Krystyna Kolińska Orzeszkowa Złote Ptaki I Terroryści BIEDNE SERCE MAJĘTNEJ ELIZY Samotność z duchami Dwie panny Pawłowskie - Eliza i Klementyna, dwie rodzone siostry, a tak różnią się od siebie; ta pierwsza młodsza, taka jakaś nikła, bezbarwna. Zauważa się jedynie jej głowę, zbyt dużą w stosunku do wątłego korpusu. Nie wzbudza ani zwyczajowych zachwytów gości, ani dumy próżnej matki - pani Franciszki. Zainteresowanie młodszą córką ogranicza się jedynie do ciągłych pouczeń: co wypada, a co nie wypada tak dobrze urodzonej panience. Daremne są próby tej niespełna wówczas dziesięcioletniej brzyduli, zwanej Lizią, zwrócenia na siebie uwagi matki. Nikt nawet nie zauważa, jak opuszcza salon, jak znikają barwne wstążki nad rurkami angielskich loków, jak biegnie do ogrodu, jak zaszywa się w gęstwinie krzewów nad sadzawką. Siedzi nieruchomo, patrząc w wodę... I widzi: oto wypływa jako srebrzysty łabędź o doskonałym kształcie długiej szyi, to znów unosi się jako ta migotliwa tęczowa ważka, aby za chwilę przemienić się w dobrą wróżkę z czarodziejską różdżką. W teatrzyku wyobraźni ustawia siebie i w innych postaciach - zawsze pięknych, budzących podziw, zachwyt. Często zaprasza tam na scenę także Klemunię; starszej o trzy lata siostry nie trzeba zdobić w powaby ciała, taka jest ładna i zgrabna. I tak uważnie słucha opowieści. - Liziu, napisz kiedyś jakąś nowelkę z życia, mama się ucieszy, pochwali... Pierwszy dziecięcy utwór nosił tytuł Dzwon pogrzebowy. Na karty zeszyciku w burych okładkach przywołała lśniący błysk biżuterii, zgubioną złotą bransoletkę z brylantami, niedobrą panią, posądzającą o kradzież niewinną służącą, więzienną celę, w której umiera nieszczęsna dziewczyna. Z cichą nadzieją na pochwały dała pani Franciszce do przeczytania. Nie było pochwały, przeciwnie - gniew. - Głupstwa popisałaś. Nie masz zdolności, nie nabijaj sobie głowy takim gryzipiórstwem. Po wielu latach, gdy Eliza (przyszła Eliza Orzeszkowa) stanie się sławną, matka będzie opowiadać, jak to rodząc młodszą córkę w maju 1842 roku, usłyszała nagle śpiew słowika i przeczuła nieomylnie, że to dziecię jest obdarzone przez bogów wielkimi talentami. Na razie zachwyty i pochwały ze strony czarnookiej i czarnowłosej pani Franciszki Pawłowskiej są udziałem starszej córki: - Klemunia jest taka śliczna, całkiem do mnie podobna, a przy tym i prawdziwie utalentowana. Pięknie rysuje, maluje, śmiało dyga przed gośćmi. Taką Klemunią można pochwalić się na wizytach, na przyjęciach, pokazywać jej wystrzyganki... - Klementyna rzeczywiście umiała udatnie wycinać z kolorowego papieru różne historyczne postacie - dostojnych polskich królów, walecznych hetmanów, a także i dzikich kozackich atamanów w czerwonych hajdawerach. Artystka w wystrzyganiu kochała swą młodszą siostrę i wierzyła w te bardzo dziwne, nieprawdopodobne historie, opowiadane jej przez przyszłą pisarkę. - Ziuniu, ty będziesz kiedyś pisała książki - utwierdzała w Elizie jej skryte marzenia. Co prawda Klementyna nie widywała jeszcze nocą - w oknie lub w sypialni pochylonego nad łóżkiem -zmarłego ojca, ale była gotowa wierzyć, że Lizia rozmawiała z rodzicem, który nakazywał, aby strzegła skrzyń z rękopisami jego naukowych prac. - Ukazał mi się na strychu, był ubrany w czarny frak, na szyi miał biały koronkowy żabot. Ciemne włosy zakrywały mu uszy i opadały na wysoko podniesiony kołnierz -opowiadała szeptem Eliza. W istocie nie mogła pamiętać wyglądu pana Benedykta, miała bowiem zaledwie dwa lata, gdy ojciec odszedł z tego świata "z powodu paraliżu"... Pozostawił po sobie dobra duchowe i materialne: cenne obrazy, bogaty księgozbiór, ogromny majątek oraz opinię człowieka pracowitego, światłego prawnika, o wolnomyślicielskim sposobie myślenia; a przy tym i uczciwego w przeciwieństwie do rodzonych, kłopotliwych bardzo braci: hulaki, jeśli nie oszusta, o imieniu Aleksander, i Jana, kompletnego wykolejeńca o malarskich uzdolnieniach. To przez nich musiał ze swojej rodzinnej ziemi wołyńskiej uchodzić na Litwę i tu szukać kandydatki na żonę. Eliza, nawet i wtedy, kiedy stanie się primo voto: Orzeszkową, secundo: Nahorską, nieraz będzie ulegała podobnym zwidom, omamom, słuchowym halucynacjom. "Złote ptaki" - jak zwała swoich młodych platonicznych kochanków - będą dotykały czule jej dłoni, szeptały w ucho wyznania miłości. Niektórzy zaszczyceni bywaniem u zasłużonej pisarki rzeczywiście oświadczali, że kochają... duchowo. Ale to wszystko było znacznie później; i te "złote ptaki", te złudzenia o miłosnych wyznaniach, rozmowy w grodzieńskim domu, sugestie, jej aluzyjne skargi, nie cofające się i przed poniżeniem... Niektóre portrety z tego czasu starały się obejść litościwie z sędziwą pisarką, ale i tak nie mogły ukryć tego, co wydobywały liczne, czasem amatorskie, fotografie. Surowa rysami, raczej męska twarz, dziwna budowa sylwetki! Skulone ramiona podniesione ku szyi; właściwie szyja nie istniała. Ramiona i zaraz - ta głowa! Ta twarz o nader wydatnym nosie, o nie olśniewającej, bladej cerze, o cofniętym podbródku, uwydatniającym usta; głównie jedną wargę, która zbytnio wysunięta ku przodowi czyniła wrażenie zmysłowego natręctwa. W sumie - nieodparte wrażenie, jakby poszczególne części ciała i głowy zapożyczone zostały dla okrutnego żartu od bardzo różniących się ze sobą osób. I do tego jeszcze ta fryzura! Włosy zaczesane z czoła przypominają głowę cukru, to znów - jakieś wałki, koki, węzły z loków w kształcie ósemek formują na samym czubku głowy coś w rodzaju ptasiego gniazda. Natomiast na portret czy fotografię mogła z powodzeniem pozwolić sobie, aż do starości, jej matka - pani Franciszka Pawłowska (Korwin Pawłowska, proszę zapamiętać, Korwin Pawłowska! - akcentowała zawsze wdowa po Benedykcie Pawłowskim). Ta - z domu Kamieńska - córka byłego porucznika gwardii jego cesarskiej mości przypominała urodą namiętną Włoszkę. W ogromnych, czarnych oczach czaiły się grzeszne obietnice, mocno wypukłe wargi zdawały się być stworzone tylko do pocałunków, nie za szczupła, rozkoszna kształtami kibić budziła u mężczyzn chęć posiadania. Nic dziwnego, że rozkochała w sobie upatrzonego na drugiego męża, młodego kawalera, posiadacza dóbr w kobryńskim powiecie. Klementyna i Eliza widywały często Konstantego Widackiego, gdy przyjeżdżał z wizytą, po przywitaniu się z dziewczynkami, zamienieniu z nimi kilku słów, porywała "narzeczonego" zaraz "na swoje pokoje". Lubiły tego spokojnego i bardzo eleganckiego pana, cieszyły się, że gdy pan Konstanty ożeni się z mamą, to zastąpi im jeśli nie ojca, to starszego brata. Pewnej niedzieli do Milkowszczyzny przyjechali na zaproszenie pani Franciszki goście z sąsiednich majątków. Okazja, aby pochwalić się piękną, drogocenną bransoletką, brylantowym pierścionkiem - darem od pana Konstantego. Precjoza jeszcze mocniej rozsieją blaski w świetle kandelabrów, gdy wzniesie wysoko w górę rękę z kolorową dużą wystrzyganką w palcach: - Klemunia narysowała historyczną scenę zaślubin Jana Zamoyskiego... Proszę popatrzeć, jak udatnie oddała postacie... Szmer zachwytu, a przy tym i domyślne uśmieszki. Jaki tam Zamoyski, jaka tam synowica Batorego... Toż to, wypisz, wymaluj, sama pani Franciszka, czarnooka, czarnowłosa, w potokach jedwabiu, w śnieżnych koronkach. A ten niby Zamoyski o rozanielonym wyrazie twarzy niepodobny do hetmana, ale całkiem do pana Widackiego. - Tak ubrana pójdzie nasza mama do ślubu, może już niedługo - rozmarza się Eliza. Zanim jednak nastąpi ów uroczysty dzień, dziewczynka przeżyje jeszcze i zapamięta do późnej starości pewien patriotyczny epizod, który - wtedy, kiedy się zdarzył - wywołał u niej wstydliwe zażenowanie. Otóż pewnego wiosennego przedpołudnia pani Franciszka wróciła ożywiona z jakiejś wizyty, przywożąc ze sobą trójkolorowe kokardy i trzy sztylety ze stali. Z jej dość chaotycznych słów o konieczności poparcia dla wolnościowych ruchów, dla węgierskiej rewolucji - tej niedawnej, z 1848 roku - dziewczynki zrozumiały, iż mają natychmiast ubrać się w krakowskie stroje i jechać z matką do parku. - Panna Kobylińska (która spełniała tutaj także rolę nauczycielki niższego stopnia) przyszpili wam do gorsecików kokardy i przypnie sztyleciki. Tak ustrojone, z emblematami węgierskiej rewolucji, ruszyły do miejskiego parku. Podczas spaceru po głównych alejkach nieszczęsny sztylet pałętał się między kolanami ośmioletniej Lizi. Matka z rumieńcem rewolucyjnego uniesienia patrzyła to przed siebie, to po bokach, jakby usilnie kogoś wypatrywała. - Maman - Eliza nieśmiało ścisnęła dłoń matki - czy nie można by odpiąć tego sztyletu, przeszkadza mi chodzić, a poza tym - dodała - sztylet jest do zabijania ludzi, a nie do noszenia przez dziewczynki... - Co ty tam wiesz, Liziu - pani Franciszka lekceważąco wzruszyła ramionami. - Takimi sztyletami węgierscy bohaterowie, rewolucjoniści, unicestwiali wroga. Ty, nosząc go teraz, duchem jakby łączysz się z nimi w tej walce. Spójrz, jak pięknie wykonaną ma głownię... Eliza wzdrygnęła się: ostry szpic, krew na ostrzu, dużo krwi, jęki rannych, końskie kopyta miażdżące ciała - kiedyś miała taki straszny sen. Zbladła, zachwiała się. - Co ci jest, Liziu? - Nie czekając na odpowiedź, pociągnęła córki w boczną ścieżkę. Ach, gdybyż pojawił się jakiś stróż porządku, ktoś z policji, ach, gdyby to był sam pułkownik żandarmów! Na pewno ostro zakazałby jej tej manifestacji, a może i uczyniłby jeszcze "jakieś grubiaństwo" - to pragnienie wywołało na twarz pani Franciszki jeszcze bardziej jaskrawy rumieniec. Jakiż to byłby temat do opowiadań po salonach. ...W kilka miesięcy po parkowej paradzie siostry Pawłowskie oczekiwało inne przeżycie - ślub matki z panem Konstantym, notabene krewnym przyszłego męża Elizy. Ale któż wtedy mógł przypuszczać, że ta niepozorna ośmiolatka stanie się za kilka lat panią Orzeszkową (pani Eliza odejmie sobie w przyszłości jeden rok i użali się, że weszła do małżeńskiego łoża, mając lat piętnaście i kilka miesięcy). Na razie jednak mamy rok 1849 i panna Michalina Kobylińska przy pomocy służącej ubiera córki "panny młodej" w białe gipiurowe sukienki, w białe pończoszki, białe pantofelki, zdobne w kolorowe bukieciki z jedwabnych kwiatków. Do tej gipiury muszą zostać przypięte "brosze złote z drogimi kamuszkami", ofiarowane im przez narzeczonego pani Franciszki. Matka "panny młodej" - Elżbieta z Kaszubów Kamieńska, w przeciwieństwie do córki skromna i serdeczna - głaszcze wnuczki po główkach; bardzo ostrożnie, aby nie zwichrować loków modnej angielskiej fryzury. ...Uroczystość ślubna, weselne przyjęcie i goście pięknie wystrojeni - zdawało się to wszystko zadowalać gust pani Franciszki, już - Konstantynowej Widackiej. Wszystko correct, wszystko cornme il faut... Dopiero - co za wstyd - ten postępek Elizy. Tyle lat nauki: co wypada, a co nie, kiedy można się odezwać przy dorosłych, a kiedy milczeć. A - tu!... Taka Lizia niby nieśmiała w większym towarzystwie, taka milcząca, a swoim publicznym odezwaniem się do pani Sweczyn, bogatej damy z domu Biszping, umiała wywołać skandal. Ujrzawszy bowiem ową damę, głośno wykrzyknęła: - Co za piękna suknia! A te kwiaty w pani włosach! A te bransolety! Zupełnie wygląda, szanowna dobrodziejka, jak królowa w naszym - moim i Klemuni - teatrzyku... - Zapewne kpiła sobie, wiedząc, jak mi zależy na znajomości z tak majętną sąsiadką. Nieznośne, niewdzięczne dziecko. Co prawda, ta mocno wydekoltowana suknia z jaskrawoliliowej mory opięta na bardzo otyłej figurze, nadawałaby się raczej na karnawałową zabawę dla młodej osoby, a nie dla tak "starej zupełnie". Te białe i czerwone różyczki, mające zdobić ułożoną w pretensjonalne anglezy fryzurę, też wyglądały groteskowo, ale żeby tak mówić o tym wprost, bez żenady. Gdzież konwenanse?... - myślała w irytacji matka Elizy. Na szczęście bogata sąsiadka wzięła za dobrą monetę zachwyty Lizi, lecz - na nieszczęście - zaczęła szczebiotać po francusku: - Merci, Elise, merci, mon dziecko. Ach, ten siekany francuski pani Sweczyn! Te makaronizmy, zgroza! Eliza czuła, jak w gardle zaczyna bulgotać śmiech, ale jeszcze próbowała go opanować. - Mon cheri dziecko! Czy jeździłaś, mon enfant, kiedyś le bateau a vapeur, który coula na dno de la riviere?... - To było już ponad wytrzymałość enfant. Parskając, dusząc się od chichotu, wybiegła kłusem z salonu, goniona spojrzeniami: zdumionym pani Sweczyn, zgorszonym - matki, rozbawionym - Klemuni. Ach, Klemunia! Jedynie ona rozumiała siostrę, jedynie z nią Eliza nie czuła się samotna i niczyja. Godzinami mogły rozmawiać o ojcu, wielbiły go, że był "taki uczony" i tyle po sobie zostawił książek w różnych językach. "Były tam i bezbożne, masońskie"! - mówiła czasem, żegnając się, babcia Kamieńska. To ona, babka, zawiesiła po śmierci zięcia na ścianie jego gabinetu - krzyź! Przedtem widniały tam tylko stare sztychy, litografie ukazujące postacie nie całkiem zgodne z ówczesnym, patriotycznym wzorcem. Benedykt Pawłowski wyróżniał się wśród okolicznej szlachty, ubierając się we francuskim stylu "Louis Philippe" - trochę rokoka, trochę biedermeiera - akcentując uwielbienie dla filozofów i pisarzy francuskiego Oświecenia. Toteż Denis Diderot spoglądał znad sekretery na wyznawcę swoich idei, dzieł z Kubusiem fatalistą i jego panem na czele, a sąsiadujący z nim na portretowej miniaturze - Franois Marie Arouet, czyli Voltaire, z kostycznym wyrazem twarzy, ze złośliwym uśmiechem na wąskich wargach, patronował pisarskim próbom właściciela tego gabinetu. Córkom pana Benedykta w sypialni, na rycinach, towarzyszyli inni bohaterowie. Nad posłaniami - Rejtan rozdzierał koszulę na piersi, na znak protestu, u progu sejmowej sali, książę Poniatowski tonął w nurtach Elstery, Jagiełło gromił Krzyżaków, a Sobieski - Turków. Wyobraźnia Elizy czerpała stamtąd pomysły do przedstawień w domowym teatrzyku. Z opowiadań babki i panny Michaliny dowiadywała się też dużo i o innych wydarzeniach. I potem, razem z siostrą, wywoływała na scenę duchy - Barbary Radziwiłłówny, Zygmunta Augusta. Przy odgrywaniu sceny rozstania przyszłej królowej Jadwigi z ukochanym Wilhelmem Lizia tak silnie umiała wcielić się w rolę przyszłej świętej, że zrozpaczoną, zalewającą się łzami, trudno było uspokoić drugiej aktorce, a zarazem jedynemu widzowi. Nie minie wiele czasu od tych spektakli, gdy po ciężkiej chorobie, straciwszy władzę w nogach, Klementyna odeszła w zaświaty. Był to rok 1851. Młodsza siostra, ujrzawszy twarz zmarłej w migotliwych płomykach gromnicy, a potem słysząc dźwięki żałobnego marsza "upadła, krzycząc, płacząc i włosy rwąc z głowy". Klementynka Pawłowska została pochowana na cmentarzu w Grodnie; w tym mieście pani Franciszka spędzała zazwyczaj z drugim mężem zimowe miesiące. Gdy wrócili na lato do Milkowszczyzny, zaczęła zjawiać się Elizie zmarła siostra; to za dnia, na ganku ocienionym półkolem włoskich topoli, stawała blada, ubrana tak, jak do trumny, to znów w nocy, gdy w starych lipach szumiał wiatr i kołysały się gałęzie, Eliza słyszała wyraźnie szept Klemuni i w poświacie księżyca widziała jej postać. - Lizia miewa halucynacje - raportowała matce, głęboko zaniepokojona, panna Michalina - dziś przy odrabianiu lekcji krzyknęła, że widzi w stojącym obok zwierciadle Klemunię w białej sukni. - I trzeba wynieść to lustro! - rozkazała pani Widacka. - Lizia musi dużo teraz biegać po świeżym powietrzu, a nie siedzieć godzinami, o zmierzchu, w ogrodzie i na ganku. Źle, ach, jak bardzo jest źle, gdy "przez nikogo nie jest się kochaną". Ojczym nieśmiało próbuje przy stole zabawić pasierbicę, przywozi prezenty. Na próżno. - Dziecko wychowuje się zbyt samotnie - stwierdza w rozmowie z panią Franciszką prawny opiekun półsieroty, Konstanty Niezabytowski. - Lizia powinna znaleźć się wśród innych dziewczynek. Niedawno sam słyszałem, jak w dawnym gabinecie pani pierwszego małżonka - świeć panie nad jego duszą - rozmawiała z portretem: "O, ojcze mój - mówiła z powstrzymywanym łkaniem. - Dziś, gdy tak cierpię, głowę moją na twoim łonie składam. Ocierasz łzy, co mi po licu spływają. I czuję serca twego uderzenia". Trzeba jak najszybciej oddać ją na pensję; najlepiej do sióstr sakramentek w Warszawie. Był to już rok 1852, Eliza miała jedenaście lat; uwierzmy jednak jej, że dziesięć. Pięć lat u sióstr sakramentek ...W klasztornej szkole oprócz nauki było dużo muzykowania, deklamowania, śpiewów i spacerów po dużym ogrodzie, skąd można było ujrzeć Wisłę. Gdy żegnała się z babką, która ją tu przywiozła, tonęła we łzach. Teraz po miesiącu czuje się prawie szczęśliwa. Koleżanki proszą ją o wiersze. -Zauważyły, że mam zdolności literackie - cieszy się "poetka". Wieczorami we wspólnej sypialni, leżąc już w łóżkach o ażurowych poręczach zdobnych w różowe wstążki, rówieśnice słuchają, piszcząc ze strachu, opowieści o duchach. Wolą je niż te autobiograficzne, wierszowane improwizacje, którymi Eliza lubi też częstować wdzięczne słuchaczki: W pierwszym kwiateczku mojej młodości Dom rodzinny opuściła Oddałam serce Boga miłości I w nim odtąd tylko żyłam. Dziewczę z Milkowszczyzny przestało się tu czuć brzydkim kaczątkiem. Lubiana, chwalona, podziwiana, nie tylko za piękne wypracowania, ale i za piękne, choć nieco wypukłe oczy oraz za piękne postępki, sprowadzające się do robienia za koleżanki pisemnych prac. Czuła się akceptowaną, potrzebną. U sióstr sakramentek poznała Marię Wasiłowską, późniejszą romansową "wieszczkę ludu" - Konopnicką. Po wielu latach, gdy obie staną się już sławne, odnajdą się na nowo i zaprzyjaźnią. - Odwiedzajmy się, piszmy do siebie, stańmy się dla siebie powiernicami najgłębszych tajemnic... - Tu trzeba dodać - gwoli prawdy - że na ogół te tajemnice dotyczyły tematów raczej natury ogólnej: literackiej, kulturalnej i społecznej niż intymnej. Szczególnie Konopnicka ukrywała swoje erotyczne emocje, m. In. Przyczyniając się do "zmowy milczenia" wokół sprawy samobójstwa młodego Gumplowicza z miłości do niej - pięćdziesięciopięcioletniej już wówczas kobiety. Orzeszkowa zaś ze swą przez całe życie pensjonarską egzaltacją, nie wykluczającą jednak głębokiego bólu, ze swoją uzasadnioną na ogół skargą: "Nie jestem kochaną", powierzała czasami ową "serca intymność" nie Konopnickiej, lecz kartkom "tajemnego dzienniczka" zatytułowanego Dni. Ale nie wybiegajmy tak bardzo do przodu, gdy - siwowłosa pisarka drżącą dłonią kreśli te swoje "Dni". Wróćmy na pensję, gdzie ta majętna panienka stała się przedmiotem uwielbienia, oddania "mizernej i bladej" Jadwiśki Szymańskiej, córki przekupki. Na pensji zetknęła się bowiem nie tylko z równymi jej statusem dziewczętami. Istniała bowiem tutaj - jak napisze po latach we Wspomnieniach - "pewna liczba ubogich dziewczątek, bezpłatnie przez klasztor wychowywanych". Jadwisia była polem do zaspokojenia pragnień, aby być - dla kogoś - opiekuńczym duchem, pomocą. Matka Elizy zdziwiłaby się niemile, uznając za całkiem nieodpowiednią taką przyjazną komitywę z córką przekupki w wypłowiałej chuście. Ale na szczęście nie pojawiła się tutaj, obowiązki macierzyńskie spełniając za pomocą korespondencji. Razu pewnego niespodziewanie przyjechała babka Kamieńska. Pachniała lawendą. Na jej widok zbudziła się znów tęsknota za rodzinnymi stronami, za drzewami w ogrodzie, za obrazami na ścianach, za starymi meblami, szufladami pachnącymi suszonymi kwiatami, ziołami... Po pożegnaniu, gdy zamknęła się za babką furta, wybiegła do ogrodu, szlochając... Po wielu godzinach szukania, o późnym zmroku znaleziono półprzytomną Lizię w najdalszym zakątku, wtuloną w gęste krzewy. Przeleżała kilka dni z dużą gorączką, a gdy pojawiła się w klasie, pierwszym widokiem był czerwony kawałek sukna zawieszony na szyi małej Szymańskiej. - O, Boże - pomyślała - wystarczy, aby nie było mnie przez tydzień, abym jej nie przypilnowała, i zaraz - ta kara i ten wstyd! Ten czerwony jęzor na czerwonych sznurkach! Za to, że nie rozmawiała, tak jak jest wymagane, po francusku i po niemiecku, i do tego na przerwach mówiła swoją nadwiślańską gwarą. Podczas pięcioletniego pobytu u sióstr, w murach klasztornej pensji na Rynku Nowego Miasta, gdzie wychowywały się panienki w wieku od lat dziesięciu do szesnastu, matka odwiedziła córkę jeden tylko raz i to w ściśle określonym celu: - Liziu, czy wiesz, że już niedługo skończysz szesnaście lat? Czy pamiętasz pana Piotra Orzeszkę, który odwiedzał nas po moim ślubie?... On nieraz dopytywał się o ciebie. Eliza zrazu nie powiązała ze sobą tych dwóch pytań. Wezwana wtedy owym wiosennym dniem 1857 roku do "parloaru", kratką na dwie połowy rozdzielonego, zdziwiona początkowo, sama zadała sobie pytanie: Skąd u boku matki wziął się kilkuletni chłopczyk, po krakowsku przyodziany, w barwnej rogatywce z pawim piórkiem nad lewym uchem?... - To twój przyrodni braciszek, Jaś Widacki - objaśniła matka. - Ma już kilka latek, całkiem podobny, jak widzisz, do pana Konstantego. ...Ostatnie spojrzenie na klasztor. Przed wyjazdem z Warszawy "pierwsza elegantka" - Franciszka Widacka, Eliza w skromnej, zapiętej pod szyję sukience i Jaś w krakowskiej sukmance odwiedzali liczne magazyny mód. W firmie pana Cara wzięto z panny Pawłowskiej miarę na suknię; jedna z nich miała być tą ślubną. Wyszła z tej pensji "nie tylko fizycznie, ale i moralnie dziewicą, co musiało w późniejszym życiu przynieść następstwa" - napisze po latach. Tajemniczy, nieco zagadkowy jest ten końcowy, refleksyjny komentarz o następstwach dziewictwa podwójnej natury. W związku z tym nasuwa się pytanie: Czy w małżeństwie pozostała długo tą fizycznie nietkniętą... Nieraz zwierzała się, że wtedy nie wiedziała nic o niektórych stronach życia małżeńskiego, a "zmysłowa jej istota głęboko jeszcze spała". Mniemam, że przez wiele jeszcze nocy po ślubie pan Orzeszko, choć bardzo doświadczony w miłosnych podbojach, musiał oswajać niedawną uczenniczkę klasztornej pensji ze swoim - powiedzmy - ciałem. Sam był światowcem, na gubernialną co prawda skalę, przystojnym, rozchwytywanym w okolicy "kawalerem do wzięcia", pocieszycielem nieszczęśliwych w małżeństwie sąsiadek. Gdy matka oznajmiła Elizie, że pan Piotr poprosił o jej rękę i że będzie jej z nim dobrze, co wtedy czuła? Niech powie o tym sama: "Gdyby podówczas kawałek drewna za człowieka przebrano i powiedziano mi, że gdy wyjdę za niego, będę panią siebie, że on mnie wozić będzie po zabawach, zgodziłabym się wyjść za drzewo" - oceniła po latach swe, a raczej matki, postanowienie. Poślubna noc... Dlaczego piękny ziemianin ożenił się z niepozornym, nieopierzonym podlotkiem? Czyżby pani Franciszka pragnęła mieć w rodzinnym kręgu, w bliskim zasięgu, tego znanego w całej okolicy miłośnika koni, organizującego z ułańską fantazją towarzyskie rozrywki - karnawałowe maskarady, paradne zaprzęgi w kilka koni? I dlatego wybrała tego wodzireja i koniarza na zięcia, choć tłoczył się tłum młodzieńców, chętnych do poślubienia jedynaczki?... Sama "herytiera" napisze później z gorzką kpiną: "prosili o moją... piękną, pszenną i leśną Milkowszczyznę". Było powszechnie wiadomo, że wtedy majątek pana Piotra - Ludwinów w kobryńskim powiecie - "tonął w długach i byłby już zaraz, zaraz utonął", gdyby nie to małżeństwo. Ale przyszła dziedziczka o tym nie wiedziała, a aktualna właścicielka Milkowszczyzny cieszyła się, że stanie się teściową prawie równolatka, który umie tak jak nikt w okolicy strzec konwenansów. Nawet to i lepiej, że Lizia jest jeszcze taka naiwna, bezwolna i nie zastanawia się, dlaczego żeni się, właśnie z nią, pan Orzeszko. Oczekuje z takim pensjonarskim zaciekawieniem jego wizyt, cieszy się jak dziecko z przedślubnych podarunków. Łatwo ją olśnić takim prezentem: szafirami - kolczyków, broszy i bransolety, oprawionymi w złoto (notabene wydał na to sześć tysięcy rubli a conto przyszłego posagu). Stosownie do drogocennego, jubilerskiego kompletu, także i pojazd, który go wozi do ładnego majątku - nieładnej przyszłej żony, musi też być wielkopański. Kareta z herbem Leliwy na drzwiczkach poprzedzana orszakiem służących, lokajów w wygalowanych liberiach, robi wrażenie na szesnastolatce. To wszystko pan Piotr czyni jako ten "rycerz kochający swą damę, wybrankę serca". O takich rycerzach, "idealnych kochankach", rozmawiało się szeptem w klasztornej sypialni. ...Po ślubnej uroczystości w Grodnie, w bernardyńskim kościele, po weselnym przyjęciu, po "cukrowej kolacji z Warszawy sprowadzonej", po tańcach do białego rana nadeszła ta przysłowiowa - noc poślubna. Eliza stanęła przy szerokim łożu, cała w bieli, w mitrach jeszcze, gotowa "do koleżeńskiej przyjaźni". Pan Piotr zbliżył się do małżonki z konwencjonalnie czarującym uśmiechem. Nie pociągały go zbytnio te na wpół dziecinne jeszcze kształty, szczupłe ramionka, nie podniecał bezbarwny wyraz oczu... Ale słowo się rzekło... cielątko u płotu... Spowitą w ślubne zawoje, wziął na ręce niewiele ponad półtora metra wzrostu liczącą "figurkę". Słusznego wzrostu, silny pan młody nie odczuł ciężaru panny młodej. Śnieżna puszystość poduszek, atłas kołdry - wszystko w dziewiczym kolorze. Nikłą postać ułożył jak lalkę wśród tej nieskazitelnej bieli. - Jak miękko, jak rozkosznie - szczebioce panna młoda, przesuwając dłońmi po pościeli. - To prawdziwy puch łabędzi! - Łabędź - uśmiech pana młodego pod pięknie przystrzyżonym wąsem. - I ja w roli Zeusa, a to dziewczę - Ledą. Co się wykluje z tego naszego związku? Pan Orzeszko - przyznaje po latach Eliza Orzeszkowa - "nie miał w sobie nic, co by odrazę obudzić mogło". I był taki uprzejmy, miły, a nawet i żartobliwy, na początku naszej poślubnej nocy, naszego po raz pierwszy, tylko we dwoje, spotkania. Toteż pierwsze próby stopniowego pozbawiania jej różnych części garderoby wzięła za zabawę; zabawę w fanty, tylko o wiele śmielszą niż za panieńskich czasów. No, ale jest się mężatką, a to - co innego niż chichotki z koleżankami. Gdy owa zabawa zaczęła jednak zmierzać w kierunku zbyt nieprzyzwoitym, przestraszyła się nie na żarty. I zaczęła... krzyczeć, przerażona, że Piotr Orzeszko dostał pomieszania zmysłów. ..."O niektórych stronach ówczesnego życia mego mówić nie będę - przecinała wszelkie próby rozmów na ten temat - mam wrodzony wstręt do skarżenia się i do obarczania zarzutami tych, z którymi przez czas jakiś pod jednym dachem żyłam". Aluzyjnie oceniając tamte dni ("Nie znalazłam szczęścia ani zadowolenia w tym, w czym by je mnóstwo kobiet innych znaleźć mogło"), nigdy już potem nie wspominała o intymnej stronie pierwszego małżeństwa. zamykając problem przysięgą: "Milczeć i zawsze milczeć będę". Następne dni po tej niefortunnej nocy - a działo się to w Grodnie - przyniosły Elizie badawcze, strofujące jakby spojrzenia matki i upominające słowa: Obowiązkiem żony jest poddać się we wszystkim woli męża. Pan Piotr jest mądry, światowy, dobrze wychowany - zupełnie correct, z rodziny o dobrej krwi... - Dobrej krwi - pomyślała Eliza -czy matka ma na myśli Orzeszkę, czyjego ukochane konie? On zawsze tak o nich mówi: dobrej krwi... Po kilku tygodniach pobytu w Grodnie mąż zawiózł żonę do wspaniałego jeszcze wyglądem i wystrojem, choć bardzo zadłużonego - Ludwinowa. Małżeństwo z Elizą oddłużyło majątek i sprawiło, że właściciel zaczął żyć po ślubie na jeszcze bardziej okazałej stopie niż za szumnych kawalerskich czasów. ...Niepożądany erotycznie związek da się z czasem przemienić "w stosunek koleżeński i przyjacielski". Zwierzęca namiętność zostanie okiełznana, bez trudu specjalnego poświęcenia ze strony pana Piotra, bo choć był mężczyzną zmysłowym, cielesność żony pociągała go w bardzo umiarkowanym stopniu. Co prawda odebrał jej w końcu "dziewictwo fizyczne", ale ona trwając nadal w "duchowym panieństwie", potrzebowała partnera nie do miłosnych gier, ale jako towarzysza przejażdżek konnych. - Pragniesz, jak mówisz, mego szczęścia - świergotała - to zabawiaj mnie, rozweselaj, dom nasz uczyń miejscem wytwornych przyjęć, zabaw, spotkań... - Po kilku zaledwie miesiącach małżeństwa, bez miłości i bez pożądania, uznała, że jedynym wyjściem jest tak zwane "białe małżeństwo", a jedyną receptą na bytowanie - taki właśnie rozrywkowy modus vivendi. Jakże odległe wydają się teraz dziewczęce rojenia o poślubieniu bardzo biednego i bardzo szlachetnego młodzieńca. Dochodzi do wniosku, że bez łóżkowych zbytków - żyć można, lecz bez zbytkownych łóżek, wykwintu - trudno. Zapraszając gości do Ludwinowa można olśnić ich wspaniałymi meblami, obrazami, popiersiami z brązu, srebrami zastawy stołowej, perłami podtrzymującymi fryzurę "niepowtarzalną i osobistą". Coraz przyjemniej jest przeglądać się w staroświeckich lustrach i widzieć tam coraz bardziej pewny siebie uśmiech bogatej herytiery, żony przystojnego ziemianina. Dotychczas nie wiedziała, że mogą głaskać własną miłość - i te stroje, i służba, i "ślicznie urządzony dom ludwinowski", te siedem koni do karety z forysiem na przodzie, a "pięć do kocza, po krakowsku", te szybkie jazdy, "przelatywanie" trzydziestu mil w jedną dobę. I tak minęły dwa lata, gdy była - jak wspomni - "samym śmiechem, samą pustotą, samą próżnością". Pewnej jesieni w czasie Zaduszek sprzyjających zadumie poczuła czczość i bezsens takiego - na dłużej - trybu życia. Nie bez wpływu na przemianę był sen, albo i "halucynacja wzrokowa i słuchowa", bo oto pojawiła się Klemunia i patrzyła z wyrzutem, trzymając w ręku książki, te same, które czytała jej wieczorami: Życie wielkich Polaków Niemcewicza, Jana z Czarnolasu pani Tańskiej. Z ust jej płynął wyraźny szept: - Liziu, siostrzyczko! Pamiętasz? Wróć!... Bywania, pokazywania się w nowych strojach, to wszystko, co dotychczas ją porywało, zagarniało, traciło smak, stając się coraz bardziej uciążliwym obowiązkiem. Orzeszko nie przejmował się na razie nowym, zaskakującym zachowaniem żony - zamykaniem się w pokoju z lekturami, spacerami w stronę wsi, opowieściami o bosych dzieciach, perorami na temat uwłaszczenia włościan. - Można to sobie prosto wytłumaczyć - myślał - ot, babskie fanaberie, rozegzaltowanie i tyle! Jeszcze niedawno mówiła, że uwielbia to życie na szeroką skalę. Niemożliwe, aby to rozbawione kobieciątko, nagle, niespodziewanie, przestało się tym wszystkim pysznić. Nie interesuje jej już kupno nowych, wspaniałych uprzęży dla koni ani samych koni. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, a wszystko wejdzie znów w utarte koleiny. Dwie drogi w jednym domu "Wielki koniarz" spojrzał na żonę, siedzącą przed domem, w wyplatanym fotelu, z Historią cywilizacji w Anglii - w ręku. - Też mi lektura - wzruszył lekceważąco ramionami. - Akurat dla osiemnastoletniej turkawki. Jeszcze jedno nowe dziwactwo. Znudzą się jej wkrótce te wszystkie uczone rozprawy, kontemplacje... Nie spełniły się przewidywania Orzeszki. W ludwinowskiej pani domu zrodziła się nie tylko chęć zmiany stylu życia, ale i zaskakująca odwaga; pozwoli jej ona już niedługo walczyć o prawo do miłości wbrew przyjętym wówczas obyczajowym konwenansom. Po "śnie bezmyślności" budzą się nowe pragnienia, duchowe potrzeby. I na tej - formalnie wspólnej drodze życia - małżonkowie coraz bardziej stają się sobie dalecy i obcy. Już za późno, aby wypełnić brak obopólnej miłości "przywiązaniem wzajemnym", uszanowaniem cudzych upodobań; czasami w małżeństwach z rozsądku tak bywa, lecz nie u państwa Orzeszków. Dlatego też pan Piotr nudził się śmiertelnie, ostentacyjnie ziewał, gdy małżonka w swoim nowym wcieleniu zaczynała opowiadać mu, już nie o kwiatkach i strojnych szatkach, już nie o konieczności bardziej okazałej liberii dla forysiów czy dla wyjazdowych koni, nabijanej złocistymi blaszkami uprzęży, ale o chłopach i ich ciężkim mozole, o kobietach wiejskich dźwigających w koszach bieliznę do strumieni, o dzieciach zostawionych w chacie bez opieki. - Co za pensjonarski sentymentalizm! - mówił pogardliwie. - Co za czułostkowość! Wierz mi, nieodpowiednie to są dla ciebie sprawy. - Próbował wyśmiać jej chęć "zbliżenia się do tych ciemnych, pochylonych, z ciężkością za sochami postępujących postaci", porozmawiania z ludźmi "na tych zagonach we mgle". - Powiadasz, Liziu, że patrząc na wieśniaków, na bose dzieci taki żal cię ogarnia, że od płaczu wstrzymać się nie możesz... Ani chybi wpływ lektur z ojcowskiej biblioteki, ten jakiś Rousseau. Urządzasz mi tu nowy teatrzyk. Sama nie wiesz, czego chcesz; to płaczesz, to się gniewasz, to mnie przepraszasz, to znów wybuchasz skargami, pretensją... Raz masz mi za złe, że za często jeżdżę na polowania, to znów nie podoba ci się, że za dużo przesiaduję w domu. Zapraszaj częściej, jeśli chcesz, sąsiadki z okolicznych dworów, przyjaciół z Grodna. Zajmij się batikowaniem, muzyką, śpiewem... W końcu zaprzestali i tych dialogów. Eliza zaczynała wyrastać coraz widoczniej nie tylko ze swoich wyprawowych sukien, drażniły ją błahe dyskusje, rozmowy o końskich ogonach i grzywach. Szukała towarzystwa oczytanych ludzi - Rusieckich, Żuków z Popiny, Glindziczów, zrazu przysłuchując się tylko dysputom, rozmowom o literaturze, historii, konieczności "usamowolnienia włościan", a potem coraz śmielej biorąc w nich udział, wygłaszając sądy częściowo własne, częściowo zapożyczone z zachłannie czytanych książek, prenumerowanych pism krajowych i zagranicznych. Na razie było to czytanie "bez ładu i składu, bez wyboru i systemu". Panią Elizę widywało się teraz podczas spacerów po ogrodzie z książką w ręku. Ocienione starymi lipami aleje prowadziły aż do stawu, aż do kapliczki, w której co niedziela odprawiał mszę przyjezdny ksiądz. Obok, w altanie, próbowała kreślić pierwsze "strofy prozą". I wtedy to - po trzech już latach małżeństwa - pojawił się w Ludwinowie, zarekomendowany i przywieziony tu przez młodszego brata męża, Florentego Orzeszkę, student medycyny. Nazywał się Zygmunt Święcicki. Pierwszy wieczór upłynął na gorących dysputach w licznym gronie. Przystojny, inteligentny młodzieniec zwrócił uwagę Elizy, ale nie na tyle, aby po wyjeździe gościa tęskniła i bez przerwy myślała: Co też on porabia? Czy myśli? Kiedy przyjedzie znów do Ludwinowa? "Pragnęłam kochać - ujawni - ale jeszcze nie wiedziałam, kogo. Pragnęłam też pracować, nie wiedząc jeszcze nad czym i jak, i dlaczego?... A może by tak spróbować uczyć te dwie przyjęte do domu dziewczynki ze zubożałej szlacheckiej rodziny? A może założyć w jednym z dużych pokoi szkółkę wiejską dla chłopskich dzieci?"... Te "fantazje społeczno-oświatowe" mocno irytowały męża, czyniąc go tym samym jeszcze bardziej obcym Elizie. W końcu powiedziała sobie, nie kryjąc się z tym i przed rodziną: - Jestem z nim nieszczęśliwa, nie jestem kochana i sama go nie kocham. Opuszczę Ludwinów, odjadę do swojej Milkowszczyzny. ...Powstanie 63 roku opóźni to niesłychanie śmiałe jak na tamtejsze obyczaje postanowienie. Legenda - nie pozbawiona w szczegółach wiarygodności - przekaże nam ówczesny obraz Ludwinowa jako dworu, gdzie "legionik kobiecy" pod wodzą pani Elizy skubie szarpie, szyje konfederatki, wozi meldunki do powstańców, do chat leśników. Legenda wydobędzie też z tamtych dni śniadą twarz czarnowłosego dowódcy polskiej partyzantki - Romualda Traugutta, który ukrywa się czasami w ludwinowskim dworze, walczy w lasach horeckich, a po przegranej bitwie daje się wieźć Orzeszkowej w wytwornej karecie w stronę Królestwa. Droga, naturalnie - w późniejszych wspomnieniach Elizy - pełna jest zasadzek, przygód, żandarmów. Żona pana Orzeszki nie traci jednak głowy, chytrze wywodzi ich w pole, a samego wodza bezpiecznie dostarcza do granicy. Mąż jedzie sam na tę Syberię Jakżeż mogła wtedy nasza bohaterka myśleć o rozwodzie z panem Orzeszko? Mąż, acz bardzo niechętny jej powstańczej gorączce działań, lękliwy, nie nadający się na spiskowca i romantycznego bohatera walk, uległ prośbom małżonki i nie zamykał dworskich bram przed "buntowszczykami", udzielał im noclegów. Gdy przyszła klęska, gdy dogasło powstanie, Orzeszkowa nie miała sumienia porzucić męża, tym bardziej że zaczynała wokół niego gęstnieć chmura podejrzeń o... udział w spisku. I on to - o ironio losu - tak bardzo ostrożny i strachliwy, bojący się nawet rozmawiać z powstańcami, został zesłany, w marcu 65 roku, jako "politycznie podejrzany i niebezpieczny dla kraju" do permskiej gubernii, do miejscowości Osa. Pani Eliza, zgodnie z patriotycznym nakazem towarzyszenia mężom w wędrówce zesłańczej, oświadczyła: - Ja też podążę za nim, ale trochę później, w maju. Ale przyszedł maj, jeden i drugi, a ona nie ruszała się ze dworu, obwarowując ostateczną decyzję, nie pozbawionym egoistycznej nutki - argumentem: - Nie pojadę na tę mroźną i śnieżną Syberię, bo nie mogę zniszczyć siebie, żyjąc na wygnaniu. Chcę mieszkać i pracować tylko w kraju i dla kraju, wśród bliskich przyjaciół, bez przymusu, bez ciasnego gorsetu konwenansów. (Wszystkie zesłania w głąb Rosji określano wówczas jedną, groźną nazwą: Syberia.) Zaskoczenie, zgorszenie, głosy potępienia; im większa jednak natarczywość pytań w rodzaju: - Dlaczego tak uczyniłaś, zacna pani Elizo? To się nie godzi... - tym silniej burzy się w niej gniew, aby w końcu wybuchnąć w dobitnej odpowiedzi: - A dlatego, że go nie kochałam... I proszę nie zawracać mi tym więcej głowy. Niesłychane to rzeczy! Podążać na zesłanie za mężami, kochanymi czy nie kochanymi, toż to patriotyczny i moralny obowiązek! Udają się tam nie tylko żony, ale i narzeczone, córki, ba, nawet i wierni słudzy, jak uczynił to kucharz pana Billewicza. A tutaj takie słowa z ust Elizy Orzeszkowej i jeszcze to ironiczne, z wyraźną kpiną, oświadczenie: - Wyznaję z pokorą, iż mało cierpię z powodu zburzonego gniazda... Na taką bezczelną szczerość mogła się jednak zdobyć dwudziestoczteroletnia, nie kochana i nie kochająca kobieta. W trzydzieści lat później bowiem określi swą decyzję jako błąd etyczny, którego już naprawić nie sposób, bowiem mąż zmarł - niestety - na Sybirze, wkrótce po zesłaniu. Autorce Bene nati nie wypadało już wtedy innej wystawić sobie oceny. Nie zmyliło to jednak nielicznych co prawda, starych "żubrów literackich", z których jeden, a raczej jedna, niejaka pani Kiełpszyna "zaopiniowała"ją nieortograficznie jako "klępę", wyniuchawszy przy tym, że w istocie pan Orzeszko wrócił z permskiej guberni po kilku latach zesłania, zamieszkał w Warszawie i tam w zapomnieniu opuścił ziemski padół. Na dowód, iż mówi prawdę, pokazywała sfatygowany ciągłym wyciąganiem z szuflady numer Kuriera Warszawskiego z roku 1874 z nekrologiem, że śp. Piotr Orzeszko zmarł w nocy z 25 na 26 sierpnia, że żałobne nabożeństwo odbędzie się w kościele przy ulicy Leszno i że "na wyprowadzenie zwłok, pogrążone w smutku siostry" zapraszają krewnych, przyjaciół i znajomych. A od żony -nic! 1 jak tu nie nazwać jej "klępą, szkodnicą" - gorączkowała się pani Kiełpszyna. ...Z biegiem lat, gdy siwizna mocno przyprószy kopulastą fryzurę pani Elizy, pisarka zacznie coraz ściślej kontrolować swoje wypowiedzi, interpretować zdarzenia według ogólnie obowiązujących norm. Nakaże też sobie tłumić strzeliste, miłosne wyznania, pełne uniesienia apostrofy; kierowała je w myśli na ogół do tych, którzy z racji wieku mogliby być jej synami, jeśli nie wnukami. Sytuacja patriotycznej matrony, wychowawczyni młodzieży, ofiarnej społecznicy sprawia, iż zamierają na ustach słowa: "kocham", "cierpię", "płaczę", "płonę", "tęsknię", i rodzą się inne zastępcze wyznania, współbrzmiące z ogólnym tonem melodii na temat "miłości ojczyzny", "cierpienia narodu", "płaczu ludu", "tęsknoty za równością i za wolnością"... O takiej miłości wobec kraju można głośno mówić, innej, osobistej, głęboko ukrytej, towarzyszy lęk przed śmiesznością, bo "rozdartego serca wstydzimy się więcej jeszcze niż podartej sukni". Dwie spiętrzone przeciw sobie fale; męczące są te zmagania, wieczna huśtawka. Niezmiennie młode jest serce starszej pani, choć zmieniać się będą obiekty westchnień, przyczyny cierpień. Czyżby w późniejszych latach tak bardzo bała się towarzyskiego potępienia, zgorszonych min, zdziwionych wejrzeń?... Przypuszczać należy, że był to raczej paraliżujący lęk przed odepchnięciem, przed kpiną otoczenia, a także i - wybranków serca. Ach, to serce, tak bardzo umie kochać; czy to żartobliwego młodzieńca w zgrabnym wojskowym mundurze, czy bladego filozofa o złośliwym wejrzeniu zza okularowych szkieł, czy opalonego dziedzica, "pana i władcę z Florianowa". Bije tak mocno na ich widok, jakby miało dopiero lat szesnaście, dwadzieścia, gdy w rzeczywistości kołacze się w piersi pięćdziesięcioletniej, sześdziesięcioletniej, siedemdziesięcioletniej.... Świecznikowej damie o autorytecie moralnym, wyroczni w wielu poważnych sprawach, nie wypada odsłaniać prawdziwych uczuć. Wiekowa matrona i jej pensjonarskie serce - co za niezgodność, nieznośna konieczność przyoblekania twarzy w matczyną troskę. Czasem pyta niepewnie: "Czy jestem kochana?" i wkrótce sama znajduje odpowiedź: "Nie, nie jestem kochana!"