Wacław Gąsiorowski HURAGAN Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 I Wieczór zapadał. Na drodze ciągnącej się od Brzezin ku Rawie wlókł się mały, węgierski wózek, zaprzężony w parę gniadych mierzynków. Droga była ciężka, miejscami wąska, wypukła, zawalona kamieniami, to znów rozlewająca się w szeroki, piaszczysty gościniec. Wózek co chwila to zapadał w głęboko żłobione koleje, brzuchem swym muskając ziemię, to wspinał się z grudy, na grudę, z kamienia na kamień. Konie ustawały. Stary, skulony furman zachęcał je głosem, szarpał z lekka lejcami lub smagał batem. Lecz i to przestało skutkować. Gniadosze rozwarły szeroko chrapy, najeżyły krótko strzyżone grzywy i zatrzymały się nagle dysząc ciężko. Furman zeskoczył z wózka, a za nim siedząca obok niego baba. Z tylnego siedzenia zerwał się młody człowiek, zbudzony widocznie. i chwycił machinalnie za ukrytą w zanadrzu krócicę. – Maciej! – zakrzyknął. – A tam co?! – Ustały, panie poruczniku! – Bo tyś zdarzony akurat do powożenia! – odezwała się baba. – Gnałeś... gnałeś... to i masz... – Jasia, nie gadaj – upomniał babę furman. – Nie gadaj i nie gadaj! – przedrzeźniała dalej baba. – A teraz konie wyłóż i ciągnij... – Nie poradzi! – odparł flegmatycznie furman, rozwiązując postronki uprzęży. – A też to skaranie boskie z tym chłopem. Młody człowiek nie zważał na dogadywania baby. rękę do kaszkietu przyłożył i rozglądał się po okolicy. Wreszcie rzekł półgłosem jakby do siebie: – Nie widać! Może lepiej wózek porzucić. Na przełaj mila mniej... Baba. rozpostarła ręce szeroko i podchwyciła żywo: – Na przełaj? A toż byłoby dopiero! Ani myśli! Szkapiny się wydychają krzynkę!... O... jak to parska! Zdrów! I dowleczem się. Gdzieżbym, ja to panicza mego puściła na piechtę. Juści niejeden kraj się przemaszerowało, ale gdzie tu... samotrzeć!... Włóczy się różnego zbójectwa. A nie uszliśmy to już z dziesięć razy rozmaitym?... Ja tam siadam na wózek i czekam! No, stary, czegoś gębę rozdziawił, dajże obroku! Taki to, panie poruczniku, ciemięga, a do strzelców konnych iść się napierał!... Porucznik, zasypany potokiem wyrazów, uśmiechnął się smutnie. – Dobrze mówicie, Żubrowa. Tylko czy poczciwe koniska wytrzymają, czy nie omdleją? Nie jestem tu obcy, papierów nie ma co okazywać... Sześć mil jednym tchem prawie przebiegły, a... ile jeszcze? – Do Rawy, wedle rozkazu, będzie jedna, a potem, w bok, z półtorej. – Wedle rozkazu! Wedle rozkazu! – powtórzyła z przekąsem baba. – Niby to pan porucznik kazał, żeby tyla jeszcze było! – Jasia, nie gadaj – mruknął po swojemu furman. – I to... zrobili podoficerem jeszcze! – gderała dalej baba. – Ano trudno – przerwał porucznik. – Wysyp im resztę obroku. Niechaj wypoczną. Noc zapada. Podjedziemy do miasta. Żubrowa skoczy potem cichaczem na rogatki. A nie macie tam czego w torbach?... – Et, nie ma strachu! Markietanka głowę na karku może ma lepszą niż niejeden podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii!... Na potwierdzenie tych słów baba skoczyła do wózka i jęła wydobywać zeń prowianty i gąsiorek z wódką. Porucznik przysiadł nad rowem i zabrał się ochoczo do jadła, przepijając ze smakiem. – Gdańska! – zauważył z ukontentowaniem. – Pijcie i wy. Baba chwyciła za flaszkę i pociągnęła mocno raz i drugi. – Co nasze, to nasze! Aż gorącość w człeka wstępuje a żywość. Lepsze niż te italskie napoje, co choć gębę ze słodyczy sklejają, a jeno ckliwość po nich ostaje i zgaga. Stary, masz i ty, a folguj, bo mi się spijesz!... Już to głowę masz na nic. Widzisz, stary, nawet kule cię mijały, słusznie mądrzejszych łepetyn szukając... Pod tym Holindem... – Hohenlinden! – poprawił porucznik. – Kto by tam spamiętał – pod Holindem już-już leciała na niego jedna, ale jak ci nie zobaczy z bliska tej kapuścianej głowy, tak dalej w bok, ledwie mu pogardliwie koło ucha gwizdnęła i przebiła porucznikowi Dziurbasowi kaszkiet!... Albo choćby w bitwie nad Adygą. Stoję sobie przy ambulansie, a tu nieprzyjaciel plunął na przywitanie rotowym ogniem; patrzę, w drugiej kompanii, na lewo, kiwnęła się czapka – myślę, nareszcie mój dryblas się doczekał! „Jesteś wdową, madame1 Żubrowa”. Chwytam za manierkę, aby mu się dać napić na drogę żywota wiecznego i wciskam się między szeregi... Aż tu mój stary gryzie sobie najspokojniej ładunek! A kapral Michał Zadera leży jak długi i ani zipnie! Poczciwe było człeczysko. Nieraz, bywało, jeść nie ma co, aż zatyka. A tu Zadera naraz się zjawia. „Pani Żubrowa – powiada – bydlaka sobie zjemy! Co?!” Ja mu na to zła: „Juści bydlaka się zachciewa – a pomidorów z oliwą nie łaska?” A ten aby białkami łypnie i patrzę, a już z kieszeni ciągnie przepiórkę, niby psa za ogon! Dobre było chłopisko... Baba urwała, rękawem oczy przetarła i nagle zamyśliła się. Porucznik odwrócił głowę i zapatrzył się w zapadające mroki nocy. Żubr jął opatrywać konie, które ostygły i potrząsały już ochoczo uzdami. Nagle stary podoficer drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Na drodze, od strony Brzezin, rozległ się miarowy tętent. Żubr podskoczył ku porucznikowi. – Melduję pokornie, iż ktoś za nami nadjeżdża! Porucznik zerwał się z miejsca i skoczył do wózka. – Siadać żywo i ruszajmy. Żubrowi nie trzeba było rozkazu powtarzać. Nakarmione mierzynki pomknęły żwawo. Podróżni jechali przez chwilę w milczeniu. Turkot wózka śród nocnej głuszy rozlegał się dokoła. Aż oto czujne ucho furmana pochwyciło nowy odgłos, bo zaciął silnie mierzynki i szepnął, nachylając się wpół ku porucznikowi: – Melduję pokornie, że nas gonią! Jakby na potwierdzenie tych słów, gdy wózek wjechał w piaszczystą kolej, a turkot jego ucichł, równocześnie na drodze, w oddali, rozległ się już przyśpieszony tętent kopyt końskich. – Ilu może być? – Czterech... pięciu! – Mądrala – mruknęła baba. – Zwolnić – zakomenderował porucznik. – Żubrowa na moje miejsce! Nie ujdziemy! Broń opatrzyć! Uważać! Jakby więcej... to pójdziemy w pole! 1 M a d a m e (franc.) – pani. Rozkaz wykonano natychmiast. Mierzynki przeszły na spokojnego truchta. Baba rozsiadła się wygodnie w tyle. Porucznik nasunął kaszkiet na oczy i zajął miejsce obok furmana. Tymczasem pogoń zbliżała się coraz szybciej, wreszcie, gdy przysunęła się na odległość strzału, dał się słyszeć donośny głos: – Hej, tam! Stać w miejscu! Wózek zatrzymał się. – Prusacy! – szepnął porucznik pochwyciwszy w lot znany mu dobrze akcent. Baba nie straciła rezonu, wykręciła się na siedzeniu ku nadjeżdżającym i zakrzyknęła tonem sprawiedliwego zniecierpliwienia: – No więc stoję! I cóż?... Czego to waćpanom potrzeba? Jezdni otoczyli wózek. Jeden z nich wysunął się naprzód i łamaną polszczyzną zaczął: – Dokąd? I skąd?! – A to pan nie widzi, że na drodze do Rawy! Olaboga, cóż to? Do domu wracać nie wolno?!... – Ci ludzie z wami? – Ci ludzie? Znać, że waćpan nietutejszy, adyć to ten pijak, mój furman, niedołęga, a ten drugi... pociotek... Jeździec, snadź nie mogąc rozeznać podróżnych w ciemności, zakomenderował sucho: – Wózek w środek i marsz! – Niby jak to? – odezwała się Żubrowa. – Papiery macie? – A czy to bez papierów kto jeździ?! – Tym lepiej dla was. Zobaczy się Rawie. – Niech będzie w Rawie! Albo to pana starosty nie znam!! Oho! – Starosty! – zaśmiał się ironicznie jezdny. – Zobaczysz ty starostę, że aż landrata2 popamiętasz! Hans, naprzód! Wóz, otoczony jezdnymi, ruszył powoli z miejsca. Milczenie zaległo wózek. Żołnierze konwoju przyciszoną jęli prowadzić rozmowę. Baba nie mogła wytrzymać długo i szturchnęła w plecy furmana – szepcząc przez zęby: – Słyszysz, stary, jak szwargoczą? Tyle drogi i u brzegu przyjdzie ugrząźć. – Nie gadaj! – wycedził dobitnie Żubr. Porucznik tymczasem rozglądał się dokoła, próżno usiłując przeniknąć ciemności. Żubr ze swej strony, jakby odgadując myśli porucznika, wzrok wytężał, a wykręcał się nieznacznie. W końcu nachylił się i rzekł uroczyście: – Pokornie melduję, że sześciu. Potężny kułak w plecy był mu odpowiedzią. – Widzisz – ozwała się Żubrowa, korzystając z tego, że wózek wjechał na wyboisty kawałek drogi i jął dzwonić łańcuchami i trzaskać – widzisz, niedołęgo, a mówiłeś, że czterech! Kapuściana głowa! Skaranie z tym chłopem!... Żubr ani drgnął, oczy wytrzeszczył i głowę ku jadącemu obok wózka nachylił. Badanie było długie. – Melduję pokornie – żółte huzary. W tejże chwili spoza chmur wysunął się rąbek księżyca. Światło jego padło na twarz jadącego tuż obok wózka. Stary Żubr zadrżał i chwycił machinalnie porucznika za ramię tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk. – Schmidt! – rzucił przez gardło. Huzar poruszył się na siodle i zawołał groźnie: – Hej! Co tam za szepty! Cicho być!... Mieć ich na oku!... 2 L a n d r a t (niem. Landrat) – starosta. Porucznika zimny dreszcz przeszedł. Tak, to był głos Schmidta! I w jednej chwili cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Było to dwanaście lat temu, gdy służył w kawalerii pod Madalińskim, brygadierem. Nakazano zmniejszyć regimenty, kasować pułki; Madaliński, a z nim jemu oddana drużyna nie chciała się rozstać z mundurem. Brygadier poprowadził. Rozpoczęto walkę na swoją rękę. I tu, w Rawie, napadnięto dwudziestu piechoty i piętnastu huzarów. Jednemu z nich, właśnie porucznikowi Schmidtowi, on sam głowę rozpłatał pałaszem. Ktoś usłużny z rawian wskazał jego nazwisko. Zrobił się gwałt za napaść. Na usługach pruskich będące sądy odsądziły go od czci i wiary. Po Maciejowicach, gdy chciał wracać do stron rodzinnych – tu, pod Rawę... nie mógł. I powlókł się oto na tułaczkę w świat. Dziś mniemał, że nie poznany przez obecnych, prześliźnie się do domu i dalej, do Warszawy, spokojnie dotrze... gdy oto spotyka znów tego samego Schmidta! A może go nie pozna? Ryzyko zbyt wielkie. Boć nie o jego życie tu szło tylko, lecz o papiery; o ekspedycję do księcia! Dotychczas porucznik szczęśliwie unikał bliższych indagacji; paszporty, legalizowane w Berlinie, otwierały mu wszędzie szlabany od Poznania aż do Konina i Kutna, tu jednak sprawa mogła być cięższa. Najmniejsze podejrzenie wtrąciłoby go do więzienia, a cóż dopiero oskarżenie Schmidta! Porucznik sięgnął w zanadrze i trącił z lekka Żubra. Stary podoficer zrozumiał znak, bo, przerzuciwszy lejce do lewej ręki, prawą opatrywał pistolet. – Żubrowa! – szepnął porucznik zwracając się ku babie. – W łeb. – Tego z tyłu? Już go ściągnę! Nastąpiła krótka pauza, a po niej ostry głos porucznika: – Pal! Trzy strzały padły równocześnie i trzech jadących najbliżej wózka huzarów stoczyło się z koni na ziemię. Pozostali osłupieli na razie, lecz nie tracąc przytomności, podskoczyli do wózka z podniesionymi w górę pałaszami. Baba i furman zdążyli umknąć na ziemię, nad głową porucznika zawisło ostrze pałasza. Lecz szybkim ruchem zdołał uchylić się na bok i uniknął cięcia. Rozwścieczony huzar zamierzył się po raz wtóry, lecz równocześnie znalazł się w żelaznym uścisku starego Żubra. Drugi huzar nawrócił konia i usuwającego się porucznika zawadził po ramieniu końcem szabli, lecz w tejże chwili padł mowy strzał i kula przeszyła plecy huzara. Piąty chciał natrzeć z drugiej strony na porucznika, lecz widząc czterech towarzyszów rozciągniętych na ziemi, spiął konia ostrogami i pomknął ku Rawie. Żubr tymczasem cisnął coraz gwałtowniej swego przeciwnika. Próżno huzar wił się i starał chwycić podoficera za gardło. Siły go opuszczały, mdlał prawie w stalowym uścisku, wypuściwszy z rąk cugle, i słaniał się bezwładnie. Naraz Żubr jęknął przeciągle. Baba, która właśnie w tej chwili położyła trupem huzara, podbiegła do walczących. – Jeszcze się z tym robakiem mordujesz?! – zakrzyknęła. – Gryzie! – jęknął z bólu Żubr. – Poczekaj! Nakarmię ja go zaraz. To mówiąc, sięgnęła do olster huzara, wyciągnęła krócicę i strzeliła huzarowi prosto w usta. Żubr odetchnął swobodniej. Otarł zimnym potem zroszone czoło, sięgnął ramienia i syknął przeciągle. – Co ci to, Macieju?! Skaleczył?... – pytał niespokojnie porucznik, gramoląc się z drugiej strony wózka. – Głupstwo! – wtrąciła Żubrowa. – Że Prusacy na świninę łasi, o tym nie powiadam, ale żeby ich brała chęć takie obrzydliwe mięsisko kosztować – nadziwić się nie mogę!... No chodź, stary, nie bocz się! Naści tu bandaża i szarpi. Zawiąż, a później zobaczymy! A pan porucznik? – Draśnięty! No, czasu nie tracić, bo nam tu szwadron cały tych kanarków spaść może na głowę. Zabrać im pistolety i w konie!... Porucznik podbiegł do wózka, wydobył zeń małą szkatułkę i ukrył na piersiach. Żubr siadł na huzarskiego konia, który był się w opadłych cuglach spętał, i pokłusował w pole szukać rozbiegłych koni. W kilka chwil wrócił z dwoma. Porucznik wskoczył na siodło, baba wgramoliła się także razem z wielką, skórzaną torbą i ruszono z kopyta w bok przez pola, pozostawiając na łasce losu wózek, parę mierzynków i pięciu dogorywających huzarów. II W obszernej jadalni gotartowickiego dworu panowała głęboka cisza. Pani Jadwiga Gotartowska w milczeniu krzątała się koło zastawy do wieczerzy, wyręczając się od czasu do czasu dorastającą córką, jasnowłosą panną Urszulą, i spoglądając z niepokojem w stronę kominka, przy którym zgarbiony starzec gwarzył półgłosem z osiemnastoletnim wyrostkiem. Rozmowa snadź zaciekawiała mocno młodzieńca, bo oczy mu się iskrzyły, żywe rumieńce paliły twarz delikatną, białą. Starzec niemniej był przejęty, ręce mu drżały, głos niekiedy łamał się i ginął w zapadłej piersi. Panią Jadwigę zniecierpliwiła w końcu ta konferencja, bo ozwała się znienacka: – Dziaduniu! Wieczerza na stole! Marcelek wie o tym, słyszał nieraz. A młodemu to się tylko w głowie mroczy i Bóg wie czego się zachciewa. – A, moja pani synowo! – odparł staruszek urażonym nieco tonem. – Chłopak rośnie, trzeba, żeby o tym i o owym się dowiedział, poznał sprawy publiczne... a suponować śmiem, że niejednego jeszcze od dziada nauczyć się może! – Nie neguję – rzekła pani Jadwiga. – Jeno uważam, iż Marcelka zbyt wielka ochota do wojaczki ogarnia. I na co? Gdzie znajdzie upust dla swoich zapałów? Maż jak Florian przepadać po świecie i tułać się? Nie dośćże łez wylałam? Józef zmarniał na Wołoszczyźnie z konfederatami. Od lat trzynastu z górą ani słychu o nim. Czterech dochowałam się synów i cóż? Mamże pomoc z nich, wyrękę? Florek zaawanturował się z Madalińskim, Staszek aż drży, aby jeno swoje amory zakończyć i przy rodzicach Marysieńki osiąść. Któż zostanie? Marcelkowi do palestry3 pora, a Fabian w konwikcie4. Staruszek obruszył się i spojrzał ostro na swego słuchacza. – Tak! Dobrze pani matka mówi. Palestra, mości panie, i basta. Jać też nie powiadam, broń Boże, aby ci jaka myśl niedorzeczna w głowie miała postać. Widzisz, to były czasy inne. Zakonotować5 sobie niejedno nie wadzi, ale reszta... Ponoć praca na roli, w urzędzie, dla publicznego dobra owocniejszą bywa od hajdamaczyzny. I gdzie tu jeszcze z motyką na słońce... Phi! Prawią tam ludziska o tym waszym Napolionie. Koszałki opałki, mości panie. Nie wierzę ja w wasze Hannibale. Nie pora dziś na Cezary i Aleksandry Macedońskie. – A książę Józef – podchwycił szybko młodzieniec, rad wielce, że rozmowa znów na ulubione weszła tory. – Hm! Jak to książę. Wychuchany, wymuskany, wypieszczony. Zabawy w głowie!... Żeby to miał choć inny przykład! Ba! Właśnie podsędek Psarski, jak tu wstępował, wracając z Warszawy, powiadał mi o nim. Uciechy jeno, z Prusakami co możniejszymi za pan brat! Mizerne paniątko, zepsute, i tyle! Marcelek się zamyślił. Pani Jadwiga wmieszała się znowu: 3 P a l e s t r a – tu: sądownictwo. 4 K o n w i k t – szkoła z internatem. 5 Z a k o n o t o w a ć – zapamiętać, zapisać. – Dosyć! Dosyć. Niech dziaduś jegomość usiądzie. Urszulo, idź przywołać Staszka. Do obór pewno poszedł na obchód. Może i Lewandowskiego w drodze gdzie napotkasz. Urszula wysunęła się cicho z jadalni. Dziaduś powoli zajął miejsce przy synowej. Nadszedł wkrótce i Staszek z Urszulą, a później zjawił się niepostrzeżenie stary ekonom Lewandowski. Wieczerza się zaczęła, lecz szła niesporo. Misy schodziły prawie nietknięte. Pani Jadwiga zachęcała do jadła, lecz każdy się wymawiał. A i ją samą odeszła też ochota. Smutne myśli ją napastowały. Los synów trwożył. Jeden już poszedł, drugi, Staszek, lada dzień wyrwie się za narzeczoną... a i ten jeszcze!... – westchnęła głęboko a ciężko. Stary dziaduś także się zasępił. Słowa synowej obudziły w nim przykre refleksje. Może i racja? Marcelek coś nadto się dopytuje. Gorąca krew, gotów polecieć... Bóg wie gdzie! Chłopak może zmarnieć jak ojciec, biedak... A i kto wówczas ucieszy starego dziada? W tejże chwili Marcelek, widząc zamyślenie starego, ozwał się chytrze: – Dziaduś jegomość skończyli na oblężeniu króla Leszczyńskiego w Gdańsku... – Właśnie – zaczął żywo staruszek, lecz w tejże chwili spostrzegł się, nasunął siwych krzaczastych brwi i żachnął się ostro: – Dość, mospanie! Później się dowiesz! Alwar6 wziąć do ręki, wokabuły7 przepowiadać, byś wstydu pijarom nie przyniósł. Głupstwa asanowi w głowie, i tyle. Marcelek się zasmucił i nadąsał. Staruszkowi żal się zrobiło chłopca, więc dodał łagodniej: – Piękna to rzecz rycerstwo, ale przede wszystkim statek i pomiarkowanie. Z każdej opowieści zdrowe trzeba wyciągnąć sensum. I nie o junakerii, awanturach a dziwacznych przygodach myśleć! Pani Jadwiga na tę naukę skinęła twierdząco głową i rzekła po chwili: – Mości Lewandowski! Ponoć wydano znów nakazy o ściąganiu rekruta? – Tak jest, proszę waszej miłości! Z rana zajeżdżał urzędnik z Kriegskamery8 i zapisywał dymy. Jeno patrzeć, a co lepszych parobków nam wybiorą. – Smutne czasy! – zauważyła pani Jadwiga. – W Krakowskiem, pod Austriakiem nielepiej. – Czy prawda, że Marcelek do palestry ma pójść? – zapytał Staszek. – Trzeba, żeby szedł – odpowiedziała pani Jadwiga. – Niech trochę ludzi pozna, zaprawi się. Na rolę czas mu jeszcze. —Zapewne, pani matko! Tylko gdzie on tę palestrę znajdzie? Sądy zniesione, inne prawa i język obcy. Nasze Volumina legum9 zamieniono na Landrecht10, a trybunały na Justizkomisje11 i Kreisgerychty...12 – Szelmy, rządzą się jak u siebie – szepnął dziaduś. – Co robić! – rzekła pani Jadwiga. – Marcelek wzrasta. W domu trzymać? Niech język łamie, gdy inaczej nie można. – Lewandowski mówił – ozwał się Staszek – że podobno przyszły słuchy o wielkich bitwach z Francuzami. 6 A l w a r – używany dawniej podręcznik gramatyki łacińskiej (nazwany tak od nazwiska autora). 7 W o k a b u ł y – wyrazy w języku obcym do nauczenia się na pamięć. 8 K r i e g s k a m e r a (niem. Kriegskammer) – dawna nazwa niemieckiego urzędu wojskowego przeprowadzającego pobór do wojska. 9 V o l u m i n a l e g u m (łac.) – księgi praw (mowa o zbiorze praw obowiązujących w Polsce przedrozbiorowej). 10 L a n d r e c h t (niem.) – prawo krajowe. 11 J u s t i z k o m i s j a (niem. Justizkommission) – komisja sprawiedliwości. 12 K r e i s g e r y c h t (niem. Kreisgericht) – sąd powiatowy. – Ba-ba! Czego ludziska nie mówili! że Napolion wojnę Austriakowi wydał i że się koronować królem naszym zamyśla... Pani synowo, my tam nic podobnego już nie doczekamy! – Oj, pewno! – przyznała smutnie pani Jadwiga. – Niechby już raz pokój jaki nastał alboli ład przynajmniej... Nie wiadomo, co począć, jak się rządzić?! W którą stronę się zwrócić? – Tu źle, mospanie, i tam niedobrze. Niemców zewsząd niby mrowie naszło. Grunwald im pachnie. Radź tu teraz ze smykiem takim! Ot, za mojej pamięci chłopiec szedł na pański dwór... a nawet i do palestry!... Ale palestra była szkołą, mospanie, największych statystów13. Tam człek młody zaprawiał się do pracy publicznej, tam poznawał prawo, tam... Starowina uciął nagle i pogrążył się w zadumie. Szkliste jego oczy mgłą zaszły. Zebrani nie śmieli przerywać milczenia. Tylko świece łojowe skwierczały hałaśliwie w lichtarzach. Nagle, poza oknami, dał się słyszeć stłumiony zgiełk, a potem gwar w sieniach dworu. Zanim ekonom Lewandowski zdołał wybiec, aby zapytać się o przyczynę hałasu, do jadalni wpadł jak kula stajenny pachołek. – Panicz przyjechali! – zakrzyknął. Pani Jadwiga zerwała się z miejsca, za nią ruszyli od stołu wszyscy. Tymczasem w progu ukazał się młody mężczyzna silnej budowy, ogorzały, w podróżnej, zniszczonej odzieży. Stał tak przez chwilę w niemym wzruszeniu, wreszcie rzucił się naprzód i padł do kolan pani Jadwigi. – Florek! – zawołała ta ostatnia, chyląc się do głowy syna. – Tyżeś to, mój synu drogi! W jednej chwili rodzeństwo otoczyło zwartym kołem powracającego brata, chwytając go kolejno w ramiona. Dziaduś aż trząsł się z radości, śmiał się, dygotał jak w febrze, a łzy jak groch spływały mu z oczu. Gdy pierwsze powitania przeszły, zasadzono Floriana do posiłku i zarzucono pytaniami, nie bacząc, iż we drzwiach do sieni gromadka ciekawych przypatrywała się tej scenie. Dziaduś ich dostrzegł. – Dalej! – zawołał. – Powitać, mospanie, panicza! Czeladź rzuciła się za nogi go ściskać, a po rękach całować. W ciżbie a tłoku powstałym nikt na razie nie zauważył wyprostowanego na uboczu chłopa i przysadzistej obok niego baby. Dopiero gdy pani Jadwiga dała znak czeladzi, aby odeszła, dostrzegła dwie marsowe figury i zapytała niespokojnie: – A to kto taki? – Maciej Żubr, podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii! – odparł chłop wyciągając się jak struna. – Joanna Żubrowa, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu – zawtórowała baba. – Ha, ha! Zapomniałem mamie dobrodziejce sprezentować moich towarzyszów. Maciej, dzielny chłop... przystał był jeszcze do naszego regimentu pod Madalińskim i tak tułaliśmy się razem... a Madejowa przywędrowała za mężem spod Zamościa do Lombardii... Zabraliśmy ją także do legionów. Teraz, gdym do kraju jechać musiał, a generał Dąbrowski towarzyszy szukać mi radził, zabrałem ich. Przyjmijcie ich, pani matko, całym sercem. Warci tego oboje. Et, gdyby nie Żubr... nie Żubrowa, nie raz, ale dziesięć razy już bym was tu nie oglądał!... – Siadajcie z nami – zakonkludowała pani Jadwiga, choć marsowa twarz baby dziwną jej się wydawała. – I do jadła! Urszulko, każ miodu utoczyć. Podoficer z markietanką zajęli miejsca i rozmowa poszła gwarna, bezładna, gorączkowa. I opowiadał Florian, jak po rozbiciu Madalińskiego i osadzeniu go w więzieniu berlińskim poszedł w świat niemal o żebraczym chlebie, jak w Heidelbergu natrafił na rodaków, którzy go wspomogli i do Paryża wyprawili, jak w stolicy Francji, Barssa, dawnego Rzeczypospolitej 13 S t a t y s t a – tu: mąż stanu, polityk. 12 agenta, poznał i przez niego znalazł zasiłek u pana Józefa Wybickiego i pana de la Roche, jak był świadkiem rządów porewolucyjnego Dyrektoriatu, jak potem wyjechał za generałem Dąbrowskim do Mediolanu. I snuł dalej jeden nieskończony obraz bitew, potyczek, rekonesansów, nocnych wycieczek, nędzy, głodu i nieszczęścia. Z ust Floriana wyrywały się niekiedy westchnienia, czasem w oku jego zatliły się iskry, a pięść kurczyła się, zaciskała. Słuchano go z zapartym oddechem. Chwilami głos porucznika drżał i łamał się ze wzruszenia, zwłaszcza wspominając męstwo Kniaziewicza; a gdy wymówił po raz pierwszy imię „Bonaparte”, słowa uwięzły mu w gardle i umilkł. Dziadkowi na pergaminowej twarzy wystąpiły ceglaste wypieki. Starego konfederata paliła ciekawość. Chwycił wnuka za ramię i cisnąc je z wysiłkiem, szeptał z przejęciem: – Florku! Powiadaj mi o nim!... – Napoleon! – zaczął wolno Florian. Żubr i Żubrowa powstali z miejsc. – Było to pod Marengo – mówił cicho porucznik – druga kompania pierwszego batalionu została odkomenderowana dla uzupełnienia gwardii grenadierów konsularnych. Zajmowaliśmy stanowisko pomiędzy rzeką Bormidą i wsią Marengo. O świcie Austriacy zaczęli kanonadę; było ich czterdzieści tysięcy, nas zaledwie dwadzieścia. Pierwszy natarł generał Victor, lecz go rozbito, Lannes musiał się cofnąć. Nas ustawiono na prawym skrzydle. Austriacki generał Zach rusza w pięć tysięcy starych grenadierów. Z daleka już widzimy białe mundury... jeszcze chwila, a spadnie na nas grad kul i las najeżonych bagnetów. Wtem, jak grom, przed czołem naszej kolumny staje on... Bonaparte! Koń pianą okryty. W zielonym surducie, w otoczeniu sztabu i Mameluków14. Spojrzał wzrokiem sokolim, rękę ku nam wyciągnął przyjaźnie i zawołał: „Żołnierze! Nie zapominajcie, że mamy zwyczaj noc na polu bitwy przepędzać!” Odpowiedzieliśmy okrzykiem pełnym zapału. Skinął. Gwardia poszła... Dwie godziny stawialiśmy opór czterykroć liczniejszemu nieprzyjacielowi. Sześć natarć wytrwaliśmy z bronią w ręku, sześć razy Austriacy musieli się cofać. Gwardziści walczyli jak lwy, umierając z imieniem Bonapartego na ustach. Nastąpił atak siódmy, straszny, zażarty. Kolumna się zachwiała. Generał Desaix pada rażony kulą. Dobywamy resztek sił, gdy naraz młody Kellerman uderza kawalerią z boku na lewe skrzydło, łamie je, rozprasza i wrzyna się w środek kolumny Zacha. Austriacy się mieszają i rzucają do ucieczki, nasi za nimi!... Pięć tysięcy poległych i dziesięć rannych, i tyleż niewolnika. Zmierzchało się. Bonaparte objeżdżał plac boju. Ja byłem ranny lekko, opatrywał mnie medyk. Wtem... nadjechał na to miejsce właśnie z adiutantem. Spojrzał na pobojowisko, gdzie ziemia niebieszczyła się od mundurów gwardyjskich, i rzekł smutnie: „Tu leżą bohaterowie!” Wpadłem mu w oko, zoczył moje amarantowe wyłogi i rzekł: „Polak?” „Tak jest, generale” – odpowiedziałem. „Jesteś podporucznikiem legii?! Będziesz porucznikiem gwardii konsularnej”. „Generale – ozwałem się – pozwól mi zostać w legii między swoimi”. Adiutant się zmarszczył. Napoleon atoli uśmiechnął się dobrotliwie. „Zuch! – mówi. – Oni wszyscy tacy! Przypomnij mi o nim”. 14 M a m e l u c y – żołnierze gwardii przybocznej władców egipskich, rekrutujący się z byłych jeńców tureckich. W XIII w. Mamelucy zawładnęli Egiptem, gdzie panowali do XVI w. Po przejściu Egiptu pod władzę turecką tworzyli wszechwładną arystokrację wojskowofeudalną. Napoleon pokonał Mameluków w bitwie pod Piramidami w 1798 r. i z pewnej ich liczby utworzył specjalne oddziały w wojsku francuskim. Odjechał. – A ty, biedaku? – zagadnęła żywo pani Jadwiga. – Et! Nic. Lekka kontuzja. W tydzień wyszedłem z ambulansu. Potem było Hohenlinden, Salzburg, przejście Salzy. Później nas rozdzielono. Generał Jabłonowski wyjechał z częścią na San Domingo... ja za generałem Dąbrowskim wstąpiłem na służbę neapolitańską. Tam przetrwałem lat kilka, obawiając się wracać do kraju. Bonapartego obwołano cesarzem. Wynikł zatarg z Prusakami. Generał przywołał mnie i powiada: „Jedziesz, Gotartowski, ze mną?” „Jadę!” – odpowiadam. W przebraniu, udając Włochów, ruszyliśmy do Francji. Żubr z żoną napierali się. Zabrałem ich także. Armia francuska stała nad Renem. Cesarz wypowiedział wojnę Prusom. Dwanaście dni temu była bitwa pod Jeną. Prusacy rozbici. Napoleon w Berlinie. Mnie generał wysłał do Warszawy. Florian urwał w tym miejscu, znużony. Słuchacze siedzieli w niemym osłupieniu; ten Napoleon, druzgoczący królestwa, wywracający trony, znoszący armie, jeszcze niedawno oficer, a dziś cesarz wszechwładny, na skinienie którego drżał Egipt, korzył się Rzym – wydawał się mitem jakimś, legendowym bohaterem. Pierwszy otrząsnął się z wrażenia dziaduś. – Prusakom wytatarował skórę – powiadasz? A, mości panie, to mi się podoba! Bo, że tam różne Lombardy, Wenecjany zawojował, że wszelkiej włoszczyzny Austriaka pozbawił, a Anglikowi za pazury zalazł, no toć jego francuska w tym sprawa, lecz kiedy mi mówisz, że aż w Berlinie siedzi... w to mi graj, mospanie! Przyszła kryska na Matyska! Dobrze im tak! Uściskałbym go! Dalipan, po trzykroć uściskał! Niech mają! Korzystając z przerwy w opowiadaniu, Żubr zbliżył się do Floriana i szepnął mu coś na ucho. Ten ostatni powstał i rzekł poważnie: – Pani matko! Kilka słów proszę na osobności. Pani Jadwiga drgnęła, złym przeczuciem wiedziona, i wyszła prowadząc syna do alkierza. Tymczasem rozochocony dziaduś skinął na Żubrową i Żubra, posadził ich przy sobie, nalał im po szklanicy miodu i – „mówcie” – zachęcał. – Wedle rozkazu! – odrzekł uroczyście Żubr i umilkł. Żubrowa pośpieszyła mu z pomocą. – Już to, WMPanie, mój stary do gadania wcale nie jest zdarzony, bo co głowę, to miał zawsze słabą, a od tego zadawania się z rozmaitymi narodami, to mu język do cna skołkowaciał. – Hic mulier15! – zauważył śmiejąc się staruszek. – Być Napolionem nie sztuka, jak ci takie ma Amazonki. Dużo takiego regimentu niewieściego było?... – Jeden pułkownik w batalionie i jedna markietanka. Trzy bataliony w legii, więc i trzy markietanki – odparła Żubrowa. – I cóżeś to waćpani robiła? – zagadnął staruszek chcąc babę pociągnąć za język. – Gdyż, chociaż sięgam pamięcią w czasy odległe, takiego babskiego urzędu uprzytomnić sobie non possum16?... – I pewnie. U nas dawniej bo, WMPanie, bywała prawie sama kawaleria, a dopiero gdy nasze wojsko zaczęło na piechotę po różnych krajach wędrować, bez markietanek ani rusz!... Służba ciężka. Markietanka niby ma wiktuałami handlować przy wojsku... ale gdzie tam! Na wymarszu to i owo zakupić można, a potem głodem się handluje a nędzą. A gdy i dźwiga się co w wózku, toć kupić nie mają za co, a dać trzeba. Bitwa – trudno się markietance pod korzec schować, temu i owemu ranę opatrzyć trza, boć i medyk nie nastarczy! Niekiedy umierającego dobrym słowem pożegnać przyjdzie albo i samej za karabin chwycić. 15 H i c m u l i e r (łac.) – dosłownie: oto kobieta; przenośnie herod-baba. 16 N o n p o s s u m (łac.) – nie mogę. – Florian sprawiał się dobrze. Co? Hęę?! – Wielmożny panie, co wielki oficer, to wielki, że nie łżę, to niech mnie kula nie minie. Bywało, major Pokrzywnicki przyjedzie przed front do naszego kapitana Komorowskiego i powiada: „Florka mi – niby naszego panicza – strzeż, bo to oficer pierwszej wody, takiego porucznika między generałami byś nie znalazł!...” Przedni miodek, tylko ty, stary, nie pij, bo masz głowę na nic. Oddaj mi, niech sobie zwilżę! Ho! ho! Nasz porucznik srogi we froncie! A sam pierwszy wszędzie. Kompanią głodna, toć i on głodny. Piechurowi buty z nóg spadają, i jego nielepsze. Ma swoje, co mu wydzielą, to temu zaraz furażerkę, innemu mundur albo i płaszcz kupi i daje. Wielmożni państwo spoglądają na te nasze podarte łachmany i dworują sobie... Trudno, mundury trzeba było zrzucić. Między Prusakami niesporo. – Aśćka też w mundurze chodzisz? – To dobre! A jakże! Mundur jak się patrzy, z wyłogami, kokarda francuska u czapki, tylko różnica, że bez hajdawerów. – Nie gadaj, Jasia, wedle rozkazu – wtrącił nieśmiało Żubr, nabierając po miodzie rezonu. Baba aż skurczyła się na ławie. – Macieju! Śmiesz mi jeszcze dogadywać. Poczekaj! Popamiętasz!... Ale jest jeszcze sprawiedliwość. Ugryzł cię Prusak, poczekaj, ugryzie inny lepiej!... Dziaduś, a za nim Staszek, Urszula, Marcel i ekonom aż pokładali się ze śmiechu, słuchając wynurzeń Żubrowej. Naraz drzwi alkierzyka się otworzyły i wyszła pani Jadwiga blada, znękana, z oczyma zaczerwienionymi, za nią szedł Florian. Zasiedli przy stole. Obecni spojrzeli po sobie, wesołość znikła. Pani Jadwiga wodziła smutnie oczami po twarzach synów. Jeden w drugiego mężczyźni piękni, o włosach jasnych, oczach dużych, niebieskich, rysach twarzy kształtnych. Widziała ich teraz razem, obok siebie siedzących, a jutro?... Florian wstał nagle i jął się rozglądać niepewnie. – Komu w drogę, temu czas! – rzekł siląc się na spokój. Dziaduś spojrzał nań zdziwiony. – Co pleciesz, mospanie? Florian schylił się do ręki starca. – Służba! Muszę ruszać dalej natychmiast. Chwili jednej stracić mi nie wolno. Za tydzień, dwa, może da Bóg, zajadę na dłużej... – Florku! – ozwał się poruszony staruszek. – Dziesięć lat nie byłeś... pacholęciem z domu wyszedłeś i po dziesięciu latach... Ręce pani Jadwigi drżeć febrycznie zaczęły. Florian pasował się sam ze sobą. – Wiem ci ja o tym! Wiem! Ciężko mi, ale trzeba... – Nie poraż by odpocząć po tylu latach?! – upominał staruszek. – Oj, nie pora! – wyrzekł smutnie Florian. – Kto raz się służbie publicznej poświęci, temu nie wolno ustawać!... Co tam! – dodał weselej. – Obaczymy się wkrótce. A tymczasem zostawię wam tu załogę! Żubr i wy, Żubrowa, zostaniecie tutaj. – Wedle rozkazu! – Pana porucznika samego mamy puścić? – Tak trzeba. Dawno marzyliście o tym, żeby gdzie kąt znaleźć spokojny. Więc go macie. W drodze was nie potrzebuję. Pojedzie ze mną chłopak stajenny, zresztą, po ostatnim wypadku, moglibyśmy łacniej wpaść w ręce Prusaków. Do Warszawy już niedaleko. Pani Jadwiga przywołała ekonoma i wydała mu jakieś ciche rozkazy. Florek żegnał się kolejno ze wszystkimi. Dziaduś rozpłakał się jak dziecko i znakiem krzyża błogosławił wnuka. Pani Jadwiga słów znaleźć nie mogła. Tuliła głowę syna do piersi i łkała cicho. Ekonom dał znać, że konie gotowe. Porucznik wskoczył na najbliżej stojącego. Pachołek siadł na drugiego, trzy nadto luzem prowadząc na długiej lejcy. – Bywajcie! – zawołał Florian i spiął konia. Głuchy jęk był mu odpowiedzią. III Florian wjeżdżał do Warszawy w pobożnym skupieniu. Tyle lat na tułaczce spędził, tyle razy tracił nadzieję jej oglądania. Tu nareszcie przyjmą go z otwartymi rękoma, sercem. A brakło mu, jak wszystkim zresztą legionistom, bratniego uścisku. W Warszawie nie będą go już pytali, jak tam, u brzegów Adriatyku – dlaczego dobrowolnie skazał się na trudy wojenne, dlaczego w dali od swego kraju przelewał krew dla spraw cudzych, interesów obcych, honoru i sławy nie swojej. Było południe. Mieszkańcy Warszawy, korzystając z pogodnego dnia, tłumnie wylegli na ulice. Florian z trudem przeciskał się przez ciągnące we wszystkie strony sznury wozów, bryk i kałamaszek szlacheckich. Niekiedy z bocznej ulicy wypadła szeroka karoca poszóstna, w oknie której mignęła twarz posępna, surowa, pańska. Bokami szedł pstry, różnobarwny tłum, przedstawiający dziwną mieszaninę strojów i epok. Kontusze i żupany ocierały się o francuskie fraki i bufiaste żaboty, wielkie cylindry filcowe i obwisłe surduty Dyrektoriatu z olbrzymimi klapami i halsztukiem bratały się z kaszkietami pruskich żołdaków. Podgolone czupryny, harcapy17, białe faliste peruki, czaple pióra, trójgraniaste kapelusze, rogatywki, kubraki, długie czarne opończe, karabele i szpady, krótkie mieczyki a puginały, żółte i czerwone buty, atłasowe pantofle, palone czarne cholewy i hałaśliwe chodaki – wszystko to razem składało się na strój mieszkańców Warszawy. Florian skierował konia na Podwale, postanowiwszy zajechać do dalekiej krewnej matki, do pani Dziewanowskiej, wdowy po Michale Dziewanowskim, pułkowniku gwardii królewskiej. Pani Dziewanowska zajmowała małe mieszkanko na trzecim pięterku, utrzymując się wraz z córką ze skromnego kapitaliku, jaki jej z dawnej fortuny pozostał. Przyjazdem Floriana ucieszyła się serdecznie. Porucznik, rozejrzawszy się w ubożuchnych a szczupłych pokoikach, chciał do zajazdu iść pod Zamek i noclegu szukać, atoli pani Dziewanowska słyszeć o tym nie chciała. – Ani mi się waż despektu takiego czynić – mówiła rezolutnie. – Nie salony u mnie, nie pańskie pokoje, ale kąt wolny się znajdzie. Gdzieżbym pozwolić mogła! Jedniście wy dla mnie na świecie prawie, bo prócz was i bratanka po mężu – wszystko wymarło. Florian jął się wymawiać. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa. – Bez wykrętów. Wiem, żeś zamorskich grzeczności a dworskich ceregieli świadom. Ale ze mną to na nic. Prosta jestem szlachcianka, szczera a otwarta. Zresztą, mój kochany, ze mną mniejsza, lecz co z moją Zosią, to nie poradzę. Ona by mi tego nigdy nie darowała. Wyszła właśnie na targ przy piątku to i owo zakupić, boć to Wszystkich Świętych mamy w poniedziałek. No, rozgość się, proszę. Patrz, tu jest na lewo jej komnatka. Chłopiec z końmi niech przejdzie na Piekiełko, zaraz kilka kroków stąd, około Piekarskiej, są stajnie, tam pomieszczenie i obrok za kilka dytków znajdzie. Porucznik chciał dziękować. 17 H a r c a p – warkocz przy peruce noszony przez mężczyzn w XVIII w. – Wiem, wiem, co mi chcesz powiedzieć. Przede wszystkim zdrożonyś. Masz tu wodę na misce. Ogarnij się, a ja się zakrzątnę około obiadu. A potem pogadamy. I nie czekając na odpowiedź Floriana, wyszła z pokoiku, zostawiając go samego. Porucznik rozejrzał się po izdebce ciekawie. Przedstawiała ona dziwną mieszaninę zamożności i ubóstwa, skromności i zbytku. Sosnowy, ledwie ogładzony stół był okryty kosztowną tkaniną; na czerwono malowanej szafie stał zegar gdańskiej roboty, cyzelowany a błyszczący grubą pozłotą, stołki zwyczajne i ławy dwie nikły pod kilimkami tureckimi. Na ścianach wisiały portrety, a tuż ponad biało zasłanym łóżkiem ołtarzyk srebrny, roztwierany, z Matką Boską. Pod ołtarzykiem palma, a z nią skrzyżowana, w jaszczur oprawna karabela i dwie krócice. Florian rozwinął zabrane z domu zawiniątko. Doprowadził odzież do porządku i orzeźwił się wodą. Właśnie kończył się wycierać, gdy drzwi z hałasem się otwarły i stanęła w nich wiotka postać młodej dziewczyny. Porucznik rzucił się w tył, okrywając się pośpiesznie ręcznikiem, dziewczyna zarumieniła się z lekka, nie wiedząc, co począć. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, zaambarasowani, onieśmieleni. Dziewczyna pierwsza, zapanowała nad sobą i, cofnąwszy się raptownie, znikła za drzwiami, spoza których doszła uszu Floriana przeciągła kaskada serdecznego śmiechu. Porucznik zarzucił na siebie pośpiesznie zwierzchnie ubranie, a spakowawszy zawiniątko i pogładziwszy wąsa, wyszedł do drugiego pokoju. Dziewczyna stała obrócona plecami, a oparłszy głowę o szybę okna, dusiła się ze śmiechu. – Daruje waćpanna, to niefortunne... – zaczął poważnie Florian, lecz nowy wybuch śmiechu dziewczyny przerwał mu wątek myśli. Porucznik zagryzł wargi, śmiech ten go drażnił. – Przepraszam – rzekł chmurnie – iż stałem się mimowolnym dystrakcji18... powodem!... Odchodzę tymczasem, nie chcąc przeszkadzać jej wesołości... Powrócę później, aby czołobitność moją pani Dziewanowskiej złożyć za gościnę. To mówiąc, chwycił za kaszkiet i szedł ku wyjściu. Dziewczyna nagle skoczyła i zastąpiła mu drogę, mierząc go ostrym, przenikliwym spojrzeniem. – Hola! Waszmość! – rzuciła gwałtownie. – Nie mam honoru znać waćpana, ale skoro przez matkę moją w dom przyjęty zostałeś, suponuję śmiele, że mam zacnego przed sobą kawalera, co niewinnego śmiechu za obrazę mi nie poczyta. Na te słowa Florian stanął jak wryty. Nie wiedział, czy zgrabność wysłowienia bardziej podziwiać, czy urodę dziewczyny. Próżno szukał słów na odpowiedź, dawna pewność siebie go odbiegła, stał jak żak, mnąc machinalnie kaszkiet w ręku. Dziewczynie na widok bezradnej miny Floriana znowu na śmiech się zbierało. W tejże chwili weszła pani Dziewanowska, spojrzała po twarzach młodych ludzi i zagaiła wesoło: – A cóż to na siebie tak spozieracie?... Zośka, toć przecież krewniak nasz, Florek Gotartowski! Dalej, przywitajże się po bożemu, boście nie obcy. Siadaj że za stół, a ty, Zośka, bierz się do zastawy. Widzisz, że zmęczony. Siła drogi przebiegł... a blade to, znużone, ledwo pewno się trzyma. Zośka w milczeniu jęła stół okrywać serwetą a naczynia z jadłem znosić. Pani Dziewanowska, pomagając córce, zarzucała Floriana pytaniami o rodzinie, wojnach, a w końcu o przyczynie tak gwałtownej podróży. Porucznik dawał krótkie odpowiedzi, tając jeno właściwy powód swego przyjazdu. – Powiadasz wiele – ozwała się nagle pani Dziewanowska – lecz ani rusz nie mogę zmiarkować, po coś ty do Warszawy zjechał. Może urzędu szukasz, stopnia – wybij sobie to z głowy. Mało to mój bratanek nadreptał, a nakłaniał się Prusakom? Nie wezmą dziś, choćbyś im 18 D y s t r a k c j a – roztargnienie; tu: rozrywka. duszę zaprzedał, oni samych Niemców tysiącami ściągają i starostwa, a po ichniemu „amty”19 rozdają... Ehe! Przyznaj no się, może ty o hipotece przemyślasz? Świeży grosz ci pachnie? – Gdzie tam! – potrząsnął przecząco głową porucznik. – Do księcia Józefa chciałem, pokłonić się wypada... służyłem pod nim. – Toć wiem! Ale co wy tam w nim widzicie takiego, dalipan, nie rozumiem. – Matuchno! Wszak rycerz to a wódz, krew królewska – wtrąciła Zośka. – Et! Bajesz! Twoja taka sama królewska. Szlachcic, i dość. – Wielkiego serca, żołnierz całą duszą! – ozwał się Florian. – Na dwoje babka wróżyła. Czy to ja nie wiem? Nie Mokronowskam z domu? Nie był to świętej pamięci Michał pułkownikiem?... Wszystko mu daruję, jeno nie onej dworszczyzny a rzucania się. Żołnierka to zawód honorowy, jednej zawdy pani swojej służyć należy. A tenci pułkownikował najpierw Austriakom i aż krew w wojnie z Turkiem przelewał za nich, później ucierał się pod Dubienką, to znów wyleciał w obce kraje i licho wie komu przewodził, a potem krewniakowi memu, Mokronowskiemu, był przydany. No i teraz lata, jak opętany, z Jabłonnej Pod Blachę i z powrotem, a z Prusakami się zadaje. Pewnie i im jaki regiment wymusztruje. Może nieprawda? Florian pokiwał niedowierzająco głową i rzekł: – Pani dobrodziejko! Ciężkim zarzutem obrzucacie księcia. Ma on niechętnych sobie wielu, i któż ich nie ma? Lecz jam patrzył na niego, jam go widział, gdy na czele oddziału kawalerii szarżował na góry szwedzkie, obsadzone pod Marymontem przez Prusaków... – Za co go potem zdrajcą ogłoszono... – przerwała z impetem pani Dziewanowska. – I gdyby nie dzielność Dąbrowskiego, Warszawa już wtedy byłaby zdobyta. – Być może! Niemniej klęska nie księcia była winą – upierał się porucznik. – Ot, ludzkie języki i nic więcej! – zauważyła rezolutnie Zośka. – A ty znów swoje! Powiadam waćpanu, czasem wytrzymać ciężko z tą dziewczyną. Nie mówię waćpan, małej jesteś jeszcze rangi oficerem, ale co o wojskowych rzeczach pojęcie mieć musisz... lecz ona!... Ubrdało się jej widzieć w księciu bohatera i ani wybić tego z głowy!... Florian zaczął się zbierać do wyjścia, tłumacząc chęcią udania się na pokoje do księcia. Pani Dziewanowska wstrzymywała go: – Jakże to waćpan myślisz? Tak, w tej odzieży?... Boż cię przyjmie?... A wieszże, gdzie go znaleźć? – Droga na końcu języka u żołnierza, a strój, bacząc na podróż, jaką odbyłem, książę daruje. – Ja bym mogła wskazać drogę panu porucznikowi – odezwała się niespodzianie Zośka. – Ty! – podchwyciła pani Dziewanowska. – Co wygadujesz! A znaszże waćpan miasto? – Ot... ledwie sobie przypominam cokolwiek – odrzekł Florian spoglądając na zarumienioną twarzyczkę pułkownikówny. – Hm! To niedobrze. Widzisz waćpan, u nas niebezpiecznie wygadać się, że z legionów wracasz... Łatwo by cię mogła spotkać jaka przygoda. Z Prusakami żartów nie ma. Już będę pewniejsza, jak cię ona przeprowadzi... Zośka wdziała spiesznie kontusik granatowy i kołpaczek i wyszli. Porucznik podał z galanterią ramię pułkownikównie i zawrócił raźno w stronę Zamku. Gdy doszli do pałacyku pod Zamkiem, Zośka chciała wracać do domu, porucznik ją zatrzymał, wnioskując z zapuszczonych firanek a zasłoniętych okiennic, że księcia w domu nie ma. Jakoż przypuszczenia go nie zawiodły. Pałacyk Pod Blachą był zamknięty. Krążąc dokoła zabudowań, po długich rozpytywaniach dowiedział się od książęcego pacholika, że przed trzema dniami dwór wyjechał do Jabłonnej na wielkie polowanie i że przed świętami pewno nie powróci. 19 „A m t y” (niem. Amt) – urząd (starostwo – Kreisamt). Wiadomość ta wielce zaniepokoiła Floriana. Rozkaz był wyraźny. Jechać co koń wyskoczy, byle jak najprędzej księcia dopaść. Tymczasem porucznik, ufając, że u celu podróży stanął, i tak już sporo czasu był zbałamucił. Jasne czoło Floriana zaszło chmurą. Zośka jęła wnet nalegać o powód nagłego zasępienia. Porucznik wymawiał się, jak mógł, a wykręcał. Dziewczyna atoli tak zręcznie na niego napadła, że Florian ani się obejrzał, jak wygadał się z całą prawdą. Dopiero gdy pod wpływem jego słów twarzyczka pułkownikówny spoważniała – opamiętał się i chwycił ją gorączkowo za rękę. – Waćpanno – rzekł z mocą. – Posiadłaś mimo mej woli tajemnicę! Zachowajże ją, przez miły Bóg, bo nie o mnie tu chodzi, lecz o sprawę całego narodu. – Mości poruczniku – odparła Zośka, a głos jej lekko drżał. – Choćby mnie krajano, słowa nie pisnę! Ale – dodała po cichu z uśmiechem – waść do trzymania tajemnic niespory – dobrze, żeś na Prusaczkę jaką nie trafił. – Słuszną waćpanna czynisz mi uwagę. Nie żołnierska to rzecz wygadać się tak, jako smyk pierwszy lepszy. Bogiem się świadczę, że nigdy mi się to nie zdarzyło, choć przez... rozmaite osoby nieraz o to i owo byłem nagabywany!... Niech się dzieje co chce! Zdało mi się, że przed tobą zełgać nie godzi mi się’... Wracajmy – rzekł porucznik. – Mnie czas w drogę. Dziś na noc do Jabłonnej muszę. Trzeba. – Trzeba – szepnęła pułkownikówka i zamyśliła się smutnie. Nagle twarz jej zadrgała życiem. – Nie! Waćpan zostanie. – Jak to? – zapytał Florian z żartobliwym zdziwieniem. – Posłuchaj waćpan! Drogi nie znasz... szczęśliwieś się prześliznął przez straże pruskie... teraz znowu chcesz ryzykować? Gdy ryzyko jest tu niepotrzebne zgoła a niebezpiecznie... – Lecz, mościa panno... toć są słowa próżne. Każdej chwili, minuty straconej bezczynnie w Warszawie, może skądinąd drogiej, żałować, jako służbista, muszę! Mam czekać dni kilka na księcia, gdy jest tuż, o parę mil zaledwie? Papiery doręczone muszą być dzisiaj... – Waćpan jechać nie możesz! – upierała się Zośka. – Nocą straże na rogatce zdwojone. Waćpanu sprawy publicznej lekceważyć nie wolno. I co z tego, że życie swoje narazisz? – Ot! Nie bój się waćpanna. Wyjadę zdrów i zdrów wrócę. Nie taki czart straszny. Zresztą – dorzucił – dwoje nas tylko posiada tajemnicę... więc albo ja, albo waćpanna! Ha! Ha! Pułkownikówna potrząsnęła energicznie główką. – Jakbyś wiedział waćpan, że pojadę!... W Jabłonnej mieszka moja chrzestna, pani Grodzicka, mąż jej był dawniej murgrabią u księcia, dziś, chorobą powalony, jest na łaskawym chlebie. – Oj, oj! Pali się w główce waćpanny!... – Mówię, że pojadę, to pojadę! – powtarzała z uporem Zośka. – I bądź waszmość pewien, że żaden Prusak nawet palca na mnie nie zakrzywi... – Ba! Ba! Pewnie. Gdzieżby śmiał! – potakiwał porucznik w żart rozmowę obracając. Pułkownikówna nie dała się zbić z tropu i napierała na Floriana coraz gwałtowniej. Po długich ceregielach sprawa stanęła na tym, że porucznik dotąd nie ruszy z Warszawy, dopóki nie zasięgnie wiadomości od Jana Dziewanowskiego, stryjecznego Zośki, znającego Warszawę na wylot, oraz że przed nocą nie wyjedzie, bo choć straże bywają zdwojone, lecz zawsze łacniej się przemknąć a bodaj przemocą wyrwać. Pani Dziewanowska przyjęła młodą parę potokiem wymówek, które na wieść o niefortunnym zakończeniu wyprawy spotęgowały się jeszcze. – No, no! Tożeście się zasiedzieli! Ja myślałam, żeście chyba już ze dwa podwieczorki u waszego księcia zjedli. Florian ucałował rękę Dziewanowskiej i poszedł opatrywać ostrożnie węzełek, a potem zbiegł na dół do chłopca stajennego, nakazując mu, aby konie miał opatrzone i gotowe do drogi. Ruchy te nie uszły bacznego oka Zośki. Lecz słowa nie rzekła. Jęła się tylko naprzy- krzać matce, aby po Janka Dziewanowskiego słać i na wieczór go poprosić. Pani Dziewanowska wzruszyła ramionami na to natarczywe a niespodziewane napieranie się córki, lecz, przypisując to jej kapryśnemu charakterowi, uległa prośbie. Nim atoli zdążyła wyprawić dziewkę służebną – najniespodziewaniej wszedł Jan Dziewanowski. – O wilku mowa, a wilk tu! – zakrzyknęła pułkownikowa. – Miałam po ciebie słać. Zośka mi się napierała ciebie zobaczyć. Bacz, że gościa mamy! Florek Gotartowski... spadł dziś niespodziewanie! Wraca z legionów! – dodała ciszej. – Z legionów! Gdzież on? – przerwał porywczo Jan. – Niech go zobaczę!... Toż gość dopiero! Wszedł Florian. Młodzi ludzie podali sobie ręce. Spojrzeli sobie wzajem w oczy i ponowili uścisk dłoni. Za Florianem wsunęła się po cichu Zośka. Dostrzegł ją wnet Jan. – Tuś mi, siostrzyczko! Jakiejż to łaskawości szczególnej mam przypisać, że o mnie pamiętałaś? – Nic ważnego! – rzekła rezolutnie pułkownikówna. – Gościa mamy – ze stron dalekich. Sądziłam, że rad będziesz niejednego się dowiedzieć, a i on ciekaw, co u nas słychać – myśmy go pouczyć nie mogły dokładnie. – Co u nas słychać? – powtórzył marszcząc brwi Jan i dźwignął desperacko swe olbrzymie ramiona. – I źle, i dobrze. Według „Gazetki” naszej ponoć Prusacy klęskę pod Auerstadt ponieśli nie lada. – Pod Jeną także! – zauważył porucznik. – Możeż to być?... Nie błędneż to wieści?... – Jadę stamtąd. Dwie bitwy stoczono równocześnie, ledwie o cztery godziny drogi od siebie... Siedemdziesiąt chorągwi i trzysta armat zdobyli Francuzi, ścieląc trupem pola... Cesarz w Berlinie. Dziewanowski aż porwał się z miejsca. – Pewneż to? W Berlinie jest! Anim śmiał suponować. Dziś właśnie gruchnęła w mieście wiadomość, że wskutek zbliżania się wojny do brzegów Wisły, kasa wymiany biletów skarbowych przeniesioną zostaje do Królewca! – W imię Ojca i Syna! Wojna tu, do nas, znów! – zawołała pani Dziewanowska. – Pani stryjenko – upominał Jan – mogłoż się stać inaczej? – Waćpanowi bitewki w głowie, a tu kraj cały znów na nowe zniszczenie skazany. – Mogłoż się stać inaczej?... Ho! Ho! Prusacy czuj duch! Od dziś wojsko skonsygnowane20 stoi pod bronią gotowe do wymarszu. Nowe prawo wydane dla tych, którzy by do nieposłuszeństwa pobudzali... sąd wojenny i kula w łeb w dwadzieścia cztery godzin. – Wojsko skonsygnowane, powiadasz?! – wmieszała się pułkownikówna spoglądając znacząco na Floriana. – Tak, tak. Pono spodziewają się, może nie bez kozery, dezercji ochotników... Miasto mieli dziś naokół wojskiem obstawić, a waszmość jakżeś zdołał się przedostać do nas? – Prosto na rogatki, pod Wolą. Ani mnie nikt nie zagadnął. – Dziw-dziw! Szczęśliwie bardzo! Niedalej jak wczoraj dwóch pod Mokotowem schwytali i rozstrzelali na miejscu. Dowiedzieć się nawet nie można, kto byli zacz. Florian się zamyślił. Wypieki czerwone wystąpiły na twarz pułkownikówny. Jan Dziewanowski ciągnął dalej: – W Jabłonnej polowanie miało być wielkie. Köhler się na nie z całym sztabem wybierał – dziś powiadali, że zaniechano wyjazdu. Może im dalej jechać przyjdzie. Ale co tam Köhler i nasza bieda – waść wracasz z szerokiego świata – mówcie nam, bośmy tu jak deskami zabici. Co nasi? Co legiony? Co cesarz?... 20 S k o n s y g n o w a n e – konsygnacja – rozkaz nieopuszczania koszar przez żołnierzy, ostre pogotowie. Florian jął opowiadać, z początku siląc się na zebranie myśli, lecz powoli zapalił się własnymi słowami i nie pytany snuł obraz napoleońskiej epopei. W czasie opowiadania, którego w skupieniu słuchała pani Dziewanowska, a z czcią Jan – Zośka podniosła się niepostrzeżenie zza stołu, wyszła na chwilę do swej izdebki, przywdziała kontusik i kołpaczek i zniknęła za drzwiami. Zmierzchać się dobrze zaczynało. Dziewka służebna wniosła zapalone świece, Florian urwał nagle opowiadanie. – Ot! Mówiłoby się tak i dzień, i noc!... A komu w drogę, temu czas!... – Co też ty mówisz? Gdzie tobie? – Służba, pani dobrodziejko! – Nielepiej po dniu? – zauważył Jan, który rad by rok cały słuchać tych krwawych relacyj. – Jak wypadnie. Sądziłem był z łaskawej gościny skorzystać... ale nie mogę. – Ot czasy! – westchnęła pani Dziewanowska. – Zdrożony, wymizerowany, ledwie się na nogach trzyma! Gdzie tu myśleć o podróży, chyba do Morfeuszowa21!... Skoro jednak tak się upierasz... Zatrzymywać nie śmiem. Córkam żołnierza i żona... Lecz głodnego cię nie puszczę! Zośka! A gdzież ona?... Pani Dziewanowska obejrzała się – córki nie było. Młodzi ludzie teraz dopiero wspomnieli, że od dłuższego czasu znikła im z oczu. Pułkownikowa skoczyła do dziewki służebnej i wróciła uspokojona. – Wyszła niedawno. Pewnie nadejdzie. Już tam coś wymyśliła i trojniaku nam może z gospody przyniesie. Floriana coś tknęło. Podniósł się i wyszedł do sąsiedniej izdebki, gdzie był zostawił tłumoczek. Po chwili wrócił blady i poprosił panią Dziewanowską o światło. Sprawdził po kilkakroć zawartość tłumoczka, oglądał się po izdebce... Szkatułka z papierami zniknęła. Myśl straszna powstała mu w głowie. Schwycił za kaszkiet i, nic nie mówiąc do poruszonej jego dziwnym zachowaniem się pani Dziewanowskiej, pobiegł co tchu do zajazdu, kędy chłopca z końmi ulokował, lecz ani koni, ani pacholika nie było. 21 D o M o r f e u s z o w a – żartobliwie: do krainy snu (Morfeusz – wg mitologii greckiej bożek snu). IV Florian był w rozpaczy. Wyrzucał sobie lekkomyślność, z jaką zwierzył dziewczynie tajemnicę swego posłannictwa. Cóż powie teraz generałowi? Czym usprawiedliwi tę nierozwagę? Miał dotąd opinię nieposzlakowaną, ufano mu bezgranicznie... Tymczasem tu, wobec tak ważnej ekspedycji, dał się podejść dzierlatce... I co jej w głowie? Zgubić może i siebie, i księcia, i jego razem! Gdy porucznik powrócił do mieszkania pani Dziewanowskiej z wyrazem bezsilnego rozdrażnienia na twarzy – pani Dziewanowska, a za nią Jan, jęli pytać o przyczynę alteracji22. Florian, nie widząc powodu ukrywania przed nimi całej sprawy, którą uważał za straconą, opowiedział urywanym głosem wszystko, jak było. Pani Dziewanowska łzami się zalała. – Co jej w głowie! O ja nieszczęśliwa! Jedną na świecie miałam! Prawda, zawsze to było zawadiackie, dufające sobie! Czym się jednak mogła spodziewać? W nocy, z pacholikiem... i dokąd jeszcze? Skąd jej przyszło? Skąd jej się to wzięło?! Dziewanowski chciał pocieszać strapioną matkę, lecz ta smutnie potrząsnęła głową i rzekła: – Daj spokój, stało się nieszczęście!... Może Matka Przenajświętsza mnie poratuje, sierotę taką opuszczoną! Kto wie? Zośka przytomna dziewka. Zjeść się w kaszy nie da. A co na koniu, to sprawna niby stary dragon. Porucznik podczas tego ręce łamał a pięści zaciskał, czując się bezwładnym. – Panie Florianie – ozwał się poważnie Dziewanowski. – Sam żołnierzem jestem i rozumiem dobrze waściną desperację... chociaż nie wiem, czyja troska większa: czy matki, która życie swej córki widzi na szwank narażonym, czy oficera, co tak niesfornego znalazł ordynansa! Tym się, mości poruczniku, pocieszaj, żeś trafił na lepszego zastępcę, niż ci się zdawać może – bo jeżeli ona nie trafi do księcia – to byś tam także nie dotarł! Dzielna to dziewczyna i rezolut nie lada! Pani Dziewanowska jęknęła całą piersią i wyszła do drugiej komnatki w łzach a modlitwie szukać pociechy. Mężczyźni zostali sami. Jan Dziewanowski, po długiej pauzie, pierwszy przerwał milczenie: – Panie Florianie! Otrząśnij się waść. Stało się. – Jadę do Jabłonnej! – wyrzekł z mocą porucznik, wstając z miejsca. Dziewanowski pokręcił głową z nieukontentowaniem. – Co z tego? Jej nie pomożesz. Sam wpadniesz w ręce Prusaków, a jeżeli i dostaniesz się szczęśliwie, co mu powiesz? Panie Florianie! Rozkazów tajnych jam nieciekaw, lecz mnie w ciemię nie bito. Cesarz z armią się zbliża... Nie wiem ja, co tam książę myśli, lecz to, co waść wiesz, winieneś natychmiast generałowi Wojczyńskiemu przedstawić... U niego zbiera się co dzień wszystko, co w naszej Warszawie godności narodowej nie utraciło. Nie nalegam, lecz 22 A l t e r a c j a – irytacja, wzruszenie. pomnij waść, że pewno wiesz o tym; nie o co innego tu idzie, jak o przysposobienie narodu do wielkich wydarzeń... Idziesz waćpan ze mną?! Porucznik się zawahał. – Żołnierzem jestem. Mam obowiązek wypełniać rozkazy naczelników, a nie działać na własną rękę. – Zgoda. Niemniej powinieneś ratować zagrożoną sprawę. Pora właśnie! Otrząśnij się, mości poruczniku. Mężczyzną jesteś. Ot – dziewki szkoda – zginąć marnie może. Hm! Zadałeś jej czegoś chyba, że na krok taki się ważyła!... Rusz się, wasze. Ja tu nakażę służebnej, niech stryjenkę na oku ma. Powrócim niebawem. Zresztą, trzeba zawczasu pomyśleć o innym dla waści i stryjenki schronieniu... bo niechby ona wpadła im w ręce, trafiliby po nitce do kłębka!... Czasu nie trzeba marnować i co żywo łatać, jak można. Opierającego się jeszcze Floriana ujął Dziewanowski pod ramię i wyprowadził na ulicę, w drodze mu zalecając, aby o całej owej niefortunnej ekspedycji nie wspominał przed zgromadzeniem. U generała Wojczyńskiego zastano izby dworku na Lesznie, w głębi ogrodu położonego, natłoczone. Dziewanowski z Florianem podszedł wprost do staruszka, gospodarza domu, i przedstawił mu porucznika. Wojczyński uradował się wielce, ramiona mu otworzył i uściskał serdecznie. – Niebo cię nam zsyła, poruczniku! – zawołał z ukontentowaniem. – Toć my tu siedzim jak tabaka w rogu, nie wiedząc, w którą stronę pójść. Mości panowie! Porucznik legii włoskiej przybył do nas z Berlina! Imć pan Florian Gotartowski!... Ruch powstał w izbach. Kto żyw śpieszył do Floriana rękę mu ścisnąć lub przyjrzeć mu się przynajmniej. Starszyzna atoli wzięła go między siebie i do zacisznego wprowadziła alkierzyka. Tu posypały się pytania bez końca. Panowie: Michał Kochanowski, Sobolewski, Gutakowski, książę Jabłonowski, pułkownik Siemianowski, Aleksander Potocki – rej tu wodzili, nad relacjami Floriana czyniąc uwagi. Porucznik był oszołomiony. Całą siłę woli skupiał, byle wyjść cało z krzyżowego ognia zapytań. Wojczyński dopiero ulitował się nad nim. – Dosyć, panowie – rzekł. – Wiadomości posiedliśmy, a teraz nie pora szczegółowymi opowieściami się bawić, tym bardziej że imć panu Gotartowskiemu należy się wypoczynek!... Jutro zapowiadam walne zebranie komisji i do rady imć porucznika zapraszam. Florian odetchnął swobodniej i podążył wnet z Dziewanowskim na Podwale. Był zbity, wyczerpany drogą, zgnębiony wypadkami ostatniego dnia. Pani Dziewanowska nie spała, czekając powrotu niefortunnego gościa. Nie czyniąc wyrzutów, wskazała mu posłanie w komorze, a sama pogrążyła się w swojej trosce. Porucznik jak stał, tak legł na posłaniu. Ciężkie myśli trawiły go długo i sen z ociężałych powiek spędzały. Młodość atoli zwyciężyła w końcu i porucznik zapadł w sen głęboki, niespokojny. Słońce było wysoko, gdy Florian otworzył powieki. Oczy przetarł, myśli zebrał, mary okropne wspominając. Niestety, rzeczywistość przedstawiała mu się niemniej ponuro i smutnie. Podniósł się zwolna z posłania, spojrzał w małe okienko, na jasnym tle którego rysowała się w oddali wysmukła wieżyca kościoła farnego, i zadumał się. Nagle, spoza nie dość szczelnych drzwi sąsiedniej izby doszedł go gwar przytłumionych głosów, wśród których najwyraźniej rozlegał się srebrny śmiech pułkownikówny. Porucznik drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Najwyraźniej ona. Czyżby to snem było! Nie zwlekając, rzucił się do porządkowania odzieży. Jeden i drugi dzbanek wody chlusnął na głowę i nadsłuchiwał, azali ten głos nie był złudzeniem. W końcu poprawił wąsa, pogładził czuprynę i otworzył drzwi. Cichy śmiech pułkownikówny powitał go w progu. Spojrzał przed się Florian i oniemiał. Przy stole stał smukły mężczyzna w obcisłym, półwojskowym stroju, bawiąc się niedbale srebrną szpicrutą. Rzucił okiem porucznik na twarz nieznajomego, twarz jasną, okoloną czar- nym, bujnym zarostem, o wysokim czole, równym, klasycznie zarysowanym nosie, i zdało mu się, że śni. Nieznajomy podniósł swe głębokie, ciemnoniebieskie oczy na Floriana i ozwał się uprzejmie: – Witam waćpana, mości poruczniku! – Mości książę! – bąknął pomieszany porucznik. – Takiegoś do mnie ordynansa wyprawił, że, jak widzisz, stawiłem się natychmiast! No, no! Winszuję waszmości, już to nie lada w pannie pułkownikównie masz rzecznika a obrońcę!... Porucznik jął się sumitować. Książę przerwał mu dobrotliwie: – Mości Gotartowski! Wiem o waści, a to, co mi generał wspomina o nim, sam bym dla siebie za chlubę uważał. Wieczorem proszę do mnie na pokoje! Pani pułkownikowej raz jeszcze gratuluję córki, a jeżeli okazja się zdarzy, w drużby się zapraszam. To mówiąc, książę uścisnął rękę pani Dziewanowskiej i wyszedł. Porucznik nie posiadał się z ukontentowania. Na tę scenę wszedł Jan Dziewanowski. Radość była wielka. Zośka musiała opowiadać szczegóły nocnej wyprawy. Jak na rogatce na wieść, że do Jabłonnej jedzie, żegnano ją drwinami a uśmiechami, jak pod Żeraniem zdało się jej, że ktoś za krzakiem się czai, jak wreszcie po nocy dopadła pałacu, do którego jej wpuścić nie chcieli, i jak ją z należnymi względami przyjął książę... – A o jakim to pokojowcu wspomniał książę? – wtrąciła pani Dziewanowska znienacka. Pułkownikówna zawahała się, pobladła, w końcu odrzekła śmiało: – Wytrzymać nie mogłam!... Wprowadzili mnie do przedsionka. Tłumaczę się, że przyjeżdżam z ważnym posłaniem z Warszawy... Pachołków było kilku. Ja mówię, oni trącają się i w śmiech!... Ręka mi zadrżała i, niewiele myśląc, bęc w papę najbliższego! Na to wybiegł książę... – Palnęłaś go? – Palnęłam, mateńko! – To się mój nieboszczyk Michał aż chyba w grobie obrócił ze śmiechu! – Krew, krew, pani dobrodziejko! – powtarzał porucznik z ukontentowaniem. – A waści gniadosz tęgo niesie! – zauważyła Zośka. – Zna służbę! Niechby skrewił, zatłukłbym go pewnie. Prusak jeno, szelma... huzarski! W drodze od Rawy dwóch takich mi omdlało i trzeci bułanek matczyny. – Co tam konie! – przerwał raźno Dziewanowski. – Trzeba się stąd czym prędzej wynosić!... Całe miasto już mówi o waćpana przyjeździe! Ani chybi, będą myszkowali. Generał do mnie przysyłał, ofiarując mu u siebie gościnę. Pani stryjenka zaś może na moją kwaterę pozwoli... uboga, jak u kawalera samotnika takiego. Zasmucił się porucznik, niesporo mu było się wynosić. Nadąsała się Zośka, zafrasowała pani Dziewanowska. Jan nalegał – trzeba było ustąpić. Tegoż dnia wieczorem Florian udał się do księcia Józefa Poniatowskiego. Książę przyjął go w pięknym gabinecie, zdobnym w alegoryczne freski, a zastawionym mnóstwem kosztownych cacek. Był zamyślony i posępny. Skinął przyjaźnie porucznikowi i o szczegóły, odnoszące się do armii Napoleona, ostatnich wypadków z włoskiej kampanii, wypytywał... Od czasu do czasu przerywał Florianowi tok opowiadania i gorączkowo mierzył wielkimi krokami gabinet. Porucznik skończył mówić. Książę zamyślił się, a po długim milczeniu zaczął nerwowo: – A nie myli się twój generał?... Wiem, Dąbrowski to wielki żołnierz i wódz, cenię go więcej, niż mu się zdaje... pomimo że mi był niechętnym!... Dobry patriota i obywatel kraju, lecz czy politycznych wybiegów nie za dobrą poczytuje monetę! Sława Napoleona go olśniła, ja się jej obawiam. Wahałbym się na niej przyszłość moją opierać, a cóż dopiero losy całego kraju składać!... Zapał go unosi!... Tyle krwi przelanej hen na polach Marengo... co, Marengo jedno? Cała Italia nasiąkła krwią legionów i Egipt, i San Domingo!... Nie! Nie ufam ja temu nowemu słońcu... Napoleon jest wielkim politykiem, a myśmy nigdy politykami nie byli... Idzie tu do nas, bo go losy wojny do tego zmuszają... lecz przy zawarciu traktatu wymieni nas za uchwalenie jednego upokorzenia więcej dla nienawistnej mu Anglii! Czyż nie tak? Florian, zachęcony rzuconym pytaniem, a poruszony tak ostrym sądem o ubóstwianym przez niego Napoleonie, wybuchnął nagle: – Wasza książęca mość! Jam nie statysta, nie mąż, który od lat młodzieńczych przywykł losy narodów ważyć a rozpatrywać. Mówię, co na sercu, z czym lat tyle tułałem się po krajach... – Zgoda na to – podchwycił żywo książę. – Lecz miejmyż odeń zapewnienie, poręczenie!... Żąda od nas wojska, krwi naszej, niechże się dowiemy za co? Waszmości wyda się takie żądanie frymarkiem23! Niestety, na frymarku takim cała mądrość polityczna polega. Dąbrowski ani Wybicki nie rozumieją, że nie my Napoleona, lecz on nas w tej chwili najmocniej potrzebuje... i miast stawiać żądania, proszą, miast dyktować punkty ugody, traktatu, kontentują się krzywdzącymi naszą godność frazesami dumnego zdobywcy!... Nie, poruczniku, ja do tej sprawy przyłożyć ręki nie mogę. Za złe ci nie biorę zapału, z jakim byś chciał Bonapartego bronić. Widzisz w nim wodza prowadzącego armię do zwycięstwa i sławy, a sam żołnierzem jesteś! I ja mam dlań wyrazy uwielbienia, jeno gdy o naszej doli myśleć przestaję... Zresztą – dodał ze smutkiem – bądź waszmość spokojny... książę Józef Poniatowski nie stanowi narodu. Daj mi pismo Napoleona, jasno wyrażające, czego żąda i co dla nas uczynić się zobowiązuje, a gotowym dziś na skraj świata iść za nim!... A choćby nie dopełnił przyrzeczeń, choćby bolesne z tego wynikły dla nas termina... nikt na nas kamieniem nie rzuci!... Ale... co wam po Poniatowskim? – Krew nasza, królewska! Chluba rycerstwa! – odparł z zapałem Florian. Poniatowski uśmiechnął się dobrotliwie i rękę położył na ramieniu porucznika. – Dziękuję waszmości! Teraz sobie dopiero go przypominam! Byłeś pod Marymontem... Jeno nie wszyscy tak myślą! Znać, żeś prosto z legii przybył... Zapytaj się o mnie tu, na miejscu, w Warszawie. Za sługę pruskiego mnie mają, o konszachty z Austriakiem posądzają... stronią od tej mojej Blachy! Książę uśmiechnął się gorzko. – Wam, żołnierzom, pilno do rangi i zaszczytów... a przecież są inni, którym bezczyność... więcej zdrowia odejmuje niż wam niewywczasy wojenne a kule nieprzyjacielskie!... Długo by o tym można mówić. Wiesz teraz, słyszałeś, oto mój respons24. Później... kto wie, jak się wypadki ułożą, teraz jednak ani myśli, niech generał czyni beze mnie. W końcu, mogę się mylić... Więc słuchaj, mości poruczniku, listy generała weź z powrotem, przedstaw je marszałkowi Małachowskiemu, nie tając mej odpowiedzi. Niech je i oni rozważą. Rada u pana Wojczyńskiego może co innego postanowi... – Mam właśnie kwaterę u generała! – wtrącił porucznik. – A... tak! Już cię znaleźli! Hm, zacne grono, mężowie zasłużeni. Spieszże, mości poruczniku, czasu nie trać. Miło mi było poznać waszmości! Racz generałowi Dąbrowskiemu pozdrowienie moje wyrazić. Gdy porucznik zjawił się w kilka chwil później u generała Wojczyńskiego, zastał był już walne zebranie komisji rozpoczęte. Radzono właśnie nad wysłaniem imieniem Warszawy poselstwa do Napoleona, żeby swego zwycięskiego pochodu nie wstrzymywał, lecz szedł dalej podać rękę wiernemu a uciśnionemu narodowi, który na pierwszą wieść o jego zbliżaniu się wita go całym sercem, jako swego zbawcę i oswobodziciela. Wejście porucznika wywołało małe zamieszanie – ten i ów spieszył uścisnąć rękę Gotartowskiego. Wszyscy nań spoglądali jako na żołnierza tej wielkiej a zwycięskiej armii. Gdy się 23 F r y m a r k – handel zamienny, kupczenie. 24 R e s p o n s – odpowiedź. uciszyło, Florian wręczył Stanisławowi Małachowskiemu oddane mu przez księcia listy generała Dąbrowskiego. Marszałek zaczął je czytać na głos. Cisza zalegała izby dworku. Dąbrowski przedstawiał księciu, jako cesarz, po długich z nim a posłem Józefem Wybickim debatach, raczył się nakłonić do wkroczenia w granice Polski w trzykroć sto tysięcy wojska. Że zamiarem niewątpliwym jest Napoleona, aby kraj ten wskrzesić i do dawnej świetności powołać, że urzeczywistnienie tego zamiaru spoczywa całkowicie w ręku Polaków, o których wierności a oddaniu chce się cesarz naocznie przekonać, że Wybickiemu oświadczył wręcz, że jeżeli zobaczy, iż Polacy godni są być narodem, będą nim. W końcu Dąbrowski zachęcał do jak najszybszej agitacji i rozpoczęcia przygotowań do zbrojnego powstania. „Niech zobaczy cesarz – pisał Dąbrowski – powstające pułki a dywizje, niechaj ofiarność obywateli w tej stanowczej chwili nie uchyla się przed niczym. Szlachta, mieszczaństwo, lud niechaj stają w szeregach lub niech się sposobią. Lada dzień ruszamy do Poznania. Każda zwłoka, każda minuta w kunktatorstwie25 strawiona może srogą krzywdę wyrządzić całej ojczyźnie”. Małachowski skończył czytać. Przez chwilę panowało uroczyste milczenie, aż naraz z piersi kilkudziesięciu zebranych dobył się jeden wielki okrzyk: – Niech żyje cesarz! Wiwat konfederacja! Mości panowie, do broni!!! Ściskano się za ręce. Padano sobie w objęcia. Florian był przedmiotem ogólnych owacyj. Starszyzna tymczasem podawała sobie listy generała Dąbrowskiego, zastanawiając się nad każdym słowem a rozbierając je. Zaczęto się skupiać w gromadki a perorować zapalczywie. Tumult się wzmagał coraz większy. Naraz Małachowski głos podniósł. Powaga starego marszałka sejmu wnet górę wzięła. – Mości panowie! – rzekł. – Chwila urzeczywistnienia najdroższych nam nadziei a od dawna pieszczonych postanowień się zbliża. Pismo generała Dąbrowskiego jest może ziszczeniem tego, co wczoraj jeszcze snem nam się wydało. Nie pora na próżne rozprawy! Do dzieła, mości panowie! Niech on, wielki mocarz, zastanie nas przygotowanych... do pójścia za jego przewodem!... Baczność jeno zalecam. Nie zapominajmy o sługach króla Fryderyka... Ergo26, mości panowie, poczynajmy sobie rozważnie, abyśmy zbytkiem zapału tak ważnej nie zepsowali sprawy! Proponuję upoważnić starszyznę do przedsięwzięcia rady nieustającej, przed uchwałami której uchylam głowę. Każdy z nas tutaj wielką ufność pokłada w osobie generała a gospodarza naszego, co dla dobra publicznego ważyć swej głowy i mienia całego się nie zawahał. Niechże on tedy do siebie przybierze tych, których obecność w radzie za potrzebną uważać będzie! Zgoda, mości panowie?! – Zgoda! Zgoda! – wykrzyknięto dookoła. Za czym generał Wojczyński wystąpił i, wodząc okiem po zebranych, nazwiska co przedniejszych wymieniał, do ubocznej zapraszając izby. Kiedy starszyzna ustąpiła – gwar znów powstał w izbach a hałas. Brat generała, pan Ignacy, uwijał się jak mógł i spokojność zalecał; nie na wiele się to zdało. Młodzież szczególniej ochoty wstrzymać nie mogła, a Gotartowskiego zwartym osaczyła kołem, każde jego słowo chciwie chwytając. Nadto Florian spotkał tu był dwóch Jordanów, co mu dalekimi krewnymi byli, i braci Marskich, kolegów z konwiktu pijarów w Piotrkowie, z tego z dawna słynących, że bliźniętami będąc, tak nadzwyczajnie do siebie podobnymi byli, że rodzona matka rozróżnić ich nie mogła. Przy tym Jan Dziewanowski, który wśród młodzi rej wodził, zapoznał Gotartowskiego z kapitanem Wosińskim, Józefem Stadnickim, Sewerynem Fredrą, Wincentym Toedwenem, Jędrzejem Niegolewskim i Piotrem Wasilewskim. Pan Ignacy Wojczyński tymczasem, widząc wzrastającą ochotę, cichaczem od strony 25 K u n k t a t o r s t w o – rozmyślne zwlekanie z decyzją, przedłużanie układów. 26 E r g o (łac.) – a zatem, a więc. Leszna rozstawił pachołków, aby dali baczenie na nieproszonych gości, a sam z pacholikiem do piwniczki zeszedł i baryłkę miodu wytoczył. A potem, cicho krążąc między zebranymi, miód w szklanice rozlewał, szepcząc co chwila: – Już to mnie bura od pana brata nie minie, lecz przecież zdrowie wielkiego Napoliona wznieść się godzi!... Słowa staruszka przyjęto z ukontentowaniem, przepijając po cichu, aby odbywającej się obok radzie dystrakcji nie czynić. Między młodzieżą wszczął się był żwawy spór o Poniatowskiego. Opowieść Floriana o pochodzeniu listów generała Dąbrowskiego sprawiła silne wrażenie. Większość, przyjazna księciu Józefowi, objawiła wielkie zdziwienie, reszta dosyć ostro występowała przeciwko Poniatowskiemu. Zwłaszcza Hermelaus Jordan gromił zawzięcie księcia. – Florek – mówił gromko, podnosząc wielkie swe pięści w górę. – I tyżeś to strzymał wszystko a wysłuchał? Paniątko takie, od morza do morza. Jemu Napoliona sądzić!... – Daj pokój! – mitygował Dziewanowski. – Dla słabostki gotów jesteś odsądzić go od wszystkiego!... – Tak, tak! Żołnierz to nie lada! – potwierdzili inni. Starszy Jordan, któremu szklanica miodu zaszumiała w głowie, upierał się przy swoim. – Janie, od morza do morza! Więc on, luminarz taki, dzisiaj, kiedy armia idzie i od morza do morza!... Nie!... Sfrancuziały paniczyk, królewiątko rozkapryszone... jąć powiadam, od morza do morza, i koniec!... – Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! – ozwał się surowo Seweryn Fredr. – Czołem przed rzetelną zasługą! Gdyby kraj ten miał więcej takich oficerów, nie potrzebowalibyśmy oglądać waścinego animuszu! – Ani luterskich wysłuchiwać kazań! – odciął się Jordan. Fredro porwał się z miejsca. Kapitan skoczył uspokoić zwaśnionych. Fredro domagał się zadośćuczynienia. Dziewanowski przekładał zgodę. Pośród zgiełku a hałasu wskoczył na stół tymczasem jowialista wielki a oficer szanowany, imć pan Wosiński, i zakrzyknął znienacka: – Głupstwo, panowie szlachta! A gdy zebrani, zaskoczeni tym zawołaniem, uciszyli się nieco, zwłaszcza że od Wosińskiego zwykli byli się nie lada konceptu spodziewać, kapitan zaczął powoli: – Horret animus27, mości panowie, że kiedy jeszcze na odwachu Prusak sobie chodząc einzweidreiduje, a imć Köhler tabakę najspokojniej pociąga, kiedy armia francuska ledwie w berlinkach rozsmakowała, my tu poczynamy sobie de noviter28 czteroletnie obrady, huczno, buńczuczne, a jak z groźnie zmarszczonych brwi pana Seweryna imci wróżyć się ośmielę, z niemałą ku wszelakiej strzelaninie a okaleczeniu sympatią! Starszyzna radzi, a młodzi w zwadzie szukają dla swej ochoty dywersji. Pierwsze mi nie po myśli, drugie nie po sercu. Co panowie rada postanowią – ich rzecz. Mnie ostał stary obyczaj, że gdy gość w dom nadchodzi, ojcowie spotykają go na progu, a młódź to i przede opłotki naprzeciw wybieży. Tandem29 – moćpanowie... miast językami świat krajać, oblicza sobie wzajem szczerbić, a kto większy patriota, sobie przymawiać... ruszajmy w drogę! Bez zwłoki, natychmiast, dziś jeszcze do wielkiej armii! Do Francuzów!!... – Wiwat Wosiński! Do wielkiej armii!!! Do Francuzów!... – odpowiedziano chórem. Wosiński odsapnął nieco i tak rzecz swoją zakończył: – Moćpanowie! Zbierać się, jak kto może! W pojedynkę, dwójkami, trójkami, już z pół tu- 27 H o r r e t a n i m u s (łac.) – dusza się wzdryga. 28 D e n o v i t e r (łac.) – na nowo. 29 T a n d e m (łac.) – nareszcie, na koniec. zina unikać, aby z dala zminąć dwunastkę z Judaszem... Żadnych oficerów, żadnych naczelników, pieszo, konno, kołowo, z gwintówką czy szerpentyną, karabinkiem czy krócicą, aby naprzód, aby spotkać! Uchodzić nie hurmem, nie w jednej godzinie, bo snadnie mogliby nam Prusacy uroczyste pożegnanie wyprawić, który to objaw amicycji30 nie każdemu byłby na rękę... Ja dziś ruszam, a gdzie?... Pod Berlin!... – I ja! I ja! – ozwały się zewsząd głosy. Słowa kapitana Wosińskiego padły niby iskra na mocno nasiarkowane lonty. Głowy młodzieży rozgorzały, zapaliły się serca. Co chwila ochotnika przybywało. Pan Ignacy Wojczyński aż ręce łamał na widok, co się dzieje, chciał tłumaczyć, przekładać, aby bez starszyzny na nic się nie ważono. Nie słuchano go nawet. Zdesperowany poszedł dać znać bratu, co się dzieje. Rada ruszyła do izb. Giełgud jął perswadować, że jeno w karności a jednolitości cała przyszłość, Gutakowski do zaufania w postanowienia starszych skłaniał. Aliści, w gronie samej rady powstało wnet rozdwojenie. Oto ksiądz Woronicz ujął się za młodzieżą. – Niech idą! – mówił. Próbowano radzić jeszcze, lecz gdy w końcu Małachowski życzliwym się okazał zamiarom Wosińskiego, nie odwodzono więcej, zalecając jeno ostrożność wielką a rozwagę w przedsięwzięciu. Starszyzna znów ustąpiła do izby narad. Generał Wojczyński pogroził jeno bratu Ignacemu za... miód, a Floriana na bok odciągnął. – A waszmość, poruczniku? – zagadnął żywo. – Zostaniesz z nami?!... Czy... – Wracać muszę, generale, sprawę zdać... – Spodziewałem się takiej odpowiedzi... Jedź! Pisma wnet ci wystosujem! Ostrowski stary niechętny wielce wszystkiemu, ale mniejsza. Wspominać nie ma co, sam zmieni zdanie. Resztę widziałeś... Gotartowski zwierzył się Dziewanowskiemu z czekającej go podróży. Pan Jan, któremu także uśmiechała się wycieczka naprzeciw Francuzów, ofiarował się mu towarzyszyć. Florian ucieszył się serdecznie z niespodziewanego kompana. Na to zbliżyli się Jordanowie, a i kapitan Wosiński, którzy, dowiedziawszy się, że porucznik rusza zaraz w drogę, oświadczyli się iść z nim także. Zaczęto wnet układać plan wyprawy. Ciekawi skupili się dokoła, ten i ów napraszał się iść razem, osobliwie młody a wątły Stanisław Gorajski spokoju im nie dawał. Wosiński atoli oparł się temu stanowczo. – Czterech już nadto! Zastanówcie się! Chcecie, by was pierwszy lepszy patrol na bigos posiekał. Ruszajcie swoim dworem, a my swoim! Za czym uradzono, że o północy stawią się wszyscy u generała i stąd ruszą bocznymi ulicami ku Raszynowi pieszo, a dalej przedzierać się będą, jak się uda... Każdy miał w broń się zaopatrzyć co poręczniejszą, bez karabinów i widoczniejszych mantelzaków, aby wyglądu zbrojnego nie przybierać. Teraz zaś każdy miał co duchu śpieszyć i do drogi się gotować. Florian odciągał Dziewanowskiego na stronę. Projekt wyprawy pieszo nie wydawał mu się szczęśliwym. Czasu zmitręży wiele. A tu pacholik konie musiał już pewno z Jabłonnej przyprowadzić. Dziewanowski więc mógłby jechać z nim – stajenny zaś wróciłby do Gotartowic. Pan Jan jął odwodzić Floriana od tego zamiaru. Konno wyjeżdżać z Warszawy, to znaczyło prawie kłaść dobrowolnie głowę pod miecz. W rezultacie nie ma mowy, aby piechotą wędrować pod Berlin. W drodze sposób się znajdzie. Gotartowski ustąpił i jeno z pożegnaniem do pani Dziewanowskiej iść się napierał. A ponieważ pan Jan i tak musiał do swoich izdebek wstąpić, przeto poszli razem. 30 A m i c y c j a – przyjaźń. Na pierwsze słowa Floriana o czekającej go znów podróży pani Dziewanowska aż ręce załamała. – Co waszeci w głowie! Chyba licho cię jakieś napadło. Ledwie pół dnia minęło... znów w inną stronę świata! Et! Aż mnie złość ogarnia. Wczoraj spadł jak z nieba, narobił zamieszania, aż człek musiał z rupieciami wszystkimi się przenosić... i masz ci teraz nowinę! – Pani pułkownikowo dobrodziejko – odrzekł smutnie porucznik. – Bogiem się świadczę, że z wami wolałbym zostać... a sercem pewnie że zostanę... – Farmazońskie wykręty! Już to waćpan słowem zawrócić z miejsca potrafisz, nie darmoś pół świata schodził... – Pani stryjenko – wmieszał się pan Jan – nie winujcie. Służba go do nas przyprowadziła, służba zabiera... Co więcej, i ja z imć panem Florianem muszę. – Janek? Ty?! A ty gdzieżeś znów potrzebny?!... – Do Francuzów, pani stryjenko. Tu Dziewanowski jął tłumaczyć wszystko pułkownikowej, zapewniając uroczyście, że tylko patrzeć, jak z Napoleonem powróci. Pani Dziewanowskiej łzy się zakręciły w oczach. – Oj! Wrócisz ty, niebożę! Znam ja te wasze żołnierskie „wrócę”... Długo było cicho a spokojnie. Znów zawierucha... a bodaj ich tam i tego Napoliona!... Już nikogo teraz na świecie nie będziemy miały! Zośka?! Słyszysz? Nikogo! Zośka nic nie odpowiedziała. Oczy spuściła, zęby zacisnęła kurczowo, a wargi jeno jej drżały. Dziewanowski zaczął uspokajać pułkownikową. Florian zbliżył się tymczasem do Zośki i zagadnął z cicha: – I za co waćpanna gniewasz się a boczysz na mnie? Cóżem zawinił, że już i wejrzenia poczciwego zdajesz się mi skąpić? Z ócz pułkownikówny wytrysły ognie. – A cóż waćpana to może obchodzić?... Przyjechałeś... odjeżdżasz!... I dobrze! Czy to waszeci kto tu... wiąże?! – Prawda! – odrzekł drżącym głosem porucznik. – Ową podróż waćpanny do Jabłonnej nie samej tylko fantazji śmiałem przypisywać... A na ciężką drogę choć dobre słowo... spodziewałem się otrzymać... – Dobre słowo! Dobre słowo! – odparła z przekąsem Zośka targając rąbek fartuszka. – Pewnie że to waszmości wystarczy!... Florian pokraśniał i do ręki pani Dziewanowskiej przypadł. – Pani pułkownikowo dobrodziejko! Córki mi waszej nie odmawiajcie!... Wieki bym się stąd nie ruszył... obowiązek niewoli. Da Bóg, powrócę wkrótce, a już was nie opuszczę. Synem waszym pragnę... Pani Dziewanowska potrząsnęła smutnie głową. – Mój chłopcze! Dobrze ci z oczu patrzy, ale w taki czas niespokojny, kto wie, co się stać może! – Skądże bo panią stryjenkę ogarniają takie smutne medytacje! – wtrącił pan Jan. – Toż nie rok i nie dwa!... Miesiąc nie minie, a porucznik stawi się, jako należy, w pełnym mundurze. – Nie! Nie! – upierała się pułkownikowa. – Żadnych przyrzeczeń, żadnych przysiąg! Zośka, słyszysz! Ani jam waćpanu krzywa, ani zamysłów żadnych nie mam. Kto wie, co się stać może? Tak, tak! Od tego już nie odstąpię ani kroku. Jedź waćpan z Bogiem... wracaj rychło... a jak wrócisz, to i rzecz się ułoży. Porucznik chciał dziękować. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa. – Nie ma czego ani za co! Żadnych obietnic! A teraz proszę waszmości, byś wolę krewnej szanował. Dosyć tego! Macie jechać, niechże wam posiłek zgotuję jaki. Trudno to będzie, bo w tym kramie i nieładzie nie wiadomo, gdzie czego szukać. Ale na głodnego puścić was nie mogę. Pułkownikowa zakrzątnęła się żywo. Dziewanowski opatrywał broń a sposobił sobie zawiniątko. Florian, ścigany co chwila bacznym okiem pani Dziewanowskiej, bał się słowa przemówić do Zośki, która siedziała chmurna i nadąsana. Przy kolacji rozmowa się nie wiązała. Pan Jan był czegoś zamyślony, pułkownikowa jakby łzy połykała. Florian siedział zapatrzony w postać Zośki. Ta ostatnia milczała zawzięcie. Pan Jan pierwszy ruszył z miejsca i do odejścia się zbierał. Pułkownikowa żegnała się z nim po kilkakroć a serdecznie. Zośka rzuciła mu się na szyję i szeptała coś długo do ucha. Florian pamięci pani Dziewanowskiej polecił swego pacholika, ucałował jej ręce, chciał następnie schylić się do ręki Zośki, lecz ta w tył odskoczyła i pożegnała go ledwie spojrzeniem. Porucznikowi ścisnęło się serce: nie takiego się spodziewał rozstania. Chciał coś rzec jeszcze, lecz pan Jan pociągnął go za sobą... i wyszli, przeprowadzeni do sieni przez pułkownikową. U generała Wojczyńskiego w izbach zastano tylko dwóch Jordanów i pana Ignacego Wojczyńskiego. Zebranie już się było rozeszło. Rada tylko nieustająca pracowała jeszcze. Wkrótce wyszedł generał i ucieszył się wielce z wiadomości, że Florian znalazł towarzyszów. – Teraz – mówił – pewny jestem, że mi nie przepadniesz, bo jeżeli Dziewanowski cię nie wesprze, to Wosiński sianem wykręci. Masz tu, poruczniku, listy dla generała... a tu weź zasiłek, który w drodze przydać ci się może. Florian wymawiał się od przyjęcia, tłumacząc się, że od matki dostał fundusik. Pan Wojczyński zgromił go: – Ot mi racja dopiero! Małoś się to, poruczniku, nadreptał po Włoszech bez butów? Ani to żadna darowizna, ani ofiara. Pięćdziesiąt czerwonych złotych wydzieliła ci rada na ekspensa31. Bierz, nic nie pytaj, bo każdy grosz ci się przyda, znam ja to wasze oficerstwo włoskie! Blizn na ciele jak dziur w rzeszocie, ordery, krzyże, sława, rozkazy dzienne; a w kieszeni tynf złamany tygodniami nie postoi. Ale i na was czas przyjdzie, że nagrodę należną odbierzecie! Nie było rady. Schował był porucznik zasiłek, a że we drzwiach ukazał się kapitan Wosiński, nie zwlekając, jął żegnać się z generałem, który go uściskał serdecznie a krzyżem pobłogosławił. Wosiński zlustrował towarzyszów, przestrzegł Jordanów i Dziewanowskiego, aby dragońskich pałaszy z rąk nie wypuszczali dla uniknięcia brząkania, kazał opatrzyć pistolety i dał znak do ruszenia w drogę. 31 E k s p e n s – wydatek, koszt. V Jeszcze nie skrzepły potoki krwi pruskiej pod Jeną i Auerstadtem, gdy generał Kalkreuth podniósł klęskę pod Greussen, a w trzy dni później poddał się wraz z piętnastotysięczną armią. Marszałek Davout zajął Lipsk, Bernadotte zniósł pod Hallą księcia Wirtemberskiego, załoga Szpandawy złożyła broń przed Lannes’em, książę Hohenlohe przed Muratem pod Preslau; Szczecin, Kistrzyń, Lubeka, Magdeburg kapitulowały po kolei, oddając w ręce Francuzów tysiące dobrze wyćwiczonego żołnierza, zapasy amunicji, setki armat, niezdobyte mury forteczne. Nigdzie żadnego oporu, żadnej obrony dłuższej. Jeden zewłok bohaterskiego księcia Ludwika Ferdynanda pod Salą, a potem już tylko białe chorągwie parlamentarzy, upokarzające traktaty i jeńcy a kontrybucje. Król Fryderyk ze szczątkami armii schronił się do Królewca i znów rozpoczął układy. Napoleon tymczasem Sasów obdarzył wolnością, garstkę szwedzkiej odsieczy puścił do domu, szukając według swego zwyczaju sprzymierzeńców pośród nieprzyjaciół. Burza zdawała się cichnąć. Aż naraz, w ślad za tłumami zbiegów pruskich, ciągnących ku Wiśle i Warcie, ruszyły dalej zwycięskie orły pięcioma wielkimi kolumnami, prowadzonymi przez marszałków: Augereau, Davout, Lannes’a, Murata i brata cesarskiego, Hieronima. Wejście armii francuskiej do ziemi, Prusami Nowowschodnimi zwanej, poprzedzili liczni wysłańcy generała Dąbrowskiego i Józefa Wybickiego, a przed nimi jeszcze głuche wieści, pełne nadziei, mar słodkich i ułud zwodniczych. I zanim placówki francuskie a rekonesanse zdążyły sięgnąć granic Wielkopolski – już kraj cały przed nimi wrzał a sposobił się do czekających go wypadków. Imię Napoleona rozbrzmiewało coraz silniej, budząc ludność z odrętwienia. Florian z towarzyszami swymi zdołał po czterodniowej podróży przedostać się do Poznania, uniknąwszy szczęśliwie pruskich pikiet i spotkania z drobnymi oddziałami wojska, które z pośpiechem ściągało ze wszech stron ku Warszawie. Żałował był z początku Gotartowski, iż nie poszedł za namową Wincentego Jordana i do Gotartowic na nocleg nie zboczył – atoli, przekonawszy się w drodze z poszeptów a gawęd, że Francuzi nie żartem już się zbliżają, rad był, że do bałamuctwa się nie skłonił. W Poznaniu trafiono właśnie na chwilę wejścia pierwszych dwóch pułków strzelców francuskich. Zamęt i ruch w całym mieście panował z tego powodu nie do opisania. Ludność wyległa na ulice, witając z zapałem przybywających oswobodzicieli. Formalne bitwy staczano o prawo zdobycia na kwaterę jednego żołnierza. Okrzyki gromkie, wiwatowe salwy, nabożeństwa dziękczynne, odezwy i proklamacje Wybickiego, wici na pospolite ruszenie sędziwego wojewody Radzimińskiego, krotochwilne wierszyki, żegnające Prusaków, zebrania a uczty, gromadzenie się ochotników, powoływanie deputacyj do Napoleona, rugowanie pozostałych sług króla Fryderyka – wszystko to wzburzyło spokojne jeszcze niedawno umysły, a cichemu Poznaniowi nadało charakter rewolucyjnego grodu. Uniesienie było powszechne, gorączka opanowała wszystkich. Tu układano projekt konfederacji pod Napoleonem, ówdzie organizowano kasę centralną ofiar obywatelskich, gdzie indziej z dawnych wojskowych formowano zakłady pułków, rozpisywano listy do przedniejszych ziemian, obmyślano uroczyste przyjęcia dla przyszłego zbawcy narodu. I w jednej chwili rzucono się do pracy gwałtownej, odrywając się chyba dla powitania nowego regimentu francuskiego lub okazania swej serdecznej gościnności „bratnim zastępom”. Pracowano dzień i noc, bez wytchnienia, z morzem nadziei i bezgranicznej ufności w gwiazdę i potęgę wielkiego zdobywcy. Szyto mundury, czapraki i kaszkiety, porządkowano zapylone kulbaki, polerowano broń, gromadzono zapasy rozmaitych prowiantów. Kuźnie zamieniały się w ludwisarnie, krawieckie warsztaty – w szwalnie pułkowe, opuszczone szopy – w magazyny i składy. Dwory i dworki, nowomodne pałace a zmurszałe zamczyska, kamienice, czworaki i chaty, lepianki i najuboższe izdebki uczestniczyły w ruchu powszechnym a trosce. Żony sposobiły mężom odzież, matki ekwipowały synów, młode dziewczęta ślęczały nad haftami sztandarów i „obszlegów”. Porucznik Gotartowski, ulokowawszy się z towarzyszami swymi w gospodzie na Starym Rynku, wyszedł był natychmiast szukać generała Dąbrowskiego, który według zapewnień właściciela gospody bawił od dni kilku w Poznaniu. Jakoż, po krótkich dopytywaniach, dowiedział się, iż generał stoi w domu Mielżyńskich. Dąbrowski aż rękoma strzepnął z ukontentowania na widok porucznika. – Jesteś nareszcie! Myślałem, żeś przepadł! Jakże? Masz odpowiedź? Papiery?!... Gotartowski opowiedział pokrótce szczegóły bytności swej u księcia Józefa i generała Wojczyńskiego, a w końcu doręczył Dąbrowskiemu listy rady. Generał przebiegł szybko podane mu pisma. – Dobrze! – ozwał się z zadowoleniem. – Bardzoś dobrze zrobił, żeś trafił do Wojczyńskiego. Po Poniatowskim wiele sobie nie obiecywałem. Wyższa polityka świta mu w głowie. Zapomniał widocznie, iż przed ośmiu laty z górą próbowałem już tych dróg! Zarozumialec! W takim Berlinie pół roku blisko kołatałem. Mniejsza o niego. Wojna bez jednego żołnierza się odbędzie. W porę mi przybywasz, bo tu roboty masa, a ludzi brak. Florian wspomniał o towarzyszach swoich, nadmieniając, iż, o ile mu wiadomo, młodzież ciągnie ze wszystkich stron. – Wybornie! – podchwycił z ogniem Dąbrowski. – Dawaj mi tu tych zuchów! Takich właśnie nam potrzeba. Nie konsyliarzy, nie polityków, nie doradców – lecz żołnierzy! Właśnie oto generał Milhaud potrzebuje na gwałt dobrych dragomanów-oficerów... Otóż zbierz tych twoich kompanów i przychodź... Twojemu wyborowi ufam. Gotartowski powrócił spiesznie do gospody zdać sprawę towarzyszom z audiencji u Dąbrowskiego. Zastał ich gwarzących wesoło wśród ciżby francuskich żołnierzy i tłumu szlachty i mieszczan. Gęsto rozstawione butle i gąsiory świadczyły, że podejmowano tu armię Napoleona suto a gościnnie. Żołnierze zapijali ze smakiem miód, węgrzyna, zmiatali z talerzy a misek obficie zastawione jadło, pokrzykując wesoło. Szlachta i mieszczanie, nie rozumiejąc zgoła języka francuskiego, rozprawiali między sobą, spełniając co chwila liczne toasty i zdrowia. W całej gospodzie jeden Dziewanowski znał dobrze język francuski, jego też obydwie strony powołały na tłumacza swych uczuć i wynurzeń. Co chwila ktoś zwracał się do pana Jana z żądaniem przekładu, co go rzetelnego nabawiało nieraz kłopotu. – Janek, od morza do morza – wołał swym grubym głosem Hermelaus Jordan – powiedzże im, że choć mi diablo kuso wyglądają, ale sprawne szelmy, kiedy takie jatki Prusakom wyprawili! – Czekajcie, moćpanowie! – krzyczał Wosiński. – Do porządku dziennego! Imć pana Dziewanowskiego obliguję, aby tym czarnym łbom wytłumaczył, że który kroplę miodu zostawi w szklanicy, temu się ją za kołnierz wyleje!... – Za pozwoleniem – złościł się młodszy Jordan. – Niechże nareszcie się dowiemy, spod czyjej komendy!... – Veto!32 – ryczał w kącie opasły szlachcic. – Panie! – napierał się stary kapral francuski. – Więc nie macie czerwonego wina wcale? A może sałata jest? – Salade! Salade! – podtrzymywali chórem żołnierze. – Janku, zmiłuj się! – błagał Hermelaus. – Gadajże nam, czego się tak drą? – Proszą o sałatę! – objaśnił Dziewanowski. – Hej, gospodarzu! Sałaty! Podać sałatę... – ozwały się dookoła głosy. – Veto! – huczał ciągle ten sam bas. – Nie ma zgody! Nie ma sałaty!!... Tumult się wzmagał. Cała izba wołała o sałatę. Sałata stała się nagle najważniejszą kwestią, najpilniejszą do załatwienia sprawą. Wyciągnięto z kąta właściciela gospody, zaklinając go, aby upragnionej sałaty spod ziemi bodaj wydostał. Zafrasował się gospodarz, lecz przyrzekł najsolenniej zarządzić poszukiwania w całym mieście. Zapewnienie to uciszyło na chwilę zebranych. Naraz rozległ się piskliwy głos spod pieca: – Mówiłem, panie dziu... także boćwinkarze i nic więcej! Oczy obecnych Polaków w jednej chwili zwróciły się w stronę, skąd ich był głos doszedł. Pod piecem w ciemnym żupaniku siedział pękaty szlachetka z małym, zadartym noskiem, spod którego dwie olbrzymie miotły wąsów sterczały groźnie, zasłaniając okrągłą, pyzatą twarz. Hermelaus porwał się z miejsca. – Cóż to acan, od morza do morza?!... Komuż to mówić... od boćwinkarzy?! Szlachetka poczerwieniał i odparł buńczucznie: – Komuż by?! Nie mówię... jeno powiadam, panie dziu,.. mieliśmy kartoflarzy, teraz przyszli boćwinkarze... i tyle!!... – Co to? Kto to?!... – zakrzyknięto w izbie. – Silentium!33 – ozwał się ktoś ze szlachty. – Cofnij acan obelżywe słowo! – wołał Hermelaus. – Niech cofnie! Musi cofnąć... – Veto! – Panowie – upominał Dziewanowski widząc, że się na awanturę zanosi. – Boćwinkarze, powiadam, panie dziu! – Hola! Coś acan za jeden?! Niech wiem, zanim odeń porachunku zażądam, od morza do morza... – A przecież to imć pan Bonawentura Zając-Zajączkowski ze Zbyrek! – ujął się ktoś z tłumu. – Otóż właśnie w tym sęk! – wmieszał się kapitan Wosiński. – Alteracja imć pana Zająca nikomu dziwną być nie powinna. Wszak ci franci chcą mu spustoszenie uczynić w ulubionym specjale! Słuszna rzecz, gdy sałata w zającu znajduje obrońcę. Ogólny wybuch śmiechu rozproszył w jednej chwili nadciągające chmury. Pękaty szlachetka przycupnął znów pod piecem, rad w duszy, że zajścia uniknął. Jeden Hermelaus był chmurny. Nie po myśli mu było wmieszanie się Wosińskiego. Nauczyłby szaraka rozumu! Francuzi poglądali na tę scenę w niemym osłupieniu, na próżno starając się z ruchów i wyrazów twarzy wyrozumieć, o co rzecz idzie. Zwrócili się do Dziewanowskiego, lecz ten ich zbył półżartem i zwrócił się do Gotartowskiego, który zdołał nareszcie docisnąć się do stołu. – Przez miły Bóg! – zaczął gorączkowo Florian. – Porzućcie tę całą kompanię. Gotowiście sobie głowy zaprószyć, a tu dziś mamy się stawić u generała! – Robię, co mogę. Widzisz sam, poruczniku, co się dzieje. Obawiam się o starszego Jordana. Wincenty pomiarkowany zawsze, o Wosińskiego mniejsza, ten ma głowę z kamienia... lecz Hermelausowi już zaczmerało. – Nie ma co! Wychodźmy stąd zaraz!... Wyciągnij waszmość tylko Hermelausa. 32 V e t o! (łac.) – Nie pozwalam! Protestuję! 33 S i l e n t i u m! (łac.) – Cisza! Spokój! Niełatwa to atoli była rzecz, bo starszy Jordan, gdy mu się sprawa o „boćwinkarzy” nie powiodła, zawrócił był już z miejsca w przeciwległą stronę izby w kąt, pod oknem, skąd co chwila dobywało się basowe veto. I nim zdołał ruszyć za nim Dziewanowski, Hermelaus zmierzył ostro wzrokiem opasłego szlachcica, raczącego się piwem grzanym. – Jordan jestem! – rzucił groźnie Hermelaus macając głownię pałasza. Szlachic podniósł zwolna głowę, dobył tabakierki, pociągnął jeden i drugi niuch tabaki i odrzekł obojętnie: – Jordan?... Hm! Sroga rzeka, sławna, katolicka, a jakże! – Waść sobie dworujesz! Powtarzam... Hermelaus Jordan jestem, do milion diabłów, od morza do morza!... – Hę! Menelaus!... Piękny ród, starożytny. Imć Hermelaus posiniał z gniewu. Oczy mu na wierzch wyszły, olbrzymie kiście rąk zacisnęły się w pięści i spadły z impetem na stół, przy którym siedział flegmatyczny szlachcic... – Acan ważysz się przymawiać?!... Acan z poczciwego imienia Jordanów żarciki sobie stroisz?!... – Gdzieżbym śmiał!... Nie widzisz waćpan, że jakeś pięścią walnął, to cię nawet mój kufel uszanował!... – Dosyć! Milcz, capie jeden, od morza do morza! – Aż taki wielki? Hm! Tandem... pistolety, karabele, pałasze... wiwatówki?... Wybieraj! Byle nie harmaty, bo mi ostatnią wiwatówkę landrat łońskiego roku ze stodoły wyprowadził! – Bizuna na trefnisiów! – Chcesz się acan biczować? Hermelaus skoczył ku przeciwnikowi, chwycił go za bary, lecz ten nagle poczerwieniał, otrząsnął się i pchnął Jordana tak silnie, że ten upadł pomiędzy zwarte koło skupiających się widzów. Hermelaus porwał się do pałasza i jął się przedzierać do szlachcica, lecz w tejże chwili nadbiegli Wosiński z Dziewanowskim i wstrzymali go, gdy Wincenty Jordan, ujmując się za bratem, przypadł do stołu w kącie. – Mości panie! Co znaczy napaść taka?!... Chcesz, aby cię tu na szablach rozniesiono?! – Powoli, powoli, zacny kawalerze! Bacz, kto zaczynał! Jam tu waścinego kamrata nie prosił!... – Puśćcie mnie! – ryczał z głębi izby Hermelaus. – Niech mu uszy poobcinam! Florian, zoczywszy, że znów z drugim Jordanem zanosi się na awanturę, odciągnął Wincentego za ramię. – Mnie zostaw. Za czym, zwracając się do szlachcica, rzekł: – Z kimże mam honor przede wszystkim? – O to właśnie chciałem zapytać. Gotartowski zagryzł wargi, lecz odparł, siląc się na spokój: – Florian Gotartowski, porucznik legii włoskiej! – Syn... Józ... Józefa?! – rzucił pośpiesznie szlachcic. – Tak! Lecz z kimże?!! – tu urwał nagle, bo opasłe ciało nieznajomego zawisło nagle mu na szyi. – Patrzaj, Florek! A niechże ci się napatrzę!!! Żem cię nie poznał! Kubek w kubek do ojca podobny!... Dajże gęby... Ano jeszcze!... Za przepadłego cię mieli!... Siadajże no przy mnie! Gospodarzu!... Miodu!... Poczciwy Józef... ot, serce się kraje go wspominać! A i piwa grzanego! Gotartowski, zaskoczony znienacka, ani się obejrzał jak szarpnięty przez szlachcica siedział tuż przy nim na ławie. – Daruj waszmość, lecz nie wiem dotąd... – Florek!... Nie wiesz?! Bonawentura Głuski z Jastkowa!... – Głuski?!... – powtórzył przeciągle porucznik, na próżno siląc się przypomnieć, gdzie to nazwisko słyszał. Szlachcic się nagle skonfundował. – Cóż to ciągniesz tak moje nazwisko?... Głuski, powiadam – to i dosyć! Z ojcem twoim w konfederacji byłem!... Hę, hę! Dawne czasy! Veto – i koniec. Poznałeśże mnie?... Jeszcze? Z niebaś spadł?!... Toć brat twój, Staszek, ma się ku mojej Marysi! No – teraz?! Tu dopiero wspomniał porucznik, iż matka mu powiadała o mających się odbyć zrękowinach Staszka z panną Marianną Głuską, córką posła ostrowskiego, dawnego towarzysza broni ojca. Ale imć pan Bonawentura nie dał mu przyjść do słowa. – Owóż właśnie wracam spod Kruszwicy, gdziem do krewnych Przybyszewskich jeździł windykować34 jakąś tam sumkę, zawadziłem o Poznań, ot i masz ci paradę... jakiś taki tu do mnie z pięściami... „Jordan – mówi – jestem!” Daj go katu! Co mu młokosowi!... Pijże piwo, bo ostygnie, a miodu, szelma, nie przynosi!... Chwyta mnie za bary i trzęsie! Dzięki Bogu, jeszcze na stare lata człek krzepę ma!... – To dzielny kawaler – głowa tylko słaba! – tłumaczył porucznik. – Ba! Ba!... Dzielność bez głowy licha warta!... Jużci nic mi tam do niego! Mości Jordanie, prosimy, jeśli łaska, na kapeczkę!... Hermelaus, który był się już z impetu pierwszego otrząsnął, spojrzał groźnie na pana Głuskiego – ten nie dał się zbić z tropu. – Sierdzisz się waszeć? Veto! Nie odymaj się tak, a chodź. Morowość ci z oczu bije. Kapeczka przednia! Hermelaus próbował się dąsać, lecz Wosiński z Dziewanowskim umitygowali go do reszty. Podczas imć pan Bonawentura się rozochocił i, na szklanice zakrzyknąwszy, wszystkich towarzyszów Floriana do kompanii zaprosił. – Co wam tam – mówił – po Francuzach! Kto by się z nimi dogadał!... Pali was cała wątroba, proch pachnie... będziecie go mieli!... My sobie w Lubelskiem siedzimy cicho, przycupnąwszy pod Austriakiem, i tak dychamy. Ba! Nie te czasy, nie dawne! Imć pan Kazimierz Pułaski w srogiej Hameryce Kolumbowej wojuje!... Komu to tu świat durzyć! – Napoleon... – wtrącił Dziewanowski. – Co Napolion! Veto! Rozumiesz waszmość?!... Posłem jestem... a sejm nasz jest jeno limitowany35! Wiem, wiem, pilno wam! Pilno! Hę, hę! Toteż Głuski żadnego z was by na zięcia nie wziął. – Aha! Imć pan córeczki ma na wydaniu! – podchwycił żartobliwie Jordan. – Jakbyś wiedział! Marysię i Jankę!... Janka na Trzy Króle będzie żoną Tadeusza Zabielskiego, sekretarza rządu cyrkularnego lubelskiego! Marysia zmówiona bratu porucznika, Staszkowi! Dobre chłopaki i jeden, i drugi. Co ważniejsze, stateczni – jeden osiądzie na roli w Jastkowie, drugi rychło promocję na burmistrza do Ostrowa otrzyma... no i człek z czystym sumieniem a spokojem o los dziewczyn będzie oczy mógł zamknąć. A to wiele! Oczywiście, cenię ja wielce ducha rycerskiego i żołnierskie rzemiosło, ale co tu, samolubem być wolałem. Licha mi z tego, że będę miał jakiego oficera czy pułkownika za zięcia! On w takich czasach niespokojnych to w polu, to w lesie, a jeżeli w domu, to na pewno razem z kontuzją albo z postrzałem. Imć pan Głuski rozgadał się na dobre. Młodzi słuchali go z zaciekawieniem, popijając miód. Zaciągnęło się na długą gawędę. Gotartowski wspomniał na generała i jął odciągać kompanów, żegnając się z panem Bonawenturą – ten namawiał do pozostania. 34 W i n d y k o w a ć – dochodzić swych praw, żądać zwrotu tego, co zostało niesłusznie wzięte. 35 L i m i t o w a n y – zawieszony, odroczony. – Zostańcie jeszcze! Przecież ten generał wasz nie ucieknie. Cale was nie rozumiem. Ciurami przecież nie jesteście ani pachołkami... Nieprzyjaciel wam na karku nie siedzi, nie ma do czego śpieszyć!... – Subordynacja, karność! – ozwał się Wosiński. – Chcesz waść powiedzieć: nowa moda!... Et, dawniej tego nie bywało, a mieliśmy i Kirholmy, i Grunwaldy! Cóż, nalegać nie śmiem! Szkoda, bo mi w drogę się wybierać niesporo. Czasy niespokojne, a grosz się wiezie. Wpadnijcież – jeśli łaska, do oberży – bez mała dzień cały kiwam się tu w kącie nad piwem...! Ale! Florek! Toć bym przepomniał, że właśnie do Gotartowic ciągnąć myślę! Niby to niekoniecznie po drodze, lecz skoro się wybrałem!... Bywajcie mi tedy... Florian z towarzyszami udał się wprost do generała Dąbrowskiego. Generał przyjął młodych ludzi serdecznie, rzucił okiem doświadczonego wodza na muskularne postacie Jordanów, marsową twarz Dziewanowskiego, zamienił słów kilka z kapitanem Wosińskim i jął szeptać ze stojącym z dala Józefem Wybickim. Narada była krótka. Generał raz jeszcze powiódł okiem po wyprostowanych postaciach towarzyszów Gotartowskiego, w końcu rzekł głosem cichym, urywanym: – Panowie! Witam was całym sercem i ufam, że na was się nie zawiodę. Pierwsi niemal stawiacie się... zapomniane wam to nie będzie. – Generale... – zaczął Wosiński, lecz Dąbrowski przerwał mu żywo: – Zaręczenie Gotartowskiego mi wystarcza. Nie czas na wynurzenia! Gotartowski, kto włada francuskim? – Jan Dziewanowski, – A rosyjskim? – Dziewanowski. – Wybornie! Mości Dziewanowski, czy gotów jesteś ruszyć w drogę do Warszawy? – Najzupełniej. – Dobrze. A zatem panowie Jordanowie udadzą się dziś jeszcze na noc do Sieradza w województwie kaliskim z listami do generałów: Skórzewskiego i Lipskiego, i zostaną przy nich aż do dalszych rozkazów! Papiery są wygotowane na dole u sekretarza... Za tą kartą imć pan Wiktor Szołdrski, członek komisji wojewódzkiej, wyda waćpanom opatrzenie na drogę, konie i paszporty pruskie na wszelki wypadek, radzę ich atoli nie okazywać i okazywania unikać... Sprawa pilna, misja dająca waćpanom okazję do wyróżnienia się... Tu jeszcze jest dyspozycja dla sekretarza! Panowie! W drogę!... Jordanowie spojrzeli po sobie nieco zdziwieni, nie spodziewali się tak szybkiego ordynansu. Hermelaus chciał coś odpowiedzieć, lecz wzrok Dąbrowskiego przeszył go na wylot. – Żegnam panów! – uciął nagle generał. Dziwną mocą tego głosu obezwładnieni, Jordanowie skłonili się i wyszli. – Będą ludzie! – mruknął wpół do siebie Dąbrowski i zwrócił się z kolei do Dziewanowskiego: – Mości Dziewanowski! Waćpana czeka zadanie nie lada. Ruszysz dziś natychmiast pod Łowicz, do armii generała Benigsena... – Benigsena! – powtórzył z lekkim zdziwieniem w głosie pan Jan. Dąbrowski się uśmiechnął. – Niejasnym się to wydaje waćpanowi? Zważaj, bo trafi ci się to jeszcze nieraz. Rzeczą żołnierza rozkazy wykonywać. Z tą notatką udasz się waćpan na kwaterę do generała Milhaud, który ci bliższych udzieli rozkazów i zaopatrzy należycie. Spraw się dobrze, a szlify oficerskie cię nie miną. Ufam imieniu waćpana, bo już kilku Dziewanowskich miałem jako dzielnych żołnierzy. To wszystko! Drogi szczęśliwej, życzę... Powtarzam, misja ważna, że się waćpanowi dostała, zawdzięczasz to znajomości języków i temu mojemu wewnętrznemu przeświadczeniu, że Dziewanowski żaden nie zawodzi. – Generale, bodaj mi przyszło... – Nie kończ. A pamiętaj, że gdybyś miał polec, spełnisz tylko obowiązek. Dziewanowski oddalił się. Z twarzy Dąbrowskiego znikła nagle surowość i powaga. Podszedł do Gotartowskiego ujął go przyjaźnie za ramię. – No, Florek? Jakże?!... Ruszysz znowu! Aż żal mi na ciebie patrzeć!... Panie Józefie! Znaszże go!... Ledwie z Warszawy wrócił... – Wiem, wiem – podchwycił Wybicki podchodząc do porucznika i ściskając go za rękę. – At, pamiętam wybornie porucznika. Przecież to najpilniejszy słuchacz naszej szkoły w legii. Kapitan Paszkowski, wykładający matematykę i naukę języków, odchwalić go się nie mógł... Ba, przypominam sobie, jak namawiał porucznika Gotartowskiego, aby do artylerii wszedł. Cieszę się szczerze, że waćpana widzę przy zdrowiu! – Mości komisarzu, mnie to raczej radować się należy, iż danym mi jest oglądać męża tyle zasłużonego a wsławionego. Wybicki uśmiechnął się przyjaźnie. – Za dobre słowo Bóg zapłać!... Ale, mości generale, już byś mu wypocząć dał... czas jakiś!... – Otóż właśnie o tym myślę! Ludzi brak! – Generale! – rzekł ochoczo Florian. – Jam gotów, choćby zaraz! Co ja tu będę robił? W Poznaniu siedział? Wolę w drogę!... Proszę jak o łaskę, aby mi nie danym było wypoczywać teraz, gdy najmniej po temu czasy właściwe. – To mi zuch!... No, Florek! przecież ci się kapitańskie szlify należą, do czarta! Tym bardziej że oto mam zamiar wysłać cię z kapitanem Wosińskim, a choć i jego zasługi w gwardii narodowej nie były pewno mniejsze – lecz tyś już wiarus prawie. Masz czterdzieści bitew?!... – Pięćdziesiąt dwie! – odparł Gotartowski, zarumieniony od dobroci a łaskawości generała. Dąbrowski pokiwał głową. – Patrzcie, panie Józefie!... Dalipan, w obcym wojsku byłby generałem może!... Nie, nie, kapitanie Wosiński, nie ubliżam waszej szarży, lecz tego młodego wiarusa pod komendę wam nie oddam. – Generale! Krótkie jest moje z imć Gotartowskim przyjacielstwo, lecz bodaj dziś do jego pułku bym się zaciągnął – wtrącił ze szczerym uznaniem Wosiński. – I słusznie! Pewno go to nie ominie!... Mości poruczniku Gotartowski, imieniem cesarza komenderuję się na kapitana strzelców francuskich. – Według rozkazu! – ozwał się Gotartowski, a przez czoło jego przeszła lekka chmura. Dąbrowski ją dostrzegł. – Rozumiem! Florek, nominacja to chwilowa, bądź przekonany, że nie zezwolę, abyś długo pracował na sławę francuskiego pułku!... Baczność! Panowie kapitanowie, natychmiast udacie się do generała Milhaud, a po przedstawieniu się u niego, pójdziecie na kwaterę do pułkownika Deschamps, który prowadzi przednią straż. Pułkownik Deschamps potrzebuje przewodników tłumaczów, a zarazem zdolnych oficerów... prawda, niesporo będzie wam, oficerom piechoty, na kawalerzystów się zamienić. Lecz znieście to i pamiętajcie, że marszałek Davout będzie o was powiadomiony najdokładniej i pierwszy wakans w mających się formować regimentach was nie minie! To i wszystko! No, Florku, daj rękę. Spokojniejszy jestem o rekonesanse i całość podjazdu!... A i panu, kapitanie, polecam... – Oho! Generale! Zaprowadzimy ich bodaj do Stambułu! – ozwał się raźno Wosiński. – Dobrze, dobrze... byle nie na manowce. Deschamps wyda panom umundurowanie. Tak, trzeba, abyście wśród żołnierzy należyty posłuch mieli! Ruszajcie – czas w drogę, czas!... Dąbrowski i Wybicki czule pożegnali Gotartowskiego, Wosińskiemu skinęli przyjaźnie i dali im znak do odejścia. Florian wyszedł z pałacu Mielżyńskich rozgorączkowany nieco a przejęty ważnością nowego zlecenia. Wosiński nabrał większej tylko fantazji i ochoty. Przed pałacem spotkali stojących Jordanów, Hermelaus ucieszył się niezmiernie. – Jesteście przecie! Myślałem, że się z wami nie zobaczymy. Byłem właśnie u sekretarza, dałci mi pakiet cały... a teraz sam nie wiem, co robić! – Jak to? Przecież rozkaz wyraźny, zgłosić się do pana Szołdrskiego! – Ależ, Florek, od morza do morza. Tak zaraz, w jednej chwili!... – Gdzie tam! – wtrącił ironicznie Wosiński. – Macie czas do Sylwestra. Zaczekajcie sobie, aż przynajmniej Francuzi będą u Fukiera na Starym Mieście. Hermelaus się zawstydził. – Ot żarty! Idzie się przecież! A wy gdzież macie?... – Za godzinę ani dymu, ani popiołu z nas nie będzie. – Patrzaj!... Na cztery wiatry wszyscy poszli! – zauważył młodszy Jordan. – Właśnie Dziewanowski wypadł jak strzała, ledwie się pożegnał i poszedł przed siebie... Was kazał uściskać! Szkoda! Dobrze nam było razem!... – Świat nie torba! – zakonkludował Wosiński. – Spotkamy się jeszcze. Dajcie pyska!... I do zobaczyska!... Towarzysze się rozstali. Noc listopadowa otulała zwolna swym mglistym całunem mury Poznania. Miasto układało się do snu niespokojnego, gorączkowego, pełnego oczekiwania, mar słodkich i widzeń promiennych. Światła gasły powoli – cisza głęboka słała się dokoła wśród oddalonego gwaru i coraz rzadszych pokrzyków, dobywających się z oświetlonych jeszcze traktierni. Naraz w oddali rozległ się przytłumiony dźwięk trąbki, a w ślad za nim zadudniły kopyta... Oddział kawalerii wyciągniętym kłusem przebiegł przez rynek i znikł wśród ulic i domów. VI Pułkownik Deschamps pędził jak wicher. Otulony rozłożystym płaszczem, w nasuniętym na oczy kapeluszu, parł konia ostrogami naprzód, spoglądając niekiedy groźnie poza siebie, gdy konie ciągnącego za nim szwadronu zwalniały biegu. Czasem znów, dojrzawszy na skraju drogi chatę wieśniaczą, dworek szlachecki, pałac magnacki lub krzyżyk kościółka, osadzał raptownie konia i cedził przez zęby do jadącego tu za nim Gotartowskiego: – Eh, bien?36 Wówczas Florian spinał konia i wraz z Wosińskim i kilku strzelcami wysuwał się naprzód. Rozpatrywał drogę, zaglądał do chat lub wieśniaka między opłotkami zdybawszy pytaniami zarzucał. Szwadron tymczasem wlókł się stępa, czekając rychło pułkownik raportu nie wysłucha i pałaszem nie skinie. Na postojach a wypoczynkach pułkownik na wszystkie strony rozsyłał wywiady, w których Gotartowski z Wosińskim ciągle udział brali. Męczyło to młodych kapitanów: Floriana, bo od konia był odwykł, a Wosińskiego, bo takiej, jak mówił, piekielnej służby nigdy jeszcze nie odprawiał. Już to Wosińskiemu w ogóle nie po myśli była ta droga, a może bardziej jeszcze pułkownik. – Dziwna facjata! – mruczał do siebie kapitan. – Nasrożony ciągle, nadęty, ani doń przystąp. Prawda, że ze mną nie bardzo by się dogadał, lecz przecież do Gotartowskiego, do swoich Francuzów mógłby się ze słowem poczciwym odezwać!... Zaraz w pierwszym dniu ekspedycji Wosiński, chcąc dłużący mu się marsz skrócić gawędą, targnął cuglami i podsunął się do jadącego przed nim Floriana. – Mości Gotartowski – ozwał się półgłosem – dalipan, ledwie się trzymam. Dziewięć lat na koniu nie siedziałem, a tu o lada wywczasie mowy nie ma!... Zrywaj się co chwila i na wyskoki leć, niby na harce. Dobre to, ale nie wciąż!... Lędźwie mi stężało, chyba nie wytrzymam. A i szkapisko niby takie niepozorne, a rzuca mi się!... O!... Jak to piszczy cudacznie... Musi i konie u Francuzów po francusku rżą. Ale dokąd my tak pędzimy, do licha? – Mamy dotrzeć do pikiet pruskich!... – Ba, więc idziemy na Łęczycę? – Gdzie tam!... Łęczycę zostawimy na boku, bo od Wrześni nie poszliśmy na Golin, lecz na Pyzdry! Pułkownik pytał się już kilka razy o Prosnę. Może zatrzymamy się gdzie pod Kaliszem, a może i dalej jeszcze!... – Hm!... Bardzo dobrze. Tam czy owdzie, wszystko jedno. Ale przecież nie jednego dnia!... I co ten borsuk siwy sobie myśli? Nie wiem, o czym on tam z waszmością mówi przy raportach, lecz coś mi się widzi, że onej sławnej u Francuzów dworskości ani krzty w nim się nie dopatrzysz. – Stary to podobno żołnierz. 36 E h, b i e n? (franc.) – No, co? – Niechże sobie ma z Bogiem dwie kopy lat! – zaperzył się Wosiński. – Mnie co do niego!... Niechaj jeno obyczaju nabierze, a polskich oficerów za hetki nie ma!... Najęliśmy się albo co?!... Wosiński rzucał się podniecony na siodle. W tejże chwili adiutant Francuz, jadący za Florianem, szepnął półgłosem: – Panowie! Radzę nie rozmawiać!... Bo nasz „Biały” ogromnie się o to gniewa!... Wosiński chciał zapytać się Gotartowskiego, co był do niego mówił oficer francuski, gdy nagle głowa sunącego przodem pułkownika odwróciła się, a z ust jego wyszedł krótki rozkaz: – Silence!37... – Co on mówi? – szepnął Wosiński. – Zęby milczeć!... – A bodaj go pokurczyło!... Zatracony jakiś kolonel38! – bąknął pod nosem kapitan i pogrążył się w zadumie. Nieukontentowanie Wosińskiego wzrastało coraz bardziej, bo też Deschamps istotnie zatraconym był pułkownikiem. Zamknięty w sobie, chmurny wiecznie, nawet na postojach nie dopuszczał do siebie. Głuchym był na wszelkie objawy radości szczerej, jakiej Francuzom na każdym kroku nie szczędzono. Odmawiał opryskliwie najserdeczniejszym zaproszeniom szlachty, zdobywając się zaledwie na lakoniczne „kiedy indziej”. Jedynym przedmiotem, który ożywiał pergaminową twarz pułkownika, byli Prusacy. Każda najdrobniejsza o nich wiadomość wyprowadzała go z apatycznego odrętwienia, a w małych ciemnych oczach skry nieciła. Żołnierzy swoich znał i przenikał na wskroś. Jeden rzut oka wystarczał mu do wykryeia najmniejszego uchybienia. Mundur nie oczyszczony, popręg nie dociągnięty, pas bez połysku, naderwany guzik nie uszedł nigdy jego uwagi. Uśmiech nie istniał na twarzy Deschampsa. W chwilach dobrego humoru, a te rzadkim bywały zjawiskiem, krzaczaste, siwe brwi zsuwały się bliżej pod okrytym zmarszczkami czołem, powieki drgały mu z lekka, a z ust dobywało się krótkie, urywane parskanie. Strzelcy każdy ruch, każde skinienie swego pułkownika rozumieli, a jego mała, skurczona twarz była dla nich wielką księgą, w której wypisane było usposobienie, zamiary, a niekiedy i rozkazy Deschampsa. A więc mówiono w szeregach między sobą: – Jakże tam „Biały”?... – Parska!... – Patrzaj!... Kapral mówił, że mu szczęka lata!... – Et! Chciał nastraszyć! Albo znów strzelec, powróciwszy cały z ważną wiadomością od generała, chwalił się przed towarzyszem: – Oddałem papiery i stoję wyciągnięty, czekając rozkazu. „Biały” rozerwał kopertę, rzucił okiem na pismo, spojrzał na mnie i parsknął, a potem rękę mi położył na ramieniu i psyknął. – Psyknął, powiadasz!... – Niech mnie pierwsza kula nie minie, jeżelim zełgał!... – No, no!... Szewron39 pewny!... Im dłużej Gotartowski przebywał z Deschampsem, tym on większy w nim podziw budził. Florian napatrzył się już rozmaitym oficerom legii, lecz takiego jeszcze nie oglądał. Na domiar adiutant Levitoux i porucznik Martin, wesoły a dowcipny Francuz, niestworzone rzeczy prawili Florianowi o „Białym”. Jako był zaczął od prostego żołnierza, a pierwszy stopień ofi- 37 S i l e n c e! (franc.) – Cisza! Spokój! 38 K o l o n e l (franc. colonel) – pułkownik. 39 S z e w r o n – naszywka na rękawie munduru wojskowego, oznaczająca rangę lub liczbę lat służby. cerski otrzymał wraz z pięciu ranami pod Arcole, jako ciało pułkownika jest tak gęsto podziurawione kulami, że kule przezeń niby przez rzeszoto przelatują, żadnej mu już krzywdy nie mogąc wyrządzić. Dalej, że tenże Deschamps był niegdyś znanym w całej armii włoskiej gadułą, ale od czasu powrotu z Egiptu zaniemówił prawie. Przezwisko „Biały” dostało mu się dlatego, iż jest on tylko białym, do starości bowiem jeszcze mu daleko. Surowość i odwaga pułkownika były słynne w wojsku Napoleona, a zdolności wysoko cenione przez marszałków. Powierzano mu zazwyczaj najtrudniejsze do spełniania misje. Przednia straż była jego zwykłym udziałem. Deschamps potrafił dotrzeć bodaj do samego środka armii nieprzyjacielskiej, a co ważniejsza, wyjść z niego cało. Służba pod nim była niekiedy męczarnią, lecz dawała szerokie pole do odznaczeń, pułkownik bowiem dbał o swoich podwładnych i gdy szło o nagrody, gotów był zawsze wprost samego marszałka Davouta atakować. Marszałek zawsze czynił zadość przedstawieniom pułkownika, pokładając w nim ufność bezgraniczną. W korpusie Davouta, wyrażenie „pójść pod Deschampsa” – równoznaczyło bądź wyjątkowej odwadze szukającego kariery żołnierza, bądź karze dyscyplinarnej – o ile żołnierz szedł pod „Białego” z rozkazu. Szwadron Deschampsa posuwał się szybko naprzód, śledził, badał, zaciągał języka, lecz do Prusaków dotrzeć nie mógł. Prusacy, o których mówili mieszkańcy wiosek, osad i miasteczek, jako o czymś, co było wczoraj jeszcze, przed godziną może, co jest tuż, zaraz, o staję drogi, rozpływali się przed podjazdem, niby sine mgły horyzontów. Niekiedy oddział napotykał w miasteczkach opustoszałe kordegardy pruskie, wyludnione koszary, opróżnione stajnie i nie uprzątnięte magazyny. Zdawało się, iż wojsko nieprzyjacielskie na chwilową ruszyło wycieczkę, bo i łóżka w izbach oficerskich znajdywano nie tknięte, i beczki z prochem, i ładunki, i siano w drabinach, i owies w żłobach. Deschamps niecierpliwił się, szczęka dolna latała mu coraz gwałtowniej. Strzelcy drżeli. Pułkownik czuł, że przed nim majaczy się nieprzyjaciel, że depcze jego ślady, że wyrywa mu się spod nóg prawie – a mimo to dosięgnąć go nie może. Czasami wysłane naprzód rekonesanse, myszkując polami, wyciągały ze stogów maruderów pruskich lub, idąc za wskazówką kmieci, w opustoszałych komorach lub zapadłych na wpół sklepach znajdywali wylękłych piechurów. Jeńców prowadzono Deschampsowi, ten brał ich na spytki, groził śmiercią, batogów nie szczędził; wybladli, jak ich pomalowane harcapy, Prusacy powtarzali uporczywie: „Wojska ciągną, muszą być... tuż prawie!” Po każdej takiej odpowiedzi, Deschamps nakazywał trąbić wsiadanego i pędził dalej na nieprzyjaciół, aby na pierwszym popasie znów tę samą usłyszeć wiadomość: „muszą być... tuż prawie!” Oddział Deschampsa sunął wciąż ku południowi, mając rozkaz wyraźny dotrzeć do straży pruskich. Ba – kiedy straży tej znaleźć nie można było. Pułkownik ciągle był niby na tropie i ciągle, mimo wysiłków, nie mógł dosięgnąć nieprzyjaciela. Na tej pogoni gwałtownej zeszła mu droga aż do Krzepie. Deschamps wpadł w wściekłość, wszystkie rachuby, wszystkie wiadomości najwidoczniej go zawiodły – zbliżał się już, stał prawie nad samą granicą austriacką, a Prusaków nie było. Niemniej od Deschampsa był zirytowany kapitan Wosiński. Odbiegł go humor i dawna swoboda. Klął z cicha, zęby zaciskał, a nawet rozmowy z Florianem unikał. Co prawda i ten ostatni dziwnie sposępniał. Czy to powietrze wilgotne; przejmujące, dżdżyste, czy ponure, zachmurzone niebo, czy noce długie a ciemne, czy w końcu ta pogoń bezowocna, gorączkowa sprawiły – dość że cały szwadron stracił na fantazji. Tak że gdy mieszkańcy Krzepie zaprzysięgli się, że piechota pruska stoi o szesnaście wiorst pod Kłobuckiem, nikt na to uwagi nie zwrócił. Ot, co dzień inne wskazywano im wsie i miasteczka, co dzień strzelcy mieli nadzieję trafienia choć na placówkę pruską i co dzień spotykał ich zawód. Konie mordowały się, chudły, mimo obfitych racyj obroku, a żołnierz, kiwając się na siodle, biegł myślą ku rodzinnym stronom i wyrzekał na rozpoczynający się ziąb, na psią służbę, na bezowocny pościg. W Kłobucku znów zwiastowano Deschampsowi nowinę, że oddział Prusaków broni Częstochowy. Deschamps ręką machnął. Szczęka drgać mu zaczęła. Jeszcze jedna bajka, jeszcze jedna fatamorgana, która póty łudzić go będzie, póki w Częstochowie nie zaczną się zaprzysięgać, iż Prusaków widziano o dwie mile na wschód lub na zachód. Szwadron wypoczął w Kłobucku i o zmierzchu ruszył dalej lekkim truchtem ku Częstochowie, Florian z Wosińskim jęli pełnić swą zwykłą służbę rekonesansową, wyprzedzając co chwila oddział i badając kmiotków. Ujechano tak milę blisko i, o dziwo, wieść o Prusakach nie słabła, lecz rosła w szczegóły. Częstochowy bronił generał Miller z pięciuset piechoty i dwudziestu armatami, mając nadto około tysiąca zbiegów pruskich, zdolnych do niesienia pomocy. Deschamps zamyślił się i niespodziewanie złożył radę, do której wezwał porucznika Martina, kapitana Douharai, adiutanta Levitoux i Floriana. Rada zebrała się konno przed frontem szwadronu. W kilku słowach uchwalono rozdzielić się na kompanie i podsunąć się do samej Częstochowy. Wosiński, dowiedziawszy się o tym postanowieniu a urażony już, iż go w naradzie pominięto, wpadł w pasję. – Tchórze, niedołęgi! – krzyknął w uniesieniu. – Ot i ruszyli konceptem!... – Bodaj ich i tych Francuzów!... Wielkie głowy! – Co waćpan?... Dlaczego?!... – Pytasz jeszcze. A przecież to chyba jasne!... Gnaj, pędź sześć dni blisko, morduj się, męcz, ciało sobie obtłukuj, byleś się Prusaków dopytał... a gdyś nareszcie poczuł pod nosem zapach świeżyzny, a prochu powąchać ci wolno, to się dziel, podłaź na palcach i zmiataj!... – Jakże chcecie? – tłumaczył Gotartowski. – Toć przecież podjazd, straż przednia, wywiadowcza służba, sto pięćdziesiąt koni... a tam warownia, mury, wały, które szwedzkim zastępom stawiały czoło... – To i co?! – oburknął się Wosiński, nie zbity z pantałyku. – Waszmość pytasz się jeszcze!... Cóż my począć możemy wobec takiej przewagi? Oni mogą nie tylko bronić się, ale i nas zgnieść. Jakiż stąd dla armii pożytek!... – Więc opanowanie Częstochowy za nic macie? – Człowieku!... Nie unoszę się... wszakci to mury, armaty, wspomnij, powtarzam, na Szwedów... Bacz, jaka garstka jakim oparła się zastępom! – Taak!... Lecz rachuj no wasze, że to nie rycerstwo, nie męstwo, nie determinacja i nie dzielność oręża sprawiła, tylko owo wdanie się naszej Bożej Rodzicielki!... A chyba nie takim jesteś heretykiem, abyś suponował, że nasza Panienka z Prusakami wdawać się będzie i luterskie ochraniać bezeceństwa!... – Zgoda!... Czegóż waść żądasz? – Czego żądam?!... Mięsa pruskiego, bitwy, walki!... Żołnierzem jestem, a nie psem gończym!... Waszmości może po myśli są te przeszpiegi!... Tfy... Do diaska!... Dać mi tu tych Francuzów... a psianoga!... Bodaj was!... Wosiński urwał nagle, gdyż tuż przed nim stanął pułkownik. – O co idzie? – zagadnął Gotartowskiego. Florian się zawahał, lecz Wosiński, odgadując pytanie, ozwał się żywo: – A powiedzże mu!... Właśnie niech wie!... – Kapitan Wosiński – objaśnił Gotartowski – proponuje zdobycie Częstochowy. – Zdobycie? Oszalał – mruknął przez zęby Deschamps mierząc Wosińskiego wzrokiem. – Powiedz mu pan, że bez jego rady się obejdziemy. A po chwili dodał, niby mówiąc do siebie: – W sto pięćdziesiąt koni... myśleć o fortecy! Ładny oficer!... Gotartowski chciał coś odpowiedzieć na usprawiedliwienie Wosińskiego, lecz biały pułkownik wzruszył pogardliwie ramionami i zawrócił na czoło szwadronu. Wosiński wymiarkował odezwanie się Deschampsa i naraz w dawnym żołnierzu gwardii narodowej krew zawrzała. – Mości Gotartowski, cóż bo sobie taki myśli!... Za hetkę mnie uważa!... Grymasy pokazuje!... Najmitą jestem, czy żakiem?... – Cóż znowu! Waszeć się unosi niepotrzebnie!... Ot, plan mu się nie wydał i wszystko. I dziwić mu się nie należy, bo, jak waćpanu wiadomo, rekonesansowi nie wolno wdawać się w zdobywania, jeno wywiadowczą służbę... – Gadaj wasze zdrów! – przerwał ostro Wosiński. – Nowicjuszem jestem, do pioruna?... Nie wąchałem to prochu, pierwszy raz w rekonesansie chodzę?... Powiedz raczej, że pietra ten biały królik ma pod skórą, a duszę na ramieniu! Hycać po polach, po drogach, węszyć... to jego rzemiosło!... En avant40 i en avant! – krzyczy po całych dniach, myślałbyś, że gdy nieprzyjaciela dopadnie, to go zniesie, rozbije, że siądzie mu na karku, że aż w stepy przepędzi... a tymczasem, gdy się nareszcie Prusaków dopyta, radę ci zwołuje... Tfy... Masz ci służbę u Francuza!... Już od tego ich charkotania aż w uszach kręci!... Nie na tom się do Napoliona iść deklarował, aby plecy Prusakom oglądać, takiego niepolitycznego widoku spragnionym nie był!... – No, no... Mości Wosiński – upominał Florian – cierpliwości trochę, skończy się to wkrótce!... – Tak, tak, skończy! – pochwycił przedrzeźniając Wosiński. – Waszmość to ani odrobiny krwi w sobie nie masz. Aż mi dziw, boś przecie z legionami nie po mrozie chodził, lecz po ciepłych krajach!... Wszystko waszmość połkniesz. Et, bodaj mnie, że jak mi jeszcze dokuczy, to jadę... jadę, panie, gromadę zbieram i wam dopiero pokażę... – Dlaboga, co waszmość zamyślasz?!... Toć z tego kompromitacja dla naszego generała, dla nas wszystkich... Generał nam zawierzył, tyle ważną zaszczycił misją... – Piękna misja! Mam dwóch gończych: Słowika i Ciawkę, akurat byłyby w sam raz dla „mosje41 kolonela!” Już muszę się waszmości przyznać, że inaczej zgoła wyobrażałem sobie tego Napoliona... Idzie taka armia, to łomocze z góry, prze nieprzyjaciela... zagarnia... ale... Gotartowski się uśmiechnął. – Doczekasz się wasze i tego może widoku. – Nie wiem!...Bo zapowiadam waszmości raz jeszcze,że mam dosyć i tej jazdy po polach bez celu, i tego munduru francuskiego, i kaszkietu... Nie po tom się do Bonapartego przedzierał, aby w jakimś numerze chodzić... i w takiej jeszcze trzynastce! Wasze śmiejesz się ze mnie!... – Ani mi w głowie!... Jeno dziwno, że waćpan poczytujesz to sobie za despekt... Toć trzynasty pułk strzelców, do którego my należymy, to chluba armii francuskiej!... – Niech sobie będzie chluba, a co do piątku i trzynastki, nigdy przekonania nie miałem! Feralny pułk, i basta!... Wosiński chciał jeszcze dłużej biadać nad swoim losem, lecz dano sygnał do wymarszu. Deschamps podzielił swój szwadron na cztery kompanie, Dowództwo pierwszej sam objął, a trzy pozostałe miały iść pod przewodem Floriana, Douharai i Levitoux. Wosiński miał towarzyszyć pułkownikowi, dwóm francuskim oficerom przydano na przewodników dwóch wyrostków, wyciągniętych ze wsi i wsadzonych na konie. Manewr polegał na tym, że kompanie miały się zbliżyć aż pod Grabówkę, o cztery wiorsty od Częstochowy, i stąd rozejść się, obchodząc z daleka placówki pruskie, i stosownie do poszczególnych dyspozycyj, na Stradom, Błeszno, Wrzosowe lub Wyczerpy, Siedlec, Matusze Wielkie i Turów, połączyć się znów w Olsztynie, gdzie, po zebraniu wiadomości, oddział będzie mógł ruszyć dalej. Kapitan 40 E n a v a n t (franc.) – naprzód. 41 M o s j e (zniekształcone franc. monsieur) – pan. Wosiński, dowiedziawszy się, iż ma polecone iść w kompanii Deschampsa, nie mógł się pohamować i ozwał się do Floriana: – Co?!... Ja mam iść z tym borsukiem?... No, niech sobie tę pociechę wyperswaduje, ani mi się śni!... Jadę sobie i... – Monsieur le capitaine42 Woszynsky! – rozległ się równocześnie głos pułkownika na przedzie szwadronu. Wosiński drgnął, przeniknięty wskroś ostrym, nie znoszącym oporu rozkazem Deschampsa, zaciął zęby i, spiąwszy konia, w długich susach wysunął się na front oddziału. Noc zapadła ponura a ciemna. Szwadron posuwał się powoli naprzód drogą ku Grabówce, zachowując głęboką ciszę – ledwie miarowy łopot kopyt końskich lub niekiedy nieuchwytny brzęk pałasza, zawadzonego ostrogą, znaczył pochód strzelców. Ludzie i konie nagle jakby oniemieli. Ani parsknięcia, ani szeptu, ani chrząknięcia, ani westchnienia. Z karabinkami, podsypanymi świeżym prochem w pogotowiu, z krótko ujętymi cuglami w ręku, z zapartym oddechem a wytężonym wzrokiem w ponurą dal, ciągnęli niby mary, duchy jakieś. Czarne ich sylwetki zlewały się z czarną wstęgą drogi, ginęły na tle zbałwanionych, skłębionych chmur, zasnuwających niebo. Szwadron zbliżał się tymczasem do Grabówki. Na skraju horyzontu migotały już z dala czerwone światełka z chat wieśniaczych, rozrzucone, migotliwe, niepewne. Deschamps skinął na Levitoux i Wosińskiego i rozkazał im z plutonem strzelców wysunąć się naprzód. Wosiński ze strzelcami pomknął drogą ku Grabówce wyciągniętym kłusem, kierując się wprost na najbliżej drgające światełko. Zaledwie jednak zdołał ujechać z oddziałem – tuż przed nim na szosie zarysowały się jakieś niewyraźne cienie, a równocześnie rozległ się chrapliwy głos: – Wer da?!43... Wosiński bez wahania dobył pałasza i, nie zwracając uwagi na jadącego przy nim oficera francuskiego, zakomenderował – en avant!! Pluton gruchnął z impetem na placówkę pruską. W tejże chwili prawie padł strzał... i młody Levitoux zsunął się z siodła. Wosiński tymczasem rzucił się na nieprzyjaciela. Już był pałasz wzniósł do góry, już był zamierzył się z zaciekłością i... ciął... lecz ostrze rozpruło tylko z gwizdem a sykiem powietrze. Placówka ściągnęła konie i rzuciła się do ucieczki. Wosiński ryknął z pasji i, już nie oglądając się na strzelców, pomknął za uciekającymi. Rozpoczęła się gonitwa zajadła, szalona. Trzej Prusacy, którzy zajmowali placówkę pod Grabówką, uciekali ile sił. Wosiński napierał konia coraz gwałtowniej; jakoż po kilku wysiłkach zdołał zbliżyć się do Prusaków na odległość strzału. Wówczas chwycił za pistolet i wypalił, mierząc w najbliżej galopującego konia. Koń Prusaka spiął się i stanął dęba. Siedzący na nim Prusak zsunął się zręcznie z siodła i rzucił się na przełaj przez pole, pozostawiając wijącego się w śmiertelnych podrygach konia. Wosiński bez wahania zawrócił za uciekającym pieszo. Pogoń trwała krótko. Koń Wosińskiego sadził przez zagony i rowy jak szalony, idąc za cieniem Prusaka. Wreszcie Wosiński sięgnął do olster po drugi pistolet, wołając ostro: – Stój! Bo w łeb strzelę! Prusak zatrzymał się, a raczej padł nagle na ziemię, odrzucając pałasz i bełkocząc niezrozumiale – pardon44 ! Pardon! Wosiński z pistoletem w pogotowiu podjechał i wciągnął nie broniącego się żołdaka przed siebie na siodło. Kapitanowi w tej chwili wrócił dawny humor i pogoda. Pistolet nabity w zanadrze munduru wsadził na wszelki wypadek i ruszył zwolna ku oddziałowi, ostrzegając jeńca: – Tylko mi się sprawuj dobrze, bo kulą w łeb! 42 Monsieur le capitaine (franc. – panie kapitanie. 43 W e r d a?! (niem.) – Kto tam?! 44 P a r d o n (franc.) – przepraszam; tu: prośba zwyciężonego o darowanie życia. – At, co mi tam! – odparł rezolutnie jeniec. – Nigdzie mi nie pilno!... – Cóżeś ty?! – jął pytać ciekawie Wosiński. – Po polsku mówisz?! – Zaś mówię! – Polak jesteś? – Kto tam wi! Niby w dragonach jestem Prusak, a mają mnie niektórzy za Polaka, a naprawdę ze Świdnicy na Śląsku jestem!... Ślązak, panie! – Ślązak, więc Polak! – Niech będzie! Wola pańska! – Hm! Głupi cham! – mruknął Wosiński, a po chwili dodał: – Jakże ci na imię? – W szwadronie wołają na mnie Johann, a w domu to... Antoni!... – Cha, cha! A czemużeś to, nicponiu, tak uciekał? – Myślałem, że Francuzi idą! – A to dopiero ciemięga! Nie wieszże to jeszcze, że to Francuzi właśnie na to idą, aby Prusacy was nie mordowali, aby kiep taki mógł spokojnie w chałupie siedzieć?... – Skąd mam wiedzieć? Mówili: Francuz pobił Prusaka, tedy musi być gorszy od niego!... A... a... wielmożny pan Francuz?!... Wosiński aż się zachwiał na siodle z oburzenia, a potem dając folgę gniewowi, chwycił za kark Ślązaka i potrząsnął nim niby gruszą. – Słuchaj, chamie – wrzasnął – i to sobie zakonotuj, że jak mi będziesz farmazona udawał a nacje mieszał, to cię tak trzasnę w gębę, że jej z miesiąc nie otworzysz! A to ci psiadusza! – Wielmożny panie! – błagał żałośnie Ślązak wijąc się w żelaznym uścisku ręki Wosińskiego. – Powiadali w regimencie: Francuzi idą, tak i człekowi na myśl nie przyszło, że wielmożny pan także nasz pruski... – Bodaj cię choroba! – zaklął Wosiński i puścił kark jeńca rozumiejąc, iż się z nim nie dogada. Kapitan dowlókł się powoli do szwadronu, gdzie go mieli już za przepadłego lub zagarnionego przez pruską placówkę. Deschamps mruknął coś pod nosem na przywitanie Wosińskiemu i rozkazał Florianowi wybadać Ślązaka. Ten, wystraszony groźną miną białego pułkownika i marsowymi twarzami strzelców, plącząc się a mieszając, wyznał całą prawdę o sile, stojącej załogą w Częstochowie, czym potwierdził całkowicie zebrane już szczegóły. Deschamps stropił się nieco. Wszelkie wątpliwości, że znajduje się wobec przemagającej siły nieprzyjacielskiej, ustały. Najmniejsza nieostrożność mogła sprowadzić na szwadron – Prusaków. Już teraz nawet obawiać się tego można było, spędzona bowiem placówka wnet ich zaalarmuje. Ba, lecz przecież Deschamps miał sobie polecone obserwować ruchy całej armii nieprzyjacielskiej. Pozostawał mu więc teraz jedyny środek: obejść Częstochowę i posunąć się dalej na zwiady. Pułkownik nie namyślał się długo. Wysłał natychmiast gońców z przewodnikami do generała Milhaud, rannego ciężko Levitoux pozostawił w chacie sołtysa w Grabówce, Wosińskiemu powierzając dowództwo plutonu i nakazując mu zająć obserwacyjne stanowisko w Grabówce. Zadaniem nadto Wosińskiego było odwrócić uwagę Prusaków i dopiero na drugi dzień podążyć przez Wrzosowe do Olsztyna. O ile by zaś tam Deschampsa nie znalazł, miał się cofać do korpusu Milhauda, który znajdować się będzie już w okolicach Krośniewic. Wosiński z zadowoleniem przyjął dowództwo kompanii, chociaż go lęk zdjął równocześnie, w jaki sposób będzie mógł przewodniczyć oddziałowi Francuzów, nie znając ani komendy francuskiej, ani ich języka. Deschamps odgadł snadź skrupuły Wosińskiego, odezwał się do Floriana: – Hm! Tylko on nie zna języka! Ciężka sprawa... Czy da sobie aby radę!... Gotartowski przełożył Wosińskiemu słowa pułkownika. Wosińskiemu przyszło na myśl, iż „Biały” gotów go jeszcze usunąć na plan drugi. Wyprężył się więc, a przyłożywszy rękę do kaszkietu i skupiając całą swoją znajomość francuszczyzny, którą był w ciągu tej krótkiej ekspedycji zdobył – odparł zuchowato: – Oui45 , oui! Monsieur colonel! Wedle rozkazu... niech mnie diabli porwą, jeżeli sobie z tymi psiekrwiami szaserami rady nie dam!... Deschamps parsknął z cicha i przywołał do siebie starego wachmistrza Flageoleta, polecając mu iść z Wosińskim i pilnie zważać na rozkazy kapitana... a w ostateczności samemu komendę prowadzić. Nadto miał dłuższą naradę z Florianem, po której ten ostatni odciągnął na stronę Wosińskiego i rzekł: – Mości Wosiński! Otóż pułkownik kazał mi powiedzieć, iż ufa jego sprawności a doświadczeniu... Nadto w przypadku, gdyby przyjść mogło do potyczki, to zdaj się na wachmistrza!... On już przeprowadzi komendę. Pułkownik umyślnie przeznacza waćpana, ile że mogąc rozmówić się z chłopstwem a szlachtą, prędzej się zorientujesz w położeniu... – No, no! Bądź wasze spokojny. W kaszy się zjeść nie dam! – odparł z przekonaniem Wosiński. Rozległa się cicha komenda. Kompanie ustawiły się czwórkami i, idąc za przewodem Deschampsa, Douharai i Floriana, jęły odciągać w różne strony, znikając powoli w nocnej pomroce. Wosiński sam został ze swoim plutonem na drodze, tuż pod Grabówką. Obejrzał się za siebie. Strzelcy stali w wyczekującej postawie. Kapitan stropił się w pierwszej chwili, lecz nie tracąc fantazji spiął konia, zatoczył szerokie koło dookoła oddziału, dobył pałasza i zakomenderował „naprzód”. Niby echo na prawej stronie pierwszej czwórki dobył się z ust starego wachmistrza niezrozumiały wyraz. I pluton ruszył drogą wprost do Grabówki. Wosiński, mając rozkaz zajęcia stanowiska obserwacyjnego w Grabówce, przede wszystkim pomyślał o jakiejś uczciwej kwaterze. Dopadłszy więc pierwszej chaty, jął rozpytywać ludzi. Wskazano mu na skraju wsi, od strony Częstochowy, karczmę żydowską. Wosiński wprost do niej podążył. Nakazał na migi wachmistrzowi rozstawić widety, a sam buńczucznie, ze srogim animuszem wpadł do karczmy. Mieszkańcy Grabówki tymczasem w niemym przerażeniu nadsłuchiwali w zapartych chatach a izbach, co się to we wsi ich dzieje. Już od tygodnia patrzyli osłupiali na przebiegające drogą w popłochu oddziały pruskie, na ciągnące sznury wozów i bryk. Płynąca fala żołdactwa co chwila zawadzała o ich chaty, wybierała im szkapiny, opróżniała spiżarnie, żądała postronków i uprzęży, spędzała ludzi do podnoszenia wywróconych wozów, a zawsze nagliła do pośpiechu. Nagle fala zaczęła rzednąć, już tylko niekiedy od Łebodna, Truskolasów czy Wilkowiecka szedł jak wicher oddział konnicy lub pędził wózek węgierski, mijał bez zatrzymania wieś i ginął na skręcie drogi, poza którą rysowała się we mgłach wysmukła wieżyca jasnogórskiego klasztoru. I potem ucichło wszystko na czas jakiś. Kmiotkowie głowili się, co by to wszystko znaczyć mogło. Szmul karczmarz zapewniał, że wojna znów się zaczyna, że Prusaków już pobili Francuzi i że do Grabówki idzie tu jeden wielki bardzo i straszny Napelion, ale temu mało kto dawał wiary. Zwłaszcza iż starzy gospodarze Grabówki, którzy jeszcze króla Sasa pamiętali, zapewniali gromadę, że Niemcy, jako rozmaite diabły luterskie na usługach mający, pobić by się nie dali. Jakby na potwierdzenie tych słów od Częstochowy nadciągnął pluton pruskiej kawalerii. Nadciągnął cicho, bez wrzawy a hałasu, i hen na szosie do Kłobucka się zatrzymał i jakby wrósł w ziemię. Zdziwiła się niepomału gromada tej nieruchliwości a milczeniu wrzaskliwych i hałasujących zwykle Prusaków, i jęli wypatrywać, co oni tam robią. Od świtu do późnej nocy kto śmielszy z wyrostków podkradał się do Prusaków, wlepiał w nich ciekawe oczy i wracał z nowiną do wsi. – I cóż?! – rozlegały się pytania. – Dyć stoją! – brzmiała odpowiedź. 45 O u i (franc.) – tak. Wszystko to razem nie zdawało się wróżyć nic dobrego. Więc ten i ów chudobę zbierał i krył, gdzie się dało, co jakąś mogło stanowić wartość dla żołnierza. Parobczaki jeno znaku czekali, aby umknąć w lasy przed zaciągami. W chwili gdy Wosiński wpadł z wachmistrzem i kilku strzelcami do karczmy, świeciła ona pustkami. Za szynkwasem, w kącie, w oświetleniu zatkniętego w ścianie łuczywa siedziała stara Siapsiowa, skulona i drżąca. Kapitan huknął ostro na Żydówkę, pytając o karczmarza. Siapsiowa skoczyła na równe nogi, lecz posłyszawszy dźwięk polskiej mowy, nabrała otuchy i, zniknąwszy w alkierzu na chwilę, powróciła popychając naprzód wpół zgiętego Szmula. – Światła dać więcej!... Jadła naszykować... gorzałki... miodu!... – Wielmożny panie... miodu?! – jęknął Żyd. – Gorzałki? Skąd wziąć? Biedny karczmarz jestem... co było, zabrali... zrabowali... – Dosyć tego! – huknął Wosiński. – Ani mru... mru... Żartów nie ma!... Jak mi się w trzy pacierze nie uwiniesz, pójdziesz z dymem... – Z dymem!,.. O wa! O wa! Wielmożny pan nie skrzywdzi biedne Żydki! – wmieszała się z krzykiem i płaczem Siapsiowa. – Wielmożny pan przebaczy! My sami może tydzień nie mamy co w gębę włożyć!... Każdy przyszedł, każdy zabrał!... Tylko te pięć dzieciów zostało i trochę chleba z cebulą! Wosiński ręką machnął. – Nie wyć mi! Słyszeliście? Drugi raz wam nie powtórzę! Jedno z dwojga, albo was każę upiec... albo – dodał łagodniej – zarobicie parę czerwonych złotych!... Patrzcie, tu jest złotko... a tu żagiew!... Żydom na widok dukatów oczy się zaświeciły. Aż do kolan kapitanowi przypadli. – Kikste!46 – wołała z uciechy Żydówka. – Widzisz! Ja od razu ci powiedziałam, jak tylko wielmożny pan wszedł, że wielmożny pan to jest taki wojewoda... taki... – Dalej! Żywo! – fuknął Wosiński. – Już wszystko będzie! Zaraz będzie! W tej chwili będzie!... Już jest!... Może wielmożna osoba rozkaże muszkatel zagotować? To je taki muszkatel, co w całej okolicy nie ma... Pan wojski z Klepaczka ile razy przyjedzie... – Zamkniecie wy nareszcie gęby?... – Już, już! Sza! Sza! Sza!... Karczmarz z karczmarką zabrali się żywo do spełnienia rozkazów kapitana. Z głębi karczmy do izby gościnnej wysypała się cała czereda Żydziątek. Powstał gwar i hałas. Uwijali się wszyscy ochoczo. Izbę oświetlono, stół okryto obrusem, ba, nawet ławę podesłano Wosińskiemu starym kilimkiem. Kapitan rozsiadł się wygodnie za stołem, a spojrzawszy na wyprostowaną postać starego wachmistrza, skinął nań i wskazał mu miejsce na drugim końcu stołu. Wachmistrz, salutując, przykucnął na rogu ławy, wzruszony zaszczytem, który go spotkał. Wosiński przeciągnął się z zadowoleniem. No, czuł się nareszcie jakby na swoich śmieciach. Kubek gorzałki do reszty wypogodził czoło kapitana. Misa jajecznicy rozproszyła czczość. Wosiński nie zapomniał i o swoich podkomendnych. Wachmistrzowi sam jadło i napój podsunął, dla strzelców kazał co prędzej barszczu z kartoflami nagotować i piwa zagrzać. Za czym po sołtysa kazał Żydom posłać. Stary Mateusz Kiciak, sołtys Grabówki, zjawił się duchem, czapkując a kłaniając się do ziemi. Wosiński zagadnął go o kapitana Levitoux, a zapewniwszy się, iż leży w wygodach i cieple, opatrzony przez baby, jął go o Częstochowę i okolice rozpytywać. 46 K i k s t e! (żyd.) – Popatrz! Sołtys z początku kłaniał się i wzdychał ciężko, mierząc Wosińskiego nieufnym spojrzeniem, lecz powoli rozgadał się. Wieść o rannym oficerze w chacie sołtysa i o zatrzymaniu się oddziału wojska przy karczmie w okamgnieniu obiegła całą wieś. Jeden i drugi ze śmielszych wychylał się z izby, podchodził do karczmy, a pociągnięty widokiem rozprawiającego sołtysa, przestępował próg izby gościnnej. Ludu powoli do karczmy napływało coraz więcej, kupiąc się w oddali od stołu kapitana. Wieśniacy coraz życzliwiej spoglądali na zmiatających barszcz z kartoflami strzelców. A Wosiński raczył się tymczasem tą zachwaloną przez arendarza muszkatelą, mrugając znacząco na wachmistrza i powtarzając doń z przekonaniem: – Co!? Bon?47 Bon? Flageolet za każdym razem ocierał rękawem mokre wąsiska, podnosił się z ławy i salutując, raportował z wzrastającym przekonaniem: – Superbe48 , capitaine! – A widzisz, niedźwiedziu! – potakiwał Wosiński. W karczmie zaczęto szeptać, a w końcu i gwarzyć coraz śmielej. Kapitanowi twarz poczerwieniała z lekka. W głowie mu po trosze szumieć zaczęło. Zakrzyknął na Żyda: – Hej! Karczmarzu! A dajże i tym chłopom po kwaterce. Niechże im ślina do gęby na próżno nie idzie! – Ajaj! Jaki jaśnie wielmożny pan dobry!... Jaki jaśnie pan wspaniały pan! – wołał karczmarz z zachwytem. – Słyszycie, kapcany!!... W gromadzie rozległ się szmer zadowolenia. Stary sołtys aż się po głowie podrapał i ozwał się nieśmiało: – Wielmożny panie! Toć żyję ci ja nie od dziś i nie od wczoraj na świecie, i w Koniecpolu, i w Mrzygłodach, i w Pilicy bywałem, a com takiej łaskawości nie oglądał, chociaż się tam kręciło rozmaitych oficerów z „kamery”!... – Nic, nic... zobaczysz takich więcej! – odrzekł z zadowoleniem Wosiński. – Prusaczyzna już się skończyła! Czmychają gałgany... – Niech uni nogi połamią! – pochwycił z boku arendarz. – Takie łajdaki – czy to można co u nich zarobić? A, psiepraszam jaśnie wielmożnego pana, czy to prawda, że do nas mają przyjść inne Prusaki, co się une nazywają Francuzy?!... Wosiński palnął pięścią w stół. Arendarz odskoczył przestraszony. – Cóż ty, Żydzie jakiś!... Nie widzisz?!... Patrzże, błaźnie!... Nie widzisz Francuzów w karczmie?... – Francuzów?!... Ojej!!... Teraz wiem!... Psiepraszam, a jaśnie oświecony wojewoda to może sam Napelion? – Niezupełnie! – odrzekł z powagą kapitan. – Ale i Napolion przyjdzie!... – Przyjdzie! – zawołał Żydek. – Aj waj!... Słyszycie, chłopy, sam wielmożny Napelion przyjdzie do Grabówki! – A! A! A! – rozległo się w gromadzie chłopów, a równocześnie pierścień wieśniaków dokoła Wosińskiego i Flageoleta zaczął się zacieśniać. Karczmarz dalej śpieszył nasycić swoją ciekawość. – Jaśnie oświecona osoba daruje – co to się dzieje? Nasi Żydzi mówili, że się zrobiła wielka wojna... Taka duża wojna z harmatami... – Głupiś – przerwał kapitan. – Francuz zobaczył, że nam Prusak dokucza, zabrał się tedy i dalej go tarmosić... Prusakowi zdawało się, że poradzi... dostał kaducznie w skórę pod Jeną, a 47 B o n ? (franc.) – Dobry? 48 S u p e r b e (tranc.) – wspaniały, pyszny. potem wzięli mu Lubekę, Kistrzyń, więc Prusak nogi za pas i dalej umykać, a Francuz za nim po piętach mu depcze a grzmoci... a wali, nie pyta!!... – Dobrze robi! – potwierdził z przekonaniem Szmul, a poskrobawszy się w brodę, zapytał znów nieśmiało: – To co Francuzi wzięli Prusakom? – Lubekę, mówię, Kistrzyń!... – Co to znaczy, bez urazy, Kistrzyń!... – Kistrzyń! Twierdza, panie, sroga, otoczona wałami, przekopami. Mury tęgie, fosy, armaty... – I oni to wszystko wzięli Prusakom? – Powiedziałem ci raz, barania głowo! – Aj waj! Wzięli! Dlaczego nie mieli wziąć?... Takie Francuzy!... Jaśnie wielmożny pan się nie obrazi, czego oni by nie wzięli?! Mnie już dzisiaj dwie kury i gęś wzięli. Wosiński wybuchnął serdecznym śmiechem. – A bodaj cię, Żydzie!... A niechże cię nie znam!... No, no! Zapłacę ci... nie bój się!... Pilnuj się tylko, bo tu nadciągnie za mną siła jeszcze luda... Cha, cha! Tom się uśmiał!... Arendarz ręce zatarł, że mu się tak zgrabnie udało upomnieć o swoją krzywdę. W gromadzie wieśniaków lody nieufności topniały, szeptano między sobą z przekonaniem – „dobre panisko”! Wosiński pociągnął ze szklanicy jeden i drugi łyk muszkateli i znów zaczął, zwracając się do sołtysa i wieśniaków: – Owóż sobie to zapamiętajcie dobrze, że co Prusak, to nie Francuz. Tamten przyszedł was gnębić, podatki ciągnąć, dziesięcinę wybierać, rekruta chwytać, a wszędy przymus czynić... – Prawda! Prawda, wielmożny panie! – odezwały się pojedyncze głosy. – Ano widzicie! Francuz! Francuz właśnie idzie, aby was z tej pruskiej opresji wyzwolić!! Rozumiecie? Chłopi spojrzeli po sobie i milczeli. Szmul pospieszył się wmieszać: – Jaśnie wielmożny panie, co takie głupie parobki mogą wiedzieć! Ja im zaraz powiem! Słuchajcie, sołtysie, i wy, Kuba... Jaśnie wielmożny pan mówi, że wszystkie Prusaki będą wypędzone i z Grabówki, i z Brzeżnicy, i z Klepaczka, i z Janowa, i ze Starej Kuźnicy, może z całego świata! I tu wszystko będzie po dawnemu... Przyjdzie pewnie do nas sam pan Zaremba i wielmożny rotmistrz Grabowski, i porucznik Załuskowski... Już nie będziecie mieli ani jednego Prusaka, tylko same wielmożne konfederaty! – A... a... landrat?! – rzucił niepewnym głosem sołtys. – Landrat?! – powtórzył arendarz zaskoczony niespodziewanym pytaniem. – Landrat?... Landrat, un troszkę pojechał do Piotrkowa! Kapitan pokładał się ze śmiechu, słuchając wykrętnych odpowiedzi arendarza. Żyd, widząc dobry humor Wosińskiego, ciągnął dalej swój wykład: – Landrat to un jest osoba, to jest taka osoba, że musi być zawsze. Jemu się będzie podobało nazywać mandatariusz albo starosta, ale un ciągle będzie. To wy, Kuba, i wy, Kiciak, sobie pamiętajcie, że jak mieliście dać wymiar, to wy go dacie i te i raz, ale do was nie przyjdzie już po siano ani po owies, ani po krupy, ani po jajo Prusak – tylko przyjdzie wielmożny Francuz albo wielmożny konfederat! Jak się żołnierzowi zepsuje wóz albo złamie oś, albo zerwie postronek, albo lejca, albo przewróci się bryka, albo jemu się będzie chciało pić, albo jeść... albo mu będzie za zimno, albo za gorąco – to un także do was przyleci i da wam kwitek... ale to już nie będzie pruski żołnierz, tylko wielmożny Francuz!... Rozumiecie? W gromadzie powstał lekki szmer przykrego zdziwienia. Wosiński pobladł z gniewu i huknął surowo: – Słuchaj, ty przechero!!... Sprzykrzyło ci się po świętej ziemi chodzić, chcesz sobie, widzę, podyndać!... Ja cię tu zaraz nauczę rozumu! Flageolet! Sam tu!... Wachmistrz porwał się z miejsca i stanął, salutując przed Wosińskim i czekając rozkazu. Kapitan uniesiony gniewem, zapomniał był, że wachmistrz... nie rozumie po polsku i zakomenderował ostro: – Zabrać go natychmiast i pięć batów! – Mon capitaine? – zagadnął Flageolet nie ruszając się z miejsca. Wosiński spojrzał na twarz wachmistrza i zaklął z cicha. Arendarz tymczasem, przerażony rozkazem, jął szeptać błagalnie: – Jaśnie generale! Jaśnie oświecony panie! Czy ja chciałem obrazić... niech mnie... – Milcz! – uciął surowo kapitan, a orientując się w sytuacji, dodał łagodnie: – Za karę, żeś się poważył w podobny sposób do nich przemawiać, musisz na przeprosiny dać na głowę po kwaterce gorzałki... Nie ma przebaczenia! Sołtys! Bierzcie mu tam baryłkę!!... Arendarz chciał protestować – lecz Wosiński skinął na gromadę. Chłopi ruszyli za szynkwas, wytoczyli baryłkę i jęli się raczyć wódką. Szmul, a za nim Siapsiowa i ich dzieci uderzyli w lament. – A wyrzucić mi z karczmy te piszczały – nakazał kapitan. Gromada spełniła skwapliwie rozkaz Wosińskiego, żartując a zachęcając się do picia. Gwar w karczmie wzmagał się, pod karczmą również. Strzelcy, podjadłszy i podpiwszy nieco, baraszkowali sobie, śmiejąc się a nucąc żołnierskie piosenki. Ten i ów próbował nawiązać rozmowę z dziewczynami, które w ślad za chłopami zaległy już podjazd przed karczmą. Nie szczędzono sobie ani żartobliwych uwag, ani złośliwych docinków. – A to ci czarne niby smoki!... Jaki to żółty! Świergocą między sobą jak stare śmieciuchy! Trznadle! Kuse to, o rety! Kloce! Szczygły!... Nikt się tu nie obrażał, nikt nie srożył, jedni drugich nie rozumieli. Karczma buchała potokami światła i kłębami pary. Okrzyki a śmiechy stawały się coraz żywsze, coraz głośniejsze. Jeden kapitan stracił nagle humor. Myśl, że oto nie może się porozumieć ze swoją komendą jak należy, skwasiła go. Wosiński czuł, iż w danym razie musi się z góry wyrzec wszelkiej samodzielności w działaniu i że raczej stary wachmistrz, a nie on, jest w tej chwili dowódcą oddziału. Wprawdzie rozkaz otrzymany nie należał do trudnych ani zagmatwanych, atoli Wosińskiemu błąkała się była od dawna myśl, aby przy zdarzonej sposobności pokazać „białemu borsukowi”, co gwardia narodowa potrafi!... Zdawało mu się, że teraz właśnie okazja nadeszła, aż znalazł się szkopuł, o który wszystkie jego zamysły rozbić się muszą. Nawet mu marzyć nie wolno o urządzeniu jakiej zasadzki czy wyplataniu figla pruskiej pikiecie. Co gorsze, sam mógł się znaleźć w nie lada kłopocie. Spędzona placówka może z łatwością naprowadzić liczniejszy oddział nieprzyjaciela. A tu nie wiadomo, po jakiemu wydać rozkazy. Ech! Gdyby tak miał pod sobą choć tuzin jeden tych zuchów dawnych spod Szepetówki!... Ba, ba! Co tu począć? Co zrobić? No, siedzi tu, naprzeciwko niego, ta zasuszona mumia francuska i oczyma łypie! Niby kapitan w ciągu tygodniowego bez mała przebywania z Francuzami w szwadronie kilka wyrazów zdołał pochwycić, a kilku nauczył go Gotartowski, lecz co mu one mogły pomóc? Wosiński głowił się nad wynalezieniem sposobu wybrnięcia z sytuacji, a w końcu zdecydował się zarządzić próbną rewię. W tym celu nakazał chłopom naznosić łuczywa i oświetlić mocno placyk przed karczmą. Gdy rozkaz ten spełniono, kapitan dał znak wachmistrzowi i rzekł krótko: – Ŕ cheval!49 49 Ŕ c h e v a l ! (franc.) – Na koń! Za czym przyłożył rękę do ust i, naśladując głos trąbki, powtórzył kilkakrotnie: – Trata! Trata! Flageolet zrozumiał rozkaz. Wyszedł pośpiesznie z karczmy. Zakrzyknął. Rozległy się krótkie dźwięki trąbki i pluton ustawił się na szosie czwórkami. Wosiński wyszedł zadowolony, dosiadł podanego mu konia i jął objeżdżać powoli swoją komendę, namyślając się nad tym, w jaki sposób wprowadzić ją w ruch. Wreszcie dobył z determinacją pałasza i, machnąwszy nim energicznie, zakrzyknął: – Naprzód, marsz! Za plecami Wosińskiego, niby echo, rozległ się głos wachmistrza i pluton ruszył z miejsca. Ujechawszy kilkaset kroków, kapitan osadził konia, zawołał „stój!” i oddział stanął. Kapitan nabrał otuchy i pewności siebie. – Pojętne szelmy! – mruknął. – Tylko wolałbym, żeby się z nimi po ludzku można było rozmówić! Uspokojony nieco Wosiński zsiadł z konia i dał znak wachmistrzowi. Oddział poszedł za przykładem kapitana. Wosiński powrócił do karczmy z Flageoletem, a za nimi gromada podchmielonego chłopstwa, która była wyległa przypatrywać się żołnierzom. Kapitan dopił resztę muszkateli, przeciągnął się raz i drugi i rzekł znacząco do wachmistrza: – Dormir!50 Flageolet podniósł się, wyszedł do szeregowych i zarządził podesłanie ławy sianem dla kapitana. Chłopi, kłaniając się do ziemi a czapkując, zaczęli zwolna opuszczać karczmę. Wachmistrz zdwoił placówki. Wosiński zaczął układać się do snu. Głowa mu ciążyła, oczy zachodziły mgłą. Kiwnął się raz i drugi, senność skleiła mu powieki. Naraz za oknami karczmy powstał zgiełk i dziwny hałas. Kapitan oprzytomniał i chwycił za pistolet. Flageolet dobył pałasza. Drzwi się z trzaskiem otwarły, gromada strzelców wprowadziła do izby opierających się jeńców. Był to chłop olbrzymiego wzrostu a marsowego oblicza i gruba, przysadzista baba. Chłop targał sześciu wczepionymi w niego strzelcami i mruczał groźnie, baba wykrzykiwała głośno i lżyła trzymających ją żołnierzy, mieszając co chwila cudzoziemskie wyrazy. – Sacrebleu!51 – wołała baba. – Bodaj was pokurczyło! Cóż to sobie myślicie?! Mnie, markietankę pierwszej legii, pierwszego batalionu, za kark prowadzić... a chyba mnie zaleje, rakarze jesteście! Canailles!...52 – Jasia! – mruczał chłop zgrzytając zębami. – Rozpłaszczę którego!... – Czekajże!... Przecież ta hołota musi samopas nie chodzi! Może się tu znajdzie jaki oficer. Ady nie ciągnij, psiawiaro, bo ci ślepie wydrapię!... – Cicho, mamo! Cicho! – odezwał się jeden strzelec. – Słyszysz, stary! – ryknęła baba. – Ta pokraka mówi do mnie „mamo”! Jakem Muszyńska z domu, święty Antoni, nie opuszczaj mnie, bo już nie wytrzymam! – Milczeć! – wmieszał się kapitan. – Flageolet! Postronków! Ja was tu rozumu nauczę!... Baba pośmiała z oburzenia. – Cóż to sobie pan myśli?... Mnie, markietankę legii... Tfy! Różnych już Francuzów w życiu się napatrzyłam, ale takiej hołoty... – Odpowiadaj na pytanie jeden z drugą, bo kulą w łeb. – Kulą w łeb! Patrzcie no! Słyszysz, stary... osobliwość, zobaczymy!... Przecie mnie nie duście! Nom de Dieu!53 Jest was przecie regiment bez mała!... 50 D o r m i r! (franc.) – Spać! 51 S a c r e b l e u ! (franc.) – Do kroćset! Do kaduka! 