę pensjonatach. Z „Zośką" zdaje się zbankrutowała zupełnie, była już też sta- ra, schorowana, zamieszkał więc z nią u gościnnych Biru- łów. Po jej śmierci — u ciotek w „Witkiewiczówce", ale i tam nie czuł się u siebie, narzekał na władczą, złośliwą ciotkę Mery. Często przychodził, jadał, w rewanżu więc ich malo- wał. Oprócz niej, męża, córek — cały klan Fedorowiczów. Teściową, szwagierkę, córkę szwagierki — złą, wściekłą, na pazurze, bo nie chciała pozować, a dziś te portrety to rodzinne relikwie zapisane dawno jej córkom. Ciotkę Mery Suchoń z Fedorowiczów „/ wsią w bryijantach i iiamru- dach", tzn. perłach — napisał u dołu. Córce Liii zrobił nawet „powtórkę", choć bardzo tego nie lubił. Narysował jej bowiem portret, z tym, że ponadnatural- nej wielkości, ostrą kreską, w ciemnej tonacji, bez tacy z bananami, którą miała na poprzednim. Gdy spytał więc, czy się jej podoba, rozpłakała się i przyznała, że nie! A on, że cóż, trudno i darmo, zrobi jej wobec tego drugi! I słowa dotrzymał. Napisał na nim: „Trudno i darmo". Trudno, bo lubił, gdy klient był zadowolony. Darmo, bo nie brał pie- niędzy za portret córki przyjaciela. Tym razem zadowolił jej gust — pastelowa tonacja, kokarda we włosach, taca z bananami, z którą zwykle malował dzieci. Na wielu portretach zapisywał też, co u nich tego dnia Mahatma Witkac 247 zjadł, na przykład — „pomidory i olatki", bo tak, z rosyjska nazywał placki kartoflane, które ubóstwiał i to właśnie z pomidorami z cebulką. Lubił też rydze smażone na maśle, kołduny i racuszki — potrawy pracochłonne, służące jed- nak nie narzekały — bywał hojny. Na wszelki wypadek — tak zresztą jak i inni jego przy- jaciele — mieli w domu wszystko, czego do rysunków po- trzebował, inaczej bardzo się złościł. Pastele, węgle, szta- lugi, papier — specjalny, angielski brystol, w pastelowych kolorach, kupowany u Gebethnera i Wolfa na Krupówkach. Świeży, pytlowy chleb, z którego robił kulki do wycierania błędów. Różnokolorowe, walały się potem wokół wykań- czanego obrazu. Podczas kolacji czy przyjęcia badawczo się wszystkim przyglądał i wybierał jedną tylko osobę, niekoniecznie gos- podarza czy solenizanta. Nie lubił, gdy prosiło się go o portret. Zamówić samemu można było w jego „Firmie Portretowej", z tym, że to dość drogo kosztowało — 150- -200 złotych, czyli urzędniczą pensję. Pani Irmina Zborowska, żona dyrektora Muzeum Tat- rzańskiego, którą pani Zofia dobrze znała, marzyła o jego portrecie, był jednak dla niej za drogi — liczyła się z gro- szem. Napisała więc do niego, że może przeznaczyć na ten cel jedynie 100 złotych! Odpisał, że nic z tego, nie maluje nikogo za tak śmieszną sumę, no, chyba, że nie miałby na chleb! Odpowiedziała więc, że może nie mieć wtedy nawet 100 złotych! I przypadło mu to widać do gustu, namalował ją bowiem za darmo. Choć swój przepiękny, „wylizany", portret podarowała Muzeum, jej mąż nadal nie darzył Wit- kacego sympatią. Portret był zawsze własnością gospodarza, rewanżem, zapłatą za gościnę. I raz chyba tylko doszło do nieporozu- mienia, które obserwował z rozbawieniem. Przyjaźnił się 248 Joanna Siedlecka bardzo z lekarzami oraz księżmi, związanymi wówczas z zakopiańską bohema. M.in. z księdzem Gogolińskim, ka- pelanem sanatorium Czerwonego Krzyża — przystojnym, wykształconym. Namalował go podczas jakiegoś przyjęcia i ksiądz uparł się, że to jego własność, a nie gospodarza, ten jednak ani myślał ustąpić! Ksiądz rozdarł wobec tego portret na pół! Nie będzie jego, będzie niczyj! Był władczy, kapryśny — odezwał się w nim książę. Pochodził podobno z książęcej rodziny, matka z domu, zdaje się Platerówna. Ostatni raz przyszedł do nich pod koniec sierpnia 1939, milczący i ponury. Chciał pożegnać się przed wyjazdem do Warszawy, bo „nie wiadomo przecież, co będzie". Wręczył im także klisze wielu swoich zdjęć oraz, zwinięty w rulon, ostatni autoportret. Rozstali się jakby nigdy nic, bo — w odróżnieniu od niego — ani ona, ani Józio nie wierzyli, że będzie wojna, albo że potrwa najwyżej parę tygodni. I dopiero później zrozumieli — było to świadome pożegnanie. Mówił o tym autoportret, który Józio oddał Muzeum Narodowemu w Warszawie i jest dziś często reprodukowany. W ciemnej, ponurej tonacji, z tragicznym wyrazem twarzy człowieka idącego na śmierć. Dlatego właśnie była przeciwna sprowadzaniu do kraju jego prochów. Nie znalazł się przecież na Podlasiu przy- padkowo. Sam wybrał swoje ostatnie miejsce i wypadało to uszanować. Kilka lat po wojnie odwiedziła ich — wciąż młodo wy- glądająca — Czesława Oknińska. Była w Zakopanem, cho- dziła „śladami Stasia". Gdy witały się, wyciągnęła rękę, powiedziała — Witkacy! Nie Witkiewiczowa, czy Witka- cowa, ale Witkacy! Choć nie wspomniała o nim ani razu, Mahatma Witkac 249 a pani Zofia nie śmiała pytać, mimo że chciała bardzo znać szczegóły jego ostatniej drogi; samobójstwa. Banalnie więc tylko pogawędziły, to wszystko. Gdzieś tak na początku lat pięćdziesiątych zaczęli wy- przedawać powoli „Witkace", których mieli prawie że ko- lekcję, bo przeszło 30 sztuk. Józio mało jednak teraz zara- biał, choć z jego przedwojennej pensji mogła sobie pozwo- lić na służącą. Bronił się długo przed emeryturą, ale w koń- cu musiał na nią przejść. Sprzedawali więc na życie — większe wydatki, studia córek, wkład do spółdzielni mieszkaniowej. Oddana pod kwaterunek, nieremontowana „Jagienka" stawała się ruiną. Co więcej — przed wojną wynajmowali całe I piętro — trzy pokoje z kuchnią, teraz natomiast kwaterunek przydzielił im tylko pokój z kuchnią, dwa pozostałe oddał innym rodzinom — małżeństwu z trójką dzieci oraz alkoholikowi. Z tym, że starali się zawsze sprzedawać jedynie obrazy gości — Bronki Włodarskiej, Jadwigi Trembeckiej-Ziębiny i innych, tak że większość rodzinnych ocalała. Ona sama ma jeszcze pięć, po kilka każda z córek. W latach 50 sprze- dawała za 150-200 złotych! W latach 60 — po 5-6 tysięcy i musiała się jeszcze sporo nachodzić — nie było to wtedy takie cenne. Zawsze oczywiście proponowali najpierw kupno Mu- zeum Tatrzańskiemu. Nigdy jednak z propozycji nie sko- rzystało, zupełnie to go nie interesowało. Nie miało pienię- dzy ani ochoty. Poszły więc w prywatne ręce, po prostu przepadły. Muzeum Tatrzańskie nigdy zresztą Witkacego nie roz- pieszczało. Pierwszy, przedwojenny jeszcze dyrektor, któ- rego dobrze znała — Juliusz Zborowski interesował się 250 Joanna Siedlecka głównie etnografią oraz historią Podhala i ani myślał o Wit- kacym, uważał go za „wariata", a poza tym, o coś się po- dobno poróżnili. Nie cenili go też jego następcy — na- rzekali zawsze, że nie ma pieniędzy, liczyli głównie na da- ry, ale inne eksponaty za coś jednak kupowali. Obejrzeli się, gdy sławy Witkacego nie można już było lekceważyć, wypadało coś mieć. I wtedy, chcieli kupować, chociażby portrety, które oddała w depozyt, ale dawno zapisała je córkom. Gdy zorientowali się, było jednak za późno — nic już prawie Witkacego w Zakopanem nie było. Poszło w pry- watne ręce albo do Muzeum w Słupsku, które zawsze jakoś miało pieniądze i sprawnie organizowało transakcje. Wy- syłało służbowym autem swojego pracownika, płaciło, za- bierało i co więcej — prezentowało portrety na stałej ek- spozycji Witkacego, której Muzeum Tatrzańskie dotych- czas się nie dorobiło! Trzyma swoje „Witkace" w piwnicy, wyciąga je raz w roku w galerii na Kozińcu. Malował je Witkacy, pan Gawliński wpisywał im do sztambuchów mistyczne wiersze, ojciec nieustannie uczył się ról. Nic więc dziwnego, że już w dzieciństwie jej córki bawiły się w teatr, występowały w amatorskim teatrze. I później — Lila, czyli dziś Julita Fedorowicz-Stopa, skończyła scenografię na ASP. Niutka — Eugenia Fe- dorowicz-Skoczkowa — szkołę aktorską w Krakowie, ale nie gra, zajęła się — i to z powodzeniem — psychotro- niką oraz radiestezją. Przede wszystkim pod wpływem Wit- kacego, który — jak twierdzi — odegrał w jej życiu ro- lę decydującą. Zainteresował aktorstwem, później zaś — „metafizyką i tajemnicą istnienia". Uświadomił energotera- peutyczne zdolności, dzięki którym leczy bioprądami wy- Mahatma Witkac 251 pływającymi z rąk. Ma też dar widzenia zagubionych przedmiotów i osób. Przy pomocy wahadełka oraz specjal- nego kątomierza dawno już stwierdziła, że na cmentarzu na Boksowym Brzyzku obok Marii Witkiewiczowej nie zło- żono wcale prochów jej syna. I tryumfowała, gdy się to potwierdziło. A dziś, jako swego rodzaju fachowiec, uważa, że był obdarzony rzadkim darem jasnowidztwa, który zdarza się podobno raz na 100 lat. Świadczą o tym jego prorocze wiz- je, genialna psychologiczna intuicja, której dowodzą prze- cież jego portrety. Ją chociażby — już jako małą dziewczynkę — portre- tował dwa razy na tle łuku — symbolu architektury i po latach została żoną oraz matką architektów! Na obu portre- tach jest też jakby w innym świecie — w promieniach, świetle, poświacie. I w pewnym sensie, odeszła od rzeczy- wistości, zajęła „metafizyką istnienia". Lata całe czekała z Józiem na mieszkanie w spółdzielni, ale bezskutecznie. Próbowali więc, jeszcze za jego życia — w Radzie Narodowej, potem Urzędzie Miasta. Pisali o przeszło 40-letniej pracy dla Zakopanego, odznaczeniach — Krzyżu Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Zło- tym Krzyżu Zasługi, Medalu 10-lecia PRL. Wszystko jed- nak na nic — był już stary, nie liczył się, nikomu nie był potrzebny. Zmarł w 1963 i po jego śmierci chodziła do Urzędu z córkami. Jeden z naczelników miasta, potraktował je tak, że szybko uciekły. Gdy mówiły bowiem o zasługach Józia, który widnieje przecież w każdej książce o Zakopanem, ostatnio chociażby w „Encyklopedii Tatrzańskiej" Pinkwar- tów, uciął szybko, że nie ma co się roztkliwiać! Uważa 252 Joanna Siedlecka bowiem, że jak koń padnie, to się go grzebie, bierze następ- nego i po problemie! Fedorowicz umarł, więc o co właści- wie chodzi? Jego następca grzeczniej trochę tłumaczył natomiast, że nie ma co liczyć na mieszkanie od miasta! Nastawione jest bowiem na turystykę, hotele, usługi! Na zysk! I mieszka- nia będą dla ludzi to gwarantujących, a nie dla najbardziej nawet zasłużonych zakopiańczyków! Ich nadmiar najlepiej byłoby w ogóle wysiedlić! Zrobić z Zakopanego wyłącznie centrum wypoczynkowo-rozrywkowe! Radzili też córkom, żeby zabrały ją do siebie, ale nie chce o tym słyszeć! Mieszka w Zakopanem przeszło 60 lat i chciałaby tu umrzeć, a nie przenosić się do Krakowa, tym bardziej Szczecina. Nie chce też ich krępować, mają prze- cież mężów, dzieci, mieszkania w blokach — Niutka na przykład aż na 5 piętrze! Radzili wobec tego. żeby sprzedały pozostałe jeszcze „Witkace", kupiły jej mieszkanie w Zakopanem. Oczywiś- cie o tym myślały, ale nie zgadza się i na to! Stoi już przecież nad grobem, niewiele jej zostało, czyż warto więc pozbywać się portretów najbliższych? Bezcennych, rodzin- nych pamiątek? Woli już przemęczyć się tu do śmierci. Od władz Zakopanego liczy jeszcze tylko na jedno — zgodę na pochówek na zabytkowym cmentarzu na Bokso- wym Brzyzku znajdującym się m.in. w ich gestii. Chciała- by spocząć obok Józia, który jest tam pochowany. Nieda- leko zresztą pana Gawlińskiego i wielu dawnych znajo- mych — matki pana Stanisława, Zwolińskich, Makuszyń- skich, Rojowej. Zawsze jej to dotychczas obiecywano, ma więc nadzieję, że chociaż w tej sprawie dotrzymają słowa. Mahatma Witkac 253 Mieszka więc w spróchniałej ruderze ze zdartą blachą z dachu, powybijanymi szybami, popękanymi sufitami, za- grzybionymi ścianami, cuchnącą, otwartą zawsze sienią — ubikacją dla pijaków z sąsiedniego Domu Turysty, który stał się zwykłą mordownią. Dom od dawna przeznaczony jest do rozbiórki — stoi przecież w centrum miasta, obok hotelu „Giewont", widać go z Krupówek. Ciągle jednak do tego nie dochodzi, bo mieszka tu nadal 5 rodzin, które trzeba byłoby gdzieś ulo- kować. Czekają więc pewnie, aż wymrą starsi i wtedy do- piero wyburzą, dadzą mieszkanie jednej tu tylko młodej rodzinie. Ale na razie — sytuacja absolutnie witkacowska. Nie mogę, niestety, zobaczyć pokoju, gdzie urządzał Witkacy próby swego teatru, wiszącego nad drzwiami gongu, który zawiesił, żeby „było jak w teatrze". Na drzwiach niecenzu- ralne słowa oraz kłódka, pokój jest bowiem w dyspozycji kwaterunku; lada dzień ma zapaść decyzja. Do niedawna mieszkał tu alkoholik i całe lata zatruwał wszystkim życie, wywołał pożar, na szczęście —jako bied- ny pogorzelec — dostał mieszkanie. Choć jego pokój uległ zniszczeniu, nadaje się do remontu, stara się więc o niego rodzina z trójką dzieci. Ale zajęła go natychmiast zameldo- wana zresztą córka alkoholika i walczy teraz z lokatorami, choć wyłączyli jej światło, siedzi przy świeczce, ani myśli się ruszać. Liczy, że kiedyś jednak „Jagienkę" wyburzą i pójdzie do bloków! * Wychodzi tylko, gdy przyjadą córki, wezmą pod rękę, sprowadzą ze schodów. Idą jednak wyłącznie na spacer, bo i do kogo? Znajomych z. przedwojnia już nie ma. 254 Joanna Siedlecka Zresztą, nawet Józio po śmierci Sztaudyngera i Maku- szyńskiego nie miał z kim grać w karty. Po wojnie, coraz mniej było bowiem w Zakopanem inteligencji. Przestało być „duchową stolicą" Polski, stało się śmierdzącym, wy- asfaltowanym miastem z hotelami, tłumami przywożonych autokarami turystów. To znaczy, jest oczywiście nowa zakopiańska inteligen- cja, chociażby silne środowisko plastyczne — do niedawna Rząsa, Brzozowski, Kenar, a teraz Hasior. Ale nie są to, mimo wszystko, nazwiska tej miary co przed wojną i już nie „jej" świat. Jest też teatr Witkacego, który zaprosił ją nawet na uro- czystości sprowadzenia do kraju jego (?) prochów. Przys- łali samochód, odwieźli, więc pojechała. I bardzo się jej podobało, znów bowiem zobaczyła w Zakopanem pierwsze polskie nazwiska, intelektualną elitę. Więcej tam jednak nie była — to aż na Chramcówkach, czyli daleko i od ulicy kawał drogi piechotą, a taksów- ka nie wjedzie, bo wąsko. Przedstawienia o 21, 22-giej; o wiele za późno. Aktorzy tacy młodzi, nowocześni, głośno krzyczący. Już nie z „jej" świata. Siedzi więc w domu, sporo czyta, a przede wszystkim — przepisuje na maszynie nieczytelne dla nikogo — op- rócz niej — rękopisy pana Gawlińskiego — sens i cel jej życia. Boli ją, że nikt się nimi dotychczas nie interesował, leżą bezużytecznie tyle lat! Pan Stanisław natomiast podbił świat, zdobył sławę, choć należałaby się i panu Jerzemu, nie mniej przecież głębokiemu! Ale cóż — czyż jest na świec' sprawiedliwość? <"• ^;dnu Gawlińskim więc, nie o Witkacym — choć na- ma\ -am — pisze wiersze: Mahatma Witkac 255 Zdarzyło mi się niebodze, iem znalazła skarb przy drodze. w pięknej tatrzańskiej dolinie — w dziwnych przeznaczeń godzinie... Liczni tamtędy chadzali, niczego nie dostrzegali — jam skarb ujrzała szczęśliwie. w zachwycie trwam i podziwie... Światło mnie jego olśniło, serce mi mocniej zabito — znalaztam'.cel mego życia: wydobyć światło z ukrycia! Przypisy 1 (...) .Jesteśmy w przyjaźni, przynajmniej dotąd mimo wielkiej róż- nicy poglądów, ale nie obrażamy się, kiedy on moje chrześcijaństwo nazy- wa «ohyda», a on, kiedy ja tak samo jego... W gruncie rzeczy b. subtelny i dobry człowiek" — pisał o Witkacym; «jedynym swoim interesującym towarzyszu^" K.L. Koniński do rodziny (w: B. Mamon — „Karol Ludwik Koniński", Znak, 1969. „Witkacy, ten zakopiański zagwazdraniec..."