... To moje przeznaczenie, ból i upokorzenie. Jedyne lekarstwo, jedyna obrona godności - to twórczość. A więc pisać trzeba dużo: powieści, artykułów, wymieniać uwagi na tematy literackie, wydawnicze, światopoglądowe (bardziej zresztą heretyckie w listach do przyjaciół niż w publicznych wystąpieniach), działać społecznie, ludziom pomagać, o ojczyźnie mówić, lecz milczeć "o dziejach serca". Ale to wszystko przyjdzie później, gdy znana już będzie jako autorka Meira Ezofowicza, Marty, Chama, nadniemeńskiej epopei o Bohatyrowiczach. Wróćmy więc do tej wcześniejszej sytuacji, gdy skazaniec Orzeszko jedzie na zesłanie, a Orzeszkowa zostaje sama, przenosząc się do Milkowszczyzny, jako że Ludwinów, obciążony kontrybucją, "kupił" jakiś sowietnik. Jest młoda. Nie ma nawet dwudziestu pięciu lat, gdy zamieszka znów w rodzinnym dworze i zacznie - na razie - żyć jak kameduł, w towarzystwie panny służącej jedynie. Z początku czuje się prawie szczęśliwa, w każdym razie szczęśliwsza niż dawniej. Przez lata jej nieobecności czas nadwerężył ściany dworu, porozpadały się głębokie fotele, wypłowiały obicia rozłożystych kanap, kluczyki od zamków bibliotek i ozdoby z brązu pokryły się rdzą i pokryło się kurzem popiersie Woltera, oświeceniowego filozofa, który słał carycy Katarzynie płomienne słowa uwielbienia, podziwu dla rozumu "Seramidy Północy". Po roku samotność zaczyna ciążyć, przerażają jęki sów w starych lipach i jakieś dziwne szepty w szumie topoli. Gdzie uciec, co dalej robić? A może pojechać do Warszawy? Tam czeka, zaanonsowana w jednym z warszawskich pism, praca telegrafistki. Wyjazd do stolicy przynosi rozczarowanie: odmowę - Polki nie mogą pracować w tym zawodzie. Trzeba wracać do domu, otworzyć bibliotekę ojca i czytać, czytać, czytać - Tacyta, Szujskiego, Plutarcha, Naruszewicza, przetrawiać wolnomyślicielskie idee Henryka Tomasza Buckle'a, upajać się jego burzycielstwem, zuchwalstwem myśli. Potem pełna skruchy będzie spowiadać się z tej ateistycznej lektury w konfesjonale, odprawiać zadaną pokutę, to jest - chodzić na nieszpory i na rezurekcje do pobliskiej fary. Pojawia się pierwszy "złoty ptak" I wtedy to, w ten pokutny czas pojawia się człowiek z krwi i kości - Zygmunt Święcicki. Przyjechał tu na Milkowszczyznę już jako doktor. Przypomniał swą pierwszą sprzed kilku lat wizytę w Ludwinowie w 1860 roku, zabawił kilka dni, zburzył spokój samotniczki. Potem zacznie przyjeżdżać coraz częściej i na dłużej. Na początku czuli się sobą onieśmieleni. Wspólnemu głośnemu czytaniu, spacerom po parkowych alejkach towarzyszyły przelotne uściski dłoni, spojrzenia, za którymi czaiła się jednak gotowość ofiarowania czegoś więcej, niż dozwalało "moralne dziewictwo". Kiedyś siedzieli do późnej nocy w dawnym gabinecie ojca. Ze starego portretu spoglądał pan Benedykt. Czarne bokobrody, czarny surdut, biały halsztuk, w lewej ręce karta pergaminu, prawa dłoń swobodnie oparta o poręcz ozdobnego fotela. Tak, to ten sam fotel, na którym siedzi teraz córka. Majowy zmierzch, czuła uwaga słuchacza ośmiela do wynurzeń, do "spowiedzi z życia". Mówiąc - zastępczo - o ojcu i bliskich, w istocie Eliza pragnie przemycić całą o SOble "psychodramę". - Ojciec mój, Benedykt, był wolnomyślicielem - powiada tedy - jak się to wtedy nazywało - wolterianinem. Wiem także, że pomiędzy 1825 a 1840 rokiem należał do jednej z lóż wolnomularskich na Litwie istniejących. (W tej grodzieńskiej loży "Przyjaciół Ludzkości" - Benedykt Pawłowski już w 1818 roku był zapisany jako czeladnik, aby po roku zostać jej mistrzem.) Te przekonania dzielił z nim brat, malarz amator, który z powodu choroby nerwowej ani ożenić się, ani w artystycznej pracy do poważnych wyników dojść nie mógł. Myślę - ciągnęła Eliza, widząc wielkie zainteresowanie w oczach słuchacza - że "te buntownicze zadatki myślenia odziedziczyłam po ojcu", a tę trochę twórczej zdolności, którą posiadam, zawdzięczam stryjowi. Po nim też mam niepokój serca i nerwy; one są jak te włosy wiatrem szarpane... Obrazowe porównanie - zauważył wtedy młody doktor i mimo woli spojrzał na jej włosy misternie na środku głowy ułożone półkolem w drobne loczki. - Oryginalne porównanie i oryginalna fryzura - rzekł półgłosem, jakby do siebie, a potem, jakby nieśmiało, wyciągnął dłoń w stronę ciemnych splotów. - Niech ich dotknie, niech pogłaszcze! - zawołała w głębi duszy z uniesieniem i pochyliła głowę... - Jakiż on jest delikatny, czuły, jakaż ona jest przy nim szczęśliwa, spokojna, a przy tym rozkosznie naelektryzowana. Powściągane podniecenie pozwoliło jedynie wyszeptać: - Pragmę! Pan doktor śpiewa niezwykle "ślicznym tenorem"... Pan doktor gra piękne melodie na fortepianie... Pan doktor wyrysował dziś naszą topolową aleję... Pan doktor wymalował dla mnie postacie mitycznych kochanków ze starożytnych czasów i balkonową scenę z szekspirowskiej sztuki. Więc i "ja rzuciłam się w sztuki piękne, bo gdy dwoje ludzi chce razem pójść w życie, toć oboje winni dążyć do tego, aby duchowe swe nastroje zlać w jak najściślejszą jedność". Litewski Romeo wprowadza też Elizę w wyznania kochanków sprzed stuleci: - Donec gratus eram Tibi... - Donec non alia magis... Czas przeszły, w którym toczą dialogi bohaterowie horacjańskich strof, nie ma tu nic do rzeczy, on - pan Zygmunt - miłym dopiero będzie, i to już w niedalekiej przyszłości, i to nie jej dotyczą wyrzuty kochanka. Trzeba przyspieszyć tylko sprawę rozwodową w konsystorzu, przewalczyć przeszkody, unieważnić małżeństwo z Piotrem Orzeszko. "Zwyciężę albo umrę!... Wsparta wiarą w silne uczucie człowieka, którego c o r a z b a r d z i e j kocham, nie rozpaczam, ale jednakże cierpię". Na razie powodów do cierpienia nie ma i właściwie nie wiadomo, dlaczego "struny nerwów" zaczynają być znów tak "boleśnie rozstrojone". Trwoży się na zapas: "co albo kogo kocham, zaraz tracę, albo wydaje mi się, niepotrzebnie, że nie jestem kochana..." Już nie tylko na swe wargi, ale i na usta powieściowej bohaterki przywołuje raz po raz imię: Zygmunt... Zygmunt... Zygmunt... Zygmuncie, wracaj, jak najszybciej, czy musiałeś wyjeżdżać w sprawie pracy aż na dni siedem. Ten tydzień - to niewypowiedziana tęsknota, bolesne odrętwienie", a na dodatek ten deszcz za oknami, posępne dni, złowróżbny krzyk sów. Jeśli uda mu się otrzymać stanowisko w Warszawie lub w Wilnie, to i ona tam z nim bezzwłocznie zamieszka. Wrócił! A wraz z nim marzenie i nadzieja o związku "serc i myśli", o wspólnym życiu rodzinnym, o domu - "ołtarzu świętym". Warto zabiegać teraz o utrzymanie, materialnie nieco nadwerężonej, Milkowszczyzny. Trzeba wycisnąć z ziemi więcej pieniędzy, potrzebne są bowiem duże sumy na unieważnienie małżeństwa z panem Orzeszko. Trudno, serce boli, ale w związku z tym należy wytoczyć proces "włościanom o łąki, lasy i pastwiska dla podniesienia wartości majątku". Bezwzględne pozwy sądowe dziedziczki idą w parze z jej chłopomaństwem. Na procesach jest twarda i niewzruszona, lecz u siebie, gdy "w jednym z pokojów domu uczy czytać po polsku, rachunków i najprzystępniejszych ustępów Pisma świętego" wiejskie dzieci, rozrzewnia się i głaszcze je po główkach. Wieczorami, za jej zgodą, zbiera się osobna gromadka: ekonom, kucharz, ogrodnik, stary leśnik i rezydenci ze zubożałych szlacheckich rodzin. "Całe towarzystwo śpiewa chórem pieśni nabożne albo odbywa głośne czytania drobnych powiastek". Pan Zygmunt pochwala takie dobrodziejstwo i takie starania właścicielki Milkowszczyzny o oświecenie "klas niższych". - Ten mój dom to obóz nieprzyjacielski dla zaborców - odpowiada - reduta przeciw rusyfikacji. Kiedyś, gdy siedziała z Zygmuntem, o zmroku, w swoim pokoju, oprócz rozkoszy bycia razem mieli "przyjemność słuchać, jak gromadka ta czytała w głos moją powiastkę: Syn stolarza i uwagi, jakie czyniono, nie wiedząc, że słyszę". - Jak to dobrze, że ludziom jest tutaj tak miło, tak dobrze - szeptała. - I rozkosznie - dodawał młody eskulap, ściskając przy tym czule i mocno dłoń Elizy. Pierwsza ich wspólna noc, tak inna od nocy spędzanych z panem Orzeszko, była nie zapomniana dla niej aż do późnej starości. To nie znane jej dotychczas upojenie, gdy wszystko stawało się nierzeczywiste, w innym dziejące się wymiarze, aż do rozkosznych omdleń. "Przespałam tyle lat życia, teraz nastąpiło wreszcie obudzenie. Stałam się kobietą! Kochaną, pożądaną przez umiłowanego mężczyznę. Do brzegu mego podpłynęła łódka, na której miałam płynąć nad odmętami i otchłaniami rzeki, zowiącej się życiem. Nad samotną głową moją Bóg zawieszał tarczę i zapalał gwiazdę" - tak można jej poetyckimi słowami oddać stan ducha i fizyczne - też - doznania w owych dniach i nocach. Rozpoczęły się usilne starania o unieważnienie małżeństwa. Co za przeszkody, "co za barbaria jeszcze w dziewiętnastym wieku. Prawo kanoniczne kościelne jest to góra najeżona strasznymi kolcami" - narzeka narzeczona; bo takją zwał: moja narzeczona, moje przeznaczenie! Patriotce znad Niemna przychodzi z pomocą - o ironio -zesłanie prawowitego biskupa Adama Krasińskiego w głąb Rosji jako "duchowego działacza buntu". Na jego miejsce przyszedł rządzić wileńską diecezją samozwańczy ksiądz, "prałat od Murawjewa". Ostateczna decyzja, "rezolucja w konsystorzu" zapadła po myśli pani Elizy; umiała tę "ekscelencję" i jego podwładnych przeciągnąć na swoją stronę, prosząc, grożąc, a przede wszystkim przemawiając skutecznie do chciwych łap ogromnymi sumami. Papier w garści, ...złoty ptak - na dachu I wtedy to, gdy trzymała już w ręku urzędowy papier, upragnione świadectwo, wszystko zaczęło się odmieniać; a raczej odmienił się sam pan Zygmunt. Były zresztą już i przedtem niepokojące sygnały. Początkowo nie dostrzegała, że im bardziej zbliżał się finał pomyślnych pertraktacji z prałatem, tym rzadziej pan Zygmunt wspominał o małżeństwie. Nadal więc snuła plany, a to o zamieszkaniu z drugim mężem na stałe w Warszawie, a to o pojechaniu z nim, na długie miesiące, za granicę. Już nie z takim entuzjazmem jak dawniej podejmował rozmowy na ten temat. -Dlaczego nie chcesz o tym mówić? - pytała. Tłumaczył się występującym ostatnio rozdrażnieniem, niepokojem wewnętrznym, niezrozumiałym "paraliżem sił żywotnych, niezdolnością do niczego. O, nawet nie mam siły ani chęci podnieść ręki..." Głaskała go po bezwładnej, opartej na poręczy fotela, smukłej arystokratycznej dłoni: - Ty jesteś taki delikatny, wrażliwy, bardziej niż dawniej. Przejmujesz się, widać, silniej niżja, martwisz się myślą, czy otrzymam w końcu to unieważnienie. Otrzymam..., Otrzymam, i to wkrótce, z ręki do ręki. Prałat od Murawjewa - daje pismo, a ja umówioną, ostatnią pieniężną "ratę". Wszystko się wtedy zmieni na dobre. Uzbrój się więc, Zygmuncie, w trochę jeszcze cierpliwości, stań się znów mocnym człowiekiem!... Odpowiedział, potwierdzając jej psychologiczne wywody: "Nie stanę się człowiekiem dopóty, dopóki nie będę miał prawa nazwać Cię, o, Pani mego serca, swoją żoną". ...Teraz, gdy pani Eliza z triumfującym uśmiechem wyciąga rękę z papierem unieważniającym pierwszy związek, co to się dzieje z kandydatem na drugiego męża?... Pochmurnieje, nic nie mówi. I zaczyna wymigiwać się od tej zagranicznej podróży, zmienia wciąż itinerarium, przekreśla na mapie miejsca w europejskich krajach, malownicze kurorty, których nazwy ustalili przedtem zgodnie. Kaprysi mówiąc, że nie ma sensu ruszać się z kraju. Trzeba mu wreszcie, choć raz, stanowczo powiedzieć, że "jeżeli Pan nie chce być tam gdzie ja, to ja nie powinnam być z Panem nigdzie". Po otrzymaniu tych surowych słów zastanowi się zapewne, przyjedzie z wytłumaczeniem, z gorącymi przeprosinami, z gorącymi pocałunkami... Ale nic takiego nie nastąpiło. Na próżno czekała w milkowskim dworze, płacząc, paląc niesamowite ilości papierosów, odurzając się wywarami z różnych ziół. Co było przyczyną zerwania kilkuletniego związku? Można snuć tylko przypuszczenia. Nie chciał porzucić służby rządowej, zrezygnować z munduru lekarza gwardii cesarskiej w Petersburgu, gdy ona obwieściła mu, że: "w żadnym wypadku w Rosji! tam nie zamieszka stanowczo"?... A może przestała już być dla niego atrakcyjna ze swoimi coraz większymi kłopotami finansowymi związanymi z majątkiem? Może wygodniejszą była mu pozycja wolnego kochanka niż upokarzająca rola znacznie mniej zamożnego męża przy boku mimo wszystko bogatej jeszcze wciąż "herytiery"?... A może przeraził się stałego związku, opieki tej troskliwej - zbyt troskliwej - czułej - zbyt czułej - zapobiegliwej - zbyt zapobiegliwej - dziedziczki Milkowszczyzny?... Pani Widacka, nie wiedząc jeszcze o zerwaniu, uważa ten związek córki za towarzyski skandal. Lizia, choć jest już dojrzałą kobietą i otrzymała tak staranne wychowanie, popełnia straszne faux pas, wielkie niestosowności. Ostentacyjnie pokazuje się publicznie z tym epuzerem Święcickim, nie kryje się z romansem, z życiem "na kocią łapę", i to w szacownych murach rodzinnego dworu. Ucieszyła się więc ich rozstaniem, choć irytuje ją, że "Lizia teraz ciągle w domu siedzi, co bardzo jej szkodzi na zdrowiu, bowiem jest ona dość żywa, potrzebująca ruchu". Cóż począć...? Eliza jest skryta, uparta i musi sama dojść do nowego pomysłu na życie, starać się "utonąć w zapomnienia fali", nie myśleć o tym "młodzieńcu pięknym duszą i ciałem", który zgasił marzenia o "rodzinnym ognisku", o własnych dzieciach, dla którego pragnęła stworzyć "raik na ziemi", być zawsze "pełną słodyczy jak woń kwiatu". Żegnaj, piękny nadniemeński śnie o szczęściu, zakończony rejteradą kochanka nad Newę. Żegnaj, "fizjolou Z. S.", który pod takimi inicjałami pojawi się wjej Ostatniej miłości. Pamiętny rok 1869... Rok rozwodu pani Elizy z pierwszym mężem, rok rozstania z kandydatem na drugiego męża, rok przeprowadzki "na stałą lokatę" do Grodna, miasta małego, brudnego, bez życia kulturalnego, ze znikomą liczbą polskiej inteligencji, "z czarnymi od błota ulicami", z wodą deszczową monotonnie ściekającą z dachów. Dlaczego przeniosła się tam, opuszczając Milkowszczyznę? Czy tylko dlatego, że majątek był zaniedbany i obdłużony, a jej od trzech lat plenipotent, obrońca prawny -Stanisław Nahorski, nie widział w końcu innego ratunku, jak korzystną sprzedaż Milkowszczyzny rosyjskiemu pułkownikowi? W dalekiej przyszłości Eliza uzna to oddanie rodzinnego majątku w obce ręce jako drugi z kolei "błąd etyczny". Zamieszkaj, pani, w Grodnie - Zamieszkaj, pani, w naszym Grodnie! - przyjaźnie nalegał mecenas. - Spokojnie tu, bezpiecznie, będziesz mogła dalej pisać swoje powieści, widywać mnie, kiedy zechcesz, radzić się we wszystkich sprawach. A więc może jedną z przyczyn wyboru Grodna było też to, że ujrzała tam wyciągniętą z pomocą męską, choć "zaobrączkowaną", dłoń?... W początkach grodzieńskiego pobytu trzy małe pokoje w domu Rozenbauma przy Siennej nie mieściły zbyt wielu gości. Dopiero po zmianie mieszkania na obszerniejsze "dwór" pisarki znacznie poszerzył się, także i o stałych domowników z "ciotuś Gorzkowską" na czele zarządzającą domem, o lektorkę na wieczorne godziny - Manitkę, o panienki szlachcianki z okolicznych zubożałych dworów. Czasami zagląda tu pani Franciszka Widacka, ale wizyty matki nie sprawiają córce radości. Zawsze ją czymś ukłuje, a to, że jest rozwódką, a to, że niefortunny związek z doktorem Święcickim jeszcze bardziej pogrążył ją w opinii uczciwych ludzi, a to, że sili się być sawantką, wygląda mizernie i nie pociągająco i nie ma jej co zazdrościć pisarskich sukcesików, bo: - Liziu kochana, cóż to jest "ta sława literacka, która ani nie uzdrawia, ani nie posila". Zdrowie i duchowy posiłek można tylko znaleźć w szczęściu rodzinnym, z mężem - u boku, tak jak ja z Konstantym. - Słowa matki to igły w samo zbolałe serce. Eliza sama przecież widzi swój spokój i swoje powołanie w małżeńskim stadle, w szczerym uczuciu kochającego i kochanego mężczyzny, ale gdzie takiego znaleźć?... Jest wprawdzie ktoś czuły, troskliwy i oddany, ale jak można marzyć o formalnym, potwierdzonym obrączką związku, jeśli ten ktoś jest obarczony nieprzytomną - dosłownie -żoną. Pani Leokadia Nahorska choruje bowiem na nerwy i na... śpiączkę, więc nie opuści małżonki "mecenas kochanieńki". Pan Stanisław Nahorski daje pani Elizie niedwuznacznie do poznania, jak mu jest bliską, ale byłoby nieprzyzwoitością wykorzystywać teraz ten "brak przytomności u żony", spotykając się na osobności z pisarką, i do tego jeszcze w tym plotkarskim Grodnie. Ten "litewski niedźwiedź" o strzępiastych, siwych bokobrodach nie interesuje się sprawami literatury. Mimo tego braku i straszliwie błędnej ortografii w listach (sama zresztą była z nią nieco na bakier) po pewnym czasie gotowa jest odwzajemnić uczucie "szczerze, i uczciwie nazwać - jedynym". Na biurku pisarki, oprócz urzędowych raportów mecenasa, pełno egzaltowanych wyznań w rodzaju: "Siulko Ukochana, Najmilsza, Jedyna! Listy Twoje są dla mnie pociechą, szczęściem, lekarstwem. Tak mi się chce Siulkę moją ukochaną wycałować, być przy niej, na biedne chore oczuszki patrzeć..." Trzeba odpowiedzieć szybko na te słodkości, choć niełatwo wypełniać atramentowym maczkiem białe kartki, gdy zaczęły się kłopoty ze wzrokiem. A więc na razie choćby tyle: "Całuję Cię po wiele, wiele razy w buziaka, i w o ś k i, i w k o s t e c z k ę - trzy razy, w b u r a c z e k prawy i raz w lewy". Ta ostatnia pieszczotliwość mogła dotyczyć policzków pana Stanisława, kwitły bowiem na nich mocne rumieńce. Wyliczanka jednak osiek (?), kosteczek i buraczków skierowana była nie do mecenasa, lecz do... Manitki Siemaszkówny. I to ona przysłała ten następny list: "Moja Elizo! Kochaj mnie trochę... Ja kocham Cię zawsze!... Czekam, błagam, goreję... i tę rękę błogosławię, co mi te kwiatki nad Niemnem zbierała..." Ach, cóżby to było za szczęście, gdyby listy te pisał... Zygmunt! Pan Nahorski uczucia swe też przelewa na papier, lecz czyni to zbyt prostymi słowami: "Tak mi tęskno, tak tęskno, że opowiedzieć nie mogę". Brak ten wyrównuje dbałością o jej wydawnicze sprawy. Jeździ do stolicy, do Petersburga i jeszcze, gdzie indziej. Tam biega - od Spasowicza do Franciszka Rawity Gawrońskiego, od Kuźmina do Zubowa, od Meyeta do Erazma Piltza, kwitując obawy pisarki o jego zdrowie i zbytnie trudy wokoło jej spraw listem, pisanym niezbyt piękną polszczyzną: "Co za zbyteczna obawa moich trudów, jakie trudy, to żarty a nie trudy, smutno tylko, to że pani zabija, tak drogie dla wszystkich, a cosz dopiero dla mnie, zdrowie" (zachowana oryginalna pisownia). Plotki o nowym związku Orzeszkowej, jeszcze bardziej gorszącym niż tamten - ze Święcickim, zaczęły rozprzestrzeniać się poza granice Grodna. Co za skandal! Przedtem kilkuletni romans z lekarzem, kawalerem, gdy formalnie była jeszcze mężatką, a teraz, gdy już jest wolną, prowadza się z mężczyzną niewolnego stanu. Nie podoba się to bardzo, szczególnie kobietom, niekiedy i z tej samej publicystyczno - literackiej branży, w tym Marii Ilnickiej z Bluszczu. Redaktorka wróży naszej bohaterce "najhaniebniejszą przyszłość", bo "kobieta, która rozwodzi się, ani szlachetną, ani utalentowaną być nie może". Co ma piernik do wiatraka! Co ma stan cywilny do talentu! Czyżby to zdanie dyktowała zawodowa zawiść?... Nieprzyjazne głosy płyną głównie znad Wisły. W Grodnie nikt nie potępia jej publicznie za łamanie norm obyczajowych. I nikt nie śmiał tutaj tak kpić z jej odczytów o kobietach, naigrawać się z "damskich prelekcji", z takiej na przykład wygłoszonej w stołecznym ratuszu na temat "Wpływu nauki na rozwój miłosierdzia". Warszawski krytyk, a także i poeta, próbował złośliwie przeprowadzić wiwisekcję owej prelekcji, pisząc: "Orzeszkowa rozczłonkowała owo pojęcie miłosierdzia na składowe czynniki: współczucia, pamięci serca, miłości, przebaczania uraż. Wszystko to przy pomocy analizy widmowej, popartej teorią, drgania eteru i fosforanu wapna oraz zdrowych pojęć o wyzwoleniu kobiety w niedoścignionej niczym Ameryce. Więc publika barania za przewodem Ćwierczakiewiczowej klaskała zawzięcie, krytyka także bardzo uprzejmie tym poglądom przyszłości się pokłoniła. Psia krytyka!" Satyryczne Kolce nie poskąpiły swoim czytelnikom opisu scenerii, w której pojawiła się prelegentka: drobna postać pisarki na tle wielopudowego ciała pani Lucyny, autorki popularnej do dziś książki 365 obiadów. "Od dwudziestu pięciu minut parzyliśmy się w temperaturze + 36. Galeria drżała pod ciężarem sześciuset niewiast, ostry zapach gazu mieszał się z łagodnym zapachem paczuli. Ogólne popychanie się zajmowało uwagę powszechną, gdy nagle chór dalekowidzów zaśpiewał na nutę radosną: - Już ją prowadzą!!! Jakoż, spojrzawszy przez perspektywę polową i uzbroiwszy uszy w trąby akustyczne, ujrzeliśmy na katedrze prelegentkę oświetloną dwoma kandelabrami i rzucającą perły krasomówstwa ku zbudowaniu..." W warszawskich wyprawach w celach oświatowych towarzyszył niekiedy Orzeszkowej Stanisław Nahorski. Nie lubił jednak przychodzić na prelekcje, gdzie większość stanowiły zaciekłe sawantki, emancypantki, a niekiedy i lesbijski z malarką Dulębianką na czele, przyjaciółką Konopnickiej. Wyglądała jak stary mężczyzna, w tych swoich binoklach, w męskim stroju, w spodniach "na bicykl", bufiastych na kostkach muskularnych nóg, każąca nazywać się: "Piotrkiem". Zbzikowana na punkcie rowerowego sportu (bo to dobrze robi na wyrobienie muskułów) oraz morskich i rzecznych kąpieli (bo to dobrze działa przeciw anemii), lubi odwiedzać dom Orzeszkowej ("nie mogłabym sobie wymarzyć przystani bardziej kojącej" - pisze do Elizy). Gdy czyta te słowa Nahorskiemu, on zżyma się na te dopiski Dulębianki do listów Konopnickiej, na te wzdychania, że pragnie "Obiedwie rączki najszanowniejszej i drogiej Pani serdecznie ucałować... bo ja Panią nie tylko czczę, i wielbię, ale i kocham". Dulębianka podczas wizyt wyraźnie ignoruje mężczyzn, nie tylko Nahorskiego, ale także i młodego oficera Godlewskiego, który od niedawna stał się gościem pisarki. - Panna Dulębianka jest może i niegrzeczna dla panów, i nieznośna, ale rozumie doskonale kobiety. Maria Konopnicka o wszystkim może z nią mówić, ona wysłucha, pocieszy, utuli... - broni "Piotrka" pani Eliza. - A ja, złota pani Elizo, a ja? Ja się już w niczym dla pani nie liczę? - przekomarza się mecenas, całując rękę pisarki, łaskocząc przy tym niechlujną brodą delikatne palce. W altanie, otulając ją szalem przed wieczornym chłodem, przybliża usta do zziębniętego policzka. - Liczysz się pan, liczysz i podobasz mi się nawet bardzo... Nie odwraca twarzy, odwzajemnia uścisk dłoni. I nie minie wiele czasu, gdy przestanie zamykać przed nim drzwi sypialni w Grodnie i hotelowego pokoju w Warszawie. Tam nie rozmawiają o interesach, o bohaterach jej opowieści, o tych wszystkich: "Cnotliwych", "Pompalińskich", o "Rodzinie Irochwiczów". Nie jest to co prawda Zygmunt, choć w ciemności mocą imaginacji wyobraża sobie, że to on, dopóki nabrzmiały namiętnością, chrapliwy głos pana Stanisława nie przywróci jej rzeczywistości: - Ty i ja to jedno... Ja - twój złoty ptak skrzydlaty... - Jeszcze chwila takich podobłocznych wyznań siwowłosego o potężnej wadze ciała właściciela rozłożystej brody, przypominającej kształtem - łopatę, a wybuchnie niestosownym w takiej sytuacji chichotem, choć przecież to ona sama obdarzała go przedtem takimi pieszczotliwymi nazwami, uczyła mozolnie poetyckich zwrotów. Nie jest to ideał romantycznego kochanka, ale tyle już lat są ze sobą, choć nie pod jednym stale przebywają dachem, tyle starań jej okazuje... A pani Leokadia wciąż w tej śpiączce... Dobry człowiek, o żonę nieprzytomną też się troska, często staje nad jej łożem, patrzy i łzy ociera... Są ludzie, co szarpią tak zwaną dobrą sławę kobiecą, za plecami obmawiają. Na szczęście są i inni. Nie wnoszą ze sobą zakłopotań, udając, że wierzą w urzędowe tylko kontakty pisarki ze Stanisławem. Towarzyszą im do Miniewicz, na letnich wywczasach, szanują ich częste pragnienie bywania tylko we dwoje. Zdrada w sitowiu W Miniewiczach Stanisław lubi jeździć z panią Elizą kałamaszką po dróżkach wijących się wśród wysokich traw. Lubi też spacery, nosząc ją czasem w ramionach po nadniemeńskich uroczyskach. Ale najbardziej lubi polować, łowić ryby, zadziwiać towarzystwo, że "łapie tak ogromne sumy". Jedna z pań o imieniu Katarzyna, towarzysząca tutaj mężowi, nadziwić się nie może, iż mecenas Nahorski, mężczyzna tak elegancki, urodziwy w przeciwieństwie do... urody pani Orzeszkowej, odnosi się do konkubiny z taką rewerencją, czułością o wiele większą niż jej mąż legalny, także tutaj polujący i łowiący. Widocznie zazdrość malowała zaniedbywanej mężatce taki obraz, w istocie bowiem prezentował się niezbyt atrakcyjnie, zarówno pod względem urody, jak i stroju. Z kolei inna pani o imieniu Apolonia stwierdza - na własnym przykładzie - że zachowanie mecenasa wobec dam było zawsze bardzo uprzejme, urok, gdy całował dłonie z obu ich stron, wprost zniewalający, a dreszcz, którego wtedy doznawały, wręcz przeszywający. Te wspólne wakacje były nie tylko samą radością, ale stały się pewnego dnia niespodziewaną udręką. Jedna podpatrzona nad jeziorną wodą, w sitowiach - scenka. I spowodowany nią duży cios w samo serce. Czyż można pojąć, że on - Stanisław, człowiek tak szanowany, zapewniający o miłości i o pożądaniu "tylko jej słodkich członeczków, stópków i jagód usteczków", właśnie w tych to Miniewiczach, kilka razy, jeśli nie więcej, sprzeniewierzył się tak okrutnie! Wierzyła mu, gdy mówił, opuszczając ją na wiele godzin, że idzie polować albo łowić. I -o wstydzie - okazało się, że były to łowy i połowy nie tylko na leśną zwierzynę i na rybki. Ufała też, że te ranne i wieczorne wyprawy nad jezioro, nad stawy, nad rzekę służą jego zdrowiu. - Muszę co najmniej przez dwie godziny używać kąpieli - powiadał - lekarze zalecili mi usilną "hydroterapię". Nie możesz mi towarzyszyć, Liziu moja jedyna, jako że według medycznych zaleceń mam te kuracje odbywać w stroju adamowym - przy tych słowach ściszał głos, wstydliwie spuszczał oczy. Kiedyś, gdy nie wracał zbyt długo - o, Boże, może się utopił - poszła zatrwożona w stronę rzeki i nagle.. I nagle dobiegł ją gdzieś z gęstwiny sitowia traw jego bas: - Ty jesteś jak rusałka, jak zwinna rybka, jak pachnąca lilija. Daj mi twe usta, daj piersi... Początkowo - o święta naiwności - wzięła słowa mecenasa za monolog kierowany w samotnej kąpieli, w podniecającym "hydroterapią" nastroju, do niej - "Lizi najmilszej". Po chwili uszczęśliwiające ją złudzenie zostało brutalnie strzaskane przez inny głos - kobiecy, wysoki, piskliwy. Słowa, wykrzykiwane lamentliwym dyszkantem, to znów zniżające się do przerywanego szeptu: - Panie!... O mój jasny panie! Dziedzicu! Mój... mileńki... Tutaj, tutaj!... Ojej... Ojej... I oto masz tę "hydroterapię"! praczkę nadrzeczną, dziewuchę "o szerokich barach, szerokich, bosych stopach bielejących wśród żółtych kaczeńców". Co za wulgarna, zwierzęca namiętność! Co za bezwstydna wieśniaczka "o położeniu społecznym najmniejszym, jakie tylko na świecie być może". Co za okropieństwo sytuacji! Pani Eliza znała z widzenia obiekt niskich chuci Stanisława. Czasem widywała młodą wieśniaczkę w okolicy, z kwiatem kaliny wplecionym we włosy, uginającą się pod stosem mokrej bielizny, z pralnikiem pod pachą. Teraz, słysząc jej prostackie "ojej, ojejku", oddaliła się bezszelestnie "z burzą w sercu i krzykiem boleści". Nie mogła zasnąć tej nocy. Gdy pochylił się nad nią, a było to już dobrze po północy, udała, że śpi. Nazajutrz pojawił się na porannej kawie zabielonej smakowitym kożuszkiem śmietany. - No, czuję się o wiele lepiej, cuda czyni ta hydroterapia, trzeba mi będzie przedłużać czas kąpieli... czule jak zwykle ucałował jej dłonie z obu stron, na powitanie. - Wczoraj jak wróciłem, tak smacznie spałaś, że nie miałem sumienia cię budzić... - Na cierpką aluzję, przybrał minę bezgranicznego zdumienia: - Pani słodka, Liziu moja jedyna, co ty sobie roisz? Znów jakieś nowe przywidzenia? To jakieś nieporozumienie! Senne omamy! Zapomniawszy o nakazanym sobie spokoju, wykrzyknęła pytaniami: - Dlaczego tak postąpiłeś?... Jak mogłeś to zrobić? Co było przyczyną...? Kto tu zawinił?... - I wtedy odpowiedział, częściowo do rymu,, unosząc oczy w górę, całkiem nie jak "litewski niedźwiedź", lecz jak romantyczny poeta: - Nie jam winien, lecz ten słodki zapach traw, słowiki w gęstwinie drzew i ciepły zefiru wiew... Urażona kobieca ambicja jest trudniejsza do uleczenia niż zranione serce. Tej nielojalności i lekkomyślności tak szybko i łatwo wybaczyć się nie da, choć od chwili, gdy Eliza przypadkiem odkryła tajemne schadzki Nahorskiego, przestał widywać się z wiejską dziewoją. Orzeszkowa skróciła wtedy pobyt w Miniewiczach i odjechała do swojej stałej przystani. Słał za nią listy, wysyłał kartki "specjalnym posłańcem", zapewniał, że nawet już i nie pamięta imienia tej rybki, ani nie pragnie już żadnych grzesznych rozrywek wśród uroków czystej natury. Pisarka była głucha na wszystkie sygnały skruszonego serca. W dodatku jej uraza podwoiła się jeszcze o niechęć i pretensje do samej siebie: O, Boże, jakaż była zaślepiona! Przywiązując się coraz bardziej, nie tylko nie widziałam jego podwójnej gry, ale i tej straszliwej, kłującej w oczy ortografii, tej przerażającej interpunkcji, a właściwie "bez interpunkcji". Co to napisał w ostatnim liście? O, jest ta wymiętoszona kartka: "Niedziela, wieczór [...] Tyle tyle naras spadło na Panią przykrości [...] kiedy wrócę będę mukł skąbinować [...] a takich kobiet jak pani nie mamy [...] nie należy pani takich niedorzeczności wbijać sobie w głowę; wszystko będzie jeszcze dobrze byle tylko prędzej wrócić i być razem i zdrowo to grunt reszta drobiazgi [...]". Łatwo powiedzieć - drobiazgi, łatwo mu bagatelizować tę tak okropną i upokarzającą sprawę. Zygmunt nigdy by tak nie postąpił. To on był i jest nadal miłością pokrzywionego życia. Często o nim teraz myśli. Nahorski nie jest wart ani tego "zamętu w głowie", który spowodował, ani męczącego wrażenia, że "coś na kształt rozpalonego kamienia spadło na serce i na niewieści mój honor". Widocznie takie moje przeznaczenie: kochać, a nie być kochaną, nie zdradzać, a być zdradzaną... Może ma rację Wiktor Gomulicki, pisząc w Kurierze Codziennym., że: choć Orzeszkowa wygląda niepowszednio, choć w jej oczach mieszka dusza, to jednak czoło "wyniosłe, męskie przypomina czoło pani du Chatelet, przyjaciółki Woltera", i że brakuje jej tego, co Goethe nazwał "wieczną kobiecością". - Dodał łaskawie - rozmyśla - że z moich ust i z wyrazistego profilu przebija energia. "Energia do pracy ratunek jedyny! A więc "jeżeli tylko mózg mój nie rozbił się i będę mogła pisać - przetrwam jeszcze wiele" - pisze wtedy w liście do Meyeta, jednego ze szczerych, oddanych jej, literackich przyjaciół. Niespodziewana, nagła choroba zaściankowego Casanowy zmieniła sytuację. Lęk o jego życie wyparł urazy. Poczuła się potrzebna biedakowi, gdy z tyfoidalną gorączką, z ostrym zapaleniem dróg oddechowych bredził w malignie. Któż pielęgnowałby go wtedy z takim oddaniem?... Niespodziewaną rekompensatą za wszystko stało się to poświęcenie, przynoszące wszechobejmującą rozkosz. Zachorował - dziwny to zaiste zbieg okoliczności - w ten sam dzień i w tych samych Miniewiczach, w których przed rokiem objawiła mu się "rusałka, półbogini" z pralnicą w ręku. Czyżby to była kara za tamto upokorzenie? Nie pamiętać już o tym - nakazuje sobie - co rychlej sprowadzić lekarzy z Grodna, konsultantów z Warszawy! Czuwając przy chorym, "sypiając zaledwie po parę godzin na dobę", nie zdejmowała nawet dziennych sukien. Pan Nahorski powoli przychodził do sił, wyraźnie zdrowiał. Samarytanka w radosnym uniesieniu, że go uratowała od śmierci, zawiadomiła przyjaciół, że wkrótce karetą przywiezie go do miasta i że - taka właśnie miłość "wydaje się jedynym czystym i niewyczerpanym źródłem osobistego szczęścia". A jedynymi winowajcami - stwierdzała ostatecznie - to niedoskonałość natury ludzkiej i własny "idiotyczny idealizm, własne nieoględności, własne niedostatki kobiecości". Zdawałoby się więc, że zapomniała już raz na zawsze o wakacyjnej zdradzie. Ale zraniona ambicja ma długi żywot i niespodziewanie bierze czasem odwet po latach. I oto, w pięć lat, które upłynęły od choroby Nahorskiego, ta uraza każe jej napisać i wydrukować w Przeglądzie Tygodniowym nowelę pod żartobliwym tytułem: Chochlik-Psotnik. Nie wymieniony z nazwiska jurysta - mecenas o siwej, obfitej brodzie okalającej czerstwą twarz, przypomni sobie tam błękit nieba, błękit stawu, szept liści, świergot ptaków. I on to wśród tych uroków natury, "nad stawem w puszystych trawach, poczuje w sobie wzbieranie rześkich, odmłodzonych sił", gdy z gęstwiny sitowia wynurzy się wiejska dziewoja. Kwiat kaliny za uchem zatknięty, w ręku - pralnik... Jawi mi się jako ta lilija, jako rusałka, półbogini z obfitością kształtów, z kulistymi piersiami rozpychającymi lnianą koszulę. Jej łydki, szerokie, bose stopy, depczą wilgotne kaczeńce... Spotkanie dwóch żywiołów. Znajomość stała się bliską wśród tych dwóch błękitów: nieba i wody. Kto zawinił?... "Nie jam był winien - odpowie mecenas - lecz lilija - winna". A więc niech wszystko zostanie wybaczone, tym bardziej, że choć jest już całkiem wykurowany, to zaczęły osaczać go nowe kłopoty, którym winna zaradzić jako jego wieloletnia przyjaciółka. Bo oto ogłoszono, że nowa reforma rosyjskiego sądownictwa nie przewiduje Polaków jako prywatnych obrońców prawnych. Posmarowawszy rublami dłonie łapowników, można i to pomyślnie załatwić. A więc z kolei pozostaje teraz zatroszczyć się o wytworne wyposażenie jego kancelarii. Ostatnio płyną duże honoraria z druku powieści, w Warszawie zamówi więc pisarka "szarą kolumnę z czymś białym na wierzchu; może z białym wazonem albo Z biustem wielkiego człowieka - Polaka, uczonego, poety. Piękniej jednak i odpowiedniej niż z wazonem byłoby z biustem. Prawda?" - radzi się kompetentnego w takich sprawach Meyeta. Meyet rozproszy wkrótce także i inne wątpliwości; ostatnio bowiem niepokoi się, czy pan Stanisław nie zdradza jej z jakąś kobietą. Czy rzeczywiście - zastanawia się - musiał wyjechać w ważnych sprawach publicznych do Warszawy w nagłym, nieprzewidzianym terminie? Aby wyciszyć męczące podejrzenia, kieruje kilka słów do niezawodnego Meyeta: "Na starą przyjaźń naszą proszę, abyś dowiedział się w hotelu, kiedy przyjechał: w piątek wieczorem czy w sobotę z rana?" To pytanie jest ważne, a odpowiedź decydująca "może o całej przyszłości". Odpowiedź w hotelu dla Meyeta brzmiała: "W piątek wieczorem... Duży apartament, kolacja na dwie osoby..." Informacji tej towarzyszył dyskretny uśmieszek... Odpowiedź od Meyeta dla Orzeszkowej: "Przyjechał w sobotę rano i zaraz zjawił się u mnie..." Podziękowanie Orzeszkowej za wiadomość: "Z całego serca dziękuję. Wszystko dobrze. Ja, stara romantyczka, zaczynam znów wierzyć w miłość na całe życie"... Pożar, ślub, jubileusz Uratowany przez Meyeta pan mecenas został wkrótce opromieniony jeszcze, pewnego wiosennego poranka, sławą bohatera, kiedy to ujrzała go w roli ratownika, wśród płomieni. Z narażeniem życia, wynosił z ognia książki, meble, zastawę z szafirowego szkła... Pożar bowiem, który ogarniał Grodno, podsycany porywistym wiatrem, dotarł przez ogród, przez szpalery topoli do domu pisarki. Nahorski zorganizował wtedy szybko gromadkę uczciwych chłopów, chroniąc przed grabieżą i żywiołem nie tylko obrazy, ale i odzież, pościel. Nie bacząc, iż ściany płonącego domu mogą w każdej chwili zawalić się, cztery razy wracał po cenne dla Elizy pamiątki z rodzinnego domu. W powrotnej ucieczce od ognia "rozwiązywały się prześcieradła, książki sypały się na bruk deszczem, pod nogi tłumów, które je deptały". Pisarka najmocniej bolała nad utratą notat i rękopisów nowych utworów, biadając: "W czasie pożaru rozsypało mi się półtora tomu powieści rzymskiej pt. <> ...Jak żyć będę teraz bez moich książek, notat? Jak pracować i gdzie?" Na razie schronienie pogorzelczyni i jej przyjaciółce Monisi Gorzkowskiej, obszerny pokój u siebie, na piętrze, ofiarował pan Stanisław, resztę "fraucymeru" umieszczając po różnych izbach na mieście. Gnieździły się tam razem z rodzinami biedaków z przedmieścia - dorożkarzy, woziwodów, kramarzy; pożar strawił także ich domy. Ten pokoik na górze Eliza wypełniła po sufit ocalałymi książkami, osmolonymi gracikami; "gorąco tu było i duszno jak w garnku, a nieład niezawiniony przypominał legendowy, przedświatowy Chaos" - tak oceniała "kwaterę" w kilka tygodni po klęsce. Na domiar wdrapywały się tu przez okno, przez uchylone drzwi - koty; prychając, węsząc, miaucząc, drapiąc, brudząc, jakby chciały zachowaniem zmusić do odwrotu przyjaciółkę pana domu. Przez tę nową lokatorkę prawowita małżonka właściciela domu, leżąca w sypialni na dole, była pozbawiona teraz codziennych wizyt ślubnego męża. Może miały jeszcze w swej kociej pamięci czułe głaskanie, miski z mlekiem, kawały wędzonki, którymi obficie raczyła ich, gdy była jeszcze zdrową, pani Leokadia Nahorska. ...W tych nie sprzyjających warunkach, gdy tylko usiąść i płakać, nastąpiła w pani Orzeszkowej niezwykła przemiana... Zdawała się nie pamiętać o stratach, o sobie. Z dymiącego jeszcze popieliska wyszła jako ten feniks, ptak święty, inna, odrodzona, opiekuńczymi skrzydłami starając się chronić od nędzy i rozpaczy nieszczęsne ofiary zgliszczy. Wysłuchiwała próśb pogorzelców, spisywała ich pilne potrzeby, stworzyła sztab, Komitety Pań, Komitety Panów, Urzędowy Komitet Pomocy. Odezwy, rejestry, pisma, blankiety, wpłaty, wypłaty - wszystko z podpisem Orzeszkowej. Przy jej boku niestrudzony pan Nahorski, zdumiewa się energią tej mimozowatej dotychczas, przeszło czterdziestoletniej Lizi. "Pani Orzeszkowa z pocieszanej przekształciła się w pocieszycielkę, z płaczki w kobietę energiczną" - stwierdza po przyjeździe do Grodna specjalny wysłannik z Warszawy - Wiktor Gomulicki; bo i stolica śle tutaj dary dla pogorzelców. "Zapełnione są dni moje, ale P. Nahorski więcej jeszcze pracuje"... - dorzuca niedawna obolała "płaczka". A więc - sprawy społeczne, działanie na rzecz innych może bardziej łączyć dwoje ludzi niż spacery przy księżycu? Jakże błahe wydają się teraz te wszystkie przelotne zdrady, jak karykaturalnie rysują się zmysłowe przygody. A więc już teraz bez zgrzytów i zakłóceń - głęboki związek dwóch serc - na całe życie?... Tak, na całe życie, do tej przysłowiowej "grobowej deski"; jego "deski", bowiem od maja 1894 roku, gdy w pół roku po śmierci żony Leokadii sześćdziesięcioośmioletni pan młody poprowadził do ołtarza pięćdziesięciotrzyletnią oblubienicę, nie upłynęło wiele wody w Niemnie, a Stanisław Nahorski nagle rozstał się ze światem, 12 grudnia 1896 roku. Był to dla pisarki grom z jasnego nieba po dwóch latach pogodnego życia, upragnionej ciszy serca, wzajemnego zrozumienia dla odrębnych pasji i zamiłowań; pracy literackiej - jej, a jego - oprócz jurystyki - wypraw myśliwskich do Puszczy Knyszyńskiej i "na ryby". Gdyby jednak nie te zawzięte w lasach polowania, wyczerpujące tropienia zwierzyny, to nawet słabnące z wiekiem serce mogłoby jeszcze długo służyć "litewskiemu niedźwiedziowi" - myślała z żalem. "Nie chciał się leczyć, powalił go atak serca, ja utraciłam to, co było życiem mego życia". A tak niedawno jeszcze, zanim połączyły ich ślubne obrączki, śpiewał w chórze jubileuszowych gości fetujących 25-lecie twórczości autorki Nad Niemnem: Wierna Córo Twej ziemi! Cześć Tobie i chwała, Że w obronie cierpiących walczysz na wyłomie... Tak troszczył się, na wiele tygodni przed tą uroczystością, o przedjubileuszowy spokój przyszłej żony, aby nie raziły zbyt natarczywie jej uszu swary dwóch Komitetów: Literackiego z Meyetem i Świętochowskim na czele oraz drugiego, złożonego z samych kobiet. Te feministki, "skończone wariatki" - pienił się, narażając swe chore serce -ustaliły osobny program obchodów, chciały same dysponować zebranymi pieniędzmi na "Stypendium im. Elizy Orzeszkowej", nie bacząc, że mogą tym "wywołać niepożądaną awanturę i narazić najdroższą nam Osobę". W ramach scenariusza obchodów była nie tylko Warszawa, ale i Grodno oraz przyjęcie w dworku O s o b y. Tak zapobiegliwie przygotował wtedy wszystko, tak pilnował, żeby drewniane schodki prowadzące do dworku były wyszorowane do białości, stół w salonie - ubrany zielenią, żeby płonęły świece, kwieciste girlandy zdobiły ściany, a do fotela, na którym usiądzie jubilatka, mogli, bez tłoku, podchodzić kolejno goście, przedstawiciele różnych delegacji z laurkami, niskimi pokłonami, słowami hołdu. Twarz promieniała mu dumą, gdy słuchał Lizi podniośle mówiącej o zadaniach pisarza, o "konieczności popychania społeczeństwa ku pracy umysłowej i pracy w ogóle", o "rozbudzeniu nerwów myśli i woli"... Zachwycał się głośno fioletem balowej sukni, w której wówczas wystąpiła, jej fryzurą z bukietem sztucznych bratków na artystycznie upiętych wysoko włosach... - Cudownie odbijasz od całego tu otoczenia! - szeptał do ucha. Jakże inaczej tę całą galę i samą jubilatkę widzą młode oczy zaproszonej tu także Stefanii Sempołowskiej. Owszem, Orzeszkowa odbija mocno od otoczenia, ale "niepomiernie dużą głową, na której piętrzyło się niepomiernie wysokie uczesanie". Pani Stefanii nie pociągał "ani wyraz Jej wypukłych oczu, ani Jej obejście", obojętne dla młodych, preferujące starszych literatów, krytyków, rysowników i malarzy w surdutach, we frakach, rozweselających pisarkę - i to skutecznie - niesmacznymi, głośnymi żartami, rzucających łatwe frazesy. "Nic mnie nie ciągnęło - powie (ale dopiero po latach) pani Stefania - ani do Jej rąk, ani do Jej ust, do Jej pocałunków czy do Jej uścisków..." ...Obchody wielkiego jubileuszu przeciągnęły się na dwa, a nawet i na trzy lata. Ten końcowy akcent zawdzięczała jednej z zagorzałych feministek, dyszącej, wraz z innymi bojowniczkami o uprawnienie kobiet, zemstą na mężczyznach z Komitetu Literackiego. Oni to bowiem, przed dwoma laty, nie chcieli połączyć w Warszawie pierwszego obchodu "ku czci" ze zjazdem kobiet i uniemożliwili "babsztylom" obrady. I teraz jedna z nich - panna Józefa, publicystka, może zemścić się na tej męskiej warszawskiej hołocie, opisując raut w salonach Resursy Obywatelskiej kończący obchody. - Bo oto nie dość - donosi ze złośliwą satysfakcją czytelnikom - że nikt z tych - pożal się Boże - literatów i artystów nie przybył z kwiatami na dworzec, aby powitać Jubilatkę, przybywającą z Grodna, że w powozach jadących za pojazdem pisarki widać było tylko kobiety, towarzyszące jej do Hotelu Europejskiego, to jeszcze dodatkowo nikt z tego męskiego świata kultury nie przemówił wieczorem na uroczystym raucie. Każdy tylko coś tam wymamrotał pod nosem przed obliczem Jubilatki, szybko całując wyciągniętą jej dłoń, po czym "znikali kolejno, pędząc do Bufetu!" Interesowały ich jedynie - rozweselające napitki, gorąca kolacja, wina i wspaniałe smakołyki, które miały być podane później. Ale oni prawie że zmusili służbę do wcześniejszego serwowania. W takiej sytuacji nie było nawet co marzyć o ich projektowanych przemówieniach, a tyle przedtem naobiecywali! Nie zawiedli jedynie muzykanci i śpiewacy, produkując się do późnej nocy przed siedzącą na ukwieconym fotelu panią Elizą, o coraz bardziej szarzejącej ze zmęczenia - twarzy. Wreszcie około drugiej w nocy śmiertelnie znużona Jubilatka skinęła na jedną z feministek, szepcąc błagalnie: "Na miły Bóg, wyprowadź mnie pani na papierosa". Po zsunięciu się z fotela i wypaleniu trzech - jeden po drugim - papierosów, głodna i spragniona, poprosiła o przyniesienie czegoś z bufetu, zanim po uroczystości nie przejdą wszyscy na uroczystą kolację. Pani Józefa chyżo pobiegła do bufetu, aby ujrzeć tam na stołach "kompletną pustkę" i panów literatów wymykających się cichcem, nieco falistym krokiem ku wyjściu na świeże powietrze. "Pokłonnice talentu" Jubilatki słały potem skargi do oficjalnych czynników, ale - jak to zwykle bywa - "rzecz cała wyjaśniła się urzędowo jak najlepiej" i nie było podstaw, aby wziąć poważnie protesty owych kobiet, wierzyć ich kłamstwom i halucynacjom. Skończone?... Na jak długo?... Nie minęło nawet pięć lat od jubileuszowych fet, w którym to okresie mieściło się i trzydzieści małżeńskich miesięcy po ślubie z Nahorskim, gdy została wdową. Znów sama, w ciężkiej żałobie. Balowe, odświętne, jubileuszowe szaty, lilaróże, seledyny, ustępują miejsca czerni skromnych sukien. Nawet i kwiaty do bukietów, do artystycznych kompozycji, do wyklejania na papierze dobiera z roślin o barwach zgaszonego błękitu. "Wszystko jedno! Czy dzień czy noc, czy cicho czy gwarno, pusto lub ludno, słonecznie lub chmurnie - wszystko jedno! [...] Moje wszystko skończone" - obwieszcza z determinacją. Skończone? Na jak długo? Przecież nie przestała być żywą kobietą tęskniącą do światła, choć na razie kuli się jeszcze w "ciemnej przepaści". Światło będzie usiłowała ujrzeć w pracy, ratunek - w obowiązkach; a jeśli miłość - to już tylko dla uciśnionych rodaków, strapionej Ojczyzny. To tylko może jeszcze rozniecić iskry w martwym popielisku! Trudno uwierzyć, że "martwe popielisko"już wkrótce zacznie skrzyć się i ogarnie je płomień. Sprawi to jednak nie Ojczyzna, nie miłość do gnębionych rodaków, lecz do jednego tylko rodaka - młodzieńca w zgrabnym mundurze, oficera ze 101 grodzieńskiego pułku piechoty. Na jego widok rumieniec obleje twarz, a dłonie obsypane ciemnymi plamkami - "kwiatami jesieni", zapragną dotyku młodej ręki. Na razie nic nie zapowiada jeszcze tego rodzaju wzruszeń, choć młodziana zna już nie od dziś; przychodził bowiem z wizytami razem z Kazimierzem Sulewskim i Jerzym Osmołowskim jeszcze za życia męża. Witani byli wówczas wszyscy jednakowo serdecznie. Więc i teraz pani Eliza razem ze swym żeńskim "fraucymerem" nie wyróżnia żywszym afektem żadnego z oficerów. I oni nadal traktują ją jak matronę, godną najwyższego szacunku z racji wieku, zasług, talentu oraz patriotycznych apostro O, Polsko nieszczęśliwa! Gotujmy się być jej sługami, nieśmy jej w dani głos naszych serc, światło naszych głów... Stara pisarka ma ambicję, aby jej dom w Grodnie był miejscem, do którego chętnie ciągnąć będą młodzi - panny i kawalerowie. Toteż nie tylko czyta Świętochowskiego, wykazuje różnice między Strindbergiem, Ibsenem czy Ola Hanssonem, dyskutuje namiętnie o Dzikiej kaczce, przepytuje słuchaczki swego domowego "uniwersytetu" z Dziejów wewnętrznych Korzona czy z żywota Kościuszki, ale pozwala na wesołe śpiewy, tańce, żarty... "Panny domowe" pomagają jej też segregować napływającą zewsząd korespondencję, porządkują bibliotekę, bawią się w "botanizowanie", haftują serwetki. Panien było kilkanaście, "cały ogródek" uprawiany z zapałem przez ich dobrodziejkę, powierniczkę, nauczycielkę, towarzyszkę przejażdżek wolantem czy spacerów po lesie nad brzegami Niemna. Razem zbierały zioła, kwiaty, liście, suszyły je, potem wklejały do zielników bądź układały w kolorowe bukiety, wplatając w nie wstążki. Te szlachcianeczki o imionach przez nią zdrobniałych, te wszystkie "Manitki", "Tyteczki", "Cieszki", "Jedynki", "Niteczki", "dobre Kłopotki", "Myszki", "Dziulki", "Przepiórki", stanowiły dla pisarki dużą pociechę. Mężna w cierpieniu serca (eskulap Święcicki, niesłowny kochanek, często powracał we wspomnieniach) starała się mieć pogodne oblicze. Nie może przecież tym wchodzącym dopiero w życie dziewczynom okazywać "zbiedzenia, zbolenia" wskutek zawodu miłosnego. Trzeba być przykładem hartu ducha, spokoju, opanowania. Wśród całej gromadki Jadwiga Eysymonttówna wyróżniała się urodą i inteligencją, a przy tym ambicją dalszego kształcenia się poza Grodnem. Była: jedną z pięciu córek zubożałego szlachcica, z zawodu prawnika. Pani Eliza zwróciła uwagę na nietuzinkowe zdolności i przymioty dziewczyny już jesienią 1894 roku. Widząc zapał do nauki, zarekomendowała ją Karłowiczowi: "Mam tu dziewczynkę, pannę Eysymonttównę, szesnastoletnią, posiadającą zdolności umysłowe bardzo niezwykłe i - co ważne - poparte niezwykłą także wytrwałością, energią i powagą charakteru. W tym roku skończyła tutejsze gimnazjum; przez dwa lata jeszcze uczyć się będzie języków obcych w domu moim. Ale na potem marzę dla niej o drodze naukowej, do której jest bardzo sposobna. Ma zamiłowanie do nauk przyrodniczych. Do progu uniwersytetu doprowadzę ją własnym staraniem i kosztem..." Szesnaście lat... To akurat tyle wiosen, ile ja liczyłam sobie, idąc za mąż za pana Orzeszkę - myśli z melancholią pani Eliza. - Jakżeż rezolutna jest Jadwinia, śmiała w sądach, wiedząca już teraz, czego chce w życiu. Patrzy na świat z ciekawością penetrowania innych zakątków niż to nudne, zacofane Grodno, poznania innych ludzi, nie tylko rozprawiających o koniach, o polowaniach, o wizytach, o urządzaniu balów, o tym, "kto u kogo" i jaką to cudacką suknię przyoblekła pani sędzina czy pani doktorowa... I choć Jadzia taka jest ciekawa świata, nowinek, także i wieści o tych wszystkich socjalistach i socjalistkach, terrorystach i terrorystkach, komunizmach, anarchizmach, to jednak dziewczyna boleje tak jak i ja nad osłabianiem poczucia narodowego właśnie przez te idee. Gdy wyjedzie na studia, to nie da się omotać jak wielu młodych, nie da ogarnąć tej fali ze wschodu, nie powie o mnie, zwanej "przodową kobietą", że jestem wsteczną, bo nie chcę rozumieć nowych idei, z "ideą internacjonalizmu i równego podziału mienia i zarobku" - na czele... Ale czy mogę jednak być