52 C a n a i l l e s ! (franc.) – Kanalie! Hołota! 53 N o m d e D i e u ! (franc.) – Do pioruna! – Jasia! Nie gadaj! – upominał chłop, który, na widok oficerskiego munduru Wosińskiego, przestał był wyrywać się strzelcom. – Co nie mam gadać! – wrzeszczała baba. – U Prusaków jestem albo co?! Żeby mnie dziś, Muszyńską z domu, taki despekt spotykał, i od Francuzów! – Będziecie wy odpowiadali, do licha, na pytania?! – zakrzyknął Wosiński. – Chcecie, żeby wam gęby pozatykać!... Gadajcie, coście za jedni?! – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu – odparła dumnie baba. – A to mój stary niedołęga... – Maciej Żubr, podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii! – poprawił chłop. – Jakiej legii?! – rzucił surowo Wosiński nie rozumiejąc odpowiedzi. – Jakiej legii?! – przeciągnęła z pasją baba. – Słyszysz, stary?!... Jakiej legii!... Masz diable kaftan! Przez dziesięć lat nawycierałeś się kątów po całym świecie, z głoduś zdychał, a krew dał sobie toczyć....aż ci się pytają, z jakiej jesteś legii!! Z włoskiej, mości kapitanie, nie z tchórzowskiej ani piecuchowskiej, ani grabkowskiej! Wosiński zagryzł wargi. Mimo wyraźnego oporu jeńców i ich hardości zaczęli mu się coraz więcej podobać. Ozwał się więc łagodniej: – No, no! To się wyjaśni! Prawo wojenne! Każdy rad się wykręca... Jeżeliście służyli wojskowo, to powinniście znać prawo... – Prawo – według rozkazu! – szepnął Żubr i wyprężył się przed Wosińskim tak silnie, że trzymającego go za ramię strzelca podniósł do góry. – Juści, to się wie! – odrzekła uspokojona baba. – Myśmy też nie włóczęgi, nie szpiegi, a Prusaków sami obedrzeć ze skóry żeśmy radzi. Niechże więc pan kapitan od tych pijawek nas uwolni. Wosiński dał znak strzelcom, aby odstąpili Żubrów, i zagadnął: – Więc powiadajcie mi o sobie, skąd wracacie i dokąd jedziecie? – Gdzieżby? – zaczęła baba. – Będzie temu dwa tygodnie, jak wróciliśmy do kraju z naszym panem porucznikiem. Pan porucznik w drodze do Warszawy zajechał do domu i powiada: „Należy się wam odpoczynek, to u mnie się ostawajcie, dam sobie radę i bez was. A już siłaście się po świecie natułali”. Niesporo nam było się z panem porucznikiem rozstawać, ale że kości o wytchnienie gwałtowały, a w gospodarstwie na wsi robota się zawsze najdzie i na łaskawym chlebie siedzieć nie potrzeba... tedy ostaliśmy. Minął dzień, drugi, trzeci, porucznik zaraz dalej odjechał, w domu nas honorują i starsza pani, i paniątka, a już co starszy pan, to nam spokoju nie daje, aż człowiekowi język kołem staje w gębie od ciągłego pytlowania. Aż ci wspominam sobie, jako, będzie temu lat parę, gdyśmy nad Adygą w ciężkich byli opałach, ślubowałam, że jeżeli z moim starym do kraju powrócę, to pielgrzymkę do Częstochowy odbędę. Uprosiliśmy się więc na urlop i poszliśmy, bo to i spod Rawy niedaleczko. Wczoraj właśnie, gdyśmy nadciągnęli na Jasną Górę, Prusaków do klasztoru naszło jak mrowia, a powiadali nam, że cesarz już, już nadchodzi i że lada chwila zaprą bramy klasztorne, bo się będą Prusacy bronili. Myślę sobie, źle jest!... Bo to i wstyd byłoby człekowi siedzieć u Prusaków w pułapce, no i dla duszy niewielka pociecha. W tej bo ciżbie Najświętsza Panienka snadnie mogłaby nas za Niemców czy lutrów poczytać!... Odmówiliśmy więc pacierze i wydychawszy się trochę, ruszyliśmy na noc z powrotem, do lepszych czasów dłuższe modlitwy odkładając... Idziemy, a tu naprzeciw nas Prusacy pędzą... przycupnęliśmy pod krzakiem, broni żadnej nie mając... minęliśmy ich szczęśliwie. Idziemy dalej, idziemy... aż tu nas te pijawki opadły. Myślałam z początku – Niemcy... ale ci parlefransują!... Mówię do nich bon soir!54 Krzyczę: Vive l’empereur! Vive la France!55 Gdzie tam!... Narobili hałasu – opadli nas i tu przynieśli... To i cała szczera prawda. 54 B o n s o i r! (franc.) – Dobry wieczór! 55 V i v e 1’e m p e r e u r ! V i v e l a F r a n ce ! (franc.) – Niech żyje cesarz! Niech – Hm! A cóż to za porucznik?... – Któż by! Imć pan Florian Gotartowski! – Gotartowski?! – Nie kto inny. Pisanie od generała Dąbrowskiego wiózł do Berlina, a teraz, Bóg wie, gdzie się drogie nasze panisko podziewa!... Wosiński porwał się z miejsca. – A czegożeście mi, do licha, tego od razu nie powiedzieli? Gotartowski! Gotartowski! Hej, Żydzie! Dawaj no tu muszkateli, a żywo!... I trzy kubki! Bodajże was! Toć przed dwoma godzinami rozstaliśmy się z kapitanem. – Z porucznikiem! – poprawiła baba. – Właśnie że szlify kapitańskie dostał. – I... i... jest tutaj?!... – Za parę dni się zjedziemy. – Stary, słyszysz?!... Nasz porucznik szlify kapitańskie dostał... no i podwójne obszlegi, a i przy szabli temblak złoty!... Jezu! Jakże on musi wyglądać! Uważasz, niedołęgo! Kapitańskie szlify!... Gdzież on jest? Paniątko moje!... Słyszysz, stary?! – Nie... gadaj, Jasia! – mruknął Żubr ocierając rękawem łzę. Żyd podstawił baryłkę muszkateli i nalał kubki. Wosiński się rozochocił znowu. – Et! Co tam! Wytarmosili was! Niech wam będzie na zdrowie! Widzę, żeście porządni ludziska! W wasze ręce! Pijcie, Żubr! A i wy się nie wzdragajcie! Na przeprosiny! – Ha! Wzdragać to ja się nie będę! – rzekła z przekonaniem baba sięgając po kubek. – Tylko ty, stary, folguj i do kubka mi się nie przylepiaj zanadto! Pięście silne, ale co głowa, to wiechetek, od lada czego kiwnie mu się!... Zdrowie naszego porucznika! Strzelcy, widząc dobrą komitywę, jaka zapanowała pomiędzy jeńcami a Wosińskim, ustąpili na bok. Chłopi, zwabieni tumultem, znów napłynęli do karczmy, obracając się śmielej, raźniej. Żubrowa nabrała fantazji i humoru, jęła opowiadać kapitanowi o Częstochowie. – Co się tam dzieje, panie kapitanie, to powiedzieć trudno! Prusaków nalazło się z betami, bachorami, wozami, że na mury się dostać nie można... Sposobią się do odparcia oblężenia. Zataczają działa, czyszczą broń, a zgiełku, a krzyków co niemiara!... Starszyzna pruska jest – a jakże!... Sam generał Wagerfeld dowodzi, i sztabu pełno, i różnych oficjerów. Ale co właśnie pedała mi furtianowa, niby matka braciszka klasztornego, jako silnego stracha mają Niemcy, bo jak ktoś tam, będzie temu trzy dni, obaczywszy z daleka pruskich huzarów, krzyknął: „Francuzy!” – to się takie zrobiło zamieszanie... – Stary! A odczepisz się ty od muszkateli!... – że lada podjazd mógłby całej fortecy dobyć! – Lada podjazd, mówicie?! – A pewnie, panie kapitanie, albo to raz na taką komendę poglądałam!... Jenszy żołnierz póty coś znaczy, póki go tchórz nie obleci. Mało to się napatrzyłam! Ile razy!... I to nie byle kto, ale stare grenadiery od jednego naszego okrzyku broń rzucali i w nogi!... Ani czasem wystrzelić ,nie było czasu... Kurz się zrywa przed nami. Myślimy, idą do ataku, a oni karabiny na ziemię albo pod pachę i w nogi. – Ba, ba! Częstochowa siła może wytrzymać. – Co prawda, to prawda! Mury nie lada!... Dlaboga! Maciej! A nie zalewajże się... Oddaj no lepiej kubek! Nie bój się! Nie wyleję za kołnierz! Przednia muszkatela! Co ja to miałam pedzieć?! Aha! Otóż gdyby tak garstka zuchów się znalazła, to przy pomocy Najświętszej Panienki, kto wie, nie daliby się lada komu!... Lecz Prusacy!... Niby to debatują nad obroną, a za lada wystrzałem poddać się gotowi!... Nie dziw, bo siedzą, co prawda, wzięci we dwa ognie. – Jakże to?! żyje Francja! – Ano, tu mogą ich zaatakować Francuzi, a tu przecież Święci Pańscy pewno już długo nie ścierpła, aby im luter się panoszył, a miejsce, cudami słynące, postponował56!... Hę!... Panie kapitanie, jakem Muszyńska z domu, żeby tak batalionik! Na co? Dwie kompanie, jedna kompania!... Już bym nie wytrzymała!... Wosiński pokręcił głową, choć mu ta myśl dziwnie do gustu przypadła. Żubrowa pociągnęła muszkateli i dokończyła z przekonaniem: – Niech mnie pierwsza kula nie minie, poszłabym! Albo to nie znalazłabym pomocy? Mało, bodaj tu, we wsi, chłopów? Może by nie poszli? Co to, heretyki są jakie, kacerze, żeby Najświętszej Panience odmawiać mieli odsieczy? Prawda, stary?! – Nie gadaj, Jasia! – ozwał się Żubr spoglądając melancholijnie na odebrany mu kubek z muszkatelą. Wosińskiego uderzyły słowa baby. – Dobrze mówicie, Żubrowa! – zawołał. – Hej! Gromada! Sam tu do mnie! Sołtysie! Słyszeliście, co wam ta kobiecina tu powiedziała?!... – Słyszeliśmy! – odpowiedzieli chórem chłopi. – A miłujecież naszą Częstochowską Panienkę a Orędowniczkę?! – Miłujemy! – Patrzcie więc, jaki ją to dyshonor a pohańbienie spotyka. Prusacy w miejscu świętym!... – Prawda, wielmożny panie! – ozwał się stary sołtys. – Człekowi aż się serce kraje na ten przykład! Ojcowie paulini dość się nawyrzekać nie mogą. Ofiary a wota im zagrabili i do wywiezienia już przygotowali... Kary na nich nie ma albo co?!... – Nie ma kary? Owóż i będzie! Dalej, chłopcy! Zbierać się w gromadę, pójdziemy klasztoru dobywać!... Żywo łapcie za drągi, za luśnie, kosy a widły – pójdziemy wszyscy... My im pokażemy!... Wieśniacy zafrasowali się, ten i ów drapał się w głowę a na drzwi poglądał... Żubrowa skoczyła do nich, nie mogąc ścierpieć tej obojętności. – A wy, psiekrwie! Wy się jeszcze namyślacie! To ja, słaba kobieta, pierwsza za kłonicę chwycę i pójdę! Pójdę, jakem Muszyńska z domu!... Mało to się każdy z was co dzień naskomle, naprzymawia Najświętszej Panience to o zdrowie, to o urodzaj, to o deszcz, o pogodę, o ratunek w lada potrzebie... a teraz taka wdzięczność?... Zdaje się wam, że to wam nie będzie policzone! Ruszajcie, capy jedne... dalej, pod Częstochowę! Żywo się zbierać!... Słowa Żubrowej sprawiły skutek piorunujący. Gromada chłopów zaszemrała, drgnęła, niby ze snu zbudzona, i nagle huknęła całą piersią: – Pod Częstochowę!... Wosiński wydał natychmiast stosowne rozkazy. Godzina nie upłynęła, a przed karczmą stały kupy chłopstwa z siekierami, drągami, kosami, podzielone na małe gromady. Wosiński w ostatniej chwili przypomniał sobie Ślązaka, którego był pojmał, a który leżał związany pod strażą, i kazał go przyprowadzić do siebie. – Słuchaj, trutniu – rzekł doń, marszcząc brwi groźnie. – Za to, żeś broń rzucił, puszczam cię wolno!... Idź, wracaj do swoich, do Częstochowy! Chciałem cię powiesić, ale zaniechałem zamiaru, bo mi szkoda postronka... na nim będzie wisiał twój generał... ten... Wagenfeld! Rozumiesz?!... – Jawohl!57 – szepnął Ślązak. – Milcz i słuchaj! Powiesz swemu generałowi, że cała armia francuska idzie na Częstochowę i że jeżeli jej nie podda i nie padnie mi do nóg, będzie wisiał... posiekany na drobne kawałki! Teraz uciekaj, a śpiesz się, bo jak cię drugi raz chwycę, to po harapie... Stój jeszcze! Widziałeś, nicponiu, cesarza Napoliona?... Gadaj!... 56 P o s t p o n o w a ł – lekceważył. 57 J a w o h l ! (niem.) – Tak jest! Ślązak zatrząsł się, rzucił okiem na groźnie zmarszczoną twarz Wosińskiego, na marsowe twarze otaczających go strzelców, na tłum chłopstwa i zgiął się do kolan kapitanowi, bełkocząc: – Widziałem!... Excellence!58... – To dobrze! Uciekaj teraz!... Ślązakowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, porwał się z miejsca i pomknął drogą ku Częstochowie. Wosiński nakazał, przed ruszeniem, karczmarza z rodziną w lamusie u sołtysa zamknąć, ile że był go podejrzewał o konszachty z Prusakami. W kilka chwil później rozległy się dźwięki trąbki i pochód ruszył przy świetle licznych pochodni. Naprzód jechało czterech strzelców, badając okolicę, o kilkaset kroków za nimi szła kupa co sprawniejszych a młodszych parobczaków, mając na czele Żubra i Żubrową na małych, krępych konikach chłopskich, za nimi dopiero jechał Wosiński ze strzelcami, mając za sobą drugą gromadę chłopstwa pod sołtysem. Czterech strzelców zamykało szyk bojowy oddziału. Dziwny i fantastyczny był to pochód. Noc czarna, smutna okrywa kraj cały, chłonąc w głębi swej nawet cienie drzew, kontury chat wieśniaczych i faliste linie pagórków. Noc była nieprzenikniona, dżdżysta, przepastna, listopadowa noc. Lasy i pola, góry i doliny, sioła i miasteczka, niebo i ziemia zlewały się z sobą w jakiś wielki, nieobjęty całun, kir. Naraz na drodze ku Częstochowie ukazała się długa wstęga pochodni, w blaskach których mieniły się ostrza siekier i kos, bieliły świty chłopskie, lśniły chusty dążących za oddziałem bab. Pochód szedł w milczeniu, niby procesja żałobna. Naraz z piersi wieśniaków zerwały się słowa antyfony: Pod Twoją obronę uciekamy się... Zerwały się, uderzyły w niebiosy i popłynęły w dal niezmierzoną. Antyfona chwilami milkła, przechodząc w jakiś szept żałosny, pełen skargi, łez, bólów i trosk. Zdało się, że na ten szept ludu całe wieki gorzkiej na własnej ziemi niewoli się składały, To znów antyfona na falach szeptu rosła, potężniała i przechodziła w groźną pieśń, brzmiącą jak odgłos gromu, jak zapowiedź burzy – tyle w niej było świadomości, siły, tyle wiary, tyle bezgranicznego poddania się wyrokom Bożym, tyle ufności w niezawodne orędownictwo Świętej Rodzicielki, że zdało się, iż od jednego głosu padną wrzeciądze i zapory, a pruskie skamienieją żołdaki. Strzelcy francuscy z podziwieniem a skupieniem wsłuchiwali się w szmer i akordy pieśni. Nie rozumieli słów, lecz odczuwali je, odgadywali. W tylnej straży strzelcy wszczęli między sobą ukradkową rozmowę. – Śpiewają! – zauważył jeden. – Flaki można by człowiekowi wypruć taką pieśnią! – dodał drugi. – Anim myślał. Półdziko to wygląda. Zbiedzone, odarte! – ozwał się trzeci i spojrzał na czwartego, który jechał z głową zwieszoną, zasłuchany w dźwięki antyfony, rozmarzony może myślą o chacie rodzicielskiej, o ziemi ojczystej, o Bogu – i ozwał się znienacka: – Chciałbym wiedzieć, co oni właściwie śpiewają?!... – Co śpiewają – odrzekł czwarty strzelec, jakby budząc się ze snu – Patrz na nich!... Niezawodnie to ich Marsylianka! A tymczasem już do bram Częstochowy doleciały słowa: Módl się za nami. Święta Boża Rodzicielko... Generał Wagenfeld wystrzałem armatnim obwieścił zbliżanie się nieprzyjaciela. 58 E x c e l l e n c e ! (franc.) – Ekscelencjo! VII Częstochowa czuwała. W refektarzu klasztornym starszyzna pruska zebrała się na naradę, pobrzękując butnie ostrogami a trzaskając szablami. Stary generał Wagenfeld, mając obok siebie młodszego swego kolegę, Millera – zagaił zebranie. Wieści były niepomyślne. Armia francuska zbliża się, podchodzi, ludność miejscowa chwyta za broń. Lada chwila należy się spodziewać starcia. Gubernator Köhler zaleca rozwagę i ostrożność, nadto spodziewa się, że Częstochowa zdoła powstrzymać nawałnicę i da czas pruskim wojskom do zebrania się na brzegach Wisły. Forteca, choć naruszona mocno zębem czasu, powinna oblężenie wytrzymać. Wagenfeld umilkł, za czym przemawiali kolejno generał von Miller, pułkownicy Freiburg i Avisfort, powtarzając mniej więcej słowa dowódcy. Od pułkowników przeszedł głos na rotmistrza, dwóch kapitanów, poruczników wreszcie. I cisza głęboka zapadła. Członkowie rady wojennej zapadli w jakieś jednomyślne, wspólne a głuche milczenie. Każdy z nich jakby miał wielki ciężar na piersi, który go łamał, cisnął, a którego bał się wyznać, bał odkryć, bał wypowiedzieć. Zdawało się, że każdy tu inaczej czuje, co innego zamierza, czym innym jest zajęty, a w łukach izby klasztornej rozbrzmiewają puste, czcze wyrazy i giną, rozpływają się w ponurym świetle łojowych świec. Po długiej pauzie generał von Miller ozwał się dosyć niepewnym głosem: – Musimy coś jeszcze postanowić... z tymi... z tymi zakonnikami... – Prawda! – przyznał Wagenfeld i umilkł. Oficerowie spojrzeli po sobie, niby oddając sobie wzajem pierwszeństwo słowa. Wagenfeld zachmurzył się, a chcąc dodać bodźca rozprawom, rzucił rozkazująco: – Rotmistrz von Kasten niech wyrazi swoje zdanie. Rotmistrz drgnął, potarł czoło i zaczął z cicha: – Zakonnicy? Bodajby ich tu wcale nie było... to złe duchy tej warowni. Zdrady można się od nich każdej chwili spodziewać!... Te... te ich opowieści, te bajdy, które wpajają w służbę... w naszych nawet żołnierzy... mogą nam zdemoralizować załogę. Na takie matactwo trzeba znaleźć sposób. Proponuję ich osadzić w lochach, zamknąć, zamurować, a w razie potrzeby – w pień wyciąć. Rotmistrz zwolna się zapalał, głos jego przechodził w chrapliwy szept, ziejący nienawiścią – w oczach roztliły mu się ponure ognie, ręce ku przodowi wyciągnął, jakby chciał gryzącą zmorę zdusić, zdławić. Wzruszenie rotmistrza udzieliło się w jednej chwili zebranym. Czoła okryły się zmarszczkami, zacisnęły szczęki, oblicza pobladły, w sinawe strojąc się wypieki, z ócz trysnęły błyskawice zemsty. Zemsty za ten spokój pogardliwy, okazywany im przez zakonników, za tę wiarę, która nigdy nie dała im zadrżeć z trwogi, za to zapamiętanie, za te śpiewy, które drażniły pruskich oficerów, za te światła w kościele, za te nabożeństwa. Rotmistrz von Kasten odsapnął ciężko i zaczął gwałtownie: – Tak, wyciąć ich w pień!... To nasz jedyny ratunek. Inaczej przyjdzie nam zginąć albo... albo poddać się nieprzyjacielowi. Raz przynajmniej trzeba już zburzyć to gniazdo szerszeni. Takie jest moje zdanie... bo ja ich ścierpieć nie mogę!... Ja pozwalam sobie dziwić się dobroci najjaśniejszego Fryderyka, że... zezwolił na utrzymanie ich na miejscu. – Jestem tego samego zdania! – podchwycił gorączkowo pułkownik Freiburg. – Gotów jestem walczyć zawsze do upadłego, krew przelać, gdy zajdzie tego potrzeba... ale... nie... z takim wrogiem. Za nic tu ręczyć nie można!... Udają posłuszeństwo, pokorę... a kto wie, czy nie utrzymują stosunków z nieprzyjacielem. Między żołnierzami jest wielu katolików. To propaganda jezuicka!... Zdemoralizują nam wojsko!... – To uniemożliwia obronę! – wtrącił generał von Miller. – Grozi wzięciem we dwa ognie! – wmieszał się pułkownik Avisfort. – Kto wie, czy paulini nie mają jakiego podziemnego korytarza. Ani się spostrzeżemy, jak nam tu w okopy i fosy wprowadzą powstańców czy francuską armię. Trzeba Częstochowę oczyścić co prędzej. Przede wszystkim wypędzić tę całą hołotę, która się licho wie po co kręci około zakonników, a potem... i na nich samych sposób znaleźć. Wagenfeld milczał. Czoło tarł niespokojnie i wahał się z wypowiedzeniem ostatecznego słowa. Rozumiał dobrze, że i von Kasten, i obydwaj pułkownicy, i Miller mają rację, że mówią tak, jak on sam myśli... że... gdyby nie ci paulini... to obrona Częstochowy w nim samym nie budziłaby trwogi, grozy, tego dziwnego lęku, któremu się ostać nie mógł. Ich trzeba rozumu nauczyć... ich trzeba się pozbyć!...Ale jak?! Wagenfeld nie wątpił o tym, że oni... gotowi są pójść pod miecz bez słowa skargi, bez jęku, bez oporu... i tego się bał. Ta ich bezsilność, ta ufność bijąca z ich twarzy obezwładniała pruskiego generała... Członkowie rady wojennej długo czekali. Wagenfeld przemógł się i, klasnąwszy w ręce, rzekł do stojącego u drzwi ordynansa: – Zawołać tu przeora paulinów! Ordynans wyszedł. Nastała długa pauza, zanim we drzwiach refektarza ukazała się wysmukła postać starca spowitego białym habitem. Oczy pruskich oficerów utkwiły swe ognie w zakonniku i odwróciły się. Wagenfeld ozwał się surowo: – Kazałem wezwać przeora. – Tak jest – odrzekł mnich głosem spokojnym a poważnie brzmiącym. – Przeor stawić się nie może, odprawia bowiem wieczorne pacierze. Wagenfeld rzucił się rozdrażniony na krześle. – Cóż to?!... Opór! Kto waży się nie słuchać moich rozkazów?! Ja was nauczę! Nie wiecie, kto tu ma władzę?!... – Wiemy, generale – ozwał się mnich. – Bóg!... – Cha, cha! – wybuchnął nagle Miller – Można się z nimi dogadać!... Wagenfeld zagryzł wargi i syknął przez zęby: – Ja was proszę, abyście mi tu kazań nie prawili. Zachowajcie sobie ewangelię dla siebie!... Bo ja wam pokażę, jak się odpowiada pruskiemu oficerowi. Dosyć tego!... Potrzebny mi jest przeor. Chcę mu powiedzieć, co rada postanawia z wami uczynić... i jakich chce wam udzielić ostrzeżeń. Wołać przeora! Marsz! Zakonnik nie ruszał się z miejsca. Wzrok jasny, pogodny zwrócił na Wagenfelda i rzekł cicho: – Przeor teraz przybyć nie może. Lecz proszę, mówcie, panie generale, ja mu słowa wasze powtórzę. – Więc bunt?... Dobrze!... Daję wam pół godziny czasu na zebranie się przed odwachem... tam was okują i zostaniecie osadzeni w lochu!... Nadto, z góry wam zapowiadam, że kto by się opierał, na kogo bodaj cień podejrzenia padnie, że ma z nieprzyjacielem konszachty, ten będzie wisiał!... Każę takiego poćwiartować! Pójdziecie do lochu! Na chleb i wodę! My tu nie potrzebujemy waszych błogosławieństw! Rozumiecie?! Tam dla was miejsce! Zakonnik słuchał nieporuszenie. Ani jeden muskuł w twarzy jego nie drgnął. Gdy Wagenfeld skończył, dając znak ordynansowi, aby wyprowadził mnicha, ten nagle zafrasował się czegoś i, odpychając z lekka żołdaka, rzekł z prostotą: – A kościół? Wagenfeld pobladł – niespodziewane to pytanie wzburzyło go. – Słuchaj!... Szczurze klasztorny!... Nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości! Kościół! W waszym kościele my sami będziemy odprawiali nabożeństwa!... Precz z nim!... Ordynans chwycił za ramię zakonnika i wypchnął go za drzwi. Oficerowie wybuchnęli śmiechem szyderczym. – Znakomicie było powiedziane! – zauważył generał von Miller. – Świetnie! Doskonale! Inaczej z nimi nie można! – rozległy się pojedyncze głosy. – On mi śmie o Bogu mówić! – burzył się Wagenfeld. – Wstrętne stworzenia! Dobrze, że nam tu o cudzie jakim nie opowiedział. Niech sobie siedzą pod kluczem. Pan, pułkowniku Freiburg, zajmiesz się nimi. Kompanię piechoty pod broń i przeprowadzić ich! Niechże pan tylko uważa, aby loch nie miał drugiego wyjścia. Pod drzwiami postawić im straże. W razie czego, niech strzelają prosto w łeb! Tak, tak, zaraz się lżej odetchnie. Tu inaczej nie można. Tacy to gorsi od nieprzyjaciela!... Wierzcie mi, panowie, z ochotą poszedłbym dalej i nie pożałowałbym im ołowiu... atoli muszę wyrzec się tej myśli, chociaż prawo wojenne upoważnia mnie do zwoływania sądu polowego. Właściwie nie wiadomo jeszcze, jaki obrót wziąć mogą losy wojny. Wagenfeld chciał dłużej jeszcze perorować, lecz niespodziewane zjawienie się służbowego oficera przerwało mu wątek myśli. – Co tam takiego? – zagadnął niechętnie Wagenfeld. – Pikieta nasza pod Grabówką starła się z przednią strażą armii nieprzyjacielskiej!... Wachmistrz z jednym żołnierzem uszli – drugi żołnierz przepadł!... Wagenfeld powstał z miejsca, a za jego przykładem inni oficerowie. – Panowie! Na stanowiska! Zdwoić straże. Kto wie, co nocy dzisiejszej wypadnie. Pułkowniku Freiburg, proszę, bez ociągania, skończyć z mnichami... a pan, panie Avisfort, zajmiesz się oczyszczeniem podwórza klasztornego. Kto zbyteczny, wypędzić za bramy, musimy być sami!... Raz trzeba uporać się z tym bezładem!... Oficerowie skłonili się dowódcy i wyszli. W refektarzu pozostał tylko Wagenfeld z Millerem. Stary komendant Częstochowy znów się zasępił i, jakby odpowiadając samemu sobie, ozwał się: – Krótko mówiąc, czeka nas tęga przeprawa. – Niezawodnie! – przyznał Miller. – Oby tylko wszystko na co się zdało. – Naturalnie!... Eh!... Wierz mi, kolego, wiele, wiele bym dał za to, żeby być w szczerym polu. Tam przynajmniej ma się ruch!... Wiem, że mogę pójść i tu, i ówdzie. Ta cała wojna w ogóle mi się nie podoba. – Ani mnie. – Z tym wściekłym Napoleonem lepiej było nie zaczynać. To zwierz!... Dziki, drapieżny!... A my nawet planu nie mamy. Przyznaj, kolego!... Nasz generalissimus chyba się przerachował. Pozostawia nas z dwudziestoma armatami... z tymi czterema szwadronami jazdy i tysiącem piechurów... Na co?... Lubeka nie mogła dać rady z tak wielką załogą, Gdańsk się chwieje... Wagenfeld strzepnął rozpaczliwie rękoma i jął szykować sobie lulkę. Miller poszedł za jego przykładem. – Roketty, zdaje się, nie odpowiedział nawet na ostatni raport kolegi? – zauważył po chwili Miller. Wagenfeld splunął ze złością. – Mój kolego, tu nie ma co ukrywać!... Czy odpowiedział? Odpowiedział, ale tak, że jeszcze kiedyś zda mi z tego rachunek... po prostu... dał mi do zrozumienia, że żołnierz powinien spełniać przede wszystkim rozkazy, a nie wdawać się w rozprawy i żeby miał tę pewność nawet, że ani jeden z załogi Częstochowy z życiem nie ujdzie – to postanowienia nie zmieni. – Bo jego tu nie ma! – zauważył sarkastycznie Miller. – Ba! Kurier ostatni zapewniał, że załoga warszawska jest przygotowana najzupełniej do przeprawy przez Wisłę... Głupia sytuacja!... Wagenfeld urwał nagle. Tuż za oknami rozległ się przeciągły śpiew. Miller skoczył do okna i zadrżał na widok obrazu, który się oczom jego przedstawił. Przez podwórzec klasztorny ciągnął sznur mnichów z zapalonymi świecami, z przeorem pośrodku, niosącym pod baldachimem monstrancję. Paulinów otaczali dragoni z dobytymi pałaszami. Pochód zakręcał około kościoła i nikł powoli w rozwartych drzwiach lochu. Wagenfeld poszedł za Millerem do okna i wybuchnął gniewem: – Ten von Kasten zwariował!... Jakąś procesję pozwolił im urządzić!... Patrz, kolego, idą sobie, jakby odprawiać jakieś nabożeństwo. To nie do darowania. Najwyraźniej... honorowa eskorta!... – Co za arogancki spokój w tych ascetycznych twarzach! Co za pewność siebie!... – Ja ich złamię! – zagroził z wściekłością Wagenfeld i klasnął na ordynansa. – Zawołać mi porucznika von Wessendorf. Ordynans wyszedł, a po chwili zjawił się w refektarzu spasiony, krępy, barczysty porucznik. – Generał raczył mnie wezwać? – Jesteś mi pan potrzebny! Przede wszystkim obejmiesz ogólny nadzór nad tymi... mnichami... Możesz się naturalnie nie śpieszyć z wydawaniem im racji... bo gdyby którego zabrakło... to nic nie szkodzi!... Rozumiesz mnie? Małe oczki Wessendorfa błysnęły złowrogo. – Rozumiem, generale. – Nadto, wybierz kilku ze sprytniejszych i obszukaj cele klasztorne mnichów!... Szyję daję za to, że mają gdzieś jeszcze ukryte pieniądze! A kościół każ zatarasować tymczasem. Porucznik wyszedł. Wagenfeld padł ociężale na krzesło. – Jestem zmordowany, zmęczony! – Duszno tutaj!... Może kolega wyszedłby razem? – Masz słuszność! Chodźmy. Generałowie przypasali pałasze i wyszli na podwórzec klasztorny. Zgiełk i tumult panował tu nie do opisania. Wieść o zbliżaniu się armii Napoleona wypłoszyła ze wszystkich zakątków kraju pachołków i wiernych poddanych króla Fryderyka. Kto z Prusaków lub sług pruskich mógł, ratował się ucieczką. Każdy dążył, gdzie tylko zdało mu się, że może być zabezpieczony od armii nieprzyjaciela, a bardziej od odwetu za dziesięciolecie bezprawia i gwałtów. Dla wielu Częstochowa, jako miejsce obronne i obsadzone pruską załogą, wydała się najlepszym czy najbliższym schroniskiem. Wagenfeld z Millerem, chcąc uniknąć zetknięcia z tłumem, zawrócili na mury, w dalszym ciągu utyskując na zarządzenia generała Roketty. Tu dopadł ich rotmistrz von Kasten. – Generale!... Francuzi o cztery wiorsty od Częstochowy! Otaczają nas! Wagenfeld zaklął z cicha. – Diabeł nie człowiek! Skądże ta wiadomość?! – Żołnierz, który został pochwycony przez Francuzów pod Grabówką, powrócił... Wypuścili go sami, aby nam zwiastował, że za godzinę, za dwie przypuszczą szturm... Ze Stradomia i Wyczerp również placówki już powróciły!... Napoleon sam jest przy armii... – Jest Bonaparte?!... – Żołnierz przysięga, iż go widział na własne oczy! – Bonaparte! Napoleon! Tu! Słyszysz, kolego?! – Piekielne zwierzę! – przytwierdził zaniepokojony Miller. – Otrzymam jakie rozkazy, generale?! – Co za rozkazy?! – oburknął się Wagenfeld. – Przygotowania do odparcia szturmu zlustrować i czekać... Ale ładnieś się pan załatwił z paulinami! – Generale? – Dosyć! Opatrzyć bramę! Przygotować lonty. Skóry wołowe namoczone mieć w pogotowiu. Rezerwa niech stanie pod bronią. Rotmistrz odszedł. Wagenfeld spojrzał przeciągle na Millera. – I co teraz?! – Ha! No, teraz przyjdzie nam pewno znieść wszystkie skutki rozporządzeń Roketty’ego i Pletza... – To są wyraźne drwiny. Tam, pod Jeną, taka wielka armia nie mogła się ostać... Bierz licho! Niech się dzieje, co chce! Niech kolega rzuci okiem na wały. Ja tymczasem tu zostanę. W Grabówce są, więc powinni by nadciągnąć z tej strony. Po skończonym obchodzie proszę do mnie. Miller odszedł, a Wagenfeld wspiął się powoli na okop i stanął na murze. Ciemność otaczała Częstochowę. Pod odwachem rozległy się krótkie, ucinkowe dźwięki bębnów. Rezerwa piechoty stanęła pod bramą w pogotowiu. Tu i owdzie na murach, niby błędne ogniki, gorzały zapalone lonty. Gefrajterzy, postukując halabardami, znaczyli obchód nieustanny szeregów. Poza nimi oficerowie kupili się w gromadki i szeptali między sobą. Wagenfeld zatopił wzrok w czarne horyzonty. Dobył lunety. Nic! Hen, tam, daleko migotało światełko w chacie kmiecia, bliżej świeciły się okna kościoła świętej Barbary. Opodal znów jakieś blaski znaczyły nędzne lepianki i domostwa Starej Częstochowy... a zresztą noc, noc czarna i cisza. Aż się Wagenfeld zadziwił. Napoleon był tuż... o kilka wiorst ledwie, a nic jego obecności nie wskazywało. Pewno zajęty marszem flankowym, chce najpierw otoczyć, a później zacisnąć pierścień i zgnieść!... Czai się ten rozbójnik, aby napaść tym pewniej, tym lepiej dosięgnąć. Starego generała ogarnął niepokój i zniechęcenie. – Co to za wojna! Szkoda tylko ludzi i prochu. Młody Fryc porwał się z motyką na słońce... i nawet przyzwoitego pokoju podpisać mu nie pozwalają!... Donnerwetter!59 Im dłużej zastanawiał się Wagenfeld nad swoim obecnym położeniem, tym go większa złość i gorycz ogarniała. Co on tu poradzi, co znaczy jego opór?... Chyba rozwścieczy nieprzyjaciela... rozbestwi go i haniebniejsze warunki kapitulacji sprowadzi! Tu przyszedł Wagenfeldowi na myśl paragraf dwieście osiemnasty ustawy o służbie polowej... „Każdy komendant – mówi paragraf – który by oddał twierdzę, nie zmusiwszy nieprzyjaciela do przejścia przez wszystkie roboty oblężnicze i przed odparciem przynajmniej jednego szturmu, przez przystępny wyłom do głównego obwodu twierdzy – karany jest śmiercią!” Lepiej niekiedy być porucznikiem! Zresztą, niech się co chce dzieje... Czy tak, czy owak, musi się to skończyć! Byleby już raz nadeszli... Wagenfeld rzucił okiem w dal i jakby na słowa jego trysnął snop świateł... i rozwinął się w długą, wężowatą wstęgę. Równocześnie prawie rozległy się dźwięki jakiejś pieśni uroczystej, triumfalnej, przejmującej. Wagenfeld jął nadsłuchiwać. Naraz zatrząsł się całym ciałem. Niby echo tamtej pieśni tuż za plecami posłyszał chór głosów rzewnych, smutnych a głębokich. Odwrócił się za siebie. Kościół jasnogórski bił potokami światła i rozbrzmiewał pieśnią na cześć swej Opiekunki i Obronicielki. 59 D o n n e r w e t t e r ! (niem.) – Do pioruna! Pruski generał uląkł się. Pot zimny wystąpił mu na czoło. Śniło mu się, czy marzyło? Paulini zamknięci, wtrąceni do lochu... a w kościele brzmiały organy, a chór się wzmagał i potężniał... Oczy Wagenfelda znów zwróciły się mimowolnie ku horyzontom, a tam na wzgórzach już nie pochodnie, ale mnożyły się ogniska, otaczając wieńcem płomieni całą Jasną Górę. Wagenfeld skoczył ku pierwszej armacie, zakomenderował: Feuer!60 Huk wstrząsnął falami powietrza, zadrżały stare mury, głośnym chrobotem odłamów cegieł witając dobrze im znane dźwięki... Im nie nowina!... Wagenfeld spojrzał przez lunetę. Wszelkie wątpliwości ustały. Przy ogniskach najwyraźniej uwijała się konnica francuska, tu i owdzie widać było wysokie kity u czapek starej gwardii. Francuzi snadź rozkładali się dopiero obozem, bo coraz to ognisk przybywało. Jeszcze chwila, a wzgórza zabłysły setkami świateł, znacząc na niebie wielką łunę, pośród której niby plama czarna zarysowało się położenie Częstochowy. Wystrzały pruskiej artylerii umilkły. Wagenfeld stał nieruchomy, bezwładny. Co bo te kilkanaście dział, co te mury znaczyły wobec tego morza wojska?! Do rana może śladu nie będzie z tego... kurnika!... Wśród chwilowej ciszy u stóp wzgórza rozległy się dźwięki trąbki. – Jedzie parlamentarz, generale! – zaraportował pułkownik Freiburg. – Wpuścić go! W refektarzu zebrała się znów rada wojenna. Wagenfeld przedłożył jej przywiezione przez parlamentarza pismo odręczne wodza francuskiego, brzmiące dość lakonicznie: W imieniu Najjaśniejszego Cesarza, marszałek głównej armii, graf d’0stoja Voschin wzywa imć generała komenderującego załogą Częstochowy, aby w ciągu dwóch godzin poddał się, broń i amunicję wydał. W przeciwnym bowiem razie nakazanym zostanie natychmiastowy a nie ustający szturm, przy czym nikt z życiem nie ujdzie. Zastrzega się, że w razie najmniejszego opóźnienia żadne dalsze odezwy ani parlamentowania przyjęte nie będą. Tu następowała jakaś pieczęć dziwaczna i dwa zamaszyste zygzaki, mające reprezentować podpisy. Członkowie rady wojennej w ponurym milczeniu wysłuchali słów wezwania. Nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Generał Miller, z właściwą sobie przebiegłością, aby nie zdradzić się przedwcześnie ze swoimi poglądami, ozwał się, niby chcąc coś powiedzieć: – Marszałek Voschin? Nie przypominam sobie takiego nazwiska. – Eh – przerwał niecierpliwie Wagenfeld – także wątpliwość! Chyba znasz pan o tyle Bonapartego, że wiesz o jego sposobie wywyższania ludzi... dziś kapral, jutro kapitan, a pojutrze feldmarszałek! Nie ma o czym mówić! Panowie! Proszę natomiast... o zastanowienie się głębokie, bo aczkolwiek prawo przyznaje mi możność samodzielnego rozstrzygnięcia kwestii, atoli nie chciałbym nic przedsiębrać bez waszej zgody. Sytuacji naszej nie widzę potrzeby ukrywać. Jesteśmy otoczeni ze wszech stron przez sto razy liczniejszego nieprzyjaciela. Szans nie ma żadnych. Pozostaje pytanie, czy i jaką korzyść odniesie ojczyzna z naszej śmierci na gruzach Częstochowy. Czy większy może mieć z nas pożytek, jeżeli cało wyjdziemy... czy gdy się tu zagrzebiemy? Wierzcie mi, panowie, mnie samemu tak życie zbrzydło, iż każdej chwili gotów jestem lec tu, na placu... ale muszę iść za głosem obowiązku! Radźcie, panowie... Proszę! Oficerowie milczeli. – Pułkowniku Freiburg? 60 F e u e r ! (niem.) – Ognia! – Ja? – powtórzył zaskoczony pułkownik. – Nie jestem w możności... doprawdy, położenie jest bardzo... bardzo... Jak pan generał uważa. – A pan, Avisfort?... – Cóż, jesteśmy oblężeni!... Punktu wyjścia nie widzę! Wywody pana generała są bezwarunkowo uzasadnione... – Proszę o wnioski! O jasne wypowiadanie swych zapatrywań – przerwał surowo Wagenfeld rozumując, że tu każdy chce ciężar odpowiedzialności zrzucić na niego. – Rotmistrzu von Kasten!... – Mnie się zdaje, że czy prędzej, czy później spotka nas ten sam koniec!... Von Kasten uciął nagle. Wagenfeld spojrzał przyjaźnie na młodego rotmistrza i rzekł po namyśle, ważąc każdy wyraz: – Widzę, niestety, że niejednemu z was brak odwagi do wypowiedzenia się... I uczucie to usprawiedliwiam. My, żołnierze sławnej pruskiej armii, zbyt przyzwyczajeni jesteśmy do zwycięstw... abyśmy mogli się oswoić z myślą poddania. Zwycięstwo... tak zrosło się z tym mundurem, że przez gardło nie może nam przejść wyraz... kapitulacja. Jednakże, panowie, czas nagli... postanowić coś trzeba. Proponuję tajne głosowanie jak na wojennym sądzie... Kto jest za obroną, niech rzuci gałkę czarną, a kto... inaczej myśli, niech składa gałkę białą... Poruczniku... von Wessendorf! Zarządzić głosowanie! Wessendorf przygotował dwa kaszkiety – rozdał gałki między członków rady, po czym zebrał głosy i podał je Wagenfeldowi. Wagenfeld odsłonił kaszkiet i wysypał gałki na stół... Wszystkie były białe. Prusacy spojrzeli po sobie i zwiesili ponuro głowy. Wstyd ich zdjął. Zdawało im się, iż w kilku czarnych gałkach, rzuconych przez junaków niższych stopni, schronią własne tchórzostwo, zamaskują zajęcze serca, że potem powtarzać będą na uboczu, brząkając ostrogami – ja... chciałem bronić się do ostatniej kropli krwi! Ale przegłosowali... nie dali!... Wagenfeld przemówił pierwszy: – Panowie!... Ta... jednomyślność... powinna... dodać nam otuchy w tej ciężkiej chwili... Miller westchnął. – Ta jednomyślność wesprze nas, gdy ludzie źli a przewrotni zechcą nas potępić! Panowie, wszak ratujemy... około dwóch tysięcy ludzi... najjaśniejszemu królowi naszemu... ludzi, których on tak bardzo w tej chwili potrzebuje!... Wagenfeld zatrzymał się, czując, że w tej chwili mówi coś, w co sam by nie uwierzył, lecz nie tracąc panowania nad sobą, dodał krótko: – A zatem nie pozostaje nam nic innego, jak ułożyć punkty kapitulacji, bo oczywiście... żądań Napoleona zadowolić nie możemy. – Naturalnie! – My podamy warunki! Ho, ho! Co on sobie myśli! Z honorem musimy wyjść!... Z honorem! – zawołano dokoła groźnie. – Pułkowniku Freiburg!... Proszę notować!... Zgodzimy się na ustąpienie cesarzowi... nie! Trzeba pisać ostro – na ustąpienie armii francuskiej Częstochowy... na warunkach, że wojsko nasze, znajdujące się w warowni... wyjdzie z bronią w ręku i ze sztandarami... i... z taborem! Rotmistrzu von Kasten, każ pan natychmiast ładować na podwody skarb paulinów! Proszę pisać! Więc na czym to stanęliśmy?! Aha!... Z taborem... Armie, przy spotkaniu, będą się salutowały... Zawieszenie broni obowiązywać będzie w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. Dosyć! A co?! Niech się temu kusemu generałowi nie zdaje znów, że pozwolimy sobie... grać na nosie!... Proszę! Oto mój podpis! Zawołać mi parlamentarza. Do izby obrad wszedł wysoki jak dąb oficer francuski i stanął wyprostowany przed Wagenfeldem, ponurym mierząc go spojrzeniem, co mu znów nie przeszkadzało poprawiać sobie co chwila munduru, który jakoś był dziwnie ciasny i opięty. – Panie kapitanie! – ozwał się Wagenfeld łamaną francuszczyzną. – Tu jest odpowiedź dla pana marszałka. Proszę go zapewnić, że od niej odstąpić nie możemy i że oczekujemy jego zgody. Porucznik von Wessendorf pana przeprowadzi. Oficer francuski mruknął coś pod nosem, co mocno zakrawało na „wedle rozkazu”, i wyszedł za pruskim porucznikiem. Po oddaleniu się parlamentarza w radzie zapanowało ożywienie. – Cóż to za oficerów ma ten Bonaparte! Po prostu ordynarny, prosty jakiś chłop i nic więcej! – perorował generał von Miller. – Nieokrzesane zwierzę!... – Pewno jakiś wczorajszy ulicznik, opryszek... komunista! – dodał Wagenfeld – i to jest cała taka jego armia! Pędzi przed sobą ten pastuch takie stado bestii... no i bestie tratują przed nim! Ale to nie żołnierka, nie rycerstwo!... Wyobraźcie sobie, panowie, że na przykład na najdzielniejszy pułk piechoty napada tabun zwierząt... który idzie na oślep... bez taktyki, bez planu... i co wówczas męstwo pułku, co poświęcenie się może znaczyć? Ze zwierzętami się nie walczy!... Wybuch szczerego śmiechu był odpowiedzią na słowa Wagenfelda. I już dalej poszły żarciki, szyderstwa i ochota, jakiej dawno nie było. Lżej im jakoś było na sercu. Wyjdą z tego samotrzasku, wyjdą cało, a tam później już się poradzi. Jeden z drugim zajęli się już pakowaniem rzeczy, ściąganiem taboru. Za oficerami już i żołnierz oglądał się, jakby chudobę swoją zabrać, a może i powiększyć. Przed klasztorem ze skarbca wyciągano złote i srebrne naczynia, a aparaty kościelne ładowano na wozy, wytaczano porzucone wasągi. Gwar powoli zaczął napełniać Częstochowę, zda się, życie nowe wstąpiło w załogę pruską. W godzinę parlamentarz francuski powrócił. W bramie Częstochowy powitali go Prusacy szmerem zadowolenia: był dla nich zapowiedzią rychłego uwolnienia. Członkowie rady wojennej przybrali uroczysty wyraz twarzy, spoglądając z butą na ten papier, który musiał zadośćuczynić ich żądaniom, a który w tej chwili właśnie rozwijał z powagą sam Wagenfeld. – Panowie! Feldmarszałek nadsyła nam odpowiedź. Proszę posłuchać... Wagenfeld rzucił okiem na pierwsze wyrazy odpowiedzi i pobladł, ręce mu drżeć zaczęły... tchu mu zabrakło. – Co... co... to zwierzę pisze?! – bąknął. – Kolega von Miller odczyta! Miller wziął podany sobie papier i jął czytać cicho a niewyraźnie: Oświadczam panu komendantowi załogi pruskiej w Częstochowie... że żadnych warunków nie przyjmuję. Broń na placu złożyć natychmiast i na tym koniec. Niech komendant będzie kontent, że puszczę go z załogą na wolność. Inaczej za godzinę szturm! Będziecie wystrzelani co do nogi!... Podpisano ...leon. – Leon?! – powtórzono chórem. – Oczywiście... Napoleon! – objaśnił generał von Miller. – To... to haniebne! – wybuchnął Wagenfeld. – Drwi z nas!... Bez broni... wyjść jako tłum zdezorganizowany... Panowie, to nieszczęście!... Członkowie rady stali bladzi, oniemiali. Wagenfeld wpadł w rozpacz. – Panowie! Co poczniemy? Radźcie, panowie! Tu można się spodziewać wszystkiego! Nikt nie śpieszył się z odpowiedzią. Wagenfeld ręce łamał a pięści zaciskał. – Radźcie, panowie... na nic podobnego zgodzić się nie możemy... – Gdyby... przedłużyć układy, ustąpić salutowania! – bąknął von Miller. – Przedłużyć! – żachnął się Wagenfeld. – Nie widzisz, kolego, co ten pies tu pisze?... Pół godziny czasu daje do namysłu! Panowie, to jest nikczemne. Z tak przemagającą siłą stawać i rzucać się na garstkę żołnierzy odciętych!... To bezecne... na to zdobyć się może tylko taki prostak, jak... jak... ten! Wagenfeld pienił się. Oficerowie stali bezradni, aż nagle wybuchnęli wszyscy jednocześnie potokiem przekleństw i obelg dla całej armii Napoleona. – To podejście! Jesteśmy zgubieni! Zdemoralizował nam załogę! Rozbójnik! Łotr!... Wzburzenie, a raczej popłoch wzmagał się coraz bardziej. Jedni układali co prędzej nowe warunki kapitulacji, drudzy biadali nad czekającym ich losem, trzeci napełniali refektarz klasztorny wrzaskiem i krzykiem. Na ten zamęt wpadł do refektarza oficer służbowy. – Generale! W obozie nieprzyjacielskim niezwykłe poruszenie!... Armia francuska wykonywa jakieś ruchy, które trudno rozpoznać. Wagenfeld, a za nim członkowie rady wybiegli z refektarza i rzucili się ku wałom. Wyciągnięto lunety, wytężono wzrok. Dziwny im się widok przedstawił. Wśród morza ognisk, płonących na wzgórzach okalających Jasną Górę, sunął jakiś pochód, witany gromkimi okrzykami. Dookoła pochodu uwijała się francuska konnica, otrębując widocznie rozkazy. Rzecz, zdaje się, nie ulegała dociekaniu. Nikt inny tylko Bonaparte musiał objeżdżać szeregi i wydawać ostatnie polecenia... Chwila jeszcze, a od tych ognisk zerwie się uzbrojone mrowie i zaleje tę małą wysepkę. Wagenfeld wyciągnął pięść ku ogniskom i zgrzytnął zębami. Tymczasem w szeregach obrońców Częstochowy rozległ się lekki szelest niby powiew jesiennego wiatru. Szelest wzmagał się... cichł i znów się zrywał, aż w końcu zmienił się w złowróżebny, nieokiełznany pomruk... Wagenfeld go rozumiał. Żołnierz, zdemoralizowany nadzieją rychłej kapitulacji... lada chwila mógł odmówić posłuszeństwa. Stary komendant dłużej się nie namyślał... Porwał za szpadę, dobył ją, chwycił oburącz, oparł na kolanie i nacisnął. Stal twarda, hartowana, nie dała się zmóc od razu. Prężyła się, gięła, ciągnęła... aż prysła z suchym trzaskiem. Wagenfeld rzucił kawały szpady za mur i rzekł uroczyście do otaczających go oficerów: – On mojej szpady nie dostanie! W słowach tych tyle było głębokiego przeświadczenia o własnym heroizmie – tyle tragizmu a tyle spartańskiego poświęcenia... że sam Wagenfeld zdumiał się własnej szlachetności. Scaevola, prażący dobrowolnie rękę w ogniu, Leonidas, hardo witający zgon niechybny, nie wyglądał inaczej. Wrażenie było silne. Jak tłum gawiedzi, który stojąc w niemym a bezsilnym oczekiwaniu wygląda pierwszego uderzenia... aby rzucić się i rozszarpać upatrzoną ofiarę... tak załoga pruska czekała tylko tego znaku. Jakoż zakotłowało się nagle na murach Częstochowy. Wyciągnięte linie żołnierzy złamały się, skręciły i porwały na strzępy. Z wrzaskiem a rykiem jęto rzucać karabiny, zdzierać z siebie ładownice, łamać halabardy, kruszyć pałasze. Karne jeszcze przed chwilą szeregi zbiły się w ciżbę rozhukaną, niesforną... Oficerowie nie dali się wyprzedzić... Generał von Miller chciał choć do ostatka zachować pozory dobrowolnej kapitulacji i zwrócił się do Avisforta i Freiburga, aby zarządzili wywieszenie białej chorągwi i odesłanie parlamentarza. Rozkaz był spóźniony. Na murach Częstochowy powiewała już biała płachta, nie wiadomo czyją zawieszona ręką... parlamentarz był w drodze do obozu, a pruskie żołdactwo odwalało z zaciekłością gruzy i belki pod wrotami, jakby chcąc, by hańba pełniejszym popłynęła korytem. Inna partia Prusaków, rozstawszy się z karabinem i pałaszem, dorwała się wozów, ładownych skarbem klasztornym, i zaczęła je rabować, łamiąc, co się dało i krusząc, byle coś ze skarbów ukryć za pazuchą munduru, w mantelzaku, a choćby w kamaszach. Aż tu od dalekich ognisk na wzgórzach wyciągnął się oddział konnicy francuskiej. Oddział nieliczny, boć tu nie o podboje szło, lecz o dopełnienie formalności odebrania fortecy. Oddział, prowadzony przez oficera, jechał powoli, z powagą, no i z bronią w ręku, przygotowaną do odparcia, w razie potrzeby, zasadzki. Za oddziałem postępowała jakaś zwarta kolumna, nieco bezładnie sformowana... Prusacy czekali. Czekali z niecierpliwością. Niechby już raz wszystko się skończyło. Niechby im wolno było nareszcie pójść w pole, gdzie oczy poniosą!... Nareszcie! O brukowany podjazd do bramy klasztornej zadudniły kopyta. Oficer wysunął się naprzód. Francuscy strzelcy nabite karabinki podnieśli na wysokość ramienia. – Gdzie broń?! – huknął oficer francuski czystą polszczyzną. – Tam, w rowach i pod murem! – odezwano się głucho w tłumie Prusaków. – Flageolet! – zakomenderował oficer wskazując ręką na fosy. Dwa plutony strzelców odłączyły się i jęły formować łańcuch, zwracając karabiny ku Prusakom. Równocześnie prawie w bramie Częstochowy ukazała się gromada najdziwaczniej a najpierwotniej uzbrojonego chłopstwa, prowadzonego przez babę siedzącą na koniu. Oficer strzelców dalej badał: – Gdzie komendant? Gdzie oficerowie?! – W klasztorze! – objaśniły usłużne głosy. – Flageolet, avec moi61! Żubrowa! Tę bandę obstawić kosami, żeby mi tu żadnego harcapa nie brakło!... – Wedle rozkazu! – mruknął jakiś wielki drab. – Milczże, stary! – wrzasnęła baba. – Twoja rzecz słuchać! No, chłopcy, dalej... wziąć między siebie to tałatajstwo!!... Chłopi na dany znak rzucili się ku rozbrojonym Prusakom i otoczyli ich pierścieniem zatkniętych kos. Oficer strzelców zsiadł z konia i, w towarzystwie wachmistrza i kilkunastu żołnierzy, prowadzony przez jakiegoś ciurę, wszedł, kędy zebrali się pruscy oficerowie. – Gdzie komendant?! – rzucił ostro przybyły. – Jestem! – rzekł wyniośle Wagenfeld. – A... reszta oficerów? – Są tu wszyscy! – Bardzo dobrze! Kto się z was ruszy z miejsca, ten padnie trupem!... – Za pozwoleniem! – zaprotestował Wagenfeld uderzony nieco polszczyzną... Francuza. – Zdaje się, iż... – Niech ci się przestanie zdawać!... – Jak pan śmiesz przemawiać!... – Jak śmiem? Zaraz się dowiesz! Flageolet! Quelque chose... tout de suite... comme ça!!!62 – rozkazywał oficer strzelców, wskazując na migi, że strzelać należy. – A teraz... hej... Dawać tu postronków na tych ptaszków! Do refektarza wbiegło kilku chłopów i zaczęło krępować powrozami najbliżej stojących. – Panie! Pan nadużywa swojej władzy! – burzył się Wagenfeld. – To się pokaże!... – Prowadź nas pan do marszałka!... – Do marszałka się ichmościom zachciewa? I owszem! Jak za dwa tygodnie nadejdzie, to może jego pokojowiec przyjdzie was zobaczyć! – Myśmy się poddali cesarzowi! – rzucił się von Miller, widząc, że i jego chcą jak barana związać. 61 A v e c m o i (franc.) – ze mną. 62 Q u e l q u e c h o s e... t o u t d e s u i t e... c o m m e ç a !!! (franc ) – Coś (się stanie)... zaraz... (zrobicie) tak!!! – Cesarzowi?! – przedrzeźniał się oficer. – Hm! No proszę! Nic o tym nie wiedziałem! – Pan sobie drwiny robisz! – zaopiniował surowo pułkownik Freiburg. – Wiedz o tym, że odpowiesz za to kiedyś... To jest pogwałcenie praw wojny!... Cesarz Napoleon... nie dlatego wzywał do poddania, aby nad bezbronnymi... – Kto was wzywał?!... – Przekonaj się pan!... Zobacz papiery, leżą na stole! Masz pan tu podpisy marszałka i cesarza. Oficer strzelców spojrzał na rozłożone papiery i uśmiechnął się drwiąco. – Leon?!... Takiej mości cesarskiej nie znam!... – Mości oficerze!... Skończ tę komedię. Bacz na pieczęcie! – Prawda!... Poznaję właśnie mego własnego cwancygiera, który hula sobie samotnie w mojej kabzie!... Nie wierzycie?... No to patrzcie! Pruscy oficerowie oniemieli na te słowa. Wagenfeld jęknął przeczuwając jakieś okropne podejście. Oficer strzelców francuskich rozsiadł się wygodnie za stołem i, wodząc oczami po na wpół już powiązanych jeńcach, zaczął z pogardą: – Ha, wy tchórze! Nicponie! Psie syny! Przyszło na was! Paśliście się, ładowali cielska i zmora was zdusiła! Wiecie, kogo macie przed sobą? Gadaj, stary dudku. Nie wiesz? Żubr, powiedz im!... – Wedle rozkazu! – mruknął wielki chłop, występując naprzód i oglądając się pomieszany ku drzwiom. Prusacy poznali w chłopie parlamentarza. – Mów! – zachęcał oficer strzelców. – To już bez urazy pana kapitana, ja powiem! – odezwał się basowy głos starej baby, która wsunęła się była cichaczem. – Bo stary mój do wszystkiego jest zdatny, byle nie do gadania!... – Kto ja jestem?.., – Imć pan kapitan Wosiński, trzynastego pułku korpusu generała Milhaud, idący z podjazdem awangardy pułkownika Deschamps!... – Dalej!... Nie wiesz?... Marszałek Voschin! Cesarz Leon... in partibus infidelium63... oczywiście! Żubrowa! Skład naszej armii?! – Trzydziestu pięciu strzelców, jeden mistrz kowalski, jeden furier, dwóch trębaczy, wachmistrz, jeden czasowo przykomenderowany Żubr... Stary, nie rób takiej miny, bo cię trzasnę w gębę!... Jedna markietanka statecznego autoramentu, mendel kos, dwie kopy wideł, tuzin drągów, dwie baby z kopystkami, gromada pędraków z łuczywem i chrustem!... – A gdzie marszałek? Gdzie cesarz?... – Imć pan marszałek jegomość pewnie myśli już wyruszyć z Poznania... a najjaśniejszy cesarz robi rewię w Berlinie!... – Dosyć – przerwał Wosiński. – Więc teraz, tchórze, kto was za łeb trzyma? Wam się zdawało, że dla ucapienia takich rycerzów trzeba armii?... Że do was będzie się sam cesarz fatygował?!... Cha, cha! Widzicie, harcapy! Strach ma wielkie oczy!! Wagenfeld posiniał i zaklął przez zęby. – Dalej do roboty... Zakorkować tych drabów. Kamasze... też na dworze spętać! A potem do kościoła i na kolana!... – Kapitanie! – jęknął błagalnie Wagenfeld. – Bądź ludzkim, podszedłeś nas... lecz i dla nieprzyjaciela... – Hm! Tak mi wasze śpiewasz?! No, no! Zobaczymy, jak pułkownik nadjedzie!... Wosiński, a z nim część strzelców ruszyli do kościoła, odparli zawalone drzwi i weszli. Kościół jasnogórski zabrzmiał pieśnią radości i rzewnego dziękczynienia. 63 I n p a r t i b u s i n f i d e l i u m (łac.) – dosłownie: w prowincjach niewiernych (tytuł nadawany biskupom sufraganom, których diecezje znajdowały się w rękach nie- katolików). Kapitan Wosiński był w swoim żywiole. Sypał rozkazami jak z rękawa, oglądał mury, liczył armaty, nakazał rewizję pruskich jeńców, zorganizował straże, wysunął placówki... Dnieć jeszcze nie zaczęło, a w warowni był ład i porządek, jakby Częstochowa od miesiąca innego komendanta ani innej nie miała załogi. Skarbiec, choć uszkodzony częściowo, znajdował się na miejscu, oficerowie pruscy byli pod dobrym zamknięciem, piechury i dragoni Fryderyka uwijali się pod strażą około porządków. Łup, zebrany przez Wosińskiego, był obfity a niespodziewany, bo Częstochowa i w amunicję suto była zaopatrzona, i w prowiant, i we wszelaki żołnierski dobytek. Koni samych karmnych a tęgich miała coś pięćset, a zapasów różnych bez liku. Gdy roboty te były ukończone, Wosiński uczuł zmęczenie, lecz że jakoś nie widziało mu się, żeby tak, bez weselszego zakończenia, pójść na spoczynek, umizgnął się więc do ojca klucznika o... kropelkę. Ojciec klucznik zakręcił się, poszeptał z gwardianem, skoczył do przeora i wkrótce w refektarzu na stole ukazał się gąsior węgrzyna. Gąsior krępy, gruboszyi, wydęty a omszały, aż brodaty. Wosiński go dotknął. Płyn ciemny, zawiesisty zabulgotał raz i drugi i chlupnął tak, że aż oczy kapitanowi zaświeciły. – Małmazja zgoła!... – Kapitanie kochanku! – zaśmiał się z cicha ojciec klucznik, mrużąc z lekka oczy i palec wznosząc z powagą do góry. – Nieba byśmy waszeci przychylili!... Lepiej uraczyć nie możemy!... Dwa gąsiory mamy w loszku!... — Stare? Stare? – Co tu długo mówić... szwedzkie, kochanku!... – Gdzieżbym śmiał!... – Nic, nic, kapitanie kochanku!... Ojciec przeor ci przysyła!... Pij, niech ci będzie na zdrowie!... A nie chlaj... wolniutko lej... każda kropelka ma sto beczek dzisiejszego cienkusza... Wolno, waszmość... to nie lada lura sztukowana L. – Ojciec klucznik pozwoli ze mną... kropelkę, kapeczkę!... – Ehehe! – drożył się ojciec klucznik. – Kusisz, wisusie, kapitanie kochanku!... Kusisz!... Czekaj... czekaj... po pacierzach rannych a po mszy... to zobaczymy!... Może który z ojców zajrzy ze mną spróbować tej osobliwości... Tylko ostrożnie!... Ojciec klucznik zakręcił się i wyszedł z refektarza. Wosiński zmierzył okiem gąsior i zafrasował się. Czy aby dla wszystkich tego poczęstunku starczy ?! Za czym chcąc sobie taką siaką zebrać kompanię, w pojedynkę bowiem raczyć się nie umiał, przyzwał obojga Żubrów i Flageoleta, zaprosił ich i nalał. Zapach mocny, aromatyczny rozszedł się po refektarzu. Wosiński umaczał usta i dopiero poczuł był, jak tęgiego ma przed sobą staruszka. – Ananas! – szepnął do siebie. – Pijcie!... Pijcie, a powoli... bo was zwali!... Jeden kubeczek takiego pradziada konającego nawet z łoża śmierci podnosi i bodaj na koń sadza... a może... trzeci... żywemu dech odbiera i w pulsach dęba staje!... Flageolet... comprends?64... Wachmistrz, który oka nie spuszczał ze swego kapitana i patrzał na niego z coraz większym zachwytem – wyprężył się jak struna. – Non, mon capitaine! – Non, powiadasz?!... No, to bois!65 Tylko powoli! Pijcie, Żubrowie!... – Wedle rozkazu! – odrzekł podoficer legii zanurzając sumiaste wąsy w kubku. – Stary! Miejże pomiarkowanie! Wolno!... – Czekajcie no! Dowiedzcie się, z kim tu macie do czynienia!... – Słyszałeś, stary, co pan kapitan mówi? Żeby czekać!... Oddaj mi kubek... – Jasia!... 64 C o m p r e n d s ? (franc.) – Rozumiesz? 65 B o i s! (franc.) – Pij! – Cicho! Masz, masz. Tylko czekaj!... – Owóż to jest Szwed... Czysty Szwed! Flageolet, wiesz, co to jest Szwed?... Tu comprends? – Non, mon capitaine! – huknął znów wachmistrz. – Więc słuchaj!... Węgrzyn ten pamięta szwedzką potrzebę... kiedy to... Gustavus... czy Adolfus – kto by tam znów imię lada najezdnika spamiętał? – ziemię naszą naszedł i bez mała kraj cały ogarnął, a jedna Częstochowa, za cudownym wdaniem się Bogarodzicy, wstręt mu uczyniła i potędze szwedzkiej się oparła. Tenci węgrzyn właśnie te pamięta czasy! Flageolet... comprends?! – Non, mon capitaine! – Pies by się ogonem chyba z tobą rozmówił!... Uważacie zatem, mości dobrodzieju... Było to temu lat?... Żubr, powiedz, kiedy to było!... – Według rozkazu!... – No, gadajże, stary, kiedy cię pan kapitan pyta!... – Według rozkazu!... – powtórzył podoficer czerwieniąc się, i umilkł. – Nie powiesz?! Nie wiesz? A to ci dopiero utrapienie z tym chłopem! Pan kapitan go się pyta, a on nie wie – oburzyła się markietanka. – No, wy sami powiedzcie, Żubrowa!... – Jasia, według rozkazu!... – Cicho, stary!... Nie do ciebie mówią!... Zaraz... kiedy bo i ja nie wiem!... – Czekajcie! – przerwał z powagą Wosiński pociągając tęgi haust wina. – To było... uważacie... roku pańskiego!... Tak, było roku pańskiego, i koniec!... Flageolet!... Wiesz, kiedy to było? – Non, mon capitaine! – Non i non!... Ciągle mu to jedno chodzi po głowie!... Flageolet! Ale ci smakuje, co?... – Dis – pomogła Żubrowa – c’est bon ou mal?66 – Excellent67, mon capitaine!... – Widzisz, koniu Pana Jezusa! – mruczał Wosiński. – Niech mnie diabli wezmą, jeżeli rozumiem, co ten drab do mnie mówi!... Ale oczy aż mu się śmieją!... A gęba – skleja!... No... bois... Bois jeden z drugim... Tylko powoli, tak!... Kubki raz i drugi obeszły kompanię, rozgrzały i zakręciły w głowach. Żubrowa, która zdążyła już trzy kubki osuszyć, nabrała rezonu. Flageolet po pierwszym kubku spoważniał, a po drugim posmutniał. Żubr wpadł w zadumę, a Wosińskiego senność opanowała. – Et, panie kapitanie! – dowodziła Żubrowa. – Cóż, słaba jestem kobieta, i koniec! Słaba i nieszczęśliwa, bo to niby dwoje nas jest... lecz jedna głowa... i jedna gęba! Juści... tak jak oto w tej chwili, taki on zawsze... choćbyś go tłukł, ani słowa... Nie dość jeszcze... jest wcale nie trunkowy, więc gdy się kompania zacna zdarzy... rób, co chcesz, pij za siebie i za niego! Choćby i teraz... dwa... Tu markietanka obejrzała się i z największą zgrozą zobaczyła, jak małżonek, przysunąwszy nieznacznie swój kubek, chłeptał gwałtownie węgrzyna. Baba zerwała się na równe nogi. – Stary! Rany Boskie! Oddajże!. Chcesz się upić... a ty opoju... taki wstyd... – Jasia, nie gadaj!... – szepnął stary podoficer, nie wypuszczając z rąk kubka, lecz Żubrowa skoczyła, wyrwała mu naczynie, jednym haustem wysączyła co do kropelki i osunęła się wyczerpana na ławę, pokrzykując: – Nic z tego! Nie dam ci okazji!... Opój jesteś!... Pijaczyna!... Panie Flageolet! Opój jest! – Excellent, mon capitaine! – jęknął rozczulony sierżant. 66 D i s, c’e s t b o n o u m a l ? (błędna tranc.) – Powiedz, dobre, czy złe? 67 E x c e l l e n t (franc.) – wyśmienite. – Bodaj was! – śmiał się Wosiński. – Dalej go!... Hej, Żubrowa! Na mury i huknij mi tam z armat na wiwat!... – Jasia, wedle rozkazu! – upominał żonę podoficer. – Żywo, na mury! – Do usług pana kapitana! Ale ty, stary, chodź ze mną. – Jasia! – protestował Żubr patrząc z rozpaczą na omszały gąsior. – Nie było rozkazu!... – Ty rodzonej żonie wypowiadasz posłuszeństwo?! Stary... Subordynacja, sacrebleu, bo jakem Muszyńska z domu... bez sądu polowego zdzielę... Podoficer westchnął głęboko i powlókł się za babą. W refektarzu kapitan z wachmistrzem zostali sami. Wosiński trząsł się ze śmiechu a pokładał na ławie. – Flageolet! Tęga... femme68... co? Hę? – Excellent... mon... capitaine! – ryknął wachmistrz. – I cóż ty wyjesz jedno w koło!... Gadaj... – Excellent! Mon capitaine! – Diabłaś zjadł... pokrako francuska! Flageolet! Do milion diabłów! – Excellent... mon... capitaine! – ryknął wachmistrz, na próżno usiłując się podnieść z miejsca i uszanować osobę swego zwierzchnika. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Mocował się z samym sobą, chciał rękę do kaszkietu przyłożyć – ani rusz. Oczy starego wachmistrza łzami zaszły. Język kręcił się jeszcze w jakimś wirowym ruchu dookoła swej osi, lecz i on powoli ustawać zaczynał. Wosiński pobladł. Myśl straszna powstała mu w głowie. Wypowiadają mu posłuszeństwo! Nie słuchają jego rozkazów... bunt... dezorganizacja... zasługująca na najostrzejsze skarcenie. – Flageolet! – szepnął kapitan, a w głowie jego zadźwięczała i cała nieubłagana surowość, na jaką zdobyć się mógł w tej chwili, i zawód gorzki, i rozkaz ostry, smutek i rozczarowanie, – Excell... capit...?! – wybełkotały posiniałe wargi wachmistrza. Równocześnie prawie huk armat wstrząsnął murami Częstochowy. – Prusacy! – mruknął Wosiński sięgając po rękojeść pałasza. – Chodźcie tu sam... ja wam pokażę gwardię narodową!... Flageolet! Trata! Trata!... Czwórkami!... Psianogi!... Naprzód!... Tu ręka Wosińskiego błądząc natrafiła na żelazny korkociąg, który był podle gąsiora leżał, i zacisnęła się kurczowo niby około głowicy pałasza. I oto nagle Wosiński uczuł się przeniesiony na plac boju... Na szerokim błoniu, jak okiem sięgnąć, Prusacy. Armaty grzmią, ryczą... a on z oddziałem swoim czoło im stawia. Zniósł już i dragonie, i dwa pułki huzarów... na polach leżą pokotem ciała zmiażdżonej piechoty... aliści wyjeżdża sam Fryderyk i wyzywa go na rękę. „Po co – mówi – mordy czynić i ludzi tyle psuć lub na tamten świat zgoła wyprawiać?... My z sobą, kapitanie, bijmy się... kto zwycięży, tego armia się podda!...” Tak mówi Fryderyk! Ha! Kapitan wyzwanie przyjmuje, bo je przyjąć musi... Armaty grzmią! Pałasze błysły przy pierwszym zaraz starciu... Sczepili się z Fryderykiem. Mocny szelma... Lecz Wosiński mu się nie daje! Wpół go uchwycił i trzyma... i dławi... Naraz cała armia pruska, mimo wszelkie warunki spotkania, zrywa się ze wzgórza, pędzi i rzuca się na kapitana... Sto tysięcy rąk wpiło się w jego ciało, sto tysięcy hołoty odciąga go, tarmosi... a on wciąż Fryderyka trzyma w garści i już go sobie wydrzeć nie pozwoli. Wtem ulewa się zrywa i bluzga potokami wody!... Fryderyk zaczyna mu się wyślizgiwać... Jeszcze sekunda walki rozpaczliwej... i... umknął – luter!... Wosiński otworzył oczy i w osłupieniu zobaczył przed sobą twarz ojca klucznika. – No... napij się teraz, kapitanie kochanku! Napij się szweda!... Widzisz, nie miałeś kalkulacji należytej... Pamiętajże sobie... trzy kubki z nóg zwalają, a czwarty podnosi!... Żywo!... Bo ogórków na waści!... Wosiński łyknął raz i drugi i prychać zaczął... woda ciurkiem spływała mu po twarzy. 68 F e m m e (franc.) – kobieta. – To ci fatyga była! Cztery kubki wody na głowę! Zamroczyło cię ze wszystkim. Ale! Cóżeś bo sobie upatrzył w tym bucie francuskim, żeś go tak cisnął gwałtownie? Wosiński spojrzał. Tuż przed nim leżał but Flageoleta, podczas gdy wachmistrz, przerzucony bezwładnie przez ławę, dyszał tylko. – Darujcie, ojcze – bąknął kapitan zawstydzony. – Co tam!... Nostra culpa69... Żeśmy waszeci nie ostrzegli należycie... Stało się!... Ba, i nawet bym cię, kapitanie kochanku, nie cucił tak gwałtownie, gdyby nie ta wściekła baba! Słyszysz, co ona wyrabia?! Huk armat rozległ się na murach. – Co to jest?! Kto to?!... – A widzisz! Nie kto inny, tylko ta baba twoja!... Lata od harmaty do harmaty... nabija i strzela. Chłopów sobie do pomocy naspędzała... pruskich kanonierów zebrała i straszy nam całą okolicę... ba, od tego trzęsienia aż nam tynki odlatują! Poszedłem tam, na mury... Proszę... przekładam!... Ani weź!... „Kapitan – mówi – kazał... odwołania rozkazu nie było!...” „Kobieto – tłumaczę – zastanów się, pókiż tego będzie?...” „Póki prochu starczy!...” Kapitanie kochanku, nie od dziś na świecie żyję, różne już widziałem, lecz takiej baby zaciętej ani razu!!! O!... Strzela znów!... Wosiński jął co tchu porządkować odzież, aby na mury biec – gdy do refektarza wpadł jak kula Żubr. – Melduję pokornie. Pikieta donosi, że colonel z oddziałem się zbliża!... Wosiński złapał się przerażony za głowę. Wieść o zbliżaniu się Prusaków tak by go nie przestraszyła. Deschamps! Ten stary borsuk... nadchodzi... spostrzeże dezorganizację, rozprzężenie... gotów... – Flageolet! – huknął Wosiński na wachmistrza. – Ba, ba!... Czekajże, kapitanie kochanku! – wmieszał się ojciec klucznik. – Nie tak prędko go się dobudzisz. Pomóż no mi!... Zaraz go tu zoperujemy, że mu piąta klepka wróci. Wosiński z Żubrem skoczyli do Flageoleta i chlustnęli nań wodą. Ciało wachmistrza ledwie drgnęło. – Zaraz, zaraz! – zrzędził ojciec klucznik. – Szweda mu dać trzeba koniecznie... bez tego nie poradzi!... Jakoż po drugim łyku twarz wachmistrza się ożywiła, a oczy wpół się otwarły. – Excelent, mon capitaine! – począł bełkotać Flageolet. – Excellent!! – Jeszcze mu świta! – wołał z rozpaczą kapitan. – Ratuj, ojcze kluczniku, bo ta bestia mnie skonfunduje! – Hm!... Ciężka sprawa!... Łeb widocznie kruchy do picia. Na węgrzynie się nie zna!... Zimny!... Natrzeć go trzeba octem!... Wosiński był w rozpaczy. Ten spity jak bela wachmistrz narazi go na pater noster... cała zasługa podejścia Prusaków przepaść może... pójść na marne!... Nagle kapitanowi błysnęła dziwaczna myśl. Podsunął się do Flageoleta i huknął mu nad samym uchem: – Flageolet! Colonel Deschamps!... Ciało wachmistrza drgnęło. Oczy otwarły się szeroko. – Flageolet! – krzyknął tymczasem Wosiński. – L’empereur!... Napoleon!... I stała się nagle rzecz nie do wiary. Wachmistrz wyprężył się, skurczył i powstał z ławy o własnych siłach. Ojciec klucznik aż się zadziwił. – Bodajże go... Francuza!... A wdziejże but!... 69 N o s t r a c u l p a (łac.) – nasza wina. Lecz Flageolet oprzytomniał zupełnie. W okamgnieniu oporządził się i stanął wyprostowany, oczekując na rozkazy. Wosiński skinął nań i na Żubra i wybiegł na wały, gdzie garści żołnierzy i tłumowi ciekawego chłopstwa przewodziła markietanka. – Ognia! Niedołęgi! Nuże, sacrebleu! Nie widzicie, że pan kapitan nadchodzi!... Pal, do milion kroćset! – grzmiała Żubrowa. Wosiński przypadł zdyszany do markietanki. – Żubrowa! Co wy tu wyrabiacie? – Wszystko w porządku, panie kapitanie! – zaraportowała baba ocierając okopconą twarz. – Puka się na wiwat, wedle rozkazu! – Do licha!... Proch mi marnujecie!... – Starczy bodaj na tydzień!... – Dosyć tego! Wam kpinki w głowie, a tu pułkownik nadjeżdża! – oburzył się Wosiński. – Dosyć tego... Jeden z drugim, nicponie! – wrzasnęła z kolei markietanka, przyskakując do pruskich kanonierów i pilnujących ich chłopów. – Wam kpiny w głowie, a tu pułkownik nadjeżdża! Armaty umilkły. Wosiński co prędzej ustawił swój oddział przy wjeździe przed bramą, chłopów wyciągnął w linię pod przewodem Żubra, a sam z trębaczami i Flageoletem przy boku stanął pośrodku, czekając na ukazanie się Deschampsa. Ojcowie paulini, dowiedziawszy się o przyjeździe pułkownika francuskiego, uszykowali się w głębi przed kościołem, aby, jak należy, krzyżem i wodą święconą go powitać. Minęła dobra godzina, a nie było widać nikogo. Kapitan już się zaczął niecierpliwić – gdy naraz spoza pagórka wysunęła się gromadka jeźdźców i w pełnym galopie ruszyła pod Jasną Górę. Wosiński oczy przysłonił, lecz dla mgły unoszącej się nic dojrzeć nie mógł. Za Wosińskim jęli wpatrywać się i Flageolet, i Żubrowa, i Żubr, i strzelcy, i chłopi. Wtem z piersi Żubra dobył się przenikliwy okrzyk: – Jezu!... Wosiński aż drgnął na siodle, markietanka chwyciła męża za ramię. – Gadaj, stary! Coś zobaczył?! Żubr odetchnął głęboko, chwycił całą piersią powietrze i ryknął groźnie: – Porucznik!!... Gotartowski, bo on to był istotnie, ukazał się na czele plutonu strzelców. Wpadł jak wicher, osadził konia, aż ten zarył się kopytami w oślizgły, wilgotny grunt i, nie spostrzegłszy na razie Wosińskiego ni francuskich mundurów, rzucił ostro: – Kto tu dowodzi? – Mości Gotartowskiego sługa i podnóżek! – odparł jowialnie Wosiński. – Waszmość tu?! – krzyknął ukontentowany Florian. – Dzięki Bogu!.. Zdawało się, żeście przepadli!... Powiadali nam, że oddział polskich wolontarzy tu obozuje!... A Prusacy!... Więc i tu ich nie ma?... – Owszem, jest tego pod kluczem do tysiąca. – Waszmość sobie dworujesz! – Ani myśli! Żubr! Ile jeńca? – Według rozkazu! Jezu! Pan porucznik!... – Po... porucznik! – zawtórowała mężowi baba. – Witajcie, starzy! To ci niespodzianka!... Czołem waszmości... z powrotem!... – Gdzie... gdzie waszeć?! – krzyknął z podziwieniem Wosiński. – Służba! Powrócimy niebawem!... Wosiński chciał coś odpowiedzieć, chciał o jedno i drugie zapytać Floriana, lecz ten już spiął konia ostrogami. Koń żachnął się, buchnął kłębami pary i pomknął. Gotartowski i pluton strzelców znikli. Wosiński zaklął ciężko: – Diabli nadali! Poczciwy chłop, ale coś za wielkiego Francuza udaje!... Pali się albo co?!... Nie mówię Prusacy... no, ale tu wszystko dobrze!... Florian tymczasem zdążył się był już połączyć z oddziałem Deschampsa, czym pułkownika z nie lada wywiódł kłopotu, cała jego bowiem wyprawa chybiła celu. Prusaków nigdzie widać nie było. Oddziały szwadronu, jako było umówione, zeszły się były w Olsztynie. Wszystkie przyniosły były ze sobą wiadomość o postrzeżeniu placówek pruskich i wszystkie stwierdzały obecność Prusaków w Częstochowie. Zaledwie atoli Deschamps zdołał wysłuchać raportów, gdy od strony Częstochowy zahuczały armaty. To go zastanowiło, wyprowadziło z równowagi. Bitwa jakaś wrzała pod Częstochową, lecz czyja i z kim? Wysłany na zwiady Gotartowski niebawem powrócił z wieścią, że Częstochowę opanowali Polacy. Pułkownik wyprawił Floriana po raz wtóry, nakazując pośpiech. I wówczas dopiero Gotartowski dotarł do samego klasztoru... Oczywiście, przezorny Florian, znając po trosze fantazje Wosińskiego, ani słówkiem Deschampsowi nie wspomniał o Prusakach, raportując tylko, że kapitan Wosiński znajduje się w Częstochowie, a Prusaków nie ma w okolicy. Deschamps prawie ze złością wysłuchał relacji Floriana. I znów widmo pruskie, które ścigał, za którym się od tylu dni uganiał, rozpłynęło się, znikło. Sam nie wiedząc, co czynić dalej i gdzie szukać Prusaków, boć tuż, pod bokiem prawie była granica austriacka, a przekroczyć jej nie wolno mu było – postanowił zawrócić tymczasem do Częstochowy, gdzie w końcu mógł się spodziewać lepszego dla siebie i żołnierzy obejścia. Jakoż oddział ruszył wprost do Jasnej Góry. Któż atoli zdoła sobie wystawić pomieszanie Floriana a zdziwienie białego pułkownika, gdy oto Częstochowę zastano zamkniętą a pogrążoną w głębokiej ciszy. Prócz armat, wystających spoza murów, nikogo widać nie było. Cisza zalegała obronny klasztor. Pułkownik spojrzał surowo na Floriana. – Kapitanie, co to znaczy? – Nie wiem!... Nie rozumiem! – odrzekł strapiony Gotartowski. – Coś się stać musiało. – Tu chyba nie ma żywej duszy!... – Nie podobna! Księża paulini muszą być! Pułkownik pozwoli, że każę dać sygnał. – Rób pan, co chcesz! Przecież tych murów szturmem nie weźmiemy!... Florian kazał zatrąbić raz i drugi. Po długiej pauzie z głębi murów Częstochowy dobyły się przeciągłe dźwięki trąbki, a następnie ponad bramą ukazała się wielka głowa w kaszkiecie dragońskim. – Kto tam i czego? – dał się słyszeć basowy głos. Florianowi się zdawało, że najwyraźniej Żubrowa mówi, lecz poczytując to za złudzenie ozwał się ostro: – Otwierajcie, do kroćset! – Komu? Co i jak? – zapytano z murów. – Wołać kapitana Wosińskiego!... – Kapitan Wosiński śniada. Nie ma czasu!... – Chcecie, żeby was rozumu nauczyć?... – No, jak o rozum chodzi tylko... to my mamy armaty!... – Z kimże się dogadać można?... – A... coście za jedni? – Nie obcy... jeno swoi!... – Ba... toć Prusacy także swoich udają!... Deschamps, przysłuchując się tej długiej a niezrozumiałej dlań konferencji, wargi zagryzł a iskrami z ócz sypał. Głos na murach ciągnął tymczasem obojętnie: – No... powiem wam krótko. Albo mi się w tej chwili należycie sprezentujecie, albo każę wam plunąć z armat, a zobaczymy, ilu was zostanie. Floriana złość jęła porywać. Deschamps toczył koniem i wykrzykiwał na Floriana: – Co to jest?! Co to znaczy?!.., – Więc otworzycie? – Obcym się nie otwiera! Mówcie, coście za jedni!... – Poczekajcie! Sprawię ja wam!... Nie widzicie!... Strzelcy cesarza Francuzów... Podjazd awangardy generała Milhaud, korpusu marszałka Davout! – Wiwat! – odpowiedziano mu z murów. – Czegoście, sacrebleu... od razu od tego nie zaczęli?... Głowa na murach znikła. A po chwili za bramą dały się słyszeć dźwięki trąbki, za trąbkami ozwały się dzwony klasztorne i przeciągłe okrzyki. Florian mało się nie skręcił. Wreszcie bramę otwarto. Deschamps spojrzał w głąb i aż konia zdarł na widok, który się oczom jego przedstawił. Na podwórzu stali w szeregach jeńcy pruscy, dozorowani przez chłopstwo uzbrojone w pruskie karabiny a halabardy, w głębi ojcowie paulini ze światłem i krzyżem. Od refektarza kompania strzelców z Flageoletem, a pośrodku, niby twierdzy dowódca, kapitan Wosiński. Żubr i Żubrowa byli na murach. Deschamps wjechał w podwórze ze wzrokiem wytężonym z podziwu. Równocześnie prawie zagrzmiały bębny, a Żubrowa, przejęta do głębi swym stanowiskiem na murach, wrzasnęła do Wosińskiego: – Panie kapitanie! Puknę... chyba?! – Puknij! – przyzwolił Wosiński. W okamgnieniu zatliły się lonty i huknęły działa, a z piersi załogi częstochowskiej dobyły się przeciągłe a pełne zapału okrzyki. Biały pułkownik, zaskoczony niespodziewanym przyjęciem, udobruchał się nieco, lecz ciągle nie mogąc się zorientować w sytuacji, ile że dookoła widział pruskie harcapy i kamasze, wezwał Wosińskiego przez Floriana do raportu. Wosiński stawił się pełen kawalerskiej fantazji a pewności siebie, opowiadając szczegółowo, jako był Prusaków podszedł, a jak im strachu napędził rozległością obozowiska. A gdy następnie jął wykładać Deschampsowi treść prowadzonych z Wagenfeldem pertraktacji – biały pułkownik tak się groźnie namarszczył, że aż Florian, tłumaczący słowa kapitana, się uląkł. Gotartowski umilkł. Deschamps oczyma łypał i parskał. Wosiński nie mógł dłużej wytrzymać i szepnął półgłosem do Floriana: – Nosaciznę ma zgoła! Czego tak ślepie wybałusza! Monstrum jestem albo li taka jak on pokraka?!... Gotartowski chciał napomnieć Wosińskiego, lecz Deschamps zbliżył się do kapitana i syknął przez zęby: – Mais t’es brave!... T’es brave, capitaine!70 ... – Co, co on mamrocze?!... – Żeś waszmość się dobrze spisał! – No, żeby tylko tyle powiedzieć, to się niepotrzebnie trudził! A czegóż tak gębę wykrzywia?!... Deschamps zaraz się był zabrał oglądać Częstochowę, oprowadzany przez Wosińskiego i Floriana. Im lepiej poznawał mury i wały obronnego klasztoru, im bliżej przejrzał te wielkie zapasy amunicji i prowiantu, nagromadzone przez Prusaków, a zobaczył ten tłum jeńców, z których każdy starczyć by mógł za trzech jego strzelców – tym ze wzrastającym zachwytem spoglądał na Wosińskiego. Co prawda, zachwyt ten pułkownika trudnym był do odgadnięcia, ile że krzaczaste jego brwi zsuwały się coraz groźniej, a i tak już pomarszczona twarz kurczyła się w grube, niekształtne fałdy. Gdy następnie w obchodzie swoim trafił Deschamps na izbę, w której po wjeździe pułkownika osadzono znów powiązanych pruskich oficerów, Wagenfeld wystąpił natychmiast ze skargami na Wosińskiego, przedstawiając Deschampsowi łamaną francuszczyzną, jako ich kapitan podszedł, a jako praw wojennych nadużył. 70 M a i s t’e s b r a v e !... T’e s b r a v e, c a p i t a i n e ! (franc.) Ale zuch z ciebie!... Zuch, kapitanie!... Deschamps za całą odpowiedź wzruszył pogardliwie ramionami. Wagenfeld nie ustawał w przedstawieniach i żądaniach, aby mu wolno było opuścić z żołnierzami Częstochowę, biały pułkownik atoli wskazał mu Wosińskiego. – Jemuście się poddali – jego proście. Mnie nic do tego! To jest wasz komendant!... Deschamps zarządził kilkodniowy wypoczynek w Częstochowie, ponieważ misja jego właściwie już ukończoną była. Armia pruska cofała się za Wisłę, pod skrzydła Benigsena, szukając ratunku i punktu oparcia. Biały pułkownik wysłał więc wiadomości do Milhauda, prosząc o dalsze rozkazy, i czekał. Postój w Częstochowie był bardzo całemu szwadronowi po myśli. Zarówno oficerowie jak i żołnierze byli wyczerpani tym gwałtownym marszem. Deschamps komendę całą zdał na Wosińskiego, czym kapitana w świetny wprowadził humor. Wosiński zajął się gorliwie garnizonem Częstochowy i sformowaniem załogi na wypadek, gdyby Deschamps musiał wyciągnąć w pole. Więc w tym celu rozesłał wici w okolice, wzywając szlachtę, aby śpieszyła zaciągać się w szeregi ochotników, a tymczasem, zebrawszy gromadkę parobków, którym wojaczka uśmiechać się zaczęła, odbywał z nimi ćwiczenia i musztry, w czym stary Żubr dzielnie mu pomagał. Rannego Levitoux przewiezono z Grabówki i oddano pod opiekę doświadczonego ojca klucznika, pruskich żołnierzy napędzono do naprawy wałów i murów. A że okolica Częstochowy, jak zresztą i kraj cały był onym smolnym łuczywem, na które dość iskry jednej, by rozgorzała płomieniem, przeto ledwie posły z wezwaniami Wosińskiego wyciągnęły, już na drodze do Częstochowy ukazywać się zaczęli młodzieńcy zbrojni, dawni żołnierze zwabieni zapachem prochu, szlachta, mieszczaństwo, ba, nieledwie wyrostki, dzieci prawie. Zaroiły się nagle podwórza klasztorne od zbrojnego mrowia. Wosiński każdego opatrywał sam, formował dziesiątki a setki, wyznaczał instruktorów, kwaterował, jak mógł, i kłopotał się o uzbrojenie, o umundurowanie ochotnika. Wielką w tym razie pomoc okazał mu skarbczyk pruski, odjęty Wagenfeldowi, a i broń pruska. Oficerowie Fryderyka aż własne pięści sobie ogryzali, widząc, jak to każdy patrontasz, każdy rzemień się tu przydawał. Wosiński czasu nie tracił. Prawił, bo prawił, perorował, bo perorował, ale i w pracy nie ustawał. Od świtu do późnej nocy usta mu się nie zamykały, tak że aż to podziw budziło w Żubrowej, która wobec Wosińskiego języka niekiedy zapominała. Deschamps do rozporządzeń kapitana wcale się nie mieszał, niekiedy ledwie pytał poufnie Floriana: – Cóż ten krzykacz polski dziś wymyślił nowego? – Pruskie mundury przerabia!... – No, no! I cóż więcej? – Założył kancelarię... ustanowił intendenta... – Może tę babę?! – Nie... panie pułkowniku!... – Nic! Baba z kamienia! Takich więcej bab, a można by świat zawojować!... A paszę, żywność ma?!... – Chyba na parę lat. Aż dziw, skąd ją bierze!... Koni pomieścić już nie może!... – Stary urwis. – Może pan pułkownik każe go wezwać? – Nie! Nie moja rzecz! On zdobył, on komenderuje. I komenderował kapitan, a komenderował najwięcej z Flageoletem, który dziwnie przypadł mu do gustu. Z drugiej strony wachmistrz patrzył w Wosińskiego jak w obraz, starając się każdą myśl jego odgadnąć, każde życzenie uprzedzić. A że kapitan osłuchał się dosyć francuszczyzny, a znów wachmistrz niejeden wyraz polski zapamiętał, więc porozumiewali się doskonale. Na przykład, przed udaniem się na spoczynek Wosiński odbywał krótką konferencję z wachmistrzem. – Flageolet! – Pan capitaine? – Placówki rozstawione? – Plasófki? Już... pan capitaine! – Przyjechał kto wieczorem? Les volontaires!? Soir?!71 – Oui, pan capitaine, ci! – Jakie „ci”? Trzech pewno? – Oui, ciech!... – Wino lubisz? – Lubisz, pan capitaine! – Mówi się: lubię!... – Loup! Bien!72 – szepnął skonfundowany wachmistrz, nie mogąc wyrozumieć, co ma wilk z winem za związek. Wosiński spostrzegał zwykle, że jakieś nieporozumienie się zakradło, i napominał: – Flageolet! Słuchaj uchem, a nie brzuchem. Wyrazów na swój ład nie przekręcaj... A pamiętasz, jak się po polsku nazywasz?!... – Oui – pan capitaine!... Pisciala!... – Piszczała – powiedziałem raz! No! Na lewo zwrot! W tył... marsz!... spać!... Idź do diabła! Nie zapomniałeś, jak się po francusku mówi: „idź do diabła”?! – Non – pan capitaine! Bonne nuit!73... – Właśnie! Zgadłeś! Dosyć konfidencji... Allez!74 Gotartowski w kłopotach a zabiegach Wosińskiego mały brał udział, bo i nie znoszącemu opozycji kapitanowi w drogę wchodzić nie chciał, a i smutek go jakiś opanował, i tęsknica dziwna. Widok starych towarzyszów, Żubra i Żubrowej, ucieszył go był z początku, zwłaszcza iż mu pomyślne zwiastowali nowiny z Gotartowic, lecz w końcu i od nich stronić i usuwać się zaczął. Próżno markietanka zabiegała a tym lub owym wspomnieniem usiłowała rozerwać – Florian niby to słuchał, uśmiechał się, lecz myśl jego gdzie indziej się błąkała. Na domiar niezdrów się czuł. Głowa mu ciążyła, a gorącość paliła czoło. Zafrasowała się nie żartem Żubrowa; sama nie wiedząc, co począć, udała się do Wosińskiego na naradę. Kapitan wysłuchał domysłów markietanki i ozwał się po namyśle: – Hm! Co prawda, niedawno ja imć pana Gotartowskiego znam, lecz przylgnąłem do niego jak do rodzonego, bo to i dusza zacna, i głowa nie lada. Nieba bym mu przychylił! Sam widzę, że czegoś krzywy jest a kwaśny. Po nocach nie sypia a wzdycha czasem tak, jak gdyby kamień młyński na wątrobie nosił! Ja tam nie wiem... Nagle Wosiński zerwał się z ławy i, trąc niespokojnie czoło, zaczął wpół do siebie: – Ach, czekajcież... czekajcież... Prawda... to może być!... Z pewnością! Kto wie!... Że mnie na myśl od razu nie przyszło!... Nic innego tylko hic jacet lepus75!... Markietanka, wystraszona tajemniczymi domysłami kapitana, przypadła doń z błagalną prośbą: – Panie kapitanie! Co „z pewnością”?... Co się stało?! Zaleje mnie chyba! To ci naszemu porucznikowi było potrzebne... a biedny on... nieborak!... Męki tyle przecierpiał... i tu jeszcze... O!... Tożem się doczekała! Wolej mnie samą jaka opresja spotkała... Delikacik taki... sercowy!... Wosiński spojrzał z podziwem na zawodzącą babę. 71 L e s v o l o n t a i r e s ?! S o i r ?! (franc.) – Wolontariusze?! Wieczór? ! 72 L o u p ! B i e n ! (franc.) – Wilk! Dobrze! 73 B o n n e n u i t ! (franc.) – Dobranoc! 74 A l l e z ! (franc.) – Ruszaj! 75 H i c j a c e t l e p u s (łac.) – dosłownie: tu leży zając; w przenośni: w tym sęk. – Żubrowa, a wam co? Czegóż desperujecie?... – No bo pan kapitan powiedział! – chlipnęła markietanka. – Com mówił? Nic! Domysł tylko, że... jest kłopot!... – Masz ci, diable... – Prawie pewna rzecz! Niby nic pewnego, lecz pan Dziewanowski powiadał mi właśnie. Niby krewna pana Dziewanowskiego przypadła porucznikowi do serca... – Przypadła! Ha! Oczajdusze, pijawki... lisy... pewno go podeszli i, poczuwszy tęgą zdobycz, usidlili! – Skądże znowu! Zawsze wam świta w głowie przed czasem... Dziewczyna, słyszę, dzielna, pułkownikówna... i imć Gotartowskiego bodaj powinowata. Trzeba go wziąć chyba na spytki! Ale i to ostrożnie, aby czego, Boże broń, nie urazić. Bo natura taka to gorzej ślimaka... – zasunie się w skorupę, że w cztery konie języka nie wyciągnie. Słowa Wosińskiego głębokie na markietance wywarły wrażenie. Myśl, że Florian ma zgryzoty, z którymi się tai, które dusi w sobie, spokoju jej nie dawała, a głównie dręczyła ją niepewność, gdyż przypuszczenia Wosińskiego wydawały się jej bardzo wątpliwymi. Żubrowie zajmowali izbę tuż obok Floriana. Drzwi, i to nie dość szczelne, ich przegradzały. Markietanka zawzięła się dociec tajemnicy Gotartowskiego i, nic nie mówiąc mężowi, śledziła każdy ruch, każde słowo porucznika, a w nocy zrywała się i nadsłuchiwała pode drzwiami. Przez dni parę zabiegi Żubrowej były próżne, Florian milczał jak grób, nocami dyszał ciężko, lecz słowa skargi nie dobyło się z jego ust. Aż pewnej nocy Żubrowa, czuwając, w półśnie usłyszała jakiś cichy a rzewny szept. Markietanka zakradła się na palcach pod drzwi porucznika i zdawało się jej, jakby posłyszała wymawiane z przejęciem słowa: „Zośka! Zośka!” Żubrowa przytuliła ucho do drzwi, lecz szept umilkł, tylko coś niby westchnienie głębokie rozległo się za ścianą. Nazajutrz, skoro świt, wpadła Żubrowa do Wosińskiego. – Pokornie melduję, jest Zośka!... – Co za Zośka? Kto taki?! – obruszył się kapitan nie rozumiejąc, o co idzie. – Zośka, mówię. – Daj ją katu! Co mnie do jakiejś Zośki!... Baba opowiedziała kapitanowi, co była usłyszała. Wosiński targnął się niechętnie. – Wam po prostu przyśniła się jakaś Zośka, i koniec. Z igły widły robicie... radzę się z tym nie wygadywać, bo imć Gotartowski gotów się pogniewać. – Kiedy słyszałam na własne uszy!... – Dziad swoje, baba swoje!... Co wam do tego? Przyjdzie czas, to się dowiecie. Koniecznie chcecie porucznikowi w ranę, jeżeli ją ma, paluch wetknąć?!... Żubrowa głową pokręciła i odeszła. Nie zdało się jej, aby Wosiński miał rację. Przekora jakaś mówiła do niej: – A przecieżbyś mu ulżyła! A ulżyłabyś!... Markietanka zazwyczaj rano opatrywała odzież porucznikowi a posługi drobne około niego czyniła, nie dając się nikomu w tym wyręczyć. Od Wosińskiego poszła wprost do Floriana i, według zwyczaju, dreptać zaczęła po izbie a dogadywać. Gotartowski, nawykły do zrzędzenia, nie zwracał na Żubrową uwagi, cały pogrążony w myślach. Markietanka, nie zbita z tropu obojętnością Floriana, ozwała się znienacka: – Wstawać pora, panie... por... kapitanie!... Słońce wysoko, choć na dworze ciemno!... Na śnieg się zbiera... Tylko patrzeć, a będzie południe. – Tak, tak! Czas, czas! – mruknął Gotartowski zaczynając się powoli odziewać. – Mnie samej żal pana... kapitana! Gdzie to, sztuk taki drogi bez wytchnienia zrobić!... Nie taki się odpoczynek paniczowi należy!... Niby to ja nie wiem!... – Hm, hm! – bąknął pod nosem Florian. – Inny, na panicza miejscu, dobrze sobie wywczasu a dobrości wszelakiej zażywa. Et! Ja tam stara baba jestem, i już!.’.. Mnie i to wszystko jedno, czy mnie febra w izbie zmoże, czy kula liźnie... i tak się kołaczę za moim. Ma się niegodziwiec bałamucić a zawieruszyć sam, niechże przepada razem!... „A iż cię nie opuszczę aż do śmierci” – przysięgaliśmy sobie oboje, jako żywo, w Niewirkowie pod Zamościem, przed ołtarzem świętego Antoniego!... Tedy trzeba strzymać... I tak się człek tuła. Co tam, ani mam za kim tęsknić... ani czego się spodziewać!... Ale... bo właśnie najgorzej, kiedy na kogo napadnie w żołnierskim stanie medytacja... to ci tak go rozbierze, że kosteczki w nim nie ostawi... Choć siedzieć, oczyma łypać i na księżyc się gapić. Ni do jadła, ni do napoju, ni do zabawy, ni do roboty. Nie mówię, każdy ma... przecie... każdy ma... swoją Zośkę... co mu dokuczy... Florian, który był nie zwracał uwagi na dogadywanie baby, na ostatnie słowa drgnął i zagadnął niespokojnie: – Co? Co mówicie?!.. – Nic! – odrzekła Żubrowa udając obojętność. – Powiadam, że... że... każdy ma swoją Zośkę, co mu dokuczy... – Jaką znów Zośkę? – Taką... Zośkę, panie kapitanie!... Gotartowski poruszył się niespokojnie. – Żubrowa!... Wy coś wiecie? – Wiem, panie kapitanie. – Wszystko wiecie?... – Wszystko, panie kapitanie! – odrzekła Żubrowa,’mrugając znacząco a szepcąc półgłosem do siebie: – Święty Antoni, nie opuszczaj, choćbym zełgała!. – Wiecie wszystko – powtórzył melancholijnie Florian. – No... i jak wam się zdaje?! – Hm!.. Panie kapitanie... tego!... – Chcecie powiedzieć, że się rozmaicie zdarza?!... – Tak właśnie! – potwierdziła szybko markietanka. Florian spojrzał podejrzliwie na Żubrową i zagadnął ją znienacka: – Co „właśnie”? – Nic... nic, panie kapitanie – odpowiedziała markietanka czując, że się jej ziemia spod nóg usuwa i że lada chwila może się zdradzić za swą nieświadomością. – A cóżeście... mówili?! – badał dalej Florian. Babie pot zimny wystąpił na czoło. – Teraz się załamiesz... madame Żubrowa! – szeptała do siebie. Gotartowski silił się na spokój. – Nie macie mnie czego oszczędzać. Muszę wiedzieć całą prawdę!... – I ja także! – bąknęła Żubrowa. – Co... mówicie?... – Nic, panie kapitanie!... – Po co się łudzić?!... Ot, dziewczyna w pierwszej chwili uniosła się współczuciem, dała porwać... może dolą tułacza... a potem rozważyła!... Może tam już kto i był pod ręką, w Warszawie młodzieży nie brak!... I to bogatej młodzieży. Gdzieby jej czekać. Moja Żubrowa, ja to wiem, że mi jesteście przychylni... więc lepiej mnie nie oszczędzajcie! Najgorsza bo jest niepewność... lepsza zawżdy bodaj najsroższa świadomość... Dolegać będzie... aż i przestanie!... Gotartowski tak żałośnie a smętnie mówił, że Żubrowej na płacz się zbierać poczęło. Markietankę złość zdjęła za swoją własną ciekawość. Nuż teraz wyrwie się z czymś, co kapitana ukłuje. Florian, alterację Żubrowej poczytując za wahanie – przekładał jej dalej: – Widzicie! Co tu długo mówić? Przypadła mi do serca!... Ni snu, ni myśli... Świat mi zamroczyło... – W imię Ojca i Syna!... Panie kapitanie!... – Takci jest!... Czasem to mi dobrze z tym smutkiem! – Olaboga! – westchnęła przerażona markietanka. Gotartowski spojrzał na otwartą, szczerą a pełną zapału twarz markietanki i naraz przyszła mu do głowy myśl, która zbawczą mu się wydała. – Uważajcie, Żubrowa – ozwał się Florian zastanawiając się zwolna. – Uważam, panie kapitanie!.. – A gdybyście wy!... – Gdybym ja... i mój stary, oczywiście, panie kapitanie! – poprawiła baba. – No tak! Gdybyście do niej dotarli... a przez czas jakiś mieli ją w opiece, bo wszakci ma matkę... ale niby... – Niby rozumiem! – I ja byłbym spokojniejszy... zupełnie spokojny... No i wam krzywda by się nie stała!... Bo na krótko... rozumiecie?!... – Wszystko rozumiem! Niby... a niby!... – Więc pojechalibyście?... – Czybym pojechała? Bo mój stary się nie liczy! A bodaj do Belzebuba! Na co bo człek żyje? Dla kogo?!... Bez urazy pana kapitana, wyznam już mu całą prawdę, jak na świętej spowiedzi! Dwie jeno rzeczy troją mi się po głowie! Łeb stary, ale fantazję swoją ma!... Więc niechbym doczekała się jeszcze... jakiego krzyża na wojaczce... no i mój stary także i... z jednego kapitaniątka! Więcej nie potrza!... A kiedy człek już zgrzybieje... to bodaj pod kościół pacierze klepać a w piersi grzeszne się bić. Markietanka pociągnęła nosem raz i drugi i łzę otarła. Gotartowski się poruszył. – Co wam w głowie!... Da Bóg, dopóki ja żyję... nie zginiemy we troje!... – Toć... wiem... proszę panicza!... – Wybornie! – podchwycił z zapałem Florian, któremu słowa baby dziwnie do przekonania trafiły. – Więc pojedziecie? Pojedziecie do Warszawy, do pułkownikowej Dziewanowskiej... i kiedy?! – Dziś jeszcze... zaraz!... – Wiek wam tego nie zapomnę! No, tedy czekajcie, skoczę do ojców a inkaustu i piór wydostanę, i pisanie wam wygotuję... A wy tymczasem... wybierajcie się... Wosiński zasmucił się, że Żubrowie już wyciągać mają. Przywykł był do nich po trosze w ciągu tych kilku dni, a osobliwie markietankę sobie upodobał; dowiedziawszy się jednak, dokąd dążą, odwodzić ich nie śmiał. Florian tymczasem pisanie gotował. Ciężko mu szło a powolnie. Bo to i całą duszę rad by okazać, i tęsknicę, i smutek wyrazić, a tu strach, aby żwawszym słowem despektu pani Dziewanowskiej nie uczynić lubo przykrości nie wyrządzić. Pocił się biedny żołnierz, wzdychał, sapał i czoło tarł, aż powoli pisanie uskrobał. Po odjeździe Żubra i Żubrowej znów chwilowa jednostajność zapanowała w obrębie klasztoru. Wosiński w dalszym ciągu zajmował się formowaniem oddziałów ochotniczych. Florian, uspokojony nieco wysłaniem posłów do Zośki, nabrał otuchy i pomagał byłemu kapitanowi gwardii narodowej. Deschamps, jak zwykle, siedział pochylony nad mapami i liczbami, ledwie czasem od niechcenia dopytując się, co się dzieje w okolicy. W tydzień coś, późną nocą, wpadł do klasztoru kurier, od generała Milhaud z rozkazami. Deschamps zajął się natychmiast rozpatrywaniem papierów. Wosiński, Florian i oficerowie francuscy wzięli kuriera na spytki. Wieści były skąpe, choć pomyślne. Łęczyca opanowana, Prusacy na całej linii ścigani, placówki armii Benigsena wysunięte aż pod Łowicz, zwinięte, przeszły Wisłę i stoją pod Warszawą. Pochód całej armii rozpoczęty. Cesarz bawi w Poznaniu, przyjmowany jak zbawca przez ludność. Kapitan Douharai chciał dalej badać kuriera, lecz naraz ordynans pułkownika dał znać, że Deschamps natychmiast wzywa do siebie oficerów. Porwano się do szabel, pasów i czapek, założono temblaki. Jeden oficer drugiego zlustrował szybko, azali wszystko w porządku, i ruszono do pułkownika. Deschamps stał już gotowy jak do pochodu. Oficerowie francuscy spojrzeli znacząco po sobie. Wosiński szepnął kwaśno do Floriana: – No, tylko patrzeć, a ten biały borsuk w pole nas wypędzi!... Deschamps spojrzał surowo na Wosińskiego i uciął krótko: – Monsieur Wosiński!... Kapitan wyprostował się jak struna. – Monsieur Wosiński! – odezwał się po raz drugi pułkownik marszcząc się coraz groźniej. – Jego cesarska mość najjaśniejszy pan, w uznaniu położonych przezeń zasług, raczył pana mianować majorem francuskim i komendantem fortecy w Częstochowie!... Pozwól pan sobie powinszować tego zaszczytu. Między oficerami powstał szmer zadowolenia. Wosiński tylko patrzył z podziwem na Deschampsa nie wiedząc, o co idzie. Pułkownik wyciągnął doń rękę. Florian szepnął mu nad uchem: – Podajże waćpan rękę i podziękuj!... Wosiński podał rękę. Deschamps chwycił ją i ścisnął, aż kości Wosińskiemu zatrzeszczały. Kapitan posiniał i syknął przez zęby: – A bodaj cię!... – Panie Gotartowski, zechciej objaśnić pana majora! – rzucił pułkownik. Florian przetłumaczył słowa Deschampsa. Wosiński poczerwieniał, nogi się pod nim zatrzęsły. – Niechże was! – mruczał. – Francuzy!... Toście mnie chwycili... Jużci chyba... zdechnę gdzie dla was!... Mości Deschampsie... ma parole!76... Vive 1’empereur!... Do milion diabłów... Mówisz... sam Napolion o mnie pamiętał?!... Drwiny chyba!... Major... komendant! Nie!... Widzę, panie... colonel... żeście dobre chłopy... porządne chłopy!... Miałem was za... hołotkę, za boćwinkarzy... ale... ale... moćpanowie! Co tam... daj, drogi kolonelu, pyska!... I zanim oficerowie zdołali zorientować się, co żywa gestykulacja nowomianowanego majora znaczy, ten już rzucił się na pułkownika i ściskał go a całował z całego serca, wołając; – Vive 1’empereur! Vive la France! Górą nasza! Niech żyje imć... Monsieur... Deschamps! Hura! Oficerowie francuscy oniemieli, działo się w oczach ich coś, o czym karność ich nie mogła pomyśleć, czego sobie nie mogła wyobrazić!... Florian stał skonfundowany wybuchem swego kolegi, sam nie wiedząc, co mu począć wypada. A Deschamps – Deschamps w pierwszej chwili pod ciężarem Wosińskiego – zatrząsł się i zachwiał, potem błysnął ponuro oczyma i zdawało się, że chwyci majora i rzuci nim o ziemię, aż nagle, spojrzawszy w jasną, pogodną a wzruszoną do głębi twarz Wosińskiego... drgnął i przycisnął go do swej wyschłej piersi... W jednej chwili przykład Deschampsa porwał i uniósł wszystkich. Wosiński rzucił się z kolei do kapitana Douharai, Florian całował się z Martinem i znów Deschamps z Gotartowskim, a Martin z Wosińskim, potem dwaj Francuzi z trzecim i dwaj Polacy ze sobą. Zapanowało ciepło, serdeczność, braterskość prawie. Pierwszy przerwał ten nastrój Deschamps: – Panowie! Musimy ruszać dalej, ile że generał Milhaud życzy sobie, abyśmy się z nim złączyli przed jego dotarciem do Warszawy. Droga daleka! Chwili czasu stracić nie możemy. Naturalnie, rozkaz nie dotyczy majora Wosińskiego, który, jako komendant, otrzymał oddzielną instrukcję... i nadal wprost będzie się znosił z kancelarią sztabu... Kapitanie Douharai, każ trąbić wsiadanego. Panowie, czekam na was!... Oficerowie ruszyli do swoich plutonów. Wśród nocy rozległy się krótkie, żałosne dźwięki trąbki. W godzinę strzelcy byli gotowi do wymarszu. 76 M a p a r o l e ! (franc.) – Daję słowo! Wosiński, oszołomiony nową godnością i stanowiskiem, chodził tymczasem za Florianem i z żalem patrzył, jak ten szykował się pośpiesznie do drogi. Deschamps tymczasem dyktował ostatnie rozporządzenia. Więc będący na wyzdrowieniu Levitoux został pozostawiony Wosińskiemu do pomocy wraz z plutonem strzelców. Deschamps atoli miast tego plutonu, który dotąd z Flageoletem był pod rozkazami Wosińskiego, wyznaczył inny, czym niepomału majora zmartwił, a nawet do żywego poruszył. W ostatniej prawie chwili Wosiński uczepił się Floriana: – Słyszałeś waćpan, colonel zabiera mi Flageoleta!... – Słyszałem. – I cóż waszmość na to? – Hm!... Rozkaz! – Rozkaz! Ładny mi rozkaz! Niechby go wymówić nie mógł! Co mi po takim rozkazie!... – I cóż ja waści poradzę? – uciął zniecierpliwiony Gotartowski. – No... to bierz licho cały awans i całą komendanturę! – rozgorączkował się Wosiński. – Rzucam wszystko i wracam!... Mnie co z tej służby? Kawałek ziemi człowiek ma i wiele nie potrzebuje, to mu wystarczy!... – Ależ bo... – przekładał Florian. – Nieszczęście się nie stało!... Kto wie!... Pułkownik bardzo dla waszmości łaskaw. Można by mu przedstawić, poprosić! Nie myślę, aby miał coś szczególnego w tym, żeby Flageoleta zabierać!... – Co waszmość?... No to chodźmy!... Idźmy zaraz do niego! – nalegał Wosiński. – Trzeba mu to wyklarować należycie, a waszmość to potrafisz, podczas gdy ja się z nim nie dogadam. Florian, ulegając prośbie, zwrócił się do Deschampsa z przedstawieniem. Biały pułkownik skinął przyzwalająco głową. W godzinę potem Wosiński był już pełnym komendantem Częstochowy i największą na okolicę osobą. Pochlebiało to wielce bujnej ambicji majora i niekłamane sprawiało mu zadowolenie. Po wyciągnięciu oddziału Deschampsa komendant Częstochowy rozsiadł się w swej stancji przed kominkiem, i polecił wezwać do siebie Flageoleta. Wachmistrz stawił się w pełnym uniformie i zatrzymał się z uszanowaniem przy drzwiach. Wosiński spojrzał nań z ukontentowaniem i mrugnął nieznacznie. – No... co? Piszczało? Hę?!... Krzywda ci, żeś na harce nie poszedł ze szwadronem? Gadaj! – Comprends pas!77... Pan... commandant78!... – Znów swoje pleciesz?! Do licha, czas wielki, żeby ci się język w drugą stronę wykręcił i po ludzku chadzać zaczął. – Comprends pas!... Pan... commandant!... – Silence! Rozumiesz?!... Nie pytam ci się! – zniecierpliwił się Wosiński, a po chwili dodał z powagą: – Flageolet! Quand tu ne comprends, dis oui!...79 Comprends?... – Oui – pan commandant!... – Właśnie!... O to chodzi!... Bardzo dobrze! Powoli, a przy Bożej pomocy, jeszcze z Francuza na człowieka wyjdziesz!... Zobaczysz!... Ja ci to mówię! – Oui, pan commandant!... – Ja myślę!... Nie od razu Kraków zbudowany!... No, ale nas robota czeka nie lada, bo tu ludu ciuła się co niemiara... Trzeba będzie co rychlej, jak mówił kapitan Gotartowski, raport 77 C o m p r e n d s p a s ! (franc.) – Nie rozumiem! 78 C o m m a n d a n t (franc.) – komendant. 79 Q u a n d t u n e c o m p r e n d s, d i s o u i ! (franc.) – Kiedy nie rozumiesz, mów tak!... siarczysty do generalności francuskiej wystosować, niech nam dla wolontarzy ujście najdzie, bo nas tu do cna zjedzą. Wigor duży, ale i apetyty, i gęby tęgie!... A przecież objadać klasztoru i Najjaśniejszej Panienki nam się nie godzi. – Oui, pan commandant!... – No widzisz!... Zdaje ci się. Piszczało, że niby to trudno polskiej mowy się nauczyć?... Ot, już zaczynasz wcale do rzeczy mówić... – Oui, pan commandant!... – huknął znów wachmistrz. – Ciągle „łój” masz we łbie!... Nie szkodzi!... Przyjdzie czas, że ci się i na olej zbierze! Cóż, mumio? Marzyło ci się, że w tak zacnym regimencie służyć będziesz?... Hę?... – Oui... pan commandant!... – Skądże znowu!?... Franta chcesz udawać?... Tego nie lubię!... – Oui... – Jak wiesz, że mi to nie w smak... to po drugi raz tego mi nie mów! Słyszałeś? Patrzże teraz, komu służysz! Wszakci to nie masz pono równie poważnego znaku na świecie! Niby Napolion ma rozmaite srogie a pstrokate gwardie... lecz tu, mości panie, jesteś sobie bez mała wachmistrzem Bogarodzicy!... – Oui – pan commandant! – Rad z ciebie jestem! Dobrze ci z oczu patrzy! Można z tobą wytrzymać!... Jeszcze parę tygodni... i zupełnie przemówisz... Może i ślepiami przewracać przestaniesz. No!... Dosyć tego!... Bo i tej konfidencji było za wiele... Wynoś się!... – Oui – pan commandant! – Ruszże się z miejsca!... – Oui – pan comm!... – Będziesz mi ty łojował jeszcze!... – Oui! – odpowiadał wciąż wachmistrz. – Bodajżeś się udławił! A to skaranie... istne! Zachciało mi się tego błazna mieć przy sobie – mam ci teraz nagrodę: miamle i miamle, aż uszy bolą!... Dormir!... Sacrebleu!... Flageolet jął co tchu szykować Wosińskiemu posłanie. Wosiński się udobruchał i mruknął do siebie pod nosem: – Ma szelma rację! Człowiekowi się oczy do snu kleją! Pewnie; że się układę... zaraz. Niedługo już i północ... Jaki sprawny, patrzcie, niczym pacholik albo stara piastunka! Filut stary!... Wosiński nic nie mówiąc jął się rozdziewać powoli i układać do snu. Flageolet mu pomagał. Komendant rozprawiał dalej: – Dobrze, dobrze! Kaducznie mnie senność morzy... ładnie bym wyglądał, żeby mi tak teraz przyszło tłuc się po nocy ze szwadronem. Ten cały wasz colonel to postrzeleniec wielki... Noc, nie noc... deszcz, nie deszcz, pluchota... a wędrowałby po całym świecie, niczym pokutująca dusza. Ja tam tego nie lubię, mam się bić, mam ścigać kogo... to po dniu... a nie po nocy!... Bom nie kot żaden ani opętaniec czy niby lunatyk!... Widzisz! Tobie, stary, też ciepło będzie... A!... Jak się człek tak wyciągnie spokojnie... to mu i na sercu lepiej... Aaa!... Flageolet!... A ty także nie bałamuć... i wynoś się do swego barłogu... a obacz, żeby mi... tego... szyldwachy na miejscu... – Oui! Pan... commandant! – Czekaj, jutro od rana wezmę cię na naukę, już się nie bój... ten cały łój... ci wyleci. Sałaty także nie dostaniesz... ani listeczka!... Bo jużci, rozum z niej nijakiego pożywienia nie ma. Aaa!... Wosiński ziewnął przeraźliwie raz i drugi, przeciągnął się jeszcze, podniósł powieki i chrapnął mocno. Flageolet przez czas jakiś stał przy posłaniu Wosińskiego czekając jakby rozkazu. Spostrzegłszy w końcu, że komendant śpi już na dobre, podsunął się ostrożnie do ławy, na której leżała odzież Wosińskiego a broń, zgarnął ją delikatnie i wyniósł do sąsiedniej izby. Tam, przy świetle łojówki, zasiadł do porządkowania munduru i czyszczenia rzemieni i broni. Nie lada to była robota. Flageolet jednak był i majstrem w tej robocie, i służbistą wielkim. Co by znów pierwszy lepszy pachołek czy żołdak miał się dotykać munduru komendanta! Czyby potrafił nawet tak jak on na każdy guzik nakładać kolejno drewniane, wycięte we środku deszczułki, a potem czyścić go suknem tak długo, aż nie da lustru, odpowiadającego randze majora i stanowisku komendanta? Albo rzemień pucować, a głównie dopucować się giętkości, glansu, usunąć najdrobniejsze zarysowanie skóry, najlżejszy meszek! Flageolet pracował bez wytchnienia ze dwie godziny. Gdy w końcu rzucił okiem na równo poskładaną odzież a lśniącą broń, niby od płatnerza prosto, aż mu się oczy zaśmiały. – C’est joli! Ça!80 – szepnął do siebie ze szczerą radością. Za czym znów ukradkiem wsunął się do izby, w której spoczywał Wosiński, ułożył starannie przy łożu odzież i broń i zatrzymał się, patrząc z jakimś wielkim uszanowaniem na śpiącego komendanta. Wosiński chrapnął głośno. – Śpi sobie. Wtem usta komendanta wymówiły wpółsennie: – Flageolet!... – Śni, śni o mnie! – ozwał się cicho rozczulony wachmistrz. – Mój... mój... komendant! Ręka Wosińskiego wykonała w tej chwili jakiś senny odruch i zwiesiła się bezwładnie poza krawędź posłania. Flageolet przysunął się bliżej do komendanta, jakby wahając się, wreszcie zebrał się na odwagę... pochylił się i przyłożył usta do ręki Wosińskiego. 80 C’e s t j o l i ! Ç a ! (franc.) – Ładnie! VIII Deschamps ruszył z oddziałem drogą na Wyczerpy, Rudniki, Kłomnice i Pławno, dążąc wprost ku Warszawie, przed którą miał nadzieję spotkać się z generałem Milhaud. Florian był w wybornym usposobieniu. Przecież bo się dlań ta męka skończy. A wreszcie, jeżeli od razu trudno mu się spodziewać, by przed ołtarzem mógł stanąć... bo to i pani matce trzeba sprawę przedłożyć, i zezwolenie a błogosławieństwo jej zjednać... to bądź co bądź... jakoś zdoła się zapewnić i od pani Dziewanowskiej choć słowo poczciwe wydostać. Kto wie, może i zrękowiny uda się wyprosić? Gdy tak Florian rozmyślał, kalkulował a układał sobie zawczasu stosowne do matki wystąpienie, a do pani Dziewanowskiej przemówienie – przyszło mu, że szwadronowi może byłoby i po drodze do Gotartowic zajechać!... A wówczas mógłby i widokiem swoich się nacieszyć, i u pani matki z zamiarów swoich się sumitować. Uradowany już samą myślą odprawienia chociażby krótkiego w Gotartowicach postoju – zaraz na pierwszym popasie, korzystając, że Deschamps był w doskonałym humorze – projekty swoje mu przedstawił. Aliści Deschamps szarpnął się niecierpliwie i odrzekł: – Ani myśli! Trzydziestu kroków zboczyć nam nie wolno!... Droga wytknięta jakby strzelił... Musisz, kapitanie, odłożyć... Nie, teraz nie pora! Wojna. Gotartowski posmutniał. Biały pułkownik spojrzał nań przenikliwie i bardziej jeszcze się nasrożył. – Dziwię się panu bardzo, że masz odwagę... że ci podobne zamiary przychodzą na myśl!... Chyba nie mogłeś się spodziewać innej odpowiedzi... Więc... gdzież nareszcie jest ta twoja chałupa... rodzina, czy jak tam?... – W Gotartowicach, pod Rawą! – Aha! Czekaj... pod Rawą! Rawą! Coś takiego jest! Mamy jechać!... Zaraz sprawdzę! Aha! Ujazd... a potem Rawa!... Wyznaczyłem tam postój! Hm! No... to tyle można by zmienić, że zamiast w Rawie... popasać będziemy w tych twoich... jak powiedziałeś? – Gotartowicach!... – Właśnie! Tego nawet wymówić nie podobna. Florian chciał podziękować pułkownikowi, lecz ten go ofuknął surowo: – Za co? Komu? Nic pewnego jeszcze. Zobaczymy, jak nam droga wypadnie. Znając szorstki, nieprzystępny charakter białego pułkownika, Florian poprzestał na tym połowicznym przyrzeczeniu – ufny, że Deschamps święcie je spełni. I rozradowało się serce Gotartowskiego, a i skrucha wewnętrzna go chwyciła. Ot, niedawno jeszcze biadał a wyrzekał na los, na dolę smutną... gdy już i zamiary swoje widzi spełnione, i życzenia ziszczone. Wszystko układa się jak najlepiej. Gdy teraz stanie przez Zośką, to już z pozdrowieniem matczynym dla przyszłej synowej... Po dłuższym marszu szwadron Deschampsa stanął około południa w Królowej Woli, położonej na skraju borów lubocheńskich. Florian był więc prawie u celu... jeszcze dobre dwie mile i stanie nareszcie w Gotartowicach. Serce kapitana żywiej bić poczęło. Myślą już oglądał i jadalnię, w której przyjmować ich będą, i ów alkierzyk, w którym przyjdzie mu się wyspowiadać przed panią matką ze swoich sentymentów dla pułkownikówny. Zdało mu się, że słyszy już jowialne uwagi dziada, tęskliwe westchnienia piecuchowatego Staszka, że młodsze rodzeństwo wita go wesołym zgiełkiem, a czeladź z ekonomem Lewandowskim – serdecznym mruczeniem. Toż dziwić się będą tym Francuzom, toż i uciecha dla nich, i widowisko nie lada w tym zapadłym kącie!... Tak sobie rozmyślał Florian, spoczywając na ławie w izbie wieśniaczej, a nie bacząc, że i pragnienie, i głód mu dokuczał. Nie do jadła mu było, nie do napoju... Naraz wezwano go do pułkownika. – I cóż? – rzekł ten ostatni na widok Floriana. – Jedziemy... na Chociw do Rawy, i koniec! Co? Prawda?... Gotartowski zbladł. – Mówże, kapitanie!... Mówiłeś sam, że znasz te strony wybornie!... Przecież na Sochaczew tędy najbliżej?... – Do Sochaczewa?... Tak! – odparł z wysiłkiem Gotartowski. – No widzisz!... Sam się przekonałeś!... Wybornie!... Ruszamy zaraz! – zakonkludował z przekonaniem pułkownik i kazał trąbić do wymarszu. Gotartowski dosiadł konia i powlókł się za szwadronem. W oczach mu pociemniało. Wszystko, co wysnuł sobie, czym się karmił, czym żył od dni kilku, rozbiło się o dziką, niezrozumiałą surowość Deschampsa. W pierwszej chwili chciał przedłożyć pułkownikowi swoją sprawę, chciał prosić go, aby jeżeli istotnie to małe zboczenie nie wydało mu się możliwym, jemu pozwolił odjechać na dzień jeden od oddziału. Ale rogata dusza Floriana zacięła się, zamknęła w sobie. Jechał za pułkownikiem w milczeniu głuchym, ponurym. Nagle, podniósłszy oczy i rozejrzawszy się dokoła, jęło mu się zdawać, że tuż przed nim wystrzeliła wieżyczka kościoła w Rzeczycy. Wpatrzył się uważniej i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu a radości, dostrzegł znany mu dworek i chaty Małowierzy... Więc oddział jest na drodze do Gotartowic!... Wieczór zapadł, gdy szwadron nareszcie podjeżdżać zaczął do Gotartowic. Florian, mimo panujące ciemności, odróżniać począł i chaty wieśniacze, i szczyty zabudowań folwarcznych. Wieś tonęła w ciszy głębokiej. Dwa, trzy migotliwe światełka w oknach, a zresztą, mimo wczesnej pory, noc w izbach i ludzkich czworakach. Deschamps burczał po swojemu i mówił do kapitana Douharai tak, żeby go Florian mógł usłyszeć: – Ładny będzie nocleg. Ni psa, ni człowieka! Diabli mnie skusili słuchać! Wieś głucha, pusta... Pięknie będziemy wyglądali!... Hej, kapitanie Gotartowski... to chyba nie tutaj jeszcze?!... – Tu, tu! Panie pułkowniku! – odrzekł raźno Florian. – Pustkowie. – Z pozoru! Wieś, jesień! Ludzie tu żyją inaczej! Jeżeli pan pułkownik pozwoli... skoczę naprzód... uprzedzić o naszym przybyciu!... – Owszem! Jedź pan! Jedź się tam nacackać, oszczędzisz nam niepotrzebnego widoku. Florian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać, spiął konia ostrogami, pochylił się na siodle i ruszył polem na przełaj, wprost do dworu. Dwór gotartowicki tonął tymczasem w ciemnościach. Zaparte okiennice, odrzwia i bramy folwarczne nieprzyjemnie zdziwiły Floriana. Lecz nie tracąc czasu na nawoływania, przywiązał konia do furty, a sam przesadził żwawo okalającą folwark kamionkę i skoczył ku drzwiom dworu. Wrzasnął raz i drugi, żelaznym ryglem zakołatał, huknął całym gardłem, aż echo dalekie mu odpowiedziało – we dworze nikt nie dawał znaku życia. Dreszcz zimny przeszedł Floriana. Złowrogie przeczucie targnęło nim. Sam nie wiedząc, co czyni – dobijał się dalej, coraz silniej, coraz gwałtowniej. Wtem, poza drzwiami dały się słyszeć ciche, powolne kroki, a potem rozległ się jakiś przestraszony głos: – Kto tam? Kto tam?!,.. – Otworzyć! – Ba, komu?!... Czego chcecie!... Nikogo tu nie ma! – Gotartowski jestem, do licha! Nie do obcych się dobijam... tylko do siebie!... – Jezu! Chyba to panicz! – zawołano za drzwiami. – Otworzyć jeden z drugim! – rzucił się kapitan. Dał się słyszeć szczęk kluczy i drzwi się nareszcie otworzyły. Gotartowski wszedł – przed nim stał starzec skulony z latarką w ręku. – Kto wy?! Kto wy?! – pytał gorączkowo Florian. – Panicz mnie nie poznali?! – odrzekł drżącym głosem starzec. – Mikołaj... włodarz!... – Gdzie pani... gdzie dziedziczka?!... – At... paniczu wielmożny... toć było... wszystko, było może jeszcze tydzień... temu albo i lepiej trochę!... Ta i przyszło nieszczęście!... Zakotłowało się... i chlusnęło wszystko ze dwora! Ostatni to starszy pan z pacholikiem jutro tydzień pojechał!... Nie ma nikogusieńko. – Gadajcież mi, co się stało... – Nieszczęście, wielmożny panie, i tyle!... – Mówcież raz! Jakże to?! Więc... – Juści że opowiem wielmożnemu paniczowi akuratnie!... Niechże ta wielmożny panicz choć do komory pozwoli tu... bo i ziąb idzie... Florian chciał nalegać, palony smutnym przeczuciem, lecz starzec podreptał naprzód do komory na prawo, usadowił go na nakrytym kilimkiem stołku i ozwał się z właściwym sobie gadulstwem: – Było u nas cicho a spokojnie, aż ci tu wielmożny panicz nocką przyjechali z owym siarczystym żołnierzem i niby tą żołnierzową... – Nie wlecz, tylko gadaj od razu!... – Wielmożny panicz daruje... wszystko się wypomni... całą biedę!... Aha! Więc panicz zarazże odjechał. A co on żołnierz i ta żołnierzowa ostali. To przez kilka dni w całym dworze rejwachu było co niemiara, osobliwie z onej baby, co powiadali, także oficjerem we wojsku była... Potem naraz oboje odjechali. Bartoszów Wojtek odwiózł ich za Rawę i po nich!... Zeszło potem ze dwa dni, najmłodszy panicz na Wszystkich Świętych z Piotrkowa przyjechał, ze szkół od ojców pijarów... Florian słuchał, siedząc jak na węglach. Starzec ciągnął swoje: – Uciechy było co niemiara! Aż ci na drugi dzień we dworze popłoch a rwetes. Właśnie z ludźmi byłem na klepisku przy młocce, gdy wpada ekonom Lewandowski. „Mikołaju – woła – kto w Boga wierzy, niech na koń siada... starszego panicza gonić!...” Rozpędziliśmy całą wieś na cztery świata strony, gdzie tam, ani śladu pana Marcelego! Jak to młodemu!... Wojenka mu się udała silnie. Nie strzymał, chyłkiem do dnia konika wyprowadził, zawiniątko pod pachę, pałasik do boku i hajda wojować. Oj, byłoż smutku a łez co niemiara... Starszy pan aż zębami zgrzytał – a co dziedziczka, to się wypłakać nie mogła! Zeszło tak ze trzy dni... patrzę, naraz cościś się czerni na drodze od Rawy... ledwie zdążyłem ekonomowi powiedzieć, a tu walą już na podwórze Prusacy!... Przyjechało ich może z pół rejmentu. Zaraz do dwora, do dziedziczki i sądy jakieś odprawiają, a co mogą to z izb, komór grabią, co lepsze konie wybierają i cały folwark z dymem chcą puścić!... A to wszystko, że niby oni wielmożnego panicza przyszli szukać i nie znaleźli!... – Mnie?!... – Jako żywo!... Tak nam tłumaczył ekonom, co całej rozmowy był świadkiem. W końcu uczepili się, psiawiary, naszego pana Stanisława... głowę mu ostrzygli, harcap nałożyli, w kamasze ubrali i... ze sobą uprowadzili... Dziedziczka aż do nóg im się słaniała, prosiła, chciała dać okup!... Gdzie tam! Okup wzięli, a panicza także, a co ze wsi, to do dwudziestu co najsprawniejszego parobka nam wybrali... I uprowadzili!... Potem... to już dziedziczkę taka boleść chwyciła... że ani się z nią było rozmówić... Nie jadła, nie piła... siedziała aby i ledwie dychała. Przyjeżdżał i ksiądz proboszcz, i państwo z Cielądza, cieszyli, koili, nic nie pomogło... Będzie temu tydzień, zbudziła w nocy ekonoma, mnie, kolebkę wyszykowali i dziedziczka z najmłodszym paniczem a panienką, ekonomem i trojgiem czeladzi odjechali. Ostał tylko starszy pan!... – Gdzież on jest? – A! Ot i właśnie! Z początku to z dziedziczką nie chciał... a potem, jak odjechała, to nuże zawodzić a lamentować, że z nim rady nijakiej dać nie można było. Już głowę traciłem, a co moja stara się naprosiła, a nacałowała po rękach, nic nie pomogło!... Pozawczoraj niby z nieba spadł tu jakiś tęgi szlachcic a pan... Rozprawiali ze starszym panem, radzili, biadali, aż ja patrzę, a starszy pan z nim się zabiera w drogę. „Ziąb taki, flaga” – mówię. „Głupiś, Mikołaju – powiada. – Marynować się tu nie myślę... Poszli w świat wszyscy, to i ja za nimi!...” Ta i pojechali!... Florian słuchał opowiadania włodarza i w głowie mu się mieszało. Zdawało mu się, że stary bajdę mu jakąś sztukuje niezręczną i że lada chwila drzwi się otworzą i wyjdzie doń pani matka z dziadem, a za nim i rodzeństwo, i czeladź. Podniósł się Florian z miejsca, dźwignął ciężko ramionami, wziął latarkę i ją obchodzić kolejno izby dworu, niby we śnie jakimś, niby szukając dowodów potwierdzenia słów włodarza. Dwór gotartowicki świecił pustką zniszczenia. Na każdym kroku widniały ślady, że dopełniono tu rabunku, że zbierano chudobę pośpiesznie, gorączkowo. Tu kufer z odbitym zamkiem, ówdzie roztrzaskane wieko skrzyni, tam wysunięte na poły szuflady gdańskich szafeczek, mnóstwo rozmaitych przedmiotów porzuconych jako bezużyteczne na stołach i podłogach. Broń pozdejmowano ze ścian, koły na rzędy staroświeckie świeciły pustką. Tu puzdro nie domknięte a próżne, łoże z wydartą ze środka pościelą, kredens z resztką starych, bezwartościowych skorup, a na wszystkim znamię czasu – pył. Florianowi serce się ścisnęło na widok tej ruiny, tego zniszczenia. Chciał się był czegoś więcej dowiedzieć od włodarza, chciał przynajmniej wyrozumieć, dokąd udała się matka, a kto zabrał dziada ze sobą, lecz tu pamięć starego sługi zawiodła. Prawił coś niby o tym, że pani Jadwiga do krewnych się zbierała uciekać, że mówili coś państwo o Lublinie, a dziad się wygrażał, że Marcelka bodaj na końcu świata pochwyci i za uszy wytarga, lecz wszystko to było niejasne, mgliste, wątpliwe. A co już o tym szlachcicu, który tak niespodziewanie do Gotartowic zajechał, to włodarz nic nie umiał powiedzieć, co by Floriana na jakowąś myśl naprowadzić mogło. Według zdania Mikołaja krewnym żadnym nie był, powinowatym także, bo się z dziadem „moćpanowali”, ale musiał być i nieobcy, bo strasznie się o rzecz każdą kłopotał. Mimo tych niezrozumiałych odpowiedzi Florian chciał był dłużej jeszcze badać włodarza, mając nadzieję; że choć cośkolwiek z niego wydobyć zdoła, lecz wtem za ogrodzeniem rozległy się sygnały oddziału strzelców. Stary sługa struchlał. – Paniczu! Pewnikiem Prusacy. Florian uśmiechnął się smutnie. – Oj!... Może by lepiej było... gdyby oni nadeszli!... No, Mikołaju!... Biegnijcie wrota odemknąć... nanieście ognia, gości mamy!... Ciężko będzie ich przyjąć w czas taki! Co robić! Może tam kogo ze wsi weźmiecie sobie do pomocy. Mikołaj podreptał spełnić rozkazy. Deschamps po chwili zjawił się w izbie z oficerami. – No, kapitanie, coś nam tu nie bardzo są radzi. Głucho, ciemno... kto wie, czyby nie lepiej było do Rawy pociągnąć! Florian milczał blady, przygnębiony. Deschamps spojrzał niespokojnie na zmienioną twarz Gotartowskiego i rzucił niecierpliwie: – Cóż więc... Nawet pan odpowiedzieć nie uważasz za właściwe?! – I co powiem!... – odparł głucho Florian. – Miałem... rodzinę... dom... tydzień blisko żyłem myślą, że ich zobaczę!... Widzicie sami, panie pułkowniku, głusza... zajechali Prusacy... Zrabowali, brata wzięli w rekruty... a reszta z ostatkami uszła w świat... Oficerowie francuscy poruszyli się niespokojnie. Deschamps usiadł ciężko na ławie i ozwał się poważnie: – Mówże nam, kapitanie... Co zaszło?... Mów! I tobie to ulży... i dla nas to, do milion kartaczy, obojętnym nie jest!... Florian jął powtarzać relacje włodarza. Gdy skończył – Deschamps ozwał się sucho: – Wiele w tym rzeczy niejasnych, niezrozumiałych... boć skądże przyszło Prusakom ciebie tu szukać, kapitanie?... Gotartowski wyłuszczył dopiero rzecz całą od zajścia, jakie miał w początkach swej żołnierki pod Madalinskim, jako wówczas już był na śmierć skazany za zniesienie oddziału huzarów pruskich i za rozpłatanie łba porucznikowi Schmidtowi i jako, wracając do kraju z posłaniem generała Dąbrowskiego, znów był tego samego Schmidta spotkał i znów był go, na odmianę, kulą poczęstował. Kto wie, mógł więc Prusak go poznać i, przyszedłszy do zmysłów, na niego wskazać. – Hm! – wtrącił pułkownik. – To ci szelma, do ciebie szczęścia nie ma! – za czym, zwróciwszy się do oficerów, rzekł surowo: – Moi panowie! Kolegę naszego spotkało nieszczęście!... Jest zniszczony, zmarnowany, a my przecież nie będziemy chyba ostrzyli zębów i resztek mu zabierali. Ruszymy natychmiast. Jest tu niedaleko miasteczko jakieś... tam się zatrzymamy!... Niewielka droga!... Gotartowski nie mógł się opierać. Wskoczył na siodło i powlókł się za szwadronem. Nowy ciężar spadł na piersi Floriana. Zawierucha wojenna opustoszyła mu dom rodziny, rozproszyła po świecie najbliższych jego sercu, gdzie ich teraz odnajdzie, kędy szukać będzie! A może matka udała się z Urszulą i Fabianem do Warszawy?... W takim razie, kto wie, mogą się z łatwością odnaleźć. Deschamps miał słuszność. Wyzwolenie Staszka może być więcej niż pewnym, boć Prusakom niewiele zeń przyjdzie: ani żołnierz, ani personat żaden... a tu gromada znacznych pruskich oficerów w niewoli. Im dłużej Florian nad tym wszystkim rozmyślał, tym większej nabierał otuchy. Aż wstyd było Gotartowskiemu przed sobą samym, że tak gładkie na wszystko znalazł uspokojenie a wyjście. Wyrzuty sobie robił a smutne budzić usiłował refleksje. Z Rawy oddział Deschampsa ruszył nazajutrz przed świtem drogą na Kurzeszyn, Chrzczonowice, Staropol do Wiskitek. Za Rudką, pod Puszczą Korabiewską, szwadron natrafił na pluton rekonesansowy dywizji generała Milhaud. Prowadzący rekonesans oficer objaśnił Deschampsa,. że generał Milhaud ciągnie od Łęczycy ku Warszawie, że wczoraj jeszcze pod Sochaczewem podjazd stoczył lekką utarczkę z kozakami i że w tej chwili dywizja znajdować się musi na drodze z Bolimowa do Miedniewic. Na tę wiadomość biały pułkownik nakazał krótki popas w najbliższej wsi i ruszył ze szwadronem mimo zapadającej nocy, aby stosownie do rozkazów co prędzej się z generałem połączyć. Generał Milhaud ucieszył się wielce powrotem Deschampsa, bo główny sztab gwałtować już zaczynał o raporta o ruchach nieprzyjaciela, a i sam generał, mimo rozkazów posuwania się ku Warszawie, obawiał się, aby w matnię nie wpaść. Świeżo bo miał dowód pod Socha- czewem. Ostrożny Benigsen, mimo pozorne układy, bardzo opieszale ściągał kozackie pikiety. Marszałkowie zaś Davout i Murat o kilka dni marszów pozostawali w tyle. Deschamps rozproszył wszelkie wątpliwości... na południu cisza, odwrót Prusaków za Wisłę dokonany, zbrojna pomoc mieszkańców zapewniona. Po raporcie Florian z oficerami był powołany do generała. Milhaud dziękował mu i winszował uznania, jakie powziął był dla Gotartowskiego pułkownik, a w końcu zapewnił, że cesarz potrafi nagrodzić go, a co się tyczy wziętego do niewoli brata, to przy pierwszej okazji, jaka się zdarzy, do głównej kwatery pruskiej... odpowiednie przedstawienie zrobione zostanie. Łaskawe słowa generała i czynione przezeń nadzieje wyzwolenia Staszka niemałą sprawiły Florianowi uciechę – lecz radość jego może większą była, gdy, wychodząc od generała, spotkał się oko w oko z Janem Dziewanowskim. Padli sobie w objęcia. – Tuś mi, panie Florianie?!... Witajże mi waszmość!... Anim się spodziewał takiej siurpryzy81!... – O, sztuk drogi się zrobiło... – Przybladłeś waszeć!... Chodźże do mnie się rozgościć... Jest twoich cała gromada. Dziewanowski pociągnął Floriana do siebie na kwaterę, zarzucając pytaniami. Gotartowski bezładnie, dorywczo zdawał relacje z odbytej wyprawy – gdy skończył, zagadnął z kolei Dziewanowskiego, gdzie się podziewał. Pan Jan zachmurzył się nieco. – Ba! I ja także nie lada kawał kraju przejechałem i niby zasłużyłem sobie podobno na względy samego pana marszałka, lecz mi coś nie w smak, coś mnie ckli!... Wolałbym, wierzaj mi waszmość, i tej ekspedycji nie odbywać, i owych zaszczytów nie zaznać... – Jakże to? Co waści?! – zaniepokoił się Gotartowski. – Zastanawiają mnie wasze słowa. – I mnie też niejedno zastanowiło. Co mam ukrywać? Całą wam prawdę powiem. Nie mam się z czym kryć. Owóż, jako sobie pewnie przypominasz, że generał Dąbrowski dał mi ordynans do armii Benigsena. A właściwie nie on, jeno generał Milhaud, a, jak wnoszę, pono sam marszałek Davout. Opatrzyli na drogę, pisanie tajne dali i ruszyłem... niby pod Łowicz. Aliści generał Benigsen przeniósł już był swoją główną kwaterę na Pragę. Rozkaz był wyraźny, aby papiery jemu samemu doręczyć, więc jechałem dalej do Warszawy. Nie będę tu waszmości opisywał, jako się kryć musiałem, a w chłopskim przebraniu między Prusakami wędrować, jako mnie już byli schwytali na Woli i do zaciągu prowadzili, a jako im umknąłem... bo to za długie na teraz historie... Dość że coś po tygodniu zaledwie dostałem się do armii nieprzyjacielskiej i pisanie wręczyłem, a sam, według przykazu, czekałem na respons. Długie były debaty sztabu rosyjskiego, tak że mi dni parę w obozie generała Benigsena zeszło. Przyjmowali mnie tam bardzo politycznie, a wziąwszy asumpt z ważności ordynansu do mej osoby, uważali mnie za znaczną w armii napoleońskiej personę i tu i ówdzie, nie kryjąc się, szczerze przede mną mówili. I oto, panie Florianie, jak mnie tu żywym widzisz... słuchałem i skóra mi cierpła... bo dopiero z boleścią przekonałem się, co warte są te francuskie zaklęcia a napoleońskie zaręczenia. – Darujcie, panie Janie, nie zdaję sobie sprawy. – Toć przecie rzecz jasna! Nam się zdaje, że Napoleon przychodzi do nas na odsiecz, że chce, bo ja wiem, świetność dawnej korony przywracać... a tymczasem cała jego fatyga własne jeno ma cele a korzyści na widoku!... Nas uważa za coś, czym pokupczyć by można!... – Panie Janie, czy nie za łapczywe sądy? – O, bodajbym się mylił! Niczego więcej nie pragnę!... Niczego więcej nie żądam!... Zważże teraz na cesarza Aleksandra!... Boć Benigsen na jego właściwie odpowiedź czekać mi kazał. Owóż cesarz Aleksander odmówił. Słyszysz, wszystkie one świetne propozycje odrzu- 81 S i u r p r y z a – niespodzianka. cił, mówiąc: „W sojuszu jestem z Fryderykiem, przyrzekłem, nie zdradzę!” – Oj, ciężko, mości Gotartowski... służyć takiemu panu ciężko... – Lecz bo się waszmość unosi! – tłumaczył Gotartowski. – Toć są przedmioty wielkiej polityki!... Nie nam się głowić nad jej przebiegiem!... Patrzmy rezultatów! Na co sobie zaprzątać głowy? Nasza rzecz czekać końca. To jedno powiem waszmości i za to jedno zaręczyć mogę, że jego nie znasz... że gdy go ujrzysz na placu boju... to ci nigdy myśl taka w głowie nie powstanie! Nie, w tak wielkim rycerzu, w takim wojowniku myśl nikczemna zrodzić się nie może. – Daj Boże! Daj Boże! Tego tylko pragnę, żebym się omylił! A dowód macie oczywisty, żem się nie dał zniechęcić ani goryczy opanować... bo otom został... i otom w łasce... Milhaud wielce mi życzliw. Akselbanty mi się już dostały. Adiutantem mnie swoim mianował. Ćwierć Francuza chce ze mnie zrobić!... Młodzieży do nas huk się zwaliło. Czekaj, poznasz ich! Jan Kozietulski ze Skierniewic cały oddział przyprowadził ze sobą. Dzielny chłopak, skończył był korpus kadetów, na tęgiego może wyjść oficera. Tyle de publicis82 ci naopowiadałem, a zgoła twoją biedę mimo uszu puściłem... Opowiedzże mi wasze raz jeszcze, jakże to się stało... więc Prusacy najazd zrobili na wioskę matczyną? – Darujcie, już później to wam dokładniej wyłożę. Chaos istny mam w głowie! Ani mi myśli zebrać... Ale, czekajcież... powiadaliście, że byliście w Warszawie!... – Byłem! – przytwierdził Dziewanowski. – Dwa razy! Opisać mi trudno, co się tam dzieje. – I długo waszmość... bawił? – A gdzie tam! Tyle że mi droga wypadła przez Warszawę... a zresztą to jak po ogień. I to się strzec musiałem, bo misja ważna! Niechby tak Prusacy dostali papiery, do nie lada przyjść by mogło zatargu... Myszkowałem, ile się dało... dla wszelkiego bezpieczeństwa nawet... najbliższym się nie ukazując... – Słusznie! – bąknął Florian, zawiedziony w domysłach, a chcąc się wszelkich wyrzec wątpliwości, zagadnął ostrożnie: – Bo... to, panie Janie, już mi jedna rzecz leży na sercu... Wyjechaliśmy wówczas tak raptownie... tak po hajdamacku, aże sobie wyrzuty czyniłem... ażalim czymkolwiek tyle dla mnie łaskawej pułkownikowej Dziewanowskiej nie uchybił... – Gdzież znowu! Wybijcie sobie ten frasunek! Kobieta z sercem, żona żołnierza, za dobre tylko energię a służbistość waszą wziąć mogła... – Może... ale... zawsze! – Nic! Nic! Ot na skrupuły niesłusznie wam się zbiera! – odparł z przekonaniem Dziewanowski, ucinając znów przedmiot rozmowy. Gotartowski zebrał się na odwagę i rzucił znienacka: – A jakże tam, zdrowi? – O kim mówicie?! – odpowiedział pytaniem Dziewanowski trąc niespokojnie zmarszczone czoło. – Pani... stryjenka wasza, pułkownikowa! – Ach! Bez wątpienia... nie widziałem jej! Nie byłem! – Nie widzieliście! – powtórzył przeciągle Gotartowski tonem wyrzutu. – Cóż! Cóż było robić! Rozkaz gwałtował, bałem się być przez kogokolwiek poznany! Żałuję bardzo!... Nie można było. Florian utkwił badawczo wzrok w twarzy Dziewanowskiego. – I nie widzieliście ich?... – Klnę się waszmości słowem, że nie widziałem! Ale – dodał Dziewanowski, jakby ważną myślą tknięty – uważa waszmość, już powracając, za Warszawą spotkałem był... kupca zna- 82 D e p u b l i c i s (łac.) – o sprawach publicznych. jomego, co ze strachu przed nawałnicą z żoną i dziećmi do Krakowa się przebierał... On właśnie powiadał, jako pani stryjenka była wyjechała z Warszawy... do familii. – Wyjechała, mówicie, do familii!... – pochwycił Florian blednąc. – Tak!... – plątał się Dziewanowski. – Czemu się dziwić nie można. Dwie same kobiety... Inaczej im uczynić nie należało. Tam przynajmniej spokojne będą... – Wyjechała do familii!... Nie danym było Gotartowskiemu długo nad nowym zawodem rozmyślać. Życie obozowe upominało się o swoje prawa. Ordynans Dziewanowskiego zaraportował posiłek. Lada chwila można się było spodziewać zwinięcia obozu. Dziewanowski powiódł Floriana, kędy w obszernych izbach polscy ochotnicy śniadali z francuskimi oficerami, i jął go zapoznawać z młodzieżą. Gotartowski witał się obojętnie, ucinał wszczynaną z nim rozmowę i ledwie na pytania odpowiadał, nie dzieląc ani panującego tu zapału, ani uniesienia. Próżno Dziewanowski zagadywał go a do gawędy ogólnej chciał wciągnąć. Florian zamknął się w sobie i milczał. Tu ich w kącie siedzących znalazł porucznik Martin, który przyszedł Gotartowskiemu ostatnie zwiastować nowiny. – Kapitanie – rzekł – ani się domyślasz, co się dzieje!... Czeka was wszystkich co najmniej siedmiodniowy urlop. I was, panie kapitanie, także. Gotartowski milczał obojętnie. Dziewanowski zapytał przez grzeczność raczej niż ciekawość, domyślając się w odezwaniu Francuza ukrytego żartu: – Urlop?... Chyba niemożliwe. – Ba! My to nazywamy urlopem. W tej chwili nadjechał kurier od księcia Bergu, nadjechał z rozkazem natychmiastowego ruszenia do Warszawy... Generał Milhaud porozumiał się z naszym pułkownikiem... ale że słusznie zwątpił, aby kto z nas zdolen był po tak forsownym marszu wytrzymać w przedniej straży... więc wyznaczył czwarty szwadron... My zatem ruszymy z generałem. Słusznie nam się to należy, bo nie każdy ma takie twarde kości jak Deschamps! Ja pierwszy z ochotą przyjąłem wiadomość, że zobaczę Warszawę o kilka godzin później!... Co – nie mam racji?!... Florian ożywił się niespodziewanie. – Pułkownik rusza do Warszawy? – Niezawodnie, i to najdalej za godzinę! Naciera się pewno w tej chwili, według swego zwyczaju, wodą ze spirytusem, a potem tylko patrzeć, jak ruszy. To, proszę panów, jest marynata! Inny by sobie mięso od kości poodbijał. Gwarantuję, że generał nawet nie śmiałby pułkownika wyznaczyć, lecz on sam prosił o to! – Darujcie, panowie – przerwał krótko Florian – muszę do pułkownika. Dziewanowskiego uderzyła nagła determinacja, która zarysowała się na twarzy Gotartowskiego, i ozwał się zaniepokojony: – Gdzie wasze? Po co? – Mam sprawę ważną, darujcie! – odparł sucho Gotartowski, i nie zwlekając, udał się wprost do kwatery generała Milhaud, gdzie także stał Deschamps. Jak był przewidział porucznik Martin, biały pułkownik zmieniał odzież po zwykłych nacieraniach, jakimi hartował ciało. Floriana przyjął niebawem. – Co?! Co takiego?! – zagadnął niecierpliwie Deschamps, bo już nowa ekspedycja go paliła. – Pan pułkownik podobno do Warszawy? – Więc co? – oburknął. – Nie bójcie się... wy zostaniecie, pojedziecie sobie truchcika!... Kanarki!... – Właśnie... panie pułkowniku!... – Co, co takiego?!... Idź się pan zameldować adiutantowi służbowemu ze swoją sprawą. Nie mam czasu. Mnie nic już do was... – Ja chciałem z panem pułkownikiem. Deschamps rozwarł szeroko oczy; – Tak – powtórzył Florian. – Chcę prosić, aby mnie pułkownik zostawił przy sobie. – Zostawić przy sobie?! Ciebie? Kapitanie, oszalałeś... Macie sześć godzin czasu!... Idź się schować pod pierzynę!... Także! Temu się zachciewa! Dosyć! Wyglądasz, jakby z ciebie dusza miała wyjść. – Nie, panie pułkowniku! Ani krzty nie czuję zmęczenia i proszę jak o łaskę... aby mi pułkownik zezwolił iść razem. – Łaskę!... Łaskę!... Szczur taki! No, czekaj!... Konia drugiego nie masz!... Też się mu przyśniło! Łaskę mu zrobić... No... no, czekaj, kapitanie... to się może zrobi. Powiem generałowi!... Florian chciał dziękować, lecz Deschamps nasrożył się raptownie. – Co pan sobie myśli, kapitanie! Marsz w tej chwili odświeżyć się wodą, rumu gorącego... przeciągnąć się na ławie raz i drugi... inaczej ani myśli... Marsz i czekać rozkazów. Gotartowski wyszedł od pułkownika jakiś spokojniejszy. Ruszy do Warszawy... ruszy zaraz... więc tam może rozwieją się dręczące go niepewności, tam dowie się nareszcie, co się z nią stało, dokąd wyjechała, gdzie przebywa. Dziewanowski, który był czatował na wyjście Floriana od pułkownika – chwycił go za ramię. – Panie Florianie! – rzekł serdecznie. – Wy coś zamierzacie, godziłożby się może mnie powiedzieć. Wiecie chyba i nie wątpicie, żem wam oddany... – Nic, nic takiego. Ot, chce waszmość... Rozmyśliłem się i dogodniej mi będzie iść ze szwadronem mego pułkownika, ile że mnie zna... Dziewanowski pokręcił głową. – Gadaj wasze zdrów i sumituj się, jeśli wola, afektami dla Deschampsa! Ha! Pewnie że nie mam prawa żądać od waszmości odkrywania zamysłów... – Co tu bo są za zamysły! Chcecie, panie Janie, wiedzieć całą prawdę... Oto do Warszawy wlecze mnie gwałtem, rad bym tam już jednym tchem polecieć. – Zważ waszmość na utrudzenie wielkie. Pora nienawistna zdrowiu! O przypadłość nie trudno... Słyszę, w rozgonie byliście nie lada. – W Częstochowie odpocznienia było zadość. – Może! Ale co waszeci tak pili do Warszawy jechać?... Pójdziemy tam wszyscy ledwie dniem jednym później. W kompanii między swoimi zawsze raźniej... – Czasem... czasem i godzina znaczy. Dziewanowski spojrzał smutnie na Gotartowskiego i westchnął ciężko. – Prawda, i godzina stanowi. At... niby wesele, niby radość powszechna, a gdzie się nie ruszysz, tam smutek i boleść... Siła krzywd narobili nam Prusacy!... Strach pomyśleć. Zawierucha taka wszędzie... Mówię waszmości, przez ten czas, co bawiłem w przejeździe przez Warszawę, czegom ja się nie nasłuchał. Bo to na złodzieju czapka gore. Jak tylko zaczęła się potrzeba z Francuzami, już wówczas Prusacy, czuj duch, czatowali na młodzież, co spod strzech się wyrywała na wojnę, a pono w ostatnich czasach dyrektor policji de Tilly dał się potężnie we znaki... Florian niewiele zwracał uwagi na słowa Dziewanowskiego. Warszawę miał przed oczyma, o niej myślał i do niej się rwał. Dzień dwudziesty szósty listopada był dla Warszawy dniem przełomu, dniem, o jakim jeszcze kilka tygodni temu marzyć się nie ważono. Na ulicach od wczesnego ranka zadudniły wozy, pojazdy i bryki... Gubernator Köhler, a za nim i de Tilly, i Bachman, i Bauman, i Mejek, i cały legion pruskich urzędników wyciągnął na Pragę. Za urzędnikami poszły sznury całe ambulansów wiozących rannych żołnierzy pruskich i rosyjskich, a potem zaczął się kilkogodzinny marsz wojska. Noc dawno zapadła, mroźna, księżycowa noc, a most łyżwowy uginał się, skrzeczał; w pustych ulicach rozlegał się ponuro szczęk broni i głuche stąpanie ciągnących pospiesznie oddziałów. Miasto milczało – milczało także opuszczające je wojsko. W milczeniu tym było coś z zadumy i coś ze wstydu. Po północy ucichło wszystko. Nastąpiła głusza grobowa, a za nią trzask palącego się mostu... Prusaków już nie było. Nazajutrz miasto zbudziło się wcześniej niż zwykle i wyległo powoli na ulicę, oglądając się trwożnie, azali zza węgła domu nie wysunie się oddział znienawidzonych harcapów, azali nie zaturkocze na skręcie kolaska pana de Tilly lub nie ukaże się hajdukami otoczona koroca Köhlera. Śmielsi szli na brzegi Wisły. Tam szczątki mostu dymiły, sycząc przeciągle w zetknięciu się z wartkim prądem rzeki i wystrzelając w górę kłębami pary. A dalej, za Wisłą, stały pasma wyciągniętych wojsk, mając przed sobą wymierzone ku Warszawie działa. Około szóstej z wieczora, od strony Woli, usłyszano przeciągły, wzmagający się tętent koni. Szwadron kawalerii w pełnym galopie pędził przez Warszawę wprost ku brzegom Wisły, aż zatrzymał się u szczątków tlejącego mostu, po czym zawrócił. Na ulicach rozległ się okrzyk: „Francuzi!” Okrzyk zerwał się i odtąd z ust do ust przechodził, wspinał się na piętra i pięterka domów Starego Miasta, uderzał o szyby dworów, dworków i pałaców, do każdego zakamarka zaglądał i wreszcie targnął murami Warszawy. Tłumy ludu rzucały się witać wybawców. Ulice zamieniły się w sale biesiadne. Przed odwachem, około Bernardynów, kędy był się szwadron strzelców francuskich zatrzymał dla wypoczynku, istny bój zawrzał. Bój o jeden uścisk dłoni, bój o dotknięcie się bodaj munduru francuskiego, bój o każdy wyraz, każdy łyk wina, każdy kęs – zaofiarowany żołnierzowi Napoleona. Na odwachu pod Bernardynami straż obywatelska pilnowała koni francuskich i nadciągających wózków z amunicją. Wola równocześnie drżała od tupotu a szczęku oręża. Generał Milhaud wkraczał już i zajmował przedmieście. Noc z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy listopada nie znalazła w Warszawie ani poszanowania dla swych mroków, ani spokoju dla swego majestatu. Bo nie noc to była, a raczej wielki, jasny, oczekiwany, wymarzony, wymodlony u Boga dzień! Słońcem jego był ten szwadron trzynastego pułku strzelców. Promienie padały, biły i od tych wytartych ciemnozielonych mundurów, i od tych twarzy sczerniałych, zszarzałych na wietrze. Biły i padały w serca warszawian! I łuny tryskały z rozchmurzonych twarzy, i iskry szły z oczu, a ogień płynął i z ust, i z dusz. Ludzie płakali na ulicach! Nikt nie pytał o przyczynę łez. Miasto pulsowało. Pieśń i okrzyki zrywały się, milkły i z nową wybuchały siłą. Nikt nie myślał o spoczynku. Ci, co do szwadronu Deschampsa docisnąć się nie mogli, biegli na Wolę. Szczytem szczęścia było mieć u siebie Francuza i gościć go. Całowano ręce żołnierzy, tulono do twarzy poczciwie patrzące łby koni kawaleryjskich. Gromadki dzieci przebiegały ulice. Starzec siwowłosy, ledwie na nogach mogący ustać, zrywał się ze swego krzesła, mrugał na drepczącą jejmość i nucił pod nosem, przytupując ochoczo: Słuchaj, Basiu, pono nasi biją w tarabany! Florian nie ostał się fali, która porwała szwadron Deschampsa. Zagarnięty wraz z innymi pod gościnną strzechę szlacheckiego dworku na Nowym Świecie, mimo wymawiań się a tłumaczeń, musiał dotrzymać kompanii, ale kiedy pierwsze powitania a zapały rodaków minęły, wysunął się cichaczem na ulicę i zawrócił pośpiesznie ku dawnym izdebkom pani Dziewanowskiej na Podwalu. Droga nie była łatwa do przebycia – mundur oficera strzelców francuskich co chwila stawał się przedmiotem owacyj i wiwatów. Gotartowski jednakże wyśliznął się zręcznie jednej i drugiej gromadzie ludu i, sunąc w cieniu pod murami, szczęśliwie był do kamieniczki dopadł. Tu czekał go zawód. W izdebkach pani Dziewanowskiej mieszkał już ktoś inny. Sąsiedzi, a i sam domu właściciel zapewnili, że pułkownikowa jeszcze jak przed Wszystkimi Świętymi nocką się wyniosła, tak od tego czasu nikt jej ani córki nie widział. Florian wspominał na to, że pani Dziewanowska; zabrawszy się onego pamiętnego dnia na kwaterę do bratanka, u niego przebywać nie mogła i, nie tracąc nadziei, poszedł przez Kapitulną na Miodową, minął pałac Branickiego, skręcił w Senatorską, obok rezydencji prymasowskiej, i dostał się na Daniłłowiczowską, kędy był pan Jan Dziewanowski mieszkał. Lecz tu dawną kwaterę pana Jana zastał zamkniętą. Gotartowski chciał u sąsiadów zasięgnąć wiadomości, lecz kamienica prawie była jakby opustoszała: kto żyw, wybiegł był na miasto wziąć udział w radości ogólnej a weselu. Zawiedziony srodze Florian wyszedł był powoli na ulicę, postanawiając sobie powrócić tu za dnia. Gotartowski czuł się znużonym, pospieszny marsz dał mu się teraz dopiero we znaki. Do środka miasta wracać się ociągał, szukać chciał ciszy a wytchnienia. Sunął powoli Daniłłowiczowską, a zastanawiając się, gdzieby mógł wypocznienie znaleźć, dojrzał wpółuchylone drzwi winiarni. Nie namyślając się, wszedł. Winiarnia była pusta. Stali nawet goście snadż przebywać musieli gdzieś podle Francuzów na Krakowskim. Gotartowski osunął się ciężko na ławę za stołem i zażądał piwa grzanego. Młoda szynkareczka na widok osobliwego munduru oficerskiego żwawo się zakręciła, uśmiechnęła mile raz i drugi, duchem dzban żądanego napoju postawiła, a strzeliwszy ku szlifom Floriana, zagadnęła śmiało: – Toż chyba waszmość pan nie z naszych stron pewnie? Musi z daleka? – At! – mruknął niechętnie Florian i zadumał się nad swoją troską. Szynkareczka nie dała się zbić z tropu. Figlarne oczka nastawiła, pokręciła noskiem i zapytała powtórnie, niby mówiąc wpół do siebie: – Różne już mundury widziałam... i grenadierskie, i woltyżerskie, i pruskie, i rosyjskie, i nasze, a co... takiego sobie nie przypominam. Waszmość pan chyba z adiutantów gubernatorskich? – Mylisz się waćpani! – odrzekł nareszcie Florian. – Mundur to strzelców francuskich. – Francuskich strzelców! – zawołała z odcieniem radosnego zdziwienia szynkareczka. – A toż dopiero!... Że ja tego nie spostrzegłam od razu! Ot, głowa!... Hej, pani Wojciechowa! Pani Wojciechowa!... Kumotrze!... Chodźcież, bo... gościa ci mamy nie lada... Pan oficer francuskich strzelców! Jezu! Ani mi to nie przyszło na myśl... Niechże bo waszmość pozwoli, że mu stół obrusem świeżym zaścielę... Tam, podle okna, niewygodnie... może tu, bliżej kominka! Piwo, juści piwo, lecz może by też wino z korzeniami! Dobre wino? Pan oficer nietutejszy, nie wie, a przecież u nas „Pod Kontuszem” co najprzedniejsi obywatele a szlachta pijają. Szynkareczka uwijała się po winiarni; kręciła się żywo, a wołając niecierpliwie, zaglądała do izby za szynkwasem. Zanim Florian zdołał coś odpowiedzieć a podziękować, w izbie gościnnej ukazał się kusy, krępy mężczyzna w kubraku staroświeckim a jałowiczych butach i wysoka, cienka starucha, o twarzy pokurczonej, zmarszczonej i jak piąstka spod białego czepca wyglądającej. – Czołem waszmość panu! – Maciej Kopytko, szewc, do usług... a obecnej tu wdowy a gospodyni kumoter! – zaprezentował się mężczyzna, a wskazując na staruchę, dodał: – A to... nasza Wojciechowa... trochę piastunka, a prawie familiantka. Starucha dygnęła kapitanowi, Kopytko skłonił się i oboje pożerać zaczęli oczyma mundur, kaszkiet i obszlegi Floriana. – Rad, rad jestem... poznać! – bąknął Gotartowski. – Waszmość pan daruje śmiałości! – ozwał się Kopytko. – Ale bo wprost spod Bernardynów wróciłem i com się namordował, com natarmosił, żeby choć jednego dostać żołnierza, lecz gdzie tam! Wstyd się przyznać... ledwie kawałek sukna francuskiego został mi w garści, czego sobie darować nie mogę... bo on Francuz poczciwy brzydkie może powziąć o nas mniemanie, obaczywszy tak srogie okaleczenie szarawarów.. Łaska atoli Boska czuwała snadź, kiedy nam waszmość pana zesłała!... Wybaczaj waszmość, panie oficjerze, szewckie natręctwo... lecz hej... dzień ci taki dzisiaj nadszedł, że i jak to onego czasu, nawet w pocięglu serce się odzywa! Niechże bo kuma się zawinie a żwawo! Gość taki!... Toż chyba cała ulica posinieje z zazdrości jednej... – Bóg zapłać! Bóg zapłać za dobre, poczciwe słowo. – Et! Panie oficjerze! – pochwycił wesoło szewc. – Za cóż bo Bóg miałby nam jeszcze płacić?... To my raczej wszyscy w większej teraz niż kiedykolwiek jesteśmy względem niego zaległości... Jest wino! Darujcie... darujcie... szewckiemu natręctwu... W wasze ręce... za pomyślność... za... tego!... Tfy! Człowiek prosty zwyczajnie wygadać nie może... co ma na żołądku, a co na wątrobie!... – Moja gosposiu! – odezwał się znienacka kapitan. – Znacież wy dobrze okoliczne kamienice?... – Czy znam! Panie oficjerze, a toż tu się urodziłam, tu rodzice moi trzymali jeszcze tę samą winiarnię, tu przez dwa lata mieszkałam z moim nieboszczykiem, świeć, Panie, nad jego duszą, tu mi zamarł na srogą gorączkę!... I tu od trzech lat żywot samotny wiodę z tą oto Wojciechową i z rodziną kumotra, co w tej samej kamieniczce kunszt prowadzi!... Ja bym kogo nie znała... – A nie słyszeliście o panu... Janie Dziewanowskim? – Czyśmy nie słyszeli?... – wmieszał się imć Kopytko. – Toć, panie oficjerze... jednej przyszczypki na bucie nie było, która by z mego nie wyszła warsztatu! Pan Dziewanowski toć mieszkał tu, niedaleczko, w dwóch izdebkach... Zacny szlachcic i podobno oficjer nie lada. – U mnie to prawie codziennym bywał gościem!... Ledwie z rana okiennicę odemknąć zdołam, a już drzwi się z trzaskiem otwierają i słyszę głos pana Jana, Dzielny kawaler... – zakończyła z westchnieniem szynkarka. – A czy nie wiecie nic o stryjence pana Dziewanowskiego? Szynkarka z kumotrem spojrzeli na siebie znacząco. Ostatni ozwał się smutnie: – Niby o pani pułkownikowej Dziewanowskiej?... – Tak, tak właśnie! – potwierdził gorąco kapitan. – Przepadła, przepadła i ona, i jej córka! Florian zbladł. – Co – jak to przepadła?!... – Ach! Panie oficjerze... nie ona jedna, biedaczka! Więcej ich było ofiar takich. – Na miły Bóg, mówcie mi całą prawdę! Kopytko głos zniżył: – Pani pułkownikowa sprowadziła się na kwaterę bratanka, jakby zaraz po jego wyjeździe... Pomnę doskonale... akurat byłem był z butami poszedł, aż ci tu drzwi uchyla panna... i mówi – nie ma Jasia, pojechał, nie wiadomo kiedy powróci!... Od słowa do słowa, dowiedziałem się, jako niby imć pan Dziewanowski bratem stryjecznym jej wypadał... Owóż... – Pozwólcie, kumotrze – przerwała szynkarka – ja to lepiej opowiem, bom patrzyła prawie. W tydzień może, jak pan Dziewanowski po raz ostatni był w winiarni, około południa patrzę... a tu walą ulicą Prusacy z milicjantami... Myślę, nie przypadek ich tu prowadzi w naszą zaciszną uliczkę. Wyjrzałam, zawołałam na Wojciechową, a sama chuścinę na głowę i lecę zobaczyć, co się dzieje!... Aż powiadają, że ci spisek jakiś odkryli i pana Dziewanowskiego przyszli szukać... Co się tam działo na górze, tego nie wiem, bo straż nikogo w korytarz nawet nie puszczała... Bobrowali może tam ze dwie godziny. Potem wóz sprowadzili. Na wozie usadowili panią pułkownikową i jej córkę i wywieźli na odwach... stamtąd pono... dalej jeszcze wyprawili!... Lecz co to panu oficjerowi?!... – Nic, mówcie dalej! – rzucił Florian zaciskając zęby i tłumiąc w sobie wybuch żalu. – Niewiele już zostaje do mówienia. Wywieźli, i jak kamień w wodę. W jakiś czas potem patrzę, kto wchodzi, aż ci sam imć pan Jan. Aż się przelękłam... Akurat siedział tu za stołem, jak waszmość... Biadał, narzekał, kłopotał się... lecz cóż mógł poradzić, samemu pilno mu było gdzieś, a i Prusaków strzec się musiał, bo choć to plugastwo za Wisłę się już wybierało, lecz pewnie by mu nie darowali. Potem znów jakiś chłop z babą się zjawili. Chodzili od domu do domu a o panią Dziewanowską się przepytywali. Baba, jak sama powiadała, aż na policję chodziła się pytać, bo niby jej pani pułkownikowa winna była sporo grosza. Na policji powiedzieli, że pani Dziewanowską jest oskarżona o udział w spiskowaniach tych, co się do Francuzów wykradali... i że wysłano ją... gdzieści za karę!... Gdzie, nie pamiętam!... Baba z chłopem zakręcili się i przepadli. Oj, panie oficjerze... Nie jedne one!... De Tilly nikomu nie darował, choćby dziecko schwycił, to i to skatował... A ów Köhler, co niby poczciwego udawał i do polskich panów się mizdrzył... Prusak był, taki sam zapamiętały jak inni!!... Florian milczał, ostatka sił dobywając, aby nie okazać słabości. Wielkie krople potu spływały mu po twarzy. Teraz jasno mu się przedstawiało dziwne zachowanie Dziewanowskiego i one słowa, które był do niego wyrzekł przy pożegnaniu... Zośka przepadła... zginęła prawie... zmarnieje tam w tej niewoli!... Gotartowski podniósł się ociężale z miejsca – duszno mu było w tej małej izdebce gościnnej. – Pozwólcie, gosposiu! Pora na mnie. – Już pan oficer odchodzi!... Niełaskaw! – zakrzyknęła ze szczerym żalem szynkareczka. – A przecież i kwatera by się znalazła!... – Nie. Bóg zapłać! Ileż się należy ode mnie?... – Panie oficjerze! Chyba tej nam krzywdy nie wyrządzisz, abyś w dniu tak radosnym niewolił nas do przyjęcia pieniędzy! – rzekła nieśmiało szynkarka. – A jeżeli waszmość koniecznie chciałbyś na kwit pójść z nami – podtrzymał mistrz Kopytko – to już ostańcie tutaj! Noc późna. Nie sajety, nie salony, lecz wygoda wszelka się najdzie u mnie, a żonisko... – Ani sobie kumoter do głowy nie dopuszczaj, bym mu pana oficjera pozwoliła... Ho, ho! Cóż to, niby mu krzywda się stanie? Nie mam tu gościnnego alkierzyka?... Kum z kumą do nie lada się zbierali swarów, lecz Florian przypasał pałasz i rzekł wstając: – Ani u was, ani u was ostać nie mogę... Darujcie... Po dniu, da Bóg, zajdę... nie teraz. Za serca zacne dziękuję. Patrzeć tylko, inni przyjdą, wiela ich przyjdzie może... gości nie zbraknie nikomu!... Bywajcie!... Szynkarce oczy wilgocią rozbłyszczały. Zastąpiła Florianowi drogę. – Panie oficjerze! – szepnęła cicho. – Wam czegoś markotno!... Miarkuję, możeście pani pułkownikowej bliscy! A może i imć panu Janowi!... Napraszać się nie śmiem!... Wola wasza! Skromne izdebki!... Gotartowski spojrzał serdecznie w liczko szynkarki, rękę jej ścisnął i na ulicę wyszedł. Tu dopiero uczuł niemoc a wyczerpanie. Pulsa wszystkie biły mu do głowy, krwawe plamy ukazały mu się przed oczyma, pierś rozpierał ból suchy, drętwy. Szedł niby we śnie, przez mgłę ledwie widząc przed sobą w łunach światła spowite domy i ulice. Gwar a okrzyki, tu i ówdzie się rozlegające, drażniły go, napawały bólem, szarpały. I pytał samego siebie zdziwiony – czego ludzie ci tak się cieszą, czym tak się radują?!... Florian biegł prawie, gorączką trawiony wewnętrzną, biegł prosto przed siebie, zakręcając ledwie wówczas, gdy ciągnąca się przed nim ulica załamywała się nagle lub kończyła w dwie różne strony idącym rozgałęzieniem. Myśl o Zośce kołatała się w nim, snując mu obrazy pełne grozy. Wszystkiego od Prusaków mógł się spodziewać. W zapamiętaniu swym nie znali oni litości, w przemocy a gwałcie – pomiarkowania. Im pewniejsi byli bezkarności, tym zwierzęcość ich występowała silniej!... Wiedział o tym Florian nie od dziś. „Przepadła, przepadła dla ciebie... na wieki!” – szeptał mu jakiś głos ponury, a równocześnie błąkające się na ulicach cienie układały się w szyderczo wykrzywioną twarz Schmidta. I oto bunt zerwał się pod czaszką Floriana. Za lat tyle walki, za oddanie się, za zaparcie, za głód, za rany, za tęsknotę... takaż go spotyka nagroda?... Wzniósł oczy do góry. Niebo pogodne, szafirowe skrzyło się milionami gwiazd. Florian chciał złorzeczyć, naraz uląkł się i zatrzymał. Wzrok spuścił ku ziemi i zadrżał... O krok przed nim z lekkim szmerem Wisła toczyła swe fale... Kapitan przeżegnał się. Jeden ruch jeszcze, a stoczyłby się z urwistego brzegu na dno rzeki. Gotartowski cofnął się od brzegu i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, osunął się ciężko na zwalony nad Wisłą budulec i tu zastygł prawie w szarpiącym go bólu. Księżyc wysunął się spoza obłoków i oświetlił obydwa wybrzeża. Przeglądał się w błyszczących krzyżach na wieżycach kościołów i w wypolerowanym szpontonie83 pruskiej placówki, w jasnym nurcie Wisły i w lśniących kałużach Pragi, w mosiężnych kaskach dragoni francuskiej i w końcach pik widet kozackich armii Benigsena. Zamek królewski rysował się na jasnym tle nieba czarno, smutno, jakby w zadumie o świetnej przeszłości pogrążony, jakby rozpamiętywał minione czasy. Naraz na skraju tarasów zamkowych ukazała się wysmukła postać mężczyzny, spowita burką szeroką. Postać mierzyła wzrokiem dalekie horyzonty, wodziła oczami po złomach spiętrzonych murów Warszawy i zawróciła krokiem powolnym ku Wiśle. Mężczyzna zatrzymywał się często, niby ważył coś w umyśle i znów szedł, bez widocznego celu, kołując wśród wyboistych nasypów i porozrzucanych kłód drzewa, aż zbliżył się ku stronie, gdzie leżał Florian. Na widok bezwładnej sylwetki Gotartowskiego, jakby rozciągniętej w śmiertelnym skurczu na stosie bali, mężczyzna zatrzymał się. Zawahał się przez chwilkę, a potem śmiałym, elastycznym krokiem podszedł do Floriana i za ramię go ujął. – Hej!... Przyjacielu! – zawołał. – Cóż to?!... Na ziąb taki przyszliście noclegu tutaj szukać... Florian poruszył się jakby w gorączce. Nieznajomy, przyjrzawszy mu się bliżej, poznał mundur francuski. – Hm! To go, widzę, uraczyli! Francuz jakiś pewnie! – mruknął do siebie i ozwał się ponownie czystą francuszczyzną: – Dalej, wstawajcie! Noc zapada, gdzie wam się tu wycierać! Gotartowski podniósł zwolna ociężałe powieki, głos nieznajomego wydał mu się nieobcym. Ten ostatni nalegał żywiej: – Nie ociągajcie się, bo wam ta gościnność dać się może we znaki!... Mróz, mróz idzie!... A w dodatku, nie bardzo tu może być bezpiecznie! – Zostawcie mnie! – wyjąkał z wysiłkiem Florian, usuwając rękę mężczyzny. – Mnie tu dobrze!... Światło księżyca padło wprost na Floriana i przejrzało się w jego złotych kordonach oficerskich, wyglądających spod płaszcza. Nieznajomy podsunął się żywiej. 