WIKTOR HUGO CZŁOWIEK ŚMIECHU „Lata, pod których wpływem geniusz innych mistrzów chyli się ku ziemi, słabnie i dostaje zmarszczek — pisał w roku 1868 Teofil Gautier — zdają się przynosić Wiktorowi Hugo nowe siły, nową energię i nowe piękności". Te słowa znalazły całkowite potwierdze- nie, kiedy w rok później ukazał się Człowiek śmiechu. Po Nędzni- kach — wcześniejszych o siedem lat — nie wydawało się, że wielki pisarz może pójść jeszcze dalej w krytyce burżuazji. Najmniej zaś można było oczekiwać, że na starość spróbuje wskrzesić tradycję powieści romantycznej w jej najczystszej, niemal wyzywającej po- staci, od dawna już przebrzmiałej dla czytelników Flauberta i braci Goncourt. Wiktor Hugo miał jednak mimo wieku zaskoczyć swoich współczesnych niejedną jeszcze niespodzianką. W Człowieku śmie- chu stworzył najbardziej rewolucyjną ze swoich powieści i jedno- cześnie najbardziej romantyczną od czasów, kiedy zdobywał sławę Katedrą Notre-Dame. l Nędznikom wprawdzie nie brak znamion romantyzmu, ale Człowiek śmiechu zostawia ich pod tym względem daleko w tyle, stapiając w niezwykłą całość początek i koniec naj- dłuższej i najbogatszej w wydarzenia kariery pisarskiej, jaką zna historia literatury francuskiej XIX wieku. Nie tylko lata, ale i poglądy dzieliły początki twórczości Wiktora Hugo od postawy, którą reprezentuje Człowiek śmiechu. Urodzony w roku 1802, zadebiutował tomem Ody i wiersze różne w dwu- dziestym roku życia. Ideologiczna jego pełnoletność nie pokrywa się jednak z datą tego debiutu. Przyszły autor Nędzników zaczynał jako monarchista. Atmosfera polityczna Restauracji zaciążyła nad całym romantyzmem francuskim tego okresu tłumiąc w nim nurt rewolucyjny; miał on swoje źródła w epoce Oświecenia, w której rozwijał się jako uczuciowy bunt przeciw przywilejom urodzenia i majątku — pod panowaniem przywróconych do władzy Burbonów . zanikł wszakże prawie bez śladu. Jego miejsce zajęła liryczna apo- teoza monarchii. Z daleka dostrzegał to zatamowanie francuskiego romantyzmu Puszkin, uważny i przenikliwy obserwator życia literackiego na Zachodzie. W roku 1824 pisał on: „Wiek romantyzmu nie zaczął się jeszcze dla Francji. Wszystkie zbiory poezji zwanych romantycz- nymi przynoszą wstyd literaturze francuskiej". Ale — dodawał za- raz — tym gwałtowniejszy powiew wolności i „literackiego karbo- naryzmu" wniesie „pierwszy genialny poeta, który się zjawi w ojczyźnie Boileau i Racine'a". Gdyby te słowa Puszkina dotarły wtedy do Wiktora Hugo, nie uznałby on ich za proroczą niemal zapowiedź swojego rozwoju w najbliższej przyszłości. W tym sa- mym roku wydał Nowe ody, poprzedzone przedmową, w której młody poeta nadal odżegnywał się od jakichkolwiek związków z ideami 1789 roku. Czynił to jednak w sposób bardzo znamienny: romantyzm — twierdził — nie ma z rewolucją nic wspólnego, chociaż „częściowo może być jej rezultatem" — rezultatem w tym mianowicie znaczeniu, że „wyrósł jak zboże na wulkanie". Nieje- den rys dotychczasowej jego twórczości zdradzał już tę świadomość i niebawem Hugo przekonał się, że wulkan, na którym odbywała się monarchisty czna maskarada romantyków, najwyraźniej dymi. W ostatnich latach Restauracji pociągnęła go za sobą rosnąca opo- zycja przeciw Burbonom. Zanim doprowadziła ona do rewolucji, oświadczał już, że romantyzm „to w gruncie rzeczy nic innego niż liberalizm w literaturze". Ten termin, świeżo wprowadzony do słownika politycznego, streszczał wówczas zdobycze wielkiej rewo- lucji burżuazyjnej, jednoczył cały dawny stan trzeci, który znowu, jak w roku 1789, ruszył przeciw Burbonom i w lipcu 1830 roku ostatecznie udaremnił próby odbudowania feudalnego absolutyzmu. Liberalizm obudził z powrotem wszystkie nadzieje, jakim na krótko dała życie wielka rewolucja — romantyzm, który stał się „libera- lizmem w literaturze", odnalazł więc swoje rewolucyjne źródła. Teraz geniusz Wiktora Hugo dojrzał całkowicie. Około rewolucji lipcowej skupiły się pierwsze jego arcydzieła i pierwsze wielkie triumfy — tuż przed nią dramat Hernani, w rok po niej powieść Katedra Notre-Dame; jego poezje z tego okresu zaćmiły wszystko, co dotąd napisali francuscy romantycy. W monarchię lipcową wkro- czył Wiktor Hugo z zaufaniem, które w nim podtrzymywały jego sukcesy życiowe — przed czterdziestką doczekał się członkostwa Akademii i wkrótce potem nawet fotela w Izbie Parów. Liberalizm jednak, skonfrontowany z rzeczywistością, nie podtrzymywał w nim natchnienia — im dłużej panował Ludwik Filip, tym mniej autor Hernaniego wystawiał i drukował. Pisał wprawdzie Nędzników, powieść, która miała stać się największym dziełem jego życia, ale nie mógł się zdecydować na jej wykończenie i wydanie, zbyt jeszcze związany z burżuazją. Dopiero rewolucja 1848 roku i zwłaszcza zamach stanu Ludwika Napoleona Bonaparte wywołują w nim zbawienny wstrząs. Wiktor Hugo, od dłuższego czasu zwalczający Ludwika Napoleona — w którym początkowo widział ostoję liberalnej burżuazji — po zamachu 2 grudnia 1851 roku szukał schronienia na obczyźnie. Osiedlił się na Jersey, angielskiej wysepce w kanale La Manche, i stamtąd prowadził walkę przeciw uzurpatorowi. Stamtąd też na- wiązał bliskie stosunki z Garibaldim, Hercenem i polskimi działa- czami niepodległościowymi. Naród polski miał w nim od lat wy- próbowanego przyjaciela — na początku roku 1831 Wiktor Hugo zasiadł obok Berangera we francuskim komitecie pomocy dla po- wstania listopadowego; powstanie styczniowe znalazło w nim rów- nież gorącego orędownika. Jego spojrzenie trafiało wszędzie, gdzie trzeba było napiętnować zaborczą wojnę, grabież kolonialną, ucisk narodowości czy prześladowania rasowe — od Grecji po Chiny i Stany Zjednoczone. Gdy literatura we Francji zamykała się w estetyzmie uciekając przed rzeczywistością — autor Nędzników nieustannie rozszerzał swój horyzont i coraz lepiej rozumiał krzywdę społeczną. „Jedyna rzecz, o którą się trosz- czę, to dym z mojego cygara, mawiał pewien niedawno „t zmarły poeta — pisał Wiktor Hugo w roku 1864. — Ja też się troszczę o dym: o dym z tych domów płonących tam daleko..." Te wszystkie sprawy, które poznał i którymi nauczył się tak przej- mować na wygnaniu, nie przesłaniały mu spraw, z którymi był związany bezpośrednio. W tym okresie jego coraz dojrzalsza myśl polityczna pozwoliła mu stworzyć takie dzieła, jak Nędznicy i Czło- wiek śmiechu. Dzieje rewolucji 1848 roku i drugiej republiki francuskiej, któ- rej krótkotrwały żywot zakończył się dyktaturą Ludwika Na- poleona, ukazały Wiktorowi Hugo oblicze burżuazji w nowym świetle. Już za monarchii lipcowej, śledząc narastający konflikt rządu Ludwika Filipa z proletariatem i pracując nad Nędznikami, zaczął on zdawać sobie sprawę, że rewolucja lipcowa nie spełniła nadziei, jakie w jej zwycięstwie pokładał naród. Odkąd burżuazją rękami mas ludowych uprzątnęła ze swej drogi odradzające się pod berłem Burbonów widmo feudalizmu, o równości i braterstwie nie było już mowy, a hasło wolności oznaczało teraz tylko wolność konkurencji, bogacenia się i eksploatowania klas pracujących — stało się szyldem kapitalizmu. Instytucje polityczne oparte na pro- gramie wielkiej rewolucji i nawiązująca do roku 1789 frazeologia demokratyczna miały służyć do zachowania pozorów, ale w istocie rewolucja lipcowa „zatrzymała się w połowie drogi", jak to Wiktor Hugo określił w Nędznikach — została zdyskontowana przez ban- kierów i przemysłowców. Wydarzenia 1848 roku i utworzenie drugiego Cesarstwa zdema- skowały burżuazję francuską do reszty. Z chwilą gdy proletariat stał się siłą rewolucyjną i wystąpił z żądaniem realizacji haseł, któ- rymi go dotąd tylko zwodzono, burżuazja zrezygnowała ze swych własnych zdobyczy. Aby ratować zagrożony ustrój, wyniosła do władzy Ludwika Napoleona i poddała się jego dyktatorskim rzą- dom. „Burżuazja — pisał Karol Marks w Osiemnastym brumaire'3 Ludwika Napoleona Bonaparte — słusznie zdawała sobie sprawę z tego, że wszelki oręż, ukuty przez nią przeciwko feudalizmowi,. zwraca się swym ostrzeni przeciw niej samej, że wszystkie wy- tworzone przez nią środki oświaty buntowały się przeciwko jej własnej cywilizacji, że wszystkie stworzone przez nią bogi od- wróciły się od niej. Pojmowała, że wszystkie tak zwane wolności obywatelskie i postępowe instytucje atakowały jej panowanie' klasowe i zagrażały zarówno jego podstawie społecznej, jak i jego wierzchołkowi politycznemu". Analizując podłoże zamachu stanu 2 grudnia 1851 roku i obser-' wując z wygnania reakcyjną politykę Napoleona III, Wiktor Hugo zrozumiał, że nie wystarczy już stawiać znaku równości między romantyzmem a liberalizmem. Teraz zaczął utożsamiać romantyzm z socjalizmem. W świadomości wielkiego pisarza ta nowa jego postawa nie oznaczała wszakże zerwania z burżuazja. Pamiętając, jak nie- dawno jeszcze jego klasa była klasą rewolucyjną, nie przestawał w nią wierzyć. Sądził naiwnie, że przywoła burżuazję do porządku, uprzytamniając jej sytuację proletariatu. Nie zdołał przezwycię- żyć złudzenia, które przejął od socjalizmu utopijnego — wierzył, że klasy posiadające pod naciskiem nieodpartych nakazów sprawie- dliwości i we własnym interesie, aby nie zginąć w nowym prze- wrocie rewolucyjnym, dobrowolnie zaspokoją żądania proletariatu i same przyłożą ręki do budowy ustroju społecznego bez wyzysku i nędzy. Te złudzenia zostawiły wyraźne ślady na twórczości Wiktora Hugo. Często ograniczał się on do pojednawczych ostrze- żeń, często przesłaniał konflikty klasowe mitologicznym obrazem Dobra odwiecznie toczącego walkę przeciw Złu, a nawet przywo- ływał na pomoc religię, którą próbował godzić ze swoją postawą zaciętego antyklerykała, nadając jej postać osobliwej mieszaniny mistycyzmu z wolteriańskim deizmem. Nie umiejąc świadomie znaleźć drogi do rewolucyjnego proletariatu, faktycznie jednak stawał w jego szeregach, ilekroć zabierał głos w sprawie klas wy- zyskiwanych. A czynił to po roku 1851 coraz częściej i coraz bar- dziej bezkompromisowo. Przywołując burżuazję do porządku, sta- wał się jej namiętnym oskarżycielem. Już w pamfiecie Napoleon Maty, wydanym w roku 1852, wystąpił w obronie proletariatu francuskiego, który drugie Cesarstwo ska- zało na nędzną wegetację. Późniejszy o rok zbiór poematów Kary zawiera — między innymi utworami o wymowie wprost rewolu- cyjnej — dantejski obraz egzystencji robotników w Lilie: W lochach piwnicznych żyje nędzarzy tłum niemy. Zapomniało ich słońce i nieludzkiej ziemi Pochłonęły przepaście. Kiedy mała dziewczynka z twarzą jak starucha Mówi nie zapytana, ze zdumieniem słucham, Ze lat ma osiemnaście. Dziecinę swoją kładzie matka nieszczęśliwa Do nory wygrzebanej. Pieszczotą okrywa Dziecko drżące jak pisklę. Tam ziemia jest gościnna. Dziecinę przybyłą Wita bowiem serdecznie gotową mogiłą. Ona zastąpi kołyskę... Majątek wasz, panowie, z tej się rodzi męki. Ona żywi rozrzutność twojej hojnej ręki, Jaśnie wielmożna zgrajo. . Krople wody z piwnicznych ścian, z płaczących okien, A z serc umierających krople krwi, potokiem Do twoich kas spływają ... 'Ż tych agonii nieludzkich, z boleści głębokiej, 2 ciemności, gdzie promyka nadziei swym okiem Nigdy nikt nie zobaczył, Z lych nor, gdzie tylko czarne słońce nędzy świeci, 'Ż tej stłoczonej gromady ojców, matek, dzieci W bezgranicznej rozpaczy, Tak, z tej góry nieszczęścia i straszliwej nędzy Tbczą się hałaśliwie strumienie pieniędzy Złote, srebrne, miedziane; Sięgają po pałace, sławę i honory, Chodzą w wieńcach różanych radosne potwory, Krwią ludzką malowane1. l Przekład Zbigniewa Bieńkowskiego. Po wydaniu Kar nie było już wątpliwości, że Wiktor Hugo stał się poetą proletariatu. W roku 1862 ukazują się Nędznicy. Genialna ta powieść świadczy, jak nieustannie pogłębia się u jej autora zrozumienie istoty konri- któw klasowych epoki. Szczególnie znamienna jest jedna z licznych dygresji, które przeplatają dzieje Jana Yaljeana. Charakteryzuje ona ze zdumiewającą przenikliwością mechanizm hamowania re- wolucyjnego rozpędu mas ludowych, stosowany przez burżuazyj- .nych polityków: „Oto na czym polega ich wielka umiejętność — wydobyć ze zwycięstwa ton katastrofy, żeby ci, którym ono służy, 'też się zlękli, zaprawić strachem krok postawiony naprzód; prze- dłużyć linię rozwoju do punktu, gdzie postęp zwalnia biegu; osłabić barwę jutrzenki, potępić i przytłumić żarliwy entuzjazm, obciąć ostre krawędzie i pazury, zatkać watą fanfary, obandażować prawo, owinąć flanelą i prędko położyć do łóżka olbrzyma, któremu na imię lud, trzymać na diecie jego zbyt bujne zdrowie, wmówić Herkulesowi, że jest rekonwalescentem, rozmienić przełom na dro- bne zarządzenia, umysłom spragnionym ideału dać ten nektar, ale pomieszany z ziółkami; pilnować, żeby nic się za dobrze nie udało, nałożyć na rewolucję abażur. Rok 1830 wypraktykował tę metodę, zastosowaną już przez Anglię w roku 1688". Refleksje nad drogą, jaką burżuazja francuska przebyła od antyfeudalnej rewolucji do antydemokratycznej reakcji, narzuciły pisarzowi porównanie losów rewolucji we Francji i w Anglii z siłą tym bardziej nieodpartą, że obserwacja stosunków w kraju, w którym szukał schronienia przed Napoleonem III, uczyła go co dzień, jak bardzo te stosunki są po- dobne po obu stronach kanału La Manche. Osiadłszy na wyspie Jersey przekonał się szybko, że Anglia królowej Wiktorii niczym nie przypominała ojczyzny swobód oby- watelskich, sławionej przez Woltera. Kiedy publicznie wyraził swój pogląd na uprawianą przez rząd angielski politykę sojuszu z dru- gim Cesarstwem, stał się przedmiotem brutalnej interpelacji w Izbie Gmin. Dowiedział się wówczas, że jest uciążliwym przy- błędą. „To indywiduum ma jakiś prywatny zatarg z czcigodną osobistością, którą naród francuski wybrał sobie na cesarza" — głosiła interpelacja, uprzedzając jednocześnie, że jeżeli Wiktor Hugo będzie powtarzał swoje „nędzne głupstwa", znajdą się środki admi- nistracyjne, żeby go zmusić do milczenia. Rzeczywiście, po następnej demonstracji nakazem policyjnym przesiedlono autora Napoleona. Małego i Kar na wyspę Guernesey. Na tym się jednak skończyło, gdyż wobec jego nieustannie rosnącej popularności rząd angielski nie ośmielił się pójść dalej w represjach. Wygnaniec zresztą nie złożył broni aż do ostatnich dni pobytu na Guernesey i głosem, który rozlegał się na całym świecie, oskarżał reakcję kierującą ży- ciem politycznym Anglii. Najbardziej uderzającą dla niego cechą tego życia była obecność w nim przebrzmiałych, ale pieczołowicie kultywowanych prze- żytków feudalizmu. Niektóre były po prostu śmieszne: jako właści- ciel domu na Guernesey płacił Wiktor Hugo królowej Anglii daninę w postaci ustalonej od średniowiecza — dwie kury rocznie. Inne zastanawiały swoją dostojnością: arystokratyczna tytułomania, ce- remoniał dworski, rytuał parlamentarny. Wszystkie natomiast spełniały jedną funkcję. Służyły za ornament klasom posiadającym, dodawały monumentalnej powagi ich pasożytnictwu, patyną wie- ków zakrywały nowoczesny wyzysk kapitalistyczny. Pod tym wzglę- dem burżuazja francuska, która znacznie później wspięła się na szczyt drabiny społecznej, miała mniej przesądów, tak samo zresztą jak i w stosunku do religii. To ją także odróżniało od angielskiej, która dokonała swej rewolucji pod sztandarami purytanizmu, i od- tąd religijne namaszczenie stało się nieodzownym składnikiem ży- cia społecznego Anglii, nadając mu tak charakterystyczne po dzień dzisiejszy piętno obłudy. „Anglia — pisał Wiktor Hugo, uderzony tym zjawiskiem — ma właściwie dwie książki. Jedną, którą ona stworzyła, i drugą, która ją stworzyła. Szekspira i Biblię. Ale te dwie książki nie żyją w zgodzie. Biblia zwalcza Szekspira". Tak natrętna obecność dawno minionej historii w życiu dzie- więtnastowiecznej Anglii kusiła wielkiego romantyka, aby stwo- rzyć powieść zarazem historyczną i współczesną. Cofając się daleko w przeszłość, mćigł raz leszcze, prawie u schyłku życia, w okresie rodzącego się naturalizmu, zabłysnąć potęgą swojej wspaniałej, romantycznej wyobraźni, jak niegdyś, kiedy jako młody pisarz olśnił czytelników Katedrą Notre-Dame — a jednocześnie nie 'opuścić ani na chwilę walki ze współczesną reakcją angielską i zi- lustrować zagadnienie, które go teraz nurtowało: w co burżuazja zamienia swoje własne rewolucje. Tylko w historii Anglii mógł cofnąć się aż do epoki chronologicz- nie odpowiadającej we Francji czasom Ludwika XIV, a zarazem będącej w istotnych swoich cechach odpowiednikiem niedawnych wydarzeń w jego własnej ojczyźnie: po upadku angielskiej rewo- lucji burżuazyjnej Jakub II usiłował — podobnie jak Burbonowie po roku 1815 — wskrzesić feudalizm, czym spowodował przewrót roku 1688, zwany „sławną rewolucją", która — jak rewolucja lipcowa we Francji — udaremniła te usiłowania i zapewniła oli- garchii obszarniczo-finansowej niepodzielne panowanie. Główną część akcji Człowieka śmiechu umieścił Wiktor Hugo w czasach królowej Anny, kiedy likwidacja rewolucji angielskiej dobiegła do końca i wyzysk mas ludowych święcił niesamowite triumfy. „Bogaty próżniak — pisał o tej epoce Swift w Podróżach Gulliwera — żyje z pracy ubogiego, który poci się od rana do wieczora, nie mając jednego momentu odpoczynku. Są tysiące bied- nych na jednego bogacza. .. Masa naszego ludu przymuszona jest pracować co dzień za nędzną zapłatę, aby kilku w największym zbytku żyć mogło". W Człowieku śmiechu obraz epoki urasta jak u Swifta do rozmiarów koszmaru, ale przedłuża się o perspektywę historyczną, sięgającą nawet dalej, niż można było oczekiwać. W usta wędrownego filozofa Ursusa, wygłaszającego ironiczne przemówienie do Anglików, włożył Wiktor Hugo słowa, które brzmią jak gdyby wypowiedziane z myślą o Anglii dzisiejszej, a właściwie o całym obozie imperializmu: „Apetyt macie dobry. Jesteście narodem, co zjada inne narody. Funkcja to chwalebna. Wysysanie całego świata na zupełnie osobnym miejscu stawia Anglię. W polityce i w filozofii, w zarządzaniu koloniami, ludami i ich wytwórczością, w chęci robienia innym tego złego, co by wam na dobre wychodziło — jesteście nieporównani, jesteście zdumiewający. Nadchodzi chwila, w której na kuli ziemskiej umieszczone zostaną dwa ogromne napisy. Jeden głosić będzie: «strona ludzi», drugi: «strona Anglików» ..." Romantyczna fantazja nie zagłuszyła w tej powieści tła histo- rycznego ani nie odwiodła autora od jego postawy ideologicznej, tak wyraźnej w tym okresie twórczości Wiktora Hugo. Przeciwnie. Tu właśnie odniósł pisarz wielkie zwycięstwo. Dopiero w Czło- wieku śmiechu bowiem ukazał na całkowicie przekonywającym. przykładzie znaczenie teorii, którą o przeszło czterdzieści lat wcześ- niej, w roku 1827, wypowiedział w przedmowie do dramatu Krom- wel i która odegrała dużą rolę v/ dyskusjach nad romantyzmem. Była to teoria „groteskowości". Sztuka nowoczesna tym się według niego różni od starożytnej, że stworzyła postaci groteskowe, ,,z jed- nej strony potworne i przerażające, z drugiej komiczne i błazeń- skie". Romantyzm powinien udoskonalić poetykę groteskowości — uprawiać groteskę łączącą brzydotę z pięknem, bo w rzeczywistości „jest wszystko". Wiktor Hugo torował w ten sposób drogę roman- tycznej odmianie realizmu. Choć wymagająca nieraz rozszyfrowywa- nia symbolicznych skrótów i nie tak bezpośrednio związana z rze- czywistością jak realizm Stendhala i Balzaca (wówczas szukający dopiero swoich dróg), mogła ona dawać niezwykłe efekty. W okre- sie pierwszych swoich triumfów pisarskich nie mógł jednak autor przedmowy do Kromwela pochwalić się, że teoria groteskowości i jej zastosowania znalazły pełne zrozumienie. Nawet tak przema- wiająca do wyobraźni postać, jak szlachetny i ułomny Quasimodo> w Katedrze Notre-Dame, symbol miażdżonego przez ustrój feudal- ny ludu, nie tłumaczyła dostatecznie intencji pisarza. Ogólnie przy- jętą w tym okresie ocenę teorii groteskowości charakteryzuje współczesna karykatura: przedstawia ona bajecznego smoka, na którego grzbiecie siedzi grupka romantyków pod dowództwem Wiktora Hugo, przy czym twórcy Quasimoda włożył karykaturzysta do ręki proporzec z napisem Piękno to brzydota. Człowiekiem śmiechu udowodnił Hugo w sposób wykluczający wszelkie wątpliwości, jak wielki ładunek protestu mieścił się w romantycznej grotesce. Bohater tej powieści, Gwynplaine — któremu comprac?ncos, handlarze dziećmi, zoperowali twarz utrwa- lając na niej niesamowity grymas, aby ofiara tego zabiegu służyła do rozśmieszania gawiedzi — jest najdoskonalszym artystycznie zastosowaniem teorii groteskowości. Za jego też pośrednictwem wyjaśnia autor istotny sens swojej teorii: „Ten śmiech — mówi Gwynplaine — wyraża nieszczęście powszechne. Ten śmiech — to tyle co nienawiść, milczenie z musu, wściekłość, rozpacz... Ja jestem symbol... Przedstawiam ludzkość całą, taką, jaką uczy- niona ona została przez władców swoich. Człowiek jest kaleką. Całemu rodzajowi ludzkiemu zrobiono tę samą co i mnie krzywdę. Zniekształcono mu prawo, sprawiedliwość, prawdę, umysł, rozum, jak mnie oczy, nozdrza i uszy ..." W postaciach Quasimoda i Gwyn- plaine^ uwidocznił się rozwój ideologiczny Wiktora Hugo od ro- ku 1830 — garbaty i głuchy dzwonnik był tylko ofiarą jakiegoś nieprzeniknionego fatum, nie oczekującą od ludzi nic oprócz litości, oszpecony na rozkaz królewski Gwynplaine jest już natomiast wyrazicielem świadomego buntu. Jak romantyczna jest genealogia literacka Gwyplaine'a, tak romantyczny jest ten jego samotniczy, zakończony samobójstwem bunt. Nie jest to jednak romantyzm dekadencji i rezygnacji, lecz owianego najwyższym patosem protestu, który streszcza wszystkie doświadczenia i poglądy autora z lat wygnania. „To społeczeństwo jest złe, fałszywe — mówi Gwynplaine nie tylko pod adresem osiem- naste wiecznych lordów. — Nadejdzie dnia pewnego prawdziwe społeczeństwo. A wtedy nie będzie już wielmożów, będą wolni, żywi ludzie. Nie będzie już panów, będą ojcowie. Taka jest przy- szłość. Nie będzie już upodlenia, poniżenia, ciemnoty, nie będzie ludzi-zwierząt jucznych, nie będzie dworaków, nie będzie lokajów, nie będzie królów — zajaśnieje światło". Tak aż do śmierci określał Wiktor Hugo swoją postawę wobec współczesności i przyszłości — na pograniczu między utopią i rewolucją, coraz dalej od klasy, z której wyszedł i w którą coraz trudniej było mu wierzyć. Na tle literatury schyłku drugiego Cesarstwa Człowiek śmiechu był utworem bardzo odosobnionym. Wszelki protest i wszelki optymizm co do przyszłości wydawał się wtedy bardzo nie na cza- sie. Również w roku 1869 ukazała się Szkoła serca Gustawa Flau- berta, powieść przepojona takim pesymizmem, że w dwa lata później jej autor, oglądając zgliszcza pozostałe po walkach Komuny Paryskiej, miał się wyrazić: „Gdyby zrozumiano Szkołę serca, nie doszłoby do tego". Twórca Człowieka śmiechu powinien był wtedy powiedzieć, że został zrozumiany lepiej, niż się spodziewał i chciał. Wszystko bowiem, co w jego powieści poprzez oskarżenie angiel- skich klas posiadających jest oskarżeniem rodzimej burżuazji, wy- raża stanowisko proletariatu Francji w przededniu wybuchu wojny francusko-pruskiej. Gdy rząd Napoleona III wytoczył w roku 1870, tuż przed swym upadkiem, proces przeciw działaczom Pierwszej Międzynarodówki, jeden z oskarżonych, A. Theisz, przyszły komunard, powiedział do członków sądu niemal to samo, co autor Nędzników i Człowieka śmiechu mówił burżuazji przypominając jej, jak daleko odeszła od swoich dawnych ideałów: „My chcemy sprowadzić w rzeczy- wistość. społeczną hasła rewolucji, które od roku 1789 są tylko polityczną abstrakcją. Wasz system gospodarczy, wasza organiza- cja przemysłu doprowadza w sposób nieunikniony do tego, że wciąż rośnie liczba najemnych pracowników i robotnik uzależnia się od kapitalisty; jednocześnie twierdzicie, że dzięki powszechnemu gło- sowaniu równość jest podstawą »ustroju politycznego — i dziwi was ten potężny okrzyk buntu, który wznoszą robotnicy całego świata..." Zamykając Człowiekiem śmiechu swoją twórczość w okresie drugiego Cesarstwa Wiktor Hugo zadokumentował jeszcze raz, i nawet dobitniej niż w Nędznikach, że ten okrzyk budzi w je- go sercu uczucie nierozerwalnej solidarności z proletariatem. Toteż gdy wybuchła Komuna Paryska, stanął zdecydowanie po stronie komunardów, chociaż wciąż jeszcze od ideologii rewolucyj- nego proletariatu dzieliło go złudzenie, że burżuazyjna demokracja może urzeczywistnić hasła równości, wolności i braterstwa. Żarli- wość wszakże, z jaką bronił komunardów przed represjami i oskar- żał burżuazję o wytworzenie stosunków, które zmusiły proletariat paryski do chwycenia za broń, odgrodziła go nieprzebytą przepaścią od własnej klasy. Przez ostatnie lata życia — umarł w roku 1885 — bez przerwy pogłębiał tę przepaść głosząc niezmordowanie swoją wiarę w postęp i swoją nienawiść do plag ludzkości — wyzysku, obskurantyzmu i wojen, walcząc o przyszłość, w której „zajaśnieje światło". Obchodzone w roku 1952 z inicjatywy Światowej Rady Pokoju stopięćdziesięciolecie jego urodzin ukazało całą jego wiel- kość jako porywającego sojusznika postępowej ludzkości w jej walce o sprawiedliwy porządek społeczny i zachowanie pokoju. Człowiek Śmiechu należy do najcenniejszych utworów Wiktora Hugo. Jest też jedną z najbardziej aktualnych książek wielkiego pisarza, bo dzisiejszych spadkobierców torysów z czasów królowej Anny łączy z ich pradziadami nieprzypadkowe podobieństwo ro- dzinne. Winston Churchill może tu nawet znaleźć swojego przodka w prostej linii: Johna Churchilla, księcia Mariborough. Nie mają wprawdzie przodków w tej powieści jego wspólnicy, amerykańscy władcy giełdy i baronowie przemysłu, ale dziś, kiedy świat według przewidywań Ursusa podzielił się na stronę ludzi i stronę imperia- listów, dla nich wszystkich nabierają nowego, groźnego znaczenia słowa Gwynplaine'a: „Przynoszę wam nowinę, milordowie. Rodzaj ludzki istnieje..." Maciej Żurowski W Anglii wszystko jest wielkie, nawet to, co złe, nawet oligarchia. Patrycjat angielski jest patrycjatem w całym znaczeniu tego słowa. Nigdzie feudalizm nie był tak wspaniały, tak straszliwy, tak żywotny. Trzeba przyznać zre- sztą, że feudalizm ten w swoim czasie był pożyteczny. Na przykładzie Anglii poznawać należy władzę feudalnego pana, tak jak wła- dzę królewską poznawać trzeba na przykła- dzie Francji. Właściwy tytuł tej książki brzmieć by po- winien: „Arystokracja". Następny tom na- zwać by można „Monarchią". A po tych dwu księgach, jeżeli danym będzie autorowi do- kończyć swego dzieła — nastąpi trzecia, sta- nowiąca zamknięcie, która nosić będzie tytuł: „Rok dziewięćdziesiąty trzeci". HauteviUe-House. 1869. CZĘŚĆ PIERWSZA MORZE I NOC Dwa rozdziały przedwstępne I. URSUS, II. COMPRACHICOS l URSUS Ursus i Homo związani byli wielką przyjaźnią. Ursus był człowiekiem, Homo był wilkiem. Charaktery ich pasowały PA do siebie znakomicie. Człowiek to nadał imię wilkowi, a swoje własne też zapewne sam obrał sobie i nazwę Ursus uznał za najwłaściwszą dla siebie, nazwę zaś Homo za najwłaściwszą dla zwierzęcia. Para ta — człowiek i wilk — wędrowała po jarmarkach i odpustach, pojawiała się na ludnych, ruchliwych ulicach miast. Ludzie wszędzie chętnie słuchają żartów i facecji, wszędzie kupują cudowne, uzdrawiające wszelakie choroby le- karstwa. Z tego też żyli Ursus i Homo. Wilk, łagodny, przymilny i posłuszny, podobał się tłumowi. Ludzie lubią bowiem patrzyć na wszystko, co oswojone, podporządkowane woli człowieka. Naszą największą przyjemnością jest przypatrywanie się naj- rozmaitszym rodzajom i odmianom obłaskawienia. Dlatego to właśnie tyle jest zawsze gapiów przy przejeździe królewskiego orszaku. Ursus i Homo wędrowali od rozstaja do rozstaja, od rynku w Aberystwith do rynku w Yeddburg, z kraju do kraju, od hrabstwa do hrabstwa, z miasta do miasta. Kiedy gdzieś prze- stawano już przyglądać się im, słuchać i kupować leki — prze- nosili się dalej. Mieszkaniem Ursusa była buda na kółkach. Obłaskawiony Homo ciągnął ją we dnie i pilnował nocą. Nieraz droga bywała ciężka, pod górę, błotnista, rozorana koleinami. Wówczas człowiek przewiązywał się przez pierś pasem i ciągnął wózek razem z wilkiem, po bratersku, ramię przy ramieniu. I tak się razem zestarzeli. Obozowali, gdzie wypadło: na ugo- rach, na polanach, u rozstaju dróg, na skraju wioski, u bram miasta, w halach targowych, na jarmarcznych placach przy ogro- dzeniach parków, na przykościelnych cmentarzach. Kiedy wózek zatrzymywał się wśród jarmarku, kiedy zbiegły się ciekawe przekupki i gapie otoczyli go wkoło, Ursus zaczynał rozprawiać, a Homo przytakiwał mu głową i z miseczką drewnianą w pysku grzecznie obchodził zbiegowisko. Tak zarabiali na życie. Wilk był uczony, człowiek także. Wilk był wytresowany przez swego pana, a może też i sam z własnego instynktu przymilał się na swoje wilcze sposoby, byleby uzbierać jak najwięcej. — Żebyś mi się tylko nie wyrodził na człowieka — mawiał mu przyjaciel. Wilk nie gryzł nigdy, człowiek — czasami. A w każdym razie nieraz bywało to pragnieniem Ursusa. Ursus był mizantropem i z tej przyczyny właśnie został wędrownym kuglarzem. A i dla- tego również, żeby żyć, bo żołądek dopomina się o swoje prawa. Co więcej, ten kuglarz-mizantrop, może dlatego, żeby udziwnić się jeszcze bardziej, a może też dlatego, żeby dopełnić kształtu swej postaci, był znachorem. Ale i to jeszcze nie wszystko: Ursus był również brzuchomówcą. Potrafił mówić nie poruszając usta- mi, potrafił naśladować do złudzenia i na zawołanie każdy ak- cent, każdą wymowę, każdy głos. Sam jeden również mógł udać pomruk tłumu. Słowo ,,brzuchomówcą" brzmi po grecku engastrim^thos. Ursus chętnie zwał się tym imieniem. Umiał też oddawać wszelkie krzyki ptaków: drozda, szpaka, skowron- ka, kosa z białym podgardlem, ptaków wędrownych jak i on; mógł więc wedle swej woli i w każdej chwili wywołać odgłosy czy to placu publicznego, wypełnionego zgiełkiem tłumu, czy też łąki rozbrzmiewającej ptasim śpiewem, odgłosy burzliwe jak motłoch lub też pogodne i niewinne jak poranek. Talenty podobne spotyka się zresztą, chociaż nieczęsto. W ubiegłym stuleciu niejaki Tonzel, który naśladować potrafił odgłosy ciżby ludzkiej i zwierzęcej i krzyk każdego stworzenia, służył u Buf- fona w charakterze menażerii. Ursus był bystry i ciekawy i zja- wiska świata tego skłonny był tłumaczyć w sposób nieoczeki- wany, jakże nieraz podobny do bajki. I wydawało się, że sam w nie wierzy. Przyglądał się podanej sobie czyjejkolwiek ręce, otwierał na chybił trafił swoje księgi i orzekał, przepowiadał losy, pouczał, że niebezpiecznie jest napotkać czarną klacz, że jeszcze niebezpieczniej jest, jeżeli przed wyruszeniem w podróż na wyjeżdżającego zawoła ktoś nieświadomy celu jego drogi. Ursus zwał sam siebie „handlarzem zabobonów". „Pomiędzy arcybiskupem Canterbury i mną jest jedna tylko różnica: ja się do tego przyznaję" — mawiał. Aż wreszcie słusznie oburzony arcybiskup zawezwał go dnia pewnego przed swe oblicze. Lecz zręczny Ursus zupełnie rozbroił jego wielebność wygłaszając przed nim kazanie ułożone przez siebie na święto Bożego Na- rodzenia, kazanie, którego zachwycony arcybiskup wyuczył się na pamięć i wygłosił z ambony, podając za własne. A więc tym samym arcybiskup Ursusowi przebaczył. Ursus, choć był znachorem, a może też dlatego właśnie, że nim był, leczył skutecznie. Stosował wywary. Znał się świetnie na ziołach. Potrafił wykorzystać moc kryjącą się w garstce nędz- nych chwastów, w niepozornych listkach kruszyny, kaliny, nie- zapominajki, szakłaku czy skrzypu. Suchoty leczył rosiczką, skutecznie zalecał liście ostromlecza, które, wyrwane za szy- pułkę, są środkiem przeczyszczającym, zerwane zaś za listek — środkiem na wymioty; ból gardła uśmierzał za pomocą paso- żyta roślinnego zwanego „psim uchem"; wiedział, jaki gatunek trzciny leczy wołu, jaki rodzaj mięty uzdrawia konie, znał się również na dobrodziejstwach i urokach mandragory, która — jak to każdemu wiadomo — kryje w sobie elementy męskie i kobiece. Ursus miał swoje recepty. Oparzenie leczył wełną salamandry, z której — jak to Pliniusz przekazuje — utkano niegdyś ręcznik dla Nerona. Miał on również retorty i butle, warzył w nich i mieszał napary z ziół i sprzedawał driakiew. Opowiadano o nim, że był niegdyś przez czas pewien zamknięty w Bedlam; uznano go tam szczęśliwie za niespełna rozumu l zo- stał zwolniony, gdyż przekonano się, że jest on tylko poetą. Historia ta nie była zapewne prawdziwa; za każdym z nas snują się jakieś legendy. W rzeczywistości zaś był Ursus wędrownym filozofem, znaw- cą literatury i wytrawnym łacińskim poetą. Był on wykształ- cony podwójnie: hipokratyzował i pindaryzował. Mógłby kon- kurować kwiecistością stylu z takimi poetami jak Rapin i Vida. Mógłby układać jezuickie tragedie w sposób nie mniej trium- falny, niż to czynił ojciec Bouhours. Z rytmami i metrami sta- rożytnych spoufalony był tak dalece, że wyrobił sobie własny sposób obrazowania i używał swoistych klasycznych metafor. O matce, przed którą szły dwie córki, mawiał: „to daktyl"; o ojcu, za którym szło dwu synów: „to anapest", o dziecku zaś idącym pomiędzy babką i dziadkiem: „to kretyk". Tak rozległa wiedza prowadzić może jedynie do nędzy. Szkoła z Salerno głosi: „Jadaj niewiele i często". Ursus jadał "niewiele i rzadko; był więc posłuszny pierwszej części tej zasady, nieposłuszny zaś jej części drugiej; a obwinić tym należy publiczność, która nie zawsze się gromadziła i nieczęsto kupowała. Ursus mawiał: „Lżej jest'człowiekowi, gdy wycharknie z gardła sentencję. Wilk ma na pociechę wycie, baran — wełnę, las — śpiewające pta- ki, kobieta — miłość, a filozof — sentencję filozoficzną". W ra- zie potrzeby Ursus układał komedie, które sam odgrywał jako tako; pomagało to w sprzedaży leków. Wśród wielu innych dzieł ułożył był również berżeradę heroiczną na cześć kawalera Hugha Middłetona, który w roku 1608 obdarzył Londyn rzeką. Rzeka ta płynęła sobie spokojnie w hrabstwie Hartford, o sześć- dziesiąt mil od Londynu, a kawaler Middłeton przyszedł i za- brał ją; przyprowadził ze sobą brygadę sześciuset ludzi uzbro- jonych w łopaty i motyki, zaczął przekopywać grunt, tu go obniżał, tam go podwyższał, tu o dwadzieścia stóp w górę, tam o trzydzieści stóp w głąb, ustawił nad ziemią drewniane akwe- dukty, przerzucił osiemset mostów z kamienia, z cegły, z bali i pewnego pięknego dnia rzeka zjawiła się w Londynie, który cierpiał na brak wody. Ursus te pospolite wydarzenia przemie- nił w piękną bukolikę, w której występuje rzeka Tamiza i stru- mień Serpentine. Rzeka mówi tam do strumienia: „Jestem już zbyt stara, żeby mogli mnie jeszcze kochać mężczyźni, dość jed- nak jestem bogata, by im płacić". Miało to wyrazić w sposób wykwintny i zręczny, że sir Hugh Middłeton przeprowadził wszystkie prace własnym sumptem. Ursus często prowadził głośne monologi. Był on dziki i ga- datliwy zarazem, nie pragnął towarzystwa ludzi, a odczuwał potrzebę rozmowy. Radził sobie więc w ten sposób, że mówił sam do siebie. Każdy, kto żył samotnie, wie, jak bardzo taki monolog właściwy jest naturze człowieka. Słowo zamknięte w naszym wnętrzu świerzbi. Przemawianie w przestrzeń uwalnia od tego niemiłego uczucia. Kiedy się głośno mówi w samotności, wyda- wać by się mogło, że jest to dialog z bogiem, którego każdy z nas nosi w sobie. Było to też — jak wiadomo — obyczajem Sokratesa. Rozprawiał on sam ze sobą, czynił tak również i Lu- ter. Ursus odziedziczył po tych wielkich mężach to przyzwy- czajenie. Posiadał on tę obojnacką zdolność do stawania się swoim własnym słuchaczem. Zapytywał sam siebie i odpowiadał sam sobie, czasem swoją własną osobę wysławiał, czasem ją znieważał. Nieraz słychać było na ulicy, jak rozmawia sam ze sobą w swojej budzie. Przechodnie, którzy w ocenie myślicieli stosują swoistą miarę, mawiali: wariat. Ursus lżył nieraz sam siebie, jakeśmy to już powiedzieli, czasami jednakże potrafił zdobyć się też i na sprawiedliwość. Pewnego dnia, kiedy tak do siebie przemawiał, usłyszano, jak nagle głośno wykrzyknął: „Poznałem wszystkie tajemnice rośliny, tajemnice jej łodygi, pączka, kielicha, płatków, pręcików, pylników, przylistków, ta- jemnice grzybowej zarodni i splątka. Zgłębiłem tajniki powsta- wania koloru, zapachu i smaku". Zapewne, to korzystne mnie- manie o sobie nie było wolne od odrobiny zarozumiałości. Niech jednak ci, co nigdy nie zgłębiali tajników powstawania zapachu, koloru i smaku, pierwsi rzucą na niego kamieniem. Ursus, na swoje szczęście, nigdy nie był w Holandii. Bo nie- wątpliwie usiłowano by go tam zważyć, aby się przekonać, czy ciężar jego ciała mieści się w granicach normy przewidzianej przez prawo. Człowiek, którego waga tej normie nie odpowia- dała — a więc czy to cięższy, czy to lżejszy — był uznawany za czarownika. Trudno wyobrazić sobie sposób bardziej prosty i bardziej pomysłowy. Oto jak odbywała się próba. Podejrza- nego o czary stawiano na szali i jeżeli ciężar jego zakłócił jej równowagę, prawda okazywała się ponad wszelką wątpliwość; zbyt ciężkich wieszano, zbyt lekkich palono. Nawet i dziś jeszcze można oglądać w Oudewater wagę do ważenia czarowników, obecnie jednakże służy ona już tylko do ważenia serów, tak nisko upadła religia. Ursus na pewno miałby z tą wagą do czy- nienia. W wędrówkach swoich omijał też Holandię i słusznie czynił. Wydaje się nam nawet, że ani razu nie przekroczył gra- nic Anglii. Jakkolwiekby się zresztą te sprawy miały, Ursus był bardzo ubogi i bardzo zgorzkniały, i kiedy razu pewnego napotkał w lesie Homo, nabrał zamiłowania do włóczęgi. Wziął więc sobie wilka za towarzysza i powędrowali razem przed siebie, gdzie oczy poniosą. Ursus miał wiele zdumiewających, rzadko spoty- kanych talentów, wiele pomysłów, przede wszystkim zaś posiadł on trudną sztukę leczenia, operowania, pomagania ludziom w chorobie i dokonywania wręcz cudownych uzdrowień; miał też opinię- zręcznego kuglarza i dobrego znachora. Tu i ówdzie — jak to zrozumieć nie trudno — uważano go za czarownika, po cichu jednakże, bo w czasach owych posądzenie o przyjaźń i. diabłem bardzo bywało niebezpieczne. I Ursus rzeczywiście narażał się, gdyż często dla zaspokojenia swych zielarskich i znachorskich namiętności zapuszczał się poszukując ziół w mroczne leśne uroczyska, gdzie rośnie trawa Lucyfera i gdzie — jak stwierdza to radca de 1'Ancre — o wieczornej mgle spot- kać można wyłaniającą się spod ziemi postać ludzką ,,ślepą na prawe oko, bez płaszcza, ze szpadą u boku, o stopach gołych i bo- sych". Ursus zresztą, choć zarówno wygląd jego, jak i usposo- bienie odznaczało się niecodziennością nie lada jaką, był czło- wiekiem zbyt statecznym, żeby przywoływać czy też rozpędzać gradowe burze, pokazywać zjawy, żeby zabijać człowieka tań- cem, którego przerwać nie byłby on w stanie, żeby sprowadzać na ludzi sny, pogodne czy też smutne i pełne grozy. Ani jeden kogut o czterech skrzydłach nie wylągł się z jego przyczyny, nie zajmował się on wyrządzaniem ludziom tak niewybrednych złośliwości. Niezdolny byłby również i do innych obrzydliwych czynów. Nie potrafił więc, na przykład, mówić po niemiecku, po grecku czy po hebrajsku nigdy się tych języków nie ucząc, co jest niechybną oznaką szkaradnej zbrodniczości albo też wro- dzonej choroby, wynikającej z melancholijnych humorów. Ur- sus mówił wprawdzie po łacinie, ale dlatego tylko, że nauczył się niegdyś tego języka. Nigdy by też sobie nie pozwolił na uży- wanie mowy syryjskiej, ponieważ jej nie znał. Zostało zresztą dowiedzione, że języka tego używano podczas sabatów. W me- dycynie zaś Ursus przekładał Galienusa nad Cardana. Cardan, choć niewątpliwie wielki uczony, był tylko robakiem w porów- naniu z Galienusem. Tak więc nie należał Ursus do ludzi prześladowanych przez policję. Buda jego dość była obszerna, by mógł się w niej po- łożyć na skrzyni, w której chował swój ubogi dobytek. Posiadał latarnię, kilka peruk i parę innych jeszcze przedmiotów, a wśród nich instrumenty muzyczne, pozawieszane na gwoździach. Po- siadał też skórę niedźwiedzia, którą wkładał -na wielkie wystę- py. Nazywał to przebieraniem się w strój galowy. „Mam dwie skóry; oto prawdziwa" — mawiał wtedy. Buda na kółkach była własnością jego i wilka. Prócz tej budy, swoich butli i swego wilka, miał jeszcze flet i lutnię i ładnie na nich grywał. Eliksi- ry swoje przyrządzał sam. Przy pomocy wszystkich tych talen- tów udawało mu się czasem zarobić na obiad. W suficie budy przebita była dziura dla rury żelaznego piecyka, który stał tuż przy skrzyni, przypalając nieraz jej drewniany bok. Piecyk ten miał dwie przegrody: w jednej z nich Ursus ważył swoje alche- miczne mikstury, w drugiej zaś piekł kartofle. Nocą wilk sypiał pod budą, przywiązany łańcuchem. Homo miał sierść czarną, a Ursus włos już siwy. Miał lat pięćdziesiąt, może nawet i sześć- dziesiąt. Do tego stopnia pogodził się z nędznym przeznacze- niem człowieka, że jadał — jakeśmy to już mówili — kartofle, paskudztwo, którym w owym czasie karmiono tylko wieprze i skazańców. A on to jadał z obrzydzeniem i rezygnacją. Był wysoki, lecz chudy, przygarbiony i melancholijny. Trudy życia przygięły ku ziemi jego starczą postać. Sama natura stworzyła go jakby do smutku. Uśmiechał się rzadko i z wysiłkiem, a pła- kać nigdy nie potrafił. Nie znał więc pocieszenia, jakie dają łzy, ani też ulgi, jaką przynosi wesołość. Stary człowiek — to my- śląca ruina. Taką właśnie ruiną był Ursus. Wielomówność szarlatana, przeraźliwa chudość proroka i wybuchowość poci- sku — oto jego obraz. W młodości zaś był nadwornym filozo- fem u pewnego lorda. Działo się to lat temu sto osiemdziesiąt, w czasach kiedy ludzie trochę bardziej jeszcze niż dzisiaj byli do wilków podobni. Lecz niewiele bardziej niż dzisiaj. U Homo był to wilk nie byle jaki. Z apetytu na nieszpułki i jabł- ka wziąć by go można było za wilka łąkowego, z ciemnej sier- ści — za afrykańskiego łycaona, z głosu zaś, który bardziej był podobny do szczekania niż do wycia, za zwierzę zwane canis cul- peus, które żyje w Ameryce Południowej. Nie wiemy jednak jeszcze w dostatecznej mierze, jak zachowuje się źrenica tego zwierzęcia, nie możemy więc mieć pewności, czy aby nie jest ono po prostu lisem, Homo zaś był najprawdziwszym wilkiem. Miał on pięć stóp długości, co nawet u wilków na Litwie rzad- ko się spotyka; silny był bardzo; zezował; nie było to zresztą je- go winą. Język miał miękki i nieraz lizał nim Ursusa. Wąska, nastroszona szczoteczka krótkich włosów sterczała mu wzdłuż kręgosłupa, był chudy zdrową chudością leśnego zwierzęcia. Kiedy nie znał jeszcze Ursusa, kiedy nie zaprzęgnięto go jesz- cze do wózka, z łatwością przebiegał po czterdzieści mil w ciągu nocy. Ursus napotkawszy go w zaroślach, na brzegu strumyka, docenił jego zalety widząc, jak ostrożnie i rozważnie zabiera się do łowienia raków, i rozpoznał w nim uczciwego i prawdzi- wego wilka kupara, z gatunku zwanego również psem-łkrabo- jadem. Homo, jako zwierzę pociągowe, był według Ursusa lepszy od osła. Przykro by mu było zaprząc osła do swej budy na kółkach, zbyt wysoko bowiem cenił te zwierzęta. Zauważył również, że osioł, czworonóg myślący i nie doceniany przez ludzi, w niepo- kojący sposób strzyże uszami, kiedy filozofowie zaczynają mó- wić głupstwa. Osioł występuje więc w życiu jako osoba trzecia, stająca pomiędzy nami i naszymi myślami, a to bywa niewy- godne. Jako przyjaciel zaś Homo milszy był Ursusowi niż pies, mawiał bowiem, że wilk przejść musiał o wiele dłuższą drogę do zawarcia przyjaźni z człowiekiem. Dla tych wszystkich względów Ursus wybrał sobie Homo. Był on dla niego więcej niż towarzyszem, był jego odpowiedni- kiem. Ursus klepał go po zapadłych bokach i powtarzał: ,,Zna- lazłem drugi tom samego siebie". Mawiał również: ,,Kiedy umrę, ktokolwiek chciałby dowie- dzieć się, kim byłem, niechaj przyjrzy się uważnie Homo. Po- zostawię go po mojej śmierci jako kopię zgodną z oryginałem". Prawo angielskie, niezbyt pobłażliwe dla leśnych zwierząt, łatwo mogłoby zatruć życie temu wilkowi, co z całym spokojem odważał się wchodzić do miast, ale Homo korzystał z immuni- tetu nadanego „sługom" przez Edwarda IV: „Służący, towarzy- szący panu, ma prawo swobody poruszania się". Prócz tego zaś nastąpiło pewne złagodzenie ustawy o dzikich zwierzętach w stosunku właśnie do wilków dzięki modzie, panującej wśród dam dworu za czasów ostatnich Stuartów, na małe wilki, zwa- ne łapczywymi, nie większe od kota, które za wielkie sumy sprowadzano z Anglii i trzymano zamiast psów. Ursus przekazał Homo niektóre ze swoich umiejętności. Na- uczył go stać na dwu łapach, opanowywać złość tak, by stawa- ła się tylko złym humorem, nauczył go pomrukiwać wtedy, kiedy chciałby wyć, i wielu innych podobnych rzeczy; wilk zaś też ze swej strony został nauczycielem człowieka; pokazał mu, w jaki sposób obchodzić się można bez dachu, bez chleba i bez ognia, nauczył go, że lepszy jest głód w lesie od niewolniczej służby w pałacu. Wózek-buda, co wzdłuż i wszerz przejeździł Szkocję i Anglię, miał cztery koła, dyszel dla wilka i orczyk, do którego przy- przęgał się Ursus na trudniejszych drogach. Wózek był solidny, zbity z mocnych a lekkich, uszczelnionych gipsem desek. Na przedzie miał oszklone drzwiczki, wychodzące na niewielki bal- konik, coś pośredniego pomiędzy amboną i trybuną, z którego Ursus przemawiał i rozprawiał, z tyłu zaś — drugie drzwiczki, te już z pełnego drzewa, z wyciętym czworokątnym otworem. Wchodziło się zaś do budy po trzech schodkach opuszczanych na zawiasach obok drewnianych drzwiczek. Nocą buda zamykana była od wewnątrz na mocne zamki i zasuwy. Niejeden raz pa- dały na nią śniegi i deszcze. Kiedyś, przed laty, była nawet pomalowana, ale na jaki kolor — tego nikt by już nie mógł określić dokładnie, bo czym dla dworzan zmiany panowania, tym dla wozów są zmiany pór roku. Na przedzie wózka, na umieszczonej na zewnątrz deszczułce, można było niegdyś od- czytać napis wykaligrafowany na białym tle czarnymi literami, które z upływem czasu zacierały się i bladły coraz bardziej: Złoto rokrocznie traci przez tarcie czternaście setnych swojej objętości; nazywa się to „wytarciem się monet"; wynika stąd, iż z czternastu milionów sztuk złota, będących w obiegu na całej kuli ziemskiej, rokrocznie ginie milion. Ten milion sztuk złota rozprasza się w pył, ulatuje w powietrze, unosi się w nim, wdycha się je w oddechu, obciąża ono swoim ciężarem sumienia, wtapia się w dusze bogaczy, które stają się przez to wyniosłe, wtapia się w dusze ubogich, które stają się przez to dzikie. Inskrypcja ta, zamazana, zatarta przez deszcze i przez łaska- wość opatrzności, była już na szczęście nieczytelna, obawiać by się bowiem należało, że ta filozoficzna sentencja o wdychanym złocie, zagadkowa i przejrzysta równocześnie, nie najbardziej przypadłaby do smaku szeryfom, sędziom, marszałkom i innym nosicielom peruki prawa. Ustawodawstwo angielskie w owych czasach nie żartowało, nie trudno było zostać uznanym za prze- ł4 «• stępce. Urzędnicy byli surowi z tradycji, okrucieństwo stało się rutyną. Od sędziów śledczych roiło się co krok, Jeffrys nie umarł bezpotomnie. III We wnętrzu budy znajdowały się jeszcze dwie inne inskryp-, cje. Nad skrzynią, na ścianie z pobielonych wapnem desek, widniał wypisany ręcznie atramentem tekst następujący: Jedyne rzeczy, jakie wiedzieć należy: Baron, par Anglii, nosi biret obszyty sześciu perłami. Korona zaczyna przysługiwać od wicehrabiego. Wicehrabia nosi koronę ozdobioną perłami bez liczby, hrabia — koronę z pereł umieszczonych na pałkach, przeplecionych liśćmi poziomki, które są poniżej pałek położone; w koronie margrabiego liście poziomki i pałki z perłami mają jednakową wysokość; książę ma w swej koronie kwiatony, bez pereł, książę krwi nosi obręcz z krzyży i kwiatów lilii, książę Walii — koro- nę taką samą jak królewska, tylko nie zamkniętą. Książę jest „jego książęcą mością", margrabia i hrabia — „jaśnie wielmożnymi panami", wicehrabia — „jaśnie panem", baron — „wielmożnym panem". Książę jest „jego łaskawością", linni parowie są „ich wielmoz- nościami". Lordowie są nietykalni. Parowie są izbą i sądem, concilium et cario, stanowią prawa i wymierzają sprawiedliwość. Most hononrable to więcej niż right honourdble. Lordowie, którzy są parami, uznani są za „lordów ź prawa"; lordowie, którzy parami nie są, uznawani są za „lordów tytu- larnych"; prawdziwymi lordami są tylko parowie. Lord nigdy nie składa przysięgi ani przed królem, ani też wobec prawa. Słowo jego wystarcza. Mówi: „na mój honor". Gminy, które są przedstawicielstwem ludu, wezwane przez Izbę Lordów, stawiają się pokornie i z odkrytą głową przed obliczem parów, którzy nakrycia głowy zachowują. Gminy przysyłają lordom bille przez czterdziestu swoich członków, którzy podają lordom bili z trzema głębokimi ukło- nami. Lordowie przysyłają Gminom bille przez zwykłego pisarza. W wypadkach spornych obie izby obradują w Izbie Wzorzy- ste], przy czym lordowie siedzą i zachowują nakrycia głowy» Gminy zaś stoją i głowy mają odkryte. Na zasadzie prawa wydanego przez Edwarda VI lordowie mają przywilej zwykłego mężobójstwa. Lord, który by w zwy-i kły sposób zabił człowieka, nie będzie ścigany przez prawo. Baronowie mają ten sam stopień co i biskupi. Aby być baronem-parem, trzeba zależeć od króla poprzez dzierżenie pełnej baronii od niego nadanej, per baroniom integ- ram. Baronia pełna składa się z trzynastu lenn szlacheckich i jednej ćwierci, każde lenno szlacheckie przynosi po dwadzieścia fun- tów szterlingów, co razem daje czterysta grzywien. Siedzibą baronii, caput baroniae, jest zamek dziedziczny o ustroju podobnym do ustroju całej Anglii; a więc tylko w braku męskich potomków przejść on może drogą spadku na córki, w wypadku podobnym zaś przechodzi na córkę najstar- szą caeteris filiabus aliunde satisfactis 1. Baron ma godność „lorda"; nazwa ta brzmi po saksoński! laford, w łacinie klasycznej dominus, a w łacinie średniowiecz- nej lordus. Pierworodni i młodsi synowie wicehrabiów i baronów są pierwszymi giermkami królestwa. Pierworodni synowie parów mają pierwszeństwo przed ka- walerami orderu podwiązki; młodsi synowie parów tego pierw- szeństwa nie mają. Pierworodny syn wicehrabiego zajmuje miejsce po wszyst- kich baronach, a przed wszystkimi baronetami. Każda z córek lorda nosi tytuł lady. Wszystkie inne angiel- skie dziewice nazywają się miss. Wszyscy sędziowie stoją niżej od parów. Podsędek nosi czap- kę z futra baranka; sędzia nosi czapkę z popielic mniejszych, de minuto vario, czyli z niewielkich białych skórek wszelkiego rodzaju zwierząt, z wyjątkiem gronostai. Prawo noszenia gro- nostai mają tylko parowie i król. Przeciw lordowi nie przysługuje prawo supplicavit. Lord nie może być więziony. Wyjątek stanowi Wieża Lon- dyńska. " Każdy lord wezwany przed oblicze króla ma prawo do za-. bicia jednego lub dwu danieli w królewskim zwierzyńcu. l Co znaczy: inne córki wyposaża się w miarę możności (Przypisek Ursusa na ścianie, na marginesie tekstu). Lord zwołuje w swoim zamku radę baronów. Pojawienie się na ulicy w płaszczu i w towarzystwie dwu tylko lokai nie jest godne lorda. Towarzyszyć mu powinna licz- na świta rękodajnych, pozostających u niego na służbie. Parowie zjeżdżają się do parlamentu w karetach, kolejno; Gminy — nie. Niektórzy parowie udają się do Westminsteru w kolasie na pasach, o czterech kołach. Używanie tych kolas i karet herbowych określonego kształtu dozwolone jest tylko lordom, jest to przywilej ich godności. Lord tylko przez lordów skazany być może na zapłacenie grzywny, i to tylko do wysokości pięciu szylingów, z wyjątkiem książąt, którzy mogą być skazani na zapłacenie dziesięciu szy- lingów. Lord może mieć na swojej służbie sześciu cudzoziemców. Każdy inny Anglik — tylko czterech. Lord ma prawo do posiadania ośmiu beczek wina nie płacąc od nich podatku. Jedynie lord nie jest zobowiązany do stawienia się na we- zwanie szeryfa obwodu. Lord nie może być obciążony płaceniem podatku na wojsko. Lord, jeżeli taka jest jego wola, może wystawić pułk i ofia- rować go królowi; tak też uczynili jaśnie oświeceni książę Athol, książę Hamilton i książę Northumberlandu. Lord zależy tylko od lordów. W procesach cywilnych może on żądać odroczenia rozprawy, jeżeli wśród sędziów nie zasiada co najmniej jeden szlachcic. Lord sam mianuje swoich kapelanów. Baron mianuje trzech kapelanów; wicehrabia — czterech; hrabia i margrabia — pięciu; książę — sześciu. Lord nie może być brany na tortury, nawet za zdradę stanu. Lord nie może być napiętnowany na ramieniu. Lord jest światły, nawet nie umiejąc czytać. Oświecenie przy- sługuje mu z prawa. Książę zasiada pod baldachimem wszędzie, gdzie nie ma kró- la; wicehrabia zasiada pod baldachimem w swoim domu; baron w czasie spełniania kielicha ma prawo kazać sobie pod nim trzymać przykrywę; tren sukni baronowej w obecności wice- hrabiny nieść może jeden paź. Osiemdziesięciu sześciu lordów czy też pierworodnych synów lordów zasiada na pierwszych miejscach przy osiemdziesięciu sześciu stołach, na pięćset nakryć każdy, jakie zastawiane są codziennie dla jego królewskiej mości w jego pałacu, na koszt prowincji, w której znajduje się królewska rezydencja. • Człowiek śmiechu Nie-szlachcicowi, który by uderzył lorda, kat ucina dłoń. Lord jest prawie królem. Król jest prawie Bogiem. Ziemia jest lordostwem. Anglicy mówią do Boga: „Milordzie". Na przeciwległej ścianie przeczytać było można drugą in- skrypcję, w podobny sposób wypisaną. Oto ona: Satysfakcje, które wystarczyć powinny tym, co nic nie mają. Henryk Auverquerque, hrabia Grantham, który zasiada w Izbie Lordów pomiędzy hrabią Jersey i hrabią Greenwich, ma sto tysięcy funtów szterlingów renty. Do jego dóbr lennych należy pałac Grantham-Terrace, cały wybudowany z marmuru, słynny z osobliwości zwanej labiryntem korytarzy. W labiryncie tym jest korytarz jasnoróżowy, wykładany marmurem z Sa- rancolinu, korytarz brązowy, wykładany marmurem z muszlami z Astrachania, korytarz biały, wykładany marmurem z Lani, korytarz czarny, wykładany marmurem z Alabandy, korytarz szary z marmuru ze Staremma, korytarz żółty z marmuru z Hesji, korytarz zielony z marmuru z Tyrolu, korytarz czerwo- ny, wykładany w części marmurem czerwonobrunatnym z Czech, w części zaś marmurem z Kordoby, korytarz niebieski z ciem- nobłękitnego marmuru genueńskiego, korytarz fioletowy z ka- talońskiego granitu, korytarz żałobny z czarnego, biało żyłko- wanego marmuru z Murviedro, korytarz różowy z alpejskiego cypolinu, korytarz perłowy z marmuru z Nonette i korytarz pstrokaty, zwany korytarzem dworzan, wykładany płytami ze skał różnokolorowych, jak strój ariekina. Ryszard Lowther, wicehrabia Londsdale, mieszka w Westmo- reland, w zamku Lowther, którego okazałość i przepych wydaje się zapraszać do wejścia króli. Ryszard hrabia Scarborough, wicehrabia i baron Lumley, wicehrabia na Waterford w Irlandii, lord-porucznik i wicead- mirał hrabstwa Northumberland oraz miasta i hrabstwa Dur- ham, ma w Stansted dwie kasztelanie, starą i nowowybudowa- ną, przy której podziwiać można wspaniałą kratę otaczającą półkolem basen z nieporównanej piękności fontanną. Własnoś- cią lorda jest również i zamek w Lumley. Robert Darcy, hrabia Holderness, ma w posiadłości swoje) w Holderness zamek i niezmierzonej wielkości francuskie ogro- r dy, po których odbywa przejażdżki w poszóstnej karecie, poprze- dzanej przez dwóch forysiów, jak to parowi Anglii przystoi. Karol Beauclerk, książę Saint-Albans, hrabia Burford, barors Heddington, wielki sokolniczy Anglii, ma w Windsorze rezy- dencję wyglądającą po królewsku nawet przy rezydencji samego* króla. Karol Bodville, lord Robartes, baron Truro, wicehrabia Bod- myn ma w Cambridge posiadłość Wimple, w której znajdują się trzy pałace z trzema frontonami. Dwa z nich są trójkątne, jeden zaś owalny. Aleja wjazdowa wysadzana jest czterema rzędami drzew. Szlachetny i wielmożny lord Filip Herbert, wicehrabia Caor- dif, hrabia Montgomery, hrabia Pembroke, pan na Candall, Marmion, Saint Quentin i Churland, strażnik olbór cynowych w hrabstwach Kornwalii i Devon, dziedziczny wizytator Kole- gium Jezusowego, ma w Willton wspaniały park, w którym znajdują się dwa baseny o fontannach piękniejszych niż te, co zdobią ogrody arcychrześcijańskiego króla Ludwika XIV v/ Wersalu. Karol Seymour, książę Somerset, ma Somerset-House na Tamizie, który dorównuje pięknością willi Pamfili w Rzymie. Na wielkim kominku stoją tam dwie wazy porcelanowe z cza- sów dynastii Yuen, których wartość równa jest pół milionowi franków. Artur, lord Ingram, wicehrabia Irwin, ma w Yorkshire, w Temple-Newsham zamek, do którego wejście prowadzi pod łukiem triumfalnym, rozległe zaś i płaskie jego dachy przy- pommają mauretańskie terasy. Robert lord Ferres de Chartley, Bourchier i Lovaine, ma w Leicestershire posiadłość Stauton-Harold. Park jej zało- żony jest na planie geometrycznym, w kształcie świątyni z frontonem, a wielki kościół z kwadratową dzwonnicą, wy- stawiony nad wodą, należy do jego kasztelani!. W hrabstwie Northampton Karol Spencer, hrabia Sunder- land, członek rady przybocznej jego królewskiej mości, ma po- siadłość Althrop, do której wejście prowadzi przez bramę z kraty żelaznej, przyozdobionej czterema filarami zwieńczo- nymi rzeźbami z marmuru. Laurence Hyde, hrabia Rochester, ma w Surrey New-Parke słynący ze wspaniale rzeźbionego akroterium, z kolistego, oto- czonego drzewami trawnika i z lasów, w głębi których znajduje się wzgórze sztucznie uformowane. Z daleka już widoczny jest wielki dąb zasadzony na jego szczycie. 1,9 Filip Stanhope, hrabia Chesterfieid, posiada w Derbyshire Bredby, gdzie znajduje się wspaniały pawilon zegarowy, soko- ląrnie, królikarnie i bardzo piękne stawy podłużne, kwadratowe l owalne. Jeden z nich ma kształt zwierciadła, a z obu jego stron ustawiono dwa bardzo wysokie wodotryski. Lord Cornwallis, baron Eye, ma w Brome-Hall pałac z czter- nastego wieku. Szlachetny Algernon Capel, wicehrabia Malden, hrabia Essex, ma Cashiobury w Hersfordshire, zamek wybudowany na planie litery H. Znajdują się tam również tereny łowieckie, bardzo zasobne w zwierzynę. Karol lord Ossulstone ma w Middlesex Dawly. Do pałacu idzie się przez włoskie ogrody. James Cecii, hrabia Salisbury, ma o siedem mil od Lon- dynu Hartfield-House, kasztelanię składającą się z czte- rech pawilonów i wieży zamykających podwórze wykładane- czarnymi i białymi płytami, jak w Saint-Germain. Pałac ten, którego fasada frontalna ma dwieście siedemdziesiąt dwie stopy długości, wzniesiony został za panowania Jakuba I przez wiel- kiego skarbnika Anglii, przodka obecnego właściciela. Oglądać" tam można łoże jednej z hrabin Salisbury, łoże bezcenne, wy- konane całkowicie z drzewa brazylijskiego, chroniącego od ukąszenia węża. Drzewo to nazywa się „milhombres", co zna- czy „tysiąc mężczyzn". Na łożu tym wypisano złotymi literami: Honni soit qui mai y pense. Edward Rich, hrabia Warwick i Holland, ma Warwick-Castle Są tam kominki tak olbrzymie, że dęby płoną w nich w całości. W parafii Seven-0aks Karol Sackville, baron Buckhurst, wi- cehrabia Cranfieid, hrabia Dorset i Middlesex ma siedzibę w Knowle, wielką jak miasto, która składa się z trzech pałaców ustawionych równolegle jak szeregi piechoty, każdy z nich ma po dziesięć wieżyczek ze schodkami na głównej fasadzie i bra- mę pod czterobasztowym donżonem. Tomasz Thynne, wicehrabia Weymouth, baron Varminster, posiada zamek Long-Leate, który ozdabia tyle kominów, latarni, wimperg, wieżyczek i pawilonów, co zamek Chambord we Fran- cji, który należy do króla. Henryk Howard, hrabia Suffolk, posiada w Middlesex w od- ległości dwunastu mil od Londynu pałac Audłyene, który w swej; wielkości i okazałości ustępuje chyba tylko Escurialowi króla- Hiszpanii. W Bedforshire, Wrest-House-and-Park, które jest jakby ca- łym państewkiem otoczonym murami i fosami zamykającymi lasy, rzeki i pagórki, należy do Henryka margrabiego Kent. Hampton-Court, w Hereford, w którym znajduje się potężny donżon z blankami i ogród oddzielony sztucznie nawodnionym kanałem od lasu, należy do Tomasza lorda Coningsby. Zamek Grimsthorf, w Loncolnshire, z długą fasadą ozdobioną wysmukłymi wieżyczkami, otoczony przez ogrody, stawy, ba- żanciarnie, owczarnie, murawy, stare drzewa sadzone w sza- chownicę, aleje, klomby najrozmaitszych kwiatów, podobne do" ogromnych dywanów, i łąki, ma przed wejściem podjazd, po» którym karety zataczają majestatyczny krąg, jest własnością; Roberta hrabiego Lindsay, dziedzicznego lorda lasu Walham. Up Parkę, w Sussex, zamek zbudowany na kwadracie, z dwo- ma pawilonami, z wieżami ustawionymi symetrycznie po obu; stronach podwórza, należy do jego wielmożności Forda, lorda Grey, wicehrabiego Glendale i hrabiego Tankaryille. W Newnham Padox, w Warwickshire, znajdują się dwie czworoboczne sadzawki, a portal zamku wieńczy wimperga Z czteroczęściowym witrażem. Należy on do hrabiego Den- bigh, który jest również hrabią na Rheinfelden w Niemczech.. Wythame, w hrabstwie Berk, gdzie znajduje się ogród fran- cuski z czterema strzyżonymi szpalerami i wielka wieża blan- kowana, którą flankują dwie baszty obronne, należy do lorda Montague, hrabiego Abiegdon. Posiada on również Rycott, któ- rego jest baronem. Na bramie wjazdowej wyczytać tam można dewizę: Virtus ariete fortior. William Cavendish, książę Devonshire, posiada sześć zamków. Jeden z nich, w Chattsworth, jest budowlą dwupiętrową w naj- czystszym greckim stylu. Jego miłość posiada również pałac w Londynie, gdzie znajduje się rzeźba lwa, odwrócona tyłem do pałacu króla. Wicehrabia Kinalmeaky, który jest również hrabią Cork w Irlandii, ma w Piccadiiiy Burlington-house, którego ogrody sięgają aż pól poza granicami Londynu; posiada on również Chiswick, który składa się z dziewięciu wspaniałych pawilonów, i Londesburgh, gdzie wybudowano nowy pałac, tuż obok sta- rego. Książę de Beaufort posiada włości Chelsea, gdzie znajdują się dwa zamki gotyckie i jeden florencki; posiada on również Bad- .naington w Glocester, z której to rezydencji rozchodzi się pro- mieniście wielka liczba dróg wysadzanych drzewami. Szlachetny i wielmożny książę Henryk de Beaufort jest margrabią i hrabią Worcester, baronem Raglan, baronem Power i baronem Herbert de Chepstow. John Holles, książę Newcastle i margrabia Ciare, posiada Bol- sover z majestatyczną kwadratową wieżą i Haughton w Not- tingham, gdzie na środku basenu znajduje się stożkowata pi- ramida, naśladująca wieżę Babel. William lord Craven, baron Craven de' Hampsteard, posiada w Warwickshire, w Comb-Abbey rezydencję, gdzie podziwiafr można najpiękniejszy w Anglii wodotrysk, w Berkshire zaś — dwie baronie: Hampstead Marshall, której fasada przyozdobiona jest pięcioma gotyckimi latarniami, i Asdowne Park, zamek wybudowany w lesie, na skrzyżowaniu dróg. Lord Linneusz Ciancharlie, baron Ciancharlie i Hunkerville, margrabia Corleone na Sycylii, ma swoją parowską siedzibę w zamku Ciancharlie, wybudowanym w roku 914 przez Edwarda Starego dla obrony przed Duńczykami, ma pałac Hunkerville- -house w Londynie, pałac Corleone-lodge w Windsorze i osiem kasztelani!: w Bruxton, nad rzeką Trent, z należącymi do niej kamieniołomami alabastru, w Gumdraith, w Homble, w Mori- cambe, w Trenwardraith, w Hell-Kerters, gdzie znajduje się cudowna studnia, w Pillinmore, gdzie znajdują się torfowiska, w Reculver, obok starożytnego miasta Yagniacae, i w Vine- caunton, na górze Moil-enlli; posiada on również dziewięt- naście miast i wiosek z bajliwami i cały okrąg Pensneth-chase; wszystkie te dobra łącznie dają mu czterdzieści tysięcy, funtów szterlingów renty. Łączne dochody stu siedemdziesięciu dwóch parów za pano- wania Jakuba II wynoszą milion dwieście siedemdziesiąt dwa tysiące funtów szterlingów rocznie, co stanowi jedenastą część rocznego dochodu całej Anglii. Obok nazwiska lorda Linneusza Ciancharlie widniał dopisek, zrobiony ręką Ursusa: Buntownik; na wygnaniu; zaniki i dobra pod sekwestrera. Dobrze mu tak. IV Ursus uwielbiał Homo. Zazwyczaj bowiem to budzi nasze uwielbienie, co w jakiś sposób jest do nas samych podobne. Z reguły. Głucha 'złość — taki był zwykły stan ducha Ursusa przeja- wiający się na zewnątrz w burkliwym zrzędzeniu. Ursusowi świat się nie podobał. Był w opozycji wobec natury, wszystkie zjawiska życia ujmował od ich strony najgorszej. Nikt ani też nic nie potrafiło zadowolić go w pełni. Cóż z tego, że pszczoły dają miód, jeżeli również i kłują? Cóż z tego, że słońce spra- wia, iż kwitną róże, jeżeli wywołuje ono równocześnie żółtą febrę i vomito negro? W samotności nieraz zapewne robił Ur- sus gorzkie wyrzuty Bogu. ,,Niewątpliwie, diabeł tutaj kule nosi, ale strzela Bóg" — mawiał. Uznawał tylko książąt i miał swoisty sposób wyrażania swojego dla nich uwielbienia. Pe- wnego dnia, kiedy Jakub II ofiarował do katolickiej kaplicy Matki Boskiej w Irlandii lampę ze szczerego złota, Ursus, który właśnie podówczas przejeżdżał tamtędy, wraz z Homo, bar- dziej na ludzkie sprawy obojętnym, dał wyraz swemu zachwy- towi wołając głośno wobec licznie zebranego tłumu" „Na pe- wno Matka Boska bardziej potrzebuje złotej lampy niż butów te wszystkie dzieciaki, co tutaj stoją boso!" Tak niewątpliwe dowody „lojalności", szacunku dla ustalo- nego porządku w niemałym stopniu przyczyniały się do tego, że władze urzędowe tolerowały w końcu wędrowny żywot Ursusa i jego dziwaczny mezalians z wilkiem. Niekiedy wie- czorami, ulegając przyjacielskiej słabości, spuszczał on Homo z łańcucha i pozwalał mu biegać swobodnie koło wózka: wilk nigdy nie nadużywał tego zaufania i ,,w towarzystwie", czyli wobec ludzi, zachowywał się ze spokojem zwyczajnego pudla; gdyby jednak natrafił na zły humor alkadów, mogłyby wyni- knąć przykrości, toteż Ursus uwiązywał przeważnie swego statecznego wilka na łańcuchu. Sentencja o 'złocie, zatarta już i niemożliwa do odczytania, była dla najbardziej nawet podej- rzliwych oczu tylko śladem jakiegoś malowidła na przedniej ścianie wózka i narażać go już nie mogła. Nawet i po śmierci Jakuba II, za „łaskawego" panowania Wilhelma i Marii, wó- zek jego wędrował spokojnie przez drogi i miasteczka wszyst- kich hrabstw Anglii. Podróżował tak bez przeszkód z jej krań- ea na kraniec, sprzedawał swoje miksturki i flaszeczki i po społu z wilkiem odprawiał praktyki wędrownego znachora, bez przeszkód przemykał się przez oczka sieci zastawionej w owym czasie przez policję na terytorium całej Anglii dla wyłapywania band włóczęgów, a przede wszystkim dla chwy- tania comprachicos. Działo się tak zresztą najzupełniej sprawiedliwie. Ursus nie należał do żadnej bandy. Ursus żył tylko z Ursusem i tylko wilk wsuwał swój miły pysk między to jego samego ze sobą obcowanie. Ursus zostałby najchętniej Karaibem; nie mogąc zaś tego uczynić, stał się samotnikiem. Samotnik — to jakby złagodzona forma dzikusa, uznawana przez cywilizację. Wę- drowiec zaś jest samotny tym bardziej. Dlatego też Ursus pro- wadził żywot koczowniczy. Osiedlenie się gdziekolwiek na stałe byłoby dla niego nałożeniem sobie obroży. Jego ziemska wędrówka była też prawdziwą wędrówką po drogach i bez- drożach. Widok miasta potęgował w nim w dwójnasób tęsknotę za gęstwiną 'zarośli, za jaskiniami w skale. Las był mu do- mem. Nie czuł się również obco wśród szmeru placów publicz- nych, który przypominał mu szum drzew. Tłum może w pe- wnej mierze zaspokoić tęsknotę do pustyni. Nie podobało mu się, że j'ego wózek miał drzwiczki i okienka, przypominał mu bowiem przez to dom. Ideał swój osiągnąłby wtedy dopiero, gdyby udało mu się umieścić na czterech kołach pieczarę i po- dróżować w jaskini. Ursus nie uśmiechał się nigdy, jakeśmy to już powiedzieli; ale potrafił śmiać się niekiedy, dość często nawet. Gorzkim śmiechem. Uśmiech jest zawsze wyrazem zgody, śmiech zaś nieraz bywa wyrazem protestu. Ursus żywił nienawiść do rodzaju ludzkiego, nienawiść nie- ubłaganą. Rozumiał on jasno, że życie ludzkie jest rzeczą stra- szną, widział, że składa się ono tylko z nawarstwiających się klęsk: królowie są klęską dla ludu, wojna — klęską dla kró- lów, zaraza gorsza jest od wojny, głód od zarazy, a głupota najgorsza jest ze wszystkiego; stwierdził, że kara mieści się w pewnej mierze już w samym fakcie istnienia, śmierć uwa- żał za wyzwolenie od niedoli, kiedy zaś przyprowadzono mu chorego, leczył go. Znał on tajemnice kordiałów i napoi prze- dłużających życie starcom. Uzdrawiał paralityków, rzucając im na pożegnanie takie oto sarkastyczne słowa: „No, stanąłeś- już na nogi. A żebyś jak najdłużej chodził po tym padole łez!" Kiedy napotykał przymierającego głodem biedaka, dawał mu wszystkie grosze, jakie miał, poburkując przy tym: „Żyj. nie- szczęsny, jedz. Trwaj długo. Już ja tam nie będę skracał two- ich meczami". A potem zacierał ręce i powtarzał: „Robię lu- dziom wszystko, co tylko mogę najgorszego". Przez otwór wycięty w tylnych drzwiczkach budy przechod- nie odczytać mogli widoczny z zewnątrz napis, wielkimi lite" rami wyrysowany węglem na suficie: URSUS, FILOZOF. II COMPRACHICOS Któż zna dzisiaj słowo compracbicos? Któż rozumie jeszcze ^ego znaczenie? Comprach.icos albo compra.pequ.enos, było to niezwykłe a po- tworne stowarzyszenie włóczęgów, słynne w wieku siedemna- stym, zapomniane w wieku osiemnastym, a dzisiaj nie znane już nikomu. Comprachicos, jak i „proszek sukcesyjny" są zna- miennym zjawiskiem dla życia społecznego owych czasów. Stanowią oni część odwiecznej szpetoty ludzkiej. W szerokim zaś, ogarniającym wielkie całości spojrzeniu historii compra- shicos są cząstką jednego ogromnego faktu — Niewolnictwa. Historia Józefa sprzedanego przez braci to jeden z rozdziałów tch legendy. Po comprachicos pozostały ślady w ustawodaw- stwie karnym Hiszpanii i Anglii. Tu i ówdzie, w zawiłym gąszczu angielskich praw odnaleźć jeszcze można ślad tego po- twornego zjawiska, niby w dżungli odcisk stopy ludożercy. Comprachicos czy też comprapequenos — to słowo hiszpań- skie, złożone, a znaczy ono ,,kupujący młode". Comprachicos handlowali dziećmi. Kupowali je i sprzedawali. Nie kradli ich nigdy, kradzież dzieci to zupełnie inny pro- ceder. Cóż robili oni z tych dzieci? Potworki. Po co? Dla zabawy. Lud żądny jest zabawy i śmiechu; królowie również. Na jarmarku potrzebny jest sztukmistrz; w pałacu potrzebny jest •'błazen. Jeden nazywa się Turiupin, drugi Triboulet. Wysiłki, do których zdolny jest człowiek, aby tylko dostar- •czyć sobie przyjemności, zaiste godne są nieraz uwagi filozofa. Cóż bowiem naszkicować pragniemy na tych kilku przed- wstępnych stronicach? Jeden z najstraszliwszych rozdziałów księgi, która nosić by mogła taki oto tytuł: Jak uprzywilejo- wani wyzyskują nieszczęśliwych. II Dziecko, które ma stać się zabawką, igraszką dla ludzi — to istniało zawsze (i dziś jeszcze istnieje). W epokach zaś, które cechuje równocześnie naiwność i okrucieństwo, sprawa ta sta- wała się przedmiotem osobnego zupełnie procederu. Wiek sie- demnasty, nazywany wielkim stuleciem, był taką właśnie epoką. Było to stulecie bardzo bizantyjskie; cechowała je naiwność w zepsuciu i delikatność w okrucieństwie — specy- ficzne znamiona cywilizacji. Tygrys z buzią w ciup. Pani de Sevigne rozprawiająca, wdzięcząc się, o stosie i o kole. Stule- cie to było bezlitosne dla dzieci; historycy, usiłujący pokazać •26 je w jak najkorzystniejszym świetle, starali się ukryć tę ranę, nie udało się im jednakże pominąć milczeniem tego, który pra- gnął znaleźć na nią lekarstwo — świętego Wincentego a, Paulo. O uformowanie człowieka-zabawki trzeba się zatroszczyć zawczasu. Tylko wówczas bowiem trud się opłaca. Produkcję karła rozpoczynać należy od jego najmłodszych lat. Dziecko było więc igraszką w rękach człowieka. Ale dziecko proste nie dość jeszcze bawi. O wiele ucieszniejszy jest garbusek. Powstaje więc osobna sztuka. Pojawiają się hodowcy. Z czło- wieka robiono potworka, z twarzy ludzkiej dziwaczny pysk. Hamowano wzrost, do woli kształtowano wygląd. Ta sztuczna produkcja dziwów przyrody miała swoje reguły i przepisy. Stała się ona specjalną gałęzią wiedzy. Wyobraźmy sobie orto- pedię zastosowaną w odwrotnym kierunku. Tam, gdzie Bóg stworzył proste spojrzenie, sztuka ta kształtuje zeza. Tam, gdzie Bóg stworzył harmonię, wprowadza chaos kształtów. To. co Bóg uczynił doskonałym, cofa z powrotem do niezdarnej formy szkicu. I oto oku znawcy doskonały się wydaje właśnie ten szkic. Takie cofanie rozwoju gatunku praktykowano rów- nież i w stosunku do zwierząt; wymyślano pstrokate konie. Takiego to właśnie srokatego wierzchowca dosiadał Turenne. A czyż i za naszych czasów nie farbuje się psów na zielono i na niebiesko? Natura jest dla nas kanwą. Człowiek zawsze usiłował dorzucić coś niecoś do bożego dzieła. Poprawia on też przyrodę, raz a dobrym skutkiem, raz ze złym. Błazen na- dworny — to po prostu usiłowanie, by kształt człowieka co- fnąć do kształtu małpy. Postęp działający wstecz. Odwrócone arcydzieło. Równocześnie 'zaś małpie starano się nadać pozór człowieczeństwa. Barbara księżna Cleveland, hrabina Sout- hampton, trzymała przy sobie jako pazia małpę z Ameryki Południowej. W domu Franciszki Sutton, baronowej Dudley. zajmującej ósme miejsce na ławie baronów, herbatę podawa! pawian w ubraniu ze złocistego brokatu, którego lady Dudley nazywała „swoim Murzynkiem". Kiedy Katarzyna Sidley, hrabina Dorchester, jechała na posiedzenie parlamentu, na ty- le jej herbowej karocy stały trzy afrykańskie szympansy w wielkiej liberii, wystawiając pyski pod wiatr. Księżnej de- Medina-Coeli — jak to wspomina kardynał Polus, który asy- stował kiedyś przy jej porannej toalecie — wkładał pończochy orangutan. Te wyniesione ponad swój stan małpy stanowiły jak gdyby równoważnik dla bestialskiego, brutalnego poniże- nia ludzi. Możni lubili trzymać w swoim otoczeniu dziwaczne stwory stojące na pograniczu zwierzęcia i człowieka, co naj- jaskrawiej może pokazuje para — karzeł i pies. Karzeł nigdy nie rozstaje się z psem, który zawsze jest większy od niego. Były to niby dwie połączone ze sobą obroże. Powszechność te- go zestawienia potwierdza wiele dokumentów, na przykład portret Jeffrey Hudsona, karła Henrietty Francuskiej, córki Henryka IV, żony Karola I. Degradacja człowieka prowadzi do jego deformacji. Poniże- nie jego stanu uzupełniano też przez zniekształcenie jego po- staci. Niektórym takim rzeźbiarzom żywego ciała człowieka doskonale udawało się w owej epoce bez śladu zetrzeć z ludz- kiej twarzy obraz i podobieństwo boskie. Doktor Conquest. czło- nek kolegium z Amen-Street, częsty gość w pracowniach lon- dyńskich chemików, napisał po łacinie całą księgę o tej chi- rurgii na opak, podając jej sposoby i zasady. A wynalazcą owe) chirurgii — jeżeli zaufać mamy Justusowi z Carrick-Fergus — był pewien mnich, zwany Aven-More, co po irlandzku znaczy Wielka Rzeka. Karzeł elektora palatyńskiego, Perkeo, którego kukła — czy też może widmo — wyskakuje z pudła w lochu w Heidelber- gu, był wyjątkowym okazem, uzyskanym przez zastosowanie tej wiedzy tak bardzo w swoich osiągnięciach różnorodnej. Tworzyła ona istoty, których prawa w życiu ująć by można w słowa wstrząsająco proste: wolno wam cierpieć; musicie ba- wić. III Owa fabrykacja potworów miała zastosowanie szerokie i różnorodne. Potrzebował ich sułtan; potrzebował ich również i papież. Pierwszy — do pilnowania żon, drugi — do odprawiania mo- dłów. Był to rodzaj zupełnie specjalny i nie mógł on rozmna- żać się w naturalny sposób. Takich niepełnych ludzi potrze- bowała i rozkosz, i religia. Harem i Kaplica Sykstyńska pochłaniały ten sam gatunek potworków, tu — okrutnych, tam — pełnych słodyczy. Umiano bowiem w owych czasach produkować takie rzeczy, których dziś nikt już zrobić nie potrafi; posiadano talenty, których się już nie spotyka, i nie bez racji światłe umysły bia- dają nad zwyrodnieniem ludzkiej rasy. Nikt już dziś nie potra- fi rzeźbić w żywym ciele człowieka; a dzieje się tak dlatego, że sztuka zadawania tortur upada coraz niżej, niegdyś zaś osiągano prawdziwe mistrzostwo w tym względzie. Sztukę tę dzisiaj tak bardzo uproszczono, że wkrótce, być może, zaginie ona zupełnie. Obcinając żywym ludziom różne członki ciała, otwierając im brzuchy, wyrywając wnętrzności chwytało się zjawiska na gorąco i dokonać można było odkryć nie lada ja- kich. Dziś trzeba z tego zrezygnować, dziś ubożsi jesteśmy o to źródło postępu, jakim dla chirurgii był kat. Te praktykowane ongiś wiwisekcje nie ograniczały się zresz- tą do fabrykowania jarmarcznych dziwów natury, pałaco- wych błaznów — czyli czegoś na kształt spotęgowanego dwo- raka — i eunuchów dla sułtanów i papieży. Różnorodność by- wała tu olbrzymia. Jednym z większych osiągnięć tej sztuki był niewątpliwie kogut króla angielskiego. Przy dworze króla Anglii według pradawnego obyczaju istniał zawsze człowiek, który piał nocami kogucim głosem. Kiedy wszyscy już posnęli, wartownik ten krążył po pałacu i co godzinę piał odpowiednią ilość razy, zastępując dzwon. Aby zaś otrzymać tę kogucią służbę, człowiek ów w dzieciń- stwie jeszcze musiał zostać poddany operacji krtani, opisanej w podręczniku doktora Conquesta. Za panowania Karola II ślinotok, nieunikniony skutek tej operacji, wywołał w księżne] Portsmouth tak wielkie obrzydzenie, że urząd zachowano wprawdzie, aby nie umniejszać splendoru korony, jednakże od tej pory człowiek, który naśladował głos koguci, nie miał już kaleczonej krtani. Na to zaszczytne stanowisko mianowano zwykle wysłużonego oficera. Za czasów Jakuba II nazywał się on William Sampson Coq i za pianie otrzymywał rocznie dzie- więć funtów, dwa szylingi i sześć pensów'. W Petersburgu, zaledwie sto lat temu, jak o tym opowiadają pamiętniki Katarzyny II, jeżeli jakiś rosyjski książę miał nieszczęście wzbudzić gniew carowej lub cara, kazano mu ku- cać w wielkim przedsionku pałacu i musiał pozostawać -w tej pozycji przez wyznaczoną ilość dni, miaucząc na rozkaz jak kot, gdacząc jak wysiadująca jajka kura i ustami podnosząc z ziemi pożywienie. Mody te już przeminęły, nie całkiem jednakże. Dzisiaj dwo- rzanie też gdaczą dla przypodobania się władcy, zmieniają tyl- ko odrobinę intonację. Niejeden też zbiera na ziemi, żeby nie- rzec — w błocie, swoje pożywienie. Cóż to za szczęście, że królowie nie mylą się nigdy. Nikt się- dzięki temu nie musi kłopotać, jeżeli zmieniają oni zdanie Przytakując im, zawsze można mieć pewność, że ma się rację, co jest uczuciem niezwykle przyjemnym. Ludwik XIV nie pragnął wcale oglądać w Wersalu ani oficera udającego ko- guta, ani też księcia udającego indyka. To, co w Anglii i w Ro- sji miało dodawać blasku królewskim i cesarskim tronom- 1 Patrz: doktor Chamberlayne, Obecne położenie Anglii, 1688, I cz.. rozdz. XIII, str. 179. Ludwikowi Wielkiemu wydawało się niegodne korony święte- go Ludwika. Wiemy przecież, jak wielkie było niezadowolenie króla, kiedy pewnej nocy Madame Henriette zapomniała się tak dalece, że ujrzała we śnie kurę, co w istocie bardzo było niewłaściwe u osoby postawionej tak wysoko na dworze. Kie- dy należy się do wielkich tego świata, nie wolno śnić o rzeczach małych. Bossuet, jak pamiętamy, całkowicie podzielał oburzę-, nie Ludwika XIV. IV Tak więc w siedemnastym wieku handel dziećmi połączony był z innym jeszcze procederem. A comprachicos i handlowali nimi, i uprawiali ten właśnie proceder. Kupowali oni dzieci, obrabiali nieco ten surowiec i odprzedawali go dalej. Sprzedających nie brakło. Bywali nimi i ojcowie-nędzarze pra- gnący pozbyć się ciężaru dla rodziny, i możni, co w ten sposób ciągnęli zyski ze swej trzody niewolników. Handel ludźmi wy- dawał się w owych czasach rzeczą zupełnie naturalną. Prze- cież i za naszych dni jeszcze staczano wojny w obronie tego prawa. Wspomnijmy choćby, jak to niecałe sto lat temu elek- tor heski odprzedawał swoich poddanych królowi Anglii, któ- ry potrzebował ludzi do wysyłania na podbój Ameryki. U ele- ktora heskiego kupowało się mięso jak u rzeźnika. Elektor heski miał na sprzedaż mięso armatnie. Władca ów wystawiał swoich poddanych niczym towar na straganie. Na sprzedaż, targować, kupować! W Anglii, za rządów Jeffrysa, po tragicz- nym zakończeniu buntu Monmoutha, wielu spośród panów i szlachty ścięto i poćwiartowano. Po skazańcach pozostały żony i córki, wdowy i sieroty, które Jakub II ofiarował w da- rze królowej, swej małżonce. Królowa zaś sprzedała te wy- soko urodzone damy Wilhelmowi Penn. Jest nawet dość praw- dopodobne, że król ten otrzymał jakiś rabat przy kupnie tak hurtowym. I wcale nie temu dziwić się należy, że Jakub II te kobiety sprzedał, lecz temu, że je Wilhelm Penn kupował. Ów sprawunek tym zapewne można by usprawiedliwić i wy- tłumaczyć, że Penn zaludniał podówczas pustynię i wśród wie- lu innych narzędzi potrzebował również i kobiet. Najjaśniejsza pani zrobiła na tych damach niezły interes. Młode sprzedawano drogo. Dość skomplikowane zaś uczucie przykrości i zgorszenia ogarnia człowieka na myśl o tym, że .stare księżne Penn dostawał zapewne za pół darmo. Comprachicos nazywano również cheylas. Jest to słowo hin- duskie i znaczy ,,poszukiwacze dzieci". ' Przez długi czas comprachicos żyli na pół jawnie. W porząd- ku społecznym wytwarza się czasem taki półmrok sprzyjają- cy wszelkiej zbrodni. Nawet i w naszej epoce jeszcze istniała w Hiszpanii banda, której hersztem był Ramon Selles. Przez trzydzieści lat przeszło, od 1834 do 1866 roku, trzymała ona pod swym terrorem trzy prowincje: Walencję, Alicante -i Murcję. Za panowania Stuartów dwór dość życzliwym okiem patrzył na comprachicos. Racja stanu nieraz posługiwała się nimi w potrzebie. Dla Jakuba II byli oni nieomal że instrumentum regni. Była to epoka, w której z niewygodnymi i nieposłuszny- mi rodami załatwiano się w sposób szybki i skuteczny, jednym cięciem przecinano pokrewieństwa, a niepożądanych spadko- bierców potrafiono usuwać bez śladu. Nieraz jedną gałąź rodu wyzuwano z dziedzictwa na korzyść drugiej. Comprachicos po- siadali talent odmieniania wyglądu człowieka, mogli też nieraz dzięki temu oddawać polityce nieocenione usługi. Lepiej jest bowiem zniekształcić niż zabić. Istniała wprawdzie żelazna maska, był to jednak środek prymitywny. Niesposób przecież zaludnić całej Europy żelaznymi maskami, a dziwnokształtne postacie kuglarzy i sztukmistrzów krążą po ulicach w biały dzień, nie budząc niczyjego podejrzenia; prócz tego zaś maskę żelazną można zdjąć, maski uformowanej w ciele zdjąć nie można. Ukryć kogoś pod wieczną maską z jego własnej twarzy — oto sposób zaiste pomysłowy. Comprachicos potrafili do wo- li kształtować postać człowieka, jak Chińczycy wygląd drzewa. Znali sekrety — mówiliśmy już o tym — znali sposoby. Za- rzucona to już sztuka. Z rąk ich wychodziły pokraczne karły. Śmieszne i tragiczne. Małą istotkę potrafili oni obrobić tak sta- rannie, że rodzony ojciec poznać jej nie byłby w stanie. Cza- sami nie wykrzywiali kręgosłupa, ograniczali się do przemodelo- wania twarzy. Z dziecka wypruwali znak niczym a chustki do nosa. Okazom przeznaczonym na sztukmistrzów przesuwano uczo- nym sposobem stawy. Wydawać by się mogło, że w ogóle nie posiadają kości. Tak uzyskiwało się linoskoka. Comprachicos zabierali dziecku nie tylko twarz, odejmowali mu również i pamięć. W każdym razie tyle, ile tylko mogli. Dziecko zupełnie nie zdawało sobie sprawy z okaleczenia, któ- remu uległo. Potworna ta chirurgia zostawiała ślad tylko na jego twarzy, nie tykając świadomości. Mogło ono sobie przy- pominać co najwyżej, że pewnego dnia porwali je jacyś ludzie, że usnęło na długo i że je potem wyleczono. Z jakiej choroby? tego nie wiedziało. Nie pamiętało ani pieczenia siarki, ani cię- cia żelaza. Comprachicos usypiali na czas operacji małego pa- cjenta z.a pomocą proszku wywołującego odrętwienie, który uchodził za środek magiczny i usuwał wrażliwość na ból. Pro- szek ten od wieków już znany był w Chinach i po dziś dzień jest tam jeszcze w użyciu. Chiny na wiele lat przed nami po- siadały już wielkie wynalazki: druk, artylerię, balony, chloro- form. Tylko że w Europie odkrycia takie natychmiast stają się głośne i nabierają znaczenia, w Chinach zaś więdną w zaląż- ku i przechowują się w tej właśnie martwej postaci. Chiny to słój pełen nie donoszonych płodów. Skoro jesteśmy już w Chinach, zatrzymajmy się na chwilę. W Chinach bowiem od wieków już istnieje sztuka modelowa- nia człowieka. Bierze się tam dziecko dwu-, najwyżej trzylet- nie i wkłada je do wazy porcelanowej, dowolnego kształtu, pozbawionej dna i pokrywy, tak by wystawały i nóżki, i gło- wa. We dnie waza ustawiana jest w pozycji pionowej, na noc kładzie się ją na boku, aby dziecko mogło spać. Dziecko takie 3 — Człowiek śmiechu nie rozwija się swobodnie; ciało jego i kościec rosnąc kształ- tują się według formy zamkniętego naczynia, wypełniając je coraz szczelniej. Ten rozwój w butelce trwa przez, kilka lat. Aż wreszcie zniekształcenie staje się nie do naprawienia. Chwy- ciło, potworek już gotowy, wazę można stłuc; dziecko z niej wychodzi i mamy oto człowieka w kształcie garnka. Sposób ten jest niezwykle wygodny; z góry zamawiać sobie można karła w dowolnym fasonie. v Jakub II nie prześladował comprachicos, Dlatego przede wszystkim, że się nimi posługiwał. Zdarzało mu się to niejed- nokrotnie. Często przyjmuje się usługi tych, którymi się gar- dzi. Ludźmi, którzy spełniali funkcje tak nędzne, a tak nieraz użyteczne dla wielkiej i wzniosłej sprawy, której imię jest po- lityka, pogardzano, to prawda, lecz ich nie prześladowano. Nie nadzorowano ich, śledzono jednak dość uważnie. Przydawali się nieraz. Prawo przymykało jedno oko, za to królewskie wej- rzenie przypatrywało się im z ukosa. Niekiedy król jawnie występował jako wspólnik comprachi- cos. Mógł sobie na to pozwolić, był przecież wszechwładnym monarchą. Oszpeconego piętnowano kwiatem lilii; ścierano z jego twarzy ślad boski, dostawał w zamian znak królewski. Jakub Astley, szlachcic i baronet, pan na Meltonie, konstabi hrabstwa Norfolk, miał w swojej rodzinie takie sprzedane dziecko, któremu komisarz królewski wypalił na czole gorą- cym żelazem kwiat lilii. Stosowano ten środek wówczas, gdy dla najrozmaitszych względów stwierdzić należało, że zmiana sytuacji dziecka dokonana została z woli króla. Anglia robiła nam zawsze zaszczyt używania kwiatu lilii dla swoich włas- nych celów. Comprachicos uwzględniwszy różnicę, jaka dzieli przemysł od fanatyzmu, podobni byli do indyjskich dusicieli; trzymali się razem, w gromadach, przypominali wędrownych kuglarzy; był to zresztą tylko pozór ułatwiający włóczęgę. Obozowali to tu, to tam, zachowywali się jednak statecznie, pobożnie, nie kradli, w niczym nie byli podobni do innych koczujących band. Prosty lud długo mylił ich niesłusznie z hiszpańskimi, a nawet i chińskimi Cyganami. Cyganie hiszpańscy to fałszerze monet, Cyganie chińscy — to rzezimieszki. Comprachicos nie mieli z nimi nic wspólnego. Byli to ludzie uczciwi. Choćby się to ko- muś nawet nieprawdopodobne wydawać mogło, byli oni uczci- wi, nieraz aż do przesady. Pukali do drzwi, wchodzili, targowa- li dziecko, płacili i zabierali swój towar. Nic więc im nie było można zarzucić. Pochodzili oni ze wszystkich stron świata. Do comprachicos należeli Anglicy, Francuzi, Hiszpanie, Niemcy i Włosi. Wspólna idea, wspólny zabobon, wspólne uprawianie tego sa- mego rzemiosła łączy nieraz ludzi w takie związki. Ściągali też ze wschodu i z zachodu i łączyli się w łotrowskie bractwo. Nie- jeden Bask pokumał się tam z niejednym. Irlandczykiem; Ba- skowie i Irlandczycy rozumieją się, mówią bowiem starym narzeczem punickim; niemałe też znaczenie miały bliskie związki katolickiej Irlandii z katolicką Hiszpanią. Związki te sprawiły w końcu, że powieszono w Londynie galijskiego lorda de Brany, który był w Irlandii prawie królem, i dzięki temu powstało hrabstwo Letrim. Comprachicos byli więc raczej stowarzyszeniem niż plemie- niem, raczej zbiorowiskiem najprzeróżniejszych mętów niż sto- warzyszeniem. Była to nędza pozbierana po całym świecie i wspólnie trudniąca się zbrodnią. Lud ten był jak strój arie- kina pozszywany z rozmaitych łachmanów. Każde przyjęcie no- wego członka było naszyciem jeszcze jednej łaty. Włóczęgostwo było dla comprachicos prawem do istnienia. Pojawiać się i potem nagle 'znikać. Nie wolno zapuszczać ko- rzeni tym, którzy są zaledwie tolerowani. Nawet i w takich krajach, gdzie dzięki oddawanym przysługom byli oni nie- omal że dostawcami dworu i w potrzebie podporą władzy kró- 3* lewskiej, w każdej chwili spaść na nich mogły prześladowania. Królowie wykorzystywali sztukę, artystów zaś zsyłali na ga- lery. Podobny brak logiki nieraz bywa znamieniem królew- skiego kaprysu. Gdyż tak się nam podoba. Toczący się kamień i wędrowne rzemiosło nie porastają w mech. Comprachicos byli też biedakami. Zaiste mogliby nie- raz powtórzyć słowa owej czarownicy, wychudzonej i odzianej w nędzne, podarte łachmany, która na widok pochodni podpa- lających pod nią stos zawołała: „Robota niewarta świeczki!" Bardzo jest zresztą możliwe, że wodzowie ich, wielcy przed- siębiorcy tego handlu dziećmi, nie znani nikomu, dochodzili nieraz do fortuny. Po -upływie dwu stuleci nie łatwo byłoby wy- świetlić tę sprawę. Jakeśmy już rzekli, comprachicos stanowili coś na kształt zgromadzenia. Miało ono swoje prawa, swoją przysięgę, swo- je znaki, nieomal że swój tajny statut. Kto by chciał dzisiaj dowiedzieć się czegoś więcej o comprachicos, niechaj pojedzie do kraju Basków albo do hiszpańskiej Galicji. Było bowiem wśród nich wielu Basków i pamięć o nich przechowała się w tamtejszych górach. Jeszcze i dzisiaj wspominają nieraz comprachicos w Oyarzun, w Urbistondo, w Leso, w Astigarra- ga. Aguarda te nino, que voy a llamar al comprachicos" ł — tak matki straszą dzieci w tym kraju. Comprachicos, tak jak Cyganie, zwoływali się niekiedy. Wo- dzowie ich odbywali co pewien czas wspólne narady. W sie- demnastym wieku cztery były główne miejsca tych spotkań: w Hiszpanii, na przełęczy Pancorbo; w Niemczech, na polanie zwanej Polaną Baby-Jędzy, niedaleko Diekirch, gdzie zacho- wały się dwie zagadkowe płaskorzeźby przedstawiające kobie- tę z głową i mężczyznę bez głowy; we Francji, na wzgórzu u stóp olbrzymiego głazu zwanego Maczugą Obietnicy, w sta- rożytnym świętym gaju Borvo-Tomona, w pobliżu Bourbonne- 1 Uważaj, bo zawołam comprachicos. -les-Bains; i w Anglii, pod murem ogrodu Williama Chaloner, esquira Gisbrough w Cleveland w Yorku, pomiędzy kwadra- tową basztą i wielką bramą o ostrołukowym sklepieniu. vi Prawa ścigające włóczęgów zawsze były w Anglii bardzo surowe. Średniowieczne ustawodawstwo angielskie czerpało zapewne natchnienie z takiej oto zasady: Homo errans fera errante pejor. Jeden z paragrafów głosi, że człowiek bez domu groźniejszy jest „niż żmija, smok, ryś i bazyliszek" (atrocior aspide, dracone, lynce et basilico). Anglia przez długi czas otaczała równie troskliwą opieką Cyganów, których chciała się pozbyć, co i wilki, od których oczyściła się całkowicie. W tym względzie Anglik różni się od Irlandczyka; Irland- czyk bowiem modli się do wszystkich świętych o zdrowie dla wilka i nazywa go „swoim chrzestnym ojcem". Ustawodawstwo angielskie jednakże, jakeśmy już o tym powiedzieli, tolerowało i oswojone wilki, które upodobniły się do psów, i włóczęgów określonego stanu, uznając ich za kró- lewskich poddanych. Nie ścigało ono ani linoskoków, ani cyruli- ków wędrownych, ani kramarzy, ani też nauczających pod go- łym niebem bakałarzy, słowem wszystkich, co mieli zawód, który by ich żywił. Poza tymi zaś wyjątkami, to, co każdy włó- częga ma w sobie z wolnego człowieka, niepokoiło prawo. Ła- zik zawsze stać się może wrogiem publicznego porządku. Nie znano jeszcze wówczas nowoczesnego pojęcia wędrówki; zna- no tylko od starożytności włóczęgę. „Podejrzany wygląd", to coś, co każdy widzi dokładnie, a czego określić nie podobna, wystarcza, aby społeczeństwo chwytało za kołnierz człowieka. Gdzie mieszkasz? Z czego żyjesz? A jeżeli wyjaśnić nie potra- fił, spadały nań surowe kary. Kodeks przewidywał i ogień, i żelazo. Prawo karało włóczęgostwo piętnowaniem. Stąd też na całym terytorium Anglii działała prawdziwa „ustawa o podejrzanych", stosowana wobec łazików, często rzeczywiście rzezimieszków, przyznać to trzeba, szczególnie zaś wobec Cyganów, których wyłapywanie porównywano nie- słusznie z wygnaniem Żydów i Maurów z Hiszpanii i prote- stantów z Francji. Należy przecież odróżnić prześladowanie i obławę. Comprachicos, podkreślamy to raz jeszcze, nic nie mieli wspólnego z Cyganami. Cyganie to naród; comprachicos zaś byli zbieraniną wszelkich nacji; były to męty; jakaś straszli- wa miska pełna brudnej wody. Comprachicos nie mieli też własnego narzecza, jak Cyganie; żargon ich był bezładną mie- szaniną najprzeróżniejszych narzeczy; na język ich złożyły się wszystkie języki; mówili bełkotem. Stali się też w końcu, jak i Cyganie, społecznością przewijającą się wśród innych naro- dów; lecz więzią, która ich zespalała, była nie rasa, lecz tajny związek. W tej olbrzymiej płynnej masie, jaką jest ludz- kość, w każdym okresie historii wyśledzić można takie zatru- te strumienie, płynące swoimi drogami i roznoszące 'zarazę. Cyganie tworzyli rody; comprachicos — to masoneria; maso- neria zawiązana nie dla wzniosłego celu, lecz dla haniebnego przemysłu. I jeszcze jedna różnica: religia. Cyganie są pogana- mi; comprachicos zaś — to chrześcijanie; a nawet dobrzy chrześcijanie; jak to zresztą przystało na tajny związek, któ- ry choć stanowił mieszaninę wszelakich narodów, powstał jed- nakże w Hiszpanii, w kraju słynnym z pobożności. Chrześcijanie to jeszcze mało, byli oni katolikami; a katoli- cy to jeszcze nie dość, byli to rzymscy katolicy, i to tak drażli- wi na punkcie czystości swojej wiary, że nie chcieli przyjąć do swego stowarzyszenia wędrownych Węgrów z Pesztu, dowo- dzonych przez starca z berłem w kształcie laski zakończonej srebrnym jabłkiem, na którym umieszczony był dwugłowy orzeł austriacki. Węgrzy ci byli bowiem schizmatykami i świę- to Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny obchodzili dwu- r dziestego siódmego sierpnia, z czym pogodzić się zaiste nie- sposób. Dopóki w Anglii panowali Stuartowie, tajny związek com- prachicos znajdował się niejako pod opieką króla. Nadmienia- liśmy już na innym miejscu, jakie były po temu przyczyny. Jakub II, człowiek żarliwej wiary, co prześladował Żydów i tę- pił Cyganów, był dla comprachicos władcą nader łaskawym. Dla- czego? — to już wiemy. Comprachicos kupowali żywy towar, który sprzedawał król. To dzięki nim właśnie mógł zginąć ten czy ów bez śladu. A dobro państwa wymagało tego niekie- dy. Niepożądany małoletni spadkobierca, powierzony ich zręcz- nym dłoniom, izmieniał do niepoznania swoją postać. Ułatwiało to konfiskaty. Upraszczało obdarzanie faworytów królew- skich lennymi dobrami. Co więcej, comprachicos byli dyskretni, zobowiązywali się do milczenia i zawsze dotrzymywali sło- wa, a to nieodzowne jest w sprawach państwowych Nie zna- my wypadku, aby zdradzili oni kiedykolwiek królewską ta- jemnicę. Leżało to zresztą i w ich własnym interesie. Cóż by im bowiem nie groziło, gdyby król stracił do nich zaufanie! Oddawali więc polityce ogromne usługi. Prócz tego zaś oni to właśnie dostarczali śpiewaków ojcu świętemu. Comprachi- cos mieli więc swoją cząstkę w Miserere Allegriego. Żywili też szczególny kult dla Matki Boskiej. Wszystko to podobało się papizmowi Stuartów. Jakub II nie mógł być usposobiony wro- go wobec ludzi tak religijnych, którzy z miłości do Najświęt- szej Marii Panny fabrykowali eunuchów. W roku 1688 nastą- piła w Anglii zmiana dynastii. Dynastia orańska zajęła miejsce Stuartów. Wilhelm III odebrał tron Jakubowi II. Kiedy Jakub II zmarł później na wygnaniu, przy grobie jego zaczęły dziać się cuda, a relikwie jego uleczyły fistułę biskupa d'Autun. Sprawiedliwa to była nagroda za cnoty chrześcijań- skie tego książęcia. Wilhelm nie podzielał ani wiary, ani też poglądów Jakuba i był dla comprachicos bardzo surowy. Z wielką energią za- brał się do tępienia tego robactwa. Ustawa, wydana już w pierwszych latach panowania Wil- helma i Marii, silnie uderzyła ten związek handlarzy dziećmi. Rozbiła ich niby cios maczugi. W myśl brzmienia owej ustawy każdy pojmany członek związku, po dowiedzeniu mu winy, ma zostać napiętnowany gorącym żelazem. Na ramieniu wypa- lić mu należy literę „R", co znaczy rogue, czyli żebrak; na le- wej ręce literę ,,T", co znaczy thief, czyli 'złodziej; na prawej zaś ręce literę ,,M", co znaczy mań slay, czyli morderca. Wo- dzowie ich, „przypuszczalnie bogaci, pomimo pozorów żebra- ctwa", zostaną ukarani collistrigium, czyli pręgierzem, i napię- tnowani na czole literą „P", dobra ich zostaną skonfiskowane, a drzewa w ich lasach wykarczowane. Kto by ukrywał comprachicos, ukarany zostanie „konfiskatą mienia i doży- wotnim więzieniem", jak za pomoc w zbrodni. Kobiety zaś, wśród comprachicos zatrzymane, poddane zostaną hańbiącej karze cucking stool, czyli huśtawy, której nazwa wywodzi się z francuskiego słowa coguine i niemieckiego słowa Stuhl i zna- czy „stołek ladacznicy". Prawa angielskie żyć potrafią niewiary- godnie długo, kara ta istnieje więc tam jeszcze po dziś dzień i przewidziana jest dla „kłótliwych kobiet". Ów cucking stool, zawieszony nad jeziorem lub nad rzeką, trzykrotnie spuszcza- ny zostaje w wodę, zanurzając siedzącą w nim kobietę, aby , „ostudzić w niej złość", jak brzmią słowa komentarza Cham- berlayne'a. Księga pierwsza NOC MNIEJ MROCZNA NIŻ CZŁOWIEK POŁUDNIOWY CYPEL PORTLANDU Uporczywy wiatr z północy dął bez przerwy na kontynent europejski, a szczególnie silnie na Anglię, przez cały gru- dzień 1689 i styczeń 1690 roku, sprowadzając klęskę mrozów. Zima ta zapisana została na marginesie starej Biblii prezbite- riańskiej kaplicy Nonjurorsów w Londynie jako „pamiętna dla nędzarzy". I dziś jeszcze dzięki trwałości starego królewskie- go pergaminu, na którym spisywano rejestry ludności, odczy- tać można z ksiąg w prowincjonalnych archiwach długie listy nędzarzy zmarłych owego roku z głodu i braku odzienia. Szczególnie dużo podobnych wzmianek 'znajduje się w sta- rych aktach dóbr kościelnych Clink Liberty Court w mieście Southwark, w Pie Powder Court, co znaczy „Podwórze zaku- rzonych stóp", i w White Chapel Court, prowadzonych w mia- steczku Stapney przez kasztelańskiego starostę. Tamiza stanę- ła, co wskutek bliskości morza, jego odpływów i przypływów, zdarza się najwyżej raz na sto lat. Wozy przejeżdżały po za- marzniętej rzece, urządzono na Tamizie kiermasz z namiota- mi, urozmaicony zapasami niedźwiedzi i walką byków; całego wołu upieczono na lodzie. Gruby lód utrzymywał się przez pełne dwa miesiące. Straszliwa zima 1690 roku przewyższyła swą surowością nawet słynne 'ziimy początku siedemnastego stulecia, opisywane tak dokładnie przez aptekarza króla Jaku- ba I, doktora Gedeona Delaun, uczczonego przez, miasto Lon- dyn popiersiem na postumencie. Pod wieczór jednego z mrożniejszych dni owego stycznia 1690, w jednej z licznych a niegościnnych zatoczek Port- landu działo się coś niezwykłego. Spłoszone mewy z krzykiem krążyły nad wejściem do zatoki, nie ośmielając się wrócić na ląd. W zatoce, przy pewnym kierunku wiatru najbardziej nie- bezpiecznej ze wszystkich tak licznych na tym odcinku wy- brzeża i dlatego też najbardziej odludnej i dogodnej dla ukry- wających się statków, tuż przy urwistym brzegu, dzięki dużej w tym miejscu głębokości wody, stała przycumowana do wy- stępu skalnego jakaś potężna łódź. Dlaczego mówi się: noc za- pada? Noc podnosi się, tak mówić by należało; mrok posuwa się bowiem znad ziemi ku górze. Dół urwiska pogrążony był już. w ciemności; na górze panował jeszcze jasny dzień. Gdyby po- dejść blisko, w przycumowanym statku rozpoznać by można było barkas biskajski. Słońce, przez cały dzień skryte we mgle, 'zaszło właśnie. Co- raz bardziej odczuwać się dawał ów lęk, głęboki i ciemny, któ- ry nazwać by można niepokojem po zachodzie słońca. Wiatr nie wiał od morza, wody zatoki były spokojne. Pomyślność to niezwykła, szczególnie w zimie. Załomy Port- landu są prawie zawsze trudno dostępne, pełne mielizn i skał. Przy złej pogodzie woda ich jest burzliwa i wiele potrzeba zręczności i żeglarskiego doświadczenia, aby w nie wpłynąć bezpiecznie. Owe niewielkie porty, bardziej pozorne niż rze- czywiste, stały się zgubą dla niejednej łodzi. Trudno do nich wpływać, niebezpiecznie .z nich wypływać. Tego wieczoru jed- nakże — rzecz to zupełnie wyjątkowa — zatoka była spokojna. Barkas biskajski dzisiaj wyszedł już z użycia. Jest to łódź o silnym kadłubie, rozmiarami zbliżona do kutra rybackiego, a wytrzymała jak statek wojenny. Barkas używany był też niegdyś w wojennej flocie, ten typ łodzi wchodził nawet w skład Niezwyciężonej Armady; oczywiście była ona wów- czas potężniejszego tonażu. Takim biskajskim barkasem był okręt flagowy „Wielki Smok", który miał sześćset pięćdziesiąt ton i niósł czterdzieści dział na pokładzie. Dowodził nim Lope de Medina. Barkas biskajski handlowy i przemytniczy był naturalnie o wiele mniejszy. Marynarze bardzo sobie cenią jed- nakże ów nędzny z pozoru statek. Olinowanie jego było z lin o konopnych pokrętkach, skręconych często wokół żelaznej „duszy", co zapewne być miało sposobem na wykrywanie obec- ności magnetycznych prądów, sposobem zaiste naiwnym. Osprzęt ten przy całej swej lekkości posiadał siłę potężnych manili hiszpańskich lub rzymskich targanów. Ster łodzi miał długą rękojeść, co zmniejszało wprawdzie wysiłek przy stero- waniu, lecz miało tę z kolei niedogodność, że przykrótki pa- •łąk ograniczał położenia steru. Dwie rolki, umieszczone na krańcach pałąka, łagodziły nieco uderzenia. Kociołek busoli, przykryty zgrabnym nokchauzem, kołysał się, czujny na każdy ruch łodzi, w swych dwóch mosiężnych kręgach podwieszenia Cardana. Z konstrukcji owego barkasu wywnioskować można było, że ci, co go zbudowali, posiadali i wiedzę, i zręczność, by- ła to jednakże wiedza instynktowna tylko i zręczność bardzo pierwotna. Prymitywna ta łódź łączyła w sobie wytrzymałość promu ze zwinnością pirogi; była ona tworem pirackiego i ry- backiego instynktu i jak każdy statek w ten sposób powstały, posiadała ogromne żeglarskie zalety. Nadawała się i na za- mknięte, i na otwarte wody; komplet żagli jej, typu dość skom- plikowanego i osobliwego, pozwalał manewrować swobodnie i w 'zamkniętych zatokach Asturii, które podobne są do base- nów, jak na przykład Pasages, i na otwartym oceanie; barkas ów mógł opłynąć dookoła i jezioro, i świat cały; był osobliwą łodzią o przeznaczeniu jak gdyby podwójnym, równie przy- datną na spokojnym stawie co i wśród nawałnicy morskiej. Barkas biskajski jest wśród statków niczym pliszka wśród pta- ków: jednym z najmniejszych, a najbardziej śmiałych; pod ciężarem pliszki ledwie że ugnie się trzcina, a jednak ptaszek ten przefruwa oceany. Najuboższe nawet barkasy biskajskie bywały zawsze złocone i malowane. Rozmiłowanie w ozdobności leży w naturze tych ludów, trochę jeszcze pierwotnych, a tak pełnych czaru. Po- tężna malowniczość ich gór strojnych w śniegi -i łąki odkrywa przed nimi surowy urok ornamentu. Ubogi ten lud lubuje się w przepychu; zdobi więc malowidłami ściany swych chat, osły stroi w uprząż obwieszoną dzwoneczkami, wielkim wołom przypina do rogów pióra; wozy ich, których zgrzytanie kół słychać na dwie mile, są malowane, rzeźbione, zdobne we wstążki. Nad wejściem do warsztatu szewca — płaskorzeźba: święty Krepin i chodak, wyrobione w kamieniu. Kaftany swo- je obszywają skórą; na łachmanach ich widać nie cery, lecz hafty. O radosna wesołości, głęboka i wspaniała! Baskowie to dzieci słońca, jak i Grecy. W Walencji ludzie owijają się w smutne opończe z szorstkiej wełny, które wkładają na na- gie ciało przez dziurę pośrodku wyciętą, w Galicji i w kraju Basków nosi się piękne koszule z płótna wybielonego na poran- nej rosie. Na progach i w oknach tamtejszych domów aż roi się od wesołych i jasnych twarzy uśmiechających się pod rozwie- szonymi wszędzie wieńcami kukurydzy. Radość wesoła i dum- na bije z ich naiwnej sztuki, z dzieł ich rzemiosła, z obyczajów, ze strojów dziewcząt, z ich pieśni. Góry, to kolosalne zwalisko gruzu, w kraju Basków są całe jasne i świetliste; promienie słońca przedostają się wszędzie przez szczeliny i załomy. Wśród dzikości Ja'izquivel idyllę odnajdujemy co krok. Kraj Basków jest uśmiechem Pirenejów, j'ak Sabaudia jest uśmiechem. Alp. Na groźnych wodach zatok otaczających San Sebastian, Leso i Fontarabię, wśród burzy, chmur i wylewającej się na brzeg piany, we wściekłym huku i szamotaniu się fal i wiatru, ko- łyszą się łodzie przewoźników przystrojone różami. Kto raz ujrzał ten kraj, pragnie powrócić doń znowu. Jest to ziemia błogosławiona. Co roku dwukrotne plony, wesołe, gwarne wioski, bieda zawadiacka i dumna, gitary brząkające każde] niedzieli, tańce, kastaniety i miłość, domy jasne i czyste, a na dzwonnicach gniazda bocianie. Powróćmy jednakże na surowe, skaliste wybrzeża Port- landu. Półwysep Portlandu, oglądany na planie geometrycznym, po- dobny jest do głowy ptaka, zwróconej dziobem w stronę oce- anu, potylicą zaś — w stronę Weymouth; sam przesmyk — to jakby jego szyja. Dzisiaj Portland zatracił już swoją dzikość. W połowie osiem- nastego stulecia zaczęto wydobywać tutaj kamień i kredę. Ze skał Portlandu produkuje się odtąd cement, zwany rzymskim. Podniosło to zamożność mieszkańców i zupełnie odmieniło wy- gląd zatoki. Dwieście lat temu wybrzeża te były postrzępioną skalną ruiną; dziś stały się kamieniołomem; zniszczenie doko- nane przez fale morza ma w sobie wielkość; motyka zaś nisz- czy drobiazgowo, powoli i dokładnie; i dlatego też w tym rodzaju zniszczenia mniej jest piękna. We wspaniałe marno- trawstwo oceanu wkroczyła uregulowana niszczycielska dzia- łalność człowieka. Przy systematycznym obciosywaniu wy- brzeży Portlandu uległa również 'zagładzie i owa zatoka, do której niegdyś zawinął biskajski barkas. Siadów miejsca, w którym znajdował się ów zalew w skale, szukać by należa- ło na wschodnim wybrzeżu półwyspu, hen, za Folly-Pier, za Dirdle-Pier, a nawet i jeszcze dalej, za Wakeham, gdzieś po- między Church-Hop i Southwell. Zatokę, zamkniętą ze wszystkich stron przez strome zbo- cza urwiska o ścianach wyższych niż szerokość wodnego za- lewu, ogarniał mrok coraz to głębszy. Wypełniała ją wieczorna mgła, gęstniejąca i mętniejąca z chwili na chwilę; zdawać by się mogło, że ciemność wzbiera z dna tej studni; wąska szczeli- na, stanowiąca wyjście z 'zatoki na morze, rysowała się białawą szparą w tym mrocznym wnętrzu wypełnionym chlupotaniem wody. Z bardzo bliska dopiero rozpoznać można było barkas przycumowany do skały, ukryty jak gdyby pod wielkim pła- szczem padającego od niej cienia. Z pokładu łodzi przerzucono deskę na płaski, położony nisko nad wodą występ skały, je- dyne miejsce dostępne ludzkiej stopie w tym punkcie wybrze- ża. Czarne sylwetki poruszały się na tej chwiejnej kładce; ja- cyś ludzie szykowali się w ciemności do odjazdu. W zatoce, dzięki skałom osłaniającym ją od północy, było nieco cieplej niż na otwartym morzu. Mimo to jednak ludzie d dygotali z zimna i śpieszyli się najwyraźniej. O zmierzchu sylwetki przedmiotów rysują się ostro; widać też było, że odzienie tych ludzi postrzępione jest i podarte; na- leżeli oni niewątpliwie do klasy nazywanej w Anglii the rag- ged, czyli oberwańcy. W mroku zaledwie rozpoznać można było ścieżkę wijącą się kreto wśród skalnych załomów. Nić, niedbale porzucona przez haftującą dziewczynę na poręczy fotela, układa się w zygzaki podobne do wszystkich na świecie ścieżek górskich i skalnych- Kręta, urwista dróżka, zaiste bardziej dostępna dla kóz niż dla ludzi, wiodła do owego właśnie progu w skale, o który oparta była przerzucona z łodzi deska. Skalne ścieżki bywają zwykle strome, spadziste, nieżyczliwe człowiekowi; to nie dro- gi, to raczej spadki lecące w dół po pochyłości. Ta, o której tu mowa, była zapewne odgałęzieniem jakiejś drogi biegnącej po równinie. Trudno było patrzeć na nią bez dreszczu przera- żenia, tak stromo wspinała się zygzakiem od podnóża skał ku ich wierzchołkom, poprzez występy i zapadliny, by przedostać się wreszcie do wyłomu prowadzącego na położoną na górze płaszczyznę. Po tej to ścieżce zejść musieli pasażerowie, na któ- rych oczekiwał zakotwiczony w zatoce barkas. Z ruchów załadowujących się na łódź ludzi poznać można było pośpiech i niepokój. Wkoło, jak okiem sięgnąć, otaczała ich pustka. Żaden szmer, żaden hałas nie mącił ciszy. Gdzieś daleko tylko, po drugiej stronie przystani, u wejścia do zatoki Ringstead, majaczyły sylwetki flotylli łodzi rybackich, co za- pewne zbłądziła na morzu podczas połowu rekinów. Kaprys morza przepędził te statki z wód duńskich na wody angielskie. Wiatry północne nieraz płatają podobne figle rybakom. Flo- tylla ta schroniła się u wybrzeży Portlandu, z czego wywnio- skować można było, że spodziewać się należy złej pogody, że wypływać na pełne morze nie jest bezpiecznie. Łodzie owe za- rzucały właśnie kotwice. Główna barka wysunięta była ku przodowi według prastarego obyczaju norweskich flotylli. Olinowanie jej rysowało się ostrym, czarnym konturem na gładkim, jaśniejącym w mroku tle morza i widać było na przedzie zawieszone na żerdzi najrozmaitsze rodzaje haków i harpunów służących do połowu seynznus glacialis, squalus acanthias i squalus spina niger i sieć przeznaczoną .do chwyta- nia żarłacza. Oprócz tych kilku łodzi zbitych w gromadkę, nig- dzie na całym rozległym horyzoncie nie można było napotkać okiem jakikolwiek ślad ludzkiego życia. Ani domu, ani statku, nic. W epoce owej wybrzeże to nie było jeszcze zamieszkałe, a porty zatoki były o tej porze nie do użytku. Ludzie, na których oczekiwał barkas biskajski, śpieszyli się z odjazdem, nie bacząc na pogodę. Krzątali się też całą gro- madką po wybrzeżu szybko i bezładnie. Trudno ich było mię- dzy sobą rozróżnić. Niesposób dojrzeć, czy byli młodzi czy starzy. Wieczór zacierał kształty postaci, twarze, jak pod ma- ską, ukryte były w mroku. W ciemności majaczyły tylko ich sylwetki. Ludzi było ośmioro, w tym jedna, a może i dwie kobiety — trudno było rozpoznać to dokładnie po podartych łachmanach, które ich przykrywały, a które nie były już właściwie ani męskim, ani kobiecym ubiorem. Łachmany nie mają płci. Jeden z tych cieni był mniejszy, karzeł widocznie lub dziecko. Było to dziecko. II PORZUCENIE ' Cóż można by było zauważyć przyglądając się tym ludziom ^ z bliska? ' Wszyscy oni przyodziani byli w długie płaszcze z kapturami, i podarte i połatane wprawdzie, ale szerokie i fałdziste. Płasz- czem takim można w potrzebie zakryć twarz aż po oczy, chro- i ni on więc i od wiatru, i od ludzkiej ciekawości, nie utrudnia- • jąć przy tym ruchów. Nosili też chustki obwiązane dokoła i głowy — pierwszy zarys turbanu, którego używanie rozpo- ; czyna się w Hiszpanii. Ten rodzaj przykrycia głowy nie był w Anglii niczym niezwykłym. W czasach owych południe modne było na północy. Płynęło to stąd, być może, że północ podbijała właśnie południe. Zwyciężała je i podziwiała równo- cześnie. Po klęsce Niezwyciężonej Armady język kastylski wszechwładnie zapanował na dworze Elżbiety. Odezwanie się po angielsku w pałacu królowej Anglii uchodziło nieomal że za shocking. Zwykłą koleją losu barbarzyńca, podbiwszy kraj o wyrafinowanej kulturze, przejmuje obyczaje tych, którym narzuca prawa; Tatar podgląda i naśladuje Chińczyka. Dla- tego też moda kastylska rozpowszechniła się w Anglii, angiel- skie interesy natomiast podporządkowywały sobie Hiszpanię. Wśród gotującej się do odjazdu gromadki jeden z mężczyzn -wyglądał wyraźnie na wodza. Na nogach miał alpargatas, sandały plecione ze sznurka na grubej podeszwie, jego znisz- czony, podarty ubiór był bogato lamowany i haftowany, spod płaszcza zaś, niby rybi brzuch, połyskiwała naszywana ceki- nami kamizelka. Drugi z mężczyzn opuścił sobie na twarz szeroką krezę filcowego kapelusza. W kapeluszu tym nie było dziury na fajkę, co znaczyć miało, że człowiek, który go nosi, jest uczonym. Dziecko *— W myśl niewątpliwej prawdy, że kurtka męska jest dziecinnym płaszczem — nosiło na odziewających je łach- manach kitel sięgający mu aż po kolana. Był to chłopczyk dziesięcio-, najwyżej jedenastoletni, sądząc po wzroście. Nogi miał bose. Załoga barkasu składała się z szypra i dwu majtków. Barkas przybywał zapewne z Hiszpanii i tam też chyba miał powrócić. Nie trudno było odgadnąć, że podróżował tak w ja- kiejś tajemniczej sprawie. Ludzie, załadowujący się właśnie na tę łódź, rozmawiali ci- . Cho między sobą. W szeptach ich wyróżnić można było słowa i kastylskie, i niemieckie, i francuskie, i walijskie, i baskijskie. Język, którym się posługiwali, był jakimś dziwacznym narzeczem czy też nawet żargonem. Ludzie ci, najrozmaitszej widać narodowości, byłi jednak chyba członkami jednej bandy. Załoga składała się zapewne z ich ludzi. Działała tutaj jakaś tajna zmowa. Ta wielojęzyczna gromada była izwartą.:organizacją towarzy- szy, wspólników nawet być może. Gdyby było odrobinę jaśniej, gdyby ktoś przyjrzał się tym ludziom uważniej nieco — dostrzegłby ukryte pod łachmana- mi różańce i szkaplerze. Jedna z tych istot, wyróżniająca się od reszty jako coś na kształt kobiety, miała różaniec o olbrzy- mich ziarnkach, podobny do różańców, jakich używają derwi- sze. Bez trudu poznać było można, że to różaniec irlandzki, z Lianymthefry czy też Lianandiffry, i tak, i tak bowiem nazy- wają ludzie tę miejscowość. Gdyby nie zmrok, zobaczyć by można było i to jeszcze, że na przodzie barkasu umieszczona jest rzeźbiona i pozłacana figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem. Była to zapewne baskij-. ska Madonna, rodzaj starodawnego posążka, jakie tworzył za- mieszkujący niegdyś Półwysep Iberyjski lud Cantabrów. Pod Człowiek śmiechu figurą tą, ustawioną na samym dziobie, wisiała latarnia, zga- szona w tej chwili, co wskazywało, że nie zaniechano żadnej ostrożności, aby ukryć obecność barkasu w zatoce. Latarnia ta spełniała dwa przezmaczenia: płonęła ku czci Madonny i oświetlała morze, służyła równocześnie i żeglarzowi, i Bogu. Dziobnica, długa, krzywa i spiczasta, sterczała na przedzie statku, jak róg półksiężyca. U samej jej nasady, a u stóp figu- ry Madonny klęczał anioł ze złożonymi skrzydłami, spogląda- jący przez lunetę ku horyzontowi. I on również był pozłacany. W dziobnicy wydrążone były otwory, przez które swobodnie przepływać mogła woda. Nie poskąpiono też arabesek i złoceń dla ich przyozdobienia. Pod figurą Madonny wypisano dużymi złotymi literami sło- wo „Matutina". Była to nazwa statku, w tej chwili niewidocz- na w ciemności. Nad brzegiem u stóp urwiska leżały porozrzucane w nieła- dzie toboły i skrzynki, cały dobytek uciekinierów. Ładowali go właśnie na barkas, przenosząc w pośpiechu po przerzuco- nej na brzeg kładce. Wory z sucharami i beczułka suszonych ryb, trzy baryłki: jedna ze słodką wodą, druga ze słodem, trze- cia ze smołą, cztery czy pięć flaszek rumu, tłumok w nędznej płachcie, ściągnięty rzemieniami, kuferki, skrzynki, kłąb pa- kuł, których używa się na pochodnie i świetlne sygnały — oto cały ładunek barkasu. Obszarpańcy posiadali kuferki, a więc niewątpliwie wiedli żywot koczowniczy. Wędrowni nędzarze muszą mieć jakiś, najskromniejszy chociażby, dobytek; nieje- den raz pragnęliby oni zerwać się i odlecieć nagle, jak ptaki, ale nie mogą, gdyż musieliby porzucić ubogi sprzęt, którym zarabiają na życie. Wszędzie taszczą za sobą toboły, skrzynki — narzędzia pracy, wędrownej sztuki czy rzemiosła. Bagaż ten jakże często bywa dla nich kulą u nogi. Niełatwym zaiste być musiało zniesienie tego całego dobyt- ku z urwiska. Najwidoczniej więc ludzie owi szykowali się do ostatecznego odjazdu. Nie tracili też czasu, dreptali tam i z powrotem, z brzegu na łódź, z łodzi na brzeg; każdy coś robił, każdy pomagał, ten przenosił worki, tamten — skrzynie. Obie chyba — kobiety pracowały po społu z resztą gromady. A dziecko dźwigało za dwu. Dziecko to wśród owych ludzi nie miało chyba ani ojca, ani matki. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Używano je do pracy, i to wszystko. Wydawało się być nie dzieckiem w rodzinie, lecz niewolnikiem w obcym plemieniu. Wszyscy się nim po- sługiwali, nikt się doń nawet nie odezwał. Malec uwijał się zresztą szybko i jak i cale to podejrzane grono wydawał się odczuwać jedno tylko pragnienie: żeby już jak najprędzej odjechać. Dlaczego? Tego nie wiedział zapew- ne. Spieszył się, bo widział, że inni też się śpieszą. Załadowano wreszcie wszystkie bagaże na pokład barkasu; szybko rozmieszczono ładunek we wnętrzu łodzi i oto nadcho- dziła już chwila odjazdu. Przeniesiono wszystkie paki, dwa podobne do kobiet stworzenia były już w łodzi, reszta bandy — pięciu mężczyzn i dziecko — znajdowała się jeszcze na skalnym progu, u podnóża urwiska. Na barkasie gorączkowo szykowano się do odjazdu, szyper ujął rękojeść steru, jeden z majtków schwycił siekierę, by przeciąć linę kotwicy. Przecię- cie liny to znak niechybny wielkiego pośpiechu; odwiązuje się ją, kiedy jest czasu dość. — Andamos — rzekł półgłosem ten, co wyglądał na wodza bandy, co spod łachmanów połyskiwał cekinami. Dziecko podbiegło do deski, by przejść. Już, już do- tykało jej nogą, lecz oto dwu spośród mężczyzn rzuciło się naprzód, odepchnęli chłopczyka, który omal nie wpadł do wo- dy, i weszli na kładkę, trzeci przeszedł tuż za nimi, odsuwa- jąc małego łokciem, czwarty szturchnął go pięścią i też prze- biegł, piąty zaś, ten, co wyglądał na wodza, jednym susem skoczył na pokład i uderzeniem obcasa zepchnął deskę w wo- dę. Przecięto siekierą cumę, ster zakręcił się, statek odbił od brzegu i dziecko zostało na lądzie. <• 51 m SAMOTNOŚĆ Dziecko z utkwionym przed siebie spojrzeniem bez ruchu stało na skale. Nie zawołało, nie krzyknęło. Porzucono je tak nagle, a ono nie odezwało się nawet. Na łodzi też nikt nie wy- rzekł ni słowa. Ani dziecko nie wzywało tych ludzi, ani też lu- dzie ci nie żegnali dziecka. Przestrzeń dzieląca ich rosła, a obie strony godziły się na to w milczeniu. Tak chyba rozstają się cienie zmarłych nad brzegiem Styksu. Dziecko, jakby przy- rośnięte do skały, którą wody przypływu zalewały coraz wyżej i wyżej, patrzyło na oddalającą się łódź. Rzec by można, że ro- zumie. Ale co rozumiało? Nie wiadomo. Po chwili barkas wpłynął w wąskie przejście prowadzące z zatoki na morze. Na tle jaśniejącego w dali nieba, w rozpęk- linie, przez którą woda przepływała kreto pomiędzy podwójną ścianą urwiska, zarysował się szczyt masztu i przesunął zygza- kiem, jakby zagłębiał się w skałę, aż wreszcie znikł. Łódź wy- płynęła na morze. Chłopczyk patrzył, jak znika. Na twarzy jego malowało się i zdziwienie, i zaduma. Prócz zdumienia, widniało na niej jakieś niejasne, nieokre- ślone stwierdzenie: takie oto jest życie. Wydawać by się mogło, że ta rozwijająca się dopiero istotka jest już bogata doświad- czeniem. Być może nawet potrafiła ona również i sądzić. Cięż- kie, surowe dzieciństwo niekiedy ustawia jak gdyby w głębi- nach dziecięcej świadomości jakąś groźną, bezlitosną wagę, na której te nieszczęśliwe, maleńkie dusze ważą boskie wyroki. Chłopaczek czuł, że on jest tutaj bez winy. I przyjął swój los •-bez skargi, bez jednego słowa narzekania. Odepchnięto go tak niespodzianie, a on nie drgnął nawet. Jakby cały zesztywniał w środku. Pod ciężarem tej nagłej de- cyzji losu, która rozstrzygała o jego życiu, zanim zdążyło się ono rozpocząć naprawdę, dziecko nie ugięło się. Stało, choć uderzył w nie piorun. Ktokolwiek by zobaczył to osłupienie pełne rezygnacji, po- znałby bez trudu, że z ludzi, co odjechali, nie kochało ono ni- kogo i przez nikogo też nie było kochane. Stało tak, pogrążone w zadumie, nie zważając na zimno. Na- gle woda ochlapała mu stopy; nadchodził przypływ; podmuch przeszedł mu przez włosy; zrywał się wiatr. Chłopczyk drgnął. Od stóp do głów wstrząsnął nim zimny dreszcz. Ocknął się. Rozejrzał się dokoła. Był sam. Jedyni ludzie, jakich znał aż do dnia tego, jedyni ludzie, ja- cy istnieli dla niego na ziemi, byli to ci właśnie, co odpły- nęli przed chwilą na barkasie. Ci, co go porzucili. Dodajmy od razu, choć brzmi to dziwnie, że nie znał on właś- ciwie nawet i tych jedynych znanych sobie ludzi. Nie potrafiłby nawet powiedzieć, kim byli. Spędził wśród nich całe dzieciństwo, nigdy jednak nie czul, że do nich przynależy. Istniał obok po prostu i nic więcej. A teraz oni o nim zapomnieli. Nie miał przy sobie pieniędzy, nie miał obuwia, nie miał na- wet kawałka chleba, był ledwie że odziany. A była zima. I pora późna. Najbliższe zaś osiedle ludzkie od- dalone było co najmniej o kilka mil. Chłopiec nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie wiedział nic, to tylko, że ci, co przyszli z nim razem nad brzeg morza, odpłynęli bez niego. Czuł, jakby go życie odrzuciło. U nikogo na świecie nie mógł szukać pomocy. A lat miał dziesięć. Stał w pustce, pomiędzy dwiema głębokościami. Widział, jak z jednej otchłani wstaje noc, słyszał, jak w drugiej groźnie pomrukują fale. Chłopaczek wyciągnął swoje drobne, chude ramionka i ziewnął. S1 Po czym, jak gdyby powziął nagłą decyzję, śmiało, swobod- nie, ze zręcznością wiewiórki — czy też może klowna — od- wrócił się od zatoki i zaczął piąć się po skale. Wbiegał na ścieżkę, zbaczał z niej, znowu na nią powracał, zwinny, zu- chwały. Spieszył się, śpieszył ku ziemi. Wydawać by się mo- gło, że ma z góry wytkniętą drogę. A przecież szedł po prostu, gdzie oczy poniosą. Biegł szybko, na oślep, jakby uciekał przed losem. To stąpał ostrożnie, to znów wdrapywał się na czworakach. piął się ku górze na wszelkie .sposoby i zwierzęce, i ludzkie. Urwisko Portlandu zwrócone jest ku południowi, śniegu na ścieżce było więc niewiele; lecz mróz ściął go w twarde grudki i trudno było po nim iść. Chłopiec i z tym dał sobie radę. Utrudniała mu ruchy za duża męska kurtka. Strome występy ' skalne pokrywał tu i ówdzie cienki lód. Mały ślizgał się więc i przewracał, czepiał się zeschłych gałęzi i kamieni, nieraz zawisnął przez chwilę nad przepaścią. W pewnej chwili kru- cha skała oberwała się pod nim i zaczął z nią razem spadać w dół. Obsunięcia takie bywają bardzo zdradliwe. Przez kilka sekund chłopczyk zsuwał się jak dachówka po dachu. Stoczył się tak aż nad sam skraj urwiska; uratowała go kępa trawy, w którą wczepił się w ostatniej chwili. Zawisnąwszy nad prze- paścią nie krzyknął nawet, jak i nie krzyczał, kiedy opuścili go ludzie; w milczeniu wydostał się z powrotem na skałę. Urwisko było wysokie, spotkała go też po drodze niejedna przygoda. Przepaść stawała się coraz groźniejsza w pogłębia- jącej się ciemności. Ta pionowa stercząca skała wydawała się nie mieć końca. Rosła przed dzieckiem, wznosiła się coraz to wyżej, coraz to wyżej odsuwał się szczyt, w miarę jak ono szło. Chłopczyk piął się i spoglądał co chwila na to czarne belkowanie, na tę zaporę ustawioną pomiędzy nim i niebem. Wdrapał się wreszcie. Stanął na równinie. Rzec by można, że wyszedł na ląd, wy- dostał się bowiem z przepaści. 