tak całkowicie pewna przyszłych myśli Jadwini? Czy nie zmieni przekonań, gdy znajdzie się w innym środowisku, gdy usłyszy tam o krakowskim procesie, o tym Waryńskim, o tym straconym "za Sprawę" terroryście - Kunickim? Dzieciństwo Jadwigi mimo skromnych warunków bytowania było szczęśliwsze i normalniejsze niż moje, bez lęków i kompleksów wchodzi w życie, jest otwarta na wszystko co nowe, szanując przy tym stare polskie tradycje. Wyniosła wiele zasadniczych wartości z domu, wzrastała wśród licznego rodzeństwa, nie rozpieszczana, lecz kochana. Mnie skazano na klasztorne wychowanie i na wczesne małżeństwo - snuła smętne rozważania. - Cóż z tego, że nie potrzebowałam obchodzić się uważnie, oszczędnie z sukienkami, futerkami, bucikami, że byłam wystrojona jak lalka. Mimo dostatku i służących czułam się biednym, samotnym dzieckiem. I to ciągłe przypominanie o "dobrym tonie", te ostentacyjne, patriotyczne gesty matki, jej pozy, stosowne do obowiązujących akurat towarzyskich układów. W rodzinie Jadzi, i w innych gniazdach szlacheckich, nie karmili się taką egzaltacją, nie czerpali historycznej wiedzy z cudzych przekazów, z opowieści o nie swoich przodkach, ich dziadowie bowiem sami byli uczestnikami dziejowych wydarzeń. Genealogia ze znakami zapytania W jej domu natomiast genealogia ojca czy matki nasuwała ciągłe pytania, na które otrzymywała niejasne odpowiedzi. Wszystko było tak poplątane, tajemnicze, nie rozsupłane do końca. Dziadek Elizy, ojciec Benedykta, rotmistrz powiatu pińskiego, "chodził dzierżawami" gdzieś na Pińszczyźnie. Potem przeniósł się na Wołyń, gdzie umarł ze zgryzoty - z powodu najstarszego syna, zarąbanego w awanturniczym pojedynku z innym szlacheckim warchołem. Z kolei dziadek ze strony matki - Wincenty Kamieński - jak utrzymywała nie poparta dokumentami klechda rodzinna, wsławił się bohaterskimi wyczynami jako oficer wojsk napoleońskich. W istocie jednak walczył jako porucznik gwardii Jego Cesarskiej Mości na różnych frontach, bijąc dzielnie Francuzów i w 1812 roku - roku klęski Napoleona pod Moskwą - walnie przyczynił się do rozbicia oddziałów pewnego francuskiego marszałka, za co otrzymał pamiątkowy "medal 1812 roku" i tytuł kawalera złotej szpady za waleczność. Dziadek Wincenty ujawnił to wszystko sam, zostawiając autobiograficzne dzieło, które po latach, w rękopisie, odnaleziono w wileńskich archiwach. Rzeczywiście, nic tak nie plami - rodzinnej legendy - jak atrament. I jak tu nie mieć przewrażliwionych nerwów, gdy z jednej strony znała prawdę o stryjach, o dziadku (przecież nawet w metryce urodzenia Elizy wpisano, że przy chrzcie asystowała babka Elżbieta Kamieńska "wdowa porucznikowa Wojsk Rosyjskich"), a z drugiej kazano jej wierzyć i powtarzać, jak to oni - przodkowie w prostej linii, a także i z bocznej inni stryjowie i stryjeczni dziadkowie - byli gnębieni przez Rosjan, karmieni w więzieniu słonymi śledziami, bez kropli wody, jak to ciągnęli za sobą, idąc na zesłanie, żelazne kule przy łańcuchach kajdan i jak upokorzył jednego z wujów wstrętny, rosyjski generał. - A było to tak - opowiadała matka. - Wuj, znany w okolicy obywatel, cieszący się ogólnym szacunkiem, człowiek o wysokim wykształceniu, przyjechał w odwiedziny do familii, do Grodna. Na swoje nieszczęście, wbrew zakazowi cara Mikołaja I, nie zgolił swych wspaniałych wąsów. Gdy tę nieprawowierną ozdobę męskiej twarzy ujrzał gubernator, zbladł ze złości: - Usy, usy! (wąsy!) - zaryczał - ławi, ławi! (łapaj!) - a potem zaczął gonić nieszczęsnego. Pochwycono wuja, odprowadzono na "hauptwach", posadzono na bębnie i wojskowy cyrulik obciął i wygolił wąsy do samej skóry... Eliza lubiła słuchać tych dobrze wymyślonych opowieści, choć później nocą budziła się z krzykiem z koszmarnego snu, w którym gonili ją żandarmi, a ona w obłędnym strachu wspinała się na płoty, nadziewała na ich ostre szpikulce, stamtąd ściągał ją za nogi żandarm i trzymając za kark prowadził do ciemnicy... Natomiast nie lubiła, choć nie wywoływało to potem nocnych koszmarów, gdy ubierano ją na pokaz, dla gości, "po krakowsku", oplątywano w biało-czerwone wstążki i kazano śpiewać lub - jak papużce -deklamować bez końca "dziecinnymi usty: Polska, w Polsce, dla Polski..." Nie mogła przerwać, udając, że zapomniała słów, bowiem obok, przejęta występem córki, stała i suflerowała jej rozegzaltowana pani Franciszka. Reve lucide Robótka prawie ukończona, wydziergany już haft o sensacyjnych zawijasach na cieniutkim płótnie. - Kudłaczku, a teraz poczytaj nam coś ze Słowackiego albo z Puszkina... A może, wy młodzi, wolicie Strindberga czy Hamsuna? Tacy są oni teraz modni, ci Skandynawowie... - Panny atakują zawzięcie mizoginizm autora Panny Julii, a z zachwytem mówią o odczytanym przed chwilą przez pana Franciszka Godlewskiego fragmencie powieści Nad Niemnem. A może to widoczne w ich oczach oczarowanie skrycie przeznaczone jest dla najbardziej przystojnego z trójki kolegów - lektora, młodzieńca o zabójczym wąsiku, o marzących, migdałowych oczach, ocienionych jak u dziewczyny nieprzyzwoicie długimi rzęsami?... - Nie dziwiłabym się... - duma pani Eliza. - Jak urzekający jest jego głos, spojrzenie, jak zachwycać może smukła, gibka postać. Już późna godzina. Pan Franciszek żegna się szarmancko z gospodynią, pochylając się z głębokim szacunkiem nad jej dłonią. Czas spać... Panny powoli rozchodzą się do pokoików, panowie jeszcze przekomarzają się: - Panno Jadziu, panno Maniu... Dlaczego pani dziś nie uśmiechnęła się do mnie?... Czy mogę liczyć jutro na łaskawe słowo?... Jak one zręcznie umieją odparowywać co śmielsze dowcipy, odpowiadać nie spłoszonym wejrzeniem - gospodyni podziwia swe wychowanki. Ale zauważa też, że gdy spogląda na nie, żartuje z nimi młody oficer Godlewski, rumienią się, tracą kontenans, cichną, odwracają oczy. Coś musi być w tym panu Franciszku! - A więc i one, bardziej śmiałe w zachowaniu niż ja przed laty, też widać czują w nim niebezpieczną pokusę. Łatwiej jest zachować "czystość w obyczajach niż w myślach i wyobraźni"... Wyobraźnia potrafi podsuwać niedorzeczne obrazy: granatowy mrok, księżyc wychyla się zza chmur, wyłuskuje światłem ławeczkę w ogrodzie, a na niej ja i on... On otula ją, drżącą, swoim szynelem z wojskowego sukna, obejmuje silnie ramieniem, zbliża usta... Nagle jakiś śmiech i słowa: - Proszę się już nie przekomarzać! Dobranoc! - To Jadwinia żegna panów oficerów. Tracę zmysły, w moim wieku żenujące to pragnienia. Nie było altany, nie było pocałunków, a pan Franciszek już pewnie dojeżdża do swojej kwatery. Zbliża się północ, cały dom już śpi, lecz "grodzieńska samotniczka" nie ma ochoty kłaść się do łóżka. Gdzieś w gałęziach kwilą ptaki. Jeszcze popatrzy przez okno w srebrzystość księżycowej nocy, a potem usiądzie w przepaścistym fotelu, wyciągnie ozdobne pudełko z tytoniem i zapali papierosa. Jeden rozżarzony punkcik, gdy zgaśnie, gdy się wypali, sięgnie po drugą... trzecią... tytoniową lulkę. Sypialnia pogrąża się w błękitnosiwym dymie; rozkołysany w powietrzu, zasilany raz po raz nowymi obłoczkami, zdawał się być jakąś żyjącą materią, ektoplazmą, która zaczyna formować się jakby w astralne zjawy, eteryczne postacie. Ach, co to za rozkosz rozprężyć się tak całkowicie, rozluźnić; jakby duch odłączył się od ciała i przepływał teraz swobodnie przez granice jawy, półsnu, snu, błądził po obszarach wyobraźni, poza własną świadomością. Firanka z rzuconym na nią haftem róż szeroko zasunięta na otwarte okno jakby lekko fosforyzuje - chyba od światła księżyca - jej fałdy łagodnie poruszane wiatrem układają się w ruchome, jasne smugi, w fantastyczne desenie. Czyżby z nagła zaczynały przybierać kształt ludzkiej postaci, głowy?... Jawa to czy sen?... - Cóżja sobie imaginuję?... Bo chyba jest to tylko imaginacja! - pani Eliza broni się resztką świadomości, ostatkiem przytomnej obecności, bo oto pojawia się całkiem już wyraziście postać i znajoma dobrze twarz; te oczy w oprawie długich rzęs, ten śmiały, zawadiacko ku górze zakręcony wąs nad uśmiechniętymi ustami. O, Boże! To pan Franciszek! To już nie imaginacja! Zawrócił widać z drogi i pragnie z nią jeszcze porozmawiać. Otwiera szeroko wpółprzymknięte powieki. Wyciąga dłoń, ale on nie odwzajemnia gestu. - To wszystko powstaje w mojej imaginacji, to wszystko rodzi się w imaginacji - powtarza szeptem, znów przymykając oczy. Ileż to już razy miałam dziwne przywidzenia, szczególnie gdy o kimś dużo myślałam. Kiedyś wyraźnie ujrzałam przecież Klemunię w okrytym kwiatami krzaku krategusa; w jego gałązkach i liściach widziałam jej włosy, ręce, jej zżółkłą suknię w jakieś dziwne fałdy połamaną. Ale pan Franciszek nie znika, tworzy jakby "fluidyczną personifikację", która "z każdym uderzeniem mego serca przybiera wyraźniejszą formę i silniejsze życie. Jeszcze chwila, a zapanuje nade mną, przerośnie mnie i całkowicie bezwolną pozbawi świadomości". Nagły strach, trzeba jak najszybciej dać odpór temu zjawisku. Pani Eliza zbliża się w stronę okna, chce potrząsnąć firaną, ale zanim wyciągnęła rękę, mocniejszy powiew wyniósł zasłonę za okno. Gdy zasłona opadła z powrotem, kontur sylwetki stał się już tylko rozmytą, rozpływającą się linią, a tam, gdzie jeszcze przed chwilą widniała twarz, można było już tylko ujrzeć prześwietlony księżycem fragment firankowego deseniu. Została znów sama, i znów zaczęły żarzyć się w ciemności ogniki papierosów. W woalu dymu uspokaja rozkołysaną wyobraźnię, rozhuśtane serce, przywraca mu normalny rytm. - Tak, to było tylko - stwierdza trzeźwo, całkiem już przywrócona rzeczywistości - moje reve lucide - świetliste marzenie... Inne są teraz, jakby w innym przeżywane wymiarze, jej codzienne dni w grodzieńskim domu, choć na pozór wydają się jak dawniej, całkiem zwyczajne. "Ten sam dom, ci sami jego mieszkańcy, tyleż gości, takiż rozkład godzin; tak samo co dzień wstaję ze snu, jem, piję, rozmawiam, czytam" - opisuje swój tryb życia w listach do Lucyny Kotarbińskiej i dodaje: "Jednak, Lucyś, ja samej sobie wydaję się cieniem dawnej mnie [...] Gdy zjawia się niekiedy jakieś widmo [...] uciekam od niego". Od widma można uciec, ale trudno pozbyć się pragnień, aby rzeczywisty pan Franciszek pojawiał się jak najczęściej w dworku. - Co się ze mną dzieje?... Czy jestem wariatką?... - powtarza - przecież jeszcze niedawno za życia Stanisława, gdy ten sam Godlewski pojawiał się bez mała codziennie, było obojętne, kiedy znów przyjdzie. Pamięta, że nawet kiedyś obruszyła się na niego, spochmurniała, "ściemniała na twarzy", gdy podczas jakiejś dysputy literackiej zabrał głos pan Stanisław, niezbyt zresztą sensownie, a porucznik z kpiarskim uśmieszkiem pod zabójczym wąsikiem powiedział: - Lepiej, abyśmy usłyszeli jakąś myśliwską gawędę albo - jak dużego złowił pan dziś suma, panie mecenasie... Przecież Franciszek jest teraz taki sam jak przez te wszystkie ubiegłe lata, i tak samo zachowuje się wobec niej jak dawniej - z szacunkiem, uprzejmie, może tylko bardziej gorąco niż inni oficerowie wyciska pocałunki na obu jej dłoniach. Komu powierzyć tajemnicę serca? Zaczyna pisać sekretny dzienniczek, tam ukrywa Godlewskiego pod skrótami: "p. fr.,<>", "p. m. zł". Gdy "p. m. zł" - "ptak mój złoty" dłużej przytrzymał rękę w ogorzałej dłoni, notuje wieczorem: "Dobry, szlachetny, uczuciowy, dzień lżejszy", zaś gdy nie ma go zbyt długo w dworku, mnoży rozpaczliwe wykrzykniki i pytajniki: "Cóż ja dla niego znaczę?... Boże, ratuj!..." W końcu pojawił się na bardzo krótko "jakby rozgniewany", to spowodowało zwierzenia na kartkach Dni: "Płakałam wiele. Nie wiem, co czynić. Boże, ratuj! <> raz jest chłodny, obojętny, to znów miły, serdeczny, smutny. Może i on cierpi? Z czyjego powodu?... Za wiele byłoby szczęścia mieć serce pewne... Zaręczynowy pierścionek Franciszek coraz częściej zaczął przychodzić do pani Elizy, lecz tylko jako mglisty zarys postaci w księżycowym świetle. Wizyty realnego zaś były coraz rzadsze i rozpacz z tego powodu wywoływała pragnienie śmierci: "Jakżeż bym pragnęła być uśpiona do trumny" - pisała... - "Boże, daj mnie śmierć bliską"... Zmieniał się nastrój, gdy niespodziewanie przychodził list - wyjątkowo dobry i serdeczny, a wkrótce po nim przyfruwał on sam - "złoty ptak skrzydlaty". A więc niech żywi nie tracą nadziei! I spróbują użyć niewinnego fortelu, aby dowiedzieć się: kocha? nie kocha? I czy chce się z nią mocniej związać, gdy go czymś ośmieli?... Jeszcze teraz płonie rumieńcem, wspominając dzień, gdy Godlewski zastukał do "szarego domku", usiadł w przytulnym kąciku "pod baranami" (jako że patronował mu na ścianie olejny obraz przedstawiający wełniste stadko), a ona ściągając z palca wspaniały złoty pierścień z rubinem, rzekła z drżeniem w głosie: - Panie Franciszku kochany, zechciej, proszę, przyjąć ten zaręczynowy pierścionek. Niech go nosi ta, którą pan w przyszłości wybierze za żonę. Proszę, usilnie proszę, zaręczyć się tym właśnie moim pierścionkiem; nosiła go jeszcze moja babka. Pamięta dobrze odpowiedź, gdy położywszy klejnot na szeroko rozwartej dłoni, wyciągmęła ją w stronę młodzieńca. - Dziękuję, dziękuję z całego serca, ale... przyjąć go nie mogę... - odrzekł wówczas mocno zmieszany. Błędnie zrozumiała odmowę, chwaląc w duchu skromność i bezinteresowność pana Franciszka, przekonana, że to te cechy nie pozwalają mu przyjąć kosztownego prezentu. - Cóż znowu - ośmielała uśmiechem - sprawi mi pan radość. Proszę nie mieć żadnych oporów. Długa chwila milczenia, gość spoglądał w zakłopotaniu to na symboliczny pierścień, to na pisarkę, aby ostatecznie utkwić wzrok w dywanie, ścielącym się barwnym deseniem u ich stóp. Wreszcie przemówił, lekko jąkając się: - Ja... ja... wielce szanowna i kochana pani, mam już... zaręczynowy pierścionek... Czyżby przywiózł go dla niej i poprosi za chwilę o przyjęcie tego daru?... Ale nic takiego nie uczynił, a na domiar przy pożegnaniu rzekł enigmatycznie, że z wielu względów trudno mu będzie często ją widywać. Zanotuje w swoich Dniach: "X. Sen złoty! Ostatni miraż życia! Strofa przebrzmiała zakończona zgrzytem. Wielkie pragnienie śmierci. Wszystko to istniało w imaginacji". Po cóż było łudzić się?... "Chmurne i łez pełne myśli nocne [...] Cóż my dla siebie? Za wiele byłoby szczęścia mieć serce pewne [...] Złoty mój ptak skrzydlaty!... Ja - niegodnam!" Wydaje się z perspektywy lat i z późniejszych jeszcze, nowych zauroczeń już nie Franciszkiem, lecz innymi "złotymi ptakami skrzydlatymi", że jej serce, stale łaknące miłości i pragnące dawać ją wzajemnie, niekoniecznie musiało wybrać "przystojnego oficera o twarzy rasowego ziemianina". Wybrało go dopiero po śmierci Nahorskiego jej pragnienie wypełnienia pustki, ustawiło obraz Godlewskiego na całkiem innym niż dotychczas miejscu, w innym świetle, nadając teraz tym samym ruchom, słowom, spojrzeniom - odmienne, nowe znaczenie. Zaczęła pracować z ogromną siłą wyobraźnia, kierując marzenie i każdą jej myśl na fałszywe tory. - A więc może się mylę, że wszystko skończone? - myślała wtedy po jego odjeździe. -Powiedział mi przecież, że ma przygotowany zaręczynowy pierścionek... Dla kogo?... Nikt nie słyszał o jakiejś narzeczonej... A więc jest płomyk nadziei! Mówił, że podobają mu się moje ręce i moje włosy. "Co za wspaniała - powiedział kiedyś na osobności - ta wysoka korona z lśniącego srebra. A pani twarz też jakby odlana ze srebra, choć jest tajemniczo matowa. A ta ręka, biała, szlachetna, jakby stworzona do noszenia pierścienia z rubinem. Biel i czerwień - nasze barwy!" Co znaczy - to "nasze" w jego ustach, czy myśli o mnie czy o Polsce? Przekazał potem pan Franciszek we wspomnieniu tę scenkę, zachwyt nad pięknem, lecz - nad pięknem starości, "kiedy to już wiek i praca wybieliły jej włosy". I te włosy wydawały się w świetle być srebrzystą aureolą, jak na kościelnych obrazach wypacykowanych przez niedzielnych artystów. Godlewski wychwytywał też okiem zimnego obserwatora niedobre proporcje: "duża głowa, osadzona na nieco podniesionych ramionach małego korpusu". W sposób dość niesamowity ukazywała mu się o zmroku jej twarz; pamiętał, że gdy siadywała w ciemnej sukni z aksamitu na ciemnej kanapie i zmierzch zaczynał ujednolicać wszystkie barwy, to doznawał dziwnego uczucia: "ta dostojna biała twarz jest jakby zawieszona w powietrzu", to znów wydaje się kołysać wśród kłębów gęstego, siwego dymu. Pani Eliza namiętnie paliła papierosy, cygaretki i w tej nikotynowej topieli przypominała mu "proroczą głowę Mickiewicza, potężną, promieniującą geniuszem..." Porównaniem tym pragnął, jeśli nie upiększyć, to przynajmniej uwznioślić kadzidlane wspomnienie o pisarce. Przy zachodzie słońca szli do ogrodu, ona wdychając zapach róż stwierdzała enigmatycznie: "Najniebezpieczniejsze łańcuchy dla duszy są te, których ogniwami - róże". Te słowa mógł przeczytać potem, gdy na pożegnanie wręczyła mu swą fotografię ze skreśloną taką właśnie dedykacją. Pan Franciszek spojrzenia Elizy, nieśmiałe, czułe, to znów sondujące dogłębnie, przyjmował uprzejmie, jak od dobrej opiekunki, wrażliwej kobiety, która przenikliwym wzrokiem chce wejrzeć w duszę tylko w tym celu, aby sprawdzić, "czy aby nie cierpi, aby szukać ran, które zaraz goić by pragnęła". Gdy był zamyślony, pytała: - Panie Franciszku, co jest przyczyną pańskiej melancholii?... - Odpowiadał, starając się sprostać jej stylowi: - Mój smutek płynie z bólu jak morze, który Polskę i panią, wielce szanowna pani Elizo, ze wszystkich stron otacza... To smutek niewoli, troska o ojczyznę... Rozumiał, co może się niekiedy kryć pod pytaniami starszej pani, i pomny niedawnej sceny z pierścionkiem, niesłychanie uważał na słowa. A więc próbował także wymykać się pytaniom o tę tajemniczą narzeczoną. Dowiedziała się w końcu, kto jest tą narzeczoną. I wkrótce potem zanotowała w Dniach z rezygnacją: "Wieczorem pisałam do X. Z powinszowaniem zaręczyn. Tak idzie świat! Tak toczy się życie!" Czemuż ukrywał przed nią nazwisko swojej panny? Można tylko pogratulować - Janina Iżycka to panna skromna, ładna, do tego krewna Lucjana Rydla. A więc, choć nie wspomniał nawet o swoich zaręczynach z tą dziewczyną, będzie wspaniałomyślną i jak gdyby nigdy nic napisze list z życzeniami - "i choć nie wiem, w którym dniu odbędzie się akt zaręczyn Pana, [...] Z całej siły zaklinam losy, aby moment ten rozpoczął dla Państwa nieprzejrzanie długi i niezmącenie od wszelkich cieniów wolny szereg szczęśliwych dni [...] Pełne niezmiennej przyjaźni życzenia i pozdrowienia"... Później zapragnie po raz drugi przezwyciężyć samą siebie i przekaże mały prezencik pannie Janince: własnoręcznie zdobione arkusiki. "Papier listowy kleiłam dla jego narzeczonej" - zanotuje ten fakt w Dniach... Malowane serduszka wplecione w girlandę listków i bladych płatków nadniemeńskich kwiatków... Kleiła, wklejała i zraszała obficie łzami ten pachnący listowy papier. Opamiętać się! Nie roztkliwiać nad sobą, że: "wstaję i kładę się - płacząc", nie oblewać łzami wiersza Miriama: O zmroku, wyczytanego w Głosie: Zagasłych wspomnień ścichłe brzmienia Z cienia, z milczenia wypromiemia Mdlejąco, sennie gędźba cicha... lecz zebrać wszystkie siły, aby ukryć "nową biedę serca" i nadal pracować; zacząć nowelkę Liść uschły, skończyć wreszcie nowelkę Panna Róża, tłumaczyć Tajne'a, omawiać różne bieżące sprawy, w tym tę aktualnie najważniejszą; "postawienia grobowca mojemu ptakowi, który odleciał (tj. ś. P. Małżonkowi Stanisławowi Nahorskiemu), za rubli tysiąc "z bardzo pięknego kamienia, prawie czarnego w szare żyłki, z jakimiś tu i ówdzie tęczowymi połyskami"... Prośba o opis orgiastki Być rozsądną to - nie poddawać się myślom, że "z całej mnie już nic nie będzie", a raczej przetworzyć literacko to zwątpienie w zaczętym dramacie Wóz Żargonanta; to - pomyśleć o poratowaniu zdrowia w Wiesbaden, a potem o ukończeniu ostatniej sceny drugiego aktu tegoż Wozu..., choć nie jest to łatwe, bo chce tam ukazać "taniec solowy kobiecy w chwili małej orgii we dwoje". Nie mając żadnych doświadczeń w tej sprawie ani nie oglądając nigdy, nawet na scenie, tak jak Lucyna Kotarbińska, tańców z "pierwiastkiem hulaszczym", autorka poprosi dyrektorową teatru, żonę "kochanego Józefa Kotarbińskiego", o opis, aby mogła wiarygodnie przedstawić szalony taniec "namiętnej rozkochanej samicy, na pozór tylko porządnej", wciągającej w "orgiastkę" żonatego mężczyznę. Naturalnie to wszystko ma się odbywać w scenerii pracowni malarskiej - ze sztalugami, z szampanem, kieliszkami, wyszukanymi przysmakami na stole i wyszukanymi, perwersyjnymi scenami na podłodze, na niedźwiedziej - koniecznie - skórze... Na ten widok porządną kobietę obrzydzenie bierze, ale mimo oporów trzeba skupić twórcze siły, plastycznie przedstawić te widoki, tego "na pozór cywilizowanego mężczyznę", tę chwilę "orgiastki", i to osłupienie prawowitej żony, gdy wszedłszy niespodziewanie, patrzy "przerażona, drżąca na hulającą kobietę [...] I szepce z rozpaczą pomieszaną z gorzkim szyderstwem: <>". A więc, Lucyś, "moja Najmilsza, postaraj się mnie o wiadomość o takim tańcu, o tej orgiastce!"... Dumania "nocne, chmurne i łez pełne", a raczej cieszyć się teraz trzeba, że bez skazy na niewieścim honorze, bez ranienia ambicji, w każdej chwili można prosić pana Godlewskiego z przyszłą żoną w gości, ilekroć razy się zapragnie, i tym samym uśmierzać "mękę straszną, samotność bez granic"... Szkoda tylko, że jego wybranka nie jest Jadzią Eysymonttówną! Nieraz przecież pani Eliza chwytała uśmiechy pana Franciszka, miłe zaczepki wysyłane w stronę "Kudłaczka", na które dziewczyna odpowiadała rezolutnie, czasem czupurnie, a nawet i trochę złośliwie, ale widać było, że sprawiają jej przyjemność te - wyróżniające ją z grona kilkunastoletnich panien - przekomarzania z poważnym wiekiem, bo już prawie trzydziestoletnim mężczyzną. Myślała, że ogrzać serce można także i przy cudzym, przyjaznym ognisku, i wyobraźnia podsunęła jej "malutką perspektywę matrymonialną", w której znalazł się - pan Franciszek z Jadzią. Napisała wtedy list do Lucyny Kotarbińskiej, która z właściwą sobie energią rozpoczęła już starania "względem Jadzi" o stancję i o wpis na kursy Baranieckiego, i zwierzyła się w wielkiej tajemnicy ze swego planu, nie kryjąc przy tym wątpliwości (aby nie zapeszyć!), co do realizacji tej miłosno - małżeńskiej intrygi. "Moja najlepsza i bardzo Kochana [...] Zdaniem moim wprost nic z tego nie będzie, ale gdyby być mogło, byłoby lepszym od wszelkich kursów. Więc, a nuż! gdybym ją teraz z domu wysłała, mogłabym przypuszczać, że przez to nie stało się to, co można by uważać dla niej za szczęście. Z czasem to się wyjaśni, a jeżeli w kierunku negatywnym, postaram się o możność wysłania jej do Krakowa na przyszłą jesień". Jadwiga i Franciszek nic przedtem nie wiedzieli o misternie snutej nici, która miała ich połączyć małżeńskim węzłem. Jak zazwyczaj - "p. fr" przyjeżdżał w odwiedziny, panny czytały na głos poezje, pani Eliza wyszywała na kanwie, Jadwiga z przejęciem relacjonowała pogłoski niosące nowe nadzieje: oto ustąpił Apuchtin, a nowy gen. gubernator kniaź Aleksander Konstantynowicz Imeretyński jest liberalny, pragnie porozumienia i odprężenia w stosunkach z Polakami. Kniaź zatwierdził już nawet członków Komitetu Budowy Pomnika Adama Mickiewicza, uznając Sienkiewicza jako wiceprzewodniczącego... Dobry to znak... Pan Franciszek spojrzał na pannę Eysymonttównę: inteligentna, zgrabna, piękne oczy, ładnie uszyte suknie, ale nie umywa się do mojej Janinki. "Chodził, gawędził, wpatrywał się, chwalił i w rezultacie z moich marzeń dla Jadzi - nic! Jadzia w jesieni wyjedzie do Krakowa na kursa Baranieckiego" - donosi Kotarbińskiej. - Ładna i mądra jest ta moja wychowanka. Nie jeden pan Franciszek na świecie. Musi jeszcze w tej sprawie tyle listów napisać do Krakowa, polecić znajomym, zaufanym ludziom, powiedzieć o zaletach charakteru, umysłu Jadwini. Dziewczyna usilnie marzy teraz o wyfrunięciu z nadniemeńskiego gniazda i prosi o te rekomendacje. Pierwszy list będzie do Ludwika Meyeta: "Jadzia Eysymonttówna, śliczne, zdolne, szlachetne, pełne wdzięku stworzenie. Pisałam, prosiłam wszystkich o stypendium, nie dali; sama ją poślę do Krakowa na kursa Baranieckiego, bo do Genewy nie jestem w stanie". Drugi list do Faustyny Niefiedowicz, ciotecznej siostry Stanisława Nahorskiego, aby jako nauczycielka na krakowskiej pensji pani Żeleszkiewiczowej załatwiła u niej mieszkanie dla Jadzi. I jeszcze jedna epistoła do Lucyny Kotarbińskiej z prośbą, aby przygarnęła Jadzię "do siebie tak, jak to czynić umiesz. Biedna z początku będzie w otoczeniu obcym i nowym. Ośmiel ją i ogrzej. Wyjedzie stąd po 20-m Waszego października." Jadwiga wyjechała rzeczywiście w tym terminie, żegnana przez rodzinę i liczne grono przyjaciół; jedynie matka, ciężko chora, nie mogła przybyć na dworzec. Wśród odprowadzających "na banhofie" znalazł się i pan Franciszek. Teraz, gdy wszystko stało się jasne, dopóki nie wyjedzie na stałe z Grodna, będzie mógł znów bywać bez skrępowań i niedomówień "na wieczorach u pani Elizy". - Panno Jadziu - rzekł, wręczając bukiet kwiatów -życzę pani gorąco spełnienia wszystkich zamierzeń, planów, marzeń. Niech sprzyja pani wszelkie dobro! I niech wspomni pani czasem nadniemeńskie spacery - dodał jeszcze z westchnieniem - "te łodzie na jego błękitnych wodach, drzewa i kwiaty nadbrzeżne", a wśród nich "nas wszystkich, darzących Panią uczuciem prawdziwej przyjaźni"... Jeszcze ostatnie uściski, westchnienia, spojrzenia, łzy, okrzyki pożegnania... W oczach Jadwigi pod mokrą zasłoną wzruszenia czai się radość: oto otwiera się nowy rozdział życia! Jaką wypełni go treścią?... Wszystko przed nią - nieznane, niewiadome, ale nie odczuwa lęku, przeciwnie, ogarnia ją przyjemne podniecenie, przebija ono w tonie, choć słowa: "Będę bardzo tęsknić, ogromnie żal mi Was opuszczać", starają się zaprzeczać kipiącej w niej radości. Nazajutrz pani Eliza Orzeszkowa-Nahorska zamelduje krótkim listem wysłanym do profesorostwa Baudouin de Courtenay: "Jadzia wczoraj odjechała do Krakowa. Kochaną tę dziewczynę łaskawym względom Szanownych Państwa polecam". Minęło kilka dni od wyjazdu panny Eysymonttówny z Grodna. Zbliżały się imieniny Jadwigi. Poranna poczta w Krakowie przyniosła w sam dzień jej patronki, wysłany przed dwoma dniami z Grodna, zbiorowy list. Ileż serdecznych w nim życzeń i czułości! A więc - od "El.Orz.Nah.", oprócz powinszowań i pocałunków, troskliwe myśli: "Czy Ci jest tam dość wygodnie, czy bardzo cudzo i chłodno?"... od Maryni Obrębskiej - zapewnienia o tęsknocie za solenizantką... od Stanisławy Kamieńskiej, córki syberyjskiego zesłańca (pierwowzoru Andrzeja Korczyńskiego z Nad Niemnem) - "uściśnienie imieninowe, a więc tym samym pomnożone przez nieskończoną ilość razy"... od Maksa Obrębskiego, totumfackiego pisarki, "domownika do szczególnych poruczeń", też było sporo "naj... naj...", Podobnie jak i od "Dobrego Kłopotka" - Gorzkowskiej i jej siostry Stasi. Dopisał się i ktoś "bardzo życzliwy", nie kryjąc się jednak pod anonimową maską, lecz sygnujący zamaszystym podpisem: F. Godlewski, słowa "życzeń, składane już Pani na banhofie z dodaniem specjalnych, Imieninowych". Listy pomiędzy grodami - nadniemeńskim i podwawelskim, krążą początkowo obficie. Jadwiga pisze do opiekunki o nowych znajomych, o Wydziale Przyrodniczym, gdzie zamierza uczęszczać na wykłady, o wysokim wpisowym, o spotkaniach z panią Kotarbińską, która prosi, aby poinformować "kochaną panię Elizę, że już wkrótce prześle jej opis, w szczegółach, tańca solowego rozkochanej kobiety". W tym samym liście wspomina o sukience ślicznej, aczkolwiek skromnej, w której chadza na różne odczyty, do teatru, o recenzjach w krakowskich pismach na temat powieści pani Elizy, o swoich sympatiach i antypatiach, o tym, że nie podoba jej się zasadniczy, surowy profesor Rostafiński z tym całym ustanowionym przez siebie sztywnym regulaminem, ale za to podoba jej się ktoś należący do pewnego postępowego stowarzyszenia; i że sama zamierza zainteresować się jego celami. Opiekunka reaguje żywo na każdą wiadomość, zaleca ostrożność "co do udziału w stowarzyszeniach", radzi, aby "socjalistów strzec się jak ognia", martwi się trochę, że tak mało jest słuchaczek na Wydziale, a więc i "wykłady mogą być przez to mniej dbałe", przestrzega, aby wybierać z odczytów tylko - te znakomitsze, darowując sobie "podrzędne, choćby nawet zajmujące", bo czas i siły umysłowe trzeba poświęcić tylko celowi głównemu - nauce. łagodzi też sąd o profesorze Rostafińskim, bo choć regulamin jest istotnie bezsensowny, to jednak jego projektodawca ma poważne zasługi w nauce. Radzi również Jadziuni, by nie unosiła się gniewem, nie traciła nigdy panowania "nad swoją mową, słowami, poruszeniami ciała i ducha". Boże, ratuj!!! Zalecając panowanie nad wszelkiego rodzaju zmysłami, apelowała, w głębi duszy, bardziej do siebie niż do panny Eysymonttówny. Udawało jej się to, gdy pisała listy do Jadwigi, wypełniała kolorowe pocztówki i kartki papieru obojętną treścią, nie pozwalającą domyślać się własnych przeżyć. Znacznie trudniej natomiast było zapanować nad "poruszeniami ducha i nad słowami" spływającymi nie tylko niebieskim inkaustem, ale i łzami na strony "tajemnej książeczki"; pisane bowiem były nadal te Dni pod dyktando głodnego uczuć serca. W listach, w każdym liście, do wychowanki, pogodnie, beznamiętnie relacjonowała, że "pan Franciszek przychodzi co dzień wieczorem, czyta i gra nam" [...] domowe towarzystwo powiększyło się ostatnio o bardzo miłą dzieweczkę, twoją imienniczkę, że "sama zabawia się nadal klejarstwem z myślą o ofiarowaniu tych cacek na loterię fantową (zysk dla biednych!) [...] z panem Godlewskim czytuje wiersze prawie codziennie, a z jego siostrami sprzyjaźnia się coraz bliżej i kocha je coraz więcej". A tymczasem w Dniach - szalejąca nadal burza uczuć. W nocy nęka pisarkę bezsenność, a gdy wreszcie zaśnie, budzą jakieś szelesty, głosy; przysięgłaby, że ktoś przed chwilą dotykał jej włosów. Godziny spędzane nad białymi kartkami papieru owocują Zagadką, Porcelanką; zamyślenie nad rolą i prawem zmysłów przeplata z goryczą nad doznanym zawodem. A Dymy - to przecież kamuflaż, bowiem w utworze tym bohaterem jest pan Franciszek i jedna z jego wakacyjnych przygód. W listach do Jadwigi pełno poczciwych nowinek o jakimś Mieczysiu, który zrobił się "podobny jak dwie krople wody do Józia", o jakiejś Stefci, która "wygląda bardzo dobrze", a równocześnie notatki w dzienniku z tego samego dnia rozpaczliwie wykrzykują: "Czemu?... Po co? Boże, ratuj! O, biedo mojego serca!... Co za męka... Od X wieści żadnej. Męka straszna, nie wiem, co czynić... Samotność bez granic [...] znikąd ratunku. Nie ma u kogo poradzić się o nic, z niczym zwierzyć się"... Jeśli jednak "ptak skrzydlaty" znów przyfrunie, ucałuje dłoń aż trzykrotnie, a rozmowa z nim będzie serdeczna, świergotliwa, to dzień ciężki i ponury zmieni się w jasny. W nocy wydawać się będzie, że lewituje, że jest kołysana w miękkich skrzydłach. Gdy "ptak złoty" przyjdzie pewnego marcowego dnia "jakby rozgniewany" i będzie krótko, cierpko rozmawiał, rzuci złe słowa, to wyznania w pamiętniczku ociekać będą łzami: "Płakałam wiele. I znów - dzień bardzo ciężki". I zauważy, że czasem ptaki mają nie tylko miękkie skrzydła, ale i dzioby ostre, okrutne... "Poemat skończony. Czemu nie tak, jak pragnęłam?"... Osobny kajecik kryje literackie notatki, urywki refleksyjnej prozy, apostrofy, a nawet i wiersze oddające ówczesny stan ducha pisarki: Trwałe są tylko związki krwi albo zmysłów - stwierdzi. - Kto na innych przędzach zawiesi swe serce, to spotka je takie salto mortale, że stłucze się jak upadłe na ziemię szkiełka... "Czego chcesz, stary psie?... Masz śmietnisko własne [...] I jeszcze skomlisz? [...] Niedawno jeszcze był tu ktoś, kto, jak ci się zdawało, miał dla ciebie trochę serca i czasu. Był? Więc odszedł także? Bardzo rozsądnie uczynił. Spójrz, do jak pięknego ogrodu w tej chwili wchodzi" - to przejmujący, jeszcze jeden zapis na krótko przed ślubem Godlewskiego z panną Iżycką. Orzeszkowa, nie pisząc poezji, sięgnie po wiersz Konopnickiej, po Magnificat, dość nieudolnie skróci ten poemat i przykroi, aby ukazywał kształt duszy - "kwiatu zdeptanego", "liliji złamanej" i "serca porwanego na Golgotę". Inny z kolei obcy utwór sparafrazuje tak bardzo skutecznie (łącznie z tytułem: Do niego), że początkowo nie rozpozna autorstwa ani korespondencyjna powierniczka w osobie młodopolskiej poetki Maryli Wolskiej, ani sama autorka - Maria Konopnicka. Nie znam nic jaśniejszego Nad postać twoją, Ani nic chmurniejszego Nad duszę moją. Ani ostrzejszych mieczy Jak oczy twoje, Ani smutmiejszej rzeczy Jak życie moje. Godlewski nie czytywał Konopnickiej, więc znalazłszy -po powrocie z Grodna, po pożegnaniu się z Elizą na ganku dworku - wsunięty do kieszeni płaszcza arkusik i te strofy, napisane ręką Orzeszkowej, był pewien, że to jej utwór, wyznanie do niego skierowane. Wyjazd Godlewskiego z Grodna - nie wiadomo, czy do narzeczonej, czy do swego majątku z pięknym dworkiem, gdzie wkrótce ma wprowadzić Janinę Iżycką jako Franciszkową Godlewską - pozornie uśmierzył cierpienie Elizy. Jak za dawnych, spokojnych wieczorów czytuje , głośno pannom - domowniczkom fragmenty swej prozy, przeplatając "czytanie gawędkami o różnych ważnych rzeczach i sprawach tego świata". Panny słuchają, haftują, wyklejają "wiele ślicznych rzeczy", rozmawiają przy herbacie, dzielą się nowinkami: Co za zmartwienie w rodzinie pana Godlewskiego, aż sześć osób rozchorowało się na szkarlatynę!... Jak plastycznie narysował pan Rydel w I akcie Zaczarowanego koła postać głupiego Maćka i Kusego, wprost widzi się ich i dotyka... Drogi w okolicy są teraz takie błotniste, że konie zapadają się po brzuch... Może dlatego pan Franciszek gdzieś "ugrzązł i wieść o nim przepadła [...] Wcale nie pisuje, nie ukazuje się i od kogoś tylko wiem, że ślub ma się odbyć w styczniu". Niezmiernie przykre jest takie zapomnienie!... Nie zapomniał, już wkrótce przyjechał wraz z narzeczoną. Pochylili się oboje w pełnym szacunku ukłonie, ucałowali białą dłoń z pierścieniem o rubinowym oczku. - Prosimy o przyjazd do Warszawy i o zaszczycenie tam naszego ślubu i weselnego przyjęcia. - To ja skromna "myszka siedząca w szarej norce" mogę czuć się zaszczycona zaproszeniem. Dziękuję, na pewno przyjadę i będę na waszych, drodzy państwo, zaślubinach. Zawiadomienie o ślubie w Święto Trzech Króli, wydrukowane złotymi literkami na dwóch złożonych arkusikach o ząbkowanych brzegach, powędrowało do srebrnego pudełka o rytym, kwietnym ornamencie. W szkatułce tkwiło już inne zaproszenie, nie na ślub, lecz na odsłonięcie pomnika. Widniała na nim kolumna znakomitych nazwisk Honorowego Komitetu, bo to wielki Adam miał ukazać się na wysokim cokole. Nietakt wobec wielkiego Adama Dwie podróże z Grodna do Warszawy, w tym samym mniej więcej czasie, były zbyt uciążliwe dla zapadającej często na influencę starszej pani. Uroczyście odsłonięty 24 grudnia 1898 roku Mickiewicz musiał ustąpić pierwszeństwa panu Franciszkowi. Aby zrekompensować ów nietakt wobec wieszcza, pisarka poszła w początku stycznia roku następnego na Krakowskie Przedmieście, już po ślubie Godlewskiego, który odbył się siódmego dnia tego miesiąca, "pilnie obejrzała" pomnik, stwierdziła, że jest on "piękny i wspaniały". O wiele więcej jednak uwagi i słów poświęciła zaślubinom "p. Godlewskiego z panną Iżycką, parze - pięknej i dobranej, uczcie weselnej - świetnej i przyjemnej". - To jest Polka? Patriotka? Wybrała Godlewskiego zamiast Mickiewicza? - rodacy trzęśli się z oburzenia. - Miłości osobistej dała pierwszeństwo! Już teraz jest jasne, dlaczego na swojej powieści Argonauci, którą aktualnie drukuje, umieściła dedykację: "Panu Franciszkowi Godlewskiemu na pamiątkę długich wspólnych czytań i rozmów - smug jasnych na tle zmroku". Orzeszkowa, tak jak przed laty, gdy pytano ją, dlaczego nie towarzyszyła panu Orzeszce na zesłaniu, teraz odpowiedziała podobnie wyzywająco, dodatkowo jeszcze przedrzeźniając warszawskich literatów, włożywszy niby w ich usta słowa: - Ach, Orzeszkowa! Nie chce nic uczynić dla kraju, jest złą Polką i tyle... Jej wielka mowa była skierowana nie do postaci na cokole w fałdzistym, ciężkim płaszczu, lecz do panny młodej w lekkich tiulach, do pana młodego. I do rodziny polskiej, której "jesteście zaczątkiem. A ta rodzina polska była i jest - prawiła z uniesieniem - podobna pancernikowi spuszczonemu na burzliwe morze, idącemu na bój bronić wolności i torować drogę dla szczęśliwej Polski". Orzeszkowa poznała na ślubnej uroczystości Rydla i nastąpił drugi gest imponujący opanowaniem i umiejętnością ukrycia swych uczuciowych rozterek; było to wysłanie przez pisarkę listu do autora Zaczarowanego koła, bowiem był on pogodny, dowcipnie uroczysty, a początek jego brzmiał: "Ja z łaski Boga i woli narodu niżej podpisana autorka polska, niniejszym świadczę i oznajmiam, że spotkawszy nad Wisłą poetę polskiego, Lucjana Rydla, ku któremu znad Niemna często myśl moja leciała, użyłam wszystkich namów i próśb, aby go o dzień dłużej w grodzie nadwiślańskim zatrzymać i tym sposobem wzmocnić pomiędzy Nim a sobą węzeł duchowy". A zakończyła list: "Dan w mieście Warszawie, d. 9 stycznia r. 1899. Eliza Orzeszkowa". W kilka dni później Rydel otrzymał drugą epistołę, pełną wiadomości o "krewnych Pana podróżujących" - Franciszku i Janinie Godlewskich, o ich poślubnym wojażu aż do stóp Wezuwiusza, który "buchał ogniem na wiwat, zapewne dla młodej pary". I znalazła się też w tym liście prośba o przysłanie Confiteor Przybyszewskiego (o głośnym wówczas "smutnym szatanie" otrzymywała szereg listownych informacji nie tylko od Rydla, ale i m. In. Od Józefa Kotarbińskiego, Kazimierza Zdziechowskiego). Listy te znajdują się w Bibliotece Publicznej m. St. Warszawy; tamże jest i list Jadwigi Eysymonttówny, także o Przybyszewskim, z roku 1899. Panna Dziunia, z budzącym podziw u tak młodziutkiej dziewczyny krytycyzmem do uwielbianego wówczas powszechnie "Maga i Mistrza", pisze do Orzeszkowej: "Towarzystwo krakowskie sfiksowało na punkcie pp. Przybyszewskich, ciągłe rauty na ich cześć, naśladownictwo, pozy a la Przybyszewski, niekrytyczne wchłanianie wszystkiego, co się ukaże spod jego pióra - a on, bohater, wciąż po absyncie! Byłam raz u nich, spotykałam też w towarzystwie, lecz doszłam do przekonania, że lepiej go nie widzieć, a czasem i nie słyszeć, ale czuć". Podczas miodowego miesiąca (trwającego miesięcy - kilka), w czasie podróży poślubnej po Włoszech, młody oblubieniec pamiętał o starej przyjaciółce. "Samotnica z Grodna" widzi go w wyobraźni jako "ptaka szybującego po błękitach, nad wodami i lądami". Z Rzymu i z Wenecji, z Capri i Anacapri, z wybrzeża adriatyckiego i znad neapolitańskiej zatoki "złoty ptak" - Franciszek wysyła kolorowe kartki do "samotnicy" - Elizy. W odpowiedzi prosi, aby choć przelotnie wspomniał Grodno i jego mieszkankę, gdy znajdzie się w Wiecznym Mieście, u grobu Romulusa na odkopywanym akurat w tym czasie Forum Romanum - "widmie, wychodzącym na świat po 3000 prawie lat". W listach znajdował zasuszone swojskie "bzy i bratki z biednego ogródka mego" i rośliny dziko, swobodnie rosnące w Puszczy Białowieskiej. Włoskie pocztówki od Godlewskiego wkładała w albumik; na okładce widniały wyrysowane przez nią ozdobne litery układające się w słowa: "Dziewiąty cud świata: Ktoś - co pamięta". Ten albumik "leczy mię od pesymizmu", pogłębionego przez pogodę nie sprzyjającą dobremu nastrojowi; zima tegoroczna jest "dziwnie ponura, bez śniegu, [...] pełna chmur, mgieł i wilgoci". Zanim nowożeńcy powrócili z włoskich, słonecznych szlaków, w Gródku - majątku Godlewskiego w powiecie sokołowskim, czekały już na nich piękne dary: jeden z cennych obrazów z salonu pisarki, na który nieraz, jeszcze nie tak dawno, spoglądały w niemym zachwycie oczy pana Franciszka podczas wieczornych rozmów o zmierzchu, oraz egzemplarz Argonautów. "Niech mu życzliwe przyjęcie -napisze do obdarowanego - wyjedna u Pana pamięć mnóstwa godzin, któreśmy razem spędzili" - i doda wspaniałomyślnie: "Niech się Pan nim ze śliczną żoną swą podzieli i połączy z nim życzenia najlepsze, które przesyłam na drogę nową. Jest to powitanie!" Powitanie?... Raczej - pożegnanie tych smug jasnych, łagodnego zmroku w jej saloniku, który stawał się światłem, gdy obok siedział porucznik Godlewski z ogniem recytujący strofy Beniowskiego. Nie upłynie wiele wody w Niemnie, gdy ów smukły efeb w oficerskim mundurze stanie się typowym, zawziętym hreczkosiejem i zacznie - o, zgrozo - niemiłosiernie tyć. Z przejęciem mówi już teraz tylko o "klęsce nieurodzaju", o koniach, krowach, bykach i o mającym się już wkrótce narodzić - potomku. Może to i dobrze się stało; tej pękatej beczułce, z sercem, w którym nie ma już miejsca na poezję, teraz trudniej już będzie wślizgiwać się do myśli, do snów, budzić do "świetlistych marzeń". ...Rok 1899, oprócz tylu wydarzeń natury osobistej, oprócz zachwytów nad Szwajcarią, spacerów nad pięknym jeziorem w Zurychu w towarzystwie nierozłącznych Marii - Konopnickiej i Dulębianki, zwiedzania Rapperswilu, zauroczeń szmaragdowym Aarem, białą Jungfrau lśniącą kryształem wiecznego śniegu, przyniósł pisarce także i wiele przykrości, ataków politycznych. To warszawska prasa z Głosem Zygmunta Wasilewskiego na czele rozpętała kampanię w związku ze zgodą Orzeszkowej na wcześniejsze niż polskie wydanie Argonautów po rosyjsku. Wtórował temu napastliwie Przegląd Wszechpolski: "Jest kobietą bez rozumu politycznego i bez odwagi cywilnej (...) Nie ośmieliła się powiedzieć wprost: robię to dla geszeftu" i tak dalej, w podobnym stylu... Inwektywy, słowa potępienia rzucane przez niedawnych sprzymierzeńców, np. Jana Karłowicza. Próbowali bronić jej, pragnąc przeciągnąć na swoją stronę, ugodowi realiści m. In.: Włodzimierz Spasowicz, Hipolit Wawelberg, Bolesław Prus, doktor Ignacy Baranowski, zabiegając o współpracę w niedawno powstałym Kurierze Polskim. Zrazu miała ochotę pisywać do tego - jak zaznaczyła - "pisemka prowadzonego bardzo uczciwie", potem zrezygnowała z zamiaru. Wyperswadował jej to Leopold Meyet, dzieląc się obawami przed dalszym potępieniem i ostracyzmem niektórych ludzi ze środowiska... "Niech p. Karłowiczowi i jego patriotycznej armii - odpowiadała na ataki rozżaleniem - Bóg krzywdy mojej nie pamięta [...] Nawet anonim jakiś zagroził mi sztyletem, który karcił niegdyś zdrajców kraju"... Jeszcze po latach będzie pamiętała rozpacz i wstyd, że mogła "być w taki gruby, ohydny sposób posądzoną". W tym samym czasie prowadziła polemiki na inne tematy oraz sama atakowała, m. In. Lutosławskiego, który w jednym z artykułów pochwalił sens emigracyjnego bytowania poza krajem, pisząc: "Jeśli nasi najzdolniejsi ludzie odpłyną za morze, to wzmocnią oni tam narodowy byt Polaków, a my nic nie stracimy, bo u nas potrzebni nie najzdolniejsi, ale najcierpliwsi, najwytrzymalsi". Sądem tym autor naraził się wielce pisarce. "Jak to?... Więc i zdolności twórcze przyłączyć się mają do <>? Dotąd bywała tylko mowa o inżynierach, prokuratorach i śpiewakach operowych. A teraz zanosi się już na udzielenie absolucji pisarzom!" - wołała w świętym oburzeniu, mając na myśli Conrada - "tego pana, który po angielsku pisuje powieści poczytne i opłacające się wybornie". Zdolność twórczą, która jest "sercem serca narodu, odbiera narodowi swemu i oddaje Anglosaksonom [...] Dlatego, że drożej płacą". O, hańbo, bezwstydzie!... "Co czynić? - zada to pytanie księdzu profesorowi Czeczottowi w liście z listopada 1899 roku - chyba tylko Bóg nas wyratuje, bo my do narodów, które umieją ratować się, nie należymy". W listach do Jadzi Eysymonttówny nie roztrząsa podobnych dylematów, ograniczając się do nowinek o przyjaciołach, o domownikach, o chorobach, o aurze wiosennej, o swoich pracach pisarskich oraz do troskliwych pytań o wydatki, o potrzeby, o naukę, do próśb o różne drobne przysługi: przysyłanie wycinków z Życia z artykułami i nowelami Przybyszewskiego, jako że: "Mam zamiar pisać studium o pisarzach szkoły dekadentycznej - francuskich i polskich - w których pominąć Przybyszewskiego niepodobna i nie należy". A co z uczuciem do Godlewskiego? W Dniach znajdujemy ostatnią o nim wzmiankę: "Tego, który był, już nie ma. Postać znikniona..." Wiosenne listy z 1899 roku były wysyłane przez panią Elizę do Jadwigi już nie z Grodna, lecz z podróży: z Kissingen, z Frankfurtu nad Menem, z Wiesbaden. Znajdujemy w nich pierwsze wzmianki o narzeczonym Eysymonttówny, o "szanownym i kochanym panu Ryszardzie, któremu przyjacielskie i serdeczne uściśnienie dłoni przesyłam". Są tam też słowa, które można przyjąć jako lekki wyrzut, że, niestety, nie od niej, lecz od osób postronnych dowiedziała się, że "droga Jadzia wychodzi za pana Kunickiego, mniej więcej za rok". Cienie terrorystów Jakże szybko upłynął ten czas, jak niedawny wydaje się dzień, kiedy to Jadwiga jako uczestniczka kursów Baranieckiego pojawiła się po raz pierwszy w Krakowie, zamieszkując przy ulicy św. Jana w pensjonacie dla panien u pani Borońskiej. A teraz ma już narzeczonego przy