83 S z p o n t o n – rodzaj krótkiej piki-halabardy, używanej przez oficerów wojsk pruskich. – Co widzę?!... Oficer... tutaj?!... Polak? Wstańże waszmość!... Ani myśli, żebym cię tu zostawił! No, wesprzyj się na mnie. Tak! Na każdego przyjść może. Podejmowali was sercem! Bo aż wam w głowę a nogi weszło!... No... teraz! Nieznajomy ujął silnie Floriana i postawił go na nogi. – A teraz... poprowadzę was ku miastu!... Florian ustąpił na bok. Przytomność mu wróciła. – Dziękuję, nie trzeba! – rzekł głucho. – Waszmość jesteś w błędzie... za podchmielonego mnie masz! Bywają chwile... że człowiekowi lepiej byłoby spić się... Nieznajomy utkwił bystry wzrok we Florianie i ozwał się znienacka: – Wszak to mości Gotartowski?!... Kapitan drgnął, spojrzał na nieznajomego i szepnął z pomieszaniem: – Książę!... – Toż dopiero spotkanie?! Jakimiż drogami chadzasz waszmość, że cię tu, aż na tym pustkowiu, zdybałem?... Bo ja... jak zwykle, przechadzkę moją odbywam... i błąkam się!... Lecz waszmość, waszmość... o tej porze? – Tak przyszło na mnie... Wasza książęca mość... sam nie wiem. – Zdajesz się być czegoś strapionym!... No, chodź wasze ze mną! Chodźmy stąd!... Florian szedł za Poniatowskim z głową zwieszoną. Wspomniał był właśnie, że niedawno kroczył tą samą drogą z Zośką... i boleść znów targnęła nim silniej. W głębi, pod Zamkiem, ukazały się oświetlone drzwi pałacu Pod Blachą. Poniatowski rzucił nagle: – A gdzie, mości Gotartowski, kwaterujesz?... – Gdzie kwateruję? – powtórzył Florian zbierając myśli. – Sam nie wiem jeszcze, mości książę!... – To chodźże do mnie. – Czyżbym śmiał? – No... nie bój się... kąt się jaki taki znajdzie! – zakonkludował z uśmiechem Poniatowski. – Kłopotu mi nie przysporzysz, a rozgrzać się potrzebujesz. Florian chciał się jeszcze wymawiać, lecz książę Józef rzekł urażony: – Chyba że ci dach mój nie po sercu, w takim razie nalegać nie śmiem. – Wasza książęca mość, to jeno przekonanie, że niegodnym się czuję zaszczytu... – Bajesz waszmość! Żołnierz żołnierzowi równy – odparł Poniatowski i zawrócił w stronę pałacu. Florian, idąc z księciem, minął szereg z wyszukanym przepychem urządzonych salonów, tonących w półmrokach przyćmionych świateł, i znalazł się znów w tym samym wymuskanym, cackami zastawionym gabinecie, w którym pamiętną z nim prowadził rozmowę. Poniatowski jednak zatrzymał się tu tyle tylko, aby zabrać ze sobą świecznik, i poprowadził Floriana przez długi, wąski korytarz do dwóch obszernych izb. – No, jesteśmy u siebie! – zagaił wesoło książę, stawiając świecznik na stole. Za czym zadzwonił na pokojowca i wydał mu jakieś rozkazy. Gotartowski, mimo przygnębienia a wyczerpania, jął się z ciekawością po tych izbach rozglądać, nie mogąc się oprzeć pewnemu zdziwieniu. Izby te bowiem w niczym reszty pałacu nie przypominały. Ściany proste, w poważne u sklepienia łuki ujęte, ledwie że bielone, przypominały owe staroświeckie komnaty, w których surowość obyczajów z rycerskimi przymiotami bratać się lubiła. Stoły, krzesła i ławy skromne, drewniane; w drugiej komnacie łoże wąskie, twarde, skórą jelenią okryte, na ścianach kilka miniatur, portret króla Stanisława, ciemnym zasłonięty welonem. Broń porozwieszana ponad kopersztychami84, a zresztą ni cienia onej zniewieściałości, ni śladu wyszukanego zbytku, 84 K o p e r s z t y c h – miedzioryt. jakim się reszta pałacu Pod Blachą odznaczała. Tu, za tym kurytarzem, był jakby inny świat zgoła, mieszkał inny człowiek. Pokojowiec ustawił tacę na stole z winami a posiłkiem. Książę zrzucił burkę, naciągnął kubrak wojskowy i przyzwał do stołu Floriana. – Siadaj waszeć! Niech i mnie wolno będzie w dniu tym powitać w tobie zwycięską armię! Jedz, pij waszmość, nie trucizna. – Wasza książęca mość, czymże sobie zasłużyłem... – Wszyscy... wszyscy jesteście jednacy! – odrzekł porywczo Poniatowski, targając ręką pierścienie swych kruczych włosów. – Wy, obrońcy ojczyzny! Nie po myśli wam Poniatowski, bo patrzy głębiej! Naród powstaje... Może już powstał... Armię zbierzecie i co dalej?!... – Armii tej potrzeba będzie wodza! – rzucił Florian pasując się z niemocą, która go znów chwytać zaczynała. – Wodza – powtórzył w zamyśleniu książę Józef. – Ha! Przecież jest pan Dąbrowski, ba i pan Zajączek także kręci się pewnie. Owszem, tędzy żołnierze. Naczelnik bo odmówił... – Prawda, wasza książęca mość! – ozwał się w uniesieniu Gotartowski, tracąc panowanie nad sobą. – Naczelnik nie przyjął cesarskich propozycji i... cóż w tym dobrego?!... Może prosta natura moja tej subtelności pojąć nie umie, lecz odmowa ta mi się nie widzi!... – Bo nie rachujesz, jaką odpowiedzialność wziąłby na siebie. Wszak na jego głowę spaść by mogły złorzeczenia całego narodu!... Jemu nie wolno i nikomu nie wolno – przykładać ręki do dzieła tego bez gwarancyj należytych. Łatwo jest imienia sławnego nadużyć!... Czasem jedno nazwisko może szalę przeważyć!... Naczelnik spełnił swój obowiązek. Zbadał intencję i cofnął się. – Daruje wasza książęca mość, lecz mnie to nie przekonywa – nie!... Poniatowski zasępił się groźnie. – Co wasze?!... Chcesz, aby na nową zgubę wyprowadzić tysiące?... Chcesz, aby znów legiony marły na podzwrotnikowych wyspach i pustyniach?! Z lekkim sercem skazałbyś naród na niedolę, na sieroctwo?!... – Mości książę! Pomnę, gdy prostym będąc żołnierzem w brygadzie imć pana Dzierżka, stałem pod Markuszowem. Wówczas nadjechał do obozu wysłaniec królewski, pułkownik Kirkor. Treść przywiezionego pisma wkrótce była nam znaną. Było to zawiadomienie o przystąpieniu króla do konfederacji targowickiej. I do dziś dnia pomnę słowa odpowiedzi waszej książęcej mości: „Raczej należało obierać śmierć chwalebną”. I słowa te wryły mi się głęboko w duszę. Może te tysiące z ochotą zniosą dolę, jaką im przeznaczenie gotuje? Poniatowski szarpał niecierpliwie fałdy żabotu. Gotartowski mówił dalej głosem cichym, słabnącym: – Ja nie wiem, mości książę, przebaczenia proszę, lecz tam, na polach szerokich, na równinach wielkich, wśród huku dział, pobudek wojennych, lepiej, jaśniej niż tu! W legii ciężko było a ochoczo. Niewygód wiele, głód codziennym był gościem, żołdem była nam wiara w przyszłość. Może się mylę, może błądzę... lecz inna rzecz, gdy pojedynczy człek staje i mówi: „Pójdźcie ze mną, ja was poprowadzę” – a inna, gdy korna gromada zwraca swe błędne oczy i żebrze: „Idź z nami, za twoim iść chcemy przewodem!”... – Człowieku, zastanówże się nad tym, co mówisz! – krzyknął Poniatowski. – Toć w mgle więcej treści niż w twoich supozycjach. Kto najdotkliwiej dał się nam dotąd we znaki? Kto najgwałtowniej chce zetrzeć z nas piastowe znamię, kto siły swej użył na bezprawie, przemoce najcięższe?! Austria! Z kimże teraz wasz odnowiciel w przyjaźni, kto mu zaręczył neutralny spokój, z kim jest w przyjacielstwie? Z Austrią! Czy trzeba mówić dalej? Zdaje ci się, że dla miłości naszej Bonaparte zerwie przymierze i trzecią potęgę na głowę swej armii zwali?! Mrzonki! Powołujecie ludzi pod broń, formujecie oddziały, a wiecież, dokąd one iść mają? Odpowiedz!... – Ja – szepnął w gorączce Florian – ja chcę umrzeć!... Poniatowski spojrzał niespokojnie na bladą, zmienioną twarz Gotartowskiego i zapytał pośpiesznie: – Co waszeci? – Nic! – jęknął kapitan, na próżno broniąc się raptownemu osłabieniu. – Tyle dni... nocy tyle... daremnie!... Dziewanowski coś wiedzieć musi!... Zabrali ją... wywieźli... Dom pusty... nikogo... i znów sam. – Waszmość chory jesteś?! Napij się wina... to cię orzeźwi... i na spoczynek. Jam tu waszeci niepotrzebnie rozmową tą trudził, nie pomyślawszy o twoim niewywczasie. Florian nie odpowiadał. Książę zatrwożył się niepomału nagłą chorobą Gotartowskiego. Zadzwonił na służbę i kazał przywołać natychmiast medyka. Tymczasem wpółomdlałego Floriana ułożono na naprędce przygotowanym posłaniu w alkierzyku, za komnatą sypialną księcia. Medyk opatrzył Floriana i leki pośpiesznie zaaplikował. Choroba, według jego zdania, była ciężka, bo silnie gorączkowa, tak że bez krwi puszczenia się nie obeszło i na lada driakwi poprzestać nie można było. Poniatowski zafrasował się szczerze chorobą Gotartowskiego i nakazał medykowi mieć o nim pilne staranie. Medyk, zmiarkowawszy z relacji służby, że chory nieznanym zgoła jest tylko oficerem, doradzał księciu, aby go gdzie w oficynach ulokował, chory bowiem, będąc w gorączce, snadnie mógł wpaść w malignę, a tym samym spokój księciu zakłócać. Poniatowski mimo uszu puścił rady medyka, Floriana kazał w alkierzu pozostawić i wszelką opieką otoczyć. Pusto było na drodze od Błonia ku Warszawie idącej. Ta część kraju po dniach gorączki, po nocach, pełnych szczęku oręża i alarmujących wystrzałów, spoczywała we śnie miarowym, spokojnym. Armia francuska szeroko rozrzuciła swe pułki i widety. W środku niej można było nie troszczyć się już ani o spóźnione gromadki jeźdźców, ukazujących się na drogach, ani o całe bodaj oddziały. Przestano się niepokoić i oddalonym tętentem, i dźwiękiem sygnałów. Ten, co jechał drogą, swoim być musiał, bo któż by się ważył między rozstawione kolumny francuskie wkraczać? Spało Błonie. Spała snem twardym Warszawa. A tymczasem drogą, przez Błonie idącą, pędziło dwóch jeźdźców. Jeźdźców dziwnych i ze stroju, i z zachowania się, i z zamienianych niekiedy, urywanych wyrazów. Pierwszy, otulony krótkim, zielonym surdutem, podbitym futrem, w łosiowych spodniach, w nasuniętym mocno na czoło stosowanym kapeluszu, przekręconym według mody rewolucji i Dyrektoriatu, parł naprzód białego jak mleko araba. Drugi, w wielkim zawoju wschodnim, w białym burnusie, zarzuconym na jaskrawą odzież, z wielkim kindżałem i krócicami za pasem, jechał o dwa kroki za pierwszym jeźdźcem na koniu jak kruk czarnym. Arab pruł powietrze i sunął naprzód sam, bez ostróg, bez targnięcia cugli. Cwałował a płynął, zda się. Suchy, kształtnie wygięty kark ani drgnął prawie, chody prężyły się i zginały z siłą niepomierną a giętkością i wdziękiem. Krew w arabie grała, każda żyłka delikatnych a stalowych pęcin drgała, błyszczące oczy rumaka toczyły ognie. Niekiedy arab szarpał niecierpliwie munsztukiem, zgrzytnął cisnącym mu pysk żelazem lub zarżał przeciągle, dźwięcznie, hardo. Kary dążył tuż za siwym, ani razu nie ważąc się łba przedeń wysunąć, ani usiłując nawet pójść z nim w zapasy. Jeździec w burnusie zdawał się konia swego naśladować. Z bałwochwalstwem jakimś pędził za pierwszym jeźdźcem, nie spuszczając zeń wzroku. W jego zaniedbanej, pochylonej postaci każdy ruch mówił, że jest cieniem tego, co jechał przed nim, że rzeczą jego jest zgadywać i spełniać. W karczmie przydrożnej pod Błoniem migotało spóźnione światełko. Pierwszy jeździec osadził nagle araba przed karczmą i rzucił ostro: – Rustan!... – Sire!85 ... – Może tu kogo znajdziesz!... Zapytaj się o drogę. Jeździec w burnusie jednym rzutem ciała zeskoczył z konia, cugle na kark mu cisnął i wpadł do karczmy. – Sire! – zaraportował. – Nie podobna się z nimi rozmówić!... – Żołnierzy – oficerów? – Ani jednego. Jakby na potwierdzenie słów Mameluka drzwi karczmy otworzyły się szeroko – w progu zarysowały się trzy ciekawie patrzące ku drodze cienie. Bonaparte zakrzyknął ostro po francusku. Jedna z postaci, odgadłszy, że ktoś ją przywołuje – wysunęła się ku przodowi i zgięła się nisko. – Droga do Warszawy? – zagadnął Bonaparte znów po francusku. – Psieprosiem wielmożne osobe... może osobe życzy przenocować? Ojej? Poszczeli się znajdzie! Dziękować Bogu, różne oficery już nocowali. – Varsovie!86 – krzyknął niecierpliwie Napoleon, nie rozumiejąc uprzejmych zaprosin. Karczmarz skurczył się do ziemi prawie. – Co wi... Ja nic nie wi!... Co mnie do tego? Byli panowie Prusaki, teraz są wielmożne Francuzy! Ojej! Czy to ja trzymam rogatki! Żadne kopytkowe nie ma! Jadą sobie drogą... niech sobie jadą!... Bonaparte targnął się niecierpliwie, aż arab zarył kopytami. – Rustan! Co robić! – Ty wiesz... sire! – odrzekł Mameluk chyląc głowę, a ręce krzyżując na piersiach. – Bacz na konie! Musimy się tu zatrzymać. Może kurier lub ktokolwiek, do pioruna, przejeżdżać będzie, co nam drogę wskaże! Napoleon zeskoczył lekko z konia, rzucił cugle Rustanowi i pewnym krokiem wszedł do karczmy – prowadzony przez Żyda arendarza i Żydówkę. Karczma pod Błoniem była, jak wszystkie ówczesne karczmy, brudna, ledwie okratowanym szynkwasem, ławami i kilku stołami zastawiona, oświetlona syczącą łojówką, zatkniętą na gwoździu przy szynkwasie, pełna zaduchu, świecąca pustką. Bonaparte rzucił okiem po izbie, wzdrygnął się i, nie zwracając uwagi na szwargocących doń Żydów, jął wielkimi krokami mierzyć karczmę. Arendarz tymczasem z Żydówką dreptał za swoim gościem i napraszał się. – Wielmożna osoba może życzy krupnik? Taki krupnik jak u Moszka, hę... to jego może na całym świecie nie ma! Nie?! – Czekaj, czekaj! – przerwała starsza Żydówka. – Co ty wielmożne osobie zawracasz głowę z krupnikiem! Osoba pyje może samo wyno! Proszę wielmożnego pana... ja doradzę, ja powiem... maślacz!!... No – już!... Maślacz!! – Salcza! Jejej! – dziwiła się druga Żydówka. – Tobie się zdaje, że każdy musi pić zaraz! Wielmożny oficer... może chce jeść! Jedno słowo! Osiem jajki na jajecznicę! Co?! Mam głowę? – Tsyt! Sza!! – wmieszał się arendarz. – Najpierw kuń! Potem oficer! Taki jest wojskowy porządek!... Może dwie miarki owsa? 85 S i r e ! (franc.) – Najjaśniejszy Panie! 86 V a r s o v i e ! franc.) – Warszawa! Bonaparte nie zwracał z początku uwagi na bezładne okrzyki i na to asystowanie mu, lecz nagle uczuł, że go ktoś trącił w ramię. Odwrócił się ostro i chciał zgromić śmiałka – lecz ujrzawszy pociesznie wykrzywioną trójcę, która, mlaskając językami i gestykulując żywo, chciała mu na migi wytłumaczyć, jak znakomicie karczma była zaprowiantowana – roześmiał się. Karczmarzowi tego znaku było potrzeba. Bez ceremonii zbliżył się już do Bonapartego, ujął go pod ramię i do ławy poprowadził – kurz strzepnął połą chałata i gościa usadowił, za czym, skinąwszy na Żydówki, jął zastawiać cynowe talerze, kubki, butelki, chleb, ser, jaja gotowane. Aż starsza Żydówka go napomniała: – Moszek! Moszek! Ty nie wiesz, co robisz!... Taki... ni wojskowy, ni szlachcic... on ci może nie zapłaci!... – Co to nie zapłaci! Niech spróbuje! – Wielka rzecz!... Mało to rozbójników rozmaitych! Sam jeden – no, we dwu po nocy się włóczą!... Uwaga Żydówki podziałała piorunująco – zapał karczmarza ostygł w jednej chwili. Spojrzał nieufnie na gościa. Bonaparte, ubawiony niespodziewaną przygodą i tym niezwykłym otoczeniem, oglądał ciekawie butelki, próbując wyrozumieć, co w nich było. W końcu odsunął od siebie i jadło, i naczynia, czym arendarza i Żydówkę wyprowadził z cierpliwości. – Co, co to jest! – krzyknął Żyd. – To... to kazał sobie naznosić, a teraz nie chce mu się jeść... nie chce pić! Nie chce może płacić!... – Widzisz, ja od razu mówiłam! – przytakiwała starsza Żydówka. – Salcza!... Leć po sołtysa! – dysponował Żyd. – Zobaczymy! Pierwszy lepszy taki co się włóczy! Może już tu nie ma ludzi?! Moje pieniądze? Mnie się należy!... Ja tu karczmy za darmo nie trzymam!... Tu nie może być żadne rozbójstwo!... Karczmarz coraz natarczywiej jął przyskakiwać do gościa. Hałas się wzmagał. Bonaparte zachmurzył się z lekka, lecz w tejże chwili za ścianą, w przyległej komorze rozległ się cichy chrobot. Drzwi się uchyliły powoli... w głębi dał się słyszeć krótki okrzyk przerażenia. Karczmarz z Żydówicami, zacietrzewiony myślą o niechybnej stracie, nie zwrócił uwagi na ruch w komorze i jął gwałtowniej jeszcze gestykulować a nawoływać: – Tak robią francuskie wojaki!... Tfy!... Ja nie da... Żyd nie skończył zdania, bo w tejże chwili drzwi od komory otwarły się ze stukotem i dwie tęgie postacie rzuciły się na karczmarza. W izbie powstał tuman pyłu, jakiś pisk krótki, przeraźliwy, a potem łomot wyrzucanych do komory ciał i dziwaczne nawoływania: – A przyłóżże mu, niezdaro! Ha, psiawiary! Kości wam pogruchoczę!!... Jasia!!! Sacrebleu!!. Ogryzki! Bonaparte porwał się był w pierwszej chwili zza stołu i chwycił za szpadę, lecz zanim zdołał wyrozumieć, kto z kim i kto się tak gwałtownie rozprawił z Żydami – w izbie dwa głosy ryknęły z mocą: – Vive l’empereur! Rustan z kindżałem w zębach i odwiedzionymi krócicami stanął już przy cesarzu. Napoleon spojrzał bystro ku dwóm prężącym się w głębi postaciom i zagadnął krótko: – Coście za jedni?!... — Maciej Żubr... podoficer – wyrzucił gwałtownie wielki chłop i głos uwiązł mu w gardle. – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii... pierwszego batalionu!... – odpowiedziała śmielej przysadzista baba, choć głos jej drżał, język kaleczył francuskie końcówki. – Legii?! Włoskiej?! – Tak jest... général... Święty Antoni, to bym głupstwo palnęła! Najjaśniejszy panie! – Byliście w bitwach?!... – Adyga, Hohenlinden, Salza... Marengo! – recytowała baba. Napoleon skrzywił się nieznacznie. – Ty byłaś?!... – Byłam! – A ten człowiek? – To... najjaśniejszy panie, nie człowiek, tylko mąż! – Byłeś więc także? – Był, najjaśniejszy panie! – potwierdziła gorąco markietanka. – Ciebie się nie pytam! – napomniał babę cesarz. Żubrowa nagle straciła rezon, chciała się wytłumaczyć, lecz francuszczyzna cała ją odbiegła. – Najjaśniejszy panie – zaczęła wskazując na głowę męża. – Tutaj, to on nic, ale co tego... do batalii bardzo mocny!... – Drogę do Warszawy znacie? – Stamtąd powracamy! – Więc prowadźcie natychmiast. Konie może tu są!... – Wedle rozkazu! – huknął tym razem Żubr całą piersią. – Już... już... gębę rozpuszcza! – mruknęła pod nosem Żubrowa. Bonaparte wyszedł na drogę i skinął na Rustana, aby podał mu konia. Zanim atoli zdołał dosiąść araba, tuż za sobą usłyszał bezładny tupot. Obejrzał się. Żubr i Żubrowa na małych chłopskich konikach siedzieli już na oklep. Arab ruszył naprzód, za nim kary, a w tyle pomykać zaczęły mierzynki. Z początku kawalkada szła dosyć zgodnie, lecz naraz chłopskie koniki, do wolnych snadź tylko przyzwyczajone pociągów, jęły ustawać. Mimo wysiłków ze strony Żubra i Żubrowej dystans między nimi a Rustanem zwiększał się coraz bardziej, nadto bułanek podoficera, ledwie na jednym prowadzony kantarze, upierał się i zdradzał ciągłą ochotę do niesubordynacji. Próżno Żubr cisnął go kolanami, kopał z lekka, cmokał, głosem zachęcał – bułanek grzywę jeżył, dyszał ciężko i zwalniał biegu. – Jasia! – szepnął błagalnie podoficer. – Widzisz... ty niedołęgo! – oburknęła go baba. – A chciało się takiemu do kawalerii! Mnie co do tego! Wędruj sobie na piechtę! Myślisz, bardzo mi twoja kompania potrzebna?... – Nie gadaj... nie poradzi! – odrzekł łagodnie Żubr. Markietanka chciała energicznie zgromić męża, lecz i jej szronek zaczął się w tej chwili wspinać, a łeb ku domowi odwracać. Baba zaklęła przerażona – burnus Mameluka ledwie się już migał w oddali, na drodze. – Święty Antoni... a to ci psie szczęście! Macieju, zdzielże go choć pięścią. Podoficer zawahał się, lecz markietanka zawróciła gwałtownie cuglami szronka i wrzasnęła po raz drugi: – Zdziel, mówię... bo zginiemy! Nawykły do ślepego posłuszeństwa Żubr pochylił się, pięść wzniósł do góry i uderzył nią konia Żubrowej, aż się ten rozpłaszczył. Poczęstowany tak potężnym razem szronek wspiął się jak wicher, wysunął się naprzód. Markietanka ledwie przy boku araba zdołała zwolnić zapały chłopskiego konika. Bonaparte, który zamyślony galopował naprzód, obrócił się nagle ku Żubrowej: – Drogi jesteś pewna? – Najzupełniej, najjaśniejszy panie, tylko ariergarda87 nie ma arabów!... – Jak to? – Nie możemy nadążyć!... Bonaparte ściągnął araba. Konie przeszły w truchta. Żubr zdołał się przybliżyć. 87 A r i e r g a r d a – straż tylna wojska. – Daleko jeszcze do Warszawy? – Dobra godzina!... – W ilu bitwach byliście? – W trzydziestu dwu... dziś trzydziesta trzecia! – A!! Krzyże macie? – Mamy! – odparła z fantazją markietanka. – Jakie? – Ze... chrztu świętego! Napoleon spojrzał bystro na Żubrową. – Nie o te pytam! O wojskowe. – Nie ma, ale będą, najjaśniejszy panie! – Proszę! Jesteście tego pewni? – Najzupełniej... Bonaparte się uśmiechnął – odpowiedzi markietanki podobały mu się. – Jakże to myślicie je zdobyć? – Zwyczajnie, najjaśniejszy panie! Trafi się chorągiewka, to tylko, aby potarmosić trochę, i legia jest! – Hm! Zapewne! Najprostszy sposób... Cesarz ze wzrastającym zajęciem jął przypatrywać się babie, która w świetle księżyca, skulona na koniu, z włosem wystającym spod owiązanej na głowie chusty, wyglądała jak wcielenie bajecznej czarownicy. Nagle uwagę Bonapartego zwróciła dziwaczna płachta, którą markietanka była okryta. – Cóż wy to macie na sobie?! – To?... Sztandar pruski, najjaśniejszy panie. – Sztandar? Gdzie? Skąd? – Dawna historia! Jechaliśmy, będzie temu z dziesięć dni, do Warszawy... wlekło się kilku Prusaków z tą płachetką i – do nas! Mój stary się zawinął, jam palnęła i zabrałam sobie, bo to dychtowne88, na ziąb taki grzeje niby skóra!... – Mówcie prawdę, skąd jesteście, co tu robicie? Żubrowa nie dała sobie powtórzyć rozkazu, plątała się, gestykulowała; wzywała pomocy świętego Antoniego, lecz wybrnęła w końcu i przed Napoleonem rozwinęła dzieje swych trosk, kłopoty, radości a nadziei na krzyżyki, wplatając co chwila imię Gotartowskiego i raczej o nim, jak o sobie mówiąc. Gdy skończyła, wzdychając ciężko, że im panią... kapitanową Prusacy zagarnęli, Bonaparte odwrócił się żywo: – No, więc krzyże już macie. – My? Gdzie tam, najjaśniejszy panie. – Macie... bo dostaliście w tej chwili legię – powtórzył z naciskiem Napoleon – za tę chustkę... za bitwę pod Błoniem! – Jasia! – huknął z zapałem Żubr. – Milczałbyś, stary pomidorze! – zgromiła baba. – Więc macie tylko na głowie „kapitaniątka”... lecz i te się znajdą powoli!... Tymczasem, jeden kłopot mniej... w Warszawie zobaczymy. – Najjaśniejszy panie, nie godniśmy tej łaski! A co kłopotu to nie ubyło!... – Nie rozumiem. – Bo juści zaszczyt wielki, ale trzeba się będzie jeszcze o krzyżyk starać, bo te... choć honor nie lada, lecz... – Mało wam! – rzucił z nieukontentowaniem cesarz. 88 D y c h t o w n e – szczelnie tkane, mocne. – Broń Boże... tylko że za żydowską wojnę, a człowiek się na taką nie zaciągał! Napoleon roześmiał się, za czym wzrok wytężył. Hen, na końcu drogi coraz wyraźniej wyłaniały się ciemne kontury miasta. Napoleon ruszył żwawiej naprzód. Markietanka pozostała w tyle z mężem. – Stary! – szepnęła cicho. – Jasia... albo co?... – Wartżeś takiej żony? Podoficer chrząknął wzruszony, a po chwili zagadnął: – Jasia?! – Co?! Czego?! – Legia... do choroby!... – Cicho bądź... bo mnie zatyka!... – I... i... mnie! – bąknął podoficer sapiąc ciężko. Na rogatce stała pikieta francuska. Żołnierz wpółsenny zawołał swoje „kto idzie?!” i pogrążył się był w drzemce razem z koniem, nie czekając nawet na odpowiedź, ufny, że go tu nikt obcy niepokoić nie może. Wtem rozległ się surowy okrzyk: – Cesarz! Jeździec i koń w jednej chwili oprzytomnieli, pałasz błysnął w promieniach księżyca... – Jaki pułk? – rzucił Bonaparte. – Czternasty dragonów, księcia Bergu!... – Pikiety rozsuń... i prowadź do odwachu. Dragon wspiął konia, pocwałował wzdłuż okopów do następnej pikiety i w kilka sekund wrócił i stanął salutując. – Naprzód! Dragon zatoczył koniem i ruszył z kopyta, prowadząc ulicami wprost ku Bernardynom idącymi. Odwach zajmowała druga kompania trzydziestego dziewiątego pułku woltyżerów. Wartę przed odwachem trzymał młody żołnierz, La Rose. Trzecia godzina już się zbliżała ku końcowi. Żołnierz, odgadując ją, coraz niecierpliwiej spoglądał ku drzwiom kordegardy, rychło ukaże się sierżant ze zmianowym dla zluzowania warty. Był znudzony, zmęczony, zmarznięty. Wśród pustych, ciemnych ulic żywej nie było duszy. Miasto spało. La Rose wsparł się na karabinie, podtulając ręce rękawami płaszcza, aby mu stalowa lufa nie szczypała zimnem palców, i dumał. Dumał nad psim szczęściem swoim do nocnych wart. Choć niby służba koleją szła, lecz jakoś ciągle rachunek wypadał, że gdy deszcz, mróz, wichura... już go z pewnością nocna pokuta nie ominęła. W końcu przed biwakiem, w polu, na linii raźniej mu bywało. Miał przekonanie, że czuwa nad czymś, że coś znaczy... ale tu, w mieście, takim jeszcze... stać i czekać, czy czasem zabałamuconemu oficerowi nie spodoba się przejść z daleka przed odwachem i odwrócić się po... uszanowanie jego epoletów czy pióropusza... to zupełnie dziki zwyczaj. W dzień jeszcze warta taka to i zabawa, i rozrywka pewna. Ludzie się kręcą dookoła rozmaici – jest na co spojrzeć. A teraz choć oko wykol!... Na dobitek jutro robota nie lada z samego rana. Na południe kapitan zapowiedział przegląd lederwerków i patrontaszy. Trzy godziny czyszczenia co najmniej!... Cesarza spodziewają się! Et! Jemu to dobrze pewnie... Śpi sobie i ani mu w głowie jeszcze przyjeżdżać, a tu żołnierzy już zaczynają mordować przeglądami. Gdzieś w załamach ulic rozległ się przyśpieszony tętent. – Pewnie sztafeta do którego marszałka. Ci biedacy w konnicy także psią służbę mają! Na taki mróz cwałować pustkowiem! Ha! Bodaj to u nas w Dordogne!... Spokojnie, ciepło... jasno... Tętent przybliżał się coraz szybciej. Żołnierz poruszył się. Na zakręcie ulicy pod kolumną Zygmunta dostrzegł gromadkę jeźdźców. – Patrol pewnie! – rzekł do siebie i znów podparł się na karabinie. Jeźdźcy tymczasem zbliżali się do odwachu. Żołnierz patrzył ku nim obojętnie. Lecz wtem drgnął z lekka i mocniej ścisnął karabin. Czyżby mu się w oczach ćmiło?... Pierwszy z jeźdźców zeskoczył przed barierą odwachu i postąpił śmiało naprzód. La Rose’owi wszystka krew uderzyła do głowy. To on był. Cesarz! Mylić się nie mógł. Przecież widział go raz... Żołnierz spojrzał ku alarmującemu odwach dzwonowi... był na przeciwległej stronie, zanim doń się zbliży, cesarz go już może minąć! La Rose, nie namyślając się dłużej, chwycił za karabin, skierował lufę ku górze, wypalił i stanął wyprostowany, salutując cesarza. Z kordegardy wysypała się kompania żołnierzy z kapitanem na czele i wyciągnęła się w dwie linie przed budynkiem. Kapitan już chciał zakrzyknąć o powód alarmu, gdy posłyszał donośny, stalowy głos: – Jak się macie, dzieci!... – Vive 1’empereur! – ryknęli żołnierze. – Kto komenderuje? – Kapitan Hulot! Druga kompania, trzydziesty dziewiąty pułk woltyżerów korpusu marszałka Davout – zaraportował kapitan. – Kto trzymał wartę? Szyldwachowi pot zimny wystąpił na czoło. – Szeregowiec... La Rose!... – Zmień go kapitanie... bo jest kapralem. Napoleon przeszedł przed frontem odwachu i zakomenderował: – Na lewo zwrot... w tył... marsz! Kompania zawróciła się do kordegardy. Napoleon wszedł za nią i rozsiadł się na stołku. – Wody mi dajcie. Stary sierżant skoczył szukać naczynia, lecz Bonaparte odgadł zakłopotanie jego, bo rzucił ostro: – Hej, Duquesnne, w manierce... W manierce! Sierżant naczerpał i podał cesarzowi. Staremu ręce się trzęsły ze wzruszenia... cesarz pamiętał go... zwał go po imieniu... Szczęście! Napoleon nie zwrócił uwagi na wrażenie, które wywarł, wypił wodę ze smakiem, za czym skinął na stojącego już za nim Mameluka. – Zawołaj mi tych!... Wiesz!... Rustan wybiegł i wrócił natychmiast, prowadząc Żubra i Żubrową. – Zameldujcie się jutro marszałkowi Muratowi. A... ten wasz porucznik także. – Wedle rozkazu!... – Ale, madame... może byś mi sprzedała tę swoją zaimprowizowaną chustkę? – Najjaśniejszy panie – nie mogę sprzedać!... – Dlaczego? – Bo starzyzną nie handluję, a juści tej płachty aby sobie na ziąb pożyczyłam!... – Wręczysz ją marszałkowi. – Według rozkazu!... Napoleon odwrócił się do kapitana. W kilka chwil później cesarz Francuzów wszedł do Sali Marmurowej na Zamku, prowadzony przez zbudzonego burgrabiego. Czterdziestu królów i królowych polskich spojrzało na Bonapartego. Warszawa spała marząc o oczekujących ją uroczystościach. Napoleon tymczasem odbył już swój wjazd tryumfalny. IX Żubr z Żubrową przenocowawszy w zajeździe na Zakroczymskiej ulicy, skoro świt, jęli dopytywać się żołnierzy o trzynasty pułk strzelców, chcąc się czegoś o Florianie dowiedzieć. Mimo zaszczytu, który ich czekał niewątpliwie dzięki przygodzie pod Błoniem, skwaszeni byli oboje. Misja ich spełzła na niczym. Śladu nawet pani Dziewanowskiej odnaleźć nie mogli. Zawierucha wojenna przecięła wszystkie nici, po których dojść można byłoby prawdy. Nie pozostało im nic innego, jak wracać do Gotartowskiego. Lęk ich zdejmował, bo z czymże staną teraz przed ukochanym „porucznikiem”. Markietanka głowiła się nad wynalezieniem sposobu choćby dowiedzenia się czegoś, choćby miejsca, dokąd „panią kapitanową” uprowadzili Pruscy – na próżno. W rozgardiaszu a popłochu, który zapanował w Warszawie na wieść, że Napoleon w nocy przyjechał, nie można się było z nikim rozmówić należycie. Zresztą i tak przecież prawie całe miasto schodzili, za Wisłę się przekradali i także nic nie wskórali. Tyle że ten i ów potwierdzał i przekręcał szczegóły, znane Żubrom z opowiadań sąsiadów pani Dziewanowskiej. Kręcąc się tu i ówdzie Żubrowie natrafili na znajomych strzelców kompanii Deschampsa i od nich z przerażeniem się dowiedzieli, że Gotartowski przybył do Warszawy razem z awangardą i tejże nocy przepadł bez wieści. W głowie im się pomieścić nie mogło, gdzie mógł się „porucznik” zawieruszyć. Miasto spokojne, nieprzyjaciela ani śladu, o napaści żadnej słychu nie było, a znów Gotartowski był służbistą nie lada!... Musiała więc go inna spotkać przygoda!... Popołudnie nadchodziło. Żubrowie wspomnieli na rozkaz cesarski i śród tłumów, jakie na ulice wyległy, jęli się przeciskać do kwatery marszałka Murata. Tam taką ciżbę znaleźli oficerów, ordynansów a panów rozmaitych, że marzyć nie mogli o zameldowaniu się adiutantowi księcia, ile że ten ostatni ledwie co był z Zamku powrócił od cesarza i, jak powiadano sobie w poczekalni, znów miał tam wracać natychmiast. Żubrowie stali w kącie smutni, zasępieni. Markietanka mruczała pod nosem, klęła z cicha a musztrowała męża. W poczekalni ukazał się adiutant Murata, błyszczący od złotem szamerowanego munduru, z papierem w ręku i jął wymieniać nazwiska tych, którym marszałek posłuchania miał udzielić. Lista była krótka bardzo, ile że książę Bergu był zajęty. – Pułkownik Deschamps! – czytał głośno adiutant. – Kapitan Gotartowski!... Żubrowa rozepchnęła gwałtownie tłum otaczający adiutanta i zawołała: – Panie poruczniku! Właśnie kapitan Gotartowski przepadł... zaginął, ani śladu!... – To się okaże! – przerwał ostro adiutant. – Kiedy bo... Sierżant służbowy ujął markietankę pod ramię i chciał odciągnąć ku drzwiom. – Dalej! Nie dla was tu miejsce! Wynosić się!... Baba pośmiała z oburzenia. – Co to?! Komu będziesz?! Wynosić!... Kto?... – Prędzej, prędzej, póki grzecznie mówię!.., – Nie wyniosę się! Słyszysz, ruro grenadierska! Macieju... widzisz... dopytaliśmy się! Odczep się, bo grzmotnę, jakem Muszyńska z domu! Stary, chwyćże go za hajdawery!... – Wedle rozkazu! – huknął Żubr i wyciągnął rękę ku sierżantowi. Powstał rejwach w poczekalni. Adiutant wpadł na Żubrową. – Milczeć!... Precz stąd! Bo... każę was na odwach zaprowadzić!... Markietanka pod boki się ujęła i mierzyła hardo adiutanta. – Precz! Patrzcie go! Jamais!89... Rozumiesz, panie poruczniku, jumais! Stary, jak się kto ruszy, wal w łeb!... Adiutant się zatrząsł. W przedpokoju, tuż obok marszałka, zanosiło się na burdę. Sierżant wybiegł przez sień. Baba zaparła się pod ścianą. – Stary, wał, mówię! Zobaczymy! – Oszaleliście! – napominał Żubrową jakiś stojący na uboczu szlachcic. – Co miałam oszaleć? Rozkaz mamy wyraźny! Cesarz kazał nam się dziś tu meldować... A tu lada porucznik, lala sztabowa, będzie nas pędzał! Stary, pluj w garść!... Vive 1’empereur! Na hałas ten i krzyk wybiegł Murat, zmarszczony – zły. Adiutant objaśnił go w czym rzecz. Marszałek zagadnął szybko: – Coście za jedni?! – Joanna Żubr, markietanka, z rozkazu najjaśniejszego pana... – A!... Wyście mieli szczęście towarzyszyć?... – Tak jest! – Wpuścić ich natychmiast! – rozkazał Murat, za czym, zwracając się do adiutanta, dodał z naciskiem. – Proszę uważać na listę, którą masz pan w ręku, i pilnować porządku! Markietanka z mężem weszła do sali przyjęć Murata, pełnej generałów, oficerów sztabowych i urzędników wojskowych. – Najjaśniejszy pan raczył was obdarzyć krzyżami żołnierskimi legii – zaczął marszałek. – Nadto polecił najmiłościwiej wypłacić wam dwieście napoleonów zasiłku. – Panie marszałku! – Z tym oto papierem stawicie się u naczelnika sztabu gwardii i odbierzecie dyplomy, krzyże i pieniądze. Chcecie może zaciągnąć się do pułku? – Wasza książęca mość, kiedy kapitan Gotartowski... zaginął... byliśmy właśnie, żołnierze trzynastego pułku strzelców... – Więc chcecie się zaciągnąć? – Wasza książęca mość, jeżeli porucznik... – Widzę, że nie macie ochoty! Żałujcie! Możecie odejść. Żubrowie zawrócili się ku wyjściu, lecz markietanka przypomniała coś sobie i męża pociągnęła za rękaw. – Czegóż jeszcze?! – zapytał niechętnie. – Właśnie jeszcze te wiechcie miałam oddać! – odparła Żubrowa wręczając zwinięty kłąb pruskich sztandarów. – Bo... najjaśniejszy pan kazał mi tylko jeden oddać, ale... jak zaczęliśmy nasze rupiecie a tobołki przeglądać, to się dwa jeszcze znalazły! Marszałek spojrzał z podziwieniem na Żubra i Żubrową. – Może... macie jaką prośbę jeszcze? – Wasza książęca mość... żeby naszego porucznika... Gotartowskiego!... – Cóż wy z tym porucznikiem?!... – Bo... bo... to pani kapitanowa także przepadła!... Murat dał znak Żubrom do odejścia, a odwróciwszy się do Milhauda, rzekł półgłosem: – Dzielni to ludzie... ale ciemne to wszystko... bardzo ciemne. 89 J a m a i s ! (franc.) – Nigdy! Markietanka z mężem, wzruszeni, wyszli z sali. W przedpokoju z dumą spojrzeli na przyglądającego się im spod oka adiutanta i zatrzymali się przed sienią, sami nie wiedząc, co dalej im czynić wypada. Baba chciała już alterację swoją wywrzeć na skórze męża, gdy zbliżył się do niej wysoki, tęgi oficer francuski i zagadnął czystą polszczyzną: – Wy mówiliście o kapitanie Gotartowskim?... – My, kapitanie!... – Czy nie Żubrowie? – Święty Antoni! Któż by inny! Skądże bo nas pan kapitan zna?... – Jestem Jan Dziewanowski!... – Matko Najświętsza... toż nam niebo zsyła pana kapitana! – Chodźcie do mnie! I mnie los imć pana Floriana obchodzi jak rodzonego. Jan Dziewanowski zaprowadził Żubrów do siebie na kwaterę i tam wysłuchał ich obszernych relacyj i zafrasował się szczerze. – Dziw, dziw! Co się z panem Florianem mogło zrobić? Jakożem dociekł, ani chybi już o wszystkim wiedzieć musi, bo kubek w kubek do niego podobny oficer przepytywał się tu niedaleko, w winiarni. Jużci to on być musiał!... Kto wie, czy zalterowany nie ruszył gdzie za śladem... tylko, czy aby go trafił. Błąka się może!... – Biedaczek!... – Cóż wy zamierzacie robić? – Et, panie kapitanie. Bóg wiedzieć raczy. Porucznik mówił: „Dotrzyjcie, Żubrowa, do niej, pisanie wręczcie”. Nieszczęśliwa moja godzina. Człowiek na koniec świata podreptać by gotów, ale cóż, nie wie, w którą stronę. Już to, panie kapitanie, na mój kurzy rozum biorąc, nasza pani może bardziej ratunku potrzebować! Zwyczajnie, słabe niewiasty. Gdyby jej się coś stało, nie śmiałabym panu porucznikowi w oczy spojrzeć!... Co tu począć? Olaboga! Człeka chyba zamorduje! Znikąd wiadomości! Jak kamień w wodę. Żeby choć wiedzieć, dokąd uprowadzili. – Ba, ba!... O toż idzie właśnie!... Armia francuska, powiadają, następować będzie. Lecz gdzie! Dalekie historie! Żeby tak kogo z pruskich urzędników udało się schwycić! Lecz tak łatwo ich nie znajdzie, pouciekało wszystko, a ci, co zostali, to się w mysie jamy zaszyli. Ale czekajcie, gdyby tak można było tego nicponia Karlewicza... – Karlewicza? – Znacie go!... Nie?... Otóż jest to łotr spod ciemnej gwiazdy! On, nie kto inny, był zausznikiem pana de Tilly!... Szyję daję, że szelma tu się kręci, węszy a donosi po cichu. Mam z nim dawne porachunki, ani chybi, jego to robota. Mnie, hultaj, chciał ucapić... a że mu się nie udało, więc zemstę swoją wywarł na niewinnych kobietach. – Schwytać szelmę, panie kapitanie, i basta!... – Łatwo wam powiedzieć. – Toć, bez urazy, pan kapitan go zna!... Gdzie go szukać, jakem Muszyńska z domu, niech wiem... a już my go przydusimy. Dziewanowski zastanowił się i rzekł po namyśle: – Hm! Nie ma co. Deklarujecie się na obławę? – Panie kapitanie, toć... – Według rozkazu! – Ty się nie odzywaj. Niech jeno nam pan kapitan powie, kędy onego Karlewicza... – Słuchajcie więc. Że Karlewicz jest w Warszawie, za to bym sobie rękę dał uciąć! Znaleźć będzie go ciężko, bo filut wielki, potrafi się zręcznie przebierać, że go poznać trudno. Jeden wzrost go zdradza, bo jest mały, mnie pod pachę akurat, a co wam, Żubr, do brzucha chyba!... Rudy, aż mu się łeb pali, a na karku, prawie na łopatce brodawicę ma wielką. Zwyczajnie, jak oczajdusza każdy, rzetelnie od Pana Boga naznaczony. Ale poznać trudno, bo włosy farbuje, peruczki zmienia i co chwila inną skórę przybiera. Czekajcie... na Zapiecku siostra czy krewna Karlewicza ma winiarnię i lichwą się trudni, pono swemu familiantowi w przebiegach pomaga. Jużci ona – Krupkowa się nazywa – wiedzieć musi, gdzie się Karlewicz obraca... Ją zatem trzeba by chwycić za język. – Idziemy do niej, kapitanie!... – Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! Ją by trzeba z mańki zażyć... Spróbujcie! A już jak do Krupkowej dotrzecie, to Karlewicz sam wam w garść wejdzie. – Wedle rozkazu! – Skaranie boskie!... Zróbże tu co z tym chłopem! Panie kapitanie, jam gotowa... tylko co memu staremu muszę gębę zamurować. – Tak, zapewne. Bądźcie ostrożni. Jeden wyraz może całą robotę zepsować. – Słyszysz, stary?! – Wedle rozkazu! – Jeżeliby się wam udało Karlewicza wypatrzeć, to dajcie znać do mnie. Szpiegiem był i jest nim bez wątpienia. Grafowi Moszyńskiemu da się znać i pochwycić go każe – czy podołacie? Pomnijcież sobie, że to bodaj jedyna nić, która na ślad naprowadzić nas może... Że najmniejsza nieostrożność... Żubrowie wyszli na miasto. Markietanka zadumała się i, przepytawszy się o kancelarię sztabu, pociągnęła za sobą męża. Tam, ułatwiwszy się z odebraniem nagród i pieniędzy, zwrócili się na Zapiecek. Żubrowa w drodze nie szczędziła mężowi przestróg. – Słuchaj, stary! Żebyś mi pary z gęby nie wypuścił. Choćby do ciebie gadali, choćbym ja nawet mówiła do ciebie, ani dudu! Niemową jesteś, kaleką, i już. Winiarnia Krupkowej na Zapiecku świeciła pustkami. W pierwszej wąskiej a długiej izbie, ciemnej i ponurej, siedziało w kącie kilku mieszczan i cichą prowadziło rozmowę. W głębi za szynkwasem kręciła się mała, skurczona postać staruchy z kluczami i porządkowała rozstawione kubki i butle. Starucha zerkała niekiedy przez przymknięte drzwi do alkierza, w którym na tle blasku, zakradającego się przez omarznięte szyby małego okienka wychodzącego na podwórze, rysowały się dwie ciemne a pochylone ku sobie postacie. Żubr z Żubrową weszli i rozsiedli się tuż przy szynkwasie, żądając piwa grzanego. Starucha zakrzyknęła na dziewkę służebną i zajęła się dalej porządkiem, dzwoniąc, stukając naczyniami i spoglądając przenikliwie na Żubrów. Przez chwilę panowało milczenie – wreszcie starucha mruknęła półgłosem do siebie: – Ot ci dzień dzisiaj... psa kulawego nie widać! – za czym głos podniosła i rzekła zwracając się do mieszczan pod oknem: – Cóż to waszmościowie nie idą cesarza oglądać!... Dziw wielki! – Pewnie że pójdziemy – odrzekł jeden z nich. – Ludzie się już zbierają, lecz podobno czas jeszcze, bo mówili, ledwie około południa wyjedzie z Zamku!... A pani Krupkowa? – Ja?!... To nie dla mnie. Siedzieć muszę a gości pilnować. – Hę, hę!! Pani Krupkowej Francuzy nie po myśli! – zauważył trzeci z mieszczan. – Mnie? Co też waszmość wygaduje!... Mnie co do nich?! – No tak! Lecz co imć Karlewicz, wasz bratanek... Żubrowa trąciła męża znacząco. – Karlewicz? – podchwyciła niechętnie baba. – A niech go tam jasności! Obieżyświat, i koniec. Taki on i mój familiant! Piąta woda po kisielu... Przepadł zresztą... – Z Prusakami! – dokończył złośliwie drugi mieszczanin. Krupkowa spojrzała nań ze złością. – Ano waszmość pewnie musisz o tym wiedzieć, bo ja to nie. – Pani Krupkowa nie w humorze! – zauważył drugi z mieszczan. Starucha targnęła się niecierpliwie i chciała odpowiedzieć, lecz mieszczanie podnieśli się zza stołu. – Czas nam, bo się możemy spóźnić. – Czołem waćpani! Czołem!... Mieszczanie wyszli. Starucha ze złością postawiła trzy kreski kredą na desce za szafą i zaklęła po cichu. Żubrowa zerknęła ku niej, trąciła nieznacznie męża i odezwała się półgłosem: – Francuzy jakieś, czy co? Krupkowa wzruszyła ramionami i, dając folgę irytacji, zaczęła piskliwie: – Kto ich tam wie! Łyki i tyle. Moja jejmość dobrodziejko, chude to, wynędzniałe, u Żydów w kieszeni, z borgu żyje, na borg pije, a złamanym dytkiem nie śmierdzi. I oto sobie pozwala przytyki robić! A mnie równo, choćby i bisurmany przyszli – byle nie zarywali, byle płacili. Cóż to, rodzą się u mnie kufy z miodem albo baryły z węgrzynem? Dziś to aby każdy – dajcie, Krupkowa, i dajcie!... a potem – zapiszcie! – Juści prawda! – przytwierdzała markietanka. – Właśnie! Jak zwał, tak zwał, byle się dobrze miał. Turek, Prusak, Austriak zapłaci swoje, to mu się pokłonię i z Panem Bogiem powiem!... Huku, puku już ci ze dwa tygodnie! Żołdactwa się wtoczy co niemiara – chla to niby smoki, a o tynfie ani wspomnij, bo ci się znajdzie w izbie dobrodziej, co się oburzy... „A pani Krupkowa od Francuza wymaga!” Gadaj z nim! Kradnij, a daj! Bodaj ich wszystkich święta ziemia nie nosiła! Niby to źle było. Dzień nie przeszedł, żeby się zacna kompania nie trafiła, co dała i dukata zarobić. Teraz – wrzasku, krzyku, wiwatów co niemiara i... i... w końcu – daj, Krupkowa, na borg! W to im graj! Pruskie porządki hołyszom nie w smak. Tu starucha urwała nagle jakby się spostrzegłszy, że powiedziała może za wiele. Żubrowa skorzystała z chwili i przytwierdziła znów: – Z ust mi to wyjmujecie... z ust prawie!... Nie wiem, jak było, lecz co teraz, wcale mi nie po myśli. – Jejmość dobrodziejka pewnie przejazdem? – Bo ja wiem – przejazdem czy nie. Dziś wszyscy w rozgonie! Rad by człek miejsca zagrzać, ale nie można. Co było znajomych... to uszło!... – Dobrze zrobili... mieli rację... ten się ostał, kto musiał. – W dodatku samej kobiecie ciężko się wtoczyć. Męża ci mam, ale cóż, nieszczęście ogłuszyło go do cna!... – Ogłuszyło! – Do cna! Choć mu w ucho hukaj... pień czysty. – Od pioruna pewnie?... – Et! Gdzie tam! Gorzej! Na to by się może driakiew znalazła!... Co mam skrywać! Powiem wam całą prawdę, i już! Uważacie... było to pod Poznaniem... Chudobę rzetelną mieliśmy – a jakże, krów pięcioro... konie, cielęta... świniaków mendel... Ruszyli się Francuzi! Bitwa była sroga!... Wszystką gadzinę nam wystrzelali! O, widzi jejmość... jak to zęby szczerzy! Pomieszany zupełnie! Tedy była bitwa! Mój stary... zwyczajnie mężczyzna... za broń porwał i strzela... Nastrzelał ci się może z kopę... Co ugryzie nabój, przystempluje, trzaśnie zamkiem... już ci para czerwonych hajdawerów nogami wierzgnie. Aż ci... Francuzy sprowadzili... armaty!... Myśmy ledwie śmigownicę mieli, to prochu nam brakło... bo chociaż ja tłukłam saletrę... ale gdzie! Nastarczyć nie mogłam... co zdążę zetrzeć, miału z węglem namieszać, już ci dmuchną i nie ma! Z prochem, jak z prochem, lecz żelastwa nie stało!... A tymczasem ci z armatami idą... i ustawiają., było ich z pięćdziesiąt. Jak ci nie hukną, tak mój stary łomot – na ziemię! – Łomot! – wykrzyknęła Krupkowa porwana okropnością opowieści. Żubr w strachu, aby nie ryknąć śmiechem, przypiął się do kubka. – Łomot! – powtórzyła z przejęciem markietanka, przewracając oczyma. – Ja tu myślę sobie, co ja, biedna kobieta, sama zrobię, i także łomot!... Pukali jeszcze z godzinę, wrzeszczeli, aż suponując, jakeśmy oboje pomarli... poszli dalej. Podnoszę się do mego starego... a on ci się śmieje jako i teraz! A potem chwyciła go taka do trunków łapczywość... jako i teraz! Oddaj, oddaj, bo mi się spijesz!... Żubrowa odebrała przemocą opierającemu się mężowi kubek i westchnęła ciężko. – Ano, to i macie całą historię jak na dłoni!... Krupkowa pokiwała niedowierzająco głową i podejrzliwie jęła się przypatrywać Żubrom. – No. no! Osobliwe rzeczy powiadacie. Ani rusz pojąć nie można. – Bo też to nie są rzeczy do pojęcia! Bieda i tyle!... Został człek bez dachu, wyzuty ze wszystkiego!... Nie ma co, przyjdzie się tu zatrzymać... gdyby się u jejmości kąt znalazł!... – U mnie?! Et, moi drodzy! – odparła niechętnie Krupkowa, której wspomnienie o wyzuciu ze wszystkiego odebrało ochotę do rozmowy. – Miejsca tu nie ma!... Mieszka jeden szlachcic i po prawdzie... płaci dostatnio!... Ale przecież tańszą komorę czy kąt znaleźć możecie. – Ha, wasza wola! Darmo nie chcemy!... Weźcie więc za piwo... ot – zdarzy się okazja, to... wstąpimy na zagrzewkę!... Żubrowa wyciągnęła zza pazuchy skręcony mieszek i rozłożyła go na stole. Złote napoleony zaświeciły. Krupkowa aż oczy zmrużyła. – Fiu! To widzę... jejmość dobrodziejka coś tam ocaliła z dobytku!... – A cóż bo sobie myślicie! – uraziła się niby Żubrowa. – Za kogóż nas bierzecie! Ot, gdyby nie te Francuzy, człek by nie, jak dziady, furką, ale bryką do Warszawy zajechał!... Dajcie reszty. – Bo... gdybym wiedziała, że nie na długo, to może by się miejsce w alkierzu znalazło!... Za cztery dytki nocleg. – Cztery dytki – mówicie?!... Hm!... Niedrogo. Ano, co mamy się kręcić po mieście. Weźcie sobie za ten tydzień od razu – jeden rachunek!... Krupkowa skwapliwie schowała napoleona, rozliczyła się pruskimi srebrnikami i przysiadła się do stołu Żubrów, sadząc się na ugrzecznienia. – Pozwólcie spocząć. Może piwa z korzeniami albo krupniku? – Bóg zapłać! – Ot, poruszyła mnie wasza opowieść!... Człek zdrów zgoła, wygląda niby tęgo, a nieszczęście takie. Już to nam te Francuzy narobiły rozmaitszej biedy!... Bo i znów się zaniosło, jak onego czasu, i ładu się człek nie dopyta. Aż złość bierze, że jenszy cieszy się jeszcze i pokrzykuje. To jejmość dobrodziejka pewnie z jakąś sprawą?... – A pewnie. – Ba... gdzie tu – do kogo? Wszystko do góry nogami poszło!... Może w klasztorze szukać schronienia, bo siła teraz ludu ciągnie, ufni, że tam będą spokojni. U ojców karmelitów a kapucynów jarmark istny – roi się od zbiegów! Czy tylko oni uszanują!... Myślicie? – Co myślę? Myślę, żeście mi przypadli jakoś i wyznać się przed wami bierze ochota: zwyczajnie w obcym mieście – nie znający żywej duszy – szuka się rady poczciwej... – Mówcie! Nietęga głowa, lecz jakie takie wskazanie będziecie mieli. Żubrowa odchrząknęła i rzekła zniżając głos: – Bo to wysiudali nas z chudoby! Wracać nam niesporo!... Chciałoby się tę całą zawieruchę przeczekać gdzie w spokojności. Zaszyć się w jaki kąt i siedzieć, rychło się ta wojaczka nie ustatkuje. Może się wam to dziwnym wydawać będzie, ale jak co komu. Jedni wolą się za Francuzem deklarować... Ja bo tam ich porządków ni mody niezwyczajna... tedy rada bym za Wisłę powędrować i tam sobie przycupnąć! I dlatego chciałabym się tu kogo dopytać, co by mógł nas przeprowadzić... Starucha uśmiechnęła się chytrze: – Ho! ho! Moiściewy!... Niby to dzisiaj łatwo. Za Wisłę! Toć armia cała stoi za nią. A w tłoku wojennym i swojaka mogą nie poznać. Któż by się zresztą ważył na taką wyprawę! Most spalony, a brzegiem Francuzy żołnierstwo już rozpuścili i czatują!... – Już i ja sobie kalkulowałem, że niełatwa to będzie sprawa, ale przecież jest czym wynagrodzić... a choćby i dziesięć napoleonów stracić przyszło... to wolej niż tu siedzieć... – Dziesięć napoleonów!... Hm! Piękna sumka. Kto wie!... Czekajcie!... Może, siła tu rozmaitych się kręci. Pewnie kto się trafi! Tylko ufni jesteście, że dobrze was tam przyjmą? – Niby u Prusaków? – Aha... – Hm! Z tym kłopotu nie będzie. Krupkowa kiwnęła przyjaźnie głową. – Zobaczymy!... Poradzi się coś. Wieczorem będzie u mnie szlachcic jeden! Z nim trzeba pogadać. Kto wie!... Dziesięć napoleonów... – Niechby piętnaście!... – Pilno wam, widzę, na drugą stronę. No, mnie nic do tego!... Nie ciekawam. Dobrym ludziom wygodzić, a zresztą niech się dzieje, co ma być!... Krupkowa zaklęła się jeszcze parę razy, że z duszy i serca Żubrom służyć będzie – ale że do winiarni kilku obcych weszło, więc umilkła, zalecając jeno markietance, aby się z zamysłami swymi nie zdradzała i przed zachodem słońca na nocleg przyszła, bo nie wiadomo; co i jak zdarzyć się może. Markietanka przyrzekła święcie rady usłuchać i niby to, że po tobołki, pozostawione na furze, iść musi, zakręciła się i wyszła z mężem. Żubrowie wprost zawrócili do pana Dziewanowskiego. Niełatwa rzecz była go odszukać, ile że cesarz właśnie był z Zamku wyruszył konno ku brzegom Wisły w otoczeniu sztabu i panów polskich a nowozaciężnych ochotników. Mimo mrozu tłumy zalegały ulice. Dziewanowski, jako adiutant generała Milhauda, był na służbie. Żubrowie długo szukać musieli, lecz wreszcie znaleźli go stojącego wśród oficerów pod Bramą Krakowską. Dziewanowski ucieszył się wielce Żubrom i jął ich żywo rozpytywać, co przedsięwzięli. Markietanka opowiedziała mu szczegółowo, jak do znajomości z Krupkową przyszła i jakie jej poczyniła przedstawienia. Dziewanowski zdziwił się nieco. – Nie ma co! Tęgo się zabieracie. Tylko nie rozumiem was dobrze!... Krupkowa bez wątpienia znajdzie wam kogoś... I co? Przeprawicie się, a potem?... – Panie kapitanie! Od czego głowa na karku. Już my tam bez Karlewicza się nie ruszymy. – Tak, tak! A ja dam znać grafowi Moszyńskiemu... Niech milicja ma na oku winiarnię. Bądźcie nadto pewni, że zasłużona was nagroda nie minie. Dobrze się już zmierzchało, gdy Żubrowie znaleźli się w winiarni na Zapiecku. Pierwsza izba była natłoczona szczelnie gośćmi. Markietanka próżno oglądała się za ławą, lecz z głębi dojrzała Żubrów szynkarka i wybiegła ku nim. – Pozwólcie dalej, do drugiej izby, tam przestronniej, zaciszniej. A przy tym – szepnęła – czekają na was. Chodźcie! Krupkowa wprowadziła Żubrów do drugiej izby, słabo oświetlonej małą lampką olejną, i wskazała im stół w rogu, przy którym siedział mały, zgarbiony człowieczek ubrany z waszecia w szaraczkowy kontusik przy szerpentynie. – Owóż właśnie imć pan Dutkowski! – zagaiła uroczyście starucha swym piskliwym głosem. – Jemu możecie cała sprawę przedstawić. – Dutkowski! – pochwyciła markietanka przypatrując się natarczywie nieznajomemu. – Znałam imć pana Barnabę Dutkowskiego, był wojskim krasnostawskim. – Z tych samych, z tych samych – bąknął pod nosem sztachetka zacierając ręce. – A z kimże mam honor? – Skrobanek Agata! To mój mąż! – wyrzuciła gwałtownie Żubrowa. – Głuchy. Żubr wtulił głowę w ramiona i przewracał oczyma, niby usiłując zrozumieć, o co idzie. – Prosimy... prosimy! – kłaniał się Dutkowski. – Gosposia nam tu uschnąć nie da! Miodu! – To się wie – zakonkludowała Krupkowa. – Rozgadajcie się, a co do mnie należy, nie zapomnę! Już to – dodała – jedno i drugie panu Dutkowskiemu opowiedziałam. Starucha podreptała, drzwi za sobą szczelnie zamykając. Szlachetka uśmiechał się, targał małe wąsiki i mrugał małymi świdrującymi oczkami. Żubrowa zaczęła powoli: – No. kiedy waszmość świadom jesteś naszej biedy... więc powiadać mu drugi raz nie będę. – Chcecie się stąd wynieść! Pewnie – słusznie. Ale to nie łatwo, nie łatwo! Wisła przed dwoma dniami stanęła. Można by brodem pod Bielanami... – Na waszeci możemy liczyć? – Ciężka wyprawa! Samemu nie poradzę! Trzeba chłopów przynająć. Za byle co nie pójdą! Sześciu najmniej. Markietanka poruszyła się niespokojnie. – Sześciu?... Na cóż tylu? – Nie można mniej, nie można, zarobić każdy musi... – Ileż?... – Po trzy dukaty na głowę. – A kiedyż? – Dziś, zaraz! Okazja się trafia. Odkładać nie ma co! Z każdym dniem będzie trudniej! Francuzi o przeprawie myślą... Lada dzień ruszy się budowa mostu!... Krupkowa wniosła miód, kubki i nalała. – W wasze ręce! – przepiła wesoło markietanka. – Niech będzie, siła dukatów żądacie, lecz niech tam!... Za pomyślność!... – Za pomyślność! Niby to drogo, a czasem tanio wypadnie. Wszystko zależy od sprawy. Nie żal czasem wyrzucić... jak grosz świeży napłynie. – Święte słowa! Ot, wdowa jestem, zgoła biedna... Żubr poruszył się niespokojnie. – Jakże to, przecież to wasz mąż! – upomniał Dutkowski. – To i co? Głuchy! Kaleka, bez mała nieboszczyk! O, już się do kubka przypina... Z nim tak zawsze! Na picie to rozum ma! Co... co robić!... – Hę, hę! Czasem taka głuchota to się akurat w porę zjawi! – zauważyła ironicznie Krupkowa. mrugając nieznacznie na Dutkowskiego. Żubrowa udała, że nie rozumie przytyku. – Co waćpani! Gdzieżby takie nieszczęście mogło komu być po myśli! Wrogowi nie życzę! Samemu się tak znaleźć! Jechało się i zdawało się człowiekowi, że jedną i drugą duszę życzliwą znajdzie!... Ba!... Lecz nie narzekam. Dopytałam się. Ale powiedzcie waszmość, znacie wy dobrze miasto? – Warszawę? Hm! To zależy. – Bo co mam ukrywać. W taką drogę człek na niepewne by nie jechał... Jeszcze w Poznaniu, gdym się zbierała a rozpytywała, powiedzieli mi kogoś, co by wielką pomocą mógł być... Lecz tu ani rusz znaleźć. Zagadywałam, ma się wiedzieć z cicha... Mówią: zginął, przepadł... – O kogóż to wam idzie? – Na zdrowie!... – odrzekła Żubrowa pociągając z kubka z determinacją. – Co ma być, niech będzie! Owóż szukam ci jednego zacnego mieszczanina... Karlewicza!... Krupkowa drgnęła całym ciałem. Dutkowski rzucił się niespokojnie na ławie. Żubrowa ciągnęła dalej, udając, że nie zauważyła pomieszania: – Ma to być człek bardzo rozumny, a sprytu nie lada. Pewien personat o nim powiedział mi siła rzeczy. Pochodzenia pono nikczemnego. W Warszawie niby za szpiega go uważali – był ci nawet przy milicji pruskiej... lecz to nic. Taki właśnie wiedziałby niejedno. Nie słyszeliście o takim? Dutkowski ochłonął już snadź z chwilowej alteracji, bo odpowiedział spokojnie: – Karlewicz... Karlewicz... Coś słyszałem! Jakże... bo? Nie powiadali wam, gdzie go szukać, jak odnaleźć? – Owszem! Lecz któż mógł powiedzieć, że tu się tak pokrzyżuje wszystko a skotłuje... Miałam nawet listy do niego... lecz jego nie ma! Więc się to zniszczyło. Na co ze sobą niepotrzebne pergaminy wozić!... Mówili: niedużego wzrostu, rudy, z brodawką wielką na karku. Dutkowski głowę w kołnierz od kontusza zasunął. – Po tej brodawicy łatwo go poznać... tylko jakże tu każdemu szyję oglądać. – Zapewne – bąknęła szynkarka. – Co tam! Nie ma go... Co robić? – Bo to imć Karlewicza znam dobrze... nie ma go w tej chwili, rad bym wszakże... bo w razie czego... Może miodku?... – Oho! Nie – nie mogę!... A co miodu to i owszem, tylko memu staremu nie nalewajcie, bo mi się spije, niebożę, i będę miała z głuchym i pijanym równocześnie do roboty. No, o tym już nie mówmy! Powiadajcie mi tedy, co i jak. Więc dziś ruszamy. Kiedy? Myśmy gotowi, tu nie ma co robić!... Karlewicza i tak się nie dopytamy! Szkoda czasu na mitręgi... – A gdyby się tak Karlewicz znalazł? – Hm! To nie wiadomo. Zależy! – odrzekła markietanka i znów jęła rozmowę nakręcać na mającą nastąpić przeprawę przez Wisłę. Dutkowski zagadywał, dawał wymijające odpowiedzi, a sam zasypywał Żubrową krzyżowymi pytaniami. Markietanka wiła się jak piskorz i wyślizgiwała zręcznie, w końcu, widząc się do muru przyciśniętą, udała podchmieloną. – Mości Dutkowski – bełkotała sięgając za ramię małego szlachetki. – Ratuj, nie opuszczaj... i tyle!... Dwadzieścia pięć... napoleonów nowiutkich, a nie żadnych obrzynków, wyliczę wam na stół... jakem... Skrobankowa po mężu...Wyliczę!... Sami zostaliśmy. Karlewicza nie ma! Więc to, co jemu miało przypaść, dla was zostanie... uważacie. Niby szczęścia w nieszczęściu... Tu człek traci, a tam korzysta. Tak to bywa zawsze! Byle stąd co prędzej się wydostać. Po prawdzie, człowiekowi pilno. Komu by pilno nie było!... Późno... oczy się kleją!... Kiedyż w drogę? – Nocą, nad ranem! – To może się zdrzemnąć jeszcze można? – Wola wasza, czasu dość! – przyznał szlachetka i kiwnął na szynkarkę. – Pozwólcie ze mną obok, do alkierza. Markietanka podniosła się ociężale. – Tęgi miód! Do nóg mi się dobrał. Stary! A ty co? Niech sobie tu zostanie, ale mu wiele pić nie dajcie, bo go furia napaść może i szkody wam, rwetesu narobi!... A zresztą on cichy, można mu na głowie kołki ciosać – okiem nie mrugnie. Żubrowa spojrzała ostro na męża i wyszła za szynkarką – ta ostatnia zabawiła chwilę w alkierzu i powróciła do izby – zerknęła podejrzliwie na pochylonego nad kuflem podoficera i przysunęła się do Dutkowskiego. – Wałek – rzekła cicho. – Cóż ty na to? – Nie widzi mi się. – Co ci się nie widzi? – Baba czegoś zanadto kręci. – Et, gadasz! Mówię ci, sakwę bez mała złota dźwiga za pazuchą! – Nie mówcie tak głośno. – Głuchy, powiadam wam, jak pień!... – Nie bardzo temu wierzę! Zaraz się przekonamy. Hej! – roześmiał się głośno Dutkowski. – Patrzcie no, ten drab sączy jeszcze resztę z kubka.. ani mu w głowie, że truciznę pije!... Cha, cha! Tylko patrzeć i jego diabli wezmą!... W twarzy Żubra ani jeden muskuł nie drgnął. Ciągnął spokojnie miód i sapał ciężko. Starucha klasnęła z tryumfem rękoma. – Widzisz, widzisz, niewierny Tomaszu! Zawsze coś podejrzewasz!... – Ostrożność nigdy nie zawadzi. – No, nie bój się! Jam też niedzisiejsza. Dobrze ich nakręciłam, zanim tu ich ściągnęłam... No, ale co z nimi zrobimy? – Ba, wiedziałbym, gdyby nie ten Karlewicz, który mi po głowie chodzi. Skądżeby o mnie słyszeć mogli? W Poznaniu jeszcze!... A może. Uważacie, ciotko, nie ma o czym mówić, tajne papiery wiozą do pruskiej armii. – Co gadasz? – No, no! Wierzcie mi! Baba niby opowiada, obchodzi, że to jej się wypocznienia chce, a w sam ogień iść się napiera. Mogli ją do mnie wysłać! Tylko mnie niesporo! Prusacy nic nie znaczą. Służby niepewne... Obiecują, przyrzekają... Powiada, że jakoweś pieniądze dla mnie wiezie... O to mniejsza, oddaje i tak. Baba roześmiała się cicho. – Ludzi masz? – Będzie Mięczak i Piętka! Zobaczcie no, może i są... Krupkowa zajrzała do sąsiedniej izby. – Jakbyś zgadł... są hycle... Przycupnęli, szelmy, w kącie, niby dwa łyki. – Setne chłopy! Tylko, ciotko – rzucił ponuro kusy szlachetka – jesteście pewni, bo to teraz na lada co łaszczyć się nie warto... ni karku nadstawiać... Zastawić się kim nie będzie. Gram – to niech wiem o co! – Tylko mnie słuchaj... Robota się opłaci... – Zobaczymy! Niech co dmuchnę porządnego, to zrękowiny sprawię takie, że ha! – Ale cóż twoja? Surzą się? Rzucają jeszcze? Dutkowski zębami zgrzytnął. – Wściekłe baby! – He, he! Bo też ty się ceckasz z nią niepotrzebnie! Nibyś chwat taki, a tu rady sobie dać nie możesz! – Nie gadajcie! Ugryzła szelma... zawadziła mnie żelazem po łopatce! Ale i koniec na tym. Już mi nie ujdą. Jaszczurczy ród! Najpierw matkę trzeba wyprawić, a potem zobaczymy. Pięćdziesiąt czerwonych złotych na stół de Tilly’emu wyliczyłem za Dziewanowskie. – Masz swój rozum! – rzekła Krupkowa. – Czyń, jak ci się widzi! Jać źle nie radziłam i nie radzę!... Coś ty sobie do nich upatrzył takiego, nie wiem. – Com sobie upatrzył? Wy, ciotko, pytacie się jeszcze! Zemstę sobie upatrzyłem! – Twoja sprawa, nie moja. Łby sobie im poukręcaj, kiedy ochota! Ale... bo to raz przecież... Więc jakże... będzie z tymi? – Skończone, wyprowadzi się ich do schroniska, a tam się już rozprawimy!... Będą mieli papiery do Prusaków – tym lepiej. Francuzy je kupią!... Ojej!... – Rodzonego byś sprzedał. – Może mam zrobić inaczej? – przerwał szyderczo szlachetka. – Karlewicza, uważacie, ciotko, nie ma, jest na jego miejsce Dutkowski – a Dutkowski służy temu, do kogo mu bliżej!... Macie rację... toć już kur pieje... Czas w drogę! Patrzcież, a ten pień śpi. Krupkowa obejrzała się. Żubr, pochylony na łokciu, chrapał. Dutkowski podniósł się i poprawił pasa. – Dalej, ciotko, wyciągnijcie tę kwokę skrzeczącą z barłoga i niech zbiera wiechcie. Krupkowa wyszła do alkierza i sprowadziła rozespaną markietankę. – Pora, pora, mówicie? Kości nie czuję... – Tak, tak! Zbierajcie się! Czas najlepszy – zapewniała szynkarka. – A rozbudźcie swego biedaka, bo chrapnął na dobre! Opatrzcie się, bo zimno! Mróz poszedł na ostre. – A ja – dodał Dutkowski – ludzi uwiadomię. Szynkarka wyszła za Dutkowskim do pierwszej izby i jęła hałasować na Jagnę. Żubrowa wpadła z impetem na męża. – Ty stary opoju!... Miast... Tu markietanka urwała nagle. Żubr podniósł głowę i mrugnął znacząco. Żubrowa w lot go zrozumiała. – Gadaj, na miłość Boską! – Głuchy jestem! Niemy! – Macieju! – Jasia... Kupił nas... – szepnął podoficer. – Nic, gadaj dalej, a ja będę wrzeszczała na ciebie! Za czym markietanka głos podniosła i niby tarmosiła męża: – A to skaranie! Kłoda istna, kloc taki... Poradźże tu!... – Będą nas rżnąć!... – Rusz się, ciemięgo! Dalej, dalej, nie ma czasu... Spił się!... – Poprowadzą do siebie! – mruczał Żubr. – Pijanica! Na to mu oleju nie brak! Na miód aż się trzęsie... a... a... – Pani kapitanowa... jest... – Gdzie? Gdzie? Gdzie ja... nie poradzę sobie z tą bryłą... No!... – Tam... u niego!... – Chryste Panie! – wrzasnęła tym razem naprawdę poruszona markietanka. Krupkowa przybiegła z pomocą. – Co się stało? Co to? – Wody dajcie albo co!... Spity do ostatka! Szynkarka podała kwartę z wodą. Markietanka chlusnęła nią mężowi w twarz. Żubr jął prychać, otrząsnął się i podniósł się z ławy, chwiejąc się na nogach. – Jak to chodzi! Jak to chodzi? – biadała markietanka. We drzwiach ukazał się Dutkowski z dwoma wielkimi chłopami. – No, śpieszcie się. Czas nam, czas!... Krupkowa pomogła markietance odziać męża w zwierzchni kubrak i powiązać tobołki. Żubr wsparł się ociężale na grubym kiju i czekał, zataczając się z lekka. Żubrowa zakręciła się jeszcze, poprawiła chustę na głowię, kaftan sznurem przepasała, kosztur swój znów ujęła i rzekła: – No, my gotowi! – Idziemy! Chwili szkoda! Mości Piętka! Czereda ruszyła ku drzwiom, lecz te otwarły się nagle. Wpadła wystraszona Jagna i wrzasnęła: – Milicja! – Rety! – jęknęła Krupkowa. Piętka z Mięczakiem jęli się niespokojnie oglądać za siebie. Dutkowski nie stracił pewności. – Ciotka za szynkwas! A wy za mną!... Żubrowa zawahała się. Karlewicza można by teraz chwycić, lecz kto wie, czy od takiego co się wydobędzie! Pewniej iść za nim. Szlachetka zauważył ociąganie się markietanki i ofuknął: – Cóż wy... Chcecie im wpaść w łapy? – Prowadźcie. Dutkowski chwycił lampkę i wpadł do alkierza. Tam odsunął kufer i podniósł klapę, odsłaniając zejście do lochu. Za czym zakrzyknął krótko: – Za mną! Byle prędko! I spuścił się jak kot na dół. Żubrowa nachyliła się do ucha mężowi i szepnęła: – Kieruj się na ostatek. Ostrożność była zbyteczna, dwaj chłopi bowiem sami porwali się naprzód schodzić. Dutkowski na dole świecił lampką. – Wszyscy są? – Wszyscy – odrzekła markietanka. – Trzeba jeno klapę zasunąć. – Nie wasza głowa! Krupkowa już sobie poradzi. Teraz naprzód... cicho!... Dutkowski podniósł lampkę i świecił, zapuszczając się śmiało w głąb lochu. Loch ciągnął się długo. Wił się, załamywał, zwężał w wąskie przejścia, to znów rozszerzał się w szerokie korytarze. Raz stanowił chodnik suchy jakby wymoszczony dobrze ubitą polepą, to znów zamieniał się w grząskie błoto lub zryte, bezładne nasypy. Markietance cklić się zaczęło. Takich wędrówek jej natura nie znosiła. Poruszona, wylękła wszystkimi na raz zabobonami, jakie ją doszły kiedykolwiek o lochach a ciemnicach, już chciała do męża zagadnąć a użalić się, gdy naraz Dutkowski zatrzymał się, odwalił zaworę i strumień świeżego powietrza wpadł do lochu. – Wyłaźcie, wyłaźcie żywo – nalegał sztachetka. – Nic się złego nie stało! Ba... toć nam krótsza droga tędy! A jam chciał był z początku miastem prowadzić!... Markietanka wygramoliła się za mężem i westchnęła pobożnie – rada, że już niebo nad sobą widzi. Obejrzała się dookoła. Byli pod opuszczonym domostwem za Warszawą. Dutkowski nie dał czasu na zorientowanie się. – Dalej! Idziemy! Nie pora!... Chodźcie! Mięczak z tyłu! Chłop wysunął się, aby zająć wskazane miejsce, gdy Żubr się zatoczył i odepchnął go. Mięczak chciał go wyminąć, lecz ani rusz. Dutkowski spostrzegł to i zaklął. – Do czarta! Cóż ten wasz mąż? – Zostawcie go! Niech się z tyłu wlecze. Co z półgłupim a podchmielonym... Polezie za mną sam! Lepiej mu nie przeszkadzać, bo brewerii gotów narobić! Dutkowski ustąpił i nic się nie odezwał. Markietanka spojrzała z zadowoleniem na męża i mruknęła półgłosem do siebie: – Anim się spodziewała!... Łeb a niby łeb! – Co tam? – zagadnął Dutkowski. – Nic. Toż i Wisła. Kiedyż do tej przeprawy dojdziemy? – Nie taki gwałt! Potopić się chyba chcecie! Patrzcie, wodę ledwie lodem ścięło!... Zapaść się można, załamać... – Dlaboga! Co teraz poczniemy?... Chyba wracać do miasta i czekać sposobniejszej pory? – Ot! Zebrało się wam na koncept. Wracajcie sami chyba, jeśli wola... – Gdzież więc? – Nie kłopoczcie się. Moja w tym głowa! Wszystko pójdzie po myśli!... Mam tu sadybę, pod Bielanami, niedaleko... przenocujecie w spokoju... No, a jutro na noc, mróz stężeje, to was przeprowadzimy. Ode mnie blisko. Sadyba tuż nad rzeką, można chwilę sposobną upatrzeć doskonale. Baba nic nie odrzekła. Dutkowski prowadził żwawo, kołując między zaspami śnieżnymi, a szukając osłony przed blaskiem księżyca za rozrzuconymi gęsto krzakami i drzewami. Gromadka bez przeszkody dotarła do Lasku Bielańskiego, minęła z dala mury klasztoru kamedułów i, zwróciwszy się ku brzegom Wisły, jęła ciągnąć do samotnie stojącej, a raczej zawieszonej nad brzegiem rzeki chaty. – No to już jesteśmy na miejscu. – Dzięki Bogu, dzięki Bogu! – rzekła markietanka. – Ręce mi zgrabiały z zimna... a i nóg nie czuję!... Mróz aż huka po lesie!... Oo!... Jakby na potwierdzenie słów Żubrowej rozległ się krótki trzask gałęzi. Dutkowski obejrzał się i rzucił do siebie przez zęby: – Żeby tylko diabli nie dali nieproszonych gości!... – Co mówicie? – zagadnęła markietanka. – Nic! – odparł ironicznie Dutkowski. – Mówię, że się niedługo rozgrzejecie... Mięczak! Prawda, już ty im ognia naniesiesz? – Hę, hę! To się wie!... Zaraz im nogi roztają – zaśmiał się sucho drab. Babę ciarki przeszły. Przysunęła się do męża i szepnęła cicho: – Stary, na rany Boskie, trzymajmy się! Żubr kiwnął znacząco głową i powlókł się zataczając. Sadyba Dutkowskiego była to na pozór zwykła chata kmieca słomą poszyta, wapnem obielona, o małych oknach, pęcherzami zaciągniętych, sieni długiej a wąskiej, dzielącej ją na dwie części. Chata, zasunięta była w głąb lasu, druga jej strona wystawała nad urwistym brzegiem Wisły, a że wartkie koryto od spodu żłobiło go podczas wylewów – przeto chata jednym bokiem zdawała się być zawieszona pomiędzy niebem a wodą. Od leśnej drożyny osłaniał chatę płot tarcicowy, pogrążając ją w nocnej pustce a ciemności. Ledwie okna, na rzekę wychodzące, dawały czasem znak życia, mrugając mdłym światłem. Dutkowski raźno zbliżył się do ogrodzenia i zastukał. Furta skrzypnęła ciężko. Ukazała się wielka postać draba w czapce, nasuniętej na oczy, i w kożuchu. – Cóż tam? – rzucił krótko Dutkowski. – Nic – odparł ponuro drab. – Co ma być? Diabli człowieka biorą na tym pustkowiu siedzieć!... – Skończy się, skończy! – uspokoił go Dutkowski, a zwracając się do stojących za nim, dodał: – Dalej, do izby! A ty, Kuźma, furtę zawrzyj! Ognia trzeba będzie pewnie!... Dutkowski, idąc przodem, wprowadził Żubra i Żubrową do małej izby, zastawionej kilku ławami, zakrzyknął na Kuźmę, aby latarkę przyniósł, a sam oddalił się na chwilę. Żubrowa obejrzała się dookoła, chcąc przeniknąć panujące ciemności – na próżno. – Macieju – ozwała się, lecz urwała nagle, bo do izby wszedł już Kuźma z latarnią, a za nim wsunęli się cicho Mięczak i Piętka. Żubr przykucnął na ławie w kącie i chwiał apatycznie głową. Drabi nie zwracali uwagi na Żubrów i szeptali między sobą, rozplątując jakieś sznury. Nadszedł Dutkowski. – Jeszcze się bawicie! – syknął przez zęby i, wskazując na markietankę, rozkazał: – Dalej, zabrać ją... Niech idzie spać!... A z tym idiotą skończy się później!... Drabi dobyli noży i, włożywszy je między zęby, z głuchym pomrukiem szli ku markietance. Dutkowski stanął w drzwiach z krócicą w ręku. Żubrowa porwała się i zaparła w rogu izby. Legionista kiwał się machinalnie na ławie, niby wpółsenny. – Hej! Mości panowie! Co to znaczy? – zawołała markietanka. – Nic! – zaśmiał się Dutkowski! – Czas wam odpocząć!... Dalej... Piętka, za kark babę! – Ani kroku, bo w łeb! – wrzasnęła Żubrowa wyciągając krócicę i mierząc do zbirów. Chłopi zatrzymali się. Dutkowski zębami zgrzytnął. – Takaś jaszczurka! Poczekaj! – Karlewicz, nie groź, bo będziesz wisiał! Szlachetka zatrząsł się, piana mu na usta wystąpiła, oczy krwią nabiegły. – Karlewicz? Karlewicza ci się zachciało! Jędzo!... Będziesz go miała! – Milcz, szpiegu pruski... obwiesiu... rozbójniku... Szubieni... Żubrowa nie dokończyła. Ciężkie polano, rzucone zręcznie, podcięło jej nogi i zwaliło ją na ziemię. – Jezu!... Macieju!... – jęknęła baba, na którą rzuciło się trzech zbirów i jęło, mimo szamotania się markietanki, krępować ją postronkami. Karlewicz obejrzał się pośpiesznie ku Żubrowi, lecz widząc go siedzącym bez ruchu i wpół drzemiącym, roześmiał się. – Cha, cha!... Wołaj, sekutnico... swego Macieja, wołaj!... Dawajcie no kawał sznura, niech mu nogi przewiążę... chociaż dla zwyczaju!... Karlewicz spętał szybko nogi podoficera. Markietanka szarpała się z drabami czas jakiś, aż w końcu musiała ulec. – Macieju... niedołęgo!... Chwyć tego szpiega... rozbójnika! Psa rudego! – Zatkać jej gębę! – burknął Karlewicz. – Kuźma, idź po garę z węglami!... – Ratunku, ratunku! – dał się słyszeć przeciągły krzyk za ścianą. Karlewicz zaklął. – Piszczy jejmościanka – zauważył Mięczak. – Jeszcze nam tu jaki patrol sprowadzi! – dodał Piętka. – Nie wasza głowa! – odrzekł hardo Karlewicz. – Masz ochotę... idź, Piętka... Niech się nie drą, szelmy! Część cię nie minie! Piętka wyszedł z izby. Dutkowski jął przetrząsać kieszenie i odzież Żubrowej. – No, woreczek, jest! Papiery! Krzyże legii! Mądre ptaki! Kuźma! Garę z węglami, mówiłem... Trzeba przecież ze staruchą pogadać! Wiedzieć musi niejedno... Kuźma wysunął się na chwilę, rozstawił na środku izby garę pełną żarzących się węgli i zasunął w nią żelaza. – Co z tą gadać – zauważył niechętnie Mięczak. – Kula w łeb i w przerębel!... – Głupiś! – odrzekł Karlewicz. – Zobaczysz! To rozmowna niewiasta! Daj latarkę! Za czym przykucnął nad Żubrową i wykrzywił się szyderczo. – Pani Skrobankowa! Hę, hę! Zimno wam, zimno?!... Rozgrzejemy się! Zaraz! Odkneblować gębę i ściągnąć buty! Mięczak z Kuźmą jęli wykonywać rozkaz. Żubrowa odetchnęła głęboko. – Lżej, jejmości, lżej?... – Jesteś... łotr... Karlewicz... – O tym wiem! Ale jejmość powiesz nam zaraz coś więcej!... – Będziesz wisiał!... – Polityczniej, polityczniej!... – Rakarz!... – Rakarz! Cha, cha! Kuźma żelaza!... Kuźma odwrócił się, aby sięgnąć do gary po rozpalony pręt, lecz wtem, tenże sam pręt... ciął go przez głowę raz i drugi... Kuźma zatoczył się i upadł na ziemię. Mięczak z Karlewiczem zerwali się na równe nogi. Żubr atoli rzucił się na Mięczaka i powalił go uderzeniem pięści. Karlewicz strzelił, lecz chybił. Legionista zamierzył się na niego drugim, wyrwanym z gary prętem, lecz Karlewicz skulił się i chlusnął z izby do sieni. Żubr skoczył za nim i zaparł drzwi skoblem. Potem rozciął postronki krępujące markietankę i wpadł na Mięczaka, który, mimo ogłuszenia, już się zaczął czołgać. Baba odzyskała od razu pewność siebie, a choć nogi jej omdlewały, podniosła się i jęła mu pomagać w krępowaniu zbirów. – Mocniej go! – komenderowała. – Nie żałuj psiawiarom!... Olaboga! Myślałam, że już po mnie!... Toś mnie wytrzymał!... Niech się obuję!... Zabierz im noże!... Patrz, pistolety mają!... Nie zdążyli, szelmy, pieniędzy zabrać!... No, no, a co teraz? Żubr spojrzał na żonę i wskazał na ścianę izby. – Są tam! – Więc dalej! Byle prędko... bo naprowadzą cały regiment tych łotrów... Żubr chwycił za żelaza i jął dziobać otwór w ścianie. Ściana zatrzeszczała, drzazgi się posypały, a równocześnie dały się słyszeć stłumione okrzyki. Markietanka wytrzymać nie mogła. – Hej! Melduję pokornie... imć pana porucznika Gotartowskiego podkomendni! – Bywajcie! – ozwał się dźwięczny głos. Żubr z podwójną energią walił w ścianę. Markietanka rzuciła się podważać tarcice. Chata trzęsła się a dygotała. – Byle prędzej... Macieju, wal! Tylko patrzeć... jak zbiry do nas wpadną!... Przewidywania Żubrowej były słuszne. Karlewicz, wyszedłszy z izby, zakrzyknął na Piętkę, który był obok w komorze z więzionymi kobietami się porał, i chciał wracać do Żubrów, a zastawszy drzwi zaparte – zgrzytnął z wściekłością zębami, Mięczak i Kuźma lec musieli. Karlewicz się nie namyślał. Komorę zatarasował. Piętkę postawił z krócicami na straży, a sam do lasu wybiegł szukać w niedalekiej, opuszczonej leśniczówce odsieczy. Rachuby jego były słuszne. Zaczajony Piętka, gdyby Żubrowie uciekać chcieli do drożyny; dostateczny opór mógł stawić. Drugiej strony rzeka broniła jeszcze lepiej. Ofiary ujść nie mogły. Pomoc sprowadzi. Zapłaci im za wszystko. Karlewicz wyrzucał sobie własną nieostrożność. Nie chcąc mieć za wielu wspólników do podziału, zaniechał wezwania kompanów do pomocy. Leśniczówka o kilka staj drogi zaledwie była oddaloną od sadyby Karlewicza. Pobudowana na schronisko dla strzelców królewskich, opustoszała a powoli stała się jaskinią włóczęgów. Osobliwie z rozpoczęciem się zawieruchy wojennej roiła się od opryszków a zbirów rozmaitych. Karlewicz jak wicher wpadł między swoich kamratów, jednym okrzykiem podniósł na nogi całą bandę i poprowadził za sobą. Banda szła na oślep, chciwa zdobyczy. Żandarmeria wojskowa francuska dała się już jej we znaki, o robotę było ciężko... na żer wychodzić coraz niebezpieczniej. Wieszano bez pardonu. Banda była zgłodniała, wyniszczona. Za Karlewiczem ruszyła jak stado szakali, nie pytając gdzie, z kim ma się rozprawiać. Karlewicz gnał naprzód, a za nim w rozsypce opryszki. Jednego ruchu wystarczyło, aby tłum czarny, odarty, połyskujący stalą, rzucił się na ogrodzenie. Dwadzieścia ciał zawisło nad płotem i zsunęło się w głąb. Stojący na czatach Piętka nie zdążył się odezwać, gdy leżał już na ziemi rozciągnięty uderzeniem noża w plecy. – Wywalać drzwi! – huknął Karlewicz. Lecz opryszkom nie trzeba było rozkazu. Wrzeciądze jęczały pod naciskiem żylastych rąk i sękatych drągów. Jedne drzwi za drugimi padały na ziemię... Karlewicz uląkł się, aby zbyt pośpiesznie nie rozprawiono się z ofiarami, i nawoływał: – Chłopcy! Żywcem brać, żywcem! Lecz tłum opryszków po wywaleniu ostatnich drzwi cofnął się raptownie: przed nim buchnął snop dymu... – Pali się! Pożar! – rozległy się pojedyncze głosy. Karlewicz rzucił się z wściekłością naprzód. – Za mną! O fortunę idzie!... Kilku śmielszych skoczyło za Karlewiczem i wpadło do izby, w której zamknięci byli Żubr z Żubrową. Płomieniste języki lizać zaczynały belkowania. Karlewicz gorączkowo jął obszukiwać izbę. Natrafił na dwa ciała leżące na ziemi. Zawołał na towarzyszów, aby wyciągnęli je przed chatę. Były to opalone do połowy zwłoki Mięczaka i Kuźmy. Karlewicz zaklął strasznie. Krwawa łuna buchnęła już ku niebu, a za nią snopy iskier. Ogień wydostał się na poszycie, otulił je, przejął, skręcił kruche wiązania i poruszył w posadach zmurszałymi belami. Karlewicz, bezsilny, dygotał z pasji, nie mogąc zrozumieć, co stać się mogło z jego więźniami. Naraz wiązanie dachu zatrzeszczało silniej, przepalone krokwie wygięły się, chata zachwiała się... i zapadła, sypiąc gwiaździstymi iskrami i głowniami. Ogień jął sam siebie tłumić a przyduszać. Przed zbirami kotłowały się szczątki chaty. Zasłonięty horyzont ukazał się ich oczom. Karlewicz spojrzał ponuro w dal i zadrżał. Środkiem Wisły sunęły po lodzie cztery skulone postacie. – Za mną! Za mną! – huknął na tłum i biegł ku brzegowi. – Uciekają!... Zbóje rzucili się za Karlewiczem i jęli, jak koty, zeskakiwać na lodową powłokę. Lecz lód jęknął, trysnął wodą i zaczął pękać kawałami. Karlewicz nie zważał. Przeskakiwał ze zwinnością wiewiórki z kry na krę i zachęcał głosem towarzyszów. Czterech tylko takich jak on było śmiałych. Odległość między pogonią a uciekającymi zmniejszała się. Żubrowie pośpieszać nie mogli. Markietanka, mając dotkliwie nogi polanem okaleczone, ledwie się czołgała. Pani Dziewanowska mdlała z przerażenia... Żubr trzymał się z daleka, bo co zbliżył się do kobiet, to lód pryskał, giął się pod jego ciężarem, a fala wody spod stóp mu płynęła, znacząc czarne plamy na białej szybie Wisły. Zośka szła przodem. Lekka, pewna, dodawała odwagi matce: – Śmiało, mateńko! Chwyćże mnie za rękę! – Jezu! Następują! Patrz, patrz!... – Nie ma czego się oglądać!... Byle do brzegu! – Święty Antoni!... Nie mogę! Nogi moje!... A obwieś, a łotr! – jęczała markietanka. – Macieju, nie strzymam! Żubr mruczał głucho. Pogoń się zbliżała. Zaledwie trzy wąskie paski lodu odgradzały Żubra od Karlewicza i opryszków. Ten ostatni wyciągnął już z zanadrza krócicę. Legionista przeżegnał się, przykucnął na lodzie, a potem wyciągnął nóż składany i jął łamać lód od strony Karlewicza. – Macieju! Co robisz?! Woda cię zaleje!... – Jasia, nie gadaj! – odrzekł Żubr uderzając coraz silniej. Krucha powłoka jęła trzaskać i łamać się, tworząc coraz dalej idące szczeliny. Żubr położył się na brzuchu i walił dalej, napierając od czasu do czasu drągiem, trzymanym w ręku, kawały lodu. Woda dobywała się coraz silniej, coraz gwałtowniej. Ręce sztywnieć mu zaczęły. Karlewicz już był na drugim paśmie. Uciekające kobiety obejrzały się za Żubrem. – Macieju! Chryste Panie!... Karlewicz zbierał się do skoku. Jeszcze chwila, a stanie tuż, naprzeciw niego, oddzielony ledwie wąskim strumieniem wody. Żubr wsparł się na łokciu, oderwaną bryłę lodu uniósł i rzucił nią pod stopy Karlewicza, miażdżąc przed nim do reszty spękaną powłokę. Karlewicz wystrzelił – kula ledwie lód musnęła. Woda przybierała, musiał się cofnąć, aby nie zapaść się w głębię. Równocześnie prawie kawał lodu, na którym leżał Żubr rozciągnięty, oderwał się i zaczął płynąć powoli w dół rzeki, torując sobie drogę wśród dobywającej się zewsząd wody. Kobiety tymczasem, trzymając się za ręce a czołgając, przysunęły się do brzegu. Co krok groziło im załamanie. Pani Dziewanowska modliła się głośno – lód trzaskał groźnie. Żubrowa znów obejrzała się za mężem. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą widziała go na lodzie... wzdymało się już czarne, lśniące pasmo wody i tworzyło pianę. Markietanka zdrętwiała, w oczach jej pociemniało. – Co wam? Co wam? Naprzód! – nawoływała Zośka. Żubrowa zatoczyła błędnie wzrokiem i szepnęła cicho, ledwie głosu z piersi mogąc dobyć: – Maciej mój! Jedyny!... Zośka przypadła do markietanki i chwyciła ją za ręce. – Za mną! Toż śmierć!... – Wszechmogący wieczny Boże... zmiłuj się nad nami – modliła się pułkownikowa. – Nie! Pozwólcie mi do niego! Ja za nim! Zośka zaparła się i przeciągnęła Żubrową w stronę brzegu. Rzuciła okiem na słaniającą się bezsilnie matkę i ku niej pośpieszyła z pomocą. Dwa bezwładne ciała musiała wspierać, przesuwać, prowadzić, unosić. Dwa bezwładne ciała, dwie obumarłe dusze. Brzeg był już o kilka kroków zaledwie. Zośce ręce omdlewać zaczęły, drobne ręce kostniały. Lód słabszy, bo ciepłem ziemi rozmiękczony, już nie łamał się, ale zapadał. Szczęściem było to miejsce przybrzeżnej ławy piaszczystej. Zośka brnęła do pasa zanurzona w wodzie i walczyła zapierając się o krę, krwawiąc sobie ręce o ostre jej złomy. Pot kroplisty zraszał jej śnieżne czoło i zastygał na nim w kryształowych soplach. Z ust, ze wzburzonego łona buchały kłęby pary. Wątłe muskuły prężyły się, ostatnim szafowały wysiłkiem. Na piaszczystym, przyprószonym śniegiem a wikliną porastającym brzegu słaniały się trzy postacie kobiet. Mijały długie chwile rozpaczliwe – lata płynęły. Zośka, wpół zanurzona w wodzie, wpół ziemi uczepiona, pochyliła się wyczerpana, bezsilna. Brzegi Wisły tonęły w milczeniu. Od strony Bielan na tle sosen czerwieniły się coraz smutniej, coraz krwawiej głownie pogorzeliska, słabo odcinając cienie snujących się dokoła niego ludzi. W górze rzeki małe światełko, zawieszone wysoko, znaczyło Warszawę. Praga biła śnieżną równiną, przeszywaną skąpymi kępami zarośli. Środkiem Wisła, idąc śladem stoczonej dopiero co walki życia ze śmiercią, wzbierała, chcąc zerwać swe lodowe okowy. Niebo patrzyło chmurne, ołowiane. Zośka stała tak w wodzie, przy brzegu, dysząc ciężko, a rozpalone usta cisnąc do zimnej powłoki ziemi. Niemoc ją opanowała i senność. Dobrze jej tak było. Tak by chciała wypocząć, tak zasnąć. Wtem ostry ją dreszcz przeszedł. Ktoś ją objął wpół i pętał zwolna. Wyciągnęła rękę. Woda zaczynała dokoła niej obmarzać. Przytomność Zośce wróciła. Wczepiła się w wiklinę i stanęła na brzegu. Pułkownikowa oprzytomniała nieco i pomogła wesprzeć Żubrową. – Byle gdzie do chaty! Do chaty! – mówiła Zośka, czując, że znów słabnie. Kobiety postąpiły krok naprzód. Tuż przed nimi rozległ się krótki, groźny okrzyk: „Wer da?!” – a za nim alarmujący wystrzał karabinu. Cichy brzeg Wisły najeżył się bagnetami. Patrol pruski otoczył kobiety. Jakby w odpowiedzi na przeciwległym brzegu, od Bielan, huknęły krótko dragońskie strzelby i błysnęły pałasze. Zgiełk chwilowy powitał i umilkł. A potem znów obydwa brzegi patrzyły na się obojętne, głuche, puste. X Słońce biło już prostopadłymi promieniami ciepła i światła o pałac Pod Blachą, gdy Gotartowski otworzył oczy i po raz pierwszy od kilku miesięcy obejrzał się dookoła, nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje. Jakieś oderwane przebłyski pamięci ostatnich wypadków plątały mu się po głowie, w umyśle miał jeszcze niewyraźne odbicie ostatniego, dziwnego dosyć snu, lecz mimo wysiłku na próżno starał się wypełnić olbrzymią przestrzeń czasu. Pamiętał, jak szedł nad Wisłą... zima była... a potem... Potem ciemń nieprzenikniona, niezbadana, a po niej... ta bogata komnata... ciepło... słońce... Florian zadumał się. Przez otwarte okno komnaty szedł wesoły pogwar uliczny, pełen turkotu kół a ochoczego szczęku broni. Niekiedy pobudka wojskowa przebrzmiała wesoło, od Wisły biegło dudnienie pochodowych wojskowych pociągów na nowowybudowanym moście. Gotartowski wpatrywał się w blaski słoneczne, które, wdzierając się przez wpół osłonione okna komnaty, tryskały życiem, w smugach świetlanych igrały miliardami nieuchwytnych pyłków, przejmowały ciepłem i wonią martwe przedmioty, a w oczach Floriana każdą linię, kontur, bramowały w złotoniebieskie szlaki, czerwonozielone wstęgi. Wtem, tuż przed Gotartowskim zjawił się cień, zasłonił na chwilę blaski słoneczne, a potem, usunąwszy się w stronę, zamienił się w postać kobiety. Florian wpatrzył się niespokojnie w przybyłą, zaciągając starannie osunięte fałdy okrycia. Nieznajoma zdawała się być stropiona, zaambarasowana, natarczywym spojrzeniem Gotartowskiego. A Florian? Florian śledził niespokojnie równe, pociągłe rysy nieznajomej, bladość delikatną jej twarzy. – Cieszy mnie – rzekła cicho dama – że waszmość jest... lepiej! To mi robi wielką przyjemność!... Chirurg uważał pana być bardzo cierpiącym!... Dźwięk głosu wydał się Florianowi nieobcy. Akcent tylko dziwny i sposób wysłowienia raziły go. Dama postąpiła krok naprzód ku Gotartowskiemu i odezwała się z łagodną troskliwością: – Nie macie potrzeby w czymkolwiek? Myślę, że będziecie mogli wytchnąć powietrzem ogrodu! Respiracja wróci wam siły! – Łaskawość pani!... – bąknął Florian usuwając nieznacznie głowę od ckliwego zapachu perfum, które bić weń zaczęły. – Ach! To was deranżuje! Ach, gdybyście odgadli, ile radości sprawiła wiadomość o waszym wyzdrowieniu!... Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz wtem drzwi się szybko otwarły, brzęknęły ostrogi i do komnaty wszedł książę Józef. – Witam was, witam, kapitanie! Siły wracają! Szczerze mnie to cieszy... – Wasza książęca mość, nie wiem sam, co ze sobą pocznę... – Co? Co waszmość! – fuknął raźno Poniatowski. – A pomnisz, jakoś mnie z mańki zażywał? Ho, ho! Sianem się nie wykręcisz. Takich nam oficerów potrzeba... – Wojna trwa jeszcze? – Jakżeby?! Prawda, toć przez trzy miesiące o bożym świecie nie wiedziałeś. Niesposób ci wszystkiego w dwóch słowach powtórzyć! Była wojna i jest, no i będzie. Nasze pułki chrzest pierwszy odebrały. Generał Dąbrowski dzielnie się ze swoim korpusem sprawił przy oblężeniu Gdańska, brygadier Sokolnicki, major Downarowicz odznaczyli się pod Wisłoujściem. Wincenty Krasiński ufundował szwadron konnych strzelców... a dziś pułkownikiem formującego się pułku mianowan. Czterdzieści tysięcy żołnierza mamy pod bronią. Słaby on jeszcze, niedoświadczony, lecz serce w nim wielkie!... Ba, toć mieliśmy Pułtusk, Ostrołękę, Eylau, a potyczek mniejszych niezliczoną moc. Burza zanosi się na lepszą. – Cesarz?... – Cesarz! – odrzekł książę chłodniej. – Bawił w Warszawie, przyjmował deputacje. Może nie zadowolił nadziei... Lecz zdaje się mieć dobre intencje. Co tu rozprawy! Kości rzucone... Ruszają wszyscy na zwycięstwo-li, na chwałę, czyli na zgubę... Iść trzeba!... Kraj się kurczy, ciężary znosi z poddaniem, bez szemrania ostatniego grosza, resztek chudoby się wyzbywa. Nie brak ani rąk, ani ducha. Oficerów jeno jeszcze wielki niedostatek. Dziś żołnierz, jutro wachmistrz, pojutrze porucznik. Zły to awans – inaczej nie można!... Przybywa po trochu ludzi ze służby pruskiej, dezerterzy od Austriaków napływają, lecz tego mało. Kule nie żartują!... Tak, tak, mości Gotartowski, wypoczywaj że z Bogiem, a potem marsz. – Czym się waszej książęcej mości wypłacę? – Ani sobie tym głowy nie zaprzątaj! Jedna dla ciebie, dla mnie i dla nas wszystkich jest tylko wierzycielka – Polska! Ona żąda od nas wypłaty za gnuśność stuleci. Nie masz teraz innych długów!... Bywajże mi waszmość! Nie zrywaj się zbyt gwałtownie, abyś nie nadwerężył zdrowia. A skoro się umocnisz, każ się do mnie meldować. Florianowi siły wracały szybko. Młody dąb, rozdarty uderzeniem pioruna, długo stoi sczerniały, bezwładny, na poły obumarły, lecz gdy za wiosny nadejściem korzenie uderzą sokami ku zmurszałemu a strzaskanemu pniowi i pierwszy kiełek zielony przełknie spleśniałą korę, wnet zmaga się, nowymi wystrzela ku niebu pędami i stroi się w nową koronę na wichry, na burze. Nie minął tydzień, a Gotartowski już o własnych siłach mógł sunąć po komnacie. Kroki stawiał z początku niepewne, wspierał się na ramieniu chirurga, lecz zwolna muskuły zwierały mu się silniej, pochylony krzyż i ramiona prężyły się, oczy patrzyły śmielej, jaśniej. Tylko w duszy, w sercu Floriana złowróżbna panowała cisza. Gotartowski bał się zajrzeć w siebie, bał się wspomnień, bał myśli, bał jutra. Cisza bywa czasem straszną. Im bardziej poprawiał się Florian na ciele, im więcej mu sił żywotnych przybywało, tym większy go opanowywał smutek, tym większe zwątpienie. Godzinami całymi siadywał w oknie zapatrzony w nieba majowe lazury. Chwilami dręczył go niepokój o matkę, o dziada, o rodzeństwo. Gdzie i czy ich odnajdzie kiedy rozproszonych po świecie?... Maj się miał ku końcowi. Pewnego ranka medyk, przyszedłszy na zwykłe oględziny chorego – zastał go już na nogach. – A słowo stało się ciałem! – wykrzyknął z zadziwieniem chirurg, imć pan Dederko. – Waszmość, widzę, nie żartem posłuszeństwo kuchni łacińskiej wypowiada!... Dobra nasza!... Wójcicki posinieje ze złości... jak waszmości po świecie chodzącym zobaczy. Stary medyk, króla Stanisława imci konsyliarz... ale co na legiońskim mięsie się nie zna, bo bąka rzetelnego ustrzelił! Cha, cha, jeszcze temu tydzień będzie, spotykam go przy Bramie Krakowskiej – pyta mnie o waszmości – ja mu na to gębę krzywą a zafrasowaną okazuję, a on ci łyp z powa- gą oczyma i mówi: ns, „Nullum remedium! Malaria perpetua... febris intermittens ignis sanguinis! 90 Ani hajdamaka, ani kapucyn, krzyżyk wystrugać, ziemi garstkę i w dołek!” Ja niby nic, choć mi aż śledziona ze śmiechu tańcuje! Toć uciecha będzie!... – Mości Dederko, w porachunku dozgonnym ze sobą będziemy!... – Te, te! Co waszmość! Chłop strzela... no i koniec!... Bogu dziękuj. Bo i co? Simplex servus 91 jest tylko babką wiejską bożych wyroków, i koniec. Ma się urodzić, to i bez babki się urodzi! Niby nauka, niby sztuka, a czasem funta kłaków niewarta. Zdarzy się nieborak... że mu się wszystkie medyckie rozumy przystosuje. Krzyże mu się piecze żelazem, pijawki stawi, krew puszcza... oliwa, pieprz, makowiny, blekot, wilcza wiśnia, popiół gorący i co z tego? Myślisz, żeś mu pomógł, a tymczasem on oczy sobie wytrzeszcza, tchnie raz i drugi i ad patres92 wędruje... Zaraz, zaraz, mości Gotartowski, pilno wam w świat... Zaraz, niech jeno zlustruję jeszcze raz waszeci!... Dederko zabrał się do auskultacji. – Wybornie! – zaopiniował. – Miechy, nie płuca! Pulsa niby młoty, chodzą cicho a równo jak w zegarze! Do rzeźnika teraz, do winiarza, na barszcz, na zrazy, na maślacz!... Florian nie dał sobie dwa razy tej rady powtarzać. Poprawił swój mundur dawny, strzelecki, przypasał szablę i wyszedł na miasto. Warszawa kipiała życiem, werwą i otuchą, oddychając pełną piersią pod rządami Komisji Administracyjnej, złożonej z marszałka Małachowskiego, dyrektora wojskowego – księcia Józefa i gubernatora francuskiego, generała Lemarois. Praca gorączkowa wrzała w każdym zakamarku stolicy Mazowsza, praca w jednym podjęta celu, jednym owiana duchem, jedną kierowana myślą, a było nią tworzenie takiej armii, która by nie tylko przekonała Napoleona o wierności, ale która by umiała osłonić piersiami nadane swobody i wyzwolenie spod pruskiego jarzma. Tłumy mundurów wypełniały ulice, kolumny nowozaciężnych ciągnęły od świtu do późnej nocy. Książę Józef wdrażał młodego żołnierza do karności i posłuszeństwa. Musztry, parady a ceremonie nie ustawały na chwilę. Stary kapitan Kurtz jak wicher przebiegał na spienionym koniu ulice miasta lustrując kwatery, ćwiczenia, pierwsze instrukcje wachmistrzów. Co dnia nowe barwy się ukazywały, co dnia przybywało feldcechów a szlif, co dnia postawa oddziałów piękniała, szlachetniała. Gotartowski, znalazłszy się na ulicy, był z początku oszołomiony panującym zgiełkiem, zwolna atoli i jemu udzielać się zaczęła ochota a werwa. Poprawił kaszkietu, rękę wsparł na rękojeści pałasza, ostrogi raźniej jęły pobrzękiwać. Florian minął posąg króla Zygmunta, odwach pod Bernardynami i zapuścił się w wąską gardziel Krakowskiego Przedmieścia ku Ujazdowu. Przed pałacem Kazimierzowskim zwróciła uwagę Floriana gromadka oficerów rozprawiających z niezwykłym ożywieniem. Gotartowski napatrzył się już podczas długiej żołnierki swojej rozmaitych strojów, znał bez mała krój mundura a barwy wszystkich europejskich potencyj, a co... takich, w jakie oficerowie ci byli przystrojeni, na oczy nie oglądał... Niby z pozoru przypominali dawnych ułanów... lecz gdzie im tam! Gotartowski aż przystanął nieznacznie, aby widokiem świetnych uniformów oczy napaść. A był to widok nie lada. Czterech oficerów, młodzieńców smukłych, gibkich, zgrabnych, wysokich. Cztery białe, czaple kity lśniły w słońcu i drżały uroczyście ponad rogatymi, karmazynowymi czapami, pikowanymi a lamowanymi srebrem. 90 N u l l u m r e m e d i u m ! M a l a r i a p e r p e t u a... f e b r i s i n t e r m i t t e n s, i g n i s s a n g u i n i s ! (łac.) – (Nie ma na to) żadnego lekarstwa! Malaria nieustająca... gorączka okresowa, ogień we krwi! 91 S i m p l e x s e r v u s (łac.) – prosty sługa; tu: lekarz. 92 A d p a t r e s (łac.) – do ojców; w przenośni: umrzeć, pójść na tamten świat. Białe, opięte kurtki z suto haftowanymi, karmazynowymi kołnierzami i tejże barwy wyłogami na piersiach, bramowanymi delikatnie srebrną taśmą, przepasywały tkane, białe pasy z kutasami, łączącymi się ze srebrnymi temblakami pałaszy. Karmazynowe spodnie, po bokach białymi lampasami znaczone, zamaszyste akselbanty na prawym przerzucone ramieniu, srebrne ładownice, zawieszone przez plecy, pozłociste ponad daszkami czap cyfry a orły – składały się na strój bogaty, imponujący, pański, rycerski, wytworny. Dwa tylko kolory – biały i karmazyn – znaczyły te mundury, a biła od nich taka harmonia, taka wspaniałość, że oczy od nich trudno było oderwać!... Zwłaszcza też, że z tych wysokich, groźnych kołnierzy, spod zuchowato nasuniętych czap wychylały się twarze młode, spojrzenia ogniste, jasne, tryskały rumieńce, a gdzieniegdzie na wargach wiły się jedwabiste puchy. Florian zapatrzył się z podziwem, na próżno usiłując odgadnąć, do jakiej broni należeli ci wytworni oficerowie. Wtem jeden z obróconych tyłem do Floriana, a najwyższy spośród gromadki, obejrzał się, rzucił okiem na Gotartowskiego i zakrzyknął wesoło: – Wszelki duch Pana Boga chwali! Florek, od morza do morza!... A niechże cię uściskam!... Zanim Gotartowski zdołał odpowiedzieć, Hermelaus Jordan cisnął go już w swoich objęciach, wołając wesoło: – A bodaj cię!... Gdzieżeś się nam podziewał, od morza do morza?! Wicek! Patrzże! Drugi Jordan skoczył witać Gotartowskiego. Dwaj pozostali na uboczu oficerowie zbliżyli się również do Floriana. Gotartowski nie mógł przyjść do słowa, zakrzyczany przez Hermelausa, który zwrócił się do towarzyszów: – Patrzcie, chłopcy! Toż Florian Gotartowski! Niby z nieba spadł, jak duch, od morza do morza, jawisz nam się!... Panie Sewerynie! Mości Wybicki! Florek... chyba Fredrę pamiętasz?... Bodaj przy tobie sprzeczkę żeśmy wszczęli... no i do przyjaźni asumpt wzięli... Kalwin... bo kalwin, ale setny kompan. – Czekaj bo!... – przerwał zniecierpliwiony gadatliwością brata młodszy Jordan. Lecz Hermelaus wołał dalej: – Florek! Uważasz... musisz do nas iść... słyszysz? Takiego nam potrzeba, co? Co? Zaciągasz się? – Tak, tak. Racja. Z nami – przytwierdzili raźno Fredro z młodym Wybickim. – Gdzie? Dokąd?... – Cóżeś ty z nieba spadł? Nie wstyd to ci mizernym mundurkiem strzeleckim ludzi straszyć, od morza do morza? Pójdziesz, i koniec. Siła znajomych, powinowatych!... Ba, kogo tam nie ma!... Masz, Fredro – kalwin... ale, powtarzam, setny kompan, imć Łukasz, syn komisarza a posła Wybickiego. Paweł Jerzmanowski, adiutant marszałka Duroca, Kozietulski, Krasiński Piotr, Łubieńskich trzech, Niegolewski, Rudowski, Warskich dwóch, Szeptycki Wicuś, Hemplów masz całą trójcę, Mierzejewskich także trzech i Romanów trzech!... Ba i dwóch poczciwych Sokołowskich – Kuba i Stach! Niesposób ci wyliczyć! Kto żyw, naprasza się, od morza do morza, walą zewsząd. Musisz do nas. Patrzże... to jeden mundur, a mamy jeszcze prócz niego trzy inne!... Ciebie wezmą. Gdzieżby nie wzięli!... – Daj że mu się odezwać – wmieszał się Fredro. – Tu nie miejsce na rozprawę, chodźcie do mnie, na kwaterę! Buteleczka się znajdzie u mojej gosposi. – Wiwat, kalwin! – Hermelaus już się rozhulał! – odrzekł kwaśno Fredro. – Sewerynku, nie mrucz! Daj gęby!... Wyższą masz ode mnie szarżę, aleś kalwin! Zresztą, Florek jest – upiję się chyba. – I na odwach pójdziesz. – Wicek, nie dogaduj!... – Niech no waszmości kapitan Kurtz upoluje – zauważy Wybicki. – To i co?!.,. Mnie, porucznika szwoleżerów gwardii... śmiałby tknąć? – Hm!... A Michałek Pfeiffer, równy waści rangą, na dwa dni się dostał. – Królewiczu słodki! Nie strasz! Jużci „fajfer” mógł się ulać Kurtza... Tylko nie ja!... – Nie życzę zatargu z Kurtzem. – Królewiczu, cicho!,.. Florek, od morza do morza, toż nic nie wiesz, kogo masz przy sobie! Wszak to nasz „królewicz”, syn imć pana komisarza, a panującego nam miłościwie Wybickiego pierwszego. Syn posła zmarszczył się i rzekł krótko: – Hermelaus, rodzica mego nie tykaj. – Ooo! Królewiczu kochany, od morza do morza... Przecież nie chciałem cię urazić, bom nie zwierz, żebym ludzi kąsał, a co dla ojca twego mam tyle respektu, że daj Boże... niechby wszyscy mu takimi byli. Florian, odwykły od bezładnych gawęd, był z początku niby oszołomiony, lecz i jemu powoli werwa a życie wracały. Przy butelce rozgadał się na dobre a z ciekawością jął się o wszystko dopytywać. Ze zgiełkliwych odpowiedzi dowiedział się dopiero, że za rozkazem cesarza Napoleona powstał pułk szwoleżerów gwardii przybocznej pod dowództwem imć pana Wincentego Krasińskiego, że do pułku tego, na wezwanie księcia Józefa, śpieszyła młodzież ze wszystkich zakątków kraju, wróżąc sobie pod okiem tak wielkiego władcy a mocarza świetny los, a dysząc żądzą odznaczenia się, że pułk szwoleżerów formuje się z pośpiechem, niebawem bowiem wyruszy za Napoleonem, że w tym postanowieniu cesarskim najoczywiściej przebija się dowód wysokiej łaskawości Bonapartego, ile że przy osobie swojej chce mieć młodzież polską, że szeregi pułku stoją otworem dla wszystkich, bo książę a zarówno pułkownik nie na stan, nie na urodzenie baczą, ale na wysokie przymioty a prawość charakteru nowozaciężnych, że pułk sute odebrał uposażenie, a w przywilejach a prawach z gidami93 cesarskimi zrównany od razu został. Seweryn Fredro pierwszy przerwał gorączkowe a hałaśliwe relacje. – Pozwólcie – rzekł – imć kapitanowi słowo rzec! Niech się dowiemy z kolei od niego, co porabiał, gdzie się podziewał. – Prawda! – przyznał Hermelaus Jordan. – Florek, od morza do morza... Na ciebie kolej!... – Prosimy! Prosimy! – zachęcał Łukasz Wybicki. Gotartowski wspomniał krótko, jako był zapadł na srogą gorączkę i w pałacu Pod Blachą był kilka miesięcy przeleżał, a gdy Hermelaus natarł nań, aby ciekawych szczegółów z pobytu swego pod jednym z księciem Józefem dachem nie skąpił, odparł krótko: – Darujcie! Ciężko mi teraz. Ledwie na świat dziś po raz pierwszy wyjrzałem, a wstyd wyznać, własne troski nie dają mi radości powszechnej dzielić. – Wiem, wiem! – przyznał Fredro. – Rozmawialiśmy o waszmości z imć panem Dziewanowskim! – huknął żywo Hermelaus. – Ot, głowa zabita, od morza do morza. Toż Dziewanowski jest z nami w pułku!... – Jest, jest tutaj, mówicie? – Mało tutaj! W pułku naszym!... Kapitanem... od morza do morza... Bardzo wysoka szarża, gdyby chciał pójść do legii nadwiślańskiej, ani chybi, pułkownikiem by został. Jest pod szefem Małachowskim, dowodzi trzecią kompanią. Jędrek Niegolewski jest pod nim!... Powiadam ci, personat, od morza do morza! U samego cesarza w łaskach wielkich. Florian nie zważał na wykrzykniki Hermelausa i do Fredry się zwrócił: – Dziewanowski tu służy? Jest? Gdzie go szukać? Rad bym do niego co prędzej. Niech was niecierpliwość moja nie dziwi, lecz kto wie... on jeden może upragnionych wieści... udzielić!... 93 G i d o w i e – w wojsku napoleońskim straż przyboczna cesarza. – Kapitan Dziewanowski kwateruje przy sztabie pułku w mirowskich koszarach... Rozumiem niecierpliwość waszą. Zatrzymywać was nie będę... a pozwólcie, przeprowadzimy was do pana Jana. Oficerowie ruszyli natychmiast w stronę koszar mirowskich. Kapitan Dziewanowski właśnie był przegląd czynił nowozaciężnych szwoleżerów, gdy mu dano znać o przybyciu Gotartowskiego. Zdał co prędzej służbę na Rudowskiego porucznika, a sam do Floriana wybiegł. Powitali się serdecznie, spojrzeli na siebie długo, badawczo i skierowali bezwiednie rozmowę na potoczne sprawy. Florian chciał pytać o nowiny, lecz strach go nagle zdjął. Smutek, na szerokiej twarzy Dziewanowskiego osiadły, nie zdawał się wróżyć nic dobrego. Atoli niepewność nie dawała Gotartowskiemu spokoju. Upatrzył chwilę, gdy młody Wybicki jął rozpowiadać o służbie swojej pod generałem Dąbrowskim, pod Gdańskiem, i odciągnął nieznacznie Dziewanowskiego do sąsiedniej pustej izby. Dziewanowski nie czekał pytania. – Wiem, wiem... czego po mnie się spodziewacie! – rzekł poważnie. – Czasem bodaj najżałośniejsza wiadomość lepsza jest od niepewności. Florian zbladł. – Odwagi, odwagi! Panie Florianie... Wyroki boskie są niezbadane. Nie nam, nikczemnym stworzeniom, sądzić o nich! Co tu skrywać przed wami. Bóg jeden mocen jest was pocieszyć. – Mówcie, mówcie mi wszystko! – rzekł głucho Gotartowski. – Owóż, wiadomo wam, jako po moim wyjeździe pani stryjenka z Zośką dostały się w ręce Prusaków... niby to pod pozorem winy ukrywania mnie, a właściwie za podszeptem szpiega pruskiego, niejakiego Karlewicza, który z dawna zemstą ku mnie i ku stryjowi nieboszczykowi pałał. Przysłani przez was Żubrowie szukali, poznałem ich i o Karlewiczu powiadomiłem, słusznie suponując, że on jeden wie, co się z niewiastami dzieje. Żubrowie żwawo chwycili się moich wskazówek, Karlewicza wykryli i, udając przed nim wysłańców pruskich, dotarli aż do kryjówki, w której ten łotr bezbronne kobiety więził, do gorszych rzeczy się sposobiąc. Co się tam dalej działo, nie wiem, bo szczegółów dowiedziałem się z ust Karlewicza. Owóż ten, wzięty na męki, wyznał, jak Żubrów przyprowadził do siebie, aby im przeprawę na drugą stronę Wisły ułatwić, lecz gdy był się w nocy oddalił, aby brodu wyszukać, ile że rzeka ledwie lodem się ścięła... Żubrowie zamordowali towarzyszów, okradli go i z pułkownikową i Zośką na lód się puścili... Karlewicz, jak powiada, chciał ich uratować, lecz woda wystąpiła i sam ledwie z życiem ujść zdołał. – Więc mówicie... – Potonęli wszyscy. Gotartowski jęknął. Dziewanowski chwycił go w ramiona. – Panie Florianie! – rzekł z głębokim uczuciem. – Mężczyzną jesteście... Patrzcież, i jam został sierotą prawie... One jedne mi były na świecie. Nie dawajcie przystępu rozpaczy!... – Światłem mi była jedynym!... Nie żyć mi bez niej!... – Na Boga!... Słowa tego się sromajcie. Wspomnijcie na matkę waszą... na rodzinę, na ziemię, dla której walczyliście lat tyle... Gotartowski był nagle niby ogłuszony. – Zatonęła niebożę i... ci starzy poczciwi... towarzysze wierni, opiekunami byli mi... rodzonymi. Byle teraz... umrzeć, byle prędzej stąd. – Jezus, Maria! Nie bluźnijcie, nie wzywajcie śmierci! Jesteście chrześcijaninem! – strofował poważnie Dziewanowski. – Ja też – odrzekł z cichym bólem Florian – pójdę, pójdę szukać tylko... uspokojenia wiecznego. – Nie, nie! Tak wam mówić nie wolno. Módlcie się raczej za nią i za siebie. – Panie Janie!... Mówcie o niej jeszcze... wszystko... – Cóż wam powiem?... Na co boleść powiększać... Robiłem wszystko, co się tylko dało... byle dojść prawdy... Niestety, Karlewicz widocznie nie kłamał. Pochwyciła go żandarmeria polowa francuska. Pan Moszyński śledztwo surowe prowadził. Znaleziono ciała zbirów Karlewicza na pogorzelisku jego sadyby, natrafiono na strzępy odzieży na krach lodowych. Zwłok nie odnaleziono. Spoczęły na dnie rzeki. Z początku byłem był suponował, że może i wam, panie Florianie, krzywdę jaką wyrządzono. Karlewicza palili prawie żywcem... słowa o was nie mówił, wyrzekał się, iżby was na oczy kiedy oglądał. Widząc was teraz, utwierdzam się głębiej w przekonaniu, iż mówił prawdę. Naturalnie fałsz jeno jest w tym, aby Żubrowie na rabunek doń przyszli! Dopuszczenie boże!... Lecz gdybyście byli jako ja przy badaniu tego zbója, to może byście przekonali się, iż Opatrzność i tu bezbronnych kobiet nie opuściła. Karlewicz z dawna zemstę naszemu rodowi był przysiągł!... Dawne dzieje! Jeszcze był podówczas żył stryj mój a świętej pamięci pułkownik... Karlewicz był w domu jego pacholikiem. I tu dopuścił się szpetnego występku. Pułkownik wpadł w gniew, sto bizunów kazał mu wyliczyć, a zbitego do krwi, bosego precz od siebie wypędził. Stąd nienawiść. Owóż, gdy pani stryjenka z Zośką w jego dostały się szpony, chciał się zemścić... i... właśnie upatrzył był sobie chwilę sposobną... gdy Żubrowie nań spadli!. Wolej im śmierć było znaleźć niż hańbę... – Gdzież jest ten zbój? – rzucił przez zęby Florian. – Był przez sąd polowy na śmierć skazany... lecz, jak wszędzie zresztą przy zaprowadzaniu nowych rządów... nieład a zamieszanie było wielkie. Karlewicz, w areszcie trzymany, znalazł jakiegoś z czasów pruskich kamrata i uszedł przy jego pomocy. Aż dziw bierze, bo okaleczon był srodze... na śledztwie. – Przepadło wszystko. A jam był podobno tak bliski śmierci... Czemu mnie jej wydarto!... – Panie Florianie! Poganinem jesteś? Oczy Gotartowskiego zaszły łzami. – Nie! – rzekł dławiąc w sobie szarpiącą go rozpacz. – Jeno nie wiem, czym zasłużyłem sobie u Boga... – Pamiętajcie na matkę waszą!... Jam bliższych nie miał... stryjenka była mi opiekunką... Zośka siostrą!... Pocieszać was nie będę, nie umiem i nie mogę, jedno powiem wam, zaciągnijcie się bez mitręgi... na służbę. A tam, wśród trudów, niewywczasu... wojennego rozgwaru ukojenie powoli przyjdzie!... Na jedno bym was namawiał... chodźcie do nas, do szwoleżerów. Mnie raźniej będzie... swojaków najbliższych siła znajdziecie... a słychać, że próżnować nie będziemy... Gotartowski niby słuchał, a dusza zrywała mu się, a gorycz i żal zalewały serce. Dziewanowski żywiej natarł: – Byle wola była, byle hartu stało, a minie smutek, zapomnienie przyjdzie. Florian drgnął. – Zapomnienie, mówisz?... Jestże siła taka, która zapomnieć by pozwoliła?... Dziewanowski uląkł się żałości, która zadźwięczała w głosie Floriana, i ozwał się z mocą: – Biorę was tedy w jasyr!... Dziś jeszcze pułkownikowi rzecz całą przedstawię. Książę waszeci wesprze. – Nie – nie teraz! Zostawcie! Dajcie sercu się wypłakać... Pójdę... byle prędzej w ogień!... Tak, księciu jeszcze za gościnę trzeba podziękować i za życie... Kapitan szwoleżerów umilkł. Uścisnął gorąco Gotartowskiego i podjął się go do pałacu Pod Blachą przeprowadzić. Dnia następnego Gotartowski zerwał się wcześniej na nogi i, dowiedziawszy się od pokojowca, że książę już wstał, kazał mu się natychmiast zameldować. Poniatowski przyjął Floriana przyjaźnie, choć z odcieniem lekkiego chłodu. – Rad jestem wielce – zaczął pierwszy – że widzę waszmości w zdrowiu... Mówiono mi już o zamiarze jego zaciągnięcia się na służbę. Sprawiło mi to wielką przyjemność. Dziś jeszcze nominację otrzymasz na dowódcę batalionu w czwartym pułku strzelców legii nadwiślań- skiej... z zaliczeniem do sztabu... bo mam przekonanie, że oddasz nie lada usługi przy formowaniu regimentów... Jako oficer czynny żołd będziesz pobierał. Nadto sądzę, iż na awans długo nie będziesz czekać. – Wasza książęca mość... – O, nie dziękuj mi, proszę... majorze... Zalety wasze są mi znane. – Wasza książęca mość... łaskaw, lecz chciałem... – Bądź spokojny – przerwał mu Poniatowski. – Stanie się wszystko po twojej myśli... Przez czas jakiś trudzić cię nie będę... Pułk twój kwateruje w kraju, więc możesz śmiało pomyśleć o sobie!... Miałem to na względzie. – Wasza książęca mość pozwoli. – Cóż jeszcze? – zapytał z odcieniem niechęci Poniatowski. – Ja... ani stopnia tego... ani łaski tej przyjąć nie mogę. – Dlaczego? Wiem ci, że za tyle zasług należy ci się... – Nic mi się nie należy! – wybuchnął Florian. – Nie rozumiem, kto był tak niefortunnym myśli moich i zamiarów tłumaczem. Z innym tu zgoła przychodzę przedłożeniem. – Mów waćpan, proszę. – Do szwoleżerów gwardii chciałbym... – Do szwoleżerów! Niełatwa to rzecz, ile że wszystkie stopnie oficerskie są obsadzone, chociaż... uczynię wszystko, byle waćpanu dopomóc. Chwalę to postanowienie, atoli zważ, iż pułk po sformowaniu natychmiast z kraju wyciągnie. – Właśnie dlatego najmocniej obligować się ośmielam. Książę spojrzał zdziwiony na Floriana. – Lecz bacz tylko, że wyższe awanse są już zajęte... czekać przyjdzie... – Mości książę... prosząc o zaliczenie mnie do pułku szwoleżerów, nawet w głowie nie miałem szlif oficerskich, bo sam wszak jestem oficerem piechoty, a ledwie za losu zrządzeniem czasowo pełniłem służbę drogmana94 a przewodnika w szwadronie strzelców pod pułkownikiem Deschampsem... więc służbę moją od szeregowca chcę rozpocząć... Poniatowski przerwał żywo; – Co mówisz waćpan?... Gdzież zastanowienie? Skądże ci takie myśli w głowie? Chcesz rodzaj broni zmienić... wstępuj do ułanów nadwiślańskich... tam znajdziesz przynajmniej rangę odpowiednią zasłudze! – Wasza książęca mość, spadło na mnie wielkie nieszczęście... służby twardej mi trzeba, abym nie oszalał... – Mówże mi waćpan. Może pomóc w czym mogę?!... – Nie, nie, mości książę... tego nikt nie odmieni!... Gdzie śmierć stąpi, tam... – Mości Gotartowski... ja na to zezwolić nie mogę... – Jak o łaskę największą błagam... – Nie śmiem nalegać, lecz pozostaw to czasowi... powiadomię o waszmości intencjach pułkownika Krasińskiego i grosmajora Dautancourta... Siedemnastego czerwca rusza pierwszy szwadron... nie wiem, azali mógłbyś z nim wyciągnąć... Zaufaj mi, powziąłem dla ciebie prawdziwą życzliwość... Poniatowski, żegnając Floriana, chciał go na odchodnym sumką wspomóc, lecz Gotartowski nie przyjął. Prosto od księcia Florian udał się na kwaterę do Dziewanowskiego, opowiedział mu o swoim postanowieniu, zarazem oświadczając, że do Gotartowic na czas jakiś udać się zamierza, spodziewając się tam wiadomość jakąś o matce znaleźć, a nadto o opatrzeniu się na nową służbę pomyśleć. 94 D r o g m a n (dragoman) – tłumacz. Po ciszy chwilowej już w pierwszych dniach czerwca pod Braunsbergiem rozległy się wystrzały rotowych ogni rosyjskiej piechoty, atakującej szaniec przedmostowy w Spandau. Było to jakby nowe hasło do nowych zapasów. Z Spandau już nastąpił bój pod Lomitten, Guttstadt, Wolfesdorf, Amt, Altkirchen, Deppen, Glattau, a wreszcie Heilsberg. Armia francuska pod wodzą marszałków Neya, Bernadotte’a, Soulta, Murata i Davouta, a dzielnych generałów utrzymywała się wszędzie na stanowiskach, mimo zaciekłych ataków wielkiego księcia Konstantego a błyskawicznych poruszeń korpusów Benigsena, Kameńskiego, Bagrationa i Gorczakowa. Bonapartemu mało było tej przewagi. On pragnął i szukał wielkiej rozprawy, która by mu pozwoliła dyktować warunki pokoju. Lecz niełatwe to było zadanie. Benigsen bowiem jej unikał, nie chciał stawiać na szali losów swej armii i cofał się ku Królewcowi, ucierając się z przednimi strażami następujących nań korpusów. We Friedlandzie wódz rosyjski zastał niespodziewanie dziewiąty pułk huzarów francuskich, a sądząc, że to resztki rozbitego przezeń pod Heilsbergiem korpusu Oudinota, wyparł go z miasta. Przyczajony Oudinot i Lannes z Mortierem natychmiast ogień tyralierski rozpoczęli, aby Benigsena wciągnąć do bitwy. Jakoż Benigsen rozwinął linię bojową i natarł żywo na marszałków. Zwycięstwo od razu przechyliło się na stronę armii rosyjskiej. Lannes z Mortierem resztek sił dobywali, byle utrzymać się na pozycjach. Tak zeszło do godziny piątej po południu... Benigsen, widząc niechybną swoją przewagę nad nieprzyjacielem, zaparł się o mury Friedlandu, nie ustraszony tym nawet, że tuż za miasteczkiem ma nurty Ali, że zarzucone mosty pontonowe mogą nie wytrzymać szybkiego odwrotu, że dzień czternasty czerwca był rocznicą Marengo! Kanonada nie ustawała. Oudinot, Lannes i Mortier lada chwila mieli śmiałość swoją sromotną przypłacić klęską. Bonaparte tymczasem pod osłoną bitwy, poza lasami okrążającymi pole walki, słał kolumny wojska, które, zataczając wielkie półkola, skradały się do armii rosyjskiej i czekały sygnału. Słońce już zniżać się zaczęło ku zachodowi, gdy uformowana w zagajniku bateria artylerii generała Sénarmonta obwieściła przybycie Bonapartego. Milczące lasy poruszyły się, błysnęły stalowymi ostrzami bagnetów. Dywizja dragonów Grouchy’ego rzuciła się wspomagać chwiejące się szeregi Lannes’a. Nowe czworoboki wyrosły dokoła armii Benigsena. Ney natarł na parowy, w których stała gwardia rosyjska. Marchand wżarł się w bok dywizji rosyjskiej i pchał ją ku Ali, Dupont szarżował na działa. Mortier, nowymi dywizjami wspomożony, jął zmagać się z Gorczakowem na śmierć i życie. Dwie godziny trwały krwawe zapasy, dwie godziny męstwo ścierało się z męstwem, spiż ze spiżem, stal ze stalą, pierś z piersią. Aż prawe skrzydło armii rosyjskiej drgnęło, zachwiało się, raz jeszcze pod piorunową komendą dowódców próbowało stawić opór. Daremnie. Generał Perrin pracował pod przewodem Neya na buławę marszałkowską! Berthier, książę Neuchatelu, rzucał się w największy ogień, chcąc się okazać godnym tytułu ministra wojny Napoleona! Prawe skrzydło Benigsena jeszcze się opierało, wsparte ogniem działowym, skierowanym na Neya. Lecz ten już powstrzymać się nie dał. Zdarł konia, spiął ostrogami, jak wicher wyrwał się tłumowi otaczających go adiutantów... i z szablą wzniesioną, bez czapki, z włosem rozwianym do nowego poprowadził ataku. Soult natarł z boku. Dwudziestu pięciu generałów rosyjskich padło. Prawe skrzydło skręciło się pod naporem Francuzów i jęło za Alę się cofać... Mortier zaś dziesiątkował już lewe skrzydło i zajmował Friedland... Słońce zaszło. Walka wre jeszcze. Mosty się palą, płomienie liżą zajadle domy miasteczka. Armaty drgają ponurym światłem, w morzu ognia, krwi i żelaza kotłują się ludzkie ciała. Żołnierz walczy już o śmierć chwalebną. Ale nie żołnierz pruski i nie pruski generał Lestoque! Ten, po niedołężnych obrotach swego korpusu, za trzecią szarżą legii północnej oddaje Dąbrowskiemu szpadę. O północy umilkły działa. Szczątki armii Benigsena jęły się cofać pod Królewiec, nie przypuszczając, że tam na drodze czai się jeszcze kawaleria Murata, która je ścigać będzie a rwać aż do Tylży. Bonaparte objeżdżał pole bitwy w otoczeniu Duroca, Bessičres’a i Berthiera. Zaduma błąkała się po jasnym czole zwycięzcy. Oczy jego smutnie poglądały na te tysiące istnień ludzkich, które tu słały się pod jego stopami, które ostatnią kroplę krwi wysączyły, aby dla niego uwić laur, aby sławę jego w nowe ustroić blaski. Zawały trupów co chwila znaczyły miejsca, gdzie bitwa ważyła się, gdzie natarcie było silniejsze, gdzie obrona bohaterską. W mrokach jasnej nocy czerwcowej, na zielonej runi pól, odbijały się wyraźnie obszerne różnobarwne koliska niby kwietne klomby... Tu niebieskie mundury dragoni! francuskiej, przetykane krasnymi żupanami smoleńskich kozaków, tam złote napierśniki preobrażeńców95 zmieszały się w śmiertelnych uściskach z ciemnozielonymi furażerkami woltyżerów, ówdzie białe kamizele i białe pasy znaczyły krwawe żniwo artylerii Sénarmonta, ponad parowami spiętrzone masy ludzkich ciał i końskich świadczyły o pracy gwardii rosyjskiej. Pole bitwy zdawało się jakby obumarłe. Kałuże krwi krzepły, ciała stygły, prochem okopcone, miazgą obluzgane; na oblicza poległych zstępował majestat śmierci, ścierał ślady bólu, zmarszczone wygładzał czoła. Niekiedy wśród ponurej ciszy słychać było jeszcze cichy jęk... a niekiedy przeciągłe... ostatnie westchnienie konającego. Od strony obozu francuskiego snuć się zaczęły już złowrogie cienie grabarzy. – Duroc! – odezwał się Bonaparte do jadącego za nim wielkiego marszałka dworu. – Patrz, ile ofiar!... – Najjaśniejszy panie, rocznica Marengo! – Tak, tak! Rzetelnie ją obchodziliśmy. Napoleon skierował konia ku zgliszczom palącego się jeszcze Friedlandu. W tejże chwili spoza zagajnika wysunęły się trzy cienie jeźdźców w generalskich mundurach i na widok cesarza zdarły konie. Bonaparte spojrzał bystro ku cieniom. – Kto jedzie? – Oudinot, Perrin-Victor i Dąbrowski! – odezwał się basowy głos. – Zbliżyć się. Jeźdźcy ruszyli ku cesarzowi i osadzili przed nim konie, salutując monarchę. – Oudinot! Cudów waleczności dokazałeś, gdziekolwiek się pokażesz, o nic lękać się nie trzeba, tylko o ciebie!... – Sire! Spełnić chciałem obowiązek!... – Za Ostrołękę zostałeś hrabią, za Friedland mianuję cię gubernatorem Erfurtu. A ty, Perrin, jesteś marszałkiem. Berthier! Przygotujesz nominację do podpisu!... A! Generale Dąbrowski, jakże pańska rana? – Zapomniałem, że była! 95 P r e o b r a ż e ń c y – żołnierze tzw. Pułku Preobrażeńskiego gwardii przybocznej, utworzonego przez Piotra Wielkiego. Bonaparte targnął z lekka konia i wysunął się naprzód, a wskazując na szeroką polanę, zasłaną zwłokami pruskich żołnierzy, ozwał się do towarzyszących mu marszałków i generałów: – Patrzcie, tu leżą szczątki armii Fryderyka Wielkiego!... Dąbrowski! Gdyby tamten żył, może byś żniwa takiego nie miał... – Pod twoim przewodem, najjaśniejszy panie, inaczej by się stać nie mogło!... – Wielki dzień! Wielki! – powtarzał w zadumie Bonaparte. Naraz bystry jego wzrok zatrzymał się na małym pagórku tuż przy polanie. Napoleon spiął konia ostrogami. Na wzgórzu tym, zasłanym ciałami poległych, dziwna odgrywała się scena. Pośrodku leżał młodzieniec w mundurze ułańskim, cisnąc do broczącej na piersiach rany rękojeść strzaskanego pałasza. Wargi jego szeptały jakieś wyrazy nieuchwytne, na poły przymknięte oczy szkliły się smutnie. Tuż obok młodzieńca, jakby spod wyprężonego kadłuba końskiego, czołgał się starzec siwowłosy, drżący, odziany w barwę województwa kaliskiego. Starzec miał lewą nogę przewiązaną szmatą. Rana snadź jego była ciężka, bo z piersi starca czasem głuchy jęk się dobywał. Starzec wspierał się na rękach, ustawał, omdlewał prawie. A jednak wlokło go coś do tego szeptu młodzieńca. I nie zważał, że mimo szmaty rana krwawiła coraz silniej. Zmagał się a pełzł. Z przeciwnej strony inny cień również ku młodzieńcowi sunął. Był to stary legionista oficer. Twarz jego wychudła, zmarszczona, sczerniała na słońcu, w łunach pożaru Friedlandu zdawała się być jakimś widmem, groźnym zjawiskiem. Legionista zasłaniał lewą ręką rozwarty bok – prawą się wspierał, a na nogach ustać nie mogąc na kolanach się wlókł, z trudnością kołując pomiędzy stosami ciał ludzkich. – Ludzie! Pomocy! Ratunku!... – jęczał starzec. – Matko Najświętsza... dodaj mi siły... ani chybi, to ten smyk!... A, poczekaj, urwisie, uszu ci natrę! Od wszelkich złych przygód racz nas wybawić! Ucapiłem cię przecie! Szałaputa, nicpotem! Pani matce zmartwienia takiego narobić!... Wojaczki się smykowi zachciało! Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Jezu... pozwól, niech się dowlokę!... Starzec dyszał ciężko. Oczy jego z rozpaczą wpatrywały się w jasną twarz młodzieńca, ozłoconą blaskami łuny pożaru. Suche, żylaste ręce zapierały się gwałtownie, żyły na czole nabrzmiały. Ostatkiem sił darł się do młodego ułana. Aż... pochylił się wreszcie nad obumarłym na poły ciałem. Siwa głowa zadrżała, spod ciężkiej powieki łza wielka spadła na czoło młodzieńca. A snadź brzemienna była potężną modlitwą a bezmiernym bólem, gdyż ułan otworzył nagle oczy i spojrzał na starca rzewnie. Wargi jego poruszyły się... – Dziaduś... przyszli... Starzec zatrząsł się, z piersi jego nieludzki dobył się ryk. – Moćpanowie! Kto w Boga wierzy, ratujcie!... Chłopczyna mój serdeczny zamiera! Wszechmogący, wieczny Boże... mnie... mnie... zabierz z tego świata!... Daruj życie... smykowi! Wody!... – Que diable! Sacrebleu! – odezwał się z przeciwnej strony głos legionisty. – Zaraz! Niech się wygramolę. Mam manierkę!... – Bywajcie, mospanie!... Bóg was zsyła! Ledwie dyszy... dzieciuch taki! Doczekałem się pociechy!... Oficer legii zdołał nareszcie zbliżyć się do ułana. Z wysiłkiem odpasał przewieszoną przez ramię manierkę z wódką i wlał w usta ułanowi. Młodzieniec westchnął głębiej. – Nom de chien!96 Wyliże się! – mruknął legionista. – Bagnet pruski! Macie bandaże? Czekajcie! Będą!... Legionista rozerwał mundur i wydarł szmat płótna z własnej koszuli... potem wyciągnął nabój z patrontasza, rozgryzł i proch wysypał na szmatę. – Niby kaleczy, a goi! – rzucił przez zęby, za czym, nie zważając na starca, który niespokojnie śledził każdy ruch twarzy legionisty, jął opatrywać rany młodzieńca. Ułan po raz wtóry otworzył oczy i spojrzał jaśniej, wyraźniej. – Dziaduś się gniewają? – rzekł cicho. Starzec pochylił się ku ułanowi. – Co, co waćpanu w głowie!... Potem, na kobiercu się rozprawimy, po szlachecku!... Widzisz... lepiej ci?... Żołnierki ci się chciało!... Z domu matczynego uciekać... A gdyby cię tak Prusak nadział bagnetem, to... co by było?... Nic waćpan dla dziada respektu nie masz! Widzisz, z harmaty mnie uraczyli. Ooo!... – Darujcie! Przebaczcie!... – Co darować?! Co przebaczyć?! – burczał starzec. – Po jednych pieniądzach wszyscy!... Jaki ojciec, taki syn! Tfy... Aż wymówić nie podobna... Józef, biedaczysko! Florian, no Florian, mężczyzna!... Ale... ci smyk taki, żal się Boże! Kosteczki jak patyczki, piąstka jak u komara i... wlecz się, dziadu, tłucz gnaty... naści pierzynę na stare lata! Nagle oficer legii, który z kolei z jakąś zabobonną trwogą na starca spoglądał, rzucił okiem na wielki sygnet szlachecki, lśniący w blaskach łuny na palcu dziada, i zadrżał. Ciało jego osunęło się, zachwiało... Chwycił gwałtownie rękę starca i do ust ją przycisnął. Starzec chciał coś rzec, chciał usunąć rękę, wreszcie spojrzał na chylącą się przed nim, siwizną przyprószoną głowę. Serce zamarło mu w piersiach. Ciało legionisty zadygotało – łkanie głuche rozrywało mu gardło, bok trysnął krwawą wstęgą. – Co... co... waćpan?!... – szepnął starzec bojąc się dać porwać przeczuciu. – Któżeś ty?... Mara?!... – Ojcze! – Józef! Boże miłosierny!... Ostatnia na mnie przyszła godzina! Czas – czas!... Józefie! Synu... pilnuj swego smyka!... Marcelek... Figle mu w głowie... koszałki opałki!... Wojaczki mu się chciało!... Tyżeś to?... Tyle lat waćpana nie widziałem!... W domu bezład!... Pisklęta ci się zbuntowały... Staszek u Prusaków... I tak wszystko idzie, marnieje... ginie!... Tobie Boże na ofiarę!... – Dziadusiu!... – Nie, nie ma dziadusia!... Rodzic twój niech mnie zastąpi!... Chciałem waści uszu natrzeć... z harmat ucapili! Boże, błogosław was! Boże, nie opuszczaj was! Dziej się wola Twoja! Józef!... Marceli!... Dajcie mi wasze ręce!... Oto niegodny schodzę z tego świata... bez słowa pociechy, bez przebaczenia. Jezusie, wejrzyj na mnie ginącego pomiędzy Francuzami a dysydentami97! Cicho, Marcelek! Widzisz... tam jejmość dobrodziejka a babka stoi... i kiwa na mnie! Czekaj, Jaguś, czekaj! Cha – cha! Asińdźce pilno... zaraz!... Niech raz jeszcze chłopaka naszego uścisnę i... tego urwisa... Ooo! Com ja się nażył!... Wódz nie lada ten Napolion!... Ciało starca osunęło się bezwładnie na murawę. Skonał. Syn i ojciec padli sobie w objęcia. Krew płynęła im z ran, zlewała się w jedno pasmo i, spływając falisto, wsiąkała w ziemię i łączyła się z krwią dziada. Wtem, ponad głowami rannych, rozległ się dźwięczny głos: – Kto tu wzywa pomocy?! Oficer legii podniósł błędne oczy i jęknął głucho: – Cesarz! 96 N o m d e c h i e n ! (franc.) – Psiakość! 97 D y s y d e n t – innowierca. – Co za pułk? Generale Dąbrowski, barwy legii północnej. Dąbrowski zeskoczył z konia i podbiegł na wzgórze. – Kto tu?... Jaki pułk?... Cesarz przed wami!... – Józef Gotartowski z brygady Aksamitowskiego! – Ranny? Kapitan! A ten młody... – To mój syn! A ten wolontarz kaliski, to... dziad... Umieramy!... – Co, co? badał Bonaparte, nie rozumiejąc odpowiedzi legionisty. – Najjaśniejszy panie!... Trzy pokolenia rodu jednego... Dziad, ojciec i syn... – Ratować ich! Ordynansa! Duroc! Wielki marszałek dworu zawrócił konia i jak strzała pomknął ku biwakom francuskim. Cesarz, a za nim marszałkowie i Oudinot zsiedli z konia. Bonaparte podszedł do Józefa Gotartowskiego. – Dzielny ród żołnierzy!... Nazywasz się? – Gotartowski, najjaśniejszy panie. – Służyłeś? – Dziesięć lat w konfederacji, dziesięć w niewoli tureckiej... teraz w legii... – Jesteś pułkownikiem. Kapitan uśmiechnął się smutnie. – Umieram! – rzekł cicho. Bonaparte odwrócił głowę. Dąbrowski przyklęknął przy umierającym i rzeźwił go wodą... – Kapitanie! Czy Florian Gotartowski wasz krewniak? – To mój syn. – Słów dlań nie mam! Zaszczyt wam przynosi. – Generale! Nie mnie ratujcie, lecz tego chłopca... Mnie także pora... Jego szkoda byłoby! Taki młody! Czas ma przecie!.. Napoleon sięgnął po order legii, zawieszony na jego mundurze, odpiął go i ku kapitanowi się pochylił. – Jesteś oficerem krzyża. – Najjaśniejszy panie – nie mnie!... Ja odchodzę!... Na mnie legia czeka niebieska. Lecz ten dzieciak... już chrzest krwawy przeszedł... Jemu, najjaśniejszy panie... za ojca i dziada... Bonaparte przyklęknął nad Marcelkiem. Ułan spojrzał na cesarza. Ojcu łzy w oczach zabłysły. Wspierając się na podtrzymującym go generale Dąbrowskim, patrzył z dumą na syna. Minister wojny Berthier tłumił wzruszenie. Marszałek Perrin płakał. – Pułkowniku! – ozwał się Napoleon. – Nie maszże jakiego życzenia, które bym mógł spełnić? Mów! – Najjaśniejszy panie... Niech pochowają mnie razem z ojcem!... To wszystko!... – Daj mi swoją rękę, niech ją uścisnę!... O synu twoim będę pamiętał!... Boli mnie, że nic więcej dla ciebie uczynić nie mogę. Nie trać ufności!... Patrz... ambulanse nadjeżdżają!... Da Bóg, rana twoja nie będzie śmiertelna! Bonaparte usunął się na bok i patrzył w dal ponurą, patrzył na pożogę, która, przygasłszy na chwilę, z nową wybuchnęła siłą, patrzył na to pole śmierci, pole sławy. Kapitan tymczasem, wpół leżąc na ziemi, oddychał ciężko a raniony bok cisnął. Dąbrowski zwilżył chustkę wodą i położył na ranę. – Dziękuję, generale! Paliła mocno... Lżej mi teraz!... Marceli!... Ułan ręce złożył na kolanach ojca. – Marceli! Synu mój... nogi ucałuj matce. Florka, Staszka, Urszulę, Fabiana... Błogosławieństwo moje im zanieś... Tyle lat rwała się do was dusza, ciągnęło serce... Nie dali! Miłujcie się, kochajcie a czcijcie jego... cesarza! On wielki! Dobrze mi tak umierać... gdy ciebie widzę!... Tam spotkamy się znowu!... Odblask pożogi zaświecił w lśniącej powłoce krzyża zawieszonego na piersiach Marcelka. Konający uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Phi! Marcelku! Patrz... masz już legię! A wiesz ty, co taka legia znaczy?... Szanuj ją, aby wnuki twoje poszczycić się nią mogły! Widzisz, chłopcze... legia!... Krzyż!... Kapitan jęknął ciężko. Marcelek, leżąc na ziemi, ostatkami sił nogi ojca ściskał a całował. Stary legionista raz jeszcze zbudził się do życia i powiódł dokoła błędnym wzrokiem, a spostrzegłszy sylwetkę cesarza, rzekł wskazując nań ręką: – Synu! Za nim pójdziesz i ty, i Florek, i wy wszyscy – aż do ostatniej kropli krwi! Na śmierć, na życie!... To moja... wola... Módl się!... Kapitan zaczerpnął gwałtownie powietrza, odetchnął ciężko jakby zbywając się ciężaru, pod którym giął się, łamał... i zwiesił głowę... Generał Dąbrowski zdjął kapelusz, za jego przykładem poszli marszałkowie. W tejże chwili prawie zajechał pędem ambulans, zaprzęgnięty w czwórkę, a przyprowadzony przez wielkiego marszałka dworu. Dwaj chirurdzy jęli opatrywać omdlałego ułana. Bonaparte dosiadł konia i zawrócił do obozu. Gdy się to działo, na przeciwnej stronie placu bitwy, na brzegach Ali, zgoła inna rozgrywała się scena. Brzegiem rzeki szedł wysoki, barczysty grenadier pruski i oglądał się niespokojnie na wszystkie strony. Minął zagajnik nadbrzeżny, parów zasłany poległymi i szedł dalej, niby miejsca upatrując. Niekiedy wzrok jego błądził bezmyślnie po błyszczącej toni, z której wychylały się jakieś zawały straszne, bezkształtne, splątane ze sobą, chwiejące się ponuro. Czasem znów patrzył obojętnie na krwawe szczątki stoczonej tu bitwy i mruczał coś do siebie. Tak zbliżył się do miejsca, gdzie armia w bród Alę przebywała. Ginące w nurtach szerokie koleje, zdeptana kopytami końskimi ziemia mówiła, że pochód tu był gorączkowy, gwałtowny. Jakoż środkiem, śladami brodu, szła tama. Tama powstała z lawet porzuconych, z uwięzłych pojazdów, z koni zatopionych, z ciał ludzkich. Fala żołnierzy, koni i pociągów przeszła tędy – mówiły zastygłe ślady. Grenadier zmierzył wzrokiem tamę, a przekonawszy się, iż ta zbita masa ludzi, koni, drzewa i żelaza milczy obumarła, zwrócił się ku brzegowi, kędy porzucony wózek z prochami i kulami zarył się w błotnistym gruncie. Grenadier podniósł wieko, sprawdził zawartość wózka i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. Za czym przykucnął między jego kołami, odpiął pałasz, zaparł o kolano, złamał go i odrzucił precz od siebie. Zdjął potem mundur i ze złością jakąś pozrywał zeń kolorowe naszycia, nie darował ani tróigraniastemu kapeluszowi z kokardą, ani harcapowi. Gdy zniszczył w ten sposób wszystkie ozdoby a oznaki swego pruskiego uniformu, dobył noża i jął poły munduru ciąć na długie pasy, a potem pasy te skręcać i łączyć ze sobą. Kiedy ten zaimprowizowany sznur był gotów, grenadier podsunął się do kół wózka i z piast jego zaczął dobywać resztek smoły a sznur nią smarować. Po ukończeniu tej roboty skrzesał ognia. Sznur zatlił się żywo. Grenadier zgasił go pośpiesznie. Raz jeszcze sprawdził, czy wszędzie jest równomiernie smołą namaszczony, a potem podniósł wieko wózka, podparł je strzaskaną kolbą karabina i jeden koniec sznura zapuścił w głąb, w przegrody wypełnione kulami i wpół uchylone blachy z prochem, drugi zwiesił pionowo między kołami wózka. Ukończywszy te przygotowania, usłał sobie pod wózkiem z odzienia miejsce na ziemi, ukląkł i jął się modlić. Modlił się długo a żarliwie, w piersi bił się a kajał, jakby spowiedź z życia całego czynił. Szeroka, surowa, bruzdami zorana, koścista twarz grenadiera przybrała wyraz łagodności, zasłuchania się pobożnego. Chwilami wielkie, żylaste ręce zaciskały się kurczowo i wznosiły ku niebu... rozżarzonemu łunami pożarów. Grenadier skończył modlitwę, przeżegnał się a westchnąwszy ciężko, sięgnął w zanadrze, wyjął zeń starannie omotane zawiniątko i klęcząc, przed sobą rozłożył. Z zawiniątka wydobył papier pożółkły, sczerniały, zdobny w orły jakieś a pieczęcie, dwa krzyże żołnierskie i szmat wstążki z kobiecego czepca i ze wzruszeniem jął wpatrywać się w te drogie dlań pamiątki a szczątki przeszłości. Ręce mu drżały, dotknął papieru, łzy w oczach błysły na widok krzyżów. Szmatkę do piersi przycisnął i tulił z głuchym bełkotem. Upływały godziny. Grenadier mocował się z samym sobą, walkę toczył. Mrużył oczy i już zaczynał skarby swoje chować, gdy znów je rozwijał: pieścił się nimi, a myślą może lata minione sięgał. Ciężko mu było oczy oderwać i od tego zszarzanego papieru i od tych krzyżów, i od tej szmaty!... Przemógł się w końcu. Omotał zawiniątko, skrzesał ognia... iskra padła na koniec zawieszonego sznura. Grenadier skrzyżował ręce na piersiach i zapatrzył się smutnie w budzący się poza Alą brzask. Iskra zatliła sznur. Niebieskawy płomyczek wybuchnął nagle i zaczął piąć się ku górze... coraz wyżej... wyżej... Naraz wśród wystającej ponad wodą masy ciał rozległ się cichy jęk. Grenadier zwrócił oczy ku stronie, skąd jęk się dobywał, i dostrzegł rękę wyciągniętą błagalnie. – Wo imia Chrysta... pomohitie!...98 – rozległ się przejmujący okrzyk. Grenadier drgnął. Podniósł się powoli. Płomyk już pełzł po blaszanej puszce z prochem. Stary żołnierz obojętnie sięgnął po palący się lont, zmiął go w ręku i, nie zważając na bolesne oparzenie dłoni, podszedł do brzegu Ali, skąd go dochodziło rozpaczliwe wołanie. Zmierzył wzrokiem odległość, dzielącą go od głowy wychylonej na powierzchni wody, i zatrzymał się. Zadanie nie było łatwe. Wzywający ratunku znajdował się pośród wału ciał ludzkich i zwalonych furgonów. Grenadier widział go, jak chwytał się pływających kawałów drzewa, jak zapierał się i mocował, szukając ocalenia w przewróconym wozie ambulansowym. Na próżno. Snadź siły go odbiegały, a nadto ten spiętrzony wał malał, zanurzał się, zasuwał coraz głębiej w grząskie dno rzeki. Grenadier nie namyślał się długo. Przypadł do zastygłych w kulbakach koni, odciął im cugle, powiązał rzemienie i wszedł w wodę. Ala w tym miejscu była płytka. Nogi starego żołnierza osuwały się w muł, lecz brnął bez wahania. Gdy już się zbliżył do zawały, rozpuścił rzemień i zarzucił go zręcznie. Rzemień owinął się dokoła wyciągniętej jeszcze ręki, palce tonącego z rozpaczą chwyciły się rzemienia. Grenadier zaparł się i jął przyciągać rzemień ku sobie – opór był silny. Żołnierz natężył mięśnie. Masa jakaś zbliżała się ku brzegowi. Na powierzchni wody znów ukazała się twarz ociekająca krwią, sina, z zamglonymi oczyma, ze śmiertelnym kurczem około zaciśniętych ust. Nogi żołnierza zapadały się w bagniste dno, lecz grenadier targnął się ku brzegowi. Już miał na brzegu stanąć, gdy naraz uczuł, jak go coś, niby kleszczami, uchwyciło pod kolana. Żołnierz zatrząsł się ze wstrętu i przerażenia i rzucił się naprzód. Kleszcze zaciskały się silniej. Ból drętwy go przejął. Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem szarpnął się w topieli i stanął na brzegu. W tejże chwili kilkanaście wielkich, błękitnoczarnych raków odpadło z chrzęstem na ziemię, potoczyło się ku wodzie i znikło. Żołnierz spojrzał po sobie. Wąskie pasma krwi spływały mu po nogach, znacząc miejsca zajadłych cięć. Grenadier, mimo piekącego bólu, znów zwrócił się do topielca. Rzemień około ręki opasał, przez ramię przerzucił i, zgiąwszy się, jął ciągnąć. Rzemień prężył się, 98 W o i m i a C h r y s t a... p o m o h i t i e !... (ros.) – W imię Chrystusa... pomóżcie!... trzeszczał, lecz nie zdołał wyrwać się z uchwytu rozpaczy. Masa zbliżyła się do brzegu i zaparła w mule. Żołnierz porzucił rzemień i podsunął się do drżącego nad wodą korpusu. Mrowie go przeszło. W ciało ratowanego wczepiło się sześć rąk pożółkłych, zzieleniałych, zastygłych i zdało się ciągnąć je na dno topieli. Grenadier pruski pochwycił za porzucony pałasz dragoński, zamierzył się, ciął raz, drugi i trzeci po rękach. Woda zabełkotała ponuro, ręce rozwarły swe szpony i opadły. Grenadier przegiął się i wyciągnął na brzeg omdlałego żołnierza. Słońce wychylać zaczęło już swój rąbek czerwony spoza lasu. Łuna znikła, dymy unosiły się jeszcze ponad Friedlandem. Grenadier spojrzał na wyciągniętego z wody żołnierza i jął go opatrywać. Żołnierz mógł mieć lat około dwudziestu zaledwie. Poszarpany na nim mundur nie pozwalał rozpoznać, do jakiej armii, do jakiego pułku należał. Lecz grenadiera nie zdawało się to zajmować. Ściągnął z żołnierza łachmany i badał. Uratowany miał na ramieniu ledwie ślad lekkiej kontuzji, lecz za to ciało jego przedstawiało jedną skorupę, pełną sączących się ranek, zadrapań, okaleczeń, sińców a śladów jakiejś strasznej walki. Grenadier z wprawą starej niańki ułożył żołnierza na brzegu, obmył mu zamulone rany. Potem oddalił się na chwilę w stronę pola bitwy i, powróciwszy z pękiem białych szmat i manierkami, przyklęknął nad żołnierzem i kończył opatrunek. Oliwą pozalewał okaleczenia, poprzewiązywał gałganami, a w końcu w usta omdlałego wlał potężny łyk wódki. Żołnierz zakrztusił się, poczerwieniał i spojrzał z wdzięcznością na grenadiera. – Kto ty? Prusak? – rzekł po rosyjsku. Grenadier potrząsnął przecząco głową. – Chrancuz? – Polak – odparł grenadier. – Spasibo... bratiec!99 ... Żołnierz wsparł się na ręku i obejrzał dookoła. – Nie ma bitwy! Ot, narodu leży!... Strach, strach!...Samemu śmierć zajrzała w oczy i zaciągnęła luta i maniła... Przeprawiałem się, a tu trupy chwyciły... Ooo!... W głowie szumi jeszcze... ooo... Grenadier podał znów żołnierzowi manierkę z wódką. Żołnierz napił się chciwie. – Grzeje! Dobrze grzeje!... Wiesz, Sidora rozerwało! Sławny był gefrajter... preobrażeniec zakamieniały! Prawda – tyś go nie widział... Wczoraj jeszcze mówił do mnie rano: „Waśka, dzierżyś’.”... Rozerwało... Z jednego sioła był ze mną, krewniak, niby wuj!... Matce mojej ciotecznym wypadał!... Ulżyło... Aa... Pół dnia staliśmy w wąwozach. Chrancuzy sypali kulami... lecieli na nas jak ćmy... Potem runęli! Zatrąbiono odwrót – my jeszcze stali! Aż przyszło i na nas. Pułkownika zwaliło, kapitana aby trąciło... Gdzie nam sierotom... Prochu i kuli zabrakło, a karabin parzył, ani go utrzymać... Grenadier słuchał i kiwał głową, jakby na znak, że rzeczy takie nowiną mu nie są. Żołnierz zniecierpliwił się: – Cóż ty, stary, nic nie mówisz? – Jasia! – mruknął ponuro grenadier. – Jasia, Jasia?!... Co za czort taki?... – Poszła tam!... – rzucił stary żołnierz i wskazał na obłoki, rozsrebrzone światłem budzącego się dnia. 99 S p a s i b o... b r a t i e c ! (ros.) – Dziękuję... bracie! – Hm! Tam poszła?!... Niech jej będzie królestwo niebieskie!... Pomóż, stary!... Tyś dobry!... W języku jednak nieskory... Jakbym się narodził... Młody żołnierz przysiadł i zapatrzył się smutnie w dal. – Gdzie mnie teraz jednemu?! Słuchaj, ty musisz być z felczerów! Co? Nie? Patrzaj!... Byłeś w bitwie? No, no... A żyjesz! Prawda, i ja żyję!... Kto jego wie zresztą... Grenadier wstał i wyprostował się. Młody żołnierz spojrzał nań niespokojnie. – Gdzie ty? – Pora. – Dokąd?... – At!... Pora i już! – uciął grenadier. – Ha! Idź! Wola twoja... Daj, stary, rękę!... A jak ciebie... niech wiem, kogo dobrym słowem wspominać! – Żubr!... – Nu, Żubr!... Z Bogiem!... Mnie Waśka, a z ojca Iłariewicz! Grenadier uścisnął podaną rękę, zawrócił ku wozowi z prochami i tam znów zajął się przerwanymi przygotowaniami. Waśka z podziwem przyglądał się z dala staremu i czynił głośne uwagi: – Patrzaj... stary się zatrzymał. Dobry stary, jemu, musi, ciężko coś!... Komu nie ciężko?,.. Sidorowi chyba! Królestwo mu niebieskie! Et, żeby ciotka Ewdokia wiedziała... westchnęłaby baba a zapłakała!... Ucieszny ten stary!... Polak, powiada. Co on tam robi przy jaszczyku?!... Juści nasz jaszczyk... z czwartej baterii. Ukląkł! Modli się!... Niech tam mu Bóg da zdrowie... Honorowy człowiek. Z wody wyciągnął, opatrzył, a i gorzałką wspomógł!... Ba! Toż jeszcze manierkę zostawił!... Dobra!... Jeść tylko się chce!... Kaszy hreczanej miskę, to choć znów na bitwę!... Hę, hę! Dziwak stary! Ogień krzesze! Co on tam?... Odwrócił się!... Ej! Podpatrzę a zobaczę!... Nogi stężały, osłabły!... A przecież dolizę. Waśka podniósł się, zachwiał, lecz odzyskawszy równowagę iść zaczął ku wózkowi z prochem. Świeżo założony lont palił się szybko, Żubr patrzył, jak płomyk piął się z sykiem ku górze, a potem zawisł na krawędzi wózka i znikł w jego wnętrzu. Stary podoficer ukląkł, ręce skrzyżował i czekał. Upłynęła długa, milcząca chwila... Żubr poruszył się niespokojnie. Może lont zgasł! Podniósł oczy... Ujrzał tuż nad sobą pogodnie uśmiechniętą twarz Waśki, który trzymał w ręku okopcony kawałek sznura i mrugał znacząco lewym okiem. Żubr zmarszczył się surowo. Waśka wykrzywił się jeszcze zabawniej i ozwał się tonem perswazji: – Et, stary, stary! Ot się tobie zachciało... nieboszczyków straszyć!... Zmora cię napadła!... Tfy! Wypluń ją... przeżegnaj się! Wysadzić w powietrze? Cóżeś ty, most jaki?!... To byś huku narobił!... – Odejdź stąd! – rzucił przez zęby podoficer. – Odejdź? Nu, odejdę... ale z tobą! A sam taki nie pójdę! Pilno ci z tego świata? Nie bój się: Przyjdzie sama, nieproszona, i zęby do ciebie wyszczerzy... Licha nie kuś! Dalej, stary, chodź, pójdziemy. – Dokąd?! Odczep się!... – Odczepić ja się nie odczepię!... Wyciągnąłeś mnie, to teraz trzymaj!... Pójdziemy, gdzie oczy poniosą... do ludzi. At, chyba jeszcze wszystkich nie pozabijali? Żubr potrząsnął głową. – Nie. Jasia poszła... pani kapitanowa, kapitaniątka... To i ja muszę!... Gdzie mnie?! Odejdź!... – Taki powiedziałem, że nie odejdę – i nie odejdę. Słuchaj, stary... Wiesz, co ci powiem? Hm!... Znasz nasze sioło Znamienskoje? Phi! Piękne sioło!... Czterdzieści chat pod zrąb, czterdziestu gospodarzy osiedziałych, co chata, to gospodyni zamaszysta, co chata – dziewczyna krasna... Las – brodacz, step – dusza! Rzeka aż rybami łyska, a miodu! Choć od rana do nocy gębę smaruj – chwyci! Piękne sioło! Pójdziemy – co?! Dobrzy ludzie są!... Ciotka wspomoże. Piec, nie baba! Takiej baby drugiej za górami nie znajdzie... Jak stąpnie, aż ziemia dudni, a łapa u niej! Tęga baba! Ona stara, ty stary... Sidora rozerwało! Chcesz, pożenię was? Co? Żubr poruszył się niecierpliwie. – Nie po sercu? Jak chcesz, możesz i pojedynkiem zostać... Pójdziesz? Nie? Nu, to jak chcesz, ja idę z tobą. Podoficer żachnął się groźnie i wyciągnął swą żylastą pięść. – Odejdź, bo... Waśka zajrzał w oczy Żubrowi i pokiwał smutnie głową. – Co ty, stary, breszesz? Rezuna udajesz?... Chcesz zabić!... Uratowałeś – twoje prawo! Bij, choć na śmierć!... Bij, synku, nie żałuj sobie!... Żubr pięść opuścił ciężko i westchnął. – Rwie cię!... Boli? Co? – Tu, tu! – rzucił głucho podoficer, chwytając się za piersi. – Ta chodź! Nu, ja ci opowiem, jaka to jest baba ta moja ciotka!... Spluń a przeżegnaj... Nie zginiemy! Waśka ujął Żubra pod ramię i pociągnął w stronę lasu. XI Imć pan Bonawentura Głuski odsapnął ciężko, poprawił pasa i stanął przed oknem, patrząc apatycznie, jak fale dżdżu smagały rozległe pola, zasłaniały horyzont, a mimo wczesnej pory mrokami spowijały ziemię. – Ładny czerwiec! – mruczał do siebie pan Bonawentura. – Niczym october100 !... Siódmy krzyżyk na karku, a takiej aury o tej porze nie pamiętam! Rób, co chcesz, siedź z babami, niby jaki wojski, i słuchaj szlochów i lamentów! Veto, i koniec! Naraz krzaczaste brwi imć pana Bonawentury podniosły się wysoko, małe, przenikliwe oczy wpatrzyły się żywiej w smugi deszczowe. Czy go wzrok mylił? Nie, bo oto tuż, przed żywopłotem, zachlupotała stara kałamaszka i zatoczyła się przed sień dworku. Imć pan Bonawentura wyszedł do sieni a na pacholika zakrzyknął – na próżno się głowiąc, kto by to mógł być, bo choć drzwi stały otworem na ścieżaj, choć z kałamaszki gramolił się już ktoś z der, lecz tak szczelnie był okutany, że rozpoznać nie można go było. Dopiero gdy przed progiem z tajemniczej figurki pacholik opończę ściągnął – imć pan Bonawentura poznał przybyłego i zawołał z ukontentowaniem: – Pana mecenasa... sługa!... Kopę lat!... – Czołem, czołem!... – Dajże waszmość gęby. – Zaraz, zaraz! Niech ją z wilgoci otrzepię! Uf!... A to czas! Psa nie wypędzi! No – witam!... Jednym tchem z Pliszczyna!... Pod Snopkowem ugrzęźliśmy i ani rusz! Uf!... – Dalej, dalej... do izby! Pietrek, powiedz Strzemrzalskiej, niech nam przekąskę przyśle. – Jakże tam dzieweczki? – A już mnie mecenas nie pytaj, bo, dalipan, urwanie głowy!... Chuchasz, dmuchasz, pilnujesz i doczekasz się potem kłopotu... Ale pozwólże waszmość. Imć pan Bonawentura wprowadził gościa do alkierzyka przy sypialce, usadowił w wygodnie zasłanym krześle za stołem, a sam przysiadł się z drugiej strony na skrzyni i zagadnął żywo: – No, mówże mecenas! Bo, dalipan, stęskniłem się do ludzkiej gawędy. Od świtu do nocy brzęczą mi w uszach tylko „achy” i „ochy”... aż desperacja ogarnia. – Owóż mamy wiadomość, że Napolion... – Veto! Dobrodzieju! – przerwał energiczne imć pan Bonawentura. – Daruj waszmość, lecz mam go już wyżej uszu!... Bodajby nigdy był do nas nie zaglądał. Dziwią acana takie herezje?... Ba! Obaczże moją Marysię – cień, nie dziewczyna! Bawi tu u mnie imć pani Gotartowska... drugie oczywiste documentum!... Nie, nie! Veto, i koniec! – Ależ, panie Bonawenturo! 100 O c t o b e r (łac.) – październik. – Wiem, powiesz mi waść, że jestem złym obywatelem, że lekceważę sprawę publiczną. Niech i tak będzie! Klnę się waszmości, gdybym miał dwóch synów, sam bym się z nimi zaciągnął, lecz że mam dwie córki, to słyszeć nie chcę o Napolionie!... Jeszcze to waćpana dziwi?! Proszę! A to jasne! Pracowałem ciężko, strzegłem jak oka. I cóż z tego? Kwaśnieje to, warzy się, czas leci... I kto winien?... – Właśnie ja do waszmości w sprawie pana Tadeusza Zabielskiego. – Tadeusza! – skrzywił się niechętnie imć pan Bonawentura. – Wiem, wzdycha, deklaruje swoje służby pokorne!... Nie tak że? Ćwierka mi przecież na wszystkie strony! Janka mu nie ucieknie – nie zając!... Lecz przecież decorum101 zachować trzeba. Niesporo o weselisku myśleć, gdy oto smutek dom nawiedził. – Zapewne! – bąknął skonfundowany nieco mecenas. – Lecz bo... imć Tadeusz dostał już instrument na burmistrza do Ostrowa za Wisłą... więc przenosiny chciałby... – Veto, dobrodzieju mój, i koniec! Pacholik wniósł na tacy zastawę z poczęstunkiem. Imć pan Bonawentura zakrzątnął się raźno. – Co tam! Odpowiedź moja mecenasowi nie po myśli! W ręce, starka przednia! Rad bym, lecz nie mogę... Człowiekowi i tak już głowa puchnie. Panu Tadeuszowi życzliw jestem, ale co!... Na zdrowie!... – Ale Napoliona waszmość widział w Poznaniu. – Phi! Nie osobliwość żadna! Kusy, do ramienia ledwie mi sięga. Irytacji aby siła zażyłem, i tyle... Jechałem sobie z Kruszwicy w dobrej myśli do Gotartowic, żeby Staszka Gotartowskiego za uszy wyciągnąć do Jastkowa i dwa weseliska ryczałtem wyprawić, a tu, panie, aż gadać się nie chce!... – Słyszałem, słyszałem, powiadał mi Tadeusz! – No właśnie... Starego dziada aby zastałem i namówiłem go, aby ze mną jechał... Cóż myślisz? W Rawie ci oddział wolontarzy znalazł i przystał do nich... W wasze ręce! Molestowałem, stawiałem veto... panie... gdzie, ani weź... Wracam, do domu skłopotany, co i jak tu dziewczynom przedłożyć... aż ci w domu zastaję panią Gotartowską z dwoma robakami... Płacze, rwetes, urwanie głowy... W wasze ręce, mecenasie! Uciszyło się to niby... ale gdzie?! Ani czasem słowem wspomnij o tym lub owym, bo ci łzy cebrami wylewają! A co tego, znieść nie mogę... – Wiem, wiem! Ciężko to jest, ale na cóż smutek jeszcze powiększać, niechby choć jedna córuś odrobinę szczęścia znalazła. – Nie odmawiam, lecz teraz veto, panie Józefie – i koniec. Nie ma zgody! Mores u mnie – basta! W wasze ręce! Przykro mi, że odmówić muszę waszmości, ile że cenię go bardzo, a co brata waćpana, nieboszczyka Augusta Podhorodeńskiego, sercem całym wspominam!... Nie mówmy lepiej o tym. Na obiedzie się zostaniesz – barszcz z rurą mamy dzisiaj – to na własne oczy zobaczysz... Takie psie czasy. Kto ma syna, to mu wyfrunie na koniec świata... – W moim Pliszczynie nielepiej. – Otóż tedy! I cóż robić? – Co robić? – podchwycił żywo mecenas, podkręcając wąsa. – Na koń siadać i stare kości na wojaczce przewietrzyć. – Co waćpan? – Rzekłem i nie cofam! Dosyć mam Austriaków!... Skórę drą z człeka! Prusaków wytrzepali, teraz na nich kolej. Niech tylko zdarzy się okazja, chorągiewkę funduję i takie im sądy trybunalskie wyprawię, że Podhorodeńskiego nie zapomną!... Imć pan Bonawentura przeżegnał się z podziwu. – Panie mecenasie! Wy, człek spokojny, na takie myślicie się puszczać przygody. 101 D e c o r u m (łac.) – pozór, przyzwoitość. – Otóż dlatego, żem spokojny! – wybuchnął zapalczywie pan Podhorodeński. – Dlatego, żem lat tyle niby ruda mysz pod miotłą siedział, a do żywego pozwolił sobie dopiekać! I pójdę, jako mnie tu waszmość żywego widzisz! A co?... Żonisko da sobie radę, a dalipan, ja im pokażę, jako patron dawnego trybunału snadnie inkauścicę102 na patrontasz, a pióro na szabelkę zamienić potrafi! Co waszmość suponujesz, że my tu w Galicji – pokutować będziemy!... – Uu! Gorącości takiej u mecenasa się nie spodziewałem. – Ani ja u waćpana takiej zimnej krwi! – odciął się podirytowany pan Podhorodeński. – Kraj cały się rusza. Napolion nawołuje, ze wszystkimi potencjami w rozprawy krwawe się wdaje, a waćpan... – Ja? Veto! Nie pozwalam!... Dobrze ci mówić, kiedy nie masz dwóch córek. Podhorodeński machnął ręką. – Et, możemy ta jeszcze dwa dni racje wywodzić i znów osiądziemy na tej waścinej mieliźnie, na której utknąłeś waszmość. – A cóżeś chciał, panie mecenasie, żebym Jankę i Marysię do ułanów wpisał? – Hm! I nowiny by w tym nie było. Masz Kurdwanównę! – Co? Jaką Kurdwanównę? – Nie znasz jej waćpan?... Z tamtej strony Lublina... sierota, u krewnych się chowała... Panu Tadeuszowi powinowata. – Ta dzierlatka, trznadel, wścibinos?!... – Właśnie ta sama! Osiemnaście lat zaledwie!... I co waćpan powiesz? Zbiera czeladź i musztruje... – Co? Komedie chyba?! – Nie komedie, jeno szczera prawda. Dziewczyna aż się trzęsie do wojny i ani chybi pójdzie. Sam chciałem tłumaczyć a odwodzić, lecz taki ma w sobie ogień, takimi odpowiedziami sypie, że sprostać jej nie można! Jeszcze teraz jakąś sobie tam szlachcianeczkę przybrała do pomocy i pono jeszcze babę hic mulier znalazła z końca świata i tylko patrzeć, a czmychnie stąd... Rumor z tego na całą okolicę! Uważa waszmość, że już Austriacy kazali ją mieć na oku. – No, no! Dziwy mecenas powiadasz! Kurczę takie! Co się to roi! Nieobyczajność zgoła. – Wolnoć ganić! Cenić jednak musisz poczciwe zapały! Dobra to krew Kurdwanowie!... Ba! Gdybyś jej posłuchał! Toż obiecuje sobie szwadronik babski Napolionowi uformować... – Tfy! Zepsuta koza, i koniec. – Nawet objeżdża tędy i owędy za werbunkiem! Siła panien się deklaruje... Może i do waści zawita. Imć pan Bonawentura żachnął się niecierpliwie: – Do mnie?!... Co waszmości?!... Tego by mi trzeba było jeszcze! Toż bym ją tu przyjął pięknie!... Świat się do góry nogami przewraca. – Et! Tak się mówi! Dziewczyna rezolut wielki... Zanim się na odpowiedź zdobędziesz, ona już trzy razy wykręci. No, a gdyby tak waszmości dziewczyny wybrały się na Mazury i do pułku gdzie przystały, hę?... Pan Głuski otrząsnął się z przerażenia: – Mecenasie, Sodoma! Veto, panie! Do samego Napoliona instancję bym wniósł! Toż kryminał! Pacholik wszedł i zwiastował, że do obiadu zastawiono. – Ot! W porę się zjawił! Proszę waszmości na łyżkę strawy! Chudo, ciężko, zwyczajnie u wdowca!... 