54 J I natychmiast zatrząsł się z zimna. Północno-zachodni wiatr, ostry podmuch nocy, dął mu prosto w .twarz. Ściągnął na piersi swoją bluzę marynarską z grubego płótna. Dobre to i praktyczne ubranie. Rybacy nazywają je le suroit, gdyż bluza taka chroni od deszczu, który sprowadza zwykle noszący tę nazwę wiatr południowo-zachodni. Wydostawszy się na płaszczyznę dziecko stanęło bosymi stopami na przemarzniętej ziemi i rozejrzało się dokoła. Za sobą miało morze, przed sobą ziemię, a nad głową niebo. Niebo bez gwiazd. Zakrywała je gęsta mgła i chmury. Kiedy chłopczyk wydobył się wreszcie na górną krawędź skalnej ściany, spojrzał przed siebie, w głąb lądu. Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się płaska, zamarznięta, przyprószona śniegiem równina. Nieliczne kępy wrzosów poruszały się na wietrze. Żadnej drogi, żadnego domu czy choćby pasterskiego szałasu. Tu i ówdzie tylko sypki śnieg, porwany podmuchem powietrza, unosił się i wirował nad ziemią bielejącą spiralą. Lekkie nierówności terenu zaznaczały się niewyraźnie na ho- ryzoncie. Ogromne, martwe równiny gubiły się w mlecznych tumanach mgły. Cisza. Krajobraz był bezkresny jak nieskoń- czoność i milczący jak grób. Dziecko zwróciło się w stronę morza. I morze było białe tak jak ziemia; ona od śniegu, ono od piany. Trudno wyobrazić sobie coś bardziej melancholijnego od tej podwójnej białości. Oświetlenie wieczoru daje nie- kiedy niezwykle twarde kontrasty; morze wydawało się być ze stali, skały nadbrzeżne — z hebanu. Zatoka Portlandu leżała u podnóża wzniesienia, na którym stało dziecko, widoczna cała, jak na wyblakłej mapie, w półkoli- stym otoczeniu pagórków; ten nocny krajobraz z prześwie- cającym przez chmury skrawkiem księżyca był jak ze snu. Na całym wybrzeżu, zamkniętym z obu stron wrzynającymi się w morze przylądkami, nie błyszczał żaden ogieniek, żadne światełko; okolica była pustynna, bezludna. Ciemności na zie- mi i na niebie; ani jednej lampy w dole, ani jednej gwiazdy w górze. Szerokie, niskie fale zatoki wznosiły się niespodzia- nie to tu, to tam. Wiatr poruszał i marszczył powierzchnię wody. Można było jeszcze dostrzec barkas oddalający się od lądu. Ślizgał się czarnym trójkątem po tym sinym tle, Bezgraniczne, ginące w dali przestrzenie wody poruszały się w ponurym półmroku. „Matutina" płynęła prędko. Malała z minuty na minutę. Jakże szybko niknie na morzu kształt odpływającego statku. W pewnej chwili zapłonęła latarnia na dziobie. Sterowanie po ciemku stawało się widocznie niebezpieczne. Jasny ten punkcik, przymocowany do podłużnego, wysokiego, czarnego kształtu, ponuro połyskiwał w oddali. Rzec by można, że to kondukt żałobny posuwa się po morzu wraz z towarzyszącą mu pochodnią. W powietrzu wisiała nawałnica. Dziecko nie zdawało sobie z tego sprawy, marynarz jednakże zadrżałby z przerażenia. Była to owa minuta przed burzą, w której wydaje się, że ży- wioły ożyją za chwilę w ludzkiej postaci, że wiatr czarodziej- skim sposobem przemieni się w Aquilona. Morze stanie się oceanem, siła okaże się wolą, to, co wydawało się być martwym przedmiotem, ukaże nagle swą duszę. Wszystko to stanie się już za chwilę. Groza ogarnia człowieka. Dusza ludzka drży na myśl o spotkaniu się twarzą w twarz z duszą natury. Już wkrótce miał zapanować chaos. Wiatr poruszył mgły i spiętrzył chmury, jakby ustawiał dekoracje do tego straszli- wego dramatu zimy i fal, któremu na imię burza śnieżna. I jeszcze jeden znak nieomylny — statki, co szybko powra- cały z morza do przystani. Zatoka nie była już pusta. Spoza przylądków wyłaniały się co chwila łodzie niespokojnie zdą- żające do portu. Jedne płynęły wzdłuż Portland Bili, inne wzdłuż Saint-Albans Head. W oddali pojawiały się coraz to inne żagle. Czas naglił. Na południowej stronie nieba ciemność stawała się coraz głębsza, chmury, brzemienne mrokiem, opa- dały coraz niżej i niżej ku morzu. Pod ciężarem zawieszonej w powietrzu burzy fale zamarły w ponurym, groźnym bez- ruchu. Nie był to zaiste czas na odjazd. A jednak barkas wy- ruszył w drogę. Wyminął on przylądek od strony północnej, wypłynął z za- toki i znajdował się już na pełnym morzu. Nagle zerwał sią gwałtowny wiatr północno-zachodni; ,,Matutina", wyraźnie jeszcze widoczna, rozwinęła żagle, jakby postanowiła wyzy- skać huragan. Był to wiatr zdradliwy, niebezpieczny. Schwycił on natychmiast barkas w swoje obroty. Łódź przechyliła się pod jego podmuchem, nie zboczyła jednak z drogi, dalej pły- nęła przed siebie. Wskazywało to na ucieczkę raczej niż na zwykłą podróż, na większy niż przed żywiołem lęk przed ziemią, na większy strach przed pościgiem ludzi niż przed pościgiem wiatrów. Barkas malał, malał coraz to bardziej w głębinach hory- zontu; maleńka gwiazda, sunąca poprzez ciemność, bladła; aż wreszcie znikła, roztopiła się w ciemnościach nocy. Tym razem znikła już na zawsze. Dziecko zrozumiało to widocznie. Przestało patrzyć na morze. Wzrok jego przesunął się na równiny, wrzosowiska, pagórki, na przestrzenie lądu, puste, na których, być może, uda mu się spotkać jakąś żyjącą istotę. Odwróciło się i poszło w ten nie- znany świat. \ IV PYTANIA Cóż to za banda porzuciła, uciekając, dziecko? Czyżby zbiegowie ci należeli do comprachicos? Już z poprzednich rozdziałów poznaliśmy dokładnie prawa ustanowione przez Wilhelma III i uchwalone przez parlament, ścigające złoczyńców obojga płci zwanych comprachicos czy to comprapequeńos, czy to cheylas. Niektóre ustawy działają rozpraszające. Statut ów, spadając na comprachicos, wywołał w skutku powszechną ucieczkę nie tylko ich właśnie, ale wszystkich włóczęgów wszelkich odmian i rodzai. Wszyscy usiłowali opuścić wyspę, zbiec morzem. Com- prachicos gromadnie wracali do Hiszpanii. Wielu spośród nich było bowiem pochodzenia baskijskiego. Pierwszym i zaiste niezwykłym skutkiem owej ochraniające] dziecko ustawy było nagminne porzucanie dzieci. Nigdy jeszcze nie znajdywano tak wielkiej ilości podrzut- ków. Przyczyny zrozumieć nie trudno. Na każdą bandę wędrowną, wśród której znajdowałoby się dziecko, mogło paść podejrzenie; wystarczającym oskarżeniem była sama jego obecność. — To comprachicos zapewne — wnioskował szeryf, sędzia, konstabl. I następowało aresztowanie i śledztwo. Na nędzarzy, na zwykłych, wędrujących po prośbie żebraków padł strach. Bali się, by nie wzięto ich za comprachicos, choć nimi nie byli. Słabi są bowiem zazwyczaj wobec pomyłek spra- wiedliwości bezsilni. Żebracze, wędrowne, bezdomne rodziny i tak już żyją w nieustannym popłochu. Comprachicos oskarżano o czerpanie korzyści z handlu cudzymi dziećmi. Nieszczęście jednak i ubóstwo tak misternie splatają się ze sobą, że nie- jeden raz prawowity ojciec i matka nie byli w stanie przeko- nać władz, że dziecko ich jest naprawdę ich własnym dziec- kiem. Skąd masz dziecko? I jak tu dowieść, że to własne, od Boga dane? Posiadanie dziecka stało się niebezpieczne; trzeba się go więc wyzbyć, łatwiej będzie przemknąć się bez niego. I rodzice porzucali własne dzieci w lasach, na piaszczystych odludziach, topili je w studniach. Niejeden raz znajdowano trupki potopionych dzieci. Dodajmy jeszcze, że biorąc przykład z Anglii, zaczęto odtąd prześladować comprachicos w całej Europie. Hasło zostało rzucone. Przykład podziałał. Policje wszystkich państw Euro- py szły ze sobą w zawody o lepsze w wyłapywaniu compra- chicos, hiszpański alguaził ścigał się w czujności z angielskim konstablem. Jeszcze dwadzieścia trzy lata temu odczytać można było wyryty w kamieniu na bramie w Otero napis, nieprzetłu- maczalny — język kodeksów niewiele nieraz troszczy się o mo- ralność publiczną — gdzie zresztą, przez zasadniczą różnicę w karze, oddzielono wyraźnie handlarzy dziećmi od złodziei dzieci. A oto napis ów w surowym, hiszpańskim oryginale; Aqui quedan las orejas de los comprachicos, y las bolsas de los robaninos, mientras que se van ellos al trabajo de mar. Jak wi- dzimy więc, odcięcie uszu etc. nie uwalniało wcale od galer. I powstał popłoch wśród włóczęgów. Niespokojnie przenosili się z miejsca na miejsce, zrywali się w strachu i z drżeniem rozkładali swe przelotne obozowiska. Wzdłuż całego wybrzeża Europy śledzono bacznie wszelkie potajemne przyjazdy i od- jazdy. Tropione bandy nie mogły wypływać na morze z dziec- kiem, gdyż lądowanie z dzieckiem było niebezpieczne. Łatwiej było dziecko po prostu porzucić. Przez kogóż to więc został porzucony ów chłopiec stojący samotnie wśród zmroku zapadającego na pustkowiu Portlandu? Według wszelkiego prawdopodobieństwa — przez compra- chicos. , V DRZEWO LUDZKIEGO WYNALAZKU Była już zapewne siódma wieczór. Wiatr uspokoił się nieco, znak, że wkrótce znowu dąć zacznie ze wzmożoną siłą. Dziecko znajdowało się w najdalej na południe wysuniętej części pół- wyspu. Portland jest półwyspom. Dziecko nie wiedziało jednakże, co to jest półwysep, nie znało nawet tej nazwy: Portland. Wie- działo ono jedno tylko: że można iść, iść przed siebie, dopóki się nie padnie. Znajomość świata jest człowiekowi przewodni- kiem; ono o świecie nie wiedziało nic. Tu je oni przyprowa- dzili i tu zostało porzucone. „Oni" i „tu" — dwie te zagadki mieściły w sobie los dziecka; „oni" oznaczało ludzi, wszystkich ludzi, „tu" — oznaczało cały świat. Jedynym punktem oparcia, jaki chłopiec miał na tym padole, była niewielka przestrzeń ziemi, twardej i zimnej, na której stawiał swoje bose stopy. Cóż mógł mieć więcej w tym ogromnym, otwartym zewsząd świecie, który powoli okrywał zmierzch? Nic. Szedł przed siebie w nieznane. Dokoła była pustka bezludna. Chłopiec przeciął na skos jedno płaskowzgórze, drugie, trze- cie. Każda z tych płaszczyzn kończyła się niewysokim wpraw- dzie, lecz często ostrym spadkiem. Wysokie, gołe płaszczyzny portlandzkiego półwyspu podobne są do wielkich płyt, jak gdyby jedna pod drugą podsuniętych; południowe ich boki wy- dają się być podłożone pod krawędź poprzedniej równiny, północne zaś sterczą ponad następnym płaskowyżem. Z po- wstającymi stąd nierównościami terenu dziecko radziło sobie zręcznie i sprawnie. Co pewien czas przystawało na chwilę, za- stanawiając się jak gdyby. Noc robiła się coraz głębsza, wi- doczność zmniejszała się, dostrzec cokolwiek można było w pro- mieniu kilku zaledwie kroków. Nagle chłopiec zatrzymał się, nasłuchiwał przez chwilę, z za- dowoleniem skinął głową, odwrócił się szybko i powędrował w kierunku niewielkiego wzniesienia, które rysowało się nie- wyraźnie na prawo od niego, na skraju równiny. Na wznie- sieniu owym majaczył jakiś kształt podobny w mroku do drzewa. Dochodził stamtąd szmer. Nie był to na pewno ani szum morza, ani szum wiatru. Nie był to również głos zwie- rzęcia. Dziecko pomyślało sobie, że może ktoś tam jest, jakiś człowiek. ; W kilku susach podbiegło do stóp pagórka. •Był tam ktoś rzeczywiście. Nieokreśloną formę na szczycie widać było teraz wyraźnie. Było to coś na kształt wielkiego ramienia, pionowo wyrasta- jącego z ziemi. U górnego końca owego ramienia sterczał po- ziomo jak gdyby palec wskazujący, wsparty na wielkim palcu. Ramię to i oba jego palce rysowały się na tle nieba znakiem węgielnicy. W miejscu złączenia palców owych, wskazującego i wielkiego, zaczepiony był sznur, na którym wisiało coś czar- nego. Sznur, poruszany przez wiatr, skrzypiał jak łańcuch. Ten to głos właśnie usłyszało dziecko. » Sznur ów, jak to można było dojrzeć z bliska, był rzeczy- wiście łańcuchem, marynarskim łańcuchem o grubych ogni- wach. Jakimś tajemniczym prawem natury, łączącym w jedną zwartą całość pozory i rzeczywistość, wszystko —• miejsce i pora, mgła, dramatyczne morze, groźny pomruk dalekich, nie- widocznych horyzontów — wszystko składało się na to, że kształt ów wydawał się olbrzymi. Przedmiot uwieszony u łańcucha podobny był do futerału, do owiniętego w pieluszki niemowlęcia wielkości człowieka. U góry dokoła okrągłej, wystającej główki okręcony był ko- niec łańcucha. U dołu futerał ów postrzępiony był i poszar- pany; sterczały zeń ogołocone z ciała piszczele. Słaby wiatr poruszał łańcuchem, a zawieszony na nim cię- żar kołysał się lekko. Ów bierny kształt posłuszny był każde- mu drgnieniu olbrzymich przestworzy; było w tym coś przera- żającego; strach, co miesza właściwe proporcje przedmiotów, odbierał mu wymiary pozostawiając tylko sam zarys; wydawał się być jakimś dotykalnym zagęszczeniem ciemności. Cały był uczyniony z otaczającej go dokoła nocy i wyolbrzymiony upiornie przez grozę śmierci. I zmierzchy, i wschody księżyca, i zachodzące za skały konstelacje gwiazd, poruszanie się po- wietrza i wody, chmury, cała róża wiatrów — wszystko to zło- żyło się jak gdyby na utworzenie owej dostrzegalnej nicości; bryła ta, kołysząca się byle jak na wietrze, była równie bez- osobowa i obojętna co i niebo, i morze; ciemność wchłaniała w siebie to, co było niegdyś człowiekiem. Było to coś, co nie było już niczym. A to, co pozostało, nie ma swojej nazwy w ludzkim języku. Nie istnieć już, a trwać, być w otchłani i poza otchłanią, jak korek na wodzie unosić się na powierzchni śmierci — zaiste rzeczywistość taka ma w sobie coś z nieprawdopodobieństwa. Jakże ją więc określić ludzką mową? Istota owa — lecz czyż była to jeszcze istota? — ów czarny świadek był jakimś szcząt- kiem, jakimś straszliwym szczątkiem. Szczątkiem czegóż to? Był to szczątek i natury, i społeczeństwa. Wszystko i nic. 6i Wydany był on na pastwę niełaskawych przestworzy. Ota- czało go najgłębsze zapomnienie, najgłębsza samotność. Samo- wolnie rządziło nim nieznane. Ciemność robiła z nim, co chciała, był wobec niej bezbronny. Na zawsze już pozostawać miał bezwładny i bierny. Do woli miotały nim ponure po- dmuchy huraganów. Upiór ów niszczał powoli, wystawiony był na straszliwe, po- wolne gnicie na wietrze. Znajdował się poza prawem grobu. Unicestwienie bez spokoju było jego udziałem. Latem rozpadał się w popiół, zimą — w błoto. Śmierci należy się zasłona, wsty- dliwe schronienie pod pokrywą grobu. Tutaj była ona bez- wstydna i naga. Gnicie odbywało się jawnie, cynicznie. Jest jakieś wyuzdanie w pokazywaniu przez śmierć, w jaki to spo- sób dokonuje ona swego dzieła. Pracując nie w swym labora- torium — nie w grobie — urąga ona wszelkiej pogodzie i ła- godności zmroku. Owa żyjąca niegdyś istota rozpadała się, ginęła powoli; nie- ubłaganie, bezlitośnie. W kościach wysechł szpik, wnętrzności w brzuchu wygniły, w gardle zbrakło głosu. Trup — to kieszeń, którą śmierć opróżnia. Jeżeli miał on kiedyś swoje ja, swoje człowieczeństwo — to gdzież się ono teraz znajdowało? Istniało jeszcze, być może, unosiło się gdzieś dokoła uwiązanych u łań-; cucha resztek ciała. Sama myśl o tym jakże wstrząsająca jest i bolesna! Niesposób chyba wyobrazić sobie bardziej ponure, bardziej złowieszcze widowisko. Niektóre zjawiska tego świata, zjawiska rzeczywiste, są jak gdyby szczeliną, przez którą myśl umyka w niezbadane, w nie- znane, usiłując sprawdzić przypuszczenia, rozwiązać zagadki. Przechodząc przez niektóre miejsca, mijając niektóre przed- mioty niesposób nie zatrzymać się w zadumie. Nieraz w życiu napotkać można taką uchyloną furtkę prowadzącą w niewi- doczne, niepojęte. Nikt chyba nie potrafiłby wyminąć obojętnie tego trupa. Rozpraszał się on, rozpadał wśród głębokiej, nieruchomej ciszy. Krew jego została wypita, skóra zjedzona, skradziono mu ciało. Rozgrabiało go wszystko. Grudzień wziął z niego chłód, północ — grozę, żelazo — rdzę, zaraza — wyziewy trujące. kwiat — zapach. Płacił rogatkowe śmierci swoim powolnym rozkładem. Płacił je wiatrom, deszczom, rosie, gadom i ptakom. Rozdrapywały go ciemne dłonie nocy. Był to jakiś mieszkaniec ciemności, nieokreślony niesamo- wity. Istniał i nie istniał równocześnie na owym \ zgórzu na równinie. Był dotykalny, a nieuchwytny. Był cieniem uzupeł- niającym ciemność. Kiedy dzień już zgasł, włączał się ów trup w ponurą harmonię bezkresnego, milczącego mroku. Przez samą swoją obecność pogłębiał żałobę burzy i spokój gwiazd. Niewysłowiona istota pustki w nim znajdowała swój wyraz. Ów strzęp nieznanego losu był jeszcze jednym niedomówieniem nocnej grozy. Tajemnica jego była nieokreślonym, niejasnym odbiciem wszystkich zagadek. Życie dokoła niego słabło, ginęło, marło. Na otaczających go równinach zanikała wszelka pewność, wszelka ufność. Rozdzie- rający smutek krajobrazu, drżenie mgieł i traw, niepokój, który wydawał się być niepokojem istoty żywej, wszystko podpo- rządkowane było owej czarnej postaci zawieszonej na łańcuchu. Obecność widma pogłębiała bezludność tego pustkowia. Była to mara pląsająca na nieubłaganym wietrze, nieustan- nie i straszliwie. Trup ów wydawał się być ośrodkiem całej przestrzeni, wydawał się dźwigać na sobie jakiś ogrom. Kto wie? Dźwigał on na sobie, być może, odwieczną sprawiedli- wość bytującą gdzieś poza prawami ustanowionymi przez czło- wieka. To pozagrobowe trwanie było jego zemstą na ludzkości, było ono jego odwetem. Tkwił w owej pustce i zmroku jako świadectwo, jako dowód, że martwa materia również była czasami niepokojąca. Przejmuje nas bowiem zawsze groza wobec tego, co w materii jest ruiną opuszczoną przez ducha. Rzeczy martwe dzisiaj, nieruchome, a które niegdyś ożywiał duch, wywołują w nas lęk. Trup ów oskarżał i niebieskie, i ziemskie wyroki. Umieszczony na tym miejscu ręką człowieka, czekał na Boga. A dokoła niego falowały niezmierzone, widmo- we, mroczne przestworza, utkane z chmur i fal. Zjawę ową otaczał jakiś krąg ponury, zamknięty, którego nazwać niesposób. Dokoła trupa tego był bezkres nie ograni- czony niczym, ni drzewem, ni dachem domu, ni sylwetką przechodzącego człowieka. Kiedy nieskończoność ciążąca nad : nami pochyla się, niebo, otchłań, życie, grób i wiecz- ność otwierają się przed nami — wszystko wówczas wydaje się nam nieosiągalne, zakazane, niedostępne. Nie ma potężniej- szego zamknięcia niż nieskończoność otwarta przed człowie- kiem. VI BITWA ŚMIERCI ,Z NOCĄ Dziecko patrzyło na ów widok w niemym osłupieniu. To, w czym dorosły rozpoznałby szubienicę, jemu wydało się przywidzeniem. To, w czym dorosły rozpoznałby trupa, jemu wydało się upiorem. Nie mogło ono zrozumieć tutaj niczego. Otchłań na różne sposoby kusić potrafi; to, co znajdowało się na szczycie wzgórza, było taką właśnie zastawioną przez nią zasadzką. Dziecko zrobiło jeden krok, potem drugi. Szło, choć pragnęłoby się cofnąć, zbliżało się, choć pragnęłoby uciec. Drżące, a zuchwale, podeszło tuż blisko do upiora. Stanęło pod szubienicą, podniosło głowę i zaczęło przypatry- wać się uważnie. Upiór ów pomazany był smołą, która połyskiwała na nim to . tu, to tam. Twarz, powleczona również lepką dziegciową maską, dostrzegalna była w mroku dość wyraźnie. Dziura w miejscu ust, dziura w miejscu nosa, dwie dziury tam, gdzie niegdyś były oczy — oto co ujrzało w niej dziecko. Ciało było spowite, okrę- cone jak gdyby w grube płótno nasycone naftą. Płótno to zbutwiało już, popękało, jedno kolano szkieletu sterczało na .zewnątrz, widać było również i żebra. Tu szkielet, tam ciało w rozkładzie. Twarz miała kolor ziemi; srebrzyły się na niej lekkie smużki — ślady ślimaków. Płótno szczelnie oblepiało szkielet podkreślając jego kształt, niby szata na rzeźbionym posągu. Czaszka, pęknięta, rozłupana, podobna była do resztki zgniłego owocu. Zęby tylko pozostały w niej ludzkie. Śmiały się jeszcze. Jakieś szczątki krzyku wydawały się brzmieć w otwartych ustach. Na policzkach sterczało jeszcze kilka wło- sków. Głowa ta była przechylona na bok, jak gdyby czegoś nasłuchiwała z uwagą. Trup ów był najwidoczniej dość niedawno odnawiany. Ktoś na świeżo pociągnąć musiał smołą i twarz, i wystające spod płótna kolano, i żebra. Dołem zwisały nogi. Tuż pod nimi, na trawie, leżały dwa trzewiki zniszczone przez śniegi i deszcze. Trzewiki te spadły zapewne ze stóp niebosz- czyka. Bose dziecko przyjrzało się im uważnie. Wiatr, który do niedawna wzmagał się z chwili na chwilę, teraz nieomal że przestał dąć. Zdarza się to często przed burzą. Trup nie poruszał się. Łańcuch zwisał sztywno, pionowo. W umyśle dziecka dokonać się najwidoczniej musiało nagłe przebudzenie myśli, tak często zdarzające się w młodym wie- ku, u istot wstępujących dopiero w życie — i to jeszcze wśród losów tak niezwykłych — co jakby otwierało nagle mózg, niby uderzenie dziobkiem w skorupkę jaja przez pisklę ptasie. Wszystko jednak, co tylko jego młodziutka świadomość ogar- nąć była w stanie, zamierało zdrętwiałe. Nadmiar wrażeń przytłumia myśl, tak jak nadmiar oliwy gasi lampę. Dorosły zadawałby sam sobie pytania, dziecko nie pytało o nic; pa- trzyło tylko. Twarz trupa, powleczona smołą, wydawała się jak gdyby wilgotna. Tam, gdzie niegdyś były oczy, zakrzepłe krople dziegciu wyglądały jak łzy. Dzięki owej to smole właśnie śmierć o wiele powolniej dokonywała swego spustoszenia, było ono nieomal że powstrzymane, ograniczone do zniszczeń, których już w żaden sposób nie udało się uniknąć. Nad przed- miotem owym, w który wpatrywało się dziecko, ktoś roztaczał opiekę. Człowiek ten był najwidoczniej cenny. Nie postarano 5 — Człowiek Śmiechu (58 się wprawdzie o zachowanie go przy życiu, dbano jednakże, by zakonserwować go jak najdłużej po śmierci. Szubienica była już stara, spróchniała, trzymała się jednak mocno, choć służyć już musiała przez długie lata. W Anglii od niepamiętnych czasów utrzymywał się obyczaj maczania w smole pojmanych i straconych przemytników. Wieszano ich nad brzegiem morza, smarowano dziegciem i po- zostawiano na szubienicy. Przykłady działają skuteczniej na widocznym miejscu, w otwartej przestrzeni; nasmołowane zaś przykłady lepiej się konserwują. Ów obyczaj smołowania był zresztą w skutkach swoich wręcz dobroczynny, można było bowiem dzięki temu rzadziej zmieniać wisielców. Szubienice rozmieszczano, wzdłuż całego wybrzeża, w określonych odstę- pach, jak za naszych czasów latarnie. Wisielec pełnił tu też po- dobne funkcje. Oświecał na swój sposób swoich kamratów — przemytników. Z daleka, z morza jeszcze mogli oni zobaczyć te szubienice. Oto jedna — pierwsze ostrzeżenie; za nią druga; za nią trzecia. Nie przeszkadzało to im oczywiście w kontra- bandzie; na porządek społeczny jednakże składają się takie właśnie najrozmaitsze zjawiska. Obyczaj ów przetrwał w Anglii aż do początków naszego stulecia. Jeszcze w roku 1822 oglądać można było przed zamkiem w Dover trzech takich polakierowa- nych wisielców. Owa troskliwa konserwacja pośmiertnych szczątków straceńców nie ograniczała się zresztą do powieszo- nych przemytników jedynie. Anglia tym samym sposobem wy- korzystywała dla postrachu i przykładu również i złodziei, i podpalaczy, i morderców. John Painter, który podłożył ogień pod magazyny portowe w Portsmouth, został w roku 1776 po- wieszony i nasmołowany. Ksiądz Coyer oglądał wisielca tego w roku 1777. W zapiskach swoich zwie go on Janem Malarzem. John Painter wisiał ponad zgliszczami i ruiną będącą dziełem jego ręki. Pociągano go nową smołą co czas .pewien. Trup ten przetrwał — rzec by można nieomal że, iż przeżył — lat prawie czterdzieści. Jeszcze w roku 1788 całkiem dobrze pełnił swe zadanie. W roku 1790 jednakże trzeba było zastąpić go kim innym. Egipcjanie czcili mumie swoich królów; jak widzimy, mumia człowieka z gminu również może się na coś przydać. Wiatr, który hulał tutaj bezkarnie, zwiał wszystek śnieg ze wzgórza. Rosła na nim zeschła trawa i gdzieniegdzie osty; traw- niki takie, szorstkie, gęste i niskie, pokrywają szczyty nadmor- skich skał- niczym zielone sukno. Pod samą szubienicą, w miejscu, nad którym zwisały nogi straceńca, wyrastała kępa trawy gęstej, wysokiej, nie spotykanej na tej jałowej ziemi. Lecz na to właśnie miejsce przez wieki osypywały się szczątki wisielców i stąd też trawa tak piękna była i bujna. Ziemia żywi się bowiem człowiekiem. Dziecko stało jak zaczarowane, jak osłupiałe. Raz tylko spojrzało w dół na mgnienie, kiedy pokrzywa sparzyła mu stopę, wydało mu się bowiem, że to jakieś zwierzątko. Potem podniosło głowę i znów wlepiło wzrok w tę twarz, co patrzyła nań z góry. Patrzyła zaś tym wyraźniej, że nie miała przecież oczu. Było to spojrzenie rozproszone, a uporczywe niewymow- nie, świetliste, a mroczne, patrzyły nim nie tylko puste oczo- doły, lecz i zęby, i czaszka. Cała głowa trupa wydaje się spo- glądać jakimś straszliwym spojrzeniem. Nie ma w niej źrenic, a czujemy na sobie jej wzrok. Larwy są straszne. Powoli i dziecko stawało się czymś na kształt upiora. Nie poruszało się wcale. Nie spostrzegło się nawet, że traci świado- mość. Zesztywniało, zdrętwiało. Zima, zdradliwa zima, w mil- czeniu wydawała je na pastwę nocy. Dziecko zamieniało się powoli w posążek. Kości jego twardniały na kamień z zimna, zamroczenie wślizgiwało się weń jak gad. Zimą, wśród śniegu. senność, co ogarnia człowieka, jest jak przypływ morza; w dziecku narastał bezwład podobny do bezwładu trupa. Już za chwilę miało zasnąć. W dłoni snu znajduje się palec śmierci. Dłoń ta ściskała dziecko coraz silniej. Osuwało się już prawie pod szubienicę. Samo nie wiedziało nawet, czy stoi jeszcze. Każda istota żyjąca nieustannie znajduje się nad brzegiem przepaści, w każdej chwili 2eśliznąć się może na jej dno. r Śmierć czyha na nią na każdym kroku, a przejście od bytu do niebytu jakże łatwe bywa i lekkie. Jeszcze moment i oto dziecko i ów zmarły — początek życia i pozostała po nim ruina — połączą się, zjednoczą się we wspól- nym nieistnieniu. Upiór jakby zrozumiał, co stać się może, i jakby postanowił do tego nie dopuścić. Zakołysał się nagle. Czyżby chciał dziecko przestrzec? To wiatr zerwał się znowu. Niesamowity był to widok. Wiszący na łańcuchu trup, rozbujany niewidocznym podmu- chem, huśtał się miarowo i ciągle, w lewo i w prawo, w lewo i w prawo, niby straszliwe, nieubłagane wahadło zegara wiecz- ności. Trwało to przez czas pewien. Na widok tego upiornego pląsu dziecko ocknęło się, strach przezwyciężył senne za- mroczenie. Przy każdym ruchu łańcuch wydawał zgrzyty prze- raźliwe, miarowe, przerywane chwilami ciszy, jakby dla nabra- nia oddechu. Zgrzyt ten podobny był do cykania świerszcza na łące. Nadciągała burza. Wiatr wzmagał się, dął coraz gwałtownie].' Straszliwy trup nie kołysał się już, a miotał w upiornych drgawkach. Zgrzyt łańcucha brzmiał jak przeraźliwy krzyk. I wydało się, jakby krzyk ów został usłyszany. Jeżeli był on wołaniem — otrzymał odpowiedź. Coraz głośniejszy szmer nadciągał z głębi widnokręgu. Był to trzepot skrzydeł. Nadlatywało stado kruków. Miał się oto zozpocząć ponury obrządek odludnych cmentarzysk. Czarne punkty zbliżały się, rosły, przedzierały przez mgły i chmury i coraz szerzej rozpościerając się na niebie śpieszyły z głośnym krakaniem. Było ich mrowie. Owe skrzydlate robac- two ciemności rzuciło się na szubienicę. Przerażone dziecko cofnęło się w tył. Stada takie posłuszne są komendzie. Kruki obsiadły szubie- nicę. Ani jeden jednakże nie ośmielił się tknąć pierwszy trupa. Naradzały się pomiędzy sobą, kracząc. Straszne jest krakanie kruka. Wycie, świst, ryk — to głosy życia; w krakaniu zaś dźwięczy radość z trupiego rozkładu. Brzmi ono niby trzask załamującej się ciszy grobu. To głos ciemności, głos nocy. Dziecko przeszył lodowaty dreszcz. Bardziej jeszcze z przerażenia niż z zimna. Kruki umilkły. Jeden skoczył na szkielet. Był to znak. W ślad za nim rzuciły się wszystkie, zatrzepotała czarna chmura piór, potem skrzydła złożyły się, opadły i wisielec skrył się cały pod rojem czarnych pęcherzy poruszających się w ciemności. Nagle trup podskoczył. On to zrobił? Czy wiatr? Był to jakiś skok straszliwy. Przyszedł mu w sukurs huragan, który zerwał się właśnie. Widmo zaczęło miotać się jak w konwulsjach. Wicher, co roz- szalał się na dobre, porwał go w swój wir, obracał na wszyst- kie strony. Upiór szalał niby jakiś straszliwy pajac, co zamiast sznurka ma stryczek. Chyba ktoś ukrywający się w mroku po- ciągał za sznur jak na drwinę i igrał tą mumią. Kręciła się i podskakiwała, jakby już za chwilę miała się rozlecieć na kawałki. Kruki przelękły się i odfrunęły. Rzec by można — rozprysły się. Potem powróciły znowu. I rozpoczęła się walka. Trup jakby ożył nagle jakimś straszliwym sposobem. Po- dmuchy wiatru unosiły go, jakby miały go porwać; wydawać by się mogło, że trup szamoce się z całej siły, że pragnie uciec. Przytrzymywał go stryczek. A ptaki, czujne na każdy jego ruch, to podrywały się, to znów wczepiały weń dziko, zażarcie. On usiłował im umknąć, a one ścigały go zaciekle. Nieboszczyk, miotany wiatrem na wszystkie strony, podskakiwał, szamotał się, nagle jakby wpadał w furię, chybotał się tam i z powrotem, to wznosił się, to spadał, jakby chciał przepłoszyć ptasie mro- wie. Trup był maczugą, rój kruków — wzbijaną przez jej ude- rzenia kurzawą. Okrutne skrzydlate stado nie porzucało zdo- byczy, napastowało ją zaciekle, niezmordowanie. Nieboszczyk, jakby go szał ogarniał pod wściekłymi uderzeniami dzio- bów, dwoił i troił ciosy wymierzane w próżnię, niby uderzenia kamienia przywiązanego do procy. Chwilami wpijały się weń wszystkie szpony skrzydlatych napastników; strząsał je z sie- bie, stado odlatywało i powracało z nową furią. Straszliwa tortura trwająca hen, poza zgon. Ptaki atakowały natrętnie, nieustępliwie. Przed takimi stadami stoją chyba otworem drzwi piekła. Uderzenia szponów, ciosy dzioba wyrywające ka- wałki tego, co nie było już nawet ciałem, krakanie, skrzypienie szubienicy, chrobotanie kości szkieletu, szczęk żelastwa, wycie wiatru — chyba nie może wydarzyć się zmaganie bardziej po- nure. Duch bijący się z demonami. Bitwa widm. Wicher wzmagał się chwilami w dwójnasób, wisielec wiro- , wał dookoła własnej osi, na wszystkie strony opędzał się od stada, wydawało się, że pragnie rzucić się w pogoń za ptactwem, że zęby jego zaczną gryźć. Wiatr miał za sobą, łańcuch — prze- ciwko sobie, jakby za sprawą szatanów. Huragan brał udział w bitwie. Trup wił się, a stado kruków ścigało go kołując po spirali, krążąc w zawrotnym wirze. Z dołu dobywał się potężny pomruk morza. Dziecko patrzyło na ten sen upiorny. Aż nagle zatrzęsło się na całym ciele, dreszcz przeszył je na wskroś, zachwiało się. omal że nie upadło, odwróciło się w tył i ścisnąwszy obydwoma rękami głowę, jak gdyby tylko własne czoło mogło dać mu oparcie, zbiegło w ogromnych susach ze wzgórza, z rozwianym włosem, z błędną twarzą, z zamkniętymi oczami, samo także podobne do widma. Uciekało, uciekało od tych upiornych noc- nych katuszy. VII PÓŁNOCNY CYPEL PORTLANDU Biegło tak aż do utraty tchu, biegło jak szalone przed siebie, byle dalej, po śniegu, po równinie. Ruch rozgrzał je. Na szczęście. Gdyby nie ta paniczna ucieczka bowiem, gdyby nie strach, byłoby już umarło. Zatrzymało się wreszcie, kiedy nie mogło już złapać oddechu. Nie miało jednak odwagi obejrzeć się poza siebie. Wydawało mu się, że ptaki je ścigają, że trup na pewno zerwał się z łań- cucha i idzie w ślad za nim, że szubienica nawet zbiegła ze wzgórza w pogoni za trupem. Bało się, że zobaczy to wszystko, ' jeżeli się obejrzy. Odsapnęło więc nieco i popędziło dalej przed siebie. Zdawanie sobie sprawy z istoty wydarzeń nie jest właści- wością dziecinnego wieku. Malec odbierał wrażenia wyolbrzy- mione przez strach, nie wiązał ich jednak w myśli, nie wyciągał wniosków. Biegł, biegł, byle dalej naprzód, biegł z coraz większą rozpaczą, z coraz większym trudem, niby przez sen. Upłynęły już trzy godziny od chwili, kiedy porzucono go na brzegu. A choć przez cały czas to szedł, to biegł przed siebie, zmienił się jednak cel tej jego wędrówki. Przedtem szukał — teraz uciekał. Nie odczuwał już ani zimna, ani głodu; bał się. Instynkt strachu zagłuszył w nim wszystkie inne. Władało nim jedno tylko pragnienie: uciec, uciec, jak najdalej. Przed czym? Przed wszystkim. Życie wydawało mu się jakimś straszliwym murem otaczającym go, zamykającym zewsząd. Uciekłby chyba w ogóle ze świata, gdyby tylko potrafił. Ale dzieci nie wiedzą jeszcze, że samobójstwem można wy- dostać się z każdego więzienia. Biegł. Biegł, póki starczyło mu sił. Ale oddech wyczerpuje się w końcu, strach wyczerpuje się także. Nagle, jakby w przypływie rozsądku i energii, przystanął, powiedzieć by można, że zawstydził się własną ucieczką. Wy- prostował się, tupnął nogą, stanowczym ruchem podniósł głowę i odwrócił się. Wzgórze, szubienica, stado kruków — wszystko znikło. Mgła objęła znowu widnokrąg w swoje władanie. Chłopiec powędrował dalej. Nie biegł już teraz, szedł. Gdybyśmy powiedzieli, że spotka- nie z trupem uczyniło zeń człowieka, byłoby to może określe- nie zbyt ubogie, nie oddające różnorodnych i pomieszanych do- znań, które nim miotały. Było to i o wiele więcej, i o wiele mniej. W umyśle jego, który zaczynał dopiero pojmować' i myśleć, wspomnienie szubienicy było tylko widmem, zjawą upiorną. Pokrzepiło go to, że opanował strach. Czuł się sil- niejszy. Gdyby był w wieku, w którym zastanawiamy się już nad sobą, chłopiec dostrzegłby, że kiełkuje w nim tysiące no- wych pytań, nowych myśli. Ale dziecinne rozważania są nie- jasne, odczuwał więc tylko jakiś gorzki, nieokreślony posmak tego, czego znaczenia nie mógł jeszcze zrozumieć, a co człowiek w późniejszych swych latach nazywa oburzeniem. Dodajmy jeszcze, że u dziecka każdy stan uczuciowy trwa krótko. Bolesne przeżycia nie docierają do niego w całej swo- jej złożoności i ogromie. Własna słabość ogranicza dziecinne doznania, chroni tę małą istotę przed wzruszeniami zbyt skom- plikowanymi. Widzi ono tylko sam fakt, samo zdarzenie i nie odczuwa potrzeby, żeby je zrozumieć i wytłumaczyć. Docie- kliwość w stosunku do zjawisk tego świata pizychodzi później dopiero, kiedy wzbogacą się bardziej archiwa doświadczenia. Wówczas to rozpoczyna się klasyfikacja spotykanych zjawisk. inteligencja, żywsza i bogatsza, porównuje, wspomnienia z lat najmłodszych wyłaniają się spod uczuć, jak stary, zatarty tekst na palimpseście. Wspomnienia te stają się podstawą dla logicznego myślenia i to, co w mózgu dziecka było tylko obra- zem, zmienia się w sylogizm w umyśle dorosłego człowieka. Rozmaite zresztą bywają losów koleje; to, co jednym wychodzi na dobre, innym wychodzi na złe, zależnie od przyrodzonej na- tury człowieka. Natury dobre dojrzewają, złe — gniją. Dziecko przebiegło z ćwierć mili, przeszło drugie ćwierć. Aż wreszcie pusty żołądek dopominać się zaczął o swoje prawa. Jeść l Gwałtowne burczenie głodu zagłuszyło wspomnienie upiornego wzgórza. Tak to zwierzę .odzywa się w człowieku i przypomina mu o rzeczywistości — na szczęście. Jeść! Ale co? gdzie? jak? Chłopiec machinalnie sięgnął do kieszeni. Wiedział przecież, że jest pusta. Ruszył więc szybciej naprzód. Nie wiedział, dokąd iść, ale śpieszył się, śpieszył do jakiegoś ludzkiego domu, który prze- cież gdzieś w końcu znaleźć musi. Wiara w istniejącą gdzieś gospodę — to niewątpliwie jedna z łask czuwającej nad człowiekiem Opatrzności. Wierzyć w znalezienie schronienia — to wierzyć w Boga. A na równinie śnieżnej, jak okiem sięgnąć, niczego, co by kształtem swoim przypominało dach. Dziecko szło i szło przez puste wrzosowiska. Na równinie tej nigdy nie było ludzkich osiedli. Brakło tu drzewa na budowę chat. Dawnymi czasy u podnóża skał nad- morskich mieszkała po jaskiniach skąpa ludność, na pół dzika, której za broń służyła proca, a za opał wysuszony nawóz kro- wi. Ludzie ci czcili bożka Heił, którego figura stała na polanie , w Dorchester, i trudnili się poławianiem szarych, fałszywych korali, nazywanych przez Walijczyków plin, przez Greków zaś — isidis plocamos. Dziecko starało się utrzymać w swym marszu jakiś kieru- nek. Przeznaczenie to wieczne rozdroże, wybór ścieżki bywa niebezpieczny, trudny dla dorosłego, a cóż dopiero dla dziecka. Malec szedł jednak dalej, lecz choć zdawać by się mogło, ze nogi ma ze stali, był już coraz bardziej zmęczony. Przed nim na całej równinie żadnej drogi; a jeżeli nawet i była — przy- sypał ją śnieg. Instynkt nakazywał mu trzymać się kierunku wschodniego. Pięty miał poranione o ostre kamienie. Gdyby było jasno, dojrzeć by można różowe plamki krwi obok śladów jego stóp na śniegu. Nie wiedział zupełnie, gdzie się znajduje. Przecinał płasko- wyż Portlandu z południa na północ, banda zaś, z którą tutaj przywędrował, musiała najprawdopodobniej iść z zachodu na wschód, by uniknąć napotkania ludzi. Przeprawiła się ona zapewne z brzegu Uggescombe, z Sainte-Catherine Chap na przykład czy też z Swancry w jakiejś rybackiej czy też prze- mytniczej łodzi do jednej z zatok wybrzeża Weston, a potem lądem dotarła do zalewu położonego po przeciwnej stronie Portlandu, gdzie oczekiwał na nią barkas. Kierunek, który obrało dziecko, przecinał pod kątem prostym trasę drogi, po której banda przypuszczalnie dotarła do wybrzeża. W żaden więc sposób nie miało ono możności, by połapać się, gdzie jest. Na płaskowyżu Portlandu znajdują się tu i ówdzie wznie- sienia zakończone stromym, gwałtownym, spadającym aż do morza urwiskiem. Dziecko wdrapało się na jeden z tych pa- górków i przystanęło rozglądając się uważnie dokoła. Widno- krąg zakryty był sinawym, gęstym tumanem. Malec wpatrywał się w ten tuman, wytężając wzrok ze wszystkich sił, jakby chciał go przebić spojrzeniem. Daleko ku wschodowi, we wklęśnięciu terenu, u podnóża zbitej w wał mgły, podobnej do ruchomego białawego urwiska, pełzały, poruszały się leniwie jakieś czarne, bezkształtne, bezładnie porozrzucane plamy. Białawy, gęsty tuman — to mgła; a owe czarne plamy — to dymy. A gdzie jest dym, tam jest i człowiek. Dziecko powędro- wało więc w tym kierunku. W pewnej odległości od miejsca, w którym się w owej chwili znajdowało, dostrzec można było urwisko spadające w dół, a u stóp jego, wśród postrzępionych skał, wśród mgły majaczyła jakaś ławica piasku, jakaś płaska równina prowa- dząca zapewne w głąb lądu z płaskowyżu, po którym wędro- wało. Tamtędy chyba należało pójść. Malec dotarł właśnie do przesmyku portlandzkiego, namułu pochodzenia dyluwialnego, zwanego Chess-Hill. Zaczął schodzić po stoku z płaskowyżu. Było to zejście ostre i trudne. Odpowiednik, lekko złagodzo- ny wprawdzie, wzniesienie, po którym niedawno wydostawać się musiał z zatoki. Tak to każda uciążliwość wdrapywania się pod górę wynagradzana bywa schodzeniem. Tam piął się — tu leciał w dół. Przeskakiwał ze skały na skałę, nie bacząc, że może sobie skręcić nogę, nie bacząc, że w każdej chwili może runąć w ledwie widoczną przepaść. Ślizgał się na kamieniach pokry- tych lodem, chwytał się więc długich traw i gałęzi kolczastych krzewin, których ciernie raniły mu palce. Miejscami pochy- łość łagodniała, szedł więc przez chwilę swobodniej, łapiąc od- dech, potem znów urwisko spadało gwałtownie i każdy ruch trzeba było obliczać i ważyć. Przy schodzeniu z pionowego pra- wie zbocza każdy ruch bowiem jest rozwiązaniem jakiegoś zaga- dnienia. Trzeba być zręcznym i zwinnym pod groźbą śmierci. Zagadnienia te instynkt dziecka rozwiązywał tak sprawnie, że małpa mogłaby wzorować się na jego ruchach, że wprawiłyby one w zachwyt najdoświadczeńszego linoskoka. Zejście było gwałtowne i długie. Aż wreszcie malec znalazł się prawie na samym dole. Już wkrótce miał wydostać się na przesmyk, który dostrzegł z góry. Chwilami nasłuchiwał uważnie, jak jeleń, przestając prze- skakiwać z kamienia na kamień. Z oddali, z lewej strony, dola- tywał odgłos jakiś, słaby, a rozległy, podobny do grania trąbki. W powietrzu bowiem drgała już pierwsza zapowiedź straszli- wego północnego wiatru, który nadlatuje od bieguna, jak grzmot stu trąb. Na czole, na oczach, na policzkach chłopiec odczuwał coraz częściej chłodne muśnięcia, niby dotyk czyjejś zimnej dłoni. Były to duże płatki śniegu, początkowo nieliczne, potem coraz gęstsze, coraz szybciej wirujące w przestrzeni zwiastuny nadciągającej śnieżycy. Osiadały one na włosach, na ubraniu dziecka. Burza śnieżna, która szalała na morzu już od przeszło godziny, zbliżała się do lądu, przesuwała się powoli nad równiny, wchodziła od strony północno-zachodniej na płaskowyż Portlandu. 0a druga BARKAS NA MORZU •JL PRAWA, KTÓRE NIEZALEŻNE SĄ OD CZŁOWIEKA Burza śnieżna na morzu jest zjawiskiem niezbadanym, spra- wą niezrozumiałą, ciemną w każdym tego słowa znaczeniu. Huragan, któremu towarzyszą śnieg i mgła — fenomen ów do dziś dnia jeszcze nie został poznany dokładnie. Stąd też niesie on ze sobą wiele klęsk. Wszystkie zjawiska na morzu tłumaczyć usiłujemy przez działanie wiatru i fali. Jest jednak w powietrzu siła inna jeszcze niż wiatr, jest w wodzie morza siła inna niż fala. Siła owa, ta sama i w powietrzu, i w wodzie, to prąd magnetyczny. Powietrze i woda są to dwie masy płynne, prawie jednakowe, przechodzące jedna w drugą przez skraplanie i parowanie, od- dychanie jest nieomal że tym samym co picie; a prąd magne- tyczny — to fluid. Wiatr i fala to skutek ruchu nadanego z zewnątrz; prąd magnetyczny jest samorodnym prądem. Wiatr dojrzeć można dzięki poruszaniu się obłoków, fale — dzięki pianie; prąd magnetyczny jest niewidoczny. Od czasu do czasu jednakże daje on o sobie znać, odzywa się — uderzeniem gromu. Burza śnieżna jest zagadnieniem podobnym do zjawiska suchej mgły. Dzięki uważnemu obserwowaniu magnetycznego prądu będziemy mogli kiedyś zapewne wytłumaczyć, skąd się bierze hiszpańska callina i etiopski quobar. Bez uwzględnienia działania magnetycznych prądów bardzo wielu zjawisk nie potrafimy zrozumieć. Oczywiście, że zmiany szybkości wiatru, która podczas burzy wzrasta z trzech stóp na sekundę do dwustu dwudziestu stóp, mogą uzasadnić'róż- nicę wysokości fali, która na spokojnym morzu wysoka na trzy cale, na morzu wzburzonym wznosi się nieraz aż na wy- sokość stóp trzydziestu sześciu; oczywiście, że poziomy kieru- nek ruchów powietrza nawet i podczas burzy pozwala nam zro- zumieć, w jaki sposób fala wysoka na trzydzieści stóp może mieć aż tysiąc pięćset stóp długości; ale dlaczego fala na Pacy- fiku jest czterokrotnie wyższa u wybrzeży Ameryki niż u wy- wybrzeży Azji, a więc wyższa na zachodzie niż na wschodzie; dlaczego na Atlantyku rzecz się ma odwrotnie; dlaczego w oko- licach równika najwyższą falę spotykamy na otwartym morzu; skąd biorą się te zmiany w nabrzmiewaniu oceanu? Wszystkie te zjawiska wytłumaczyć można tylko działaniem prądu magne- tycznego w połączeniu z ruchem obrotowym ziemi i z przycią- ganiem. To tajemnicze pogmatwanie bywa przyczyną gwałtownych obrotów wichru, który na przykład skacze z południowego wschodu przez zachód aż do północnego wschodu, po czym nagle z północnego wschodu zawraca tym samym olbrzymim kręgiem na południowy wschód, a więc w ciągu trzydziestu sześciu godzin przebiega po ogromnym łuku pięciuset sześćdzie- sięciu stopni, co było zapowiedzią burzy śnieżnej siedemnastego marca 1867 roku. U wybrzeży Australii podczas burz południowych fale się- gają wysokości osiemdziesięciu stóp; zjawisko to związane jest z bliskością bieguna. Na tych szerokościach geograficznych burze są spowodowane nie tyle może wstrząsami powietrza, co ciągłością podwodnych elektrycznych wyładowań. W roku 1866 funkcjonowanie kabla transatlantyckiego zakłócane było codziennie regularnie przez dwie godziny — od dwunastej do drugiej po południu — przez przerywane, gorączkowe drga- nia. Pewne układy sił wywołują zjawiska, których żeglarz pod groźbą rozbicia statku nie może nie brać w rachubę. W dniu, w którym kunszt żeglarski, który teraz jest rutyną, stanie się matematyką, w dniu, w którym ludzie spróbują ustalić dokład- nie i ściśle, dlaczego na przykład w naszych okolicach gorące wiatry wieją czasem z północy, a lodowate — z południa; kiedy wreszcie zrozumiałym się stanie, że spadki temperatury uzależnione są od głębokości oceanicznych; kiedy człowiek uświadomi sobie, że glob nasz jest olbrzymim magnesem o nie- zmierzonej sile przyciągania, posiadającym dwie osie, oś obrotu i oś magnetyczną, przecinające się w środku kuli ziemskiej, i że bieguny magnetyczne wędrują dokoła geograficznych biegu- nów; kiedy wreszcie ci, co narażają swe życie, zapragną po- dejmować to ryzyko według zasad naukowych, kiedy niepew- ności żeglugi poznane zostaną w swoich przyczynach, kiedy kapitan okrętu będzie meteorologiem, a sternik — człowiekiem wykształconym — ileż katastrof na morzu da się wówczas uniknąć! Morze — to tyleż magnes co akwent, to ocean sił nieważkich i niezbadanych w oceanie fal. Kto w morzu widzi tylko wodę, ten nie widzi morza; morze to znak wahadłowy prądów magnetycznych w tej samej mierze co i przypływy i odpływy masy wód; przyciąganie wikła i plącze jego falowa- nie w znaczniejszym jeszcze chyba stopniu niż huragany; przy- leganie cząsteczek, objawiające się również i w mikroskopij- nym, nie dostrzegalnym dla nas włoskowatym przyciąganiu, w oceanie odbywa się na ogromnych przestrzeniach i działanie magnetycznych prądów czasem współdziała z ruchami fal, po- wietrza i wód, a czasem im przeciwdziała. Kto nie zna praw elektryczności, nie zna praw hydrauliki; przenikają się one bowiem wzajemnie. To prawda, że nie masz trudniejszej i mo- zolnie j sze j nauki; dotyka ona empiryzmu, jak astronomia do- tyka astrologii. Bez tej nauki nie ma wiedzy żeglarskiej. Jednym z najbardziej złożonych i groźnych zjawisk na morzu jest śnieżna burza. Burza śnieżna to burza magnetyczna. Jest ona tworem bieguna, jak zorza polarna; to biegun jest sprawcą i tamtego światła, i tej mgły, a prąd magnetyczny przejawia się zarówno w płatkach śniegu, jak i w płomiennych wstęgach. Burze — to nerwowe kryzysy morza, to jego ataki szału. Morze miewa bowiem też swoje humory. Burze można przy- równać do chorób. Jedne z nich są śmiertelne, inne — nie; z jednej można wyjść, z innej się nie wychodzi. Zawieja śnież- na zazwyczaj bywa śmiertelna. Jarabija, jeden ze sterników we flocie Magellana, określał ją jako „chmurę, co wylazła diabłu ze złego końca"''. Dawni żeglarze hiszpańscy nazywali burzę taką la neuada, jeżeli towarzyszył jej śnieg, la helada zaś,, jeżeli towarzyszył jej grad. Podług ich mniemania spadały wówczas razem ze śniegiem nietoperze. Burze śnieżne to właściwość podbiegunowych szerokości geograficznych. Czasami jednakże ześlizgują się one — rzec by można: walą — i na nasze strefy, zniszczenie towarzyszy bo- wiem nieodłącznie tym powietrznym zamieszkom. Jak to już wiemy, ,,Matutina" odbijając od Portlandu zapuści- ła się śmiało w tę wielką przygodę, której dodawała grozy nad- ciągająca burza. Wypłynęła naprzeciw niebezpieczeństwu 7. jakąś rozpaczliwą odwagą. A jednak — podkreślić to należy —na ostrzeżeniach jej nie zbywało. II POSTACIE, ZNANE NAM JUŻ, WYSTĘPUJĄ WYRAŹNIEJ Dopóki barkas żeglował po zatoce Portlandu, morze było jeszcze ciche, fala gładka. Na niebie było jasno, choć wody oceanu już pociemniały. Chwiejba była mała. Barkas trzymał się możliwie blisko nabrzeżnych skał, które stanowiły dla niego dogodną osłonę. Dziesięcioro ich było na niewielkiej feluce biskajskiej — trzech ludzi z załogi i siedmiu pasażerów, w tym dwie kobiety. W oświetleniu pełnego morza — o zmierzchu bowiem na morzu l Una nube salida del molo lado del diabolo. jest o wiele jaśniej niż na lądzie — twarze dostrzegalne były całkiem wyraźnie. Zbiegowie nie kryli się już zresztą, odzy- skali swobodę ruchów, każdy z nich odsłonił oblicze, odzyskał głos, wyjście w morze było dla nich chwilą wyzwolenia. Pstrokata rozmaitość tej ludzkiej zbieraniny biła po prostu w oczy. Kobiety nie miały wieku; wędrowne życie postarza przedwcześnie, ubóstwo jakże szybko piętnuje zmarszczkami twarze. Jedna z tych kobiet była Baskijką, druga — ta z różań- cem o grubych ziarnach — Irlandką. Twarze miały obie obo- jętne, pozbawione wyrazu, co jakże często napotkać można u biedaków. Zaraz po wejściu na łódź przycupnęły obok siebie na kuferkach, u stóp masztu. Rozmawiały; irlandzki i baskijski, jakeśmy już o tym wspominali, to języki pokrewne. Włosy Bas- kijki namaszczone były cebulą i bazylią. Szyper był Baskiem z Guipuzcoa, jeden z marynarzy pochodził z północnych zboczy Pirenejów, drugi — z południowych, obaj więc byli Baskami, synami jednego ludu, choć pierwszy mógł zwać się Francuzem, a drugi Hiszpanem. Baskowie mało się troszczą o swoją ofic- jalną ojczyznę. Mi mądre se Iloma montana, „matką moją są góry", mawiał mulnik Zalareus. Spośród pięciu mężczyzn to- warzyszącym dwu kobietom jeden był Francuzem z Langwe- docji, drugi Francuzem z Prowansji, trzeci pochodził z Genui, czwarty, starszy już człowiek, ten, co nosił kapelusz (bez otworu na fajkę), wydawał się być Niemcem, piąty wreszcie, wódz bandy, był Baskiem z Biscarossy. On to właśnie jednym kopnięciem nogi strącił do wody deskę, kiedy dziecko chciało wejść po niej na łódź. Człowiek ten był barczysty, ruchliwy, gwałtowny, łachmany jego — jak pamiętamy — połyskiwały świecidłami i cekinami. Nie mógł on usiedzieć na miejscu, ruszał się, chodził tam i na powrót, z dziobu na rufę, wydawać by się mogło, że miota nim niepokój, teraz, kiedy znajdował się pomiędzy tym, co już uczynił, a tym, co dopiero stać się miało. Wódz bandy, szyper i marynarze — byli oni wszyscy czterej • Baskami — porozumiewali się ze sobą to po baskijsku, to po hiszpańsku, to po francusku, trzy te języki bowiem rozpo- wszechnione są jednakowo po obu stronach Pirenejów. Wszyscy zresztą, prócz kobiet, mówili lepiej lub gorzej po francusku; język ten był podstawą narzecza, którym posługiwała się banda! W epoce owej język francuski coraz szerzej zaczynał wchodzić w użycie wśród różnych ludów, równoważy on bo- wiem w sobie najdoskonalej nadmiar samogłosek właściwy językom południa i nadmiar spółgłosek właściwy językom pół- nocy. W Europie po francusku mówili ze sobą kupcy; po fran- cusku porozumiewali się również złodzieje. Wiadomo przecież, że Gibby, słynny złodziej londyński, doskonale rozumiał Car- touche'a. Barkas, znakomity żaglowiec, płynął szybko; aż dziesięć osób jednakże i bagaże — był to poważny ładunek dla tak wątłego statku. Stąd, że banda owa uciekała z Anglii na barkasie, nie wyni- kało wcale, by załoga statku mieć z nią musiała jakieś ściślej- sze stosunki i powiązania. I szyper, i wódz bandy, obaj byli yascongado, to wystarczało. Wśród ludzi tej rasy niesienie sobie nawzajem pomocy jest obowiązkiem, od którego wyjątki nie istnieją. Bask — jakeśmy już to rzekli — nie jest ani Fran- cuzem, ani Hiszpanem, jest on Baskiem zawsze i wszędzie i innemu Baskowi przyjść musi z pomocą na każdym miejscu i o każdej porze. Tak silne jest poczucie braterskiej wspólnoty w Pirenejach. Dopóki barkas żeglował po wodach zatoki, niebo, choć nie- zbyt sprzyjające podróży swoim wyglądem, nie wydawało się jednak aż na tyle groźne, by zbiegowie zwrócić na nie musieli swą uwagę. Uciekli, udało się im wymknąć — i radość swoją objawiali hałaśliwie i wesoło. Ten śmiał się, ów śpiewał; śmiał się nie bez goryczy może, ale swobodnie; śpiewał cicho, ale beztrosko. Langwedokczyk pokrzykiwał: caougagno. Cocagne — „ kraina wszelkiej obfitości" — okrzyk ten na ustach południowca to wyraz najwyższego ukontentowania. Człowiek ów pochodził z nadbrzeżnej wioski Gruissan, położonej na południowym stoku Ciappe, był więc sam na pół marynarzem — słodkich wód co prawda — przywykłym do sterowania lekkim czółnem Człowiek śmiechu po jeziorze Bages, do ciągnięcia po słonych piaskach Saint- -Lucia niewodu pełnego ryb. Lud tamtejszy nosi czerwone czapki, żegna się wielokrotnym znakiem krzyża, na modłę hiszpańską, często pociąga wino z bukłaków z koźlej skóry, je szynkę, klęka, by blużnić, a do świętych swoich patronów modli się groźbami: O, wielki męczenniku, daj to, o co cię błagam, albo rozbiję ci łeb kamieniem, ou te feg' un pić. W potrzebie pasażer ten potrafiłby skutecznie przyjść z po- mocą załodze barkasu. Prowansalczyk zaś rozpalił tymczasem w kambuzie torf pod żelaznym kociołkiem i gotował zupę. Zupa ta był to rodzaj puchero, w którym ryba zastępowała mięso. Prowansalczyk wrzucił do garnka nieco soczewicy, sło- ninę pokrojoną w niewielkie kostki i odrobinę czerwonego hiszpańskiego pieprzu, ustępstwo smakosza bomllabaisse na rzecz amatorów olla podrida. Stał przy nim jeden wór z żyw- nością, rozwiązany i napoczęty. Nad głową jego, na haku wbi- tym w sufit kambuza, wisiała zapalona latarnia, żelazna, o szybkach z miki. Obok niej, na innym haku, kołysał się zimo- rodek pełniący rolę chorągiewki wskazującej kierunek wiatru. Wierzono bowiem podówczas powszechnie, że martwy zimoro- dek, -zawieszony za dziób, zawsze zwraca się piersią w tę stronę, z której wieje wiatr. Prowansalczyk, gotując tak swoją zupę, przytykał do ust co chwil parę szyjkę flaszy i pociągał łyk aąuardienty. Flasza ta - była z rodzaju często w owych czasach używanych, szeroka, płaska, opleciona wikliną, z uszami, za które przytraczało się ją do boku rzemieniem. Zaś pomiędzy każdym łykiem trunku prowansalski kucharz mruczał pod nosem strofkę jakiejś pio- senki wiejskiej, w której mowa jest, ot, o niczym, zdawałoby • się: jakaś droga w wąwozie, płot, na łące widać przez zarośla cień wozu i konia, wydłużony przez zachodzące słońce, a spoza płotu to pojawiają się, to znikają widły ładujące siano. Czegóż więcej w piosence potrzeba? Odjazd niesie albo ulgę, albo przygnębienie, zależnie od tego, co dzieje się w sercu i umyśle odjeżdżającego człowieka. Pasa- żerowie barkasu najwyraźniej odetchnęli wszyscy, prócz jed- nego, najstarszego, tego, co nosił kapelusz bez otworu na fajkę. Człowiek ów, wyglądający na Niemca raczej, choć wszelkie' wyraźniejsze cechy jakiejkolwiek narodowości zatarły się już na jego sędziwej twarzy, był łysy, a tak poważny, że łysina jego robiła wrażenie tonsury. Mijając figurę Madonny, usta- wioną na dziobie statku, za każdym razem uchylał kapelusza; zobaczyć wówczas można było na jego czaszce żyły, starcze, nabrzmiałe. Płaszcz, w który był owinięty, rodzaj togi zużytej już i obszarpanej, z brunatnego dorchesterskiego samodziału, niecałkowicie zakrywał spodni strój, wąski, opięty, podchodzą- cy aż pod szyję, jak sutanna. Palce rąk jego splatały się co chwila, zdradzając tym ruchem przyzwyczajenie do częstych modłów. Fizjonomię jego najtrafniej określić by można jako wyblakłą. Wyraz twarzy jest to bowiem przede wszystkim od- blask i myliłby się ten, co by sądził, że myśli są bezbarwne. pozbawione koloru. Fizjonomia ta była niewątpliwie powierzch- nią, pod którą ukrywał się niezwykły stan ducha wynikający z całego układu sprzecznych sił, dobrych i złych; oko zaś wprawnego obserwatora odczytałoby z niej ten gatunek czło- wieczeństwa, co zarówno zdolny jest spaść poniżej tygrysa, jak i wznieść się na wyżyny rzadko osiągane przez ludzką istotę. Niektóre dusze kryją w sobie podobny chaos. Twarz ta była zamknięta, nieczytelna, aż abstrakcyjna w swojej tajemni- czości. Widziało się, że człowiek ów poznał i przedsmak zła, zimną kalkulację, i posmak, jaki ono po sobie zostawia — zero, nic. Zobojętnienie jego, być może zresztą udane tylko, napiętno- wane było skamieniałością dwu rodzajów, skamieniałością serca, znamienną dla oprawcy, i skamieniałością umysłu, znamienną dla mandaryna. Można było mieć pewność — potworność też bywa bowiem na swój sposób wszechstronna i pełna — że mo- żliwości jego są bezgraniczne, że nawet potrafi się wzruszać. Mę- drzec zawsze jest jakby martwy trochę; człowiek ów zaś był mędrcem. Wystarczyło raz nań spojrzeć, by dostrzec znamię uczoności przejawiające się w każdym ruchu jego postaci, w każ- dej fałdzie jego szaty. Powagę jego kamiennej, porytej bruzdami e* twarzy zakłócał 'co chwila grymas nerwowy, szybki, znamio- nujący poliglotę. Lecz przede wszystkim twarz ta była surowa. Nie było w niej ani hipokryzji, ani cynizmu, tylko jakaś tra- giczna zaduma. Człowieka tego zbrodnia, jaką popełnił, wpra- wiła w stan zamyślenia. Spoglądał spojrzeraem arcybiskupa spod brwi muszkietera. Jego przerzedzone, siwiejące włosy na skroniach były już zupełnie białe. Wyczuwało się w nim jakąś dziwną mieszaninę chrześcijaństwa i wschodniego fatalizmu. Wychudłe palce jego rąk zniekształcone były artretycznymi guzami; postać jego, sztywna i wysoka, była i dziwaczna; stopę miał marynarską. Spacerował wolno po pokładzie, nie patrząc na nikogo, z ponurym, zdecydowanym wyrazem twarzy. Źrenice jego lśniły nieokreślonym, uporczywym blaskiem, znamionu- jącym duszę czujną, uważną wśród najgłębszych nawet mro- ków i wrażliwą na głos sumienia. Wódz bandy, żywy, gwałtowny, nieustannie miotający się po całym statku, podchodził doń czasami i coś mu szeptał na ucho. Starzec odpowiadał skinieniem głowy. Rzec by można, że bły- skawica radzi się nocy. III NIESPOKOJNI LUDZIE NA NIESPOKOJNYM MORZU Dwaj tylko ludzie na statku — ów starzec właśnie i szyper barkasu, którego mieszać nie należy z osobą wodza bandy — pilnie zważali na wszystko, co działo się dokoła; uwagę mary- narza przykuwało całkowicie morze, uwagę starca — niebo. Jeden nie spuszczał oka z toni, drugi wciąż wpatrywał się w chmury. Szyper śledził uważnie, jak się zachowuje woda, starzec usiłował wybadać nieboskłon. Wypatrywał gwiazd wśród chmur i mgły. Była to chwila, kiedy dzień kończy się już, nie jest jednak jeszcze całkiem ciemno i nieliczne gwiazdy zaczynają słabo migotać na bladym tle nieba. Widnokrąg, nierównomiernie zasnuty oparami, wyglądał dnia tego niezwyczajnie. Nad lądem stała gęsta mgła, nad morzem zaś wisiały chmury. Zanim jeszcze statek wyszedł z Zatoki Portlandzkiej, szyper, baczny na stan morza, czynił drobiazgowe przygotowania do dalszej drogi. Nie czekał, aż barkas wypłynie na pełne morze. Sprawdził olinowanie, upewnił się, czy zaczepy want są w po- rządku i czy same wanty są dostatecznie sztywno naciągnięte. Ostrożności, które dowodziły niezbicie, że człowiek ten chce wy- korzystać wszystkie możliwości swojej barki. Niewątpliwą wadą budowy barkasu było to, że dziobem sie- dział o jakie pół stopy głębiej niż rufą. Szyper nieustannie przenosił wzrok z kompasu sterowego na kompas drogowy pelengując przedmioty na lądzie, by roz- poznać charakter wiatru. Pierwszy wiatr, który dostali, szedł z burty. Szyper był zadowolony, choć wiatr ten odchylał się o pięć rumbów od kursu. Sam pewną dłonią prowadził łódź: sobie tylko widać ufał, że przez umiejętne sterowanie nic nie utraci z posiadanej szybkości. Zmienne ciągi fal łudziły oko, że barkas w miarę rosnącej szybkości raz w raz ostro przypada do wiatru. Bo choć dziób pozornie ani zyskuje, ani traci na rumbie — niewiele się wie o prawdziwym kierunku wiatru, póki łódź nie legnie rufą w jego łożu: wtedy dopiero można hen, u zbiegu dalekich cią- gów fal, ujrzeć ten punkt horyzontu, w którym rodzi się wiatr. Ale tej nocy wiele było wiatrów i oblicze ich było skażone: toteż szyper nieufnie śledził złudną wymowę ruchów swego barkasu. Sterował odważnie a uważnie, podchwytywał wiatr, reago- wał na każdą zmianę jego kierunku, ani na chwilę nie do- puszczał, by statek wyszedł na wiatr, uważał na przybój, pilno- wał dryfu, był czujny na każde drgnienie steru, baczył na wszystko, na każde zakłócenie szybkości marszu, na każdy gwałtowniejszy szkwał. Przez ostrożność utrzymywał kurs od- chylony o kilkanaście stopni od brzegu, wzdłuż którego szedł, nade wszystko zaś starał się zachować pomiędzy wimplcm wskazującym kierunek wiatru a stępką kąt większy niż kąt żagla, gdyż kierunek wiatru wskazywany przez kompas był wątpliwy z uwagi na jego niewielkie rozmiary. Źrenice szypra, wbite w dół, śledziły zmienne kształty, jakie przybierała fala. Raz jednakże podniósł spojrzenie ku górze, ku niebu, by po- szukać gwiazd znajdujących się w pasie Oriona; gwiazdy te noszą nazwę Trzech Magów, a jak powiada stare przysłowie hiszpańskich sterników: „Kto widzi Trzech Magów, temu nie- daleka droga do Zbawiciela". Wówczas to właśnie, kiedy szyper obrzucał spojrzeniem niebo, starzec na drugim końcu statku mruknął sam do siebie półgłosem: — Nie widać ani Syriusza, ani gwiazdy Antares, choć to gwiazda czerwona. Nie widać wyraźnie żadnej gwiazdy. Inni zbiegowie niczym nie objawiali niepokoju. Kiedy jednak przeminęła już pierwsza radość wywołana od- jazdem, i oni również zauważyli wreszcie, że znajdują się na morzu w styczniu, że wiatr jest przejmująco zimny. Nie mogli skryć się przed nim w kajucie, zbyt szczupła była bowiem, by ich pomieścić, i zawalona bagażem i pakami. Bagaż należał do pasażerów, paki były własnością załogi, barkas nie był bowiem statkiem przeznaczonym na morskie wycieczki tylko, lecz trud- nił się również i kontrabandą. Pasażerowie musieli więc pousa- dawiać się jakoś na pomoście. Nie przerażało to zresztą tych nawykłych do niewygód włóczęgów. Nocowanie pod gwiazdami nie było dla nich pierwszyzną; zimno pomaga im nawet usnąć, nieraz i na wieki. A te1 nocy nie było na niebie gwiazd. Langwedokczyk i genueńczyk, w oczekiwaniu wieczerzy, przycupnęli obok kobiet, u podnóża masztu, owijając się v/ gru- be płachty żeglarskie, które im rzucili marynarze. Łysy starzec dalej stał na przedzie statku, nieruchomy, nie- czuły na zimno. Szyper barkasu, nie wypuszczając ani na chwilę steru, ode- zwał się nagle gardłowym głosem, podobnym do wołania ptaka, którego w Ameryce zowią ,,krzykaczem"; wódz bandy zbliżył się doń na to wezwanie, szyper zaś rzekł mu: Etcheco jauna. Te dwa słowa baskijskie znaczą: „oraczu z gór", a u potomków starożytnych Kantabrów są one zapoczątkowaniem poważnej, uroczystej rozmowy i nakazują skupienie uwagi. Szyper wskazał palcem w kierunku starca i rozpoczął się dia- log w używanym przez mieszkańców górskich okolic narzeczu języka hiszpańskiego. Oto jak brzmiały pytania i odpowiedzi: — Etcheco jauna, que es este hombre? — Un hombre. — Que lenguas habla? \ — Todas. — Que cosas sabe? — Todas. — Qual pais? — Ningun, y todos. — Qual Dios? — Dios. — Como l e Harnaś? — El Tonto. — Como dices que le Harnaś? — El Sabio. — En vuestre tropa, que esta? — Esta lo que esta. Oraczu z gór, kim jest ten człowiek? Człowiekiem. Jakimi mówi językami? Wszystkimi. Co wie? Wszystko. Skąd pochodzi? Zewsząd i znikąd. Jaki jest jego Bóg? Bóg. Jak go zowiesz? Szaleńcem. Co mówisz? Jak zowiesz go? Mędrcom. Kim on jest wśród was? Jest tym, kim jest. — El gefe? — No. — Pues, que esta? — La alma. I wódz bandy, l szyper rozstali się, powrócili obydwaj do swoich zajęć i rozmyślań, a w chwilę później „Matutina" wy- płynęła z zatoki. Na pełnym morzu statek zaczął kołysać się gwałtownie. Woda morza wszędzie tam, gdzie nie przykrywała jej piana, miała wygląd kleisty jakiś, lepki; fale, coraz słabiej widoczne w zapadającym zmroku, podobne były do kałuży żółci. Tu i ówdzie pojawiała się fala bardziej płaska, o posiekanej, po- pękanej gwiaździście powierzchni, niczym szkło, na które rzu- cono garść kamieni. A w środkach owych pęknięć promieni- stych, w wirujących, niewielkich lejach drżały fosforyzujące światełka, podobne do połyskujących źrenic sowy. „Matutina", znakomita pływaczka, brawurowo prześliznęła się przez niebezpieczne rozfalowanie wód nad ławicą Cham- bours. Ławica Chambours, utajona przeszkoda u wyjścia z Portlandzkiej Zatoki, to nie wał podwodny, lecz amfiteatr. Jest to piaszczysty cyrk podwodny, ze stopniami wyrzeźbionymi koliście wirowaniem wód, z areną okrągłą, symetryczną, poło- żoną głęboko, jakby Jungfrau utopiono w oceanie, jest to koli- zeum morskie, które nurek dostrzec może poprzez zagadkową przezroczystość topieli. Taka jest ławica Chambours. Walczą tam hydry, potykają się lewiatany. Legendy głoszą, że tam to właś- nie, w głębi gigantycznego leja, znajdują się zwłoki okrętów schwytanych i ściągniętych na dno przez pająka-olbrzyma, Krakena, zwanego również Rybą-Górą. Jest to groźny duch morza. — Wodzem? — Nie. — Więc kim? — Duszą. Ta widmowa rzeczywistość, niedostrzegalna dla ludzkiego oka, na powierzchni przejawia się tylko lekkim zmarszczeniem. wód. Ławica Chambours w dziewiętnastym stuleciu rozpadła się- w gruzy. Wybudowano tam łamacz fal i silne wstrząsy wody rozkruszyły tę wysoką podmorską budowlę, tak jak grobla por- towa, wybudowana w roku 1760 w Croisic, przesunęła o ćwierć- godziny czas przypływów i odpływów. A przypływ i odpływ są przecież wieczne; wieczność jednakże o wiele bardziej, niż się- nam to wydaje, posłuszną bywa człowiekowi. IV POJAWIA SIĘ ODMIENNA OD INNYCH CHMURA Starzec, którego wódz bandy nazywał i mędrcem, i szaleń- cem, stanął teraz na dziobie statku. Od chwili przepłynięcia- ponad ławicą Chambours uwaga jego podzieliła się pomiędzy niebo i morze. To spuszczał wzrok, to go ku górze wznosił, a na j uporczywie j, najpilniej śledził północny wschód. Szyper powierzył ster jednemu z marynarzy, przełazi przez zwój lin na rufie i przeszedł po pochyłym pokładzie na dziób statku. Podszedł do starca, nie śmiał go jednakże zaczepić. Przystanął więc nieco z tyłu, przyciskając łokcie do boków, z głową prze- chyloną na ramię, i wlepił weń oczy wznosząc brwi i uśmie- chając się lekko kącikami warg. Postawa ta zdradzała ciekawość wahającą się pomiędzy szacunkiem i drwiną. Starzec zaś, czy to dlatego, że miał we zwyczaju mówić sam do siebie, czy też dlatego może, że świadomość czyjejś obec- ności z tyłu wywołała w nim chęć rozmowy — wpatrując się w przestrzeń przemówił tak: — Południk, od którego mierzy się wzniesienie proste, ozna- czony jest w tym stuleciu przez cztery gwiazdy: przez gwiazdę Polarną, przez konstelację Kasjopei, Głowę Andromedy ^ i gwiazdę Algenib, znajdującą się w konstelacji Pegaza. Ale nie widać ani jednej z nich. Słowa padały martwo, ledwie dosłyszalne, głuche, wyma- wiane jakby nie przez starca, lecz przez kogoś innego poprzez niego. Spływały z ust jego i nikły. Monolog — to dym pocho- dzący z wewnętrznego ognia ducha. Szyper spróbował się odezwać: — Wielmożny panie ... Starzec, być może, nieco głuchy i zamyślony głęboko, mówił •dalej: — Za mało gwiazd, za wiele wiatru. W pobliżu brzegu wiatr zawsze zbacza ze swej drogi i przerzuca się na ląd. Pionowo spada na wybrzeże. Dzieje się tak dlatego, że ziemia cieplejsza jest od morza. Powietrze ponad nią jest lżejsze. Zimny i ciężki wiatr morski rzuca się ku lądowi, by je stamtąd wypierać. Dlatego też wszystkie wiatry ze wszystkich stron przestworzy wieją w kierunku ziemi. Należałoby właściwie ustalić stosunek zależności pomiędzy równoleżnikiem zliczonym a przewidywa- nym. Jeżeli szerokość obserwowana różni się od szerokości prze- widywanej nie więcej niż o trzy minuty na dziesięć mil mor- skich,, a cztery na dwadzieścia — znaczy to, że statek jest na właściwym kursie. Szyper skłonił się, starzec jednakże nie dostrzegał go nadal. •Stał bez ruchu, wyniosły, nieprzystępny, odziany jak gdyby w togę uniwersytecką z Oksfordu czy Getyngi. Spoglądał na morze spojrzeniem wytrawnego znawcy i ludzi, i wód. Obser- wował fale w taki sposób, jakby chciał przemówić do nich wśród czynionego przez nie hałasu, pouczyć je o czymś bardzo ważnym. Miał w sobie coś z nauczyciela i coś z wieszcza. Wy- glądał jak bakałarz, co dawałby nauki otchłani. Ciągnął dalej swój monolog. Wiedział zresztą, być może, że 'ktoś go słucha, być może, mówił umyślnie. — Można by puścić się w zapasy, gdyby się miało koło ste- rowe zamiast sterownicy. Przy szybkości czterech węzłów •trzydzieści funtów ciśnienia na koło oddziałać może z siłą trzykroć stu tysięcy na kierunek. A nawet i z większą siłą, w niektórych wypadkach bowiem można nałożyć dwa dodatkowe zwoje na wał steru. Szyper ukłonił się po raz drugi i rzekł: — Wielmożny panie... Oko starca zatrzymało się na nim wreszcie. Nie poruszył się, głowę tylko zwrócił w jego stronę. — Nazywaj mnie doktorem. — Wielmożny doktorze, jestem szyprem na tym statku. — To dobrze — odrzekł „doktor". Doktor — tak bowiem odtąd zwać go będziemy — bez oporu dał się wciągnąć w rozmowę. — Czy masz oktant angielski? — zapytał. — Nie. — Bez angielskiego oktantu nie możesz przecież zmierzyć wysokości ni z rufy, ni z dziobu. — Baskowie potrafili mierzyć wysokość, zanim jeszcze Anglicy pojawili się na świecie — odparł szyper. — Strzeż się przyboju. — Zmniejszam szybkość, gdy tak trzeba. — Czy zmierzyłeś szybkość statku? — Tak. — Kiedy? — Przed chwilą. —— A w. jaki sposób? — Za pomocą logu. — A czy pamiętałeś o sprawdzeniu deszczułki logu? — Naturalnie. — Czy klepsydra dokładnie odsypuje swoje półminuty? — Tak. — Czy pewny jesteś, że piasek nie nadwerężył szyjki łączą- cej oba zbiorniki? — Jestem pewny. — A czy wypróbowałeś dokładność klepsydry za pomocą wahań kuli muszkietowej, zawieszonej... 9t — ... Na gładkiej nici skręcone] ze zmoczonych konopi? Oczywiście. — A czyś nie zapomniał powoskować nić, aby się nie wy- dłużyła? — Nie zapomniałem. — A czy wypróbowałeś log? — Dokładność klepsydry sprawdziłem za pomocą kuli musz- kietowe], a dokładność logu za pomocą kuli armatniej. — Jaką średnicę ma twoja kula? — Jedną stopę. — Dobra waga. — To stara kula z naszego dawnego wojennego barkasu „La- Casse de Par-Grand". — Czy tego, który był w armadzie? — Tak. — Tego, który brał na pokład sześciuset żołnierzy, pięćdzie- sięciu marynarzy i dwadzieścia pięć armat? — Wiedzą o tym skały podwodne. — A jak wyważyłeś ciśnienie wody na kulę? — Niemiecką wagą ręczną. — Czyś uwzględnił napór wody na linę, na której kula wi- siała? — Tak. . — I cóż wypadło? — Ciśnienie wody wynosi sto siedemdziesiąt funtów. — Czyli że statek robi cztery mile francuskie na godzinę. — Albo trzy mile holenderskie. — Lecz to jest tylko nadwyżka, różnica szybkości statku w stosunku do szybkości fali. — Bez wątpienia. — Dokąd sterujesz? — Do pewnej niewielkiej zatoki, dobrze mi znanej, a poło- żonej. pomiędzy Loyola i Saint-Sebastien. — Staraj się jak najszybciej osiągnąć równoleżnik, przy którym położony jest cel podróży. — Tak. Staram się, by jak najmniej zbaczać z drogi. — Nie dowierzaj wiatrom i prądom. Pierwsze pobudzają drugie. — Traidores l. — Nie klnij. Morze słucha. Nie znieważaj. Obserwuj tylko. — Na wszystko baczyłem pilnie i nadal pilnie baczę. Kieru- nek przypływu w tej chwili sprzeczny jest z kierunkiem wia- tru; już wkrótce jednak, gdy prąd odwróci się i pójdzie z wia- trem, nabierzemy szybkości. — Czy masz mapę morską? — Nie. Nie mam mapy tego morza. — Żeglujesz więc po omacku? — Wcale nie. Mam przecież kompas. — Kompas to dopiero jedno oko. Drugie oko — to mapa. — Jednooki także widzi. — W jaki sposób wymierzasz kąt drogi pomiędzy szlakiem & stępką? — Mam kompas drogowy i zgaduję na oko. — Że zgadujesz, to dobrze; lepiej by jednak było, gdybyś wiedział. — Krzysztof 2 także zgadywał. — Podczas mgły, kiedy róża wiatrów kręci się złośliwie, trudno jest schwycić, okiełznać wicher. Można zagubić wtedy -wszelki kierunek. Osioł nawet, byleby miał mapę, więcej wart jest wówczas od wróżbity i wszystkich jego przepowiedni. — Na razie wieje czysty wiatr północno-zachodni i nie wi- dzę powodów do niepokoju. — Statki to muchy w sieci pająka, którym jest morze. —— W tej chwili i fala, i wiatr są dla nas raczej przychylne. — Czarne pyłki drgające na fali — oto czym są ludzie na oceanie. — Nie wydaje mi się, by miało nam grozić niebezpieczeń- stwo tej nocy. 1 Zdrajcy. 2 Krzysztof Kolumb. — W każdej chwili wpaść możemy w kabałę, z której nie- łatwo będzie ci się wydostać. — Jak dotychczas, wszystko idzie gładko. Spojrzenie doktora zatrzymało się na północnym wschodzie- Szyper ciągnął dalej: — Bylebyśmy tylko dotarli do Zatoki Gaskońskiej, dalej od- powiadam za wszystko. Hej, wielki Boże, tam to już jestem w domu. Znam moją Zatokę Gaskońską niczym własną kieszeń. To misa z wodą, co często piekielnie się złości, ale w każdym miejscu znam poziom jej wód i rodzaje dna: i muł koło San- -Cipriano, i muszle przy Cizarque, i piasek u przylądka Penas, i żwir w okolicy Boucaut de Mimizan, znam tam kolor każdego kamyka. Urwał; doktor nie słuchał bowiem. Wpatrywał się uważnie w północny wschód. Na jego lodo- watej, obojętnej twarzy działo się coś niezwykłego. Malowało się na niej całe przerażenie, jakie tylko wyrazić może maska z kamienia. Z ust wyrwały się słowa: — A jednak! Źrenice jego, okrągłe w tej chwili niczym u sowy, coraz bar- dziej rozszerzały się z przerażenia wpatrując się uparcie w je- den punkt, hen, daleko. — Tak, to właśnie to! Cóż, niech się stanie, co stać się musi — odezwał się znowu. Szyper patrzył na doktora. A on ciągnął dalej, przemawiając jakby do siebie czy też może do kogoś, kto znajdował się gdzieś w bezbrzeżnej otchłani: — Powiadam: niech się stanie, co stać się musi. Zamilkł i tylko oczy otwierał coraz szerzej, i ze zdwojoną —uwagą wpatrywał się w jakiś punkt na niebie. Wreszcie ode- zwał się znowu: — Nadciąga to z daleka, ale wie dobrze, czego chce. Wycinek przestrzeni, w którym zatonęło spojrzenie i cała uwaga doktora, leżał po stronie przeciwnej niż zachód i oświe- tlony był przez odblask ginącego światła jasno, prawie jak w dzień. Wycinek ów, niewielki, otoczony strzępami szarawych mgieł, był po prostu błękitny, błękitem podobnym jednakże- bardziej do ołowiu niż do lazuru. Doktor całą swą postacią odwrócony ku morzu, nie patrząc już teraz na szypra, wskazał palcem ów wycinek powietrza- i rzekł: — Widzisz? — Co? — To. — Co? — Tam. — Ten błękit? Tak, widzę. — Co to jest? — Miejsce na niebie. — Dla tych, co pójdą do nieba. Dla tych zaś, co iść muszą gdzie indziej, jest to coś całkiem innego. Tym tajemniczym słowom towarzyszyło spojrzenie ginące gdzieś w mroku, przerażające. Zapadła cisza. Szyper, wspominając podwójną nazwę nadaną człowiekowi" owemu przez wodza bandy, zapytywał teraz sam siebie: Czy to szaleniec czy mędrzec? Palec doktora, kościsty, wyprostowany, ciągle jeszcze wska- zywał gestem wyroku ów mętny błękit na widnokręgu. Szyper przyjrzał się owemu błękitowi uważniej. — To prawda — mruknął — to nie niebo, tylko chmura. — Chmura błękitna groźniejsza jest od czarnej — rzekł dok- tor. Po chwili odezwał się znowu: — To chmura śnieżna. — La nube de la nieve — powtórzył po hiszpańsku szyper, jakby usiłował w ten sposób lepiej zrozumieć znaczenie tych słów. — A czy wiesz ty, co to jest śnieżna chmura? — Nie. — Dowiesz się już wkrótce. Szyper w dalszym ciągu obserwował widnokrąg. I przyglądając się chmurze cedził przez zęby: — Miesiąc burz, miesiąc deszczów, kaszlący styczeń i płacz- liwy luty — oto i cała zima w naszej Asturii. Nasze deszcze są ciepłe. Śnieg leży u nas tylko w górach. O, tam to trzeba uwa- żać na lawiny! Lawina nie liczy się z niczym. Lawina to bestia. — A trąba powietrzna to monstrum — rzekł doktor. I dorzucił po chwili milczenia: — Oto nadciąga, będzie tu już wkrótce. — Kilka różnych wiatrów bierze się do dzieła — mówił da- lej. — Potężny wiatr zachodni i cichy ze wschodu. — Z cicha pękł — rzekł na to szyper. Niebieska chmura rosła. —_ Jeżeli śnieg spadający z gór jest tak niebezpieczny — mó- wił dalej doktor — to pomyśl tylko, czym być może śnieg, co -wali z samego bieguna. I patrzył szklanym spojrzeniem. Wydawało się, że chmura rozrasta się równocześnie i na widnokręgu, i na jego twarzy. Znów przemówił, z akcentem rozmarzenia w głosie: — Każda minuta przybliża chwilę ostateczną. Wola niebios spełniać się zaczyna. Szyper znów zapytywał w duchu sam siebie: „Czyżby to był szaleniec?" — Kapitanie — mówił dalej doktor nie odrywając spojrze- nia od chmury — czyś często żeglował po kanale La Manche? — Jestem tu dzisiaj po raz pierwszy — odrzekł szyper. Całą uwagę doktora zajmowała niebieska chmura. Jak gąbka nasiąknięta wodą nic już więcej nie chłonie, tak też i on, cały przejęty niepokojem z jednego tylko powodu, słysząc odpo- wiedź szypra zaledwie wzruszył ramionami. — Jakżeż to tak? — Wielmożny doktorze, zazwyczaj dopływałem tylko do Irlandii. Z Fontarabie jeździłem do Black-Harbourg i na wy- spę Akill, która jest właściwie dwiema wyspami. Jeździłem też czasem do Brachipult, położonego na jednym z przylądków Walii. Zawsze jednak zostawiałem wyspy Scilly idące na pół- noc po prawej burcie. Tutejszego morza nie znam wcale. — To źle. Biada temu, co uczy się dopiero sylabizować na oceanie. Kanał La Manche to morze, w którym biegle czytać należy. Wody jego — to sfinks. Strzeż się jego dna. — Jesteśmy przecież na dwudziestu pięciu sążniach. — Trzeba się trzymać pięćdziesięciu pięciu sążni na odpły- wie, a wystrzegać się dwudziestu sążni na przypływie. — Będziemy sondować. — Kanał La Manche to nie zwykłe sobie morze. Gwałtowniej- sze przypływy dochodzą na głębi do pięćdziesięciu stóp, a do dwudziestu pięciu stóp na płyciznach. Tutaj odpływ odpływowi nie równy. No i cóż? Zdaje mi się, żeś się nieco zafrasował. — Będziemy w nocy sondować. — Na to trzeba by się zatrzymać, a nie będziesz mógł. — Dlaczego? — Nie pozwoli ci wiatr. — Spróbujemy. — Nawałnica wbije ci nóż w plecy, — A ja powiadam, że będziemy sondować, wielmożny do- ktorze. — Nie będziesz w stanie nawet stanąć burtą do wiatru. — W Bogu nadzieja. — W słowach bądź ostrożny. Nie wymawiaj na próżno draż- liwych imion. —- A ja mówię, że będę sondował. — Miarkuj się, człowieku. Tylko patrzeć, jak wiatr zada ci bobu. — Mówię tylko, że spróbuję to uczynić. — Napór wody nie pozwoli zarzucić ołowiariki i twoja lina. pęknie. Prawda, że po raz pierwszy zapuszczasz się w te mor- skie okolice. — Tak, po raz pierwszy. — A więc słuchaj, co ci powiem. T - Człowiek śmiechu Słowo „słuchaj" wymówione zostało tak władczo, że szyper ukłonił się powtórnie. — Słucham, wielmożny doktorze. — Weź lewy hals i ster prawo na burt. — Jak pan mówi? —. Idź na zachód. — Caramba! - — Idź na zachód. — To nie podobna. — Czyń, jak chcesz. Mówię ci to tylko ze względu na innych. Ja godzę się na każdy wyrok losu. — Ależ, wielmożny doktorze, położyć kurs na zachód . . . — Tak, kapitanie. — A więc iść pod wiatr? — Tak, kapitanie. — Będzie rzucać diabelnie. — Dobieraj innych słów. Tak, kapitanie. — To wściekła praca dla kadłuba! — Tak, kapitanie. — To, być może, maszt złamany. — Być może. — I pan chcesz, żebym sterował na zachód! — Tak. — Jakżeż mogę? — Więc dogaduj się z morzem, jak sam zechcesz. — A może się wiatr odwróci? — Nie odwróci się całą noc. — Dlaczego? — Ten wiatr ma oddech tysiąca dwustu mil. — I pod taki wiatr iść? Niepodobieństwo! —' Powtarzam: trzymaj kurs na zachód. — Cóż, spróbuję. Ale i tak nas zniesie. — Właśnie w tym tkwi niebezpieczeństwo. — Zniesie nas na pewno na wschód. — Nie daj się znosić na wschód. — Bo co? — Czy wiesz, kapitanie, jak brzmi dziś dla nas imię śmierci?" — Nie. — Imię jej jest: wschód. — Pójdę na zachód. • Tym razem doktor popatrzył wreszcie na szypra, uporczy- wie, z natężeniem, jakby pragnął wszystkimi swymi siłami wbić tę myśl w jego mózg. Odwrócił się ku niemu całą swoją postacią i wolno, dobitnie, akcentując każdą sylabę, powiedział: — Jeżeli tej nocy, już na pełnym morzu, usłyszymy bicie dzwonu — statek jest zgubiony. Szyper spojrzał nań ze zdumieniem. — Co to znaczy? Doktor nic mu nie odrzekł. Spojrzenie jego, na chwilę jakby obnażone, znów cofnęło się w głąb. Zdawać by się mogło, że zapatrzony sam w siebie nie usłyszał nawet zdziwionego pyta- nia szypra. Nie dostrzegał już niczego, zasłuchany cały w ja- kieś wewnętrzne głosy. Wargi jego wyszeptały cicho, machinal- nie takie oto słowa: — Dla czarnych dusz nadeszła chwila, kiedy czas już obmyć się z win. Na twarzy szypra pojawił się wyrazisty grymas. Mruknął: — Więcej on chyba pomylony jak mądry! I odszedł. Zwrócił jednakże dziób statku na zachód. Wiatr tymczasem dął coraz mocniej, coraz groźniej huczało morze. V HARDQUANON Na całym widnokręgu, jak okiem sięgnąć, mgły kłębiły się, pęczniały, jak gdyby jakieś liczne a niewidzialne usta dmucha- ły z całych sił nadymając burzą wielkie miechy chmur. Kształ- ty ich stawały się coraz bardziej niepokojące. »• ,99 Niebieska chmura zakrywała powoli coraz to większy szmat nieba. Rozrastała się tyleż na zachód, co i na wschód. Posu- wała się jakby pod wiatr. Sprzeczności takie są wynikiem istnienia różnych kierunków wiatru w różnych warstwach po- wietrza. Morze, przed chwilą jeszcze pokryte łuską, teraz przyoblekło się w skórę. Takie bywają obyczaje tego smoka. Był to już nie aligator, lecz wąż boa. Skóra ta, ołowiana i brudna, wydawała się gruba i pomarszczona była w ciężkie fałdy. Na powierzchni to tu, to tam wznosiły się spienione, samotne bałwany, na- brzmiewały i pękały podobne do wrzodów. Płaty piany wyglą- dały jak trąd. W tej to chwili właśnie barkas, widziany jeszcze z daleka przez porzucone na brzegu dziecko, zapalił swoją latarnię. Upłynęło piętnaście minut. Szyper poszukał spojrzeniem doktora; nie było'go już jednak' na pokładzie. Kiedy go szyper opuścił, doktor pochylił swoją niewygodną w takich chwilach postać i przez niskie wejście wszedł do ka- juty. Usiadł przy piecu, na zydlu, wyciągnął z kieszeni skó- rzany kałamarz i portfel skórzany, z portfelu wyjął pergamin złożony we czworo, stary, wyplamiony, pożółkły, rozłożył ar- kusik, wziął do ręki pióro z piórnika, portfel położył sobie płasko na kolanach, na nim pergamin i na odwrotnej jego stro- nie w migotliwym świetle latarni, zapalonej przez kucharza, zaczął pisać nie bacząc na silne kołysanie statku. Pisał długo. Podczas tego pisania zauważył doktor w pewnej chwili flaszę samogonu, z której Prowansalczyk pociągał, ilekroć wypadło mu dosypać pieprzu do gotującej się zupy, jakby radził się trunku, jak ją doprawić do smaku. Doktor zauważył tę flaszę nie dlatego wcale, że była w nie} wódka. Wzrok jego zatrzymał napis wpleciony czerwonym włóknem w białą wiklinę. W kajucie dość było jasno, by mógł dojrzeć go i odczytać. Przerwał więc pisanie i przesylabizował półgłosem: — Hardquanon. I rzekł do kucharza: — Nigdy dotąd jeszcze nie zauważyłem tej flaszy. Czyżby należała ona do Hardquanona? — Do tego biedaka Hardquanona? — odrzekł kucharz. — Tak. Doktor pytał dalej: — Do Hardquanona, Flamanda z Niderlandów? — Tak. — Tego, co teraz jest w więzieniu? — Tak. — W wieży Chatham? — To jego flasza — odrzekł kucharz — a on sam był moim przyjacielem. Mam ją teraz na pamiątkę. Czy ujrzymy go jesz- ' cze? Tak, tak, to jego flasza, zawsze ją nosił przy boku. Doktor znowu ujął za pióro i z wysiłkiem kreślił dalej po per- gaminie nierówne litery. Starał się najwidoczniej, by pisać jak najbardziej czytelnie. Pomimo kołysania się statku i drżenia jego starczej ręki napisał wreszcie to, co miał do napisania. A czas już był po temu, nagle bowiem dał się odczuć potęż- ny wstrząs, Fale runęły na statek gwałtownym naporem, rozpoczynał się ów groźny taniec, którym okręty witają nadchodzącą burzę. Doktor wstał, podszedł do pieca równoważąc umiejętnym uginaniem kolan chybotanie się barkasu, jak mógł, osuszył nad płonącym pod kociołkiem ogniem to, co napisał przed chwilą, złożył pergamin, wsunął go z powrotem do portfelu i ukrył w kieszeni i portfel, i kałamarz. W kambuzie, umieszczonym w samym środku barkasu, w przemyślnym odosobnieniu kołysanie niewątpliwie najmniej dawało się we znaki. Mimo to kociołek chybotał się jak waha- dło. Prowansalczyk nie spuszczał go z oka. — Polewka z ryb — powiedział. — Dla ryb — odrzekł doktor. I powrócił znowu na pokład. SĄDZĄ, ZE SĄ URATOWANI Niepokój doktora wzrastał. Usiłował też jak najdokładniej zdać sobie sprawę z położenia i ktoś, kto by stał tuż obok nie- go, usłyszałby takie oto ciche słowa: — Za wielka chwiejba na burtę, za mało rzuca dziobem. Po czym, pochłonięty cały przez tajemną pracę ducha, znów zagłębił się w swych myślach niczym górnik w szybie kopalni. Jednakże mimo zamyślenia nadal obserwował morze. W mo- rze patrzy się jak w sen. Ponura męczarnia wiekuiście udręczonych wód miała się oto rozpocząć. Z odmętu dobywał się jęk żałosny. W niezmierzo- nym ogromie przestrzeni dokonywały się jakieś chaotyczne, zło- wieszcze przygotowania. Doktor śledził pilnie wszystko, co działo się dookoła, żaden najdrobniejszy nawet szczegół nie uchodził jego spojrzeniu. W oczach jego zresztą nie malował się zgoła wyraz rozmarzonej kontemplacji. Nikt nie potrafi przy- patrywać się piekłu w obojętnym zamyśleniu. Jakiś potężny wstrząs, na wpół utajony jeszcze, ale już wy- czuwalny w ogólnym zamęcie przestworzy, coraz to bardziej rozpętywał i wiatr, i mgły, i fale. Nie ma na świecie nic nad ocean logiczniejszego, a równocześnie nic nie wydaje się być bardziej niedorzeczne. Rozpraszanie się jest nieodłączną wła- ściwością jego wszechwładzy, jest jednym z elementów jego ogromu. Fala jest albo przyjacielem, albo wrogiem. Formuje się po to tylko, by zniknąć. Jedno jej zbocze napiera, drugie— wyzwala. Obraz fal jest jak przywidzenie. Jak odmalować tę grę bruzd i skib morskich, potężnych a zaledwie rzeczywistych, te doliny i przełęcze, to wznoszenie się i opadanie piersi w gwał- townym oddechu, te ledwie napoczęte zarysy? Jak opisać gąszcze piany niby góry zrobione ze snu? Niewypowiadalne spotkasz tam wszędzie, w fałdowaniu się i rozlewie, w niepoko- ju, w nieustannym zaprzeczaniu własnej istocie, w grze światła i cienia, w zwisaiących chmurach, w sklepieniach załamujących się co chwila, w rozpadaniu się nieprzerwanym, nieustannym : w zgiełku ponurym, który towarzyszy temu szaleństwu. Wiatr północny nie ustalił się ostatecznie. A gwałtowność jego tak była przyjazna, tak korzystna dla tym szybszego od- dalania się od angielskich brzegów, że szyper ,,Matutiny" po- stanowił rozwinąć wszystkie żagle. Barkas mknął pędem przez piany łopocząc płachtami płótna gnanymi przez wiatr rufowy, skacząc z fali na falę zaciekle a wesoło. Radowali się uszczęśli- wieni uciekinierzy. Uderzali w dłonie przyklaskując wzburzo- nym bałwanom, fali, wiatrom, żaglom i pędowi, i ucieczce, i nieznanej przyszłości. Doktor, pogrążony w myślach, wydawał się ich nie dostrzegać. Ostatni blask zachodu zgasł. W tej to właśnie minucie patrzące z dalekiej skały nabrzeż- nej dziecię straciło barkas z oczu. Aż dotąd wzrok jego upor- czywie śledził, odprowadzał jak gdyby statek. Czyżtoy spojrze- nie to mieć mogło jakiś udział w wyrokach przeznaczenia? Aż wreszcie barkas zginął w oddali, dziecko nie widziało już nic. Odeszło więc, ku północy, a barkas mknął dalej na po- łudnie. Ciemność pochłonęła wszystko. VII PRZERAŻENIE Unoszonym przez barkas zbieeom tym radośniej i lżej robiło się na duszy, im szybciej oddalały się i nikły niegościnne brze- gi. Coraz to bardziej rozszerzał się krąg oceanu, coraz to bar- dziej malały w ciemności i Portland, i Purbeck, i Tineham,, i Kimmeridge, i oba Matravers długie linie skał zasnutych mgłą, i wybrzeże z jasnymi punktami latarni. Zniknęła Anglia. Zbiegów otoczyło zewsząd morze. Noc stała się nagle przerażająca. Znikła przestrzeń dookoła; czerń nieba zamknęła się nad statkiem. Zaczął padać rzadki śnieg. Nieliczne jego płatki ja- wiły się niby błądzące dusze. Tam skąd wiał wiatr, panował nieprzejrzany zmrok. Jakże się poczuli osamotnieni. Zasadzką było wszystko, co stać się z nimi mogło. Taką to właśnie otchłanną ciemnością rozpoczyna się w na- szym klimacie wichura polarna. Olbrzymia, ciężka chmura, podobna do hydry oglądane] od spodu, zawisła nad oceanem, przylegając tu i ówdzie do fal swoim sinym podbrzuszem. Wyglądało to, jak gdyby rozdarte wory wciągały w siebie morze, wyrzucając ze swego wnętrza opar i napełniając się wodą z kolei. Tam, gdzie chmura wsysała się w ocean, podnosiły się na jego powierzchni stożki piany. Nawałnica zbliżała się, a statek sunął w nią na oślep. Bar- kas i burza wychodziły sobie na spotkanie, rzekłbyś, że się na- wzajem wyzywają. Przy tym pierwszym starciu nie zwinięto ani jednego żagla, nie spuszczono żadnego kliwra, nie ściągnięto żadnego refu, tak ludzie ci upojeni byli radością ucieczki. Maszt giął się i trze- szczał jakby w przerażeniu. Na naszej północnej półkuli kierunek cyklonów zgodny jest z ruchem zegara. Wieją one od strony lewej ku prawej, a szyb- kość ich osiąga czasem aż sześćdziesiąt mil na godzinę. Barkas, choć znajdował się całkowicie we władaniu tego gwałtownego, wirowego prądu, zamknięty w jego ruchomym jarzmie, walczył uparcie o pozycję prostopadłą do fali i czujnie strzegł trawersu przed wściekłymi uderzeniami sztormu. Zabiegi te zresztą nie na wiele by się zdały, gdyby skok wichury przekroczył półokrąg róży. Głuchy, głęboki huk rozgrzmiewał na całej wrogiej, niedo- stępnej przestrzeni morza. Niczego porównać się nie da z tym rykiem otchłani. Jest to jakieś ogromne, zwierzęce wołanie świata. To, co zwać przy- wykliśmy materią, ów organizm bezdenny, amalgamat niezmie- rzonych sił, w którym czasem dostrzec da się coś na kształt zamysłu — a któż wtedy nie zadrży — ów ślepy, mroczny kos- mos, ów Pan nieodgadniony, wydaje czasem krzyk, krzyk dziw- ny, przeciągły, uparty, długi, który jest mniej niż słowem, a wię- cej niż grzmotem. Krzyk ów — to huragan. Wszelkie inne głosy — śpiewy, melodie, gwary, słowa — to głosy też i piskląt, i ko- chanków, to zgiełki pochodzące z gniazd ptasich i zwierzęcych i mieszkań ludzkich; a ten głos trąby wychodzi z Nicości, która jest Wszystkim. Inne głosy wyrażają duszę i wszechświat; ten — tylko potworność. Jest on wyjący, bezkształtny. Nieokreślo- ne odzywa się swoją nieartykułowaną mową. Sprawa to pate- tyczna i przerażająca. Hałasy te rozmawiają ze sobą i ponad głową człowieka, i pod jego stopami. Wznoszą się, opadają, przepływają i odpływają falami, zaskakują najdzikszymi nie- spodziankami umysł ludzki, to nieznośną fanfarą wybuchają tuż przy naszym uchu, to odzywają się ochryple gdzieś z od- dali; ten zgiełk przyprawiający o zawrót głowy podobny jest do mowy, i jest on mową w istocie; to wysiłek świata, co prag- nąłby przemówić, to bełkotanie cudu. W kwileniu owym wy- raża się chaotycznie to wszystko, czego doświadcza, co cierpi, odrzuca i przyjmuje pulsujący, mroczny ogrom. Najczęściej jest to jakieś bredzenie od rzeczy, podobne do ataku chronicz^-' nej choroby, jest to bardziej epilepsja, rozsiana przypadkowo, niż świadomie użyta siła; sądziłbyś, że jesteś oto świadkiem, jak wstrząsa nieskończonością ,,wielka choroba". Chwilami wy- dawać się może, że to żywioł dopomina się swoich praw, że chaosowi zachciało się zagarnąć znowu cały świat w swoje po- siadanie. Chwilami znów brzmi to jak skarga, przestrzeń uspra- wiedliwia się i rozpacza, jakby obronić chciała sprawę świata; wszechświat wydaje się jak wielki proces; słuchasz i próbujesz uchwycić wysuwane racje, te wszystkie przeciw i za, niebez- pieczne, groźne; niejeden jęk mroku ma w sobie uporczywość sylogizmu. Jakżeż mąci się jasność myślenia! Odnaleźć tutaj możemy przyczynę powstania wszystkich mitologii i politeiz- mów. A grozę tych potężnych pomruków potęguje jeszcze pojawianie się zarysów — ludzkich? nieludzkich? — co giną ledwie dostrzeżone, eumenid zaledwie widzialnych, gar- dzieli furii rysujących się wśród chmur, chimer piekiel- nych, dotykalnych prawie. Nic nie jest w stanie dorów- nać w swej grozie owym łkaniom, śmiechom, sprężystości tych dźwięków, tym pytaniom i odpowiedziom nie do od- gadnienia, tym wołaniom o pomoc, rzucanym w niezna- ne. Człowiek nie wie, jak zachować się powinien słysząc te straszliwe pienia. Ugina się pod tajemnicą tych okrutnych w swej surowości intonacyj. Co się pod nimi kryje? Co one znaczą? czym grożą? o co błagają? Jest to jakieś rozpasanie. Wrzeszczą do siebie przepaści, powietrze nawołuje wody, wiatr — fale, deszcz — skały, zenit — nadir, gwiazdy — pianę, otchłań zerwała kaganiec z pyska — oto ów zgiełk, zgmatwany z jakąś nieokreśloną, tajemniczą kłótnią nieczystych sumień. Wielomówność nocy nie mniej jest ponura od jej milczenia. . Wściekłość tego, co nieznane, wyczuwać się w niej daje. Noc jest to obecność. Ale czego? Odróżniać zresztą należy noc od ciemności. Noc — to absolut. .ciemność — to wielorakość. W języku francuskim gramaty- ka — owa logika — nie przyznaje ciemnościom pojedynczej liczby.'Les tenebres. Noc jest jednolita, ciemność — złożona. Ta mglista wieczorna tajemnica to rozsianie, umykanie, roz- pad i zguba. Nie wyczuwa się już ziemi, wyczuwa się jakąś od- mienną, inną rzeczywistość. W nie kończącym się i nienazwanym mroku jest coś — czy też może ktoś! — co żyje; to jednak, co tam jest żywe, dla nas stanowi składnik śmierci. U kresu naszej ziemskiej wędrówki, kiedy cień ów światłem dla nas się stanie, przyjmie nas to ży- cie. które się poza naszym życiem znajduje. A tymczasem wy- dawać by się mogło, że usiłuje ono dotknąć nas, wybadać. Ciemność — to ucisk. Noc — to jakby ktoś duszę naszą brał •w areszt. W pewnych godzinach, ciężkich a uroczystych, czu- jemy, że w istnienie nasze wkracza to, co znajduje się poza •murem grobowca. t06 Owa bliskość nieznanego nigdy nie bywa bardziej dotykalna niż podczas burzy na morzu. Fantastyka -potęguje grozę. Ten, co w każdej chwili przeciąć jest w stanie każdą działalność człowieka, antyczny Areopag Chmur — ma do swego rozporzą- dzenia siłę nieograniczoną, nieokreśloną, rozsianą i przy jej użyciu formować może wydarzenia wedle swojej chęci. A bu- rza — owa tajemnica — przejmuje i wykonuje w każdej chwili każdą odmianę woli, pozorną czy rzeczywistą. Poeci od najdawniejszych czasów nazywają to kaprysem fal. Lecz kaprys nie istnieje. Zjawiska, co wprawiają nas w zakłopotanie i które kaprysa- mi natury i przypadkami losu nazywać jesteśmy skłonni, są to dostrzeżone przez nas nagie fragmenty praw jeszcze nie po- znanych. VIII NIX l NOX Znamieniem nawałnicy śnieżnej jest czerń. Zwykły wygląd natury podczas burzy — ziemia lub morze pociemniałe, a niebo blade — zostaje odwrócony: niebo jest czarne, a ocean — biały. W dole piana, w górze mrok. Widnokrąg zamknięty oparem, zenit wybity krepą. Burza podobna jest do wnętrza katedry podczas żałobnego obrządku. W katedrze tej nie ma jednak żadnych świateł. Nie ma eliaszowych ogników na grzbietach fal, nie ma fosforyzujących płomyczków; nic, tylko mrok, mrok niezmierzony. Cyklon polarny w tym różni się od cyklonu tro- pikalnego, że ten ostatni zapala wszystkie światła, a tamten — gasi wszystkie. Świat staje się nagle niczym sklepienie lochu. Wśród nocy owej sypie się biały pył, zawisły między niebem i morzem. Plamki te, płateczki śniegu, opadają, unoszą się, błądzą. Są one jakby łzy śmiertelnego całunu, co zacząłby na- gle poruszać się i żyć. A posiewowi temu towarzyszy zawsze szalony wiatr północno-zachodni. Czamość osypująca się biało, .wściekłość w mroku, zgiełk, do jakiego tylko zdolny jest gro- bowiec, huragan u stóp katafalku, oto czym jest śnieżna burza. A spodem rozdygotany ocean przykrywa nieznane a straszne głębiny. W podmuchach północnego, naładowanego elektrycznością wiatru płatki śniegu stają się natychmiast kulkami gradu i po- wietrze jest pełne pocisków. Ostrzeliwana woda tryska. Nie ma gromu. Cicha jest błyskawica borealnej burzy. O ko- cie mówimy czasem, że ,,mruczy paciorek" — to samo rzec by można o tej błyskawicy. Jest to groźba wydobywająca się z na pół uchylonej paszczy, groźba nieubłagana. Burza śnieżna to bu- rza ślepa i niema. A kiedy przeminie, pozostawia za sobą równie • ślepe statki i równie niemych ludzi. Z otchłani tej nie wychodzi się obronną ręką. Niesłusznym jednak byłoby twierdzenie, że żaden statek nie może wyjść cało z tych opresji. Duńscy rybacy z Disco i z Ba- lesin, poławiacze czarnych wielorybów, Hearn, co płynął do Cieśniny Beringa, by odkryć ujście rzeki La Riviere i kopalnie miedzi, Hudson, Mackenzie, Vancouver, Ross, Dumont d'Urvil- le, wszyscy oni, już pod samym biegunem, doświadczali burz śnieżnych najbardziej niełaskawych i wychodzili z nich zdrowi i żywi. W taką to burzę właśnie wpływał barkas triumfalnie, z roz- winiętymi żaglami. Szaleństwo wychodzące na spotkanie sza- leństwu. Montgomery, kiedy uciekając z Rouen wszystką siłą wioseł rzucił swoją galerę na łańcuch zamykający ujście Se- kwany, postąpił równie zuchwale. „Matutina" mknęła. W tym pędzie na wszystkich żaglach nachylenie jej w stosunku do powierzchni morza osiągało chwi- lami groźny kąt piętnastu zaledwie stopni, jej masywna stępka jednakże przylegała do fali, jak przyklejona. Opierała się ona wszelkim zakusom huraganu. Zapalona latarnia oświetlała dziób statku. Napęczniała podmuchem chmura rozpościerała się, nabrzmiewała nad oceanem, morze dokoła barkasu kur- czyło się w jej mrokach coraz bardziej. Ani jednej mewy, Ani jednej skalnej jaskółki. Nic, tylko śnieg. Krąg fal dokoła nie- •wielki był, a przerażający. Dostrzec ich można było niewiele, lecz wszystkie ogromne ponad miarę. Od czasu do czasu wyłaniała się spoza ciemnych warstw ze- nitu błyskawica o kolorze miedzi. Tam, gdzie rozerwała niebo czerwoną szczeliną, widać było wyraźnie, jak bardzo jest ono .groźne. Ów nagły pożar ogarniający głębokości pokazywał prze- paść w całej perspektywie, na mgnienie oka pojawiały się bliskie chmury i cały chaos nieba, uciekający w głąb. Na owym tle ognistym płatki śniegu stawały się czarne, podobne do ciem- nych motyli latających w rozżarzonym piecu. Potem gasło wszystko. Pierwszy wybuch przeminął i burza, gnając barkas nie- ustannie, przytłumiła swój ryk. Pomrukiwała teraz tylko, zgiełk zmniejszył się, wzrosła natomiast groza. Taki monolog nawał- nicy niepokojący bywa niewymownie. Ów recitatw ponury to jakby zatrzymanie się na chwilę tajemniczych walczących sił. Wskazuje on, że nieznane przygotowuje jakąś zasadzkę. Barkas mknął naprzód jak szalony. Jego górne żagle praco- wały straszliwie. Niebo i morze miały barwę atramentu, piany biły wysoko ponad maszt. Chlusty wody, jak potop, szły górą pokładu, a przy każdym przechyle statku kluzy, raz prawo, raz lewoburtowe, zamieniały się w gardziele rzygające pianami. Kobiety ukryły się w kajucie, mężczyźni trwali na pokładzie. Oślepiał wirujący śnieg. Towarzyszył mu chlust fali. Wściekłe było wszystko dookoła. W tej to właśnie chwili wódz bandy stojąc na rufie, jedną ręką przytrzymując się want, drugą zaś potrząsając w świetle latami chustą zerwaną z głowy, wyzywający, szczęśliwy, z dum- nym obliczem, z rozwianymi włosami, pijany ciemnością i bu- Tzą, zawołał: — .Tpsteśmy wolni! — Wolni, wolni, wolni! — powtórzyli zbiegowie. Stali, chwytając się olinowania. — Hura! — krzyknął wódz. — Hura! — przekrzykiwali huragan. -109 A kiedy okrzyk ich zginął we wściekłym wyciu wiatru — z drugiego końca statku odezwał się głos donośny i poważny: — Zamilczcie i . Zwróciły się ku niemu wszystkie głowy. Poznali głos doktora. Ciemności otaczające ich tak były nieprzeniknione, że nie mogli dostrzec jego suchej postaci, opartej o maszt i tworzącej; z nim jak gdyby jedną całość. Głos odezwał się znowu: — Wytężcie słuch. Umilkli wszyscy. I usłyszeli wyraźnie, jak w ciemności dzwonił dzwon. IX « JAK ZAPOBIEGLIWOŚĆ LUDZKA PRÓBUJE BRONIĆ SIĘ PRZEI> SZALEŃSTWEM ŻYWIOŁU Szyper barkasu, nie wypuszczając z rąk steru, roześmiał się szeroko: — Dzwon! To dobrze! Dryfujemy w lewo! Co ten dzwon oznacza? Ze mamy po prawej stronie ląd. Odpowiedział mu głos doktora, mocny a powolny: — Po prawej stronie nie ma lądu. — Ależ tak, na pewno — krzyknął szyper. — Nie. — Ten dzwon odzywa się przecież z ziemi. — Ten dzwon — odrzekł doktor — dzwoni z morza. Zimny dreszcz przeszył tych ludzi zuchwałych. Przerażone twarze obu kobiet pojawiły się w kwadratowym otworze ka- juty, niby dwa widma. Doktor postąpił krok naprzód, oderwała się od masztu jego czarna, .wysoka postać. Dzwon dzwonił i dzwonił w ciemnościach. A doktor tak mówić zaczął: — Na środku morza, na połowie drogi pomiędzy Portlan- dem i Wyspami Anglo-Normandzkimi, znajduje się boja. Zo- stała tam umieszczona jako ostrzeżenie. Boja ta zakotwiczona jest łańcuchami o dno i pływa po powierzchni wody. Na boi owej umocowany jest kozioł żelazny, a na nim, na poprzeczce, zawieszono dzwon. Podczas złej pogody fala chwieje boją i dzwon zaczyna dzwonić. Jego to glos słyszycie. Doktor umilkł, przeczekał gwałtowny zryw wiatru, kiedy zaś głos dzwonu dał się słyszeć znowu, zaczął mówić dalej: — Głos dzwonu tego podczas burzy, przy północno-zachod- nim wietrze, oznacza zagładę. Dlaczego? Dlatego oto: słyszycie dźwięk dzwonu, ponieważ przynosi go wam wiatr. A więc wiatr wieje z zachodu, podwodne zaś skały Alderney znajdują się na wschodzie. Usłyszeć więc głos dzwonu można wówczas tylko, kiedy statek zapędzi się pomiędzy boję i owe podwodne skały. To na te skały właśnie spycha nas wiatr. Znaleźliście się po niedobrej stronie boi. Gdybyście byli po jej właściwej stronie, na pełnym morzu, na bezpiecznym szlaku — dzwonu nie usły- szelibyście. Wiatr nie przyniósłby wam jego dzwonienia. Prze- płynęlibyście w pobliżu boi nie wiedząc nawet, że się tam znaj- duje. Zboczyliśmy z drogi. Ten dzwon — to pobudka śmierci, to zapowiedź rozbicia się okrętu. Kiedy doktor tak mówił, wiatr przycichł, uspokoił się nieco, a dzwon wydzwaniał wolno uderzenie za uderzeniem. Głos je- go. przerywany, nierówny, wydawał się przytwierdzać słowom starca. Rzekłbyś, że to podzwonne otchłani. Wszyscy słuchali z zapartym oddechem to głosu doktora, to dzwonu. X BURZA PIERWOTNA I DZIKA Szyper przyłożył do ust tubę. — Cargate todo, hombres! wszyscy na pokład! —krzyknął.— Zluzować fały, opuścić reję, żagle w dół! Ostro na zachód! Na m otwarte morze! Dziób na boję! Kurs na dzwon' Na głębię! Je- szcze nie wszystko stracone! — Próbuj — rzekł doktor. Przy okazji przypomnieć tu można, że owa boja z urządze- niem alarmowym, coś w rodzaju dzwonu morskiego, została w roku 1802 zdjęta. Bardzo starzy żeglarze pamiętają jeszcze jej głos. Uprzedzała ona o niebezpieczeństwie, nieco za późno jednakże. Rozkaz wykonano. Langwedokczyk pracował jako trzeci maj- tek. Pomagali zresztą wszyscy. Zdarto część żagli, nakładano stropy, gorączkowo porządkowano olinowanie, wzmacniano wanty masztu, dokręcano pokrywy na lukach, uszczelniając tym sposobem statek. Wszystkie te czynności wykonane zostały sprawnie, choć w wielkim pośpiechu i pozornym bezładzie. W obliczu niebezpieczeństwa barkas rozpaczliwie zwierał się w sobie, ograniczał się jakby do elementów najprostszych. Lecz choć statek kurczył się ściągając i zwijając wszystko, co tylko dało się ściągnąć i zwinąć, rósł napór powietrza i wód. Wyso- kość fal osiągała zaiste podbiegunowe rozmiary. Orkan, niczym oprawca, co mu pilno, zaczął statek ćwiarto- wać, rozdzierać na części. W jednym mgnieniu oka wśród straszliwego trzasku poszły ostatnie żagle, zmiecione zostały relingi, wśród splątanych szlagów runął maszt, wszystko szło w drzazgi. Natężenie magnetyczne, znamienne dla nawałnic śnieżnych, współdziałało w niszczeniu olinowania. Liny pękały zarówno pod jego wpływem, jak i pod naporem wiatru. Wysupłane z ro- lek łańcuchy były nie do użytku. Deski poszycia gięły się i trzeszczały pod zbyt gwałtownym naporem. Jedna z fal znio- sła kompas wraz z podstawą i kołpakiem. Inna zerwała jolkę umocowaną, jak każe zwyczaj asturyjski, w poprzek rufy. In- na — zmyła reję leżącą na pokładzie, jeszcze inna — zerwała figurę Madonny z dziobnicy i światło dziobowe. Pozostał już tylko ster. Burza porwała latarnię. Na dziobnicy zawieszono rakietę wielkich rozmiarów nabitą płonącymi w smole pakułami. m A, • ..„: ^. •'.^'•^L...,^ Maszt, złamany przez pół, spowity łopoczącymi na wietrze strzępami żagli, resztkami pozrywanych lin, kawałkami po- trzaskanych bloków osprzętu, zawalał pokład. Padając zmiaż- dżył reling prawej burty. Szyper, stojący ciągle u steru, zawołał: — Dopóki można sterować, nie wszystko jeszcze stracone. Jeszcze statek trzyma się i żyje. Za topory! Maszt do morza! Oczyścić pokład! I załogę, i pasażerów ogarnęła gorączka rozstrzygającej bit- wy. Kilku uderzeniami siekiery zrąbano maszt i zepchnięto go za burtę. Pokład został oczyszczony. — A teraz przywiążcie mnie linką do steru — rozkazał szyper. ' Przywiązano go do sternicy. A kiedy go przywiązano, śmiał się i wołał ku morzu: — Rycz, rycz, wiedźmo! Goręcej bywało koło przylądka Ma- chichaco. I oburącz uchwycił za ster z tym zuchwałym zapałem, jaki .niebezpieczeństwo obudzić w człowieku potrafi. — Hej, bracia, dobra nasza! Niech żyje Matka Boska z Bu- glose! Idziemy na zachód! Nadpłynęła potężna, ukośna fala i zwaliła się na rufę. Wśród burzy zawsze pojawia się wreszcie taki bałwan-tygrys, krwio- żerczy i ostateczny, pojawia się w miejscu z góry wyrokiem losu oznaczonym, przez chwilę pełznie na brzuchu po powierz- chni morza, po czym podrywa się i z rykiem spada na nie- szczęsny statek, druzgocze go w kawałki. Spienione piany przy- kryły rufę ,,Matutiny", wśród ciemności i zalewu wód słychać było trzask łamanych bierwion. A kiedy przewaliła się piana i rufa wyłoniła się spod wody, nie było już na niej ni szypra, ni sternicy. Fala zmyła wszystko. Porwała, uniosła w ryczące odmęty nawałnicy i drewniany kabłąk, i człowieka, którego do niego przed chwilą przywiązano. Wódz bandy wpił wzrok w ciemności. Człowiek śmiechu —Te burlas de nosotros?