boku, a wkrótce w kieszeni znajdzie się i dyplom. Co będzie robić przez ten rok, zanim stanie na ślubnym kobiercu?... Już wkrótce nie będą potrzebne rady opiekunki z Grodna, ale póki co, prześle jej jeszcze jedną trzeźwą, by nie rzec - surową, wskazówkę: "Ten rok poświęcić nauczycielstwu, zarobić trochę grosza pracą uczciwą i pożyteczną, a chociaż z twoim usposobieniem nudzić się przy tem będziesz - to cóż robić? Bawiłaś się dobrze przez dwa lata i potem może także dobrze ci będzie, o czem zresztą żadnego zdania mieć nie mogę, ani twego narzeczonego, ani twoich uczuć nie znając wcale"... Zaadresowała kopertę na pensję pani Borońskiej, dodając w nawiasie: dla panny Jadwigi Eysymonttówny. - Już niedługo - pomyślała - będę pisać: Pani Jadwiga Kunicka... Kunicki... Kunicki... - zaświtało w pamięci Elizy - Stanisław Kunicki. Przed kilkunastu laty stracono na stokach warszawskiej Cytadeli tego groźnego terrorystę. Tak, to było na rok przed pożarem w Grodnie, wtedy odbył się proces w Warszawie zakończony wyrokiem śmierci dla czterech z rewolucyjnej partii. Pisano wówczas w prasie, przytaczając słowa oskarżycieli, że Stanisław Kunicki był "niebezpiecznym prowodyrem, podżegaczem do buntu przeciw Najjaśniejszemu Panu, przeciw władzy, przeciw młodej, jędrnej Rosji, którą to Rosję ta wypomadowana, wygorsetowana, starzejąca się Europa chce rękami młodzieniaszków zarazić jadem socjalizmu i wprowadzić na drogę terroryzmu". Egzekucja odbyła się w styczniu 1886, przypomina sobie, że ta wiadomość przyszła do Grodna; zawsze była przeciw karze śmierci; jest ona - pisała - "w obliczu dobra moralnego - zbrodnią, a w obliczu rozumu - krwawym głupstwem". Śmierć, zabijanie... Ci rewolucjoniści, anarchiści, terroryści - też w arsenale metod mieli skrytobójstwa, zabójstwa, w imię walki o lepszy świat. Nie miała złudzeń, dla niej rewolucja była siłą burzącą naturalny układ świata, wojny domowe - zdziczeniem, "sumą okrucieństw i zniszczeń". Wyrazem tych przekonań było studium Patriotyzm i kosmopolityzm. Nie mogła akceptować idei socjalrewolucjonistów, czy to Rosjan, czy Polaków, z tym ich wyszydzaniem narodowych powstań, z teoriami, że wszystko należy podporządkować klasowym interesom proletariatu. Zgadzała się w tej sprawie z poglądami ideologa i barda pozytywizmu - Aleksandra Świętochowskiego, już przedtem przyznawała rację - myślom zawartym w jego artykule pt. Męty socjalistyczne, że: "Rewolucyjność socjalizmu nęci do siebie złe instynkty daleko silniej niż spokojna ugoda z ustalonym porządkiem rzeczy innych partii". Daleka jednak była od nienawistnej pasji, którą wzbudzali w Świętochowskim młodzi zamachowcy, porywając się na życie cara Aleksandra II, straceni po zamachu. Fotografie, a na nich twarze terrorystów, były dla niego tylko "fałszywymi liczmanami z wizerunkiem rozmaitych furiatów"... Takim według niego był i Stanisław Kunicki, i Waryński. I te ich bomby ze śmiercionośnym nadzieniem, nitrogliceryna, dynamit, w razie potrzeby łom żelazny - groza bierze. - Czy oni zdolni byli kogoś kochać, po ludzku? - zadawała sobie pytanie po lekturze gazet, po sprawozdaniach z procesów, po opisach różnych krwawych - wydarzeń, które głuchym echem odbijały się i w jej azylowym - w sumie - świecie. Prawdziwy rewolucjonista musi zabijać miłość w sercu dla dobra sprawy - Stanisław Kunicki nie ma wątpliwości. Przeszedł już przecież zwycięsko pierwszą próbę: zrezygnował z miłości do dziewczyny, z osobistego szczęścia, jeszcze jako student petersburskiej uczelni, gdy poznał Degajewa. Było to na kilka lat przed uwięzieniem w warszawskiej Cytadeli, przed śmiercią. Te wszystkie jasnowłose, jasnookie czy piwnookie, z krótko strzyżonymi włosami lub gęstymi splotami odrzuconymi w tył, te wszystkie Ewy, Filipiny, Walentyny, Marie, Rozalie i Oleńki nie próbowały więc patrzeć inaczej na Stanisława o nieprzystępnym spojrzeniu, nieco dzikiej i posępnej urodzie, a raczej - nieurodzie, jak tylko na człowieka ruchu w stanie gorączkowej ekscytacji, fanatyka Sprawy. Był zbyt inteligentny, żeby nie rozumieć, że ta jego postawa wynika także i z lęku przed odtrąceniem. Zbyt wiele dumy, a za mało czasu. Różowy i romantyczny bagaż kochanka nie może obciążać dynamitowych ładunków zaprzysiężonego rewolucjonisty. Kobiety to zbyt absorbujące zajęcie: uczucia, miłość - jej meandry, zawikłania, powikłania, mogą tak bardzo poplątać proste szlaki, że z trudem trafia się znów na ten prowadzący do wybranego portu. "Przemian i rewolucji nie robi się uczuciem" - powtarzał nieraz. - Można zresztą mieć bez tych wszystkich niespodzianek, trudności i zabiegów pewne elementy tej tak zwanej miłości. I proste pragnienia już nie serca, lecz - zwyczajnie - młodego ciała gasić w smutnych, jednakowo wyposażonych pokoikach pewnych domów, gdzie znajdzie pensjonariuszki zawodowo chętne do liczonej na minuty czy godziny "miłości". Gorszył się, a może i zazdrościł, że taki Waryński - "Hrabia" - znajduje czas nie tylko na przygotowywanie akcji, na gorące polemiki z umiarkowanym Kazimierzem Puchewiczem, twórcą frakcyjnej "Solidarności", sprzeciwiającym się terroryzmowi, ale potrafi jeszcze rozkochać dwie kobiety: pannę Aleksandrę Jentys, rewolucjonistkę, tak zwaną damę klasową w Aleksandryjsko-Maryjskim Instytucie w Warszawie, oraz Annę Sieroszewską, także pannę, zostawioną przez niego na obcej ziemi, w Genewie, z nieślubnym dziecięciem, synkiem Tadeuszem, przy piersi. "Hrabia" ma zgrabną, smukłą sylwetkę; wydawałby się jeszcze wyższy, gdyby w trakcie mówienia nie pochylał się ku słuchającym, jakby chciał być bliżej nich... Taki przywódca może przewodzić masom; w orszaku mieć ludzi wspaniałych i kobiety chętne do składania hołdów, także i miłosnych, dumne, że wyróżnił je choćby tylko spojrzeniem czy zdawkowym słowem... Gdy "Hrabia" przemawia, słuchają go z napiętą czujnością. A gdy chce rozluźnić atmosferę zbytniej powagi, przerwać mozolny wysiłek prostych umysłów, nie całkiem jeszcze przywykłych do szybkiego chwytania teoretycznych wywodów, to trafnie rzucone żartobliwe zdanie, dowcipna ostra kpina z tego, co ich też bawi albo drażni, zdolne są wywołać powszechny śmiech, rodzić samodzielne komentarze, aplauz, zgodę na to, co im tu towarzysz "Hrabia" przedkłada. Kunicki, który przybrał pseudonimy "Rudy" i "Czarny", nie ma tak uwodzicielskiej sylwetki jak "Hrabia", nie ma też jego spojrzenia i nie ma takich wspaniałych gwardzistów. Gdy "Czarny" zabiera głos po "Hrabim", w jednej chwili zmienia się atmosfera, rwą się nieuchwytne nici łączące nadawcę i odbiorców - "scenę i widownię". I wszystko jakby drewnieje... Kończy więc szybko swe kwestie, nerwowym ruchem przeciąga prawą dłonią po czarnej czuprynie i siada z powrotem na ławie, na krześle czy na trawiastym brzegu nadwiślańskiej skarpy. I pragnie już tylko wyrwać się i biec z dusznej izby. I działać, być w ruchu, jeździć, nawiązywać kontakty, prowadzić rozmowy, wszędzie wietrzyć zdradę, zabijać bez litości prowokatorów, szpiegów, a tego "kto się ujmie za zdrajcą - zgładzić". Niebezpieczne są ciepłe fale tkliwości, czasem niespodziewanie podchodzące pod gardło. To wtedy, gdy całuje go matka, gdy on przytula ją do siebie na pożegnanie i gdy patrzy z daleka na najmłodszego brata; nie chce zbyt blisko podchodzić pod bramę szkoły, aby Rysik nie rozpoznał go i nie podbiegł z radosnym okrzykiem: - Stasza! Gdzie byłeś tak długo?... ...Rysik - Ryszard Kunicki, najmłodszy jego brat, ten sam, który w przyszłości stanie się mężem ulubionej wychowanki pani Orzeszkowej. Ten Maks to bestia... W czerwcu 1898 roku Konopnicka pojawia się u Orzeszkowej ze swoją nieodłączną gwardzistką - Dulębianką. Notatka w dzienniczku Elizy mówi o tej wizycie, o wspólnym zbieraniu poziomek. Te dawne pisane szyfrem fragmenty związane z osobą Franciszka ustąpiły miejsca, już spokojniejszym w tonie, wynurzeniom. Natomiast egzaltowane, podobłoczne słowa zaczęły się tłoczyć na papier i na usta - o dziwo! - Marii Konopnickiej stojącej na ogół dość twardo na ziemi. I co dziwne, gdy wyznania Elizy, podobne w tonie, nie śmieszą, a często nawet poruszają, to te pełne patosu wykrzyknikowe zdania mogą wywołać kpinę: "Ja kocham Ciebie - woła w listach do Orzeszkowej. - Miłuję! Hołd Ci składam! Moja cała dusza kłania się Tobie aż do czystych, krynicznych głębin i cały umysł aż do palących się żywym ogniem - szczytów"... Trudno pojąć, że pisała je ta sama ręka przeszło pięćdziesięcioletniej kobiety, w tym samym mniej więcej czasie, gdy ostrymi jak brzytwa słowami raniła zakochanego w niej młodego Maksymiliana Gumplowicza, odpychała od siebie, przedtem skokietowawszy. Jeszcze niedawno, bo przed dwoma, trzema laty "dumna z konkiety" spędzała z Maksem długie godziny, wypłakując na jego piersi skargi, że "nigdy miłości nie zaznała, bo ojciec, nie pytając, wydał ją za pijaka". Nieszczęsny stary rodzic trzydziestoletniego naukowca - profesor Ludwik Gumplowicz, zdesperowany "shypnotyzowaniem syna przez tę starą babę Konopnicką", poszedł do poetki, aby oświadczyć bez ogródek, że mogłaby być, wiekiem, matką Maksymiliana. -... A widzisz, najmilsza, na jakie grubiaństwa narażasz się ze strony starego Gumplowicza! Gdy przyjdzie znów ten młody fiksat, razem go odprawimy. Najwyższy już czas, moja najukochańsza Maniutko, najwyższy czas... Wszyscy mężczyźni - to zwierzęta, ale ten Maks to po prostu bestia czyhająca na ofiarę; śledzi cię, waruje pod drzwiami hoteli, na dworcach, goni pociągami. To już trwa parę lat... Mówiono mi, że ostatnio pojawił się znów w Cieszynie i wypytywał, kiedy przyjedziesz do Mikuszowic, aby spędzić z córką kilka wspólnych dni. Wszystko wie, wszystko wypenetrował; nawet to, że twoja córka Zosia mieszka w Dąbrowie Górniczej, że twój zięć nazywa się Królikowski i że niedługo mamy zamiar wybrać się do Mayerlingu, gdzie "zabili się Rudolf i Vetcera". Zobaczysz, on nas jeszcze kiedyś pozabija; najpierw mnie zastrzeli, potem ciebie udusi - szerzyła panikę. Konopnicka nie obawiała się ani uduszenia, ani "skandalu"; może nawet mile łechtało próżność kobiecą to miłosne natręctwo mężczyzny. Odchowawszy już bardzo dawno dzieci, doczekawszy się wnuków, przeżywszy wielki romans z Janem Gadomskim, gdy opuściła z potomstwem mężowski Gusin, stała się wolną i samodzielną, zasmakowała w wojażach, w ciągłych zmianach miejsc, i nie miała najmniejszego zamiaru przyginać trybu życia do innego stanu cywilnego. Gdy przybyła wtedy, w czerwcu 1898 roku, razem z Dulębianką, do Grodna do Orzeszkowej, mijało akurat półtora roku od samobójstwa Maksymiliana. Pani Eliza słyszała coś niejasno o tym miłosnym delirium młodego historyka, ale nic - o tragicznym finale. Patrząc teraz na przyjaciółkę, czuła się nawet pokrzepiona: wydaje się nie tylko mnie, że Maria wygląda ode mnie poważniej, mniej młodo. Ma pięćdziesiąt kilka lat, a trzydziestoletni mężczyzna oszalał z miłości. To mogło dawać pewną nadzieję i nie należy ciągle rozpamiętywać, że już wszystko w życiu skończone, że już nic nie czeka. Chciała usłyszeć coś więcej o dalszym ciągu tej pasjonującej, romantycznej historii. Indagowała tedy na wpół żartobliwie: - Co się dzieje z twoim wielbicielem - panem Gumplowiczem? - Odpowiedzią było zakłopotane milczenie... Nie ustępowała: - Czy nadal zasypuje się listami, goni za tobą?... - Odpowiedzią na to drugie pytanie była sucha informacja: - Zmarł niedawno, pod koniec 1897 roku. I lepiej o tym nie mówmy! Zmarł?... Gdyby do rąk Orzeszkowej dotarł w tym czasie jeden z numerów Prawdy ze Wspomnieniem pozgonnym o Maksymilianie, nie zadawałaby takich pytań. Tam to bowiem dość enigmatycznie napisano, że nieszczęśnik "w tragicznych warunkach targnąwszy się na życie własne, pozostawił niczym nie zapełnioną szczerbę w sercu znękanego ojca i pozbawił naukę historyczną świetnych nadzieji. Młody uczony pozostawił za sobą żal ogólny i ubolewanie nad przyczynami, które katastrofę spowodowały". Zmowę milczenia powtórnie naruszył (ale także bez podawania nazwiska bohaterki) Aleksander Kraushar w... dwadzieścia lat po "katastrofie rodzinnej, która profesora spotkała, gdy utalentowany, umysłu badawczego i przenikliwego, syn jego, Maxymilian, zakochawszy się na zabój w sławnej poetce polskiej, pod jej oknami odebrał sobie życie". Miłosne delirium W istocie było to tak... Cała historia zaczęła się w Gratzu, gdzie zawitała przejazdem w 1890 roku Konopnicka, gdzie stanęła w hotelu, w pokoiku o dwóch oknach i meblach więcej niż skromnych, i gdzie odwiedziła zacną rodzinę Gumplowiczów przybyłą tu na stałe z Krakowa "złożoną z ojca - profesora Uniwersytetu, dwóch synów - studentów oraz matki cierpiącej na astmę". Dwaj synowie - to Maksymilian, ciemnowłosy dwudziestokilkuletni młodzian i jego młodszy dwudziestojednoletni brat - Władysław. Poetka ma wówczas, w tym 1890 roku, czterdzieści osiem lat i swoim zadartym noskiem, obiecującymi ognikami w oczach nie przypomina obrazu nieatrakcyjnej, surowej pani w binoklach, jaki z uporczywością stawiano i stawia się od pokoleń przed oczami czytelników, aby czasem niestosowna "wieczna kobiecość", wdzięk, żar spojrzenia nie zmieniły pomnikowej postaci "wieszczki ludu" w "piekielnie pociągającą babę". Toteż przypuszczać można, że już podczas pierwszych wizyt i spotkań w rodzinnym gronie Gumplowiczów mogła zapalić się w Maksymilianie iskra zainteresowania głośną poetką. Ale zaledwie pojawiła się przed oczami młodzieńca ta "żywa kobiecość", wnosząc intelektualne urozmaicenie w ich monotonne życie, już ma zamiar pofrunąć z Gratzu gdzieś pod inne nieba. A więc widziją wkrótce Admont, gdzie przechadza się "wzdłuż burzliwej rzeki Ems". Czyta gazety, listy, pija herbatę gotowaną "na obrzydliwym sznelsiderze". Potem - Lwów, gdzie jada u Dulębianki obiady gotowane przez stróżkę. I znów obczyzna, święta tam spędzone. A gdy przychodzi styczeń 1891 roku, jedzie do Włoch, wysyła dużo listów do rodziny, przyjaciół, znajomych, także do znajomego z Gratzu - profesora Gumplowicza. Na wiadomość o niej i od niej czeka zawsze z żarliwą niecierpliwością nie sam adresat, nie jego żona, ale ich syn. A więc i tym razem pochłania słowa Marii czytane głośno przez ojca: "Człowiek sam nie wie, gdzie mu lepiej, gdzie mu gorzej. W równinach śnią mu się góry, a kiedy już je ma, zdaje mu się, że go w oczy kłują wszystkie te iglice i szczyty. I znowu śni mu się woda, duża, duża woda. A kiedy już jest nad nią, czuje, jak mu się ona przez uszy przelewa, i znów ucieka. Właściwie nie wie gdzie. Od miesiąca tu blisko jestem - i jużem sobie uprzykrzyła to miasto, podobne do zrujnowanego magnata; a także te tłumy kobiet przebiegające od wystawy do wystawy sklepowej". Wzajemna korespondencja w przyjaznym tonie trwała od 1890 roku - rzadka, ale regularna. I trwały różnokierunkowe podróże po świecie - Maniutki i "Piotrka". Z biegiem miesięcy, z biegiem lat, zaczęły gonić Konopnicką po obcych miastach coraz to liczniejsze listy i kartki Gumplowicza, ale przed nazwiskiem nadawcy widniało już teraz inne imię: Maksymilian. Początkowo treść owych gęsto zapisanych kartek stanowiły sprawy literackie, historyczne, filozoficzne refleksje o życiu, o gorących uczuciach, jakie mogą łączyć ludzi; wszystko to było rozsiane niby mimochodem wśród informacji i sążnistej porcji wiadomości o jego pracy w stowarzyszeniach polonijnych, w Bibliotece Polskiej, o prezesurze w wiedeńskim "Ognisku", o uzyskaniu, w maju 1892 roku, stopnia doktora praw, o zamiłowaniach filologicznych, o badaniu źródeł związanych z wczesnym okresem polskiego średniowiecza. Nie wiemy, czy pani Maria odpowiadała mu na owe obszerne listy. Raczej wątpliwe, choć zapewne pochlebiało jej żywe zainteresowanie, uwielbienie, zafascynowanie, jakie objawiał młody człowiek o interesującej urodzie, ciemnych oczach o intensywnie skupionym wyrazie, czasem tylko dziwnymi błyskami zdradzających głęboko utajoną namiętność. Na początku znajomości przyjmowała chętnie zwierzenia Maksymiliana i sama zwierzała mu się, że nigdy miłości nie znała prawdziwej, gdyż ją ojciec własny, nie pytając o zdanie, wydał za człowieka nieodpowiedniego, gdy miała lat niespełna dwadzieścia, i że było to całkiem "niestosowne zamęście". - Może jeszcze spotka mnie coś dobrego? - mówiła jakby do siebie, wzbudzając w nim nadzieje. Oświadczył się, pochlebił starszej kobiecie, ale w jej sytuacji nie miała ochoty na małżeństwo. Nie chciała jednak wyrzec się wielbiciela, zwodziła, stawiała niemożliwe do wykonania polecenia, żądając na przykład napisania przez jego ojca listów do niej z prośbą o rękę. Po wielu miesiącach takiej "zabawy" wszystko zmieniło się, gdy profesor niespodzianie pojawił się z wizytą w hotelu u poetki i w długiej rozmowie kilkakrotnie uraził kobiecą ambicję. Wtedy dopiero zaczęła przed nieszczęsnym młodzieńcem zamykać drzwi, nie słuchać już żadnych wyjaśnień i próśb, nie spotykać się we dwoje. Zakochany Maks szalał z rozpaczy. Wchodził coraz głębiej w gęstwinę nierealnych marzeń, własnych pragnień, uciekając się nawet do szantażu wobec profesora: niech ojciec napisze przeproszenie, korzącą epistołę, ona na to czeka, on zaniesie list do Marii i Maria będzie jego! Na pewno! Jego żoną! W przeciwnym razie - ojcze - jeśli nie dasz mi tego listu, pożegnam się z tym światem. W tym czasie Konopnicka na wieść o nagłej śmierci męża pani Elizy - Stanisława Nahorskiego napisze z Nicei w listopadzie 1896 roku: "Tak dawno cios już ten padł. Śmierć - ja to znam, Elizo, ja wiem - to jest taka straszna prawda, co wszystko zawiedzie, a ona nie zawiedzie, nie skłamie". Nie przewidywała, że w rok później - ona sama stanie się przyczyną śmierci Maksa. W tym 1896 roku znajdzie się Konopnicka w Gratzu, wyjątkowo bez towarzystwa nieodłącznej Dulębianki. Malarka bowiem, ulegając zaproszeniu znajomych, pojechała z wizytą do Rosji. Maksymilian nieraz próbował wtedy odwiedzić poetkę w nowym miejscu zamieszkania, tym bardziej, że w willi, gdzie wynajmowała pokój, gromadziło się wówczas wielu interesujących ludzi sztuki - literaci rosyjscy i niemieccy. Przyjmowała go wtedy jeszcze chętnie. Zapewne młody naukowiec nie poprzestawał tylko na intelektualnych w gromadzie dyskursach, ale czatował na chwilę, aby wyrazić Marii swe uczucia i snuć wspólne, na przyszłość, plany. Gratz w owym czasie nie był spokojnym azylem. 6 maja Konopnicka nieco kpiarskim, dość niezwykłym u niej tonem w liście do córki Zofii ocenia, że "Graz zaczyna się cywilizować. Miał katastrofę własną tę oto w Luglach. Miał także na 1 maja zaburzenia robotnicze, z wojskiem, z rannymi, z aresztowaniami, z pochodem (robotnik z czerwoną chorągwią na czele) - słowem wszystko w porządku, jak mawiał Gadomski". A więc - Gadomski; jeszcze i wówczas, choćby w takim kontekście przywoła nazwisko tego, który był jej dawną miłością; miłością dojrzałej kobiety do młodszego od niej o siedemnaście lat mężczyzny. Ów "mistrz w sztuce flirtu o talencie rozmawiania z niewiastami i podobania się im" -jak złośliwie określał Jana Gadomskiego Krzywicki - był przed laty młodziutkim guwernerem, korepetytorem dzieci poetki, jeszcze w Gusinie. A więc i w Gratzu, po latach nie zapomni o Janku, o Lariku - jak go czule nazywała. Rok 1897 pogorszył katastrofalnie stan ducha młodego Maksymiliana. Winił ojca. Rozdrażnienie i wiara, że list z przeprosinami zdziała cuda, przywróci mu przychylność Konopnickiej, doszły szczytu napięcia i raz po raz wybuchał gniewem na udręczonego rodzica. Skoro świt młody człowiek wybiegał na ulicę, wykupując ranne miejscowe i zagraniczne gazety, śledząc wszystkie notatki, informacje z życia towarzyskiego sławnych ludzi. Czy znajdzie dziś wzmiankę, która mu powie, gdzie i kiedy ma zamiar udać się Maria Konopnicka w kolejną podróż?... A może poda interesującą go wiadomość prasa popołudniowa?... Przerzuca wszystkie lwowskie dzienniki, wreszcie jest: Znana poetka Maria wyrusza na południe i jadąc tam, dni kilka ma zamiar spędzić w Wiedniu. Teraz albo nigdy! Ojciec musi dać mu ten list! Ostra scysja! Trzaśnięcie drzwiami. - Już mnie nie zobaczysz żywego - wołał. Owej jesieni 1897 roku Konopnicka wraz w Dulębianką zatrzymała się na "kwaterze" przy ulicy Josefstadter numer 48. Uboga sceneria mieszkania przy Josefstadter Strasse, szara i skąpa z nieodzownym stołem do pisania i kałamarzem, zapowiadała raczej dni pracy - monotonne, bogate tylko w nie kończące się rozmowy dwóch Marii: poetki i malarki; rozmowy o sztuce, o literaturze, przerywane czułościami "Piotrka"; tak bardzo pragnie ogrzać dłońmi i upieścić zziębnięte stopy Marii. Czyż mogły przypuszczać, że w tym mieszkaniu ukrytym w domu przepastnym, o grubych murach, sieniach i sionkach, o niezliczonej ilości drzwi, odnajdzie je już wkrótce Maksymilian?... I że będzie prosił o uczestnictwo w tych rozmowach, o możność towarzyszenia w dalszych podróżach, a choćby i o cień nadziei na wspólny z Marią - los. I że ten wiedeński dom, nie mający w swoim żywocie żadnego odnotowanego skandalu, żadnej głośnej afery, żadnej wielkiej tragedii, doczeka się dnia, kiedy mimo chłodnego wieczoru otworzą się wszystkie drzwi do mieszkań, rozlegną się krzyki, pojawią się przed szarym budynkiem policyjne mundury i biały kitel lekarza. I zaczną nagle tłoczyć się ludzie na wąskim korytarzu piątego piętra, bo tam w głębi pod zamkniętymi drzwiami małego mieszkania: pokoju ze schludną nowo bieloną kuchenką, gdzie mieszkały dwie Polki, leży oto brocząc krwią młody mężczyzna na drewnianych, czysto wyszorowanych deskach korytarza, trzymając jeszcze w dłoni - rewolwer. Drzwi, które nie chciały otworzyć się przed kwadransem, gdy stukał do nich i kołatał ów młody człowiek, zdający się nie słyszeć stanowczego głosu: - Proszę odejść i nie niepokoić nas więcej! - teraz, gdy podbiegła pod nie głośna wrzawa, podniecone krzyki, teraz - te same drzwi uchyliły się i wyjrzały przez szparę dwie blade, przerażone twarze. Był to dzień 12 listopada, lecz zmarł 28. Ciężko wówczas rannego przewieziono z korytarza domu przy Josefstadter Strasse do szpitala. Rodzina, przyjaciele - tak z jednego, jak i z drugiego kręgu bohaterów ponurego dramatu, a szczególnie wielbiciele poezji "pieśniarki niedoli ludu polskiego" - postarali się potem o zmowę milczenia, lękając się, aby na świetlanym, dostojnym obliczu poetki nie zarysował się ani jeden cień, aby żadna skaza nie przecięła kryształowości obrazu, uformowanego na miarę ideału kobiety, matki i patriotki, narodowej wieszczki. Zresztą i dziś jeszcze zaciera się wszelkie ślady tej miłosnej tragedii z podobnych, jak wtedy, powodów. Pamiętam, gdy przed laty odkryłam przypadkiem na Śląsku plik starych listów profesora Ludwika Gumplowicza, pisanych do przyjaciela mieszkającego pod Cieszynem, odradzano mi ich opublikowanie, jako że mówiły one o zadurzeniu się syna w "starej babie Konopnickiej", która zhypnotyzowawszy lirycznymi zwierzeniami obudziła w nim marzenia o małżeństwie, o wynagrodzeniu jej straconego bezmiłosnego życia. To zdaniem pewnego profesora z krakowskiego uniwersytetu (darujmy sobie nazwisko) miało obrażać pamięć i dobrą cześć poetki. Na szczęście odfotografowałam owe rękopisy i zwróciłam właścicielowi. Po jego śmierci rodzina zapisała je jednemu z miejscowych muzeów. Gdy byłam tam w bibliotecznym archiwum, jedna z pań oświadczyła mi, że - owszem - były te rękopisy w zbiorach, choć część mogła szokować tymi epitetami o "starej babie Konopnickiej", o "hypnotycznych, miłosnych czarach na mężczyźnie" itp., itd. - Były? Na pewno są - rzekłam wówczas. Próbowałam je odnaleźć. Na próżno! W końcu, dla usprawiedliwienia niedbalstwa, oświadczono mi, że zaginęły w stanie wojennym. Tak to dorabia się czasem legendy. Jestem ognisty i księżycowy Jest czerwiec 1899 roku, dziś rano z poranną pocztą przyszedł do wiesbadeńskiego hotelu "Villa Roos", przeadresowany z kraju, list w wąskiej, długiej kopercie, pachnący niespodzianką. Intrygujące, kto napisał do Elizy, choć już z góry wiadome, że nadawca interesuje się literaturą, zna powieściowych bohaterów sienkiewiczowskich; inaczej nie podpisałby się: Leon Płoszowski. Kim jest naprawdę ów nieznany korespondent?... Interesuje się także i jej osobą, wspomina, że "Czcigodna Pani, Wielka Autorka", z Wiesbaden ma zamiar udać się do Szwajcarii, że chodzi mu o osobiste spotkanie, że... Nie dawajmy przedwcześnie zbyt wiele swobody wyobraźni. Zachwycajmy się raczej Zurychem "jak sen pięknym", popatrzmy na Jungfrau pod wiecznymi śniegami, utońmy wzrokiem w szmaragdowych wodach, popłyńmy jeziorem Brienz do wodospadu Giessbach. Ale na list - odpisać trzeba! Nie pamięta, aby pod tym literackim nazwiskiem spotkała utwory w Bluszczu, choć sam napomyka o tym, prosząc, aby zajrzała, na przykład, do marcowego numeru sprzed sześciu lat, gdzie znajdzie jego "autocharakterystykę". Tam przeczyta Pani, że jestem "ognisty jeszcze i księżycowy, rwący się ku przyszłości, spragniony szczęścia, młodzieńczym zapałem skrzydlaty, tęczowych pełen uniesień". "Ognisty i księżycowy" nie ujawnia na razie prawdziwego nazwiska, odkrywając za to w szczegółach swój zamysł, powzięty po przeczytaniu Dwóch biegunów i Melancholików pióra pani Elizy. Propozycja była co najmniej zaskakująca; chodziło o literacką spółkę: napisanie razem - jednej książki. "Leon" jest skłonny osobiście bliżej wyjaśnić plan, jest gotów wybrać się do pisarki do Wiesbaden; choć byłoby cudniej - powiada - gdyby to jednak mogła być Szwajcaria. Wierzy, że ich twórczy związek przyniesie obopólne korzyści, że stworzą wielkie, wspólne dzieło i że będzie to rzecz "dotąd u nas ani zapewne w literaturze powszechnej" - nie znana. - Ja dam - zapewnia - "niecierpliwe wybuchy młodości; obok walki ognia i wody - popiół naukowych analiz i wyciągnięty z nich piołun zwątpień. Pani da wytrawny miód mądrego i ciepłego serca i cichy balsam życiowego doświadczenia. Ja zajmę biegun księżycowo ognisty, Pani będzie stroną pogodną, mleczną, promienną". Kim był z zawodu ów pełen egzaltacji, pomysłowy młodzieniec? Artystą, żurnalistą, nie wyżytym poetycko urzędnikiem? A może naukowcem, w chwilach wolnych parającym się rymopisaniem a la Mickiewicz czy Słowacki: Ku niebu lubił spoglądać Myślami blady, Bo widząc tę między nami Przepaść okrutną, Chcę znaleźć w chmurach przelotnych Łez twoich ślady: Ja wiem, że czasem i tobie Musi być smutno... "Leon Płoszowski" już wkrótce uchyli przyłbicę, powie, że nazywa się Tadeusz Garbowski, że jest filozofem, biologiem, zoologiem, docentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ach, tak! Przecież Jadzia Eysymonttówna wspominała kiedyś w liście do pani Elizy, że słucha wykładów pana Garbowskiego, choć trudno z nich coś zrozumieć. Dobroć i życzliwość pani Elizy pozwoliły nieopatrznie odpowiedzieć zachętą: "Spróbować można. Proszę opisać: jaki to będzie temat, jaka treść, jaka forma?" Ale - równocześnie zastrzegała się - "cała możność roboty zależy od tego, czy mię to dotknie, czy nie dotknie, czy pobudzi struny do grania, czy pozostawi je niemymi". Nie czekała zbyt długo na odpowiedź; przesłany szkic czytała "po razy kilka". Stwierdziła, że "pomysł piękny i głęboki", jest w nim tło, lecz "akcja żadna". Poza tym śmieszyć może ta nakreślona w szkicu postać - pocieszycielki, nawrócicielki, banalnej i naiwnej... A do tego jeszcze ta forma, te uduchowione dialogi, quasi-filozoficzne rozprawy, strzeliste poematy prozą. "Daleką jestem - doda nieco ironicznie - od pogody i spokoju [...] Więc trudno by mi było przez długość książki roztaczać białe i rzeźwiące skrzydła Anioła pociechy". Ale pan docent, literat amator, malarz amator i muzyk amator w jednej osobie, nie rezygnował tak łatwo z zamiaru ukazania się światu w literackiej symbiozie ze znaną w kraju i za granicą pisarką i nie bacząc na jej wymowne słowa: "Nie ja jedna w Polsce pióro dzierżę", odpisał: "Nie tracę wcale nadziei". I zaproponował, aby ostateczna odmowa nastąpiła raczej po porozumieniu ustnym. Pojawił się w Interlaken w bajecznej scenerii szwajcarskich Alp w towarzystwie starszego pana, swego wuja Jana Gryzieckiego, dziarskiego jeszcze pułkownika ułanów. Przybył z ogniem twórcy w oczach i słowie, i oczarował z miejsca panią Elizę. Chyba mocą swej wyobraźni ujrzała jego urodę, ogień w oczach, bo w rzeczywistości wyglądał jak zasuszony mól książkowy, w tych cwikierach na długim nosie, z komicznie wykręconymi na blindzie, usztywnionymi fiksaturą wąsami, ze starannie wypomadowanymi włosami, z chudą szyją ujętą w wykrochmalony, wysoki kołnierzyk. I to spojrzenie wypłowiałe, beznamiętne, ten uścisk miękkich dłoni, małych, niemal kobiecych... Rozpoczyna się długi, nie tylko korespondencyjny dialog. Stopniowo zacierają się granice między panią Elizą a bohaterką wspólnej powieści - Seweryną, ustami Tadeusza Rodowskiego z kart Ad astra wypowiada swe kwestie różnorakiej natury sam Garbowski. "Samotnica z Grodna" i krakowski pan docent, w szatach swoich literackich bohaterów, pod ich imionami, mówią do siebie, nie zgadzają się ze sobą, starają się wpływać na siebie... Podobnie jak w życiu, jak w licznie wymienianych listach. A wszystko to w lekkiej "romansowej" mgiełce, gotowej pierzchnąć w każdej chwili w obawie, aby gęstniejąc, nie zatarła realnych kształtów postaci i wydarzeń. Ale nie byłaby Eliza - Seweryna panią Orzeszkową o wrażliwym, spragnionym ciepła sercu, gdyby - odczuwając nawet dotkliwe ukłucia tych wszystkich "szpilek, sztylecików, kolców" ze strony Garbowskiego, trudnego i neurastenicznie nierównego człowieka - nie wołała z uniesieniem: "Pan wplótł w me życie, w mroki codzienne - promień [...] Jestem komuś na coś potrzebna", gdyby nie próbowała złudnie tłumaczyć sobie pewnych cierpkich słów literackiego wspólnika zazdrością o nią, nie tłumaczyła się, że to wysyłanie, dzień po dniu, pocztowych kart to nie obłęd; "po prostu one są ptakami, które wysyłam, pragnąc, aby Panu o mojej ojczyźnie i o mnie śpiewały". I nie marzyłaby, że, gdy ukończy Ad astra, może jeszcze coś "dwoma głosami naszymi wyśpiewamy". I nie przyjmowałaby w pokorze serca złośliwych uwag Garbowskiego co do swoich partii owej wspólnej powieści: "Nie ma Pani pojęcia o zoologii, myląc żyjątka z rządu korzenionóżek z promienicami, a nektarniki z radiolariami... A te Pani błędy ortograficzne! Po prostu zgroza..." Jakżeż musiał czuć się usatysfakcjonowany, gdy porównywał jej pierwsze, dość ostrożne, nie obiecujące wiele listy pełne obiekcji co do pisania wspólnego dzieła, z tą korespondencją, która zaczęła przychodzić po ich spotkaniu w Szwajcarii. Gdy ujrzała go tam pierwszy raz i gdy usłyszała stłumiony wzruszeniem głos: - Jakże jestem szczęśliwy, że mogę poznać osobiście czcigodną panią, chlubę polskiego narodu (mówiąc to, pochylił się z szacunkiem do jej rąk) - uczuła, jak serce zaczyna bić przyspieszonym rytmem. Jakże nadrabiała potem wesołością widząc, jak w jej obecności młodziutka córka rosyjskiego gubernatora, Nadieżda Essen, mieszkająca w tym samym hotelu, kokietowała młodego filozofa, porywając go codziennie na górskie wycieczki. Starała się tę całą historię z Nadieżdą bagatelizować, pytając żartobliwie: "Czy nie opuściła Pana jeszcze <>... Proszę wynaleźć imię dla dzieweczki do planowanej przeze mnie noweli, ale pod warunkiem, aby naturalnie - nie była to Nadzieja". Czyżby niepoważna zazdrość w tak poważnym wieku?... - zastanawiał się Garbowski, radośnie podekscytowany. To znacznie ułatwi całą sprawę literackiej spółki - myślał z zadowoleniem. - Koniec z pokornymi, wylewnymi podziękowaniami, z umniejszaniem siebie! Teraz może pozwolić sobie na krytyczne uwagi i na przyjmowanie z obojętnością zachwytów pisarki: "Ma Pan talent pisarski, wielki i rzadki. Trudność w wydaniu książkowym Ad astra pochodzi z nowości formy i powagi treści..." Teraz nie potrzebuje, tak jak w jednym z pierwszych listów, uciekać się do apostrof: Przezacna Pani, Wielka Pisarko, Czcigodna Autorko... Czekam wyroku z drżeniem serca... Śmiem uniżenie prosić... Zbytecznym też staje się trud tworzenia wierszy dla niej - o sobie, w rodzaju: [...] na drogę mojego żywota spłynęła w poprzek rzeka marzeń złota I mnie raz duchy za tęczową szarfę Przyniosły w nocy zapaloną harfę, Melodią na mnie westchnęły ognistą I uczyniły błękitnym lutnistą... Swoją drogą dziwne stwory są te kobiety - medytował. - Wiek nie odgrywa tu specjalnie ważnej roli. Wystarczy, aby rzucić od niechcenia: "Pani stała się potrzebną mej duszy", aby natychmiast przyszedł odzew w postaci pocztowej kartki ozdobionej malunkiem lilii i wymowną czerwienią serca: "Czy podobna? [...] Za tę kroplę słodyczy i ciepła -dziękuję i myślą - dłoń w dłoni Pana składając, mówię: to dobrze!" Nawet nie rozumiejąc pewnych ścisłych naukowych pojęć, pani Eliza zauroczona "błękitnym lutnistą", podejmuje trud zrozumienia tych jego wszystkich filozoficznych wywodów o relatywistycznym traktowaniu czasu jako czwartego wymiaru, zagłębia się w drukowane na ten temat rozprawy, by po pożegnaniu go na "banhofie" aluzyjnie zapytać potem w liście: "Czy też spotkamy się jeszcze z Panem w wymiarze trzecim, albo może X kreatoryczne w czwartym dopiero zobaczyć się nam pozwoli? Zapytanie to wzniosło się [...] Taką mgłą smutną..." Gdyby zechciał zapalić - roi sobie pani Eliza - "ognisko ciepłego i radosnego światła", niekoniecznie dla mnie tylko. I znów przychodzi jej do głowy pomysł, podobny temu, gdy planowała ożenek pana Franciszka Godlewskiego z Jadzią Eysymonttówną. Należy wyswatać - postanawia - Tadeusza Garbowskiego (alias Leona Płoszowskiego oraz Juliusza Romskiego, bo i pod takim ukrywał się pseudonimem) z piękną, młodziutką, bo zaledwie dwudziestoletnią warszawską literatką - Zuzanną Krausharówną (późniejszą Zuzanną Rabską). To stworzy możliwość przebywania w rodzinnej atmosferze, rozmów z tym niezwykłym, choć czasami sprawiającym jej tyle przykrości cierpkimi uwagami człowiekiem o "młodzieńczej dumie uczonego i poety". Skończy się wtedy narażanie ambicji na upokorzenia, gdy na pytanie: "Czy mię Pan jeszcze lubi trochę, czy jeszcze wspomina mię niekiedy?", otrzymywała odpowiedź suchą i zniecierpliwioną: "Ciepłego słowa nie mam dla Pani skąd wziąć". Misternie tkana wspólnie z Ludwikiem Meyetem nić miłosnej intrygi nie zdoła omotać "przeciekawego metafizyka", docenta Garbowskiego z Krakowa. Pannie Zuzannie, ozdobie warszawskich literackich salonów, nie danym będzie wypełnić do końca roli Henryki z książki Ad astra. Trzeba więc znów niefortunnej swatce zstąpić na ziemię, nie patrzeć tylko w gwiazdy, i stać się patronką innej młodej pary, połączonej wzajemną skłonnością serc, a nie przemyślaną intrygą obcej osoby. Narzeczony Jadzi - brat terrorysty Jaki okaże się przy bliższym poznaniu wybrany Jadzi?... Bo to ona, panna Eysymonttówna przyjechała niedawno do Grodna, odwiedziła razem z narzeczonym - Ryszardem Kunickim - panią Elizę. Ten ciemnowłosy, o regularnych szlachetnych rysach twarzy młodzieniec spodobał się pisarce. Ileż w nim ciepła i czułości dla Jadzi! Jakiż ma ujmujący uśmiech, ile w nim delikatności... Dziewczyna po niedawnej stracie matki potrzebuje teraz więcej niż przedtem serdecznych uczuć. Kunicki, poważny, spokojny, dojrzały człowiek, budzi ufność i zdaje się gwarantować szczęście małżeńskie. Pani Eliza, która po śmierci pani Zofii Eysymonttowej bardziej jeszcze niż przedtem czuje się odpowiedzialna za Jadwigę, wierzy, że dziewczyna, dziecinna i jeszcze, nie wdrożona do poważnych obowiązków, czasem nawet zbyt lekkomyślna, znajdzie w panu Ryszardzie prawdziwego przyjaciela i mocne oparcie. Nie ma w tym młodym człowieku nic z pretensjonalności, z zarozumialstwa, z samochwalstwa, choć mimo tych niespełna jeszcze 26 lat życia prezentuje sobą już niemało. Jest doktorem medycyny, studia ukończył z najwyższym odznaczeniem. Gdy Jadwiga biegała po mieście, odwiedzała przyjaciółki, sklepy z białymi tiulami, ślubnymi pantofelkami i lśniącym adamaszkiem, gdy spędzała długie godziny u swoich sióstr, mieszkających w okolicy Grodna, Ryszard oczekiwał na nią, wcale się nie nudząc, u pani Elizy. Herbata z domowymi konfiturami w salonie w "kąciku pod baranami" -rozmowy z pisarką... Ciekawe były te rozmowy! Gawędzili nie tylko o Jadwidze, o wspólnych znajomych w Krakowie, o bieżących sprawach, ale i o, nie tak znów dalekiej, przeszłości. Jednym z ważkich tematów był 63 rok i młodzież powstańcza. Teraz, ci piękni wtedy i romantyczni, posiwiali, rozczarowani tkwili wciąż jeszcze sercem w swoich dawnych zrywach. Wiekiem, jeśli żyli, czy to w kraju, czy na wygnaniu, byli na ogół niedużo starsi od pani Elizy, więc i ich poglądy na sprawy narodu i społeczeństwa zbytnio się nie różniły. Odrębności występowały dopiero, gdy spotykali się z młodszym pokoleniem. Odczuła to w rozmowach z narzeczonym Jadwigi i Orzeszkowa, ale ich dialogi nie miały w sobie nic z zacietrzewienia. - Znam już pana z entuzjastycznych listów Jadzi -pisarka uśmiechnęła się życzliwie do doktora - wiem też co nieco o pańskiej działalności w "Zjednoczeniu kształcącej się młodzieży postępowej", w "Ruchu"; Dziunia całkiem podziela poglądy pana. Czy nie uważa pan jednak, że te wasze pragnienia radykalnej przebudowy świata starych wartości mogą napawać pewnym niepokojem?... Proszę nie posądzać mnie o wstecznictwo, myślę tylko, że naprawianie wszelakiego zła winno odbywać się "przez trud cierpliwy, przez długie i trudne szlachetnienie świata", że obolałości, nierówności, "przeżytki i krzywdy społeczne należy reformować stopniowo, a nie zasypywać ich pod gruzami współczesnego ustroju". Doktor słuchał w milczeniu i pani Elizie trudno było na razie wywnioskować, jak ocenia jej zastrzeżenia, więc ciągnęła dalej: - Głęboko przeżywam te sprawy zniwelowania nierówności. Już przed kilkunastu laty, słysząc o krakowskim procesie proletariatczyków, o galicyjskich procesach, prosiłam Jeża, aby zrelacjonował mi to wszystko szczegółowo. Otrzymawszy od niego cały opis procesu, streszczenie słów Waryńskiego, pomyślałam: rewolucjoniści są ideowi, ale działają z różnych zresztą pobudek złymi metodami, głosząc, że terrorystyczne akcje, to tylko konieczność ulegania prawom historii. Wpadka Hrabiego "Na przewrót, do którego dążymy - mówił wtedy przed sądem zubożały szlachcic o konspiracyjnym pseudonimie <> - patrzymy jak na rezultat rozwoju historycznego. I staramy się, aby nie zastał nas nie przygotowanych". To przygotowanie to nie tylko ulotki, manifesty, odezwy odbite "w drukarni partyi Proletaryat" czcionkami dostarczonymi z Genewy, Paryża, Moskwy, Petersburga, Odessy... "Proletariat" był ściśle związany z rosyjską Narodną Wolą, hołdując terroryzmowi. Marks pisał, że "terroryści stawiają na jedną kartę własne głowy". Chcą stworzyć w końcu "królestwo anarchistyczno-komunistyczno-ateistyczne", skracając oczekiwanie na przyjście owego "królestwa" gwałtownymi akcjami. A do wykonania zadań potrzebne są bomby w formie niewielkich skrzynek, przy otwieraniu których następuje wybuch, lub śmiercionośne "pomarańcze", mikstury, które mogą, domieszane do wódki, przenieść delikwenta na drugi świat. Projektodawcy prześcigają się w szaleńczych pomysłach, wspomagani przez rosyjskich terrorystów z Sergiuszem Degajewem na czele. Ten szaleńczo odważny i niesłychanie sprytny rewolucjonista z Petersburga zbiera już pieniądze na uruchomienie drukarni Narodnej Woli w Warszawie. Przywódca petersburskiej organizacji przysyła już tu swoich ludzi, buduje w wyobraźni zwycięskie barykady, a na ich szczyt winduje "Hrabiego" i "Czarnego". - Wspaniały jest ten Sergiusz Piotrowicz Degajew - zachwyca się "Czarny" - Kunicki - rozgorączkowany obrazami niedalekiej walki, a po niej - życiem "w królestwie szczęśliwości, równości i dobrobytu"! Jak doszło do tego, że przez jedno głupstwo, jeden moment nieuwagi wielka rola wodza "Proletariatu" - Waryńskiego, życie pełne iskrzeń, zamieniły się w rolę więźnia i powolną śmierć w ciemnych, wilgotnych murach twierdzy Szlisselburga?... Rzecz wydarzyła się w Warszawie, niedaleko Ogrodu Saskiego. Wyobraźmy sobie ulicę Rymarską, tuż obok placu Bankowego, pełną sklepików, hałaśliwych handlarzy z workami zarzuconymi na ramię. Jest 28 września 1883 roku. Tam o godzinie trzeciej po południu mieli spotkać się: młoda, ładna kobieta i nieco starszy od niej elegancki mężczyzna o wytwornym sposobie bycia. Był to Ludwik Waryński. Zanim pojawił się w tej okolicy, poszedł jeszcze na ulicę Waliców, do tajnej drukarni, gdzie akurat odbito ulotki z hymnem rewolucyjnym: Warszawianką. Naprzód, Warszawo! Na walkę krwawą, Świętą, a prawą - Marsz, marsz, Warszawo! - refren ten przedzielał kilkakrotnie dwuzwrotkowe części, pisane przed trzema laty przez Wacława Święcickiego, więźnia w celi nr 51 X Pawilonu Cytadeli: Dziś, gdy roboczy lud ginie z głodu, Zbrodnią w rozkoszy tonąć jak w błocie I hańba temu, kto z nas za młodu Lęka się stanąć dziś na szafocie! Nikt za ideę nie ginIe marnie, Z czasem zwycięży Chrystus Judasza! Niech święty ogień młodość ogarnIe, Choć wielu padnie - lecz przyszłość nasza! Jeszcze ciepłe arkusze, jeszcze farba pachnie przenikliwie i brudzi dłonie; Ludwik wziął kilkadziesiąt egzemplarzy, związał w płaski pakunek i ruszył w stronę ulicy Rymarskiej. Przechodząc koło witrynowej szybki sklepiku Lejzora - Butlefa? Butlowa? - "Tu się sprzedaje tytoń i pocztowe marki" - przypomniał sobie, że w kieszeni obok kartek z artykułem Będzie wojna, przeznaczonym do jednego z numerów Proletariatu, obok ulotek o zdrajcy Rodziewiczu i o rewizji w knajpie Bujnika, obok korekty odezwy napisanej przez Stacha Kunickiego, ma list do Anny Lefrancais, żony komunarda, udzielającej swego adresu w Paryżu na kontaktową skrzynkę, który należy jak najszybciej wysłać - Ale koperta nie miała znaczka, trzeba więc wpaść jeszcze do sklepiku, a potem wrzucić list do pocztowej skrzynki. Dzwonek zawieszony nad drzwiami "interesu" Butlefa zadźwięczał krótko, jękliwie, a właściciel z przymilnym uśmiechem powitał pytaniem: - Szanowny pan dziedzic życzy?... "Hrabia" położył paczkę na lepkiej ladzie, wyciągnął portmonetkę, przykleił znaczek. Spojrzawszy na zegarek, stwierdził, że zostało mu już niewiele czasu do godziny piętnastej, wybiegł więc w pośpiechu ze sklepu, wrzucając po drodze list. Ach, co za gapiostwo! - zapomniał wziąć z lady paczkę z Warszawianką. Trwało to może minutę, może dwie, i może Lejzor Butlef nie byłby tak ciekawy i nie otwierając paczki, oddałby ją nieznajomemu, tak spieszącemu się mężczyźnie. Ale na całe nieszczęście przyszedł akurat do niego w odwiedziny niejaki Wald z sąsiedniego domu, w którym "trzymał" zyskowny burdelik. I właśnie ten Wald napierał, aby koniecznie otworzyć paczkę i zobaczyć, co tam w niej jest. -Kto wie, co za skarb się w niej kryje! Może ruble, może złoto?... - zachęcał. Rozpętali tedy sznurek, ale zamiast złota i rubli ujrzeli niezwyczajny druk na bardzo zwyczajnym papierze zatytułowany Warszawianka; pod tym słowem w nawiasie widniała informacja, że jest to odbitka z "Proletaryatu". Lup to nie lada! - pomyśleli równocześnie i w tym samym momencie zadźwięczał znów dzwonek; Ludwik jednym susem znalazł się przy ladzie. Oddali mu grzecznie paczkę, sumitując się, że szukali w niej adresu, pod który mogliby odesłać czy zanieść zgubę. - Szanowny pan dziedzic przyszedł na szczęście sam i to tak prędko. A jeśli takie życzenie szanownego pana dziedzica, to nic nam nie jest winien za naszą grzeczność, nawet o tym nie ma co mówić... "Hrabia" nie zastanawiając się nad przymówką, nie słuchając wyjaśnień, oddalił się szybkim krokiem, aby za chwilę znaleźć się w cukierni pana Kwiecińskiego. Warwara czekała już na niego w rogu przy małym stoliku, popijając herbatę "na prykusku". Na widok "Hrabiego" uśmiechnęła się i odsunęła nieco fotelik, aby mógł swobodnie przejść. Nieco zdyszany opadł z ulgą na krzesło. W tym czasie Wald nie próżnował, truchtem pobiegł po swojego zaufanego, dobrego do każdych interesów kompana o nazwisku Sofa. Sofa był z zawodu czapnikiem i oficjalnie prowadził czapniczy interes, ale zdarzało się, że potrafił też, jak było trzeba, za mile brzęczące pieniądze szyć ludziom niezłe buty. Teraz nadarzyła się okazja zarobienia kilku rubelków, i to bez dużego nakładu pracy. A więc -szybko pocwałować ulicą, błyskawicznie odnaleźć starszego rewirowego Żwawczuka, donieść mu, że w cukierni siedzi bardzo niebezpieczny człowiek, iść tam z panem władzą, przekazując z kolei sztafetę oczekującemu w pobliżu Waldowi! Sam stanie na wszelki wypadek na straży tuż przed drzwiami cukierni. Zamieszanie u wejścia i szybki podniecony głos: - To ten, to ten, co siedzi z kobietą, tam w rogu, to ten w brązowym ubraniu! - kazały Waryńskiemu nagle odwrócić głowę. Ujrzał kierującego się wolno w jego stronę policjanta i skaczącego przy nim jak na sprężynce człowieczka. Poznał go. To jeden z tych dwóch, który oddał mu, tam w sklepiku, paczkę. Zrozumiał. Pierwszą myślą, która jak błyskawica przeszyła mózg, było: - Uchronić Warwarę, ułatwić jej ucieczkę! Zerwał się gwałtownie z krzesła, wyskoczył zza stolika, wybiegł im naprzeciw, jednym uderzeniem ręki przewracając Walda. Zaczął szamotać się z rewirowym, próbując przygiąć go do ziemi. Nieliczni jeszcze o tej porze goście z krzykiem tłoczyli się przy wejściu. Wald, skulony, podpełznął w stronę drzwi, czujnie mimo przestrachu obserwując szamotaninę i gwałtowne ruchy człowieka w brązowym palcie. Przez ten czas dziewczyna, klucząc między stolikami, wybiegła na ulicę, by potem już w parku, nie zwracającym uwagi, wolnym krokiem, zmieszać się z obojętnym tłumem. Serce waliło mocno w piersi, kotłowała się wzburzona myśl: - Co z "Hrabią?"