—• pisał o sobie w „Szewcach". Smutny byk Wojtek Migura de Wątorki Dolne Pani Katarzyna Wojakowa, kierowniczka „Halamy" — ośrodka pracy twórczej ZAIKS-u w Zakopanem, ma w swo- im domu obrazy Witkacego — pamiątki po nieżyjącej już teściowej — Oldze Wojakowej z Machalskich, która dobrze go znała. Pochodziła z dobrej ziemiańskiej rodziny z Sam- bora, mieszkała później w Krakowie, po ślubie w Zakopa- nem. Była damą — przyjmowała, bywała, gdzie wypadało — u Trzaski, Karpia, Wnuka i w „society" właśnie poznała „pana Stanisława". Nic więcej, niestety, pani Wojakowa nie wie — nie przyszło jej do głowy, żeby porozmawiać o nim z teściową; „babcią", jak się w rodzinie mówiło, choć nigdy właściwie babci nie przypominała. Wspaniale się trzymała, ukrywała lata, nie życzyła sobie długo wnuków, które by ją postarza- ły, choć gdy się urodziły — ogromnie je kochała. Dziś oczywiście, pani Wojakowa żałuje bardzo, że nie rozmawiała z nią o Witkacym, ale cóż — przepadło. Tym 258 Joanna Siedlecka bardziej, że kochała opowiadać, a już szczególnie o „panu Stanisławie", spytała więc nawet kiedyś, czy z nim spala? Mówiła, że nie, choć bardzo mu się podobała i nic dziwnego — była w młodości prześliczna, malował ją też Axentowicz. Miała z 30 portretów pędzla Witkacego, sporo z nich sprzedała jednak na życie podczas okupacji, a jeszcze wię- cej zaraz po wojnie i w latach pięćdziesiątych, gdy jej ro- dzinie żyło się szczególnie ciężko. Zabrano dom pod kwa- terunek, zasiedlono lokatorami, którzy nie płacili. Pani Wo- jakowej krajało się serce, gdy kupcy zdejmowali ze ścian portrety „babci", ona natomiast ani drgnęła — to tylko ob- razy pana Stanisława, nic więcej! Na szczęście, nie sprzedała wszystkich. Zostawiła kilka swoich portretów, w tym jeden z Witkacym, swego syna \v wieku chłopięcym, sióstr — Wisi Pasierb-Oriand i Maryli Rudnik, ich mężów — Jana Pasierba-Orlanda oraz Kazi- mierza Rudnika, rejenta. Część z nich to własność córki Wisi Orlandowej, która mieszka na stałe w Londynie i nie może wywieźć ich z kraju, wiszą więc u pani Wojakowej, Wszystkie bardzo piękne — „wylizane", pastelowe, Ukochane przez rodzinę — panią Wojakową, jej syna, synową, podzielone dawno między ich dzieci. Prawdę | powiedziawszy — rodzinne świętości; portrety najbliż- szych, dziś już nieżyjących. Dlatego właśnie pożyczane ( rzadko na wystawy mimo próśb Muzeum Narodowego i Tatrzańskiego. Transport przecież dla pasteli zawsze nie- bezpieczny — osypują się, a poza tym — dom bez nich taki pusty. Są też kartki Witkacego do „babci", nigdy dotychczas nie publikowane. Większość z Warszawy, z Brackiej, dwie z Za kopaicgo, z Antałówki: 17.11.1927.NP3. (W rubryce z adresem: „Pani 0;gn Wojakową, Zakopane, pensjonat „Zacisze" czy coś takiegn Mahatma Witkac 259 — zapomniałem, psia krew — na Kasprusiach, koło mostu, niedaleko „Zawrotu"). „Szanowna Pani! B. mi przykro, ze mój ostatni portret nie został skończony. Myślą, ze niedługo uda mi się powró- cić, bo mam mato obstalunków, a muszę kończyć zaczęta powieść. Proszę o wiadomości o życiu zakopiańskim. Nikt do mnie nie pisze. Witkacy". 24.01.1932, NP12. NII3m, NJM Im. (Na kwicie kasy Związku Zawodowego Literatów Polskich, potwierdzają- cym przyjęcie od pana Stanisława I. Witkiewicza wpisowe- go i składek za I kwartał w wysokości — ogółem 6 złotych.) „5. przesyłam b. serdeczne b. wyrazy i b. dziękuję za pamięć. Całuję rączki. Witkacy". 3.01.1933. NP.NPT. Szanowna Pani: Donoszę uprzej- mie, ze pracuję jak wól na wszystkich punktach. Bytem cho- ry na bronchit i zapisano mi wontrupki z cebulką (10 dni w łoiu z obostrzonem postem). Teraz lepiej. Co tam słychać — czy zawsze Pani tak ostro do mnie usposobiona? Całuję rączki komu się da i zdąży. Ta wysoka góralicha to naciągaczka.1 Pasierb zwiał z mojego horyzontu dostarczywszy mi jednak dwoje tanich klientów. Witkiewicz". 7/8/9/1 1936 przesyłam serdeczne życzenia noworocz- ne i proszę o parę słów dla Onufrego od Kalasantego. Woj- tek Migura de Wątorki Dolne". 19.03.1937. (W rubryce nadawca: „A beau mentir qui vient de loin").2 „Szef gabinetu Mistrza zawiadamia o przybyciu tego ostatniego i prosi ewentualnie we wtorek o czwartej do pozowania. Za sekretarza — Kursoń Witkasieńko", 9.06.1938. .^Szanowna i Kochana Pani! Nie odpowie- działa mi Pani na mój list. Czyżby go Pani nie dostała? 1.07. będę w Zakopanem. O ile są jeszcze jakieś Pani ry- 260 Joanna Siedlecka sunki nie wystawione, to mote Pani je przeszłe na wystawa letnią, dowiedziawszy się o terminie nadsyłania. Mój stan jest zły (' nie wiem, czy wybrnę ze wszystkich trudności, któ- re się obecnie w majem życiu napiętrzyły. Bardzo mi przyk- ro, ze były między nami nieporozumienia. Właśnie mówiłem o tem z siostrą niedawno. Proszę więc Panią o zachowanie mnie w dobrej pamięci i łączę wyrazy niezmiennej sympatii i szacunku. Witkacy". 24.12.1938 (Na karcie z seńi „Współcześni pisarze pol- scy, na zdjęciu — Stanisława Wasylewskiego, na którym napisał: „Wykończony przez Witkacjusza 24.1. ]938"), ^Serdeczne życzenia wszystkiego najbardziej skompli- kowanego przesyła całej zebranej przy wigilijnym stoliku — Witkacjusz. Czy Pani się miewa?' Smutny byk Rudolf Krzyżak, rocznik 1911, artysta malarz z Zako- panego, znał Witkacego tylko z widzenia, choć mógł bliżej, do czego jednak, niestety, nie doszło. Malował od dziecka, w 10 roku życia kopiował Brandta, chciał zostać malarzem i już jako młody człowiek, matu- rzysta zaledwie, zafascynowany był „wściekłą osobowością Witkacego", jego „szpanem", malarskim talentem — psy- chologiczną głębią portretów, kolorem niczym u Gaugina. Słuchał opowieści o nim swego gimnazjalnego kolegi — Michała Biruli-Białynickiego, syna Teodora, najbliższe- go chyba przyjaciela Witkacego. Obserwował z okien swe- go mieszkania na Krupówkach, a rzucał się w oczy — byt nie tylko utalentowany, ale i urodziwy. Przystojny, olbrzy- mi, otoczony pięknymi kobietami, tłumem akolitów, często Mahatma Witkac 261 jeszcze czeredą psów. Mimo to — zawsze ironiczny, z po- nurą, posępną miną, mówiono więc o nim w Zakopanem „smutny byk". Niebanalnie też ubrany — kolorowe swetry, sztylpy, czyli wzorzyste skarpety do kolan. Choć gdy wyjeżdżał do Warszawy czy za „obstalunkami" — w garniturze, krawa- cie, kapeluszu — u „dziada" nikt portretów nie zamawiał. Marzył, żeby zostać jego uczniem, poznać go bliżej. Nie wiadomo oczywiście, czy zgodziłby się, nie miał ucz- niów sensu stricto, być może jednak z braku propozycji. Ale ojciec. Antoni Krzyżak, nie chciał o tym słuchać, wysiał do krakowskiej ASP. Był znaną w Zakopanem pos- tacią — zamożnym kupcem, prezesem zakopiańskiego sto- warzyszenia kupców, właścicielem kamienicy na Krupów- kach oraz eleganckiego, drogiego sklepu, gdzie Witkacy kupował czasem kapelusze. Ojciec bardzo go nie lubił, nie widział w roli nauczy- ciela. Uważał za narkomana, błazna, dziwkarza. I nie był w opiniach odosobniony — plotkowano o peyothi, który sprowadzał podobno z Paryża przez doktora Szmurłę, „or- giach" u Birulów, narzeczonej, którą doprowadził do samo- bójstwa, matce, pracującej na dorosłego synalka. Podporządkował się ojcu, mimo że — rozumie to oczy- wiście dopiero dziś — powinien go przekonać, postawić na swoim, był jednak na to za młody. Z jednej strony — mo- że i dobrze, mógłby się uzależnić, też zacząć brać. Z dru- giej strony — szkoda, bo jego artystyczna kariera potoczy- łaby się inaczej. Być uczniem Witkacego to przecież dar losu, połowa sukcesu. Najlepsza wizytówka, niepowtarzal- na możliwość rozwoju. Zrobił wprawdzie karierę — wystawiał w kraju i na Zachodzie, ma na Krupówkach galerię. Ale jest oczywiście przede wszystkim sławą lokalną, artystą Zakopanego, wyk- 262 Joanna Siedlecka ładał tu zresztą w Technikum Tkactwa Artystycznego, ma- lował — górskie pejzaże, ostatnich kobziarzy, góralską ka- pelę, tutejsze postacie — Makuszyńskiego, Orkana. Jako uczeń Witkacego poszedłby na pewno dalej, miałby inne życie. Choć i tak wiele mu zawdzięcza. Parę lat temu sprzedał swego jedynego „Witkaca", dostał sporą sumę, pojechał do Europy Zachodniej, zobaczył parę krajów, nowych ludzi, co dla malarza przecież niezbędne. A dostał go od swego przyjaciela, Józefa Fedorowicza, który miał ich niczym sia- na, jednego mu więc podarował. Maluje też i sprzedaje w swojej galerii portrety Witka- cego. Do niedawna, tylko za dewizy i dla turystów zagra- nicznych, których w Zakopanem nigdy na szczęście nie brakowało. Dziś — także dla krajowych. I ma aktualnie do sprzedaży jeden z nich — Witkacy jest nawet podobny, o przenikliwym spojrzeniu, choć — moim zdaniem — zbyt „wylizany" — w garniturze, krawacie — tak jak jeździł podobno do Warszawy. Cena wywoławcza — 30-40 milio- nów; zupełnie nie dla mnie. Kudłate słowa Pani Stanisława Czech-Walczakowa, rocznik 1903 z Zakopanego, pracowała przed wojną w pracowni rentgeno- logicznej doktora Karwowskiego, który powiedział jej kie- dyś, żeby została trochę dłużej — przychodzi syn Witkie- wicza, będzie malował lekarzy. Może ma — przy okazji — ochotę na portret? Absolutnie jednak nie miała i szybko uciekła — znała go, niestety, od nie najlepszej strony! Jej pierwszy mąż, świętej pamięci Stanisław Jaźwiecki, Mahatma Witkac 263 legionista, lubił wódeczkę i towarzystwo, zupełnie jak syn Witkiewicza. Pili więc często razem w nie istniejącej już restauracji „Tatrzańska" nad obecnym bankiem, gdzie zbie- rali się legioniści. A nad ranem, mąż zapraszał go na „ciąg dalszy" do domu, czyli właśnie tutaj — na Rynek, dziś — Plac Zwycięstwa 4. I jak to pijani — chcieli, żeby im usługiwała, potaki- wała, byli zaczepni, ordynarni. Szczególnie młodszy Wit- kiewicz, który lubił „kudłate słowa". Ryczał, że życie to „chówno sobacze", że „chra na wszystko", itp. Miała tego dość, gdy tylko więc słyszała, jak wtaczają się do domu, tłuką po schodach, wyskakiwała z łóżka, szybko się za nim chowała. Było drewniane, wysokie, tak że nie mogli jej zobaczyć. Stało poza tym na poddaszu, biesiadowali w po- koju. Kładła się na przygotowanym wcześniej kocu, albo siadała z nogami pod brodą, drzemała, czekała, aż gość wyjdzie, a mąż się wreszcie położy. Owszem, wołali ją, ale — jak to pijani — za bardzo się od stołu nie ruszali, tym bardziej, że przygotowywała im wcześniej coś „na ząb". A po wojnie, tak się jakoś złożyło, że — choć zupełnie o to nie zabiegała — osiem „Witkaców" samo wpadło jej w ręce. Pierwszego z nich kupiła jeszcze podczas okupacji, od znajomych — potrzebowali pieniędzy, chciała im pomóc. Drugiego — na początku lat sześćdziesiątych za 6 tysięcy złotych, również od znajomych — sprzedawali portret dok- tora Karwowskiego, u którego przecież pracowała. Skąd go mieli, nie wiadomo — jeszcze w latach 60 było w Zakopa- nem mnóstwo „Witkaców" i za niewielkie pieniądze. Pos- tawiła za szafę, szybko o transakcji zapomniała. Sześć pozostałych dostała w prezencie od swojej ser- decznej przyjaciółki — Miji Zwolińskiej, żony Tadeusza — 264 Joanna Siedlecka przyjaciół syna Witkiewicza. Tadeusz był kartografem, gro- tołazem, współwłaścicielem księgami na Krupówkach, czło- wiekiem oczytanym, inteligentnym. Pani Mija — gościnna, towarzyska. Jej siostra — Nena Stachurska — piękna, inteli- gentna, nowoczesna, ulubiona modelka Witkacego. Plotkowa- no o ich romansie, choć chorowała poważnie na suchoty, na które młodo zmarła, wkrótce po Witkiewiczu. Mieli prawdziwą kolekcję jego obrazów — przeszło 100 sztuk, może więcej? W każdym razie — zawieszone ściany, zawalone kąty. Tak, że gdy pani Mija nie miała czasu kupić dla niej na imieniny prezentu, wyjmowała zza szafy „Witkaca". Ona natomiast — wstyd dziś przyznać — niezbyt była zadowolona — wolała coś ze sklepu. Po śmierci Tadeusza — pani Mija — samotna, scho- rowana, przeszło 80-letnia, chciała bardzo przekazać kolek- cję Muzeum Tatrzańskiemu, któremu dała — nawet — w dowód zaufania i na wszelki wypadek — klucze od swego mieszkania. Zupełnie jednak jej skarb zlekceważyło. Nie zadbało o spisanie korzystnego dla siebie testamentu, a wręcz przeciwnie. Opiekująca się nią pracownica Muzeum, obrażona podobno na swoją firmę, oddała klucze rodzinie pani Miji. Tłumaczyła też ciągle — pani Walczakowa dob- rze to pamięta — że Muzeum nie ma miejsca, pieniędzy, a poza tym — po co się śpieszyć, jest jeszcze czas! Ale już go właśnie nie było, w rezultacie — zapisała wszystko dzieciom Tadeusza z pierwszego małżeństwa oraz swojej kuzynce z Warszawy. Kolejna kolekcja Witkacego uległa rozproszeniu, uciekła Muzeum koło nosa. Gdzieś tak w połowie lat 60, młodszy WiUdewicz — niczym meteor — znów stanął na jej drodze. Nie wiadomo właściwie skąd i dlaczego, został nagle sławny, jego obrazy można już było nieźle sprzedać. Wyciągnęła je więc zza szafy, odkurzyła, bo tak jak nigdy potrzebowała pieniędzy. Realizowała bowiem dzieło swego życia — Izbę Pamięci brata, Bronka Czecha — wybitnego narciarza zamęczonego w Oświęcimiu. Sprzedała na nią 4 „Witkace". Pierwszy, doktora Kar- wowskiego — na „sądy", czyli proces o wykwaterowanie bratowej, wdowy po bracie Władysławie, która mieszkała nadal w rodzinnym domu Czechów, a Izba wymagała miejsca i przestrzeni. Sprawę wygrała, bratowa zgodziła się wyprowa- dzić, tyle że po spłatach. Sprzedała więc dwa kolejne „Wit- kace" — portrety pani Neny. Chciała oczywiście Muzeum, ale nie miało jak zwykle pieniędzy, poszły więc „w ludzi". Dała za nie bratowej 150 tysięcy; zawrotną wtedy sumę. Czwarty „Witkac", zdaje się portret pana Borkowskiego sprzedała na remont domu, który musiał się teraz prezen- tować, urządzenie Izby. Władze Zakopanego, do których apelowała latami o wsparcie, obiecywały wprawdzie bez- 266 Joanna Siedlecka zwrotna pożyczkę, nigdy jednak zobowiązań nie dotrzyma- ły. Pomogła jedynie zakopiańska „Solidarność" — wyasyg- nowała 50 tysięcy złotych. W 1983, po 15 latach starań, zrealizowała wreszcie swój cel. Zawiesiła na ścianach zdjęcia Bronka, ułożyła w gab- lotach jego medale, poustawiała narty. I jest szczęśliwa — to teraz treść i sens jej życia. Zrobiła coś dla brata, a przy okazji — także dla siebie. Opowiada o nim, oprowadza grupy, jednocześnie — poznaje ludzi, jest zapraszana na prelekcje, sportowe im- prezy, została matką chrzestną „ms „Bronek Czech", zwie- dziła świat. Dzięki Izbie, dziś już Filii Muzeum Tatrzań- skiego, jest kimś, liczy się. I zawsze pamięta, że pewnie by jej jeszcze nie urzą- dziła, nadal żebrałaby o wsparcie, gdyby nie pieniądze za „Witkace". Zawdzięcza więc ją nie tylko sobie, ale w pew- nym sensie, także synowi Witkiewicza! W najważniejszej chyba, życiowej sprawie pomógł jej człowiek, którego nie znosiła, unikała! Nie chciała, żeby ją malował! Choć tak naprawdę — niewiele go przecież znała, nie rozumiała i nie rozumie. Co więcej — pozwolił jej też być wspaniałomyślną, hojną ciotką. Pozostałe „Witkace" rozdała bowiem rodzi- nie. Wychowankowi — Frankowi Walczakowi, siostrzeń- cowi — Jackowi Kapłanowi i bratankowi — Januszowi Czechowi, który będzie po jej śmierci prowadził Izbę. Nieoczekiwanie, nadarzyła się okazja, żeby się choć w pewnym stopniu młodszemu Witkiewiczowi odwdzięczyć. Podczas pobytu w Warszawie poznała Halinę Leszczyńską, córkę Marii i Stefana Flukowskich — przyjaciół Jadwigi Witkiewiczowej; wdowy po nim, którą pochowano na R?k- Mahatma Witkac 267 sowym Brzyzku. Pani Halina szukała właśnie kogoś z Za- kopanego, kto zaopiekowałby się grobem Witkiewiczowej. I ona właśnie podjęła się tej roli. Na Boksowym Brzyz- ku ma przecież symboliczny grób Bronka. Zawsze więc, gdy go odwiedza, niesie kwiaty, lampki i dla Witkiewiczo- wej. W końcu, to żona jej dobroczyńcy, a gdyby nie on, nie byłoby Izby i co by sensownego w życiu zrobiła? Śliwki w czekoladzie Ksiądz Paweł Iliński, rocznik 1903, rezydent parafii świętej Barbary w Warszawie był w latach 1930-36 kapela- nem sanatorium Czerwonego Krzyża w Zakopanem, gdzie poznał „pana Stanisława". Dokładnie — w 1931, po pogrze- bie jego matki, Marii Witkiewiczowej, który ksiądz Iliński współcelebrowal. Prowadził kondukt przez miasto, do sta- rego kościółka, na cmentarz na Boksowym Brzyzku. Po pogrzebie, pan Stanisław podszedł do niego, dzię- kował — matka była religijna i tak chciał ją pochować. — Mnie natomiast — mówił — uważają za ateusza, choć prawdę mówiąc, w 100 procentach nim nie jestem, nie myślę jednak nikomu się z tego spowiadać! To wyłącznie moja sprawa. I później, odwiedzał często księdza, gdy przychodził do Czerwonego Krzyża, jednego z ważniejszych wtedy oś- rodków życia kulturalnego i towarzyskiego — sala balowa oraz teatralna, znani pacjenci, chociażby Uniłowski, goście — muzycy, aktorzy występujący dla pensjonariuszy. Miał też przyjaciół wśród pracowników — „Starcelego", czyli doktora Marcelego Staroniewicza, doktor Jadwigę Niedź- wiedzicą, Jadwigę Trembecką-Ziębinę, która grała na forte- Joanna Siedlecka pianie, śpiewała, urządzała „papojki". Pracownicy „Czer- wonego Krzyża" — łącznie z księdzem Ilińskim — miesz- kali w willi „Pod Matką Boską", słyszał więc dobrze ich hulanki, w których, mimo zaproszeń — nie uczestniczył — księdzu jednak nie wypadało! Widywał się z panem Stanisławem wyłącznie w swoim pokoju i był nim mile zdziwiony — w cztery oczy zachowy- wał się absolutnie normalnie — miły, dobrze wychowany, obywający się bez alkoholu, ubóstwiający natomiast słody- cze! Ksiądz Iliński miał bowiem we Lwowie przyjaciół, właś- cicieli fabryki cukrów, którzy co raz, szczególnie przed świętami przysyłali mu paczki. Częstował więc pana Stanis- ława — lubił najbardziej śliwki w czekoladzie oraz pierniki. I właśnie przy słodyczach namalował księdzu 3 portre- ty — dwa skradziono, jeden ma do dziś, nigdzie dotych- czas nie prezentowany. Żalił się też często po ukazujących się i w „Głosie zakopiańskim" i „Wiadomościach Literac- kich" — krytycznych recenzjach jego dramatów i powieś- ci. Choć był oczywiście świadomy swego nowatorstwa, bardzo go bolały — denerwował się, wściekał. Szczegól- nie, że wyjątkowo ostre ataki zmniejszały mu natychmiast liczbę „obstalunków". Musiał więc odpowiadać — jego milczenie rozzuchwalało tylko „wszawych wrogów".4 Oprócz Boya byli przeciw niemu niemal wszyscy liczą- cy się — Skamandryci5, „dowcipiarskie" „Wiadomości Li- terackie". Cieszył się, że miał chociaż Zakopane; swój azyl, nie siedział w „Warszawce", gnieździe gadów. Nie mógł jednak tworzyć w próżni, musiał mieć wydawców, reżyse- rów, klientów. Gdyby nie „obstalunki", zdechłby z głodu! Starał się go pocieszać, tłumaczyć, że sam też sobie winien — dlaczego w jego utworach tyle brutalnych, wul- garnych słów? Bezsensu i absurdu — „tumorów mózgowi- czów", trupów, które wstają w III akcie, jakby nigdy nic? Mahatma Witkac 271 Nie obrażał się, chociaż bronił. Plugawy świat nie był — według niego — lepszych słów wart. A groteska i tra- gikomedia — jedyną na niego odpowiedzią. Miał dla tego świata tylko nienawiść i pogardę — widział dobrze, jakim bydlęciem jest człowiek — był przecież w Rosji podczas rewolucji i to w pułku Jewo Wieliczestwa! Lecz gdy go o to wypytywał, wykręcał się. Najwyżej tylko, że tam właśnie nauczył się pić, „kokainować". A przede wszystkim — naplewat' na wszystko i wszystkich. Brzydzić się smrodu, brudu, robactwa, wszy. — Gdyby ksiądz znalazł się w piekle — tłumaczył — i cudem stam- tąd wyszedł, czy chciałby potem o tym mówić? * Zrozumiał go znacznie później, gdy przeszedł swoje piekło, tyle że w polskim wydaniu. W 1949 został areszto- wany, formalnie — pod zarzutem „szpiegostwa amerykań- skiego i watykańskiego", w rzeczywistości — za odmowę współpracy z UB, funkcję kapelana AK w czasie okupacji. Po roku makabrycznego śledztwa skazano go na 4 lata wię- zienia, które odsiedział, między innymi we Wronkach, na Rakowieckiej konfiskatę mienia, 500 tysięcy grzywny; su- mę wówczas astronomiczną. I choć w 1957 został zrehabi- litowany, nie lubi o tym wspominać, bo i po co? O piekle rzeczywiście najlepiej nie pamiętać. Kula w łeb Pani Halina Dyrek, z domu Rysiakiewicz, rocznik 1906, z Zakopanego, mieszkała przed wojną na Przecznicy (dziś Stanisława Witkiewicza), a i jej sąsiadka, pani Strzałkow- 272 Joanna Siedlecka ska, związana była z teatrem Witkacego. U niej właśnie, czyli niemal za płotem, odbywały się próby jego sztuk. Ona też poznała ją z Witkacym, który namówił ją do swego teatru — brakowało mu aktorów. Zaczęła przychodzić na próby, miała grać — na począ- tek tylko dublerkę widma w „Małym dworku". I przez jakiś czas — wszystko było w porządku — namalował jej przy okazji dwa portrety. Szybko jednak przestała się pojawiać, prawdę powiedziawszy, bez słowa usprawiedliwienia. Była fryzjerką domową, chodziła po klientkach, musiała zara- biać, nie miała czasu na „zabawy". A co ważniejsze — także i ochoty. Bo to dopiero dziś mówi się o „teatrze Witkacego". Przed wojną natomiast była to tylko grupka skupionych wokół niego „zwariowanych" w pewnym sensie przyjaciół — Pimka, Angielki Cooper, która również ją malowała. Usiłowali wystawiać jego dzi- wactwa w „Morskim Oku", choć padały zwykle — i to ze skandalem — po kilku przedstawieniach!6 Napisał do niej list — przykry, pełen zarzutów — dla- czego przestała przychodzić? I to w trakcie prób? Warta jest kuli w łeb! Powtórzył to samo, gdy spotkali się przypadkowo na ulicy, choć starała się go unikać. Prosił, żeby wróciła — nie ma kim grać! Ani jednak myślała, mimo to — co nieźle o nim świad- czy — nie chował w sercu urazy, bo gdy w 1933 spotkali się przypadkowo u Staroniewiczów, namalował jej dwa kolejne portrety i jeden z nich oddał gospodarzowi. Mówił, że jest w jego typie — piękna, szczupła, delikatna, o blond włosach, co potwierdzają najlepiej wiszące w jej domu pastele, nigdzie dotychczas nie pokazywane, nie fo- tografowane. Dziś oczywiście, żałuje swojej głupoty — byłaby aktor- Mahatma Witkac 273 ka Witkacego, miałaby wspomnienia, a tak — tylko portre- ty. Kto mógł jednak przewidzieć, że będzie taki sławny? Marzyła, żeby okupić choć trochę swoją winę i pójść na jego „drugi" pogrzeb na Fęksowym Brzyzku, ale nie dała rady. Od lat nie wychodzi z domu — złamała staw biodrowy, a nie chce poddać się operacji — już nie warto, bo ile jej zostało? Całe szczęście, że ma jeszcze w życiu kilka radości — piękny dom na Szymonach, dobrego syna, synową, wnucz- kę, która interesuje się cenami „Witkaców" — po jej śmier- ci będą przecież dla niej. Dama Pikowa Bogumiła Kurkowa, rocznik 1911, emerytowana już dentystka, jest warszawianką, w styczniu 1938 roku przy- jechała do Zakopanego na dwumiesięczne zastępstwo i zos- tała do dziś. A „wsiąkła" między innymi dzięki Witkacemu, atmosferze, którą w Zakopanem współtworzył. Poznała go zaraz po przyjeździe — był pacjentem dok- tor Mieczysławy Skąpskiej, właścicielki prywatnego den- tystycznego gabinetu na rogu Piłsudskiego i Krupówek — jednego z trzech istniejących wtedy w Zakopanem. Przyje- chała na zastępstwo właśnie do doktor Skąpskiej, która wy- bierała się za granicę, do jej wyjazdu pracowały jednak „w dwa fotele". Witkacy siedział oczywiście u doktor Mieci, ale szybko się przesiadł, bo jak tłumaczył „i tak przecież patrzy ciągle na nową smarkulę". O ile pamięta — dbał bardzo o zęby — często leczył, przeglądał, a przy okazji rozsiadał się, gawędził. Poznała go również na gruncie towarzyskim — na przy- Joanna Siedlecka Mahatma Witkac jęciu u Ottona Fedorowicza, dyrektora gospodarczego sanatorium Czerwonego Krzyża, artystycznej duszy, brata Józefa Fedorowicza. I tutaj też, od razu uprzedził gospoda- rzy, żeby go koło niej posadzili, „bo i tak będzie się jej przyglądał". I rzeczywiście — wpatrywał się tak, ze pró- bowała nawet wyjść. Natychmiast też chciał ją malować i choć była 12 w nocy, zrobił Fedorowiczom awanturę, że nie mieli pasteli! Dali mu szybko kawałek węgla, którym naszkicował ją — czarną, złą, wściekłą. I tak pewnie wyg- lądała — namawiał na seans w „Witkiewiczówce", ale bala się — uważała go trochę za wariata. Przekonała ją dopiero doktor Mięcia, tłumacząc, że to wyróżnienie — nie wszystkich przecież chce malować! No, chyba że za pieniądze jako klientów swojej „Firmy Portretowej". Poszła wobec tego do „Witkiewiczówki" z duszą na ra- mieniu i przez moment żałowała — zaraz wyszedł, zostawił samą wśród portretów o niesamowitych twarzach, szalo- nych, dzikich oczach. Na szczęście, szybko wrócił — miał klientki — wyfio- kowaną, wystrojoną damulkę z córką w stylu podobnym. I widać wybierał także wśród klientów, bo im odmówił — nie portretował „pudełek po czekoladkach". Wpadł wtedy dosłownie w trans, namalował jej 4 portre- ty, w najróżniejszych wariantach. Jako grzeczną i niegrzecz- ną dziewczynkę, bo się kręciła, chciała przyczesać. Całą w tonacji niebieskiej — nosiła bluzkę w tym kolorze. Z wiel- kimi, zielonymi oczyma na pół portretu, które miała wtedy rzeczywiście, bo dziś, na starość nie wiadomo już właści- wie, jakiego są koloru. Na seansie następnym zrobił „tylko" dwa portrety, ale również piękne, pastelowe, odzwierciedlające coś z wnęt- rza, w czym był — jak wiadomo — mistrzem. Opowiadał, że miał klientkę — młodą, piękną, którą namalował starszą, brzydszą, z piętnem cierpienia na twarzy. — To mam być ja? — dziwiła się, a on, że tak — wyczuł albowiem jej dramat, tragedię. I jak się okazało — miał rację, do czego sama się przyznała. Cztery pierwsze portrety wywiozła do Warszawy, do ro- dziców, tam miała przecież dom, chciała niby wracać, choć odkładała ciągle termin. Spłonęły w Powstaniu Warszawskim, ocalały tylko dwa ostatnie, których wywieźć nie zdążyła. I dziś jeden z nich oddała „w posagu" synowi, któ- ry mieszka w Krakowie. Drugi natomiast zapisany synowi przebywającemu w Kanadzie — wisi na razie w jej miesz- kaniu na Krupówkach, przypomina Witkacego, przedwo- jenne Zakopane; najpiękniejszy chyba okres jej życia. Nie- powtarzalną, „demoniczną" — według Witkacego — at- mosferę, która tak ją oczarowała, że została do dziś. Oczarowały mieszkające tu wtedy sławy — Witkacy, Malczewski, Makuszyński, Kasprowiczowa, Pawlikowscy. Goście przyjeżdżający do „duchowej stolicy Polski" przez cały rok. Artystyczne kawiarnie i restauracje — przede wszystkim Kasprowicza, gdzie dziś zwykły „Coctail-bar" i Trzaski, na miejscu którego hotel „Orbis-Giewont"; punkt zborny „panienek" i cinkciarzy. Oczarowały koncerty w wytwornym sanatorium na Chramcówkach, dansingi w eleganckim „Morskim Oku", występy najsłynniejszych miejscowych teatrów, między in- nymi Witkacego. Intrygował istniejący podobno klub sata- nistów, do którego należał. Fascynował po prostu duch tego miasta. Bo oczywiście, większość żyła tak, jak pan Bóg przykazał, istniała jednak grupa — i to spora, licząca się — nadająca mu niemiesz- czański, artystyczny charakter. Witkacy oczywiście był jej filarem, nieodłączną częścią Zakopanego, które na pewno 276 Joanna Siedlecka go nie doceniało, nie rozumiało, ale jednak lubiło. Widy- wała go często na werandzie u Trzaski czy Karpia otoczo- nego swoim rydwanem — młodymi osobami, których nie znała — kandydatami na artystów, a także stałą gwardią — Pimkiem, Rytardem, Birulą-Białynickim, Zwoliriskimi. Pamięta dobrze kilka ich „numerów". Chociażby wie- czór u Trzaski, gdy Pimek przypomniał sobie, że jest rocz- nica urodzin Kasprowicza i trzeba — w związku z tym — złożyć mu hołd! Choć mieli więc nieźle w czubie, powęd- rowali aż na Harendę, ona oczywiście z nimi, choć była już poważną panią doktor. Innym znów razem, usłyszała w gabinecie podejrzany rumor. Otworzyła, a tu Witkacy, Pimek i inni, oczywiście na rauszu. Pimek klęka, śpiewa pacjentom arię z „Damy Pikowej". Oprócz tego — cudowne położenie Zakopanego — po- wietrze, dzięki któremu było tu polskie Davos. Żadnych — jak dziś — tłumów, bloków, wyłącznie drewniane chaty z nieheblowanych beli. Autentyczna jeszcze, nie cepeliowska góralszczyzna. No i młodość, bo pewnie głównie dzięki niej widziała tylko „demoniczność" tej — w gruncie rzeczy — dziury, która wciągnęła ją na zawsze. A może — takie było jej przeznaczenie? Kapucha Pani Zofia Fortecka z Zakopanego ma portret swojej ciotki, Zofii Krzeptowskiej, zwanej Kapucha, pędzla Witka- cego. Cenny tym bardziej, że — choć spędził w Zakopanem niemal całe życie — rzadko malował górali. Choć właści- Mahatma Witkac 277 wie, Kapucha była już — jak mówią — góralką „zceprzo- na"; wysferzyła się. Pochodziła jedynie ze starego góralskiego rodu z Krzeptówek, dziś — dzielnicy Zakopanego, przed wojną — podzakopiańskiej wsi. Nie pasała krów, nie grabiła sia- na, „gazdowała" jej matka, gaździna Teresa Krzeptowska, którą też zresztą kiedyś sportretował. Kapucha natomiast skończyła gimnazjum i choć piękna, inteligentna, nie chcia- ła iść za mąż, mieć dzieci; żyć jak wszyscy. Nie nosiła się po góralsku, a jak „pani" i tak zresztą na swoich portretach wyglądała, bo namalował jej ich kilka. Choć po wojnie już mocno w latach, mimo to chodziła z małą Zosią do kawiar- ni, opowiadała o posiadach u Szymanowskiego w „Atmie". Prowadziła w latach dwudziestych znaną zakopiańską restaurację w budynku Dworca Tatrzańskiego (gdzie dziś m.in. PTTK), która stała się treścią jej życia i jednym z miejsc ówczesnej bohemy — Witkacego, Rytarda, Stryjeń- skiego, Zamojskiego, Szymanowskiego. Uczestniczyła w ich rozmowach, grała z nimi w karty, bawiła się, pożyczała i w rezultacie — zbankrutowała. Na szczęście, wyratowali ją Krzeptowscy. Zostały po niej listy, które pisywał do niej Rafał Mal- czewski, Karol Małcuźyński, Juliusz Żuławski — wspo- minał o niej także w swoim „i domu". A przede wszyst- kim — kilka „Witkaców" wyciągniętych w latach sześć- dziesiątych ze strychu, podzielonych dziś między Krzep- towskich. Pani Zofia Fortecka, która odziedziczyła jeden z nich, odkryła niedawno u siebie artystyczne ciągoty, pewnie właśnie po Kapusi, której wpływ nie pozostał widać na niej bez śladu. Przez całe lata była sobie skromnym inżynierem, w stanie wojennym miała dość biura, etatu, chciała być „niezależna, samorządna", zaczęła wobec tego — i to z 278 Joanna Siedlecka powodzeniem — malować na szkle; głównie kompozycje o tematyce biblijnej. Siedzi całymi dniami w domu, chcia- łaby więc czasem wyjść trochę do ludzi, ale nie ma w Za- kopanem miejsca, gdzie zbierałoby się tutejsze środowis- ko. Bo choć daleko dziś Zakopanemu do „duchowej stoli- cy", jest jednak teatr Witkacego, Towarzystwo im. Szyma- nowskiego. Biuro Wystaw Artystycznych, sporo galerii — Rząsy, Hasiora. Mimo to, nie ma jednak widać potrzeby „Dworca Tatrzańskiego", „Trzaski" czy „Karpia". To już raczej rozdział zamknięty. Cłek Z prawdziwych, „bitych", jak mówią w Zakopanem, górali pamięta go chyba tylko Władysław Gąsienica-Miko- łajczyk, rocznik 1916. Gąsienice mieszkały bowiem przed wojną na Kozińcu, niedaleko Antałówki i „Witkiewiczów- ki", gdzie nosił „mliko" dla gości pensjonatu. Ojciec, czyli stary Gąsienica dorożkował trochę, woził go więc czasem do miasta. Kilka razy powiózł i on, choć bardzo jeszcze młody, nie wymagano jednak wtedy zezwo- leń. Trzeba przyznać, miał gest, nieźle płacił. Ma więc go przed oczami do dziś — postawny niczym tur, nieprzyjemny raczej, gwałtowny — rwał ze złości kar- ty, w które grywał z gośćmi „Witkiewiczówki". Rysował też coś kiedyś na Kozińcu, młody Gąsienica natomiast pasł krowy z sąsiadem — rówieśnikiem. Nie zwracał na nich uwagi — potem — spytał nagle, czy umieją rysować, gdy przytaknęli, dał kartki, ołówki. Młody Gąsie- nica narysował skocznię i chyba nieźle, bo nawet pochwalił. Sąsiada natomiast, któremu poszło gorzej, sklął na czym Mahatma Witkac 279 świat stoi, pomstując przy okazji na wszystkich przeklętych góralików, którzy wiecznie łżą — chamską juchę, półbyd- lęta! Miał widać zły humor, co często mu się zdarzało. Nic więcej o nim nie powie — nigdy tak naprawdę z sobą nie rozmawiali. Był tylko parobkiem; młodym góra- lem. Witkiewicz natomiast — ceprem, panem, a oprócz tego — „cłekiem", czyli kimś, kto ma „kufę nie od parady" — pisarzem, malarzem. Gadano wprawdzie, że kurwiorz, frajerz, to znaczy pijacyna, ale mimo to, jednak „cłek", choćby dlatego, że syn starego Witkiewicza! Nigdy zresztą nie próbował rozmawiać z „górolami", tak jak kiedyś stary Witkiewicz, czy Pawlikowscy z Koziń- ca, którzy kochali „góroli", bratali się z nimi, pisali gwarą, nosili się po „górolsku". On natomiast najwyżej po „górolsku" zaklął, ale z drwiną, szyderstwem, aż przeszywał człowieka dreszcz. Wypytywał też czasem — nie wiadomo po co — o „górolskie" nazwiska. I cieszył się słysząc — Kluś-Harędzki, I^ksa-Krahiriec, Kas- pruś-Stoch, Bachleda-Curuś, Zdyb, F^ksa, Wawrytko, Mardu- ła, Gąsienica-Byrcyn, Gąsienica-Sieczka, Gąsienica-Juhas. * Wiele lat po wojnie los zetknął go z nim poniekąd jesz- cze raz. Stróżował w galerii na Kozińcu, pilnował między innymi jego obrazów, które tam wystawiano. I nieźle miał, bo oprócz pensji ciągle coś do kieszonki — opowiadał zwie- dzającym o Zakopanem, „co się minęło", a przede wszyst- kim o nim i bardzo słuchali, wypytywali, tak że miał rację — to był jednak „cłek"! 