102 I n k a u ś c i c a – kałamarz (inkaust – atrament). Pan Podhorodeński się wymawiał, lecz imć pan Bonawentura słuchać nie chciał usprawiedliwień. Mecenas uległ i dał się prowadzić panu Głuskiemu do jadalni, w której już domownicy byli zgromadzeni. Gospodarz przedstawił gościa pani Gotartowskiej, panny dygnęły panu Podhorodeńskiemu, skłonił się stary ekonom Lewandowski, który tu był ze swoją panią z Gotartowic przyciągnął, pani Gotartowska rzuciła jakieś krótkie powitanie. Zasiedli do stołu. Środkiem pani Gotartowska, przy niej pan Bonawentura z mecenasem, dalej pomiędzy pannami Głuskimi Urszula Gotartowska z Fabiankiem, wreszcie Lewandowski, gospodyni Głuskich i starosta jastkowski, siwowłosy Marcin. Imć pan Bonawentura chciał rozruszać zebranych i o tym i o owym zagadnął mecenasa, lecz gdy ten nad rządami Austriaków w Lublinie rozwodzić się zaczął – pan Głuski spojrzał na pobladłe twarzyczki Marysi i Janki, na bólem napiętnowane lica pani Gotartowskiej a żałośnie zadumane oczy Urszuli i sam się zasępił, nie zważając na wywody pana Podhorodeńskiego. Ten ostatni usiłował podtrzymywać rozmowę, lecz w końcu urwał nagle i pochylił się mocniej nad barszczem. Cisza głęboka panowała przy stole, przerywana ledwie stukotem łyżek o naczynia, miarowym chrobotem wielkiego zegara w rogu izby i sapaniem gospodarza. Wreszcie pani Gotartowska, przemógłszy się, zagadnęła mecenasa: – A jakież nowiny... z pola bitwy? – Nowiny, pani dobrodziejko, prawie żadne!... Powiadają o srogiej rozprawie tu i tam, lecz najpewniejszych wiadomości brak. Jesteśmy granicą odcięci zupełnie. Austriacy pilnują i boją się tych nowin. Powiadają w Lublinie, że się na długą wojnę zanosi, bo niby to dwór wiedeński chce się ująć za Prusakiem... Ho – ho! Siła, siła jeszcze ludzi wyginie a krwi popłynie. Powiadają, że w ostatnich bitwach dużo naszych... Imć pan Bonawentura trącił znacząco Podhorodeńskiego – ten stropił się myślą, że niepotrzebnie najboleśniejszej dotknął struny, i urwał nagle. Pani Gotartowska poruszyła się niespokojnie. – Wyginęło, mówisz waćpan, dużo... dużo wyginęło? – Te, te, te! Tam... tego... mości panie! – wmieszał się imć pan Bonawentura. – Mówi się a niby się nie mówi... Czego już nie naopowiadano. A to bajdy... herezje! Krzty prawdy! Właśnie bo naszych wcale nie ma... bo tego... dopiero oddziały się formują a regimenty zbierają... Niby ruchawka jest, ale jeszcze... veto, i koniec!... Czy nie tak?... – Istotnie, zapewne! – bąknął mecenas, chcąc zapomnienie się swoje naprawić. Imć pan Głuski odsapnął ciężko i zafrasował się, czując, że mu wykręty gładko nie poszły. Pani Gotartowska na domiar ozwała się cicho, ale stanowczo: – Nie mogę słowom waszmości dać przystępu, bo takiej gnuśności po naszych oddziałach spodziewać się nie mam prawa. Toż Francuzy dla nas krew leją, a myż mielibyśmy bezczynnie się przypatrywać... – Et! Pani dobrodziejko! Dla nas leją krew?... Myślę, Lucyferowi na uciechę prędzej! – mruknął imć pan Głuski. – Właśnie też pan Bonawentura powiada – wtrącił zręcznie mecenas – że tymczasem wojska nasze udziału nie biorą... ale co potem naturalnie... – Dziej się wola Boska! – rzekła smutnie pani Gotartowska. – Nic bez niej! Ciężko żyć w takich czasach... a matkom bodaj najciężej... – Prawda, prawda, pani dobrodziejko! – przyznał mecenas. – Lada pisklę niewypierzone skrzydłami trzepocze... i z gniazda się zrywa! Ale co tam pisklę!... Bardziej chyba serce matki smucić by się powinno, gdyby widziała, jak syn jej w samolubstwie trwa, nieczuły na sprawy publiczne! Są ofiary, są smutki, są bóle serdeczne, lecz i ta w duszach słodka pociecha, że się z zacnych latorośli dzielnej doczekało młodzieży. Toć na tym świecie początek naszego ży- wota!... A którejż matce nie miło będzie zobaczyć syna, jak w królestwie niebieskim chodzić będzie legią ozdobiony, w wielkim mundurze bożego żołnierzyka, ostrogami brzękać, a przy majestacie służby odprawiać?... Hej! Co wobec tego małe smutki a tęsknoty?!... Pani Gotartowskiej łzy w oczach stanęły. – Sercem waszmość przemówił – niech ci Bóg nagrodzi! – Pani dobrodziejko, moc Spartanek i hart niechaj cię nie opuszcza. Należy ufać. – Veto! Nie ma zgody! – bąknął imć pan Głuski fyrkając nosem i wykręcając głowę ku oknu, aby nie zdradzić się z poruszeniem. – Co tam! – rzekł po chwili weselej pan Podhorodeński. – Troska troską, a co i w tej ciężkiej okazji nie brak zgoła uciesznych nowin. Jejmościanki może nie wiedzą nawet, że tu i na nich czeka sroga pokusa... A tylko patrzeć, trąbka będzie wzywała do apelu. Panny Głuskie podniosły ciekawie oczy i zwróciły swe zadarte noski ku mecenasowi. Pan Bonawentura trącił znów gadatliwego gościa, lecz ten nie zważał na dawane mu znaki napomnienia i ciągnął: – Jako żywo!... Starożytne zgoła powracają czasy!... Tylko patrzeć, a chorągiewki niewieście staną a spódniczki na hajdawerki się zamienią... Panny Głuskie spuściły oczy, Urszula Gotartowska zarumieniła się. – Co... co... mecenas! – zagadywał pan Bonawentura. – Facecje, dykteryjki! Ooo! Gdzie?... Figlarz z mecenasa... – A bodaj mnie... jeżelim zełgał. Sam może bym nie uwierzył... Młoda Kurdwanówna, osiemnastolatek, sierota!.. – Mecenasie... Veto, panie! Toć nie warto powtarzać. Pan Podhorodeński teraz dopiero spostrzegł i zrozumiał pana Głuskiego i zawrócił na miejscu. – Tak, zapewne, słusznie. W opowiadaniach ludzkich jużci wiele przesady. – Oczywiście, oczywiście... i bajek – sekundował pan Bonawentura. – Ale to musi być bardzo ciekawe! – ozwała się cicho Urszula Gotartowska i mocniej się zarumieniła. Pan Głuski szarpnął się niecierpliwie. – Ciekawe, ciekawe!... Owóż argumentum do słuchania lada czego!... Masz ci, mecenasie... Zabiłeś dziewczynom klina. Już ci się napraszają!... Phi! Czasy, panie, czasy... że... veto, do czarta, i... koniec! Imć pan Głuski urwał nagle, bo oto drzwi od sieni z trzaskiem się otwarły i stanęła wyprostowana po wojskowemu stara, zamaszysta baba, ubrana cudacznie. Obecni poruszyli się niespokojnie. Urszula wydała lekki okrzyk, pan Głuski oczy zdziwione wytrzeszczył i sunął od stołu, pytał niespokojnie: – Co to, mospanie? Czego to? Baba odchrząknęła groźnie, poprawiła sterczącą jej za pasem krócicę i huknęła basem: – Rotmistrz wolontarskiego szwadronu województwa lubelskiego, imć panna Helena Kurdwanówna, i pani kapitanowa Gotartowska proszą o gościnę. Gdyby piorun padł u stóp imć pana Bonawentury jeszcze by go tak nie mógł przerazić. – Co?! Mospanie, veto!... Nie ma zgody! – bełkotał wystraszony gospodarz. – Mateńko... Toć nasza Żubrowa! – zawołała rozradowana Urszula. Pani Gotartowska, a za nią mecenas, panny, ekonom i Fabianek ruszyli ku babie. – Żubrowa! Skąd wy? – pytała pani Gotartowska, a zwracając się do stojącego bezradnie pana Głuskiego, rzekła tonem perswazji: – Panie Bonawenturo, toć trzeba ich... przyjąć... tę niewiastę znam... w legionach była z synem moim!... – Nie, mospanie, nie znam babskich legionów – słuchać o nich nie chcę... Veto... Tu, mospanie... – Cóż to?! – ozwała się tymczasem surowo baba. – Może to nie dom imć pana Głuskiego... tylko jakiegoś austriackiego landrata?... To nam wszystko jedno. Obrok i kwaterę dać musi- cie... Jakem Muszyńska z domu, do stu piorunów!... Piśnie kto słowo, to mu kulę... albo sapristi 103 tego... – Hola, mospanie, najazd! Gwałt! Nie ma zgody! – pienił się pan Głuski. – Mości Bonawenturo?... – mitygował mecenas. – Rozbój! Hola! Wojciech! Grzela! Puszczaj mnie, mecenasie! Szerpentyny chwycę a opłazuję... – Panie Głuski! – wstawiła się Gotartowska. – Ojcze dobrodzieju! – szepnęły nieśmiało panny Marysia i Janka. Imć Bonawentura rzucił się jak ryś draśnięty. – Dziewczyny, ani mrumru! Mores! Fora ze dwora! Nie masz gościny! Veto! Co to, panie! Nie znam wolontarzy... Imć Głuski fukał jeszcze, lecz nagle urwał, bo oto przed nim stanęły dwie młode dziewczyny w krótkich, zgrabnie opiętych kurteczkach granatowych, w tegoż koloru krótkich spódnicach, w rogatywkach barankiem obszytych a białymi kitkami strojnych, z pałasikami na białych temblakach, z minkami chwacko a pogodnie patrzącymi. Zanim imć Głuski miał czas się oburknąć, gdy pierwsza z dziewczyn, o gęstych a wijących się pierścieniowato a jak len jasnych włosach, wyciągnęła małą rączkę, obciągniętą sutą rękawicą, i energicznie uścisnąwszy szeroką, niezgrabną prawicę pana Bonawentury, rzekła krótko: – Jestem Kurdwanówna! Imć Głuski nie mógł ochłonąć z wrażenia, gdy podeszła doń druga dziewczyna o włosach kruczych a oczach palących i tymże tonem ozwała się: – Jestem... Dziewanowska! – Co... jak to... mospanie?! – jęknął strapiony pan Głuski, lecz naraz syknął z bólu, bo oto z kolei ścisnęła go za rękę baba i huknęła basem: – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu! – Mospanie... bo... – syknął pan Bonawentura. – Cóż to za uchwyt garści!... – Po wojskowemu... u nas tak! – odparła Żubrowa. – Po wojskowemu?!... Hę? A to, mospanie! Reduta istna, czyli maskarada zapustna! – fuknął pan Głuski mierząc badawczo przybyłych. – No, no! Bestyjki fertyczne... choć malować! Jakie miny gęste – uciecha!... Nie myślałem! Et!... Maryś, Janka! Marsz do alkierza!... Nie dla was widowisko! No! Mores, jejmościanki!... Zadarte noski panien Głuskich poruszyły chrapkami, płochliwe oczy spojrzały smutnie na Kurdwanównę i Dziewanowską – rozkaz rodzica był wyraźny. Marysia i Janka wyszły. Kurdwanówna tymczasem, przywitawszy się z mecenasem i panią Gotartowska, ozwała się swobodnie: – Mości Głuski, widzę, że waćpan nam nie bardzo rad jesteś!... Ale trudno, droga nam tędy wypadała... Ledwieśmy uszły pachołkom landrata. Zabawimy niedługo. – Jużci zatrzymywać nie będę! – mruknął imć Bonawentura. – Gdzie, gdzie znów, dokąd? – zagadywał mecenas. – Szmat drogi jeszcze! – rzekła poważnie Kurdwanówna, trzaskając pałasikiem. – Aby konie wytchnęły a podjadły... Ba! Co widzę? Barszczu faska na stole! Zośka, dalej – szkoda czasu... Trzy mile kłusem wyciągniętym! Należy nam się popas!... Żubrowa! – Według rozkazu! – Dopatrzyć koni! Żubrowa wykręciła się na pięcie i, głośno stukając podkutymi butami, wyszła do stajni. Kurdwanówna zaś skinęła na Dziewanowską i zasiadła bez ceremonii do barszczu. 103 S a p r i s t i (łac.) – do licha. Imć Głuski zapomniał języka w gębie, mecenas śmiał się z cicha a ręce zacierał, pani Gotartowska patrzyła z kontuzją na dziewczyny. Urszula z małym Fabianem pożerali oczyma to osobliwe widowisko, a stary ekonom Lewandowski szeptał coś do ucha gospodyni, trzaskał tabakierką i głową kiwał. Czas jakiś panowało głuche milczenie, przerywane tylko żywym brzękiem łyżek i talerzy. Imć pan Głuski odsapnął głębiej i rzucił z przekąsem: – Widzę, że... że... waćpannom impetu do misy nie brak. – Jako waszmość widzi. – Barszczyk nieproszony, ale smakuje. – Z głodu się go chłepce – odcięła się Kurdwanówna. – Niedobry! – przedrzeźniał się imć pan Głuski. – Bo kwaśny... jako waszmość – ozwała się sucho Zośka. – Taki, mosanie, być powinien... dla... – Niech i tak będzie! W czasie wojennym... – Waćpanny trznadlom czy poćwirkom bellum104 wypowiedziały? – Bądź waszmość spokojny – krzywdy mu nie uczynimy! Mamy pałasze, nie rożny... – Do ścinania makówek. – Albo główek. – Kapuścianych!... – Waćpan się boisz o swoją? Pan Głuski poczerwieniał. – Cóż to, mosanie!... Hola!... Respekt znaj!... – W tym rzecz właśnie. – Bo czeladzi zawołam!... – Strachy na Lachy. Utarczka zaczęła się zaostrzać. Mecenas mitygować jął pana Głuskiego, lecz ten nie dał się udobruchać. – Dość komedii! Mores! Dzierlatki będą mnie, staremu, w moim własnym domu przytyki czyniły... – Służę waćpanu, jeżeli wola! – rzekła hardo Kurdwanówna, podnosząc się z miejsca. – Czym mi waćpanna chcesz służyć?... Do posług mam... – Panie Bonawenturo!... – Nie – pozwól, asińdźko dobrodziejko!... Toć wszystko ustaje... Wolontarze!... Żal się Boże! Świat durzyć... Pałasikami dzwonią... a dość palcem tknąć! A do fraucymeru, do kądzieli!... Kurdwanówna pobladła nieco i chwyciła za głownię pałasza, Zośka pokraśniała i rzekła poważnie: – Mości Głuski! Daruj, nasza wina, nie suponowałyśmy, że taka u waszmości gościnność! Może umiałybyśmy inaczej przekonać go o tym, że nie na komedię i nie na redutę jedziemy... Lecz wolej nam uniknąć rozprawy i odjechać!... – Bo... mosanie!... – Z imć panią kapitanową Gotartowską zgadzam się – przytwierdziła Kurdwanówna. – I jedno obligować śmiem, abyś waćpan obliczyć chciał uszczerbek, jaki mu wyrządziłyśmy, a chętnie zapłacimy. – Co, co?!... – I w ten sposób... skwitujemy... – Veto! Dokąd? 104 B e l l u m (łac.) – wojna. – Czas nam wielki... boć waszmość gotów może nie tylko czeladź swoją zwołać, ale i Austriaków przyzwać... – Takiego przyjęcia... nie spodziewałyśmy się! – Właśnie – podchwyciła znów Kurdwanówna. – Bo... wiedz waszmość, że... że... co kapitanowa Gotartowska... to już płatnęła jednego Austriaka po drodze... a ja... nie... bo... był tylko jeden! Żubrowa świadek! Tu dziewczęcy głosik Kurdwanówny złamał się nagle. W oczach rotmistrza wolontarzy województwa lubelskiego stanęły łzy. Zośka zacięła usta i groźnie zmarszczyła brewki. Pana Głuskiego chwyciło coś nagle za gardło. Mecenas zatrzymywać jął dziewczyny, pani Gotartowska przyglądała się Zośce, zapytując samej siebie, co by to za kapitanowa Gotartowska być mogła... Może to z wielkopolskich Gotartowskich, a może to krewna daleka... – Ot, co tam! Imć Głuski gorączka... waćpanny także wrzątek... Gdzie supozycje takie!... A kto by żałował wam!... Jużci osobliwie się prezentujecie!... A to wigor dopiero... Panna Helena choć do oczu!... – Pewnie, mosanie!... Veto! Niech was nie znam!... Za barszcz chcą mi płacić... A cóż u licha! Mores, aspanny, przed starym... Łeb siwy! Nie widzicie... Ojcem bym wam mógł być! A to jurne przylepki! Despektu mi nie czyńcie! Zgoda na trzy lata... Tak was nie puszczę! Mości generale! Mości pułkowniku czy hetmanię niewieściego ruszenia!... Zgoda! Veto!... Wybaczajcie, jeżelim szarży waszej nie uszanował należycie, ale pierwszy raz takich srogich oficjerów oglądam!... No!... dosyć fochów! Do stołu z nami!... Miodu, a może... węgrzyna? – Bóg zapłać waćpanu – rzekła udobruchana Kurdwanówna. – Napoje nie dla nas. Jeżeli łaska, to o naszej markietance nie zapomnijcie, a jej i szklanica się przyda... Byle prędko, bo nam czas stąd!... – Nic z tego!... Czas wojenny... więc biorę was do niewoli!... – wołał rozochocony pan Bonawentura. – Nie taki Głuski sobek, jak wam się zdaje!... Dziewczyn tylko moich nie pokażę, bo ich nie chowałem na ułanów ani na dragonów. Kurdwanówna i Dziewanowska upierały się niby jechać zaraz i droczyły się z panem Głuskim i mecenasem. Pani Gotartowska zaś, miotana domysłami, wyszła niepostrzeżenie z komnaty, chcąc od markietanki wiadomości bliższych o nieznajomej imienniczce zasięgnąć. Jakoż znalazłszy Żubrową na podwórzu folwarcznym przed stajniami, przyzwała ją do siebie i zagadnęła dobrotliwie: – Cóż to, Żubrowa nawet się nie przywitała ze mną? Markietanka przypadła do ręki pani Gotartowskiej. – Jejmościuniu, dobrodziejko nasza!... W tym rozgardiaszu!... Wstyd się wyznać!... A przy tym służba! A służba to nie przelewki... Uszanowanie a respekt dla szarży... – Skądże wy tu? Gdzie mąż wasz? Markietance łzy w oczach stanęły. – Oj! Bóg jeden raczy wiedzieć! Pani kapitanowa zaklęła się, że spłynął w dół rzeki. – Co, co się stało z waszym? – pytała pani Gotartowska. – Jejmościuniu droga! – chlipnęła już na całe gardło markietanka. – Tak się to zrobiło... nagle!... Karlewicz nas zaciągnął do swej nory, potem mnie chciał piec żywcem! On poczciwy udał niemowę, a potem potarmosił zbirów... Dobiliśmy się do pani kapitanowej i na lód... Mnie nogi utrzymać nie mogły!... Mój stary zaczął rąbać około siebie! Jakby teraz – jeszcze go widzę!... Upominałam, a on do mnie. „Jasia, dzieci!” A potem jakby się zapadł w głębię... Mnie zamroczyło... kapitanowa z topieli wyciągnęła ledwie... Prusacy nas potem chwycili na spytki... Kapitanowa jakoś ich umitygowała... Zabrali napoleony, pogrozili i pognali niby do niewoli... Lecz gdzie im tam... Zdarzyła się potyczka i porzucili nas... z chorą, bo nam matka kapitanowej, niby świekra, zachorowała na dobre, męczyła się biedaczka!... Aż zamarła na rękach. Słabowita była, a niezwyczajna niewygód takich niewiasta... Tułałyśmy się ze dwie niedziele, ja się napierałam pod Zamość do ciotecznej, ale ot, natrafiliśmy na rotmistrza... Rotmistrz powiada – wy dwie sieroty, a ja trzecia... raźniej nam będzie we troje... Szwadronik miał się sztyftować. Panowie Denhoffowie, krewni rotmistrza, mieli nam pomagać – ale gdzie!... Donieśli do Lublina – trzeba było nogi za pas brać, żeby aresztu umknąć... Pani Gotartowska słuchała ze wzrastającym zdziwieniem bezładnego opowiadania Żubrowej, nie mogąc chwycić wątku wypadków – gdy więc markietanka westchnęła ciężko, jakby tchu nabierając do nowego potoku słów, matka Floriana zdołała wtrącić: – A powiedzcież mi, co to za kapitanowa z wami jedzie? Teraz znów Żubrowa zdawała się nie rozumieć pytania. – Co za kapitanowa?... Jejmościunia nie wie?... – Jako żywo!... – Toć, jakby tu powiedzieć... Niby to jest pani kapitanowa naszego porucznika! Nie! Zawsze mi się wydaje, że nasz porucznik... nie! Że nasz kapitan jest porucznikiem... – Czekajcież – przerwała z lekkim zniecierpliwieniem pani Jadwiga. – Powiadacie, że to kapitanowa Gotartowska... Więc z których jest Gotartowskich – bo my się wywodzimy z Wielkopolski, z Liniewa... Chcę wiedzieć, bo może nam krewną wypada. – Krewną! Czy wypada krewną?... – powtórzyła przeciągle markietanka. – Toż przecież Zośka... nasza Zośka! Jejmościunia nie poznaje? – O kimże wy mówicie? O jakiej Zośce? Markietanka aż przysiadła do ziemi z poruszenia. – Święty Antoni! O Jezusie!... O Jezusie!... Toż jejmościuniu... jakby to powiedzieć? Wszakci to... tak prawie, że nasza synowa. – Nasza synowa! Więc macie syna? – Et, niech Jejmościunia śmiałość wybaczy... Tyle czasu człek się natułał z naszym porucznikiem... to mu się widzi czasem... Panią Gotartowską niepokój nagły ogarnął. Miałżeby Florian śluby potajemne zawrzeć, bez jej wiedzy? – Tłumaczcie się jaśniej! O jakimże to poruczniku mówicie? – O imć panu Florianie... – O Florianie?! – A przecież jeden jest dla nas porucznik!... Pani Jadwiga pobladła, lecz nie okazując wewnętrznego wzburzenia, badała dalej: – Więc ta... jest żoną Floriana? – O to właśnie! – przytwierdziła z przekonaniem Żubrowa. – I tą samą Zośką, co go tak mordowała w Częstochowie, że ni snu nie miał, ni spokoju... Chodził jeno, a wzdychał... aż żal się było patrzeć... Tęsknota go ssała, wreszcie nas wyprawił do Warszawy!... Pani Gotartowska nie podzielała uniesień markietanki. Wieść o małżeństwie Floriana dotknęła ją boleśnie, zraniła głęboko uczucia patriarchalne. Florian, ten ukochany syn, którym się tak chlubiła, który wzorem był zawsze dobrego dziecka, on, który tak strzechę rodzinną miłował głęboko... a tyle okazywał jej miłości... mógłże na krok taki ważyć się bez matczynego błogosławieństwa?... Dopiero gdy Żubrowa powtórnie a dokładniej rzecz wyłożyła; pani Jadwidze lżej się zrobiło na sercu. Florian nie zawiódł, nie uchybił, nie zawarł związków potajemnych. Wprawdzie nie było wątpliwości, że jakoweś deklaracje między młodymi nastąpić musiały... lecz do ślubnego kobierca jeszcze daleko... Dziewczyna się nie bardzo podobała pani Gotartowskiej. Krewna wprawdzie zacnej familii, ale zawadiaka, oczywiście, postrzeleniec. Nie o takiej żonie marzyła pani Gotartowska dla Floriana. Mężczyzna taki jak on, prawy, zasłużony krajowi, a dorodny, mógłby w nie lada koligacje wejść, a może i fortuny nieco przysporzyć. Pani Jadwiga powzięła postanowienie wybadania Dziewanowskiej – wszedłszy więc do izby, w której pan Podhorodeński z mecenasem słuchali gorących wywodów Kurdwanówny, skinęła nieznacznie na pogrążoną w zadumie Zośkę Dziewanowską i, poprowadziwszy ją do alkierza, zagadnęła żywo: – Nie wiedziałam, że w waćpannie przyjdzie mi powitać krewniaczkę. – Krewniaczkę? – Jestem Gotartowska... matka Floriana!... Przez brata mego Jacka, skoligaconego z Mokronowskimi, wypada mi waćpanna cioteczną!... Zośka zarumieniła się mocno i schyliła do ręki pani Gotartowskiej – ta ostatnia pocałowała ją w czoło i rzekła z powagą: – Nie taję, że milej by mi było widzieć i spotkać waćpannę w innych niż te okazjach!... – Sierotą jestem! – rzekła cicho Zośka. – Mateńka mnie parę miesięcy temu odumarła. Prusacy nas w Warszawie pochwycili... Siła na nas biedy spadło!... – Kogóż bo ona dziś ominęła?... Lecz powiedzże mi waćpanna, jak to się stało?!... Toć Basia!... Dziećmi znałyśmy się jeszcze!... Zośka, z pewnym drżeniem w głosie, jęła opowiadać szczegóły ostatnich wypadków, tając tylko wszelkie o Florianie wspomnienia. Gdy skończyła – pani Gotartowska westchnęła cicho i spojrzała ze współczuciem na piękną twarzyczkę Zośki, która pod wzrokiem matki Floriana mieniła się kolorami. – Ciężkie dopuszczenie boskie! Lecz gdzież teraz zamyślasz? Dokąd?... Oczy Zośki błysnęły żywiej, lecz nagle skryły swe ognie pod osłoną jedwabistych rzęs. – Rodzono-stryjeczny mi został. Do niego chcę, do Warszawy... – A toć waćpanny przybranie co znaczy? Prawda to, że z Kurdwanówną o wojence zamyślacie?... Zośka nic nie odpowiedziała. Pani Gotartowska rzekła z naciskiem: – Powiem waćpannie szczerze!... Nie po myśli mi te zapały niewieście, bo Stwórca inne zgoła przeznaczył nam obowiązki... Bacz nadto, że gdyby za mąż ci wyjść przyszło... rodzina mogłaby krzywym okiem... patrzeć na cię!... – Ja... ja nigdy za mąż nie wyjdę! – wybuchnęła Zośka, a łzy w oczach jej zabłysły. Pani Gotartowska pokiwała z podziwem głową. – Co? Dlaczego? Skądże to postanowienie?... Nie należy się wyrzekać przed czasem! Moje dziecko... mojej posłuchaj rady! Trzeba, żebyś gdzie przy rodzinie osiadła. Pannie tak samotrzeć tułać się nie przystoi. Ot, chcesz.. zostań ze mną czas jakiś, zanim się trochę nie uspokoi! Brat, słyszę, wojskowy, też pociągnie za innymi – cóż poczniesz wówczas?... Ja wprawdzie sama w gościnie a ciężarem panu Głuskiemu imci jestem, lecz to człek zacny, mający wyrozumienie. Pomocy nie odmówi. Gdzie waćpannie! Kto wie, jaka cię przygoda może spotkać! Kurdwanówny nie słuchaj, bo to postrzeleniec. Mówię jak do rodzonej, przez wzgląd na matkę waćpanny, która serdeczną mi była!... Jakże? Godziszże się?... Zośka potrząsnęła główką. – Nie, ciotko dobrodziejko, mnie trzeba... – Waćpanna zostaniesz ze mną tutaj. – Ja? – Tak! A chyba... zważywszy na węzły pokrewieństwa tak bliskiego, opierać się nie będziesz?... – Nie wiem! Nie mogę... – Jeżeli wolę moją za nic masz, tedy zatrzymywać cię nie będę. Zdało mi się, że słowa moje i wola obojętnymi dla ciebie nie są... Zośka pokraśniała. – Co każecie, uczynię. – Otóż tak, to lubię! Doświadczenia nigdy lekceważyć się nie godzi ani życzliwością gardzić! Tu z nami zostaniesz jak swoja... Uspokoisz się nieco, do Gotartowic powrócimy, a tam potem zobaczymy, jak się wykalkuluje... Daj – niech cię uścisnę. Dobre, widzę, jesteś dziecko, jeno zbyt wcześnie opieki matczynej pozbawione. Zośka ucałowała rękę pani Jadwigi; ta ostatnia zakończyła weselej: – No więc cały wasz regiment pójdzie do niewoli, bo co i Kurdwanównę rada bym zatrzymać! Szkoda i jej, żeby się miała zmarnować. Panna zacnego rodu, zamożna, bo to nie lada, słyszę, fortunka na nią spada! Nie odmówisz mi wpływu swego? Zośka skinęła przyzwalająco głową. W głębi trwożyła ją myśl sama, że na bezczynne oczekiwania skazana zostanie, odmówić jednak nie śmiała. Ta odrobina serdeczności, okazana jej przez panią Gotartowską, odebrała jej nagle całą wolę. Jego to była matka. Pani Gotartowska z Zośką powróciły do izby jadalnej – gdzie Kurdwanówna zwierzała się mecenasowi i poziewającemu Głuskiemu ze swoich planów. – Więc regiment bez mała takiej kawalerii stanie wkrótce! – śmiał się imć pan Bonawentura. – Musi! Czy babski tylko, nie wiem... alem się zaklęła z Denhoffami... Książę Ossoliński nam pomoże! – Ossoliński? Zmiłujcie się! – wmieszał się mecenas. – Szesnastoletni wyrostek! – Nie znaczy! Taki musi, kiedy starsi, którym by iść prędzej wypadało, na austriackie burmistrzostwa się pną!... – I słusznie, bo im oleju w głowach nie braknie, bo się z motyką na słońce porywać nie chcą! – odciął się za swego przyszłego zięcia imć Głuski. – No, no? Tedy słuchamy dalej – zagadał żartobliwie mecenas chcąc uchylić starcie. – Więc rotmistrz jest... kapitan także, podoficerową można na wachmistrza awansować... a gdzie szeregi?... – Będą – zakonkludowała z przekonaniem Kurdwanówna. – I cóż potem?... Wątpię, czy Napolion takowy pułk odważy się między armię wpuścić... bo mu się co najmniej gwardie zdezorganizują... – Mości Bonawenturo! – wmieszała się poważnie pani Gotartowska. – Porzućmy przekomarzania. Tuszę sobie, że imć panna Kurdwanówna także nie odrzuci dobrych intencyj. – O to, to... dobrodziejko! – przytwierdził z ukontentowaniem mecenas. – I z nami zostanie!... Jako już panna Dziewanowska się zgodziła... Kurdwanówna zerwała się z miejsca. – Zośka! Zostajesz?... Opuszczasz?... – Tak, tak! Krewna moja... usłuchała rady zdrowej! – objaśniła pani Gotartowska spoglądając na Zośkę, która pod piorunującym spojrzeniem Kurdwanówny głowę spuściła pokornie. – Tak, trzeba, mościa panno Heleno – ozwał się pan Podhorodeński. – Patrz, głowa siwa! Dzieckiem cię znam... Imć pani Gotartowska dobrodziejka ze szczerego serca... pan Głuski także... – Mosanie, jużci chleba nie zbraknie. Tylko... co pałasiki – veto! Nie ma zgody na pałasiki!... – Dziękuję waćpaństwu... lecz przyjąć mi gościny nie wolno! Słowo dałam... – Rozgrzeszą, mospanie!... – Nie, nigdy!... Żegnam! Czas na mnie! Zośka, tego się nie spodziewałam! Kłaniam uniżenie!... – Co? Gdzie? Dokąd?! – zawołali jednocześnie panowie Głuski i Podhorodeński, lecz Kurdwanówna chwyciła za kołpaczek i wybiegła do stajni. – Żubrowa! – zakrzyknęła z daleka. – Konie natychmiast! – Wedle rozkazu, kulbaki nałożone. – Siadać! – Pokornie melduję, że się komenderuje „na koń”! – Więc na koń! Nie ma chwili czasu!... – Czy zatrąbić? – Nie trzeba!... – Może przez munsztuk, jako w pobliżu nieprzyjaciela? – Żywo, nie marudzić! Dalej! Chwili nie ma do stracenia! Markietanka wyprowadziła trzy konie i pomogła wskoczyć na siodło Kurdwanównie. – No, a teraz wy... a tego trzeciego zostawcie... – A jakże to... a pani kapitanowa?... – Pani kapitanowa wystąpiła z regimentu!... Przekabacili ją!... Dalej! Markietanka zafrasowała się. – I... i... nie pojedzie z nami? – Nie! Dalej! Patrzcie, lecą ode dwora... pewnie wstrzymywać będą! Ruszamy. Żubrowa wgramoliła się na kulbakę, mrucząc pod nosem; – Hm! Jakże to będzie? Regiment bez kapitanowej?! – Mosanie! Hej!... Mości rotmistrzu, veto powiadam, nie ma zgody! – wołał z daleka imć pan Głuski, chcąc odjazdowi Kurdwanówny przeszkodzić. – Jedno słowo! Mościa panno! – przyzywał pan Podhorodeński. Lecz Kurdwanówna targnęła cuglami i, przesławszy ukłon panu Bonawenturze, ruszyła galopem. Żubrowa zawahała się, westchnęła i pocłapała za swoim rotmistrzem. Czas jakiś Kurdwanówna rwała naprzód, aż ujechawszy kilkanaście staj drogi, zwolniła biegu, zrównała się z Żubrową. – Tegom się nie spodziewała!... Niby zapał tyli, a ledwie... już się dała odwieść... Wstyd pomyśleć... pułkownikówna! – Jakże tedy będzie teraz? – Jak ma być?... Niechże sobie tam godzinki odprawuje, a my w swoją drogę ruszamy. – A kapitanowa nasza? – Już mi nawet nie wspominajcie. – Według rozkazu... Tylko co ja!... – Co wy? Może też o dezercji myślicie? Dobrałam sobie kompanię. Na przypiecku wam wszystkim siedzieć a pierze drzeć!... Nie trzymam, wolna droga! Dezerterujcie! – Żubrowa nie dezerterowała nigdy i nie dezerteruje! Tak jej Panie Boże dopomóż!... – Tak to lubię! Albo się idzie, albo nie... Lecz uchodzić się nie godzi. – Ja bym też tego nigdy nie uczyniła, gdyby tego... – To co? – Podałabym się do dymisji! – Zapewne! Przynajmniej politycznie! Lecz po Zośce się tego nie spodziewałam. – Ba, i pewnie jej to nie po myśli – rzuciła niechętnie markietanka i umilkła nagle. Po pewnym czasie Kurdwanówna zagadnęła niespodziewanie: – A przecież musi być prawo na dezerterów? – Prawo? Ba! W czasie wojennym – sąd polowy i kula w łeb... – Sąd polowy? Czekajcie, na pierwszym popasie złożymy sąd!... – Co?... Na kogo? – Na Zośkę! – Święty Antoni... Bez urazy pana rotmistrza... na naszą kapitanową? – Tak! Przykład musi być! Subordynacja! Jeszcześmy się nie uformowali, a już nam chcą regiment zdemoralizować!... – Kiedy bo – tutaj na dobrą sprawę niesubordynacji nie było! – Co powiadacie!... – Pewnie! Boć nasza kapitanowa siak czy owak musi słuchać pana porucznika, a tu przecież matka porucznika nakazała!... Prawo starszeństwa! Niby na przykład brygadier daje or- dynans oddziałowi i powiada: pójdziecie tam a tam i zrobicie to i to! Oddział idzie, a w drodze spotyka swego generała korpusu... no i musi korpusowego słuchać... boć ten jest i jego starszym oficerem, no i brygadierowi naczelnikiem... Tako właśnie z naszą kapitanową i ze mną. – Co z wami?!... – A ze mną jest taż sama okoliczność... Człowiek rotmistrza słuchać musi, ale mu porucznikowy rozkaz spokoju nie daje. – I wy mnie chcecie opuścić?... – Gdzieżby! Teraz ani myśli... Pana rotmistrza zostawić samego nie uchodzi... ale co o dymisję, to przy okazji przymówić się muszę!... – O dymisję?... – Tak jest, panie rotmistrzu, z powodu obowiązków familijnych. Po odjeździe Kurdwanówny we dworze jastkowskim chwilowe zapanowało wzburzenie. Imć Bonawentura jął gorąco powstawać na dawnych cnót a obyczajów upadek, mecenas próbował wziąć w obronę zapały Kurdwanówny, lecz pani Gotartowska w części sprawiedliwość oddała słowom pana Głuskiego. Pan Podhorodeński, zwarzony nieco, ile że jego misja w sprawie imć pana Tadeusza znów niefortunny obrót brać zaczęła – pomimo zapraszań gospodarza, jął się żegnać, wymawiając się pilnymi sprawami w Lublinie. W domu pana Głuskiego dawna wróciła cisza i jednostajność. Zośka Dziewanowska z początku była przedmiotem ogólnego zajęcia. Pani Gotartowska, Urszula, panny Głuskie zasypywały ją pytaniami, pan Bonawentura zagadywał a konceptami sypał, byle pułkownikównę za język pociągnąć, lecz Zośka zacięła się, zasklepiła w sobie zupełnie. Niby odpowiadała, niby pozoru nie dawała niechęci, a jednak nic z niej wydobyć nie można było. Pani Gotartowskiej ten dziwny stan Zośki nie podobał się wielce. Starała się na nią wpływać, tę i drugą naukę jej wypaliła, do rozmów ją wciągała, pracą starała się ją zająć. Pułkownikówna z pokorą każdemu życzeniu pani Jadwigi czyniła zadość, potulnie przyjmowała reprymendy, wysłuchiwała nauk, lecz co serca otworzyć nie chciała. Panny Głuskie, a już osobliwie Urszula Gotartowska, polubiły Zośkę całym sercem. Ta ostatnia szczególniej nie tylko że sama się przywiązała do pułkownikówny, lecz zdołała i w niej samej i zaufanie, i serdeczność obudzić. Zośka, choć strzegła się wyjawić ze swoimi zamysłami, nadziejami a tęsknotami, zręcznie zagadywana przez ciekawą dziewczynę, z niejednym się przed Urszulą zdradziła. Urszula przytłoczona nagle ciężarem sekretu – pośpieszyła ulżyć sobie i to, i owo szepnęła Marysi i Jance, te zaś, ogromem tajemnicy zaskoczone, zwierzyły się starej gospodyni... i po trosze cały dwór w Jastkowie o przygodach pułkownikówny rozprawiać zaczął. W ciszy a jednostajności zeszło tak kilka tygodni. Tymczasem najniespodziewaniej na dwa dni przed świętym Janem zjechała do Jastkowa Żubrowa. Zadziwili się niepomału wszyscy, ucieszyła się wielce Zośka, a co pan Głuski śmiał się serdecznie a podrwiwał z markietanki: – To mi się jejmość wybrała! Ha! Mosanie, toż pewno wszystkie armie nieprzyjacielskie muszą być rozbite!... Gdzieżby inaczej? Skoro taki oto rycerz bocznymi drogami wędruje. A może to huczek armatni zanadto dokuczył, a ów wigor wielki a ochota do rejterady skłoniła? Hę! Fugas chrustas105 się uczyniło. Pewnie!... 105 F u g a s c h r u s t a s – uciec w krzaki, drapnąć (żartobliwe wyrażenie utworzone niby od łac. fuga – ucieczka). – Żubrowa, dziękować Bogu, piąty krzyżyk kończy, a jeszcze ani razu pleców swoich nieprzyjacielowi oglądać nie pozwoliła. – Jakże więc?... Babski regiment dostał kataru i poszedł in primus Julii106 na hiberny107... Bo to strzeżonego Pan Bóg strzeże, a co od świętej Anki, to chłodne wieczory i ranki! Słusznie, mosanie. Sprawiedliwie! Kto tyle dokonał, temu się odpoczynek należy... – Et! Jegomość dobrodziej uciechę sobie czyni. Co tu długo mówić! Jestem na urlopie... i tak się tułam. Starego mego szukam. Myślę pod Zamość... może tam biedak do swojaków się dostał i czeka. – Na urlopie – u Belzebuba! – mruknął pod nosem pan Bonawentura. Markietanka tymczasem ciągnęła swoje: – Ot, byłam pod Lublinem, myślę: zajadę sobie przecież, mnie tu nikt nie uroczy, a zobaczę przynajmniej, co nasze paniątko, pani kapitanowa porabia!... Człowiek się starzeje, a w samotności takiej to szuka, gdzieby kości zagrzać stare. A i wygadać się szczerzej a serdeczniej... – Daleko, dalekoście byli? – zagadnęła pani Gotartowska. – Bez mała pod samym Płockiem. Jezu, co się tam dzieje!... Toć patrzyłam na to własnymi ślepiami i myślałam, że mi się majaczy... – Mówże aśćka, mów! – zachęcał pan Głuski. – Hę! Czy ja to potrafię? Patrzyłam, wybałuszałam oczy, a pod sercem to mnie jakby rwało coś a huczało. Co tu długo mówić... ani jednego Prusaka! – Co wy, mosanie? – Niech mnie poszarpie, jeżelim zełgała. Jakby kto wymiótł. Choćby na lekarstwo chciał – nie znajdziesz ani kawałka. – Same Francuzy? – Gdzie zaś! Tam się czasem maruder trafi czy inwalid... Ale tak, to nie ma ich wcale!... – Więc któż u licha jest? – Nasi są! Nasi, proszę jegomości!.., – Toć wiem, mosanie! Lecz czyjeż armie? Czyjeż wojska? – Święty Antoni! A toć mówię, że nasze wojska! Nasza armia!... Toć na własne oczy widziałam! Dragoni, ułani, strzelcy, artyleria... Chłopcy pod sznur, sprawne, ochotne. A nieraz jak się oficerek napatoczy – tyci prawie paniczyk, krew z mlekiem... – Hola, mosanie! Asińdźkę tu jakieś sentymenty biorą, a my chcemy się nareszcie dowiedzieć, co się dzieje! – Sentymenty? Mnie? Jakem Muszyńska z domu! Gdzie zaś! Niechby mi się mój Maciej serdeczny odnalazł, już bym go... – Ad rem!108 Słuchamy!... – Cóż mam pedzieć? Król jegomość zjeżdża pono do Warszawy na jesień... – Kto, kto? Król? Co, mosanie?!... – Dobrze mówię! Król jegomość. – Co aśćka wygadujesz? Jakiego znów króla znalazłaś sobie?!... Ten Napolion pewnie. – W imię Ojca i Syna, a toć mówię wyraźnie, że król Sas... przyjeżdża na dziedzictwo swoje i panować nam będzie. Imć pan Bonawentura zbladł i porwał się z miejsca. – Mówcie wszystko!... Skąd wiecie?!... Był sejm? Była elekcja?... Co, jak!... Kto wam powiedział, że Sas dziedziczy?... Gdzie to macie? Veto, mosanie... No?... Markietanka zmieszała się tym nagłym wybuchem imć pana Bonawentury i jęła się plątać. 106 I n p r i m u s J u l i i (łac.) – od pierwszego lipca. 107 H i b e r n a – leże zimowe wojsk. 108 A d r e m ! (łac.) – Do rzeczy!. – Nie wiem, proszę jegomości!... Pokój podpisany w Tylży... Ustanowiono Księstwo Warszawskie, a na króla obrano Sasa... – Kto go obierał? – rzucił z impetem imć pan Głuski. – Przecież nie ja! – odparła porywczo Żubrowa. – To wiem, bo asińdźka mogłabyś najwyżej kogutki na kapłony wybierać!... Mosanie! Lecz ja go nie wybierałem! Rozumiesz asińdźka... a ja jestem posłem. Bo co nasz sejm jeno jest limitowany! Protestuję! Veto! Mosanie! Nie ma zgody na intruza! Kto go obwoływał? Gdzie pole elektoralne?! – Ależ, mości Bonawenturo!... – mitygowała pani Gotartowska. – Toż pewno pogłoski jeno. – Nie, jejmościuniu! Najszczersza prawda. Na własne uszy słyszałam, jak obębniali w Płocku przed ratuszem... – Co? Króla obębniali?!... – Jakem Muszyńska z domu! – Protestuję!... Veto! Sejmu elekcyjnego nie było – nikt go nie zwoływał!... A co my, tutaj, w województwie lubelskim, ba i w bełskim, i sandomierskim, i ruskim o niczym nie wiemy. – Toć prawda, proszę jegomości, że co już pod Łukowem i bliżej jeszcze Warszawy jakby inni ludzie byli – Austriak siedzi im na karku i miętosi, a oni nic. Pary z gęby nie puści żaden, a tam za Wisłą ludziska z jelit sobie ostatnią chudobę dobywają!... Pacholęta imają się szabelek, aby za cesarzem pójść, a tu co? – Dosyć! Veto!... Nie ma króla! Mosanie, i to sobie aśćka zapamiętaj, że póki Głuski żyć będzie, to pacta conventa109 szanowane być muszą. Wieści, przyniesione przez Żubrową, zburzyły spokój i ciszę panującą w Jastkowie. Pan Głuski przez dwa dni pomstował a wygrażał, a potem nagle zapadł w głuchą apatię, z której nic go wyciągnąć nie potrafiło. Męska, wyniosła postać imć pana Bonawentury pochyliła się, żywe oczy przygasły, starcza głowa coraz częściej ku ziemi zwieszać się zaczęła. Pani Gotartowska, rozumiejąc, że tu żadne perswazje nie pomogą, a czas jeden zdolen jest uspokojenie na pana Głuskiego sprowadzić, nie oponowała więcej, tym bardziej że sama zajęta była myślą o powrocie do Gotartowic. Markietanka zapewniła ją bowiem uroczyście, że na Mazowszu spokój zupełny nastąpił. Z dnia na dzień więc do drogi gotować się zaczęła, bo i do gospodarstwa porzuconego wracać chciała, a i ciągnęła ją jeszcze silniej myśl, że o synach i dziadzie zdoła zasięgnąć wiadomości. Markietanka tymczasem z Zośką szeptała po kątach i tajne odbywała narady, które nieraz do późnej nocy się przeciągały. Pani Gotartowska, skłopotana podróżą, nie zwracała uwagi na pułkownikównę ani na niezwykłe zasępienie Żubrowej. Ekonom Lewandowski opatrywał kolebkę pani Jadwigi, a majstrował około niej po całych dniach, byle ją do dalekiej drogi zaprawić. Żubrowa zaś chodzić zaczęła około konia pułkownikówny i czyścić a szykować kulbakę. Lewandowski zagadnął ciekawie o tę nagłą pieczołowitość, lecz markietanka obruszyła się na niego: – A co to? Chcielibyście, żeby się to wszystko zmarnowało a zmurszało na wilgoci i kurzu. – Pewnie! Widziało mi się, jakby się aśćka do wyjazdu zbierała... – A tylko co? Toć wszyscy się wybieramy! Czasem dobrze byłoby dziewczynie troszkę się na koniu przehajdać. Zakisnąć ma tu do cna?... I zwierzęciu niezdrowo, bo się zastoi. Już tu u was dbają o dobytek pański, nie ma co!... 109 P a c t a c o n v e n t a (łac.) – w prawie polskim od śmierci Zygmunta Augusta – umowa szlachty z królem obieralnym, określająca obowiązki nowego monarchy. Ekonom umilkł na taki argument. Żubrowa dalej prowadziła swe przygotowania. A gdy ukończone zostały, upatrzyła Zośkę, siedzącą samotnie w oknie alkierzyka, i mrugnęła znacząco. – Co, jakże? – rzuciła niespokojnie pułkownikówna. – Według rozkazu, wszystko gotowe. – Kiedyż ruszamy? – Im prędzej, tym lepiej! Jesień za pasem – bałamucić nie ma co! Choćby dziś jeszcze!... Zośka przeżegnała się. – Więc pod figurą?... – Tak. Zaraz po wieczerzy... Co noc, to noc. Mogliby zgonić i przyłapać. Byłaby jeno niepotrzebna konfuzja i wstyd. – Na miłość Boską, aby dobrze wszystko ułóżcie... bobym chyba nie przeżyła... A tu ostać nie mogę – nie! Dobrzy są dla mnie, lecz ani sposób... wlecze coś!... – Nic! Dobrze będzie! – zakonkludowała z przekonaniem markietanka. – Radę sobie damy! Żeby tak jeszcze mój stary gdzie się odnalazł... Ej! Na koniec świata choćby! Nie nowina to dla mnie... i po takiemu, i po siakiemu językiem się miele... – A którędyż myślicie?... – Jako się rzekło, paniusieczko moja! Do Niewirkowa, wprost na Lublin i Krasnystaw. Ba, abyśmy do Krasnegostawu się dostały! Tam człowiek jak w domu! Niewirków akurat pod Cześnikami. Cześniki pod Miączynem, Miączyn pod Sitnem, a z Sitna to już i mury Zamościa widać o wschodzie słońca!... Tedy odzienie niech wezmę jeszcze... Zośka wyjęła z kufra kołpaczek, hajdawerki a króciczkę i oddała markietance. Ta ukryła te przedmioty pod narzuconą chustką i wyszła szybko, szepcząc na odchodnym: – Dziś tedy... po wieczerzy... Słońce zaszło. Na skraju nieba czerwieniły się jeszcze mgliste zasłony, znacząc miejsce, w którym zapadły się ostatnie błyski dnia. Na rozdrożu pod figurą Jezusa, tonącą w zieleni, stała Żubrowa przygotowana do drogi, trzymając dwa wierzchowce. Zośka nie nadchodziła. Markietanka zaczęła się już niecierpliwić. Naraz zarośla przydrożne zaszeleściły silniej, a po chwili wysunęła się z nich postać pułkownikówny. – Nareszcie! – odetchnęła głębiej markietanka. – Dalej, żywo!... Kołpaczek... hajdawerki i na koń!... Zośka gorączkowo ustroiła się w podaną jej odzież, przepasała się rzemieniem, przytroczyła krócicę i zebrała cugle, aby na kulbakę wskoczyć, lecz wtem czyjeś ręce objęły ją za szyję. Pułkownikówna ulękła się, lecz w tejże chwili posłyszała cichy szept Urszuli: – Bóg z wami! Siostrą mi bądź!... Zośka padła w jej ramiona, chciała coś odpowiedzieć, lecz markietanka, siedząc już na kulbace, zawołała ostro: – Na koń!... Ani chybi, ktoś od folwarku nadchodzi!... Pułkownikówna wskoczyła na siodło. Spojrzała na figurę Jezusa. Przeżegnała się. Konie ruszyły z kopyta. Urszula westchnęła smutnie i zawróciła zamyślona ku dworowi. XII Zaledwie w ostatnich dniach lipca Florian powrócił do Warszawy z Gotartowic i udał się z końmi i pacholikiem wprost do kapitana Dziewanowskiego. Ten ostatni, który już był zwątpił, żeby Florian w zamiarze swoim wytrwał, i posądził go o zasklepienie się w wiejskim zaciszu – uradował się wielce na widok dawnego towarzysza. A gdy pierwsze słowa powitania ze sobą zamienili, jął ostrożnie wypytywać go o dalsze zamiary. Florian uśmiechnął się smutnie i rzekł spokojnie: – Na próżno byś mnie pan pytał o zamiary! W domu głusza, pustkowie. Próbowałem ład siaki taki zaprowadzić. Pola leżą odłogiem. Marnieje wszystko. O pani matce, o rodzeństwie słychu prawie nie ma. Powiedziałem, dotrzymam!... Na ekwipowanie się brak. Więc przywiodłem trzech źrebców. Dwóch myślę odprzedać, a trzeciego zachować dla siebie, na towarzysza. – Doskonale! Jakiej miary? – Cztery stopy, cali osiem. – W sam raz! Takich potrzebujemy najwięcej. Jutro złożę raport grosmajorowi Dautancourtowi, weźmie je z pewnością. Ba, i suto zapłaci, bo o dobre a młode konie trudno. Mało kto chce sprzedać, bo każdy woli dla siebie zachować. O umundurowanie nie ma się co kłopotać. Pełny komplet oficerski z trzema zmianami mundurów, rajtuzami zamszem podszytymi, z pokrowcami ceratowymi, z rzemieniami, płaszczem i rzędem na konia kosztuje około trzystu złotych polskich. – Hm! A uniform szeregowca musi być tańszy. Dziewanowski poruszył się niecierpliwie. – Panie Florianie! – rzekł z mocą. – W chwili pierwszego żalu nie śmiałem ani wam przeczyć, ani od zamiarów odwodzić, lecz to teraz muszę. Jakaż bo intencja wami kieruje? Przecież jako oficer możecie dzielniej jeszcze służyć... – Nie nie! —potrząsnął głową Florian. – Nie wódź na pokuszenie. Zakląłem się! Wstyd powiedzieć... dzisiaj nie chluby szukam!... Chcę nie pociechy, lecz uspokojenia. Już mnie nie mordujcie namowami. Dopomóżcie raczej, bo z kroku mojego nie chcę czynić rozgłosu, nie chcę, aby o tym rozprawiano zbyt wiele. Dziewanowski uścisnął serdecznie rękę Floriana. – Już ode mnie słowa przeciwnego nie usłyszycie. Wola wasza! Tym mi lżej wam powiedzieć, że pułk nasz jest niby starą husarią. U nas każdy szeregowiec ma należne zachowanie – poza służbą... nie masz pomiędzy nami różnicy... jesteśmy sobie równi. A już mi tego zaszczytu nie odmówisz... chyba i do mojej kompanii wstąpisz. Będzie nam obydwóm raźniej obok siebie. – Nie mogę! – odrzekł głucho Florian. – Jak to? Więc nawet mi tego ustępstwa odmawiasz? – Muszę!... Widzicie, panie Janie, ja chcę służby. Nie potrzeba mi względów, chcę być na równi z innymi traktowany. I dlatego tam myślę pójść, gdzie mi najbliżsi oficerowie obcymi będą. – Ciężko z wami poradzić. Obligować nie śmiem... choć do czasu gościnę u mnie przyjmijcie!... Florian bez zwłoki postanowił się zaciągnąć do szwoleżerów. Zaraz dnia następnego poszedł księciu Józefowi się przedstawić. Poniatowski również usiłował wyperswadować mu dziwaczny zamiar i namawiał, żeby choć zaczynał służbę od porucznika drugiej klasy, lecz Florian nie ustąpił. Książę Józef, widząc zawziętość Gotartowskiego, przyrzekł święcie wstawić się za nim, a żegnając go, odprawił serdecznie słowami: – Tracę w waszmości dzielnego oficera! Lecz choć wysokie zalety chcesz ukryć pod mundurem żołnierza, poznają się na nich wkrótce... nie wątpię. Formacją pułku szwoleżerów w Warszawie zajmował się major Piotr Dautancourt, szef szwadronu żandarmerii polowej francuskiej. A ponieważ pułkownik Wincenty Krasiński podążył był już za pierwszym wyprawionym oddziałem szwoleżerów jeszcze pod Tylżę – więc major był zastępczo najpierwszą osobą w pułku w Warszawie. Od niego zależało przyjęcie nowozaciężnych, od niego opinia o zdolnościach ochotnika, o przymiotach znajomości służby. Dautancourt miał minę groźnego służbisty. Zawsze prawie namarszczony, z wąsami nastrzępionymi, z krótkimi, szerokimi bokobrodami a czupryną rozwichrzoną – budził postrach w ochotnikach. Lecz gdy który z nich pierwszą indagację przetrzymał, na zadane mu przez tłumacza pytania odpowiedział przytomnie, wówczas surowe oblicze rozpogadzało się nagle, a twarz tyle odstraszająca stawała się łagodna, pociągająca. Niemniej Dautancourt przy przyjmowaniu nowozaciężnych był niezmiernie wymagającym, a zapalczywość swą w uporze do tego stopnia posuwał, że poleconych sobie przez księcia Poniatowskiego kandydatów usuwał – tak że niejednokrotnie sprawa opierać się musiała o Gouviona, gubernatora warszawskiego, później o Bessičres’a, a w końcu o Davouta, który jako gubernator wojenny przez czas pewien w Warszawie przebywał. Młodzież garnąca się tłumnie do pułku szwoleżerów gwardii ze drżeniem przygotowywała się do pierwszego przeglądu, który się na placu koszar mirowskich odbywał, bo często Dautancourt, mimo pomyślnych zaświadczeń medyka służbowego, Onufriona, o stanie zdrowia wolontarza, mimo że wolontarz miał zapewnione przez rodziców środki na wyekwipowanie się... z listy trzymanej w ręku kandydata wykreślał. Opowiadano sobie w Warszawie, iż major szwoleżerów ma sposoby zawsze na zasięgnięcie wiadomości o zaciągającym się do pułku i jeżeli na przeszłym życiu ochotnika bodaj plamka, skaza cięży, Dautancourt gotów jest nawet cesarzowi opozycję stawiać. Z tych przyczyn formacja pułku szła opieszale, bo choć na pierwszą odezwę wydaną o tworzeniu się gwardii ze wszech stron młodzieży napłynęło – jednak ten i ów w ostatniej chwili wolał do legii nadwiślańskiej lub do wojsk Księstwa Warszawskiego wstąpić niż narażać się na odprawę. A nadto Dautancourt nawet świetności rodu pod uwagę nie brał, tak że w szeregach tworzących się kompanii i szwadronów częściej można było spotkać nazwisko szlachcica drążkowego, mieszczanina, rzemieślnika, kmiecia niż pana. Kapitan Dziewanowski, choć polecony sam Dautancourtowi przez generała Milhauda i cieszący się wielkimi względami majora, gdy miał podanie Gotartowskiego przedstawić, udał się do kolegi swego, kapitana Pawła Jerzmanowskiego, którego słowo u Dautancourta wiele ważyło. Jerzmanowski zainteresował się szczerze Florianem, ile że go z legii włoskiej pamiętał, i tak sprawą pokierował, że na drugi dzień Gotartowski zaliczony został do pułku i, po przed- stawieniu stanu swojej służby, przeznaczony do zbieranego oddziału, mającego w połowie września wyruszyć do Francji dla połączenia się z dwiema poprzednio wysłanymi partiami. Florian, ucieszony tak szybkim rezultatem swoich zabiegów, zajął się natychmiast sprzedaniem dwóch przyprowadzonych źrebców i zakupieniem potrzebnych materiałów na umundurowanie i rzęd, z których mistrze pułkowi zajęli się wyrobieniem całego uniformu według wzorów a ustanowionych przepisów. W zabiegach tych dopomagał mu gorliwie Dziewanowski. Przegląd pierwszy, inspekcyjny, nowozaciężnych szwoleżerów wyznaczono na placu Mirowskim na koniec sierpnia. Florian w mundurze służbowym, w narzuconym płaszczu białym, o karmazynowym kołnierzu, dosiadł wcześniej upatrzonego konia i wyjechał na plac zlustrowany przedtem starannie przez Dziewanowskiego. Plac koszar mirowskich ciekawy przedstawiał widok. Tłumy ludu otaczały go zewsząd zwartym kołem, tworząc pośrodku obszerny krąg, na którym kapitan Jerzmanowski przy pomocy adiutantów i wachmistrzów ustawiał nowozaciężnych. A był to kłopot nie lada. Nie ujeżdżone, nienawykłe do subordynacji konie rwały się, wyłamywały. Niewprawni jeźdźcy nie wiedzieli czasem, czy konia za cugle trzymać, czy zsuwającą się czapkę, czy plączący się płaszcz. Tuż przy barierze wjazdowej na placu stali zgromadzeni ojcowie, matki, rodzeństwo i znajomi nowozaciężnych, czekając na rezultat oględzin. Niebawem nadjechał major Dautancourt w świetnym mundurze, otoczony sztabem oficerów. Egzamin się rozpoczął. Każdy z ochotników, zawołany po nazwisku, wyjeżdżał z szeregu i stawał przed majorem. Dautancourt mierzył bacznie przedstawiającego się i sprawdzał, azali w rynsztunku jakiego uchybienia nie znajdzie. Równocześnie mistrz konował oglądał konia, jeżeli ten nie miał jeszcze cechy pułkowej z dokonanej rewizji. Dwaj adiutanci ze swej strony oceniali, czy mundur jest z przepisanego gatunku sukna uszyty, czy lampasy nie są za szerokie, a kulbaka i porządki pochodowe w należytym ładzie. Jeżeli ochotnik z badania tego wychodził zwycięsko, wówczas kapitan instruktor rozkazywał mu kilka zwrotów z koniem wykonać i przejechać na nim stępa, kłusem i galopem. Mistrz konował wówczas pilnie zważał na chody końskie i ich wyrzuty, a Dautancourt decydował, czy szwoleżera należy zaliczyć jeszcze do plutonów początkowych, czy wcielić go, jako obznajomionego dobrze z koniem, do szwadronu. Dautancourt był dnia tego więcej niż zwykle nasrożony. Z trzydziestu pierwszych ochotników dziesięciu uznał za nieposiadających odpowiednich uniformów, a z pozostałych żadnego nie odesłał do szwadronu. Kapitan Dziewanowski chciał przemówić za poleconym mu przez kogoś Toedwenem, lecz Dautancourt oburknął się ostro: – Ani mowy! Dzieciaki! Wyrostki! Materiał surowy. Lat trzeba, żeby z nich żołnierzy zrobić! – Panie majorze... ten młodzieniec dołoży starań. – Powiedziałem! Panu się zdaje... Ja sam chciałbym, żeby zaciąg skończyć jak najprędzej. Wlecze się to do nieskończoności... Następny! – Towarzysz Florian Gotartowski! – Znów lada jakiś! – mruknął major i umilkł nagle. Siwojabłkowity źrebiec jak strzała wyrwał się z szeregu i za pociągnięciem cugli zarył się o dwa kroki przed Dautancourtem. Majorowi aż się oczy zaśmiały do dzielnego konia, spojrzał na prosto a dziarsko trzymającego się jeźdźca. – Kto to taki? Dziewanowski szepnął mu kilka słów do ucha. Dautancourt skinął głową i rozkazał krótko: – Kompania kapitana Jerzmanowskiego! – A potem dodał: – Co za koń pyszny!... Proszę przejechać. Florian spiął źrebca ostrogami i puścił cugle. Źrebiec zarżał, wyciągnął szyję, rozwarł chrapy i ruszył wyciągniętym kłusem, zda się ziemi kopytami nie dotykając. Aż nagle na głos Floriana zatrzymał się i szedł na miejsce łagodny, potulny. – Dzielny! Znakomity!... Co za budowa!... Jaki łeb! W całym pułku nie mamy takiego konia! Winszuję. No, następny! – zawyrokował Dautancourt, z żalem odwracając się ku nowemu ochotnikowi. Florian tymczasem na dany znak skręcił za kapitanem Jerzmanowskim w stronę, gdzie stali brygadierzy szwoleżerów. Jerzmanowski podjechał do pierwszego z nich i zawołał wskazując na Floriana: – Brygadierze, weź pod swoją opiekę nowego towarzysza. Druga półkompania. Wyznaczyć kwaterę. – Według rozkazu! Jerzmanowski odjechał. Florian spojrzał na młodzieńczą twarz, wystającą spod zamaszystej czapy szwoleżerskiej brygadiera, i nie mógł się powstrzymać od okrzyku: – Jezus! Maria! Marcelek... Brygadier zatrząsł się i, roztworzywszy ręce, chciał rzucić się na szyję brata, lecz w tejże chwili nadjechał młody szef szwadronu, Ludwik Małachowski. Brygadier wyprostował się salutując. – Hej! – zakrzyknął Małachowski. – Jakże acanowi?... Kupię od niego konia. – Panie pułkowniku – odparł spokojnie Florian – nie na sprzedanie. – Ile acan zażądasz, płacę! – Nie sprzedam. – Jak nazwisko? – Florian Gotartowski. – Więc ileż?... – Nie handluję końmi. – Jesteście hardy, mości Gotartowski... I to od pierwszego dnia wstąpienia do pułku. Subordynacji, jako rekrut, możesz nie znać, ale o uszanowaniu dla starszych powinieneś pamiętać. Florian zbladł i rzucił przez zęby: – Czy dlatego mam ustąpić konia panu pułkownikowi?... – Wiesz, że do oficera sztabowego mówisz? – Wiem, bo dziś rano nim jeszcze byłem. – Dosyć tego! Gotartowski!... Dziś jeszcze raport złożę... Takich nam nie potrzeba. Małachowski zawrócił konia do sztabu. Bracia stali zwarzeni niespodziewanym zajściem. Marcelkowi oczy gorzały. – Florek, do milion diabłów, jak co, to ja jemu nie daruję!... – Brygadierze! – Nie wstydź mnie, bo te szewrony pozrywam!... Alteracja brygadiera nie miała granic. Niespodziewane spotkanie, widok ubóstwianego brata w mundurze żołnierskim, groźba szefa szwadronu wstrząsnęły do głębi Marcelkiem. Na twarzy wystąpiły mu ceglaste wypieki, w oczach łzy walczyły z marsem. W tejże chwili trąbka dała sygnał, że przegląd został skończony. Marcelek poprowadził Floriana do stajen pułkowych, a stamtąd do koszar. Tam dopiero padli sobie w objęcia, opowiadając nawzajem przebyte chwile. Rozmowa toczyła się urywana, bezładna, niekiedy w głosie Marcelka jakiś spazm się odzywał, czasem bolesne wspomnienie targnęło piersią Floriana. Gdy młody brygadier opisywał pamiętne spotkanie z ojcem i dziadkiem na polach Friedlandu, Florian drżał całym ciałem. Spowiadali się tak sobie wzajem wśród serdecznych uścisków a słów, tchnących ufnością i przywiązaniem. Aż serca ich skrzepłe zabiły nową wiarą, nową otuchą. Marcelek odezwał się weselej: – Do kroćset, jednego nie rozumiem: ty, kapitan strzelców, legionista... kawaler krzyża, do szeregu!... Tfy!... Do stu piorunów, niech mnie diabli porwą, jeżeli jest sprawiedliwość na świecie!... – Widzisz, wszak dobrowolnie idę! – odrzekł cicho Florian, który był ledwie przelotnie o pani Dziewanowskiej wspomniał. – Toż pewnie! Gwałtem cię nie chwycili! Lecz co dla ciebie, to się i u nas szlify kapitańskie powinny by znaleźć! – Et, zdaje ci się. Widzisz, chciałem do gwardii, wakansów było mało. – Do licha!... Przecież i u nas w pułku młokosów nie brak... A i to porucznikowskie obszlegi mają. Ty, Florek... na prostego żołnierza, niech mnie pierwsza kula nie minie!... – Nie żałuję wcale!... Razem nam będzie lepiej. – Prawda!... Tylko mi to brygadierstwo dokuczyło. Do pięćkroć stu tysięcy... – Skąd takimi przekleństwami sypiesz!... – At... przyzwyczajenie żołnierskie do... Marcelek urwał i sięgnął po meszek lśniący pod nosem. Florian z serdecznością a dumą spojrzał na brata, lecz ten ostatni nagle chwycił się za piersi i zaczął kaszlać głucho. Na twarz wystąpiły mu znów ceglaste wypieki. Florian zaniepokoił się. – Marcelku! Tyś chory? – Tfy, do czarta! Na psa urok! Ani mi w głowie. Czasem jeszcze to pchnięcie lancą dokucza, ale to furda! Parę tygodni i... przejdzie, bo musi... Florek! Baczność... kapitan! Bracia porwali się z miejsc, nadszedł Dziewanowski i skinął na Floriana. – Chcę z waszmością pomówić. – Kapitanie. – Porzućże te tytuły! Wszystko poszło wybornie, major przed chwilą jeszcze wspominał o was! Tylko cóż to za zajście mieliście z Małachowskim? Florian opowiedział całą sprawę. Dziewanowski oburzył się. – Pyszałek! Raport złożył do sztabu, żeście mu ubliżyli. Nieznośny człowiek!... Lecę do Jerzmanowskiego, bądź pan spokojny... Ale, a kto był świadkiem rozmowy? – Ten oto brygadier! – Hm!... To bardzo ważne!... Brygadierze, słyszałeś, jak szef Małachowski mówił z towarzyszem? – Słyszałem. – A zeznasz? – Nie będę zeznawał, kapitanie! – Jak to?... – Bo towarzysz jest moim bratem. Dziewanowski uderzył się ręką po czole. – Wszak ci to brygadier Gotartowski!... Patrzcie, panie Florianie, miałem się waszmości pytać, czy wam powinowatym nie wypada... witajże mi!... Ba! To z Małachowskim sprawa skończona!... Brygadier świadczyć nie może. Idę do majora!... Bądźcie spokojni. Dautancourt go nie cierpi, bo wszystkim nam dał się we znaki. Trzeba tylko, żebyś, panie Florianie, trzymał się ostro... i z kapitanem Jerzmanowskim ruszył stąd!... Wasza kompania będzie przydzielona do szwadronu Kozietulskiego. A to zacna dusza!... Chociaż może się zmienić jeszcze, bo ledwie podział szwadronów jest jako tako dokonany. Małachowski jest moim naczelnikiem. Ciężki z nim żywot. O służbie wojskowej ani wyobrażenia, a mina i pretensje co najmniej do wielkiej buławy!... Choć przebąkiwać zaczynają, że mimo wielkich protekcji Davouta ustąpić będzie musiał. Jak przewidywał Dziewanowski, zajście z Małachowskim skończyło się na niczym. Dautancourt przeciął sprawę oświadczeniem, iż szwoleżer Gotartowski, nie przeszedłszy jeszcze kursu instrukcji i służby, nie może być odpowiedzialny za nieświadomość, niemniej kapitan dowodzący odnośną kompanią winien napomnienia nie żałować. Tymczasem już dnia następnego rozpoczęły się długie i nużące musztry. Jerzmanowski chwili wypoczynku nie dawał żołnierzom. Gdy konie ustawały, zaczynał służbę pieszą, wykładał instrukcję ćwiczenia bronią. Nadto, prócz Jerzmanowskiego, inni oficerowie tłumaczyli sposób kulbaczenia koni na komendę, puszkarz pouczał o konstrukcji karabinów i pistoletów, w jakie byli uzbrojeni szwoleżerzy, płatnerz wskazywał, jak pałasze toczyć, konował o pielęgnowaniu konia szeroko się rozwodził. Każda część służby, każdy drobiazg miał swego nauczyciela – ba! Nawet stary brygadier legionista pokazywał młodzieży, jak rzemienie wygładzać a guziki czyścić. Służba taka nie każdemu przypadła do gustu. Raz wraz paniczyk jakiś, zasmakowawszy rygoru, a zrażony tym, że mu nawet pacholika na swoim koszcie, choćby i oficerowi, trzymać nie było wolno – wymykał się po cichu i znikał, mając nadzieję przystojniejszą dla się służbę wynaleźć. Dautancourt gniewał się, pienił na wieść o każdej dezercji, lecz mimo to była ona na porządku dziennym. Na połowę sierpnia z wielkim trudem a mozołem udało się Dautancourtowi wygotować trzeci oddział szwoleżerów, których miał poprowadzić do Chantilly we Francji kapitan Jerzmanowski, aby tam połączyć się ze szwadronami wysłanymi pod Łubieńskim i Gorajskim. Książę Józef chciał opóźnić wymarsz, tłumacząc, że lepiej byłoby większy oddział zebrać a młodych żołnierzy lepiej do służby zaprawić, lecz Dautancourt nie ustąpił. Nadto, gdy porucznik Łukasz Wybicki z Drezna przywiózł odpowiedź cesarską zalecającą pośpiech i nakazującą udzielenie zaliczki na koszty dalszej formacji marszałkowi Davoutowi – a z drugiej znów strony nadeszły listy gwałtujące z Francji od pułkownika Wincentego Krasińskiego i pierwszego grosmajora Delaître’a – Dautancourt natychmiast ogłosił wymarsz. Rozkaz, ogłoszony w koszarach, a otrąbiony i obębniony na odwachu miejskim, zapowiadał nieodwołalnie na siedemnastego sierpnia wielki przegląd pożegnalny oddziału szwoleżerów gwardii na placu Ujazdowskim, a na dzień następny – wymarsz do Francji. Warszawa przyjęła tę wiadomość jako zapowiedź świetnego widowiska, książę Józef nakazał poczynić przygotowania do ugoszczenia żołnierzy. Rodziny odjeżdżających ostatnie przedsiębrały starania, aby synów swoich należycie opatrzyć. Tu i ówdzie serce żywiej zabiło, smutnym trawione przeczuciem, ale nikt zresztą odjazdu żałośnie nie brał. Gwardia taka cesarska bardziej do parad a uroczystości służyć miała niż do rozpraw na polu bitwy! Stąd ojciec, opiekun czy łaskawy protektor nie tyle wdrażał synowi czy pupilowi swemu rycerskie zalety, ile przestrzegał go, aby gładkością obyczajów a przytomnością umiał zasłużyć się na dworze francuskim i honoru munduru z kawalerską fantazją bronić. Pułki Księstwa Warszawskiego a legii nadwiślańskiej nie szczędziły uwag złośliwych szwoleżerom, opowiadając sobie, że udziałem ich będzie prowadzenie piesków cesarskich i straż u drzwi fraucymeru. Starszyzna znów zgoła inne stawiała horoskopy. Według niej Napoleon chciał mieć przy boku swoim coś w rodzaju polskich janczarów, którzy by mu byli duszą i ciałem zaprzedani, którzy stanowiliby niejako reprezentację narodową. Przepowiednie zdawały się znajdować potwierdzenie. Bo gdy na polach Ujazdowskich wyciągnęła się linia szwoleżerów gwardii, linia równa a odcinająca się niby świetnie haftowany pas na zielonym kobiercu pól, gdy oczom tłumów przedstawił się z bliska ten oddział młodzieńców, niekiedy wyrostków, w zgrabnie opiętych mundurach, błyszczących od srebra, oślepiających śnieżnością białych, wzorzystych szlaków, lampasów a misternych wypustek – gdy warszawianie zobaczyli ten szereg wypieszczonych, wymuskanych prawie uniformów, linię nieskazitelnych białych kit i wstęgę oczu jasnych, patrzących tak poczciwie, tak spokojnie, tak dziecinnie czasem – wówczas usta tłumu składały się do uśmiechu, wówczas zachwycano się świetnością widoku i mówiono sobie, że trudno byłoby znaleźć bardziej zabójczy regiment dla serc niewieścich. Oddział dzielnie się spisał na przeglądzie, zwijał i rozsuwał linie, w największym galopie nie łamał szyku, szedł za głosem trąbki, nie chybiając ani razu komendy. Książę Józef dziękował majorowi Dautancourtowi, przemówił serdecznie do żołnierzy, ale mimo ogniem tryskających słów – było to pożegnanie rodzica wyprawiającego ongi syna na dwór wojewody magnata, w którym mówiło się o wielkim świecie, o zjednaniu dla domu łaskawości pańskiej, o przypodobaniu się... pozyskaniu większych względów, a może o nowym dla imienia splendorze. Po przeglądzie oddział przy dźwiękach trąb, eskortowany przez dwa szwadrony ułanów, wrócił do koszar, gdzie go czekały zastawione stoły i grono najprzedniejszych obywateli. Nazajutrz pół miasta naznaczyło sobie schadzkę w mirowskich koszarach, z których oddział szwoleżerów miał wyruszyć. Każdy spieszył bądź po raz ostatni uścisnąć rękę syna, przyjaciela, krewniaka, bądź oczy napaść niezwyłym widokiem a przyjrzeć się ceremoniom. Twarze wszystkich były rozradowane. Tu i ówdzie błysnęła łza w oku matki, błogosławiącej syna, lub zawilgły długie, jedwabiste rzęsy w oku dziewicy, ba, niekiedy i młody szwoleżer głowę odwracał i daszek u czapki poprawiał, ale ani żal, ani smutek dostępu tu nie miał. Boć oddział nie na wojnę szedł, nie na zmaganie się, nie na trudy, ale na służbę cesarską, dworską, na służbę przy osobie Napoleona. Miał być niby jednym z owych promieni, w blasku których przebywać zwykł Bonaparte. Nikt przeto ani nie współczuł trudom, bo gwardie opływały zawsze we wszystko, ani trwożył się o najbliższego sobie, boć jemu tam lepiej może będzie niż w domu. Była to wszakże przykra chwila rozłąki z miłymi sercu, niekiedy trwoga matki... czy aby jej syn faworyt potrafi się na tym wielkim świecie znaleźć przystojnie. Może najwięcej kłopotał się major Dautancourt, który co chwila przestrzegał Jerzmanowskiego a zalecał mu, aby od pierwszego dnia zaprowadził rygor pochodowy i aby nie folgował fantazji i samowoli młodzieży. Jerzmanowski przyrzekał solennie, lecz Dautancourt znów po małej chwili odciągał go na stronę i nowe kazanie prawił. Na obszernym placu, przed koszarami, tłum zmieszał się ze szwoleżerami – ściskał ich, żegnał, żartował a śmiał się. Szwoleżerzy odpowiadali ochoczo, chociaż na jasnym czole żołnierza niekiedy chmura się ukazywała, a w oczach jakaś melancholia gasiła pogodne spojrzenia. Na podwórzu koszarowym rozległy się dźwięki trąbki. Dźwięki przeciągłe, uroczyste, czasem krótkie, stanowcze, jak gdyby mówiące: „Teraz ja was biorę w niepodzielną władzę! Mnie odtąd słuchać musicie! Ja rozkazuję!” Trąbka brzmiała długo, tęsknie, aż umilkła – potem jeszcze dwa akordy silne rzuciła i dźwięki jej rozpłynęły się w dalekich echach. Tłum przed koszarami zachwiał się. Z jego głębi wysuwać się zaczęli pośpiesznie szwoleżerzy i dążyć do stajen pułkowych. Trębacze zagrali wnet wsiadanego. Oddział uformował się we czwórki i wyciągnął na plac. Szwoleżerzy wyglądali dziś poważniej, groźniej. Białe kity znikły, karmazynowe czapy skryły się w szarych, ceratowych pokrowcach, białe paradne mundury zastąpiły granatowe kurtki z wyłogami. Konie, objuczone sakwami płóciennymi, siatkami z racjami siana na najbliższy postój – manierkami a całym dobytkiem żołnierza, nie wyglądały już tak dziarsko, tak lekko. Oddział wyciągnął się równo przed ustawionym na placu ołtarzem. Ksiądz Woronicz odprawił krótkie modlitwy i przeżegnał szwoleżerów znakiem krzyża. Książę Józef z marszałkiem Davout wystąpili naprzód w otoczeniu kapiącego od złota sztabu. Szwoleżerzy sprezentowali broń. Poniatowski zatoczył koniem naokoło oddziału, wyciągnął pałasz i skinął. Sygnały rozległy się ponownie. Oddział skręcił się, odwrócił, złamał w trójki, wyciągnął – schował szable. – En avant, marche! – rzucił dźwięcznym głosem Jerzmanowski. Trąbki zagrały ochoczego krakowiaka. Oddział skierował się ku drodze do Błonia. Tłum rozsunął się i rzucił się za odjeżdżającymi. Gdy jedni biegli, aby choć raz ostatni spojrzeć na bliskiego sobie a może przelotny uścisk dłoni zamienić – drudzy spieszyli do stojących w dali pojazdów, aby oddział szwoleżerów chociaż do pierwszego popasu przeprowadzić. Na drodze, idącej przez Wolę, wyciągnęły się w dwa zbite łańcuchy – sznury powozów, kariolek, bryk, karoc i wózków, między którymi z trudem przeciskał się szwadron szwoleżerów. Dautancourt ledwie że na koniu mógł usiedzieć na widok bezładu panującego w oddziale – bo panowie towarzysze nie tylko głośne rozmowy prowadzili z otaczającymi ich wozami, lecz przyjmowali nawet podawane im gościńce a poczęstunki. Major nawoływał, burczał, lecz większość młodzieży nie rozumiała jego francuskich złorzeczeń, a w dodatku i jego ścigały niekiedy przelotne pytania, uwagi rozbawionych dam a poufałe zaczepki panów. Major zęby zaciskał i brwi ściągał. Toć ten z takim trudem a mozołem sformowany oddział może mu się lada chwila rozprząc. Zawiadomienia do głównej kwatery wyprawione. Odpowiedzialność spadnie na niego. Ledwie w trzy godziny kolumna dotarła do Błonia. Obawy majora zaczęły się sprawdzać – szwadron stracił już linię, plutony pomieszały się, skotłowały, Dautancourt, dojrzawszy wysmukłą postać Jerzmanowskiego, który był kłusował na przedzie u drzwiczek powozu pani Wincentowej Krasińskiej, dopadł do niego. – Kapitanie! Na litość Boską, patrz, co się dzieje! Jeszcze mila, a nie zostanie ci ani jednego żołnierza!... – Panie majorze, jestem spokojny, że... – Zobacz, zobacz! Szwadron prawie przepadł! Wstyd, hańba! Polski bezład! Z Błonia teraz i za tydzień się nie ruszycie!... – Więc co major każe? – Co każę?... Zebrać ich... szyk sformować... odsunąć się od tej ciżby. Ale to już przepadło! – wołał płaczliwie Dautancourt. – Panie majorze! Za kilka minut złe się naprawi. Ruszamy w tej chwili! Dautancourt spojrzał ze zdziwieniem na Jerzmanowskiego i pokiwał głową. – Niedoświadczenie, nieopatrzność... – Zobaczymy! – rzekł sucho Jerzmanowski i, skłoniwszy się damom, zawrócił konia ku kolumnie. Zadanie było istotnie niełatwe, lecz Jerzmanowski w jednej chwili zorientował się w sytuacji. Powozy, widząc, że szwoleżerzy stają – zatrzymały się także. Wówczas Jerzmanowski zakomenderował: – Formuj się! Żołnierze, sądząc, że to może jakiś manewr ceremonialny – spełnili rozkaz jak najszybciej. Wówczas kapitan, wyjechawszy na pole tuż przy drodze, skinął na trębaczy i jął najspokojniej wywoływać pluton za plutonem, a potem ustawiać frontem do drogi. Odprowadzający przyglądali się z zadowoleniem tym manewrom, które dla nich snadź był zgotował dowódca oddziału. Żołnierz ze swej strony, rozumiejąc chwilę popisu, sprawić się chciał jak najlepiej. Trąbki grały. Szwadron zwrócił się i na komendę posunął się truchtem ku Warszawie, potem znów wrócił na miejsce. Po małej pauzie ruszył kłusem w bok. Na drodze rozległy się okrzyki zadowolenia. Lecz tu nie był koniec niespodzianki, jaką zgotował na poczekaniu Jerzmanowski odprowadzającym i odprowadzanym. Sygnały zagrały gwałtowną, chrapliwą pobudkę. Szwoleżerzy pochylili się na koniach. Ziemia zadudniła pod kopytami końskimi. Szwadron jak wicher przesunął się tuż przed linią powozów, witany wybuchem wiwatów, i pomknął w dal. Na szosie dzielono się wrażeniami: – Dzielnie! Znakomicie! Jak się świetnie trzymają. Szalony galop!... Ten i ów zaczął powoli poglądać ku stronie, w której znikł był szwadron, lecz mgły zamknęły za nim swe niebieskie zasłony. —Muszą wypoczywać! – pocieszano się w tłumie i czekano cierpliwie. Tak minęła godzina. Niepokój zaczął dręczyć oczekujących. Pojazdy naprzód wysunięte potoczyły się zwolna, idąc naprzeciw... wracających pono szwoleżerów. Gwar wesoły umilkł. Jeszcze krzepiono się, pocieszano. Koniom musieli dać wytchnąć. Nadjadą wkrótce. Upłynęła druga godzina. Kilku oficerów legii, którzy ze szwadronem pomknęli, powróciło. Niespodzianka była obustronna, boć żołnierze nie spodziewali się, aby ten galop miał ich rozdzielić z bliskimi sercu na lata całe... może na zawsze. Jerzmanowski nie dał atoli im się spostrzec i blisko milę pędził ich co koń wyskoczy, a potem dla ulżenia pianą okrytym rumakom, przeszedł w kłusa. Gdy nakazano stępa... już szmat drogi oddzielał szwoleżerów od Błonia. Żołnierze teraz dopiero jęli spoglądać po sobie w osłupieniu. Miałżeby to być taki odjazd! W szeregu odezwały się szepty, potem pomruk lekki, Jerzmanowski ściągnął konia, zawrócił i jak wicher podsunął się do pierwszej kompanii. – Mości panowie! Co to znaczy? – huknął groźnie. – Niewoli nie ma! Komu nie do serca... ten niech zawraca pod piec do kądzieli! Takich nam tu nie potrzeba. Dosyć tego cackania się. Trzymaj szereg, do kroćset!... W szwadronie zapanowało głuche milczenie. Żołnierze byli zachmurzeni. Jerzmanowski powiódł bystrym okiem po twarzach żołnierzy pierwszego plutonu i dopadł młodego szwoleżera Masłowskiego. – Cóż to acan?! Co to za krzywienie się? – Kapitanie. – Odpowiadaj!... – Panie kapitanie! – odrzekł plącząc się Masłowski. – Nic... tylko... bo właśnie... pani stryjenka!... – Dosyć! Wrócisz acan do niej dziś jeszcze! Może jeszcze kto więcej ma ochotę?! Dalej!... Cisza zaległa szeregi. – Więc Masłowski!... – Panie kapitanie! – ujął się młody Wybicki za szwoleżerem. – Daruj!... Towarzysz Masłowski nie ze złej woli... – Daruj, panie kapitanie! – odezwały się pojedyncze głosy. Jerzmanowski pokręcił wąsa i rzekł, srożąc się niby jeszcze: – No, zobaczymy! Co rzekłem, nie cofam, jeno odkładam!... A od imć Masłowskiego dowodów służbistości podwójnej żądać będę. – Kapitanie! – ozwał się rozpromieniony szwoleżer. – Na koniec świata prowadź, pójdę... i ani pisnę!... – Pamiętaj sobie waćpan! A i wy, mości panowie, także! Służba!... Słuchać, jeden z drugim! W obce kraje jedziemy, wstyduż nie uczyńmy ziemi, która nas na tyle zaszczytne miejsce przeznaczyła! Zgodą, gromadą! Braćmi sobie bądźmy, ale w szeregu komenda, do pioruna! Nie ma tu mościów! Nie ma szemrania!... Na salony, na uczty czy na głód i niewczasy pójdziemy za sygnałem, za sztandarem, za cesarzem naszym! Formuj się! Baczność! Za mną! Marsz!... Jerzmanowski skinął pałaszem na trębaczy. Wśród ciszy zapadającego wieczoru rozległy się dźwięki smętnego krakowiaka. Szwadron ruszył ochoczym truchtem. Krakowiak na skrzydłach wiatru szedł po lasach, odbijał w parowach, rozpływał nad równinami i żegnał, zda się, dźwiękami swoimi wierzbę przydrożną, każdy kątek zagajnika i wartkie strumienie, i łąki, i zżęte pola... Niekiedy nad drogą, którą ciągnął szwadron, kupiły się gromadki kmieci, poglądając ze zdumieniem na szwoleżerów, czasem czapkując pokornie, a czasem żegnając się znakiem krzyża.. A trąbki grały, aż niekiedy serce rosło. A zuch wielki, trębacz-brygadier Olszewski, na chwilę nie ustawał. Trąbka jego śmiała się, huczała radością, zawodziła, jakby żegnał ziemię, którą szwadron przechodził, drżała smutkiem. Szwadron posuwał się szybko, trzymając się wiernie przepisanej marszruty, choć było to zadanie bardzo ciężkie, całe kolumny bowiem armii francuskiej obozowały jeszcze zarówno w Wielkopolsce, jak i na Śląsku, i w Saksonii aż po Ren. Nieraz dla zdobycia noclegu szwoleżerzy kluczyć musieli i zbaczać z drogi, byle ominąć zajęte kwatery a wyjałowioną z furaży okolicę. Jeszcze póki szwadron szedł ziemiami polskimi na Łowicz, Łęczycę, Kalisz do Wrocławia – nie zbywało mu na niczym. Boć ten i ów spod serca sobie wyrywał, ostatni grosz z kalety oddawał, byle drogich gości przyjąć poczciwie a miłe w ich sercu zostawić wspomnienie. Lecz na Śląsku zaczęło być już ciężej. Lud, od roku bez mała znoszący ciężary przechodów a postojów wojskowych, tarmoszony ukazami i proklamacjami, nie mającymi litości ani nad ziarnem do siewu przygotowanym, ani nad niezbędnym do życia zapasem – uchylał się od wszelkiej daniny, krył dobytek a nędzą się osłaniał. Biedny lud śląski! Oddany przed laty na pastwę pruskiej chciwości, na zjednanie sprzymierzeńca chwiejącemu się królestwu, podarowany wspaniałomyślnie, aby zamaskować niemoc. Śląsk został skazany na ofiarę! On miał okupić jeszcze chwilę pozornej mocy, samodzielności! Biedny Śląsk! Lud jego cichy, spokojny, pracowity, zbożny, dostał się w żelazne obręcze pruskich ukazów. Zaczęto mu co dzień powtarzać: „Jesteś poddanym jego królewskiej mości, jesteś mieszkańcem pruskiej prowincji, jesteś Prusakiem!” Lud śląski chylił głowę, dźwigał jarzmo, modlił się i znosił w pokorze wszystkie rozlegające się nad jego głową wrzaski. „Nie jesteś Słowianinem! Językiem twoim jest niemiecki. Ojczyzną twoją są Niemcy”. Lud śląski słuchał, a gdy wzrok smutny, załzawiony, mgłami zasnuty podniósł – to można w nim było jedną i tę samą zawsze myśl wyczytać: „Ja chcę żyć!” Ile zatargów z elektorem, ile krzyżackich najazdów, ile razy Szwed konie w Wiśle poił, tylekroć wsie i miasta śląskie stawały się pastwą płomieni i łupiestwa, tylekroć kmieć osiedziały na własnej roli musiał zaczynać od szałasu i niekiedy lata schodziły, zanim na gruzach swej sadyby zdołał wznieść zręby dachu, zanim lipy osłoniły ją swoim cieniem, a wspomnienie krwawej nocy... przygasło. Aż nieszczęścia znieczuliły Śląsk. Zastygł on na długie lata w bólu i nic go wzruszyć nie zdołało, nic porwać. Nie wierzył żadnym mundurom, żadnym sztandarom, żadnym hasłom! Śląsk w Gdańsku najdzielniejszy opór stawiał Francuzom, a stawił go nie dla bronienia pruskiego królestwa, lecz siebie!... Bał się utracić to, co miał, a Bonapartemu nie ufał. Jerzmanowski odczuł to usposobienie Ślązaków, zrozumieli je szwoleżerzy i unikali zatargów z ludem. Kupowali za własne pieniądze strawę i jednali swemu mundurowi miłość i zaufanie. W Dreźnie czekała szwoleżerów niespodzianka. Dwór saski wystąpił i jako najwierniejszy Napoleona sprzymierzeniec, i jako władca nowoutworzonego Księstwa. Z rozkazu króla zgotowano oddziałowi Jerzmanowskiego sute przyjęcie, a oficerów ugoszczono wspaniałą ucztą, pełną wiwatów a wspomnień saskich czasów. Drezno było ostatnim etapem, na którym szwoleżerzy nie czuli się jeszcze obcy, gdzie wśród tłumu ukazywała się nieraz ogorzała twarz wąsala, gdzie niekiedy dopytać się można było nie tylko swojaka, ale i krewnego. Od Drezna zaczęła się droga ciężka, lud nieprzychylnie ku żołnierzowi zezujący, kryjący się z dobytkiem i ledwie pod groźbami ustępujący. Szwoleżerowie bez szemrania znosili trudy marszowe a niewygody. Choć niewielu było w szwadronie zaprawionych, zahartowanych – jednak serce krzepiło ciało i nie pozwalało mu osłabnąć. Delikatne ręce kaleczyły się o popręgi, palce do krwi zacierały od trzymania cugli, lędźwie drętwiały na kulbace. Niekiedy kaszel suchy, męczący rozlegał się w szeregach, czasem na noclegu szwoleżer cisnął do siodła rozpaloną głowę. Służba!... Jerzmanowski starał się ulżyć oddziałowi. Na każdym postoju kołatał o czyste a suche kwatery, troszczył się o każdego z żołnierzy, a gdy bliskość korpusu francuskiego, a co za tym idzie, brak dachu nad głową, zmuszała do biwakowania w polu – pierwszy z pogodnym uśmiechem dawał przykład, jak na dżdżu wilgotnym na gołej ziemi posłanie zrobić, jak czuwać na placówkach, jak chłód i głód po trosze znosić. Szwoleżerzy polubili swego kapitana. Węzeł między nim a żołnierzami zacieśniał się coraz silniej. A równocześnie szwoleżerzy między sobą nawiązywali serdeczne nici. Florian przychodził zwolna do równowagi. Czas koił ból a uspokojenie zsyłał. Trudy marszu pośpiesznego, rozmaitość przebywanych okolic, wreszcie otoczenie pełne życia, werwy a ochoty – pozwoliły zagoić się zwolna jego ranom. W oku tylko Floriana, na obliczu jasnym rysowały się jakieś cienie, niby ślady przeszłej tędy burzy. Florian stał się zamknięty w sobie, małomówny, unikający obozowego rozgwaru i gawęd swywolnych towarzyszów broni. Nawet z Marcelkiem niechętnie prowadził rozmowy, a gdy ten razu pewnego wręcz go o przyczynę tej oziębłości a odosobnienia zapytał – zbył go oświadczeniem, że niezdrów się czuje. Szwoleżerowie krzywo patrzyli na Floriana, a o ile Marcelek pozyskał serca wszystkich – o tyle Florianowi nie szczędzono przymówek. A szczególniej był z początku nastawał na Floriana Józef Stadnicki, brygadier, chłop jak dąb, barczysty, krzepki niepomiernie, a gaduła i zawadiaka nieokiełznany. Florian nie podobał się był Stadnickiemu. Rozhukana natura brygadiera nie znosiła cichego smutku, a tym mniej melancholii... – Piechur, kawaler z morskiej piany... i tyle! – mruczał zawsze Stadnicki. – Niby kapitan, niby legionista, a wygląda, jakby w nowicjacie drwa nosić się zabierał!... Choroba z takim!... Nie lubię, psia... i już!... Nic mi nie zrobił... bo i gdzieżby chuchrak taki!... Ale ci tak czapkę nosi, jakby wołał: „Patrzcież... jaki splendor na was spływa!” Nie lubię, psia!... Młodszy – nie mówię! Smyk, ale aż mu się ślepia skrzą!... Świderek zgoła sobie, półkurczę... ba! Ale to żołnierz! Kawał żołnierza!... Ale tamten!... Stadnicki co dnia krzywiej spoglądał na Floriana i gdyby mu był ktokolwiek powiedział wówczas, że dokucza swemu najlepszemu w przyszłości przyjacielowi, to gotów by za tę obelgę kości porachować śmiałkowi. Niemniej Stadnicki wprost sprzeczki z Florianem nie wszczynał, bo o to było trudno. Ostatni bowiem unikał kompanii, a dwuznaczne uwagi puszczał mimo uszu. Co zaś szczególniej gniewało Stadnickiego, to względy, które kapitan Jerzmanowski, a bardziej jeszcze młody Wybicki, porucznik, okazywali Florianowi – zapraszając go do siebie na gawędę, a często omijając go w kolei placówek i warty. – Lizus, psiakość!... Skacze na dwóch łapkach! Nie lubię! – mruczał coraz głośniej Stadnicki. Opinia ta, wygłaszana przez tyle lubianego brygadiera, udzieliła się całemu szwadronowi. Wzgląd na Marcelka przeważył, że hamowano się jeszcze, lecz chmury co dnia zbierały się groźniejsze. Florian nie zdawał sobie sprawy z usposobienia towarzyszów i nie zwracał uwagi ani na uśmiechy złośliwe, ani na szepty, którymi witano go w szeregach i na biwakach. Marcelek spostrzegł zło, lecz nie wiedział, jak ma zapobiec. Wszczynał często gawędę z kolegami w obozie, tłumaczył, ile on w życiu chwil ciężkich przebył, jak niedawno ze śmiertelnej choroby wyszedł – lecz nie na wiele się to zdało. Jedno słowo Stadnickiego – znów burzyło umysły, niweczyło perswazje Marcelka. Szwadron zbliżył się tymczasem do Frankfurtu nad Menem, gdzie marszruta ustanowiła im trzydniowy wypoczynek, a skąd wysłana sztafeta od stojącego tam ze swoim korpusem marszałka Kellermana zapowiadała szwoleżerom gościnne a dostatnie przyjęcie. Radość szwadronu była powszechna. Każdy czynił sobie projekty zakupów, a myślał o oporządzeniu, się po męczącej drodze. Nadto postój w mieście, zajętym przez korpus francuski, uwalniał prawie zupełnie szwoleżerów od służby i zapowiadał niebywałą swobodę. Jakoż nadzieje nie zawiodły szwadronu. Marszałek Kellerman wysłał na spotkanie oddziału swego adiutanta razem z intendentem. W godzinę wszyscy żołnierze znaleźli już wygodne pomieszczenie w trzech obok siebie leżących domach w śródmieściu, a za zezwoleniem Jerzmanowskiego, po roztasowaniu się a opatrzeniu koni, rozbiegli się po mieście, bądź w pojedynkę, bądź gromadkami. Florian z bratem poszli za przykładem innych, oglądając się, gdzieby rzemienia kupić na oporządzenie kulbak. Błąkali się po mieście, a gdy wreszcie sprawunek załatwili, wstąpili do napotkanej gospody pokrzepić się a pragnienie zaspokoić. W gospodzie, przepełnionej tłumem mieszczan, zastali gromadkę szwoleżerów ze Stadnickim na czele, który, władając nieźle niemieckim, ofiarował się za przewodnika kolegom. Szwoleżerzy, wnosząc z rozczerwienionych twarzy a hałaśliwej rozmowy, mieli już nieco w czubie. Florian z bratem usiedli w kącie gospody i zażądali piwa, nie postrzeżeni przez towarzyszów. Tymczasem tłum mieszczan Niemców otoczył Stadnickiego, przyglądając się mu ciekawie, a zarówno jemu, jak i pozostałym szwoleżerom nie szczędząc cichych a złośliwych uwag. Pomiędzy Niemcami przewodniczył barczysty mieszczanin, który, obrócony tyłem do Floriana, raczył się wielkim kuflem, a spoglądając ku Stadnickiemu, mruczał przez zęby: – Pudle napoleońskie! Jak to się rozbija, hołota!... Florian spojrzał na Marcelka znacząco i zagadnął zirytowany: – Co? Komu on tak?... – A!... Pijane Niemczysko!... Co nam do niego!... Stadnicki zaś, nie słysząc przymówki, perorował na całe gardło po niemiecku: – Znałem ci bardzo wielu Niemców, porządnych ludzi. Wiem, że między wami dużo jest nicponiów, a co u nas siła ich gościło; ale teraz, gdyście w skórę potężnie dostali, niech tam, w wasze ręce!... Polak nienawiści długo nie chowa!... Rozumiecie?... – Polak, Polak!... – rozszedł się ironiczny szmer między Niemcami. – To wy jesteście Polakiem? – zagadnął piskliwy głos. – Jakbyś wiedział! – huknął Stadnicki. – Grabiliście nas, a ot, widzicie, na co wam przyszło! Hę?... – Polskie zwierzę! – rzucił przez zęby barczysty Niemiec. Florian porwał się z miejsca i stanął przed Niemcem. – Cóżeś to powiedział? – zaczął groźnie. Niemiec zmierzył pogardliwie Floriana, wyciągnął pięść i uderzając o stół, odparł hardo: – Powiedziałem, bo mi się spodobało! A ty ze mną nie zaczynaj, bo ci kości połamię!.... – Czego ten opryszek polski chce?... Po uchu go! – mruknęli Niemcy. Marcelek stanął za bratem. Przy stole Stadnickiego zrobił się ruch. Właściciel gospody chciał uspokajać. – Zamknijcie gęby!... – syknął groźnie Florian. Niemcy parsknęli śmiechem. – Milcz sam, pauprze, żebyś swemu Napoleonowi kości całe zaniósł! – huknął barczysty Niemiec. Lecz w tejże chwili Florian wymierzył mu tęgi policzek. Niemiec porwał się zza stołu i rzucił kuflem we Floriana, ale ten uchylił się i kufel uderzył w głowę stojącego obok Niemca. Niemcy rzucili się na szwoleżerów. Florian, a za nim Marcelek wyrwali się z otaczającego ich koła – stanęli w rogu izby i ujęli za ławy. – Mości panowie! – wołał Florian. – Do mnie! Bij szelmy!... Lecz tu nie potrzeba już było zachęcać do obrony. Stadnicki, napadnięty z tyłu, otrząsnął się, porwał za stołek i jął młócić nim jak cepami, krwawiąc dokoła. Roman, Toedwen, Masłowski i trębacz Olszewski pomagali mu dzielnie. Ale Niemiec barczysty nie dał za wygraną; gdy mu Florian się usunął, zaszedł zza pleców Stadnickiego i powalił go na ziemię. Stadnicki, mimo że był olbrzymiej siły, pod tym zdradzieckim napadem uległ, ile że na powalonego tłum Niemców się rzucił. Toedwen z Romanem, widząc przewagę Niemców, zrejterowali ku drzwiom, ale tu Florian dobył pałasza i rzucił się między Niemców, tnąc na prawo i lewo. W jednej chwili na głowę Floriana posypały się kufle, gąsiory, stoły i ławy. Ale nic go powstrzymać nie zdołało. Ze skroni sączyła mu się krew – on szedł naprzód, rozdzielając razy, aż w końcu Niemca barczystego dopadłszy, który dławił za gardło Stadnickiego, ciął go po głowie. Niemiec zwalił się, tracąc zmysły. Wówczas ruszył się z ziemi Stadnicki z twarzą posiniałą, a oczyma krwią nabiegłymi. Był straszny. Pięście wzniósł do góry i szedł na Niemców – jednym uderzeniem rozciągając najśmielszych... W kilka sekund izba gospody przedstawiała istne rumowisko. Kto zdążył z Niemców, ratował się ucieczką, reszta tarzała się we krwi wśród porozbijanych stołków, stołów i naczyń. Ale Stadnickiemu nie dość tego było, gdy mu przeciwnika zabrakło – rzucił się do niszczenia wszystkiego, co napotkał w nienawistnej gospodzie. Szwoleżerzy, pałający zemstą, poszli za nim. Stadnicki po schodach wpadł na pierwsze piętro. W jednej chwili cały dobytek znalazł się na ulicy, pogruchotany w kawałki, razem z ramami okiennymi, szczątkami pieców i drzwi. W ostatnim pokoju znaleziono dwie kołyski. Olszewski porwał jedną z nich i zmierzał ku oknu. Dało się słyszeć kwilenie. Florian przypadł do Olszewskiego. – Dziecko! Na Boga!... – Zostaw je... psia! – ujął się Stadnicki. – Dalej za mną!... Odgłos bijatyki przedostał się był na ulicę i wzburzył całe miasto. Dano znać na odwach. Patrol żołnierzy księcia würtzburskiego otoczył gospodę. Oficer z karabinierami naszedł szwoleżerów, gdy ostatnią szafę na bruk wyrzucali. Karabinierzy pochylili bagnety. – W imieniu jego książęcej mości aresztuję panów! – oświadczył surowo oficer. Szwoleżerzy zmieszali się, lecz Florian pierwszy oprzytomniał. – Kto nas śmie aresztować?... Co za mość książęca?... – Odzywaj się, braciszku, z większym szacunkiem... bo odpokutujesz za to ciężko! – zgromił Floriana oficer. – Ani myślę! Niech wiem, w czyim imieniu pan występuje. – W imieniu jego książęcej mości... księcia würtzburskiego, który tu prawo stanowi! Dosyć mitręgi! Żołnierze, brać ich w środek!... Karabinierzy postąpili naprzód, lecz tu Stadnicki wystąpił i, ująwszy się pod boki, stawił się ostro oficerowi: – Mość würtzburska! Co? Ja jestem mość Stadnicka!... Rozumiesz, kawalerze?... Nie wiesz, co to znaczy!... Będziesz nas napastował... – Dosyć! Nie opierajcie się na próżno! Pogorszy to tylko waszą sprawę... Wzywam was po raz ostatni do posłuszeństwa!... – O, co to, nic z tego, mości oficerze brandenburski czy frankfurcki! Posłuszeństwa się tu nie spodziewaj, bo my u twojej mości za pachołków nie jesteśmy... – Józek – upominał Toedwen – lepiej... – Co lepiej? – huknął Stadnicki. – Gdzie racja?! – wołał Florian. – Kto zaczynał?... Tamtych nicponiów aresztuj, żeby ludziom spokojnym nie wchodzili w drogę! – Właśnie! – wołał Stadnicki. – Trzymać się razem! Niech następują! – dowodził Florian. Oficer dobył pałasza i skinąwszy na karabinierów rozkazał krótko: – Między bagnety... – Tak ci łatwo powiedzieć!... – zawołał drwiąco Stadnicki i, podsunąwszy się ku wymierzonym ku niemu bagnetom, schwycił za dwa najbliższe... wyrwał je z rąk żołnierzy wraz z karabinami. W tejże chwili młody Masłowski, nie mogąc pohamować gorączki, krzyknął junacko: – Walić psianogi! Stadnickiemu tego tylko było potrzeba – zawinął młynka trzymanymi karabinami i spuścił je na głowy atakujących żołnierzy. Reszta szwoleżerów skoczyła za nim. W izbie rozległ się głuchy trzask, łomot i jęki tuzowanych. Patrol księcia würtzburskiego, nie przygotowany do zbrojnego oporu, ratował się ucieczką pozostawiając na placu poturbowanego oficera i kilku okrwawionych szeregowców. Gdy się to działo, wieść o awanturze dobiegła już do kwatery marszałka Kellermana, do którego już sam burmistrz zdołał dotrzeć i zawiadomić go, że oddział Polaków, świeżo do miasta przybyły, rabuje domy... Kellerman, który właśnie podejmował łaskawie sztab swój, a między nim i Jerzmanowskiego, zatrząsł się z gniewu. Na suchym, bladym czole marszałka ukazały się czerwone plamy. – Kapitanie! – rzucił groźnie. – Co to za bandę prowadzisz?!... Toż się nazywa gwardią? Rozbój, tu?... – Panie marszałku! Nie pojmuję, co się stało! – jąkał przerażony Jerzmanowski. – Zaraz zobaczymy, pułkowniku! Stary adiutant Kellermana wyprężył się. – Wysłać żandarmów. Okuć w kajdany. Na jutro sąd wojenny!... Przeprowadzić śledztwo! Generale Roger, proszę tym się zająć!... Zło trzeba wytępić w zarzewiu!... Przy badaniu chcę być!... Jerzmanowski chciał się odezwać, lecz marszałek przeszył go zimnym spojrzeniem i uciął: – Żadnych względów! Żołnierz, który w spokojnym a zaprzyjaźnionym z nami kraju zachowuje się jak opryszek, będzie traktowany jak opryszek!... Jerzmanowski umilkł, czując, że mu się grunt pod nogami usuwa. Rozkazy marszałka zaś wybiegły już z kwatery, podniosły na nogi szwadron żandarmerii polowej francuskiej i skierowały się ku nieszczęsnej gospodzie. Szwoleżerzy nie zdołali jeszcze się zorientować w odniesionym zwycięstwie nad patrolem księcia würtzburskiego, gdy oczom ich ukazały się kaski żandarmerii cesarskiej. Porucznik, prowadzący oddział, z dwoma żołnierzami wszedł na górę. – Oddajcie broń! Jesteście aresztowani!... – Według rozkazu! – huknęli jednogłośnie szwoleżerzy, odpasując szable. Porucznika, który spodziewał się oporu, ujęło to posłuszeństwo. Zagadnął więc łagodnie: – Który najwięcej nabroił?!... – Ja! – odezwali się równocześnie Florian i Stadnicki. – Więc dwóch? – Nie, panie poruczniku! – odezwał się Florian. – Jam rozpoczął, bo dałem mieszczuchowi w gębę! – To nic, panie poruczniku – zaoponował gorąco Stadnicki – ale ja pierwszy ubroczyłem. – Ja, ja także! – huknęli pozostali szwoleżerzy. – Wszyscy jednakowo. Porucznik pokiwał smutnie głową. – A wy, szalone głowy!... Trudno!... Żal mi was... Naprzód!... Konwój żandarmerii otoczył szwoleżerów i zaprowadził na odwach. Jerzmanowski tymczasem z porucznikiem Wybickim starali się dociec prawdy, ale wszystko świadczyło przeciwko szwoleżerom. Skargi na rozmiary bójki i zniszczenia rosły, napływały ze wszystkich stron. Jerzmanowski był zdesperowany. Wiadomość o awanturze trafi bez wątpienia do głównej kwatery. Hańba spadnie na cały pułk... a na jego głowę, jako dowódcy, ciężka odpowiedzialność, a może i dymisja. Jerzmanowski, chcąc się czegośkolwiek dowiedzieć, poszedł z Wybickim na odwach, aby winowajców wybadać, lecz dowódca odwachu grzecznie, ale w sposób stanowczy odmówił. Położenie było bez wyjścia. Oficerowie francuscy, znający surowość Kellermana, wróżyli jak najsmutniejszy koniec przestępcom, wina bowiem ich była oczywista. Uwięzieni szwoleżerzy ani przypuszczali, jak groźne chmury zawisły nad ich głowami, i gwarzyli między sobą swobodnie, wspominając szczegóły walki. Jeden Florian zapadł już w swoją zwykłą zadumę, ale co dziwniejsza, iż Stadnicki milczał zawzięcie, zezując kiedy niekiedy na Floriana. Milczenie Stadnickiego, przewodniczącego wszystkim rozprawom, zwróciło uwagę towarzyszów. Pierwszy ozwał się Masłowski: – Nasz brygadier Stadnicki... stracił coś cały humor!... – Żal mu pewno, że mu się więcej Niemców nie nawinęło! – wtrącił Roman. – Będą go pamiętali, a najlepiej podobno mość wiirtzburska – zauważył Toedwen. – Panie Józefie, co?... Jakże? – zagadnął Marcelek. – Et!... Psia... bodaj go! – mruknął Stadnicki poglądając na Floriana. – Prawda! – przyznał Masłowski odgadując myśl Stadnickiego. – Imć Florian Gotartowski zadał im chwacko! Ani mi w głowie było, że ma taki rozmach!... – I serce! – dodał trębacz Olszewski. – Psia! – westchnął pąsowy Stadnicki łypiąc powiekami. – Waści nie lada przysługę oddał! Toć Niemcy na karku ci siedzieli!... Brygadier sapnął ciężko i rzucił przez zęby: – Flo... Florek... psia!... – Co... brygadierze? – odrzekł spokojnie Florian. Stadnicki machnął ręką i chciał coś rzec, lecz wtem drzwi się otworzyły i do kazamaty wszedł oficer z rozkazem, aby więźniów rozdzielić i pojedynczo rozsadzić. Szwoleżerzy przyjęli z poddaniem rozkaz. Tego samego dnia jeszcze zaczęło się śledztwo przeciwko sprawcom „rabunku i rozboju”, jak głosił protokół. Zeznania poszkodowanych były jednomyślne. Weszli do gospody i rzucili się znienacka na spokojnych obywateli, ośmiu ludzi pokaleczyli, zniszczyli cały dom, stawili zbrojny opór warcie książęcej. Kellerman z gniewem wysłuchał raportu, a gdy adiutant zapytał go, czy należy przesłuchać winnych, marszałek odparł z rozdrażnieniem: – Nie trzeba! Jutro na sądzie wystarczy! Wina oczywista! Jerzmanowski ze smutkiem dowiedział się o rezultacie śledztwa i decyzji marszałka. W szwadronie niemniejsze zapanowało przygnębienie, dola towarzyszów była prawie zdecydowana. W nocy Jerzmanowski otrzymał rozkaz, aby dwa plutony szwoleżerów z karabinami i ostrymi ładunkami stawiły się z porucznikiem na placu za odwachem. Marszałek potęgując surowość chciał, aby winni zostali rozstrzelani przez własnych towarzyszów. Szwoleżerzy przyjęli rozkaz z ponurą determinacją. Dnia następnego od wczesnego ranka przed domem, zajmowanym przez sztab francuski, zbierać się zaczęły tłumy osób. Jedni przybyli dla zaspokojenia ciekawości, drudzy jako świadkowie, trzeci poszkodowani. Na parę minut przed godziną dziesiątą zjechał dowódca warty księcia würtzburskiego, mający asystować przy sprawie, a wkrótce po nim sam marszałek w otoczeniu sztabu. W sali, natłoczonej oficerami a co przedniejszymi obywatelami, zasiadł sąd wojenny, któremu przewodniczył Kellerman. Po odczytaniu aktu oskarżenia przez kapitana żandarmerii polowej, raz jeszcze przesłuchano świadków i poszkodowanych, Zbrodnia gwałtu i haniebnej napaści nie ulegała wątpliwości. Kellerman dał znak, aby wprowadzono oskarżonych. Siedmiu szwoleżerów weszło z głowami hardo podniesionymi i ukłonem wojskowym powitało marszałka. Kellerman spojrzał groźnie ku przybyłym i zagadnął surowo: – Przyznajecie się do popełnienia napaści na ludzi spokojnych? – Nie! – odrzekł pierwszy Florian. – Nie! – odezwali się niby echo pozostali winowajcy. Marszałek rzucił się gwałtownie na fotelu i rozkazał krótko: – Badać pojedynczo. Dowódca warty wyprowadził szwoleżerów, pozostawiając tylko Floriana. – Imię, nazwisko, miejsce urodzenia... stan służby? – badał pośpiesznie pułkownik prowadzący protokół sądu. – Florian Gotartowski, porucznik legii włoskiej, kapitan trzynastego pułku strzelców francuskich, szeregowiec pułku szwoleżerów gwardii jego cesarskiej mości!... – Co? Co? Porucznik? Kapitan? Żołnierz! – przerwał sucho Kellerman. – Kapitanie Jerzmanowski, co to znaczy? – Panie marszałku... szeregowiec mówi prawdę. Wstąpił dobrowolnie... pomimo rangi... – Nazwisko? – Gotartowski! – Gotartowski? – powtórzył marszałek. Na czole sędziwego marszałka ukazała się groźna fałda. – Co masz do powiedzenia na swoją obronę? – Nic!... – Więc się przyznajesz? – Nie... ekscelencjo!... – Do licha!... Gadaj nareszcie, jak było?... Podpiliście sobie i wszczęli awanturę?... – Nie, ekscelencjo! Nigdy nie byłem spokojniejszy i trzeźwiejszy... Niemcy drwili... Jeden z nich ośmielił się znieważyć narodowość... Wyciąłem mu policzek... Jego kamraci rzucili się na nas... broniliśmy się. W końcu chcieliśmy ukarać... – Dosyć! Dlaczego stawiliście opór warcie księcia würtzburskiego?... Przecież ta napadać na was nie miała zamiaru... Odpowiadaj... – Bo żołnierz jego cesarskiej mości cesarza Napoleona nie oddaje broni jakiemuś cudzoziemskiemu oficerowi!... Znam tylko oficerów armii cesarskiej, a nawet sam książę würtzburski nie ma prawa ani rozkazywać, ani mnie sądzić!... Cisza zaległa salę po tej odpowiedzi. Marszałek odwrócił głowę, aby ukryć dziwny blask swych ruchliwych oczu, przedstawiciel księcia würtzburskiego kręcił się niespokojnie. Oficerowie poglądali na siebie, zdziwieni śmiałością a dzielnością odpowiedzi. – Kto między wami najwinniejszy? – zagadnął po dłuższej pauzie marszałek. – Ja, ekscelencjo! – Dosyć! Następny! Warta wprowadziła Stadnickiego. Kellerman na dźwięk nazwiska „Stadnicki”, zapytał porywczo: – Co za Stadnicki? – Ten sam, któregoś wasza ekscelencja widział pacholęciem w Barze!... Kellerman spojrzał surowo na brygadiera. – Byłeś uczestnikiem wczorajszego napadu?... Tłumacz się! Co masz do powiedzenia? – Że gdyby mi jutro ktoś poważył się znów tak ubliżyć... ani chwili bym się nie wahał, aby mu dać taką samą nauczkę!... – A wiesz, co cię czeka za taką śmiałość?... – Wiem, ekscelencjo!... Pochwała, że nie pozwoliłem zbezcześcić munduru, który noszę!... Kellerman pochylił głowę i, unikając spojrzeń oficerów, którzy szukali na twarzy marszałka wyroku, mruknął: – Słowem, przyznajesz się?!... Tyś pierwszy rzucił się na karabinierów... księcia... – Tak, ekscelencjo!... – Hm! Dali powód... odezwali się nie dość przystojnie? – Nie, ekscelencjo! Kellerman zagryzł wargi. – Więc... nic więcej nie masz do nadmienienia? – Owszem, ekscelencjo! Ze karabinierzy księcia würtzburskiego powinni pójść na odwach. – Milcz! Jesteś hardy... – Dla każdej würtzburskiej mości. – Byłeś pomocnikiem... tego Gotartowskiego!... On was pobudził, on przewodził?... On był głównym sprawcą? – Nie, ekscelencjo! To ja właśnie! Kellerman szarpnął się niecierpliwie na fotelu. Wprowadzono kolejno resztę przestępców. Żaden z nich nie stracił fantazji, każdy winę przyjmował na siebie i za głównego sprawcę wszystkiego złego się przedstawiał. W miarę badania Kellerman objawiał coraz większe zniecierpliwienie, które do zenitu doszło przy indagowaniu Masłowskiego, gdy ten z całą werwą jął opisywać przebieg bijatyki... a głównie epizod otrzymania tęgiego guza na czole. – Ja, ekscelencjo, siedziałem ze Stadnickim. Słyszę trzask... a potem brzęk rozbitego szkła. Gotartowskiego Floriana napadają. Stadnicki skoczył na pomoc. Mnie z tyłu chwyta dwóch Niemców za bary i tarmosi. Szarpię się, wyrywam. Na próżno! Lecz Olszewski nadbiega z pomocą i uwalnia mnie. Porywam za ławę i opieram się o ścianę... Zawinąłem raz i drugi – pusto koło mnie!... Chcę posunąć się ku Stadnickiemu, lecz wtem zza framugi wysuwa się Niemiec z prętem żelaznym w ręku... i zamierza się... – A ty? – zagadnął żywo marszałek. – Ja cofam się... – Mazgaj!... – Cofam się, ekscelencjo, dobywam pałasza, podbijam pręt, który mi oto tego guza zadaje, i tnę po ramieniu... Marszałek skinął z zadowoleniem głową, lecz naraz, jakby żałując mimowolnego ruchu, zmarszczył się i odezwał się krótko do członków sądu: – Panowie! Zdaje mi się... że zeznań tych wystarczy do powzięcia postanowienia? Oficerowie sądzący skłonili się twierdząco. Marszałek się podniósł. Sąd udał się na naradę. W sali wśród zebranych gwar powstał i zamieszanie. Oficerowie, przysłuchujący się rozprawom, rzucili się ku winowajcom. – Dzielnie! Wybornie! To zuchy! – odezwały się głosy. Śmielsi podchodzili do ławy otoczonej żandarmami i zagadywali uprzejmie. Jerzmanowski jeden był niepocieszony. Rozprawa wprawdzie była miłą niespodzianką, zmieniła bowiem całą postać oskarżenia... ale, bądź co bądź, co do wyroku nie było podobna się łudzić! Młody kapitan szaserów francuskich, z którym był się zapoznał Jerzmanowski, dodawał mu otuchy i pocieszał: – Kolego! Nie znasz naszego marszałka! Ogień! Ale sprawiedliwość w nim wielka. Jedno słowo jest w stanie go zmienić. Nie przeczę, że objawiał niebywałą zaciętość i wzburzenie, ale... podczas badania widziałem w jego oczach błysk zadowolenia. Wyrok surowy być nie może. Jerzmanowski uściskał serdecznie rękę kapitana szaserów i, odnalazłszy w tłumie porucznika Wybickiego, udzielił mu tych pomyślniejszych nieco nowin. Szwoleżerzy stali tymczasem wśród karabinierów i gawędzili między sobą. Ktoś z tłumu szepnął im, że wyrok będzie bardzo surowy. – Niech sobie! – bąknął pogardliwie Stadnicki. – A co tamtym się dostało, psiamać... tego im nikt nie odbierze. – Marszałek się odgrażał! – zauważył Toedwen. – Widzicie! – wtrącił Olszewski. – Tam, na lewo, na wzniesieniu, siedzi pułkownik księcia i czyha na to, aby nam skórę wytatarowali!... – Może nam się po funcie ołowiu dostać! – odezwał się melancholijnie Roman. – Więc cóż z tego? – przerwał niecierpliwie Florian. – Choćby?... Strach taki?... Stać spokojnie!... Niech nikomu nie postoi nawet myśl, że cośkolwiek może nas zalterować. Szwoleżerzy spojrzeli z szacunkiem na Floriana. Stadnicki sapnął ciężko, przysunął się do Gotartowskiego i rzekł cicho: – Florek... psia!... Daruj, bo mnie dławi! Florian spojrzał ze zdziwieniem na Stadnickiego. – Co wam, brygadierze?... – Florek! Nie patrz tak na mnie... bo mi duszę wypatrzysz... Widzisz, ja tego... a tyś chłop... na schwał... z flakami serdeczny... Daj rękę!... Bądź mi przyjacielem, daruj, przebacz. Uważasz, psia... tyś nam kapitan... i koniec!... – Ależ, brygadierze! Nie rozumiem... ja dla was... – Nic, nic, Florek! Daj gęby!... Powiedz słowo!... A skoczę, bodaj ci tego würtzburga zezującego ściągnę a wytuzuję!... Zapał Stadnickiego udzielił się reszcie towarzyszów. Wszyscy rzucili się do ściskania Floriana. Marcelek z dumą spoglądał na brata. Wynurzenia przyjaciół przerwał ostry głos dzwonka. Cisza zaległa salę. Marszałek wszedł na podniesienie razem z członkami sądu i skinął na pułkownika. Ten głosem cichym jął odczytywać wyrok zaczynający się od ustępu pełnego formalistyki i nazwisk, wreszcie zatrzymał się i wyrzucił gwałtownie: – Sąd uznaje szwoleżerów za... niewinnych zbrodni napadu i przekazuje sprawę naczelnikowi sztabu... do rozpatrzenia jej na drodze dyscyplinarnej!... Sala zabrzmiała okrzykami zadowolenia i wiwatami na cześć marszałka. Przedstawiciel księcia würtzburskiego posiniał i, wstając pośpiesznie z miejsca, rzekł do Kellermana: – Doprawdy nie pojmuję, jaki miała cel wasza ekscelencja przywoływania mnie tutaj... chyba, żebym był świadkiem krzywdy i obrazy jego książęcej mości... – Mylisz się pan! – odparł sucho Kellerman. – Chciałem, abyś mógł dokładną zdać sprawę i zapewnić księcia, że sprawiedliwości stało się zadość. – Nie sądzę – odciął się przedstawiciel księcia – aby postanowienie sądu uwzględniało krzywdę naszych mieszczan, i śmiem zapewnić waszą ekscelencję, że w tej mierze dziś jeszcze wyślemy gońca do Paryża! – Wolna droga! Proszę pamiętać tylko na przyszłość, że jeżeli milicja księcia raz jeszcze poważy się zaczepić moich żołnierzy – wówczas zmuszony będę ją rozbroić!... Kellerman odwrócił się po tych słowach od książęcego sługi i zaczął żywą rozmowę ze swoim nieodstępnym adiutantem. Wyrok tymczasem już zdołał się przedostać poza mury odwachu, budząc szczerą radość nie tylko szwoleżerów, ale i żołnierzy załogi francuskiej. Jerzmanowskiemu ciężar spadł z serca. Przynajmniej obyło się bez ofiar!... Jerzmanowski z Wybickim udali się co prędzej na kwatery szwadronu, aby natychmiast nakazać zgromadzenie się oddziału, a wypaliwszy perorę wszystkim, zapowiedział winnych ukarać, niezależnie od tego, co jeszcze sztab postanowi. Lecz zaledwie Jerzmanowski zdołał wydać pierwsze rozkazy – nadjechał ordynans marszałka. Jerzmanowski ze drżeniem rozerwał kopertę. Kellerman wzywał, aby szwadron stawił się za dwie godziny przed odwachem. Jerzmanowski podał papier Wybickiemu. – Masz, czytaj! Widzisz, co nas czeka!... Wybicki przebiegł treść rozkazu i odezwał się spokojnie: – Przegląd. – Oszalałeś!... Nie znasz zwyczajów wojskowych. Szwadron jest wezwany, aby wysłuchał napomnienia... i dowiedział się o karze... Wstyd... kompromitacja! Krasiński mi tego póki życia nie daruje! A Dautancourt? Książę Józef?... Rękę sobie pozwolę uciąć, że za tydzień, dwa, w Warszawie będą wiedzieli o wszystkim... Niesposób oczu pokazać! Marszałek miał wzgląd... przyczynił się do uwolnienia ich... ale teraz!... Słuchaj! – ja podaję się do dymisji!... W Chantilly mamy połączyć się ze szwadronem Łubieńskiego i z Gorajskim. Ustępuję, trudno! Trzeba skwitować... – Kapitanie!... Toć przecież... nie wiadomo!... – Chcesz mnie pocieszać!... Rad bym dać posłuch, nie mogę!... Nauczyłem się śmiało myśleć o tym, co mnie czeka. Trzeba w porę się usunąć... pomyśleć o powrocie do kraju... – Za dwie godziny mamy się stawić. – Masz słuszność! – zawołał Jerzmanowski. – Trzeba wytrwać do ostatka. Jerzmanowski poszedł do kwater szwoleżerów wydać rozkazy i dopilnować natychmiastowego zebrania się szwadronu. Nie było to jednak łatwym zadaniem, ile że część znaczna żołnierzy rozbiegła się po mieście, zapijając i racząc się obficie na cześć uwolnionych towarzyszów. Jerzmanowski atoli rozesłał starszych żołnierzy a wreszcie samego Wybickiego po mieście. Więc choć w końcu kilku ludzi brakło, lecz szwadron mógł wystąpić. Gwałtowne to było zbieranie się i szykowanie; ani na staranniejsze oczyszczenie koni, ani opatrzenie mundurów czasu nie było. Jerzmanowski napędzał, strofował i za każdym żołnierzem się uganiał. Gdy w końcu szwadron stanął gotowy, Jerzmanowski odezwał się krótko: – Wolałbym się pod ziemię zapaść niż z wami na tę paradę ruszać. Czeka nas wstyd, a to dzięki kilku awanturnikom!... Pod złą wróżbą zaczęła się nasza potrzeba... O jednym pamiętajcie, że dopóki ja będę waszym zwierzchnikiem a dowódcą, dopóty nie spodziewajcie się ode mnie żadnej względności, żadnego ustępstwa. Na krok nikomu nie wolno będzie z koszar się oddalić. A co się tyczy tych siedmiu kawalerów, to z nimi ja będę miał jeszcze oddzielną rozprawę!... Jerzmanowski zakomenderował, szwadron ruszył kłusem na plac przed odwachem. A czas był najwyższy po temu, bo zaledwie szwoleżerzy zdołali się ustawić według wskazówki czekającego na nich oficera sztabowego – już był nadjechał marszałek w otoczeniu licznej świty. Jerzmanowski złożył raport ceremonialny. Marszałek Kellerman kiwnął mu przyjaźnie głową. – Zobaczymy teraz – rzekł – czy te zuchy coś więcej umieją prócz bijatyk po zajazdach!... Generale Arrighi, weź no ich na egzamin. Sędziwy generał kawalerii stanął przed frontem szwadronuJerzmanowski cofnął się na prawe skrzydło i rozpoczęły się zwroty. Arrighi zwijał szwadron, wyciągał, łamał na szóstki, zataczał nimi półkola, zawracał na miejscu, ale ćwiczenia szły kulawo, żołnierz nie znał dobrze komendy francuskiej. Kellerman kręcił głową. Skinął na Jerzmanowskiego. – Słabo, niewprawnie! – Wasza ekscelencjo, żołnierz nie rozumie dobrze komendy... – Zobaczymy! Dawać sygnalistów! Trębacze wyjechali na bok i zaczęli grać. W szwadron jakby jedna dusza wstąpiła. Konie na włos nie chybiły obrotów, a gdy trąby zagrały „atak”, runęły naprzód szalonego galopa, ledwie ziemi dotykając kopytami a trzymając linię łeb w łeb. Marszałek podjechał do szwadronu i odezwał się łamaną polszczyzną: – Jeszcze trochę pracy, a wyjdziecie na tęgich żołnierzy! Hej! Gdzie są ci awanturnicy? Wystąpić z szeregu! Florek, Marcelek, Stadnicki, Toedwen, Masłowski, Roman i trębacz Olszewski wysunęli się naprzód. – Zaczyna się – szepnął Jerzmanowski do Wybickiego. – Gotartowski! – rzekł marszałek. – Jako kapitanowi strzelców nie przystoi ci być żołnierzem... jesteś brygadierem... Stadnicki! Mianuję cię wachmistrzem!... Nie dlatego, żeś się dał we znaki warcie księcia würtzburskiego, ale byś równie dzielnie stawał na polu bitwy!... – Ekscelencjo... niech mnie psia!... – jąkał wzruszony Stadnicki. – Na śmierć! – Zobaczymy, zobaczymy! Mam nadzieję o tobie jeszcze coś usłyszeć!... Kapitanie Jerzmanowski, a tych zuchów przedstaw mi kilku do awansu, których za godniejszych uważasz. Jutro w drogę! A dziś... żebyście znów jakiemu Niemcowi gospody nie zburzyli... kazałem wam zgotować poczęstunek w koszarach moich szaserów !... – Wiwat! Niech żyje marszałek! – huknęli szwoleżerzy. Jerzmanowski salutował Kellermana, prężył się na koniu, a mienił wszystkimi kolorami, porwany niespodziewaną łaskawością a dobrocią marszałka. Kellerman zwrócił się do generała Arrighi: – Zawsze ci sami!... Teraz można ich zaprowadzić na dno przepaści. – Dobrze im patrzy z oczu! Wasza ekscelencja musi znać dobrze ich naturę! – Czy znam? Zważ tylko! Ile lat walczyłem z nimi w konfederacji barskiej! Istotnie, oni nie wywołali wczorajszego zajścia, ale gdyby to był nasz żołnierz, to kara byłaby potrzebna. Z nimi surowością nie poradzi!... Za słowem dobrym w ogień skoczyć gotowi! A bądź przekonany, generale, wiele bym dał, żeby w moim korpusie mieć taki oddział!... Tu marszałek zwrócił się do Jerzmanowskiego: – Kapitanie, proszę za mną na poczęstunek! A i twój porucznik! Szwadron odprowadzi ci do kwater ten twój brygadier-oficer. Jerzmanowski dał rozkaz Florianowi, a sam z Wybickim ruszył za marszałkiem. Florian sformował szwadron szóstkami i dał znak trębaczom. Olszewski, a za nim pyzaty Świętarek, Dzięcioł i młody Waśniewski zagrali od ucha marsza szwoleżerów, ułożonego jeszcze w Warszawie przez porucznika Brockiego. A gdy trąby ucichły – szwoleżer Norwiłł, niewyczerpany w koncypowaniu piosenek uciesznych a okolicznościowych, zaczął nucie z początku cicho, półszeptem, a potem coraz głośniej, coraz mocniej: Nasz marszałek, wielki wódz, wielki wódz, wielki wódz... Szwoleżerów nie dał zmóc, nie dał zmóc Dziś... Książę Würtzburg skwaszony, skwaszony, skwaszony, Nam przybyły szewrony, szewrony Dwa!... Nazajutrz szwadron ruszył w dalszą drogę, kierując się w myśl odebranych rozkazów na Metz, Châlons, Orléans, Tours aż do Bordeaux. Zdziwiło to nieco żołnierzy, zaniepokoiło Jerzmanowskiego, że Paryż kazano mu ominąć. W Bordeaux miał czekać szwoleżerów dłuższy postój i połączenie się z innymi oddziałami pułku. Lecz co gwardia miała robić w Bordeaux?! Czyżby tam miała wyznaczone leże? Nie!... Ani w Bordeaux, ani nigdzie. Leżem pułku miały się stać wzgórza Rioseco i Tudeli, wąwozy Somosierry, pola Wagramu. XIII Bonaparte coraz częściej spoglądał na kąt Europy, gdzie za łańcuchami Pirenejów, wśród kastylskiej pustyni wznosiła się stolica Karola IV, króla hiszpańskiego. Smutne były rządy Karola IV. Już gdy w roku 1785 wkładał koronę po swym wielkim ojcu, Karolu III, nad Hiszpanią zawisły chmury. Na próżno minister Florida Blanca usiłował je zażegnać. Wojna z Anglią od razu podcięła finanse państwa, a echa rewolucji francuskiej zniewoliły Karola IV do upominania się o tak bliskiego krewnego, wreszcie w nim samym budzić zaczęły trwogę i nieufność. Karol IV miał wiele zalet wystarczających do zyskania tytułu dobrego obywatela, lecz za mało na miano dobrego króla. Karol IV, nie ufając Blancowi, powołał do swego boku hrabiego Arandę i dalej oglądał się a szukał człowieka, który by zdjął z jego ramion ciężar władzy. Tymczasem do Madrytu przyszedł pieszo dwudziestoletni młodzieniec, syn ubogiego szlachcica z Badajoz w Estremadurze... Manuel de Godoy... Przyszedł z mandoliną w ręku, z piosnką na ustach, z ogniem w czarnych, głębokich oczach, przyszedł w pogoni za szczęściem, za losem... i grać zaczął. Rok cały przesiedział Godoy w Madrycie na łasce miłosiernego oberżysty, zbierając niekiedy po kilka miedziaków. Aż camarera110 królowej Marii Ludwiki zwróciła nań uwagę i w chwili nudy dworskiej wspomniała o młodym, pięknym śpiewaku. Godoya przywołano do pałacu królewskiego i odtąd już zeń wyjść nie miał. Manuel Godoy został zaliczony do gwardii przybocznej... i odtąd dzień każdy nowe nań sprowadzał zaszczyty. W rok był adiutantem gwardii, w dwa lata później generałem i kawalerem wielkiego krzyża. W cztery lata księciem Alcudia, kawalerem złotego runa i głową państwa. Godoy stał u szczytu potęgi. W roku 1796 nowy traktat zawarł już z Dyrektoriatem francuskim przeciwko Anglii. Ta ostatnia przyjęła wyzwanie; mimo pozornego powodzenia, klęski jęły się zwalać na Hiszpanię. Skarb pusty, milionowe straty w ludziach i okrętach, zastój w handlu, wrzenie rewolucyjne, tłumione z trudnością, niesnaski z duchowieństwem gnębiły kraj, niszczyły, trawiły. Lud z coraz większą nienawiścią spoglądał na Manuela Godoya, uważając go za przyczynę wszystkich nieszczęść. Nieszczęścia tymczasem nie przestawały spadać na kraj. Susza zniszczyła zasiewy południowej Hiszpanii, żółta febra w samej Andaluzji około stu tysięcy ludzi pochłonęła, trzęsienie ziemi w Granadzie napełniło lud zabobonnym lękiem. Na morzu huk dział nie ustawał. Anglia nie mogła przebaczyć Karolowi IV przymierza z Francją. Pokój w Amiens przywrócił półwyspowi chwilowe uspokojenie, lecz nie na długo. Bonaparte skrępował swego sprzymierzeńca warunkami o dostarczaniu mu na każde żądanie posiłków i coraz natarczywiej ich żądał. Anglia przy każdej sposobności nie omieszkała 110 C a m a r e r a (hiszp.) – dama dworu. szarpać i rwać floty sojuszniczki nienawistnej Francji. Duma hiszpańska długo znosiła korsarstwo angielskie, aż zapałała chęcią odwetu. Drogą ofiar, drogą ciężkich podatków a wyzbycia się ostatnich plastrów – Godoy uzbroił nową flotę. Cztery miesiące połączone okręty francusko-hiszpańskie kusiły się o zmożenie Nelsona... aż pod Trafalgar rozbite zostały doszczętnie. Wielki Nelson życiem własnym okupił zwycięstwo angielskie, lecz marynarka hiszpańska istnieć prawie przestała. Karol IV osłabł na duchu. Panował już tylko Godoy, opierając całą przyszłość upadającego państwa na Francji. Lecz naraz, po zwycięstwie austerlickim, na dwór madrycki padł wyrok, który goryczą napełnił serce słabego króla. Król neapolitański, skuszony przez Anglię, przystąpił do koalicji. Bonaparte nie zniósł niesforności i oświadczył krótko: – Dynastia neapolitańska przestała panować!... A przecież ta dynastia stanowiła najbliższą rodzinę Karola IV, przecież przed kilku laty zaledwie przez związek syna swego Ferdynanda z Marią Antoniną neapolitańską chciał węzły rodzinne zacieśnić! Policzek był wyraźny. Znieść go było trzeba. Godoy jednak dał się wciągnąć do układów z Anglią... i gdy Bonaparte ruszał na pogrom pruski – ulubieniec królewski wydać musiał manifest do narodu, wzywający go do składania ofiar i zaciągania się pod sztandary. Zanim ta odezwa dosięgła wszystkich zakątków Hiszpanii – echa Jeny i Auerstädtu odbiły się o mury Madrytu. Uląkł się król, przestraszyła królowa – Godoy zaś, nie tracąc przytomności, obwieścił, że manifest był sfałszowany, i jak najpoddańsze zaręczenie Napoleonowi wysłał. Przyjął je Bonaparte z ponurym błyskiem oczu. Stojąc w obliczu Pułtuska, Iławy i Friedlandu, nie miał czasu na karanie winnych zdrady za Pirenejami. Hiszpanię czekały już krwawe dni, lecz może mniej bolesnymi, mniej upokarzającymi one były od gorszących zajść, których świadkami miały być ściany zamku eskurialskiego, aranchueskiego, w ostatku bajońskiego... Stronnictwo nienawidzące panoszenia się estremadurskiego mandolinisty wzrastało z każdym dniem. Książę Asturii, następca tronu Ferdynand, znieść nie mógł plamy, jaką Godoy rzucił na koronę ojca, i z coraz większą następował nań zaciętością. Nieokrzesany, niepowściągliwy charakter Ferdynanda a małe jego wykształcenie oddało go na łaskę zauszników takich, jak Escoiquiz. A ci podsycali w nim nie tyle może poczucie honoru, ile żądzę panowania, żądzę władzy, od której Godoy go odsuwał. Gdy w posępnym Escurialu wrzała rozterka – Bonaparte, poruszony napaścią, dokonaną przez Anglików na Danię, jako aliantkę systemu kontynentalnego – postanowił zgotować Anglii odwet. Pierwszym skutkiem odwetu było – wykreślenie z listy państw europejskich Portugalii. Małe królestwo, zawieszone na pasku Półwyspu Iberyjskiego, miało być podzielone w części na królestwo samodzielne Godoya, w części na berło Luzytanii dla króla dawnej Etrurii. Egzekutorem wyroku Napoleona został Junot, który bez zwłoki wkroczył do... Hiszpanii ze swoim korpusem, witany z zapałem przez ludność... Dnia 30 listopada Lizbona została zajęta. Król z rodziną ratował się ucieczką do Brazylii. W miesiąc niespełna w granice Hiszpanii wszedł drugi korpus francuski pod dowództwem generała Duponta. Hiszpanie przyjęli ukazanie się tej armii równie przychylnie, choć nie mogli się oprzeć zdziwieniu. W styczniu 1808 roku wszedł marszałek Moncey, a w kilka tygodni za nim ukazały się dywizje generałów: Lecchi, Chabron, Duchesne... Co znaczył ten pochód wojsk francuskich, które wciąż posuwać się ku Pirenejom nie przestawały?... Co znaczyło, że już Bessičres gwardie cesarskie prowadził, ba, i sam Murat gotował się do drogi na Bidassoę?... Karty były otwarte. Dwór Karola IV, bawiący w Aranjuez, rozumiał, że chwila upadku jego się zbliża. Godoy nalegał, żeby natychmiast udać się do Sewilli. Propozycję przyjęto. Uwolniony z więzienia książę Asturii umiał skorzystać z chwili. Między lud wzburzony, wyniszczony głodem, uciemiężony podatkami, padły słowa: „Król ucieka!” I minęły piękne dni Aranjuezu! Minęły na długie lata, może bezpowrotnie. Gwiazda, przyświecająca mandoliniście z Estremadury, zbladła, zgasła. Stopnie tronu załamać się miały pod Karolem i losy ludu, losy mocarstwa, którego potęga sięgała dalekich mórz i oceanów, które rządziło światem a niezmiernymi władało bogactwy – losy tego państwa miały stać się zawisłymi od bohaterstwa kobiet, odwagi dzieci, poświęcenia starców. Minęły piękne dni Aranjuezu. Na pierwszą wieść o zamierzonym wyjeździe króla – do Aranjuezu, niby stada czyhających na żer kruków, zaczęły się zbiegać ponure postacie włóczęgów, tłumy opryszków i fale nędzy. Setki mnichów kręciło się między ludem a wojskiem. Hrabia Montijo był tu bożyszczem. W dniu 18 marca 1808 roku nastąpił wybuch rewolucji. Lud rzucił się na pałac tego, którego uważał za sprawcę wszystkich swoich nieszczęść. Godoy zdołał schronić się na dwór królewski. Rewolucja wzmagała się. Rozszalały motłoch jął grozić... Wylękły Karol IV nazajutrz, po zburzeniu pałacu swego ulubieńca, ogłosił usunięcie go od władzy. Lecz tego było mało. Oczy tłumu zwracały się ku księciu Asturii, jako mogącemu odwrócić wszystko zło. Ferdynand umiał tę chwilę wyzyskać. Mając za sobą lud, wojsko, przywódców rewolucji, w obliczu wściekłego motłochu, otaczającego pałac i miotającego obelgi na króla, wobec tłuszczy, która z pianą na ustach zaczynała rękę wyciągać ku tronowi – Ferdynand podyktował ojcu zrzeczenie się korony. Wybuch szczerej radości powitał wstąpienie na tron Ferdynanda VII. Ale Joachim Murat czuwał. Zawiadomiony o zajściach w Aranjuez, przyśpieszył pochód, zajął Madryt i wysłał posłów do Karola IV. Stary król, czując podporę, otrząsnął się z pierwszej niemocy i ogłosił unieważnienie zrzeczenia się swojego, jako napisanego pod przymusem. Ferdynand, dawszy ujście swojej zemście, wtrącił Godoy a razem z oddanymi mu sługami do więzienia i, zwoławszy surowy sąd na niego, wyjechał do stolicy. W Madrycie jednak panował Murat. Wszelkie zabiegi Ferdynanda, aby go namiestnik cesarski uznał za króla, spełzły na niczym. Jedyną nadzieją Ferdynanda była zapowiedź Murata, że Napoleon zjeżdża do Madrytu, aby sprawę między ojcem a synem rozstrzygnąć. Nie namyślając się długo, postanowił zabiec drogę Bonapartemu jako wierny lennik. Ferdynand wyjechał do Bajonny, za nim udał się Karol IV, Maria Ludwika, a w końcu uwolniony przez Murata Godoy. Szwadron Pawła Jerzmanowskiego dotarł szczęśliwie do Bordeaux, choć w drodze musiał pozostawić porucznika Wybickiego z chorymi końmi. W Bordeaux czekała szwoleżerów niespodzianka, na powitanie ich bowiem wystąpił wcześniej tu przybyły szwadron Tomasza Łubieńskiego i oddział przyprowadzony przez Gorajskiego, z szefami Łubieńskim i Kozietulskim na czele. Żołnierze witali się z zapałem. Przybywający – ożywieni nadzieją wypoczynku, spotykający – napełnieni otuchą, że odtąd większą gromadą chodzić będą. Naczelne dowództwo objął z prawa starszeństwa szef pierwszego szwadronu, Tomasz Łubieński, pod pozornym dozorem pierwszego grosmajora pułku, Delaître’a, który pod ten czas siedząc w Paryżu zajmował się głównie administracyjnymi sprawami szwoleżerów. W Bordeaux po raz pierwszy zaznaczyły się sympatie i kwasy żołnierzy. Tomasz Łubieński był nielubiany. Choć oficer dobry a dbały o żołnierzy, choć powściągliwy w wymierzaniu kar, nawet łagodny i wyrozumiały – miał w swoim obejściu coś, co odeń odpychało szwoleżerów, co mroziło ich szczere, otwarte serca, co wznosiło między nim a żołnierzami nieprzebytą zaporę ukrytych niechęci. Czy może działała tu głównie pewna pyszałkowatość, cechująca skrzywioną protekcjonalnie twarz pana Tomasza, czy owo jego rozwodzenie się w kole oficerów nad swymi arystokratycznymi węzłami, stosunkami przedostało się do koszar, dość że nie miał miru Łubieński. Rzecz to była tym dziwniejsza, że właśnie cieszył się był względami samego Napoleona. Wykonywano bez szemrania rozkazy Łubieńskiego, poddawano się wszelkim jego zarządzeniom, lecz oziębłość co dnia wzrastała. Żołnierzowi nie podobał się sztywny, wysmukły szef szwadronu, który nawet w chwili uniesienia umiał pamiętać o formach towarzyskich, który bodaj ani razu nie umiał przemówić do nich bez konwencjonalnych, sztucznych efektów. Usposobienie żołnierzy udzieliło się i oficerom. Ci znów mieli za złe szefowi, że nie szczędził uwag złośliwych Wincentemu Krasińskiemu, pułkownikowi, i zdawał się żywić doń urazę, że ten go może wyprzedzić w łaskach u Bonapartego. Nadto oficerowie co dnia do większej ze sobą dochodząc zażyłości a braterstwa, nawet dopuszczając doń wielu żołnierzy... nigdy nie przeszli Rubikonu powszednich grzeczności z Łubieńskim. Przeciwieństwem Tomasza Łubieńskiego był szef drugiego szwadronu, Jan Kozietulski. Młody, bo dwadzieścia lat liczący pan Jan, a już okryty sławą dzielnego żołnierza i oficera w krwawych bitwach, stał się duszą pułku. Trochę zawadiaka, w fantazji przewyższał Jerzmanowskiego, a w zapalczywości może nie miał sobie równego. Żołnierzy kochał. Burczał, klął, groził, lecz w końcu przebaczał każde przewinienie, ujmował się nawet za szwoleżerami, a w chwili rozochocenia z ciurą gotów był zdrowie pić. Kozietulski nie miał postawy Seweryna Fredry, nie mógł się równać z Ambrożym Skarżyńskim w szlachetności marsowej, lecz łączył w sobie jakiś wdzięk młodzieńczy a tak swojski, tak sarmacki, tak polski, że porywał szwoleżerów i niewolił ich serca. Kozietulski był szczupły, smagły, o włosach płowych, oczach skośnie zarysowanych, jasnoniebieskich, małych, niedbale zwieszających się wąsikach i bujnej a rozwichrzonej czuprynie. Na kształtnie wykrojonych ustach rysował się dobrotliwy a łagodny uśmiech, w oczach błąkał się często smutek. Zdawał się być uosobieniem dobroci – nic nie było w nim, co by znamionowało wielkiego rycerza. Ale gdy Kozietulski dosiadł konia a dobył szabli, działa się w nim niepojęta przemiana. Na twarzy Kozietulskiego zjawiała się stalowa wola, skry mu szły z oczu, a głos młodego szefa dźwięczał jak metal, którego nigdy zagłuszyć nie mogły ani salwy armatnie, ani zgiełk i łomot bitewny. Głos Kozietulskiego miał moc nieznaną, która pętała żołnierzy, obezwładniała i porywała za sobą, która trafiała do najzaciszniejszych zakamarków serc szwoleżerów, kędy przechowywać zwykli byli najdroższe, najczystsze uczucia, kędy tryskały źródła ich siły, ich zapału, skąd poświęcenie początek swój brało, gdzie się zrodziła ich pierwsza myśl, aby stanąć w szeregach. Kozietulski nie dobierał wyrażeń. Zdania i słowa jego były proste, graniczące może z grubiaństwem, lecz płynęły z duszy, z uczuć czystych, jasnych. Z domu rodzicielskiego wyniósł on był rzadką bogobojność a umiłowanie religii przodków. Rzadką, bo choć wiara w opiekuńcze skrzydła Bogarodzicy nie zaginęła, choć pieśń jej przetrwała... atoli pod koniec czasów pruskich nowe prądy z Zachodu zakradać się jęły. Loże masońskie111 mnożyły się w całym kraju, a setki młodzieży przystawały do nich. Więc i w pułku szwoleżerów nie brakło ani oficerów, ani żołnierzy, którzy nosili godła „Świątyni Hesperydy”, „Rycerzy tarczy północnej”, „Eleusis”, „Świątyni szczerego połączenia i doskonałego milczenia”, „Rycerzy Astrei”, „Izydy”, „Uwieńczonej cnoty”, „Świątyni Salomona” i wielu innych. Kozietulski nie dał się skusić. W wierzeniach pozostał takim, jakim był w dzieciństwie swoim, gdy za rodzicem, imć panem Antonim Habdank Kozietulskim, starostą będzińskim, odmawiał wieczorne i ranne pacierze. Kozietulskiego kochali żołnierze. „Starościc”, jak go poufale tu i ówdzie nazywano, posiadł serca wszystkich. Za Kozietulskim szedł Jerzmanowski, istny zawierucha kapitan, potem Seweryn Fredro – dla trafnego dowcipu, szlachetnego obejścia a nieskażonej prawości, obok niezwykłej dzielności a nie lada rycerskości... Szwoleżerowie tymczasem nie próżnowali. Szef Łubieński i Kozietulski codzienne a nużące odbywali musztry, zaprawiając żołnierza do służby. A nadto generał Le Pic, dowódca dywizji konnicy francuskiej, stojącej załogą w Bordeaux, mając swej pieczy powierzonych szwoleżerów, również nie dawał im spokoju. Dwa razy tygodniowo wyciągał ich bądź z grenadierami konnymi, bądź z szaserami, i rewie odbywał. Na tych ćwiczeniach a manewrach zeszło szwoleżerom trzy miesiące. Od czasu do czasu nadchodziły jakieś wieści niejasne z Paryża, zwiastujące niechybne wyruszenie z Bordeaux, lecz nawet sam Le Pic nie wiedział, ile jest prawdy w tych pogłoskach. Zdawało się szwoleżerom, że zapomniano o nich. Boć przecież dotąd w niczym się jeszcze nie sprawdziły te wróżby o zaszczytnej służbie przy boku cesarza. Żołnierze co dzień gubili się w domysłach, co znaczyć mogło, że ich trzymają w mieścinie nadmorskiej – oficerowie co dzień posępniej witali mgły, zrywające się sponad koryta Żyrondy. W końcu lutego gruchnęła nowina, że szwoleżerowie wraz z kawalerią francuską mają wyruszyć za Pireneje, do Hiszpanii. A w ślad za nią nadeszły z Paryża zagmatwane szczegóły o zatargu z Portugalią, wkroczeniu armii Junota do Lizbony i zapowiedzianym przyjeździe Murata, księcia Bergu. „Monitor” milczał, zamieszczając dwuznaczne artykuły, które rozwodząc się szeroko nad upadkiem Hiszpanii i złą administracją – nic nie mówiły. Wśród szwoleżerów nieukontentowanie się wzmogło. Tytuł gwardii był widocznie czczym przydomkiem, mieli się stać uczestnikami jakiejś pustej demonstracji. Jeszcze nie zdołano z tymi nowinami się oswoić, gdy w nocy nadjechał kurier z rozkazem do generała Le Pic. Spokojne, ciche miasto zakotłowało się. Wymarsz wojsk nakazano natychmiastowy. W koszarach szwoleżerów zawrzały gorączkowe przygotowania. 111 L o ż a m a s o ń s k a – jednostka organizacyjna masonerii zwanej też wolnomularstwem. Masoneria – międzynarodowa organizacja o charakterze religijno-filozoficznym rozpowszechniona w Europie i Ameryce od połowy XVIII w. – występowała przeciw nietolerancji religijnej Kościoła i feudałów. W Polsce w pierwszej połowie XIX w. wolnomularstwo było ściśle związane z ruchem niepodległościowym. Z biegiem czasu wolnomularstwo nabiera charakteru wstecznego, staje w obronie praw burżuazji przed zorganizowanym, rewolucyjnym proletariatem. Florian przyjął rozkazy z ukontentowaniem. Jednostajność pobytu w Bordeaux dała mu się już we znaki. Nie takiej służby się spodziewał. Wprawdzie zarówno towarzysze szeregowi, jak i oficerowie darzyli go życzliwością i przyjaźnią, lecz w tej ciszy, w tym wypoczywaniu wróciły doń ucichłe nieco żale a myśli ponure. Zbiórka kawalerii wyznaczona została na godzinę dziewiątą rano... Czasu więc było dosyć!... Gdy wtem około szóstej, wśród szarzeć zaczynających mgieł marcowego poranku ukazał się pluton pędzących jak wicher białych ułanów Murata... a w dwie godziny sam marszałek ze sztabem stanął na placu Żyrondy. Zamieszanie się wzmogło. Sygnały zagrzmiały krótkie, gorączkowe. Kawaleria miała iść za marszałkiem i eskortującą go gwardią. Łubieński sprawił szyk szwadronów i już miał dać znać do ruszenia na plac, kiedy przyszło mu na myśl, że należy zostawić pluton żołnierzy na miejscu dla uprzątnięcia porzuconych gwałtownie koszar i rozciągnięcia opieki nad kilku chorymi żołnierzami. Wzrok Łubieńskiego padł na Stadnickiego. – Wachmistrzu Stadnicki! – zakomenderował oschle. – Wystąp ze swoim plutonem. Stadnicki spełnił rozkaz. – Zostaniesz się w Bordeaux!... Wyślesz kuriera z papierami, które doręczę ci przed wyruszeniem do grosmajora Delaître’a, i czekać tu będziesz na dalsze jego rozkazy. Stadnicki poczerwieniał. Żołnierze jego plutonu i brygadier Florian Gotartowski zbledli. – Pułkowniku! – ozwał się śmiało Stadnicki. – W naszym szwadronie jest kilku żołnierzy słabych... może oni by zostali. – Powiedziałem! Zjechać na bok!... Formuj się! – zakrzyknął niecierpliwie Łubieński. Stadnicki zacisnął usta, skręcił ze swoim plutonem na stronę. Kozietulski, a za nim Jerzmanowski podjechali do Łubieńskiego. – Kolego! – rzekł łagodnie Kozietulski. – Pozwól im! Są tacy, którzy by chętnie się zostali! Tym dusza rwie się do pochodu!... – Najlepszy pluton w całej mojej kompanii! – wtrącił Jerzmanowski. Łubieński zmarszczył się, wydął pysznie policzki i zawołał swym piskliwym głosem: – Panowie! Proszę na miejsca! Formuj się – powiedziałem raz! Marsz! Jerzmanowski z Kozietulskim zawrócili do oddziałów. Szwoleżerzy ruszyli na plac. Stadnicki z plutonem swoim stał na boku osłupiały, wreszcie, gdy ostatnie rogatywki zniknęły na zakręcie ulicy, odwrócił się i spojrzał na towarzyszów. – Co? Szczęście! Tfy! Bodaj go, psia! I co... Ano, chodźmy do budy!... – Miałeś dostać jakieś papiery – upominał Wincenty Toedwen. – Bierz je licho! Wracajmy, nie było rozkazu, żeby czekać. Pluton zawrócił apatycznie w stronę koszar. Gdy szwoleżerzy rozkulbaczyli konie, nadjechał w pełnym galopie szeregowiec Żwan i podał Stadnickiemu zwój papierów. – Od pułkownika dla grosmajora! – rzucił spiesznie. – Stoicie jeszcze? – Czekamy na marszałka!... Wachmistrzu, żegnajcie mi!... Cały szwadron nasz oburzony. „Starościc” aż zębami zgrzyta... Et! Lepiej wam może, że Łubieńskiego nie będziecie mieli na karku!... – Bierz go licho!... Ale jeżeli mu się zdaje, że na to zaciągnąłem się do pułku, abym gratów i rupieci żołnierskich pilnował, no to myli się, psia... Jeszcze ja mu się przypomnę!... – Bywajcie! – zawołał Żwan zwracając konia. – Bywaj nam! – odpowiedzieli chórem szwoleżerzy. W oddali dały się słyszeć dźwięczne tony trębaczy marszałka. Szwoleżerzy zwiesili ponuro głowy. Najwięcej tym niespodziewanym rozkazem był wzburzony Florian, bo nie tylko rozdzielił go z Marcelkiem, lecz tym razem na zupełną prawie skazywał go bezczynność. Stadnicki klął na czym świat stoi. Toedwen, Roman, Masłowski chodzili jak struci. Pozostali szwoleżerowie pocieszali i uspokajali wachmistrza. Cierpliwość jednak Stadnickiego i jego towarzyszów na długą miała być wystawiona próbę – co dzień prawie widzieli przeciągające przez Bordeaux wojska, co dzień przypatrywali się uroczystościom, sprawianym przez miasto rozmaitym pułkom. Kurier wysłany do Paryża przez Stadnickiego ruszył natychmiast i zginął. Na domiar utrapienia coś w tydzień po wyruszeniu szwadronu pod Łubieńskim nadciągnął kapitan Radzimiński, prowadząc z Chantilly szóstą kompanię szwoleżerów. W Stadnickiego i Gotartowskiego otucha wstąpiła. Poszli razem meldować się kapitanowi i przekładać, aby ich zabrał ze sobą. Radzimiński wysłuchał dokładnie Stadnickiego i rzekł z żalem w głosie: – Ot!... Chciałoby się, lecz nie można... Sami to widzicie. Rozporządzenia szefa Łubieńskiego zmieniać mi się nie godzi, a tym mniej pod bokiem grosmajora!... Odpowiedź była stanowcza. Stadnicki zębami zgrzytał. Wszystko zdało się zapowiadać, że jeszcze i miesiące całe zejść mogą, zanim się to pokutowanie w Bordeaux skończy. Na trzeci dzień po swoim przybyciu Radzimiński ruszył dalej. Kurier z Paryża nie wracał. Znów dnie płynąć zaczęły plutonowi na wypatrywaniu gońca bądź na zasięganiu wiadomości u komendanta placu Bordeaux, azali nie ma rozkazu. Aż pewnego wieczora, wśród wiosennej nawałnicy, która dobywszy spod chmur resztę śniegu lunęła na Bordeaux, szwoleżerzy posłyszeli znane im dźwięki marsza Brockiego. Był to Jan Dziewanowski z trzecią kompanią trzeciego szwadronu. Florian szczerze się uradował panu Janowi i zwierzył mu się ze swoich utrapień, lecz Dziewanowski uśmiechał się a mrugał filuternie. – Widzisz, panie Florianie, rwałeś się naprzód, nie chciałeś czekać, a wpadłeś w moje ręce! – Jakże to? – Masz, czytaj! Grosmajor kazał mi was ze sobą zabrać i do kompanii wcielić! Na wasze zaś miejsce nadciągnie tu porucznik Wybicki z chorymi ludźmi. Biedakowi temu aż serce się kraje, że ma taki szpitalny ordynans, ale rychło pewno za nami pójdzie. Dwa dni będziemy spoczywali i ruszymy! Stadnicki, Toedwen, Roman i Masłowski przyjęli nowinę z zapałem. Uciecha zaś ich była tym większa, że w kompanii Dziewanowskiego znaleziono setnych towarzyszów a serdeczność taką, jakiej pod Kozietulskim nawet nie było. Nadto całą gromadę znajomych. Więc Piotr Wasilewski z Wasina – wachmistrz, Benedykt Zielonka, Wojciechowski, dwaj bracia Sokołowscy, Babecki – brygadierzy, Krzyżanowski, Rudowski, Niegolewski – porucznicy, a śród szeregowców wielu młodzieńców co z przedniejszych rodów obok synów kmieci, mieszczan, kupców a zagonowej szlachty. Wszyscy tu żyli ze sobą gromadą. Dziewanowski sam w chwili wolnej między żołnierzami zasiadał i żartował z nimi a gawędził. Kompania Dziewanowskiego była już słynna, że w niej podobno było najwięcej nazwisk jednobrzmiących, tak iż nieraz cały pluton zawierał szwoleżerów jednego nazwiska. Gdy po roztasowaniu kompanii Stadnicki z kolegami swego plutonu wszedł do koszar witać towarzyszów, natrafił na tak zwany w kompanii pluton „dwóch drzew”, ponieważ było w nim jedenastu Jaworskich, dwunastu Grabowskich, jeden Jaworowski i jeden Grabczyński! Szwoleżerzy ci nie byli nawet powinowatymi. Stadnicki podszedł do gromadki żołnierzy, wyciągnął rękę i huknął: – Stadnicki jestem!... – Grabowski! Grabowski! Grabowski!... – sypnęły się odpowiedzi. Stadnicki podkręcił wąsa. – Panom towarzyszom... żarty!... Moja stryjenka Grabowska z domu!... Za kpa mam tego, kto imieniu Grabowskich waży się przymawiać!... – Wiwat! Niech żyje Stadnicki! – odpowiedzieli chórem wszyscy Grabowscy, ujęci wielkim dla ich imienia zachowaniem. Stadnicki zachmurzył się i zawrócił do obok stojącej gromadki, lecz tu nowa czekała go niespodzianka – trafił na jedenastu Jaworskich. Za szóstym Jaworskim Stadnicki już nie mógł się strzymać. – Do czarta! Cóż wy! Chcecie, abym wam kości policzył?... – Co to? Patrzcie no! – ozwało się kilku Jaworskich urażonych tonem Stadnickiego. Stadnicki garście już zacisnął i marsa postawił, lecz w tejże chwili ktoś go uderzył z impetem w plecy. Wachmistrz obejrzał się. Przed nim stał młody brygadier z twarzą jowialnie uśmiechniętą. – Podnóżek wachmistrza! Jestem Gąsiorowski, do usług... jeden! Uważ, wachmistrzu, jeden tymczasem!... – Gdyby mi nie szło o uniknięcie zwady, dostałoby się tobie i tamtym trefnisiom... – Wachmistrzu! – perswadował brygadier. – Toć z waszeci nikt dworować nie myśli! Jużci taka kompania zdarzona! Nie dość tego, bacz, że mamy u siebie... dziesięciu rozmaitych Bieńkowskich... pół tuzina Laskowskich, mendel, którzy nazwę swą wzięli od wiśni... trzech Michałowskich, siedmiu Orłowskich, dwunastu Piotrowskich – jeden, ani chybi, Judaszem będzie – pięciu Zielińskich i czterech Zawadzkich! Uważ, jaki bigos mamy... Waści miano Stadnicki... To będziesz trzecim, bo mamy już Ignacego i Adama! – Tfy! Toście się chyba w korcu maku szukali! – zauważył wprowadzony w dobry humor Stadnicki. – Pewnie!... Mamy w kompanii stu trzydziestu siedmiu ludzi... nie licząc maruderów, którzy dla kataru w Chantilly... rumianek zapijają, a raptem wystarcza nam dwadzieścia trzy nazwiska! Gąsior tylko w całym regimencie jest dotąd jeden!... – I jeden Puciata! – rozległ się przeciągły bas za plecami Stadnickiego. – Nie drzyj się, borsuku nieświeski, bo nie jeden Puciata, tylko jedna Puciata... maskulina z femininami112 nie mieszaj... a wstydu infimie113 nie czyń!... – Ło-ło-ło! – zaśmiał się basem Litwin. – Świergolisz... nu!... – Bodaj was, psia! – sekundował wesoło Stadnicki. – Jeno, mości Gąsiorowski, muszę twoją pychę złamać... dowiedz się, iż... w pierwszym regimencie jest towarzysz Gąsowski!... – Ło-ło-ło! – huknął basem Puciata. – Nu, widzisz... – Gąsowski, powiadacie? Hm! Wcale mi nie dziwno, boć to wam nie tajno, wachmistrzu, że zawsze musi być para! Gdy przeto na jednym końcu świata rodzi się chłopak, na drugim w tejże godzinie jawi się dziewczyna! Sprawiedliwa więc rzecz, że i tu w regimencie gąsior znajduje gąskę. – Nu, nu! Świergolisz, a co Puciata?!... – Puciata? – pochwycił wesoło Gąsiorowski. – Prosi na dzbanek wina bordoskiego, o którym nam Francuzy przez całą drogę dziwy prawili. Ochota w kompanii zawrzała wielka, ile że śród zbratania się szwoleżerów rachunki nie istniały, a jeden z drugim dzielił się wszystkim, więc kompanii na niczym nie zbywało. Dla plutonu Stadnickiego była to tym większa uciecha, iż koledzy, jako później z Warszawy wyruszywszy, moc nowin ze sobą przywieźli z kraju, i to nowin pomyślnych. Więc przede wszystkim opowiadano sobie o uroczystościach, obchodach, jakie na cześć króla saskiego wyprawiano w Warszawie, o niezmiernej dobroci, łagodności i sprawiedliwo- 112 M a s k u l i n a z f e m i n i n a m i – masculinum (łac.) – rodzaj męski; femininum (łac.) – rodzaj żeński. 113 I n f i m a – najniższa klasa w dawnych szkołach polskich. ści nowego monarchy, o popularności jego i wielkim umiarkowaniu w roztaczaniu królewskiego majestatu. Dalej przywieziono nowiny o nowym podziale Księstwa na sześć departamentów, o mianowanych ministrach, o zarządzeniach wojskowych marszałka Dayouta, o wyprawieniu czterech pułków piechoty do Hiszpanii, o kwasach, jakie zaszły pomiędzy generałem Zajączkiem a księciem Józefem wskutek tego, że nie pierwszy, lecz drugi mianowany został wodzem naczelnym. Floriana czekała tu może nierównie milsza pogawędka z panem Janem, który, złożywszy ceremonialną wizytę komendantowi miasta i prezydentowi bordoskiej municypalności, zaprosił do siebie Gotartowskiego na cały wieczór – ani razu nie dając uczuć mu swej wysokiej w stosunku do Floriana rangi. Rozmowa, wszczęta de publicis, ciągnęła się długo. Florian z zaciekawieniem a zapartym oddechem wysłuchiwał relacji Dziewanowskiego. – Przykra to rzecz tak daleko od kraju wędrować, jako my na przykład, lecz godzę się i na to, choć zgoła pojąć nie mogę, dokąd i przeciwko komu iść mamy. Z Hiszpanią przymierze zawarte. Portugalia dawno w rękach Junota. – Ba! Wam, panie Florianie, mogę rzec całą prawdę, bo i korci mnie wygadać się przed kimś!... Anim marzył o tak zaszczytnym ordynansie, jaki nas spotkał. Uważ – mam rozkaz maszerowania do Bajonny i tam zatrzymania się dla asystowania pobytowi cesarza!... – Cesarz tam jedzie? – To tajemnica jeszcze!... Nie wolno mi nawet moim zuchom tej nowiny zwiastować. To by się ucieszyli!... Patrzaj, nie spodziewałem się takiego honoru! My pierwsi z całego pułku, bo tamci poszli za Muratem. Mam ordynans zaadresowany wprost na imię cesarza. Stąd i uciecha, i strach. Co dzień molestuję towarzyszów, aby umundurowanie, rynsztunek a konie mieli w szczególniejszej pieczy. – Cesarz w Bajonnie! – powtórzył z podziwem Florian. – Sza! Ani słowa!... Wam się zdradziłem, bo nic bym skrytego przed wami mieć nie chciał!... – Panie Janie, powinszowania moje przyjmijcie. Cieszy mnie, że to wam w udziale przypadło. – A mnie, że was mieć będę obok siebie. Pusto było człowiekowi na świecie po waszym wyciągnięciu! Et! Co tam... Niby przykro było z Warszawy, ale gdym rozważył, że nikogo tam nie zostawiłem życzliwego... – Nie doszły was, panie Janie, wieści nowe o tym nieszczęściu? – Nic!... Przepadło wszystko! Pusto, i tyle!..: Nie wiem, lecz mam jakieś przeczucie, że już nigdy do kraju nie wrócę!... – Co? Dlaczego?... – Nie wiem sam. Tak mi coś szepce do ucha! I... śmiejcie się ze mnie – ale ot, wożę ze sobą garść naszej poczciwej, mazowieckiej ziemi... Kto wie... – Panie Janie! Toć grzech takimi supozycjami głowę zaprzątać!... Wy, żołnierz zasłużony, tak wysokiej rangi... – Chcesz mi przymawiać? – Nie. Widzicie, ja na nic się przydać nie mogę. Złamało mnie, lecz wy!... Ale, ktoś z kompanii Radzimińskiego powiadał mi, że chcieli was żenić, i nie tylko nie dziwiłem się temu, lecz szczerze się cieszyłem... – Nie mówmy o tym! – przerwał energicznie Dziewanowski. – W Warszawie swatek nie brak... Nigdy o tym nie pomyślałem, klnę się... – Na cóż zaklęcia!... Czyżby grzechem było?... Czy nie masz, panie Janie, prawa... Dziewanowski potrząsnął głową. – Może i mam! Nie pytaj mnie waćpan. Nie dlatego, bym się krył przed tobą... Przyjdzie czas – powiem... Teraz pozwól zamilczeć. Po dwudniowym wypoczynku Dziewanowski ruszył na południe, zagarnąwszy ze sobą pluton Stadnickiego. W Bajonnie wiadomość o przyjeździe cesarza i przeznaczeniu kompanii szwoleżerów do służby – przestała być tajemnicą. Szwoleżerowie przyjęli nowinę z zapałem i zaczęli natychmiast szykować się do uroczystego wystąpienia, ile że w Bajonnie lada dzień już spodziewano się Bonapartego. Forteca bajońska ledwie pomieścić mogła tych, których tu z przyczyny przyjazdu cesarskiego ściągnęli. Wyporządkowane ulice, zaprowadzone nad brzegami Aduru kwietniki, girlandy, orły cesarskie, flagi, transparenty przystrajały miasto. Co rozleglejsze domy najmowano na pałace dla dostojników dworu. Dla Napoleona wykańczano urządzenie zamku Marrac, położonego na wzgórzu poza Bajonną, wśród gajów okrytych bujną zielonością, z przepysznym widoTuem na faliste wzniesienia niknących w Atlantyku Pirenejów i na szeroki przestwór gaskońskiej zatoki. Równocześnie pod miasteczkiem nadmorskim Biarritz szykowano namioty, budowano ozdobne pawilony i uprzątano pole do uroczystości a rewij cesarskich. Dnia piętnastego kwietnia sto jeden salw armatnich powitało monarchę. Wśród bram triumfalnych, hołdów deputacyj, orszaku kapiącego od złota odbył Bonaparte swój wjazd. Przy starożytnym moście zwodzonym, znajdującym się w baszcie broniącej przystępu do drugiego mostu na kanale Aduru – wyciągnął się szwadronik Dziewanowskiego. Bonaparte, wjeżdżając konno na czele świty adiutantów i generalicji, skinął przyjaźnie szwoleżerom. Książę Neuchâtelu, jadący tuż obok Napoleona, zauważył złośliwie: – Najjaśniejszy panie!... Można im powinszować stroju. Przeszli Mameluków... Nic podobnego nawet na teatrze paryskim nie ma! – Prawda! Mundurem zakasowali całą gwardię... A co będzie, gdy ją przejdą na polu boju?... – Ach, sire! Tego się nie obawiam! Twoi gidowie dawni nie dadzą wydrzeć sobie pierwszeństwa... Zresztą ta młodzież prędzej z paziami pójdzie w zawody. – Zobaczymy!... Tymczasem chcę ich mieć przy sobie!... Szwadron Dziewanowskiego tego samego dnia znalazł pomieszczenie w pobliżu zamku, otrzymawszy rozkaz, aby co dzień na służbę wysyłał pluton szwoleżerów. Ze świtą Bonapartego spadł z Paryża grosmajor Delaiître, nie chcąc pominąć okazji zbliżenia się do Bonapartego. Delaître jął nachodzić koszary, nudzić, męczyć szwoleżerów pytaniami, których częstokroć nie rozumieli, a z przerażeniem biadać nad tym, co będzie, gdy cesarz każe sobie szwadron sprezentować. A tu czasu na naukę nie było. Dzień i noc luzowały się kolejno plutony. Służba ordynansowa ciągle rozpraszała żołnierzy. Nadto znaczniejsze podjazdy wysłano naprzeciw przybywającej z Paryża cesarzowej Józefinie. O zebraniu się więc oddziału całego i szykowaniu jakiejś próbnej rewii mowy być nie mogło. Dziewanowski z porucznikami ledwie tyle czasu miał niekiedy, żeby mundur do porządku doprowadzić lub zmienić. Szwoleżerowie wpadli w wir wielkiego życia dworu. Tuż przed ich oczyma odbywały się uczty, zebrania, świetne przyjęcia, festyny, tuż przed ich oczyma rozegrać się miała pamiętna w dziejach Hiszpanii chwila. Mocarz Europy nie na próżno wszak stawał na granicy swego państwa, nie na próżno przyciągał pod Pireneje, nie na próżno przybywał w pełnym blasku swego majestatu. Florian, zaraz po przyjeździe cesarza, wraz z plutonem Stadnickiego pod porucznikiem Krzyżanowskim został wysłany dla towarzyszenia marszałkowi Berthier w drodze do Vittorii, gdzie miano spotkać nadciągającego króla Ferdynanda VII. Szwoleżerowie z ochotą wielką przyjęli wiadomość o nowym zaszczycie, który na nich spływał oczywiście, z cicha szepcząc między sobą, jak to będą mogli napatrzyć się hiszpańskiemu dworowi. Cała ta wyprawa zdawała im się być uroczystym pochodem, wielką paradą. Świta księcia Neuchâtelu składała się zaledwie z kilku adiutantów, a poza szwoleżerami pod Krzyżanowskim i kilku Mamelukami, dodanymi dla większej okazałości a przydzielonymi do komendy polskiej – nikogo więcej nie było. Lecz na samym wstępie nadzieje szwoleżerów doznały zawodu. Milczący, nieprzystępny, zamknięty w sobie charakter marszałka nie znosił żadnego rozgwaru, nie dopuszczał najmniejszej swobody. Oficerowie jego świty jechali za karocą księcia, bojąc się ust otworzyć. Szwoleżerom zły humor i zasępienie udzieliło się także. Orszak ten ponury, mimo świetności swojej, zakrawał na jakąś wyprawę zbrojną. W Irunie, kędy na granicy hiszpańskiej miejscowy alkala114 wyszedł na spotkanie wysłańca cesarskiego, Berthier ledwie mu głową skinął z okna karety i nawet nie wysiadł z niej, nagląc tylko do szybkiego przeciągania koni. W Tolosie, pod Vittorią, po przebyciu ciężkiej, bo wijącej się już wśród gór drogi – marszałek zmuszony był zarządzić wypoczynek. Tymczasem z dala, wśród czerwonych blasków zachodzącego słońca, spoza góry wyłonił się orszak królewski. Berthier ściągnął konia i jak gdyby umyślnie opóźniał chwilę spotkania. Karoca króla Ferdynanda mknęła szybko naprzód. Tuż przed Berthierem kawalkada się zatrzymała. Książę Neuchâtelu salutował Ferdynanda i wyrzekł kilka powitalnych wyrazów, tytułując go „jego królewiczowską mością”... Ferdynand udał, że nie zwrócił uwagi na ten tytuł, i zaprosił księcia do karocy, w której już siedział nieodstępny a oddany królowi Escoďquiz i książę Infantado. Berthier usadowił się obok króla, konwój marszałka salutował świtę Ferdynanda i ruszono ku Tolosie. Orszak króla Ferdynanda był nader szczupły. Składał się z trzech pojazdów, z których pierwszy zajmował król, drugi don Carlos z ministrem Cevallosem i generałem Savary, trzeci margrabia Musquis z kawalerem don Pedro Labrador, don Justo de Hax Navarro. Za pojazdami wlókł się furgon królewski, ośmiu mułami zaprzęgnięty. Bokiem jechało dwunastu gwardzistów królewskich w białych metalowych kaskach pod dowództwem trzech oficerów: pułkownika Butron, kapitanów Lazan i don Joségo Palafoxa y Melzi. Nadto za karocami kłusowało czterech ordynansów generała Savary z dwoma adiutantami z gwardii francuskiej. Kiedy orszak króla połączył się z Berthierem – porządek pochodu nieco się zmienił, a to za wskazówką Floriana. Za każdym pojazdem stanęło po czterech szwoleżerów. Oficerowie francuscy, z wyjątkiem adiutantów księcia Neuchâtelu, którzy jechali przy drzwiach karety, usunęli się ku kolegom spod dowództwa generała Savary. Pozostali zaś szwoleżerowie z Mamelukami rozciągnęli się wzdłuż całej kawalkady, tak że nie tylko przód zamykali i strzegli furgonów, lecz opasywali i boki, mając pośród siebie żołnierzy gwardii królewskiej. Nadto jechali z karabinami wspartymi na siodle... Szyk pochodu sprawiony został tak nieznacznie, tak błyskawicznie, że ledwie go spostrzec zdołano, gdy pojazdy ruszyły już wyciągniętym kłusem. Tak dojechano do Tolosy. Król Ferdynand chciał zarządzić odpoczynek dłuższy. Berthier atoli zaoponował, przekładając, że wyruszywszy na noc, staną w południe w Bajonnie, gdzie poczyniono już przygotowania na przyjęcie gości. Ferdynand próbował się opierać, lecz marszałek nie chciał ustąpić. Poprzestano na krótkim popasie przed opuszczoną dopiero co przez marszałka hosterią. 114 A l k a l a, a l k a d (hiszp. alcalde) – wójt, burmistrz, sędzia. Ludność Tolosy zebrała się tłumnie na powitanie tyle upragnionego króla, który kraj uwolnił od niecierpianego faworyta, Godoya. Deputacja miasteczka i okolicznych obywateli przygotowała się do uroczystego wystąpienia. Król wszakże nie wysiadł z karocy, a nadto, gdy alkala chciał do orszaku się przysunąć, spotkał się z ostrą odprawą szwoleżerów. Tłum wzburzył się, szemranie rozlegać się zaczęło, wieść, że król jest uwięziony przez Francuzów, przechodziła z ust do ust... Lecz adiutanci marszałka czuwali. Zanim iskry zapalić zdołały umysły, orszak ruszył z kopyta ku granicy francuskiej. W Bajonnie powitała orszak cisza popołudniowej sjesty. Żadnego przyjęcia, żadnego powitania. Gdy kareta stanęła przed skromnym pałacykiem, przeznaczonym na mieszkanie hiszpańskich gości, Ferdynand, rozdrażniony do głębi, zagadnął ostro: – Racz zakomunikować, panie marszałku, jego cesarskiej mości, że życzeniem naszym jest jak najprędzej złożyć mu osobiście nasze pozdrowienia. – Stanie się zadość woli waszej wysokości. Nie sądzę, żeby to mogło nastąpić zaraz. Cesarz mieszka za Bajonną, w zamku Marrac. Rozkazy dotąd nie nadeszły. Ostatnie nadzieje prysły. Hiszpanie przestali się łudzić. Escoďquiz, twórca tego politycznego kroku, który miał utrwalić koronę Karola IV na głowie Ferdynanda, wpadł w rozpacz. Wszystkie po mistrzowsku obmyślane plany były zagrożone. Triumf nad Godoyem mógł się rozbić lada chwila o jedną zmarszczkę Bonapartego. Przyjęcie, jakiego doznano, pozwalało się spodziewać najgorszej przyszłości. Florian ze szczerym zadowoleniem powitał mury Bajonny – ta służba strażnicza nie po myśli mu była. Szwoleżerzy niemniej uradowani byli, że ów ponury a dziwny pochód skończył się nareszcie. W Bajonnie atoli zawiódł spodziewany wypoczynek, gdyż ledwie zdążono się oporządzić, konie oczyścić, a jak towarzysze Floriana u cyrulika rany lekkie obmyć a przewiązać, gdy ordynans grosmajora Delaďtre’a przybiegł z rozkazem do Dziewanowskiego, że na ranek dnia następnego naznaczony został przegląd szwoleżerów pod zamkiem Marrac. Praca gorączkowa zawrzała w koszarach. Dziewanowski z porucznikami, a w końcu sam grosmajor każdą sprzączkę, każdy drobiazg żołnierski lustrowali. Delaďtre był w doskonałym humorze. Przegląd zapowiadał się świetnie. Pochwała cesarska wisiała już w powietrzu... no i bez wątpienia na to, aby spaść na głowę tego, który najmniej trudów poniósł przy organizacji pułku. Dziewanowski natomiast był skwaszony, zły nawet. A gdy Florian, według zwyczaju, wpadł doń na serdeczną pogawędkę, zastał pana Jana niezwykle zachmurzonego. – Coś wam, kapitanie, ten przegląd się nie uśmiecha! – Kapitanie!... Nigdy może tak bardzo nie pragnąłbym być we własnej kompanii brygadierem lub wachmistrzem jak dzisiaj... Jak sobie pomyślę o jutrze, to mi się trzewia łamią!... – Dlaczego? Szwadron przecież... – Nie o szwadron tu chodzi, lecz o Delaďtre’a!... Mam złe przeczucie i obawiam się, żeby nam piwa nie nawarzył!... Zapowiadał mi, że on poprowadzi rewię!... Nie pojmuję. Człowiek, który ani razu nie miał z naszym żołnierzem do czynienia... bierze się do komendy na cesarskim przeglądzie!... Gotóweś przypuścić, że mnie idzie tu o wydarty zaszczyt!... Pal go kat! Florian uspokajał, jak mógł, kapitana, lecz Dziewanowski był niepocieszony. – Gdyby choć jedną, dwie musztry z Delaďtre’em odbyć – co innego! Jesteś starym, doświadczonym żołnierzem, wiesz, co to za zamęt z nowym dowódcą, ile czasu potrzeba nieraz, aby żołnierz nauczył się rozpoznawać akcent komendy. W dodatku wiesz, że żołnierz nasz z francuskim jest nie bardzo!... Mówiłem o tym majorowi. Ale gdzie! Wzruszył tylko ramionami. Pewny był, że chcę z nim iść o lepsze... Szwadron według rozkazu wyciągnął się nazajutrz w pobliżu pałacu. Delaďtre z zadowoleniem toczył koniem przed szwoleżerami, starając się przybrać równie imponującą postawę. Upłynęła dobra godzina, zanim na ścieżce wiodącej do pałacu ukazał się orszak świty z Bonapartem. Napoleon szedł z rękoma założonymi, słuchając opowiadań Berthiera o odbytej podróży z Ferdynandem. Marszałek, skończywszy, poważył się zagadnąć: – Sire, kiedy rozkażesz stawić się królewiczowi hiszpańskiemu? – Nie wiem! Nie dziś i nie jutro... dowiesz się od Duroca. Po czym, zwracając się do generała, wielkiego koniuszego, odezwał się, spoglądając na linię szwoleżerów: – Durosnel!... Patrz!... Dobrze wyglądają!... – Postawę mają świetną , sire! – Zobaczysz zaraz resztę!... Adiutant gwardii dał znak Delaďtre’owi. Grosmajor w pełnym galopie stanął przed cesarzem, salutując szpadą. – Trzecia kompania, trzeciego szwadronu pułku szwoleżerów polskich gwardii jego cesarskiej mości!... Bonaparte zmierzył Delaďtre’a bystrym wzrokiem. – Ilu ludzi? – Stu... dzie... dziesięciu! – wyjąkał grosmajor tracąc przytomność. Napoleon spojrzał na linię szwadronu i rzucił przez zęby: – Zełgałeś... Zaczynaj! Najpierw rozwiniętą linią! Delaďtre zawrócił konia i ruszył ku szwadronowi, a odsądziwszy się na kilkanaście sążni od cesarskiego orszaku, zakomenderował zdyszanym głosem: – Fermez vos rangs!115 Szwoleżerowie stali w miejscu, spoglądając niespokojnie po sobie. Grosmajor po raz wtóry podniósł szablę do góry i zawołał z wysiłkiem: – Fermez vos rangs!... Lecz tym razem słowa komendy nie doszły żołnierzy. Wiatr silny, idący ku nadjeżdżającemu grosmajorowi, tłumił jego z natury cichy, piskliwy, niewyraźny głos. Bonaparte szarpnął się gniewnie. – Ces jeunes gens ne savent rien!116 Dosyć! Durosnel! – Sire?... – Weźmiesz ich pod swoją komendę! Od pierwszej musztry zaczniesz! Napoleon odwrócił się z gniewem i poszedł do pałacu. Konfuzja była niepowetowana. Delaďtre trząsł się z gniewu i w pierwszym impecie wpadł na Dziewanowskiego. – Kapitanie!... Ładną masz kompanię!... Żołnierz nie zna rozkazów, nie ma pojęcia!... – Nie, majorze!... Żołnierze znają komendę, lecz aby ją wykonać, muszą ją słyszeć. – Jak pan śmiesz tak mi odpowiadać?... Wiesz, co cię może spotkać za... takie niedbalstwo? Degradacja!... Jak Dautancourt mógł wypuścić tych rekrutów! Wstyd! Hańba! Dziewanowski zaciął zęby i zbył milczeniem wymówki Delaďtre’a. Wiadomość o niefortunnym przeglądzie dosięgła wnet Bajonny. I zaczęto odtąd uśmiechać się ironicznie na widok karmazynowych wyłogów. Delaître prawie nie pokazywał się na ulicy, udając chorobę. Dziewanowski był niepocieszony. Wszyscy spodziewali się ważnych zmian, kar nawet, lecz wbrew przepowiedniom te nie nadchodziły. Natomiast w koszarach zjawił się pewnego dnia generał Durosnel i rozpoczął 115 F e r m e z v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca żołnierzom zwarcie szeregów. 