... Co dzieje się teraz w cukierni? Czy udało mu się uciec?... Rewirowy Żwawczuk leżał już powalony na podłodze i gdy zdawało się, że szybko nie uda mu się stanąć na nogi i Ludwik zdoła uciec, odpychając jeszcze jednym uderzeniem ręki czyhającego Walda, rewirowy uchwycił nagle poły płaszcza "Hrabiego" i trzymając je z całych sił w obu rękach, pozwolił wlec się po deskach podłogi, przewracając po drodze krzesła. No, teraz już mi ptaszek nie umknie - pomyślał, lecz w tej samej chwili poczuł, że palto opada na podłogę, przykrywając go całego. Zanim się wygrzebał spod fałdów, zanim nałożył zrzuconą czapkę ze sztywnym daszkiem, Waryński jednym susem znalazł się przy drzwiach, wyrywając się zatrzymującemu go z całą siłą Waldowi. Tak relacjonował to w cyrkule Wald, przyszedłszy tam, aby upomnieć się, razem z Sofą, o nagrodę za pomoc i trudy przy ujęciu niebezpiecznego terrorysty: - Zrzucił z siebie paltot, aby uciekać, gdyż rewirowy Żwawczuk chwycił go za takowy, wtedy ja złapałem go za rękę, a gdy się wyrwał, goniłem go razem ze stójkowymi i krzyczałem głośno: "Złodziej, złodziej". ...Podjęli to wołanie policjanci i niektórzy przechodnie; biegli aż do ulicy Senatorskiej, gdzie pochwycono "Hrabiego" i doprowadzono do Zarządu Żandarmerii; niektórzy podawali, że był to cyrkuł policyjny dzielnicy Powązki. Tam został rozpoznany i podał prawdziwe imię i nazwisko. - Wielka to zdobycz, panowie! Przeszło pięć lat nie można było go upolować - cieszył się, powiadomiony natychmiast, generał Kutaisow, klepiąc z uznaniem po ramieniu naczelnika z Zarządu Żandarmerii i funkcjonariuszy Departamentu Policji. - Ładna robota! Nagroda musi być odpowiednio duża - przemyśliwał Wald. - Pójdę i zażądam 100 rubli dla mnie, 50 dla Sofy i 25 dla Butlefa. Co prawda nie natrudził się on tak jak my, nie brał udziału w pogoni, ale powiedział o tym znaczku kupionym u niego i wskazał skrzynkę pocztową, do której ów awanturnik wrzucił gruby list; więc i jemu też się coś należy. Podobno w tym liście znaleziono jakieś dwie odezwy do robotników, po polsku i niemiecku. - Niewdzięczna władza, po co się było tak trudzić i narażać - lamentowali potem dwaj "przedsiębiorcy" z ulicy Rymarskiej; kazano im bowiem iść precz, wysupławszy dla Walda jedynie 15 rubli, a Sofie nie dając ani kopiejki, choć ów jeszcze przy wyjściu głośno biadał, że w czasie pogoni jakiś przechodzień specjalnie podstawił mu nogę, uderzając go przy tym boleśnie po ramieniu. W październikowym, trzecim numerze Proletariatu, nawiązując do ucieczki "Hrabiego", który kluczył wśród nie zorientowanych przechodniów, wznoszących okrzyki: "Złodziej, złodziej!" i wskazujących go palcem, przestrzegano: "Zwracamy uwagę publiczności, aby była oględniejsza w dawaniu pomocy policji, gdyż ta nie mogąc wyśledzić naszych mieszkań, aresztuje nas po ulicach i alarmuje fałszywie". Zabrakło więc przywódcy, a wkrótce i za innymi zaczęły zamykać się bramy Cytadeli - Jentysówna "Janeczka", Mieczysław Mańkowski "Mieczyk", Płoski "Blondynek", Puchewicz, a także, starszy już człowiek, cieśla Konstanty Podbielski i młody krawiec Daniiowicz, i wielu, wielu innych. Teraz Stanisław Kunicki obejmie po nim przywództwo i zacznie działać jak w gorączce, powtarzać hasła, które jeszcze jako niedoświadczony młodzieniaszek petersburskiej uczelni słyszał z ust Rosjanina - Degajewa, a więc: nieodzowność spisków, terror! I agitacja, uświadamianie ludu roboczego... Przede wszystkim - uświadamiać, ukazywać inne perspektywy życia. - Chłopi, niestety - boleje Kunicki - nie rozumieją jeszcze życiowej szansy, oferowanej przez "Proletariat". Ostatnio, gdy rozdawał z towarzyszami odezwy, ukradkiem, na procesjach Bożego Ciała, gdzie było wyraźnie zadeklarowane, że "rozda się ziemię tym, którym się należy, bo na niej orzą", poszczuli agitatorów złymi psami. Lepszy odzew znajdują propagandowe hasła w podmiejskich piwiarniach, tanich szynkach wśród niektórych warszawskich robotników, o młodym jeszcze robotniczym rodowodzie, bowiem niektórzy byli synami wyzutych z majątków po 1863 roku szlachciców i przeżyli już niejedno upokorzenie; źle ubrani, o rękach pobrudzonych węglowym pyłem, przezywani smoluchami. Stróż przy budce w Saskim Ogrodzie odpędzał ich od bramy. Dla wielu wybór pracy w fabryce był świadomy, woleli bowiem konkretną robotę niż wegetowanie w żalach, fumach, zgorzknieniu, w dukwieniu w kantorkach nad papierkami. Wyznawcy terroryzmu, ci z Rosji i w kraju, mogli liczyć u niektórych na poparcie. Szukali nowej szansy na inne życie. Szukali autorytetu. Taki na przykład Agaton Zagórski, przyjaciel Aleksandra Zawadzkiego, z którym przemycał przez prusko-rosyjską granicę nielegalne broszury, za swego boga uznał Stanisława Kunickiego. - Zrobię wszystko, co mi każesz. - Błyskając sygnetem, nie z herbem, lecz z wyrytą trupią czaszką, zapewniał chrapliwym szeptem: - Każesz przebić sztyletem - przebiję, każesz rzucić bombę - rzucę, każesz otruć - otruję... Przemiana?... Gdy rozmowa zeszła na terrorystów, na tamte sprawy sprzed kilkunastu lat, Eliza Orzeszkowa ucieszyła się, że kandydat na męża Jadzi przytakiwał, że nie można akceptować w żadnym wypadku tej - pożal się, wielki Boże -filozofii terroryzmu stosującego gwałt. - Często giną ludzie - mówiła - na ogół nie ci główni inspiratorzy, którzy żyją sobie potem bezpiecznie gdzieś za granicą. Pamiętam taką historię; główny inspirator i zabójca do dziś buja sobie gdzieś w świecie, do dziś nie wykryty. Zdarzyło się to w roku dla mnie, ze względów osobistych, dość pamiętnym, bo w 1883. Byliśmy wtedy z panem Nahorskim na wakacjach. Stanisław, choć raczej nie interesował się zbytnio polityką, z wypiekami na twarzy relacjonował mi, czytając rosyjskie także gazety, szczegóły pewnego zabójstwa, krwawego czynu dokonanego przez terrorystów. Kierował wszystkim ów tajemniczy Rosjanin... zaraz, zaraz, jak się nazywał?... - próbowała sobie przypomnieć. - Degajew - Ryszard Kunicki prawie że wykrzyknął to nazwisko i niespokojnie poruszył się na krześle. - On miał ogromny, wręcz hipnotyczny wpływ na polską młodzież. Po wykonaniu tego zabójstwa, na osobie rosyjskiego pułkownika Sudiejkina, on - Sergiusz Degajew rzeczywiście wymknął się z pogoni, gdy Stasza, to jest Stanisław Kunicki, został powieszony na stoku warszawskiej Cytadeli... Przedtem na rozprawie z uwielbieniem mówił o swoim "bogu" - Siergieju, że sądzi tak, jak on, że każdy uczciwy człowiek musi zabijać dla dobra sprawy. A słysząc oskarżycielskie mowy, nie czekał, aż weźmie go w obronę adwokat Anc czy Nowodworski, lecz sam protestował przeciw szkalowaniu terroryzmu. - "Oto przedstawiani jesteśmy jako ludzie łaknący krwi, przekonania uznaje się za szkodliwe, postępki za zbrodnie. To nie zbrodnie, to spełnienie świętego obowiązku. Nacisk konieczności zmusił nas wejść na drogę terroryzmu... To wy, samodzierżawcy..." - Podniósł głos, zawiesił go na moment. Gwałtownie przerwał przewodniczący początek atakującej apostrofy, lecz Stasza przekrzyknął jego protest: - "Nie zapominajcie, sędziowie -zwrócił się w stronę ławy - że jest to w dosłownym, a nie przenośnym znaczeniu tego słowa, moje słowo ostatnie..."Tak mówił i taki ostatni obraz, i takie ostatnie słowa Staszy przekazał mi ojciec, uczestniczący w rozprawie. - Stasza? - zdziwiła się pani Eliza zarówno tym familiarnym zdrobnieniem imienia, jak i przejętym głosem opowiadającego. - Skąd też ojciec narzeczonego Jadzi na owym procesie?.. - Stasza to był mój rodzony brat... - wyszeptał Ryszard. Cofnijmy czas i przenieśmy się do Petersburga, gdzie Stasza studiuje inżynierię i gdzie zły duch, starszy kolega z Wydziału - Siergiej Degajew, o ponurych oczach osadzonych głęboko pod krzaczastymi brwiami, obrazowo przedstawia inteligentnemu Polakowi, jak wspólnymi terrorystycznymi działaniami można unicestwić wszystko, co zacofane, zatęchłe, zrobaczywiałe, i zaprowadzić nowy ład. Rzucając raz po raz w stronę przybysza z Warszawy uważne spojrzenia i łowiąc z radością pełen entuzjazmu i ognia wyraz jego twarzy, Siergiej uwodzicielsko kreślił idee rosyjskiej Narodnej Woli. W końcu przekonał Staszę całkowicie, że jego misją jest przeszczepianie tych myśli i terrorystycznych działań na polską ziemię. - Jak to uczynić? - pytał rozgorączkowany Stasza. - Masz rodziców w Warszawie - odpowiedział Sierioża - jedź tam zaraz, udawaj, że ściga cię tęsknota za domem, za rodzeństwem. I działaj! Tam wiedzą już o tobie towarzysze. Oczekuje cię "Hrabia", chce rozmawiać z tobą Puchewicz -przywódca "Solidarności", ale on w przeciwieństwie do "Hrabiego" jest zbyt ostrożny, boi się dynamitem rozwalać wyorderowanych mierżawców. On zapewne nigdy nie zgodziłby się zgładzić kulą, bombą czy trucizną takiego na przykład szubrawca jak tropiący rewolucjonistów pułkownik żandarmerii Grigorij Sudiejkin. ...Kunicki w Warszawie żyje jak w gorączce, w walizkach nosi czcionki, drukuje odezwy Partii Socjalno-Rewolucyjnej, w pakunkach dźwiga "pomarańcze". Degajew tymczasem w Odessie w konspiracyjnym lokalu zaciera ręce: - No, udało się dowieźć ten wielopudowy bagaż z czcionkami! Można już uruchomić drukarnię. - Tuż przed świętami Bożego Narodzenia 1882 roku czteroosobowa "załoga" drukarzy razem z Degajewem i Antonim Spadonim została nakryta w czasie pracy. Zakuci w kajdanki, znaleźli się w więzieniu. Siergiej siedzi już od miesiąca, w pojedynczej celi, posępny, wściekły. Ostatnio zdołał, wystukując w ścianę litery alfabetu, przekazać Spadoniemu zamysł swej ucieczki, gdy będą go wieźć do kijowskiego więzienia: "jedyna to szansa, rozumiesz, jedyna moja szansa". Wszystko potoczyło się potem jak w sensacyjnym filmie: otwiera się brama więzienna, na ulicę wytacza się bryka. Na tylnym siedzeniu - trzy osoby; jedna - ta pośrodku, w narzuconym na ramiona cywilnym płaszczu - to Degajew, konwojowany na dworzec przez dwóch uzbrojonych żandarmów. Prószy śnieg, parskają konie. Nagle więzień odpycha gwałtownie jednego z żandarmów, a drugiemu sypie w oczy tytoń. Wyskakuje z bryki. Rozlegają się strzały, lecz uciekinier niknie jak duch za ciemnymi murami nie ukończonej jeszcze budowli nowego dworca. Naczelnik odeskiej żandarmerii wysyła telegram do petersburskiego Departamentu Policji: "Przestępca polityczny Siergiej Degajew zbiegł dzisiaj wieczorem. Poszukiwania trwają". Policja penetruje wszystkie zakamarki ulic, piwnice, a nawet na cmentarzu odsuwa płyty z ośnieżonych grobów. Siergiej pojawił się w Charkowie, na progu konspiracyjnego mieszkania Wiery Figner. Rewolucjonistka Wiera wita go z radosnym uniesieniem. - "To prawdziwy cud - woła - że jesteś znów z nami! Za przyjaźń, za wolność, śmierć wrogom!" - Siergiej jednym haustem wypija podany mu trunek... Już prawie miesiąc minął od spotkania u Wiery; niespodziewanie na ulicy żandarmi otaczają i aresztują Wierę. W tym samym czasie Degajew dokonuje rzeczy niezwykłych. Założył nową drukarnię, nowe koła wojskowe i studenckie, a jesienią wydał nowe pismo: "Kartki Woli Ludu". - Rzeczywiście, diabelskie szczęście ma ten Sierioża! - cieszą się konspiratorzy - gdy jest tyle wsyp i aresztowań, on umie wyślizgiwać się jak węgorz z zastawionych sieci. Zbliżała się koronacja Aleksandra III. Dwoił się i troił pułkownik Sudiejkin, snując przy tej okazji wspaniałe dla siebie horoskopy: po koronacji Najjaśniejszy Pan oceni moje zasługi w zwalczaniu tej rewolucyjnej bandy. Należałoby jeszcze tylko zwabić teraz w Szwajcarii ich wodza - Lwa Tichomirowa, obezwładnić, związać, zakneblować i przywieźć do Petersburga jako niebezpiecznego wariata. ...Lew Tichomirow - to nazwisko znaczyło wiele! Degajew postanawia jechać do Szwajcarii. - "Muszę z nim porozmawiać" - wyjaśnia towarzyszom. Rozmowa była "wielka i straszna" - jak określi ją potem. W czasie jej trwania Siergiej raz po raz z nie spotykanym u niego nigdy żebrzącym spojrzeniem zapewniał Tichomirowa: "Zrobię wszystko, co pan mi zleci! Przysięgam!" O treści tej "wielkiej i strasznej" rozmowy pierwszy dowiedział się Stanisław Kunicki; z ust samego Degajewa. Przez kuriera otrzymał przedtem krótki list od Siergieja, że w określonym dniu ów oczekuje go w Paryżu. W Paryżu, w wynajętym mieszkaniu z nie rzucającym się w oczy wejściem od podwórka, w pokoju o perkalikowych firankach, stoi na stole butelka mocnej moskiewskiej wódki i dwa "stakany". Obok za szybkami serwantki -pełno bukolicznych figurynek z nieodłącznymi pasterkami w balonikach różowych spódniczek. Co to za niedorzeczne tło dla mających wybuchnąć tu za chwilę słów. Degajew przywitał Staszę także niezbyt dorzecznym okrzykiem: "Nie odpychaj mnie, pomóż oczyścić splugawioną duszę. Ty, mój jedyny, prawdziwy przyjaciel! Przysięgam, zakatrupię tego drania! Ja zdradzałem i teraz chcę odkupić swą winę. Inaczej zagryzą mnie jak wściekłe psy wyrzuty sumienia. Służyłem Sudiejkinowi, wydałem mu wielu naszych towarzyszy, i Wierę Figner - też. Wysłuchaj mnie spokojnie, tak jak wysłuchał mnie niedawno Lew Tichomirow, gdy opowiadałem mu o swojej przemianie. On mi dał szansę odkupienia mej strasznej winy, zlecając zabicie gada, mojego szefa w tajnej policji. I zabiję go, zabiję, zatopię w jego krwi swoją hańbę..." Stasza jeszcze nie wierzył, jeszcze próbował pytaniami wywlec nielogiczne, słabe punkty tej samobiczującej spowiedzi Siergieja: "Ty agentem Ochrany? Przecież więziono cię! Przecież wyrwałeś się cudem z łap strażników. Gdybyś służył Sudiejkinowi, nie ścigano by cię kulami po ucieczce". Odpowiedzi Degajewa nie pozostawiiy jednak w końcu żadnej wątpliwości. I już nie było żadnych pytań. I Degajew spokojnym głosem rozpoczął monolog: - Moja zdrada zaczęła się w Odessie. Gdy aresztowany znalazłem się w celi, pojawił się tam nagle Sudiejkin. Dobroduszny, pachnący dobrym tytoniem i dobrą wodą kolońską, współczuł mi niezmiernie, że taki wybitnie inteligentny człowiek jak ja musi dusić się w tej celi, w piekle bezczynności. "A potem - mówił - zesłanie, katorga, może śmierć. A ja proponuję..." Straszył i kusił. Po kilku odwiedzinach, widząc, że nic nie wskóra, zmienił metodę. I z żandarma przeistoczył się w człowieka zatroskanego o całą wielką Rosję. Powoli trafiał mi do wyobraźni. "Nasz kraj -mówił - zżera rak biurokracji, wszędzie pleni się egoizm wyższych arystokratycznych warstw. I to dygnitarstwo, ta wzgarda dla poniżanego ludu... Siergieju Piotrowiczu, Rosja ginie, potrzebuje kuracji. Wy i ja myślimy tak samo, różnimy się tylko przepisami leczenia. Wy szarpiecie tylko po wierzchu chore ciało, częstując je dynamitem, a my chcemy przenikać skutecznymi lekami w głąb organizmu. Rozumiemy się?..." Umiał drań, w tej zamkniętej celi, przedstawić swe racje przekonująco. Nie spałem całą noc - ciągnął spowiedź Siergiej - nazajutrz Sudiejkin pojawił się wieczorem i w towarzyskiej atmosferze, przy dobrym koniaku, w obłokach. dymu dobrych cygar, ujawnił mi opracowany w najdrobniejszych szczegółach plan "zuchwałej ucieczki". Zapewnił przy tym, że strzały wtajemniczonych strażników nie będą celne. Ja, Judasz, założyłem potem, jak wiesz, tajną drukarnię, wydawałem odezwy, które zawsze przedtem akceptował ten mierżawiec, posługiwałem się dostarczonymi przez niego czcionkami. Po tej szczególnej spowiedzi rozwiały się w końcu bez śladu wszystkie złudzenia "Czarnego". Pozostało już tylko splunąć i rzucić zdrajcy prosto w twarz: - Drań! Degajew usłyszawszy to, zmienił ton, próbował zaprotestować i znów wzniecić wątpliwości: - Stasza, nie masz racji, określając mnie tym jednym tylko słowem. Sam mówiłeś mi o Wallenrodzie, sam z uniesieniem recytowałeś mi strofy waszego Mickiewicza. Czy nie przychodzi ci na myśl, że może i ja spełniałem takie podwójne zadanie?... Kunicki odpowiedział wzgardliwie: - Ty i Konrad Wallenrod!... Albo postradałeś zmysły, albo mnie uważasz za głupca... Diabelska pycha dyktuje ci teraz te porównania, tak jak przedtem kazała ci zapewne kłamliwie wmawiać samemu sobie, że idąc na tę służbę do Sudiejkina, będziesz mógł uczynić w przyszłości wiele dobrego dla całej Rosji, dla jej ludu. W rzeczywistości chodziło ci najpierw o ratowanie własnej głowy, a później zacząłeś upajać się w wyobraźni smakiem władzy. Taki to z ciebie Wallenrod. Nawet ta lamentliwa spowiedź nie jest wynikiem męskiego obrachunku z samym sobą, lecz chęcią przerwania udręki, bo umęczyłeś się już graniem niebezpiecznej, podwójnej roli. Będzie bal... krwawy bal... Po powrocie z Paryża Siergiej Degajew pojawił się u Sudiejkina. Usiedli w półmroku, w głębokich fotelach, zaciągnęli się dymem cygar. - No i co tam nad Sekwaną, kochany Siergieju Piotrowiczu? - zagaił na powitanie pułkownik. - Wasze błagarodje, Grigoriju Konstantynowiczu, pewne drobne fakty zdają się wskazywać, że kilka osób z Narodnej Woli nie ufa mi... - Cóż prostszego, drogi Siergieju, jak odzyskać znów ich zaufanie. Rzucimy naszą drobną płoć na pożarcie. Ubijecie, wy rewolucjoniści, kilku nie znaczących już dziś agencików carskiej policji, potem z ich kieszeni, wy - terroryści wyciągniecie legitymacje. I co to będzie za triumf; Siergiejowi - powiedzą - można ufać, przecież wskazał nam tych agentów, ubezpieczał robotę. No, sprawa załatwiona. Można już zmienić temat, zapytać Siergieja, czy oglądał baletniczki w Bal Mobille tańczące kankanika. - Co tam Bal Mobille! - Degajew macha lekceważąco ręką. - Ja urządzę, ekscelencjo, taki bal u siebie, z damami i dobrymi trunkami, że i senator mógłby pozazdrościć. - Zgoda! - śmieje się pułkownik. - Tylko pełna dyskrecja, pamiętaj! Powiodła się dopiero trzecia próba ściągnięcia pułkownika do mieszkania Degajewa, przy Newskim Prospekcie numer 91; drugiego jego mieszkania, gdzie figurował w spisie jako Sergiusz Jabłoński. 16 grudnia, późnym popołudniem, zadźwięczał dzwonek. Degajew rzucił się do drzwi, otworzył je szeroko, lecz powitalny uśmiech zastygł mu nagle na twarzy. Ujrzał bowiem za plecami gościa jego siostrzeńca - Sudowskiego, urzędnika tajnego wydziału. - Namówiłem go - objaśniał pułkownik - aby zabawił się wraz z nami. Weszli do salonu. - Zanim przyjadą damy, zanim zasiądziemy do łososika i kawioru - rzekł Degajew - chciałbym jeszcze, ekscelencjo, zamienić kilka słów na osobności. Przeprosił Sudowskiego i gestem ręki wskazał drzwi swego gabinetu. Po chwili siostrzeniec pułkownika usłyszał głuchy strzał zza ściany i zaraz potem czyjeś skradające się kroki; ale nie od strony gabinetu, lecz w korytarzu. Zgrzyt metalowych kółek gwałtownie odsuniętej portiery. Sudowski obejrzał się: dwóch mężczyzn potężnego wzrostu trzymało w rękach uniesione do ciosu łomy. To młodzi konspiratorzy: Mikołaj i Wasyli, pomocnicy Degajewa, wyszedłszy z kuchennej kryjówki postanowili zająć się niespodziewanym, drugim gościem. Z gabinetu wybiega Degajew. Wychodzą w trójkę z mieszkania, przekręcając od zewnątrz klucz w drzwiach. W mieszkaniu wsiąka w puszysty dywan krew martwego już Sudiejkina i ciężko rannego Sudowskiego. (On to później, odratowany, zrelacjonuje władzom przebieg wydarzenia)... Na ulicy pada gęsty śnieg. Za chwilę każdy ze spiskowców podąży w swoją stronę. Degajew na lewo, do umówionego miejsca, gdzie czeka w napięciu Stanisław Kunicki. Wkrótce odjeżdża pociąg, którym opuszczą biały Petersburg. Stanisław pomaga Siergiejowi przedzierzgnąć się - ubiorem, sztuczną, miedzianą w kolorze brodą, lisią czapą - w bogatego rosyjskiego kupca. Teraz prosto już do Libawy, gdzie wygląda przez okno swego mieszkania inżynier Jan Bielski, Polak, zatrudniony w miejscowym portowym urzędzie. On pomoże w dalszej ucieczce. Na Degajewa czeka - Paryż, a na Stanisława - Warszawa. ...Degajew wchodzi na pokład statku, statek odbija od nadbrzeża i wtapia się w ołowiany horyzont. Listy gończe za "sprawcą ohydnego mordu, Sergiuszem Degajewem, szczupłym, ciemnym blondynem niewysokiego wzrostu", ogłoszenia o "nagrodzie 10 000 tys. rubli za informacje" okazały się bezskuteczne. Kamień w głęboką, czarną wodę. Po zamachu Zbliżał się sylwester, gdy Edmund Wyganowski, zubożały syn szlachecki, pracujący w jednej z warszawskich aptek jako subiekt, odbierał telegram o treści zwyczajowych noworocznych życzeń. Drżącymi rękami darł w rozgorączkowaniu brzeg koperty. - Prędzej, no, prędzej, otwieraj! Pospiesz się - ponaglali go koledzy: "Mały", "Oleś", Król"... Na jaką literę będzie zaczynać się nazwisko w podpisie? Jeśli na "U" - odetchną wszyscy z ulgą: "U", czyli "ubit" - zabity, znaczy - Grigorija Sudiejkina nie znajdziesz już wśród żywych. Jeśli telegram będzie nadany przez jakiegoś Nowaka czy Nowakowskiego, Nurka czy Neumanna, czyli na "N", zgroza pomyśleć! Sudiejkin "nie ubit"... Prawie że wyrywają Edmundowi papier z rąk. Napięte spojrzenia pomijają treść, skupiają się na podpisie. Unikowski! A więc - "ubit"! Teraz trzeba w spokoju oczekiwać na powrót Kunickiego z Petersburga... Dopiero w styczniu, w trzeciej dekadzie miesiąca, Stanisław mógł opuścić nadnewską stolicę. Te wszystkie dni od wyjazdu Degajewa przeżywał w niesłychanym napięciu. Czy Siergiej, o wpisanym do nowych papierów nazwisku Fiedorowski, dotarł do Paryża?... I tak po długiej nieobecności Stasza pojawił się niespodziewanie na progu rodzinnego domu, w drugiej połowie stycznia, 21 dnia 1884 roku. Późnym popołudniem stanął przed drzwiami mieszkania i mocno zapukał, w charakterystyczny sposób - jakby wystukiwał alfabet Morse'a. Drgnęli na ten odgłos domownicy, to mógł być tylko on. Zofia pospieszyła do drzwi i z okrzykiem radości: - To ty, Stasza?... - wciągnęła brata za obie ręce do korytarza. Na progu salonu stanęła matka, a za jej plecami tkwił nieruchomo ojciec, patrząc na syna w niemym zaskoczeniu. Stanisław zdjął futrzaną papachę, strząsnąwszy z niej przedtem błyszczące igiełki śniegu. Ściągnąwszy czapę, wytarłszy starannie buty, uśmiechnął się, jakby przepraszająco, że narusza spokój, pogłaskał najmłodszego Ryśka po policzkach, po czuprynie, a potem po prostu, zwyczajnie, jakby dopiero wczoraj pożegnał się z rodziną, rzekł: - Co nowego, kochani? Witajcie! Przyszedłem napić się z wami herbaty z samowara, bo zmarzłem na kość! Co za mróz dzisiaj i śnieżna zawieja w tej waszej Warszawie. Zasiedli przy stole. Pojawił się dymiący samowar, wędliny na półmiskach, świeży, pachnący chleb; matka zanim odkroiła pierwszy kawałek, uniosła bochenek nad stołem i nakreśliła od spodu ostrzem noża znak krzyża. Biały sfałdowany tiul firanek w oknach, idzie ciepło od rzeźbionych kafli pieca, owalny stół nakryty haftowanym obrusem, krąg światła płynie z lampy osłoniętej seledynem klosza. Wszyscy jakby trochę onieśmieleni. Zdawkowe, jakby z przymusu pytania ojca: - Co u ciebie słychać? Jak nauka? Czy wracasz prosto z Petersburga? Masz teraz ferie świąteczne?... - I podobnie zdawkowe, bezosobowe odpowiedzi: - Nic nowego... Powolutku idzie się do przodu... Trochę się podróżowało ostatnio. Prosto z Petersburga przyjechało się teraz do Warszawy... I znów przedłużające się milczenie, i znów nienaturalne popatrywanie na otaczające przedmioty, na filiżanki z "czajem", na talerzyki z ciastem. Jedynie Zofia wpatrzona w najstarszego brata jak w obraz; od najmłodszych lat był dla niej niedościgłym ideałem, autorytetem większym niż rodzice. Imponował jej zawsze innością i imponuje teraz, gdy tak siedzi milczący, tajemniczy, z surowym i bacznym wyrazem oczu. Ciekawe - myśli Zofia - czy Stasza zna szczegóły zamachu na Sudiejkina i ucieczki Siergieja Degajewa?... Musi spytać go o to na osobności. Jak dobrze, że wrócił do Warszawy, razem z nim ożyje ta ekscytująca ją, dorosłą już przecież pannę, atmosfera, te szepty, ta wymiana płaskich pakunków, wyciąganych z torebek czy teczek w mroku korytarzy, w cieniu ogrodowych drzew, w dymie lulek - w kawiarni, w piwiarni... Zofii nie przeszkadza więc teraz to napięte, z rzadka przerywane milczenie. Ale matka próbuje nieporadnie zmienić atmosferę i rzuca dość bezsensowną w tej sytuacji propozycję: - Zaśpiewajmy coś wspólnie... jak dawniej... Nikt nie podchwycił nieśmiałej próby, jedynie najmłodszy, Ryszard, któremu nagle zrobiło się przykro, wstał szybko i udając radosne ożywienie, odbiegł od stołu i stanąwszy na tle aksamitnej kotary zdobiącej wejście do salonu zawołał: - Powiem wam wierszyk! W wieczór jasny, cichy, słodki Choinka zaświeci, Duszki, ptaszki, och, pieszczotki, Radujcie się, dzieci!... - Duży już z ciebie chłopiec, Rysiu - przerwał mu Stanisław - a podobają ci się takie bzdurki. Posłuchaj innej poezji i ucz się innych strof!... I nagle dał się słyszeć jego głos: [...] innej chcę piosenki... Niechaj mi będzie tak dzika i twarda, jak hałas rogów i oręża szczęki, I tak ponura jak klasztorne ściany, I tak ognista jak samotnik pijany. - To Konrad Wallenrod? - pytająco wyszeptał Ryszard; już kiedyś Stasza recytował mu te wiersze. - Tak! A pamiętasz - starszy brat zwracał się już tylko do niego - jak Konrad odezwał się na "głos z wieży": Płaczmy - lecz niechaj drżą nieprzyjaciele, Bo Konrad płakał, ażeby mordować... - Dosyć! - ojciec przeciął mickiewiczowskie słowa, wybuchając tłumionym dotychczas wzburzeniem: - Mordować, powiadasz, mordować; może tak, jak ten twój uwielbiany Degajew - tu ściągnął z etażerki rosyjskie pisma i podsunął synowi pod oczy: - Patrz, czytaj! Zresztą jak wracasz z Petersburga, to zapewne słyszałeś więcej, niż tu piszą o tym zabójstwie, o listach gończych opatrzonych fotografią twarzy uwielbianego przez ciebie kolegi w kilku ujęciach. Te kule, ten łom, te okoliczności; wstręt tylko bierze i groza obejmuje, gdy słyszy się o tego typu metodach zmiany świata na lepsze, gdy czyta się o tych coraz liczniejszych zamachach, o terrorystach... Nie tędy droga... Kochasz poezję, a więc przypomnij i inne strofy. Słowacki wręcz pogardliwie w Beniowskim wyrażał się o twoim bohaterze: Nie znano jeszcze wówczas Wallenroda I kończył jak pies, kto zdradą zaczynał... Rewolucja!... Przerażasz mnie, synu... Nie przekonasz mnie, że ofiara skąpana w krwi była "dla Sprawy ofiarą konieczną", że przecięcie czyjegoś, choćby marnego i podłego życia - wszystko jedno, czy eleganckim, ostrym sztyletem, czy tępym nożem, kulą z browningu, czy żerdzią z płotu - zapobiega na przyszłość strumieniom krwi niewinnych ludzi. - Wyroki śmierci są konieczne w wielu sytuacjach. Terror jest konieczny i "w stosunku do szpiegów, gdy nie ma innych środków, aby odwrócić nieszczęście, które sprowadziłyby ich donosy, i w stosunku do osób urzędowych, odznaczających się brutalnością, okrutnymi metodami postępowania". - Nic nie usprawiedliwia, moim zdaniem, terroru, niezależnie od tego, pod jakimi czyniono by to sztandarami. - To dziś teoria nieżyciowa, nieprzydatna w czasach, gdy trzeba ruszać "bryłę z posad świata". Nic już nie mogło uratować spokoju wieczornej godziny; ani spłoszone spojrzenie matki i jej łagodne słowa, pragnące uśmierzyć gniewny spór, ani przestrach w oczach rodzeństwa. Ojciec i syn... Biel i czerwień... Wykluczające się nawzajem racje... Było nieprawdopodobieństwem, aby ten dialog doprowadził do porozumienia, do zatarcia granic odrębnych poglądów bronionych przez obie strony. To był ostatni wspólny wieczór w rodzinnym domu. Już nigdy nie zadźwięczał dzwonek, szarpany niecierpliwą ręką, już nigdy nie rozległo się mocne pukanie. 10 lipca tego samego roku był ostatnim dniem wolności Stanisława. Znalazł się wraz z innymi za więziennymi murami. Donos na samego siebie Prawdziwe życie upływa poza murami twierdzy-więzienia, mieni się barwami, toczy burzliwie, szeroko, w oddaleniu od ciasnych cel, okratowanego żelazem okna wyniesionego "wysoko od ziemi", od tych ścian o barwie starego, pokruszonego piernika. Nie można odetchnąć pełną piersią przy kopcącej łojówce wetkniętej do drewnianego pudła z wilgotnym piaskiem. Trudno nie wzdragać się na ten suchy trzask blaszanej klapy, judasza" i na widok bacznego oka strażnika. Za mała jest przestrzeń do chodzenia; wolniej krąży krew, jest coraz zimniej, coraz bardziej samotnie. ...Mijały monotonne i beznadziejne dni. Kunicki stawał się coraz bardziej apatyczny, głęboka chandra nie sprzyjała nawet chęci wyjścia na przepisowy regulaminem spacer po wydeptanym podwórku. Nie odczuwał już tak silnie ani rozpaczy, ani nawet pogardy i wstrętu do zaprzańców. Przede wszystkim upokarza go teraz i napawa odrazą własne położenie. Co za ohyda wstawać ze stołka, gdy wchodzi żandarm, co za poniżające uczucie, musieć odpowiadać na ich pytania... Wraca znajomy lęk i nieznośne wrażenie spadania w czarną czeluść. Ciemność i samotność... Czy może być coś gorszego?... Nie chce się już stukać w ścianę, drażnią go te ciche odgłosy pukania: dwa razy - krótko, 5 - 4 - 4 - 3 - 4 - też krótkie. Kto?... Coraz mniej go to interesuje... Nie poruszają go nawet szalone pomysły wykradzenia więźniów, wyprowadzenia ich nocą poza mury. Te plany rodzą się w głowach tych, co pozostali wolni, ludzi z grupy "Reginy" - Marii Bohuszewiczówny. Kunicki nie wierzy w ich realizację, podobnie jak i w to, że lada dzień dzięki pieniądzom familii Janowiczów oraz dzięki zarządcy X Pawilonu, podporucznikowi Fursie, który ma dostać "dziengi" do łapy, uda się ucieczka. ...Jest już jesień, gromadzą się ołowiane chmury na dalekim niebie. Coraz ciemniej, coraz zimniej, coraz krótsze dni. Pod bladą twarzą więźnia, nad jego wysokim czołem, gęstwinę rudych włosów przecina czarna smuga. Stanisław Kunicki wygląda teraz jak w wieńcu z płomieni; przy skórze ostra czerń, nad nią półkolem wyblakła już nieco czerwień; to jeszcze resztki farby, którą pokrył włosy, aby nie być rozpoznanym chodząc po ulicach Warszawy. Co mogą jeszcze przynieść następne dni?... Nie ma już sensu ani chęci dłużej żyć. "Czarny" kilkakrotnie próbuje odebrać sobie życie. Czyżby to był nieświadomy krzyk o pomoc?.. - Tracę odporność - stwierdza z bezlitosną szczerością. - Nieregularny puls, wściekły ból pod skroniami, zakłócony rytm serca. Co będzie dalej?... Może zwariuję i tak jak nieszczęsny "Król" - Agaton Zagórski, w ataku szału zdemoluję drewniane sprzęty, wybiję okno w celi i będę chciał fruwać?... Zauważył, że po tych samobójczych próbach jakby przygasało podniecenie, jakby rodził się powoli spokój. Czyżby wracała chęć życia?... Tyle ma jeszcze nie spłaconych długów! Ten największy wobec matki - za jej przedwcześnie posiwiałe włosy i smutne bruzdy na zbiedzonej, bladej twarzy. Więc mimo wszystko trzeba i warto żyć. Może uda się jakimś własnym pomysłem przebić mury, znaleźć się wśród swoich, w domu? A potem - nad szwajcarskie jeziora, nad Sekwanę... Nagłe spięcie myśli: Sergiusz Degajew! Mieszka tam teraz sobie w Paryżu, wolny, może łazić, gdzie chce, spacerować po Ogrodzie Luksemburskim. A on - tutaj, w tej więziennej klatce! Czy wszystko już stracone i nic nie da się zmienić, nic odzyskać? Czy można godzić się tak łatwo i ulegle na utratę nie przeżytego jeszcze przecież życia! ...Jest mrok, ta pora dnia w ciemnej celi najbardziej sprzyja wzrokowym halucynacjom. Niespodziewanie Stanisław doznaje niesamowitego wrażenia, jakby sam oglądał teraz siebie z oddali jako drugą, obcą osobę. Oto znajduje się na Bulwarze des Italiens, ogląda stare litografie, przedstawiające jakieś historyczne sceny z francuskiej rewolucji i z polskiego powstania... Staje przed kawiarnią, czuje zapach palonej kawy, słyszy śpiew i muzykę... Wchodzi do oświetlonego wnętrza, a tam... Degajew. Sergiusz patrzy na niego z uśmiechem nie pozbawionym złośliwej satysfakcji. Czyżby domyślał się, w jaki sposób udało mu się wyrwać z ciasnej więziennej klatki, i teraz triumfuje w głębi duszy: - A widzisz, Stasza, jak łatwo było mnie osądzać, gardzić mną i opluwać. Patrzy nań i powoli cedzi słowa: - Teraz dopiero jesteś zdolny rozumieć, jakie uczucia mogą miotać człowiekiem, gdy znajdzie się w zamknięciu... - Czyżby dotarł do samego dna jego duszy i zobaczył to, czego jeszcze "Czarny" sam przed sobą nie chce ujawnić. - Nie wiem, o czym mówisz, Siergieju... - odpowiada mu niepewnie. "Czarny" wie dobrze i teraz wolno, ostrożnie, próbuje wydobyć z siebie i przyjąć bez oporów zrodzoną myśl, pomysł przedzierzgnięcia się w Konrada Wallenroda. A może i warto podzielić się tą "ideą" z doświadczonym byłym agentem - Siergiejem Piotrowiczem Degajewem? O, nie! Musi odtąd być mniej ufny, więc nie ujawni zamysłu, powie Sergiuszowi, że to pieniądze ojca otworzyły mu bramy Cytadeli... ...Nagle jakiś gwizd, jakby syk żmiji, przewiercił uszy więźnia, spłoszył muzykę i obrazy, kawiarnię i Degajewa. Ciemno... Kto zgasił światło?... Gdzie Sergiusz?... Gdzie kawiarnia na paryskiej ulicy?... Za chwilę przeciągły jęk, głuche rzężenie ostatecznie odepchnęły halucynacyjne zwidy i przywróciły Kunickiego otaczającej go nagiej rzeczywistości. Popsute rury wodociągowe, przeszywając świstem mózg, dawały hałaśliwie znać o sobie gdzieś od dołu, od więziennych piwnic. I chory sąsiad zza ściany zaczynał, jak co dzień, swe gruźlicze, wieczorne kasłanie. Rozwiał się bez śladu paryski bulwar, ulotnił aromat kawy, pozostała jedynie uporczywa myśl, ta z niedawnego snu... Stanisław czuje, jak dojrzewa w nim decyzja, niejasne omamy przybierają widomy kształt postaci Degajewa, Mikołaja Kletocznikowa; to on przecież, ten bohaterski Mikołaj uratował dziesiątki rewolucjonistów, oddawszy się w służbę policji. "Czarny" nie dopuszcza już innych postaci, wymazuje z pamięci towarzyszy, którzy zawiedli go płaskim tchórzostwem, chce zapomnieć o ostrzeżeniach: "Uważaj, stajesz się maniakiem, fiksatem wallenrodowskim. To ciągłe pasjonowanie się zewnętrznym efektem zawsze dochodziło u ciebie do niebezpiecznej krańcowości. Jesteś rzeczywiście wrażliwy na krzywdę innych, ale uniesiony ambicją, zapominasz o odwiecznych prawach, które winny rządzić człowiekiem. Nie oszukuj sam siebie..." Odpędza od siebie te myśli... Odpływają, a z głębokiej ciemności wyłania się teraz już tylko jedna postać... w szatach mickiewiczowskiego Konrada Wallenroda. A więc tak... Stanie się N i m, uratuje i siebie, i Sprawę! Wyjdzie na wolność. Zacznie znów działać! Jeszcze przed godziną, przed kwadransem, tkwił nieruchomo pochylony, otępiały, na więziennym taborecie, teraz oczy błyszczą, rozpręża ramiona, rozkłada je szeroko, jak do lotu. Szkoda, że jest już noc i żandarm Biełanowski zakończył służbę. Trzeba poczekać do rana... ...18 października 1884 roku Stanisław Kunicki oświadczył kapitanowi żandarmerii, Pawłowi Biełanowskiemu, że pragnie przejść do pracy w tajnej policji... Oferta została przyjęta. Wkraść się w szeregi wroga i zniszczyć go! - zamysł ten rozżarza serce i wyobraźnię! Odbić się jak z trampoliny i skoczyć w sam środek obcego obozowiska - co za upajające przeżycie! A jeśli przyjdzie zginąć - to w chwale i blasku, odprowadzany pełnymi podziwu spojrzeniami... Na desce stołu czerni się obsadka i atrament; posłużyły, aby potwierdzić zdecydowanym podpisem ustną propozycję usług. Jest pewien, że już wkrótce opuści X Pawilon, rozpocznie nowy etap życiowej drogi, przeistaczając się w mickiewiczowskiego bohatera, siejąc spustoszenie w szeregach wroga... Najgorsze jest oczekiwanie! Mija dzień za dniem, bezsenne noce można liczyć, już na tygodnie, a on wciąż siedzi w celi. Kapitan Biełanowski nie ufa zbytnio terrorystom i stawia Kunickiemu nowy warunek: musi złożyć szczegółowe zeznania. ...Było tych zeznań 53 strony, każda u dołu własnoręcznie podpisana. Złożone zostały nocą z dnia 11 na 12 grudnia 1884 roku. Właściwie prawie wszystkie fakty zawarte w nich były już wcześniej znane władzom śledczym. Stanisław wiedział o tym, wyolbrzymiał więc tylko, nieprawdopodobnie ubarwiał pewne szczegóły, pogrążając raczej już tylko tych, którzy splamili się zbyt wylewnymi "spowiedziami". Usilnie natomiast starał się zatrzeć prawdziwe ślady ucieczki Degajewa, sprowadzić na błędne drogi szczegóły sudiejkinowskiej sprawy. Nie oszczędzał siebie w zeznaniach, ukazując motywację swych czynów; a uzasadniając psychologicznie dawne postępowanie, malował sceny, które wstrząsnęły nim w młodości i zmusiły do buntowniczego działania. Może była to także forma psychodramy? Po tej kilkudziesięciostronicowej spowiedzi miał wrażenie, jakby całe podniecenie, wszystkie emocje nagle opadły i przyszło uspokojenie. Ale był to jedynie spokój pozorny. Na razie rozbudzona wyobraźnia słała mu jeszcze łudzące miraże: gdy opuści celę i znajdzie się na wolności, to będąc "na służbie" w policji, pomoże wielu rewolucjonistom. Wyprowadzi w pole Biełanowskiego i jemu podobnych i nie da się już nigdy przyłapać. Otworzą się przed nim drzwi mieszkań towarzyszy, z którymi, wzbogacony doświadczeniem, poprowadzi wspaniałą robotę. Więc dlaczego znów czai się w piersi, podchodzi do gardła niepokój, dlaczego chce mu się walić pięściami, aż do bólu, w krawędź stołu?... Przecież stoi teraz, po tych dramatycznych wynurzeniach, twarz w twarz, bez żadnych już przeszkód ze swoim przeznaczeniem, z sobą samym - nowym, wyzwolonym, gotowym. Do podjęcia rękawicy po tych wszystkich, przez wieki, Wallenrodach. I jak się czuje? Dość podle, całkiem nie tak, jak ich dumny sukcesor. Bezsenne noce, serce nieregularnie bije w piersi. Zawroty głowy, podłoga chwieje się pod nogami. Niech już wreszcie wezwie go znów ten Biełanowski, niech wreszcie...! Ale kapitan nie wzywa go do siebie ani sam nie pojawia się w celi. Jak długo jeszcze może się toczyć ta gra?... Znów - pustka, ciemność i milczenie; całkowity brak kontaktu ze współwięźniami, niechęć do rozmowy, przymus spaceru. Woli już raczej pozostawać sam, z głową ukrytą w dłoniach, w samotnej celi, niż wydeptywać skrawek podwórka zamknięty murami. Jeszcze dzień, jeszcze dwa, a wszystko wyda mu się strasznym majakiem, koszmarem zrodzonym w gorączce. Kapitan Paweł Biełanowski nie może uważać tego kilkudziesięciostronicowego zeznania za wielką zdobycz, którą mógłby z triumfem pokazać zwierzchnikom. Ale mimo to przegląda uważnie kartki, patrząc z ukontentowaniem na pięćdziesiąt trzy razy powtórzony podpis Stanisława Kunickiego, jakby nie wierzył, że skreślił je u dołu każdej strony ten ostatni - po Waryńskim - wódz "Proletariatu". To się tylko liczy; nie informacje więźnia, często pokrętne i nieprawdziwe, lecz on sam. Tym zadziwi władze w Petersburgu, w Warszawie i zyska fawory, że złożył zeznanie i podpisał je własną ręką - "Czarny", o wielu jeszcze innych pseudonimach: "Rudy", "Antonowicz", "Grzegorz", "Diuritz"... i jak go tam, do diabła, jeszcze zwą... Teraz gdy Biełanowski może się chełpić namacalnym dowodem swego wpływu na takiego więźnia, nie jest mu już on potrzebny. Nie otworzy więc Kunickiemu drzwi gabinetu. A gdy Kunicki zacznie dopominać się o spełnienie obietnicy wypuszczenia za bramy więzienne, to odtrąci zuchwalca stwierdzeniem, że nie można mu ufać. A na dowód poda jeden z licznych przykładów, że chciał już na początku wprowadzić w błąd władze, zatajając udział w akcji związanej z zabójstwem Sudiejkina oraz informację o telegramie donoszącym, że Sudiejkin "ubit", kłamiąc, że sam był wtedy w Warszawie. Wydostano ów papier z petersburskiego Urzędu Telegraficznego i stwierdzono, że charakter pisma jest dowodem, że w tym samym czasie Stanisław Kunicki przebywał w Petersburgu. Na razie jednak Kunicki nie wie o zamyśle kapitana i jest przekonany, że lada moment Biełanowski wezwie go do siebie, aby omówić szczegóły współpracy, aby uknuć z nim upozorowaną ucieczkę. I mimo to... I mimo to 24 grudnia 1884 roku postanowił napisać obszerne odwołanie poprzednich, sprzed jedenastu dni, zeznań. Wiedział, że składając Biełanowskiemu ów donos na samego siebie, skazuje się tym samym na pewną śmierć. Zanim to jednak uczynił, spędził kilka bezsennych nocy na wewnętrznych walkach, aby w końcu poczuć obrzydzenie dla dwoistej roli. Rozpalona wyobraźnia rysowała mu zapewne udręki człowieka zaplątanego dobrowolnie w fałszywe sytuacje, ostrzegała: Uważaj! Może zaczniesz znajdować rozkosz w podniecającym ryzyku podwójnej gry. Może nawet bawić cię będzie ten hazard, że tak zasiadasz przy różnych stolikach, zmieniając raz po raz uniform, grając równocześnie białymi i czarnymi pionkami. A może nawet odczujesz kiedyś chętkę, aby odrzucić jedno z ubrań, to bardziej ryzykowne - konspiratora i pozostać już tylko w mundurku, który opancerza bezpieczniej i wygodniej?... Oprócz wyobraźni trzeba mieć jeszcze zdolność i odwagę powiedzieć sobie szczerze, że wallenrodowski pomysł podyktowało przede wszystkim szalone pragnienie wyrwania się na wolność, chęć przeżycia już nie tylko wielkich emocji, ale po prostu - wielu jeszcze lat (miał ich przecież zaledwie 23), wielu czerwców - miesiąca jego urodzin, wielu spraw, zanim włosy pokryją się srebrnym szronem, krok stanie się wolniejszy i starość zatriumfuje nad lekkością ruchów ciała... Bieg, ruch, działanie, ciągłe ekscytacje, przenoszenie się z miejsca na miejsce! - każdym nerwem odczuwał to pragnienie. Nowe postanowienie przekreślało tę szansę... Szukał z uporem motywacji: dlaczego chce napisać to odwołanie? Jeszcze może odrzucić ten tak bardzo trudny i niebezpieczny zamiar; bardziej niebezpieczny niż podkładanie bomb, zwalanie imperatorów z purpurowych tranów. Mimo to wydał na siebie, wieczorem, w dzień wigilijny, wyrok śmierci, przypieczętował własnym nazwiskiem na kancelaryjnym arkuszu, przesłał kapitanowi żandarmerii. ...Oczy kapitana Biełanowskiego z coraz większym niedowierzaniem i irytacją ślizgały się po piśmie więźnia: "Długotrwałe trzymanie w więzieniu - czytał - w pojedynczej celi, w niezwykle ciężkich warunkach doprowadziło mnie do zupełnego rozkładu moralnego. Zdrada niektórych moich towarzyszy [...], aresztowanie wielu moich bliskich przyjaciół i znajomych [...] podziałały na mnie w najstraszliwszy sposób. Walka, w której brałem udział, stanowiła całą moją istotę. [...] W uzyskaniu wolności widziałem jeszcze inny cel. Po wyjeździe za granicę miałem powiadomić pana, że emigranci przyjęli mnie bardzo chłodno, wskutek czego nie mogłem ich prosić o hasła, które przyrzekłem panu, i oddawać panu swe usługi w charakterze agenta. Stamtąd miałem zamiar przez pewien czas trzymać pana na fałszywych tropach i w ten sposób umożliwić wzmocnienie organizacji, następnie zaś opublikować we wszystkich czasopismach całą tę komedię i uniemożliwić prześladowanie ludzi, na których rzucałem oszczerstwa. Myśl ta rzeczywiście ożywiła mnie, a że moje usposobienie wymaga nieustannej aktywności, samopoczucie znacznie mi się poprawiło". Kunicki powrócił jeszcze w odwołaniu do sprawy zabójstwa Sudiejkina i nie podając żadnych nazwisk i szczegółów, napisał: "Nie wyrażam skruchy. Oświadczam tylko jedynie, że dopomagałem wszystkim środkami w zrealizowaniu tego zamachu". I jeszcze raz oświadczył: "Wycofuję więc ostatecznie swe poprzednie kłamliwe zeznania, przekreślam niedawną propozycję usług w roli agenta". - A potem... ta jego śmierć... - Ryszard opuścił głowę, mocno splótł dłonie. Orzeszkowa siedziała nieruchoma, z przymkniętymi oczami, nie chcąc dać poznać po sobie, jak czuje się poruszona. Groza mieszała się ze współczuciem: co za straszne chwile musieli przeżywać rodzice Staszy, gdy wyprowadzono go na śmierć. A był jeszcze taki młody, kochany przez bliskich, szczególnie przez matkę i najmłodszego brata; teraz Ryszard jest sam niewiele starszy od Stanisława. - Szkoda ich wszystkich - mówiła w zamyśleniu - tych bezkompromisowych, gwałtownych młodzieńców, wierzących, że wytyczają nowe szlaki, pomagają osiągać słoneczne szczyty - ludziom z nizin. Szkoda - powtórzyła - ale "szkoda większa jeszcze - narodu, który siły traci". Młody doktor słuchał z uwagą monologu pani Elizy. Odezwał się dopiero, odpowiadając na bezpośrednio już do niego skierowane pytanie: - A jakie jest pańskie zdanie? Czy także pragnie pan pojęcie: naród, Polska zastąpić hasłem internacjonalizmu, tak jak czynili to pierwsi proletariatczycy... - Chciałbym wyjaśnić - odparł - że mnie również napełnia obawą leczenie społecznych krzywd anarchizmem, nihilizmem i terroryzmem, lecz nie utożsamiam tego wszystkiego z socjalizmem. Trudno mi patrzeć na pragnących przemian postępowych ludzi, na prawdziwych socjalistów, tylko oczami łaskawej pani jako na - według pani określenia - "sekciarzy w czerwonej koszuli, z pawim piórkiem u czapki", jako na straszące widma, a na ich idee jako na zatrute - bańki mydlane... Poza tym my młodzi, u progu dwudziestego stulecia, choć mienimy się socjalistami, nie stanowimy już tej gwałtownej awangardy. Jesteśmy dojrzalsi, bogatsi o doświadczenie poprzedników, w tym i... mojego brata - dodał jakby z wahaniem. - A spory o metody, o kryteria: klasowe czy narodowe - te trwać będą długo, zawsze... Ja - dorzucił szybko, spostrzegłszy niespokojne, jakby oczekujące w napięciu na dalsze słowa spojrzenie przyszłej autorki Widm i Baniek mydlanych - ja jestem - przerwał na chwilę, szukając słów dla wyrażenia swego "Confiteor" - dla mnie myśl o ojczyźnie i o jej niepodległości jest naczelną sprawą. I często o tym mówię na spotkaniach z towarzyszami z Polskiej Partii Socjalno-Demokratycznej Galicji, do której należę od przeszło dwóch lat. I piszę o tym w artykułach dla Przedświtu czy Robotnika. - Pragnąc już do reszty rozwiać lękliwe podejrzenia i obawy co do swej osoby, sięgnął do dawnych lat: - Ja jeszcze jako uczeń, jako student, wiązałem sprawy sprawiedliwości społecznej z wolnością ojczyzny. I czciłem pamięć tych, którzy o nią walczyli. Dzieciństwo spędziłem w Tyflisie, gdzie mój ojciec pracował jako lekarz; jako dziecko wyśpiewywałem ze starym woziwodą pieśń o gruzińskim bohaterze Szamilu, nieuchwytnym bojowniku walczącym wówczas w górach o wolność dla swego kraju. Potem, gdy przenieśliśmy się do Warszawy, w gimnazjum klasycznym przy ulicy Berga, założyłem kółko samokształceniowe, nazywając je "Kołem Szamilistów", wciągając do tej grupy moich kolegów. Ale to była jeszcze konspiracyjna dziecinada, dopiero rok 1894, gdy miałem już bez mała dwadzieścia lat, przyniósł mi, studentowi Warszawskiego Uniwersytetu, działającemu od początku w samokształceniowych kółkach, pierwszy bojowy chrzest. Otóż wraz z kolegami, ze Stanisławem Koszutskim, Łąckim, Jędrzejewskim, Aleksandrem Kuropatwińskim, zorganizowałem w stulecie Kościuszkowskiego powstania patriotyczną manifestację ku czci Kilińskiego. Relegowano nas potem za to z uczelni, osadzono na Pawiaku, aby po dwumiesięcznym tam pobycie skazać na kilkuletnie zesłanie do symbirskiej guberni. Co to była za rozpacz w domu, płakała matka: To znów mam stracić trzeciego, najmłodszego syna?... Bo nie żył już nie tylko Stanisław, ale i Janek. Na szczęście ojciec był zamożnym człowiekiem. Pomogły sowite łapówki, rosyjskie władze zmieniły wyrok, zesłanie zostało zastąpione przymusowym wyjazdem za granicę bez prawa powrotu do Warszawy. Pomógł nam też wtedy konsul austriacki, wyrobił dla mnie obywatelstwo. Początkowo znalazłem się w Szczakowej, potem był Kraków. Dzięki tej deportacji - uśmiechnął się - mogłem w Krakowie poznać Jadwinię, stać się asystentem profesora Napoleona Cybulskiego, praktykować w szpitalu Świętego Łazarza i równocześnie mieć satysfakcję z pracy w zespole pod przewodnictwem tegoż profesora. Uczestniczyłem też w pracach nad odkryciem adrenaliny. - Jadzia mówiła mi o samych celujących notach na pańskim dyplomie i o tym, że obecnie pracuje pan jako lekarz na Śląsku Cieszyńskim. Słysząc tyle dobrego o panu, jestem pewna, że służy pan chorym, a będąc przy tym społecznikiem, stara się poznać warunki ciężkiego bytowania ludzi pracy, szczególnie w Zagłębiu Ostrowsko-Karwińskim, pomagać im. - Mieszkam w Łazach, tam też urządzam dom i tam wprowadzę wychowankę zacnej pani jako żonę; przyrzekam, że postaram się zapewnić jej szczęście - mówiąc to pochylił się do rąk pani Elizy, składając pełen szacunku pocałunek na jej drobnej dłoni. Pomógł jej wstać z fotela (znów odezwał się ten nieznośny ischiasowy ból w nodze!) i przejść do jadalni na herbatę z konfiturami, gdzie na śnieżnobiałym obrusie wdzięcznie harmonizowały niebieskie filiżanki z bladoróżowym kwieciem w niskiej, majolikowej wazie. Rozmowa zeszła na wieszcza, autora Konrada Wallenroda. Ryszard przypomniał nagle, jak Stasza zżymał się na zbiórkę pieniędzy na budowę pomnika Mickiewicza, krzycząc, że te okrągłe 100 tysięcy rubli należałoby raczej przeznaczyć dla ludzi wyrzucanych z mieszkań na mróz, na głodne i chore dzieci bezrobotnych... xxxOłtarzyk z Czarną Madonną Wiele dała jej ta rozmowa! Może być spokojna o przyszły los wychowanki. Bóg dał Jadzi "do szczęścia materiał bogaty". Czy to młode dziewczę będzie umiało należycie dbać też o szczęście tego człowieka; "dbać więcej, niżeli o swoje własne?"