280 Joanna Siedlecka Przypisy 1 Sąsiadka Olgi Wojakowej — piękna góralka Stefcia Gabryszew- ska, którą namówił na portret, gdy był zupełnie bez pieniędzy. Głośne dzwony za górami. 3 W 1921, po premierze „Pragmatystów" w „Elsynorze": „Ta nowa sztuka to sztuka mottochu, to sztuka dekadencji i patologii rasy, to sztuka chaosu". (Pieńkowski). „Brednie wygłaszane w szpitalu dla postępowych paralityków mogą być niekiedy interesujące, cóż. jednak nwte hyf cieka- wego, gdy ktoś szczerze lub celowo udaje takiego wariata". (Athos). ,I>ość! Skończyć z. nonsensem!" (Rabski). („Pamiętnik teatralny", PAN, 1985, W-wa, „Kronika życia i twórczości S.I. Witkiewicza" — opracował J. Degler). 4 Czesław Lechiudd o Witkacym: (...) „To pewne. z.e wziął rekord w koprofalii i wariackim po prostu wygrzebywaniu śmietniska najwyuz- dańszych popędów i zboczeń ludzkiego bydlęcia. Chyba psychopata nwit tak pisać i tak się babrać w nieczfowieczej pornografii". („Przewodnik po beletrystyce", nakładem Instytutu Akcji Katolickiej, Poznań 1935 (j.w.) 5 Jan Lechoń o „Nienasyceniu": (...) „Bogno realistycznej ohydy, która w końcu pochłania całą metafizyczmsć utworu i co najgorsze, za- miast wrażenia zuchwalstwa zostawia czcze uczucie nudy", (j.w.) 6 W 1925, po premierze w „Morskim Oku" „Nowego Wyzwolenia" oraz „Wariata i zakonnicy" (ze względów cenzuralnych tytuł zmieniono na „Wariat i pielęgniarka", donosi Boyowi: .^Sukces w rodzinnej wiosce szalony, ale oburzenie tez. Ryki „autor" zagłuszyły ryki „hańba" i „precz.". Niektórzy niedobrze słyszeli i zamiast „kuro" zrozumieli... ina- czej. Zwrócono się do policji, aby to skreśliła z repertuaru",. „Kurier poranny" 5.04). „Głos zakopiański domaga się wyboru innych utworów, dostępniejszych dla ogółu", (j.w.) Lord małej pieczęci Bono deKokofono Pani Krystyna Głogowska (rocznik 1922) jest córką zmarłego w 1969 Józefa Głogowskiego — jednego z zako- piańskich przyjaciół Witkacego. Była wprawdzie przed woj- ną „podfruwajką", mimo to, dobrze go pamięta. Nie był przecież taki jak inni, jego wizyty — fascynujące, żywioło- we, niezwykłe. Ich przyjaźń mogła właściwie dziwić. Ojciec bowiem szalenie się od niego różnił — poważny, zasadniczy, głę- boko wierzący i praktykujący. Wzorowy ojciec i mąż. Z wykształcenia inźynier-nafciarz z Borysławia, zmuszony ze względu na gruźlicę osiedlić się z rodziną w Zakopanem, gdzie „przekwalifikował się", został szefem elektrowni — Witkacy tytułował go „dyrektorem grzejnictwa". Ale choć inżynier i dyrektor, tak naprawdę — przede wszystkim artystyczna dusza. Interesował się filozofią i sztuką, był oczytany, inteligentny. Amatorsko malował; por- tretował m.in. Strążyskich, Kotarbińskich, Witkacego. Pas- 282 Joanna Siedlecka jonował się wręcz artystyczną fotografią, robił zdjęcia Tat- rom, góralom, przyjaciołom, oczywiście i Witkacemu. Pre- zentowali je państwo Okotowiczowie w swoim pięknym albumie poświęconym fotografii Witkacego. Cenił go też bardzo jako artystę, a ten — jak większość chyba twórców niedocenianych — lubił swoich nielicznych wyznawców. Potrzebny był mu też właśnie ktoś, kto nie pije, nie pali, nie próbuje narkotyków. Ktoś, kto czuwał będzie nad nim podczas „orgii", narkotycznych eksperymentów. Odprowa- dzi potem do domu. Często więc wyciągał gdzieś ojca wie- czorem, zależało mu, aby mu towarzyszył. Chodzili też razem w góry, które obaj kochali, zrobili wiele trudnych tras, m,in. Orlą Perć. Ojciec mówił potem, że w górach właśnie najlepiej poznaje się człowieka, a Wit- kacy prezentował się od jak najlepszej strony. Dostosowy- wał na przykład krok do najsłabszych, gdy widział, że ktoś już ledwie idzie, udawał, że coś go zainteresowało, mówił — ach, jakie cudne widoki, muszę się zatrzymać, zrobić zdjęcie! Autentycznie zresztą podziwiał naturę — krajob- razy, przyrodę. Kochał zwierzęta, chociażby swoją syjam- ską kotkę Schyzię, głaskał zawsze ich szpica, a po każdym „głasku" szedł do łazienki, mył ręce. Mimo że niewierzący, czego nie ukrywał, był bardzo prawy, uczciwy, niezdolny do zakłamania, świństw, co oj- ciec zawsze podkreślał. Bardzo uczuciowy, wrażliwy, liczą- cy się z ludźmi — gdy na przykład matka pani Krystyny źle się czuła, stawał wprost na głowie, żeby ją jakoś rozwe- selić. Właził do szafy, udawał głodomora, piszczał o chleb. I prawdę powiedziawszy, lubił jeść, szczególnie słodycze, zajadał się wręcz orzechowym tortem, który mama przy- rządzała na różne rodzinne uroczystości. Czekając na rodziców, czy podczas rozmów z nimi, a nawet i w czasie przyjęć — gryzmolił coś często na byle Mahatma Witkac 283 jakich karteluszkach, które na szczęście zbierali. Na ogół — kłębiące się ludzkie, oraz zwierzęce stworo-potwory; głowy osadzone na ogonach węża, spotworniałe ciała, itd. Podpi- sane na przykład: „Mnich walczący z obłędem", „Profesor Bono de Kokofono", „Pielgrzymi do Juta-Juta ujrzeli po drodze cudownej piękności bramę w okolicy Piemication- Point i stracili poczucie, co robić dalej", a u dołu: „móżdżek plus kartofle z sałatą i placek śliwkowy".1 Wszystkich ich też — rodziców, ją i siostrę — wielo- krotnie malował, w najróżniejszych typach oraz pozach. Gdy był w złym humorze — zdeformowanie, złośliwie, ze skrzywionymi twarzami, ciemną kredką. A kiedy ojciec — bo tylko on sobie na to pozwalał — zwracał mu uwagę, tłumaczył, że to nie jego wina, nie ma na to wpływu — to przecież „aparat". Raz chyba tylko poprawił, gdy po jakimś spięciu z ojcem narysował siostrę niczym Murzynkę — z szerokim nosem, ciemną, na czarnym tle i bardzo z tego powodu płakała. Powtarzał często, że nie chce mieć dzieci — to zbyt wielka odpowiedzialność. Ale dla niej oraz siostry był miły i serdeczny, naprawdę je lubił. Gdy zrobiła kiedyś na przy- kład pajaca ze szklanych paciorków, zaraz go od niej wyp- rosił, zawiesił w swojej pracowni w „Witkiewiczówce" ja- ko talizman „do golenia" — był bardzo przesądny i wierzył w magiczne przedmioty. A miał ich w swoim pokoju na- prawdę sporo — zapamiętała posążek Buddy, laski z kar- teczkami nazwisk ofiarodawców, zdjęcia różnych pań i gdy niektóre z nich się zetknęły — czekał na nieszczęście. Narzekał nieustannie na „brak obstalunków", cieszył się, gdy rodzice, którzy prowadzili przez pewien czas pen- sjonat „Markiza" na Małym Żywczańskim, polecili go goś- ciom, którzy zamówili sporo portretów. Piał dosłownie z radości, gdy okazało się, że jedna z 284 Joanna Siedlecka klientek to Ema Hadrjan. Ubóstwiał bowiem oryginalne nazwiska, imiona, czego zresztą jego twórczość jest najlep- szym dowodem. Kolekcjonował też laski, z tym że nie byle kogo, tylko „wykwintnych endeków, chadeków oraz kobiet o oryginalnych nazwiskach". Malował Emę Hadrjan i na- mówił ją, żeby ofiarowała mu do kolekcji białą laskę. Dzieci chowane były wtedy inaczej, bez dzisiejszej swo- body, tak że trzymały się z siostrą z boku, nie wtrącały do rozmów dorosłych. Zawsze więc wciągał je do dyskusji, sean- sów fotograficznych, urządzanych z ojcem. Dokładnie je re- żyserował — kazał im na przykład trzymać go za uszy, pat- rzeć mu w oczy — same przecież nigdy by się nie ośmieliły. A przepadał wręcz za „zdejmowaniem się", traktował je także jako znakomitą zabawę. Był w swoim żywiole — ustawiał wszystkich, przebierał się, robił miny i pozy. Uda- wał a to wujcia z Kalifornii, to demonicznego Mahatmę Witkaca, kowboja lub wampira w naciągniętej na głowie koszuli. Sam też często zdjęcia tytułował. Prezentował na przykład w albumie Okołowiczów pod numerami 286-287, podpisane przez nich „Parodie Majakowskiego", które naz- wał w rzeczywistości — ojciec nieraz o tym mówił — „niedoświadczony i doświadczony bandyta". Wspominała o tym państwu Okołowiczom, nie ma pojęcia, dlaczego zaty- tułowali je inaczej. Drobiazg właściwie, ale może — gwoli ścisłości — warto go sprostować? Przysłuchiwały się tylko, gdy rozmawiał z rodzicami, do dziś pamięta jednak jego inteligencję, dowcip, błyskot- liwość. Idee fix czyli absurd i pospolitość istnienia, potwor- na nuda, przed którymi ratowała go „istotna twórczość" i „filozosia", a przede wszystkim — tworzony nieustannie swego rodzaju „teatr", „cyrk", „Orgie", „papojki", demo- Mahatma Witkac 285 niczne „witze". Przebierał się, cudacznie ubierał, robił miny, wymyślał ciągle oryginalne słowa i nazwy, zawodził niby to po góralsku, śpiewał ułożone przez siebie wierszyki. Do dziś na przykład stoi jej przed oczyma, jak siadywał przy pianinie i waląc w klawisze, śpiewał przeciągając sylaby: Oooo móóój tyyy liiimbowy kwiaat! Tyyy jeeesteś do peeewnego stooopnia Móóój caaafy świat! Przez cały czas z kamienną twarzą, z którą opowia- dał najśmieszniejsze nawet dowcipy. Wszyscy pokładali się ze śmiechu, on natomiast ani drgnął. Czasem tylko mówił — przepraszam, muszę się wyśmiać! Wychodził na chwilę, wracał i znów absolutna powaga. Starał się bawić naprawdę wszystkim m.in. korespon- dencją, o czym świadczą chociażby jego kartki do rodzi- ców, pisane zwykle na odwrocie kwitów do pralni, rachun- ków za światło, itd. 12.1936. „Z okazji zbliżającego się Bożego Narodzenia i Nowego Roku mamy zaszczyt przesłać my J.W. P. — Igna- ccwie Witkiewiczowie życzenia Wesołych Świąt i Szczęśli- wego Nowego Roku 1937. Spotka z o.o. (ostrożnością). Za Zarząd — szef gabinetu Mistrza-Witkasiewicz". 20.02.1937. (Na druczku reklamowym księgami Hoe- sika, na którym skreślił „księgarnia", napisał „wylęgarnia Witkacego", „zamówienia księgarskie" zamienił na — „jar- skie", itd.) „W odpowiedzi na kartę z 3. bm. donosimy ni- niejszym, ze dyrektor firmy wyjechał na krótki urlop -wypo- czynkowy, z którego powróci l marca. Niewątpliwie sprawę umowy z W.P. zatatwi bezzwłocznie po powrocie. Nadesła- nie korekt w ostateczności nie jest pilne, gdyż strajk druka- ny trwa w dalszym ciągu. Witkacy". 21.06.1937. „Do Jaśnie Wielmożnego Dyrektora Uro- dzonego Jana Głogowskiego Firma S.I.W. Dyrektor Nasz i 286 Joanna Siedlecka Mistrz za pośrednictwem swych ukochanych wspótpra- cowników prosi uprzejmie pana Inżyniera o łaskawe odes- łanie: l) Dwóch nieudanych zresztą autoportretów Mistrza. 2) Klisz: kopii z fotografiami Mistrza, wykonanych przez Kirchnera i urodzonego Bohdana ś.p. Filipkowskiego. 3) Fotografii Mistrza kubisty cznej •wykonanej przez Jaśnie urodzonego Dederkę. Uprasza się o nienadsyfanie żadnych pism odręcznych ni maszynowych, gdyż z powodu oderwa- nia Mistrza od bezpośrednio danej rzeczywistości takowe z pewnością: z należytą uwagą odczytane nie będą. Z nalezy- tymi'wyrazami za szefa gabinetu Witkasiewicza — Izydor Witkasik. Zgodnie z oryginałem — Lord Małej Pieczęci — Witkasiński". U dołu — pieczęć z prawdziwej laki.2 Ubóstwiał swój „teatr", choć prawdę powiedziawszy, u nich akurat zachowywał się bez zarzutu. Owszem śpiewy, popisy, ale nic poza tym, żadne, jak mówił, „wplugawianie się". Ojciec powtarzał mu bowiem ciągle, że dom to dla niego świętość i nie ma mowy o jakichkolwiek „numerach". Zawsze tego przestrzegał, choć żartował czasem, że ma po dziurki w nosie panującej tu nobliwości i świątobliwoś- ci! I w pewnym sensie widzi to oczywiście dopiero dziś — był to niewątpliwie dom idealny. Rodzice bardzo się kocha- li, szanowali, dbali o córki, starali się wpoić im pewne wartości, co im się może nawet do przesady udało, ona bowiem została lekarką, a siostra zakonnicą. Matka ukoń- czyła wprawdzie seminarium nauczycielskie, ale po ślubie przestała pracować, miała czas dla córek, domu, gości, for- tepianu. Niezłe warunki materialne — piękny dom z ogro- dem na Małym Żywczańskim, który ojciec sam budował, kończył i gdzie pani Krystyna mieszka do dziś. W końcu jednak — co było zresztą do przewidzenia — Joanna Siedlecka- naruszył umowę o świętości domu. Późnym wieczorem, gdy ona z siostrajuź spały, przyszedł — nie zapowiedziany, nie umówiony — z nie znanym rodzicom kompanem, obaj nie- źle na gazie, w kaloszach pełnych wody bo akurat pada- ło. Poczęstowali go oczywiście wymówkami, grzecznie ale stanowczo — wyprosili. Mógł później przeprosić, obrócić wszystko w żart, ale nie. Obraził się, przestał przychodzić. Na pewno, doszłoby jakoś w końcu do zgody, wybuchła jednak wojna, przyszła wiadomość o jego samobójstwie. Dziś pani Krystyna — jak wszystkie moje witkacows- kie rozmówczynie — jest już dawno na emeryturze. Żyje samotnie — tak się jej życie ułożyło, że nie wyszła za mąż, nie miała dzieci. Po śmierci rodziców została jej tylko sios- tra w klasztorze Karmelitanek w Krakowie, którą odwiedza kilka razy w roku. I tak jak większość moich rozmówczyń — dawno już sprzedała większość swoich „Witkaców". A poszły nie tyle na życie, bo jeszcze tak źle nie było, ale na dom, w którym ciągle jest coś do zrobienia. To remont, to reperacja dachu, komina, nowy płot, centralne i tak bez końca. A z pensji, później emerytury, nigdy oczywiście na to nie starczało. Prawdę powiedziawszy, mogła machnąć ręką — dawno przecież przywłaszczył go kwaterunek, który zostawił jej tylko małą część, zasiedlił resztę lokatorami. Zawsze jed- nak dbała i dba o całość — czyż mogła patrzeć na minę swego gniazda, wychuchanego tak bardzo przez rodziców? Ona również chciała oczywiście sprzedać Muzeum Tat- rzańskiemu — przyjemnie byłoby czasem na swoich blis- kich popatrzeć. Nigdy jednak nie miało pieniędzy ani właś- ciwie ochoty. Kupiło jedynie portret Witkacego pędzla oj- ca, bo dużo taniej. Sprzedała więc wszystko od ręki Mu- Mahatma Witkac 289 zeum w Słupsku. Portrety, książki z dedykacjami dla rodzi- ców, rysunki, listy, kartki, zdjęcia. Zostawiła sobie tylko 4 portrety — swój, siostry, rodzi- ców. I nigdy ich nie ruszy, żeby się nawet dom walił — to ostatnie, rodzinne pamiątki. Choć może lepiej o tym nie pisać? Strach się przecież teraz do „Witkaców" przyznawać. Jeszcze się do niej wła- mią, okradną — wiadomo jakie czasy. Ta ostatnia godzina Zofia Głogowska (rocznikl919), siostra z klasztoru Kar- melitanek w Krakowie, zgadza się na rozmowę o Witkacym, choć właściwie nie powinna. Karmel to zakon zamknięty, trzeba .unikać kontaktów ze światem. Karmelitanki nie wy- chodzą nawet do kościoła; mają własną kaplicę, a w swoim gronie są tylko 2 godziny dziennie, gdy odmawiają bre- wiarz. Poza tym — własna, jednoosobowa cela, modlitwy, kontemplacje. Zgadza się jednak i rozmawiamy przez podwójną kratę. Chwilami, z pewną trudnością — jest już bowiem „w zam- knięciu" przeszło 50 lat, bo od 1944. Rzadko rozmawia z ludźmi, „za mur" wychodzi tylko do lekarza i dentysty. Za- pomniała więc wielu słów, wielu nowych nie zna zupełnie. Mimo to, zgadza się, bo skoro szukam tych, którzy Wit- kacego znali i pamiętają, a ona do nich należy — powinna mi pomóc. Co więcej — bardzo go lubiła, serdecznie wspo- mina. Jest dla niej kimś bliskim, jednym z tych, za których — obok rodziców, siostry — codziennie się modli. Modliła się zresztą za niego od dawna, od kiedy go tylko — jako podlotek — poznała. Zawsze była bardzo 290 Joanna Siedlecka religijna, żałowała, że nie jest chłopcem, nie może zostać księdzem. Wpłynęła na to przede wszystkim atmosfera do- mu — rodzice chodzili z nią i siostrą do kościoła, spowie- dzi, komunii, pościli. Już wtedy bolała nad tym, że jest niewierzący, czego nie ukrywał. Ojciec, choć bardzo tolerancyjny, nie raz usi- łował go do wiary przekonać, ale bez skutku. Ona oczy- wiście przekonywać nie śmiała, modliła się więc tylko — widziała, że jest w niebezpieczeństwie. Bo gdy człowiek nie wierzy, to dla jego duszy ogromne zagrożenie! Modliła się, potrafił też bowiem pokpiwać z religii! Nigdy brutalnie, ironicznie raczej, ale jednak! Nie wierzył na przykład w cudowne uzdrowienie ojca — dzieło świętej Tereski! Ojciec chorował poważnie na gruźlicę, miał krwotoki, napisał więc do Karmelitanek pod wezwaniem świętej Te- reski z Usieux we Francji, prosząc o modlitwę za jego zdrowie. Odpisały, obiecały, przysłały relikwie, płatki róż sprzed ołtarza. Nieoczekiwanie, bardzo szybko po ich liście wyzdrowiał, co tłumaczył oczywiście cudem — wpływem świętej Tereski! I ona właśnie, chowana w kulcie Karmeli- tanek, została po maturze jedną z nich, dziękując