ł — wyrwał się z piersi jego Okrzyk buntu i rozpaczy. Po czym zawołał: — Zarzucić kotwicę! Ratować szypra! Ludzie poskoczyli do kabestanu. Wyluzowano kotwicę. Bar- kasy nie miewają zwykle więcej niż jedną. I stracono ją na- tychmiast. Dno było ze szczerej skały, fala szalona. Łańcuch pękł jak włos. Kotwica spoczęła na dnie. Z dziobnicy pozostał już tylko 'spoglądający przez lunetę anioł. Barkas stał się od tej chwili martwym, bezwolnym czere- pem, „Matutina" została obezwładniona. Statek ów, tak nie- dawno jeszcze uskrzydlony, zwinny, groźny nieledwie w swych ruchach, teraz do niczego już nie był zdolny. Utracił swobodę manewru. Bierny, sparaliżowany, poddawał się kapryśnemu szaleństwu oceanu. Z orła stał się w kilka minut kalekim ka- dłubem. Tylko na morzu zdarzają się rzeczy podobne. Oddech przestrzeni wzrastał do coraz to straszliwszych roz- miarów. Burza — to przeogromny miech. Potęguje ona i wy- olbrzymia nieustannie ponurość czerni, która, zdawałoby się, nie miewa przecież odcieni. A dzwon dzwonił rozpaczliwie wśród morza, jakby potrząsała nim jakaś obłąkana ręka. „Matutina" stała się igraszką bałwanów, niczym korek rzu- cony na wodę; nie płynęła już, utrzymywała się tylko na fali, wydawało się, że już za chwilę odwróci się do góry dnem, jak martwa ryba. Od ostatecznej zguby ratowała ją tylko dosko- nała szczelność kadłuba. Ani jedna wręga nie ustąpiła pod na- porem fal, nie utworzyła się nigdzie najmniejsza nawet szcze- lina i nawet kropla wody nie mogła się przedostać do środka. Na szczęście, gdyż pompa też była uszkodzona, niezdatna do użytku. Barkas pląsał w obłędnym tańcu wśród udręki odmętu. Po- kład drgał konwulsyjnie, niczym przepona brzuszna przed l Czy sobie z nas drwisz? atakiem wymiotów. Wydawać by się mogło, że usiłuje za wszel- ką cenę zrzucić ze swej powierziohni rozbitków. A oni, bezsilni, bezwładni, czepiali się olinowania, belek, łańcuchów, lin, poła- manych desek "burty, choć gwoździe rozdzierały im dłonie, i na pół oderwanych listew, wszystkiego, co sterczało i trzymało się jeszcze jako tako wśród zniszczenia. Co pewien czas usiło- wali nasłuchiwać. Dźwięk dzwonu słabnął. Rzec by można, że on również kona. Dzwonienie było coraz bardziej głuche, coraz mniej miarowe. Umilkło wreszcie. Gdzież się teraz znajdowa- li? W jakiej odległości od boi? Poprzednio głos dzwonu prze- raził ich, teraz milczenie jego przyprawiało ich o trwogę jesz- cze silniejszą. Wiatr północno-zachodni pchał ich po drodze, z której, być może, nie ma już powrotu. Czuli, jak coraz gwał- towniej popędza statek. Martwy kadłub sunął w mroku. Prze- rażający jest taki ślepy pęd. Przed nimi, za nimi, pod nimi — wszędzie czyhała przepaść. Nie bieg to już był, a spadanie. Nagle, poprzez kłębiące się tumany śniegu, zabłysł czerwony blask. — Światło! — zawołali rozbitkowie. XI CASQUETY Była to rzeczywiście latarnia Light-House na Casquetach. Latarnia morska dziewiętnastego wieku to murowana bu- dowla o kształcie ściętego stożka z umieszczoną na jego szczy- cie skomplikowaną maszynerią oświetleniową. Latarnia na Casquetach dzisiaj — to potrójna biała wieża, na której usta- wiona została potrójna aparatura świetlna. Trzy czasze świetlne obracają się w krąg, poruszane zegarowym mechanizmem z do- kładnością tak wielką, że marynarz, co pełni wachtę na płyną- cym po morzu okręcie, chodząc po pomoście machinalnie odmierza dziesięcioma krokami czas, kiedy czasze płoną, i dwu- dziestoma pięcioma krokami czas, na który gasną. Wszystko "• 115 jest najściślej obliczone zarówno w ustawieniu ogniskowe] i rzucie światła, jak i w obrocie ośmiobocznego graniastosłu- pa utworzonego z ośmiu potężnych soczewek przechodzących na krańcach w okrężne pryzmaty. Działający z matematyczną ścisłością mechanizm napędowy zabezpieczony jest od uderzeń czy to morza, czy to wiatru przez szyby na cal grube, które jednak rozbijają czasami orły morskie rzucając się w nie na oślep — olbrzymie ćmy tych gigantycznych świec. Budowla, co ochrania murami swymi ów mechanizm, co służy mu za podstawę i oprawę, jest matematycznie ścisła tak samo jak i on. Wszystko w niej jest surowe, nagie i ścisłe. Latarnia mor- ska — to cyfra. W siedemnastym stuleciu latarnia morska była czymś na kształt pióropusza zdobiącego ziemię na jej nadmorskiej kra- wędzi. Architektura jej wieży pełna była ekstrawagancji i prze- \ pychu. Przyozdabiano ją szczodrze w balkony, balustrady, wie- życzki, loże, gloriety i chorągiewki. Gdzie okiem rzucić, wszędzie aż się roiło od maszkaronów, posągów, ornamentów roślinnych i wolut, płaskorzeźb, figurek, figurynek i kartuszy z inskrypcjami. Pa-r żn bello — taki na przykład widniał napis na latarni w Eddystone. Dodajmy tu mimochodem, że tej po- kojowej deklaracji nie zawsze udawało się rozbroić ocean. Winstaniey umieścił taki sam napis na latarni, którą własnym kosztem wystawił w dzikim, niedostępnym miejscu naprzeciw- ko Płymouth. Po ukończeniu budowy sam zamknął się w wie- ży, by wypróbować jej odporność podczas burzy. I burza po- rwała latarnię razem z Winstanieyem. Te przesadne budowle zresztą każdym szczegółem swej konstrukcji ułatwiały nawał- nicy dokonywania na nich dzieła zniszczenia; podobnie suto szamerowany mundur generała jest podczas bitwy znakomitym celem dla wroga. Prócz ozdób z kamienia znajdowały się tam zazwyczaj liczne ozdoby z żelaza, miedzi, drzewa; wszystkie zamki były bogato rzeźbione, każda belka ociosana ozdobnie. Ze ścian latarni, poumieszczany wśród arabesek i ozdób, zwie- szał się wszędzie naj różnorodnie jszego rodzaju sprzęt morski, przydatny i nieprzydatny, części kabestanu, wielokrążki, kluby, części mechanizmu zegarowego, drabiny, szlupbelki, bosaki. Na szczycie, dookoła ogniska, na podstawach wyrobionych w me- talu, wznosiły się wielkie żelazne lichtarze, a w nich umiesz- czano kawałki lin nasycone smołą, knoty, których upartego płomienia żaden wiatr nie mógł zdmuchnąć. Prócz tego jeszcze cała wieża od fundamentów po szczyt przybrana bywała w cho- rągwie morskie, wimple, bandery, sztandary, proporce, propor- czyki, w zbieraninę najrozmaitszych kolorów, kształtów, her- bów, znaków, niesforną i pstrokatą, co wznosiła się coraz wyżej, z gzymsu na gzyms, z piętra na piętro, aż do płomien- nego kosza na szczycie latarni. Podczas burzy wszystkie te gał- gany furkotały uciesznie w świetle ognia. Owa świetlista fan- faronada na samej krawędzi przepaści podobna była do wyzwania i rozniecała zuchwałą odwagę w rozbitkach. Lecz latarnia na Casquetach była całkiem inna. Była to w owej epoce stara, prymitywna latarnia morska, wybudowana jeszcze z rozkazu Henryka I po rozbiciu się „Blanche-Nef" — zwykły stos płonący na szczycie skały i przy- kryty koszem z żelaza, żar otoczony kratą, płomień chwiejący się na wietrze. Jedynym udoskonaleniem, jakie na owej latami od dwuna- stego wieku wprowadzono, był potężny miech kowalski, poru- szany przez obciążony kamieniami hak, który w roku 1610 przydano do ogniska. U owych staroświeckich latami ptaki morskie doświadczały jeszcze tragiczniejszych losów niż u latarni dzisiejszych. Nad- latywały przywabione światłem, rzucały się na oślep i wpadały w płonący żar, trzepocząc się rozpaczliwie wśród ognia, niby czarne duchy konające w piekle; czasami wydobywały się z rozpalonej klatki i padały obok na skałę, dymiące, okulałe, oślepłe, niby owady, co spadają pod lampę, na wpół spalone. Dla statku nie uszkodzonego, którym sternik może manewro- wać, latarnia na Casquetach bywa użyteczna. Woła ona: „strzeż się". Uprzedza o podwodnej rafie. Ale dla statku obez- władnionego przez burzę jest ona zjawiskiem złowieszczym. Kadłub jego, bezsilny, sparaliżowany, nie potrafi przeciwstawić się dowolności fali, nie może walczyć z naporem wiatru; ta ryba pozbawiona płetw, ten ptak pozbawiony skrzydeł iść może tam tylko, gdzie pędzi go sztorm. Latarnia wskazuje mu miejsce jego ostatecznej zguby, przyświeca jego zagładzie. Dla takiego statku jest ona żałobną gromnicą. Latarnia na Casquetach oświetla więc rozwierającą się prze- paść, ostrzega o tym, czego uniknąć niesposób. Posępna ironia. XII STARCIE Z PODWODNĄ RAFĄ Nieszczęśni rozbitkowie na „Matutinie" zrozumieli aż nadto to szyderstwo. Blask latarni najpierw ich pokrzepił, szybko jednak pojęli, jak rozpaczliwe jest ich położenie. Nic nie można już było uczynić, niczego przedsiębrać. O odmętach morza rzec by należało to samo, co i o królach. Lud im podwładny wydany jest na ich łaskę. Każdy kaprys ścierpieć musi. Wiatr północno-zachodni gnał barkas prosto na Casąuety. Tam szli. Przeciwdziałać temu nie było sposobu. Znosiło ich gwałtownie na skałę. Dno wyczuwać się dało coraz to bliżej; sonda — gdy- by ją w tej chwili można było zapuścić — nie wykazałaby wię- cej nad trzy, cztery sążnie. Rozbitkowie słyszeli, jak fala uderza głucho w podwodne rozpadliny skalne. Już mogli dojrzeć pod latarnią, niby ciemne cięcie pomiędzy dwoma zrębami granitu, wąską szczelinę prowadzącą do straszliwej, niewielkiej, dzikie] zatoki, pełnej ludzkich kości i wraków potopionych statków, jak to odgadnąć można było. Była to gardziel czeluści, nie wej- ście do portu. Słyszeli już, jak trzeszczy ogień w żelaznym koszu na wysokim stosie, purpura padała blaskiem na burzę potęgując jej dzikość, przy zetknięciu się płomienia i gradu kotłowała się mgła, smugi czarnych chmur i czerwonego dymu walczyły ze sobą jak węże, iskry unosiły się rozdmuchiwane przez wiatr, a płatki śniegu wydawały się uciekać przed ich .118 nagłym atakiem. Skała, początkowo zamglona, rysowała się te- raz wyraźnie. Był to bezładny stos głazów o ostrych, sterczą- cych grzbietach i krawędziach. Brzegi ich podkreślone były przez ogień czerwonym konturem, a po pochyłych ścianach ślizgał się krwawy blask. W miarę Zbliżania się statku wypu-,, kłości rafy stawały się coraz wyraźnie jsze, coraz potężniejsze, coraz bardziej groźne. Jedna z kobiet, Irlandka, drżącymi palcami przebierała ziarnka różańca. Zbrakło szypra, zbrakło sternika. Pozostał jeszcze wódz ban- dy — kapitan statku. Wszyscy Baskowie znają dobrze i góry, i morze. Są oni odważni wobec przepaści i pomysłowi w obli- czu katastrofy. Odległość malała błyskawicznie. Statek znalazł się nagle tak blisko północnego cypla Casquetów, że za krawędzią jego skrył się płomień latarni. Widać było tylko czarną skałę na tle czer- wonego blasku. Skała ta, wznosząca się wśród mgły, podobna była do wysokiej, czarno ubranej niewiasty w ognistym czepcu na głowie. '; Owa słynna złą sławą skała nosi nazwę Le Biblet. Podpiera, ona groźną wysepkę od północy; inny występ skalny, Etacq- -aux-Guilmets, podpiera ją od południa. Wódz spojrzał ku rafie i zawołał: ; — Na ochotnika, kto popłynie z rzutką do skały? Czy ktoś z was umie pływać? Nikt nie odpowiedział. Nikt na pokładzie nie umiał pływać, nawet marynarze, zja- wisko to częste zresztą wśród ludzi morza. Jeden z grubych bali oburcia chwiał się niemal całkowicie, już oderwany. Wódz schwycił go oburącz i krzyknął: — Pomóżcie mi! Wyrwano bal do reszty. Mogli teraz zrobić z nim wszystko. Przedtem służył do ochrony statku, teraz przemienił się w broń. zaczepną. Była to belka wyciosana z rdzenia dębu, dość długa, gruba, mocna. Mogła równie dobrze i posłużyć przy ataku, i stanowić W oparcie; mogła być i dźwignią dla ciężarów, i taranem przeciw- ko murom. — Baczność! — zawołał wódz. Stanęli w sześciu, wsparci plecami o pień złamanego masztu, i dźwignęli belkę, wysunęli poza burtę, celując nią niby oszcze- pem w twarde lędźwie skały. Był to krok niebezpieczny. Wielkiej odwagi potrzeba, by za- dać górze pchnięcie. Wstrząs wywołany uderzeniem mógł ich zepchnąć do wody wszystkich sześciu. Walka z nawałnicą morską obfituje w takie właśnie oto urozr maicenia. Po sztormie — skała; po wichrze — granit. To masz do czynienia z wrogiem nieuchwytnym, to znów z wrogiem niewzruszonym. Była to jedna z tych minut, podczas których włos bieleje na głowie. Skała i statek zetrzeć się miały ze sobą. Głaz jest cierpliwy; czekał. Nadpłynął potężny bałwan. Oczekiwanie skończyło się. Uniósł statek na swym grzbiecie w górę i kołysał nim jeszcze przez chwilę, niby kamieniem w procy. — Śmiało! — wołał wódz. — To tylko skała, a myśmy ludzie! Sześciu mężczyzn trzymało belkę w pogotowiu, przywarli do • niej, zrośli się z nią w jedną całość. Sterczące z niej kołki darły im ciało, oni jednak nie czuli nic. Fala rzuciła barkasem o skałę. Nastąpił wstrząs. Stało się to pod osłoną spienionej piany, która zazwyczaj przykrywa widok podobnych klęsk. Kiedy piany opadły, kiedy fala odbiła się od skały — sześciu mężczyzn leżało pokotem na pokładzie, lecz „Matutina" mknę- ła wzdłuż rafy. Belka wytrzymała, statek odwrócił się burtą. Fala uniosła go w takim pędzie, że w kilka sekund Casquety pozostały daleko w tyle. Tym razem „Matutina" uniknęła zagłady. Zdarzają się czasami podobne wypadki. Uderzenie taranem prosto w skalę ocaliło Wooda de Largo u ujścia rzeki Tay. W okolicy zaś przylądka Winterbon, gdzie żegluga tak trudna jest i niebezpieczna, dzięki takiemu to właśnie pchnięciu ura- towała się od rozbicia fregata szkocka „Royale-Marie", dowo- dzona przez Hamiltona. Fala jest siłą, co sama unicestwia się tak nagle, że nieraz przy najbardziej gwałtownych nawet zde- rzeniach można się uratować. Burza to dzikie zwierzę, huragan to rozjuszony byk, można go jednak wywieść w pole. Za wszelką cenę przejść z siecznej na styczną — oto i cała tajemnica, jak uniknąć rozbicia. Taką też właśnie przysługę wyświadczyła statkowi belka. Spełniła rolę wiosła, zastąpiła ster. Lecz ów manewr zbawien- ny udać się mógł raz jeden tylko; nie można go było powtórzyć. Belka wpadła do morza. Gwałtowność wstrząsu wytrąciła ją z rąk sześciu mężczyzn i wyrzuciła poza burtę. Belka zginęła wśród fal. A innej nie można było wyłamać nie naruszając szczelności kadłuba. Huragan znów porwał ze sobą „Matutinę". Casquety pozosta- ły w tyle, stały się nic nie znaczącym punktem na widnokręgu. W okazjach podobnych skała morska wygląda jak niepyszna. W przyrodzie, w naturze niezbadanej, tam gdzie widzialne łą- czy się z niewidzialnym, pojawiają się czasami takie złe, nie- przyjazne, nieruchome kształty, co wydają się oburzać na wi- dok wymykającej się z ich szponów zdobyczy. Tak też właśnie wydawały się spoglądać Casquety na ucie- kającą „Matutinę". Latarnia oddalała się, gasła. Gasła posępnie. Coraz grubsza mgła zakrywała, rozpraszała blask. Wilgotne przestworza coraz bardziej rozrzedzały świa- tło. Płomień drgał, walczył, topniał, ginął, podobny do topielca. Ognisty stos stał się drobnym światełkiem, odblaskiem drżą- cym, bladym, nieokreślonym. Odblask ów rozlewał się coraz to szerszym kręgiem i nikł. Światło zmiażdżone zostało na dnie nocy. m Groźny dzwon umilkł, groźna latarnia zgasła. Lecz choć obie te groźby znikły, zrobiło się strasznie] jeszcze. Pierwsza była głosem, druga — płomieniem. Obie miały w sobie coś ludzkie- *-go. A teraz pozostała już tylko otchłań. XIII TWARZĄ W TWARZ Z NOCĄ Pośród tych mroków nieprzeniknionych barkas wydany był na łaskę i niełaskę ciemności. „Matutina", wymknąwszy się Casquetom, przewalała się z fali na falę. Wytchnienie, lecz wśród chaosu. Wiatr popędzał ją ukośnie, popychały bałwany, miotał nią każdy wybryk osza- lałych odmętów. Jej ruch wzdłużnego chybotu ustał już pra- wie zupełnie. Jest to dla okrętu groźna zapowiedź agonii. Bez- władne kadłuby przewalają się tylko z boku na bok. Kołysanie wzdłużne — to znamię walki. Zęby iść pod wiatr, trzeba po- siadać ster. Podczas burzy, zwłaszcza zaś podczas śnieżnej zamieci, morze i noc łączą się, stapiają w jedną całość, mglistą niby dym. Mgła,. wirujący śnieg, wiatr, poślizg we wszystkich kierunkach, żad- nego punktu oparcia, żadnego punktu stałego, ani chwili wy- tchnienia, jeszcze jeden wysiłek, jeszcze jeden i jeszcze jeden,, nieustannie od nowa, nigdzie widnokręgu, wszędzie dookoła czarne głębiny — a barkas zagubiony pośród nich. Wydostać się spod Casquetów, wymknąć się podwodnej rafie, było to dla rozbitków zwycięstwo nie lada. Ich samych wpra- wiło w osłupienie. Tym razem nie wołali: hura! — na morzu nie popełnia się dwukrotnie podobnej nierozwagi. Nie wolno rzucać wyzwania tam, gdzie niesposób zarzucić sondę. Odpychając się od skały dokonali nieprawdopodobieństwEl; I sami potem jakby zmienili się w kamień. Powoli, powoli jed- nakże zaczęli odzyskiwać nadzieję. Nieśmiertelne są złudzenia ludzkiej duszy. W chwilach najstraszliwszej nawet rozpaczy nadzieja świta nagle w jej niezbadanych głębinach. Ci nieszczę- śliwcy pragnęli jednego tylko — wmówić w siebie, że są ura- towani. Budził się w nich nieśmiały bełkot nadziei. Nagle ciemności nocy zagęściły się przed nimi. Po prawej stronie statku wyraźnie wyłonił się z mgły kształt wysoki, ma- sywny, o prostych pionach ścian, kanciasta wieża dźwignięta z otchłani. Patrzyli na nią w osłupieniu. Wicher gnał ich wprost na to zjawisko. Nie wiedzieli, co to było. A była to skała Orłach. XIV ORTACH A więc znowu rafa. Po Casquetach — Ortach. Nawałnica to nie artysta, nie wysila się ona na pomysłowość. Jest brutalna i wszechmocna, a środki, które stosuje, są nieodmiennie takie same. Ciemność jest niewyczerpana. Dla jej pułapek i podstępów nie ma granic. A człowiek szybko staje u kresu swoich możli- wości działania. Człowiek wyczerpuje się, otchłań — nigdy. • Rozbitkowie spojrzeli na wodza, jedyną ich nadzieję. A on wzruszył tylko ramionami z posępną pogardą bezsilności. ' Skała Ortach stoi wśród oceanu niczym kamienny słup. Cała z jednej bryły, sterczy pionowo w górę, wysoka na osiemdzie- siąt stóp, ponad falami, co rozbijają się o jej podnóże. Rozbijają się o nią i fale, i okręty. Ten nieruchomy sześcian prostopadle zanurza swoje gładkie boki w rozkołysanych wodach morza. . Nocą podobny jest do ogromnego katowskiego pnia, który by ktoś ustawił na wielkiej płachcie pomiętego, czarnego sukna. Podczas burzy pień ów czeka na uderzenie topora — na ude- rzenie pioruna. Ale wśród nawałnicy śnieżnej nie padają pioruny. Statek, to prawda, oczy ma zawiązane; ciemność kładzie się na nich prze- paska. Jest przygotowany na śmierć, jak skazaniec. Niech się Jednak nie spodziewa uderzenia gromu, niech się nie spodziewa tak lekkiego końca. „Matutina" — bezwładny kadłub unoszony przez fale — szła prosto na tę skałę, jak przed chwilą dopiero na Casquety. Nieszczęśliwych, co już wierzyć zaczynali, że są uratowani, zno- wu ogarnęła rozpacz. Oto znowu wyrastała przed nimi śmier- telna przeszkoda, a zdawało się, że już wyminęli ją szczęśliwie. Znów rafa wyłoniła się z morza. Znów to samo od nowa. Casquety — to niby plaster miodu drążony w tysiączne za- głębienia. Ortach — to mur. O Casquety statek roztrzaskuje się w drzazgi, rozbicie się na skale Ortachu — to zmiażdżenie. A jednak istniała jeszcze szansa ratunku. Od skał o ścianach zupełnie gładkich — a taką właśnie skałą był Ortach — fala, podobnie jak i kula, odbija się bez wielo- krotnego rykoszetu. Sprawa jest tutaj prosta — uderzenie i od- bicie. Fala przypływa i odpływa. W sytuacjach podobnych zagadnienie: śmierć albo życie — tak się oto kształtuje: jeżeli fala doniesie statek do głazu, jest on stracony, zostaje rozbity o skałę; jeżeli jednak fala cofnie się, zanim statek o skałę uderzy — porywa go ze sobą z powrotem i ratuje od rozbicia. Cóż za niepewność straszliwa! Rozbitkowie widzieli w ciem- ności, jak olbrzymi bałwan zbliża się ku nim. Dokąd ich do- niesie? Jeżeli fala uderzy w statek — zostaną pchnięci na skałę i strzaskani. Jeżeli przejdzie pod statkiem ... Fala przeszła pod statkiem. Odetchnęli. Ale jak się odbije? Co uczyni z nimi, wracając? Powracająca fala odniosła ich od skały. W kilka minut później „Matutina" znajdowała się już daleko poza wodami otaczającymi rafę. Orłach pozostał za nimi jak przedtem Casquety. Było to drugie zwycięstwo. Po raz drugi już barkas znalazł się na samym skraju przepaści i zdołał cofnąć się w ostatniej chwili. XV PORTENTOSUM MARĘ Coraz to bardziej zagęszczała się mgła wokół nieszczęśliwych rozbitków. Nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Rozróżnić cokol- wiek mogli na kilka zaledwie kabli dookoła. Choć grad kamie- nował ich zmuszając wszystkich do pochylenia głowy, kobiety uparły się, że do kajuty nie zejdą. Każdy człowiek woli, by rozbicie się statku zastało go pod otwartym niebem. Kiedy śmierć jest, być może, tak bliska, sufit nad głową wydaje się wiekiem trumny. Fala stawała się coraz bardziej stroma i coraz krótsza. Skró- cenie się fali jest zawsze oznaką wejścia w cieśninę; wśród mgły tylko po kształcie fali poznać można, że statek wpłynął w jakieś wąskie przejście. Rzeczywiście płynęli teraz wzdłuż wybrzeża Alderney, nic o tym nie wiedząc. Morze, pomiędzy Ortachem i Casquetami od zachodu a wybrzeżem Alderney od wschodu, ściśnięte jest, skrępowane, czuje się źle. Stąd też nie- ustanne wzburzenie wód jego w tym miejscu. I morze również cierpieć potrafi, a gdzie cierpi — tam się gniewa. Cieśnina ta niebezpieczna jest dla okrętów. Tam to właśnie znalazła się „Matutina". Wyobraźmy sobie skorupę żółwia umieszczoną pod wodą, a ogromną jak Hyde Park lub Pola Elizejskie. Każda wypuk- łość tej skorupy jest płycizną, każda narośl — podwodną skałą. Taki jest przystęp do wybrzeża Alderney od zachodniej strony. Morze przykrywa i ukrywa to groźne narzędzie katastrofy. Po- szarpane fale pienią się i skaczą po tej skorupie z podmorskich raf. Podczas ciszy słychać tam nieustanny plusk, podczas burzy panuje tam chaos. Rozbitkowie pojęli, że pojawia się oto nowa trudność, choć nie wiedzieli jeszcze dokładnie, na czym ona polega. Wreszcie i to zrozumieli w pewnej chwili. Zenit rozjaśnił się nieco, po- jaśniało i morze i w owym mętnym blasku ukazał im się po .Jewej stronie burty wał poprzecznie zagradzający morze od wschodu. A wiatr pędził prosto na ów wał, popychając statek przed sobą. Ławą tą było Alderney. Cóż to za ława? Zadrżeli. Byliby jednak zadrżeli stokroć bardziej, gdyby jakiś głos rzekł im: to Alderney. Nie ma chyba wyspy o trudniejszym dostępie dla człowieka. I pod wodą, i po- nad wodą bronią jej srogie wojska, których przednią strażą jest Ortach. Od zachodu mamy tu Burhou, Sauteriaux, Anfroque, Niangle, Fond-du-Croc, les Jumelles, la Grosse, la Clanque, les Egutllons, le Vrac, la Fosse-Maliere; od wschodu—Sauquet, Hommeau, Floreau, la Brinebetais, la Queslingue, Croquelihou, . la Fourche, le Saut, Noire Pute, Coupie, Orbue. Czymże są tę wszystkie potwory? Czy to hydry? Tak, z gatunku podwodnych skał. Jedna z tych raf nosi nazwę Le But — „Kres" — jakby wskazywała, że tutaj kończy się wszelka podróż. To nagromadzenie skał, złagodzone w swej grozie przez noc l wodę, ukazało się rozbitkom w kształcie ciemnego pasa, czar- nej kresy na horyzoncie. Rozbicie się okrętu to najdoskonalszy wyraz bezsilności. Być w pobliżu lądu i nie móc go osiągnąć, unosić się na wodzie i nie móc płynąć, stać na czymś, co wydaje się silne, a jest tak kru- che, w tej samej chwili być i pełnym życia, i pełnym śmierci, być więźniem przestrzeni, zamkniętym pomiędzy niebem i oceanem, mieć ponad sobą nieskończoność za sklepienie lochu, mieć dokoła bezmierną swobodę przestworzy i fal, a samemu czuć się schwytanym, związanym, obezwładnionym — położe- nie podobne i oburza, i zdumiewa. Sądzić by można, że to jakiś niedosięgalny przeciwnik natrząsa się ze swej ofiary. Więzi cię to właśnie, co swobodę daje i ptakom, i rybom. Wydaje się to niczym, a jest wszystkim. Człowiek zależny jest od tego powie- trza, którego spokój zakłóca każdym swoim oddechem, zależny jest od tej wody, której może nabrać w dłonie. Zaczerpnij szklanką tej burzy, a będzie to tylko odrobina goryczy. Łyk wody morskiej przyprawia o mdłości, wzburzona toń niesie za- gładę. Ziarnko piasku na pustyni, płatek piany na oceanie są zawrotnym objawieniem dla myśli; wszechmoc nie usiłuje wca-/ m le ukryć swego atomu, słabość czyni siłą, mocą swoją napełnia nicość; niezmierzca-ia potęga miażdży za pomocą [najdrobniej- szych elementów. To kroplami wody przecież ocean unicestwia człowieka. Czujesz się jego igraszką. Igraszka — cóż za przerażające słowo. ,,Matutina" znajdowała się nieco powyżej Alderney, co było dla niej korzystne; fala znosiła ją jednakże w kierunku północ- nego cypla wybrzeża, w kierunku zagłady. Wiatr północno- -zachodni, niby łuk strzałę, wyrzucił statek prosto na ów cypel. Tam to właśnie, nieco poniżej zatoki Corbelets, przepływa prąd, który żeglarze archipelagu normandzkiego ,,małpą" na- zywać zwykli. „Małpa" ta — swing — jest to prąd szalony. Leje, rozsypane w tym miejscu w dnie morskim w kształt długiego różańca, powodują, że na powierzchni wody tworzy się drugi różaniec wirów. Ledwie zdążysz wydostać się z jednego, już drugi cię wciąga. Statek schwytany przez ową „małpę" zatacza się od wiru do wiru, dopóki ostra skała podwodna nie rozpruje jego kadłuba. Wówczas uszkodzony statek zatrzymuje się, rufa jego podnosi się nad powierzchnię morza, a dziób zanurza, wir koń- czy swe dzieło, rufa też się pogrąża, woda się nad nią zamyka. Płat piany rozlewa się i kołysze na fali i tylko drobne pęche- rzyki — ostatnie ślady oddechów ludzkich, które woda tłu- mi — pojawiają się to tu, to tam na wodzie. Na kanale la Manche napotkać można trzy takie prądy — „małpy", bardzo niebezpieczne. Jeden znajduje się w pobliżu słynnej ławicy piasku Girdler Sands, drugi — koło Jersey, po- między le Pignonnet i przylądkiem Noirmont, trzeci — to wła- śnie „małpa" Alderney. Gdyby jakiś obeznany z tym morzem sternik znajdował się na pokładzie „Matutiny", uprzedziłby on rozbitków o nowym niebezpieczeństwie. Sternika takiego zastępował im jednakże instynkt; w sytuacjach ostatecznych ludzie zostają obdarzeni nagle podwójnym zmysłem wzroku. Wzdłuż całego wybrzeża wznosiła się wysoko spieniona piana; rozdmuchiwał ją porywi- sty wiatr. To pluła „małpa". Niejedna już barka zginęła w tej zasadzce. Płynęli naprzód, przerażeni coraz bardziej, choć nie widzieli, ku czemu niosła ich fala. Jak wyminąć ów przylądek? Sposobu na to nie było. Cypel Alderney, skalisty, wysoki, wyrastał oto przed nimi, jak przedtem i Casquety, i Orłach. Olbrzymy pojawiające się kolejno. Seria przerażających pojedynków. Scylla i Charybda — to dwie wyspy tylko; Casquety, Orłach i' Alderney — to już trzy. Znów rafa skalna zaległa widnokrąg. Zjawisko to powtarzało się z imponującą monotonią, do jakiej zdolna jest tylko otchłań. . Bitwy z oceanem, jak i bitwy u Homera, tym odznaczają się w swojej wielkości, że zawsze są takie same. Każda fala, przybliżająca ich do przylądka, powiększała roz- miary jego, i tak już wyolbrzymione przez mgłę. Odległość od skały kurczyła się nieubłaganie. Już prawie dotykali „małpy". Teraz wciągnie ich pierwszy wir, który schwycić ich zdoła. Jeszcze jedno pchnięcie fali i będzie po wszystkim. Nagle — jakby pchnęło barkas uderzenie pięści olbrzyma. Bałwan stanął dęba pod statkiem i przewrócił się w tył, odrzu- cając statek w białej grzywie swej piany. „Matutina" odsko- czyła ,od Alderney pod jego nagłym naporem. Znalazła się oto znowu na otwartym morzu. Skąd ta nagła pomoc? Była ona dziełem wiatru. Huragan zmienił swój kierunek. Przedtem igrała nimi fala, teraz przyszła kolej na wiatr. Sa- mi wydobyli się spod Casquetów; nagłą zmianę swego położe- nia u brzegów Ortachu zawdzięczali fali; koło Alderney urato- wał ich wiatr. Skręcił on gwałtownie z północo-zachodu na południowy zachód. Prąd to wiatr w wodzie; wiatr to prąd w powietrzu; obie te siły nagle starły się ze sobą i kaprys wiatru odebrał prądom morskim ich zdobycz. Wybryków oceanu przewidzieć niesposób. W każdej chwili wszystko stać się na nim może. Kiedy jest się wydanym na jego łaskę, nie należy żywić przesadnej nadziei i nie należy również tracić jej zbyt pochopnie. Kaprysy morza same unice- stwiają własne dzieło. Ocean bawi się. Wszystkie odcienie okru- cieństwa drapieżnika odnaleźć można w tej toni, rozległej a podstępnej, którą Jan Bart nazywał ,,grubym zwierzem". To chwyta nas w swe szpony, to znowu głaszcze aksamitną łapą. Burza czasem od razu rozbija statek, czasem zaś przygotowuje jego katastrofę starannie, powoli; rzec by można prawie, że się nim pieści. Morze ma czas. Wiedzą o tym coś niecoś ci, co umrzeć mają. Niekiedy, przyznać to trzeba, przerwa w męczarniach jest zapowiedzią wybawienia. Wypadki takie zdarzają się jednak rzadko. Cokolwiek by zresztą stać się miało, skazańcy chętnie wierzą w swe uratowanie, najmniejsze nawet osłabnięcie gro- zy burzy już im wystarcza, sami siebie utwierdzają w pewno- ści, że znaleźli się poza zagładą; przedtem uważali się za już pogrzebanych, teraz oto zmartwychwstają, gorączkowo chwy- tają się tego, czego przecież nie posiadają jeszcze, niebezpie- czeństwo już im nie grozi, minęło raz na zawsze, to oczywiste, niczego już więcej nie pragną, dziękują Bogu za ocalenie. A nie należy zbytnio się śpieszyć, nie należy zaufać przedwcześnie, przedwcześnie dziękować za dokonany cud. Wiatr południowo-zachodni wkroczył w szalonym młyńcu. Rozbitkowie miewają tylko gburowatych sprzymierzeńców. „Matutina", niby trup wleczony za włosy, została wyszarpnięta gwałtownie na pełne morze za resztki swego ożaglowania. Po- dobne to było do owych ułaskawień udzielanych przez Tybe- riusza za cenę gwałtu. Wiatr brutalnie traktował tych, którym niósł ocalenie. Wyświadczał im swoją usługę z wściekłością. Był to ratunek bez miłosierdzia. Od tych zbawczych szturchańców kadłub roztrzęsiony został do reszty. Grad, duży i twardy, niby kule z muszkietu, siekł po statku. Za każdym przechyleniem się fali lodowe jego gałki toczyły się po pokładzie. Barkas, wśród przelewania się bałwanów i roz- prysków piany, co chwila znikał pod wodą. Każdy z pasażerów statku myślał już tylko o sobie. Człowiek śmiechu Rozbitkowie chwytali się wszystkiego, co się jeszcze tylko na pokładzie znajdowało. Po każdym przewaleniu się fali dzi- wili się, że się jeszcze razem odnajdują. Wszyscy prawie mieli twarze poranione odpryskami drzewa. Rozpacz, na szczęście, ma dłonie silne i wytrwałe. Ręce prze- straszonego dziecka ściskać potrafią niczym ręce olbrzyma. Przerażenie w kleszcze zamienia palce kobiet. Strwożona dziew- czyna potrafi wbić swoje różowe paznokcie w żelazo. Trzymali się, czepiali, podpierali. Ale każda fala niosła ze sobą nową grozę, każda fala mogła zmieść ich z pokładu. Nagle doznali ulgi. XVI NAGŁE USPOKOJENIE SIĘ ZAGADKI Huragan skończył się niespodziewanie. Ustał wszelki wiatr, czy to południowo-, czy to północno- zachodni. Umilkły szalone puzony przestrzeni. Nawałnica znikła z nieba od razu, bez żadnego stopniowania, jakby sama stoczyła się w przepaść. Podziała się nie wiadomo gdzie. Po gradzie zaczął powoli padać śnieg. Fala uspokoiła się. Morze stało się gładkie. , Taki nagły koniec jest znamienny dla śnieżnych burz. Po wyładowaniu się elektrycznego prądu wszystko cichnie, uspo- kaja się, nawet morze, które po przeminięciu zwykłego sztormu długo jeszcze kołysze się martwą falą. Tu — nie. Wściekłość wód znika bez śladu. Bałwany usypiają nagle, niby utrudzony wyrobnik, co przeczy wprawdzie wszelkim zasadom hydro- grafii, lecz nie dziwi bynajmniej wytrawnych żeglarzy, wiedzą oni bowiem, że na morzu wszystkiego spodziewać się należy. Zjawisko to czasami — bardzo jednak rzadko — występuje i po zwykłej burzy. Tak na przykład niedawno temu, podczas pamiętnego huraganu z dwudziestego siódmego lipca 1867 r. w okolicy Jersey wiatr po czternastu godzinach szaleństwa ustał zupełnie nagle i zapanował sztii. Po kilku minutach już tylko uśpiona toń otaczała barkas dookoła. A równocześnie — zakończenie bowiem podobne tu bywa do początku — zapadła ciemność nieprzenikniona. Wszystko, co dojrzeć można było wśród kłębienia się chmur-meteorów, teraz zmąciło się, blade sylwetki rozpłynęły się, rozchwiały i cień nieskończoności przysunął się do statku ze wszystkich stron. Ściana nocy, koliste zamknięcie, wnętrze cylindra, którego średnica malała z minuty na minutę, otoczyło „Matutinę" i kurczyło się dokoła niej coraz groźniej, z posępną powolno- ścią zamykającego się atolu. Niebo w zenicie upodobniło się do pokrywy z mgieł. Barkas zdawał się znajdować na samym dnie przepastnej studni. W studni tej morze było kałużą płynnego ołowiu. Woda nie poruszała się wcale. Posępny był jej bezruch. Ocean wtedy najdzikszym się wydaje, kiedy upodabnia się do stawu. Wszystko stało się ciszą, uspokojeniem, milczeniem. Złowieszcze jest milczenie wszechrzeczy. Ostatnie pluśnięcia fali omywały burtę. Pokład od czasu do czasu tylko przechylał się nieznacznie. Od czasu do czasu trza- snęła nadwątlona belka. Nie kołysała się już na dziobie ra- kieta wypełniona płonącymi w smole pakułami, płomienne krople nie kapały w wodę. Bezszelestnie przewiały wśród chmur resztki wiatru. Gęsty, miękki śnieg opadał prawie pio- nowo. Fale nie rozbijały się z hukiem o rafy. Zapanował spokój mroków. Ten odpoczynek po paroksyzmach wstrząsów wydał się nie- szczęsnym rozbitkom, tak długo miotanym na wszystkie strony, błogostanem nie do wysłowienia. Oto nie brano ich już więcej na tortury. I powietrze, i woda zaczynały zgadzać się jak gdyby na ich ocalenie. Odzyskali ufność. Niedawne szaleństwo zamie- niło się w niczym nie zmącony spokój. Uznali, że rozejm został już zawarty. Umęczone ich piersi odetchnęły swobodnie. Mogli oto wreszcie wypuścić z dłoni kawałek liny czy deski, którego »• 131 przytrzymywali się kurczowo, mogli podnieść się, wyprosto- wać, stanąć, ruszać się, chodzić. Cóż za ulga! W życiu człowieka zdarzają się czasami takie chwile — przedsmak raju, przygo- towanie do wzruszeń nie z tej ziemi. Jasne się stało, że znaleźli się ostatecznie poza granicą burzy, piany, wichury, wściekłości, że byli już wolni. Wszystko teraz zaczynało im sprzyjać. Za kilka godzin wsta- nie dzień, i dostrzeże ich, i zabierze na swój pokład jakiś prze- pływający statek. Najtrudniejsze znajdowało się już poza nimi. Wracali do życia. Najcięższą przeprawą było przecież utrzyma- nie się na powierzchni wody przez cały czas trwania nawałnicy. Mówili też sobie: tym razem to już naprawdę koniec. Aż nagle — spostrzegli, że jest to koniec rzeczywiście. Jeden z marynarzy, Bask z północy, imieniem Galdeazun, zeszedł do wnętrza statku po linę. Wrócił i tak rzekł: —— Ładownia jest pełna. — Czego? — zapytał wódz. — Wody — odpowiedział marynarz. Wódz krzyknął: — Co to znaczy? — Znaczy to — odrzekł Galdeazun — że za pół godziny pójdziemy na dno. XVI^ OSTATNIE PRÓBY RATUNKU Przy stępce otwarła się szczelina. Tamtędy zaczęła przedo- stawać się woda. Kiedy się to stało? Nikt odpowiedzieć nie po- trafił. Czy przy uderzeniu o Casquety? Czy koło Ortachu? Czy też na rozkołysanych wodach płycizny na zachód od Alderney? Najprawdopodobniej jednak dotknęli się „małpy". Przeszoro- wali dnem po mieliżnie. I nawet nie spostrzegli tego wśród straszliwych konwulsji wstrząsających statkiem. Chory na tę- żec nie czuje ukłucia zastrzyku. Drugi z marynarzy, Bask z południa, imieniem Ave-Maria, zszedł z kolei do wnętrza, wrócił i rzekł: — Mamy dwa łokcie wody nad kilem. — Zatoniemy, zanim upłynie czterdzieści minut — dorzucił. Którędy przeciekała woda? Tego nie można było sprawdzić, przykryła ona już bowiem szczelinę, przez którą znalazła sobie dostęp do wnętrza ładowni. Barkas miał otwór gdzieś poniżej linii zanużenia, w części dziobowej kadłuba. Niesposób go zna- leźć, niesposób go zagłuszyć. Wiedziano tylko, że gdzieś jest rana, ale opatrzyć jej nie można było. A woda przenikała do środka nieustannie i powoli. Wódz zawołał: — Będziemy pompować! — Nie mamy już pompy — odpowiedział Galdeazun. — Jedźmy do lądu. — Do lądu? A gdzie on jest? — Nie wiem. — Ja też tego nie wiem. — Ale przecież ziemia gdzieś być musi. — Zapewne. — Niech ktoś poprowadzi! — wołał wódz. — Nie mamy sternika — odrzekł Galdeazun. — Więc ty schwyć za ster. — Nawet sterownicy nie ma. — A więc zróbmy ją z pierwszej lepszej belki. Prędko. gwoździ, młotka, narzędzi! — Skrzynka z ciesielskimi narzędziami wpadła do morza. Nie mamy już ani gwoździka. — Sterujmy jednak dokądkolwiek. — Nie mamy już steru. — Gdzie szalupa? Wskakiwać do szalupy! Brać się za wiosła! — Już szalupy nie mamy. — A więc wiosłujmy na barkasie! — Nie mamy wioseł. — To rozwiniemy żagle. — Nie mamy już ani żagla, ani masztu. — Zrobimy maszt z drąga, zrobimy żagiel z byle jakiej płachty. Musimy się stąd wydostać. Niech nas prowadzi wiatr. — Wiatru nie ma. W istocie, wiatru nie było. Burza poszła sobie precz i to je] odejście właśnie, które za wybawienie uznali, stało się ich zgu- bą. Gdyby wiatr południowo-zachodni nadal wiał jeszcze, gnał- by ich teraz gwałtownie ku jakimś brzegom, w wyścigu z wodą przesączającą się do wnętrza statku, doniósłby ich, być może, do jakiejś przyjaznej, piaszczystej plaży i wyrzucił na nią, za- nimby zdążyli zatonąć. Porwani przez burzę dopłynęliby, być może, do ziemi. Ale nie było wiatru, nie było już żadnej na- dziei. Ginęli z braku huraganu. Zbliżała się chwila ostateczna. Wiatr, grad, burza, wir — są to wszystko zapaśnicy walczący bezładnie, których zwyciężyć przecież można. Czasami udaje się ugodzić burzę przez szczelinę w jej zbroi. Przeciwko gwał- — towności, co odsłania się co chwila, co porusza się Ra ślepo i na ślepo rozdziela ciosy, można znaleźć sposób. Ale z ciszą walczyć nie można. Przeciwnik ten jest nieuchwytny. Wiatry — to niby szarża kozacka: rozpierzchnie się, jeżeli jej ostro stawisz czoła. Cisza zaś — to katowskie obcęgi. Woda podnosiła się w ładowni bez pośpiechu, ale też i bez przerwy, ciężka, niepowstrzymana, a kiedy ona szła w górę, statek pogrążał się coraz głębiej w dół. Działo się to bardzo powoli. Rozbitkowie na „Matutinłe" czuli, że oto otwiera się pod ni- mi najbardziej beznadziejna z katastrof na morzu, katastrofa bezwładu. Świadomość ich ścisnęła posępna i kamienna pew- ność, że owładnęło nimi coś nieświadomego, a na co nie ma rady. Powietrze nie drgnęło nawet, nie poruszyło się morze. Bezruch jest nieubłagany. Toń w milczeniu zatapiała ich w swoich głębinach, środek kuli ziemskiej ciągnął ich ku sobie z fatalną siłą poprzez grubą warstwę milczących wód, spokoj- nie, beznamiętnie, ani nie pragnąc tego, ani nawet nie wiedząc o tym. Wchłaniała ich w siebie spoczywająca groza. Nie była to już rozwarta paszcza odmętów, zła i groźna, której górną szczęką był szalejący wiatr, a dolną — wzburzone morze, nie szczerzyła ku nim swoich zębów nawałnica, bałwany nie pie- niły się na ich widok z pożądliwego głodu; teraz czarna nie- skończoność rozwierała się pod stopami nieszczęśliwców, jakby. po prostu ziewała leniwie. Czuli, jak pogrążają się powoli w spokojną głębię, w śmierć. Krawędź burty coraz to bardziej zbliżała się do powierzchni wody — i to wszystko. Można było wyliczyć dokładnie, w której minucie statek zanurzy się w mo- rzu do reszty. Całkowite przeciwieństwo zalewu spienionej fali, Nie woda podnosiła się ku nim, lecz oni ku niej zstępowali. Sami drążyli swój grób. Grabarzem ich był ich własny ciężar. Byli oto traceni nie z mocy ludzkich praw, lecz z mocy pra- wa natury. Śnieg padał ciągle, a ponieważ rozbity statek nie poruszał się już wcale, płatki przykryły pokład białym całunem. Wnętrze statku stawało się coraz cięższe. Żeby odprowadzić wodę, nie było sposobu. Nie mieli nawet szufli, którą by mogli ją czerpać, co i tak zresztą byłoby czystym niepodobieństwem, gdyż uniemożliwiał to pokład. Zapalono światła, kilka pochod- ni, obsadzając je w szczelinach jak się dało. Galdeazun wy- szperał gdzieś parę starych skórzanych kubłów. Próbowano wynosić w nich wodę z wnętrza podając je sobie z rąk do rąk; kubły były już jednak nie do użytku: w jednym rozpruła się skóra, inny miał wyrwane dno, woda wyciekała z nich po dro- dze. Niewspółmierność pomiędzy tym, co dostawali od morza, a tym, co mu oddawali z powrotem, była aż śmieszna. Na tonę wlewającej się do wnętrza statku wody wylewano szklankę. I nic już lepszego wymyślić nie byli w stanie. Skąpiec w po- dobny sposób usiłuje wydać milion, grosik po grosiku. Wódz rzekł wreszcie: — Trzeba odciążyć statek. Balast za burtę! Podczas burzy te kufry, które znajdowały się na pokładzie, przywiązano do resztek złamanego masztu. Rozplatano teraz liny i kufry wrzucone zostały w morze przez wyłom w relingu. Jedna ze skrzyń należała do Baskijki. Biedna kobieta nie mogła powstrzymać westchnienia: 13S — Ach, mój nowy płaszcz, podbity szkarłatem, o, moje ko- ronkowe pończochy utkane w deseń brzozowej kory! O, moje wisiorki srebrne, w których chodziłam na majowe nabo- żeństwa. Pomost uprzątnięto, pozostała jeszcze kajuta. Zawalona była pod sufit. Znajdowały się w niej — jakeśmy to już rzekli — i rzeczy podróżnych, i paki stanowiące własność marynarzy. Wyciągnięto skrzynki i węzełki i wyrzucono je przez wyrwę w relingu. Paki również powędrowały do morza. Wyprzątnięto kajutę ze wszystkiego. Latarnia, belka drew- niana, baryłki, worki, cebrzyki, skrzynki z solonym mięsem, kociołek z zupą — wszystko poszło do wody. Odśrubowano mutry żelaznego piecyka — ogień wygasł w nim już od dawna — oderwano go, wy dźwigni eto na pomost. I on również strącony został ze statku. Wrzucono do wody wszystko, co tylko oderwać się dało: oblużnione deski pokładu, belki, potrzaskane resztki osprzętu. Od czasu do czasu wódz brał pochodnię, przybliżał światło jej do znaków wymalowanych na dziobie barkasu i sprawdzał. ile dzieli ich od zatopienia. XVIII OSTATNI AKT RATUNKU Odciążony statek zanużał się w wodę, nieco powolniej wprawdze, lecz stale. Nic już nie można było zaradzić, niczym złagodzić grozy po- łożenia. Wyczerpano już wszystkie środki. — Czy jest coś jeszcze, co by można wrzucić w morze? — zawołał wódz. . Doktor, o którym wszyscy zapomnieli, wyłonił się nagle spo- za drzwi kajuty i odrzekł: — Jest — Co takiego? — zapytał wódz. A doktor odpowiedział: — Nasza zbrodnia. Dreszcz ich przeszedł wszystkich. Zawołali: — Amen. Doktor stał wyprostowany, pobladły, z ręką wzniesioną ku niebu. Rozkazał: — Na kolana. Zaczęli się słaniać. Widać było, że poklękają za chwilę. A doktor mówił dalej: — Wrzućmy w morze nasze zbrodnie. Ciążą na nas. To pod ich ciężarem coraz głębiej pogrąża się statek. Przestańmy my- śleć o ocaleniu, o zbawienie bowiem zatroszczyć się należy. A najwięcej waży nasza zbrodnia ostatnia, ta, której dokonali- śmy, a raczej: której dokończyliśmy, o, nędznicy, przed nie- dawną chwilą. Bezbożne to zuchwalstwo wyzywać do walki otchłanie, kiedy ma się poza sobą zamiar zabójstwa. Czyn po- pełniony przeciw dziecku to czyn popełniony przeciw Bogu. Musieliśmy wypłynąć, wiem o tym, szliśmy jednak ku pewnej zgubie. Nadciągnęła burza przyzwana przez cień, który czyn nasz rzucił poza siebie. Tak stać się musiało. A zresztą, nie ża- łujcie niczego. Tam oto, wśród ciemności, niedaleko stąd, znaj- dują się piaski Vauville i przylądek de la Hougue. To Francja. A my w Hiszpanii tylko mogliśmy znaleźć schronienie. Fran- cja jest dla nas nie mniej od Anglii niebezpieczna. Nasze wy- bawienie od morza skończyłoby się szubienicą. Nie było innego wyboru: albo śmierć na szubienicy, albo śmierć w odmętach. Bóg zadecydował za nas. Złóżmy mu za to korne dzięki. Daje on nam grób, który obmywa. Bracia moi, tak stać się musiało. Przypomnijcie sobie, że .to my sami właśnie, przed niedawną chwilą, zrobiliśmy wszystko, co było tylko w naszej mocy, by wysłać na tamten świat kogoś, to dziecię, i że może w tej chwi- li, kiedy tu do was mówię, tam, w górze, ponad naszymi gło- wami, dusza jego oskarża nas przed sędzią, który widzi wszy- stko. Nie wolno nam zmarnować tych ostatnich, darowanych chwil. Spróbujmy, o ile jest to jeszcze możliwe, naprawić, na ile jest to w naszej mocy, zło, któreśmy wyrządzili. Jeżeli dziecko nas przeżyje — spróbujmy przyjść mu z pomocą. Je- żeli zmarło, starajmy się, by mogło nam przebaczyć. Zdejmij- my z siebie ciężar tej zbrodni. Ulżyjmy naszym sumieniom. Starajmy się, by dusze nasze nie pogrążyły się wobec Boga, by- łoby to bowiem zatonięcie najstraszliwsze. Ciała dla ryb, dusze dla szatanów! Ulitujcie się nad sobą. Na kolana! Żal za grzechy to statek, co nie idzie pod wodę. Wydaje się wam, że nie macie' już kompasu? To nieprawda. Pozostała wam jeszcze modlitwa. Wilki zamieniły się w baranki. Przeobrażenia podobne zda- rzają się w chwilach rozpaczy i trwogi. I tygrysy nawet potra- fią lizać stopy krucyfiksu. Kiedy uchyla się ciemna furta — trudno jest wierzyć, lecz nie wierzyć — niesposób. Jakkolwiek niedoskonałe byłyby próby nadania kształtu religii przez czło- wieka, jakkolwiek nieporadna i naiwna byłaby to wiara, a i wtedy nawet, kiedy zarysy dogmatu nie zgadzają się zupeł- nie z rzeczywistym obliczem wieczności, które ukazywać się zaczyna — w ostatniej chwili przed zgonem dusza doznaje wstrząsu. Rozpoczyna się coś, co jest rodem nie z tej ziemi. Pewność ta przygniata konających. Agonia — to chwila, w której trzeba wyrównać długi. W owej minucie ostatniej jasne się staje, jak wszechprzenika- jąca jest odpowiedzialność. To, co było, zaciąży na tym, co bę- dzie. Przeszłość powraca i wkracza w przyszłość. Znane staje się otchłanią taką samą, jaką jest nieznane, i mieszają się ze sobą echa tych dwu przepaści — tej, w której znajdują się na- sze winy, i tej, co wypełniona jest oczekiwaniem. Połączenie się tych dwu bezdennych głębin przerażeniem napawa kona- jącego. Dokonali już ostatniego wysiłku nadziei, spełnili ostatni akt rozpaczliwej walki o życie. Teraz zwracali się w drugą stronę. Ratunek nadejść mógł już tylko stamtąd, z nieznanego mroku. Zrozumieli. Posępne to było olśnienie i ogarnęło ich też natych- miast przerażenie jeszcze potężniejsze. To, co człowiek nagle uświadamia sobie w chwili konania, podobne jest do ujrzenia świata w świetle błyskawicy. Wszystko — a potem nic. Widzi się — i oto już nic się nie widzi... Po śmierci oczy przejrzą znowu, i to, co było tylko błyskawicą, słońcem się stanie. Rzucili się ku doktorowi wołając: — Ty! Ty! Mamy już tylko ciebie! Będziemy ci posłuszni. Co trzeba uczynić? Mów! * Doktor rzekł: — Trzeba przekroczyć nieznaną przepaść i dosięgnąć drugiej krawędzi życia, tej, co się znajduje poza grobem. Z was wszyst- kich ja wiem i umiem najwięcej, dlatego też mnie grozi naj- większa kara. Słusznie czynicie, że temu, co dźwiga najcięższe brzemię, pozostawiacie wybór kładki, po której przejść należy. Dodał jeszcze: — Wiedza ciąży na sumieniu. Po czym tak rzekł: — Ile nam czasu pozostaje? Galdeazun spojrzał na skalę i odpowiedział: — Nieco więcej niż minut piętnaście. — Dobrze — odparł doktor. Niski daszek kajuty, o który opierał się ręką, tworzył rodzaj stołu. Starzec wyjął z kieszeni przybory do pisania i portfel, a z portfelu wyciągnął pergamin, ten sam, na którego odwrocie parę godzin temu nakreślił drobnym, zwięzłym pismem kilka- naście wierszy. — Światła! — zawołał. Śnieg gęsty, niczym piana u wodospadu, pogasił po kolei po- chodnie. Paliła się jeszcze tylko jedna. Ave-Maria wziął ją do ręki i stanął obok doktora. A doktor wsunął portfel z powrotem do kieszeni, postawił na daszku kajuty kałamarz i pióro i rozłożył pergamin. — Słuchajcie! I oto na środku morza, na tej tratwie coraz to bliższej wody, na tej drżącej desce grobowej doktor odczytywać zaczął perga- min. Wydawało się, że słuchają go ciemności. Nieszczęśni ska- zańcy stojący dokoła pochylili głowy. W blasku pochodni widać było, jak bardzo są bladzi. Słowa odczytywane przez doktora napisane zostały po angielsku. Chwilami, kiedy jakieś spojrze- nie żałosne wydawało się prosić o wyjaśnienie, doktor przery- wał i powtarzał dany ustęp bądź to po francusku, bądź to po hiszpańsku, bądź to po baskijsku, bądź to po włosku. Słychać było stłumione szlochania i głuchy odgłos bicia się w piersi. Statek pogrążał się w wodzie coraz głębiej. Dokończywszy czytania, doktor rozłożył płasko pergamin na daszku kajuty, ujął za pióro i — na białym brzegu kartki, pod nakreślonymi jego własną ręką wierszami, podpisał się: DOCTOR GERHARDUS GEESTEMUNDE. Następnie zwracając się do towarzyszy rzekł: — Zbliżcie się i podpisujcie. Pierwsza podeszła Baskijka, wzięła pióro i napisała: ASUNCION. Po czym podała pióro Irlandce. Ta nie umiała pisać, położyła więc tylko znak krzyża, Obok krzyżyka tego doktor napisał: .— BARBARA FERMOY, z wyspy Tyrryf, w Ćbudes. I oddał pióro przywódcy gromady. Ten podpisał: GAiZDORRA. Genueńczyk skreślił tuż pod spodem: GIANGIRATE. Po 'nim Langwedokczyk: JAKUB QUATOURZE, zwany NARBONCZYKIEM. • - Po nim Prowansalczyk: ŁUKASZ PIOTR CAPGAROUPE, galernik z Mahoń. Pod podpisami tymi umieścił doktor następującą notatkę: Spomiędzy trzech ludzi, stanowiących załogę statku, szyper po- rwany został przez falę podczas burzy. Pozostało ich dwóch i ci własnoręcznie podpisali. Pod tą notatką obydwaj majtkowie położyli swoje nazwiska. Bask z północy podpisał się GALDEAZUN. Bask z połud- nia — AYE-MARIA, złodziej. A wtedy znów odezwał się doktor: — Capgaroupe! — Jest! — krzyknął Prowansalczyk. —• Czy masz flaszę Hardquanona? — Mam. — Daj mi ją. Capgaroupe wychylił ostatni łyk wódki i podał doktorowi flaszę. Wewnątrz statku zbierało się coraz więcej wody. Barkas za- nurzał się coraz głębiej. Na pochylony skraj pokładu nasuwała się już wąska klinga fali — pas wody, który stawał się coraz szerszy. Wszyscy skupili się przy nadbudówce, w najwyższym punk- cie pokładu. Doktor osuszył atrament podpisów przy ogniu pochodni, zło- żył pergamin jak naj ciaśniej, tak by przejść mógł przez szyję,/ i wsunął go do wnętrza flaszki. Zawołał: — Daj mi korek! — Nie wiem, gdzie się podział — odrzekł Capgaroupe. — Oto kawałek liny — powiedział Jakub Ouatourze. Doktor zatkał flaszę skrawkiem liny i rzekł: — A teraz dajcie smoły. Galdeazun poszedł na dziób statku, garścią pakuł zdusił ogień palący się w łusce rakiety, odczepił ją z dziobnicy i przy- niósł doktorowi. Rakieta napełniona była do połowy wrzącą jeszcze smołą. Doktor zanurzył na chwilę w smole szyjkę flaszy. Butla za- wierająca podpisany przez nich wszystkich pergamin została więc zakorkowana i zapieczętowana smołą. — I to już koniec — rzekł doktor. Z ust rozbitków wydobywać się zaczęły wielojęzyczne, po- nure, katakumbowe wołania: — Niech się tak stanie. — Mea culpa. — Ari sea1. — Aro rai2. — Amen. 1 Niech się tak stanie. 2 Bądź wola twoja (dialekt romański). Sądziłbyś, że oto rozpierzchają się w ciemności posępne głosy wieży Babel, odtrącone przez niebiosa, które wysłuchać ich nie chcą. Doktor odwrócił się od swoich towarzyszy zbrodni i klęski i postąpił ku burcie kroków parę. Stanął na samej krawędzi statku; spojrzał przed siebie i głębokim głosem zapytał: — Bist du bei mir? l Rozmawiał zapewne z jakimś widmem. Statek zanurzał się nieustannie. Wszyscy pogrążyli się w rozmyślaniach. Modlitwa — to ogromna siła. Pochylili głowy, a raczej zgięli się wpół. Skrucha ich była po części mimowolna. Jak żagiel zwisa beewładnie, kie- dy nie stanie wiatru, tak oni się korzyli; każdy z nich, każdy z tej garstki straceńców załamujących ręce i pochylających czoła przybrał postawę wyrażającą ostateczne przygnębienie i roz- paczliwą wiarę w łaskę boską. Aż wreszcie na ich zbrodnicze twarze padł jakiś nieokreślony, a nakazujący szacunek blask, co szedł skądsiś, z niezbadanych przepaści. Doktor znów znalazł się wśród nich. Jakąkolwiek być mogła przeszłość tego starca, teraz, w obliczu ostatecznego końca, po- trafił, on zdobyć się na prawdziwą wielkość. Otaczający ich ogrom, pełen tajemniczości i niedomówienia, przejmował go nie mącąc w nim świadomości. Człowiek ten nie został zasko- czony niespodzianie. Potrafił zachować spokój w tej groźne] chwili. Twarz jego — twarz człowieka pogodzonego z Bo- giem — pełna była majestatu. Złoczyńca ów, sędziwy, zamyślony, podobny był do kapłana, choć sam nie wiedział nawet o tym. Powiedział: — Uważajcie. Zapatrzył się na chwilę w przestrzeń i dodał: — Teraz umrzemy. Potem wziął pochodnię z rąk Ave-Marii i potrząsnął nią w górze. l Czy jesteś przy mnie? Iskry posypały się w ciemności nocy. A doktor rzucił pochodnię do morza. Zgasła. Zgasło wszelkie światło. Pozostała już tylko ciemność, niezmierzona, nieznana. Jakby zatrzasło się wieko trumny. Z zapadłej nagle pomroki odezwał się głos doktora: — Módlmy się. Uklękli, już nie na śniegu, lecz w wodzie. Pozostało im tylko kilka minut. Doktor stał. Białe płatki, zatrzymując się na jego postaci, ob- sypały go jaśniejącymi łzami i uczyniły widocznym w ciemno- ści. Podobny stał się do posągu przemawiającego z głębi mroku. Uczynił znak krzyża i podniósł nieco głos, a tymczasem pod stopami jego pokład drgać^aczął ledwie dostrzegalnie. Był to znak, że statek już za chwilę zatonie. A doktor mówił: — Pater noster qui es in coelis. Prowansalczyk powtórzył po francusku: — Ojcze nas, któryś jest w niebie. Teraz przemówiła Irlandka w narzeczu walijskim, zrozumia- łym Baskijce: — Ar nathair ata ar neamh. Doktor mówił dalej: — Sanctificetur nomen tuum. — Święć się imię twoje — powtórzył Prowansalczyk. — Naomhthar hainm — powtórzyła Triandka. — Adveniat regnum tuum — ciągnął dalej doktor. — Przyjdź królestwo twoje — powtórzył Prowansalczyk. — Tigeadh do rioghachd — powtórzyła Irlandka. Woda sięgała już klęczącym po ramiona. Doktor mówił dalej: — Fżat uolimtas tua. — Bądź wola twoja — wyszeptał Prowansalczyk. A Irlandka i Baskijka krzyknęły: — Deuntar do thoil ar an Hhalamh! — Sicut in coelo et in terra — rzekł doktor. Nikt mu nie odpowiedział. Spojrzał w dół. Wszystkie głowy znajdowały się już pod wo- dą. Nie podniosła się ani jedna. Zatonęli na klęczkach. Doktor ujął prawą dłonią flaszę, którą postawił był na dasz- ku kajuty, i podniósł do góry. Statek tonął. Doktor, szepcząc do końca modlitwę, zanurzał się w wodzie coraz głębiej. Przez chwilę jeszcze piersi jego znajdowały się ponad po- wierzchnią morza, potem już tylko głowa, aż wreszcie — już tylko ręka trzymająca flaszę, jakby pokazać ją chciała nie- skończoności. Ręka ta też znikła w końcu. Głębia morska zafalowała lekko, nie więcej niż oliwa w kadzi. Śnieg ciągle padał. Przedmiot jakiś wypłynął na wierzch i kołysał się w ciem- ności na fali. Była to butla zalana smołą, opleciona łoziną. K s r n zv)i zoa z vonaa os&zo K s . i ę g a pierwsza WIEKUISTA OBECNOŚĆ PRZESZŁOŚCI; CZŁOWIEK ODBIJA SIĘ W LUDZIACH I LORD CLANCHABLIE Nie umarło jeszcze w one czasy pewne stare wspomnienie. Wspomnieniem tym był lord Linneusz Ciancharlie. Baron Linneusz CIancharlie, rówieśnik Cromwella, był jed- nym z tych parów Anglii — nielicznych zresztą, powiedzmy to od razu — co stanęli po stronie republiki. Zajęcie takiego sta- nowiska miało swoją rację istnienia i wytłumaczyć je można, republika zwyciężyła bowiem na pewien czas. Zrozumiałe jest, że lord CIancharlie był stronnikiem republiki, jak długo re- publika była przy władzy. Lecz lord CIancharlie pozostał przy swoich republikańskich poglądach i po skasowaniu republiki, po upadku rządu parlamentarnego. Ów magnat o wielkim naz- wisku mógł przecież bez trudności powrócić na miejsce swo- je w Wysokiej Izbie, na powrót ukonstytuowanej, skrucha zawsze bowiem dobrze bywa widziana przez restaurowaną monarchię, a Karol II był władcą łaskawym i wyrozumiałym dla wszystkich, którzy tylko zechcieli do niego powrócić; cóż, kiedy lord CIancharlie zgoła nie umiał zrozumieć, jakie obo-" wiązki nakłada nań rozwój wypadków. Kiedy cały naród okla- skiwał króla, co z powrotem zagarniał Anglię w swoje posia- danie, kiedy wydawała swój wyrok jednomyślność, kiedy lud bił pokłony przed monarchią, kiedy dynastia podnosiła się z upadku wśród radosnych triumfalnych hymnów odwołują- cych wszystko, co wyznawano jeszcze do niedawna, kiedy przeszłość stawała się przyszłością, a przyszłość — przeszłością — lord ów pozostał krnąbrny, oporny. Odwrócił się od po- wszechnej radości; dobrowolnie poszedł na wygnanie; mógł być parem, a obrał sobie los banity. I tak upłynęły lata. Zesta- rzał się w wierności do umarłej republiki. I okrył się śmiesz- nością — skutek to naturalny podobnej dziecinady. Lord Ciancharlie schronił się do Szwajcarii. Zamieszkał tam w na wpół rozwalonym zamczysku, wysoko w górach, w jed- nym z najdzikszych zakątków wybrzeża Genewskiego Jezio- ra, pomiędzy Chillon, gdzie znajduje się więzienie Bonnivard, i Vevey, gdzie jest grób Ludlowa. Surowe, mroczne Alpy skryły go pośród swoich chmur i wiatrów. Żył tam w cieniu gór. Czasami — rzadko bardzo — spotykał go jakiś przygodny przechodzień. Człowiek ten istniał poza swoim krajem, poza swoją epoką nieledwie. Tym, co z bliska przyglądali się wyda- rzeniom w kraju, opór podobny musiał wydać się nie do po- jęcia, nie do usprawiedliwienia. Anglia była szczęśliwa; re- stauracja to niby pogodzenie się dwojga małżonków; władca i naród powrócili oto do wspólnego łoża; jakież wydarzenie mo- że być bardziej radosne i wesołe? Wielka Brytania promie- niała. Mieć króla to już wiele, co ważniejsza, król ów był cza- rujący: Karol II był człowiekiem równie ujmującym i w za- bawie, i w rządach, był wielkim królem, na wzór Ludwi- ka XIV, rycerskim i dwornym. Poddani ubóstwiali go; pro- wadził wojnę z Hanowerem, słuszną zapewne, choć powody jej jemu jednemu tylko były wiadome; sprzedał Dunkierkę Francji — posunięcie również z dziedziny wyższ-ej polityki. Demokratyczni parowie, o których Chamberlayne wyraził się, iż: ,,Przeklęta republika, zatruła swoim cuchnącym oddechem kilku wysoko urodzonych szlachciców", mieli dość rozsądku, by skapitulować wobec rzeczywistości, dotrzymać kroku roz- wojowi wydarzeń i zająć na powrót należne im miejsca w Wy- sokiej Izbie. Król zadowolił się złożeniem przez nich wierno- poddańczej przysięgi. Jakżeż pomyślnie kształtowały się wy- padki: wspaniała monarchia, wielki i dobry król, dostojni książęta, których miłosierdzie boże przywraca miłości ludu; najpotężniejsi magnaci — jak Monk czy też później nieco Jeffreys — powracają, by ukorzyć się przed tronem, i zostają wynagrodzeni — jakże słusznie — za swoją wierność i zapał najszczytniejszymi, najbardziej dochodowymi stanowiskami w państwie. Lord Ciancharlie wiedział niewątpliwie, że w sła- wie i honorach może zasiąść u ich boku, że zależy to tylko od niego samego. Wiedział, że Anglia wzniosła się dzięki swe- mu królowi na sam szczyt powodzenia, że życie w Londynie było jednym nie kończącym się pasmem zabaw i świąt, że wszystkich ogarnął zapał, że wszyscy opływali w bogactwa, że dwór był wytworny, wesoły, wspaniały. Jeżeliby ktoś kie- dyś przypadkiem, z dala od owego przepychu, w jakimś po- sępnym półcieniu podobnym do zmierzchu zobaczył, jak sta- rzec ów, ubrany niczym człowiek z ludu, blady, roztargniony, przygarbiony, coraz bliższy grobu, stoi nad brzegiem jeziora nie zważając na niepogodę i zimno, jak idzie bez celu, ze spoj- rzeniem utkwionym gdzieś w przestrzeni, z włosami rozwia- nymi przez wiatr, milczący, samotny, zamyślony — czyż mógł wówczas powstrzymać się od uśmiechu? Była to postać szaleńca. Kiedy pomyślało się o lordzie Ciancharlie, o tym, czym mógł on być, a czym został — uśmiech był niewątpliwie najpobłaż- liwszą formą wyrażenia swojego sądu. Wielu śmiało się w głos. Inni byli oburzeni. Łatwo pojąć, że poważni ludzie gorszyć się musieli podob- nie beztroskim, lekkomyślnym odejściem w samotność. Jako okoliczność łagodzącą podać tu należy, że lord Cian- charlie bystrością nie odznaczał się nigdy. Była to powszechna, jednogłośna opinia. H Ludzie trwający w swoim uporze — widok to nad wyraz nieprzyjemny. Takie regulusowe gesty nie mogą się podobać nikomu i opinia publiczna przyjmuje je z pewną ironią. Niezłomność tego rodzaju zbyt podobna jest do wyrzutu i słusznie budzi śmiech. A wreszcie — ujmując sprawy najszerzej — czy rzeczywi- ście upór, nieugiętość uważać należy za prawdziwą cnotę? Czy w tym przesadnym podkreślaniu własnego honoru i nieprze- kupności nie kryje się chęć zwrócenia na siebie uwagi? Czy nie jest to popis przede wszystkim? I po cóż zaraz ta przesada z tym samotnictwem, z tym wygnaniem? Przesadzać w niczym nie należy — oto maksyma prawdziwego mędrca. Wolno być w opozycji, proszę bardzo; gańcie, jeśli tego chcecie, ale w spo- sób przystojny i krzycząc przez cały czas: niech żyje król! Jedyną cnotą prawdziwą jest rozsądek. Co upada, najwidocz- niej upaść musiało, a co zwycięża, zwyciężyć musiało najwi- doczniej. Opatrzność nie postępuje bezzasadnie, wieńczy ona tego, który na to zasłużył. I komuż to wolno uważać się za mą- drzejszego od opatrzności? Kiedy wydarzenia wydadzą już swój wyrok, kiedy jeden ustrój został zastąpiony przez inny, kiedy przez powodzenie dokonał się rozdział dobrego od złego — tu zwycięstwo, tam klęska — i cóż jeszcze podawać można w wątpliwość? Człowiek uczciwy staje po tej stronie, gdzie jest racja, i choć niewątpliwie dzieje się to z korzyścią dla majątku jego i rodziny, on jednak nie dopuszcza do siebie na- wet podobnych rozważań; myśli wyłącznie o sprawach publicz- nych i popiera tego, co zwyciężył. I cóż by się stało z państwem, gdyby nikt nie chciał być mu posłuszny? Czyżby wszystko miało się zatrzymać? Dobry obywatel nie zapomina nigdy, gdzie jest jego miejsce. Trzeba umieć poświęcić w potrzebie swoje upodobania osobiste. Urzę- dy muszą być obsadzone. Ktoś musi tutaj uczynić ofiarę z sie- bie. Wierność funkcji publicznej — to też wierność przecież. 19Q Odsuwanie się urzędników od urzędów paraliżuje funkcjono- wanie państwa. Skazujesz się dobrowolnie na wygnanie? Rzecz to zaiste pożałowania godna. Czyż ma to być przykład? Cóż za próżność! Czyż ma to być wyzwanie? Cóż za zuchwałość! Za kogóż ty się uważasz w końcu? Otóż dowiedz się, że wcale nie jesteśmy mniej warci od ciebie. My nie zdezerterujemy. Gdy- byśmy zechcieli tylko, w każdej chwili moglibyśmy stać się Jeszcze bardziej od ciebie nieugięci i niezłomni. Ale my woli- my zachować się tak, jak nakazuje rozsądek. Czy sądzisz może, że skoro jestem Trymalchionem, nie stać mnie na to, żeby zo- stać Katonem? Dobre sobie! III Nigdy jeszcze sytuacja nie była tak jasna i jednoznaczna jak W roku 1660. Nigdy jeszcze dla każdego uczciwego umysłu sposób postępowania, jedyny, jaki przyjąć należało, nie ryso- wał się z wyrazistością tak wielką. Anglia odetchnęła po Cromwellu. Za czasów republiki za- szło wiele nieprawidłowych zgoła wydarzeń. Stworzono prze- cież supremację angielską; z pomocą wojny trzydziestoletniej podporządkowano sobie Niemcy, z pomocą Frondy umniejszo- no znaczenie Francji, z pomocą księcia de Bragance osłabiono Hiszpanię. Z Mazariniego Cromwell zrobił swego sługę; pro- tektor Anglii umieszczał na traktatach swój podpis nad podpi- sem króla Francji; na Indie nałożono ośmiomilionową kontry- bucję, Anglia zagrażała Tunisowi i Algerowi, podbiła Jamajkę, upokorzyła Lizbonę, w Barcelonie roznieciła opór przeciwko francuskim wpływom, w Neapolu — powstanie Masaniella; Portugalia zawarła sojusz z Wielką Brytanią, rozgromiono Ber- berów od Gibraltaru po Kandię, Anglia zapanowała na mo- rzach i poprzez handel, i poprzez zwycięstwa; dziesiątego sier- pnia 1655 roku stary admirał Martin Happertz Tromp, który zwał sam siebie „Dziadkiem marynarzy", zwycięzca w trzy- l&l dziestu trzech bitwach, co pobił flotę hiszpańską, został rozbi- ty przez angielską flotę; Atlantyk odebrano Hiszpanom, Pacy- fik — Holendrom, Morze Śródziemne — Wenecji; opanowano wszystkie porty; posiadając oceany — Anglia miała w ręku cały świat; flaga holenderska pokornie pozdrawiała na morzu brytyjską flagę; Francja, w osobie ambasadora Mancmi, ugięła kolano przed Oliverem Cromwellem. Cromwell ów igrał losa- mi Dunkierki i Calais niczym żongler, co podrzuca na rakiecie dwie piłeczki; Anglia trzęsła kontynentem, dyktowała pokój, decydowała o wojnie, sztandar jej powiewał na wszystkich najwyższych szczytach ziemi; jeden pułk wojska protektora trzymał w postrachu Europę niczym cała armia. „Chcę, by szanowano republikę angielską, jak szanowano republikę rzymską" — tak rzekł Cromwell; nie ostało się nic świętego; zapanowała wolność i słowa, i prasy; publicznie, na ulicy, lu- dzie mówili to, co chcieli, i drukowali to, co chcieli, bez cen- zury, bez kontroli; zachwiała się równowaga tronów; cały po- rządek monarchii europejskich, w który Stuartowie włączeni byli jako nieodzowne ogniwo, został zakłócony. I oto nareszcie Anglia wydostała się spod tego reżimu budzącego tylko odrazę i uzyskała przebaczenie. Karol II ogłosił w swej pobłażliwości Deklarację z Bredy. Udzielił Anglii rozgrzeszenia, wspaniałomyślnie wymazał z pa- mięci świata epokę, w której syn piwowara z Huntingdon sta- wiał stopę na głowie Ludwika XIV. Anglia biła się w piersi i oddychała nareszcie. Wspominaliśmy już, że we wszystkich sercach zagościły swoboda i wesele; szubienice, na których wieszano królobójców, powiększały powszechną radość. Restau- racja — to uśmiech, ale nieco szubienicy nie zaszkodzi, trze- ba przecież zaspokoić powszechne poczucie sprawiedliwości. Duch buntu został rozgromiony, odbudowywała się prawo- rządność. Stać się dobrym i wiernym poddanym — oto jedy- na odtąd ambicja każdego. Przeminął szał polityki, wyszydza- no rewolucję, kpiono z republiki, z tej dziwacznej epoki, w której każdy i w każdej chwili miał na ustach same tylko wielkie słowa: Prawo, Wolność, Postęp; jakże głośno drwiono sobie z tej przesady. Nic milszego niż powrót do zdrowego rozsądku; Anglia żyła przez czas pewien jak we śnie. Jak dobrze przebudzić się wreszcie. Czyż może w ogóle być coś bardziej niedorzecznego? Do czego byśmy doszli, gdy- by każdy pierwszy lepszy miał prawa, gdyby wszyscy chcieli rządzić krajem? Czyż można sobie wyobrazić państwo, w któ- rym sprawują władzę obywatele? Obywatele to zaprzęg, a zaprzęg to jeszcze nie woźnica. Głosowanie powszechne to rzucenie na wiatr losów kraju. Czyż chcielibyście, żeby pań- stwa były niczym obłoki poruszane kapryśnymi podmuchami? Z bezładu nie uformuje się ład. Gdzie chaos jest architektem, tam budowlą może być tylko wieża Babel. A prócz tego ta tak zwana wolność — cóż to za tyrania! Ja chcę się bawić, a nie rządzić. Głosowanie nudzi mnie, chcę tańczyć! Władca, co sam się wszystkim zajmuje, toż to opatrzność prawdziwa! Jakże wielkoduszny jest król, skoro chce dla nas zadawać sobie tyle trudu! No, i został do tego stworzony, wychowany, wie, co to jest. Są to jego sprawy. Pokój, wojna, prawodawstwo, finanse — a cóż to obchodzi narody? Niewątpliwie, naród musi pła- cić, niewątpliwie, naród musi służyć i bić się, ale to powinno mu wystarczyć chyba! Ma on swoją cząstkę w polityce, z nie- go to przecież biorą się dwie siły w państwie: armia i skarb. Być płatnikiem podatków i żołnierzem, czyż to nie dosyć? Czegóż mu trzeba więcej? Jest on zbrojnym ramieniem wład- cy i dostawcą do jego skarbca. Wspaniała to rola. Ktoś rządzi za naród i dla narodu, słuszne jest więc, żeby mu naród płacił za tę przysługę. Podatki i lista cywilna to zapłata, na którą zarobili sobie książęta, a którą uiszczają im narody. Naród da- je swoją krew i swoje pieniądze i jest rządzony w zamian za. to. Rządzić się samemu — cóż za pomysł obłąkany! Narodowi potrzeba przewodnika. Lud jest ślepy, bo jest ciemny. A każdy ślepiec musi mieć swego psa. Tylko że wobec ludu to lew, król, godzi się pełnić te psie funkcje. Jak wielką jest dobroć jego! Ale dlaczego lud jest ciemny? Dlatego, że trzeba, aby takim 13 — Człowiek śmiechu był. Niewiedza to stróż cnoty. Gdzie nie ma widoków, tam nie ma i ambicji; człowiek ciemny żyje pośród dobroczynnej nocy i niczego nie pragnie, ponieważ niczego nie umie zobaczyć., t jest niewinny dzięki temu. Kto czyta, ten myśli, kto myśli, ten rozumuje. Nie rozumować — na tym polega obowiązek człowieka, na tym polega również i jego szczęście. Oto prawdy, którym zaprzeczyć niesposób. Opiera się na nich porządek społeczny. Tak więc oto przywrócono w Anglii święte zasady społecz- nego porządku. Tak więc oto zrehabilitował się naród. Równch- cześnie znów powrócono do naprawdę pięknej literatury. , Z pogardą odrzucono Szekspira i podziwiano Drydena. „Dry- den to największy poeta Anglii, to największy poeta naszych czasów" — głosił Atterbury, tłumacz Achitophela. Była to epoka, w której kiedy Saumaise raczył wdać się v/ dysputę i obrzucić obelgami autora Raju utraconego — Huet, biskup Avranches, tak pisał do Saumaise'a: „Jak może pan zajmo- wać się postacią tak nic nie znaczącą co ów Milton". Wszystko odradzało się i powracało na właściwe miejsce. Dryden szedł w górę, Szekspir spadał w dół, Karol II był na tronie, Crom- well — na szubienicy. Anglia podnosiła się z poniżenia i eks- trawagancyj przeszłości. Jakże wielkie jest szczęście narodu, kiedy monarchia naprowadza go z powrotem na drogę prawo- rządności w państwie i dobrego smaku w literaturze. Doprawdy, w głowie się nie mieści, że ktoś mógłby nie po- znać się na dobrodziejstwach aż tak oczywistych. Odwrócić się od Karola II, niewdzięcznością odpłacić za wspaniałomyślność, jaką okazać raczył wstępując na opróżniony tron — czyż nie była to potworność prawdziwa? Postępek lorda Linneusza C.lancharlie musiał zmartwić każdego uczciwego człowieka. BOCZYĆ się na szczęście własnej ojczyzny — obłęd to nie- wątpliwy! W roku 1650, jak to powszechnie wiadomo, parlament usta- - lił taką oto formułę przysięgi: ,,Obiecuję, że dochowam wier- ności republice, bez króla, bez władcy, bez pana". Lord Cian- charlie, osłaniając się twierdzeniem, że złożył był tę właśnie potworną przysięgę, żył poza granicami królestwa i uznał za swój obowiązek pogrążenie się w smutku, wbrew powszechnej radości. Pielęgnował ponury szacunek dla tego, czego już nie było, zachował dziwaczne przywiązanie do spraw umarłych. Nie było też dla niego żadnego usprawiedliwienia; opusz- czali go najżyczliwsi. Przyjaciele jego przez długi czas darzyli go zaufaniem przypuszczając, że włączył się w republikańskie szeregi po to tylko, by z bliska wybadać błędy i pęknięcia w pancerzu republiki, by — gdy nadejdzie godzina — uderzyć w nią tym skuteczniej, z tym większą korzyścią dla świętej sprawy króla. Takie wyczekiwanie na stosowną chwilę, by zadać wrogowi cios od tyłu, jest również formą lojalności. I tego też spodziewano się po lordzie Ciancharlie, tak bardzo bowiem opinia skłonna była osądzać go życzliwie. Lecz cóż — wobec niepojętego, zatwardziałego republikanizmu starego lorda trzeba było wreszcie odstąpić od owego dobrego mnie- mania. Lord Ciancharlie był najwidoczniej wierny swoim przekonaniom, a więc był głupcem. Pobłażliwsi tłumaczyli postępowanie jego już to dziecinnym uporem, już to starczym otępieniem. Ludzie surowi, sprawiedliwi posuwali się dalej. Piętnowali otwarcie tak uporczywe trwanie w herezji. Głupota ma swoje prawa, ma jednak również i swoje granice. Można być prosta- kiem, nie powinno się jednak być buntownikiem. Kimże był w końcu ów lord Ciancharlie? Odstępcą, zbiegiem! Opuścił swój obóz — arystokrację — i przeszedł do obozu wroga, na stronę ludu. Ów wiemy był pospolitym zdrajcą. To prawda, że ,,zdradził" silniejszego, a dochował wierności słabszemu, to prawda, że obóz, do którego przystąpił, był obozem zwyciężo- nych, to prawda, że przez swoją „zdradę" tracił wszystko — przywilej polityczny, domowe ognisko, parostwo, ojczyznę — a zyskiwał tylko śmieszność, a jedyną korzyścią jego było wy- gnanie. Lecz o czym świadczy to tylko? Że jest on głupcem, każdy chyba przyzna. '' 13' Zdrajca i głupiec — oto jak rzecz się ma. Głupcem wolno być każdemu, ale pod jednym warunkiem: żeby nie dawał złego przykładu. Od głupców wymaga się jed- nego tylko: uczciwości; dzięki niej stać się oni mogą nawet podstawą każdej monarchii. Lecz ciasnota umysłowa tego- Ciancharlie to coś, co trudno sobie nawet wyobrazić. Na całe życie oślepił go fajerwerk rewolucji. Dał się wciągnąć repu- blice i pozwolił jej wyrzucić się poza nawias życia. Obrażał swój własny kraj. Postawa jego była wiarołomstwem naj- czystszej wody. Usunąć się — to tyle samo co znieważyć. Wy- dawać by się mogło, że ucieka przed powszechną radością jak przed cholerą. Jego dobrowolna banicja była stronieniem od narodowej pomyślności. Królestwo potraktował jak zarazę. Wyrastał posępnie ponad uroki monarchii, niby czarna chorą- giew zatknięta na budynku zakaźnego szpitala. Jakżeż mógł — wobec przywrócenia praworządności, podniesienia z upadku narodu, odbudowania religii — pokazywać tak ponure oblicze, mącić cieniem swoim tę pogodę, odwracać się z niechęcią od zadowolonej Anglii! Być chmurą na tym ogromnym, błękitnym niebie! Upodobnić się do groźby! Protestować przeciwko' woli narodu! Odmawiać swej aprobaty powszechnemu zadowoleniu! Byłoby to wręcz ohydą, gdyby nie było przede wszystkim bła- zeństwem. Ten Ciancharlie nie zdawał sobie sprawy, że można wprawdzie pobłądzić z Cromwellem, należy jednak powrócić z Monkiem. O, proszę — Monk na przykład. Był wodzem re- publikańskiej armii; Karol II, powiadomiony o jego uczciwo- ści, pisze doń z wygnania; Monk, który łączy cnotę z chytro- ścią, z początku udaje, potem nagle rozpędza, stojąc na czele swoich wojsk, buntowniczy parlament, intronizuje króla i zo- staje księciem Albemarle, nosi słusznie szczytne imię zbawcy społeczeństwa, opływa w bogactwa, staje się prawdziwą chlu- bą swojej epoki, jest kawalerem orderu podwiązki z perspek- tywą wiecznego spoczynku w Westminsterze. Tak ogromna jest sława wiernego Anglika. Lord Ciancharlie nie potrafił wznieść się na te wyżyny w pojmowaniu swojego obowiązku. Obrał sobie zaślepienie i bezwład wygnania. Zadowolił się pu- stą deklamacją. Człowieka tego poraziła pycha. Słowa — su- mienie, godność itd. — to wreszcie tylko słowa. Trzeba pa- trzyć dalej. Otóż lord Ciancharlie nie potrafił patrzyć dalej. Miał on su- mienie krótkowidza, zanim dokonał jakiegokolwiek czynu, musiał najpierw przyjrzeć się mu z aż tak bliska, by móc po- czuć, jaką wydziela woń. I stąd też jego bezsensowne wstręty. Z podobną wrażliwością niesposób być mężem stanu. Nadmiar uczciwości przeradza się w kalectwo. Człowiek zbyt skrupu- latny — to bezręki wobec berła, które pochwycić należy, to eunuch wobec fortuny, którą należy zaślubić. Strzeżcie się skrupułów. Mogą one zawieść daleko. Nierozsądna wierność to .schody piwniczne prowadzące w dół. Jeszcze jeden stopień, jeszcze jeden i jeszcze jeden i oto nagle znajdujemy się wśród ciemności. Zręczniejsi wracają na górę, naiwni zostają. Nie wolno dopuścić lekkomyślnie, by sumienie zaprowadziło nas na bezdroża. Stopniowo, stopniowo dochodzi się wreszcie do purytanizmu politycznego, najbardziej .nasyconej barwy. A wówczas człowiek jest zgubiony. To się właśnie zdarzyło •• lordem Ciancharlie. Zasady stają się w końcu przepaścią bez wyjścia. Spacerował sobie z rękami założonymi z tyłu nad brzegiem Genewskiego Jeziora. Piękny los. Wspominano czasami w Londynie o tym nieobecnym. W oczach publicznej opinii był on prawie jak oskarżony. I bro- niono go, i potępiano. A wszyscy stwierdzali zgodnie, że głu- pota jest w tym wypadku okolicznością łagodzącą. Wielu spośród byłych entuzjastów byłej republiki przeszło na stronę Stuartów. Można im to tylko chwalić. Ci, oczywiście, szkalowali go nieco. Oporni niemili są tym, co starają się przy- podobać. Co bystrzejsi spośród dobrze widzianych i dobrze opłacanych na dworze, urażeni jego nieprzyjemną postawą, mawiali chętnie: „Jeżeli się nie przyłączył, to dlatego, że ofia- rowano mu zbyt niską zapłatę" itd. „Chciał zostać kanclerzem, a król uczynił nim lorda Hyde" itd. A jeden spośród jego „dawnych przyjaciół" dodawał nawet szeptem: „Sam mi to powiedział". Choć Linneusz Cłancharlie żył bardzo samotnie — przez wygnańców napotkanych przypadkiem, przez starych królobójców, jak Andrew Broughton, co zamieszkiwał w Lo- zannie, dochodziły go czasami niektóre z tych zdań. Ograniczał się wówczas w odpowiedzi do lekkiego wzruszenia ramion — znak to najgłębszego otępienia. Raz jeden nawet uzupełnił to wzruszenie ramion takimi oto słowami: „Żal mi tych, co w to wierzą". i IV Karol II, człowiek dobry, miał go w pogardzie. Szczęście Anglii pod panowaniem Karola II było nie szczęściem już wła- ściwie, a wniebowzięciem. Restauracja to jakby stary, poczer- niały obraz, który odczyszczono; przeszłość ożywa. Powróciły stare, dobre obyczaje, piękne kobiety rządziły i królowały. Evelyn wspomina o tym w swoim dzienniku: „Rozpusta, pro- fanacja, obraza boska. Pewnej niedzieli wieczorem widziałem króla w otoczeniu kochanie, widziałem tę Portsmouth, tę Cle- veland, tę Mazarin i jeszcze dwie czy trzy w galerii gry, wszy- ' stkie na pół nagie". W opisie tym da się wyczuć pewna nie- chęć; lecz Evelyn był zrzędliwym purytaninem, otumanionym przez republikańskie mrzonki. Nie potrafił docenić, jak korzy- stnym przykładem są takie królewskie zabawy, babilońskie w wielkim stylu, jak bardzo przykład taki wpływa na wzrost wytwomości i luksusu. Nie potrafił on zrozumieć pożyteczno- ści występku. Nie tępcie występku, jeżeli chcecie mieć czaru- jące kobiety — oto reguła. W przeciwnym wypadku podobni będziecie głupcom, co niszczą gąsienice przepadając za mo- tylami. Tak więc Karol II ledwie że pamiętał o istnieniu nieprzejed- nanego republikanina imieniem Cłancharlie. Jakub 15 jednak- że odznaczał się większą czujnością i uwagą. Karol II rządził łagodnie, miękko, taki już miał obyczaj; i powiedzmy od razu, że wcale nie rządził gorzej z tego powodu. Marynarz na linie przeznaczonej do ujarzmienia wiatru robi nieraz luźną pętlę, którą zaciska później sam wiatr. Tak wielkim bowiem głupcem jest i huragan, i lud. Rządy Karola II były właśnie ową luźną pętlą, która zresz- tą zacisnęła się bardzo szybko. Zaciskanie to rozpoczęło się ze wstąpieniem na tron Jaku- ba II. Dławiono coraz staranniej wszystko, co pozostało jeszcze po rewolucji. Jakub II żywił chwalebną ambicję, by panować skutecznie. Rządy Karola II były, zdaniem jego, zaledwie pierwszym zarysem restauracji. Jakub II pragnął bardziej cał- kowitego, bardziej trwałego przywrócenia praworządności. Jakże żałował, że w roku 1660 poprzestano na powieszeniu dziesięciu tylko królobójców. Postanowił bardziej rzeczowo zabrać się do odbudowy królewskiej władzy. Wprowadził w ży- cie zasady rzeczywiście poważne, zapanowała sprawiedliwość, ta prawdziwa, co wznosi się ponad sentymentalne deklamacje i na pierwszym miejscu stawia społeczny interes. Po takiej opiekuńczej surowości poznać można prawdziwego ojca pań- stwa. Jakub II oddał sprawiedliwość w ręce Jeffreysa, szpadę — w ręce Kirke'a. Kirke mnożył przykłady. Ów pożyteczny pułkownik kazał dnia pewnego trzy razy pod rząd wieszać i odcinać tego samego człowieka, republikanina, pytając go po każdym zdjęciu z szubienicy: ,,Wyrzekasz się republiki?" Zło- czyńca za każdym razem odpowiadał przecząco, aż skonał wreszcie. „Powiesiłem go czterokrotnie" — rzekł Kirke z za- dowoleniem. Powrót do tortur i kaźni to znak, że władza okrze- pła w swej sile. Lady Lyle, która wyprawiła przecież swego syna na wojnę przeciw Montmouthowi, została jednak skaza- na na śmierć za to, że przechowała u siebie dwu buntowników. Inny buntownik, który zachował jeszcze dość uczciwości, by wyznać, że pewna kobieta, anabaptystka, udzieliła mu schro- nienia, został ułaskawiony. Ową kobietę zaś spalono żywcem. Kiedy indziej znów Kirke wieszając dziewiętnastu mieszczan <:lał do poznania pewnemu miastu, iż wie dobrze o panujących tam republikańskich nastrojach. Odwet to jak najsłuszniejszy zaiste, bo pomyślmy tylko — z.a czasów Cromwella obcinano po kościołach uszy i nosy świętym figurom z kamienia'. Ja- kub II, który potrafił dobrać sobie Jeffreysa i Kirke'a„był księ- ciem przesiąkniętym religijnością najszczerszą, umartwiał się szpetotą swoich kochanek i słuchał ojca Colombiere, kazno- dziei, co kazał z namaszczeniem równym prawie namaszczeniu ojca Cheminais, tylko że jeszcze żarliwiej. Ojciec Colombiere tym poszczycić się może, że przez pierwszą połowę swego ży- cia był doradcą Jakuba II, przez drugą zaś — spowiednikiem i inspiratorem Marii Alacoque. To dzięki tej silnej pożywce religijnej właśnie mógł później Jakub II tak godnie znosić wy- gnanie, kiedy to usunąwszy się do Saint-Germain stanowił przykład prawdziwy króla, co wyższy jest nad zmienne losy fortuny. I dożył tam do końca swoich dni, lecząc skrofuły do- tknięciem dłoni i prowadząc pobożne rozmowy z jezuitami. Pojąć nie trudno, że król ów musiał zainteresować się w ja- kiś sposób buntownikiem tej miary co lord Linneusz Cian- charlie. Parostwa dziedziczne i przenaszalne mogą stać się nie lada kąskiem; jasne więc było, że jeżeli trzeba będzie zabez- pieczyć się jakoś od strony tego lorda, Jakub II nie zawaha się na pewno. II LORD DAWID DIRRY-MOIR Lord Linneusz Ciancharlie nie zawsze był banitą i starcem. I on też miał swój okres namiętnej młodości. Wiemy — od Harrisona i Pride'a — że młody Cromwell też lubił kobiety i uciechy; niekiedy (inny aspekt kobiecego zagadnienia) zapo- wiada to buntownika. Nie ufajcie źle zawiązanym pasom. Mdlę praecinctum juyenem cavete. Lord Ciancharlie, tak jak i Cromwell, miał swoje chwile szaleństwa i zapomnienia. Wiedziano też ogólnie, że zostawił dziecko nieprawe, syna. Syn ów narodził się w Anglii, kiedy republika już upadała, kiedy ojciec jego szedł na wygnanie. Dlatego też nigdy nie poznał tego swego ojca. Ów bękart lor- da Ciancharlie wzrastał na dworze Karola II jako królewski paź. Zwano go lordem Dawidem Dirry-Moir; został lordem „z łaskawości", matka jego była bowiem damą szlachetnego rodu. Kiedy lord Ciancharlie prowadził w Szwajcarii żywot. samotnego puszczyka, matka ta, osoba wielkiej urody, zajęła wobec zmian w kraju stanowisko mniej nieprzejednane. Prze- baczono jej też pierwszego kochanka — nieujarzmionego dzi- kusa — dzięki następnemu, który był człowiekiem ponad wszelką wątpliwość układnym i rojalistą — był to bowiem sam król. Dama ta była więc kochanką Karola II przez czas pewien, dość długo w każdym razie, by jego królewska mość uradowany, że udało się mu odbić republice ową piękność, uczynił małego lorda Dawida, syna uroczej branki, jednym ze stu siedemdziesięciu królewskich pokój owców z prawem no- szenia wielkiej szpady; później nieco wszedł on do grona pen- sjonariuszy królewskich, został jednym z czterdziestu halabar- dników noszących złotą halabardę; z mocy przywileju nada- nego przez Henryka VIII królewskim dworzanom miał on rów- nież prawo stawiania półmisków na królewskim stole. Tak więc kiedy ojciec jego siwiał powoli na wygnaniu, lord Dawid żył sobie w najlepsze na dworze Karola II. A i później, za Jakuba II, też dobrze mu się wiodło. Król umarł, niech żyje król! czyli nora deficit alter, aureus!' Ze wstąpieniem na tron księcia Yorku lord Dawid otrzymat oficjalne prawo podpisywania się lord Dawid Dirry-Moir, od dóbr lennych, które matka umierając pozostawiła mu w spad- ku. Dobra owe leżały w Szkocji, w wielkiej puszczy, gdzie na- potkać można ptaka zwanego krąg, co żłobi sobie dziobem gniazdo w pniu dębu. • m II Król Jakub II pragnął być nie tylko królem, lecz również i wielkim wodzem. Chętnie otaczał się młodymi oficerami. Lu- bił pokazywać się publicznie konno, w hełmie i w pancerzu, a obfita peruka spadała mu spod hełmu na pancerz; prawdziwy konny pomnik wojennej głupoty. Upodobał on sobie ujmującą powierzchowność młodego lorda Dawida. Wybaczył mu ojca — republikanina; ojciec, którego się człowiek wyrzeka, nie bywa przeszkodą w robieniu kariery u dworu. Król mianował lorda Dawida swoim pokojowcem przybocznym z pensją ty- siąca funtów. Był to zaszczyt nie lada. Pokojowiec przyboczny sypia w królewskiej sypialni, na łożu rozstawianym w pobliżu łoża królewskiego. Pokojowców takich jest dwunastu i zmieniają •się oni w sypialni króla co noc. Prócz tego był lord Dawid generalnym nadzorcą królew- skiego spichrza z owsem dla koni, z pensją dwustu sześćdzie- sięciu funtów. Miał więc pod sobą pięciu woźniców królew- skich, pięciu pocztylionów królewskich, pięciu giermków królewskich, pięciu masztalerzy królewskich, dwunastu ludzi z pieszej królewskiej straży i czterech królewskich lektyka- rzy. Jemu również podlegała opieka nad sześciu końmi wyści- gowymi, które król utrzymywał w Haymarket, co kosztowało go rocznie sześćset funtów. Lord Dawid rządził samowładnie w królewskiej szatni, która dostarcza strojów ceremonialnych kawalerom orderu podwiązki. Królewski odźwierny z czarną rózgą kłaniał mu się aż do ziemi. Urząd ten sprawował za cza- sów Jakuba II kawaler Duppa. Lord Dawid zyskał sobie rów- nież szacunek pana B.akera, królewskiego pisarza, i pana Browna, pisarza parlamentu. Wspaniały dwór angielski słynie z gościnności. Lord Dawid, jako jeden z dwunastu, prezydował przy biesiadach i przyjęciach. Przypadał mu również zaszczyt stania za królem w dni ofiary, kiedy to władca daje na Kościół złotą monetę bizantyjską, bysantium, w dni wstęgi, kiedy to •202 władca nakłada wstęgę swego zakonu, i w dni komunii, kiedy to przyjmują Najświętszy Sakrament tylko król i książęta, nikt więcej. On to również w Wielki Czwartek wprowadzał przed oblicze króla dwunastu ubogich, którym król dawał w jałmuż- nie tyle srebrnych groszy, ile liczył sobie lat życia, i tyle szy- lingów, ile liczył sobie lat panowania. Kiedy król chorował, jego to funkcją było przywoływanie dwu księży, zastępców wiel- kiego wikariusza, dla dotrzymania królowi towarzystwa i nie- dopuszczanie do łoża chorego majestatu lekarzy, chyba że za specjalnym zezwoleniem rady stanu. Prócz tego był on jeszcze podpułkownikiem szkockiego regimentu gwardii królewskiej, tego właśnie, co grywa szkockiego marsza na kobzach. W tym też charakterze odbył lord Dawid kilka wypraw wo- jennych, i to zaszczytnie, gdyż był rzeczywiście dzielnym woj- skowym. Był to pan odważny, silny, piękny, wspaniały, wiel- ce wytwornej postawy i obyczajów. Osoba jego odpowiadała jego pozycji. Był równie wysoki i urodzeniem, i wzrostem. W pewnej chwili miał on już nawet zostać mianowanym groom pf the stole, przez co uzyskałby przywilej podawania królowi koszuli przy ubieraniu; na to trzeba jednak być księ- ciem albo parem. Stworzyć para — to poważna sprawa. Trzeba najpierw stwo- rzyć parostwo, czyli mnóstwo zawistnych. Byłaby to szczegó]- na łaska królewska, 'a każda łaska przysparza królowi na stu wrogów jednego tvl'ko przyjaciela, nie mówiąc już o tym, ze przyjaciel ten okazuje się w końcu niewdzięcznikiem. Jakub II, polityk wytrawny, nie lubił stwarzać nowych parostw, już istnieiace natomiast przekazywał bardzo chętnie. Przekazanie parostwa nie wywołuje poruszenia. Jest to po prostu dalsze trwanie nazwiska. Nie zmienia się grono lordów. Dobra wola królewska bynajmniej nie wzdragała się przed tym, by wprowadzić lorda Dawida Dirry-Moir do Wysokiej Izby, byleby się to jednak odbyło poprzez bramę przekazanego parostwa właśnie. Jego królewska mość czekał tylko na spo- sobność, by Dawida Dirry-Moir, lorda „z łaskawości", uczynić lordem rzeczywistym, z prawa, III Sposobność taka nadarzyła się niebawem. Dnia pewnego dotarły do Anglii wieści o starym banicie, lordzie Linneuszu Ciancharlie. A najdonioślejsza z nich — że oto zmarł był właśnie. Śmierć o tyle jest pożyteczna dla czło- wieka, że odświeża pamięć o nim na chwilę. Każdy też opo- wiadał wszystko, co wiedział, lub też co mniemał, że wie, o ostatnich latach życia lorda Linneusza. W przeważnej mie- rze były to zapewne legendy i wymysły. Jeśliby uwierzyć tym- opowieściom — nader wątpliwym na pewno — republikanizm lorda Ciancharlie wzmógł się u schyłku jego życia tak dalece, jak utrzymywano, że stary buntownik zaślubił — do tego sto- pnia zdziczał na wygnaniu! — córkę jednego z królobójców, Ann Bradshaw — tak, podawano nawet jej nazwisko — która , również umarła wydawszy na świat dziecko, chłopca, który jeżeli oczywiście wszystkie te szczegóły są prawdziwe, byłby legalnym synem i jedynym spadkobiercą lorda Ciancharlie. Słuchy te, mgliste, mało prawdopodobne, bardziej przypomina- ły zwykłą plotkę niż poważną, wiarygodną wiadomość. Dla ówczesnej Anglii Szwajcaria leżała co najmniej tak daleko jak •dziś Chiny. Lord Ciancharlie miałby więc żeniąc się lat pięć- dziesiąt dziewięć, a w chwili urodzenia się syna lat sześćdzie- siąt. Umarł jakoby wkrótce potem, pozostawiając dziecko, sierotę bez ojca i matki. Zapewne, że mogło się tak zdarzyć, wyglądało to wszystko jednak dość nieprawdopodobnie. Doda- wano jeszcze, że dziecko jest ,,śliczne jak aniołek", jak zwykle, jak w każdej bajce. Król Jakub położył wreszcie kres tym po- głoskom, najoczywiściej zupełnie bezpodstawnym, ogłaszając dnia pewnego lorda Dawida Dirry-Moir jedynym i wyłącznym spadkobiercą — w braku legalnego potomstwa i z woli króla — lorda Linneusza Ciancharlie, jego ojca naturalnego, ,,po spraw- dzeniu i dowiedzeniu, że nie żyją żadni inni krewni i zstępni pomienionego lorda"; dekret nominacyjny potwierdzony zo- stał przez Izbę Lordów. W nadanym przywileju król przeka- zywał lordowi Dawidowi Dirry-Moir wszystkie tytuły i prawa zmarłego lorda Linneusza Ciancharlie, z jednym warunkiem tylko: ażeby lord Dawid zaślubił — gdy dojdzie ona do stosow- nego wieku — pewną pannę, która w chwili nadania przywi- leju miała zaledwie kilka miesięcy, pannę, którą król już w ko- łysce uczynił księżniczką. Dlaczego? — nikt nie wie. Czyli że wszyscy wiedzą aż nadto dobrze. Dziecko to zostało nazwane 'księżniczką Jozjaną. W Anglii panowała wówczas moda na hiszpańskie imiona. Jeden z bękartów Karola II nazywał się Carlos hrabia Pły- mouth. Josiana — był to zapewne skrót dwu imion, Josefa i Ana. A może nawet istniało imię Josiana, tak jak istniało imię Josias. Pewien szlachcic z otoczenia Henryka III, Josias du Passage, nosił je przecież. Tej to właśnie małej księżniczce nadał król parostwo Cian- charlie. Przyszły jej mąż miał zostać parem. Parostwo to skła- dało się z dwu kasztelani! — baronii Ciancharlie i baronii Hunkerville; prócz tego każdy lord Ciancharlie — za specjal- nym zezwoleniem królewskim otrzymanym za jakąś dawną już, zbrojną przysługę — był markizem Corleone na Sycylii. Parom Anglii nie wolno w zasadzie używać cudzoziemskich tytułów; zdarzają się jednak wyjątki; tak więc na przykład Henryk Arundel, baron Arundel de Wardour, był hrabią Świę- tego Cesarstwa, jak również i lord Clifford, a lord Cowper był tegoż cesarstwa księciem; książę Hamilton we Francji nosi tytuł księcia de Chatellerault; Basil Feilding, hrabia Denbigh, jest w Niemczech hrabią von Habsburg, von Lauffenburg i von Rheinfelden. Książę Mariborough był księciem Mindelheim w Szwabii, a książę Wellington — księciem Waterloo w Belgii. Ten sam książę Wellington był również księciem hiszpańskim de Ciudad-Rodrigo i hrabią portugalskim de Yimeira. W Anglii istniały dawniej i dziś jeszcze istnieją ziemie szla- checkie i ziemie nieszlacheckie. Ziemie należące do lorda Cian- eharlie były wszystkie szlacheckie, bez wyjątku. Ziemie te, zamki, miasta, bajlify, lenna, renty, alodia i włości przynależ- ne do parostwa Clancharlie-Hunkerville były przejściowo wła- snością księżniczki Jozjany, król oświadczył bowiem, że po zaślubieniu jej lord Dawid Dirry-Moir zostanie baronem Cian- charlie. Prócz dziedzictwa Ciancharlie lady Jozjana miała również i swój majątek osobisty. Posiadała rozległe dobra, pochodzące częściowo z darowizny uczynionej przez Madame sans ąueue dla księcia Yorku. Madame sans ąueue — czyli po prostu Madame. Zwano tak Henriettę Angielską, księżnę Orleanu, pierwszą damę Francji po królowej. IV Interesy lorda Dawida rozwijały się więc nader pomyślnie za panowania Karola i Jakuba II. To samo działo się i później, za panowania Wilhelma. Jakobinizm młodego lorda nie zapro- wadził go za Jakubem na wygnanie. Choć nadal kochał swego prawowitego króla, zdrowy rozsądek nakazał mu oddać swe usługi uzurpatorowi. Był on zresztą oficerem znakomitym, choć może nieco niezdyscyplinowanym. Z armii lądowej prze- szedł teraz do floty i odznaczył się świetnie w tak zwanej Białej Eskadrze. Zyskał też stopień ,,kapitana lekkiej fregaty". Lord Dawid stał się z czasem nieporównanym galantem, ze- psucie jego cechowała wytworność niedościgniona, był trochę poetą, jak wówczas wszyscy, wiernym sługą państwa, wier- nym sługą króla, brał udział we wszystkich zabawach i galach, we wszystkich dworskich ceremoniach i uroczystościach, i w bitwach, w potrzebie to służalczy, to wyniosły, ze wzro- kiem raz krótkim, raz bystrym, zależnie od przedmiotu, na który spoglądał właśnie, chętnie uczciwy, gdzie należy uniżo- ny, gdzie należy arogancki, serdeczność \ szczerość pierwszego odruchu potrafił szybko skrywać pod obojętną maską, znako- micie zaobserwować umiał każdą najlżejszą zmianę w uspo- sobieniu królewskim, był lekkomyślny, beztroski wobec ostrza szpady i gotów każdej chwili ryzykować życie na jeden znak jego królewskiej mości, służalczo a odważnie, był zdolny do każdego wybryku, niezdolny do żadnej niegrzeczności, był dwornym i wytrawnym znawcą etykiety, dumnie przyklękał przed majestatem podczas wielkich uroczystości na dworze, był mężny i wesoły, z wierzchu — dworzanin, spodem — ry- cerz średniowieczny, pełen młodości pomimo swoich czterdzie- stu pięciu lat. Lord Dawid śpiewał również francuskie piosenki, wytworne a zabawne, które tak bardzo podobały się Karolowi II. Lubił też piękną wymowę, kwiecisty styl. Głęboko podzi- wiał słynne pomniki gadulstwa — Mowy pogrzebowe Bossueta. Spadek po matce przynosił mu jakie takie zaopatrzenie, oko- ło dziesięciu tysięcy funtów, czyli dwadzieścia pięć tysięcy franków renty. Radził sobie zaciągając długi. Lord Dawid nie- doścignionym był w rozrzutności, w zbytku, w wynajdywaniu coraz to innych modnych szaleństw. Kiedy go zaczynano na- śladować — zmieniał sposób ubierania się natychmiast. Do konnej jazdy używał wygodnych butów z krowiej skóry, z ostrogami. Takich kapeluszy nie miał nikt w Anglii, stroił się w koronki niespotykanej piękności, a żaboty nosił jedyne w świecie. III KSIĘŻNICZKA JOZJANA ^ W roku 1705 lady Jozjana miała już dwadzieścia trzy lata, a lord Dawid czterdzieści cztery, małżeństwo ich nie zostało jednak jeszcze zawarte z przyczyn najprostszych w świecie. '207 Czyżby czuli "nienawiść do siebie? Nie, bynajmniej. Ale nie śpieszy się nam zazwyczaj do tego, co jak wiemy, i tak nam się nie wymknie. Jozjana chciała być wolna, lord Dawid chciał być młody. Chciał związać się jak najpóźniej, wydawało mu się, że przedłuży tym sposobem swoją młodość. W owej epoce wytwornej zalotności wielu było takich zapóżnionych mło- dzieńców; gdy fircyk siwiał, przychodziła mu w sukurs peru- ka, później puder. Lord Karol Gerrard, baron Gerrard des Gerrards de Bromley, w pięćdziesiątym piątym roku życia na- pełniał, cały Londyn rozgłosem swych miłosnych przygód. Ładna i młoda księżna Buckingham, hrabina Coventry, po- pełniała' prawdziwe szaleństwa z miłości do pięknego sześć- dziesięciosiedmiolatka, Tomasza Bellasyse, wicehrabi Falcom- berg. Powtarzano słynne wiersze siedemdziesięcioletniego Corneille'a do dwudziestoletniej kobiety: ,,Markizo, gdyby moje lica ..." I kobiety również miewały jesienie pełne bla- sku. Przykładem Ninon i Marion. Usiłowano naśladować te wzory. Jozjanę i Dawida łączyła zalotność z lekka osobliwa. Nie kochali się, ale podobali się sobie. Krążyli dokoła siebie i to. im wystarczało. I po cóż było się śpieszyć z ostatecznym za- kończeniem? Czytywane wówczas romanse zachęcały kochan- ków i narzeczonych do przebywania przez takie okresy próby; było to nawet bardzo w modzie. Zresztą Jozjana, choć wie- działa o swym nieprawym pochodzeniu, czuła się przecież księżniczką krwi i traktowała lorda Dawida nieco z góry, choć łaskawie. Podobał się jej bardzo. Dawid był piękny, ale to sta- nowiło już tylko drobny dodatek. Znajdywała, że jest wy- tworny. A wytv;o" ość — to wszystko. Kaliban, elegancki i wspa- niały, pozostawiłby hen w tyle ubogiego Ariela. Lord Dawid był piękny — tym lepiej; uroda u mężczyzn chadza zwykle w parze ze zniewieściałością; lecz on nie był zniewieściały. Zakładał się, boksował, robił długi. Jozjana z uznaniem pa- trzyła na jego konie, psy, kochanki, na przegrane w grze. A lord Dawid znajdował się pod urokiem księżniczki Jozjany, dziewicy bez skazy i bez skrupułów, dumnej, niedostępnej i śmiałej. Pisywał do niej sonety, które Jozjana czytywała czasami. W sonetach tych stwierdzał, że posiąść Jozjanę to wznieść się aż do gwiazd, co nie przeszkadzało zresztą, że z roku na rok odkładał chwilę tego wniebowstąpienia. Anty- szambrował u drzwi do serca Jozjany i taki stan najbardziej odpowiadał im obojgu. U dworu podziwiano to zwłóczenie ze ślubem jako przejaw najlepszego smaku. Lady Jozjana ma- wiała nieraz: „Jakież to przykre, że muszę poślubić w końcu lorda Dawida. A tak bym pragnęła się w nim zakochać". Jozjana cała była ciałem tylko, tylko wspaniałością. Wysoka, nawet nieco zbyt wysoka. Włosy jej miały odcień, który na- zwać by można purpurowopłowym. Była tęga, świeża, silnie zbudowana, biała i różowa, niezwykle śmiała i dowcipna. Oczy jej mówiły aż nazbyt wiele. Nie miała dotąd kochanka, ale nie była też niewinna. Otoczyła się nieprzebytym murem py- chy. Mężczyźni? Cóż za pomysł! Co najwyżej bóg mógłby być jej godnym; albo potwór. Jeżeli istotą cnoty jest niedostęp- ność, Jozjana była jej posągiem prawdziwym, samą cnotą, bez odrobiny niewinności. Przygód miłosnych nie miewała, z po- gardy; nie obraziłaby się jednak wcale, gdyby ją o to posą- dzano, byleby były one niezwykłe, niecodzienne, na miarę ta- kiej właśnie jak ona osoby. Mało ją obchodziła reputacja, dbała tylko o rozgłos. Wydawać się łatwą, a być niedostępną — oto arcydzieło. Jozjana — był to tylko majestat i zmysły. Uroda jej bardziej przytłaczała, miażdżyła, niż czarować mo- gła. Deptała po sercach. Była cała ziemska tylko. Gdyby jej ktoś powiedział, że w piersiach ma duszę, zdziwiłaby się nie mniej, niż gdyby dostrzeżono u jej ramion skrzydła. Rozpra- wiała o filozofii Locke'a. Maniery miała nienaganne. Podej- rzewano, że umie po arabsku. Cielesność i kobiecość — to dwie różne rzeczy. Kobieta zawsze ma jakąś stronę słabą, litość na przykład, która tak łatwo przeradza się w miłość. Jozjana nie miała słabych stron. 14 — Człowiek śmiechu A jednak nie była nieczuła. Antyczne porównanie ciała z mar- murem jest najbardziej fałszywe. O pięknie ciała stanowi to właśnie, że nie jest ono marmurem; ciało pulsuje, drży, ru- mieni się i krwawi; jędrne jest, lecz nie twarde, nie zimne, choć białe; ciało czuje dreszcze, podlega niemocy: ciało jest życiem, marmur — śmiercią. Na pewnym stopniu urody ciało ma nieomal że prawo do nagości; spowija je bowiem zasłona z blasku; ten, co by ujrzał nagą Jozjanę, widziałby ją poprzez świetlistą mgłę. Chętnie ukazałaby się tak satyrowi lub eunu- chowi. Zachcianki jej były na miarę greckiej mitologii. Z na- gości swej uczynić komuś mękę, wymykać się Tantalowi — oto gra, która by mogła ją zabawić. Król uczynił ją księżniczką, Jowisz — nereidą. Postać jej promieniowała niepokojącym, podwójnym blaskiem. Ten, co ją podziwiał, stawał się równo- cześnie i poganinem, i lokajem. Nieprawe łoże i ocean dały jej życie. Wydawać by się mogło, że wyłoniła się z piany. Fala morska rziuciła ją na królewski dwór. Było w niej coś z morza, coś z przypadku, coś z kasztelanki i coś z burzy. Wykształcona, oczytana. Namiętności nie miały do niej przystępu, a zgłębiła je wszystkie aż do dna. Do urzeczywistnień czuła i wstręt, i pociąg. Jeżeliby przebiła się sztyletem, to już po wszystkim, jak Lukrecja. Dziewica ta poznała w wyobraźni wszelką roz- pustę, wszystkie występki. W tej rzeczywistej Dianie kryła się potencjalna Astarte. Dumna ze swego wysokiego rodu, była prowokująca, a niedostępna. Kto wie jednak, czy dnia pewne- go nie zapragnie sama stworzyć sobie okazji do upadku. Za- mieszkiwała na jasnym obłoku chwały, nieraz jednak korciło ją, by zejść z niego czy też spaść nawet. Ciekawiło ją, jak to będzie. Była nieco za ciężka, by żyć na obłoku. Przyjemnie jest spadać. Książęca swoboda daje przywileje, upoważnia do próby, osoba rodu książęcego bawi się tylko tam, gdzie mieszczka gubi się bezpowrotnie. Jozjana urodzeniem swym, pięknością, świetnością, ironią była prawie królową. Kiedyś zachwycił ją na chwilę Ludwik de Bouffiers, który kruszył w palcach podkowy. Jakże żałowała, że Herkulesa nie było już na świecie! Życie jej upływało w jakimś dziwnym trochę ocze- kiwaniu na ideał lubieżny, a wyniosły. Moralność Joejany przywodziła na myśl zdanie z listu do Pisonów: Desinit in piscem: „Piękne popiersie kobiece przedłuża się kształtem hydry", Była to pierś szlachetna, olśniewająco piękna, poruszana harmonijnie uderzeniami królewskiego serca, spojrzenie żywe i jasne, oblicze wyniosłe i czyste, lecz — kto wie? — spodem, w głębi, w ledwie dostrzegalnej mętnej przezroczy krył się może jakiś dalszy ciąg, jakieś przedłużenie niezwykłe, po- krętne, potworne, smocze. Wyniosła cnota w głębinach marze- nia przeradzała się w rozpustę. II A z tym wszystkim — afektowana wykwintnisia. Tak nakazywała moda. Przypomnijmy sobie choćby Elżbietę. Elżbieta stworzyła typ kobiecy, który obowiązywał w Anglii przez cały wiek szesnasty, siedemnasty, a nawet i osiemnasty. Elżbieta była więcej niż Angielką, bo anglikanką. Stąd głęboki szacunek Kościoła episkopalnego dla tej królowej, szacunek, który żywił dla niej również i Kościół katolicki, 'z lekką do- mieszką ekskomuniki co prawda. Anatema rzucona na Elżbie- tę 2mienia się w ustach Sykstusa V w madrygał. Un grań cer- vello di principessa — tak powiada. Maria Stuart, bardziej zajęta swoją kobiecością niż religią, nie okazywała siostrze swej, Elżbiecie, tak wielkiego szacunku. Pisała do niej jak królowa do królowej, jak kokietka do świętoszki: „Wasza niechęć do małżeństwa stąd się bierze, że nie chcecie utracić swobody w dobieraniu sobie kochanków". Maria Stuart trzymała w rę- ku wachlarz, Elżbieta — topór. Partia nierówna. Rywalizo- wały też ze sobą na terenie literatury. Maria Stuart układała francuskie wiersze, Elżbieta tłumaczyła Horacego, Elżbieta, 14' 21.1 brzydka, kazała uznać się za piękność, lubiła czterowiersz i akrostych, wymagała, by klucze miast wręczali jej mali chłopcy, piękni jak amorki, zaciskała wargi na sposób włoski i powłóczyła oczami na sposób hiszpański, miała w swojej szatni trzy tysiące toalet i ubiorów, wśród nich kilka kostiu- mów Minerwy i Amfitryty, ceniła sobie szerokie bary Irland- czyków, poduszeczki podtrzymujące krynolinę naszywać ka- zała cekinami, niezwykle kochała róże, klęła, wymyślała, tupała, rozdawała kuksańce swoim dworskim pannom, posyłała w diabły Dudleya, biła kanclerza Burleigha, a ten płakał, sta- ry głupiec, pluła na Mathewa, szarpała za kołnierz Hattona, policzkowała Essexa, wypinała się na Bassompierre'a i była dziewicą. To samo, co ona wobec Bas'sompierre'a, uczyniła' niegdyś królowa Saba wobec króla Salomona 1. Czegóż więc wymagać więcej, można się przecież powołać na przykład z Pisma świę- tego. Wszystko, co biblijne, może być też i anglikańskie. A ów precedens biblijny idzie jeszcze dalej, rodzi się bowiem dziec- ko zwane Ebnehaquem albo Melilechet, czyli „Syn mędrca". I cóż zarzucić można takim obyczajom? Cynizm wart tyleż co i hipokryzja. Dzisiaj Anglia ma swego Loyolę imieniem Wesley i na wspomnienie swojej przeszłości spuszcza oczy. I wstydzi się jej, i jest z niej dumna. Obyczajom tym towarzyszył powszechna wśród kobiet, a szczególnie wśród pięknych kobiet, pociąg do ułomności i brzydoty. I cóż po urodzie, jeżeli się nie ma swojego potwor- ka? Cóż po koronie, jeżeli nie ma qu,asimodo, co by mówił kró- lowej po imieniu? Maria Stuart miała ,,słabość" do błazna, Ri7Z,ia. Maria Teresa hiszpańska traktowała „dość poufale" pewnego Murzyna. Stąd też zapewne i nazwa „czarna ksieni". W alkowach wielkiego stulecia garb mile bywał widziany; przykładem marszałek Luxemburg. l Regina Saba córom rege crura denv.da.vit. Schicklardus in Proaem- Tarich. Jersici F. 65. A wcześniej jeszcze Kondeusz, „ten mały mężczyzna, taki ładny". Nawet i słynna piękności bywały nieraz nie całkiem po- prawnie ukształtowane. Nikomu nie wydawało się to niesto- sowne. Anna Boleyn miała jedną pierś większą nieco, sześć palców u ręki i krzywe zęby. La Valliere była koślawa. A mi- mo to i Henryk VIII, i Ludwik XIV szaleli z miłości. Równie częste bywały też i moralne zboczenia spotykane u wszystkich prawie dam z wyższych sfer. W Agnieszce mie- szkała Meluzyna. W dzień kobieta, wampirem stawała się w nocy. Całowały te panie świeżo ścięte głowy skazańców, za- tknięte na żelazny pal. Małgorzata de Valois, prababka tych afektowanych wykwintniś, miała poprzyszywan.e do paska u halki pudełeczka z białej blachy, zamknięte na kłódki. W pu- dełeczkach tych znajdowały się serca jej umarłych kochan- ków. A Henryk IV skrył się pod suknię nałożoną na tę oso- bliwą krynolinę. W XVIII wieku księżna de Berry, córka regenta, to najdo- skonalszy typ z tego gatunku, królewski, a rozpustny. Piękne panie znały również łacinę. Od XVI wieku liczy się to jako jeszcze jeden urok kobiety. Jane Grey była osobą tak wykwintną, że znała nawet język hebrajski. Księżniczka Jozjana zabawiała się więc łaciną. Co więcej — rzecz to również bardzo wytworna — była katoliczką. W ta- jemnicy, powiedzmy to od razu, i bardziej na modłę Karola II, swego wuja, niż na modłę Jakuba II, swego ojca. Jakub przez katolicyzm utracił królestwo, Jozjana zaś nie czuła najmniej- szej chęci, by narażać swoje parostwo dla religii. Dlatego też była katoliczką w ścisłym gronie subtelnych umysłów tylko; na zewnątrz zaś wyznawała protestantyzm. Dla gminu. Taki sposób pojmowania religii ma same tylko zalety; ko- rzystasz ze wszystkich dobrodziejstw związanych z oficjalnym Kościołem episkopalnym, a później umierasz, jak Grotius, „w zapachu katolicyzmu" i spotyka cię ten zaszczyt jeszcze, że . ojciec Petau odprawia mszę za twoją duszę. Jozjana, choć tęga i zdrowa, była najdoskonalszą wykwintni- sią, nie wolno nam o tym zapominać. Nieraz, kiedy mówiła, senne, zmysłowe przeciąganie końca 'zdania naśladowało jakby kocie ruchy stąpającej wśród dżun- gli pantery. Ze stanowiska wykwintnej afektacji cały rodzaj ludzki wy- daje się godny pogardy, pozbawiony wszelkiej wartości. Oso- ba wykwintna nie przynależy do zbiorowiska zwykłych ludzi, byłby to dla nich zaszczyt zbyt wielki. Trzeba utrzymywać ludzi w należytym dystansie. , . A skoro nie można zamieszkać na Olimpie, należy zamiesz- kać w pałacu de Rambouillet. Junona staje się Araminte. Niewyżyta pretensja do boskości przeradza się w minoderię. Impertynencja zastępuje pioruny, świątynia zacieśnia się do buduaru. Jeżeli nie można być bo- ginią, trzeba stać się bóstwem chociaż. Tkwi w tym wszystkim zresztą pewna doaa pedanterii, tak miłej na ogół kobietom. Kokietka i pedant — to para sąsiadów. Łączy ich ta sama .próżność. Subtelność wywodzi się ze zmysłowości. Łakomstwo udaje delikatność. W grymasie niesmaku do twarzy jest pożądaniu. A prócz tego cała słabość kobieca czuje się chroniona przez tę kazuistykę galanterii, która wykwintnym damom zastępuje skrupuły moralne. Jest to niby przestrzeń obronna, otoczona fosą. Wykwintnisia na wszystko krzywi się z niesmakiem. A to chroni. Zgodzę się, zapewne, lecz tymczasem gardzę. Jozjana miała wewnętrzne swoje życie, intensywne, niepo- kojące. Czuła w sobie tak wielką skłonność do rozpusty, że udawała największą skromnisię. Duma, co każe nam postępo- wać tak, by jak najstaranniej ukryć nasze wady, stwarza po- zory innych wad, przeciwnych tym właściwym, przyrodzonym. Z nadmiaru wysiłku, by zachować czystość, rodziła się w Joz- janie pruderia. Stała gotowość do obrony zdradza ukrytą tę- sknotę za atakiem. Nadmierna drażliwość zdradza niedostatek surowości. Obwarowała się prowokacyjnie wyjątkowością stanu swego i urodzenia, a w cichości ducha obmyślała, być może, jakiś nieoczekiwany wypad. Był to pierwszy brzask osiemnastego stulecia. W Anglii dzia- ło się podobnie jak za regencji we Francji. Walpole wart był Dubois. Mariborough bił się przeciwko swemu byłemu królo- wi, Jakubowi II, któremu, jak powiadano, sprzedał był swoją siostrę, Churchill. Bolingbroke olśniewał, wschodziła gwiazda Richelieu. Rozwiązłości obyczajów dogadza pewne pomiesza- nie stanów; bratanie dokonywało się na terenie rozpusty. Póź- niej dokonywać się będzie ono na terenie idei. Zamiłowanie do obcowania z hołotą to arystokratyczna przygrywka, której dokończy później rewolucja. Blisko już było do Jelyotte'a le- żącego publicznie, w biały dzień, w łóżku markizy d'Epinay. A zresztą i wiek szesnasty — obyczaje powtarzają się bowiem jak echo — oglądał szlafmycę Smetona na poduszce Anny Boleyn. Jeżeli kobieta to tyle eo ułomność, występek — jak to stwierdził sobór, nie pamiętam już nawet który — nigdy jesz- cze nie była ona tak bardzo kobietą jak właśnie w owym cza- sie. Nigdy jeszcze maskując kruchość swą urokiem, a słabość — wszechwładzą, nie korzystała z większej swobody i bezkar- ności. Z owocu zakazanego uczynić owoc dozwolony — to upa- dek Ewy. Ale z owocu dozwolonego uczynić owoc zakazany — to jej triumf prawdziwy. I to właśnie udaje się wówczas ko- biecie. W osiemnastym wieku kobieta zatrzaskuje swoje drzwi przed nosem męża. Zamyka się w raju z szatanem; Adam zo- staje za progiem. III Wszystkie instynkty Jozjany skłamały ją do tego, by oddać się rozwiezie, nie legalnie. Stosunek rozwiązły ma w sobie coś z literatury, to przypomnienie Menalque'a i Amaryllis, to spra- wa naukowa nieledwie. Jeżeli pominiemy naturalny pociąg brzydoty do brzydoty — panna de Scudery nie z innych też powodów zapewne uległa Pelissonowi. Swoboda dziewcząt i posłuszeństwo mężatek — taki jest stary angielski obyczaj. Jozjana odkładała też, jak tylko mo- gła, chwilę poddania się mężowskiej władzy. Kiedyś, niewąt- pliwie, będzie musiała zostać żoną lorda Dawida, taka była bowiem wola króla. Cóż za szkoda jednakże! Jozjana to kusiła, to odpychała swego przyszłego męża. Istniała między nimi mil- cząca umowa: ani nie zrywali ze sobą, ani też nie łączyli się ostatecznie. Wymykali się sobie nawzajem. Ten sposób kocha- nia się — krok naprzód, dwa kroki w tył — wyrażają również ówczesne tańce, menuet i gawot. W małżeństwie nikomu nie jest do twarzy, kolorowe wstążki więdną, małżeństwo postarza. Ślub — to rozwiązanie rozpaczliwie jasne i proste. Kobieta przekazana w ręce męża przez notariusza — jakież to pła- skie! Małżeństwo, brutalne i pospolite, stwarza sytuacje osta- teczne, przekreśla swobodę, zabija wolny wybór, niczym gra- matyka ma swoją składnię, w miejscu natchnienia pojawia się ortografia, miłość staje się dyktandem, ucieka gdzieś tajemni- czość życia, małżeństwo sprawia, że pewne sprawy jego stają się jasme, systematyczne i konieczne, widok kobiety w nocnym stroju odziera z obłoku niezwykłości, umniejsza prawa obu stron, przez zbytnie przechylenie jednej szali zakłóca uroczą równowagę płci silnej i płci wszechwładnej, równowagę siły i urody, stwarza tu — pana, tam — służącą, a poza małżeń- stwem istnieje przecież niewolnik i władczyni. Uprozaicznić łóżko tak dalece, że staje się ono przyzwoite — czyż można wyobrazić sobie coś bardziej pospolitego? Jakiż sens może mieć miłość, co nie jest grzechem? Lord Dawid dojrzewał. Czterdzieści lat — to uderzenie ze- gara. On jednak nie dostrzegał tego. I rzeczywiście ciągle wy- glądał na lat najwyżej trzydzieści. Uważał, że o wiele cieka- wiej jest pożądać Jozjany niż ją posiąść. Posiadał inne, miał wiele kobiet. A Jozjana miała swoje sny. Sny bywają groźniejsze. Księżniczka Jozjana miała jedno oko niebieskie, a drugie czarne. Osobliwość taka zdarza się zresztą dość często. Źrenice jej uczynione były z miłości i z nienawiści, ze szczęścia i z roz- paczy. Dzień i noc połączyły się w jej spojrzeniu. Pragnęła jednego tylko — żeby okazać się zdolną do rzeczy niemożliwych. Powiedzdała dnia pewnego do Swifta: — Czyż wy sądzicie, że naprawdę istnieje wasza wzgarda? Wy — to rodzaj ludzki. Była ona papistką tylko z naskórka. Katolicyzm jej nie prze- i kraczał dozy wymaganej przez elegancję. Dzisiaj nazywa się j. to puseizmem. Nosiła ciężkie suknie z aksamitu, atłasu i mo- | ry, szerokie, niekiedy aż na piętnaście łokci, haftowane sre- brem i złotem, zdobne u paska w kokardy naszywane drogimi kamieniami i perłami. Do przesady lubiła naszywki. Wkładała czasem kaftan z lamowanego sukna, taki sam, jaki noszą ba- kałarze. Jeździła konno na męskim siodle, choć siodło damskie ' zostało wprowadzone w użycie w Anglii już w wieku czterna- stym, przez Annę, małżonkę Ryszarda II. Obmywała twarz, ' ręce, szyję i ramiona cukrem rozpuszczonym w białku, na •sposób kastylijski. Jeżeli ktoś odezwał się dowcipnie w jej obecności — śmiała się po pewnej chwili z nieporównanym wdziękiem. Nie była zła. Była raczej dobra. IV MAGISTER ELEGANTIAKUM Jozjana nudziła się niewątpliwie. Lord Dawid Dirry-Moir zajmował w życiu wesołego Londy- nu zupełnie kluczowe stanowisko. Wielbiła go nobility i gentry. Zanotujmy tutaj jego pierwsze prawo do sławy: ośmielił się nosić swoje własne włosy. Rozpoczynał się wówczas właśnie bunt przeciwko peruce. Jak w roku 1824 Eugeniusz Deveria pierwszy odważył się zapuścić brodę — tak w roku 1702 Price Devereux pierwszy ośmielił się ukazać publicznie we włas- nych włosach, ułożonych dla niepoznaki niezwykle kunsztow- nie. Ryzykować własne włosy było to prawie że ryzykować własną głowę. Spotkało się to z powszechnym oburzeniem. a przecież Price Devereux był wicehrabią Hereford i parem ^Anglii. Został znieważony i rzeczywiście postępek jego wart był tego. Wśród zamieszania zjawił się nagle lord Dawid — i on również we własnych, rodzonych włosach, bez peruki. Zjawiska tego rodzaju są niewątpliwą zapowiedzią końca społecznego po- rządku. Lord Dawid spotkał się a oburzeniem, które wyrażone zostało jeszcze żywiej niż poprzednio wobec wicehrabiego He- reforda. Trzymał się dzielnie jednakże. Price Devereux był pierwszym, Dawid Dirry-Moir — drugim. Niekiedy trudniej jest być drugim niż pierwszym. Wymaga to, być może, mniej pomysłowości, za to na pewno więcej odwagi. Pierwszy, upojo- ny nowością swojego pomysłu, nie zna jeszcze niebezpieczeń- stwa; drugi — widzi dokładnie przepaść i rzuca się w nią jed- nakże. Dawid Dirry-Moir rzucił się w przepaść nienoszenia już więcej peruki. Później nieco zaczęto ich naśladować, za przy- kładem tych dwu rewolucjonistów zdobyto się na odwagę no- szenia własnych włosów na głowie, pojawił się puder jako śro- dek łagodzący. Skoro poruszamy już tę tak ważną dla historii sprawę, zazna- czyć wypada, że rzeczywista palma pierwszeństwa w wydaniu wojny peruce należy się pewnej królowej. Krystyna Szwedzka, co tak lubiła używać męskiego stroju, ukazała się publicznie w roku 1680 w swoich własnych, kasztanowatych włosach, upudrowanych tylko i ułożonych nieco. Miała ona również i „kilka włosków na brodzie", jak pisze Misson. Również i papież ze swej strony bullą z marca 1694 roku po- derwał nieco autorytet peruki przez zdjęcie jej z głów bisku- pów i księży. Nakazał ludziom Kościoła zapuszczanie włosów. Lord Dawid nie nakładał więc peruki i nosił buty z, krowiej skóry. Dzięki tym wielkim czynom stał się on przedmiotem po- wszechnego podziwu. Rej wodził we wszystkich klubach, powo- ływano go na sędziego przy każdej walce na pięści. Na sędzie- go, czyli na arbitra. Ułożył on sam osobiście niejedną ustawę niejednego z towa- rzystw high life'u. Zakładał wykwintne kluby, z których jeden, „Lady Guinea", istniał jeszcze w Pali Mali w roku 1772. Do „Lady Guinea" należała cała modna młodzież arystokratycz- na. Najniższą stawką w grze był tutaj rulon pięćdziesięciu gwi- nei. Nie zdarzało się, by na stoliku było ich mniej niż dwadzieś- cia tysięcy. Przy każdym z grających stał gerydon, na którym stawiano filiżankę z herbatą i miseczkę z pozłacanego drzewa do wkładania monety. Gracze, niczym chłopcy kredensowi przy czyszczeniu noży, nakładali zarękawki skórzane, które miały chronić ich koronki u mankietów, i również skórzane plastro- ny dla ochrony krez,. Na głowach zaś, dla osłony oczu przed ja- skrawym światłem lamp i dla utrzymania w porządku fryzury, nosili słomkowe kapelusze o szerokich rondach, przystrojone kwiatami. Aby zaś skryć podniecenie, przy jeu de ąuinze szczególnie, każdy z graczy miał maskę na twarzy. A na ramio- na zarzucali kurtki podszewką do góry. To przyciąga szczęście. Lord Dawid należał do Beefsteak Ciub, do Surly Ciub, do Split-farthing Ciub, do Klubu Mruków, Klubu Ciułaczy i Klubu Opieczętowanego Węzła, do Sealed Knot, klubu rojalistów i do klubu Martinus Scribbierus, założonego przez Swifta na miejsce- dawnego klubu Rota, stworzonego jeszcze przez Miltona. Choć sam piękny, należał do Klubu Brzydkich, do klubu. wielbicieli szpetoty. Członkowie jego zobowiązani byli poje- dynkować się nie dla pięknej kobiety bynajmniej, lecz dla brzydkiego mężczyzny. Ściany sali klubowej przybrane były portretami Theresita, Tribouleta, Dunsa, Hudibrasa, Scarrona — słynnych z brzydoty; na kominku stały trzy popiersia: w środku Ezop, po bokach Cocles, ślepy na lewe oko, i Camoens, ślepy na oko prawe — dwa ślepe profile umieszczone naprze- ciwko siebie, odwrócone do sali oszpeconą stroną twarzy. Kiedy dnia pewnego piękna pani Vis,art dostała ospy — w Klubie- Brzydkich wzniesiono toast na jej cześć. Klub ten prosperował" jeszcze w początkach osiemnastego wieku. Mirabeau otrzymał" jego dyplom honorowy. Po restauracji monarchii, po wstąpieniu na tron Karola II, kluby rewolucyjne zostały zamknięte. Zrównano z ziemią ta- wernę przy niewielkiej uliczce blisko Moorfields, gdzie mieścił się Calfs Head Ciub, Klub Cielęcej Głowy, zwany tak dlatego, ponieważ trzydziestego stycznia 1649 roku, w dniu ścięcia Ka- rola I, pito tam z czaszki cielęcia czerwone wina za zdrowie- CromweUa. Na miejsce klubów republikańskich pojawiły się kluby mo- narchistyczne. Zabawiano się tutaj nader przystojnie. W She romps Ciub na przykład przyjął się następujący oby- czaj: zatrzymywano na ulicy jakąś przechodzącą przypadkowo kobietę, jakąś mieszczkę, możliwie nieszpetną i niestarą, wcią- gano ją siłą do klubu i tam musiała ona chodzić na rękach, z no- gami w górze, z twarzą zakrytą przez opadłe suknie. Jeżeli zaś opierała się, przynaglano ją smagając z lekka szpicrutą po nie zakrytych już częściach ciała. Działo się tak więc z jej własnej tylko winy. Poganiacze tego swoistego maneżu nosili nazwę ,,skoczków". Istniał również Klub Gorących Błyskawic, zwany metafo- rycznie Merry-danses, Klub Wesołych Tańców. Murzyni i bia- •łe dziewczęta tańczyli tam taniec peruwiański zwany moza- mala, czyli dziewczyna ladaco. Na zakończenie ostatniej figury tancerka siada na kupie otrębów i wstaje zostawiając ślad swych pośladków odciśnięty w tym miękkim materiale. A zebrani 'wspominają werset z Lukrecjusza: Tuns Venus in sylvis jungebat corpora amantum. Był też i HellŁre Ciub, Klub Płomieni, gdzie zabawiano się bezbożnością. Odbywały się tam istne pojedynki na święto- kradztwa. Członkowie klubu przelicytowywali się w bluźnier- stwach, jakby każdy z nich pragnął zdobyć dla siebie piekło za wszelką cenę. i' Był także Klub Uderzeń Głową, -zwany tak od tego, że za- dawano tam ludziom ciosy głową. Upatrywano sobie tragarza o co szerszych barach i co tępszej twarzy. Częstowano go dzbanem porteru, w raźcie potrzeby przymuszano do wypicia, byleby tylko pozwolił zadać sobie cios głową w piersi cztero- krotnie. Czyniono w związku z tym zakłady. Raz Walijczyk pewien, nazwiskiem Gogangerdd, chłop jak tur, wyzionął du- cha po trzecim takim uderzeniu. Rzecz stała się głośna. Zarzą- ne ciemię. Heimsgail był nietknięty. Wśród patrzących powstało zamieszanie. — Niedozwolone uderzenie — powtarzał lord Barnard. — Zakład nieważny — powiedział lord Lamyrbau. — Wycofuję stawkę — wołał sir Tomasz Colepeper. A wielmożny poseł z miasta Saint-Yves, sir Bartłomiej Gra- cedieu, dorzucił: — Proszę mi zwrócić moich pięćset gwinei i idę do domu. — Przerwać mecz! — krzyczeli zgromadzeni widzowie. Lecz Phelem-ghe-madone wstał chwiejąc się na nogach niby pijany i rzekł: — Bijmy się dalej, ale pod jednym warunkiem. Ja też będę miał prawo do nieprzepisowego uderzenia. Ze wszystkich stron rozległy się okrzyki: — Zgoda! i Brawo, Heimsgail! Dobra! brawo, góral! Dalej, Phelem! Heimsgail wzruszył ramionami. Po upływie pięciu minut rozpoczęła się następna runda. Walka ta dla Phelem-ghe-madone'a była powolnym kona- niem, dla Heimsgaila — igraszką. Oto co znaczy umiejętność: niewielki człowieczek znalazł sposób, by wziąć w okowy olbrzyma; Heimsgail lewym ramie- niem, wygiętym niby stalowy półksiężyc, objął nagle wielką głowę Phelem-ghe-madone'a i trzymał ją pod pachą, na zgiętej szyi, pochyloną ku dołowi, prawą zaś pięścią, uderzającą miaro- wo niby młot we wbijany gwóźdź, tylko że z dołu ku górze i od spodu, dogodnie miażdżył mu nos, brodę, oczy, usta. Kiedy Phelem-ghe-madone, puszczony wreszcie, podniósł głowę, nie miał już twarzy ... To, co niegdyś było nosem, oczami, ustami, teraz wydawało się jakąś czarną gąbką zmaczaną we krwi. Splunął. Zobaczono na ziemi cztery zęby. Potem upadł. Kilter schwycił go w ramiona. Heimsgail był ledwie że tknięty. Miał kilka nic nie znaczą- cych siniaków i zadrapanie na obojczyku. Nikt już nie odczuwał zimna. Stawiano po szesnaście i ćwierć na Heimsgaila przeciwko Phelem-ghe-madone'owi. Harry de Carleton krzyczał: — Nie ma już Phelem-ghe-madone'a! Stawiam na Heimsgaila moje parostwo Beiia-Aqua i tytuł lorda- Bellew w zamian za starą perukę arcybiskupa z Canterbury! — Dawaj no mordę — rzekł Kilter do Phelem-ghe-madone'a i zwilżywszy z flaszki szmatę, obmył go z krwi dżynem. Poka- zały się znowu usta, Phelem-ghe-madone uniósł jedną powiekę. Skronie miał zgniecione zapewne. — Jeszcze jedna runda, przyjacielu — rzekł Kilter. — Za honor twojego miasta. Walijczycy i Irlandczycy rozumieją się nawzajem; lecz Phe- lem-ghe-madone nie zrobił żadnego ruchu, który by mógł wskazywać, że pozostała mu jeszcze choć odrobina świado- mości. Dźwignął się wreszcie. Kilter go podtrzymywał. Była to dwudziesta piąta runda. Po sposobie, w jaki stanął na nogi ów cyklop — bo oko miał już tylko jedno — poznano, że to ko- niec, i nikt nie wątpił, że jest on już stracony. Pięść w rękawi- cy podniósł powyżej brody, zaiste, przedśmiertna niezręczność. Hełmsgail, zaledwie spocony, krzyknął: — Zakład, że zwycię- żę! Tysiąc przeciw jednemu! Hełmsgail podniósł pięść, uderzył i — o dziwo! — obydwa} upadli. Usłyszano radosne pomrukiwanie. To Phelem-ghe-madone dawał wyraz swemu zadowoleniu; Kiedy Hełmsgail wymierzył mu straszliwy cios ,w czaszkę, on wykorzystał postawę przeciwnika i zadał mu niedozwolone uderzenie w pępek. Hełmsgail charczał, powalony. — Zebrani spojrzeli na leżącego na ziemi Heimsgaila i orzekli: dług został wyrównany. Wszyscy klaskali w dłonie, ci nawet, co przegrywali. Phelem-ghe-madone oddał cios za cios. Miał do tego prawo. - Hełmsgaila wyniesiono na noszach. Przypuszczano powszech- nie, że Już się nie wyliże. Lord Robartes wykrzykiwał: — Wy- grałem tysiąc dwieście gwinei! — Phelem-ghe-madone był nie- wątpliwym kaleką na resztę życia. Przy wyjściu Jozjana wsparła się na ramieniu lorda Dawida, co jest przyjęte między parą narzeczonych. Rzekła mu: — To było bardzo piękne. Ale ... — Ale co? — Spodziewałam się, że rozproszy to moją nudę. Otóż nie. Lord Dawid zatrzymał się, spojrzał na Jozjanę, zacisnął war- gi, nadął policzki i pokręcił głową, co znaczyć miało: ej^ ostrożnie, i tak powiedział księżniczce: — Jedno jest tytko lekarstwo na nudę. —. Jakie? — Gwynplaine. A księżniczka spytała: — Cóż to jest Gwynplaine? K s i ? 