116 C e s j e u n e s g e n s n e s a v e n t r i e n ! (franc.) – Ci młodzi ludzie nic nie umieją! długie, codzienne musztry. Pierwsza, druga, trzecia szła dosyć kulawo, lecz za czwartą szwadron tak dzielnie się spisał, że aż Durosnel się zadziwił. Tego samego wieczora pluton szwoleżerów znów rozpoczął codzienną służbę w zamku Marrac, Florian zaś został wyznaczony na ordynansa w pałacu zajmowanym przez króla Ferdynanda. Położenie tego ostatniego jakby zaczęło się poprawiać. Bonaparte przyjął go kilkakrotnie na posłuchaniu, rozmawiał z Escoďquizem, a choć oświadczył, że dotąd nie może uznać Ferdynanda za króla, dopóki z ust Karola IV przyzwolenia nie usłyszy, atoli w orszaku Hiszpanów zapanowało lepsze usposobienie. Florian, którego służba ograniczała się na nudnym wystawaniu w antykamerze Ferdynanda, był niemym świadkiem dziwnych i niezrozumiałych dlań prawie wizyt, które oddawały rozmaite figury nieznane, a nie budzące powierzchownością swoją zaufania. Dziwił się niepomiernie Gotartowski tej odbywającej się co dzień procesji, lecz nie mieszał się do niej, nie mając żadnych w tej mierze poleceń, a będąc dla ostentacji przeznaczony do dworu Ferdynanda. Służba królewska nie robiła sobie z nim ceremonii, otrzaskała się z wyprostowaną figurą szwoleżera, a wiedząc oczywiście, że Gotartowski nie zna języka hiszpańskiego, rozprawiała przy nim głośno. Nawet panowie ze świty tuż przy Florianie żywe prowadzili rozprawy. Gotartowski wsłuchiwał się mimo woli w dźwięki obcej mowy i zaczął chwytać pojedyncze wyrazy, przypominające mu żywo łacinę. Stadnicki i Masłowski, którzy luzowali Floriana, również szybkie czynić zaczęli postępy. Szczególniej pierwszy prym trzymał, ile że zaprzyjaźniwszy się z gwardzistą hiszpańskim, umiejącym trochę po francusku, szerokie z nim prowadził rozprawy, zabijając dłużący mu się czas. Choć dobrze im się działo na tej służbie ordynansowej, gdyż don Pedro Labrador, pełniący urząd marszałka dworu Ferdynanda, sute wydawać kazał szwoleżerom poczęstunki, czym szczególniej ujął sobie Stadnickiego. – Florek, psiakość – zwierzał się z tego powodu wachmistrz. – Mów sobie, co chcesz, a te Hiszpany to honorowy lud!... A taki ci dworski, że aż człeka chwyta, psia... Niby kuchnię gorszą mają od piwnicy... Bo ta baranina i ta ich oliwa już mnie dławi. Chrzanu ani poświeć, soli skąpo, przaśne jadło, ckliwe zgoła... lecz dla gardła święto nie lada. Te ich petercymenty, małmazje czy po ichniemu malagi zgoła błogością cię smarują... Grzeczni ludzie, aż mi żal, żeśmy tamtym czterem karku nadkręcili w drodze. Francuzów ci nienawidzą okrutnie... ale cóż, my też nie Francuzy!... – Ba, jak dla nich, to i Francuzy!... – Pewnie!... Lecz tych czarnych diabłów lubię, choć przysiągłbym, że tam coś knują nieczystego – Co mówisz? – Trzech groszy bym za to nie dał. Niedalej jak wczoraj nad wieczorem – ty byłeś na służbie... ja stoję sobie za węgłem, no i gapię się bezmyślnie... aż tu od bramy hiszpańskiej wlecze się jeden o kiju... Myślałbyś, włóczęga, nędzarz oberwany. wytarty, i staje przed podjazdem... Gwardzista oburknął go, lecz naraz wyprostował się drągal i wpuścił nicponia wprost do pałacu... Splunąłem! Nie lubię, do licha, takich komedii!... I powiadam ci, że to nie pierwszy raz. Floriana uderzyło opowiadanie Stadnickiego, bo potwierdzało w zupełności jego własne spostrzeżenia. Przy sposobności wspomniał o tym Dziewanowskiemu. Kapitan się zasępił i rzekł niechętnie: – Już mi się ta cała awantura hiszpańska nie podoba od dawna. Na dworze cesarskim szepcą na dobre... że korona hiszpańska ma się dostać Muratowi, który już się podobno zainstalował w Madrycie. Hiszpanie się burzą i o zbrojnym oporze myślą. Nie w smak im ten najazd!... To ci powiadam, martwi mnie! Sam nie wiem... co z tym zrobić!... Czekaj! Toć wczoraj przy- był Dezydery Chłapowski, który mianowany został własnym jego cesarskiej mości ordynansem. Temu rzecz wyłożę... Dziewanowski udał się zaraz do Chłapowskiego; rezultatem widzenia się był rozkaz, aby Stadnickiemu wachmistrzowi dodać jeszcze czterech szwoleżerów i zalecić w razie zauważenia czegoś podejrzanego użycie siły i zaalarmowanie załogi. Wachmistrzowi rozkaz ten popsuł humor. – Florek! – zwrócił się Stadnicki z prośbą do Gotartowskiego. – Ratuj, bo się załamię. Na takich sztuczkach się nie znam i nie lubię... Bić, to bić, ale tu trzeba zimnej rozwagi! Radź, przyjacielu, bo mię te Hiszpany w pole wyprowadzą!... Florian przyrzekł pomoc, lecz Stadnicki nie był wcale tak niezaradnym, za jakiego się wydawał. W dwa dni później, gdy Florian czekał z Norwiłłem, aby zluzować Masłowskiego i Kasarka, niespodziewanie nadszedł Stadnicki, który powinien był zajmować pierwszy posterunek w antykamerze królewskiej. Florian zaniepokoił się opuszczeniem warty. – Wachmistrzu! Co wy? Tutaj? A tam?... Stadnicki przewrócił znacząco oczyma i zatoczył się bezwładnie. – Florek! – bełkotał. – Psyt! Ani... mrumru... psiakość!... Mal..aaaga... psia... porządny caballero 117... Don Husto de Ibare... avaro118!... Drugi także, marcypan... Pal... fex!!... – Panie Józefie! Na litość... toć spiliście się!... – Ja?... Nie!... To... mal... aaaga... psia!... – Chodźcie stąd, na miły Bóg... Żeby was kto nie zobaczył... Gotartowski skinął na Kasarka i zaciągnął Stadnickiego do pobliskiej austerii nad Adurem, tam w izdebce na ławie go ułożył. Stadnicki opierał się i bełkotał z uporem: – Florek, odczep się! Tobie się zdaje, że ja jestem pijany! Nie! To mal... aaaga!... Porządni Hiszpanie!... Mają drzwiczki z antykamery do ogrodu!... Niech sobie mają!... Chodzą rozmaici... niech chodzą, na zdrowie!... Ja nie jestem Francuzem!... Mal... aaaga!... Daj gęby, Florek! Tobie się zdaje! Cha, cha! Czekaj!... Wracam na służbę! Służba! Gotartowski z Kasarkiem zaczął układać Stadnickiego do snu, a chcąc mu ulżyć, rozpiął wachmistrzowi wysoki a niewygodny kołnierz mundura... w tejże chwili pęk papierów wysunął się z zanadrza. Wachmistrz uśmiechnął się wpółprzytomnie. – Widzisz, Florek... i ten!!! Stadnicki, uważasz... co mal... aaaga – to mal... aaaga... a co papiery, to papiery... Uważasz! Oni porządni i ja porządny – a papiery służba!... Caballero... a su saluted de usted!119 Po naszemu... w wasze ręce! Mal... aaaga! Wachmistrza trunki na dobre rozmarzać zaczęły. Florian powierzył go opiece właściciela gospody, a sam podążył zająć opuszczone przez Stadnickiego stanowisko, Kasarkowi zalecając objęcie dozoru nad zmianą posterunków. W antykamerze królewskiej zastał Gotartowski tylko Masłowskiego, który z gorączkową niecierpliwością przyjął Floriana. – Jesteś nareszcie! Mało się nie skręcę... Widziałeś Stadnickiego... upoili go. Mniejsza, żeby tylko nie doniosło się do kwatery!... Ale słuchaj, tu, w pałacu, coś się dzieje, czego pojąć nie mogę... Jacyś ludzie się zakradli... Teraz tam, w pokojach królewskich, zebrali się wszyscy prawie... Oficerowie gwardii przybrani jak do pochodu. Rzecz dla mnie niepojęta, bo przysięgnę ci, stojąc w głównym wejściu, nikt tu dzisiaj, prócz zwykłych osób, nie wchodził i 117 C a b a l l e r o (hiszp.) – kawaler, rycerz. 118 A v a r o (hiszp.) – skąpiec. 119 A s u s a l u t e d d e u s t e d ! (hiszp.) – Pańskie zdrowie! nie wychodził. Tymczasem przed chwilą, gdy pokojowiec uchylił niebacznie drzwi, dojrzałem kilka obcych zupełnie twarzy! Rękę dam uciąć, że tu coś się knuje! Ba!... Już mnie dwa razy ciągnęli na poczęstunek... do tej tu izdebki. Co robić?... – Nie przypuszczasz, że mogą mieć drugie, boczne jakieś wejścia? – Jestem tego pewny nawet... – Stadnicki coś bełkotał o tym. Ale teraz z nim się dogadać nie można!... Czekaj, miał przy sobie jakieś papiery. Widzisz, lecz kto je tam zrozumie, po hiszpańsku pisane... – Masz papiery?... Musiał je stary urwis im zabrać... Przed chwilą jeszcze ich tu szukali!... Florian zamyślił się, a po chwili rzekł: – Gra tu się zaczyna nie lada! Zmierzch zapada... Nie ruszaj się stąd. Pójdę do kapitana i powrócę natychmiast. Na wszelki wypadek trzeba będzie sprowadzić kilku naszych zuchów. Gotartowski pobiegł szybko do Dziewanowskiego, oddał mu papiery, wyrażając swe obawy. Kapitan nie zdawał się podzielać niepokoju Gotartowskiego i, ledwie ulegając jego naprzykrzaniem, pozwolił mu zabrać pluton „dwóch drzew”, prosząc, aby możliwie szybko wrócił do koszar z uwagi na ludzi... Papiery zaś przyrzekł wieczorem oddać Chłapowskiemu lub Laplace’owi, aby je tam rozpatrzyli. Florian udał się do koszar, zebrał Jaworskich i Grabowskich i, omijając główne ulice, poprowadził ich zaułkami na tyły pałacu królewskiego. Tam, natrafiwszy na otoczony niskim parkanem ogród, rozstawił ich, zalecając surowo, aby każdego, kto by chciał wydostać się z ogrodu, zatrzymano bezwzględnie. Tak się sprawiwszy, sam poszedł do głównego wejścia, aby zluzować nareszcie Masłowskiego. Jakież atoli było zdziwienie Floriana, gdy wszedłszy do przedpokoju królewskiego, nie zastał towarzysza. Gotartowski się przeraził. Czyżby było podobieństwem, aby i ten dał się upoić czy lekkomyślnie porzucić stanowisko, a przecież za to spotkać go mogła ciężka odpowiedzialność... Florian machinalnie jął się rozglądać po słabo oświetlonej antykamerze, lecz nie było w niej żywej duszy. Nawet gwardzista hiszpański, stojący przez całą noc przy drzwiach wchodowych, nie przybył jeszcze. Florianowi przyszło na myśl, że może Masłowski poszedł do sąsiedniej austerii, gdzie Kasarek z Norwiłłem siedzieli przy Stadnickim, i w tym celu skierował się spiesznie ku drzwiom, aby ich z gospody wyciągnąć. Zaledwie jednak postąpił kilka kroków naprzód, gdy drzwi, prowadzące do królewskich pokoi, otworzyły się szybko. Florian ujrzał przed sobą ciemną, ściągniętą twarz oficera gwardii, Palafoxa. – Hej! Mości brygadierze! – zaczął ostro ten ostatni łamaną francuszczyzną. – Jakieś nieporządki między was się zakradły! Przed chwilą potrzebny był ktoś dla odniesienia papierów panu marszałkowi dworu... żadnego z was nie było. Nie wiem, czy to się zgadza z waszą instrukcją!... Gotartowski zmieszał się. – Kapitanie! – rzekł. – Szwoleżer, który tu stał, musiał być wezwany. Nie podobna mi nic innego przypuścić. – To się pokaże! Dowiemy się, Jakie was przepisy obowiązują! Tymczasem odniesiesz te oto papiery do zamku Marrac i doręczysz je służbowemu oficerowi... – Według rozkazu!... Florian wyszedł z ciężkim sercem, czując, że nowa burza zawisła nad szwadronem. Mijając gospodę, wstąpił był, aby upomnieć Masłowskiego, a przynajmniej Kasarka z Norwiłłem napędzić, lecz ku wielkiemu zdziwieniu, prócz pogrążonego we śnie Stadnickiego i kiwającego się nad nim gospodarza, w gospodzie żadnego ze szwoleżerów nie było. Właściciel austerii zaś zapewnił, że zaraz po oddaleniu się Gotartowskiego szwoleżerowie wyszli do pałacu i dotąd nie wrócili. Florian przeraził się tym oświadczeniem. Oczywiście koledzy pozwolili sobie na jakąś lekkomyślność, mogącą pociągnąć wprost zgubne następstwa dla nich i całego pułku. Gotartowski, chcąc ratować zagrożoną sytuację, podążył za pałac, gdzie był wartę rozstawił, aby którego z Jaworskich postawić tymczasem dla niepoznaki w antykamerze. Lecz tam, skoro się zbliżył do pierwszego z brzegu towarzysza, ten jął mu dawać znaki tajemnicze, a w końcu ujął za rękę i poprowadził ku trzem Grabowskim, przyglądającym się pilnie przez szczelinę parkanu, co się w ogrodzie królewskim dzieje. Florian, zniecierpliwiony tym dziwnym zachowaniem się kolegi, zagadnął oschle: – Cóż wy tu widzicie osobliwego, miast służby pilnować? – Brygadierze! – szepnął wystraszony Jaworski. – Ani słowa! Patrz! Florian przysunął głowę do parkanu i wzrok wytężył. Wśród mroków zapadających ujrzał pięciu uzbrojonych ludzi, opatrujących karetę dworską i zaprzęgających pośpiesznie konie... W głębi gromadka mężczyzn, ubrana po podróżnemu, przypatrywała się tym przygotowaniom. Pośród gromadki Florian dostrzegł nachmurzoną twarz króla i chude, żółte oblicze Escoďquiza. Florian, stropiony tą sceną, chciał coś rzec, lecz Jaworski odciągnął go na bok i na końcu małej, wąskiej uliczki wskazał mu kawalkadę jeźdźców. – Widzisz, tamci czekają!... Radź, co robić? Władza jego nie sięgała jednak tak daleko, aby samowolnie na krok jakiś się ważyć. Bo nawet gdyby król chciał wyciągnąć z pałacu... nie miał rozkazu zatrzymania go... Ta rzecz należała do komendanta strzegącego bram i przejazdów Bajonny. Jednakże te nocne szykowania wydały mu się podejrzanymi. Nie namyślając się dłużej, skinął na dwóch Grabowskich, aby szli za nim, i przesadziwszy parkan, zapuścił się w zarośla do ogrodu, chcąc możliwie jak najbliżej podejść do karety. Zaledwie jednak kilka kroków zrobił naprzód, jeden z Grabowskich, sunący obok Floriana, potknął się i upadł. – Na miłość Boską! Uważaj, bo nas spostrzegą! – upominał Gotartowski. – Brygadierze! – mruknął Grabowski. – Tu ktoś leży. Florian pochylił się i natrafił na leżące bezwładnie a jakby skręcone ciało. Grabowscy unieśli je pod parkan, kędy na wolnej od zarośli przestrzeni padały promienie księżyca. Gotartowski nachylił się nad ciałem. Był to Masłowski, skrępowany powrozami z głową szczelnie owiniętą w płachty i ustami zakneblowanymi. Grabowscy uwolnili szybko towarzysza z więzów i napoili winem z żołnierskiej manierki. Masłowski odetchnął ciężko. – Ratujcie... zdrada!... Zamach na cesarza... słyszysz!... Dziś mają napaść... W Bajonnie pożar. – Mów wyraźniej... przez litość!... Majaczysz! Masłowski potrząsnął głową. – Nie! – jęknął z wysiłkiem. – Patrz, co ze mną! Norwiłł raniony, Kasarek! Chwili nie trać, zaklinam cię! Masłowski omdlał. Florian przestał się wahać. Pluton cały wprowadził do ogrodu i uformował łańcuch, gotowy wystąpić na każde skinienie. Jednego zaś z Grabowskich wysłał do koszar dla zaalarmowania porucznika Krzyżanowskiego, a dwóm Jaworskim nakazał trzymać wartę przed pałacem od strony głównego podjazdu. Gdy przygotowania te zostały ukończone, Florian wysunął się śmiało z zarośli i jął podchodzić do karety. Kilkunastu ludzi czyniło ostatnie przygotowania do odjazdu. Z pałacu wynoszono pośpiesznie puzderka i skrzynki, lokowano je pod siedzeniem i przytraczano w tyle między kołami. Król z Escoďquizem, ministrem i książętami stał na uboczu i przyglądał się przygotowaniom. Florian zastanawiał się jeszcze, co mu czynić wypada, i namyślał się, czy nie lepiej będzie czekać rozkazów, które od porucznika nadejść muszą, gdy nagle zadrżał z przerażenia. Oto spoza karety wysunęło się naraz dwóch oficerów pułku strzelców gwardii cesarskiej. Więc to, co się tu działo, było za wiadomością cesarza. Gotartowski otrząsnął się, mrowie go przeszło na myśl, co by go spotkać mogło za zbytnią gorliwość. Florian cofnął się pośpiesznie ku oparkanieniu, zamierzając co tchu ściągnąć placówki, byle uniknąć zajścia z oficerami francuskimi. Lecz było już za późno. Z zarośli, w które miał zamiar skręcić Florian, wyszedł trzeci oficer strzelców francuskich i rzucił ostro po hiszpańsku: – Kto tu? Gotartowski zmieszał się. Nogi pod nim się ugięły. Awantura była nieunikniona, i to... z oficerem gidów!... – Odpowiadaj natychmiast! – groził oficer, lecz tym razem już po francusku. – Brygadier szwoleżerów gwardii jego cesarskiej mości! – Co tu robisz? Jak śmiesz? – zgromił oficer podchodząc do Floriana. – Kapitanie! – jąkał Gotartowski rozpoznawszy już szlify. – Jesteś aresztowany! Wytłumaczysz się z tego nocnego zakradania się... – Według rozkazu! – odrzekł ponuro Gotartowski. Oficer klasnął w dłonie. Z zarośli wychyliły się dwie ciemne postacie i, zanim Gotartowski zdołał zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, rzuciły się na niego i jęły go krępować. Florian, przytomnością oficera zbity z tropu, nawet się nie bronił, gdy jednak wiązano mu ręce, szarpnął się, a mając nogi skrępowane, zatoczył się ku oficerowi. Kapitan zaklął z cicha i zawołał na zbirów po hiszpańsku: – Trzymać mi tego psa francuskiego! Gotartowski rzucił wzrokiem na oficera i teraz dopiero w świetle księżyca poznał w nim Palafoxa. Zbirowie zdołali go już dosięgnąć, usiłując mu głowę workiem okręcić. Florian zaczął się bronić rozpaczliwie, a uwolniwszy się na chwilę z dławiących go rąk – huknął gwałtownie: – Do mnie, towarzysze! Na pomoc!... – Skończyć z nim! Dalej! – komenderował oficer. Zbir wyciągnął nóż. Równocześnie prawie zakołysały się zarośla – zwarte koło szwoleżerów otoczyło polanę. Palafox dobył szpady, zbirowie odstąpili Floriana. Szwoleżerowie, widząc mundur oficera francuskiego, stanęli jak wryci. Palafox zrozumiał niepewność żołnierzy i cofnął się w tył, chcąc się wydostać za łańcuch, lecz Gotartowski rozkazał krótko: – Brać ich! Zdrada! Szwoleżerowie rzucili się na Hiszpanów. Florian, uwolniony z więzów, objął dowództwo. Czterech ludzi odkomenderował dla strzeżenia obezwładnionych więźniów, a sam z pozostałą częścią plutonu, uformowawszy półkole, zbliżał się do karety. Wtem tuż za oparkanieniem ogrodu buchnął snop ognia ponad dachem drewnianej lepianki i szeroką łuną rozlał się na niebie. Radosny okrzyk około karety powitał łunę. Konie ruszyły naprzód. Florian wahał się. Dookoła karety widać było jeźdźców w mundurach francuskich Kareta zmierzała wprost alejami ogrodu ku miejscu, gdzie szwoleżerowie pokazywali Florianowi ruchomy parkan. Gotartowski nie namyślał się dłużej. – Baczność! – zakomenderował szeptem. – Broń opatrzyć!... A gdy kareta zaczęła najeżdżać na łańcuchy, zawołał groźnie: – Stój, kto idzie?!... Na głos ten dokoła karety wszczął się popłoch. Jadący na czele oficer ściągnął konia. – Do mnie, żołnierze! – huknął wyciągając pałasz. – Kto śmie nam zastępować drogę?... Florian chciał odpowiedzieć, lecz oficer ciął go po ramieniu. Pałasz atoli rozpłatał mu zaledwie rzemień od przewieszonego patrontasza. Równocześnie prawie padło sześć strzałów. Jeden z Grabowskich zatoczył się brocząc krwią. Szwoleżerowie podnieśli karabiny. – Mierz w konie! – komenderował Florian. – Pal! Nabijaj! Cel!... Trzy salwy jedna po drugiej rozległy się w ogrodzie. Dwa konie u karety padły na miejscu, cztery pod jeźdźcami, ranione, wspinały się i mieszały szyk orszaku... – Zdrada, zdrada! – dały się słyszeć nawoływania Hiszpanów. – Poddajcie się! – wołali szwoleżerzy. – Nacieraj! Za mną! – komenderował oficer prowadzący kawalkadę. Hiszpanie skupili się i sunęli ku szwoleżerom. Gdy wtem wśród ciszy nocnej rozległy się tuż za ogrodem bębny piechoty francuskiej. Hiszpanie się cofnęli. Z karety wyskoczyło kilka ciemnych postaci i rzuciło się ku pałacowi. W ślad za nimi jeźdźcy jęli porzucać swe konie i na przełaj uciekać ku pokojom królewskim. Zanim szwoleżerowie się spostrzegli, przed nimi była już tylko próżna kareta i kilkanaście rozbieganych lub powalonych na ziemię koni. Gdy się to działo, w zamku Marrac zgoła inna rozegrała się scena. Dziewanowski, otrzymawszy od Floriana papiery, zaledwie nad wieczorem wybrał się z nimi do zamku, chcąc równocześnie, jak to miał w zwyczaju, naocznie przekonać się, czy w plutonie pełniącym służbę przy cesarzu wszystko jest w porządku. Na odwachu zamkowym zastał Dziewanowski Niegolewskiego, siedzącego razem z drugą zmianą szwoleżerów i gawędzącego z nimi. Kapitan jął pytać o Chłapowskiego, lecz Niegolewski zapewnił go, że Chłapowski jest w tej chwili na służbie i że pewno wówczas będzie wolny, gdy cesarstwo przejdą do swoich sypialni; teraz bowiem Duroc ma swój raport dzienny, po którym jeszcze cesarz zwykł był pracować przez czas pewien. Dziewanowski, znając zwyczaje dworu, rozumiał, że mowy nie było, aby przed północą można widzieć Chłapowskiego. Papiery zaś doręczone nie wydawały mu się dość ważne, aby docierać do pokojów cesarskich i wszczynać alarm. A że kapitana Laplace’a nie było także, gdyż ten oddalił się właśnie do Bajonny razem z marszałkiem Berthierem, więc Dziewanowski po namyśle oddał papiery Niegolewskiemu, prosząc, aby je Chłapowskiemu doręczył i, udzieliwszy mu objaśnień, jaką drogą te papiery rąk jego doszły, zawrócił z powrotem ku Bajonnie. Zaledwie atoli Dziewanowski się oddalił, gdy na odwach wpadł jak wicher Chłapowski. – Dowodzący wartą? – Porucznik drugiej klasy, Jędrzej Niegolewski, panie adiutancie! – Wysłać natychmiast szwoleżera do Bajonny, do komendanta, aby dwóch kurierów było gotowych! Dalej! Co koń wyskoczy!... – Według rozkazu! Szwoleżer Michałowski na koń!... – Gdy kurierzy nadjadą, dasz mi znać, poruczniku! – Wedle rozkazu! Chłapowski zawrócił spiesznie. – Panie adiutancie! Mam papiery do wręczenia. – Co za papiery?! Niegolewski powtórzył słowa Dziewanowskiego. Chłapowski wziął niechętnie papiery. – Dzieciństwa jakieś! No, zobaczymy!... Kurierów natychmiast zaraportować. Chłapowski powrócił spiesznie na stanowisko swoje w komnacie poprzedzającej gabinet cesarski. Porucznik grenadierów gwardii, Villeneuve, który chwilowo pełnił obowiązki drugiego oficera ordynansu, powitał Chłapowskiego szeptem: – Latasz, kolego, jak fryga! – Zdaje się koledze, że za prędko! No, ręczę ci, że zanim żołnierz zdąży dopaść do Bajonny, najjaśniejszy pan już zapyta, dlaczego jeszcze nie ma kurierów. – Już to noc będzie dzisiaj ciężka! – Z czego to wnosisz, kolego? – Najjaśniejszy pan zasiadł do przeglądania papierów i podpisywania... – A co to, kolego, masz w ręku? – Sam nie wiem! Jakieś papiery hiszpańskie. Odebrane czy znalezione pod pałacem Ferdynanda! Objaw gorliwości! Nie wiem, co z nimi zrobić. Obawiam się, czy niezbyt błahe te... papiery. – Pozwól, kolego, niech obejrzę... – Znasz hiszpański? – O tyle, że rozumiem. Villeneuve jął niedbale przewracać papiery, naraz drgnął i porwał się z miejsca. – Kolego! – rzekł szybko. – Nie pojmuję! Własnym oczom nie wierzę!... – Co takiego, co? – pytał gorączkowo Chłapowski. – Rozkaz do junty120 madryckiej... wzywający ją do zbrojnego oporu!... Manifest do wojska! Do ludu!... Spisek... spisek na życie najjaśniejszego pana! Kolego, chwili nie ma do stracenia... Natychmiast zaraportuj. – Do gabinetu cesarskiego? Czy nie za śmiało?... – Idź natychmiast!... A nie, to ja pójdę! Każda sekunda tu decyduje!... Chłapowski, podniecony wzburzeniem Villeneuve’a, odebrał papiery i poszedł do drzwi gabinetu cesarskiego, lecz zanim zdążył ująć za klamkę, te otwarły się gwałtownie, stanął w nich Bonaparte. Oficerowie wyprostowali się. – Kurierzy gotowi? – spytał ostro Napoleon. – Natychmiast będą, według rozkazu, najjaśniejszy panie!... – Powinni już być. Jak staną, dać mi natychmiast znać!... – Według rozkazu, najjaśniejszy panie! – odpowiedzieli raźno oficerowie. Bonaparte odwrócił się. Chłapowski postąpił naprzód. – Najjaśniejszy panie!... – Co takiego? – Doręczono mi papiery, przejęte wypadkowo w pałacu jego królewskiej mości. Napoleon skrzywił się pogardliwie. – Oddasz je jutro marszałkowi dworu. – Najjaśniejszy panie... papiery bardzo ważne... – Powiedziałem!... – Najjaśniejszy panie... – Jak śmiesz? – Tu o życie waszej cesarskiej mości idzie!... – Oszalałeś?!... – Manifesty do junty, do wojska!... Napoleon odebrał niecierpliwie papiery z rąk Chłapowskiego i wyszedł. Rustan drzwi za cesarzem zatrzasnął. Chłapowski po wyjściu Bonapartego spojrzał przerażony na Villeneuve’a. 120 J u n t a (hiszp.) – dosłownie: związek; nazwa organów rządowych, organizacji i związków społeczno-politycznych w Hiszpanii, Portugalii i w krajach Ameryki Południowej. – Kolego, na miłość Boską!... Czy aby nie pomyliliście się... Jeżeli słowa wasze się nie sprawdzą... – Bądź, kolego, spokojny!... I popraw raczej szablę i opatrz pistolety... mogą nam być dziś potrzebne!... Chłapowski spojrzał niedowierzająco na Villeneuve’a, lecz naraz drzwi gabinetu cesarskiego rozwarły się po raz drugi, szybciej, gwałtowniej. – Rustan! – dał się słyszeć stalowy głos Bonapartego. – Szpadę i pistolety!... Mameluk spełnił rozkaz w mgnieniu oka. – Duroc! Alarmuj odwach! Wielki marszałek ruszył naprzód. Napoleon rzucił okiem na oficerów. – Panowie, za mną! Przed pałacem rozległ się wystrzał karabinowy – a tuż w ślad za nim gwałtowne, chrapliwe dźwięki trąbki. Pluton Niegolewskiego zerwał się na równe nogi, dosiadł stojących w pogotowiu koni i sunął galopem przed ganek. Bonaparte spojrzał ku szwoleżerom z zadowoleniem. – Ilu was jest? – Pluton, najjaśniejszy panie!.. – Karabiny nabite? – Nie mamy nabojów!... Po ostatniej rewii inspekcja wstrzymała wydawanie!... – Słyszysz, Duroc?... A czymże wy mnie bronić będziecie? – Wasza cesarska mość! – rzekł z zapałem Niegolewski. – Mamy szable... Po naszych trupach droga do ciebie, najjaśniejszy panie!... – Gdzie reszta warty, Duroc? Marszałek chciał odpowiedzieć, lecz naraz zza węgła zamku wysunął się oddział grenadierów. – Do pioruna! Stare wąsy grenadierskie, ładnie się spisujecie!... Patrzcie, ta garść dzieciuchów od kwadransa zdążyła zebrać się na alarm, a wy?... – Sire... – próbował odezwać się oficer dowodzący. – Milcz!... Przez miesiąc nie włoży z was żaden wielkiego munduru! Szeregi żołnierzy zaległa cisza grobowa. Bonaparte wydał rozkazy Durocowi. Mamelucy pałacowi rozniecili pochodnie. Grenadierzy podzieli się na małe oddziały i rozpoczęli obchód zamku. Szwoleżerowie stali przed gankiem, czekając dalszych rozkazów. Napoleon przechadzał się niespokojny, wzburzony, poglądając ku Bajonnie. Naraz na skraju miasta ukazały się płomienie, w ślad za nimi w trzech innych punktach również buchnęły ogniste języki. Bonaparte wskazał je Durocowi. – Widzisz je. Piekielny pomysł... Ferdynand podpalił własną koronę!... – Sire, nie każesz zaalarmować załogi? – Po co? Tam przecież jest Berthier, a ten ma obowiązek wiedzieć, co się wokoło niego dzieje. Berthier atoli nic nie wiedział – w godzinę ledwie po zaalarmowaniu odwachu cesarskiego stawił się w zamku Marrac z wieścią, że król Ferdynand usiłował wymknąć się z Bajonny, ale czujność jego przeszkodziła zamiarom. Bonaparte z ironicznym uśmiechem wysłuchał raportu ministra wojny. – Mości marszałku! Dosyć nowin jak na generała, za mało jak na ministra. Fouché by tego błędu nie popełnił. Przyjechałby może później, lecz wiedziałby o wszystkim. Gdyby papiery, które rąk moich doszły przypadkiem, trafiły tam, dokąd były adresowane... twój garnizon nie wytrzymałby napadu guerillów121, a ja może musiałbym układy prowadzić w Hiszpanii jako więzień... – Sire! – jąkał zmieszany Berthier. – Któż by się ważył?... – Masz tu papiery! Dowiedz się!... Od dziś warty rozciągniesz około Ferdynanda, wezwiesz do mnie Fouchégo i dwa pułki strzelców. Za czym Bonaparte zwrócił się do szwoleżerów: – Cóż wy, dzieciaki, umiecie już musztrę? – Tak jest, najjaśniejszy panie! – odparł raźno Niegolewski. – Tak mówisz! – ozwał się z niedowierzającym uśmiechem Napoleon i, postąpiwszy naprzód, zakomenderował znienacka: – Faites ouvrir vos rangs!122 Niegolewski w lot zrozumiał pułapkę... Gdyby był w tej samej formie powtórzył rozkaz, wówczas pierwszy szereg musiałby najechać na cesarza. Więc Niegolewski ściągnął gwałtownie konia i rozkazał ostro: – En arričre!123 A gdy pluton odsunął się o kilka sążni od Bonapartego, dopiero huknął żwawo: – Ouvrez vos rangs!124 ... Szwoleżerowie wykonali ruch ani na włos nie chybiając. Bonaparte przeszedł się z zadowoleniem, kazał następnie zwinąć linię i na odwach zawrócić. W pół godziny służba cesarska zaczęła znosić kosze z winem i półmiski z potrawami a frykasami do kordegardy szwoleżerów. – L’empereur vous envoie!125 – objaśnił furier cesarski. Żołnierze wybuchem serdecznej radości przyjęli ten dowód szczególniejszej łaski. Z ław złożono na poczekaniu stoły, wezwano do kompanii strapionych grenadierów francuskich, a gdy jeszcze jadła i napoju nie ubywało, Niegolewski pchnął posyłkę do Dziewanowskiego i Krzyżanowskiego, aby z resztą wolnych szwoleżerów przybywali. Florian zaś, gdy się znalazł z plutonem „dwóch drzew” przed opustoszałą karetą i porzuconymi końmi – bez namysłu cofnął się, rozumiejąc, że pościg w pałacu nie do niego należał i że tam władza jego chwilowo ustać musiała, tym bardziej że z drugiej strony słyszał odgłos nadchodzącego wojska. Cofnął więc pośpiesznie żołnierzy ku parkanowi, a sam chciał wracać na swoje miejsce do antykamery, lecz wtem przypomniał sobie o więźniach i skierował się ku polance w zaroślach. Tu czekała go niemiła niespodzianka. Oto szwoleżerowie, pozostawieni dla strzeżenia więźniów – rozumiejąc, że ci, przywdziawszy mundury francuskie, wyrządzili im także obelgę – nie tylko że poobdzierali z nich szlify, obszlegi i akselbanty, lecz po obcięciu pół u zielonych fraków gwardyjskich, jęli wymierzać Hiszpanom sprawiedliwość. Już dwóch żołnierzy hiszpańskich leżało rozciągniętych na ziemi, chłodząc na wietrze mocno wytatarowane skóry. Szwoleżerowie zabierali się właśnie do Palafoxa, gdy zaszedł ich tu Florian. 121 G u e r i l l o w i e (hiszp. guerilla – wojenka) – partyzanci hiszpańscy walczący przeciwko Napoleonowi. 122 F a i t e s o u v r i r v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca oficerom uformowanie żołnierzy w luźny szyk. 123 E n a r r i č r e ! (franc.) – W tył! 124 O u v r e z v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca żołnierzom luźny szyk. 125 L’e m p e r e u r v o u s e n v o i e ! (franc.) – Cesarz wam przysyła! – Co wy tu robicie? – Nic, brygadierze! – odrzekł spokojnie jeden z Jaworskich. – Smarowanie nicponiom wyprawiamy, aby uczciwych mundurów szaserskich do sztuczek nie używali!... – Puśćcie mi natychmiast tego oficera! Nie do was sąd należy! Wstydźcie się wywierać dziką złość nad bezbronnym... – No, przecież nic by im się nie stało – mruknął najstarszy z Grabowskich – a co imć oficera, żeśmy uszanowali, bo przecież na połciach z fraków leży! – Dosyć, nie ma rozpraw... Wstań, panie oficerze!... Palafox, uwolniony z więzów, podniósł się i spojrzał z wdzięcznością na Floriana, a potem zagadnął ponuro: – Co zamierzasz ze mną uczynić? – Odprowadzić na odwach. – Pozwól mi odejść do pałacu. – Nie, kawalerze. Naprzód odpowiesz mi, gdzie są nasi dwaj towarzysze? – Słowem ci ręczę, że są nietknięci. Patrz, tam na lewo znajdziesz ich w zaroślach. Florian skinął na szwoleżerów, aby pośpieszyli ich uwolnić co prędzej. Na polance Gotartowski sam został z Palafoxem, mając w pobliżu powiązanych gwardzistów hiszpańskich. – Brygadierze! – zaczął po małej pauzie Palafox. – Wiesz, co ocaliło twoich żołnierzy od śmierci? – Chcesz mi, kawalerze, dać poznać swoją wspaniałomyślność?... – Mylisz się! – rzekł oschle Palafox. – O tym nie ma mowy! Ocaliło ich to, że nie są Francuzami!... Ich ocaliło, a nas, jeżeli chcesz wiedzieć, zgubiło!... – Nie rozumiem tych względów waszych dla nas ani tym mniej nienawiści ku Francuzom. Cóż złego wam uczynili? – Co złego? Pytasz się! – wybuchnął z głuchym gniewem Hiszpan. – Kto podstępem ziemię naszą naszedł, kto od lat tylu łudził nas przymierzem, wybierał żołnierza, wciągał w wojny... a w końcu, udając sojusznika, wprowadził armię i zalał nas wojskiem? Kto więzi naszego króla? – Ilekroć będziemy mogli przeszkodzić zdradzie, tylekroć... – Zdradzie?... Ty nazywasz to zdradą?!... Patrz... Król nasz został wszak tu jako przyjaciel przyzwany, a teraz jest waszym więźniem, nie wolno mu nawet na miasto wyjść bez zezwolenia marszałka!... Otóż pamiętaj, że ja dumny jestem z tej zdrady, jak ją nazwałeś przed chwilą, i tak zdradzać gotów jestem zawsze!... – Nie spieram się, kawalerze! Choć inne mną rządzą sympatie i uczucia – chętnie mu przyznaję słuszność w jego wyobrażeniu, jeno niepojęte mi jest to wielkie przywiązanie do waszego króla czy wybrańca narodu, jako powiedziałeś!... Cesarz źle narodowi waszemu nie życzy, a o ile mi powiadano, chce nie lada przywilejami i nadaniami kraj wasz otoczyć... Dobrodziejstwa na was spłyną niewątpliwie. – Jesteś zaślepiony! Znasz ty dumę Hiszpana? Nie znasz oczywiście. Inaczej wiedziałbyś, że on nie przyjmie żadnego z tych dobrodziejstw, woląc znosić przemoc własnego króla niż łaski najezdnika. Wara obcym od naszych spraw domowych! Nie zdajesz się mnie rozumieć. Olśniła cię wielkość Bonapartego. No, prowadź mnie. Możesz być pewien, że słowa jednego z tego, co rzekłem, nie zaprę! Spełniłem tylko obowiązek!... – Kawalerze! – ozwał się po namyśle Florian. – Wracaj do pałacu. – Jak to? Chcesz mnie... – Ja także uczyniłem to, co do mnie należało!... Prowadzić cię na odwach ani oskarżać nie chcę i nie będę... Niech tam odpowiada i zapytuje... kto chce. Jestem tylko żołnierzem... – Nagroda cię nie minie! – Nie płać mi, kawalerze, obelgą! Palafox ujął żywo Floriana za rękę. – Więc masz moją przyjaźń dozgonną!... Kto wie! Może kiedyś, w przyszłości, przyda ci się jeszcze!... – Wracaj, wracaj, kapitanie! – upominał Florian. – A tych swoich gwardzistów zabierz ze sobą, byle prędko. Wasze zamysły wniwecz obrócone, to mi wystarcza! Palafox rzucił się ku powalonym żołnierzom, zdjął z nich szybko pęta i znikł wraz z nimi w zaroślach. Gdy szwoleżerowie powrócili z uwolnionymi, Kasarkiem i Norwiłłem, na polanie był już tylko Gotartowski. – Brygadierze! – zagadnął wystraszony jeden z Jaworskich. – A gdzie tamci? – Uciekli! – odrzekł krótko Florian. – Czemużeś nas nie przywołał?... – Bo miałem was za żołnierzy, a nie za gończych. Szwoleżerowie spojrzeli po sobie znacząco. – Złote słowa! – ozwał się śmiało Michał Grabowski. – Bić, to bić, ale cłapać po krzakach i bezbronnych na postronki chwytać... to do paralusza z taką żołnierką! – Racja! – huknęły głosy. – Niech sobie umykają z Bogiem!... Szwoleżerowie zawrócili na swoje poprzednie stanowiska, lecz zanim zdołali się rozstawić, nadbiegł porucznik Krzyżanowski, potem kapitan Dziewanowski, a za nim sypnęli się oficerowie sztabu francuskiego. Rozpoczęło się śledztwo. Piechota francuska zaciągnęła warty dookoła pałacu – równocześnie prawie w pokojach Ferdynanda ukazał się generał Savary w otoczeniu licznej świty. Na próżno Escoďquiz tłumaczył generałowi, że dla spóźnionej pory... jego królewska mość musi odmówić sobie zaszczytu oglądania wysłańca cesarskiego. Savary ustąpić nie chciał. Po długich pertraktacjach ukazał się Ferdynand z książętami i panami hiszpańskimi. Savary powitał go przesadnym ukłonem. – Wasza królewiczowska mość daruje, że go o tak spóźnionej porze trudzę, lecz jest to objaw wysokiej pieczołowitości najjaśniejszego pana, który polecił mi naocznie przekonać się i dowiedzieć, czy prawdą jest, że zdrowie waszej królewiczowskiej mości... cierpi wskutek przeziębienia? – Panie generale! Racz podziękować cesarzowi Francuzów za jego troskliwość. – Niepokój jego cesarskiej mości jest tym większy, że na jutro sygnalizowano nam przyjazd jego królewskiej mości króla Hiszpanii i Indii. Ferdynand zbladł. Savary ciągnął dalej z obłudną dworskością: – Życzeniem zaś najjaśniejszego pana jest, abyś wasza królewiczewska mość przyjął udział w powitalnych uroczystościach, jakie odbędą się na cześć jego ojca i – jego... króla... – Ojciec mój znajdzie mnie jutro z wyrazami powinnego szacunku na ustach. – Takiej właśnie odpowiedzi spodziewał się mój monarcha!... Nadto żywi przekonanie, że wasza królewiczowska mość... raczysz przewodniczyć tym z poddanych króla, którzy dopuszczeni zostaną do ucałowania ręki. Ferdynand osunął się ociężale na fotel. Infanci i panowie hiszpańscy milczeli ponuro. Jeden Savary nie przestał się uśmiechać mile, niby zwiastun jakichś pożądanych a upragnionych nowin. – Wasza królewiczowska mość – ciągnął dalej ten mały generał i niewielki polityk. – Cóż jeszcze? – rzucił sucho Ferdynand. – Doszło do wiadomości najjaśniejszego pana, że wasza królewiczowska mość w rezydencji swojej nie rozporządza dostateczną ilością wart pałacowych... i dlatego od dnia dzisiejszego batalion piechoty będzie do usług waszej królewiczowskiej mości. Co się tyczy dnia jutrzejszego, marszałek dworu cesarskiego będzie miał zaszczyt doręczyć przez swego ordynansa szczegółowy ceremoniał. Gdy Savary oddalił się w ukłonach – Ferdynand omdlał. Upokorzenie złamało całą energię, którą rozbudzić w nim zdołał Escoďquiz. Niełaska Bonapartego burzyła wszelkie nadzieje. Czy niełaska?... Nie minął tydzień, a zrzeczenie się korony hiszpańskiej podpisał zarówno wierny Napoleonowi Karol IV, jak i skłonny do knowań Ferdynand. Członkowie junty madryckiej zjeżdżać się zaczęli tłumnie dla złożenia powinnych hołdów „nowomianowanemu” przez Bonapartego królowi Józefowi. Tymczasem po pierwszych rozruchach madryckich, zlanych obficie krwią nieposłusznych rozkazom Murata Hiszpanów, południe Iberii zatrzęsło się w posadach. Z ust do ust szły wieści o gwałcie popełnionym na osobie Ferdynanda. Lud jeszcze się wahał, lecz gdy klątwa, rzucona w Rzymie na Bonapartego, dosięgła furt klasztornych, gdy uprowadzenie ze stolicy Piotrowej głowy Kościoła stwierdzono na kazalnicach, wówczas jedna bulla dokonała tego, czego dotąd jeszcze sprawić nie zdołali gońce i odezwy Ferdynanda. Przekleństwo, zawisłe nad laurami Napoleona, spadało i na jego żołnierzy. W szeregach guerillów stawać zaczęli zakonnicy. Krzyż był godłem powstania. Junta sewilska wypowiedziała wojnę Bonapartemu!... Napoleon wzruszył pogardliwie ramionami i odjechał do Paryża, a stamtąd na zjazd erfurcki, aby koronę hiszpańską bratu zatwierdzić i berło neapolitańskie, przekazane Muratowi, w państwach sprzymierzonych uprawomocnić. Armia francuska, rozrzucona w Hiszpanii, otrzymała rozkaz lakoniczny: uśmierzyć rozruchy – Józefowi I zaś nakazano odbyć wjazd do stolicy. Równocześnie jednak od Gibraltaru zaczęła napływać broń i złoto angielskie. Angielscy oficerowie zjeżdżali do Andaluzji, angielskie zaręczenia najśmielsze wspierały zamysły. Nieliczne a rozproszone oddziały wojska hiszpańskiego wypowiadały posłuszeństwo stronnikom Józefa I. Generał hiszpański Vives starł się dzielnie z korpusem francuskim Schwarza. Eskadra francuska, stojąca w Kadyksie pod dowództwem admirała Rosilly, zagrożona od strony morza przez Anglików, a napadnięta od lądu przez oddziały generała hiszpańskiego Morla, poddała się. Generał Dupont, po morderczej bitwie pod Alcadem, zdobył przez wyłom Kordobę. Marszałek Bessičres pobił pod Rioseco dwudziestotysięczny oddział generała Cuesta, usiłującego przeciąć drogę królowi. Duchesne toczył zażarte utarczki w Katalonii, Moncey ucierał się z Walencją, Lefebvre-Desnouettes przebiegał Biskaje i Navarrę, Lassale zajął punkt obserwacyjny w Burgos. Guerille tymczasem mnożyły się z przerażającą szybkością. Łańcuchy Pirenejów, Guadarramy, Nevady, Moreny, Grillemany roiły się od zbrojnego ludu, grożącego rekonesansom francuskim, znoszącego pikiety, przejmującego rozkazy, niszczącego furaże, zmuszającego niekiedy całe dywizje do nużącego czuwania, alarmującego obozy i koszary, a wyzierającego spoza każdej skały, czatującego w lasach, na drogach, u poideł, na pastwiskach, wokół ambulansów. W Starej Kastylii zerwał się już był Martin Diaz, przezwany przez oddany i wierzący mu lud „Smoluchem”. Za nim szedł Saturnin Albuir, popularniejszy nierównie pod nazwą „Mańkuta”, a dalej cały szereg ludzi hartu, woli, odwagi, siły, poświęcenia i nieubłaganej nienawiści dla najezdników, jak don Juan Palarea, inaczej „Lekarz”; don Juan Diaz Porlier albo „Markiziątko”; Pablo Morillo, czyli „Paweł Pastuch”; Sanchez Nebot, znany pod przydomkiem „Wściekłego”; dwóch Minów, Gaspar Jauregui – także „Pastuch” jak Morillo; a jeszcze Acedo, Thomas Longa „Kowal” i mnich Merino. To byli wodzowie ludu, gdy nad nimi stali jeszcze pełni bohaterstwa oficerowie hiszpańscy. Lecz wszyscy ci wodzowie, zarówno z dawna do służby wojskowej zaprawieni jak i ci, którzy stanąwszy na czele zbrojnych gromad pierwszy chrzest ogniowy odbierali, nie stanowili jeszcze tej mocy, która zerwała się w narodzie, a która przeniknęła wszystkie jego słoje. Ile wiosek, ile sił, ile sadyb liczyła Hiszpania, tyle było oddziałów guerilli, tylu naczelników, tyle gromad snujących się pomiędzy dywizjami francuskimi. Lecz straszniejszymi o wiele dla armii napoleońskiej byli ci starcy, te kobiety bezbronne i dzieci, które nie towarzyszyły mężom, braciom, ojcom a synom, które, przyjąwszy pozory cichych pracowniczek, dalekich od mieszania się do rozpraw wojennych... stały się najzaciętszymi wrogami Francuzów. Biada śmiałkowi, który poważył się pod dachem hiszpańskim szukać noclegu, spoczynku, bodaj napoju. Trucizna czyhała nań w każdej kropli wody, sztylet skradał się, gdy znużony mrużył powieki, kula zwalała go z konia, kiedy w wąwóz górski się zapuszczał. Co dnia ginęli gońcy francuscy, przepadały placówki, zwabieni chęcią zysku kupcy znikali. Na drogach i drożynach przeciągające wojska co krok spotykały oszpecone zwłoki, zawisłe na drzewach ciała, zatknięte na tykach głowy... była to robota guerillów. Robota niekiedy straszna, niepojęta w swym ohydnym wyrafinowaniu, zaciekłym pastwieniu. Nie dość było guerillom pochwycić Francuza, nie dość obezwładnić go i na śmierć skazać... Guerille jeszcze musieli być świadkami męki – ucięcie głowy, powieszenie, rozstrzelanie nie zadowalało ich... Doraźne sądy guerillów w okrucieństwie nie miały granic. Generał René, dążący do armii portugalskiej Junota, w otoczeniu zaledwie pięciu żołnierzy, wpadł na noclegu w zasadzkę guerillów. Nazajutrz pochwyconemu oficerowi wyłupiono oczy, wydarto język, poobrzynano uszy, a po dwóch dniach mąk rozpiłowano go, między deski włożywszy. Pułkownik dragonów był może szczęśliwszym, bo go tylko wrzucono do rozpalonego pieca. Co dzień dywizje francuskie trafiały na drgające kadłuby ludzkie, na ciała, z których życie ujść zdołało ledwie z ostatnią kroplą krwi. Wojska szukały odwetu. Generałowie krwawe odprawiali sądy. Łuny pożarów karały całe wioski. A ponad tym morzem nienawiści, krwi, zemsty nie wahano się nieść krzyżów, Chrystusowego imienia wzywać i ku niebu wyciągać rąk!... Król Józef ruszył już do Madrytu. Ruszył wśród łun i pogorzelisk, stosów nie pogrzebionych trupów, nędzy i skradającego się głodu. Ruszył ufny, że dość mu będzie stanąć na stopniach tronu, a bunty ucichną i nowe jego dziedzictwo zakwitnie pod dobroczynnymi promieniami swobód i nadań. Madryt powitał swego monarchę ponurym milczeniem. Józef I nie stracił otuchy. Natychmiast po przyjeździe zarządził świetne uroczystości koronacyjne. Lud, niewolony przez wojsko, składał w kościołach przysięgę. Ale zaledwie ostatnie salwy wiwatowe umilkły, z południa nadeszła wiadomość, która zatrzęsła posadami sławy napoleońskiej. Siedemnastotysięczny korpus generała Duponta, osaczony pod Baylen przez przemagającego siłą Castańosa, odcięty od wszelkiej styczności z innymi korpusami, zmożony upałami a trawiony chorobami, poddał się. Poddał się korpus Bonapartego! Poddał się Dupont, który pod Kordobą złożył dowody niezaprzeczonej odwagi. Kapitulacja pod Baylen zdecydowała o losach Hiszpanii. Upadające na duchu junty i guerille z większym zapałem rzucili się do walki. Anglia, mając dowód oczywisty, że jej zabiegi świetne mogą wydać owoce, jeszcze hojniej sypnęła złotem na powstańców i wysłała Wollsleya do Portugalii. Klęska pod Baylen trafiła nawet do korpusu La Romana, który od czasu pruskiej potrzeby, wysłany jako pomocniczy oddział, pokutował w Zelandii, otoczony pieszą dywizją Bernadotte’a. La Romana nie wahał się postawić na szali życia swojego i swoich żołnierzy, rzucił się na port Nyborg i dostał się na okręty angielskie, i powrócił morzem do ojczyzny, wioząc sprawnego i zahartowanego żołnierza. Klęska pod Baylen przeraziła Józefa I. Nowy król ze sztabem i dworem, nie czując się bezpiecznym w stolicy, cofnął się pośpiesznie do Vittorii i stamtąd wysłał kurierów do cesarza i brata. Bonaparte ze zgrozą wysłuchał raportu o kapitulacji. Z oczu jego nie gniew, lecz żal jakiś spłynął i gorycz. – Dupont się poddał! – ozwał się głucho do Duroca. – Dupont, któremu tak ufałem! Generałowie francuscy nie przenoszą już śmierci nad kapitulację! Tę hańbę zmazałbym chętnie własną krwią!... Kapitulacja Duponta była straszna, bo nie dość że tyle fatalnych pociągnęła za sobą skutków – stała się jeszcze dla składających broń wyrokiem. Castańos zawarował Dupontowi wolność żołnierzy, lecz skoro tylko broń odebrana została Francuzom, junta sewilska podeptała zaręczenia swego generała... Francuzów batami popędzono do Kadyksu na galery, gdzie z głodu i nędzy wymierać mieli... Marszałek Junot w zapasach z nadciągającą armią Wollsleya tracił zwolna, choć z honorem, opanowaną Portugalię – król Józef zaś, cofając się ku granicy francuskiej, staczał co dnia zacięte utarczki. Saragossa porzuconą pozostała po dwumiesięcznym oblężeniu przez generała Lefebvre-Desnouettes’a. Hiszpania triumfowała, nie myśląc, aby Napoleon chciał i mógł szukać odwetu... wobec grożącej mu Anglii i zaręczeń dworu wiedeńskiego. Bonaparte jednak nie wahał się pomścić korpusu Duponta. Szybko porozumiewawszy się z dworami petersburskim i berlińskim, a uniknąwszy rozterki z Austrią, ruszył z Erfurtu ku Bajonnie, posuwając przed sobą dzielne korpusy Neya, Lefebvre’a – księcia gdańskiego, marszałka Victora, Soulta, Lannes’a i Gouviona. Jourdan objął miejsce Savary’ego przy królu Józefie. Bessičres prowadził jazdę. Tłum najdzielniejszych oficerów, fala wiarusów spod Austerlitz, Marengo i Lodi ruszyła od Renu, ruszyła na zmazanie hańby pod Baylen, na pokaranie Hiszpanów. Zaledwie wieść o zbliżaniu się Bonapartego dotarła do ariergardy francuskiej, wnet potężne zaufanie wstąpiło w wielką armię. Żołnierz spoglądał groźniej, mocniej karabin ściskał i czekał jeno, aby żelazny głos wodza pchnął go na drogę chwały. Niesnaski marszałków i generałów ucichły nagle, na biwakach szeptano wieczorami, dociekając na próżno planów kampanii. Piątego listopada o północy rozległy się pod Vittorią gromkie okrzyki: „Vive 1’empereur!” Bonaparte nadjechał chmurny. Wysłuchał raportu Jourdana – rzucił okiem na mapy i plany – i tej samej nocy jeszcze nakazał pochód. Armia przyjęła rozkaz z zapałem – obecność wodza zapowiadała znów wielkie dni. Napoleon nie znał kunktatorstwa. Czwartego dnia pochodu spotkawszy ośmiotysięczną armię estremadurską generała Cuesty, który wsparty na silnej pozycji chciał zagrodzić drogę Bonapartemu, rzucił w nią korpusem Soulta. Ogień trzydziestu armat przywitał atak dywizji Moutona. Dywizja drgnęła pod morderczym ogniem. Soult zaciął zęby. Na ogorzałym jego czole ukazały się ponure fałdy. Spiął konia ostrogami i śród kul dopadł generała Moutona, usiłującego szyk sprawić w dywizji. – Generale! – upomniał surowo marszałek. – Życzeniem cesarza jest, abyś mu drogę utorował do Burgos! Patrz tam, nadjeżdża ze sztabem!... Mouton zeskoczył z konia, wyrwał karabin najbliżej stojącemu żołnierzowi i huknął zajadle: – Za mną! Na bagnety!... Dosyć tej zabawy! Kolumna piechoty zwarła się i ruszyła naprzód... Artyleria Sénarmonta wsparła ją z boku. Atak był zażarty. Dywizja Moutona wpiła się w szeregi Hiszpanów i chłonęła je. Dwadzieścia minut trwało to zmaganie się... trzy tysiące Hiszpanów legło... Wojsko Cuesty zaczęło się chwiać, zataczać, aż w szalonym popłochu rzuciło się do ucieczki. Kawaleria porwała się do pogoni. Bonaparte był już w Burgos, zanim niedobitki armii hiszpańskiej zdążyły opuścić miasto. To było dopiero pierwsze słowo Napoleona! Lecz pod Tudelą stały jeszcze korpusy generałów Castańosa, Palafoxa i Peńasa z siedemdziesięciu pięciu tysiącami żołnierza, wśród których, prócz wyćwiczonych oddziałów Aragony, Walencji, Kastylii, Andaluzji i Tarragony były sformowane świeżo bataliony powstańcze, prowadzone przez angielskich oficerów. Lannes rozpoczął atak na Tudelę. Na czele trzydziestu tysięcy ludzi natarł na główną pozycję Castańosa. Mężnie stawili się Hiszpanie. Lannes nie zwykł był ustępować. Sam prowadził pułki, sam je zagrzewał. Trzy konie pod nim padły, kule ocierały się o złote szlify marszałka, muskały jego biały pióropusz. Żołnierze błagali ukochanego wodza, aby się nie narażał. Lannes nie znał innych zwycięstw, jak te, do których szedł w jednym z żołnierzami szeregu. Hiszpanie nie ustępowali. Zawały trupów rosły z nieubłaganą szybkością dookoła ich pozycji. Lannes, nie mogąc przełamać środka, wysłał ordynansa do Bessičres’a. Ordynans przyniósł krótką odpowiedź: „Szarżować natychmiast!” Bessičres wezwał generała Lefebvre-Desnouettes’a, równego słynnemu Lassale’owi, przewyższającego w sprawności Montbruna, a bodaj z Muratem gotowego iść w zawody. – Generale! Szarżuj na środek! Wybór pułku pozostawiam twemu uznaniu. Desnouettes pogalopował na tył armii, kędy w odwodzie stały nieruchome pułki kawalerii. Minął zielone mundury strzelców konnych, błyszczące kaski dragonów, futrzane bermyce grenadierów i skierował się w stronę, gdzie na rozległej równinie niebieszczyły się mundury siódmego pułku ułanów Konopki. Desnouettes dopadł jak wicher. Trąbki zagrały atak. Pochyliły się kity ułańskie na czapkach, wysunęły lance, Desnouettes stanął około Konopki. – En avant! Ventre ŕ terre!126 – zagrzmiał Desnouettes. Pułk zaszamotał się i runął naprzód. Zadudniła ziemia pod kopytami końskimi – zafurkotały groźne chorągiewki u lanc. Korpus Lannes’a ledwie zdążył roztworzyć szeregi, gdy potok koni i ludzi przepłynął przezeń. „Niech żyje cesarz!” – a potem jakiś łomot straszny i szczęk rozległ się na hiszpańskiej pozycji. Zdawało się chwilami, że słychać było trzask gruchotanych kości... bluzganie krwi... Rozpędowi natarcia nie ostali się Hiszpanie. Łańcuch ich został przerwany. Nim Castańos zdołał zwrócić fronty – ułani już natarli z tyłu na prawe skrzydło, które z przodu cisnęły pierwszy i trzeci pułk legii nadwiślańskiej. Tu pułkownik Szott, kapitan Stański i porucznicy Wiśniewski i Barański pracowali na krzyże! Jeszcze kilka bohaterskich wysiłków, nowa zawała trupów około chwiejących się sztandarów – i znów pogrom. 126 E n a v a n t ! V e n t r e a t e r r e ! (franc.) —Naprzód! W cwałt! XIV Ponura, mglista noc listopadowa spowiła małą wioskę hiszpańską Bocequillas, jakby usiłując zagasić w niej łuny świateł, którymi zapaliła się ta cicha, górska sadyba. Na próżno. Z okien opuszczonych a na poły rozwalonych domów buchały jasne strumienie, rozświetlały ciemne kałuże nad wijącą się wśród skał drogą. W dali, poza wioską, tysiące ognisk stroiły zasłony mgieł w żółtoczerwonawe wstęgi, pasy, koliska. Na skraju sadyby piętrowy domek gorzał silniej. Dookoła niego kupiły się tłumy pióropuszów. Stąd co chwila wyrywał się rumak ordynansa i ginął hen, śród ciemni, lub tonął w morzu obozowych ogni. Domek ten był jakby sercem, z którego rozchodziły się potoki rozkazów, sięgając najdalej położonych pulsów. Główna kwatera w Bocequillas. Bonaparte, otoczony marszałkami, siedział zadumany przed stołem, na którym leżały rozłożone wielkie mapy, poznaczone ciemnymi liniami. – Victor! – rozległ się dźwięczny głos Bonapartego. – Cóż sądzisz o naszej pozycji? – Sire! – odrzekł marszałek. – Dotarłem prawie do wąwozów... pozycja, według mnie... niezdobyta! – Jak to? Dlaczego? – Jedyne przejście przez Guadarramę... to wąwóz Somosierra... tysiąc złych żołnierzy może w nim stawić opór... całej armii... Góry strome, skaliste... czynią nie podobnym wszelki dostęp! Bonaparte zmarszczył się. – Nie zapominaj, marszałku, że przechodziliśmy Alpy. – Najjaśniejszy panie! – odpowiedział żywo Victor. – Lecz gdybyż to były Alpy!... Mimo szczytów wyniosłych, przepaści... żołnierz kilku drogami przedostać się może!... A tu stoimy wobec ściany górskiej... i tej jedynej, wąskiej drogi, która udaremnia wszelkie poruszenia, która może... – Dosyć! Bessičres!... – Ja, sire, nie widziałem pozycji, jednak wydaje mi się, że czwarty korpus Lefebvre’a zdoła obejść nieprzyjaciela przez Valladolid i Segovię, a wówczas don Benito będzie musiał ustąpić z Guadarramy. – Więc radziłbyś?... – Pozostawić korpus obserwacyjny, a rozpocząć ruch flankowy bądź ku Saragossie, bądź ku Segovii... – Chcesz zatem, abyśmy ustąpili przed tą bandą powstańców? – Pochwyceni Hiszpanie podają siły don Benito San Juana na dwadzieścia tysięcy... – Wolontarzy!... – Oficerowie angielscy... – Wszystko jedno! Armia spod Austerlitz i Jeny nie cofa się!... Bessičres! – Sire! – O świcie wyjedziesz sam dla rozpoznania jeszcze raz pozycji nieprzyjacielskiej. Tymczasem zaś... Berthier, notuj! Dywizja Lapisse’a... uda się na noc na prawe skrzydło i o świcie przypuści atak na pozycję od Supelvedy... Pułk dziewięćdziesiąty szósty z baterią Sénarmonta. ruszy wprost ku wąwozowi i będzie miał za zadanie zdemontowanie dział hiszpańskich – dywizja Ruffina wesprze Lapisse’a. Pułk dwudziesty czwarty uderzy w lewe skrzydło! Niech prowadzi generał Semele! Victor! – Najjaśniejszy panie! – Ufam, jak widzisz, twemu korpusowi! Nie możemy pozwolić, aby nam ów don Benito śmiał stawić czoło... – Sire! Zarówno ja jak i moi żołnierze przed żadną nie cofną się przeszkodą!... Bonaparte spojrzał na Bessičres’a. – A... ty, Bessičres, wykonasz, jak rzekłem, rekonesans... Gwardia pójdzie ze mną!... Marszałkowie w wojskowych ukłonach zaczęli rozchodzić się do swoich kwater. Równocześnie prawie w ślad za nimi rozbiegli się adiutanci z rozkazami. Bonaparte, otuliwszy się płaszczem, wyszedł przed dom. Licznie rozstawione straże grenadierów gwardii salutowały. Napoleon spojrzał ku drodze: wśród migotliwych światełek pochodni sunęła zwarta kolumna. Bonaparte skinął na stojącego za nim Chłapowskiego. – Co to za oddział? – Bateria Sénarmonta – idzie na pozycję. Napoleon się zadumał. Artyleria przeciągnęła w głuchym milczeniu, nie poznawszy stojącego w cieniu cesarza. Zaledwie chrzęst i stukot umilkł na drodze, tuż za nim dał się słyszeć równy, przyciszony tupot kawalerii, spośród którego wyrwały się swywolne tony krakowiaka: Czy to w Pirenejach, Czy pod Guadarrama, Piosnka w uszach dzwoni Jedna i taż sama! Krakowiak rozbrzmiewał coraz pewniej, silniej, mocniej. Aż naraz przerwał go basowy głos: – Norwiłł... psia... przestańże, do licha, bo nadjeżdżamy pod główną kwaterę! – To i co, wachmistrzu? – Jeszcze nas despekt może spotkać! No, nie lubię, i koniec! Nie ma rezonów! Słyszysz, Florek!... Rozpuściło się to wszystko... do czarta! – Et, głupstwo! Unosisz się!... – Bom zły! Ręce mi zgrabiały... Ziąb taki... a tu wlecz się!... Wtem przed koniem jadącego naprzód wachmistrza zarysowała się ciemna postać otulona szczelnie płaszczem. – Dokądże to jedziecie? – ozwał się spokojny głos po francusku. Wachmistrz ściągnął niechętnie konia i rzekł: – Cóż wam do tego? – Widzisz, że tu jest moje stanowisko! Wachmistrz dojrzał słabo rysujący się kapelusz stosowany. – Przepraszam was, panie oficerze, nie dostrzegłem! Pluton trzeciej kompanii szwoleżerów!... Wleczemy się, panie poruczniku, do szwadronu... Darujcie, jeżelim nie rozpoznał rangi! – Nic nie szkodzi! Porucznik wystarczy! Byliście na rekonesansie? – Gdzie tam! Naznaczono nas niby to na służbę przy cesarzu... ale gdzie! Szaserzy z grenadierami stoją tutaj, a nas wypędzili w pole pod ostatnie placówki... Cóż – cierpi się, i tyle! Gdzie to!... Nasz szwadron – chłopcy jeden w drugiego – a tu rano nadjechał adiutant i przebierał między nami jak w ulęgałkach... i z całego szwadronu uskrobał ledwie pięć kompanii!... – Kto dowodzi waszym szwadronem? – Ba, dziś to pułkownik Kozietulski, a jutro pewnie Łubieński. – Jakże to? – Ano, szwadron bez szefa! W Warszawie był nim Małachowski, ale wziął dymisję, a teraz mamy Stokowskiego, lecz jeszcze go nie widać dotąd!... W Paryżu podobno jest... Ale, przepraszam was, panie poruczniku! Czas nam! Bo tam kapitan Dziewanowski czeka ze szwadronem na furaż... – Ty prowadzisz? Jak się nazywasz? – Stadnicki! Ale prowadzi właściwie Florek... także wachmistrz – Gotartowski!.. – Byliście w bitwie? – My? Gdzie tam! Podjazdy, rekonesanse, rozgony... niby pod Tudelą goniliśmy!... I tyle... Aż złość bierze! Bo i teraz utknęliśmy pod tymi górami!... I co? Podobno jakieś marsze będą jutro – żeby się na co zdały!... – A ty byś, jak myślał, bez marszów?... – Pewnie! Rzucić parę regimentów, rozbić to... i koniec!... To byłoby jak się należy, po napoleońsku!... Florian Gotartowski, który był się podsunął do rozmawiających, aby przerwać ten niezwykły postój na drodze, ile że z tyłu nadciągał oddział wojska – spojrzał bystro na otulonego płaszczem oficera, zdarł gwałtownie konia i huknął ostro na pluton: – Baczność – cesarz! Prezentuj... broń!... Stadnicki aż się zachwiał na siodle. – Jak się macie, zuchy?! – Niech żyje cesarz! – zagrzmiał ochoczy okrzyk. – Ruszajcie! Naprzód – marsz!... Pluton pocwałował wyciągniętym kłusem. Stadnicki ledwie mógł przyjść do siebie. – Tom się ubrał dopiero! Bodajże mnie! Jeszcze z tego chryja będzie! Ciemno, choć oko wykol!... Nie lubię! Aż mnie ckli!... A ja mu od poruczników!... Masz ci spotkanie! Wszystkiemu Norwiłł winien... Nigdy mu się usta nie zamkną. Krakowiaki mu skaczą po głowie i w dzień, i w nocy... No, spotka ci mnie krakowiak!... Florian uspokajał wzburzonego kolegę. Stadnicki był niepocieszony. – Bo – zakonkludował w ostatku – tyś winien!... – Skądże ja? – Pewnie! Odebrałeś ordynans od kapitana... Tyś powinien był odpowiadać!... A on mówi – „porucznik wystarczy”, słyszałeś?... Nic by to – lecz co mu przymówiłem w ostatku!... – Bądźcie pewni, panie Józefie, że wam za to włos z głowy nie spadnie. Pociecha!... Bodajbym był lepiej wyłysiał!... Każdy wie swoje. Zawsze to pójdzie na karb pułku... A niech tam sobie... psia!... Pluton dotarł do stanowiska, które trzeci szwadron, odkomenderowany na służbę, zajmował poza wsią Bocequillas. Florian złożył raport Dziewanowskiemu ze spotkania na drodze. W szwadronie powstały żywe z tego powodu rozprawy. Kapitanowie Dziewanowski i dowódca siódmej kompanii, Piotr Krasiński, uradzili wysłać natychmiast zawiadomienie o wypadku do pułkownika Wincentego Krasińskiego i grosmajora Dautancourta, stojących z pozostałymi szwadronami szwoleżerów z drugiej strony wsi, aby w razie czego umieli chociaż jako tako wytłumaczyć niefortunną rozmowę. Gdy pierwsze wrażenie przeminęło, szwoleżerowie powoli jęli znów układać się dokoła rozpalonych ognisk, szukając bodaj chwilowego wypoczynku na oślizgłej, wilgotnej ziemi. Krótkie to było wytchnienie. Dla bliskości nieprzyjaciela i obowiązków służby cesarskiej – jeden pluton stał ciągle w pogotowiu, trzymając konie za cugle, drugi miał powierzone sobie pikiety dokoła obozowiska, trzeciemu wolno było tylko rozluźnić popręgi koniom i karabiny w kozły ustawić, czwarty miał prawo grzać skostniałe członki przy ogniu, a piątemu dopiero już drzemać nie wzbraniano. Co dwie godziny plutony luzowały się, zamieniając kolejno wartę na drzemkę, oddział rezerwowy na współrozkulbaczenie czy też ostatnie na rozgrzewanie się przy ogniu. Pluton przyprowadzony przez Stadnickiego i Gotartowskiego, jako zmęczony drogą – otrzymał prawo dwugodzinnego wypoczynku. Lecz szwoleżerom sen jakoś nie dopisywał. Założywszy koniom obroki, podsunęli się do ognisk – gwarząc wesoło. Ten i ów ćmił fajeczkę, inni przysmaczali sobie wino i grzali je. Niekiedy rozprawy milkły nagle. Wzrok szwoleżerów tonął zadumany w kotłujących się językach ognisk, niby w płomieniach tych, oparach migotliwych a snopach dobywających się iskier szukając twarzy drogich sercu, może myśli jaśniejących, może uspokojenia. I cisza głucha zalegała obozowisko, że słychać zda się było przerywane serc bicie. Aż nagle z piersi młodej dobywał się głos raźny. Żart, żwawy odzew, swywolna uwaga padała w ten smętek, w to zasłuchanie – i rwała myśli, i budziła znów ochotę i życie, i śmiechy. Gotartowski ułożył się przy ognisku, otulił płaszczem i próbował usnąć. Sen jednak nie przychodził. Żarty i śmiechy towarzyszów nie nęciły go. Nawet do udania się na zwykłą gawędkę do Dziewanowskiego nie miał ochoty. Spostrzegł to Stadnicki i przysunął się do Gotartowskiego. – Florek! Cóż ty, kameduło!... Markotno ci! Na kapitańskie nauki dziś nie idziesz? – Hm! Ot, czasem lepiej z własnymi myślami zostawać!... – Powiadaj mi! A może! Ja tego zresztą nie potrafię!... Natura taka, że jak tylko zacznę rozpamiętywać, to zdechł pies – zaraz mnie senność morduje!... Ja ci mówię, z ciebie byłby setny towarzysz, gdyby cię tylko te sentymenty odbiegły. O, widzisz! Zaraza dziś jakaś morowa napadła cały szwadron bez mała! Patrzże! Oczy wytrzeszczają... i nic! – Cóż chcesz, panie Józefie! Każdy tam kogoś w kraju zostawił!... Przyjdzie chwila, że wspomni na strzechę rodzinną, na bliskich, to go chwyci... – Hm! Może chwyci! – bąknął pod nosem wachmistrz. – Przyznaj się – ciągnął Florian. – Wy pewnie tam kogo macie? – Ja? – szepnął chmurnie Stadnicki, poprawiając palące się głownie końcem szabli. – Ja miałem rodzica, a teraz nikogo! Stryjów, bo ten, nie liczę! No, Janek, poczciwa dusza, jeden! Wątły tylko, mizerak... nie do wojenki mu. Serdeczne chłopię, ba, w naukach mocny! Żeby go tak tego mieć pod bokiem... Hej!... Ale tfy, tfy! I mnie coś zaczyna, psia!... Nie lubię tego!... – Cóż się tak otrząsasz, wachmistrzu? – rozległ się poważny głos koło ogniska. – Kapitan! – zawołał Stadnicki zrywając się na równe nogi. – Siedź, siedź waćpan, a i wy, panie Florianie! Nie łaskawiście, więc ja do was! Nie czyńcie mi honorów – tu równi sobie jesteśmy... Wypoczynek – nie służba. U was tu cieplej i weselej niż u mnie w namiocie. – Gdzie tam do wesołości! Ot, dziś wszyscy pokwaszeni! Już co Florek, nie mówię, ale Norwiłł, ani mrumru!... – Prawda! – przytwierdził Dziewanowski, spojrzawszy ku następnemu ognisku. – Nie każdy ma wasz rozmach, wachmistrzu. Toć dziś szpetnie przymówiłeś samemu cesarzowi! – Dobrze mu tak, niech porucznika na drugi raz nie udaje! – rzekł raźno Stadnicki. – A gdyby nie Florek, to, dalipan, jeszcze lepiej bym mu dokuczył! Bo co? Czas psi! Powiadali, że Hiszpania kraj ciepły, a tu ci taki wielmożny listopad, że dwa kożuchy by się zdały! Szelmy, powdrapywali się na góry – a my stoimy albo robimy marsze... – Nie łatwo bo ich tam na tych skałach ucapić! – Panie kapitanie! Łatwo, nie łatwo, a mnie już złość bierze, od trzech miesięcy uganiamy się tam i z powrotem i nic!... Szósta kompania miała szczęścia odrobinę pod Rioseco, tamci kapitan Radzimiński ma już krzyż, z dziesięcioro niższych stopni także!... Ba, w pierwszym szwadronie także lepiej idzie! Porucznicy Hermelaus Jordan i Józef Załuski awansowali na pierwszą klasę... My tylko nie mamy szczęścia; tyle że Florek dochrapał się wachmistrza, czego mu nie wymawiam. – Powoli, powoli, doczekamy się, i na nas przyjdzie kolej. Przed ogniskiem ukazał się nagle wyprostowany jak struna porucznik Niegolewski. Dziewanowski poruszył się niespokojnie. – Jędrek! Co tam? – Melduję pokornie panu kapitanowi – zaraportował z komiczną powagą Niegolewski – że porucznik Krzyżanowski zgotował przedziwnej dobroci polewkę migdałową, która w tej chwili czeka dalszych rozkazów pana kapitana!... – No, no, Bóg zapłać! Przypuśćcie szturm sami. – Nie godzi się nam, kapitanie! Nie ma rozkazu ustępować! – Oj, dzieciaku! No, panie Florianie, panie Józefie, chodźcie razem! Czy tylko nie za wielki wyłom wam uczynim w waszej polewce? – Próżne obawy, jest tego kociołek bez mała!... Dziewanowski z Niegolewskim, a za nimi Florian ze Stadnickim udali się do namiotu poruczników, w którym na zaimprowizowanym stole z tarcic buchał aromatyczną parą spory kociołek. Porucznik Krzyżanowski uwijał się koło niego i przy pomocy adiutanta Rudowskiego przecierał i układał na stole łyżki. Kapitan Piotr Krasiński, siedząc w kącie na porzuconych sakwach, pykał z ulubionej fajeczki i uśmiechał się dobrotliwie. – Jesteśmy bodaj wszyscy – zagaił wesoło Niegolewski – bo co Szeptycki, ten tam na ordynansie u marszałka lepiej się pewno pożywi. – Czekajcie! – wtrącił Dziewanowski. – Zapas polewki widzę niemały, godziłoby się jeszcze ze dwóch chociaż wachmistrzów: Wasilewskiego, burczymuchę... – Ba! Trzyma wartę z porucznikiem Rowickim – zauważył Krasiński. – Prawda!... Hm!... To może by Dobieckiego? – Wybornie! – przytwierdził Niegolewski. – Stadnicki niech go sprowadzi, ja wartę honorową muszę pełnić przy misie. Stadnicki przywiódł Dobieckiego. W namiocie zrobiło się gwarno. Niegolewski przymawiał Krzyżanowskiemu a żartował: – Słuchaj, Stefek, jeżeliś się źle spisał, to wyprę się, żebym z tobą z Wielkopolski pochodził... Zupka dosyć mi obrzednio wygląda, byle nam tylko dywersji jakowejś nie uczyniła! Możeś ty dał się przekabacić jakiemu Hiszpanowi?... Przyznaj się! Panowie, baczność! Krzyżanowski chce nas struć! – Ba! Dobrze mówisz! – przytwierdził adiutant Rudowski. – A co, a co! – dogadywał Niegolewski. – Bądź spokojny. Widzisz, próbuję sam! Poleweczka, buzi dać!... – Hola! Panowie, do łyżek! Kapitanowie prowadzą! Równaj się! – Złoty hu... hu... humor w tym Niegolewskim – jąkał się Krasiński. – I serce! – dodał ciszej Dziewanowski. – Mości Stadnicki, Gotartowski, Dobiecki, dalej do misy! – zachęcał Krzyżanowski. – Specjał, na taki ziąb! – Cesarz nie miał nic lepszego! – zauważył Dobiecki. Polewka znikała prędko z kociołka. Dziewanowski tylko coś nie był przy apetycie, a co adiutant Rudowski – ten ledwie przełknął parę łyżek. – Adiutancie, do czarta! Zdaje się wam, że Krzyżanowski naprawdę trucizny nawarzył? – Dziękuję wam! Nie mogę!... Sam nie wiem, co mi jest! – Fu... fu... furda! – napomniał kapitan Krasiński. – Trzymać się!... Rudowski uśmiechnął się smutnie. – E! Toć i nasz kapitan także gardzi?... – Czasem przyjdzie coś!... – Nie, Jędrku! – odrzekł Dziewanowski. – Owszem! Smakowita, aż dziwić się należy sprawności Krzyżanowskiego! Ale, czekajcie! Mam tu i ja coś dla was. Kapitan klasnął w dłonie i służbowemu swojemu dał jakieś ciche polecenie. Po chwili oczom kompanii przedstawił się mocno wydęty wór z koziej skóry. – Wino! To ci uczta! Górą nasi! – zawołano wesoło. Gdy kubki napełniły się ciemnym, rubinowym trunkiem, Dziewanowski rzekł serdecznie: – Towarzysze a koledzy!... Ten oto mieszek dźwigam na swojej kobyle prawie od Bajonny. Nieraz mnie brała ochota zajrzeć do niego, lecz nie było okazji!... Dziś się ona zdarzyła. – Choć beeez... przyczyny! – dorzucił Krasiński. – Właśnie, panie Piotrze, że się mylicie! Dziś bowiem mamy wigilię świętego Andrzeja, a że już po północy, przeto wnoszę zdrowie naszego Jędrka. – Wiwat Jędrek! Niech żyje porucznik!... Niegolewski jął dziękować a ściskać towarzyszów za ręce. – Awansu! Krzyża! Zasługi! Generalstwa! – padały zewsząd życzenia. – Bóg zapłać! Toż mnie spotkała niespodzianka! A to dzięki kapitanowi!... Jego zdrowie! Oby nam szefem został!... – Wiwat Dziewanowski! – Kapitan, psia... – zaczął basem Stadnicki i urwał nagle. – Stadnicki, gadaj! Śmiaaa... ło! – zachęcał Krasiński. – Co tu gadać! Kapitan nasz, psia... ojciec, brat... druh lada ciurze! Bodaj... żeby... niech, mu – tfy! Jak się pomyśli, to człowieka tu, za gardziel... – Dooo... brze mówi Stadnicki! Wiwat Dziewanowski! – wołał z zapałem Krasiński. – Hola, towarzysze! Dwóch nas jest kapitanów!... – Panie Janie, a nie wypominajcie mi rangi! Paaa..trzę na was i zdumiewam się! – Zdrowie kapitanów!... – wołał Niegolewski. – Powoli, powoli, Jędrek! – upominał Dziewanowski. – Wino hiszpańskie! Zdradliwe! Na pozór łagodne, potulne, a mocy w nim do licha. Jesteśmy na służbie... Jutro, skoro świt, czeka nas pewno rekonesans, a może eskorta cesarza... – Więc niech żyje cesarz! – Wiwat!... Zasłona namiotu uchyliła się nagle – wszedł Kozietulski. Zebrani umilkli z uszanowaniem. – Czuwacie, widzę, nie na żarty! Czy nie za huczno? Generał Montbrun objeżdża przednie straże. Siadajcie, panowie! – Święcimy, pułkowniku, iii...mieniny Niegolewskiego! – objaśniał Krasiński. – Pomyślności! Rangi wyższej!... – Niech żyje nasz pułkownik! – huknął rozochocony Stadnicki. – Niech żyje! – podtrzymał chór głosów. – Przyjmuję w zastępstwie nieobecnego Stokowskiego. – Który coś na pułkownika in partibus infidelium zakrawa! – dorzucił Dziewanowski. – Zjawi się i on, zjawi!... Dobry to oficer.... Rozmowa urwała się nagle. – Coś tu u was markotno! – zauważył Kozietulski. – Może wam ze mną nieswojo? – Gdzie tam! – rzekł Krasiński. – Wszyscy podobno jesteśmy dziś krzywi... Jędrek nam nieco humory poprawił. Cóż, ziąb, głusza! Zanosi się na długie po...po...chooody!... – Kto wie? Toć marszałkowie sami nie wiedzą, co będzie. Byłem z raportem u Bessičres’a!... Rozmawiałem z naszym pułkownikiem!... Stadnicki pewno wie więcej, boć z cesarzem samym konferował. – Pułkowniku!... – No, upiecze się waści! Ale bądź na drugi raz ostrożniejszy!... Dobrze tu się gawędzi, ale czas nam. Kogo służba nie wiąże, bodaj oko zmrużyć warto. W namiocie poruszono się z miejsc. Kozietulski z Krasińskim wyszli. Dobiecki ze Stadnickim zawrócili do ognisk. Krzyżanowski z Niegolewskim jęli posłanie sobie szykować. Rudowski zapadł w półdrzemkę. Florian skierował się ku biwakom, lecz Dziewanowski ujął go z lekka za ramię. – Idziecie, panie Florianie, wypocząć? – Rozgrzać się trochę przy ogniu. – Idę z wami. Kapitan z Gotartowskim podeszli do najbliżej palącego się ogniska i usadowili się pośród smacznie śpiących żołnierzy. – Ale może wam przeszkadzam, chcielibyście usnąć? Florian potrząsnął głową. – Nie do snu mi dzisiaj!... – Ani mnie. – Cóż to wam, kapitanie? Dziewanowski dźwignął swymi szerokimi ramionami. – Nie umiem odpowiedzieć!... Pamiętacie, panie Florianie, zawsze wam wymawiałem... Dziś na mnie napadło! Jakieś wspomnienia nachodzą!... Ostatniej nocy sen mnie zmordował. Zresztą nie mam ja nikogo na świecie, kogo by moje losy grzały albo ziębiły! Pusto!... – Prawda! – Jak sięgam w przeszłość, ilekroć razy myślą pogonię ku stronom ojczystym, to zdaje mi się, jak gdyby przepaść mnie od nich odgradzała, jak gdybym już nigdy nie miał ich oglądać. – Panie Janie! Skądże takie przypuszczenia? – A widzisz! Sam tobie wymawiałem dawniej... Oto na mnie przyszło teraz. Bywają rozmaite przeczucia – niekiedy wieszcze!... Mamy wojnę. Nie podobna się łudzić, aby i śród nas nie było ofiar. Niejeden tu legnie. Co krok czatują na nas, a to bodaj jest najstraszniejsze... – Macie słuszność! – przyznał gorączkowo Florian. – Niedalej jak wczoraj szaserzy ciągnęli drogą, naraz z wierzchołka góry padły trzy strzały – trzech ludzi położyli trupem. Okropne! Ale umrzeć na polu bitwy, wśród gradu kul, umrzeć i w ostatniej godzinie widzieć zwycięstwo, do którego się rękę przyłożyło, to zgon piękny... takiego bym pragnął, takiego rad bym szukać!... – Tak, to szczęście! Dla śmierci takiej warto się wyrzec życia. – Tym łatwiej to uczynić, gdy ono dokuczyło. Dziewanowski ujął Floriana za rękę. – Nie mówcie tak! Nie bluźnijcie wyrokom Bożym. Więc jeszcze nie zeszło na was ukojenie? Przyjdzie zwolna – czas goi!... – I mnie się tak zdało! – szepnął głucho Florian. – Bywają chwile, że w rozgwarze obozowym nikną żale, że myśl bieży raźniej. Lecz to się zdarza, gdy nie patrzę w siebie... gdy w szeregu idę za głosem komendy. A potem wspomnienia odżywają... – Biedny, biedny panie Florianie – rzekł ze współczuciem Dziewanowski. – Byle nie poddawajcie się, skończy się. – Zapewne! – przyznał głucho Florian. Kapitan podniósł się. – Ziąb i tutaj! Patrz, ognisko wygasa!... Otul się płaszczem i spocznij! – Nie, nie! Lepiej mi na obóz wyjść. – Ja z wami! Obejdziemy placówki. Kapitan ruszył ociężale z Florianem ku wysuniętym pikietom. – Jakby się na śnieg zaniosło! – zauważył Dziewanowski spoglądając na ołowiane płachty obłoków, wyzierających spoza mgły. – Śnieg tutaj? – Podobno nawet częstym bywa gościem! Zabójczy klimat. W dzień parzy słońce, a nocami ziąb. Dwunastu mamy już chorych w szwadronie... – Ludzie łatwiej bodaj dają sobie radę niż konie. Pasza niedostatnia... Dziewanowski wskazał nagle na namiot szefa szwadronu, około którego przechodzili. – Kozietulski nie śpi! Czekaj, pozdrowię go. Dziewanowski uchylił zasłonę, Kozietulski klęczał z rękoma ku niebu wzniesionymi. Kapitan cofnął się szybko. – Modli się! – szepnął. Na linii pikiet spotkano wachmistrza Piotra Wasilewskiego. – Cóż tam, wachmistrzu? – Nic!... Stoi się! Przejeżdżał przed chwilą generał Montbrun. Jest pewnie teraz na pierwszej linii... Armaty zatoczyła artyleria. – Gdzie porucznik Rowicki? – Przy pikietach, na prawo. – Nie było jakich alarmów? – Ba!– Piechota trzyma przed nami mocny łańcuch... Nie ma nic do roboty! – Jesteście, widzę, cierpcy jak zwykle?... – Anibym śmiał, panie kapitanie! Tylko... – Tylko?... – Znów sworują się woltyżery, szasery, a my na gapiów zejdziemy. – Nie chmurz się, stary! Służba!... – Hm! Według rozkazu... to się wie. – Pluton twój w porządku? – W zupełnym, panie kapitanie – jeden Szum stoi czwartą godzinę w pełnym rynsztunku! – Za co? – Za krnąbrność, panie kapitanie! – Wachmistrzu, to potulne chłopię! – Tak jest, lecz od czasu, gdy mu pan kapitan nowe buty kupił... ani weź z nim było poradzić. Co do niego mówić – on nic! Na buty pogląda i śmieje się do nich!... Trzy razy zmylił komendę! – No, no! A już mu tam daruj! – Melduję pokornie, nicpotem wielkie!... Tylko co koszulin ze dwie to by mu się zdało... Biedactwo to jest, aż źle patrzeć... Grosza przy duszy nie ma!... A pod mundurem szmata jedna!... – Coś trzeba wymyślić! Widzisz, wachmistrzu, mówiłem, biedak, a wątły przy tym.... na ziąb taki!... – Nic mu nie będzie, panie kapitanie!... Subordynacja musi być, jako przekazano... No, a półkożuszka pod mundur to mu dałem, bo mnie nic było po nim. Dziewanowski poklepał wachmistrza po ramieniu i odszedł z Florianem ku obozowisku. – Szczery żołnierz ten Wasilewski – zauważył Dziewanowski. – At, jak i cały nasz szwadron!... – Panie Janie, wasza to zasługa. – Te, te!... Ot, waści przyszło mi komplimenty prawić. Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz Dziewanowski, rzuciwszy okiem na ognisko, dokoła którego leżeli pokotem żołnierze, dostrzegł jak jeden, snadź wśród niespokojnego snu, zdarł z siebie płaszcz i leżał odkryty. Dziewanowski podszedł szybko i okrył żołnierza płaszczem. Szwoleżer oczy otworzył. – Kapitan! – szepnął współsenny. – Cyt! Śpij, śpij, dzieciaku! – rzekł łagodnie Dziewanowski i oddalił się za Florianem. – Patrzę na was i zdumiewam się waszemu sercu! – odezwał się Gotartowski po małej chwili. – Przesadzasz, prosty obowiązek! Toć policz no, ilu my tu w kompanii mamy dzieciuchów, prawie młodzieniaszków. Nam, starym żołnierzom, to nic, ale z takimi! Wyrwali się na świat – odrobina troskliwości im się należy! Ile przy tym biedy a nędzy!... Mundurki ledwie się trzymają, rzemienie pękają, niszczeje wszystko. A mało jest naprawdę takich, którym by dukaty słano z kraju, a bywa, że i z żołdu strącają mu jeszcze wydatek na pierwszy rynsztunek. – Tak ci jest, lecz co w naszej kompanii, nikt bodaj, krom was, kapitanie, nie ma powodu do utyskiwań!... Wam raczej należałoby raport złożyć pułkownikowi... boć przecież zgroza, abyście się grosza ostatniego mieli wyzbywać! – Zdaje ci się, zdaje! Mnie wiele nie potrzeba... Służby nie trzymam. Luzaków nie prowadzę! Starczy mi, dzięki Bogu! No, bywajcie mi, panie Florianie! Raport muszę wygotować w zastępstwie szefa, a wy choć oko zmrużcie. Lada chwila zmiana przyjdzie. Dziewanowski skręcił do namiotu swego, Florian legł przy ognisku około Stadnickiego. Światło poranku leniwie jęło mgły przezierać. Białe zasłony ważyły się ponad ziemią, zlewały się pod niebieskimi obłokami, szarzyzną przejmowały nawet amarantowe kołnierze płaszczów szwoleżerskich. Z dogasających ognisk wyrywały się smugi dymu, a nie mogąc przemóc tłoczących je oparów, rozlewały się w przyziemne koliska i pełzały śród leżących pokotem żołnierzy. Porucznik Niegolewski trzymał dyżur na pikietach. Obszedł już po kilkakroć stanowiska, dotarł do łańcucha piechoty francuskiej, spokój głęboki panował dokoła. Niekiedy rozległ się głos monotonny placówki, obwołującej nadchodzący ront, czasem patrol żandarmerii polowej zadzwonił kopytami na skalistej drodze – i cisza. Niegolewski przysiadł na kamieniu i otulił się płaszczem. Po nie przespanej prawie nocy ranek przejmował go do szpiku. Wilgoć o febryczne przyprawiła drżenie. Niegolewski nasunął czapkę, podniósł kołnierz i omotał się mocniej. Senność go ogarnęła. Zdało mu się, że widzi przed sobą rodzica, jak się doń uśmiecha łagodnie i mówi: „No, mości panie Andrzeju, dzień to twego patrona!... Weźże sobie na wiązarek srokatą kobyłkę i tę uzdeczkę pradziadowską, o którąś się tak przymawiał”. Widzenie było tak żywe, iż Niegolewski aż się pochylił do nóg ojcowskich. Ruch ten go obudził. Porucznik zerwał się na równe nogi. – Pięknie bym się popisał! – mruknął do siebie. A chcąc senność odpędzić, zawrócił wielkimi krokami na linię od drogi. Naraz, w oddali, dał się słyszeć przyśpieszony tętent kopyt końskich. Niegolewski postąpił naprzód ku pikiecie. Chciał rzucić już stereotypowe zapytanie szwoleżerowi, gdy o kilkanaście kroków przed sobą dojrzał cesarza. Bonaparte kłusował zasępiony, mając za sobą ledwie dwóch oficerów ordynansowych. Mgły kłębiły się dokoła niego, on pruł je śmiało. Niegolewski pogonił wzrokiem za cesarzem, lecz te same mgły, które go oczom porucznika ukazały – już się zasnuły, zwarły. Niegolewski pobiegł do namiotów. Okrzyk: „Cesarz na linii!” – postawił wszystkich oficerów na nogi. Jeden tylko porucznik Krzyżanowski spał tak twardo, że Niegolewski aż wodą musiał mu na twarz chlusnąć. – Wstawaj, śpiochu! Cesarz na linii! Krzyżanowski z żalem zwlókł się z rozesłanych der. – Kozietulski dawno na nogach! Lada chwila cesarz może wracać! – strofował dalej Niegolewski. – Cesarz? – odrzekł Krzyżanowski. – Gdybyś ty wiedział, jak ja spałem!... – Dalej! Nie marudź! Trąbki zagrały długo, przeciągle. Dźwięki ich wspinały się po mglistych zawałach, parły ku obłokom i darły się aż pod chmury. Szwoleżerowie zerwali się na równe nogi – konie powitały ich raźnym parskaniem. Żołnierz żegnał się, zbierał swoją chudobę i biegł konia opatrywać. Ruch zawrzał gorączkowy. Pod kociołkami zatrzeszczały drzazgi. Szczotki jęły się butów i mundurów. Klamry, guzy i blachy spotkały się ze szmatą. Zgrzebła wycierały konie. Oficerowie doglądali porządku. Wachmistrz Wasilewski rozłożył swoją słynną na cały szwadron torbę i, wydobywszy z niej wosk, nici i igłę, przyszywał gorączkowo guzy u płaszcza, prawiąc naukę siedzącemu obok niego Szumowi: – Widzisz, urwisie!... Obrywać to potrafisz! Hę? Co? Gadaj mi zaraz... – Urwały się, wachmistrzu! – rzekł z pokorą Szum. – Urwały się. Same się urwały? Sto lat przesłużysz... i nawet brygadierem nie zostaniesz!... Gdzie takiemu!... Tak, patrz się znów na buty!... Dalipan, zaraportuję. A kaszel cię dusi? Nicpoń!... Szum ozwał się smutnie: – Taki już jestem – niezdarzony!... – Hm! Niezdarzony! Choroba, dalipan, jak to odpowiada! Ja mu to jeszcze będę guzy przyszywał! Dalej! Precz z tym... Niech cię kapitan przyłapie! Wachmistrz odrzucił ze złością płaszcz. Szum podniósł go z ziemi. Guzy były już przyszyte. Na bladej twarzy młodego szwoleżera trysnął rumieniec. – Bóg wam zapłać, wachmistrzu! – szepnął potulnie Szum. Wachmistrz zatrząsł się z gniewu. – Co mi ty koszałki opałki! Cóż sobie myślisz? Pana Boga do guzików swoich będziesz mi wzywał?! A to kara istna!... Jemu do wojska! Do kawalerii, do gwardii!... Szwoleżerowie spiesznie kończyli ranne zajęcia. Nie upłynęła godzina, a szwadron stał wyciągnięty w dwie równe linie. Kozietulski obchodził szeregi i lustrował oddział. Mgły zaczęły się powoli przerzedzać. Od głównej kwatery nadjechał furier dworu cesarskiego, major de Ségur, i przywiózł rozkaz, aby szwoleżerowie byli w pogotowiu. – Ba, majorze! – ozwał się wesoło Kozietulski. – Toć widzisz... czekamy!... – Cierpliwości! Cesarz wyjechał na obejrzenie pozycji!... Niech mnie licho porwie, jeżeli co nowego! Góry, skały, a między nimi korytarz na dwóch ludzi. Szyja wąska, podobno kręta... trzema armatami mogą nam cały korpus wystrzelać. Uwaga, pułkowniku! Czy mnie wzrok nie myli? Cesarz nadciąga! – Baaa... czność! – zakomenderował Kozietulski. Bonaparte ukazał się w dali. Jechał stępa – na twarzy jego rysowała się głęboka zaduma. Szwoleżerowie oddech zaparli w piersiach, gotując się do powitalnego okrzyku, lecz Napoleon o kilkadziesiąt kroków przed nimi zatrzymał konia, zeskoczył lekko na ziemię i, rzuciwszy cugle ordynansowi, usiadł pod drzewem w pobliżu drogi. Drugi oficer służbowy cesarza doskoczył do szwoleżerów. – Pułkowniku, każ ogień rozniecić żołnierzom przed najjaśniejszym panem! Macie tu dery?... Pan de Ségur pośpieszył ze swej strony z pomocą w urządzeniu zaimprowizowanego spoczynku cesarskiego. Żołnierze rozbiegli się do marszałków i sztabów z wiadomością, że cesarz spoczywa pod linią pikiet. Wielkie ognisko buchnęło z trzaskiem u stóp Napoleona. Od wsi Bocequillas nadciągać jęli generałowie, Mamelucy, wreszcie marszałkowie. Pod smutnie czerniejącymi konarami rozłożystego platanu zaroiło się od mundurów. Na zbrukanej murawie ukazały się barwne mundury adiutantów, złote szychy generałów, żaboty marszałków, malownicze zawoje Mameluków, akselbanty, pióropusze, feldcechy, srebrne ładownice, dworskie fraki, niedźwiedzie czapy, wysmukłe kity. Napoleon wysłuchał raportu naczelnika przedniej straży generała Montbruna, a potem długą miał rozmowę z Bessičres’em. Marszałek zdawał sprawę z odbytego rekonesansu pod górami. Cesarz z uwagą słuchał wniosków i wywodów. Bessičres w żywych barwach malował obronność pozycji nieprzyjacielskiej. Napoleon z głową schyloną poglądał na ognisko. Wtem między drzewami cichy powstał szmer. Bonaparte podniósł głowę i zobaczył żołnierza, który z fajeczką w ręku przedzierał się do ognia cesarskiego, aby ją zapalić. Generał Montbrun zdążył go w porę zatrzymać. Lecz cesarz Napoleon skinął na generała i rzekł spokojnie: – Laissez le faire!127 Montbrun ustąpił z drogi śmiałkowi. Żołnierz z flegmą zbliżył się do ognia, ukląkł, wygarnął rozpalony węgielek końcem pałasza i z zadowoleniem pociągnął raz i drugi fajeczki, rozkoszując się błękitnym dymem. Bonaparte śledził uważnie ruchy żołnierza, ten atoli nie zdawał się zwracać uwagi na obecność cesarza. Oficerowie poglądali w milczącym zdumieniu na tę scenę. Kiedy już fajeczka rozżarzyła się na dobre – żołnierz zawrócił spokojnie od ogniska. Montbrun schwycił go za ramię. – Podziękuj najjaśniejszemu panu za jego łaskawość! – upomniał gorączkowo. Żołnierz przystanął – spojrzał na Bonapartego i odparł flegmatycznie, wskazując na wychylające się z mgieł górskie łańcuchy: – Ja mu tam... podziękuję!... Montbrun cofnął się mimo woli. Żołnierz skręcił na lewo ku obozowisku szwoleżerów. A za nim szedł wzrok Bonapartego jasny, promieniejący, zapatrzony w czworograniastą czapę żołnierza, w karmazynowy kołnierz białego płaszcza. Za żołnierzem skoczył tymczasem stojący w świcie szef Kozietulski. – Jak się nazywasz? – Paskudnie, panie pułkowniku! – odrzekł ponuro żołnierz. – Mów – jakże? – Poniński128. Bonaparte spojrzał znów pytającym wzrokiem na Bessičres’a, który przerwał raport. – Więc cóż więcej? – Sire! Potwierdzić muszę to, co mówiłem wczoraj. Pozycja jest niezdobyta... Trzeba by zacząć obejście gór. – Albo zaatakować wprost! – Tak jest, sire... Lecz czy piechota zdoła się wedrzeć?... – Jazda!... – Sire! – wyjąkał pomieszany marszałek. – Niech mi wolno będzie... przypomnieć, że w wąwozie ledwie czterech żołnierzy obok siebie... pomieścić się zdoła... szesnaście armat go broni... trzynaście tysięcy wojska na górach. Krzyżowym ogniem zniosą każdy pułk, zanim 127 L a i s s e z l e f a i r e ! (franc.) – Zostawcie go w spokoju! 128 P o n i ń s k i – bohater czyni aluzję do nazwiska Adama Ponińskiego, marszałka sejmu rozbiorowego w latach 1773-1775. Poniński, jako zdrajca zaprzedany caratowi, został skazany na konfiskatę majątku i utratę czci. ten dotrze do pierwszej pozycji... Przed wąwozem jest przekop czy rzeczka nawet. Sire, to jest niepodobieństwo! Bessičres umilkł, wystraszony własną śmiałością. Napoleon zaciął usta. Po chwili milczenia rzekł sucho: – Który szwadron szwoleżerów jest na służbie? – Trzeci, sire! – odpowiedział Bessičres. – Niech będzie przy mnie. – Według rozkazu! – Victor!... Marszałek Perrin stanął przed cesarzem. – Możesz zaczynać. Victor salutował cesarza, a potem skoczył do trzymanych w pobliżu wierzchowców. Tłum adiutantów rzucił się za marszałkiem. Bębny warknęły – trąbki zagrały chrapliwie. W dali iść zaczął głuchy, miarowy szum. Bateria Sénarmonta ryknęła ponuro, a w ślad za nią padły pierwsze, bezładne strzały tyralierów. Góry milczały, połyskując dumnie swym skalistym pancerzem i tonąc w mgłach. Za czwartą salwą Sénarmonta Guadarrama plunęła żelazem. Huk przeraźliwy, pomnożony przez echa górskie, wstrząsnął powietrzem. Don Benito San Juan czuwał. Kule armatnie pruły opary i darły zasłony. Dziewięćdziesiąty szósty pułk ruszył środkiem, wprost ku wąwozowi, dźwigając pęki faszyny. Na lewym skrzydle pierwszego batalionu maszerował stary kapral, Protot, i gawędził z idącym obok niego szeregowcem: – Zagadali do siebie! Co? Jak to gwiżdżą! Ślepa pukanina! Chociaż, czasem szelmy... wymacać potrafią!... Baczność!... Kula armatnia padła u stóp kaprala, żłobiąc krwawą bruzdę w szeregach. Protot chwycił się za pierś i jęknął z triumfem: – Widzisz... mówiłem, czasem potrafią!... Armaty grały coraz szybciej, coraz zajadlej. Piechota hiszpańska raziła ołowiem. Pułk dziewięćdziesiąty szósty topniał w ogniu, każdy krok znacząc krwawymi strugami, aż zdołał rzucić pęki faszyny w rozwarte szeroko brzegi rzeczki. Faszyna spływać zaczęła, szarpana wartkim nurtem, lecz tuż za nią jęły się staczać ludzkie ciała. Pułk osłabł. Jeszcze wlec się próbował, raz jeszcze zdobył się na rotowy ogień, lecz zasypany żelazem, cofnął swoje strzępy. Za nim już stał drugi pułk, za drugim trzeci, czwarty. Tyralierzy coraz zacięciej razili stojących na stokach gór Hiszpanów. Ci cofnęli się za wierzchołki. Cel zniknął dla tyralierów. Wąwóz i góry jeżyły się stalowymi lufami karabinów i groźnymi paszczami armat. Pułki piechoty szły. Szły ponure, milczące. Szły, rozumiejąc, że na zgubę pewną idą, że zanim zdołają do skał dotrzeć – armaty nieprzyjacielskie zdziesiątkują je, zmiażdżą. Marszałek Victor zsiadł z konia i stanął na czele dziewiątego pułku, maszerującego na lewe skrzydło – generał Semele z przeciwnej strony wiódł pułk dwudziesty czwarty. Wodzowie pierwsi wdarli się na najwyżej stojące skały i usiłowali pociągnąć za sobą żołnierzy – góry bluznęły gwałtowniejszym jeszcze potokiem kul. Żołnierze francuscy zmieszali się i jak fala morska, rozpadająca się u podnóża raf – rozprysnęli się w bezładne kłęby i cofnęli się w nieładzie. Victor nowy pułk zagrzewa. Dywizja Ruffina posuwa się na czoło. Już dopaść zdołała pnącego się ku górom tarasu, już kilkunastu żołnierzy skryło się za zrębami skał, gdy znów grad stalowy stoczył się ku dywizji, pierwsze szeregi zmiótł, drugie potargał, trzecie zmieszał. Bębny warczały zajadle. Co chwila z huku armatniego dobywa się rozpaczliwa komenda: – Szlusuj! Kolumny zbierają się posłusznie i nikną w oczach. W baterii Sénarmonta już dwa działa umilkły, zdemontowane przez Hiszpanów. Bonaparte siedział zadumany pod drzewem, jak gdyby wsłuchiwał się w huk armat. Od czasu do czasu podnosił wzrok i mierzył badawczo prężących się przed nim ordynansów i adiutantów, którzy urywanymi zdaniami raportowali przebieg bitwy. Raporty brzmiały wciąż jednakowo. – Pułk zdziesiątkowany. Ogień nieprzyjaciela zabójczy! Dostępu nie ma! Napoleon szarpnął niecierpliwie trzymaną w ręku rękawicą. – Montbrun! – rzucił ostro. – Wysłać mi rekonesans w góry poza linię – niech pochwyci języka!... Montbrun skinął na stojącego w pobliżu Dziewanowskiego. Rozkaz wnet dosięgnął szwoleżerów. Niegolewski ruszył na czele plutonu Wasilewskiego. Do Napoleona tymczasem dopadł młody adiutant artylerii: – Najjaśniejszy panie! – zawołał. – Trzecie działo zdemontowane. Bonaparte zerwał się na nogi. – Sire! Mam dać rozkaz... artylerii gwardii? – zagadnął pośpiesznie Bessičres. – Chcesz góry rozbijać?... Konia!... Napoleon wskoczył na konia i ruszył ku górom. Bessičres, Montbrun, Duroc, de Segur i orszak ordynansów i adiutantów dosiedli koni. Za nim już postępował trzeci szwadron szwoleżerów, prowadzony przez Kozietulskiego. Bonaparte minął idące do ataku pułki piechoty i zatrzymał się dopiero na szerokiej płaszczyźnie, zasłanej ciałami poległych. Napoleon badał pozycje. Rozproszone nieco mgły odsłaniały już widok na ciemną gardziel wąwozu Somossiery, w głębi którego ustawiona bateria sypała zabójcze pociski. – Sire! – rzekł z mocą Bessičres. – Nie narażaj tyle nam drogiego życia!... Bonaparte poruszył się niecierpliwie. Koń cesarza wśród huku a świstu kul targał się a otrząsał niespokojnie. – Rzeczka założona faszynami?... – Niezupełnie, sire. – Ponowić atak. Świeży pułk piechoty porwał się z miejsca. – Vive 1’empereur! – huczeli żołnierze przeciągając w pobliżu. Okrzyk ich atoli wśród ryku armat ginął, rozpływał się. Pułk szedł z hardo podniesionym orłem. Bonaparte ścigał go wzrokiem. Widział, jak masy ciał słały się, jak ranni, wpółżywi darli się do rzeczki. Szczytem bohaterstwa było dotrzeć do niej i rzucić w nią pęk chrustu!... Rzeczka wypełniała się szybko. Ciała żołnierzy lepiej tu się sprawiały niż faszyna. Niegolewski tymczasem zdołał sprawić ordynans. Generał Montbrun stawił przed cesarzem wydartego górom Hiszpana. Napoleon spojrzał na przerażoną twarz jeńca i dał znak, że nie chce o nic go pytać. – Bessičres! Gdzie szwoleżerzy? – Na prawo, pod górą!... Bonaparte spojrzał w stronę, kędy bielił się pas sinych płaszczów i czerniały ceratowymi pokrowcami okryte ułanki. – Dobrze stoją. – Prawda, sire!... Napoleon zwrócił lunetę ku rzece. Orzeł cesarski chwiał się bezwładnie ponad cofającymi się szczątkami pułku. – Dosyć! Bessičres! – Sire... – Szarża natychmiast! Szwadron szwoleżerów!... – Najjaśniejszy panie, atak niemożliwy!... Niech obejdą nasze... – Co niemożliwy? Powiedz im, że ja chcę. Marsz!... Pułkownik Kozietulski rozmawiał był właśnie z generałem Montbrunem i panem de Ségur. Marszałek rzucił Kozietulskiemu rozkaz, Montbrun zdarł konia. – Panie marszałku! Szarża? Niemożliwa! Na zgubę. – Rozkaz cesarski! – uciął krótko Bessičres. Kozietulski dobył pałasza i zatoczył koniem przed szwadronem. Kilka gromkich zawołań zwinęło linię, wyciągnęło szwadron w czwórki. Szable błysnęły. Słońce wychyliło się spoza obłoków. – Do milion diabłów! – rozległ się stalowy głos Kozietulskiego. – Cesarz chce, abyśmy tych szczurów wymietli... Naprzód, psiekrwie!... Szwadron drgnął. Kozietulski podniósł pałasz do góry i spiął konia ostrogami. – Naprzód, psiekrwie! Cesarz patrzy!... – Niech żyje cesarz! – huknęli szwoleżerowie i pochylili się na siodłach. Szwadron sunął jak wicher ku ziejącej ogniem gardzieli. Z oczu wszystkich żołnierzy jednakie tryskały iskry, jedna w brwiach zaciętość, jedna morowość. – Naprzód! – dźwięczał głos Kozietulskiego. – Naprzód! – wołali kapitanowie Dziewanowski i Krasiński. – Naprzód! – huczał ostatni żołnierz, jadący na tyle plutonu Krzyżanowskiego. Konie szły jak burza, jak wezbrany potok górski, jak lawina. Wyciągnęły szyje, rozwarły chrapy, ledwie ziemi dotykając kopytami. Jeden koń drugiego napierał, jakby do szalonego zachęcając wyścigu. A za tym szwadronem gonił wzrok Bonapartego, w którym, zda się, można było czytać zdumienie, podziw. Szwadron przesadził rzeczkę, w połowie zasypaną ciałami poległych, a w połowie chrustem, i wpadł w wąwóz. Bateria hiszpańska, ustawiona na pierwszym jego skręcie, rzygnęła gradem kul. Sześciu żołnierzy zwaliło się z koni. – Na armaty, chłopcy! Niech żyje cesarz! – huknął teraz Dziewanowski. – Wal, psia! – ryczał basem Stadnicki. Szwoleżerowie wpadli na kanonierów hiszpańskich, zanim ci po raz drugi zdołali podłożyć lonty. Walka była krótka. Ciała Hiszpanów legły na lawetach. Szwadron pędził dalej, ledwie końcem pałaszy zawadzając o resztki kanonierów. Czego nie dokonały cięcia, tratowały konie. Gardziel wąwozu za pierwszą baterią zwężała się, tworząc zaciemniony korytarz, a w końcu załamywała się i znów się wydłużała, aby po raz trzeci i czwarty zmienić kierunek. Każdego z czterech załamów broniła oddzielna bateria, zagradzała drogę, tworzyła węzeł, stanowiła niezdobytą redutę, była dość silną, by atakowi stawić czoło, by go zetrzeć na miazgę, by z miazgi tej dla samej siebie zawałę obronną utworzyć. Termopile hiszpańskie cztery miały ogniwa, cztery czeluście, w których czego by armaty nie zdołały wymieść – lasy karabinów, na szczytach ustawione, miały do skał przygwoździć. Strzałów chybiających tu nie było. Wąwóz prostował skrzywienia celów, a gdy kula o ścianę jego uderzała, wypryskiwał odłamami granitu i srogie zadawał kontuzje. Wiedział o tym don Benito San Juan i spokojnie czekał za górami, rychło fala żołnierzy francuskich, szamocząca się u stóp Somosierry, nie odpłynie upokorzona. Wiedziała o tym i junta, rządząca powstaniem, i czekała spokojnie w Aranjuez wiadomości o ustąpieniu Bonapartego. Gdy szwadron Kozietulskiego porwał się do szarży – don Benito San Juan uśmiechnął się pogardliwie. Lecz gdy ponad pierwszą przepłynął baterią, gdy do uszu don Benita doszedł okrzyk gromki, potężny, brzmiący szaleństwem – wódz hiszpański zbladł. Szwadron pędził naprzód. Stu dwudziestu ludzi rzucało się na armię, na grad kul, na góry, na skały, na Somosierrę! Szwadron pędził naprzód. Kozietulski, stoczywszy się z konia, pomimo kontuzji, oczy wzniósł błagalnie ku mijającym go w pędzie żołnierzom i żebrał: – Bracia! Towarzysze! Konia! Nikt go nie słuchał. Przed drugą baterią padł porucznik Krzyżanowski. W ataku na kanonierów odłam skały uderzeniem w piersi zwalił z konia Piotra Krasińskiego. Dziesięciu żołnierzy okupiło drugą redutę. Dziewanowski prowadził dalej, mając tuż przy sobie wachmistrza Wasilewskiego ze szwoleżerem Szumem. Na trzecim załamie ogień nieprzyjacielski wzmógł się. Piechota hiszpańska strumieniem żelaza zasypywała wąwóz – baterie raziły zajadle. Kule zrywały szwoleżerom czapy, szarpały płaszcze i mundury na strzępy, raniły i zabijały konie, dziesiątkowały szeregi. Co chwila ktoś zaczynał się słaniać na koniu i zapadał się w potok pędzący. Bez komendy – konie szlusowały, zamykały przerzedzone szeregi, a choć na grzbiecie swym dźwigały niekiedy już tylko krwią zalaną kulbakę – mknęły dalej, dopóki kule armatnie nie poszarpały ich, nie zbiły z nóg. Kompanie zmieszały się, plutony brały już podział życia i podział śmierci. Florian, którego kompania szła druga z kolei, dzięki rączości siwka, znalazł się tuż za wachmistrzem Wasilewskim w chwili, gdy trzecia bateria zdążywszy do drugiego wystrzału się przygotować – zionęła żelazem. Salwa była straszna. Snop dymu otulił szwoleżerów. Gdy się rozwiał – kanonierzy leżeli stratowani. Florian zadrżał. Dziewanowskiego na przedzie nie było... Szum zniknął... Gotartowski obejrzał się – kula karabinowa musnęła go po ramieniu. – Naprzód! – huczał teraz adiutant Rudowski. – Naprzód! – wołał nadbiegający z tyłu Niegolewski. Siwek Floriana targnął się i ruszył na czwartą baterię, a zobaczywszy poza nią wolny przestwór, zaczął ponosić. Próżno Gotartowski wstrzymywał go, próżno nawoływał głosem. W siwku zbudziła się rogata dusza, krew syna pustyni nagle w nim zagrała. Na górach tymczasem stało się to, czego ani dzielny don Benito, ani junta rządząca, ani Bonaparte przewidzieć nie mogli. Szczyty Somosierry zakołysały się, szeregi Hiszpanów zachwiały, okrzyk przerażenia dobył się z piersi wojska powstańczego... U ich stóp, na krańcu niezdobytego wąwozu ukazały się białe płaszcze szwoleżerów i pokrowcami okryte ułanki. Armaty zagwożdżone, z zalanymi krwią zapałami, zasłane trupami zwycięzców i zwyciężonych – umilkły... Okrzyk: „Niech żyje cesarz!” – huczał a piął się po skałach, a jęczał. Hiszpanie zdumieli się – broń wypadła im z rąk, zmieszali się, złamali karne łańcuchy i jak fala spływać zaczęli ze stoków Somosierry i szukać schronienia, kędy wiła się ścieżka, kędy górski wąwóz wiódł ku Saragossie, Madrytowi, Aranjuezowi, Walencji... Ucieczka była obłędna. Lęk nie znał pomiarkowania, głuchym był na zaklęcia dowódców, niepomnym na własne bezpieczeństwo. Żołnierze parli przed siebie na oślep, częstokroć na końcu wąwozu znajdując ponurą, nieubłaganą ścianę, która była im wyrokiem śmierci, gdyż z gardzieli somosierskiej wysypały się już świeże szwadrony szwoleżerów, szaserów i konnych grenadierów, a na góry pięła się bezkarnie piechota francuska. Zgiełk bitwy milkł za górami i rozpraszał się. Oddziały kawalerii wracały powoli, prowadząc tysiące niewolników. Piechota zajęła obóz don Benita. Wąwóz Somosierra stężał – zastygł ze zgrozy i ponure cienie słał na bezkształtne masy ciał ludzkich. Pod trzecią baterią spod lawety czołgać się zaczął ranny szwoleżer, klnąc głośno a nawołując: – Nie lubię, psia!... Psa nie ma! Hej! Do czarta – rusz się choć który! Panie poruczniku!... Ciało adiutanta Rudowskiego, leżące bezwładnie na armacie, drgnęło. Szwoleżer ryknął z całej siły: – Poruczniku, bo mnie, psia!... Nie słyszy!... Stadnicki po... Szwoleżer dotknął ręką porucznika i przeżegnał się, za czym z wysiłkiem obejrzał się dokoła i raz jeszcze zakrzyknął: – Odezwijże się który! W odpowiedzi jakiś jęk cichy rozległ się z drugiej strony armaty. Stadnicki posunął się na rękach. – Przecież jedna poczciwa dusza, co się tym diabłom wyrwać z ciała nie pozwoliła!... Ba!... Ani chybi, albo Jaworski, albo Grabowski. Leżący żołnierz snadź zrozumiał, bo potrząsnął głową. – Hę? Ruszasz się? Czekaj, dam ci wina. Olaboga! To mnie potrącili!... Phi, bratku! Wlać się, wleje – lecz trzeba ci brzuch zaszyć... boć dziurawy na wylot! A tu ambulansu ani poświeć! Łykaj! Ranny otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. – Jeden Puciata! – szepnął z zadowoleniem. – Co? Co pleciesz? – Nie jeden – tylko „jedna” mówiłem... feminina z maskulinami nie mieszaj! – odezwał się chrapliwy głos tuż obok. Stadnicki obejrzał się pośpiesznie. O dwa kroki od niego, pod skałą, siedział Gąsiorowski. – Jesteś, urwisie! Ruszże się, trzeba by któremu nieboszczykowi ulżyć. Gąsiorowski wskazał ręką na Puciatę i poruszył wargami, lecz miast słów, krew z nich buchnęła. Puciata zaczął się śmiać spazmatycznie, aż spazm przeszedł w krótkie rzężenie i zastygł w głębi skrzywionych kurczowo ust. Stadnicki otarł pot z czoła. – Pilno im wszystkim, biedakom!... Człowiekowi może samemu przyjdzie... wędrować!... Żywego ducha!... Naraz w głębi, od strony czwartej reduty, dał się słyszeć przyśpieszony odgłos kopyt końskich, a po chwili ukazał się wachmistrz Wasilewski. – Hola! Panie Piotrze! Ratujże, bo się ruszyć nie mogę... Gdzie nasi? Wasilewski ściągnął konia i mruknął ponuro: – Poginęli! Leży to wszystko pokotem w wąwozie. – A Hiszpanie?... – Goni ich za górami nasz pułk z grenadierami!... No, czekaj waść, pilno mi!... – Dokąd? Ratujże, psiamać!... – Jadę po ambulanse! Porucznik Niegolewski dogorywa! – wachmistrz spojrzał przed siebie i zmarszczył się. – Kapitan tu leży!... Bywajcie... chwili czasu nie ma!... – Czekajże... Kobyła wasza nozdrzami krwawi... – Dostała w lewy chrap – trzy zęby jej wybiło! Porucznikowi Rowickiemu nogi obydwie urwało!... Skończył!... Wasilewski szarpnął konia i, klucząc między stosami ciał, skierował się ku głównej kwaterze. Gdy wachmistrz mijał miejsce, gdzie leżał Dziewanowski, posłyszał cichy, rzewny szept: – Wachmistrzu!... Wasilewski zębami zgrzytnął. – Milczeć! Sprowadzę wam ambulanse!... – Wachmistrzu – buty!... Wasilewski zatrzymał konia. Tuż przed nim leżał szwoleżer Szum i poglądał z rozpaczą na rozdartą cholewę. – Co ci? – Nic, wachmistrzu – rzekł pokornie szwoleżer, osłaniając ręką krwawiącą ranę na piersiach. – Ale buty! – Mówiłem! Tobie nic uczciwego nie warto sprawiać! Trzeci dzień... Szum skinął twierdząco głową i skonał. Wasilewskiemu łza zawisła na nastroszonych wąsach. Spiął konia ostrogami i pomknął. Od wsi Bocequillas ruszył już Bonaparte ze swoim sztabem i wjechał w wąwóz – tuż za nim postępowała kareta pułkownika Krasińskiego, wysłana po Kozietulskiego, i wozy ambulansowe. Napoleon jechał wyciągniętym kłusem, oglądając uważnie wąwóz – od czasu do czasu zwracał się do Bessičres’a i rzucał lakoniczne uwagi: – Pozycja niezdobyta! Wąwóz stworzony do obrony!... – Prawda – sire! Dzielni ludzie, odwaga szalona!... – A co mówiłem! – Sire... oto pierwsza bateria! Jakiż tu atak być musiał!... Kanonierzy leżą... z lontami w ręku do nowego wystrzału!... – Sont-ils braves ces Polonais!129 – Żeby uwierzyć – trzeba widzieć. Im orszak się dalej w głąb wąwozu zapuszczał – tym zdumienie, podziw sztabu wzrastał. Jak wedrzeć tu się mogła kawaleria, jak przepłynąć zdołała ponad bateriami, które całą szerokość wąwozu zajmowały? Koń cesarza przeszedł w stępa, omijając kałuże krwi i ostrożnie depcząc około poległych. Od czasu do czasu spośród stosu ciał unosiła się ręka, a z piersi konającego wydobywał się okrzyk pełen zapału: – Niech żyje cesarz! Okrzyk ten brzmiał groźny, mocny i dookoła czary rzucał. Wpół zastygłe ciała poruszały się, posiniałe wargi składały się do uśmiechu, w zbielałych oczach drgało życie. – Niech żyje cesarz! – wołali ranni. – Niech żyje cesarz! – szeptali konający, ostatnie wydając tchnienie. Na drugiej baterii Bonaparte dostrzegł żołnierza siedzącego na armacie i operującego coś koło ręki. Żołnierz, zobaczywszy cesarza, podniósł lewą ręką bezwładnie zwieszającą się dłoń i przyłożył ją do czapy. – Cóż ci to, zuchu? – Nic, najjaśniejszy panie, jesteśmy teraz na kwit. – Jak to? Jesteś ranny? – To za dzisiejszy ogień do fajki!... – Marszałku, podaj go do krzyża. – Jak się nazywasz? – Paskudnie, panie marszałku! – Odpowiadaj!... – Poniński! – Podziękuj najjaśniejszemu panu! Żołnierz ruszył ramionami i syknął z bólu, a potem ozwał się sucho: 129 S o n t - i l s b r a w e s c e s P o l o n a i s ! (franc.) – Dzielni są ci Polacy! – Dziękować?... Na dobrą sprawę, jakby zmierzyć tę dziurę, którą mi szelma carajo130 hiszpański wywiercił w ramieniu, z węgielkiem do fajki... to i tak jeszcze mi należeć się coś będzie. – Jesteś wachmistrzem! – To znów ja będę w zaległości!... – Więc jakże chcesz? – roześmiał się Bonaparte. – Niech już wachmistrz zostanie u mnie na procencie! U mnie będzie pewniejsze. Cesarz, w świetny humor wprawiony, ruszył dalej. Pod trzecią baterią powitał go Stadnicki. – Jesteś wachmistrzem? – Tym samym, który miał szczęście rozmawiać zeszłej nocy z najjaśniejszym panem. – Ranny? – Dwie kontuzje! – Kto tu jest więcej?... – Porucznik Rudowski!... Na lawecie... – Bessičres... legia... krzyż oficerski!... – Najjaśniejszy panie, porucznik nie żyje! Jemu aby na mogiłę potrzeba krzyża! Lecz tam nasz... ojciec... nasz kapitan Dziewanowski! Bonaparte zsiadł z konia i zbliżył się ku miejscu, gdzie leżał Dziewanowski. Kapitan miał strzaskaną po kolano prawą nogę, lewe ramię nadto wisiało na kawale skóry. Dziewanowski otworzył oczy. – Cierpisz?... – Nie... najjaśniejszy panie!... Rany nie bolą!... – Okryłeś się sławą!... Bessičres!... Ranga pułkownika... Oficer legii, dożywocie!... – Co tego, to długo płacić nie będą! – ozwał się z ziemi Stadnicki, który był się doczołgał do Dziewanowskiego. Kapitan skinął twierdząco głową. – Najjaśniejszy panie! O żołnierzach... o kompanii mojej nie zapomnij!... Oni warci... a ja... ustąpić muszę... – Czymże ci się odpłacę za twoje poświęcenie!... Jesteście moją chlubą! Dumny jestem z was! Hej! Bessičres! Ambulanse niech nadjeżdżają prędzej! Otoczyć ich staraniem, opieką! Życie i zdrowie każdego z tych żołnierzy jest nieocenione. Bonaparte zwrócił się ku czwartej baterii. Pułk szwoleżerów wracał z pogoni za nieprzyjacielem, wracał z hiszpańskimi sztandarami, wracał z niedobitkami trzeciego szwadronu na czele – tego szwadronu, który opromienił go sławą, który nań niesłychane sprowadził zaszczyty. Bohaterska odwaga tej garści młodzieńców rzuciła czary na armię Napoleona. Stara gwardia cesarska, dumna, nieprzystępna, harda, spoglądająca na pułki liniowe z wysokości Alp i Piramid – usuwająca się od „polskich smyków”, którzy wśród niej się kręcili a dzwonili zawadiacko szablami, teraz porwana, uniesiona zwycięstwem, kajała się. Lody pryskały – stalowe twarze gorzały, w lwach spod Marengo, Hohenlinden, Arcole odzywały się stwardniałe w bojach serca. Pułk szwoleżerów wracał wśród okrzyków, wracał salutowany przez żołnierzy i oficerów. A gdy rozłożył się obozem, aby zasłużonego zażyć spoczynku – tłumy żołnierzy ze stojących w pobliżu pułków zbiegały się do szwoleżerów, śpiesząc dłoń ich uścisnąć, podzielić się manierką, przyjrzeć się im z bliska. O zmierzchu zatrąbiono na apel, poczynając od trzeciego szwadronu. 130 C a r a j o (hiszp.) – dosadny epitet hiszpański. Wachmistrz Dąbczewski miał czytać kontrolę siódmej kompanii, Wasilewski trzeciej. Wincenty Krasiński pułkownik i Dautancourt major w otoczeniu oficerów stali przed frontem. Spieszone szeregi szwoleżerów grobowa zaległa cisza. Wasilewski rozwinął podziurawioną kulami kontrolę – ręce mu drżały. – Zaczynaj, wachmistrzu! – rzekł Krasiński. Wasilewski zaczął czytać koleją plutony. – Zielonka Benedykt wachmistrz szef!... Wasilewski urwał czekając na odzew – szeregi milczały. – Ranny! – ktoś odezwał się szeptem. – Sokołowski wachmistrz? – czytał dalej Wasilewski. I znów cisza była mu jedyną odpowiedzią, a potem pomruk smutny: – Zabity na baterii! – Toedwen? – W ambulansie! – Roman? – Kontuzja! – Stadnicki? – Dwie kontuzje! – Gotartowski Florian! Wasilewski podniósł głowę. – Jeżeli który wie, odpowiadaj! – wtrącił się Krasiński, a po przestanku rzekł do Wasilewskiego: – Zapisz tymczasem, wachmistrzu – „bez wieści”. Wasilewski czytał dalej – czytał coraz gwałtowniej, gorączkowiej, kontrolę do oczu podnosił, aby snadź lepiej wymawiać nazwiska. Chór żołnierzy odpowiadał co chwila głuchym, ponurym głosem. Stojący poza szczątkami trzeciego szwadronu szwoleżerzy odkryli głowy, a za nimi poszli przypatrujący się z dala gwardziści francuscy. Wasilewski skończył. Dwunastu zabitych... sześciu dogorywających, czterech rannych ciężko, kontuzjowanych piętnastu, stratowanych trzech! Wachmistrz Dąbczewski wystąpił z kontrolą kompanii Piotra Krasińskiego... Żniwo śmierci, kalectwa i niemocy i tu było obfite, i tu kompania ledwie świeciła niedobitkami. Zestawiono cyfry. Krasiński obwieścił pułkowi rozrachunek. Pięćdziesięciu siedmiu poległych i ciężko rannych, nie licząc oficerów, z których dwóch legło na placu, dwóch dogorywa, dwóch budzi nadzieję przyjścia do zdrowia, jeden szef szwadronu lekko kontuzjowany!... Jeden porucznik Szeptycki ocalał, ile że nie był w szarży. Długo w noc gwarzono przy ogniach, rozprawiając o bitwie, wspominając poległych towarzyszów. Długo w noc spełniano czarki a zapijano wiwaty. Tylko w trzecim szwadronie wśród żołnierzy smutek a pustka wiała. Choć ciągnięto ich a zapraszano do kompanii, jako bohaterów dnia, woleli w swym szczupłym kolisku zostawać... i dzielić się myślą. Tu wczoraj Norwiłł ucieszne swoje krakowiaki ciągnął, tu Dzięcioł pyzaty ze Świętarkiem w zawody szli, który dłużej tchem jednym apel wygra na trąbce, tu zasiadał gwarny pluton „dwóch drzew”... Z jedenastu Jaworskich ocalał jeden, Grabowskich zostało dwóch, Zawadzcy legli wszyscy. Szum, Rymdejko, Olszewski, Waśniewski, trzech Bieńkowskich, dwóch Orłowskich – zabici. Co chwila przypominano sobie kolegów, gdzie który padł. O jednym Florianie Gotartowskim nikt nie umiał nic rzec pewnego. Wasilewski twierdził, że Florian był jeszcze przy czwartej baterii, zanim porucznik Niegolewski spadł z konia, i że widział go, jak pędził za uchodzącymi Hiszpanami. Toż samo powtarzał słowo w słowo młody Siemoński, który, mimo rany, wolał udawać zdrowego niż leżeć w ambulansie. Jedna i druga relacja nic dobrego nie wróżyła. Nieobecność Floriana była jasnym dowodem, że zapędziwszy się zginął w jakim parowie albo, ranny, zakłuty został przez uciekających Hiszpanów. Takich zaginionych było więcej, ile że i zwłok poszarpanych na bezkształtne kawały a zamienionych w miazgę nie brakło. Marcelek, który był ze szwadronem Łubieńskiego, nadbiegł dowiedzieć się o bracie a sprawdzić chodzące wieści, z boleścią przyjął wiadomość o zaginięciu, łudząc się jeszcze nadzieją, że może nadciągające wciąż ambulanse choć rannego przywiozą. Dnia następnego o świtaniu trąbki postawiły pułk szwoleżerów na nogi. Pochód ku Madrytowi został nakazany. Szwoleżerowie iść mieli w przedniej straży i objąć rekonesanse. Pułk wyciągnął się w długą wstęgę trójek, aby przesunąć się przez gardziel Somossiery, i na dany znak ruszył ku głównej kwaterze. Przed wsią Bocequillas stał obozem korpus marszałka Victora. Tu, gdy z daleka ujrzano karmazynowe ułanki, porwano się na nogi i bez komendy uformowano się nad drogą witając szwoleżerów okrzykami i salutując ich. Zapał żołnierzy udzielił się sztabom. Z namiotów wysypali się oficerowie, nadjechał marszałek. Okrzyki grzmiały. Szwoleżerowie salutowali bronią na podziękowanie. Serce rosło w nich, skry szły im z oczu, twarze promieniały. Zanim pierwsze trójki zdołały dosięgnąć głównej kwatery – na drodze ukazał się Bonaparte ze świtą. Przodem pędził co koń wyskoczy marszałek Bessičres. Krasiński zakomenderował: – Prezentuj broń! Bessičres ręką skinął i rzucił Krasińskiemu: – Formuj szyk bojowy! Pułk stanął – złamał wstęgę, zwrócił konie. – Demi ban! 131 – komenderował dalej marszałek. Trąbki zagrały długo a powłóczyście. Nadjechał Bonaparte ze sztabem i zatrzymał się przed pułkiem, który błysnął na powitanie szablami. Cesarz zdjął kapelusz. – Honneur aux braves des braves!132 – rozległ się donośny, dźwięczny głos. – Niech żyje cesarz! – huknęli żołnierze. Bonaparte zatoczył koniem. Muzyka korpusu Victora, na dany znak przez Bessičres’a, zagrała Mazurka Dąbrowskiego. Pułk przedefilował przed cesarzem i znów wyciągnął się we wstęgę i znikł w wąwozie Somosierry. Wąwóz czerniał ponurą pustką. Armaty, ciała poległych były już uprzątnięte. Gdzieniegdzie tylko widniały skrzepłe, brunatne plamy, czasami złamana klinga błysnęła pod ścianą lub spoza skały wyjrzała uwięzła kula. Pułk ciągnął w milczeniu głębokim a w skupieniu. Na przedzie pułkownik Krasiński wszczął cichą rozmowę z majorem Dautancourtem i jadącym tuż kapitanem Jerzma nowskim. – Piękny dzień! O takim nie śniłem! – Ba! To, co dziś nas spotkało, jest niesłychanym w dziejach armii zaszczytem!... Nie pierwszy rok służę, rozmaite już widziałem uroczystości... byłem świadkiem wielkich pochwał, które spadały na starą gwardię, ale cesarza odkrywającego głowę przed pułkiem!... – A przypomina sobie major, jak to na nas burczał w Warszawie? Co? – wtrącił żywo Jerzmanowski. 131 D e m i b a n ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda dla trębaczy i doboszów. 132 H o n n e u r a u x b r a v e s d e s b r a v e s ! (franc.) – Chwała najdzielniejszym z dzielnych! – No, no!... Przecież znów nie tak bardzo! – bronił się major. – Chociaż ja wam powiadam, że ta szarża, te zaszczyty niewarte są jednego Dziewanowskiego. – Robią nadzieję utrzymania go przy życiu. – Nogę mu jeszcze w wąwozie odjęto, a ramię strzaskane podobno budzi obawy!... – Tak, pułkowniku! – rzekł major. – Byłem i ja u niego!... Poznał mnie!... Śmiał się!... Pytam, czy czego nie potrzebuje, a on do mnie, żeby mu z namiotu węzełek przynieść. Posłałem natychmiast. Przynieśli, a w węzełku tym, zgadnijcie, co było? Garść ziemi!... – Zacny pan Jan! – szepnął Jerzmanowski. – Prastary to u nas zwyczaj. – Jam go nie znał! Zagadnąłem więc Dziewanowskiego. Krew ścierpła mi w żyłach! Nie, nie! Wy swoje, ja swoje!... Nie chcę, nie życzę wam takich szarży!... Ofiara krwi za wielka! Kwiat młodzieży! Prawda, szesnaście krzyżów na pułk, dwadzieścia kilka awansów, deszcz złota hiszpańskiego, ale nie!... Patrzcie, tam!... Dautancourt wskazał ręką na żółty, świeżo usypany kopiec, który wznosił się za wylotem wąwozu – pośrodku rozległej doliny. – I pomyśleć, że ludzie ci na to urodzili się nad Wisłą... aby tu, na tym pustkowiu lec!... – Majorze! – upominał Krasiński. – Mówisz, jakbyś nie był Francuzem. – Nie o tym teraz myślę! Tfy! Gorzko człowiekowi! Toż tych dzieciaków sam wybierałem, sam co przedniejszych szukałem... i ot, macie na co!... Pułk wysunął się powoli z wąwozu i spływał ku dolinie. Krasiński, zbliżywszy się do kopca, przystanął, za jego przykładem poszły szeregi. Żołnierze zdjęli czapy. Wachmistrz Wasilewski zeskoczył z konia i ukląkł u stóp kopca. Z drżących ust Wasilewskiego dobyły się słowa modlitwy za umarłych. Modlitwa na skrzydłach wiatru przebiegała szeregi, chwiała się nad orłem sztandaru i ginęła hen, w wąwozie. – Amen! – rzucił gromko wachmistrz. – Amen! – powtórzył pułk. – Amen! – odpowiedziały góry. Major Dautancourt fyrknął energicznie nosem i mruknął cicho: – Jak się człowiek będzie z nimi dłużej zadawał, to jeszcze kamedułą na stare lata zostanie!... Krasiński uścisnął rękę majora. – Więc tu nasze drogi się rozchodzą? – Tutaj, pułkowniku! Sygnaliści grać zaczęli. Regiment podzielił się na dwa oddziały. Na czele pierwszego stanął Krasiński, dowództwo drugiego objął Dautancourt. Oddziały salutowały się i ruszyły dwiema rozchodzącymi się drogami. XV Armaty umilkły pod Saragossą. Marszałkowie Moncey i Mortier opuścili ręce. Po zdobyciu w pierwszym dniu oblężenia stanowiska Monte Torrero i fortu na przedmieściu Arrabal – od dwóch tygodni nie zdołali kroku naprzód zrobić. Wszystkie ataki wróciły zdziesiątkowane. Kule szczerbiły mury stolicy aragońskiej, wzniecały pożary, rozbijały domy, a mimo to Saragossa ani drgnęła w posadach i stała dumnie zaparta o brzegi Ebro, wystrzelając starożytnymi wieżycami kościołów Nuestra Seńora del Pilar, La Seo, Miguel, Felipe, Jago i Juan, groźnie mierżąc nieprzyjaciela z czworogrannych baszt mauretańskiego zamku Aljaferia. Od dwóch tygodni w dzień i w noc rażono miasto żelazem, szturm przypuszczano za szturmem. Zdawało się, że lada chwila na murach ukaże się biała chorągiew, że lada chwila Saragossa się podda. Marszałkowie spoglądali po sobie zdumieni. Co ta garść kilkunastotysięczna ważyła wobec ich korpusów! Skąd powstać im mogła śmiałość oporu? Co dnia marszałkowie nowe kreślili plany zdobycia miasta, co dnia liczba rannych i poległych wzrastała. Moncey trzaskał z gniewu palcami – zrywał się o świcie i śród mroków podnosił pułki, skradał się, czaił, spadał jak sęp i zawsze spotykał wyszczerzone lufy karabinów i opór zacięty, nieubłagany. Mortier po całych dniach z generałem Lacoste wykreślał plany przekopów. A tymczasem z głównej kwatery co dnia nadchodziły gońce z zapytaniami i co dzień niosły ze sobą wiadomość krótką a stereotypową: „Lada dzień Saragossa się podda!” Co dnia marszałkowie czuli, że tam, w głównej kwaterze sława ich topnieje, wpływ niknie, że lada chwila dowództwo wypaść może im z rąk. Marszałkowie opuścili ręce. Oblężenie trzeba było rozłożyć na dwa miesiące. Jak zawiadomić o tym sztab, jak umotywować raport, żeby uniknąć uwag złośliwych a poszeptów? Zanim jednak Mortier i Moncey zdążyli powziąć decyzję, kurier cesarski nadjechał pod eskortą oddziału grenadierów gwardii. Mortier spojrzał ponuro na Monceya. – Kolego! Możemy sobie powinszować! Nie łudzę się, co ta koperta zawiera!... – Odwołanie!... Tym lepiej. – Czy tylko odwołanie? Ręczę, że Savary o nas pamiętał i na wodza się wysforował! – Savary!... Za nic – usuwam się!... Dziś składam raport o urlop!... Mortier rozerwał szybko kopertę, rzucił okiem na papier zdobny w orły cesarskie i szepnął cicho: – Lannes!... – Lannes? – powtórzył ze zdumieniem Moncey. – Lannes do nas? – Jest już w drodze! Ma objąć naczelne dowództwo!... – Lannes’owi ustąpię bez wahania. – Dzielny żołnierz i prawy towarzysz. – Żal mi go!... To robota Berthiera! O te przeklęte mury nawet Lannes rozbić się może. Zdobędzie je – zasługa żadna! Niewdzięczne stanowisko. Marszałkowie uspokoili się. Tam gdzie Lannes się ukazywał, tam ustawały zawiść, ambicje, swary. Lannes zawsze myślał o innych, a zapominał o sobie. Troszczył się, żeby żaden żołnierz nie został pominięty przy rozdawaniu nagród, wstawiał się za oficerami, walki o nich staczał ze sztabem, a w gronie generałów i marszałków – był pierwszym do uznania zasług kolegi. Lannes nie dał na siebie długo czekać. Zebrali się Moncey z Mortierem, dowódca inżynierów generał Lacoste, generałowie Gazan, Morlot, Grandjean, Musnier, Rognat, Suchet i Chłopicki. Lannes wysłuchał raportu z poczynionych robót oblężniczych – i zagadnął krótko Lacoste’a: – Ile czasu potrzeba na podminowanie całego miasta? – Najmniej cztery tygodnie! – Więc za miesiąc staniemy się panami gruzów!... Zdwoić pracę. Nic tu zmienić nie można. Godzę się w zupełności na taktykę kolegów Mortiera i Monceya. Te słowa złamały ostatnie lody. – To jedyna rada! – ozwał się gorąco Moncey. – Minować!... Gouvion de Saint Cyr z Desnouettes’em poszczerbili sobie raz już zęby przed paru miesiącami... Odstąpienie nasze, ustępstwo obudziłoby jeszcze większą śmiałość... z ziemią ich zrównać. – Zapewne! – wtrącił sucho Mortier. – Ja byłem tego samego zdania jeszcze pozawczoraj! Lecz oni na miny odpowiadają minami. Trzy dni pracy kosztowały nas przekopy pod klasztor świętego Józefa, noc całą ustawialiśmy baterie... Rano trzydzieści dwa działa zionęły, lecz zanim miny zdołaliśmy podpalić... oni kontrminami wysadzili je w powietrze. Toż samo zrobili z mostem na Huervie! Wczoraj... Co tu ukrywać!... Zrobili wycieczkę na Santa Engracia, przed którą mieliśmy dobrze opatrzoną baterię! Osiem armat zagwożdżonych!... Głodem ich chyba będzie można wziąć... – Jeżeli sami go przetrzymamy! – uciął Moncey. Lannes zasępił się. – Jutro damy wypocząć żołnierzom. Wezwiemy raz jeszcze Palafoxa do poddania, a potem zdwoimy energię! Musimy działać wszyscy, bez wypoczynku, równocześnie! Pan, generale Lacoste, prowadź miny. Generał Gazan niech atak za atakiem przypuszcza i niech sforsuje przedmieście. Generał Suchet zdwoi łańcuchy, żeby nam i od guerillów zapewnić spokój, i ducha żywego z Saragossy nie wypuścić. No, a i my, koledzy, próżnować nie będziemy. Wyłomy być muszą!... Gdy się to działo, w obozie ruch i ożywienie zapanowało. Dwudziestu młodych poruczników, nadesłanych z głównej armii, a więc wiozących ze sobą nieprzebraną ilość nowinek i wiadomości – rozproszyło przygnębienie. Drugi pułk legii miał szczególniejsze w tym razie szczęście, bo aż pięciu zuchów w mundurach prosto z igły stawiło się przed namiotem majora Michałowskiego i pułkownika Kąsinowskiego. I to zuchów nie lada, bo jak adiutant zapewnił, na podstawie papierów, wszyscy jeden w drugiego byli to szwoleżerowie gwardii spod Somosierry, dla braku awansu przeniesieni w randze oficerskiej do legii. Jeden major Michałowski nie dzielił ukontentowania, bo rzuciwszy okiem na listy służbowe, ozwał się do kapitana woltyżerów Rybińskiego: – Phi... kochanku! Ruszyli konceptem!... Marcypanowych kawalerów, paniczyków, cacanych żołnierzyków nasłali, kochanku. I co? Phi, męka, mordęga, utrapienie, kłopot, zamieszanie, pilnowanie – choroba! Na koniku frygał, pałasikiem majtał, galopkiem się przetryndał i był, kochanku, rycerzem!... A tu piechota!... Ano, cóż... wołaj ich, kapitanie, niechże ich zobaczę! Major strzepnął desperacko rękoma, poprawił osuwający mu się pas na okrągłym brzuszku, ręce założył w tył i jął mierzyć wielkimi krokami namiot. Po małej chwili zasłona się odchyliła. Rybiński wprowadził nowomianowanych poruczników. Ci stanęli wyprostowani, czekając na pierwsze słowa majora. Lecz Michałowski, jakby na nich uwagi nie zwracał. Chodził po namiocie i mruczał pod nosem: – Nie miała baba kłopotu!... Taki Szczygieł albo Radło więcej potrafi, kochanku! Co to z tego może być?!... Phi!... Zaczynaj od a, b, c!... Kawaleria do piechoty!... Nieopatrzność, brak zastanowienia, kpiny, drwiny, nieład, choroba!... Oficerowie stali jak wryci. Major podniósł głowę, zmierzył ich wzrokiem i rzucił sucho: – Proszę o nazwiska! – Łaguna! Masłowski! Strumiłło! Jaworski! Stadnicki! – rozległy się kolejno głosy. – Wszystko porucznicy! Phi! Gwardia, kochanku! Szwoleżerzy! O piechocie ani wyobrażenia, co? – Owszem, panie majorze! – rzekł śmiało Jaworski. – Co, kochanku? Co: owszem?... – W pułku odbywaliśmy piesze musztry, według regulaminu dragoni!!... – Piesze musztry! Hę? Znam ja wasze piesze musztry! Parodia, śmiechu warte, pociecha, żal się Boże, karykatura, choroba! Bo piechota, kochanku, to nie parada, nie kity, nie ogony, nie akselbanty – tylko karabin, bagnet, mur. Mur, kochanku, armia, siła, broń w ramię i stój! Szturm, to dalej na mury – ani na włos nie chybić, bo opłazuję!... Major odsapnął ciężko, a naraz doskoczył do Stadnickiego i, wskazując na srebrny galon u kołnierza, rzucił groźnie: – A to co jest, kochanku?... – Galon porucznika pierwszej klasy! – Pierwszej klasy! Proszę! Waćpan porucznikowałeś w szwoleżerach? – Nie, byłem wachmistrzem. – I waćpan tak sobie jednym susem przeskoczyłeś porucznika drugiej klasy? – Pod Somosierrą było nas takich więcej!... – Proszę! Patrzcie!... Z wachmistrza! Dalipan, świat się przewraca! Zobaczymy, zobaczymy! Mundurki piękne!... Kapitanie, ano cóż?... Weź tych panów poruczników pod swoją opiekę. Komendy dać nie mogę... niech widzę najpierw we froncie... Niech poznam sprawność, przytomność, rozwinięcie, uzdolnienie, choroba... to jest... kochanku, tego! Hm! Tyle waszmościom powiem, że wątpię, aby wam tu, u nas, było wygodnie. Lada pałasikiem, konikiem tu się nie poradzi, do pałaców na ordynanse się nie chodzi, miną, czupryną nic się nie zwojuje! Piechota, phi, kochanku, musi pracować ciężko, bo piechota to sedno, moc, siła, jądro, podstawa, grunt, armia – choroba!... Żegnam waćpanów!... Major odwrócił się, odsapnął ciężko, poprawił pasa i puścił palcami impetycznego młynka. Porucznicy spojrzeli po sobie i wyszli z namiotu. Kapitan Rybiński podążył za nimi. – Panowie! Pozwólcie za mną! Przedstawię was kolegom. Do pułkownika Kąsinowskiego jutro, bo dziś zajęty bardzo. Rybiński zaprowadził poruczników do baraku oficerskiego. Tam ich czekało o wiele milsze przyjęcie. Porucznicy Kaliński, Niewodowski, Pągowski i Niechcielski powitali nowych towarzyszów z otwartymi rękoma, zapraszając na skromny bardzo posiłek, bo składający się z mięsa gotowanego, chleba i kubka wina. – Darujcie, koledzy! – usprawiedliwiał się Niewodowski. – Gdybyśmy choć dniem jednym naprzód wiedzieli, można byłoby pomyśleć o czymś przystojniejszym... Dziś podzielcie, jeżeli łaska, nasz chleb powszedni. – Oo! Cóż za ceregiele! – przerwał żywo Strumiłło. – Wojna, obóz, co na misie, to nieprzyjaciel. – Prawda – pochwycił Kaliński – i w dodatku ciężka wojna, i ciężki obóz! Tym w Saragossie także musi być niewygodnie a głodno, ale co i u nas się nie przelewa. Kto tu w oblężeniu, nie wiadomo! Rozmowa potoczyła się ochoczo. Nowomianowani porucznikowie opowiadali o głównej armii, o szarży pod Somosierrą, o pobycie w ambulansach pod Bujtrago, słuchając znów opowieści o ostatnich robotach oblężniczych i nieudanych szturmach. Jeden Stadnicki siedział ponury, nasrożony i ledwie półgębkiem słowo jakieś rzucał. Kapitan Rybiński, który do poruczników był się przysiadł, postrzegł kwaśną minę Stadnickiego i, kiedy się okazja zdarzyła, zauważył z intencją: – Hm! Waćpanowie z wielkiego świata przybywacie! U nas chuda fara!... Choć zuchów nie brak, ale nie ma komu ani patrzeć, ani chwalić, ani nagradzać... Nie dziwno mi też wcale, że imć Stadnicki, obaczywszy to nasze chudopacholskie obejście, nie bardzo i rad swemu awansowi!... – Z czegóż bo pan kapitan to wywodzi? – zagadnął basem Stadnicki. – At, z czego! Daruj waćpan, nie chciałem go tknąć. Lecz u nas co na sercu, to i na języku! Widząc cię zaś takim, jakbyś pół garnca octu wypił, muszę suponować... – Że mnie nim napojono, do licha! – Otóż właśnie! – Więc, panie kapitanie, jeżeli ma być szczerość, niechże będzie!... Cóż to, psia... na rekrutam do was przyszedł się napraszać... Nie naharowałem się dość na te galoniki! Co? – Poruczniku! Któż waćpana?... – Kto? Jużci imć pan major! Szanuję szarżę, znam powinny jego randze szacunek... lecz, jakem Stadnickł, ważyć się lekce nie pozwolę!... Bom nie nowicjusz, nie wiechetek!... Lada pałasikiem! – powiada! Nie życzę mu, aby się z tym pałasikiem spotkał... – Panie Józefie! Major – burczymucha! – perswadował Jaworski. – Niech mu w żołądku burczy! Ale co ja, nie dam się poniewierać, psia... Piechota, kawaleria, sapery, woltyżery... dla mnie zawsze, będą w jednej cenie!... Tyle zaś waćpanom powiem, że gdyby tu nasz pułk był... to nie patrzylibyście, spuściwszy nosy, na ten kojec saragoski!... – Nie tak gorąco! Nie zapalczywie! – ozwał się poważnie Rybiński. – Major człek zacny, prawy... – Nie lubię!... – Pozwól waćpan dokończyć!... Dziwadło trochę, rozkochany w piechocie!... Zrzęda, lecz słów jego nie należy brać do serca!... Wykażesz się waćpan – pierwszy odda sprawiedliwość... – Niech sobie! Cale mi ona niepotrzebna!... Pierwsza okazja – poproszę, niech mnie przeniosą. Zresztą, zadeklaruję to pułkownikowi... Nie chcę imć panu majorowi być zawadą! W gronie oficerów zapanowało przykre milczenie. Porucznicy poglądali po sobie, kapitan Rybiński bębnił nerwowo po głowni pałasza i targał temblak. Naraz zasłona w otworze baraku uchyliła się. Przed stołem zjawił się niski, pucołowaty porucznik. Powiódł bystrymi oczami po zebranych, skoczył do Stadnickiego i zawisł mu na szyi – wołając z zapałem: – Królu! Józiu! Nicponiu!... Dajże gęby!... A bodaj cię... Caramba!133 Prędzej bym się śmierci spodziewał... Stadnicki porwał się z miejsca, nie mogąc poznać witającego. Mały porucznik atoli nie ustawał w wykrzyknikach, huśtając się na szyi Stadnickiego a ściskając go. 133 C a r a m b a ! (hiszp.) – przekleństwo hiszpańskie. – Góra z górą!... Królu mój!... Patrzże, do naszego pułku!... Upiję się chyba... kozim mlekiem!... Cóż ty, filistynie... tak oczy raczysz!... Nie poznajesz?... Mateusz... Bzura, herbu Bzura vel134 Lis... ze wsi Bzury... ziemi wileńskiej!... – Bzura, Bzura! – powtarzał niepewnym głosem Stadnicki. – Zapomniałeś?... W Warszawie pod Karasiem!... Tyżeś tego... ja tamtego... skrobnąłeś mnie po ramieniu... potem zgoda!... – Bodaj cię!... Prawda!... Na dwa dni przed wjazdem cesarza!... – To, to! – pochwycił wesoło Bzura. – Mości panowie, rekomenduję wam setnego kompana, rębacza całą gębą!... Takich nam tu potrzeba! Upiję się?!... Hm!... Widzę, że tu cienko u waćpanów!... Lura! Nie po chrześcijańsku witacie kolegów... – Ba! Mój kochany!... Rada by dusza... Skąd?... – Mości panowie, uwaga! Wracając z warty przechodziłem około wózka mamy Żubrowej! Spojrzałem na minę i szyję daję, że coś tam musi mieć!... Co tu długo się namyślać! Proponuję atak przypuścić!... Dowództwo oddaję Niewodowskiemu, który cieszy się największymi względami u „mamy”... – Doskonale! Wybornie! Atak! – pochwycili ochoczo Kaliński i Niechcielski. – Jeżeli Niewodowski prowadzi, zwycięstwo pewne! – wołał Pągowski. – Idziemy!... – Tylko ostrożnie, żeby „mama” nie zwąchała pisma nosem! Niewodowski pójdzie na rekonesans, za nim ja z, Józiem, królem moim, niby przepytać się o nici i wosk... Ty, Kalińsiu, z Pągowskim sforsujesz tył!... Niechcielski uważać będzie na zawartość wózka... Kapitan poprowadzi gości!... – Wiwat Bzura! – Tylko cicho! Znacie „mamę”. Jedno słowo niebaczne i wypłoszycie worek malagi, a może kseresu. A na to się zanosi. Niewodowski, naprzód! Ty masz łaski i względy... – Mam być zdrajcą? – Musisz, królu nasz!... Ja to wiem, że ciebie to będzie drogo kosztowało! Lecz nam za to tanio wypadnie!... Uwaga, mości panowie! Należy przestrzec tylko kolegów, że jakby zobaczyli Michałka, to na miły Bóg – niechże pary z ust nie wypuszczą... boby nas sromotna kontuzja spotkała!... Pamiętajcie, co się mnie samemu przytrafiło!... Oficerowie, śmiejąc się i żartując, ruszyli z baraku gromadkami w stronę, kędy na linii rozgraniczającej leże pierwszego, drugiego i trzeciego pułku legii – stał furgon markietanki. Koło furgonu uwijała się tęga, przysadzista baba w dostatnim kaftanie, przypominającym barwę legii, i w wielkiej chuście na głowie, okręconej na kształt turbana. Przy furgonie kręcił się młody legionista i, na komendę markietanki, rąbał nawiezione drwa, rozniecał ognisko a nastawiał kociołek z wodą. Chwilami wzrok legionisty zanurzał się pod nakrycie furgonu, w cieniu którego rysowała się – dziwnie piękna a delikatna twarzyczka, wyglądająca spod kaszkietu. Markietance nie podobała się snadź ta ciekawość żołnierza, bo pochwyciwszy go na spojrzeniu, wymierzonym pod płótno furgonu, zakrzyknęła oburzona: – Pietrek! A będziesz ty mi... ognia pilnował!... Jak to nastawia kocioł!... Nie widzisz, że się gibocze!... Skaranie! Żołnierz, na widok groźnie zmarszczonej twarzy markietanki, usunął się pośpiesznie, nacisnął furażerkę i jął poprawiać ognisko. Żubrowa zwróciła się do furgonu i zajrzała do budy. – Darujcie Piotrkowi! – ozwał się melodyjny głos spod płótna. – Hm! Darować, to darować! Według rozkazu. Ale co mu się kiedy dostanie, to dostanie! Tfy! Lada ciura zęby szczerzy!... Rangi nie uszanuje! Żeby tu był nasz porucznik albo i mój stary! Inaczej by szło! 134 V e l (łac.) – albo, czyli. – Pewnie! – odezwał się smutnie tenże głos. – Gdzie tu! Ani poradzić!... Wóz pusty prawie!... Może lepiej byłoby przebrać się do francuskiej granicy!... Kiedy ani myśli!... Czekać trzeba!... To oblężenie licho wie kiedy się skończy!... Rozstąp się, ziemio – siedź i pokutuj! Ani w lewo, ani w prawo!... Dziś podobno mieli nasi oficerowie nadciągnąć z marszałkiem. Może coś będą wiedzieli. Ba! I ułani siódmego pułku są!... Pietrek! Nie trap się, tylko rozpalaj ogień! Dałby Bóg!... Ani chybi do nas ściągną. Moje szczęście, żem wczoraj z batalionem na furażowanie poszła!... Niewiele tego jest. Pokazać nawet nie można... Wychlapaliby, nicponie, do ostatniej kropelki!... Uf!... Chyba wypadnie znów dziś u pułkownika się zamówić. Może który z adiutantów! – Moja Żubrowo!... Lepiej nie wspominajcie. Może znów na próżno!... Nie wiem sama – lecz od pewnego czasu smutne mnie przeczucia nękają. Naszych ginie tysiące! Może... Nie!... Aż się boję wymówić... – Pani kapitanowo! – zakrzyknęła energicznie markietanka. – Co? Nasz porucznik? Do stu piorunów, ani o tym myśleć się nie godzi!... Ho, ho! Słowo, to mur!... Powiedziane – skończone! Nie ma wykrętów. – Ale są kule. – Ku-kule są?... No, są! Niech sobie będą!... Mało to jest rozmaitego mięsa!... Lecz od porucznika naszego – wara. A toć jest w niebie sprawiedliwość. Nie mówię, żeby tam mnie gdzie potrąciło – już to człek sobie rzetelnie zasłużył... ale co porucznika! Tfy! Język człowiekowi na myśl samą kołowacieje. Porucznika naszego... Toż się chyba taka podła nie narodziła. Panie Boże, odpuść... święty Antoni, już nas nie opuszczaj! Licho nas tu przyniosło, ale Ty nas wyprowadź. Markietanka otarła nieznacznie twarz rękawem i odsapnęła ciężko. Wtem, od ogniska rozległ się donośny okrzyk Pietrka: – Pani Żubrowa, porucznik! Markietanka zatoczyła się na nogach. – W imię Ojca i Syna!... Porucznik Niewodowski idzie. – Zasunę się! Powiedzcie, że śpię... – Wola pani kapitanowej!... Choć on tam znów nie taki straszny. Poczciwa dusza! Oczy mu się świecą. W tym jego kawalerska rzecz... Oskomę próżną sobie czyni! Niewodowski pozdrowił wesoło markietankę. – Jak się macie, pani Żubrowa? – Mam się! – ucięła krótko baba. – A Michałko? – Chrapie. – Coś mi krzywi jesteście? – Panu porucznikowi?... Sobiem krzywa... Bieda z nędzą, i tyle!... Nawet dziś pukaniny nie ma. Zimować tu chcecie? Malowane wojsko! Ani w lewo, ani w prawo. – Marszałek przyjechał!... – Nowina! Toć ci było trąbienia a bębnienia, mało uszy nie popuchły. – Hę, hę! Pani Żubrowa coś przysmaża dzisiaj! Furaże były wczoraj dobre? – Jak zawsze! Bijatyka, hałasy, a w końcu na ręce byś zabrał wszystko!... Wyłapali znów osłów co niemiara! Widzi mi się, że jak nowy marszałek także ośliną zacznie się karmić, to my tu i za rok nic nie zwojujemy! – Prawda, prawda!... Nie ma tam pani Żubrowa jakiej manierki pod ręką? – Manierki? – Coś mi dolega... Nie wiem!... Markietanka pokiwała głową. – Mówiłam, przestrzegałam!... Jak wejdziesz między wrony – krakaj jak i one. Nie darmo te czarne diabły bez mała prześcieradłami się przepasują!... To im grzeje wnętrza!... A u nas ci dnia nie ma, żeby kogoś kolka madrycka nie sparła!... Dolega? Hm – bardzo dolega? Baba zakrzątała się koło furgonu. Wyciągnęła kubek z puzderka, wypłukała wodą, wytarła czysto, a potem spod siana dobyła brzuchatą sakwę z koziej skóry – wyciągnęła ołowianą zatyczkę i strumień rubinowego napoju trysnął do kubka. – Widzisz waćpan!... Jak dokuczy, to się zawsze u Żubrowej pożywić można. Rozgrzeje was rzetelnie – po wypiciu jeszcze się płaszczem okręcić i na posłanie. Podwójna gorączka kolkę przejmie i zmoże!... Co mówicie? Hę? Żubrowa podniosła oczy w stronę, kędy stał Niewodowski, i nogi pod nią się ugięły z przerażenia – zobaczyła tuż przed sobą pucołowatą twarz Bzury i wyniosłą postać Stadnickiego. – Sługa pokorny mamy dobrodziejki! – zawołał wesoło Bzura. – Co, czego to? – mruczała baba usiłując ukryć sakwę z winem. – Nic, kolka, królowo moja! O!... Przecież wam to zawadza!... Dajcie, ja potrzymam!... Markietanka rzuciła się w tył. – A to skaranie istne! Licho jakieś waćpana przyniosło! Ani kroku dalej!... – Kolka! – Idźże do ambulansu! Niech wam stary Gulicz da driakwi. – Kruszynkę!... Królowo!... – Ani kropli!... Święty Antoni! Toż ich się cały regiment jawi! Pani kap... Michałko! Baczność na tyle pozycji!... Żubrowa wsunęła się pod płótno furgonu, tak że zasłoniła cały otwór. Porucznicy z kapitanem Rybińskim, śmiejąc się i żartując, zacieśniali pierścień około markietanki. Bzura wciąż parlamentował: – Królowo, wejrzyj miłosiernym okiem na sromotną pustkę!... Po kapeczce!... – Nie dam! Nie mam!... Ilu waćpanów? Dwóch, czterech, sześciu, dziesięciu... Ani myśli. Jakem Muszyńska z domu! Gdzie? Skąd?... Wody chyba z pieprzem!... – Krewniakowi nie odmawiaj!... – Komu? Jakiemu krewniakowi?... – Przecież mówiłem... jeden Bzura o mały włos nie pojął za żonę Muszyńskiej... – Niech mu będzie na zdrowie! Dobrze zrobił – despekt mnie ominął!... – Królowo! Patrz, ilu zacnych młodzieńców stoi przed tobą!... – Pani Żubrowa! – odezwał się Kaliński. – Jeżeli nie, to choć uszanuj przybyłych świeżo do legii towarzyszów, niechże złego nie mają o tobie mniemania. – Pewnie, psia – huknął basem Stadnicki. – A nie, to szturm, za dwie minuty furgon nasz!... – Wiwat! Albo – albo! – Wybierajcie! – odezwały się głosy. – Ehe! Więc to tak?... Taka cnota przyjechała... Hola, waćpanowie, nic! Nie ma! A to szarańcza istna! Czy to ja mam winnice pod nosem? Kawaleria jeden w drugiego jak dęby – a miast samym sobie głową nakręcić, to ci do mnie... – Przecież nikt darmo nie chce. – Darmo. Masz, mości Strumiłło, napoleony, to je sobie zjedz, bo u mnie sklepik zamknięty. Porucznicy spojrzeli po sobie zbici z tropu. Jeden Bzura nie tracił fantazji, oparł się o furgon i szepnął półgłosem: – Et, żeby tu był imć Żubr! Markietanka westchnęła ciężko. – Byłoby inaczej – ciągnął Bzura. – Pewnie! Garść miał taką uchwytną, że respekt czuj! – Co tam garść; człek poczciwy! Krzywdy by nikomu nie zrobił!... – Oj, to święta prawda! Mój stary... Gdzie on teraz nieborak?... – I sam by pewnie powiedział: „Daj im, nie skąp! Bieda i nędza... Czczo w sercu, w gębie, w żołądku!”... – I zełgałbyś waćpan! Bo co mój stary do gadania nie był. No, ale co tam... ma być nędza... Niech tam – inaczej wam się, panowie oficerzy, nie opędzę. – Wiwat, nasza Żubrowa!... – Zatracone to, szalone! Hej, Pietrek, a wypłuknij no kubki. Zwijaj się żywo. Porucznicy, śmiejąc się i żartując, porozsiadali się dokoła ogniska. Markietanka przecierała kubki a rozlewała wino. – Czary, dalipan! – mruczał kapitan Rybiński. – Gdzie u marszałków w kredensie chuda fara – ale co u pani Żubrowej... wszystko się znajdzie!... Kiedybyś zajrzał!... – Ba! Człowiek też, dzięki Bogu, ma głowę na karku. – A Michałka w furgonie! – dorzucił Bzura. Markietanka pogroziła mu palcem. – Co tego, to nie lubię!... Ja waćpanu do tornistra ani do mantelzaków nie zaglądam! – Zdrowie naszej markietanki! – przerwał wesoło Kaliński. – Wiwat!... – Hola! Zaraz!... Nie jestem kaleką! Niechże się trącę! Baba schwyciła za kwartę – nalała sobie wina i pociągnęła mocno. – Królowo! Z nóg się zwalisz!... – Przedni trunek. – Zdrowie naszych towarzyszów! Niech żyją szwoleżerzy. – Widzisz, królowo!... Panowie porucznicy do nas prosto z gwardii!... Baba strzepnęła rękoma. – Co powiadacie? Szwoleżerzy!... Gwardia!... Święty Antoni!... To... to może waćpanowie znacie... rety... kapitana Dziewanowskiego!... – Byliśmy pod nim! – Jezusie! Gdzie? Rozstąp się, ziemio!... Pani kapit... Bodaj mi język kołkiem stanął... Michałku!... A tfy!... Kapitana Dziewanowskiego podkomendni!... Górą nasza!... Baba śmiała się przez łzy a podskakiwała z uciechy. Porucznicy patrzyli, nie rozumiejąc wybuchu radości. Żubrowa tymczasem dopadła Stadnickiego. – Mówże mi waćpan! Gdzie jest?!... No dalej, co tam! Masz pusty kubek! Daj, niech ci naleję!... Więc... jest w szwoleżerach? Co?... Mówże waćpan! Stadnicki zasępił się. – I cóż wam powiem... do licha! Zacna dusza!... Żołnierz, choćbyś szukał, drugiego takiego nie znajdzie!... Kochaliśmy go Jak ojca, jak brata... Nigdy o sobie, zawsze o innych myślał!... – Gdzież, gdzież on?... – Ha! Cóż, szarża... zwaliło go!... Markietanka odsapnęła ciężko. – Mówcie, panie poruczniku!... Wszystko!... Oficerowie skupili się około Stadnickiego. – Krótkie moje opowiadanie będzie. Słyszeliście o tym piekielnym wąwozie?... Pół szwadronu poszło w strzępy! Dziewanowski prowadził trzecią kompanię na froncie. Łomot! Chlasnęła mu kula nogę. Jeszcze rwał się na baterię! Hiszpanie plunęli z armat w same oczy. Granat strzaskał mu ramię. Nadjechał cesarz... Wzięli go do ambulansu. Krzyż oficerski, szlify pułkownika, dożywocie, opieka niby, złota garściami – wszystko było... tylko życia nie stało. Stadnicki urwał nagle, szarpiąc bokobrody. Słuchacze zapadli w ponure milczenie. Naraz, poza nimi rozległ się głuchy jęk. Tuż przy furgonie chwiała się bezwładnie drobna postać młodego legionisty. Markietanka z krzykiem rzuciła się z pomocą – porucznicy porwali się na nogi. Młodemu żołnierzowi wlano w usta wina, zwilżono mu skronie wodą, rozluźniono opięty kołnierz pod szyją. Legionista odzyskał przytomność. Żubrowa jeszcze nie mogła się uspokoić. – Olaboga! Tyle nieszczęścia!... Biedna sierota!... Tożem się dopytała!... Święty Antoni, za grosz w starym łbie nie ma zastanowienia!... Naści jeszcze!... Wina!... Jakie to blade biedactwo! Dycha sobie!... Ooo!... Czegóż się tak waćpanowie gapicie... sacrebleu?!... Porucznicy stali nieporuszeni – pochłonięci niezwykłym widokiem, który oczom ich się przedstawił. Chłopięca twarz młodego legionisty wydawała im się z początku dziwnie delikatną, niezwykle pociągającą, lecz gdy w miarę odzyskiwania przytomności zabarwiła się rumieńcem, gdy przysłonione długimi, ciemnymi rzęsami oczy zadrgały życiem a spod usuniętego kaszkietu wychylił się promień lśniących, ciemnych włosów – porucznicy spojrzeli w milczącym zdumieniu po sobie. Tu oto, na tym pustkowiu hiszpańskim, pod strzałami zaciętych saragossan – z żołnierskiego munduru wychyliła się ku nim postać pięknego jak sen dziewczęcia. Dziewczęcia, którego każdy rys twarzy, każde żyłki drgnienie i te usta wpółrozchylone, jakby w pocałunku anielskim, i to czoło jasne, wyniosłe – mówiły do nich: „Sarmatką jestem!” Ciżba myśli przesunęła się przez mózgi zapatrzonych oficerów – aż wystrzeliła skrami. Młody legionista pod wpływem spojrzeń drgnął i podniósł się. Kaszkiet zesunął mu się i zawisł na podpince – a spod niego już fala włosów spłynęła na ramiona żołnierza. Uśmiechy rozpogodziły twarze oficerów. Jedna markietanka, spostrzegłszy, co się dzieje, załamała ręce. – Królowo moja! – odezwał się pierwszy Bzura. – Toś nam figla zgotowała. – Święty Antoni! Jakem Muszyńska z domu! Masz, diable, kaftan!... – He, he! Nie wypierajmy się!... Miałem dobre przeczucie!... Michałko!... – Nie ma gniewu!... – Zuch markietanka!... – Dawać mi tego żołnierzyka do plutonu!... – Dobra nasza!... – Niech żyje legia! Między oficerami ruch się wszczął, koło ich zaciskało się coraz silniej. Żubrowa osłaniała dziewczynę, gdy ta zerwała się jak łania spłoszona, dumnie podniosła główkę i rzuciła spokojnie: – Może choć przez pamięć dla brata mego, Jana Dziewanowskiego, uszanujecie mnie waćpanowie!... Słowa te jak grom padły na rozochoconą młodzież. Porucznicy zmieszali się i cofać się zaczęli, straciwszy nagle rezon i wigor. Aż pierwszy Stadnicki podniósł głowę i huknął zapalczywie: – Mości panowie! Dosyć! Dziewanowski!... Jeżeli kto, psia... to te pięście poczuje!... Ani słowa! Nie lubię, psia... – A niechże waści Bóg da zdrowie! Znalazła się poczciwa dusza!... Święty Antoni, a już ci do pacierza jedno „Zdrowaś” dołożę!... – Waćpanowie, pozwólcie! – wmieszał się kapitan Rybiński, który był stał na uboczu i tej scenie się przyglądał. – Toć wiadomo wam o zakazie, który najsurowiej zabrania przytomności niewiast w obozie!... Wy, Żubrowa, na wielkie niebezpieczeństwo narażacie i siebie, i tę oto pannę! Lada chwila wieść może się roznieść i będziecie pod strażą odstawieni... – Panie kapitanie!... Toć chyba sprawiedliwości nie ma!... Mnie? Hę! I tę niebogę?... Cóż to my nie po bożemu żyjemy? Toć wina, że biedactwo brata szukać przyszło... – Wierzę wam – wierzę!... Lecz się rozniesie. – Kto rozniesie?... Cóż to, nie oficerzy wszystko? Szpiegi nas opadły?... Kto rozniesie? Kto nie uszanuje nieszczęścia? Co o to – jestem spokojna!... – Dobrze mówi, dobrze! – zawołali porucznicy. – Ani pary z ust! Sekret, tajemnica! Słowo oficerskie!... – Słowo! Słowo! – Tylko się strzeżcie! – upominał Rybiński, – A zdarzy się okazja, to uciekajcie stąd. Nie dla was miejsce!... – Prawda, prawda, żałość nas zagnała!... Mój stary! Pan porucznik!... Juści czekać nie będziemy! Et! Co tam!... Kiedyście, waćpanowie, tacy!... Na zgodę!... Ostatnie cielę z obory spod serca!... Mam tu jeszcze petercyment hiszpański – niby miód, a małmazja, czyli muszkatel korzenny!... Przedni prawdziwie! Pietrek, kubki!... Markietanka drugi wór skórzany z winem wyciągnęła. Porucznicy zasiedli znów. Zośka znikła pod nakryciem furgonu. Oficerowie powoli jęli się rozchodzić, solennie przyrzekając dotrzymania tajemnicy. Żubrowa upatrzyła chwilę i odciągnęła na stronę Stadnickiego. – Panie poruczniku – rzekła gorąco. – Raz jeszcze dziękuję ci pokornie za poczciwe odezwanie... – Hm! No cóż... nie ma, psia, i tego! Dziewanowski! Et! Człowiek był... – Ciszej, przez Boga!... – Dusza zacna!... Pięć dni się mordował, biedaczysko, amputowali mu nogę, rękę!... A on nic!... Śmiał się chwilami!... I precz rozprawiał... a tak rozprawiał, że ci serce rosło!... Nie ma go. – Święty Antoni!... – No nic! Wracać do dom!... Zabrać ją co prędzej... Gdzie! Nawet mogiły by się nie dopytał!... – Prawda, panie poruczniku, wracać!... Tylko bo... jakby tu powiedzieć?... Hm! Chyba prawdę. Pan porucznik tak mi jakoś przypadł! Na wzrost, jak mój stary!... Zupełnie!... Bo to... – No co? Co takiego? – Hm! Niby tak! Kapitan Dziewanowski był rodzono-stryjecznym i jedynym. Kochali się okrutnie z naszą kapitanową, lecz co my, tożeśmy powędrowały naszego porucznika szukać, co podobno wyciągnął z Francuzami – ale dokąd i z jakim regimentem, ani rusz się dowiedzieć!... – Cóż to za porucznik?... – Gotartowski!... – Ba! Szukaj wiatru w polu... W naszym pułku dwu było Gotartowskich!... Markietanka chwyciła Stadnickiego za ramię. – Co waćpan powiadasz? Dwóch?... – Obydwaj byli wachmistrzami!... Jednemu Marceli, a drugiemu... Florian! – Rany Boskie! Na miły Bóg ciszej!... Florian? Wachmistrz!... To chyba inny!... Nasz porucznik w legii służył... potem kapitanem został... – Więc ten sam... Żubrowa poczerwieniała i chwyciła gwałtownie powietrza. – Ten sam. Jezusie!... Smagły na obliczu... wąs do góry? Czupryna kędzierzawa nieco!... – Wstrzemięźliwy w słowie? Pełen sentymentów. – Służbista okrutny!... – Odwagi niepospolitej. – Ma ciemną myszkę na lewym policzku! – I mniejszą pod prawym okiem!... Żubrowa zacisnęła nagle usta. Z oczu markietanki łzy trysnęły rzęsiste – a równocześnie szeroka jej twarz drgała zadowoleniem, szczęściem. – Śrebło moje... Juści on! Nasz porucznik!... Poczciwina! Kto mu tam mundur opatrzy! Kto o bieliźnie ma staranie? Kto pasik wygładzi? Święty Antoni, toż chyba do grobu Jezusowego pójdę... a kajać się zacznę, jako Bóg taką nam pociechę zesłał!... Gdzie? Gdzie tedy jest regiment? Dziś się wynosimy! Guerillasy, diabły, czorty, caramby, caraje – jakem bezbronna sierota – swoje zrobię, a kto mi dywersję... uczyni... Ale, bo... panie poruczniku, waszmość mi markotny?... – Nic, psia... – Gdzież jest więc regiment?... – Pono pod Madrytem!... Na dwa podzieleń oddziały!... – Przy którym jest nasz porucznik?... – Nie wiem!... Żubrowa zbladła. – Panie poruczniku!... Prawdę chcę wiedzieć, całą prawdę?... Co się stało?... Był w szarży?!... – Był!... – Jezus, Maria! Ranny?!... – Nie wiadomo! – Nie męczcie, przez litość. – Przepadł... zginął!... Po szarży szukaliśmy, nigdzie ani śladu! Może się zapędziwszy, samopas się przedziera, może w ambulansie którym wypoczywa... może dostał się do niewoli!... Kto wie!... Żubrowa ponuro zwiesiła głowę, głos jej jasny, silny, zmienił się w szept: – Na takiż mu koniec przyszło! Ani nad nim, ani nad tym dziewczęciem nie było zmiłowania!... Wszystko zginęło, przepadło. Po chwili milczenia markietanka stęknęła głucho: – Waćpan zmiłuj się... niechże słuch o tym do niej nie dojdzie!... Do czasu może lepiej, aby nie wiedziała!... – No, do licha, i ten. Jest źle – ale tego... jeszcze desperować się nie godzi! A nuż, psia! Markietanka potrząsnęła głową ponuro. – Bóg zapłać waćpanu, Bóg zapłać! Ale wiem ja ci, co to znaczy przepadł! Wiem, co między tym rozbójstwem jest niewola! Ludzi tną piłami, rąbią na sztuki... ćwiartują!... Czasem lepiej niekiedy na polu lec, śmierć rychłą sobie uprosić niż się dostać żywcem!... – Różnie, różnie bywa. Cóż, może!... Liczcie na mnie!... Jakby co... Dziewanowskiego kochałem jak ojca, a Florek był mi bratem!... Co mogę – uczynię!... Wracać wam stąd co tchu. – Trzeba wracać!... Okazja się zdarzy... z pierwszym regimentem!... Boże, Boże! Aby siły stało, aby żałość nie złamała!... Lepiej – stokroć lepiej jej nie wiedzieć!... – Cha, cha!... Witam imć porucznika, kochanku! – rozległ się poza plecami Stadnickiego rubaszny głos. Stadnicki obejrzał się. O dwa kroki za nim stał major Michałowski i uśmiechał się pogardliwie. – Trafiliśmy już do „mamy”. Panowie gwardia radzą sobie, jak mogą!... Kubeczki, kozie skórki, winko, humorki, zdrowieńka, wiwaciki – choroba!... Co? Hę?... – Panie majorze!... – Co, kochanku? Hę?... Żubrowa dusi, dolewa, poi, częstuje! Co? Hę?... – Panie majorze! Gdzie tu, czym? Kozim mlekiem a oślim udźcem!... – No, no! Pani Żubrowa! Znamy się, kochanku, znamy!... A cóż wasz chłopak? – Słabowity, panie majorze!... – Słabowity! Ananasik, gagatek, piecuch, maminsynek – choroba! Skończone! Mundur zdjąć i niech wraca, skąd przyszedł!... Nie ma zabawy!... Nie ma wyjątku!... – Według rozkazu pana majora!... Juści, taka tu jest uciecha, że psy lepiej nie mają!... Zdjąć, to zdjąć!... – Hę? Niezadowolenie, niehumor, kwasy, utyskiwania, szemranie – choroba!... Co tam, kochanku, jest co do wypicia? – Dwa sagany wody. – Przeszkodziłem waćpanu, mości Stadnicki?... Stadnicki zaciął zęby. Major puścił młynka i ciągnął dalej: – Pierwszy krok do markietanki. Dobrze się zaczyna! Dobrze, kochanku!... To ciekawsze niż nieprzyjacielska pozycja, niż fosy, przekopy, wały, mina – choroba!... Co?... – Prawda, majorze. Michałowski szarpnął wąsa. – Hę? Co, kochanku?... – Że owe roboty oblężnicze licha warte, jeżeli od miesiąca Saragossa nie została zdobyta!... – Hę?... Taak!... Pewnie!... Dlatego też przysłali waćpanów! Co? Hę!... Żeby spijać zapasy u markietanki. – Panie majorze!... – Co takiego? Hę? – Widzę, że mi przyjdzie dziś jeszcze prosić o dymisję! – Aha! Nie smakuje piechota! Co? – Piechota? Nie!... Tylko przymówienia pana majora! – Waćpan myślałeś, że cię tu będą głaskać, hołubić! – Do pioruna, nie! – huknął Stadnicki. – Tylko szlifów moich nie wyskakałem na socjecie! A pan major swoje supozycje raczy zachować do czasu, gdy zobaczy mnie w ogniu. Major nie uraził się wcale. Dobył tabakierki, pociągnął potężny niuch tabaki, otrzepał nos kraciastą chustką i mruknął: – Jurnie, kochanku! Dobrze! Hm! Bardzo dobrze!... Tylko ja tam w gwardie nie wierzę... a kawaleria u mnie, to, panie, na posyłki... Waćpanom nie odmawiam, kochanku!... Owszem... – Dziękuję panu majorowi!... Dziś złożę raport o uwolnienie!... – Hę?!... – Właśnie, złożę... bo nie widzę, abym się tu na co mógł przydać!... W pułku nauczono mnie iść na przebój!... Tu wraz z piechotą za wiele zaufania i za mało rezultatów!... Pan major pozwoli się oddalić... Stadnicki zawrócił się na pięcie i, przyłożywszy rękę do kaszkietu, odszedł. Major stał przez chwilę ścigając wzrokiem Stadnickiego, po czym zwrócił się nagle do markietanki i rzucił oschle: – Jest tam co do wypicia?... – Kwaterka koziego mleka, według rozkazu... – Wypili, kochanku? Smoki!... – Co do kropelki!... Niech im będzie na zdrowie! Miało się komu innemu dostać – lepiej, że się porucznicy uraczyli! – Co mówicie? – Że z panem majorem ciężki żywot. – Prawda? Co? Kochanku! Oho, ze mną!... Ani weź!... Nie podoba im się służba!... Piechota, kochanku!... – Panie majorze! Naczelnik dywizji wzywa go do siebie! – rozległ się dźwięczny głos młodego ordynansa. Major machinalnie schwycił się za guzy płaszcza i jął opatrywać obsuwający mu się pas. – Idę, kochanku! Naczelnik!... Hm! Będzie robota!... Idę! Żubrowa!... – Co pan major rozkaże? – Nie ma tam ani kropelki? – Kwaterka, według rozkazu, koziego... Major machnął ręką niecierpliwie. – Nie o to pytam się, kochanku!... Tedy, Żubrowa... dziś wieczorem... do mnie zajdźcie... tam jest jeszcze jeden woreczek! Tylko, kochanku, szafować ostrożnie!... Którego kolka, ziąb, febra – pół, ćwierć kubeczka!... I ani mrumru! Sza! Pary z ust! – To się wie! Major zawrócił ku kwaterze generała Huppeta, Żubrowa pokiwała znacząco głową. – Kto go wie! Diabeł wcielony. Zjadliwy jak ono robactwo hiszpańskie!... To znów!... Kto go wie!... Dola!... Twarz markietanki spochmurniała nagle. Spojrzała na budę furgonu i żałość ją chwyciła i targnęła nią. Naraz zabrakło odwagi markietance odezwać się do Zośki. Mocowała się z sobą, chciała dobyć głosu – nie mogła. Przykucnęła pod kołem na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. W piersi Żubrowej odezwał się cichy chrobot. Tam bój wrzał, szarpał, rwał na kawały. Markietanka widziała przed sobą morze krwi, ognia. Czemuż ona żyje?... Czemu na nią nie przyszła pomsta niebieska?... Prostacze serce Żubrowej nie mogło przenieść żalu – jęk cichy wstrząsnął jej ciałem. Zośka wyskoczyła z furgonu i stanęła przy markietance. – Co wam, Żubrowa?... Co się stało?... Mówcie mi! Powiadajcie!... – Nic – at... przyszło... nic! – Wy coś ukrywacie!... Mówcie! Najgorsza prawda lepszą jest zawsze!... Muszę wiedzieć! Żubrowa!... Markietanka podniosła głowę, spojrzała w rozpalone niepokojem oczy Zośki i naraz moc w nią jakaś dziwna wstąpiła. Porwała się na równe nogi i zawołała ostro: – Tfy! Ot, z przeproszeniem – babska natura staje czasem w człeku okrakiem!... Paniusieczko moja!... Jako żywo! Nic! Wspomniałam sobie imć pana Dziewanowskiego!... Było czemu... choćby zapłakać!... – Żubrowa – nie! Ja was znam! Wy coś!... Boże! Jakieś smutne przeczucie!... – Nie, nie! – powtarzała markietanka, jakby we własnym głosie szukając mocy, siły, oparcia. Zośka chwyciła Żubrową za rękę. – Słuchajcie! – rzekła. – A... nie pytaliście ich o niego?... Ja chciałam, lecz taki mnie nagle zdjął strach, że bałam się wspomnieć, bałam imienia jego wymówić, bo mi się zdało... że z oczu sczeznąć może ten urok słodki, to jedyne moje szczęście... Żubrowa kiwnęła głową, – Więc pytaliście się! I... cóż? – Jest podobno w ułanach księcia Bergu. – Żubrowa – powtórzyła groźnie Zośka. – Muszę wiedzieć prawdę! Markietanka poczerwieniała nagle i huknęła z impetem bijąc się w piersi: – Prawdę powiedziałam... niech mnie!... W ułanach Książęcych jest... lecz nie wiadomo, gdzie przebywa, bo ułani zawrócili za marszałkiem... może do nowego królestwa neapolitańskiego!... Szczera prawda! Ha! Toć imć Stadnicki – wszyscy poświadczą. Gdzieżbym śmiała panią kapitanową!... Niech mnie diabli porwą, do kroćset milionów bomb, granatów!... A tfy! Złocista moja, srebrna!... Tylko niby tego – z pierwszym regimentem zawracamy, także... bo co?... Tu?... Po co – na co?!... Byle do granicy, a potem już bodaj samotrzeć się docłapiemy!... Jako żywo! No i tego... A jakże... Niech mnie!... Zofia westchnęła ciężko. – Daj Boże, aby wasze słowa się sprawdziły!... – Muszą sprawdzić... Inaczej ani myśli! Powiedziałam!... Pani kapitanowa – nasz porucznik... Jezus, Maria! Ha!... O, trąbią! Dalipan, trąbią!... Może szarpi też trzeba nagotować... Polecę, dowiem się. Zanim Zofia zdołała odpowiedzieć, markietanka jak kula zaczęła się toczyć w stronę sygnałów. Żubrowa biegła co sił, byle uciec przed smutnym spojrzeniem Zośki, które jej duszę wypatrywało. Z ust markietanki wyrywały się co chwila słowa głuchego buntu na los, na świat cały: – Cieszcie się, diabły zatracone!... Bodaj was pokurczyło!... Będę łgała, będę kłamała!... Święty Antoni, jakem Muszyńska z domu... kwita z przyjaźni!... Pytałam się i dopytywałam! Wolę, niech mnie na rożnie, niżby moja kapitanową łezkę uronić miała!... Oj, żeby mój stary był!... Stało się! Chyba się zatchnę! Niechże się to skończy piekłu na uciechę! Uf!... Byle już więcej nie pytała!... Zadławię się chyba!... W obozie francuskim trąbki grały długo, przeciągle na zbór żołnierzy. Na liniach obozowych wyciągały się czarne wstęgi batalionów i zlewały się w pułki, w dywizje. Generałowie objeżdżali szeregi, oczekując na Lannes’a. Marszałek nadjechał nareszcie, mając obok siebie Monceya i Mortiera. Pozdrowił lakonicznie pułki, przebiegł szybko szeregi unikając wszelkich ostentacyjnych powitań i, rzuciwszy krótkie, ostre rozkazy, aby na dzień następny pułki gotowe były do boju, zawrócił do kwatery. Wstęgi na liniach obozowych zaczęły niknąć powoli, topnieć. Stadnicki wraz z towarzyszami, z nim przybyłymi, po przeglądzie skierował się do baraku, aby z pełnego rynsztunku się uwolnić i co prędzej pułkownikowi się zameldować. Stadnicki dotąd trwał w postanowieniu natychmiastowego podania się do uwolnienia. Stosunek z tym majorem złośliwym a dokuczliwym wydał mu się niepodobieństwem. Lepiej do kraju wrócić – i tam przecież ludzi potrzebują – niż tu zmarnieć w piechocie. Jaworski i Strumiłło tłumaczyli Stadnickiemu, aby choć czas jakiś się wstrzymał, lecz ten ani słuchać nie chciał. Kąsinowski był zajęty właśnie z majorem Michałowskim rozpatrywaniem rozkazów nadeszłych od generała Huppeta – gdy mu ordynans zameldował porucznika Stadnickiego. – Co za Stadnicki? – zagadnął niecierpliwie Kąsinowski. – Ba – fiu, kochanku! Szwoleżer, gwardzista, zawadiaka, panicz – choroba, dziś przybył... właśnie w raporcie jest jego nominacja! Co my tu z nimi będziemy robili! Nieład, zamieszanie, butne to, pewne siebie, phi... konnica!... Choroba!... – Zobaczymy, zobaczymy! Może się i z nich ognia wykrzesze! Szwoleżerzy sławą się okryli. Wprowadzić! Stadnicki stanął wyprostowany przed pułkownikiem. – Cóż mi powiesz, mości poruczniku?... – Przyszedłem prosić o uwolnienie z pułku! – Dla powodu? Stadnicki poczerwieniał nagle – pasował się przez chwilę, aż w końcu wybuchnął: – Bo... panie pułkowniku... widzę, że tu nie dla mnie miejsce!... Zaledwie mantelzaki rozpakować zdążyłem – już bez przyczyny... a przecież krwawo zapracowałem na te szlify! Kąsinowski zachmurzył się. Major bębnił palcami po tabakierze i mruczał coś pod nosem. Pułkownik odezwał się oschle po małej pauzie: – Skończone! Prośba waćpana będzie uwzględniona! Nie znoszę w pułku kwasów! Dopóki jednak naczelnik dywizji i marszałek nie zatwierdzą uwolnienia, zechcesz waćpan pamiętać o swoich obowiązkach!... – Pułkowniku! – wmieszał się major. – Pozwól, kochanku! Mnie imć pan Stadnicki zgoła niepotrzebny. Nawet proponuję go wykluczyć z dzisiejszego losowania. Nużby wyciągnął gałkę na parlamentarza! Gotów by myśleć, że mu i to major na złość zrobił, żeby go tam Hiszpanie posiekali!... Choroba, kochanku!... – Powiedziałem raz! – przerwał pułkownik. – Nie chcę waćpanu despektu czynić, choć na to byś zasługiwał! Dopóki nie ma rozkazu – prawa są jedne! – Panie pułkowniku! Jeżeli łaska – to prosiłbym właśnie o zwolnienie mnie od losowania. – Hm? Tak? Nie chcesz ryzykować, obawiasz się kusić licha? U mnie nie ma niewoli!... Nie brak zacnych żołnierzy!... – Nie, panie pułkowniku!... Nie dlatego! Tylko ja w tej konnicy, którą tak lekceważy pan major, nauczyłem się iść na ochotnika. U nas losów nie ciągnięto, chyba gdy nad potrzebę, nazbyt wielka liczba wolontarzy się deklarowała, psiakość!... – Jak to mam rozumieć?... – Że... panie pułkowniku, jeżeli, jako wnioskuję, ono parlamentowanie tak ci ma być niebezpiecznym... to ja za odznakę będę je sobie poczytywał! Kąsinowski spojrzał w jasną, otwartą twarz Stadnickiego i rzekł łagodniej: – Powoli, nie za gorąco! Nie znasz niebezpieczeństwa. Tu junactwo nie na wiele ci się przyda!... Hiszpanie nie uznają praw wojennych!... Na wezwanie do poddania odpowiedzieć mogą... obwieszeniem parlamentarza. – Albo poćwiartowaniem! – dorzucił groźnie Michałowski. – Niech spróbują! Nie cofam... i obliguję pana pułkownika!... Nie mam nikogo na świecie. Przyjdzie, no to niech przychodzi! Jednego szwoleżera będzie mniej. Kapitanowi Dziewanowskiemu jeden wachmistrz przybędzie. Co inny ma po niewoli uczynić... ja na to z ochotą się piszę. A bodaj za te cierpkie słowa, które usłyszałem, należy mi się! – Dobrze! – odparł krótko Kąsinowski. – Bądź waćpan gotów, za pół godziny zaprowadzę cię do głównej kwatery. Stadnicki skłonił się i wyszedł z namiotu, nie zwracając uwagi na wzburzone ruchy majora. Wiadomość o tym, że jeden z nowoprzybyłych poruczników na ochotnika idzie na parlamentowanie, gruchnęła po legii. Zewsząd do baraku poruczników pierwszego pułku zaczęli ściągać oficerowie, aby się z bliska owemu desperatowi przyjrzeć – bez wątpienia po raz pierwszy i ostatni. Jeden Stadnicki nie zdradzał niepokoju ani zdenerwowania. Opatrywał spokojnie broń i nie zważał nawet na gorączkowe uwijanie się koło niego Jaworskiego i Masłowskiego. Z artylerii przyprowadzono mu konia osiodłanego i wezwano do głosowania trębaczy. Czarną gałkę wyciągnął szesnastoletni Duszek. Młody trębacz zbladł, przeżegnał się i dosiadł drugiego konia. Kiedy Stadnickiemu okazano trębacza sygnalistę, który mu miał towarzyszyć, splunął z obrzydzeniem. – Smyku! – huknął ostro. – Jak ci na imię? – Stach! – Dąć potrafisz? – Według rozkazu! – Zagrasz mi „Przepióreczkę”? – Z przyśpiewkami? – Jakbyś wiedział!... Duszkowi aż się oczy zaśmiały. Około Stadnickiego tumult się wzmagał. Wreszcie nadbiegł ordynans od pułkownika. Stadnicki ruszył za nim. Kąsinowski powiódł dalej Stadnickiego aż do kwatery marszałka. Lannes zmierzył bystrym wzrokiem Stadnickiego. – Przyjechałeś ze mną? – Tak jest, ekscelencjo!... – Nazwisko? – Stadnicki! – Oto papiery! Doręczysz je Palafoxowi. Zaczekasz na odpowiedź. Miej baczne oko na wszystko. Zimna krew niech cię nie opuszcza. Gdyby ci włos spadł z głowy, będziesz pomszczony! Ruszaj! Stadnicki wyszedł. Adiutant mu wręczył białą chorągiew. Na placówkach gromada oficerów czekała, aby raz jeszcze uścisnąć rękę Stadnickiego. Pożegnania były serdeczne, lecz krótkie, dzień miał się ku schyłkowi. Stadnicki wskoczył raźno na konia, za jego przykładem poszedł Duszek. Wiatr zatrzepotał fałdami godła pokoju. Porucznik zebrał cugle i już miał ruszyć, gdy naraz tuż przy nim ukazała się krępa postać majora. – Jedziesz, kochanku?... – Jadę, majorze. – Tego... więc tego... kochanku!... – bąkał Michałowski. – Rozwaga, zastanowienie... tego... choroba!... Piechota, no, piechota! Ale i tego... szwoleżerzy... choroba, kochanku!... Zawzięte, zacięte, zatracone i... o!... Tabaki!... Dawaj tego... rękę, kochanku! Było, to było!... I tego... Michałowski nie taki, choroba!... Bo co tam! Major chrząknął groźnie i ujął Stadnickiego za rękę. Stadnicki odpowiedział tak gwałtownie na uścisk, że major aż syknął z bólu. – Bywajcie, panowie! – Z Bogiem! Stadnicki szarpnął konia i ruszył wyciągniętym kłusem za przekopy. Duszek pocwałował za nim. Czas jakiś jechali w milczeniu, kierując się z wierzchołka Monte Torrero ku bramie del Carmen. Naraz Stadnicki posłyszał za sobą ciężkie westchnienie. Obrócił się ku Duszkowi. – Co ci to, smyku? – Nic, poruczniku! – odrzekł głucho trębacz. – Nic. Oblatuje cię?... Głupstwo, psia! Przeżegnaj się, a potem mnie się trzymaj!... Do pioruna, tak łatwo nas znów nie zjedzą!... – Juści, panie poruczniku! – odrzekł z westchnieniem trębacz. – Smyku – masz widzę zbytek tchu – zagraj że im, a od ucha!... Niech znają, psia!... Duszek chwycił gorączkowo trąbkę i zagrał. Metaliczne dźwięki spłynęły ku położonej w dolinie nad Ebrem Saragossie, odbiły się o jej żółte, ponure mury i dosięgły obozu francuskiego. Duszek snuł melodię za melodią, wieniec tonów wił się, łzy łączył z zapamiętaniem a weselem; rozterkę z hartem a wolą mieszał, zadumę rozpraszał w pustocie, swywolę w powadze topił. Krakowiak rodził się z kujawiaka, kujawiak z mazura, dumka z poloneza, polonez z pobudki, pobudka z oberka, oberek z kołomyjki – a pieśń sięgała aż do stóp Bogarodzicy. Chłopięca twarz Duszka pobladła, usta mu posiniały, a on grał jeszcze. Stadnicki poglądał co chwila na Duszka i mruczał pod nosem: – Smyk!... Bestia, płuca całe wygrał!... Nieboszczyk Norwiłł był nie lada... ale ten nicpoń... psia!... aż człowiekowi w pięście włazi. Na obumarłych murach Saragossy ukazało się kilka ciemnych postaci. – Spostrzegli nas caraje! Nic! Graj im, Duszek... niech widzą, psiamać!... Biała chorągiew zafurkotała silniej. Cichy pomruk powitał ją pod bramą del Carmen, kilkanaście luf pochyliło się, aby uraczyć wysłańców pokoju... Stadnicki spojrzał spod oka na błyszczące lufy i bąknął przez zęby: – Naszpikują nas kulami, zanim gębę otworzymy! Nic! Duszek... graj im! Bierz diabli, co swoje!... Tony zadrgały silniej, dźwięczniej. Lufy karabinów czekały. Nagle między nimi zamieszanie powstało. Spoza załamu muru ukazał się kapelusz z czerwoną kokardą. – Ani kroku dalej, bo zginiesz! – Duszek, graj im, niech znają!... – Dosyć! Czego chcecie? – ozwał się ten sam głos po francusku. Stadnicki dał znak Duszkowi. Trąbka umilkła. – Parlamentarz jego ekscelencji marszałka Lannes’a, dowódcy wojska francuskiego! – odrzekł basem Stadnicki. – Z czym przybywacie? – Pisanie do generała Palafoxa. Na murach znów zerwał się pomruk zajadły, groźny – a równocześnie ostry, gwałtowny głos: – Calla!135 ... Pomruk umilkł. Za bramą rozległ się łoskot odwalanych kamieni i belek. Duszek grał dalej. Aż szczęknęły wrzeciądze. Oficer hiszpański z plutonem żołnierzy stanął przed Stadnickim i salutował go. Stadnicki odpowiedział na ukłon. – Ma pan pisanie do generała Palafoxa? – Senior136 jesteś generałem?... – Wszystko jedno – dawaj!... – Ani myślę!... Mam je wręczyć generałowi i odpowiedź odebrać!... – Palafox nie prowadzi układów! – rzucił dumnie Hiszpan. – Jeżeli nie oddasz dobrowolnie, zmuszę cię do tego!... – Hola, mój panie!... Jestem parlamentarzem!... – Nie uznajemy parlamentarzy!.., – Żarty!... Jesteście wojskiem, czy bandą? Duszek, graj im, niech znają. Hiszpan stropił się tą pewnością i spokojem Stadnickiego. Dał znak żołnierzom, aby otoczyli parlamentarza, po czym kazał zawiązać Stadnickiemu i Duszkowi oczy. Hiszpanie ujęli konie za uzdy i wprowadzili w mury. Stadnicki siedział na koniu, słaniając się automatycznie. Chustka szczelnie zasłaniała mu oczy, ale czuł i słyszał. Czuł, jak koń jego ocierał się prawie o zwarte fale tłumu wydającego groźne okrzyki, jak coś dokoła niego kotłuje się, jak otaczający go żołnierze razami torują mu drogę. W miarę zagłębiania się w mury Saragossy hałas się wzmagał, potężniał, rósł. W szalonym rozgwarze Stadnicki chwytał jakieś półdzikie melodie, nucone ochrypłym głosem, brzęk blach, stukot miarowy kastanietów, szczęk oręża, zgrzyt toczonych noży i głuche, przejmujące jęki, jakby dobywające się spod ziemi. Pan Józef, choć mężnego był serca, lecz tracił zwolna zimną krew. Już raz i drugi kamień go dosięgnął – kule przelatywać zaczęły nad jego głową, wywołując wybuchy szalonej radości śród tłumów. – Istne potępieńcy! – monologował porucznik. – Zaszlachtują człowieka po ciemku!... Duszek, smyku! Zagrajże im, tym biesom zatraconym. Duszek chwycił za trąbkę. Tłuszcza umilkła. Krakowiak opanował ją, zagłuszył wycia, swywolą niewinną a skocznością oczarował. Kastaniety jęły chwytać takt i wtórować. Stadnicki odetchnął. 