tym sa- mym za ocalenie ojca. Witkacy natomiast uważał, że to tylko dobroczynny wpływ Zakopanego, które uzdrowiało przecież niejednego gruźlika. Co więcej — zjadł po prostu, prawie, że relikwie, bo płatki sprzed ołtarza w Usieux, które mu ojciec poda- rował, narzekał bowiem, że źle się czuje, ma chyba ra- ka. Nieoczekiwanie, bardzo mu pomogły, przestał więc ze świętej Tereski pokpiwać. Albo też nie chciał ich ranić — Mahatma Witkac 291 mimo swoich wyskoków, był w gruncie rzeczy kulturalny i delikatny. Modliła się też za niego, bo nie grzeszył skromnością, która przystoi przecież, marnemu człowiekowi, co z prochu powstał i w proch się obróci! Nie ukrywał tymczasem, że jest najmądrzejszy, najbardziej błyskotliwy i w ogóle ge- nialny! Miał niewątpliwie sporo racji — widzi to oczywiś- cie dopiero dziś — czy wypada jednak otwarcie się do tego przyznawać? Przyjaźnił się bardzo z sąsiadami Czameckimi, którzy mieli dwóch małych synków. Jeden z nich powtarzał często — pan Witkiewicz jest mądry, ale ja będę mędrszy! A on śmiał się, mówił, że to niemożliwe — nie będzie „mędr- szego" niż Witkacy! Cierpiała też nad tym, że — szczególnie w ostatnich swoich latach wspominał często o samobójstwie, nie wy- obrażał sobie innej śmierci. Żartował, że „ma dość życia", tej męki. Twórczych niepowodzeń, zbliżającej się starości, „wszawej nędzy", „wszawych wrogów" — „chwistków", „pejperów". Gdy przechodził koło bajora obok „Witkiewi- czówki", wtrącał zawsze, że chyba tutaj — nawet nie pod płotem — skończy ze sobą! Prosił ojca, żeby „zdjął" go obok dołu z wapnem, bo tu pewnie znajdą go kiedyś „za- kokainowanego" na śmierć. I w końcu, wybrał to rozwiązanie, które jest wielkim grzechem, ale — przynajmniej jej zdaniem — ciężkim je- dynie wtedy, gdy popełnia się go „na zimno". Rozpacz, w jakiej się człowiek znalazł, to okoliczność łagodząca. Bo czyż można na przykład potępiać tych, którzy w Oświęci- miu rzucali się na druty? A on był wtedy zamroczony wręcz rozpaczą. Zrobił to przecież 17 września 1939 roku i data ta tłumaczy wszys- tko. Zawsze bał się bardzo — jak mówił — bolszewii — 292 Joanna Siedlecka komunizmu, Wschodu, żółtych i czerwonych. A poznał to wszystko podczas rewolucji październikowej jako „gwar- diejec" rosyjskiego pułku. Wiedział więc, co nas czeka i nie chciał w tym uczestniczyć! A zresztą, co wiemy naprawdę o jego ostatnich godzi- nach? Śmierć to największa z bożych tajemnic, pewne tyl- ko jest, że był chory na rozpacz. Mówił zresztą o tym pod- czas jego pogrzebu w Zakopanem ksiądz Tischner — czy- tała w „Tygodniku Powszechnym" — jedynej, bardziej „świeckiej" gazecie, która do nich do klasztoru przychodzi. Bardzo się wtedy za niego modliła — wiedziała o jego pochówku także i od siostry, która akurat ją wtedy od- wiedziła. Cieszyła się, że pochowano go po katolicku. Po którymś z ostatnich soborów Kościół traktuje już samobój- ców inaczej. I według niej — bardzo słusznie. Bo czyż Bóg, który jest dobrocią, miłością i przebaczeniem, może odwrócić się od człowieka, który świadomie nawet popełnił grzech śmiertelny? A tym bardziej od kogoś, kto — tak jak on — poświęcił życie twórczości, wolności. Zostawił po sobie tyle dobrego — wspaniałych obrazów, książek. Wprawdzie ich nie czy- tała — mają tu tylko pozycje religijne, ze „świeckich" naj- wyżej o papieżu, pamięta jednak dobrze jego genialność, dobrze więc wie, że muszą być wspaniałe. Skąd by inaczej jego sława, o której mówiła tyle siostra i ojciec, który ją również odwiedzał. Mamusia bardzo rzadko — nigdy się z jej „zamknięciem" nie pogodziła, przeżywała bardzo każdą tutaj wizytę. Pamięta więc o nim codziennie, tak jak o wszystkich swoich bliskich. Odmawia najpierw modlitwy, później — modli się już własnymi słowami. Prosi Boga, żeby zbawił Mahatma WUkac 293 jego duszę, przebaczył samobójstwo, zmiłował się nad swoim synem, którego może zbyt hojnie nawet obdarzył. Co Bóg z nim zrobi, nie wiadomo, ale jego miłosierdzie jest nieograniczone. Wierzy więc głęboko, że się nad nim zlituje i na pewno go od siebie nie odepchnie. Przypisy ' Obecnie — w zbiorach Muzeum Pomorza Środkowego w Słupsku 2 Ibidem Bydlęcość wszech-ogólna Hoża 18 Urodził się w 1885 w Warszawie na Hożej 18b, gdzie mieszkał do czwartego roku życia. Dziś nie sposób już jed- nak dokładnie ustalić, gdzie był ten dom i co jest teraz w tym miejscu. W każdym razie, nie ma na Hożej nawet sło- wa upamiętniającego ten fakt. Pod numerem 11/18 stoi obecnie szkoła podstawowa numer 40, jeszcze do niedaw- na — imienia... Małgorzaty Fornalskiej, obecnie zaś —już bez patrona. Bracka 23 m. 42, telefon 22718 Było to właściwie mieszkanie żony, Jadwigi Witkiewi- czowej, która wynajmowała je od 1925 do 1939. Spędzał jednak u niej co roku kilka miesięcy, miał pracownię, w Mahatma Witkac 295 piwnicy domu schował — na początku wojny — swoje rękopisy. Kamienica ocalała podczas wojny i — choć zniszczona, w bardzo złym stanie — stoi do dziś, niedaleko braci Jab- Ikowskich. Znacznie już dziś mniejsza — bez frontu spa- lonego w Powstaniu Warszawskim. Witkiewiczowie miesz- kali jednak w oficynie, a ta ocalała, mimo że spalona częś- ciowo — łącznie właśnie z ich mieszkaniem — podczas pierwszych bombardowań Warszawy we wrześniu 39. Od- budowano ją podczas okupacji, z tym że w innym już nie- co kształcie. Całą kamienicę natomiast zaraz po wojnie — zburzono spalony front; podzielono część mieszkań. Zmie- niono przy tym ich numerację, numery przedwojenne nie pokrywają się zupełnie z powojennymi. Lokal numer 42 znajduje się na przykład na drugim piętrze. Trudno więc dokładnie dziś stwierdzić, które z mieszkań piątego pięt- ra oficyny należało do Witkiewiczów, w każdym razie — mieszkał właśnie tu. Również i na Brackiej nie ma najskromniejszej choć- by, upamiętniającej go tabliczki. Mimo że pisano o tym wielokrotnie, szczególnie w 1985, ogłoszonym przez UNESCO Rokiem Witkacego — przyczyna widać dla władz Warszawy niewystarczająca. Mieszka tu jeszcze kilka przedwojennych osób, ale żad- na już go nie pamięta — były wtedy dziećmi. Pamięta- ją tylko przedwojenną świetność kamienicy — elegancję, komfort, spokój i solidność. Zbudowała ją firma braci Jabikowskich, sprzedała zna- nej spółce akcyjnej Wrześniewskiego oraz Długokęckiego, importerów i sprzedawców herbaty „i Kopernikiem". Znajdowała się w dobrym punkcie — na tyłach Śród- mieścia, w głębi cichej wtedy Brackiej, a jednocześnie — blisko braci Jabłkowskich, Pakulskich, kawiarni „Szwajcar- Mahatma Witkac 297 skiej". Front był oczywiście najbardziej reprezentacyjny — wejście w marmurach, sztukaterie. Na korytarzach — białe chodniki, ławeczki, kwiaty pielęgnowane przez wielbiciela Witkacego — dozorcę Błaszczyka, pucującego nieustannie cały dom, który po prostu błyszczał. Winda z ławeczką i kryształowym lustrem. Mieszkania wysokie; 5-, 6-pokojo- we, z centralnym ogrzewaniem, łazienką z gazowym pie- cykiem. Na podwórkach — trawniki, ławki. Na parterze od ulicy — biuro spółki i elegancki, firmowy sklep z kawą oraz herbatą „Z Kopernikiem" w metalowych pudełkach. Wspaniały zapach świeżo mielonej kawy z palami na pier- wszym podwórku. Od frontu mieszkało najlepsze towarzystwo — właści- ciele z rodzinami, panna Jabłkowska z matką oraz gospo- sią, bogaci Żydzi Jacobsonowie, znany złotnik Waga-Wa- biński, sędzia Mitraszewski, lekarze — doktor Rutkowska, Czerwińska, Kołodziejska, Janowska — jej syn, który nadal tu mieszka, pamięta, że ich komorne wynosiło 150 złotych miesięcznie — sporo, bo pensja urzędnika — 100 złotych. W oficynie było skromniej, czynsze niższe, mieszkali głównie pracownicy spółki — woźni, kierowcy, a poza tym —już mniej zamożni, choć też nie byle kto. Właściciele byli solidni, wierzący, obchodziło ich, komu wynajmują. Dozorca robił zawsze o ewentualnym lokatorze „cichy wywiad". Podczas wojny, kilka rodzin działało w konspiracji, m.in. „mistrzunia Błońskiego" — krawca Witkacego. Zos- tali aresztowani, ich kuzyn, Janek Błoński z batalionu „Zoś- ka", ukrywał u nich broń — wspomina o tym Aleksander Kamiński w „Kamieniach na szaniec". Podczas Powstania mieścił się tu punkt opatrunkowy, grzebano powstańców, postawiono istniejącą do dziś figurę Matki Boskiej. Po wojnie, wróciło niewielu dawnych lokatorów. Odda- Joanna Siedlecka na kwaterunkowi kamienicę zajęli głównie robotnicy z Brygad Odbudowy Warszawy, tramwajarze. A później — coraz bardziej bezpańską — nieremontowaną, odrapaną, z wybitymi oknami, cuchnącym śmietnikiem przy wejściu — co najgorsi klienci kwaterunku. Półprostytutki, złodziejasz- ki, alkoholicy, wielodzietne rodziny z pogranicza margine- su — jedna z nich, zajmująca 4-pokojowe mieszkanie, li- czy około 30 osób i żyje głównie na podwórku — karmi dzieci, pije piwo, rozsiewając naokoło butelki, awanturuje się. W ogóle — zagęszczenie ogromne — w mieszkaniach zajmowanych przed wojną przez 2, 3 osoby, gnieździ się po kilka rodzin; w dawnym 5-pokojowym apartamencie pań Jabłkowskich — aż cztery! Często jest tu milicja — placyk przed kamienicą to miejsce libacji okolicznych pija- ków i lumpów. Kto miał pieniądze, możliwości, dawno stąd uciekł, zostało tylko kilka lepszych rodzin, bezradnych wobec morza chamstwa i zaniedbania. Może więc lepiej, że nie umieszczono tu Witkacemu tablicy? Chyba że jako najlepszy dowód „wszech-ogólnego zbydlęcenia", którego się tak bał. „Tatry", „Wawel", „Zośka" Nie ma śladu po jego pierwszym, zakopiańskim domu, gdzie w 1890 zamieszkał z rodzicami po przyjeździe do Warszawy — wynajętej, góralskiej chałupie Jędrzeja Śli- maka na Przecznicy. Dziś — Stanisława Witkiewicza — ojca, syn bowiem nie doczekał się w Zakopanem ulicy, choć przeżył tu niemal całe swoje życie. Jest natomiast jeszcze kilka pensjonatów prowadzonych Mahatma Witkac 299 w latach międzywojennych przez jego matkę, gdzie rów- nież mieszkał i które były jego domami, bo naprawdę swo- jego nie miał właściwie nigdy. Są „Tatry" na Szymonach, „Wawel" na Staszica, „Zośka", na Krupówkach. Wszystkie bardzo zaniedbane, zniszczone. Jedynie — piękna mimo wszystko, góralska, rzeźbiona „Zośka" akurat w remoncie, szykowana bowiem na sprzedaż. W żadnym — najmniej- szych już po nim śladów. Prowadzone przecież przez wielu dzierżawców, przejęte po wojnie — jak większość zako- piańskich pensjonatów — przez kwaterunek, pełne więc dziś licznych, przypadkowych, przyjezdnych rodzin, które nic już oczywiście nie wiedzą, nie pamiętają, a przedwo- jenni dawno „pomarli". I nigdzie nawet słowa, że tu kiedyś mieszkał, pisał, malował. ,Witkiewiczówka", Antatówki 6 Zbudował ją w 1904, w stylu zakopiańskim, brat Sta- nisława Witkiewicza — Jan Koszczyc-Witkiewicz. Witka- cy spędził tu siedem ostatnich lat swego życia jako płat- ny lokator (5 złotych dziennie) pensjonatu prowadzonego przez „ciotki" — Mery i Dziudzię Witkiewiczówny, „dwie zakłamane, stare panny", jak pisał żonie. Wytrzymał ja- koś do 1939, choć narzekał na despotyczną i chciwą Mery, standard „Witkiewiczówki". (...) „To wielka kompromitacja — donosit 29.09.1937 Hansawi Corneliusawi — ale w do- mu mojej ciotki nie ma wody, elektryczności (niestety gazu w Zakopanem nie znamy — MUS autres zakopaniens), a WC jest przybytkiem tak pierwotnym, ze (mężczyźni) trzeba 38. „Witidewic^wka" na Antatówce w Zakopanem. srać na powietrzu (voley). Moja ciotka nie jest normalna i nie chciała tych urządzeń".1 Dziś, przy wejściu do pięknej nadal willi, wyblakła tabli- ca: „Tu mieszkał Stanisław Ignacy Witkiewicz, 1885-1939, artysta-malaiz awangardy, dramaturg, teoretyk sztuki". Prócz tego — na parterze, w hallu — jego zdjęcia, kopie dwóch portretów, gabloty z wydanymi po wojnie utworami. I to właściwie po nim wszystko. „Witkiewiczówka", je- den z czterech już tylko w Zakopanem zabytków stylu zako- piańskiego (obok „Koliby", willi „Pod Jedlami", kaplicy w Jaszczurówce), miejsce tak bardzo związane z Witkacym — jest obecnie domem wczasowym Związku Zawodowego Pracowników Budownictwa i Przemysłu Materiałów Bu- dowlanych, który kupił ją od Witkiewiczów w 1965. Mahatma Witkac 301 Po śmierci ciotki Mery, to znaczy w 1940, Dziudzia Witkiewiczówna przeniosła się do Warszawy, do brata. Za- raz po wojnie wynajęli „Witkiewiczówkę" Związkowi His- toryków Sztuki — bali się, że zostanie upaństwowiona i faktycznie to ją uratowało. Groźba ciągle jednak była aktualna, willa w coraz gor- szym stanie, tak że po śmierci Dziudzi, jej bratankowie i spadkobiercy — Rafał Witkiewicz i Henryka Szandomirska sprzedali „Witkiewiczówkę" budowlanym za milion zło- tych, za który państwo Szandomirscy kupili używaną „Zastawę", a Rafał Witkiewicz — kawalerkę dla swego syna. Później oczywiście transakcji żałowali — samochód się szybko rozpadł, kawalerka ciasna, a piękna willa — nie do odkupienia. Pan Zbigniew Skotnicki, emerytowany dziś, wieloletni dyrektor „Witkiewiczówki", pamięta dobrze, że bardzo dłu- go było tu mnóstwo pamiątek po Witkacym, powoli się jednak „rozeszły". Witkiewiczowie zabrali do Warszawy tylko rzeczy oso- biste i najbardziej według nich cenne. Zostawili cale umeb- lowanie, z tym że rzeczywiście skromne, lak jak i cały pensjonat — metalowe łóżka, zbite z desek stoły, krzesła od Sasa do łasa. A w dawnej pracowni Witkacego, zam- kniętej tylko na kluczyk — jego obrazy, których nikt nie liczył, było ich jednak 50, może więcej? Kufer ze szklany- mi kliszami jego zdjęć, papiery. Leżało to wszystko przez całą wojnę, okupację, lata wynajmu Związkowi History- ków Sztuki, nie zostało zabrane nawet po sprzedaży „Wit- kiewiczówki". Opiekowały się tym niby dwie jej lokator- ki, kupione właściwie razem z domem — zaprzyjaźnione z rodziną panie — Jarosławska i Zagórska. Ale tak Joanna Siedlecka naprawdę — widać Bóg strzegł, był tu przecież dom wcza- sowy, mnóstwo najrozmaitszych ludzi. Na szczęście, nikt się tym nie interesował — Witkacy był jeszcze nieznany, nie kupowano jego obrazów. Mimo to, trochę podobno zgi- nęło, nie wiadomo już nawet jak i kiedy, zdecydowana wię- kszość jednak ocalała. Dopiero w 1968, pan Skotnicki wysłał je wdowie po Witkacym — Jadwidze Witkiewiczowej, która go o to lis- townie prosiła — dostała wreszcie mieszkanie, a o jej mężu zaczynało się już mówić. Związał sznurkami, zapakował do starej, witkiewiczowskiej szafy, nadał na bagaż, nie piloto- wał i doszły — Jadwiga Witkiewiczowa bardzo dziękowa- ła. „Za fatygę" kupił taniej jeden z portretów, mógł oczy- wiście więcej, tylko kto przewidział późniejszy witkacow- ski boom? W 1970 zrobili wreszcie w „Witkiewiczówce" general- ny remont — kanalizację łazienki, ubikacje, centralne za- miast pięknych kaflowych pieców, lakier na ścianach. Wy- rzucili większość witkiewiczowskich mebli, zastąpili „Ce- pelią", którą urządzili zresztą całe wnętrze. Kontaktowali się przy okazji z Muzeum Tatrzańskim — może zrobią coś Witkacemu w jego dawnej pracowni? Zupełnie ich to jed- nak nie interesowało, choć zaczynał być sławny. Kącik w hallu odbębnili mu dopiero, gdy musieli i wypadało, tzn. w 1985 — Międzynarodowym Roku Witkacego. W połowie lat 70, kuferek z kliszami zabrał — z pisem- ną zgodą pana Rafała Witkiewicza — młody fotografik z Warszawy — Stefan Okołowicz, który pokazał je później w pięknym albumie o fotografiach Witkacego. Pan Skot- nicki zadzwonił jednak na wszelki wypadek do pana Wit- kiewicza, pytał — czy mu tego nie szkoda? O Witkacym było już głośno, witkacjana coraz cenniejsze. Twierdził jednak, że nikomu to niepotrzebne, nie ma kto tym się za- Mahatma Witkac 303 jąć, choć przecież państwo Szandomirscy byli historykami sztuki. Ale jak to Witkiewiczowie — nadal widać cenili przede wszystkim Stanisława, a nie jego syna. Walały się też gdzieś kredki Witkacego, stary, mosiężny samowar Witkiewiczów, podobno jeszcze z Syberii. Dziś jednak, jest po nich już tylko stary stół na werandzie, stolik z toczonymi nogami stojący w hallu, dwa rzeźbione góral- skie taborety, dwie szafy ubraniowe, w których trzymane są książki. Na nowym cmentarzu na Nowotarskiej, nie ma nawet grobu ciotki Mery Witkiewiczówny — został przekopany, pochowano już w nim kogoś innego. Cmentarz ma do