9 " dr u g a GWYNPLAINE I DEA W KTÓRYM POZNAJEMY Z OBLICZA TEGO, KTÓREGO DOTYCHCZAS ZNALIŚMY Z CZYNÓW JEDYNIE Natura hojnie obdarowała dobrodziejstwami swymi Gwyn- plaine^. Dała mu usta, co rozwierały się od ucha do ucha, uszy, c5 opadały aż na oczy, nos bezkształtny, co wydawał się jakby stworzony na podpórkę pod chybotliwe błazeńskie oku- lary, i twarz, na którą niesposób było patrzeć bez śmiechu. Tak to więc natura zarzuciła wprost darami swymi Gwyn- plaine^. Czy była to jednak tylko natura? Czy nie dopomógł jej nikt? . Para oczu na kształt okienek przebitych w ślepym murze, w miejscu ust — szczelina, spłaszczona wypukłość zaopatrzona w dwie dziurki-nozdrza i zgnieciona powierzchnia zamiast twa- rzy, a w ogólnym wyniku śmiech, nic, tylko nieustanny śmiech. Zaiste, sama przyroda nie produkuje podobnych arcydzieł. • Czy jednak śmiech zawsze bywa synonimem radości? Ktokolwiek po ochłonięciu ze śmiechu, jaki zawsze wzbudzić musiało pojawianie się tego kuglarza — gdyż był on kugla- rzem — przypatrzył się mu uważniej, dostrzegał na twarzy jego ślad mistrzowskiej ręki artysty. Podobne oblicze zdarzyć się może nie jako wynik przypadku, lecz jako wynik zamysłu. Nie spotyka się w naturze tworów wykończonych tak wszech- stronnie. Człowiek dla urody swojej nic uczynić nie może, lecz dla szpetoty— wszystko. Z profilu Hotentota nie zrobisz profilu Rzymianina, ale nos grecki bez trudu przekształcić można w nos kałmucki. Wystarczy zwęzić nasadę i rozpłaszczyć nozdrza. W średniowiecznej łacinie nie na darmo powstało sło- wo denasare. Czyżby Gwynplaine, dzieckiem będąc, przedsta- wiał sobą zjawisko tak godne uwagi, że czyjaś troskliwość aż fl to zadbała, by przekształcić jego twarz? Cóż, jest to możliwe po to choćby, by ciągnąć z niego zyski, by go za pieniądze po- kazywać. Według wszelkiego prawdopodobieństwa przemyślni prze- rabiacze dzieci zajęli się niegdyś opracowaniem tego oblicza. Niewątpliwie, tajemnicza wiedza, okultystyczna zapewne, wie- dza, co tak się ma do chirurgii jak alchemia do chemii, rzeź- biła, cyzelowała to ciało w jego pierwszych latach życia i z premedytacją stworzyła taką właśnie twarz. Nauka ta, biegła w cięciu, przykrawaniu, podwiązywaniu, rozkroiła te usta, uczyniła obwisłymi wargi, obnażyła dziąsła, rozciągnęła uszy, rozluźniła układ chrząstek, zakłóciła kształtność brwi i policzków, poszerzyła muskuł jarzmowy, zatarła szwy i bliz- ny i naciągnęła skórę na uszkodzone miejsca, zachowując bła- zeński wygląd nadany tej twarzy. I tak to właśnie kunszt, potężny i głęboki, stworzył maskę ową, Gwynplaine'a. Takim jak on człowiek na świat nie przychodzi. Jakkolwiekby zresztą było, Gwynplaine wykonany został po mistrzowsku. Gwynplaine był podarunkiem ofiarowanym przez opatrzność smutkowi człowieka. Przez jaką opatrzność? •Czyżby istniała opatrzność szatańska, tak jak istnieje opatrz- ność boska? Pytanie to pozostawimy bez odpowiedzi. Gwynplaine był kuglarzem. Występował. Z nieporównanym skutkiem. Samym swym ukazaniem się uzdrawiał wszelkie urojone choroby. Powinni by unikać go ludzie dotknięci ża- łobą, gdyż na jego widok śmiać się musieli, wbrew chęci, rzecz jakże w ich położeniu nieprzyzwoita. Pewnego dnia Gwyn- plaine rozśmieszył nawet kata. Kto ujrzał Gwynplaine'a, na- tychmiast brał się za boki; kto usłyszał go, tarzał się po ziemi ze śmiechu. Był on przeciwległym biegunem zmartwienia. Na jednym krańcu znajdował się spleen — na drugim Gwyn- plaine. '• Szybko też na rynkach miejskich i jarmarcznych placach zyskał sobie drogocenną sławę nieporównanego straszydła. Gwynplaine pobudzał do śmiechu śmiejąc się. A jednak się nie śmiał. Śmiała się jego twarz, nie myśl, nie świadomość. Ten niezwykły rodzaj twarzy, ukształtowanej przez przypa- dek czy też przez osobliwszą sztukę, śmiał się sam przez się. Gwynplaine nie brał w tym udziału. Powierzchnia nic nie miała wspólnego z wnętrzem. Nie on położył sobie śmiech ten na czole, na policzkach, na brwiach, na ustach i nie mógł zdjąć go ze swej twarzy. Śmiech spoczął na niej raz na zawsze. Był to śmiech automatyczny, skamieniały i tym bardziej nikt oprzeć mu się nie był w stanie. Nikt nie mógł się przed tym grymasem uchronić. Dwa rodzaje drgania warg udzielają się otoczeniu — śmiech i ziewanie. Za zasługą tajemniczej operacji, której Gwynplaine najprawdopodobniej poddany został w dzieciństwie, wszystkie •części jego twarzy przyczyniały się do tego grymasu, cała jego fizjonomia zmierzała do tego jedynego celu, jak wszystkie szprychy koła dążą ku osi; wszystkie wzruszenia, jakich do- znawał, jakiekolwiek by one były, potęgowały wyraz tej nie- zwykłej twarzy śmiechu czy też' może raczej zaostrzały go. Jeżeliby się zadziwił, jeżeliby cierpiał, jeżeliby wpadł w złość czy też odczuł litość — wszystko to powiększyłoby tylko we- sołość jego muskułów; gdyby płakał — śmiałby się; i cokolwiek by Gwynplaine uczynił, czegokolwiek by chciał, o czymkol- wiek by pomyślał, niechby tylko podniósł głowę, tłum — je- żeli działo się to wśród tłumu — na widok podobnego zjawi- ska natychmiast wybuchał gromkim śmiechem. Wyobraźcie tylko sobie wesołą głowę meduzy. - Jakikolwiek by był stan ducha człowieka — wobec tego nie- oczekiwanego zjawiska pierzchało wszystko i trzeba było śmiać się. Starożytna sztuka umieszczała niegdyś na frontonach greckich teatrów wesołą maskę z brązu. Nazywano ją maską komicz- na. Brąz' ów wydawał się śmiać i wzbudzał śmiech, a był za- 'dumany. Cała parodia przerastająca w obłęd, cała ironia przerastająca w mądrość skupiły się i skojarzyły na tych li- cach; suma trosk, zawodów, zniechęceń i smutków wyryta by^- ła na tym obojętnym czole i układała się w posępną całość: twarz wesołka; jeden kącik warg, ten, co położony jest po stronie rodzaju ludzkiego, unosił się ku górze z wyrazem drwi- ny, drugi, ten, co położony jest po stronie bogów, z wyrazem blużnierstwa; przychodzili ludzie i porównywali z tym ideał-, nym modelem sarkazmu tę odmianę ironii, którą każdy z nich nosił w sobie; i tłum odnawiający się nieustannie wokół owe- go utrwalonego śmiechu nie posiadał się wprost z radości podziwiając grobowy bezruch szyderstwa. Ta posępna, martwa maska antycznej komedii przytwierdzona do żywej ludzkiej twarzy — oto jak określić można by chyba Gwynplaine'a. Nosił on na swej szyi tę piekielną głowę nieubłaganej weso- łości. Wieczny śmiech — cóż za ciężar dla ramion człowieka! Wieczny śmiech. Trzeba się porozumieć i zrozumieć. Absolut, wszechpotęga, jeżeli uwierzyć można manichej- czykom, słabnie chwilami i sam Bóg nawet przestaje • niekiedy działać na chwilę. Trzeba też ustalić, co zna- czy: wola. Nie jest ona nigdy zupełnie bezsilna, nigdy. Wszel- kie istnienie podobne jest do listu, którego treść zmieniona zo- stała przez post scriptum. Otóż miał i Gwynplaine takie swoje post scriptum: najsilniejszym natężeniem woli, przy najwię- kszym skupieniu całej swojej uwagi, jeżeli żadne nie- przewidziane wzruszenie nie zakłóciło napięcia jego wysił- ku, udawało mu się zawiesić na chwilę wieczny śmiech swojej twarzy i rzucić na nią coś na kształt zasłony tragiczne}, a wówczas nie śmieli się już patrzący nań ludzie, lecz dreszcz ich przeszywał.. Wysiłku tego Gwynplaine nie robił nigdy prawie, dokonywał się on bowiem kosztem i bólu, i nieznośnego wprost napięcia. I najmniejsze zakłócenie uwagi, najdrobniejsza emocja wystar- czały, by śmiech ów, przegnany na chwilę, nieubłaganie jak przypływ morza powracał i znów pojawiał się na jego twarzy. I tym stawał się wyrazistszy, im silniejsze było wzruszenie, któ- rego doznał Gwynplaine. Z tym jedynym .więc ograniczeniem— wiekuisty był śmiech Gwynplaine'a. Na widok Gwynplaine'a każdy wybuchał śmiechem. A kiedy już uśmiał się do woli — szybko odwracał głowę. Lęk brał przede wszystkim kobiety. Człowiek ten był przerażający. Konwulsje wesołości podobne były do spłacania haraczu: ule- gano im chętnie, radośnie nawet, lecz prawie że machinalnie. Już po chwili jednak, kiedy pierwszy atak śmiechu osłabł nie- co, żadna kobieta nie była w stanie znieść widoku Gwyn- plaine^. A tak, w sobie, słusznego był wzrostu, dobrze zbudowany, nie ułomny wcale, zeszpecony jedynie na twarzy. Była to jesz- cze jedna wskazówka, jeszcze jedno potwierdzenie przypusz- czenia, że nie był Gwynplaine tworem natury, lecz dziełem sztuki. Człowiek o tak pięknej postaci musiał mieć zapewne i twarz równie piękną. Urodził się był najprawdopodobniej takim samym dzieckiem jak i inne. Korpusu nie tknięto, po- prawiono tylko twarz. Gwynplaine wykonany został T.' roz- mysłem. Tak się wydawało przynajmniej. Zęby mu pozostawiono. Zęby potrzebne są do śmiechu. Za- chowują się i w trupiej czaszce. Operacja, której na nim dokonano, musiała być straszliwa. Nie przypominał jej sobie, co nie dowodziło wcale, że je.j nie był przeszedł. To chirurgiczne rzeźbienie mogło być przepro- wadzone skutecznie jedynie na dziecku zupełnie małym, nie rozumiejącym więc, co się z nim dzieje, ha dziecku, które łatwo sądzić mogło, że rana — to tylko choroba. Ponadto, jak pamiętamy, w czasach owych znane już były sposoby usypia- nia pacjenta, sposoby usuwania bólu. Tylko że uważano je wówczas za magię. Dziś nazywa się to znieczuleniem. Tym, co go wyhodowali, zawdzięczał, prócz swoje] twarzy^ rówież i przymioty gimnastyka i atlety; stawy jego, wyrobio- ne umiejętnie, zginające się w różnych kierunkach, przyspo- sobione zostały do wypełniania obowiązków klowna. Poru- szały się na wszystkie strony, niczym zawiasy u drzwi. Nie zaniedbano niczego w przygotowaniu Gwynplaine'a do zawodu linoskoka. Włosy jego ufarbowane zostały raz na zawsze na kolor ochry; sekret ten odkryty został ponownie za naszych dni. Używają go dzisiaj piękne panie. To, co niegdyś oszpecało, dziś uznane zostało za ozdobę. Gwynplaine miał więc żółte włosy. Farba, żrąca zapewne, sprawiła, że stały się one wełniste i szorstkie w dotknięciu. Zjeżone dziko, bardziej podobne do grzywy niż do ludzkiej czupryny, przykrywały i ukrywały potężną czaszkę — naczynie myśli. Operacja, co odjęła harmo- nię twarzy i naruszyła jej porządek, wobec układu kości oka- zała się bezsilna. Owal twarzy Gwynplaine'a potężny był, zaskakujący. Za śmiechem tym taiła się dusza snująca swoje marzenia, jak dusza każdego z nas. Śmiech ten był zresztą dla Gwynplaine'a prawdziwym ta- lentem. Nie miał nań wpływu, a czerpał z niego korzyści. Za , pomocą tego śmiechu zarabiał na życie. Gwynplaine — jak się już tego czytelnik domyślił zapewne — był właśnie tym dzieckiem, co, porzucone pewnego zimo- wego wieczoru na wybrzeżu Portlandu, przygarnięte zostało do ubogiej budy na kółkach w Weymouth. II DEA Dziecko stało się obecnie mężczyzną. Upłynęło lat piętnaście- Był rok 1705. Gwynplaine miał już dwadzieścia pięć lat. Ursus przygarnął był i wychował dwoje dzieci. Koczowali razem, w gromadce. Postarzeli się już obaj, i Ursus, i Homo. Ursus wyłysiał do reszty. Wilk posiwiał. Długość życia wilków nie jest nam zna- na tak dokładnie jak długość życia psów. Według Molina, niektóre ich odmiany żyć mogą do osiemdziesięciu lat, a więc na przykład mały wilk kupara, caviae vorus, i wilk cuchnący,. canis nubilus, z Say. Dziewczynka, znaleziona przy zwłokach umarłej kobiety,. była to teraz dorosła, szesnastoletnia istota, blada, o ciemnych włosach, szczupła, wątła, tak delikatna, że aż chwiejna, że aż lęk brał, by się nie przełamała, i zadziwiająco, piękna, o oczach świetlistych i ślepych. Straszliwa noc zimowa, co obaliła niegdyś na śnieg żebracz- •kę i jej dziecko, dokonała podwójnego dzieła. Zabiła matkę, oślepiła córkę. Ślepota poraziła na zawsze źrenice dziewczynki, co wyrosła już na kobietę. W twarzy jej, poprzez którą światło nie prze- nikało do wnętrza, kąciki warg, opuszczone smutnie, wyraża- ły gorzki zawód. Oczy jej, jasne i duże, były tym dziwniejsze, że zagasłe dla niej samej, błyszczały dla innych. Tajemnicze zapalone pochodnie, co rzucały blaski tylko na zewnątrz. Pro- mieniowała światłem ona, co nie miała go dla siebie. Jarzyły się te oczy zniknione. Ta niewolnica ciemności rozjaśniała mroki, wśród których istniała. Z głębiny nieuleczalnych cieni, spoza czarnej ściany, ślepotą nazwanej, szedł od niej blask. Nie widziała wokół siebie słońca, w niej zobaczyć mogłeś duszę. W jej umarłym spojrzeniu istniało jakieś trudno uchwytne, niebiańskie zapatrzenie. Była nocą, a wschodziła gwiazdą spośród beznadziejnych mroków złączonych z nią na zawsze. Ursus, rozkochany w łacińskich imionach, nazwał ją Deą. Poradził się nawet po trosze w tym względzie wilka; rzekł mu tak: — Ty przedstawiasz człowieka, ja przedstawiam zwierzę; jesteśmy światem ziemskim; ta malutka przedstawiać będzie świat nieziemski. Tak wielka słabość — to wszechpotęga. Tym oto sposobem cały wszechświat, i ludzki, i zwierzęcy, i boski, znajdzie się w naszej budzie. — Wilk nie miał żadnych zastrzeżeń. Tak więc znalezione dziecko nazwane zostało Deą. Jeśli zaś o Gwynplaine'a chodzi, Ursus nie miał kłopotu z wymyśleniem dla niego imienia. Tego samego jeszcze ranka, kiedy stwierdził był zeszpecenie chłopca i ślepotę dziewczyn- ki, zapytał: Jak się nazywasz, mały? — A malec mu odpowie- dział; — Wołano na mnie Gwynplaine. — Dobrze, niech ci będzie Gwynplaine — rzekł Ursus. Dea towarzyszyła zwykle Gwynplaine'owi w jego publicz- nych występach. Gdyby można było w jakiś sposób streścić ludzką niedolę — dokonałoby się to niewątpliwie w osobach Gwynplaine'a i Dei. Wydawać by się mogło, że każde z nich urodzone zosta- ło w innej przegrodzie grobu: Gwynplaine wśród zgrozy, Dea wśród ciemności. Istnienia ich uczynione były każde z innego rodzaju mroku, położone na dwu przeciwległych zboczach przeogromnej nocy. Mroki te Dea miała w sobie, Gwynplaine miał je na sobie. W Dei było coś z widma, w Gwynplaine*ie coś ze zjawy. Los Dei był posępny, los Gwynplaine'a — gor- szy jeszcze. Dla Gwynplaine'a, który widział, istniała możność, jakże dotkliwa, możność niedostępna dla ślepej Dei: mógł on porównywać siebie z innymi ludźmi. A w położeniu Gwyn", plaine'a porównanie takie sprawić mogło tyle tylko, że prze- stawał samego siebie rozumieć. Na pewno bowiem próbował wyciągać jakieś wnioski. Puste spojrzenie, w którym nieobec- ny jest świat — a taki był los Dei — to, zaiste, olbrzymie nifr- szczęście, a jednak mniejsze od tego, które przypadło w udziale Gwynplaine'owi: był on samemu sobie zagadką; czuł, że brakuje mu czegoś, co było nim samym; widział cały świat, a siebie nie mógł zobaczyć. Dea żyła pod zasłoną nocy — Gwynplaine pod maską z własnej twarzy. Był on zamasko- wany swoim własnym ciałem — rzecz nie do pojęcia. Jaką była twarz jego — nie wiedział. Rozpierzchła się ona bezpo- wrotnie. Pokryto go sztucznie wykonanym pozorem jego sa- mego. To, co znikło — tym oto była jego twarz. Głowa jego żyła, lica były martwe. Nie pamiętał nawet, czy je widział kiedykolwiek. I dla Dei, i dla Gwynplaine'a ludzie, rodzaj ludzki był rzeczywistością istniejącą tylko na zewnątrz nich: znajdowali się oboje tak od niej daleko; ona była sama i on był sam; odosobnienie Dei było grobowe, n-ie widziała nic; odosobnienie Gwynplaine'a było złowrogie, widział wszystko. Dla Dei świat cały sprowadzał się do tego, co poznać mogła za pomocą słuchu i dotyku; rzeczywistość ograniczona była, nietrwała, rwała się i gubiła co chwila; jedyną jej nieskoń- czonością był mrok. Dla Gwynplaine'a życie — była to ciżba tłocząca się przez nim i za nim. Dea była wygnanką z krainy światła, Gwynplaine był banitą wypędzonym z krainy ludzi. Dwa beznadziejne, rozpaczliwe istnienia. Znajdowali się na samym dnie niedoli. I on, i ona. Kto tylko przyjrzał się im uważnie, czuł, jak zaduma jego przekształca się w litość niezmierną. Jak bardzo cierpieć musieli! Wyrok nieszczęścia ciążył w widoczny sposób nad tymi dwoma ludzkimi stworze- niami. Przeznaczenie nigdy chyba jeszcze i nikomu nie zamie- niło losu w torturę, a życia w piekło v/ sposób tak doskonały, co tym dwojgu właśnie, którzy nikomu nie uczynili nic złego. A oni znajdowali się w raju. Kochali się. Gwynplaine uwielbiał Deę. Dea ubóstwiała Gwynplaine'a. Mówiła mu: — Jesteś taki piękny! III „OCULOS NON HABET, ET VIDET" Jedna tylko kobieta na ziemi widziała Gwynplame'a. Była nią ta niewidoma. Co uczynił był dla niej, wiedziała dobrze od Ursusa, które- mu chłopiec opowiedział o swej niełatwej wędrówce z Port- 19 — Człowiek śmiechu landu do Weymouth, o śmierci, co potęgowała jeszcze opusz- czenie. Wiedziała, że kiedy niemowlęciem będąc jeszcze umie- rała przy umarłej matce i ssała pierś trupa, istota ludzka, niewiele większa od niej samej, odnalazła ją i wzięła na ręce, że istota ta, odtrącona, sama jakby pogrzebana pod kamienną, nieżyczliwą obojętnością wszechświata, usłyszała jej krzyk; że kiedy wszystko wokół było głuche dla niego, on jeden nie pozostał głuchy na jej wołanie; że dziecko to, samotne, słabe, porzucone, nie mające dokąd pójść, co wlokło się przez pustkę upadając ze znużenia, przyjęło z rąk nocy ciężar — drugie dziecko; że on, co nie spodziewał się otrzymać niczego z tajem- niczej ręki rozdającej dobra tego świata, którą przeznaczeniem nazywają — sam przyjął na swe barki i cudzy jeszcze los; że on — opuszczenie, rozpacz, lęk — stał się dla niej opatrznością; że kiedy zamknęły się niebiosa, on otworzył swoje serce, że zagubiony — uratował; że sam bez domu, bez dachu, stał się schronieniem, że był dla niej piastunką i matką; że sam, sa- miuteńki na świecie — na porzucenie odpowiedział przygar- nięciem; że wśród ciemności dał z siebie ten przykład; że jakby nie dosyć czując się znużonym, przyjął na siebie ciężar i cudzej jeszcze nędzy; że na tej ziemi, gdzie, zdawałoby się, nic już nie ma dla niego, on zdołał odkryć obowiązek; że tam, gdzie każdy by się zawahał, on poszedł naprzód; że tam, gdzie cofnąłby się każdy, on się zgodził; że wsunął swoją dłoń w szczelinę grobowca i wydobył stamtąd ją, Deę, że sam pół- nagi — zawinął ją w jedyny łachman, jaki miał, bo było je] zimno; że zgłodniały — pomyślał o tym, żeby ją nakarmić i na- poić; że dla tego dziecka to dziecko wyzwało do walki śmierć, że mocowało się z nią w każdej jej postaci: zimy, śniegu, sa- motności, strachu, zimna, głodu, pragnienia, huraganu; że dla niej to, dla Dei, ten dziesięcioletni tytan stoczył bój z niezmie- rzonym ogromem nocy. Wiedziała, że uczynił to wszystko niegdyś, dzieckiem będąc jeszcze, i że teraz ów dorosły już człowiek jest całą siłą jej, słabej, całym bogactwem jej, ubo- giej, uzdrowieniem jej, chorej, wzrokiem jej, niewidome J, Poprzez warstwy nieprzejrzystości, co zamykały ją i oddzie- lały od świata, dostrzegała wyraźnie to poświęcenie, to zaparcie' się siebie, tę odwagę. Bohaterstwo ma swój określony kształt w świecie ducha. Dea dojrzała to i zrozumiała; w niewysłowio- nym oderwaniu, w którym przebywa myśl nie oświecona przez słońce, dostrzegała te tajemne zarysy cnoty. Otoczona przez poruszające się ciemności — jedyne wrażenia, jakie odbierała od istniejącego świata — w niespokojnym bezruchu istoty bez- silnej, nieustannie obawiającej się jakiegoś niebezpieczeństwa, w uczuciu bezbronności, bezradności, które jest treścią życia istoty ociemniałej — wiedziała, że czuwa nad nią Gwynplaine, Gwynplaine, co nie obojętnieje, nie odchodzi, nie znika, Gwyn- plaine czuły, opiekuńczy, łagodny. Dea drżała, wdzięczna i pewna, jej ukojony niepokój przeradzał się w upojenie i oczy- ma, które wypełniała ciemność, wpatrywała się w jasne światło tej dobroci, błyszczące w zenicie otchłani, wśród której żyła. W świecie idealnym dobroć — to słońce, i Gwynplaine olśniewał Deę. Dla tłumu, który zbyt wiele posiada głów, ażeby myśleć, i zbyt wiele oczu, ażeby patrzeć, dla ciżby, co sama powierzch- nią będąc zatrzymuje się na powierzchni zjawisk, Gwynplaine był klownem, kuglarzem, linoskokiem, hecarzem, czymś nieco mniej i nieco więcej niż zwierzę. Ciżba znała tylko jego twarz. Dla Dei Gwynplaine był wybawcą, co podniósł ją z grobu i wyniósł na świat, pocieszycielem, co umożliwiał jej życie, oswobodzicielem, którego rękę czuła w swojej ręce wędrując przez ten labirynt, jakim jest ślepota; Gwynplaine był jej bra- tem, przyjacielem, przewodnikiem, podporą, bliźnim z wyso- kości, małżonkiem uskrzydlonym i promienistym, i tam, gdzie tłum widział poczwarę, ona widziała archanioła. Bo niewidoma Dea widziała duszę. 19" IV DOBRANI KOCHANKOWIE Ursus, mędrzec, rozumiał. Pochwalał oczarowanie Dei.. — Niewidoma widzi niewidzialne. \ , Mówił: — Sumienie jest widzeniem. Spoglądał na Gwynplaine'a i pomrukiwał: — Na poły potwór, na poły bóg. Gwynplaine, ze swojej strony, był Deą upojony. Istnieje oko niewidzialne, duch, i oko widzialne, źrenica. On oglądał ją . okiem widzialnym. Dea doznawała olśnienia idealnego, Gwyn- plaine doznawał rzeczywistego olśnienia. Gwynplaine nie był brzydki, był on przerażający; i oto miał przed sobą swoje własne przeciwieństwo. Ile on był potwornym, tyle czarującą była Dea. On był ohydą, ona — wdziękiem. Była jak ze snu. Wydawała się snem, co jakby stawał się ciałem. Cała jej osoba _o eolskiej strukturze, jej postać wiotka i chwiejna jak trzcina, ramiona — kto wie? — uskrzydlone może niewidocznie, deli- katne zaokrąglenie kształtów, wskazujące płeć, lecz bardziej duszy niż zmysłom, białość jej, prawie przezroczysta, szlachet- na pogoda spojrzenia zamkniętego dla ziemskich spraw, święta niewinność uśmiechu — doskonałością swoją aniołom była bliska, a jednak kobieca. Gwynplaine, jak się to już rzekło, porównywał siebie z inny- mi, porównywał też i Deę. Istnienie jego było wynikiem podwójnego, niezwykłego wy- boru. Był to punkt przecinania się dwu promieni: jeden szedł z dołu, drugi z góry, jeden był czarny, drugi biały. Ta sama okruszyna dziobana być może równocześnie przez dwa dzioby — zła i dobra. Jeden z nich kąsa, drugi — całuje. Gwynplaine był taką okruszyną właśnie, atomem i dręczonym, i pieszczo- nym zarazem. Gwynplaine był wytworem skoiarzenia fatal- ności i opatrzności. I nieszczęście, i szczęście dotknęło go palcem swoim. Dwa skrajnie różne przeznaczenia złożyły się na jego dziwny los. Było nad nim i przekleństwo, i błogosławieństwo. Był wybranym spośród potępionych. Kim był? Tego nie wie- dział. Kiedy na siebie patrzył, oglądał obcą twarz. Lecz ta obca twarz była straszna. Życie Gwynplaine'a było niczym życie po ucięciu głowy, miał on bowiem oblicze, które nie było nim samym. Oblicze przerażające, tak przerażające, że aż zabawne. Przerażał do tego stopnia, że aż śmieszył. Piekielne błazeństwo. Katastrofa ludzkiej twarzy roztrzaskanej w zwierzęcy masz- karon. Nigdy jeszcze nie oglądano tak całkowitego zaniku człowieczeństwa na licach człowieka, nigdy jeszcze parodia nie była tak zupełna, nigdy jeszcze zarys tak straszliwego kształ- tu nie szydził wśród koszmaru, nigdy jeszcze to wszystko, co może odepchnąć kobietę, nie zostało połączone ohydnie) w jednym mężczyźnie. Nieszczęśliwe serce, zamaskowane " i spotwarzone przez tę twarz, wydawało się skazane na zawsze na samotność pod tą cielesną powłoką, niby pod wiekiem trumny. A otóż nie! Kiedy wypełniła się już do końca nie- znana złość, z kolei hojnie szafować poczęła darami swymi nie- widzialna dobroć. Upadłemu nędzarzowi, dźwigniętemu nagle z poniżenia, do tego, co odpycha, dodała ona to, co przyciąga, w rafie podwodnej umieściła magnes, z jej to zrządzenia ku opuszczonemu od wszystkich pośpieszyła szybkim lotem druga dusza, nakazała ona gołębicy pocieszyć tego porażonego gromem, sprawiła, że. ułomność ubóstwianą się stała od pięk- ności. Aby zaś to wszystko stać się mogło, trzeba było, aby piękna nie widziała potwora. Dla szczęścia nieodzowne było nie- szczęście. Opatrzność uczyniła Deę niewidomą. Gwynplaine odczuwał niejasno, że jest oto przedmiotem odkupienia. Skąd prześladowanie? Nie wiedział. Skąd odku- pienie? Nie wiedział tego również. Jasna aureola zabłysła nad jego kalectwem; oto i wszystko, co wiedział. Kiedy Gwynplaine wyrósł już był dostatecznie, aby zrozumieć, Ursus odczytał mu i wyjaśnił ustęp z dzieła doktora Conquesta De denasatis i rozdział z księgi Hugo Plagona ł rozpoczynający się od słów: Nares habens mutiios. Starzec powstrzymał się jednak przezornie od „hipotez", od wysnuwania jakichkolwiek przy- puszczeń i wniosków w tym przedmiocie. Rozmaite domysły powstać by tutaj mogły, gwałt zadany dzieciństwu Gwyn- plaine'a łatwo się dostrzec dawał; dla Gwynplaine'a jednakże jedno tylko oczywiste było: wynik. Przeznaczeniem jego stało się życie z piętnem na twarzy. Dlaczego został napiętnowany? Brakło odpowiedzi. Otaczało go milczenie i samotność. Przy- \ puszczenia, które dostosować by można do tej rzeczywistości tragicznej, były nieokreślone, niejasne, nic tutaj pewne nie było oprócz straszliwego faktu. I oto wśród tej klęski pojawiła się Dea; stanęła nieziemskim zjawiskiem pomiędzy Gwyn- 'plaine'em a rozpaczą. Dostrzegał, wzruszony i ogrzany jak » gdyby, słodycz tej czarującej dziewczyny, co pochyliła się nad jego ohydą; rajskie zadziwienie roztkliwiło jego smoczą twarz; uczyniony po to, by przerażać, doznał jednak tego cudownego wyjątku, że podziwiało go i ubóstwiało idealne światło; on, poczwara, czuł na sobie zapatrzenie gwiazdy. Gwynplaine i Dea tworzyli stadło, uwielbiały się nawzajem te dwa patetyczne serca. Gniazdo, a w nim dwoje ptasząt; oto ich historia. Wkroczyli razem w powszechne prawo natury, które nakazuje przyciągać się ku sobie, szukać się i odnaleźć. Tak więc oto pomyliła się nienawiść. Prześladowcy Gwyn- plaine^ — kimkolwiek by oni byli — tajemnicza zawziętość, z jakiejkolwiek by pochodziła strony, chybiła swojego celu. Postanowiła stworzyć rozpacz, a stworzyła wniebowzięcie. Już w dzieciństwie zaręczony został z uzdrawiającą raną. Z woli przeznaczenia miał on być utulony przez strapienie. Katowskie obcęgi przemieniały się oto powoli w kobiecą dłoń. Gwynplaine był przerażający, przerażający sztucznie, przerażający z ręki człowieka. Spodziewano się, że odsunięty zostanie na zawsze, od rodziny przede wszystkim, jeżeli posiadał był jakąkolwiek rodzinę, a później od całej ludzkości; kiedy był jeszcze dziec- 1 Versio Gallica Will. Tyrii, ks. II, rozdz. XXIII. kiem, uczyniono zeń ruinę, lecz ruinę tę, jak zawsze i wszyst- kie, objęła w swoje posiadanie natura; i tę samotność ukoiła natura, jak koi ona wszelką samotność; natura przychodzi z po- mocą wszelkiemu opuszczeniu; tam, gdzie niczego nie staje,. ona oddaje się cała; zieleni się i zakwita na każdym rumowi- sku; ma ona bluszcz dla kamieni i miłość dla ludzi. Jakże ogromna jest hojność nieokreślonego! V BŁĘKIT W CIEMNOŚCI I tak żyło tych dwoje nieszczęśliwych, jedno dzięki drugie- mu; Dea znalazła oparcie w Gwynplaine'ie, Gwynplaine został •przygarnięty przez Deę. Sierota miała sierotę. Kaleka — kalekę. Poślubiły się nawzajem te dwa, wdowieństwa. Od tych dwu niedoli biło niewymowne, przeogromne dziękczynienie. Komu? Ciemnym bezmiarom. Dosyć jest gdziekolwiek przed siebie wysłać podziękę. Dzięk- czynienie jest bowiem skrzydlate i dolatuje tam, dokąd dole- cieć powinno. Modlitwa zna swoją drogę lepiej niż sam czło- wiek, który się modli. Iluż to ludzi mniemało zanosić modły do Jowisza, a prośba ich doszła do Jehowy! Iluż wierzących w amulety przez nie- skończoność wysłuchanych bywa! Iluż ateuszy ani o tym wie, że przez to samo już, że są dobrzy i że są smutni, modlą się do Boga. Gwynplaine i Dea byli wdzięczni. Pokraczne kalectwo to wygnanie. Ślepota — tp przepaść. Wy- gnanie zostało przygarnięte; ślepota znalazła schronienie w swojej przepaści. Gwynplaine widział oto w jasnym świetle dnia, jak schodzi ku niemu zrządzeniem losu, podobnym do przedłużenia snu, biały obłok piękności o kształcie kobiety, wizja promienna a posiadająca bijące serce; i zjawisko to, chmurka nieledwie, a jednak dziewczyna, brało go w swoje objęcia, i całowało go to objawienie, i pragnęło go to żywe serce; Gwynplaine nie był już potworem, bo ktoś go kochał; róża zapragnęła poślubić larwę, odgadując w tej larwie boskiego motyla, Gwynplaine, odrzucony przez wszystkich, stał się oto wybrańcem. Szczęśliwy ten, co posiadł to, na czym mu najbardziej za- leży. Gwynplaine otrzymał to właśnie, co mu było najpotrzeb- niejsze. I to samo otrzymała Dea. Zeszpecony kaleka podniesiony został ze swego poniżenia, uszlachetniony jak gdyby, rozprostował się, rozpromienił upojeniem, zachwyceniem i ufnością; a ku ociemniałej, zagu-. bionej wśród mroków i trwogi, wyciągnęła się poprzez cienie nocy pomocna dłoń. Było to przeniknięciem dwu niedoli w krainę ideału. Jedna rozpacz wchłonęła drugą rozpacz. Dwa wyłączenia z życia przy- jęły się nawzajem. Dopełniły się sobą dwie luki. Związali się przez to' właśnie, czego nie dostawało każdemu z nich dwojga. Co jednemu niedostatkiem — to drugiemu bogactwem, co jednemu nieszczęściem — to drugiemu skarbem się stało. Gdyby Dea nie była niewidoma, czyż upodobałaby sobie Gwyn- plaine^? Gdyby Gwynplaine nie był oszpecony — czyżby wy- brał Deę? Zapewne ani ona nie chciałaby poczwary, ani też on nie chciałby kaleki. Cóż za szczęście dla Dei, że Gwynplaine był tak obrzydliwy! Cóż to za traf dla Gwynplaine'a, że Dea była ślepa! Dla każdego z nich nie do pomyślenia wprost było zna- lezienie jakiegokolwiek innego towarzysza losu. Zesłała ich sobie opatrzność. Cóż leżało u dna ich miłości? To, że byli sobie nawzajem tak bardzo potrzebni. Gwynplaine był ratunkiem Dei, Dea — ratunkiem Gwynplaine'a. Dwa te smutne, biedne ' istnienia spotkały się ze sobą i zrosły, tych dwoje przepadłych w otchłani połączyło się we wspólnym uścisku. Jakże silnym, jakże rozpaczliwym, jakże niezwykle pięknym. — I czymże byłbym bez niej! Myślał Gwynplaine. — I czymże byłabym bez niego! Myślała Dea. Dwa rodzaje wygnania stały się sobie ojczyzną, dwie nie- odwracalne konieczności, stygmat Gwynplaine'a i ślepota Dei, zdziałały, że połączyli się oboje we wspólnej radości. Wystar- czali sobie zupełnie, nie widzieli poza sobą świata; każda roz- mowa była im rozkoszą, każde zbliżenie się ku sobie — wnie- bowzięciem; siłą wzajemnej intuicji osiągnęli jedność nawet w marzeniu; we dwoje snuli ten sam wątek myśli. Kiedy Gwynplaine nadchodził, Dei zdawało się, że słyszy kroki boga. Tulili się do siebie w półmroku rozjaśnionym nikłym światłem gwiazd, pełnym woni, blasków, dźwięków, świetlistych bu- dowli i marzeń; należeli do siebie wzajemnie; zespoleni byli na wieki w tej samej radości, w tym samym uniesieniu i nie było na ziemi nic niezwyklejszego nad ów raj wybudowany przez dwoje potępionych. Byli niewypowiedzianie szczęśliwi. Z piekła swego uczynili niebo; tak wielka jest twoja potęga, o miłości! Dea słyszała śmiech Gwynplaine'a. A Gwynplaine widział uśmiech Dei. Tak oto osiągnięta została idealna szczęśliwość, urzeczywi- stniona doskonała radość istnienia, rozwiązana tajemnicza za- gadka szczęścia. I przez kogo? Przez dwoje nędzarzy. Dea była dla Gwynplaine'a blaskiem światła. Gwynplame był dla Dei obecnością. Obecność, głęboka tajemnica, co do godności bóstwa podnosi niewidzialne i z której wynika druga tajemnica — ufność. To jedno, co niezmienne jest, nienaruszalne w każdej religii, w każdej wierze. I co wystarcza. Nie widzisz okiem istoty nie- zmierzonej a wszechobecnej; lecz czujesz, że jest. Gwynplaine był religią Dei. Niekiedy, nie władając już sobą z miłości, klękała przed nim, niby piękna kapłanka w adoracji przed rozradowanym, a pocz- warnym bóstwem pagody. Wyobraźcie sobie tylko przepaść, a wśród tej przepaści oaz^ światła, a wśród tej oazy tych dwoje, odrzuconych przez życie. olśnionych sobą nawzajem. Jakże nieporównanie czystą była ich miłość. Dea nie wie- działa, czym jest pocałunek, choć pragnęła go, być może, sama nie zdając sobie z tego sprawy; gdyż ślepota, kobiety zwłaszcza. ma swoje sny i choć drży przed każdym zbliżeniem się nie- znanego, nie wszystkiemu jednak jest niechętna. Gwynplaine często bywał zamyślony, wibrowała w nim i drżała młodość; im większe czuł upojenie, tym bardziej był nieśmiały; mógłby się ważyć na wszystko z tą towarzyszką swoich dziecinnych lat, równie nieświadomą grzechu, co i światła, z tą niewidomą, co widziała jedno tylko — swoje dla niego uwielbienie. Uważałby jednak, że postępuje jak złodziej, że kradnie to, co by mu ona dała; godził się więc, z radością nie pozbawioną pewnej melan- cholii, na miłość podobną obcowaniu aniołów i świadomość własnego zniekształcenia przeradzała się w nim w szlachetną, dostojną skromność. Tych dwoje szczęśliwych przebywało w nieziemskiej krainie. Poślubieni byli sobie na odległość, na podobieństwo niebie- ., skich ciał. Połączeni byli ze sobą jakby prądem biegnącym przez błękitne przestworza, prądem, co w nieskończoności zwie się przyciąganiem, na ziemi zaś — skłonnością ku sobie dwu płci. Całowały się obie ich dusze. Żyli zawsze razem. Nie znali się inaczej. Dzieciństwu Dei towarzyszyły chłopięce lata Gwynplaine'a. Wzrastali jedno obok drugiego. Długo sypiali razem na jednym posłaniu, buda nie była bowiem zbyt obszerną sypialnią ... Oni na skrzyni, Ursus na podłodze: oto jak się urządzili we troje. Aż wreszcie, dnia pewnego, kiedy Dea była jeszcze dzieckiem, Gwynplaine po- czuł się nagle młodzieńcem; u mężczyzny więc pojawiło się po raz pierwszy uczucie wstydu. „Ja też będę spał na podłodze" — tak rzekł Ursusowi. I, z nadejściem wieczora, położył się obok •starca na niedźwiedziej skórze. Wówczas Dea zaczęła płakać. Dopominała się powrotu swojego towarzysza snu. Lecz Gwyn- plaine, w którym równocześnie z miłością obudził się niepokój, wytrwał w swoim postanowieniu. Od owego dnia począwszy sypiać zaczął z Ursusem na podłodze. Latem zaś spędzał pogo- dne noce na dworze, razem z Homo. Dea miała już lat trzy- naście, a jeszcze nie dawała za wygraną. Często wieczorem prosiła: „Chodź tutaj, Gwynplaine, połóż się koło mnie; prędzej zasnę". Leżący obok mężczyzna był jej tak niewinnie potrzebny do spania. Nagość wtedy dopiero istnieć zaczyna, kiedy się ją widzi. Dea nie znała nagości. Była w niej naiwna prostota Arkadii czy Otaiti. Pierwotna bezpośredniość tej dziewczyny wywoływała popłoch w uczuciach Gwynplaine'a. Zdarzało się nieraz, że Dea — dorosła już prawie — siedząc na posłaniu i czesząc swoje długie włosy, w opadającej z ramion koszuli ukazującej w swym rozchyleniu zarys kształtów, jakże już kobiecych, tego dziecka, co stawało się coraz bardziej Ewą, przyzywała do siebie Gwynplaine'a. Gwynplaine rumienił się, spuszczał oczy, sam nie wiedział, co począć na widok tej na- gości tak niewinnej, jąkał się, odwracał głowę, drżał i odcho- dził zmieszany; ów Dafnis posępnych mroków uciekał przed tą Chloe cieni. Tak oto wśród tragedii zakwitła sielanka. Ursus mawiał im: — Ubóstwiajcie się nawzajem, odwieczne bydlątka. VI URSUS NAUCZYCIELEM I URSUS OPIEKUNEM Ursus dorzucał jeszcze: — Zrobię ja im figla pewnego dnia. Wezmę i ich pożenię. Starzec wykładał Gwynplaine'owi teorię miłości. Mówił snu tak: — Miłość, a wiesz ty, w jaki sposób zapala Pan Bóg ten ogień? Kładzie na spodzie kobietę, potem diabła, a na diable — mężczyznę. Jedna zapałka — czyli jedno spojrzenie — i wszy-' stko płonie. — Spojrzenie nie jest konieczne — odpowiadał Gwynplaine myśląc o Dei. A Ursus na to: . — Tereferel A czy dusze potrzebują oczu, żeby się zobaczyć? Niekiedy Ursus bywał w humorze krotochwilnym. Gwyn- plaine tak nieprzytomnie zakochany w Dei, że chwilami stawał się aż milczący i ponury, wystrzegał się ciekawych oczu Ursusa. Pewnego dnia Ursus tak się odezwał do niego: — No, no, nie wstydź się tak, chłopcze. Patrz, kogut się swoich zalotów nie wstydzi. — Ale orzeł kryje się ze swą miłością — odrzekł Gwyn- plaine. Niekiedy znowu Ursus pomrukiwał sam do siebie: ;— Nie od rzeczy bywa wsunąć czasami kij pomiędzy szprychy kół u wozu, którym młodzi odjeżdżają na Cyterę. Za bardzo się kochają.-Nic dobrego z tego nie wyniknie. Zaradźmy pożaro- wi. Pomiarkujmy nieco te dwa serca. I oto Ursus zabrał się do udzielania przestróg im obojgu. Przemawiał do Gwynplaine'a, kiedy Dea spała, przemawiał do Dei, kiedy ich Gwynplaine nie widział. — Nie trzeba przywiązywać się nadmiernie do Gwynplaine'a, Deo. Żyć tak wyłącznie innym człowiekiem — rzecz to nie- bezpieczna. Egoizm jest zdrowym korzeniem szczęścia. Męż- czyźni wymykają się kobietom. A Gwynplaine'owi może prze- wrócić się w głowie. Ma takie powodzenie! Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie on ma powodzenie. — Zbyt wielkie różnice niewiele bywają warte, Gwyn- plaine'ie. Nadmierna szpetota z jednej strony i nadmierna uroda z drugiej zmusza, by zastanowić się głęboko. Miarkuj swoje zapędy, mój chłopcze. Nie rozpalaj się zbytnio do Dei. Czyżbyś na serio uważał, że jesteś dla niej stworzony? Przyj- rzyj się nieco swojej szpetocie i jej doskonałości. Zrozum, jak wielka dzieli was różnica. Ona, Dea, ma wszystko. Cóż za bia- łość płci, jakie włosy, usteczka jak poziomki! A nóżka! A rącz- ka! Ramiona krągłe doskonale, twarzyczka — cud! Kiedy idzie — to światło rozsiewa, a głos* j e j tak poważny, a tak zniewala- jący! I przy tym wszystkim — kobieta, pomyśl sobie tylkol Nie anioł, o, nie, nie jest taka głupia, żeby być aniołem! Dea • to piękność skończona. Zastanów się nad tym wszystkim, a ochłoniesz nieco. W wyniku podobnych słów miłość pomiędzy Dea i Gwyn- plaine'em rozpłomieniała się w dwójnasób, a Ursus dziwił się niepomiernie niepowodzeniu swojej wymowy, podobny w tym nieco do człowieka, który by mówił tak: — To osobliwe, leję oliwę w ogień, a on nie gaśnie. Czyż rzeczywiście chciał zagasić lub też choćby ochłodzić nieco ich uczucie? O, nie! Tego nie chciał na pewno. Gdyby słowa jego odniosły skutek, on pierwszy przestraszyłby się nie na żarty. W gruncie rzeczy bowiem radowała go ta miłość, sam grzał się w cieple jej płomieni. Ale trzeba przecież podręczyć się trochę z tym, co daje nam radość. Droczenie się takie zwykli nazywać ludzie mądrością.. Dla Gwynplaine'a i Dei Ursus był niemal i ojcem, i matką. Pomrukując niechętnie, wychował ich; wykarmił, zrzędząc nieustannie. Po przygarnięciu dzieci powiększył się znacznie ciężar wózka i Ursusowi coraz częściej wypadało przyprzęgać się do dyszla i ciągnąć razem z Homo swój wędrowny dom. Lecz już po kilku latach, kiedy Gwynplaine podrósł, a Ursus całkiem już się zestarzał, chłopiec zaczął z kolei ciągnąć starca. A kiedy Gwynplaine dorastał, Ursus, przypatrując się jego" zeszpeceniu, stawiał mu nieraz taki oto horoskop: — Twoja •twarz — to majątek. Oddano ci nie lada przysługę. Rodzina ta, złożona ze starca, dwojga dzieci i wilka, związy- wała się ze sobą coraz silniej wśród nieustannej wędrówki. Włóczęga nie przeszkadzała wychowaniu. — Wędrowne życie rozwija — mawiał Ursus. Gwynplaine był zaiste po to stwo- rzony, żeby się „po jarmarkach pokazywać". Ursus dbał troskliwie o rozwijanie jego kuglarskich umiejętności, prócz tego zaś starał się wpoić w linoskoka tyle wiedzy i tyle- mądrości, ile tylko potrafił. Starzec, spoglądając na wprawia- jącą w osłupienie twarz-maskę chłopca, pomrukiwał z cicha: — Dobrze rozpoczęta robota. — Dlatego też i dbał o jak naj- staranniejsze wykończenie tego dzieła, oddając z siebie cała swoją wiedzę i mądrość ku jego tym większej ozdobie. Często napominał Gwynplaine'a: — Zostań filozofem. Mądrość opancerza. Ja, tak jak mnie widzisz tutaj, nigdy jeszcze nie płakałem. A zawdzięczam to mądrości. Czy przy- puszczasz może, że jeżelibym chciał zapłakać, to zabrakłoby mi po temu okazji? W monologach swoich, słyszanych jedynie przez wilka, tak prawił: — Nauczyłem Gwynplaine'a Wszystkiego, w tym i łaciny, a Deę — Niczego, w tym i muzyki. — Wykształcił ich oboje w śpiewie. Sam biegle posługiwał się niewielkim fletem, jakiego wówczas używano. Grywał na nim ładnie, grywał również i na „żebraczej lutni", którą kronika Bertranda Du- guesciin nazywa „instrumentem włóczęgów", a z której począ- tek swój bierze symfonia. Granie to przywabiało niejednego. Ursus pokazywał publiczności swoją lutnię i tłumaczył: — Na- zywa się ona po łacinie organistrum. Wyuczył on śpiewu Deę i Gwynplaine'a według metody Orfeusza i Egida Binchois. Nieraz zdarzało się, że przerywał swoją lekcję okrzykiem pełnym entuzjazmu: — O, Orfeuszu. muzyku Grecji! O, Binchois, muzyku Pikardii! Wychowanie to, tak wszechstronne, tak staranne, nie pochła- niało jednakże obojga dzieci aż do tego stopnia, by stać się- przeszkodą w ich wzajemnej miłości. Wzrastali, a serca ich zespalały się ze sobą coraz bardziej na kształt dwu krzewin posadzonych blisko, których gałęzie mieszają się ze sobą i spla- tają tym ściślej, w im większe wyrastają drzewa. — Mniejsza z tym — pomruki wał Ursus. — I tak ich po- żenię. — I sam do siebie dorzucał: — Nudzą mnie tą swoją miłością. Przeszłość, ta niewielka jej cząstka, jaką posiadało każde z nich, nie istniała ani dla Dei, ani dla Gwynplaine'a. Wie- dzieli o niej to tylko, co im Ursus opowiedział. Nazywali go ,,ojcem". Najwcześniejsze lata dzieciństwa utrwaliły się w pamięci Gwynplaine'a niby pochód demonów nad jego kolebką. Wyda- wało mu się, jakby został podeptany, stratowany przez jakieś potworne stopy. Czy stało się to umyślnie, czy też przypad- kowo? Nie wiedział. Jedyne, co przypominał sobie dokładnie, szczegółowo — to tragiczny przebieg porzucenia go na brzegu morza. Odnalezienie Dei było jedynym jasnym punkcikiem tej ponurej nocy. Wspomnienia Dei jeszcze mniej były określone. Wszystko się w nich zatarło — była przecież taka mała. Matkę przypominała sobie jako przedmiot zimny i martwy. Czy Dea oglądała kie- dyś słońce? Być może. Nieraz starała się ze wszystkich sił odszukać w pamięci te zagubione, rozproszone chwile. Słońce? A co to było? Przypominała sobie mętnie coś bardzo jasnego, coś bardzo ciepłego, coś, co zastąpione jej zostało przez Gwyn- plaine'a. Rozmawiali ze sobą półgłosem. Gruchanie dwojga młodych jest to niewątpliwie jedna z najważniejszych czynności, jakie dokonują się na tej ziemi. Dea mówiła do Gwynplaine'a: — Światło wtedy jest, kiedy ty mówisz. Razu pewnego Gwynplaine, dostrzegając poprzez muślinowy rękaw ramię Dei, nie zdołał się opanować i musnął wargami tę tkaninę przezroczystą. Usta potwora, pocałunek przeczysty. Dea poczuła rozkosz niewysłowioną. Spłonęła rumieńcem. Po- całunek poczwary rozjaśnił jutrzenką to piękne czoło, pełne mroku. A Gwynplaine westchnął w pomieszaniu. Poprzez roz- chyloną krezę jej sukni dostrzegał kształty białe, nieziemskie. Nie potrafił oderwać spojrzenia. Dea odsunęła rękawek i wyciągając ku niemu obnażone ramię prosiła: — Jeszcze! — Gwynplaine uciekł. Nazajutrz znowu, z lekką odmianą, powtórzyła się pieszczota. Wniebowzięci, osuwali się oboje w słodką przepaść miłości. Bóg, stary mędrzec, uśmiecha się dobrotliwie spoglądając ze swej wysokości na podobne ludzkie sprawy. VII ŚLEPA NAUCZA JASNOWIDZENIA Niekiedy Gwynplaine sam sobie robił wymówki. Wyrzucał sam sobie swoje własne szczęście. Wydawało mu się, że jeżeli dopuści, by pokochała go ta kobieta, będzie to z jego strony oszustwem. I cóż by rzekła, gdyby oczy jej otworzyły się nagle? . Z jakimże obrzydzeniem odsunęłaby się od tego, co teraz przy- ciągał ją ku sobie l W jakimże przerażeniu cofnęłaby się na wi- dok tego potwornego magnesu! Uciekałaby krzycząc i zasłania- jąc twarz. Dręczyły go skrupuły. Powtarzał sobie, że on, potwór, nie ma prawa do miłości. , Smok ubóstwiany przez gwiazdę uważał, że obowiązkiem jego jest oświecenie tej gwiazdy ociemniałej. Razu pewnego odezwał się do Dei: — Czy wiesz, że jestem bardzo brzydki? — Wiem, że jesteś doskonały — odrzekła. A on mówił dalej: — Kiedy słyszysz, że wszyscy się śmieją, wiedz, że śmieją się ze mnie. Jestem potworny. —— Kocham cię — odpowiedziała-Dea. Po chwili milczenia dodała: — Byłam wśród śmierci; ty przywróciłeś mnie życiu. Kiedy ty jesteś przy mnie, to jakby się ku mnie niebo pochyliło. Daj mi rękę, niech dotknę Boga. . Dłonie ich odnalazły się i połączyły w uścisku, i nie rzekli już do siebie nic więcej, zamilkli wobec ogromu miłości. Posłyszał ich rozmowę Ursus, mrukliwy zrzęda. Nazajutrz, kiedy byli razem we troje, odezwał się: — Zresztą i Dea też jest brzydka. Ale słowa jego chybiły celu. Dea i Gwynplaine nie słuchali. Zajęci sobą bez reszty, rzadko kiedy zwracali uwagę na ode- zwania się starca. Rzucał on swoje głębokie uwagi na wiatr tylko. Tym razem jednakże przezorne odezwanie się Ursusa „Dea jest też brzydka" wskazywało, że ten uczony człowiek posiada niejaką znajomość kobiecego serca. Niewątpliwie Gwynplaine przez lojalność popełnił nieostrożność. Powiedzenie jakiejkol- wiek innej kobiecie, jakiejkolwiek innej niewidomej: „jestem brzydki" byłoby rzeczą niebezpieczną. Być i niewidomą, i za- kochaną to tyle, co być niewidomą podwójnie. Śni się wówczas, marzy; złudzenie to pokarm dla marzeń; odjąć miłości złudze- nia — to odjąć jej pożywienie. Wszelkie uniesienia służą do jej ukształtowania, i podziw dla ciała, i podziw dla ducha. A poza tym nie należy nigdy mówić kobiecie słów trudnych do zrozu- mienia. Rozmarza się na ich temat. I często rozmarza się w nie- dobry sposób. Zagadka wprowadzona w sny czyni w nich spustoszenia. Stuk niebacznie rzuconego słowa rozbija dotych- czasową harmonię. Zdarzało się czasami, że serce niedostrzegal- nie robi się puste, nie wiadomo nawet, jak i kiedy, dlatego że uderzone zostało rzuconym niebacznie słowem. Zakochana istota dostrzega nagle, że szczęście jej zmalało. Nie ma nic groźniejszego nad takie powolne wyciekanie zawartości z pęk- niętego naczynia. Dea, na szczęście, nie z tej była gliny. Nie zrobiono jej z ma- teriału, z którego na ogół ukształtowane bywają kobiety. Była ona naturą wyjątkową. Ciało miała kruche, ale nie serce. Nie- ziemska wytrwałość w miłości stanowiła całą treść jej istoty. Słowa Gwynplaine'a nurtowały ją też długo, aż wreszcie dnia pewnego tak się odezwała: — Co to znaczy być brzydkim? Być brzydkim — to być złym. A Gwynplaine jest dobry. Więc jest piękny. I dalej mówiła w tej samej formie pytającej, właściwej dzie- ciom i niewidomym: 20 — Człowiek śmiechu — Widzieć! I co wy tym słowem nazywacie? Ja nie widzę, a wiem. Więc chyba wzrok zakrywa. — Co ty mówisz? — zapytał Gwynplaine. — Wzrok to coś, co zakrywa prawdę — odrzekła Dea. — Nie! — powiedział Gwynplaine. — Ależ tak! Jeżeli ty mówisz, że jesteś brzydki! Zamyśliła się na chwilę i dorzuciła: — Kłamczuchu! Tak więc Gwynplaine, ku swej radości, wyznał wszystko i nie uwierzono mu. Spokojny stał się w swoim sumieniu. Spo- kojny w swoim uczuciu. ' W ten sposób doszli oboje, ona — do lat szesnastu, on — do dwudziestu pięciu. I nie ,,posunęli się dalej" — jak się to mówi dzisiaj — niż pierwszego dnia. Mniej nawet; skoro się zważy, że mieli już przecież poza sobą swoją pierwszą noc poślubną. Ona była wówczas dziewięciomiesięcznym niemowlęciem, on — chłop- cem dziesięcioletnim. Jakaś święta dziecinność znamionowała i nadal ich miłość; zdarza się czasami, że zapóżniony słowik przeciąga swoją wieczorną pieśń aż do brzasku. / Pieszczotą ich był uścisk dłoni i, niekiedy, muśnięcie warga- mi obnażonego ramienia. Ta rozkosz, nieśmiała, czysta, wystar-_ czała obojgu. Dwadzieścia cztery lata, szesnaście lat. Aż wreszcie dnia pewnego Ursus, który nie wyrzekł się wcale projektu swojego „figla", rzekł do nich: — Będziecie musieli już niedługo obrać sobie wreszcie jakąś religię. —»- Po co? — zapytał Gwynplaine., — Żeby się pobrać. — To się przecież już stało — odrzekła Dea. Nie pojmowała, w jaki sposób można być sobie jeszcze bar- dziej mężem i żoną, niż oni dotąd byli. W gruncie rzeczy ich spokojne szczęście, niezwykłe, nie- winne, to naiwne zaspokojenie wszystkich potrzeb duszy przez obcowanie z drugą duszą, ten celibat, traktowany przez nich jako małżeństwo, głęboko wzruszał Ursusa. Gadał, byle gadać. Jako lekarz jednakże wiedział, że Dea jest, jeżeli nawet nie nazbyt jeszcze młoda, to niewątpliwie zbyt wątła, zbyt deli- katna na to, co zwał on „hymenem z krwi i kości". Im później to nastąpi, tym lepiej. Czyż zresztą nie byli sobie rzeczywiście poślubieni? Jeżeli istniał kiedykolwiek związek nierozerwalny — to czyż nie był nim właśnie związek Gwynplaine'a i Dei? Rzuciło ich sobie w ramiona nieszczęście — rzecz to cudowna i niezwykła. A jakby nie dosyć było jeszcze tych jednych więzów, do nie- szczęścia przyłączyła się miłość, opasała je swoim pierście- niem. I jakaż siła przerwać by była w stanie żelazny łańcuch wzmocniony girlandą z kwiatów? Nic rozłączyć ich nie mogło. Dea miała urodę; Gwynplaine miał światło. Każde wniosło swój posag. Tworzyli coś więcej niż stadło, tworzyli całość złożoną z dwu części oddzielonych od siebie tylko świętą prze- grodą niewinności. Gwynplaine jednakże, choć pogrążał się, jak tylko potrafił, najgłębiej w marzeniu, choć cały zapatrzony w Deę i swoją dla niej miłość — był mężczyzną. Obejść praw natury nie podobna. I w nim również, z woli Stwórcy, jak i w całej przeogromnej przyrodzie burzyły się ciemne, tajne siły. Dlatego też podczas swoich publicznych występów niejeden raz spoglądał na znaj- dujące się wśród ciżby kobiety, lecz natychmiast odwracał grzeszne spojrzenie i jak najszybciej, ze skruchą, znowu pogrą- żał się w swojej własnej duszy. Dodać tutaj trzeba, że nie spotykał zachęty. Na twarzach wszystkich kobiet, na które popatrzył kiedykolwiek, dostrze- gał tylko niechęć, odrazę, wstręt, obrzydzenie. Jasne było dlań, ze jedyna Dea mogła go obdarzyć uczuciem. Tym też łatwiej przychodziła mu skrucha. 20. VIII NIE TYLKO SZCZĘŚCIE, LECZ I DOBROBYT Ileż to prawdy znaleźć można w baśni! Wyrzut sumienia — skutek złych, grzesznych myśli — to niby piekące dotknięcie niewidzialnego diabła. W umyśle Gwynplaine'a niedobra myśl nie wykluła się jesz- cze i nie wyrzucał sobie niczego. Nieraz jednak żałował. Sumienie dawało znać o sobie niewyraźnie, niejasno. Dlaczego? Szczęście ich było zupełne, tym pełniejsze, że nie cierpieli już nawet niedostatku. Pomiędzy rokiem 1689 a 1704 życie ich przeobraziło się znacznie. W owym roku 1704 często napotkać można było duży, so- . lidny, kryty wóz, zaprzężony w dwa silne konie. Wóz ten wjeżdżał o zmierzchu w ulice nadmorskich miasteczek. Po- dobny był do barki odwróconej do góry dnem i ustawionej na czterech kołach, w której kil stał się kalenicą dachu, a pokład — podłogą. Koła były jednakowej wielkości i wysokie niczym u kamieniarskiego wozu. Koła, dyszel, wóz, wszystko to poma- lowane było na kolor zielony, przechodzący stopniowo od ciemnej zieleni na kołach do jasnego seledynu na dachu. Wóz ten, wyróżniający się od innych swoją zieloną barwą, znany był na wszystkich placach targowych; zwano go „Green Box", czyli „Zielone Pudło". Owo „Zielone Pudło" miało dwa okienka, jedno na przedzie, drugie na tyle, i — również z tyłu — drzwicz- ki z opuszczanym stopniem. Ponad dachem unosił się dym wy- chodzący przez rurę pomalowaną również na zielono. Ten wędrujący dom zawsze był świeżo wylakierowany i wyszoro- wany starannie. Na przedzie, na opuszczanym koźle, przymo- cowanym do wozu, tuż pod oknem, po obu stronach starca, co powoził trzymając lejce, siedziały dwie Cyganki przebrane w stroje bogiń i dęły w trąbki. Landara ta, podskakująca na wybojach z tak wielkim majestatem, wywoływała podziw i zdumienie wśród miejskiej gawiedzi. Była to dawna buda Ursusa, co rozrosła się wśród powodze- nia, co z kuglarskiego kramiku stała się prawdziwym teatrem. U wożą uwiązane było zwierzę — ni to pies, ni to wilk — Homo. Starym woźnicą, popędzającym konie, był znany nam filozof w swojej własnej osobie. I skądże to nędzna buda rozrosła się do rozmiarów olimpij- skiej landary? Otóż stąd: Gwynplaine stał się sławny. Kiedy Ursus powiedział kiedyś Gwynplaine'owi: „Taka twarz — to majątek", dał dowód prawdziwego węchu, rzeczy- wistej wiedzy o tym, jak się zdobywa powodzenie u ludzi. Ursus, jak to zapewne pamiętamy, troskliwie zajmował się edukacją Gwynplaine'a. Nieznani ludzie ukształtowali jego twarz. On urabiał jego umysł i w naczynie to, do wnętrza skry- wającego się poza tą maską uformowaną tak udatnie, włożył tyle myśli, ile tylko potrafił. Kiedy dziecko podrosło dosta- tecznie, zaczął pokazywać je na scenie, czyli na desce umiesz- czonej na przedzie budy. Wrażenie, jakie pojawienie się Gwyn- plaine^ wywoływało, przechodziło wszelkie oczekiwanie. Z miejsca zyskał sobie rozgłos wśród przygodnych widzów. Nie widziano jeszcze niczego, co by porównać się dało z tyra zdumiewającym mimem śmiechu. Nie wiedziano, w jaki spo- sób powstał ów cud zaraźliwej wesołości; jedni sądzili, że jest to zjawisko naturalne, inni — że uformowano je sztucznie, rzeczywistość wzbogacona została przez przypuszczenia i wszę- dzie, na miejskich placach, na targowiskach, po jarmarkach i odpustach tłum cisnął się, aby oglądać Gwynplaine'a. Dzięki tej „niezwykłej atrakcji" do chudego trzosa wędrownej gro- madki posypał się istny deszcz najpierw miedziaków, później całych sztuk srebra. Po wyczerpaniu ciekawości w jednym miejscu przenosili się gdzie indziej. Toczący się kamień nie pora- sta w mech, ale buda obrasta w dostatki wśród jazdy. I tak od ,309 zimy do zimy, od miasteczka do miasteczka, im bardziej po- większał się wzrost i szpetota Gwynplaine'a, tym bardziej rosło powodzenie przepowiedziane mu niegdyś przez Ursusa. — Ależ ci się przysłużono, mój chłopcze — powtarzał stary. „Fortuna" ta pozwoliła Ursusowi, który był zarządcą powo- dzenia Gwynplaine'a, na zbudowanie kolasy swoich marzeń — wozu, co byłby dość przestronny, aby pomieścić scenę, z któ- rej siać by można sztukę i wiedzę po wszystkich rynkach miej- skich i targowiskach. Co więcej, do gromadki, składającej się z niego samego, z Homo, Gwynplaine'a i Dei, mógł Ursus dołą- czyć dwa konie i dwie niewiasty, które pełniły obowiązki bogiń, jakeśmy już o tym wspominali, i sług. Szyld mitolo- giczny nad kuglarską budą był w owym czasie rzeczą ze wszech miar pożyteczną. — Jesteśmy świątynią wędrowną — mawiał Ursus. '•I Dwie Cyganki, przygarnięte przez filozofa z ciżby bezdom- nych włóczęgów koczujących od przedmieścia do przedmieścia. • były młode i brzydkie i z woli Ursusa nazwane zostały jedna — Febe, druga — Wenus, co czytać należy Fibi i Vinos, stosu- jąc się w tym względzie do angielskiej wymowy. , Febe 'gotowała, Wenus szorowała świątynię. Prócz tego w dnie występów obie ubierały Deę. Poza obrębem zaś tego, co nosi nazwę „publicznego życia" czy to dla kuglarzy. czy też dla możnych tego świata. Dea. tak samo jak i Fibi, i Vinos, nosiła florencką spódnicę z kwieciste- go płócienka i kaftanik bez rękawów, odsłaniający ramiona. Ursus i Gwynplaine ubierali się w męskie kaftany i szerokie, marynarskie spodnie, niczym majtkowie na wojennym okręcie. Ponadto Gwynplaine do pracy i do ćwiczeń w siłackich sztu- kach wkładał na ramiona i na szyję rodzaj skórzanego fartucha. Gwynplaine doglądał koni, Ursus i Homo troszczyli się o siebie nawzajem. Dea, zadomowiona w „Zielonym Pudle", poruszała się po wnętrzu swego ruchomego domu prawie swobodnie, jakby widziała tutaj wszystko. Oku, któremu udałoby się przeniknąć do wnętrza tej t) wędrownej budowli i obejrzeć jego urządzenie, ukazałaby się stara buda Ursusa, na swoich czterech kołach, przytwierdzona w rogu do ściany wozu. Pozostawiona tam na łaskawym chle- bie, zachodziła powoli rdzą i odpoczywała po wybojach dróg, jak Homo po popręgach uprzęży. Buda ta, przybita do tylnej ściany wozu, na prawo od drzwi, służyła Ursusowi i Gwynplaine'owi za sypialnię i ubieralnię. Stały w niej teraz dwa łóżka. W przeciwległym kącie mieściła się kuchnia. Zagospodarowanie okrętu nie bywa na pewno bardziej treś- ciwe, bardziej staranne niż urządzenie wewnętrzne ..Zielonego Pudła". Wszystko 'znajdowało się tam na stosownym miejscu, wszystko było uporządkowane, obmyślone, zaplanowane. Wóz podzielony został na trzy przegrody. Części te komuni- kowały się ze sobą przez otwory pozbawione drzwi. Zasłaniały je płachty ciężkiej tkaniny. Tylna przegroda była mieszkaniem mężczyzn, przednia przegroda była mieszkaniem niewiast, środkowa przegroda, przedzielająca pomieszczenia dwu od- miennych płci — był to teatr. Instrumenty muzyczne i inny sprzęt teatralny umieszczono w kuchni. Na pawlaczu, tuż pod dachem wozu, znajdował się składzik z dekoracjami, jeżeli izaś uchyliło się klapy w tymże pawlaczu umocowanej, zobaczyć można było lampy. Światła ich służyły do pokazywania ma- gicznych sztuk. Poetą — władcą wszystkich tych czarów — był Ursus. On to układał przedstawienia. Talenty posiadał liczne, wykonywać umiał najosobliwsze kuglarstwa. Nie tylko naśladować potrafił przeróżne głosy, ce- lował również w najbardziej nieoczekiwanych niespodzian- kach, zadziwiał nagłym migotaniem świateł wśród ciemności, wywoływał na gładkiej ścianie dowolne liczby, wyrazy i figu- ry, co ukazywały się i znikały tajemniczo, a sam pośród tych dziwów, obojętny na zachwyty gapiów, wydawał się dumać nad czymś głęboko. 31! Gwynplaine rzekł mu dnia pewnego: • — Wyglądasz, ojcze, jak czarodziej. A Ursus odrzekł: — To dlatego, być może, że nim jestem. ,,Zielone Pudło" wykonane zostało według mądrego pla- nu Ursusa. Jego to było pomysłem, że część lewej ściany po- łożoną pomiędzy przednimi i tylnymi kołami i przymocowaną na zawiasach, można było opuszczać za pomocą łańcuchów i pasów, niczym most zwodzony. Kiedy ściana opadała, trzy, również na zawiasach umocowane, drewniane podpórki odchy- lały się od niej i wreszcie stawały pionowo na ziemi, niby no- gi stołu, dźwigając ponad brukiem tę estradę z opuszczonego boku wozu. Równocześnie ukazywała się scena teatru, powięk- szona teraz o proscenium z owej właśnie platformy. Zdaniem ulicznych purytańskich kaznodziei, otwierająca się ściana po- dobna była do paszczy piekielnej. Odwracali się też od niei z przerażeniem i wstrętem. Być może, że to za podobny pomysł bezbożny kazał Solon wygrzmocić kijami Tespisa. Idea Tespisa przetrwała zresztą o wiele dłużej, niżby to przypuścić można było. Teatry-wozy istnieją do tej pory. A na jeżdżących scenach tego to rodzaju właśnie w szesnastym i siedemnastym wieku grywano w Anglii balety i ballady Amnera i Pilkingtona, we Francji pastorałki Gilberta Colin, we Flandrii, po kiermaszach, recytacje Clementa, 'zwanego Non-Papa, w Niemczech Adama i Ewę Theilesa, we Włoszech zaś weneckie krotochwile Animuccia i Ca-Fossis, sielanki Gesualda,' księcia Venosy, Satyra Laura Guidiccioni, Rozpacz Filena i Śmierć Ugolina Wincentego Galileusza, ojca astrono- ma, który to Wincenty Galileusz śpiewał sam ułożone przez siebie pieśni przygrywając na mola di gamba — wszystkie te najwcześniejsze zawiązki włoskiej opery, co od roku 1580 wy- pierać zaczęły sztywny madrygał, przeciwstawiając mu swo- bodę natchnienia. Wóz koloru nadziei, co nosił Ursusa, Gwynplaine'a i ich for- tunę, wóz, na którego koźle Fibi i Vinos dęły w trąbki, w po- staci dwu mitologicznych bóstw, był jednym z bardzo wielu takich wędrownych przybytków sztuki i poezji. Tespis nie wy- parłby się Ursusa, a Congrio nie wyparłby się Gwynplaine'a. Po przybyciu na rynek miasta czy miasteczka, w przerwach między fanfarami Fibi i Vinos, Ursus udzielał pouczających a tyczących się tej muzyki objaśnień. — Symfonia ta jest gregoriańska — wołał. — Cni obywate- le, gregoriański obrządek, ten postęp tak ogromny, we Wło- szech walczyć musiał z rytuałem ambrozjańskim, w Hiszpanii zaś — z rytuałem mozarabskim, i zwyciężył wreszcie, choć nie bez trudu. Po czym ,,Zielone Pudło" zatrzymywało się na postój w miejscu obranym przez Ursusa, a z nadejściem wieczoru opadała ruchoma klapa ściany, odsłaniało się wnętrze teatru i rozpoczynało się przedstawienie. Scena ,,Zielonego Pudła" przedstawiała krajobraz namalo- wany przez Ursusa, który malować nie potrafił, w potrzebie więc krajobraz ten mógł równie dobrze wyobrażać podziemie. Kurtyna zszyta była z jedwabnych kwadratów, różnokoloro- wych, niczym strój błazeński. Publiczność stała na dworze, na ulicy czy na rynku, skupio- na półkolem wokół widowiska, w pogodę czy w niepogodę; układ ten sprawiał, że deszcz o wiele mniej był pożądany dla teatrów ówczesnych niż dła dzisiejszych teatrów. Jeżeli się tylko dało, urządzano przedstawienia w podwórzu 'zajazdu i wówczas zyskiwano tyle rzędów lóż, ile było pięter z oknami. A im bardziej teatr był tym sposobem zamknięty, tym bar- dziej publiczność przymuszona była do płacenia. Ursus sam dbał o wszystko — o przedstawienia, o trupę, o kuchnię, o orkiestrę. Vinos niezwykle sprawnie uderzała pa- łeczkami w bębenek. Fibi grała na istrumencie podobnym do gitary. I wilk również miał we wszystkim swój udział. Nie- wątpliwie należał do „towarzystwa" i grywał nawet niekiedy skrawki ról. Zdarzało się też nieraz, że kiedy na scenie poja- wiali się Ursus i Homo, obok siebie, Ursus w swojej skórze nie- dźwiedziej zasznurowanej starannie, Homo w swojej skórze wilczej, jeszcze dokładniej dopasowanej — trudno było odgad- nąć, który z nich jest zwierzęciem; pochlebiało to Ursusowi. IX DZIWACTWA NAZYWANE POEZJĄ PRZEZ LUDZI POZBAWIONYCH SMAKU Sztuki Ursusa były to intermedia, rodzaj coraz to bardziej dzisiaj zarzucany. Jedna ze sztuk tych, która nie przechowała się do naszych czasów, nosiła tytuł Ursus Rursus. On sam za- pewne kreował w niej główną rolę. Kilkakrotnie pojawiał się na scenie i znikał —• taka była prawdopodobnie treść tej sztu- ki, odznaczająca się godnym pochwały umiarem. Jak więc widzimy, tytuły intermediów Ursusa często mie- wały brzmienie łacińskie, teksty zaś układane były przeważ- nie po hiszpańsku. Swoje hiszpańskie wiersze rymował Ursus "na podobieństwo wszystkich prawie ówczesnych kastylskich sonetów. Nie przeszkadzało to nikomu. Język hiszpański zna- ny był wówczas powszechnie i marynarze angielscy mówili po hiszpańsku, jak niegdyś żołnierze rzymscy mówili po karta- gińsku. Wspomina o tym Plaut. A zresztą w przedstawieniu, jak we mszy, język łaciński czy też inny, niezrozumiały dla słuchających, nie przeszkadzał nikomu. Radzono z tym sobie towarzysząc ochoczo znanymi słowami obcemu tekstowi. Oso- bliwie nasza stara galicka Francja objawiała swą pobożność takim to właśnie sposobem. W kościele podczas Immolatus wier- ni śpiewali Będziemy się weselili, a podczas Sanctus — Da] buziaka, moja miła. I trzeba było aż soboru trydenckiego, że- by położyć kres tym poufałościom. Ursus ułożył umyślnie dla Gwynplaine'a interiudium, z któ- rego kontent był bardzo. Było ono jego najulubieńszym utwo- rem. Dać ze siebie w swoim dziele wszystko — oto triumf każ- dego, kto tworzy. Ropucha rodząc ropuszkę stwarza arcydzieło. Wątpicie? Spróbujcie zrobić to, co ona. Ursus wypieścił, jak tylko potrafił, swoje interiudium. Niedźwiedziątko to zostało nazwane Chaosem zwyciężonym. A oto treść tego dzieła: Noc. Kiedy rozsunęła się pozszywana z kolorowych kwa- dratów kurtyna, ciżba stłoczona przed sceną ,,Zielonego Pu- dła" nie widziała nic prócz ciemności. W ciemności tej poru- szały się, niby jakieś dziwne gady, trzy niewyraźne kształty — wilka, niedźwiedzia i człowieka. Wilkiem był wilk, Ursus — niedźwiedziem, Gwynplaine — człowiekiem. Wilk i niedź- wiedź wyobrażały dzikie, nieposkromione siły przyrody, nie-, okiełznane żądze, ślepą pierwotność i oba rzucały się na Gwynplaine'a, i był to chaos zmagający się z człowiekiem. Nie- widoczne były ich twarze. Gwynplaine bronił się, przykryty całunem, a oblicze jego zasłaniały gęste, opadające na nie włosy. I tak zresztą wszystko skrywała ciemność. Niedźwiedź ryczał, wilk warczał, człowiek krzyczał. Człowiek opadał z sił, dzikie bestie zwyciężały; wzywał pomocy, rzucał w nieznane rozpaczliwe wezwanie; rzęził. Patrzono na konanie tej ludzkiej formy, ledwie że odróżniającej się od zwierząt. Ponure to było widowisko; tłum patrzył wstrzymując dech w piersiach, jesz- cze chwila, a zwierz zwycięży i chaos pochłonie człowieka. Walka, krzyki, wycia — i nagle cisza. Słychać śpiew wśród ciemności. Powiew powietrza, i oto słychać głos. Unosi się tajemnicza muzyka towarzysząca tej niewidzialnej pieśni i na- gle, nie wiadomo jak i skąd, ukazuje się jasność. Jasność ta . jest światłem, światło to jest kobietą, kobieta ta jest duchem. Dea, spokojna, czysta, piękna, potężna pogodą i słodyczą, uka- zywała się otoczona promiennym nimbem. Jasna postać na tle zorzy. Głos — była to ona Głos lekki, głęboki, niewysłowiony. Z niewidzialnej stała się widzialną i śpiewała wśród brzasku. Sądziłbyś, że to pieśń anioła lub śpiew ptaka. A na jej widok człowiek podrywał się nagle olśniony i jednym uderzeniem pięści powalał dzikie zwierzęta. Wówczas zjawisko, unosząc się lekko w sposób trudny do wytłumaczenia, wywołujący więc podziw tym większy, śpie- wało takie oto wiersze w języku hiszpańskim, dostatecznie czy- stym i zrozumiałym dla słuchaczy — angielskich marynarzy: Ora, Hora! De palabra Nace razon, Da luze el son.i Spuszczała oczy, jakby oglądała przepaść pod stopami, i śpie- wała dalej: Noche quita te de alli! El alba canta hallali! 2 A kiedy ona śpiewała, człowiek prostował się coraz bardziej i oto on, co leżał powalony, klęczy wznosząc ręce ku zjawisku, a kolanami wspiera się na obu bestiach, nieruchomych, jakby porażonych gromem. Ona, ku niemu zwracając się, śpiewała dalej: • Es menester a cięłoś ir, Y tu que llorabas reir.3 l przybliżając się, z majestatem gwiazdy, dodawała: Gebra barzon! Dexa, monstro, A tu negro Caparazon. * I kładła mu dłoń na czole. A wówczas podnosił się inny głos, głębszy, a więc jeszcze bardziej łagodny, głos rozpaczy i zachwytu, o powadze czu- Spiew rodzi światła 1 Módl się, płacz! — Słowo — rodzi rozum. — 2 precz, nocy! — Jutrzenka śpiewa: Alleluja! s Wznieś się do nieba. — I śmiej się, ty, co płaczesz. 4 Strzaskaj jarzmo! — porzuć, poczwaro — twoją ciasną — skorupę. lej, a dzikiej, i była to pieśń człowieka, odpowiadająca na pieśń nieba. Gwynplaine klęczał, zawsze w ciemności, na po- walonym niedźwiedziu i wilku. Dea dłonią dotykała mu czoła, a on śpiewał: O, ven! amal . . Eres alma, Soy corazon.l ' '.' I oto nagle Strumień światła uderzał Gwynplaine'a prosto w twarz. Błogo rozanielona poczwara wyłaniała się z ciemności. Któż potrafi opisać wrażenie, co wstrząsało ciżbą gapiów? Jakby rozbłysło nagle słońce śmiechu. Śmiech rodzi się z za- skoczenia, a cóż bardziej nieoczekiwanego być może niż takie oto rozwiązanie? Jakiż wstrząs przyrównać można do tego po- liczka światła wymierzonego w maskę błazeńską i okropną? Dokoła śmiechu tego rozgrzmiewał śmiech; śmiano się wszę- dzie, w górze, w dole, na przedzie, w głębi, i mężczyźni, i ko- biety, i stare twarze z wyłysiałym czołem, i różowe twarzycz- ki dziecinne, śmieli się źli i dobrzy, weseli i smutni, wszyscy; i na ulicy nawet przechodnie, co niczego nie widzieli, też śmieli się słysząc ten śmiech. Przechodził on w tupania, w oklaski. Po opuszczeniu zasłony uporczywie wywoływano Gwynplaine'a. Powodzenie miał nadzwyczajne. Czy widzieliś- cie Chaos zwyciężony? Ciśnięto się tłumnie, aby oglądać Gwynplaine'a. Biegła, by uśmiać się, beztroska, biegła, by uśmiać się, melancholia, biegła, by uśmiać się, zgryzota, wy- rzuty nieczystego sumienia. Śmiechem tak niepohamowanym, że wydawać się mógł aż chorobliwy. Lecz zaraza wesołości to jedyna zaraza, przed którą człowiek nie ucieka. Powodzenie te nie rozszerzało się jednakże poza pospólstwo. Tłumy skła- 1 Przyjdź! kochaj! — tyś jest duszą — jam jest sercem. dają się zawsze z biedaków. Chaos zwyciężony oglądać można było za cenę jednego penny. Wielki świat nie zwykł bawić się za trzy grosze. Ursus wielce cenił sobie swoje dzieło, które' obmyślił był tak kunsztownie. — Jest to w rodzaju niejakiego Szekspira — mawiał skrom- nie. ; W zestawieniu z Deą Gwynplaine tym większe wywoływał wrażenie. Ta biała postać obok tego gnoma przedstawiała sobą coś, co nazwać by można nieziemskim zadziwieniem. Tłum prostaczy spoglądał na Deę z uczuciem zabobonnego niepoko- ju. Była w niej jakaś wzniosłość dziewicy i kapłanki, co nie zna człowieka, co zina tylko boga. Widzieli, że jest niewidoma, a czuli, że widzi. Wydawało się, że stoi na progu nadprzyro- dzonego. Była jakby w połowie oświetlona naszym światłem, a w połowie inną jakąś jasnością. Zstępowała na ziemię, by wykonać zadanie, by wykonać je w sposób, w jaki niebo czynić to zwykło — poprzez świt. Znajdowała hydrę i czyniła z niej duszę. Wyglądała jak tworząca potęga, i uszczęśliwiona, i zdumiona zarazem tym, co sama stworzyła; sądziłbyś, że na twarzy jej, zalęknionej cudownie, maluje się i wola przyczy-, ny, i zdziwienie wobec skutku. Czuli, że kocha ona swojego potwora. Czy wiedziała, że jest potworem? Tak, ponieważ go dotyka. Nie — przyjmuje go przecież takim, jakim jest. To po- łączenie dnia i nocy w umyśle widza roztapiało się w jakiś półmrok, wśród którego rysowały się niejasne a nieskoń- czone perspektywy. I jakże to boskość godzi się z, ledwie że wyciosanym kształtem, w jaki sposób dokonuje się przeniknię- cie duszy w materię, w jaki sposób promień słoneczny stać się może życiodajną pępowiną, w jaki sposób odmienić się mo- że odmieniec, w jaki sposób potworne rajskim się staje — wszystkie zawierające się w tym zjawisku tajemnice spra- wiały, że konwulsyjna wesołość, wzbudzona przez Gwyn- plaine^, potęgowała się i gmatwała wzruszeniem, kosmicznym prawie. Nie zgłębiając uczuć swoich do dna — widz nie lubi bowiem męczyć się nadmiernym myśleniem — rozumiano jed- nak coś więcej, co kryło się poza samym dostrzegalnym obra- zem i przez niezwykły ten widok prześwitywało jak gdyby jakieś wcielenie boskie. To zaś, czego doświadczała Dea, w ogóle nie da się wyrazić w ludzkim języku. Czuła, że znajduje się wśród tłumu, a nie wiedziała, czym jest tłum. Słyszała gwar i to już wszystko. Tłum — było to dla niej tyle, co podmuch — i czyż jest on właściwie czymś więcej w swojej istocie? Pokolenia to odde- chy, co przemijają. Człowiek oddycha, do czegoś wzdycha i wreszcie wydaje tchnienie ostatnie. W tłumie tym Dea czu- ła się samotna, drżała jak ktoś, kto by pochylił się nad prze- paścią. Nagle wśród niepokoju niewinności, co czuje się zagro- żona i gotowa już jest wyrzekać gorzko na nieznane potęgi, .wśród lęku przed upadkiem tak bardzo możliwym Dea, po- godna jednak, urastająca ponad niejasny strach przed niebez- pieczeństwem, lecz cała drżąca w swoim odosobnieniu, w swo- im odgrodzeniu od świata, odnajdywała pewność i oparcie; chwytała linę ratowniczą rzuconą w jej świat ciemności, do- tykała ręką swoją potężnej głowy Gwynplaine'a. O, radości niewypowiedziana! składała swoje różane palce na owym gąsz- czu kędzierzawych włosów! Dotknięta wełna daje wrażenie miękkości. Dea dotykała baranka wiedząc, że jest on lwem. Serce jej rozpływało się całe w niewysłowionej miłości. Była już poza niebezpieczeństwem, odnalazła wybawcę. Publiczność sądziła, że dzieje się odwrotnie. Dla widzów istotą uratowaną był Gwynplaine, istotą niosącą ratunek — Dea. — Nieważne! — myślał Ursus. On wiedział, co się działo w sercu dziewczy- ny. Dea, uspokojona, pocieszona, zachwycona, wielbiła anio- ła, a tłum przypatrywał się poczwarze i — zafascynowany również sytuacją, choć pojmował ją odwrotnie — wybuchał ogromnym, niepowstrizymanym śmiechem. / Prawdziwa miłość nie ulega zobojętnieniu. Cała jest z du- cha, więc nie stygnie. Żar się spopiela, ale nie gwiazda. Prze- ogromne wzruszenie Dei powtarzało się każdego wieczora i skłonna była płakać z rozrzewnienia, kiedy wszyscy dookoła pokładali się ize śmiechu. Tłumem trzęsła wesołość; ona była szczęśliwa. Takie błazeńskie, wesołe zakończenie, wywołane nagłym i nieprzewidzianym ukazaniem się oblicza Gwynplaine'a, nie- wątpliwie nie zgadzało się z zamiarem Ursusa. On pragnąłby uśmiechu raczej, nie śmiechu, pragnąłby podziwu i zrozumie- nia artystycznych subtelności swojego dzieła. Ale powodzenie • pociesza. Godził się też co wieczór bez trudu na swój przesad- ny, z nieporozumienia powstały sukces licząc, ile też słupków o wartości szylinga da się ułożyć z farthingów, ile też słupków o wartości funta da się ułożyć z szylingów. Powtarzał sobie zresztą, że jednak pomimo wszystko, kiedy śmiech przeminie, Chaos zwyciężony zapadnie jakoś w głąb umysłów i pozostawi w nich swój trwały ślad. I być może, nie całkiem się mylił; dzieło przedostaje się do świadomości widzów. Gawiedż, roz- ciekawiona wilkiem, niedźwiedziem, człowiekiem i muzyką tą, i wyciem, i wrzaskiem poskromionym, opanowanym przez har- monię, tą nocą rozproszoną przez brzask i śpiewem niosącym światło, przyjmowała z sympatią głęboką, choć niezbyt może jasno rozumianą, a nawet i z jakimś rzewnym poszanowaniem ten dramat poetycki, noszący nazwę Zwyciężonego chaosu, to zwycięstwo ducha nad materią, uwieńczone radością czło- wieka. Takie to były nieokrzesane uciechy ludu. I uciechy te wystarczały ludowi. Lud nie miał możności, by przypatrywać się ,,szlachetnym meczom", jak dobrze uro- dzeni, nie mógł, jak wielcy panowie i szlachta, stawiać tysiąca gwinei na Heimsgaila czy też na Phelem-ghe-madone'a. X JAK PATRZY NA LUDZI I NA ZDARZENIA TEN, CO SAM STOI POZA SPRAWAMI TEGO ŚWIATA Jakże chętnie człowiek mści się za przyjemność, której do- znaje za czyjąś sprawą! Stąd też i pogarda dla komedianta. Istota ta zachwyca mnie, zajmuje, ,bawi, uczy, czaruje, po- ciesza, daje mi piękno, jest dla mnie miła i pożyteczna, cóż więc złego mógłbym jej uczynić w zamian za to? Upokorzyć ją! Pogarda to policzek wymierzony na odległość. Spoliczkuj- my więc komedianta. Podoba mi się, jest więc nikczemny. Służy mi, więc ja go nienawidzę. Skądby tu wziąć kamienia i rzucić w niego? Podaj mi taki kamień, księże! Podaj mi taki kamień, filozofie! Wyklnij go, Bossuecie! Znieważaj go, Rousseau! Krasomówco, pluń na niego żwirem swojej wymo- wy! Niedźwiedziu, ciśnij weń płytą bruku! Ukamienujmy drzewo, pomiażdżmy owoc i spożyjmy go. Brawo! I precz! Ten, co recytuje wiersze poetów, jest jak zadżumiony. Precz, his- trionie! Uczyńmy mu pręgierz z jego powodzenia. Triumf jego zakończmy wygwizdaniem. Niechaj przyciąga tłumy, jego zaś udziałem niechaj będzie samotność. Takim oto sposobem klasy bogate, zwane wyższymi klasami, wymyśliły dla aktora tę for- mę izolacji, jaką jest poklask. Gawiedż uliczna nie bywa tak okrutna. Nie żywiła ona nie- nawiści do Gwynplaine'a. Nie czuła dlań pogardy. Tylko że najpodlejszy pomywacz pokładu z najlichszej załogi na naj- lichszym ze statków zakotwiczonych w najlichszej ze wszyst- kich angielskich przystani mniemał, że stoi nieporównanie wy- żej niż ten rozweselacz ,,gawiedzi", i przekonany był, że pomywacza pokładu tyle co najmniej dzieli od linoskoka, ile dzieli lorda od pomywacza pokładu. Gwynplaine był więc, jak wszyscy komedianci, i oklaskiwa- ny, i osamotniony. Zresztą na tym padole każde powodzenie jest zbrodnią i trzeba za nie odpokutować. Ten, co dostaje me- dal, dostaje obie jego strony równocześnie. 21 — Człowiek śmiechu 'Dla Gwynplaine'a nie istniała odwrotna strona medalu. Dla- tego że zadowolony był on najzupełniej ae wszystkich skutków swojego powodzenia. Rad był oklaskom, cieszyła go samotność. Dzięki oklaskom był bogaty, dzięki samotności — szczęśliwy. Bogatym być w tych najniższych kręgach społecznych to tyle, co nie doświadczać nędzy. Tyle, co nie mieć dziur w odzieniu, zimna w izbie, pustki w żołądku. Tyle, co pić i jeść do syta, mieć wszystko, czego człowiekowi potrzeba, w tym i grosz dla biedniejszego od siebie. Gwynplaine posiadał takie właśnie liche bogactwo, wystarczające swobodzie człowieka. W duszy zaś był posiadaczem nie lada. Miał miłość. Czegóż mógł pragnąć jeszcze? 1 Niczego więcej nie pragnął. A gdyby tak chciał mu ktoś, odjąć szpetotę z twarzy? Ode- pchnąłby tylko ten dar! Nie chciałby porzucić tej maski, nie chciałby odzyskać swojej twarzy, pięknej, zapewne, czarują- cej. A za cóż wyżywiłby wówczas Deę? Co stałoby się z biedną, łagodną niewidomą, która go kochała? Bez tej maski śmiechu, co czyniła go błaznem niezrównanym, byłby zwykłym lino- skokiem, pierwszym lepszym sztukmistrzem, co wygrzebuje groszaki ,ze szpar pomiędzy kamieniami bruku, i Dea, być mo- że, nie co dzień miałaby kawałek chleba do zjedzenia! Z dumą i wzruszeniem myślał, że jest oto opiekunem tej niebiańskiej i kalekiej dziewczyny. Noc, Samotność, Ubóstwo, Bezsilność, Ciemnota, Głód i Pragnienie — siedem paszczęk nędzy rozwie- rało się dokoła niej szeroko, a on był świętym Jerzym, co po- konywał tego smoka. Zwyciężał nędzę. Jak? Swoją szpetotą. Dzięki potworności swojej twarzy stał się potrzebny, pomocny, zwycięski, wielki. Dość mu było pokazać się i już się znajdy- wały pieniądze. Był panem tłumu; czuł się władcą motłochu. Mógł dać Dei wszystko. Zaspokajał jej potrzeby, pragnienia, zachcianki, fantazje, wszystko, o czym tylko w granicach swo- jego kalectwa zamarzyć mogła niewidoma. Wiemy to już, że Gwynplaine i Dea byli opatrznością dla siebie nawzajem. Je- mu wydawało się, że wzlatuje na jej skrzydłach, jej — że ją niosą jego ramiona. I cóż słodszego być może nad opiekowanie się tym. co nas kocha, nad zaspokojenie potrzeb tego. co nam nieba przychyla! Gwynplaine doświadczał tej najwyższej szczęśliwości. A zawdzięczał to swemu okaleczeniu. Okalecze- nie to wywyższało go. Dzięki niemu zarabiał na życie swoje i cudze, dzięki niemu zdobył niezależność, swobodę, sławę, za- dowolenie wewnętrzne, godność. W okaleczeniu swoim był niedostępny dla niczego i dla nikogo. Los nie mógł wyrządzić mu żadnej już krzywdy, złośliwość jego wyczerpała się całko- wicie w tym jednym uderzeniu, które obróciło się w jego, Gwynplaine'a, zwycięstwo. Dno nieszczęścia stało się oto szczytem szczęśliwości. Gwynplaine był uwięziony w swojej potwornej brzydocie, lecz razem z Dea. I jak się już rzekło, było to uwięzienie w raju. Pomiędzy nimi i światem żywych wznosił się mur. Trudno! Mur ten więził ich. lecz i chronił równocześnie. Czyż można było dosięgnąć Deę. czyż można było dosięgnąć Gwynplaine'a poza tym zamknięciem, co oddzie- lało ich od życia dziejącego się dokoła? Odebrać mu powodze- nie? Nie podobna! Trzeba by mu na to odebrać twarz. Ode- brać mu miłość? Nie podobna! Dea nie widziała. Ślepota Dei była bosko nieuleczalna. I w czymże przeszkodzić mogła Gwynplaine'owi jego szpetota? W niczym. A jakie przedsta- wiała dla niego korzyści? Wszystkie. Był kochanym pomimo swojej potworności, być może, dla niej właśnie. Kalectwo i szpetota instynktownie zbliżyły się ku sobie, połączyły się. Być kochanym — czy to nie dosyć? Z jakąż wdzięcznością myślał Gwynplaine o swoim zniekształceniu. Pobłogosławiony został swoim stygmatem. Wiedział, że jest on niezniszczalny, wieczny. Cóż za radość! Cóż za szczęście, że dobrodziejstwo to było nie do uleczenia! Dopóki tylko istnieć będą przedmieścia i place jarmarczne, drogi, po których można wędrować przed siebie, tłum na dole i niebo w górze, można się nie troszczyć o byt. Dei niczego nie zabraknie, nie zginie ich miłość. Gwyn- plaine nie zamieniłby swojej twarzy z Apollinem. Brzydota była przyczyną jego szczęścia. ?<• Mówiliśmy już, że los obdarował go hojnie. Wyrzutek ten był wybrańcem. Był tak bardzo szczęśliwy, że nieraz zdarzało mu się żałować otaczających go ludzi. Litował się nad resztą świata. Instynkt nakazywał mu nieraz porozglądać się nieco wokół siebie, gdyż żaden człowiek nie jest jednolity, natura ludzka to nie abstrak- cja. Dziękował niebu, że otacza go nieprzenikniona ściana, lecz wyglądał spoza niej od czasu do czasu. I dokonawszy porów- nania z tym większą radością wracał do Dei, do ich wspólnej samotności. Cóż dostrzegał dookoła? Kim byli ci żyjący, których wśród wędrówek swoich oglądał tak różnych i tak wielu? Coraz to inny tłum i zawsze to samo mrowie. Coraz to inne twarze i zawsze te same niedole. Bezładna mieszanina istnień zmar- nowanych, zburzonych. Co wieczora wszystkie klęski społeczne tłoczyły się dookoła jego szczęśliwości. ,,Zielone Pudło" było popularne. Niskie ceny przyciągają niskie klasy. Szli ku niemu słabi) biedni, ubodzy, mali. Szli na Gwynplaine'a, jak się idzie na wódkę. Przychodzili, by za dwa grosze kupić sobie zapomnie- nie. Z wyżyn swojej kuglarskiej sceny przyglądał się Gwyn- plaine temu żałosnemu zbiegowisku. W umysł jego zapadał widok tej niezmierzonej nędzy, pojawiającej się nieustannie, ciągle od nowa. Fizjonomię człowieka znaczy świadomość i ży- cie, jest ona wynikiem ogromnej liczby tajemniczych żłobień. Gwynplaine oglądał bruzdy pozostawione na ludzkich twa- rzach przez wszelakie cierpienie, wszelaką złość, wszelaką sro- motę, przez wszelaką rozpacz. Te oto usta dziecinne nie jad- ły. Ten oto mężczyzna był ojcem, ta kobieta — matką, a poza nimi odgadnąć można było rodziny sponiewierane, rozbite. Po tamtej twarzy widać, że od występku przechodzi do zbrodni, i dobrze wiadomo dlaczego: z ciemnoty, z nędzy! Na tamte} zaś dostrzec można piętno wrodzonej dobroci, przekreślonej przez ucisk społeczny, przemienionej w nienawiść. Na czole tej staruszki widać głód; na czole tamtej dziewczyny — pro- stytucję. I tu, i tam — ta sama sprawa, lecz młoda ma sposo- by, by dać sobie radę — widok bardziej chyba jeszcze ponury. Wśród ciżby tej są ręce, lecz nie ma narzędzi; ludzie ci niczego bardziej nie pragnęliby niż pracy, lecz pracy zbrakło. Niekie- dy siadał obok robotnika żołnierz, często inwalida i oto Gwyn- plaine oglądał widmo wojny. Tu odczytać mógł bezrobocie, tam — wyzysk, gdzie indziej znowu — niewolniczą zależność. Na niektórych czołach stwierdzić mógł jakieś cofnięcie się w zwierzęcość. To naciskające z góry swoim ciężarem szczę- ście wybranych spychało człowieka z nizin społecznych do stanu bydlęcia. Wśród tych piwnicznych mroków jedynym jasnym okienkiem świeciła Gwynplaine'owi miłość Dei, ich wspólne szczęście. Wszystko inne wyklęciem było, potępieniem. Gwynplaine czuł, jak depczą po nim, jak tratują go bezwiednie możni, bogaci, wspaniali, wielcy, wybrańcy losu; a kiedy spo- glądał w dół — widział nieprzeliczone tłumy mizernych twarzy wydziedziczonych; on i Dea, z ich szczęściem tak ubożuchnym, a tak ogromnym, byli jakby zawieszeni pomiędzy dwoma światami; w górze świat gwarny, ruchliwy, swobodny, wesoły, tańczący, depcący po wszystkim; w górze świat, co stąpa; w dole świat, po którym się stąpa. Światło nie rozjaśniało ciemności, lecz gniotło ją, miażdżyło — rzecz to zgubna, wska- zująca, że istnieje głębokie społeczne zło. Gwynplaine miał sposobność poznania tej smutnej prawdy. Istnienie pełzające- go płaza! Człowiek czołgający się przez całe swe życie w ku- rzu i w błocie, zohydzony, poniżony, tak wyzuty ze wszelkie- go człowieczeństwa, że chciałbyś po nim tylko deptać! i jakie- goż to motyla poczwarką być może takie życie na ziemi? Przed tłumem tym, co ciemny jest i głodny, wszędzie, przed każdym 2 tych ludzi wyrasta znak zapytania: czy zbrodnia? czy hańba? Nieugiętość prawa wywołująca zanik sumienia! Dzieci, co ro- sną po to, by się spodlić, dziewice, co po to dojrzewają, żeby się oddać, róże, co rozkwitają po to tylko, by natychmiast zwarzył je trujący jad! Niekiedy wzrok jego, wyostrzony cie- S?R kawością i wzruszeniem, usiłował przebić aż do dna te mroki, wśród których dogorywało tyle próżnych wysiłków, gdzie walczyło rozpaczliwie tyle znużenia, gdzie bytowały rodziny przeżarte przez porządek społeczny, obyczaje wypaczone przez prawo, rany, co zropiały pod działaniem systemu karnego, nędze stoczone przez podatki, inteligencje, co bezowocnie to- nęły w ciemnocie, gdzie szamotały się rozbite tratwy, pełne zrozpaczonych i wygłodniałych, gdzie były wojny, niedostatek, rzężenia, krzyki, zagubienia; i czuł on, jak coraz mocniej ściska mu gardło rozpacz przejmująca i powszechna. Widział wzburzone piany nieszczęścia na powierzchni ciemnej ludz- kiej masy. On sam znajdował się w zaciszu przystani i tylko patrzył, jak wszystko dokoła rozbija się i tonie. Chwilami ujmował w dłonie swoją zniekształconą głowę r zamyślał się głęboko. Człowiek szczęśliwy to prawie obłąkany! Jakże potrafi ma- rzyć! Na j absurdalnie jsze pomysły przewijały się przez mózg Gwynplaine'a. Dlatego że kiedyś udało mu się uratować dzie- cko, miewał teraz śmieszne, żałosne pragnienia: chciałby do- pomóc światu! Obłoki marzeń do tego stopnia przesłaniały mu niekiedy 'rzeczywistość, tracił poczucie proporcji tak dalece, że zdarzało mu się zapytywać samego siebie: co można by uczy- nić dla tego nieszczęśliwego ludu? Chwilami tak głęboko po- grążał się w rojeniach, że głośno wypowiadał to pytanie. Wów- czas Ursus wzruszał ramionami i przypatrywał mu się uważ- nie. A Gwynplaine dalej śnił na jawie: — Ach, gdybym był potężny, jakże pomagałbym nieszczęśliwym! Lecz czym ja je- stem? Prochem. Cóż ja mogę? Nic. Mylił się. Wiele mógł uczynić dla nieszczęśliwych. Dawał im śmiech. A śmiech —> to zapomnienie. Ten, co rozdaje zapomnienie, jest wielkim dobroczyńcą ludz- kości. '• XI GWYNPLAINE SŁUSZNIE SĄDZI, URSUS PRAWDĘ MÓWI Filozof to szpieg. Ursus, podpatrywacz marzeń, obserwował .swojego ucznia. Monologi ducha znaczą się na naszym czole odbiciem ledwie że dostrzegalnym, uchwytnym jednak dla wprawnego oka fizjonomisty. Toteż wszystko, co działo się w Gwynplaine'ie. nie uchodziło, uwagi Ursusa. Pewnego dnia, kiedy Gwynplaine rozmyślał, Ursus pociągając go za połę ka- ftana tak się odezwał: — Wyglądasz mi na badacza, głupcze! Strzeż się, nie twoje to sprawy. Ty jedno masz do roboty: kochać Deę. Jesteś szczę- śliwy podwójnym szczęściem: po pierwsze, że tłum ogląda twoją mordkę, po drugie, że Dea jej nie ogląda. Nie masz pra- wa do tego szczęścia, które posiadasz. Żadna kobieta nie przy- jęłaby twego pocałunku widząc twoje usta. I te usta, którym zawdzięczasz majątek, ta twarz» dzięki której jesteś bogaty — nie jest twoja. Nie przyniosłeś jej sobie na świat. Wziąłeś ją od drwiącego grymasu, co leży u samego dna nieskończoności. Wykradłeś swoją maskę diabłu. Jesteś wstrętny i niechaj ci wystarczy ten wielki los na loterii. Na tym świecie, urządzo- nym tak doskonale, istnieją szczęśliwi z prawa i szczęśliwi z przypadku. Ty jesteś szczęśliwym z przypadku. Siedzisz w piwnicy, w której zamknięta została gwiazda. Biedna gwia- zda jest twoją własnością. Nie próbuj nawet wydostać się z twojego lochu i pilnuj swojej gwiazdy, pająku! Szlachetny klejnot trzymasz w sieci. Ciesz się tym, co masz, zrób mi z ła- ski swojej tę przyjemność. Widzę, że się rozmarzasz. Cóż za głupota! Posłuchaj, przemówię teraz językiem prawdziwej poezji: niechaj Dea zjada co dzień wołowe befsztyki i kotlety baranie, a za pół roku będzie krzepka jak rzepa; pożeńcie się i zrób jej dziecko, dwoje dzieci, troje dzieci, całą kupę dzieci! Oto mi rozumowanie prawdziwie filozoficzne. Tym bardziej że jest. się wówczas szczęśliwym, a to niezła rzecz. Mieć dzieci, dużo dzieci — oto baśń prawdziwa! Miej kupę bębnów, myj je, czesz, ucieraj im nosy, lulaj, przewijaj, zawijaj, niech się roi dokoła ciebie ta zgraja; śmieją się — dobrze, wrzeszczą — jeszcze lepiej; krzyczeć — to żyć; przyglądaj się, jak ssą w szó- stym miesiącu życia, jak raczkują mając rok, jak chodzą ma- jąc dwa lata, jak dojrzewają w piętnastej wiośnie, jak w dwu- dziestej zaczynają kochać. Kto te radości ma — ten ma wszy- stko. Ja ich nie miałem i dlatego jestem zdziwaczałym odlud- kiem. Dobry Pan Bóg, majster w sztuce układania pięknych poematów, pierwszy literat świata, podyktował Mojżeszowi, współpracownikowi swojemu: „Rozmnażajcie się". Tak brzmi tekst. Rozmnażaj się, zwierzę! A świat jest tym, czym jest; i bez twojej pomocy będzie się na nim źle działo. Nie troszcz się o świat. Nie zajmuj się tym, co się na zewnątrz znajduje. Zostaw w spokoju widnokrąg. Komediant po to został stwo- rzony, żeby się drudzy na niego patrzyli, a nie po to, żeby sam patrzył na drugich. Wiesz, co istnieje tam, na zewnątrz? Szczęśliwi z prawa. Ty — powtarzam ci to jeszcze raz — ty jesteś szczęśliwy z przypadku. Jesteś jak złodziejaszek, co skradł to szczęście, którego oni są właścicielami. Prawowitymi właścicielami, a ty jesteś przybłędą, ty żyjesz na wiarę z po- myślnością. I czegóż więcej możesz chcieć jeszcze, hultaju? Miło jest chyba rozmnażać się za pośrednictwem Dei? Dola tak błoga podobna jest do kradzieży. Ci, którym z woli nieba przynależy się szczęście na tym padole, niechętnie widzą, kie- dy stojący niżej od nich pozwalają sobie na tyle radości. Gdy- by cię zapytali: jakim prawem jesteś szczęśliwy? — nie wie- działbyś, co odpowiedzieć. Ty nie masz patentu, a oni mają. f Jowisz, Allach, Wisznu, Sabaoth, czy ja wiem v/ końcu kto, dał im zezwolenie na szczęście. Strzeż się ich! Nie wtrącaj się do ich spraw, bo oni mogliby jeszcze wtrącić się do twoich. A czy ty wiesz, chudziaku, kto to jest: szczęśliwy z prawa? To istota straszliwa i potężna, to lord! Tak, lord, dopieroż to każdy taki wysługiwać się musiał diabłu, zanim przyszedł na świ^t przez te drzwiczki! Dopieroż to chyba nie łatwo się mu było urodzić! To jedyny trud, jaki zadał sobie kiedykolwiek, ale za to co zs. trud! — niech ręka boska broni! Od losu, od tego ślepego bał- wana uzyskać, by już w kołysce uczynił ciebie władcą nad ludźmi! Przekupić tego urzędnika, żeby dał ci najlepsze miej- sce na widowisko! Przeczytaj sobie memento wypisane na ścia- nie mojej budy-emerytki, przeczytaj ten brewiarz mojej mądrości, a przekonasz się, co to jest lord. Lord to ten, co sam ma wszystko i co sam jest wszystkim. Lord to ten, co wynie- siony jest ponad swoją własną naturę; lord to ten, któremu w młodości przysługują prawa starca, który na starość ma u kobiet powodzenie młodzieńca, co choć występny, ma sza- cunek uczciwych ludzi, co choć tchórz, dowodzi 'zuchami, co choć próżniak, zbiera owoce pracy, co choć nieuk, ma dyplo- my uniwersytetów w Cambridge i w Oksfordzie, co choć głu- piec, jest przedmiotem podziwu poetów, to ten, do którego uśmiechają się kobiety, choć jest brzydki, ten, co Thersytem będąc nosi hełm Achillesa, co zającem będąc nosi skórę lwa. Nie wyciągaj z moich słów lekkomyślnych wniosków, z tego, co mówię, nie wynika wcale, że lord musi być koniecznie nie- ukiem, tchórzem, brzydalem, głupim i starym; chciałem po- wiedzieć tylko, że może on być tym wszystkim i że nic mu to zaszkodzić nie może. Przeciwnie. Lordowie — to książęta. Król Anglii to tylko lord, pierwszy pan wśród panów; to wszystko i to dużo. Królowie nazywali się dawniej lordami: lordem Danii, lordem Irlandii, lordem Wysp. Lord Norwegii używa imienia króla od trzystu lat dopiero. Lucius, pierwszy król Anglii, nazywany jest ,,milordem Luciusem" przez świętego Telesfora. Lordowie są parami, są oni równi. Komu? Królowi. Pomyliłby się ten, co by lordów utożsamiał z parlamentem. Zgromadzenie narodowe, które Saksonowie, przed podbojem, nazywali wittenagemot, przez Normanów, po podboju, nazwa- ne zostało parliamentum. Naród powoli, stopniowo wypchnięto za drzwi. Listy królewskie, zwołujące gminy, rozpoczynały się niegdyś słowami: ad consilium impendendum, dziś zaczynają się one od słów: ad consentiendum. Gminom wolno jest wyra- \ 329 zić swoją zgodę. Mają prawo powiedzieć: tak. A parowie mogą powiedzieć: nie. Dowodem, że powiedzieli to rzeczywiście. Pa- rowie mają prawo ściąć królowi głowę, naród tego prawa nie ma. UderzJenie topora, którym ucięto głowę Karolowi I, to na- ruszenie praw nie króla wcale, lecz parów, i słusznie uczynio- no wbijając na pal Cromwella. Lordowie są potężni. Dlaczego/ Dlatego, że są bogaci. Wystarczy przerzucić sobie Księgę Do- omsday. Wynika z niej jasno, że lordowie są właścicielami Anglii. Księga ta to rejestr dóbr wszystkich poddanych spi- sany za panowania Wilhelma Zdobywcy. Lord-skarbnik Anglii ma nad nią pieczę. Chcąc przepisać z niej cokolwiek, płacić trzeba cztery grosze za wiersz. To dumna księga! Czy wiesz, że byłem niegdyś nadwornym lekarzem u pewnego lorda, co zwał się Marmaduke i miał dziewięćset tysięcy franków fran- cuskich rocznej renty? Spróbuj się z. nim porównać, nieszczę- sny głupcze! Czy wiesz, że samymi tylko królikami z królikar- ni hrabiego Lindseya wykarmić by można całą hołotę Pięciu Portów? A spróbuj dobrać się do nich! Natychmiast zrobią z tobą porządek. Kłusowników wiesza się. Sam widziałem na szubienicy ojca sześciorga dzieci. A dostał się tam za dwa fu- trzane ucha, co mu wystawały z myśliwskiej torby. Taka jest władza lennego pana. Lordowski królik więcej wart jest od człowieka, co go Pan Bóg stworzył. Są panowie na tej ziemi — rozumiesz, błażnie? — i musimy uznać, że tak jest dobrze. A gdybyśmy nawet i pomyśleli, że to źle — dużo by ich to obeszło! Lud, co się nie zgadza! Czegoś równie śmiesznego nie wymyśliłby nawet Plaut! Filozof, co by doradzał tej ciżbie łachmaniarzy, by się buntowała przeciwko ciężarowi i ogro- mowi lordów, byłby zaiste trefnisiem nie lada! Gąsienica mo- głaby krytykować nogę słonia z równym powodzeniem. Widzia- łem razu pewnego, jak hipopotam nadepnął na kretowisko; zmiażdżył je i nie było w tym jego winy, doprawdy. Prze- cież ten przedpotopowy potulny grubas nie wiedział nawet, że istnieją krety. Mój drogi, rodzaj ludzki jest jak te krety, które się rozdeptuje. Rozdeptywanie jest prawem. Czy myślisz może, że kret nie miażdży już niczego? On jest hipopotamem dla ro- baka, a ten jest z kolei hipopotamem dla jeszcze mniejszych żyjątek. Zresztą, co tu mędrkować. Istnieją karoce, mój chłop- cze. Lord jest w środku, a lud pod kołami; co rozsądnieiszy, usuwa się na bok. Stań z boku, niech kareta przejedzie. Co do mnie, lubię lordów i unikam ich. Byłem w służbie u jednego. I wystarcza mi piękno tych wspomnień. Przypominam sobie jego zamek niby światłość na obłoku. Nieraz śni mi się ta dawno miniona przeszłość. Jakiż zachwyt wzbudzić musiał w każdym człowieku pałac Marmaduke, przez swój ogrom, przez swoją doskonałą symetrię, wielkie dochody z przyległych doń dóbr i piękno otoczenia gmachu. Tak, w domach, pałacach i zamkach lordów znajduje się wszystko, co naipvszniejsze i najwspanialsze w tym kwitnącym królestwie. Kocham na- szych wielkich panów. Wdzięczny im jestem za to, że są możni i bogaci. Ja, co okryty jestem mrokiem, z ciekawością i przy- jemnością oglądam tę próbkę niebiańskiego błękitu, która się lordem nazywa. Wejście do pałacu Marmaduke wiodło przez bardzo rozległy dziedziniec w kształcie prostokąta podzielone- go na osiem kwadratów, otaczały go balustrady, pozostawiając szeroki dostęp ?,e wszystkich stron, w środku zaś znajdowała się wspaniała fontanna — dwa sześcioboczne baseny, nad któ- rymi, na sześciu kolumnach, umieszczona była kopuła prze- dziwnej ażurowej roboty. Tam to poznałem uczonego Francu- za. księdza du Cros, z klasztoru jakobinów przy ulicy Świętego Jakuba. W pałacu Marmaduke znajdowała się połowa biblio- teki Erpeniusa. Druga jej połowa jest własnością wydziału teologii w Cambridge. Czytywałem tam księgi siadując pod pięknie ozdobionym portalem. Niewielu zapewne ciekawym podróżnikom dane było oglądać te wspaniałości A czy wiesz ty, pędraku pocieszny, że jego wielmożność William North, który jest lordem Gray de Rolleston i zasiada, czternasty z ko- lei, na ławie baronów, ma więcej drzew szlachetnych gatun- ków w swoich górskich lasach niż ty włosów na twoim potwornym łbie? Czy wiesz,, że lord Norreys de Rycott lub hra- 33) bla Abingdonu, bo to ta sama osoba, posiada kwadratowy don- żon, dwieście stóp wysoki, na którym wypisana jest dewiza: Yirtus orźete fortior. Sądzić by można, że znaczy to „Cnota silniejsza jest od barana", lecz w rzeczywistości, głupcze je- den, , Męstwo silniejsze jest od tarana" — oto co ten napis zna- czy. Tak, szanuję, chwalę, poważam, czczę naszych panów. To lordowie właśnie wespół z królewskim majestatem pracują nad pomnożeniem i zachowaniem pomyślności narodu- Ich do- skonała mądrość świeci wśród sporów i niesnasek. Czyż nie mają rzeczywistego pierwszeństwa przed wszystkimi? Mają. To, co w Niemczech księstwem się nazywa, a grandostwem w Hiszpanii, w Anglii i we Francji nosi nazwę parostwa. Cóż, słusznie uznać można było, że bardzo nędznie przedstawia się ten świat, Pan Bóg więc, świadom rzeczy, postanowił udowod- nić, że potrafi jednak tworzyć szczęśliwych ludzi, i stworzył lordów, by uczynić zadość pragnieniom filozofów. Doskona- łość tego gatunku jest zadosyćuczynieniem za błędy popełnio- ne przy tworzeniu innych istnień i ratuje dobre imię Pana Boga. Dzięki temu to właśnie udało mu się wyjść z godnością z trudnego położenia. Wielcy są wielkimi. Par sam o sobie mówi: my. Par — to liczba mnoga. Król nazywa parów con- sanguinei łiostri. Parowie wymyślili całe mnóstwo mądrych praw, wśród nich i takie, które skazuje na karę śmierci czło- wieka, co by ściął trzyletnią topolę. Przewaga ich jest tak ogromna, że posiadają nawet swoją własną mowę. W języku heraldycznym barwa czarna nosi nazwę „piasku" dla zwykłej szlachty, „satuma" dla książąt i „diamentu" dla parów. Dia- mentowy pył, gwiaździsta noc — oto czerń szczęśliwych. A jak subtelnie są wycieniowane wzajemne stosunki tych wielkich panów! Baron bez zezwolenia wicehrabiego nie może obmyć rąk w tej samej co i on misie. Są to wszystko rzeczy znakomite, dzięki nim naród trwa. Czyż to nie piękne, że naród posiada dwudziestu pięciu diuków, pięciu markizów, siedemdziesię- ciu sześciu hrabiów, dziewięciu wicehrabiów i sześćdziesięciu i jednego barona, co razem czyni stu siedemdziesięciu sze- ściu parów, z których jedni są jaśnie oświeceni, drudzy — ja- śnie wielmożni! A że tu i tam zobaczyć można nędzne łachma- ny! Nie mogą przecież wszyscy chadzać w złotogłowiu! Są łachmany, prawda, ale czyż nie ma purpury? Jedno jest ceną drugiego. Każda rzecz na świecie musi być z czegoś zrobiona. Owszem, są i nędzarze. No to cóż? Karmi się ich nędzą szczę- ście bogaczy. Do diabła, nasi lordowie są naszą chwałą! Sama psiarnia Karola Mohun, barona Mohun, kosztuje tyle, co szpi- tal dla trędowatych w Mooregate i szpital pod wezwaniem Chrystusa, ufundowany dla dzieci w roku 1553 przez Edwar- da VI. Tomasz Osbome, książę Leeds, na same tylko liberie wydaje co roku pięć tysięcy złotych gwinei. Każdy grand hisz- pański ma naznaczonego od króla strażnika, który pilnuje, by nie roztrwonił fortuny przez nadmierną rozrzutność. Zwyczaj godny tylko pogardy! Nasi lordowie mają prawdziwie pański gest, prawdziwie pańską fantazję. I ja to u nich cenię. Nie , wygadujmy na nich jak ci, co im zazdroszczą. Jestem wdzię- czny pięknemu zjawisku, co trwa przez chwilę i znika. Nie mam światła, ale pada na mnie blask. Blask ten pada na moje wrzody, tak mi powiesz może? Idź do diabła! Jestem Hiob, co raduje się patrząc na Trymalchiona. O, daleka planeto, piękna i promienna! Mieć dla siebie poświatę tego księżyca — to już wiele. Zniszczyć lordów — takiego pomysłu nie podtrzymałby nawet Orestes, choć był szaleńcem nie lada! Kto by powiedział, że lordowie są szkodliwi czy niepotrzebni, ten powiedziałby właściwie, że należy ruszyć z posad państwo, że ludzie nie po to 'zostali stworzeni, by żyć jak bydło w stadzie, skubiąc trawę i dając się gryźć psom. Baran skubie pastwisko, a pastuch strzyże barana. I cóż bardziej sprawiedliwego być może? Ten, co sam skubał, zostaje oskubany w dwójnasób. Mnie jest to obojętne, jestem filozofem i tyle dbam o życi', co mucha. Ży- cie to rzecz przemijająca. Kiedy pomyślę sobie, że Henryk Bo- wes Howard, hrabia Berkshire, posiada w swoich wozowniach dwadzieścia cztery galowe karoce, że jedna z nich ma uprząż ze srebra, druga — ae złota! Mój Boże, wiem, że nie wszyscy posiadają dwadzieścia cztery karoce galowe, lecz po cóż te próżne deklamacje? Dlatego że było ci zimno jakiejś tam no- cy? Nie tobie jednemu! Inni też są zmarznięci i głodni. Czy wiesz, że gdyby nie mróz, Dea nie byłaby ślepa, a gdyby nie była ślepa, to by nie kochała ciebie! Rozumuj logicznie, bał- wanie! A zresztą; gdyby wszyscy ci, co ich los porozrzucał po świecie byle gdzie, zaczęli się skarżyć, podniósłby się zgiełk nie do wytrzymania. Cisza musi być, ot co! Jestem przekona- ny, że Pan Bóg rozkazuje potępionym, żeby siedzieli cicho. W przeciwnym razie to Pan Bóg właściwie byłby potępiony, gdyby musiał słuchać ich wieczystego krzyku. Szczęście Olim- pu istnieć może tylko za cenę milczenia Kocytu, Milcz więc, narodzie! Ja postępuję jeszcze słuszniej: pochwalam i podzi- wiam. Wyliczyłem przed chwilą lordów, trzeba do tego dodać jeszcze dwóch arcybiskupów i dwudziestu cztciech biskupów! Doprawdy, rozrzewnienie ogarnie mnie na myśl o nich. Przy- pominam sobie, że u rządcy, co odbierał dziesięciny dla wie- lebnego dziekana z Raphoe — a dziekan ów jest jednym z do- stojników i państwa, i Kościoła — widziałem ogromną stertę najpiękniejszego zboża, zabranego okolicznym chłopom. Dzie- kan nie musiał się troszczyć o siew i o zbiór. Dzięki temu miał czas, by modlić się do Pana Boga. Czy wiesz, ze pan mój, lord Marmaduke, był wielkim skarbnikiem Irlandii i wielkorządcą udzielnej posiadłości Knaresborough w hrabstwie Yorku? Czy wiesz, że wielki szambelan, która to godność jest dziedziczna w rodzinie książąt Lancaster, ubiera króla w dniu koronacji i otrzymuje za swój trud czterdzieści łokci karmazynowego aksamitu i łoże, w którym spał władca; i że odźwierny z czar- ną laską drzwi przed nim otwiera? Proszę bardzo, spróbuj przeciwstawić się temu, że najstarszym wicehrabią Anglii jest sir Robert Brent, któremu tytuł ten nadał Henryk V. Wszyst- kie tytuły lordów pochodzą od posiadanych przez nich maję- tności. Wyjątek stanowi hrabia Rivers, tytuł jego — to własne todowe nazwisko. A czyż nie jest podziwienia godne, że przy- sługuje im prawo nakładania podatków na innych, piawu po- bierania, jak w obecnej chwili na przykład, renty czterech szylingów od funta szterlinga, które zostało przedłużone jesz- cze na jeden rok, i tych wszystkich pięknych opłat od pędzenia wódki, od akcyz winnych i piwnych, od beczkowego, od jabłecznika, od gruszecznika, słodu, piwa, węgla i od sta innych rzeczy. Szanujmy to, co jest. Nawet duchowieństwo zależne jest od lordów. Biskup z Mań jest poddanym hrabiego Derby. Lordowie mają specjalne dzikie zwierzęta, które umie- szczają na swoich tarczach herbowych. B5g natworzył ich ga- tunków zbyt mało, wymyślają więc nowe. Tak powstał dzik heraldyczny, który o tyle wyżej stoi od zwykłego dzika, o ile zwykły dzik stoi wyżej od wieprza, o ile pan udzielny stoi wy- żej od księdza. Tak powstał gryf, orzeł wśród lwów i lew wśród orłów, który straszy lwy swymi skrzydłami, który straszy orły swoją grzywą. Mają oni jednorożca, węża, salamandrę, smoka, hipogryfa. Wszystko to nas przeraża, a im jest upiększeniem i ozdobą. Mają swoje zwierzyńce, zwane herbami, w których ryczą nieznane potwory. Puszcza i jej najbardziej zdumiewa- jące niespodzianki nie dadzą się nawet porównać z ich pychą. Próżność ich zaludniona jest zjawami, które poruszają się wśród niej niby wśród patetycznej nocy, z mieczami u boku, w zbrojach, w hełmach, w ostrogach, z berłem w ręku, i prze- mawiają poważnym głosem: ,,Jesteśmy twoimi przodkami!" Skarabeusze przegryzają korzenie, a potwory z tarcz herbo- wych przegryzają naród. Cóż? Czyż można zmienić prawa? Pan lenny — to część społecznego porządku. Czy wiesz, że pe- wien książę szkocki przegalopować może trzydzieści wiorst nie opuszczając swojej własnej ziemi? Czy wiesz, że lord arcybi- skup Canterbury ma milion franków francuskich dochodu? Czy wiesz, że lista cywilna jego królewskiej mości wynosi sie- dem tysięcy funtów szterlingów rocznie, nie licząc zamków, lasów, włości, allodiów, prebend, dziesięcin i czynszów, kon- fiskat i grzywn, z których ma on razem przeszło milion szter- lingów? Ci, których i to jeszcze nie zadowala, są zaiste bardzo wybredni. — Tak — wyszeptał Gwynplaine — raj bogaczy zrobiony został z piekła ubogich. XII URSUS-FILOZOF DAJE SIĘ PORWAĆ URSUSOWI-POECIE Weszła Dea; spojrzał na nią i tylko ją już widział. Taka jest właśnie miłość; świadomość naszą pochłania na chwilę jakaś myśl, wchodzi kobieta, którą kochamy, i oto wszystko, co nie jest jej obecnością, znika nagle, a ona nie domyśla się nawet, że, być może, zdmuchnęła jakiś cały świat. W Chaosie zwyciężonym — nie wspominaliśmy o tym jesz- cze — nie podobało się Dei jedno słowo, słowo monstro zasto- sowane do Gwynplaine'a. Zdarzało się też, że popełniała czyn nierozważny: zastępowała je słowem ąuiero, które znaczy „ja tak chcę", wybranym z niewielkiego zapasu słów hiszpań- skich, powszechnie wówczas znanych. Ursus nie bez pewnego zniecierpliwienia wprawdzie tolerował tę przeróbkę tekstu. Choć chętnie rzekłby Dei to, co za naszych już dni rzekł Yissotowi Moessard: „Nie masz szacunku dla repertuaru". „Człowiek śmiechu". Taki kształt przybrała ostatecznie sła- wa Gwynplaine'a. Imię jego, Gwynplaine, nie było znane ni- komu prawie, znikło pod tym przezwiskiem jak twarz jego pod grymasem. Z maski było jego oblicze, z maski była jego popularność. Imię to jednak przeczytać było można na wielkiej karcie, nalepionej na przedzie „Zielonego Pudła", na której widniał napis ułożony dla wiadomości gawiedzi przez Ursusa: Tutaj oglądać można Gwynplaine'a, porzuconego w dziesiątym roku życia, w noc dwudziestego dzie- wiątego stycznia tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego roku, na wybrzeżu Portlandu przez łotrów compra- chicos, który z dziecka mężczyzną się stawszy zna- ny jest dzisiaj pod imieniem CZŁOWIEKA ŚMIECHU \ Życie tej wędrownej trupy komediantów podobne było do życia trędowatych w zamkniętym szpitalu, do życia szczęśli- wych wybrańców na jakiejś Atlantydzie. Co dzień przeska- kiwali gwałtownie od pokazywania się oczom ciżby wśród zgiełku jarmarku do najbardziej całkowitego oderwania od wszystkiego, co działo się dokoła. Co wieczora powracali w ten swój świat. Byli niby umarli, co odchodzili, aby nazajutrz znowu się narodzić. Komediant — to latarnia, co zapala się i gaśnie miarowo, pojawia się i znika, co istnieje dla publicz- ności na kształt widma czy światełka w tym życiu pełnym mi- goczących ogników. Po jarmarcznym gwarze następowała klasztorna cisza. Kie- dy skończyło się przedstawienie, kiedy rozchodzili się widzo- wie i zgiełk rozbawionej ciżby rozpływał się, ginął w rozgałę- zieniach uliczek, ,,Zielone Pudło" podnosiło swoją klapę, niby forteca zwodzony most, i przecinało się oto wszelkie połącze- nie 'z ludzkim gatunkiem. Po jednej stronie wszechświat, po drugiej — wnętrze wozu; a w wozie — swoboda, spokojne su- mienie, odwaga, oddanie, niewinność, szczęście, miłość, wszy- stkie gwiazdozbiory. Widząca ślepota i kochana brzydota siadały obok siebie, brały się za ręce, pochylały ku sobie skronie i szeptały cicho, w upojeniu. Środkowa przegroda wozu dwu celom służyła: była ona tea- trem dla publiczności i jadalnią dla aktorów. Ursus, lubujący się w porównaniach, korzystał z tej różno- rodności przeznaczeń i nazywał środkową część „Zielonego Pudła" arradashem z abisyńskiej chaty. 22 Człowiek śmiechu Ursus obliczał dochód z przedstawienia i zabierano się do wieczerzy. W miłości wszystko jest jak w bajce: kiedy się ko- cha, zwykłemu wspólnemu posiłkowi towarzyszy całe mnó- stwo drobnych, ledwie dostrzegalnych, czułych gestów, co sprawiają, że kęs do ust podnoszony zamienia się w pocałunek. Zakochani piją piwo czy wino z jednego kubka, jakby spijali rosę z jednego kwiatu lilii. Dwie dusze przy wspólnej biesia- dzie mają urok dwojga ptasząt. Gwynplaine posługiwał Dei, krajał jej, nalewał, przybliżał się, nazbyt nieco. — Hm — chrząkał niechętnie Ursus i zaraz uśmiechał się mimo woli. Wilk jadł pod stołem, obojętny na wszystko, co nie było ko- ścią do obgryzienia. Vinos i Fibi jadały razem 'a nimi, lecz nie wadziły nikomu. Te dwie przygarnięte włóczęgi, na wpół dzikie, nie oswojone, rozmawiały między sobą po cygańsku. Po wieczerzy Dea odchodziła do gyneceum, razem z Fibi i Vinos, Ursus uwiązywał Homo na łańcuchu pod ,,Zielonym Pudłem", a Gwynplaine obrządzał konie i z kochanka stajen- nym się stawał, na podobieństwo bohaterów Homera i palady- nów Karola Wielkiego. O północy wszyscy spali, wilk tylko, pomny swej odpowiedzialności, otwierał od czasu do czasu jedno oko. ; Nazajutrz, po przebudzeniu, spotykali się znowu. Jedli ra- zem śniadanie składające się zwykle z herbaty i szynki; her- bata już około roku 1678 weszła była w Anglii w powszechne użycie. Później Dea, według hiszpańskiego obyczaju, a z po- rady Ursusa, który ją za wątłą uważał, spała przez kilka go- dzin, a Gwynplaine i Ursus spełniali wszystkie czynności ko- nieczne w ich koczowniczym życiu i na zewnątrz wozu, i w je- go wnętrzu. Gwynplaine rzadko kiedy oddalał się od ,,Zielonego Pudła". Czynił to tylko w odludnych miejscach, na pustych drogach. W miastach wychodził tylko nocą, ukryty pod szerokim ron- dcm nasuniętego na czoło kapelusza. Nie chciał, by twarz je- go, pokazywana na ulicy, spowszedniała. Z odkrytą głową można go było oglądać tylko na scenie teatru. ,,Zielone Pudło" nieczęsto zresztą zajeżdżało do miast. Pięć Portów — oto największy gród, jaki widział Gwynplaine do dwudziestego czwartego roku życia. A sława jego rosła. Sięgała ponad motłoch, wznosiła się coraz wyżej. Amatorzy jarmar- cznych dziwowisk, goniący za osobliwością i cudownością, do- wiadywali się, że gdzieś, to tu, to tam, stale w wędrówce, istnieje twarz,-maska, jedyna w swoim rodzaju. Mówiono o niej, szukano jej, wypytywano się, gdzie jest. Człowiek Śmiechu stawał się słynny naprawdę. Blask jego sławy padał i na Chaos zwyciężony. Aż wreszcie dnia pewnego Ursus, uniesiony ambicją, powie- dział: — Pojedziemy do Londynu. KONIEC TOMU SPIS RZECZY Str. WSTĘP . . . . . . . . . . . . .V CZĘŚĆ PIERWSZA MORZE I NOC Dwa rozdziały przedwstępne I. Ursus ............ S II. Comprachicos .......... 25 Księga pierwsza NOC MNIEJ MROCZNA N12 CZŁOWIEK I. Południowy cypel Portlandu . . . . . . .41 II. Porzucenie . . . . . . . . . . 48 III. Samotność ........... 52 IV. Pytania ........... 57 V. Drzewo ludzkiego wynalazku ....... 59 VI. Bitwa śmierci z nocą ......... 64 VII. Północny cypel Portlandu ........ 70 Księga druga BARKAS NA MORZU I. Prawa, które niezależne są od człowieka > II. Postacie, znane nam już, występują wyraźniej III. Niespokojni ludzie na niespokojnym morzu . 79 &tr. IV. Pojawia się odmienna od innych chmura .... 89 V. Hardquanon .......... 99 VI. Sądzą, że są uratowani . . . . . . . . 102 VII. Przerażenie .......... 103 VIII. Nix i nox . . . . . . . . . . . 107 IX. Jak zapobiegliwość ludzka próbuje bronić się przed sza- leństwem żywiołu . . . . . . . . . 110 X. Burza pierwotna i dzika . . . . . . . . 111 XI. Casquety .......... 115 XII. Starcie z podwodną rafą . . . . . . . - 118 XIII. Twarzą w twarz z nocą ........ 122 XIV. Ortach ........... 123 XV. Portentosum marę ......... 125 XVI. Nagłe uspokojenie się zagadki ...... 130 XVII. Ostatnie próby ratunku ........ 132 XVIII. Ostatni akt ratunku ......... 136 Księga trzecia DZIECKO W CIEMNOŚCI I. Chess-Hill .:......... 145 II. Skutki śnieżycy ......... 150 III. Wszelka bolesna droga utrudnia się jeszcze ciężarem . . 155 IV. Inna postać pustyni ......... 159 V. Mizantropia bierze się do dzieła ...... 165 VI. Przebudzenie .......... 180 CZĘŚĆ DRUGA Z ROZKAZU KRÓLA Księga pierwsza WIEKUISTA OBECNOŚĆ PRZESZŁOŚCI; CZŁOWIEK ODBIJA SIĘ W LUDZIACH I. Lord Ciancharlie II. Lord Dawid Dirry-Moir 200 III. Księżniczka Jozjana ........ IV. Magister elegantiarum ........ V. Królowa Anna ......... VI. Barkilphedro .......... VII. Barkilphedro rośnie ........ VIII. Inferi ........... IX. Nienawiść jest równie silna jak miłość ..... X. Ogień, który dojrzeć by można było, gdyby człowiek był istotą przezroczystą . . . . . . . . . XI. Barkilphedro urządza zasadzkę . . . . . XII. Szkocja, Irlandia i Anglia ....... Księga druga GWYNPLAINE I DBA I. W którym poznajemy z oblicza tego, którego dotychczag znaliśmy z czynów jedynie ....... II. Dea ............ III. „Oculos non habet, et videt" ...... IV. Dobrani kochankowie ........ V. Błękit w ciemności ......... VI. Ursus nauczycielem i Ursus opiekunem .... VII. Ślepa naucza jasnowidzenia ....... VIII. Nie tylko szczęście, lecz i dobrobyt ..... IX. Dziwactwa nazywane poezją przez ludzi pozbawionych . smaku . .......... X. Jak patrzy na ludzi i na zdarzenia ten, co sam stoi poza sprawami tego świata . . . . . . . . XI. Gwynplaine słusznie sądzi, Ursus prawdę mówi . XII. Ursus-filozof daje się porwać Ursusowi-poecie . WIKTOR HUGO CZŁOWIEK ŚMIECHU TOM2 KSIĄŻKA i WIEDZA Warszawa 1953 t r Tytuł oryginału: L'HOMME OUI RIT * Tłumaczyła HANNA SZUMANSKA-GROSSOWA « Objaśnieniami opatrzył MACIEJ 2UROWSKI Okładkę projektował MAREK RUDNICKI POCZĄTEK PĘKNIĘCIA Redaktor Irena Wleczorkiewicz * „Książka i Wiedza", Warszawa * Kwiecień 1953 r. Tłoczono 30000+238 egz. * Łódzka Drukarnia Dziełowa Nr żarn. 1071/52 • Druk ukończ. 