135 C a l l a ! (hiszp.) – Milczeć! 136 S e n i o r (hiszp . seńor) – pan. – Smyk! Szelma sprawny! Był ci jeden, co na flecie szczurom umiał do rozumu trafić... a ten na trąbce sygnałowej umie!... Caramba! Śród ciągłego kołysania się na koniu a odruchowych drgnień chustka na czole Stadnickiego ściągnęła się i podskoczyła do góry. Wąski pas światła przedarł się do oczu porucznika. Stadnicki po oswojeniu się z blaskiem jął ostrożnie rozglądać się dookoła. Widok, który oczom się jego przedstawił, przejął go, zmroził. Jechał właśnie wąską, zamurowaną uliczką, obramowaną dwoma rzędami wysokich domów o nielicznych a okratowanych oknach. Uliczka była tak zacieśniona, że koń Stadnickiego musiał chwilami przeciskać się pod murem, żeby ominąć wylęgających zewsząd Hiszpanów. Stosy kamieni, belek, połamanych wozów dwukołowych i gromady porzucanych rupieci co krok tworzyły trudne do przebycia zawały. Miejscami ulicę przegradzały niekształtne kopce, spod których wystawały zeschłe ręce, stopy, włosem pokryte czaszki. Czasem na takim kopcu taczała się szara postać ludzka w śmiertelnych kurczach i własnymi rękoma ryła sobie mogiłę. Z ponurych sieni domostw wyzierały wpółnagie ciała, okryte ledwie szmatami a drgające jeszcze. Niekiedy w tłumie ukazywały się nosze, a na nich zwłoki przerzucone ledwie, chwiejące zaciśniętymi pięściami w takt ruchu tragarzy. Na obszerniejszych wgłębieniach uliczki siedziały gromady dzieci. Dzieci, o twarzach wybladłych, sczerniałych, z jakimiś fałdami groźnych zmarszczek na czołach. Uliczką snuł się tłum – wynędzniały, o oczach zapadłych, błyszczących zapamiętaniem, rozpaczą, potrząsający hardo strzępami kolistych płaszczów, błyskający nożami – tłum zastygły w uczuciach, nędzą doprowadzony do znieczulenia. Szarpały go kule, rwały miny podziemne, głód trawił, zaraza skradała się już w zaułkach – Hiszpanie bronili się. Bronili się zajadle, wściekle, bohatersko. Myśli o poddaniu nie było. A jeżeli gdziekolwiek pojawiła się dusza słabsza, serce nieskamieniałe jeszcze, to wówczas padała ofiarą straży bezpieczeństwa... śmiercią okupywała lęk, męką płaciła za każdy wyraz o zaniechaniu obrony. Stadnicki patrzył i zdało mu się, że go mara ponura dręczy. Te krzyże, sterczące na ulicach, czerniejące na węgłach domów, a podnoszone ku niemu z błyskiem zemsty – te ciemne kaptury zakonników, którzy tłumowi przewodzili... a w końcu fale ludzkich ciał, pogrążonych w modlitwie, te koliska, które śród śmierci, niedoli ludzkiej wiły się w takt mandolin – śpiewając na własnych grobach – głosy chrapliwe, dzikie, pijane rozpaczą – przejęły porucznika zabobonną trwogą. Stadnicki się przeżegnał. Biegnąca około niego rozpasana tłuszcza umilkła nagle. Oficer, prowadzący parlamentarza, przyśpieszył kroku. Stadnicki znalazł się na szerokiej ulicy Coso i stanął zatrzymany przed bramą starożytnego pałacu książąt de Luna. Tu warta przeprowadziła porucznika na obszerny mozaikowy podwórzec, zdobny potężnymi kolumnami, pod których łukiem warczały kamienie płatnerzy. Wysłańcom francuskim zdjęto chusty z oczu. Stadnicki odetchnął i spojrzał na Duszka. Trębacz był siny. – Smyku, do licha, trzymaj się! Cóż, do licha!... Widzisz, nie zjedli nas! W obszernej sali starożytnego pałacu książąt de Luna zbierała się tymczasem rada wojenna. Około stołu zasiedli już generałowie don Felipe de San March, San Genis, Versage, Villalba, Butron, don Manuel Cavallero, Manso i Esteban Fleury. Cisza ponura panowała wśród zgromadzonych. Czekano na Palafoxa, poglądając ku drzwiom. Palafox opóźniał się z przybyciem. Żywy a niecierpliwy Butron ozwał się pierwszy: – Czy dano znać don Josemu? – Przed chwilą się z nim rozstałem! – objaśnił generał Manso. – Poszedł na nabożeństwo wieczorne, lada chwila powróci!... – Nie wiadomo panom, z czym przybywa parlamentarz? – zagadnął niespokojnie San Genis. – Łatwo zgadnąć! – odparł sucho generał artylerii, Villalba. – Wzywają nas do złożenia broni... – Nigdy! Za nic!... Raczej śmierć! – zawołał gorączkowo Butron. – Zginiemy raczej!... Jak śmią nam ubliżające stawiać propozycje? Na pal parlamentarza!... Głos Butrona przebrzmiał śród sklepień sali rycerskiej. Generałowie zasępili się. Manso odezwał się po chwili cicho: – Butron ma słuszność! Tak powinniśmy postąpić... lecz w Saragossie... są starcy, kobiety i... dzieci... Głód nas pożre!... Zaraza coraz zajadlej wybucha... Zginiemy wszyscy bez walki!... Prochu coraz mniej... brak saletry!... Ojcowie ją wypłukują z błota, skrobią mury!... Nie są w stanie wyrównać ubytku!... – Mamy noże!... – Butronie! – rzekł z kolei San March. – Dobrześ powiedział!... Ale czy starczy nam sił na podniesienie ich! Żołnierz wyczerpany... Ludzi na zmianę nie ma! Z murów nie schodzimy! Ojczyzną naszą jest Hiszpania!... Gdzie indziej moglibyśmy bronić jej skuteczniej, z większym powodzeniem i skutkiem!... Gdy legniemy na gruzach Saragossy, co stanie się z ojczyzną?... Serca słabną w ludzie!... Francuzi przebiegają kraj cały!... Patrzcie!... Bracia naszego wodza, don Francisco i margrabia de Lazan, mieli na wypadek oblężenia przyprowadzić odsiecz!... Że chcieli dotrzymać przyrzeczenia, o tym nie wątpię... ale co z nimi się stało? Oby ich Bóg ochronił od klęski!... – Czy nie należałoby się obawiać ludu naszego? – rzucił jeszcze generał Manso. Butron zerwał się zza stołu. – Ludu?... Nie słyszycie, co przed pałacem się dzieje?... Generałowie umilkli. Poprzez kwadratowe okna sali szedł szmer głuchy, złowróżbny, zajadły. – Słyszycie? Lud żąda śmierci wysłańców francuskich!... – Słusznie! – pochwycił don Esteban. – Panowie! – upominał Manso. – Jesteśmy żołnierzami. – Śmierć! Nie ma praw! Nie ma względów! – rozległy się pojedyncze głosy. – Muszą zginąć! Rozgwar się wzmagał. Iskry z oczu zaczęły padać, krzyżować się. Brwi ściągały się ponuro. Wtem drzwi otwarły się z trzaskiem – wszedł Palafox i cisza zapadła – oczy wszystkich zwróciły się ku wodzowi. Palafox szedł z głową hardo wzniesioną, z błyskawicami w ciemnych, palących oczach, z chmurami na wyniosłym czole. Ściągła, śniada jego twarz biła siłą, hartem i odwagą. W tych łukach brwi, w rozwichrzonej bezładnie czuprynie, w tym czole wypukłym było coś z bohaterstwa i coś z męczeństwa. Palafox szedł ociężale, lecz sprężyście. Idąc pochylał się niby pod brzemieniem strasznej odpowiedzialności, którą dźwigał na barkach. Tylko wzrok, tylko te ciemne oczy rzucały ognie, przenikały serca i paliły – mieszkała w nich dusza narodu. Palafox zasiadł między radą, powiódł wzrokiem po zebranych i ozwał się spokojnie: – Butronie!... Z czymże przybył posłaniec francuski? – Nie wiem!... Czekaliśmy na ciebie, aby najpierw postanowić, czy go nam przyjąć należy... – Myślicie więc... – Myślimy – rzekł ponuro Butron, spoglądając groźnie na generała San March – że bez wysłuchania należy go wbić na pal!... Będzie to najwłaściwsza odpowiedź! Za ubliżenie po- czytuję sobie wszelkie wdawanie się z Francuzami!... Powinni byli zrozumieć, że nie masz takiej przyczyny, która by mogła skłonić nas do poddania! Palafox potrząsnął głową. Generałowie śledzili każde drgnienie jego twarzy. – Czy ma kto z was co więcej do powiedzenia? – Nie! – rzucił szybko Butron. – Między nami takich nie ma!... – Mylisz się! – przerwał zimno Palafox. – Ja „takim” jestem!... – Jose! – szepnął Butron z wyrzutem. – Wysłańców trzeba przyjąć, wysłuchać ich i puścić wolnych z odpowiedzią. Śmierć dwóch ludzi bezbronnych zaszczytu nam nie przyniesie ani korzyści! A bądź co bądź, ciekawym jest dla nas to posłannictwo. Kto wie! Może ono zawierać dla nas niejedną pożyteczną wskazówkę... San March i Manso spojrzeli z tryumfem na Butrona. Pierwszy odezwał się śmielej: – Wodzu! W zupełności podzielam twoje zdanie!... Są prawa, których nie godzi się poniewierać nawet wśród walki na śmierć i życie!... – Słusznie, słusznie – przyznali Manso i Cavallero. Palafox klasnął w dłonie. Do sali wszedł oficer kompanii szwajcarów hiszpańskich. – Wprowadzić parlamentarza. Oficer zniknął za drzwiami, a po chwili ukazał się prowadząc za sobą Stadnickiego. – Co masz, kawalerze, do powiedzenia? – Wiozę list marszałka Lannes’a do generała Palafoxa! – Więc mi go oddaj! Stadnicki wręczył list Palafoxowi. – Masz jeszcze co do powiedzenia? – Że jego ekscelencja polecił mi przywieźć odpowiedź twoją, generale. Palafox skinął głową i zwrócił się do oficera służbowego. – Kawalerze Sanchez! Wyprowadź parlamentarza do izby tu, na lewo!... Pod drzwiami zaciągnąć wartę!... Oficer salutował i wyprowadził Stadnickiego. Palafox podał zapieczętowaną kopertę don Estebanowi. – Przeczytaj nam! Don Esteban złamał pieczęć marszałka i jął czytać. List był krótki. Marszałek w dobitnych słowach wystawiał niemożliwość obrony, wzywał Palafoxa do poddania się, zapewniając mu należne względy i przyrzekając ludzkie obejście się z jeńcami. Pisanie Lannes’a wiało taką prawdą nieugiętą, taką siłą nieubłaganej logiki, że nawet Butron odezwać się nie śmiał. Jeden Palafox podniósł hardo głowę. – Panowie! Zanim zaczniemy radzić nad daniem odpowiedzi – godzi nam się powołać do narady tych, którzy choć nie piastują wojskowych godności, atoli... w zasłudze nie dają nam się prześcignąć! Bez junty pełnej obejść się nie może!... – Tak, tak! – potwierdzili generałowie. Na rozkaz Palafoxa po zaułkach Saragossy rozbiegli się gońcy. W niespełna godzinę sala pałacu zaczęła się wypełniać. Mroki wieczorne słały ponure cienie. Zapalono pochodnie. Zółtoczerwone światła zabłysły. Don Pedro Maria Ric zabrał głos i obwieścił juntę za prawomocną. Palafox przedstawił poselstwo Lannes’a. Członkowie junty milczeli długo, wsłuchując się mimo woli w głuchy pomruk tłumu, rozlega jacy się na placu przed pałacem. – Śmierć Francuzom! Poćwiartować! Na pal! Pod piłę!... Santiago Sas odrzucił kaptur z głowy i porwał się z miejsca. Na bladej, pożółkłej jego twarzy stalowa ukazała się wola. W zapadłych oczach błysnęły złowrogie ognie. – Nad czym myślicie? Czy nie słyszycie odpowiedzi?... Tu lud woła!... Lud nie chce wydać na pohańbienie kościołów i do ostatniej kropli krwi bronić chce wiary i praw swoich! Nie ma układów!... Raczej w gruzach się zagrzebać. – Ojcze! – rzekł cicho San March. – Armaty nieprzyjacielskie mierzą coraz celniej, prochów nie mamy!... Czym bronić się będziemy?... Santiago Sas zacisnął nerwowo suche pięści i zmarszczył się szukając odpowiedzi. – Dobrze mówi March! – wtrącił ostro Jorge Ibort. – Przygnębienie wzrasta. Lud coraz głośniej domaga się układów!... Was łudzi ten krzyk! Zobaczcie, co się dzieje w zaułkach! Moi almogavares137 opuszczają ręce!... Kazaliście każdą myśl o poddaniu karać śmiercią!... Wczoraj uduszono czterdziestu!... Postrach nie działa! Skazani dziękują za śmierć! Jest ona dla nich skróceniem męczarni!... – Pomocy znikąd! – pochwycił żywo Mariano Cerezo. – O nas nie idzie!... Jam gotów!... Lecz dzieciom należy się bodaj prawo pomszczenia nas!... Niechaj więc chociaż one znajdą ocalenie! Głód – zaraza! A odsiecz... obrona?... Nie widzę ich! Giniemy! Znikąd pomocy spodziewać się nie możemy!... Wtem ponad wrzawą huczącego poza oknami tłumu wzbiły się miarowe tony dzwonów. Santiago Sas rękę wyciągnął i rzekł z mocą: – Słyszycie tam?... Słyszycie?... Dzwony Nuestra Seńora del Filar przypominają wam o Tej, za wdaniem się której już raz serce Aragonu wydobyto z przemocy nieprzyjacielskiej!... Znikąd – mówicie – odsieczy spodziewać się nie możemy?... A patronka nasza nie jestże nam odsieczą?... Patrzcie! Trzydzieści dni ognia... a dotąd ani jedna kula nie tknęła świątyni naszej Opiekunki!... Z nami jest Ona, a z Nią Bóg!... Nic się tu stać nie może bez Jego woli... A jeżeli oblicze Wszechpana od nas się odwróci, to za grzechy, za małoduszność, za brak wiary, za bezbożność!... Wy chcecie radzić? Raczej się módlcie!... A dwóch dróg przed sobą widzieć nie będziecie!... Palafoxie! Oby cię Duch Święty natchnął!... Ty przemów! Tyś tu wodzem i wiernym żołnierzem naszej Pilaryki!... Powiedz!... Palafox powstał spokojny, zimny, świadomy siły, jaka w nim była. – Hasta la ultima tapia!138 – rzekł krótko. Cisza grobowa zaległa salę, a wśród niej – słowa Palafoxa na skrzydłach szeptu biegły już z pałacu, wpadły w zakamarki, dosięgły piwnic, przebiegały miasto – aż wsparły się o straże na wałach. – Hasta la ultima tapia! – powtarzała tłuszcza. – Hasta la ultima tapia! – mówiły kobiety. – Hasta la ultima tapia! – jęczały głodne dzieci. I słowa te odurzyły wszystkich, porwały, szaloną wywołały radość. Lud przed pałacem wybuchnął gromkimi okrzykami. – fale jego oczarowały juntę. – Hasta la ultima tapia! – zawołał pierwszy Santiago Sas. Butron, Esteban Fleury i don Basilio Boggiero podtrzymali go. Junta łamała się przez chwilę, aż wreszcie wszyscy porwali się z wyciągniętymi rękoma do Palafoxa. Trzaskały szpady, błyskały noże, zaciskały się pięście, z oczu ognie szły. Śmierci rzucono rękawicę. Gdy rozgwar ucichł nieco – sędziwy prezes junty, don Pedro Maria Ric, odezwał się cicho: – Więc... „do ostatniej zagrody”... A potem?!... – Potem?! – pochwycił żywo Palafox. – Zobaczymy!... – Zobaczymy! – zakrzyknęła złowrogo rada. – Zobaczymy! – grały dzwony Nuestra Seńora del Pilar. – A teraz – zawołał raźno Santiago Sas – idźmy u stóp naszej Patronki dziękować!... 137 A l m o g a v a r e s (hiszp.) – nazwa specjalnych oddziałów żołnierzy aragońskich. 138 Hasta la u l t i m a t a p i a ! (hiszp.) – Aż do ostatniej zagrody! Junta ruszyła gromadą z pałacu przez Coso i ulicę Alfonsa ku brzegom Ebro, ponad którymi wznosiły się potężne mury świątyni. Stadnickiego, według rozkazów Palafoxa, przeprowadzono krużgankami do niskiej, sklepionej izby o mocno zakratowanym oknie – i tu zatrzaśnięto za nim ciężkie, okute drzwi. Stadnicki stropił się tym niespodziewanym uwięzieniem, a głównie, że go rozdzielono z biednym Duszkiem. Porucznik jednak samemu sobie dodawał otuchy. – Diabły zatracone!... Zjeść by gotowi! Tchórz ich oblatuje! Niechby spróbowali! Marszałek nie darowałby im!... Tfy! Licha pociecha, jak dla mnie! Stadnicki opatrzył pistolet i zasunął go pod mundur, przy czym mruknął: – Ale przepiłować się nie dam. Za czym jął rozglądać się po izbie, lecz prócz ławy szerokiej, pleczystej, i zmurszałych malowideł na ścianach nic w niej nie było. Stadnicki raz i drugi zmierzył krokami izbę – wreszcie podsunął się do okna, ale i tu spotkał go zawód. Okno wychodziło na boczną, zacieśnioną uliczkę – a że okratowanie nie pozwoliło wychylić głowy – więc nic, krom sczerniałej ściany przeciwległego domu dojrzeć nie było można. Za to gwar uliczny i odgłos wydawanych okrzyków dochodził wyraźnie, co Stadnickiego niepomiernie gniewało. – Wyjcie, krzyczcie, potępieńcy, diabłu na uciechę! Jeszcze – jeszcze! Głośniej!... Nie lubię, do licha... Samotrzask, pułapka! Wyrwałem się jak Filip z konopi!... Cierp ciało, kiedyć się chciało!... Pokraja cię razem z parlamentarskim sztandarem i zapiekanki sobie uczynią. Bodaj ich zadławiło!... Dzicz zgoła!... Zwolna melancholia opanowywać zaczęła porucznika. Mocował się z nią, próbował wyciągać mazurka, wreszcie zapadł w zadumę. Ciężka ona była. Bo już to pan Józef, ile w cięciu był sprawnym a w zamachu tęgim – tyle do samotności czuł wstręt, a do rozpamiętywań szczerą niechęć. Kotłowały się więc w umyśle porucznika obrazy, twarze znajome, wypadki rozliczne, gadki obozowe, sygnały, przyśpiewki, a wszystko to ani rusz powiązać się ze sobą nie mogło, zgodzić się w ciągłym wątku. Odsapnął pan Józef ciężko, pot otarł z czoła i już miał zakląć siarczyście, gdy w izbie rozległ się cichy szmer. Porucznik podniósł głowę i zdumiał się. Przed nim stała postać młodej dziewczyny, w czarnych spowita szalach. Postać bijąca pełnią niezwykłej krasy i wdzięku. Stadnicki przeżegnał się zabobonnie. Postać skinęła mu głową ze smutnym uśmiechem i szepnęła cicho po hiszpańsku: – Chodź za mną!... – Que139, seniorita140, que?... – jąkał zmieszany porucznik. Dziewczyna ujęła go za rękę i pociągnęła lekko. Porucznik powstał i szedł za nią. Szedł bez słowa poprzez ukryte w ścianie drzwi, przez komnaty sklepione, mijał szeregi poglądających nań surowo portretów rycerzy, piął się po wąskich, kamiennych schodach. Myśl, że ona kazała, wydała mu się tak jasną, tak prostą, tak zrozumiałą, że ani mu w głowie było zastanawiać się, dokąd idzie. Po kilku minutach dziewczyna wprowadziła Stadnickiego do niskiej, sklepionej izby, jakby zgoła takiej samej, w jakiej go zamknięto. Porucznik rozejrzał się niepewnie wśród mroku, szukając spojrzenia dziewczęcia, lecz w tejże chwili z ławy pod oknem powstał dorodny mężczyzna w stroju hiszpańskim i ozwał się raźno: – Witaj mi, panie Józefie!... Stadnicki aż się zatoczył na nogach. – Wy tutaj!... Florek!... Do licha! Dawaj gęby!... Młodzi ludzie uściskali się serdecznie. 139 Q u é ? (hiszp.) – Co? 140 S e n i o r i t a (hiszp. Seńorita) – panna. – Ale co? Skąd?... Mieliśmy was za przepadłego. No, ja!... Potrąciły mnie dwie kontuzje... przenieśli do legii... Lecz wy? W tym stroju?... – Koń mi się zbiegał... poniósł... Dwa dni błąkałem się w górach, aż wpadłem w ręce „wuja” Jorge Iborta!... Mieli mnie palić żywcem... wstawiennictwu tej oto seniority zawdzięczam, że kaźń odłożono... Palafox, przed którego mnie przyprowadzono, ocalił mnie. Przebrano jakiegoś nieboszczyka w moje odzienie... i rozerwano końmi na sztuki!... I czekam oto przyjaźniejszej chwili... zamknięty!... Lecz, jak widzisz waszmość, pod takim dozorem będąc, na los skarżyć się nie mogę. – Prawda, prawda! – bąkał Stadnicki, poglądając na Hiszpankę. – Panie Józefie! Powiadajże mi waść, co z naszym pułkiem?... Widziałeśże Marcelka?... Towarzysze nasi... kapitan?... Stadnicki głosem urywanym jął opisywać nie znane Florianowi wydarzenia, aż skończył na śmierci Dziewanowskiego. Gotartowski twarz ukrył w dłoniach. Stadnicki patrzył na to chmurny, zasępiony. – A co tutaj w Saragossie? – zagadnął sucho. – Sam widzisz! Jąć powiedzieć nie mogę nic! Zaprzysiągłem... Nie mogę zdradą płacić za ocalenie!... Głód... tu, obok stoi mój koń. Udało się go uprowadzić... Na dole byłby zjedzony dawno!... Dzielimy się we troje jedną porcją... I jeżeli... nas nie podminują, nie zadławią w gruzach... czeka nas śmierć głodowa!... Biedny kraj, biedny lud!... Gdy patrzę na jego bohaterskie wysiłki... to wierz mi, panie Józefie, błogosławię przeznaczenie, które mi wytrąciło oręż z ręki!... – Rozumiem... psia! Rozumiem!... – Widzę, że mi chcesz przymówić!... Nie ma co taić... Dolores jest córką don Basilia de Boggiero, obywatela członka junty... Stadnicki spojrzał dziwnie na Floriana. Florian się uśmiechnął. – Wiem, wiem, psia! – bąknął Stadnicki nie odrywając oczu od Dolores. – Zdajesz się być czegoś niechętnym?... – Ja, niby?... Tfyi... Gdzieżby!... Naturalnie!... Co tu gadać! Można waćpanu winszować. – Czego? Stadnickiemu oczy błysnęły – chciał coś odpowiedzieć, lecz nagle za ścianą rozległo się gwałtowne pukanie. Dolores porwała się z miejsca. – Wracać trzeba natychmiast! Temperanica daje znak umówiony. Junta skończyła obrady... – Bywajcie mi, panie Józefie... Obyśmy się w lepszych spotkali czasach! Niech was zimna krew nie opuszcza!... – Florek, do... milion diabłów!... A czy wiesz?... – Co takiego? Mów! Chwili nie ma... Stadnicki spojrzał na Dolores i machnął niecierpliwie ręką. – Co ja tobie będę!... Dobrze ci jest z tym, psia i ten!... Niech!... – Mówcie, przez Boga!... – Pora, to pora!... Do lepszych, jak mówicie, czasów! A przynajmniej tej strzeżcie!... Czołem! Florian chciał zagadnąć jeszcze Stadnickiego, lecz ten zniknął w krużganku, postępując szybko za biegnącą naprzód Dolores. Pośpiech ten był usprawiedliwiony, bo zaledwie Stadnicki dopadł izby, w której go zamknięto, a Dolores zasunęła ukryte drzwi – w zamku rozległ się zgrzyt kluczy – wszedł oficer ze strażą. – Chodź, kawalerze! – Dokąd? – Staniesz przed juntą! Stadnickiego wprowadzono do tej samej sali zebrań. Grobowe milczenie powitało parlamentarza francuskiego. Wyniszczone twarze członków junty w bladym, migotliwym świetle kaganków zdawały się być wykutymi z kamienia. Porucznik wyprostował się hardo, wsparł się na głowni pałasza i zagadnął dumnie: – Wzywałeś mnie, generale? Palafox zmierzył go zimnym spojrzeniem. – Wezwała cię prześwietna junta. – Jakąż otrzymam odpowiedź na pismo jego ekscelencji? – Hasta la, ultima tapia! – rzucił gwałtownie Palafox. – Do ostatniej zagrody! – Amen! – potwierdzili chórem członkowie junty. Stadnicki zmieszał się tą niespodziewaną odpowiedzią. Santiago Sas spostrzegł zdumienie parlamentarza i dorzucił surowo: – A ty, kawalerze, to sobie zapamiętaj, że na przyszłość podobne poselstwo będzie uważane za obrazę... i taki jak ty... jako winien zniewagi, będzie cięty kołem!... – Ojcze duchowny! – odparł sucho Stadnicki. – Śmiercią żołnierza nie przestraszysz, tym mniej chrześcijanina!... Santiago Sas porwał się z miejsca. – Prześwietna junto!... Ten zuchwalec śmie nas lżyć! – Na pal z nim! – wrzasnął zapalczywie Boggiero. Palafox uśmiechnął się gorzko. – Nie tak gwałtownie!... Osoba parlamentarza jest nietykalną... i powinna nią zostać!... Bywają chwile, że najwyższy zapał stygnie... że nas może zabraknąć, a wówczas!... Panie kawalerze, słyszałeś odpowiedź!... Wracaj!... Don Pedro Ric osłoni cię swoją powagą i o świcie doprowadzi do bramy. Santiago z Boggierem chcieli protestować, lecz don Pedro ogłosił posiedzenie za skończone. Junta zaczęła się rozchodzić. Stadnicki rozglądał się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy don Pedro zbliżył się do niego. – Chodź ze mną, kawalerze... Noc – nie podobna byś wracał... Jesteś moim gościem!... Don Pedro zaprowadził Stadnickiego do przeciwległego skrzydła pałacu – tam wskazał mu staroświecki fotel, klasnął na służbę i wydał jej jakieś ciche rozkazy. Po chwili stół okryto obrusem i zaczęto wnosić bogatą za sławę. Stadnicki spoglądał z podziwieniem na dzbany srebrne, wypełnione winem przedziwnego aromatu, półmiski pełne mięsiwa, misy kopiaste owoców suszonych i pytał samego siebie, skąd w tym wygłodzonym mieście brał się ten dostatek. Ric z zadowoleniem zezował na Stadnickiego i z dworską swobodą zapraszał go do jadła. – Pozwól, kawalerze!... Wybacz, jeżeli czegoś nie staje! Czas wojny!... – Panie! – odrzekł ze szczerą prostotą Stadnicki. – Toż uczta cała przede mną!... Od sześciu miesięcy nic podobnego nie widziałem! Marszałek u nas lepiej nie jada! – Czy tak?... Cha, cha! – zaśmiał się nerwowo starzec. – A my tak!... Zawsze!... Jedz – proszę! Daruj, że nie będę ci towarzyszył, lecz wiek ma swoje prawa... Stadnicki nie dał sobie powtórzyć zaproszenia i z całą ochotą zabrał się do jadła. Don Pedro ledwie kawałek chleba wziął do ust i popił odrobiną wina. Stadnicki porcję za porcją sprzątał z apetytem. Mięso wydawało mu się dziwne nieco w smaku, lecz to go nie zrażało. Gdy wreszcie nasycił się a pociągnął jeden i drugi haust wina, humor zwykły i fantazja mu powróciły. – Pyszny głód u was!... My dziękujemy Bogu, jak nas co dzień dojdzie kawałek ośliny. – Aż tak?... – Parol kawalerski!... Ot, a u nas pletli już niestworzone rzeczy o głodzie saragoskim. – Widzisz go sam. – Prawda! – przyznał się otwarcie Stadnicki. – Mogę sobie powiedzieć, że właśnie w Saragossie raz rzetelnie się pożywiłem!... Ale, a mój trębacz – jeżeliście panie łaskawy, chłopię młode!... – Bądź spokojny!... O nim pamiętają. – Pyszne wino!... – Więc marszałek Lannes objął dowództwo? – rzucił od niechcenia don Pedro. – Od dziś dopiero. – Moncey i Mortier wyszczerbili sobie zęby? – Nie bardzo!... Szło tu o szybsze ukończenie oblężenia!... – Lannes potrafi, myślisz? – Marszałek!... Nie wątpię!... Sam pójdzie, gdy będzie trzeba... Atak za atakiem, szturm za szturmem przypuści!... Miny was rozbiją. – Tak, gruzy zdobyć może, miasta nigdy! – Mylicie się, panie!... Jeden wyłom i wedrzemy się do miasta... – A co potem?... – Miasto będzie nasze. Starzec potrząsnął głową. – Nigdy!... – Szturm nie poprzestanie na jednym wyłomie... – Zróbcie ich dziesięć! – Pożar was zmusi do poddania się. Miny nasze dochodzą pod środek miasta. Don Pedro zaczerwienił się z lekka i siląc się na spokój zapytał cicho: – Dokąd, mówisz, dochodzą?... Stadnicki spostrzegł, iż zaczyna być zbyt gadatliwym. – Darujcie!... Nie mówmy o tym!... – Nie mówmy. Starzec zamyślił się. Po chwili nakreślił kilka wyrazów na skrawku papieru i przywoławszy służącego dał mu jakieś zlecenie. Po czym próbował znów z porucznikiem nawiązać gawędę, lecz Stadnicki stracił nagle ochotę i jął mierzyć wielkimi krokami salę, spoglądając, rychło czarne zasłony nie zaczną się rozpraszać. Gdy go w końcu zmęczyło chodzenie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i jął poddawać się ogarniającej go drzemce. Don Pedro siedział wciąż przy stole, wsparty niedbale na łokciu. Porucznik dłużej powieki przymykał, silniej oczy mrużył. Oddech jego przeszedł w miarową sapkę. Chciał ją odpędzić, lecz nie mógł, całodzienne utrudzenie obezwładniało go coraz gwałtowniej. Gdy tak walczył jeszcze ostatkiem woli, a jakby przez mgłę poglądał na kościstą czaszkę don Pedra – naraz zdawało mu się, iż czaszka ta się porusza. Stadnicki ocknął się i przez zapuszczone rzęsy wzrok wytężył. Don Pedro jadł, a raczej ściągał ostrożnie porzucone na talerzu Stadnickiego skrawki i kości i gryzł je, i żuł z dziką rozkoszą. Niekiedy matowe oczy starca poglądały na półmiski z jadłem i odwracały się z wysiłkiem. Stadnickiego pusty śmiech ogarnął, lecz powstrzymał się w porę. „Co ten stary za komedię stroi!... Czy mi się śni? Dalipan, uciecha!...” Porucznik wytrzeźwiony zupełnie nieoczekiwanym widowiskiem – udawał dalej sennego. Starzec zaś, przekonany, że jego gość śpi jak zabity, na dobre rozpoczął gospodarkę. Roztworzył w rogu stojącą szafkę żelazną, uprzątnął jej zawartość ze srebrnych naczyń, a na ich miejsce poustawiał półmiski z jadłem i dzbany z winem i zamknął szafkę na wszystkie zamki. Naczynia srebrne zostały porzucone na ziemi. Za czym Don Pedro własnoręcznie zebrał końce obrusa, okruszyny wszystkie zsypał w rozpostartą na ziemi chustkę i zapukał z lekka do wąskich drzwi, prowadzących do izby sąsiedniej. We drzwiach ukazała się siwowłosa kobieta w bogatej, powłóczystej sukni. Don Pedro podał jej okruchy. Ta pochwyciła je i z chciwością jeść zaczęła... Stadnickiego dreszcz zimny przeszedł, zdawało mu się, że go ktoś dławi za gardło i wydrzeć zeń chce każdy kęs chleba. Porucznik otrząsnął się. Kobieta znikła za drzwiami. Don Pedro obejrzał się niespokojnie i powrócił na swoje krzesło przy stole. Stadnicki nie mógł spać. Chciał zagadać do starca, lecz jakiś go znów lęk ogarnął. Siedział, bojąc się poruszyć, bojąc się zajrzeć w siwe, zamglone oczy don Pedra. Tak upłynęły godziny. Aż światło zimowego poranku zaczęło się skradać powoli po łukach sali i stroić ją w fantastyczne cienie. Don Pedro powstał ociężale i zbliżył się do porucznika. – Kawalerze, pora!... Stadnicki podniósł się szybko, poprawił odzież i poszedł za don Pedrem. Na stole, pod balustradą podwórza czekał Duszek, otoczony strażami. Na widok Stadnickiego twarz trębacza rozjaśniła się. Don Pedro dał znak straży. Zawiązano oczy porucznikowi i Duszkowi, dwóch żołnierzy ujęło ich pod ręce – pochód ruszył. Stadnickiemu nie podobało się takie rubaszne obejście, odezwał się bez ogródki: – Hej! Mości panie!... Konie mieliśmy! Żołnierz prowadzący porucznika przyśpieszył kroku. – Do czarta – nie rwij!... Gdzie są konie? I tym razem nikt nie odpowiedział Stadnickiemu. Porucznik zirytowany odezwał się po polsku: – Psiamać... bodaj ich... Wloką nas po wybojach!... Gdzież nam szkapy uprowadzili?... – Koni nie ma, panie poruczniku! – rzekł cicho Duszek. – Jak to nie ma? – Zabrali je do rzeźnika jeszcze wczoraj! – Hej, milczeć tam! – zgromił surowo oficer, dowodzący strażą. Stadnicki zaciął zęby i szedł, sam zdwajając kroku, byle co prędzej dotrzeć do bramy. Po półgodzinnym kluczeniu między uliczkami i stosami gruzów, pochód zatrzymał się. Parlamentarzom zdjęto opaski z oczu. Stadnicki ujrzał przed sobą wpół otwartą bramę. Don Pedro wysunął się na czoło żołnierzy. – Kawalerze, jesteś wolny! Znaną ci jest odpowiedź, którą masz zanieść marszałkowi!... Stadnicki bąknął coś pod nosem i, skłoniwszy się niedbale, zawrócił szybko ku bramie. – Kawalerze, kawalerze! – mówił jeszcze don Pedro. – Przykro nam, że musisz na piechotę wracać, lecz konia masz w sobie... boś wczoraj miał tak świetny apetyt, żeś go połowę zjadł!... Stadnicki chwycił za pałasz, lecz się pohamował i zakrzyknął na Duszka: – Trzymaj krok, smyku!... Byle dalej od tych diabłów!.... Psem będę, jeżeli tu nie powrócę!... Marszałek Lannes czekał niecierpliwie na powrót Stadnickiego. Gdy ten ostatni ukazał się na linii placówek, dano znać natychmiast marszałkowi. Porucznik zdał szczegółową sprawę ze swego poselstwa. Ledwie skończył, marszałek jak ryś raniony rzucił się do trzymanego w podwórzu konia. – Dosyć tego! – zawołał groźnie. – Saragossa musi być naszą! Ordynansi rozbiegli się w pełnym galopie rozwożąc rozkazy, z których każdy był wyrokiem śmierci na harde mury stolicy Aragonu. Pięćdziesiąt dział zatoczonych na nowousypanych bateriach rozpoczęło ponurą pracę. Kula ścigała kulę, granat biegł za granatem. Ryk miarowy nie ustawał na chwilę. Kanonierzy zmieniali się co godzinę. Rozpalony spiż studzono mokrymi płachtami. Równocześnie pod osłoną nasypów zawrzała zażarta, krecia robota... Oddział generała Lacoste’a rył chodniki podziemne i zanurzał się coraz dalej, coraz głębiej. W łonie ziemi głuche uderzenia oskardów wtórowały miarowym salwom. Rozstawiona piechota na rękach wynosiła wory gliny. Lannes co chwila przyjeżdżał nad przekopy i zarzucał Lacoste’a pytaniami. Miny były na ukończeniu. Miny straszne, mające wyrwać z korzeniami oporne mury klasztoru Santa Engracia i San Francisco, zamku Aljaferia i domów zasłaniających wejście na Coso. Stadnicki po zdaniu raportu marszałkowi powrócił do obozu zachmurzony, ledwie odpowiadający na serdeczne pozdrowienia kolegów. Pułkownik Kąsinowski wezwał go do siebie. Stadnicki po raz wtóry musiał ab ovo141 zdawać relację, a gdy skończył tym, że go koniną poczęstowali, i to z własnego konia, poza plecami pułkownika rozległ się serdeczny wybuch śmiechu. Grosmajor Michałowski za brzuch się trzymał a dygotał. – Dobrze tego!... Wybornie!... Zjadłeś go waćpan... a bodaj cię... Będzie z waści piechota nie lada!... Koń był przedni... W nogi wejdzie chód, w wątrobę temperament!... Wytrwałość, rozpęd, sprężystość... choroba!... Hm... tego!... Gdyby ci wszystka kawaleria... ba! Uważasz, mości Stadnicki, siła, dopiero wojsko tego, choroba!... Pułkowniku, co? – Cha, cha! Toś waść wyprowadził!... No, kontent jestem z waćpana, poruczniku!... – Święte słowa! – pochwycił Michałowski. – Bo wrócił cały tego, nietknięty... – Narobiłeś nam niepokoju, bo gdyś tak długo nie wracał, mieli cię już za przepadłego. Osobliwie major nie miał spokoju a zamęczał mnie wymówkami, że zezwoliłem!... Wracaj, mości Stadnicki, do obozu i zapomnij o przeszłym!... Pan Józef mruknął coś pod nosem, skłonił się i wyszedł. W obozie nowe go czekały pytania. Stadnicki zbywał wszystkich krótkimi, urywanymi odpowiedziami, nawet przed Masłowskim nie wspominając słówkiem, że widział Floriana. Zawziętość a opryskliwość Stadnickiego aż uraziła oficerów, a czupurny Bzura nie mógł się wstrzymać i palnął prosto z mostu: – Józiu! Królu mój!... Idź do infirmerii, medykom się pokłoń, niech ci driakwi użyczą... aby ci kwas wyszedł! To nie ma żartów! Patrz! Gęba ci się wykrzywiła – mruczysz jak niedźwiedź, zębami dzwonisz. Jeszcze odrobina, a żółć cię zemdli i szpetną ci uczyni dystrakcję!!... – Bacz lepiej na siebie, aby ci kto języka nie przyciął!... – No, widzisz, królu, nie mówiłem? Łeb oliwą opatrzyć, żeby ci rozum choć od skóry kruszynkę nasiąkł, a potem do cyrulika, niech ci narzędzie przystawi! Chwila jedna, a i konina wierzgać przestanie!... Stadnicki rzucił się ku Bzurze, lecz Jaworski z Masłowskim zatrzymali go. Zaniosło się na nie lada awanturę. Stadnicki rwał się ku Bzurze, temu ostatniemu oczy rozgorzały. Lecz wtem na linii obozu dały się słyszeć przyśpieszone dźwięki pobudki. Adiutant służbowy jak piorun wpadł pomiędzy poruczników. – Panowie, na miejsca! Pułk staje pod broń! Porucznik Stadnicki zwolniony dla wypocznienia!... 141 A b o v o (łac.) – dosłownie: od jaja; od początku. Porucznicy rozbiegli się natychmiast do swoich kompanii, Stadnickiemu ta względność nie przypadła do smaku, a że w dodatku zabrakło Bzury, więc zwrócił się do adiutanta: – Ja o zwolnienie nie prosiłem!... – Rozkaz grosmajora! Ma waćpana w szczególnej opiece!... – Prawda, aż mi ona do żywego dojadła!... Adiutant wzruszył ramionami. – Powtarzam rozkaz. Reszta do waćpana należy. Stadnicki chciał coś odpowiedzieć, ale adiutant wykręcił się na pięcie i odszedł. Porucznik zawrócił do baraku oficerskiego i tam rzucił się na posłanie. Tu zeszła go niespodziewanie Żubrowa. – Olaboga! Tom się zbiegała!... Bez urazy pana porucznika, wczoraj to mnie mało nie zatrzęsło... Gdzie!... Jeden się znalazł szczery porucznik a żołnierz... i już ci go tym diabłom wysłali!... Przysiądę sobie!... Uf! To ci łomoczą harmatami!... Pan porucznik daruje! Ale to... jak pan porucznik... o naszym poruczniku... to już ci mnie chwyciło!... Pani kapitanowa zdrzemnęła się kruszynkę. Biedactwo noc całą dychało! Strata okrutna! Jedyny stryjeczny! Sierotka!... No, a o tym zaginięciu ani pary z ust! Boję się!... Żałość by ją zamordowała! Święty Antoni, jeżeli ze mną jesteś na bakier, to aby tego śrebła mi strzeż!... Ale! No właśnie – myślałam, pan porucznik pewnie tam nic rzetelnego nie zażył... przydżwigałam kropelkę! Można pić!... Sama nie wiem, jak to zwać, bo te Hiszpany to takie rozmaitości pędzą z wina, że ani weź!... Łykasz – smak przedziwny – grzeje!... Lecz co grzeje – gwoździk czyli pieprz, imbir alboli anyż, ani rusz rozpoznać! No, panie poruczniku, co tam! Stadnicki pociągnął z podanego mu kubka i orzeźwił się. – A co? Prawda? Można gardło płukać, silnie sprytny naród do wina! Ba, tu by trzeba mego starego!... Lubił poczciwiec! Ja też nie od tego!... Ciężkie życie!... E!... Człowieka język świerzbi, a wymówić się boi!... Jest bieda – jest nieszczęście – to mu się jeszcze chce o nim gadać! Panie poruczniku... jakże tedy... więc przepadł i ani słychu?... – Nie wiem nic – może!... Co mi do niego! Niech sobie i ten!... Żubrowa strzepnęła rękoma. – Niech sobie?... Dopytałam się!... Ja tu do pana porucznika z sercem, jak do towarzysza broni!... No i... „niech sobie”... Właśnie ci nowomodne przyjacielstwo!... Sakieweczka, wypitka i tyle!... Lecz gdy którego... to mu „niech sobie”! I... i jeszcze... „i ten”!... – Czego tedy chcecie? Markietanka uraziła się na dobre. – Czego chcę? Niczego! Zdało mi się... Lecz się obejdzie! Nie waćpan jeden! Są inne oficery, co smutek cudzy uszanują, dobrą radą wesprą. – Tu nie ma kogo pocieszać!... – Mości poruczniku! Jak to? On biedak tuła się, przepada!... – Oszaleliście? Czego ode mnie chcecie?... Nie lubię z babami! Nie chcę słyszeć o waszym poruczniku! Pilno wam do niego? Jemu do was nie!... Dawno go widziałem!... Skończona poufałość!... Wynosić się!... Wiedzieć nie chcę o niczym!... – Przecież – odrzekła markietanka ponuro – człowieczeństwa odrobina mi się należy!... Jeżeli nie mnie, to tej biednej dziewczynie. Waćpan powiadałeś się przyjacielem nieboszczyka Dziewanowskiego, a toć jego jest siostrzyca jedyna! Bodaj dobre słowo! – Dobre słowo?... Więc zabierać ją stąd czym prędzej – niech ucieka!... Dziś jeszcze, do licha! Nie dla niej tu miejsce! No, teraz wiecie? – Nic nie wiem! – Florek jest w Saragossie!... – Jezu Chryste! – zakrzyknęła z przerażeniem markietanka. – Co waćpan powiada? On, on?... Przecież miał zginąć?... – No i zginął!... Wczoraj go odnalazłem!... – Olaboga! Toć go tam biedaka zamordują te Hiszpany! Od zmysłów odchodzę! W Saragossie... w niewoli!... – Nie bójcie się... o robaczka! – przedrzeźniał ze złością Stadnicki. – Nic temu kanarkowi nie będzie. Znalazł sobie taką opiekunkę, że mu włos z głowy nie spadnie. Cała Saragossa może się zapaść, a jemu nawet nikt palcem nie pogrozi! Zmiarkowałem dobrze!... – Czy aby prawda? – trwożyła się Żubrowa. – Dałby Bóg! Panie poruczniku, napytlowałam rozmaitości... Człowieka dojęło! Jezu! A to mi ciężar spada z serca!... Uf!... Więc bezpieczny? Ba! Toć i Hiszpany się na nim poznali!... Ho!... Nasz porucznik to serce zacne, wielkie serce! – Powiedziałem! Gadać jedno w koło nie lubię! Zbierać manatki, i fora! Żubrowa zwiesiła głowę i dyszała ciężko, a potem chwyciła gwałtownie Stadnickiego za rękę i błagać jęła, by całą powiedział jej prawdę. Porucznik rzucał się, jeżył, lecz uległ prośbom. Markietanka z zapartym oddechem wysłuchała opowiadania Stadnickiego. Gdy ten skończył, rozpłakała się jak dziecko. Porucznikowi żal się baby zrobiło. – Co tam! Stało się! Ród zdaje się przedni!... Córka generała czy pułkownika! Florek też nie z kamienia! Żubrowa trzęsła głową. – Nie, nie! Nie może być! Nigdy!... Ani myśli... Ooo!... A waćpan, waćpan mu ani słówka nie powiedziałeś?... Ani słowa? Ani napomnienia?... – Na co? Do kazań nie jestem! Co by to pomogło?... Ma swój rozum!... Naraz Żubrowa uderzyła się energicznie w czoło. – O głowo zakuta! Phi!... Nigdy!... Nie wierzę! Rozumiesz waćpan, nie uwierzę, aż nie obaczę! Porucznik dał słowo!... Parol! – Zobaczymy! – Juści! Kłaniam uniżenie! Markietanka wybiegła wzburzona z baraku, lecz po chwili, jakby nowymi tknięta myślami, powróciła do Stadnickiego. – Panie poruczniku! Jak jest, to jest – obliguję waćpana nie wspominać... bo diabeł zawsze diabłem! Lepiej licha nie kusić! Niech ona nie wie!... Zagryzłaby się, zamartwiła! Stadnicki przyrzekł tajemnicy dochować. Lecz ciężko mu z nią było. Sam nie wiedział dlaczego, ale dawna jego życzliwość dla Floriana ostygła, nie dość – Gotartowski złość w nim budził. Porucznik skwaśniał tak raptownie, iż go starzy towarzysze jak Jaworski i Masłowski poznać nie mogli. Pan Józef pod natarczywymi ich pytaniami wił się jak piskorz, wykręcał i cały swój niehumor na Michałowskiego spędzał, klnąc godzinę, w której awans i przenosiny do drugiego pułku legii przyjął. Tymczasem bombardowanie trwało dalej! Grad kul nie przestawał razić Saragossy. Pięć dni i pięć nocy pracowały armaty francuskie, łomocząc mury i burząc fosy; przez pięć dni saragossanie pod deszczem żelaza i ognia podpierali osuwające się ściany, zastawiali wyrwy, naprawiali wały ochronne, zmagali się z kartaczami. Dnia dwudziestego siódmego stycznia artyleria francuska umilkła. Kolumny piechoty stanęły pod bronią. Lacoste zdołał odwrócić czujność kontrminierów hiszpańskich i mury klasztoru Santa Engracia ujął we dwa złowrogie chodniki. Lannes’owi oczy gorzały. Wśród nocy ponurej sam przebiegał szeregi, sam nakazał ściągnięcie placówek. Plan był krótki. Miny rozsadzą mury klasztorne, piechota pójdzie do szturmu na gruzy i na pokruszone już przez armaty wały. Obóz francuski zalegała cisza grobowa. Wśród namiotów wyciągać się zaczęły czarne pasy i łączyć w czworoboki. Wejście do min osłaniał trzeci pułk legii pod Szottem. Lacoste za saperami czuwał przy lontach. Saragossa spała. Naraz, na czole trzeciego pułku powstał zgiełk głuchy, gwałtowny, a za nim bezładny odgłos wystrzałów. Trzeci pułk złamał się, zmieszał i wpadł na drugi regiment Kąsinowskiego. Okrzyk grozy dobył się z piersi żołnierzy. Noc ciemna potęgowała popłoch. Pułki chwiały się – trąbki grały na alarm – komenda niknęła wśród warczenia bębnów. Dowódcy tracili głowy. U wejście do przekopów wrzał tymczasem bój zażarty, śmiertelny. Butron z Boggierą dowodzili wycieczką. Już spędzili regiment Szotta – już pierwsi saperzy padli – a inni w zamieszaniu jęli rotowym ogniem dziesiątkować oddział trzeciego pułku, biorąc go za nieprzyjaciela, gdy Lacoste prochowymi lontami zapalił stosy drzewa. Szott jak lew rzucił się z karabinem w ręku. Chłopicki z pierwszym pułkiem zaszedł z boku. Lecz Hiszpanów prowadził szalony Butron i zażarty Boggiero! Hiszpanie darli się jak lwy, świadomi miejsca, do którego dążyli. Wejście do chodnika lada chwila miało się stać zdobyczą Hiszpanów, lada chwila owoc dwutygodniowej pracy miał być zburzony. Lacoste nie zawahał się. Porwał płonącą szczapę i zniknął w otworze chodnika. Hiszpanie ostatka sił dobywali – byle do miny dotrzeć. Już Szott starł się z Butronem i skrwawił mu pierś bagnetem, gdy wtem huk straszny wstrząsnął powietrzem. Fala kamieni i odłamów muru wzbiła się pod czarne obłoki. Ziemia jęknęła ponuro i zadrżała w posadach. Klasztor Santa Engracia leżał w gruzach. Hiszpanie cofnęli się. Łuna pożaru zadrgała na sklepieniu niebieskim. Lannes jak burza spadł na pułki piechoty. Legia ruszyła z bagnetami pochylonymi. Ruszyła na mury, na gruzy. Saragossa plunęła żelazem. Pułki szły. Nic ich nie zdołało powstrzymać, nic strwożyć! Za każdy krok, za każdą piędź ziemi krwawy składały haracz i szły. Legię wiódł Chłopicki. Działa hiszpańskie raziły coraz gwałtowniej. Stojący na murach, wałach i gruzach Hiszpanie już ręcznym ogniem sięgali. Bębny warknęły zajadlej. Piechota kłusem uderzyła na przekopy i resztki zburzonego klasztoru. Zaczął się bój na bagnety, na szable, na kolby, na noże, na pięści. Hiszpanie bronili się zawzięcie. Ani jeden nie cofnął się, ani jeden przed zgonem broni z rąk nie wypuścił. Lecz i piechota legii nie ustępowała. Godzinę trwało to potykanie się, godzinę lała się krew, przez godzinę ani jeden sztandar się nie zachwiał. Lecz naraz za szeregiem Hiszpanów ukazał się tłum zbity – bezładny. Na czele jego szły krzyże niesione przez zakonników. Tłum zbliżał się do okopów z pomrukiem modlitwy na ustach, z błyskawicami w rozpalonych oczach. Żołnierze hiszpańscy cofnęli się, rozstąpili – tłum potoczył się ku wałom i murom. Na oblegających runął grad kamieni, lunęły strumienie wrzącej wody, sztaby żelaza. Belki gruchotały żołnierzy – miażdżyły. Osadzone na długich żerdziach noże – cięły. Kołyszące się ponad wałami krzyże budziły lęk. Pierwsze szeregi legii zachwiały się i cofnęły. Chłopicki zaklął. Armaty hiszpańskie zagrały silniej. Lannes wpadł na drugi pułk Kąsinowskiego, który stał dotąd bezczynnie. Kąsinowski skinął głową na doboszów i sygnalistów i porwał za sobą pułk. Grosmajor Michałowski szedł w pierwszym szeregu, mając około siebie nowomianowanych poruczników. Gdy bębny zagrały, major zacisnął pas na brzuchu i rozpoczął perorę: – Równo! Trzymać krok!... Ani na włos mi nie chybiać!... Piechota! Piechota! Mur!... Bagnety niżej – oko śmiało, nachylenie – ciężarem gnieć!... Niech znają!... Świszczą kule! Równo! Kula nie mucha! Jest tu twoja, to cię znajdzie! Szlusuj! Mości Stadnicki, tak, dobrze! Nauczysz się!.,. Właśnie, karabin w garści – to lubię!... To nie skakanie, wywijanie żelazkiem, kiwanie kitką, straszenie czapką... kawaleria... choroba! Miara – szereg! Już się szczerzą!... Do ataku!... Równo! Razem, chłopcy!... Łomocz!... Naprzód – choroba!... Drugi pułk uderzył tak gwałtownie, że zdało się, iż mury jęknęły. Hiszpanie atoli nowy szturm przyjęli jeszcze dzielniej. Na próżno Kąsinowski zachęcał i nawoływał. Pułk taczał się pod gradem kul, pławił się we krwi, a wystać nie mógł. – Równo, dzieci!... Na bagnety... choroba! Mur, do kroćset! Razem! Grzmoć!... Stojący obok Michałowskiego porucznicy walczyli zaciekle, lecz coraz to któryś łamał linię i bądź następował z bagnetem, bądź broniąc się razem cofał się i zapierał o drugi szereg. Szczególniej Stadnicki był niesforny. Major to dostrzegł i huknął nań: – Stadnicki, szereg!... Tu nie szwoleżerzy!... Choroba!... Stadnickiemu na to odezwanie się w oczach pociemniało. Schwycił karabin za lufę i ryknął swym basem: – Szwoleżerzy, właśnie! Za mną, chłopcy! Niech żyje cesarz! Zanim major zdołał opamiętać się, Stadnicki jak piorun rzucił się na Hiszpanów, młócąc kolbą karabinu. Jaworski, Masłowski i Strumiłło wpadli za nim i pociągnęli żołnierzy. Klin legii, prowadzony przez Stadnickiego, wżarł się w środek Hiszpanów i rozdarł go. Na próżno bohaterski San Genis na czele garstki szwajcarów wyparować chciał śmiałków, na próżno sam wiódł, sam pierwszy nacierał. Legia, jak potok, który raz wyrwę znalazłszy, pędzi niczym nie powstrzymany i zatapia równinę – tak ona opanowała już gruzy klasztorne, już wpadła poprzez zawalone trupami ogrody na Coso. Lecz domy Saragossy zamieniły się w ogniem ziejące fortece. Trąbki zwoływały zbór. Saragossa nie poddała się. W łonie jej wyżarto już krwawą drogę, połowa domów groziła zawaleniem, rozłożyste miasto stało się ledwie pasem chwiejących się zabudowań. Główne baterie dostały się w ręce nieprzyjaciół, a dzwony Nuestra Seńora del Pilar nie przestały Aragończyków wzywać do obrony. Sztandar króla Ferdynanda VII łopotał hardo na wieży kościoła La Seo i tulił się do ramion krzyża. Na ulicach stawiano barykady – okna przeistaczały się w strzelnice. Miny czyhały na wrogów, aby ich pogrzebać. Nieprzyjaciel sroższy od oblegających trawił Saragossę w jej ostatnich szańcach. Chleba już nie było. Konie i psy zjedzone. Każde ziarnko, każda łyżka najnikczemniejszej strawy szła na wagę złota... aż w końcu i ono utraciło wartość. Straż obywatelska coraz częściej w piwnicach domów znajdowała niezastygłe jeszcze zwłoki z wyrwanymi kawałami ciała... Zaraza wybuchała coraz gwałtowniej, coraz zajadlej. Umarłych zaprzestano grzebać... Wrzucano ich do opuszczonych piwnic lub lochów – a gdy te się wypełniały, zawalano kamieniami otwór i ustawiano przy nich straż. Ludzie stali się już hienami. Dumna stolica Aragonu przeistaczała się w jedną wielką mogiłę. Już trzydzieści tysięcy ludzi ubyło. Palafox bronił się – Lannes coraz silniej zaciskał pierścień armat. Po zdobyciu Coso, pułk Kąsinowskiego trzydniowy dostał wypoczynek na zaprowadzenie ładu w mocno przerzedzonych szeregach. Zabitych i rannych było co niemiara – między oficerami nawet nie brakło ran ciężkich. Grosmajor frasował się, a sam zabiegał, byle cierpiącym ulżyć – najwięcej zaś troszczył się o Stadnickiego, który oprócz cięcia po głowie dostał znów kontuzję i to w toż samo miejsce nad biodrem, co pod Somosierrą. Major nie pozwolił nawet pana Józefa do ambulansów zanieść, lecz, naradziwszy się z doktorem Guliczem, oddał go Żubrowej. Stadnicki cierpiał mocno, lecz znać po sobie nie dawał i leżał blady, siny z bólu, lecz milczący. Michałowski po kilka razy dziennie zaglądał do namiotu rozbitego przy furgonie markietanki i pochylał się nad Stadnickim. – Jakże waćpanu? Hm! Co? Piecze? Choroba!... Zdaliśmy raport marszałkowi. No, tabaczki. Gdzie tobie... Byle spokojnie i tego!... Jakżeś to ty krzyknął?... – „Szwoleżerzy... właśnie!” – Rozpęd, wigor, impet, morowość... choroba!... W ogień by! Hm! Słowa nie piśnij, bo ci się drzazga taka zapali w oczach!... Co tu gadać... krzyż, kochanku!... Zjadłeś wszystkich!... Pułkownik gdzie został!... Hm! Nie myślałem... kawaleria... na piechotę, tego!... A jakże kochanku!... Piechota, to jest wszystko – wał nie wał, góra nie góra, okop, skała, las nie las – wszędzie!... Marszem, kłusem, na brzuchu, po drzewach, po drabinach i... hm! Choroba... Cóż ty się tak krzywisz? Dokucza, co? – Psiakość! – jęczał Stadnicki. – Czekaj, kochanku, sprowadzę ci Gulicza! Musi Niemiec, szelma, poradzić, bo opłazuję, kochanku!... Major poprawiał energicznie pasa na okrągłym brzuszku i biegł do medyka. O dziwo, po odejściu majora chory się uspokajał zazwyczaj. Baczna na wszystko Żubrowa domyśliła się, w czym rzecz, i gdy Michałowski po raz piąty zwykłą sobie perorę jął wygłaszać nad Stadnickim, ozwała się z perswazją: – Bez urazy, już by pan major dał spokój panu porucznikowi z tą piechotą! Jemu to pewnie do smaku nie idzie... – Hę? Co, kochanku? Piechota nie w smak? A wiecie wy, co to jest piechota, hę? – Juści nie sekret, bo pan major to z mendel razy co dzień powtarza. – Nic, kochanku! – przerwał surowo Michałowski, palec podnosząc do góry. – Piechota – to sedno, jądro, fundament, serce, grunt!... – Choroba... mur! – wybuchnął nagle Stadnicki. Grosmajor kiwnął z zadowoleniem głową. – Dobrze, kochanku! Przekonałeś się – kawaleria to... aby rozgony, posyłki, furaże, sztafety, widety, kuriery, ordynanse... choroba i koniec! Nie, nie spieraj się! Byłeś szwoleżerem, aleś urodził się na piechura! Ja ci mówię. Widzisz, nawet konia sam zjadłeś. Stadnicki zerwał się z posłania. – Dosyć!... Nie chcę znać piechoty, do licha! Dymisja!... Nie lubię!... Tu mi jeszcze dopieka!... Opaska z głowy się zsunęła. Krew zaczęła broczyć. Porucznik omdlał. Żubrowa aż zgrzytnęła zębami. – Będzie ci wyzdrowienie! Pan major ani krzty serca nie ma! Gdzie mu biedakowi! Głowa rozwalona! Bez czucia!... Major przestraszył się. – Kochanku! Hej! Gulicza co tchu! – I na co? Ledwie on naprawi – już ci pan major popsuje. – Popsuje!... Jużci... kiedy mu moja fizys tak opaczna! Ale bo szkoda go – uważacie, Żubrowa, piechota... – Znów ci piechota wyjechała!... Doktora potrzeba, bodaj cyrulika. Bandaż krwawi! Major, porzuciwszy swój wykład o wyższości piechoty nad jazdą, pobiegł szybko do ambulansów. Niebawem zjawił się doktor Gulicz z cyrulikami, zmienił bandaże, opatrzył rannego i przewrócił znacząco oczyma. – Jakże, jakże, panie doktorze? – spytała Żubrowa. – Bezie koronszka! – zaopiniował medyk. – Rumana napasić i pyć! Glofę w simny fodzie umocić. W nogi i brzuch srobić sieplo! – Co, co mu robić?... – Sieplo! – Z kubeczek malagi? Doktor Gulicz zatrząsł się. – Was ist das? Keine Malaga! Kein Wein! Frau Szubrofa, niech bezie Temperatur... niech mu nic nie dmucha... Keine Luft!142 Rumana pyć! – Pies by się ogonem z tobą rozmówił !... – Pies? Nein! Z pies będzie dym, Feuer, schlechte Temperatur143. – No, no, już dobrze! Wiem, co mam robić! Gadaj sobie zdrów!... – Skrów? Bezie skrów! Herr Leutnant hat eine wunderschöne Konstruktion144. Żubrowa nie odstępowała Stadnickiego ani na chwilę. Zmieniała zimne okłady, zwilżała usta rannego łagodzącym płynem, poprawiała zsuwające się dery. Nad ranem markietankę zastąpiła Zośka. Maligna trwała dalej. Zośka jeszcze z większą pieczołowitością doglądała rannego. Noc była zimna, przejmująca. Armaty wyły ponuro. Obóz francuski czuwał. Rezerwy stały ciągle pod bronią, aby odeprzeć spodziewaną wycieczkę oblężonych. Między namiotami z łoskotem i zgrzytem snuły się wozy ambulansowe. Żandarmeria polowa objeżdżała placówki. Zofia siedziała zadumana u wezgłowia Stadnickiego, wypatrując niecierpliwie brzasku. Noc styczniowa nie ustępowała tak łatwo. Słońce zimowe nieśmiało skradało się zza mórz – nie jego było panowanie, nie jego królowanie. Stadnicki bredził coraz gwałtowniej. Z ust jego wypadały bezładne słowa. Zofia nie zwracała na nie uwagi, zapatrzona myślą w głąb własnej duszy. Porucznik tymczasem prowadził w malignie do ataku, klął majora, rozmawiał z Kellermanem, pełnił służbę... aż nagle zaczął rozmawiać z Florianem i Żubrową. Gdy Stadnicki wymówił po raz pierwszy imię „Florek”, Zofia drgnęła i machinalnie jęła nadsłuchiwać... Gdy się to działo, Saragossa trwała w hardym milczeniu. Na próżno kule francuskie łomotały o resztki jej murów. Stolica Aragonu nie odpowiadała. Straże ledwie przebiegały wąskie uliczki, gasiły ognie rozniecone lub naprawiały osunięte barykady. Na murach, w oknach domów wpół zawalonych belkami, gdzieniegdzie migała twarz wartownika. Zresztą cisza. Ludzie spali w piwnicach, w wykopach lub kajali się u stóp Nuestra Seńora del Pilar. W pałacu książąt de Luna gorzały pochodnie. Junta zebrała się na naradę, a raczej na rozej rzenie się w spustoszeniu po ostatnim szturmie. Generał San March zdawał sprawę wśród głuchego milczenia. 142 W a s i s t d a s ? K e i n e M a l a g a ! K e i n W e i n ! F r a u (...) T e m p e r a t u r (...) K e i n e L u f t ! (niem.) – Co to znaczy? Żadnej malagi! Żadnego wina! Pani (...) ciepło (...) Żadnego przeciągu! 143 N e i n (...) F e u e r, s c h l e c h t e T e m p e r a t u r (niem.) – Nie! (...) ogień, szkodliwe ciepło. 144 H e r r L e u t n a n t h a t e i n e w u n d e r s c h ö n e K o n s t r u k t i o n (niem.) – Pan porucznik jest doskonale zbudowany. – Coso opanowane, ten jeden pałac... ocalał... nie na długo. Obrady trzeba przenieść do pałacu Infantado, pod katedrę. Tysiące ludzi legło!... Waleczny San Genis kona z ran!... Esteban Fleury broni przedmieścia. Czy długo jeszcze, nie wiadomo... Nabojów coraz mniej! Gdyby opanowali Arrabal... most na Ebro trzeba zburzyć!... Resztki koniny nikną. Za tydzień ci tylko otrzymywać będą racje, którzy mogą stanąć do walki. Dla ludu, dla chorych nie starczy!... Butron w tej chwili skrada się z oddziałem na pobojowisko. Rezultat wątpliwy! Snadź w obozie nieprzyjacielskim musi być nędza. W tornistrach Francuzów coraz rzadziej można się spotkać z manierką, z sucharami. Nabojów trochę przybędzie!... – Ciężko! – mruknął generał Manso. – Martin Diaz jest widocznie bezsilny!... – Są jednak prócz niego... Albuir, Juan Palarea – wtrącił pośpiesznie Santiago Sas. – Czy są? – rzekł niedowierzająco Villalba. – Kordon francuski musi być silny, jeżeli przerwać go nie zdołali. Kto wie, co się w kraju dzieje?... Może my jesteśmy ostatnią placówką, która stawia czoło?... Może wysiłki nasze daremne?... – Nigdy – przerwał głucho Palafox – daremnymi być nie mogą!... Saragossa nie zhańbi się kapitulacją! Komu zaś ciasno, ten ma wolną drogę... Ja zostanę! – I my wszyscy z tobą! – zawołał z zapałem Boggiero. – Na śmierć! – Na śmierć! Amen! – rozległy się głosy. Palafox powstał i odezwał się po małej chwili: – Teraz czas, byśmy podzielili między sobą domy!... Don Manuel Cavallero... niech kończy miny... Bronić będziemy każdej piędzi, a jeżeli się wedrą, to rozpoczniemy walkę na noże od piwnic aż do stropu... gdy i tu nas zmogą, wybuch musi pogrzebać wrogów. Śmierć nasza musi być śmiercią ich!... – Amen!... – potwierdzili członkowie junty. Don Pedro de Ric milczał, zwiesiwszy ponuro głowę. Gdy Palafox skończył, rzekł cichym, drżącym głosem: – Prześwietna junto! Oto zwracam się do ciebie z pokorną prośbą... Wspomnijcie na oddanie się moje, na usługi... na poświęcenie!... – Mówcież, don Pedro, mówcież! – rozległy się przyjazne głosy. De Ric odetchnął ciężko, jak gdyby siły zbierał. – Ciężko powiedzieć!... Wolałbym chwili tej nie dożyć! Lecz powiem!... Straciłem dwóch synów... umarła mi przed tygodniem żona... wczoraj siostra!... Nie szemrałem, nie skarżyłem się!... Dziś stygnie mi na rękach córka!... Ostatnie dziecko, jedyna córka!... Umiera... z głodu!... Wątła zawsze, słabowita... głód ją dobija!... Leży bezwładna prawie... Porcja, którą mi wydzielacie na nas dwoje, nie starcza!... Od wczoraj w ustach nic nie miałem... Głos don Pedra złamał się nagle. Członkowie junty milczeli. De Ric pasował się z samym sobą, borykał się z dumą rodu, z hardością krwi. On, pan wielki, bogacz, grand hiszpański, potomek wysokiego rodu – musiał się korzyć, ręce wyciągać i błagać o chleb dla swego dziecka!... Po długiej, męczącej chwili don Pedro zaczerpnął gwałtownie powietrza i wyrzucił z siebie: – Więc zaklinam was! Dajcie jedną rację więcej!... Zamrze!... Wycie armat francuskich było odpowiedzią junty. Don Pedro powiódł błędnym wzrokiem po zebranych i szepnął rozpaczliwie: – Pół racji!... Junta nie odpowiedziała. – Na Boga!... Ćwierć! – Don Pedro! – przemówił nareszcie Santiago Sas. – Dla ciebie chcielibyśmy! Lecz wiesz, wyjątków nie ma żadnych... Najmniejsze uchybienie władzy sprowadzić mogłoby bunt!... Niech cię Bóg pocieszy w nieszczęściu! – Niech cię Bóg pocieszy! – powtórzyli członkowie junty. De Ric jak gdyby własnym uszom nie wierzył. – Odmawiacie, mnie odmawiacie?... – Prawa są jedne dla wszystkich! – mruknął Boggiero. – Dziecko moje!... Jedyne dziecko! – Umiera ich dziesiątki! – zauważył z nieubłaganą oschłością Santiago Sas. – Zobacz, don Pedro, co się dzieje przed Lonją!... Każda porcja przechodzi przez kontrolę dwunastu!... A potem, przyjrzyj się z bliska temu tłumowi, zalegającemu co dzień ulice, przekonasz się, że tu nasza władza ustaje!... De Ric jęknął głucho. Na czole jego ukazały się sine plamy. Członkowie junty powstali z miejsc i zaczęli się rozchodzić. Don Pedro siedział za stołem jak skamieniały. Z czym pójdzie do konającej córki? Wtem do zrozpaczonego starca podszedł Palafox. – Don Pedro... Ja czuję się trochę niezdrowym!... Jeść nie mogę!... Dziś weźmiesz moją część, pół szklanki wina i kawałek suchara... – Palafoxie!... Połowę majątku mego. Palafox uśmiechnął się pobłażliwie. – I cóż bym z nim począł?... Sam widzisz, ile jest wart!... Butron i San March zbliżyli się do Palafoxa. – Wodzu – rzekł ten ostatni – kiedy każesz rozpocząć ogień? Palafox potarł zmarszczone czoło. – Ogień? Prawda!... Sam rozporządź! Daruj mi!... Czuję się osłabiony. Dajcie mi spocząć!... – Palafoxie! – ozwał się niespokojnie Butron. – Na Boga, co ci jest! Pójdę wezwać ojca Antonia! – Nie, nie trzeba! Chwilowe wyczerpanie... przejdzie!... – Zdrowie twoje wiesz, czym jest dla Saragossy!... – Więc nie rzucaj niepotrzebnie wieści, która by mogła wywołać niepokój! San March mnie zastąpi. Butron chciał protestować, lecz Palafox przerwał mu ruchem ręki i odszedł w głąb pałacu. Obrońca Saragossy minął kilka komnat i krużganków i zapuścił się w wąski korytarz. Palafox szedł powoli, krocząc ociężale śród panujących ciemności. Chwilami ustawał i zatrzymywał się dla nabrania tchu. Wreszcie dotarł do wąskich drzwiczek i zapukał. Zamek zgrzytnął. Palafox znalazł się w wysokiej izbie, słabo oświetlonej kopcącą lampką olejną. Przed nim stał młody mężczyzna. – Witaj mi, kawalerze! – rzekł cicho Palafox. – Ja do ciebie... spocząć na ławie! Ciężko mi!... – Jakież nowiny, jakież? – Ha! Ciesz się!... Coraz gorzej, a raczej dla ciebie coraz lepiej! Nie słyszysz, jak armaty grają?... Nie odpowiadamy. Nie stać nas na niepewne strzały! Głód... zaraza... ciesz się! Młody mężczyzna spojrzał z wyrzutem na Palafoxa. – Gorzkie wasze słowa i niesprawiedliwe. Gdybym mocen był, na waszą zgubę bym nie nastawał... Palafox ujął mówiącego za rękę. – Wybacz! Czasem gorycz, zniechęcenie dojmie! Tam nie mogę!... – Mówcie! Ulgę wam to sprawi. – Masz co do picia? – Jest odwar!... – Z siana? – Pewnie... Lepszy od wody!... – Daj! Pali mnie gorączka. Prawda! Nie jest wcale tak zły!... Było dziś zebranie junty. – I cóż?... – Jak zawsze! Nędza coraz większa. Dwa tygodnie wytrwamy... a potem!... Ba, dziś nawet motłoch jest gotów nieprzyjacielowi bramy otworzyć! Nie dziwię mu się!... – Generale! Czy więc nie lepiej byłoby uniknąć męki niepotrzebnej... Warunki mogłyby być lepsze!... – A ty? Co byś ty zrobił, będąc na moim miejscu? – Ja? Broniłbym się! – Widzisz! I ja myślę tak samo! Ale kto wie... siły mnie opuszczają. Słaby jestem bardzo!... Przekleństwo!... Florianie! Musisz stąd uciekać... Coso zdobyte! Ten pałac jest podminowany... Lada godzina tu może zacząć się walka!... Dziś nie mogę, lecz jutro wyprowadzę cię. Musisz wziąć ubranie Hiszpana! Uprzedzę Dolores! Temperanica je dostanie... Tu znaleźliby cię, a wówczas... nawet ja bym cię nie uratował! Władza moja tak daleko nie sięga!... Cha, cha... Tu rządzi teraz śmierć! Ona wyrokuje. – Generale... otuchy!.. Skończy się nareszcie! Potomność poświęcenia twego nie zapomni!... – Dobrze mówisz – otuchy!... W tym odmęcie kruszeje wszystko! Patrz, córka de Rica umiera z głodu... Prezes junty... mąż niepożytej zasługi... błagał dziś o dodatkową rację... Córka umiera mu z głodu! Odmówiono!... Kto odmówił?... Okrutna, nieubłagana samoobrona!... Biedna Juanita!... Giniemy!... Słuchaj, kawalerze! Ty nie masz czego zwlekać, powinienem był ci dawno to powiedzieć – przenosić się do pałacu Infantado... co za cel?... Wracaj do swoich! Ułatwię ci drogę! A i nam lżej będzie... Ba! Suto będziemy wynagrodzeni, zostanie nam twój koń! Jeszcze nie zdechł? Florian potrząsnął głową. – Dziwna rzecz! Czym go karmicie? Przykro mi, lecz będziesz musiał się z nim rozstać – chudnie niepotrzebnie! Palafox zwilżył usta chłodzącym napojem i zaczął po chwili: – Więc wracaj! Sam obmyśl sposób! Może podczas ataku?! Co mogę, zrobię! Skwitujemy się!... Cóż chcesz, to dla nas oszczędność! Jedna porcja przybędzie i z tym trzeba się liczyć... Im prędzej, tym lepiej! – Generale, nie mówmy o tym!... – Dlaczego? Przecież nie jesteś jeńcem, odejść masz prawo zupełne, gdyby nie oblężenie, wróciłbyś dawno. – Nie wątpię! Lecz teraz niech mi wolno będzie zostać!... Tam, w obozie, czekałaby mnie służba... a ja przeciwko wam walczyć nie chcę, nie mogę! O mnie się nie troszcz! Dam sobie radę... – Dolores?... – Zawdzięczam jej wiele... ale... – Strzeż się! – przerwał gorączkowo Palafox. – Nie znasz Boggiera... on nie zniesie, nie przeżyje myśli!... On stanie pomiędzy wami i nie zawaha się podnieść noża... – Próżne obawy!... Nie dam powodu do zemsty... Zresztą nie wie o niczym. – Jak chcesz, tak zrób!... Ostrzegam cię – nie znasz Boggiera... Nie będzie szukał winy... Palafox urwał nagle i jął cisnąć głowę rozpaloną w dłoniach. – Czuję, jak siły mnie opuszczają!... Gorączka trawi... Boże, co z nami się stanie?... Poddadzą się, zaprzedadzą? Słyszysz?... Niech legnę powalony!... Oni wszyscy pójdą? Może już czekają, aby parlamentarza wysłać!... Butron, Santiago, Boggiero... prócz nich, nikogo!... Hańba!... Saragossa raczej w gruzy zapaść się powinna! – Generale!... Chwilowa niemoc, osłabienie minie!... Palafox zwiesił ponuro głowę. – Nie łudź mnie!... Od czterech dni coś łamie się we mnie, szarpie, trawi!... Czuję, że co chwila staję się słabszym!... Dziej się wola boska!... W głębi komnaty drzwi skrzypnęły cicho. Palafox podniósł krwią nabiegłe oczy. – To ty, Dolores? – Przynoszę wam pozdrowienie od Juanity!... – Jeszcze nie umarła? – rzucił cicho Palafox. – I nie umrze! Generale, uspokój się!... Biedny don Pedro był w rozpaczy... duma zamykała mu usta! Juanita głodu nie zazna! Zaufaj mi, generale. – Nie zazna głodu, powiadasz. – W tym nasza sprawa! Nie patrz tak i nie pytaj. – Masz słuszność! Lepiej! Słowa twoje mi wystarczają. Wolę nie wiedzieć!... Gdzie don Basilio? – Poszedł na przedmieście do don Estebana... – Niech cię Bóg strzeże przed jego wzrokiem! Rozumiesz? – Wiem, generale – szepnęła cicho Dolores. Palafox powstał ociężale. – Odchodzę! Ułożę się obok... gdyby mnie potrzebowano, zbudźcie. Nad ranem musimy opuścić pałac!... Wódz Saragossy wyszedł w milczeniu do sąsiedniej komnaty. Dolores spojrzała za nim z niepokojem i rzekła ze współczuciem: – Biedny on! Stokroć biedny... – Obawiam się, że go choroba powali... Skarżył się przed chwilą!... – Przepadłoby wszystko! Saragossa poddałaby się... – Zdumiewam się twojej sile, twojej odwadze... Niech się tylko to okropne położenie skończy!... Mamy podobno jutro się przenieść! Widzisz, Palafox proponował mi ucieczkę – odmówiłem. Chcę być z wami, z tobą, abym się wam wywdzięczył... Może przyjść chwila, że słowo moje coś zaważy! Ty tylko się schroń, aby cię nie postrzeżono!... – Nie obawiaj się! Temperanica jest mi oddana!... Powiadasz, że mamy opuścić pałac? – Przed chwilą uprzedził mnie o tym Palafox! Żal mi konia! Biednemu stworzeniu niewiele już się należy... Nogi od stania mu puchną! Zastrzelę go!... Inaczej nie podobna. Dolores zbladła, nową myślą tknięta. – Florianie! Zastanów się!... Z pałacu de Luna nie możemy wyjść! Nie zapominaj, iż są tu ukryte wszystkie nasze zapasy!... Zabrać ich nie możemy. Jeżeli je spostrzegą, zabiorą pod dozór junty. Z czego byś żył? I tak Palafox mnie podejrzewa! A wiesz – nie wolno ukrywać ani kawałka chleba! Pod karą śmierci! Musimy tu zostać. – Pamiętaj, że lada chwila może się rozpocząć walka, jest to ostatnia reduta na całym Coso! Tu obrona będzie zawzięta!... – Bądź spokojny!... W labiryncie ukrytych korytarzy nie znajdzie nas nikt. – Zapewne nikt – prócz miny!... – Co mówisz?... – Powtarzam słowa Palafoxa; pałac jest podminowany! W razie opanowania go, będzie wysadzony w powietrze!... – Trzeba temu przeszkodzić! To ostatnia deska zbawienia. Tam zginiesz! Mogą cię wykryć! A wówczas nikt cię nie osłoni! Jednego słowa starczy, aby cię rozszarpano!... Słuchaj! Minę trzeba zburzyć, zepsuć, tak żeby nie działała! Nie traćmy czasu! Chodźmy do piwnic – może natrafimy na ślad!... Palafox ledwie nad ranem zmrużył powieki. Sen niespokojny, gorączkowy, raczej mordował go, niż umacniał, lecz i tego snu nie danym mu było zaznać. O świcie działa francuskie ryknęły zajadlej. Generał Gazan rozpoczął szturm – tym razem silniejszy. Próżno San March, Esteban Fleury i Butron zagrzewali żołnierzy, świecili przykładem. Hiszpanie cofać się zaczęli. Generał francuski Rognat, który po Lacoście objął komendę nad saperami – już dwa przekopy zburzył, zrównał z ziemią. Lud z przedmieścia Arrabal rzucił się na most kamienny, cofając się do Saragossy. Na moście ścigały go armaty, szarpały i strącały w nurty Ebro. Wśród wynikłego zgiełku i rozgwaru Butron na próżno szukał Palafoxa. Spotkał wypoczywającego na kamieniu don Estebana i zagadnął go niespokojnie: – Gdzie Palafox? Pytanie, choć cichym wymówione głosem, doszło do czujnych uszu tłumu. Rozgwar umilkł. – Gdzie Palafox?... – szeptano dokoła z trwogą. Żołnierze bez wahania zsunęli się do zasłanej trupami fosy. Po gorączkowych poszukiwaniach odnaleziono wreszcie wodza. Palafox leżał na wznak, przywalony zwłokami poległych obok niego. Z szerokiej rany na czaszce sączyła się struga krwi. Gdy omdlałe ciało Palafoxa poniesiono ku Saragossie, lud aragoński jęknął głucho. Cios nie mógł być dotkliwszy! Cała nadzieja, cała moc, siła, zaufanie, wola, hart... padły! Łoże Palafoxa otoczyli bracia zakonni. Całą sztukę lekarską rozwinięto, byle mu powrócić siły, przed tron Wszechpana spłynęły modły o zdrowie, o życie. Palafox leżał bezsilny. Nie ta rana go powaliła, nie ona wytrąciła mu oręż z ręki, lecz nieubłaganie zajadła febra, a z nią tyfus!... Czerwone plamy okryły twarz bohatera, gorączka odjęła mu resztki przytomności. Dzień sądu zawisł nad Saragossą. Ołowiane niebo zdawało się być głuchym na jęki. Zebrana junta powierzyła dowództwo generałowi San March. Gazan ponowił szturm na przedmieście. Lannes przygotowywał się do stanowczego ciosu. W legii zawrzała praca gorączkowa. Zbijano drabiny – wiązano pęki chrustu. W Saragossie modlitwa i pieśń zamarła. Zabrakło Palafoxa, twarz Bogarodzicy odwróciła się od Aragonu. Junta już czekała tylko, by wyrzec stanowcze słowo, narady rwały się, zgromadzeni poglądali po sobie, jakby czekając na wyrzeczenie wyrazu, z którym co dnia oswajali się coraz więcej. Santiago Sas, Boggiero i Butron jeszcze trzymali juntę na wodzy. Francuzi, po zdobyciu przedmieścia, znów ucichli, wiedząc, że gdy oni spoczywają, pracuje za nich głód i zaraza!... Czwartego dnia po klęsce, na zebraniu junty podniósł głos alkala zabranego przedmieścia, Solanilla. Mówił krótko, a skończył na wyrzuceniu gwałtownych słów: – Musimy kapitulować!... Boggiero posiniał, oczy mu krwią nabiegły. – Milcz, zdrajco! – zakrzyknął z wściekłością sięgając po szpadę. – Szpieg, tchórz! Precz z nim! – podtrzymał Santiago Sas. Solanilla zębami zgrzytnął. – Wyście sami zdrajcy!... Wy wiedziecie do zguby! Wymordowaliście połowę miasta! Szubienica was nie minie!... – Na pal łotra! – wołał Boggiero. – Niech zginie! – i :porwał się zza stołu. San March i Manso zatrzymali go. – Prześwietna junto – ryknął tymczasem Santiago Sas – żądam wydalenia kawalera Solanilla!... Nie dla niego miejsce między nami! On chce zaprzedać to, za co my chcemy umrzeć... – Precz ze sprzedawczykami! – pienił się Boggiero. – Słuchaj ty, zbirze! – mruknął groźnie Solanilla. – Ty mnie zdradę chcesz zarzucić!... A wiesz ty, kto tu jest zdrajcą? Ty i twoja córka! Czuła donia Dolores!... Cha, cha... Teraz ja żądam od junty nakazania śledztwa!... W pałacu książąt de Luna... ukrywa się szpieg francuski pod opieką cnotliwej córki don Basilia Boggiero... no i za jego oczywiście wiadomością!... – Potwarco! Krwią odpowiesz. – Będziesz wisiał, don Basilio – śmiał się szyderczo Solanilla – twój skarb obok ciebie!... – Hola, Solanillo! – ozwał się don Pedro Ric. – Znieważasz... rzucasz hańbiące podejrzenie! – Mówię prawdę! Prawdą płacę za zniewagę! – Prawdę mówisz? – powtórzył uroczyście don Pedro i spojrzał pytająco na Boggiera. Don Basilio znów rzucił się na oskarżyciela i szamotał się z San Marchem. – Puść mię, generale! Niech go zmiażdżę!... Nikczemnik śmie kalać swoimi ustami imię mego dziecka!... Sprawiedliwości żądam!... – Niech dowiedzie!... – huknął Santiago Sas. – Niech dowiedzie – powtórzyła junta jednogłośnie. Solanilla schylił głowę. – Prześwietna junto, niczego więcej nie pragnę! Niechże stanie się oczywiste, gdzie zdrada prawdziwa się kryje!... – Solanilla! – upominał don Pedro. – Rzucasz podejrzenie straszne na najszanowniejszego z obywateli kraju!... Na tego, którego Palafox nazywa swoim „maestrem”, ojcem!... Jeżeli nie dowiedziesz słów... junta pomści krzywdę!... – Don Pedro Ric! Wiem, co mówię! Nic łatwiejszego! Kto chce zobaczyć, proszę za mną do pałacu de Luna! Członkowie junty ruszyli z miejsca za Solanilla. Zgroza i przerażenie malowało się na obliczach idących. Solanilla mówił tak śmiało, tak odważnie... Wierny, oddany Boggierowi Santiago Sas uląkł się, a odsunąwszy się na tył korowodu, chwycił gorączkowo don Basilia za rękę. – Basilio – mówił półszeptem zakonnik. – Zaklinam cię, powiedz! Byłożby to prawdą?... Patrz, on prowadzi... Jeżeli cień pada na ciebie, raczej zgiń razem z tym... Boggiero zatrząsł się. – Santiago, postradałeś zmysły! Fałsz!... Patrz na mnie... Ale ja sobie sprawiedliwość znajdę sam... Niech idzie, niech wiedzie, a tam ten nóż!... Zakonnik zniżył głos: – Wierzę ci, lecz czy jesteś pewny córki! Jeżeli ona... bez twojej wiedzy!... Boggierowi piana wystąpiła na usta. – Nie mów tak do mnie! Moja córka? Nigdy! Słyszysz!... Nie ma dziewczęcia bardziej oddanego! A gdyby... Nie! Nie podobna, Sasie! Na to lat tyle żyliśmy, abyś i ty mnie ranił w tym, co mam najdroższego? – Wybacz, przyjacielu!... Przysięgam ci zemstę! Twoja zniewaga jest i moją zarazem! Solanilli nie cierpiałem, nienawidziłem zawsze! – Nikczemnik, śmiał żądać ręki Dolores... Szuka zemsty. – Niefortunną sobie obrał drogę! Basilio, jeżeli ty go nie dosięgniesz, mnie nie ujdzie! Naraz zakonnik przystąpił i jeszcze więcej głos zniżył: – Słuchaj, a może to podstęp! Oni chcą poddać miasto! San March opierać się nie będzie, ani Manso... – Wówczas – mruknął Boggiero – zginąć powinni!... Członkowie junty zdążali do pałacu książąt de Luna, kołując między barykadami i zawalonymi gruzem ulicami. Na czele zdążał Solanilla. Pochód był już około kościoła San Felipe, już ledwie kilka minut drogi oddzielało go od pałacu, gdy wtem, w stronie Puerta del Carmen, odezwały się armaty, a za nimi z przeciwnej strony, od kościoła świętej Magdaleny, odpowiedziały im salwy karabinowe. San March porwał się do szpady. – Nie czas na waśnie! Za mną, na mury! Butronie, ty w drugą stronę pośpieszaj! Manso, do rezerw! Przygotować się do odparcia szturmu! Solanilla, bądź przy mnie! Junta rozbiegła się. Generałowie pośpieszyli na swe stanowiska. Przed kościołem zostali: Santiago Sas, Boggiero, don Pedro Ric i Manuel Cavallero. Boggiero, widząc oddalającego się za San Marchem Solanillę, chciał biec za nim, lecz don Pedro powstrzymał go. – Basilio! Teraz nie czas! Wobec nieprzyjaciela muszą ustać waśnie. Zaufaj, on ci wyrządził krzywdę, bez wątpienia wielką, lecz przyjdzie czas na niego!... Dla dobra ojczyzny zaniechaj teraz!... Nie sprowadzaj bratobójstwa!... Burza wrzała w umyśle Boggiera. Za poświęcenie się jego, za krew, za oddanie się – oto obluzgano go, sponiewierano, oplwano najdroższe dlań uczucie, a potwarca odszedł nietknięty! Żaden członek junty, prócz Sasa, nie ujął się za nim! Żaden nie powalił łotra!... Gorycz wykrzywiła twarz don Basilia. Doczekał się nagrody. Gdyby Palafox to słyszał, gdyby nie leżał bezsilny, mocujący się ze śmiercią... Solanilla w tej chwili byłby w klamrze garoty145... Przed pałacem, od strony ulicy de Cerdan, biwakował oddział piechoty. Oficer dowodzący pozdrowił potężnego Boggiera. – Cicho tu, kawalerze? – Najzupełniej, generale. Francuzi snadź boją się murów. Spotkałoby ich nie lada przyjęcie. Sygnalizowano z wieży, iż działa są wymierzone przeciw pałacowi, lecz jakoś nie mają ochoty się odezwać. – W pałacu nie ma nikogo?... – Podobno córka pana generała raczy pozostawać!... Przed chwilą właśnie mówiłem jej camarerze. Lada chwila ma opuścić pałac. Don Basilio skinął milcząco głową i wszedł do pałacu. Równocześnie prawie pierwsze kule armatnie wstrząsnęły posadami starożytnej budowli. Don Basilio minął pustą kolumnadę na dziedzińcu i szedł wprost do skrzydła, w którym mieściły się pokoje jego córki. Ku wielkiemu zdziwieniu pokoje zastał puste. Obejrzał się niespokojnie dokoła. Czyżby Dolores już była wyszła? Nie podobna! Na stoliku jej leżała mantyla obok kobiecych drobiazgów. Boggiero wyjrzał na schody marmurowe, przeszedł kilka komnat sąsiednich i znów powrócił ku wejściu. Na schodach spotkał był oddział żołnierzy, prowadzony przez tego samego oficera. – Nie widziałeś, kawalerze, mojej córki? – Nie, generale! A czas największy, by się stąd oddaliła, może tu być lada chwila gorąco. Szturm z tej strony niemal pewny. Don Esteban Fleury lada chwila nadciągnie. Boggiero znów wpadł do komnat – raz jeszcze przebiegł je – w końcu, tknięty myślą, że może Dolores zabawia się niebezpiecznie przypatrywaniem się z górnych pięter szturmowi, ruszył dalej. 145 G a r o t a (hiszp. garrote) – urządzenie używane w Hiszpanii do tracenia skazańców przez uduszenie. Wspiął się po schodach bocznych. I tu atoli spotkał go zawód. Don Basilia ogarnęło nerwowe drżenie. Złowrogie przeczucia wstrząsnęły nim. Przebiegać zaczął z szalonym pośpiechem krużganki i przejścia – mimo iż pod uderzeniem bomb z sufitów i sklepień odrywały się tynki. Po kilkunastu minutach kołowania wpadł do szerokiej izby na dole, służącej za skład pałacowych rupieci. I tu nie było nikogo. Boggiero osunął się na porzucony stołek i dyszał ciężko. Naraz pośród huku armat rozległy się w oddali przeciągłe dźwięki trąbki... a jakby w odpowiedzi im... tuż za ścianą żwawe rżenie konia. Boggiero osłupiał. Skoczył ku drzwiom, szarpnął, lecz te były zaparte z przeciwnej strony. Don Basilio zatrzymał się, trąc niespokojnie czoło. Czyżby mu się zdawało? Rżenie odezwało się po raz drugi, wyraźniej, pełniej. Boggiero bez namysłu porwał za porzucony między rupieciami młot żelazny i podsunął się ku drzwiom. Pod silnymi uderzeniami zardzewiałe zawiasy pękły – Boggiero wszedł, obejrzał się i przetarł oczy. W izbie stał koń. Koń siwy, nie przypominający ani nawarskich koników guerillów, ani andaluzyjskich wierzchowców hiszpańskiej kawalerii. Don Basilio walczył z okropnym przeczuciem, które teraz silniej w nim nurtować zaczęło, i szukał dookoła znaku, śladu, który by go mógł utwierdzić. Przebiegł raz i drugi izbę. Wzrok jego padł na ławę w kącie. Postrzegł starannie ukryte siodło i pełne okulbaczenie... Na karmazynowym czapraku widniała litera N. Pod Boggierem nogi się zachwiały – byłożby to prawdą, co mówił Solanilla?... W rogu izby, na jasnym tle muru rysowały się małe drzwiczki. Don Basilio ścisnął młot trzymany w ręku i pchnął je silnie. Drzwiczki rozwarły się. Boggiero znalazł się w długim, ciemnym korytarzu, na końcu którego widniał snop światła dziennego, zakradający się tu przez wąski otwór w ścianie. Don Basilio szedł z ponuro ściągniętymi brwiami. Korytarz zakręcał się w miejscu, gdzie wpadało światło, i tworzył już tylko wąskie przejście. Boggiero spojrzał bystro przed siebie, w oczach mignęła mu się ciemna postać kobiety. Bez wahania zbliżył się ku niej. – Kto tu?!... – Ja... senior! – szepnął wylękniony głos. – Gdzie seniorita? – Nie wiem... senior... u siebie!... – Kłamiesz! – przerwał ostro Boggiero. – Muszę wiedzieć całą prawdę! Czyj to koń, tam? Mów!... – Nie wiem... nie wiem, senior – jąkała drżącym głosem stara Cyganka. Don Basilio schwycił ją za ramię i cisnął gwałtownie do muru. – Słuchaj, wiedźmo!... Patrz, tym młotem łeb ci roztrzaskam! Gitana146 padła do nóg Boggierowi. – Senior, łaski!... Nie służyłam ci... – Gdzie jest moja córka?... Odpowiadaj!... – Seniorita?... Nie – nie wiem!... Nic nie wiem!... Don Basilio targnął gwałtownie ciałem Temperaniki i pchnął ją. Cyganka zachwiała się i oparła o ciężkie odrzwia. Boggiero był ich nie dostrzegł. – Co to za drzwi?!... – Nie wiem, senior!... – Otwórz je... 146 G i t a n a (hiszp.) – Cyganka. – Senior... Zamknięte... zabite!... Boggiero podsunął się ku drzwiom, gdy wtem Cyganka odwróciła się i wyciągnęła szybkim ruchem klucz tkwiący w zamku. Don Basilio przytrzymał ją za rękę. – Dawaj ten klucz... Słyszysz?... Cyganka wszystkich sił dobyła, by się uwolnić ze stalowego uścisku. Boggierowi oczy krwią nabiegły. – Żmijo!... Zadławię... Temperanica schyliła się do ręki don Basilia i wpiła w nią swe zęby. Boggiero syknął z bólu. Cyganka szarpnęła się gwałtownie i rzuciła się do ucieczki. Don Basilio skoczył za nią. Temperanica uciekała, ile ichu starczyło – zatrzaskiwała za sobą drzwi, lecz Boggiero mimo to doganiał ją. Odległość się zmniejszała. Raz już Temperanica padła powalona kawałem muru, którym rzucił za nią don Basilio. Lecz zdołała porwać się na nogi. Po kilku minutach Cyganka wpadła na schody – chwila jeszcze, a wydostanie się z pałacu i zniknie w labiryncie uliczek. Na schodach atoli stało wojsko!... Boggiero zawołał na żołnierzy. Cyganka miała drogę zagrodzoną. Don Basilio jak sęp wpadł na Cygankę. Schwycił ja za włosy i uderzył młotem, gruchocząc czaszkę Temperaniki! Żołnierze oniemieli ze zgrozy. Boggiero wyrwał z konwulsyjnie zaciśniętych rąk Cyganki złowrogi klucz i znów wpadł do komnat i korytarzy. Gdy stanął przed drzwiami, przy których znalazł Temperanicę, zimny pot wystąpił mu na czoło. Wahał się, jakby bojąc się spojrzeć w oczy okropnej prawdzie!... Po krótkiej walce wsunął klucz i nacisnął. Już tylko pozostawało pociągnięcie za wiszącą klamrę żelazną. Boggiero oparł głowę o mur i dyszał ciężko. Huk armat wstrząsał posadami pałacu, głuchy łomot i trzask co chwila rozlegał się po komnatach. Byłobyż to możliwe? Dolores!... Kochanie jego całe... pociecha starości... Dziecię ubóstwianej Moniki... miałoby imię jego wydać na hańbę!... Nie! To wymysł tego nikczemnika! Córka Boggiera do zdrady nie zniżyłaby się, a jeżeli... to sądzić ją będzie ojciec!... Basilio uchylił drzwi po cichu i stanął w sklepionej niszy, odgrodzonej od szeregu wielkich izb kratą żelazną, zamkniętą na sztabę z wewnątrz. Boggiero wytężył wzrok. Przeczucie go nie zawiodło. Poprzez otwarte na ścieżaj drzwi, prowadzące do sąsiedniej komnaty, zobaczył córkę obok nieznajomego mężczyzny w mundurze... Don Basilio sięgnął po pistolet. Lecz ręka mu tak drżała, iż utrzymać go nie mógł. Zamierzył się młotem, by zgruchotać kratę. Krata była mocna – mogłaby się oprzeć i dać co najmniej czas do ucieczki, może i obrony. A on musi ich zgładzić, musi ich tak właśnie dosięgnąć!... Wtem don Boggiero zaśmiał się dziko do siebie. Jest sposób i na nich! Zginą! Nikt nie będzie wiedział o jego hańbie! Solanilla na próżno chciał go upokorzyć! Basilio wysunął się cicho z niszy i powrócił do żołnierzy gotujących się już do ataku. Oficer uznał za właściwe objaśnić go o przebiegu wypadków. – Generale – rzekł – nieprzyjaciel gotuje się do szturmu! Pod Puerta del Carmen już walka idzie na bagnety!... Don Basilio przyświadczył głową i wyjąkał: – To dobrze, bardzo dobrze!... Ale... a miny w porządku?... – Tak jest, generale! – Czy tylko nie mylisz się, kawalerze? Gdzie jest wejście? Każ mnie zaprowadzić! – Generale, obawiam się wypadku... – Dosyć! Chcę zobaczyć! Rozumiesz? Nie, ty nie masz o tym wyobrażenia! Oficer spojrzał na wykrzywioną dziwnie twarz Basilia i miał ochotę oprzeć mu się, lecz, wspomniawszy na burzę, która mogłaby wyniknąć – ustąpił. Don Boggiero, prowadzony przez sapera, szedł do podziemi. Żołnierz postępował z latarką w ręku. W długim, wąskim przejściu saper zatrzymał się i wskazał na białawą taśmę, zwieszającą się pod ścianą muru. – Generale, oto lont!... Boggiero przysunął się doń. – W tym miejscu? Czy aby jest dostateczny?... – Generale, żywa dusza stąd nie wyjdzie! Nawet domy okoliczne są opróżnione, bo wybuch ich nie oszczędzi! – A kto ją podpali? – Ja, generale! Gdy się szturm zacznie, mam rozkaz stania przy minie! – Zginiesz! – Lecz i kilkuset Francuzów! – Nie może być! – mruknął Boggiero. – Słuchaj! Idź, przywołaj mi którego z poruczników... albo nie... Odszukaj don Manuela Cavallero... i powiedz, aby... natychmiast wysłał do mnie którego z inżynierów!... – Generale, mam rozkaz. – Idź, ja tu zostanę, dopóki nie powrócisz! Saper postawił latarkę na ziemi i oddalił się spiesznie. Boggiero, gdy odgłos kroków żołnierza ucichł, podniósł latarkę, spojrzał na lont i zaśmiał się z dziką radością. Teraz chwila jedna i zawali się wszystko – wszystko!... Razem z jego hańbą! Razem z wiarołomną!... Cha, cha!... Solanillo... nie doczekasz upokorzenia Boggiera!... Gruzy, ziemia ukryją na wieki i ojca, i nikczemną córkę!... Śmiało, śmiało, Basilio – masz zniszczyć wszak piętno zdrady! Tu, w tym podziemiu, jest twe uspokojenie... twój honor – za nim klątwa całego Aragonu!... Wstyd! Don Basilio wyjął z latarki lampkę olejną. Lont zapalił się z trzaskiem. Płomień biegł po białym sznurze... Boggiero postępował za nim... aż póki nie znikł we wgłębieniu muru. – Spełniło się! – szepnął Basilio i padł na kolana. Z wgłębienia dobył się snop iskier. Boggiero czekał, podniósł hardo głowę do góry ku sklepieniom i czekał, aż te nie pękną... Upłynęła długa, milcząca chwila. Krew nabiegła don Basiliowi do głowy i biła nerwowo o pulsa. Boggiero chciał się modlić, chciał ręce skrzyżować na piersiach – nie mógł. W uszach miał już łomot i huk piekielny. Zdawało mu się, że ziemia go pochłonęła, że czworogranne kamienie filarów zwaliły mu się na piersi, że oślizgły gad skrada się ku niemu, aby zeń ostatnią iskrę życia wytoczyć. Naraz Boggiero drgnął i spojrzał z przerażeniem ku wgłębieniu, w którym zniknął płomień, lecz czekał jeszcze. Czyżby mina aż tak daleko leżała? A może nie potrafił zapalić jej, może lont zagasł, zanim jej dosięgnął?!... Don Basilio poszedł za śladem zwęglonych a chwiejących się jeszcze resztek lontu. Wyciągnął ruchomy kamień zasłaniający otwór miny. Mina była pusta – nigdzie śladu naboju!... Boggiero zgrzytnął zębami. Lecz wydało mu się niepodobieństwem, aby miny nie było – saper musiał go wyprowadzić w pole... może bezwiednie! Cavallero nie zawiódł jeszcze nigdy! Może jest obok... Generał powstania jął opatrywać mury, bacząc, czy nie natrafi na ślad lontu – bodaj prochu. Podziemia pałacu czerniały głuchą pustką. W sąsiednich korytarzach i chodnikach sople pleśni pokrywały szczelnie każdy załom, każde wygięcie. Wtem w stronie wejścia rozległy się przyśpieszone kroki. Don Manuel Cavallero, prowadzony przez sapera, biegł szybko, nawołując don Basilia po imieniu. Boggiero chciał się ukryć, ujść, lecz Cavallero już dojrzał go z daleka. – Don Basilio! Co się tu stało? Dlaczego wysłałeś posłańca? Mów! Szturm rozpoczęty!... Lada chwila może trzeba będzie... – Gdzie jest mina? – rzucił ponuro Boggiero. – Mina?... Stoisz przed nią!... Don Basilio roześmiał się sucho. – Tu?... Nie widzę jej!... Cavallero podszedł do otworu – zbladł. – Cabrera! – rzekł do stojącego za nim sapera. – Patrz!... Kto tu był?... – Generale, przysięgam!... – Gdzie lont?... Lont spalony!... Zdrada! – Generale! – szeptał saper. – Nie pojmuję! Przed chwilą pokazywałem lont generałowi Boggiero!... Cavallero spojrzał ponuro na don Basilia. – Czy to prawda?... Boggiero zmarszczył się. Żołnierz z niepokojem czekał potwierdzenia swych słów. Don Basilio zachmurzył się. – Nie! – rzekł krótko. – Nie widziałem lontu i dlatego po ciebie wysłałem!... Cavallero przeszył Cabrerę piorunującym spojrzeniem. – Kłamiesz, łotrze! Saper chciał odpowiedzieć, lecz Cavallero wyciągnął pistolet zza pasa i wypalił. Cabrera zatoczył się i padł. Twarz żołnierza zamieniła się w wielką, bezkształtną ranę. Basilio ujął don Manuela za rękę i rzekł z trwogą: – Więc ten pałac zostanie?... – Sam widzisz, co się stało!... Francuzi co dzień więcej mają przyjaciół!... Chodź! Jest to klęska! – Nie możesz nowej miny założyć? – Szalony! Na to by trzeba godziny, dwóch nawet! Sam lont... – Na co? Po co lont! Każ zatoczyć dwie skrzynki prochu!... – I któż je podpali?... – Ja!... Cavallero spojrzał w błyszczące gorączką oczy Boggiera i odezwał się po chwili cicho: – Wierzę ci, Boggiero! Ty jeden może nie cofnąłbyś się... Oddałbyś życie!... Ale... niestety, prochu już nie mamy... Trzeba by inne miny burzyć! Nie podobna!... Tu moglibyśmy nie zdążyć, a tam zmarnowalibyśmy pracę! Wracajmy! Drżę, aby nam więcej takich figlów nie wypłatano!... Muszę zaciągnąć wartę natychmiast. Boggiero zwiesił głowę ponuro i szedł za Cayallerem. Już byli przy wyjściu z lochów, gdy don Basilio po raz wtóry zagrodził don Manuelowi drogę. – Manuelu! – rzekł tonem błagalnej prośby. – To, co mówisz... Nie! Ten pałac musi runąć! Musi zapaść się w gruzy!... On nie może zostać tak!... Trzeba!... Rozkazuj... Ja uczynię wszystko!... Cavallero szarpnął się niecierpliwie. – Dzieciństwa! Powiedziałem... Mnie chyba więcej zależy, aby im zgotować fanfarę!... Mina była!... Zniszczyli ją!... Może Solanilla, nie darmo mówił, iż tu chyba... – Milcz! – huknął groźnie Boggiero. Don Manuel spojrzał na niego badawczo i mruknął: – No, jeszcze do tej sprawy powrócimy! Odchodzę. Chwili czasu nie ma! Słyszysz? Szturm! Lecz może ty wolisz zostać?... Cavallero, nie czekając na odpowiedź Boggiera, rzucił się ku wyjściu. Boggiero, nową myślą wiedziony, wypadł z lochu na podwórzec pałacowy. Tu zamęt i popłoch panowały nie do opisania. Z pięter znoszono po schodach dziesiątki rannych – dźwigano do góry belki i kamienie, prowadzono świeżego żołnierza. Fala ludzi przeciągała z gorączkowym pośpiechem, cisnąc się i tratując. Don Basilio, widząc zatarasowane przejście, skręcił do dolnych komnat ku bocznym schodom i dostał się na piętro. Tu wrzała już bitwa. W zatarasowanych oknach stali żołnierze i sypali kulami na oblegających. W kilku miejscach już ukazały się kaszkiety poza oknami. Drabin szturmujących przybywało, w prawym skrzydle pałacu, do którego dążył Boggiero, szturm był silniejszy. Drugi pułk legii nadwiślańskiej darł się zajadle. W narożnej komnacie garstka Hiszpanów walczyła na śmierć, lada chwila nieprzyjaciel miał wpaść do pałacu. Don Basilio biegł szybko, nie zważając na padające kule, na czołgające się ciała rannych, na sypiący się gruz. Biegł, nie rozumiejąc okrzyku zgrozy i przerażenia, jaki rozległ się na głównych schodach. Aż dostał się do korytarza i stanął przed kratą... Komnaty zdawały się być puste. Boggiero wstrząsnął zagradzającym mu drogę żelazem. – Dolores! – zakrzyknął w końcu z wściekłością. Zgiełk bitwy był mu jedyną odpowiedzią. Don Basilio wołał coraz silniej, zajadlej – aż mu się głos złamał; z piersi Boggiera dobył się jęk głuchy. W otwartych drzwiach sąsiedniej komnaty ukazała się Dolores. Don Basilio zadrżał i sięgnął w zanadrze po nóż. – Otwórz! – rozkazał ponuro. – Ojcze! – szeptała Dolores. – Nie podobna – zasuwa!... Uciekaj stąd! Francuzi są w pałacu!... – Cha, cha! – zaśmiał się dziko Boggiero. – Wiem, wiem o tym... lecz ty mnie osłonisz! Co, prawda?... Dolores drgnęła i spojrzała trwożliwie na ojca. – Nie... ja... drugim wejściem! Ojcze, na lewo jest chodnik! Na Boga, uchodź! – Otwórz, powiadam ci!... – Nie, nie podobna! Zasuwa!... Don Basilio osunął się bezwładnie na podłogę i dyszał ciężko. – Dolores! – błagał. – Patrz... Francuzi się zbliżają!... Jestem ranny!... Jedyną miałem córkę... Ty kłamiesz! Wiem! Ojca wolisz wydać na śmierć... Dolores twarz ukryła w dłoniach. – Ojcze drogi, ratuj się... czas!... Spotkamy się za murami... – Nie mogę!... Czy nie widzisz, że siły mnie opuszczają?... Tu mi sądzono zdechnąć!... Cha, cha, a moja córka... Dolores rzuciła się ku kracie i odsunęła ukrytą za ścianą sztabę. Don Basilio porwał się na równe nogi i z dzikim śmiechem schwycił Dolores za włosy. – Jesteś! Masz, widzę, czułe serce! Gdzież szpieg?... Gdzie moja hańba?!... Mów! Odpowiadaj! Dolores osunęła się do nóg ojca. – Daruj! On niewinny! Przysięgam ci!... Zabij mnie raczej!... – Prosisz?... Dobrze! Lecz najpierw on!... Boggiero odepchnął gwałtownie córkę i biegł do sąsiedniej komnaty. Dolores uczepiła się jego ramienia. – Ojcze! Wysłuchaj mnie najpierw! – Milcz! Widzisz ten nóż?... Masz odpowiedź! – Więc bij, uderz !... – Pilno ci?... Poczekaj!... No odsuń się! Nie chcesz?... Cha, cha! Ostudzę ci ja bohaterstwo twoje!... Boggiero zdarł z siebie pas rzemienny, zarzucił go na szyję Dolores i zaciągnął. Dziewczyna broniła się, lecz don Basilio szarpał stryczkiem coraz silniej. Twarz Dolores posiniała. Don Basilio, pochylony nad ciałem dziewczyny, nie dostrzegł, że z sąsiedniej komnaty wybiegł Florian. Boggiero dalej krępował Dolores rozprawiając z samym sobą. Naraz dwie silne ręce ujęły go za ramiona i odepchnęły w róg pokoju. Don Basilio stanął oko w oko z Gotartowskim. – Jesteś, psie?! – ryknął wyciągając nóż. – Szaleńcze! Czego chcesz od tego dziecka?! – Czego chcę? Ty się pytasz?... Stawaj, tchórzu! Stawaj, szpiegu!... Florian zbladł, Boggiero zmierzył go krwią nabiegłymi oczyma, przyczaił się i wpadł z nożem na Gotartowskiego. Lecz Florian uchylił się. Nóż ledwie drasnął go po ramieniu. Florian dobył pałasza i zasłonił się od napaści. Boggiero wyciągnął pistolet i wypalił, lecz chybił. Don Basilia ogarnęła bezsilna wściekłość. – Ustąp! – wołał nań tymczasem Florian, młynkując pałaszem i osłaniając sobą szamoczącą się na ziemi Dolores. – Ustąpić tobie?! Nigdy! Dalej!... Wyswobodźże ją, niech się rzuci na ojca! – Postradałeś zmysły! Gniew cię unosi!... Boggiero cofnął się ku kracie. A dojrzawszy w głębi korytarza biegnących żołnierzy hiszpańskich, krzyknął zajadle: – Do mnie, do mnie, tu! Do mnie, bracia! Patrzcie! Gniazdo szpiegów!... Do Boggiera!... Florian przeciął więzy krępujące Dolores i zasłonił ją. Do komnaty wpadło czterech Hiszpanów z twarzami sczerniałymi od prochu. Don Basilio ryknął z radości: – Dalej, naprzód!... Na szpiega!... Żywcem go brać!... Pod piłą musi zdychać! Żołnierze sunęli z karabinami ku Florianowi. Gdy wtem Dolores stanęła przed pochylonymi bagnetami. – Aragończycy!... Nie poznajecie mnie? Jam córka Boggiera!... Ten starzec oszalał!... Żołnierze zatrzymali się nagle. Don Basilio wyrwał najbliżej stojącemu karabin i huknął groźnie: – Za mną! Ja rozkazuję!... Florian pod natarciem bagnetów jął się cofać do drugiej izby, a wyparowany stamtąd, stanął w niszy, mając za sobą Dolores. Hiszpanka próbowała błagać litości, lecz Boggiero ani na chwilę nie pozwolił zatrzymać się żołnierzom. – Brać go! Brać szpiega! On tu się ukrywał! On donosił, on naprowadzał!... Nie oszczędzajcie jej... podłej!... Fałsz – to nie moja córka!... Koło bagnetów zaciskało się coraz silniej. Florian rozpaczliwymi cięciami odbijał ostrza. Jeden z żołnierzy rzucił w Gotartowskiego odłamem muru. Florian zachwiał się, jęknął, lecz Dolores zdołała go wesprzeć. – Dobrze! – zachęcał Boggiero. – Walić mocniej! Żołnierze schylili się po bryłę gruzu, gdy wtem wpadła między nich gromadka Hiszpanów, cofająca się z bronią w ręku, tuż za nimi były już kaszkiety legii. – Francuzi! Na śmierć! – wołali Hiszpanie. – Naprzód! Ramię w ramię, kochanku!... Bij – choroba! – huczała ostro komenda. – Niech wam się zdaje, że major prowadzi! Żołnierze, atakujący Floriana, zwrócili się ku legionistom. W Gotartowskiego wstąpiła otucha. – Bracia! Do mnie!... Boggiero porwał za nóż. – Wyjesz, psie! Nie ujdziesz mi!... Hiszpanie pod naporem piechoty padali, ginęli. – Pardon wołajcie! – Śmierć Francuzom!... Florian zasłaniał się przed don Basiliem rzucającym się przed nim i usiłującym kolbą karabina wytrącić mu pałasz. Dolores przytulona do muru z trwogą śledziła każdy ruch ojca, gotowa rzucić się między walczących. Opór Hiszpanów konał. Ostatnie dwa strzały padły... Oficer, prowadzący oddział drugiego pułku legii, ukazał się we drzwiach. – Skończyć z nimi! Dalej, królowie! Górą nasza!... Sześciu żołnierzy ruszyło naprzód, lecz na widok walczącego Floriana z Boggierą zatrzymali się. – Naprzód, bracia – zawołał Florian – obezwładnić go!... Oficer dowodzący, na dźwięk polskiego wołania o pomoc, stanął przed żołnierzami: – Co to – nie marudzić! – Poruczniku! – wzywał Florian. – Zajść go z tyłu! Jeńcem jestem hiszpańskim! – Dobra!... Chłopcy – a po uchu carambę! Karabiny wyciągnęły swe stalowe żądła ku Boggierowi, Dolores jęknęła: – Ojciec!... – Hola! Towarzysze! Żywcem go wziąć!... To generał! – Żywcem! – Ale ty, psie, zginiesz! – Brać carambę, brać! Boggiero tymczasem ani na chwilę oczu z Floriana nie spuszczał i nacierał coraz gwałtowniej. Florian odbijał razy nie szukając cięcia. Boggiero młynkował karabinem i osłaniał się przed atakiem legionistów. – Macnijże go waćpan pałaszem! – zachęcał porucznik. – Dosyć tych ceregieli! Generał, nie generał! – Ojcze! – błagała Dolores. – Ustąp! Patrz, przemagająca siła! Zaklinam! – Pilno ci... Nic z tego! Wesele wam sprawić muszę! Francuzi! Patrzcie! Z wami nie walczę. Chcę tylko błogosławieństwa ojcowskiego udzielić. Boggiero z włosem rozwianym, z wykrzywioną twarzą i z pianą na ustach wyglądał na upiora. Już teraz nie atakował, lecz wprost szedł na ostrze pałasza. Florian tracił siły i cierpliwość. – Mości oficerze! Tylu was jest! Zabierzcie tego... szaleńca! – Naprzód, chłopcy! Marsz! Legioniści zsunęli się i ruszyli z pochylonymi bagnetami. Jeszcze chwila, a Boggiero miał runąć pod ostrzami, gdy wtem wzrok Floriana padł na idącą odsiecz... i naraz w drugim szeregu przy boku porucznika dojrzał patrzącą ku niemu spod kaszkietu twarzyczkę.... Gotartowskiemu w oczach pociemniało... ręka trzymająca pałasz zadrżała. Boggiero rzucił się na Floriana, powalił go i ciął nożem po ramieniu. Gotartowski stracił przytomność. Boggiero zamierzył się po raz wtóry, mierząc celniej, lepiej, lecz Dolores chwyciła go za rękę. Między ojcem i córką wywiązała się walka, lecz legioniści pośpieszyli z pomocą i obezwładnili don Basilia. Dolores przypadła do ciała Gotartowskiego z jękiem. Boggiero rzucał się i targał w nakładanych mu więzach. Porucznik zarządził dalszy pościg Hiszpanów, pozostawiając w pokoju przy don Basiliu zaledwie kilku żołnierzy z kapralem i nakazując mu, aby i tę senioritę, i Gotartowskiego miał na oku, ile że cała ta sprawa podejrzanie mu wyglądała. Gdy legioniści wyciągali z komnaty, do porucznika zbliżył się młodziutki żołnierz i ozwał się cicho: – Mości Bzura! Pozwólcie mi tu ostać!... – Co? Gdzie? Hm!.,. Może i lepiej... bo tam jeszcze nie koniec. Lepiej! Zgoda! Kapralu! Zostawiam wam i... A miejcie na niego baczenie! – Według rozkazu! – mruknął kapral. Florian nie dawał znaku życia. Dolores starała się zatamować krew, buchającą z rany Gotartowskiego – daremnie. Krew przesiąkała chustkę. Dolores zwróciła się do żołnierzy z błagalną prośbą o ratunek. Boggiero klął i śmiał się dziko, wyrzucając wyrazy bez związku. Młody legionista podał Hiszpance bandaże i manierkę z wodą. Dolores łzami powitała pomoc. Lecz opatrywanie szło jej niezręcznie. Legionista przyklęknął i z wprawą chwycił za szarpie, namoczył je wodą, obmył krew, nałożył warstwę suchych szarpi i przewinął bandaże. Dolores z wdzięcznością poglądała na legionistę. – Życie mi wracasz! – szepnęła Hiszpanka łamaną francuszczyzną. Legionista podniósł swe wielkie, ocienione oczy i spojrzał na Dolores tak, jakby jej duszę chciał przeniknąć. Zgiełk i zamieszanie w pałacu de Luna ustawały. We drzwiach korytarza ukazał się kapitan Rybiński z rontem obchodowym. Kapral zdał raport. – Więc odprowadzić ich do obozu! A tam zobaczymy, co pułkownik postanowi. – A ten tu... ranny? Podobno w niewoli był!... – Do ambulansu pod strażą! Licho wie, co za jeden! Rybiński chciał zawrócić, gdy wzrok jego padł na wątłą postać młodego legionisty. Kapitan otrząsnął się aż z podziwienia i rzekł półgłosem do żołnierza: – Waćpanna tutaj? Chcesz, aby którego z nas pod sąd oddano?... – Kapitanie, daruj... to się już nie powtórzy! – Co za nierozsądek! Czuję, że to sprawa Bzury – natrę mu za to uszu! Proszę wracać mi w tej chwili! Kapralu! – dodał głośniej Rybiński. – Ten szeregowiec, żeby mi wrócił natychmiast do koszar! Chory jest – toż widoczne!... – Według rozkazu! – Wracać natychmiast! Tu nie ma czego czekać! Pułk trzeci lada chwila nadciągnie i zajmie tu stanowisko. Rybiński odszedł. Kapral wydał rozkaz żołnierzom. Z porzuconych na ziemi karabinów zrobiono zaimprowizowane nosze i ułożono na nich Floriana. Boggiera i Dolores wzięli między siebie dwaj legioniści i ruszyli do obozu. Kapral z Michałkiem zamykali pochód. Zdobycie pałacu de Luna było ciosem dla Saragossy. Lannes nie tylko wżarł się głębiej w jej mury, lecz posiadł nadto obronną redutę, spoza której mógł razić Aragończyków silniej, dotkliwiej, celniej. Rozstawiona w oknach piechota francuska na kilkaset kroków dookoła trzymała w szachu Hiszpanów. Noc z dnia osiemnastego na dziewiętnasty stycznia była straszną, przeszła grozą wszystkie dni oblężenia, stolicę Aragonu cierniową ozdobiła koroną, koroną męczeństwa i bohaterstwa. Lannes wszystkie wytężył siły, wszystkie zogniskował środki. Siedemdziesiąt armat huknęło po południu i lunęło na w połowie zapadłe w gruzy miasto deszczem żelaza. Zaprowadzone miny rozrywały mury, burzyły każdą przeszkodę, rozrzucały barykady. Piechota ze wszech stron przypuściła szturm, wdzierając się na resztki murów, prąc w ulice i co chwila krwawe staczając rozprawy. Saragossa broniła się. Wojsko Lannes’a, dostawszy się na ulicę, miało przed sobą ziejące ogniem armaty. W domach każde piętro, każdy zakamarek, piwnicę, strych trzeba było zdobywać. Już nie żołnierze hiszpańscy, nie gromady guerillów, lecz dzieci, kobiety i starcy stanęli do walki. Z okien lano olej gorący, sypano kamienie, a gdy przychodziło do zapasów oko w oko, kobiety z nożami rzucały się na najeżone bagnety. Noc bitwę zamieniła w mord obustronny. Łuny wznieconej pożogi otulały Saragossę, ryk dział ginął wśród dzikich, zajadłych okrzyków. Piechota francuska, zbrojna ręcznymi granatami, szła naprzód. Gdy nad ranem ognie francuskie umilkły, Hiszpanie legli, jak stali, na pozycjach, murach, dachach domów. Słaniające się cienie kobiet rozdawały tylko wodę – źdźbła pożywienia nie było. O rannych Hiszpanach nikt nie myślał, nie troszczył się. Kto padł, ten już powstać nie mógł; kogo kula dosięgła, ten czekać musiał nie na opatrunek, nie na chirurga, lecz na gangrenę... Jeżeli zaraza zdążyła zjawić się prędzej, ranny błogosławił ją. A zaraza ta była nieubłaganą. Tysiące zwłok niepogrzebanych zapowietrzyło miasto miazmatami, krew krzepnąca na ulicach wydawała z siebie zabójcze oddechy. Były miejsca, że ludzie ustać nie mogli, że zawrót głowy nogi im podcinał. Przed namiotem Lannes’a stanął don Pedro Ric. Armaty umilkły. Układy trwały krótko. Lannes umiał być wspaniałomyślnym, nie wiedział, że przyrzeka więcej, niż mu dać pozwolą... Dnia dwudziestego pierwszego lutego armia Lannes’a stanęła w szyku uroczystym pod murami Saragossy. Na wystrzał armatni rozsunęły się barykady i ukazały się oddziały Hiszpanów. Oddziały szły do otoczonego grenadierami placu i tam składały broń. Serce zamarło w piersiach armii francuskiej, gdy z bliska ujrzała tych, którzy jeszcze chcieli rwać kapitulację i stawiali żądania grożąc oporem! Obraz nędzy i wyniszczenia zdumiał zwycięzców. Patrząc na te szeregi postaci bladych, wychudłych, chwiejących się, owiniętych szmatami, czasem ledwie przytomnych – żołnierz francuski zapadł w ponure milczenie. Bębny i trąby, które miały fanfarami powitać upokorzonych, ogłuchły. Oficerowie odwracali oczy. Z Saragossy nie armia ustępowała, lecz nędza, głód, zaraza. Z trzynastu tysięcy ludzi, którzy zdołali wyjść za mury – do wieczora tysiąc padło! Armia francuska musiała zacząć od kopania mogił. Cztery pułki chwyciły za łopaty, sypiąc sznury kopców. Suchet ruszył za furażem. Generałów hiszpańskich osadzono pod strażą w dolnych komnatach pałacu de Luna – tam także dano pomieszczenie kilku co przedniejszym seniorom, tam Dolores cieszyła Juanitę, a Juanita krzepiła Dolores. Palafox leżał w izbie wraz z Boggierem i Santiago Sasem. Wódz Aragonu, od chwili gdy u jego łoża stanęli żołnierze francuscy, jakby zaniemówił. Nawet, znalazłszy się razem z Santiago Sasem i Boggierem, trwał w milczeniu. Marszałek odwiedził Palafoxa, zdobył się na słowa uznania dla jego męstwa i odwagi, lecz żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Palafox milczał. Solanilla, który jeden spośród oficerów hiszpańskich pozostawał na wolnej stopie, a rozsypywał się w proch przed marszałkiem – po dwakroć zwracał się do Palafoxa z przedłożeniami, aby z poddaniem zniósł wyrok losu, lecz ani razu odpowiedzi nie odebrał. Natomiast Santiago nie szczędził Solanilli obelg i pogardy. Na trzeci dzień po poddaniu Saragossy do izby, zajmowanej przez Palafoxa, wszedł oficer żandarmerii polowej z Solanillą. – Oto są! – rzekł ten ostatni. – Don Basilio Boggiero i Santiago Sas. – Judaszu! – wykrzyknął ten ostatni. – Szpiegu! – huknął Boggiero. – Panowie! – przerwał ostro oficer. – Proszę za mną! – Dokąd? – rzucił Santiago. – Dowiecie się!... Dwunastu żołnierzy otoczyło Santiago i Boggierę. Ten ostatni zwrócił się do oficera: – Kawalerze! Dokąd mam iść, jest mi to obojętne. Przedtem pozwól mi ucałować moją córkę. Solanilla zaśmiał się ironicznie. – Poruczniku! – wtrącił. – Jeżeli słowo moje zaważyć może... nie podobna mu odmawiać tej przyjemności!... Oficer skinął przyzwalająco. Trzech żołnierzy z Solanillą wyszli do sąsiednich izb, a po chwili powrócili wiodąc Dolores. – Boggiero, masz pięć minut czasu na rozmowę!... Basilio na widok córki zatrząsł się i rzucił się ku niej z wybuchem szalonej radości. Straż odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na scenę pożegnania. Boggiero mówił coś do Dolores szeptem tak cichym, tak stłumionym, że ledwie chrobot słychać było w izbie. Rozmowa przeciągała się. Oficer raz i drugi zawołał na Boggierę, wreszcie nakazał rozdzielić ojca z córką. Żołnierze oderwali przemocą ręce don Basilia. Na ziemię osunęło się bezwładne ciało dziewczyny. Sine pręgi na szyi i sztylet, tkwiący w piersi Dolores, przeraziły oficera. – Morderca! – wybuchnął Solanilla z dziką rozpaczą. – Ale nie szpieg!... – Naprzód! – zakomenderował groźnie oficer. – Kawalerze Solanilla, ustąp... – Szpiedzy na bok! – huknął groźnie Santiago i podniósł głowę. Żołnierze ujęli Boggierę i Santiago Sasa i ruszyli z pałacu. Gdy pochód zbliżył się nad brzegi Ebra, Santiago rzucił półgłosem do Boggiery: – Módl się! – Nie mogę! – jęknął Boggiero. Żołnierze wprowadzili więźniów na szczątki kamiennego mostu. Oficer zakomenderował głucho: – Stać! A potem mruknął ponuro: – Skończyć! Dwanaście bagnetów pochyliło się i jęło szarpać ciała Santiago Sasa i Boggiery. Mordowani nie wydali ani jednego jęku, ani jedna skarga nie skaziła zaciśniętych ust, ani jedno słowo o litość nie dobyło się z rozrywanych piersi. Tylko ręce ich wyciągały się ku rysującym się na tle gwiaździstym nieba murów świątyni Pilaryki. W kilka chwil ciała Hiszpanów zamieniono w miazgę, zgarnięto bagnetami i wrzucono w fale Ebra. I w ten sposób stało się zadość rozkazowi, który nakazywał zgładzenie dwóch najzaciętszych wrogów nowego króla bez hałasu i bez rozpraw. Dzięki staraniom doktora Gulicza Florian już na czwarty dzień po zdobyciu pałacu de Luna odzyskał przytomność. To niezwykłe staranie zawdzięczał Gotartowski rozkazowi sztabu, który domyślał się w nim jakiegoś tajnego sprzymierzeńca Hiszpanów a powiernika junty. Wiadomość o powrocie do zmysłów Floriana sprowadziła do niego oficerów żandarmerii polowej na śledztwo. Badanie było krótkie; odpowiedzi Gotartowskiego usunęły wszelkie podejrzenia, świadectwa Masłowskiego, Laguny i Jaworskiego rozproszyły wątpliwości i powróciły Florianowi zaufanie. Gotartowski był zgnębiony, przybity, zniechęcony. Myśl, że go śmieli posądzić o zdradę czy konszachty, napełniła go goryczą. Gorzej jeszcze dręczyło Floriana wspomnienie o Dolores, o którą się na próżno dopytywał. Poza tym, ilekroć sięgał pamięcią chwili walki z Boggierą, tylekroć opanowywał go zabobonny przestrach. Zdawało mu się, iż spod kaszkietu żołnierskiego pogląda nań jeszcze ta ściągła twarzyczka, pogląda z bolesnym wyrzutem, jakby skamieniała z bólu... Próżno Florian bronił się przed nią, próżno odpędzić chciał, mara wydała mu się tak uchwytną, tak wcieloną, tak żywą – iż wszelki głos zimnego rozsądku głuszyła. Gotartowski próbował wyperswadować sobie zjawisko podobieństwem, osłabieniem głodowym, gorączką, a mimo to wciąż niby na jawie widział drobną postać legionisty, tak uderzająco podobną do Zośki. Po dwutygodniowej kuracji Florian zdołał zwlec się z posłania przy pomocy Strumiłły. Pusto było Gotartowskiemu i obco dotąd. Koledzy w legii, choć uprzejmi, trzymali się od niego z daleka, a jeden Stadnicki, z którym Florian był może w najściślejszych stosunkach, jeszcze leżał bezwładny prawie. Od czasu do czasu Gotartowski zaglądał do Stadnickiego, lecz pan Józef dziwnie zimno go przyjmował, a niekiedy na przytyki się zdobywał. Floriana ubodła w końcu opryskliwość i oschłość Stadnickiego, pewnego więc razu wobec Bzury zagadnął wprost pana Józefa: – Nie wiem, coś sobie do mnie upatrzył, lecz krzyw mi jesteś! Jużci naprzykrzać ci się nie będę!... – Oo!... Królu! Dobrodzieju! Stadnicki! Ot, sobie burczy a burczy, nic zresztą! Myślicie, wachmistrz dla mnie jest łaskawszy? – łagodził Bzura. – Łaskawszy, nie łaskawszy! – mruknął pan Józef. – Nie lubię, psia, i koniec! A ty siedź cicho... bo i tak jeszcze ci się należy ode mnie!... – Dopytałem się!... Parlamentarz po łbie dostał... Józiu, królu serdeczny, zapomniałeś, jak to było pod pałacem Karasia?... Daj pyska! Co o tym – potem! A teraz nie surz się, nie symuluj suma, bo ci z tym nie po sercu! Widzisz, my cię tu wszyscy doglądamy, hołubimy, a ty zęby szczerzysz! Powiadam ci, grosmajor ślubował ofiarę na kościół, jeżeli przed półpościem na nogach staniesz!... – Bodaj się zapadł ze swymi życzeniami! – Jużci uciął! Józiu, a wiesz ty, co on powiada? Powiada, że ma psie szczęście, bo się jeden naprawdę porucznik udał w legii, a licho nadało, że kawalerzysta, i to taki zajadły, iż konia w brzuchu nosi!... Stadnicki, mimo całego swego zmarszczenia, uśmiechnął się. Bzura próbował skorzystać z tego chwilowego rozpogodzenia. – No i widzisz! Samego cię śmiech zrywa!... A rad byś srogość udawać a kłuć, a gryźć! Pluń, kolego! Dzięki Bogu, oblężenie się skończyło, biedy co dnia ubywa, a wreszcie i my się wydostaniemy na przestwór, gdzie o kubek wina będzie łatwiej, a do rangi czy krzyża bliżej!... Hę, hę! Wiem ci ja, czego ci braknie – naszej Żubrowej, co?... – Trafiłeś jak kulą w płot! – bąknął Stadnicki. – No, no, przyznaj się!... „Mama” umiała wygodzić!... – Co to za Żubrowa? – zagadnął Florian uderzony podobieństwem nazwiska. – Markietanka legii naszej! Setna baba! Żeby ona tu była!... – Więc nie ma jej teraz?... – Wyciągnęła z pierwszą partią niewolnika!... Coś ją jakby postrzeliło! Gdzie, po co, dokąd? Mówię: Przebiedowaliście całe oblężenie! Ani myśli!... Michałko naparł się! – Michałko?... – Ba, ba! To cała historia! No, nie ma ich teraz – mogę rzec. Uważacie, markietanka miała przy sobie dziewczynę! Naturalnie, tajemnica wielka!... Dziewczyna po żołniersku się nosiła! Diablik wcielony! Podobno z zacnego rodu. Co ją tu przygnało, trudno dociec. Nie ma co – niejedną nam oddała przysługę. Obie to Gulicza potrafiły zakasować, a Józio, dalipan, im zawdzięcza, że się dziś chmurzyć może. Stadnicki zamyślił się ponuro. Gotartowski głową chwiał ze zdumienia. – Dziwy mówicie! – szeptał machinalnie. – Można by o nich ze trzy wieczory prawić. Co to było uciechy z babą!... Lis stary, mądrala taka – ho, ho!... A przy tym serce złote. W języku zaś tak sprawna, że jej nic ani generał, ani marszałek. Na dwa dni przed ostatnim szturmem spotkał ją książę Montebello i zagadnął, od jak dawna jest markietanka, a ona na to: „A przecież wasza książęca mość z manierki mojej pił pod Montebello!...” Lannes sypnął babie garść napoleonów! Ale wierzcie mi albo i nie – a on Michałek był w szturmie. Kiedy legia wdarła się do pałacu, nas podzielili na oddziały, aby zaczajonych po kątach Hiszpanów wytłuc... Ja z moją półkompanią ruszam, a wtem spod ziemi zjawia się przede mną Michałko i ślepkami strzyże... i błaga, żeby ją brać! Ciarki mnie przeszły, lecz nie było czasu!... Z tyłu szedł trzeci pułk!... Kazałem wziąć ją w środek!... Poszła! Ba! Mości wachmistrzu, toć była ze mną – kiedym to was nadszedł był w rozprawie z tym Hiszpanem!... Florian zbladł. – Natarli mi uszu potężnie!... Kto wie, czyby z tego chryja nie wypadła, ale nazajutrz markietanka zwinęła wózek! No i tak się skończyło. Bzura umilkł. Florian chciał go o coś zagadnąć, lecz nagle sił mu zabrakło. – Milczałbyś! – zauważył ze złością Stadnicki. – Bajesz i bajesz, a co kolega Gotartowski mógłby ci więcej o tym powiedzieć!... – Józefie! O kim myślisz?... – Cha, cha! Nie wiesz jeszcze? Proszę!... A przecież takim serdecznym nieboszczyka kapitana się powiadałeś? Zdawałoby się, że o jego jedynej stryjecznej choć wspomnisz poczciwie! Florian porwał się i zawołał groźnie: – Człowieku! Nie szarp mnie! Nie dręcz! Przez Boga! Kogo ty wspominasz?! – Zofię Dziewanowską. Florian zatoczył się bezwładnie. Bzura wsparł go. – Co wam, królu?... – Nic, nic – szeptał Florian. Radość, uszczęśliwienie odjęło mu mowę. Rzucił się na tapczan i śmiał się do siebie, śmiał się jakimś bólem tajonym, śmiał się a płakał na przemiany. Stadnicki, poglądając na Floriana, chmurzył się i mruczał do zdziwionego tą sceną Bzury: – Nie lubię, do licha!... A diabli go wiedzą!... Tfy! Nie lubię!... Komedie chyba! Po opanowaniu pierwszego wzruszenia Florian jął rozpytywać się a dociekać szczegółów, drżąc, aby ta radość nie prysła, aby nadzieja, która już tak gwałtownie, tak żywiołowo wryła się w jego serce, nie rozwiała się, nie sczezła. Wszystkie szczegóły, przytaczane przez Bzurę, potwierdzały w najmniejszym drobiazgu wszystko. Gotartowski słuchał z zapartym oddechem, krzepł na duchu i rósł w siły. Jakby nowe weń życie wstępowało. Myśl, że ona żyje, że była tu, napełniła go pociechą, lecz i trwogę roznieciła. Dlaczego Zośka uciekła, dlaczego odstąpiła go, dlaczego i dokąd się oddaliła?... Stadnicki te wątpliwości rozwiał. – Wszystko to cię dziwi – uciął oschle. – Chciałbyś, żeby druhną była na weselu z tą... z tą... – Postradałeś zmysły!... – Z nas dwóch chyba ty... – Skąd takie przypuszczenie mogło powstać?... – Z twych własnych słów!... Zapomniałeś, coś do mnie mówił... gdym cię spotkał, parlamentując?... Florian ręce załamał. – Oby ci Bóg przebaczył krzywdę, jakąś mi wyrządził! Stadnicki szarpnął się niecierpliwie. – Wypominaj sobie samemu! Gotartowski powlókł się ku wyjściu. Stadnicki porwał się za nim z posłania. – Florek, psia!... Cóż ty?... Niech mnie diabli!... Lichoż wiedziało!... Ty ani „be”, ani „me”! Tfy, nie lubię, i ten!... Dawaj gęby – przecież do mnie żalu nie dźwigaj! Toć ją znajdziesz! Czart się wmieszał, a niepokoju znów napłodził... Bodajby mnie gdzie kula była przetrąciła, zanim gęby o tobie uchyliłem! Ale ci się klnę, że słowa przed nią nie pisnąłem, nawet z babą zaklęliśmy się pary z ust nie puścić... no, lecz cóż chcesz, com krył, to mi gorączka z gęby wydarła... Florek!... – Zrządzenie losu! – przyświadczył Bzura. – Królowie moi! Stało się! Łatać trzeba!... Chwytać dezerterów i koniec! Gotartowski uścisnął rękę Stadnickiego. – Wierzę, iż nie ze złej woli!... Żegnajcie mi! – Dokąd ci tak pilno? – Muszę!... Idę do sztabu!... Pora mi w drogę!... – Ja z tobą!... – Józefie! Ty?... Pułk twój na miejscu!... Chory jesteś... – Co mi tam! Dosyć mam tych piechurów! Wolę buty szwoleżerom czyścić. – Józiu! Królu, jak cię szanuję, tak przetrącę na drogę! – upominał Bzura. – Krzyż dostałeś... pierwszy awans dla ciebie, nie urągaj piechocie!... – Niech sobie!... Chcecie, na szable z całym regimentem, a ja tu nie wytrzymam!... Gotartowski uspokoił Stadnickiego, że nie tak prędko do drogi się zbierze, a sam cichaczem natychmiast zameldował się adiutantowi sztabowemu, przekładając, że czuje się na siłach do drogi, i prosząc o ordynans do grosmajora Delaitre’a w Paryżu. Adiutant przyrzekł złożyć raport. Sprawa atoli nie poszła tak gładko, jak był przypuszczał Florian. Kancelaria sztabu była zawalona robotą, która powiększała się wskutek nieustannego ruchu wojsk i transportów niewolnika hiszpańskiego. Florian co dzień odbierał zapewnienie, iż odesłany będzie z najbliższą ekspedycją, i co dzień gotował się do drogi. Najwięcej troski nabawiał go siwek, który choć poprawiać się zaczął, lecz przecież nie tyle, by go dosiąść można było. Gotartowski był zdecydowany konia zostawić. Dnia jednego nie chciał stracić. Bzura, a i Stadnicki, który już podnosił się z tapczana, cieszyli Gotartowskiego, zachęcali do cierpliwości. Pan Józef tymczasem ze swej strony starał się także o dymisję, motywując ją nadwerężonym zdrowiem. Próżno grosmajor Michałowski namawiał, próżno pułkownik Kąsinowski wróżył mu karierę. Stadnicki upierał się. Grosmajor był niepocieszony. – Kochanku! – mówił pociągając pasa. – Głupstwo robisz! Fochy, fumy, muchy, niezadowolenie, krzywienie, bałamuctwo, choroba! Już to ja wiem, że wszystkiego narobił ten kamrat, koleżka, towarzysz, szwoleżerek, co to nie wiadomo skąd, co, jak, którędy w Saragossie hiberny odprawiał!... Jeżeli znów ci się zdaje, że mi tak bardzo idzie o ciebie, to... to się mylisz, kochanku! U mnie rygor, powinność, piersi naprzód, ręka u kaszkietu i stój, jeden z drugim, uszanowanie miej... a u waćpana to zaraz gęba jak w febrze, jęzor na łokcie, zęby bodaj generałowi wyszczerzyć, a byle słowo, to ci zaraz brząka szabelką, oczyma świdruje, wąsy gryzie a sapie... Kochanku, rozpuszczenie, bisurmaństwo, tatarszczyzna, choroba! – Właśnie! – odcinał się porucznik. – I dla regimentu lepiej, że się jednego warchoła pozbędzie! – Uu! Zajechałeś, kochanku! Hm – tego!... Widzisz, regiment to... tego... rozmaitych potrzebuje! W uczciwym pułku musi być i saper, i kuchmistrz, chirurg i krawiec, szewc, płatnerz, puszkarz, rymarz, muzykant, stylista, a jeden impetyk, szalona pałka, choleryk, morowiec, zawierucha, choroba... musi być także! Czekaj, jakżeś to krzyknął?... „Właśnie szwoleżerzy!” Bodaj cię, urwisie!... Patrzę, puścił sobie młynka niby laseczką! Co tam! Zostań, mówię! Jeden impetyk jest potrzebny!... Pan Józef był nieporuszony. Na koniec Florian otrzymał upragnione papiery ze sztabu. Chwili czasu nie tracąc, pobiegł do Stadnickiego pożegnać się, aby nazajutrz, skoro świt, ruszyć z oddziałem do Francji. Ku wielkiemu swojemu zdziwieniu zastał pana Józefa w mundurze, przy szabli. Stadnicki przywitał go głośnym okrzykiem: – Jedziesz, Florek! Wiem! Doskonale, ja z tobą, do licha!... Masz, czytaj... Dymisja gotowa! Koniec! Byle prędzej do kraju. Niech sobie inni w tej przeklętej kampanii stawają. Nie po sercu mi ta wojna! Wracamy, nie ma o czym mówić!... Legia z żalem rozstawała się ze Stadnickim. Pułkownik Kąsinowski wręczył mu chlubnie napisany stan służby. Grosmajor tylko milczał, trzaskał tabakierką i fyrkał groźnie nosem. Kolumna niewolników hiszpańskich, z którą iść mieli Stadnicki z Florianem, ruszała na noc pod osłoną półbatalionu szaserów. Marszałek Lannes zapowiedział przegląd kolumny. Oficer, dowodzący pochodem, ustawił oddział na polu pod Puerta del Carmen. W kolumnie panowała grobowa cisza. Niekiedy stek ciężki rozległ się wśród ciżby niewolników, czasem szept modlitwy zakłócił ciszę. Hiszpanie stali stłoczeni, zbici w masę, skuci jedną ponurą dolą, jedną grozą strasznego jutra. Żołnierze straż trzymający niemniej byli milczący. Pod kaszkietami ściągały się brwi, w surowym kurczu wykrzywiały się twarze, a mimo to z ócz szedł smutek, a mimo to w źrenicach tlały skry współczucia. Strażowanie bezbronnych nie przypadało do smaku szaserom. Na lewym skrzydle, kędy stała gromadka inwalidów a uwolnionych ze służby oficerów, panowało bodaj największe rozgoryczenie. Stadnicki języka na wodzy utrzymać nie mógł, aż Florian go musiał mitygować. – Panie Józefie – mówił – zastanówcie się. Toć prawo wojenne. – Tfy, z takim prawem!... Ładny powrót! Nie lubię, i koniec! Piękna wojna! Cóż oni z tym biedactwem zrobią! Toć do skrobania kartofli im się nawet nie zdadzą! Patrzże sam! – Toć wiem lepiej. Ha! Nam słuchać... Rozkaz! Byle prędzej stąd! Byle już się wyrwać! Wierzajcie mi, nie pierwszy raz prochu zażyłem – ale co takiego zwycięstwa jeszczem nie oglądał!... Strach! Strach się obejrzeć. Licho wie, kto tu wygrał i co?... – Cicho, cicho, panie Józefie! Patrz, marszałek nadjeżdża. Lannes, z chmurą na swym jasnym czole, zatoczył kołem przed kolumną, wysłuchał raportu dowodzącego oddziałem i zwrócił się ku miejscu, gdzie na prawym skrzydle, pośród gromadki inwalidów a uwolnionych ze służby, stali Stadnicki i Florian. Tu dopiero twarz marszałka rozpogodziła się. Zmierzył z zadowoleniem olbrzymią postać Stadnickiego i ozwał się łaskawie: – Wracasz, poruczniku, dla nadwerężonego zdrowia! – Nie, ekscelencjo! Lannes spojrzał ze zdziwieniem na jadącego tuż przy nim generała Chłopickiego. – A więc na urlop!... – Uwolniony ze służby, ekscelencjo! – objaśnił Chłopicki. Marszałek skrzywił się. – Szkoda! Widzę, żeś krzyża się dosłużył! Nie uśmiechają ci się awanse? Tęsknisz do swoich? – Nie, ekscelencjo!... – Więc podałeś się do dymisji? – Bo... bo... z tymi Hiszpanami już nie mogę!... Generał Chłopicki, chcąc zatrzeć wrażenie dziwnie śmiałej odpowiedzi, pośpieszył objaśnić Lannes’a, że Stadnicki służył w szwoleżerach i że jest tak przywiązany do dawnej broni, iż niewątpliwie zamyśla znów zaciągnąć się do kawalerii. Marszałek atoli, jakby uwagi nie zwrócił na słowa Chłopickiego, rzekł oschle: – Nie podoba ci się wojna? – Nie, ekscelencjo! Tylko... brak mi do niej serca! Z babami nie potrafię... A, ekscelencjo, do tych Hiszpanów inwidii nie czuję! Bo... bo... to bitny naród!... Lannes zamyślił się. Po chwili położył rękę na ramieniu pana Józefa. – Nazywasz się? – Stadnicki! – Jeżelibyś chciał zaciągnąć się znów do armii, zgłoś się do mnie!... Marszałek wsiadł na konia i odjechał. Około Stadnickiego ruch się zrobił. Oficerowie otoczyli go i ściskali za ręce. Nawet sztabowcy spieszyli pieczęć przyłożyć na względności wodza. – Śmiały! Marszałek takich lubi! Dobrze powiedział! Ryzykant! – odezwały się pojedyncze głosy. Stadnicki zaś, odzyskawszy w jednej chwili całą pewność siebie, huknął zapalczywie: – Caramba! Zdawało się wam, że będę w bawełnę obwijał? Hańba! Póty gębę trzymałem na wodzy, póki za pazuchą nie miałem dymisji! A teraz co!? Tfy! To jest wojna? Z kim? O co? Jadę, panowie, bom żołnierz, a nie rabuś ani oprawca! Tu zaś pono trzeba już nie żwawych do karabina, lecz sprawnych do stryków!.. Nie lubię! Niby sami dla siebie chcemy Bóg wie czego... a tu, caramba... – Kochanku! – przerwał gwałtownie major Michałowski. – Co ty wygadujesz!?... A milczenie, posłuszeństwo, szacunek, mores... choroba!... A, urwisie! Bunty, rokosze, warcholstwo kawalerowi w głowie!... A na odwach wezmę!... Pod sąd!... – Panie majorze! Już ci sygnał dają... już mnie licho niesie! Już nie będzie komu o niezadowolenie pana majora przyprawiać, do gniewu okazji dawać. Major żachnął się niecierpliwie i poprawił energicznie pasa na brzuchu. – Kochanku! Nie wypominaj! Ja wiem. To nie ty! Tylko ten twój kamrat, z którym na utrapienie moje zwąchałeś się aż tutaj. – Majorze – wtrącił Florian. – Nie wpływałem... – No, no! Ja was znam!... A cóż to acan tę szkapę chcesz ze sobą prowadzić! Nielepiej zostawić ją na pieczyste? – Majorze! Z jednej ona wioski ze mną!... Jak pies przywiązana! Porzucić mi jej nie wolno! Kawalerzysta... – Trafiłeś, kochanku! Kawalerzysta! Chcesz mnie w oczy kłuć swoją kawalerią! Tfy! Już się znalazł! Kawaleria, kochanku... – To, psiakość... kitki, brząkadełka, pasiki... choroba!... – dokończył pośpiesznie Stadnicki. – A... a... ty skąd wiesz o tym?! – zagadnął ze zdumieniem major. – Przecież to każdy legionista potrafi... – Dobrze, kochanku! – mruczał skonfundowany major. – No, kawalerze, bądź tego!... Dawajcie garście! Kochanku, jeden z drugim... niby a niby!... Służba, to służba! A jeżeli... Widzicie, grają!... Bywajcie!... Komu do dom, a komu do obozu! Czekaj, kochanku, jakżeś to ty zakrzyknął: „Szwoleżerzy właśnie!” Niech cię uściskam, Stadnisiu, pamiętaj – piechota! Widzisz, już i tak konia we wnętrzu masz! Weź rozbrat! I tego... bo to grunt... to jest wojsko!... Michałowski chciał coś jeszcze odpowiedzieć, lecz trąbki zagrały długo, przeciągle – kolumna ruszyła z miejsca. Żołnierze i oficerowie żegnali odchodzących towarzyszów. Powstał rozgwar hałaśliwy i bezładny. Major ściskał pana Józefa, pożegnał życzliwie Floriana i nagle ze wzburzeniem zawrócił ku swemu namiotowi, mając za sobą Bzurę, który był dnia tego na ordynansie. W drodze major zatrzymał się nagle i zagadnął ostro Bzurę: – A co, widać ich jeszcze?! – Widać! – To dobrze, kochanku... Po ujściu kilkunastu kroków Michałowski po raz drugi przystanął. – Poruczniku, obejrzyj się! Widać ich?... – Słabo, ale widać! – To dobrze! Gdy byli pod murami Saragossy – major zagadnął po raz trzeci: – Widać ich, kochanku? – Nie, majorze! – odrzekł ze smutkiem Bzura. Major odsapnął ciężko. – At, nie może być!... Michałowski odwrócił się, rzucił bystrym wzrokiem w dal, lecz w miejscu gdzie stała kolumna pochodowa, już mgły słać się zaczęły. Major szarpnął z alteracją pasa. – Nie ma ich!... Nie ma!... – mówił cicho. – Tego dryblasa mi szkoda! Co to za dusza! Co za serce!... – Gdyby jeszcze, panie majorze, nie miał tych zapałów kawaleryjskich! – wtrącił z przekąsem Bzura. – Głupiś, kochanku! – przerwał surowo major Michałowski. – Jednego miałem dzielnego oficera piechoty, a był nim, choroba, szwoleżer!... Kolumna tymczasem posuwała się w głuchym milczeniu, rozpływała w szarzyźnie horyzontów i nikła poza wzgórzami. A w kolumnie tej szedł za Pireneje tryumf nędzy tysiąca niewolników, tryumf nieszczęścia ludzkiego. Te twarze skamieniałe w bólu, te szkielety słaniające się ledwie – miały ucieszyć Francję! A równocześnie strachem przejąć Hiszpanów i wytrącić im oręż z ręki. Niedołężne to były rachuby, zawodne wróżby, nieświadomość duszy narodu hiszpańskiego wielka. To, co miało być uśmierzeniem, to, co miało chęć oporu w lęku roztopić, to właśnie krzepiło, dodawało sił, umacniało, stawało się zarzewiem. Serca stygły, zaciskały się pięście, śmierć była życiem. Z gruzów i mogił saragoskich wiały hasła bohaterskie ku zakątkom półwyspu i wołały gromko: – Tak gińcie, niechaj tak sczezają sioła i miasta! Gdy do głównej kwatery dopadł goniec z wieścią o upadku krnąbrnego miasta, powiedziano tam: „Koniec oporu hiszpańskiego!” Przeznaczenie rzekło: P o c z ą t e k! XVI Dnia pierwszego stycznia 1809 roku kwatera cesarska była jeszcze w Astorga, a dwudziestego tegoż miesiąca Napoleon już stanął w Paryżu – pozostawiając marszałkom uśmierzenie ostateczne Iberii. Sam zaś zwrócił się ku wrogom, którzy, korzystając z jego oddalenia, gotowali mu zgubę. Ukazanie się Napoleona przeraziło spiskowych, rozpłaszczyło ich u stóp orła. Praca ciemności w promieniach bonapartowego słońca skonała, znikła. Lecz nie dla niej tylko cesarz zasiadł na tronie. Oto ze wschodu nadciągały znów chmury. Anglia nie dała mu nigdy zaznać pełni tryumfu. Nie dość jej było wspierać Hiszpanów, nie dość Portugalczyków zbroić, flotą brzegi Iberii obstawiać – oto udało się jej w państwie Habsburgów obudzić chęć odwetu, udało się jej do Prus trafić i do podeptania tylżyckiego traktatu namawiać. Austria podniosła głowę. Cała monarchia drżała już szczękiem oręża i pomrukiem nadciągającej burzy. Nad brzegami Dunaju i Wisły już gruchnęły słuchy. Chmury ołowiane, ogniste, które tak daleko poszybowały, jakby odbiły się tylko o Somosierrę i wracały brzemienne jeszcze większą zajadłością. Arcyksiążę Karol objął naczelne dowództwo nad armią austriacką, sięgającą pół miliona żołnierzy – i zanim gabinet francuski zdołał w nocie dyplomatycznej zażądać wytłumaczenia tych nagłych ruchów – on już złamał granicę. Wojna zaczęła się bez wypowiedzenia, bez pogróżek, bez żądań. To zachowanie się Austrii nie było niespodzianką, bo mimo traktatu, pozornej zgody a przymierza, wojna trwała wciąż! Ci Napoleonowi strzymywali warunków, którym nie stawało sił na opór. Wierność ich bywała bezsilnością! Wódz austriacki długo gotował się do skoku, czaił się, aż rozstawiwszy swoje korpusy, rzucił nimi. Austriacy równocześnie prawie ukazali się na całej linii granic, uznanych za wrogie Habsburgom, i rozpoczęli nie jedną, lecz cztery wojny. Włochy, Tyrol, Księstwo Warszawskie, Bawaria już zaroiły się od białych mundurów, a starczyło ich jeszcze na korpus wymierzony wprost przeciw Bonapartemu. Oudinot rozpoczął kampanię bitwą pod Pfaffenhofen, Davout starł się pod Thau – aż pod Abensbergiem przewodził dopiero Bonaparte. Krótka była walka. Wirtemberg z Bawarią szły za orłem na śmierć. Generał Vandamme prowadził. Korpus arcyksięcia Ludwika austriackiego został zniszczony. To było pierwsze słowo Napoleona. Czego nie zrobił Abensberg – tego dokonał Landshut. Lecz nie tu był opór Austrii. Niepowodzenie nie zmieszało arcyksięcia Karola, nie strwożyło go, nie ustraszyła go nawet porażka pod Eckmühl. Wódz austriacki stawił się śmiało Bonapartemu pod Ratyzboną, świecąc przykładem męstwa. Lecz daremnymi były wysiłki Austriaków, próżnymi talenty dowódcy. Żołnierz napoleoński parł z szaloną odwagą, w spojrzeniu Napoleona, w głosie, w każdym ruchu czerpiąc niespożyte męstwo. Napoleon szedł dalej... Wojna tymczasem rozpalała się – ze wszech stron gotowała zgubę orłom cesarskim. Na szczytach Tyrolu wśród nocy gorzały ognie: to Andrzej Hofer wzywał swych współbraci do wypędzenia Bawarczyków, do walki śmiertelnej za koronę Habsburgów. Z gór i z dolin gromady włościan spłynęły na Innsbruk i w pień wycięły bawarską załogę. Powstanie, wsparte przez korpus austriacki Chatelera, rozlało się aż po Piemont i zagroziło Mediolanowi. Marszałek Lefebvre śpieszył na opanowanie Innsbruku, na pokaranie Tyrolu. Na wschodzie znów arcyksiążę Ferdynand wiódł trzydziestopięciotysięczny korpus wprost ku granicom Księstwa Warszawskiego. Wojna przybierała coraz groźniejsze rozmiary, coraz szersze zataczała koliska. Europa, która przed rokiem korzyła się u stóp Bonapartego, po raz trzeci targać chciała nałożone pęta, po raz trzeci porywała się na obalenie tego, co ją ujarzmił, co pod stopy swe podesłał. Pękały wątłe nici traktatów i zaręczeń. Lecz Bonaparte jeszcze nie zadrżał. Podniósł głowę dumnie i szedł sam na czele armii liczebnie mniejszej, lecz silnej geniuszem wodza. Atoli geniusz nie wszystko mógł ogarnąć, nie wszędzie sięgał. Może najmniej tam, kędy słabe dziecię tylżyckiego traktatu tuliło się do brzegów Wisły, kędy wątłe Księstwo Warszawskie, wycieńczone wymarszem co dzielniejszego żołnierza pod mury Saragossy a na płaskowzgórza Aragonu i Kastylii – ledwie że stroiło się w pajęcze sieci ładu wewnętrznego, ledwie że nowo zaciężnego żołnierza zdołało na pułki podzielić a w mundury opatrzyć. Arcyksiążę Ferdynand zjawił się jak duch nad brzegiem Pilicy – przeprawił się i stanął pod murami Warszawy. Książę Józef dzielny stawił opór na polach Raszyna, lecz przemagającej sile ustąpić musiał. Warszawę zajęli Austriacy. A wojsko Księstwa Warszawskiego podzielone zostało na trzy korpusy i rozpierzchło się w trzy różne strony – wkraczając z kolei w granice tak zwanej Galicji Zachodniej i Wschodniej. Książę Józef, porzuciwszy Warszawę, stoczył bitwę pod Górą i ruszył do Lublina – nie tyle Austriaków szukać, ile nowozaciężnych. Na linii pochodu tymczasem wrzały potyczki i mniejsze rozprawy – z dość pomyślnym dla wojsk Księstwa skutkiem. Odprawiwszy wjazd do Lublina i imieniem cesarza Francuzów wezwawszy go do przysięgi na wierność – Poniatowski skierował się do Janowa, mając po prawej stronie mocno obwarowany Sandomierz, po lewej zaś – niezdobyte mury Zamościa. Poniatowski postanowił obydwie warownie wydrzeć Austriakom. Sokolnicki i Rożniecki otrzymali już rozkaz uderzenia na Sandomierz. Lecz co do Zamościa, jeszcze Poniatowski zdecydować się nie mógł, jeszcze ważył, jeszcze się namyślał, jeszcze obawiał się, żeby o potężne mury warowni nie rozbiła się otucha żołnierza, zapał, a może i jego własna sława. Zamość był fortecą nie lada. W szesnastym wieku pobudowany przez Jana Zamoyskiego, a przez dwa następne stulecia obsiadły w posadach, umacniany nasypami, pancerzony poszyciem mięsistych murów, opasywany liniami rowów i fos – mógł dzielnie się bronić, mógł szturm wytrzymać – nawet i odeprzeć. Miał bowiem i żywności, i amunicji pod dostatkiem, i trzy tysiące dobrze wyćwiczonej załogi, i doświadczonego pułkownika – dowódcę Pulszky’ego. Nadto Zamość rozsiadł się na pozycji obronnej, do przebycia ciężkiej, ruchy wojsk udaremniającej. Głębokie, przepastne bagna otulały warownię, wartkie strugi przeszywały okoliczną płaszczyznę. Wieprz tu rozpoczynał toczyć swą krętą wstęgę. A chociaż od stron Lwowa i Lublina grunta wyniesione przedstawiały niejaki do fortecy dostęp, atoli tam znowu sztuka inżynierska zryła je i pokrajała. Tam za podniesieniem śluz i zawór jawił się zalew i obejmował Zamość pierścieniem wód... Na drodze, wiodącej z Janowa do Zamościa, panowała głucha cisza. Nawet rozciągnięte nad drogą chaty wieśniacze milczały spowite cieniami. Naokół nigdzie ani kmiecia, ani baby, ani piosnki, idącej z pól, ani odzewu z obórek lub stajni. Nawet wiejskich kundysów słychać nie było. Dzień ledwie minął, jak tą drogą właśnie generał Kamiński mknął na czele pięciu szwadronów jazdy, witany niskimi pokłonami, prowadzony znakami krzyża, ścigany trwożnymi spojrzeniami. Generał Kamiński ciągnął pod Zamość, aby pierwsze łańcuchy placówek zarzucić a nie spuszczone jeszcze śluzy opanować. Ukazanie się oddziału kawalerii trwogą przejęło lud osiadły i wypłoszyło spod strzech. Kto żyw zabierał dobytek i ciągnął w przeciwną stronę, nie przeczuwając, że niebawem i Sandomierz, i Przeworsk, i Trześnię obejmie pożoga wojenna, że piędzi ziemi nie zostanie, której by nie tknęła stopa żołnierza, że zniszczeją zasiewy, a praca dziesiątków lat pójdzie na pastwę płomieni. Była północ. Księżyc już większą część swej niebieskiej drogi przepłynął i ledwie rąbkiem spoza lasu poglądał na faliste idący gościniec, spozierając ciekawie, azali kogo nie postrzeże. Raz i drugi zerknął badawczo, przeciągle i zasunął się za mur sosen a wystrzelistych świerków. W tejże samej chwili na skraju drogi ukazał się chłopski wózek i z wesołym brzękiem jął toczyć się z góry wprost ku czerniejącemu na skraju drogi Szczebrzeszynowi. W wózku dwie przytulone do siebie kobiety prowadziły dość ożywioną rozmowę. Szczególniej jedna z nich, popędzająca małego chłopskiego konika, rozprawiała zawzięcie. – O... mówiłam! Juści widać! Albo i nie! Ba, ba!,.. Drogi nie znałabym! Sacrebleu, niech mnie pierwsza kula nie minie... jeżeli skoro świt nie staniemy w Zamościu! Już go czuję prawie przez skórę!... Paniusieczko moja, toć rodzinne strony! Jeszcze trochę tego trzęsienia, no i spoczniemy! Mam w Zamościu stryjeczną. Mąż jej pisarkuje w kancelariach ordynackich! Dobrzy ludzie oboje. Jemu Chryzostom, a jej Katarzyna!... Pani kapitanowa sama się przekona. Przyjmą nas sercem, a i barszczem Phi! Ale ci to pustkowie się zrobiło! Noc niby, a przecież... Niech sobie! Po omacku także trafię! Tu nie te Pireneje zatracone, że chybnij się jedno, a już po tobie. Przestworu do wolna! Choć się wywrócisz, jeszcze święta ziemia cię nie opuści. Uf! Ciepła noc! Jak wspomnę, że tam może mój stary siedzi sobie i wypatruje, to mnie aż trzęsie z alteracji! Dola!... – Oj, dola, dola! – westchnęła smutnie druga z kobiet. Pierwsza trzasnęła energicznie bacikiem. – Oj, paniusieczko moja! Komu tu wydziwiać na dolę. Gdybym to ja miała, jak pani kapitanowa, dwudziestkę w takich ślepkach, tyle krasy na obliczu, a takie perły w gębie, bez urazy... Ech! A tak, cóż? Jeżeli mego starego nie pochwycę gdzie... to... to... już taki zostanę!... Poczciwy był! Krzepię się ciągle, złego nie dopuszczam do głowy... a... a... jednak ono dławi człowieka! Ślubowałam, obiecywałam! Nic! Z takim próchnem to już i Święci Pańscy nie chcą wchodzić w układy! A co patron mój, święty Antoni, pozbadł mnie z kretesem! Co robić? Wio, maluśki!... Wio!... Niech sobie! A jak się zawezmę, to jeszcze znajdę sobie drogę!... Byle do swoich! Wypocząć, odsapnąć po tej biedzie a tułaczce... no i... tego ... sacrebleu!... Rozprawiająca baba umilkła nagle i głowę smutnie zwiesiła. Po małej chwili zwróciła się żywo do swej towarzyszki i rzekła cicho: – Bo... pani kapitanowa zdrzemnęłaby się trochę!... – Nie, nie. Noc taka piękna!... – Hm! Właśnie jakby do snu! Paniusieczka się nie wysypia! Na nic taka jazda! Musi być ład. Jedna zmiana odpoczywa, druga na stanowisku. A to myślenie ani zdrowe, ani na zmorę skuteczne! Teraz nic nie mówię – ale niech no dobrniemy do Zamościa!... Subordynacja musi być! Pani kapitanowa nic na szarżę niepomna!... – Moja Żubrowa, gdzie?... Przepadło wszystko – wszystko! Trzeba mi teraz uspokojenia tylko! Byle dalej od ludzi, od świata... Wam nie zawadzę! Może przyjmą gdzie!... Baba pociągnęła nosem i ozwała się z impetem: – Doczekałam się! Mnie – zawada! Przepadło! Bodajbym się pod ziemię skryła! Pocieszenia nie ma! Tfy! Niech mnie samą!... – Szarpiecie boleśnie! Co wam w głowie?... Mało jeszcze goryczy?... Zdaje się wam, że to się zmieni?... Nigdy! Powiedziałam raz... – Olaboga – mruczała markietanka. – Dogadałam się!... Wio, malutki!... Jak to się wlecze! Nieszczęście po piętach idzie!... Do Szczebrzeszyna jeszcze z godzina drogi! Ha! Jedna bieda! Dwa miesiące włóczęgi na koniec świata, dwa miesiące z powrotem, no i co? Gorzej jest, niż było!... Zdawało się, tu przynajmniej, chociaż w spokojności posiedzisz!... Gdzie!... Z jednej wojny się wyszło, w drugą się wchodzi!... Byle do Zamościa się docłapać. Byle znów złe nie namieszało kłopotów! – Zdaje się wam, że to prawda, co mówili w Radomyślu? – Mnie się już nic nie zdaje! Powiadają, że nasi idą pod Zamość! Niech idą! Nam byle zdążyć przed wojskiem i do swoich dopaść! – Oblegać mogą! – Niech oblegają! Niech szturmują, niech zdobędą. Co począć? Pod ziemię się schować chyba! Do Warszawy, mówili, nie jechać, bo Austriak siedzi, do Krakowa nie, bo żołdactwo bobruje w okolicy, do Lwowa także nie, bo znów jakieś bitwy na drodze będą! Do pioruna, sacrebleu. Przecież gdzieś trzeba! Baba zaklęła i szarpnęła energicznie lejcami. – Pusto! Żywego ducha nie widać! Musi być po północy chyba! Chociaż... tam, na wzgórzu – kto ich wie – niby cień, a przysięgłabym, że to konni. Baba wpatrywała się uważnie w słabo rysujące się cienie. Zośka również wzrok wytężyła. – Jezdni! – zakrzyknęła ta ostatnia. – Dwóch, sześciu, dziesięciu... – O! Jak się to wychylają spoza drzew! Święty Antoni, byle nie jacy łotrzykowie! Tego by jeszcze brakło!... Pani kapitanowa niech się przesiądzie tutaj!... A ja te pukawki opatrzę! – Nie myślcie tylko o oporze! Próżne rzeczy! Lepiej zgodą! – Pewnie! Zgoda, to zgoda, ale co króciczka za pazuchą nie zawadzi. Jezdni tymczasem, którzy ukazali się na załamie drogi, zbliżali się szybko, dążąc wprost naprzeciw wozu. Żubrowa ledwie miała czas się usadowić za plecami Zośki, gdy dał się słyszeć donośny głos: – Stój! Kto jedzie? – Nikt! – odparła ostro Żubrowa. – Baby dwie jadą! – Skąd – dokąd? – Z Radomyśla do Zamościa. – To zawracać z powrotem! Zamość już otoczony! – Do licha!... A bodajże!... – No, no! Nie ma czego pomstować! Zawrócić konia... Nie czas na gawędy!... – Zawrócić? To się jeszcze zobaczy. – Słuchać, bo was każę zatrzymać! – Phi! A może to byłoby dobrze... Jezdni podsunęli się do wózka. Baba spostrzegła ułańskie czapy i rabaty. – Ruszajcie, ruszajcie! – upominał łagodniej głos dowodzącego oddziałem. – Krzywdy waszej nikt nie chce. Możecie się znaleźć w samym ogniu. – Ani myśli! Gdzie nam! Choć do Szczebrzeszyna pozwólcie! – Nie ma ducha żywego! – No, to my jedziemy do Zamościa! – Pójdziecie pod straż! – I właśnie dobrze! Będzie przynajmniej bezpiecznie! – Poszalałyście!... – No, jedziemy! Gdzie tu straż? – Wziąć ich do Szczebrzeszyna, a tam się zobaczy! – rozkazał surowo dowódca. – O i właśnie!... Jezdni otoczyli wózek i ruszyli żwawo. Konik chłopski, znalazłszy się w towarzystwie rosłych wierzchowców ułańskich, nastroszył grzywę, parsknął raźno i pomknął ochoczo. Zośka zdumiała się takiej rezolucji i szepnęła: – Żubrowa! Dokądże my?... Nielepiej po dobrej woli ustąpić? – A to po co? – uparła się markietanka i głos podniosła tak, żeby ją jadący obok kawalerzyści słyszeć mogli. – Jesteśmy między swoimi! Czy to Niemce albo Austriak!? Zjedzą nas? Mamy się po nocy tułać, toć lepiej nam w kompanii ułańskiej! I weselej, i pewniej!... Po niecałej godzinie drogi oddział dostał się do Szczebrzeszyna. Dowódca rozsiadł się w chacie na skraju wsi, wysłuchał raportu wysłanych z podjazdami podoficerów, a następnie, przybrawszy surową minę, polecił przywołać zatrzymane kobiety. Żubrowa, ciągnąc za sobą Zośkę, weszła z fantazją, skłoniła się oficerowi i rzekła z ukontentowaniem: – Przecież bo pan porucznik o nas sobie przypomniał! Co niewiastom, to należy się zachowanie. – No! Przekonałyście się, że tu żartów nie ma! Na ten raz wam jeszcze daruję. Możecie jechać. – Do Zamościa? – Nie do Zamościa! Powiedziałem. Bądźcie kontente, że cało was puszczam. – Bóg zapłać! Tylko co ani ja, ani pani kapitanowa kroku stąd nie zrobimy. Wziąłeś nas, panie oficerze, to trzymaj!... Bezbronne sieroty jesteśmy!... Jak nie do Zamościa, to nigdzie! – Zobaczymy! – przerwał groźnie porucznik, a spojrzawszy na smutną twarzyczkę Zośki, dodał znowu łagodniej: – Waćpani sama nie wiesz, na co się narażasz... Chmara żołnierzy sunie tutaj... a w zamieszaniu może cię despekt spotkać, a potem i niepotrzebne indagacje... – Te, te! Panie poruczniku! – przerwała żywo markietanka. – Strachy na Lachy. Nam nie nowina! Już ja tam sobie radę z nimi dam... Jeszcze pan porucznik na szlify zza płota wyglądał, kiedy człowiek po bitwach się tułał!... Co tam! Pozwólcie, do woza skoczę... Czas popasać! Pan porucznik może i głodny! Nie zginiemy! Baba skoczyła żywo do drzwi, a powróciwszy z dwoma koszami, jęła się gospodarstwa, zapędzając do pomocy stojących przy drzwiach ułanów. Porucznik wydął poważnie usta i rzucił oschle: – Jak się nazywacie? – Hm! To nam najpierw należałoby wiedzieć, z kim mamy honor? – Porucznik trzeciego pułku ułanów, Stanisław Błędowski, adiutant brygady generała Kamińskiego. – Joanna Żubr, markietanka legii, czasowo przykomenderowana do wielmożnej pani kapitanowej Zofii Dziewanowskiej! – odparła uroczyście baba. Błędowski roztworzył szeroko oczy. – Dziewanowska? Czy nie krewna pułkownika Dziewanowskiego, dowódcy szóstego pułku ułanów?... – Nie, panie poruczniku! – odrzekła Zośka. – My się z lepszych Dziewanowskich wywodzimy. Stryjeczny nasz, świętej pamięci pan Jan, szarżował pod Somosierrą... – Pan Jan Dziewanowski, kapitan szwoleżerów! Oficer wielkiego serca... – Właśnie! Prosimy na bigos! Błędowski nie ociągał się dłużej i zasiadł przy stole. Markietance wróciła cała już zwykła fantazja. Gdy jeszcze porucznik zagadnął o jedno i drugie – tak się rozgadała, że jednym tchem wszystkie smutki, żale a kłopoty mu zwierzyła. Młody adiutant słuchał, głową kiwał a na zarumienioną Zośkę spoglądał. Kiedy Żubrowa skończyła – odezwał się ze współczuciem: – Ciężkie termina! Słucha się jak o bajce! No, no! Ale cóż ja z waćpaniami pocznę?... Dalipan, rzetelnie mówiłem! Wojna!... Generał Kamiński już blokuje Zamość... Lada chwila korpus generała Pelletiera nadciągnie... Będziem dobywali! Gorąco będzie!... Z jednej biedy w drugą! Zamość mocny – licho wie, jak długo potrwa oblężenie! A na dobrą sprawę Austriacy z odsieczą mogą nadejść! – Trzeba się też waćpanom uwinąć. – Dobrze mówisz waćpani! Ani słowa... tylko murów tak łatwo nie ugryzie! Żołnierzy mają pewnie ze cztery tysiące, armat i prochu na pół roku. Kto ich wie!... – No, to już by wstyd był, żebyście waćpanowie pokpili sprawę! Zamość! Phi! Znam go. Ma mocne bastiony – nie ma co!... Ale toć po swoje pójdziecie – caramba, inżynierskim figlem wysztukować można taki szturm!... Fiu! A imaginujże sobie waćpan, iż w samym Zamościu i luda jest siła rozmaitego, co pewnie Austriakom nierad bardzo!... – Prawda! Tylko z ludem ciężka sprawa! A o takich, którzy by Zamość znali, też ciężko... – Hę?... No, a ja?... Jakem Muszyńska z domu... niech mego starego na oczy nie oglądam, jeżeli po ciemku do każdego zakamarka nie trafię! – Wy? Moglibyście?... – Przysięgam Bogu!... Caramba! Trzeba wam czego? Święty Antoni... a toć pokażę!... Prowadź mnie waćpan do sztabu! Już wiem. Od Lwowskiej Bramy najpewniejsze! Dostęp gładki... Przed bramą pagórek na baterię! Sacrebleu! Zbębnić trochę podmurówki, a potem do ataku! Ho, ho!... Ja bym do Zamościa nie trafiła!... Baba biła się w piersi a zaklinała z taką gorącością, że aż Błędowskiemu oczy się zaiskrzyły. – Wiwat, mości Żubrowa! W wasze ręce! Za pomyślność! Jedziemy zaraz do generała! Ja tu pół dnia bałamucę, rzetelnych przewodników szukam, a tu ani weź. Co pochwycą mi chłopa – słowa ze strachu wymówić nie może! Obiecuję nagrody, przyrzekam – nic poradzić nie można! Na zdrowie! – Bóg zapłać! Niech no tylko pan porucznik tak bardzo się do gąsiorka nie przypina! Jechać, to jechać. Ja wam pokażę, co Żubrowa, a co Zamość! Hej! Siodłać konie! – A jakże będzie z imć Dziewanowską? – Jak ma być? Rusza z nami! Nie bój się o nią!... Kto hiszpańską odbył potrzebę, ten się znowu waszej austriackiej pukaniny nie ulęknie! – Opatrzyć wózek! – Tylko nie wózkiem! Tam sobie odkomenderuj dwóch ułanów! Albo – albo! No, rękę dam sobie uciąć, panie kawalerze, jeżeli i dla ciebie na krzyż nie zarobimy! Błędowski jął szybko gotować się do drogi. Właśnie miał już do koni z przewodnikami ruszać, gdy chaty dopadł ułan na spienionym koniu. – Melduję pokornie, że kolumna generała Pelletiera nadciąga spod Janowa pod Zamość!... – Dobrze! Kapral Kozakiewicz!... – Panie poruczniku? – Obejmiesz dowództwo pikiety! Gdy generał Pelletier nadjedzie, złożysz raport i wrócisz pod Zamość. – Według rozkazu! – A teraz na koń! Czterech ze mną! Gajewski, Skłodowski, Grosz, Borkusiak! Żubrowa pomogła Zośce usadowić się na kulbace, a potem zakrzyknęła na kaprala: – Kawalerze! Podajże mi rękę, bo albo koń za wysokiej miary, albo moje nogi za krótkie! Uf! Niezdara z waszeci! Na rękodajnego bym cię nie wzięła! Ruszamy! Konie poszły wyciągniętego kłusa. Po dwóch godzinach zajadłego kłusowania na jasnym tle roziskrzonego nieba zarysowały się siedmiogranne mury Zamościa. Baba przeżegnała się pobożnie. – Święty Antoni! Teraz prowadź dalej!... Każdy kamuszczek znam, byle licho nie nasadziło siurpryzy! – Jeszcze dwie staje! – zachęcał Błędowski. – Ba, i na jedną staję zdrowia nie staje – oburknęła się Żubrowa. – Tańczy ze mną, że ledwie się trzymam! Zbełtał mnie z kretesem! Wytchnąć by tutaj chyba. Błędowski ani słuchać nie chciał o popasie. Baba się upierała, gdy wtem rozległo się zawołanie wysuniętej na drodze pikiety ułańskiej. Porucznik odetchnął. – Jesteśmy przecież! Gdzież generał? Prowadź nas! Podoficer objazdowy ruszył od pikiety i powiódł przybyłych do opuszczonej w zaroślach chaty, kędy był generał Kamiński z oficerami obradował. Wejście Błędowskiego wywarło rozruch w izbie. Kamiński wysłuchał raportu o nadciąganiu kolumny Pelletiera, a potem rzucił gorączkowo: – A przewodników znalazłeś waćpan? – Są, panie generale! – Dawać ich tutaj co prędzej! Błędowski wprowadził Żubrową i Zośkę. Generał Kamiński żachnął się niecierpliwie: – To, to? To mają być przewodnicy?... Mości Błędowski, waćpan nadto lekceważysz sobie rozkazy! Cóż ja z babami pocznę? – Generale, właśnie... – Nie tłumacz się waćpan! Miałem go za roztropniejszego! Naraziłeś mnie! Pelletier się zbliża, a tu nawet rozpoznania nie ma!... – Pomimo najsilniejszych poszukiwań... – Nie znalazłeś! – dokończył ironicznie generał. – Moja wina, że młokosowi zaufałem! – Horrendum!147 – mruknął basem pułkownik Brzechwa. Generał mierzył wielkimi krokami izbę. Spod nasuniętych krzaczastych jego brwi szły błyskawice gniewu. Oficerowie spoglądali na skonfundowanego adiutanta, ścigali wzrokiem stojące pode drzwiami kobiety i uśmiechali się do siebie. Kamiński, podrażniony zachowaniem się swego sztabu, uniósł się gniewem. – Waćpan o służbie pojęcia nie masz! Sprowadziłeś mi baby! Nie wiem po co, chyba asanowi głupstwa w głowie! Widzę, że się zawiodłem! Do pioruna, wstyd mi, że nosisz adiutanckie akselbanty! Proszę mi zdjąć! Postąpiłeś sobie jak smyk! Dosyć tego! Marsz do szwadronu! Pułkowniku Strzyżewski, proszę porucznika Błędowskiego wziąć na naukę... – trzeba mu wdrożyć dopiero wyobrażenie o służbie!... Błędowski, blady jak chusta, wyprężył się, złożył ukłon wojskowy i wyszedł z izby. Zośka chciała wysunąć się także, lecz Żubrowa przytrzymała ją za rękaw. Generał Kamiński mierzył wciąż izbę krokami, klął a pięści zaciskał. Naraz wzrok jego padł na stojącą spokojnie markietankę. 