te- go prawo, minęło tyle lat, nie miała najskromniejszego na- wet pomniczka, tylko mogiłkę, która dawno się zapadła, nikt o nią nie dbał, choć powinien. Była przecież zakopiań- ską postacią — siostrą Stanisława Witkiewicza, autorką wspomnień o nim, duszą „Witkiewiczówki". Budowlani żałowali transakcji — kupili bowiem willę — za małą na dom wczasowy z prawdziwego zdarzenia — z myślą o dobudowie wokół niej kilku nowoczesnych pa- wilonów. I pech — w 1970 została uznana za zabytek, zabroniono rozbudowy! Sporo już jednak w nią zainwesto- wali, nie warto się było wycofywać — wynajęli wobec tego pokoje dla wczasowiczów u okolicznych górali, „Witkie- wiczówkę" natomiast przeznaczyli na... falanster, którego tak się bał. Recepcja, sala jadalna, telewizyjna, ping-pongo- wa, bilardowa, dla dzieci. W jego dawnej pracowni — je- dyny pokój dla wczasowiczów, oczywiście „najrówniej- szych" z turnusu — wygodniej być na miejscu, a nie do- chodzić z najbliższej nawet kwatery. Jeszcze za czasów dyrekcji pana Skotnickiego próbowa- no urządzać na turnusach prelekcje o Witkacym, szybko jed- nak zrezygnowano — nikt nie przychodził. Tak samo, gdy Sl. l. Witkiewict, — portret Krystynay Łukowskiej i domu Groszkowskiej jako unastolemiej dziewczynki, sportretowanej na wakacjach 1937 roku w Jasiami. Mahatma Witkac 307 nadawano w telewizji jego sztuki — sala kwieciła pustka- mi. Uznano wprawdzie „Witkiewiczówkę" za zabytek II klasy, głównie jednak na papierze. Część parceli ze stary- mi, przepięknymi drzewami oddano na przykład — dob- rych już parę lat temu — sąsiadom zza plota, u których panny Witkiewiczówny zaciągnęły udokumentowane w hi- potece długi. Zakopiański konserwator zabytków nie pro- testował, nie proponował innych rozwiązań, choć ob- rona zabytkowej parceli była jego obowiązkiem. Panu Skotnickiemu, który, było nie było, włożył w „Witkiewi- czówkę" 30 lat pracy, krajało się serce, kiedy wytyczano nową, krzywdzącą ją granicę, tylko co mógł zrobić? Tak jak i wtedy, gdy główną ulicę Antałówki nazwano imie- niem... Władysława Broniewskiego! Od lat — choćby z okazji Międzynarodowego Roku Wit- kacego — wraca sprawa wykupu „Witkiewiczówki", której — i jako zabytku, i miejsca związanego z Witkacym — szko- da na dom wczasowy, który prędzej czy później zniszczy ją, zadepcze. Od lat jednak bez rezultatu — na kulturę miasto nie ma w ogóle pieniędzy, szczególnie ostatnio. Ważny jest gaz, komunikacja, turystyka, handel, ale Witkacy? Muzeum Tatrzańskie, Krupówki 10 Nie ma tu nawet kąta, sali, nie mówiąc już o własnej galerii czy muzeum — stałej ekspozycji jego prac. Choć Szymanowski ma „Atmę", Makuszyński — „Opolankę", Kasprowicz — „Harendę". Pisano wręcz o SKANDALU, gdy w 1985, w stulecie urodzin i Międzynarodowym Roku Witkacowskim urzą- 308 Joanna Siedlecka dzono mu mini-wystawę w... „Atmie"! Przewracał się pew- nie w grobie, bo on — kątem u Szymanowskiego, z którym nie był w najlepszych stosunkach! Muzeum ma wprawdzie 40 jego prac, z tym że — w piwnicach, wyjmowanych jedynie od czasu do czasu na wystawy w galerii na Koziricu. Nie ma też nawet katalogu witkacowskich zbiorów — wydano go wprawdzie po jed- nej z wystaw, ale rozszedł się błyskawicznie, a nie pomyś- lano o dodruku, choć inne wydawnictwa Muzeum — na przykład Roczniki Podhalańskie — zalegają wszystkie kioski Zakopanego. Zdaniem pracowników dziani sztuki, jego prac jest tak mało, witkacjanów — listów, zdjęć —jeszcze mniej, głów- nie ze względu na pierwszego, długoletniego dyrektora — Juliusza Zborowskiego, który cenił jedynie starego Witkie- wicza i zadbał o pamiątki po nim. Witkacego natomiast znał osobiście i bardzo nie lubił, uważał za „niepoważne- go". Nie kupował jego obrazów, choć w latach 60. byto o nie najłatwiej, bo teraz — wiadomo — majątek i zupełnie ich nie stać. Ledwo się przecież sami utrzymują. Nie cenił też Witkacego jego następca, pan Zrost, a dyrektor Szcze- panek (rozmawiamy jeszcze podczas jego kadencji) — nie lekceważy go, ale też nie wyróżnia, nie traktuje specjalnie. Podobnie jak i oni, dlatego właśnie jest w Muzeum Tatrzańskim jednym z wielu. W sali historii Podhala ma — tak jak i wszyscy — jedno zdjęcie pośród m.in. Szy- manowskiego, Struga, Orkana, Obrochty, itd. To przede wszystkim muzeum regionalne, tatrzańskie, przeznaczone na stałe ekspozycje etnograficzne i przyrodnicze, które są tu najważniejsze! Nie zrezygnuje się przecież z nich dla Witkacego! Po prostu nie ma tu dla niego miejsca! Muzeum ma zresztą wiele prac — przynajmniej ich zda- niem — nie mniej od niego cennych, m.in. około 200 sztuk Mahatma Witkac 309 pięknego, tatrzańskiego pejzażu, na czele z wybitnym Alfre- dem Schoupe z I połowy XIX wieku. Wszystko również w piwnicy, wyciągane okazjonalnie — nie ma miejsca na eks- pozycję sztuki, wystawianą od czasu do czasu w galerii na Kozińcu, która się jednak na stałą ekspozycję nie nadaje — byia kiedyś willą mieszkalną, nie ma odpowiedniej klimaty- zacji, światła. Nie będzie też — najprawdopodobniej — miejsca dla Witkacego w remontującej się od lat „Kolibie", która ma być skończona w 1994. Będzie muzeum stylu zakopiańs- kiego — architektury, wnętrza, tak że nie pasuje zupełnie. Poza tym, to dom drewniany, spłonie w okamgnieniu i ry- zykiem byłoby umieszczenie tam jego obrazów! A co najważniejsze — czy rzeczywiście powinien mieć w Zakopanem własną ekspozycję? Nie przesadzajmy — jest przede wszystkim dla elity, nie dla rzesz przyjeżdżają- cych pod Tatry! Nikt w Muzeum nie ukrywa też, że ma dość dziennika- rzy, filmowców, magistrantów, doktorantów z kraju i zagra- nicy zajmujących się Witkacym, którzy nieustannie zwalają się na głowy, przekonani, że tu właśnie jest o nim wszyst- ko! I zdziwienie, pretensje, a to przecież Muzeum Tatrzań- skie, a nie Witkacego! Chramcówki 15, Teatr imienia Stanisława Ignacego Witkiewicza To dziś w Zakopanem jedyne właściwie witkacowskie miejsce. Przed wojną — słynne sanatorium doktora Chram- ca od 1984 — teatr grupy młodych zapaleńców pod kie- 310 Joanna Siedlecka rownictwem Andrzeja Dziuka — najbardziej fascynujące zjawisko artystyczne ostatnich lat. Z okazji 5 rocznicy urodzin, profesor Jan Błoński naz- wał teatr — „najbardziej wyrafinowanym i metafizycznym miejscem Zakopanego". Słynny witkacolog ze Stanów, pro- fesor Daniel Gerould — „prawdziwą wspólnotą pokrew- nych duchów oddanych ideałom Witkacego, to znaczy wol- ności, wyobraźni, fantazji. Ojciec chrzestny — profesor Ja- nusz Degler „przywracającym wiarę w to, że teatr może być żywy i potrzebny, a sztuka — jeszcze mówić prawdę". Niestety, mimo sukcesów w kraju i za granicą, powie- lają — przynajmniej w Zakopanem — los swego patrona. Do tej pory, czyli jesieni 1991, wydawałoby się chluba i wizytówka miasta bezskutecznie stara się u władz o status teatru miejskiego. Władze natomiast nie podejmą decyzji, dopóki nie będą miały pewności, że potrafią zagwaranto- wać im byt. Poza tym — jak przyznał mi (prywatnie) jeden z rad- nych — powinna ich właściwie utrzymywać „Warszawka", w którą tacy zapatrzeni! Bo może są i dobrzy, ale cóż — nie tubylcy, nie górole, nie nasi! Przypis 1 Z listów do Hansa Comeliusa — „Twórczość", nr 11/79. Mistrz zasobów Upadek Pan Stanisław Szpilewski z Muzeum Pomorza Środko- wego w Słupsku kupował w 1965 — w imieniu swojej firmy — wielką kolekcję Witkacego. I dopiero dziś, po latach, widzi witkacowski właściwie charakter transakcji. Kupował od Michała Biruli-Białynickiego, lekarza-rent- genologa, syna Teodora, jednego z najbliższych przyjaciół Witkacego. Mieszkał z żoną w niedalekim od Słupska Lę- borku, w starym, poniemieckim domu, wielkim, zaniedba- nym mieszkaniu, pełnym paczek, tobołów, zapakowanego, skromnego dobytku — przenosił się do Konina. W gabine- cie, oświetlonym tylko czerwoną, migającą lampką, z apa- ratem rentgenologicznym, leżanką — na podłodze, oparte o ściany, w kątach — stosy witkacowskich „potworów", „zwierzo-człeko-upiciów", szalonych, metafizycznych, zde- formowanych twarzy. Malowanych w zakopiańskiej „01- mie" Teodora Białynickiego, na słynnych seansach malars- ko-narkotycznych, pod wpływem peyotlu, meskaliny, częs- Joanna Siedlecka to i alkoholu. Większość w typie C, czyli najcenniejszym — malowanych nie na zamówienie, a dla przyjaciół i wśród przyjaciół. Najbardziej nowatorskich, śmiałych, oryginal- nych. Było ich przeszło 300, odziedziczonych w 1956 po śmierci Teodora przez jego syna Michała. Podpisali bez targów protokół sprzedaży — po 1100 złotych za 110 obrazów, co dawało wtedy sporą sumę. Pan Szpilewski nie pamięta już z jakich powodów, kupił — zgodnie z poleceniem Muzeum — jedynie 110 portretów. Było ich bowiem znacznie więcej. Gospodarze bardzo się ze sprzedaży cieszyli — od dawna tego chcieli, nie kupowano jednak nawet pojedyn- czych obrazów. Nie przyjmowały i „Desy" — w każdej wisiało po kilka „Witkaców". Zorganizowali więc nawet wystawę obwoźną — wozili kolekcję m.in. do Warszawy, do domów kultury, ale sprzedali tylko parę sztuk, słuchając przy okazji o potworach i bohomazach. Proponowali mu- zeum w Warszawie, Zakopanem — bez rezultatu. Na szczęście, o obwożonym Witkacym dowiedział się (nieżyjący już) Janusz Przewoźny, dyrektor organizujące- go się właśnie w Słupsku muzeum. Utworzonego niedawno w nowo odbudowanym zaniku Książąt Pomorskich z XVI wieku. Miało już wprawdzie trochę eksponatów, m.in. rzeź- bę późnogotycką, ale w gruncie rzeczy, świeciło pustymi ścianami, na otwarcie wypożyczało zbiory. A dostało pie- niądze „na rozruch" i to spore, bo także z województwa; z Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Koszalinie. Postanowił więc natychmiast Witkacego kupić, choć mu odradzano — nie pasował do zbiorów Muzeum Pomo- rza Środkowego. Miał jednak szersze plany — nie tylko sztuką regionalna, ale i współczesna. A Witkacy bardzo mu się podobał, wyczuł, że będzie dla Muzeum szansą. Był pierwszym z „muzealników", który się na nim poznał. Nikt Mahatma Witkac go jeszcze wtedy — i to w takiej ilości — nie kupował. Zaryzykował i wygrał, choć też nie od razu. Długo jeszcze, zwiedzający pytali, co to właściwie jest? Dlaczego takie potworne? I czemu akurat w Słupsku? Po omówieniu transakcji, pani Białynicka poprosiła pa- na Szpilewskiego oraz towarzyszącego mu Stefana Wójci- ka, również pracownika Muzeum, o przysługę. Pieniądze ze sprzedaży mieli dostać za kilka tygodni — po zatwierdzeniu protokołu, podpisach. Byli natomiast bez grosza, a potrze- bowali na przeprowadzkę. Pytała więc, czy nie kupiliby choć po jednym portrecie także i dla siebie, płacąc od razu. — Mało brakowało — wspomina pan Szpilewski — i skompromitowalibyśmy się jako historycy sztuki do koń- ca życia. Nie mieliśmy bowiem na kupno ochoty — Wit- kacy nie był jeszcze znany, niezbyt nam się podobał. Zara- bialiśmy po 500 złotych miesięcznie, mieliśmy płacić 1100, czyli dwie pensje. Zastanawialiśmy się i wahali, w końcu jednak zdecydowali. Choć głównie dlatego, że skoro kupo- wało Muzeum, widać było to coś warte. Stefan Wójcik miał pieniądze, od razu dał je pani Białynickiej, ja natomiast pobiegłem na pocztę, wyciągałem z książeczki. Wójcik wy- brał lepiej — twarz dziwaczną, zdeformowaną, choć też jeszcze w miarę. Ja tymczasem — najbardziej grzeczną, wylizaną, które są dziś najmniej cenne. Dobrze, że w ogóle się zdecydowaliśmy, uratowaliśmy zawodowy honor, zro- biliśmy też — jak się później okazało — życiową transak- cję. Choć nie wykazaliśmy nosa — mogliśmy kupić więcej, tylko kto wiedział? Wszedł też na chwilę do łazienki państwa Białynickich, zaniedbanej jak i całe mieszkanie. Wybitą szybę zatkano... wyjętym z ram portretem Witkacego pędzla Rafała Mal- Joanna Siedlecka czewskiego, nie tak wprawdzie znanego jak jego ojciec Ja- cek, ale zawsze. Gdy spytał gospodyni, czy nie szkoda ob- razu, oświadczyła, ze nie miała akurat nic innego pod rękourazowa padaczka; wyniszczające ataki, męczące go całe ;ycie, nasilające się z wiekiem. Był bardzo schorowany i to liewątpliwie główna przyczyna jego marszu w dół. Załama- ł go też tragiczna śmierć kilkunastoletniego, pierworodne- o syna, o którą mógł się na pewno oskarżać. Odszedł już /tedy od jego matki, związał z inną kobietą. Syn często do iego jeździł i podczas jednej z wypraw wpadł pod tramwaj. W odróżnieniu od stryja Teodora odznaczał się też ła- odnym, miękkim charakterem, a ponieważ był szalenie rzystojny i to do końca życia — kierowały nim kobiety. [iał 3 żony, 6 dzieci, z każdą po dwoje i nie potrafił wy- iązywać się z alimentacyjnych zobowiązań, chociaż bar- :o chciał. Sam oczywiście, własną bezwolnością, beztros- (, wplątał się w matnię, jedynym ratunkiem stała się szyb- i sprzedaż kolekcji. Życie go po prostu do tego zmusiło, aczej, na pewno by tego nie zrobił. Chronił jak najdłużej irtrety rodziców, sprzedawał dopiero w Koninie, czyli w tatnich swoich latach, kiedy nie mógł już pracować, cięź- chorował — tracił pamięć, padał na ulicy. Sprzedawał edy po prostu na życie, ratowały go więc cały czas i aż ach pomyśleć — jak radziłby sobie bez nich? Mahatma Witkac Drewutnia Profesor fizyki, Iwo Birula-Białynicki, krewny Michała, kupował od niego portrety w Lęborku i Koninie — chciał mu pomóc, ratować też — choć częściowo — rodzinną ko- lekcję od rozproszenia oraz zniszczenia. Przeniósł się prze- cież z Lęborka pod Konin; do drewnianej, rodzinnej chałupy jego trzeciej żony, gdzie — jak to na wsi — mieli chociaż co jeść. Niesprzedaną jeszcze część kolekcji umieścili w stojącej na podwórzu starej, dziurawej drewutni. I z niej właśnie profesor Białynicki (wtedy jeszcze mło- dy asystent) kupił najwięcej. Tym bardziej, że Michał był już ruiną człowieka, a dwójka jego ostatnich dzieci — za- ledwie kilkuletnia. Znalazł nawet jeszcze w Koninie pracę, wprawdzie tylko pomocniczą, przy odczytywaniu wyników rentgenów, okazała się już jednak ponad jego siły — miał coraz silniejsze ataki. Czuł, że staje się ciężarem i sam być może zakończył swoje życie, w każdym razie zmarł w nie- wyjaśnionych okolicznościach — znikł z domu, długo go szukano, znaleziono martwego gdzieś na polach. Profesor Białynicki z żoną kupowali jeszcze potem od wdowy po Michale, która — wdzięczna za pomoc — kilka im nawet ofiarowała. W końcu, nic już prawie nie miała, zostawiła jedynie parę dla swoich dzieci. W sumie uratowali 33 portrety, prawie wyłącznie ro- dzinne — stryja Teodora, ciotki Heleny, Michała w wieku młodzieńczym. Oprócz wszystkiego — bardzo im się po- dobały, co było w latach 60. pewną odwagą. — Sprzedali- byście te „potwory", kupili coś porządnego — komentowa- li znajomi. Jeszcze w Lęborku płacili za portret po 1500, w Koninie — po 2, potem 5-6 tysięcy, w każdym razie — mniej więcej dwie pensje. Zapożyczali się, brali na kredyt. 318 Joanna Siedlecka na raty, co również Michała urządzało, bo nie miał zupełnie poczucia, że pozbywa się czegoś cennego, okazało się to dopiero później. Teraz więc i on, i żona żałują, że njs wzięli pożyczki, nie uratowali jeszcze więcej, nie wybierali najbardziej „pey- otłowych", a — w miarę — realistyczne. Bo teraz'przepadło — nic już nie dokupią, ceny dawno nie dla nich. Tak, że dziś są w rodzinie już tylko resztki kolekcji. Oprócz ich zbiorów — 6 u pana Bułhaka, ofiarowanych mu przez ciotkę Lolę, 5 — u córki Michała z pierwszego małżeństwa, 4 — u Grażyny Toruńczykowej, z domu Bia- łynickiej — od cioci Loli i trzeciej żony Michała, której pomagała. Master of the Stock Jego portret ma też druga żona Michała — Krystyna Birula-Białynicka z Gdańska, a dwoje dzieci z ich małżeń- stwa — żadnego! Chciała im kupić choć po jednym, mimo że wychowała je sama, a on nawet nie płacił; chyba, że przez komornika. Później, nic już wyegzekwować nie mog- ła — chorował, nie pracował. Zmarł, nie zostawiwszy dzie- ciom jednego portretu! Jeździły do Konina, prosiły jego trzecią żonę, ale mówiła, że wszystko dawno sprzedali! Mimo to, był jednak ich ojcem, powinny mieć pamiątkę już nie tylko po nim, ale i babce Helenie, słynnym dziadku Teodorze. Tylko skąd? Ceny przecież zupełnie nie dla nich! Marzą więc choćby o jednym portrecie, mimo że ich ojciec odziedziczył ponad 300, a dziadka Teodora nazywał Witkacy „Master of the Stock" — „Mistrz Zasobów", bo miał jedną z największych jego kolekcji. Tak zwana ludzkość w obłędzie1 Pani Stanisława Pedorowicz z Zakopanego (rocznik 1913) nie wychodzi już w zasadzie z domu — ma chory staw biodrowy, drżą jej ręce. Mimo to 14 kwietnia 1988 dokuśtykała do postoju taksówek, pojechała na pogrzeb Sta- sia Witkiewicza — do teatru jego imienia na Chramców- kach, gdzie wystawiono trumnę. I gdy tylko ją zobaczyła — rozszlochała się, zasłabła. Na szczęście młodzi aktorzy teat- ru, ubrani tego dnia na czarno, wzięli ją pod ręce, posadzili na krześle, podali wodę. Przesiedziała nad jego trumną aż do trzeciej, czyli do wyprowadzenia. Ciągle roztrzęsiona, wzruszona — dobrze przecież Stasia znała, tak że ich zna- jomość, młodość, przedwojenne lata — stanęła jej przed oczami. Był przyjacielem męża — Ottona Fedorowicza, kierow- nika administracyjnego sanatorium doktora Chramca. Częs- * Najprawdopodobniej ostatnia, zaginiona sztuka Witkacego—w trzech aktach, bez epilogu. 