11. IV. 53 r. Pan druk. sat. kl. V, 70 g, filx86 cm * Ob), D-3-30012 ark. druk. 22,75 GOSPODA TADCASTER Londyn miał w tej epoce tylko jeden most, most Londyński. Stały na nim po obu stronach domy. Most ten łączył Lon- dyn z Southwark, przedmieściem, gdzie między plątaniną cias- nych, wąskich uliczek, brukowanych lub też wysypanych żwi- rem z Tamizy, tłoczyły się domki niewielkie i liche, po większej części drewniane, jak i w samym mieście; zbieranina bezładna, łatwopalna, dogodna dla pożaru. Dowiódł tego rok 1666. Nazwę „Southwark" wymawiano wówczas „Sudrik", dziś wymawia się ją: „Susuork", jakoś tak mniej więcej. A zresztą najlepszym sposobem wymawiania słów angielskich jest nie- wymawianie ich w ogóle. Mówcie więc po prostu: „Stpntn". Słowo „Chatam" wymawiano wówczas Je t'aime. Ówczesny Southwark tyle podobny był do dzisiejszego, ile Yaugirard podobne jest do Marsylii. Była to mieścina, dzisiaj jest to miasto. W przystani na rzece jednak i wówczas już ruch był niemały. W starym, długim murze z ciosowych kamieni, zbudowanym wzdłuż Tamizy, umocowane były pierścienie; uwiązywano do nich pasażerskie barki. Mur ten nosił nazwę muru Effroca lub Effroc-Stone. York nazywano Effroc za cza- sów saksońskich. Legenda głosiła, że jeden z książąt Effroc utopił się u podnóża owego muru. Woda jest tam rzeczywiście dostatecznie głęboka nawet i dla księcia. Dobre sześć sążni podczas odpływu. Przystań ta, niewielka, lecz dogodna, przy- wabiała nawet i morskie statki; stara galiota holenderska „Vograat" zawijała do Effroc-Stone. Galiota ,,Vograat" regu- larnie co tydzień odbywała podróż z Londynu do Rotterdamu i z powrotem. Inne pasażerskie statki wyruszały stąd dwa razy dziennie bądź to do Deptford, bądź do Greenwich, bądź do Or?vesend, odjeżdżały z odpływem, wracały z przypływem. Podróż do Gravesend, odległego przecież o dwadzieścia mil, trwała zaledwie sześć godzin. - Statki tego typu co „Vograat" dzisiaj oglądać można już chyba tylko w muzeach morskich. Przypominał on nieco dżonkę. W epoce owej, kiedy to Francja naśladowała Grecję, Holandia - naśladowała Chiny. „Vograat", ciężki kadłub o dwu masztach, miał grudź dzielącą go poprzecznie, nisko położoną kajutę po- środku i dwa pokłady, przedni i tylny, umieszczone tuż nad poziomem wody i otwarte jak w dzisiejszych stalowych stat- kach z krytą nadbudówką, dzięki czemu przy złej pogodzie trudniej było fali dostać się do wnętrza statku, załoga nato- miast wobec braku nadburcia narażona była na bezpośrednie jej uderzenia. Nic nie ochraniało tam człowieka przed wpad- nięciem do morza. Toteż częste wypadki i wielkie straty w lu- dziach sprawiły wreszcie, że zaprzestano żeglugi na tym statku. „Vograat" w podróży swojej do Holandii nie zatrzymywał się nigdzie, nie przystawał nawet i w Gravesend. Odwieczny gzyms kamienny, w części kuty w skale, w części ułożony z głazów, ciągnął się u podnóża Effroc-Stone. Był on zdatny do użytku przy każdym poziomie morza i umożliwiał dostęp do zakotwiczonych przy murze statków. Mur w kilku miejscach przecinały schody. Znajdował się on na południowym krańcu Southwark. Na górze był nasyp, przy którym nieraz przystawali przechodnie opierając się niczym o poręcz nad- brzeżnego bulwaru. Widać było stamtąd Tamizę. Po drugiej stronie rzeki Londyn kończył się. Były tam już tylko pola. Powyżej Effroc-Stone, przy zakręcie Tamizy, prawie naprze- ciw pałacu Saint-James, tuż za Lambeth-House, nie opodal pro- menady nazywanej wówczas Foxhall (vaux-hall zapewne), pomiędzy garncarnią, gdzie wyrabiano garnki porcelanowe, .i hutą szklaną, gdzie wyrabiano malowane flaszki, leżała jedna z tych rozległych, a nie określonych bliżej przestrzeni, które we Francji nazywano niegdyś mails - miejsca spacerów - w Anglii zaś bowling-green. Zielony dywan, po którym toczyć można piłkę. Stąd francuskie słowo boulingrin - trawnik. Dziś mamy trawniki takie w swoich mieszkaniach; tyle tylko, że znajdują się one na stole, że są nie z trawy, lecz z sukna i noszą nazwę bilardu. Właściwie nie wiadomo po co, skoro mamy już we francus- kim języku słowo bouleyard (boule-vert - zielona kula), czyli właśnie bowling-green, zostało wymyślone jeszcze słowo bou- lingrin. Jest to doprawdy zadziwiające, żeby osobistość tak po- ważna, jak słownik, pozwalała sobie na te niepotrzebne zbytki. Bowling-green w Southwark nazywano Polem Tarrinzeau, teren ten był bowiem niegdyś własnością baronów Hasting, którzy noszą również tytuł baronów Tarrinzeau i Mauchline. Z rąk lordowskiej rodziny Hastingów Pole Tarrinzeau przeszło w ręce lordowskiej rodziny Tadcaster. Lordowie Tadcaster udostępnili je mieszkańcom miasta ciągnąc z tego zyski, podob-^ nie jak później książę Orleański ciągnąć będzie zyski z Palais- -Royal. Pole Tarrinzeau przeszło wreszcie na własność parafii i stało się nędzną, zaniedbaną łąką. Na polu tym odbywało się coś na kształt nieustającego jar- marku. Roiło się tam od kuglarzy, siłaczy, sztukmistrzów i graj- ków występujących na swoich koczujących scenach, roiło się od gapiów, co „przychodzili oglądać diabła", jak mawiał arcy- biskup Sharp. Oglądać diabła - czyli przypatrywać się wido- wisku. Dokoła placu tego, miejsca nieustającego święta, stało kilka gospod otwartych przez okrągły rok, które i odbijały publicz- ność wędrownym teatrom, i dostarczały im widzów. Były to zwykłe budki, kramiki, czynne tylko za dnia. O zmierzchy oberżysta zamykał swoją oberżę na klucz i szedł do miasta. Jedna tylko z tych gospod była prawdziwym domem. Był to też jedyny zamieszkały, budynek na całym placu, bowiem jar- marczne budy wędrownych linoskoków zniknąć mogą w każ- dej chwili, nic ich na miejscu nie trzyma. Kuglarze nie zapusz- czają korzeni. Gospoda ta, zwana gospodą Tadcaster od imienia dawnych panów placu, bardziej była karczmą niż szynkownią, bardziej zajazdem niż karczmą, posiadała bramę wjazdową i dość ob- szerne podwórze. Brama wjazdowa, łącząca podwórze z placem, była oficjal- nym wejściem do gospody Tadcaster. Obok niej znajdowały się niewielkie niskie drzwi, przez które dostać się można było do środka. I zazwyczaj też używano tylko tych niskich drzwi- czek właśnie. Wchodziło się tędy wprost do właściwej gospody, do długiej, zadymionej izby o niskim pułapie, zastawionej sto- łami. Nad drzwiami tymi, na wysokości pierwszego piętra, znajdowało się okienko./Do okuć jego przytwierdzono wiszący szyld gospody. Duża brama zaryglowana była na stałe, nie otwierano jej nigdy. Chcąc dostać się na podwórze trzeba było przejść przez izbę. W karczmie Tadcaster mieszkał tylko karczmarz i chłopiec do posług. Karczmarz nazywał się imć Nicless, chłopiec - Govi- cum. Imć Nicless -- Mikołaj zapewne, zniekształcony przez an- gielską wymowę - był wdowcem, skąpym i trwożliwym, sza- nującym wszystkie przepisy prawa. Miał krzaczaste brwi i owłosione ręce. Czternastoletni chłopiec, co nalewał gościom szklanki i przybiegał, kiedy zawołano: Govicum, było to stwo- rzenie poczciwe i wesołe, wiecznie przepasane fartuchem. Głowę miał ogoloną przy skórze na znak, że służy. Sypiał na parterze, w komórce, w której niegdyś trzymano psa. Komórka ta zamiast okna miała niewielki otwór wycho- dzący wprost na plac Tarrinzeau. II ELOKWENCJA NA WIETRZE Pewnego wieczora, kiedy chłodno było i wietrzno, kiedy po- goda zachęcała ulicznych przechodniów do jak największego pośpiechu, człowiek pewien, idący przez plac Tarrinzeau, tuż pod murem gospody Tadcaster zatrzymał się nagle. Działo się to w jednym z ostatnich miesięcy zimowych roku 1705. Czło- wiek ów, z odzienia wyglądający na marynarza, był wysoki i postawny, co jest obowiązkiem tych, którzy znajdują się u dworu, a co nie jest zakazane zwykłym śmiertelnikom z ludu. Po cóż zatrzymał się? Aby posłuchać. A czego słuchał? Głosu, co rozprawiał po drugiej stronie ściany, na podwórzu zapewne, głosu starczego już wprawdzie, lecz tak donośnego, że nawet i na ulicy słyszeli go przechodnie. Spoza ściany dawał się sły- szeć również gwar tłumu. A głos mówił: - Mieszkańcy i mieszkanki Londynu! Oto jestem i pięknie się wam kłaniam. Z całego serca winszuję wam, żeście Angli- kami. Jesteście wielkim ludem. Powiem więcej - jesteście wielkim pospólstwem. Wasze pięści są jeszcze piękniejsze niż wasze szpady. Apetyt macie dobry. Jesteście narodem, co zjada inne narody. Funkcja to chwalebna. Wysysanie całego świata na zupełnie osobnym miejscu stawia Anglię. W polityce i w filozofii, w zarządzaniu koloniami, ludami i ich wytwór- czością, w chęci robienia innym tego złego, co by wam na dobre wychodziło - jesteście nieporównani, jesteście zdumiewający. Nadchodzi chwila, w której na kuli ziemskiej umieszczone zo- staną dwa ogromne napisy. Jeden głosić będzie: ,,Strona ludzi", drugi - „Strona Anglików". Stwierdzam to ku waszej chwale, ja, co nie jestem ani Anglikiem, ani człowiekiem, mam zaszczyt bowiem być doktorem. A jedno łączy się z drugim. Nauczam, szanowni panowie. Czego? Rzeczy dwu rodzai, tych, które wiem, i tych, których nie wiem. Sprzedaję leki i rozdaję myśli. Zbliżcie się i słuchajcie. Przyzywa was oto nauka. Otwórzcie ucho wasze. Jeżeli jest ono małe - niewiele w nim prawdy zostanie; jeżeli jest duże - wejdzie doń wiele głupstwa. A więc uwaga! Wykładam naukę zwaną Pseudodoa-ia Epide- mica. Mam towarzysza, co pobudza do śmiechu, ja pobudzam do myślenia. Mieszkamy obaj pod jednym dachem, śmiech bowiem jest równie wysokiego rodu, co i wiedza. Kiedy zapy- tywano Demokryta: „Skąd masz swoją mądrość?", odpowiadał: „Śmieję się". A gdyby mnie ktoś zapytał: „Dlaczego się śmie- jesz?", odpowiedziałbym: „Bo wiem". Nie śmieję się zresztą. Jestem tym, co prostuje powszechne błędy. Postanowiłem oczyścić umysły wasze. Wiele w nich śmiecia. Z dopustu bożego lud i oszukuje się, i jest oszukiwany. Porzućmy głupi, fałszywy wstyd; wyznaję szczerze, że wierzę w Boga i wtedy nawet, kiedy nie ma on racji. Ale kiedy widzę śmiecie - a błędy to śmiecie - wymiatam je. Skąd wiem to, co wiem? To moja sprawa. Każdy zdobywa swoją wiedzę, jak może. Laktancjusz zadawał pytania odlanej w brązie głowie Wergiliusza, a ona odpowiadała mu; Sylwester II rozmawiał z ptaszkami; czy ptaki umiały mówić? czy papież umiał ćwierkać? Pytania nie roz- wiązane. Umarłe dziecko rabina Eleazara przemówiło do świę- tego Augustyna. Mówiąc między nami, nie wierzę w te wszyst- kie historie z wyjątkiem ostatniej. Być to może, że umarłe dziecko przemówiło; lecz miało ono pod językiem złotą płytkę, na której wyryte były najrozmaitsze konstelacje. A zatem oszu- kiwało. Oto i wytłumaczenie. Widzicie, jak dalece miarkuję się w sądach. Oddzielam prawdę od fałszu. Proszę bardzo, a oto inne mylne mniemania, które wy, biedni ludzie z ludu, podzie- lacie zapewne, a od których pragnąłbym oswobodzić was. Dios- kurides wierzył, że w blekocie kryje się bóg, Chryzyp doszuki- wał się go w liściach cynopastu, Józef w korzeniu rzepy, Homer - w roślinie moły. Otóż mylili się oni. W roślinach tych kryje się nie bóg, lecz szatan. Sprawdziłem to sam. To nieprawda, że wąż, który kusił Ewę, miał, jak Kadmos, ludzką twarz. Garcias de Horto, Cada-Mosto i Jan Hugo, arcybiskup Trewiru, zaprze- czają, jakoby dla schwytania słonia dość było podpiłować drzewo. Przychylam się do ich zdania. Obywatele, fałszywe poglądy powstają za usilnym staraniem Lucyfera. Gdzie ten T* książę panuje, tam pojawiają się meteory błędu i zguby. Na- rodzie, Klaudiusz Pulcher nie dlatego umarł, że kurczęta nie chciały wychodzić z kurnika; w rzeczywistości - to Lucyfer, który przewidział śmierć Klaudiusza Pulchera, postarał się, aby te ptaki jeść przestały. Belzebub, co obdarował cesarza Wespa- zjana władzą prostowania nóg kulawym i przywracania wzroku niewidomym jednym dotknięciem dłoni, popełnił czyn sam w sobie chwalebny, lecz motywy jego nieczyste były. Cni pa- nowie, wystrzegajcie się fałszywych mędrców, co używają białej dyni, co wyrabiają maść na oczy z miodu i koguciej krwi. Nauczcie się odróżniać prawdę od łgarstwa. Nie jest dokładne podanie, jakoby Orion został zrodzony przez Jowisza \ podczas załatwiania przez niego swej potrzeby naturalnej; Merkury w rzeczywistości stworzył tę gwiazdę w taki właś- nie sposób. To nieprawda, jakoby Adam miał pępek. Kiedy święty Jerzy zabijał smoka, nie było przy nim córki żadne- go ze świętych pańskich. Święty Hieronim nie miał w ga- binecie swoim zegara na kominku: po pierwsze - ponieważ mieszkając w jaskini nie miał on gabinetu; po wtóre - po- nieważ nie miał kominka, po trzecie - ponieważ nie istniały jeszcze wówczas zegary. Prostujmy błędy! Prostujmy błędy! O mili moi, którzy mnie słuchacie, jeżeli ktokolwiek powie Warn, że każdemu, co powącha waleriany, rodzi się w mózgu jaszczurka, że gnijące ścierwo wołu w pszczoły się prze- mienia, konia zaś - w szerszenie, że człowiek zmarły więcej waży niż żywy, że krew capa rozpuszcza szmaragd, że gą- sienica, mucha i pająk na tym samym drzewie spostrzeżone zwiastują głód, wojnę i mór, że wielką chorobę wyleczyć można za pomocą robaka wylęgłego w głowie sarny - nie dawajcie wiary, to banialuki! Oto, co jest prawdą: skóra morskiego cie- lęcia chroni od grzmotu; ropucha żywi się ziemią i tworzy "ię jej wskutek tego kamień w głowie; róża jerychońska kwitnie w Wigilię Bożego Narodzenia; węże nie znoszą cienia jesionu; słoń nie ma stawów i musi spać stojąc, oparłszy się o drzewo; posadźcie ropuchę na kogucim jaju, a otrzymacie skorpiona, z którego narodzi się salamandra; ślepiec odzyskuje wzrok kła- dąć jedną rękę na lewej stronie ołtarza, a drugą rękę na swoich oczach; dziewictwo nie wyklucza macierzyństwa. Zacni ludzie, tymi oto niewątpliwymi prawdami karmcie się. W Boga zaś wierzyć możecie na dwa sposoby: albo na podobieństwo wiary pragnienia w pomarańczę, albo na podobieństwo wiary osła w bat. A teraz zaprezentuję wam moich współpracowników. W tym miejscu silniejszy podmuch wiatru wstrząsnął futry- nami i okiennicami karczmy stojącej samotnie na otwartej przestrzeni. Przeciągły szmer przebiegł powietrze. Mówca od- czekał chwilę, po czym głos jego, zwycięski w zawodach z za- wieją, dał się słyszeć znowu: - Przerwał mi. Trudno. Mów, akwilonie. Szanowni państwo, nie gniewam się o to wcale. Wiatr jest rozmowny jak wszyscy, co żyją samotnie. Tam, w górze, nikt mu nie dotrzymuje kom- panii. Gada więc sobie. Lecz wracam do mego wątku. Macie oto przed sobą stowarzyszenie artystów. Jest nas czworo. A lupo principium. Rozpoczynam od przyjaciela mego, wilka. Nie kryje się on z tym wcale. Przyjrzyjcie się mu. Jest wy- kształcony, poważny i bystry. Niewątpliwie opatrzność kiedyś, w jakiejś chwili, miała zamiar uczynić z niego doktora uniwer- sytetu; lecz na to trzeba być trochę głupcem, a on nim nie jest. Dodam tu jeszcze, że nie ma on żadnych przesądów, żadnej ro- dowej pychy. Nieraz zdarzało mu się obcować z suką, jemu, co miałby wszelkie prawo do wilczycy. Jego następcy tronu, jeżeli ich w ogóle ma, łączą zapewne w miły sposób szczekanie matki z wyciem ojca. Bo on wyje. Z ludźmi trzeba wyć. Szczeka również, czyniąc ustępstwo na rzecz cywilizacji. Ła- godnieje przez wspaniałomyślność. Homo jest udoskonalonym psem. Oddajmy cześć psu. Pies - dziwaczne zwierzę - ma pot na języku, a uśmiech w ogonie. Homo dorównuje mądrością nieowłosionemu wilkowi z Meksyku, słynnemu (xolo'itzeniski), a przewyższa go serdecznością. I jest pokorny. Ma on skrom- ność wilka, co pożytecznym jest dla ludzkiego rodzaju. Jest mi- łosierny i uczynny nie chełpiąc się tym wcale. Jego lewa łapa nie wie nic o dobrym uczynku, który prawa spełniła. Oto, jakie są jego zasługi. O- drugim moim przyjacielu powiem tylko jedno słowo: jest to potwór. W podziw was wprawi. Został on niegdyś porzucony przez piratów u wybrzeży dzikiego oceanu. A ta oto jest ślepa. Czyżby była to rzecz wyjątkowa? Nie. Wszyscy jesteśmy ślepcami. Skąpiec jest ślepc"m; widzi on złoto, a nie widzi bogactwa. Rozrzutnik jest ślepcem; widzi on początek, a nie widzi końca. Kokietka jest ślepa; nie widzi swoich zmarszczek. Mędrzec jest ślepy; nie widzi swojej nie- wiedzy. Człowiek uczciwy jest ślepy; nie widzi łotra. Łotr jest ślepy; nie widzi Boga. Bóg jest ślepy; kiedy tworzył świat, nie spostrzegł, że wcisnął mu się tam diabeł. I ja jestem ślepy; mówię, a nie widzę, że jesteście głusi. Ta oto nasza ślepa to- warzyszka jest tajemniczą kapłanką. Bogini Westa powierzy- łaby jej chętnie swoje ognisko. Ma ona w usposobieniu swoim miejsca ciemnawe nieco i łagodne jak rozchylenia w runie ba- ranka. Myślę, że jest chyba córką króla, ale nie twierdzę tego stanowczo. Godna pochwały nieufność cechować powinna mędrca. Jeżeli zaś o mnie chodzi - to param się nieco i mędr- kowaniem, i medycyną. Rozpatruję i opatruję. Chirurgus sum. Uzdrawiam z gorączek, miazmatów, pomorów. Niemal wszyst- kie wrzody i dolegliwości nasze, leczone stosownie, uwalniają nas na j poczciwie j od innych przypadłości, o wiele gorszych jeszcze. Pomimo to jednak nie doradzałbym 'wam bynajmniej czyraka zwanego również karbunkułem. Jest to głupia choroba, która na nic się nie przydaje. Umiera się z niej - tyle tylko. Nie jestem ja ani nieukiem, ani prostakiem. Wielbię wymowę i poezję, obcuję na stopie niewinnej zażyłości z tymi dwiema boginiami. A teraz zakończę następującą uwagą. Cni panowie, cne panie, po jasnej, słonecznej stronie dusz waszych pielęg- nujcie cnotę, skromność, uczciwość, sprawiedliwość i miłość. Każdy na tym padole może mieć tym sposobem swoją doniczkę z kwiatkiem w swoim oknie. Skończyłem, miłościwi panowie. A teraz rozpocznie się widowisko. Mężczyzna, marynarz zapewne, który przysłuchiwał się z ze- wnątrz, wszedł do niskiej izby gospody, minął ją, zapłacił kilka groszy, których od niego zażądano, i wyszedł na podwórze pełne publiczności. W głębi podwórza stał duży, kryty wóz z otwartą klapą. Na tej scenie mężczyzna zobaczył starca odzianego w skórę niedźwiedzią, młodzieńca o twarzy jak maska, ślepą dziewczynę i wilka. . - Tam do licha! - zawołał. - Oto wspaniali ludzie! I" W KTÓRYM ZNOWU POJAWIA SIĘ PRZECHODZIEŃ „Zielone Pudło" - ono to było bowiem - przyjechało więc do Londynu. Zatrzymało się w Southwark. Pole, na którym trwał wieczysty jarmark, nie ustający nawet zimą, przynęciło Ursusa. Miło było Ursusowi zobaczyć kopułę Świętego Pawła. Londyn ma swoje dobre strony. Ofiarowanie katedry świę- temu Pawiowi to zaiste odwaga niemała. Prawdziwym świętym katedralnym jest święty Piotr. Święty Paweł podejrzany jest o wyobraźnię, a w sprawach tyczących Kościoła wyobraźnia znaczy tyle co herezja. Święty Paweł jest świętym dzięki łago- dzącym okolicznościom. Wszedł on do nieba przez te drzwi, -przez które wpuszczani tam bywają tylko artyści. Katedra to szyld. Święty Piotr wskazuje na Rzym, miasto dogmatu; święty Paweł oznajmia Londyn, miasto schizmy. Filozofia Ursusa szerokie miała ramiona i wszystko nimi objąć mogła; potrafił też należycie ocenić te odcienie, a jego pociąg do Londynu wywodził się, być może, również i z nie- jakiej sympatii do świętego Pawła. Wybór Ursusa padł na obszerne podwórze gospody Tadcaster. Zostało ono urządzone jakby w przewidywaniu przybycia ,,Zie- lonego Pudła"; był to gotowy teatr. Podwórze o kształcie kwadratowym, obudowane było z trzech stron, z czwartej zaś, naprzeciwległej piętrom, zamykał je mur, pod którym ustawio- no wóz, co mógł tam wjechać dzięki szerokości bramy wjazdo- wej. Długi drewniany ganek, kryty daszkiem i podparty słu- pami, ciągnął się na wysokości pierwszego piętra przez wszyst- kie trzy otaczające dziedziniec ściany, z dwu stron spuszczając się ukośnie schodami w dół. Okna parteru tworzyły parterowe loże, bruk podwórza - parter, ganek zaś był balkonem. Taka to widownia otwierała się przed „Zielonym Pudłem", ustawio- nym przy murze. Przypominała niezmiernie ów Glob, gdzie grywano niegdyś Otella, Burzę i Króla Lira. W kącie za „Zielonym Pudłem" znajdowała się stajnia. Ursus ułożył się z oberżystą, imć Niclessem, który przez po- szanowanie dla prawa zgodził się przyjąć do swej oberży wilka tylko za podwyższoną opłatą. Deskę z napisem „Gwynplaine - Człowiek Śmiechu" odczepioną od „Zielonego Pudła" zawieszo- no obok szyldu oberży. W izbie gospody, jak już o tym wiemy, znajdowały się wewnętrzne drzwi prowadzące na podwórze. Przy drzwiach tych z beczki o wybitym dnie urządzono budkę dla „kasjerki", którą bywała raz Fibi, raz Vinos. Nie inaczej jest i dziś. Kto wchodzi, ten płaci. Pod napisem „Człowiek Śmiechu" przybito dwoma gwoździami biało pomalowaną des- kę, na, której ogromnymi literami wykaligrafowany został węg- lem tytuł wspaniałej sztuki Ursusa Chaos zwyciężony. Na środku ganku, na wprost „Zielonego Pudła", wydzielono za pomocą dwu przegrodzeń osobną lożę „dla widzów szlachet- nego rodu". Wchodziło się tam przez duże, podłogi sięgające okno. Loża ta pomieścić mogła w dwu rzędach dziesięciu widzów. - Jesteśmy w Londynie - powiedział Ursus. - Musimy być gotowi na przyjęcie szlachetnie urodzonych gości. W loży tej poustawiać kazał najlepsze krzesła z gospody i umieścić pośrodku wielki fotel kryty utrechckim aksamitem w wiśniowy wzór i nabijany złotymi ćwiekami. A nuż żona jakiego aldermana przyjdzie kiedyś na widowisko? Rozpoczęły się przedstawienia. Widzowie cisnęli się tłumnie od pierwszej chwili. Lecz loża dla „widzów szlachetnego rodu" stała pusta. Z tym jedynym wyjątkiem powodzenie było ogromne, ja- kiego nie oglądano jeszcze, odkąd na świecie istnieją sztuk- mistrze i wędrowne teatry. Całe przedmieście Southwark biegło na wyścigi, aby podziwiać Człowieka Śmiechu. Kiedy pojawił się Gwynplaine, potruchleli linoskocy i kugla- rze z placu Tarrinzeau. Spadł na nich niby jastrząb na klatkę szczygłów i wydziobał im pożywienie. Gwynplaine połknął całą ich publiczność. Oprócz szarego ludu połykaczy noży i strojących miny błaz- nów znajdowali się przecież na tym placu i tacy, co pokazywali nie lada widowiska. Był tam cyrk, w którym popisywały się kobiety-linoskoczki, rozbrzmiewający od rana do wieczora po- tężnym dźwiękiem wszelakiego rodzaju instrumentów, cymba- łów, bębenków, dzwonków, fujarek, kobz, trąbek, rożków nie- mieckich, piszczałek i fletów przeróżnych. Pod namiotem sze- rokim i okrągłym pokazywali się skoczkowie, którym aniby dorównać mogli dzisiejsi nasi amatorzy wspinania się po Pire- nejach, Dulma, Bordenave i Meylonga, którzy z wierzchołka Pierrefitte schodzą na równinę Limacon, a więc prawie że spa- dają. Była tam również wędrowna menażeria, w której oglądać można było tygrysa-trefnisia, co przynaglony batem przez po- gromcę wyrywał mu ten bat i połykał go. Otóż i ten komik nawet, uzbrojony w zęby i pazury, został odsunięty w cień. Zainteresowanie, oklaski, dochody, publiczność - wszystko zabrał dla siebie Człowiek Śmiechu. Stało się to w mgnieniu oka. Wszystko, co nie było „Zielonym Pudłem", jakby istnieć przestało - Chaos zwyciężony stał się więc chaosem zwycię- skim - mawiał Ursus czując się sprawcą połowy powodzenia Gwynplaine'a, ,,pociągając w swoją stronę obrusa" - jak to się zwykło mówić w języku komediantów. Powodzenie Gwynplaine'a było niesłychane. Nie przekroczyło jednakże granic przedmieścia. Sława z wielkim trudem prze- prawia się przez wodę. Imię Szekspira wędrowało z Anglii do Francji lat aż sto trzydzieści; woda jest niczym mur i gdyby Wolter, czego sam później gorzko żałował, nie podsadził był Szekspira, Szekspir do tej pory znajdowałby się jeszcze po tam- tej stronie w Anglii jako więzień swojej wyspiarskiej sławy. Sława Gwynplaine'a nie przekroczyła mostu Londyńskiego. Nie wyrosła do rozmiarów wielkomiejskiego rozgłosu. Począt- kowo przynajmniej. Lecz Southwark - to dosyć dla ambicji klowna. „Sakiewka z pieniędzmi grubieje w oczach, jak dziew- czyna, co pobłądziła" - mawiał Ursus. Pokazywano najpierw Ursusa Rursusa, później Chaos zwy- ciężony. Podczas antraktów Ursus, co nie darmo używał imienia engastrimithosa, popisywał się brzuchomówstwem wysokiej rangi; naśladował każdy głos nastręczony przez otoczenie, czy to śpiew, czy to krzyk, w sposób podobny tak łudząco, że zdu- miewał się ten, co krzyknął czy też zaśpiewał; niekiedy znowu imitował zgiełk tłumu i tak sapał, tak szemrał, jakby on jeden był całą ludzką gromadą. Talenty to nieczęsto spotykane. Prócz tego przemawiał niczym Cycero - słyszeliśmy go przed chwilą - sprzedawał leki, leczył choroby, a czasami nawet przywracał zdrowie chorym. Southwark był podbity. Ursus cieszył się poklaskiem Southwarku, nie dziwił się mu jednak bynajmniej. - Ludzie tutejsi to starożytni Trinobanci - mawiał. Po czym dorzucał jeszcze: - Których dla delikatności ich smaku wyraźnie odróżniać należy od Atrebatów, co osiedlili się w Berks, od Belgów, co zamieszkują Somerset, i od Paryżan, co założyli York. Podczas każdego przedstawienia dziedziniec gospody, prze- mieniony w parter widowni, wypełniał się obdartymi, a za- chwyconymi widzami. Byli to przewoźnicy, tragarze, cieśle z wybrzeża, holownicy rzecznych statków, majtkowie świeżo przybyli na ląd, co trwonili swój żołd na hulanki i dziewczęta. Przychodzili tam i słudzy z pańskich domów, i stręczyciele, i czarni gwardziści, czyli żołnierze skazani za uchybienie dys- cyplinie na noszenie swoich czerwonych kurtek wywróconych czarną podszewką do wierzchu i nazywani z tego powodu blackquards, skąd powstało słowo „blagier". Cała ta rzesza na- pływała z ulicy do teatru, z teatru zaś odpływała do szynkowni. Wypite szklanki nie szkodziły powodzeniu. * - Człowiek śmiechu, t. II Wśród ludzi tych, których „szumowinami" nazywać się zwykło, był jeden wyższy niż inni, roślejszy, tęższy, mniej ubogi, bardziej barczysty, ubrany jak większość mężczyzn z ludu, lecz nieobdarty, zapalony wielbiciel widowiska, co ku- łakami przepychał się na sam przód, w rozwichrzonej peruce na głowie, klnąc, wrzeszcząc, docinając. Nie byle ciura, co po- trafił i oko podbić, i butelką poczęstować. Widzem tym, wiernym i stałym, był ów przechodzień, któ- rego okrzyk pełen entuzjazmu mieliśmy okazję usłyszeć przed chwilą. Ów znawca sztuki, podbity od pierwszej chwili, został naj- gorliwszym wielbicielem Człowieka Śmiechu. Nie, na każde przedstawienie przychodził. Lecz kiedy się zjawił, zapałem swoim porywał publiczność; oklaski zmieniały się w okrzyki, a powodzenie sięgało nie sufitu - nie było go bowiem - lecz obłoków - te były. (A z obłoków tych, z powodu braku sufitu właśnie, niejeden raz spadł deszcz na arcydzieło Ursusa). Ursus zauważył wreszcie tego człowieka, a i Gwynplaine i również zaczął mu się przyglądać. W nieznajomym tym obaj mieli przyjaciela nie lada. Ursus i Gwynplaine chcieli zapoznać się z nim albo choć dowiedzieć się przynajmniej, kim był. Pewnego wieczora za kulisami, których funkcje pełniły w ,,Zielonym Pudle" drzwi kuchni, pojawił się przypadkiem imć Nicless, oberżysta, i przystanął obok Ursusa. Ten wskazu- jąc na znajdującego się wśród ciżby nieznajomego zapytał: - Czy znacie tego człowieka? - No pewnie. - Kto to jest? - Marynarz. - A jak się nazywa? - wmieszał się do rozmowy-Gwyn- plaine. - Tom-Jim-Jack - odrzekł oberżysta. Po czym imć Nicless zszedł po schodkach umocowanych przy wozie i nim powrócił do swojej gospody, rzucił jeszcze taką oto, jakże głęboką, uwagę: _ Co za szkoda, że to nie lord! Byłby z niego hultaj co sięr zowie. Mieszkańcy „Zielonego Pudła" osiedlili się więc w gospodzie, nie zmienili jednak swoich obyczajów. Żyli nadal w odosob- nieniu. Z oberżystą zamienili czasem kilka słów, to prawda, lecz z mieszkańcami zajazdu, stałymi czy też przelotnymi, nie zadawali się zupełnie, obcowali, jak przedtem, sami ze sobą tylko. Odkąd przybyli do Southwark, Gwynplaine po zakończe- niu widowiska, po wieczerzy i ludzi, i koni, kiedy Ursus i Dea spać się już kładli - każde w swojej części wozu - wychodził zwykle na pole, by odetchnąć nieco powietrzem pomiędzy go- dziną jedenastą i północą. Nieokreślone marzenia ukryte w umyśle człowieka wyciągają go z domu na takie nocne spa- cery, na przechadzki pod gwiazdami; młodość to tajemnicze oczekiwanie, dlatego też chętnie błądzi się wówczas po nocy, bez celu. O tej godzinie na placu jarmarcznym nie było już nikogo, co najwyżej postać jakiegoś zapóżnionego pijaka prze- suwała się chwiejną sylwetą gdzieś z boku, wśród ciemności; zamykano opustoszałe oberże, w niskiej izbie gospody Tad- caster gasły lampy i już tylko ostatnia świeczka w kącie świe- ciła ostatniemu z pijących gości. Blade jej światełko przede-- stawało się na zewnątrz przez uchylone drzwi gospody, a Gwynplaine zamyślony, rozmarzony, szczęśliwy szczęściem nieokreślonym a boskim, przechadzał się tam i na powrót przed tymi uchylonymi drzwiami. O czym rozmyślał? O Dei, o niczym, o wszystkim, o głębinach nie do ogarnięcia. Nie od- dalał się od gospody przytrzymywany, niby nicią, bliskością Dei. Dość mu było tych kilku kroków spaceru. Wracał wreszcie. W „Zielonym Pudle" spali wszyscy. Usypiał więc i on. IV SPRZECZNOŚCI BRATAJĄ SIĘ ZE SOBĄ W NIENAWIŚCI Powodzenie nie bywa lubiane przez tych szczególnie, którzy cenę jego opłacają własną klęską. Rzadko się zdarza, by ci, co r •są zjadani, ubóstwiali tych, którzy ich zjadają. Człowiek Śmie- chu wywołał iście niezwykłe poruszenie. Kuglarze z Pola Tarrinzeau byli oburzeni. Sukces sceniczny jest jak pompa ssą- ca, wchłania on tłumy czyniąc pustkę dokoła. Przerażenie ogar- nia sąsiada z przeciwka. Im bardziej rosły dochody „Zielonego Pudła", tym bardziej kurczył się utarg okolicznych teatrów. Widownie, ściągające dotychczas rzesze, zaświeciły pustką. Jakby wody we wszystkich rzekach opadły nagle, gdyż jedna 'kosztem innych przybiera. Takie ruchy wód znają dobrze wszy- stkie teatry; odpływ w jednym jest warunkiem przypływu w drugim. Człowiek Śmiechu przyniósł ruinę jarmarcznemu mrowiu, co popisywało się na placu Tarrinzeau dając przedsta- wienia i koncerty. Wpadli oni i w rozpacz, i w zachwyt zara- zem. Nie było klowna, nie było kuglarza, nie było skoczka, co by nie zazdrościł Gwynplaine'owi. Oto szczęściarz, udał mu się ten bydlęcy pysk! Matki - akrobatki i tancerki na linie - co miały ładne dzieci, spoglądały na nie ze złością i mówiły poka- ' żując Gwynplaine'a: „a to szkoda, że ty nie masz takiej twa- rzy". Niejedna zbiła swego malca z furii, że taki śliczny. Nie- jedna, gdyby tylko znała sekret, przerobiłaby swojego syna na podobieństwo Gwynplaine'a. O ileż więcej warta jest diabelska morda-przynosząca zyski, od główki aniołka, z której nie masz ani grosza. Niektórzy słyszeli nawet, jak matka pewnego chłop- czyka - uroczego cherubinka, co występował w roli Kupidy- na - odezwała się dnia pewnego: „Popartolili nam dzieci. Udał się tylko ten Gwynplaine". I wygrażając pięścią synkowi do- rzuciła: ,,Gdybym ja tylko wiedziała, kto jest twoim ojcem, już on miałby się z pyszna!" Gwynplaine był kurą, co znosi złote jaja. Cóż za cudowny fenomen! We wszystkich budach na rynku powstało zamiesza- nie. Kuglarze, zachwyceni i rozdrażnieni, oglądali Gwynplaine'a zgrzytając zębami. Wściekłość, która podziwia, nosi imię zawi- ści. A zawiść ryczy. Próbowali też zamącić C?zaos zwyciężony, zmawiali się, chrząkali, hałasowali, gwizdali. Dla Ursusa stało się to powodem do wygłoszenia kilku filipik, a dla przyjaciela Tom-Jim-Jacka okazją do rozdawania kuksańców z rodzaju tych, co przywołują ludzi do porządku. Kuksańce te sprawiły, że Gwynplaine przypatrywał się Tom-Jim-Jackowi coraz uważ- niej, że Ursus coraz bardziej go podziwiał. Z daleka zresztą; mieszkańcy „Zielonego Pudła" bowiem obcowali sami ze sobą tylko i trzymali się na uboczu, a Tom-Jim-Jack, cieszący się tak wielkim mirem wśród hołoty, wyglądał na wyniosłego hul- taja, co nie przyjaźni się z nikim, z nikim nie wchodzi w ści- ślejszą zażyłość, na zawadiakę, co wszędzie pierwszy jest do bitki, co nagle pojawia się i nagle znika, który każdemu może być kompanem, lecz nikomu druhem. Zawiść rozpętana przeciwko Gwynplaine'owi nie uznała się za pobitą po paru kułakach Tom-Jim-Jacka. Nic nie wskóraw- szy gwizdaniem, linoskocy z Pola Tarrinzeau wygotowali skar- gę. Odwołali się do władzy. Tak się bowiem zazwyczaj dzieją, Przeciw powodzeniu, co nie jest dla nas wygodne, najpierw podburzamy tłum, później - wzywamy pomocy sądowego urzędnika. Do kuglarzy przyłączyło się duchowieństwo. Przez Człowieka- Śmiechu ponosiły kazania uszczerbek nie lada. Nie tylko z bud sztukmistrzów znikli ciekawi, pusto zrobiło się również i w ko- ściołach. Kaplice wszystkich pięciu parafii Southwark potraciły słuchaczy. Aby oglądać Gwynplaine'a, zaniedbywano nabożeń- stwa. Chaos zwyciężony, „Zielone Pudło", Człowiek Śmiechu i inne diabelskie wymysły zwyciężyły wymowę kościelnej am- bony. Głos wołającego na puszczy, vox ciamantis in deserto, nie znajduje zadowolenia i chętnie zwraca się o pomoc do rządu. Pastorowie pięciu parafii odnieśli się ze skargą do biskupa Lon- dynu, ten zaś zwrócił się ze skargą do jej królewskiej mości. Skarga kuglarzy opierała się na religii. Uznali, że została ona obrażona. Obwiniali Gwynplaine'a o czary, Ursusa zaś o bez- bożność. Pastorowie powoływali się na zakłócenie społecznego po- rządku. Występowali w obronie pogwałconych ustaw parla- mentu odkładając na bok sprawy wiary. Chytrość tym więk- sza. Były to bowiem czasy Locke'a zmarłego przed sześcioma miesiącami zaledwie, dwudziestego ósmego października 1704 roku, i rozpoczynało się panowanie sceptycyzmu, którym Bo- lingbroke natchnie już wkrótce Woltera. Wesley miał późnię] dopiero przywrócić Biblię, jak Loyola przywrócił papizm. Takim to sposobem ,,Zielone Pudło" uderzone zostało z dwu stron: bili w nie kuglarze w imię Biblii, bili w nie księża w imię ustawy. Z jednej strony niebo, z drugiej strony targo- wisko, duchowni upominali się o targowisko, a linoskocy. upo- minali się o niebu. Księża denuncjowali ,,Zielone Pudło" za niepraworządność, kuglarze - za świętokradztwo. Pod jakim pozorem? Czy był powód? Był. Jaką popełniono zbrodnię? Taką oto: w „Zielonym Pudle" trzymano wilka. Wilk jest z Anglii proskrybowany. Dog - proszę bardzo, ale wilk - nigdy. Anglia godzi się na psa, który szczeka, lecz nie godzi się na psa, który wyje; subtelne rozróżnienie podwórza i lasu. Proboszczowie i wikarzy pięciu parafii Southwark powoływali się w swojej skardze na liczne statuty wydane przez króla i przez parlament a stawiające wilka poza prawem. Żądali oni właściwie uwięzienia Gwynplaine'a i zajęcia albo co najmniej przegnania wilka. Wymaga tego interes publiczny, wilk przed- stawia niebezpieczeństwo dla przechodniów itd. I odwołali się w tym względzie do opinii Fakultetu. Zacytowali werdykt Ko- legium-Osiemdziesięciu Lekarzy Londynu, uczonego zgroma- dzenia istniejącego od czasów Henryka VIII, które niczym państwo posiada swoją własną pieczęć, które ma prawo podno- szenia chorych do godności podsądnych, które ma prawo uwię- zienia tych, co nie szanują ustaw przez nich wydanych, co nie stosują się do jego zarządzeń, a które wśród wielu stwierdzeń, tak pożytecznych dla zdrowia obywateli, ustaliło niewątpliwy, przez naukę potwierdzony fakt: - Jeżeli wilk pierwszy spo- strzeże człowieka, człowiek ten ochrypnie na całe życie. - A ponadto może zostać pokąsany. A więc za powód posłużył Homo. Ursus usłyszał o tych konszachtach od oberżysty. Zaniepokoił się. Bał się policji, bał się sądu - dwu szponów. Aby bać się sądów, niekoniecznie trzeba być winowajcą. Ursus nie pragnął wcale zawarcia znajomości z szeryfami, sędziami, starostami i oficerami policji. Nie śpieszyło mu się bynajmniej do ogląda- nia z bliska tych urzędowych postaci. Ciekawili go o tyle, o ile zająca ciekawić mogą psy gończe. Zaczynał żałować przybycia do Londynu. - Lepsze jest wrogiem dobrego - pomrukiwał sam do sie- bie. - Lekceważyłem sobie to przysłowie i nie miałem racji. Im głupsza prawda, tym prawdziwsza. Przeciwko tym sprzymierzonym potęgom - kuglarzom - obrońcom religii i duchownym, co oburzali się w imię medy- cyny - biedne „Zielone Pudło", pomówione o czary w osobie Gwynplaine'a i o wodowstręt w osobie Homo, miało za sobą jednego tylko sojusznika, lecz za to znaczącego w Anglii bardzo wiele: opieszałość miejscowych urzędów. Cała angielska swo- boda wywodzi się z tej ich niedbałości. Wolność w Anglii po- stępuje sobie podobnie jak i morze, które tę wyspę oblewa. Posuwa się nieustannie, coraz wyżej, jak przypływ. Powoli, po- woli obyczaje zalewają prawa. Okrutne ustawodawstwo zato- pione, ponad nim zwyczaj, barbarzyński kodeks widoczny jeszcze poprzez przezroczystość wolności - oto, czym jest Anglia. Człowiek Śmiechu, Chaos zwyciężony i Homo mogli tedy mieć przeciwko sobie kuglarzy, proboszczów, biskupów, Izbę Gmin, Izbę Lordów i majestat królewski, i Londyn, i całą Anplię i żyć w spokoju, dopóki trzymał z nimi Southwark. „Zielone Pudło" stało się ulubioną rozrywką przedmieścia i władze miejscowe traktowały je obojętnie. W Anglii oboięt- ność - to opieka. Dopóki szeryf hrabstwa Surrey, którego władzy podlegał Southwark, nie dawał znać o sobie, Ursus od- dychał bez trwogi, a Homo mógł spać bezpiecznie na swoje oba wilcze uszy. Zawiści te nieźle służyły nawet powodzeniu. Byleby tylko nie przyniosły w końcu katastrofy. Tymczasem zaś „Zielonemu Pudłu" nie wiodło się ani na jotę gorzej z ich powodu. Prze- ciwnie. Wieści o podstępnych knowaniach przedostały się do publiczności. I Człowiek Śmiechu stał się jeszcze bardziej po- pularny. Tłum w lot wywęszy każdy donos i zawsze sympaty- zować będzie z tym, na kogo padło podejrzenie. Podejrzenie - to rekomendacja. Lud instynktownie staje po stronie tego, co zagrożony jest prześladowaniem przez władzę. Padło podejrze- nie i oto rodzi się owoc zakazany; każdy śpieszy, by go popró- bować. Jak miło jest klaskać, kiedy drażni się kogoś oklaskami, szczególnie zaś kiedy tym kimś jest władza. Wypowiedzieć się za prześladowanym i demonstrować przeciwko prześladowcy przyjemnym spędzeniem wieczoru - i komuż by się to nie spo- dobało? Rozrywka to nie lada. Popierasz i bawisz się równo- cześnie. Pamiętajmy, że budy komediantów z Pola Tarrinzeau w dalszym ciągu prowadziły nagonkę przeciwko Człowiekowi Śmiechu i jawnie, i skrycie. Nie ma lepszego środka na powo- dzenie. Hałasy wrogów skutecznie ożywiają i potęgują triumf. Przyjaciel szybciej znuży się chwaleniem niż nieprzyjaciel - szkalowaniem. Obelgi są nieszkodliwe. Lecz wrogowie o tym nie wiedzą. Nie mogą oni nie lżyć, nie obrażać i na tym polega ich pożyteczność. Nie potrafią umilknąć i przez to podniecają nieustannie uwagę publiczności. Tłumy cisnące się, by oglądać Chaos zwyciężony, rosły. Ursus zachował dla siebie wszystko, czego dowiedział się od imć Niclessa o intrygach i skargach do wysokich władz. Nie wspomniał o tym Gwynplaine'owi, nie chciał, by niepokój jego odbił się' niekorzystnie na przedstawieniach. Jeżeli zdarzy się nieszczęście, dowie się o nim zawsze dość wcześnie. V WAPENTAKE Raz jednak uznał, że odstąpić należy od tej zasady ostrożno- ści, przez ostrożność właśnie, że nie od rzeczy będzie zamącić n-leco spokój Gwynplaine'a. Chodziło, to prawda, o rzecz o wiele według Ursusa poważniejszą niż jarmarczne i kościelne intrygi. Gwynplaine podniósłszy kiedyś farthing, co spadł na ziemię przy obliczaniu kasy, zaczął mu się przypatrywać i w obecności oberżysty wyraził się w sposób bardzo śmiały, wskazując na sprzeczność pomiędzy farthingiem, symbolem nędzy ludu, i wy- bitą na nim podobizną Anny, przedstawiającą pasożytniczy przepych tronu. Słowa te, powtórzone przez imć Niclessa, wę- drowały z ust do ust i odbyły długą drogę, by wreszcie przez Fibi i Vinos powrócić do Ursusa. Ursus zląkł się nie na żarty. Słowa buntu! Obraza majestatu! Surowo napomniał Gwyn- plaine^. - Uważaj na swój obrzydliwy pysk! Nic nie robić - oto reguła dla wielkich; a nic nie mówić - oto reguła dla małych. Biedak jednego ma tylko przyjaciela - milczenie. Jedną tylko sylabę wymawiać powinien: „tak". Przyznawać się i zgadzać się - oto całe jego prawo. „Tak" - wobec sędziego; „tak" - wobec króla. Wielcy, jeżeli weźmie ich ochota, okładają nas kijem - i mnie też się nieraz dostało - to ich przywilej, ła- miąc nam kości nie tracą swej wielkości ani na jotę. Czcijmy berło, które jest pierwszą spośród wszystkich pałek. Szacunek to ostrożność, a płaszczenie się to egoizm. Kto obraża swego króla, naraża się na takie samo niebezpieczeństwo co dziew- czyna zuchwale ucinająca grzywę lwu. Doniesiono mi, żeś się rozszczekał na rachunek farthinga, który jest tym samym co grosz, żeś się wyrażał niestosownie o tym dostojnym medalu, który daje nam przywilej otrzymania na targu dzwonka solo- nego śledzia! Strzeż się. Myśl poważnie. Pamiętaj, że istnieją kary. Przesyć się cały prawdami ustawodawstwa. Żyjesz w kraju, gdzie ten, co spiłuje małe trzyletnie drzewko, jest spokojnie prowadzony na szubienicę. Gdzie tych, co klną, za- kuwa się w dyby. Gdzie pijak zamknięty zostaje w baryłce o wybitym dnie, by mógł chodzić, głowa jego sterczy przez otwór zrobiony w górze beczki, a przez dwie dziury z boku wystają mu ręce, żeby się położyć nie mógł. Kto by uderzył kogokolwiek w sali Westminsteru - zostanie wtrącony do więzienia na resztę życia, a majątek jego ulegnie konfiskacie. Temu zaś, co by uderzył kogokolwiek w pałacu królewskim, zostanie ucięta prawa ręka. Puść komuś małym prztyczkiem krew z nosa - i oto nie masz już ręki. Ten, komu sąd biskupi 25- dowiedzie herezji, zostanie spalony żywcem. Cuthbert Simpson był ćwiartowany kołem za drobnostkę. Trzy lata temu, w roku 1702, nie tak dawno więc, jak widzisz, postawiono pod pręgie- rzem złoczyńcę imieniem Daniel de Foe, który miał czelność wydrukować nazwiska członków Izby Gmin, co przemawiali w parlamencie dnia poprzedniego. Temu, co zdradzi króla, roz- cina się żywcem brzuch i wyrywa serce, i bije się go tym ser- cem po twarzy. Raz na zawsze wpój w siebie te prawnicze wia- domości! Nigdy nie pozwalać sobie na najmniejsze nawet słów* ko i przy najlżejszym niepokoju odlatywać - oto odwaga, którą ja sam stosuję i doradzam. W zuchwalstwie wzoruj się na ptakach, w gadatliwości wzoruj się na rybach. A zresztą, najwspanialszą cechą Anglii jest wielka miękkość jej ustawo- dawstwa. Po udzieleniu tej nagany Ursus był jeszcze przez czas pe- wien niespokojny; Gwynplaine - bynajmniej. Na nieustraszo- ność młodości składa się brak doświadczenia. Wydawało się zresztą, że Gwynplaine nie obawiając się niczego miał rację, gdyż tygodnie mijały w spokoju i nic nie wskazywało, by sło- wa wypowiedziane o królowej mieć miały jakiekolwiek dalsze skutki. Ursusa, jak wiemy, nie cechowała bynajmniej apatia. Czujny był zawsze i na wszystko jak sarna. Pewnego dnia, w niezadługi czas po udzieleniu Gwynplai- ne'owi nagany, Ursus wyglądając przez małe okienko wycho- dzące na Pole Tarrinzeau pobladł. - Gwynplaine'ie! - Co? - Patrz. - Gdzie? , , - Na plac. - No i co? - Czy widzisz tego przechodnia? - Człowieka w czarnym stroju? - Tak. - Tego, co trzyma w dłoni coś na kształt czekanika? - Tak. - No to co? - A to, Gwynplaine'ie, że człowiek ten to wapentake. -Cóż to takiego: wapentake? - Setnik. - A co to jest: setnik? - Praepositus hundredi. - A co to jest: praepos^tus hundredi? - To oficer budzący postrach. • - Cóż on trzyma w ręku? - Iron-weapon. - A co to jest: iron-weapon? - Laska z żelaza. - I cóż on z tym robi? - Przede wszystkim przysięga na nią. Dlatego też nosi imię wapentake. - A później? - A później dotyka cię nią. - Czym? - Żelazną laską. - Wapentake dotyka ludzi żelazną laską? - Tak. - Cóż to znaczy7 - Znaczy to: chodź za mną. - I trzeba za nim iść? - Tak. - Dokąd? - A czy ja wiem? - Lecz on mówi przecież człowiekowi, dokąd go prowadzi? - Nie. - Ale można go o to zapytać? - Nie. - Jak to? - On nie odzywa się do ciebie, a ty się do niego nie od- zywasz. - Ale... - Dotyka cię żelazną laską - i wszystko już powiedziane: zostało. Musisz iść. - Ale dokąd? - Za nim. - Ale dokąd? - Tam, gdzie on zechce, Gwynplaine'ie. - A gdyby ktoś spróbował mu się opierać? ' - Zostanie wtedy powieszony. Ursus znowu wyjrzał przez okienko, odetchnął głęboko- i rzekł: - Chwała Bogu, poszedł sobie! Nie do nas szedł. Niedyskrecja i donosy, tyczące nierozważnych słów Gwyn- plaine'a, niepokoiły Ursusa ponad rzeczywistą potrzebę- zapewne. Imć Nicless, który je był usłyszał, nie miał żadnego powodu, by szkodzić biednym ludziom z „Zielonego Pudła". Przy Czło- wieku Śmiechu i on sam zarobił niemało. Chaos zwyciężony doprowadzał do podwójnie pomyślnego wyniku: w „Zielonym. Pudle" triumfowała dzięki niemu sztuka, a w gospodzie kwitła dzięki niemu pijaństwo. VI MYSZ PRZESŁUCHIWANA PRZEZ KOTY Ursus przeżył jeszcze jeden alarm, dość groźny. Tym razem o niego samego chodziło. Wezwany został do Bishopsgate, przed komisję złożoną z trzech niezbyt przyjemnych postaci. Byli to- trzej doktorzy, którym specjalną misję poruczono; pierwszy, doktor świętej teologii, delegowany był przez dziekana West- minsteru, drugi, doktor medycyny, był przedstawicielem Kole- gium Osiemdziesięciu, trzeci, doktor historii i prawa cywilnego, reprezentował kolegium w Gresham. Tych trzech ekspertów źra omni re scibili sprawowało kontrolę słów wygłoszonych pu- blicznie na całym terytorium stu trzydziestu parafii Londynu T i siedemdziesięciu trzech parafii hrabstwa Middlesex, ich więc również władzy podlegało pięć parafii Southwarku. Takie du- chowne jurysdykcje istnieją w Anglii jeszcze do tej pory i sro- .żą się nie bez pożytku. Dwudziestego trzeciego grudnia 1868, wyrokiem trybunału w Arche, potwierdzonym przez tajną rade lordów, wielebny pastor Mackonochie skazany został na naganę i zapłacenie kosztów sądowych za to, że zapalił świece na zwy- kłym stole. Z liturgią nie ma żartów. Otóż więc Ursus otrzymał pewnego pięknego dnia od trybu- nału delegowanych doktorów wezwanie. Doręczono mu je na szczęście bezpośrednio, mógł więc utrzymać sprawę w tajemni- cy. I poszedł nie mówiąc nic nikomu, drżał bowiem na samą •myśl o tym, że coś w jego postępowaniu mogło dać powód do podejrzenia - być może - o zuchwałość! On, co tak usilnie zalecał milczenie innym, gorzką otrzymał naukę. Garrule, sana te ipsum. Trzej delegowani doktorowie zasiadali w Bishopsgate w głębi parterowej sali, na trzech krzesłach o poręczach obitych czar- ną skórą. Ponad nimi, we wnękach ściany, trzy popiersia - Minosa, Eaka i Radamanta, przed nimi - stół, a u ich stóp - stołek. Ursus wszedł wprowadzony przez milczącego i surowego pa- chołka, ogarnął to wszystko spojrzeniem i natychmiast każde- mu z trzech doktorów nadał w myśli imię jednego z sędziów piekielnych, tak jak poumieszczani oni zostali nad ich głowami. Minos, pierwszy z trzech, przedstawiciel interesów teologii, dał mu znak, by usiadł na stołku. Ursus skłonił się jak należy, czyli, aż do ziemi, i wiedząc, że niedźwiedzie bierze się na miód, a doktorów na łacinę, nie roz- prostowując karku rzekł z szacunkiem: - Tres faciunt capitulum. I ze spuszczoną głową, pokora przebija bowiem niebiosa, usiadł na taborecie. Każdy z trzech sędziów przeglądał plik akt leżący przed nim na stole. |i Pierwszy odezwał się Minos: - Przemawiasz publicznie. - Tak - odrzekł Ursus. - Jakim prawem? -Jestem filozofem. - To jeszcze nie prawo. - Jestem również kuglarzem - dodał Ursus. - A to co innego. Ursus odetchnął nieśmiało. Minos mówił dalej. - Skoro jesteś kuglarzem, możesz przemawiać, lecz skoro jesteś filozofem, milczeć powinieneś. - Postaram się - rzekł Ursus. I pomyślał sobie: - Mogę mówić, lecz powinienem milczeć. Rzecz to zawiła. Przestraszony był nie na żarty. Przedstawiciel interesów Boga ciągnął dalej: - Mówisz rzeczy niegodne ludzkiego ucha. Obrażasz religię. Przeczysz najoczywistszym prawdom.. Zaszczepiasz oburzające błędy. Powiedziałeś, na przykład, że dziewictwo wyklucza ma- cierzyństwo. Ursus wolniutko podniósł wzrok. - Nie mówiłem tego. Powiedziałem, że macierzyństwo wy- klucza dziewictwo. Minos- zamyślił się i mruknął: - Tak, to wręcz odwrotnie. Było to wręcz to samo. Lecz Ursus odparował pierwszy cios. Minos rozmyślając nad odpowiedzią Ursusa pogrążył się w głębinach swej głupoty. Zrobiła się cisza. Oficjalny przedstawiciel historii, dla Ursusa Radamant, po- śpieszył z pomocą Minosowi zadając takie oto pytanie: - Oskarżony popełniał wielorakie zuchwalstwa i błędy. Za- przeczał, jakoby bitwa pod Farsalą przegrana została dlatego, że Brutus i Kasjusz spotkali Murzyna. - Powiedziałem - rzekł Ursus cicho - iż wynikało to również i z tego, że Cezar był wodzem lepszym od nich. Mąż zaufania historii przerzucił się teraz do mitologii. - Usprawiedliwiałeś również zberezieństwa Akteona. - Sądzę - wtrącił szybko Ursus - że zobaczenie nagiej ko- biety nie jest dla mężczyzny hańbą. - I mylisz się - rzekł sędzia surowo. Radamant powrócił do historii. - W związku z przygodami, co przytrafiły się jeździe Mi- trydata, wyrażałeś się z powątpiewaniem o właściwościach niektórych roślin i ziół. Przeczyłeś, jakoby zioło zwane secu- riduca mogło sprawić, że koniom odpadają podkowy. - Za pozwoleniem - rzeki Ursus - powiedziałem, żę^ spo- wodować to mogło tylko zioło zwane sjerra-cauallo. Nie za- przeczam cnoty żadnej roślinie. Po czym półgłosem dorzucił: - Ani żadnej kobiecie. Tą przystawką do własnej odpowiedzi chciał Ursus dowieść sobie samemu, że mimo strachu nie dał się jeszcze zbić z tropu. Był oto jakby w połowie - przerażeniem, w połowię - przy- tomnością umysłu. - Podtrzymuję mój zarzut - rzekł Radamant. - Oświad- czyłeś, że Scypion postąpił naiwnie, kiedy chcąc otworzyć bra- my Kartaginy użyć za klucz postanowił ziela aethiopis, gdyż ziele aethiopis nie posiada właściwości otwierania wszystkich zamków. - Powiedziałem tylko, że lepiej było użyć tutaj ziela lunaria. - W istocie, warto się nad tym zastanowić - mruknął Ra- damant, on z kolei zaskoczony odpowiedzią. I mąż zaufania historii umilkł. Mąż zaufania teologii,' Minos, odzyskał tymczasem równowa- gę umysłu i znów począł zadawać Ursusowi pytania. Przerzucił plik dokumentów. - Twierdziłeś, że auripigmentum jest produktem ,arszeni- kowym, i głosiłeś, że auripigmentum otruć można. Otóż Biblia temu przeczy. - Biblia temu przeczy - westchnął Ursus - lecz arszenik to potwierdza. Osobistość, w której Ursus widział Eaka, a która była przed- stawicielem interesów medycyny i nie odzywała się jeszcze, teraz wtrąciła się i zmierzywszy Ursusa ze swej wysokości ma- jestatycznym spojrzeniem na wpół przymkniętych oczu, rzekła. - Odpowiedź nie jest głupia. Ursus podziękował najuniżeńszym uśmiechem. Minos nasrożył się. - Pytam cię w dalszym ciągu - rzekł. - Odpowiadaj. Po- wiedziałeś, że nieprawdą jest, jakoby bazyliszek był królem węży, cocatrixem zwanym. - O przewielebny - odrzekł Ursus - tak daleki byłem chęci szkodzenia w czymkolwiek bazyliszkowi, że oświadczyłem nawet, iż z całą pewnością ma on głowę ludzką. - Dobrze - ciągnął surowo Minos. - Dorzuciłeś jednakże, żż Poerius widział raz bazyliszka z głową sokoła. Czy mógłbyś dowieść tego? - Z trudem - rzekł Ursus. To pytanie zbiło go nieco z tropu. Minos, odzyskując przewagę, natarł nań jeszcze silniej. - Powiedziałeś, że Żyd, który się ochrzcił, śmierdzi. - Dodałem jednak, że chrześcijanin, który przeszedł na ju- daizm, śmierdzi jeszcze szpetniej. Minos rzucił okiem na dokumenty oskarżenia. - Twierdzisz i rozgłaszasz rzeczy nieprawdopodobne. Utrzy- mywałeś, jakoby Elien miał widzieć piszącego mądre aforyzmy słonia. - Ależ nie, wasza wielebność. Powiedziałem po prostu, że Oppienos słyszał raz hipopotama rozprawiającego na filozoficz- ne tematy. - Oświadczyłeś, że nieprawdą jest, jakoby półmisek z buko- wego drzewa napełniał się sam każdą, jakiej tylko człowiek zapragnie, potrawą. - Powiedziałem, że by posiadać podobne przymioty, musiał- by zostać ofiarowany tobie przez diabła. - Ofiarowany mnie! : - Nie, wasza wielebność, mnie. - Nie! nikomu! To znaczy: wszystkim. - Sam już nie wiem, co mówię -pomyślał Ursus. Lecz zmieszanie jego, choć ogromne, nie łatwo było można zauważyć. Ursus walczył. - Wszystko to dowodzi niejakiej wiary w diabła - prze- rwał mu Minos. Ursus nie ugiął się. - Wasza wielebność, nie jestem niewierzący w diabła. Wiara w diabła to odwrotna strona wiary w Boga. Jedna świadczy o drugiej. Kto ani trochę nie wierzy-w diabła, ten nie bardzo wierzy w Boga. Kto wierzy w słońce, musi wierzyć w cień. Diabeł to boża noc. A czymże jest noc? dowodem, że dzień istnieje. Ursus improwizował naprędce skomplikowaną mieszankę re- ligii i filozofii. Minos zamyślił się po raz wtóry, po raz wtóry dał nurka w milczenie. Ursus znowu odetchnął. Lecz zaatakowano go z innej strony. Eak, przedstawiciel interesów medycyny, który przed chwilą z pogardliwą niedba- łością wziął stronę Ursusa w jego sporze z przedstawicielem teologii, ze sprzymierzeńca stał się nagle przeciwnikiem. Poło- .żył zaciśniętą pięść na wysokim stosie dokumentów. I z mocą cisnął w Ursusa takimi oto słowami: - Rzecz to dowiedziona, że kryształ jest sublimatem lodu, a diament - sublimatem kryształu. Wiemy na pewno, że aby lód stał się kryształem, upłynąć musi tysiąc lat, aby zaś krysz- tał stał się diamentem, upłynąć musi tysiąc stuleci. Tyś temu zaprzeczył. - Żadną miarą - odrzekł Ursus melancholijnie. - Powie- działem tylko, że w ciągu tysiąca lat lód zdąży stopnieć, a ty- siąc stuleci to rzecz niełatwa do obrachowania. Przesłuchanie ciągnęło się dalej, pytania i odpowiedzi szczę- kały niczym szpady. - Przeczyłeś, jakoby rośliny mogły mówić. 3 -'Człowiek śmiechu, t II - Bynajmniej. Lecz koniecznym jest do tego, by wyrosły pod szubienicą. . - Czy przyznajesz, że mandragora krzyczy? - Nie, ona śpiewa. - Przeczyłeś, jakoby czwarty palec lewej ręki posiadał moc leczenia trosk serdecznych. - Mówiłem tylko, że kichnąć w lewo - to zły znak. - Zuchwale i obelżywie wyrażałeś się o feniksie. - Wielce uczony sędzio, rzekłem po prostu, że Plutarch pi- sząc, jakoby mózg feniksa był kąskiem niezwykle smacznym, lecz przyprawiającym o bóle głowy, zagalopował się, i to bar- dzo, zważywszy, że feniks nie istniał nigdy. - Szpetna jest twoja mowa. Cinnamaląua, który buduje swe gniazdo z lasek cynamonu, rhintax, którego użyła Paryza- tis dla swoich trucicielskich celów, manucodźatos będący raj- skim ptakiem i semenda o potrójnym dziobie brane były nie- słusznie za feniksa; lecz feniks istniał rzeczywiście. - Nie mam nic przeciwko temu. - Jesteś osłem. ' - I na to zgodzę" się chętnie. - Przyznałeś wprawdzie, że bez leczy zapalenie gardła, do- rzuciłeś jednak, że nie wierzysz, by działo się tak dzięki czaro- dziejskiej' narośli na jego korzeniu. - Tłumaczyłem lecznicze właściwości bzu tym, że na nim to powiesił się Judasz. - Pogląd nie pozbawiony pozoru słuszności - mruknął teo- log Minos uszczęśliwiony, że teraz on z kolei może wsadzić szpilkę medycynie Eaka. Urażona arogancja zmienia się natychmiast w złość. Eak rzucił się na Ursusa. - Włóczęgo wędrowny, tyleż umysłem błądzisz co nogami. Zdradzasz dążności niebezpieczne, zdumiewające. Stoisz na krawędzi podejrzenia o czary. Masz stosunki z nieznanymi zwierzętami. Rozprawiasz wobec gawiedzi o rzeczach, których natura znana jest tobie chyba jednemu tylko, o których nikt nigdy nie słyszał, jak wspomniany przez ciebie hoemorrhous. - Hoemorrłlous - to żmija. Widział ją Tremellius. Szybka odpowiedź wprowadziła lekki zamęt w rozdrażnioną mądrość doktora Eaka. Ursus zaś mówił dalej. - Hoemorrhous jest równie rzeczywisty co i wonna hiena, co i cyweta opisana przez Castellusa. Eak, by wybrnąć z kłopotu, zadał cios bezpośredni: - Oto twoje własne słowa, szatańskie ponad wszelką miarę. Słuchaj. I patrząc w akta począł czytać: - „Dwie rośliny, thalagssiglis i aglaphotis, świecą wieczo- rami. Dniem są to kwiaty, nocą - gwiazdy". Spojrzał z naciskiem na Ursusa. - Cóż odpowiesz na to? Ursus odrzekł: - Każda roślina jest lampą. Zapach - to światło. Eak przerzucił kilka kart. - Przeczyłeś, jakoby pęcherzyki wydry miały to samo dzia- łanie co krople bobrowe. - Pozwoliłem sobie tylko na uwagę, że, być może, niezupeł- nie należałoby ufać w tym przedmiocie Aetiusowi. Eak zaperzył się do reszty. - Uprawiasz medycynę? - Raczej wprawiam się w medycynie - westchnął Ursus nieśmiało. - Na żywych? - Raczej na żywych niż na umarłych - odrzekł Ursus. Odpowiadał on poważnie, lecz pokornie; a nad wszystkim do- minowała godna podziwu słodycz. Odzywał się z łagodnością tak wielką, że doktor Eak poczuł, iż musi go znieważyć. - Co tam gruchasz? - rzekł szorstko. Ursus, zdumiony, tyle tylko odpowiedział: . - Gruchanie dla młodych, a dla starych - stękanie. Nie- stety ja stękam. a* Eak mówił dalej: - Pamiętaj, jeżeli chory, którego leczyć będziesz, umrze, zostaniesz ukarany śmiercią. - A jeżeli wyzdrowieje? - odważył się zapytać Ursus. - W takim wypadku - odrzekł doktor łagodniejszym gło- sem - zostaniesz ukarany śmiercią. - Rozmaitość niewielka - rzekł Ursus. Doktor mówił dalej: - W wypadku śmierci ukarany zostaniesz za nieuctwo. W wypadku wyzdrowienia ukarany zostaniesz za zarozumia- łość. W obu wypadkach czeka cię szubienica. - Nie wiedziałem o tym drobiazgu - szepnął Ursus. - Dziękuję za objaśnienie. Nie każdemu znane są wszystkie pięk- ności ustawodawstwa. - Strzeż się. •» - Dopełnię święcie tego rozkazu. - Wiemy, co robisz. - A ja sam - pomyślał Ursus - nie zawsze wiem to do- kładnie. - Moglibyśmy wtrącić cię do więzienia. - Domyślam się tego, miłościwi panowie. - Nie potrafisz dowieść swojej niewinności. - Filozofia moja błaga o przebaczenie. - Niektórzy zarzucają ci zuchwałość. - Jakże się mylą! - I utrzymują, że uzdrawiasz chorych. - Jestem ofiarą potwarzy. Zmarszczyła się potrójna para straszliwych brwi nad utkwio- nymi w Ursusie oczyma; trzy uczone oblicza pochyliły się ku sobie i zaczęły się naradzać po cichu. A Ursusowi ponad tymi trzema dostojnymi głowami przywidział się nagle mglisty kształt oślej czapki; poufny, a uprawniony do wyrokowania szept tej trójcy trwał kilka chwil. Przez ten czas Ursus czuł w sobie wszystkie lody i wszystkie żary niepokoju. Nareszcie Minos, który przewodniczył, odwrócił się ku oskarżonemu i za- wołał gniewnie: - Idź precz! ' Ursus doznał uczucia Jonasza wychodzącego z brzucha wie- loryba. Minos mówił dalej: - Jesteś uwolniony. A Ursus powiedział sobie: - I nie złapiecie mnie więcej! Dobranoc, medycyno! I dorzucił w głębi ducha: - Odtąd pieczołowicie będę pozwalał ludziom zdychać. Zgięty wpół, kłaniał się wszystkiemu, doktorom, popiersiom, stołowi, ścianom i cofał się tyłem ku drzwiom, znikając jak rozpraszający się cień. Powoli, jak na niewinnego przystało, wyszedł z sali, na ulicy zaś biec począł prawie, jak winowajca. Przedstawiciele wymia- ru sprawiedliwości mają obejście tak niezwykłe, tak tajemni- cze, że nawet uniewinniony bierze nogi za pas. A uciekając pomrukiwał: - Udało mi się wymknąć im. Ja jestem dzikim mędrcem, oni - to mędrcy oswojeni. Doktorzy prześladują uczonych. Fałszywa wiedza - to odchody wiedzy prawdziwej i używa się ich na zgubę filozofów. Stwarzając sofistów stwarzają filo- zofowie swoje własne nieszczęście. Z kału drozda rodzi się jemioła, a z jemioły robi się lep, na który się drozdy łapie. Turdus sibi malum cacat. Ursus nie był przewrażliwiony. Z całym bezwstydem używał tych słów, które najtrafniej myśl jego oddawały. Nie więcej niż Wolter miał dobrego smaku. Po powrocie do ,, Zielonego Pudła" powiedział Ursus imć Niclessowi, że włóczył się tak długo za dziewczętami. O swojej przygodzie ani słówkiem nie pisnął. Tylko wieczorem szepnął cicho do ucha Homo: - Wiesz? Zwyciężyłem trzygłowego Cerbera. VII Z JAKICH POWODÓW ZŁOTY DUKAT ZAWIERUSZYĆ SIĘ MOŻE WŚRÓD MIEDZIAKÓW Aż razu pewnego nadeszło nieoczekiwane wydarzenie. Gospoda Tadcaster coraz huczniej wrzała radością i śmie- chem. Nieczęsto napotkać można tyle wesela i gwaru. Oberży- sta i posługujący gościom chłopiec nadążyć nie mogli z nalewa- niem piwa, wódki i porteru. Wieczorami wszystkie okna niskiej izby jarzyły się światłem. Ani jednego nie zajętego miejsca przy stołach. Śpiewy, krzyki; stary kominek z żelaznym pale- niskiem, naładowany węglem, buchał płomieniem. Karczma była jak dom z ognia i wrzawy. Na podwórzu, czyli w teatrze, jeszcze większa ciżba. Cała publiczność podmiejska, wszystko, co żyło w Southwar- ku, cisnęło się na przedstawienie Chaosu zwyciężonego tak tłumnie, że po podniesieniu kurtyny, czyli po opuszczeniu klapy ,,Zielonego Pudła", niesposób było dostać się na widow- nię; w oknach pełno było widzów, na balkonie tłok. Podwórze oglądane z góry wydawało się jak wybrukowane ludzkimi • twarzami. Tylko loża przeznaczona dla szlachty stała pusta. Tworzyło to w samym środku ganku czarną dziurę, zwaną w metaforycznym języku aktorów ,,piekarnią". Pustka. Wszę- dzie tłumy, tam - nikogo. Aż pewnego wieczora ktoś się zjawił. Była to sobota, dzień, w którym Anglicy bawią się ile sił przed niedzielną nudą. Sala wypełniona była po brzegi. Tak: właśnie „sala". Takie podwórze oberży długo było teatrem Szekspira, a on'nazywał je „salą". Hali. Kiedy rozsunęła się zasłona ukazując prolog Chaosu zwycię- żonego, Ursus, Homo i Gwynplaine byli na scenie. Ursus, jak zwykle, obrzucił szybkim spojrzeniem widownię i nagle drgnął. Loża „dla widzów wysokiego rodu" była zajęta. Pośrodku, na fotelu obitym utrechckim aksamitem, siedziała kobieta. Była sama, a wypełniała całą lożę. Niektóre istoty dają blask. Tamta kobieta, jak i Dea, jaśniała swoim własnym światłem, jakże odmiennym jednakże. Dea była blada, tamta kobieta - różowa. Dea była jutrzenką, tam- ta kobieta - zorzą. Dea była piękna, tamta kobieta - wspa- niała. Dea była niewinnością, czystością, bielą, alabastrem; tamta kobieta była purpurą, co nie lęka się rumieńca. Światło )d niej bijące przelewało się przez poręcze loży, a ona siedziała pośrodku nieruchoma jak bóstwo w pełni blasku. Jak drogocenny karbunkuł błyszczała wśród tej ciżby pluga- wej, potężna jasność od niej buchająca padała na tłum i zata- piała go w mroku, zaćmiewała wszystkie nędzne, szare twarze. Przy jej wspaniałości znikało wszystko. Na nią patrzyły wszystkie oczy. Tom-Jim-Jack znajdował się wśród gawiedzi. I on rów- nież nikł w blasku aureoli tej olśniewającej istoty. Nieznajoma kobieta skupiła na sobie w pierwszej chwili całą uwagę publiczności, stała się konkurencją dla widowiska, spra- wiła, że początkowe sceny'Chaosu zwyciężonego przeszły nie wywołując zwykłego wrażenia. Była ona istotą rzeczywistą, choć tym, co stali dokoła, wy- dać się mogła urojeniem. Była kobietą. Była kobietą aż nad- miernie. Wysoka, pełna, obnażyła się w całej swej okazałości, na ile tylko pozwalał obyczaj. W uszach miała ogromne kol- czyki z pereł i dziwacznych klejnocików, zwanych „kluczami Anglii". Suknia jej uszyta była z syjamskiego muślinu przety- kanego złotem. Zbytek to był ogromny, gdyż taka suknia muśli- nowa kosztowała wówczas aż sześćset talarów. Tuż nad pier- siami, stosownie do bezwstydu ówczesnej mody, szeroka klamra diamentowa spinała koszulę z fryzyjskiego płótna, tak cienkiego, że prześcieradła Anny Austriaczki z niego zrobione przeciągnąć można było przez pierścionek. Kobieta ta miała na sobie niby pancerz z rubinów, a drogie kamienie ponaszywane były wszędzie na jej spódnicy. Brwi jej uczernione były chiń- skim tuszem, ręce zaś, łokcie, ramiona, broda, nozdrza, brzegi powiek, koniuszki uszu, wnętrza dłoni i końce palców lekko a wyzywająco uróżowane barwiczką. Nad wszystkim zaś góro- wała niezłomna chęć wydania się piękną. I była nią w sposób aż dziki. Była panterą, co potrafi stać się kotką i pieścić. Jedno oko miała niebieskie, drugie - czarne. Patrzył na nią Ursus, patrzył na nią również i Gwynplaine. Już sam widok „Zielonego Pudła" miał w sobie coś z fan- tasmagorii, Chaos zwyciężony bardziej był sennym majakiem niż teatralną sztuką; obaj, i Ursus, i Gwynplaine, przywykli do tego, że publiczność spoglądała na nich jak na urojenie; tym razem wrażenie niesamowitości odmieniło kierunek, widownia zwracała scenie niespodziankę, oni to z kolei zdumieli się, zmieszali. Wywoływane przez nich oczarowanie odwracało się oto przeciwko nim. Kobieta patrzyła na nich, a oni na nią patrzyli. W zjawisku oglądanym z tej odległości, poprzez świetlistą mgłę na poły mrocznej widowni, zacierały się szczegóły, sta- wało się ono jak halucynacja. Kobieta to była niewątpliwie, lecz może i chimera równocześnie. Osłupieli wobec tej jasno- ści, co zeszła w ich ciemność. Była niby pojawienie się niezna- nej planety. Przybywała ze świata szczęśliwych. Blask wyol-' brzymiał jej postać. Kobieta ta połyskiwała wśród nocy jak mleczna droga. Klejnoty jej wyglądały jak gwiazdy. Diamen- towa klamra była niby konstelacja. Nadprzyrodzony wydawał się olśniewający kształt jej piersi. Oglądając to astralne zjawi- sko czułeś przez mgnienie oka chłód strefy szczęścia. Ta twarz pełna bezlitosnej pogody wychylała się ku „Zielonemu Pudłu" i jego nędznej publiczności z samej głębi raju. Wyniosła cie- kawość zaspokajała się oto karmiąc sobą zarazem gminną cie- kawość gawiedzi. Szczyty pozwalały Dołom popatrzeć na siebie przez chwilę. Ursus, Gwynplaine, Vinos, Fibi, tłum - wszyscy doznali wstrząsu i olśnienia, wszyscy prócz Dei, nieświadomej pośród swych ciemności. dzie, od dwudziestu pięciu lat. Spisz i śnisz, a trzeba obudzić się z tych snów. Sądzisz, żeś Gwynplaine'em - jesteś Cian- charlie. Sądzisz, żeś z ludu - a jesteś z panów. Sądzisz, żeś ostatni - a jesteś pierwszy. Sądzisz, żeś linoskokiem - a jesteś senatorem. Sądzisz, żeś ubogi - jesteś przebogaty. Sądzisz, żeś mały, a jesteś wielki. Zbudź się, milordzie. Gwynplaine głosem bardzo cichym i jakby zalęknionym wy- szeptał: - Co to wszystko znaczy? - Znaczy to, milordzie - odezwał się znów gruby niezna- jomy - że nazywam się Barkilphedro, że jestem urzędnikiem admiralicji, że skorupa ta, flasza Hardquanona, na brzegu mo- rza znaleziona została i przyniesiono ją mi, bym odpieczętował ją, jak to do mnie z urzędu przynależy, że otworzyłem ją w kancelarii Jetson w obecności dwu zaprzysiężonych świad- ków, którzy obydwaj są członkami parlamentu, Williama Blathwaitha, wybranego przez miasto Bath, i Tomasza Jer- voise, od Southamptonu, że zaprzysiężeni ci stwierdzili i opisali zawartość flaszy i ze mną wspólnie podpisali protokół jej od- pieczętowania, że złożyłem raport o wszystkim jej królewskiej mości, że z rozkazu królowej wszystkie wymagane przez prawo formalności dopełnione zostały z całą oględnością, wskazaną w tak delikatnej materii, że ostatnia z nich, stawienie do oczu, dokonała się właśnie przed chwilą. Znaczy to, że wasza dostoj- ność posiada milion rocznej renty; znaczy to, że jesteś lordem Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, sędzią i prawo-: dawcą, sędzią najwyższym i prawodawcą suwerennym, odzia- nym w purpurę i gronostaje, żeś równy książętom, podobny «» 11-5 cesarzom, że na głowie twojej spoczywa parowska korona i że zaślubisz księżniczkę, królewską córę. Gwynplaine zemdlał pod ciężarem tego przeobrażenia walą- cego się nań na podobieństwo uderzeń gromu. II NIE MYLI SIĘ TO, CO SIĘ BŁĄKA Bezpośrednią przyczyną całego wydarzenia był żołnierz, któ- ry znalazł butelkę na brzegu morza. Opowiadajmy po kolei. Okoliczności zazębiają się o siebie jak ogniwa łańcucha. Pewnego dnia jeden z czterech kanonierów z załogi zamku Calshor znalazł w piasku podczas odpływu flaszę oplecioną wikliną, przyniesioną tam przez przypływ morza. Flasza ta, cała już pleśnią pokryta, zakorkowana była i zalana smołą. Żołnierz oddał znaleziony przedmiot pułkownikowi, pułkow- nik zaś przekazał go admirałowi Anglii. Admirałowi, czyli admiralicji; a w admiralicji przedmiotami wyrzuconymi przez morze zajmował się Barkilphedro. Barkilphedro otworzył fla- szę i zaniósł ją królowej. Królowa natychmiast wzięła się do dzieła. Powiadomiono o wszystkim dwóch najważniejszych do- radców korony, lorda-kanclerza, który ze swego urzędu jest „stróżem sumienia króla Anglii", i lorda-marszałka, który je?t „sędzią spraw tyczących się klejnotu i pochodzenia szlachty", i zasięgnięto ich rady. Tomasz Howard, książę Norfolk, par-ka- tolik, dziedziczny wielki marszałek Anglii, przez wysłannika swego, hrabiego-marszałka Henryka Howarda, hrabiego Bin- don odpowiedział, że zgodzi się ze zdaniem lorda-kanclerza. A lordem-kancłerzern był wówczas William Cowper. Nie należy, broń Boże, mieszać osoby kanclerza tego ze współczesnym mu imiennikiem, Williamem Cowperem, anatomem, komentatorem, Bidloo, który wydał w Anglii Traktat o muskułach w tym sa- mym czasie, kiedy we Francji Stefan Abeille wydawał Historię fcości; chirurg to co innego niż lord. Lord William Cowper z tego słynął, że w związku ze sprawą Talbota Yelverton, wi- cehrabiego Longueville, wypowiedział zdanie, iż „dla poszano- wania konstytucji angielskiej większe ma znaczenie przywróce- nie para do praw mu przynależnych niż przywrócenie na tron króla". Flasza odnaleziona w Calshor zainteresowała go też w najwyższym stopniu. Twórca maksymy lubi okazje, w któ- rych da się ona zastosować. Oto właśnie nadarzała się sposob- ność przywrócenia lorda w przynależnych mu prawach. Roz- poczęto poszukiwania. Gwynplaine'a, którego imię wypisane było na ulicznym szyldzie, nie było trudno odnaleźć. Odnale- ziono również i Hardquanona. Nie umarł jeszcze. W więzieniu człowiek gnije, lecz zachowuje się, jeżeli przechowanie nazwać można zachowaniem. Ludzie oddani w opiekę bastyliom rzadko bywają niepokojeni. Więzienie zmienia się nie częściej niż trum- nę. Hardquanon znajdował się ciągle jeszcze w wieży Chatham. Był do wzięcia. Przewieziono go z Chatham do Londynu. A równocześnie zasięgnięto informacji w Szwajcarii. I potwier- dziły się wszystkie podane fakty. W kancelariach sądowych w Vevey i w Lozannie odnaleziono metrykę ślubu zawartego na wygnaniu przez lorda Linneusza, metrykę urodzenia dziec- ka, metryki zgonu obojga rodziców i wydobyto na wszelki wy- padek ich podwójne kopie, potwierdzone należycie. Odbywało się to wszystko w najgłębszej tajemnicy, z tak zwaną wówczas „królewską szybkością" i z zachowaniem ,,kreciego milczenia", zalecanego i stosowanego przez Bacona, później zaś przez Blackstone'a, podniesionego do godności zasady w sprawach za- łatwianych przez królewską kancelarię i ważnych dla państwa, w rozpatrywaniu kwestii uznawanych wówczas za „senator- skie". Stwierdzono prawdziwość rozkazu jussu regis i podpisu „Jef- freys". Każdemu, co zajmował się z bliska patologią kaprysów zwanych „królewską wolą", owo jussu regis wyda się czymś zupełnie naturalnym. Dlaczego Jakub II, który, sądzić by moż- na, ukrywać powinien podobne czyny swoje - pozostawił ślad ich na piśmie, narażając tym sposobem całą intrygę na niepo- wodzenie? Cynizm. Wyniosła obojętność. Sądzicie, być może, że tylko dziewki bywają bezwstydne? I racja stanu bywa bez- wstydna. Et se cupit ante yideri. Popełnić zbrodnię i umieścić ją w herbie - oto, czym jest historia monarchii. Król tatuuje się, podobny jest w tym względzie do galernika. Obaj ukrywać się powinni - czy przed żandarmem, czy przed historią, lecz konieczność ta drażni ich i gniewa, chcą, by wszyscy znali ich i poznali. Spójrz na ramię moje, przyjrzyj się temu rysunko- wi - świątynia miłości i serce w płomieniach, strzałą przeszy- te - jestem Lacenaire, tak, to ja właśnie! Jussu, regis. To ją jestem Jakubem II. Popełniam występek i pieczętuję go swoją pieczęcią. Złoczyńca uzupełnia się bezczelnością, sam na siebie wskazuje, dba, by zbrodnia jego nie zginęła w niepamięci. Taka jest jego zuchwała brawura. Krystyna kazała pojmać, wyspo- wiadać i zamordować Monaldeschiego, po czym rzekła: „Jestem królową Szwecji u króla Francji". Są tyrani, co kryją się jak Tyberiusz, i tyrani, co się chełpią jak Filip II. Pierwszy jest bardziej skorpionem, drugi bardziej tygrysem. Jakub II należał do tego ostatniego gatunku. Oblicze miał, jak to wiemy, pogod- ne i wesołe, czym różnił się od Filipa II. Filip był ponury. Ja- kub był jowialny. A obaj - okrutni. Jakub II był dobrodusz- nym tygrysem. Jak i Filip II, zbrodni swoich dokonywał w spokoju ducha. Był potworem z bożej łaski. Po cóż miałby więc ukrywać i umniejszać swe morderstwa, skoro działał w swoim boskim prawie? Jakże chętnie i on również pozosta- wiłby po sobie swoje archiwa z Simancas, w których leżałyby zamachy jego ponumerowane, uporządkowane, podatowane, za- opatrzone w odpowiednie etykietki, każdy w swojej przegród- ce, jak trucizny na półkach w aptece! Podpisywanie swoich zbrodni to gest iście królewski. Każdy dokonany uczynek to weksel wystawiony na niezna- nego płatnika. Nadszedł oto termin wykupienia weksla, co podżyrowany był ponurą formułą: jussu regis. Królowa Anna, której natura pod pewnym względem zgoła była niekobieca - umiała bowiem dochować sekretu - w tej sprawie tak wielkiej wagi zażądała od lorda-kanclerza poufnej relacji, zwanej wówczas „sprawozdaniem do królewskiego ucha". Sprawozdania tego rodzaju częstym były zjawiskiem we wszystkich monarchiach. W Wiedniu spotykamy nadwornego „radcę ucha". Był to odwieczny urząd z czasów Karolingów jeszcze, auricularius, ze starych palatyńskich statutów. Ten, co cicho szepcze do cesarza. William baron Cowper, kanclerz Anglii, którego królowa da- rzyła zaufaniem, ponieważ jak ona miał wzrok krótki, może nawet jeszcze krótszy, wygotował sprawozdanie zaczynające się tak: Król Salomon miał na rozkazy swoje dwa ptaki: dudka, hudbud, który mówił wszystkimi językami, i orła, simur'ganka, który cieniem skrzydeł swoich przykryć mógł karawanę zło- żoną z dwudziestu tysięcy ludzi. Tak samo, choć w inny spo- sób, opatrzność... itd. Lord-kanclerz stwierdzał, że spadkobierca para Anglii został porwany, zniekształcony i wreszcie odnaleziony. Nie winił Ja- kuba II, ojca królowej, mimo wszystko. Usprawiedliwiał nawet po trosze postępek jego. Po pierwsze, istnieją przecież stare maksymy monarchii. E senioratu eripimus. In roturagio cadat. Po drugie - królom przysługuje prawo kaleczenia poddanych. Potwierdza to Chamberlayne. Corpora et bona nostrorum sub- jectorum nostra suntl - rzekł Jakub I przesławnej i przemą- drej pamięci. Dla dobra królestwa wyłupywano przecież oczy książętom krwi. Niektórzy z tych wielmożów, stojący zbyt bli- sko tronu, z pożytkiem dla wszystkich duszeni bywali między dwoma materacami, co uchodziło za śmierć z apopleksji. A udusić - to więcej niż okaleczyć. Król Tunisu wyłupił oczy ojcu swemu, Muley-Assem, a cesarz nie zaprzestał z tej przy- czyny przyjmowania jego ambasadorów. Król może więc naka- zać pozbawienie swego poddanego członka ciała w równej mie- rze co i pozbawienie go prawa, etc. Ale legalność nie niweczy legalności. „Jeżeli utopiony wypłynie na powierzchnię wody i żyć będzie - znak to, że Bóg poprawia wyrok króla. Jeżeli l Życie i członki poddanych należą do króla. (Chamberlayne, część 2, rozdział IV, str. 76). odnajdzie się spadkobierca - niechaj zwrócona mu zostanie korona. Tak też stało się z lordem Alla, królem Northumbrii, który również był kuglarzem. Tak stać się musi z Gwynplai- ne'em, który jest również królem, czyli lordem. Najpodlejsze nawet rzemiosło, byleby uprawiane było na skutek wyższej ko- nieczności, nie przyćmiewa blasku rodowego klejnotu; świa- dectwem Abdolonymus, który został królem, a był ogrodnikiem, świadectwem Józef, który został świętym, a był stolarzem, świadectwem Apollo, który stał się bogiem, a był pasterzem". Krótko mówiąc, uczony kanclerz orzekł całkowite przywróce- nie w dobrach jego i urzędach Fermaina, lorda Ciancharlie, fałszywie przezwanego Gwynplaine'em, „pod warunkiem, że zostanie on stawiony do oczu złoczyńcy Hardquanona i przez tegoż rozpoznany". W taki to sposób kanclerz, konstytucyjny stróż królewskiego sumienia, zapewnił spokój sumieniu kró- lowej. W postscriptum lord kanclerz przypominał, że jeżeliby Hardquanon odmówił odpowiedzi, poddać go należy ,,karze ciężkiej i twardej", w którym to wypadku dla osiągnięcia sta- nu, zwanego frodmortell i wymaganego przez statut króla Adel- •tana, stawienie do oczu nastąpić powinno w dniu czwartym; pewna niedogodność przepisu tego na tym polega, że jeżeli torturowany umrze w drugim albo w trzecim dniu, stawienie do oczu staje się utrudnione; ale przepisów prawa ściśle prze- strzegać należy. Niedogodność ustawy jest częścią jej istoty. A zresztą, w mniemaniu lorda-kanclerza rozpoznanie Gwyn- plaine'a przez Hardquanona było niewątpliwe. Anna, powiadomiona w dostatecznej mierze o zeszpeceniu Gwynplaine'a, nie chciała skrzywdzić siostry swojej, której to przekazane zostały dobra rodu Ciancharlie, i zadecydowała w radosnym uniesieniu, że księżniczka Jozjana poślubiona zostanie przez nowego lorda, to jest przez Gwynplaine'a. Przywrócenie do praw lorda Fermaina Ciancharlie nie przed- stawiało zresztą żadnych trudności, gdyż spadkobierca był prawowity i bezpośredni. W wypadku wątpliwego pokrewień- stwa i w sprawie nadania parostwa in abeyance, do którego praw swoich dochodzą krewni z bocznej linii - trzeba było zasięgać rady Izby Lordów. Tak też, żeby nie szukać dalej, po- stąpiono w roku 1782 w sprawie baronii Sidney, do której pra- wa swoje zgłaszała Elżbieta Perry; w roku 1798 w sprawie ba- ronii Beaumont, do której prawa zgłaszał Tomasz Stapleton; w roku 1803 w sprawie baronii Chandos, do której prawa zgła- szał czcigodny Tymewell Brydges; w roku 1813 w sprawie parostwa-hrabstwa Banbury, do którego prawa zgłaszał gene- rał-porucznik Knollys, itd. Tutaj było to zbyteczne. Sprawa była bezsporna; prawowitość niewątpliwa; prawa jasne i pew- ne; nie było powodów do pytania o radę izby, królowa w asy- stencji lorda-kanclerza mogła prawnie uznać nowego lorda i wprowadzić go między parów. Barkilphedro pokierował wszystkim. Sprawa dzięki niemu pozostała do tego stopnia tajna, sekret utrzymany został tak ściśle, że ani Jozjana, ani też lord Dawid w najmniejszej nawet mierze nie podejrzewali, jak niezwykłe wydarzenie ryje sobie podziemne przejście pod ich stopami. Nie trudno było odizolować Jozjanę, dumną, nieprzystępną. Odosobniła się sama. A lorda Dawida wysłano na morze w oko- lice wybrzeży Flandrii. Miał oto utracić swoje lordostwo i ani się tego domyślał. I jeszcze jeden szczegół. Zdarzyło się wła- śnie, że w odległości dziesięciu mil morskich od miejsca za- kotwiczenia okrętów, którymi dowodził lord Dawid, kapitan pewien, nazwiskiem Hałyburton, odniósł zwycięstwo nad fran- cuską flotą. Hrabia Pembroke, przewodniczący rady, przedłożył królowej wniosek mianowania kapitana Hałyburton kontrad- mirałem. Anna skreśliła Hałyburtona i wstawiła na jego miej- sce lorda Dawida Dirry-Moir; chciała bowiem, by lord Dawid, kiedy dowie się, że przestał być parem, miał przynajmniej tę pociechę, że jest kontradmirałem. Anna była zadowolona. Mąż-potwór dla siostry, świetny stopień dla lorda Dawida. I złośliwość, i dobroć. Jej królewska mość szykowała sobie nie lada rozrywkę. Prócz tego zaś myślała sobie, że naprawia oto skutki nadużycia władzy królewskiej przez dostojnego ojca swego, że przywraca izbie para, że postępuje sobie jak prawdziwie wielka królowa, że wedle bożej woli otacza opieką niewinność, że opatrzność w świętych swoich, a niezbadanych wyrokach etc. Jakże słodko jest dokonywać sprawiedliwego uczynku, który niemiły będzie komuś, kogo się nie lubi. Królowej całkowicie wystarczyła wiadomość, że przyszły małżonek siostry jest szpetny. Na czym polegała brzydota Gwynplaine'a, jakiego była rodzaju? O tym Barkilphedro nie poinformował królowej, a Anna nie raczyła zainteresować się bliższymi szczegółami. Okazała dla nich głęboką, iście królew- ską wzgardę. Czyż miało to zresztą jakiekolwiek znaczenie? Izba Lordów wdzięczna tylko być jej mogła. Lord-kanclerz - wyrocznia - wypowiedział swoje zdanie. Restytucja para - to restytucja parostwa. Majestat królewski występował w tej okazji jako tkliwy i uważny opiekun przywileju godności para. A jakąkolwiek by była twarz nowego lorda - nie mogła ona stanowić przeszkody w przywróceniu go do jego słusznych praw. Anna powtarzała sobie te właśnie mniej więcej argu- menty i dążyła z całą prostotą do celu, wielkiego, kobiecego i królewskiego celu, którym jest zrobienie sobie przyjemności. Królowa przebywała wówczas w Windsorze, z dala od Lon- dynu, co ułatwiało ukrycie intryg dworskich przed wzrokiem ciekawych. Zaledwie kilka niezbędnych osób wiedziało o tym, co nastą- pić miało. Barkilphedro promieniał szczęściem, co przydawało ponurego wyrazu jego twarzy. Radość bywa bowiem niekiedy najobrzydliwszym na tym świecie zjawiskiem. On pierwszy posmakował zawartości flaszy Hardquanona. Jakże ogromnej doznał rozkoszy! Z pozoru potraktował to obo- jętnie, zdumienie jest bowiem udziałem pospolitych umysłów tylko. A zresztą - cóż? - należało mu się to przecież, jemu, co od tak dawna warował pod drzwiami przypadku. Przecież czekał - a więc coś nadejść musiało! Owo nil mirari stanowiło nieodłączną część jego powagi. A w głębi duszy był zachwycony. Oto, co ujrzałby ktoś, kto by potrafił zdjąć maskę, pod którą Barkilphedro ukrywał świado- mość swoją przed wszystkimi, przed Bogiem nawet: W tym to czasie właśnie Barkilphedro nabierać zaczął przekonania, że jemu, wrogowi nienawidzącemu tak bardzo, a mogącemu tak niewiele, nie uda się w żaden sposób doprowadzić do najmniej- szego choćby pęknięcia we wspaniałej egzystencji księżniczki Jozjany. Rozpierała go złość, coraz bardziej szalona, bo bierna. Doszła w nim wreszcie do paroksyzmu, któremu na imię znie- chęcenie. Im bardziej tracił nadzieję, tym większą stawała się jego wściekłość. Gryzł wędzidło - określenie to smutne, a prawdziwe! - ten zły człowiek gryzł własną bezsilność. Barkilphedro doszedł, być może, do stanu, w którym był już skłonny wyrzec się - nie swoich złych życzeń w stosunku do Jozjany, o, nie, lecz nadziei ich urzeczywistnienia; nie chęci ką- sania, lecz samego ukąszenia. A jednak - cóż za upadek! - puścić! wsunąć nienawiść swoją do pochwy jak muzealny szty- let. Cóż za upokorzenie! Nagle, jakby na wezwanie - ogromna przypadkowość wszechrzeczy lubuje się w takim zestawianiu okoliczności - flasza Hardquanona z fali na falę przypływa wprost do jego rąk. W niewiadomym kryje się jakieś dziwne oswojenie, które wydaje się być posłuszne rozkazom zła. Barkilphedro w asy- stencji dwóch świadków, obojętnych, przypadkowych, zaprzy- siężonych urzędników admiralicji, otwiera flaszę, wyjmuje pergamin, rozwija go, czyta ... - Wyobraźcie sobie sami ten rozkwit potwornej radości! Aż dziw bierze, kiedy człowiek uświadomi sobie, że morze, wiatr, przestrzenie, przypływy i odpływy, burze i cisze i pod- muchy zadać sobie mogły aż tak wiele trudu po to, by ziścić szczęście niegodziwca. Pracowały nad tym wspólnie przez pięt- naście lat. Tajemne jest ich dzieło. Przez piętnaście lat ocean nie próżnował ani minuty. Fale jedna drugiej podawały pły- wającą na ich powierzchni butelkę, skały podwodne uważały, by nie trącić kruchego szkła, butla nie pękła, zatyczka nie zo- stała uszkodzona przez tarcie, wiklina nie przegniła pod działa- niem alg, skorupiaki nie zniszczyły napisu ,,Hardquanon", woda nie przedostała się do wnętrza, pergamin nie zbutwiał, nie zatarło się pismo pod wpływem wilgoci - ileż w tym starań otchłani! I oto to, co Gerhardus wrzucił w mrok - mrok od- dawał Barkilphedrowi, przesłanie przeznaczone dla Boga do- stawało się w ręce szatana. Nieskończoność nieraz nadużywa zaufania i mroczna ironia, ukryta w każdym zjawisku tego świata, sprawiła, że zwycięstwo słuszności, odnalezienie zgu- bionego dziecka, Gwynplaine'a, w postaci lorda Ciancharlie, było zarazem zwycięstwem jadowitych pragnień, że dobry uczynek źle został spełniony, że sprawiedliwość oddana została w służbę niesprawiedliwości. Odebranie ofiary Jakubowi II stało się włożeniem zdobyczy w ręce Barkilphedra. Wydźwig- nięcie Gwynplaine'a było wydaniem na łup Jozjany. Barkil- phedro dopiął swego; i okazało się, że to po to właśnie przez tyle lat wody, fale i huragany miotały, potrząsały i rzucały tą flaszą, dręczyły i chroniły tę bańkę szklanną zawierającą w sobie losy tylu istnień ludzkich; że po to właśnie wiatry, burze i ruchy mórz sprzymierzyły się ze sobą. Cud rozpętał się szeroko przez życzliwość dla nędznika, nieskończoność ofiaro- wała swą współpracę gliście obrzydliwej. Przeznaczenie miewa mroczne zachcenia. Duszę Barkilphedra rozjaśnił błysk tytanicznej pychy. Mógł oto powiedzieć sobie, że wszystko to dopełnione zostało dla niego. Poczuł się celem i środkiem. Mylił się. Przywróćmy cześć przypadkowi. Nie taki był rze- czywisty sens niezwykłego wydarzenia, z którego skorzystała nienawiść Barkilphedra. Ocean stał się ojcem i matką sieroty i nasłał burzę na katów jego, i zmiażdżył łódź, która odepchnęła od siebie dziecko, i zatopił splecione dłonie rozbitków, i od- rzucił ich błagania, a przyjął od nich tylko skruchę, burza odebrała depozyt z rąk śmierci, miejsce potężnego statku, w którym był występek, zajęła krucha flaszeczka, w której .było zadośćuczynienie, morze zmieniło rolę, z pantery stało się piastunką i kołysać zaczęło nie dziecko, lecz jego los. Kiedy sierota dorastał gdzieś, nic nie wiedząc o tym, co robiły dla niego otchłanie, fale, którym rzucono flaszę, czuwały nad tą przeszłością, co zawarła w sobie przyszłość, huragan z dobrocią dmuchał na nią, prądy prowadziły kruchy przedmiot po nie- zgłębionych morskich szlakach, dbały on algi, bałwany i skały, cały bezmiar pian przepaści wziął w opiekę swoją niewinnego. Fala niezłomna była jak sumienie, chaos przywracał ład, świat ciemności dążył ku światłu, wysiłkiem wszystkich mroków świata wzeszła gwiazda - prawda. Wygnaniec pocieszony zo- stał w swej mogile, dziedzic przywrócony dziedzictwu, zbrodnia króla przełamana, spełniony zamysł boski, nieskończoność wzięła w opiekę swoją małego, słabego, opuszczonego. Oto, co mógł był dojrzeć Barkilphedro w wydarzeniu, które na swój triumf obrócił; oto, czego w nim nie zobaczył. Nie rzekł sobie, że stało się to wszystko dla Gwynplaine'a; rzekł sobie, że stało się to wszystko dla Barkilphedra; i że wart on był tego. Tacy 5ą szatani. A zresztą, ten tylko zdziwi się, jakim sposobem krucha flasza nie uszkodzona pływać mogła przez lat piętnaście, komu nie znana jest głęboka łagodność oceanu. Piętnaście lat - to nic jeszcze. Czwartego października 1867 roku w Morbihan,, po- między wyspą Groix, leżącą u krańca półwyspu Gavres, i skałą Wędrowców, rybacy z Port-Louis znaleźli amforę rzymską z czwartego wieku, wyinkrustowaną w arabeski przez morze. Amfora ta pływała przez tysiąc pięćset lat. Jakkolwiek Barkilphedro usilnie się starał zachować zimną krew - zdumienie jego równe było radości. Wszystko samo szło w ręce, wszystko było jak przygotowane. Części wydarzenia, które ukoić miała nienawiść jego, zawczasu już rozrzucone zostały blisko, na wyciągnięcie ręki. Trzeba było tylko podnieść je i spoić. Pasowanie jakże miłe! Cyzelerskie! Gwynplaine! znał to imię. Masca ridens! I on też jak wszyscy oglądał Człowieka Śmiechu. Przeczytał napis wywieszony na gospodzie Tadcaster, ot tak, jak afisz widowiska przyciągają- cego tłumy; zapamiętał go i przypomniał sobie natychmiast, .^dokładnie, w każdym szczególe, który zresztą można było póź- niej sprawdzić; napis ten, odtworzony z elektryczną szybkością, pojawił mu się przed oczami; umieścił go obok pergaminu roz- bitków jak odpowiedź położoną obok pytania, jak rozwiązanie położone obok zagadki, i słowa: „Tu oglądać można Gwynplai- ne'a porzuconego w nocy dwudziestego dziewiątego stycznia 1690 roku, w wieku lat dziesięciu, na brzegu morza, w Port- landzie" nabrały nagle w jego spojrzeniu apokaliptycznego blasku. Jakby doznał widzenia, ponad jarmarcznym gwarem zapłonęło: „Mane, Tekel, Fares". Zawaliło się rusztowanie całej egzystencji Jozjany. Zawaliło się gwałtownie. Zaginione dziec- ko odnalezione zostało. Odnalazł się lord Ciancharlie. Dawid Dirry-Moir stał się pusty. Parostwo, bogactwo, potęga, dosto- jeństwo, wszystko to uchodziło z lorda Dawida, aby wejść w Gwynplaine'a. Wszystko, zamki, zwierzyńce, lasy, pałace, włości, nie wyłączając Jozjany, stawało się własnością Gwyn- plaine'a. Jozjana, cóż za rozwiązanie! I któż to czeka ją teraz? Histrion - ją, wyniosłą i dumną. Monstrum - ją, piękną i wykwintną. Czyż mógł się ktokolwiek spodziewać aż tyle? Tak, Barkilphedra ogarnęło uniesienie. Wszystkie pomysły naj- bardziej jadowite prześcignięte bywają czasami przez piekielną hojność przypadku. Rzeczywistość, jeśli zechce, tworzy arcy- dzieła. Barkilphedro widział, jak głupie były jego wszystkie sny. Otrzymał coś lepszego. Gdyby nawet zmiana, nad którą pracował, obrócić się miała przeciwko niemu - pragnąłby jej z niemniejszą siłą. Istnieją okrutne, bezinteresowne gady, co kłują wiedząc, że same umrą od tego ukłucia. Barkilphedro był z tego gatunku plugastwa. Ale tym razem nie przypadała mu w udziale zasługa bezin- teresowności. Lord Dawid Dirry-Moir niczego mu nie zawdzię- czał, Lord Fermain Ciancharlie będzie mu zawdzięczać wszyst- ko. Barkilphedro z protegowanego protektorem się stanie. I to czyim protektorem? Para Anglii. Będzie miał swojego lorda, lorda stworzonego przez siebie. On to pokieruje nim od po- czątku, liczył na to na pewno. I lord ten będzie morganatycz- nym szwagrem królowej. A ponieważ jest tak szpetny - tyle życzliwości doznawać będzie od królowej, ile nieżyczliwości doznawać będzie od Jozjany. Podepchnięty tą łaską, a przy- odziany w suknie poważne i skromne, może stać się Barkil- phedro osobistością nie lada. Od dawna przeznaczał sam siebie do stanu duchownego. Kto wie? - może zostanie biskupem. A tymczasem był szczęśliwy. Cóż za sukces! Jakże pięknej roboty dokonał przypadek! Zemsta jego - gdyż Barkilphedro nazywał to swoją zemstą - •została mu miękko przyniesiona przez fale. Nie na próżno, czatował. On był skałą podwodną, Jozjana - okrętem. I Jozjana rzu- cona została o Barkilphedra, okręt rzucony został o skałę. O, głęboki, zbrodniczy zachwycie! Barkilphedro biegły był w sztuce poddawania myśli, potrafił zręcznie dokonywać w świadomości innych lekkiego nacięcia, w które wszczepiał swoją własną ideę; trzymając się też na uboczu i pozornie do niczego nie przykładając ręki, tak pokie- rował wypadkami, by Jozjana poszła na widowisko w ,,Zielo- nym Pudle", by ujrzała Gwynplaine'a. To zaszkodzić nie po- winno. Linoskok obejrzany w całym swoim poniżeniu - niezły to dodatek do gotującej się potrawy. Poprawi później jej smak. Wszystko po cichutku przygotował z góry. Osiągnąć chciał jedno - całkowitą nagłość, zaskoczenie. Pracę, której dokonał, określić by można w takich tylko słowach, dziwnych słowach: budowanie uderzenia gromu. Po zakończeniu czynności przygotowawczych czuwać począł, by wszystkie konieczne formalności wypełnione zostały ściśle podług prawa. Sekret nie ucierpiał z tej przyczyny, gdyż mil- czenie i tajność wymagane są przez samą ustawę. - Odbyła się więc konfrontacja Hardquanona i Gwynplaine'a. Barkilphedro był przy tym obecny. Wyniki jej są nam znane. Tego samego dnia pocztowa dworska kareta przyjechała do Londynu, aby z rozkazu królowej jak najszybciej zawieźć lady Jozjanę do Windsoru, gdzie przebywała właśnie Anna. Jozjana dla jakichś swoich przyczyn, jej samej tylko znanych, chętnie nie usłuchałaby lub też na jeden dzień przynajmniej odłożyła dokonanie aktu posłuszeństwa, o jeden dzień opóźniłaby wyjazd - lecz etykieta dworska nie dopuszcza takiego oporu. Musiała wyjechać natychmiast, musiała przenieść się z Hunkerville- -house, swej rezydencji w Londynie, do Corleone-lodge, swej rezydencji w Windsorze. Księżniczka Jozjana opuszczała Londyn wtedy właśnie, kiedy wapentake pojawił się w gospodzie Tadcaster, aby zabrać Gwynplaine'a i zaprowadzić go do izby tortur w więzieniu w Southwark. Gdy przybyła do Windsoru, odźwierny z czarną rózgą, strze- gący podwoi audiencyjnej komnaty, powiadomił ją, że królowa odbywa właśnie poufną naradę z lordem-kanclerzem i że będzie mogła przyjąć Jozjanę nazajutrz dopiero. Niechże więc księż- niczka uda się do Corleone-lodge i tam czeka, a jej królewska mość prześle jej bezpośrednio swe rozkazy jutro z samego rana. Jozjana wróciła do domu mocno niezadowolona, w złym hu- morze spożyła wieczerzę, dostała migreny, odprawiła wszyst-- kich z wyjątkiem pazia, potem odprawiła i jego i położyła się, choć było jeszcze jasno. Natychmiast po przyjeździe dowiedziała się, że lord Dawid Dirry-Moir oczekiwany jest w Windsorze również nazajutrz. Otrzymał na morzu rozkaz królowej nakazujący mu stawić się jak najszybciej przed obliczem majestatu. III NIE MA CZŁOWIEKA, KTÓRY BY, PRZERZUCONY NAGLE Z SYBERII DO SENEGALU - NIE STRACIŁ PRZYTOMNOŚCI, (HUMBOLDT) Pod nagłym uderzeniem maczugi fortuny najsilniejszy nawet i najenergiczniejszy mężczyzna zemdleć może. Nic w tym nie ma niezwykłego. Nieprzewidziane ogłusza człowieka, jak obuch' - wołu. Kiedy Franciszka d'Albescola, tego samego, co to zry- wał żelazne łańcuchy w portach tureckich, obrano papieżem - stracił przytomność na dzień cały. A mniejszy to chyba skok z kardynała stać się papieżem niż z linoskoka - parem Anglii. Nagła utrata równowagi najgwałtowniej działa na człowieka. Noc już była, kiedy Gwynplaine przyszedł do siebie i otwo- rzył oczy. Siedział w fotelu, na środku dużej komnaty, której ściany, sufit i podłoga pokryte były czerwonym aksamitem. Tuż obok niego stał z gołą głową gruby człowiek w podróżnym płaszczu, ten sam, który w podziemiu więzienia w Southwark wyłonił się był nagle zza kolumny. Dwóch ich tylko było w tej komnacie. Nie wstając z fotela mógłby Gwynplaine dosięgnąć ręką do dwu stołów dźwigających świeczniki sześcioramienne z płonącymi w nich woskowymi świecami. Na jednym stole leżały papiery i stała szkatułka; na drugim na pozłacanej tacy zastawiono lekki posiłek - drób na zimno, wino i brandy. Przez okno z witrażem, sięgające od podłogi aż do sufitu, w blasku jasnego nieba kwietniowej nocy dostrzec można było otaczającą półkolem wewnętrzny dziedziniec kolumnadę za- mkniętą trójdzielnym portalem; środkowa jego część, najszer- sza, była to brama wjazdowa, po prawej stronie znajdowała się brama dla jeźdźców, węższa nieco, po lewej - furta dla pie- szych. Wszystkie te trzy otwory zamknięte były kratą z prętów o połyskujących szpicach; zwieńczała portal wysmukła rzeźba. Kolumny były zapewne z białego marmuru i białymi, marmu- rowymi płytami wyłożony był dziedziniec; płyty te wyglądały jak śnieg, i obramiały szerokim, gładkim pasem mozaikę ledwie widoczną w mroku; gdybyś obejrzał tę mozaikę w dzień, nie- wątpliwie ujrzałbyś, że barwne jej kostki ułożone zostały w kształt wielkiego herbu, według mody florenckiej. Zygzaki balustrad wznosiły się ukośnie i spadały wskazując schody pro- wadzące na tarasy. W głębi za dziedzińcem piętrzyła się w górę jakaś ogromna budowla, ciemna, niewyraźnie widoczna wśród nocy. Układała się ona w sylwetę pałacu na tle nieba pełnego gwiazd. Dojrzeć można było dach bardzo wysoki, szczyty po- skręcane w ślimacznice, mansardy z daszkami w kształcie kasków, kominy do wież podobne i belkowania, przyozdobione nieruchomymi boginiami i bogami. Spomiędzy kolumn portyku wytryskiwała w półmroku jedna z tych fontann jak z bajki, szemrzących łagodnie, eo przelewają 9 -Człowiek śmiechu, t. II t29 się ze zbiornika w zbiornik, łącząc deszcz z kaskadą, co podobne są do rozpierzchających się klejnotów i rozsiewają w powietrzu w szaleństwie rozrzutności swoje diamenty i perły, jakby dla zabawy posągów, które je otaczają. Wyżej rysowały się wy- raźnie długie rzędy okien poprzedzielanych płaskorzeźbionymi panopliami i popiersiami na postumentach. Na akroteriach - trofea i hełmy o kamiennych pióropuszach na przemian z po- sągami bogów. W komnacie, w której znajdował się Gwynplaine, w głębi naprzeciw okna widać było po jednej stronie kominek ogromny, sięgający aż do pułapu, po drugiej zaś stronie, pod baldachi- mem, szerokie łoże feudalne, z rodzaju tych, co to wchodzić na nie trzeba po stopniach, a kłaść się na nich można na poprzek. Przy łożu - podnóżek. Rząd foteli pod ścianami i rząd krzeseł, wysunięty przed fotele, dopełniały umeblowania. Sufit był w kształcie zwierciadlanego sklepienia; na kominku płonął wielki ogień; po bogactwie płomieni, po pełgających wśród nich zielonych i różowych ognikach znawca poznałby, że polana były z jesionowego drzewa; zbytek to ogromny. Komnata była tak duża, że mimo dwóch zapalonych świeczników panował w niej półmrok. Długie, sute portiery zasłaniały drzwi prowa- dzące do -innych pokoi. Całe to urządzenie, solidne, masywne, utrzymane było w stylu Jakuba I, staromodnym, a wspaniałym. Podobnie jak dywan i obicie ścian - wszystko, baldachim, łoże, podnóżek, portiery, okap kominka, stoły, fotele, krzesła - wszystko kryte było czerwonym aksamitem. Żadnych złoceń. Tylko na samym środku sufitu umieszczono ogromną, okrągłą tarczę z repusowanego metalu; połyskiwały na tej tarczy płaskorzeźbione znaki heraldyczne, a wśród nich, nad dwoma herbami położonymi obok siebie, rozróżnić można było dwie korony - baronowską i margrabiowską; Czy wykonane to było z pozłacanej blachy miedzianej, czy też z pozłacanego srebra - trudno zgadnąć. Wyglądało jak ze złota. Ta tarcza herbowa, po- łyskująca na środku pałacowego sufitu - wspaniałego a ciem- nego nieba •- błyszczała jak słońce wśród nocy. Człowiek, co wyrósł wśród wędrówki, a więc człowiek wolny, równie nieswojo czuje się w pałacu co i w więzieniu. Ta wspa- niała komnata budziła niepokój. Wielki przepych onieśmiela, przeraża. Kimże mógł być mieszkaniec tej dostojnej siedziby? Do jakiegoż to kolosa należała cała ta pyszna wielkość? Jakier goż to lwa jaskinią był ten pałac? Gwynplaine, niezupełnie jeszcze oprzytomniały, poczuł ucisk koło serca. - Gdzie ja jestem? - rzekł głośno. Człowiek, który stał przed nim, odpowiedział: ., - Jesteś w swoim własnym domu, milordzie. , IV OCZAROWANIE - . ' Nie od razu powraca się na powierzchnię. . Gwynplaine rzucony został na samo dno zdumienia. Z nieznanym oswajać się trzeba powoli. Zdarza się czasem, że myśli rozpierzchają się, jak rozpierz- cha się armia; aby znów zebrać wszystko - trzeba czasu. Człowiek czuje się jakby rozsypany. Jest świadkiem prze- dziwnego rozproszenia samego siebie. '- Bóg jest ramieniem, przypadek - procą, kamieniem - czło- wiek. Popróbuj oprzeć się, skoro już cię rzucono. Gwynplaine, rzec by można, odbijał się od zdumienia do. zdumienia. Po miłosnym liście księżniczki - rewelacja z izby tortur w Southwarku. Tak to już z losem ludzkim bywa - skoro nieoczekiwariś dziać się zacznie, przygotować się trzeba na coraz to nowe za- skoczenia. Skoro raz otworzą się te drzwi niesamowite nie- spodzianki wpadają przez nie jedna za drugą. W murze po- wstała szczelina i oto wciska Się przez nią splątane kłębowisko wydarzeń. Nadzwyczajne nie zwykło pojawiać się raz jedeto tylko. <• 9" iaa Nadzwyczajne jest ciemne. I ta ciemność była nad Gwyn- plaine'em. To, co się wydarzyło, wydawało mu się nie do po- jęcia. Rzeczywistość oglądał poprzez mgłę, która po głębokim wstrząsie powstaje w umyśle człowieka na podobieństwo tu- manu kurzu po zawaleniu się ściany. A wstrząs był całkowity, powszechny. Niczego dojrzeć nie potrafił w wyraźnym kształ- cie. Przezroczystość powraca jednak powoli. Kurz opada. Gęstość zdziwienia maleje z chwili na chwilę. Gwynplaine po- dobny był człowiekowi, który by spał z otwartymi oczami i usiłował wpatrywać się uważnie w swój sen. To rozgarniał tę chmurę, to znów pozwalał jej gęstnieć. Chwilami czuł, że chyba odjęto mu rozum. Umysł jego kołysał się wśród nieprze- widzianego jak wahadło, nieznana siła popychała go tam i na powrót, to w stronę, gdzie się rozumie, to w stronę, gdzie się nie rozumie. I któż z nas nie miał nigdy w mózgu takiej huśtawki? Stopniowo jednak myśl jego rozszerzała się wśród mroków wydarzeń, podobnie jak przedtem, wśród ciemności podziemi Southwarku, rozszerzyły się jego źrenice. Najtrudniej mu było porozsuwać, pooddzielać jakoś od siebie tyle nagromadzonych uczuć. Aby spalenie niewyraźnych myśli, zrozumieniem zwane, dokonać się mogło, trzeba, aby między wrażenia dostało się powietrze. Tu powietrza brakło. Gwynplaine, żeby tak rzec, nie był w stanie odetchnąć tymi zdarzeniami. Wchodząc do przerażających podziemi Southwarku spodziewać się mógł prę- gierza skazańca jedynie; i włożono mu na głowę parowską koronę. Czy to możliwe? Pomiędzy tym, czego Gwynplaine obawiał się, i tym, co go spotykało, nie było ani odrobiny prze- strzeni, jedno następowało po drugim zbyt szybko, przerażenie zbyt gwałtownie uległo przemianie w jakieś inne uczucie, jesz- cze dlań niejasne. Dwa kontrasty przylgnęły do siebie zbyt ciasno. Gwynplaine silił się, by wyciągnąć umysł swój z tych kleszczy. Milczał. Jest to naturalny instynkt wielkiego osłupienia, -które o wiele bardziej ma się na ostrożności, niżby się to wy- dawać mogło. Kto nic jeszcze nie powiedział, ten wszystkiemu •I32 może stawić czoło. Byle słowo, rzucone niebacznie, wpaść może pomiędzy nieznane tryby i wciągnąć cię całego w Bóg jeden wie jaki układ miażdżących kół. A mali, biedni ludzie zawsze boją się zmiażdżenia. Tłum zawsze boi się, by nie przygniotła go jakaś stopa. Gwynplaine był jednym z tłumu, jakże długo! Widzieć, jak coś nadchodzi - oto słowa, za pomocą których oddać można pewien niezwykły stan ludzkiego niepokoju, Gwynplaine znajdował się w takim właśnie stanie. Człowiek wtedy doznaje tych uczuć, kiedy nie znalazł sobie jeszcze wła- ściwego miejsca wśród sytuacji, która się oto właśnie wytwarza.. Usiłuje opanować swym zrozumieniem coś, co się dopiero roz- poczyna, co mieć będzie swój dalszy ciąg. W jakiś niejasny sposób natęża uwagę. Widzi, że coś nadchodzi. Co? nie wie. Kto? Człowiek patrzy. Mężczyzna z dużym brzuchem powtórzył raz jeszcze: - Jesteś w swoim własnym domu, milordzie. Gwynplaine przeciągnął dłonią po własnej postaci. Wśród niespodzianek człowiek najpierw spogląda dookoła, aby upew- nić się, czy na zewnątrz istnieje świat, a potem dotyka sam siebie, aby upewnić się, czy sam istnieje. Tak, to do niego mówiono: ale on był nie ten sam. Nie miał już ani swojej kurty, ani skórzanego napierśnika. Ubrany był w kamizelkę sukienną, srebrem przetykaną, i w jedwabne szaty haftowane, czuł to pod palcami; a w kieszeni kamizelki - duża, ciężka sakiewka. Na obcisłe trykoty klowna włożono mu krótkie, bufiaste spod- nie; na nogach miał trzewiki z wysokimi, czerwonymi obcasa- mi. A więc nie tylko przeniesiono go do tego pałacu, lecz prze- brano go również w inne szaty. Mężczyzna znów się odezwał: - Niechże wasza dostojność zapamiętać raczy: nazywam się Barkilphedro. Jestem urzędnikiem admiralicji. To ja otworzy- łem flaszę Hardquanona, to ja, panie, wyjąłem z niej twoje przeznaczenie. Jak rybak z arabskiej bajki, który wypuścił z butelki olbrzyma. . Gwyriplaińe utkwił wzrok w uśmiechniętej twarzy, która doń przemawiała, l " Barkilphedro ciągnął dalej: • . , - - Oprócz pałacu tego posiadasz, milordzie, Hunkerville- -house, o wiele większy jeszcze. Własnością twoją jest Cian- charlie-castel, siedziba parostwa twego, forteca z czasów Edwarda Starego. Posiadasz dziewiętnaście bajlifów, własnością twoją są wszystkie wsie w nich i wszystkie dusze. Co razem zagarnia pod twoją lordowską chorągiew osiemdziesiąt tysięcy wasali i czynszowników. W Ciancharlie jesteś sędzią, sędzią' wszechwładnym nad rzeczami i nad ludźmi, tam to zwoływać • możesz swoje barońskie sądy. Masz te same prawa co król,' oprócz prawa bicia monety. Król, którego statuty normandzkie: nazywają chief-signor, ma prawo miecza, sądu i stempla. Stempel - to moneta. Z tą jedną różnicą, jesteś królem w swo- im lennie, jak on w swoim królestwie. Jako baronowi przysłu- guje ci prawo do szubienicy o czterech słupach w Anglii, a jako margrabiemu - do szubienicy o siedmiu słupach na Sycylii; prawo miecza bowiem zwyczajnego szlachcica z dwóch tylko słupów korzysta, prawo miecza kasztelana - z trzech, a prawo miecza księcia - z ośmiu. W starych nadaniach z Northumbrii nazywany jesteś księciem. Jesteś krewniakiem wicehrabiów Yalentia 'w Irlandii, z rodu Power, i hrabiów Umfraville w Szkocji, z rodu Agnus. Jesteś głową klanu jak Campbell, Ardmannach i Mac-Callummore. Masz osiem kasztelani!, Re- culver, Buxton, Hell-Kerters, Homble, Moricambe, Gumdraith, Trenwardraith i jeszcze inne. Do ciebie też należą torfowiska w Pillinmore i alabastrowe kamieniołomy Trentu; prócz tego posiadasz całą krainę Pennethchase i górę, na której zbudowa- ne jest starożytne miasto. Miasto nazywa się Vinecaunton; góra nazywa się Moil-enlli. Przynosi ci to wszystko czterdzieści tysięcy funtów szterlingów. dochodu, czyli czterdzieści razy po dwadzieścia pięć tysięcy franków, która to renta wystarcza na całoroczne potrzeby francuskiego pana. A kiedy Barkilphedro mówił, Gwynplaine wśród rosnącego zdumienia przypominał sobie. Pamięć - to topiel, którą jedno słowo poruszyć może aż do dna. Znał wszystkie imiona, wszy- stkie nazwy wymawiane przez Barkilphedra. Wypisane były one w ostatnich czterech wierszach tekstu na wewnętrznej ścianie budy, w której upłynęło całe jego dzieciństwo, i tyle razy machinalnie błądził po nich oczyma, że umiał je na pa- mięć. Kiedy dotarł, opuszczony sierota, do wózka wędrownego kuglarza w Weymouth, zastał tam całe dziedzictwo swoje spi- sane starannie. Czekało nań i kiedy rano biedny malec otwo- rzył oczy - pierwszym słowem, które przesylabizował wzrok jego, nieuważnie i beztrosko, była nazwa parostwa jego i lenna. Przez piętnaście lat wędrując z miasteczka do miasteczka ten klown pokazujący się na deskach jarmarcznego teatru, ten li- noskok, który co dzień od nowa zarabiać musiał na chleb, który zbierał rzucane mu grosze i żywił się okruchami - podróżował z całą fortuną swoją wywieszoną, niby szyld, nad jego nędzą. Oto jeszcze jedna niespodzianka, jakiej doznał Gwynplaine w tym dziwnym dniu. Barkilphedro dotknął palcem szkatułki stojącej na stole. - W szkatule tej znajdziesz, milordzie, dwa tysiące gwinei, które najłaskawsza królowa nasza przysyła ci na twoje pierw- sze potrzeby. Gwynplaine drgnął. - Dam je Ursusowi, ojcu memu - rzekł. - Dobrze, milordzie, skoro tak każesz - odparł Barkilphe- dro - Ursus, w gospodzie Tadcaster. Doktor prawa, który przybył tu razem z nami, a który odjeżdża niebawem, wręczy mu te pieniądze. A może i ja pojadę do Londynu. W takim ra- zie załatwiłbym to osobiście. - Sam mu je zawiozę - rzekł żywo Gwynplaine. Barkilphedro przestał się uśmiechać. Rzekł: - To nie podobna. Wyrazy wymówione pewnym specjalnym głosem nabierają osobliwego znaczenia. Barkilphedro przemówił w taki sposób właśnie. Zatrzymał się, jakby kropkę kładąc po tym słowie, po czym mówił dalej tonem szczególnego uszanowania, właściwym słudze, który się czuje panem. - Znajdujesz się w tej chwili, milordzie, w odległości dwu- dziestu trzech mil od Londynu, w Corleone-lodge, twej dwor- skiej rezydencji sąsiadującej z zamkiem królewskim w Wind- sorze. Nikt nie wie o twym przybyciu. Przywieziony zostałeś tu w zamkniętej karecie, która czekała na ciebie przed bramą więzienia w Southwark. Ludzie, którzy wprowadzili cię do pa- łacu tego, nie wiedzą, kim jesteś, ale znają mnie i tego im do- syć. Wejść mogłeś do tej komnaty z pomocą tajemnego klucza, który ja posiadam. Mieszkańcy domu tego śpią i nie jest to pora stosowna do budzenia ludzi. Dlatego też korzystając z cza- su wyjaśnić muszę pewne sprawy waszej dostojności. Potrwa to zresztą krótko. Czynię to zaś na zlecenie królowej. Mówiąc tak Barkilphedro przerzucać zaczął papiery leżące obok szkatułki. - Oto dokument stwierdzający parostwo twoje, milordzie. Oto drugi dokument potwierdzający twój sycylijski markizat. Oto nadania twoich ośmiu baronii z pieczęciami jedenastu kró- lów, od Bałdreta, króla Kentu, aż po Jakuba VI i I, króla An- glii i Szkocji. Oto są twoje przywileje pierwszeństwa. Oto two- je renty czynszowe i pieniężne oraz tytuły prawne i inwentarze twoich lenn, allodiów, przyległości, ziem i domen. Tam w gó- rze, nad głową, na suficie, na herbowej tarczy widzisz twoje dwie korony - baronowski biret z perłami i obręcz z kwiato- nami, koronę markiza. Tuż obok, w szatni twojej, znajdziesz parowski płaszcz ze szkarłatnego aksamitu bramowany grono- stajami. W dniu dzisiejszym, zaledwie kilka godzin temu, lord- -kanclerz i wielki marszałek Anglii, powiadomieni o wyniku stawienia osoby twojej do oczu comprachicos Hardquanona, odebrali rozkazy monarchini. Jej królewska mość rzecz całą zatwierdzić raczyła, co ma moc prawa. Wszystkie formalności zostały już dopełnione. Jutro, nie później niż jutro, wasza do- stojność zostanie przyjęta do Izby Lordów; od kilku dni toczy się tam debata nad projektem ustawy przedłożonym przez ko- ronę, który ma za przedmiot podwyższenie rocznej dotacji księcia Cumberlandu, małżonka królowej, o sto tysięcy funtów szterlingów, czyli o dwa miliony pięćkroć sto tysięcy liwrów francuskich; wasza dostojność będzie mogła zabrać głos w de- bacie. Barkilphedro zatrzymał się, odetchnął wolno, po czym znów mówić zaczął: - Nic jednak nie dokonało się jeszcze. Nie podobna stać się parem Anglii wbrew własnej woli. Wszystko może zostać unie- ważnione, wszystko może zniknąć, jeżeli ty sam, milordzie, nie zrozumiesz pewnych prawd. Zdarza się to w polityce, że wyda- rzenie jakieś rozwiewa się w nicość, zanim jeszcze zaistnieć zdołało. W tej chwili nikt nic o tobie nie wie. Izba Lordów powiadomiona zostanie o tym odnalezieniu jutro dopiero. Spra- wa twoja otoczona była głęboką tajemnicą. Wymagała tego ra- cja stanu doniosłości tak ogromnej - że najpoważniejsze oso- bistości w państwie; które wiedzą o istnieniu twoim i o twoich prawach - a tylko one o tym wiedzą - zapomną wszystko w jednej chwili, jeżeli racja stanu zapomnieć im każe. Co okryte jest nocą - na zawsze pozostać może w jej mroku. Można cię unicestwić bez trudu. Można cię unicestwić tym łatwiej, że masz brata, syna z nieprawego łoża ojca twego i ko- biety, która później, kiedy ojciec twój przebywał już na wy- gnaniu, była kochanką Karola II, co sprawia, że brat twój jest dobrze widziany u dworu; temu to bratu twemu, choć jest on bękartem, parostwo twoje przypadnie w udziale. Czyżbyś prag- nął tego? Nie sądzę. Tak to więc wszystko zależy od ciebie. Musisz być posłusznym królowej. Opuścisz tę rezydencję jutro dopiero, w królewskiej karecie, po to, by udać się do Izby Lor- dów. Czy chcesz, milordzie, być parem Anglii? Chcesz czy nie chcesz? Królowa zajęła się twoim losem. Przeznacza ci związek niemal królewski. Lordzie Fermainie Ciancharlie, oto chwila rozstrzygająca. Przeznaczenie, otwierając jedne drzwi przed nami, drugie zatrzaskuje. Są takie kroki naprzód, po których krok w tył nie jest już możliwy. Kto wkracza w przeobraże- nie - ten pozostawia za sobą tylko nicość. Gwynplaine umarł, milordzie. Czy zrozumiałeś mnie? Gwynplaine zadrżał od stóp do głów, po czym opanował się i rzekł: - Tak.' • . Barkilphedro uśmiechnął się, skłonił, schował pod płaszcz szkatułkę i wyszedł. V MYŚLISZ, ZE PAMIĘTASZ, A ZAPOMINASZ Czymże są te dziwne odmiany, które dokonują się w duszy •człowieka? Gwynplaine równocześnie i wyniesiony został na sam szczyt, i strącony na samo dno przepaści. Odczuwał zawrót głowy. Zawrót podwójny. Zawrót wznoszenia się i zawrót upadku. Połączenie zgubne. Czuł, że unosi się ku górze, a nie czuł, że spada. Zobaczył nowe widnokręgi; rzecz to groźna. Widoki takie służą radą; nie zawsze dobrą radą. Miał oto przed sobą otwór jak z bajki, pułapkę, być może, otwór, co powstał z przedarcia się chmury i ukazywał błękit głęboki. Tak głęboki, że aż ciemny. • Stał oto na górze, z której oglądać można ziemskie kró- lestwo. Na górze tym straszliwszej, że nie istniejącej. Ci, co znaleźli się na jej wierzchołku, znaleźli się we śnie. Pokusa jest tu otchłanią, i to tak piękną, że piekło spodziewa się, iż na szczycie tym uda mu się przekupić raj, że diabeł za- nosi tutaj Boga. Zafascynowanie wieczności - cóż za dziwaczna nadzieja! I jakże ma walczyć człowiek tam, gdzie Jezusa kusił szatan? Pałace, zamki, potęga, bogactwo, wszelaka dostępna człowie- kowi szczęśliwość roztacza się dookoła, gdzie tylko okiem sięg- nąć, mapa obu półkul wszelakiej rozkoszy rozłożona w krąg horyzontu, promienna geografia, której środkiem ty jesteś! nie- bezpieczny miraż! A teraz wyobraźmy sobie zamęt, jaki powstać musi w uczu- ciach człowieka, który dostał się na ten szczyt nie stopniowo, nie powoli, lecz postawiony został w obliczu tej wizji nagle, nieostrożnie, nie przygotowany. Gwynplaine podobny był komuś, co by usnął w kreciej no- rze, a przebudził się na samym szczycie dzwonnicy w Strass- burgu. Zawrót głowy jest jakby spotęgowaniem jasności widzenia. A szczególnie taki zawrót głowy, co porywając człowieka i w stronę dnia, i w stronę nocy równocześnie, składa się z pod- wójnego wirowania w dwu sprzecznych ze sobą kierunkach. Widzisz zbyt wiele, a nie dosyć. Widzisz wszystko, a nic nie widzisz. Jesteś jak ten, którego autor tej książki nazwał gdzieś „nie- widomym oślepionym światłem". Gwynplaine pozostał sam. Zaczął chodzić po komnacie wiel- kimi krokami. Wrzenie zawsze poprzedza wybuch. Nie mógł usiedzieć na miejscu i poprzez to podniecenie roz- myślał. To jego wewnętrzne wrzenie było jakby ogólnym roz- rachunkiem. Robił generalny przegląd swoich wspomnień. Rzecz zdumiewająca, jak dokładnie słyszymy zazwyczaj to, czego - tak się nam zdaje - ledwie że słuchaliśmy. Zeznanie rozbitków, odczytane przez szeryfa w podziemiu Southwarku, brzmiało mu w uszach, jasne, zrozumiałe w każdym szczególe; przypominał sobie dokładnie każde jego słowo; i oto ze znaków tych zmartwychpowstał obraz całego jego dzieciństwa. Zatrzymał się nagle, z rękami założonymi w tył, spoglądając w sufit, w niebo - wszystko jedno - gdzieś w górę. - Teraz moja kolej nadeszła! - zawołał. Był jak człowiek wynurzający się spod wody. Wydawało mu się, że widzi wszystko - przeszłość, przyszłość, teraźniejszość - w nagłym skurczu jasności. - Ach! - krzyknął - bo w głębi myśli też można krzy- czeć - ach, a więc tak, byłem lordem ! Teraz wszystko jest Jasne. Okradli mnie, zdradzili, zatracili, wydziedziczyli, powa- lili, zamordowali, trup mojego przeznaczenia pływał po mo- rzach przez piętnaście lat i oto nagle dotknął ziemi i powstał żywy. Odradzam siei Rodzę się! Czułem przecież, że pod łach- manami moimi bije coś większego od serca nędzarza, czułem przecież, kiedy stawałem wobec ludzi, że to stado i że ja jestem nie psem, lecz pasterzem. Pasterze narodów, przywódcy ludów,. przewodnicy i władcy - oto, czym byli ojcowie moi; a czym oni byli - tym i ja jestem. Jestem szlachcicem i mam szpadę, jestem baronem i noszę hełm, jestem margrabią i noszę pióro- pusz, jestem parem i noszę koronę. I wszystko to mi odebrano! Jestem mieszkańcem światłości, a uczyniono mnie mieszkańcem- mroków. Ci, co proskrybowali ojca, sprzedali dziecko. Kiedy ojciec mój umarł - wyciągnęli mu spod głowy kamień wy- gnania, który mu za poduszkę służył, i mnie go uwiązali u szyi, i wrzucili mnie do kanału. O, ci bandyci, co zadręczyli dzieciństwo moje! tak, poruszają się i powstają oto z samego dna mej pamięci, tak, widzę ich znowu. Byłem bryłką ciała podziobaną na mogile przez stado kruków. Krwawiłem i krzy- czałem pod uderzeniami tych potwornych postaci. A więc to tam mnie ciśnięto, tam, pod stopy wszystkich przechodniów świata, na rozdeptanie, na sam spód najostatniejszych dołów ludzkiego rodzaju, poniżej sługi, poniżej lokaja, poniżej naj- lichszego plebejusza, poniżej niewolnika, w to miejsce, w któ- rym chaos staje się kloaką, w samą głąb zaprzepaszczenia! Oto,. skąd wychodzę, oto, skąd wznoszę się w górę, oto, skąd zmart- wychpowstaję. Jestem znowu! Moja kolej nadeszła! Usiadł, wstał, dłońmi ścisnął skronie i znów chodzić zaczął- Monolog szalejącej w nim burzy nie skończył się jeszcze. - Gdzie ja jestem? Na wierzchołku. Gdzie spadłem? Na sam szczyt. Domem moim jest szczyt - wielkość; domem moim jest wszechpotęga - kopuła świata. Jestem jednym z bogów tej powietrznej świątyni. Zamieszkuję niedostępne. Wyniosłość, ku której spoglądałem z dołu, a z której tyle padało promieni, że zamykałem przed ich blaskiem oczy, ten zamek niezdobyty, ta niezwyciężona twierdza szczęśliwych - otwarła się i wchodzę •do niej, i jestem w niej, iż niej jestem! Koło obróciło się: by- łem na dole - jestem na górze. Na górze, na zawsze. Otom lordem i płaszcz szkarłatny nosić będę i koronę z kwiatonów na głowie; i obecny będę przy koronacji królów, w moje ręce będą oni składali przysięgę, będę sądził ministrów i dostojni- ków, będę istniał! Z głębi, w które mnie ciśnięto, wytryskam aż pod zenit. Mam pałace miejskie i wiejskie, rezydencje, ogrody, zwierzyńce, lasy, karety, miliony, wydawać będę uczty, prze- bierać wśród uciech i radości; włóczęga Gwynplaine, który nie •miał prawa uszczknąć kwiatka z łąki, będzie mógł zrywać gwiazdy z nieba! Żałobą powraca mrok w duszę człowieka. W Gwynplaine'ie, Tstóry był bohaterem, który zresztą - kto wie? - być nim może nie przestał, dokonywała się oto przemiana wielkości mo- ralnej w materialną wielkość. Przemiana ponura. Wyłom uczy- niony w cnocie przez stado przebiegających demonów. Niespo- dzianka uczyniona słabej stronie natury człowieka. To, co najniższe w nas, a co nosi nazwę najwyższego, popędy pychy, zachcianki instynktu, pasje, pożądania, odegnane od Gwynplai- ne^ oczyszczającą siłą niedoli, obejmowały tłumnie w posia- danie swoje to szlachetne serce. I dlaczego tak się działo? Bo •odnaleziono pergamin w czerepie szklanym wyrzuconym przez morze! Tak to przypadek dokonuje nieraz gwałtu nad sumie- niem. Gwynplaine wielkimi łykami pił pychę, a dusza mu ciem-. niała. Bo taka jest siła tego tragicznego wina. Ogarniało go coraz większe upojenie; i godził się na nie, więcej nawet, rozkoszował się nim. Skutek to długotrwałego pragnienia. Czy jest człowiek wspólnikiem pucharu, w którym rozum traci? Zawsze pragnął niejasno tego właśnie. Nieustan- nie spoglądał w stronę możnych tego świata; a spoglądać - to pragnąć. Orlę nie na darmo rodzi się w napowietrznym gnieździe. Był lordem. I wydawało mu się to chwilami takie naturalne. Upłynęło godzin tak niewiele, a jakże daleko pozostała prze- szłość wczorajszego dnia. Gwynplaine natknął się otoina zasadzkę.-Zastawiło'ją lepsze, wróg dobrego. . - Biada temu, o którym powiadają: ten to dopiero jest szczę- śliwy! Łatwiej jest oprzeć się przeciwności niż powodzeniu. Ze złej doli bardziej całym wychodzi się niż z dobrej. Nędza jest Cha- rybdą, ale Scyllą jest bogactwo. Tych, co stali nieugięcie pod uderzeniem gromu, poraża blask błyskawicy. Ty, co nie dziwi- łeś się przepaści - jakże lękać się powinieneś, gdy unoszą cię chmary skrzydeł chmur i snów. Wyniesienie i wywyższy cię, i pomniejszy. Apoteoza ma w sobie ponurą potęgę, co powala ducha. Nie jest łatwo poznać się na rodzaju szczęścia, jakie się nam dostaje w udziale. Przypadek - to przebranie. I nic zawodniej- szego niż jego oblicze. Czym jest? Czy opatrznością? Czy fatal- nością? Nie każda jasność jasnością bywa. Bowiem jedynym świat- łem jest prawda, a błysk to rzecz zdradliwa. Sądzisz, że oświe- tla, a on pożar roznieca. Jest noc; czyjaś ręka stawia świecę, łojówkę nędzną, co stała się gwiazdą, na samej krawędzi okna otwartego na ciemność. Ćma idzie do świecy. Jak dalece można ją winić o to? Spojrzenie ognia fascynuje ćmę, jak spojrzenie węża fascy- nuje ptaka. Czy ćma i ptak mogą nie pójść tam? Czy liść może wypo- wiedzieć posłuszeństwo wiatrom? Czy kamień może wypowie- dzieć posłuszeństwo prawu ciążenia? Zagadnienie to natury materialnej i natury moralnej za- razem. Po liście księżniczki Gwynplaine otrząsnął się, wyprostował. Istniały w nim silne wiązania, co wytrzymały napór. Nawałni- ce, po wyczerpaniu wiatru wiejącego z jednej strony widno- kręgu, rozpoczynają natarcie z drugiej strony, a los nie mniej niż natura zaciekły bywa. Pierwsze uderzenie zachwieje, dru- gie uderzenie wyrwie z korzeniem. Niestety! A jak padają dęby? Tak więc ten, co jako dziecko dziesięcioletnie sam na skale Portlandu szykując się do walki przypatrywał się uważnie za- paśnikom, z którymi mieć będzie do czynienia, burzy, co uno- siła okręt, na którym spodziewał się odjechać, otchłani, co wy- rywała mu spod stóp tę jedyną deskę ocalenia, próżni rozwartej przed nim i groźnie się cofającej, ziemi, która odmawiała mu schronienia, zenitowi, co odmawiał mu jednej choćby gwiazdy, .Samotności bezlitosnej, ciemności ślepej, oceanowi, niebu, wszystkim gwałtom w jednej nieskończoności i wszystkim za- gadkom w drugiej; ten, co nie zadrżał, nie osłabł na duchu wobec wrogiego ogromu nieznanego; ten, co jako dziecko małe dotrzymał placu nocy, jak niegdyś Herkules dotrzymał placu śmierci, ten, co w zapasach ponad siły zuchwale wyzywał szczęście i obrócił przeciwko sobie wszystkie szansę adoptując dziecko - a sam był przecież dzieckiem jeszcze - obarczając się ciężarem - a sam był zmęczony i wątły - odsłaniając tym sposobem własną słabość przed wrogiem, własną ręką zdejmu- jąc kaganiec z paszczęk mrocznych potworów czających się dookoła; ten, co nie dorósłszy jeszcze lat wojownika natych- miast prawie po wyjściu z kołyski wziął się z losem za bary, ten, któremu nierówność sił nie przeszkodziła w walce; ten, co wobec nagłego a przerażającego zaćmienia rodu ludzkiego wszędzie wokół - pogodził się z tym i dumnie szedł dalej, ten, co dzielnie znieść potrafił i zimno, i pragnienie, i głód; ten, co z postaci karłem będąc, z duszy był olbrzymem; ten Gwyn- plaine, co zwyciężył ogromny wicher otchłani w jego podwój- nej postaci - burzy i nędzy, chwiał się oto od lichego powiewu próżności. Tak więc kiedy los wyczerpał już niedostatek, rozpacz, bu- rze, ryki, katastrofy i agonie, a człowiek nie upadł pod ich na- porem - fatum zaczyna się uśmiechać i oto człowiek chwieje się, nagle upojony. Uśmiech fatum. Czy można wyobrazić sobie coś straszniej- szego? Jest to ostatni rodzaj bezlitosnego probierza dusz, któ- rym doświadczani bywają ludzie. Tygrys, czający się w każdym przeznaczeniu, chowa swe pazury czasami. Przygotowania to niebezpieczne. Straszna jest słodycz potwora. Każdy chyba człowiek w sobie samym zauważyć może zbież- ność wywyższenia i osłabienia. Nagłe wyrośnięcie w górę roz- przęga, rozstraja, wywołuje gorączkę. W umyśle Gwynpłaine'a zawrotnie wirowały tłumy nowych wrażeń, przeistoczenie mieniło się światłocieniem, uczucia trą- cały się w najdziwniejszy sposób, przeszłość zderzyła się z przyszłością; było w nim dwóch Gwynplaine'ów, on sam był podwójny; za nim - dziecko w łachmanach, co wyszło z nocy, bezdomne, drżące, głodne, wzbudzające śmiech; przed nim - pan, świetny, pyszny, wspaniały, olśniewający -cały Londyn. Zwlekał ze siebie swój pierwszy kształt i przyodziewał się w drugi. Wychodził z linoskoka i wchodził w lorda. Zmiana skóry, która może być zarazem zmianą duszy. Chwilami nazbyt to było podobne do snu; i nieproste - i dobre, i złe równocze- śnie. Myślał o ojcu swoim. Ścisnęło mu się serce - ojciec, któ- rego nie znał nigdy! Próbował wyobrazić go sobie. Pomyślał o tym bracie, o którego istnieniu powiedziano mu przed chwi- lą. A więc miał rodzinę. Miał rodzinę, on, Gwynplaine! Gubił się wśród tych fantastycznych spiętrzeń. Pojawiały się przed nim wizje wspaniałości i potęgi; jakieś uroczystości nieznane przesuwały się i ginęły jak obłoki. Słyszał fanfary. - A jakże ja będę wymowny! - powtarzał sobie. I oglądał w wyobraźni wkroczenie swoje do Izby Lordów, jakże świetne! Przybywał tam pełen rzeczy całkiem nowych. Jakże wiele miał do powiedzenia! Jak wielkie poczynił zapasy! Cóż to za przewaga być wśród nich człowiekiem, który widział, dotykał, doświadczał, cierpiał, i móc krzyknąć im: byłem bli- sko, byłem jakże blisko tego wszystkiego, od czego wy jesteście oddaleni. Rzuci w twarz rzeczywistość tym patryc j uszom wy- karmionym złudzeniami i zadrżą, bo prawdę będzie mówił, i przyklasną mu, bo wielkim będzie. Stanie wśród tych wszech- potężnych jako jeszcze od nich potężniejszy, zjawi się im z po- chodnią w dłoni, gdyż pokaże prawdę; zjawi się im z mieczem w dłoni, gdyż pokaże sprawiedliwość. Cóż za triumf! Piętrzyły się te rojenia w umyśle jego i jasnym, i zamąco- nym zarazem; chodził, gestykulując, jak szaleniec, to rzucał się na pierwszy z brzegu fotel w nagłym przystępie osłabienia, to znów się zrywał. Chodził, chodził, patrzył w sufit, przypatry- wał się koronom, przypatrywał się roztargnionym okiem hiero- glifom na herbowej tarczy, dotykał aksamitnego obicia ścian, przesuwał krzesła, przerzucał pergaminy leżące na stole, od- czytywał nazwy i tytuły, Buxton, Homble, Gumdraith, Hun- kerville, Ciancharlie, oglądał pieczęcie, bawił się jedwabnymi sznurkami, na których były zawieszone, podchodził do okna, 'wsłuchiwał się w szmer fontanny, wpatrywał w posągi, z cier- pliwością lunatyka liczył marmurowe kolumny i mówił sobie: - To wszystko jest. I dotykał swych jedwabnych szat i zapytywał sam siebie: - Czy to ja jestem? Tak. Szalała w nim zawierucha. Czy czuł wśród tej burzy, że upada. na duchu, że słabnie? Czy pił, czy jadł, czy spał choć chwilę? Jeżeli nawet stało się tak, to on o tym nie wiedział. Bywają sytuacje gwałtowne, wśród których instynkty zaspokajają się same, bez udziału myśli człowieka. Myśl jego zresztą była bardziej oparem niż myślą. Kiedy czarne płomienie wybuchu kłębią się i wylewają z krateru wulkanu - czyż pamięta on wtedy o stadach, co pa- są się na łąkach, u stóp jego? Mijały godziny. Poczynało świtać. Blade światło wdarło się do komnaty, przeniknęło do świadomości Gwynplaine'a. - A Dea? - tak mu rzekła jasność. 