... Jadzia mówi z radosnym uniesieniem, że kocha bardzo narzeczonego, że jest jej z nim dobrze, że pragnie być mu we wszystkim pomocna, że łączą ich podobne przekonania, upodobania, "prawdziwe szczere przymierze serc i duchów"; dość pewna to gwarancja udanego małżeństwa. "Moja droga, kochana Dziu! - napisze po odjeździe Jadwigi i Ryszarda. - Z prawdziwą radością wyobrażam Cię sobie u boku p. Ryszarda, z którym znajomość krótka napełniła mię dla niego wielkim zaufaniem i szczerą sympatią". Majowym dniem 1900 roku doktor Ryszard Kunicki poprowadził pannę Jadwigę Eysymonttównę w welonie upiętym na bujnych, ciemnoblond włosach do ślubu w grodzieńskiej farze. Eliza Orzeszkowa była gościem, najbardziej przez wszystkich honorowanym. Z zachwytem oglądano prezenty od pisarki, malowniczo ułożone na stole wśród kwiatów. Oto ten najwspanialszy: ołtarzyk - dzieło złotniczej sztuki; dwa skrzydełka drzwiczek misternie wykonane ręką artysty, zamknięte - łączą się ze złocistym trójkątem, z "kurkiem na daszku", tworząc kształt kapliczki, a odchylone ukazują wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Obok widnieje oprawny w skórę tom Pism autorki Nad Niemnem z dedykacją: "Jadziuchnie - od tej, której błogosławieństwo gorące, życzenia najlepsze i wspomnienie rozrzewnione zawsze jej na drodze życia towarzyszyć będą. Oby droga ta była możliwie na ziemi tej najszczęśliwszą, a zawsze czystym i górnym szlakiem wspinającą się coraz wyżej. Pamiętaj 1900 rok i czasem, czasem wspomnij przyjaźnie te lata najpierwszej swej młodości, któreśmy razem spędziły. El. Orzeszkowa". Młoda para zabierze te dary, i ten złoty ołtarzyk, i srebrny nóż do rozcinania papieru, rzeźbione w mahoniu półeczki na książki, na śląską ziemię. Portret ofiarodawczyni w ciemnej, gładkiej sukni, zdobionej w faliste pianki białych koronek, stanie obok spłowiałego amarantu jedwabiu z wyhaftowanym orłem przytwierdzonego do ciemnego drzewca. To jedna z rodzinnych pamiątek Kunickich, jeszcze z czasów wiedeńskiej wyprawy Sobieskiego, a misterny haft o srebrzystym połysku wykonała z własnych włosów pra-pra-pa-babka rodu. W starej serwantce widnieją i inne przekazy z dziejów rodziny; są całkiem zwyczajne i uboźuchne, lecz stanowią relikwię. Cóż może bowiem znaczyć dla nie wtajemniczonych ów ręcznik z surowego płótna z wydzierganym polskim orzełkiem czy te czerwone róże wyszyte grubą włóczką na kanwie, a pod nimi napis: "Za wolność!" Czy mogą zwrócić uwagę szare, małe figurki ptaków, winogronowe kiście, owoce, kwiaty ukształtowane z gliniastego ciemnego chleba?... Te przedmioty własnymi rękami ulepił Stanisław Kunicki, siedząc w ciasnej celi przy kopcącej łojówce. ...Prezenty ślubne od pani Elizy nie opuszczą już nigdy cieszyńskiej ziemi; przekazywane - jak sztafeta - z ojca na syna, podobnie jak dotychczas nie znane listy, które w rękopisach udostępnili mi pan Janusz Kunicki z Warszawy - syn Jadwigi i Ryszarda - oraz jego szwagierka - Jadwiga Kunicka z Bielska - Białej. Od 3 maja 1900 roku "Mademoiselle Hedwige Eysymontt przemieniła się w "Madame Hedwige Kunicka", a listy wysyłane przez pisarkę do Krakowa najpierw na ulicę św. Jana, potem na "ulicę św. Tomasza 8, II piętro" zaczęły nosić na kopercie nowy adres: "Szląsk a Łazy". Tam, w Łazach, Kuniccy będą świadkami strajku górniczego, sprzyjając słusznym żądaniom, tam młody doktor zaprzyjaźni się z Tadeuszem Regerem i tam zacznie być coraz bardziej znany nie tylko jako lekarz, ale i jako działacz oświatowy i polityczny w polskim ruchu socjalistycznym. Zaproszona przez Jadwigę i - osobnym listem - przez Ryszarda Kunickiego, pani Eliza ma zamiar wybrać się w lipcu do tej górniczej wsi w pobliżu Karwiny. Nic z tego! -przeszkodzą jej nieustanne kłopoty ze zdrowiem; ten bronchit, jakieś duszności, nierównomierny rytm serca, a na dodatek jeszcze mocno boleć będzie niedawno stłuczona noga. Zaprzyjaźnieni lekarze - Ignacy Baranowski i Henryk Nusbaum - radzą więc wyjazd nie do Łaz, lecz do Kissingen, na długą kurację. To dobrze tak uciec, choć na czas pewien, z tego Grodna, od chorób swoich i domowników, od depresji z powodu przejściowej niemożności tworzenia, od złych nastrojów wywoływanych przez "nerwy tak zbuntowane, że ciągle płakać chce się" - a nawet i od tych listów Garbowskiego. Pełno w nich bowiem, zależnie od humoru, kaprysów nadawcy - złośliwych przygan i wyrzutów: a to "jest Pani zbyt opieszała w pisaniu partii Seweryny w Ad astra", jakby sam nie wyduszał z siebie nieregularnie, z opóźnieniami, do tej wspólnej duetowej powieści monologów Rodowskiego!, a to niechlujna w ortografii, interpunkcji, a to..., a tamto... Może krakowski filozof, tak na ogół delikatny "w stosunku osobistym [...], Tak zniewalający miękkością obejścia i mowy" - tłumaczy go w myślach adresatka - jest po prostu o mnie zazdrosny, rozdrażniony tym, że nie widują się zbyt często, nie rozmawiają bezpośrednio i od serca? Może dlatego w tym "stosunku listownym tyle szpilek, sztylecików, kolcy itd."?... - Proszę przyjechać w dniach wolnych od wykładów -wzywa - zaklnę te wszystkie pańskie kolce, "aby zmieniły się w kwiaty [...] I powiem: Nie oszukacie mnie już nigdy! Wiem, że jesteście różami i tylko zły humor waszego Pana przemienił was w jeżyki". Ale na razie Garbowski nie podejmuje wezwania, nie przyjeżdża do Grodna, w odpowiedzi śle na kartkach obramowanych girlandkami róż serdeczny list do "siostrzanej duszy", lecz w tych różanych wianuszkach kryje się ostrze sztyletu: wiadomość o nieszczęśliwym zakochaniu się w jednej młodej osóbce z Krakowa, słowa ojej "szatach mających woń Libanu", o jego melancholii ogarniającej czarną chmurą, o marności świata i o nachodzącej go czasami chęci... powieszenia się. Choć czuje się zranioną - sztylet w samo serce - pragnie co najrychlej oblec się w szaty pocieszycielki. Trzeba dogłębnie zanalizować psychiczną sytuację nieszczęśnika, miłosne zadurzenie - przyjaciela i przekazać mu rady, przemyślenia, aby wydźwignął się z tej ciemnej przepaści i ujrzał niezawodny ratunek w trzech darach. Trzy dary królowej Saby Te trzy tajemnicze dary może ofiarować tylko - ona, w zawoalowanej postaci... królowej Saby. W długim liście, pani Eliza przywołuje więc najpierw trzy postacie; przejrzysta to alegoria! Oto nadchodzi mądry król Salomon, którego serce gorzeje na widok pięknej Sulamitki o hebanowych włosach, o smukłej jak palma kibici. Wzbija się w niebo Pieśń nad Pieśniami!... Brzmią wysokie tony - triumfu, radości, rozkoszy, aby stopniowo na innych już strunach pobrzękiwać gorzką nutą. Kto pomoże uspokoić serce, nowe wydobyć akordy?... Na ratunek z Dalekiego Wschodu podąża słynąca z mądrości - królowa Saba, ofiarowując mirrę, czyli balsam płynący z wiedzy i pracy, złoto, czyli cierpliwość, i kadzidło będące "lotnością ducha". - A pan, drogi przyjacielu - zapewnia pani Eliza -posiada mnóstwo wiedzy, cierpliwość i lotność ducha, które to trzy skarby uczynią z pana wielkiego poetę. Ta Sulamitka zaś w szeleszczących szatach jest zapewne "osóbką dość płytką i mało duchowi wielkiemu do pary będącą", więc proszę nie nucić na gorzko, lecz starać się czynić użytek z niesionych mu darów królowej Saby... Czy Garbowski na list ten odpowiedział - nie wiadomo, pewne jest natomiast, że odwiedził grodzieńską "królową Sabę" w Kissingen, czerpiąc tam pociechę dla strapionego serca przez dni siedem. Pani Eliza wróciła z kurortu do swego domu przy ulicy Ogrodowej umocniona na duchu, z głową pełną pisarskich pomysłów. Siedząc tam, wśród książek, przy biureczku, nad białymi kartkami papieru, które zapełniają się teraz szybko, myśli często o Kunickich w Łazach, zaprasza ich do swojej "dominy". Cieszy się, że Jadwinia jest szczęśliwa, że jest dumna "z zacnej działalności męża", nie tylko lekarskiej; i że tęskni do rodzinnych stron, a nawet marzy w przyszłości o zamieszkaniu w Wilnie. To byłoby cudownie! Pisarka bowiem, zbrzydziwszy sobie ostatnio Grodno, gdzie ludzie są obojętni na wszystko co duchowe, gdzie każda wyższa myśl, żywszy poryw serca czy umysłu budzi niechęć i strach, sama poważnie myśli o przeniesieniu się "na mieszkanie" do grodu Giedymina. - Jakże różni się - stwierdza po kilkunastodniowym tam pobycie - to miasto od Grodna, ileż można tam spotkać ludzi "czujących, myślących i działających". Byłoby dobrze, aby ten szlachetny zastęp mógł się powiększyć o takiego człowieka jak Ryszard Kunicki; dobry lekarz, wielki społecznik, prawdziwy patriota, a przy tym szczery orędownik spraw ludzi krzywdzonych, podobnie jak i Jadzia, zapalona jego "pomocnica i towarzyszka". Co prawda lekarzy Polaków jest w Wilnie bardzo wielu, lecz takich, którzy łączyliby w sobie i zawodowe posłannictwo, i "pracę dla celów narodowych" - mało. Jadwiga w majowym liście z 1901 roku donosi, że od czterech miesięcy jest w odmiennym stanie. - Kiedy zajdzie ten "ważny wypadek w związku ze zmienionym stanem Twego zdrowia?" - dopytuje się pani Eliza, unikając zwyczajowych definicji ciąży, a sam poród określając jako "katastrofę". W tym mniej więcej czasie młodzi Kuniccy przenieśli się z Łaz do Krakowa, zajmując obszerne mieszkanie przy ulicy Pawiej 4. Tam przyszedł na świat pierwszy syn i tam nadszedł telegram od Orzeszkowej: "Winszuję z całego serca narodzin <>, chłopaka i pociechy z niego jak największej, a jemu, aby zdrowo rósł wzdłuż, wszerz i wzwyż, życzę!" Uradzono w rodzinnym gronie - byli przy tym i rodzice Ryszarda, i jego siostra Zofia - aby pierworodnemu dać na imię Stanisław. A więc Stanisław Kunicki! Nowy dziedzic tego imienia. Na matkę chrzestną dziecka poproszono panią Elizę. Małego Kunickiego chrzcić miano w Krakowie, w święta Bożego Narodzenia. Pisarka przyjęła z radością propozycję, lecz mając na względzie utrapienia ze zdrowiem, uciążliwość zimowej podróży, rzekła, iż wiosna byłaby sposobniejszą porą. Ale i wtedy nie udało jej się wybrać do Krakowa. Czuje się bowiem już zbyt słaba, aby ryzykować tak daleki wojaż. A poza tym wydawca ponagla pisarkę: "Proszę natychmiast przysłać powieść - dialog Ad astra". Łatwo powiedzieć: przysłać! Trudniej natomiast pisarce wyegzekwować partie Rodowskiego, gdy współautor Garbowski oświadcza, że ma pilniejsze sprawy na głowie, ważniejsze są dla niego terminy prac naukowych, że stracił już chęć i serce do tego utworu i że nadal ma wisielcze nastroje. Więc jakże w takiej sytuacji pani Orzeszkowa ma znaleźć czas na wyjazd, gdy trzeba zasiąść natychmiast przy biurku z piórem w ręku i kreślić nim dalsze kwestie powieści, dialogi Seweryny i... Rodowskiego - i za siebie, i za Garbowskiego. "A może - sugeruje Kunickim - tu, w Grodnie, w kwietniu lub w maju, wprowadzilibyśmy Wasze kochane dzieciątko na łono Kościoła?... A jeśli jest to niemożliwe, to jest mi niezmiernie żal, ale musicie wynaleźć dla Stasia inną matkę chrzestną". W rezultacie została nią pani Zofia Kirkorówna (przyszła żona przyszłego ministra Józefa Kiedronia), a Orzeszkowa, mimo iż ominęła ją jazda na drugi kraniec Polski, zaziębiła się tak mocno, że kaszel i straszna chrypa pozbawiły ją całkiem głosu. A tu już czekała Warszawa; po ukończeniu Ad Astra trzeba było jechać tam najszybciej, aby pertraktować na temat korzystnej sprzedaży jeszcze innego rękopisu. Nie ma rady na chorobę, więc na razie szczelnie owinięta szalem siada w fotelu przy stoliczku i próbuje nieudolnie, acz z wielkim przejęciem, parafrazować wiersz obcego poety. Prześle go potem panu Tadeuszowi Garbowskiemu; niech niewdzięcznik dowie się, że wszystko to, co ich łączyło, było tylko: "przelotną chwilką, jętki życiem, nicią pajęczyny, krótkim uśmiechem"... i że: nigdy nie doszło serca głębi [... ] Ni tajni duszy, gdzie drzemią inne radości, smutki... Wszystkie apostrofy, czy to prozą, czy mową wiązaną, krakowski śledziennik kwituje kostycznymi uwagami, a po wydrukowaniu Ad astra zacznie przesyłać, ze złośliwą jakby satysfakcją, wycinki z ujemnymi opiniami, w tym również ironiczną recenzję Karola Irzykowskiego - jakby zapomniał, że ten nieznośnie wzniosły dialog jest częściowo płodem i jego pióra. Nad Olzą... Nad Niemnem... Tymczasem przed młodym doktorem Kunickim zarysowała się możliwość pracy we Frysztacie. Nie zastanawiał się zbyt długo, często bowiem z rozrzewnieniem wspominał wraz z Jadwigą tamte piękne krajobrazy, przyjaznych mu ludzi, możliwości realizowania planów daleko wybiegających poza lekarskie tylko obowiązki, wiążących się z polskim ruchem socjalistycznym. Mieli zamieszkać tam w pięknym domu, otoczonym ogrodem, nad rzeką Olzą. Gdy przenieśli się do Frysztatu, pierworodny syn miał już przeszło rok. A w 1903 roku, gdy zadomowili się już tam na dobre, dnia 3 lipca przyszło na świat drugie dziecko, chłopiec. A więc jest już dwójka: Stanisław i Adam. Adaś miał już siedem miesięcy, a Staś skończył dwa i pół roku, gdy do domu frysztackiego zamówiono fotografa. Pani Eliza dopominała się nieraz o rodzinny portrecik; uśmiechnięta mama zasiada tedy na fotelu, młodszego synka trzyma w objęciach, Staś tuli się do jej kolan, a ojciec stojący patrzy z czułością na gromadkę. Gdy pisarka otrzyma w marcu 1904 roku to zdjęcie łącznie z opisem macierzyńskich radości, podziękuje listownie za przesyłkę, opisze swe codzienne zajęcia, ale ani słowem nie wspomni o "olśniewającej radości", jaka ostatnio stała się jej udziałem. To na razie jeszcze tajemnica, można się nią podzielić jedynie z ludźmi, którzy jako profesorowie wyższych uczelni mają prawo opracować "akt przedstawienia" i złożyć pod nim podpisy. Co to za "akt przedstawienia", gdzie te uczone ciała mają zaprezentować pisarkę, aby spełniło się marzenie i stało się - jak pisze - "być może ostatnim i od bardzo dawna jedynym promieniem dla życia mego, a wcale poważnym zaszczytem dla tak bezdennie upokorzonego - jak nasz - narodu?" Odpowiedź znajdziemy w Szwecji, gdzie stawiano kandydaturę Orzeszkowej do Nagrody Nobla. Orędowniczka tej sprawy - panna Ellen Wester, skandynawska literatka, otrzymuje od pani Elizy list. - Cieszę się tym bardzo z przyczyn osobistych - pisze autorka Marty - ale jeszcze bardziej raduje mnie myśl, że tym duchowym triumfem "choćby jedną łzę upokorzenia na zbolałym w męce obliczu ojczyzny zamienię w brylant chwały". Pokonał ją Henryk Sienkiewicz - laureat Nagrody Nobla AD 1905. Z godnością znosi porażkę, wielkodusznie oznajmia, że "Sienkiewicz jest artystą większym od nas wszystkich", ze smutną rezygnacją stwierdza, że "szczęście nie leży w przeznaczeniu moim dość mrocznym i bardzo skromnym". Życie toczy się dalej; "życie tłumem ludzi napełnione i tak bezgranicznie samotne", choć pisarka ma przecież nadal wokół siebie grono przyjaciół, młode wychowanki, "ciotuś Gorzkowską" - starą pannę Monikę, "słodką, poczciwą, starszą nieco ode mnie, niezamężną, innego domu niż mój nie mającą". Do tego domu gwałtownie zaczynają wdzierać się z przedwiośniem 1905 roku echa rewolucyjnych wydarzeń, zaistniałych we wschodnim, rosyjskim imperium, potem i w Królestwie. - Co za rok! Jaki wyroczny, wielki, brzemienny nadziejami i trwogami! - w liście pisarki do Marii Konopnickiej podniecenie, lęk przed nieznanym, miesza się z pragnieniem zmian. - Czyżby nadchodziła szansa na "odzyskanie głosu i wyprostowanie się bark Polski", na "reformy szkolne, prawodawcze i gospodarskie", na "wzajemne poszanowanie osobnikowych praw narodów?"... Jeśli tak się stanie, jeśli to jest zalążkiem lepszej przyszłości, to "rozpoczętym czynom, walkom i pracom z głębi serca wołające: Szczęść Boże!" Z biegiem wydarzeń mnożą się wątpliwości: Czy ta burza nie za wiele zniszczy? Co przyniosą następne tygodnie, miesiące?... Jest już listopad 1905 roku, do kontrofensywy rusza kontrrewolucja. Rozpasane, szalejące siły, "chaos jak przed początkiem świata", płomienie pożarów, rabunki, gwałty... "Jestem [...] Okropnie targana przez dziejące się dookoła okropności, strasznie ścigana strachami rozmaitymi". Dochodzą wieści budzące grozę: od Mińska ciągną do Grodna "czarne seciny", mogą przyłączyć się do prowokacyjnych orszaków, do procesji stronnictwa carskiego i rozpocząć pogromy - Żydów i Polaków, tworzących miejscową inteligencję. Pani Eliza w towarzystwie Obrębskiej, Gorzkowskiej (służące uciekły gdzieś na miasto i nie wiadomo, czy w tym tumulcie w ogóle powrócą do chlebodawczyni) przygotowuje jedzenie i herbatę dla kilkanaściorga żydowskich dzieci przyprowadzonych tu przez płaczące matki w obawie przed pogromem. Ponury, listopadowy dzień, za oknami gęsty już mrok. Z ulicy gdzieś z oddali dobiega uszu narastający coraz silniej poszum cerkiewnych pieśni. Coraz bliżej, już można odróżnić słowa: "Boże, cara chrani..." Już na szybach okien zaczynają migotać żółtokrwiste światła niesionych świec, pochodni i lampek. Przerażony szept gospodyni: - Idą... już idą... - a zarazem niezwykłe jej opanowanie. Podpierana przez towarzyszki, podąża do okna wychodzącego na ulicę. Orszak złożony z co ważniejszych carskich biurokratów, wysokich czynowników, prezesów różnych banków, biur i stowarzyszeń, defiluje przed oczami pani Elizy; są tak blisko, że wydaje się, iż wysoko niesione chorągwie zaczną ocierać się o tafle szyb, że ciemne oczy ikon zajrzą w głąb mieszkania, a pomnożona po wielokroć na portretach twarz cara-batiuszki skrzywi się zaraz groźnie na widok skupionych w gromadce, jak trwożne stadko wronich piskląt, żydowskich dzieci. Za chwilę mogą tu wpaść czarnosecińcy... Zbielałe usta, drżące słowa modlitwy... Zaraz rozlegną się krzyki, poleje się krew, rozszaleje ogień. Wiadomo przecież, że według takiego scenariusza odbywały się takie same procesje w Mińsku czy w Mohylewie... Straszne to czasy, zbyt silne grozą przeżycia dla starego, biednego serca. Myśl pisarki gubi się wśród tych wydarzeń, coraz to okropniejszych wieści, potężniejących wybuchów, wrzących wulkanów. Apokalipsa! "Rewolucja, kontrrewolucja, rzezie, represje, burdy, awantury uliczne, strzelaniny dzienne i nocne! [...] Nie wiem, co nastąpi..." - Ten opis, ta skarga pisarki "wśród mgły krwawej" - to jeszcze jeden listopadowy list do Krakowa, do Tadeusza Garbowskiego. Przyznaję - pisze dalej - że ten "ruch robotniczy jest bardzo poważny [...) I obok stanowczości wymagań posiada pewien zarys szlachetnej godności ludzkiej", lecz jednocześnie widzę poniżej tego czystego nurtu "potok błotnisty: tłuszczę, żywioł brudny, ciemny, nędzny fizycznie i moralnie, używany przez osaczone władze jak maczuga do rozbijania wrogich sobie warstw wyższych, nie wyłączając robotniczej". Na ulicach miast i miasteczek - rabusie, hordy złodziei, podpalaczy, nożowników. Na wsiach - grabieże, napady na białe dwory, mordy... Krwawe łaźnie... Sceny jak z Nie-Boskiej Komedii". Zagubiona, zbolała pisze do Konopnickiej: "Duch mój łączy się z duchem Zygmunta (Krasińskiego) i z jego bólem wobec <>. [...] Coś kłóci się i plącze w głowie, coś rwie się w sercu..." Wszystkie te rzeczy "są nad moje siły". - Wiem, że w idei socjalistycznej, tak jak w żywiołach natury, tkwi siła dobroczynna. Ale jak pokierować tym żywiołem, aby wodę i ogień, wiatr i słońce umieć obrócić ku pożytkowi, nie ku zniszczeniu?... A co z narodem, co z Ojczyzną, co ze szlacheckimi dworkami - strażnikami odwiecznych tradycji?... Cóż można robić, aby wyczołgać się spod ciężaru trwogi, z przepastnych ciemności na słońce i ożyć?... Widzi przed sobą jedno zadanie: "Należy upiększać dusze polskie!", gdziekolwiek jeszcze rzuciłby los; na razie miejscem "upiększania" były Druskienniki. Postanawia ożywić polskim śpiewem, polskim słowem estradę tego Kurhauzu. Ma już pomysł: zredaguje wespół z Kazimierzem Laskowskim i Emmą Dmochowską tak zwany journal parle - żywą gazetę, napisze do niej teksty ciekawe i dowcipne, postara się o dobrych wykonawców. Trzeba zachęcić panią Zofię Dąbrowską, aby w intermediach zechciała grać na fortepianie, trzeba poprosić dwie piękne panny: Julię i jej siostrę - O'Brien de Lacy, aby w duecie śpiewały polskie piosenki, trzeba... Ale czy władze pozwolą - niepokoi się inicjatorka - na tę "kulturalną i tak wytworną zabawę", choć cały dochód przeznaczy się na biednych!?... Należy więc jeszcze jak najszybciej zredagować depeszę do samego jenerał-gubernatora: "Zamierzam urządzić dla moich znajomych w Druskiennikach prywatny wieczór literacki z recytowaniem utworów w języku polskim oraz journal parle. Pragnę skorzystać z sali miejscowego Kursalu. Uprzejmie proszę Jego Ekscelencję o pozwolenie na to. Eliza Orzeszko". Zanim gubernator wydał dość asekuracyjne pozwolenie, skreślił odręcznie na dostarczonej mu depeszy kilka słów: "Zdaje się, że staruszka nie jest w pełni przy zdrowych zmysłach. Jeśli to jest wieczór prywatny dla znajomych, to po cóż jej sala i pozwolenie?" I dodał jeszcze, na wszelki wypadek: "Tu coś nie jest w porządku!" Z estrady druskiennickiego kurortu popłynęło polskie słowo. Ileż wzruszeń, radosnych emocji. "Upiększać dusze polskie", uskrzydlić je można także i przez mozolny trud współpracy z niedawno powstałym Kurierem Litewskim i przez formowanie z grafomańskich, acz poczciwych w swych intencjach gniotów nadsyłanych do redakcji - straszniejszych utworów. Gdyby nie "ten wieczny pęd do każdej roboty", która wydaje się potrzebna dla polskiej myśli, dawno rzuciłaby tę katorżniczą, nudną robotę w Kurierze. O wiele bardziej pasjonującą, angażującą serce i wyobraźnię, jest "Muza" - Stowarzyszenie Miłośników Sceny i Sztuki w Grodnie. Mimo schorowania i coraz częstszych sercowych sensacji Orzeszkowa przyczyniła się walnie do powstania z końcem 1904 roku tej "Muzy", której głos zabrzmiał mocno i dźwięcznie "po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej mieścinie". Z zapałem, mimo wątlejących sił, organizuje artystyczne wieczory, wybiera utwory do deklamacji, inscenizuje fragmenty dramatów wielkich romantyków. Ołtarzyk z Czarną Madonną Wiele dała jej ta rozmowa! Może być spokojna o przyszły los wychowanki. Bóg dał Jadzi "do szczęścia materiał bogaty". Czy to młode dziewczę będzie umiało należycie dbać też o szczęście tego człowieka; "dbać więcej, niżeli o swoje własne?"... Jadzia mówi z radosnym uniesieniem, że kocha bardzo narzeczonego, że jest jej z nim dobrze, że pragnie być mu we wszystkim pomocna, że łączą ich podobne przekonania, upodobania, "prawdziwe szczere przymierze serc i duchów"; dość pewna to gwarancja udanego małżeństwa. "Moja droga, kochana Dziu! - napisze po odjeździe Jadwigi i Ryszarda. - Z prawdziwą radością wyobrażam Cię sobie u boku p. Ryszarda, z którym znajomość krótka napełniła mię dla niego wielkim zaufaniem i szczerą sympatią". Majowym dniem 1900 roku doktor Ryszard Kunicki poprowadził pannę Jadwigę Eysymonttównę w welonie upiętym na bujnych, ciemnoblond włosach do ślubu w grodzieńskiej farze. Eliza Orzeszkowa była gościem, najbardziej przez wszystkich honorowanym. Z zachwytem oglądano prezenty od pisarki, malowniczo ułożone na stole wśród kwiatów. Oto ten najwspanialszy: ołtarzyk - dzieło złotniczej sztuki; dwa skrzydełka drzwiczek misternie wykonane ręką artysty, zamknięte - łączą się ze złocistym trójkątem, z "kurkiem na daszku", tworząc kształt kapliczki, a odchylone ukazują wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej. Obok widnieje oprawny w skórę tom Pism autorki Nad Niemnem z dedykacją: "Jadziuchnie - od tej, której błogosławieństwo gorące, życzenia najlepsze i wspomnienie rozrzewnione zawsze jej na drodze życia towarzyszyć będą. Oby droga ta była możliwie na ziemi tej najszczęśliwszą, a zawsze czystym i górnym szlakiem wspinającą się coraz wyżej. Pamiętaj 1900 rok i czasem, czasem wspomnij przyjaźnie te lata najpierwszej swej młodości, któreśmy razem spędziły. El. Orzeszkowa". Młoda para zabierze te dary, i ten złoty ołtarzyk, i srebrny nóż do rozcinania papieru, rzeźbione w mahoniu półeczki na książki, na śląską ziemię. Portret ofiarodawczyni w ciemnej, gładkiej sukni, zdobionej w faliste pianki białych koronek, stanie obok spłowiałego amarantu jedwabiu z wyhaftowanym orłem przytwierdzonego do ciemnego drzewca. To jedna z rodzinnych pamiątek Kunickich, jeszcze z czasów wiedeńskiej wyprawy Sobieskiego, a misterny haft o srebrzystym połysku wykonała z własnych włosów pra-pra-pa-babka rodu. W starej serwantce widnieją i inne przekazy z dziejów rodziny; są całkiem zwyczajne i uboźuchne, lecz stanowią relikwię. Cóż może bowiem znaczyć dla nie wtajemniczonych ów ręcznik z surowego płótna z wydzierganym polskim orzełkiem czy te czerwone róże wyszyte grubą włóczką na kanwie, a pod nimi napis: "Za wolność!" Czy mogą zwrócić uwagę szare, małe figurki ptaków, winogronowe kiście, owoce, kwiaty ukształtowane z gliniastego ciemnego chleba?... Te przedmioty własnymi rękami ulepił Stanisław Kunicki, siedząc w ciasnej celi przy kopcącej łojówce. ...Prezenty ślubne od pani Elizy nie opuszczą już nigdy cieszyńskiej ziemi; przekazywane - jak sztafeta - z ojca na syna, podobnie jak dotychczas nie znane listy, które w rękopisach udostępnili mi pan Janusz Kunicki z Warszawy - syn Jadwigi i Ryszarda - oraz jego szwagierka - Jadwiga Kunicka z Bielska - Białej. Od 3 maja 1900 roku "Mademoiselle Hedwige Eysymontt przemieniła się w "Madame Hedwige Kunicka", a listy wysyłane przez pisarkę do Krakowa najpierw na ulicę św. Jana, potem na "ulicę św. Tomasza 8, II piętro" zaczęły nosić na kopercie nowy adres: "Szląsk a Łazy". Tam, w Łazach, Kuniccy będą świadkami strajku górniczego, sprzyjając słusznym żądaniom, tam młody doktor zaprzyjaźni się z Tadeuszem Regerem i tam zacznie być coraz bardziej znany nie tylko jako lekarz, ale i jako działacz oświatowy i polityczny w polskim ruchu socjalistycznym. Zaproszona przez Jadwigę i - osobnym listem - przez Ryszarda Kunickiego, pani Eliza ma zamiar wybrać się w lipcu do tej górniczej wsi w pobliżu Karwiny. Nic z tego! -przeszkodzą jej nieustanne kłopoty ze zdrowiem; ten bronchit, jakieś duszności, nierównomierny rytm serca, a na dodatek jeszcze mocno boleć będzie niedawno stłuczona noga. Zaprzyjaźnieni lekarze - Ignacy Baranowski i Henryk Nusbaum - radzą więc wyjazd nie do Łaz, lecz do Kissingen, na długą kurację. To dobrze tak uciec, choć na czas pewien, z tego Grodna, od chorób swoich i domowników, od depresji z powodu przejściowej niemożności tworzenia, od złych nastrojów wywoływanych przez "nerwy tak zbuntowane, że ciągle płakać chce się" - a nawet i od tych listów Garbowskiego. Pełno w nich bowiem, zależnie od humoru, kaprysów nadawcy - złośliwych przygan i wyrzutów: a to "jest Pani zbyt opieszała w pisaniu partii Seweryny w Ad astra", jakby sam nie wyduszał z siebie nieregularnie, z opóźnieniami, do tej wspólnej duetowej powieści monologów Rodowskiego!, a to niechlujna w ortografii, interpunkcji, a to..., a tamto... Może krakowski filozof, tak na ogół delikatny "w stosunku osobistym [...], Tak zniewalający miękkością obejścia i mowy" - tłumaczy go w myślach adresatka - jest po prostu o mnie zazdrosny, rozdrażniony tym, że nie widują się zbyt często, nie rozmawiają bezpośrednio i od serca? Może dlatego w tym "stosunku listownym tyle szpilek, sztylecików, kolcy itd."?... - Proszę przyjechać w dniach wolnych od wykładów -wzywa - zaklnę te wszystkie pańskie kolce, "aby zmieniły się w kwiaty [...] I powiem: Nie oszukacie mnie już nigdy! Wiem, że jesteście różami i tylko zły humor waszego Pana przemienił was w jeżyki". Ale na razie Garbowski nie podejmuje wezwania, nie przyjeżdża do Grodna, w odpowiedzi śle na kartkach obramowanych girlandkami róż serdeczny list do "siostrzanej duszy", lecz w tych różanych wianuszkach kryje się ostrze sztyletu: wiadomość o nieszczęśliwym zakochaniu się w jednej młodej osóbce z Krakowa, słowa ojej "szatach mających woń Libanu", o jego melancholii ogarniającej czarną chmurą, o marności świata i o nachodzącej go czasami chęci... powieszenia się. Choć czuje się zranioną - sztylet w samo serce - pragnie co najrychlej oblec się w szaty pocieszycielki. Trzeba dogłębnie zanalizować psychiczną sytuację nieszczęśnika, miłosne zadurzenie - przyjaciela i przekazać mu rady, przemyślenia, aby wydźwignął się z tej ciemnej przepaści i ujrzał niezawodny ratunek w trzech darach. Trzy dary królowej Saby Te trzy tajemnicze dary może ofiarować tylko - ona, w zawoalowanej postaci... królowej Saby. W długim liście, pani Eliza przywołuje więc najpierw trzy postacie; przejrzysta to alegoria! Oto nadchodzi mądry król Salomon, którego serce gorzeje na widok pięknej Sulamitki o hebanowych włosach, o smukłej jak palma kibici. Wzbija się w niebo Pieśń nad Pieśniami!... Brzmią wysokie tony - triumfu, radości, rozkoszy, aby stopniowo na innych już strunach pobrzękiwać gorzką nutą. Kto pomoże uspokoić serce, nowe wydobyć akordy?... Na ratunek z Dalekiego Wschodu podąża słynąca z mądrości - królowa Saba, ofiarowując mirrę, czyli balsam płynący z wiedzy i pracy, złoto, czyli cierpliwość, i kadzidło będące "lotnością ducha". - A pan, drogi przyjacielu - zapewnia pani Eliza -posiada mnóstwo wiedzy, cierpliwość i lotność ducha, które to trzy skarby uczynią z pana wielkiego poetę. Ta Sulamitka zaś w szeleszczących szatach jest zapewne "osóbką dość płytką i mało duchowi wielkiemu do pary będącą", więc proszę nie nucić na gorzko, lecz starać się czynić użytek z niesionych mu darów królowej Saby... Czy Garbowski na list ten odpowiedział - nie wiadomo, pewne jest natomiast, że odwiedził grodzieńską "królową Sabę" w Kissingen, czerpiąc tam pociechę dla strapionego serca przez dni siedem. Pani Eliza wróciła z kurortu do swego domu przy ulicy Ogrodowej umocniona na duchu, z głową pełną pisarskich pomysłów. Siedząc tam, wśród książek, przy biureczku, nad białymi kartkami papieru, które zapełniają się teraz szybko, myśli często o Kunickich w Łazach, zaprasza ich do swojej "dominy". Cieszy się, że Jadwinia jest szczęśliwa, że jest dumna "z zacnej działalności męża", nie tylko lekarskiej; i że tęskni do rodzinnych stron, a nawet marzy w przyszłości o zamieszkaniu w Wilnie. To byłoby cudownie! Pisarka bowiem, zbrzydziwszy sobie ostatnio Grodno, gdzie ludzie są obojętni na wszystko co duchowe, gdzie każda wyższa myśl, żywszy poryw serca czy umysłu budzi niechęć i strach, sama poważnie myśli o przeniesieniu się "na mieszkanie" do grodu Giedymina. - Jakże różni się - stwierdza po kilkunastodniowym tam pobycie - to miasto od Grodna, ileż można tam spotkać ludzi "czujących, myślących i działających". Byłoby dobrze, aby ten szlachetny zastęp mógł się powiększyć o takiego człowieka jak Ryszard Kunicki; dobry lekarz, wielki społecznik, prawdziwy patriota, a przy tym szczery orędownik spraw ludzi krzywdzonych, podobnie jak i Jadzia, zapalona jego "pomocnica i towarzyszka". Co prawda lekarzy Polaków jest w Wilnie bardzo wielu, lecz takich, którzy łączyliby w sobie i zawodowe posłannictwo, i "pracę dla celów narodowych" - mało. Jadwiga w majowym liście z 1901 roku donosi, że od czterech miesięcy jest w odmiennym stanie. - Kiedy zajdzie ten "ważny wypadek w związku ze zmienionym stanem Twego zdrowia?" - dopytuje się pani Eliza, unikając zwyczajowych definicji ciąży, a sam poród określając jako "katastrofę". W tym mniej więcej czasie młodzi Kuniccy przenieśli się z Łaz do Krakowa, zajmując obszerne mieszkanie przy ulicy Pawiej 4. Tam przyszedł na świat pierwszy syn i tam nadszedł telegram od Orzeszkowej: "Winszuję z całego serca narodzin <>, chłopaka i pociechy z niego jak największej, a jemu, aby zdrowo rósł wzdłuż, wszerz i wzwyż, życzę!" Uradzono w rodzinnym gronie - byli przy tym i rodzice Ryszarda, i jego siostra Zofia - aby pierworodnemu dać na imię Stanisław. A więc Stanisław Kunicki! Nowy dziedzic tego imienia. Na matkę chrzestną dziecka poproszono panią Elizę. Małego Kunickiego chrzcić miano w Krakowie, w święta Bożego Narodzenia. Pisarka przyjęła z radością propozycję, lecz mając na względzie utrapienia ze zdrowiem, uciążliwość zimowej podróży, rzekła, iż wiosna byłaby sposobniejszą porą. Ale i wtedy nie udało jej się wybrać do Krakowa. Czuje się bowiem już zbyt słaba, aby ryzykować tak daleki wojaż. A poza tym wydawca ponagla pisarkę: "Proszę natychmiast przysłać powieść - dialog Ad astra". Łatwo powiedzieć: przysłać! Trudniej natomiast pisarce wyegzekwować partie Rodowskiego, gdy współautor Garbowski oświadcza, że ma pilniejsze sprawy na głowie, ważniejsze są dla niego terminy prac naukowych, że stracił już chęć i serce do tego utworu i że nadal ma wisielcze nastroje. Więc jakże w takiej sytuacji pani Orzeszkowa ma znaleźć czas na wyjazd, gdy trzeba zasiąść natychmiast przy biurku z piórem w ręku i kreślić nim dalsze kwestie powieści, dialogi Seweryny i... Rodowskiego - i za siebie, i za Garbowskiego. "A może - sugeruje Kunickim - tu, w Grodnie, w kwietniu lub w maju, wprowadzilibyśmy Wasze kochane dzieciątko na łono Kościoła?... A jeśli jest to niemożliwe, to jest mi niezmiernie żal, ale musicie wynaleźć dla Stasia inną matkę chrzestną". W rezultacie została nią pani Zofia Kirkorówna (przyszła żona przyszłego ministra Józefa Kiedronia), a Orzeszkowa, mimo iż ominęła ją jazda na drugi kraniec Polski, zaziębiła się tak mocno, że kaszel i straszna chrypa pozbawiły ją całkiem głosu. A tu już czekała Warszawa; po ukończeniu Ad Astra trzeba było jechać tam najszybciej, aby pertraktować na temat korzystnej sprzedaży jeszcze innego rękopisu. Nie ma rady na chorobę, więc na razie szczelnie owinięta szalem siada w fotelu przy stoliczku i próbuje nieudolnie, acz z wielkim przejęciem, parafrazować wiersz obcego poety. Prześle go potem panu Tadeuszowi Garbowskiemu; niech niewdzięcznik dowie się, że wszystko to, co ich łączyło, było tylko: "przelotną chwilką, jętki życiem, nicią pajęczyny, krótkim uśmiechem"... i że: nigdy nie doszło serca głębi [... ] Ni tajni duszy, gdzie drzemią inne radości, smutki... Wszystkie apostrofy, czy to prozą, czy mową wiązaną, krakowski śledziennik kwituje kostycznymi uwagami, a po wydrukowaniu Ad astra zacznie przesyłać, ze złośliwą jakby satysfakcją, wycinki z ujemnymi opiniami, w tym również ironiczną recenzję Karola Irzykowskiego - jakby zapomniał, że ten nieznośnie wzniosły dialog jest częściowo płodem i jego pióra. Nad Olzą... Nad Niemnem... Tymczasem przed młodym doktorem Kunickim zarysowała się możliwość pracy we Frysztacie. Nie zastanawiał się zbyt długo, często bowiem z rozrzewnieniem wspominał wraz z Jadwigą tamte piękne krajobrazy, przyjaznych mu ludzi, możliwości realizowania planów daleko wybiegających poza lekarskie tylko obowiązki, wiążących się z polskim ruchem socjalistycznym. Mieli zamieszkać tam w pięknym domu, otoczonym ogrodem, nad rzeką Olzą. Gdy przenieśli się do Frysztatu, pierworodny syn miał już przeszło rok. A w 1903 roku, gdy zadomowili się już tam na dobre, dnia 3 lipca przyszło na świat drugie dziecko, chłopiec. A więc jest już dwójka: Stanisław i Adam. Adaś miał już siedem miesięcy, a Staś skończył dwa i pół roku, gdy do domu frysztackiego zamówiono fotografa. Pani Eliza dopominała się nieraz o rodzinny portrecik; uśmiechnięta mama zasiada tedy na fotelu, młodszego synka trzyma w objęciach, Staś tuli się do jej kolan, a ojciec stojący patrzy z czułością na gromadkę. Gdy pisarka otrzyma w marcu 1904 roku to zdjęcie łącznie z opisem macierzyńskich radości, podziękuje listownie za przesyłkę, opisze swe codzienne zajęcia, ale ani słowem nie wspomni o "olśniewającej radości", jaka ostatnio stała się jej udziałem. To na razie jeszcze tajemnica, można się nią podzielić jedynie z ludźmi, którzy jako profesorowie wyższych uczelni mają prawo opracować "akt przedstawienia" i złożyć pod nim podpisy. Co to za "akt przedstawienia", gdzie te uczone ciała mają zaprezentować pisarkę, aby spełniło się marzenie i stało się - jak pisze - "być może ostatnim i od bardzo dawna jedynym promieniem dla życia mego, a wcale poważnym zaszczytem dla tak bezdennie upokorzonego - jak nasz - narodu?" Odpowiedź znajdziemy w Szwecji, gdzie stawiano kandydaturę Orzeszkowej do Nagrody Nobla. Orędowniczka tej sprawy - panna Ellen Wester, skandynawska literatka, otrzymuje od pani Elizy list. - Cieszę się tym bardzo z przyczyn osobistych - pisze autorka Marty - ale jeszcze bardziej raduje mnie myśl, że tym duchowym triumfem "choćby jedną łzę upokorzenia na zbolałym w męce obliczu ojczyzny zamienię w brylant chwały". Pokonał ją Henryk Sienkiewicz - laureat Nagrody Nobla AD 1905. Z godnością znosi porażkę, wielkodusznie oznajmia, że "Sienkiewicz jest artystą większym od nas wszystkich", ze smutną rezygnacją stwierdza, że "szczęście nie leży w przeznaczeniu moim dość mrocznym i bardzo skromnym". Życie toczy się dalej; "życie tłumem ludzi napełnione i tak bezgranicznie samotne", choć pisarka ma przecież nadal wokół siebie grono przyjaciół, młode wychowanki, "ciotuś Gorzkowską" - starą pannę Monikę, "słodką, poczciwą, starszą nieco ode mnie, niezamężną, innego domu niż mój nie mającą". Do tego domu gwałtownie zaczynają wdzierać się z przedwiośniem 1905 roku echa rewolucyjnych wydarzeń, zaistniałych we wschodnim, rosyjskim imperium, potem i w Królestwie. - Co za rok! Jaki wyroczny, wielki, brzemienny nadziejami i trwogami! - w liście pisarki do Marii Konopnickiej podniecenie, lęk przed nieznanym, miesza się z pragnieniem zmian. - Czyżby nadchodziła szansa na "odzyskanie głosu i wyprostowanie się bark Polski", na "reformy szkolne, prawodawcze i gospodarskie", na "wzajemne poszanowanie osobnikowych praw narodów?"... Jeśli tak się stanie, jeśli to jest zalążkiem lepszej przyszłości, to "rozpoczętym czynom, walkom i pracom z głębi serca wołające: Szczęść Boże!" Z biegiem wydarzeń mnożą się wątpliwości: Czy ta burza nie za wiele zniszczy? Co przyniosą następne tygodnie, miesiące?... Jest już listopad 1905 roku, do kontrofensywy rusza kontrrewolucja. Rozpasane, szalejące siły, "chaos jak przed początkiem świata", płomienie pożarów, rabunki, gwałty... "Jestem [...] Okropnie targana przez dziejące się dookoła okropności, strasznie ścigana strachami rozmaitymi". Dochodzą wieści budzące grozę: od Mińska ciągną do Grodna "czarne seciny", mogą przyłączyć się do prowokacyjnych orszaków, do procesji stronnictwa carskiego i rozpocząć pogromy - Żydów i Polaków, tworzących miejscową inteligencję. Pani Eliza w towarzystwie Obrębskiej, Gorzkowskiej (służące uciekły gdzieś na miasto i nie wiadomo, czy w tym tumulcie w ogóle powrócą do chlebodawczyni) przygotowuje jedzenie i herbatę dla kilkanaściorga żydowskich dzieci przyprowadzonych tu przez płaczące matki w obawie przed pogromem. Ponury, listopadowy dzień, za oknami gęsty już mrok. Z ulicy gdzieś z oddali dobiega uszu narastający coraz silniej poszum cerkiewnych pieśni. Coraz bliżej, już można odróżnić słowa: "Boże, cara chrani..." Już na szybach okien zaczynają migotać żółtokrwiste światła niesionych świec, pochodni i lampek. Przerażony szept gospodyni: - Idą... już idą... - a zarazem niezwykłe jej opanowanie. Podpierana przez towarzyszki, podąża do okna wychodzącego na ulicę. Orszak złożony z co ważniejszych carskich biurokratów, wysokich czynowników, prezesów różnych banków, biur i stowarzyszeń, defiluje przed oczami pani Elizy; są tak blisko, że wydaje się, iż wysoko niesione chorągwie zaczną ocierać się o tafle szyb, że ciemne oczy ikon zajrzą w głąb mieszkania, a pomnożona po wielokroć na portretach twarz cara-batiuszki skrzywi się zaraz groźnie na widok skupionych w gromadce, jak trwożne stadko wronich piskląt, żydowskich dzieci. Za chwilę mogą tu wpaść czarnosecińcy... Zbielałe usta, drżące słowa modlitwy... Zaraz rozlegną się krzyki, poleje się krew, rozszaleje ogień. Wiadomo przecież, że według takiego scenariusza odbywały się takie same procesje w Mińsku czy w Mohylewie... Straszne to czasy, zbyt silne grozą przeżycia dla starego, biednego serca. Myśl pisarki gubi się wśród tych wydarzeń, coraz to okropniejszych wieści, potężniejących wybuchów, wrzących wulkanów. Apokalipsa! "Rewolucja, kontrrewolucja, rzezie, represje, burdy, awantury uliczne, strzelaniny dzienne i nocne! [...] Nie wiem, co nastąpi..." - Ten opis, ta skarga pisarki "wśród mgły krwawej" - to jeszcze jeden listopadowy list do Krakowa, do Tadeusza Garbowskiego. Przyznaję - pisze dalej - że ten "ruch robotniczy jest bardzo poważny [...) I obok stanowczości wymagań posiada pewien zarys szlachetnej godności ludzkiej", lecz jednocześnie widzę poniżej tego czystego nurtu "potok błotnisty: tłuszczę, żywioł brudny, ciemny, nędzny fizycznie i moralnie, używany przez osaczone władze jak maczuga do rozbijania wrogich sobie warstw wyższych, nie wyłączając robotniczej". Na ulicach miast i miasteczek - rabusie, hordy złodziei, podpalaczy, nożowników. Na wsiach - grabieże, napady na białe dwory, mordy... Krwawe łaźnie... Sceny jak z Nie-Boskiej Komedii". Zagubiona, zbolała pisze do Konopnickiej: "Duch mój łączy się z duchem Zygmunta (Krasińskiego) i z jego bólem wobec <>. [...] Coś kłóci się i plącze w głowie, coś rwie się w sercu..." Wszystkie te rzeczy "są nad moje siły". - Wiem, że w idei socjalistycznej, tak jak w żywiołach natury, tkwi siła dobroczynna. Ale jak pokierować tym żywiołem, aby wodę i ogień, wiatr i słońce umieć obrócić ku pożytkowi, nie ku zniszczeniu?... A co z narodem, co z Ojczyzną, co ze szlacheckimi dworkami - strażnikami odwiecznych tradycji?... Cóż można robić, aby wyczołgać się spod ciężaru trwogi, z przepastnych ciemności na słońce i ożyć?... Widzi przed sobą jedno zadanie: "Należy upiększać dusze polskie!", gdziekolwiek jeszcze rzuciłby los; na razie miejscem "upiększania" były Druskienniki. Postanawia ożywić polskim śpiewem, polskim słowem estradę tego Kurhauzu. Ma już pomysł: zredaguje wespół z Kazimierzem Laskowskim i Emmą Dmochowską tak zwany journal parle - żywą gazetę, napisze do niej teksty ciekawe i dowcipne, postara się o dobrych wykonawców. Trzeba zachęcić panią Zofię Dąbrowską, aby w intermediach zechciała grać na fortepianie, trzeba poprosić dwie piękne panny: Julię i jej siostrę - O'Brien de Lacy, aby w duecie śpiewały polskie piosenki, trzeba... Ale czy władze pozwolą - niepokoi się inicjatorka - na tę "kulturalną i tak wytworną zabawę", choć cały dochód przeznaczy się na biednych!?... Należy więc jeszcze jak najszybciej zredagować depeszę do samego jenerał-gubernatora: "Zamierzam urządzić dla moich znajomych w Druskiennikach prywatny wieczór literacki z recytowaniem utworów w języku polskim oraz journal parle. Pragnę skorzystać z sali miejscowego Kursalu. Uprzejmie proszę Jego Ekscelencję o pozwolenie na to. Eliza Orzeszko". Zanim gubernator wydał dość asekuracyjne pozwolenie, skreślił odręcznie na dostarczonej mu depeszy kilka słów: "Zdaje się, że staruszka nie jest w pełni przy zdrowych zmysłach. Jeśli to jest wieczór prywatny dla znajomych, to po cóż jej sala i pozwolenie?" I dodał jeszcze, na wszelki wypadek: "Tu coś nie jest w porządku!" Z estrady druskiennickiego kurortu popłynęło polskie słowo. Ileż wzruszeń, radosnych emocji. "Upiększać dusze polskie", uskrzydlić je można także i przez mozolny trud współpracy z niedawno powstałym Kurierem Litewskim i przez formowanie z grafomańskich, acz poczciwych w swych intencjach gniotów nadsyłanych do redakcji - straszniejszych utworów. Gdyby nie "ten wieczny pęd do każdej roboty", która wydaje się potrzebna dla polskiej myśli, dawno rzuciłaby tę katorżniczą, nudną robotę w Kurierze. O wiele bardziej pasjonującą, angażującą serce i wyobraźnię, jest "Muza" - Stowarzyszenie Miłośników Sceny i Sztuki w Grodnie. Mimo schorowania i coraz częstszych sercowych sensacji Orzeszkowa przyczyniła się walnie do powstania z końcem 1904 roku tej "Muzy", której głos zabrzmiał mocno i dźwięcznie "po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej mieścinie". Z zapałem, mimo wątlejących sił, organizuje artystyczne wieczory, wybiera utwory do deklamacji, inscenizuje fragmenty dramatów wielkich romantyków. Oto ukazuje się Lilla Weneda cała w dziewiczej bieli, śnieżne róże wieńczą ciemne włosy, oto jej siostra Roza w czarnej szacie, ze spływającym jak strumień krwi czerwonym udrapowaniem, oto męski chór - czerń i biel chryzantem w butonierkach - i ten końcowy akord zbiorowej deklamacji: "O, święta ziemio polska!"