147 H o r r e n d u m ! (łac.) – Okropność! Straszne! – A wy tu czego? Słyszałyście? Precz mi w tej chwili, żebym więcej was nie widział!... Bab mi jeszcze potrzeba było! Żubrowa ani drgnęła i spoglądała obojętnie przed siebie. Kamiński nasrożył się: – Słyszałyście?! Baba flegmatycznie potrząsnęła głową. – Nie, nie słyszałam... Major Suchodolski zbliżył się do markietanki i rzekł groźnie: – Macie generała Kamińskiego przed sobą! – Kamińskiego? Hm! Znałam dwóch Kamińskich i obydwóch kapitanów! Jednemu było Jan, służył w trzecim batalionie legii, drugi Faustyn – w szóstym, pod Zagórskim! Ale co obydwaj znani byli z dworskiej dla niewiast grzeczności! A co Jan... rzetelny... Suchodolski nie dał jej skończyć i przerwał z napomnieniem: – Nikt tu nieciekaw waszych wywodów!... Zbierajcie nogi, żebyście skórą nie nadłożyły! – Nogi zbierać? Hę?... Mości pułkowniku, nauczże mnie, bo nie potrafię! Pewnie w waćpanowym szwadronie tej sztuce przypatrzyć się można!... – Jesteście harda!... – Nie, panie generale, Żubrowa, do usług!... – Zawołać służbowych, niech ją wyprowadzą! – rozkazał sucho generał. Jeden z oficerów skoczył przez sień. Markietanka ujęła się pod boki i wysunęła na środek izby. – Hola! Mości panowie! Znaj uszanowanie! Bo może tu niejeden tylu włosów pod nosem nie ma, ile ja widziałam bitew! Kłaniam uniżenie! Źlem trafiła, bo z podjazdem nie powinnam się była wdawać! Tyle sobie zapamiętajcie, że nie wy, jeno ja do Zamościa wejdę przed wami... Chyba że mnie śmietankowe mundury austriackie na sztuki porąbią! Kamiński chciał coś powiedzieć, lecz baba pociągnęła za sobą Zośkę i wybiegła przed chatę. Dziewanowska chciała mitygować markietankę, lecz Żubrową pasja ogarnęła. – Nie, paniusieczko! – wołała. – Niech mnie połamie, sacrebleu, jeżeli nie strzymam!... Są konie! Dawać dwa konie! Żywo, do stu diabłów, kartaczy, fur beczek, batalionów!... Żołnierz, stojący przy koniach ordynansowych, usunął się z uszanowaniem przed tak gromkim rozkazem. Baba wgramoliła się na siodło – przytrzymała konia Zośce i zanim sztab w izbie zdołał otrząsnąć się z pierwszego wrażenia, dwa dzielne wierzchowce unosiły już odprawione przewodniczki drogą ku Szczebrzeszynowi. O świcie, na drodze od Janowa, ukazał się korpus piechoty z dwiema armatami i czterema moździerzami. Pelletier przywiózł ze sobą rozkaz księcia Józefa, oddający mu pod dowództwo konnicę Kamińskiego. Nie podobało się to generałowi, lecz uległ, ugłaskany nieco komplementami francuskiego wodza. Wojsko postępowało szybko. Ze wstęgi pochodowej formowało się w podłużne pasy, ustawiało w czworoboki i flankowymi ruchami zataczało wielkie koliska, pierścieniem karabinów obejmując Zamość. Komendant austriacki czuwał. Ukazanie się piechoty powitał salwą armatnią i rotowym ogniem strzelców ukrytych poza wałami, usypanymi przed murami fortecznymi. Pelletier natychmiast wysłał woltyżerów pod Stanisławem Potockim. Kamiński, który się przygotowywał do rady wojennej i całe postulaty o oblężeniu układał, zdziwił się niepomału takiemu pośpiechowi. Pelletier wskazał mu na widniejące w oddali śluzy. – Jeżeli woltyżerzy nie spędzą stamtąd Austriaków – za dwie godziny droga szczebrzeszyńska będzie zalana!... – Czy podobna?... – Jeżeli kolega łaskaw, proszę ze mną na objazd!... Kamiński dosiadł konia i podążył za Pelletierem. Gdy mijano tymczasowo rozbity namiot sztabu, przyłączył się do nich zamaszysty szlachcic w bekieszy, a spoza niego wysunęła się znajoma Kamińskiemu postać markietanki. Kamiński zagryzł wargi i rzekł przez zęby: – Czy kolega znasz tę jejmość? – Doskonale! Pozwól sobie przedstawić. To pan Domański, rządca dóbr ordynackich, który już swoimi wskazówkami oddał nam nie lada usługi... A to Joanna Żubr, dawna markietanka legionów, znakomicie orientująca się w położeniu Zamościa! Ba, ba!... Dziwię się, że kolega jej nie znasz z dawniejszych czasów!... Ja ją sobie przypominam z wjazdu najjaśniejszego pana do Warszawy. – Nie, nie pamiętam! – mruknął niechętnie Kamiński, wspomniawszy nocną przygodę. – Jak ten postrzał w biodro dokuczy panu generałowi na wilgoci, to może wówczas wspomni pan generał na tę, co go opatrywała! – huknęła śmiało baba. Kamiński spojrzał ze zdumieniem na markietankę i już chciał odezwać się życzliwiej, lecz znów myśl o nocnym zajściu zmroziła w nim krew. Odwrócił się obojętnie od Żubrowej i ruszył naprzód. Pelletier z uwagą objeżdżał fortecę. Co chwila rozpatrywał okolicę, badał lunetą mury, słuchał objaśnień imci pana Domańskiego, a niekiedy wpół żartem a wpół serio zagadywał markietankę. Baba, przejęta swoim posłannictwem, trzęsła głową, przewracała z powagą oczyma i co chwila powtarzała: – Ja bym tam zbębniła odrobinę mury około Lwowskiej Bramy, a potem na wały! Jedyne miejsce, jakem Muszyńska z domu!... Pelletier uśmiechnął się pobłażliwie. – Jejmości na odwadze nie brak! Patrzcie jednak – mury i na trzydzieści stóp... przed nimi rowy na dwadzieścia głębokie a trzydzieści szerokie!... Baterie mają mocne i cel otwarty!... – To i co? Byle ci duch był, drabin trocha... chrustu – nie takie pozycje pod cesarzem się brało! Święty Antoni, na śmierć bym przepomniała! Panie generale, jest furteczka!... Jest, żebym tak mego starego nie zobaczyła... – Gdzie, jak? – Około Bramy Lwowskiej! – Wskażcie mi! – Ot, tu, na lewo... założona dla niepoznaki kamieniami, ale jest! Klnę się, jakem bezbronna sierota!... Po omacku bym do niej trafiła!... – Może... Pelletier kończył objazd i dzielił się uwagami z Kamińskim. Żubrowa, choć nieproszona, dogadywała a wtrącała się co chwila. Generał Pelletier zdanie swoje zakonkludował uwagą, że trzeba działać szybko i natychmiast poczynić przygotowania do szturmu. Żubrowa aż się kiwnęła na siodle z ukontentowania. – Sprawiedliwa racja! – zakrzyknęła. – Austriak siedzi tam za murami, a że ludu ma do wolna, więc nie lada niespodzianek może nagotować, a tak się umocnić, że i sto armat nic mu nie zrobi! Tu znów, u nas, żołnierz młody – czy to już nie zmiarkowałam? W pierwszym impecie po diabła do piekła skoczy i za rogi go wyciągnie!... Dać mu jeno czas do namysłu, wnet go zniechęci, zemdli i serce mu odejmie... Dziś, jutro będzie fruwał, byle muru się uczepić – prawiła dalej stara markietanka – za tydzień kijem go do rzetelnego szturmu nie napędzi! Jam prosta baba, lecz co się napatrzyłam generalskiego rzemiosła, to napatrzyłam! Pan generał tak ci mądrze skalkulował, że chyba cesarz nie inaczej by rozkazał!... Bo ja to nie wiem! Cesarz to by kiwnął tylko głową i zawołał: „Chłopcy, chcę podwieczorek zjeść w Zamościu!”... Pelletier życzliwie słuchał babskiej perory. Kamiński zaś zżymał się i marszczył zniecierpliwiony, w końcu rzekł półgłosem: – Czyby kolega nie uważał za właściwe ją odprawić? – Jeżeli kolega uważa... – odparł przeciągle Pelletier, a zwracając się do markietanki, ozwał się spokojnie: – Możecie wracać, a proszę, żebyście byli w pobliżu mego namiotu. – Według rozkazu! – huknęła ochoczo Żubrowa i zawróciła konia. Generałowie kończyli objazd – ważąc, co i jak poczynać należy. Bitwa powoli z bezładnych salw armatnich ł wystrzałów karabinowych przeistaczała się w miarowy pomruk wojny. Artyleria austriacka zasypywała żelazem okoliczne równiny, piechota odpowiadała gradem kul na tyralierskie strzały woltyżerów. Zamość spowijał się kłębami dymów, jeżył grzbietami spiżowych paszcz i coraz nowe odsłaniał baterie. Pelletier zachmurzył się. Nieprzyjaciel do nie lada był przysposobiony obrony. Potężne mury fortecy dumnie wznosiły swe bastiony i pogardliwie spozierały na wątłe siły Pelletiera. Wątłe siły. Żołnierzyk taki ledwie czasem karabin podźwignąć zdoła a głowicę szabli objąć, niezahartowany w ogniu ani do komendy nieprzywykły. A co między porucznikami dzieciuchów szesnastolatków, jakby makiem nasiał. Oficerów sprawnych mało. Artylerię ledwie wiwatowym oddziałem nazwać było można. Noc nadeszła. Zamość huczał jeszcze, łyskając czerwonym oddechem armat. Obóz polski zalegała chwilowo cisza. Naokół leżały bezładne masy faszyny, drabin i koszów ochronnych. Żołnierze posilali się gorączkowo, poglądając w milczeniu na opatrzone świeżo karabiny. Porucznicy rozdzielali amunicję i ostatnie wydawali rozporządzenia. Rozkazów jeszcze nie było, lecz żołnierz czuł, że nocy tej krwawa go czeka rozprawa. Poza linią pikiet Pelletiera, w zagajniku nad Wieprzem, w opuszczonej chacie rezydowała Żubrowa z Zośką. Markietanka pod wieczór właśnie straciła na humorze. Te oblężnicze przygotowania nie po myśli jej były. Zośka mitygowała ją, jak mogła, ale Żubrowa nie dała sobie żalu wyperswadować. – Paniusieczko moja! Skarbie! To są oficery! Na pisarzów jakich albo palestrantów to byłoby dobre! Gdzie! Zamiast słuchać – oni ani chybi całą Saragossę zrobią! Teraz faszyny, potem miny, przekopy, rozsadzanie murów – phi! A tu właśnie trzeba było prosto z mostu – uderzyć na mury, popsuć trochę Austriaczków, i koniec!... Zośka głową kręciła. – Co wy macie na myśli!... Przecież generałowie znają się lepiej! Nam by raczej należało pomyśleć o bezpieczniejszym miejscu! Bo tu, kto wie, co wypadnie? – Pewnie, pewnie! Takie rządy! Takie wodze! Tfy! Wstyd nazwać. Smyki do wojaczki się biorą. Idę obozem, a tu poruczniczyna przede mną. Szabla w pachę go szturcha, kaszkiet, żeby nie uszy, to by się oparł na karku, dzieciuch, mleczak! Ładna armia! Żeby kompanię naszych zuchów spod Marengo sprowadzić, to by kolbami rozpędzili! Aż człowiekowi we wnętrzu kruczy z irytacji! Jakem Muszyńska z domu, alteracji nie strzymam i do oczu chyba im skoczę! Generały, sztaby, akselbanty, inżyniery, a co głowy, to pewnie ani jednej! Mówiłam im – od Lwowskiej! Przestwór, mówię, jest, furtka ledwie przysłonięta, zbębnić odrobinę i w fosy! Tfy! Już nie powiem więcej! – Moja Żubrowa – rzekła spokojnie Zośka – gdzie wam! Toć są wysokie oficery! To nie kobieca sprawa. Porzućcie lepiej te zawadiackie myśli, bo się jeno biedy jakiej dopytamy, i tak, dzięki Bogu, uszłyśmy niejednej! Nasza babska rzecz w to się nie mieszać. – Babska, nie babska, a trzeba prać! Ehe! Gdyby tu mój stary był, nieborak! Juści, bezbronnej sierocie ciężko! Ale co robić. Jakem obaczyła tę malowaną lalę z generalskimi szli- fami, to mnie garście do tej pory świerzbią! A pewnie, siedź przed Zamościem i patrz się, jak ci austriacka chorągiewka na zamkowej wieży fyrka! Zośka chciała odpowiedzieć, lecz w tejże chwili drzwi chaty z trzaskiem się otwarły. Wbiegł zdyszany ułan i rzekł gorączkowo: – Zbieraj się, waćpani, generał Pelletier wzywa was do siebie! Żubrowa porwała się na równe nogi, zaciągnęła pasa i jęła się tłumaczyć przed Zośką: – Muszę, pani kapitanowo! Służba! Duchem powrócę! Zośka ledwie zdążyła skinąć głową, gdy już markietanka wypadła z izby za ułanem. Żubrowa w kilka chwil później stanęła wyprostowana przed Pelletierem. – Mówiliście mi o furtce! – zagadnął żywo ten ostatni. – Tak jest, generale! – Nie zawodzi was pamięć? – Gotowam przysiąc! – Hm! Obawiam się, czy się nie mylicie! Pan Domański właśnie przywiózł nam staroświecką mapę Zamościa, bardzo dokładnie narysowaną... Śladu tej furtki nie ma! Jest, ale pod Bramą Szczebrzeszyńską... – To druga! – Gdyby można się przekonać?... – Ja, panie generale, pójdę! – Waćpani?... – Pójdę i wypatrzę – niech pan generał pozwoli! – Ależ... narazić się możesz. Tu nie ma żartów! – Ba! Toć wiem! Panie generale, ja jedna tylko mogę! Ja jedna znam... przejdę koło śluzy! Pół godziny nie minie, będę z powrotem!... Nikt tego nie potrafi. Pelletier wahał się jeszcze. Baba upierała się i nalegała. Generał ustąpił. – Ile czasu potrzebować będziecie na drogę? – Nie więcej jak godzinę! – Popamiętajcież sobie!... Wojsko stoi w pogotowiu do szturmu. Zatrzymam je do waszego powrotu!... Gdyby was Austriacy dostrzegli – strzelajcie! Cała kolumna ruszy wam na pomoc!... Jeżeli byłby dostęp trudny... cofnijcie się. Każdej chwili szkoda!... – Według rozkazu! – Wiadomość o furcie jest dla mnie o tyle ważna, że trzeba byłoby zmienić porządek szturmu. – Uważam! – Ale oficer ordynansowy doprowadzi was na linię pikiet i powie wam hasło, bo wolałbym, żeby cała wycieczka odbyła się bez zwrócenia uwagi!... – Według rozkazu!... Baba poszła żwawo za oficerem. W drodze omotała się mocno chustką, sięgnęła do króciczki i ozwała się do towarzyszącego jej porucznika: – Panie adiutancie! Gdybym tak mogła dostać pałasika?... – A to na co? – Bo kto wie, co może wypaść... Rozmaicie się zdarza! Czasem trzeba będzie kogo macnąć... – Hm!... Na pikietach może będą mieli! Zresztą, około śluz leży broni porzuconej do wolna. – Ano i prawda!... Porucznik powiódł markietankę do dowódcy placówek i powtórzył mu rozkaz generała. Dowódca zdziwił się na widok tak niezwykłego posłańca – zalecił raz jeszcze Żubrowej ostrożność – uprzedzając ją, że w odległości dwustu kroków znajdzie jeszcze drugi łańcuch placówek, które po odebraniu hasła przepuszczą ją bez najmniejszej trudności. Żubrowa powtórzyła kilkakrotnie powierzone jej hasło, skłoniła się zamaszyście i ruszyła śmiało ku okopom. Oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków od pikiety, przysiadła nad rowem i jęła ważyć, co i jak przedsięwziąć należy, mrucząc pod nosem i oglądając się dokoła. – Niemen i Wilejka... Żebym tylko nie zapomniała. Wilejka i Niemen! Noc widna, przydałaby się odrobina cienia! Święty Antoni, aby mnie już teraz nie opuszczaj, bo tu już nie o mnie tylko idzie! Wytchnę sobie jeszcze! O, gorąco! Napraszałam się, dobrze mi taki Kocia robota! Caramba. Takie skradanie się to mi nie po sercu, bo ludzie ludźmi, Austriaki Austriakami, a bies po nocy także sobie promenady odprawuje! No, rusz się! Bez mitręgi! Czy mi się zdaje?... Przysięgłabym, że to jakiś dryblas austriacki wygląda ot tu, spoza kępy! Nie może być! Mówili – jeszcze jedna linia naszych placówek. Psa nie widać. Generałowi się zachciało. Powiedziałam: jest furtka, to jest. Jemu trzeba sprawdzenia, ale co mnie, to nie! Niechby sobie sam chodził na wypatrunki!... W imię Ojca i Syna! Co będzie, to będzie! Baba odsapnęła ciężko, zacisnęła chustkę na głowie i zaczęła skradać się powoli, kierując się w stronę krzakami porosłej równiny. – Tam sobie spocznę, żebym wiedziała jeszcze, czy to swój, czy nie swój! Musi austriacki piechur. Chłop taki, gdyby cesarskie grenadiery stały... myślałabym! Nie szkodzi, poczekaj, jak dmuchnę przez łeb, zaraz do miary należytej dojdzie! Markietanka zwolniła kroku. Sierp księżyca wyjrzał spoza baszt zamojskich i obrzucił markietankę snopami białosrebrzystych promieni. Żubrowa aż przykucnęła do ziemi. – Tego mi było potrzeba! Ciekawy! Chmury na takiego nie ma! Baba skuliła się i jęła pełznąć na czworakach. Przez czas jakiś posuwała się nawet dosyć szybko, gdy w końcu niespodziewanie natrafiła na nie lada przeszkodę. Przed nią było płytkie wgłębienie, stanowiące koryto sztucznego zalewu. Nie było w nim wody, atoli resztki dżdżu przejęły ilasty grunt i pokryły go głębokimi słojami grząskiego błota. Markietanka co chwila zapadała weń, na próżno szukając suchego kawałka ziemi. Po dwakroć zamoczyła się aż po ramiona i z największym wysiłkiem zdołała wydobyć się na płytsze miejsce trzęsawiska. Pot zimny wystąpił na czoło markietanki. Oślizgłe, rozbłyszczone światłem księżyca błota przejmowały ją lękiem, lecz mimo to krzepiła się i parła naprzód ku krzakom, spoza których wyglądał jakby skamieniały cień żołnierza. W miarę posuwania się droga stawała się coraz cięższa. Błoto całymi warstwami przylegało do odzieży Żubrowej, utrudniając jej ruchy i jakby ją skuwając. Po kilkunastominutowym szamotaniu udało się markietance zbliżyć do krzaka i uchwycić się za pochylone nad błotem łodygi wikliny. Baba wytężyła wszystkie siły, zawisła przez chwilę, wczepiona w krzaki i, szarpnąwszy się z nadludzkim wysiłkiem, wydostała się na twardy brzeg. Przy tym zmaganiu się wiklina raz i drugi zachrzęściała zdradziecko. Baba ledwie zdołała odsapnąć i z błota się otrząsnąć, gdy wtem, tuż nad swoją głową, posłyszała gromkie zawołanie: – Kto idzie? Na dźwięk tego głosu serce jakby zamarło w piersiach markietanki. Chciała coś odpowiedzieć, chciała dać odzew, którego ją nauczono, lecz tylko w oczach jej pociemniało, a ze ściśniętego gardła dobył się przeciągły chrobot. Krzaki wikliny jęły rozsuwać się z hałasem. Tuż przed Żubrową wyrosła niby spod ziemi olbrzymia postać żołnierza. – Kto idzie? – huknął ten sam głos, tym razem ostrzej, groźniej. Baba, wpół rozpłaszczona jeszcze na ziemi, zatrzęsła się całym ciałem i po chwili pasowania ryknęła: – Jezu!... Żołnierz, który był trzymał karabin pochylony jakby do strzału, zadrżał. Przez długą chwilę panowało milczenie. Aż żołnierz całą piersią zaczerpnął powietrza i wyrzucił gwałtownie: – Jasia!... Bo... strzelę!... Markietanka w jednej chwili odzyskała przytomność, zerwała się na równe nogi i jęknęła, rzucając się na szyję żołnierzowi. – Macieju! Rany Boskie! – Cicho, Jasia... nie gadaj – mruczał stary Żubr trzęsąc się jak listek. – Święty Antoni! Gdzieżeś się podziewał?!... – O, nie gadaj! Służba! – Stary, cóż ty będziesz rodzoną żonę służbą straszył?! Równaj się, psianoga, dawaj gęby. Tfy, skaranie Boskie z tym chłopem! Myślałam, że go tam gdzie zatłukli, a on ci tu jak spod ziemi wyrasta! – Jasia! Cicho... placówka. – Macieju! Znaj uszanowanie! – Strzelać muszę – bąknął Żubr. Babie łzy rzęsiste trysnęły z oczu. – Strzelać?! Ty mnie?! Zwariował! – Jasia, nie mogę! – bronił się stary legionista. – Nie ma hasła! Służba!... Baba odskoczyła od męża, dmuchnęła w garście i palnęła go z dwóch stron, wołając: – Oto masz Niemen, a tu Wilejkę! Naści hasło!... – Według rozkazu! – odpowiedział Żubr. Markietanka chciała rozpocząć dalszą indagację, gdy wtem, od strony obozu polskiego, nadszedł ront obchodowy, zwabiony odgłosem małżeńskiej rozprawy. – Co tu się dzieje?! – zawołał dowodzący porucznik. – Wszystko w porządku, panie oficerze! – A, to wy? Jakże, dostaliście się? – Według rozkazu, panie poruczniku! Furtka musi być, bo była, a po drodze to i mój stary się znalazł!... – Więc czego tu bałamucicie? Generał czeka, chodźcie za mną. – Iść! To iść! Poczekaj, stary, już ja cię stąd wyciągnę – odezwała się raźno markietanka i udała się za rontem. W drodze Żubrową ruszyło sumienie. Rozkazu nie spełniła, miała dotrzeć do murów, nie dotarła. A jeżeli generał jakąś wielką kalkulację wybudował na onej wiadomości?!... Żubrowa westchnęła pobożnie. – Święty Antoni! Aby mi wstydu nie narób! Aby już ten ostatni raz się zełgało, a od dziś aby jedną prawdą serdeczną żyć się deklaruję! Pelletier bardzo się ucieszył widokiem markietanki. – Jakże furtka? – Jest, panie generale... tylko... – Tylko co?... – Tylko beze mnie to sam diabeł do niej nie trafi... – A to dlaczego?... – Bo, panie generale, szelmy Austriaki, jak to mówiłam, założyli kamieniami, zasmarowali, że kto nie wie, ani rusz nie rozpozna. – Tak, zapewne! Lecz gdzieżbym mógł jejmość wysłać, a jakby cię jaka kula dosięgła? – Wielmożny generale! Toć bez urazy, moje grzeszne cielsko bitewnego gwizdania zwyczajne! Jak o największą łaskę się przymawiam, niechże mi pan generał pozwoli! Jakem Muszyńska z domu, bodaj dywizję doprowadzę. – Więc dobrze, pójdziecie z piątą kolumną, którą szef Brzechwa prowadzi. Udacie się tam natychmiast. Za pół godziny rozpoczynamy szturm. – Właśnie, bo, panie generale... – Cóż takiego jeszcze? – Bo... juści, jako się rzekło, jam zwyczajna, tylko co by mi raźniej było, gdyby tak mój stary mógł iść przy mnie. – Co za stary? – Długo by o tym mówić! Stary, to juści mąż! Właśnie go tu odnalazłam na pikiecie! Chłop mocny okrutnie! Niby mnie tam wszystko jedno, ale gdyby wielmożny generał pozwolił mojemu Maciejowi, byłoby mi raźniej i pewniej. Pelletier skinął przyzwalająco głową. Adiutant powiódł markietankę do stojącej w oddali kolumny i dał rozkaz wysłania do niej furiera Żubra ze zwinąć się mających placówek. Głusza zaległa równiny dokoła Zamościa. Księżyc ześliznął się po niebieskim sklepieniu i zapadł w dal horyzontu. Na murach fortecy snujące się cienie świadczyły, że pułkownik Pulszky czuwał, nie dowierzając złowróżbnej ciszy, w której tonęły obozowiska wojsk Księstwa Warszawskiego. Pelletier z Kamińskim dosiedli koni. Ciche dźwięki trąbki rozległy się około namiotu dowódcy, a powtarzane przez rozstawionych na linii oblężniczej sygnalistów, wędrowały w mrokach nocy, zataczając kręgi około murów warowni. Trąbki mówiły długo, aż naraz dźwięk ich zamarł w chrapliwej pobudce. Równocześnie prawie nad domami Lwowskiego Przedmieścia, tulącego się do wałów i bastionów Zamościa, ukazały się czerwone języki, skłębiły się, trysnęły snopami iskier i w szerokiej łunie pożaru rozpłynęły się na stropie niebieskim. Pelletier palił przedmieście. Krwawa łuna w ponurych swych odblaskach ukazała Austriakom pięć czarnych kolumn posuwających się ku Zamościowi. Artyleria, porwana na nogi, stanęła z zapalonymi lontami, gotując się do krwawego powitania. Rezerwy piechoty zapadały w fosach, każdą piędź wału znacząc stalowymi grzebieniami bagnetów. Jeszcze echo pierwszych strzałów ubogiej baterii nie przebrzmiało, gdy już z bastionów czterdzieści sześć armat zionęło na kolumny gradem żelaza zasypując płaszczyznę. Kule austriackie przelatywały ponad głowami oddziałów, tonęły w błotach i trzęsawiskach, sięgały w dali rozrzuconych zagajników, darły pożogą trawione przedmieście, napełniały powietrze przeciągłym rykiem. Kolumna Brzechwy, usłyszawszy strzały tyralierskie idące od strony Szczebrzeszyna, ruszyła teraz podwójnym krokiem. Brzechwa szedł na przedzie, obok niego Błędowski, a tuż za nim markietanka ze starym Żubrem i dwoma przydanymi jej żołnierzami. Baba szła zamaszyście, co chwila zwracając się ku mężowi dźwigającemu drabinę. – Idź, stary! – mruczała. – Mnie się pilnuj i patrz, caramba! Jak my teraz tym śmietankowym mundurom za skórę nie trafimy, tfy, bodajbym w złą godzinę nie wymówiła, to przepadliśmy z kretesem. – Równaj się. Trzymaj krok! – upominał dowodzący szef szwadronu. – Trzymaj krok! Do milion diabłów! – strofował, idący na prawym skrzydle szeregu, kapitan Krasnodębski. – Ułanom, sacrebleu, niesporo na piechotę! – zauważyła Żubrowa. – Nie leźć tam. Broń w garści! Patrz przed się! Zważać pierwszy okop... Naprzód za mną! Plują nicponie! Kiwnijże się, stary, bo ci ten łeb wystrzelisty zmiotą. Stojący na murach strzelcy salwami karabinowymi jęli razić kolumnę. Brzechwa rzucił się w fosę. Bębny warknęły zajadlej. Fala żołnierzy już dosięgała pierwszych okopów. – Żubrowa! – huczał teraz szef Brzechwa. – Gdzie furtka? Prowadź do furtki! Błędowski, bierz pluton, idź z nią! Markietance w oczach pociemniało, spojrzała ku szczytom piętrzących się bastionów i drgnęła. Myśl straszna wstrząsnęła jej mózgiem. Do furtki nie trafi, cały oddział wyda na strzały zabójcze Austriaków. Rozkaz Brzechwy już spełniono. Błędowski wyrwał z szeregu pluton, stanął za markietanką i wołał chrapliwie: – Prowadź waćpani! Rusz się, do czarta! – Według rozkazu! – huczał stary Żubr. – Prowadź! – pienił się już z gniewu Brzechwa, widząc jak oddział w ogniu nieprzyjacielskim topnieje, ginie. Baba posiniała, w oczach jej jakieś rozpaczliwe iskry błysnęły, wyrwała karabin stojącemu obok niej żołnierzowi i ryknęła: – Za mną, trznadle, smyki i żółtodzioby, sacrebleu, caramba! Stary, ciągnij drabinę! Trzymać się mnie, do stu tysięcy par diabłów! Święty Antoni, ma która we mnie trafić, to byle od razu! Macieju, wlecz drabinę i pluj w garście!... Pluton ruszył bezładnym kłusem ku murom. Trzech ułanów padło, zanim Żubrowa zdołała stanąć pod bastionem. – Dawajcie drabiny! – wołała markietanka. – Zwariowaliście! Precz z drabinami!!! Do furtki prowadź – upominał Błędowski. – Właśnie do furtki, sacrebleu! Słuchać, jeden z drugim, bo łby poukręcam! Stary, drabina! Adiutant zębami zgrzytał, nie mogąc zrozumieć zarządzeń markietanki. Nie czas było na rozprawy. Żubrowa swym głosem zajadłym jakby zaklęła żołnierzy plutonu. Mimo strzały rzęsiste i mimo tryskającą z ułańskich mundurów krew sztukowano z gorączkowym pośpiechem drabiny, wiązano je postronkami. Błędowski nie posiadał się z rozpaczy: jeszcze chwila, a strzelcy austriaccy wybiją pluton co do nogi. – Gdzie furtka, do pioruna?! – wołał znów adiutant. – Zaraz będzie! Stary, trzymaj drabinę! Baba przeżegnała się, chwasty u pałasza zasupłała na ręku i jęła się piąć ku górze. Drabina kołysała się pod ciężarem markietanki, gięła się, łamała w wiązaniach, a trzęsła się tak, jakby lada chwila w drzazgi miała się rozprysnąć. Żubrowa z zapartym oddechem, z zaciśniętymi usty darła się na bastion, krwawym wzrokiem śledząc rysujące się cienie piechoty austriackiej. A piechota austriacka stała zimna, zadumana, pilnie strzegąca głosu komendy, wyrzucająca co chwila chmury żelaza. Nieprzyjaciel w odległości trzystu kroków za pierwszymi wałami krył się a chował za faszyną. Z tej strony szturmu jeszcze nie było i być nie mogło. Piechota austriacka szukała dalekich celów, ledwie kilkanaście kul wysyłając ku tarmoszącej się u stóp bastionu gromadzie. Żubrowa skradała się, nie ustając. Zawadzał jej karabin, plątał się pałasz, gięły i pękały szczeble. Żubrowa pięła się. Już była tak wysoko, że odróżniała złote obszlegi u munduru austriackiego porucznika. Zaledwie kilkanaście szczebli dzieliło ją od szczytu bastionu. Markietance krew uderzyła do głowy. Jeszcze jedno okamgnienie, a spostrzegą ją, naszpikują kulami i zrzucą. – Bodaj was połamało! A niedoczekanie! Chociaż jednego, a płatnąć muszę! Jakem Muszyńska z domu! Sacrebleu, nie ma śmiechu! Święty Antoni, jeżeli mnie teraz nie wesprzesz, to bodaj do Belzebuba... Tfy! Żeby nie wymówić... Baba była u wierzchu drabiny. Już chciała rękę wyciągnąć, aby za załam się chwycić, gdy wspomniała, że od plutonu jest odcięta, że ją jedną mogą roznieść na bagnetach. Markietanka zawahała się, gdy wtem w oczach stojącego ponad jej głową żołnierza w blasku karabinowego ognia dostrzegła nieme przerażenie. Cofać się było za późno. Baba zwróciła głowę ku ziemi i rzuciła przeraźliwym szeptem: – Macieju! Rany Boskie, właź za mną! Drabina zatrzeszczała u dołu. Żubrowa wyciągnęła rękę, wpiła się palcami w zmurszałą powierzchnię bastionu, a natężywszy muskuły, podrzuciła się gwałtownie i wpół zawisła na murze. Ciało markietanki szamotało się, szukało równowagi aż, zdoławszy znaleźć zaparcie na wystającej galeryjce bastionu, targnęło się silniej. – Za mną, żółtodzioby! Tu jest furtka , sacrebleu, caramba! – huknęła gromko markietanka i ze ściśniętym karabinem wpadła na stojących na murach strzelców. Zanim Austriacy zdołali otrząsnąć się z osłupienia, jakim ich przejęło niespodziewane ukazanie się baby, ta już kilku zdołała powalić i zmieszać najbliżej stojącą linię. Zgiełk i popłoch powstał na murach. Cienie nocy mnożyły postać markietanki. W imaginacji austriackich żołnierzy baba urastała na oddział, oddział na batalion, batalion na pułk, pułk na dywizję. Kilku bliżej stojących strzelców pochyliło karabiny ku Żubrowej i błysnęło bagnetami. Markietanka, widząc ku sobie wysunięte żądła, ujęła swój karabin za lufę i jakby cepem młócić zaczęła na lewo i prawo, wołając głosem chrapliwym: – Za mną, smyki, jest furtka, niech żyje cesarz, precz króliki! Kości poprzetrącam! Dobrze ci, szczygle, caramba. Macieju, a drap się do stu par diabłów! Do mnie! Bij! Święty Antoni, takie to cherlawe rękę wyciąga! Masz, pokrako, niech cię święta ziemia nie nosi! Stary, niech żyje cesarz! – Jasia! Według rozkazu! – huknął już głos starego legionisty, a w ślad za nim rozległ się łomot ponury w skotłowanej gromadzie Austriaków. Szedł Żubr, trzymając w rękach wielki drąg i zataczając dokoła krwawe kręgi, szedł niby kosiarz bujnym łanem i wycinał złowrogie polany. Na próżno dowodzący oddziałem oficerowie w zmieszanych szeregach chcieli ład zaprowadzić: głos komendy ginął, okrzyki zgrozy, jęki ranionych głuszyły nawet nerwowe zewy trąbek i bębnów. Żołnierz wpółprzytomny sięgał do karabinu i strzelał na oślep, nie bacząc, że swego zabija towarzysza. Tymczasem za Żubrem, porwany zawołaniem markietanki, wdarł się adiutant Błędowski z resztą ułanów. I skoczył na pomoc słabnącym już Żubrom. Szef Brzechwa stał w okopach, oczekując, rychło furta wyrąbaną będzie, aby z całym oddziałem, ruszyć na nieprzyjaciela, a tymczasem zatoczyć kazał dwie armaty dla poparcia szturmu. Pluton zniknął w mrokach nocy. Strzelcy austriaccy razili. Brzechwa niecierpliwił się i klął. Długie chwile płynęły. Strzały na bastionie umilkły, zgiełk głuchy spływał z murów ku równinie. Brzechwa wysłał podporucznika Budzyńskiego ze świeżym plutonem, aby sprawdził, co się dzieje z Błędowskim i markietanką..Budzyński ruszył naprzód. Po kilkunastu minutach nadbiegł wysłany przez niego ułan. – Pułkowniku! – zaraportował. – Nasi w Zamościu! Brzechwa nie słuchał dalszych relacyj, skinął na sygnalistów. Pobudki zagrały. Kolumna rzuciła się ku murom. Czas był po temu największy. Żubrowa, Żubr, adiutant Błędowski i ułani walczyli jak lwy. Mimo atoli popłochu wznieconego groziło im wielkie niebezpieczeństwo. Kapitan von Kolbe zorientował się bowiem w położeniu i, zebrawszy dwie kompanie piechoty, natarł śmiało na Błędowskiego. Sierżant Faliński i kapral Kącki padli, osłaniając adiutanta. Żubrowa, potrzaskawszy karabin, uchwyciła teraz za pałasz. Legionista następował przy boku żony. Austriacy wygięli linię i już zatoczyli półkole, aby zagarnąć śmiałków. Gdy wtem, ponad zębami bastionu ukazał się kapitan Krasnodębski z szaserami drugiego pułku. – Naprzód, smyki! – huczała znów markietanka. – Naprzód, grzmoć królików, caramba! – Jasia! Nie gadaj! – wołał Żubr. Austriacy jeszcze próbowali stawić opór – daremnie. Inny zgoła przebieg szturmu był od strony, skąd prowadził Hilary Krasiński. Tam kapitanowie Daine, Słupecki i Grotowski po trzykroć wiedli do szturmu, po trzykroć armaty austriackie zmusiły ich do odstąpienia, aż za czwartym razem Daine z porucznikiem Wężykiem pierwsi wdarli się na mury, pociągnęli za sobą grenadierów i wpadli na armaty. Godzinę z górą trwało szamotanie się z kanonierami i woltyżerami. Natarcia były tak szybkie, tak gwałtowne, tak piorunowe, iż żołnierz nie miał czasu broni do oka podnieść. Pryskały stalowe igły bagnetów, trzaskały kolby. Były chwile, że walczono złomami kling i głowni, że walczono na pięści. Podporucznik Remiszewski legł, kaprale Wiśniewski i Kantycki padli na lawetach armat, dobosz Miaskowski śród największego zamętu bitewnego skoczył na armatę, rozsiadł się na lawecie i bębnił szturm. Białe płachty powiewać zaczęły, a błagalne wezwania rozlegały się zewsząd. Kapitan Słupecki runął naprzód ze swoim oddziałem i jął wywalać Bramę Szczebrzeszyńską, a potem Lubelską. Wojska ze wszech stron darły się już teraz do fortecy, zagarniając tysiące niewolnika. Pelletier i Kamiński, którzy byli w oddali, śledzili przebieg bitwy, ruszyli ze sztabem do Bramy Szczebrzeszyńskiej, a połączywszy się z oddziałem Hilarego Krasińskiego, ciągnęli wprost na rynek zamojski. Pelletier ostrożnie postępował ku rynkowi, obawiając się, że na odwachu natrafić może na liczniejszy oddział wojska. Jakoż przeczucie go nie zawiodło. Idąca w awangardzie kompania piechoty sygnalizowała, że odwach obsadzony jest silnie przez nieprzyjaciół. Nakazano więc ruchy obchodowe, aby odwach ze wszystkich stron otoczyć i tym samym do poddania zmusić. Po kilkunastu minutach postoju bębny w ulicach Zamościa warknęły przeciągle. Pelletier z Kamińskim stanęli na czele grenadierów i postępowali ku rynkowi, aby obecnością swoją zapobiec rozlewowi krwi. Jakież atoli było zdziwienie generałów, gdy ponad odwachem austriackim ujrzeli unoszący się sztandar Księstwa Warszawskiego z pozłocistym orłem cesarskim na drzewcu. Pelletier nie zdążył jeszcze zapytać, gdy od strony odwachu rozległ się przeciągły warkot bębna, w ślad za którym wysypała się warta i stanęła w szeregu. Kamiński rzucił okiem i zawołał w zdumieniu: – Toż nasi ułani! Pelletier spiął konia i ruszył naprzód ku odwachowi, pociągając za sobą generała Kamińskiego ze sztabem i adiutantami. – Ba-a-a...czność! – dał się słyszeć doniosły głos komendy. Żołnierze sprezentowali broń. Pelletier zdarł konia. Oczom jego dziwny przedstawił się widok. Dwudziestu kilku żołnierzy prężyło się przed generałem w dwa uszykowane szeregi. Żołnierze o twarzach sczerniałych od prochu, w mundurach zbryzganych krwią. Dziwna to była warta: z prawej strony ośmiu ułanów, uzbrojonych w austriackie karabiny, w środku dwóch woltyżerów drugiego pułku piechoty, czterech grenadierów, a dalej kilkunastu żołnierzy w austriackich, białych mundurach a polskich kaszkietach. Na prawym skrzydle prężył się wielki chłop w uniformie furiera piechoty. Przed frontem stała baba spowita chustami, salutując wielkim dragońskim pałaszem. Pelletier podjechał ku odwachowi i rzucił z podziwem: – A wy tu co robicie? – Nic, panie generale! Po wypędzeniu Austriaków, zaciągnęliśmy wartę – odparła raźno baba. – Co? Kiedy?! Jak?! – Będzie temu dobra godzina. Pelletier spojrzał na zasmoloną twarz baby i zapytał: – A wy co za jedni? – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu, czasowo ordynans jaśnie wielmożnego generała Pelletiera, a od godziny, w zastępstwie rannego adiutanta Błędowskiego, porucznikująca temu oddziałowi, żal się Boże, z prawa starszeństwa!... Pelletier aż się na siodle pochylił ze zdumienia. – Wy! Wy! – powtarzał. – Więc odnaleźliście furtkę! Dzielnieście się spisali, a myślałem, żeście nie zdążyli! Gdzie szef Brzechwa?! Spośród oficerów wysunął się szef szóstego szwadronu. – Generale? – Mości pułkowniku, zdasz mi raport o zasługach położonych przez tę dzielną markietankę! Tymczasem przyjmij pozdrowienia! Twój oddział zdołał uprzedzić wszystkich! – Nie, generale! Atak mój był równoczesny! – Więc skądże się tu wzięła markietanka? Nie zdążyliście dotrzeć do furtki?! – Owszem, generale! Tylko ta jejmość wypłatała nam figla! Jej furta była na szczycie bastionu!... – Nie rozumiem! – Pierwsza wdarła się na mury i pociągnęła za sobą pluton Błędowskiego! Pelletier zwrócił się ku markietance, która stała wyprostowana z twarzą rozczerwienioną, wciąż salutując pałaszem. Generał wyciągnął rękę ku Żubrowej. – Imieniem całego wojska dziękuję ci i pozdrawiam! Zanim wódz naczelny wyda stosowne rozkazy, ja, mocą przezeń nadaną, mianuję cię porucznikiem! Pelletier skinął. Bębny zawarczały długo, uroczyście, generał uściskał szeroką prawicę markietanki. Żubrowa zbladła. Oczy jej mgłą zaszły. Na twarzy sine ukazały się plamy. Chciała coś rzec, coś odpowiedzieć na podziękę, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Pierś wezbrała głuchym łkaniem. Szeregowcy warty stali, jakby w ziemię wrośli, wpatrzeni w niezgrabną postać tej, która im przewodziła. Tylko na prawym skrzydle wyniosła kita na kaszkiecie furiera chwiała się coraz silniej. Z ócz starego legionisty łzy rzęsiste trysnęły. Nowomianowany porucznik pasował się jeszcze ze wzruszeniem, aż nagle odrzucił pałasz i runął w objęcia furiera. – Macieju! – łkała Żubrowa. – Trzymaj, bo mnie rozerwie! – Nic! Nic! Jasia! – bąkał legionista. Długa upłynęła chwila, zanim Żubrowie odzyskali panowanie nad sobą. Pierwszy otrząsnął się furier. – Jasia – szepnął cicho – uważasz, nie uchodzi! Porucznik z furierem?!... – Stary, sacrebleu! Teraz, psianogo, mores znaj! Równaj się! Żubr wyprężył się, aż mu lederwerki zatrzeszczały na piersiach, i huknął basem: – Według rozkazu, panie poruczniku! Żubrowa wytarła z trzaskiem nos, zaciągnęła pasa od szabli i rozejrzała się po swojej komendzie, ku której podchodziła już kompania piechoty dla objęcia warty. – Baczność! – zawołała znów markietanka, wykonując ustanowione zwroty. Oficer, prowadzący nową wartę, salutował porucznika w spódnicy, wysłuchał raportu o tym, że na ławie w kordegardzie leży adiutant Błędowski, postrzelony w nogę, i że warto mu świeży okład z zimnej wody nałożyć, i przy dźwiękach bębna zajął odwach. Baba wyprowadziła swój oddział na plac i zawróciła do szefa Brzechwy, żądając dalszych rozkazów. Tyle przy tym w obliczu nowomianowanego porucznika było zaufania a rozmachu oficerskiego, że aż to w podziw wprowadziło przytomnych. We wszystkich obrotach Żubrowa ani na włos nie chybiła, jakby pół życia spędziła w szeregu. Jedna tylko w zachowaniu się jej była osobliwość, bo gdy ruszyć jej kazano na Lwowską ulicę, kędy oddział Brzechwy miał wyznaczony spoczynek, wówczas porucznik z niezwykłym impetem, prawie że w takt marsza rozpoczął sążnistą perorę: – Równo! Równo! Pierś naprzód! Ślepiami nie kręć. Ty, o tam z lewej, sucharze austriacki! Sacrebleu! Caramba! Dobrałam sobie kompanię, jakby do sadzenia pietruszki! Mocniej stąpaj: Raz, dwa! Za mną... Za mną!! W tym miejscu wzrok porucznika padł na idącego tuż obok niej furiera. Żubr szedł wyprostowany jak struna niby na cesarskiej paradzie, nogi prężył a z zaciętym impetem stawiał... Równocześnie w marsowo nasrożonych łukach brwi gorzała jakaś duma, szczęście. Żubrowa zerknęła raz i drugi, westchnęła głęboko, a potem huknęła z mocą: – Raz. dwa, trzymaj krok! Tylko w tym mocnym zawołaniu jakby roztkliwienie przebijać się zaczęło. Po roztasowaniu się na kwaterach, markietanka wzięła męża na spytki, zasypując go potokiem pytań, gdzie przez tyle czasów się podziewał. Ale ze starym legionistą dogadać się było trudno; głową trząsł, a z ust jego dobywały się pojedyncze wyrazy. Daremnie baba pieniła się a gorzkimi wyrzutami zasypywała męża. – Jasia, nie gadaj! – mruczał pokornie Żubr. – Nie gadaj, nie gadaj! Święty Antoni, a toż mój stary zgłupiał z kretesem, co ja z nim poradzę? Zawszeć miał głowę do niczego! Ale co teraz, sacrebleu, to rozstąp się, ziemio! Gadajże, gdzieżeś się wtoczył?! Tak to rodzonej żony pilnujesz? Mówże nareszcie!... – Według rozkazu! – Będziesz ty mi powiadał?! – Jasia... nie gadaj... potem Friedland, no a potem Waśka... – Jakaż znów Waśka?... – No Waśka – powtarzał Żubr – tak i Waśka, no i chodziliśmy, gdzie się zdarzyło, a potem... pod Częstochowę... i... kapitan Wosiński, no i Raszyn, a za Raszynem zaraz Góra... i... i... Zamość! Żubrowa pięści zaciskała a łamała ręce, lecz nic nad to z męża wydobyć nie mogła. Legionista głuchym był na przełożenia, na opisy niepokojów, które ona przeżyła, na biedę a nędzę przebytą... Z osłupiałym uwielbieniem spoglądał na twarz żony, a z ust wyrywał mu się co chwila szept cichy: – Poruczniku!... Żubrową aż ta flegma oburzyła. – Macieju, capem byłeś i capem zostaniesz! Żubr chciał coś odpowiedzieć, lecz baba porwała się z miejsca i zakrzyknęła z przestrachem: – Macieju! A toć i dzień szczery się zrobił! A ty nic! Rozpuściłeś gębę, z Zamościa do Hiszpanii, a pani kapitanowa czeka! A o przepytaniu się o moją stryjeczną nic nie myślisz?! Mam pociechę!... Mam wyrękę!... Ruszajże się!... Bo jakem Muszyńska z domu.... na odwach zasadzę!... – Według rozkazu!... Baba wybiegła żywo na ulicę, za nią sunął legionista. Przez czas jakiś szli w milczeniu. Nagle spoza węgła wysunął się barczysty piechur i z oznakami ukontentowania dopadł starego legionisty. Żubrowa oburknęła się: – Macieju! Będziesz mi tu marudził! Naprzód!... – Jasia! – odezwał się błagalnie Żubr. – To... to Waśka!... Markietanka wykręciła się, zmierzyła żołnierza od stóp do głów i zagadnęła ostro: – Coś za jeden!? Gadaj jeden z drugim!... – Waśka! – tłumaczył się legionista nieśmiało. – Macieju! Chybaś rozum stracił?!... Co ty mi brzęczysz!... Caramba, sacrebleu... bo się nie strzymam!... Żołnierz tymczasem mrugnął znacząco lewym okiem na Żubra i ozwał się śmiało: – He, he! Tak pozwólcie!... Waśka Iłariewicz!... A więc od bat’ki z daleka, on stary dobry!... Lada babie nie dam przystawać do niego!... Żubrowa aż się zachwiała z irytacji. – Co ty? Komu ty?!... Mnie, rodzonej żonie!... Lada baba!... Do stu fur beczek, caramba, sacrebleu! Bierz go, stary!... Za obrazę oficera... sąd wojenny – kula!... Co sąd!... Ja cię tu sama nauczę!... – Waśka! – jęknął błagalnie Żubr. Żołnierz stropił się, cofnął się i z uszanowaniem sięgnął ręką do kaszkietu. – Darujcie!... Nie wiedziałem!... Wy, musi być Jasia... co bat’ko wspominali!... Obadwaj wspominali dobrym słowem!... Żubrowa natarła z kolei na męża. – Skądżeś go wziął?... – zagadnęła surowo męża. – Z wody!!... – Skąd?! – Tak pozwólcie!... Stary ot, dusza człowiek, lecz niemowny!... – No, no!... Pewnie... – To było tak!... Byliśmy pod Friedlandem! Sławna bitwa!... Narodu zabitego pokotem wszędzie... Chrancuzy sypali ogniem, a my stali!... Co huknie, to tylko zmiecie!... Strach, co mołodców padło!... My stali!... Sidor nawet nie poradził, a gefrajter, preobrażeniec zakamieniały!... Mnie wuj!... Kto jego wie, jak tam było!... Śmierć jedna została... Ja dostałem się do rzeki, przeprawiać się chciałem, trupy nie dały!... Morduję się, a one wloką do topieli... No, wtenczas bat’ko wyciągnął a opatrzył... Dobry stary!... A potem chciał się prochami wysadzić, nu, tak go żałość zdjęła!... – Czekaj, poganinie!... – At, nie wspominajcie!... Rozmyślił!... Zostaliśmy sieroty!... Chciałem go do sioła prowadzić rodzinnego!... Gdzie! Austriacy schwycili, w białe mundury wystroili i chodzić kazali. Pluł bat’ko, ja plułem. Poprowadzili w pole i powiadają: wojna!... Komu wojna, a nam nie do wojny. Austriak nie kum!... Starego dręczyło i mnie także... My w nogi pod Częstochowę!... Kapitan Wosiński dobry pan!... To i wszystko szczera prawda!... Złe słowo darujcie!... – Hm! – mruknęła baba po namyśle. – Zobaczymy, może... cię wezmę do mojej komendy!... Waśka spojrzał z zakłopotaniem na Żubrową i rzekł nieśmiało: – Gdzie mnie!... Kiedyś człowiek około ojcowej chałupy umiał chodzić, a co wodę nosić potrafił i drwa rąbać, a choć i kartofle skrobać... ale dziś?... – Dosyć!... Słuchać!... U mnie będziesz nosił karabin, rąbał pałaszem a skrobał lederwerki, bo inaczej , sacrebleu, caramba, nie ma żartów!... – Nie ma żartów... według rozkazu!... – przytwierdził basem Żubr, spoglądając z tryumfem na osłupiałego Waśkę. Żubrowa zawróciła z powagą ku chacie, w której była zostawiła Zośkę, mając za sobą męża z żołnierzem. Zośka szczerze ucieszyła się z ostatnich wypadków – nie tyle może przypisując wagi do wysokiego odznaczenia markietanki, ile radując się odnalezieniu Żubra. Po krótkiej gawędzie o wydarzeniach nocnych udano się natychmiast na poszukiwania owych stryjecznych, a odnalazłszy ich, rozlokowano się w schludnych izdebkach pod pałacem. Imć pan Chryzostom Dobrzański, kancelista ordynacki, przyjął Żubrów całym sercem, a co żona jego, pani Marcjanna, ledwie na miejscu usiedzieć mogła z nieustannej troski, aby go- ściom na niczym nie zbywało. Cichej kanceliścinie nieco dziwaczną się wydawała postać i zachowanie się krewnej, ale co pan Chryzostom – jeno palcami trzaskał z ukontentowania, słuchając wynurzeń markietanki. A były one tyle obfite, ile że nowy frasunek znów dokuczać zaczął Żubrowej. Znalazła męża, w Zamościu spocząć może, a potem?!... Co pocznie sama, ważniejsze, gdzie podzieje Zośkę? Prosta natura markietanki rozumiała, że ani dom kanceliściny, ani sadyba jaka w zaścianku drążkowo-szlacheckim to nie dla pułkownikówny... Z drugiej strony, wspomnienie o Florianie spokoju jej nie dawało!... Myśl, że musiałaby stracić ukochanego porucznika, spokój jej burzyła. Teraz zaś z podwójną siłą gnębić ją jęła. Po południu, gdy pierwsze rozmowy a poczęstunki minęły, Żubrowa wykiwała nieznacznie imć pana Chryzostoma do ustronnej izdebki i dalej żale swoje rozwodzić a o radę prosić. Pan Chryzostom trząsł głową, trzaskał tabakierką, chrząkał znacząco – to i owo już wykoncypował, lecz do gustu markietance trafić nie mógł. Kiedy tak rozprawiali – z oddali iść zaczął cichy, miarowy, niewyraźny, zagłuszony gwarem ulicznym odgłos wojskowej kapeli. Z początku ledwie uchwytny, aż stopniowo coraz dźwięczniejszy, pełniejszy. Za odgłosem tym zerwała się nagle burza okrzyków i zatrzęsła uliczkami Zamościa. Żubrowa, a za nią pan Chryzostom rzucili się do okien. Markietanka spojrzała i aż w ręce klasnęła z ukontentowaniem. Był to korpus księcia Józefa, nadciągający z Janowa. Lecz to nie taką uciechą napełniło Żubrową, jak widok jeźdźca zamaszystego w czerwonym kontuszu, który na czele dwóch szwadronów jechał na szpicy pochodowej kolumny. Jeźdźcom tym być imć pan Józef Podhorodeński z Pliszczyna, dawny mecenas trybunału lubelskiego. Markietanka zeszła na dół, a stąd pobiegła naprzód dowiadywać się, kędy pan Podhorodeński kwateruje. Lecz nie łatwo było doń dotrzeć – ile że nadciągające wojska zatarasowały ulicę, a nadto na rynku deputacje obywatelskie witały wodzów a podejmowały. Żubrowa nie dała się atoli zbić z tropu. I tak zachodziła a kluczyła, że między sztab się wcisnąwszy, imć pana Józefa dopadła i pokłoniła mu się. Pan Podhorodeński zajął się szczerze Żubrową, wysłuchał cierpliwie opowiadania i rzekł po namyśle: – Ot, masz waćpani!... Statku było mało!... Wiem, wiem, jak to, niby hajdamaczki, uciekłyście z domu pana Bonawentury!... Cenię waćpani intencję, ale samaś przyczyniła się do biedy powiększenia!... Pannę Dziewanowską najlepiej by... do pani Gotartowskiej... krewną jej wypada! Chociaż, kto wie... Trzeba by... się jej samej zapytać, co myśli, bo to, widzę, nie taka znów panna, co by się wodzić dała... Ba – tylko w tym sęk – kiedy?!... Jutro rano parada ma być, a potem ruszymy dalej, kto wie, co wypaść może!... Czekajcie – to ja chyba do was wieczorem wpadnę. Pannę uprzedźcie!... Chwili nie ma czasu!... Jutro, kto wie, gdzie wyciągnąć przyjdzie!... Żubrowa powróciła uspokojona nieco do izdebek. Późnym wieczorem nadszedł pan Podhorodeński i, rzecz krótko zagaiwszy, natarł żywo na Zośkę. Dziewanowska zbywała go odpowiedziami, dopiero gdy pan Józef, sam na sam z nią zostawszy, silniej nalegać zaczął, a całą grozę położenia przedstawiać – zmiękła nagle. Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Żubrowa w przedsionku już drzemać zaczęła, kiedy nareszcie pan Podhorodeński wyszedł. Baba pobiegła za nim pytać. Mecenas był zasępiony. – Cóż wam powiem?!... Złe jest, i koniec. – Wielmożny panie, aby nie opuszczaj!... – Nie ma czego pod koszem chować – do klasztoru chce... – Święty Antoni... do klasztoru?! – Nie krzyczże asińdźka a słuchaj!... Tłumaczyłem, wystawiałem... Zaparła się!... Sierotą jest – nikt jej tu zabraniać ani zezwalać nie może!... – Paniusia moja, kapitanowa... mniszka ... sacrebleu!... – Cicho!... Takie ma postanowienie!... Lepiej pod wodę nie iść, może ją samą odejdzie... Dostaniecie ode mnie pisanie do Warszawy... do siostry Agnieszki... u panien wizytek... – Jezu!... – Odwieźcie ją tam!... W liście rzecz całą wyłożę!... Mam nadzieję, że tam wpłynąć potrafią... a jeżeli nie – ha – widocznie przeznaczenie!... Tymczasem dla panny to bodaj najprzystojniejsze schronisko!... Czasy ciężkie! Wam, starym, łacno – lecz co na nią, to złe czyha wszędzie! Wojna! Dziś nasze górą w Zamościu, a za dni parę może znów Austriaki tu będą... – Warszawa także przecież Austriakiem obsadzona!... – Prawda! Lecz was puszczą – a jak raz dostaniecie się do klasztoru, to i siedzieć możecie. – Dlaboga! Zmiłowania nade mną nie było!! – Bywajcie mi teraz! Na jutro rano rzecz całą wygotuję!... Może i do księcia trafię po sukurs!... Zobaczymy!... Żubrowa wracała do izdebek zalterowana, przygnębiona, złamana. Odbiegła ją i fantazja, i żywość zwykła, i przytomność. Wszystkie myśli a projekty, jakie była sobie w głowie ułożyła, prysnęły nagle, rozwiały się... Dnia następnego Zamość zbudziły raźne pobudki wojskowe. Na rynku ustawiać się zaczęły oddziały, tworząc zwarte wstęgi około placyku przed kościołem, który przeciągłym biciem we dzwony wzywał zamościan na niezwykłą uroczystość. Za wojskiem nadciągali powoli co przedniejsi obywatele, sztabowcy, karmazynowi adiutanci księcia, generałowie. Dopiero gdy na placu stanął Poniatowski, błysnęły w słońcu stalowe ostrza bagnetów i pałaszy, a cisza uroczysta zaległa szeregi. Tylko kościół gorzał światłem, szmerem modlitwy drżał a rozbrzmiewał pieśnią... aż naraz, gdy Te Deum148 uderzyło o jego sklepienie, zatrząsł się w posadach. Salwy armatnie wtórzyły hymnom. Książę Józef, mając przy swoim boku Pelletiera, generałów Sokolnickiego, Rożnieckiego i Kamińskiego, zwrócił się do ustawionych na prawo żołnierzy i oficerów, nad głowami których łopotały fałdy barwnych sztandarów. Tu stali wszyscy ci, których męstwo rozstrzygnęło o zwycięstwie, a na froncie ich – Żubrowa... Adiutanci czytali listę walecznych. Książę rozdawał awanse, szlify oficerskie, szewrony. Gdy w ostatku wywołano Żubrową – baba zbladła. Poniatowski zbliżył się do niej łaskawie. – Mości poruczniku! – rzekł. – Godność, nadaną waćpani przez generała Peiletier, zatwierdzam! Drugi pułk piechoty jest dumny, że miał ją w swoich szeregach!... Da Bóg, czas wojny przeminie, a wówczas weźmiesz nagrodę należną twej zasłudze!... Teraz podaj mi rękę i przyjmij ode mnie pamiątkę dzisiejszego dnia. Poniatowski ujął łagodnie twardą dłoń markietanki, uścisnął i podał jej kosztowny sygnet. Żubrowa chciała dziękować, lecz cały rezon ją odbiegł. Tego samego jeszcze wieczora, sprzed domu, w którym zamieszkiwał imć pan Chryzostom Dobrzański, ruszył wózek chłopski, uwożąc ze sobą Żubrów i Zośkę. Stary legionista, znów w kubraku chłopskim, zajął miejsce woźnicy. Markietanka z pułkownikówną usadowiły się na sianie. Wózek potoczył się w głuchym milczeniu. Ani Zośka, ani Żubrowa nie miały ochoty do gawędy. 148 T e D e u m (łac.) – Ciebie, Boże; pierwsze słowa dziękczynnej pieśni kościelnej Te Deum laudamus (Ciebie, Boże, chwalimy). Minęli mury a fosy zamojskie, przesunęli się przez łańcuch rozstawionych straży, opowiedzieli się podjazdom i sunąć zaczęli falistym gościńcem lubelskim. Noc rozścielała swój płaszcz ciemnogranatowy. Ostatnie błyski słoneczne rumieniły tylko rąbki obłoków na dalekim widnokręgu. Pustka z wyludnionych wiosek a opuszczonych pól wiać zaczęła. O kilkanaście staj za Zamościem, w miejscu gdzie szosa przepasywała swą białożółtą wstęgą olszowy zagajnik, ku toczącemu się wózkowi wyskoczył spoza drzew jakiś cień wysmukły. Wpółdrzemiąca Żubrowa zatrzęsła się, legionista szarpnął mimowolnie końmi. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Skaranie Boskie! Już się zaczyna! Kto idzie, do stu piorunów? – Nic! Nie gniewajcie się, to ja, Waśka. – Święty Antoni! Waśka, nicponiu jeden! A jakie licho aż tu ciebie przyniosło? – Darujcie! Wy mieli jechać, mnie nie pozwolili z wami. Powiadali – służba! Jaka tam służba bez was! Tak i poszedłem, i czekam. – Wracaj mi zaraz! Bo cię na pierwszym posterunku za dezertera wydam! – Wola wasza, jeżeli trzeba, wydajcie! A ja taki z wami pójdę. – Jego właśnie brakowało! – Żubrowa! – ujęła się Zośka. – Niech jedzie! – Dla mnie wszystko jedno – oburknęła się markietanka. – A wieszże, ty zatraceńcze, że my do klasztoru jedziemy?! Uciekaj, bo i ciebie za łeb chwycą i do kapucynów wezmą. Waśka wzruszył flegmatycznie ramionami. – Wola wasza; był ja w grenadierskim, był w austriackim, był w woltyżerskim, tak można i w kapucyńskim. XVII Piękna była jesień roku 1809 – piękniejsza nad brzegami Wisły i Sanu niż nad Innem i Dunajem. Maleńkie księstewko, wyposażone w połać swej własności, spoczywało, garnąc się do nowej zapowiedzi pokoju i przemyśliwając o cichej pracy na zagrodzie. Z tą wagramską jesienią szła zima mocna, dla pustych spichlerzy groźna, dla zniszczonych wsi i miast surowa, zwiastująca niedostatek, nędzę, głód – lecz nie kłopotała się o te widma Warszawa. Jesień brała za wiosnę i żyła odgłosami, obficie płynącymi stamtąd, kędy wówczas losy narodów się ważyły. Wśród obchodów napoleońskich tryumfów a zwycięskich rozpraw z Austriakami – ginęły słowa, które dotąd, mimo widome znaki bonapartowej łaski, nie zaprzestały swego memento149. Jesień była tak piękna! Słońce tyle ciepła niosło, jak gdyby krzepnące w mogiłach zwłoki zapamiętałych bojowników Napoleona do życia powołać chciało. Białe ściany maleńkiego dworku pod Ujazdowem lśniły śród pożółkłych lip odświętnie, uroczyście. Dziwne ściany, dziwny dworek! Od czasu, jak go imć pan Chryzostom Jemiołkowski, dziad żyjącego pana Andrzeja, pobudował a sam pan Andrzej na przenosiny z żoną swoją, panią Barbarą, wybielił, nikt go ani ręką nie tknął. Na ganku przed dworkiem siedziała pani Andrzejowa zasłuchana w opowiadanie krępej, przysadzistej baby. Opowiadanie snadź ciekawym być musiało, bo pani Andrzejowa chwiała z przejęciem głową, ręce rozkładała i szeptała, poprawiając osuwający się z głowy czepiec: – Ależ bo, mościa Żubrowo! Kiedy mi powiadasz o imć panach Gotartowskich, Kniaziewiczu, Dziewanowskim, Wosińskim, to wierzę, bo co naszej szlachcie na rycerskości nie zbywało; ale gdy mówisz, że jakiś po prostu Kubik spod tej Saragossy, to... tego już sobie nie imaginuję!... Asińdźka sama jesteś szlachcianką... – Więc cóż z tego! Mam może, caramba, czarne podniebienie? – Ach! Mościa Żubrowo! Urodzenie znaczy! Moja, świętej pamięci, matka, będąc panną respektową... – Wiem, co powiedziała, bo waćpani już to z kopę razy wyprowadziła! A ja, do caramby, jakem Muszyńska z domu... – Asińdźka za nic sobie masz indygenat150?! – Cóż to, bezdomna jaka jestem? Może jejmość przymawia co Muszyńskim, a może Żubrom? Hę? Zła szlachta? – Bez wątpienia, jeno na moje wychodzi! Zawsze asińdźka musisz szlachcie przyznać... – Co przyznać? Ee! Do stu ... sacrebleu... caramba! Z asińdźką do ładu dojść, to by prędzej na czworakach do Rzymu doszedł! Szlachta, nie szlachta! Bierz licho, co swoje! O, tego jesz- 149 M e m e n t o (łac.) – pamiętaj. 150 I n d y g e n a t – herb szlachecki. cze tu było potrzeba! – zakończyła energicznie Żubrowa, spostrzegłszy wysoką, pochyloną ku przodowi postać męża, wysuwającą się z dworka na ganek. Żubr zmieszał się. – Jasia, bo... – Do raportu stawaj... Podoficer wyprostował się jak struna. – Melduję pokornie... tego... Jasia... Do pani kapitanowej! Markietanka westchnęła głęboko. Pani Andrzejowa, chcąc zatrzeć wrażenie stoczonej walki, ozwała się pojednawczo: – Smutne odwiedziny. – Oj, smutne, moja jejmość! Zmiłowania Bożego nie ma nad nami! Gdzie... – Może by jeszcze przedłożyć?... – Hę, hę! Niby mało się mówiło! Sacrebleu, już to z przestawania z moim starym małomówność wzięłam, ale co przecież z panią kapitanową... Siostra Agnieszka sama przekłada; ksieni nawet nie ochotna, bo... to dość spojrzeć... temperamentu na dowódcę szwadronu, w oczach ognia, że jak czasem spojrzy, to aż parzy ślepkami i... i zakonnej sukni zachciała... Pani Jemiołkowska miała coś odpowiedzieć, lecz Żubrowa szarpnęła przewieszoną przez plecy chustką, dygnęła z rozmachem pani Andrzejowej i zawróciła wielkimi krokami na drogę ku Warszawie. Ulice Warszawy roiły się od tłumu ludu przybranego odświętnie. Gdzieniegdzie wyglądały czarne szale i żałobne chusty, gdzieniegdzie starzec o twarzy zoranej bruzdami sunął na kulach, gdzieniegdzie kadłub ludzki z krzyżem błyszczącym na piersiach czołgał się pod murem. W tłumie przeważały kobiety. Czasem ledwie dostrzec można było raźno sunącego gwardzistę, czasem błysnął z daleka bogatymi szlifami mundur oficerski. Nigdy może takiego braku młodzieży nie było, jak wówczas. I nie młodzieży tylko: komu sił stało a woli dobrej – ten wyciągnął był bądź za Napoleonem, bądź z korpusami, ustawionymi jeszcze na granicy austriackiej. Prawda, pokój zawarty rokował rychły powrót wojska – ale ile to razy już o tym powrocie głoszono, ile razy powrót ten był zapowiedzią nowych wojen! Wyludnienie było trudne do wiary. Najświetniejsze zebrania świeciły pustkami. Nie bywali na nich i ci, którzy w zakamarkach Warszawy kryli się, aby potem udawać bohaterów i imiona swoje łączyć z tym, na co zajęcze serca ważyć im się nie zezwoliły. Żubr z Żubrową szybko szli do zamierzonego celu, nie zwracając uwagi na mijające ich tłumy. Co im było do nich! Inne ich smutki dręczyły, inne niepokoje, a co nadzieja – krzepić tych dwojga rozbitków nie mogła. Za wiele od losu wymagali – za wielkie do życia rościli pretensje, za wiele chcieli. Około Kazimierzowskiego pałacu tłum ludzi był większy jeszcze – miejscami tak zbity, że z trudem wielkim Żubrowie przezeń przecisnąć się mogli. Pod klasztorem wizytek ciżba tak zgęstniała, że, pomimo rozdawanych przez markietankę na prawo i lewo szturchańców, Żubrowie przedostać się nie mogli. – Ludzie, a ustąpcież z drogi! – huknęła podirytowana baba. – Ustępujcież sami, kiedy wola! – odcięła się chuda mieszczka. – Do klasztoru nam potrzeba! – Któż aspani broni?!... – Mądrala się znalazła! Po głowach wasaństwa pójdę? Sacrebleu! – O! Jak to jej pilno! Państwo! Nie puszczać jej – rozległy się głosy z tłumu. – Do milion diabłów... caramba! – Widzisz ją, diabłami straszyć to potrafi – pisnął chrapliwy głosik. Baba zmiarkowała, że złością nic nie wygra, i ozwała się spokojniej: – Ludzie! Przecież to nie procesja! Ustąpcie! Co wam z tego stania? – Hm! A może i co przyjdzie?... – Bodaj was... sacrebleu! – Cicho byś jejmość była! – upominał pękaty szlachciura w bekieszy. – Nikt ci się tu nie usunie, bo każdy ciekaw!... – Święty Antoni! Czego? – Jejmość nie wiesz? Więc bacz – do tamtej oto kamieniczki, za klasztorem, co to jej dach aby widać... zajechało – będzie może z godzina, trzech oficerów z gwardii cesarskiej! – Z gwardii? Cie! Wielka obrada!... – Dla waćpani może niewielka – a co z nas, to każdy rad by się ich widokiem ucieszyć!... – No, to się cieszcie, bo to taka gwardia jak jegomość senator! Szlachcic chciał się oburknąć, lecz naraz wśród tłumu rozległy się głosy gorączkowe: – Idą, idą! Ludzie jęli się wspinać jeden przez drugiego, tłoczyć a ciżba cała falować, a łamać się. Żubrów przy tym tak ściśnięto, że ani naprzód pójść, ani w tył cofnąć się nie mogli. Markietanka nie posiadała się z gniewu. – Macieju! Nadstawiajże łokcie! A to zatracone mieszczuchy! Sacrebleu!... Gdzie leziesz!... Gadaj im!... Tfy!... – Idą, idą! – huczały tłumy. – Wiwat! Wiwat gwardia! – zrywały się już głosy. – Znaleźli sobie gwardię i co im! Macieju, a obaczże dobrze, jaki mundur! Żubr wyciągnął szyję. W dali ukazały mu się trzy białe kity wystrzeliste, trzy czapy karmazynowe srebrem bramowane, ze złotymi blachami. – Co widzisz? Mówże! – nalegała markietanka. – Nie gadaj, Jasia... – Jaki mundur? – Nic nie wiem! – mruknął Żubr. – Musi ułany!... Nie, nie ułany! – Mów, bo się skręcę, sacrebleu! – Nie widziałem takich! – Więc mnie podnieś! Dalej! Żywo! Żubr z wysiłkiem ujął zamaszystą swą małżonkę i uniósł w górę, lecz mało że nie zwalił się pod jej ciężarem, gdyż ta, ledwie głowę wychyliwszy, zatrzęsła się całym ciałem i krzyknęła: – Rany Boskie, szwoleżerzy! Jezu! Porucznik Stadnicki! Baba wyciągnęła ręce, jakby chcąc jednym susem przebyć dzielącą ją przestrzeń od porucznika, lecz tłum zakołysał się, baba osunęła się na ziemię. Lecz tu cały temperament wrócił nagle markietance. Zacisnęła pięści i rzuciła ostro mężowi: – Musimy dotrzeć! – Musimy! – powtórzył groźnie Żubr. – Następuj!... Stary legionista plunął w garście i wpadł na najbliżej stojącego. – Na bok! Puszczaj! – dowodziła z tyłu Żubrowa. – Co to za śmiałość?! Jak się ważysz asan! – zagrzmiały głosy oburzenia na Żubra. – Pluj w garście i wal! – ryczała baba. Żubrowi nie trzeba było dwa razy jednego powtarzać. Zakasał rękawy i jął grzmocić po karkach zagradzających mu drogę. Gwałt i zamieszanie powstało nie do opisania. – Na ratusz z nim! Na ratusz! Wołać pachołków! – odgrażano się zajadle, a mimo to ustępowano, byle uniknąć spotkania z potężnymi pięściami, wzniesionymi do góry, a niekiedy spadającymi na ramiona opornych. Żubrowie parli zawzięcie naprzód, kierując się ku chwiejącym się ponad tłumem kitom u czap szwoleżerskich. Już raz i drugi oczom ich ukazały się srebrzyste kołnierze, gdy nagle z tyłu poturbowani mieszczanie jęli się burzyć, atakować, co gorsze, ustępować miejsca dwom halabardnikom. Jeszcze chwila, a śmiałkom groziła rozprawa ze sługami porządku. Markietanka dostrzegła niebezpieczeństwo. – Macieju, do ariergardy! Żubr cofnął się gwałtownie za żonę, a spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie halabardę, pchnął jakiegoś mieszczucha w objęcia pachołka tak gwałtownie, że skotłował cały pościg. Markietanka tymczasem jak kula wpadła między oficerów. – Tfy! Od morza do morza! – oburzył się pierwszy i zmierzył babę piorunującym wzrokiem. – Nie lubię, psia!... – huknął drugi oficer, lecz spojrzawszy na zaczerwienioną a dyszącą ciężko Żubrową, zawołał raźno: – Wszelki duch Pana Boga chwali! A wy co tu robicie? – Jesteśmy! Bieda okrutna! Panna w zakonie! Ratuj, poruczniku, bo nas te zatraceńce usieką! Stary, do mnie! – Na ratusz napastników! Na ratusz! – wołał tłum. – Co się stało? – rzucił pan Józef. – Przepychali się! Ludzi nasiniaczyli! – Pachołkowie, brać ich! – zakonkludował znowu Stadnicki. – Prowadzić ich za nami! Halabardnicy wzięli pomiędzy siebie Żubrów. – Poruczniku, panie poruczniku! – Milczeć! Nie lubię, psia!... Słuchać!... – Caramba! – Jasia, caramba, i już! – potwierdził Żubr, zgorszony takim zakończeniem. Stadnicki tymczasem skinął na towarzyszów i ruszył naprzód szybkim krokiem. Tłum rzucił się w ślady odchodzących, lecz zanim zdołał z samym sobą się uporać, ci już wydobyli się na wolny przestwór. – Za mną! Prędzej! – komenderował Stadnicki i, dorwawszy się miejsca pod Karmelitami, gdzie Krakowskie Przedmieście zwężało się, skręcił raptownie w Bednarską i wszedł do pierwszej z brzegu winiarni. Halabardnicy spojrzeli po sobie zdumieni. Stadnicki nie dał im się opamiętać. – Macie tu na wypitkę!... No i umykajcie. – Wielmożny poruczniku! Kiedy... – Marsz! Nie lubię! Żubrowie za mną! Stadnicki wpadł do winiarni jak wicher i, spostrzegłszy ustronny alkierz, tam kompanię usadowił zalecając gospodarzowi, aby maślacza dał i do alkierza natrętów nie puszczał. Towarzysze Stadnickiego spoglądali nań zdziwieni, nie rozumiejąc zgoła całego tego spotkania. Pan Józef nie dał im przyjść do słowa. – Żubrowa! Do raportu, żywo! Najpierw, co to za drab? – Mój stary!... – Grzeczny kawaler!... – Według rozkazu! – Macieju, już gębę rozpuszczasz? Panie poruczniku!... – Cicho być! Odpowiadaj! Co pułkownikówna? – U wizytek! – Gdzie, mówicie? – U panien wizytek, w klasztorze, panie poruczniku. Co ja się nie natłumaczyłam, napłakałam, naprosiłam! Ale nic! Do zakonu! „Mniszką – powiada – zostanę. Mnie jednej tułać się, sierocie?... Lepiej – mówi – skryć się przed ludźmi” – i mówi... sacrebleu, caramba... tak mówi, że jakby ci rękę w trzewia włożył i darł je a miętosił... A... a już, aby imienia porucznikowego przy niej nie wymów, bo ci się zatnie, odwróci i umknie na swoje pacierze a modlitwę! Stadnicki wsparł się na ręku i głowę zwiesił ponuro. – Więc skończone? – zagadnął. – Za tydzień czy za dwa obłóczyny!... Pan Józef uderzył pięścią w stół i zawołał basem: – Tak mi mówcie, do licha! Nie lubię, do pioruna! A wy mi takie desperacje wałkujecie, jakby było po wszystkim!... Jest panna, i basta. – Florkowa? – wtrącił starszy z oficerów. – Otóż właśnie! – Górą nasza, od morza do morza! To mi na sercu leżało! – Pozwólcie, chłopcy! – przerwał Stadnicki i zwrócił się do Żubrów: – A wy czego!... Miny rzadkie, nie lubię! – Jakże bo, panie poruczniku, będzie? – Skończone, i nie ma o czym mówić! – Jezu! – jęknęła baba. – Skon... czo... ne!... Macieju... – We... e... e... edle! – sapał podoficer. – Czego stękacie? Co wam! – Porucznik! – Siedzi w Gotartowicach i tak samo wzdycha, jak wy! Nie lubię, psia... rozmazanie, babstwo, piecuchostwo, mazgajstwo!... Pamiętacie pod Saragossą? – Majora Michałowskiego? – zakrzyknęła ochoczo Żubrowa. – Bogać nie! Rzetelny żołnierz! „Piechota, kochanku, grunt... podstawa... moc... choroba!...” Gdyby mógł, to by pewno kawalerii na piechotę szarżować kazał!... Ale serce!... Sacrebleu!... Więc nasz porucznik w Gotartowicach?... No, no! Dziw, dziw! A za pozwoleniem pana porucznika... – Dosyć! Imć pani Jadwiga Gotartowska pół wsi na szukanie was rozesłała! Dziś jedziemy do Gotartowic! Skończone! – Macieju, a słyszyszże ty? Święty Antoni, toć w dyrdy lecieć trzeba! Oj, biedactwo moje, jak się ona ucieszy, jak się ucieszy! Nasz porucznik! Ho, ho, mości panowie, mówiłam!... Gdyby taki zawiódł, to!... – Za pomyślność! Do licha z sentymentami! – przerwał rubasznie Stadnicki. – Co było, to było – dobrze jest, psia! Florek się w czepku rodził! – Ja... Jaś... – bełkotał z przejęciem Żubr. – Co? Ty?... Macieju! – No! Dajcie pokój, od morza do morza!... Jakże wam tam? – Żubrowa! – Bierzcie za kubki! Zdrowie Florka i tej jego, jego... – Pułkownikówny! – Niech żyją! Wiwat! – huknęła markietanka podnosząc kubek do góry. Lecz w tej chwili wzrok jej padł na męża i struchlała z oburzenia. Żubr bowiem, nie czekając, aż wiwaty przebrzmią, przechylił kubek i sączył zeń zapamiętale. – Macieju! Opoju jeden!... Taki respekt? Takie zachowanie?! Ale Żubr zhardział nagle. Wywinął kubkiem i wyrzucił gwałtownie: – Jasia... nic... – Tfy! Masz ci utrapienie! Oj, żeby nie kompania!... I on tu jeszcze nadstawia kopyta! Kary nie ma na takiego! Caramba! Łyp ślepiami! Poczekaj, ja ci pomrugam! Porucznicy aż za boki się brali, słuchając owych strofowań a nauk. – Mościa Żubrowo! Nie chciałbym ja pod waszą komendę się dostać, od morza do morza. – Takiego starego pelikana ujarzmić!... Urszula mi mówiła! Teraz was poznaję. – Panna Urszula! Pelikan! Juści, że pelikan w moim babskim ordynansie może chodzić, ale co nie trznadel ani szczygieł – oburknęła się z godnością Żubrowa. – Asani nadto śmiała! – zauważył sucho młodszy z oficerów. – Jordan jestem! – huknął zapalczywie starszy. – Hermelaus Jordan! Respekt dla oficerów! – Respekt – sacrebleu! – Uszanowanie. – Subordynacja! – przytwierdziła markietanka. – Równaj się!... – Równaj się, stary, bo ty jeden miast szlifów dziur w ciele jeno się dorobiłeś! – Jestem porucznikiem szwoleżerów gwardii cesarza Napoleona! – pienił się Hermelaus Jordan, któremu maślacz zaszumiał już w głowie. – A ja!... Porucznikiem ordynansem sztabu Księstwa... – odpowiedziała tymże tonem markietanka. Hermelaus porwał się z miejsca, lecz w tejże chwili Stadnicki ujął go za ramiona, uniósł i posadził z impetem na ławie. – Dosyć swarów! Nie lubię, psia... Nibyś Florkowi życzliw... – Florkowi! – jęknął płaczliwie Hermelaus. – Józiu! Od morza do morza, prujcie! Mordujcie!... Dla niego!... Bierz, nie pytaj! Rwij na kawały, od morza do morza! Przyjacielu!... – Wicek! – zakonkludował krótko Stadnicki. – Bierz go w obroty! Żałość go sparła, a wino dokuczyło!... A ja z tym pójdę! Trzeba by skończyć! Żubrowa! A wam co? Baba chlipnęła gwałtownie. – Nic, panie poruczniku, aby człowiekowi przyjemnie, jak o takim przyjacielstwie słucha!... Stadnicki zaklął gwałtownie i, skinąwszy na Żubrową, wyszedł na ulicę. – Prowadźcie do klasztoru – rozkazał gniewnie. – Znów będą szlochy! Z babami się wdawać! Nie lubię, psia i... ten! Żubrowej nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Wysunęła się naprzód i wiodła wprost do panien wizytek rozpromieniona, szczęśliwa. Radość teraz dopiero przepełnić zdołała serce markietanki. Szła a śmiała się po cichu do samej siebie, a przesuwała rękoma po twarzy, jakby chcąc się upewnić, że nie śni, że nie marzy... W głowie jej powstał chaos wypadków, myśli goniły się, wyprzedzały i znów cofały. W uszach dźwięczały jej słowa Stadnickiego. Naraz markietance w oczach pociemniało, zdawało się jej, że idzie za legią, że tuż przed nią maszeruje kompania Dziurbasa, a w oddali rozlegają się dźwięki marsza wojskowego, i oto z piersi Żubrowej wyrwała się znana przyśpiewka napoleońska: Allons, ça ira bien, camarades! – Allons, camarades! – ryknął z zapałem Żubr. Głos męża otrzeźwił markietankę. – Prowadzić! – huknął Stadnicki. – Popiliście się, psia i... ten!... Nie lubię! Gdzież ten klasztor? * Było południe. Październikowe słońce ważyło się w górze, na próżno mocując się, na próżno do czerwcowego chcąc sięgnąć majestatu. I biło warkoczami złotych promieni, i szukało na ziemi pieśniarzy swoich niedawnych lenników niezawodnych. Lasy milczały, sczerniałe pola wiały pustką i głuszą – tylko świeżo usypane kurhany a mogiły bieliły się krzyżami a żółciły się gliną z łona ziemi dobytą. A ponad kurhanami szedł wiew silny, miotając przed sobą szeleszczącymi zawałami opadłych liści. Potulna brzoza już się gięła i zawodziła – tylko jodły stały dumne, tylko graby wznosiły harde czoła, tylko dęby pogardliwie witały jesienne poszumy. Nie łudziły ich ani blaski spóźnione i nie ustraszały groźby przedwczesne. Dwór gotartowicki aż drżał od zgiełku i rozgwaru. Pani Jadwiga w izbie czeladnej doglądała gorączkowej roboty, jaka od dwóch dni wrzała. Wszystkie wozy a bryki były w rozgonie, służba cała na nogach od świtu do nocy, bo po owej pamiętnej nocy – zasobny dwór gotartowicki zubożał, zapasy znikły, piwniczka opustoszała, słynna na całą okolicę spiżarnia do dawnej zamożności dojść nie mogła. Frasowała się pani Jadwiga a zabiegała... bo tu goście się zamówili i nie lada... a tu brakło wszystkiego!... Nie tak bywało, gdy świętej pamięci Józef Gotartowski stawał na ślubnym kobiercu z imć panną Jadwigą Mieroszewską! Wprawdzie nie lada pociechę miała pani Jadwiga w dosadnych uwagach Żubrowej, która choć do żadnej z robót niewieścich się nie brała – ale za to krok w krok za panią Gotartowską chodziła, cieszyła ją, jednym słowem rozstrzygała każdą kwestię, a co ważniejsze, w chwilach wolnych miała coś ciekawego do powiedzenia. Pani Jadwiga dawała posłuch markietance, krzepiła się jej zapewnieniami, ale w końcu żal taki ją chwycił, że po raz trzeci umknęła do alkierza i łzami się zalała, wspominając na biedę, której ukryć nawet było niesposób. Żubrowa, spostrzegłszy tę alterację pani Jadwigi, za nią się wysunęła i perswadować jęła. Pani Gotartowska uspokoić się nie mogła. – Bóg zapłać za dobre słowo, za serce! Ale mnie się nie dziwujcie!... Nie chcę świetności, niechby to było, co sama miałam!... Gości tyle... trzech generałów, imć pan Henryk Dąbrowski przez ordynansa się zapowiedział, pułkownik Kozietulski, Jordanów cała rodzina, powiadają, może pan wojewoda Wybicki... a tu kręć głową... nie uhonorujesz! – Jejmościuniu! A czy to nie żołnierze! Albo im potrzeba ucztowania, frykasów, ananasów, marcypanów?... – Tak to, tak!... A nie staje! Zośka przecież biedactwo potrzebuje niejednego!... – Pani kapitanowa?!... – Jużci!... Ogarnąć się trzeba... jakoś ludziom się sprezentować!... – A czy to imć pułkownikówna... – Nie ma! Ha! Dziej się wola Boża! – Jejmościuniu... sacrebleu... Racja!... Ale bo... przecież weselisko... huczne nie będzie!... – O tym ani marzę! – przytwierdziła żywo pani Gotartowska. – Staszek przepada. Marcelek pisał, że urlopu wziąć nie może i z pułkiem na paryskie parady rusza... a potem śmierć ojca... i męża... Ważyłam się na to dla Florka!... Honory spadają i spaść mają na niego i na dom cały... a ot... supła się ostatek... i rwie się, i nie starcza!... Wiem, co mi powiecie!... Nie o próżność idzie – nie dziwcie się sercu matczynemu... Roiłam dla syna o świetności... i gorzko patrzeć teraz!... Toć wrócił mizerakiem niepodobnym do siebie... zewsząd słychać pochwały... i odznaczył się, i krzyżów nawysługiwał się, i krwi nie szczędził... i ot... ledwie na nim lada jako sklecony mundurek, a pod nim blizny i szramy!... – Żołnierski dorobek! – mruknęła Żubrowa. – Wierzcie mi! Dla siebie niczego nie pragnę!... Słowem nie przeczyłam, gdy rwał się do boju!... Jeno boleść... Wybrał sobie Dziewanowską!... Kiedym poznała ich afekta gorące, ani śmiem negować... kocham ją jak rodzoną... i biedy nie wytykam, tylko się trapię, że jej osłonić nie mam czym!... Baba westchnęła ciężko. Pani Gotartowska ulękła się swej niemocy. – Co tam! Nie ma dobytku, ale jest imię nieskalane, czyste a nowym indygenatem zdobne. – Święta prawda, Jejmościuniu! Pani Gotartowska chciała coś rzec, lecz Żubrowa zawróciła się i wybiegła w głąb dworu, kędy Żubr pykał fajeczkę i tu wszczęła krótką a energiczną rozmowę. W kilka chwil później Żubrowie stawili się przed nią Jadwigą i nieśmiało wysypali przed nią tęgi mieszek napoleonów. Pani Gotartowska ledwo oczom wierzyła. – Jejmościuniu! To szczere... cesarskie!... Pozwólcie, nie odmawiajcie!... – Was bym śmiała?... Nie, nie podobna! Markietanka do nóg jej padła. – Paniuleczko moja! Jejmościuniu! Przecież my nie obcy... z porucznikiem lata przeżyli, kapitanową my hołubili... nie zbierali dla siebie!... Nie krzywdź, nie odmawiaj! Oni nam jak rodzeni!... – Dzie... dzie... – bełkotał Żubr. Pani Jadwidze aż serce zadygotało. Podniosła markietankę i do piersi przytuliła. – Zacne dusze! Z nami jesteście, z nami zostaniecie!... – Dobrodziejko! Jejmościuniu! Ani roiłam! Toć radości takiej... – Dosyć tego, psia i... ten... nie lubię! – huknął nagle w alkierzu drżący a znajomy bas. – Wszelki duch!... Jezu! Imć pan Stadnicki, sacrebleu!... – Daruj, miłościwa pani! – sumitował się porucznik przed panią Gotartowska. – Jadę co koń, prosto z Warszawy! Staję przed gankiem, żywego ducha, wchodzę, no i... jawię się obces! Miłościwa pani! Książę Józef zjeżdża pojutrze do imć panny Dziewanowskiej... w drużby się napraszać! To... lubię, psia i... ten!!... POSŁOWIE Somosierra, Madryt, Saragossa, Teruel, Ebro – to nie tylko nazwy znane nam z lekcji geografii. Somosierra to coś więcej niż wąwóz, przez który prowadzi jedna z dróg do Madrytu. Saragossa to nie tylko miasto położone w określonej szerokości i pod określoną długością geograficzną. Ebro to nie tylko rzeka przecinająca Półwysep Pirenejski. Somosierra, Madryt, Saragossa, Teruel, Ebro – to również nie nazwy znane nam tylko z lekcji historii i związane z taką czy inną datą. Znaleźć je można nie tylko w podręcznikach historii i geografii. Powtarzają się one w wielu naszych książkach – pamiętnikach, powieściach, poematach. Powtarzają się częściej niż nazwy miast czy rzek innych krajów. To nie przypadek. Po utracie niepodległości Polacy walczyli na wielu polach bitew Europy i nie tylko Europy. Na polach Hiszpanii bili się dwukrotnie. Po raz pierwszy na początku XIX wieku, po raz drugi w sto kilkadziesiąt lat później, w trzydziestych latach XX stulecia. W ciągu tych stu kilkudziesięciu lat, które legły między pierwszymi i ostatnimi bojami Polaków w Hiszpanii, dużo się na świecie zmieniło. Wieleśmy się przez ten czas nauczyli, między innymi odróżniać wojny prowadzone w obronie wolności ludów od wszczętych przeciwko ludom. Łatwo więc nam dzisiaj dziwić się, że Polacy mogli wziąć udział w owej pierwszej wojnie w Hiszpanii – rozbójniczej, prowadzonej w interesie Napoleona. Im wówczas trudniej było zorientować się, w czyim interesie walczą. Przypomnijmy sobie, co to były za czasy. Powieść, którą dostajecie do rąk, nazywa się „Huragan”. Huragan – czytamy w słowniku – to straszna burza z wiatrem, to niszczący wicher. Takim huraganem, który przeszedł przez całą niemal Europę, zabijając setki tysięcy ludzi i ścierając z powierzchni ziemi miasta, były wojny napoleońskie. Autor nie opisuje wprawdzie wszystkich kampanii napoleońskich, zajmuje się tu głównie wojną w Hiszpanii, ale właśnie ta wojna stała się później na długo synonimem wojen niesprawiedliwych, zbójeckich, grabieżczych. O co szło w tej wojnie? Napoleon postanowił podbić Hiszpanię i przyłączyć ją do Francji, a pretekst znalazł bardzo łatwo. W sporze między królem hiszpańskim a jego synem stanął po stronie syna i w jego rzekomo obronie wprowadził do Hiszpanii swoje wojska. A gdy już miał do swej dyspozycji bagnety, zdetronizował zarówno ojca, jak syna i na opróżnionym tronie osadził swego brata Józefa. Zdawało mu się, że w ten sposób wszystko załatwi, że zakończył pomyślnie kampanię hiszpańską, tymczasem okazało się, że był to dopiero początek. Początek długotrwałej, zażartej, okrutnej wojny, w której, na nieszczęście, po stronie Napoleona znaleźli się Polacy. Przeciw najeźdźcom francuskim podniósł się wtedy cały lud hiszpański. Potężnej armii Napoleona przeciwstawiły się samorzutnie oddziały partyzanckie, źle uzbrojone, bez dowódców często, ale natchnione wolą zwycięstwa, zdecydowane raczej zginąć niż nachylić kark pod jarzmo. Armia hiszpańska liczyła tylu żołnierzy, ilu było Hiszpanów. Obok mężczyzn walczyły kobiety i dzieci. Wojska francuskie nigdzie nie czuły się bezpiecznie. Każda chata wiejska stawała się dla nich twierdzą, którą trzeba było szturmować. Zza każdego węgla groziła lufa karabinowa, a gdy broni palnej nie starczyło, zastępowała ją siekiera, chłopskie cepy i widły. Hasło wszystkich Hiszpanów brzmiało: „Hasta la ultima tapia” – „Aż do ostatniej zagrody”. Osiem miesięcy oblegały wojska napoleońskie Saragossę. Całe miasto było prawie spalone, zdawałoby się, że nie ma już w nim schowka, gdzieby ktoś mógł się ukryć. Gdy jednak oblegające wojska ruszały do szturmu, z każdej szczeliny, zza każdego kamienia wysuwały się karabiny obrońców. Jak doszło do tego, że wśród najeźdźców znaleźli się również Polacy, którzy przecież sami dobrze poznali smak niewoli? Wielu Polaków związało swe losy z cesarzem francuskim znacznie wcześniej. Niejednokrotnie wprawdzie przekonywali się, że Napoleon nie myśli o dotrzymaniu obietnic, jakie składał, wciąż jednak żywili nadzieję, że w zamian za krew polską, obficie przelaną we Włoszech, na San Domingo, nad Dunajem i Renem, wcześniej czy później odbuduje Polskę. Akcja powieści Gąsiorowskiego rozpoczyna się mniej więcej w tym samym czasie, gdy Napoleon rzuca swe wojska przeciw Prusom. Kampania skończyła się błyskawicznym zwycięstwem Francuzów. W dziewiętnaście dni po rozpoczęciu walk wojska francuskie weszły do Berlina, skąd Napoleon z kolei wkroczył na ziemie polskie. Nie trudno sobie wyobrazić, z jaką radością lud polski witał pogromcę znienawidzonych Prusaków. Zapomniano Napoleonowi jego nie spełnione obietnice, widziano w nim teraz obrońcę, a w jego wojskach – dawną armię sankiulotów, którzy źle obuci, obdarci i głodni bili stokroć silniejszego wroga nie tyle siłą oręża, co wiarą w słuszność swej sprawy, bo na sztandarach nieśli hasła rewolucji francuskiej: wolność, równość, braterstwo. Zwycięstwo Napoleona nad Prusami i zawarty później traktat w Tylży doprowadziły do przywrócenia państwowości polskiej. Prawda, że był to tylko mały skrawek Polski, utworzony z trzeciego, drugiego i części pierwszego pruskiego zaboru. Prawda, że chyba na pośmiewisko nazwano go Księstwem Warszawskim a nie polskim, bo Napoleon nie chciał drażnić Aleksandra I. Prawda, że na tronie osadzono króla saskiego, wobec którego Napoleon miał jakieś zobowiązania. Prawda, że Napoleonowi bardziej chodziło o teren, z którego mógł grozić Rosji czy ewentualnie uderzyć na nią. Ale po raz pierwszy od kilkunastu lat Polacy mieli własny rząd i administrację, własne sądownictwo i szkoły. Czy powinni byli wyrzec się Polski choćby okrojonej i obwarowanej różnymi warunkami, czy też brać, co im dawano, i czekać, aż Napoleon, zrobiwszy pierwszy krok, wcześniej czy później uczyni również dalsze i odbuduje całą Polskę? Niewielu znalazło się Polaków, którzy mimo utworzenia Księstwa Warszawskiego w dalszym ciągu z nieufnością odnosili się do Napoleona. Jednym z nich był Kościuszko. Wszyscy inni łudzili się, że Księstwo to początek. Niebawem jednak i łatwowierni mogli się przekonać, że Napoleon odbudowując miniaturowe państwo polskie myślał nie tyle o Polakach, ile o swych własnych interesach, i snuł plany dalszego podboju Europy. Cesarz francuski zmusił króla saskiego będącego jednocześnie władcą Księstwa Warszawskiego do utrzymywania na ziemiach polskich załóg francuskich i saskich, a jednocześnie Polacy mieli wystawić trzydziestotysięczne wojsko, którego Napoleon mógł dowolnie używać do własnych celów poza granicami Księstwa. Z wojsk tych niektóre jednostki, jak legię nadwiślańską i oddziały szwoleżerów, dowództwo francuskie odprawiło na Półwysep Pirenejski z chwilą, gdy lud hiszpański postanowił z bronią w ręce przeciwstawić się najeźdźcom. Rozpoczyna się jedna z najbardziej tragicznych kart w naszych dziejach. Żołnierze narodu, który po latach uporczywych walk odzyskał cząstkową niepodległość i spodziewał się pełnej, stanęli przeciwko ludowi, który postanowił bronić swej wolności do ostatniej kropli krwi. Czy Polacy zdawali sobie sprawę, że są narzędziem w haniebnej sprawie? W każdym razie nie od razu i nie wszyscy. Szturmowanie przez szwoleżerów polskich wąwozu Somosierry, bronionego przez dziesiątki armat hiszpańskich i osaczanie Saragossy, bronionej tak zaciekle – to dwie bitwy, które stały się sławne na cały świat i przeszły do historii jako świadectwo niesłychanego męstwa Polaków i bezprzykładnej pogardy śmierci. Męstwa chyba niepotrzebnego, bo okazanego w złej sprawie, brawury z pewnością daremnej, bo nie służącej jakiejś wielkiej idei, ale męstwo Polaków było takiej miary, że chylili przed nim czoło nie tylko żądny władzy, bezwzględny, zimny Napoleon i jego otoczenie, ale także Hiszpanie, którzy rozumieli, że Polacy walczą nie z własnej woli. Dopiero z czasem otworzyły się Polakom oczy. Powoli zaczęli rozumieć, jaką rolę spełniają w Hiszpanii. Nie jest przypadkiem, że główny bohater powieści, Florian Gotartowski, bierze udział w słynnej szarży pod Somosierrą, ale później dostaje się do niewoli i oblężenie Saragossy przeżywa nie po stronie Francuzów, lecz wewnątrz twierdzy. Gdy zetknie się, jeszcze przed wzięciem Saragossy, ze swym kolegą, wyrwą mu się z ust następujące słowa: „Biedny kraj, biedny lud!... Gdy patrzę na jego bohaterskie wysiłki... to wierz mi, panie Józefie, błogosławię przeznaczenie, które mi wytrąciło oręż z ręki!...” Te same słowa: „biedny kraj, biedny lud!...” powtarzało niechybnie więcej Polaków. Ale nie wszyscy. Nie wszyscy wyciągnęli z lekcji hiszpańskiej jedynie słuszną naukę, że lud, który postanowił bronić swej wolności, jest niezwyciężony. Magnaci hrabiowie, jak Łubieński, Krasiński, Chłapowski, niezależnie od tego, czy tylko kręcili się po przedpokojach Napoleona, czy też prowadzili oddziały polskie do ataku i nawet dzielnie się bili, widzieli w walczącym ludzie hiszpańskim motłoch, na który jest jedna tylko rada – kula i stryczek. Traktowali zresztą lud hiszpański nie inaczej jak polski. Gdy ci sami ludzie w dwadzieścia kilka lat później znaleźli się podczas powstania listopadowego na czele wojska polskiego, zdradzili swój naród, każdy innym, ale wszyscy razem haniebnym sposobem. Hrabia Krasiński w pierwszych dniach powstania przeszedł na stronę cara, hrabia Chłapowski trochę później – na stronę króla pruskiego, a hrabia Łubieński wprawdzie pozornie wytrwał na stanowisku do końca, ale jako szef sztabu głównego więcej służył carowi niż Polsce. Natomiast wielu wiarusów z czasów wojny hiszpańskiej znalazło się wśród setek żołnierzy, którzy po klęsce powstania woleli wybrać tułaczkę niż poddać się carowi. Poszli za przykładem patriotów hiszpańskich, którzy mając do wyboru między śmiercią i niewolą nigdy się nie wahali. Pisząc na innym miejscu, że Florian Gotartowski nie przypadkowo przeżył oblężenie Saragossy wewnątrz osaczonej twierdzy, wśród broniących się Hiszpanów, a nie wśród oblegających, nie miałem na myśli „zrządzenia losu”. To autor „Huraganu” – Wacław Gąsiorowski – zrozumiał, że chcąc, by czytelnicy darzyli sympatią szlachetnego bohatera powieści, nie może go dłużej utrzymywać w szeregach najeźdźców. Chciał w ten sposób zrehabilitować honor Polaków. Czy zrehabilitował? Wiemy skądinąd, że lud hiszpański nie utożsamiał Polaków z najeźdźcami. Hiszpanie rozumieli, że oddziały polskie nie przybyły do Hiszpanii z własnej woli. Ale też wiemy, że gdy nam ktoś zadaje ciosy, nie zastanawiamy się, czy czyni to z własnej woli, czy też z czyjegoś nakazu. Tak samo nie mogło być dla Hiszpanów zadośćuczynieniem, że niektórzy Polacy niechętnie wykonywali rozkazy Napoleona czy też w ten lub inny sposób okazywali im nawet współczucie. Pełna rehabilitacja dobrego imienia polskiego miała nastąpić znacznie później, po stu kilkudziesięciu latach. W roku 1936 rozgorzała znowu wojna na ziemi hiszpańskiej. Tym razem inna niż ta, która toczyła się tu za Napoleona. Domowa. Przeciw prawowitej władzy republikańskiej zbuntowała się grupa wojskowych z generałem Franco na czele, związana z hiszpańską reakcją i faszystami różnych krajów. Cała Hiszpania podzieliła się na dwa obozy. W jednym znajdował się rzeczywisty gospodarz ziemi hiszpańskiej – lud, ten sam, który obronił ojczyznę przed najazdem Napoleona. W drugim – wyzyskiwacze i ciemięzcy ludu hiszpańskiego, właściciele ziemscy, fabrykanci, kler. Po stronie wyzyskiwaczy opowiedzieli się faszyści, przede wszystkim niemieccy i włoscy. Ludowi hiszpańskiemu z pomocą pospieszyli robotnicy i chłopi z różnych krajów. Naprzeciw dywizji generała Franco, Mussoliniego i Hitlera stanęły obok zbrojnych oddziałów ludu hiszpańskiego różne brygady międzynarodowe, a wśród nich polska, nazwana imieniem Jarosława Dąbrowskiego. I znów, jak przed stu kilkudziesięciu laty, cały świat z zapartym tchem przysłuchiwał się wieściom z Hiszpanii. Depesze donosiły codziennie o bohaterskich walkach obrońców wolności. Powtarzały nazwy znane z tamtej, pierwszej wojny: Madryt, Saragossa, Ebro i nowe: Teruel, Guadalajara, Brunete. Z wszystkimi tymi rzekami i miejscowościami znowu wiązały się nazwiska Polaków. Dwie wojny, a jakże różne. W jednej i drugiej Polacy bili się mężnie, roznosząc sławę oręża polskiego po wszystkich krajach Europy. Ale gdy pierwszy Madryt i pierwsza Saragossa stały się dla potomności synonimem desperackiej brawury, drugi Madryt i druga Saragossa przeszły do historii jako symbol wielkiego bohaterstwa wykazanego w imię słusznej, wielkiej sprawy wolności. W pierwszą rocznicę powstania polskiej Brygady imienia Jarosława Dąbrowskiego jej bojownicy otrzymali list, w którym między innymi znajdowały się następujące słowa: „...Rok temu, do ziemi hiszpańskiej, na której ongiś, przed wiekiem, szwoleżerowie Kozietulskiego i ułani Dziewanowskiego torowali drogę inwazji Napoleona w wąwozie Somosierry i na ulicach Saragossy – do tej ziemi rok temu przybyły pierwsze grupy górników, robotników i chłopów polskich, by tutaj, ramię w ramię z bohaterskim ludem hiszpańskim, podjąć walkę orężną z faszyzmem Hitlera i Mussoliniego, by życie składać ofiarnie za wolność, za chleb, za przyszłość Polski pracującej...” List nosił podpis: WALTER, generał, dowódca 35 dywizji. Polacy z Brygady imienia Jarosława Dąbrowskiego wiedzieli, że pod tym niepozornym przydomkiem kryje się były metalowiec warszawski, rewolucjonista, bojownik barykad Rewolucji Październikowej, Karol Świerczewski, chwałą owiany „el general Polaco”. Generał Karol Świerczewski zmył plamę na honorze Floriana Gotartowskiego, oficera polskiego, który na rozkaz Napoleona walczył przeciw ludowi hiszpańskiemu, a wszyscy dąbrowszczacy wraz z nim sprawili, że słowa Madryt i Saragossa zatraciły dawną gorycz i zapisały się pięknymi, niezniszczalnymi zgłoskami w dziejach walk ludu polskiego o wolność i sprawiedliwość na świecie. LEON PRZEMSKI Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej. Wacław Gąsiorowski HURAGAN Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 I Wieczór zapadał. Na drodze ciągnącej się od Brzezin ku Rawie wlókł się mały, węgierski wózek, zaprzężony w parę gniadych mierzynków. Droga była ciężka, miejscami wąska, wypukła, zawalona kamieniami, to znów rozlewająca się w szeroki, piaszczysty gościniec. Wózek co chwila to zapadał w głęboko żłobione koleje, brzuchem swym muskając ziemię, to wspinał się z grudy, na grudę, z kamienia na kamień. Konie ustawały. Stary, skulony furman zachęcał je głosem, szarpał z lekka lejcami lub smagał batem. Lecz i to przestało skutkować. Gniadosze rozwarły szeroko chrapy, najeżyły krótko strzyżone grzywy i zatrzymały się nagle dysząc ciężko. Furman zeskoczył z wózka, a za nim siedząca obok niego baba. Z tylnego siedzenia zerwał się młody człowiek, zbudzony widocznie. i chwycił machinalnie za ukrytą w zanadrzu krócicę. – Maciej! – zakrzyknął. – A tam co?! – Ustały, panie poruczniku! – Bo tyś zdarzony akurat do powożenia! – odezwała się baba. – Gnałeś... gnałeś... to i masz... – Jasia, nie gadaj – upomniał babę furman. – Nie gadaj i nie gadaj! – przedrzeźniała dalej baba. – A teraz konie wyłóż i ciągnij... – Nie poradzi! – odparł flegmatycznie furman, rozwiązując postronki uprzęży. – A też to skaranie boskie z tym chłopem. Młody człowiek nie zważał na dogadywania baby. rękę do kaszkietu przyłożył i rozglądał się po okolicy. Wreszcie rzekł półgłosem jakby do siebie: – Nie widać! Może lepiej wózek porzucić. Na przełaj mila mniej... Baba. rozpostarła ręce szeroko i podchwyciła żywo: – Na przełaj? A toż byłoby dopiero! Ani myśli! Szkapiny się wydychają krzynkę!... O... jak to parska! Zdrów! I dowleczem się. Gdzieżbym, ja to panicza mego puściła na piechtę. Juści niejeden kraj się przemaszerowało, ale gdzie tu... samotrzeć!... Włóczy się różnego zbójectwa. A nie uszliśmy to już z dziesięć razy rozmaitym?... Ja tam siadam na wózek i czekam! No, stary, czegoś gębę rozdziawił, dajże obroku! Taki to, panie poruczniku, ciemięga, a do strzelców konnych iść się napierał!... Porucznik, zasypany potokiem wyrazów, uśmiechnął się smutnie. – Dobrze mówicie, Żubrowa. Tylko czy poczciwe koniska wytrzymają, czy nie omdleją? Nie jestem tu obcy, papierów nie ma co okazywać... Sześć mil jednym tchem prawie przebiegły, a... ile jeszcze? – Do Rawy, wedle rozkazu, będzie jedna, a potem, w bok, z półtorej. – Wedle rozkazu! Wedle rozkazu! – powtórzyła z przekąsem baba. – Niby to pan porucznik kazał, żeby tyla jeszcze było! – Jasia, nie gadaj – mruknął po swojemu furman. – I to... zrobili podoficerem jeszcze! – gderała dalej baba. – Ano trudno – przerwał porucznik. – Wysyp im resztę obroku. Niechaj wypoczną. Noc zapada. Podjedziemy do miasta. Żubrowa skoczy potem cichaczem na rogatki. A nie macie tam czego w torbach?... – Et, nie ma strachu! Markietanka głowę na karku może ma lepszą niż niejeden podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii!... Na potwierdzenie tych słów baba skoczyła do wózka i jęła wydobywać zeń prowianty i gąsiorek z wódką. Porucznik przysiadł nad rowem i zabrał się ochoczo do jadła, przepijając ze smakiem. – Gdańska! – zauważył z ukontentowaniem. – Pijcie i wy. Baba chwyciła za flaszkę i pociągnęła mocno raz i drugi. – Co nasze, to nasze! Aż gorącość w człeka wstępuje a żywość. Lepsze niż te italskie napoje, co choć gębę ze słodyczy sklejają, a jeno ckliwość po nich ostaje i zgaga. Stary, masz i ty, a folguj, bo mi się spijesz!... Już to głowę masz na nic. Widzisz, stary, nawet kule cię mijały, słusznie mądrzejszych łepetyn szukając... Pod tym Holindem... – Hohenlinden! – poprawił porucznik. – Kto by tam spamiętał – pod Holindem już-już leciała na niego jedna, ale jak ci nie zobaczy z bliska tej kapuścianej głowy, tak dalej w bok, ledwie mu pogardliwie koło ucha gwizdnęła i przebiła porucznikowi Dziurbasowi kaszkiet!... Albo choćby w bitwie nad Adygą. Stoję sobie przy ambulansie, a tu nieprzyjaciel plunął na przywitanie rotowym ogniem; patrzę, w drugiej kompanii, na lewo, kiwnęła się czapka – myślę, nareszcie mój dryblas się doczekał! „Jesteś wdową, madame1 Żubrowa”. Chwytam za manierkę, aby mu się dać napić na drogę żywota wiecznego i wciskam się między szeregi... Aż tu mój stary gryzie sobie najspokojniej ładunek! A kapral Michał Zadera leży jak długi i ani zipnie! Poczciwe było człeczysko. Nieraz, bywało, jeść nie ma co, aż zatyka. A tu Zadera naraz się zjawia. „Pani Żubrowa – powiada – bydlaka sobie zjemy! Co?!” Ja mu na to zła: „Juści bydlaka się zachciewa – a pomidorów z oliwą nie łaska?” A ten aby białkami łypnie i patrzę, a już z kieszeni ciągnie przepiórkę, niby psa za ogon! Dobre było chłopisko... Baba urwała, rękawem oczy przetarła i nagle zamyśliła się. Porucznik odwrócił głowę i zapatrzył się w zapadające mroki nocy. Żubr jął opatrywać konie, które ostygły i potrząsały już ochoczo uzdami. Nagle stary podoficer drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Na drodze, od strony Brzezin, rozległ się miarowy tętent. Żubr podskoczył ku porucznikowi. – Melduję pokornie, iż ktoś za nami nadjeżdża! Porucznik zerwał się z miejsca i skoczył do wózka. – Siadać żywo i ruszajmy. Żubrowi nie trzeba było rozkazu powtarzać. Nakarmione mierzynki pomknęły żwawo. Podróżni jechali przez chwilę w milczeniu. Turkot wózka śród nocnej głuszy rozlegał się dokoła. Aż oto czujne ucho furmana pochwyciło nowy odgłos, bo zaciął silnie mierzynki i szepnął, nachylając się wpół ku porucznikowi: – Melduję pokornie, że nas gonią! Jakby na potwierdzenie tych słów, gdy wózek wjechał w piaszczystą kolej, a turkot jego ucichł, równocześnie na drodze, w oddali, rozległ się już przyśpieszony tętent kopyt końskich. – Ilu może być? – Czterech... pięciu! – Mądrala – mruknęła baba. – Zwolnić – zakomenderował porucznik. – Żubrowa na moje miejsce! Nie ujdziemy! Broń opatrzyć! Uważać! Jakby więcej... to pójdziemy w pole! 1 M a d a m e (franc.) – pani. Rozkaz wykonano natychmiast. Mierzynki przeszły na spokojnego truchta. Baba rozsiadła się wygodnie w tyle. Porucznik nasunął kaszkiet na oczy i zajął miejsce obok furmana. Tymczasem pogoń zbliżała się coraz szybciej, wreszcie, gdy przysunęła się na odległość strzału, dał się słyszeć donośny głos: – Hej, tam! Stać w miejscu! Wózek zatrzymał się. – Prusacy! – szepnął porucznik pochwyciwszy w lot znany mu dobrze akcent. Baba nie straciła rezonu, wykręciła się na siedzeniu ku nadjeżdżającym i zakrzyknęła tonem sprawiedliwego zniecierpliwienia: – No więc stoję! I cóż?... Czego to waćpanom potrzeba? Jezdni otoczyli wózek. Jeden z nich wysunął się naprzód i łamaną polszczyzną zaczął: – Dokąd? I skąd?! – A to pan nie widzi, że na drodze do Rawy! Olaboga, cóż to? Do domu wracać nie wolno?!... – Ci ludzie z wami? – Ci ludzie? Znać, że waćpan nietutejszy, adyć to ten pijak, mój furman, niedołęga, a ten drugi... pociotek... Jeździec, snadź nie mogąc rozeznać podróżnych w ciemności, zakomenderował sucho: – Wózek w środek i marsz! – Niby jak to? – odezwała się Żubrowa. – Papiery macie? – A czy to bez papierów kto jeździ?! – Tym lepiej dla was. Zobaczy się Rawie. – Niech będzie w Rawie! Albo to pana starosty nie znam!! Oho! – Starosty! – zaśmiał się ironicznie jezdny. – Zobaczysz ty starostę, że aż landrata2 popamiętasz! Hans, naprzód! Wóz, otoczony jezdnymi, ruszył powoli z miejsca. Milczenie zaległo wózek. Żołnierze konwoju przyciszoną jęli prowadzić rozmowę. Baba nie mogła wytrzymać długo i szturchnęła w plecy furmana – szepcząc przez zęby: – Słyszysz, stary, jak szwargoczą? Tyle drogi i u brzegu przyjdzie ugrząźć. – Nie gadaj! – wycedził dobitnie Żubr. Porucznik tymczasem rozglądał się dokoła, próżno usiłując przeniknąć ciemności. Żubr ze swej strony, jakby odgadując myśli porucznika, wzrok wytężał, a wykręcał się nieznacznie. W końcu nachylił się i rzekł uroczyście: – Pokornie melduję, że sześciu. Potężny kułak w plecy był mu odpowiedzią. – Widzisz – ozwała się Żubrowa, korzystając z tego, że wózek wjechał na wyboisty kawałek drogi i jął dzwonić łańcuchami i trzaskać – widzisz, niedołęgo, a mówiłeś, że czterech! Kapuściana głowa! Skaranie z tym chłopem!... Żubr ani drgnął, oczy wytrzeszczył i głowę ku jadącemu obok wózka nachylił. Badanie było długie. – Melduję pokornie – żółte huzary. W tejże chwili spoza chmur wysunął się rąbek księżyca. Światło jego padło na twarz jadącego tuż obok wózka. Stary Żubr zadrżał i chwycił machinalnie porucznika za ramię tłumiąc dobywający się z piersi okrzyk. – Schmidt! – rzucił przez gardło. Huzar poruszył się na siodle i zawołał groźnie: – Hej! Co tam za szepty! Cicho być!... Mieć ich na oku!... 2 L a n d r a t (niem. Landrat) – starosta. Porucznika zimny dreszcz przeszedł. Tak, to był głos Schmidta! I w jednej chwili cała przeszłość stanęła mu przed oczyma. Było to dwanaście lat temu, gdy służył w kawalerii pod Madalińskim, brygadierem. Nakazano zmniejszyć regimenty, kasować pułki; Madaliński, a z nim jemu oddana drużyna nie chciała się rozstać z mundurem. Brygadier poprowadził. Rozpoczęto walkę na swoją rękę. I tu, w Rawie, napadnięto dwudziestu piechoty i piętnastu huzarów. Jednemu z nich, właśnie porucznikowi Schmidtowi, on sam głowę rozpłatał pałaszem. Ktoś usłużny z rawian wskazał jego nazwisko. Zrobił się gwałt za napaść. Na usługach pruskich będące sądy odsądziły go od czci i wiary. Po Maciejowicach, gdy chciał wracać do stron rodzinnych – tu, pod Rawę... nie mógł. I powlókł się oto na tułaczkę w świat. Dziś mniemał, że nie poznany przez obecnych, prześliźnie się do domu i dalej, do Warszawy, spokojnie dotrze... gdy oto spotyka znów tego samego Schmidta! A może go nie pozna? Ryzyko zbyt wielkie. Boć nie o jego życie tu szło tylko, lecz o papiery; o ekspedycję do księcia! Dotychczas porucznik szczęśliwie unikał bliższych indagacji; paszporty, legalizowane w Berlinie, otwierały mu wszędzie szlabany od Poznania aż do Konina i Kutna, tu jednak sprawa mogła być cięższa. Najmniejsze podejrzenie wtrąciłoby go do więzienia, a cóż dopiero oskarżenie Schmidta! Porucznik sięgnął w zanadrze i trącił z lekka Żubra. Stary podoficer zrozumiał znak, bo, przerzuciwszy lejce do lewej ręki, prawą opatrywał pistolet. – Żubrowa! – szepnął porucznik zwracając się ku babie. – W łeb. – Tego z tyłu? Już go ściągnę! Nastąpiła krótka pauza, a po niej ostry głos porucznika: – Pal! Trzy strzały padły równocześnie i trzech jadących najbliżej wózka huzarów stoczyło się z koni na ziemię. Pozostali osłupieli na razie, lecz nie tracąc przytomności, podskoczyli do wózka z podniesionymi w górę pałaszami. Baba i furman zdążyli umknąć na ziemię, nad głową porucznika zawisło ostrze pałasza. Lecz szybkim ruchem zdołał uchylić się na bok i uniknął cięcia. Rozwścieczony huzar zamierzył się po raz wtóry, lecz równocześnie znalazł się w żelaznym uścisku starego Żubra. Drugi huzar nawrócił konia i usuwającego się porucznika zawadził po ramieniu końcem szabli, lecz w tejże chwili padł mowy strzał i kula przeszyła plecy huzara. Piąty chciał natrzeć z drugiej strony na porucznika, lecz widząc czterech towarzyszów rozciągniętych na ziemi, spiął konia ostrogami i pomknął ku Rawie. Żubr tymczasem cisnął coraz gwałtowniej swego przeciwnika. Próżno huzar wił się i starał chwycić podoficera za gardło. Siły go opuszczały, mdlał prawie w stalowym uścisku, wypuściwszy z rąk cugle, i słaniał się bezwładnie. Naraz Żubr jęknął przeciągle. Baba, która właśnie w tej chwili położyła trupem huzara, podbiegła do walczących. – Jeszcze się z tym robakiem mordujesz?! – zakrzyknęła. – Gryzie! – jęknął z bólu Żubr. – Poczekaj! Nakarmię ja go zaraz. To mówiąc, sięgnęła do olster huzara, wyciągnęła krócicę i strzeliła huzarowi prosto w usta. Żubr odetchnął swobodniej. Otarł zimnym potem zroszone czoło, sięgnął ramienia i syknął przeciągle. – Co ci to, Macieju?! Skaleczył?... – pytał niespokojnie porucznik, gramoląc się z drugiej strony wózka. – Głupstwo! – wtrąciła Żubrowa. – Że Prusacy na świninę łasi, o tym nie powiadam, ale żeby ich brała chęć takie obrzydliwe mięsisko kosztować – nadziwić się nie mogę!... No chodź, stary, nie bocz się! Naści tu bandaża i szarpi. Zawiąż, a później zobaczymy! A pan porucznik? – Draśnięty! No, czasu nie tracić, bo nam tu szwadron cały tych kanarków spaść może na głowę. Zabrać im pistolety i w konie!... Porucznik podbiegł do wózka, wydobył zeń małą szkatułkę i ukrył na piersiach. Żubr siadł na huzarskiego konia, który był się w opadłych cuglach spętał, i pokłusował w pole szukać rozbiegłych koni. W kilka chwil wrócił z dwoma. Porucznik wskoczył na siodło, baba wgramoliła się także razem z wielką, skórzaną torbą i ruszono z kopyta w bok przez pola, pozostawiając na łasce losu wózek, parę mierzynków i pięciu dogorywających huzarów. II W obszernej jadalni gotartowickiego dworu panowała głęboka cisza. Pani Jadwiga Gotartowska w milczeniu krzątała się koło zastawy do wieczerzy, wyręczając się od czasu do czasu dorastającą córką, jasnowłosą panną Urszulą, i spoglądając z niepokojem w stronę kominka, przy którym zgarbiony starzec gwarzył półgłosem z osiemnastoletnim wyrostkiem. Rozmowa snadź zaciekawiała mocno młodzieńca, bo oczy mu się iskrzyły, żywe rumieńce paliły twarz delikatną, białą. Starzec niemniej był przejęty, ręce mu drżały, głos niekiedy łamał się i ginął w zapadłej piersi. Panią Jadwigę zniecierpliwiła w końcu ta konferencja, bo ozwała się znienacka: – Dziaduniu! Wieczerza na stole! Marcelek wie o tym, słyszał nieraz. A młodemu to się tylko w głowie mroczy i Bóg wie czego się zachciewa. – A, moja pani synowo! – odparł staruszek urażonym nieco tonem. – Chłopak rośnie, trzeba, żeby o tym i o owym się dowiedział, poznał sprawy publiczne... a suponować śmiem, że niejednego jeszcze od dziada nauczyć się może! – Nie neguję – rzekła pani Jadwiga. – Jeno uważam, iż Marcelka zbyt wielka ochota do wojaczki ogarnia. I na co? Gdzie znajdzie upust dla swoich zapałów? Maż jak Florian przepadać po świecie i tułać się? Nie dośćże łez wylałam? Józef zmarniał na Wołoszczyźnie z konfederatami. Od lat trzynastu z górą ani słychu o nim. Czterech dochowałam się synów i cóż? Mamże pomoc z nich, wyrękę? Florek zaawanturował się z Madalińskim, Staszek aż drży, aby jeno swoje amory zakończyć i przy rodzicach Marysieńki osiąść. Któż zostanie? Marcelkowi do palestry3 pora, a Fabian w konwikcie4. Staruszek obruszył się i spojrzał ostro na swego słuchacza. – Tak! Dobrze pani matka mówi. Palestra, mości panie, i basta. Jać też nie powiadam, broń Boże, aby ci jaka myśl niedorzeczna w głowie miała postać. Widzisz, to były czasy inne. Zakonotować5 sobie niejedno nie wadzi, ale reszta... Ponoć praca na roli, w urzędzie, dla publicznego dobra owocniejszą bywa od hajdamaczyzny. I gdzie tu jeszcze z motyką na słońce... Phi! Prawią tam ludziska o tym waszym Napolionie. Koszałki opałki, mości panie. Nie wierzę ja w wasze Hannibale. Nie pora dziś na Cezary i Aleksandry Macedońskie. – A książę Józef – podchwycił szybko młodzieniec, rad wielce, że rozmowa znów na ulubione weszła tory. – Hm! Jak to książę. Wychuchany, wymuskany, wypieszczony. Zabawy w głowie!... Żeby to miał choć inny przykład! Ba! Właśnie podsędek Psarski, jak tu wstępował, wracając z Warszawy, powiadał mi o nim. Uciechy jeno, z Prusakami co możniejszymi za pan brat! Mizerne paniątko, zepsute, i tyle! Marcelek się zamyślił. Pani Jadwiga wmieszała się znowu: 3 P a l e s t r a – tu: sądownictwo. 4 K o n w i k t – szkoła z internatem. 5 Z a k o n o t o w a ć – zapamiętać, zapisać. – Dosyć! Dosyć. Niech dziaduś jegomość usiądzie. Urszulo, idź przywołać Staszka. Do obór pewno poszedł na obchód. Może i Lewandowskiego w drodze gdzie napotkasz. Urszula wysunęła się cicho z jadalni. Dziaduś powoli zajął miejsce przy synowej. Nadszedł wkrótce i Staszek z Urszulą, a później zjawił się niepostrzeżenie stary ekonom Lewandowski. Wieczerza się zaczęła, lecz szła niesporo. Misy schodziły prawie nietknięte. Pani Jadwiga zachęcała do jadła, lecz każdy się wymawiał. A i ją samą odeszła też ochota. Smutne myśli ją napastowały. Los synów trwożył. Jeden już poszedł, drugi, Staszek, lada dzień wyrwie się za narzeczoną... a i ten jeszcze!... – westchnęła głęboko a ciężko. Stary dziaduś także się zasępił. Słowa synowej obudziły w nim przykre refleksje. Może i racja? Marcelek coś nadto się dopytuje. Gorąca krew, gotów polecieć... Bóg wie gdzie! Chłopak może zmarnieć jak ojciec, biedak... A i kto wówczas ucieszy starego dziada? W tejże chwili Marcelek, widząc zamyślenie starego, ozwał się chytrze: – Dziaduś jegomość skończyli na oblężeniu króla Leszczyńskiego w Gdańsku... – Właśnie – zaczął żywo staruszek, lecz w tejże chwili spostrzegł się, nasunął siwych krzaczastych brwi i żachnął się ostro: – Dość, mospanie! Później się dowiesz! Alwar6 wziąć do ręki, wokabuły7 przepowiadać, byś wstydu pijarom nie przyniósł. Głupstwa asanowi w głowie, i tyle. Marcelek się zasmucił i nadąsał. Staruszkowi żal się zrobiło chłopca, więc dodał łagodniej: – Piękna to rzecz rycerstwo, ale przede wszystkim statek i pomiarkowanie. Z każdej opowieści zdrowe trzeba wyciągnąć sensum. I nie o junakerii, awanturach a dziwacznych przygodach myśleć! Pani Jadwiga na tę naukę skinęła twierdząco głową i rzekła po chwili: – Mości Lewandowski! Ponoć wydano znów nakazy o ściąganiu rekruta? – Tak jest, proszę waszej miłości! Z rana zajeżdżał urzędnik z Kriegskamery8 i zapisywał dymy. Jeno patrzeć, a co lepszych parobków nam wybiorą. – Smutne czasy! – zauważyła pani Jadwiga. – W Krakowskiem, pod Austriakiem nielepiej. – Czy prawda, że Marcelek do palestry ma pójść? – zapytał Staszek. – Trzeba, żeby szedł – odpowiedziała pani Jadwiga. – Niech trochę ludzi pozna, zaprawi się. Na rolę czas mu jeszcze. —Zapewne, pani matko! Tylko gdzie on tę palestrę znajdzie? Sądy zniesione, inne prawa i język obcy. Nasze Volumina legum9 zamieniono na Landrecht10, a trybunały na Justizkomisje11 i Kreisgerychty...12 – Szelmy, rządzą się jak u siebie – szepnął dziaduś. – Co robić! – rzekła pani Jadwiga. – Marcelek wzrasta. W domu trzymać? Niech język łamie, gdy inaczej nie można. – Lewandowski mówił – ozwał się Staszek – że podobno przyszły słuchy o wielkich bitwach z Francuzami. 6 A l w a r – używany dawniej podręcznik gramatyki łacińskiej (nazwany tak od nazwiska autora). 7 W o k a b u ł y – wyrazy w języku obcym do nauczenia się na pamięć. 8 K r i e g s k a m e r a (niem. Kriegskammer) – dawna nazwa niemieckiego urzędu wojskowego przeprowadzającego pobór do wojska. 9 V o l u m i n a l e g u m (łac.) – księgi praw (mowa o zbiorze praw obowiązujących w Polsce przedrozbiorowej). 10 L a n d r e c h t (niem.) – prawo krajowe. 11 J u s t i z k o m i s j a (niem. Justizkommission) – komisja sprawiedliwości. 12 K r e i s g e r y c h t (niem. Kreisgericht) – sąd powiatowy. – Ba-ba! Czego ludziska nie mówili! że Napolion wojnę Austriakowi wydał i że się koronować królem naszym zamyśla... Pani synowo, my tam nic podobnego już nie doczekamy! – Oj, pewno! – przyznała smutnie pani Jadwiga. – Niechby już raz pokój jaki nastał alboli ład przynajmniej... Nie wiadomo, co począć, jak się rządzić?! W którą stronę się zwrócić? – Tu źle, mospanie, i tam niedobrze. Niemców zewsząd niby mrowie naszło. Grunwald im pachnie. Radź tu teraz ze smykiem takim! Ot, za mojej pamięci chłopiec szedł na pański dwór... a nawet i do palestry!... Ale palestra była szkołą, mospanie, największych statystów13. Tam człek młody zaprawiał się do pracy publicznej, tam poznawał prawo, tam... Starowina uciął nagle i pogrążył się w zadumie. Szkliste jego oczy mgłą zaszły. Zebrani nie śmieli przerywać milczenia. Tylko świece łojowe skwierczały hałaśliwie w lichtarzach. Nagle, poza oknami, dał się słyszeć stłumiony zgiełk, a potem gwar w sieniach dworu. Zanim ekonom Lewandowski zdołał wybiec, aby zapytać się o przyczynę hałasu, do jadalni wpadł jak kula stajenny pachołek. – Panicz przyjechali! – zakrzyknął. Pani Jadwiga zerwała się z miejsca, za nią ruszyli od stołu wszyscy. Tymczasem w progu ukazał się młody mężczyzna silnej budowy, ogorzały, w podróżnej, zniszczonej odzieży. Stał tak przez chwilę w niemym wzruszeniu, wreszcie rzucił się naprzód i padł do kolan pani Jadwigi. – Florek! – zawołała ta ostatnia, chyląc się do głowy syna. – Tyżeś to, mój synu drogi! W jednej chwili rodzeństwo otoczyło zwartym kołem powracającego brata, chwytając go kolejno w ramiona. Dziaduś aż trząsł się z radości, śmiał się, dygotał jak w febrze, a łzy jak groch spływały mu z oczu. Gdy pierwsze powitania przeszły, zasadzono Floriana do posiłku i zarzucono pytaniami, nie bacząc, iż we drzwiach do sieni gromadka ciekawych przypatrywała się tej scenie. Dziaduś ich dostrzegł. – Dalej! – zawołał. – Powitać, mospanie, panicza! Czeladź rzuciła się za nogi go ściskać, a po rękach całować. W ciżbie a tłoku powstałym nikt na razie nie zauważył wyprostowanego na uboczu chłopa i przysadzistej obok niego baby. Dopiero gdy pani Jadwiga dała znak czeladzi, aby odeszła, dostrzegła dwie marsowe figury i zapytała niespokojnie: – A to kto taki? – Maciej Żubr, podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii! – odparł chłop wyciągając się jak struna. – Joanna Żubrowa, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu – zawtórowała baba. – Ha, ha! Zapomniałem mamie dobrodziejce sprezentować moich towarzyszów. Maciej, dzielny chłop... przystał był jeszcze do naszego regimentu pod Madalińskim i tak tułaliśmy się razem... a Madejowa przywędrowała za mężem spod Zamościa do Lombardii... Zabraliśmy ją także do legionów. Teraz, gdym do kraju jechać musiał, a generał Dąbrowski towarzyszy szukać mi radził, zabrałem ich. Przyjmijcie ich, pani matko, całym sercem. Warci tego oboje. Et, gdyby nie Żubr... nie Żubrowa, nie raz, ale dziesięć razy już bym was tu nie oglądał!... – Siadajcie z nami – zakonkludowała pani Jadwiga, choć marsowa twarz baby dziwną jej się wydawała. – I do jadła! Urszulko, każ miodu utoczyć. Podoficer z markietanką zajęli miejsca i rozmowa poszła gwarna, bezładna, gorączkowa. I opowiadał Florian, jak po rozbiciu Madalińskiego i osadzeniu go w więzieniu berlińskim poszedł w świat niemal o żebraczym chlebie, jak w Heidelbergu natrafił na rodaków, którzy go wspomogli i do Paryża wyprawili, jak w stolicy Francji, Barssa, dawnego Rzeczypospolitej 13 S t a t y s t a – tu: mąż stanu, polityk. agenta, poznał i przez niego znalazł zasiłek u pana Józefa Wybickiego i pana de la Roche, jak był świadkiem rządów porewolucyjnego Dyrektoriatu, jak potem wyjechał za generałem Dąbrowskim do Mediolanu. I snuł dalej jeden nieskończony obraz bitew, potyczek, rekonesansów, nocnych wycieczek, nędzy, głodu i nieszczęścia. Z ust Floriana wyrywały się niekiedy westchnienia, czasem w oku jego zatliły się iskry, a pięść kurczyła się, zaciskała. Słuchano go z zapartym oddechem. Chwilami głos porucznika drżał i łamał się ze wzruszenia, zwłaszcza wspominając męstwo Kniaziewicza; a gdy wymówił po raz pierwszy imię „Bonaparte”, słowa uwięzły mu w gardle i umilkł. Dziadkowi na pergaminowej twarzy wystąpiły ceglaste wypieki. Starego konfederata paliła ciekawość. Chwycił wnuka za ramię i cisnąc je z wysiłkiem, szeptał z przejęciem: – Florku! Powiadaj mi o nim!... – Napoleon! – zaczął wolno Florian. Żubr i Żubrowa powstali z miejsc. – Było to pod Marengo – mówił cicho porucznik – druga kompania pierwszego batalionu została odkomenderowana dla uzupełnienia gwardii grenadierów konsularnych. Zajmowaliśmy stanowisko pomiędzy rzeką Bormidą i wsią Marengo. O świcie Austriacy zaczęli kanonadę; było ich czterdzieści tysięcy, nas zaledwie dwadzieścia. Pierwszy natarł generał Victor, lecz go rozbito, Lannes musiał się cofnąć. Nas ustawiono na prawym skrzydle. Austriacki generał Zach rusza w pięć tysięcy starych grenadierów. Z daleka już widzimy białe mundury... jeszcze chwila, a spadnie na nas grad kul i las najeżonych bagnetów. Wtem, jak grom, przed czołem naszej kolumny staje on... Bonaparte! Koń pianą okryty. W zielonym surducie, w otoczeniu sztabu i Mameluków14. Spojrzał wzrokiem sokolim, rękę ku nam wyciągnął przyjaźnie i zawołał: „Żołnierze! Nie zapominajcie, że mamy zwyczaj noc na polu bitwy przepędzać!” Odpowiedzieliśmy okrzykiem pełnym zapału. Skinął. Gwardia poszła... Dwie godziny stawialiśmy opór czterykroć liczniejszemu nieprzyjacielowi. Sześć natarć wytrwaliśmy z bronią w ręku, sześć razy Austriacy musieli się cofać. Gwardziści walczyli jak lwy, umierając z imieniem Bonapartego na ustach. Nastąpił atak siódmy, straszny, zażarty. Kolumna się zachwiała. Generał Desaix pada rażony kulą. Dobywamy resztek sił, gdy naraz młody Kellerman uderza kawalerią z boku na lewe skrzydło, łamie je, rozprasza i wrzyna się w środek kolumny Zacha. Austriacy się mieszają i rzucają do ucieczki, nasi za nimi!... Pięć tysięcy poległych i dziesięć rannych, i tyleż niewolnika. Zmierzchało się. Bonaparte objeżdżał plac boju. Ja byłem ranny lekko, opatrywał mnie medyk. Wtem... nadjechał na to miejsce właśnie z adiutantem. Spojrzał na pobojowisko, gdzie ziemia niebieszczyła się od mundurów gwardyjskich, i rzekł smutnie: „Tu leżą bohaterowie!” Wpadłem mu w oko, zoczył moje amarantowe wyłogi i rzekł: „Polak?” „Tak jest, generale” – odpowiedziałem. „Jesteś podporucznikiem legii?! Będziesz porucznikiem gwardii konsularnej”. „Generale – ozwałem się – pozwól mi zostać w legii między swoimi”. Adiutant się zmarszczył. Napoleon atoli uśmiechnął się dobrotliwie. „Zuch! – mówi. – Oni wszyscy tacy! Przypomnij mi o nim”. 14 M a m e l u c y – żołnierze gwardii przybocznej władców egipskich, rekrutujący się z byłych jeńców tureckich. W XIII w. Mamelucy zawładnęli Egiptem, gdzie panowali do XVI w. Po przejściu Egiptu pod władzę turecką tworzyli wszechwładną arystokrację wojskowofeudalną. Napoleon pokonał Mameluków w bitwie pod Piramidami w 1798 r. i z pewnej ich liczby utworzył specjalne oddziały w wojsku francuskim. Odjechał. – A ty, biedaku? – zagadnęła żywo pani Jadwiga. – Et! Nic. Lekka kontuzja. W tydzień wyszedłem z ambulansu. Potem było Hohenlinden, Salzburg, przejście Salzy. Później nas rozdzielono. Generał Jabłonowski wyjechał z częścią na San Domingo... ja za generałem Dąbrowskim wstąpiłem na służbę neapolitańską. Tam przetrwałem lat kilka, obawiając się wracać do kraju. Bonapartego obwołano cesarzem. Wynikł zatarg z Prusakami. Generał przywołał mnie i powiada: „Jedziesz, Gotartowski, ze mną?” „Jadę!” – odpowiadam. W przebraniu, udając Włochów, ruszyliśmy do Francji. Żubr z żoną napierali się. Zabrałem ich także. Armia francuska stała nad Renem. Cesarz wypowiedział wojnę Prusom. Dwanaście dni temu była bitwa pod Jeną. Prusacy rozbici. Napoleon w Berlinie. Mnie generał wysłał do Warszawy. Florian urwał w tym miejscu, znużony. Słuchacze siedzieli w niemym osłupieniu; ten Napoleon, druzgoczący królestwa, wywracający trony, znoszący armie, jeszcze niedawno oficer, a dziś cesarz wszechwładny, na skinienie którego drżał Egipt, korzył się Rzym – wydawał się mitem jakimś, legendowym bohaterem. Pierwszy otrząsnął się z wrażenia dziaduś. – Prusakom wytatarował skórę – powiadasz? A, mości panie, to mi się podoba! Bo, że tam różne Lombardy, Wenecjany zawojował, że wszelkiej włoszczyzny Austriaka pozbawił, a Anglikowi za pazury zalazł, no toć jego francuska w tym sprawa, lecz kiedy mi mówisz, że aż w Berlinie siedzi... w to mi graj, mospanie! Przyszła kryska na Matyska! Dobrze im tak! Uściskałbym go! Dalipan, po trzykroć uściskał! Niech mają! Korzystając z przerwy w opowiadaniu, Żubr zbliżył się do Floriana i szepnął mu coś na ucho. Ten ostatni powstał i rzekł poważnie: – Pani matko! Kilka słów proszę na osobności. Pani Jadwiga drgnęła, złym przeczuciem wiedziona, i wyszła prowadząc syna do alkierza. Tymczasem rozochocony dziaduś skinął na Żubrową i Żubra, posadził ich przy sobie, nalał im po szklanicy miodu i – „mówcie” – zachęcał. – Wedle rozkazu! – odrzekł uroczyście Żubr i umilkł. Żubrowa pośpieszyła mu z pomocą. – Już to, WMPanie, mój stary do gadania wcale nie jest zdarzony, bo co głowę, to miał zawsze słabą, a od tego zadawania się z rozmaitymi narodami, to mu język do cna skołkowaciał. – Hic mulier15! – zauważył śmiejąc się staruszek. – Być Napolionem nie sztuka, jak ci takie ma Amazonki. Dużo takiego regimentu niewieściego było?... – Jeden pułkownik w batalionie i jedna markietanka. Trzy bataliony w legii, więc i trzy markietanki – odparła Żubrowa. – I cóżeś to waćpani robiła? – zagadnął staruszek chcąc babę pociągnąć za język. – Gdyż, chociaż sięgam pamięcią w czasy odległe, takiego babskiego urzędu uprzytomnić sobie non possum16?... – I pewnie. U nas dawniej bo, WMPanie, bywała prawie sama kawaleria, a dopiero gdy nasze wojsko zaczęło na piechotę po różnych krajach wędrować, bez markietanek ani rusz!... Służba ciężka. Markietanka niby ma wiktuałami handlować przy wojsku... ale gdzie tam! Na wymarszu to i owo zakupić można, a potem głodem się handluje a nędzą. A gdy i dźwiga się co w wózku, toć kupić nie mają za co, a dać trzeba. Bitwa – trudno się markietance pod korzec schować, temu i owemu ranę opatrzyć trza, boć i medyk nie nastarczy! Niekiedy umierającego dobrym słowem pożegnać przyjdzie albo i samej za karabin chwycić. 15 H i c m u l i e r (łac.) – dosłownie: oto kobieta; przenośnie herod-baba. 16 N o n p o s s u m (łac.) – nie mogę. – Florian sprawiał się dobrze. Co? Hęę?! – Wielmożny panie, co wielki oficer, to wielki, że nie łżę, to niech mnie kula nie minie. Bywało, major Pokrzywnicki przyjedzie przed front do naszego kapitana Komorowskiego i powiada: „Florka mi – niby naszego panicza – strzeż, bo to oficer pierwszej wody, takiego porucznika między generałami byś nie znalazł!...” Przedni miodek, tylko ty, stary, nie pij, bo masz głowę na nic. Oddaj mi, niech sobie zwilżę! Ho! ho! Nasz porucznik srogi we froncie! A sam pierwszy wszędzie. Kompanią głodna, toć i on głodny. Piechurowi buty z nóg spadają, i jego nielepsze. Ma swoje, co mu wydzielą, to temu zaraz furażerkę, innemu mundur albo i płaszcz kupi i daje. Wielmożni państwo spoglądają na te nasze podarte łachmany i dworują sobie... Trudno, mundury trzeba było zrzucić. Między Prusakami niesporo. – Aśćka też w mundurze chodzisz? – To dobre! A jakże! Mundur jak się patrzy, z wyłogami, kokarda francuska u czapki, tylko różnica, że bez hajdawerów. – Nie gadaj, Jasia, wedle rozkazu – wtrącił nieśmiało Żubr, nabierając po miodzie rezonu. Baba aż skurczyła się na ławie. – Macieju! Śmiesz mi jeszcze dogadywać. Poczekaj! Popamiętasz!... Ale jest jeszcze sprawiedliwość. Ugryzł cię Prusak, poczekaj, ugryzie inny lepiej!... Dziaduś, a za nim Staszek, Urszula, Marcel i ekonom aż pokładali się ze śmiechu, słuchając wynurzeń Żubrowej. Naraz drzwi alkierzyka się otworzyły i wyszła pani Jadwiga blada, znękana, z oczyma zaczerwienionymi, za nią szedł Florian. Zasiedli przy stole. Obecni spojrzeli po sobie, wesołość znikła. Pani Jadwiga wodziła smutnie oczami po twarzach synów. Jeden w drugiego mężczyźni piękni, o włosach jasnych, oczach dużych, niebieskich, rysach twarzy kształtnych. Widziała ich teraz razem, obok siebie siedzących, a jutro?... Florian wstał nagle i jął się rozglądać niepewnie. – Komu w drogę, temu czas! – rzekł siląc się na spokój. Dziaduś spojrzał nań zdziwiony. – Co pleciesz, mospanie? Florian schylił się do ręki starca. – Służba! Muszę ruszać dalej natychmiast. Chwili jednej stracić mi nie wolno. Za tydzień, dwa, może da Bóg, zajadę na dłużej... – Florku! – ozwał się poruszony staruszek. – Dziesięć lat nie byłeś... pacholęciem z domu wyszedłeś i po dziesięciu latach... Ręce pani Jadwigi drżeć febrycznie zaczęły. Florian pasował się sam ze sobą. – Wiem ci ja o tym! Wiem! Ciężko mi, ale trzeba... – Nie poraż by odpocząć po tylu latach?! – upominał staruszek. – Oj, nie pora! – wyrzekł smutnie Florian. – Kto raz się służbie publicznej poświęci, temu nie wolno ustawać!... Co tam! – dodał weselej. – Obaczymy się wkrótce. A tymczasem zostawię wam tu załogę! Żubr i wy, Żubrowa, zostaniecie tutaj. – Wedle rozkazu! – Pana porucznika samego mamy puścić? – Tak trzeba. Dawno marzyliście o tym, żeby gdzie kąt znaleźć spokojny. Więc go macie. W drodze was nie potrzebuję. Pojedzie ze mną chłopak stajenny, zresztą, po ostatnim wypadku, moglibyśmy łacniej wpaść w ręce Prusaków. Do Warszawy już niedaleko. Pani Jadwiga przywołała ekonoma i wydała mu jakieś ciche rozkazy. Florek żegnał się kolejno ze wszystkimi. Dziaduś rozpłakał się jak dziecko i znakiem krzyża błogosławił wnuka. Pani Jadwiga słów znaleźć nie mogła. Tuliła głowę syna do piersi i łkała cicho. Ekonom dał znać, że konie gotowe. Porucznik wskoczył na najbliżej stojącego. Pachołek siadł na drugiego, trzy nadto luzem prowadząc na długiej lejcy. – Bywajcie! – zawołał Florian i spiął konia. Głuchy jęk był mu odpowiedzią. III Florian wjeżdżał do Warszawy w pobożnym skupieniu. Tyle lat na tułaczce spędził, tyle razy tracił nadzieję jej oglądania. Tu nareszcie przyjmą go z otwartymi rękoma, sercem. A brakło mu, jak wszystkim zresztą legionistom, bratniego uścisku. W Warszawie nie będą go już pytali, jak tam, u brzegów Adriatyku – dlaczego dobrowolnie skazał się na trudy wojenne, dlaczego w dali od swego kraju przelewał krew dla spraw cudzych, interesów obcych, honoru i sławy nie swojej. Było południe. Mieszkańcy Warszawy, korzystając z pogodnego dnia, tłumnie wylegli na ulice. Florian z trudem przeciskał się przez ciągnące we wszystkie strony sznury wozów, bryk i kałamaszek szlacheckich. Niekiedy z bocznej ulicy wypadła szeroka karoca poszóstna, w oknie której mignęła twarz posępna, surowa, pańska. Bokami szedł pstry, różnobarwny tłum, przedstawiający dziwną mieszaninę strojów i epok. Kontusze i żupany ocierały się o francuskie fraki i bufiaste żaboty, wielkie cylindry filcowe i obwisłe surduty Dyrektoriatu z olbrzymimi klapami i halsztukiem bratały się z kaszkietami pruskich żołdaków. Podgolone czupryny, harcapy17, białe faliste peruki, czaple pióra, trójgraniaste kapelusze, rogatywki, kubraki, długie czarne opończe, karabele i szpady, krótkie mieczyki a puginały, żółte i czerwone buty, atłasowe pantofle, palone czarne cholewy i hałaśliwe chodaki – wszystko to razem składało się na strój mieszkańców Warszawy. Florian skierował konia na Podwale, postanowiwszy zajechać do dalekiej krewnej matki, do pani Dziewanowskiej, wdowy po Michale Dziewanowskim, pułkowniku gwardii królewskiej. Pani Dziewanowska zajmowała małe mieszkanko na trzecim pięterku, utrzymując się wraz z córką ze skromnego kapitaliku, jaki jej z dawnej fortuny pozostał. Przyjazdem Floriana ucieszyła się serdecznie. Porucznik, rozejrzawszy się w ubożuchnych a szczupłych pokoikach, chciał do zajazdu iść pod Zamek i noclegu szukać, atoli pani Dziewanowska słyszeć o tym nie chciała. – Ani mi się waż despektu takiego czynić – mówiła rezolutnie. – Nie salony u mnie, nie pańskie pokoje, ale kąt wolny się znajdzie. Gdzieżbym pozwolić mogła! Jedniście wy dla mnie na świecie prawie, bo prócz was i bratanka po mężu – wszystko wymarło. Florian jął się wymawiać. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa. – Bez wykrętów. Wiem, żeś zamorskich grzeczności a dworskich ceregieli świadom. Ale ze mną to na nic. Prosta jestem szlachcianka, szczera a otwarta. Zresztą, mój kochany, ze mną mniejsza, lecz co z moją Zosią, to nie poradzę. Ona by mi tego nigdy nie darowała. Wyszła właśnie na targ przy piątku to i owo zakupić, boć to Wszystkich Świętych mamy w poniedziałek. No, rozgość się, proszę. Patrz, tu jest na lewo jej komnatka. Chłopiec z końmi niech przejdzie na Piekiełko, zaraz kilka kroków stąd, około Piekarskiej, są stajnie, tam pomieszczenie i obrok za kilka dytków znajdzie. Porucznik chciał dziękować. 17 H a r c a p – warkocz przy peruce noszony przez mężczyzn w XVIII w. – Wiem, wiem, co mi chcesz powiedzieć. Przede wszystkim zdrożonyś. Masz tu wodę na misce. Ogarnij się, a ja się zakrzątnę około obiadu. A potem pogadamy. I nie czekając na odpowiedź Floriana, wyszła z pokoiku, zostawiając go samego. Porucznik rozejrzał się po izdebce ciekawie. Przedstawiała ona dziwną mieszaninę zamożności i ubóstwa, skromności i zbytku. Sosnowy, ledwie ogładzony stół był okryty kosztowną tkaniną; na czerwono malowanej szafie stał zegar gdańskiej roboty, cyzelowany a błyszczący grubą pozłotą, stołki zwyczajne i ławy dwie nikły pod kilimkami tureckimi. Na ścianach wisiały portrety, a tuż ponad biało zasłanym łóżkiem ołtarzyk srebrny, roztwierany, z Matką Boską. Pod ołtarzykiem palma, a z nią skrzyżowana, w jaszczur oprawna karabela i dwie krócice. Florian rozwinął zabrane z domu zawiniątko. Doprowadził odzież do porządku i orzeźwił się wodą. Właśnie kończył się wycierać, gdy drzwi z hałasem się otwarły i stanęła w nich wiotka postać młodej dziewczyny. Porucznik rzucił się w tył, okrywając się pośpiesznie ręcznikiem, dziewczyna zarumieniła się z lekka, nie wiedząc, co począć. Stali tak chwilę naprzeciw siebie, zaambarasowani, onieśmieleni. Dziewczyna pierwsza, zapanowała nad sobą i, cofnąwszy się raptownie, znikła za drzwiami, spoza których doszła uszu Floriana przeciągła kaskada serdecznego śmiechu. Porucznik zarzucił na siebie pośpiesznie zwierzchnie ubranie, a spakowawszy zawiniątko i pogładziwszy wąsa, wyszedł do drugiego pokoju. Dziewczyna stała obrócona plecami, a oparłszy głowę o szybę okna, dusiła się ze śmiechu. – Daruje waćpanna, to niefortunne... – zaczął poważnie Florian, lecz nowy wybuch śmiechu dziewczyny przerwał mu wątek myśli. Porucznik zagryzł wargi, śmiech ten go drażnił. – Przepraszam – rzekł chmurnie – iż stałem się mimowolnym dystrakcji18... powodem!... Odchodzę tymczasem, nie chcąc przeszkadzać jej wesołości... Powrócę później, aby czołobitność moją pani Dziewanowskiej złożyć za gościnę. To mówiąc, chwycił za kaszkiet i szedł ku wyjściu. Dziewczyna nagle skoczyła i zastąpiła mu drogę, mierząc go ostrym, przenikliwym spojrzeniem. – Hola! Waszmość! – rzuciła gwałtownie. – Nie mam honoru znać waćpana, ale skoro przez matkę moją w dom przyjęty zostałeś, suponuję śmiele, że mam zacnego przed sobą kawalera, co niewinnego śmiechu za obrazę mi nie poczyta. Na te słowa Florian stanął jak wryty. Nie wiedział, czy zgrabność wysłowienia bardziej podziwiać, czy urodę dziewczyny. Próżno szukał słów na odpowiedź, dawna pewność siebie go odbiegła, stał jak żak, mnąc machinalnie kaszkiet w ręku. Dziewczynie na widok bezradnej miny Floriana znowu na śmiech się zbierało. W tejże chwili weszła pani Dziewanowska, spojrzała po twarzach młodych ludzi i zagaiła wesoło: – A cóż to na siebie tak spozieracie?... Zośka, toć przecież krewniak nasz, Florek Gotartowski! Dalej, przywitajże się po bożemu, boście nie obcy. Siadaj że za stół, a ty, Zośka, bierz się do zastawy. Widzisz, że zmęczony. Siła drogi przebiegł... a blade to, znużone, ledwo pewno się trzyma. Zośka w milczeniu jęła stół okrywać serwetą a naczynia z jadłem znosić. Pani Dziewanowska, pomagając córce, zarzucała Floriana pytaniami o rodzinie, wojnach, a w końcu o przyczynie tak gwałtownej podróży. Porucznik dawał krótkie odpowiedzi, tając jeno właściwy powód swego przyjazdu. – Powiadasz wiele – ozwała się nagle pani Dziewanowska – lecz ani rusz nie mogę zmiarkować, po coś ty do Warszawy zjechał. Może urzędu szukasz, stopnia – wybij sobie to z głowy. Mało to mój bratanek nadreptał, a nakłaniał się Prusakom? Nie wezmą dziś, choćbyś im 18 D y s t r a k c j a – roztargnienie; tu: rozrywka. duszę zaprzedał, oni samych Niemców tysiącami ściągają i starostwa, a po ichniemu „amty”19 rozdają... Ehe! Przyznaj no się, może ty o hipotece przemyślasz? Świeży grosz ci pachnie? – Gdzie tam! – potrząsnął przecząco głową porucznik. – Do księcia Józefa chciałem, pokłonić się wypada... służyłem pod nim. – Toć wiem! Ale co wy tam w nim widzicie takiego, dalipan, nie rozumiem. – Matuchno! Wszak rycerz to a wódz, krew królewska – wtrąciła Zośka. – Et! Bajesz! Twoja taka sama królewska. Szlachcic, i dość. – Wielkiego serca, żołnierz całą duszą! – ozwał się Florian. – Na dwoje babka wróżyła. Czy to ja nie wiem? Nie Mokronowskam z domu? Nie był to świętej pamięci Michał pułkownikiem?... Wszystko mu daruję, jeno nie onej dworszczyzny a rzucania się. Żołnierka to zawód honorowy, jednej zawdy pani swojej służyć należy. A tenci pułkownikował najpierw Austriakom i aż krew w wojnie z Turkiem przelewał za nich, później ucierał się pod Dubienką, to znów wyleciał w obce kraje i licho wie komu przewodził, a potem krewniakowi memu, Mokronowskiemu, był przydany. No i teraz lata, jak opętany, z Jabłonnej Pod Blachę i z powrotem, a z Prusakami się zadaje. Pewnie i im jaki regiment wymusztruje. Może nieprawda? Florian pokiwał niedowierzająco głową i rzekł: – Pani dobrodziejko! Ciężkim zarzutem obrzucacie księcia. Ma on niechętnych sobie wielu, i któż ich nie ma? Lecz jam patrzył na niego, jam go widział, gdy na czele oddziału kawalerii szarżował na góry szwedzkie, obsadzone pod Marymontem przez Prusaków... – Za co go potem zdrajcą ogłoszono... – przerwała z impetem pani Dziewanowska. – I gdyby nie dzielność Dąbrowskiego, Warszawa już wtedy byłaby zdobyta. – Być może! Niemniej klęska nie księcia była winą – upierał się porucznik. – Ot, ludzkie języki i nic więcej! – zauważyła rezolutnie Zośka. – A ty znów swoje! Powiadam waćpanu, czasem wytrzymać ciężko z tą dziewczyną. Nie mówię waćpan, małej jesteś jeszcze rangi oficerem, ale co o wojskowych rzeczach pojęcie mieć musisz... lecz ona!... Ubrdało się jej widzieć w księciu bohatera i ani wybić tego z głowy!... Florian zaczął się zbierać do wyjścia, tłumacząc chęcią udania się na pokoje do księcia. Pani Dziewanowska wstrzymywała go: – Jakże to waćpan myślisz? Tak, w tej odzieży?... Boż cię przyjmie?... A wieszże, gdzie go znaleźć? – Droga na końcu języka u żołnierza, a strój, bacząc na podróż, jaką odbyłem, książę daruje. – Ja bym mogła wskazać drogę panu porucznikowi – odezwała się niespodzianie Zośka. – Ty! – podchwyciła pani Dziewanowska. – Co wygadujesz! A znaszże waćpan miasto? – Ot... ledwie sobie przypominam cokolwiek – odrzekł Florian spoglądając na zarumienioną twarzyczkę pułkownikówny. – Hm! To niedobrze. Widzisz waćpan, u nas niebezpiecznie wygadać się, że z legionów wracasz... Łatwo by cię mogła spotkać jaka przygoda. Z Prusakami żartów nie ma. Już będę pewniejsza, jak cię ona przeprowadzi... Zośka wdziała spiesznie kontusik granatowy i kołpaczek i wyszli. Porucznik podał z galanterią ramię pułkownikównie i zawrócił raźno w stronę Zamku. Gdy doszli do pałacyku pod Zamkiem, Zośka chciała wracać do domu, porucznik ją zatrzymał, wnioskując z zapuszczonych firanek a zasłoniętych okiennic, że księcia w domu nie ma. Jakoż przypuszczenia go nie zawiodły. Pałacyk Pod Blachą był zamknięty. Krążąc dokoła zabudowań, po długich rozpytywaniach dowiedział się od książęcego pacholika, że przed trzema dniami dwór wyjechał do Jabłonnej na wielkie polowanie i że przed świętami pewno nie powróci. 19 „A m t y” (niem. Amt) – urząd (starostwo – Kreisamt). Wiadomość ta wielce zaniepokoiła Floriana. Rozkaz był wyraźny. Jechać co koń wyskoczy, byle jak najprędzej księcia dopaść. Tymczasem porucznik, ufając, że u celu podróży stanął, i tak już sporo czasu był zbałamucił. Jasne czoło Floriana zaszło chmurą. Zośka jęła wnet nalegać o powód nagłego zasępienia. Porucznik wymawiał się, jak mógł, a wykręcał. Dziewczyna atoli tak zręcznie na niego napadła, że Florian ani się obejrzał, jak wygadał się z całą prawdą. Dopiero gdy pod wpływem jego słów twarzyczka pułkownikówny spoważniała – opamiętał się i chwycił ją gorączkowo za rękę. – Waćpanno – rzekł z mocą. – Posiadłaś mimo mej woli tajemnicę! Zachowajże ją, przez miły Bóg, bo nie o mnie tu chodzi, lecz o sprawę całego narodu. – Mości poruczniku – odparła Zośka, a głos jej lekko drżał. – Choćby mnie krajano, słowa nie pisnę! Ale – dodała po cichu z uśmiechem – waść do trzymania tajemnic niespory – dobrze, żeś na Prusaczkę jaką nie trafił. – Słuszną waćpanna czynisz mi uwagę. Nie żołnierska to rzecz wygadać się tak, jako smyk pierwszy lepszy. Bogiem się świadczę, że nigdy mi się to nie zdarzyło, choć przez... rozmaite osoby nieraz o to i owo byłem nagabywany!... Niech się dzieje co chce! Zdało mi się, że przed tobą zełgać nie godzi mi się’... Wracajmy – rzekł porucznik. – Mnie czas w drogę. Dziś na noc do Jabłonnej muszę. Trzeba. – Trzeba – szepnęła pułkownikówka i zamyśliła się smutnie. Nagle twarz jej zadrgała życiem. – Nie! Waćpan zostanie. – Jak to? – zapytał Florian z żartobliwym zdziwieniem. – Posłuchaj waćpan! Drogi nie znasz... szczęśliwieś się prześliznął przez straże pruskie... teraz znowu chcesz ryzykować? Gdy ryzyko jest tu niepotrzebne zgoła a niebezpiecznie... – Lecz, mościa panno... toć są słowa próżne. Każdej chwili, minuty straconej bezczynnie w Warszawie, może skądinąd drogiej, żałować, jako służbista, muszę! Mam czekać dni kilka na księcia, gdy jest tuż, o parę mil zaledwie? Papiery doręczone muszą być dzisiaj... – Waćpan jechać nie możesz! – upierała się Zośka. – Nocą straże na rogatce zdwojone. Waćpanu sprawy publicznej lekceważyć nie wolno. I co z tego, że życie swoje narazisz? – Ot! Nie bój się waćpanna. Wyjadę zdrów i zdrów wrócę. Nie taki czart straszny. Zresztą – dorzucił – dwoje nas tylko posiada tajemnicę... więc albo ja, albo waćpanna! Ha! Ha! Pułkownikówna potrząsnęła energicznie główką. – Jakbyś wiedział waćpan, że pojadę!... W Jabłonnej mieszka moja chrzestna, pani Grodzicka, mąż jej był dawniej murgrabią u księcia, dziś, chorobą powalony, jest na łaskawym chlebie. – Oj, oj! Pali się w główce waćpanny!... – Mówię, że pojadę, to pojadę! – powtarzała z uporem Zośka. – I bądź waszmość pewien, że żaden Prusak nawet palca na mnie nie zakrzywi... – Ba! Ba! Pewnie. Gdzieżby śmiał! – potakiwał porucznik w żart rozmowę obracając. Pułkownikówna nie dała się zbić z tropu i napierała na Floriana coraz gwałtowniej. Po długich ceregielach sprawa stanęła na tym, że porucznik dotąd nie ruszy z Warszawy, dopóki nie zasięgnie wiadomości od Jana Dziewanowskiego, stryjecznego Zośki, znającego Warszawę na wylot, oraz że przed nocą nie wyjedzie, bo choć straże bywają zdwojone, lecz zawsze łacniej się przemknąć a bodaj przemocą wyrwać. Pani Dziewanowska przyjęła młodą parę potokiem wymówek, które na wieść o niefortunnym zakończeniu wyprawy spotęgowały się jeszcze. – No, no! Tożeście się zasiedzieli! Ja myślałam, żeście chyba już ze dwa podwieczorki u waszego księcia zjedli. Florian ucałował rękę Dziewanowskiej i poszedł opatrywać ostrożnie węzełek, a potem zbiegł na dół do chłopca stajennego, nakazując mu, aby konie miał opatrzone i gotowe do drogi. Ruchy te nie uszły bacznego oka Zośki. Lecz słowa nie rzekła. Jęła się tylko naprzy- krzać matce, aby po Janka Dziewanowskiego słać i na wieczór go poprosić. Pani Dziewanowska wzruszyła ramionami na to natarczywe a niespodziewane napieranie się córki, lecz, przypisując to jej kapryśnemu charakterowi, uległa prośbie. Nim atoli zdążyła wyprawić dziewkę służebną – najniespodziewaniej wszedł Jan Dziewanowski. – O wilku mowa, a wilk tu! – zakrzyknęła pułkownikowa. – Miałam po ciebie słać. Zośka mi się napierała ciebie zobaczyć. Bacz, że gościa mamy! Florek Gotartowski... spadł dziś niespodziewanie! Wraca z legionów! – dodała ciszej. – Z legionów! Gdzież on? – przerwał porywczo Jan. – Niech go zobaczę!... Toż gość dopiero! Wszedł Florian. Młodzi ludzie podali sobie ręce. Spojrzeli sobie wzajem w oczy i ponowili uścisk dłoni. Za Florianem wsunęła się po cichu Zośka. Dostrzegł ją wnet Jan. – Tuś mi, siostrzyczko! Jakiejż to łaskawości szczególnej mam przypisać, że o mnie pamiętałaś? – Nic ważnego! – rzekła rezolutnie pułkownikówna. – Gościa mamy – ze stron dalekich. Sądziłam, że rad będziesz niejednego się dowiedzieć, a i on ciekaw, co u nas słychać – myśmy go pouczyć nie mogły dokładnie. – Co u nas słychać? – powtórzył marszcząc brwi Jan i dźwignął desperacko swe olbrzymie ramiona. – I źle, i dobrze. Według „Gazetki” naszej ponoć Prusacy klęskę pod Auerstadt ponieśli nie lada. – Pod Jeną także! – zauważył porucznik. – Możeż to być?... Nie błędneż to wieści?... – Jadę stamtąd. Dwie bitwy stoczono równocześnie, ledwie o cztery godziny drogi od siebie... Siedemdziesiąt chorągwi i trzysta armat zdobyli Francuzi, ścieląc trupem pola... Cesarz w Berlinie. Dziewanowski aż porwał się z miejsca. – Pewneż to? W Berlinie jest! Anim śmiał suponować. Dziś właśnie gruchnęła w mieście wiadomość, że wskutek zbliżania się wojny do brzegów Wisły, kasa wymiany biletów skarbowych przeniesioną zostaje do Królewca! – W imię Ojca i Syna! Wojna tu, do nas, znów! – zawołała pani Dziewanowska. – Pani stryjenko – upominał Jan – mogłoż się stać inaczej? – Waćpanowi bitewki w głowie, a tu kraj cały znów na nowe zniszczenie skazany. – Mogłoż się stać inaczej?... Ho! Ho! Prusacy czuj duch! Od dziś wojsko skonsygnowane20 stoi pod bronią gotowe do wymarszu. Nowe prawo wydane dla tych, którzy by do nieposłuszeństwa pobudzali... sąd wojenny i kula w łeb w dwadzieścia cztery godzin. – Wojsko skonsygnowane, powiadasz?! – wmieszała się pułkownikówna spoglądając znacząco na Floriana. – Tak, tak. Pono spodziewają się, może nie bez kozery, dezercji ochotników... Miasto mieli dziś naokół wojskiem obstawić, a waszmość jakżeś zdołał się przedostać do nas? – Prosto na rogatki, pod Wolą. Ani mnie nikt nie zagadnął. – Dziw-dziw! Szczęśliwie bardzo! Niedalej jak wczoraj dwóch pod Mokotowem schwytali i rozstrzelali na miejscu. Dowiedzieć się nawet nie można, kto byli zacz. Florian się zamyślił. Wypieki czerwone wystąpiły na twarz pułkownikówny. Jan Dziewanowski ciągnął dalej: – W Jabłonnej polowanie miało być wielkie. Köhler się na nie z całym sztabem wybierał – dziś powiadali, że zaniechano wyjazdu. Może im dalej jechać przyjdzie. Ale co tam Köhler i nasza bieda – waść wracasz z szerokiego świata – mówcie nam, bośmy tu jak deskami zabici. Co nasi? Co legiony? Co cesarz?... 