10 - Człowiek śmiechu, t. II Księga szósta URSUS POJAWIA SIĘ POD ROZMAITYMI POSTACIAMI CO POWIEDZIAŁ MIZANTROP Kiedy Ursus zobaczył, jak Gwynplaine znika w drzwiach wię- zienia Southwarku - zdrętwiał stojąc na czatach za zało- mem muru. Długo jeszcze brzmiał mu w uszach zgrzyt zamków i rygli; wydawało mu się, że więzienie zawyło z radości po- łknąwszy nieszczęśliwą ludzką istotę. Czekał. Na co? Śledził. Co? Skoro raz zamknęły się te drzwi bezlitosne - to otworzą się już nieprędko; drętwieją one nieruchomo wśród ciemności i poruszają się z trudem, zwłaszcza ilekroć trzeba wypuścić na swobodę;- wejść przez nie, owszem, można, lecz wyjść - to in- na sprawa. Ursus wiedział o tym. Lecz człowiek nie przestaje czekać i spodziewać się wtedy, kiedy sam chce; nieraz czekasz mimo własnej chęci; czyny nasze dokonując się wytwarzają siłę, która trwa, choć celu już nie ma, która trzyma nas, włada nami i każe nam przez pewien czas jeszcze robić to, co jest już nieprzydatne. Niepotrzebne czaty - któż z nas nie znajdował się kiedyś w tym głupim, bezsensownym położeniu? - trace- nie czasu, przypadające w udziale każdemu, czyja uwaga przy- kuta była do tego, co znikło. Nie ma chyba człowieka, który by kiedyś nie doświadczył takiego odrętwienia. Z jakąś roztarg- nioną zawziętością upierasz się przy swoim. Sam nie wiesz, czemu nie ruszasz się z miejsca, w którym stoisz, ale nie ru- szasz się z miejsca, w którym stoisz. To, co rozpocząłeś czynnie, biernie wykonujesz dalej. Wyczerpująca to wytrwałość, czło- wiek wychodzi z niej jak zbity. Ursus, tak odmienny od wszy- stkich ludzi, stał niby pierwszy lepszy, przygwożdżony do zie- mi przez tę mieszaninę uśpienia i czujności, w jakiej pogrąża nas wydarzenie, które z nami wszystko uczynić może, a które- mu my zaradzić nie możemy żadną miarą. Spoglądał kolejno na dwa czarne mury, to na wysoki, to na niski, to na bramę pod szubieniczną drabiną, to na bramę pod trupią czaszką, jakby uwiązł zaciśnięty w te kleszcze złożone z więzienia i cmentarza. Na uliczce, odludnej i omijanej z daleka, prze- chodniów bywało niewielu i nikt nie zauważył Ursusa. Wyszedł wreszcie zza załomu muru, za którym skrył się, by śledzić stamtąd dalsze losy Gwynplaine'a, i odszedł wolnym krokiem. Dzień miał się już ku zachodowi. Długo stał Ursus na swojej warcie. I teraz jeszcze co pewien czas oglądał się za siebie i patrzył na straszne, niskie drzwi, przez które przeszedł Gwynplaine. Oczy miał szkliste, puste. Doszedł do końca ulicz- ki, skręcił raz, skręcił drugi raz, odtwarzając sobie jakoś tę drogę, którą przebył w odwrotnym kierunku kilka godzin temu. Chwilami odwracał się, jakby mógł jeszcze dojrzeć drzwi wię- zienia. Ale szedł już innymi ulicami. I tak przybliżył się powoli do Pola Tarrinzeau. Zaułki sąsiadujące z jarmarcznym placem były to ścieżki puste, przechodzące między ogrodzeniami. Szedł, pochylony, koło płotów i rowów. Nagle zatrzymał się, rozpro- stował plecy i zawołał: - Tym lepiej! Z całej siły uderzył się pięściami po głowie, potem po udach, jak człowiek, który zjawiska tego świata zwykł osądzać zdrowo i trzeźwo. I zaczął pomrukiwać pod nosem, chwilami podnosząc nieco głos: - Dobrze mu tak! A, oberwaniec! zbój! nicpoń! ladaco! hultaj niesforny! Za ozór go wzięli, za wygadywanie na rząd. To buntownik. Trzymałem u siebie buntownika. I oto pozbyłem się go nareszcie. Mam szczęście. Wstyd nam przynosił. I wsa- dzili go do więzienia! Dobrze mu tak! A od czegóż jest prawo? io* O, niewdzięcznik, a ja go wychowałem! Tak, i po to morduj się, człowieku! Kto mu kazał gadać i mędrkować? Wsadzać swój nos do państwowych spraw? No, sami powiedzcie, proszę! W kieszeni miało to ledwie kilka groszy, a rozprawiało o po- datkach, o biednych, o ludzie, o wszystkim, co nie do niego należy! Pozwolił sobie wyrażać swoje zdanie o penny! wy- głaszać złośliwe i zgryźliwe uwagi o królewskiej monecie mie- dzianej. Znieważył groszaki jej królewskiej mości! Farthing - to to samo co królowa! To święty wizerunek, do diabła, święty wizerunek. Masz królową czy jej nie masz? To szanuj jej miedziaki. Na rządzie wszystko stoi. Trzeba znać życie. Ja je znam. Znam je już długo. Powie mi ktoś: więc nie zajmować się polityką? O politykę, moi kochani, tyle dbam co o oślą skórę. Dostałem już raz laską od pewnego baroneta. I powie- • działem sobie: wystarczy, rozumiem, co to polityka. Lud ma grosz, ma jeden grosz, daje go królowej, królowa bierze grosz, a lud dziękuje. Jakie to proste. A reszta jest sprawą lordów. Ich wielmożności lordów, duchownych i świeckich. A Gwyn- plaine'a pod klucz! A Gwynplaine'a na galery! Tak i trzeba, tak jest sprawiedliwie, słusznie, świetnie i zasłużenie. Jego wina. Nie wolno gadać. Czy jesteś lordem, ty głupcze? Pojmał go wapentake, poprowadził naczelnik straży, a i szeryf go trzyma. W. tej chwili obskubują go pewnie sędziowie. Zręczni to ludzie, umieją obskubać człowieka ze zbrodni jak koguta z pierza! Pod kluczem hultaj siedzi! Tym gorzej dla niego, tym lepiej dla mnie! Słowo daję, bardzo kontent jestem. Mam szczęście, muszę to wyznać szczerze. I po co przygarniałem tych dwoje? Niepojęte dziwactwo. Dobrze nam było przedtem, spokojnie, mnie i Homo! I na co przyszła do mojej budy ta gałgańska para? Mało to natroszczyłem się o nich, kiedy byli mali? Mało to naciągnąłem się ich w moim wózku? Piękne ocalenie! On złowieszczo szpetny, a ona ślepa na obydwa oczy. I od ust sobie dla nich odejmuj. Mało to nassałem się przez "nich z piersi głodu? I dorasta to, i kochać się zaczyna! Flirt dwu kalek - oto, do czego doszliśmy właśnie. Idylla - żabi król i krecica. Oto, co się święciło tuż pod moim bokiem. Mu- siało się to skończyć wkroczeniem sprawiedliwości. Chwała Bogu, żabi król zaczął rechotać o polityce. Nareszcie jestem wolny. Kiedy przyszedł wapentake - zgłupiałem z początku, trudno jest uwierzyć we własne szczęście, zdawało mi się, że nie widzę tego, co widziałem, że to niemożliwe, że to koszmar, że to sen kpi sobie ze mnie. Lecz nie, rzeczywistość to jest jak najbardziej rzeczywista. Dotknąć jej można, oto ona. Gwynplaine siedzi w więzieniu. Prawdziwa to łaska opatrz- ności! Dzięki ci, o dobra pani! To ten potwór właśnie, co tyle robił hałasu, ściągnął uwagę na moją budę i oskarżył mojego biednego wilka. Gwynplaine poszedł! Uwolniłem się od oby- dwojga. Od jednego kamienia - dwa guzy. Bo Dea umrze. Ki'edy zobaczy, że nie ma Gwynplaine'a - ona go widzi, ta idiotka! - nie będzie już miała po co żyć i powie sobie: co ja właściwie robię na tym świecie? I pójdzie, i ona też. Szczęśli- wej podróży! Idźcie sobie oboje do diabła! Zawsze ich nie zno- siłem! A zdychaj, Deo! Ha, ha, to mi dopiero uciecha! II A CO ROBI Wrócił wreszcie do gospody Tadcaster. Biło właśnie wpół do siódmej, pół po szóstej, jak powiadają Anglicy. Za chwilę miało się już zacząć ściemniać. Imć Nicless stał na progu swej gospody. Jego przerażona twarz nie rozkurczyła się jeszcze od rana, zakrzepł na niej przestrach. Kiedy tylko spostrzegł z daleka Ursusa: - No i co? - krzyknął. - Ze niby co? - Czy Gwynplaine wróci? Już byłby czas. Niedługo zacznie się schodzić publiczność. Czy Człowiek Śmiechu wystąpi dziś wieczorem? - Człowiek Śmiechu - to ja! - rzekł Ursus. I spojrzał na oberżystę z Jawną drwiną. Potem poszedł prosto na pierwsze piętro, otworzył okno, pod którym wisiał szyld gospody, wychylił się, wyciągnął ręce, chwytał kolejno za obie deski - tę z napisem „Gwynplaine - Człowiek Śmiechu" i tę z afiszem Chaosu zwyciężonego - ode- rwał je, wziął pod pachę i zszedł na dół. Imć Nicless śledził go wzrokiem. - A to na co? - zapytał. Ursus roześmiał się po raz drugi. - Czemu się śmiejecie? - zapytał znowu oberżysta. - Wracam do prywatnego życia. Imć Nicless zrozumiał i nakazał adiutantowi swemu, małemu Govicum, by mówił każdemu, kto tylko się zjawi, że dziś wie- czór przedstawienia nie będzie. Zdjął z drzwi puszkę, do której wkładano pieniądze, i odstawił ją w róg izby. W chwilę później Ursus wchodził do ,, Zielonego Pudła". Postawił w kącie obie deski z napisami i zajrzał do tej części wozu, którą zwykł był nazywać „pawilonem kobiecym". Dea spała. Leżała na łóżku ubrana, tylko stanik miała rozpięty, by wy- godniej odpoczywać. Vinos i 'Fibi siedziały przy niej, jedna na stołku, druga na podłodze, obie pogrążone w zadumie. Pomimo późnej pory nie przebrały się jeszcze w swoje stroje bogiń. Znak to był głębokiego strapienia. Miały na sobie weł- niane staniki i spódnice z grubego płótna. Ursus przyglądał się Dei. - Zaprawia się do jeszcze dłuższego snu - szepnął. Po czym zwrócił się do Vinos i Fibi: - Hej, wy tam, wiecie już? Z muzyką koniec. Możecie po- chować do szuflady wasze trąbki. Dobrzeście zrobiły, żeście się nie powystrajały na boginie. Wyglądacie jak straszydła, ale nie ma po co przebierać się. Zostańcie w tych łachmanach. Nie bę- dzie przedstawienia. Ani dziś, ani jutro, ani pojutrze, ani popoju- trze. Nie będzie Gwynplaine'a. Tyle go zobaczę co własne ucho. I znowu popatrzył na Deę. - Ale to będzie cios dla niej! Jakby kto świecę zdmuchnął. Nadął policzki. - Pfffff ... - I nie ma nic. Zaśmiał się krótko i sucho. - Kiedy zbrakło Gwynplaine'a - to wszystkiego zbrakło. Tak jakbym stracił Homo. Albo i jeszcze gorzej. Będzie bardziej samotna niż jakakolwiek inna. Ślepi głębiej pogrążają się w smutku niż my. Podszedł do okienka w tylnej ścianie wozu. - Jaki już dzień długi. Siódma i jeszcze jasno. Mimo to zapalmy łojówkę. Skrzesał ognia i zapalił latarnię zawieszoną u pułapu „Zie- lonego Pudła". Pochylił się nad Deą. - Dostanie kataru. Za bardzo rozsznurowałyście jej stanik. Mamy kwiecień dopiero, a przysłowie mówi: Do świętego Ducha Nie zdejmuj kożucha. "Dostrzegł szpilkę, co błyszczała na ziemi, podniósł ją i wpiął sobie w rękaw. Po czym zaczął chodzić tam i na powrót po „Zielonym Pudle", mówiąc sam do siebie i ruszając rękami. - Jestem oto przy najzupełniej zdrowych zmysłach. Wszyst- kie klepki mam w porządku, bardziej niż kiedykolwiek. We- dług mego mniemania wszystko odbyło się tak jak należy, wszystko jest tak, jak być powinno. Kiedy ona się obudzi - opowiem jej, co się stało, bez ogródek. Nie trzeba będzie długo czekać na katastrofę. Nie ma Gwynplaine'a. Dobrej nocy, Deo. Świetnie się składa! Gwynplaine - w więzieniu. Dea - na cmentarzu. Jedno naprzeciwko drugiego jak w tańcu. W tańcu śmierci. Dwa losy ludzkie schodzą za kulisy. Pakujmy kostiu- my. Zamykajmy kufer. Kufer - czytaj: trumnę. Już po nich, po tych dwojgu. Dea bez oczu, Gwynplaine bez twarzy. Tam, w górze, dobry Pan Bóg odda Dei wzrok, a Gwynplaine'owi urodę. Śmierć wszystko doprowadza do porządku. Wszystko tak się dzieje, jak się dziać powinno. Fibi, Vinos, a zawieście na gwoździu wasze bębenki. Tak, moje ślicznotki, teraz wasze talenta do hałasowania zardzewieją. Nie będzie się więcej grać, nie będzie się więcej trąbić. Chaos zwyciężony został zwycię- żony. Przepadł Człowiek Śmiechu. Skończyło się trararatatata. A Dea śpi i śpi. Ma rację. Na jej miejscu wcale bym się nie obudził. A, co tam, szybko zaśnie na powrót. Taki. cherlak umrze raz dwa, ani się zdążysz obejrzeć. Oto, do czego prowadzi wtrącanie się do polityki. Piękna lekcja! Jakże słusznie postę- pują rządy! Gwynplaine - dla szeryfa. Dea - dla grabarza. Jedno tu, drugie tam. Pouczająca symetria. Mam nadzieję, że oberżysta zatarasował drzwi. Będziemy umierać dziś wieczorem w rodzinnym kółku. Nie ja, nie Homo. Ale Dea. Ja po dawne- mu będę sobie jeździł w swojej landarze. Mój los - to kręte drogi włóczęgi. Obie dziewki odprawię. Ani jednej nie zatrzy- mam. Zaczynam się robić starym rozpustnikiem. Służąca u roz- pustnika - to jak chleb na stole. Nie chcę żadnych pokus. To już nie na moje lata. Turpe senilis amor. Powędruję, gdzie oczy poniosą, sam, z Homo tylko. To dopiero Homo się zdziwi! Gdzie jest Gwynplaine? Gdzie jest Dea? Tak, stary druhu, znowu jesteśmy we dwóch tylko. Do diabła, jakże się cieszę! Ta ich sielanka stawała mi już kością w gardle. A ten łobuz Gwyn- plaine ani myśli wracać! Rzucił nas, i koniec. Dobrze. Teraz kolej na Deę. Ta nie da na siebie długo czekać. Lubię rzeczy zakończone. Nie będę jej przeszkadzał zdychać, palcem o palec nie stuknę. Zdechnij sobie, słyszysz?! O, budzi się! Dea podniosła powieki; bo ślepi śpiąc też często zamykają oczy. Jej słodka twarzyczka, o niczym nie wiedząca, promie- niała. - Uśmiecha się - szepnął Ursus - a ja się śmieję. Dobrze się składa. Dea zawołała: - Fibi. Vinos! Już pewnie czas na przedstawienie. Zdaje mi się, że bardzo długo spałam. Chodźcie mnie ubrać. Nie poruszyła się ani Fibi, ani Vinos. Tymczasem niewysłowione spojrzenie niewidomej napotkało źrenice Ursusa. Starzec zadrżał. - No i co wy tam robicie? - krzyknął. - Fibi, Vinos, czy nie słyszycie, że woła was wasza pani? Czyście ogłuchły? Pręd- ko! przedstawienie zaraz się zaczyna. Obie kobiety ze zdumieniem popatrzyły na Ursusa. A on zrzędził dalej. - Czy nie widzicie, że zaczyna się już schodzić publiczność? Fibi, ubieraj Deę. Vinos, do bębenka. Fibi wyobrażała sobą posłuszeństwo. Vinos wyobrażała sobą bierność. A obie razem były uosobieniem poddania. Ursus - ich pan - był dla nich zawsze zagadką. Bądź niezrozumiały, a będą cię słuchać. Pomyślały po prostu, że starzec dostaje bzika, i wykonały rozkaz. Fibi zdjęła z kołka kostium Dei, a Vinos - bębenek. Fibi zaczęła ubierać Deę. Ursus zasunął kotarę gineceum i spoza firanki mówił dalej: - Spójrz, Gwynplaine'ie! Tłum zapełnił już prawie całe podwórze. U wejścia tłok. Co za ciżba! I popatrz no tylko, Fibł i Vinos siedzą z założonymi rękami, jakby nie widziały, co się dzieje? Dziwnie tępe są te Cyganki! Cóż za głupcy żyją w Egip- cie. Nie uchylaj zasłony. Wstydziłbyś się. Dea się ubiera. Umilkł na chwilę, po czym nagle usłyszano głośne zawołanie: - Jak piękna jest Dea! Był to głos Gwynplaine'a. Fibi i Vinos drgnęły i odwróciły się. Był to głos Gwynplaine'a, ale w ustach Ursusa. Ursus uchyliwszy zasłony dał im znak, by nie ważyły się dziwić. Znów odezwał się głosem Gwynplaine'a: - To anioł! I odpowiedział własnym głosem: - Dea anioł! Zwariowałeś chyba. Jedyny latający ssak - to nietoperz. Po czym dorzucił: - No, idź, Gwynplaine'ie, odwiąż Homo. To będzie przy- najmniej coś rozsądnego. I zbiegł po tylnych schodkach „Zielonego Pudła" szybko, lek- ko jak Gwynplaine. Naśladował jego krok. Dea mogła przecież usłyszeć. Na podwórzu spostrzegł chłopca, który wałęsał się bezczynnie i ciekawie rozglądał dookoła. - Nadstaw obie ręce - rzekł mu po cichu. I wsypał mu w dłonie garść miedziaków. Govicum zdziwił się bardzo tej hojności. A Ursus szepnął mu do ucha: - Zostań, chłopcze, na podwórzu i skacz, tańcz, rozbijaj się, krzycz, wrzeszcz, gwiżdż, gruchaj, wyj, klaskaj, tupaj, śmiej się na cały głos, połam coś nawet. Imć Nicless zły i upokorzony, że ci, co przyszli na Człowieka Śmiechu, zawracają i rozchodzą się po innych budach jarmarcz- nego placu, zamknął drzwi gospody; wyrzekł się na ten wieczór szynkowania napitków, byleby tylko uniknąć nudy pytań; i wśród bezczynnej, rozleniwionej atmosfery przedstawienia, co nie doszło do skutku, usiadł na balkonie ze świecą w ręku i patrzył z góry na podwórze. Ursus, ujmując przezornie głos swój w nawiasy z dwu swoich dłoni przyłożonych do ust, krzyknął mu': - Hej,.panie, rób to samo co twój chłopak, hałasuj, krzycz, wrzeszcz. I wrócił do ,,Zielonego Pudła" i tak rzekł do wilka: - Gadaj, ile tylko potrafisz. Po czym odezwał się głośno: -- Za duża ciżba. Boję się, że będziemy mieli niespokojne przedstawienie. Vinos biła tymczasem w bęben. Ursus mówił dalej: - Dea już ubrana. Zaraz będzie można zacząć. Niepotrzebnie nawpuszczano tyle publiczności. Jak to się wszystko tłoczy! Spójrz no tylko, Gwynplaine'ie, co za rozhukana zgraja! Mógł- bym się założyć, że nigdy jeszcze nie zebraliśmy tyle grosza co dzisiaj. Dalej, błaźnice, brać się obie za muzykę! Chodź tu, Fibi, łap trąbkę. Dobrze, Vinos, bij w swój bębenek, a mocno, nic go nie żałuj. Fibi, stań w pozie bóstwa sławy. Za mało jesteście obnażone, moje panny. Pozdejmujcie te kaftaniki. Nie płótna tu trzeba, ale gazy. Publiczność lubi oglądać kobiece kształty. Niech sobie moraliści piorunują na nas. Odrobinę bezwstydu, do licha! Odrobinę lubieżności. A teraz grajcie me- lodie najbardziej szalone. Hej, trąbić mi, dąć w rogi, trzaskać, bić w bębenki. Cóż za tłum, mój biedny Gwynplaine'ie! Umilkł na chwilę i znów się odezwał: - Teraz, Gwynplaine'ie, pomóż mi. Trzeba opuścić klapę. Tu rozłożył chustkę do nosa. - Lecz najpierw niech ryknę w swoją szmatę. I głośno utarł sobie nosa, co jest rzeczą nieodzowną dla brzu- chomówcy. Schował chustkę w kieszeń i wyciągnął zatyczki; poruszyły się koła, zazgrzytały łańcuchy jak co dzień. Klapa opuściła się. - Nie trzeba jeszcze rozsuwać kurtyny, Gwynplaine'ie. Niech tak wisi. dopóki nie rozpoczniemy przedstawienia. Po co mamy siedzieć jak na wystawie. A wy obie wyjdźcie przed kurtynę. Grajcie, panny! Bum, bum, bum. Widownia pełna aż po brzegi. I dobrana, że ze świecą szukaj, same męty, sam motłoch. Co za tłok, mój Boże! Dwie Cyganki, ogłupiałe z posłuszeństwa, stanęły ze swymi instrumentami na zwykłych miejscach, po obu stronach za- suniętej kurtyny. A wówczas Ursus dokonywać zaczął rzeczywistych cudów. Nie był to już jeden człowiek, lecz tłum cały. Musiał zapełnić próżnię, wezwał więc na pomoc swój niezwykły talent brzucho- mówczy. Cała orkiestra głosów ludzkich i zwierzęcych, którą w sobie miał, wprawiona została w ruch. Stał się legionem. Komuś, kto by zamknął oczy, wydać by się mogło, że znajduje się na placu publicznym w dzień święta czy też w dzień roz- ruchów. Istny wir hałasów i okrzyków wydobywał się z Ursusa. Wir ów śpiewał, szczekał, kaszlał, charkał, kichał, zażywał ta- baki, rozmawiał, pytał i odpowiadał, wszystko na raz. Ledwie rozpoczęte wyrazy mieszały się, zlewały ze sobą. Na tym pu- stym dziedzińcu słychać było mężczyzn, kobiety, dzieci, słychać było wesoły zgiełk tłoczącej się ciżby. Poprzez ten zgiełk, niby poprzez dym, przewijały się i inne jeszcze głosy - gdakanie kur, miauczenie kotów, kwilenie niemowląt przy piersi. Sły- chać było ochrypłe okrzyki pijaków. Psy powarkiwały nie- chętnie, plącząc się pomiędzy ludzkimi nogami. Dźwięki dola- tywały i z daleka, i z bliska, z góry i z dołu. Całość była zgiełkiem, każdy jej szczegół - krzykiem. Ursus walił pięścia- mi, tupał, rzucał głos swój w głąb dziedzińca i wyprowadzał go jakby spod ziemi. Było to burzliwe a swojskie. Od szeptu prze- chodził do hałasu, od hałasu do zamieszania, od zamieszania do huraganu. Był sobą i wszystkimi zarazem, był monologującym poliglotą. Iluzjonizm istnieć może i dla oka, i dla ucha. Co Pro- teusz uczynił dla spojrzenia, to dla słuchu czynił Ursus. Trudno wyobrazić sobie bardziej łudzącą podobiznę zgiełkliwego tłumu. Co pewien czas uchylał zasłony gineceum i zaglądał do wnętrza. Dea słuchała. Chłopiec towarzyszył mu dzielnie z dziedzińca. ' Fibi i Vinos sumiennie dęły w trąbki i grzmociły w bębenki. Imć Nicless, jedyny widz, podobnie jak i one myślał, że Ursus po prostu zwariował; było to zresztą tylko drobnym, szarym cieniem przydanym do ponurej melancholii oberżysty. Solidny karczmarz pomrukiwał: - Co za bałagan! - I przypatrywał się z powagą, jak ktoś, kto pamięta, że istnieją prawa i że trzeba je szanować. Govicum uszczęśliwiony, że może się przydać w robieniu tego całego zamieszania, wysilał się nie mniej od Ursusa. Bawiło go to. No i zarabiał na swoje groszaki. Homo był zamyślony. W czyniony przez siebie hałas wplątywał Ursus swoje własne słowa: - Tak, Gwynplaine'ie, to samo co zwykle. Knują coś prze- ciwko nam. Konkurenci kopią dołki pod naszym powodzeniem. Wygwizdanie - to przyprawa triumfu. A swoją drogą za dużo ludzi wpuszczono. Jest im niewygodnie w tym tłoku. Ostre łokcie sąsiada nie usposabiają do pobłażliwości. Byleby tylko ławek nie połamali! Możemy stać się pastwą niesfornej hała- stry. Ach, gdybyż tu był nasz przyjaciel Tom-Jim-Jack. Ale on już nie przychodzi. Popatrz no, ile tu głów, jedna spoza drugiej wygląda. Ci, co stoją, nie mają rozradowanych min, choć Galie- nus, ten wielki człowiek, nazywa stanie ,,ruchem wzmacniają- cym". Skrócimy przedstawienie. Na ogłoszeniu jest tylko Chaos zwyciężony, więc nie będziemy grać Ursusa Rursusa. Wytargu- jemy sobie choć tyle. Cóż za zgiełk! O ślepa niesforności tłumu! Gotowi porobić nam szkody! To już doprawdy nie do wytrzy- mania. Nie będziemy mogli grać. Nikt ani słowa z całej sztuki nie usłyszy. Przemówię do nich, Gwynplaine'ie, odgarnij nieco kurtynę. Obywatele . .. Tu Ursus krzyknął sam na siebie cienkim, rozgorączkowa- nym głosem: - Precz ze starym! Po czym znów się odezwał, teraz głosem własnym: - Zdaje mi się, że lud mnie znieważa. Miał rację Cycero: plebs, fex urbis. Co począć, spróbujmy ten motłoch poskromić. Nie łatwo mi będzie przekrzyczeć ich. Ale spróbuję mówić. Czyń swoją powinność, człowieku. Widzisz, Gwynplaine'ie, jak "tam powarkuje jakaś sekutnica? Ursus przerwał i wydał z siebie zły pisk kobiecy. Zawtóro- wali mu i Homo, i Govicum. Po czym mówił dalej: - Kobiety są gorsze od mężczyzn. Niezbyt sposobna to -chwila. Trudno, wypróbujemy, jak wielką bywa władza mówcy. ~Na wymowę zawsze pora. Posłuchaj, Gwynplaine'ie, na począ- tek - wstęp zręczny i ujmujący. - Obywatelki i obywatele, jestem niedźwiedziem. Oto zdejmuję głowę z karku, żeby do "was przemówić. Pokornie proszę o ciszę. Tu Ursus użyczył tłumowi okrzyku: - Grumphll. . . I dalej mówił: - Poważam was wielce, słuchacze moi. Grumphll - to •okrzyk nie gorszy od innego. Witaj, burczący narodzie. Wszys- cy tutaj należycie do hołoty, nie wątpię w to. I fakt ten nie aimniejsza mojego dla was szacunku. Szacunku wyrozumowa- nego. Żywię najgłębszy respekt dla panów nicponi, którzy uczcili mnie na swój sposób. Znajdują się wśród was istoty kośla- we, czym się bynajmniej obrażać nie myślę. Panowie kuternogi i panowie garbusy należą do ustroju przyrody. Wielbłąd jest przecież garbaty; bizon ma narośl na grzbiecie; borsuk ma lewe łapy krótsze od prawych; fakt ten zaznaczony został przez Arystotelesa w jego traktacie O chodzie zwierząt. Ci spośród was, co posiadają dwie koszule, jedną mają na grzbiecie, a dru- gą u lichwiarza. Wiem, że tak się właśnie postępuje. Albuquer- que zastawiał niegdyś swoje wąsy, a święty Dionizy swoją aureolę. I Żydzi pożyczali biorąc w zastaw nawet aureolę. Wiel- kie to przykłady. Kiedy ma się długi - to przynajmniej coś się ma. Niechaj w osobach waszych uczczę obszarpańców. Tu Ursus przerwał sam sobie głębokim, basowym okrzykiem: - Potrójny osioł! Po czym odpowiedział, jak tylko umiał najgrzeczniej: - Zgoda. Jestem mędrcem. Upraszam o przebaczenie. Gar- dzę nauką w sposób naukowy. Niewiedza daje nam pożywienie, wiedza - tylko post. Tak, człowiek musi się opowiedzieć: czy chce być uczonym i schudnąć, czy też chce skubać trawkę i być osłem. Skubcie trawkę, obywatele! Nauka nie warta jest jed- nego kąska czegoś smacznego. Wolę jeść rostbef, niż wiedzieć, że jest to muskuł zwany psoas. Jedną tylko mam zasługę. Suche oko. Tak jak mnie tutaj widzicie, nigdy jeszcze nie pła- kałem. Trzeba też przyznać, że nigdy jeszcze nie byłem zado- wolony. Nigdy nie byłem zadowolony. Nawet sam z siebie. Gardzę sobą. Lecz - oddaję to pod głosowanie obecnych tutaj członków opozycji - jeżeli Ursus jest mędrcem tylko, to Gwynplaine jest za to artystą. Tu ryknął znowu: - Grrumphll! I znowu mówił... - Jeszcze raz grrumphll! wyraźny sprzeciw. Trudno, pusz- czę go mimo uszu. A Gwynplaine, o panowie i panie! ma u swego boku drugiego artystę, tę oto wyjątkową i kudłatą osobistość, która dotrzymuje nam kompanii, imć Homo, niegdyś dzikiego psa, dziś cywilizowanego -wilka i wiernego poddanego jej królewskiej mości. Homo - to mim niezwykłego i wiel- kiego talentu. Proszę o uwagę, proszę o skupienie. Za chwilę wystąpi przed wami Homo, za chwilę wystąpi przed wami Gwynplaine. Oddajcie cześć sztuce, jak obywatelom wielkiego narodu przystało. Czy chowaliście się w lesie? Mógłbym zało- żyć się, że tak. W takim razie sylvae sint consule dignae. Dwaj artyści warci konsula. Tak. Ktoś rzucił we mnie kapuścianym głąbem. Lecz nie trafił. Nie przeszkodzi mi to mówić dalej. Przeciwnie. Uniknięcie niebezpieczeństwa jeszcze gadatliwszym czyni człowieka. Garrula pericula, mówi Juvenal. Narodzie, są wśród was pijacy, są wśród was również i pijaczki. To dobrze, to bardzo dobrze. Mężczyźni cuchną, kobiety są szkaradne. Macie całe mnóstwo najwspanialszych powodów po temu, by tłoczyć się tu, za stołami karczmy: bezczynność, lenistwo, wol- ną chwilę pomiędzy dwiema kradzieżami, porter, piwo, wódkę pędzoną z buraków, brandy, dzyń, i pociąg jednej płci do dru- giej płci. Cudownie. Umysł zaprzątający się fraszkami miałby tu piękne pole do spostrzeżeń. Ja wolę dać temu pokój. Roz- pusta - bardzo proszę. Ale nawet i wśród orgii trzeba zacho- wać przyzwoitość. Jesteście weseli, ale hałaśliwi. Znakomicie naśladujecie krzyki zwierząt; lecz co byście powiedzieli, gdy- bym ja zaczął na was szczekać po psiemu wtedy, kiedy wy rozprawiacie o miłości w zamtuzie z piękną lady. Przeszkodził- bym wam na pewno. Otóż teraz wy nam przeszkadzacie. Upo- ważniam was do uciszenia się. Sztuka jest godna względów nie mniej od rozpusty. Mówię do was językiem uczciwego czło- wieka. Zawołał sam na siebie: - Bodajby cię febra zadusiła, z twoimi brwiami jak wiechy z żytniej słomy! I odpowiedział: - Czcigodni panowie, zostawmy słomę w spokoju. Zadawa- nie gwałtu roślinom dla znalezienia w nich podobieństwa do ludzi czy do zwierząt - to bezbożność. A febra nie dusi. Metafo- ra jest fałszywa. Przez litość, uciszcie się! Brak wam nieco tego majestatu, który cechuje prawdziwego angielskiego dżentelme- na, wybaczcie, że wyznaję wam to ^szczerze. Stwierdzam oto, że ci spośród was, którym duży paluch wyłazi z buta, wyko- rzystują to zdarzenie po to, by kłaść nogi na ramionach widzów siedzących przed nimi, i narażają damy na uczynienie spostrze- żenia, że podeszwy pękają zawsze tam, gdzie znajduje się naj- bardziej wystająca kość śródstopia. Nieco mniej pokazujcie nogi wasze, a za to nieco bardziej pokazujcie ręce. Widzę stąd, jak ten i ów hultaj wsuwa swoje zręczne szpony do kieszeni głupiego sąsiada. Drodzy kieszonkowcy, miejcież nieco wstydu! Zboksujcie bliźniego, proszę bardzo, lecz go nie ograbiajcie. Kiedy podbijacie ludziom oko, mniej ich obrażacie niż wtedy, kiedy kradniecie im grosz. Można wreszcie uszkodzić komuś nos. Mieszczuchowi bardziej zależy na pieniądzach niż na uro- dzie. A zresztą - przyjmijcie ode mnie wyrazy najgłębszej sympatii. Nie jestem bakałarzem, nie myślę potępiać złodziei. Zło istnieje. Doświadcza go każdy i każdy je czyni. Nikt nie jest wolny od robactwa grzechów swoich. W tej chwili mam na względzie tylko to właśnie robactwo. Czyż nie dokucza wam wszystkim swędzenie? Sam Pan Bóg drapie się w tym miejscu, w którym ma diabła. I ja sam też grzeszę. Plaudite, cives. Ursus wydał ze siebie długi pomruk tłumu i przekrzyczał go takimi oto słowami zakończenia: - Milordowie i panowie, widzę, że mowa moja miała szczęś- cie nie przypaść wam do smaku. A teraz pożegnam na chwilę wasze gwizdy. Wkładam z powrotem na kark moją głowę i za chwilę rozpocznie się przedstawienie. Porzucił patetyczny, oratorski ton i rzekł swoim zwykłym głosem. - Zasuń kurtynę. Odetchniemy nieco. Byłem słodziutki jak miód. Dobrze przemawiałem. Nazwałem ich milordami i pana- mi. Mowa moja była aksamitna i daremna. Co za tałałajstwo, prawda? I cóż ty o tym powiesz, Gwynplaine'ie? Jak łatwo jest przekonać się, ile to wycierpiała Anglia przez ostatnich lat czterdzieści z powodu nadmiernego rozbujania się tych umy- słów, cierpkich i złośliwych. Dawni Anglicy byli dzielni i wo- jowniczy, ci są melancholijni i natchnieni i za zasługę poczy- tują sobie pomiatanie prawem i nieuznawanie królewskiej władzy. Uczyniłem wszystko, co tylko uczynić jest w stanie wymowa człowiecza. Nie szczędziłem im metonimii wdzięcz- nych jak świeży, różowy policzek młodzieniaszka. Czy złagod- nieli? Wątpię. Czegóż spodziewać się można po narodzie, który obżera się bez pamięci i wędzi w tytoniowym dymie? Przecież w tym kraju nawet i pisarze układają często swoje dzieła z fajką w gębie! A wreszcie - co mi tam. Grajmy naszą sztukę. Kółka, na których zawieszona była kurtyna, ze zgrzytem przesunęły się po pręcie. Umilkły bębenki Cyganek. Ursus zdjął z kołka swoją lirę, wygrał na niej preludium, szepnął półgłosem: - jak to tajemniczo brzmi, prawda? Gwynplai- ne'ie? - i zaczął tarmosić wilka. Razem z lirą zdjął ze ściany perukę bardzo kudłatą i rzucił na podłogę, w kąt sceny. Chciał mieć ją tuż pod ręką. Przedstawienie Chaosu zwyciężonego odbywało się tak samo prawie jak codziennie, nie było tylko błękitnego światła i in- nych czarodziejskich błysków. Wilk grał z całym zapałem. W odpowiedniej chwili pojawiła się Dea i głosem swoim aniel- skim i drżącym wzywać zaczęła Gwynplaine'a. Wyciągnęła rękę szukając jego głowy ... Ursus porwał perukę, sczochrał ją, włożył na głowę i wstrzy- mując oddech podsunął tę zjeżoną czuprynę pod dłoń Dei. Potem wzywając na pomoc całą swoją sztukę naśladować zaczął głos Gwynplaine'a i wyśpiewał z niewysłowionym uczu- ciem odpowiedź potwora na wezwanie ducha. Naśladował go tak znakomicie, że obie Cyganki znowu szu- kać zaczęły wzrokiem Gwynplaine'a przerażone, że słyszą go, a nie widzą. Zachwycony Govicum tupał, klaskał, uderzał w dłonie, robił hałas iście olimpijski i sam jeden śmiał się niczym całe zgro- madzenie bogów. Przyznać trzeba, że chłopiec ten wykazał nie- zwykły i rzadki talent teatralnego widza. Fibi i Vinos, dwa automaty, których sprężyny poruszały się pod dotknięciem ręki Ursusa, wykonały zwykłe szurum-burum II - Człowiek śmiechu, t. II na instrumentach z miedzi i oślej skóry. Hałas ten oznajmiał koniec przedstawienia i co wieczora towarzyszył rozchodzeniu się publiczności. Ursus podniósł się w potach cały. Po cichutku rzekł do Homo: - Rozumiesz, trzeba było zy- skać na czasie. Zdaje mi się, że się nam udało. Nieźle wywią- załem się z zadania, ja, co miałbym chyba prawo stracić nieco głowę w takiej chwili. Gwynplaine może jeszcze wrócić, dziś czy jutro. Po co było zabijać Deę od razu? Mówię to wszystko tylko tobie, pamiętaj. Zdjął perukę i otarł czoło. - Jestem genialnym brzuchomówcą - szepnął. - Cóż ja mam za talent! Dorównałem Brabantowi, nadwornemu brzu- chomówcy Franciszka I, króla Francji. Dea jest przekonana, że Gwynplaine jest razem z nami. - Ursusie - odezwała się Dea - gdzie jest Gwynplaine? Ursus drgnął i odwrócił się. Dea stała w głębi sceny pod zawieszoną u pułapu latarnią. Była blada bladością cienia. Znów się odezwała z uśmiechem niewysłowienie rozpaczli- wym: - Ja wiem. On nas porzucił. Odszedł. Ja wiedziałam, że on ma skrzydła. I patrząc w dal przed siebie niewidzącymi oczami zapytała: - A kiedy ja? III KOMPLIKACJE Ursus zaniemówił. A więc nie zdołał wywołać złudzenia. Czy była to wina niedoskonałości jego brzuchomówstwa? Nie, na pewno nie. Udało mu się przecież oszukać Fibi i Vinos, które miały oczy, lecz nie udało mu się oszukać Dei, która była ślepa. Bo u Fibi i Vinos widzące były tylko źrenice; Dea wi- działa sercem. ( Nie potrafił wykrztusić ani słowa. Pomyślał sobie: Boś lit lingua. Zdumiony, zmieszany człowiek ma na języku wołu., Kiedy przeżywamy jakieś złożone i zawiłe wzruszenie, pierw- szym uczuciem, które przebija się poprzez inne, jest zazwyczaj upokorzenie. Ursus pomyślał sobie: - Zmarnowałem moje onomatopeje. Po czym, jak każdy marzyciel przyparty do muru rzeczywi- stości, zaczął sam się łajać: - Wszystko na nic. Na próżno wyczerpałem całą harmonię naśladownictwa. Ale co zrobimy teraz? Popatrzył na Deę. Milczała, coraz bardziej blada, i stała bez ruchu. Spojrzenie jej zgubiło się, zatonęło gdzieś w głębinach. Nagle, w samą porę, oto, co się wydarzyło: Ursus spostrzegł, że imć Nicless ze swoją świecą w ręku stoi na podwórzu i daje mu znaki. Imć Nicless nie był obecny przy zakończeniu komedii-widma odegranej przez Ursusa. A nie był przy nim obecny dlatego, że zastukano do drzwi gospody. Imć Nicless musiał otworzyć. Stukano dwukrotnie i imć Nicless dwukrotnie schodził z balko- nu. Ursus zajęty swoim stugłosowym monologiem nawet nie zauważył tego. W odpowiedzi na nieme wezwanie imć Niclessa wyszedł z wozu. Zbliżył się do oberżysty. Ursus położył palec na swoich ustach. Imć Nicless położył palec na swoich ustach. I obaj popatrzyli na siebie. Każdy z nich zdawał się mówić drugiemu: - Porozmawiajmy, ale w milczeniu. Oberżysta nie mówiąc ni słowa otworzył drzwi niskiej izby gospody. Weszli obaj, imć Nicless i Ursus. Prócz nich nie było tu nikogo. Drzwi na ulicę, wystawa, okna - wszystko było szczelnie pozamykane. i r Oberżysta zatrzasnął drzwi od podwórza, tuż przed nosem ciekawego Govicum. I postawił świecę na stole. Zaczęli rozmawiać. Półgłosem, szeptem. - Imć Ursusie . .. - Co, imć Niclessie? - Zrozumiałem nareszcie. - Ach! - Chcieliście, żeby biedna ślepa dziewczyna wierzyła, że wszystko jest tak jak dawniej. - Nie ma prawa, które by zakazywało brzuchomówstwa. - Macie talent. - Nie. - Wprost nie do wiary, jak potraficie zrobić to, co się wam tylko podoba. - Nie, zapewniam was, że nie. - Chciałem porozmawiać z panem. - Czy o polityce? - Ja nic nie wiem o polityce. - Bo o polityce słuchać nie będę. - Oto, jak się rzecz ma. Kiedy wy graliście i sztukę, i wi- dzów zarazem, zastukano do drzwi gospody. - Zastukano do drzwi? - Tak. - To mi się nie podoba. - Mnie też nie. - No i co? -- No i otworzyłem. - Kto stukał? - Ktoś, kto chciał ze mną mówić. - I co powiedział? '- Ano, słuchałem. - I cóżeście mu odpowiedzieli? - Nic. Wróciłem, żeby patrzeć na widowisko. - I co? - I zastukano po raz drugi. - Kto? Ten sam? - Nie. Inny. - I ten też chciał mówić z wami? - Ten nie wyrzekł ani słowa. - To wolę. ' - A ja nie. - Mów jaśniej, imć Niclessie. - Zgadnijcie, kto to był ten pierwszy, ten, który chciał pomówić? - Nie mam czasu na to, by stać się Edypem. - Był to właściciel cyrku. - Tego tu obok? - Tak, tego tu obok. - Gdzie zawsze taka wściekła muzyka? - Wściekła. - No i co? - No i, imć Ursusie, przyszedł, żeby ci zrobić propozycję. - Propozycję? - Propozycję. - Dlaczego? - Dlatego. - Posłuchaj no, imć Niclessie, masz nade mną przewagę. Tyś odgadł przed chwilą moją zagadkę, a ja nie mogę twojej od- gadnąć. - Właściciel cyrku zlecił mi, bym powiedział wam, że wi- dział, jak odchodził stąd dziś rano oddział straży sądowej, i że on, właściciel cyrku, chcąc dowieść, iż jest waszym przyjacie- lem, proponuje wam kupno, za pięćdziesiąt funtów szterlingów, wyliczonych w gotówce, waszego wozu - ,,Zielonego Pudła" - razem z końmi, waszych trąbek razem z dziewczynami, co na nich grają, waszej sztuki razem ze ślepą, co w niej śpiewa, razem z waszym wilkiem i razem z wami. Ursus uśmiechnął się wyniośle: - Właścicielu gospody Tadcaster, odpowiedz właścicielowi cyrku, że Gwynplaine wróci niebawem. Oberżysta podniósł z krzesła jakiś przedmiot leżący tam w ciemności i odwrócił się wyciągając obie ręce w kierunku Ursusa. W jednej trzymał płaszcz, w drugiej - kaftan, na- pierśnik skórzany i filcowy kapelusz. I rzekł. - Człowiek, który zastukał za drugim razem i który był pachołkiem straży, i który wszedł i wyszedł słowem się nie odezwawszy - przyniósł te rzeczy. Ursus poznał napierśnik, kaftan, kapelusz i płaszcz Gwyn- plaine'a. IV MOENIBUS SURDIS CAMPANA MUTA. . Ursus obmacał filc kapelusza, sukno płaszcza, tkaninę kafta- na, skórę napierśnika - tak, bez wątpienia, wiedział, do kogo należały te suknie; krótkim, rozkazującym ruchem, nie mówiąc ani słowa, wskazał imć Niclessowi drzwi gospody. Imć Nicless otworzył. Ursus wybiegł z oberży. Imć Nicless wyjrzał za nim i zobaczył, że Ursus biegnie, ile tylko ma sił w starych nogach, w tę stronę, w którą rano wa- pentake uprowadził Gwynplaine'a. W kwadrans później zady- szany Ursus dobiegał już do małej uliczki, przy której znajdo- wało się tylne wejście do więzienia Southwarku, do uliczki, w której tyle godzin spędził wypatrując. Uliczka ta nie potrzebowała aż północy, żeby być pustą. Tyl- ko że w dzień smutna, w nocy była niepokojąca. Od pewnej godziny począwszy nikt się w nią zapuścić nie śmiał. Wydawać by się mogło, że ludzie boją się, iż te dwa mury mogą się do siebie przysunąć, że się obawiają, iż cmentarz i więzienie a nuż zechcą nagle uścisnąć się i zgniotą ich w tym swoim uścisku. Zwidy nocne. O poobcinanych wierzbach na uliczce Vauvert w Paryżu krążyły podobne wieści. Utrzymywano, że te kikuty drzew przemieniają się w ogromne dłonie i że duszą prze- chodniów. Mieszkańcy Southwarku instynktownie unikali tej uliczki wciśniętej pomiędzy cmentarz i więzienie. Niegdyś zamykano ją na noc żelaznym łańcuchem. Jakże niepotrzebnie; najlep- szym łańcuchem zamykającym tę ulicę był strach, jakim od niej wiało. Ursus śmiało wszedł w zaułek. Co chciał uczynić? Sam nie wiedział. Przyszedł na tę ulicę po wieści. Czy chciał może zapukać do więziennej furty? O, nie. Nie zaświtał mu nawet w głowie po- mysł taki, przerażający a bezskuteczny. Próbować dostać się tam i prosić o wiadomości? Prawdziwe szaleństwo! Więzienia nie częściej otwierają się przed tymi, co by chcieli wejść do nich, niż przed tymi, co by chcieli z nich wyjść. Zawiasy u ich drzwi obracają się tylko na rozkaz prawa. Ursus wiedział o tym. Po co przyszedł więc aż tutaj? Żeby zobaczyć. Co zobaczyć? Nic. Kto wie zresztą? To, co możliwe. Stanąć na wprost drzwi, za którymi zniknął Gwynplaine - zapewne, to już było coś. Cza- sami najczarniejszy nawet i najbardziej niemy mur przemówi i spomiędzy kamieni ukazuje się światło. Czasami odrobina jasności przecieka nawet i przez najbardziej spoiste i zamknię- te obudowanie. Przypatrywanie się pokrywie wydarzenia jest też jakimś śledzeniem, i skutecznym. Wszyscy staramy się in- stynktownie, by jak najmniej przestrzeni dzieliło nas od spra- wy, która nas obchodzi. To dlatego właśnie wrócił Ursus w uliczkę, na której znajdowały się niskie drzwi i kaźnia. Kiedy wchodził już w zaułek - usłyszał uderzenie dzwonu, jedno, potem drugie. - Dziwne - pomyślał - czyżby to już była północ? Machinalnie zaczął liczyć. - Trzy, cztery, pięć. Pomyślał znowu: - Jak rzadko uderza ten dzwon, jak powoli bije. - Sześć, siedem. - Co za rozpaczliwy dźwięk! - rozważał po cichu. - Osiem, dziewięć. - Tak, to przecież proste. Zegar więzienny smuci się, bo jest w więzieniu. - Dziesięć. Prócz tego - cmentarz tuż. Ten dzwon wydzwania godziny żywym, a wieczność - umarłym. Jedenaście. - Niestety, wydzwaniać godziny tym, co nie są wolni - to też wydzwaniać wieczność! - Dwanaście. Przystanął. - Tak, to północ. Dzwon uderzył po raz trzynasty. Ursus zadrżał. - Trzynaście. Dzwon uderzył czternasty raz. Potem piętnasty raz. - Co to znaczy? Dzwon bił ciągle bardzo wolno. Ursus słuchał. - Nie jest to dzwon zegarowy. To dzwon Muta. A mówiłem sobie: jak on długo wydzwania północ! Ten dzwon nie wydzwa- nia, on bije tylko. I cóż to się stało smutnego? Każde więzienie - i każdy klasztor - miało niegdyś swój dzwon, zwany Muta, używany tylko w melancholijnych oko- licznościach. Muta - ,,niemy" - był to dzwon bijący bardzo nisko, który, rzekłbyś, stara się, jak może, żeby nie być sły- szanym. Ursus doszedł do zagłębienia w murze, do wygodnego scho- wania, z którego mógł był dziś obserwować więzienie przez większą część dnia. Dzwonienie nie ustawało, ponuro brzmiały rzadkie ude- rzenia. Dzwon pogrzebowy wypunktowuje przestrzeń w sposób jak- że przykry! Wśród zwykłych zajęć i spraw ludzkich znaczy on coś na kształt ponurych akapitów. Bicie pogrzebowego dzwonu przypomina rzężenie człowieka. Zapowiada konanie. Jeżeli w domach rozrzuconych dookoła tego bijącego dzwonu są ja- kieś sny niejasne, wyczekujące - uderzenia jego tną te sny na kawały. Nieokreślone rozmarzenie jest jakimś rodzajem schronienia; coś, co rozsiane jest wśród niepokoju, a czego imienia nie znamy, pozwala kiełkować nadziei; dzwon pogrze- bowy jest rozpaczliwy i określający. Niszczy tamto rozsiane i wśród trwogi, wśród niepokoju, co usiłuje utrzymać się Jakby w zawieszeniu, przyśpiesza proces tworzenia się osadu. Dzwon pogrzebowy przemawia do każdego z nas słowami naszego smutku czy też trwogi. Ten dzwon tragiczny nam bije. Wy- dzwania ostrzeżenie. I cóż bardziej ponurego być może od mo- nologu, pod który podkładają się te uderzenia miarową kaden- cją? Jednostajność powtórzeń wskazuje na jakiś zamiar. I cóż. to młot ten - dzwon - kuje na kowadle myśli ludzkiej? Ursus, niezupełnie zdając sobie z tego sprawę, liczył uderze- nia, choć nie wiodło to przecież do żadnego celu. Czuł, że znaj- duje się na równi pochyłej, i z całych sił powstrzymać się sta- rał od czynienia przypuszczeń. Przypuszczenia - to zbocze, po którym stacza się człowiek za daleko i niepotrzebnie. Cóż mógł jednak znaczyć ten dzwon? Patrzył w to miejsce ciemności, w którym, jak pamiętał, znajdowały się drzwi więzienia. Nagle w tym miejscu właśnie, co zaznaczało się w mroku na podobieństwo czarnej dziury, ujrzał czerwonawy blask. Blask ten rósł, aż stał się światłem. Nic w tym świetle nie było nieokreślonego. Od pierwszej chwili miało kształt czworoboku. Drzwi więzienia drgnęły w zawiasach. W blasku światła ukazało się sklepienie i odrzwia. Drzwi uchyliły się raczej, niż otwarły. Więzienie nie rozwie- ra się szeroko, lecz tylko ziewa półgębkiem. Może z nudy. Z drzwi więzienia wyszedł człowiek z zapaloną pochodnią w ręku. Dzwon nie przestał bić. Ursus czuł, że ogarnia go podwójne napięcie; czekał, uchem przylgnąwszy do dzwonu, okiem - do pochodni. Po wyjściu tego człowieka drzwi, dotychczas .uchylone tylko, otwarły się szeroko i wyszło przez nie dwu następnych ludzi, potem ktoś czwarty. Tym czwartym był wapentake widoczny w świetle pochodni. W ręku trzymał swoją żelazną laskę. 16i> A w ślad za wapentake wychodzić przez drzwi zaczęły mil- czące sylwetki ludzkie, po dwie, w ordynku, niby dwuszereg sztywnych, maszerujących kloców. Ten nocny orszak przesuwał się pod niskimi drzwiami, para za parą, niby procesja pokutników, nie przerywając nigdzie swej ciągłości, poważnie, niemal bezszelestnie, jakby nieczynie- nie najmniejszego nawet szmeru było jedyną a ponurą ich tro- ską. Wąż, wyślizgując się ze swej nory, zachowuje się zwykle "tak ostrożnie właśnie. Blask pochodni uwydatniał twarze i postacie. Twarze dzikie, postacie posępne. Ursus rozpoznał pachołków straży, co tego ranka uprowadzili Gwynplaine'a. Niewątpliwie. Byli to ci sami. I oto pojawiali się znowu. A więc Gwynplaine zapewne pojawi się również. Przywiedli go tutaj, a teraz go wyprowadzali. Tak, na pewno tak. Źrenice Ursusa patrzyły zdwoiwszy-swój ą bystrość. Czy wy- puszczą Gwynplaine'a na wolność? Podwójny szereg pachołków straży wyciekał spod niskiego sklepienia pewoli, jakby kropla po kropli. Dzwon, który bił ciągle, poddawał im rytm marszu. Po wyjściu z więzienia or- szak, odwracając się tyłem do Ursusa, skręcał w prawo, w stro- nę przeciwną niż ta, gdzie on stał ukryty. U wyjścia błysnęła druga pochodnia. Zwiastowało to koniec pochodu. Zaraz oto ujrzy Ursus, kogo prowadzą. Zobaczy więźnia; człowieka. Zaraz zobaczy Gwynplaine'a. I wreszcie ukazało się to, co prowadzili. Była to trumna. Czterech ludzi niosło trumnę przykrytą czarnym kirem. Za nimi szedł człowiek z łopatą na ramieniu. Trzecia pochodnia, trzymana przez osobę czytającą z książki, a więc widocznie przez więziennego kapelana, zamykała po- chód. Trumna w ślad za dwuszeregiem pachołków skręciła w prawo. A jednocześnie zatrzymało się czoło pochodu. Ursus usłyszał zgrzyt klucza. Naprzeciw więzienia, w niskim murze położonym po drugiej stronie ulicy drugi otwór, druga brama oświetlona została przez pochodnię, co przesunęła się pod jej sklepieniem. Brama ta, nad którą widniała trupia czaszka, była bramą cmentarza. Wszedł w nią wapentake, potem reszta ludzi, potem druga pochodnia w ślad za pierwszą, orszak malał niby wąż wślizgu- jący się do nory, dwuszereg pachołków przeniknął w drugą ciemność, co się znajdowała za tą bramą, potem zniknęła trum- na, potem człowiek z łopatą, potem kapelan z pochodnią i książką i brama zamknęła się. I tylko ponad murem dał się widzieć blady blask światła. Słychać było szept, potem głuche stukanie. Pewnie kapelan i grabarz rzucali na trumnę, jeden - wer- sety modlitwy, drugi - łopaty ziemi. Umilkł szept, umilkło głuche stukanie. Zrobił się ruch, zajaśniały pochodnie, przez otwartą na po- wrót bramę cmentarza przeszedł wapentake trzymając swą żelazną laskę podniesioną do góry, wrócił kapelan ze swym modlitewnikiem i grabarz z łopatą, wyłonił się powoli cały or- szak, tylko już bez trumny, dwuszereg ludzki przemierzył w odwrotnym kierunku tę samą drogę, łączącą dwie bramy, furta cmentarza zamknęła się, furta więzienia otworzyła się, grobowcowe sklepienie przedsionka stało się na chwilę widocz- ne w świetle, widoczną się stała ciemna głąb korytarza, gęsta i głęboka noc więzienna ukazała się oku i widzenie powróciło w tę ciemność. Umilkł dzwon. Cisza zamknęła wszystko - ponury zamek mroków. I tylko ona pozostała po zniknionym widziadle. Po przejściu widm, co się rozproszyły. m Okoliczności, logicznie wiążąc się ze sobą, tworzą wreszcie całość, która wydaje się oczywista. Do aresztowania Gwyn- plaine'a, do milczenia, wśród którego został on aresztowany, do ubrań jego odniesionych przez pachołka ze straży, do tego dzwonu pogrzebowego bijącego nad więzieniem, do którego zo- stał wtrącony, dodana została oto - jakże znakomicie pasu- jąca - rzecz tragiczna, trumna niesiona na cmentarz. - Nie żyje! - krzyknął Ursus. Osunął się na wystającą krawędź muru. - Nie żyje! Zabili go! Gwynplaine! Moje dziecko! Mój synt I zaszlochał. V RACJA STANU NIE ZAPOMINA ANI O WIELKIM, ANI O MAŁYM Biedny Ursus. A tak się chełpił, że ani razu jeszcze nie za- płakał. Zbiornik łez przepełnił się. Zbiornik, w którym kropla po kropli, ból po bólu, nagromadziło się całe długie życie, nie wypróżnia się w jednej chwili. Ursus długo szlochał. Pierwsza łza jest jak nakłucie. Płakał nad Gwynplaine'em, nad Deą, -nad sobą samym, nad Homo. Płakał jak dziecko. Pła- kał jak starzec. Płakał nad tym wszystkim, z czego dotychczas śmiał się. Płacił zaległości. Prawo człowieka do łez nie ulega przedawnieniu. Umarłym, którego pogrzebano w ziemi, był Hardquanon; lecz skądże miał Ursus o tym wiedzieć. Przeminęło kilka godzin. Poczynało dnieć; nad Polem Tarrinzeau rozpościerał się, po- woli blady szmat poranka lekko sfałdowany cieniem. Świt wy- bielił ściany gospody Tadcaster. Imć Nicless nie kładł się tej nocy; gdyż to samo wydarzenie staje się nieraz przyczyną kil- ku bezsenności. Katastrofy promieniują na wszystkie strony. Rzuć kamień w wodę i zlicz krople, co wytrysną. Imć Nicless strapiony był wielce. Takie hece we własnym domu - rzecz to nad wyraz nieprzyjemna. Imć Nicless był nie- spokojny, przewidywał smutne dla siebie następstwa i rozmy- ślał. Jakże żałował, że przyjął do swej gospody „tych ludzi". - Gdybyż był wiedział! - Skończy się na tym, że ściągną jesz- cze na jego głowę jakieś nieszczęście. - I jakby się tu ich po- zbyć? - Zawarł przecież z Ursusem umowę. - I jakby tu uwolnić się od nich? - W jaki sposób ich wyrzucić? Nagle zastukano do drzwi gospody gwałtownie i głośno. W Anglii taki sposób stukania oznacza niechybnie, że przyszedł „ktoś". Gama uderzeń tym jest szybsza, im wyższy stopień 'w hierarchii społecznej zajmuje stukający. Nie było to może stukanie lorda, lecz na pewno stukanie urzędnika. Oberżysta drżąc cały uchylił lufcika. Rzeczywiście był to urzędnik. Imć Nicless w bladym świetle poranka ujrzał u drzwi swoich kilku pachołków policyjnych i jeszcze dwóch ludzi; jeden z nich był naczelnikom straży sądowej. Imć Nicless widział poprzedniego ranka naczelnika straży, .znał go już więc. Drugiego mężczyzny nie znał. Był to gruby pan o twarzy w kolorze wosku, w eleganckiej peruce. Na ramionach miał płaszcz podróżny. Imć Nicless zląkł się bardzo pierwszego z nich, naczelnika straży. Gdyby imć Nicless znał stosunki panujące na dworze - na pewno zląkłby się jeszcze bardziej drugiego, był to bowiem Barkilphedro. Jeden z pachołków po raz drugi gwałtownie zakołatał do drzwi. Oberżysta otworzył. Czoło pokrył mu kroplisty pot. Naczelnik straży donośnym i surowym głosem człowieka pia- stującego urząd w straży porządkowej i dobrze znającego osoby wszystkich włóczęgów zapytał: - Imć Ursus? Oberżysta odrzekł mu zdejmując czapkę: 1-73 - To tutaj, wasza wielmożność. -- Wiem - odrzekł naczelnik straży. - Bez wątpienia, wasza wielmożność. - Niech tu przyjdzie. - Wasza wielmożność, nie ma go. - A gdzie jest? - Nie wiem. - Jak to? - Dotąd nie wrócił jeszcze. - Tak wcześnie wyszedł? - Nie. Ale on wyszedł bardzo późno. - Te włóczęgi! - rzekł naczelnik straży. - Wasza wielmożność - powiedział cicho imć Nicless - oto i on. Rzeczywiście zza węgła ukazał się Ursus. Wracał do gospody- Całą prawie noc spędził między więzieniem, do którego na jego oczach wszedł w południe Gwynplaine, i cmentarzem,, gdzie o północy zasypywano ziemią grób, kiedy on nasłuchiwał zza muru. Był blady podwójną bladością - smutku i brzasku. Brzask, który jest światłem w stadium poczwarki, wszelkie kształty, i te nawet, które poruszają się, rozprasza w odcho- dzącym mroku nocy. Ursus, blady, białawy, niewyraźny, szedł powoli i podobny był do postaci ze snu. W dzikim roztargnieniu, tak znamiennym dla stanu rozpa- czy, wybiegł był z gospody z gołą głową. I przez cały ten czas nie spostrzegł nawet, że nie ma kapelusza. Jego nieliczne siwe włosy rozwiewał wiatr. Oczy, choć otwarte, zdawały się nie widzieć. Zdarza się, że człowiek śpi na jawie, jak zdarza się również, że czuwa śpiąc. Ursus wyglądał jak obłąkany. - Imć Ursusie - krzyknął oberżysta - proszę tutaj! Wiel- możni panowie chcą pomówić z wami. Imć Niclessowi, tym tylko przejętemu, by złagodzić grozę wydarzenia, wymknęła się ta niebezpieczna liczba mnoga „wielmożni panowie", zaszczytna wprawdzie dla całej groma- dy, lecz ubliżająca, być może, dowódcy, bo stawiająca go z pod- władnymi na równi. Ursus ocknął się gwałtownie niby człowiek w głębokim śnie wyrzucony z łóżka. - Co się stało? - spytał. Wtem spostrzegł oddział straży i towarzyszącego mu urzęd- nika. Był to drugi wstrząs, jeszcze gwałtowniejszy chyba. Przed niedawną chwilą - wapentake, teraz - dowódca straży. Jakby jeden odrzucał go drugiemu. Powtarzała się oto odwieczna historia rozbicia o podwodne skały. Naczelnik straży zawezwał go skinieniem do gospody. Ursus wszedł posłusznie. Govicum, który wstał był niedawno i zamiatał właśnie izbę,. wcisnął się w kąt, za stoły, odstawił miotłę i wstrzymał od- dech. Palce ręki wsadził w czuprynę i niemrawo drapał się po- głowie. Ruch ten był oznaką wielkiego natężenia uwagi. Naczelnik straży zasiadł na ławie za stołem. Barkilphedro - na krześle. Ursus i oberżysta stali. Pachołkowie ze straży zo- stali na dworze, przed zamkniętymi drzwiami. Naczelnik straży utkwił swe urzędowe źrenice w Ursusie i rzekł: - Waszeć trzymasz u siebie wilka. Ursus odpowiedział mu:. - Niezupełnie. - Waszeć trzymasz wilka - powtórzył naczelnik straży pod- kreślając słowo „wilk" z nieodwołalnym naciskiem. - Ale bo... - odezwał się Ursus. I umilkł. - Jest to przestępstwem - powiedział naczelnik straży. Ursus próbował się bronić. .- To mój domownik. Naczelnik straży położył na stole dłoń rozcapierzając palce,. który to ruch jest pięknym wyrazem władzy. - Kuglarzu - rzekł - jutro o tej samej godzinie ty i twój wilk opuścicie Anglię. W przeciwnym wypadku wilk zostanie- pojmany, odstawiony do kancelarii sądowej i zabity. 17& Ursus pomyślał sobie: - Dalszy ciąg morderstw! - Nie wy- rzekł jednak ni słowa, tylko trząsł się cały. - Czy słyszycie? - zapytał naczelnik straży. Ursus kiwnął głową na znak, że słyszy. Naczelnik straży powtórzył z naciskiem: - Zostanie zabity! I po chwili milczenia dorzucił: - Uduszony albo utopiony. Tu spojrzał na Ursusa. - A waszeć pójdziesz do więzienia. - Panie sędzio ... - szepnął Ursus. - Przed jutrzejszym rankiem opuścicie Anglię. A jeżeli nie - to wiecie już, co stać się musi. - Panie sędzio ... - Co? - Mamy opuścić Anglię, i on, i ja? - Tak. - Dzisiaj? - Dzisiaj. - Ale w jaki sposób? Imć Nicless był uszczęśliwiony. Urzędnik sądowy, ~ którego zląkł się był tak bardzo, przychodził mu oto z pomocą. Policja stawała się sprzymierzeńcem jego, Niclessa. Uwalniała go od „tych ludzi". Nastręczała mu ten właśnie sposób, którego sam nie potrafił znaleźć. Wyganiała tego Ursusa, którego nie wie- dział, jak się ma pozbyć. Siła wyższa. Przeciwstawić się jej nie podobna. Był zachwycony. I wmieszał się do rozmowy: - Wasza wielmożność, ten człowiek . . . Tu wskazał palcem na Ursusa. - ... Ten człowiek pyta, w jaki sposób ma opuścić Anglię dzisiaj jeszcze? Otóż nic prostszego. Każdego dnia i każdej no- cy, z portów na Tamizie, położonych i po tej, i po tamtej stro- nie Londyńskiego mostu, odjeżdżają statki do najprzeróżniej- szych krajów. I do Danii, i do Holandii, i do Hiszpanii, do Francji nie, bo wojna, ale tak - to wszędzie. Tej nocy około pierwszej razem z odpływem też odjedzie kilka statków. Mię- dzy innymi - galiota ,,Vograat" z Rotterdamu. Naczelnik straży obrócił się w stronę Ursusa: - Dobrze. Odpłyniecie na pierwszym statku. Choćby na ,,Vograat". - Panie sędzio ... - rzekł Ursus. - Czego chcecie jeszcze? - Panie sędzio, gdybym miał tylko mój wózek jak niegdyś - mógłbym tak uczynić. On zmieściłby się na pokładzie. Ale... - Ale co? -- Ale teraz mam „Zielone Pudło", wielką, dwukonną lan- darę, której nie da się załadować na żaden statek. - A cóż mnie to obchodzi? - odrzekł naczelnik straży. - Wilk zostanie zabity. Ursus, drżący cały, czuł, jakby obejmowały go coraz silniej palce jakiejś lodowatej dłoni. - Potwory! - pomyślał. - Rze- miosło ich - to zabijanie ludzi! Oberżysta uśmiechnął się i rzekł do Ursusa: - Imć Ursusie, możecie sprzedać „Zielone Pudło". Ursus spojrzał na Niclessa. - Imć Ursusie, macie przecież ofertę. - Na co? - A na wóz- I na dwa konie. I na dwie cygańskie dziewki. I na... - Kto chce kupić? - Właściciel sąsiedniego cyrku. - Aha, prawda. Ursus przypomniał sobie. Imć Nicless zwrócił się do naczelnika straży: - Wasza wielmożność, dziś jeszcze można dobić targu. Wła- ściciel cyrku, który zatrzymał się tuż obok, chce kupić "wielki wóz i oba konie. - I właściciel cyrku dobrze zrobi - rzekł naczelnik stra- ży. - Bo wóz będzie mu potrzebny. Wóz i dwa konie - przy- da mu się to, przyda. On też odjedzie dziś jeszcze. Bowiem 12 - Człowiek śmiechu, t. II plebani wszystkich parafii Southwarku skarżą się na rozwiązłe hałasy z Pola Tarrinzeau. Szeryf wydał już w tym względzie zarządzenia. Do wieczora ani jedna kuglarska buda nie pozo- stanie na placu. Zgorszeniu kres się położy. Wielmożny pan, który raczył przybyć tutaj ... Tu naczelnik straży przerwał i skłonił się w stronę Barkil- phedra, na co Barkilphdero wzajemną odpowiedział grzeczno- ścią. - ... Wielmożny pan, który raczy być tutaj obecny, przy- był tej nocy z Windsoru. Przywozi on rozkazy. Jej królewska mość powiedziała: „Trzeba to wszystko uprzątnąć do czysta". Ursus wśród długich, całonocnych rozmyślań niejedno zada- wał sobie pytanie. Bo przecież widział w końcu tylko trumnę. Czy mógł być całkiem pewny, że znajdował się w niej Gwynplai- ne? Kto inny też przecież mógł umrzeć na tym świecie. Mija- jąca nas trumna to jeszcze nie nieboszczyk przedstawiający się z imienia i nazwiska. Po aresztowaniu Gwynplaine'a odbył się pogrzeb. To nie dowodziło jeszcze niczego. Post hoc, non prop- ter hoc - i tak dalej. I Ursus znowu powątpiewać zaczął. Na- dzieja płonie i lśni na powierzchni rozpaczy niby nafta na po- wierzchni wody. Ten pełgający płomyk pływa wiekuiście po głębinie ludzkiego bólu. Ursus rzekł sobie w końcu: - Być może, że pochowano Gwynplaine'a, ale nie jest to pewne wcale. Kto wie? A nuż Gwynplaine żyje jeszcze? Ursus skłonił się przed dowódcą straży. - Czcigodny sędzio, pojadę! Pojedziemy! Pojedziemy wszy- scy! Na „Yograat". Do Rotterdamu. Usłucham. Sprzedam „Zie- lone Pudło", konie, trąby, egipskie kobiety. Ale jest jeszcze ktoś, jest mój towarzysz, którego żadną miarą nie mogę pozo- stawić samego. Gwynplaine ... - Gwynplaine nie żyje - odezwał się jakiś głos. Ursusowi wydało się, że czuje na swej skórze zimne dotknię- cie gada. Słowa te wyrzeczone zostały przez Barkilphedra. Ostatni błysk zgasł. Nie było już można wątpić dłużej. Gwynplaine nie żył. Tamten człowiek na pewno wiedział swoje. Dość był na to posępny i ponury. Ursus znów się ukłonił. Imć Nicless, dopóki nie owładnęło nim tchórzostwo, był do- brym człowiekiem, lecz przestraszony - stawał się okrutny. Największą niegodziwością jest strach. Mruknął: - Chwała Bogu, łatwiej pójdzie! I za plecami Ursusa zatarł ręce ruchem, tak właściwym wszystkim egoistom, który znaczy: - To już nie moja spra- wa! - ruchem, który zawsze wydaje się być uczyniony nad miednicą Piłata Ponckiego. Ursus stał z pochyloną głową, pognębiony. Na Gwynplaine'ie wyrok już wykonano, wyrok śmierci; jemu samemu zaś wyrok odczytano - wyrok skazujący go na wygnanie. Trzeba było usłuchać, nie pozostawało nic innego. Zamyślił się. Nagle uczuł, że ktoś dotyka jego łokcia. Był to ten drugi cz!»wiek, towarzysz dowódcy straży. Ursus zadrżał. Głos, który wyrzekł przed chwilą „Gwynplaine nie żyje", szepnął mu do ucha: - Macie tutaj dziesięć funtów szterlingów, które przysyła ktoś, kto dobrze wam życzy. I Barkilphedro położył na stole przed Ursusem niewielką sakiewkę. - Przypominamy sobie szkatułkę, którą Barkilphedro zabrał był z Windsoru. Dziesięć gwinei z dwu tysięcy - oto wszystko, na co stać: było Barkilphedra. I, sumiennie, było to dość. Gdyby dał wię- cej - sam by stracił. Zadał sobie trud odkrycia lorda, rozpo- czynał oto eksploatację i pierwszy dochód z tej kopalni słusz- nie mu się należał. Kto by upatrywał w tym małoduszność -- byłby w swoim prawie niewątpliwie, lecz nie powinien dziwić się. Barkilphedro lubił pieniądze, nade wszystko pieniądze ukradzione. W człowieku zawistnym kryje się sknera. Barkil- phedro nie był bez przywary. Popełnianie zbrodni nie prze- szkadza w posiadaniu ułomności. Tygrysy też miewają pchły. 12* Była to zresztą szkoła Bacona. Barkilphedro zwrócił się ku dowódcy straży i rzekł: - Zechciejcie kończyć już, panie. Czasu mam niewiele. Czeka na mnie powóz zaprzężony we własne konie jej kró- lewskiej mości. Muszę wyciągniętym kłusem wracać do Wind- soru i być tam najdalej za dwie godziny. Mam zdać sprawę z poruczonych mi czynności i odebrać dalsze rozkazy. Dowódca straży wstał. Podszedł ku drzwiom, które zamknięte były bardzo lekko, otworzył je, popatrzył bez słowa na sądowych pachołków, a z dużego palca jego ręki wytrysła błyskawica władzy. Od- dział wszedł do izby w milczeniu, które zapowiadało, że zbliża się oto chwila pełna surowości. Imć Nicless uszczęśliwiony nagłym obrotem sprawy, kiedy to jednym cięciem przecięte zostały wszelkie możliwe kłopoty, uradowany, że wyplątał się nareszcie z tych zawiłości - na widok pachołków sądowych, sunących w rozwiniętym szyku, zląkł się, czy aby nie mają oni zamiaru pojmać Ursusa, i to tutaj, u niego właśnie. Dwa aresztowania w jego domu, jedno po drugim, wpierw Gwynplaine'a, teraz Ursusa, zaszkodziłyby dobrej sławie gospody; ci, co piją w karczmie, nie lubią zgoła, by ich niepokoiła policja. Uznał, że należy oto wmieszać się w sposób należycie uniżony a szlachetny. Imć Nicless zwrócił tedy ku naczelnikowi straży swe uśmiechnięte oblicze, na któ- rym uszanowanie miarkowało ufność. - Wasza wielmożność, chciałbym zwrócić uwagę waszej w.elmożności, że czcigodni panowie ze straży nie są już nie- zbędni teraz, skoro wilk-przestępca będzie wywieziony z An- glii, skoro tak zwany Ursus nie stawia żadnego oporu, skoro rozkazy waszej wielmożności najdokładniej są wykonane. Niechże wasza wielmożność rozważyć raczy, że działania urzęd- ników policji - najw-ększego poszanowania godne i tak bardzo dla dobra królestwa potrzebne - szkodzić mogą zakładowi i że mój dom jest niewinny. Po uprzątnięciu - jak to jej królew- ska mość nazwać raczyła - linoskoków z ,, Zielonego Pudła" żadnych już tutaj przestępców nie widzę, nie sądzę bowiem, ażeby ślepa dziewczyna i dwie Cyganki mogły w czymkolwiek zawinić, upraszam więc i błagam waszą wielmożność, aby swe dostojne odwiedziny skrócić zechciała i aby raczyła odprawić tych cnych panów, którzy przed chwilą tutaj weszli, gdyż nie mają oni nic do czyn.enia w moim domu; jeżeli zaś wasza wielmożność zezwoli mi na danie świadectwa słowom moim w formie pokornego pytania - wykażę niezbicie, że obecność tutaj tych czcigodnych panów jest zbyteczna, zapytując waszą wielmożność: skoro tak zwany Ursus poddaje się konieczności. kogóż mogą też oni jeszcze poszukiwać? - Was! - odrzekł naczelnik straży. Nie podobna pertraktować z pchnięciem szpady, które cię na wylot przeszywa. Imć Nicless, ogłuszony, siadł ciężko na stole czy też na ławie, na tym, co obok niego stało. Dowódca straży podniósł głos; jeżeli na placu znajdowali się jacyś ludzie, mogli go usłyszeć. - Imć Niclessie Plumptre, właścicielu tej tu właśnie ober- ży, oto, jaki jest ostatni już rachunek, który załatwić trzeba. Kuglarz i wilk - to włóczędzy. Zostają wygnani. Ale najwięk- szym winowajcą wy właśnie jesteście. U was to bowiem i za waszą wiedzą i wolą pogwałcone zostało prawo; wy to, ma- jący urzędowe zezwolenie na prowadzenie oberży, wy, obda- rzeni publicznym zaufaniem i obarczeni publiczną odpowie- dzialnością, wy sami umieściliście zgorszenie w waszym własnym domu. Imć Niclessie, zezwolenie na prowadzenie oberży cofnięte ci zostaje, zapłacisz grzywnę i pójdziesz do więzienia. Pachołkowie otoczyli oberżystę. Naczelnik straży wskazując na Govicum mówił dalej: - Ten chłopak, wspólnik wasz, też wzięty zostanie. Na ramię Govicum spadła dłoń sądowego pachołka. Chłopiec spojrzał nań z zaciekawieniem. Nie przestraszył się nadmiernie. niewiele z tego wszystkiego pojmował, oglądał już w życiu swoim niejedno dziwo i zapytywał sam siebie, czy nie jest to aby tylko dalszy ciąg komedii. Dowódca straży nałożył kapelusz, skrzyżował obie ręce na brzuchu, co wyrażać miało najwyższy majestat władzy, i dodał jeszcze: - Tak, imć Niclessie, zostaniecie odprowadzeni do więzienia i osadzeni w lochu. Wy i ten chłopak. A dom twój, gospoda Tadcaster, będzie zamknięty i opieczętowany. Dla przykładu. Wstań więc i chodź za nami. Księga s i ó d TO TYTANKA PRZEBUDZENIE Dea? A Gwynplaine'owi, co z Corleone-lodge oglądał, jak dzień się rodzi, kiedy w gospodzie Tadcaster odbywały się te wszyst- kie wydarzenia - wydało się, że krzyk ten z zewnątrz przy- szedł; a krzyk ten brzmiał w nim samym. I któż nie usłyszał nigdy głębokiego wołania duszy? Dniało zresztą. A świt jest głosem. I po cóż istniałoby słońce, jeśli nie po to, by budzić ze snu sumienia? Światło i cnota jednego są gatunku. Jakkolwiek nazywa się bóstwo, czy Chrystus czy Amor, zawsze nadejść musi godzina, w której zapomniane ono zosta- nie nawet i przez najlepszych; wszystkim nam, ludziom, wszy- stkim, nawet i świętym, potrzeba głosu, który by nam o nim przypomniał, a świt sprawia, że odzywa się w nas ostateczne ostrzeżenie. Sumienie budzi krzykiem swoim obowiązek, ni- czym pianie koguta, co odzywa się przed nastaniem dnia. Serce człowiecze, ów chaos, słyszy Fiat lux. Gwynplaine - nadal będziemy go nazywać tym imieniem; Ciancharlie - to lord, Gwynplaine - to człowiek; - Gwyn- plaine jakby zmartwychwstał. A czas już był na podwiązanie tętnicy. Uchodzić z niego zaczęła uczciwość. - A Dea! - tak rzekł. I uczuł w żyłach swoich krążenie jakby jakiejś transfuzji szlachetnej. Coś zdrowego a burzliwego poruszyło się w nim gwałtownie. Nagły wybuch dobrych myśli jest jak powrót do domu kogoś, kto nie ma klucza od własnych drzwi i na j uczci- wie j wyważa swoją własną ścianę. Zdarzają się wtargnięcia przemocą, ale dobra. Zdarzają się włamania, ale zła. - Dea! Dea! Dea! - powtarzał. Sam przed sobą potwierdzał istnienie swego własnego serca. I zapytał głośno: - Gdzie ty jesteś? I zdziwił się prawie, że nikt mu nie odpowiedział. Rozglądając się po suficie, po ścianach, w obłąkaniu, w które rozum powracać zaczynał, mówił: - Gdzie ty jesteś? Gdzie ja jestem? I po komnacie tej, po tej klatce znów chodzić zaczął krokami dzikiego, zamkniętego zwierzęcia. - Gdzie ja jestem? W Windsorze. A ty gdzie? W Southwar- ku. Ach, Boże mój! Oto po raz pierwszy przestrzeń oddziela nas od siebie. Kto to wykopał tę przepaść? Ja tu. ty tam! Nie, tego nie ma, tego nie będzie. Co cmii ze mną ucizyniM? Zatrzymał się. - I któż to mówił ze mną o królowej? Czy ja, co o tym wszystklem wiem? Zmienić się! Ja zmienić się miałem! Dla- czego? Dlatego, że jestem lordem? Czy wiesz, Deo, co się stało? Jesteś lady. Dziwne rzeczy dzieją się na świecie. Tak, trzeba odnaleźć swoją własną drogę. I któż to sprawił, żem się zabłą- kał? Jakiś człowiek mówił do mnie tajemniczo, niejasno. Pa- miętam jego słowa. - Milordzie, z otwarciem jednych drzwi zamykają się drugie. Nie ma już tego, co za tobą pozostało. - Innymi słowy: Jesteś łotrem! Ten człowiek, ten nędznik mówił mi to wszystko, kiedy nie byłem jeszcze rozbudzony. Nadużył pierwszej chwili mojego zdumienia. Byłem niby zdobycz w je- go rękach. Gdzież on jest? Niechaj go znieważę! Mówił do mnie z mrocznym uśmiechem ze snu. Ale oto na powrót sobą się staję! I tak jest dobrze. Myli się ten, co by sądził, że zrobi to, co zechce, z lordem Ciancharlie! Par Anglii, tak, zapewne, ale u boku parowej, którą jest Dea. Warunki! A czyż ja je przyjąłem? Królowa! Cóż mnie obchodzi królowa! Nigdy jej nawet nie widziałem. Nie po to jestem lordem, żeby stać się niewolnikiem. W potęgę moją wchodzę wolny. Czy oni wyobra- żają sobie, że nadaremnie oswobodzili mnie z pęt? Zdjęto mi kaganiec, i to wszystko. Deo! Ursus-e! Razem jesteśmy. Czym wy byliście, tym ja byłem. Czym ja jestem, tym wy jesteście. Chodźcie tu! Nie! Ja idę do was! Natychmiast! Natychmiast! Za długo czekałem. Co oni myślą tam, widząc, że mnie dotąd nie ma? Te pieniądze! Kiedy pomyślę sobie, że posłałem im pieniądze! Ja sam powinienem był do nich iść. Tak, przypomi- nam sobie, ten człowiek powiedział, że nie wolno mi wyjść stąd. Zobaczymy! Powóz, hej, powóz! Zaprzęgać, szybko! Jadę po nich. Gdzie jest służba? Musi być służba, skoro jest pan. Ja tu jestem panem. To mój dom. I powykręcam w nim rygle, wyłamię zamki i wywalę drzwi kopniakami. Kto by mi zastą- pił drogę, tego szpadą przeszyję na wskroś, bo teraz mam i szpadę. Chc-ałbym zobaczyć tego, co mi opór stawi. Mam żo- nę, jest nią Dea. Mam ojca, jest nim Ursus. Mój dom jest pa- łacem i daję go Ursusowi. Moje imię jest diademem i daję go Dei. Szybko! Szybko! Oto jestem, Deo! Jakże szybko przebędę dzielącą nas przestrzeń. Idę! I podniósłszy pierwszą z brzegu kotarę, z impetem wyszedł z komnaty. Znalazł się na korytarzu. Poszedł przed siebie. Wkrótce ukazał się drugi korytarz. Wszystkie drzwi były pootwierane. Począł iść na chybił trafił, z komnaty do komnaty, z galerii w galerię, szukając wyjścia. 18& II PAŁAC PODOBNY JEST DO LASU W pałacach budowanych w stylu włoskim, a takim właśnie pałacem był Corleone-lodge, drzwi bywa niewiele. Wszędzie tylko zasłony, portiery, kotary. W czasach owych wnętrze każdego pałacu było osobliwą gmatwaniną komnat i korytarzy, w których wszędzie panoszył się przepych; złocenia, marmury, rzeźbione boazerie, wschod- nie jedwabie; zakamarki to tajemnicze, ciemne, to znowu światłem zalane. Znaleźć tam mogłeś i pokoiki na poddaszu, urządzone z wesołym zbytkiem, i zakątki wylakierowane całe, błyszczące, o ścianach przyodzianych w fajansowe kafle holen- derskie czy też portugalskie, i antresole umieszczone we wnę- kach wysokich okien, i gabineciki z szyb całe, śliczne mieszkal- ne latarnie. W grubych murach wydrążone bywały ukryte komnatki. Tu i ówdzie - istne pudełeczka, czyli garderoby. Nosiło to wszystko nazwę ,,małych apartamentów". Tu właśnie popełniano zbrodnie. Jakże poręcznie było tutaj czy to zabić księcia de Guise, czy zniewolić ładną prezydentową de Sylvecane, czy też, później już, zdusić krzyki dziewczątek sprowadzanych przez Lebela. Wnętrza zawiłe, w których nowoprzybyły nie mógł się roze- znać. Miejsca gwałtów; dna nieznane, na których osiadały zniknięcia. Książęta i możni składali w tych wykwintnych pie- czarach zdobycz swoją, hrabia de Charolais ukrywał tutaj pa- nią Courchamp, małżonkę sędziego, pan de Monthule ukrywał tutaj córkę Haudry'ego, fermera z Croix Saint-Lenfroy; książę de Conti ukrywał tutaj dwie piękne piekarki z Ile-Adam, ksią- żę de Buckingham ukrywał tutaj biedną Pennywell i tak dalej. Rzeczy, które się tam działy, należały do tych, co dokonują się - jak mówi prawo rzymskie - vi, dam et precaro, siłą, w tajemnicy i na krótko. Kto tam się znalazł - ten zdany był na kaprys pana pałacu. Były to lochy tajemne, tyle że pozła- cane. Ni to klasztor, ni to harem. Kręcone schodki pięły się w górę i w dół wiodły. Spirala pokoi, jeden w drugi przecho- dzących, doprowadzała cię tam, skąd wyszedłeś. Galeria roz- szerzała się w domową kaplicę, konfesjonał rozrastał się w al- kowę. Rozgałęzienia krzaków koralowych i wydrążenia gąbek służyć chyba musiały za wzór architektom tych „małych apar- tamentów" królewskich i wielkopańskich. Plątanina ich była nie do rozwikłania. Ruchome portrety przesuwały się odsłania- jąc otwory-drzwi. Działały mechanizmy. I tak trzeba było; bo odgrywały się tutaj dramaty. Piętra tego ula wspinały się od piwnic aż po poddasza. Ten polip koralowy, winkrustowany we wszystkie pałace, poczynając od Wersalu, był niby miesz- kanie pigmejów w domu tytanów. Korytarze, zaciszne kąciki, gniazdka, komórki w plastrze miodu, skrytki, wszelakiego ro- dzaju zakamarki, w których wielcy ukrywali swoją małość. Miejsca te, wijące się i zamknięte, naprowadzały na myśl o zabawie w ciuciu-babkę, na myśl o zawiązanych oczach, dło- niach szukających po omacku, stłumionych chichotach; i zara- zem przywodziły na pamięć wspomnienia Atrydów, Plantage- netów, Medyceuszy, dzikich rycerzy z Elz, Rizzia, Monaldeschi, szpady, co z pokoju do pokoju goniły uciekającego. Starożytność znała również takie swoje tajemnicze pomiesz- czenia, w których przepych przystosowany był do potworności. Modele ich zachowały się pod ziemią w niektórych egipskich grobowcach, choćby w krypcie króla Psametikusa, odkrytej przez Passaleacqua. U dawnych poetów odnaleźć można strach przed takimi podejrzanymi budowlami. Error circum flexus, locus implicitus gyris. Gwynplaine znalazł się w małych apartamentach Corleone- -lodge. Trawiła go gorączka wyjścia stąd, odjechania, zobaczenia Dei. Ta plątanina korytarzy, pokoików, przejść ukrytych i nie- spodzianych zatrzymywała go, opóźniała wykonanie zamiaru. Chciał biec, a musiał się tu błąkać. Wydawało mu się, że wy- starczy pchnąć jedne drzwi, a oto trzeba mu było rozplątywać nie lada jaką zawiłość. Po pokoju - drugi pokój. I znów rozdroża salonów. .187 Nie napotykał niczego żyjącego. Nasłuchiwał. Nic się nie po- ruszało. Chwilami wydawało mu się, że wraca po swoich własnych śladach. Chwilami mniemał, że ktoś idzie mu naprzeciw. Ale nikt nie szedł. Był to on sam, odbity w lustrze, w swoim pańskim stroju. Był to on sam, nieprawdopodobny. Poznawał samego siebie po chwili dopiero. Szedł, jak wiodły drzwi i korytarze. Zapuszczał się w meandry tej intymnej architektury; tu ga- binet kokieteryjnie malowany i rzeźbiony, nieco rozwiązły i bardzo dyskretny; tam kaplica, dwuznaczna, wykładana ema- lią i masą perłową, ozdobiona rzeźbami w słoniowej kości, które oglądać trzeba było przez powiększające szkło, niby wieczko tabakierki; tam znowu wytworny florencki zakątek, przystoso- wany do tego, by stać się schronieniem kaprysom kobiecym, któ- ry później otrzymał nazwę buduaru. Wszędzie - na sufitach, na ścianach, na posadzkach nawet - znajdowały się wyrobione aksamicie i drogich kruszcach przedstawienia ptaków w i drzew, najdziwaczniejszej roślinności, ozdobione perłami, wypukłym haftem złotym, rzędami ponaszywanych kamieni, rycerze, królowe, trytony-kobiety z ogonami hydry. Cięte ukośnie kryształy grały tęczowym blaskiem swych pryzmatów. Migoczące szkiełka udawały drogocenne klejnoty. Iskrzyły się ciemne wnęki. I nie wiedziałeś zgoła, czym były te powierzch- nie świecące, te szmaragdowe zielenie zmieszane ze złotem słońca wschodzącego, te tumany pyłków mieniących się niczym podgardle gołębia - czy maleńk.mi zwierciadełkami czy też akwamarynami niezwykłej wielkości. Przepych jakże subtelny i jakże przeogromny zarazem. Co to było? Może milutk.e cac- ko, miniatura pałacu, a może największa ze wszystkich na świecie szkatułek na klejnoty? Domek dla królowej Mab lub też zabawka dla Geo. Gwynplaine szukał wyjścia. I nie mógł go znaleźć. Rozeznanie się w tych zawiłościach było nieprawdopodobieństwem. Nic tak mocno nie uderza do głowy jak przepych oglądany po raz pierwszy. A swoją drogą, był to prawdziwy labirynt. Po każdym kroku wyrastała przed nim jakaś nowa zbytkowna przeszkoda. Pałac jakby opierał się jego odejściu, jakby nie chciał go wypuścić. Oblepił go istny lep cudów. Czuł się schwytany, przytrzymany. - Cóż za straszliwy pałac - myślał sobie. Błąkał się po tym labiryncie, niespokojnie zapytując samego siebie, co to wszystko znaczy? Czyżby był w więzieniu? Rósł w nim gniew, łaknął powietrza. Powtarzał: - Dea! Dea! - jak trzyma się w ręce nić, której przerwać nie wolno, nić, za którą idąc jedynie wydostać się można. Co pewien czas nawoływał: . - Hola! Jest tam kto? Żadnej odpowiedzi. Pokojom tym nie było końca. Stały puste, ciche, wspaniałe, złowrogie. Tak właśnie wyobraża sobie człowiek zaczarowane pałace. Ukryte źródła ciepła utrzymywały temperaturę pełnego lata we wszystkich tych gabinecikach i korytarzach. Wydać by się mogło, że czerwiec schwytany został przez jakiegoś czarodzieja i tu, w tym labiryncie, zamknięty. Chwilami pachniało. Mija- łeś fale woni, jakby kwitły gdzieś niewidzialne kwiaty. Ciepło było. Wszędzie dywany. Można by tu chodzić nago. Gwynplaine wyglądał przez okna. Widoki zmieniały się. 'To były to ogrody, pełne świeżości wiosennej i porannej, to znów inne ściany z innymi rzędami posągów, to hiszpańskie patia - kwadratowe wewnętrzne dziedzińce wykładane kamiennymi płytami, wilgotne i chłodne; czasem widział rzekę - Tamizę, czasem zaś wysoką wieżę Windsoru. Na dworze o tak wczesnym ranku nie było jeszcze nikogo. Przystawał. Nasłuchiwał. - Wydostanę się stąd - mówił sobie. - Pośpieszę do Dci. Nikt mnie przecież siłą nie zatrzyma. Blada temu, kto by .mi próbował przeszkadzać przy wyjściu! Cóż to za wieża taka ogromna? Jeżeli mieszka w niej olbrzym, pies piekielny, cerber straszliwy, co strzeże bram tego zaczarowanego pałacu - zmo- gę go i zabiję. Zastępy pokonam! Deo! Deo! Wtem usłyszał jakiś szelest leciutki. Podobny do szmeru spływającej wody. Znajdował się właśnie w galerii wąskiej, ciemnej, zamyka- jącej się o kilka kroków przed nim rozciętą pośrodku kotarą- Podszedł do kotary, rozsunął ją, wszedł. Wkroczył w niespodziankę. III EWA Ośmioboczna, sklepiona sala bez okien, górnym tylko świat- łem oświetlona; ściany, posadzka, sklepienie - wszystko to było z brzoskwiniowego marmuru; na środku sali stał balda- chim w kształcie stożka, z marmuru czarnego, wsparty na ko- lumnach skręconych spiralnie, w ciężkim, a czarującym stylu elżbietańskim; baldachim ten okrywał swoim cieniem wannę- -basen, również z czarnego marmuru; w środku basenu wodo- trysk, ciepły i pachnący, bił łagodnie, napełniając powoli wiel- ką misę; oto, co ukazało się oczom Gwynplaine'a. Czarna kąpiel przekształcająca biel ciała w promienistość. Tej to wody szmer usłyszał. Upływ, umieszczony w owej wannie na pewnej wysokości, nie dopuszczał do jej przepeł- nienia. Unosiła się nad nią para, ale tak lekka, że odrobina tylko wilgoci skropliła się na marmurze. Wątły wodotrysk po- dobny był do smukłej różdżki ze stali, chwiejącej się pod lada powiewem. Nigdzie żadnego sprzętu. Tuż obok wanny tylko jedno z tych foteli-łóżek, z poduszkami, dość długie, aby u stóp leżącej na nim kobiety zmieścić się mógł jej piesek czy też jej kochanek; stąd i nazwa can-al-pie ', z której powstała później „kanapa". Był to szezlong hiszpański, ramę i nogi miał ze srebra. Po- duszki i obicie były z białego atłasu. 1 Piesek u stóp. Z drugiej strony wanny, pod samą ścianą, stała wysoka eta- żerka, też srebrna, z wszelakimi przyborami toaletowymi, ma- jąca pośrodku osiem niewielkich weneckich luster, umieszczo- nych w srebrnej oprawie w sposób naśladujący okno. W jednej z ośmiu ścian, tej, która znajdowała się najbliżej szezlongu, wycięty był kwadratowy otwór przypominający okienko, zamknięty klapą ze srebrnej blachy. Klapa ta miała zawiasy niczym okiennica. Na jej srebrnym tle błyszczała ko- rona królewska ze złota i czarnej emalii. Ponad klapą zwisał przytwierdzony do ściany dzwonek z pozłacanego srebra, a może nawet i ze złota. Naprzeciwko wejścia do tej sali, na wprost Gwynplaine'a, który jak wryty stał na progu, brakowało jednej z ośmiu mar- murowych ścian. Zastępował ją otwór takiej samej wielkości, dochodzący aż do sklepienia i przesłonięty wielką płachtą sre- brzystej tkaniny. Tkanina ta, przedziwnej cienkości, była przezroczysta. Mo- głeś poprzez nią widzieć wszystko. W samym środku tkaniny, tam gdzie na pajęczynie znajduje się pająk, ujrzał oto Gwynplaine rzecz przerażającą - nagą kobietę. Nie dosłownie nagą. Kobieta ta była ubrana. Ubrana od stóp do głów. Strojem jej była koszula bardzo długa, niczym suknia aniołów na świętych obrazach, lecz tak cienka, że wydawała się wilgotna. Stąd i pozór nagości, jeszcze niebezpiecznie j szy niż nagość prawdziwa. Znane są nam z historii księżniczki i wiel- kie damy idące w procesji między dwoma rzędami mnichów; tak więc księżna de Montpensier, na przykład, pod pretekstem bosych stóp i pokory ukazała się całemu Paryżowi w koronko- wej koszuli jedynie. Dodajmy, że ze świecą w ręku naturalnie. Srebrzysta tkanina, przezroczysta jak szyba, tworzyła kotarę. Umocowana była tylko w górze i można ją było podnosić. Od- dzielała salę z marmuru - łazienkę - od komnaty, od sypial- ni. Komnata ta, niewielka, tworzyła coś na kształt zwierciadla- nej groty. Weneckie lustra, przylegające do siebie wielościany pospajane złotymi listewkami, odbijały zewsząd łoże stojące pośrodku. Na łożu tym, również srebrnym jak i szezlong, i toa- leta, leżała kobieta. Spała. Spała z głową w tył przechyloną, odrzuciwszy nogą przykry- cie, jak piękna upiorzyca, ponad którą sen unosi się na skrzy- dłach. Jej koronkowa poduszka spadła na kobierzec. Dwie przeszkody stały pomiędzy nagością tej kobiety i spojrzeniem - koszula jej i zasłona ze srebrnej gazy, dwie przezroczystości. Komnata - raczej alkowa - oświetlona była dość wstrzemięźliwie odblaskiem przedostającym się z łazienki. Kobieta, być może, nie znała wstydu, lecz znało wstyd światło. Łoże nie miało kolumn ani baldachimu, ani poręczy; kiedy kobieta otwierała oczy, mogła ujrzeć się po tysiąckroć nagą w lustrach rozmieszczonych nad jej głową. Bezład pościeli opowiadał o niespokojnym śnie. Piękno fałd świadczyło o cienkości płótna. Była to epoka, kiedy królowa pewna obawiając się, że może zostać potępiona po śmierci, wy- obrażała sobie, że piekło - to łoże zasłane grubym przeście- radłem. Zwyczaj sypiania nago pochodził z Włoch i brał swój począ- tek od Rzymian. Sub ciara nuda lucerna - mówi Horacy. Zwierzchnia szata poranna z niezwykłego, chińskiego chyba jedwabiu - gdyż w fałdach jej dostrzec można było wielką jaszczurkę złotem tkaną - porzucona była w nogach łoża. Z tyłu, za łożem, w głębi alkowy, znajdowały się zapewne drzwi, zamaskowane i zaznaczone zarazem dużą taflą lustrzaną, na której wymalowane były łabędzie i pawie. W komnacie tej, urobionej z cienia, wszystko połyskiwało. Szpary pomiędzy taflami luster i ich obramieniem złotym wypełnione były bły- szczącą masą, zwaną w Wenecji ,,żółcią szklanną". U wezgłowia umocowany był na ruchomych podpórkach pul- pit srebrny z dwoma świecznikami; leżała na nim otwarta księga z wypisanym czerwonymi literami u góry każdej stro- nicy tytułem: Alcoranus Mahumedis. Gwynplaine szczegółów tych nie dostrzegał. Widział jedno tylko: kobietę. Stał jak skamieniały i wzburzony zarazem; zdarza się bo- wiem, że współistnieje to, co się nawzajem wyklucza. Poznawał tę kobietę. Oczy miała zamknięte, lico zwrócone w jego stronę. Była to księżniczka. Ona, owa istota tajemnicza, w której połączyły się wszystkie blaski nieznanego, ta, która prześnić mu kazała tyle niewyzna- walnych snów, ta, która mu napisała list taki dziwny! Jedyna na świecie kobieta, o której mógł powiedzieć: „Widziała mnie i chce być moją". Odpędził sny, list spalił. Wygnał ją, jak tylko mógł najdalej, ze swego marzenia i ze swej pamięci; już o niej nie myślał; już o niej zapomniał... I widzi ją znowu! I widzi ją, jakże groźną. Kobieta naga jest zbrojna. Nie oddychał wcale. Czuł się jakby podniesiony na obłoku i naprzód pchany. Patrzył. Ta kobieta przed nim! Czy to mo- żliwe? W teatrze - księżniczka. Tu - nereida, najada, wróżka. I tu, i tam - piękne widziadło. Próbował uciec i czuł, że nie jest to możliwe. Spojrzenie jego zamieniło się w dwa łańcuchy, które go przykuwały do tej zjawy. Czy była dziewką? Czy dziewicą? I tym, i tym zarazem. Me- salina, obecna tu, być może, choć niewidzialna, uśmiechała się pewnie, a Diana czuwała. Na piękności tej leżał blask niedo- stępnego. I jakąż to czystość porównać można było z tym kształtem niewinnym i dumnym? Rozpoznaje się od razu śnie- gi, których nigdy nie dotknęła ludzka stopa. Była w tej kobie- cie święta białość Jungfrau. Z jej nieświadomego czoła, z roz- rzuconych, płomiennych włosów, ze spuszczonych rzęs, z ledwie dostrzegalnych błękitnych żyłek, z wyrzeźbienia krągłych piersi, z ud i kolan wymodelowanych różowym dotknięciem koszuli tchnęła wspaniałość boskiego snu. Bezwstyd ten roz- kładał się w promienistość. Istota owa była naga ze spokojem tak wielkim, jakby miała prawo do cynizmu bogów, była naga 13 - Człowiek śmiechu, t. II ze swobodą mieszkanki Olimpu, co stała się córą otchłani, co rzec może Oceanowi: ,,Ojcze!", i oddawała się, niedostępna i wspaniała, wszystkiemu, co mogło przejść mimo, spojrzeniom,. pragnieniom, żądzom, marzeniom, uśpiona w tym łożu sypialni- tak dumnie jak Wenus w pianie morza. Usnęła w nocy i teraz, choć był już dzień biały, jeszcze spała; ufność, zrodzona wśród ciemności, trwała wśród światła. Gwynplaine drżał. Podziwiał. Podziw to niezdrowy, nazbyt wszechogarniający. I bał się. Szkatułka z niespodziankami ludzkiego losu nigdy się nie wyczerpuje. Gwynplaine sądził, że jest już u kresu. I oto roz- poczynał od nowa. Czymże były te błyskawice rozrywające się nad jego głową raz po raz, bez ustanku, i ten grom wreszcie, najpotężniejszy, rzucający przed niego, drżącego człowieka, uśpioną boginię? Czymże było to stopniowe rozwieranie się nie- biosów, z których oto wreszcie wychodził sen jego upragniony i groźny? Czymże były te uprzejmości nieznanego kusiciela, podsuwające mu po kolei jego niejasne pragnienia, nieokreślo- ne zachcianki, jego złe myśli w końcu, co żywym stały się cia- łem i przygniatały go narastającym a upajającym ciężarem rzeczywistości czerpanej z nieprawdopodobieństwa? Czyżby wszystkie mroki świata zmówiły się przeciwko niemu, nędza- rzowi? I co się z nim stanie teraz, wśród tych wszystkich zło- wrogich uśmiechów fortuny dookoła? Czymże było to oszoło- mienie zawrotne, ułożone z rozmysłem? Ta kobieta! Tam! Dla- czego? W jaki sposób? Nie było wytłumaczenia. Dlaczego on? Dlaczego ona? Czyżby go zrobiono parem Anglii umyślnie dla tej księżniczki? Któż to sprawił, że się oto oboje spotykali? Kto był tu oszukany? Kto był ofiarą? Czyjej dobrej wiary na- dużyto? Czyżby oszukiwano Boga? Myśli tych nie uświadamiał sobie wyraźnie, lecz tylko jakby je dostrzegał na chwilę w mózgu swoim poprzez czarne chmury, co się tam przesuwa- ły. Ta siedziba zaczarowana i nieżyczliwa, ten pałac dziwny, uporczywy jak więzienie - czyżby i on też należał do spisku? Gwynplaine ulegał oto jakiemuś wchłanianiu. Ciemne siły spętywały go tajemnym sposobem. Ciążenie własnego ciała trzymało go na uwięzi. Wola, jakby ją ktoś wyłudzał, opusz- czała go. Czegóż mógł się uchwycić? Stał błędny i zachwycony. Czuł, że tym razem postradał rozum bezpowrotnie. Spadał i spadał w dół, w nieznaną otchłań olśnienia. Kobieta spała. A w nim wzburzenie wzmagało się, rosło; nie była to już dlań lady, księżniczka, wielka pani; lecz po prostu i jedynie - kobieta. Wszelakie zboczenia bezwładnie' spoczywają w człowieku. W organizmie naszym znajduje się niewidzialny a gotowy wykres każdego występku. Nosimy je w sobie, nawet niewinni, nawet czyści z pozoru. Być bez zmazy nie jest to jeszcze być bez skazy. Miłość jest prawem. Rozkosz jest zasadzką. Istnieje upojenie, istnieje i pijaństwo. Upojenie- to pragnienie tej właśnie, jedynej kobiety. Pijaństwo - to pragnienie kobiety, jakiejkolwiek. Gwynplaine odchodząc od zmysłów drżał. Co począć przeciwko temu spotkaniu? Nie było tu nafałdo- wania tkanin, jedwabistej obfitości, toalety zalotnej i powłó- czystej, nie było wykwintnej przesady to zasłaniającej, to od- słaniającej, nie było obłoku. Tylko nagość w swojej groźnej zwięzłości. Niby tajemnicze podsumowanie, bezwstyd rajski. Wyzwanie rzucone ciemnej stronie natury człowieka. Ewa - gorsza od Szatana. Połączenie ludzkiego i nadludzkiego. Niepo- kojące upojenie, doprowadzające do zwycięstwa brutalności i instynktu nad obowiązkiem. Królewski kształt piękności jest jak rozkaz. Kiedy zstąpi on ze sfery ideału i rzeczywistością stać się raczy - bliskość to dla mężczyzny zgubna. Chwilami księżniczka poruszała się miękko w łożu, ledwie • dostrzegalnymi ruchami obłoków na niebie, i zmieniała pozy- cję, jak mgła zmienia swój kształt. Falowała układając się: w coraz to inne czarowne przegięcia. Kobieta posiada całą gib- kość wody. W księżniczce było coś nieuchwytnego jak w wo- dzie. Choć zabrzmi to dziwacznie - leżała tam, ona, widzialne ciało, a nadal była chimerą. Dotykalna, jakże wydawała się 13* daleka. Gwynplaine, oszołomiony, blady, patrzył. Słuchał, jak drga ta pierś, i sądził, że słyszy oddech widma. Był przyciągany i szamotał się. Co począć przeciwko niej? Co począć przeciwko sobie? Przygotowany był na wszystko, z wyjątkiem tego właśnie jedynie. Okrutny strażnik u drzwi, straszliwy potwór-stróż, którego zwyciężyć trzeba - oto, czego się spodziewał. Prze- widywał Cerbera, znalazł Hebe. Naga kobieta. Śpiąca kobieta. Cóż za posępna walka! Zamknął oczy. Nadmiar jutrzenki sprawia cierpienie źreni- com. Lecz znów ją ujrzał, natychmiast, poprzez zamknięte po- wieki. Bardziej mroczną, równie piękną. Uciec nie jest łatwo. Próbował, lecz nie mógł. Wrósł w miejsce, w którym stał, jak wrasta się czasem we śnie. Kiedy chcielibyśmy cofnąć się, pokusa przygważdża nasze stopy do posadzki. Można iść naprzód, nie można iść w tył. Niewidzialne ramiona grzechu wyrastają spod ziemi i ciągną nas po pochy- łości. Przyjęło się powszechnie twierdzenie banalne, jakoby wzru- szenie przytępiało się, słabło. Jak bardzo jest to fałszywe! Równie dobrze powiedzieć by można, że od kwasu azotowego, kapiącego powoli, kropla po kropli, goi się i zabliźnia rana, że przywykł do swego losu ćwiartowany Damiens. Naprawdę zaś każda nowa doza wzruszenia budzi w nas do- znania coraz to'bardziej przenikliwe. Od zdumienia do zdumienia doszedł oto Gwynplaine do pa- roksyzmu. Waza -^- rozum jego - przelała się z dodaniem tego nowego dziwu. Czuł w sobie straszliwe jakieś przebu- dzenie. Nie miał już busoli. Była przed nim jedna tylko pewność - ta kobieta. Otwierało się przed nim szczęście, na które nie było rady, szczęście podobne do rozbicia się okrętu na morzu. Nie było już wyboru drogi. Prąd, któremu niesposób się ostać, i skała podwodna. Nie skała, lecz syrena. Magnes znajdujący się na dnie przepaści. Gwynplaine chciał wyrwać się z kręgu jego przyciągania - lecz w jaki sposób miał to uczynić? Nie miał już żadnego punktu oparcia. Rozkołysaniu człowieka nie ma końca. Człowiek stać się też może równie bezbronny co sta- tek na fali. Kotwicą jest sumienie. Smutne to, ale i sumienie zerwać się może. I tej oto nawet nie miał ucieczki i pomocy: - Jestem znie- kształcony i straszny. Ona odepchnie mnie. - Ta kobieta na- pisała mu, że go kocha. Wśród przesilenia nadchodzi chwila zawiśnięcia w próżni. Kiedy zrywa się więź łącząca nas z dobrem i ciążyć zaczynamy w stronę zła - ta część natury naszej, która już się ku temu złu przechyliła: przeważa i pociąga nas. Czyżby właśnie i dla Gwynplaine'a nadeszła ta smutna chwila? Jak umknąć? A więc ona to była, księżniczka! Tamta kobieta! Miał ją oto przed sobą, w tej alkowie, w tym miejscu ustronnym, uśpioną, bezbronną, samą. Na jego łasce była, a on>był w jej władzy! Księżniczka! Dostrzegłeś gwiazdę daleko, daleko w przestrzeni. I zachwyt cię ogarnął. Taka jest odległa! I po cóż bać się tej gwiazdy przytwierdzonej do nieba? Pewnego dnia - pewnej nocy - widzisz, że gwiazda porusza się. Widzisz, jak drży wokół niej światło. Gwiazda ta, zdawało ci się - obojętna, drgnęła. To nie gwiazda, to kometa. To potęga podpalająca niebo. Gwiazda zbliża się, rośnie, potrząsa purpurową grzywą, staje się olbrzy- mia. Idzie ona w twoją stronę. O grozo, do ciebie idzie! Kometa zna cię, kometa pragnie ciebie, kometa ciebie chce. O przera- żające niebiańskie nadejście! To, co zbliża się ku tobie, to nad- miar światła, który jest oślepieniem; to nadmiar życia, który jest śmiercią. Nie pragniesz tego pochylenia się nad tobą ze- nitu. Odrzucasz ten dar miłosny otchłani. Kładziesz dłoń swoją na oczach, kryjesz się, uciekasz, sądzisz, żeś ocalony. Otwie- rasz oczy... - Groźna gwiazda znowu jest przed tobą. I nie jest już gwiazdą, lecz światem całym. Światem nieznanym. Światem z lawy i żaru. Żarłocznym cudem głębokości. Ten karbunkuł z dna nieskończoności, ten diament z najdalszej otchłani podszedł blisko i stał się oto ogniem. Ogarnął cię jego płomień. I czujesz, jak spalenie twoje rozpoczyna się ciepłem raju. IV SZATAN Nagle śpiąca przebudziła się. Usiadła na łóżku ruchem peł- nym żywego i harmonijnego majestatu; jej jasne, jedwabiste włosy rozsypały się w miłym nieładzie aż na biodra; koszula osunęła się z ramienia, odsłaniając pierś; dotknęła smukłą dło- nią bosych palców swej nagiej stopy i przypatrywała się przez chwilę jej kształtom godnym uwielbienia Peryklesa i dłuta Fidiasza; potem przeciągnęła się i ziewnęła jak tygrysica o wschodzie słońca. Gwynplaine dyszał zapewne ciężko, z wysiłkiem, jak zwykle się dzieje wtedy, kiedy brak nam oddechu. - Czy jest tam kto? - zapytała. Wymówiła te słowa ziewając, a było to pełne uroku. Gwynplaine usłyszał głos, którego nie znał jeszcze. Głos cza- rodziejski,' o brzmieniu rozkosznie wyniosłym, w którym pie- szczotliwość tonu łagodziła nawyknienie do rozkazywania. A ona uklęknąwszy - istnieje posąg grecki, klęczący tak w fałdach przezroczystej draperii - przyciągnęła ku sobie swą szatę poranną, wyskoczyła z łóżka zwinnie, niczym strzała, i stanęła, naga, na chwilę. W mgnieniu oka otuliła się w jedwab swojej sukni. Rękawy jej; bardzo długie, skrywały dłonie. Wi- dać było tylko palce stóp, białe, z małymi paznokietkami, jak u dziecka. Falę włosów wyrzuciła na plecy, na wierzch sukni, pobiegła w głąb alkowy, za łóżko, i przyłożyła ucho do malowanego lu- stra, za którym zapewne ukryte były drzwi. Zgiętym palcem zastukała w zwierciadło. - Czy jest tam kto? Lordzie Dawidzie, czy to ty już może? Która godzina? Czy to ty, Barkilphedro? Odwróciła się. - Nie. To nie z tej strony. Czyżby był ktoś w łazience? Pro- szę odpowiadać. Ależ nie, przecież nikt nie może przyjść od tamtej strony. , . . Podeszła do kotary srebrnej, rozsunęła ją stopą, odgarnęła ręką i weszła do marmurowej komnaty. Gwynplaine poczuł w sobie niby dreszcz konania. Nie było gdzie się schronić. Nie było kiedy uciekać. A zresztą i sił mu zabrakło. Pragnął, aby rozstąpiła się posadzka, pragnął zapaść się pod ziemię. Musiała go ujrzeć, nie było na to rady. I ujrzała go. Patrzyła nań cudownie zadziwiona, bez drgnienia jednak, z wyrazem i szczęścia, i pogardy. - O! - rzekła - Gwynplaine! Jednym nagłym skokiem, bo kotka ta była panterą, rzuciła mu się na szyję. . • . , . Objęła jego głowę nagimi ramiony, w uniesieniu w tył od- rzucając rękawy sukni. I nagle odepchnąwszy go, wpiła w kark Gwynplaine'a swoje dwie drobne ręce, jak szpony, i stanęła przed nim, a on przed nią stał, a ona poczęła wpatrywać się dziwnie w jego twarz. Patrzyła urocząc go swymi aldebaranowymi oczami z dwoi- stych promieni, swym wzrokiem nieczystym i gwiezdnym. Gwynplaine zapatrzył się w jej źrenicę błękitną i w jej źrenicę czarną, tracąc zmysły pod utkwionym w nim podwójnym spojrzeniem i piekła, i nieba. Kobieta i mężczyzna przesyłali sobie złowrogie olśnienie. Fascynowali się, on ją potwornością, ona jego urodą, a oboje siebie nawzajem - grozą straszliwą. Gwynplaine milczał jakby przywalony ciężarem, którego podnieść nie można. A ona zawołała: - Jakiś ty rozumny! Przyszedłeś. Dowiedziałeś się, że przy- muszono mnie, bym wyjechała z Londynu. Pośpieszyłeś za mną. Dobrześ uczynił. Jesteś zaiste niezwykły, skoroś się tutaj dostał. Kiedy dwie istoty znajdą się we władzy wzajemnego pożąda- nia, tak jest, jakby je poraził grom. Gwynplaine tknięty jakimś niejasnym przeczuciem, jakąś gwałtowną i uczciwą trwogą, cofnął się, lecz przytrzymywały go różowe paznokcie, co wpiły się w jego kark. Oto nadchodziło nieuniknione. Był w jaskini dzikiej, pierwotnej kobiety, on, mężczyzna pierwotny i dziki. A ona mówiła: - Anna, ta głupia Anna - wiesz przecie? - królowa - wezwała mnie do Windsoru, sama nie wiedząc po co. Kiedy przyjechałam, zamknęła się ze swoim idiotycznym kanclerzem. Ale w jaki sposób udało ci się aż tutaj do mnie dostać? Oto mi prawdziwy mężczyzna, mężczyzna co się zowie. Przeszkody? Nie ma przeszkód. Wezwano cię, więc przybywasz. Dowiady- wałeś się, prawda? Znałeś chyba moje imię, wiedziałeś, że na- zywam się księżniczka Jozjana. Kto cię wprowadził tutaj? Pewnie paź. Sprytny jest. Dam mu sto gwinei. Jakżeś sobie po- radził? Powiedz. Nie, nie mów nic. Nie chcę o tym wiedzieć. Wyjaśnianie umniejsza. Bardziej cię kocham niezwykłego. Dość jesteś potworny, aby być cudotwórcą. Po prostu spadłeś z raju albo też może wyłoniłeś się z samego dna piekła. Cóż prostszego - albo rozstąpił się sufit, albo rozstąpiła się podło- ga: Może spuściłeś się na obłoku, 'może uniosłeś się w górę w kłębach siarczanego dymu - oto, jakim sposobem przyby- wasz. Zasługujesz, aby stać się bogom równy. I oto jesteś moim kochankiem. Gwynplaine słuchał oszołomiony, a myśl jego ogarniała nie- moc coraz większa. Oto już kres. Niesposób wątpić dłużej. Sło- wa tej kobiety potwierdzały list z tamtej nocy. On, Gwynplai- ne, kochankiem księżniczki, kochankiem kochanym! Prze- ogromna pycha o tysiącu mrocznych głów poruszyła się w jego nieszczęśliwym sercu. Próżność - to wielka siła. Jest ona w nas i przeciwko nam się obraca. A księżniczka dalej mówiła: - Jesteś tutaj, a więc tak było sądzone. Niczego więcej nie pragnę. Widocznie ktoś, kto jest tam, w górze czy też w dole, rzuca nas sobie w objęcia. Zaręczyny Styksu z Jutrzenką. Roz- pasane zaręczyny, natrząsające się z wszelkich praw. W dniu, w którym cię ujrzałam, rzekłam sobie: - Oto on! Poznaję go: Oto potwór z moich snów. I będzie moim. - Trzeba pomóc przeznaczeniu. Dlatego napisałam do ciebie. Powiedz, Gwyn- plaine'ie, czy ty wierzysz w predestynację? Ja wierzę, odkąd przeczytałam Sen Scypiona w Cyceronie. O, nie spostrzegłam tego nawet, strój szlachcica! Przebrałeś się po pańsku. I cze- muż by nie? Jesteś linoskokiem. Tym słuszniej. Kuglarz wart jest lorda. Lordowie, i czymże oni są właściwie? To błazny. Masz szlachetną postać, jesteś pięknie zbudowany. To niesły- chane, że jednak udało ci się dostać aż tutaj! Kiedy przysze- dłeś? Od jak dawna jesteś? Czy widziałeś mnie nagą? Piękna jestem, prawda? Miałam się kąpać. Kocham cię! Przeczytałeś mój list! Czy sam? Czy też ktoś ci go przeczytał? Czy ty umiesz czytać? Pewnie jesteś niepiśmienny. Zadaję ci pyta- nia, ale nie odpowiadaj na nie. Nie lubię brzmienia twego gło- su. Jest łagodne. Istota, tak jak ty nieporównana, powinna nie mówić, ale zgrzytać. A ty śpiewasz harmonijnie i tkliwie. Nie- nawidzę tego. Jedyna to rzecz, co mi się w tobie nie podoba. Wszystko inne jest wstrząsające, wszystko inne jest wspaniałe. W Indiach byłbyś bogiem. Czy urodziłeś się z tym przerażają- cym śmiechem na twarzy? Nie, prawda? Na pewno napiętno- wano cię za karę. Nie wątpię, że popełniłeś jakąś zbrodnię. Pójdź w moje objęcia. Osunęła się na szezlong pociągając go za sobą. Nie wiedząc nawet jak i kiedy, znaleźli się oto obok siebie. Słowa, które mówiła, przelatywały nad Gwynplaine'em na podobieństwo wichury. Zaledwie zrozumieć mógł znaczenie ich szalonego wi- ru. W oczach miała podziw. Mówiła nieskładnie, gorączkowo, głosem nieprzytomnym i tkliwym. Mowa jej była muzyką, ale Gwynplaine słyszał w tej muzyce tylko burzę. I znowu utkwiła w nim swe uporczywe spojrzenie. - Przy tobie czuję się poniżona, cóż za radość! Książęca wysokość - jakie to mdłe! Jestem jej dostojnością - cóż za męka. Upadek to wypoczynek. Tak bardzo przesycona jestem szacunkiem, że potrzebuję pogardy. Wszystkie jesteśmy nieco perwersyjne, zaczynając od Wenus, Kleopatry, pani de Chev- reuse, pani de Longueville, a kończąc na mnie. Oświadczam ci, że będę się z tobą wszędzie pokazywać. Oto miłostka, która porazi jak grom całą królewską rodzinę Stuartów, do której i ja należę. Ach, odetchnęłam wreszcie! Znalazłam wyjście. Wydobyłam się z majestatu. Zdeklasowanie - to wyzwolenie. Wszystko złamać, wszystko przezwyciężyć, wszystko zrobić i wszystko popsuć - oto, co nazywa się żyć. Słuchaj, ja cię kocham. Przerwała na chwilę i uśmiechnęła się jakoś strasznie. - Kocham cię nie tylko dlatego, żeś ohydny, ale też i dla- tego, żeś nikczemny. Kocham w tobie i monstrum, i histriona. Kochanek upokorzony, wyśmiewany, śmieszny, wstrętny, wy- stawiony na pośmiewisko u pręgierza, który teatrem się zowie, kochanek taki ma dla mnie przedziwny smak. Smak owocu z dna przepaści. Kochanek, który mnie hańbi; jakież to cudo! Spróbować jabłka nie z raju, lecz z piekieł, oto, co mnie kusi, ten czuję głód, to pragnienie, jestem tą właśnie Ewą. Ewą otchłani. Ty jesteś pewnie demonem, choć sam nie wiesz o tym. Strzegłam mej czystości dla maszkary ze snu. Jesteś pajacem poruszanym na nitce przez widmo. Jesteś wcieleniem ogrom- nego śmiechu piekła. Jesteś panem moim, na którego czeka- łam. Potrzebowałam takiej miłości, jaką miały Medee i Kani- die. I miałam pewność, że i mnie spotka jedna z tych wielkich przygód nocy. Jesteś tym, którego pragnę. Ach, mówię ci tyle rzeczy, a ty ich pewnie nawet nie rozumiesz. Gwynplaine'ie, nikt nie posiadł mnie jeszcze, oddaję ci się czysta jak płonące zarzewie. Pewnie nie wierzysz mi; o, gdybyś mógł wiedzieć, jak bardzo jest mi to obojętne! W słowach jej był bezład wybuchu. Nakłucie zbocza Etny mogłoby może dać wyobrażenie o tym wytrysku płomieni. Gwynplaine wyjąkał: - Pani... Położyła mu rękę na ustach: - Cicho! Chcę patrzyć na ciebie. Jestem wyuzdanie niepo- kalana, Gwynplaine'ie. Jestem westalką bachiczną. Nie poznał mnie jeszcze żaden mężczyzna i mogłabym być Pytią w Del- fach i mieć u stóp moich trójnóg z brązu, przy którym kapłani, opierając łokcie na skórze Pytona, szeptaliby pytania zadawa- ne niewidzialnemu bóstwu. Serce moje jest kamienne, lecz podobne jest ono do tych tajemniczych głazów, które morze wyrzuca u podnóża skały Huntly Nabb, u ujścia rzeki Thees, a w których, jeżeli rozbijesz je - znajdziesz węża. Wąż ten to miłość moja. Miłość wszechmocna, sprawiła bowiem, żeś przyszedł.-.Dzieliła nas odległość nieprzebyta. Ja byłam na Sy- riuszu, ty na Allioth. I przebyłeś tę drogę nie do wymierzenia, i jesteś tutaj. Jak dobrze. Nie mów nic. Weź mnie. Umilkła. On zadrżał. A ona znów się uśmiechnęła. - Widzisz, Gwynplaine'ie, kto marzy, ten tworzy. Pragnie- nie jest wołaniem. Kształtując chimerę prowokujemy rzeczywi- stość. Wszechmocne mroki groźne są, nie wolno ich wyzywać bezkarnie. Dają nam, czego pożądamy. Oto jesteś. Czy odważę się na zgubę? Tak. Czy odważę się zostać twoją kochanką, twoją konkubiną, niewolnicą, twoją własnością bezwolną? Z ra- dością. Jestem kobietą, Gwynplaine'ie. Kobieta to glina, co pragnie stać się błotem. Muszę sama sobą pogardzić. Dodaje to smaku pysze. Niechaj do wielkości domiesza się upodlenie. Nic się lepiej nie kojarzy. Pomiataj mną, ty, którym pomiatają. Nikczemność niższa jeszcze od najniższej nikczemności - cóż to za rozkosz! Podwójny kwiat hańby! Oto go zrywam. Zdepcz mnie! Tym lepiej kochać mnie będziesz. Wiem to dobrze. Czy wiesz, dlaczego cię ubóstwiam? Dlatego, że gardzę tobą. Znaj- dujesz się o tyle niżej ode mnie; że stawiam cię na ołtarzu. Po- mieszanie dołów i wierzchołków to chaos, a chaos podoba mi się. Wszystko zaczyna się z chaosu i chaosem kończy. Czymże jest chaos? Brudem przeogromnym. I z tego brudu Bóg uczy- nił światło, i z tego bagna cuchnącego Bóg uczynił świat! Nie wiesz nawet, jak bardzo jestem przewrotna. Zagnieć gwiazdę z błotem, a uczynisz mnie. Tak mówiła ta straszliwa kobieta, a opadająca suknia odsła- niała piersi jej nagie i dziewicze. - Wszystkim - wilczyca; tobie - suka. To dopiero zadzi- wi się świat! Słodkie jest zdumienie głupców. Jakże rozu- \ miem siebie. Kim jestem? Boginią? Amfitryta oddała się Cy- klopowi. Fluctwoma Amphitritae. Kim jestem? Wróżką? Urge- la oddała się Bugryksowi, pół-ptakowi, pół-mężczyźnie, o ośmiu dłoniach, których palce płetwą były połączone. Kim jestem? Księżniczką? Maria Stuart miała Rizzia. Trzy piękne, trzy po- twory. Jestem większa niż one, bo ty gorszy jesteś niż oni. Zo- staliśmy stworzeni dla siebie, Gwynplaine'ie. Jestem w duszy mojej tym samym monstrum, którym ty jesteś na twarzy. I stąd moja miłość. Kaprys? Być może. A czymże jest hura- gan? Kaprysem. Łączy nas jakieś powinowactwo planetarne; oboje z nocy jesteśmy, ty z oblicza, ja z umysłu. Ty mnie od- twarzasz. Przyszedłeś - i oto widzę moją własną duszę. Nie znałam jej. Jest zadziwiająca. Zbliżenie twoje sprawia, że hydra wypełza ze mnie, bogini. Objawiasz mi moją prawdziwą naturę. Pozwalasz mi odkryć samą siebie. Spójrz, jak bardzo jestem do ciebie podobna. Patrz we mnie jak w zwierciadło. Twoja twarz to moja dusza. Nie wiedziałam, żem tak przeraża- jąca. A więc i ja jestem potworem! O, Gwynplaine'ie, ratujesz mnie od nudy. Zaśmiała się jakimś dziwnym, dziecinnym śmiechem, przy- sunęła się i cichutko szepnęła mu na ucho: - Czy. chciałbyś zobaczyć szaloną kobietę? Ja nią jestem. Spojrzenie jej przenikało w głąb Gwynplaine'a. Spojrzenie jest napojem odurzającym. Suknia jej była w niebezpiecznym nieładzie. Ślepa i zwierzęca ekstaza coraz mocniej ogarniała Gwynplaine'a. Ekstaza, w której było coś z agonii. Kiedy ta kobieta mówiła, miał uczucie, jakby go obryzgiwał • ogień. Nieodwołalne przybliżało się. Nie miał siły wyrzec sło- wa. A ona milkła, wpatrywała się weń, szeptała: - Potwór! - Była straszna, dzika. Nagle schwyciła go za ręce. - Gwynplaine'ie, ja jestem tronem, ty - jarmarcznym teatrem. Zrównajmy się. Ach, jakże jestem szczęśliwa! Upad- łam, Chciałabym, by cały świat dowiedział się, jak bardzo je- stem upodlona. Tym niżej padłby przede mną na twarz, bo im bardziej nienawidzą, tym bardziej się płaszczą. Taki jest już rodzaj ludzki. Niechętny, a płazi. Niby smok, a robak. O, ze- psuta jestem na podobieństwo bogów. Czyż nie jestem w końcu nieprawą córą królewską? Nikt mi nią być nie zabrani! Po- stępuję jak królowa. Kim była Rodope? Władczynią, co poko- chała Phteha, człowieka z głową krokodyla. Na jego to cześć zbudować kazała trzecią piramidę. Pentesilea pokochała Cen- taura, który nazywał się Sagittarius, Strzelec, i stał się gwiaz- dozbiorem. A cóż mi powiesz o Annie Austriaczce? Mazarini był taki brzydki! Ty nie jesteś brzydki, ty jesteś potworny. Brzydota jest mała, potworność - wielka. Brzydota to grymas diabła za plecami piękna. A potworność jest odwrotnością wzniosłości. To jej druga strona. Dwa zbocza ma Olimp; jedno zbocze, to, które jest w świetle, wydało Apollina; drugie, to, które jest w mroku, wydało Polifema. Ty jesteś Tytanem. W lesie byłbyś Behemothem, Lewiatanem w oceanie, Tyfonem w kloace. Jesteś doskonały. Potworność twoja jest jak grom. Twoja twarz została zepsuta uderzeniem piorunu. Twarz twoją rozmiażdżyła w gniewie olbrzymia pięść z płomienia. Urobiła cię, ugniotła i znikła. Ogromna ciemna złość w przystępie szału -oblepiła duszę twoją tym przerażającym, nadludzkim wyglą- dem. Piekło - to ognisko każni, w którym rozgrzewa się do .czerwoności żelazo, Losem nazywane; ty zostałeś tym żelazem -naznaczony. Kochać ciebie - to zrozumieć wielkość. Mnie to przypadło w udziale. Wielki mi wysiłek pokochać Apollina! Sława mierzy się zdumieniem. Kocham cię. Śniłam o tobie całe noce, całe noce, całe noce! To mój pałac. Zobaczysz moje ogro- dy. Są tam źródełka pod liśćmi, groty, w których można się pieścić, przepiękne posągi, kute w marmurze przez kawalera Berniniego. A co kwiatów! Aż za wiele. Wiosną to istny pożar z róż. Czy mówiłam ci, że królowa jest moją siostrą? Uczyń ze mną, co zechcesz tylko. Stworzona zostałam na to, aby Jowisz całował moje stopy, a Szatan pluł mi w twarz. Czy masz jakąś wiarę? Ja jestem papistką. Ojciec mój, Jakub II, umarł we Francji, w otoczeniu całej czeredy jezuitów. Nigdy jeszcze nie doznawałam tego, co czuję w twojej obecności. O, chciałabym '.być razem z tobą wieczorem i żeby grała muzyka, i żebyśmy siedzieli obok siebie na tej samej poduszce oparci, pod szkar- łatnym namiotem, na złotej galerze, wśród nieskończonego, ła- godnego morza! Znieważaj mnie! Bij mnie! Płać mi! Traktuj mnie jak dziewkę! Ubóstwiam cię. I ryk może być głosem pieszczoty. Nie wierzycie? Przyjrzyj- cie się lwom. W kobiecie tej była ohyda z wdziękiem po społu. I cóż napotkać można tragiczniejszego? Czułeś pazury, czułeś i aksamit. Nacierała jak kot, to atakując, to znów cofając się. W tym wahającym się ruchu było coś z gry i coś z morder- stwa. Ubóstwiała zuchwale. I obłęd ten udzielał się w końcu, zarażał. Słowa nieprzeparte, niewymownie gwałtowne, a słod- kie. Nie znieważało to, co znieważać powinno. Ubóstwienie by- ło obelgą. Policzek - apoteozą. Głos jej wyciskał na słowach szalonych i miłosnych jakiś dziwny znak prometejskiej wiel- kości. Święta Wielkiej Bogini, opiewane przez Ajschylosa, opę- tywały kobiety szukające w świetle gwiazd satyrów tym ciem- nym epickim szałem. Paroksyzmy szału tego wstrząsały koro- wodami tańczących w dębowych gajach Dodony. Kobieta ta była jakby przeobrażona, jeżeli można przeobrazić się odwra- cając się od nieba. Potrząsała włosami jak grzywą; suknia jej to skrywała nagość, to rozchylała się; jakże piękną była ta pierś pełna dzikiego krzyku, jakże piękne było podwójne spoj- rzenie jej oczu - promienność błękitu i płomienność czerni; wydawała się nadprzyrodzona. Gwynplaine, coraz bardziej słabnąc, czuł, jak zwycięża go coraz to głębsze przenikanie jej bliskości. - Kocham cię! - krzyknęła. I ugryzła go w pocałunku. Są u Homera chmury, co, być może, Gwynplaine'a i Jozjanę zakryć teraz powinny, jak zakrywały Jowisza i Junonę. Dla Gwynplaine^ być kochanym przez kobietę, która ma wzrok i widzi go, poczuć na swoich ustach potwornych dotknięcie boskich warg było czymś niewysłowienie błogim i porażają- cym. W obecności tej pełnej zagadek istoty czuł, że wszystko w nim omdlewa. Wspomnienie Dei szamotało się gdzieś w głębi tego mroku, kwiląc-żałośnie. Jest taka starożytna płaskorzeźba przedstawiająca Sfinksa pożerającego Amora; skrzydełka raj- skiej istotki kr.wawią miażdżone w paszczy okrutnej i uśmiech- niętej. Czy Gwynplaine kochał tę kobietę? Czy mężczyzna, jak glob, też ma dwa bieguny? Czyżby człowiek był kulą wirującą na nieugiętej osi, kulą, co z daleka jest gwiazdą, z bliska - bło- tem, na której dzień i noc nieodmiennie następują po sobie? Czy serce ma dwie strony, jedną, co kocha w świetle, i drugą, co kocha w mroku? Tu kobieta-promień; tam kobieta-kloaka. Anioł jest nam potrzebny. Czyżby to było możliwe, że demon jest nam również potrzebą? Czyżby i dusza miała swoje nieto- perze skrzydło? Czyżby zmierzchowe godziny były zgubne dla wszelkiego stworzenia? Czyżby grzech stanowił nieodłączną cząstkę naszego przeznaczenia, nieodłączną i konieczną? Czy zło w naturze naszej musi być przyjęte jako nie dająca się wydzielić część tej całości? Czyżby grzech był długiem, który koniecznie spłacić trzeba? Pyta człowiek drżący aż do głębi. A jednak jakiś głos mówi nam, że zbrodnią jest być słabym. Niesposób wypowiedzieć, czego doświadczał w tej chwili Gwynplaine. Czuł ciało i życie, przestrach i rozkosz, obezwład- niające upojenie i cały ogrom wstydu, jaki pycha może pomie- ścić w sobie. Czy upadnie już za chwilę? - Kocham cię - powtarzała. I spazmatycznie przytuliła go do swej piersi. Gwynplaine dyszał ciężko. Nagle tuż obok zabrzmiało srebrzyste głośne dzwonienie. To odezwał się dzwonek przytwierdzony do ściany. Księżniczka odwróciła głowę i rzekła: - Czegóż ona znowu chce ode mnie? Gwałtownie, z hałasem zatrzaskującej się pułapki opadła srebrna klapa ozdobiona królewską koroną. Ukazało się wnętrze szafki wybite szafirowym aksamitem, a w nim na złotej tacce list. List ten był gruby, kwadratowy, tak położony, że widać było wielką pieczęć z czerwonego wosku. Dzwonek siągle dzwonił. Otwarta klapa prawie dotykała szezlonga, na którym sie- dzieli oboje. Księżniczka, jednym ramieniem obejmując szyję Gwynplaine'a, przechyliła się, wyciągnęła drugie ramię, wzięta list z tacki i zatrzasnęła klapę. Szafka zamknęła się, dzwonek umilkł. Księżniczka złamała w palcach wosk, otworzyła kopertę, wy- dęła z niej dwa złożone arkusze, a kopertę rzuciła na podłogę, pod stopy Gwynplaine'a. Można było jeszcze odszyfrować pieczęć na złamanym wo- sku. Gwynplaine zobaczył królewską koronę, a pod nią literę A Rozdarta koperta leżała tak, że widać było obie jej strony, można więc było przeczytać i słowa na niej napisane: „Dla jej dostojności księżniczki Jozjany". Jeden z arkuszy, które znajdowały się w kopercie, był per- gaminowy, drugi - welinowy. Pergamin był duży, welin - niewielki. Na pergaminie widniała ogromna pieczęć kancelarii królewskiej z zielonego wosku, zwanego woskiem wielkich pa- nów. Księżniczka, drżąca cała, z oczami wilgotnymi od ekstazy, skrzywiła się nieznacznie, a niecierpliwie. - Cóż mi ona tutaj przysyła? - rzekła. - Jakieś papiery! Ta kobieta potrafi zatruć każdą chwilę szczęścia. Odłożyła pergamin i zajrzała do złożonej kartki welinu. - Jej pismo. Pismo mojej siostry. Męczy mnie to wszystko. Pytałam, czy umiesz czytać, Gwynplaine'ie? Umiesz? Gwynplaine twierdząco skinął głową. Wyciągnęła się na szezlongu, położyła się prawie, starannie otulając suknią stopy, a ręce kryjąc w rękawy z osobliwą wstydliwością, co pierś pozostawiała odkrytą, i wpatrując się namiętnym spojrzeniem w Gwynplaine'a, podała mu list. - A więc moim jesteś, Gwynplaine'ie. Rozpocznij służbę. Przeczytaj, ukochany mój, co mi pisze królowa. Gwynplaine wziął list, rozłożył go i głosem drżącym wsze- lakiego rodzaju wzruszeniem odczytał: Pani! Razem z listem naszym posyłamy ci naj miłościwie j odpis pro- tokołu poświadczony i podpisany przez sługę naszego, Williama 208 . Cowpera, lorda kanclerza królestwa naszego angielskiego, z którego to protokołu wynika, iż wydarzyła się rzecz wielkiej wagi, iż prawy syn i spadkobierca lorda Linneusza Ciancharlie rozpoznany został i odnaleziony pod imieniem Gwynplaine'a żyjącego wśród nizin wędrownej i koczowniczej egzystencji, w otoczeniu linoskoków i kuglarzy. Od najwcześniejszego dzieciństwa nie znał on swego prawdziwego stanu. Stosownie tedy do ustaw królestwa naszego i niezaprzeczonych praw jego do należnego mu dziedzictwa, lord Fermain Ciancharlie, syn lorda Linneusza, nie dalej jak dnia dzisiejszego wprowadzony zostanie do Izby Lordów na należne mu z urodzenia miejsce. Z tego to powodu pragnąc w życzliwości naszej, aby utrzymana została w mocy obietnica przekazania osobie waszej dóbr i posiadłości lordów Clancharlie-Hunkerville - pomienionego lorda Fermaina względom serca waszego w miejsce lorda Da- wida Dirry-Moir zalecamy. Rozkazaliśmy, aby lord Fermain odwieziony został do Corleone-lodge, rezydencji waszej; roz- kazujemy i życzymy sobie jako królowa i siostra wasza, aby lord nasz, Fermain Ciancharlie, aż do dnia tego Gwynplaine'em zwany, został małżonkiem waszym i abyście zaślubili go, gdyż taka jest nasza królewska wola. Kiedy Gwynplaine czytał głosem zamierającym przy wyma- wianiu każdego niemal słowa, księżniczka, podnosząc się z po- duszek, słuchała i nie spuszczała spojrzenia swego z jego twarzy. Kiedy skończył, wyrwała mu list. - ANNA, KRÓLOWA - wyrzekła, odczytując podpis, gło- sem jakby sennym. Podniosła z podłogi porzucony pergamin i przebiegła go wzrokiem. Było to zeznanie rozbitków z „Matutiny", odpisane i potwierdzone podpisami szeryfa Southwarku i lorda- -kanclerza. Przeczytała protokół, przeczytała raz jeszcze list królowej. I potem rzekła: - A więc dobrze. Spokojnie wskazała palcem Gwynplaine'owi portierę ukry- wającą wejście do galerii, przez którą wszedł tutaj. - Proszę wyjść - rzekła. Gwynplaine siedział bez ruchu, jakby skamieniały. Ona znów odezwała się lodowatym głosem: H - Człowiek śmiechu, t. II - Skoro jesteście mężem moim - proszę wyjść. Gwynplaine ciągle siedział milcząc, ze spuszczonym wzro- kiem, niby winowajca. A ona rzekła jeszcze: - Nie macie prawa być tutaj. To miejsce mojego kochanka. Gwynplaine siedział jak przykuty. - Dobrze - powiedziała. - A więc ja wyjdę. Jesteście, mę- żem moim! To świetnie. Nienawidzę was. Wstała i rzuciwszy w przestrzeń dumny gest, żegnający nie wiadomo kogo, wyszła. Zasunęła się za nią portiera galerii. V TWARZ ZNAJOMA, CZŁOWIEK NIEZNAJOMY Gwynplaine został sam. Sam, wobec tej wanny ciepłej jeszcze, wobec tego zmiętego łoża. Rozproszenie świadomości osiągnęło w nim swoje najwyższe nasilenie. To, co myślał, w niczym nie było do myśli podobne. Był to sam bezład, sam popłoch, sama trwoga znajdowania się wśród niepojętego. Jakby marzenia rozpierzchły się, uciekły. Nie łatwo jest wchodzić w nieznany świat. Z otrzymaniem listu księżniczki, który przyniósł paź, rozpo- czął się dla Gwynplaine'a pochód godzin zdumiewających, co- raz to mniej zrozumiałych. Aż po tamtą chwilę śnił, lecz wie- dział dobrze, co jest snem, a co jawą. Teraz poruszał się wśród marzeń po omacku. Nie myślał. Nie marzył już nawet. Ulegał tylko. Siedział na szezlongu, tam gdzie pozostawiła go księżniczka. Nagle wśród tego zamroczenia usłyszał odgłos kroków. Były to kroki mężczyzny. Nadchodziły od strony przeciwnej niż ga- leria, w której znikła księżniczka. Zbliżały się przygłuszone, lecz wyraźne. Gwynplaine, choć oszołomiony jeszcze tym, co stało się przed chwilą, zaczął nasłuchiwać. I oto za zasłoną ze srebrnej gazy, na pół rozsuniętą przez księżniczkę, drzwi, których domyślić się łatwo można było pod malowanym lustrem, umieszczonym tuż za łożem, rozwarły się szeroko, a do zwierciadlanego pokoju wpadł refren starej fran- cuskiej piosenki, śpiewanej głosem męskim i radosnym: Trzy świnki w chlewiku Klęły jak tragarze. Na progu ukazał się mężczyzna. Mężczyzna ten u boku miał szpadę, w ręku trzymał kapelusz przystrojony jedwabnym sznurem, pióropuszem i kokardą, ubrany był zaś we wspaniały strój marynarski z galonami. Gwynplaine podniósł się, jakby go podrzuciła sprężyna. Poznawał tego człowieka, a człowiek ten poznawał jego. Z ich zdumionych ust wyrwał się równocześnie podwójny okrzyk: - Gwynplaine! - Tom-Jim-Jack! Człowiek z kapeluszem przystrojonym piórami podszedł do Gwynplaine'a. Gwynplaine' skrzyżował ręce na piersi. - Skąd się tu wziąłeś, Gwynplaine'ie? - A ty, Tom-Jim-Jacku, skąd wziąłeś się tutaj? - Aha, rozumiem, Jozjana! Kaprys. Linoskok i" potwór za- razem - to zbyt piękne, aby się oprzeć pokusie. Przebrałeś się przychodząc tutaj, Gwynplaine'ie. - I ty też, Tom-Jim-Jacku. - Co znaczy ten parowski strój, Gwynplaine'ie? - Co znaczy ten admiralski mundur, Tom-Jim-Jacku?. - Nie odpowiadam na pytania, Gwynplaine'ie. -- Ani ja, Tom-Jim-Jacku. - Nie nazywam się Tom-Jim-Jack, Gwynplaine'ie. S - Nie nazywam się Gwynplaine, Tom-Jim-Jacku. | - Wiedz o tym, żem jest u siebie, Gwynplaine'ie. - Wiedz o tym, żem jest u siebie, Tom-Jim-Jacku. - Zabraniam ci przedrzeźniać mnie. Ty umiesz używać 14* ironii, ale ja umiem używać laski. Dość tych błazeństw, nędzny kuglarzu. Gwynplaine zbladł. - Sam jesteś błaznem! Odpowiesz mi za tę zniewagę. - W twojej budzie - ile zechcesz tylko. Na pięści. - Tutaj, i na szpady. - Wiedz, przyjacielu Gwynplaine'ie, że ze szpadą mieć może do czynienia tylko szlachcic. Biję się tylko z równymi sobie. My dwaj równi jesteśmy wobec pięści, wobec szpady - nie- równi. W gospodzie Tadcaster Tom-Jim-Jack może poboksować się z Gwynplaine'em. Ale w Windsorze - to inna sprawa. Za- pamiętaj sobie, że jestem kontradmirałem. - A ja jestem parem Anglii. Człowiek, w którym Gwynplaine widział Tom-Jim-Jacka, wybuchnął śmiechem. - Dlaczego nie królem? Bogiem a prawdą, masz słuszność. Aktor stać się może każdym, może zagrać każdą rolę. Jeśli powiesz mi, że jesteś Tezeuszem, księciem ateńskim - także w to uwierzę. - Jestem parem Anglii i będziemy się bić. - To zaczyna być nudne, Gwynplaine'ie. Nie graj wobec tego, który może cię kazać wychłostać. Nazywam się lordem Dawidem Dirry-Moir. - A ja nazywam się lordem Ciancharlie. Lord Dawid znów wybuchnął śmiechem. - Nieźle pomyślane! Gwynplaine jest lordem Ciancharlie! W istocie, jest to nazwisko, które nosić trzeba, aby móc posiąść Jozjanę. Słuchaj, przebaczam ci. A wiesz dlaczego? Bo oby- dwaj jesteśmy kochankami. Rozsunęła się portiera od strony galerii i głos jakiś wyrzekł: - Obydwaj jesteście mężami, jaśnie oświeceni panowie. Odwrócili się. - Barkilphedro! - wykrzyknął lord Dawid. 33ył to rzeczywiście Barkilphedro. .Z uśmiechem złożył głęboki ukłon obydwu lordom. Za nim w oddaleniu kilku kroków dostrzec można było szlachcica o obliczu surowym i najgłębszy szacunek wyrażają- cym; szlachcic ten trzymał w dłoni czarny pręt. Zbliżył się, ukłonił trzykrotnie Gwynplaine'owi i rzekł: - Jestem królewskim odźwiernym z czarną rózgą, milor- dzie. Przychodzę po waszą wysokość stosownie do rozkazów jej królewskiej mości. K s i ę g a ó s m a KAPITOL I JEGO OTOCZENIE JAK ROZDRABNIAJĄ SIĘ SPRANY MAJESTATU Niebezpieczna siła, od tylu godzin unosząca Gwynplaine'a coraz to wyżej i wyżej, roztaczała przed nim coraz to inne olśniewające widoki. Siła ta porwała go do Windsoru; a teraz przerzucała na powrót do Londynu. Rzeczywistości przesuwały się przed nim jak widziadła, roz- maite, nie związane w żadną ciągłość. Niesposób było umknąć im. Ledwie jedna opuściła go, już go chwytała druga. By odetchnąć, nie miał czasu. • Ten, kto widział żonglera, widział los. Kule spadające, pod- rzucane w górę i znów spadające - to ludzie w ręku przezna- czenia. Są oni jak te kule, jak zabawki. Wieczorem tegoż dnia jeszcze znalazł, się Gwynplaine w miejscu zaiste niecodziennym. Siedział na ławie rzeźbionej w kwiaty lilii. Na strój atłasowy narzucony miał płaszcz ze szkarłatnego aksamitu, podbity białą taftą, bramowany gronostajami, z dwoma podłużnymi pasami z gronostajów, lamowanymi złotem na ramionach. Dookoła - mężczyźni różnego wieku, i młodzi, i starzy, tak jak i on siedzący na kwiatach lilii, tak jak i on strojni w gro- nostaje i purpurę. Przed sobą widział innych ludzi. Ci klęczeli. Ubrani byli w czarne jedwabne suknie. Niektórzy z tych kluczących pisali. Na wprost, w pewnej odległości, widział stopnie, wzniesienie, baldachim, ogromną 'tarczę herbową, błyszczącą między lwem i jednorożcem, a pod tym baldachimem, na tym podniesieniu, u góry tych stopni, oparty o tę tarczę stał fotel pozłacany, z koroną u szczytu. Był to tron. Tron Wielkiej Brytanii. Gwynplaine, sam par, zasiadał oto w Izbie Parów Anglii. W jakiż sposób odbyło się wprowadzenie Gwynplaine'a do Izby Lordów? Opowiedzmy, s Cały ten dzień, od ranka do wieczora, od Windsoru do Lon- dynu, od Corleone-lodge do Westminster-Hallu, był jednym marszem w górę, ze szczebla na szczebel. A co szczebel - no- we oszołomienie. Wyjechał był z Windsoru w pocztowej karecie królowej, z eskortą, jaką parowi otoczyć się przystało. Straż honorowa bardzo bywa podobna do straży pilnującej. Dnia tego ludzie, co zamieszkiwali przy szosie wiodącej z Windsoru do Londynu, oglądać mogli liczny orszak dworzan królewskich, towarzyszący w galopie dwu karetom mknącym szybko i zaprzężonym w konie ze stajen królowej. W pierwszej karecie jechał królewski odźwierny z czarną rózgą, trzymający w dłoni swój pręt. W drugiej dostrzec można było szeroki ka- pelusz z białymi pióry, 'skrywający w cieniu swoim twarz jadą- cego. Któż to przejeżdżał? Czy książę jaki? Czy też więzień? Był to Gwynplaine. W taki sposób odwożonym być można tylko albo do Wieży Londyńskiej, albo do Izby Parów. Królowa sama zadbała o wszystko. Chodziło przecież o przy- szłego małżonka jej siostry, dodała mu więc eskortę z własnych dworzan. Urzędnik dworski, towarzyszący zazwyczaj odźwiernemu z czarną rózgą, jechał konno na czele orszaku. W karecie zajmowanej przez królewskiego odźwiernego leża- ła na ławeczce poduszka sukienna, srebrem przetykana. Na po- duszce tej - czarna teczka z królewską koroną. W Brentford, na ostatnim przeprzęgu po drodze do Londynu, orszak zatrzymał się. Oczekiwała tam czworokonna kareta z szylkretu; towarzy- szyło jej dwu forysiów, na koźle siedział stangret w peruce, z tyłu - czterech lokai. Koła, stopnie, pasy dźwigające pudło, dyszel, wszystko to było pozłacane. Konie miały uprząż srebrną. Ta galowa kolasa wykonana była z niezwykłym przepychem .i znakomicie figurować by mogła wśród owych pięćdziesięciu jeden wizerunków przedstawiających słynne karety, a pozosta- wionych nam przez Roubo. Odźwierny z czarną rózgą wysiadł z karety, urzędnik dwor- ski, towarzyszący mu, zeskoczył z siodła. Urzędnik ów wyjął z karety poduszkę z leżącą na niej czarną teczką z koroną i trzymając ją oburącz stanął za królewskim odźwiernym. Odźwierny z czarną rózgą otworzył drzwi oczekującej kare- ty- była ona pusta - następnie otworzył drzwi karety, w której znajdował się Gwynplaine, i w dół spuszczając spoj- rzenie, głosem szacunku pełnym poprosił Gwynplaine'a, aby raczył przesiąść się do galowego ekwipażu. ' Gwynplaine przesiadł się więc. Odźwierny trzymając pręt w ręku i urzędnik podtrzymujący oburącz poduszkę weszli tuż za nim do karety i usiedli na niskiej ławeczce, przeznaczonej dla paziów w dawnych ceremonialnych pojazdach. Wnętrze karety wybite było białym atłasem, przystrojone koronkami z Binche i srebrnymi sznurami i chwastami. Na su- ficie - herby. Służba towarzysząca karetom, które właśnie opuścili, ubrana była w dworską liberię. Stangret, forysie i lokaje siedzący na tylnym koźle tej karety, do której się teraz przesiedli, nosili inną liberię, nie mniej wspaniałą. Gwynplaine, poruszający się niby lunatyk, dostrzegał jed- nak poprzez oszołomienie swoje tych pysznych lokai i zapytał odźwiernego z czarną rózgą: - Czyja to liberia? A odźwierny z czarną rózgą odrzekł: - Twoja, milordzie. Dnia tego Izba Lordów obradować miała wieczorem. Curia erat serena - mówią stare protokoły. Życie parlamentarne Anglii chętnie bywa nocnym życiem. Znanym jest faktem, że Sheridan rozpoczął razu pewnego przemówienie swoje o pół- nocy, a skończył je o wschodzie słońca. Obie karety pocztowe zawróciły, puste, do Windsoru; kareta, do której przesiadł się Gwynplaine, ruszyła w kierunku Lon- dynu. Szylkretowa, w cztery konie zaprzężona kareta jechała od Brentford do Londynu stępa. Tak nakazywała godność peruki stangreta. Ceremoniał, w osobie tego uroczystego woźnicy, obejmował w posiadanie swe Gwynplaine'a. Powolność tej jazdy była zresztą, według wszelkiego praw- dopodobieństwa, umyślna. Dowiemy się za chwilę, jakie były jej przypuszczalne przyczyny. Wieczór już był prawie, kiedy szylkretowa kareta zatrzy- mała się przed King's Gate, ciężką bramą o obniżonym łuku, z dwiema wieżyczkami po obu stronach, która z White-Hall prowadziła do Westminsteru. Orszak dworzan skupił się dookoła karety. Jeden z lokai zeskoczył z tylnego kozła i otworzył drzwiczki. Odźwierny z czarną rózgą i towarzyszący mu urzędnik wy- siedli; odźwierny zwrócił się do Gwynplaine'a: - Racz wysiąść, milordzie. Niech wasza dostojność zachowa kapelusz na głowie. Gwynplaine pod płaszczem podróżnym odziany był w je- dwabny strój, którego od poprzedniego dnia nie zdejmował jeszcze. Nie miał szpady. Płaszcz swój zostawił w karecie. Pod sklepieniem bramy wjazdowej King'8 Gate znajduje się boczne wejście, mniejsze, w które wchodzi się po kilku stop- niach. W chwilach uroczystych szacunek nakazuje iść przodem. Odźwierny z czarną rózgą kroczył pierwszy, za nim - towa- rzyszący mu urzędnik. Gwynplaine szedł za nimi. Weszli po schodach w boczną bramę. Niebawem znaleźli się w obszernej, okrągłej komnacie, pod- partej w środku jedną kolumną i będącej zapewne parterową kondygnacją wieży. Komnata oświetlona była wąziutkimi ostrołukowymi oknami. Mrok zalegać ją musiał nawet i w po- łudnie. Niedostatek światła podkreśla niekiedy uroczysty cha- rakter miejsca. Mrok jest majestatyczny. W komnacie tej stało trzynastu ludzi. Trzech na przedzie, sześciu w drugim rzędzie i czterech z tyłu. Jeden z tych trzech z pierwszego rzędu miał na sobie płaszcz rycerski ze szkarłatnego aksamitu, dwaj pozostali nosili rów- nież szkarłatne płaszcze, lecz atłasowe. Wszyscy trzej wyhafto- wane mieli na ramionach herby Anglii. Sześciu stojących w drugim rzędzie nosiło dalmatyki z białej mory, każdy z nich miał na piersi inny herb. Czterech stojących z tyłu nosiło strój z mory czarnej, a tym różnili się między sobą, że pierwszy miał błękitną pelerynę, drugi przepasany był przez brzuch szkarłatną wstęgą orderu świętego Jerzego, na piersi i na plecach trzeciego wyhaftowano dwa czerwone krzyże, czwartego zaś przystrajał kołnierz z czarnego, kosztownego futra. Wszyscy w perukach; głowy mieli odkryte; u boku - szpady. W półmroku zaledwie że rozróżnić można było ich twarze. Oni zaś nie mogli widzieć oblicza Gwynplaine'a. Odźwierny z czarną rózgą podniósł swój pręt i rzekł: - Milordzie Fermainie Cianchariie, baronie Ciancharlie i Hunkerville, ja, królewski odźwierny z czarną rózgą, pierw- szy urzędnik gabinetu przyjęć jej królewskie] mości, przeka- żuję osobę waszą w ręce Podwiązki, pierwszego herolda kró- lestwa angielskiego. Postać przyodziana w aksamitny płaszcz rycerski wystąpiła z szeregu, skłoniła się przed Gwynplaine'em aż do ziemi i rzekła: - Milordzie Fermainie Ciancharlie, jestem Podwiązka, pierwszy herold królestwa angielskiego. Urząd mój otrzyma- łem z rąk jaśnie oświeconego księcia Norfolku, dziedzicznego hrabiego-marszałka. Przysięgałem posłuszeństwo królowi, pa- rom i kawalerom orderu Podwiązki. W dniu nadania mi mego urzędu, kiedy to hrabia-marszałek Anglii wylał na głowę moją kubek wina, przyrzekłem uroczyście, że będę służył szlachcie, unikał towarzystwa osób o złej reputacji, raczej usprawiedli- wiał, niż ganił ludzi szlachetnego rodu i niósł pomoc wdowom i dziewicom. Moim to jest obowiązkiem czuwanie nad ceremo- niami pogrzebowymi parów, ja sprawuję pieczę i straż nad ich herbami. Czekam na rozkazy waszej dostojności. Teraz pierwszy z tych dwu, co nosili rycerskie płaszcze z atłasu, skłonił się i rzekł: - Milordzie, jestem Ciarence, drugi herold królestwa an- gielskiego. Obowiązkiem moim jest doglądanie ceremonii po- grzebowych tych osób szlachetnie urodzonych, które nie mają tytułu parowskiego. Czekam na rozkazy waszej dostojności. Drugi człowiek w atłasowym płaszczu rycerskim skłonił się z kolei i tak rzekł: - Milordzie, jestem Norroy, trzeci herold królestwa angiel- skiego. Czekam na rozkazy waszej dostojności. Sześciu ludzi stojących w drugim szeregu wystąpiło o krok ku przodowi, sztywno, bez ukłonu. Pter^szy, stojący po prawej ręce Gwynplaine'a, rzekł: - Milordzie, jesteśmy sześcioma heroldami księstw Anglii. Jam jest York. Po czym każdy z heroldów księstw Anglii odezwał się wy- mawiaj.