... Łzy w oczach widzów, gorące brawa. Trzeba budzić wciąż na nowo te iskry myśli i uczuć - alegoriami, symbolem, legendą, opowieściami nie tylko z najdawniejszych dziejów, ale i "historią najświeższą", którą pamięta się z własnych przeżyć i doświadczeń. Chwała zwyciężonym! - Gloria victis! - tym wszystkim z 1863 roku! W cyklu nowel pod tym łacińskim tytułem w czterdzieści cztery lata od styczniowej tragedii pisarka zacznie malować obrazy walk. Ta bezwstydna Nałkowska! W tym samym mniej więcej czasie do drzwi grodzieńskiego domu pani Elizy zaczną szturmować ludzie, uformowani w Komitet dla uczczenia czterdziestolecia twórczości pisarki. Znajdują się w nim kobiety i mężczyźni, feministki z Pauliną Kuczalską-Reinschmit na czele i antyfeminiści, lewica i prawica, neutralni i "załatwiający swoje rachunki partyjne", postępowi i przedstawiciele Słowa z Eugenią Żmijewską na czele, biadającą, że "wykopuje" się ugodowców, nie chce przypuścić do akcji przedstawicieli całego polskiego społeczeństwa, że okazuje się plecy margrabinie Wielopolskiej oraz hrabinom: Potockiej i Krasińskiej. W Komitecie znalazł się również Aleksander Kempner z wielkimi ambicjami kierowania wszystkimi pracami związanymi z jubileuszem. Bolesław Prus po kilku posiedzeniach, napełnionych wrzawą kłócących się grupek o rozbieżnych poglądach politycznych, odżegnał się co rychlej od uczestnictwa, mając dosyć swarów i tych "ciągłych głosów mniej lub więcej przychylnych temu lub owemu składowi Komitetu"... Sama bohaterka, choć oddalona od przedjubileuszowego targowiska, na wieść o wszystkich tych swarach odczuwa niesmak, że jej nazwisko "na kształt piłki rzucane jest w prawo, w lewo, w górę, w dół bez najmniejszego w tym mego udziału". I zżyma się: - Co za dziwne, okropne rzeczy wyprawia się z tym quasi-jubileuszem! W ciągu trzech lat przygotowywano ów jubileuszowy rok, aż wreszcie gdy na jego czele stanęła Maria Konopnicka, gdy wyłoniło się względnie kompromisowe Prezydium Komitetu, gdy obfitym, szerokim potokiem zaczęły płynąć na ręce Jubilatki - depesze, listy i dary, można było zadecydować i uznać, że centralna uroczystość w Warszawie stanie się inauguracją obchodów i zapoczątkuje łańcuszek innych imprez. Jedną z najbardziej głośnych imprez (także i skandalem) był towarzyszący warszawskiemu Jubileuszowi Zjazd kobiet "udekorowany" jej imieniem. Obok hołdu dla Patronki przewidywał omówienie projektów bardzo ważnych reform na wielu polach, w tym i wychowawczym oraz etyczno-społecznym. Pani Eliza nie przybyła na owe kobiece obrady, tłumacząc się, że z braku sił "dusza cofa się strwożona i wstydząca się..." Gdyby przyjechała, zaskoczyłyby niechybnie Jubilatkę nie tyle hołdy, głosy uwielbienia, ile szokujące słowa młodej Zofii Nałkowskiej-Rygierowej, apoteozujące prawo kobiety do wolnej miłości, do erotycznych doznań, do nieulegania we wszystkim w imię konwenansów mężczyznom, zarówno kochankom, jak i mężom. - To oni - wołała z trybuny - sami przesyceni życiem, pełni cielesnych chuci, każą dążyć nam do czystości, to oni narzucają kobiecie konieczność poświęceń wszelkich indywidualnych żądań erotycznych dla dobra dziecka. Tym pozbawiają nas, niewolnice - głos jej potężniał i coraz mocniej gorzał płomień w pięknych oczach Zofii - żywiołu uczucia, wzruszeń, czyniąc ze świata jedną wielką stajnię racjonalnej hodowli zwierząt ludzkich... Tego było już za wiele, nawet dla feministek! Jedynie na twarzy Dulębianki rysował się zachwyt i akceptacja dla słów prelegentki. Przewodnicząca obrad, dzwonkiem brzmiącym bez przerwy w jej ręku i tupaniem nogą, chciała zagłuszyć mocny, dźwięczny głos obrazoburczej emancypantki, "nowej kobiety". Na próżno! Rozgorączkowane twarze, krwiste rumieńce na przywiędłych już nieco policzkach pań z Prezydium, wrzenie na sali; wątłe, nieśmiałe oklaski ustępowały przed naporem głośnych okrzyków: - Bezwstydna! Jak śmie tak mówić w naszym imieniu! - Chcemy całego życia! - próbowała przekrzyczeć salę Zofia Nałkowska w ostatnim akordzie mocnego wyzwania, rzuconego prosto w twarz kapłanek domowego ogniska. - Żądamy prawa do takich samych doznań, jakie są udziałem mężczyzny. Następne słowa pani Zofii zagłuszył trzask odsuwanych foteli. To kilkuosobowe Prezydium z Konopnicką na czele wstało zza stołu i kroczyło, zgorszone, na znak protestu, w stronę drzwi. Z ociąganiem podążyła za nimi i panna Dulęba, przesyłając z daleka prelegentce uśmiech i pocałunek dłonią. Skandal! Hańba! Po tym wszystkim nie będzie można już odczytać pisma, przesłania z Grodna - od Patronki Zjazdu: Elizy Orzeszkowej. Co za wstyd, głośna prowokacja tej bezwstydnej samicy Nałkowskiej - z domu, Rygierowej - z męża; współczuć mu tylko!... Natychmiast zamknąć Zjazd, zrezygnować z uroczystego zakończenia, bo - a nuż -ta bezwstydnica wskoczy znów na mównicę, aby zachwalać wolną miłość. Lepiej, aby te budujące zalecenia czcigodnej Jubilatki dla polskich kobiet o "przezwyciężaniu w sobie skłonności do siedmiu grzechów głównych, poświęcaniu pewnej części przyjemności swoich na rzecz dobra publicznego" były wypowiedziane nie w Warszawie, lecz w Grodnie. I tam to, w Grodnie, w niedzielę 16 czerwca 1907 roku honorowa obywatelka tego miasta stanie przed gośćmi z całego kraju, nie tylko rodakami, ale i Rosjanami, Żydami. I zwróci się do nich: - Szanowni i drodzy Rodacy oraz Panowie Rosjanie i Izraelici!... I tam zacznie w spokojnej, pełnej powagi atmosferze prawić o miłości między ludami, o sprawiedliwości, o cnocie, o wzajemnej życzliwości, o swoim smutnym, chmurnym sercu, w które oni, swą obecnością tutaj, wlewają balsam dobrej nadziei... W natchnionej mowie znalazło się miejsce i na poezję; była to tak nieudolna parafraza Juliusza Słowackiego (pani Eliza uwielbiała parafrazować wiersze wielkich poetów), że tylko ogólne wzruszenie i szacunek dla pisarki pozwoliły oklaskiwać zebranym strofy w rodzaju: Żyłam z Wami, cierpiałam, pracowałam z Wami Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny Szczęsnam, dumna i wdzięczna nad miarę, Biorę w przyjaźń serc bratnich przenajdroższą wiarę... Po tygodniu takich nieustających hołdów, wiwatów i wyczerpujących wzruszeń zapragnęła samotności; siedząc w swoim pokoju rozmyślała "o wzniosłościach i śmiesznościach" takich uroczystości. W głębi duszy bawiły ją te wszystkie jubileusze pisarskie w Polsce z tym ich całym sztafażem, z pokazowymi pokłonami, girlandami, kwietnymi bramami, śpiewami, deklamacjami i delegacjami poprzebieranymi czasem w najbardziej nieoczekiwane stroje. Sama ulegała patosowi, mowami podnosiła mocno w górę temperaturę takich chwil, ale umiała potem spojrzeć okiem kpiarskim na te "zjazdy - przyjazdy, wystawy - zabawy, etc. etc.", gdzie ona - główna bohaterka uroczystości - była "tylko pretekstem albo dodatkiem do różnych celów różnych ludzi". Konieczne są jednak takie jubileusze - pisała do jednego z czeskich tłumaczy. Przeszło stuletnia niewola polityczna, nie dopuszczając do żadnych aktów publicznego życia, skłania społeczeństwo do poszukiwania sposobności do tych aktów, do manifestowania uczuć. Jubileuszowe uroczystości ku czci Elizy Orzeszkowej długo jeszcze będą odbijać się echem w opowieściach uczestników, w prasowych sprawozdaniach. "Narodowe święto", "takiego jubileuszu w dziejach naszych nie było" - raz po raz powtarzają się tego rodzaju zachwyty w epistołach słanych na jej ręce. Z Krakowa rozegzaltowana przyjaciółka pisarki w osobie Lucyny Kotarbińskiej upstrzyła cały swój list wykrzyknikami: Rząd dusz narodu całego masz dla siebie!!! Taki, o jakim marzył Wieszcz - Adam Mickiewicz!!! Cześć i miłość dla Ciebie - wielkiej córki narodu!!!... Cześć i chwała!!! Z Frysztatu przyszła piękna, duża, ręcznie malowana przez Jadwigę Kunicką - karta; zdobiły ją kłosy. Dary polskich pól, dojrzały plon pracowitego żywota. Wianek kolorowych kwiatów otaczał liczbę "40". Obok podpisu Jadwigi widniało imię Ryszarda oraz niezgrabne jeszcze literki, każda wysmarowana inną kolorową kredką: Staś Kunicki. Czteroletni, młodszy od Stasia o dwa lata Adaś (urodzony 3 lipca 1903 roku) namalował jedynie kwiatek, który miał wyobrażać czerwoną różę. Małe postscriptum informowało, że już lada dzień pojawi się na świecie nowy potomek. Trochę spraw rodzinnych Trzecie dziecię płci męskiej, któremu nadano na chrzcie imię Janusz, przyszło na świat 8 września 1907 roku. Na ojca chrzestnego poproszono pana Marcina Woyczyńskiego. Radosne wydarzenie w rodzinie Kunickich zbiegło się z publicznym sukcesem, w tym samym bowiem roku Ryszard otrzymał mandat poselski w okręgu Cieszyn-Jabłonków do wyborów Izby Posłów Rady Państwa w Wiedniu. Tam w austriackim parlamencie będzie upominał się potem o sprawy polskie, o język polski w polskich szkołach. Mimo iż niewiele jeszcze przebywał tu lat, doktor znany był też jako działacz "Macierzy Szkolnej" i Zrzeszenia "Jedność", wygłaszając tam odczyty, organizując z pomocą żony liczne imprezy kulturalno - oświatowe, koncerty, przedstawienia amatorskie, wystawy. Nie minie wiele czasu, a da się poznać jako współtwórca i wydawca od 1909 roku - Robotnika Śląskiego. I w tym samym roku, gdy zostanie otwarte w Orłowej polskie gimnazjum realne, on, młody doktor i młody poseł, uznany zostanie za jednego z najbardziej zasłużonych współzałożycieli tej placówki. Ryszard i Jadwiga wstępowali jako dojrzali już ludzie w wiek dwudziesty, nie czuli się awangardą i nie byli zmuszeni dokonywać w gorączce, bez doświadczeń, ostatecznych wyborów. Wieczory nad Olzą, w pięknym salonie z weneckimi oknami wychodzącymi na rzekę i cieniste drzewa były też inne klimatem niż tamte, z lat dzieciństwa Ryszarda, gdy Stanisław w zagorzałych dyskusjach atakował z pasją zmurszałe stosunki społeczne, ślimacze tempo podejmowanych reform: "plasterków na zaropiałe rany". W domu Ryszarda i Jadwigi zawsze spokojnie prowadzono rozmowy. Jedynie kilka przedmiotów mogło przywodzić gospodarzom na myśl tamten gwałtowny czas; pod tą samą lampą, u góry osłoniętą seledynem klosza, obejmującą łagodnym kręgiem zebranych u stołu, siadywał Stasza, z tego samego srebrnego mlecznika nalewał w pośpiechu śmietankę do kawy. I w tej samej serwantce dźwięczały srebrne pucharki starej, tureckiej roboty, pamiętające wiedeńską wyprawę Stefana Kunickiego, wiernego sługi polskiego króla Jana III. Ojciec Ryszarda w roku urodzenia najmłodszego wnuka dobiegał już osiemdziesiątki i cieszył się, podobnie jak i jego żona, dobrym zdrowiem. Mieszkał stale w Druckowszczyźnie i stamtąd wysyłał często listy do Frysztatu. Kiedyś, na prośbę syna, opracował swoje curriculum vitae, aby jego potomni wiedzieli, że: Urodził się 21 VII 1829 w majątku Hostynicze, parafia Świsłocz na Białorusi. Był synem Jana i Julii z Zauścińskich; studia odbył w Wojskowej Akademii Medyczno-Chirurgicznej w Petersburgu, a w roku 1853 rozpoczął służbę lekarza wojskowego na Kaukazie. Zamieszkał w Tyflisie z żoną Heleną z domu Popejko, córką lekarza z Wilna. Tam przychodziły na świat dzieci: Zofia, Stanisław - Stasza, Anatol, Eleonora, Janek i najmłodszy - Ryszard. Dosłużył się stopnia radcy stanu (odpowiednik generała brygady). W roku 1878 przeszedł na emeryturę i osiedlił się w Warszawie. Obywatelstwo rosyjskie przyjął dopiero w roku 1895, gdyż groziła mu utrata emerytury. Był odznaczony orderem św. Włodzimierza IV klasy, św. Stanisława II klasy z cesarską koroną, św. Anny II i III klasy, św. Stanisława II i III klasy z mieczami, medalami za wojnę 1853-1856, za wojnę w Permie i w Dagestanie 1857-1859 i za wojnę krymską 1877-1878 oraz za nieprzerwaną lekarską pracę w Tyflisie na miejscu i w okolicy na kaukaskim obszarze... Przesyłka z biograficzną informacją mieściła w sobie dodatkowo piękny prezent, troskliwie opakowany: duży, olejny portret. Widniał na nim on sam, jeszcze w mundurze wojskowego lekarza, jeszcze młody, taki, jakim pamiętał go dobrze z tyfliskich czasów najmłodszy syn. Gładkie, krótko przystrzyżone włosy, nieprawowierny wąs, fantazyjnie po szlachecku wykręcony do góry, oczy ciemne, żywe, pogodne. Jeszcze wtedy były pogodne, dopiero gdy ogłaszano wyrok śmierci dla Stanisława na sądowej sali i gdy -wkrótce potem w obawie przed aresztowaniem i torturami - zastrzelił się syn Janek, zmienił się ich wyraz. A jeszcze potem - ileż było zgryzoty o córkę Zosię... Wmówiła sobie, że winna kontynuować działalność Staszy, próbowała upodobnić się do niego. Konspirowała, mówiła, że sens życia widzi w terroryzmie, bez przerwy znikała z domu, zmieniała miejsca pobytu, adresy, mieszkania. Przebierała się przy tym w tak dziwaczne stroje, że tą maskaradą zwracała powszechną uwagę. Była ładna, zgrabna, bogata i bez trudności mogłaby wyjść dobrze za mąż, ale nie chciała o tym słyszeć. - Pragnę spłonąć nie z miłości do jednostki, w ognisku domowym, lecz w służbie dla szczęścia ludzkości. Nader egzaltowana, zbyt postrzelona, choć o szlachetnym sercu jest ta moja bratowa - myśli nieraz wychowanka Orzeszkowej. - Ileż wzniecała, jak opowiadał mi Ryszard, niepokojów, ileż przysparzała rodzinie trosk. Śladem tego może być ten niedawny list ojca: "Druckowszczyzna 29/II 08 Drogi Rysza! Z Zosią dzieje się coś niezwyczajnego ostatnimi czasy. Przez długi czas nie pisała do mnie, tak że niepokojąc się o nią napisałem list do Pani, u której mieszkała. Ta odpowiedziała, że Zosia wyjechała gdzieś na parę tygodni. W kilka dni potem otrzymałem zawiadomienie od tejże Pani, że widziała się z Zosią, lecz gdzie, nie wiem. Słowem w tem wszystkim jest coś tajemniczego, co skrywają przede mną. Wczoraj jednocześnie z listem od tej Pani otrzymałem list i od Zosi, która donosi, że jest zupełnie zdrowa i prosi, abym odesłał do Ciebie świadectwo Częstochowskiego Magistratu, że jest poddaną austriacką. Spieszę więc z przesłaniem tego świadectwa, które posłuży dla wyjednania dla niej paszportu. Prosi też o list pieniężny, podając jakieś obce nazwisko i adres dla tej przesyłki. [...] Uściskając Was wszystkich najserdeczniej, zawsze oddany i szczerze Was kochający, Ojciec Czesław Kunicki". Od niej samej też przyszedł ostatnio do Frysztatu długi list, doręczony przez obcego człowieka, tajemniczego młodzieńca o chmurnych, niespokojnych oczach konspiratora, który nie chciał nawet wejść do gabinetu, oczekując na odpowiedź w ogrodzie. Pisała tam zawile o rozlicznych podróżach, mgliście napomykając o wojażowych planach w niedługiej przyszłości. To itinerarium zawierało budzące różne skojarzenia takie na przykład nazwy miast, jak: Florencja, Genewa, Paryż, aby niespodziewanie wystrzelić z głównego szlaku skokiem znad Sekwany, przez Berlin do... Grodna. "Mam zamiar - pisała - kochany bracie, odwiedzić Elizę Orzeszkową, w jej nad Niemnem krainie i acz nie jest mi osobiście znana, pragnę, powołując się na Ciebie i Twą żonę Jadwigę, przedstawić jej swe poglądy, przekonać Ją do Sprawy. Wierzę, że Ona, kobieta o tak wielkim autorytecie w naszym społeczeństwie, obdarzona czującym sercem i niezwyczajnym rozumem, po wysłuchaniu mnie, zapragnie poprzeć słowem pewne zamiary i przedsięwzięcia, złoży podpis pod pewną odezwą". - O, Boże - spłoszył się Ryszard - cóż ona może chcieć od tej biednej, schorowanej, coraz bardziej narzekającej na stan serca, pani Elizy? Miejmy nadzieję, że zmieni zamiar po mej odpowiedzi, mówiącej o ciężkim stanie zdrowia pisarki, o jej planie wyjazdu do dalekiego kurortu, o rychłej wyprawie pani Orzeszkowej na wieś, gdzie pragnie, przez nikogo nie nagabywana, patrzeć jedynie na "szerokie pola, bławatki w zbożu"... Mimo to Zofia pojawiła się w Grodnie, lecz nie zastała tam już pisarki. Nie chciano, widząc przed sobą nieznaną i nieco narwanie zachowującą się "emancypantkę" w męskim kapeluszu, objuczoną dziwnymi z wyglądu pakunkami, udzielić informacji co do miejsca pobytu nieobecnej, mimo iż bardzo nalegała, akcentując, że jest Kunicką. Ostatni złoty ptak skrzydlaty Miejscem, gdzie pojechała pisarka na letnisko, był Florianów w nowogródzkim powiecie. Tam znalazła nie tylko szerokie pola, bławatki w zbożu, ogród pełen kwiatów i zapachów, ale i ostatnią miłość swego serca. Właścicielami dworu byli niestarzy jeszcze państwo Bochwicowie - Tadeusz i Bronisława, podreperowujący wątły stan majątku wynajmowaniem pokoi na letnie wilegiatury. Goście znajdowali tam nie tylko piękne krajobrazy, ale i - patriarchalne, stare obyczaje, z których jeden nakazywał, by wręczyć pani Orzeszkowej, Reymontowi i Józefostwu Kotarbińskim - kosze przybrane polnym kwieciem, napełnione sypkim zbożem. Pobłogosławiwszy rolę, trzeba było rzucać własną dłonią dorodne ziarna na świeżo zaorane zagony. Drugi obyczaj przypominał, aby co znamienitsi goście florianowskiego dworu, a więc tym razem ludzie pióra: autorka Nad Niemnem i autor Chłopów, zasadzili na wieczną rzeczy pamiątkę dwa młode dębowe drzewka. Pani Eliza odkrywała wciąż nowe uroki pobytu, nie tylko w krajobrazach "bardzo pięknej wsi", gdzie czuła się "jak w raju", ale i we wspólnie jadanych z rodziną Bochwiców posiłkach w szafirowej jak niebo jadalni, w wieczorach przy kominku w dużym salonie, gdzie stał fortepian, na którym grano Chopina, Griega i gdzie Józef Kotarbiński deklamował utwory polskich poetów. Ku radości pani Elizy krakowski reżyser wystąpił kiedyś jako inscenizator Psalmu dobrej woli jej ukochanego wieszcza - Zygmunta Krasińskiego, przygotowawszy do zbiorowej recytacji panienki z okolicznych dworków. "Różowość wieczornych zórz" przepływająca przez konary drzew, barwiąca kwadratowe szybki oszklonej werandy, a w jej światłocieniach - On - gospodarz, "Jego Wysokość Pan i Władca Florianowa" o marzących, smutnych oczach. Te niezapomniane z nim pogawędki! Cudownie, wprost niebiańsko, jest móc patrzeć na jego szlachetną twarz ozdobioną fantazyjnymi floresami sumiastego wąsa, słuchać niskiego, pięknie brzmiącego, miękkiego jak aksamit głosu. Kiedyś, gdy była sama, siedząc w zapadającym zmierzchu, wydało jej się, że słyszy głos Bochwica: "Czy Pani wie, jakim dla mnie szczęściem są te nasze rozmowy? Melancholia i smutek, jakie zauważyła Pani w mych oczach, zdają się znikać z mego serca, gdy tak siedzimy tutaj razem, gdy rozmawiamy o literaturze polskiej i francuskiej, gdy roztrząsamy filozoficzne problemy, gdy widzę zainteresowanie dla mej pasji czasopiśmiennictwa. Muszę budzić w Pani współczucie, że ja - wnuk znanego filozofa Floriana Bochwica - jestem hreczkosiejem, imam się dodatkowo nudnych zajęć w ubezpieczeniowych towarzystwach. I tak żyję bez odrobiny szczęścia". Długo trwała ta melodia słów... Przy końcowych słowach: "... bez odrobiny szczęścia..." Ach, gdybyż pani Eliza pochyliła się ku niemu z fotelika, by pocieszycielsko pogłaskać jego barczyste ramię małą, pomarszczoną dłonią. Rączka jej zawisła w próżni; nie było nikogo na werandce, a jedynym dźwiękiem był stukot gałązki o szybę i kwilenie ptaków. - Widać myślą rozmawiałam z panem - przyzna się potem. - Wiem, że to niemądre, ale doprawdy zdawało mi się czasem, że słyszę głos pana i odpowiedź. Miewałam kiedyś - doda otwarcie - takie halucynacje wzroku i słuchu; nocami słyszałam muzyczkę, dzwonienie, szelesty, chody, których wcale nie było. Myślę, że to nie tylko są nerwy; to wszystko naprawdę jest, przypływa, tylko nie każdy jest odbiorcą takim, jak ja... Doktor Hirsz-Zamkowski, który kiedyś próbował leczyć ją z halucynacji, nie robił z tego wielkiej tragedii, dostrzegając pożytek płynący z jej przewrażliwienia: "Żeby ona takich nerwów nie miała, to by ona tak nie pisała"... - mówił spokojnie. - I musi zawsze kogoś albo coś - kochać, żeby pisać. I musi wyobrażać sobie, że ten ktoś albo coś ją odwiedza. To trzeba rozumieć i się nie dziwić... ...Siedem już prawie krzyżyków przygniata wątłe ciało, przybrane w czerń staromodnej sukni o organdynowej kryzie, bufiastą pianą przylegającej ciasno do szyi. Głos zamiera czasem niespodziewanie, a drżące palce z trudem trzymają ozdobną laskę. W tych florianowskich dniach pisarka wyglądała godnie, lecz bardzo staro. Gdy gospodarz, zajmując się dostojnym gościem, troskliwie usadzał panią Elizę na tylnym siedzeniu bryczki, otulał pledem zziębnięte, mimo letniego upału, stopy, wyglądało to tak, jakby wnuk opiekował się troskliwie matką rodu, choć był od niej młodszy tylko o dwadzieścia dwa lata. Pan Tadeusz siadywał zazwyczaj na koźle czterokołowej linijki w panamie na głowie, a pani Eliza na tylnym siedzeniu. Nie można było podejrzewać, aby wysłużony konik niespodziewanie ruszył kłusem, lecz dla spokoju starszej pani stajenny chłopiec trzymał go za uzdę, idąc powoli obok... Dostojna twarz jest pogodna. Czy takie samo jest serce pani Elizy?... Jakżeż może być wesoła, gdy tyle smutku gości w oczach pana Tadeusza, tyle cieni głębokiej melancholii zasnuwa jego twarz. - Czyżby cierpiał? - zamyśla się pisarka. - Czyżby wrażliwe "struny grającej w nim harfy były także nastrojone na tę jedną pieśń bólu istnienia?"... Co znaczą te powtarzające się często w jego "zapiskowej książce", którą dał jej do czytania, te słowa: Trzeba żyć! Trzeba żyć!... Mimo wszystko - trzeba żyć!?... Widać i on potrzebuje ciepła jak ja, pragnie dzielić się z kimś myślami, uczuciami, wrażeniami. Jesteśmy - on i ja - ludźmi o podobnej psychicznej konstrukcji; to pewne... - Jeśli jest tak, jak myślę, jeśli "spokrewnieni węzłem palącym i świętym - cierpienia", odczuwamy wzajemną potrzebę przyjaźni i pociechy, to nie należy ciągle pamiętać o różnicy wieku, bać się śmieszności, pytając na przykład: Czy odczuwa pan telepatyczną ze mną łączność pomiędzy godziną siódmą a dziewiątą wieczorem? I nie trzeba tak ciągle drżeć z lęku, czy nie nuży go swym towarzystwem; i tak wiecznie przepraszać za zbytnią egzaltację. On rozumie, że źródłem tej ekspansywności było tłamszenie w sobie przez całe życie spontanicznych uczuć, zbyt długotrwałe zmuszanie serca i woli do milczenia. Mówiła mu o tym i on wie, że jest nie tylko celebrowaną matroną, ale i kobietą umiejącą zwrócić się do mężczyzny z uśmiechem kokieteryjnym. Uszyła ostatnio, u dobrej krawcowej, letnią kreację i czekała na aprobatę: "Dziś mam na sobie ładną, nową sukienkę! Materiały od Hersego!" - Już wczoraj zauważyłem, piękna - mówi pan Tadeusz i obejmuje ją całą wzrokiem. Przed kolacją przemknęła po cichutku ze swego pokoju do jadalni i wcisnęła pod obrus, w miejscu, gdzie stawiano nakrycie dla gospodarza, gęsto zapisane karteczki: - Co to za przyjemność być nieco lekkomyślną, nawet i kokietką po trosze i intrygować mężczyznę niedopowiedzeniami, enigmatycznymi pytaniami na bilecikach: "Cóż mogę?", "Czy mylę się?", "Czy jednak nic?", "Czy odczuł?" Ta korespondencja "z pokoju do pokoju" zawiera krótkie meldunki, natomiast długie dywagacje na temat literatury, pozytywizmu, religii, filozofi wiary zamieszcza w listach do Bochwica. Skarżył się jej przecież, że w kieracie prozaicznych zajęć, wśród ludzi zajętych tylko sprawami chleba powszedniego, brak mu rozmów na poważne tematy. A więc teraz szczodrze wynagrodzi mu niedosyt! Białe mewy ...Kończyło się lato, trzeba było wracać do Grodna. Gospodarz odwiózł ją aż do Wilna, odprowadził na dworzec. Gdy pociąg ruszył, długo jeszcze stała w oknie wagonu, patrząc na coraz bardziej malejącą postać Bochwica, aż falisty zakręt zmienił pole widzenia i mogła już tylko oglądać go w wyobraźni. W domu czekały kwiaty, ale nie "ucieszyły ani pocieszyły", na zewnątrz było słońce, gwar powitań, ale "w duszy ciemno i głucho". - Jak sobie poradzę, jak to teraz będzie? - pytała w listach Bochwica. Odtelegrafował apostrofą: "Ad astra!"... Za te dwa tylko słowa otrzyma ich kilkaset: Dziękuję! Wyczytałam z tej depeszy wiele - i Bóg - i Ojczyzna - i praca! Mimo fali piekącej, która z serca podnosi się do oczu, postanowiłam spełniać obowiązek swój usque ad finem. Po depeszy przyszedł list. "Panie mój Kochany, Złoty -odpowie natychmiast - odpoczynkiem, ukojeniem, smugą błękitu w chmurach są mi dobre słowa listów Twoich. Dziękuję po stokroć za tę pocztową... mewę, oczekując następnych, które przyfruną z Florianowa". Przylatują stamtąd dość rzadko, natomiast Tadeusz Bochwic otrzymuje bez mała dzień w dzień, rok w rok 1908-1909, "białe mewy" - drobno zapisane kartki, kolorowe pocztówki, grube listy, małe poemaciki prozą - cykl zrodzony z florianowskich przeżyć, zatytułowany Z myśli wieczornych. Na wielu stronach powtarza się skrót: "etc. ... etc. ... etc. ..."; te "etcetery" dużo mogą powiedzieć adresatowi, bo jak -objaśni ich nadawczyni - "wieść niesie, że w dopiskach i etceterach kobiety najważniejsze rzeczy umieszczać zwykły". Niech władca Florianowa i król jej serca czyta: "Chętnie oddałabym to, co mi życia pozostaje, aby na drogą mi głowę Pana sprowadzić promień radości... W głębi duszy mojej - imię Pana! Duszą Twoja!"... Niech wie, że gdy wyjechała z jego majątku i znalazła się w swoim domu w Grodnie, nagle zrobiło się tak smutno, tak rozpaczliwie smutno. Zdumiewające, że w tym samym czasie pisarka potrafi trzeźwo, spokojnie, z wewnętrzną dyscypliną, pisywać liczne artykuły czy recenzje do Bluszczu czy do Tygodnika Mód i Powieści - m. In. Na temat nowości literackich, kwestii kobiecej, zawiłych, kolczastych problemów: antysemityzmu wśród Polaków i antypolonizmu wśród Żydów... ...Na biurku pani Elizy - arkusze papieru, zapisywane korespondencjami do gazet, a w biurku, w szufladzie zamkniętej na klucz - skórzana teczka ze srebrnym monogramem: "T. B.", A w niej plik listów od pana Bochwica posegregowanych według dat. - To moje! To prawdziwie tylko moje! - tuli do serca adresatka seledynowe kartki z Florianowa. Coraz rzadziej jednak otwiera szufladę, "białe mewy" nie kwapią się, jak dawniej, do częstych lotów, w przeciwieństwie do tych grodzieńskich, których całe mnóstwo przylatuje do rąk pana Bochwica. "Mam że wyznać prawdę? [...] Tej jesieni mniej niż zeszłej myśli nasze ku sobie dążą..." - Skarży się nieśmiało pisarka i pytająco dodaje: "Lepiej byłoby może, a raczej rozsądniej czy altruistyczniej, nie trudzić Pana tą pisaniną nieustanną i dać czasowi płynąć w wieczność?..." Czeka na zaprzeczenie. Nie otrzymuje jednak odpowiedzi na to konkretne pytanie. Coraz trudniej jest sprostać panu Tadeuszowi podobłocznym lotom, płynąć na tych samych, wysokich falach, śpiewać w tej samej tonacji. Jak przyjmować, aby nie urazić pisarki, niedwuznaczne miłosne aluzje?... Czy godzi się płoszyć taką nadzieję, że na jej zaproszenie przyjadą z żoną do Grodna na wigilijną wieczerzę, a potem ona pojedzie z nimi na Nowy Rok do Florianowa, aby w błękitnej sypialni "przez okno szafirowego namiotu rubinowy zachód słońca oglądać?"... Co prawda, pisarka raz po raz obwarowuje swe pragnienie, pisząc, że: "mnie od Ciebie nie należy się zupełnie nic", że "kiedy tajemnicza siła sympatii rzuci ku sobie dwoje ludzi [...] Wszystko jest radością, jest nasyceniem serca, ale żadnym długiem", ale równocześnie czeka jednak na powtórzenie słów, które jej kiedyś napisał: "O, Pani, zacna i Kochana! Mimo woli i wiedzy uczuwam wzruszenie i głębokie poruszenie serca"... Ciężko idzie teraz pisanie, nie tylko nowych utworów, ale i listów, gdy leży się tak na wysokich poduszkach, aby lżej oddychać, i próbuje kreślić ostatnie słowa do Bochwica, przypominać mu "czasy codziennych mew i gońców, gawędek serdecznych o wszystkim, co na świecie jest, było i będzie"; co w sercu - jest, było i będzie... A to serce - coraz słabsze, coraz bardziej zbolałe, choć za oknami pokoju wiosna, zielona, różowa, pachnąca. Wie, i trudno jej się z tym pogodzić, że "wyjazdy do Florianowa już skończone", że nie pojedzie już nigdy linijką z "najmilszym woźnicą", że nie napisze zamierzonych utworów, choć "głowę napełnia mnóstwo powieściowych pomysłów, obrazów". - To teraz mój dom - mówi, wskazując na łóżko, które opuszcza jedynie na małe pół godzinki, sunąc powolutku w stronę fotela, podtrzymywana przez Marynię Obrębską. Tak zastała ją kiedyś Jadwiga Kunicka; zaalarmowana listem swych sióstr, natychmiast przyjechała z Frysztatu. Była to sobota 1 maja 1910 roku. Pani Eliza rozpromieniła się na jej widok, poprosiła, aby przeniesiono ją z łóżka na fotel. Głosem cichym i drżącym, trzymając jakąś nie dokończoną robótkę w ręku, wypytywała Jadzię o dzieci i o męża. W pewnej chwili niespodziewanie zmieniła temat: - Czy to prawda, Jadwiniu - spytała - że twój mąż zrobił kiedyś świetny kawał swemu przyjacielowi z Izby Posłów - panu Hermanowi Liebermannowi, gdy znaleźli się razem w Wiedniu, w Burgu, wystrojeni we fraki. Byli już wtedy posłami i oczekiwali na audiencję u samego cesarza. Podobno pan Ryszard, siedząc tuż za Liebiermannem, przywiązał mu cichcem poły fraka do oparcia fotela. A tu już zbliżał się sam cesarz i zebrani zaczęli wstawać na powitanie. Liebermann, nie mogąc podnieść się z fotela, błagał szeptem: Rysik, rozwiąż! Rysik, zlituj się! - Tak - przytaknęła Jadwiga. - Nie opowiadaliśmy o tym w obawie, że ten niepoważny żart mógłby zgorszyć panią. Ale teraz, gdy pani już wie o tym - zapewne od moich sióstr - to proszę nie brać tego memu mężowi za złe. On lubi nie tylko poważnie rozmawiać, ale żartować z przyjaciółmi; nieraz w swoim gronie wzajemnie prześcigali się w robieniu podobnych kawałów. - Przeciwnie, moja Jadziu, przeciwnie... Cieszę się, że go mogłam poznać i z innej strony... Nie trzeba w życiu wszystkiego brać tak śmiertelnie poważnie... - I dodała po chwili w zamyśleniu: - Tak jak ja... jak ja to czyniłam... Gdybym była inna, w moim życiu więcej byłoby śmiechu, światła... ...W cztery dni potem, w środę 5 (18) maja, późnym wieczorem przyszła do Frysztatu depesza: Eliza Orzeszkowa oddała duszę Bogu dziś o 9 rano. Po śmierci - spotkanie Już od świtu 10 (23) maja na ulicach Grodna zaczęli gromadzić się ludzie. Gdy o godzinie dziewiątej z domu pisarki przy ulicy Ogrodowej wynoszono metalową trumnę, tłum był już tak gęsty, że tylko ci, którzy usadowili się na balkonach, a nawet i na dachach, mogli z wysoka objąć wzrokiem karawan, kondukt i te olbrzymie wozy dźwigające wieńce z długimi szarfami, stosy wiązanek róż, bzów, konwalii - po bokach. Wozy wyglądały jak wzgórza kwieciste, jak ruchome wysepki płynące powoli wśród morza ludzkich głów. Niezwykłe wrażenie w ten jasny, wiosenny dzień robiły zapalone na ulicach latarnie owinięte w ciężką krepę. Płynęły żałobne pieśni, kilkanaście tysięcy osób odprowadzało na wieczny spoczynek autorkę Nad Niemnem. Gęsty kordon trzymał linię pochodu połączonymi dłońmi - Polaków, Żydów, Rosjan... Wśród przyjaciół zmarłej można było ujrzeć jej wychowanki, a wśród nich - Jadwigę Eysymonttównę z mężem -Ryszardem Kunickim, Marynię Obrębską, doktora Henryka Nusbauma z żoną i córką, doktora Henryka Zamkowskiego, Józefa Kotarbińskiego z panią Lucyną; to oni przed laty, tą samą idąc drogą, odprowadzali na cmentarz męża pani Elizy - Nahorskiego. Na pustym od czternastu lat miejscu dopiero przedwczoraj wyryto datę śmierci Orzeszkowej. Pośrodku czarnej tablicy widniał psalmowy dwuwiersz, wybrany za życia przez pisarkę; umieszczony między imionami małżonków, stał się teraz modlitwą obojga: W Tobie ja samym, Panie, człowiek smutny Nadzieję kładę. Ty racz o mnie radzić... Gdy karawan dotarł do bramy, czerniły się przed wejściem mundury i słychać było parskanie koni o pyskach ściągniętych ostro munsztukami. To piesza i konna policja zjawiła się tutaj wcześniej, aby - z rozkazu gubernatora - interweniować w razie jakiejś "niebłagonadiożnej" manifestacji. Te harce na koniach szerzyły popłoch wśród napierających tłumów. Na domiar władze nie pozwoliły przemawiać mówcom na placu pośrodku cmentarza, więc wszyscy tłoczyli się "wokół grobu ś. p. Nahorskiego, położonego tuż pod murem, że pękały kraty żelazne sąsiednich grobów, łamano drzewa, tratowano w ścisku mogiły". Całe szczęście, że ostał się wysoki, piękny krzyż, a pod nim dwie prostokątne tabliczki: "Stanisław Nahorski. 1826-1896"; "Eliza Orzeszkowa - Nahorska. 1841-1910". Dziesięciu mówców, a wśród nich dziewięciu mężczyzn i jedna kobieta, pani Ludwika Koszutska - żegnali "czujące Serce całej epoki". Szczególne wzruszenie zebranych wywołali: spowiednik ksiądz Miłkowski i Zygmunt Kramsztyk, Henryk Nusbaum i Kazimierz Król, hrabia Krasicki i pan Szapiro oraz i Józef Kotarbiński; po jego wspaniałej żałobnej mowie jego małżonka Lucyna, choć przedtem rwała się do głosu z przygotowaną do recytacji nad grobem strofą Krasińskiego, zrezygnowała z popisu. ...Życie, a raczej - życie po życiu, dopisało niezwyczajną pointę do dziejów miłości Elizy Orzeszkowej i Zygmunta Święcickiego, każąc im się spotkać po... śmierci. Otóż dzień przed pogrzebem w niedzielnym numerze Kuriera Litewskiego z dnia 9 (22) maja na pierwszej stronie ukazały się dwa nekrologi. Pierwszy, ten u góry, na całe dwie szpalty, informował, że Eliza Orzeszkowa zmarła w Grodnie, że po przeniesieniu zwłok do Fary o godzinie 10 rano odbędzie się w godzinę później nabożeństwo za duszę, a o godzinie 2-ej po południu - pogrzebanie ciała na miejscowym cmentarzu. Drugi, poniżej, znacznie skromniejszy, bo na jedną tylko - po prawej stronie - szpaltkę, sąsiadował z całkiem niestosowną reklamą wygodnego obuwia na wszystkie okazje - firmy I. Brochisa z Synami. Drugie spotkanie Elizy i Zygmunta było jeszcze bardziej niezwykłe, bo na jednym ...katafalku. W tym samym bowiem dniu pogrzebu Orzeszkowej - 10 (23) maja, w kościele katedralnym w Mińsku widniała na katafalku trumna z przymocowaną tabliczką: Ś. P. Zygmunt Święcicki. O tej samej porze, co w Grodnie, odbyło się nabożeństwo za duszę lekarza i o tej samej godzinie wyruszył kondukt w stronę cmentarza. Mówcy, znacznie mniej liczni niż żegnający Orzeszkową, podkreślali zasługi na niwie społecznej i zawodowej, także i jako "honorowego sędziego, który każdą sprawę przed podjęciem decyzji umiał rozważyć i dokładnie przestudiować". Święte słowa! Taki sam był już przed laty w Milkowszczyźnie: rozważny, ostrożny, umiejący wycofać się w stosownej chwili. Pochówkowi towarzyszyło dudniące bicie dzwonów we wszystkich trzech - w Mińsku - świątyniach (gdyby to było przed styczniem 1863 roku, ich głos odezwałby się w dziewiętnastu kościołach, ale po klęsce powstania carskie władze zamknęły bramy szesnastu przybytków). Teraz z wież tylko tych trzech, dźwięk ich był tak potężny, głosząc, że "kraj cały składa do grobu zwłoki wielkiej pisarki polskiej", że wielce utrudniał wygłaszanie i wysłuchiwanie żałobnych mów nad grobem zasłużonego obywatela Mińska - Zygmunta Święcickiego. Nazajutrz, gdy wielka pisarka polska spoczywała już na cmentarzu w Grodnie, to w Mińsku, w tym samym kościele, na tym samym katafalku, na którym leżał wczoraj dawny kochanek, ustawiono trumnę Orzeszkowej (symboliczną!). Wokół panował mrok, bo wszystkie okna świątyni zakryto grubymi kirami. Trumna tylko lśniła złociście, bo opromieniały ją liczne, skierowane na nią światła. ...Zatarły się granice czasu i przestrzeni. Znika mrok, jest światło i błękit. Nurkują w słonecznym blasku - złote ptaki. Coraz głośniejszy trzepot skrzydeł... Zaraz sfruną do stóp... Lekka, szczęśliwa poszybuje w górę; coraz wyżej... wyżej Postscriptum, czyli z Florianowa do Kazachstanu Dzięki szczęśliwemu przypadkowi poznałam przed kilku laty, na warszawskim Żoliborzu, panią Jadwigę z męża Rdułtowską, z domu Bochwicównę. Zważywszy, że ukończyła 86 lat, mogła zadziwić doskonałą pamięcią, mieszczącą w sobie także i obrazy z początku naszego stulecia. Jedno z jej osobistych wspomnień dotyczyło Elizy Orzeszkowej. Autorka Nad Niemnem gościła bowiem w majątku rodziców pani Jadwigi, we Florianowie, w nowogródzkim powiecie. Właściciel dworu - Tadeusz Bochwic był, jak wiemy, ostatnią miłością pensjonarskiego serca mocno starszej pani Elizy. Pani Rdułtowska była wtedy zbyt młoda wiekiem, miała bowiem dziesięć lat, aby domyślić się szalejącej burzy uczuć sędziwej pisarki. Zapamiętała jednak dobrze pewną wymowną scenę, gdy pani Orzeszkowa razem z Władysławem Reymontem, trzymając w rękach małe dęby, wsadzali je korzeniami w ziemię. Gdy zasypano już dołki, pisarka wydobyła z jakiejś haftowanej torebeczki różową wstążkę, związała nią silnie dwie sadzonki i rzekła łamiącym się ze wzruszenia głosem: Niech zwą się Eliza i Tadeusz! Niech rosną blisko siebie i dążą razem prosto ku niebu! Rosły... Coraz bardziej rozłożyste konarami, strzelały wysoko w górę przez lat trzydzieści. Oglądał je jeszcze ojciec pani Jadwigi do 1930 roku - roku swej śmierci - i matka, która odeszła z tego świata w sześć lat później. Sama pani Jadwiga nigdy nie mogła zapomnieć szumu gałęzi szarpanych przez bardzo silny tego dżdżystego dnia wiatr, gdy żegnała na zawsze rodzinny dom. Dwór florianowski, zwany pałacem, został zajęty przez nowych właścicieli ze wschodu, ona z rodziną - wywieziona na wschód, a dworskie drzewa w parku - w tym i te dwa pamiątkowe dęby - ścięte i porąbane siekierą na szczapy. Pani Jadwiga z Bochwiców Rdułtowska znalazła się wraz z rodziną (mąż już nie żył) - teściową, szwagierkami i synkami: Jackiem i Jeremim, w dalekim Kazachstanie. I oto, po tylu latach, słucham młodego głosu pani Jadwigi, w pokoju na pierwszym piętrze, przy ulicy Dygasińskiego. Pokój wypełnia się barwnymi opowieściami, obrazami z różnych lat. Ustawmy je chronologicznie. Niech pojawi się t a m t e n Florianów, a na jego tle postacie uwiecznione na starych fotografiach (notabene o rodowej siedzinie Bochwiców znajdujemy dużo informacji w Materiałach do prac o rezydencjach. Wydawanych przez Państwowy Instytut Sztuki). W żoliborskim mieszkaniu nie ma, tak jak tam, wielkiej oszklonej werandy, dużego salonu z ozdobnym kominkiem, "szafirowej jak niebo - jadalni"; tego wszystkiego co pisarka określiła jako "jeden prawdziwy raj". Ale i tutaj w pokoiku na piętrze wśród starych mebelków, pamiątek, odczuwa się niezwykły klimat; to wszystko, co - acz niematerialne -panowało we florianowskim dworze... I te gałęzie orzecha za oknem też mogą - mocą wyobraźni - przypominać sędziwej mieszkance włoskie drzewa z florianowskiego parku i jej szczęśliwe dzieciństwo, młodość. Pani Jadwiga pamięta panią Elizę, w kapeluszu na kopulastej fryzurze używającą przejażdżki z "najmilszym woźnicą" na koźle - panem Bochwicem, w szerokoskrzydłej panamie na głowie. W ręku dzierży jakieś rośliny (zapewne ususzy je potem na przewiewnym ganku i wklei do zielnika), stajenny chłopak trzyma konia za uzdę (pani Eliza lękała się zawsze, że klacz się spłoszy i poniesie). A oto i drugi obraz, drugi temat: wakacyjne zajęcia pani Elizy. Drobnymi rączkami godzinami wybierała ze stosów suszonych ziół i kwiatów, odpowiadające jej kształtem i pastelowymi raczej barwami, okazy i potem kleiła je na kartach. -Pomagałam jej - wspomina moja rozmówczyni. - Cieszyła się, gdy udało się stworzyć cały "album z flory". Zapamiętałam szczególnie jeden, miał atłasowe karty i piękną oprawę z seledynowego aksamitu. Gdy pisarka była we Florianowie po raz ostatni, rok przed swą śmiercią, pracowicie dziergała coś na werandzie lub u siebie w pokoju przy oknie. Dzień przed wyjazdem poprosiła mnie do swego pokoju. Gdy weszłam, siedziała w głębokim fotelu. Na mój widok wyciągnęła rękę z kolorową "książeczką na igły", złożoną z kilku ręcznie dzierganych prostokącików. "Weź to, moje dziecko - powiedziała - zrobiłam dla ciebie, choć trudno było haftować drobnymi krzyżykami, moje oczy, Jadwiniu, są już bardzo słabe..." Tej "książeczki na igły" - małego rękodzieła pani Orzeszkowej, w roku wygnania: 1940, nie zapomniała zabrać do pakowanych w pośpiechu tobołków. Towarzyszyły jej te barwne włóczkowe kwiaty, wyszyte na prostokącikach sukna, przez cały czas pobytu w Kazachstanie. ...A jak tam było w Kazachstanie? Pani Jadwiga opowiada mi o swojej pracy w miejscowym sowchozie. Musiała iść do roboty w polu, gdy jeszcze nie miała, razem z bliskimi, gdzie mieszkać. Marzli w jakiejś pakamerze drewnianego baraku. Radzono: - Sami sobie, tak jak i inni, musicie pobudować dom. W drodze łaski wypożyczono im pług do orania w stepie. Nie potrzebowali więc wyrywać rękami kawałków stepu. Gdy udało się zgromadzić odpowiednią ilość tego "budulca", klejono go potem bydlęcym nawozem, zwanym kiziakiem. I tak powstał ciepły dom dla rodziny. Pomagały jej szwagierki, a nawet i dzieci. Prawdziwe dzielne kresowianki, Polki, nie poddające się ciężkiemu losowi. Umiały przy tym zachować pogodę ducha. Pani Jadwiga opowiedziała mi, z poczuciem humoru, o pewnym wydarzeniu. W pierwszych dniach zatrudnienia dano jej bojowe zadanie: Zasiejecie w polu słonecznikowe ziarenka. Tu macie wymierzony kawałek gruntu, wydrążycie rowki i wsiejecie przywiezione z Centrali ziarno; wszystko co do ostatniej pestki. Jak tego nie zrobicie, grozi wam kara za sabotaż! - Boże, co robić? - myślała z trwogą. - Tych worków z nasionami jest ogromnie dużo, a płachetek gruntu malutki. - Centrala wszystko dobrze obliczyła, jest akurat! -dodano jeszcze, widząc jej bezradne spojrzenie. Usiadła na jednym z worków i zapłakała. Na szczęście pojawił się stary Kazach, który nie zapomniał, że niedawno poczęstowała go dobrym tytoniem, przywiezionym ze swojskich, nowogródzkich stron. Spojrzał na nią i rzekł: - Nie martw się, Jadwiga! Wszystko będzie charaszo! Najpierw zakurim, ty skibkę chleba zjesz, popijesz kipiatokiem i - razem - do roboty! Wszystko zasiejemy! - Te wszystkie pestki? - spytała. - Przecież jest tego z trzydzieści razy więcej niż się zmieści na tym płachetku ziemi... - Jadwiga, nie martw się - powtórzył, zaciągając się tytoniowym skrętem. - Do roboty, a jak się zrobi zupełnie ciemno, to te wory pestek, które zostaną, zakopiemy w głębokim dole. I wszystko będzie jak trzeba, i synkom jeszcze zaniesiesz w woreczku pod suknią te słonecznikowe pestki. A potem to i nagrodę niechybnie ci dadzą, że tak akuratnie wykonałaś zlecone zadanie. Zobaczysz i przodownicą, Jadwiga, zostaniesz - śmiał się, zadowolony, kurząc lulkę. - O, Boże, Panie Niebieski - pomyślała wówczas - co by na tę gospodarkę powiedział mój świętej pamięci ojciec... W swoim stepowym, kiziakowym domu myślała o Florianowie. Czy uratowała się choćby jedna bliska sercu pamiątka? Czy ocalał ten gruby album z fotografiami dziadków, rodziców, gości, znakomitych ludzi pióra, teatru, nauki, którzy zjeżdżali na willegiaturę do Florianowa? Byłby cud, gdybym jeszcze ujrzała te wszystkie twarze na starych zdjęciach. I oto pokazuje mi teraz ten drogocenny skarb. Oglądam fotografie: pani Jadwiga jako dziecko, jako dorosła już urodziwa panna otoczona młodymi