320 Joanna Siedlecka to więc u nich bywał, kilkakrotnie malował i bardzo lubił. Szczególnie Ottona, artystyczną duszę, aktora swego teatru. Choć ją również, mimo że nie była w typie jego „demo- nicznych artystek", pracowała nie tylko w kuchni sanato- rium. Widzieli się po raz ostatni wiosną 1939, gdy była w ciąży, mówił, że gdy urodzi — „będziemy malować!" Ale dopiero po 50 prawie latach — stara, niedołężna, samotna — zobaczyła już tylko jego trumnę. I choć za życia był przede wszystkim synem Stanisława Witkiewicza — okrytą biało-czerwonym sztandarem, tonącą w kwia- tach i wieńcach z szarfami: „genialnemu twórcy". Otoczo- ną „szychami" z Warszawy, ministrami, wartą goprowców, górali ze Związku Podhalan w świątecznych cuchach z cza- rnymi wstążkami, kapelą Jędrka Krzeptowskiego — Boha- ca, która grała tak, że nawet mężczyźni mieli łzy w oczach. Tysiące ludzie przed teatrem, na trasie konduktu. I co najważniejsze — to miejsce, gdzie wystawiono trumnę, lak bardzo z nim związane — tu przecież, w dawnym sanato- rium doktora Chramca bywał bardzo często. Wpadał do znajomych, leczących się tu gości, bawił na balach, orga- nizowanych właśnie w hallu, gdzie leżał teraz w trumnie. Nic więc dziwnego, że wynosząc ją na zewnątrz, stuknięto nią trzy razy w próg — bo tak, według góralskiej tradycji, żegna się zmarłych z rodzinnym domem. I ta pogoda nieustannie go przypominająca. Od dawna bowiem panowała w Zakopanym absolutna wiosna. W dniu jego pogrzebu — nieoczekiwany powrót zimy — mróz, wiatr, śnieg, który padał przez cały czas. A Staś właśnie najbardziej lubił w Zakopanym zimę, zawsze ją tutaj spę- dzał, w inne pory roku wyjeżdżał do żony do Warszawy lub „za portretami". Cieszyła się, że wrócił do Zakopanego i — choć po śmierci — tak go uhonorowano. Samobójcy nie mają jed- 42. Aleksander Krawcsuk, Stanisław Koltyniuk i Wojciech Żukrmski pned trumną Witkacego?) w Zakopanem w teatrze im. St. l. Willdewicza. Fol. S. Okolowicz. nak spokoju nawet po śmierci — szybko przecież zaczę- ły się — potwierdzono wkrótce przez prasę — plotki, że pochowano nie jego, a kowala z Polesia! Czuła się tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz, oblał kubłem pomyj. Boże drogi, czy to możliwe! Jak mogło do tego dojść? Stefan Okotowicz — artysta — fotografik, współautor al- bumu „Przeciw nicości" poświęconej fotografii Witkacego: — O sprawdzeniu do kraju prochów Witkacego, dowie- działem się —jak zresztą wszyscy witkacolodzy — dopiero wczesną wiosną i z gazet. Wystosowaliśmy więc do organi- zatorów — Ministerstwa Kultury i Sztuki oraz Narodowej Rady Kultury — „Memoriał", w którym nie ukrywaliśmy, że jesteśmy przeciw tego typu „imprezie", jeżeli jednak sta- je się faktem — domagamy się przynajmniej skromnego 322 Joanna Siedlecka charakteru i przebiegu. Widzieliśmy bowiem, że próbuje się jej nadać przede wszystkim wydźwięk polityczny. Nie przyszło nam do głowy, nie starczyło wyobraźni, aby przypominać o sprawach, wydawałoby się podstawo- wych. Minimalnym chociażby przygotowaniu się do „spra- wy", skonsultowaniu na przykład z Anną Micińską, bio- grafką Witkacego, celem ustalenia podstawowych cech identyfikacyjnych, ewentualnych przedmiotów, które mog- łyby znaleźć się w trumnie. To znaczy Ministerstwo kilka razy do Micińskiej telefonowało, pytania dowodziły jednak totalnej ignorancji i powinny właściwie wzbudzić nasz nie- pokój. Pytano na przykład, czy nie mam przypadkiem... świadectwa zgonu Witkacego, który potrzebny będzie przy przekraczaniu granicy! Przewidywaliśmy więc, że może dojść do wpadki, nigdy jednak, że aż takiej! Organizatorzy tymczasem wybrali się do Wielkich Je- zior na Polesiu, czyli dziś Wielikich Ozier na Ukrainie, nie tylko nieprzygotowani, ale też wyłącznie w swoim gronie. Kazimierz Molek — ówczesny wiceminister kultury i sztuki, Tadeusz Zielniewicz — generalny konserwator za- bytków, również z Ministerstwa, Wojciech Żukrowski — wczesny prezez Zł.P. Tadeusz Jastrzębowski — szef ZASP-u, Zdzisław Michorowski z „Pagartu", Andrzej Fryc z PAP-u, Stanisław Kałamacki — sekretarz ideolo- giczny Komitetu Miejskiego Partii w Zakopanym. Oprócz nich — ekipa filmowa z WFD i dziennika telewizyjnego z Ireną Jagielską. Zabrakło miejsca jednej chociażby, kompetentnej osoby — witkacologa, antropologa, Włodzimierza Ziemiańskiego — jedynego żyjącego świadka pogrzebu Witkacego w Je- ziorkach w 1939, który w 1970 zaznaczył na poleskim cmentarzyku jego grób i teraz pomógłby niewątpliwie go umiejscowić. Po sugestiach Anny Micińskiej wyrażono je- Mahatma Witkac dynie zgodę, abym dołączył do delegacji jako „fotografik- dokumentalisia". Ekshumacji dokonywała wyłącznie strona ukraińska, na- sza natomiast jechała dopiero na „mityng" organizowany przez gospodarzy z okazji przekazania prochów Witkacego stronie polskiej. Nie zależało mi jednak na fotografowaniu „oficjałek", a przebiegu ekshumacji. Prosiłem więc w Mi- nisterstwie o zgodę na wyjazd wcześniejszy. Na ekshumację wyjeżdżała ekipa z WFD oraz firma „Bongo", która miała przywieźć do Zakopanego trumnę z prochami. Zgody jed- nak nie dostałem — musiałem jechać i wracać z delegacją! — Gdy przyjechaliśmy do Równego, do hotelu „Mir", gdzie nas zakwaterowano, było już po ekshumacji, o której rozprawiali właśnie obecni przy niej dwaj nasi konsulowie — ze Lwowa i Kijowa. Ekshumacja za granicą wymaga przedstawiciela konsulatu, prokuratury, milicji, który spisu- je protokół, pieczętuje trumnę. Mówili, że wszystko odby- ło się błyskawicznie i bez problemów! Obawiano się wprawdzie, że pod płytą na grobie Witkacego może już nic nie być — minęło prawie pół wieku. Miano wtedy nasy- pać do trumny piasku z cmentarza... Na szczęście ku uldze zgromadzonych, po odsunięciu płyty, na głębokości mniej więcej półtora metra, natrafiono na wyjątkowo dobrze za- chowany szkielet z czaszką z pełnym uzębieniem, choć je- go pozycja nie pokrywała się z osią nagrobka. Antropo- log ukraiński nie dokonywał żadnych pomiarów, badań, prób identyfikacji. Stwierdził tylko, że to szkielet Stanisła- wa Ignacego Witkiewicza, przeczytał z nagrobka datę jego urodzenia i śmierci. Szybko wobec tego szkielet sfotogra- fowano, złożono do trumny, którą zalutowano. Już wtedy pomyślałem, że nie wykopano — najpraw- 326 Joanna Siedlecka dopodobniej — szczątków Witkacego! Doszło do tragicz- nej omyłki, nieporozumienia! Zajmowałem się nim prze- cież od lat, wiedziałem, że miał nieustanne kłopoty z zęba- mi — klamry, mostki, a w końcu sztuczną szczękę. Zmarł praktycznie jako człowiek bezzębny. Wątpliwości moje potwierdziły zdjęcia z ekshumacji, wręczone nam przez stronę ukraińską następnego dnia wie- czorem. Widać było na nich wyraźnie, że czaszka ma pię- kne, zdrowe, kompletne uzębienie! Szkielet był też wyjąt- kowo dobrze zachowany, choć powinien leżeć w ziemi pra- wie pół wieku! Dziwiły też znalezione w grobie przedmio- ty, oddane Maciejowi Witkiewiczowi, reprezentującemu w Jeziorach rodzinę Witkiewiczów. Maciej Witkiewicz, stryjeczny wnuk Witkacego: — Dołączyłem do delegacji w ostatniej niemal chwili, wyłącznie na własną prośbę — nikt mnie nie zapraszał, choć — według przepisów — przy ekshumacji powinien być ktoś z rodziny. Chciałem już jechać na własny koszt — miałem paszport, konto „S" — występuję często za granicą. Na szczęście, dopisano mnie jednak w końcu do delegacji. Tak jak wszyscy jej uczestnicy, nie byłem przy eks- humacji, dopiero na drugi dzień dostałem zdjęcia oraz wo- reczek z resztkami znalezionych w grobie przedmiotów. Zarówno zdjęcia, jak i „pamiątki", wprawiły mnie w osłu- pienie. Czaszka miała wszystkie zęby, a przed wyjazdem, seniorka naszej rodziny, ciocia Aniela Ehrenfeught, któ- ra pamięta Witkacego, przypomniała mi, że miał sztuczną szczękę! W woreczku natomiast była kolorowa, metalowa obrączka, której Witkacy — mimo, że żonaty — nigdy nie nosił, a gdyby już — raczej złotą. Szeroki, wojskowy pas ciasno zapięty klamrą, wskazujący na szczupłą sylwetkę Mahatma Witkac 327 właściciela. Witkacy tymczasem — szczególnie w ostat- nich latach — był tęgi, z brzuszkiem, skłonnością do tycia. Dziesięć szklanych, takich samych okrągłych guziczków, najprawdopodobniej od rubaszki, w której chowają na Po- lesiu. A znalezionych guzików powinno być co najmniej kilka rodzajów i formatów — pochowano przecież Witka- cego w ubraniu, w którym popełnił samobójstwo — płasz- czu, swetrze, koszuli, spodniach, bieliźnie, skórzanych bu- tach. Nie było też śladów metalowej laski, którą — według relacji Oknińskiej — włożono mu do trumny. Włodzimierz Ziemiański, emerytowany podpułkownik Wojska Polskiego: — Witkacy popełnił samobójstow w majątku moich ro- dziców w Jeziorach na Polesiu. Jako kilkunastoletni chło- pak byłem świadkiem jego pogrzebu na tamtejszym cmen- tarzu. W latach 70-tych odwiedziłem rodzinne strony, od- nalazłem jego bezimienny grób — zapadający się, bez krzyża i tablicy. Razem z Poleszukami świadkami jego śmierci wbi- łem w tym miejscu w ziemię kołek, żeby można było później grób zaznaczyć. Tam właśnie w kilka lat później — dzięki staraniom Marii i Stefana Flukowskich — postawiono mu płytę nagrobną. Być może, nie postawiono jej dokładnie w tym właśnie miejscu — nie było mnie przy tym. Najprawdopodobniej jednak pod nią spoczywa, tylko o wiele głębiej lub z boku — na prawo czy na lewo. Zanim mu bowiem ją postawio- no, w jego grobie i w pobliżu pochowano już do tego cza- su wiele osób — mówił mi o tym stary Poles/.uk Madej. Na Polesiu — ciągle biednym, zaniedbanym, odciętym od świata lasami i bagnami — nikt nie dba o cmentarze, nie kupuje na nich miejsca. Chowa się tam, gdzie czyjś grób się Joanna Siedlecka uż zapada, gnije krzyż, spłowiała tabliczka. Tym bardziej, 'e cmentarz w Jeziorach jest tylko jeden, leży w środku vsi i jest bardzo mały — gdzieś tak 80 na 60 metrów. Ekshumację tymczasem przeprowadzono tak, jakby chodziło o wyjęcie szczątek z trumny w murowanym gro- bowcu. Należało tymczasem wysłać kogoś do Jezior wcześniej, zorientować się. Kopać głębiej i naokoło — roz- copać groby leżące w pobliżu. Pamiętać, że powinien mieć vokół siebie rzeczy różniące się od tych, które mają Pole- >zucy. I co najważniejsze — nie przekraczać ekshumacji wyłącznie stronie ukraińskiej, którą — trudno powiedzieć llaczego — obdarzono tak wielkim zaufaniem. Należało 'abrać przynajmniej jednego, naszego antropologa. Ale cóż, pomóc nie mogłem. Choć znam ten cmentarz, ^leszuków, potrafiłbym — przy ich pomocy — zidenty- 'ikować grób, doradzić, jak i gdzie kopać, lata całe walczy- em o sprowadzenie jego prochów — zabrakło dla mnie niejsca w samochodzie do Jezior. Sławomir Anioł, pracownik „Bongo" — Biura Opieki iad grobami obcokrajowców: — Byłem przy ekshumacji Witkacego, wyłącznie jed- iak w charakterze świadka — wszystko wykonywali Ukra- ńcy. Wyrzucili nawet z cmentarza — i to ostro, brutalnie — ekipę filmową z WFD, która musiała uciekać, bojąc się ) swój sprzęt. Bardzo możliwe i prawdopodobne, że zaszła omyłka. lb był mały, zaniedbany wiejski cmentarzyk, jakich tam viele. Ostatnio często sprowadzamy z Rosji prochy i zdą- żają się problemy. O groby dba się jedynie w większych niastach. Na prowincji prawie zupełnie nie. Zapadają się )ardzo szybko, nie stawia się przecież pomników, tylko Mahatma Witkac 329 mogiłki — kopczyki, drewniane krzyże, tabliczki, z któ- rych zaraz ścierają się litery. Zaniedbane, trudne do identy- fikacji są groby stosunkowo nowe, sprzed kilku lat, więc co mówić o tych sprzed pół wieku? Troska o zmarłych bardzo tam dziwi. „Pompa" towa- rzysząca ekshumacji Witkacego po prostu szokowała. Pole- szucy byli mili, serdeczni, gościnni, ale w sumie — zdzi- wieni, ironiczni. — „Po co tyle zachodu i zmarnowanych pieniędzy? Po co go przenosić, skoro ma już grób? Czy to nie wszystko jedno, gdzie leży? To już przecież tylko kości, szczątki, więc co za sens?" Dotykali z podziwem trumny, którą przywieźliśmy Wit- kacemu. Rzeczywiście eleganckiej, solidnej, z dębowego drewna, metalowym wkładem, wykonanej przez prywatny zakład, z którym współpracujemy. Na Polesiu i w ogóle rosyjskiej prowincji chowają w obitych wewnątrz materia- łem pudłach z dykty. Wyłącznie w koszulach — rubachach. Cmokali z zachwytu na widok naszego forda — tran- sita. Biało-czerwonych wieńców ze świeżych goździków z pięknymi szarfami, które przywieźliśmy z Polski. Bo ich wieńce są z kolorowych, jaskrawych wiór lub papieru, i takimi właśnie — odbijającymi bardzo od naszych — ude- korowali trumnę Witkacego. Nie ukrywali zachwytu na widok tablicy, którą postawi- liśmy po ekshumacji w miejscu jego dawnego grobu. Ele- gancka, mosiężna, podtrzymywana przez cztery toczone wsporniki z brązu, ze złoconymi literami. Wyróżniała się bardzo na ubożuchnym jeziorańskim cmentarzu. Poleszucy szeptali mi nawet na ucho, żeby jej nie zostawiać, bo po co? W nocy zaraz ją pewnie rozkradą, rozbiorą, sprzedadzą na części. 330 Maciej Witkiewicz: — Zdjęcia z ekshumacji oraz woreczek „pamiątek" otrzymałem 12-tego wieczorem. Następnego dnia przy śnia- daniu podzieliłem się wiec swoimi wątpliwościami z „sze- fem" strony ukraińskiej — Stanisławom Kołtyniukiem, wi- ceministrem kultury ukraińskiej SRR. Powiedziałem, że bardzo mi przykro, lecz to nie są — najprawdopodobniej — szczątki mojego stryja! Nie chodzi mi o pociąganie kogo- kolwiek do odpowiedzialności, ale mi o tym milczeć! Był ogromnie zaskoczony, zdziwiony, twierdził, że to wyklu- czone, niemożliwe — antropolog dokonująca ekshumacji to wybitna specjalistka! Powiedział jednak widać o tym Molkowi i Zieleniewi- czowi, wezwali mnie bowiem „na dywanik". Nie próbowa- li nawet rozmawiać, dyskutować. Byli wściekli, krzyczeli tylko ostro i per „wy". — „Co powiedzieliście Koftyniu- towi i po co? To kryminalna sprawa! Czy zdaliście sobie sprawę, co wyniknie z waszych „wątpliwości"? Chcecie '.niszczyć stosunki polsko — ukraińskie, polsko — radziec- :ie, które z takim trudem budujemy? Walkę o odzyskanie •d nich naszych dóbr kultury? I co więcej — także swoją arierę? Możecie już przecież nie występować więcej za ranicą! Nie rozumiecie, że nie ma też czasu na żadne omyłki", „wątpliwości?" To ostatnie było faktycznie zgodne z prawdą. Program wganizowano „na styk", nie przewidując najmniejszych lwet błędów. 