ąc swoje imię: - Jam jest Lancaster. - Jam jest Richmond. - Jam jest Chester. - Jam jest Somerset. - Jam jest Windsor. Herby na p-Iersiach ich wyhaftowane były herbami hrabstw i miast, których imiona nosili. Stojąca za heroldami czwórka w czerń przyodziana milczała. Pierwszy herold królestwa angielskiego, Podwiązka, wskazu- jąc na nich palcem rzekł do Gwynplaine'a: - A oto, milordzie, czterej giermkowie koronni. Błękitny Płaszcz. Ten, co nosił błękitną pelerynę, ukłonił się pochylając głowę. - Czerwony Smok. Tu ukłonił się ten z orderem świętego Jerzego. - Czerwony Krzyż. Tu ukłonił się ten ze szkarłatnymi krzyżami. - Strażnik Kraty. Tu ukłonił się ten, co nosił kołnierz z futra. Na znak dany przez pierwszego herolda królestwa pierwszy z giermków, Błękitny Płaszcz, zbliżył się i wziął z rąk towa- rzyszącego odźwiernemu królewskiemu urzędnika poduszkę srebrem tkaną z leżącą na niej teczką. Pierwszy herold królestwa rzekł do odźwiernego z czarną rózgą: - Tak ma być. Przekazaną mi przez waszą miłość osobę jego dostojności przyjmuję w zakres obowiązków moich. Te przepisy etykiety, te i inne jeszcze, które oglądać będzie- my za chwilę, stanowią część starego ceremoniału będącego w użyciu dawno temu, jeszcze przed panowaniem Henry- ka VIII, a który królowa Anna usiłowała przez czas pewien wskrzesić na nowo. Nic z tego wszystkiego nie przetrwało do naszych dni. A przecież Izba Lordów uważa się za niedostępną żadnej zmianie; i jeśli cokolwiek gdzieś od niepamiętnych cza- sów przechowało się - to tam właśnie. Zmienia się jednak i ona. E pur si muove. Któż dziś pamięta jeszcze, na przykład, o may pole, tym uma- jonym słupie, co go mieszkańcy Londynu stawiali przy drodze, po której parowie udawali się do parlamentu? Ostatni z nich zatknięto w roku 1713. I odtąd may pole znika. Zwyczaj ten zarzucono. Niezmienność jest pozorem tylko; a rzeczywistością jest zmiana. Ot, weźmy dla przykładu tytuł książąt Albemarle. Wy- daje się on wieczny. A przeminęło pod nim aż sześć rodów: Odo, Mandeville, Bethune, Plantagenet, Beauchamp, Monk. Tytuł książąt Leicester przysługiwał kolejno pięciu różnym nazwi- skom: Beaumont, Brewose, Dudley, Sidney, Coke. Tytuł ksią- żąt Lincoln - sześciu. Książąt Pembroke - siedmiu itd. Ro- dziny zmieniają się, tytuły trwają nieruchome. I powierzchow- ny historyk wierzy w ten bezruch, w to trwanie. A w gruncie rzeczy nie trwa nic. Człowiek jest zawsze jak płynąca woda. Ludzkość jest falą. Arystokracje szczycą się tym, czym czują się upokorzone ko- biety - starzeniem się; lecz i kobiety, i arystokracje pielęgnują to samo złudzenie - że zdołają się zakonserwować. Bardzo to możliwe, iż Izba Lordów nie poznałaby zgoła sa- mej siebie w tym, co opisywaliśmy przed chwilą, i w tym, co za chwilę opiszemy, trochę tak jak kobieta, niegdyś piękna, co nie chce dostrzec swoich zmarszczek. Wszystkiemu winne jest lustro; ten stary winowajca przyzwyczaił się już do tych oskarżeń. Jedyna powinność historyka to oddanie podobieństwa. Pierwszy herold królestwa angielskiego zwrócił się do Gwyn- plaine'a: - Zechciej pójść za mną, milordzie. I dodał: - Będą się kłaniać waszej dostojności. A wasza dostojność uchyli tylko brzegu kapelusza. Ruszali całym orszakiem w kierunku drzwi, które znajdo- wały się w głębi okrągłej sali. Na przedzie kroczył odźwierny z czarną rózgą. Za nim Błękitny Płaszcz niosąc poduszkę; następnie pierw- szy herold królestwa, a za pierwszym heroldem królestwa Gwynplaine w kapeluszu na głowie. Inni heroldowie i giermkowie zostali w okrągłej komnacie. Gwynplaine; poprzedzany przez odźwiernego z czarną rózgą, a prowadzony przez pierwszego herolda królestwa, szedł z kom- naty do komnaty, szlakiem, który próżno by chcieć odszukać dzisiaj, bowiem stary gmach parlamentu angielskiego został zniszczony. Przechodził, idąc tak, i przez gotycką salę posłuchań, w któ- rej odbyło się ostatnie spotkanie Jakuba II z Monmouthem, przez salę, która widziała, jak nikczemny synowiec klękał na próżno przed okrutnym stryjem. Dookoła sali tej porozwiesza- ne było na ścianach, w chronologicznym porządku, z imionami i herbami dziewięć portretów przedstawiających w całej ich postaci dziewięciu dawnych parów: lord Nansladron, 1305- Lord Baliol, 1306. Lord Benestede, 1314. Lord Cantiiupe, 1356. Lord Montbegon, 1357. Lord Tibotot, 1372. Lord Zouch of Cod- nor, 1615. Lord Bella-Aqua, bez daty. Lord Harren and Sur- rey, hrabia de Blois, bez daty. Noc już zapadła, w galeriach pozapalano nieliczne lampy. Świece woskowe w świecznikach z brązu płonęły po komna- tach, na pół mrocznych, niby boczne nawy kościołów. Spotykali tu tylko osoby niezbędne. W jednej z komnat, przez które orszak przechodził, stało,. z szacunkiem pochyliwszy głowy, czterech strażników pieczęci i strażnik dokumentów państwowych. W innej znajdował się wielmożny Filip Sydenham, kawaler proporca, pan na Brympton w Somerset. Kawalera proporca mianuje sam król we własnej osobie, podczas wojennej potrze- by, pod rozwiniętą chorągwią królewską. W innej jeszcze komnacie spotkali najstarszego baroneta Anglii, sir Edmunda Bacona z Suffolk, dziedzica sir Nicholasa mającego rangę primus baronetorum Angliae. Za sir Edmun- dem stał strzelec z rusznicą i giermek trzymający tarczę z her- bami Uister, baroneci już z urodzenia bowiem byli obrońcami hrabstwa Uister w Irlandii. W jeszcze innej był wielki skarbnik w asyście czterech swo- ich starszych rachmistrzów i dwóch delegatów lorda-szambe- lana, którzy pilnowali nakładania podatków. Stał tu również i naczelnik mennicy, trzymający na dłoni funta szterlinga od- ciśniętego specjalną sztancą. Ośmiu tych dostojników złożyło ukłon nowemu lordowi. U wejścia do korytarza wysłanego matą, który łączył izbę wyższą z izbą niższą, Gwynplaine powitany został przez sir Tomasza Mansell de Margam, kontrolera dworu jej królewskiej mości i członka parlamentu dla Glamorgan; u wyjścia z kory- tarza spotkała go deputacja baronów z Pięciu Portów, usta- wiona w dwie czwórki, po prawej jego i po lewej ręce, gdyż portów tych było nie pięć, lecz osiem. William Ashburnham powitał go w imieniu Hastings, Matthew Aylmor w imieniu Douvres, Josias Burchett w imieniu Sandwich, sir Filip Bote- ler w imieniu Hyeth, John Brewer w imieniu New Rumney, Edward Southwell w imieniu miasta Rye, James Hayes w imie- niu miasta Winchelsea, a Jerzy Nailor w imieniu miasta Sea- ford. Gwynplaine chciał się odkłonić, lecz pierwszy herold kró- lestwa cichym szeptem przypomniał mu o ceremoniale. - Tylko brzegiem kapelusza, milordzie. Gwynplaine zrobił tak, jak mu zalecono. Wszedł wreszcie do Malowanej Izby, w której nie było żad- nych malowideł prócz kilku postaci świętych - między inny- mi świętego Edwarda - na sklepieniach długich okien gotyc- kich, na pół przeciętych podłogą; dół ich należał do Westmin- ster-Hallu, góra - do Malowanej Izby. Po tej stronie drewnianej bariery, dzielącej Malowaną Izbę na dwie części, stały trzy ważne osobistości - trzech sekreta- rzy stanu. Do pierwszego z tych urzędników należały sprawy południowej części Anglii, Irlandii i kolonii, prócz tego zaś sprawy Francji, Szwajcarii, Włoch, Hiszpanii, Portugalii i Turcji. Drugi kierował sprawami północnej części Anglii i miał nadzór nad Holandią, Niemcami, Danią, Szwecją, Pol- ską i Moskwą. Trzeci, Szkot, miał sobie poruczoną Szkocję. Dwaj pierwsi byli Anglikami. Jeden z nich - to wielmożny Robert Harley, członek parlamentu z miasta New-Radnor. 223: Znajdował się tam również deputowany szkocki, Mungo Gra- ham, esquire, krewniak księcia de Montrose. Wszyscy w mil- czeniu ukłonili się Gwynplaine'owi. Gwynplaine dotknął brzegu kapelusza. Specjalny służący podniósł drewnianą barierę umocowaną na zawiasach otwierając wejście do dalszej części Malowanej Izby, gdzie stał długi stół nakryty zielonym suknem, przy któ- rym zasiadać mogli tylko lordowie. Na stole tym stał zapalony kandelabr. Gwynplaine, poprzedzany przez odźwiernego z czarną rózgą, Błękitny Płaszcz i Podwiązkę, wszedł do uprzywilejowanej części sali. Lokaj zamknął za nim przejście. Po przekroczeniu bariery pierwszy herold królestwa zatrzy- mał się. Malowana Izba była bardzo obszerna. W głębi niej widzieć można było dwu starców stojących pod tarczą z herbem królewskim, umieszczoną między dwoma oknami. Starcy ci ubrani byli w płaszcze z czerwonego aksa- mitu, na ramionach mieli po dwa pasy z gronostajów, obszyte złotym galonem. Na perukach nosili kapelusze z białymi pió- rami. W rozchyleniu płaszczy widać było ich jedwabne szaty i rękojeści ich szpad. Za nimi stał nieruchomo człowiek przyodziany w czarną morę, dzierżąc wielką złotą buławę ze lwem w koronie. Był to strażnik buławy parów Anglii. Godłem ich jest lew: Et les lions ce sont les Barons et li Perl - mówi rękopiśmienna kronika Bertranda Duguesciin. Pierwszy herold królestwa wskazując Gwynplaine'owi dwie postacie w aksamitnych płaszczach szepnął mu z cicha: - Ci są równi tobie, milordzie. Oddasz im ukłon dokładnie taki, jakim oni ciebie powitają. Dwie ich dostojności obecne tutaj są to dwaj baronowie wyznaczeni na twoich ojców chrze- stnych przez lorda kanclerza. Są oni bardzo starzy i prawie l A lwami są Baronowie i Parowie. :224 niewidomi. Oni to wprowadzą cię do Izby Lordów. Pierwszy z nich - to Karol Mildmay, lord Fitzwalter, zasiadający na ła- wie baronów jako szósty z kolei, drugi - to Augustus Arun- del, lord Arundel do Trerice, zajmujący na ławie baronów miejsce trzydzieste ósme. Tu pierwszy herold królestwa zbliżył się o krok ku starcom i rzekł donośnym głosem: - Fermain Ciancharlie, baron Ciancharlie, baron Hunker- ville, margrabia Corleone na Sycylii pozdrawia wasze dostoj- ności. Obaj lordowie unieśli w górę swe kapelusze na całą długość ramienia, po czym na powrót przykryli głowy. Gwynplaine odwzajemnił się im takim samym ukłonem. Odźwierny z czarną rózgą ruszył teraz przodem, za nim - Błękitny Płaszcz, za nim - Podwiązka. Za nimi, przed Gwynplaine'em - strażnik buławy. Obaj lor- dowie stanęli obok Gwynplaine'a, lord Fitzwalter po prawej, 6 lord Arundel de Trerice po lewej jego ręce. Starszy z nich dwóch lord Arundel był już bardzo sędziwy. Zmarł on w rok później, pozostawiając w spadku małoletniemu wnukowi. Ja- nowi, parostwo swoje, które ostatecznie wygasło w roku 1768. Orszak ten opuścił Malowaną Izbę i wszedł w galerię z pila- strami, pod którymi stali na przemian angielscy i szkoccy halabardnicy. Halabardnicy szkoccy stanowili ów wspaniały zastęp o gołych kolanach, który później nieco, pod Fontenoy, godnie potykał się z jazdą francuską i owymi kirasjerami królewskimi, do których mawiał pułkownik ich: „Mości panowie, umocnijcie na głowach kapelusze, za chwilę będziemy mieli zaszczyt ruszenia do na- tarcia". Kapitan halabardników angielskich i kapitan halabardników szkockich sprezentowali szpady Gwynplaine'owi i obu towa- rzyszącym mu lordom. Żołnierze sprezentowali halabardy. W głębi galerii jaśniały ogromne drzwi, tak wspaniałe, że dwa ich skrzydła wyglądały jak ze złota. Człowiek śmiechu, ł. II Po obu ich stronach stały nieruchomo dwie postacie. Po liberii poznać można było, że są to door-keepers, „odźwierni". Tuż przed drzwiami tymi galeria rozszerzała się w oszkloną rotundę. W rotundzie, na fotelu z niepomiernie wysokim oparciem, siedział dostojnik jakiś, wyróżniający się pysznością ubioru i wielkością peruki. Był to William Cowper, lord-kanclerz Anglii. Nie byle jaka to zaleta być większym kaleką niż król. William Cowper był krótkowidzem, Anna również, lecz w mniejszym stopniu. Krótkowzroczność Williama Cowpera spodobała się krótkowzroczności monarchini i sprawiła, że jej królewska mość obrała go sobie na kanclerza i stróża swego królewskiego sumienia. William Cowper miał usta o górnej wardze wąskiej, dolnej zaś obwisłej i grubej, co bywa oznaką półdobroci. Oszklona rotunda oświetlona była lampą zawieszoną u sufitu. Lord-kanclerz siedział z powagą w swoim wysokim krześle. Po jego prawej ręce stał stół, przy którym zajął miejsce pisarz koronny, po jego lewej ręce stał stół, przy którym zajął miejsce pisarz parlamentu. Przed każdym z nich leżała otwarta księga ł przybory do pisania. • Za krzesłem lorda-kanclerza stał strażnik buławy trzymający buławę z koroną i dwaj dworzanie w perukach; jeden nosił za nim kraj płaszcza, drugi - sakiewkę. Wszystkie te urzędy istnieją jeszcze. Obok fotela, na rzeźbionej ławie, leżała szpada o złotej ręko- jeści i pochwa, i pas z czerwonego aksamitu. Za pisarzem koronnym stał urzędnik dworski trzymający oburącz płaszcz - płaszcz ceremonialny. Za pisarzem parlamentu inny dworski urzędnik trzymał obu- rącz inny płaszcz. W takich płaszczach parowie zasiadają w parlamencie. Oba te płaszcze sporządzone były ze szkarłatnego aksamitu, podbite białą taftą, z gronostajowymi pasami lamowanymi zło- tem na ramionach, a różniły się tym jedynie, że u płaszcza ceremonialnego kołnierz gronostajowy był nieco szerszy. Trzeci urzędnik dworski, librarian, trzymał na kwadratowej podstawie ze skóry flandryjskiej niewielką książeczkę, oprawną w czerwony safian, w której znajdowała się lista parów i gmin, dalej kilka kart białych, nie zapisanych, i ołówek; oba te przed- mioty według zwyczaju otrzymywał w darze każdy nowowstę- pujący członek parlamentu. Orszak, na którego końcu szedł Gwynplaine między dwoma patronującymi mu parami, zatrzymał się przed krzesłem lorda- -kanclerza. Obydwaj lordowie odkryli głowy. Gwynplaine uczynił tah jak i oni. Pierwszy herold królestwa odebrał z rąk Błękitnego Płasz- cza poduszkę srebrem tkaną, ukląkł i podał leżącą na poduszce czarną teczkę lordowi-kanclerzowi. Lord-kanclerz wziął teczkę i oddał ją pisarzowi parlamentu. Pisarz odebrał ją ze stosownym ceremoniałem i na powrót usiadł. Następnie otworzył teczkę i wstał. W tece znajdowały się dwa wymagane przez chwilę doku- menty - odręczne pismo królowej do Izby Lordów i wezwanie do zasiadania w parlamencie1, skierowane do osoby nowego para. Pisarz, stojąc, odczytał oba dokumenty głośno i wolno, jak. nakazywał szacunek. Wezwanie do zasiadania w parlamencie skierowane do lorda* Fermaina Ciancharlie kończyło się zwyczajową formułą: „ . . . Zalecamy wam jak najściślej2, powołując się na wier- ność i powolność, jaką nam winni jesteście, abyście we własnej osobie zająć zechcieli miejsce wasze w gronie prałatów i parów zasiadających w parlamencie naszym w Westminsterze, po to, •l Writ of summons. 2 Strictły enjoin you. » • J5- by zgodnie z honorem i sumieniem waszym orzekać o sprawach królestwa i Kościoła". Po odczytaniu królewskiego pisma odezwał się lord-kanclerz: - Wola jej królewskiej mości została objawiona. Lordzie Fermainie Ciancharlie, czy odrzekasz się, wasza dostojność, od dogmatu przemiany chleba i wina w ciało i krew pańską, od kultu świętych i od mszy? Gwynplaine skłonił się. - Prawom zadosyć się stało - rzekł lord-kanclerz. A pisarz parlamentu powiedział: - Jego dostojność dał świadectwo prawdzie. Lord-kanclerz mówił dalej: - Milordzie Fermainie Ciancharlie, odtąd zasiadać możecie w parlamencie. - Niechaj tak się stanie - odezwali się dwaj lordowie pa- tronujący osobie Gwynplaine'a. Pierwszy herold królestwa powstał z klęczek, wziął z ławy szpadę i przypasał ją Gwynplaine'owi do boku. „Co gdy się stało - powiadają stare kodeksy normandzkie - par bierze szpadę swoją i zasiada na wysokiej ławie i towa- rzyszy posiedzeniom". Teraz Gwynplaine usłyszał za sobą głos mówiący mu: - Odziewam waszą dostojność w płaszcz parlamentu. To odezwał się urzędnik dworski trzymający ten właśnie płaszcz. Włożył go Gwynplaine'owi na ramiona i zawiązał mu pod brodą czarne wstęgi gronostajowego kołnierza. W purpurowym płaszczu i ze szpadą u boku wyglądał teraz Gwynplaine tak samo jak i dwaj stojący po obu jego stronach lordowie. Librarian zbliżył się i włożył mu do kieszeni książeczkę. Pierwszy herold królestwa szepnął mu na ucho: - Wchodząc pokłonisz się krzesłu królewskiemu, milordzie. Krzesło królewskie - to tron. Tymczasem obaj pisarze pisali, każdy przy swoim stole, wpisując przyjęcie nowego para: jeden - do rejestrów koron- nych, drugi - do rejestrów parlamentu. Potem po kolei - najpierw pisarz koronny, później pisarz parlamentu - przedkładali księgi swoje lordowi-kanclerzowi. a ten podpisywał. Po położeniu obydwóch podpisów lord-kanclerz podniósł się: - Lordzie Fermainie Ciancharlie, baronie Ciancharlie, ba- ronie Hunkerville, margrabio Corleone na Sycylii, oto witam cię w gronie równych tobie - duchownych i świeckich lordów Wielkiej Brytanii. Dwaj lordowie, patronujący Gwynplaine'owi, dotknęli jego ramion. Odwrócił się. I oto wielkie złocone drzwi w głębi galerii otwarły się na oścież. Były to drzwi do Izby Parów Anglii. Nie upłynęło jeszcze półtorej doby od chwili, kiedy przed Gwynplaine'em, innym wówczas otoczonym orszakiem, otwarły się żelazne wrota więzienia Southwarku. Ze straszliwą szybkością przelatywały nad jego głową obłoki; obłoki, co były wydarzeniami; przeleciały z gwałtownością szturmu. II BEZSTRONNOŚĆ Utworzenie czegoś, co stałoby z królem na równi, utworzenie parostwa, było w dawnych, barbarzyńskich czasach pożyteczną fikcją. Ten nieskomplikowany wybieg polityczny, zastosowany we Francji i w Anglii, odmienne w obu krajach wydał rezul- taty. We Francji par był fałszywym królem; w Anglii był on prawdziwym księciem. Mniej wielkim niż we Francji, lecz bardziej rzeczywistym. Rzec by można: mniejszym, lecz groź- niejszym. Parostwo narodziło się we Francji. Kiedy - tego na pewno nie wiemy; według legendy - za panowania Karola Wielkiego; według historii -za panowania Roberta Mądrego. Historia nie bardziej pewna jest tego, co mówi, niż legenda. Favin pisze: „Król Francji chciał przyciągnąć ku sobie możnych swego stanu wspaniałym tytułem para, głoszącym, jakoby byli mu oni równi". Parostwo rozwidla się szybko i z Francji dociera do Anglii. Powstanie parostwa w Anglii było wielkim wydarzeniem, rzeczywiście ważnym w swoich skutkach. Zaczątkiem parostwa był już saksoński wittenagemot. Duński thane i normandzki vavasseur stopili się razem w barona. Baron i vir - to jedna i ta sama nazwa. Vir po hiszpańsku brzmi: varon i oznacza męża, mężczyznę w całym tego słowa znaczeniu. Od roku 1075 baronowie zaczynają dawać się we znaki królowi. I to jakiemu królowi! Wilhelmowi Zdobywcy. W roku 1086 tworzą oni pod- walinę ustroju feudalnego, podwaliną tą jest Doomsday-book. Księga Sądu Ostatecznego. Za panowania Jana bez Ziemi - konflikt; arystokracja francuska z pańska traktuje Wielką Bry- tanię i parowie Francji wzywają przed sąd swój angielskiego króla. Wśród baronów angielskich oburzenie. Podczas koronacji Filipa Augusta król Anglii jako książę Normandii niesie pierw- szą kwadratową chorągiew, a książę Guyenne'y - drugą. Przeciwko temu cudzoziemskiemu królowi-wasalowi wybucha „wojna panów". Baronowie zmuszają nieszczęsnego króla Jana bez Ziemi do podpisania Wielkiej Karty i stąd powstaje Izba Lordów. Papież bierze stronę króla i rzuca na lordów eksko- munikę. Czas - rok 1215. Papież - Innocenty III, ten, który napisał Veni sancte spiritus i przysłał Janowi bez Ziemi cztery cnoty główne w kształcie czterech złotych pierścieni. Lordowie trwają w swym uporze. Długi to pojedynek i trwać będzie przez kilka pokoleń. Pembroke walczy. Rok 1248, to rok Tym- czasowych Statutów Oksfordzkich. Dwudziestu czterech baro- nów ogranicza władzę króla, roztrząsa jego wolę i przyzywa po jednym rycerzu z każdego hrabstwa, by wzięli udział w tak rozszerzonym sporze. Zaranie gmin. Później lordowie dodadzą sobie do pomocy po dwóch obywateli z każdego dużego miasta i po dwóch mieszczan z każdego miasteczka. Stąd to właśnie. aż do czasów Elżbiety, parowie orzekają o ważności wyborów we wszystkich gminach. Z tej ich jurysdykcji narodziło się przysłowie: ,,Posłowie obierani być powinni bez trzech P, sine Prece, sine Pretio, sine Poculo. Co zresztą nie zapobiegło prze- kupstwu w wielu miasteczkach. W roku 1293 parowie Francji uważali, że król Anglii podlega ich sądom, i Filip Piękny za- wezwał przed oblicze swoje Edwarda I. Edward I był tym właśnie królem, który nakazał synowi swemu, aby po śmierci ugotował go i aby kości jego zabrał ze sobą na wojnę. Wobec szaleństwa królów lordowie odczuwać zaczynają potrzebę umo- cnienia parlamentu; i dzielą go na dwie izby, izbę wysoką i izbę niską. Przewagę zachowują lordowie najbezczelniej dla siebie. ,,Jeśli zdarzy się, że ktoś z Gmin będzie aż tak zuchwały, by niepochlebnie wyrazić się o Izbie Lordów, wzywają go oni przed swe oblicze i udzielają mu nagany, a niekiedy nawet i wysyłają go do Tower 1. Przy głosowaniu ta sama różnica. Lordowie głosują w Izbie, jeden po drugim, zaczynając od ostatniego z ławy baronów, zwanego ,,młodszym". Każdy z pa- rów odpowiada na wezwanie: „zezwalam" lub „nie zezwalam". W Izbie Gmin wszyscy głosują równocześnie, stadem: „tak" lub „nie". Gminy - oskarżają, sądzą - parowie. Z pogardy dla liczb poruczyli parowie Gminom - które nie omieszkają wy- ciągnąć z tego korzyści - nadzór nad Izbą Skarbową, „sza- chownicą" zwaną, która to nazwa według jednej opinii wy- wodzi się z wzoru szachownicy na kobiercu przykrywającym stół, według drugiej zaś - z układu szuflad starej szafy, w któ- rej za żelazną kratą znajdował się skarbiec królów Anglii. W końcu trzynastego stulecia pojawia się Rocznik - Year-book. Podczas wojny Dwóch Róż lordowie dają odczuć znaczenie swo- je, przeważając jej szale to na stronę Johna of Gaunt, księcia Lancaster, to na stronę Edmunda, księcia Yorku. Wat Tylera, Lollardów, Warwicka ,,kreującego królów", całą tę anarchię- -matkę, z której narodzi się wyzwolenie, wspiera, jawnie lub i Chamberlayne, Obecny stan Anglii, t. II, cz. 2, rozdz. IV, str. 64, ł 688. tajnie, feudalizm angielski. Lordowie żywią zazdrość w stosun- ku do tronu, zazdrość pożyteczną; kto zazdrości - ten pilnuje; ograniczają oni samowolę królewskich poczynań, nie dopusz- czają do zdrady stanu, podszczuwają samozwańczych Ryszar- dów przeciwko Henrykowi IV, grają rolę arbitrów, rozsądzają spór o trzy korony pomiędzy księciem Yorku i Małgorzatą d'Anjou, a w potrzebie chwytają za broń i staczają własne bitwy, Shrewsbury, Tewkesbury, Saint-Albans, raz przegrane, raz zwycięskie. Już w trzynastym wieku odnieśli oni zwycię- stwo pod Lewes i wygnali z granic królestwa czterech braci króla, synów Izabeli i hrabiego de la Marche, lichwiarzy, co z pomocą Żydów wyzyskiwali chrześcijan; w połowie książęta, w połowie oszuści, połączenie, jakie nieraz później oglądać bę- dziemy, w owych czasach jednakże nie cieszyło się ono jeszcze większym uznaniem. Aż do piętnastego wieku w królu angiel- skim widać jeszcze wyraźnie normandzkiego księcia i akty parlamentu sporządzane są w języku francuskim. Od panowa- nia Henryka VII z woli baronów zaczyna się spisywać je po angielsku. Anglia, bretońska pod Utherem Pendragonem, ro- mańska pod Cezarem, saksońska za czasów heptarchii, duńska pod Haroldem, normandzka pod Wilhelmem, dzięki lordom staje się-angielska. A później - anglikańska. Mieć u siebie swoją religię - to wielka siła. Papież z zewnątrz wysysa życie z narodu. Wszelka Mekka jest zawsze ośmiornicą. W roku 1534 Londyn żegna się z Rzymem, parowie zatwierdzają reformę i lordowie uznają Lutra. Odpowiedź na ekskomunikę z roku 1215. To Henrykowi VIII odpowiadało, lecz z innych względów lordowie byli mu niewygodni. Buldog wobec niedźwiedzia - oto, czym jest Izba Lordów wobec Henryka VIII. Kiedy Wolsey ukradł White-Hall narodowi, kiedy Henryk VIII ukradł White- -Hall Wolseyowi - kto warczy? czterej lordowie, Dartie de Chichester, Saint-John de Bletso i (te dwa nazwiska są nor- mandzkie) Mountjoye i Mounteagle. Król zagarnia władzę. I tu wkraczają parowie. Dziedziczność zawiera w sobie nieskazitel- ność; i stąd krnąbrność lordów. Baronowie burzą się nawet i wobec Elżbiety. Wynikiem tego jest kaźń w Durham. Ta tyrańska spódnica cała ufarbowana jest we krwi. Pień katowski pod halką z fiszbinów - oto, czym jest Elżbieta. Elżbieta zwo- łuje parlament, jak tylko może najrzadziej, i ogranicza liczbę członków Izby Lordów do sześćdziesięciu pięciu, w tym jeden tylko margrabia, Westminster, i ani jednego księcia. Królowie Francji zresztą, taką samą zazdrością powodowani, dokonali takiej samej eliminacji. Za panowania Henryka III było już tylko osiem księstw-parostw, a baron de Mantes, baron de Coucy, baron de Coulommiers, baron de Chateauneuf en Time- rais, baron de la Fere en Tardenois, baron de Mortagne i kilku innych jeszcze zachowali swą godność parów Francji ku wiel- kiemu niezadowoleniu króla. W Anglii korona życzliwym okiem widziała wygasanie parowskich rodów; dość będzie wspomnieć, że za panowania Anny liczba parostw wygasają- cych stopniowo od wieku dwunastego doszła do pięciuset sześć- dziesięciu pięciu. Wytępienia książąt, rozpoczętego przez wojnę Dwóch Róż, dokończyła Maria Tudor ciosami topora. Tak więc ścięto głowę szlachcie. Ścięcie księcia, to ścięcie głowy. Polity- ka, niewątpliwie, niezła, lepiej się jednak opłaca przekupić niż ściąć. Pojął to Jakub I. Przywrócił on tytuł księcia. Zrobił księciem faworyta swego, Yilliersa, który jego w zamian za to zrobił wieprzem1. Dokonała się przemiana księcia-feudała w księcia-dworzanina. I odtąd zaroiło się od książąt. Karol II dwóm swoim kochankom nadaje tytuły księżnych: Barbarze de Southampton i Ludwice de Querouel. Za panowania Anny była już dwudziestu pięciu książąt, w tym trzech cudzoziemców - Cumberland, Cambridge i Schoenberg. Czy te praktyki dwor- skie, wprowadzone przez Jakuba I, dają wyniki pożądane? Nie. Izba Lordów czuje, że kierować nią zaczyna intryga, i burzy się. Burzy się przeciwko Jakubowi I, burzy się przeciwko Ka- rolowi I, który, dodajmy tu mimochodem, przyłożył się nieco, być może, do śmierci ojca swego, jak Maria Medyce j ska, która - kto wie? - a nuż dopomogła nieco do śmierci swego mał- żonka. Między Karolem I i Izbą Parów powstaje rozłam. Lor- „Wasza wie- i Villiers mówił do Jakuba I Votre Cochownerie przowatość". 233; dowie, którzy za panowania Jakuba I pociągnęli przed sąd swój sprzeniewierzenie grosza publicznego w osobie Bacona, za Ka- rola I wytaczają proces zdradzie w osobie Staf forda. Przedtem skazali Bacona, teraz skazują Stafforda. Pierwszy stracił honor, drugi traci życie. W osobie Stafforda Karol I został ścięty po raz pierwszy. Lordowie przychodzą z pomocą Gminom. Król zwołuje parlament do Oksfordu, rewolucja zwołuje go do Lon- dynu; czterdziestu trzech parów idzie za królem, dwudziestu dwóch - za republiką. Z tego opowiedzenia się lordów po stronie ludu powstaje bili praw, zarys naszych francuskich praw człowieka, blady cień rzucony z głębiny przyszłości na rewolucję angielską przez rewolucję francuską. Takie są usługi. Niezamierzone, zapewne. I opłacone drogo, bo parostwo jest ogromnym pasożytem. Ale znaczne. Dzieło despotyzmu Ludwika XI, Richelieugo i Ludwika XIV, stwo- rzenie sułtanatu, powszechne upodlenie, za równość uważane, berło, co zamieniło się w pałkę bijącą na lewo i prawo, masy ujednolicone poniżeniem - wszystkie te zaiste tureckie oby- czaje wprowadzone zostały we Francji. W Anglii nie dopuścili do tego lordowie. Stworzyli oni z arystokracji mur, którego jedna strona ograniczała króla, druga - chroniła naród. Swą arogancję -wobec narodu okupili zuchwałością wobec monarchy. Simon, hrabia Leicester powiedział Henrykowi III: „Królu, skła- małeś". Lordowie nakładają serwituty na koronę; urażają króla w miejsce bardzo czułe - w łowiectwo. Każdy lord przecho- dzący przez park królewski ma prawo zabić daniela. Będąc u króla, lord jest u siebie. Król, który może znaleźć się w Wie- ży Londyńskiej, król, na którego utrzymanie w więzieniu prze- znacza ustawa dwanaście funtów szterlingów tygodniowo - -tyleż samo więc co i dla para - oto, co zawdzięcza Anglia Izbie Lordów. Więcej jeszcze. Zawdzięcza jej króla pozbawio- nego korony. To lordowie usunęli z tronu Jana bez Ziemi, to oni zmusili do złożenia berła Edwarda II i Ryszarda II, to oni złamali Henryka VI i sprawili, że Cromwell stał się możliwy. W Karolu I tkwił nie lada jaki Ludwik XIV! Dzięki Cromwel- Iowi nie zdążył się ujawnić. Należy zresztą przypomnieć tutaj, że Cromwell - żaden historyk nie zauważył tego faktu - też usiłował zostać parem; dlatego właśnie poślubił on Elżbietę Bourchier, potomkinię i dziedziczkę Cromwella, lorda Bour- chier, którego parostwo wygasło w roku 1471, i Bourchiera, lorda Robesart, którego parostwo wygasło w roku 1429. Lecz porwany gwałtownym rozwojem wydarzeń spostrzegł, iż przez unicestwienie króla szybciej da się zagarnąć władzę niż poprzez odzyskiwanie parostwa. Ceremoniał sądowy dotyczący lordów, bardzo ponury niekiedy, dosięgał osoby panującego. Na sądzie, po obu stronach oskarżonego para, stali dwaj strażnicy z Tower, z toporami na ramieniu. Według ustawy towarzyszyć mieliby oni w podobnej chwili i królowi też jak i każdemu innemu lor- dowi. Stara Izba Lordów przez pięć stuleci miała swój plan, swój cel i dążyła doń uporczywie. Zapewne, że i jej zdarzały się chwile słabości, roztargnienia, jak na przykład ów moment dziwny, kiedy to zwieść się dała okrętem wyładowanym serami, szynką i winem greckim, przysłanym jej przez Juliusza II. Ary- stokracja angielska była płochliwa, wyniosła, trudna, czujna, patriotycznie nieufna. Ona to przecież u schyłku siedemnastego stulecia, dziesiątą z kolei uchwałą z roku 1694, odebrała miastu Stockbridge w Southampton prawo wysyłania posła do parla- mentu i zmusiła Gminy do unieważnienia wyborów z tego miasta, splamionego sprzyjaniem papistom. Ona to od Jakuba, księcia Yorku, zażądała złożenia przysięgi, że odrzeka się katolickiej wiary, a kiedy odmówił - odsunęła go od tronu. Został on wprawdzie królem, lecz wreszcie lordowie zwyciężyli i wygnali go. Arystokracja ta podczas długiego okresu swego trwania miewała również i jakiś instynkt postępu. Pewna ilość światła, której nie doceniać nie należy, promieniowała z niej zawsze, z wyjątkiem okresu końcowego, który nadszedł teraz właśnie. Za panowania Jakuba II arystokracja pilnie strzegła, by w izbie niskiej na trzystu czterdziestu sześciu przedstawi- cieli mieszczan przypadało dziewięćdziesięciu dwóch przedsta- wicieli szlachty, a szesnastu baronów „z kurtuazji" z Pięciu Portów dostatecznie równoważyło pięćdziesięciu przedstawicie- li dwudziestu pięciu dużych miast. Przy całym zepsuciu, jakie szerzyła, przy całym swoim egoizmie, arystokracja ta w pew- nych wypadkach wykazywała niezwykłą bezstronność. Sądzi się ją surowo. Historia traktuje życzliwie tylko Gminy; trzeba by rozpatrzyć ten pogląd. Wydaje się nam, że znaczenie lordów było bardzo duże. Oligarchia - to niezależność, w stadium bar- barzyńskim, ale niezależność. Spójrzcie na Polskę, królestwo z imienia, republikę w rzeczywistości. Parowie Anglii otoczyli tron swoją podejrzliwą opieką. W licznych okazjach lordowie potrafili dać się królowi we znaki, potrafili to lepiej niż Gminy. Szachowali oni króla. W pamiętnym roku 1694 na przykład ustawa o obowiązku zwoływania parlamentu co trzy lata od- rzucona przez Gminy dlatego, że nie życzył jej sobie Wil- helm III, uchwalona została przez parów. Rozdrażniony Wil- helm III odebrał zamek Pendennis hrabiemu de Bath, a wice- hrabiemu Mordaunt wszystkie jego urzędy. Izba Lordów była to republika wenecka w samym sercu angielskiego królestwa. Celem jej było ograniczenie roli króla do roli doży i dzięki niej naród wyrósł o tyle, o ile umniejszony został król. Królowie rozumieli to i nienawidzili parów. Obie strony usilnie pracowały, by jak najbardziej ograniczyć się nawzajem. A te wzajemne ograniczenia wychodziły na pożytek ludowi. Dwie ślepe siły, monarchia i oligarchia, nie spostrzegały nawet, że pracują na korzyść kogoś trzeciego - demokracji. W po- przednim stuleciu, kiedy udało się powiesić para, lorda Ferrers - jakąż radość wzbudziło to na królewskim dworze! Wieszano go na jedwabnym stryczku, to prawda. Z kurtuazją. Para Francji nie powieszono by nigdy. Zauważył to z pańska książę de Richelieu. Zgoda. Ścięto by go. Wyższy stopień kur- tuazji. Montmorency-Tancarville podpisywał się: „Par Francji i Anglii", przesuwając tym sposobem swoje angielskie parostwo na drugie miejsce. Parowie Francji wyżej nosili się, a mniej mogli, bardziej dbali o rangę swą niż o władzę, pierwszeństwo ważniejsze im było niż panowanie. Różnica między nimi i lor- dami mieści się w tym odcieniu, którym próżność różni się od pychy. Co obchodziło rzeczywiście parów Francji? Dbali oni, aby brać prym i krok przed cudzoziemskimi książętami, przed grandami Hiszpanii i patryc j uszami Wenecji, by zmusić do za- siadania na najniższych miejscach w parlamencie marszałków Francji, konetabla i admirała Francji, choćby był on hrabią Tuluzy i synem Ludwika XIV, by pilnować rozróżnienia między parostwem po mieczu i parostwem po kądzieli, utrzy- mać należyty dystans między zwykłym hrabstwem, jak Arma- gnac lub Albret, a hrabstwem-parostwem, jak Evreux, przy- wdziewać w pewnych okazjach błękitną wstęgę czy też złote runo w dwudziestym piątym roku życia, przeciwstawiać księciu de Tremoille, najstarszemu parowi królestwa, księcia d'Uzes, najstarszego para parlamentu, zgłaszać pretensje swoje do tyluż pazi i koni u karety, ile miewał ich elektor, kazać mówić do siebie monseigneur pierwszemu prezydentowi, roztrząsać, czy książę du Maine jako hrabia d'Eu ma prawo używania tytułu parowskiego z roku 1458, i aby ustalić, czy przez wielką salę posiedzeń przechodzić należy na skos czy też wzdłuż ścian. A co naprawdę obchodziło lordów? Akt nawigacyjny, przysięga na wyrzeczenie się katolickiej wiary, wprzęgnięcie Europy w służbę Anglii, zapanowanie na morzach, wygnanie Stuartów, wojna z Francją. Tu - przede wszystkim etykieta; tam - przede wszystkim mocarstwo. Parowie Anglii ścigali zdobycz, parowie Francji ścigali cienie. Izba Lordów Anglii stała się więc punktem wyjścia; w cywi- lizacji znaczy to bardzo wiele. Przypadł jej w udziale zaszczyt dania początku narodowi. Była ona pierwszym wcieleniem jed- ności całego ludu. Opór angielski, ta ciemna a wszechwładna siła, narodził się w Izbie Lordów. Baronowie, szeregiem aktów przemocy dokonanych na osobie władcy, pokazali drogę do ostatecznej detronizacji króla. Dziś Izba Lordów nie bez zdzi- wienia i smutku spogląda na to, czego niechcący i bezwiednie dokonała. Tym bardziej że jest to już nie do odrobienia. Czym są ustępstwa? Nadawaniem praw. I narody dobrze to wiedzą. „Daję" - mówi król; „Biorę swoje" - mówi naród. Izba Lor- dów sądziła, że tworzy przywileje dla parów, a wypracowała prawa dla obywateli. Arystokracja, ten jastrząb drapieżny, wy- siedziała orle jajo - wolność. Dziś skorupa jajka została rozbita, orzeł wyfrunął i buja w powietrzu, a jastrząb kona. Arystokracja zamiera, Anglia rośnie. Ale oddajmy sprawiedliwość arystokracji. Utrzymała ona w równowadze władzę królewską, była jej przeciwwagą. Była przeszkodą na drodze despotyzmu; miała znaczenie bariery. Podziękujmy jej i pochowajmy ją. III STARA SALA Tuż obok westminsterskiego opactwa znajdował się staro- żytny pałac normandzki, który za panowania Henryka VIII spłonął. Z pałacu tego zachowały się dwa skrzydła. Edward VI w jednym z nich umieścił Izbę Lordów, a w drugim Izbę Gmin. Nie istnieją już ani te dwa skrzydła, ani te dwie sale, wszyst- ko zostało przebudowane. Wspominaliśmy już i podkreślamy raz jeszcze, że pomiędzy dawną i dzisiejszą Izbą Lordów nie ma żadnego podobieństwa.* , Zburzono stary pałac i tym samym zburzono po trosze stary obyczaj. Uderzenia oskarda w gmach odbijają się zawsze i w obrzędach, i w ustawach. Stare kamienie rozpadając się pociągają za sobą stare prawa. Wprowadźcie do okrągłej sali senat z sali kwadratowej, a będzie on innym już senatem. Zmiana muszli przekształca mięczaka. Jeżeli pragniecie zachować jakąkolwiek rzecz starą, ludzką. czy boską, kodeks czy dogmat, patryc j at czy kapłaństwo, nie odnawiajcie w niej gruntownie niczego, nie odnawiajcie nawet jej zewnętrznej oprawy. Co najwyżej tu czy tam wstawcie- łatę. Jezuityzm, na przykład, jest taką łatą na katolicyzmie.. Tak postępujcie z budynkami, jak postępujecie z instytucjami. Cienie muszą mieszkać w ruinach. Zgrzybiałe potęgi źle się- czują w świeżo przystrojonych mieszkaniach. Instytucje-łach- many potrzebują pałaców-ruder. Pokazać wnętrze dawnej Izby Lordów to tyle co pokazać nieznane. Historia to noc. W historii nie ma drugiego planu. Zanik i mrok pochłaniają natychmiast wszystko, co nie znaj- duje się już na samym przedzie sceny. Wyniesiono dekoracje, przemazano, zapomniano. Minione to synonim Nieznanego. Parowie Anglii jako najwyższy sąd zasiadali w wielkiej sali Westminsteru, a jako izba ustawodawcza - w innej sali, zwa- nej ,,domem lordów", house of the lords. Oprócz sądu parów Anglii, który zbierał się tylko na wezwa- nie korony, dwa inne trybunały angielskie, niższe niż sąd parów, lecz wyższe od wszelkich innych jurysdykcji, zbierały się w wielkiej sali Westminsteru. Zasiadały one, sąsiadując ze sobą, w przedniej części sali. Pierwszemu trybunałowi, zwane- mu sądem królewskim, przewodniczył w zasadzie sam król; drugiemu, zwanemu sądem kanclerskim, przewodniczył kan- clerz. Pierwszy sąd zatwierdzał wyroki, drugi rozpatrywał sprawy ułaskawień. To kanclerz doradzał królowi, by skorzystał z prawa łaski; nieczęsto. Dwa te sądy, do tej pory jeszcze istniejące, interpretowały ustawy i poprawiały je nieco; sztuka sadzenia bowiem - to przemiał kodeksu na orzecznictwo. Przemysł, z którego poczucie słuszności wywiązuje się, jak tylko potrafi. W tym miejscu surowym, w wielkiej sali West- minsteru, odbywała się i fabrykacja prawa, i jego stosowanie. Sklepienie tej sali było z kasztanowego drzewa, którego nie ima się pajęczyna; obrastają nią ustawy, to dość. Zasiadanie jako sąd i zasiadanie jako izba ustawodawcza - to dwie różne sprawy. Podwójność ta składa się na najwyższą władzę. Długotrwały parlament, co rozpoczął się trzeciego li- stopada 1640 roku, zrozumiał, że rewolucja potrzebuje tego podwójnego miecza. Ogłosił się więc, na podobieństwo Izby Pa- rów, władzą i sądową, i ustawodawczą zarazem. Izba Lordów posiadała tę podwójną władzę od niepamiętnych czasów. Jak to rzekliśmy, jako sędziowie zasiadali lordowie w Westminster-Hallu; jako prawodawcy zbierali się' w innej sali. Ta inna sala, właściwa Izba Lordów, była podłużna a wąska. Światło przedostawało się do jej wnętrza przez cztery tylko okna wyrżnięte w górze sklepienia; prócz tego nad baldachi- mem królewskim znajdowało się owalne okno o sześciu szybach, z zasłoną. Wieczorami jedynym oświetleniem były świece dwu- nastu kandelabrów przytwierdzonych do ścian. Sala weneckiego senatu oświetlona była jeszcze bardziej skąpo. Sowy wszech- władzy dobrze się czują wśród półmroku. Nad salą, w której zbierali się lordowie, wznosiło się wy- niosłe sklepienie, całe jakby z małych ostrosłupów ułożone i wyzłacane bogato. Gminy miały tylko płaski sufit; w bu- downictwie monarchii wszystko ma swoje znaczenie. W jednym końcu długiej sali lordów znajdowały się drzwi, w drugim, naprzeciw nich - tron. Tuż za drzwiami przecinała ją na poprzek krata, rodzaj granicy wyznaczającej miejsce, w którym kończy się lud, a zaczyna arystokracja. Na prawo od tronu, na kominku z herbem w górze - dwie marmurowe płaskorzeźby. Na jednej - zwycięstwo pod Cuthwolph nad Bretonami w ro- ku 572, na drugiej - geometryczny plan miasta Dunstable, które ma tylko cztery ulice, równoległe do czterech stron świa- ta. Na podwyższeniu, z trzech stopni składającym się, stał tron. Tron nazywany był „krzesłem królewskim". Na dwóch na- przeciwległych dłuższych ścianach rozwieszone były ogromne tkaniny ofiarowane lordom przez Elżbietę. Przedstawione były na nich w następujących po sobie obrazach przygody Niezwy- ciężonej Armady, od wypłynięcia jej z Hiszpanii aż po klęskę u brzegów Anglii. Wysmukłe zarysy statków utkane były złotą i srebrną nicią, która z upływem czasu sczerniała. Pod tą tka- niną, poprzecinaną w pewnych odstępach przez przytwierdzo- ne do ścian świeczniki, ustawione były na prawo od tronu trzy rzędy ław dla biskupów, na lewo zaś - trzy rzędy ław dla książąt, margrabiów i hrabiów, na trzech schodach. Na trzech ławach pierwszego rzędu zasiadali książęta; na trzech ławach drugiego rzędu - margrabiowie, na trzech ławach trzeciego rzędu - hrabiowie. Ława wicehrabiów ustawiona była pod kątem, na wprost tronu, za nią zaś, pomiędzy wicehrabiami i kratą, stały dwie ławy dla baronów. Po prawej stronie tronu, na najwyższej ławie, zasiadali dwaj arcybiskupi, Canterbury i Yorku; na średniej ławie - trzej biskupi, Londynu, Durham i Winchester; pozostali biskupi zajmowali najniższą ławę. Arcy- biskup Canterbury wyróżnia się znacznie od reszty wysokiego duchowieństwa: jest on biskupem „z bożej opatrzności", a wszyscy inni są biskupami tylko „z bożego przyzwolenia". Przy tronie, po stronie prawej, stało krzesło dla księcia Walii, .po lewej - dwa składane krzesła dla książąt krwi, z tyłu, za nimi - podwyższenie dla parów małoletnich, nie biorących jeszcze udziału w obradach Izby. Wszędzie kwiaty lilii; a na wszystkich czterech ścianach wielkie tarcze z herbami Anglii, tak nad królem, jak i nad parami. Synowie parów i spadko- biercy parostw asystowali przy debatach stojąc za tronem, między baldachimem i ścianą. Tron stał w głębi, a ławy parów w rzędach pod ścianami, pozostawiając na środku sali pustą prostokątną przestrzeń. W tym ogromnym prostokącie, zasła- nym kobiercem z herbami Anglii, leżały cztery wory napełnio- ne wełną; na jednym z nich, u stóp tronu, zasiadał kanclerz, między buławą i pieczęcią, na drugim, przed ławami biskupów, zasiadali sędziowie - radcy stanu biorący udział w posiedze- niach bez prawa głosu, na trzecim, przed ławami książąt, mar- grabiów i hrabiów, zasiadał sekretarz stanu, na czwartym, po- łożonym przed ławą wicehrabiów i baronów - pisarz koronny i pisarz parlamentu, obok nich zaś klęczeli dwaj niżsi pisarze i na tym worku pisali. Na środku prostokątnej przestrzeni stał stół suknem przykryty, na nim akty, rejestry, księgi, wielkie srebrne kałamarze i wysokie czteroramienne świeczniki. Paro- wie zasiadali w ławach w chronologicznym porządku, według daty utworzenia parostwa. Zajmowali miejsca swoje według starszeństwa tytułu, a gdy tytuł był taki sam - według jego dawności. Przy kracie stał odźwierny z czarną rózgą, trzymając w ręku swój pręt. W drzwiach - urzędnik towarzyszący odźwiernemu z czarną rózgą, a przed drzwiami herold czarnej rózgi, którego obowiązkiem było otwieranie posiedzenia trzy- krotnym okrzykiem: „Słuchajcie!" Słowo to wymawiał po fran- H - Człowiek śmiechu, t. II cusku - Oyez! - z uroczystym akcentem na pierwszej sylabie. Obok herolda stał strażnik kanclerskiej buławy. Jeżeli posiedzenie odbywało się w przytomności króla, świec- cy parowie mieli na głowach korony, duchowni zaś parowie - mitry. Arcybiskupi używali mitry z koroną książęcą, biskupi zaś, idący po wicehrabiach, używali jako mitry baronowskiego bi- retu z perłami. Zauważmy teraz rzecz niezwykłą a pouczającą: ów prostokąt ukształtowany z tronu, biskupów i baronów, z urzędnikami klę- czącymi w środku - to dawny parlament francuski z czasów dwóch pierwszych dynastii. Władza i we Francji, i w Anglii taki sam wygląd przybrała, Hincmar w swoim De ordinatione sacri pa.la.tii z roku 853 opisał Izbę Lordów obradującą w West- minsterze w osiemnastym wieku. Coś na kształt dziwacznego protokołu spisanego na dziewięćset lat z góry. Czym jest historia? Echem przeszłości odbitym przez przy- szłość. Odblaskiem przyszłości rzuconym w przeszłość. Posiedzenia parlamentu odbywały się ustawowo co siedem lat. Lordowie obradowali w tajemnicy, przy drzwiach zamknię- tych. Posiedzenia Izby Gmin były otwarte, publiczne. Popular- ność uważana była za poniżenie. Liczba lordów była nieograniczona. Prawo mianowania no- wych lordów było groźbą, którą rozporządzała władza króla. Środkiem sprawowania rządów. W początkach osiemnastego stulecia liczba członków Izby Lordów była bardzo duża. I jeszcze powiększyła się od tamtej pory. Rozcieńczanie arystokracji to dobra polityka. Kto wie, czy Elżbieta nie popełniła błędu zgęszczając instytucję parostwa do sześćdziesięciu pięciu lordów. Im mniej jest liczna arysto- kracja, tym silniejsza bywa. W zgromadzeniach - im więcej członków, tym mniej głów. Jakub II pojął to i podniósł ilość członków Izby Lordów do stu osiemdziesięciu ośmiu; stu osiem- dziesięciu sześciu, jeżeli odliczymy dwie księżne alkowy kró- lewskiej, Portsmouth i Cleveland. Za panowania Anny Izba Lordów miała dwustu siedmiu członków razem z biskupami. Nie licząc księcia Cumberland, małżonka królowej, było wówczas książąt dwudziestu pięciu, z których pierwszy, Nor- folk, nie zasiadał w Izbie, był bowiem katolikiem, za to ostatni, Cambridge, elektor hanowerski, zasiadał w niej, choć był cu- dzoziemcem. Ponieważ Winchester, pierwszy i jedyny margra- bia Anglii, jak Astorga jest jedynym margrabią Hiszpanii, był nieobecny, jako jakobita, w Izbie Lordów zasiadało pięciu mar- grabiów - pierwszym z nich był Lindsey, ostatnim Lothian; siedemdziesięciu dziewięciu hrabiów - pierwszym z nich był Derby, ostatnim Islay; dziewięciu wicehrabiów - pierwszym z nich był Hereford, ostatnim Lonsdale; i sześćdziesięciu dwóch baronów, z których pierwszym był Abergaveny, a ostatnim Hervey. Lord Hervey, jako ostatni z ławy baronów, był tak zwanym ,,młodszym" Izby. Derby, przed którym pierwszeństwo mieli hrabiowie Oksfordu, Shrewsbury i Kentu, za panowania Jakuba II był czwartym, za panowania Anny stał się pierw- szym z hrabiów. Znikły ze spisu baronów dwa nazwiska kan- clerzy: Yerulam, pod którym to imieniem historia odnajduje Bacona, i Wem, pod którym to imieniem historia odnajduje Jeffreysa. Bacon, Jeffreys, imiona na różny sposób ponure. W roku 1705 na dwudziestu sześciu biskupów tylko dwudziestu pięciu zasiadało w Izbie, biskupstwo Chester nie było bowiem obsadzone. Niektórzy spośród biskupów byli wielkimi magna- tami; a więc choćby William Talbot, biskup Oksfordu, głowa protestanckiej gałęzi swego rodu. Inni spośród nich byli to znani uczeni, jak na przykład John Sharp, arcybiskup Yorku, były dziekan w Norwick, Tomasz Spratt, biskup de Rochester, poeta apoplektycznej postaci, i ów biskup Lincolnu, który umrzeć miał jako arcybiskup Canterbury, a zwał się Wake i był przeciwnikiem Bossueta. W okazjach szczególnie uroczystych, kiedy Wysoka Izba za- poznać się miała z wolą i życzeniami korony, całe to zgroma- dzenie dostojne, w płaszczach, w perukach, w kapeluszach z pió- rami, w mitrach, zasiadało rzędami, na różnej wysokości, głowa ia* przy głowie, w sali parów, wzdłuż ścian, na których majaczyły niewyraźne widoki burzy unicestwiającej Niezwyciężoną Ar- madę. Co rozumieć należało: Burza słucha rozkazów Anglii. IV STARA IZBA Cała ceremonia uznania Gwynplaine'a, od chwili wejścia jego pod sklepienie King's Gate aż do złożenia przysięgi na wyrze- czenie się katolickiej wiary w oszklonej rotundzie, odbywała się raczej w półmroku. Lord William Cowper nie pozwolił na to, by jemu, kancle- rzowi Anglii, opisywano nazbyt szczegółowo zeszpecenie mło- dego lorda Fermaina Ciancharlie, znajdując, iż sama już świa- domość tego, że par nie jest piękny, leży poniżej jego kanclerskiej godności, że obraziłaby go zuchwałość niżej od niego postawionych, którzy by mu przynieśli tego rodzaju wia- domość. Prosty lud z przyjemnością powtarza: ,,tamten książę jest garbaty". A więc kalectwo jest ujmą dla lorda. Królowa rzuciła mu w tej materii słów kilka, na co lord-kanclerz ogra- niczył się do odpowiedzi, że ,,obliczem magnata jest wielkość jego rodu". Czytał jednak protokoły, musiał zatwierdzać je i podpisywać - zrozumiał więc w ogólnym zarysie, jak się rzeczy mają. I stąd też ostrożności. Twarz nowego lorda mogłaby przy wprowadzaniu go do Izby wywołać niejaką sensację. Należało temu zapobiec. Lord-kanc- lerz przedsięwziął stosowne środki. Jak najmniej niezwykłych wydarzeń - oto cel i zasada postępowania osób prawdziwie godnych. Wstręt do niespodzianek jest cząstką powagi. Należało tak uczynić, by przyjęcie Gwynplaine'a do Izby Lordów odbyło się gładko, niby przyjęcie jakiegokolwiek innego spadkobiercy parowskiego tytułu. Dlatego to właśnie lord-kanclerz rozkazał, aby wprowadze- nie do Izby lorda Fermaina Ciancharlie odbyło się podczas posiedzenia wieczornego. Kanclerz, jako strażnik wrót - ouo- dammodo ostiarius, według starych kodeksów normandzkich, januarum cancellorumgne potestas, według Tertuliana - może pełnić urząd swój poza izbą, na jej progu, i lord William Cow- per skorzystał z tego przysługującego mu prawa dopełniając czynności uznania lorda Fermaina Ciancharlie w oszklonej rotundzie. Przyśpieszył też godzinę obrzędu, by nowy par wszedł do izby, zanim się rozpocznie posiedzenie. Zdarzało się już zresztą, że parowi godność jego nadaną zo- stała nie w samej izbie, lecz na jej progu. Pierwszy dziedziczny baron, John de Beauchamp z Hołtcastle, otrzymał od Ryszar- da II w roku 1387 tytuł barona Kidderminster w taki właśnie sposób. Lord-kanclerz, co prawda, odnawiając ten obyczaj samemu sobie przysporzył kłopotu i niedogodności zeń wynikające po- znać miał już za niespełna dwa lata, przy wprowadzaniu wice- hrabiego Newhaven do Izby Lordów. Lord William Cowper, krótkowidz, jak wiemy, ledwie że dostrzegł coś niecoś ze szpetoty Gwynplaine'a, a dwaj wpro- wadzający go lordowie w ogóle nie zauważyli niczego. Starcy ci byli prawie ślepi. Lord-kanclerz wybrał ich z rozmysłem. Nie dosyć na tym; lord-kanclerz, który dojrzał tylko wysoki wzrost i okazałą postawę Gwynplaine'a, uznał, że ma on ,,zna- komitą prezencję". Kiedy door-keeper otworzył przed Gwynplaine'em oba skrzy- dła wielkich' drzwi, kilku zaledwie lordów znajdowało się na sali. Prawie wszyscy byli starzy. Starcy najpunktualniej zja- wiają się na zebrania i naj wytrwałej asystują kobietom. Na ławie książąt siedziało ich dopiero dwu, jeden siwy, drugi szpa- kowaty, Tomasz Osborne, książę Leeds, i Schonberg, syn owe- go Schonberga, Niemca z urodzenia, Francuza z marszałkow- skiej laski, a z parostwa - Anglika, który bił się przeciwko Anglii jako Francuz, po czym, wygnany przez edykt nantejski - bił się przeciwko Francji jako Anglik. Z lordów duchownych na najwyższej ławie siedział samotnie arcybiskup Canterbury, prymas Anglii, na najniższej zaś - doktor Simon Patrick, bi- skup Ely, rozmawiał z Ewelinem Pierrepont, margrabią Dor- chester, który tłumaczył mu, na czym polega różnica między koszokopem a murem łączącym dwa bastiony i między palisadą a kolcami; palisada bowiem są to słupy raz koło razu ustawio- ne dookoła namiotów, aby chronić obozowisko, kolce zaś - to pale zaostrzone na końcu, które umieszcza się pod machikułami fortecy, a utrudniać mają one szturm - oblegającym i uciecz- kę - oblężonym; i margrabia wyjaśniał biskupowi, w jaki sposób otacza się kolcami zamek obronny wkopując je do po- łowy w ziemię, a drugą połowę pozostawiając na zewnątrz. Tomasz Thynne, wicehrabia Weymouth, stanął pod świeczni- kiem i oglądał plany swego architekta, chciał bowiem mieć w ogrodzie swoim w Long Leate, w Wiltshire, trawnik zwany „pociętym gazonem", na który składały się na przemian kwa- draty zielonej trawy, żółtego piasku, czerwonego piasku, mu- szli rzecznych i węglowego miału. Na ławie wicehrabiów sie- działo kilku starszych lordów - Essex, Ossulstone, Peregrine, Osborn, William Zulestein, hrabia de Rochefort - i kilku mło- dych, ze stronnictwa przeciwników peruki; otaczali oni Price Devereux, wicehrabiego Hereford, i roztrząsali kwestię, czy napar z liści ostrokrzewu jest .herbatą. - Prawie - twierdził Osborn. - Najzupełniej - utrzymywał Essex. Dyskusji tej przysłuchiwał się uważnie Pawlets Saint-John, kuzyn Boling- broke'a, którego uczniem po trosze będzie później Wolter, gdyż choć ojciec Poree zaczął kształtować Woltera, dokończył tego dzieła Bolingbroke. Na ławie magrabiów Tomasz de Grey, margrabia Kentu, lord szambelan królowej, zapewniał Roberta Bertie, margrabiego Lindsey, lorda szambelana Anglii, że naj- wyższy los na wielkiej loterii angielskiej w roku 1614 wygrany został przez dwu uchodźców francuskich, pana Lecoq, byłego radcę parlamentu Paryża, i pana Ravenel, szlachcica bretoń- skiego. Hrabia Wymes czytał książkę noszącą tytuł: Ciekawe zastosowanie wyroczni sybilinsk''ch. John Campbell, hrabia Greenwich, sławny ze swej długiej brody, wesołości i osiem- dziesięciu siedmiu lat, pisał list do kochanki. Lord Chandos ob- cinał sobie paznokcie. Posiedzenie, mające rozpocząć się za chwilę, było posiedzeniem królewskim, a koronę reprezentować na nim mieli dwaj królewscy komisarze. Pomocnicy odźwier- nych ustawili dla nich u stóp tronu ławę krytą szkarłatnym aksamitem. Na drugim worze z wełną siedział kustosz archi- wów koronnych, sacrorum scriniorum magister, który miesz- kał wówczas w dawnym domu przechrztów żydowskich. Przy czwartym worze klęczeli dwaj niżsi pisarze i przeglądali księgi. Tymczasem lord-kanclerz zasiadł na pierwszym worze wełny, weszli urzędnicy dworscy i jedni zasiedli, drudzy zaś stanęli na przynależnych sobie miejscach, arcybiskup Canterbury wstał i odmówił modlitwę, rozpoczynało się posiedzenie. Na Gwynplaine'a nikt jeszcze nie zwrócił uwagi, choć znajdował się on na sali już od pewnego czasu; druga ława baronów, na której było jego miejsce, stała tuż przy kracie, tak że ledwie kilka kroków miał do niej od drzwi. Dwaj wprowadzający lordowie zasiedli po obu jego stronach maskując tym sposobem obecność nowego przybysza. Nikt jeszcze nie wiedział o niczym, pisarz parlamentu odczytał półgłosem - a raczej może: wy- szeptał - treść dokumentów tyczących nowego lorda, a lord- -kanclerz ogłosił akt przyjęcia go w poczet członków Wysokiej Izby wśród tego, co w sprawozdaniach zwie się „ogólną nie- uwagą". Wszyscy rozmawiali. W izbie panował gwar, wśród jakiego jakże często dzieją się na zgromadzeniach rzeczy naj- niezwyklejsze, którym później niejednokrotnie dziwią się sami zebrani. Gwynplaine siedział w milczeniu, z odkrytą głową, między dwoma starymi parami, lordem Fitz Walterem i lordem Arundel. Zaznaczyć trzeba, że Barkilphedro, który, jak zawsze szpie- dzy, wiadomości miał dokładne, a postanowił sobie święcie do- piąć swego - zadbał o to, by zniekształcenie lorda Fermaina Cianchariie przedstawić lordowi-kanclerzowi w formie jak naj- łagodniejszej, że podkreślał z naciskiem, iż Gwynplaine, może, jeśli zechce, powstrzymać swój wieczny śmiech i nadać wyraz powagi swej oszpeconej twarzy. Barkilphedro zapewne przesa- dził nieco mówiąc o tej jego zdolności. A zresztą, z arystokra- 24T tycznego punktu widzenia jakież mieć to mogło znaczenie? Czyż lord William Cowper, wytrawny znawca tych spraw, nie był sam osobiście autorem maksymy, iż: „W Angli przywróce- nie do tytułu para więcej znaczy niż przywrócenie na tron króla"? Niewątpliwie, piękność i godność w parze chodzić po- wmny, lord o sfałszowanej, podrobionej twarzy - rzecz to nieprzyjemna, prawdziwa obelga przypadku; lecz czy w jakiej- kolwiek mierze może to umniejszyć jego prawa? Lord-kanclerz przedsięwziął stosowne ostrożności i słusznie uczynił, lecz w końcu z ostrożnościami czy też bez ostrożności - któż mógł- by przeszkodzić parowi w wejściu do Izby Parów? Krew wiel- kiego rodu wyższa jest nad wszelką brzydotę, nad wszelkie ka- lectwo. Czyż ryk dzikiego zwierza nie był na równi z parost- wem dziedziczny w starożytnej rodzinie Cuminów, hrabiów Buchan, wygasłej w roku 1347? Przecież para Szkocji pozna- wano po głosie tygrysa. Czyż przeszkodziły Cezarowi Borgii krwawe plamy na twarzy, kiedy zostawał księciem de Valen- tinois? Czyż ślepota przeszkodziła Jerzemu Luksemburskiemu, kiedy zostawał królem Czech? Czyż garb przeszkodził Ryszar- dowi III w objęciu tronu Anglii? Skoro przyjrzymy się tym sprawom z bliska, przekonamy się, że kalectwo i brzydota przyjmowane z wyniosłą obojętnością nie przeczą wielkości, lecz potwierdzają ją, świadczą o niej. Zniekształcenie nie może zakłócić rodowego majestatu, tak jest on wielki. Oto i druga, a nie najmniej ważna przyczyna. Nic więc nie mogło stanąć na przeszkodzie uznaniu Gwynplaine'a i przezorność lorda-kan- Clerza, pożyteczna z niższego, taktycznego punktu widzenia, była zbytkiem, luksusem, jeżeli się ją potraktuje z wysokości zasady arystokratyzmu. Wchodząc - według zalecenia pierwszego herolda królestwa, które przypomnieli mu jeszcze obaj starzy lordowie - ukłonił się Gwynplaine ,,krzesłu królewskiemu". A więc stało się. Był lordem, i Przez całe życie swoje patrzył, jak mistrz jego i nauczyciel, Ursus, kuli się z przerażenia pod blaskiem bijącym od tej wy- żyny, na której stanął teraz on, Gwynplaine. Znajduje się oto w najjaśniejszym, choć mrocznym przybyt- ku Anglii. Oto stary .szczyt feudalnej góry, na który od sześciu stuleci spogląda i Europa, i historia. Oto przerażająca aureola świata mroków. Wejście jego w krąg tej aureoli dokonało się. Dokonało się nieodwołalnie. Był tutaj u siebie. U siebie, i zasiadał na swoim miejscu na ławie, jak król w swoim krześle zasiada. Był tutaj, i odtąd żadna siła sprawić nie była w stanie, żeby go tutaj nie było. Królewska korona, którą oglądał pod tym baldachimem, by- ła siostrą jego korony. Był równy tronowi temu, był parem. Władzy króla przeciwstawiał swoją władzę feudała. Mniej- szą, lecz równą tamtej. Kim był wczoraj? Błaznem. Kim był dzisiaj? Księciem. Wczoraj - niczym. Dziś - wszystkim. Dokonało się nagłe zderzenie nędzy i wszechpotęgi, w głębi tego samego ducha, w tym samym przeznaczeniu stanęły one naprzeciw siebie, twarzą w twarz, i stały się oto dwiema poło- wami tej samej świadomości. Dwa widma - przeciwności i pomyślności - objęły w swo- je posiadanie tę samą duszę i każde ciągnęło ją ku sobie. Pate- tyczny podział jednego rozumu, jednej woli, jednego mózgu między dwu braci-wrogów - widmo biedne i widmo bogate. Abel i Kain, co spotkali się w jednym człowieku. V WIELKOPAŃSKIE ROZMOWY Ławy izby zapełniały się powoli. Zaczęli schodzić się lordo- wie. Na porządku dziennym znajdowało się głosowanie nad billem zwiększającym o sto tysięcy funtów szterlingów rentę roczną Jerzego Duńskiego, księcia Cumberland, małżonka kró- 249- Iowej. Prócz tego zapowiedziane były i inne jeszcze bille, które Z& zezwoleniem jej królewskiej mości wniesione być mają w Izbie przez komisarzy korony upełnomocnionych do udziele- nia im sankcji, co podnosiło posiedzenie do rzędu posiedzenia królewskiego. Wszyscy parowie na swoich zwykłych szatach lub też na dworskim stroju nosili płaszcze parlamentarne. Płaszcz taki - a był weń przyodziany również i Gwynplai- ne - był jednakowy dla wszystkich, z tą tylko różnicą, że książęta mieli na nich po pięć pasów gronostajowych, złotem obszywanych, margrabiowie po cztery, hrabiowie i wicehrabio- wie po trzy, a baronowie po dwa. Lordowie wchodzili po kilku na raz. Spotkali się na korytarzu, nie przerywali więc rozpo- czętej rozmowy. Niektórzy wchodzili samotnie. Stroje ich były uroczyste, ale nie ruchy, ale nie słowa. Wchodząc wszyscy skła- dali ukłon tronowi. Parowie napływali tłumnie. Ta defilada największych na- zwisk w państwie odbywała się bez żadnego ceremoniału, bo nie było tu przecież publiczności. Wszedł Leicester i uścisnął dłoń Lichfielda; po nim wszedł Karol Mordaunt, hrabia Peter- borough i Monmouth; był on przyjacielem Locke'a, za którego to namową wysunął wniosek przetopienia monet; później wszedł Karol Campbell, hrabia Loudoun, słuchając, co doń mó- wi Fulke Greville, lord Brooke; później Dorme, hrabia Caer- narvon; po nim - Robert Sutton, baron Lexington, syn tego Lexingtona, który doradzał Karolowi II wygnanie Gregoria Leti, historiografa, co na tyle aż był nieroztropny, że chciał stać się historykiem; za nim - piękny starzec, Tomasz Bella- syse, wicehrabia Falconberg; po nim weszli razem trzej kuzy- nowie Howard; Howard, hrabia Bindon, Bower-Howard, hrabia Berkshire, i Stafford-Howard, hrabia Stafford; po nich zaś John Lovelace, baron Lovelace; wygaśnięcie tego parowskiego rodu w roku 1736 pozwoliło Richardsonowi na wprowadzenie Lovelace'a do swojej powieści, na nazwanie stworzonego przez siebie bohatera tym właśnie imieniem. Wszystkie te osobisto- ści, na różne sposoby sławne, czy to w dziedzinie polityki czy też w dziedzinie wojny, a z których niejedna była chlubą An- glii, śmiały się i rozmawiały. Była to niby historia oglądana w domowym stroju. W niespełna pół godziny zeszli się już prawie wszyscy człon- kowie Izby. Nic w tym dziwnego, posiedzeniu przewodniczyć mieli przecież komisarze w imieniu królowej. Dziwne nato- miast było niezwykłe ożywienie rozmów. Izba, niedawno jesz- cze jakby senna, wrzała teraz jak zaniepokojony ul. Obudziło ją przybycie ostatnich, zapóżnionych lordów. Przynieśli oni no- winy. Niezwykłym trafem bowiem parowie, którzy w chwili otwarcia obrad znajdowali się w Izbie, nie wiedzieli wcale o tym, co w niej zaszło, natomiast wiedzieli to ci, których w niej nie było. Kilku lordów przybywało wprost z Windsoru. Przed paroma godzinami gruchnęła wieść o przygodzie Gwynplaine'a. Tajemnica jest jak siatka, naderwij w niej jed- no oczko, a spruje się wszystko. Od rana już, wskutek opowie- dzianych powyżej wypadków, cała ta historia parostwa odna- lezionego w budzie jarmarcznego teatru i kuglarza uznanego lordem głośną się stała w Windsorze, wśród dworzan znajdują- cych się w pobliżu królowej. Mówili o niej książęta, mówili o niej i lokaje. Z dworu wieść o wydarzeniu przedostała się do miasta. Wydarzenia mają swój swoisty ciężar i można stoso- wać do nich prawo kwadratu przyśpieszenia. Padają one w tłum i pogrążają się w nim z niesłychaną szybkością. O go- dzinie siódmej w Londynie nikt jeszcze nie wiedział o tej historii. O ósmej Gwynplaine był na ustach całego miasta. Tylko kilku punktr.ilnych lordów, co przybyli do sali przed rozpoczęciem obrad, nie wiedziało jeszcze o niczym; nie byli bowiem w mieście, gdzie już o wszystkim mówiono, lecz w Izbie, gdzie nie zauważono niczego. I siedzieli sobie spokoj- nie w swoich ławach, dziwiąc się podnieceniu i wzburzeniu przybywających, którzy zarzucali ich pytaniami. - No i co? - odezwał się Francis Brown, wicehrabia Mountacute do margrabiego Dorchester. - A co takiego? Czy to możliwe? - Co takiego? - A Człowiek Śmiechu. - Co to jest: Człowiek Śmiechu? - Nic nie wiecie o Człowieku Śmiechu? - Nie, nic! - To błazen. Kuglarz jarmarczny. Nieprawdopodobna twarz, którą można było oglądać za dwa grosze. Linoskok. - No i co z tego? - Uznaliście go przed chwilą parem Anglii. - Sami chyba jesteście człowiekiem śmiechu, milordzie Mountacute. - Wcale się nie śmieję, milordzie Dorchester. I wicehrabia Mountacute dał znak pisarzowi parlamentu, a ten wstał ze swego wora z wełną, podszedł do ich dostojno- ści i potwierdził wiadomość o przyjęciu nowego para. Opowie- dział im szczegółowo o wszystkim. - No, no, no - powtarzał lord Dorchester. - A ja rozma- wiałem właśnie z biskupem Ely. Młody Hrabia Annesley zagadnął starego lorda Eure, który zmarł w dwa lata później, w roku 1707: - "Milordzie Eure? - Milordzie Annesley? - Czy znaliście może lorda Linneusza Ciancharlie? - Starego lorda Ciancharlie? Tak. - Tego, co zmarł w Szwajcarii? - Tak. Byliśmy spokrewnieni. - Tego, co był republikaniniem za Cromwella i pozostał republikaninem za Karola II? - Republikaninem? Skądże. To były dąsy. Osobisty zatarg pomiędzy nim i królem. Lord Ciancharlie przystałby do króla, gdyby tylko dano mu urząd kanclerza, który otrzymał lord Hyde, wiem o tym z naj wiary godnie j szego źródła. - Zadziwia mnie to, co pan powiedział, milordzie Eure. Po- wtarzano mi zawsze, że ten lord Ciancharlie był uczciwym człowiekiem. - Uczciwym człowiekiem! Czyż tacy w ogóle istnieją? Nie ma ludzi uczciwych, młodzieńcze. - A Katon? - - I ty wierzysz jeszcze w Katona? - A Arystydes? - Toteż wygnano go, i słusznie. - A Tomasz Morus? - Ucięto mu szyję, i tak właśnie uczynić należało. - A więc, według waszego zdania, lord Ciancharlie? ... - Był z tego samego gatunku. A zresztą człowiek, który pozostaje na wygnaniu, jest po prostu śmieszny. - Lord Cianchariie zmarł. - Zawiedziony w swoich ambicjach. Czy ja go znałem?! Oczywiście. Byłem jego najbliższym przyjacielem. - A czy wiecie, milordzie Eure, że on się ożenił w Szwaj- carii? - Tak, wiem coś o tym. - I że miał syna z tego małżeństwa? - Tak. Ten syn zmarł. - Ten syn żyje. - żyje? - Żyje. - Niemożliwe. - Ale prawdziwe. Dowiedzione. Sprawdzone. Zatwierdzo- ne. Zapisane. - W takim razie ów syn odziedziczy parostwo Ciancharlie. - Nie odziedziczy. - Dlaczego? - Bo już je odziedziczył. Bo już jest parem. - Już jest parem? • - Odwróćcie się, milordzie Eure. Siedzi on tuż za wami, w ławie baronów. Lord Eure odwrócił się; lecz twarz Gwynplaine'a ukryta by- ła pod gęstwiną włosów. - Proszę - rzekł starzec widząc te włosy tylko. - Już przyjął nową modę. Nie nosi peruki. Grantham zwrócił się do Colepeppera: - Ten dopiero wpadł. - Kto taki? - Dawid Dirry-Moir. - Dlaczego? - Nie jest już parem. - Jak to? Tu Henryk Auverquerque, hrabia Grantham opowiedział Johnowi, baronowi Colepepper, całą „anegdotę" o butelce wy- rzuconej przez morze i odniesionej do admiralicji, o pergami- nie spisanym przez comprachicos; o jussu regis i podpisie Jef- freysa, o stawieniu do oczu w izbie tortur więzienia w Southwarku, o potwierdzeniu prawdziwości tych faktów przez lorda-kanclerza i przez królową, o odebraniu przysięgi w oszklonej rotundzie i wreszcie o przyjęciu lorda Fermaina Ciancharlie do Izby na samym początku posiedzenia. Obaj sta- rali się usilnie zobaczyć twarz nowego lorda Ciancharlie tam, między lordem Fitz Walterem i lordem Arundel, tę twarz, o której mówiono tak wiele. Lecz tyle tylko zobaczyli co lord Eure i lord Annesley. Zresztą dwaj starzy lordowie - przez przypadek czy też umyślnie, na zlecenie lorda-kanclerza - posadzili Gwynplai- ne'a w miejscu ciemnym i półmrok zakrywał go przed wzro- kiem ciekawych. - Który to? Gdzie on siedzi? - pytał podnieconym głosem każdy z nowowchodzących, ale nikomu nie udało się obejrzeć go dokładnie. Ci, co widzieli Gwynplaine'a w ,,Zielonym Pu- dle", płonęli wprost ciekawością, lecz wysiłki ich były darem- ne. Zdarza się, że młodą dziewczynę otoczy przezornie obronny szaniec starych ciotek. Podobnie i Gwynplaine przysłonięty był kilku warstwami starych lordów, schorowanych, zobojętnia- ły ch. Staruszków chorujących na podagrę niewiele obchodzą cudze sprawy. Z rąk do rąk krążyły odpisy listu - w trzech wierszach - który księżniczka Jozjana, jak utrzymywano, napisała do sio- stry swojej, królowej, w odpowiedzi na rozkaz jej królewskiej mości zmuszający ją do zaślubienia nowego para, prawowitego spadkobiercy rodu Ciancharlie, lorda Fermaina. Oto, jak brzmiał ów list: Najjaśniejsza Pani, Niech i tak będzie. A więc lord Dawid może zostać moim ko- chankiem. Podpisano: „Jozjana". Bilecik ten - może prawdziwy, może sfingowany - wzbudzał ogromny entuzjazm. Młody lord Karol Okeharapton, baron Mohun, ze stronnictwa przeciwników peruki, odczytywał go kilkakrotnie ku swojej wielkiej radości. Lewis Duras, hrabia Feversham, Anglik o iście francuskim dowcipie, z uśmiechem przypatrywał się Mohunowi. - Proszę - zawołał lord Mohun - takiej kobiety pragnął- bym za żonę! Tu sąsiedzi obu lordów usłyszeli następujący dialog między Durasem i Mohunem: - Chciałbyś, lordzie Mohun, poślubić księżniczkę Jozjanę? - A czemuż by nie? - Do licha! - Byłbym szczęśliwy. - I to nie sam jeden. - A czyż mąż jest kiedykolwiek sam jeden szczęśliwy? - Masz słuszność. Jeżeli o kobiety chodzi - to my wszyscy, jedni po drugich, resztki dojadamy. Ale kto był pierwszy? - Może Adam? - Nawet i on nie był pierwszy. - Rzeczywiście. Szatan! - Tak, mój kochany - rzekł Lewis Duras - Adam był tyl- ko mężem, użyczył nazwiska. Oszukano go, biedaka. Wziął ro- dzaj ludzki na swoje barki. A kobieta spłodziła człowieka z diabłem. Z ławy biskupów Nathanąel Crew, par podwójny - świecki jako baron Crew i duchowny jako biskup Durham - wypy- tywał się Hugona Cholmley, hrabiego Cholmley, wielce uczo- nego w prawie: - Czy to możliwe? ' - Czy to zgodne z prawem? - zastanawiał się w odpowie- dzi Cholmley. - Uznanie nowego Jorda dokonane zostało poza salą Izby- mówił biskup - ale podobno zdarzało się tak już i dawniej. - Tak. Za Ryszarda II - lord Beauchamp. Lord Chenay za Elżbiety. - No, i lord Broghill za Cromwella. ' - Cromwell nie liczy się. - I cóż wy myślicie o tym wszystkim? - Wiele rozmaitych rzeczy. - Powiedzcie, hrabio Cholmley, które to miejsce w Izbie przypadnie temu młodemu Fermainowi Ciancharlie? - Przerwa republikańska zmieniła dawny porządek, lordzie biskupie. Spadkobierca parostwa Ciancharlie zasiada dzisiaj między Barnardem i Somersem, a więc w wypadku głosowania lord Fermain Ciancharlie zabierać będzie głos jako ósmy z kolei. - Proszę! Kuglarz z jarmarku! / - Wypadek ten nie dziwi mnie wcale, lordzie biskupie. Zda- rzają się podobne rzeczy. A nawet i jeszcze niezwyklejsze. Czyż wojna Dwóch Róż nie została zapowiedziana przez nagłe wyschnięcie rzeki Ouse w Bedford, l stycznia 1399 roku? Je- żeli mogła opaść rzeka, to i wielki pan mógł spaść do doli sługi. Ulisses, król Itaki, trudnił się najróżniejszym rzemiosłem. Fer- main Ciancharlie pozostał lordem pod powłoką komedianta. Nikczemność stroju nie umniejsza zacności krwi. Ale odebra- nie przysięgi i uznanie go nie na posiedzeniu Izby, jakkolwiek, ściśle rzecz biorąc, prawomocne, może wywoływać pewne za- strzeżenia. Byłbym zdania, iż trzeba naradzić się, czy nie na- leżałoby w sposób urzędowy zażądać w tym względzie spra- wozdania od lorda-kanclerza. Zobaczymy za kilka tygodni, jak postąpić wypadnie. A biskup dorzucił: - Wszystko jedno. To awantura, jakiej nie widziano od czasów hrabiego Gesbodusa. Gwynplaine, Człowiek Śmiechu, gospoda Tadcaster, ,,Zielone Pudło" Chaos zwyciężony, Szwajcaria, Chillon, comprachicos, wygnanie, straszna operacja, republika, Jeffreys, Jakub II, jussu regis, butelka otwarta w admiralicji, ojciec, lord Lin- neusz, lord Fermain, prawy syn, lord Dawid, syn nieprawy, wynikające stąd zawikłania, księżniczka Jozjana, lord-kanclerz, królowa - oto tematy rozmów obiegające wszystkie ławy. Szept rozchodzi się jak dym po wystrzale. Każdy szczegół sma- kowano, przeżuwano po kilkakroć. Przygoda Gwynplaine'a stała się ogromnym szmerem całej Izby. A Gwynplaine, co znajdował się na samym dnie studni zamyślenia, słyszał ten gwar i nie wiedział nawet, że to on sam właśnie jest jego przy- czyną. A jednak uwagę miał dziwnie skupioną, lecz w głębi, nie na powierzchni. Nadmierne natężenie uwagi zamienia się w odo- sobnienie. Mimo szmeru na sali posiedzenie odbywało się zwykłym swoim trybem, podobnie jak wojsko idzie naprzód mimo kurzu na drodze. Sędziowie, którzy zasiadają w Wysokiej Izbie bez prawa głosu i tylko odpowiadać mogą na pytania, zajęli miej- sca swoje na drugim worze z wełną, na trzecim worze zasiadło trzech sekretarzy stanu. Przyszli spadkobiercy parostw stawali i za tronem, na miejscu znajdującym się jakby i w Izbie, i poza Izbą równocześnie. Małoletni parowie zasiadali na swym pod- wyższeniu. W roku 1705 było tych małych lordów dwunastu: Huntingdon, Lincoln, Dorset, Warwick, Bath, Burlington, Der- wentwater, co miał zginąć tragicznie, Longueville, Lonsdale, Dudley and Ward i Carteret - gromadka dzieciarni składają- ca się z ośmiu hrabiów, dwóch wicehrabiów i dwóch baronów. W części sali znajdującej się poza kratą, na ławach ustawio- nych w trzy piętra, pozajmowali swoje miejsca lordowie. Obec- ;• ni byli wszyscy prawie biskupi. Książęta przybyli licznie, po- czynając od Karola Seymour, księcia Somerset, a kończąc na Jerzym Augustusie, księciu-elektorze Hanoveru, księciu Cam- bridge, którego tytuł był najświeższej daty, z czego wynika, że zajmował on między książętami miejsce ostatnie. Zasiedli więc IT - Człowiek śmiechu, t. II w ławie według starszeństwa: Cavendish, książę Devonshire, u którego dziada w Hardwick znalazł przytułek i schronienie dziewięćdziesięciodwuletni Hobbes; Lennox, książę Richmond; trzech Fitz-Roy, książę Southampton, książę Grafton i książę Northumberland; Butler, książę Ormond; Somerset, książę de Beaufort; Beauclerk, książę de Saint-Albans; Pawlett, książę Bolton; Osborne, książę Leeds; Wriothesley. Russell, książę Bedford, który miał za zawołanie i dewizę: Che sara, sara, co oznacza wyrażenie zgody na wszystko, co się dzieje; Sheffieid, książę Buckingham; Manners, książę Rutland i inni jeszcze. Ani Howard, książę Norfolk, ani Talbot, książę Shrewsbury, nie zasiadali w Izbie, gdyż byli oni katolikami; nie zasiadał też w niej Churchill, książę Mariborough - nasz francuski Mal- brouck - bo był na wojnie i bił wtedy Francję. Zaś książęta szkoccy, Queensberry, Montrose i Roxburghe, zostali przyjęci do Izby później dopiero, w roku 1707. VI WYSOKA I NISKA Nagle w Izbie zrobiło się jasno. Czterej door-keeperzy wnie- śli cztery wysokie, wieloświecowe kandelabry i ustawili je po obu stronach tronu. W świetle ich ukazał się tron olśniewający purpurą. Pusty, lecz dostojny. Osoba królowej, umieszczona w środku, niewiele zaiste dodać by tu mogła jeszcze. Wszedł odźwierny z czarną rózgą, podniósł pręt swój i rzekł: - Jaśnie oświeceni komisarze jej królewskiej mości! Wszelki gwar ucichł. Na progu pojawił się pisarz w peruce i w todze, niosąc po- duszkę zahaftowaną kwiatami lilii. Na poduszce leżały perga- miny. Były to bille. Przy każdym pergaminie na plecionce jedwabnej wisiała kulka, często złota. Od tej to kulki właśnie ustawy w Anglii nazwano bułami, a bullami w Rzymie. Za pisarzem szło trzech mężczyzn w parowskich płaszczach, w kapeluszach z piórami na głowach. Byli to komisarze królewscy. Pierwszym z nich był .wielki skarbnik Anglii, lord Godolphin, drugim - prezydent rady, lord Pembroke, trzecim - lord Newcastle, kanclerz prywatnej pieczęci. Szli jeden za drugim, według starszeństwa nie tytułów swych, lecz urzędów. Godolphine na przedzie, Newcastle na końcu, choć książę. Podeszli do ławy ustawionej przed tronem, pochylili się w ukłonie przed królewskim krzesłem, zdjęli kapelusze, wło- żyli je na powrót i usiedli na ławie. Lord-kanclerz obrócił spojrzenie ku odźwiernemu z czarną rózgą i rzekł: - Zawezwijcie przed kratę Gminy. Odźwierny z czarną rózgą wyszedł. Pisarz - a był on pisarzem Izby Lordów - położył na stole stojącym na środku czworoboku, w którym leżały wory z weł- ną, poduszkę z billami. Tu nastąpiła kilkuminutowa przerwa w posiedzeniu. Dwaj door-keeperzy ustawili przed kratą podnóżek o trzech stop- niach. Podnóżek ten kryty był szkarłatnym aksamitem i nabi- jany złotymi gwoździami ułożonymi w kształt kwiatów lilii. Wielkie drzwi, które przedtem zamknęły się, teraz otwarły się znowu i głos jakiś zawołał: - Wierne Gminy Anglii! To odźwierny z czarną rózgą oznajmiał przybycie drugiej połowy parlamentu. Lordowie włożyli kapelusze. Weszli członkowie Izby Gmin ze spikerem na przedzie, wszyscy z gołymi głowami. Zatrzymali się u kraty. Ubrani byli w zwykłe suknie, po większej części czarno, u boku mieli szpady. Spiker, wielce szanowny John Smyth, esquire, członek par- lamentu z miasta Andover, wstąpił na podnóżek ustawiony w środku kraty. Mówca Gmin nosił długą togę z czarnej mory, z szerokimi rękawami o rozcięciach dwustronnie obszywanych !7> 259 złotym szamerunkiem, i perukę, mniejszą niż peruka lorda- -kanclerza. Był majestatyczny, lecz mniej niż tamten dostojny. Wszyscy z Gmin, i mówca, i członkowie Izby, stanęli w ocze- kiwaniu, z gołymi głowami, przed obliczem parów, którzy sie- dzieli w kapeluszach. Wśród członków Izby Gmin oglądać można była najwyższego sędziego miasta Chester, Josepha Jekyll, trzech zaprzysiężo- nych doradców-prawników jej królewskiej mości, Hoopera, Po- wysa i Parkera, Jamesa Montagu, głównego prokuratora i Si- mona Harcourt, głównego prokuratora królewskiego. Z wyjątkiem kilku baronetów i kawalerów i dziewięciu lor- dów „z kurtuazji" - Hartington, Windsor, Woodstock, Mor- daunt, Gramby, Scudamore, Fotz-Harding, Hyde i Burkeley- synów parów i spadkobierców parostw, wszyscy członkowie Izby Gmin pochodzili z ludu. Byli tłumem, masą milczącą i ciemną. Kiedy umilkły wreszcie kroki wchodzących, herold z czarną rózgą krzyknął od drzwi: ' - Słuchajcie! - . Pisarz koronny wstał. Rozwinął i odczytał pierwszy z leżą- cych na poduszce pergaminów. Było to pismo monarchini, mia- nujące przedstawicielami jej królewskiej mości w jej parla- mencie, z władzą udzielania sankcji billom, trzech komisarzy, a mianowicie:... Tu pisarz podniósł głos: - Sydneya, hrabiego Godolphin. Pisarz ukłonił się lordowi Godolphin. Lord Godolphin uchy- lił kapelusza. Pisarz czytał dalej: - ... Tomasza Herberta, hrabiego Pembroke i Montgomery. Pisarz ukłonił się lordowi Pembroke. Lord Pembroke dotknął brzegu kapelusza. Pisarz czytał dalej: - ... Johna Hollis, księcia Newcastle. Pisarz ukłonił się lordowi Newcastle. Lord Newcastle skinął głową. I pisarz koronny usiadł. Wstał pisarz parlamentu. Pomocnik jego również podniósł się z klęczek i stanął tuż za nim. Oby- dwaj obróceni byli twarzami w stronę tronu, plecami do przed- stawicieli Gmin. Na poduszce znajdowało się pięć billów. Uchwalone przez Izbę Gmin i zatwierdzone przez Lordów miały one otrzymać teraz sankcję królewską. Pisarz parlamentu odczytał pierwszy bili. Była to uchwała Izby Gmin przeznaczająca milion funtów szterlingów z funduszów państwowych na przyozdobienie rezy- dencji królowej w Hampton-Court. Po ukończeniu czytania pisarz skłonił się nisko przed tro- nem. Pomocnik jego. w ślad za nim, skłonił się jeszcze niżej, po czym zwracając głowę ku przedstawicielom Gmin rzekł: - Królowa przyjmuje powolności wasze i zgadza się. Pisarz odczytał drugi bili. Była to ustawa skazująca na karę więzienia i grzywny każ- dego, kto by się uchylał od służby w trabantach. Trabanci (od- działy, które posyła się tam, gdzie się tylko zechce) - to niby milicja miejska, co służy bez żołdu, a która za panowania Elżbiety, kiedy to Niezwyciężona Armada zbliżała się do brze- gów Anglii, dostarczyła stu osiemdziesięciu pięciu tysięcy pie- choty i czterdziestu tysięcy jazdy. Obaj pisarze znów pokłonili się krzesłu królewskiemu; a niż- szy pisarz parlamentu obrócił profilem głowę i rzekł Gminom: - Królowa przyzwala. Trzeci bili powiększał dziesięciny i prebendy biskupstwa Lichfieid i Coventry, jednego z najbogatszych w całej Anglii, naznaczał wysokość corocznej ofiary na rzecz miejscowej ka- tedry, pomnażał liczbę kanoników, powiększał dekanat i połą- czone z nim beneficja, „aby tym lepiej sprostać - jak głosił wstęp do billu - potrzebom świętej naszej wiary". Czwarty bili wprowadzał do budżetu nowe podatki; nałożono je na pa- pier żyłkowany; na karety do najęcia, których w samym Lon- dynie było, według ustaleń, osiemset, a z których każdą obło- żono coroczną opłatą pięćdziesięciu dwu funtów; na adwokatów, prokuratorów - po czterdzieści osiem funtów rocznie od gło- wy; na skóry wyprawne, „nie zważając - głosił wstęp - na ubolewania i skargi pracujących w tym cechu rzemieślników"; na mydło, „nie zważając na zażalenia miast Exeter i Devon- shire, gdzie wyrabia się duże ilości serży i sukna"; na wino - w wysokości czterech szylingów od beczki, na mąkę; na jęcz- mień i na chmiel; odnowiono również jeszcze na lat cztery - „potrzeby państwa bowiem, głosił wstęp, winny mieć pierw- szeństwo przed wymaganiami handlu" - podatek od ładunku okrętowego, wahający się od sześciu liwrów turskich od tony dla statków przybywających z zachodu do tysiąca ośmiuset liwrów od tony dla statków przybywających ze wschodu. Na zakończenie wreszcie bili, niewystarczającym znajdując poda- tek pogłównego wybrany już za rok bieżący, zarządzał dodatek doń, obowiązujący na całym terytorium królestwa, a wyno- szący cztery szylingi, czyli czterdzieści osiem turskich su od głowy; każdy zaś, kto by uchylał się od uiszczenia tej nowej opłaty na rzecz skarbu państwa, zapłaci za karę w dwójnasób. Piąty bili zabraniał przyjęcia do szpitala chorego, który by wchodząc nie mógł złożyć funta szterlinga na opłacenie, w ra- zie śmierci kosztów pogrzebu. Trzy te bille, jak i dwa po- przednie, zostały jeden po drugim zatwierdzone i zamienione w ustawę ukłonem złożonym tronowi przez pisarza parlamentu l dwoma słowy: „królowa przyzwala", które pomocnik jego rzucał Gminom przez ramię. Potem niższy pisarz ukląkł na powrót przy czwartym worze z wełną, a lord-kanclerz rzekł: - Niechaj się stanie, jako żądano. Z wyrzeczeniem tych słów posiedzenie królewskie było za- kończone. Spiker, czołobitnie zgięty wpół, zszedł tyłem z podnóżka, zbierając za sobą poły swojej szaty; przedstawiciele Gmin ukłonili się aż do ziemi i kiedy Wysoka Izba, nie zważając na te ich ukłony, podejmowała swój przerwany porządek dzienny, Niska Izba wyszła z sali. VII LUDZKIE BURZE, GROŹNIEJSZE OD BURZ OCEANÓW Drzwi zamknęły się; odźwierny z czarną rózgą wrócił do sali; lordowie-komisarze opuścili swą urzędową ławę i zasiedli teraz na samej górze ławy książąt, na miejscach przynależnych ich wysokiej godności, i oto zabrał głos lord-kanclerz. - Milordowie, ponieważ trwające już od dni kilku obrady nad billem - zalecającym zwiększenie o sto tysięcy funtów szterlingów uposażenia rocznego jego królewskiej wysokości księcia małżonka najmiłościwszej naszej pani - za wyczerpane już i zamknięte uznać należy, przystępujemy do głosowania. Głosowanie odbędzie się według obyczaju, poczynając od naj- młodszego z ławy baronów. Każdy lord, wezwany z nazwiska, podniesie się z miejsca swego i odpowie: przystaję - albo - nie przystaję. Przy czym wolno mu przedstawić powody głosu swego, jeśliby to za stosowne uznał. Mości pisarzu, przystępuj do zbierania głosów. Pisarz parlamentu wstał i rozłożył wielki foliał umieszczony na złoconym pulpicie - Księgę parów. Najmłodszym Izby był w owym czasie lord John Hervey; został on baronem i parem w roku 1703; od niego to pochodzi margrabiowie Bristol. . Pisarz zawołał: - Milord John, baron Hervey, Starzec w płowej peruce podniósł się z miejsca swego i rzekł: - Przystaję. . Po czym usiadł. Pomocnik pisarza zapisał głos do księgi. Pisarz odczytywał dalej: - Milord Francis Seymour, baron Conway de Kiltultagh. - Przystaję - rzucił półgłosem, ledwie że podniósłszy się '•a miejsca, wykwintny młodzieniec o twarzy pazia, który nie domyślał się nawet, iż będzie dziadem margrabiów Hertford. - Milord John Leveson, baron Gower - mówił dalej pisarz. Baron ten, od którego wywieść się mieli książęta Sutherland,, szybko podniósł się i usiadł mówiąc: - Przystaję. Pisarz czytał dalej. - Milord Heneage Finch, baron Guernsey. Pradziad hrabiów Aylesford, nie mniej młodzieńczy i nie mniej wykwintny niż przodek margrabiów Hertford. potwier- dził dewizę swoją Aperto vivere voto głośnym wyrażeniem swej zgody: - Przystaję - krzyknął. A kiedy on siadał na powrót na swoim miejscu, pisarz wy- woływał nazwisko piątego barona: - Milord John, baron Granville. - Przystaję - odrzekł podnosząc się na chwilę lord Grań-. ville de Potheridge, na którym w roku 1709 wygasnąć miało parostwo Granville. Pisarz wywołał szóste z kolei nazwisko: - Milord Karol Mountague, baron Halifax. - Przystaję - rzekł lord Halifax noszący tytuł, pod któ- rym wygasł już ród Saville, a teraz wygasnąć miał wkrótce ród Mountague. Ród Mountague starannie odróżnić należy od rodów Montagu i Mountacute. I lord Halifax dorzucił jeszcze do głosu swego: - Książę Jerzy otrzymuje uposażenie jako małżonek je) królewskiej mości; drugie - jako książę Duński, trzecie jako książę Cumberland, czwarte jako lord wielki admirał Anglii i Irlandii; ale nie otrzymuje on uposażenia jako głównodowo- dzący. Otóż jest to niesprawiedliwe. Trzeba kres położyć tym nieporządkom w interesie ludu angielskiego. Po czym lord Halifax wygłosił pochwałę wiary chrześcijań- skiej, surowo zganił papizm i raz jeszcze potwierdził swoje przyzwolenie. Kiedy lord Halifax usiadł, pisarz wywołał następne nazwisko: - Milord Christoph, baron Barnard. Lord Barnard, od którego początek wziąć mieli książęta Cle- veland, wstał słysząc swoje nazwisko. - Przystaję. Po czym powoli usiadł na powrót, nosił bowiem wyłogi z ko- ronki, która zaiste warta była obejrzenia. Ów lord Barnard był zresztą godnym szlachcicem i dzielnym oficerem. A kiedy tak lord Barnard siadał, pisarz, który odczytywał na- zwiska właściwie z pamięci, zawahał się nieco. Poprawił oku- lary, ze zdwojoną uwagą pochylił się nad księgą, po czym pod- niósł głowę i rzekł: - Milord Fermain Ciancharlie, baron Ciancharlie i Hunker- ville. Gwynplaine podniósł się. - Nie przystaję - powiedział. Obróciły się ku niemu wszystkie głowy. Gwynplaine stał. Świece ustawione po obu stronach tronu oświetlały jasno twarz jego, wydobywały ją z półmroku tej ogromnej sali ostro, wy- raźnie, niby kamienną maskę spośród dymu. Gwynplaine dokonał tego przezwyciężenia samego siebie, które, jak wiemy, udawało mu się czasem osiągnąć w najwyż- szym wysiłku. Natężeniem woli, równym temu, które potrzebne by było do poskromienia tygrysa, powstrzymał na chwilę fa- talny śmiech swojej twarzy. Nie śmiał się teraz. Nie mogło to trwać długo; bowiem wyłamać się spod tego, co jest dla nas prawem lub przeznaczeniem, potrafimy na krótko jedynie; nie- kiedy woda morza opiera się prawu ciążenia, wzdyma się - i podnosi w kształt góry, lecz musi opaść po chwili. Walka Gwynplaine'a była walką takiej podniesionej wody. W tej uro- czystej dla niego chwili iście cudownym wysiłkiem woli rzu- cił na czoło swoje mroczną zasłonę swej duszy; trwać to mogło nie dłużej, niż trwa błyskawica; zawiesił swój śmiech nieule- czalny; przepędził wesołość z twarzy, którą mu wyrzeźbiono.. W tej chwili był już tylko przerażający. Podniósł się okrzyk: - Kim jest ten człowiek? Nie dający się opisać dreszcz przeszedł przez wszystkie ławy. Ta zjeżona gęstwina włosów, te czarne doły pod brwiami, to- przenikające spojrzenie niewidocznych oczu, dziki modelunek 'tej głowy, upotwomionej jeszcze przez gwałtowne kontrasty światła i cienia - było to zjawisko zadziwiające. Przewyższa- jące najśmielsze wyobrażenie. Choć wiele opowiadano sobie o Gwynplaine'ie - pojawienie się twarzy jego poraziło całą salę. I ci nawet, co byli na to przygotowani - nie na to przy- gotowani byli. Spróbujmy wyobrazić sobie, że na górze bogom tylko dostępnej, wśród pogodnego wieczornego święta, wśród zgromadzenia tych istot wszechwładnych pojawia się nagle, ' podobna krwawemu księżycowi na horyzoncie, twarz Prome- teusza poszarpana dziobem sępa. Olimp oglądający Kaukaz - •obraz to potężny! Starzy i młodzi w osłupieniu patrzyli na Gwynplaine'a. Tomasz hrabia Warton, starzec szanowany przez całą Izbę, który widział w życiu swoim wielu ludzi i wiele wydarzeń, a który miał wkrótce otrzymać tytuł księcia, podniósł się, prze- rażony. - Co to znaczy? - krzyknął. - Kto wpuścił do Izby tego człowieka? Wyprowadzić go stąd. I zwrócił się wyniośle do Gwynplaine'a: - Kim jesteś? Skąd przychodzisz? A Gwynplaine odpowiedział: - Z otchłani. Skrzyżował ręce na piersi i powiódł spojrzeniem po lordach: - Kim jestem? Ja jestem nędza. Chcę pomówić z wami, milordowie. Po zgromadzeniu przeszedł dreszcz i cisza zaległa salę. Gwyn- plaine mówił dalej: - Milordowie, jesteście na górze. To dobrze. Trzeba wie- rzyć, że Bóg miał w tym swoje racje. Macie władzę, bogactwo, radość, nieruchome słońce nad głowami, potęgę bez granic, uciechę bez podziału i ogromne zapomnienie o innych. Niech i tak będzie. Lecz poniżej was, w dole, jest coś przecież. Jest też coś, być może, i w górze, nad wami. Przynoszę wam no- winę, milordowie. Rodzaj ludzki istnieje. Zgromadzenia są jak dzieci; wydarzenia są dla nich jak pu- dełko z niespodzianką, i boją się go, i bardzo je lubią. Czasem wydaje się, że jakby za naciśnięciem sprężynki z dziurki wy- skakuje diabeł. Choćby Mirabeau we Francji, też przerażająco brzydki. Gwynplaine w chwili tej poczuł w sobie dziwną wielkość. 'Tłum ludzki, do którego przemawia się, jest niby trójnóg. Wy- daje ci się, że stoisz na wierzchołku góry z dusz uformowanej. Czujesz pod stopą drżenie ludzkich wnętrzności. Gwynplaine nie był już tym człowiekiem, co to poprzedniej nocy stał się prawie małym na chwilę. Dymy tego nagłego wyniesienia, któ- re oszołomiły go, lżejsze się stały i przezroczyste i tam, gdzie kusiła go próżność, widział teraz Gwynplaine powołanie. Czym zrazu poniżył się, tym teraz urastał. Wielka błyskawica obo- wiązku olśniła go natchnieniem. Zewsząd dookoła odezwały się okrzyki: - Słuchajcie! Słuchajcie! A Gwynplaine nadludzkim wysiłkiem utrzymywał na twa- rzy swojej naprężenie surowe i ponure, które ujarzmiało śmiech niby dzikiego konia, gotowego wyrwać się w każdej chwili. Mówił dalej: - Jestem ten, który przychodzi z dna. Jesteście możni, je- steście bogaci, milordowie. To niebezpieczne. Korzystacie 2 mroku nocy. Lecz strzeżcie się, bo istnieje wielka potęga - •świt. Jutrzenki nie można zwyciężyć. Ona nadejdzie. Ona nad- chodzi. A z jutrzenki nieprzeparcie wytryska dzień. I któż powstrzyma tę procę wyrzucającą słońce na niebo? Słońce - to prawo. A wy jesteście przywilejem. Bójcie się. Prawdziwy pan tego domu zakołata do drzwi. Któż jest ojcem przywileju? Przypadek. A kto jest jego synem? Nadużycie. Ani przypadek, ani nadużycie nie są trwałe. I jedno, i drugie nie ma jutra. Przy- chodzę, aby ostrzec was. Przychodzę, aby zaskarżyć wobec was wasze własne szczęście. Zrobione jest ono z nieszczęść innych ludzi. Posiadacie wszystko, a na to wszystko składa się niepo- siadanie przez innych niczego. Milordowie, jestem adwokatem rozpaczy, bronię przegranej sprawy. Lecz wygra ją Bóg. Ja jestem tylko głosem. Rodzaj ludzki - to usta, i ja jestem ich krzykiem. Wysłuchajcie mnie. Oto otwieram przed wami, pa- rowie Anglii, wielkie zgromadzenie ludu, tego władcy, który jest poddanym, tego skazańca, który jest sędzią. Uginam się cały pod ciężarem tego, co powiedzieć wam muszę. Skąd za- cząć? Nie wiem. Wśród bezkreśnie rozsianego cierpienia ze- brałem moją mowę obrończą, ogromną a bezładną. Cóż mam z nią uczynić? Przytłacza mnie i oto rzucam ją przed siebie. jak umiem. Czy przewidywałem chwilę podobną? Nie. Wy je- steście zdziwieni. Ja również. Wczoraj byłem kuglarzem, dzi- siaj jestem lordem. Igraszka niezbadana. Czyja? Nieznanego. Zadrżyjmy więc, zadrżyjmy wszyscy. Milordowie, cały błękit nieba jest po waszej stronie. Z tego niezmierzonego wszech- świata wy znacie tylko święto; dowiedzcie się więc, że i cień istnieje. Wśród was nazywam się lordem Fermainem Cian- charlie, lecz moje prawdziwe imię to Gwynplaine, imię bieda- ka. Jestem nędzarzem wykrojonym z materiału na możnowład- cę przez króla, któremu tak właśnie spodobało się uczynić. Oto moja historia. Niektórzy z was znali mego ojca, ja go nie zna- łem. Przylega on do was swoją stroną feudalną, ja doń przy- rastam od strony jego wygnania. Wie Bóg, co czyni. Rzucony zostałem w przepaść. W jakim celu? Po to, bym zbadał jej dno. Jestem nurek i oto przynoszę wam perłę - prawdę. Mówię do was, bo wiem. I wysłuchacie mnie, milordowie. Doświadcza- łem. Widziałem. Cierpienie nie jest tylko pustą nazwą, o, pa- nowie szczęśliwi! Nędza - ja w niej wyrosłem; zima - ja wśród niej drżałem z zimna; głód - poznałem smak głodu; po- garda - znosiłem pogardę; przeszedłem przez zarazę; piłem wstyd. I oto wyrzucam go z siebie i te wymioty nędzy wszela- kiej ochlapią stopy wasze i zapłoną. Wahałem się, nim przy- stałem, aby przyprowadzono mnie w to miejsce, w którym się tu z wami znajduję, bo mam gdzie indziej inne obowiązki. Nie tu jest serce moje. Lecz nic wam do tego, co zaszło we mnie; kiedy człowiek, którego wy nazywacie odźwiernym z czarną rózgą, przyszedł po mnie w imieniu kobiety, którą wy nazy- wacie królową - chciałem odmówić mu przez chwilę. Lecz wydało mi się, że to chyba ręka Boga popycha mnie w tę wła- śnie stronę, i usłuchałem. Poczułem, iż trzeba, abym przyszedł .268 między was. Dlaczego? Dlatego że wczoraj jeszcze odziany by- łem w łachmany. Bóg po to wmieszał mnie w tłum głodnych, bym zabrał głos wobec sytych. O, ulitujcie się! Wy nie wiecie wcale, czym jest ten świat straszliwy, choć sądzicie, żeście też z niego; tak wysoko będąc, poza nim jesteście; ja powiem wam, czym jest ten świat. Bo mam, o, mam doświadczenie! Wiem, co to ucisk, bo pod nim byłem, bo stamtąd przychodzę. Mogę powiedzieć wam, ile wy ważycie. O, panowie, władcy, czy wie- cie, czym jesteście? Czy widzicie, co robicie sami? Nie. Ach, jakież to straszne wszystko! Pewnej nocy, kiedy była burza, mały, porzucony, sierota, sam jeden na przeogromnym świecie, -wstąpiłem w tę ciemność, którą wy nazywacie społeczeństwem. Pierwszą rzeczą, którą ujrzałem, było prawo w postaci szubie- nicy; drugą - było bogactwo, wasze bogactwo, pod postacią kobiety zmarłej z zimna i głodu; trzecią - przyszłość pod po- fitacią konającego dziecka; czwartą - dobro, prawda, sprawie- dliwość, pod postacią włóczęgi, który za towarzysza i przyja- ciela miał wilka jedynie. I tu Gwynplaine, ogarnięty wzruszeniem najgłębszym, uczuł, że płacz ściska go za gardło. I cóż uczynił? O rozpaczy! Wybuchnął śmiechem, Swym porażającym, zaraźliwym śmiechem. Nad zgromadzeniem zawisła chmura; mogła była rozpęknąć się grozą; i oto rozpękła się wesołością. Rozpasane szaleństwo śmiechu owładnęło całą Izbą. Nic bardziej nie cieszy dostojne- go zgromadzenia władców niż krotochwila. Mści się ono tym sposobem na swej własnej powadze. Śmiech królów podobny jest do śmiechu bogów; kryje się w nim zawsze ostrze okrucieństwa. Lordowie urządzili sobie zabawę nie lada. Śmiech ich był szyderstwem. Dookoła mówcy klaskano w dłonie i rzucano mu obelgi. Posypały się nań wy- krzykniki pocieszne a okrutne, jak grad wesoły a kaleczący dotkliwie. - Brawo, Gwynplaine! - Brawo, Człowiek Śmiechu! - Brawo, mordo z „Zielonego Pudła"! - Brawo, ryju z Pola Tarrinzeau! - Przyszedłeś, żeby dać nam tutaj przedstawienie. Świetnie! Szczekaj dalej! - Ucieszna bestia! - Umie śmiać się, to bydlę. - Jak się masz, pajacu! - Witaj, lordzie Klow- nie! - Mów dalej. - I to ma być parem Anglii! - Mów da- lej! - Milczeć, milczeć! - Mów! mów! Lord-kanclerz nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić. Lord James Butler, książę Ormond, który był głuchy, zwinął dłoń w trąbkę i przyłożywszy ją do ucha zapytywał Karola Beauclerk, księcia Saint-Albans: - Jak on głosował? Saint-Albans odpowiedział: - Nie przystaje. - Do licha! - odrzekł Ormond - nie dziwię mu się. Z taką twarzą! Spróbujcie opanować powtórnie tłum - a każde zgromadze- nie jest tłumem - skoro raz się wam wymknie. Wymowa jest wędzidłem; jeżeli wędzidło pęknie, audytorium staje dęba i do- póty wierzga, dopóki nie wysadzi mówcy z siodła. Audytorium nienawidzi mówcy. Nie dosyć pamięta się o tym. Ściągnięcie cugli wydaje się być wtedy ratunkiem, lecz nim nie jest. Pró- buje tego środka każdy przemawiający. Instynktownie. Spróbo- wał go i Gwynplaine. Chwilę patrzył na tych śmiejących się ludzi. - A więc naigrawacie się z nędzy! - zawołał. - Umilknij- cie, parowie Anglii! Sędziowie, wysłuchajcie obrony! O, zakli- nam was, miejcie litość! Litość nad kim? Nad sobą. Komu grozi niebezpieczeństwo? Warn. Czy nie widzicie sami, że oto położono was na wadze i że na jednej jej szali znajduje się wa- sza potęga, a na drugiej - wasza odpowiedzialność? Waży was Bóg. O, nie śmiejcie się! Zastanówcie się raczej! Drżenie su- mienia to wahania bożej wagi. Nie jesteście źli. Jesteście ludź- mi po prostu, takimi jak i wszyscy inni, ani lepszymi, ani gor- szymi. Sądzicie, żeście bogami, lecz zachorujcie tylko, a zoba- czycie, jak boskość wasza trząść się będzie w gorączce. Wszy- scy jesteśmy tacy sami. Zwracam się do umysłów uczciwych. Są one przecież tu, na tej sali; zwracam się do bystrych inte- ligencji - i te są tutaj; zwracam się do dusz szlachetnych - i te tutaj są. Jesteście ojcami, synami i braćmi, wiecie więc, co to wzruszenie. Niejeden spośród was oglądał dziś rano, jak bu- dzi się jego małe dziecię. Bo jesteście dobrzy. Serca jednakowe są u wszystkich ludzi. Cała ludzkość jest tylko sercem. Między tymi, którzy uciskają, a tymi, którzy są uciskani, istnieje jedy- nie różnica miejsca, na którym zostali oni postawieni. Stopy wasze stąpają po głowach i nie jest to waszą winą. Jest to wi- na społecznej wieży Babel. Złej, nieudanej cudacznej budowli. Jej wyższe piętra nadmiernym ciężarem cisną na niższe piętra. Wysłuchajcie mnie, ja wam wytłumaczę. Skoro jesteście tak potężni, bądźcie innym jak bracia; skoro jesteście tak wielcy - bądźcie dobrzy. O, gdybyście poznać mogli to, co ja widziałem! Ileż męki jest tam, w dole! Rodzaj ludzki znajduje się w wię- ziennym lochu. Siedzą tam tłumy niewinnych skazańców! Brak im światła, brak powietrza, brak im dobra cnoty; nikt nie ma tam nadziei; lecz każdy czeka, a to bywa groźne. Zrozumcie i zważcie u siebie, jak wielki jest ogrom nieszczęścia. Są tam istoty, co żyją w śmierci. Są tam dziewczątka małe, co w ó- smym roku życia zaczynają od nierządu, a w dwudziestym roku życia są już staruszkami. A jak okrutnie sroży się system kar- ny! Mówię może bezładnie, bez wyboru. To, co wiem, to, co najlepiej pamiętam. Nie dalej jak wczoraj ja, który dziś tutaj jestem, widziałem, jak kona na torturach człowiek obnażony i przywiązany łańcuchami, pod stosem kamieni na brzuchu. Czy wiecie o tym? Nie, nie wiecie! Bo gdybyście wiedzieli, co się na świecie dzieje, żaden z was nie odważyłby się być szczęśliwy. Czy był któryś z was może w Newcastle-on-Tyne? W kopalniach są tam ludzie, co żują węgiel, aby zapełnić pust- kę w żołądku i oszukać głód. Posłuchajcie tylko, w hrabstwie Lancaster miasto Ribbiechester zamieniło się w wioskę wsku- tek głodu. Nie sądzę, aby książę Jerzy Duński potrzebował jeszcze stu tysięcy gwinei. Wolałbym w zamian za to przyjąć do szpitala chorego nędzarza nie wymagając, aby zapłacił on z góry za swój pogrzeb. W Caernarvon, w Traith-maur, w Trait-bichan panuje straszliwa nędza wśród ubogich. W Strafford nie można osuszyć bagien, bo pieniędzy na to brak. W całym Lancashire pozamykano fabryki sukna. Nigdzie nie ma pracy. Czy wiecie, że rybacy z Harlech jedzą trawę, ilekroć zawiedzie ich połów śledzi? Czy wiecie, że w Burton- -Lazers żyją jeszcze trędowaci, że urządza się na nich obławy i strzela jak do zwierząt, skoro się tylko wychylą ze swoich nor? W Ailesbury, mieście, którego lordem, jest jeden z was, panuje nieustający niedostatek. W Penckridge w Coventry, tam właśnie, gdzie znajduje się owa katedra, którą przed chwi- lą wyposażyliście tak hojnie - i Ją, i jej biskupa - nie ma łóżek w chatach, a nowonarodzone dzieci kładzie się w ja- mach wygrzebanych w ziemi, a więc miast zacząć życie od ko- lebki, zaczynają je od grobu. Wszystko to widziałem sam. Czy wiecie, milordowie, kto płaci uchwalone przez was podatki? Ci, co konają z nędzy. Błądzicie, błądzicie, niestety! Złą obra- liście drogę. Powiększacie nędzę nędzarza po to, by powiększyć bogactwo bogacza. A wręcy przeciwnie postępować by należało. Odbierać pracującemu po to, by dać nierobowi, odebrać głod- nemu, by dać sytemu, odebrać nędzarzowi, by dać księciu! O, tak, płynie w moich żyłach stara republikańska krew. Przejmuje mnie to-wstrętem. Brzydzę się królami! A bezwstyd kobiet! Opowiedziano mi smutną historię. Nienawidzę Karo- la II! Kobieta, którą kochał ojciec mój, oddała się temu królo- wi wtedy, kiedy mój ojciec umierał na wygnaniu. Nierządnica! Karol II, Jakub II; po nicponiu - zbrodniarz. Cóż to jest - król? Człowiek, słaba i wątła igraszka swoich zachcianek i ułomności. I na cóż potrzebny jest król? A wy tuczycie jesz- cze tego pasożyta. Dzięki wam ta glista staje się wężem boa, ten tasiemiec staje się smokiem. Łaski dla ubogich! Powiększa- cie podatki na korzyść tronu. Bądźcie ostrożni ustanawiając prawa. Bądźcie ostrożni, pomnijcie na miażdżone przez was nieszczęśliwe rojowisko. Spuśćcie wzrok w dół. Spójrzcie pod stopy wasze. O wielcy, mali istnieją! Ulitujcie się! Tak. Ulituj- cie się nad sobą! Bo te tłumy konają, a śmierć tego, co w dole, pociąga za sobą śmierć tego, co w górze. Śmierć to bezwład, który stopniowo ogarnia całe ciało, wszystkie jego członki bez wyjątku. Kiedy noc nadchodzi, nikt nie może zachować dla siebie swojej własnej cząstki światła dnia. W imię własnego egoizmu poratujcie innych! Kiedy okręt tonie - żaden z pasa- żerów nie może patrzeć na to obojętnie. Katastrofa nie grozi tylko tym spośród nich czy tylko tamtym - giną w niej wszy- scy bez wyjątku. Przepaść jest dla wszystkich, pamiętajcie o tym. Niepohamowany śmiech spotężniał w dwójnasób. Zresztą, by rozweselić zgromadzenie, wystarczyłaby już sama niezwykłość, sama dziwaczność wypowiedzianych słów. Nie ma bardziej upokarzającego bólu, nie ma wściekłości głębszej niż ta, którą dać może świadomość, że tragiczny we wnętrzu swoim, na zewnątrz jesteś tylko śmieszny. Ten ból, tę wściekłość właśnie czuł Gwynplaine. W jednym kierunku dzia- łać miały jego słowa, w drugim, wręcz odwrotnym, działała jego twarz; położenie rozpaczliwe. W głosie jego odezwały się nagłe zgrzyty. - Wesoło wam, panowie! To dobrze. Oto ironia stawia czoło agonii. Szyderczy śmiech znieważa jęk konania. I wszechpo- tężni jesteście! Być może. Być może. Zobaczymy. I ja jestem jednym z nich! I jednym z was, i jednym z was również, ' o ubodzy, biedni! Sprzedał mnie król, przygarnął mnie nędzarz. Kto okaleczył mnie? Książę. Kto mnie uzdrowił i wykarmił? Biedak sam przymierający głodem. Jestem lordem Ciancharlie, lecz na zawsze pozostanę Gwynplaine'em. Pochodzę z możnych, przynależę do maluczkich. Jestem wśród tych, co używają, a z tymi, co cierpią. To społeczeństwo jest złe, fałszywe. Na- dejdzie dnia pewnego prawdziwe społeczeństwo. / ""ly nie będzie już wielmożów, będą tylko wolni żywi b dzie już panów, będą ojcowie. Taka jest przys^ już upodlenia, poniżenia, ciemnoty, nie będzy jucznych, nie będzie dworaków, nie będzie króli - zajaśnieje światło! A tymczasem^ Przysługuje mi prawo i z tego prawa kc guje mi to prawo? Nie - jeżeli skorzy/ ko. Tak - jeżeli skorzystam zeń dli do lordów, bo jestem jednym z nichy 18 - Człowiek śmiechu, t. II wiem im o waszym ubóstwie. Stanę przed nimi trzymając w garści łachmany ludu i potrząsnę nad głowami władców nę- dzą niewolników i nie będą już mogli więcej, oni, uprzywile- jowani i pyszni, uwolnić się od wspomnienia nieszczęśliwych, i nie oswobodzą się już ci książęta od swędzenia i bólu, który czują biedni, a że strząsam na nich robactwo - trudno, a że spadnie ono na lwy - tym lepiej. Tu Gwynplaine zwrócił się w stronę niższych pisarzy, którzy klęczeli przy czwartym worze z wełną i pisali pilnie: - Dlaczego tamci dwaj klęczą? Cóż wy tam robicie na ko- lanach? Wstańcie, ludźmi przecież jesteście! To nagłe zwrócenie się do podwładnych, których lord spo- strzegać nawet nie powinien, dopełniło miary wesołości. Przed- tem krzyczeli: brawo! Teraz wołali: hura! Nie tylko w ręce klaskali, lecz i tupali z radości. Jak w ,,Zielonym Pudle". Tylko że w „Zielonym Pudle" śmiech wyrażał podziw dla Gwynplai- ne^, a tutaj miażdżył go, w proch ścierał. Śmieszność zawsze sili się, by zabić. Śmiech ludzki robi nieraz wszystko, co może, aby zamordować. Śmiech zmienił się w obelgę. Posypały się docinki. Głupota zgromadzeń w tym się objawia, że zawsze silą się one na do- wcip. Ich -wymyślna i idiotyczner drwina odsuwa na bok fakty miast zastanowić się nad nimi, potępia zagadnienia miast je rozwiązywać. Wydarzenie jest znakiem zapytania. Wyśmiać je - to tyle co wyśmiać zagadkę. A za zagadką stoi sfinks. On się nie śmieje. Słychać było sprzeczne nawoływania: - Dość! Dość! - Jeszcze! Jeszcze! William Farmer baron Leimpster rzucił Gwynplaine'owi okrzyk obelżywy, ten sam, którym niegdyś Ryc-Quiney znie- ważył Szekspira: - Histrio/ Mima! Lord Vaughan, miłośnik sentencji, dwudziesty dziewiąty z kolei z ławy baronetów, zawołał: - Oto wracamy znów do czasów, kiedy przemawiały zwie- rzęta. Wśród ludzkich ust głos zabiera bydlęca morda. - Posłuchajmy osła Balaama - dodał lord Yarmouth. Lord Yarmouth miał bystry wyraz twarzy, a zawdzięczał go krzywym ustom i nosowi jak kartofel. - Buntownik Linneusz został oto ukarany w swej mogile. Taki syn to kara boża na ojca - mówił John Hough, biskup Lichfieid i Coventry, którego Gwynplaine uraził w prebendę. - Kłamie - twierdził lord Cholmley, uczony prawnik-pra- wodawca. - To, co on nazywa torturą, to kara ciężka i twarda, bardzo dobra kara. W Anglii nie ma tortur. Tomasz Wentworth, baron Raby upominał kanclerza: - Lordzie-kanclerzu, racz zamknąć obrady! - Nie! nie! nie! Niech mówi dalej! Bawi nas! hura! hip! hip! hip! Tak krzyczeli młodzi lordowie. Ogarnął ich szał wesołości i wściekłości zarazem. U czterech zwłaszcza i nienawiść, i ucie- cha doszły do szczytu rozjątrzenia. Byli to Laurence Hyde, hrabia Rochester, Tomasz Tufton, hrabia Thanet, wicehrabia Hatton i książę Montagu. - Do budy, Gwynplaine! - wołał Rochester. - Precz z nim! Precz z nim! - krzyczał Thanet. Wicehrabia Hatton wyjął z kieszeni jednego penny i rzucił ten grosz Gwynplaine'owi. A John Campbell, hrabia Greenwich, Savage, hrabia Rivers, Thompson, baron Haversham, Warrigton, Escrik, Rolleston, Rockingham, Carteret, Langdale, Banester Maynard, Hundson Caernarvon, Cavendish, Burlington, Robert Darcy, hrabia Hol- derness, Other Windsor, hrabia Płymouth powitali ten gest go- rącymi oklaskami. W zgiełku tego pandemonium lub też może panteonu gubiły się słowa Gwynplaine'a. Jedno tylko zdanie dosłyszeć się da- wało: ,,Strzeżcie się!" Raiph, książę Montagu, młodzieniaszek, któremu wąs zaczy- nał się sypać dopiero, wychowanek Oksfordu świeżo wypusz- czony ze szkół, wstał z ławy książąt, na której zajmował miej- sce dziewiętnaste, i ze skrzyżowanymi na piersiach rękoma stanął naprzeciw Gwynplaine'a. Na każdym ostrzu znajduje się i«* miejsce najlepiej tnące, każdy głos ma swój akcent najbardziej obelżywy. Montagu takiego też właśnie użył akcentu wykrzy- kując prosto w twarz Gwynplaine'owi pogardliwe pytanie: - Co ty tam powiadasz? - Ja przepowiadam - odrzekł Gwynplaine. Zawtórował mu nowy wybuch śmiechu. A pod śmiechem tym buczał nieprzerwanie basowy pomruk złości. Jeden z ma- łoletnich parów, Lionel Cranseild Sackville, hrabia Dorset i Middlesex stanął na swojej ławie; nie śmiał się, lecz poważ- nie, jak na przyszłego prawodawcę przystało, i nie mówiąc ani słowa obrócił w stronę Gwynplaine'a swoją świeżą dwunasto- letnią twarzyczkę, popatrzył nań i wzruszył ramionami. Na ten widok biskup Saint-Asaph pochylił się w stronę biskupa Saint- -David, który siedział obok niego, i szepnął mu na ucho, wska- zując na Gwynplaine'a: - Oto szaleniec! - Po czym wskazał na dziecko i dodał: - A oto mędrzec l Z chaosu obelg i drwin wybijały się poszczególne okrzyki: - Głowo Gorgony! - Co znaczy ta cała awantura? - Zniewaga dla Izby! - Wyjątkowa, niespotykana figura!-Wstyd! wstyd! - Przerwać posiedzenie! - Nie, niech skończy! - Mów, błażnie! Lord'Lewis Duras z radości'wziął się za boki i krzyczał: - Ach, nie masz to jak śmiech! Moja śledziona jest w siód- mym niebie. Proponuję uchwalenie wotum dziękczynnego ta- kiej treści: Izba Lordów dzięki składa „Zielonemu Pudłu". Gwynplaine, pamiętamy przecież, inne zgoła wymarzył so- bie przyjęcie. Kto staczał się kiedy w głębokość zawrotną po piaszczystej, sypkiej, a ostrej spadzistości, kto czuł, jak mu spod dłoni, spod paznokci, spod łokci, kolan i stóp wymyka się i ucieka wszelki punkt oparcia, kto cofając się, miast naprzód iść, po tym opor- nym zboczu-ześlizgiwał się z rozpaczą w sercu, w dół spadając, miast piąć się w górę, kto całym swym wysiłkiem osiągnięcia szczytu powiększał tylko pewność katastrofy i każdym ruchem zmierzającym do wydżwignięcia się z niebezpieczeństwa pogrą- żał się coraz bardziej, kto czuł straszliwe zbliżanie się przepa- ści, czyje kości przeszywaf posępny chłód upadku, tej paszczę- ki rozwartej pod człowiekiem - ten doświadczył tego, czego doświadczał Gwynplaine. ! Czuł, jak zapada się oto pod nim wzniesienie, po którym i wstępował w górę, a przepaścią była mu ta słuchająca go sala. Zawsze znajdzie się wreszcie ktoś, kto wyrzeknie słowo streszczające w sobie wszystko. Wrażenia całego zgromadzenia wyraził okrzyk lorda Scars- dale: - Po co przyszedł tutaj ten potwór? Gwynplaine, bezprzytomny z oburzenia, wyprostował się na- głym ruchem, jakby w konwulsji. I uporczywie patrząc w śmie- jących się rzekł: - Po co tu przyszedłem? Przyszedłem, żeby straszyć. Je- stem potworem, powiadacie! Nie, ja jestem ludem. Jestem wyjątkiem? Nie. Jestem ogółem. Wyjątek - to wy. Wy jeste- ście urojeniem, ja jestem rzeczywistością. Jestem Człowiekiem. Jestem przerażającym Człowiekiem Śmiechu. Z czego się śmie- ję? Z ciebie! Z niego! Z wszystkich! Czym jest mój śmiech? Waszą zbrodnią, moją katorgą. I w twarz wam rzucam tę zbro- dnię; i tą katorgą plwam wam w oczy. Śmieję się, a znaczy to, że płaczę. Przerwał na chwilę. Wokół umilkli. Tu i ówdzie śmiano się jeszcze, lecz ciszej. Zdało mu się, że zmusił ich jednak do wy- słuchania go z pewną uwagą. Odetchnął i ciągnął dalej: - Ten śmiech położył na moim czole król. Ten śmiech wy- raża nieszczęście powszechne. Ten śmiech - to tyle co niena- wiść, milczenie z musu, wściekłość, rozpacz. Ten śmiech jest produktem tortur. Ten śmiech jest wymuszony przez przemoc. Gdyby szatan śmiał się takim śmiechem, to ten śmiech jego skazywałby Boga na potępienie. Ale wieczność w niczym nie jest podobna do doczesności; absolut - to sprawiedliwość; i Bóg nienawidzi tego, co czynią królowie. Wy uważacie mnie za wyjątek! Ja jestem symbol. O wszechpotężni ślepi głupcy - otwórzcie oczy! Jestem wcieleniem ogółu. Przedstawiam sobą ludzkość całą, taką, jaką ona uczyniona została przez władców swoich. Człowiek jest kaleką. Całemu rodzajowi ludzkiemu zrobiono tę samą co i mnie krzywdę. Zniekształcono mu pra- wo, sprawiedliwość, prawdę, umysł, rozum, jak mnie oczy, no- zdrza i uszy; jak i mnie wlano mu do serca cuchnące błoto złości i bólu, a na twarzy mu położono maskę zadowolenia. Tam gdzie legł palec boży, wbił się pazur króla. Monstrualna kolej- ność dotknięć. Biskupi, parowie i książęta, lud - to cierpiący we wnętrzu swoim, co się na zewnątrz śmieje. Mówię wam, milordowie, lud - to ja. Dziś go uciskacie, dziś mnie wyśmie- wacie. Lecz przyszłość jest posępnym ruszeniem lodów. Co było kamieniem - falą się stanie. Pozorna twardość w zalew się przemieni. Nagły trzask, i oto stało się już. Nadejdzie go- dzina, w której wstrząs skruszy ucisk wasz, w której ryk gnie- wu odpowie na wasze szydercze wrzaski. Ta godzina raz już nadeszła - o, ojcze mój, ty tam też byłeś! - ta godzina boża raz już nadeszła i nazywała się Republiką i przepędzono ją, lecz ona wróci. Ą tymczasem pamiętajcie, że pochód królów zbrojnych w szpady przerwany został przez uzbrojonego w to- pór Cromwella. Drzyjcie! Zbliża się nieprzejednana, nieustę- pliwa chwila rozrachunku, odrastają odcięte pazury, wyrwane języki ulatują i przemieniają się w języki ogniste, miotane wi- chrami 'mroków, i w nieskończeności wyją; ci, którzy głodni są, ukazują swe bezczynne zęby, chwieją się wybudowane na pie- kłach raje, ludzie cierpią, cierpią i cierpią, i to, co w górze jest, chyli się, i to, co w dole jest, rozwiera się, ciemność stać się światłem pragnie, potępiony wszczyna spór z wybranym, to lud nadchodzi, powiadam wam, to człowiek wstępuje, to koniec roz- < poczyna się, to czerwona jutrznia katastrofy - oto, co jest w tym śmiechu moim, z którego się naśmiewacie! Londyn jest świętem nieustannym! Dobrze! Anglia od krańca po kraniec jest jednym wielkim przyklaskiem! Tak! Ale posłuchajcie! Wszyst- ko, co oglądacie, mną jest. Wasze święta są moim śmiechem. Wasze zabawy są moim śmiechem. Wasze śluby, uroczystości i koronacje są moim śmiechem. I narodziny książąt są moim śmiechem. Zawisł nad wami piorun - mój śmiech. I jakże tu można było wytrzymać słysząc podobne rzeczy? Śmiech wybuchnął od nowa, tym razem ostatecznie już pognę- biający. Ze wszystkich rodzajów lawy, które wyrzucać potrafi ów krater, usta ludzkie, najbardziej żrącą bywa radość. Rado- śnie zadawać ból - pokusa to zaraźliwa, żaden tłum jej się nie oprze. Nie wszystkie egzekucje dokonują się na szafotach, i skoro tylko zbiorą się ludzie - czy będzie to tłum motłochu czy też zgromadzenie dostojne - zawsze znajduje się w ich gronie kat czekający w pogotowiu. Katem tym jest sarkazm. I jakież tortury przyrównać można do mąk, które znosi nie- szczęśliwy wyśmiany! Gwynplaine poddany został oto takiej torturze. Ta radość ich biła w niego kartaczami i kamieniami. Był zabawką, manekinem, kukłą jarmarczną, w którą każdy uderza, by zmierzyć siłę swej pięści, tarczą strzelniczą. Wokół niego skakano,' krzyczano: jeszcze! jeszcze! pokładano się ze śmiechu. Lordowie tupali z radości, chwytali się nawzajem za wyłogi. Nie pomogła powaga miejsca, purpura płaszczy, wstyd- liwość gronostai, potęga rozmiarów peruk. Śmiali się lordowie, śmiali się biskupi, śmiali się sędziowie. Rozpogodziła się ława starców, ława dzieci chichotała do rozpuku. Arcybiskup Can- terbury trącał łokciem arcybiskupa Yorku, Henryk Compton, biskup Londynu, brat hrabiego Northampton, trzymał się za boki. Lord-kanclerz spuścił powieki, aby ukryć śmiech, który a nuż i jego ogarnie za chwilę. U kraty posąg szacunku i po- wagi - odźwierny z czarną rózgą - śmiał się. Gwynplaine, pobladły, skrzyżował na piersi ramiona; otoczo- ny tą rzeszą twarzy młodzieńczych i starczych, a promienieją- cych wielką, homerycką uciechą, w tym wirze oklasków,' wrzasków i tupania, wśród tej szalonej krotochwili, której o- środkiem był on sam, wśród świetności przelewającego się we- sela, wśród tej radości ogromnej - on czuł w sobie chłód gro- bowy. Był to koniec. Nie potrafił już opanować ani twarzy swojej, która go zdradzała, ani tych słuchaczy, którzy zniewa- żali go. Odwieczne, nieubłagane prawo - groteska chwytająca w swoje kleszcze wielkość, ryk gniewu odbity echem śmiechu, parodia, co jedzie w jednym siodle z rozpaczą, przeciwieństwo między tym, na co człowiek wygląda, a tym, czym jest - ni- gdy jeszcze nie ukazało się w aż tak przerażającej postaci. Nigdy jeszcze głębin ludzkiej nocy nie rozświetlił błysk aż tak ponury. Oto widział Gwynplaine, jak przeznaczenie jego załamuje się pod uderzeniem śmiechu. Nieodwołalnie. Kto upadł, ten pod- nieść się może, nie podnosi się ten, kogo na proch starto. Ta głupia a wszechwładna drwina ścierała go na proch. Nadszedł kres jego możności. Wszystko jest na miarę środowiska. Co było triumfem w ,,Zielonym Pudle", to w Izbie Lordów było klęską. Co tam było oklaskiem, tu było złorzeczeniem. Czuł, jakby maska jego twarzy miała dwie strony. Bo po jednej jej stronie była sympatia ludu witającego Gwynplaine'a, a po drugiej - nienawiść możnych odrzucających lorda Fermaina Ciancharlie. Z jednej strony przyciąganie, z drugiej strony od- pychanie wspólnymi siłami odsuwające go w cień. Wydawało mu się, że zadano mu podstępny cios w plecy. Los ludzki lubi takie zdradliwe uderzenia. Później wyjaśni się wszystko, a tymczasem przeznaczenie jest zasadzką i człowiek wpada w zastawione przez nie sidła. Sądził, że podnosi się w górę, że ten śmiech jest mu życzliwy; posępnie kończą się nieraz apo- teozy. Istnieje słowo złowieszcze: otrzeźwienie. Tragiczna jest mądrość, co się z upojenia rodzi. Gwynplaine, otoczony krę- giem tej wesołej i okrutnej burzy, zamyślił się. Śmiech szalony jest jak oddanie się na łaskę morskich prą- dów. Rozweselone zgromadzenie - to zagubienie busoli. Nikt *już nie wiedział, dokąd idzie, co czyni. Trzeba było zakończyć posiedzenie. Lord-kanclerz „ze względu na nieprzewidziany wypadek" od- łożył dalszy ciąg głosowania do następnego dnia. Izba poczęła się rozchodzić. Lordowie składali ukłon królewskiemu krzesłu i opuszczali salę. Śmiechy rozbrzmiewały jeszcze i gubiły się w głębi korytarzy. Wszelkie sale zgromadzeń mają, oprócz wejść oficjalnych, najprzeróżniejszego rodzaju drzwi i drzwiczki poukrywane pod kobiercami i w ornamentach ścian, opróżniają się więc szybko, niczym dziurawe garnki. Po upływie kilku chwil Izba była pusta. Stało się to bardzo prędko, bardzo nagle. W tych miejscach gwarnych cisza zapada prawie w oka mgnieniu. Pogrążenie się w zamyśleniu odwodzi daleko i zadumany człowiek znajduje się w końcu jakby na innej jakiejś planecie. Gwynplaine ocknął się wreszcie. Był sam. Sala była pusta. Nie spostrzegł nawet, że posiedzenie już się skończyło. Wszyscy parowie znikli gdzieś, wszyscy, nawet i dwaj patronujący mu starcy. Tylko paru niższych urzędników Izby błąkało się po sali, czekając z zakładaniem pokrowców na ławy i gaszeniem świa- teł, aż „jego wysokość" wyjdzie. Machinalnie włożył kapelusz, wstał z ławy i skierował się ku drzwiom otwartym na galerię. Kiedy mijał drewnianą przegrodę, jeden z door-keeperów zdjął mu z ramion parowski płaszcz. Zaledwie to^zauważył. W chwilę później był już w galerii. Służba obecna na sali spostrzegła ze zdumieniem, że ten lord wyszedł nie pokłoniwszy się krzesłu królewskiemu. VIII BYŁBY DOBRYM BRATEM, GDYBY NIE BYŁ DOBRYM SYNEM W galerii nie było nikogo. Gwynplaine minął oszkloną ro- tundę, z której uprzątnięto już fotele i stoły, gdzie żaden już ślad nie pozostał po chwili przyjęcia go do Izby Parów. Kan- delabry i świeczniki, rozmieszczone wzdłuż korytarzy, wska- zywały, którędy iść należy do wyjścia. Dzięki tej nitce ze światła udało mu się z łatwością odnaleźć wśród labiryntu sa- lonów i galerii drogę, po której przybył tutaj poprzedzany przez odźwiernego z czarną rózgą i pierwszego herolda króle- stwa. Nie spotykał nikogo, tu i ówdzie tylko dostrzegał od tyłu ciężko stąpającą postać jakiegoś starego, zapóżnionego lorda. Nagle wśród ciszy tych opustoszałych sal dobiegł doń odgłos niewyraźnych słów, dobiegły jakieś nocne hałasy, niezwykłe w miejscu tak uroczystym. Poszedł w stronę, z której ten zgiełk dochodził, i oto znalazł się nagle w obszernym, skąpo oświetlonym przedsionku. Jedno z ukrytych wyjść z Izby Lor- dów prowadziło tutaj właśnie. W półmroku dostrzec można by- ło duże oszklone drzwi, otwarte szeroko, podjazd, lokal, pocho- dnie; za drzwiami znajdował się plac; kilka karet czekało u podjazdu. Hałas, który usłyszał, przychodził stąd właśnie. Koło drzwi, pod latarnią oświetlającą przedsionek, stało kil- ku ludzi gestykulujących i rozmawiających głośno, w burzli- wym podnieceniu. Gwynplaine zbliżył się ku nim ukryty w cieniu. Była to kłótnia. Może dziesięciu, może dwunastu młodych lordów tłoczyło się przy wyjściu, a naprzeciwko nich stał czło- wiek jakiś wyprostowany, z podniesioną głową, w kapeluszu, jak i oni, i zagradzał im drogę. Kto to był? Tom-Jim-Jack. Kilku z tych lordów miało jeszcze na sobie parowskie płasz- cze, inni zdjęli już swój strój parlamentarny i odziani byli w zwykłe suknie. Tom-Jim-Jack miał kapelusz z piórami, a pióra te były nie białe jak u parów, lecz zielone, o pomarańczowych brzegach, fryzowane; strój jego pokrywały bogate hafty i szamerunki, u rękawów i u kołnierza aż kipiało od koronek i wstążek; lewą dłonią poruszał gorączkowo rękojeść szpady, którą nosił na pa- sie usianym admiralskimi kotwicami. Kotwice te zdobiły rów- nież i pochwę. To mówił on właśnie zwracając się do tych wszystkich mło- dych lordów i Gwynplaine usłyszał takie oto słowa: - Powiedziałem wam, że jesteście podli. Chcecie, żebym cofnął to, co powiedziałem. Niech i tak będzie. Nie jesteście podli. Jesteście idioci. Rzuciliście się wszyscy na jednego. To nie tchórzostwo! Dobrze! A więc jest to tępota. Przemawiano do was, a wyście nie zrozumieli. Starzy mają tutaj tępy słuch, a młodzi tępe mózgi. W dostatecznej mierze należę do was, że- by móc powiedzieć wam całą prawdę. Tamten nowoprzybyły jest obcy i gadał całe mnóstwo niestworzonych szaleństw, przyznaję, lecz wśród tych rzeczy szalonych były też i praw- dziwe. Było to nieporządne, niestrawne, źle powiedziane; zgo- da; nazbyt często powtarzał: czy wiecie? czy wiecie? ale czło- wiek, który wczoraj jeszcze stroił miny po jarmarkach, nie musi przemawiać jak Arystoteles czy też doktor Gilbert Bur- net, biskup Sarum. Robactwo, lwy, apostrofa do pomocników pisarza, to wszystko było w złym smaku. Do licha! Któż się z wami spiera? Była to gadanina nieskładna, niedorzeczna, po- mylona, lecz tu i ówdzie wynikały z niej rzeczy prawdziwe. A to już niemało dla tego, co się nigdy nie uczył wymowy, chciałbym zobaczyć was na jego miejscu! To, co opowiadał o trędowatych z Burton-Lazers, jest najprawdziwszą prawdą; nie on pierwszy mówił głupstwa; a w końcu, milordowie, nie lubię, żeby się rzucano kupą na jednego, taka jest moja fan- tazja i proszę oto wasze dostojności, aby mi wolno było dopa- trywać się w tym mej osobistej zniewagi. Nie spodobaliście mi się i czuję się obrażony. Nie bardzo ja tam wierzę w Boga, lecz co upewnić by mnie mogło o jego istnieniu, to dobre uczynki, a te zdarzają mu się nie co dzień. Tak więc wdzięczny jestem dobremu Panu Bogu, jeśli on istnieje, że wyciągnął z dna poni- żenia tego para Anglii, że oddał dziedzicowi jego dziedzictwo i - nie zastanawiając się zbytnio, czy moim interesom na do- bre to wyjdzie czy też na złe - tę nagłą przemianę stonogi w orła, Gwynplaine'a w lorda Ciancharlie, uważam za rzecz bardzo piękną. Zabraniam wam być innego niż ja zdania, mi- lordowie. Żałuję, że nie ma tu Lewisa Duras. Znieważyłbym go z przyjemnością. Milordowie, Fermain Ciancharlie był lor- dem, a wy byliście linoskokami. Śmiech jego nie jest z jego winy. A wy śmialiście się z tego śmiechu. Nie wyśmiewa się nieszczęścia. Jesteście głupcy! I to głupcy okrutni! Jeżeli są- dzicie, że z was nie można się śmiać - mylicie się; jesteście brzydcy i źle się ubieracie. Milordzie Haversham, widziałem kiedyś twoją kochankę, jest okropna. Księżna, ale szpetna jak małpiszon. Panowie śmieszkowie, powtarzam, iż bardzo byłbym rad, gdyby któryś z was spróbował mówić z sensem choćby przez minutę. Wielu ludzi paple, mówić potrafi niewielu. Wy- obrażacie sobie, że coś umiecie, bo obijaliście wasze lenistwo o mury Oksfordu czy tam Cambridge, bo nim zasiedliście na ławach Westminster-Hallu w postaci parów, siedzieliście w po- staci osłów na ławach szkolnych w Gonewill czy Caius! Mówię to wam prosto w oczy: zachowaliście się wobec tego nowego lorda nieprzyzwoicie. To potwór, zgoda. Ale rzucony zwierzętom na pożarcie. Wolałbym nim być raczej niż którymkolwiek z was. Przysłuchiwałem się posiedzeniu z mojego miejsca jako przy- puszczalny spadkobierca parostwa i oglądałem wszystko. Nie miałem prawa zabierać głosu, ale być szlachcicem mam prawo. Znudziły mnie wasze rozradowane miny. Kiedy coś mi się nie spodoba, gotów jestem pójść choćby na górę Pendiehill i ze- rwać zioło rosnące wśród chmur, clowdesbery, które ściąga piorun na tego, co wyciąga po nie rękę. Dlatego też czekałem na was przy wyjściu. Nie zawadzi porozmawiać czasami, a my właśnie mamy ze sobą do pogadania. Czy zdajecie sobie spra- wę, żeście po trosze mnie samemu ubliżyli? Milordowie, mam oto stanowczy zamiar pozabijania niektórych spośród was. Wszystkich, którzy tu jesteście - Tomasza Tufton, hrabiego Thanet, Savage'a, hrabiego Riversa, Karola Spencera, hrabiego Sunderland,.Laurence'a Hyde, hrabiego Rochester, i was, baro- nowie Gray Rolleston, Cary Hudnson, Escrick, Rockingham, i ciebie, mały Carteret, i ciebie, Robercie Darcy, hrabio Holder- ness, i ciebie, Williamie, wicehrabio Halton, i ciebie, Raifie, książę Montagu, i wszystkich tych, co tylko zechcą jeszcze; ja, Dawid Dirry-Moir, jeden z marynarzy floty, wyzywam was i nakazuję wam dobrać sobie sekundantów i świadków i ocze- kiwać was będę, aby spotkać się z wami twarzą w twarz, piersią w pierś dziś wieczór, natychmiast, jutro, w dzień, w nocy, w słońcu czy przy pochodniach, gdzie, kiedy i jak tylko sami zechcecie, wszędzie, gdzie dość będzie miejsca, aby skrzyżować dwie szpady, i radziłbym wam sprawdzić kurki waszych pisto- letów i klingi waszych pałaszy, gdyż postanowiłem parostwa wasze wakującymi uczynić. Ogle Cavendish, poczyń przygoto- wania i pomnij na swoją dewizę: Cavendo tutus. Marmaduke Langdale, dobrze uczynisz, jeśli za przykładem przodka twego, Gundolda, każesz nosić za sobą trumnę. Jerzy Booth, hrabio Warington, nie ujrzysz już więcej swego falcgrafstwa Chester ani swego labiryntu na modłę Krety, ani wysmukłych wieży- czek Dunham Massie. Jeśli zaś chodzi o lorda Yaughan - jest on dość młody, by mówić impertynencje, a nazbyt stary, żeby za nie odpowiadać; za jego słowa da mi więc satysfakcję sio- strzeniec jego, Ryszard Vaughan, członek Izby Gmin z miasta i Merioneth. Ciebie, Johnie Campbell, hrabio Greenwich, zabiję, jak Achon zabił Matasa, ale otwarcie, w pojedynku, nie od ty- łu, mam bowiem zwyczaj wystawiania na sztych serca swego, a nie pleców. Otóż tak będzie, milordowie. A więc czyńcie uro- ki, radźcie się wróżek, namaśćcie sobie skórę balsamami, co czynią ciało odpornym na miecz, pozawieszajcie na szyjach wa- szych amulety diabelskie czy święte, bić was będę, czy pobło- gosławionych, czy przeklętych, i to nie po to, żeby wymacać tylko, czy macie na sobie te czarnoksięskie sztuczki. Potykać się będę z wami konno lub pieszo. Na jakimkolwiek rogu, jeśli zechcecie - na Piccadiiiy lub też na Charing-Cross, i dla spot- kania naszego rozbiorą nam bruk ulicy, jak rozebrano bruk dziedzińca Luwru dla pojedynku Gwizjusza z Bassompierre'em. Na wszystkich, słyszycie? na wszystkich was mam chrapkę.