wielbicielami z okolicznych dworów, dziadkowie, matka, starszy o siedem lat brat, który zmarł jeszcze przed wojną, ojciec, o którym mówiono, że był wielce podobny do malarza Kossaka, na werandzie, w parku, w polu; sam, w otoczeniu gości, w towarzystwie Orzeszkowej... - Jak zdołała pani ocalić, jak odnaleźć ten piękny album zamykany na srebrne klamry? - pytam. - Zawdzięczam to naszej starej niani - odpowiada. - Odnalazła mnie, gdy powróciliśmy do kraju, i oddając ten skarb opowiedziała, jak udało jej się, tam we Florianowie, uchronić go, ukryć przed "nowymi władcami". Kochana, stara niania, nasza prawdziwa wierna przyjaciółka. Nie wiedziała przecież wówczas, czy wrócimy stamtąd, z wygnania. Narażała się, strzegąc różnych pamiątek byłych właścicieli, "byłych wyzyskiwaczy" - jak pouczali lud właściciele nowi. Strach pomyśleć, co by to było, gdyby znaleźli album i "rozpracowali" każdą postać uwiecznioną na zdjęciach. I księdza Miłkowskiego w sutannie, i pana Kotarbińskiego z ubraną w koronki żoną, Lucyną, i Reymonta, który choć pisał o chłopach, to sam chętnie pijał kawę ze śmietanką z wyzyskiwaczami na werandzie i chętnie przebywał w towarzystwie tej szlachty nie umiejącej pracować wspólnie na wspólnych gruntach. Bluzki z surowego lnu i samodziałowe długie spódnice dobrze na szczęście kryły ten umieszczony pod nimi w kufrze - album. Ze wzruszeniem tedy przerzucałam jego karty, a pani Jadwiga Rdułtowska snuła dalsze losy swej rodziny. Dowiedziałam się więc, jak to w czerwcu 1950 roku, po przeszło dziesięcioletnim pobycie na kazachstańskim zesłaniu, wróciła do ojczystego kraju. Przydzielono jej małe, zrujnowane całkiem gospodarstwo pod Jelenią Górą. Przy pomocy dorastających synów doprowadziła tę zaniedbaną posiadłość do wzorowego porządku. Biegły lata... Powoli zaczęli odnajdywać się bliscy, krewni... W Warszawie mieszkała żona zmarłego przed wojną brata pani Jadwigi, razem z córką. Przeniosła się więc do stolicy. W tym czasie synowie pokończyli wyższe studia we Wrocławiu. Zdawało się, że wreszcie w spokoju, wzajemnej rodzinnej miłości, ułożą sobie życie, bez wstrząsów. I nagle w 1962 roku przyszedł cios pierwszy, potem -w rok później - drugi. Jeden z synów zginął w głośnej katastrofie samolotowej na lotnisku Okęcie, drugi - alpinista, na Mięguszowieckim szczycie. Pozostał pani Jadwidze mały jeszcze wówczas wnuk Wojtek - syn Jacka - który obecnie po kilkuletnim pobycie w Paryżu mieszka w Warszawie. W latach osiemdziesiątych Jadwiga Rdułtowska pojechała do Anglii. Tam odwiedziła pod Londynem polskich zakonników: ojców marianów. W zbiorach, które tam zobaczyła (niektóre z nich dostały się tam szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ocalone z pożogi warszawskiego powstania), ujrzała wśród różnych przedmiotów jakby znajomą rzecz: oryginalny zielnik pani Elizy. Bezbłędnie rozpoznała go po tylu latach. Tak, to ten sam, do którego pisarka wklejała florianowskie zioła. I te kwiaty o wyblakłej już nieco barwie, ale wciąż zachowujące odcienie błękitu, czerwieni, różowości, to też s t a m t ą d... Do tych zbiorów ojców marianów pani Rdułtowska dorzuciła wówczas i własny dar, pamiątkę wiążącą się z Orzeszkową. Była to złożona z kilku ręcznie dzierganych prostokącików "książeczka na igły". Jak widać, mają swoje losy książeczki, także i włóczkowe. I mają za sobą dalekie podróże: z Florianowa do Kazachstanu, z Kazachstanu - pod Jelenią Górę, potem: Warszawa. A z Warszawy pod Londyn - do ojców marianów. Pamiętam, jak kiedyś opowiadałam w dawnej kawiarni u literatów pod kominkiem, gdzie zbierali się pisarze, poeci, krytycy, bibliofile z Juliuszem Wiktorem Gomulickim na czele, o pani Rdułtowskiej, o losach Bochwiców, o Florianowie. Jeden z niezapomnianych uczestników tych literackich biesiad przy herbatce, nieżyjący już Józef Chudek, poprosił mnie, abym przy następnej wizycie u pani Jadwigi zapytała, czy pan Bochwic z Podoroska, cioteczny brat biskupa Łozińskiego, jest jej krewnym. Bardzo go to interesowało, jako że - wyjaśnił - śmierć biskupa Łozińskiego stała się także i literackim tworzywem. Jerzy Andrzejewski opisał ją bowiem w swoim Ładzie serca. Ktoś wtedy przy stoliku dodał jeszcze, że wuj owego biskupa - ksiądz Czeczott był jednym z korespondentów Elizy Orzeszkowej. ...Pani Jadwiga nie wiedziała o fragmencie Ładu serca poświęconym jej stryjowi, bliskiemu krewnemu ze strony ojca, właśnie biskupowi Łozińskiemu. Natomiast dorzuciła mi wiele istotnych szczegółów z jego życia. Pamiętała go dobrze, bywał u nich często we florianowskim dworze albo w pobliskim Paulinowie u jej dziadków. Wspominała mi też, że przed laty zeznawała pod przysięgą, w związku z toczącą się sprawą kanonizacji świątobliwego biskupa, prawdziwość pewnych niezwykłych faktów z jego żywota, pełnego umartwień. Tworzył wokół siebie wspaniałą aurę, wpływając na wewnętrzną przemianę ludzi. Siedząc przy kominku u literatów, pan Chudek pilnie notował przekazane mu informacje, a potem sam dorzucił jeszcze kilka szczegółów o przodkach pani Jadwigi, o takim na przykład jej pradziadku, głośnym filozofie - Florianie Bochwicu, któremu w jednym z numerów Problemów poświęcono wiele miejsca, omawiając jego naukowe prace. Dziś nie żyje już, od kilku lat, pani Jadwiga. Zmarła nagle, a właściwie zasnęła nad ranem. Jeszcze wieczorem z dwoma kuzynkami oglądała z zainteresowaniem telewizyjną Panoramę. Jedna z kuzynek, pani Anna Osiecimska kontynuuje tradycje i może porozmawiać o tamtych czasach, o Florianowie, o Orzeszkowej, o "białych mewach" -listach pisanych przez pisarkę do ojca Jadwigi, pięknego wówczas, o arystokratycznych manierach - Tadeusza Bochwica. Umarł też niedawno pan Józef Chudek. Umarła też dobra, literacka tradycja, goszcząca przez lata w kawiarni przy Krakowskim Przedmieściu. Zamilkły rozmowy o kulturze, literaturze, zgasły anegdoty, kapitalne opowieści ludzi kultury różnych pokoleń, tworzące historię. Zniknęli dawni bywalcy. Patrz, kominek już zgasł... I choć, oddany w tak zwaną ajencję, lokal w Domu Literatury, nosi dumną nazwę: Restauracja Literacka, powinien raczej przybrać miano: Literacka bez literatów... KRWAWE CIENIE NAD OLZĄ Dom Jej wychowanki W czasie dni spędzonych przez Kunickich w Grodnie młoda mama mogła być spokojna o dom i trójkę synów: Stanisława, Adama i najmłodszego Janusza (urodzonego 8 września 1907 roku). Czuwała nad nimi nie tylko stara piastunka, ale i oddana im panna Julia Sowa, nauczycielka z pobliskiej szkółki, która przybywszy tu z innych stron, przywiązała się do mieszkańców domu nad Olzą i do całej śląskiej ziemi. Kuniccy często zapraszali do siebie samotną, niemłodą już panienkę. Uczestniczyła więc w rodzinnych pogawędkach, w podwieczorkach pełnych gwaru młodych głosów, jako że często bywali tu szkolni koledzy Stanisława i Adama, słuchała gry na fortepianie pani doktorowej, czytywała dzieciom opowiastki z dziejów ojczystych, z nabożeństwem oglądała rodzinne pamiątki. Panna Sowianka wracała od państwa Kunickich do swego pustego mieszkania, zasiadała przy naftowej lampie osłoniętej kloszem z namalowanymi motylkami, starając się szybko uporać z poprawianiem zeszytów zaolziańskich dzieci. Wiedziała bowiem, że gdy poprawi błędy w polskich dyktandach w ciągu trzech godzin, to zostanie jeszcze przed snem trochę czasu na wędrówkę wyobraźnią do innego, piękniejszego świata, uskrzydlającego wyobraźnię. Znów przeniesie się do "domu nad Olzą", usiądzie w foteliku o ciemnogranatowych obiciach naprzeciw portretu pani Orzeszkowej w koronkowym żabocie i znów pochyli się nad pamiątkami po najstarszym bracie gospodarza. W grubym zeszycie w linijkę, z napisem na okładce: "Memorandum", Julia usiłuje opisać chwile spędzone u państwa Kunickich, kreślić obrazki, na których można ujrzeć - gospodarzy, meble w salonie, portrety na ścianie, prezent ślubny od pani Orzeszkowej: ołtarzyk o koronkowych złocistych skrzydełkach drzwiczek, starą broń po przodkach, srebrne pucharki misternej roboty. Wiele miejsca w pamiętniku poświęca tym właśnie pamiątkom. Matka gospodarza - pana Ryszarda - Helena Kunicka, podczas jednej ze swych wizyt we Frysztacie, widząc wzruszenie w oczach panny Sowianki na widok tych "najdroższych po synu Stanisławie pamiątek" - dodała kilka o nich szczegółów. - Żegnając się ze mną ostatniej nocy przed straceniem -mówiła o pierworodnym synu - Stasza prosił, abym wzięła te jego prace: ręcznik ze zgrzebnego płótna z wyhaftowanym krzyżykami orzełkiem, szare figurki ptaków z więziennego, gliniastego chleba oraz wyszyte grubą włóczką róże z wypisanymi poniżej słowami: "Za Wolność i Lud". "Te róże były tak w barwach dobrane i żywe, jakby w nich zamknął całą miłość życia i znalazł kształt widomy dla swojej tęsknoty" - zanotuje Julia na dalszych stronach pamiętnika. Serce me smutne płonie Gdy biorą te skarby w dłonie - wzdycha panna Sowa mową wiązaną w swoim "Memorandum". Skarbami do oglądania i do podziwiania są także kolorowe suche bukiety oraz widokówki; kwiaty wiją się na nich w girlandach, pucołowate amorki fruwają pod błękitem, wysypując z archanielskiej trąby fiołki serdecznych życzeń. Pani doktorowa pozwala oglądać te piękne pocztówki, dotykać kopert adresowanych ręką wielkiej pisarki. Co za niezwykłe przeżycie trzymać w ręku listy autorki Nad Niemnem i na życzenie pani Jadwigi odczytywać niektóre fragmenty. Ta wiązanka, do której panna Julia Sowa zbierała "kwiaty uczuć", nie tylko daje świadectwo niezwykłej atmosfery domu Kunickich, ale jest też swoistym dokumentem z tamtych lat. Kuniccy nie wiedzieli, że samotna nauczycielka pisze taki pamiętnik, poświęcony ich domowi. Po długim, długim czasie, bo dopiero po drugiej wojnie światowej, trafił on do rąk rodziny. Było to w latach pięćdziesiątych i najmłodszy syn starego już wtedy doktora Ryszarda Kunickiego - Janusz zdziwił się, gdy otrzymał poleconą przesyłkę w grubej kopercie. Nadawcą był Krakowski Dom dla Samotnych Kobiet. Na pierwszej stronie ręka autorki wykaligrafowała: Moje śląskie wspomnienia - Julia Sowieniecka. Na osobnej karteczce ktoś z tego domu, zwanego Domem Heclów, informował, że ich mieszkanka panna Julia Sowa zmarła w wieku 84 lat, prosząc przed śmiercią o odszukanie rodziny Kunickich pod znanym jej przedtem adresem w Warszawie i o przekazanie tego kajetu. Wzruszająca historia... Wskrzeszanie po tylu latach tamtych czasów, w których nie tylko ukończyła pamiętnik, ale i przekształciła się z Sowy w Sowieniecką, uszlachetniając czy uszlachcając - w swoim pojęciu - zbyt pospolite nazwisko i pragnąc tą końcówką "cka" jakby upodobnić się do tych wszystkich - ckich." do Kunickich. Do okładki pamiętnika doklejona była jeszcze kartka z niedawną datą; Julia Sowieniecka wykaligrafowała tam niebieskim atramentem: "Wspomnienia te moje ofiarowuję Synom <>. Pragnę gorącym tchnieniem słów, myśli i uczuć moich - raz jeszcze dotknąć śląskiej ziemi i dać poznać moje głębokie uczucia, o których napisałam. Jednocześnie załączam swój wiersz, który powstał, gdy kiedyś odwiedziłam Frysztat i ulicę, przy której stał dom, należący już do obcych ludzi. Płakałam, pisząc te strofy. Czytając je, może wspomnicie Państwo kochającą Was aż do grobowej deski Julię Sowę-Sowieniecką. Uliczka zaciszna, mała Pomiędzy domów murami Biegnie czerwona i biała Uśmiechem dzwoniąc i łzami. Grad słońca schwyciłam w dłonie. Niech mnie rozgrzeje, rozpali I serce smutne rozpłonie Od szumu olziańskiej fali. Do domu już wejść nie mogę I tylko krążę dokoła I żal mi odejść w mą drogę Bo rzeka z ogrodu mię woła. Dalej - była już proza, lecz pisana poetyckim językiem: "Umiłowałam dom Doktorostwa Kunickich; tę żywą świątynię rodzinną i tętniącą kuźnię społeczną i polityczną o patriotycznym duchu, gdzie każdy pokrzywdzony mógł znaleźć pomoc i pokrzepienie. Ileż doznaję tam serdeczności, ileż budzi się we mnie subtelnych uczuć, gdy przebywam tam, w pokojach pięknej willi bądź w dużym ogrodzie wśród drzew, pachnących kwiatów. Ten ogród tarasowo schodzi aż do brzegu Olzy, a ścieżki wiją się wśród roślin, krzewów i kwiatów, niektórych nie znanych mi nawet z nazwy, jakby przywiezionych tu skądś z daleka i posadzonych wśród tutejszej flory. Może to doktorowi ma przypominać jego dawny dom rodzinny, jego dzieciństwo u stóp Kaukazu, przy bliskiej rzece Kurze. Jakże maleńką czuję się wśród tych Olbrzymów - rozumu i serca. Daj mi, Panie Boże, mieć to szczęście bywania u nich i przebywania w tym kręgu rodzinnym jak najdłużej, z panem doktorem, jego żoną i ich synami: skupionym zawsze Stanisławem o kruczych włosach, oczach czarnych świecących, które przypominały jego bohaterskiego stryja, po którym nosił imię, zawsze zamyślonym Adamem, blondynem, dość drobnym, o niebieskich oczach, od najmłodszych lat robiącym jakieś wynalazki techniczne, umiejącym naprawiać zepsutą elektryczność, wesołym, żywym jak iskra Januszem, z nieodłącznym jego przyjacielem - psem Dżokiem..." Legiony to... - Dziwne to nieco uczucie czytać wspominki panny Julii o sobie, o bliskich, wraz z nią rekonstruować teraz wydarzenia, kształty przedmiotów - mówił mi Janusz Kunicki, gdy przeglądaliśmy rękopiśmienne zapiski. Pierwsza wojna światowa zapisała się w pamięci nauczycielki jako czas ożywionej działalności Jadwigi Kunickiej na Śląsku Cieszyńskim w "Lidze Kobiet", która powstała pod auspicjami Naczelnego Komitetu Narodowego, "najwyższej instancji w zakresie wojskowej, skarbowej i politycznej organizacji zbrojnych sił polskich" - Legionów. Stąd wywodziły się kontakty żony doktora z pierwszą żoną Józefa Piłsudskiego - Marią, z Dorotą Kłuszyńską i innymi paniami. Z wielkim zapałem brała udział w akcjach mających na celu budowanie narodowej i społecznej świadomości wśród kobiet z robotniczego środowiska. Odczyty w Karwinie, Trzyńcu, Boguminie, porady interwencyjne u władz, współpraca z Czerwonym Krzyżem - wszędzie tam dała się poznać z ofiarnej pomocy. Opiekowała się też legionistami, rzuconymi przez los na Śląsk Cieszyński. Pomagała kobietom, których mężowie trafili do niewoli rosyjskiej, pisząc im listy, przygotowując paczki, tłumacząc korespondencję. Zyskała tym ogólną sympatię, szacunek prostych kobiet - matek, żon, sióstr górników. W tym samym czasie doktor Ryszard Kunicki służył w Legionach jako lekarz w 1 pułku artylerii I Brygady. Stamtąd, z różnych szlaków słał czułe listy do żony. I z tego okresu pochodzi też jego portret namalowany przez utalentowanego kolegę o nazwisku Pinkas. Ostatnie miesiące wojny, a potem rok 1919, styczeń, mocno zapadły w pamięć panny Sowianki. Wtedy to bowiem - po zajęciu przez wojska czeskie części Śląska Cieszyńskiego na zachód od Olzy - najstarszy syn Jadwigi i Ryszarda niespodziewanie zniknął z domu. Po wielu dniach zgryzoty i niepewności doktor otrzymał wiadomość, że Stanisław znajduje się w transporcie rannych wiezionych do Krakowa. Ojciec pojechał tam i przywiózł chorego syna z ropiejącą nogą. - Wybacz mi, mamo -powiedział - ale i ja w tych latach chciałem też być polskim żołnierzem. Nadchodziły dni śląskich powstań - sierpniowe dni 1919 i 1920, niezapomniana noc majowa 1921 roku - hasło do trzeciego zrywu powstańczego, zwycięsko zakończonego po dwóch miesiącach lipcowym bojem o Górę Świętej Anny. Z tych lat - zapisało się w pamięci panny Julii kilka scen. Oto widzi doktora w akcji, jako przewodniczącego Komitetu Plebiscytowego w Cieszynie, to znów na czele Komisji Poborowej. "Przyjmowano tam młodych chłopców już od szesnastu lat; toteż przyszedł tam i drugi syn doktora -Adam" - notuje autorka "Memorandum". Ten rok 1919 mocno zapadł jej w pamięć również i dlatego, że wtedy właśnie "prześliczny, lubiany, pieszczony przez matkę i najbardziej do niej podobny, niespełna dwunastoletni Janusz, o jasnej, falującej czuprynie, smukły i wyższy nawet nieco niż starsi bracia, wykradł się z domu, pojechał w ślad za szesnastoletnim Adasiem i odnalazł go w koszarach. Adam poszedł na ochotnika w bój o Śląsk i przywdział mundur, a ten pieszczoch zapragnął, aby i jego przyjęto do wojska. Gdy go chciano odprawić, poprosił, aby pozwolono mu choćby napychać sienniki, trzepać koce, myć podłogi, szorować naczynia. Potem zażądał za to nagrody; chodziło mu o pozwolenie, choć na chwilę, włożenia czapki polskiego żołnierza na swą prześliczną głowę". - Panna Sowianka z przejęciem opisuje tę scenę, jak i późniejsze chwile, gdy to państwo Kuniccy zdecydowali się (po uznaniu przez rząd polski, na konferencji w Spa w Belgii, decyzji o granicy na Odrze i Nysie) opuścić Frysztat. Płakała panna Julia, żegnając śląską ziemię, bo i ona zdecydowała się na wyjazd. W roku 1920 rodzina Kunickich przeniosła się do Krakowa i tam doktor rozpoczął pracę w uspołecznionym lecznictwie. Działał także w PPS, współpracował z czołowymi jej działaczami; na zachowanych fotografiach widzimy go w towarzystwie Ignacego Daszyńskiego, Liebermanna, Moraczewskiego, Diamanda. Przez sześć lat, do 1929 roku, był we władzach PPS zastępcą przewodniczącego Prezydium Krakowskiej Rady Robotniczej. Biegły lata... Synowie pokończyli studia, pozakładali rodziny. Stanisław i Adam zostali doktorami medycyny, Janusz był prawnikiem (Adam w przyszłości zostanie profesorem, wybitnym neurochirurgiem, Janusz w czasie ostatniej wojny da się poznać w służbie polskich sił lotniczych w Anglii). A Stanisław zamieszka na Śląsku Cieszyńskim, zyskując ogólne uznanie jako lekarz ftyzjatra. Żeni się tam w 1929 roku z panną Księżopolską o imieniu Jadwiga. Odwiedzałam nieraz w ostatnich latach ową starszą panią. Piękne mieszkanie w Bielsku-Białej przy Wzgórzu pod numerem 19 zdobiły meble o dawnej metryce, stare portrety rodzinne, obrazy, w tym i Fałatów: Juliusza i syna Kazimierza, zwanego od dzieciństwa z japońska Togo. Malarskie dzieła Togo-Kazimierza, mimo artystycznej pasji młodzieńca, są nieudolnym naśladownictwem ojca, choć te same stosuje barwy i odcienie, tę samą biel, te same niebieskości, połyskliwe purpury, te same motywy krajobrazu. Dwa z nich o śląskiej tematyce, z dedykacjami dla pani domu: "Pani Jadwidze Kunickiej na gwiazdkę", "Pani Jadwidze ofiarowuję w dniu jej Imienin - Togo Fałat", gospodarze powiesili na ścianie, po obu stronach stojącego na ozdobnym stoliczku złotego ołtarzyka z wizerunkiem Częstochowskiej... Ten rodzinny skarb znalazł się tutaj po śmierci pani Jadwigi z Eysymonttów Kunickiej w 1936 roku. Syn odziedziczył również plik listów od pisarki, wysyłanych ongiś z Grodna do Krakowa, a potem do Frysztatu. Sam senior Ryszard Kunicki, podobnie jak i jego dwaj synowie - Adam i Janusz, mieszkali wtedy już w Warszawie. Przytuliła się też do nich na starość ciotka Zofia. Doktor pracował w Departamencie Służby Zdrowia Ministerstwa Opieki Społecznej. Nie był jeszcze stary; w latach trzydziestych miał dopiero około sześćdziesiątki. Ale widząc zbyt wiele rozbieżności między tym, o co walczył przez całe życie, a samym pełnym swarów politycznych - życiem, usunął się dobrowolnie z tak zwanej areny, poświęcając się pracy zawodowej. W mieszkaniu przy ulicy Gdańskiej, w szufladzie biurka, przechowywał jako wspomnienia "lat górnych" m. In. Order "Virtuti Militari" numer 7521, odznakę "Za wierną służbę" z podpisem Józefa Piłsudskiego, bileciki - wizytówki i krótkie, brzmiące jak meldunek listy dawnego Komendanta, w rodzaju: "Kochany doktorze! Pomóżcie oddawcy listu, pomimo surowości waszych lekarskich wymagań, jeśli nie jest zupełnie niezdatnym, to na razie zatrzymać go można w szeregach, by potem oddać go już jako żołnierza do takich czy innych tyłowych urządzeń, po co ma służyć gdzie indziej. J. Piłsudski". Doktor nie chciał też rozstawać się ze swą legionową szablą; nie wisiała jednak, jak nakazywał staroszlachecki zwyczaj, na ścianie, lecz tkwiła w zakamarkach starej szafy, dotykając rękojeścią szarego munduru. W osobnym pomieszczeniu, w dużym ozdobnym pudle, pamiętającym jeszcze tyfliskie czasy, przechowywał również pamiątki po straconym bracie - proletariatczyku i jego ostatni list do rodziny: "Nie trwożę się, jestem spokojny, choć czeka mnie śmierć. Wiem, za co życie oddaję. Wybaczcie mi, nie mogłem inaczej..." Zbliżał się rok 1939. Pierwszy dzień września zastał Ryszarda, Adama i Zofię Kunickich w Warszawie, najmłodszy - Janusz był zmobilizowany już od kilku tygodni. A w Bielsku - Białej doktor Stanisław Kunicki z rodziną opuszczał w pośpiechu mieszkanie na Wzgórzu, udając się uchodźczym szlakiem - na Węgry. Przed wyjazdem oddał pod opiekę bliskim ludziom, w tym i serdecznemu, choć znacznie od siebie młodszemu, przyjacielowi - "Togo" Kazimierzowi Fałatowi, rodzinne pamiątki, pokazał mu skrytki, w których umieścił między innymi ołtarzyk od Elizy Orzeszkowej, grubą tekę z jej listami, rodzinne fotografie, portret dziadka Czesława w bogato szamerowanym mundurze. "Togo" zapewniał Kunickich, że przecież jego ojciec, Juliusz, był nadwornym malarzem samego cesarza "Wilusia", więc zapewne Niemcy oszczędzą i jego syna, tutaj na tej ziemi zrodzonego, tu mającego po rodzicach willę w Bystrem i pozwolą zaopiekować się domem przyjaciół. Pożegnali się czule z Kazimierzem, bardzo lubili wszyscy tego pełnego wdzięku lekkoducha, który umiał zawracać głowę pannom w okolicy, choć nie był nawet zbyt urodziwy. Jego siostra Kuka mieszkała wówczas w Warszawie. Była już mężatką, a los wyznaczył jej na męża byłego szwoleżera, legionowego oficera... Igo Syma. Tak, tego samego, który potem splamił mundur współpracą z okupantem. Kuniccy nie zawiedli się na uczciwości i uczynności młodego Fałata. Gdy dali mu, jeszcze z Węgier, wiadomość o sobie, pytając w liście wysłanym przez okazję o mieszkanie, o losy różnych przedmiotów i tych najdroższych pamiątek rodzinnych, natychmiast odpowiedział wyczerpująco na wszystkie pytania. Listy pisał na papierze znalezionym na biurku doktora z nadrukiem po lewej stronie: "Dr Stanisław Kunicki. Bielsko, Wzgórze 19. Tel. 25-19". Nad tym nazwiskiem dopisał zielonym atramentem: "Treuhander des Herrn". Szczęśliwym trafem, on to bowiem został treuhanderem domu Kunickich i otrzymał klucze do ich mieszkania na pietrze. Zaraz pierwszego dnia po wejściu tam złożył im szczegółowy meldunek, co się ostało w mieszkaniu po "wizytach gości" i po kilkumiesięcznym obcym kwaterunku, co uschło w doniczkach i co się przypadkiem uratowało za szafą... List z okresu Bożego Narodzenia 1939 roku mówi więc m. In. O zniknięciu "biurka z pokoju Stasia, ładnej śląskiej skrzyni, materacy i łóżek, wszystkich poduszek z wyjątkiem jednej, jedynej krasnej poduszki spod głowy". To wszystko drobiazg, rzeczy do nabycia! Najważniejsze, że ocalały te bezcenne dla rodziny Kunickich pamiątki. "Togo" wyraźnie pisze, że odmurował wskazaną przez doktora skrytkę w drzwiach, wyciągając stamtąd stare listy, karty, fotografie, skrzypce, zawiniątko z ołtarzykiem. Co to za pociecha dla serca! Dalej, po tych rzeczowych informacjach, "Togo" słał serdeczności: "Stasia - Dudusia serdecznie całuję, a Wam, kochani Państwo, ślę najserdeczniejsze pozdrowienia i życzenia spędzenia najmilszych świąt. Dziękuję za dopiski doktora. Wojczaka również serdecznie pozdrawiam. Oddany Togo Fałat". Gdy doktor z żoną i synem wrócili z Węgier, nie odważyli się wracać do Bielska, okupowanego przez wroga. Zamieszkali więc w Wieliczce przy ulicy Mickiewicza. I stąd przez czas wojny wysyłali listy do Warszawy, otrzymując stamtąd szczegółowe relacje od ojca; o ciotce Zofii, o bracie Adamie, o codziennym bytowaniu. Mało tylko w tych listach było wiadomości o Januszu, o jego żołnierskim szlaku, walkach na różnych frontach świata. ...Jest już drugi rok wojny, zbliża się Wielkanoc. Ryszard Kunicki wychodzi czasem ze swego żoliborskiego mieszkania, kieruje się w stronę Nowego Miasta, Krakowskiego Przedmieścia. Odwiedza groby w kościołach. U Świętej Anny czarne krzyże wokół figury Chrystusa, niżej - czerwone światełka. Męczeńskie ogniki; przed niespełna dwoma tygodniami wywieziono z Pawiaka i stracono w Palmirach dwudziestu Polaków, a przed kilkoma dniami w transporcie do Oświęcimia znaleźli się znani polscy artyści, m. in. Jaracz, Schiller, Sawan, aresztowani w związku ze sprawą i zastrzeleniem z wyroku sądu podziemnego w mieszkaniu przy Mazowieckiej 10 głośnego aktora, agenta na usługach władz hitlerowskich - Igo Syma. Kuka Fałat i... Igo Sym Na ulicach pełno rozklejonych plakatów - listów gończych za polskimi artystami: Dobiesławem Damięckim i jego brzemienną żoną - Ireną Górską. Na szczęście nie udało się ich pochwycić; zamieszkali wtedy pod Ostrowcem Świętokrzyskim. On przybrał nazwisko Józef Bojanowski, ona urodziła w lipcu 1941 roku syna - Damiana. W trzy lata później przyszedł na świat Maciej (obaj znani są dziś jako dobrzy aktorzy warszawskich teatrów). Listy gonią Górską i Damięckiego po całym kraju, obiecane są nagrody za informacje o nich, okupant pragnie szybkiego odwetu za śmierć swego przydatnego agenta, mianowanego przez nich dyrektorem tzw. Theater der Stadt Warschau, obdarowanego koncesjami na teatr "Komedia" przy Kredytowej i na kino "Helgoland". - Mój Boże, pomyśleć, że kiedyś Igo był polskim oficerem i że rodzina Fałatów chlubiła się małżeństwem Kuki z pięknym porucznikiem, późniejszym amantem filmowym i teatralnym - myśli stary doktor. Wracając do domu Ryszard Kunicki kupił przedwojenną jeszcze kartkę z rysunkiem Stryjeńskiej, znaczek przedstawiający butny profil Hitlera. I napisał list: "Warszawa 12 IV 41. Kochani Moi! Niech te święta będą ostatnimi, które w rozłące spędzamy. Wasza ciotka ma się wyśmienicie, tylko z nudów wyprawia różne fiksacje. Czasami wydaje jej się, że przyszli odwiedzić ją nieobecni. Jest bardzo nieznośna, ale wytrzymujemy, staramy się pamiętać, że i ona wiele w swoim życiu przeżyła. Już siada, wysadzam ją na fotel, słowem gojenie się złamanej nogi idzie sprawnie. Całuję Was i gorąco ściskam. Wasz Ryszard Kunicki". Była czasami rzeczywiście nieznośna, uparta, po części nieświadoma już tego, co działo się wokół niej. Car mieszał jej się z Hitlerem, zsyłki na Sybir, Cytadela z obozami koncentracyjnymi, wiek dziewiętnasty z latami okupacji. Obsesyjnie bała się rewizji, ale mimo to opowiadała wokół, zniżając tylko konspiracyjnie głos, że posiada pamiątki po bracie Stanisławie, tym, który walcząc za sprawę, zginął na stokach Cytadeli. Przykazywano jej nie mówić o tym, obiecywała milczeć, zdawała się rozumieć niebezpieczeństwo. Ale razu pewnego Ryszard zastał ją w towarzystwie obcej kobiety, oferującej do sprzedania ciastka domowego wypieku oraz "pospółkę"; Zofia z dumą rozpościerała przed nią ręcznik z grubego płótna, na którym widniały wydziergane czerwoną włóczką róże i słowa "Za Wolność i Lud". - Zosiu - strofował ją potem brat. - Wsadzą cię do więzienia i sprowadzisz na dom nieszczęście. - Nie boję się! Mogą mnie zesłać i zabić! - przy tych , słowach prostowała zgarbione plecy. Znikały nagle chude skrzydełka łopatek, głowa na wątłej szyi unosiła się ku górze ruchem, który miał świadczyć o zuchwałej odwadze, o gotowości na wszystko - Nie tylko mogą Ciebie zesłać, ale przede wszystkim zabiorą i zniszczą pamiątki po Staszy! - Taki argument mógł skuteczniej trafić do staruszki. I rzeczywiście, zaniepokojona, ostrożnie zwinęła płótno w gruby rulon, chlebowe zwierzątka spakowała w pudełko, wszystko schowała pod łóżko i przestała pokazywać ludziom te pamiątki. Czasami tylko wieczorem przy zaciemnionych oknach wyciągała zawiniątka, przepakowywała, oglądała w milczeniu. - Tu mogą też je znaleźć - zakiełkował w niej kiedyś niepokój, więc pewnego dnia, gdy nikogo nie było w mieszkaniu, zamotała pakunek grubym, papierowym sznurkiem, wspięła się na stołek i próbowała umieścić pamiątki wysoko na antresoli. Stołek zachybotał się i runęła nagle na podłogę. Gdy brat wrócił do domu, zastał ją jęczącą w korytarzu ze złamaną nogą. Odtąd doktor Ryszard Kunicki nie miał już rzeczywiście dla siebie spokojnej chwili. Opiekował się starszą siostrą zresztą już przedtem, spełniał cierpliwie jej życzenia, kaprysy, miał dla niej zawsze dużo serdecznej wyrozumiałości. Ale teraz, gdy leżała w łóżku z unieruchomioną nogą, dla doktora, nie tak młodego i nie tak już zdrowego, był to trud nad siły. Co by to było, gdyby syn Adam nie pomagał mu przy ciotce?... To ciągłe jej: Podaj mi, Rysiu, to, przysuń tamto... Przynieś mi rulon z antresoli... Schowaj szybko, bo ktoś idzie... A kto tam dzwonił do drzwi?... Czasami zwidywało jej się, że Stasza odwiedzają i przynosi jakieś odezwy. Zrywała się wtedy z łóżka: Zaraz muszę roznieść je pod podane adresy, pozwólcie mi wstać - upierała się. To znów wyobrażała sobie, że z bombą w ręku bierze udział, razem ze Staszą i Siergiejem Degajewem, w zabójstwie carskiego żandarma. Dopiero późnym wieczorem, gdy wreszcie zasnęła, Ryszard mógł spokojnie zasiąść do biurka i napisać do syna i synowej Jadwigi. "Moi najdrożsi - zaczął (karta pocztowa ma wydrukowany brązowy znaczek przedstawiający Kazimierza Jagiellończyka na tle mapy Polski, w rysunku E. Manteuffela i J. Piwczyka, ale zamazuje go czarny tusz pieczątki "12. Generał Gouvernement" ze swastyką w wieńcu dębowych liści, z czarnym orłetn o szeroko rozpostartych skrzydłach). Moi najdrożsi - powtarza. - Ślę Wam serdeczne życzenia świąteczne. żebyśmy po raz ostatni święta spędzali osobno. I abyśmy wszyscy przeżyli ten wojenny czas! Na szczęście mamy jeszcze dach nad głową, mieszkanie stoi nienaruszone, a także wszystkie meble, obrazy, pamiątki są na swoim miejscu... Ale wojna jeszcze trwa. Cieszę się, że Togo chroni Wasz dobytek. Na pewno wrócicie szczęśliwie, po wojnie, do Waszego domu na Wzgórzu. Ściskam Was mocno. Ojciec i Dziadek". W 1944 roku dom przy ulicy Gdańskiej w powstańczej pożodze spalony został aż do piwnic. Spłonęła wraz z nim i większość pamiątek. Ocalały jedynie, odnalezione gdzieś w zgliszczach ostrze i rękojeść legionowej szabli Ryszarda Kunickiego. Gdy skończyła się wojna, Janusz Kunicki powrócił z Anglii do ojczyzny, do żony i córki, a jego starszy brat, nie zwlekając, opuścił Wieliczkę i powrócił z rodziną na Wzgórze 19. Zabezpieczone przez "Togo" Fałata i częściowo ukryte u zaufanych ludzi w Bielsku - Białej i okolicy rzeczy wróciły do gospodarzy. Na tym samym co przed wojną honorowym miejscu pojawił się ślubny dar od Elizy Orzeszkowej - ołtarzyk z Czarną Madonną, a szuflady sekretarzyka wypełniły się ponownie listami pisarki. ...Płynęło życie, syn doktora Stanisława, a wnuk doktora Ryszarda: Staś - "Duduś" w młodym jeszcze wieku ożenił się, a w 1952 roku przyszedł na świat jego syn, nowy potomek rodu Kunickich. - Damy mu imię pradziadka z Warszawy! A więc: Ryszard! Gdyby wyrysować rodzinny imiennik, przeplatałyby się dwie nici - Stanisławów i Ryszardów: Stanisław Kunicki z ubiegłego stulecia, jego najmłodszy brat Ryszard z przełomu XIX i XX wieku, pierworodny syn Ryszarda - Stanisław, niedoszły chrześniak Orzeszkowej, i jego potomek - też Stanisław urodzony w dwudziestoleciu, w wolnej już Polsce, i znów - Ryszard, i znów Stanisław zrodzeni już po tej wojnie. Tu dygresja warta przytoczenia: W liście ze stycznia 1957 roku pisał do mnie Gustaw Morcinek: "Knocę teraz Czarną Julkę. Powieść autobiograficzną z lat szczenięcych, pacholęcych, durnych, chmurnych, na które nie leją się łzy rzęsiste, lecz kapie turecki miód za dwa grajcary, przezywany przez nas - niedorostków - <>". Julka! Była taka dziewczyna, czarna i żywa jak weneckie diablę, pełna rozpierającej ją energii i pomysłów na najbardziej dzikie eskapady. Chłopcy, którym przewodziła, byli jej ślepo posłuszni. Podległy był też jej we wszystkim, patrzący w nią jak w obraz niespełna czternastoletni Gustlik... Wraca się chętnie pamięcią do lat dzieciństwa, nawet i wtedy gdy warunki bytowania są tak ciężkie, jak było to w wypadku syna wdowy - Morcinkowej. I nawet gdy minie pół wieku z górą, pisanie Czarnej ulki sprawi radość. Gdy pan Gustaw ukończył tę powieść, zawiózł egzemplarz, w podarunku, do pani Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej, mieszkającej w pobliskich Wielkich Górkach. Wkrótce pisarka odwiedziła doktorstwo Jadwigę i Stanisława Kunickich. Doktor, niedoszły chrześniak Orzeszkowej, zaczął opowiadać z ożywieniem: - Proszę sobie wyobrazić, że znałem tę Julkę. Miała czarne włosy, czarne oczy i śniadą cerę. Pracowała jako pomoc domowa u moich rodziców. Byłem wtedy jeszcze dzieckiem, przepadałem za nią, miała wspaniałe pomysły zabaw. Moi rodzice bardzo ją lubili. Matka, notabene wychowanka Orzeszkowej, ceniła jej pracowitość, dobre serce nie tylko dla ludzi, ale i dla zwierząt. Była już dorosłą panną. Pod jej ręką wszystko lśniło czystością. Szczególnie starannie i z pieczołowitością odkurzała ołtarzyk Matki Boskiej, całując go przy tym. Wiedziała, że to dar ślubny od autorki Nad Niemnem. Lubiła czytać książki. Czasem wspominała o swoim własnym dzieciństwie, o gromadzeniu wisusów, którym przewodziła, "o delikatnym synku wdowy Morcinkuli" - Gustliku. Nie doczekała roku 1959, kiedy ukazała się o niej książka dawnego kompana zabaw. Pani Zofia słysząc tę historię, napisała na drugi dzień list do Skoczowa: "Górki Wielkie, 12 X 59 Drogi panie Gustawie! Zachwycamy się wszyscy Czarną Julką. Wczoraj mówiliśmy długo na ten temat z doktorem Kunickim, który twierdził, że czarną Julkę dobrze pamięta, bo jako dorosła dziewczyna pracowała jakiś czas u jego rodziców - Ryszarda i Jadwigi z Eysymonttów. Jego wspomnienia odpowiadają zupełnie pana opisowi. Serdeczne wyrazy łączę Zofia Szatkowska". Ryszard Kunicki, "chlebodawca" Julki, zdążył jeszcze przeczytać powieść Morcinka i cieszył się, że postać tej rezolutnej, ciemnowłosej Ślązaczki, "kompanki" morcinkowych, chłopięcych zabaw, została uwieczniona z literaturze. Kuniccy, młodzi i starzy... Dziadkowie i prawnukowie; sam wczesny świt, próg życia, i zmierzch... Rodzą się, umierają. Pozującą w młodych latach na terrorystkę Zofię Kunicką, która dożyła stu wiosen, odprowadzono na warszawski cmentarz. Wkrótce doktor Ryszard Kunicki podąży za siostrą. W lutym 1960 roku do Bielska przyszła wiadomość, że zmarł dnia 23 tegoż miesiąca. Prawnuk Ryszard Kunicki wyrusza z całą rodziną do Warszawy, aby mroźnym lutowym dniem 1960 roku pożegnać pradziadka. Usłyszy nad grobem, w piątkowy dzień lutego, na Cmentarzu Ewangelicko-Augsburskim przy ulicy Młynarskiej, słowa o "ofiarnym lekarzu, działaczu socjalistycznym, człowieku, który dawał prawdziwe świadectwo moralnych wartości socjalizmu". W pożegnalnych mowach przypomną doktora jako posła Ziemi Cieszyńskiej do parlamentu wiedeńskiego z ramienia Polskiej Partii SocjalnoDemokratycznej Galicji i Śląska, do Sejmu Ustawodawczego z ramienia PPS. Ostatnie krótkie słowa pożegnania wygłosił jakiś starszy człowiek, widać przyjaciel jeszcze z legionowych lat, bo drżenie w głosie zdradzało wzruszenie, gdy mówił: - Pamiętasz, Ryszardzie, nasz wspólny szlak bojowy?... Pamiętasz te rozmowy, gdy snuliśmy marzenia o wolnej ojczyźnie? żal tym większy ogarnia nasze serca, gdy Cię dziś żegnamy, że byłeś człowiekiem pełnym dobroci, braterstwa, oddanym do końca sprawie walki z krzywdą, gdziekolwiek i przez kogokolwiek byłaby ludziom czyniona. Nie doczekałeś tej Polski, o którą walczyłeś. "Togo" Fałata - tęskność na wiosnę Odwiedzałam często najmłodszego syna wychowanki pani Elizy - Janusza Kunickiego. Powracali tam ci dawno pożegnani. Pojawiali się w naszych rozmowach, na starych fotografiach, na zwątlałych kartkach z ich pismem. Pan Janusz zmarł przed sześciu laty. Jeździłam na rozmowy do Bielska-Białej - do jego bratowej i wiele wieczorów spędziłyśmy pod starymi portretami, pod ołtarzykiem od Orzeszkowej, na fotelach - pamiątkach ocalonych przez młodego Fałata. - To niby martwe przedmioty, ale te wszystkie papiery, obrazki, fotografie wywołują we mnie żywe wzruszenia. Pomyśleć, że ten ołtarzyk trzymała w ręku Orzeszkowa - mówiła pani Jadwiga z Księżopolskich Kunicka ukazując wizerunek częstochowskiej Madonny - że to jej ręka pisała te listy do mojej teściowej. Ale muszę się też pochwalić i własnymi rodzinnymi pamiątkami - stara pani w młodzieńczej kolorem sukni ożywia się, podsuwa pod oczy miniaturę z napoleońskich czasów po swoich pradziadkach. -Mam też różne pisane do mnie cenne listy, na przykład pani Siemaszkowej, która pierwsza grała pannę młodą w Weselu, i długie epistoły kochanego Togo - Kazika Fałata. To był lekkomyślny, dość wesoło biorący życie młodzieniec, ale miał złote serce, otwarte dla ludzi, wierne dla przyjaciół. Myślę, że nawet się mną trochę interesował, ale nigdy nie przekroczył niedozwolonej granicy. Proszę, tu są jego i listy do mnie, do męża, do mojego syna... Po wojnie "Togo" znalazł się w Anglii. Jakże tęsknił tam, szczególnie wiosną, za Beskidami. Pisał: "tutaj, w Anglii jedynie niebo i chmury w przeróżnych odcieniach - i może jeszcze zieleń - są równie piękne jak u nas, na Śląsku Cieszyńskim. Nic mi nie zastąpi naszych gór, dolin, kościółków, rzek, lasów, stawów, łąk, drzew, ich cudownej na wiosnę zieleni. Wędruje tam me serce, a moja ręka pędzlem usiłuje to wszystko oddać w tęsknocie za mą ziemią. Wasz oddany Togo Fałat". Za naszym domem też tęsknił, pisał, że nie może zapomnieć Wigilii przy kolędach na Wzgórzu. Gdy znalazł się w Anglii, nie znał języka, więc żalił się na swoje lenistwo, że "za młodych lat lekceważyłem sobie naukę, nie korzystałem z możliwości, że w domu była angielska nauczycielka, gdy mój ośmioletni siostrzeniec, syn Kuki, płynnie już mówił po angielsku. Spotyka mnie teraz zasłużona kara. Zarabiam tu na życie, próbując malować". Kilka lat po wojnie "Togo" zdecydował się wrócić do Polski, zgłosił się do obozu repatriacyjnego, czekając na swoją kolejkę. Prywatnym "kanałem" ostrzegają go jednak zaprzyjaźnieni z Fałatami ludzie: Nie wracaj, byłeś wcielony tak jak i inni Polacy mieszkający na terenie Śląska - do niemieckiego wojska, będziesz traktowany jako zdrajca. Zaaresztują cię, dodatkowo jeszcze, jako szpiega angielskiego. "Zrezygnowałem więc, bo nie potrafię się bronić, gdy podli plugawcy chcą mnie wykończyć, dorabiając mi jeszcze opinię zdrajcy narodu, a sami wysługują się... (tu zamazane atramentem słowa). Wszystko zostawiłem czasowi, uzbrajam się w wyczekującą cierpliwość". - To ja zamazałam, bo było tam napisane: czerwonym... - wyjaśnia pani Kunicka - i jeszcze jakiś tam epitet. - "Togo" nie wrócił już nigdy do kraju, do ukochanych Beskidów - dodaje ze smutkiem, wciskając plik widokówek z własnoręcznym podpisem: "El. Orzeszko-Nah." Do szuflad starego biurka. Janusz Kunicki ma wszystko poukładane starannie. Osobne teczki, ponumerowane, opatrzone datami mieszczą także i listy Orzeszkowej. W jednym z nich, w maju 1900 roku, przysłała taką oto wskazówkę na nową drogę życia Jadzi Eysymonttównej: "Umiej człowieka, z którym Cię los połączył, dobrze kochać, o szczęście dbać!" Wystarczy sięgnąć po inną teczkę, aby przeskoczyć o kilkanaście lat do przodu i ujrzeć na fotografii Ryszarda Kunickiego, z ciemną bródką przystrzyżoną w klin, w mundurze legionisty siedzącego za stołem z surowego drewna, obok - duży wiklinowy kosz ze święconym. Jest Wielkanoc 1915 roku i fotografia spełniająca rolę pocztowej karty nosi pieczęć polowej poczty i numer baonu. Są też wizytówki i małe bileciki z nazwiskami nadawców: Józef Piłsudski... Maria Piłsudska. Inna znów fotografia, osiemnaście lat później. Jesienne listowie, na ogrodowej ławce w Bystrem siedzą dwaj starzy przyjaciele - Ignacy Daszyński i Ryszard Kunicki. Nie są już młodzi, spotkali się tutaj na leczeniu w sanatorium. Kto to był ten Siergiej?... ...Nagle z grubej koperty wysypują się bardzo już stare fotografie naklejone na sztywne tekturowe prostokąciki z ząbkowanymi brzegami. Na jednej z nich on - Stanisław Kunicki, młody wówczas chłopiec o gęstej czuprynie, nieco skośnych oczach, w studenckim mundurku z wysoką, sztywną stójką przy szyi. Po drugiej stronie obszerna reklama firmy: "Tyfilis. Photographie W. Barkanooff pres la Theatre, maison Kazanoff"... Do fotografii przypięty jakiś gazetowy wycinek. - Pytała mnie pani - pan Janusz wygładza zadrukowaną stroniczkę - czy rodzinie Kunickich jest coś wiadomo o dalszych losach złego ducha naszego Staszy - Siergiusza Degajewa. Oto pierwszy ślad! Ta gazetowa strona wyrwana z Głosu Moskwy z 1909 roku. Wycinek, proszę sobie wyobrazić, dała pani Orzeszkowa mojemu ojcu, gdy odwiedził ją w Grodnie; widocznie dobrze zapamiętała rozmowy z nim przed dziesięciu laty i nazwisko tego terrorysty. W żałobnej obwódce widnieje tam twarz, znana przed laty z rozsyłanych listów gończych opisujących człowieka niewysokiego wzrostu, szczupłego, ciemnego blondyna, sprawcę ohydnego mordu. Pod fotografią podpis: Siergiej Piotrowicz Degajew, poniżej obszerny artykuł jakiegoś Fielda. W tym pośmiertnym wspomnieniu ów Field donosił, że zabójca pułkownika Grigorija Konstantynowicza Sudiejkina zmarł ostatnio w Nowej Zelandii i tam został pochowany. - Nie dopadli go, umarł śmiercią naturalną! - wykrzyknęłam przeczytawszy artykuł. - Nie, proszę pani - odpowiedział Janusz Kunicki - żył jeszcze długo, umarł w wieku sześćdziesięciu sześciu lat jako bardzo poważany profesor uniwersytecki, w Południowej Dakocie, stanie Ameryki Północnej, pod zmienionym imieniem i nazwiskiem: Aleksander Pall. - A kto to był ów Field? - To także zmienione nazwisko; w rzeczywistości nazywał się Włodzimierz Degajew. Był to młodszy brat Siergieja, który wówczas z porozumieniu z "nieboszczykiem" -przedwcześnie owinął go w całun. Po wydrukowaniu w Głosie Moskwy żałobnego wspomnienia bracia Degajewowie odetchnęli z ulgą: Ucichną, zamilkną wreszcie mściwi, nie mogący zapomnieć, dawni znajomi albo krewni tych nieżyjących już towarzyszy. Przestaną tropić, dopytywać się, gadać o zdrajcy, który wydał tylu swoich przyjaciół... Uwierzą, że zszedł już z tego świata. - A wdowa po Siergieju, po profesorze Pallu, a wdowa? - dopytywałam się jeszcze. - Niczego nieświadoma - odpowiedział pan Janusz. ...Trzeba przyznać, że Degajew był nie tylko szatańsko sprytny, ale i bardzo zdolny, umiejący rozkochiwać w sobie kobiety. Wtedy, gdy uszedł z Petersburga i znalazł się we Francji, zdecydował, że przeniesie się do stwarzającej większe możliwości dobrych zarobków Ameryki. I choć pracował -kolejno - jako poganiacz bydła, tragarz, pszczelarz i księgowy, to równocześnie uczył się, ukończył wyższe studia, uzyskał dyplom nauczyciela, aż doszedł w końcu do uniwersyteckich godności. Nazywał się już Pall i tak mówiły wszystkie urzędowe dokumenty. Błyskotliwy wykładowca-matematyk o mrocznej urodzie zafascynował młodą studentkę. Wypatrzył ją wśród wielu dziewczyn. Kathleen była delikatna, wrażliwa, podatna na hipnotyczny wręcz wpływ profesora Palla. Toteż usłuchawszy go, rzuciła studia, uciekła od rodziców do profesorskiego domu, wkrótce wyszła za mąż za wykładowcę i urodziła dzieci. Pragnął mieć ich wiele. - Trzeba tworzyć nowe życie, nowych ludzi - mówił. Przyszło ich na świat chyba z pięcioro. Można sobie dziś tylko wyobrazić, że po śmierci męża wdowa zdziwiła się, oglądając papiery zamknięte w jego masywnym biurku przez te wszystkie lata ich wspólnego życia, niedostępne dla niej dotychczas, nieznane. Oto trzyma w ręku wycinek gazety z 1909 roku z artykułem Fielda, ilustrowany fotografią jakiegoś Siergieja Degajewa. Mężczyzna na zdjęciu przypomina jakby jej własnego męża. Przywidzenie! Bzdura! Ale skąd wzięła się też tutaj ta stara fotografia z wypisaną datą: 5 maja 1881 roku jakiegoś bardzo młodego mężczyzny i ta dedykacja: Drogiemu Siergiejowi Degajewowi - Stasza Kunicki. Kto to był ten Stasza? - zastanawia się. Dobrze, że trochę zna rosyjski język, więc przeczyta i ten artykuł z moskiewskiej gazety. I dowie się, kto to był ten Siergiej, tak podobny do jej męża, kto...? Czy profesorowa Pall, a właściwie Degajewowa, otrzymała w przyszłości odpowiedź, czy dowiedziała się, że ów "uśmiercony" przez Fielda człowiek żył jeszcze z nią pod wspólnym dachem przez tyle lat, że spłodził tyle małych Pallów?... I że ów Field był młodszym bratem męża?... Pall - po angielsku: kir, całun, zasłona, okrycie... Okrycie tak doskonałe, że nikt przez lata całe nie rozpoznał w nim Siergieja Degajewa. Być może, że pani profesorowa w końcu zaczęła się czegoś domyślać po dokładnej analizie ukrytych w biurku fotografii i dokumentów, wycinków, genealogicznych notatek. Oto matka męża nazywała się z domu - Polewoj. Field - znaczy: pole. Pall wymawia się: Pol. Mozolnie pani Kathleen rozszyfrowuje tę całą językową, pełną znaczeń kombinację. Oto na jednej z fotografii jest i sam dieduszka Polewoj z dziwnym po drugiej stronie tekturki objaśnieniem: rewolucyjny publicysta, potem pracownik III Wydziału. Oto na innym zdjęciu ten jakiś Stasza Kunicki z jej mężem... Oto... Po krótkim namyśle wdowa zbliży się do kominka i wrzuci do ognia mężowskie archiwum. Zaskwierczą mocniej płomienie, wzbiją się ku górze, aby po chwili opaść poskręcanymi, sczerniałymi strzępami papierów, kartoników... Siny dym zasnuł spopielałe resztki. The pall of smoke... The pall... Czy zachował się więc choćby na cmentarzu w mieście Werminion grób wielce zasłużonego dla amerykańskiej nauki profesora Aleksandra Palla?... Ciekawe, bardzo ciekawe...