11 kwietnia rano wyjechaliśmy z Warszawy, ieczorem przyjechaliśmy do Równego, już po ekshumacji. astępnego dnia wieczorem dostaliśmy zdjęcia i „pamiąt- ", które potwierdziły moje oraz Stefana Okołowicza wąt- iwości. Powiedzieliśmy o nich 13-go rano i tego samego --— . . r^fl^Y JJ1 dnia wyjeżdżaliśmy już do Zakopanego, gdzie 14-tego o 10-tej miały się odbyć uroczystości pogrzebowe, czekali zaproszeni goście. Stefan Okołowicz: — Ja również przedstawiłem Molkowi i Zielniewiczowi swoje wątpliwości, ale jedyną reakcją był również krzyk. Bladzi i wściekli kazali mi „trzymać język za zębami", nie mówić na ten temat nawet słówka, a już szczególnie minis- trowi Krawczukowi, który nie może się o tym dowiedzieć! Gdy zaczną się w kraju plotki, przecieki, będzie wiadomo — to sprawka moja i Witkiewicza! Czy nie rozumiem, że to nieważne, czyje to prochy? Że liczy się już wyłącznie symboliczny, polityczny wydźwięk sprawy? „— Możemy przecież otworzyć, trumnę, wyjąć z czaszki zęby i będzie w porządku!" — żartował niby to Zielniewicz. Pytali również, czy nie przefotografowałem przypad- kiem zdjęć z ekshumacji? Skłamałem, że nie, choć oczy- wiście, natychmiast to zrobiłem, ale ukryłem klisze i zdję- cia — bałem się rewizji, konfiskaty. Zabrali wobec tego zdjęcia z ekshumacji ekipie dziennika, która zamierzała właśnie je filmować. Schowali po prostu do kieszeni, jesz- cze raz — dla dobra sprawy — nakazując mi milczenie! Razem z Maćkiem Witkiewiczem nie wiedzieliśmy więc zupełnie, co robić? Dziennikarka litewskiego „Czerwonego Sztandaru", która miała pisać z „imprezy" reportaż, radziła nam „robić szum". Dzwonić na Kreml, przedstawić sprawę! Decyzja o sprowadzeniu prochów Witkacego zapadła na szczeblu Jaruzelski-Gorbaczow. Kreml nie dopuści wobec tego do omyłki! Przyśle natychmiast helikopterem najlep- szych specjalistów, którzy oświetlą cmentarz, przekopią go i przeczeszą choćby w nocy! Nie mieliśmy jednak odwagi 332 Joanna Siedlecka dzwonić na Kreml, poza tym — do kogo? Zastanawialiśmy się też — a może mylimy się? I może to rzeczywiście nieważne, czyje to szczątki, liczy się symboliczny wydź- więk sprawy? A nuż faktycznie zaszkodzimy stosunkom polsko—ukraińskim? Nie mieliśmy też właściwie możli- wości działania — mało czasu, wszędzie z obstawą, obcą nam zupełnie grupą. Niestety bowiem, niemal cała nasza delegacja różni- ła się bardzo — na niekorzyść — od ukraińskiej. Jedynie Żukrowski czasem dowcipkował, nie ukrywał, że ma dość „ceremoniału". Reszta natomiast była typowymi urzędnika- mi w najgorszym tego słowa znaczeniu. Przerażeni, uniże- ni wobec Ukraińców. Smutni, sztywni, nieustannie spięci, maszerujący groteskowo, wyćwiczonym, wojskowym kro- kiem, gdy wnoszono na przykład wieńce. Żadni partnerzy dla inteligentnego, dowcipnego Kottyniuka i Szczerbaka, a nawet — miejscowych, prowincjonalnych działaczy, cho- ciażby Stiepana Czemoloza — pierwszego zastępcy Prze- wodniczącego Obwodowej Rady Narodowej w Równym. O wiele — od „naszych" — pewniejszych siebie, luźniej- szych, serdeczniejszych, pozwalających sobie na drwinę z ceremoniału, w którym uczestniczyliśmy. Kołtynik na przy- kład płakał autentycznie w Zakopanym podczas pogrzebu. Szczerbak natomiast — jako jedyny — po tym co zaszło, zmienił swoje przemówienie, które wygłaszał na Boksowym Brzyzku. Mówił więc nad trumną, że tak naprawdę — Wit- kacy został na Polesiu — o śpiewie ptaków, szumie drzew, sercach i myślach tamtejszych ludzi, uczniów, którzy opie- kowali się jego grobem. „Nasi" tymczasem — choć również przecież wiedzieli — i w Zakopanym „szli w zaparte", sło- wem nawet nie napomykając o omyłce. Chcieli przede wszystkim odfajkować sprawę, dopro- wadzić do uroczystego pogrzebu w Zakopanym, wszyst- Mahatma Witkac 333 ko jedno kogo. Nie potrafili zdobyć się na wspólną, szcze- rą rozmowę z gospodarzami, próbę zastanowienia się, nad wyjściem z zaistniałej sytuacji. W drodze do Zakopanego zatrzymaliśmy się na kolację w zamku w Łańcucie, gdzie gościł nas jego dyrektor, któ- rego nazwisko wypadło mi, niestety, z pamięci. Rozmawiał z Kołtyniukiem i Szczerbakiem, którzy szalenie się ożywi- li. Nareszcie bowiem ktoś rozmawiał z nimi po przyjacie- lsku ipartnersku, inteligentnie, zajmująco. Pomyślałem wtedy, ile można byłoby dla naszej kultury od Ukraińców uzyskać, jak inaczej wyglądałby „drugi pogrzeb Witkace- go", gdyby na miejscu naszych urzędników, znajdowali się ludzie innego formatu. Maciej Witkiewicz: — Choć więc niemal od razu przypuszczaliśmy, że nie wieziemy do kraju szczątków Witkacego, musieliśmy uczestniczyć w „oficjałkach", od których pękał wręcz ten krótki pobyt. Najpierw „mityng" w Jeziorach, zorganizo- wany przez miejscowe władze. Trumnę z prochami wysta- wiono przed szkołą, obwieszoną naszymi oraz ukraiński- mi flagami z czarnymi wstążkami. Z głośników — żałob- ne marsze, wokół trumny — warta pionierów w czerwo- nych chustach, musztrowanych przez komsomołkę, sinych i skostniałych od zimna oraz wiatru, zrobiłem więc kom- somołce awanturę, dopiero wtedy zaczęła wymieniać dzie- ci częściej. Ustawiono też trybuny, mikrofony, rozpoczęły się przemówienia dwóch stron. Gospodarze podkreślali przede wszystkim, że Stanisław Ignacy Witkiewicz był, jak wia- domo... bolszewikiem, który przeszedł na ich stronę, wal- czył w Rewolucji Październikowej za „mir i swabodu", Joanna Siedlecka ;turmował Pałac Zimowy itd. W miejscowej prasie uka- iło się kilka okolicznościowych artykułów i w każdym sano, że był bolszewikiem, komunistą! Aż Jurij Szczer- ik pytał mnie, czy to prawda? Oczywiście, zaprzeczałem, K>wiadałem mu o stryju, którego utworów, niestety, nie iał. Chciał bardzo — już w Polsce — coś kupić, akurat dnak nic w księgarniach nie było. Wewnątrz szkoły znajdowała się miejscowa izba pamięci, ezentująca się szalenie „witkacowsko". Poświęcona bowiem połowie Witkacemu oraz... ukraińskim „gierojom" rewolucji. rfowę ścian i gablot zajmowały zdjęcia Witkacego, plakaty z ^o sztuk, wydane w Polsce książki. Drugą połowę — podo- oiy ukraińskich rewolucjonistów, ulotki, manifesty... Teren szkoły otoczono wojskiem. Za płotem tłum miej- owych, usiłujących coś zobaczyć. Oprócz nich grupa pol- ich robotników zwiezionych z budowy elektrowni 'hmielnickiej", zadowolonych z przyjazdu — dostali wol- dzień. W ogóle zresztą w Wielikich Ozierach było tego dnia rdzo wesoło. Sowchoz „Meliorant", w którym pracuje ększość mieszkańców, dostał specjalne dotacje, za które sądził jarmark. Na głównej ulicy ustawiono kramy z kieł- są, lemoniadą, ciastami, kolorowymi parasolkami. Zaraz po „mityngu" — wyjazd na uroczysty obiad w 'dalekiej Dąbrowicy, na „stypę", jak mówili Ukraińcy. iszym mercedesem z „Pagartu", konwojowani — jak ykle — z tyłu i z przodu przez miejscowych milicjan- v w swoich zaporożcach. Oczywiście, szybko, ostro, z kiem, środkiem drogi, nieliczne miejscowe wozy nie- ilże po rowach. Mijając po drodze świeżo odmalowa- drogowskazy i płoty. Odmalowano też zresztą szkoły, rzątnięto wyraźnie cmentarz — wycięto stare, piękne ;ewa, wysypano alejki żółtym piaskiem, zlikwidowano Mahatma Witkac 335 część mogił wokół grobu Witkacego, utrudniających do niego dostęp, usypano natomiast na nowo mogiłki dalsze, rozmyte przez deszcze. Nic jednak nie było w stanie przysłonić tamtejszej bie- dy i zaniedbania. Nigdy tej podróży nie zapomnę — rze- czywiście koniec świata. Lasy, bagna, błota i jeziora. Za- padłe wsie, kumę, biedne chaty. Zniszczeni, spracowani lu- dzie, chustkowe babiny, do których podszedłem na chwi- lę podczas „mityngu" w Jeziorach, żeby podziękować za przybycie. Rzuciły się całować mi ręce, pytały — po pol- sku — kiedy znów „wróci Polska", bo miały wtedy lepiej, dziś — sam chyba widzę. Wciskały adresy, prosiły, żeby zaprosić je do Polski. Podczas „stypy" w Dąbrowicy trumna z prochami stała na niestrzeżonym parkingu przed restauracją. Cała na- sza delegacja natomiast została zaproszona na obiad. Bar- dzo dobry, uroczysty, z wódką, przemówieniami i toastami za „drużbu", suwenirami, wręczanymi przez miejscowe władze — budzikami oraz głośnikami typu „kołchoźnik", nie nadającymi się zupełnie do naszych kontaktów. Do ich zresztą też nie zawsze — po powrocie do hotelu ktoś pró- bował włączyć, ale wywołał tylko krótkie spięcie! Po obiedzie składanie wieńców pod pomnikiem Lenina w Równym i na „Wzgórzu czynu wojennego". Wizyta u I sekretarza obwodowego rówieńskiego komitetu komunis- tycznej partii Ukrainy Tarasa Panasenko. Muzeum Nauko- wego Ateizmu, gdzie oglądaliśmy armaty, działa, portrety ukraińskich rewolucjonistów. Zamknięty miejscowy teatr, gdzie podziwialiśmy wobec tego kandelabry i hali... l.^l r-iA.-.,,,.( 49. Maciej Wilkiemcz, w Izbie Pamięci w szkole w Jeziorach na Polesiu. Fot. S. Oko- towicz. Stanisław Kałamacki, były sekretarz ideologiczny Ko- mitetu Miejskiego PZPR w Zakopanem: — W marcu 1988 razem z Andrzejem Dziukiem, dyrek- torem teatru imienia Witkacego, Stanisławem Walkoszem, zastępcą naczelnika Zakopanego, zostałem wezwany do Mi- nisterstwa Kultury i Sztuki, do ministra Janasa. Oświadczył nam, że będziemy odpowiedzialni za pogrzeb Witkacego w Zakopanym, który odbędzie się już za miesiąc! Protestowa- liśmy przeciwko „ekspresowemu" terminowi, byliśmy po prostu nim przerażeni, szczególnie Dziuk, którego teatr miał być głównym organizatorem. Proponowaliśmy listopad, miesiąc pamięci o zmarłych, Janas był jednak nieubłagany. Musiał to być kwiecień — mie- siąc przyjaźni polsko-radzieckiej! Powtórny pogrzeb Witka- cego miał wieńczyć niejako nasze rozmowy ze wschodnim sąsiadem, być koronnym dowodem naszej współpracy. Nie starałem się zupełnie o udział w delegacji do Jezior. wnieny c Jezior na warcie prwd trumną Witkacego?). Fot. S. Okolowicf. listerstwo samo o tym zadecydowało — ktoś musiał ezentować Zakopane, wybór padł więc na mnie, nie ;łem odmawiać. oczywiście, że już tam, na Polesiu, wiedziałem, że nie > najprawdopodobniej szczątki Witkacego. Pan Witkie- ; i Okołowicz nie kryli przecież swoich wątpliwości, la ich roztrząsanie nie było zupełnie czasu. )de mnie jednak nic nie zależało. Nie miałem na zaist- sytuację najmniejszego wpływu. Zupełnie się przecież legacji nie liczyłem, byłem nikim — reprezentowałem Zakopane, nic więcej. W jej skład wchodzili znacznie nnie funkcją znaczniejsi, do których należał głos decy- y — wiceminister kultury Kazimierz Molek oraz Ta- ; Zielniewicz, również z Ministerstwa. Uznali tymcza- źe nie ma mowy o żadnych „omyłkach" — „usa- Okołowicza i Witkiewicza, któremu faktycznie gro- niszczeniem kariery! Ucięli sprawę w pruskim sty- Mahatma Witkac 339 lu — nakazali milczenie, skonfiskowali zdjęcia, udawali przed Ukraińcami, że nic się nie stało. Jaki sens miałaby więc prezentacja mojego stanowiska? Czy wobec mnie za- chowaliby się inaczej? Współczułem panu Maciejowi Witkiewiczowi — był rzeczywiście przygnębiony, w wyraźnej rozterce, nie wie- dział, co robić. Choć tak naprawdę — on również nie jest bez winy. Reprezentował przecież rodzinę, był więc osobą najbardziej zainteresowaną i nie powinien dać się zastraszyć, a działać dalej! Dzwonić na przykład do Warszawy, do Krawczuka, zdać mu relację! Albo też, w dowód protestu — opuścić delegację, nie brać udziału w „szopce" w Zakopanem, w której uczestniczył do końca. Tak, tylko on miał podstawy do działania. Ode mnie bowiem nic nie zależało, bo kimże tam byłem? Tyle tylko, że po powrocie nie ukrywałem, że nie wia- domo właściwie, kogo przywieźliśmy, tak że w Zakopa- nem były „przecieki". Choć, oczywiście, „bomba" wy- buchła dopiero po artykule Stefana Okołowicza w „Tygod- niku Powszechnym". Inżynier Wiesław Białas, konserwator cmentarza na Boksowym Brzyzku w Zakopanem: — Byłem odpowiedzialny za przygotowanie grobu Witkacego, a właściwie jego matki, Marii Witkiewiczowej, obok której miał spocząć. Pracowaliśmy w pośpiechu — o terminie uroczystości dowiedziałem się tylko miesiąc wcześniej, a pora nie nadawała się zupełnie do tego typu prac. Marzec, a więc robota ciężka, bmdna, bo śniego, bło- to, twarda jeszcze ziemia. Cała „impreza" przygotowywana była jednak na łapu- Joanna Siedlecka ipu. Nie mówiąc już o kosztach, jakie pochłonęła, o któ- :h bardzo w Zakopanym plotkowano. Bo przecież i wy- d na Polesie i kosztowny pogrzeb w Zakopanem. Masa Sci — ci ważniejsi ulokowani w „Kasprowym". Kapele, 'czki, czarne sztandary, imprezy w teatrze Witkacego. Pieniądze można jednak przeboleć, co mnie najbardziej ;ałej sprawie dotknęło, to zakłócenie wiecznego spokoju tki Witkacego, Marii Witkiewiczowej. Rozkopując bo- •m jej grób, w którym mieliśmy zrobić dla niego miej- , musieliśmy, niestety, natknąć się na jej szczątki. Cza- ę, kości kręgosłupa, krzyżyk, najprawdopodobniej od ańca, resztki butów z kilkakrotnie podzelowanymi po- zwami — była widać niezbyt zamożną kobietą. Zebra- ły to wszystko w małą, dziecinną trumienkę, pochowa- ły ją jeszcze raz, pocieszając się, że będzie za to leżała k ukochanego syna. Jak się jednak później okazało, położyliśmy obok niej ;u ducha winnego Poleszuka, którego wieczny spokój nieź został naruszony. Co więcej, gdy wszystko wyszło aw, wycieczki pluły na jego grób, krzyczały — paszoł i, ty bolszewiku! Domagały się usunięcia go z grobu ii Witkiewiczowej, przetransportowania na Polesie! I /wiście — można to zrobić. Czy nie jest jednak barba- istwem poniewieranie i miotanie szczątkami nieszczęś- , przypadkowo zaplątanego w całą sprawę? 'odczas pogrzebu w Zakopanem, kazanie o „zmarłym na acz bracie Witkacym, którego niedługo wszyscy spotka- — wygłaszał ksiądz Józef Tischner, kapelan Związku lalan. Ale już po kilku zdaniach przesiało nagle działać lśnienie — zarówno na cmentarzu, jak i przed kościołem. /ięcej — z głośników popłynęła wrzaskliwa, dyskoteko- Joanna Siedlecka i muzyka. W „Tygodniku Powszechnym" (nr 17/1988), )ry wydrukował tekst jego kazania, cenzura wykreśliła tomiast spory akapit. Poprosiłam księdza Tischnera o 'ysłanie mi „wywrotowych" zdań, co uczynił. Wykreślo- mu fragment następujący: [...] „Wiemy doskonale, -w jakim dniu i w jakich okolicz- ściach odszedł 7. tego świata. Byt to 7. całą pewnością /trudniejszy dzień w historii naszej Ojczyzny w wieku XX. f to dzień, w którym nie tylko On, ale wielu innych tra- ci nadzieję — dzień nie tylko klęski, ale także dzień zdra- , W naszych sercach, a zwłaszcza w sercach tych, któ- f ten dzień pamiętają, niech rośnie modlitwa braterskie- wspótczucia. Trzeba byto mieć ogromną siłę, aby taki ień przeżyć". Choć było więc powszechnie wiadome, że obok Marii itkiewiczowej nie pochowano jej syna, na grobie nadal dniała tablica: — „14 kwietnia 1988 Stanisław Ignacy itkiewicz powrócił i spoczął obok matki". Usunięto ją •piero jesienią 1989, położono z powrotem starą, na częście zachowaną: — „Maria Witkiewiczowa, matka anisława Ignacego Witkiewicza pochowanego w Jezio- sh na Polesiu, w przekonaniu, że prochy jego tu spoczy- ić powinny". Zewnętrznie wszystko wróciło do normy, choć Maria itkiewiczowa nadal dzieli grób z anonimowym Poleszu- sm. I mimo że dziś „grzebalna awantura" już przycichła, Izywają się ciągle głosy domagające się dalszego ciągu. zetransportowania Poleszuka na Polesie, powtórnej eks- imacji Witkacego. Lub też — wyeksmitowania go w inne iejsce Rgksowego Brzyzka, złożenie obok Marii Witkie- iczowej urny z ziemią z cmentarza z Jezior. Mahatma Witkac Jak dotychczas jednak nie podejmuje się żadnych kro- ków. Kto zresztą ma o nich decydować? Nikt nie chce pić piwa po poprzedniej ekipie, która wyparła się jakiejkolwiek winy, twierdząc, że za ekshumację odpowiadała wyłącznie strona ukraińska, oni natomiast wyłącznie za pogrzeb, któ- ry odbył się przecież jak należy! Zmieniły się też radykal- nie czasy, runęła „komuna" i kto ma dziś głowę do powtór- nego pochówku Witkacego? Został więc na Polesiu, gdzie — jak śpiewa o nim w swojej balladzie Jacek Kaczmarski — „resztki po nim koł- choźnik bronuje, jak umie". Matka natomiast dzieli grób z Poleszukiem. Sytuacja, której nawet on, chyba by nie wymyślił. Sprawdziły się słowa Poleszuków, którzy już na Polesiu przepowiadali karę bożą, twierdzili, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Ekshumacji dokonano bowiem w dzień Pas- chy, która zaczynała się właśnie na Polesiu. Pohańbiona. zlekceważono dzień święty. Męki Pańskiej. Pohańbiono za- równo pracą fizyczną, a przede wszystkim — naruszeniem wieczystego odpoczynku należnego zmarłym. Choć bardzo prawdopodobne, że to właśnie on wyciął wszystkim ostatniego „szpryngla". Nie chciał — jak śpie- wa Kaczmarski — „afry go czerwony czerwonemu sprze- dał", urządzał sobie jego kosztem narodową hecę, wycie- rał sobie nim gębę". Zawsze był przecież uosobieniem wol- ności, niezależności i sam o sobie decydował. Zarówno 17 września 1939 roku, jak też — bardzo możliwe — 14 kwietnia 1988.