- Spij, hrabio Caernarvon, połkniesz klingę mojej szpady aż po rękojeść, zmuszę cię do tego, jak Marolles zmusił Lisle-Mari- vaux; a wtedy zobaczymy, milordzie, czy będziesz się śmiał. Ty, Burlingtonie, co masz lat siedemnaście i wyglądasz jak dzieweczka, możesz wybierać sobie miejsce na grób; namyśl się, czy chcesz leżeć na trawnikach przy twym domu w Mid- dlesex czy też może w twoim pięknym ogrodzie w Londesburg, w Yorkshire. Zawiadamiam was, mości panowie, że nie lubię, by zachowywano się zuchwale w mojej obecności. I ukarzę was, milordowie. Wyśmianie lorda Fermaina Ciancharlie było postępkiem złym. Więcej jest on wart niż wy. Jako Ciancharlie posiada krew szlachetną, którą i wy posiadacie, a jako Gwyn- plaine posiada rozum, którego wam brak. Z jego sprawy czynię moją własną sprawę, z jego zniewagi czynię moją własną znie- wagę, a za wasze drwiny płacę moim gniewem. Zobaczymy, kto żywym wyjdzie z tej przygody, gdyż ja wyzywam was do wal- ki na śmierć i życie, czyście mnie zrozumieli? - na wszelką broń i na wszelkie sposoby - i wybierajcie sobie rodzaj śmier- ci, jaki wam najbardziej przypada do smaku, i ponieważ tyleż chamami jesteście co i szlachtą, zastosuję wyzwanie moje do waszych przymiotów i ofiarowuję wam do wyboru wszelkie sposoby zabijania się, jakie tylko są ludziom znane, od szpady, której używają w tym celu książęta, aż do pięści, której używa w tym celu hołota! Młodzi lordowie odpowiedzieli wyniosłym uśmiechem na ten potok wściekłych słów. - Zgoda - rzekli. - Ja wybieram pistolety - powiedział Burlington. - Ja - rzekł Escrick - staroświecki pojedynek w szran- kach, na sztylety i topory. - Ja - rzekł Holderness - pojedynek na dwa noże, długi i krótki, pierś w pierś, z ciałem obnażonym do pasa. - Lordzie Dawidzie - rzekł hrabia Thanet - jesteś Szko- tem. Wybieram wielki szkocki miecz. - Ja szpadę - rzekł Rockingham. - Ja - rzekł książę Raif - wolę boks. To szlachetniejsza walka. Gwynplaine wynurzył się z ciemności. Podszedł ku temu, którego nazywał dotychczas Tom-Jim- -Jackiem, a w którym teraz kogoś zgoła innego odgadywać •zsĄ czynał. - Dziękuję - rzekł. - Ale te sprawy do mnie należą. Odwróciły się wszystkie głowy. Gwynplaine przystąpił jeszcze bliżej. Coś pchało go ku temu człowiekowi, którego, jak słyszał, nazywano lordem Dawidem, a który był jego obrońcą i, być może, czymś więcej jeszcze. Lord Dawid cofnął się. - Proszę! - rzekł - to wy! wy tutaj! To się świetnie skła- da. Z wami również chciałbym zamienić słów parę. Mówiliście przed chwilą o kobiecie, która najpierw kochała lorda Linneu- sza Ciancharlie, a później króla Karola II. - Tak, to prawda. - Znieważył pan matkę moją. - Waszą matkę? - krzyknął Gwynplaine. - A więc tak, odgadłem to, jesteśmy ... - Braćmi - odrzekł lord Dawid. I spoliczkował Gwynplaine'a. - Jesteśmy braćmi - powtórzył. - A więc możemy się bić. Bić się można tylko z równymi sobie. A któż może mi być bardziej równy od mego brata? Przyślę wam sekundantów. Jutro poderżniemy sobie gardła nawzajem. Księga dziewiąta W GRUZACH POPRZEZ NADMIAR WIELKOŚCI DOJŚĆ MOŻNA DO NADMIARU NIESZCZĘŚCIA Ty^iedy ma wieży Świętego Pawła biła północ, człowiek jakiś, -Łv- który przyszedł tu po Londyńskim moście, wchodził w wą- skie uliczki Southwarku. Nigdzie nie świeciły się światła, zwy- czajem bowiem czasów owych tak w Londynie, jak i w Paryżu gaszono latarnie miejskie o jedenastej, czyli wtedy właśnie, kiedy zaczynały być rzeczywiście potrzebne. Ulice były ciemne i puste. Gdy pogasną latarnie, nikną i przechodnie. Człowiek szedł szybko. Jak na taki spacer po mieście o podobnej godzi- nie, niezwykle był ubrany. Szaty miał z haftowanego atłasu, szpadę u boku i kapelusz z białymi piórami. Szedł bez płasz- cza. Stróże nocni widząc, jak przechodzi, mówili: - To jakiś wielki pan, który się widać założył. - I usuwali się na bok z szacunkiem winnym lordowi i zakładowi jego. Człowiekiem tym był Gwynplaine. Uciekł. Skąd wziął się tutaj? Sam tego nawet nie wiedział. Dusza- mówiliśmy to już - miewa swoje cyklony, swoje wiry strasz- liwe, w których wszystko, niebo i morze, dzień i noc, życie i śmierć, miesza się ze sobą w jakąś grozę nie do zrozumienia. Rzeczywistością trudno jest odetchnąć. Człowiek jest przydu- szony przez coś, w co sam nie wierzy. Nicość staje się huraga- nem. Pobladł firmament. Nieskończoność jest pusta. Wchodzisz w nieistnienie. Czujesz, jak umierasz. Pożądasz gwiazdy. Czego doświadczał Gwynplaine? Jednego tylko pragnienia: chciał zo- baczyć Deę. I czuł to jedno tylko. Wrócić do ,,Zielonego Pudła", do go- spody Tadcaster, gwarnej, oświetlonej, wypełnionej serdecz- nym śmiechem prostych ludzi; odnaleźć Ursusa i Homo, zoba- czyć znowu Deę, wrócić do życia! Rozczarowanie pręży się z posępną siłą, jak łuk, który wy- rzuca człowieka - tę strzałę - ku prawdzie. Gwynplaine śpieszył się. Coraz bliżej był Pola Tarrinzeau. Nie szedł już, a biegł. Wzrok jego zatapiał się w ciemności. Spojrzenie jego przed nim szło, tak chciwie wypatrywał tej przystani na wid- nokręgu. Kiedyż ujrzy wreszcie błyszczące światłem okna go- spody Tadcaster? Cóż to będzie za chwila! Oto wchodzi już na łąkę. Wyłonił się zza węgła ściany - tam, na wprost niego, po drugiej stronie pola, już blisko, stoi gospoda! Jedyny, jak pamiętamy, dom na jarmarcznym placu. Spojrzał. Nigdzie światła. Tylko martwy, czarny kształt. Zadrżał. Lecz natychmiast powiedział sobie, że jest już późno, że gospodę zamknięto, że wszyscy śpią przecież, po prostu, że trzeba będzie obudzić Niclessa czy Govicum, że trzeba iść do gospody i zapukać do drzwi. I poszedł. Nie biegł już, a pędził. Stanął przed gospodą bez tchu w piersi. Człowiek miotany nawałnicą straszliwą, co walczy i szamoce się wśród niewi- dzialnych wstrząsów targających duszą jego, co sam już nie wie, czy żywym jest czy umarłym - dla tych, których kocha, zachowuje jednak najtkliwsze staranie; tak to rozpoznać moż- na prawdziwie wielkie serca. Choć zawierucha pochłonęła wszystko - ostaje się na powierzchni czułość. Gwynplaine troszczył się teraz o jedno tylko: żeby nie obudzić nagle Dei. Podszedł do gospody, jak umiał, najciszej. Znał tu każde miejsce, wiedział dobrze, gdzie znajduje się dawna psia komór- ka, w której teraz sypiał Govicum; komórka ta, przylegająca do niskiej izby gospody, miała okienko wychodzące na plac; 19 - Człowiek śmiechu, t. II co Gwynplaine zaskrobał lekko w szybę. Dość będzie, jeśli obudzi Govicum. Nic nie drgnęło nawet w komórce Govicum. - W jego wieku - pomyślał sobie Gwynplaine - śpi się mocno, - Uderzył w szybę wierzchem dłoni. Nic się nie poruszyło. Znów zapukał, dwukrotnie, silniej nieco. I tym razem bez- skutecznie. Wtedy, z pewnym już niepokojem, podszedł do drzwi gospody i zakołatał w nie. Nikt się nie odezwał. Poczuł jakby jakiś chłód w sercu, lecz jeszcze pomyślał sobie: - Imć Nicless jest stary; dzieci mają mocny sen, a starcy - ciężki. Trzeba mocniej zakołatać. Skrobał. Pukał. Kołatał. Wreszcie zaczął bić pięściami w drzwi. Przywiodło mu to na pamięć dawne wspomnienie, Weymouth, kiedy to jako dziecko jeszcze niósł malutką Deę na rękach. Bił pięścią w drzwi z całej siły, jak lord, którym był przecież. Niestety! Dom pozostawał niemy. Czuł, że ogarnia go rozpacz. O nic już nie dbając zaczął wołać głośno: - Nicless! Govicum! A krzycząc tak zaglądał do okien, aby zobaczyć, czy nie za- pali się wreszcie jakaś świeca. Ale w gospodzie nic nie drgnęło nawet. Ni głosu ludzkiego, ni hałasu, ni światła. Podbiegł do bramy wjazdowej i uderzał w nią, i pchał, i potrząsał nią ze wszystkich sił, wołając: - Ursusie! Homo! Wilk nie zaszczekał. Zimny pot wystąpił na czoło Gwynplaine'a. Rozejrzał się dookoła. Noc była ciemna, lecz w poświacie gwiazd można było widzieć jarmarczne pole. I oto ujrzał, że wszystko gdzieś przepadło. Ani jednej budy nie było już na całej łące. Cyrk znikł. Ani jednego namiotu, ani jednego wozu,' ani jednej skleconej z desek sceny. Całe to wędrowne, hałaśli- we mrowie, które się tam roiło, ustąpiło nagle miejsca jakiejś straszliwej czarnej próżni. Wszystko poszło sobie precz. Ogarnęło go szaleństwo trwogi. Co to znaczyć mogło? Co się tutaj stało? Czyżby ani żywej duszy nie było na całym placu? Czyżby jego dawne życie zapadło się nagle w przepaść? Co z nimi wszystkimi zrobiono? O, Boże! Runął na budynek go- spody jak burza. Walił w furtkę, w bramę, w okna, w okien- nice, w ściany, pięściami i nogami, rozwścieczony przerażeniem i rozpaczą. Wołał Niclessa, Govicum, Fibi, Vinos, Ursusa, Homo. Ciskał w te mury wszelkim krzykiem i wrzaskiem. Chwilami milkł, nieruchomiał i nasłuchiwał - dom stał martwy i ciemny. Więc rozpoczynał od nowa, zażarcie. Krzyki i odgłosy uderzeń i wstrząsów echem tylko odbijały się. Rzec by można, że był to piorun próbujący rozbudzić grobowiec. Przy pewnym natężeniu przerażenia człowiek staje się stra- szliwy. Kto lęka się wszystkiego, ten niczego się już nie lęka. Kopie się wówczas sfinksa. Szturcha nieznane. Wciąż od nowa, wciąż od nowa dobijał się do zamkniętej gospody; na wszelkie sposoby, niezmordowany w wołaniu i krzyku, przypuszczał szturm do tej tragicznej ciszy. Po stokroć zawezwał już wszystkich, którzy mogli być tam w środku, wywołał wszystkie imiona z wyjątkiem imienia Dei. Była to ostrożność, której sam nie rozumiał, lecz zachowywał ją instynktownie przy całym swoim obłąkaniu. Po wyczerpaniu wołania i krzyku pozostawało już jedno tyl- ko - dostanie się do środka przemocą. Rzekł sobie: - muszę tam wejść. - Ale jak? Stłukł szybę w okienku komórki Govi- cum, wsunął do wewnątrz rękę raniąc sobie ją o szkło, odsu- nął zasuwę i otworzył lufcik. Spostrzegł, że szpada zawadzać mu będzie; szarpnął ją z gniewem, zerwał z siebie i wszystko razem, pas, pochv/ę i klingę, odrzucił na bruk. Potem wspiął się na występ muru i choć okienko było wąskie, przecisnął się przez nie do wnętrza gospody. Łóżko Govicum, ledwie dostrzegalne w ciemności, stało w kącie, lecz Govicum na nim nie było. A jeżeli Govicum nie leżał na swoim posłaniu, to zapewne i z Niclessem podobnie się działo. W całym domu było ciemno. W tym czarnym wnętrzu wyczuwało się tajemniczy bezruch pustki i tę jakąś nieokreślo- 19* na grozę, która mówić się zdaje: nie ma nikogo. Gwynplaine jak w gorączce przebiegł przez izbę gospody, roztrącając stoły, depcząc po naczyniu, przewracając ławy, tłukąc kufle, poty- kając się o krzesła i stołki, dotarł do drzwi prowadzących na podwórze i wyważył je jednym uderzeniem buta. Klamka ustąpiła. Drzwi otworzyły się. Spojrzał w dziedziniec. ,,Zielo- nego Pudła" nie było. II OSAD Gwynplaine opuścił gospodę i zaczął przeszukiwać dokładnie całe Pole Tarrinzeau; chodził, chodził wszędzie, gdzie tylko, wczoraj jeszcze, widać było jakąś budę, namiot czy wóz. Ale nic nie znajdował. Pukał do drewnianych kramów, choć wie- dział, że nikt w nich nie mieszka. Kołatał we wszystko, co tylko podobne było do drzwi lub do okna. Nie odezwał się żaden głos z ciemności. Przeszło tędy coś na kształt śmierci. Mrowisko zostało rozdeptane. Najwidoczniej władze miejskie uprzątnęły stąd wszystko. Odbyć się tu musiało to, co dziś na- zwalibyśmy obławą policyjną. Pole Tarrinzeau było bardziej niż puste, bo spustoszone, wszędzie znać było ślad okrutnego pazura, który je przeorał. Rzec by można, że wywrócono kie- szenie tego nędznego jarmarcznego rynku i opróżniono je do- szczętnie. Gwynplaine, przepatrzywszy dokładnie cały plac, zszedł z łąki i zapuścił się w kręte uliczki podmiejskiej dzielnicy,, zwanej East-point, prowadzące ku Tamizie. Szedł przez plątaninę zaułków, wśród opłotków i murów i już po chwili owiał go świeży powiew zwiastujący bliskość wody, usłyszał głuchy plusk płynącej rzeki i oto stanął nagle przed jakąś poręczą. Była to balustrada bulwaru Effroc-stone. Balustrada ta zamykała bardzo krótki tylko i bardzo wąski odcinek wybrzeża. Pod nią wysoka ściana Effroc-stone spadała prostopadle w ciemne nurty rzeki. Gwynplaine stanął u balustrady, wsparł się na niej, ujął głowę w obie dłonie i zamyślił się, pochylony nad tą wodą. Czy patrzył w Tamizę? Nie. A w co patrzył? W mrok. Nie w ten mrok, który otaczał go, lecz w mrok, który był w nim samym. W tym melancholijnym nocnym krajobrazie, na który nie zwrócił nawet uwagi, w tej głębi dookolnej, w którą wzrok jego nie wchodził zgoła, dostrzec można było sylwetki rej i masztów. U stóp Effroc-stone wprawdzie wody rzeki tylko uderzały o mur; lecz wysokie wybrzeże w kierunku biegu Ta- mizy obniżało się niedostrzegalnie, a coraz bardziej, i wreszcie nie opodal miejsca, w którym znajdował się Gwynplaine, tworzyło przystań, przy której zatrzymało się kilka statków. Jedne z nich niedawno przybyły, inne miały wkrótce odpłynąć; niektóre z nich przycumowane były do niewielkich kamien- nych lub też drewnianych występów umyślnie w tym celu zbudowanych, inne połączyły się z lądem za pomocą kładki z desek. Statki te stały nieruchomo, zakotwiczone lub też uwią- zane na linie. Nie dobiegały stamtąd odgłosy rozmów czy kro- ków; dobry marynarski obyczaj nakazuje spać, ile tylko można, i wstawać tylko do roboty. Niektóre z tych statków odjechać miały zapewne z odpływem, w nocy; lecz załoga ich jeszcze się nie zbudziła. Z trudem rozróżnić można było kadłuby czarne i pękate i drabinki, i liny ożaglowań przysnute ciemnością. Tu i ówdzie czerwony błysk latarni przebijał mgłę. Gwynplaine nic z tego nie spostrzegał. Zapatrzył się w swoje przeznaczenie. Zamyślił się, marzyciel szalony, postawiony wobec nieubła- ganej rzeczywistości. Wydawało mu się, że słyszy poza sobą niby jakieś trzęsienie ziemi. Był to śmiech lordów. Tylko co wyszedł stamtąd, z tego śmiechu. Wyszedł stamtąd spoliczkowany. Spoliczkowany. I przez kogo? Przez brata swego. I wybiegł z tego śmiechu, z tym policzkiem na twarzy, i chciał schronić się, ptak zraniony, do gniazda swego, chciał uciec od nienawiści i odnaleźć swoją miłość. I co odnalazł? Ciemność. Nikogo. Wszystko znikło. Ciemności te porównywał z marzeniem, które pieścił w sobie. Zawaliło się marzenie! •Gwynplaine stanął na posępnym brzegu pustki. Odjechało Zielone Pudło, przepadł cały świat. Dusza jego zamknęła się. Rozmyślał. Co z nimi stać się mogło? Gdzie byli? Porwano ich zapewne. Przeznaczenie porażając jego, Gwynplaine'a, wielkością, ich poraziło unicestwieniem. Wiedział, że nigdy ich już nie .zo- baczy. Dobrze się o to postarano. I równocześnie położono rękę na wszystkim, co żyło tylko na jarmarcznym placu, poczynając od Govicum i Niclessa, aby nikt nie mógł mu dać żadnej wia- domości. Bezlitośnie rozgromiono wszystko. Ta sama groźna siła społeczna ścierając go na proch w Izbie Lordów, zmiażdżyła ich wszystkich w nędznej chacie, jego tam, ich tu, równocześ- nie. Byli już straceni. I Dea była stracona. Stracona dla niego! Na zawsze! O, potęgi niebieskie! Gdzie ona jest! A jego nie było przy niej, a on jej nie obronił! Kto snuje przypuszczenia o losie zaginionych, których kocha, ten samego siebie bierze na tortury. Gwynplaine zadał sobie tę mękę. A gdziekolwiek zagłębił się myślą, a cokolwiek uświa- domił sobie - odzywał się w nim głuchy ryk rozpaczy. Przeglądając kolejno wstecz wspomnienia, z których każde sprawiało mu ból przejmujący, przypomniał sobie tego czło- wieka, tę postać złowróżebną, która nazywała sama siebie Barkilphedrem. Człowiek ten wpisał niu w mózg coś, coś nie- wyraźnego z początku, co teraz pojawiało się znowu, a wpisane to zostało atramentem tak straszliwym, że oto zapłonęły ogniem litery i Gwynplaine na dnie myśli swoich odczytywał słowa z płomienia, niegdyś tajemnicze, dziś już jasne: „Przeznaczenie otwiera przed nami jedne drzwi wtedy tylko, kiedy drugie są już zatrzaśnięte". Wszystko się skończyło. Legły na nim ostatnie cienie. Każ- dego człowieka w przeznaczeniu jego spotkać może taki własny koniec świata. Nazywa się to rozpaczą. Dusza pełna jest wtedy spadających gwiazd. Tak to się działo z Gwynplaine'em! Dym rozwiał się. Ogarnięty był i przeniknięty cały tym dy- mem; legł mu on gęstą warstwą na oczach; przedostał się do mózgu. Na zewnątrz był oślepiony, oszołomiony we wnętrzu swoim. Trwało to tak długo, jak długo trwać potrafi dym, nim • się rozwieje. A potem wszystko znikło, rozproszyło się, i dym, i jego życie. Kiedy przebudził się z tego snu - był sam. Wszystko się rozwiało. Wszystko odeszło. Wszystko zginęło. Noc. Pustka. Był to cały widnokrąg Gwynplaine'a. Był sam. Sam. A synonim słowa tego brzmi: umarły. Rozpacz jest rachmistrzem. Sumuje. Nic nie uchodzi jej uwagi. Rachuje wszystko, każdy grosik. W równej mierze wy- tyka Bogu i uderzenie gromu, i szpilki ukłucie. Chce dowie- dzieć się, czym jest właściwie ludzki los. Rozumuje, waży i liczy. Pod zewnętrznym pozornym, chłodem nieustannie płynie pa- ląca lawa. Gwynplaine rozpatrywał z uwagą samego siebie i swój los. Rzut oka wstecz; streszczenie niebezpieczne. Kiedy człowiek znajdzie się na szczycie góry - w przepaść spogląda. Kiedy zaś spadnie na dno przepaści - patrzy w niebo. I mówi sobie: - Tam byłem! Gwynplaine znajdował się na samym dnie niedoli. Jakże prędko się to stało! Potworna bywa szybkość nieszczęścia. Nie- szczęście jest ciężkie i wydawać by się mogło, że porusza się powoli. Lecz nie jest tak. Wydaje się również, że śnieg ma w sobie odrętwienie zimy, bo jest zimny, i bezruch całunu, bo jest biały. A wszystkiemu temu przeczy lawina! Lawina - to śnieg, co stał się piecem piekielnym. Jest lodo- waty - a pożera. Gwynplaine'a porwała lawina. Porwała go niczym szmatę, wyrwała go z korzeniem na podobieństwo drzewa, niby kamieniem rzuciła nim. Rozpatrywał szczegółowo historię swojego upadku. Stawiał pytania i dawał odpowiedzi. Ból jest śledztwem. Żaden sędzia nie bywa tak dokładny i staranny jak sumienie przygotowu- jące swój własny proces. Ile było w tej rozpaczy jego własnej winy? Z tego chciał zdać sobie sprawę i rozczłonkowywał własną świadomość; bolesna wiwisekcja. Nieobecność jego spowodowała katastrofę. Czy nieobecność ta zależała od jego woli? Czy w tym wszystkim, co się stało, działał swobodnie? Nie, na pewno nie. Poczuł się więźniem. A cóż to uwięziło go i zatrzymało? Czy mury twierdzy? Nie! Czy łańcuch? Nie! A więc co? Lep! Ugrzązł w wielkości. I komuż nie zdarzyło się choć raz być pozornie swobodnym, a mieć skrzydła spętane? Zastawiono na niego pułapkę. Co najpierw kusiło, później uwięziło. Lecz - i o to najgwałtowniej nagabywało go sumienie - czy tylko znosił biernie to, co los mu nastręczył? - Nie. On to przyjął dobrowolnie. Zapewne, że w pewnej mierze zaskoczono go, że gwałt mu zadano; lecz on, ze swej strony, też w pewnej mierze na ten gwałt się zgodził. Nie to było jego winą, że się dał porwać, ale to było jego słabością, że się dał oszołomić. Boć przecież była taka chwila, chwila przełomowa, kiedy zostało mu postawione pytanie; ów Barkilphedro właśnie postawił go wobec możliwo- ści wyboru i dał mu sposobność rozstrzygnięcia o swoim losie jednym słowem. Gwynplaine mógł powiedzieć: nie. Powiedział; tak. I z tego: tak, wymówionego w oszołomieniu, wynikło wszy- stko. Gwynplaine zrozumiał; gorzki jest posmak zgody. Ale - bo sam ze sobą się spierał - czyż było w istocie winą aż tak wielką wejście w posiadanie praw należnych sobie, swe- go dziedzictwa, swojej ojcowizny, swego domu? Czy to było złe, że on, patrycjusz, wrócił na należne mu po przodkach miejsce, że, sierota, odzyskał imię ojców? Bo co przyjął? To, co mu się należało. A kto mu to oddawał? Opatrzność. Tu zerwał się w nim bunt przeciwko logice własnego rozu- mowania. Głupia zgoda! Pięknego dobił targu! Pięknej dokonał zamiany! Jakże niedołężnie układał się z tą opatrznością, jakże wiele przy tym stracił. Na Boga! Za dwa miliony rocznej ren- ty, za siedem czy osiem dóbr lennych, za dziesięć czy dwana- ście pałaców, za własne wille miejskie i własne zamki wiejskie, za stu lokai, psiarnie, karety i tarcze herbowe, za urząd pra- wodawcy i sędzi, za płaszcz purpurowy i koronę, do królewskiej podobną, za tytuł margrabiego i barona, za potęgę para Anglii - oddał wóz Ursusa i uśmiech Dei! Za ten bezkres ruchomy, wśród którego człowiek rozbija się i tonie - on oddał szczę- ście! Za ocean oddał perłę! O, bezrozumny! głupi! oszukany! A jednak - i tu zastrzeżenie odradzało się znowu, na trwal- szym gruncie - w tej gorączce wielkiego powodzenia, która schwyciła go, nie wszystko przecież było niezdrowe. Kto wie? - a może w odmowie kryłby się egoizm, a może w wyrażeniu zgody krył się obowiązek? Przeobrażony nagle w lorda - co powinien był uczynić? Powikłanie wydarzenia wywołuje nie- pewność w umyśle. Tak się też i z nim stało. Obowiązek wyda- jący najsprzeczniejsze rozkazy, obowiązek targający go ze wszystkich stron równocześnie, obowiązek wieloraki, sam ze sobą wewnętrznie skłócony - i cóż dziwnego, że wpadł w prze- strach wobec tak złożonego obowiązku? I ten przestrach pora- ził go, obezwładnił na chwilę - na tę chwilę, kiedy to z Cor- leone-lodge jechał do Izby Lordów, kiedy to nie potrafił się oprzeć. To, co się w życiu zowie wznoszeniem się w górę, jest przejściem z prostego szlaku na szlak niepokojący, trudny. Któ- rędy wiedzie droga? Względem kogo ma się obowiązki przede wszystkim? Czy wobec bliskich swoich?. Czy też wobec rodzaju ludzkiego? Czyż nie zamieniłeś małej rodziny na wielką? Im wyżej wstępujesz, tym większy ciężar ciąży na twej uczciwo- ści. Im wyżej stoisz, tym bardziej czujesz się zobowiązany. Rozszerzenie prawa zwiększa powinność. W sposób natarczy- wy - a może tylko złudny? - nastręcza ci się co chwila kilka dróg równocześnie i wydaje ci się, że na każdą z nich wska- zuje drogowskaz sumienia. Którędy pójść? Naprzód? Czy w tył? •Zostać? Czy wyjść? Nikt by nie uwierzył, jak wiele rozstajów i zakrętów miewa obowiązek. Odpowiedzialność jest labiryn- tem. Kiedy zaś ideę zawrze w Sobie i streści jedna istota ludzka, kiedy jest ona żywym wcieleniem faktu, człowiekiem-symbo- lem i człowiekiem z krwi i kości zarazem, odpowiedzialność budzi niepokój jeszcze większy. I stąd stroskana powolność i niemy lęk Gwynplaine'a, 'stąd jego posłuszne podporządko- wanie się wezwaniu do' zasiadania w parlamencie. Człowiek zamyślony często bywa bierny. Wydało mu się, że taki jest rozkaz obowiązku. Czyż wejście do tego miejsca, gdzie można przeciwstawić się uciskowi i walczyć z nim, nie było urzeczy- wistnieniem jednego z najgłębszych jego pragnień? Kiedy da- no mu głos, jemu, straszliwej próbce stosunków społecznych, jemu, żywemu przykładowi samowoli, pod którą od sześciu ty- sięcy lat jęczy rodzaj ludzki - czyż odmówić miał prawo? Czy miał prawo uchylić głowy, Tdedy język ognisty spadał na nią z góry? Wśród tamtej ciemnej, szarpiącej rozprawy z własnym su- mieniem i cóż to mówił samemu sobie? - Lud jest milcze- niem. Stanę się wielkim adwokatem tego milczenia. Przemó- wię w imieniu niemych. Opowiem wielkim o małych, opowiem potężnym o słabych. Oto jest cel mego losu. Tak chce Bóg i tak trzeba. Zaiste, zadziwiającą jest rzeczą, że flasza Hard- quanona, w której zamknięta była metamorfoza Gwynplaine'a w lorda Ciancharlie, pływała przez piętnaście lat po morzu wśród bałwanów, pian i burz i że nic jej złego nie uczyniła wściekłość rozpasanego żywiołu. Wiem, dlaczego tak się stało. Zdarzają się przeznaczenia-zagadki; mam klucz od mego prze- znaczenia i otwieram nim tę- zagadkę. Jestem predestynowany, mam spełnić misję! Będę lordem ubogich. Przemówię w imie- niu wszystkich milczących a zrozpaczonych. Przetłumaczę ich bełkot rozpaczliwy. Przetłumaczę warczenie, wycie, szemranie, szum tłumu, niewyraźne skargi, niezrozumiałe głosy, przetłu- maczę te wszystkie krzyki zwierzęce, które ciemnota i cierpie- nie wydawać każą człowiekowi. Szum ludzki jest bezsłowny jak szum wiatru. Krzyczą. Ale nikt ich nie rozumie. Kto tak krzyczy - ten jakby milczał, a milczenie to wypuszczenie broni z ręki. To wymuszona bezbronność, która wzywa pomo- cy. Ja im dam tę pomoc. Ja będę oskarżeniem. Ja będę Słowem Ludu. Dzięki mnie - zrozumieją wreszcie. Będę jak usta krwawe, z których knebel zdarto. Powiem wszystko. I wielkie to będzie. Tak, pięknie jest przemawiać w imieniu niemych; lecz smut- no jest przemawiać do głuchych. Oto druga część jego przy- gody. Niestety! Chybił. Chybił beznadziejnie, bezpowrotnie. To wyniesienie, w które uwierzył, to szczęście wysokie, ten pozór zapadł się pod nim, zawalił. Spadł! W pianę śmiechu. Sądził, że jest silny, on, który przez lat tyle żeglował, czuj- ny i uważny, po wielkim rozlewisku cierpienia, on, który z tej ciemności przynosił krzyk rozpaczy. I przyszedł, aby rozbić się o skałę potężną - o lekkomyślną beztroskę szczęśliwych. Zda- wało mu się, że jest mścicielem, a był klownem. Zdawało mu się, że gromem poraża, a zaledwie połaskotał. Miast wzruszenia zebrał szyderstwo. Szlochał - i wywołał radość w odpowiedzi. I utonął sam w tej radości. Pochłonęła go, pogrzebała w sobie. I z czegóż to śmiano się? Z jego śmiechu. A więc ta przemoc wstrętna, która na zawsze naznaczyła go swym śladem; to okaleczenie, co stało się wieczystą wesołością, ten śmiech-stygmat, obraz mniemanego zadowolenia uciemię- żonych narodów, ta maska radości zrobiona za pomocą tortury, ta otchłań szyderstwa, którą nosił na swej twarzy, ta blizna oznaczająca: jussu regis, to świadectwo zbrodni dokonanej na nim przez króla, symbol zbrodni dokonywanej przez władzę tronu na całym ludzie - to właśnie nad nim zatriumfowało, to go właśnie zgniotło, oskarżenie przeciwko katu obróciło się w wyrok na jego ofiarę. Zadziwiająca odmowa wymierzenia sprawiedliwości! Władza królewska, zwyciężywszy ojca, zwy- ciężała teraz syna. Krzywda, którą zrobiono mu, stała się po- wodem i przyczyną dalszej krzywdy. Na kogo oburzyli się lor- dowie? Na dręczyciela? Nie! Na udręczonego. Tu tron, tam lud; tu Jakub II, tam Gwynplaine. Zaiste, konfrontacja taka pokazywała jasno, jakiego zamachu dokonano, jakiej zbrodni. Co było zamachem? Skarga. Co zbrodnią było? Cierpienie. Niechaj nędza ukrywa się i milczy - bo inaczej stanie się obrazą majestatu. Czy byli oni źli, ci ludzie, co położyli Gwyn- plaine^ na strasznym ruszcie sarkazmu? nie, ale nad nimi również zaciążyła fatalność; byli szczęśliwi. Byli katami, sami o tym nie wiedząc. Byli zadowoleni. I na cóż im Gwynplaine? Brzuch sobie rozpruwał i pokazywał wnętrzności swoje, i wy- rwał sobie serce i wątrobę - a oni krzyczeli mu: Graj dalej swoją komedię! O, bólu straszliwy, i on też śmiał się! Potwor- ny łańcuch skrępował mu duszę i nie pozwalał, by myśli dotarły do twarzy. Zniekształcenie doszło aż do mózgu i kiedy świa- domość jego oburzała się - oblicze kłam jej zadawało swym szyderczym śmiechem. Skończyło się! Był Człowiekiem Śmie- chu, kariatydą świata płaczu! Był udręką skamieniałą w kształt wesołości, dźwigającą na sobie ciężar całego wszechświata nie- doli i klęski, zamykał go na wieki mur ironii, szyderstwa i za- bawy innych ludzi, mur nie do przebicia. Dzielił los nieszczęs- ny wszystkich uciskanych, których był wcieleniem - rozpaczy jego nikt nie brał na serio. Bawiono się jego nędzą; był nie- samowitym, monumentalnym błaznem, co wyskoczył ze stra- szliwego zagęszczenia wszelakiej niedoli, co wymknął się ze swej katorgi i awansował na boga, co z samego dna motłochu wzniósł się aż do stóp tronu i stanął na wysokości sięgającej gwiazd ku rozweseleniu wybranych, jak niegdyś pojawiał się ku rozweseleniu potępionych. Cała szlachetność jego, entuz- jazm, wymowa, serce, dusza, wściekłość, gniew i miłość, i ból nie do wysłowienia - wszystko to jaki wynik dało? Wybuch śmiechu! I zrozumiał oto, że - jak powiedział lordom - nie było to nic wyjątkowego, lecz fakt normalny, zwykły, powsze- dni, tak niezmiennie towarzyszący codziennym wydarzeniom życia, że nikt go nawet już nie spostrzegał. Głodny śmieje się, żebrak śmieje się, galernik śmieje się, prostytutka śmieje się, sierota, żeby na życie zarobić, śmieje się, niewolnik śmieje się, żołnierz śmieje się, lud śmieje się; społeczeństwo ludzkie tak zostało ukształtowane, że wszelka strata, wszelkie ubóstwo, wszelka katastrofa, wszelkie choroby, wrzody, agonie rozpusz- czają się na powierzchni otchłani - w przerażający grymas we- sela. On to był właśnie tym grymasem powszechnym. I tylko tym, i aż tym. To prawo niebieskie, siła nieznana, która sądzi, postanowiła, żeby widmo dostrzegalne i namacalne, widmo z krwi i kości zawarło w sobie monstrualną parodię, która światem się zowie; widmem tym był on. Nieuleczalne przeznaczenie! Wołał: - Łaski dla cierpiących! - Na próżno! Chciał obudzić litość; obudził wstręt i strach. Takiemu bo- wiem prawu podlegają pojawiające się widma. Był widmem - a zarazem był człowiekiem. Na tym też właśnie polegało bolesne powikłanie jego istnienia. Z wierzchu widmo, wewnątrz człowiek. Człowiek, bardziej może człowiek niż wielu innych ludzi, gdyż jego los podwójny był podsumo- waniem losu całej ludzkości. I nie tylko nosił w sobie tę ludz- kość, lecz odczuwał jej istnienie dookoła, odczuwał żarliwie. W losie jego tkwiła sprzeczność nie do rozwikłania. Kim był? Wydziedziczonym? Nie, bo był lordem. Kim był? Lordem? Nie, bo był buntownikiem. Przyniósł światło; a zmącił tylko radość święta. Nie był szatanem, nie, był Lucyferem. Pojawił się, złowrogi, z pochodnią w dłoni. Komu złowrogi? Złowrogim. Dla kogo groźny? Dla groźnych. Więc i odepchnęli go. Miałbyż wejść między nich? Miałbyż zostać przyjęty do ich grona? Nigdy! Przeszkoda, którą nosił na swej twarzy, była olbrzymia, lecz przeszkoda, którą nosił w świadomości swojej, bardziej jeszcze była nie do przezwy- ciężenia. Słowa jego bardziej potworne wydawały się niż twarz. Ani jedna z myśli jego nie nadawała się do przyjęcia w ten świat możnych i wielkich, w którym jedno fatum urodzić mu się kazało, z którego drugie fatum wypędziło go. Twarz jego odgrodziła od społeczeństwa wymodelowana w ciele maska, ducha jego odgrodził od społeczeństwa mur. Kuglarz wędrow- ny, od dzieciństwa wtopiony w to szerokie środowisko, żywotne i krzepkie, które nosi nazwę masy prostego ludu, przesycił się jej magnetyczną siłą, przepojony był cały ogromnym duchem człowieczeństwa i w poczuciu powszechnej wspólnoty zatracił możność zrozumienia panujących klas. Tam, na górze, był nie do przyjęcia. Przybywał cały ociekający wodą ze studni Praw- dy. Cuchnął odmętem. Wstrętny był dla tych książąt kłamstwem uperfumowanych. Temu, co żyje urojeniem, prawda śmierdzi. Ten, co pragnie pochlebstw tylko, wymiotuje nieoczekiwanie wypitą rzeczywistością. To, co on przynosił, obrażało ich oczy. Bo i cóż to było? Słuszność, mądrość, sprawiedliwość! Odwró- cono się od niego z niesmakiem. Byli tam i biskupi. Im przynosił Boga. Kim jest ten intruz? Skrajne bieguny odpychają się. W żaden sposób nie można połączyć ich ze sobą. Przejścia brak. Cóż, stanęły naprzeciw siebie, twarzą w twarz, z jednej strony cała nędza zawarta w jednym człowieku, z drugiej - cała pycha zawarta w jed- nej kaście. I jaki był wynik? Krzyk wściekłości tylko. Niepotrzebne jest oskarżenie. Stwierdzenie wystarczy. Gwynplaine, rozmyślając tak nad brzegiem swego przezna- czenia, stwierdził daremność bezmierną swojego wysiłku. Stwierdził, że przez wysokie progi nie przejdzie głos. Uprzy- wilejowani są głusi na to ucho swoje, przez które mogliby usłyszeć wydziedziczonych. Czy jest to winą uprzywilejowa- nych? Nie. Jest to prawo, któremu podlegają, niestety! Wy- baczcie im. Gdyby się wzruszyli - musieliby wyrzec się swo- ich przywilejów. Od magnatów i książąt niczego oczekiwać nie należy. Zadowolony jest bezlitosny. Dla sytego nie istnieje głodny. Szczęśliwi nie chcą wiedzieć o niczym, umywają ręce. Na progu raju, jak na progu piekła, trzeba położyć napis: „Po- rzućcie wszelką nadzieję". Gwynplaine doznał takiego przyjęcia, jakie należy się wid- mu nawiedzającemu bogów. Burzyło się w nim wszystko na to wspomnienie. Nie, on nie był widmem, był człowiekiem. Mówił im to, krzyczał: Jestem Człowiek! Nie był zjawą. Był żywym, pulsującym ciałem. Miał mózg i myślał; miał serce i kochał; miał duszę, a więc miał nadzieję. Miał nazbyt wielką nadzieję i to była cała jego wina. Niestety! wyolbrzymił nadzieję swą do tego stopnia, że uwierzył w to zjawisko świetne a ciemne, w społeczeństwo. I wrócił do niego, on, co się już znajdował poza nim. A społeczeństwo, natychmiast i równocześnie, obdarowało go potrójnym podarunkiem: małżeństwem, rodziną i kastą. Małżeństwo? Na jego progu ujrzał nierząd. Rodzina? Brat spo- liczkował go i oczekiwał nazajutrz ze szpadą w dłoni. Ka- sta? Parsknęła mu śmiechem prosto w twarz, jemu - patry- cjuszowi, jemu - nędzarzowi. Został odrzucony, zanim jeszcze zdążył zostać przyjęty. I trzy pierwsze kroki jego wśród tych głębokich społecznych mroków były rozwarciem się pod nim trzech przepaści. A klęska jego rozpoczęła się zdradliwym przeobrażeniem. A katastrofa podeszła doń z twarzą apoteozy. - Wstąp wyżej! - znaczyć miało: - Spadaj! Był przeciwieństwem Hioba. Nieszczęście przyszło nań po- przez pomyślność. O, tragiczna zagadko ludzkiego istnienia! Ileż zasadzek kryje się w tobie! Jako dziecko walczył z nocą i zwyciężył noc. Jako mężczyzna walczył z przeznaczeniem i powalił przeznaczenie. Potworny - uczynił się promiennym, nieszczęśliwy - uczynił się szczęśliwym. Z wygnania swego zrobił sobie schronienie. Włóczęga - walczył z przestrzenią i jak ptaki niebieskie zna- lazł swoją okruszynę chleba. Samotny i dziki - walczył z tłu- mem i zrobił sobie z tłumu przyjaciela. Atleta - walczył z tym lwem, prostym ludem, i oswoił go. Nędzarz - walczył z nie- dolą, zajrzał w oczy ponurej konieczności życia i połączywszy z nędzą wszelkie radości serca, z ubóstwa uczynił sobie bogac- N l two. Miał prawo uznać samego siebie za zwycięzcę w walce z życiem. I oto nagle nowe siły wyłoniły się przeciwko niemu z głębi nieznanego, siły nie grożące mu, lecz uśmiechnięte, pieszczotliwe; jemu, przeniknionemu anielską miłością, zjawiła się miłość ziemska, smocza, pochwyciło go ciało, jego, który żył ideałem; usłyszał słowa rozkoszy do wściekłego krzyku podobne; poczuł uścisk ramion kobiecych, co oplotły go na po- dobieństwo węży; po olśnieniu prawdą nastąpiło zafascynowa- nie przez fałsz; bo to nie ciało jest rzeczywiste, lecz dusza. Ciało jest popiołem, dusza - płomieniem. Miejsce tej gromad- ki związanej z nim pokrewieństwem biedy i pracy, która była jego prawdziwą rodziną naturalną, zajęła rodzina społeczna, związana z nim węzłami krwi, lecz krwi mieszanej, i nim zdą- żył wejść do niej - stanął wobec zamierzonego bratobójstwa. Niestety! dopuścił, aby z powrotem wprowadzono go do tej kla- sy społecznej, o której Brantóme, którego nie czytał, mówi, iż „syn słusznie wyzwać może na pojedynek ojca". Los, fortuna ślepa krzyknęła mu: - Nie jesteś z tłumu, jesteś z wybra- nych! - i rozsunęła nad głową jego, niby drzwi jakiejś nie- bieskiej pułapki, sufit społeczny, i cisnęła nim w ten otwór wysoki, i sprawiła, że pojawił się nagle, nieoczekiwany i nie- oswojony, wśród grona książąt i władców. I oto niespodzianie zobaczył dokoła nie lud, co cieszył się nim, lecz magnatów, co mu złorzeczyli. Posępna metamorfoza! Sromotne wywyższenie! Nagłe rozgrabienie wszystkiego, co by- ło jego szczęściem. Splądrowanie całego jego życia przez szy- .dercze wrzaski! Rozszarpanie Gwynplaine'a, Ciancharlie, lorda, ,kuglarza, jego dawnego losu, jego nowego losu przez drapieżne dzioby tych orłów! I na cóż zdało się zaczynać życie zwycięstwem nad przeciw- nością? Na cóż zdało się od razu zatriumfować? Niestety! trze- ba zostać strąconym, bez tego nie dopełni się przeznaczenie człowieka. Tak tedy na pół pod przemocą, na pół z dobrej woli - gdyż po wapentake miał do czynienia z Barkilphedrem, a w porwa- niu była cząstka jego zgody - porzucił rzeczywistość dla złu- dy, prawdę dla fałszu, Deę dla Jozjany, miłość dla pychy, wol- ność dla potęgi, pracę skromną i godną dla bogactwa nakładającego nań jakąś nieokreśloną a dręczącą odpowiedzial- ność, cień, w którym Bóg mieszkał, na blask, wśród którego mieszkają demony, raj na Olimp! Pokosztował złotego owocu. I oto wypluwał popiół. Rozpaczliwy wynik. Ruina, klęska, rozpadnięcie się w gruzy, bezlitosne przegnanie wszystkich jego nadziei wychłostanych przez drwinę, rozczarowanie niewymierne. I co uczynić teraz? Kiedy spoglądał w jutro, cóż widział? Obnażoną szpadę, której ostrze dotykało jego piersi, a której rękojeść trzymał w dłoni jego brat. Widział jedno tylko - wstrętny błysk tej szpady. Reszta - Jozjana, Izba Lordów - skryła się gdzieś dalej, ,w potwornym półcieniu, wśród którego poruszało się całe mnó- stwo tragicznych postaci. Ten brat, co mu się pojawił, taki rycerski, taki mężny! Nie- stety! zaledwie ujrzeć zdążył tego Tom-Jim-Jacka, co bronił Gwynplaine'a, tego lorda Dawida, co bronił lorda Ciancharlie, zaledwie zdążył pokochać go i otrzymać od niego policzek. Cóż za ciężar! A teraz nie miał już gdzie pójść. Wszystko dokoła waliło się w gruzy. Zresztą - po co? Całe znużenie ludzkie znajduje się na dnie rozpaczy. Próba dokonała się. Nie można było już rozpocząć jej od nowa. Gwynplaine był jak gracz, co stawiał po kolei na wszystkie swoje karty i przegrał. Dał się ograć straszliwie. Nie zdając sobie jasno sprawy z tego, co czyni, gdyż takie jest działanie subtelnej trucizny złudzenia, przegrał Deę za Jozjanę i otrzy- mał monstrum. Przegrał Ursusa za rodzinę i otrzymał obelgę. Przegrał swój teatr jarmarczny za miejsce na ławie lordów; miał oklaski uznania, otrzymał przekleństwo. Jego ostatnia karta upadła przed chwilą na zielone sukno pustej łąki Tarrin- zeau. Gwynplaine przegrał wszystko. Teraz musiał płacić. -Płać, nieszczęsny, płać! 20 - Człowiek śmiechu, t. 11 Rażeni gromem nie bywają zazwyczaj zbyt ruchliwi. Gwyn- plaine stał nieruchomo. Kto by go dojrzał z daleka wśród tej ciemności, wyprężonego tak przy balustradzie, ten sądziłby, że to głaz. Piekło, wąż i zaduma owijają się we własne zwoje. Gwyn- plaine schodził coraz niżej po żałosnych spiralach swoich myśli. Światu temu, który ujrzał był przed niedawną chwilą, przy- patrywał się spojrzeniem chłodnym, ostatnim. Małżeństwo, lecz nie miłość; rodzina, lecz nie braterstwo; bogactwo, lecz bez sumienia; piękność, lecz bez cnoty; sprawiedliwość, lecz bez słuszności; porządek, lecz bez równowagi; potęga bezrozumna; władza, lecz bezprawna; blask, który nie świecił. Taki był bi- lans bezlitosny, nieubłagany. Raz jeszcze ogarnął spojrzeniem tę wizję ostateczną, w której pogrążyła się myśl jego. I przy- patrywał się po kolei przeznaczeniu, położeniu swemu, społe- czeństwu i samemu sobie. Czym było przeznaczenie? Zasadz- ką. A położenie jego? Rozpaczą. A społeczeństwo? Nienawiścią. A on sam kim był? Tym, co poniósł klęskę. I w głębi duszy swej zawołał: - Społeczność jest macochą! Przyroda jest mat- ką! Społeczność to świat ciała; przyroda to świat duszy. Pierw- sze wiedzie do grobu, do skrzynki z sosnowych desek w dół wrzuconej, do stoczenia przez robaki, i tam się kończy. Drugie wiedzie do rozwinięcia skrzydeł, do przemiany w zorzę, do wstąpienia na nieboskłon i tam się znowu rozpoczyna. Coraz silniejsze ogarniało go obłąkanie. Wciągał go zgubny wir. To, co się kończy, zapala się ostatnią błyskawicą ukazu- jącą w blasku swoim całą przeszłość. Kto sądzi, ten zestawia. Gwynplaine porównywał to, co spo- łeczeństwo dla niego uczyniło, z tym, co uczyniła dla niego przyroda. Jakże przychylną była mu przyroda! Jakże opieko- wała się nim ona, która jest duszą! Wszystko mu odebrano, wszystko, nawet i twarz; a dusza zwróciła mu to, co utracił. Wszystko, nawet i twarz; gdyż znalazła się na tym padole nie- biańska niewidoma, umyślnie dla niego stworzona, która nie widziała jego brzydoty, a widziała jego piękność. A on dopuścił do rozłąki! A on odszedł od tej istoty uroczej, od tego serca, od tego przygarnięcia, od tej czułości, od tego boskiego niewidomego spojrzenia, od jedynego spojrzenia, któ- re na tej ziemi widziało go takim, jakim naprawdę był. Dea była siostrą jego; bo połączyło go z nią wielkie braterstwo błękitów, spójnia tajemnicza, która całe niebo mieści w sobie; Kiedy był mały, Dea była jego oblubienicą; bo każde dziecko ma oblubienicę i życie zawsze rozpoczyna się małżeństwem dusz dopełnionym w pełni niewinności przez dwie istoty mło- dziutkie, dziewicze i nieświadome. Dea była jego małżonką, gdyż uwili sobie wspólne gniazdo na najwyższym konarze Hy- menu, drzewa o potężnych korzeniach. Dea była mu czymś więcej jeszcze - jego światłem; bez niej wszystko było nico- ścią i próżnią, jej włosy rozjaśniały ciemność. Co pocznie bez Dei? Co ma uczynić z tym wszystkim, co jeszcze nim było? Bez niej nie żyło w nim nic! I jakże mógł stracić jaz oczu choćby na chwilę? O, nieszczęsny! Dopuścił, by od gwiazdy jego oddzieliła go odległość, a wśród praw przyciągania, nie- znanych i niebezpiecznych, odległość w mgnieniu oka staje się przepaścią. Gdzie była ona, gwiazda? Dea! Dea! Dea! Dea! Niestety! utracił światło swoje! Odejmij gwiazdę - i czym stanie się niebo? Czernią tylko. Ale dlaczego to wszystko prze- minęło? O, jak ogromnie był szczęśliwy! Bóg odtworzył dla niego raj - odtworzył ten raj za bardzo, niestety, bo wpuścił do raju tego i węża! Lecz tym razem skuszony został mężczyz- na. Został wywabiony za wrota, a tam - o, zasadzko straszli- wa! - wpadł w chaos czarnego śmiechu, który jest piekłem! Nieszczęście! Nieszczęście! Jakie potworne, jakie straszne było to wszystko, co go zafascynowało! Jozjana - czym ona była? -- okropna kobieta, prawie zwierzę, prawie bóstwo! Gwynplaine stanął teraz na przeciwległym zboczu swego wyniesienia i oglądał odwrotną stronę tego, co go olśniło. Posępny był to widok. Władza przejmowała wstrętem, obrzydła była korona, żałobny ten płaszcz purpurowy, pałace okazały się zatrute, tro- fea, posągi i tarcze herbowe - nieczyste, niezdrowe i zdradliwe powietrze, którym się tam oddycha, zarażało obłędem. O, jakimż , 20* blaskiem jaśniały łachmany linoskoka Gwynplaine'a! Gdzie się podziało „Zielone Pudło", bieda, radość, pogodne życie razem z nimi, wędrowne, jaskółcze? Nie rozłączali się nigdy, widzieli się nieustannie, i wieczorem, i z rana, dotykały się przy stole ich ręce i kolana, z tej samej szklanki pili, słońce wpadało przez okienko, ale ono było tylko słońcem, a Dea była miłością. W nocy, uśpieni, czuli siebie blisko i sny Dei kładły się na Gwynplaine'a i sny Gwynplaine'a rozpościerały się tajemniczo ponad Deą. Budząc się uwierzyć mogli, że chyba się całowali w błękitnym obłoku nocnych snów. W Dei mieściła się cała niewinność, w Ursusie mądrość cała. Jeździli od miasteczka do miasteczka; a wszędzie żegnała ich i krzepiła szczera, ży- czliwa wesołość prostych ludzi. Byli jak wędrowne anioły, w których dość jest człowieczeństwa, by chodzić mogły po zie- mi, a nie dość jeszcze skrzydeł, by ku niebu ulecieć. A teraz znikło wszystko! I gdzie się podziało? Czy to możliwe, żeby tamto życie przepadło już na zawsze? Jaki wiatr cmentarny zdmuchnął je? Wszystko przepadło! Wszystko stracone! Tak, głucha wszechpotęga, ciążąca nad maluczkimi, rozporządza wszelkim mrokiem i zdolna jest do wszystkiego. Co z nimi zro- biono? A jego tam nie było, żeby ich chronić, żeby zastąpić drogę, żeby ich obronić swoim lordowskim tytułem, swoją wła- dzą i swoją szpadą, swymi pięściami i pazurami jarmarcznego kuglarza! I tu pojawiło się gorzkie stwierdzenie, najbardziej chyba ze wszystkich gorzkie: otóż nie, nie mógłby ich obronić! Bo to on właśnie ich zgubił. Gdyż to dla uchronienia od nich jego, lorda Ciancharlie, dla zabezpieczenia jego godności przed zetknięciem się z nimi niecna wszechpotęga społeczna położyła na nich rękę swoją. Mógłby ich ocalić wtedy tylko, gdyby znikł, bo z nim razem znikłaby przyczyna ich prześladowania. •Gdyby jego nie było - ich pozostawiono by w spokoju. Myśl •Gwynplaine'a pochyliła się nad czeluścią, z której wiało chło- dem. Ach, i dlaczegóż dopuścił, by ich rozłączono? Czyż obro- na Dei nie była jego pierwszym obowiązkiem? Chciał służyć sprawie ludu i bronić jej? Lecz to Dea przecież była ludem! I3ga - sierota, Dea - niewidoma, to Dea właśnie była ludzko- « ścią całą! O, cóż z nimi uczyniono? Żal go palił. Nieobecnością swoją dopuścił do katastrofy. Byłby podzielił ich los. Albo za- brałby ich, porwał ze sobą, alboby razem z nimi zginął. Co teraz pocznie bez nich? Czy Gwynplaine może istnieć bez Dei? Kiedy nie było Dei, nie było świata! Tak, to już koniec. Uko- chani ludzie przepadli na zawsze, znikli bezpowrotnie. Wszy- stko wyczerpało się do dna. I po cóż miałby walczyć dalej, on, Gwynplaine, skazany i przeklęta? Niczego już nie oczekiwał ani od ludzi, ani od nieba. Dea! Dea! Gdzie jest Dea? Stracona! Jak to stracona? Kto duszę swoją stracił, ten odnaleźć ją może w śmierci jedynie. Gwynplaine, obłąkany rozpaczą, silniej uchwycił dłońmi kra- wędź balustrady, jakby tu właśnie .znajdował rozwiązanie, i popatrzył na wodę. Była to już jego trzecia bezsenna noc. Miał gorączkę. Myśli jego, które mu się tak jasne wydawały, były skłócone, mętne. Czuł nieprzepartą potrzebę snu. Stał pochylony nad tą wodą przez chwil kilka; oto mrok rozścielał przed nim wielkie, spo- kojne łoże, bezkres ciemności. Pokusa złowieszcza! Zdjął z siebie zwierzchni kubrak i położył go na balustra- dzie. Potem rozpiął kamizelkę. Kiedy miał ją już zdjąć, natra- fił dłonią na jakiś przedmiot wsunięty w kieszeń. Była to książeczka, którą wręczył mu librarian Izby Lordów. Wyjął ją z kieszeni, obejrzał w niepewnym świetle nocy, dostrzegł ołó- wek, wziął go i napisał na pierwszej białej karcie następujące słowa: Odchodzę. Niech brat mój, Dawid, zajmie miejsce moje i niech b.ędzie szczęśliwy. l podpisał: „Fermain Ciancharlie, par Anglii". Potem zdjął kamizelkę i położył ją na kubraku. Zdjął kape- lusz i położył go na kamizelce. Do kapelusza włożył książeczkę otwartą na zapisanej przez niego stronicy. Spostrzegł kamień na ziemi, podniósł go i również włożył do kapelusza. Dokonawszy tego spojrzał w ciemność nieskończoną, co za- wisła mu nad czołem. A potem głowa jego zaczęła się opuszczać powoli,, jakby ja- kaś niewidzialna nić ciągnęła ją w dół, w przepaść. W cokole balustrady znajdował się otwór; wsunął tam stopę i dźwignął się wyżej; kolana jego znajdowały się nad krawę- dzią, dość było niewielkiego kroku, by znaleźć się po przeciw- nej stronie balustrady. Założył ręce w tył i pochylił się. - Stało się! - rzekł. J utkwił spojrzenie w nurtach rzeki. I w tej chwili poczuł, że język jakiś liże mu dłonie. \ Zadrżał i odwrócił się. Stał za nim Homo. Z a ,fc o ń c ze ni MORZE I NOC I PIES BYWA ANIOŁEM STRÓŻEM Homo poruszył ogonem. Oczy iskrzyły mu się w ciemności. - To ty, wilku! - krzyknął Gwynplaine. Patrzył na Gwynplaine'a. I znów zaczął mu lizać ręce. Gwynplaine stał jak pijany. Wstrząsnął nim ogromny powrót nadziei. Homo! Cóż za zja- wisko! W ciągu czterdziestu ośmiu godzin pokosztował kolejno wszelkich - rzec by można - odmian uderzenia gromu; wszelkich prócz jednej - uderzenia gromu radości. I oto spa- dał na niego wreszcie i taki piorun. Odzyskana pewność, a przynajmniej światełko do niej prowadzące, nagła interwen- cja jakiejś tajemniczej łaskawości, która - kto wie? - bytuje może gdzieś wśród przeznaczenia, życie, które odzywa się: - Oto jestem - wśród najczarniejszych mroków grobu, uzdro- wienie, oswobodzenie, którego kształt pojawia się w chwili, kiedy niczego już nie oczekiwałeś, coś niby punkt oparcia od- naleziony w najkrytyczniejszym momencie osuwania się w dół - Homo był tym wszystkim. Wilk pojawił się Gwyn- plaine'owi jakby w aureoli światła. Tymczasem Homo odwrócił się. Zrobił kilka kroków i obej- rzał się w tył, jakby chcąc sprawdzić, czy Gwynplaine idzie za nim. Gwynplaine ruszył w ślad za wilkiem. A Homo, poruszając ogonem, powędrował przed siebie. Szedł w dół po pochyłym wybrzeżu Effroc-stone. Pochyłość ta wiodła aż nad sam brzeg Tamizy. Gwynplaine, prowadzony przez Homo, schodził ku rzece. Co kilka chwil Homo odwracał głowę, by upewnić się, czy Gwyplaine idzie za nim. W pewnych okolicznościach ostatecznych nic nie bywa bar- dziej podobne do wszechogarniającego rozumu jak prosty in- • stynkt przywiązanego zwierzęcia. Zwierzę to jasnowidzący lunatyk. Pies wie, kiedy powinien iść za swoim panem, a kiedy powi- nien poprowadzić go. Zwierzę obejmuje wówczas kierownictwo rozumu człowieka. Nieomylny węch widzi jasno wśród naszych mroków. Jakaś nieokreślona konieczność popycha zwierzę i ka- że mu stać się przewodnikiem. Czyżby wiedziało, że przejście jest trudne i że trzeba pomóc człowiekowi w jego przebyciu? Chyba nie; a może i wie? W każdym razie ktoś za nie o tym wie; wspominaliśmy już, że często wspaniałomyślna pomoc, o której mniemamy, iż z dołu przychodzi, naprawdę dana jest nam z góry. Nikt nie wie nawet, w jak wielu postaciach Bóg objawiać się może. Czym jest takie zwierzę? Opatrznością. Kiedy zeszli już na sam brzeg, wilk iść począł wzdłuż Ta- mizy wąskim skrawkiem ziemi. Przez cały ten czas nie wydał głosu, nie zaszczekał, szedł w milczeniu. Homo w każdej okazji słuchał instynktu swego i spełniał swój obowiązek, zawsze jednak z. roztropną wstrze-s miężliwością pozbawionego praw. ' Uszedł tak z pięćdziesiąt kroków i stanął. Po prawej stronie ich drogi znajdował się tutaj pomost. U końca tego pomostu- rodzaju przystani zbudowanej na palach - dostrzec można było ciemny, niewyraźny kształt dość dużego statku. Na po- kładzie jego, niedaleko dzioba, migotało niewielkie światełko, podobne do gasnącej lampki nocnej. Wilk po raz ostatni upewnił się, czy Gwynplaine idzie za nim, i wskoczył na ten długi pomost, zrobiony z desek pociąg- niętych smołą i przybitych do poprzecznie ułożonych belek, pod którym przepływały wody rzeki. Po chwili -Homo i Gwyn- plaine znaleźli się na końcu tej przystani. Statek zakotwiczony u pomostu był jedną z tych galiot ho- lenderskich o dwu pokładach, przednim i tylnym, bez nadbur- cia, w środku zaś, między dwoma pokładami - na modłę ja- pońską - znajdowało się obszerne wgłębienie, odkryte, do któ- rego schodziło się po umocowanej pionowo drabince; tam umieszczano ładunek. Statek miał więc dwa pokłady - jeden przy dziobie, drugi przy rufie - a w środku wgłębienie, jak starofrancuskie rzeczne statki celne. Wgłębienie obciążano ła- dunkiem. Taki właśnie kształt mają dziecinne okręciki z pa- pieru. Pod pokładami znajdowały się kajuty, do których wcho- dziło się z części środkowej przez poumieszczane tam drzwi; oświetlały te kajuty wycięte w odylowaniu okienka. Zapełnia- jąc zagłębienie ładunkiem pozostawiano między pakami swo- bodne przejścia. Dwa maszty umocowane były na dwu pokła- dach. Maszt dziobowy nazywał się ,, Pawłem", maszt rufowy - „Piotrem", i statek prowadzony był przez te dwa swoje maszty jak kościół przez swoich dwóch apostołów. .Oba pokłady łączyła kładka przerzucona nad środkową, wgłębioną częścią i podob- na do chińskiego mostku. W niepogodę obie poręcze mostku - klapy drewniane - opuszczano na specjalnych mechanizmach i nad wgłębieniem tworzył się dach. Tak więc na burzliwym morzu statek był szczelnie zamknięty. Barki te, bardzo masyw- ne, miewały zwykle sterownicę z belki, gdyż siła steru dosto- sowana być musi do ciężaru kadłuba. Dość było trzech doro- słych ludzi - szypra i dwóch marynarzy - i jednego dziecka, chłopca okrętowego, by manewrować swobodnie taką potężną morską machiną. Wspominaliśmy już, że obydwa pokłady nie miały nadburcia. Galiota zakotwiczona u pomostu była potęż- nym, ciężkim, wybrzuszonym kadłubem, na którym białymi literami, dostrzegalnymi wśród nocy, wypisane było: ,,Vograat, Rotterdam". W epoce tej różne wydarzenia na morzu - szczególnie zaś niedawne rozbicie ośmiu okrętów barona de Pointił u przy- lądka Carnero, co zmusiło całą flotę francuską do cofnięcia się aż po Gibraltar - oczyściły kanał La Manche ze wszystkich okrętów wojennych, szlak z Londynu do Rotterdamu był wol- ny i statki handlowe mogły swobodnie, bez żadnej eskorty, pływać tam i z powrotem. Statek zwany ,,Vograat", do którego zbliżył się właśnie Gwynplaine, przytykał lewą burtą tylnego pokładu do pomostu na równej z nim prawie wysokości. Wystarczyło zejść w dół, niby po stopniu schodów. Homo i Gwynplaine jednym sko- kiem znaleźli się na statku. Stanęli na tylnym pokładzie. Po- kład był pusty, cichy; na statku znajdowali się zapewne jacyś podróżni, gdyż skończono już ładowanie i galiota miała wkrót- ce odpłynąć; wskazywały na to paki i skrzynie zapełniające środkową, wgłębioną część. Lecz leżeli już chyba, a może na- wet i spali w kajutach pod pokładem, podróż odbywała się bo- wiem nocą. A wtedy pasażerowie pojawiają się na pokładzie nazajutrz rano dopiero, po przebudzeniu. Załoga zaś, czekając na bliską już chwilę odjazdu, spożywała prawdopodobnie wie- czerzę w pomieszczeniu, które nazywano wówczas ,,kajutą marynarzy". I stąd pustka na obu pokładach, dziobowym i ru- fowym, połączonych ze sobą kładką. Na pomoście wilk biegł prawie; na statku iść zaczął powoli, ostrożnie, jakby cichaczem. Poruszał ogonem, już nie radośnie teraz, lecz jakoś smutnie, słabo, jakby chciał wyrazić swój psi niepokój. Idąc ciągle przodem, przeprowadził Gwynplaine'a przez cały tylny pokład, aż do kładki. Kiedy wchodzili na kładkę, Gwynplaine zobaczył przed sobą światełko. To samo, które dostrzegł z pomostu jeszcze. U stóp przedniego masztu stała latarnia; w blasku jej z ciemnego tła nocy wydobywał się jakiś czarny kształt na czterech kołach. Gwynplaine poznał starą budę Ursusa. l 21 kwietnia 1705 roku. - Biedna stara buda sklecona z drzewa, wózek i chatka zara- zem, w której przetoczyło się całe jego dzieciństwo, przywią- zana była do podstawy masztu za koła grubymi sznurami. Od dawna już nie pełniła służby swojej i wygląd jej był rozpacz- liwy; nic nie niszczy tak i ludzi, i rzeczy jak bezczynność; przedstawiała się jakże mizernie! Przez wyjście z użycia roz- klekotała się, rozeschła jakby paraliżem tknięta, prócz tego zaś powaliła ją nieuleczalna choroba - starość. Koślawa, zbutwia- ła, drżała, jakby miała się rozpaść za chwilę. Wszystkie mate- riały, z których ją niegdyś wykonano, były istnym obrazem zniszczenia, żelazo pokryła rdza, skóra popękała, drzewo spró- chniało. Szyby okienka na przedzie, przez które przeświecał blask latarni, były potłuczone. Koła wypaczyły się. Ściany, po- dłoga i osie wyglądały na wycieńczone zmęczeniem, wszystko razem sprawiało wrażenie czegoś bardzo żałosnego, wołającego o litość. Oba dyszle, sterczące ku górze, wyglądały jak ramiona wzniesione ku niebu. Buda rozpadała się. Ze spodu jej zwisał łańcuch Homo. Kto odnajduje życie swoje, swoje szczęście, swoją miłość, ten biegnie ku niej jak szalony i rzuca się w jej objęcia - tak chce natura, tak nakazuje jakieś prawo chyba, rządzące czło- wiekiem. Lecz bywają też i wyjątki: w chwilach najgłębszego, trwożliwego wzruszenia. Człowiek sterany, udręczony całą se- rią katastrof, tak bardzo przypominających podstępną zdradę, staje się ostrożny nawet i wobec radości, lęka się, by swego złego fatum nie przynieść tym, których kocha, wydaje mu się, że nosi w sobie jakąś ponurą zarazę, i wchodzi w szczęście swoje uważnie, nieśmiało. Oto otwiera się raj; rozejrzyjmy się jednak, nim tam wejdziemy. Gwynplaine, chwiejąc się na nogach od nadmiaru wzruszeń, stał i patrzy^. Wilk cicho położył się przy swoim łańcuchu. II BARKILPHEDRO MIERZYŁ "W ORLICĘ, A TRAFIŁ W GOŁĄBKĘ Stopień budy był opuszczony; drzwi uchylone na pół; w środku nie było nikogo; w skąpym świetle, przedostającym się przez szybkę na przedzie, można było dostrzec jej smutne wnętrze. Na ścianach zbitych z pojedynczych, popróchniałych desek widać było jeszcze napisy Ursusa sławiące wielkość lor- dów. Tuż koło drzwi, na gwoździu, ujrzał Gwynplaine swój płaszcz i napierśnik skórzany, niby odzienie po zmarłym wi- szące w kostnicy. Nie miał na sobie w tej chwili ani kaftana, ani kamizelki. Buda zasłaniała sobą coś, co rozłożone było na pokładzie, u stóp masztu, koło latarni. Był to siennik, róg jego wystawał zza wózka. Na sienniku leżał ktoś zapewne. Poruszały się tam jakieś cienie. , Ktoś mówił. Gwynplaine, ukryty za budą, słuchał. Był to głos Ursusa. Ten głos, tak szorstki po wierzchu, a tak czuły na dnie swo- im, ten głos, który tyle razy zgromił Gwynplaine'a i tak dobrze kierował nim od dzieciństwa - utracił swoje żywe, przenikli- we brzmienie. Był matowy, niepewny, przechodził w wes- tchnienie u końca każdego zdania. Ledwie że był podobny do dawnego głosu Ursusa, pełnego prostej siły. Była to mowa człowieka, którego szczęście już umarło. Głos także może stać się cieniem. Ursus rozmawiał chyba sam ze sobą przede wszystkim. Zda- rzało mu się to często, jak wiemy. Dlatego też właśnie uchodził za dziwaka. Gwynplaine wstrzymał oddech. Nie chciał utracić ani jedne- go słowa Ursusa. Oto, co usłyszał: - Takie statki są bardzo niebezpieczne. Nie ma tu nadburcia. Staczasz się w morze i nic cię po drodze nie zatrzyma. Jeżeli pogoda będzie zła, wypadnie przenieść ją pod pokład, a to by- łoby straszne. Jeden niezręczny ruch, chwila lęku - i ane- wryzm pęka. Nieraz te rzeczy widywałem. O, mój Boże, co się z nami stanie? Śpi? Tak. Śpi. Zdaje mi się, że śpi. A może ze- mdlała? Nie. Puls ma dobry. Na pewno śpi. Sen - to odrocze- nie wykonania wyroku. T.o dobre oślepienie. Co zrobić, żeby nikt tutaj nie łaził, nie stukał. Panowie, jeżeli jest tam kto na pokładzie, proszę was, nie hałasujcie. Nie zbliżajcie się tutaj bez koniecznej potrzeby. Widzicie, istotę o delikatnym zdrowiu trzeba oszczędzać. Ona ma gorączkę. I taka młoda jeszcze. Ma- ła, chora dziewczynka. Położyłem jej tu siennik, na powietrzu, żeby miała czym oddychać. Mówię o tym, bo chciałbym, żeby- ście mieli jakiś wzgląd na nią. Ze zmęczenia padła na posłanie jak zemdlona. Ale ona tylko śpi. I chciałbym, żeby jej nikt nie obudził. Zwracam się też i do kobiet, jeżeli są tam jakieś ladźes. Młoda dziewczyna to stworzenie wątłe, słabe. Jesteśmy ubo- dzy kuglarze, bardzo was proszę o odrobinę dobroci; może za- płacić trzeba za to, żeby nikt nie hałasował? Ja zapłacę. Dzię- kuję wam, panie i panowie. Czy jest tam kto? Nie. Zdaje mi się, że nikogo nie ma. Mówię niepotrzebnie. Tym lepiej. Pano- wie, dziękuję wam, jeżeli tam jesteście, dziękuję wam jeszcze goręcej, jeżeli was tam nie ma. - Całe czoło ma w pocie. - Tak, wracajmy tam, skąd wyszliśmy, wkładajmy na powrót szyję w obrożę. Wróciła nędza. Płyniemy z jej prądem. Ręka, ta straszna ręka, której się nie widzi, a której obecność nad sobą czuje się nieustannie, odnalazła nas i zawróciła nagle ku czarnej stronie przeznaczenia. Trudno; znajdzie się odwaga. Byleby tylko ona nie chorowała. Sam do siebie głośno mówię i wyglądam na niespełna rozumu, ale trzeba, żeby wiedziała, że ktoś jest przy niej, kiedy się obudzi. Byleby tylko nic jej nie przebudziło nagle. Na litość boską, żadnych hałasów. Wstrząs, po którym zerwałaby się, zaszkodziłby jej. Chwała Bogu, że jakoś nikt tu nie przychodzi. Zapewne na statku śpią wszyscy. Dzięki składam opatrzności za to ustępstwo. No, a Homo! Gdzie jest Homo! Zapomniałem go uwiązać, w tym całym bałaganie sam nie wiem, co robię, i masz - nie widzę go już przeszło od godziny, poszedł poszukać sobie gdzieś wie- czerzy. Żeby mu się tylko nie przytrafiło jakieś nieszczęście! Homo! Homo! Homo lekko zastukał ogonem o deski pokładu. - Jesteś! No, jesteś, chwała Bogu! Gdyby i Homo zginął - to by już było zbyt wiele. Poruszyła ręką. Może się obudzi. Cicho, Homo. Zaczyna się odpływ. Zaraz pojedziemy. Zdaje mi się, że tej nocy będzie pogoda. Nie ma wiatru. Chorągiewka -zwisa na maszcie, będziemy mieli dobrą podróż. Nie wiem na- wet, jaka to teraz odmiana księżyca. Ale chmury nie poruszają się prawie. Nie będzie fali. Będzie pogoda. Blada jest. To z osłabienia. Lecz nie, zarumieniła się. To z gorączki. Nie, nie, jest różowa. Jest zdrowa. Już sam nie wiem, co widzę. A więc trzeba zaczynać życie od początku. Znów zabierzemy się do- pracy. Widzisz, zostaliśmy we dwóch tylko. Będziemy na nią. pracować, ty i ja. To nasze dziecko. O, statek drgnął. Jedzie- my. Zegnaj, Londynie! Dobranoc, dobranoc, do diabła! Prze- klęty Londyn! Statek rzeczywiście drgnął głuchym wstrząsem odjazdu. Burta pokładu odsuwała się od pomostu coraz dalej. W prze- ciwległym krańcu, na rufie, stał teraz człowiek jakiś, szyper zapewne, który wyszedł przed chwilą z kajuty, ściągnął cumę i począł kierować sterem. Człowiek ten, jak przystało, skoro' zrobionym się jest z podwójnej, holenderskiej i marynarskiej, flegmy, uważał na kanał tylko, nie widział i nie słyszał nicze- go oprócz wody i wiatru i uginając się pod ciężarem sterow- nicy, cały zmieszany z mrokiem, chodził powoli po tylnym pokładzie, od prawej burty do lewej burty, tam i na powrót, podobny do widma z belką na ramieniu. On jeden tylko wy- szedł na pokład. Dopóki znajdowano się na rzece, nie było tu roboty dla reszty marynarzy. Po kilku minutach statek popły- nął z prądem. Płynął gładko, bez kołysania. Tamiza była spo- kojna, odpływ nie zmącił dziś jej wód. Zagarnięty tym odpły- wem statek oddalał się szybko. Za nim czarna sylwetka Londynu coraz to bardziej nikła we mgle. Ursus znów się odezwał: - Dam jej się jednak napić naparstnicy. Boję się maligny. Dłonie ma zwilgotniałe od potu. I cóż to złego uczyniliśmy Pa- nu Bogu? Jak prędko zwaliło się na nas to nieszczęście. Po- tworna bywa szybkość zła. Spada jak kamień, co ma szpony, jak jastrząb na skowronka. Takie jest przeznaczenie. I oto le- żysz i konasz tutaj, moje miłe dziecko. Przybywa człowiek do Londynu i mówi sobie: to wielkie miasto, piękne ma gmachy. Southwark - a cóż za wspaniałe przedmieście! No, i osiedla się tam. Teraz dopiero widzę, jak nieprzyjemne są te strony. Czegóż miałbym tam szukać jeszcze? Odjeżdżam i bardzo się z tego cieszę. Mamy dziś trzydziestego kwietnia. Nigdy nie ufa- łem kwietniowi, kwiecień ma tylko dwa dni szczęśliwe, piąty i dwudziesty siódmy, a cztery dni nieszczęśliwe - dziesiąty, dwudziesty, dwudziesty dziewiąty i trzydziesty. Zostało to po- nad wszelką wątpliwość ustalone rachunkami Cardana. Chciał- bym, żeby ten dzień minął już wreszcie. Dobrze, żeśmy ruszyli. O świcie będziemy w Gravesend, a jutro wieczorem w Rotter- damie. I rozpocznę od nowa dawne życie w mojej budzie. Bę- dziemy ją ciągnąć razem, prawda, Homo? Lekkie uderzenie ogonem o pokład przyświadczyło, że wilk zgadza się. Ursus mówił dalej: - Gdyby to można było wyjść z cierpienia, jak się wycho- dzi z miasta! Wtedy, Homo, moglibyśmy jeszcze być szczęśli- wi. Niestety! zawsze będzie z nami ten, którego nie ma. Cień. zostaje i kładzie się na tych, co przeżyli. Ty wiesz, Homo, co chcę powiedzieć. Było nas czworo, teraz jest nas tylko troje. Życie to długa, powolna utrata wszystkiego, co się kocha. Człowiek pozostawia za sobą smugę bólu. Los zarzuca nas hoj- nie przewlekłymi, nieznośnymi cierpieniami. A potem wszyscy Się dziwią, że starzy ludzie dziwaczeją. To rozpacz robi z nich' safandułów. Tak, mój dzielny Homo, wiatr stale nam sprzyja. Już nie widać kopuły Świętego Pawła. Za chwilę przejeżdżać będziemy koło Greenwich. Zrobiliśmy już ze sześć mil. Ach,. odwracam się na zawsze od tych wstrętnych stolic, pełnych księży, urzędników i motłochu. Wolę patrzeć, jak poruszają się liście w lesie. - Czoło ma spotniałe. I nie podobają mi się te nabrzmiałe, fioletowe żyły na rękach. To z gorączki, która tam w nich siedzi. Wszystko to zabija mnie! Spij, dziecinko moja! Tak, śpij. I tu odezwał się głos, głos niewysłowiony, co wydawał się daleki, co - rzekłbyś - przychodził i z wysokości, i z głębi zarazem, głos grobowy a boski, głos Dei. Wszystko, czego aż do tej chwili doświadczył Gwynplaine, niczym się nagle stało. Przemówił anioł jego. Wydało mu się, że słyszy słowa wymawiane gdzieś poza życiem, w jakimś omdleniu niebiańskim. Głos mówił: - Miał słuszność, że odszedł. Ten świat nie jest taki, jakie- go jemu trzeba. A teraz ja muszę pójść za nim. Nie jestem chora, ojcze. Słyszałam, co mówiłeś przed chwilą, jestem zdro- wa, dobrze się czuję, spałam. Ojcze, wkrótce już będę szczę- śliwa. - Moje dziecko - zapytał Ursus z akcentem rozpaczy - GO ty przez to rozumiesz? A ona odrzekła: - Ojcze, nie martw się mną. Umilkła na chwilę, jakby dla zaczerpnięcia oddechu, po czym takie oto słowa, wymawiane powoli, doszły aż do uszu Gwyn- plaine^: - Nie' ma już Gwynplaine'a. Teraz dopiero jestem ślepa. Nie wiedziałam, co to mrok. Mrok to nieobecność. Znów zatrzymała się i znów się odezwała: - Zawsze obawiałam się, żeby nie odleciał, czułam, że on należy do nieba. I odfrunął nagle. Tak się musiało skończyć. Dusza odlatuje jak ptak. Lecz gniazdo duszy znajduje się 'w głębinach, w których ukryty jest magnes ogromny, co przy- ciąga wszystko; wiem, gdzie mam odszukać Gwynplaine'a. Wiem, którędy iść mi trzeba. To tam, ojcze. A później i ty przyjdziesz do nas. I Homo także. Homo słysząc, że o nim mowa, znów uderzył lekko ogonem o pokład. - Ojcze - głos odezwał się znowu - rozumiesz przecie, że odkąd nie ma Gwynplame'a, wszystko skończyło się. Gdy- bym nawet chciała zostać - nie mogłabym, bo człowiek musi oddychać. Nie trzeba żądać tego, co jest niemożliwe. Byłam z Gwynplaine'em i żyłam, to bardzo proste. Teraz nie ma Gwynplaine'a, więc umieram. To przecież jedno i to samo. Albo on wróci, albo ja odejść muszę. A ponieważ on wrócić nie może - odchodzę. Tak dobrze jest umierać. I wcale nie trudno. Ojcze, to, co tutaj gaśnie, gdzie indziej zapala się. Życie na tej ziemi jest jak jeden skurcz serca. Nie można przecież być zawsze nieszczęśliwym. Więc pójdziemy sobie między gwiazdy - jak wy mówicie - i tam się pobierzemy, i nie rozstaniemy się już nigdy, i będziemy się kochać, kochać, kochać - i to wszystko właśnie jest Bogiem. - No, no, nie mów tyle, nie męcz się - rzekł Ursus. Głos mówił dalej: - O, w zeszłym roku, na przykład, w zeszłym roku na wiosnę byliśmy razem, byliśmy szczęśliwi, a teraz jest tak bardzo inaczej. Już nawet nie pamiętam, w jakim byliśmy wtedy miasteczku, drzewa tam rosły, słuchałam, jak śpiewają ptaki. Przyjechaliśmy do Londynu i wszystko się zmieniło. Ja ci, ojcze, nie robię wyrzutów. Człowiek jedzie gdzieś i skąd ma wiedzieć, jak mu tam będzie? Pamiętasz, ojcze, jednego wieczora przyszła do loży jakaś kobieta, powiedziałeś, że to księżniczka, było mi potem smutno. Sądzę, że lepiej było zostać w miasteczkach, we wsiach. No tak, ale Gwynplaine dobrze uczynił. Teraz na mnie kolej. Przecież ty sam opowiedziałeś mi, że byłam taka mała, że moja matka umarła, że leżałam na ziemi wśród nocy, pod śniegiem, który padał i zasypywał mnie, i że on, też mały jeszcze i też zupełnie sam, podniósł mnie, i że dzięki temu właśnie żyję; więc nie możesz się dzi- wić, ojcze, że ja muszę odejść dzisiaj, że chcę zajrzeć do mo- giły i zobaczyć, czy jest tam Gwynplaine. Bo w tym życiu jedno istnieje, serce, a później już tylko dusza. Rozumiesz to wszystko, co mówię, prawda, ojcze? Co to się rusza? Wydaje mi się, że jesteśmy w ruchomym domu. A przecież nie słyszę turkotu kół. Po krótkiej przerwie głos odezwał się znowu:' 21 - Człowiek śmiechu, t. II - Nie bardzo potrafię odróżnić wczorajszy dzień od dzisiej- szego. Ja się nie skarżę. Nie wiem, co się stało, ale stało się na pewno niejedno. Słowa te wyrzeczone zostały z głęboką, rozpaczliwą słody- czą. Potem w cichym westchnieniu, które usłyszał Gwynplaine, głos dorzucił jeszcze: - Muszę odejść, chyba że on powróci. Ursus mruknął ponuro: - Nie wierzę w duchy. I odezwał się głośniej: - To barka. Pytałaś, dlaczego dom się rusza; bo jesteśmy na barce. Uspokój się. Nie trzeba tyle mówić. Moja córko, jeżeli masz dla mnie choć odrobinę serca, nie podniecaj się, bo dostaniesz silniejszej gorączki. Stary już jestem, nie przeżyję twojej choroby. Oszczędź mnie, bądź zdrowa. Głos znów odezwał się: - Po co szukać na ziemi, kiedy znaleźć można tylko w niebie. Ursus, próbując nadać słowom swoim pozór stanowczości, odpowiedział: - Cicho bądź wreszcie. Chwilami zupełnie już rozum tra- cisz. Masz leżeć i nie ruszać się, ja ci to przykazuję. Cóż, ty nie musisz wiedzieć, co to znaczy - wklęśnięcie żyły sercowej. Moje dziecko, pomyśl trochę i o mnie. On cię podniósł, ale ja cię przygarnąłem. Sama pogarszasz swój stan. To bardzo źle. Trzeba uspokoić się i zasnąć. Wyzdrowiejesz. Przysięgam ci na mój honor, że wyzdrowiejesz. I pogodę mamy bardzo piękną. Jakby umyślnie dla nas stworzono tę noc. Jutro będziemy w Rotterdamie, w takim mieście, w Holandii, u ujścia Mozy. - Ojcze - odezwał się głos - kiedy się od dzieciństwa było razem, stale razem - to trzeba, żeby tak było zawsze, bo inaczej trzeba umierać, nie ' ma sposobu, nie ma rady, trzeba. Bardzo, bardzo cię kocham, a przecież czuję, że nie całkiem już jestem z tobą, choć i z nim też jeszcze nie jestem. - Dobrze, dobrze - mówił Ursus - postaraj się zasnąć. A głos odrzekł: - Usnę jeszcze, na długo, na długo. Ursus przerwał jej niepewnie: - Mówię ci przecież, że jedziemy do Holandii, do miasta Kotterdamu. - Ojcze - odezwała się znowu - nie jestem chora; jeżeli cię to martwi, to uspokój się, nie mam gorączki, jest mi tylko "bardzo ciepło, nic więcej. - U ujścia rzeki Mozy - wyjąkał Ursus. - Ja jestem zdrowa, ojcze, ale, widzisz, czuję, że umieram. - I jak ci nie wstyd mówić coś podobnego - rzekł Ursus. I dorzucił ciszej: - Mój Boże, byleby'tylko nie wzruszyła się. Zapadło milczenie. Nagle Ursus krzyknął: - Co ty robisz? Czemu się podnosisz? Błagam cię, leż! Gwynplaine zadrżał i wysunął się zza budy. III RAJ ODNALEZIONYCH NA ZIEMI Zobaczył Deę. Podniosła się na swym posłaniu. Nosiła długą suknię, białą, zapiętą starannie pod samą szyję. Rękawy za- krywały ramiona, pod fałdami spódnicy nie widać było stóp. Na dłoniach jej wystąpiła błękitna siatka żyłek nabrzmiałych z gorączki. Drżała i chwiała się niczym trzcina. Oświetlała ją stojąca na pokładzie latarnia. Jakże niewysłowienie piękna była jej twarz. Rozplecione włosy spływały na ramiona. Na policzkach jej nie było ani jednej łzy. A w źrenicach - ogień jakiś i noc. Była blada bladością przypominającą przejrzystość boskiego już życia, co kładzie się na ziemskiej jeszcze twarzy. Jej członki, śliczne i wątłe, jakby stopniały wśród fałdów sukni. Stała tak, cała chwiejna, podobna do płomyka. A za- razem wiedziało się, że zaczyna już stawać się cieniem. Oczy 21* jej, otwarte szeroko, pałały blaskiem. Wydawała się i zjawą. grobową, i duszą rozświetloną jutrzenką. Ursus, tyłem odwrócony do Gwynplaine'a, z przestrachem wyciągnął ręce. - Moje dziecko, ach, mój Boże, przyszła na nią maligna, maligna, tego obawiałem się! Najmniejsze wzruszenie, naj- lżejszy wstrząs może ją zabić, a zarazem tylko wstrząs może ją uratować od obłędu! Śmierć albo obłęd! Cóż za położeniel- Co robić! o, mój Boże! Połóż się, moje dziecko. A Dea mówiła tymczasem. Głos jej był niewyraźny, niedo- słyszalny już prawie, jakby jakaś mgła niebieska legła po- między nią i ziemią. - Mylisz się, ojcze, ja jestem przytomna, całkiem przytom- na. Słyszę i rozumiem wszystko, co do mnie mówisz. Mówisz, że już dużo ludzi zeszło się, że czekają, że trzeba, żebym dziś wieczór też grała, i ja chcę grać, widzisz, że rozumiem wszyst- ko, ale nie wiem, jak to zrobić, bo przecież umarłam i Gwyn- plaine też umarł. Ja pójdę, trudno. Będę grać. Już idę. Ale Gwynplaine'a nie ma. - Dzieciątko moje - powtarzał Ursus - uspokój się, po- słuchaj mnie, połóż się. - Nie ma go, nie ma go, o, jak ciemno. - Ciemno - wyjąkał Ursus - po raz pierwszy w życiu wymówiła to słowo. Gwynplaine bezszelestnie, zwinnie wszedł po schodkach do budy, zdjął z gwoździa swój płaszcz i napierśnik skórzany, przyodział się w nie i z powrotem zszedł na pokład. Odbyło się to wszystko za osłoną, którą tworzył wózek, olinowanie i maszt. Dea ciągle szeptała coś, poruszała wargami, a szept ten stawał się zwolna melodią. I oto głosem drżącym od gorączki i rwącym się co chwila, nucić zaczęła tajemnicze wołanie, któ- rym tyle razy przyzywała Gwynplaine'a w Chaosie zwyciężo- nym. Śpiewała, a śpiew ten był wątły, słaby jak brzęczenie pszczoły: Noche, quita te de alli La alba canta .. .1 Przerwała swój śpiew. - Nie, to nieprawda, ja nie umarłam. Co ja przedtem mó- wiłam ... Żyję, niestety. Ja żyję, a on umarł. Ja jestem na ziemi, a on w niebie. On odszedł, a ja zostałam. I nigdy już nie usłyszę, jak chodzi, jak mówi. Bóg dał nam odrobinę raju na ziemi. Bóg zabrał nam ten raj. Gwynplaine'ie! Wszystko skoń- czyło się. Już nigdy nie będę czuła go przy sobie. Nigdy. Jego głos! Już nigdy nie usłyszę jego głosu. I znów zanuciła: Es menester a cięłoś in ... ... Dexa, quiero, A tu negro Caparazon 2. Wyciągnęła rękę, jakby szukała wśród nieskończoności-cze- goś, na czym by złożyć i oprzeć ją mogła. Gwynplaine, pojawiając się nagle Ursusowi, który skamie- niał ze zdumienia, ukląkł u jej stóp. - Nigdy! - rzekła Dea. - Już nigdy go nie usłyszę. I znów zanuciła w obłąkaniu: Dexa, quiero, A tu negro Caparazon. I usłyszała głos, głos ukochany, który odpowiadał jej: O ven, ama, Eres alma Soy corazon 3. 1 Idź precz, nocy, Śpiewa jutrzenka. 2 Trzeba iść do nieba ... Zrzuć, proszę Twoją czarną Skorupę. » Pójdź, kochaj, Tyś jest duszą, Jam jest sercem. I równocześnie uczuła pod dłonią głowę Gv/ynplaine'a. Z piersi jej wydarł się krzyk nie do wysłowienia: - Gwynplaine! Na jej bladej twarzyczce pojawiła się jasność promienna; zachwiała się. Gwynplaine porwał ją w ramiona. - Żyje! - krzyknął Ursus. Dea powtórzyła: - Gwynplaine. I przytuliła twarz do jego policzka. - Zstąpiłeś z nieba! Dziękuję ci - szeptała cichutko. Siedziała na kolanach Gwynplaine'a, wtulona w jego ra- miona. Podniosła głowę, obróciła ku niemu swoją słodką twarz i utkwiła w oczach jego swoje oczy pełne mroku i promieni, jakby na niego patrzyła. - To ty! - powtarzała. Gwynplaine pokrył suknię jej pocałunkami. Zdarzają się słowa, które są zarazem i krzykiem, i łkaniem. Całe uniesienie i boleść cała roztapiają się w nich i przelewają się bezładnie. Nie mają sensu, a wyrażają wszystko. - Tak, ja, to ja, ja, Gwynplaine! Ten, którego jesteś duszą, słyszysz? Ja, któremu ty jesteś dzieckiem, żoną, gwiazdą, od- dechem, _ któremu ty jesteś wiecznością całą! To ja jestem tutaj, trzymam cię w ramionach. Żyję. Jestem twój. Ach, gdy pomyślę sobie, że już miałem skończyć ze wszystkim! Jedna chwila tylko! Gdyby nie Homo! Opowiem ci później. Jakże radość bliska jest rozpaczy! Żyjmy! Deo, Deo, przebacz mi! Tak, twój na zawsze! To prawda, dotknij mego czoła! Przeko- naj się, że to ja. Gdybyś ty wiedziała! Nic już nas nie może rozłączyć. Wychodzę z piekła i wracam do raju. Mówisz, że zstąpiłem z nieba, nie, ja dostałem się do nieba. Oto znów jestem z tobą. Na zawsze - wiedz to! Razem! Jesteśmy razem! I któż by mógł przypuścić! Odnajdujemy się znowu. Wszystko zło skończyło się. Czeka nas już tylko zachwycenie. Rozpocz- niemy od nowa nasze szczęśliwe życie i drzwi zamkniemy tak starannie, że zły los nie będzie już mógł wejść do nas więcej. Wszystko ci opowiem. Zdziwisz się. Statek ruszył. Nikt go za- trzymać nie zdoła. Jesteśmy w drodze, jesteśmy wolni. Jedzie- my do Holandii i pobierzemy się, nie potrzebuję martwić się o pieniądze na życie, i któż nam może przeszkodzić? Niczego już obawiać się nie musimy. Ubóstwiam cię. - Nie tak prędko! - bąknął Ursus. Dea drżała i oprowadzała rękę po twarzy Gwynplaine'a, i dotykała jej lekkim, nieziemskim muśnięciem. Usłyszał, jak sama do siebie szepcze: - Taki sam jest Bóg na pewno. Z kolei dotknęła odzienia jego: - Napierśnik skórzany - rzekła. - I płaszcz. Nic się nie zmieniło. Wszystko jest tak jak dawniej. Ursus, oszołomiony zdumieniem i szczęściem, śmiał się i pła- kał równocześnie, i patrzył na nich, i mówił sam do siebie: - Nic nie rozumiem. Jestem starym głupcem. Widziałem przecie, jak go w ziemię kładli. Śmieję się i płaczę. I nic już nie wiem. Zdumiałem, jakbym i ja był zakochany. Bo i jestem. Kocham się w nich obojgu. No, dość już, stary błaźnie! Dość wzruszeń! Dość wzruszeń! Tego się właśnie obawiałem. Nie, tego właśnie pragnąłem, oszczędzaj jej, Gwynplaine'ie. A zre- sztą, niech się całują. Co mnie to obchodzi. Ja jestem tylko świadkiem wydarzenia. Dziwnie się czuję. Jestem pasożytem ich szczęścia, a biorę w nim udział. W niczym się do niego nie przyczyniłem, a jednak zdaje mi się, że coś powinienem tu zrobić. Błogosławię was, dzieci moje. A kiedy tak Ursus pomrukiwał sobie, Gwynplaine wołał: - Jesteś nazbyt piękna, Deo! Sam nie wiem, gdzie się po- dziewał przez te dnie mój rozum. Tylko ty jedna jesteś na ziemi. Znów cię widzę, a jeszcze w to nie wierzę. Tu, na tej barce! Powiedz, co się stało? Co oni zrobili z wami? Gdzie jest ,,Zielone Pudło"? Ograbili was i wygnali. To nikczemne. Ale ja was pomszczę, ja pomszczę ciebie, Deo, ze mną będą mieli do czynienia. Jestem parem Anglii. ^ Ursus cofnął się, jakby meteor jakiś w pierś go uderzył;"" i spojrzał z natężoną uwagą na Gwynplaine'a. - Nie umarł, to pewne, ale czyżby zwariował? I nieufnie przysłuchiwać się zaczął temu, co mówił Gwyn- plaine. A on ciągnął dalej: - Bądź spokojna, Deo. Zaniosę skargę do Izby Lordów. Ursus znów spojrzał na niego i palcem puknął się w czoło. Lecz szybko pogodził się z losem. - Wszystko mi jedno - mruknął. - Jakoś tam będzie. Chcesz - to miej sobie bzika, mój Gwynplaine'ie. Człowiek ma prawo do tego. Ja jestem szczęśliwy. Ale co to wszystko znaczy ? . Statek wciąż płynął gładko i prędko, noc stawała się coraz bardziej ciemna, mgły nadciągające od strony oceanu zasnuły zenit, a nie rozpędzał ich żaden wiatr, w górze widać było jeszcze kilka większych gwiazd, lecz i one znikały kolejno, aż znikły wszystkie i całe niebo stało się czarne, nieskończone, łagodne. Rzeka coraz bardziej rozszerzała się, obydwa jej brze- gi, i lewy, i prawy, podobne były już tylko do dwu brunat- nych kresek wtopionych prawie w ciemność nocy. Jakiś ogromny, głęboki spokój szedł od tego mroku. Gwynplaine siedział przy maszcie tuląc do piersi Deę. Mówili do siebie, szeptali, z ust ich wyrywały się okrzyki i westchnienia. I jakże tu odmalować cię, o radości? - Życie moje! - Niebo moje! - Miłości moja! - Moje całe szczęście! - Gwynplaine! - Dea! Zmysły tracę! Daj, niech ucałuję twoje stopy! - To ty! - Tak wiele mam ci do powiedzenia. Zbyt wiele. Nie wiem sam, od czego zacząć! - Pocałuj! - Żono moja! - Nie mów, że ja jestem piękna, Gwynplaine'ie. To ty jesteś piękny. - Odnalazłem cię i mam cię tu, na sercu. Tak! jesteś moja! To nie sen. To ty. Czy możliwe? Tak. Wracam do życia. Gdy- byś ty wiedziała, co mi się przydarzyło, ile przygód. Dea! - Gwynplaine! - Kocham cię! A Ursus pomrukiwał. - Czuję radość dziadka, jakbym patrzył na własne wnu- częta. Homo wyszedł także spod budy i chodził między nimi po- kornie, cicho, nie wymagając zgoła niczyjej uwagi, i lizał ję- zykiem swym to grube buty Ursusa, to płaszcz Gwynplaine'a, to suknię Dei, to siennik. Błogosławił swoim sposobem ich szczęściu. Statek przepłynął już koło Chamtham i koło ujścia rzeki Medway. Zbliżano się do morza. Pogodny spokój ciemnych przestworzy był tak ogromny, że statek płynął z biegiem Ta- mizy bez jakichkolwiek trudności i powikłań; żaden z mary- narzy nie wyszedł na pokład, nie było potrzeby. W drugim końcu statku szyper, samotny, sterował. On jeden tylko stał na rufie; a na dziobie latarnia oświetlała szczęście tych kilku istot, które na samym dnie rozpaczy, co nagle radością się stała, połączyły się oto ze sobą nieoczekiwanie. IV NIE NA ZIEMI, LECZ W NIEBIE Nagle Dea wyrwała się z objęć Gwynplaine'a, stanęła. Obie dłonie przyłożyła do serca, jakby chciała zatrzymać je w pier- si swojej. - Co mi jest? - rzekła. - Co mi jest? Radość dech za- piera, dusi. Ale to nic. Już dobrze. Kiedyś się tak nagle po- jawił, Gwynplaine'ie, cios mi zadałeś. Cios szczęścia. Całe niebo weszło mi do serca, jakieś odurzenie, takie wielkie. Kiedy ciebie nie było, czułam, że powoli uchodzi ze mnie życie. A tyś mi je oddał. Coś się we mnie jakby rozdarło, rozdarły się ciem- 329- ności i poczułam przypływ życia, płomiennego życia, gorącego, rozkosznego. Jakże niezwykłe jest to życie, które ty mi dałeś. Tak niebiańskie, że trochę boli. Jakby dusza powiększała się, powiększała i mieściła się w ciele z coraz większym trudem. To życie serafinów, ta pełnia napływa mi aż do głowy i prze- nika mnie całą. A w piersi jakby trzepotały skrzydła. Dziwnie mi, ale tak dobrze, tak szczęśliwie. Wskrzesiłeś mnie, Gwyn- plaine'ie. Zaróżowiła się, zbladła, znów się zaróżowiła i upadła. - Niestety! - rzekł Ursus - zabiłeś ją. Gwynplaine wyciągnął ku niej ręce. Najwyższa rozpacz po- jawiająca się wśród najwyższej ekstazy - wstrząs to nie lada. Sam upadłby, gdyby nie musiał jej podtrzymać. - Deo! - zawołał drżąc cały. - Co ci jest? - Nic - odrzekła. - Kocham cię. Leżała w ramionach Gwynplaine'a jak podniesiona z ziemi chusta. Ręce jej zwisły bezwładnie. Gwynplaine i Ursus ułożyli Deę na sienniku. Odezwała się cichutko: -- Nie mogę oddychać leżąc. Posadzili ją. Ursus rzekł: - Trzeba poduszki. A ona odpowiedziała: - Po co? Przecież jest Gwynplaine. . I oparła głowę o jego ramię, 'a on usiadł za nią i podtrzymy- wał ją, a spojrzenie miał błędne z rozpaczy. - O! - powiedziała - jak dobrze! Ursus schwycił ją za rękę i liczył puls. Nie poruszył głową, nie wyrzekł ani słowa, a to, co myślał, odgadnąć można było tylko po ruchu powiek jego, które trzepotały szybko, konwul- syjnie, jakby usiłowały powstrzymać cały potok łez. - Co jej jest? - zapytał Gwynplaine. Ursus przyłożył ucho do lewego boku Dei. Gwynplaine jeszcze natarczywiej powtórzył swe pytanie. Przeraził go brak odpowiedzi. "330 Ursus podniósł głowę, popatrzył na Gwynplaine'a, na peę. Był blady. Rzekł: - Jesteśmy już chyba na wysokości .Canterbury. A stąd niedaleko już do Gravesend. Przez całą noc pogoda będzie piękna. Nie trzeba obawiać się napaści na morzu, gdyż okręty •wojenne znajdują się u wybrzeży Hiszpanii. Będziemy mieli •dobrą podróż. A Deę opuszczały siły. Coraz bardziej bladła, a w palcach mięła konwulsyjnie materię swej sukni. Westchnęła jakby •w zamyśleniu i odezwała się: - Już rozumiem teraz. Umieram. Gwynplaine zerwał się. Był przerażający. Ursus podtrzymał Oeę. - Umierasz! Umierasz! Nie, nie umrzesz! Nie możesz umrzeć! Miałabyś umrzeć teraz, natychmiast? Nie, to nie- możliwe! Bóg nie jest tak okrutny! Tej samej nocy oddać mi ciebie i zabrać znowu! Nie. To się nie zdarza. Chyba że sam Bóg chce, żeby zwątpić w niego. Chyba że wszystko jest za- sadzką, ziemia, niebo, dziecinna kołyska, mleko matki, serce ludzkie, miłość, gwiazdy. Chyba że Bóg jest zdrajcą, że czło- wiek jest tylko oszukany! Chyba że nic nie ma, że przekląć trzeba wszechświat cały! że wszystko jest przepaścią tylko! Sama nie wiesz, co mówisz, Deo! Będziesz żyła! Żądam, żebyś żyła. Musisz słuchać mnie. Jestem twoim mężem i panem. Zabraniam ci porzucić mnie. O nieba! O ludzie nędzni! Nie, to niemożliwe! I ja miałbym zostać bez ciebie na tej ziemi! To nazbyt straszne, zagasłoby wtedy słońce. Deo, Deo, ocknij się! To nic, to tylko chwila bólu, to minie. Człowiek miewa takie dreszcze i po sekundzie nawet już o nich nie wspomni. Musisz być zdrowa i silna, musisz, ja potrzebuję tego! Chcesz umierać! Co ja ci złego uczyniłem? Obłęd czuję na samą myśl o tym. Jesteśmy połączeni ze sobą, należymy do siebie, kocha- my się. Po cóż miałabyś odchodzić? 'To by było niesprawiedli- wie! Czy popełniłem zbrodnię? Przecież przebaczyłaś mi. Nie chcesz przecie, żebym stał się z rozpaczy zbrodniarzem, sza- leńcem, potępieńcom! Deo, proszę cię, błagam, na kolanach za- klinam, nie umieraj! I chwyciwszy się za włosy, półżywy z trwogi, dławiąc się łzami rzucił się do jej stóp. - Mój Gwynplaine'ie - rzekła Dea - to nie moja wina. Odrobina różowej piany wystąpiła na jej usta. Ursus otarł- je krajem sukni. Gwynplaine leżał na ziemi i nawet nie spo- strzegł tego. Obejmował stopy Dei i błagał ją, zaklinał szalo- nymi słowy: - Mówię ci, że nie chcę. Ty miałabyś umrzeć! Nie mam na to siły! Umierać, tak, ale razem. Nie inaczej. Nie umrzesz, Deo! Ja się na to nie zgodzę za nic. Bóstwo moje! Miłości mo- ja! Zrozum wreszcie, że jestem z tobą! Przysięgam ci, że bę-. dziesz żyła! Umrzeć! Nie wyobrażasz sobie chyba, co by się ze mną stało po twojej śmierci. Gdybyś wiedziała, jak bardzo po- trzebuję ciebie, jak bardzo nie mogę cię stracić - zrozumiała- byś, że to jest najzupełniej niemożliwe! Bo widzisz, Deo, niko- go nie mam prócz ciebie. Działy się ze mną rzeczy niezwykłe. Nie domyślasz się nawet, a ja w kilka godzin przeżyłem całe jedno życie. I poznałem, że nic nie ma. Ze tylko ty istniejesz. Jeżeli ciebie nie stanie - świat straci swój sens. Zostań! Ulituj się nade mną! Jeżeli kochasz mnie, żyj! Odnalazłem cię po to, żeby na zawsze pozostać z tobą. Zaczekaj! Jesteśmy razem od kilku chwil dopiero, nie możesz przecież tak odchodzić. Zacze- kaj! Boże mój, jak cierpię! Nie gniewasz się na mnie, prawda? Rozumiesz, że nie mogłem uczynić inaczej, bo przecież przy- szedł po mnie wapentake. Zobaczysz, już za chwilę będzie ci lżej oddychać. Wszystko będzie dobrze, Deo! Będziemy szczęś- liwi! Nie doprowadzaj mnie do rozpaczy! Deo, przecież nie uczyniłem ci nic złego! * Nie słowa to już były, lecz łkanie. Zmieszała się w nich i rozpacz, i bunt. Z piersi Gwynplaine'a dobył się jęk zdolny wzruszyć gołębicę i ryk, przed którym lew cofnąłby się w prze- strachu. A Dea, głosem coraz to słabszym, przerywaj.ąc po każdym słowie, odpowiedziała mu: l - Niestety! Wszystko na próżno! Ukochany mój, wiem, że nic już więcej dla mnie nie możesz uczynić! Przed godziną chciałam umierać, teraz nie chcę już. Gwynplaine'ie, mój naj- milszy Gwynplaine'ie, jak bardzo byliśmy szczęśliwi! Bóg wprowadził cię w życie moje i on mnie z twego życia zabiera. •Odchodzę już. Będziesz zawsze pamiętał o ,,Zielonym Pudle", prawda? I o twojej biednej, niewidomej Dei? Nie zapomnij mojej piosenki! Nie zapomnij dźwięku mego głosu i sposobu, w jaki mówiłam ci: kocham cię. Nieraz jeszcze przyjdę, by ci to powtórzyć nocą, kiedy będziesz spał. Odnaleźliśmy się i ra- dość była nazbyt wielka. Nie mogła trwać długo. Ja pierwsza odchodzę, nie ma rady. Tak bardzo kocham Ursusa, ojca mego, i Homo, naszego brata. Jesteście dobrzy. Brak mi tu powietrza. Otwórzcie okno. Gwynplaine'ie, nigdy ci o tym nie mówiłam, ale razu pewnego, kiedy przyszła jakaś kobieta, ja byłam za- zdrosna. Nie wiesz już nawet, o kim mówię. Prawda? Okryj mnie! Trochę mi zimno. A Fibi? A Vinos? Gdzie one są? Czło- wiek w końcu wszystkich kocha. Przywiązuje się do tych, co •oglądali jego szczęście. Jest im wdzięczny, że byli wtedy, kiedy jemu było dobrze. Dlaczego wszystko przeminęło? Nie rozu- miem, co się dzieje od dwóch dni. A teraz umieram. Pozo- stawcie mnie w tej sukience. Niedawno, kiedy kładłam ją, po- myślałam sobie, że będzie to mój całun śmiertelny. Chcę ją zachować do trumny. Są na nie} pocałunki Gwynplaine'a. •O, tak bym chciała żyć jeszcze. Jakże urocze było nasze życie, w tej ubogiej chateczce na kółkach! Śpiewaliśmy. Słyszałam, jak klaszczą. I nie rozstawaliśmy się nigdy, i tak nam było dobrze. Wydawało mi się, że razem z wami jestem na obłoku, choć niewidoma, odróżniałam dzień od nocy, słysząc Gwyn- plaine^ poznawałam, że to ranek być musi, poznawałam, że to noc, bo w nocy śniłam o Gwynplaine'ie. Dusza jego otulała mnie. Kochaliśmy się tak słodko, tak tkliwie. I to wszystko odchodzi już, i nie będzie już więcej piosenki. O Boże, czy nie' można by jeszcze żyć trochę! Będziesz myślał o mnie, ukocha- ny mój! Głos jej słabnął. Traciła już oddech w posępnym opadzie konania. Skurczyła palce, zacisnęła dłoń. A więc zbliżała się już chwila ostatnia. W głosie tej umierającej dziewczyny od- zywać się zaczęły jakby anielskie jakieś dźwięki. Szeptała: - Będziecie pamiętać, prawda, bo to by smutne było, gdy- bym ja umarła i gdybyście wy o mnie zapomnieli. Bywałam niedobra czasami. Przepraszam was wszystkich. Pewna jestem, że gdyby dobry Bóg tak chciał, bylibyśmy jeszcze szczęśliwi, bo tak mało nam trzeba, zarobilibyśmy na życie i wędrowali razem po innym kraju, ale dobry Bóg nie chciał tego. Sama nie wiem, dlaczego umierać muszę. Nie skarżyłam się przecież na moją ślepotę, nie obraziłam nikogo. Niczego więcej nie pragnęłam, chciałam tylko na zawsze pozostać przy tobie, ślepa, niewidoma. O, jak mi smutno, że odejść muszę! Dyszała ciężko, głuche słowa jej gasły, jakby zdmuchiwane. Stawały się niedosłyszalne prawie. - Gwynplaine'ie - odezwała się - prawda? Pomyślisz czasem o mnie! Tak bardzo mi będzie trzeba twej pamięci, gdy umrę. Wyszeptała nagle: - O, zatrzymajcie mnie. I umilkła. Lecz odezwała się jeszcze po chwili: - Przyjdź do mnie, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Nawet i tam, u Boga, bardzo będę nieszczęśliwa bez ciebie. Bo tutaj był raj, tam jest tylko niebo. Duszę się! Ukochany mój, ukochany, ukochany! - Łaski! - krzyknął Gwynplaine. - Żegnaj! - powiedziała. - Łaski! - powtórzył Gwynplaine. I przylgnął ustami do pięknych, stygnących już rąk Dci. . Przez chwilę wydawało się, że dziewczyna już nie oddycha. Nagle wsparła się na łokciach, oczy jej zabłysły i uśmiech- nęła się przecudnie. Rozległ się głos jej, żywy: - Światło! - zawołała. - Widzę! I skonała. Sztywna, nieruchoma, upadła na posłanie. - Umarła - rzekł Ursus. I biedny starzec runął pod ciężarem rozpaczy i uderzył łysą głową o pokład, i szlochając ukrył twarz w fałdach sukni Dei,. koło jej stóp. Zemdlał. A Gwynplaine? Strach było spojrzeć na Gwynplaine'a. Zerwał się, podniósł głowę i spojrzał w górę, w przeogromną> mroczną noc. A potem nie widziany przez nikogo - chyba że z mroków tych spoglądał nań ktoś niewidzialny - wyciągnął ramiona ku górze i rzekł: - Idę! I zaczął iść po pokładzie statku w kierunku burty, jakby jakaś wizja prowadziła go za sobą. O kilka kroków dalej leżała przepaść. Szedł powoli, nie patrzył pod stopy. Miał na ustach ten sam uśmiech, którym Dea uśmiechnęła się przed zgonem. Szedł przed siebie. Wydawać by się mogło, że coś widzi.. W źrenicy jego błyszczało światełko jakieś, niby odbicie czy- jejś duszy dostrzeżonej z daleka. Krzyknął: - Tak! Był coraz bliżej burty. Szedł, niby widmo, sztywny, wyprostowany, z ramionami podniesionymi do góry, z głową w tył odrzuconą, z okiem. utkwionym nieruchomo w jeden punkt. Szedł bez pośpiechu i bez wahania, z jakąś złowrogą pew- nością, jakby nie znajdowała się tuż obok otchłań czarna, roz- warty grób. Szeptał: - Bądź spokojna. Idę za tobą. Widzę znak, którym przyzywasz mnie. Nie odrywał spojrzenia od jakiegoś punktu na niebie, wy- soko, w górze. Uśmiechał się. . Niebo było czarne, bez żadnej gwiazdy, ale on widział gwiazdę na tym niebie. Przeszedł przez cały pokład. 335. Sztywnymi krokami widma doszedł do samej krawędzi. - Idę - rzekł. - Oto jestem, Deo! I postąpił znowu. Nie było tu poręczy. Przed nim znajdo- wała się próżnia. Postawił na niej stopę. Upadł. Noc była głucha i niema, woda głęboka. Utonął od razu. Znikł spokojnie, posępnie. Nikt nic nie zobaczył, nikt nic nie usłyszał. Statek płynął dalej, dalej płynęła rzeka. Wkrótce potem ,,Vograat" znalazł się na oceanie. Kiedy Ursus ocknął się z omdlenia, nie ujrzał już Gwyn- plaine'a. Homo tylko stał u burty i wył w ciemność, patrząc_ na morze. KONIEC 0 B A Ś - N E N A TOM I Str. l Hauteville- House - dom Wkfora Hugo na wyspie Guernesey (w Hauteville, dzielnicy głównego miasta tej wyspy, Saint- Pierre). Str. 5 U r s u. s (lać.) - „niedźwiedź". Comprachźcos (hiszp.) - „handlarze dziećmi" {od comprar - „kupować" i chico - „dziecko"). Homo (łac.) - „człowiek". Aberystwith - miasto w Walii; Yeddburg- w Szkocji. Str. 7 B u f f o n (Jerzy) - znakomity przyrodnik francuski z XVIII w. . Arcybiskup Canterbury - prymas kościoła anglikań- skiego. \ Szakłak - roślina krzewiasta, której jagody mają własności przeczyszczaj ące. Mandragora - roślina z rodziny psiankowatych; dawne zabo- bony przypisywały jej własności magiczne. Pliniusz - przyrodnik rzymski z I wieku n. e., autor encyklope- dycznej Historii naturalnej zawierającej wiele wiadomości fantastyce- nych. Str. 8 Bedlam - szpital dla umysłowo chorych pod Londynem. Hipokratyzował i pindaryzował - uprawiał medycynę jak Hipokrates, wielki lekarz grecki z przełomu V. i IV w. przed n. e., i układał okolicznościowe wiersze jak Pindar, ży'ący o stulecie wcześniej niż Hipokrates i głośny zwłaszcza dzięki swoim poematom na cześć zwy- cięzców w igrzyskach olimpijskich. R a p i n (Renę) - drugorzędny poeta francuski z XVII w.; bez po- wodzenia usiłował wskrzesić tradycje poezji łacińskiej. 22 - Człowiek śmiechu, t. II V i d a (Marek) - poeta i teoretyk poezji, wybitny przedstawiciel włoskiego Odrodzenia. B o u h o'u r s (Dominik) - -jezuita francuski z XVII w., teoretyk kla- sycyzmu i twórca zupełnie już zapomnianych dramatów. Daktyl, anapest, kretyk (z greek.) - nazwy jednostek rytmicznych w wersyfikacji greckiej i łacińskiej; daktyl składa się z je- dnej sylaby długiej (tzn. wymawianej przeciągle) i dwóch krótkich, ana- pest ma ten sam układ sylab w odwrotnym porządku, w kretyku zaś. krótka sylaba znajduje się między dwiema długimi. Te schematy są pod- stawą uczonych porównań Ursusa (ojciec z synami powinien być tu zresztą porównany do anapestu, a druga grupa do daktyla). .Szkoła z Salerno - sławna w średniowieczu włoska szkoła medyczna, która propagowała swoje - wierszem ułożone - zasady higieny. Berżerada (z franc.) - bukolika, utwór poetycki o urokach ży- cia wiejskiego. * Middłeton (Hugh) - patrycjusz londyński, który upamiętnił się w dziejach swojego miasta, budując kanał (znacznie krótszy, niż podaje Wiktor Hugo), aby doprowadzić do Londynu wodę z okolicznych źródeł. Str. 9 Splątek - włókna wyrastające z zarodników mchów li- ściastych i rozwijające się następnie w łodygi i listki. Str. 10 De l'A n c r e (Piotr) - prawnik francuski z przełomu XVI i XVII w.; jako przewodniczący sądu skazał na śmierć kilkaset kobiet podejrzanych o czarnoksięstwo i pisał całe rozprawy o praktykach ma- gicznych, demonach itp. Str. 11 Galienus - starożytny lekarz grecki, zwolennik abstrak- cyjnych spekulacji w medycynie, tu żartobliwie przeciwstawiony nowo- czesnemu uczonemu, jakim był Hieronim Cardan, wybitny lekarz, mate- .matyk i fizyk włoski z XVI w. Str. 12 Lycaon (z greek.) - drapieżnik spokrewniony z hieną. C a n i s culpeus (łac.) - odmiana wilka w Ameryce Płd. •Immunitet (z łac.) - przywilej, wyłączenie kogoś lub pewnej kategorii osób spod ogólnie obowiązujących praw. Str. 13 Edward IV - panował w Anglii w drugiej połowie XV w. Ostatni Stuartowie- Karol II, Jakub II i Anna, panujący kolejno po upadku angielskiej rewolucji burżuazyjnej. • Str. 14 Szeryf - najwyższy w każdym hrabstwie (okręgu admi- nistracyjnym) przedstawiciel władz sądowych. Str. 15 Jeffrys - właściwie Jeffreys (Jerzy), głośny ze swego okrucieństwa sędzia za czasów Karola II i Jakuba II. Concilium et c u r za (łac.) - „rada i sąd". Most honourable- „bardzo czcigodny", right honowable - „wielce czcigodny". Bili - projekt ustawy przedkładany parlamentowi. Str. 16 Edward VI panował w XVI w. Supplicayit (łac.) - nakaz aresztowania wydany przez sąd kró- lewski (dosłownie „prosił" - od pierwszego słowa tradycyjnej formuły, według której sąd redagował to pismo). Wieża Londyńska - Tower, średniowieczny zamek nad Ta- mizą, niegdyś więzienie i rezydencja królewska. Str. 17 Westminster - dzielnica Londynu, gdzie znajduje się pałac królewski i gmach parlamentu. Str. 19 Y u e n - dynastia cesarzy chińskich (XIV i XV w.). Akroterium (z greek.) - górna część frontonu. S a i n t-G e r m a i n - renesansowy pałac królewski pod Paryżem. Str. 20 H o n n i s o i t q u ź mai y pens e (franc.) - „hań- ba każdemu, kto by o tym coś złego pomyślał"; słowa wypowiedziane przez króla Edwarda III (XIV w.), gdy podniósł podwiązkę, którą zgubiła jedna z dam dworu. To wydarzenie upamiętnił Edward III ustanawiając Order Podwiązki, którego dewizą jest przytoczone przez Wiktora Hugo. zdanie - nie tylko istnie.e on po dzień dzisiejszy (noszony na lewym kolanie), ale jest najwyższym odznaczeniem w Anglii. D o n ż o n (z franc.) - wieża obronna w średniowiecznych zamkach. Escurial - pałac królewski pod Madrytem. Str. 21 Wimperga (z niem.) - ozdobna przybudówka w stylu gotyckim, umieszczana nad bramą lub oknami. V ż r t u s ariete fortior (łac.) - „męstwo jest silniejsze od tarana". Piccadiiiy - wówczas dzielnica na zachodnich peryferiach miasta, dziś handlowe centrum Londynu. Str. 22 B a j l i w (z franc.) - starosta, namiestnik pana feudalnego reprezentujący go wobec poddanych. Str. 23 V o mit o n e gro (hiszp.) - „czarne wymioty", odmiana żółtej febry. A łka d (z hiszp.) - burmistrz; sędzia; przenośnie: stróż porządku. Wilhelm i Maria- Wilhelm III Orański, poprzednio władca Niderlandów, powołany na tron angielski po tzw. „sławnej rewolucji" 1688 r.; ożeniony z Marią, starszą córką zdetronizowanego Jakuba II, dzielił z nią władzę. Str. 25 Comprapeąuenos - dokładnie to samo, co comprachi- cos (hiszp. pequeno - „malec"). „Proszek s u k c e s y j n y" - -tak nazywano proszek, który sprze- dawała słynna w XVII w. trucicielka francuska Katarzyna Voisin; po- 22' zbawionym skrupułów ludziom służył on m. in. do trucia członków ro- dziny, po których oczekiwali sukcesji, czyli spadku. Str. 26 Turiupin - tradycyjna postać wesołka w farsach ludo- wych. Triboulet - nadworny błazen dwóch królów Francji, Ludwika XII i jego następcy, Franciszka I. Pani de S e v i g n e - arystokratka francuska z XVII w.; prze- szła do historii literatury dzięki obfitej korespondencji, jaką prowadziła ze swoją córką. Pani de Sevigne była świadkiem buntu chłopów bretoń- skich i opisała nieludzkie represje zastosowane dla jego stłumienia. W swoim współczuciu dla ofiar feudalizmu rzeczywiście nie zaszła dale- ko - z satysfakcją zanotowała torturę koła, na którą został skazany chłop oskarżony o zamiar zgładzenia gubernatora Bretanii. Str. 27 S w. Wincenty aPaulo - filantrop francuski z pierw- szej połowy XVII w. Turenne (Henryk) - marszałek-Francji, najwybitniejszy dowód- ca w armii Ludwika XIV. Str. 28 P o l u s (Reginald) - kardynał angielski z XVI w., znany ż wrogiego stanowiska wobec reformacji. Henrietta Francuska- córka Henryka TV, króla Francji, żona Karola I, który został ścięty po wybuchu rewolucji angielskiej. Str. 29 Potrzebował ich również i papież- mowa o kastrowaniu chłopców praktykowanym przez stulecia na dworze pa- pieskim, aby dostarczyć Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie chórzystów śpiewających chłopięcymi głosami, które nie przeszły mutacji. Str. 30 Karol II - syn Karola I; jego panowanie po upadku rewo- lucji, następnie zaś panowanie jego brata, Jakuba II, wypełniają okres „restauracji Stuartów", będący próbą wskrzeszenia absolutyzmu uda- remnioną przez przewrót 1688 r. Chamberlayne (Edward) - historyk angielski z XVII w.; był on dla Wiktora Hugo przy pisaniu Człowieka śmiechu jednym z głów-: nych źródeł informacji o epoce. Str. 31 Święty Ludwik - Ludwik IX, król Francji z XIII w., kanonizowany wkrótce po śmierci. Madame Henriette - bratowa Ludwika XIV. Sen o kwoce ratującej kurczęta miała nie ona, lecz księżna Anna Gonzaga. O tym śnie, który w niej ożywił uczucia religijne, wspomina w poświęcone! księżnej mowie pogrzebowej Bossuet, sławny kaznodzieja ówczesny; po- wołał się on na porównania występujące w ewangelii, aby uzasadnić fakt, że kura mogła się przyśnić osobie tak wysoko urodzonej. I za naszych dni jeszcze staczano wojny w obronie tego prawa - mowa o wybuchłej w r. 1861 wojnie. którą za prezydentury Lincolna prowadziły północne stany USA przeciw stanom południowym, usiłującym nie dopuścić do zniesienia niewolnic- twa. U elektora heskiego kupowało się mięso jak u rzeźni k a - podczas wojny o niepodległość USA, kiedy Anglia werbowała przeciw nim najemne wojska u książąt niemieckich. Monmouth (książę) - nieślubny syn Karola II; podniósł bunt, aby wydrzeć tron Jakubowi II, został jednak pobity i ścięty wraz z wie- loma swoimi stronnikami - wtedy właśnie dał się poznać ze swego okrucieństwa wspomniany już Jeffreys. P e n n (Wilhelm) - założyciel i gubernator kolonii angielskiej w Ameryce Płn. Kolonia ta, nazwana od niego Pensylwanią, jest obecnie jednym ze stanów USA. Str. 32 Instrument urn r e gni (lać.} - „narzędzie panowania'-. Żelazna maska- tajemniczy więzień trzymany w Bastylii przez Ludwika XIV. Nosił on stale maskę z czarnego aksamitu, z której legenda zrobiła żelazną maskę. Był to prawdopodobnie polityk włoski Mattioli, ale krążyły na ten temat rozmaite przypuszczenia. Jedną z ta- • kich tradycyjnych wersji, wedle której Ludwik XIV miał więzić swojego brata-bliźniaka, spopularyzował Dumas w powieści Wicehrabia de Bra- gelonne. Str. 34 Konstabi - pierwotnie urząd dworski w Anglii (koniu- szy), później zwierzchnik policji w obrębie hrabstwa (dziś po prostu policjant). Kwiat lilii - herb królów Francji; Anglia używała go „dla swoich własnych celów" - tzn. że feudalizm angielski kształtował się pod silnym wpływem Francji (od XI w., gdy na tronie zasiadł Wilhelm Zdobywca, książę Normandii). Indyjscy dusiciele - „tugowie", zlikwidowana na począt- ku XIX w. fanatyczna sekta hinduska, która głosiła kult Kali, „bogini zniszczenia", i na jej cześć mordowała ludzi. Str. 35 Baskowie i Irlandczycy... mówią starym narzeczem punickim - błędna klasyfikacja języków z okresu, gdy nowoczesne językoznawstwo było jeszcze w powijakach. Pochodzenie języka Basków - plemienia góralskiego, które zamieszkuje stoki wscho- dnich Pirenejów w Hiszpanii i we Francji - nie jest zresztą do dziś wy- jaśnione, Irlandczycy natomiast mówią językiem należącym do grupy celtyckiej (jak np. dialekt szkocki w Anglii lub bretoński we Francji), ale ani baskijski, ani irlandzki nie mają nic wspólnego z językiem sta- rożytnej Kartaginy, czyli punickim. Str. 37 Homo errans fera errante peior (łac.) - „włóczęga gorszy jest od włóczącego się dzikiego zwierza". Str. 38 Wygnanie Żydów i Maurów z Hiszpanii - na przełomie XV i X'VI w., za Izabeli i Ferdynanda, oraz odwołanie przez Ludwika XIV edyktu nantejskiego, który zapewniał protestantom tolerancję religijną i swobody obywatelskie - dwa słynne w historii epoki feudalnej akty fanatyzmu; odwołanie edyktu nantejskiego zmusiło pod koniec XVII w. tysiące protestantów francuskich do emigracji. Str. 39 Allegri (Grzegorz) - kompozytor włoski z XVII w., autor chóralnego -utworu Miserere („Zlituj się nade mną, Boże" - do słów psalmu), który był wykonywany w kaplicy papieskiej (i dla niej wy- łącznie zastrzeżony pod karą ekskomuniki, aż go wreszcie zapisał z pa- mięci Mozart i wyniósł w ten sposób na zewnątrz). Str. 41 Prezbiterianie - kalwini, stanowiący w kościele an- glikańskim osobną grupę, nie uznającą władzy episkopatu. Nonjurorsowie - „nie przysięgający", odłam duchownych, któ- rzy odmawiali uznania króla za zwierzchnika kościoła anglikańskiego. Str. 43 Niezwyciężona Armada- flota hiszpańska wysła- na przeciw Anglii przez Filipa II; rozbita w kanale La Manche, podczas ucieczki poniosła jeszcze dodatkowe straty wskutek burzy (XVI w.). Nokchauz - pokrywa ochronna. Podwieszenie Cardana - składa się z dwóch koncen- trycznych i ruchomych pierścieni - większy połączony jest w dwóch przeciwległych punktach z podstawą i również w dwóch punktach z pierścieniem wewnętrznym, w którym jest umocowana busola; połą- czenia te leżą na osiach prostopadłych do siebie, dzięki czemu wewnętrz- ny pierścień nie wychodzi z pozycji poziomej, gdy okręt kołysze się na boki lub wzdłuż swego biegu. Str. 44 Święty Krepin - jeden z narodowych świętych fran- cuskich; miał trudnić się szewstwem i dlatego czczony jako patron szewców. Str. 47 S cymnus glacialis, s q u a l u s acanthias... - odmiany rekinów. Str. 48 Shocking (ang.) - nietakt, wykroczenie przeciw dobre- mu wychowaniu lub obyczajności. Str. 50 „M a t u t i n a" (łac.) - „poranna" (domyślnie: stella - „gwiazda"; tradycyjna nazwa planety Wgnus). Str. 51 A n d a m o s (hiszp.) - „chodźmy!" Str. 52 Styks - w mitologii greckiej rzeka oddzielająca świat ży- wych ludzi od krainy zmarłych. Str. 56 Aquilon - rzymska personifikacja wiatru północnego, bóstwo odznaczające się niepohamowaną gwałtownością. Str. 58 Alguaził - policjant w dawnej Hiszpanii. Str. 59 A q M i q u e d a n... - „Tu z comprachicos, którym obcięto uszy, i z wykastrowanych porywaczy dzieci pozostały ślady egzekucji, a oni sami odbywają karę na morzu". Str. 66 C o y e r (Gabriel) - literat francuski z XVIII w., autor m. in. książki o Janie Sobieskim. Str. 73 I s i di s plocamos (greek.) - „włosy Izydy" (przejętej przez Greków od Egipcjan bogini płodności). Str. 78 A k wen t - tu w znaczeniu: żywioł wodny. Str. 79 Magelan (Ferdynand) - podróżnik portugalski z począt- ków XVI ,w.; podjął pierwszą podróż morską dokoła kuli ziemskiej. Str. 81 Cartouche - głośny w pierwszych latach XVIII w. ban- dyta francuski. Vascon.sKido (hiszp.) - Bask. Str. 82 Bouillabaisse - popularna w południowej Francji zu- pa z ryby, do której dodaje się w dużych ilościach warzywa i przyprawy korzenne; puchero albo olla podrida jest hiszpańskim odpowiednikiem tej potrawy, przyrządzanym jednak nie z ryb, lecz z mięsa. Agnardiente (hiszp.) - dosłownie: „płonąca woda", wódka. Str. 85 Wanta - lina łącząca maszt z burtą okrętu. Pelengować - namierzać, czyli wyznaczać za pomocą kompasu kąt, pod jakim widać ze statku obserwowany obiekt (celem obliczenia, w jakim miejscu statek się znajduje). Rumb - jednostka miary kątowej stosowana w nawigacji (jedna ósma kąta prostego). D r y .L - znos, czyli zboczenie statku od wyznaczonego kierunku pod wpływem wiatru lub prądu. W i m p e l - mała flaga. Stępka - albo kil, belka biegnąca wzdłuż dna statku. Str. 88 Kraken - fantastyczny polip w legendach marynarzy norweskich. Str. 89 Croisic - port w Bretanii. Str. 91 O k tan t - przyrząd do mierzenia kąta, pod jakim obser- wator widzi słońce lub gwiazdy, a także do mierzenia poziomych kątów widzenia. Log - przyrząd do mierzenia szybkości statku; w prymitywnej po- staci składa się on z deszczułki przymocowanej do sznura, który jest nawinięty na bęben - długość sznura rozwiniętego w oznaczonym cza- sie z bębna, po wrzuceniu deszczułkł do morza, oznacza drogę przebytą w tym czasie. Str. 98 Hals - kierunek w stosunku do wiatru; lewy hals - ste- rowanie na lewo, gdy wiatr wieje z lewej strony. Str. 104 Kliwer - ukośny trójkątny żagiel na przednim maszcie. R e f - poprzeczny pas na żaglu, dający się zwijać, za pomocą lin, aby zmniejszyć powierzchnię żagla podczas burzy. Trawers - linia prostopadła do kursu statku. Póło krąg róży - „róży wiatrów", czyli skali kompasu podzie- lonej na rumby; mowa tu wiec o zmianie kierunku większej niż 180°. Str. 105 Pan - grecki bóg pasterzy, który niewidoczny dla samot- nych wędrowców, miał ich przerażać swoim krzykiem; stąd też staro- żytni nazywali „panicznym" przerażenie ogarniające człowieka bez wi- docznej przyczyny. Str. 107 Nix i nox - nix (łac.) - „śnieg", nox - „noc". Eliaszowe ogniki - albo ognie św. Elma, wyładowania elek- tryczne w kształcie płomyków, występujące podczas burzy. Str. 108 Montgomery (Gabriel) - jeden z przywódców prote- stantów w okresie francuskich wojen religijnych (XVI w.); został uwię- ziony i stracony. . Str. 109 Recitativ (z włosk.) - partie opery, w których śpiew zbliża się do deklamacji, staje się prawie zwykłą recytacją tekstu arii. Str. 111 Fał - lina do wciągania żagla na maszt. . Str. 114 Kabestan - kołowrót, do którego jest przywiązany łań- cuch z kotwicą. > " Str. 116 Kartusz (z franc.) - niewielka płaskorzeźba z dewizą lub herbem. P a x i n b e li o (lać.) -• „pokój wśród walki". Winstaniey (Henryk) - grafik i z amatorstwa konstruktor- latar- ni morskiej w Płymouth; katastrofa, którą przypłacił życiem, miała miejsce w pierwszych latach XVIII w. Str. 117 Henryk I - król Anglii w XII w.; jego syn i następca tronu zginął w katastrofie statku „Blanche-^Nef". • Str. 120 Wood de Largo (Andrzej) - admirał szkocki z prze- łomu XV i XVI w. • Str. 125 Portentosum •ma'r e (łac.) - „niesamowite morze". H y d e-P a r k - wielki park w zachodniej części Londynu. Pola Elizejskie - blisko dwukilometrowa aleja w Paryżu; znaczna jej część, szeroka na kilkaset metrów, stanowi park. Str. 127 „M a ł p a" ta - swing, właściwie swinge, po angielsku „wir"; marynarze z wysp kanału La Manche nazwali go „małpą", bo podobnie brzmi słowo francuskie o tym znaczeniu (singe). Str. 129 B a r t (Jan) - słynny z dzielnaści admirał w flocie wojen- nej Ludwika XIV; zaczął swą karierę od prostego marynarza. Str. 160 Jerzy III - panował w końcu XVIII i na początku XIX w.; za jego panowania wywalczyły sobie niepodległość Stany Zjed- noczone, dotąd kolonia angielska, dała się też Anglii we znaki wojna z Napoleonem I. Jerzy III abdykował wpadłszy w chorobę umysłową. Wbite H o r s e (ang.) - „biały koń", herb dynastii hanowerskiej, z której pochodził Jerzy III. Astaroth - bogini czczona na starożytnym Wschodzie jako opie- kunka miast. Str. 169 Bangueting House - właściwie Banqueting Hali, „sala bankietowa" pozostała po dawnym pałacu królewskim w Londynie; jej sufit zdobi dziewięć obrazów Rubensa. Str. 173 Tillotson (Jan) - ówczesny arcybiskup Canterbury, popularny kaznodzieja. Filoksenos - poeta grecki z przełomu Vi IV w. przed n. e. Anaksagoras - filozof grecki z V w. przed n. e.; wśród wielu jego trafnych poglądów na strukturę 'materii było wiele pomysłów nie- zmiernie naiwnych - głosił rzeczywiście teorię, że każde ciało zawiera cząstki białe i czarne, wskutek czego śnieg miał być też częściowo czarny. Str. 174 Farthing - najdrobniejsza moneta angielska. Str. 175 H a r v e y (Wilhelm) - lekarz angielski, odkrywca krąże- nia krwi (pierwsza połowa XVII w.) K e p l e r (Jan) - matematyk i przede wszystkim znakomity astro- nom niemiecki. -Noc S w. Bartłomieja - najbardziej ponury epizod z wojen. religijnych we Francji, olbrzymia rzeź protestantów zorganizowana przez matkę króla Karola IX i dworskie stronnictwo wrogów reformacji (W r. 1572). - Str. 183 De Denasatis. Bucca fis są... (łac.) - „O lu- dziach beznosych. Z ustami rozciętymi aż po uszy, obnażonymi dziąsła- mi i zniekształconym nosem, będziesz maską i będziesz się wciąż śmiał". Str. 188 Bonnivard (Franciszek) - bojownik o wolność Szwaj- carii, republikanin, więziony w Chillonie (w XVI w.); Byron poświęcił mu poemat Więzień Chillonu. Ludlow (Edmund) - działacz angielskiej rewolucji burżuazyjnej, członek trybunału, który skazał na śmierć Karola I; po upadku rewolu- cji schronił się w Szwajcarii. Str. 189 M o n k (Jerzy) - generał angielski; po upadku rewolucji" bez skrupułów przeszedł na służbę Karola II. Str. 190 R e g u l u s owe gesty - przypominające Marka Regu- lusa, konsula rzymskiego z III w. przed n. e. - wzięty do niewoli przez Kartagińczyków, został on zwolniony na słowo, aby pojechał do Rzymu i skłonił senat do wymiany jeńców i zawarcia pokoju; za jego namową. senat odrzucił te propozycje i Regulus wrócił do Kartaginy, gdzie został zamordowany. 345- Str. 191 Trymalchion - próżny i ograniczony dorobkiewicz •w Satyriconie, powieści Petroniusza, pisarza rzymskiego z czasów Ne- rona. Fronda - rewolta panów feudalnych przeciw umacniającemu się we Francji absolutyzmowi (połowa XVII w.). Książę de Bragance - w tym okresie zasiadł na tronie por- tugalskim, wbrew interesom Hiszpanii, od której Portugalia była dotąd •całkowicie uzależniona. M a z a r i n i (Juliusz) - kardynał i pierwszy minister, rządził Fran- cją w okresie małoletności Ludwika XIV. Masaniello - właściwie Tomasz Aniello, rybak, zorganizował •powstanie przeciw Hiszpanom panującym w Neapolu. Berberowie - mieszkańcy północnej Afryki od Maroka po gra- •nicę Egiptu; na północ od tej granicy leży Kreta (nazywana również Kan- •dią od swego głównego miasta). Str. 192 Deklaracja z B red y-złożona przez Karola II .przed objęciem tronu w Bredzić (w Holandii); Karol II przyrzekał w tej •deklaracji, że nie będzie się mścił na uczestnikach rewolucji i pozostawi nowym właścicielom majątki ziemskie skonfiskowane stronnikom Karo- la I oraz kościołowi, miał też przestrzegać tolerancji religijnej i w rzą- •dach opierać się na parlamencie - po objęciu tronu nie dotrzymał jed- nak tych przyrzeczeń. Str. 194 D r y den (Jan) - poeta i dramaturg z XVII w.; po powro- cie Stuartów stał się ich piewcą, m. in. w poemacie Absalom i Achitofel, •opartym na motywach biblijnych (utwór ten przełożył na francuski pu- •blicysta Atterbury, który po upadku Stuartów w r. 1688 został skazany na wygnanie i zamieszkał w Paryżu). Huet i Saumaise - współcześni erudyci i krytycy francuscy. Milton (Jan) -jeden z największych poetów angielskich, autor •epopei Raj utracony, uczestnik i piewca angielskiej rewolucji burżua- .zyjnej. Str. 198 Evelyn (Jan) - współczesny pamiętnikarz. Str. 200 Alacoque (Maria) - zakonnica francuska z XVII w., .głośna ze swego mistycyzmu; w religijnej ekstazie pokaleczyła sobie no- żem piersi. . . Harrisoh i Pride- Uczestnicy rewolucji, służyli pod rozka- zami Cromwella. M ale praecinctum j u v e n e m c a v etę (łac.) - „strzeżcie się rozpasanego młodzieńca". Str. 201 N o n deficit alt e r. a u r e u s (łac.)-„nie brak dru- giego, złotego". Książę Yorku - tytuł używany przez późniejszego Jakuba II przed wstąpieniem na tron. Str. 203 G r oo m o f the stole-pierwotnie: .„kamerdyner"; w hierarchii dworskiej tytuł-pierwszego szambelana. B r a d s h a w (Jan) - członek trybunału, który wydał wyrok śmierci na Karola I. Str. 260 M a d a m e s a n s ąueue (franc.) - „Pani bez ogonka", czyli bez żadnych tytułów, bo Henriecie Angielskiej, córce Karola I i bra- towej Ludwika XIV, przysługiwał na dworze francuskim tytuł „Madame", bez wymieniania godności (zastrzeżony dla córek i bratowych króla oraz dla żony następcy tronu). Str. 208 „M arkizo, gdyby moje lica..." - dwuznaczny madrygał, w którym Piotr Corneille, autor Cyda, zachwala się młodej adresatce tego wiersza. Ninon i Marion - Ninon de Lenclos, prowadziła w okresie klasycyzmu salon literacki w Paryżu i dożyła późnej starości zachowu- jąc urodę, której zawdzięczała wielu wielbicieli; Marion Delorme nato- miast nie jest tu zbyt szczęśliwie wymieniona, gdyż umarła w połowie XVII w., ledwo przekroczywszy czterdziestkę; w odróżnieniu od poprzed- niej, która odegrała dużą rolę w życiu umysłowym epoki (zdążyła nawet roztoczyć opiekę nad młodym Wolterem), Marion Delorme znana była tylko ze swoich licznych przygód miłosnych. Kaliban i Ariel - postacie z Burzy Szekspira; Kaliban re- prezentuje tam prymitywną, daleką od wszelkiej cywilizacji ludzkość, Ariel jest uosobieniem poezji. Str. 209 L o c k e (Jan) - filozof angielski, zmarły w pierwszych la- tach XVIII w.; mimo wielu sprzeczności w swoich poglądach i ustępstw, jakie czynił na rzecz, idealizmu, wybitny przedstawiciel tradycji materia- listycznej w dziejach filozofii europejskiej. Str. 210 Nereidy - w mitologii greckiej boginki morskie, córki Nereusza, bóstwa władającego Morzem Śródziemnym. Lukrecja - uosobienie cnoty w legendarnej historii Rzymu. Stawszy się ofiarą rozpustnego syna króla Tarkwiniusza Pysznego, ode- brała sobie życie sztyletem. Astarte - grecka forma imienia bogini Ąstaroth, w której czczo- no także bóstwo miłości. Bouffiers (Ludwik) - marszałek Francji, jeden z wybitnych do- wódców w armii Ludwika XIV. Str. 211 List do Pisonów - wierszowany traktat Horacego, bardziej znany pod tytułem Sztuka poetycka; na samym początku poucza w nim Horacy pisarzy, aby ich dzieła były „jednorodne i jednolite", a nie przypominały obrazu przedstawiającego piękną od góry kobietę, która turpiter atrum desinit m piscem („szpetnie kończy się czarną rybą"). Elżbieta - królowa Anglii, panowała w drugiej połowie XVI w. l ostatecznie wprowadziła anglikanizm, kontynuując dzieło Henryka VIII, swojego ojca, który pierwszy zerwał z Rzymem. U n grań cery-ello di principessa (włosk.) - „władczy- ni o wielkim umyśle". Maria Stuart - królowa Szkocji; popierała feudalno-katolicką opozycję przeciwko Elżbiecie i dążyła do zagarnięcia tronu angielskiego. Uwięziona przez swą rywalkę, została skazana na śmierć. Str. 212 Amfitryta - w mitologii starożytnej bogini morza, żona Neptuna. D u d l e y - hrabia Leicester, faworyt Elżbiety; Mathew - dostojnik kościoła anglikańskiego; Hatton - kanclerz; Essex - faworyt Elżbiety, który zorganizował przeciw niej nieudany spisek i przypłacił go życiem; Bassompiere - ambasador Francji w Londynie. R e giną S a b a co r a m r e g e crura denudayit (łac.) - „królowa Saba obnażyła przed królem uda". Biblijna królowa Saba i jej wizyta u Salomona występuje jeszcze w średniowieczu u wielu pisarzy Wschodu, m. in. w cytowanej tu legendarnej historii Żydów pióra Ben Saadia, Księga Tarich (X w.) L o y o l a (Ignacy) - założyciel zakonu jezuitów, głównego narzędzia kontrreformacji, najprzód hiszpańskiej, później ogólnoeuropejskiej