20 S k o n s y g n o w a n e – konsygnacja – rozkaz nieopuszczania koszar przez żołnierzy, ostre pogotowie. Florian jął opowiadać, z początku siląc się na zebranie myśli, lecz powoli zapalił się własnymi słowami i nie pytany snuł obraz napoleońskiej epopei. W czasie opowiadania, którego w skupieniu słuchała pani Dziewanowska, a z czcią Jan – Zośka podniosła się niepostrzeżenie zza stołu, wyszła na chwilę do swej izdebki, przywdziała kontusik i kołpaczek i zniknęła za drzwiami. Zmierzchać się dobrze zaczynało. Dziewka służebna wniosła zapalone świece, Florian urwał nagle opowiadanie. – Ot! Mówiłoby się tak i dzień, i noc!... A komu w drogę, temu czas!... – Co też ty mówisz? Gdzie tobie? – Służba, pani dobrodziejko! – Nielepiej po dniu? – zauważył Jan, który rad by rok cały słuchać tych krwawych relacyj. – Jak wypadnie. Sądziłem był z łaskawej gościny skorzystać... ale nie mogę. – Ot czasy! – westchnęła pani Dziewanowska. – Zdrożony, wymizerowany, ledwie się na nogach trzyma! Gdzie tu myśleć o podróży, chyba do Morfeuszowa21!... Skoro jednak tak się upierasz... Zatrzymywać nie śmiem. Córkam żołnierza i żona... Lecz głodnego cię nie puszczę! Zośka! A gdzież ona?... Pani Dziewanowska obejrzała się – córki nie było. Młodzi ludzie teraz dopiero wspomnieli, że od dłuższego czasu znikła im z oczu. Pułkownikowa skoczyła do dziewki służebnej i wróciła uspokojona. – Wyszła niedawno. Pewnie nadejdzie. Już tam coś wymyśliła i trojniaku nam może z gospody przyniesie. Floriana coś tknęło. Podniósł się i wyszedł do sąsiedniej izdebki, gdzie był zostawił tłumoczek. Po chwili wrócił blady i poprosił panią Dziewanowską o światło. Sprawdził po kilkakroć zawartość tłumoczka, oglądał się po izdebce... Szkatułka z papierami zniknęła. Myśl straszna powstała mu w głowie. Schwycił za kaszkiet i, nic nie mówiąc do poruszonej jego dziwnym zachowaniem się pani Dziewanowskiej, pobiegł co tchu do zajazdu, kędy chłopca z końmi ulokował, lecz ani koni, ani pacholika nie było. 21 D o M o r f e u s z o w a – żartobliwie: do krainy snu (Morfeusz – wg mitologii greckiej bożek snu). IV Florian był w rozpaczy. Wyrzucał sobie lekkomyślność, z jaką zwierzył dziewczynie tajemnicę swego posłannictwa. Cóż powie teraz generałowi? Czym usprawiedliwi tę nierozwagę? Miał dotąd opinię nieposzlakowaną, ufano mu bezgranicznie... Tymczasem tu, wobec tak ważnej ekspedycji, dał się podejść dzierlatce... I co jej w głowie? Zgubić może i siebie, i księcia, i jego razem! Gdy porucznik powrócił do mieszkania pani Dziewanowskiej z wyrazem bezsilnego rozdrażnienia na twarzy – pani Dziewanowska, a za nią Jan, jęli pytać o przyczynę alteracji22. Florian, nie widząc powodu ukrywania przed nimi całej sprawy, którą uważał za straconą, opowiedział urywanym głosem wszystko, jak było. Pani Dziewanowska łzami się zalała. – Co jej w głowie! O ja nieszczęśliwa! Jedną na świecie miałam! Prawda, zawsze to było zawadiackie, dufające sobie! Czym się jednak mogła spodziewać? W nocy, z pacholikiem... i dokąd jeszcze? Skąd jej przyszło? Skąd jej się to wzięło?! Dziewanowski chciał pocieszać strapioną matkę, lecz ta smutnie potrząsnęła głową i rzekła: – Daj spokój, stało się nieszczęście!... Może Matka Przenajświętsza mnie poratuje, sierotę taką opuszczoną! Kto wie? Zośka przytomna dziewka. Zjeść się w kaszy nie da. A co na koniu, to sprawna niby stary dragon. Porucznik podczas tego ręce łamał a pięści zaciskał, czując się bezwładnym. – Panie Florianie – ozwał się poważnie Dziewanowski. – Sam żołnierzem jestem i rozumiem dobrze waściną desperację... chociaż nie wiem, czyja troska większa: czy matki, która życie swej córki widzi na szwank narażonym, czy oficera, co tak niesfornego znalazł ordynansa! Tym się, mości poruczniku, pocieszaj, żeś trafił na lepszego zastępcę, niż ci się zdawać może – bo jeżeli ona nie trafi do księcia – to byś tam także nie dotarł! Dzielna to dziewczyna i rezolut nie lada! Pani Dziewanowska jęknęła całą piersią i wyszła do drugiej komnatki w łzach a modlitwie szukać pociechy. Mężczyźni zostali sami. Jan Dziewanowski, po długiej pauzie, pierwszy przerwał milczenie: – Panie Florianie! Otrząśnij się waść. Stało się. – Jadę do Jabłonnej! – wyrzekł z mocą porucznik, wstając z miejsca. Dziewanowski pokręcił głową z nieukontentowaniem. – Co z tego? Jej nie pomożesz. Sam wpadniesz w ręce Prusaków, a jeżeli i dostaniesz się szczęśliwie, co mu powiesz? Panie Florianie! Rozkazów tajnych jam nieciekaw, lecz mnie w ciemię nie bito. Cesarz z armią się zbliża... Nie wiem ja, co tam książę myśli, lecz to, co waść wiesz, winieneś natychmiast generałowi Wojczyńskiemu przedstawić... U niego zbiera się co dzień wszystko, co w naszej Warszawie godności narodowej nie utraciło. Nie nalegam, lecz 22 A l t e r a c j a – irytacja, wzruszenie. pomnij waść, że pewno wiesz o tym; nie o co innego tu idzie, jak o przysposobienie narodu do wielkich wydarzeń... Idziesz waćpan ze mną?! Porucznik się zawahał. – Żołnierzem jestem. Mam obowiązek wypełniać rozkazy naczelników, a nie działać na własną rękę. – Zgoda. Niemniej powinieneś ratować zagrożoną sprawę. Pora właśnie! Otrząśnij się, mości poruczniku. Mężczyzną jesteś. Ot – dziewki szkoda – zginąć marnie może. Hm! Zadałeś jej czegoś chyba, że na krok taki się ważyła!... Rusz się, wasze. Ja tu nakażę służebnej, niech stryjenkę na oku ma. Powrócim niebawem. Zresztą, trzeba zawczasu pomyśleć o innym dla waści i stryjenki schronieniu... bo niechby ona wpadła im w ręce, trafiliby po nitce do kłębka!... Czasu nie trzeba marnować i co żywo łatać, jak można. Opierającego się jeszcze Floriana ujął Dziewanowski pod ramię i wyprowadził na ulicę, w drodze mu zalecając, aby o całej owej niefortunnej ekspedycji nie wspominał przed zgromadzeniem. U generała Wojczyńskiego zastano izby dworku na Lesznie, w głębi ogrodu położonego, natłoczone. Dziewanowski z Florianem podszedł wprost do staruszka, gospodarza domu, i przedstawił mu porucznika. Wojczyński uradował się wielce, ramiona mu otworzył i uściskał serdecznie. – Niebo cię nam zsyła, poruczniku! – zawołał z ukontentowaniem. – Toć my tu siedzim jak tabaka w rogu, nie wiedząc, w którą stronę pójść. Mości panowie! Porucznik legii włoskiej przybył do nas z Berlina! Imć pan Florian Gotartowski!... Ruch powstał w izbach. Kto żyw śpieszył do Floriana rękę mu ścisnąć lub przyjrzeć mu się przynajmniej. Starszyzna atoli wzięła go między siebie i do zacisznego wprowadziła alkierzyka. Tu posypały się pytania bez końca. Panowie: Michał Kochanowski, Sobolewski, Gutakowski, książę Jabłonowski, pułkownik Siemianowski, Aleksander Potocki – rej tu wodzili, nad relacjami Floriana czyniąc uwagi. Porucznik był oszołomiony. Całą siłę woli skupiał, byle wyjść cało z krzyżowego ognia zapytań. Wojczyński dopiero ulitował się nad nim. – Dosyć, panowie – rzekł. – Wiadomości posiedliśmy, a teraz nie pora szczegółowymi opowieściami się bawić, tym bardziej że imć panu Gotartowskiemu należy się wypoczynek!... Jutro zapowiadam walne zebranie komisji i do rady imć porucznika zapraszam. Florian odetchnął swobodniej i podążył wnet z Dziewanowskim na Podwale. Był zbity, wyczerpany drogą, zgnębiony wypadkami ostatniego dnia. Pani Dziewanowska nie spała, czekając powrotu niefortunnego gościa. Nie czyniąc wyrzutów, wskazała mu posłanie w komorze, a sama pogrążyła się w swojej trosce. Porucznik jak stał, tak legł na posłaniu. Ciężkie myśli trawiły go długo i sen z ociężałych powiek spędzały. Młodość atoli zwyciężyła w końcu i porucznik zapadł w sen głęboki, niespokojny. Słońce było wysoko, gdy Florian otworzył powieki. Oczy przetarł, myśli zebrał, mary okropne wspominając. Niestety, rzeczywistość przedstawiała mu się niemniej ponuro i smutnie. Podniósł się zwolna z posłania, spojrzał w małe okienko, na jasnym tle którego rysowała się w oddali wysmukła wieżyca kościoła farnego, i zadumał się. Nagle, spoza nie dość szczelnych drzwi sąsiedniej izby doszedł go gwar przytłumionych głosów, wśród których najwyraźniej rozlegał się srebrny śmiech pułkownikówny. Porucznik drgnął i zaczął nadsłuchiwać. Najwyraźniej ona. Czyżby to snem było! Nie zwlekając, rzucił się do porządkowania odzieży. Jeden i drugi dzbanek wody chlusnął na głowę i nadsłuchiwał, azali ten głos nie był złudzeniem. W końcu poprawił wąsa, pogładził czuprynę i otworzył drzwi. Cichy śmiech pułkownikówny powitał go w progu. Spojrzał przed się Florian i oniemiał. Przy stole stał smukły mężczyzna w obcisłym, półwojskowym stroju, bawiąc się niedbale srebrną szpicrutą. Rzucił okiem porucznik na twarz nieznajomego, twarz jasną, okoloną czar- nym, bujnym zarostem, o wysokim czole, równym, klasycznie zarysowanym nosie, i zdało mu się, że śni. Nieznajomy podniósł swe głębokie, ciemnoniebieskie oczy na Floriana i ozwał się uprzejmie: – Witam waćpana, mości poruczniku! – Mości książę! – bąknął pomieszany porucznik. – Takiegoś do mnie ordynansa wyprawił, że, jak widzisz, stawiłem się natychmiast! No, no! Winszuję waszmości, już to nie lada w pannie pułkownikównie masz rzecznika a obrońcę!... Porucznik jął się sumitować. Książę przerwał mu dobrotliwie: – Mości Gotartowski! Wiem o waści, a to, co mi generał wspomina o nim, sam bym dla siebie za chlubę uważał. Wieczorem proszę do mnie na pokoje! Pani pułkownikowej raz jeszcze gratuluję córki, a jeżeli okazja się zdarzy, w drużby się zapraszam. To mówiąc, książę uścisnął rękę pani Dziewanowskiej i wyszedł. Porucznik nie posiadał się z ukontentowania. Na tę scenę wszedł Jan Dziewanowski. Radość była wielka. Zośka musiała opowiadać szczegóły nocnej wyprawy. Jak na rogatce na wieść, że do Jabłonnej jedzie, żegnano ją drwinami a uśmiechami, jak pod Żeraniem zdało się jej, że ktoś za krzakiem się czai, jak wreszcie po nocy dopadła pałacu, do którego jej wpuścić nie chcieli, i jak ją z należnymi względami przyjął książę... – A o jakim to pokojowcu wspomniał książę? – wtrąciła pani Dziewanowska znienacka. Pułkownikówna zawahała się, pobladła, w końcu odrzekła śmiało: – Wytrzymać nie mogłam!... Wprowadzili mnie do przedsionka. Tłumaczę się, że przyjeżdżam z ważnym posłaniem z Warszawy... Pachołków było kilku. Ja mówię, oni trącają się i w śmiech!... Ręka mi zadrżała i, niewiele myśląc, bęc w papę najbliższego! Na to wybiegł książę... – Palnęłaś go? – Palnęłam, mateńko! – To się mój nieboszczyk Michał aż chyba w grobie obrócił ze śmiechu! – Krew, krew, pani dobrodziejko! – powtarzał porucznik z ukontentowaniem. – A waści gniadosz tęgo niesie! – zauważyła Zośka. – Zna służbę! Niechby skrewił, zatłukłbym go pewnie. Prusak jeno, szelma... huzarski! W drodze od Rawy dwóch takich mi omdlało i trzeci bułanek matczyny. – Co tam konie! – przerwał raźno Dziewanowski. – Trzeba się stąd czym prędzej wynosić!... Całe miasto już mówi o waćpana przyjeździe! Ani chybi, będą myszkowali. Generał do mnie przysyłał, ofiarując mu u siebie gościnę. Pani stryjenka zaś może na moją kwaterę pozwoli... uboga, jak u kawalera samotnika takiego. Zasmucił się porucznik, niesporo mu było się wynosić. Nadąsała się Zośka, zafrasowała pani Dziewanowska. Jan nalegał – trzeba było ustąpić. Tegoż dnia wieczorem Florian udał się do księcia Józefa Poniatowskiego. Książę przyjął go w pięknym gabinecie, zdobnym w alegoryczne freski, a zastawionym mnóstwem kosztownych cacek. Był zamyślony i posępny. Skinął przyjaźnie porucznikowi i o szczegóły, odnoszące się do armii Napoleona, ostatnich wypadków z włoskiej kampanii, wypytywał... Od czasu do czasu przerywał Florianowi tok opowiadania i gorączkowo mierzył wielkimi krokami gabinet. Porucznik skończył mówić. Książę zamyślił się, a po długim milczeniu zaczął nerwowo: – A nie myli się twój generał?... Wiem, Dąbrowski to wielki żołnierz i wódz, cenię go więcej, niż mu się zdaje... pomimo że mi był niechętnym!... Dobry patriota i obywatel kraju, lecz czy politycznych wybiegów nie za dobrą poczytuje monetę! Sława Napoleona go olśniła, ja się jej obawiam. Wahałbym się na niej przyszłość moją opierać, a cóż dopiero losy całego kraju składać!... Zapał go unosi!... Tyle krwi przelanej hen na polach Marengo... co, Marengo jedno? Cała Italia nasiąkła krwią legionów i Egipt, i San Domingo!... Nie! Nie ufam ja temu nowemu słońcu... Napoleon jest wielkim politykiem, a myśmy nigdy politykami nie byli... Idzie tu do nas, bo go losy wojny do tego zmuszają... lecz przy zawarciu traktatu wymieni nas za uchwalenie jednego upokorzenia więcej dla nienawistnej mu Anglii! Czyż nie tak? Florian, zachęcony rzuconym pytaniem, a poruszony tak ostrym sądem o ubóstwianym przez niego Napoleonie, wybuchnął nagle: – Wasza książęca mość! Jam nie statysta, nie mąż, który od lat młodzieńczych przywykł losy narodów ważyć a rozpatrywać. Mówię, co na sercu, z czym lat tyle tułałem się po krajach... – Zgoda na to – podchwycił żywo książę. – Lecz miejmyż odeń zapewnienie, poręczenie!... Żąda od nas wojska, krwi naszej, niechże się dowiemy za co? Waszmości wyda się takie żądanie frymarkiem23! Niestety, na frymarku takim cała mądrość polityczna polega. Dąbrowski ani Wybicki nie rozumieją, że nie my Napoleona, lecz on nas w tej chwili najmocniej potrzebuje... i miast stawiać żądania, proszą, miast dyktować punkty ugody, traktatu, kontentują się krzywdzącymi naszą godność frazesami dumnego zdobywcy!... Nie, poruczniku, ja do tej sprawy przyłożyć ręki nie mogę. Za złe ci nie biorę zapału, z jakim byś chciał Bonapartego bronić. Widzisz w nim wodza prowadzącego armię do zwycięstwa i sławy, a sam żołnierzem jesteś! I ja mam dlań wyrazy uwielbienia, jeno gdy o naszej doli myśleć przestaję... Zresztą – dodał ze smutkiem – bądź waszmość spokojny... książę Józef Poniatowski nie stanowi narodu. Daj mi pismo Napoleona, jasno wyrażające, czego żąda i co dla nas uczynić się zobowiązuje, a gotowym dziś na skraj świata iść za nim!... A choćby nie dopełnił przyrzeczeń, choćby bolesne z tego wynikły dla nas termina... nikt na nas kamieniem nie rzuci!... Ale... co wam po Poniatowskim? – Krew nasza, królewska! Chluba rycerstwa! – odparł z zapałem Florian. Poniatowski uśmiechnął się dobrotliwie i rękę położył na ramieniu porucznika. – Dziękuję waszmości! Teraz sobie dopiero go przypominam! Byłeś pod Marymontem... Jeno nie wszyscy tak myślą! Znać, żeś prosto z legii przybył... Zapytaj się o mnie tu, na miejscu, w Warszawie. Za sługę pruskiego mnie mają, o konszachty z Austriakiem posądzają... stronią od tej mojej Blachy! Książę uśmiechnął się gorzko. – Wam, żołnierzom, pilno do rangi i zaszczytów... a przecież są inni, którym bezczyność... więcej zdrowia odejmuje niż wam niewywczasy wojenne a kule nieprzyjacielskie!... Długo by o tym można mówić. Wiesz teraz, słyszałeś, oto mój respons24. Później... kto wie, jak się wypadki ułożą, teraz jednak ani myśli, niech generał czyni beze mnie. W końcu, mogę się mylić... Więc słuchaj, mości poruczniku, listy generała weź z powrotem, przedstaw je marszałkowi Małachowskiemu, nie tając mej odpowiedzi. Niech je i oni rozważą. Rada u pana Wojczyńskiego może co innego postanowi... – Mam właśnie kwaterę u generała! – wtrącił porucznik. – A... tak! Już cię znaleźli! Hm, zacne grono, mężowie zasłużeni. Spieszże, mości poruczniku, czasu nie trać. Miło mi było poznać waszmości! Racz generałowi Dąbrowskiemu pozdrowienie moje wyrazić. Gdy porucznik zjawił się w kilka chwil później u generała Wojczyńskiego, zastał był już walne zebranie komisji rozpoczęte. Radzono właśnie nad wysłaniem imieniem Warszawy poselstwa do Napoleona, żeby swego zwycięskiego pochodu nie wstrzymywał, lecz szedł dalej podać rękę wiernemu a uciśnionemu narodowi, który na pierwszą wieść o jego zbliżaniu się wita go całym sercem, jako swego zbawcę i oswobodziciela. Wejście porucznika wywołało małe zamieszanie – ten i ów spieszył uścisnąć rękę Gotartowskiego. Wszyscy nań spoglądali jako na żołnierza tej wielkiej a zwycięskiej armii. Gdy się 23 F r y m a r k – handel zamienny, kupczenie. 24 R e s p o n s – odpowiedź. uciszyło, Florian wręczył Stanisławowi Małachowskiemu oddane mu przez księcia listy generała Dąbrowskiego. Marszałek zaczął je czytać na głos. Cisza zalegała izby dworku. Dąbrowski przedstawiał księciu, jako cesarz, po długich z nim a posłem Józefem Wybickim debatach, raczył się nakłonić do wkroczenia w granice Polski w trzykroć sto tysięcy wojska. Że zamiarem niewątpliwym jest Napoleona, aby kraj ten wskrzesić i do dawnej świetności powołać, że urzeczywistnienie tego zamiaru spoczywa całkowicie w ręku Polaków, o których wierności a oddaniu chce się cesarz naocznie przekonać, że Wybickiemu oświadczył wręcz, że jeżeli zobaczy, iż Polacy godni są być narodem, będą nim. W końcu Dąbrowski zachęcał do jak najszybszej agitacji i rozpoczęcia przygotowań do zbrojnego powstania. „Niech zobaczy cesarz – pisał Dąbrowski – powstające pułki a dywizje, niechaj ofiarność obywateli w tej stanowczej chwili nie uchyla się przed niczym. Szlachta, mieszczaństwo, lud niechaj stają w szeregach lub niech się sposobią. Lada dzień ruszamy do Poznania. Każda zwłoka, każda minuta w kunktatorstwie25 strawiona może srogą krzywdę wyrządzić całej ojczyźnie”. Małachowski skończył czytać. Przez chwilę panowało uroczyste milczenie, aż naraz z piersi kilkudziesięciu zebranych dobył się jeden wielki okrzyk: – Niech żyje cesarz! Wiwat konfederacja! Mości panowie, do broni!!! Ściskano się za ręce. Padano sobie w objęcia. Florian był przedmiotem ogólnych owacyj. Starszyzna tymczasem podawała sobie listy generała Dąbrowskiego, zastanawiając się nad każdym słowem a rozbierając je. Zaczęto się skupiać w gromadki a perorować zapalczywie. Tumult się wzmagał coraz większy. Naraz Małachowski głos podniósł. Powaga starego marszałka sejmu wnet górę wzięła. – Mości panowie! – rzekł. – Chwila urzeczywistnienia najdroższych nam nadziei a od dawna pieszczonych postanowień się zbliża. Pismo generała Dąbrowskiego jest może ziszczeniem tego, co wczoraj jeszcze snem nam się wydało. Nie pora na próżne rozprawy! Do dzieła, mości panowie! Niech on, wielki mocarz, zastanie nas przygotowanych... do pójścia za jego przewodem!... Baczność jeno zalecam. Nie zapominajmy o sługach króla Fryderyka... Ergo26, mości panowie, poczynajmy sobie rozważnie, abyśmy zbytkiem zapału tak ważnej nie zepsowali sprawy! Proponuję upoważnić starszyznę do przedsięwzięcia rady nieustającej, przed uchwałami której uchylam głowę. Każdy z nas tutaj wielką ufność pokłada w osobie generała a gospodarza naszego, co dla dobra publicznego ważyć swej głowy i mienia całego się nie zawahał. Niechże on tedy do siebie przybierze tych, których obecność w radzie za potrzebną uważać będzie! Zgoda, mości panowie?! – Zgoda! Zgoda! – wykrzyknięto dookoła. Za czym generał Wojczyński wystąpił i, wodząc okiem po zebranych, nazwiska co przedniejszych wymieniał, do ubocznej zapraszając izby. Kiedy starszyzna ustąpiła – gwar znów powstał w izbach a hałas. Brat generała, pan Ignacy, uwijał się jak mógł i spokojność zalecał; nie na wiele się to zdało. Młodzież szczególniej ochoty wstrzymać nie mogła, a Gotartowskiego zwartym osaczyła kołem, każde jego słowo chciwie chwytając. Nadto Florian spotkał tu był dwóch Jordanów, co mu dalekimi krewnymi byli, i braci Marskich, kolegów z konwiktu pijarów w Piotrkowie, z tego z dawna słynących, że bliźniętami będąc, tak nadzwyczajnie do siebie podobnymi byli, że rodzona matka rozróżnić ich nie mogła. Przy tym Jan Dziewanowski, który wśród młodzi rej wodził, zapoznał Gotartowskiego z kapitanem Wosińskim, Józefem Stadnickim, Sewerynem Fredrą, Wincentym Toedwenem, Jędrzejem Niegolewskim i Piotrem Wasilewskim. Pan Ignacy Wojczyński tymczasem, widząc wzrastającą ochotę, cichaczem od strony 25 K u n k t a t o r s t w o – rozmyślne zwlekanie z decyzją, przedłużanie układów. 26 E r g o (łac.) – a zatem, a więc. Leszna rozstawił pachołków, aby dali baczenie na nieproszonych gości, a sam z pacholikiem do piwniczki zeszedł i baryłkę miodu wytoczył. A potem, cicho krążąc między zebranymi, miód w szklanice rozlewał, szepcząc co chwila: – Już to mnie bura od pana brata nie minie, lecz przecież zdrowie wielkiego Napoliona wznieść się godzi!... Słowa staruszka przyjęto z ukontentowaniem, przepijając po cichu, aby odbywającej się obok radzie dystrakcji nie czynić. Między młodzieżą wszczął się był żwawy spór o Poniatowskiego. Opowieść Floriana o pochodzeniu listów generała Dąbrowskiego sprawiła silne wrażenie. Większość, przyjazna księciu Józefowi, objawiła wielkie zdziwienie, reszta dosyć ostro występowała przeciwko Poniatowskiemu. Zwłaszcza Hermelaus Jordan gromił zawzięcie księcia. – Florek – mówił gromko, podnosząc wielkie swe pięści w górę. – I tyżeś to strzymał wszystko a wysłuchał? Paniątko takie, od morza do morza. Jemu Napoliona sądzić!... – Daj pokój! – mitygował Dziewanowski. – Dla słabostki gotów jesteś odsądzić go od wszystkiego!... – Tak, tak! Żołnierz to nie lada! – potwierdzili inni. Starszy Jordan, któremu szklanica miodu zaszumiała w głowie, upierał się przy swoim. – Janie, od morza do morza! Więc on, luminarz taki, dzisiaj, kiedy armia idzie i od morza do morza!... Nie!... Sfrancuziały paniczyk, królewiątko rozkapryszone... jąć powiadam, od morza do morza, i koniec!... – Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! – ozwał się surowo Seweryn Fredr. – Czołem przed rzetelną zasługą! Gdyby kraj ten miał więcej takich oficerów, nie potrzebowalibyśmy oglądać waścinego animuszu! – Ani luterskich wysłuchiwać kazań! – odciął się Jordan. Fredro porwał się z miejsca. Kapitan skoczył uspokoić zwaśnionych. Fredro domagał się zadośćuczynienia. Dziewanowski przekładał zgodę. Pośród zgiełku a hałasu wskoczył na stół tymczasem jowialista wielki a oficer szanowany, imć pan Wosiński, i zakrzyknął znienacka: – Głupstwo, panowie szlachta! A gdy zebrani, zaskoczeni tym zawołaniem, uciszyli się nieco, zwłaszcza że od Wosińskiego zwykli byli się nie lada konceptu spodziewać, kapitan zaczął powoli: – Horret animus27, mości panowie, że kiedy jeszcze na odwachu Prusak sobie chodząc einzweidreiduje, a imć Köhler tabakę najspokojniej pociąga, kiedy armia francuska ledwie w berlinkach rozsmakowała, my tu poczynamy sobie de noviter28 czteroletnie obrady, huczno, buńczuczne, a jak z groźnie zmarszczonych brwi pana Seweryna imci wróżyć się ośmielę, z niemałą ku wszelakiej strzelaninie a okaleczeniu sympatią! Starszyzna radzi, a młodzi w zwadzie szukają dla swej ochoty dywersji. Pierwsze mi nie po myśli, drugie nie po sercu. Co panowie rada postanowią – ich rzecz. Mnie ostał stary obyczaj, że gdy gość w dom nadchodzi, ojcowie spotykają go na progu, a młódź to i przede opłotki naprzeciw wybieży. Tandem29 – moćpanowie... miast językami świat krajać, oblicza sobie wzajem szczerbić, a kto większy patriota, sobie przymawiać... ruszajmy w drogę! Bez zwłoki, natychmiast, dziś jeszcze do wielkiej armii! Do Francuzów!!... – Wiwat Wosiński! Do wielkiej armii!!! Do Francuzów!... – odpowiedziano chórem. Wosiński odsapnął nieco i tak rzecz swoją zakończył: – Moćpanowie! Zbierać się, jak kto może! W pojedynkę, dwójkami, trójkami, już z pół tu- 27 H o r r e t a n i m u s (łac.) – dusza się wzdryga. 28 D e n o v i t e r (łac.) – na nowo. 29 T a n d e m (łac.) – nareszcie, na koniec. zina unikać, aby z dala zminąć dwunastkę z Judaszem... Żadnych oficerów, żadnych naczelników, pieszo, konno, kołowo, z gwintówką czy szerpentyną, karabinkiem czy krócicą, aby naprzód, aby spotkać! Uchodzić nie hurmem, nie w jednej godzinie, bo snadnie mogliby nam Prusacy uroczyste pożegnanie wyprawić, który to objaw amicycji30 nie każdemu byłby na rękę... Ja dziś ruszam, a gdzie?... Pod Berlin!... – I ja! I ja! – ozwały się zewsząd głosy. Słowa kapitana Wosińskiego padły niby iskra na mocno nasiarkowane lonty. Głowy młodzieży rozgorzały, zapaliły się serca. Co chwila ochotnika przybywało. Pan Ignacy Wojczyński aż ręce łamał na widok, co się dzieje, chciał tłumaczyć, przekładać, aby bez starszyzny na nic się nie ważono. Nie słuchano go nawet. Zdesperowany poszedł dać znać bratu, co się dzieje. Rada ruszyła do izb. Giełgud jął perswadować, że jeno w karności a jednolitości cała przyszłość, Gutakowski do zaufania w postanowienia starszych skłaniał. Aliści, w gronie samej rady powstało wnet rozdwojenie. Oto ksiądz Woronicz ujął się za młodzieżą. – Niech idą! – mówił. Próbowano radzić jeszcze, lecz gdy w końcu Małachowski życzliwym się okazał zamiarom Wosińskiego, nie odwodzono więcej, zalecając jeno ostrożność wielką a rozwagę w przedsięwzięciu. Starszyzna znów ustąpiła do izby narad. Generał Wojczyński pogroził jeno bratu Ignacemu za... miód, a Floriana na bok odciągnął. – A waszmość, poruczniku? – zagadnął żywo. – Zostaniesz z nami?!... Czy... – Wracać muszę, generale, sprawę zdać... – Spodziewałem się takiej odpowiedzi... Jedź! Pisma wnet ci wystosujem! Ostrowski stary niechętny wielce wszystkiemu, ale mniejsza. Wspominać nie ma co, sam zmieni zdanie. Resztę widziałeś... Gotartowski zwierzył się Dziewanowskiemu z czekającej go podróży. Pan Jan, któremu także uśmiechała się wycieczka naprzeciw Francuzów, ofiarował się mu towarzyszyć. Florian ucieszył się serdecznie z niespodziewanego kompana. Na to zbliżyli się Jordanowie, a i kapitan Wosiński, którzy, dowiedziawszy się, że porucznik rusza zaraz w drogę, oświadczyli się iść z nim także. Zaczęto wnet układać plan wyprawy. Ciekawi skupili się dokoła, ten i ów napraszał się iść razem, osobliwie młody a wątły Stanisław Gorajski spokoju im nie dawał. Wosiński atoli oparł się temu stanowczo. – Czterech już nadto! Zastanówcie się! Chcecie, by was pierwszy lepszy patrol na bigos posiekał. Ruszajcie swoim dworem, a my swoim! Za czym uradzono, że o północy stawią się wszyscy u generała i stąd ruszą bocznymi ulicami ku Raszynowi pieszo, a dalej przedzierać się będą, jak się uda... Każdy miał w broń się zaopatrzyć co poręczniejszą, bez karabinów i widoczniejszych mantelzaków, aby wyglądu zbrojnego nie przybierać. Teraz zaś każdy miał co duchu śpieszyć i do drogi się gotować. Florian odciągał Dziewanowskiego na stronę. Projekt wyprawy pieszo nie wydawał mu się szczęśliwym. Czasu zmitręży wiele. A tu pacholik konie musiał już pewno z Jabłonnej przyprowadzić. Dziewanowski więc mógłby jechać z nim – stajenny zaś wróciłby do Gotartowic. Pan Jan jął odwodzić Floriana od tego zamiaru. Konno wyjeżdżać z Warszawy, to znaczyło prawie kłaść dobrowolnie głowę pod miecz. W rezultacie nie ma mowy, aby piechotą wędrować pod Berlin. W drodze sposób się znajdzie. Gotartowski ustąpił i jeno z pożegnaniem do pani Dziewanowskiej iść się napierał. A ponieważ pan Jan i tak musiał do swoich izdebek wstąpić, przeto poszli razem. 30 A m i c y c j a – przyjaźń. Na pierwsze słowa Floriana o czekającej go znów podróży pani Dziewanowska aż ręce załamała. – Co waszeci w głowie! Chyba licho cię jakieś napadło. Ledwie pół dnia minęło... znów w inną stronę świata! Et! Aż mnie złość ogarnia. Wczoraj spadł jak z nieba, narobił zamieszania, aż człek musiał z rupieciami wszystkimi się przenosić... i masz ci teraz nowinę! – Pani pułkownikowo dobrodziejko – odrzekł smutnie porucznik. – Bogiem się świadczę, że z wami wolałbym zostać... a sercem pewnie że zostanę... – Farmazońskie wykręty! Już to waćpan słowem zawrócić z miejsca potrafisz, nie darmoś pół świata schodził... – Pani stryjenko – wmieszał się pan Jan – nie winujcie. Służba go do nas przyprowadziła, służba zabiera... Co więcej, i ja z imć panem Florianem muszę. – Janek? Ty?! A ty gdzieżeś znów potrzebny?!... – Do Francuzów, pani stryjenko. Tu Dziewanowski jął tłumaczyć wszystko pułkownikowej, zapewniając uroczyście, że tylko patrzeć, jak z Napoleonem powróci. Pani Dziewanowskiej łzy się zakręciły w oczach. – Oj! Wrócisz ty, niebożę! Znam ja te wasze żołnierskie „wrócę”... Długo było cicho a spokojnie. Znów zawierucha... a bodaj ich tam i tego Napoliona!... Już nikogo teraz na świecie nie będziemy miały! Zośka?! Słyszysz? Nikogo! Zośka nic nie odpowiedziała. Oczy spuściła, zęby zacisnęła kurczowo, a wargi jeno jej drżały. Dziewanowski zaczął uspokajać pułkownikową. Florian zbliżył się tymczasem do Zośki i zagadnął z cicha: – I za co waćpanna gniewasz się a boczysz na mnie? Cóżem zawinił, że już i wejrzenia poczciwego zdajesz się mi skąpić? Z ócz pułkownikówny wytrysły ognie. – A cóż waćpana to może obchodzić?... Przyjechałeś... odjeżdżasz!... I dobrze! Czy to waszeci kto tu... wiąże?! – Prawda! – odrzekł drżącym głosem porucznik. – Ową podróż waćpanny do Jabłonnej nie samej tylko fantazji śmiałem przypisywać... A na ciężką drogę choć dobre słowo... spodziewałem się otrzymać... – Dobre słowo! Dobre słowo! – odparła z przekąsem Zośka targając rąbek fartuszka. – Pewnie że to waszmości wystarczy!... Florian pokraśniał i do ręki pani Dziewanowskiej przypadł. – Pani pułkownikowo dobrodziejko! Córki mi waszej nie odmawiajcie!... Wieki bym się stąd nie ruszył... obowiązek niewoli. Da Bóg, powrócę wkrótce, a już was nie opuszczę. Synem waszym pragnę... Pani Dziewanowska potrząsnęła smutnie głową. – Mój chłopcze! Dobrze ci z oczu patrzy, ale w taki czas niespokojny, kto wie, co się stać może! – Skądże bo panią stryjenkę ogarniają takie smutne medytacje! – wtrącił pan Jan. – Toż nie rok i nie dwa!... Miesiąc nie minie, a porucznik stawi się, jako należy, w pełnym mundurze. – Nie! Nie! – upierała się pułkownikowa. – Żadnych przyrzeczeń, żadnych przysiąg! Zośka, słyszysz! Ani jam waćpanu krzywa, ani zamysłów żadnych nie mam. Kto wie, co się stać może? Tak, tak! Od tego już nie odstąpię ani kroku. Jedź waćpan z Bogiem... wracaj rychło... a jak wrócisz, to i rzecz się ułoży. Porucznik chciał dziękować. Pani Dziewanowska nie dała mu przyjść do słowa. – Nie ma czego ani za co! Żadnych obietnic! A teraz proszę waszmości, byś wolę krewnej szanował. Dosyć tego! Macie jechać, niechże wam posiłek zgotuję jaki. Trudno to będzie, bo w tym kramie i nieładzie nie wiadomo, gdzie czego szukać. Ale na głodnego puścić was nie mogę. Pułkownikowa zakrzątnęła się żywo. Dziewanowski opatrywał broń a sposobił sobie zawiniątko. Florian, ścigany co chwila bacznym okiem pani Dziewanowskiej, bał się słowa przemówić do Zośki, która siedziała chmurna i nadąsana. Przy kolacji rozmowa się nie wiązała. Pan Jan był czegoś zamyślony, pułkownikowa jakby łzy połykała. Florian siedział zapatrzony w postać Zośki. Ta ostatnia milczała zawzięcie. Pan Jan pierwszy ruszył z miejsca i do odejścia się zbierał. Pułkownikowa żegnała się z nim po kilkakroć a serdecznie. Zośka rzuciła mu się na szyję i szeptała coś długo do ucha. Florian pamięci pani Dziewanowskiej polecił swego pacholika, ucałował jej ręce, chciał następnie schylić się do ręki Zośki, lecz ta w tył odskoczyła i pożegnała go ledwie spojrzeniem. Porucznikowi ścisnęło się serce: nie takiego się spodziewał rozstania. Chciał coś rzec jeszcze, lecz pan Jan pociągnął go za sobą... i wyszli, przeprowadzeni do sieni przez pułkownikową. U generała Wojczyńskiego w izbach zastano tylko dwóch Jordanów i pana Ignacego Wojczyńskiego. Zebranie już się było rozeszło. Rada tylko nieustająca pracowała jeszcze. Wkrótce wyszedł generał i ucieszył się wielce z wiadomości, że Florian znalazł towarzyszów. – Teraz – mówił – pewny jestem, że mi nie przepadniesz, bo jeżeli Dziewanowski cię nie wesprze, to Wosiński sianem wykręci. Masz tu, poruczniku, listy dla generała... a tu weź zasiłek, który w drodze przydać ci się może. Florian wymawiał się od przyjęcia, tłumacząc się, że od matki dostał fundusik. Pan Wojczyński zgromił go: – Ot mi racja dopiero! Małoś się to, poruczniku, nadreptał po Włoszech bez butów? Ani to żadna darowizna, ani ofiara. Pięćdziesiąt czerwonych złotych wydzieliła ci rada na ekspensa31. Bierz, nic nie pytaj, bo każdy grosz ci się przyda, znam ja to wasze oficerstwo włoskie! Blizn na ciele jak dziur w rzeszocie, ordery, krzyże, sława, rozkazy dzienne; a w kieszeni tynf złamany tygodniami nie postoi. Ale i na was czas przyjdzie, że nagrodę należną odbierzecie! Nie było rady. Schował był porucznik zasiłek, a że we drzwiach ukazał się kapitan Wosiński, nie zwlekając, jął żegnać się z generałem, który go uściskał serdecznie a krzyżem pobłogosławił. Wosiński zlustrował towarzyszów, przestrzegł Jordanów i Dziewanowskiego, aby dragońskich pałaszy z rąk nie wypuszczali dla uniknięcia brząkania, kazał opatrzyć pistolety i dał znak do ruszenia w drogę. 31 E k s p e n s – wydatek, koszt. V Jeszcze nie skrzepły potoki krwi pruskiej pod Jeną i Auerstadtem, gdy generał Kalkreuth podniósł klęskę pod Greussen, a w trzy dni później poddał się wraz z piętnastotysięczną armią. Marszałek Davout zajął Lipsk, Bernadotte zniósł pod Hallą księcia Wirtemberskiego, załoga Szpandawy złożyła broń przed Lannes’em, książę Hohenlohe przed Muratem pod Preslau; Szczecin, Kistrzyń, Lubeka, Magdeburg kapitulowały po kolei, oddając w ręce Francuzów tysiące dobrze wyćwiczonego żołnierza, zapasy amunicji, setki armat, niezdobyte mury forteczne. Nigdzie żadnego oporu, żadnej obrony dłuższej. Jeden zewłok bohaterskiego księcia Ludwika Ferdynanda pod Salą, a potem już tylko białe chorągwie parlamentarzy, upokarzające traktaty i jeńcy a kontrybucje. Król Fryderyk ze szczątkami armii schronił się do Królewca i znów rozpoczął układy. Napoleon tymczasem Sasów obdarzył wolnością, garstkę szwedzkiej odsieczy puścił do domu, szukając według swego zwyczaju sprzymierzeńców pośród nieprzyjaciół. Burza zdawała się cichnąć. Aż naraz, w ślad za tłumami zbiegów pruskich, ciągnących ku Wiśle i Warcie, ruszyły dalej zwycięskie orły pięcioma wielkimi kolumnami, prowadzonymi przez marszałków: Augereau, Davout, Lannes’a, Murata i brata cesarskiego, Hieronima. Wejście armii francuskiej do ziemi, Prusami Nowowschodnimi zwanej, poprzedzili liczni wysłańcy generała Dąbrowskiego i Józefa Wybickiego, a przed nimi jeszcze głuche wieści, pełne nadziei, mar słodkich i ułud zwodniczych. I zanim placówki francuskie a rekonesanse zdążyły sięgnąć granic Wielkopolski – już kraj cały przed nimi wrzał a sposobił się do czekających go wypadków. Imię Napoleona rozbrzmiewało coraz silniej, budząc ludność z odrętwienia. Florian z towarzyszami swymi zdołał po czterodniowej podróży przedostać się do Poznania, uniknąwszy szczęśliwie pruskich pikiet i spotkania z drobnymi oddziałami wojska, które z pośpiechem ściągało ze wszech stron ku Warszawie. Żałował był z początku Gotartowski, iż nie poszedł za namową Wincentego Jordana i do Gotartowic na nocleg nie zboczył – atoli, przekonawszy się w drodze z poszeptów a gawęd, że Francuzi nie żartem już się zbliżają, rad był, że do bałamuctwa się nie skłonił. W Poznaniu trafiono właśnie na chwilę wejścia pierwszych dwóch pułków strzelców francuskich. Zamęt i ruch w całym mieście panował z tego powodu nie do opisania. Ludność wyległa na ulice, witając z zapałem przybywających oswobodzicieli. Formalne bitwy staczano o prawo zdobycia na kwaterę jednego żołnierza. Okrzyki gromkie, wiwatowe salwy, nabożeństwa dziękczynne, odezwy i proklamacje Wybickiego, wici na pospolite ruszenie sędziwego wojewody Radzimińskiego, krotochwilne wierszyki, żegnające Prusaków, zebrania a uczty, gromadzenie się ochotników, powoływanie deputacyj do Napoleona, rugowanie pozostałych sług króla Fryderyka – wszystko to wzburzyło spokojne jeszcze niedawno umysły, a cichemu Poznaniowi nadało charakter rewolucyjnego grodu. Uniesienie było powszechne, gorączka opanowała wszystkich. Tu układano projekt konfederacji pod Napoleonem, ówdzie organizowano kasę centralną ofiar obywatelskich, gdzie indziej z dawnych wojskowych formowano zakłady pułków, rozpisywano listy do przedniejszych ziemian, obmyślano uroczyste przyjęcia dla przyszłego zbawcy narodu. I w jednej chwili rzucono się do pracy gwałtownej, odrywając się chyba dla powitania nowego regimentu francuskiego lub okazania swej serdecznej gościnności „bratnim zastępom”. Pracowano dzień i noc, bez wytchnienia, z morzem nadziei i bezgranicznej ufności w gwiazdę i potęgę wielkiego zdobywcy. Szyto mundury, czapraki i kaszkiety, porządkowano zapylone kulbaki, polerowano broń, gromadzono zapasy rozmaitych prowiantów. Kuźnie zamieniały się w ludwisarnie, krawieckie warsztaty – w szwalnie pułkowe, opuszczone szopy – w magazyny i składy. Dwory i dworki, nowomodne pałace a zmurszałe zamczyska, kamienice, czworaki i chaty, lepianki i najuboższe izdebki uczestniczyły w ruchu powszechnym a trosce. Żony sposobiły mężom odzież, matki ekwipowały synów, młode dziewczęta ślęczały nad haftami sztandarów i „obszlegów”. Porucznik Gotartowski, ulokowawszy się z towarzyszami swymi w gospodzie na Starym Rynku, wyszedł był natychmiast szukać generała Dąbrowskiego, który według zapewnień właściciela gospody bawił od dni kilku w Poznaniu. Jakoż, po krótkich dopytywaniach, dowiedział się, iż generał stoi w domu Mielżyńskich. Dąbrowski aż rękoma strzepnął z ukontentowania na widok porucznika. – Jesteś nareszcie! Myślałem, żeś przepadł! Jakże? Masz odpowiedź? Papiery?!... Gotartowski opowiedział pokrótce szczegóły bytności swej u księcia Józefa i generała Wojczyńskiego, a w końcu doręczył Dąbrowskiemu listy rady. Generał przebiegł szybko podane mu pisma. – Dobrze! – ozwał się z zadowoleniem. – Bardzoś dobrze zrobił, żeś trafił do Wojczyńskiego. Po Poniatowskim wiele sobie nie obiecywałem. Wyższa polityka świta mu w głowie. Zapomniał widocznie, iż przed ośmiu laty z górą próbowałem już tych dróg! Zarozumialec! W takim Berlinie pół roku blisko kołatałem. Mniejsza o niego. Wojna bez jednego żołnierza się odbędzie. W porę mi przybywasz, bo tu roboty masa, a ludzi brak. Florian wspomniał o towarzyszach swoich, nadmieniając, iż, o ile mu wiadomo, młodzież ciągnie ze wszystkich stron. – Wybornie! – podchwycił z ogniem Dąbrowski. – Dawaj mi tu tych zuchów! Takich właśnie nam potrzeba. Nie konsyliarzy, nie polityków, nie doradców – lecz żołnierzy! Właśnie oto generał Milhaud potrzebuje na gwałt dobrych dragomanów-oficerów... Otóż zbierz tych twoich kompanów i przychodź... Twojemu wyborowi ufam. Gotartowski powrócił spiesznie do gospody zdać sprawę towarzyszom z audiencji u Dąbrowskiego. Zastał ich gwarzących wesoło wśród ciżby francuskich żołnierzy i tłumu szlachty i mieszczan. Gęsto rozstawione butle i gąsiory świadczyły, że podejmowano tu armię Napoleona suto a gościnnie. Żołnierze zapijali ze smakiem miód, węgrzyna, zmiatali z talerzy a misek obficie zastawione jadło, pokrzykując wesoło. Szlachta i mieszczanie, nie rozumiejąc zgoła języka francuskiego, rozprawiali między sobą, spełniając co chwila liczne toasty i zdrowia. W całej gospodzie jeden Dziewanowski znał dobrze język francuski, jego też obydwie strony powołały na tłumacza swych uczuć i wynurzeń. Co chwila ktoś zwracał się do pana Jana z żądaniem przekładu, co go rzetelnego nabawiało nieraz kłopotu. – Janek, od morza do morza – wołał swym grubym głosem Hermelaus Jordan – powiedzże im, że choć mi diablo kuso wyglądają, ale sprawne szelmy, kiedy takie jatki Prusakom wyprawili! – Czekajcie, moćpanowie! – krzyczał Wosiński. – Do porządku dziennego! Imć pana Dziewanowskiego obliguję, aby tym czarnym łbom wytłumaczył, że który kroplę miodu zostawi w szklanicy, temu się ją za kołnierz wyleje!... – Za pozwoleniem – złościł się młodszy Jordan. – Niechże nareszcie się dowiemy, spod czyjej komendy!... – Veto!32 – ryczał w kącie opasły szlachcic. – Panie! – napierał się stary kapral francuski. – Więc nie macie czerwonego wina wcale? A może sałata jest? – Salade! Salade! – podtrzymywali chórem żołnierze. – Janku, zmiłuj się! – błagał Hermelaus. – Gadajże nam, czego się tak drą? – Proszą o sałatę! – objaśnił Dziewanowski. – Hej, gospodarzu! Sałaty! Podać sałatę... – ozwały się dookoła głosy. – Veto! – huczał ciągle ten sam bas. – Nie ma zgody! Nie ma sałaty!!... Tumult się wzmagał. Cała izba wołała o sałatę. Sałata stała się nagle najważniejszą kwestią, najpilniejszą do załatwienia sprawą. Wyciągnięto z kąta właściciela gospody, zaklinając go, aby upragnionej sałaty spod ziemi bodaj wydostał. Zafrasował się gospodarz, lecz przyrzekł najsolenniej zarządzić poszukiwania w całym mieście. Zapewnienie to uciszyło na chwilę zebranych. Naraz rozległ się piskliwy głos spod pieca: – Mówiłem, panie dziu... także boćwinkarze i nic więcej! Oczy obecnych Polaków w jednej chwili zwróciły się w stronę, skąd ich był głos doszedł. Pod piecem w ciemnym żupaniku siedział pękaty szlachetka z małym, zadartym noskiem, spod którego dwie olbrzymie miotły wąsów sterczały groźnie, zasłaniając okrągłą, pyzatą twarz. Hermelaus porwał się z miejsca. – Cóż to acan, od morza do morza?!... Komuż to mówić... od boćwinkarzy?! Szlachetka poczerwieniał i odparł buńczucznie: – Komuż by?! Nie mówię... jeno powiadam, panie dziu,.. mieliśmy kartoflarzy, teraz przyszli boćwinkarze... i tyle!!... – Co to? Kto to?!... – zakrzyknięto w izbie. – Silentium!33 – ozwał się ktoś ze szlachty. – Cofnij acan obelżywe słowo! – wołał Hermelaus. – Niech cofnie! Musi cofnąć... – Veto! – Panowie – upominał Dziewanowski widząc, że się na awanturę zanosi. – Boćwinkarze, powiadam, panie dziu! – Hola! Coś acan za jeden?! Niech wiem, zanim odeń porachunku zażądam, od morza do morza... – A przecież to imć pan Bonawentura Zając-Zajączkowski ze Zbyrek! – ujął się ktoś z tłumu. – Otóż właśnie w tym sęk! – wmieszał się kapitan Wosiński. – Alteracja imć pana Zająca nikomu dziwną być nie powinna. Wszak ci franci chcą mu spustoszenie uczynić w ulubionym specjale! Słuszna rzecz, gdy sałata w zającu znajduje obrońcę. Ogólny wybuch śmiechu rozproszył w jednej chwili nadciągające chmury. Pękaty szlachetka przycupnął znów pod piecem, rad w duszy, że zajścia uniknął. Jeden Hermelaus był chmurny. Nie po myśli mu było wmieszanie się Wosińskiego. Nauczyłby szaraka rozumu! Francuzi poglądali na tę scenę w niemym osłupieniu, na próżno starając się z ruchów i wyrazów twarzy wyrozumieć, o co rzecz idzie. Zwrócili się do Dziewanowskiego, lecz ten ich zbył półżartem i zwrócił się do Gotartowskiego, który zdołał nareszcie docisnąć się do stołu. – Przez miły Bóg! – zaczął gorączkowo Florian. – Porzućcie tę całą kompanię. Gotowiście sobie głowy zaprószyć, a tu dziś mamy się stawić u generała! – Robię, co mogę. Widzisz sam, poruczniku, co się dzieje. Obawiam się o starszego Jordana. Wincenty pomiarkowany zawsze, o Wosińskiego mniejsza, ten ma głowę z kamienia... lecz Hermelausowi już zaczmerało. – Nie ma co! Wychodźmy stąd zaraz!... Wyciągnij waszmość tylko Hermelausa. 32 V e t o! (łac.) – Nie pozwalam! Protestuję! 33 S i l e n t i u m! (łac.) – Cisza! Spokój! Niełatwa to atoli była rzecz, bo starszy Jordan, gdy mu się sprawa o „boćwinkarzy” nie powiodła, zawrócił był już z miejsca w przeciwległą stronę izby w kąt, pod oknem, skąd co chwila dobywało się basowe veto. I nim zdołał ruszyć za nim Dziewanowski, Hermelaus zmierzył ostro wzrokiem opasłego szlachcica, raczącego się piwem grzanym. – Jordan jestem! – rzucił groźnie Hermelaus macając głownię pałasza. Szlachic podniósł zwolna głowę, dobył tabakierki, pociągnął jeden i drugi niuch tabaki i odrzekł obojętnie: – Jordan?... Hm! Sroga rzeka, sławna, katolicka, a jakże! – Waść sobie dworujesz! Powtarzam... Hermelaus Jordan jestem, do milion diabłów, od morza do morza!... – Hę! Menelaus!... Piękny ród, starożytny. Imć Hermelaus posiniał z gniewu. Oczy mu na wierzch wyszły, olbrzymie kiście rąk zacisnęły się w pięści i spadły z impetem na stół, przy którym siedział flegmatyczny szlachcic... – Acan ważysz się przymawiać?!... Acan z poczciwego imienia Jordanów żarciki sobie stroisz?!... – Gdzieżbym śmiał!... Nie widzisz waćpan, że jakeś pięścią walnął, to cię nawet mój kufel uszanował!... – Dosyć! Milcz, capie jeden, od morza do morza! – Aż taki wielki? Hm! Tandem... pistolety, karabele, pałasze... wiwatówki?... Wybieraj! Byle nie harmaty, bo mi ostatnią wiwatówkę landrat łońskiego roku ze stodoły wyprowadził! – Bizuna na trefnisiów! – Chcesz się acan biczować? Hermelaus skoczył ku przeciwnikowi, chwycił go za bary, lecz ten nagle poczerwieniał, otrząsnął się i pchnął Jordana tak silnie, że ten upadł pomiędzy zwarte koło skupiających się widzów. Hermelaus porwał się do pałasza i jął się przedzierać do szlachcica, lecz w tejże chwili nadbiegli Wosiński z Dziewanowskim i wstrzymali go, gdy Wincenty Jordan, ujmując się za bratem, przypadł do stołu w kącie. – Mości panie! Co znaczy napaść taka?!... Chcesz, aby cię tu na szablach rozniesiono?! – Powoli, powoli, zacny kawalerze! Bacz, kto zaczynał! Jam tu waścinego kamrata nie prosił!... – Puśćcie mnie! – ryczał z głębi izby Hermelaus. – Niech mu uszy poobcinam! Florian, zoczywszy, że znów z drugim Jordanem zanosi się na awanturę, odciągnął Wincentego za ramię. – Mnie zostaw. Za czym, zwracając się do szlachcica, rzekł: – Z kimże mam honor przede wszystkim? – O to właśnie chciałem zapytać. Gotartowski zagryzł wargi, lecz odparł, siląc się na spokój: – Florian Gotartowski, porucznik legii włoskiej! – Syn... Józ... Józefa?! – rzucił pośpiesznie szlachcic. – Tak! Lecz z kimże?!! – tu urwał nagle, bo opasłe ciało nieznajomego zawisło nagle mu na szyi. – Patrzaj, Florek! A niechże ci się napatrzę!!! Żem cię nie poznał! Kubek w kubek do ojca podobny!... Dajże gęby... Ano jeszcze!... Za przepadłego cię mieli!... Siadajże no przy mnie! Gospodarzu!... Miodu!... Poczciwy Józef... ot, serce się kraje go wspominać! A i piwa grzanego! Gotartowski, zaskoczony znienacka, ani się obejrzał jak szarpnięty przez szlachcica siedział tuż przy nim na ławie. – Daruj waszmość, lecz nie wiem dotąd... – Florek!... Nie wiesz?! Bonawentura Głuski z Jastkowa!... – Głuski?!... – powtórzył przeciągle porucznik, na próżno siląc się przypomnieć, gdzie to nazwisko słyszał. Szlachcic się nagle skonfundował. – Cóż to ciągniesz tak moje nazwisko?... Głuski, powiadam – to i dosyć! Z ojcem twoim w konfederacji byłem!... Hę, hę! Dawne czasy! Veto – i koniec. Poznałeśże mnie?... Jeszcze? Z niebaś spadł?!... Toć brat twój, Staszek, ma się ku mojej Marysi! No – teraz?! Tu dopiero wspomniał porucznik, iż matka mu powiadała o mających się odbyć zrękowinach Staszka z panną Marianną Głuską, córką posła ostrowskiego, dawnego towarzysza broni ojca. Ale imć pan Bonawentura nie dał mu przyjść do słowa. – Owóż właśnie wracam spod Kruszwicy, gdziem do krewnych Przybyszewskich jeździł windykować34 jakąś tam sumkę, zawadziłem o Poznań, ot i masz ci paradę... jakiś taki tu do mnie z pięściami... „Jordan – mówi – jestem!” Daj go katu! Co mu młokosowi!... Pijże piwo, bo ostygnie, a miodu, szelma, nie przynosi!... Chwyta mnie za bary i trzęsie! Dzięki Bogu, jeszcze na stare lata człek krzepę ma!... – To dzielny kawaler – głowa tylko słaba! – tłumaczył porucznik. – Ba! Ba!... Dzielność bez głowy licha warta!... Jużci nic mi tam do niego! Mości Jordanie, prosimy, jeśli łaska, na kapeczkę!... Hermelaus, który był się już z impetu pierwszego otrząsnął, spojrzał groźnie na pana Głuskiego – ten nie dał się zbić z tropu. – Sierdzisz się waszeć? Veto! Nie odymaj się tak, a chodź. Morowość ci z oczu bije. Kapeczka przednia! Hermelaus próbował się dąsać, lecz Wosiński z Dziewanowskim umitygowali go do reszty. Podczas imć pan Bonawentura się rozochocił i, na szklanice zakrzyknąwszy, wszystkich towarzyszów Floriana do kompanii zaprosił. – Co wam tam – mówił – po Francuzach! Kto by się z nimi dogadał!... Pali was cała wątroba, proch pachnie... będziecie go mieli!... My sobie w Lubelskiem siedzimy cicho, przycupnąwszy pod Austriakiem, i tak dychamy. Ba! Nie te czasy, nie dawne! Imć pan Kazimierz Pułaski w srogiej Hameryce Kolumbowej wojuje!... Komu to tu świat durzyć! – Napoleon... – wtrącił Dziewanowski. – Co Napolion! Veto! Rozumiesz waszmość?!... Posłem jestem... a sejm nasz jest jeno limitowany35! Wiem, wiem, pilno wam! Pilno! Hę, hę! Toteż Głuski żadnego z was by na zięcia nie wziął. – Aha! Imć pan córeczki ma na wydaniu! – podchwycił żartobliwie Jordan. – Jakbyś wiedział! Marysię i Jankę!... Janka na Trzy Króle będzie żoną Tadeusza Zabielskiego, sekretarza rządu cyrkularnego lubelskiego! Marysia zmówiona bratu porucznika, Staszkowi! Dobre chłopaki i jeden, i drugi. Co ważniejsze, stateczni – jeden osiądzie na roli w Jastkowie, drugi rychło promocję na burmistrza do Ostrowa otrzyma... no i człek z czystym sumieniem a spokojem o los dziewczyn będzie oczy mógł zamknąć. A to wiele! Oczywiście, cenię ja wielce ducha rycerskiego i żołnierskie rzemiosło, ale co tu, samolubem być wolałem. Licha mi z tego, że będę miał jakiego oficera czy pułkownika za zięcia! On w takich czasach niespokojnych to w polu, to w lesie, a jeżeli w domu, to na pewno razem z kontuzją albo z postrzałem. Imć pan Głuski rozgadał się na dobre. Młodzi słuchali go z zaciekawieniem, popijając miód. Zaciągnęło się na długą gawędę. Gotartowski wspomniał na generała i jął odciągać kompanów, żegnając się z panem Bonawenturą – ten namawiał do pozostania. 34 W i n d y k o w a ć – dochodzić swych praw, żądać zwrotu tego, co zostało niesłusznie wzięte. 35 L i m i t o w a n y – zawieszony, odroczony. – Zostańcie jeszcze! Przecież ten generał wasz nie ucieknie. Cale was nie rozumiem. Ciurami przecież nie jesteście ani pachołkami... Nieprzyjaciel wam na karku nie siedzi, nie ma do czego śpieszyć!... – Subordynacja, karność! – ozwał się Wosiński. – Chcesz waść powiedzieć: nowa moda!... Et, dawniej tego nie bywało, a mieliśmy i Kirholmy, i Grunwaldy! Cóż, nalegać nie śmiem! Szkoda, bo mi w drogę się wybierać niesporo. Czasy niespokojne, a grosz się wiezie. Wpadnijcież – jeśli łaska, do oberży – bez mała dzień cały kiwam się tu w kącie nad piwem...! Ale! Florek! Toć bym przepomniał, że właśnie do Gotartowic ciągnąć myślę! Niby to niekoniecznie po drodze, lecz skoro się wybrałem!... Bywajcie mi tedy... Florian z towarzyszami udał się wprost do generała Dąbrowskiego. Generał przyjął młodych ludzi serdecznie, rzucił okiem doświadczonego wodza na muskularne postacie Jordanów, marsową twarz Dziewanowskiego, zamienił słów kilka z kapitanem Wosińskim i jął szeptać ze stojącym z dala Józefem Wybickim. Narada była krótka. Generał raz jeszcze powiódł okiem po wyprostowanych postaciach towarzyszów Gotartowskiego, w końcu rzekł głosem cichym, urywanym: – Panowie! Witam was całym sercem i ufam, że na was się nie zawiodę. Pierwsi niemal stawiacie się... zapomniane wam to nie będzie. – Generale... – zaczął Wosiński, lecz Dąbrowski przerwał mu żywo: – Zaręczenie Gotartowskiego mi wystarcza. Nie czas na wynurzenia! Gotartowski, kto włada francuskim? – Jan Dziewanowski, – A rosyjskim? – Dziewanowski. – Wybornie! Mości Dziewanowski, czy gotów jesteś ruszyć w drogę do Warszawy? – Najzupełniej. – Dobrze. A zatem panowie Jordanowie udadzą się dziś jeszcze na noc do Sieradza w województwie kaliskim z listami do generałów: Skórzewskiego i Lipskiego, i zostaną przy nich aż do dalszych rozkazów! Papiery są wygotowane na dole u sekretarza... Za tą kartą imć pan Wiktor Szołdrski, członek komisji wojewódzkiej, wyda waćpanom opatrzenie na drogę, konie i paszporty pruskie na wszelki wypadek, radzę ich atoli nie okazywać i okazywania unikać... Sprawa pilna, misja dająca waćpanom okazję do wyróżnienia się... Tu jeszcze jest dyspozycja dla sekretarza! Panowie! W drogę!... Jordanowie spojrzeli po sobie nieco zdziwieni, nie spodziewali się tak szybkiego ordynansu. Hermelaus chciał coś odpowiedzieć, lecz wzrok Dąbrowskiego przeszył go na wylot. – Żegnam panów! – uciął nagle generał. Dziwną mocą tego głosu obezwładnieni, Jordanowie skłonili się i wyszli. – Będą ludzie! – mruknął wpół do siebie Dąbrowski i zwrócił się z kolei do Dziewanowskiego: – Mości Dziewanowski! Waćpana czeka zadanie nie lada. Ruszysz dziś natychmiast pod Łowicz, do armii generała Benigsena... – Benigsena! – powtórzył z lekkim zdziwieniem w głosie pan Jan. Dąbrowski się uśmiechnął. – Niejasnym się to wydaje waćpanowi? Zważaj, bo trafi ci się to jeszcze nieraz. Rzeczą żołnierza rozkazy wykonywać. Z tą notatką udasz się waćpan na kwaterę do generała Milhaud, który ci bliższych udzieli rozkazów i zaopatrzy należycie. Spraw się dobrze, a szlify oficerskie cię nie miną. Ufam imieniu waćpana, bo już kilku Dziewanowskich miałem jako dzielnych żołnierzy. To wszystko! Drogi szczęśliwej, życzę... Powtarzam, misja ważna, że się waćpanowi dostała, zawdzięczasz to znajomości języków i temu mojemu wewnętrznemu przeświadczeniu, że Dziewanowski żaden nie zawodzi. – Generale, bodaj mi przyszło... – Nie kończ. A pamiętaj, że gdybyś miał polec, spełnisz tylko obowiązek. Dziewanowski oddalił się. Z twarzy Dąbrowskiego znikła nagle surowość i powaga. Podszedł do Gotartowskiego ujął go przyjaźnie za ramię. – No, Florek? Jakże?!... Ruszysz znowu! Aż żal mi na ciebie patrzeć!... Panie Józefie! Znaszże go!... Ledwie z Warszawy wrócił... – Wiem, wiem – podchwycił Wybicki podchodząc do porucznika i ściskając go za rękę. – At, pamiętam wybornie porucznika. Przecież to najpilniejszy słuchacz naszej szkoły w legii. Kapitan Paszkowski, wykładający matematykę i naukę języków, odchwalić go się nie mógł... Ba, przypominam sobie, jak namawiał porucznika Gotartowskiego, aby do artylerii wszedł. Cieszę się szczerze, że waćpana widzę przy zdrowiu! – Mości komisarzu, mnie to raczej radować się należy, iż danym mi jest oglądać męża tyle zasłużonego a wsławionego. Wybicki uśmiechnął się przyjaźnie. – Za dobre słowo Bóg zapłać!... Ale, mości generale, już byś mu wypocząć dał... czas jakiś!... – Otóż właśnie o tym myślę! Ludzi brak! – Generale! – rzekł ochoczo Florian. – Jam gotów, choćby zaraz! Co ja tu będę robił? W Poznaniu siedział? Wolę w drogę!... Proszę jak o łaskę, aby mi nie danym było wypoczywać teraz, gdy najmniej po temu czasy właściwe. – To mi zuch!... No, Florek! przecież ci się kapitańskie szlify należą, do czarta! Tym bardziej że oto mam zamiar wysłać cię z kapitanem Wosińskim, a choć i jego zasługi w gwardii narodowej nie były pewno mniejsze – lecz tyś już wiarus prawie. Masz czterdzieści bitew?!... – Pięćdziesiąt dwie! – odparł Gotartowski, zarumieniony od dobroci a łaskawości generała. Dąbrowski pokiwał głową. – Patrzcie, panie Józefie!... Dalipan, w obcym wojsku byłby generałem może!... Nie, nie, kapitanie Wosiński, nie ubliżam waszej szarży, lecz tego młodego wiarusa pod komendę wam nie oddam. – Generale! Krótkie jest moje z imć Gotartowskim przyjacielstwo, lecz bodaj dziś do jego pułku bym się zaciągnął – wtrącił ze szczerym uznaniem Wosiński. – I słusznie! Pewno go to nie ominie!... Mości poruczniku Gotartowski, imieniem cesarza komenderuję się na kapitana strzelców francuskich. – Według rozkazu! – ozwał się Gotartowski, a przez czoło jego przeszła lekka chmura. Dąbrowski ją dostrzegł. – Rozumiem! Florek, nominacja to chwilowa, bądź przekonany, że nie zezwolę, abyś długo pracował na sławę francuskiego pułku!... Baczność! Panowie kapitanowie, natychmiast udacie się do generała Milhaud, a po przedstawieniu się u niego, pójdziecie na kwaterę do pułkownika Deschamps, który prowadzi przednią straż. Pułkownik Deschamps potrzebuje przewodników tłumaczów, a zarazem zdolnych oficerów... prawda, niesporo będzie wam, oficerom piechoty, na kawalerzystów się zamienić. Lecz znieście to i pamiętajcie, że marszałek Davout będzie o was powiadomiony najdokładniej i pierwszy wakans w mających się formować regimentach was nie minie! To i wszystko! No, Florku, daj rękę. Spokojniejszy jestem o rekonesanse i całość podjazdu!... A i panu, kapitanie, polecam... – Oho! Generale! Zaprowadzimy ich bodaj do Stambułu! – ozwał się raźno Wosiński. – Dobrze, dobrze... byle nie na manowce. Deschamps wyda panom umundurowanie. Tak, trzeba, abyście wśród żołnierzy należyty posłuch mieli! Ruszajcie – czas w drogę, czas!... Dąbrowski i Wybicki czule pożegnali Gotartowskiego, Wosińskiemu skinęli przyjaźnie i dali im znak do odejścia. Florian wyszedł z pałacu Mielżyńskich rozgorączkowany nieco a przejęty ważnością nowego zlecenia. Wosiński nabrał większej tylko fantazji i ochoty. Przed pałacem spotkali stojących Jordanów, Hermelaus ucieszył się niezmiernie. – Jesteście przecie! Myślałem, że się z wami nie zobaczymy. Byłem właśnie u sekretarza, dałci mi pakiet cały... a teraz sam nie wiem, co robić! – Jak to? Przecież rozkaz wyraźny, zgłosić się do pana Szołdrskiego! – Ależ, Florek, od morza do morza. Tak zaraz, w jednej chwili!... – Gdzie tam! – wtrącił ironicznie Wosiński. – Macie czas do Sylwestra. Zaczekajcie sobie, aż przynajmniej Francuzi będą u Fukiera na Starym Mieście. Hermelaus się zawstydził. – Ot żarty! Idzie się przecież! A wy gdzież macie?... – Za godzinę ani dymu, ani popiołu z nas nie będzie. – Patrzaj!... Na cztery wiatry wszyscy poszli! – zauważył młodszy Jordan. – Właśnie Dziewanowski wypadł jak strzała, ledwie się pożegnał i poszedł przed siebie... Was kazał uściskać! Szkoda! Dobrze nam było razem!... – Świat nie torba! – zakonkludował Wosiński. – Spotkamy się jeszcze. Dajcie pyska!... I do zobaczyska!... Towarzysze się rozstali. Noc listopadowa otulała zwolna swym mglistym całunem mury Poznania. Miasto układało się do snu niespokojnego, gorączkowego, pełnego oczekiwania, mar słodkich i widzeń promiennych. Światła gasły powoli – cisza głęboka słała się dokoła wśród oddalonego gwaru i coraz rzadszych pokrzyków, dobywających się z oświetlonych jeszcze traktierni. Naraz w oddali rozległ się przytłumiony dźwięk trąbki, a w ślad za nim zadudniły kopyta... Oddział kawalerii wyciągniętym kłusem przebiegł przez rynek i znikł wśród ulic i domów. VI Pułkownik Deschamps pędził jak wicher. Otulony rozłożystym płaszczem, w nasuniętym na oczy kapeluszu, parł konia ostrogami naprzód, spoglądając niekiedy groźnie poza siebie, gdy konie ciągnącego za nim szwadronu zwalniały biegu. Czasem znów, dojrzawszy na skraju drogi chatę wieśniaczą, dworek szlachecki, pałac magnacki lub krzyżyk kościółka, osadzał raptownie konia i cedził przez zęby do jadącego tu za nim Gotartowskiego: – Eh, bien?36 Wówczas Florian spinał konia i wraz z Wosińskim i kilku strzelcami wysuwał się naprzód. Rozpatrywał drogę, zaglądał do chat lub wieśniaka między opłotkami zdybawszy pytaniami zarzucał. Szwadron tymczasem wlókł się stępa, czekając rychło pułkownik raportu nie wysłucha i pałaszem nie skinie. Na postojach a wypoczynkach pułkownik na wszystkie strony rozsyłał wywiady, w których Gotartowski z Wosińskim ciągle udział brali. Męczyło to młodych kapitanów: Floriana, bo od konia był odwykł, a Wosińskiego, bo takiej, jak mówił, piekielnej służby nigdy jeszcze nie odprawiał. Już to Wosińskiemu w ogóle nie po myśli była ta droga, a może bardziej jeszcze pułkownik. – Dziwna facjata! – mruczał do siebie kapitan. – Nasrożony ciągle, nadęty, ani doń przystąp. Prawda, że ze mną nie bardzo by się dogadał, lecz przecież do Gotartowskiego, do swoich Francuzów mógłby się ze słowem poczciwym odezwać!... Zaraz w pierwszym dniu ekspedycji Wosiński, chcąc dłużący mu się marsz skrócić gawędą, targnął cuglami i podsunął się do jadącego przed nim Floriana. – Mości Gotartowski – ozwał się półgłosem – dalipan, ledwie się trzymam. Dziewięć lat na koniu nie siedziałem, a tu o lada wywczasie mowy nie ma!... Zrywaj się co chwila i na wyskoki leć, niby na harce. Dobre to, ale nie wciąż!... Lędźwie mi stężało, chyba nie wytrzymam. A i szkapisko niby takie niepozorne, a rzuca mi się!... O!... Jak to piszczy cudacznie... Musi i konie u Francuzów po francusku rżą. Ale dokąd my tak pędzimy, do licha? – Mamy dotrzeć do pikiet pruskich!... – Ba, więc idziemy na Łęczycę? – Gdzie tam!... Łęczycę zostawimy na boku, bo od Wrześni nie poszliśmy na Golin, lecz na Pyzdry! Pułkownik pytał się już kilka razy o Prosnę. Może zatrzymamy się gdzie pod Kaliszem, a może i dalej jeszcze!... – Hm!... Bardzo dobrze. Tam czy owdzie, wszystko jedno. Ale przecież nie jednego dnia!... I co ten borsuk siwy sobie myśli? Nie wiem, o czym on tam z waszmością mówi przy raportach, lecz coś mi się widzi, że onej sławnej u Francuzów dworskości ani krzty w nim się nie dopatrzysz. – Stary to podobno żołnierz. 36 E h, b i e n? (franc.) – No, co? – Niechże sobie ma z Bogiem dwie kopy lat! – zaperzył się Wosiński. – Mnie co do niego!... Niechaj jeno obyczaju nabierze, a polskich oficerów za hetki nie ma!... Najęliśmy się albo co?!... Wosiński rzucał się podniecony na siodle. W tejże chwili adiutant Francuz, jadący za Florianem, szepnął półgłosem: – Panowie! Radzę nie rozmawiać!... Bo nasz „Biały” ogromnie się o to gniewa!... Wosiński chciał zapytać się Gotartowskiego, co był do niego mówił oficer francuski, gdy nagle głowa sunącego przodem pułkownika odwróciła się, a z ust jego wyszedł krótki rozkaz: – Silence!37... – Co on mówi? – szepnął Wosiński. – Zęby milczeć!... – A bodaj go pokurczyło!... Zatracony jakiś kolonel38! – bąknął pod nosem kapitan i pogrążył się w zadumie. Nieukontentowanie Wosińskiego wzrastało coraz bardziej, bo też Deschamps istotnie zatraconym był pułkownikiem. Zamknięty w sobie, chmurny wiecznie, nawet na postojach nie dopuszczał do siebie. Głuchym był na wszelkie objawy radości szczerej, jakiej Francuzom na każdym kroku nie szczędzono. Odmawiał opryskliwie najserdeczniejszym zaproszeniom szlachty, zdobywając się zaledwie na lakoniczne „kiedy indziej”. Jedynym przedmiotem, który ożywiał pergaminową twarz pułkownika, byli Prusacy. Każda najdrobniejsza o nich wiadomość wyprowadzała go z apatycznego odrętwienia, a w małych ciemnych oczach skry nieciła. Żołnierzy swoich znał i przenikał na wskroś. Jeden rzut oka wystarczał mu do wykryeia najmniejszego uchybienia. Mundur nie oczyszczony, popręg nie dociągnięty, pas bez połysku, naderwany guzik nie uszedł nigdy jego uwagi. Uśmiech nie istniał na twarzy Deschampsa. W chwilach dobrego humoru, a te rzadkim bywały zjawiskiem, krzaczaste, siwe brwi zsuwały się bliżej pod okrytym zmarszczkami czołem, powieki drgały mu z lekka, a z ust dobywało się krótkie, urywane parskanie. Strzelcy każdy ruch, każde skinienie swego pułkownika rozumieli, a jego mała, skurczona twarz była dla nich wielką księgą, w której wypisane było usposobienie, zamiary, a niekiedy i rozkazy Deschampsa. A więc mówiono w szeregach między sobą: – Jakże tam „Biały”?... – Parska!... – Patrzaj!... Kapral mówił, że mu szczęka lata!... – Et! Chciał nastraszyć! Albo znów strzelec, powróciwszy cały z ważną wiadomością od generała, chwalił się przed towarzyszem: – Oddałem papiery i stoję wyciągnięty, czekając rozkazu. „Biały” rozerwał kopertę, rzucił okiem na pismo, spojrzał na mnie i parsknął, a potem rękę mi położył na ramieniu i psyknął. – Psyknął, powiadasz!... – Niech mnie pierwsza kula nie minie, jeżelim zełgał!... – No, no!... Szewron39 pewny!... Im dłużej Gotartowski przebywał z Deschampsem, tym on większy w nim podziw budził. Florian napatrzył się już rozmaitym oficerom legii, lecz takiego jeszcze nie oglądał. Na domiar adiutant Levitoux i porucznik Martin, wesoły a dowcipny Francuz, niestworzone rzeczy prawili Florianowi o „Białym”. Jako był zaczął od prostego żołnierza, a pierwszy stopień ofi- 37 S i l e n c e! (franc.) – Cisza! Spokój! 38 K o l o n e l (franc. colonel) – pułkownik. 39 S z e w r o n – naszywka na rękawie munduru wojskowego, oznaczająca rangę lub liczbę lat służby. cerski otrzymał wraz z pięciu ranami pod Arcole, jako ciało pułkownika jest tak gęsto podziurawione kulami, że kule przezeń niby przez rzeszoto przelatują, żadnej mu już krzywdy nie mogąc wyrządzić. Dalej, że tenże Deschamps był niegdyś znanym w całej armii włoskiej gadułą, ale od czasu powrotu z Egiptu zaniemówił prawie. Przezwisko „Biały” dostało mu się dlatego, iż jest on tylko białym, do starości bowiem jeszcze mu daleko. Surowość i odwaga pułkownika były słynne w wojsku Napoleona, a zdolności wysoko cenione przez marszałków. Powierzano mu zazwyczaj najtrudniejsze do spełniania misje. Przednia straż była jego zwykłym udziałem. Deschamps potrafił dotrzeć bodaj do samego środka armii nieprzyjacielskiej, a co ważniejsza, wyjść z niego cało. Służba pod nim była niekiedy męczarnią, lecz dawała szerokie pole do odznaczeń, pułkownik bowiem dbał o swoich podwładnych i gdy szło o nagrody, gotów był zawsze wprost samego marszałka Davouta atakować. Marszałek zawsze czynił zadość przedstawieniom pułkownika, pokładając w nim ufność bezgraniczną. W korpusie Davouta, wyrażenie „pójść pod Deschampsa” – równoznaczyło bądź wyjątkowej odwadze szukającego kariery żołnierza, bądź karze dyscyplinarnej – o ile żołnierz szedł pod „Białego” z rozkazu. Szwadron Deschampsa posuwał się szybko naprzód, śledził, badał, zaciągał języka, lecz do Prusaków dotrzeć nie mógł. Prusacy, o których mówili mieszkańcy wiosek, osad i miasteczek, jako o czymś, co było wczoraj jeszcze, przed godziną może, co jest tuż, zaraz, o staję drogi, rozpływali się przed podjazdem, niby sine mgły horyzontów. Niekiedy oddział napotykał w miasteczkach opustoszałe kordegardy pruskie, wyludnione koszary, opróżnione stajnie i nie uprzątnięte magazyny. Zdawało się, iż wojsko nieprzyjacielskie na chwilową ruszyło wycieczkę, bo i łóżka w izbach oficerskich znajdywano nie tknięte, i beczki z prochem, i ładunki, i siano w drabinach, i owies w żłobach. Deschamps niecierpliwił się, szczęka dolna latała mu coraz gwałtowniej. Strzelcy drżeli. Pułkownik czuł, że przed nim majaczy się nieprzyjaciel, że depcze jego ślady, że wyrywa mu się spod nóg prawie – a mimo to dosięgnąć go nie może. Czasami wysłane naprzód rekonesanse, myszkując polami, wyciągały ze stogów maruderów pruskich lub, idąc za wskazówką kmieci, w opustoszałych komorach lub zapadłych na wpół sklepach znajdywali wylękłych piechurów. Jeńców prowadzono Deschampsowi, ten brał ich na spytki, groził śmiercią, batogów nie szczędził; wybladli, jak ich pomalowane harcapy, Prusacy powtarzali uporczywie: „Wojska ciągną, muszą być... tuż prawie!” Po każdej takiej odpowiedzi, Deschamps nakazywał trąbić wsiadanego i pędził dalej na nieprzyjaciół, aby na pierwszym popasie znów tę samą usłyszeć wiadomość: „muszą być... tuż prawie!” Oddział Deschampsa sunął wciąż ku południowi, mając rozkaz wyraźny dotrzeć do straży pruskich. Ba – kiedy straży tej znaleźć nie można było. Pułkownik ciągle był niby na tropie i ciągle, mimo wysiłków, nie mógł dosięgnąć nieprzyjaciela. Na tej pogoni gwałtownej zeszła mu droga aż do Krzepie. Deschamps wpadł w wściekłość, wszystkie rachuby, wszystkie wiadomości najwidoczniej go zawiodły – zbliżał się już, stał prawie nad samą granicą austriacką, a Prusaków nie było. Niemniej od Deschampsa był zirytowany kapitan Wosiński. Odbiegł go humor i dawna swoboda. Klął z cicha, zęby zaciskał, a nawet rozmowy z Florianem unikał. Co prawda i ten ostatni dziwnie sposępniał. Czy to powietrze wilgotne; przejmujące, dżdżyste, czy ponure, zachmurzone niebo, czy noce długie a ciemne, czy w końcu ta pogoń bezowocna, gorączkowa sprawiły – dość że cały szwadron stracił na fantazji. Tak że gdy mieszkańcy Krzepie zaprzysięgli się, że piechota pruska stoi o szesnaście wiorst pod Kłobuckiem, nikt na to uwagi nie zwrócił. Ot, co dzień inne wskazywano im wsie i miasteczka, co dzień strzelcy mieli nadzieję trafienia choć na placówkę pruską i co dzień spotykał ich zawód. Konie mordowały się, chudły, mimo obfitych racyj obroku, a żołnierz, kiwając się na siodle, biegł myślą ku rodzinnym stronom i wyrzekał na rozpoczynający się ziąb, na psią służbę, na bezowocny pościg. W Kłobucku znów zwiastowano Deschampsowi nowinę, że oddział Prusaków broni Częstochowy. Deschamps ręką machnął. Szczęka drgać mu zaczęła. Jeszcze jedna bajka, jeszcze jedna fatamorgana, która póty łudzić go będzie, póki w Częstochowie nie zaczną się zaprzysięgać, iż Prusaków widziano o dwie mile na wschód lub na zachód. Szwadron wypoczął w Kłobucku i o zmierzchu ruszył dalej lekkim truchtem ku Częstochowie, Florian z Wosińskim jęli pełnić swą zwykłą służbę rekonesansową, wyprzedzając co chwila oddział i badając kmiotków. Ujechano tak milę blisko i, o dziwo, wieść o Prusakach nie słabła, lecz rosła w szczegóły. Częstochowy bronił generał Miller z pięciuset piechoty i dwudziestu armatami, mając nadto około tysiąca zbiegów pruskich, zdolnych do niesienia pomocy. Deschamps zamyślił się i niespodziewanie złożył radę, do której wezwał porucznika Martina, kapitana Douharai, adiutanta Levitoux i Floriana. Rada zebrała się konno przed frontem szwadronu. W kilku słowach uchwalono rozdzielić się na kompanie i podsunąć się do samej Częstochowy. Wosiński, dowiedziawszy się o tym postanowieniu a urażony już, iż go w naradzie pominięto, wpadł w pasję. – Tchórze, niedołęgi! – krzyknął w uniesieniu. – Ot i ruszyli konceptem!... – Bodaj ich i tych Francuzów!... Wielkie głowy! – Co waćpan?... Dlaczego?!... – Pytasz jeszcze. A przecież to chyba jasne!... Gnaj, pędź sześć dni blisko, morduj się, męcz, ciało sobie obtłukuj, byleś się Prusaków dopytał... a gdyś nareszcie poczuł pod nosem zapach świeżyzny, a prochu powąchać ci wolno, to się dziel, podłaź na palcach i zmiataj!... – Jakże chcecie? – tłumaczył Gotartowski. – Toć przecież podjazd, straż przednia, wywiadowcza służba, sto pięćdziesiąt koni... a tam warownia, mury, wały, które szwedzkim zastępom stawiały czoło... – To i co?! – oburknął się Wosiński, nie zbity z pantałyku. – Waszmość pytasz się jeszcze!... Cóż my począć możemy wobec takiej przewagi? Oni mogą nie tylko bronić się, ale i nas zgnieść. Jakiż stąd dla armii pożytek!... – Więc opanowanie Częstochowy za nic macie? – Człowieku!... Nie unoszę się... wszakci to mury, armaty, wspomnij, powtarzam, na Szwedów... Bacz, jaka garstka jakim oparła się zastępom! – Taak!... Lecz rachuj no wasze, że to nie rycerstwo, nie męstwo, nie determinacja i nie dzielność oręża sprawiła, tylko owo wdanie się naszej Bożej Rodzicielki!... A chyba nie takim jesteś heretykiem, abyś suponował, że nasza Panienka z Prusakami wdawać się będzie i luterskie ochraniać bezeceństwa!... – Zgoda!... Czegóż waść żądasz? – Czego żądam?!... Mięsa pruskiego, bitwy, walki!... Żołnierzem jestem, a nie psem gończym!... Waszmości może po myśli są te przeszpiegi!... Tfy... Do diaska!... Dać mi tu tych Francuzów... a psianoga!... Bodaj was!... Wosiński urwał nagle, gdyż tuż przed nim stanął pułkownik. – O co idzie? – zagadnął Gotartowskiego. Florian się zawahał, lecz Wosiński, odgadując pytanie, ozwał się żywo: – A powiedzże mu!... Właśnie niech wie!... – Kapitan Wosiński – objaśnił Gotartowski – proponuje zdobycie Częstochowy. – Zdobycie? Oszalał – mruknął przez zęby Deschamps mierząc Wosińskiego wzrokiem. – Powiedz mu pan, że bez jego rady się obejdziemy. A po chwili dodał, niby mówiąc do siebie: – W sto pięćdziesiąt koni... myśleć o fortecy! Ładny oficer!... Gotartowski chciał coś odpowiedzieć na usprawiedliwienie Wosińskiego, lecz biały pułkownik wzruszył pogardliwie ramionami i zawrócił na czoło szwadronu. Wosiński wymiarkował odezwanie się Deschampsa i naraz w dawnym żołnierzu gwardii narodowej krew zawrzała. – Mości Gotartowski, cóż bo sobie taki myśli!... Za hetkę mnie uważa!... Grymasy pokazuje!... Najmitą jestem, czy żakiem?... – Cóż znowu! Waszeć się unosi niepotrzebnie!... Ot, plan mu się nie wydał i wszystko. I dziwić mu się nie należy, bo, jak waćpanu wiadomo, rekonesansowi nie wolno wdawać się w zdobywania, jeno wywiadowczą służbę... – Gadaj wasze zdrów! – przerwał ostro Wosiński. – Nowicjuszem jestem, do pioruna?... Nie wąchałem to prochu, pierwszy raz w rekonesansie chodzę?... Powiedz raczej, że pietra ten biały królik ma pod skórą, a duszę na ramieniu! Hycać po polach, po drogach, węszyć... to jego rzemiosło!... En avant40 i en avant! – krzyczy po całych dniach, myślałbyś, że gdy nieprzyjaciela dopadnie, to go zniesie, rozbije, że siądzie mu na karku, że aż w stepy przepędzi... a tymczasem, gdy się nareszcie Prusaków dopyta, radę ci zwołuje... Tfy... Masz ci służbę u Francuza!... Już od tego ich charkotania aż w uszach kręci!... Nie na tom się do Napoliona iść deklarował, aby plecy Prusakom oglądać, takiego niepolitycznego widoku spragnionym nie był!... – No, no... Mości Wosiński – upominał Florian – cierpliwości trochę, skończy się to wkrótce!... – Tak, tak, skończy! – pochwycił przedrzeźniając Wosiński. – Waszmość to ani odrobiny krwi w sobie nie masz. Aż mi dziw, boś przecie z legionami nie po mrozie chodził, lecz po ciepłych krajach!... Wszystko waszmość połkniesz. Et, bodaj mnie, że jak mi jeszcze dokuczy, to jadę... jadę, panie, gromadę zbieram i wam dopiero pokażę... – Dlaboga, co waszmość zamyślasz?!... Toć z tego kompromitacja dla naszego generała, dla nas wszystkich... Generał nam zawierzył, tyle ważną zaszczycił misją... – Piękna misja! Mam dwóch gończych: Słowika i Ciawkę, akurat byłyby w sam raz dla „mosje41 kolonela!” Już muszę się waszmości przyznać, że inaczej zgoła wyobrażałem sobie tego Napoliona... Idzie taka armia, to łomocze z góry, prze nieprzyjaciela... zagarnia... ale... Gotartowski się uśmiechnął. – Doczekasz się wasze i tego może widoku. – Nie wiem!...Bo zapowiadam waszmości raz jeszcze,że mam dosyć i tej jazdy po polach bez celu, i tego munduru francuskiego, i kaszkietu... Nie po tom się do Bonapartego przedzierał, aby w jakimś numerze chodzić... i w takiej jeszcze trzynastce! Wasze śmiejesz się ze mnie!... – Ani mi w głowie!... Jeno dziwno, że waćpan poczytujesz to sobie za despekt... Toć trzynasty pułk strzelców, do którego my należymy, to chluba armii francuskiej!... – Niech sobie będzie chluba, a co do piątku i trzynastki, nigdy przekonania nie miałem! Feralny pułk, i basta!... Wosiński chciał jeszcze dłużej biadać nad swoim losem, lecz dano sygnał do wymarszu. Deschamps podzielił swój szwadron na cztery kompanie, Dowództwo pierwszej sam objął, a trzy pozostałe miały iść pod przewodem Floriana, Douharai i Levitoux. Wosiński miał towarzyszyć pułkownikowi, dwóm francuskim oficerom przydano na przewodników dwóch wyrostków, wyciągniętych ze wsi i wsadzonych na konie. Manewr polegał na tym, że kompanie miały się zbliżyć aż pod Grabówkę, o cztery wiorsty od Częstochowy, i stąd rozejść się, obchodząc z daleka placówki pruskie, i stosownie do poszczególnych dyspozycyj, na Stradom, Błeszno, Wrzosowe lub Wyczerpy, Siedlec, Matusze Wielkie i Turów, połączyć się znów w Olsztynie, gdzie, po zebraniu wiadomości, oddział będzie mógł ruszyć dalej. Kapitan 40 E n a v a n t (franc.) – naprzód. 41 M o s j e (zniekształcone franc. monsieur) – pan. Wosiński, dowiedziawszy się, iż ma polecone iść w kompanii Deschampsa, nie mógł się pohamować i ozwał się do Floriana: – Co?!... Ja mam iść z tym borsukiem?... No, niech sobie tę pociechę wyperswaduje, ani mi się śni!... Jadę sobie i... – Monsieur le capitaine42 Woszynsky! – rozległ się równocześnie głos pułkownika na przedzie szwadronu. Wosiński drgnął, przeniknięty wskroś ostrym, nie znoszącym oporu rozkazem Deschampsa, zaciął zęby i, spiąwszy konia, w długich susach wysunął się na front oddziału. Noc zapadła ponura a ciemna. Szwadron posuwał się powoli naprzód drogą ku Grabówce, zachowując głęboką ciszę – ledwie miarowy łopot kopyt końskich lub niekiedy nieuchwytny brzęk pałasza, zawadzonego ostrogą, znaczył pochód strzelców. Ludzie i konie nagle jakby oniemieli. Ani parsknięcia, ani szeptu, ani chrząknięcia, ani westchnienia. Z karabinkami, podsypanymi świeżym prochem w pogotowiu, z krótko ujętymi cuglami w ręku, z zapartym oddechem a wytężonym wzrokiem w ponurą dal, ciągnęli niby mary, duchy jakieś. Czarne ich sylwetki zlewały się z czarną wstęgą drogi, ginęły na tle zbałwanionych, skłębionych chmur, zasnuwających niebo. Szwadron zbliżał się tymczasem do Grabówki. Na skraju horyzontu migotały już z dala czerwone światełka z chat wieśniaczych, rozrzucone, migotliwe, niepewne. Deschamps skinął na Levitoux i Wosińskiego i rozkazał im z plutonem strzelców wysunąć się naprzód. Wosiński ze strzelcami pomknął drogą ku Grabówce wyciągniętym kłusem, kierując się wprost na najbliżej drgające światełko. Zaledwie jednak zdołał ujechać z oddziałem – tuż przed nim na szosie zarysowały się jakieś niewyraźne cienie, a równocześnie rozległ się chrapliwy głos: – Wer da?!43... Wosiński bez wahania dobył pałasza i, nie zwracając uwagi na jadącego przy nim oficera francuskiego, zakomenderował – en avant!! Pluton gruchnął z impetem na placówkę pruską. W tejże chwili prawie padł strzał... i młody Levitoux zsunął się z siodła. Wosiński tymczasem rzucił się na nieprzyjaciela. Już był pałasz wzniósł do góry, już był zamierzył się z zaciekłością i... ciął... lecz ostrze rozpruło tylko z gwizdem a sykiem powietrze. Placówka ściągnęła konie i rzuciła się do ucieczki. Wosiński ryknął z pasji i, już nie oglądając się na strzelców, pomknął za uciekającymi. Rozpoczęła się gonitwa zajadła, szalona. Trzej Prusacy, którzy zajmowali placówkę pod Grabówką, uciekali ile sił. Wosiński napierał konia coraz gwałtowniej; jakoż po kilku wysiłkach zdołał zbliżyć się do Prusaków na odległość strzału. Wówczas chwycił za pistolet i wypalił, mierząc w najbliżej galopującego konia. Koń Prusaka spiął się i stanął dęba. Siedzący na nim Prusak zsunął się zręcznie z siodła i rzucił się na przełaj przez pole, pozostawiając wijącego się w śmiertelnych podrygach konia. Wosiński bez wahania zawrócił za uciekającym pieszo. Pogoń trwała krótko. Koń Wosińskiego sadził przez zagony i rowy jak szalony, idąc za cieniem Prusaka. Wreszcie Wosiński sięgnął do olster po drugi pistolet, wołając ostro: – Stój! Bo w łeb strzelę! Prusak zatrzymał się, a raczej padł nagle na ziemię, odrzucając pałasz i bełkocząc niezrozumiale – pardon44 ! Pardon! Wosiński z pistoletem w pogotowiu podjechał i wciągnął nie broniącego się żołdaka przed siebie na siodło. Kapitanowi w tej chwili wrócił dawny humor i pogoda. Pistolet nabity w zanadrze munduru wsadził na wszelki wypadek i ruszył zwolna ku oddziałowi, ostrzegając jeńca: – Tylko mi się sprawuj dobrze, bo kulą w łeb! 42 Monsieur le capitaine (franc. – panie kapitanie. 43 W e r d a?! (niem.) – Kto tam?! 44 P a r d o n (franc.) – przepraszam; tu: prośba zwyciężonego o darowanie życia. – At, co mi tam! – odparł rezolutnie jeniec. – Nigdzie mi nie pilno!... – Cóżeś ty?! – jął pytać ciekawie Wosiński. – Po polsku mówisz?! – Zaś mówię! – Polak jesteś? – Kto tam wi! Niby w dragonach jestem Prusak, a mają mnie niektórzy za Polaka, a naprawdę ze Świdnicy na Śląsku jestem!... Ślązak, panie! – Ślązak, więc Polak! – Niech będzie! Wola pańska! – Hm! Głupi cham! – mruknął Wosiński, a po chwili dodał: – Jakże ci na imię? – W szwadronie wołają na mnie Johann, a w domu to... Antoni!... – Cha, cha! A czemużeś to, nicponiu, tak uciekał? – Myślałem, że Francuzi idą! – A to dopiero ciemięga! Nie wieszże to jeszcze, że to Francuzi właśnie na to idą, aby Prusacy was nie mordowali, aby kiep taki mógł spokojnie w chałupie siedzieć?... – Skąd mam wiedzieć? Mówili: Francuz pobił Prusaka, tedy musi być gorszy od niego!... A... a... wielmożny pan Francuz?!... Wosiński aż się zachwiał na siodle z oburzenia, a potem dając folgę gniewowi, chwycił za kark Ślązaka i potrząsnął nim niby gruszą. – Słuchaj, chamie – wrzasnął – i to sobie zakonotuj, że jak mi będziesz farmazona udawał a nacje mieszał, to cię tak trzasnę w gębę, że jej z miesiąc nie otworzysz! A to ci psiadusza! – Wielmożny panie! – błagał żałośnie Ślązak wijąc się w żelaznym uścisku ręki Wosińskiego. – Powiadali w regimencie: Francuzi idą, tak i człekowi na myśl nie przyszło, że wielmożny pan także nasz pruski... – Bodaj cię choroba! – zaklął Wosiński i puścił kark jeńca rozumiejąc, iż się z nim nie dogada. Kapitan dowlókł się powoli do szwadronu, gdzie go mieli już za przepadłego lub zagarnionego przez pruską placówkę. Deschamps mruknął coś pod nosem na przywitanie Wosińskiemu i rozkazał Florianowi wybadać Ślązaka. Ten, wystraszony groźną miną białego pułkownika i marsowymi twarzami strzelców, plącząc się a mieszając, wyznał całą prawdę o sile, stojącej załogą w Częstochowie, czym potwierdził całkowicie zebrane już szczegóły. Deschamps stropił się nieco. Wszelkie wątpliwości, że znajduje się wobec przemagającej siły nieprzyjacielskiej, ustały. Najmniejsza nieostrożność mogła sprowadzić na szwadron – Prusaków. Już teraz nawet obawiać się tego można było, spędzona bowiem placówka wnet ich zaalarmuje. Ba, lecz przecież Deschamps miał sobie polecone obserwować ruchy całej armii nieprzyjacielskiej. Pozostawał mu więc teraz jedyny środek: obejść Częstochowę i posunąć się dalej na zwiady. Pułkownik nie namyślał się długo. Wysłał natychmiast gońców z przewodnikami do generała Milhaud, rannego ciężko Levitoux pozostawił w chacie sołtysa w Grabówce, Wosińskiemu powierzając dowództwo plutonu i nakazując mu zająć obserwacyjne stanowisko w Grabówce. Zadaniem nadto Wosińskiego było odwrócić uwagę Prusaków i dopiero na drugi dzień podążyć przez Wrzosowe do Olsztyna. O ile by zaś tam Deschampsa nie znalazł, miał się cofać do korpusu Milhauda, który znajdować się będzie już w okolicach Krośniewic. Wosiński z zadowoleniem przyjął dowództwo kompanii, chociaż go lęk zdjął równocześnie, w jaki sposób będzie mógł przewodniczyć oddziałowi Francuzów, nie znając ani komendy francuskiej, ani ich języka. Deschamps odgadł snadź skrupuły Wosińskiego, odezwał się do Floriana: – Hm! Tylko on nie zna języka! Ciężka sprawa... Czy da sobie aby radę!... Gotartowski przełożył Wosińskiemu słowa pułkownika. Wosińskiemu przyszło na myśl, iż „Biały” gotów go jeszcze usunąć na plan drugi. Wyprężył się więc, a przyłożywszy rękę do kaszkietu i skupiając całą swoją znajomość francuszczyzny, którą był w ciągu tej krótkiej ekspedycji zdobył – odparł zuchowato: – Oui45 , oui! Monsieur colonel! Wedle rozkazu... niech mnie diabli porwą, jeżeli sobie z tymi psiekrwiami szaserami rady nie dam!... Deschamps parsknął z cicha i przywołał do siebie starego wachmistrza Flageoleta, polecając mu iść z Wosińskim i pilnie zważać na rozkazy kapitana... a w ostateczności samemu komendę prowadzić. Nadto miał dłuższą naradę z Florianem, po której ten ostatni odciągnął na stronę Wosińskiego i rzekł: – Mości Wosiński! Otóż pułkownik kazał mi powiedzieć, iż ufa jego sprawności a doświadczeniu... Nadto w przypadku, gdyby przyjść mogło do potyczki, to zdaj się na wachmistrza!... On już przeprowadzi komendę. Pułkownik umyślnie przeznacza waćpana, ile że mogąc rozmówić się z chłopstwem a szlachtą, prędzej się zorientujesz w położeniu... – No, no! Bądź wasze spokojny. W kaszy się zjeść nie dam! – odparł z przekonaniem Wosiński. Rozległa się cicha komenda. Kompanie ustawiły się czwórkami i, idąc za przewodem Deschampsa, Douharai i Floriana, jęły odciągać w różne strony, znikając powoli w nocnej pomroce. Wosiński sam został ze swoim plutonem na drodze, tuż pod Grabówką. Obejrzał się za siebie. Strzelcy stali w wyczekującej postawie. Kapitan stropił się w pierwszej chwili, lecz nie tracąc fantazji spiął konia, zatoczył szerokie koło dookoła oddziału, dobył pałasza i zakomenderował „naprzód”. Niby echo na prawej stronie pierwszej czwórki dobył się z ust starego wachmistrza niezrozumiały wyraz. I pluton ruszył drogą wprost do Grabówki. Wosiński, mając rozkaz zajęcia stanowiska obserwacyjnego w Grabówce, przede wszystkim pomyślał o jakiejś uczciwej kwaterze. Dopadłszy więc pierwszej chaty, jął rozpytywać ludzi. Wskazano mu na skraju wsi, od strony Częstochowy, karczmę żydowską. Wosiński wprost do niej podążył. Nakazał na migi wachmistrzowi rozstawić widety, a sam buńczucznie, ze srogim animuszem wpadł do karczmy. Mieszkańcy Grabówki tymczasem w niemym przerażeniu nadsłuchiwali w zapartych chatach a izbach, co się to we wsi ich dzieje. Już od tygodnia patrzyli osłupiali na przebiegające drogą w popłochu oddziały pruskie, na ciągnące sznury wozów i bryk. Płynąca fala żołdactwa co chwila zawadzała o ich chaty, wybierała im szkapiny, opróżniała spiżarnie, żądała postronków i uprzęży, spędzała ludzi do podnoszenia wywróconych wozów, a zawsze nagliła do pośpiechu. Nagle fala zaczęła rzednąć, już tylko niekiedy od Łebodna, Truskolasów czy Wilkowiecka szedł jak wicher oddział konnicy lub pędził wózek węgierski, mijał bez zatrzymania wieś i ginął na skręcie drogi, poza którą rysowała się we mgłach wysmukła wieżyca jasnogórskiego klasztoru. I potem ucichło wszystko na czas jakiś. Kmiotkowie głowili się, co by to wszystko znaczyć mogło. Szmul karczmarz zapewniał, że wojna znów się zaczyna, że Prusaków już pobili Francuzi i że do Grabówki idzie tu jeden wielki bardzo i straszny Napelion, ale temu mało kto dawał wiary. Zwłaszcza iż starzy gospodarze Grabówki, którzy jeszcze króla Sasa pamiętali, zapewniali gromadę, że Niemcy, jako rozmaite diabły luterskie na usługach mający, pobić by się nie dali. Jakby na potwierdzenie tych słów od Częstochowy nadciągnął pluton pruskiej kawalerii. Nadciągnął cicho, bez wrzawy a hałasu, i hen na szosie do Kłobucka się zatrzymał i jakby wrósł w ziemię. Zdziwiła się niepomału gromada tej nieruchliwości a milczeniu wrzaskliwych i hałasujących zwykle Prusaków, i jęli wypatrywać, co oni tam robią. Od świtu do późnej nocy kto śmielszy z wyrostków podkradał się do Prusaków, wlepiał w nich ciekawe oczy i wracał z nowiną do wsi. – I cóż?! – rozlegały się pytania. – Dyć stoją! – brzmiała odpowiedź. 45 O u i (franc.) – tak. Wszystko to razem nie zdawało się wróżyć nic dobrego. Więc ten i ów chudobę zbierał i krył, gdzie się dało, co jakąś mogło stanowić wartość dla żołnierza. Parobczaki jeno znaku czekali, aby umknąć w lasy przed zaciągami. W chwili gdy Wosiński wpadł z wachmistrzem i kilku strzelcami do karczmy, świeciła ona pustkami. Za szynkwasem, w kącie, w oświetleniu zatkniętego w ścianie łuczywa siedziała stara Siapsiowa, skulona i drżąca. Kapitan huknął ostro na Żydówkę, pytając o karczmarza. Siapsiowa skoczyła na równe nogi, lecz posłyszawszy dźwięk polskiej mowy, nabrała otuchy i, zniknąwszy w alkierzu na chwilę, powróciła popychając naprzód wpół zgiętego Szmula. – Światła dać więcej!... Jadła naszykować... gorzałki... miodu!... – Wielmożny panie... miodu?! – jęknął Żyd. – Gorzałki? Skąd wziąć? Biedny karczmarz jestem... co było, zabrali... zrabowali... – Dosyć tego! – huknął Wosiński. – Ani mru... mru... Żartów nie ma!... Jak mi się w trzy pacierze nie uwiniesz, pójdziesz z dymem... – Z dymem!,.. O wa! O wa! Wielmożny pan nie skrzywdzi biedne Żydki! – wmieszała się z krzykiem i płaczem Siapsiowa. – Wielmożny pan przebaczy! My sami może tydzień nie mamy co w gębę włożyć!... Każdy przyszedł, każdy zabrał!... Tylko te pięć dzieciów zostało i trochę chleba z cebulą! Wosiński ręką machnął. – Nie wyć mi! Słyszeliście? Drugi raz wam nie powtórzę! Jedno z dwojga, albo was każę upiec... albo – dodał łagodniej – zarobicie parę czerwonych złotych!... Patrzcie, tu jest złotko... a tu żagiew!... Żydom na widok dukatów oczy się zaświeciły. Aż do kolan kapitanowi przypadli. – Kikste!46 – wołała z uciechy Żydówka. – Widzisz! Ja od razu ci powiedziałam, jak tylko wielmożny pan wszedł, że wielmożny pan to jest taki wojewoda... taki... – Dalej! Żywo! – fuknął Wosiński. – Już wszystko będzie! Zaraz będzie! W tej chwili będzie!... Już jest!... Może wielmożna osoba rozkaże muszkatel zagotować? To je taki muszkatel, co w całej okolicy nie ma... Pan wojski z Klepaczka ile razy przyjedzie... – Zamkniecie wy nareszcie gęby?... – Już, już! Sza! Sza! Sza!... Karczmarz z karczmarką zabrali się żywo do spełnienia rozkazów kapitana. Z głębi karczmy do izby gościnnej wysypała się cała czereda Żydziątek. Powstał gwar i hałas. Uwijali się wszyscy ochoczo. Izbę oświetlono, stół okryto obrusem, ba, nawet ławę podesłano Wosińskiemu starym kilimkiem. Kapitan rozsiadł się wygodnie za stołem, a spojrzawszy na wyprostowaną postać starego wachmistrza, skinął nań i wskazał mu miejsce na drugim końcu stołu. Wachmistrz, salutując, przykucnął na rogu ławy, wzruszony zaszczytem, który go spotkał. Wosiński przeciągnął się z zadowoleniem. No, czuł się nareszcie jakby na swoich śmieciach. Kubek gorzałki do reszty wypogodził czoło kapitana. Misa jajecznicy rozproszyła czczość. Wosiński nie zapomniał i o swoich podkomendnych. Wachmistrzowi sam jadło i napój podsunął, dla strzelców kazał co prędzej barszczu z kartoflami nagotować i piwa zagrzać. Za czym po sołtysa kazał Żydom posłać. Stary Mateusz Kiciak, sołtys Grabówki, zjawił się duchem, czapkując a kłaniając się do ziemi. Wosiński zagadnął go o kapitana Levitoux, a zapewniwszy się, iż leży w wygodach i cieple, opatrzony przez baby, jął go o Częstochowę i okolice rozpytywać. 46 K i k s t e! (żyd.) – Popatrz! Sołtys z początku kłaniał się i wzdychał ciężko, mierząc Wosińskiego nieufnym spojrzeniem, lecz powoli rozgadał się. Wieść o rannym oficerze w chacie sołtysa i o zatrzymaniu się oddziału wojska przy karczmie w okamgnieniu obiegła całą wieś. Jeden i drugi ze śmielszych wychylał się z izby, podchodził do karczmy, a pociągnięty widokiem rozprawiającego sołtysa, przestępował próg izby gościnnej. Ludu powoli do karczmy napływało coraz więcej, kupiąc się w oddali od stołu kapitana. Wieśniacy coraz życzliwiej spoglądali na zmiatających barszcz z kartoflami strzelców. A Wosiński raczył się tymczasem tą zachwaloną przez arendarza muszkatelą, mrugając znacząco na wachmistrza i powtarzając doń z przekonaniem: – Co!? Bon?47 Bon? Flageolet za każdym razem ocierał rękawem mokre wąsiska, podnosił się z ławy i salutując, raportował z wzrastającym przekonaniem: – Superbe48 , capitaine! – A widzisz, niedźwiedziu! – potakiwał Wosiński. W karczmie zaczęto szeptać, a w końcu i gwarzyć coraz śmielej. Kapitanowi twarz poczerwieniała z lekka. W głowie mu po trosze szumieć zaczęło. Zakrzyknął na Żyda: – Hej! Karczmarzu! A dajże i tym chłopom po kwaterce. Niechże im ślina do gęby na próżno nie idzie! – Ajaj! Jaki jaśnie wielmożny pan dobry!... Jaki jaśnie pan wspaniały pan! – wołał karczmarz z zachwytem. – Słyszycie, kapcany!!... W gromadzie rozległ się szmer zadowolenia. Stary sołtys aż się po głowie podrapał i ozwał się nieśmiało: – Wielmożny panie! Toć żyję ci ja nie od dziś i nie od wczoraj na świecie, i w Koniecpolu, i w Mrzygłodach, i w Pilicy bywałem, a com takiej łaskawości nie oglądał, chociaż się tam kręciło rozmaitych oficerów z „kamery”!... – Nic, nic... zobaczysz takich więcej! – odrzekł z zadowoleniem Wosiński. – Prusaczyzna już się skończyła! Czmychają gałgany... – Niech uni nogi połamią! – pochwycił z boku arendarz. – Takie łajdaki – czy to można co u nich zarobić? A, psiepraszam jaśnie wielmożnego pana, czy to prawda, że do nas mają przyjść inne Prusaki, co się une nazywają Francuzy?!... Wosiński palnął pięścią w stół. Arendarz odskoczył przestraszony. – Cóż ty, Żydzie jakiś!... Nie widzisz?!... Patrzże, błaźnie!... Nie widzisz Francuzów w karczmie?... – Francuzów?!... Ojej!!... Teraz wiem!... Psiepraszam, a jaśnie oświecony wojewoda to może sam Napelion? – Niezupełnie! – odrzekł z powagą kapitan. – Ale i Napolion przyjdzie!... – Przyjdzie! – zawołał Żydek. – Aj waj!... Słyszycie, chłopy, sam wielmożny Napelion przyjdzie do Grabówki! – A! A! A! – rozległo się w gromadzie chłopów, a równocześnie pierścień wieśniaków dokoła Wosińskiego i Flageoleta zaczął się zacieśniać. Karczmarz dalej śpieszył nasycić swoją ciekawość. – Jaśnie oświecona osoba daruje – co to się dzieje? Nasi Żydzi mówili, że się zrobiła wielka wojna... Taka duża wojna z harmatami... – Głupiś – przerwał kapitan. – Francuz zobaczył, że nam Prusak dokucza, zabrał się tedy i dalej go tarmosić... Prusakowi zdawało się, że poradzi... dostał kaducznie w skórę pod Jeną, a 47 B o n ? (franc.) – Dobry? 48 S u p e r b e (tranc.) – wspaniały, pyszny. potem wzięli mu Lubekę, Kistrzyń, więc Prusak nogi za pas i dalej umykać, a Francuz za nim po piętach mu depcze a grzmoci... a wali, nie pyta!!... – Dobrze robi! – potwierdził z przekonaniem Szmul, a poskrobawszy się w brodę, zapytał znów nieśmiało: – To co Francuzi wzięli Prusakom? – Lubekę, mówię, Kistrzyń!... – Co to znaczy, bez urazy, Kistrzyń!... – Kistrzyń! Twierdza, panie, sroga, otoczona wałami, przekopami. Mury tęgie, fosy, armaty... – I oni to wszystko wzięli Prusakom? – Powiedziałem ci raz, barania głowo! – Aj waj! Wzięli! Dlaczego nie mieli wziąć?... Takie Francuzy!... Jaśnie wielmożny pan się nie obrazi, czego oni by nie wzięli?! Mnie już dzisiaj dwie kury i gęś wzięli. Wosiński wybuchnął serdecznym śmiechem. – A bodaj cię, Żydzie!... A niechże cię nie znam!... No, no! Zapłacę ci... nie bój się!... Pilnuj się tylko, bo tu nadciągnie za mną siła jeszcze luda... Cha, cha! Tom się uśmiał!... Arendarz ręce zatarł, że mu się tak zgrabnie udało upomnieć o swoją krzywdę. W gromadzie wieśniaków lody nieufności topniały, szeptano między sobą z przekonaniem – „dobre panisko”! Wosiński pociągnął ze szklanicy jeden i drugi łyk muszkateli i znów zaczął, zwracając się do sołtysa i wieśniaków: – Owóż sobie to zapamiętajcie dobrze, że co Prusak, to nie Francuz. Tamten przyszedł was gnębić, podatki ciągnąć, dziesięcinę wybierać, rekruta chwytać, a wszędy przymus czynić... – Prawda! Prawda, wielmożny panie! – odezwały się pojedyncze głosy. – Ano widzicie! Francuz! Francuz właśnie idzie, aby was z tej pruskiej opresji wyzwolić!! Rozumiecie? Chłopi spojrzeli po sobie i milczeli. Szmul pospieszył się wmieszać: – Jaśnie wielmożny panie, co takie głupie parobki mogą wiedzieć! Ja im zaraz powiem! Słuchajcie, sołtysie, i wy, Kuba... Jaśnie wielmożny pan mówi, że wszystkie Prusaki będą wypędzone i z Grabówki, i z Brzeżnicy, i z Klepaczka, i z Janowa, i ze Starej Kuźnicy, może z całego świata! I tu wszystko będzie po dawnemu... Przyjdzie pewnie do nas sam pan Zaremba i wielmożny rotmistrz Grabowski, i porucznik Załuskowski... Już nie będziecie mieli ani jednego Prusaka, tylko same wielmożne konfederaty! – A... a... landrat?! – rzucił niepewnym głosem sołtys. – Landrat?! – powtórzył arendarz zaskoczony niespodziewanym pytaniem. – Landrat?... Landrat, un troszkę pojechał do Piotrkowa! Kapitan pokładał się ze śmiechu, słuchając wykrętnych odpowiedzi arendarza. Żyd, widząc dobry humor Wosińskiego, ciągnął dalej swój wykład: – Landrat to un jest osoba, to jest taka osoba, że musi być zawsze. Jemu się będzie podobało nazywać mandatariusz albo starosta, ale un ciągle będzie. To wy, Kuba, i wy, Kiciak, sobie pamiętajcie, że jak mieliście dać wymiar, to wy go dacie i te i raz, ale do was nie przyjdzie już po siano ani po owies, ani po krupy, ani po jajo Prusak – tylko przyjdzie wielmożny Francuz albo wielmożny konfederat! Jak się żołnierzowi zepsuje wóz albo złamie oś, albo zerwie postronek, albo lejca, albo przewróci się bryka, albo jemu się będzie chciało pić, albo jeść... albo mu będzie za zimno, albo za gorąco – to un także do was przyleci i da wam kwitek... ale to już nie będzie pruski żołnierz, tylko wielmożny Francuz!... Rozumiecie? W gromadzie powstał lekki szmer przykrego zdziwienia. Wosiński pobladł z gniewu i huknął surowo: – Słuchaj, ty przechero!!... Sprzykrzyło ci się po świętej ziemi chodzić, chcesz sobie, widzę, podyndać!... Ja cię tu zaraz nauczę rozumu! Flageolet! Sam tu!... Wachmistrz porwał się z miejsca i stanął, salutując przed Wosińskim i czekając rozkazu. Kapitan uniesiony gniewem, zapomniał był, że wachmistrz... nie rozumie po polsku i zakomenderował ostro: – Zabrać go natychmiast i pięć batów! – Mon capitaine? – zagadnął Flageolet nie ruszając się z miejsca. Wosiński spojrzał na twarz wachmistrza i zaklął z cicha. Arendarz tymczasem, przerażony rozkazem, jął szeptać błagalnie: – Jaśnie generale! Jaśnie oświecony panie! Czy ja chciałem obrazić... niech mnie... – Milcz! – uciął surowo kapitan, a orientując się w sytuacji, dodał łagodnie: – Za karę, żeś się poważył w podobny sposób do nich przemawiać, musisz na przeprosiny dać na głowę po kwaterce gorzałki... Nie ma przebaczenia! Sołtys! Bierzcie mu tam baryłkę!!... Arendarz chciał protestować – lecz Wosiński skinął na gromadę. Chłopi ruszyli za szynkwas, wytoczyli baryłkę i jęli się raczyć wódką. Szmul, a za nim Siapsiowa i ich dzieci uderzyli w lament. – A wyrzucić mi z karczmy te piszczały – nakazał kapitan. Gromada spełniła skwapliwie rozkaz Wosińskiego, żartując a zachęcając się do picia. Gwar w karczmie wzmagał się, pod karczmą również. Strzelcy, podjadłszy i podpiwszy nieco, baraszkowali sobie, śmiejąc się a nucąc żołnierskie piosenki. Ten i ów próbował nawiązać rozmowę z dziewczynami, które w ślad za chłopami zaległy już podjazd przed karczmą. Nie szczędzono sobie ani żartobliwych uwag, ani złośliwych docinków. – A to ci czarne niby smoki!... Jaki to żółty! Świergocą między sobą jak stare śmieciuchy! Trznadle! Kuse to, o rety! Kloce! Szczygły!... Nikt się tu nie obrażał, nikt nie srożył, jedni drugich nie rozumieli. Karczma buchała potokami światła i kłębami pary. Okrzyki a śmiechy stawały się coraz żywsze, coraz głośniejsze. Jeden kapitan stracił nagle humor. Myśl, że oto nie może się porozumieć ze swoją komendą jak należy, skwasiła go. Wosiński czuł, iż w danym razie musi się z góry wyrzec wszelkiej samodzielności w działaniu i że raczej stary wachmistrz, a nie on, jest w tej chwili dowódcą oddziału. Wprawdzie rozkaz otrzymany nie należał do trudnych ani zagmatwanych, atoli Wosińskiemu błąkała się była od dawna myśl, aby przy zdarzonej sposobności pokazać „białemu borsukowi”, co gwardia narodowa potrafi!... Zdawało mu się, że teraz właśnie okazja nadeszła, aż znalazł się szkopuł, o który wszystkie jego zamysły rozbić się muszą. Nawet mu marzyć nie wolno o urządzeniu jakiej zasadzki czy wyplataniu figla pruskiej pikiecie. Co gorsze, sam mógł się znaleźć w nie lada kłopocie. Spędzona placówka może z łatwością naprowadzić liczniejszy oddział nieprzyjaciela. A tu nie wiadomo, po jakiemu wydać rozkazy. Ech! Gdyby tak miał pod sobą choć tuzin jeden tych zuchów dawnych spod Szepetówki!... Ba, ba! Co tu począć? Co zrobić? No, siedzi tu, naprzeciwko niego, ta zasuszona mumia francuska i oczyma łypie! Niby kapitan w ciągu tygodniowego bez mała przebywania z Francuzami w szwadronie kilka wyrazów zdołał pochwycić, a kilku nauczył go Gotartowski, lecz co mu one mogły pomóc? Wosiński głowił się nad wynalezieniem sposobu wybrnięcia z sytuacji, a w końcu zdecydował się zarządzić próbną rewię. W tym celu nakazał chłopom naznosić łuczywa i oświetlić mocno placyk przed karczmą. Gdy rozkaz ten spełniono, kapitan dał znak wachmistrzowi i rzekł krótko: – Ŕ cheval!49 49 Ŕ c h e v a l ! (franc.) – Na koń! Za czym przyłożył rękę do ust i, naśladując głos trąbki, powtórzył kilkakrotnie: – Trata! Trata! Flageolet zrozumiał rozkaz. Wyszedł pośpiesznie z karczmy. Zakrzyknął. Rozległy się krótkie dźwięki trąbki i pluton ustawił się na szosie czwórkami. Wosiński wyszedł zadowolony, dosiadł podanego mu konia i jął objeżdżać powoli swoją komendę, namyślając się nad tym, w jaki sposób wprowadzić ją w ruch. Wreszcie dobył z determinacją pałasza i, machnąwszy nim energicznie, zakrzyknął: – Naprzód, marsz! Za plecami Wosińskiego, niby echo, rozległ się głos wachmistrza i pluton ruszył z miejsca. Ujechawszy kilkaset kroków, kapitan osadził konia, zawołał „stój!” i oddział stanął. Kapitan nabrał otuchy i pewności siebie. – Pojętne szelmy! – mruknął. – Tylko wolałbym, żeby się z nimi po ludzku można było rozmówić! Uspokojony nieco Wosiński zsiadł z konia i dał znak wachmistrzowi. Oddział poszedł za przykładem kapitana. Wosiński powrócił do karczmy z Flageoletem, a za nimi gromada podchmielonego chłopstwa, która była wyległa przypatrywać się żołnierzom. Kapitan dopił resztę muszkateli, przeciągnął się raz i drugi i rzekł znacząco do wachmistrza: – Dormir!50 Flageolet podniósł się, wyszedł do szeregowych i zarządził podesłanie ławy sianem dla kapitana. Chłopi, kłaniając się do ziemi a czapkując, zaczęli zwolna opuszczać karczmę. Wachmistrz zdwoił placówki. Wosiński zaczął układać się do snu. Głowa mu ciążyła, oczy zachodziły mgłą. Kiwnął się raz i drugi, senność skleiła mu powieki. Naraz za oknami karczmy powstał zgiełk i dziwny hałas. Kapitan oprzytomniał i chwycił za pistolet. Flageolet dobył pałasza. Drzwi się z trzaskiem otwarły, gromada strzelców wprowadziła do izby opierających się jeńców. Był to chłop olbrzymiego wzrostu a marsowego oblicza i gruba, przysadzista baba. Chłop targał sześciu wczepionymi w niego strzelcami i mruczał groźnie, baba wykrzykiwała głośno i lżyła trzymających ją żołnierzy, mieszając co chwila cudzoziemskie wyrazy. – Sacrebleu!51 – wołała baba. – Bodaj was pokurczyło! Cóż to sobie myślicie?! Mnie, markietankę pierwszej legii, pierwszego batalionu, za kark prowadzić... a chyba mnie zaleje, rakarze jesteście! Canailles!...52 – Jasia! – mruczał chłop zgrzytając zębami. – Rozpłaszczę którego!... – Czekajże!... Przecież ta hołota musi samopas nie chodzi! Może się tu znajdzie jaki oficer. Ady nie ciągnij, psiawiaro, bo ci ślepie wydrapię!... – Cicho, mamo! Cicho! – odezwał się jeden strzelec. – Słyszysz, stary! – ryknęła baba. – Ta pokraka mówi do mnie „mamo”! Jakem Muszyńska z domu, święty Antoni, nie opuszczaj mnie, bo już nie wytrzymam! – Milczeć! – wmieszał się kapitan. – Flageolet! Postronków! Ja was tu rozumu nauczę!... Baba pośmiała z oburzenia. – Cóż to sobie pan myśli?... Mnie, markietankę legii... Tfy! Różnych już Francuzów w życiu się napatrzyłam, ale takiej hołoty... – Odpowiadaj na pytanie jeden z drugą, bo kulą w łeb. – Kulą w łeb! Patrzcie no! Słyszysz, stary... osobliwość, zobaczymy!... Przecie mnie nie duście! Nom de Dieu!53 Jest was przecie regiment bez mała!... 50 D o r m i r! (franc.) – Spać! 51 S a c r e b l e u ! (franc.) – Do kroćset! Do kaduka! 52 C a n a i l l e s ! (franc.) – Kanalie! Hołota! 53 N o m d e D i e u ! (franc.) – Do pioruna! – Jasia! Nie gadaj! – upominał chłop, który, na widok oficerskiego munduru Wosińskiego, przestał był wyrywać się strzelcom. – Co nie mam gadać! – wrzeszczała baba. – U Prusaków jestem albo co?! Żeby mnie dziś, Muszyńską z domu, taki despekt spotykał, i od Francuzów! – Będziecie wy odpowiadali, do licha, na pytania?! – zakrzyknął Wosiński. – Chcecie, żeby wam gęby pozatykać!... Gadajcie, coście za jedni?! – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu – odparła dumnie baba. – A to mój stary niedołęga... – Maciej Żubr, podoficer pierwszej legii, pierwszego batalionu, drugiej kompanii! – poprawił chłop. – Jakiej legii?! – rzucił surowo Wosiński nie rozumiejąc odpowiedzi. – Jakiej legii?! – przeciągnęła z pasją baba. – Słyszysz, stary?!... Jakiej legii!... Masz diable kaftan! Przez dziesięć lat nawycierałeś się kątów po całym świecie, z głoduś zdychał, a krew dał sobie toczyć....aż ci się pytają, z jakiej jesteś legii!! Z włoskiej, mości kapitanie, nie z tchórzowskiej ani piecuchowskiej, ani grabkowskiej! Wosiński zagryzł wargi. Mimo wyraźnego oporu jeńców i ich hardości zaczęli mu się coraz więcej podobać. Ozwał się więc łagodniej: – No, no! To się wyjaśni! Prawo wojenne! Każdy rad się wykręca... Jeżeliście służyli wojskowo, to powinniście znać prawo... – Prawo – według rozkazu! – szepnął Żubr i wyprężył się przed Wosińskim tak silnie, że trzymającego go za ramię strzelca podniósł do góry. – Juści, to się wie! – odrzekła uspokojona baba. – Myśmy też nie włóczęgi, nie szpiegi, a Prusaków sami obedrzeć ze skóry żeśmy radzi. Niechże więc pan kapitan od tych pijawek nas uwolni. Wosiński dał znak strzelcom, aby odstąpili Żubrów, i zagadnął: – Więc powiadajcie mi o sobie, skąd wracacie i dokąd jedziecie? – Gdzieżby? – zaczęła baba. – Będzie temu dwa tygodnie, jak wróciliśmy do kraju z naszym panem porucznikiem. Pan porucznik w drodze do Warszawy zajechał do domu i powiada: „Należy się wam odpoczynek, to u mnie się ostawajcie, dam sobie radę i bez was. A już siłaście się po świecie natułali”. Niesporo nam było się z panem porucznikiem rozstawać, ale że kości o wytchnienie gwałtowały, a w gospodarstwie na wsi robota się zawsze najdzie i na łaskawym chlebie siedzieć nie potrzeba... tedy ostaliśmy. Minął dzień, drugi, trzeci, porucznik zaraz dalej odjechał, w domu nas honorują i starsza pani, i paniątka, a już co starszy pan, to nam spokoju nie daje, aż człowiekowi język kołem staje w gębie od ciągłego pytlowania. Aż ci wspominam sobie, jako, będzie temu lat parę, gdyśmy nad Adygą w ciężkich byli opałach, ślubowałam, że jeżeli z moim starym do kraju powrócę, to pielgrzymkę do Częstochowy odbędę. Uprosiliśmy się więc na urlop i poszliśmy, bo to i spod Rawy niedaleczko. Wczoraj właśnie, gdyśmy nadciągnęli na Jasną Górę, Prusaków do klasztoru naszło jak mrowia, a powiadali nam, że cesarz już, już nadchodzi i że lada chwila zaprą bramy klasztorne, bo się będą Prusacy bronili. Myślę sobie, źle jest!... Bo to i wstyd byłoby człekowi siedzieć u Prusaków w pułapce, no i dla duszy niewielka pociecha. W tej bo ciżbie Najświętsza Panienka snadnie mogłaby nas za Niemców czy lutrów poczytać!... Odmówiliśmy więc pacierze i wydychawszy się trochę, ruszyliśmy na noc z powrotem, do lepszych czasów dłuższe modlitwy odkładając... Idziemy, a tu naprzeciw nas Prusacy pędzą... przycupnęliśmy pod krzakiem, broni żadnej nie mając... minęliśmy ich szczęśliwie. Idziemy dalej, idziemy... aż tu nas te pijawki opadły. Myślałam z początku – Niemcy... ale ci parlefransują!... Mówię do nich bon soir!54 Krzyczę: Vive l’empereur! Vive la France!55 Gdzie tam!... Narobili hałasu – opadli nas i tu przynieśli... To i cała szczera prawda. 54 B o n s o i r! (franc.) – Dobry wieczór! 55 V i v e 1’e m p e r e u r ! V i v e l a F r a n ce ! (franc.) – Niech żyje cesarz! Niech – Hm! A cóż to za porucznik?... – Któż by! Imć pan Florian Gotartowski! – Gotartowski?! – Nie kto inny. Pisanie od generała Dąbrowskiego wiózł do Berlina, a teraz, Bóg wie, gdzie się drogie nasze panisko podziewa!... Wosiński porwał się z miejsca. – A czegożeście mi, do licha, tego od razu nie powiedzieli? Gotartowski! Gotartowski! Hej, Żydzie! Dawaj no tu muszkateli, a żywo!... I trzy kubki! Bodajże was! Toć przed dwoma godzinami rozstaliśmy się z kapitanem. – Z porucznikiem! – poprawiła baba. – Właśnie że szlify kapitańskie dostał. – I... i... jest tutaj?!... – Za parę dni się zjedziemy. – Stary, słyszysz?!... Nasz porucznik szlify kapitańskie dostał... no i podwójne obszlegi, a i przy szabli temblak złoty!... Jezu! Jakże on musi wyglądać! Uważasz, niedołęgo! Kapitańskie szlify!... Gdzież on jest? Paniątko moje!... Słyszysz, stary?! – Nie... gadaj, Jasia! – mruknął Żubr ocierając rękawem łzę. Żyd podstawił baryłkę muszkateli i nalał kubki. Wosiński się rozochocił znowu. – Et! Co tam! Wytarmosili was! Niech wam będzie na zdrowie! Widzę, żeście porządni ludziska! W wasze ręce! Pijcie, Żubr! A i wy się nie wzdragajcie! Na przeprosiny! – Ha! Wzdragać to ja się nie będę! – rzekła z przekonaniem baba sięgając po kubek. – Tylko ty, stary, folguj i do kubka mi się nie przylepiaj zanadto! Pięście silne, ale co głowa, to wiechetek, od lada czego kiwnie mu się!... Zdrowie naszego porucznika! Strzelcy, widząc dobrą komitywę, jaka zapanowała pomiędzy jeńcami a Wosińskim, ustąpili na bok. Chłopi, zwabieni tumultem, znów napłynęli do karczmy, obracając się śmielej, raźniej. Żubrowa nabrała fantazji i humoru, jęła opowiadać kapitanowi o Częstochowie. – Co się tam dzieje, panie kapitanie, to powiedzieć trudno! Prusaków nalazło się z betami, bachorami, wozami, że na mury się dostać nie można... Sposobią się do odparcia oblężenia. Zataczają działa, czyszczą broń, a zgiełku, a krzyków co niemiara!... Starszyzna pruska jest – a jakże!... Sam generał Wagerfeld dowodzi, i sztabu pełno, i różnych oficjerów. Ale co właśnie pedała mi furtianowa, niby matka braciszka klasztornego, jako silnego stracha mają Niemcy, bo jak ktoś tam, będzie temu trzy dni, obaczywszy z daleka pruskich huzarów, krzyknął: „Francuzy!” – to się takie zrobiło zamieszanie... – Stary! A odczepisz się ty od muszkateli!... – że lada podjazd mógłby całej fortecy dobyć! – Lada podjazd, mówicie?! – A pewnie, panie kapitanie, albo to raz na taką komendę poglądałam!... Jenszy żołnierz póty coś znaczy, póki go tchórz nie obleci. Mało to się napatrzyłam! Ile razy!... I to nie byle kto, ale stare grenadiery od jednego naszego okrzyku broń rzucali i w nogi!... Ani czasem wystrzelić ,nie było czasu... Kurz się zrywa przed nami. Myślimy, idą do ataku, a oni karabiny na ziemię albo pod pachę i w nogi. – Ba, ba! Częstochowa siła może wytrzymać. – Co prawda, to prawda! Mury nie lada!... Dlaboga! Maciej! A nie zalewajże się... Oddaj no lepiej kubek! Nie bój się! Nie wyleję za kołnierz! Przednia muszkatela! Co ja to miałam pedzieć?! Aha! Otóż gdyby tak garstka zuchów się znalazła, to przy pomocy Najświętszej Panienki, kto wie, nie daliby się lada komu!... Lecz Prusacy!... Niby to debatują nad obroną, a za lada wystrzałem poddać się gotowi!... Nie dziw, bo siedzą, co prawda, wzięci we dwa ognie. – Jakże to?! żyje Francja! – Ano, tu mogą ich zaatakować Francuzi, a tu przecież Święci Pańscy pewno już długo nie ścierpła, aby im luter się panoszył, a miejsce, cudami słynące, postponował56!... Hę!... Panie kapitanie, jakem Muszyńska z domu, żeby tak batalionik! Na co? Dwie kompanie, jedna kompania!... Już bym nie wytrzymała!... Wosiński pokręcił głową, choć mu ta myśl dziwnie do gustu przypadła. Żubrowa pociągnęła muszkateli i dokończyła z przekonaniem: – Niech mnie pierwsza kula nie minie, poszłabym! Albo to nie znalazłabym pomocy? Mało, bodaj tu, we wsi, chłopów? Może by nie poszli? Co to, heretyki są jakie, kacerze, żeby Najświętszej Panience odmawiać mieli odsieczy? Prawda, stary?! – Nie gadaj, Jasia! – ozwał się Żubr spoglądając melancholijnie na odebrany mu kubek z muszkatelą. Wosińskiego uderzyły słowa baby. – Dobrze mówicie, Żubrowa! – zawołał. – Hej! Gromada! Sam tu do mnie! Sołtysie! Słyszeliście, co wam ta kobiecina tu powiedziała?!... – Słyszeliśmy! – odpowiedzieli chórem chłopi. – A miłujecież naszą Częstochowską Panienkę a Orędowniczkę?! – Miłujemy! – Patrzcie więc, jaki ją to dyshonor a pohańbienie spotyka. Prusacy w miejscu świętym!... – Prawda, wielmożny panie! – ozwał się stary sołtys. – Człekowi aż się serce kraje na ten przykład! Ojcowie paulini dość się nawyrzekać nie mogą. Ofiary a wota im zagrabili i do wywiezienia już przygotowali... Kary na nich nie ma albo co?!... – Nie ma kary? Owóż i będzie! Dalej, chłopcy! Zbierać się w gromadę, pójdziemy klasztoru dobywać!... Żywo łapcie za drągi, za luśnie, kosy a widły – pójdziemy wszyscy... My im pokażemy!... Wieśniacy zafrasowali się, ten i ów drapał się w głowę a na drzwi poglądał... Żubrowa skoczyła do nich, nie mogąc ścierpieć tej obojętności. – A wy, psiekrwie! Wy się jeszcze namyślacie! To ja, słaba kobieta, pierwsza za kłonicę chwycę i pójdę! Pójdę, jakem Muszyńska z domu!... Mało to się każdy z was co dzień naskomle, naprzymawia Najświętszej Panience to o zdrowie, to o urodzaj, to o deszcz, o pogodę, o ratunek w lada potrzebie... a teraz taka wdzięczność?... Zdaje się wam, że to wam nie będzie policzone! Ruszajcie, capy jedne... dalej, pod Częstochowę! Żywo się zbierać!... Słowa Żubrowej sprawiły skutek piorunujący. Gromada chłopów zaszemrała, drgnęła, niby ze snu zbudzona, i nagle huknęła całą piersią: – Pod Częstochowę!... Wosiński wydał natychmiast stosowne rozkazy. Godzina nie upłynęła, a przed karczmą stały kupy chłopstwa z siekierami, drągami, kosami, podzielone na małe gromady. Wosiński w ostatniej chwili przypomniał sobie Ślązaka, którego był pojmał, a który leżał związany pod strażą, i kazał go przyprowadzić do siebie. – Słuchaj, trutniu – rzekł doń, marszcząc brwi groźnie. – Za to, żeś broń rzucił, puszczam cię wolno!... Idź, wracaj do swoich, do Częstochowy! Chciałem cię powiesić, ale zaniechałem zamiaru, bo mi szkoda postronka... na nim będzie wisiał twój generał... ten... Wagenfeld! Rozumiesz?!... – Jawohl!57 – szepnął Ślązak. – Milcz i słuchaj! Powiesz swemu generałowi, że cała armia francuska idzie na Częstochowę i że jeżeli jej nie podda i nie padnie mi do nóg, będzie wisiał... posiekany na drobne kawałki! Teraz uciekaj, a śpiesz się, bo jak cię drugi raz chwycę, to po harapie... Stój jeszcze! Widziałeś, nicponiu, cesarza Napoliona?... Gadaj!... 56 P o s t p o n o w a ł – lekceważył. 57 J a w o h l ! (niem.) – Tak jest! Ślązak zatrząsł się, rzucił okiem na groźnie zmarszczoną twarz Wosińskiego, na marsowe twarze otaczających go strzelców, na tłum chłopstwa i zgiął się do kolan kapitanowi, bełkocząc: – Widziałem!... Excellence!58... – To dobrze! Uciekaj teraz!... Ślązakowi nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, porwał się z miejsca i pomknął drogą ku Częstochowie. Wosiński nakazał, przed ruszeniem, karczmarza z rodziną w lamusie u sołtysa zamknąć, ile że był go podejrzewał o konszachty z Prusakami. W kilka chwil później rozległy się dźwięki trąbki i pochód ruszył przy świetle licznych pochodni. Naprzód jechało czterech strzelców, badając okolicę, o kilkaset kroków za nimi szła kupa co sprawniejszych a młodszych parobczaków, mając na czele Żubra i Żubrową na małych, krępych konikach chłopskich, za nimi dopiero jechał Wosiński ze strzelcami, mając za sobą drugą gromadę chłopstwa pod sołtysem. Czterech strzelców zamykało szyk bojowy oddziału. Dziwny i fantastyczny był to pochód. Noc czarna, smutna okrywa kraj cały, chłonąc w głębi swej nawet cienie drzew, kontury chat wieśniaczych i faliste linie pagórków. Noc była nieprzenikniona, dżdżysta, przepastna, listopadowa noc. Lasy i pola, góry i doliny, sioła i miasteczka, niebo i ziemia zlewały się z sobą w jakiś wielki, nieobjęty całun, kir. Naraz na drodze ku Częstochowie ukazała się długa wstęga pochodni, w blaskach których mieniły się ostrza siekier i kos, bieliły świty chłopskie, lśniły chusty dążących za oddziałem bab. Pochód szedł w milczeniu, niby procesja żałobna. Naraz z piersi wieśniaków zerwały się słowa antyfony: Pod Twoją obronę uciekamy się... Zerwały się, uderzyły w niebiosy i popłynęły w dal niezmierzoną. Antyfona chwilami milkła, przechodząc w jakiś szept żałosny, pełen skargi, łez, bólów i trosk. Zdało się, że na ten szept ludu całe wieki gorzkiej na własnej ziemi niewoli się składały, To znów antyfona na falach szeptu rosła, potężniała i przechodziła w groźną pieśń, brzmiącą jak odgłos gromu, jak zapowiedź burzy – tyle w niej było świadomości, siły, tyle wiary, tyle bezgranicznego poddania się wyrokom Bożym, tyle ufności w niezawodne orędownictwo Świętej Rodzicielki, że zdało się, iż od jednego głosu padną wrzeciądze i zapory, a pruskie skamienieją żołdaki. Strzelcy francuscy z podziwieniem a skupieniem wsłuchiwali się w szmer i akordy pieśni. Nie rozumieli słów, lecz odczuwali je, odgadywali. W tylnej straży strzelcy wszczęli między sobą ukradkową rozmowę. – Śpiewają! – zauważył jeden. – Flaki można by człowiekowi wypruć taką pieśnią! – dodał drugi. – Anim myślał. Półdziko to wygląda. Zbiedzone, odarte! – ozwał się trzeci i spojrzał na czwartego, który jechał z głową zwieszoną, zasłuchany w dźwięki antyfony, rozmarzony może myślą o chacie rodzicielskiej, o ziemi ojczystej, o Bogu – i ozwał się znienacka: – Chciałbym wiedzieć, co oni właściwie śpiewają?!... – Co śpiewają – odrzekł czwarty strzelec, jakby budząc się ze snu – Patrz na nich!... Niezawodnie to ich Marsylianka! A tymczasem już do bram Częstochowy doleciały słowa: Módl się za nami. Święta Boża Rodzicielko... Generał Wagenfeld wystrzałem armatnim obwieścił zbliżanie się nieprzyjaciela. 58 E x c e l l e n c e ! (franc.) – Ekscelencjo! VII Częstochowa czuwała. W refektarzu klasztornym starszyzna pruska zebrała się na naradę, pobrzękując butnie ostrogami a trzaskając szablami. Stary generał Wagenfeld, mając obok siebie młodszego swego kolegę, Millera – zagaił zebranie. Wieści były niepomyślne. Armia francuska zbliża się, podchodzi, ludność miejscowa chwyta za broń. Lada chwila należy się spodziewać starcia. Gubernator Köhler zaleca rozwagę i ostrożność, nadto spodziewa się, że Częstochowa zdoła powstrzymać nawałnicę i da czas pruskim wojskom do zebrania się na brzegach Wisły. Forteca, choć naruszona mocno zębem czasu, powinna oblężenie wytrzymać. Wagenfeld umilkł, za czym przemawiali kolejno generał von Miller, pułkownicy Freiburg i Avisfort, powtarzając mniej więcej słowa dowódcy. Od pułkowników przeszedł głos na rotmistrza, dwóch kapitanów, poruczników wreszcie. I cisza głęboka zapadła. Członkowie rady wojennej zapadli w jakieś jednomyślne, wspólne a głuche milczenie. Każdy z nich jakby miał wielki ciężar na piersi, który go łamał, cisnął, a którego bał się wyznać, bał odkryć, bał wypowiedzieć. Zdawało się, że każdy tu inaczej czuje, co innego zamierza, czym innym jest zajęty, a w łukach izby klasztornej rozbrzmiewają puste, czcze wyrazy i giną, rozpływają się w ponurym świetle łojowych świec. Po długiej pauzie generał von Miller ozwał się dosyć niepewnym głosem: – Musimy coś jeszcze postanowić... z tymi... z tymi zakonnikami... – Prawda! – przyznał Wagenfeld i umilkł. Oficerowie spojrzeli po sobie, niby oddając sobie wzajem pierwszeństwo słowa. Wagenfeld zachmurzył się, a chcąc dodać bodźca rozprawom, rzucił rozkazująco: – Rotmistrz von Kasten niech wyrazi swoje zdanie. Rotmistrz drgnął, potarł czoło i zaczął z cicha: – Zakonnicy? Bodajby ich tu wcale nie było... to złe duchy tej warowni. Zdrady można się od nich każdej chwili spodziewać!... Te... te ich opowieści, te bajdy, które wpajają w służbę... w naszych nawet żołnierzy... mogą nam zdemoralizować załogę. Na takie matactwo trzeba znaleźć sposób. Proponuję ich osadzić w lochach, zamknąć, zamurować, a w razie potrzeby – w pień wyciąć. Rotmistrz zwolna się zapalał, głos jego przechodził w chrapliwy szept, ziejący nienawiścią – w oczach roztliły mu się ponure ognie, ręce ku przodowi wyciągnął, jakby chciał gryzącą zmorę zdusić, zdławić. Wzruszenie rotmistrza udzieliło się w jednej chwili zebranym. Czoła okryły się zmarszczkami, zacisnęły szczęki, oblicza pobladły, w sinawe strojąc się wypieki, z ócz trysnęły błyskawice zemsty. Zemsty za ten spokój pogardliwy, okazywany im przez zakonników, za tę wiarę, która nigdy nie dała im zadrżeć z trwogi, za to zapamiętanie, za te śpiewy, które drażniły pruskich oficerów, za te światła w kościele, za te nabożeństwa. Rotmistrz von Kasten odsapnął ciężko i zaczął gwałtownie: – Tak, wyciąć ich w pień!... To nasz jedyny ratunek. Inaczej przyjdzie nam zginąć albo... albo poddać się nieprzyjacielowi. Raz przynajmniej trzeba już zburzyć to gniazdo szerszeni. Takie jest moje zdanie... bo ja ich ścierpieć nie mogę!... Ja pozwalam sobie dziwić się dobroci najjaśniejszego Fryderyka, że... zezwolił na utrzymanie ich na miejscu. – Jestem tego samego zdania! – podchwycił gorączkowo pułkownik Freiburg. – Gotów jestem walczyć zawsze do upadłego, krew przelać, gdy zajdzie tego potrzeba... ale... nie... z takim wrogiem. Za nic tu ręczyć nie można!... Udają posłuszeństwo, pokorę... a kto wie, czy nie utrzymują stosunków z nieprzyjacielem. Między żołnierzami jest wielu katolików. To propaganda jezuicka!... Zdemoralizują nam wojsko!... – To uniemożliwia obronę! – wtrącił generał von Miller. – Grozi wzięciem we dwa ognie! – wmieszał się pułkownik Avisfort. – Kto wie, czy paulini nie mają jakiego podziemnego korytarza. Ani się spostrzeżemy, jak nam tu w okopy i fosy wprowadzą powstańców czy francuską armię. Trzeba Częstochowę oczyścić co prędzej. Przede wszystkim wypędzić tę całą hołotę, która się licho wie po co kręci około zakonników, a potem... i na nich samych sposób znaleźć. Wagenfeld milczał. Czoło tarł niespokojnie i wahał się z wypowiedzeniem ostatecznego słowa. Rozumiał dobrze, że i von Kasten, i obydwaj pułkownicy, i Miller mają rację, że mówią tak, jak on sam myśli... że... gdyby nie ci paulini... to obrona Częstochowy w nim samym nie budziłaby trwogi, grozy, tego dziwnego lęku, któremu się ostać nie mógł. Ich trzeba rozumu nauczyć... ich trzeba się pozbyć!...Ale jak?! Wagenfeld nie wątpił o tym, że oni... gotowi są pójść pod miecz bez słowa skargi, bez jęku, bez oporu... i tego się bał. Ta ich bezsilność, ta ufność bijąca z ich twarzy obezwładniała pruskiego generała... Członkowie rady wojennej długo czekali. Wagenfeld przemógł się i, klasnąwszy w ręce, rzekł do stojącego u drzwi ordynansa: – Zawołać tu przeora paulinów! Ordynans wyszedł. Nastała długa pauza, zanim we drzwiach refektarza ukazała się wysmukła postać starca spowitego białym habitem. Oczy pruskich oficerów utkwiły swe ognie w zakonniku i odwróciły się. Wagenfeld ozwał się surowo: – Kazałem wezwać przeora. – Tak jest – odrzekł mnich głosem spokojnym a poważnie brzmiącym. – Przeor stawić się nie może, odprawia bowiem wieczorne pacierze. Wagenfeld rzucił się rozdrażniony na krześle. – Cóż to?!... Opór! Kto waży się nie słuchać moich rozkazów?! Ja was nauczę! Nie wiecie, kto tu ma władzę?!... – Wiemy, generale – ozwał się mnich. – Bóg!... – Cha, cha! – wybuchnął nagle Miller – Można się z nimi dogadać!... Wagenfeld zagryzł wargi i syknął przez zęby: – Ja was proszę, abyście mi tu kazań nie prawili. Zachowajcie sobie ewangelię dla siebie!... Bo ja wam pokażę, jak się odpowiada pruskiemu oficerowi. Dosyć tego!... Potrzebny mi jest przeor. Chcę mu powiedzieć, co rada postanawia z wami uczynić... i jakich chce wam udzielić ostrzeżeń. Wołać przeora! Marsz! Zakonnik nie ruszał się z miejsca. Wzrok jasny, pogodny zwrócił na Wagenfelda i rzekł cicho: – Przeor teraz przybyć nie może. Lecz proszę, mówcie, panie generale, ja mu słowa wasze powtórzę. – Więc bunt?... Dobrze!... Daję wam pół godziny czasu na zebranie się przed odwachem... tam was okują i zostaniecie osadzeni w lochu!... Nadto, z góry wam zapowiadam, że kto by się opierał, na kogo bodaj cień podejrzenia padnie, że ma z nieprzyjacielem konszachty, ten będzie wisiał!... Każę takiego poćwiartować! Pójdziecie do lochu! Na chleb i wodę! My tu nie potrzebujemy waszych błogosławieństw! Rozumiecie?! Tam dla was miejsce! Zakonnik słuchał nieporuszenie. Ani jeden muskuł w twarzy jego nie drgnął. Gdy Wagenfeld skończył, dając znak ordynansowi, aby wyprowadził mnicha, ten nagle zafrasował się czegoś i, odpychając z lekka żołdaka, rzekł z prostotą: – A kościół? Wagenfeld pobladł – niespodziewane to pytanie wzburzyło go. – Słuchaj!... Szczurze klasztorny!... Nie wyprowadzaj mnie z cierpliwości! Kościół! W waszym kościele my sami będziemy odprawiali nabożeństwa!... Precz z nim!... Ordynans chwycił za ramię zakonnika i wypchnął go za drzwi. Oficerowie wybuchnęli śmiechem szyderczym. – Znakomicie było powiedziane! – zauważył generał von Miller. – Świetnie! Doskonale! Inaczej z nimi nie można! – rozległy się pojedyncze głosy. – On mi śmie o Bogu mówić! – burzył się Wagenfeld. – Wstrętne stworzenia! Dobrze, że nam tu o cudzie jakim nie opowiedział. Niech sobie siedzą pod kluczem. Pan, pułkowniku Freiburg, zajmiesz się nimi. Kompanię piechoty pod broń i przeprowadzić ich! Niechże pan tylko uważa, aby loch nie miał drugiego wyjścia. Pod drzwiami postawić im straże. W razie czego, niech strzelają prosto w łeb! Tak, tak, zaraz się lżej odetchnie. Tu inaczej nie można. Tacy to gorsi od nieprzyjaciela!... Wierzcie mi, panowie, z ochotą poszedłbym dalej i nie pożałowałbym im ołowiu... atoli muszę wyrzec się tej myśli, chociaż prawo wojenne upoważnia mnie do zwoływania sądu polowego. Właściwie nie wiadomo jeszcze, jaki obrót wziąć mogą losy wojny. Wagenfeld chciał dłużej jeszcze perorować, lecz niespodziewane zjawienie się służbowego oficera przerwało mu wątek myśli. – Co tam takiego? – zagadnął niechętnie Wagenfeld. – Pikieta nasza pod Grabówką starła się z przednią strażą armii nieprzyjacielskiej!... Wachmistrz z jednym żołnierzem uszli – drugi żołnierz przepadł!... Wagenfeld powstał z miejsca, a za jego przykładem inni oficerowie. – Panowie! Na stanowiska! Zdwoić straże. Kto wie, co nocy dzisiejszej wypadnie. Pułkowniku Freiburg, proszę, bez ociągania, skończyć z mnichami... a pan, panie Avisfort, zajmiesz się oczyszczeniem podwórza klasztornego. Kto zbyteczny, wypędzić za bramy, musimy być sami!... Raz trzeba uporać się z tym bezładem!... Oficerowie skłonili się dowódcy i wyszli. W refektarzu pozostał tylko Wagenfeld z Millerem. Stary komendant Częstochowy znów się zasępił i, jakby odpowiadając samemu sobie, ozwał się: – Krótko mówiąc, czeka nas tęga przeprawa. – Niezawodnie! – przyznał Miller. – Oby tylko wszystko na co się zdało. – Naturalnie!... Eh!... Wierz mi, kolego, wiele, wiele bym dał za to, żeby być w szczerym polu. Tam przynajmniej ma się ruch!... Wiem, że mogę pójść i tu, i ówdzie. Ta cała wojna w ogóle mi się nie podoba. – Ani mnie. – Z tym wściekłym Napoleonem lepiej było nie zaczynać. To zwierz!... Dziki, drapieżny!... A my nawet planu nie mamy. Przyznaj, kolego!... Nasz generalissimus chyba się przerachował. Pozostawia nas z dwudziestoma armatami... z tymi czterema szwadronami jazdy i tysiącem piechurów... Na co?... Lubeka nie mogła dać rady z tak wielką załogą, Gdańsk się chwieje... Wagenfeld strzepnął rozpaczliwie rękoma i jął szykować sobie lulkę. Miller poszedł za jego przykładem. – Roketty, zdaje się, nie odpowiedział nawet na ostatni raport kolegi? – zauważył po chwili Miller. Wagenfeld splunął ze złością. – Mój kolego, tu nie ma co ukrywać!... Czy odpowiedział? Odpowiedział, ale tak, że jeszcze kiedyś zda mi z tego rachunek... po prostu... dał mi do zrozumienia, że żołnierz powinien spełniać przede wszystkim rozkazy, a nie wdawać się w rozprawy i żeby miał tę pewność nawet, że ani jeden z załogi Częstochowy z życiem nie ujdzie – to postanowienia nie zmieni. – Bo jego tu nie ma! – zauważył sarkastycznie Miller. – Ba! Kurier ostatni zapewniał, że załoga warszawska jest przygotowana najzupełniej do przeprawy przez Wisłę... Głupia sytuacja!... Wagenfeld urwał nagle. Tuż za oknami rozległ się przeciągły śpiew. Miller skoczył do okna i zadrżał na widok obrazu, który się oczom jego przedstawił. Przez podwórzec klasztorny ciągnął sznur mnichów z zapalonymi świecami, z przeorem pośrodku, niosącym pod baldachimem monstrancję. Paulinów otaczali dragoni z dobytymi pałaszami. Pochód zakręcał około kościoła i nikł powoli w rozwartych drzwiach lochu. Wagenfeld poszedł za Millerem do okna i wybuchnął gniewem: – Ten von Kasten zwariował!... Jakąś procesję pozwolił im urządzić!... Patrz, kolego, idą sobie, jakby odprawiać jakieś nabożeństwo. To nie do darowania. Najwyraźniej... honorowa eskorta!... – Co za arogancki spokój w tych ascetycznych twarzach! Co za pewność siebie!... – Ja ich złamię! – zagroził z wściekłością Wagenfeld i klasnął na ordynansa. – Zawołać mi porucznika von Wessendorf. Ordynans wyszedł, a po chwili zjawił się w refektarzu spasiony, krępy, barczysty porucznik. – Generał raczył mnie wezwać? – Jesteś mi pan potrzebny! Przede wszystkim obejmiesz ogólny nadzór nad tymi... mnichami... Możesz się naturalnie nie śpieszyć z wydawaniem im racji... bo gdyby którego zabrakło... to nic nie szkodzi!... Rozumiesz mnie? Małe oczki Wessendorfa błysnęły złowrogo. – Rozumiem, generale. – Nadto, wybierz kilku ze sprytniejszych i obszukaj cele klasztorne mnichów!... Szyję daję za to, że mają gdzieś jeszcze ukryte pieniądze! A kościół każ zatarasować tymczasem. Porucznik wyszedł. Wagenfeld padł ociężale na krzesło. – Jestem zmordowany, zmęczony! – Duszno tutaj!... Może kolega wyszedłby razem? – Masz słuszność! Chodźmy. Generałowie przypasali pałasze i wyszli na podwórzec klasztorny. Zgiełk i tumult panował tu nie do opisania. Wieść o zbliżaniu się armii Napoleona wypłoszyła ze wszystkich zakątków kraju pachołków i wiernych poddanych króla Fryderyka. Kto z Prusaków lub sług pruskich mógł, ratował się ucieczką. Każdy dążył, gdzie tylko zdało mu się, że może być zabezpieczony od armii nieprzyjaciela, a bardziej od odwetu za dziesięciolecie bezprawia i gwałtów. Dla wielu Częstochowa, jako miejsce obronne i obsadzone pruską załogą, wydała się najlepszym czy najbliższym schroniskiem. Wagenfeld z Millerem, chcąc uniknąć zetknięcia z tłumem, zawrócili na mury, w dalszym ciągu utyskując na zarządzenia generała Roketty. Tu dopadł ich rotmistrz von Kasten. – Generale!... Francuzi o cztery wiorsty od Częstochowy! Otaczają nas! Wagenfeld zaklął z cicha. – Diabeł nie człowiek! Skądże ta wiadomość?! – Żołnierz, który został pochwycony przez Francuzów pod Grabówką, powrócił... Wypuścili go sami, aby nam zwiastował, że za godzinę, za dwie przypuszczą szturm... Ze Stradomia i Wyczerp również placówki już powróciły!... Napoleon sam jest przy armii... – Jest Bonaparte?!... – Żołnierz przysięga, iż go widział na własne oczy! – Bonaparte! Napoleon! Tu! Słyszysz, kolego?! – Piekielne zwierzę! – przytwierdził zaniepokojony Miller. – Otrzymam jakie rozkazy, generale?! – Co za rozkazy?! – oburknął się Wagenfeld. – Przygotowania do odparcia szturmu zlustrować i czekać... Ale ładnieś się pan załatwił z paulinami! – Generale? – Dosyć! Opatrzyć bramę! Przygotować lonty. Skóry wołowe namoczone mieć w pogotowiu. Rezerwa niech stanie pod bronią. Rotmistrz odszedł. Wagenfeld spojrzał przeciągle na Millera. – I co teraz?! – Ha! No, teraz przyjdzie nam pewno znieść wszystkie skutki rozporządzeń Roketty’ego i Pletza... – To są wyraźne drwiny. Tam, pod Jeną, taka wielka armia nie mogła się ostać... Bierz licho! Niech się dzieje, co chce! Niech kolega rzuci okiem na wały. Ja tymczasem tu zostanę. W Grabówce są, więc powinni by nadciągnąć z tej strony. Po skończonym obchodzie proszę do mnie. Miller odszedł, a Wagenfeld wspiął się powoli na okop i stanął na murze. Ciemność otaczała Częstochowę. Pod odwachem rozległy się krótkie, ucinkowe dźwięki bębnów. Rezerwa piechoty stanęła pod bramą w pogotowiu. Tu i owdzie na murach, niby błędne ogniki, gorzały zapalone lonty. Gefrajterzy, postukując halabardami, znaczyli obchód nieustanny szeregów. Poza nimi oficerowie kupili się w gromadki i szeptali między sobą. Wagenfeld zatopił wzrok w czarne horyzonty. Dobył lunety. Nic! Hen, tam, daleko migotało światełko w chacie kmiecia, bliżej świeciły się okna kościoła świętej Barbary. Opodal znów jakieś blaski znaczyły nędzne lepianki i domostwa Starej Częstochowy... a zresztą noc, noc czarna i cisza. Aż się Wagenfeld zadziwił. Napoleon był tuż... o kilka wiorst ledwie, a nic jego obecności nie wskazywało. Pewno zajęty marszem flankowym, chce najpierw otoczyć, a później zacisnąć pierścień i zgnieść!... Czai się ten rozbójnik, aby napaść tym pewniej, tym lepiej dosięgnąć. Starego generała ogarnął niepokój i zniechęcenie. – Co to za wojna! Szkoda tylko ludzi i prochu. Młody Fryc porwał się z motyką na słońce... i nawet przyzwoitego pokoju podpisać mu nie pozwalają!... Donnerwetter!59 Im dłużej zastanawiał się Wagenfeld nad swoim obecnym położeniem, tym go większa złość i gorycz ogarniała. Co on tu poradzi, co znaczy jego opór?... Chyba rozwścieczy nieprzyjaciela... rozbestwi go i haniebniejsze warunki kapitulacji sprowadzi! Tu przyszedł Wagenfeldowi na myśl paragraf dwieście osiemnasty ustawy o służbie polowej... „Każdy komendant – mówi paragraf – który by oddał twierdzę, nie zmusiwszy nieprzyjaciela do przejścia przez wszystkie roboty oblężnicze i przed odparciem przynajmniej jednego szturmu, przez przystępny wyłom do głównego obwodu twierdzy – karany jest śmiercią!” Lepiej niekiedy być porucznikiem! Zresztą, niech się co chce dzieje... Czy tak, czy owak, musi się to skończyć! Byleby już raz nadeszli... Wagenfeld rzucił okiem w dal i jakby na słowa jego trysnął snop świateł... i rozwinął się w długą, wężowatą wstęgę. Równocześnie prawie rozległy się dźwięki jakiejś pieśni uroczystej, triumfalnej, przejmującej. Wagenfeld jął nadsłuchiwać. Naraz zatrząsł się całym ciałem. Niby echo tamtej pieśni tuż za plecami posłyszał chór głosów rzewnych, smutnych a głębokich. Odwrócił się za siebie. Kościół jasnogórski bił potokami światła i rozbrzmiewał pieśnią na cześć swej Opiekunki i Obronicielki. 59 D o n n e r w e t t e r ! (niem.) – Do pioruna! Pruski generał uląkł się. Pot zimny wystąpił mu na czoło. Śniło mu się, czy marzyło? Paulini zamknięci, wtrąceni do lochu... a w kościele brzmiały organy, a chór się wzmagał i potężniał... Oczy Wagenfelda znów zwróciły się mimowolnie ku horyzontom, a tam na wzgórzach już nie pochodnie, ale mnożyły się ogniska, otaczając wieńcem płomieni całą Jasną Górę. Wagenfeld skoczył ku pierwszej armacie, zakomenderował: Feuer!60 Huk wstrząsnął falami powietrza, zadrżały stare mury, głośnym chrobotem odłamów cegieł witając dobrze im znane dźwięki... Im nie nowina!... Wagenfeld spojrzał przez lunetę. Wszelkie wątpliwości ustały. Przy ogniskach najwyraźniej uwijała się konnica francuska, tu i owdzie widać było wysokie kity u czapek starej gwardii. Francuzi snadź rozkładali się dopiero obozem, bo coraz to ognisk przybywało. Jeszcze chwila, a wzgórza zabłysły setkami świateł, znacząc na niebie wielką łunę, pośród której niby plama czarna zarysowało się położenie Częstochowy. Wystrzały pruskiej artylerii umilkły. Wagenfeld stał nieruchomy, bezwładny. Co bo te kilkanaście dział, co te mury znaczyły wobec tego morza wojska?! Do rana może śladu nie będzie z tego... kurnika!... Wśród chwilowej ciszy u stóp wzgórza rozległy się dźwięki trąbki. – Jedzie parlamentarz, generale! – zaraportował pułkownik Freiburg. – Wpuścić go! W refektarzu zebrała się znów rada wojenna. Wagenfeld przedłożył jej przywiezione przez parlamentarza pismo odręczne wodza francuskiego, brzmiące dość lakonicznie: W imieniu Najjaśniejszego Cesarza, marszałek głównej armii, graf d’0stoja Voschin wzywa imć generała komenderującego załogą Częstochowy, aby w ciągu dwóch godzin poddał się, broń i amunicję wydał. W przeciwnym bowiem razie nakazanym zostanie natychmiastowy a nie ustający szturm, przy czym nikt z życiem nie ujdzie. Zastrzega się, że w razie najmniejszego opóźnienia żadne dalsze odezwy ani parlamentowania przyjęte nie będą. Tu następowała jakaś pieczęć dziwaczna i dwa zamaszyste zygzaki, mające reprezentować podpisy. Członkowie rady wojennej w ponurym milczeniu wysłuchali słów wezwania. Nikt nie chciał pierwszy zabrać głosu. Generał Miller, z właściwą sobie przebiegłością, aby nie zdradzić się przedwcześnie ze swoimi poglądami, ozwał się, niby chcąc coś powiedzieć: – Marszałek Voschin? Nie przypominam sobie takiego nazwiska. – Eh – przerwał niecierpliwie Wagenfeld – także wątpliwość! Chyba znasz pan o tyle Bonapartego, że wiesz o jego sposobie wywyższania ludzi... dziś kapral, jutro kapitan, a pojutrze feldmarszałek! Nie ma o czym mówić! Panowie! Proszę natomiast... o zastanowienie się głębokie, bo aczkolwiek prawo przyznaje mi możność samodzielnego rozstrzygnięcia kwestii, atoli nie chciałbym nic przedsiębrać bez waszej zgody. Sytuacji naszej nie widzę potrzeby ukrywać. Jesteśmy otoczeni ze wszech stron przez sto razy liczniejszego nieprzyjaciela. Szans nie ma żadnych. Pozostaje pytanie, czy i jaką korzyść odniesie ojczyzna z naszej śmierci na gruzach Częstochowy. Czy większy może mieć z nas pożytek, jeżeli cało wyjdziemy... czy gdy się tu zagrzebiemy? Wierzcie mi, panowie, mnie samemu tak życie zbrzydło, iż każdej chwili gotów jestem lec tu, na placu... ale muszę iść za głosem obowiązku! Radźcie, panowie... Proszę! Oficerowie milczeli. – Pułkowniku Freiburg? 60 F e u e r ! (niem.) – Ognia! – Ja? – powtórzył zaskoczony pułkownik. – Nie jestem w możności... doprawdy, położenie jest bardzo... bardzo... Jak pan generał uważa. – A pan, Avisfort?... – Cóż, jesteśmy oblężeni!... Punktu wyjścia nie widzę! Wywody pana generała są bezwarunkowo uzasadnione... – Proszę o wnioski! O jasne wypowiadanie swych zapatrywań – przerwał surowo Wagenfeld rozumując, że tu każdy chce ciężar odpowiedzialności zrzucić na niego. – Rotmistrzu von Kasten!... – Mnie się zdaje, że czy prędzej, czy później spotka nas ten sam koniec!... Von Kasten uciął nagle. Wagenfeld spojrzał przyjaźnie na młodego rotmistrza i rzekł po namyśle, ważąc każdy wyraz: – Widzę, niestety, że niejednemu z was brak odwagi do wypowiedzenia się... I uczucie to usprawiedliwiam. My, żołnierze sławnej pruskiej armii, zbyt przyzwyczajeni jesteśmy do zwycięstw... abyśmy mogli się oswoić z myślą poddania. Zwycięstwo... tak zrosło się z tym mundurem, że przez gardło nie może nam przejść wyraz... kapitulacja. Jednakże, panowie, czas nagli... postanowić coś trzeba. Proponuję tajne głosowanie jak na wojennym sądzie... Kto jest za obroną, niech rzuci gałkę czarną, a kto... inaczej myśli, niech składa gałkę białą... Poruczniku... von Wessendorf! Zarządzić głosowanie! Wessendorf przygotował dwa kaszkiety – rozdał gałki między członków rady, po czym zebrał głosy i podał je Wagenfeldowi. Wagenfeld odsłonił kaszkiet i wysypał gałki na stół... Wszystkie były białe. Prusacy spojrzeli po sobie i zwiesili ponuro głowy. Wstyd ich zdjął. Zdawało im się, iż w kilku czarnych gałkach, rzuconych przez junaków niższych stopni, schronią własne tchórzostwo, zamaskują zajęcze serca, że potem powtarzać będą na uboczu, brząkając ostrogami – ja... chciałem bronić się do ostatniej kropli krwi! Ale przegłosowali... nie dali!... Wagenfeld przemówił pierwszy: – Panowie!... Ta... jednomyślność... powinna... dodać nam otuchy w tej ciężkiej chwili... Miller westchnął. – Ta jednomyślność wesprze nas, gdy ludzie źli a przewrotni zechcą nas potępić! Panowie, wszak ratujemy... około dwóch tysięcy ludzi... najjaśniejszemu królowi naszemu... ludzi, których on tak bardzo w tej chwili potrzebuje!... Wagenfeld zatrzymał się, czując, że w tej chwili mówi coś, w co sam by nie uwierzył, lecz nie tracąc panowania nad sobą, dodał krótko: – A zatem nie pozostaje nam nic innego, jak ułożyć punkty kapitulacji, bo oczywiście... żądań Napoleona zadowolić nie możemy. – Naturalnie! – My podamy warunki! Ho, ho! Co on sobie myśli! Z honorem musimy wyjść!... Z honorem! – zawołano dokoła groźnie. – Pułkowniku Freiburg!... Proszę notować!... Zgodzimy się na ustąpienie cesarzowi... nie! Trzeba pisać ostro – na ustąpienie armii francuskiej Częstochowy... na warunkach, że wojsko nasze, znajdujące się w warowni... wyjdzie z bronią w ręku i ze sztandarami... i... z taborem! Rotmistrzu von Kasten, każ pan natychmiast ładować na podwody skarb paulinów! Proszę pisać! Więc na czym to stanęliśmy?! Aha!... Z taborem... Armie, przy spotkaniu, będą się salutowały... Zawieszenie broni obowiązywać będzie w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin. Dosyć! A co?! Niech się temu kusemu generałowi nie zdaje znów, że pozwolimy sobie... grać na nosie!... Proszę! Oto mój podpis! Zawołać mi parlamentarza. Do izby obrad wszedł wysoki jak dąb oficer francuski i stanął wyprostowany przed Wagenfeldem, ponurym mierząc go spojrzeniem, co mu znów nie przeszkadzało poprawiać sobie co chwila munduru, który jakoś był dziwnie ciasny i opięty. – Panie kapitanie! – ozwał się Wagenfeld łamaną francuszczyzną. – Tu jest odpowiedź dla pana marszałka. Proszę go zapewnić, że od niej odstąpić nie możemy i że oczekujemy jego zgody. Porucznik von Wessendorf pana przeprowadzi. Oficer francuski mruknął coś pod nosem, co mocno zakrawało na „wedle rozkazu”, i wyszedł za pruskim porucznikiem. Po oddaleniu się parlamentarza w radzie zapanowało ożywienie. – Cóż to za oficerów ma ten Bonaparte! Po prostu ordynarny, prosty jakiś chłop i nic więcej! – perorował generał von Miller. – Nieokrzesane zwierzę!... – Pewno jakiś wczorajszy ulicznik, opryszek... komunista! – dodał Wagenfeld – i to jest cała taka jego armia! Pędzi przed sobą ten pastuch takie stado bestii... no i bestie tratują przed nim! Ale to nie żołnierka, nie rycerstwo!... Wyobraźcie sobie, panowie, że na przykład na najdzielniejszy pułk piechoty napada tabun zwierząt... który idzie na oślep... bez taktyki, bez planu... i co wówczas męstwo pułku, co poświęcenie się może znaczyć? Ze zwierzętami się nie walczy!... Wybuch szczerego śmiechu był odpowiedzią na słowa Wagenfelda. I już dalej poszły żarciki, szyderstwa i ochota, jakiej dawno nie było. Lżej im jakoś było na sercu. Wyjdą z tego samotrzasku, wyjdą cało, a tam później już się poradzi. Jeden z drugim zajęli się już pakowaniem rzeczy, ściąganiem taboru. Za oficerami już i żołnierz oglądał się, jakby chudobę swoją zabrać, a może i powiększyć. Przed klasztorem ze skarbca wyciągano złote i srebrne naczynia, a aparaty kościelne ładowano na wozy, wytaczano porzucone wasągi. Gwar powoli zaczął napełniać Częstochowę, zda się, życie nowe wstąpiło w załogę pruską. W godzinę parlamentarz francuski powrócił. W bramie Częstochowy powitali go Prusacy szmerem zadowolenia: był dla nich zapowiedzią rychłego uwolnienia. Członkowie rady wojennej przybrali uroczysty wyraz twarzy, spoglądając z butą na ten papier, który musiał zadośćuczynić ich żądaniom, a który w tej chwili właśnie rozwijał z powagą sam Wagenfeld. – Panowie! Feldmarszałek nadsyła nam odpowiedź. Proszę posłuchać... Wagenfeld rzucił okiem na pierwsze wyrazy odpowiedzi i pobladł, ręce mu drżeć zaczęły... tchu mu zabrakło. – Co... co... to zwierzę pisze?! – bąknął. – Kolega von Miller odczyta! Miller wziął podany sobie papier i jął czytać cicho a niewyraźnie: Oświadczam panu komendantowi załogi pruskiej w Częstochowie... że żadnych warunków nie przyjmuję. Broń na placu złożyć natychmiast i na tym koniec. Niech komendant będzie kontent, że puszczę go z załogą na wolność. Inaczej za godzinę szturm! Będziecie wystrzelani co do nogi!... Podpisano ...leon. – Leon?! – powtórzono chórem. – Oczywiście... Napoleon! – objaśnił generał von Miller. – To... to haniebne! – wybuchnął Wagenfeld. – Drwi z nas!... Bez broni... wyjść jako tłum zdezorganizowany... Panowie, to nieszczęście!... Członkowie rady stali bladzi, oniemiali. Wagenfeld wpadł w rozpacz. – Panowie! Co poczniemy? Radźcie, panowie! Tu można się spodziewać wszystkiego! Nikt nie śpieszył się z odpowiedzią. Wagenfeld ręce łamał a pięści zaciskał. – Radźcie, panowie... na nic podobnego zgodzić się nie możemy... – Gdyby... przedłużyć układy, ustąpić salutowania! – bąknął von Miller. – Przedłużyć! – żachnął się Wagenfeld. – Nie widzisz, kolego, co ten pies tu pisze?... Pół godziny czasu daje do namysłu! Panowie, to jest nikczemne. Z tak przemagającą siłą stawać i rzucać się na garstkę żołnierzy odciętych!... To bezecne... na to zdobyć się może tylko taki prostak, jak... jak... ten! Wagenfeld pienił się. Oficerowie stali bezradni, aż nagle wybuchnęli wszyscy jednocześnie potokiem przekleństw i obelg dla całej armii Napoleona. – To podejście! Jesteśmy zgubieni! Zdemoralizował nam załogę! Rozbójnik! Łotr!... Wzburzenie, a raczej popłoch wzmagał się coraz bardziej. Jedni układali co prędzej nowe warunki kapitulacji, drudzy biadali nad czekającym ich losem, trzeci napełniali refektarz klasztorny wrzaskiem i krzykiem. Na ten zamęt wpadł do refektarza oficer służbowy. – Generale! W obozie nieprzyjacielskim niezwykłe poruszenie!... Armia francuska wykonywa jakieś ruchy, które trudno rozpoznać. Wagenfeld, a za nim członkowie rady wybiegli z refektarza i rzucili się ku wałom. Wyciągnięto lunety, wytężono wzrok. Dziwny im się widok przedstawił. Wśród morza ognisk, płonących na wzgórzach okalających Jasną Górę, sunął jakiś pochód, witany gromkimi okrzykami. Dookoła pochodu uwijała się francuska konnica, otrębując widocznie rozkazy. Rzecz, zdaje się, nie ulegała dociekaniu. Nikt inny tylko Bonaparte musiał objeżdżać szeregi i wydawać ostatnie polecenia... Chwila jeszcze, a od tych ognisk zerwie się uzbrojone mrowie i zaleje tę małą wysepkę. Wagenfeld wyciągnął pięść ku ogniskom i zgrzytnął zębami. Tymczasem w szeregach obrońców Częstochowy rozległ się lekki szelest niby powiew jesiennego wiatru. Szelest wzmagał się... cichł i znów się zrywał, aż w końcu zmienił się w złowróżebny, nieokiełznany pomruk... Wagenfeld go rozumiał. Żołnierz, zdemoralizowany nadzieją rychłej kapitulacji... lada chwila mógł odmówić posłuszeństwa. Stary komendant dłużej się nie namyślał... Porwał za szpadę, dobył ją, chwycił oburącz, oparł na kolanie i nacisnął. Stal twarda, hartowana, nie dała się zmóc od razu. Prężyła się, gięła, ciągnęła... aż prysła z suchym trzaskiem. Wagenfeld rzucił kawały szpady za mur i rzekł uroczyście do otaczających go oficerów: – On mojej szpady nie dostanie! W słowach tych tyle było głębokiego przeświadczenia o własnym heroizmie – tyle tragizmu a tyle spartańskiego poświęcenia... że sam Wagenfeld zdumiał się własnej szlachetności. Scaevola, prażący dobrowolnie rękę w ogniu, Leonidas, hardo witający zgon niechybny, nie wyglądał inaczej. Wrażenie było silne. Jak tłum gawiedzi, który stojąc w niemym a bezsilnym oczekiwaniu wygląda pierwszego uderzenia... aby rzucić się i rozszarpać upatrzoną ofiarę... tak załoga pruska czekała tylko tego znaku. Jakoż zakotłowało się nagle na murach Częstochowy. Wyciągnięte linie żołnierzy złamały się, skręciły i porwały na strzępy. Z wrzaskiem a rykiem jęto rzucać karabiny, zdzierać z siebie ładownice, łamać halabardy, kruszyć pałasze. Karne jeszcze przed chwilą szeregi zbiły się w ciżbę rozhukaną, niesforną... Oficerowie nie dali się wyprzedzić... Generał von Miller chciał choć do ostatka zachować pozory dobrowolnej kapitulacji i zwrócił się do Avisforta i Freiburga, aby zarządzili wywieszenie białej chorągwi i odesłanie parlamentarza. Rozkaz był spóźniony. Na murach Częstochowy powiewała już biała płachta, nie wiadomo czyją zawieszona ręką... parlamentarz był w drodze do obozu, a pruskie żołdactwo odwalało z zaciekłością gruzy i belki pod wrotami, jakby chcąc, by hańba pełniejszym popłynęła korytem. Inna partia Prusaków, rozstawszy się z karabinem i pałaszem, dorwała się wozów, ładownych skarbem klasztornym, i zaczęła je rabować, łamiąc, co się dało i krusząc, byle coś ze skarbów ukryć za pazuchą munduru, w mantelzaku, a choćby w kamaszach. Aż tu od dalekich ognisk na wzgórzach wyciągnął się oddział konnicy francuskiej. Oddział nieliczny, boć tu nie o podboje szło, lecz o dopełnienie formalności odebrania fortecy. Oddział, prowadzony przez oficera, jechał powoli, z powagą, no i z bronią w ręku, przygotowaną do odparcia, w razie potrzeby, zasadzki. Za oddziałem postępowała jakaś zwarta kolumna, nieco bezładnie sformowana... Prusacy czekali. Czekali z niecierpliwością. Niechby już raz wszystko się skończyło. Niechby im wolno było nareszcie pójść w pole, gdzie oczy poniosą!... Nareszcie! O brukowany podjazd do bramy klasztornej zadudniły kopyta. Oficer wysunął się naprzód. Francuscy strzelcy nabite karabinki podnieśli na wysokość ramienia. – Gdzie broń?! – huknął oficer francuski czystą polszczyzną. – Tam, w rowach i pod murem! – odezwano się głucho w tłumie Prusaków. – Flageolet! – zakomenderował oficer wskazując ręką na fosy. Dwa plutony strzelców odłączyły się i jęły formować łańcuch, zwracając karabiny ku Prusakom. Równocześnie prawie w bramie Częstochowy ukazała się gromada najdziwaczniej a najpierwotniej uzbrojonego chłopstwa, prowadzonego przez babę siedzącą na koniu. Oficer strzelców dalej badał: – Gdzie komendant? Gdzie oficerowie?! – W klasztorze! – objaśniły usłużne głosy. – Flageolet, avec moi61! Żubrowa! Tę bandę obstawić kosami, żeby mi tu żadnego harcapa nie brakło!... – Wedle rozkazu! – mruknął jakiś wielki drab. – Milczże, stary! – wrzasnęła baba. – Twoja rzecz słuchać! No, chłopcy, dalej... wziąć między siebie to tałatajstwo!!... Chłopi na dany znak rzucili się ku rozbrojonym Prusakom i otoczyli ich pierścieniem zatkniętych kos. Oficer strzelców zsiadł z konia i, w towarzystwie wachmistrza i kilkunastu żołnierzy, prowadzony przez jakiegoś ciurę, wszedł, kędy zebrali się pruscy oficerowie. – Gdzie komendant?! – rzucił ostro przybyły. – Jestem! – rzekł wyniośle Wagenfeld. – A... reszta oficerów? – Są tu wszyscy! – Bardzo dobrze! Kto się z was ruszy z miejsca, ten padnie trupem!... – Za pozwoleniem! – zaprotestował Wagenfeld uderzony nieco polszczyzną... Francuza. – Zdaje się, iż... – Niech ci się przestanie zdawać!... – Jak pan śmiesz przemawiać!... – Jak śmiem? Zaraz się dowiesz! Flageolet! Quelque chose... tout de suite... comme ça!!!62 – rozkazywał oficer strzelców, wskazując na migi, że strzelać należy. – A teraz... hej... Dawać tu postronków na tych ptaszków! Do refektarza wbiegło kilku chłopów i zaczęło krępować powrozami najbliżej stojących. – Panie! Pan nadużywa swojej władzy! – burzył się Wagenfeld. – To się pokaże!... – Prowadź nas pan do marszałka!... – Do marszałka się ichmościom zachciewa? I owszem! Jak za dwa tygodnie nadejdzie, to może jego pokojowiec przyjdzie was zobaczyć! – Myśmy się poddali cesarzowi! – rzucił się von Miller, widząc, że i jego chcą jak barana związać. 61 A v e c m o i (franc.) – ze mną. 62 Q u e l q u e c h o s e... t o u t d e s u i t e... c o m m e ç a !!! (franc ) – Coś (się stanie)... zaraz... (zrobicie) tak!!! – Cesarzowi?! – przedrzeźniał się oficer. – Hm! No proszę! Nic o tym nie wiedziałem! – Pan sobie drwiny robisz! – zaopiniował surowo pułkownik Freiburg. – Wiedz o tym, że odpowiesz za to kiedyś... To jest pogwałcenie praw wojny!... Cesarz Napoleon... nie dlatego wzywał do poddania, aby nad bezbronnymi... – Kto was wzywał?!... – Przekonaj się pan!... Zobacz papiery, leżą na stole! Masz pan tu podpisy marszałka i cesarza. Oficer strzelców spojrzał na rozłożone papiery i uśmiechnął się drwiąco. – Leon?!... Takiej mości cesarskiej nie znam!... – Mości oficerze!... Skończ tę komedię. Bacz na pieczęcie! – Prawda!... Poznaję właśnie mego własnego cwancygiera, który hula sobie samotnie w mojej kabzie!... Nie wierzycie?... No to patrzcie! Pruscy oficerowie oniemieli na te słowa. Wagenfeld jęknął przeczuwając jakieś okropne podejście. Oficer strzelców francuskich rozsiadł się wygodnie za stołem i, wodząc oczami po na wpół już powiązanych jeńcach, zaczął z pogardą: – Ha, wy tchórze! Nicponie! Psie syny! Przyszło na was! Paśliście się, ładowali cielska i zmora was zdusiła! Wiecie, kogo macie przed sobą? Gadaj, stary dudku. Nie wiesz? Żubr, powiedz im!... – Wedle rozkazu! – mruknął wielki chłop, występując naprzód i oglądając się pomieszany ku drzwiom. Prusacy poznali w chłopie parlamentarza. – Mów! – zachęcał oficer strzelców. – To już bez urazy pana kapitana, ja powiem! – odezwał się basowy głos starej baby, która wsunęła się była cichaczem. – Bo stary mój do wszystkiego jest zdatny, byle nie do gadania!... – Kto ja jestem?.., – Imć pan kapitan Wosiński, trzynastego pułku korpusu generała Milhaud, idący z podjazdem awangardy pułkownika Deschamps!... – Dalej!... Nie wiesz?... Marszałek Voschin! Cesarz Leon... in partibus infidelium63... oczywiście! Żubrowa! Skład naszej armii?! – Trzydziestu pięciu strzelców, jeden mistrz kowalski, jeden furier, dwóch trębaczy, wachmistrz, jeden czasowo przykomenderowany Żubr... Stary, nie rób takiej miny, bo cię trzasnę w gębę!... Jedna markietanka statecznego autoramentu, mendel kos, dwie kopy wideł, tuzin drągów, dwie baby z kopystkami, gromada pędraków z łuczywem i chrustem!... – A gdzie marszałek? Gdzie cesarz?... – Imć pan marszałek jegomość pewnie myśli już wyruszyć z Poznania... a najjaśniejszy cesarz robi rewię w Berlinie!... – Dosyć – przerwał Wosiński. – Więc teraz, tchórze, kto was za łeb trzyma? Wam się zdawało, że dla ucapienia takich rycerzów trzeba armii?... Że do was będzie się sam cesarz fatygował?!... Cha, cha! Widzicie, harcapy! Strach ma wielkie oczy!! Wagenfeld posiniał i zaklął przez zęby. – Dalej do roboty... Zakorkować tych drabów. Kamasze... też na dworze spętać! A potem do kościoła i na kolana!... – Kapitanie! – jęknął błagalnie Wagenfeld. – Bądź ludzkim, podszedłeś nas... lecz i dla nieprzyjaciela... – Hm! Tak mi wasze śpiewasz?! No, no! Zobaczymy, jak pułkownik nadjedzie!... Wosiński, a z nim część strzelców ruszyli do kościoła, odparli zawalone drzwi i weszli. Kościół jasnogórski zabrzmiał pieśnią radości i rzewnego dziękczynienia. 63 I n p a r t i b u s i n f i d e l i u m (łac.) – dosłownie: w prowincjach niewiernych (tytuł nadawany biskupom sufraganom, których diecezje znajdowały się w rękach nie- katolików). Kapitan Wosiński był w swoim żywiole. Sypał rozkazami jak z rękawa, oglądał mury, liczył armaty, nakazał rewizję pruskich jeńców, zorganizował straże, wysunął placówki... Dnieć jeszcze nie zaczęło, a w warowni był ład i porządek, jakby Częstochowa od miesiąca innego komendanta ani innej nie miała załogi. Skarbiec, choć uszkodzony częściowo, znajdował się na miejscu, oficerowie pruscy byli pod dobrym zamknięciem, piechury i dragoni Fryderyka uwijali się pod strażą około porządków. Łup, zebrany przez Wosińskiego, był obfity a niespodziewany, bo Częstochowa i w amunicję suto była zaopatrzona, i w prowiant, i we wszelaki żołnierski dobytek. Koni samych karmnych a tęgich miała coś pięćset, a zapasów różnych bez liku. Gdy roboty te były ukończone, Wosiński uczuł zmęczenie, lecz że jakoś nie widziało mu się, żeby tak, bez weselszego zakończenia, pójść na spoczynek, umizgnął się więc do ojca klucznika o... kropelkę. Ojciec klucznik zakręcił się, poszeptał z gwardianem, skoczył do przeora i wkrótce w refektarzu na stole ukazał się gąsior węgrzyna. Gąsior krępy, gruboszyi, wydęty a omszały, aż brodaty. Wosiński go dotknął. Płyn ciemny, zawiesisty zabulgotał raz i drugi i chlupnął tak, że aż oczy kapitanowi zaświeciły. – Małmazja zgoła!... – Kapitanie kochanku! – zaśmiał się z cicha ojciec klucznik, mrużąc z lekka oczy i palec wznosząc z powagą do góry. – Nieba byśmy waszeci przychylili!... Lepiej uraczyć nie możemy!... Dwa gąsiory mamy w loszku!... — Stare? Stare? – Co tu długo mówić... szwedzkie, kochanku!... – Gdzieżbym śmiał!... – Nic, nic, kapitanie kochanku!... Ojciec przeor ci przysyła!... Pij, niech ci będzie na zdrowie!... A nie chlaj... wolniutko lej... każda kropelka ma sto beczek dzisiejszego cienkusza... Wolno, waszmość... to nie lada lura sztukowana L. – Ojciec klucznik pozwoli ze mną... kropelkę, kapeczkę!... – Ehehe! – drożył się ojciec klucznik. – Kusisz, wisusie, kapitanie kochanku!... Kusisz!... Czekaj... czekaj... po pacierzach rannych a po mszy... to zobaczymy!... Może który z ojców zajrzy ze mną spróbować tej osobliwości... Tylko ostrożnie!... Ojciec klucznik zakręcił się i wyszedł z refektarza. Wosiński zmierzył okiem gąsior i zafrasował się. Czy aby dla wszystkich tego poczęstunku starczy ?! Za czym chcąc sobie taką siaką zebrać kompanię, w pojedynkę bowiem raczyć się nie umiał, przyzwał obojga Żubrów i Flageoleta, zaprosił ich i nalał. Zapach mocny, aromatyczny rozszedł się po refektarzu. Wosiński umaczał usta i dopiero poczuł był, jak tęgiego ma przed sobą staruszka. – Ananas! – szepnął do siebie. – Pijcie!... Pijcie, a powoli... bo was zwali!... Jeden kubeczek takiego pradziada konającego nawet z łoża śmierci podnosi i bodaj na koń sadza... a może... trzeci... żywemu dech odbiera i w pulsach dęba staje!... Flageolet... comprends?64... Wachmistrz, który oka nie spuszczał ze swego kapitana i patrzał na niego z coraz większym zachwytem – wyprężył się jak struna. – Non, mon capitaine! – Non, powiadasz?!... No, to bois!65 Tylko powoli! Pijcie, Żubrowie!... – Wedle rozkazu! – odrzekł podoficer legii zanurzając sumiaste wąsy w kubku. – Stary! Miejże pomiarkowanie! Wolno!... – Czekajcie no! Dowiedzcie się, z kim tu macie do czynienia!... – Słyszałeś, stary, co pan kapitan mówi? Żeby czekać!... Oddaj mi kubek... – Jasia!... 64 C o m p r e n d s ? (franc.) – Rozumiesz? 65 B o i s! (franc.) – Pij! – Cicho! Masz, masz. Tylko czekaj!... – Owóż to jest Szwed... Czysty Szwed! Flageolet, wiesz, co to jest Szwed?... Tu comprends? – Non, mon capitaine! – huknął znów wachmistrz. – Więc słuchaj!... Węgrzyn ten pamięta szwedzką potrzebę... kiedy to... Gustavus... czy Adolfus – kto by tam znów imię lada najezdnika spamiętał? – ziemię naszą naszedł i bez mała kraj cały ogarnął, a jedna Częstochowa, za cudownym wdaniem się Bogarodzicy, wstręt mu uczyniła i potędze szwedzkiej się oparła. Tenci węgrzyn właśnie te pamięta czasy! Flageolet... comprends?! – Non, mon capitaine! – Pies by się ogonem chyba z tobą rozmówił!... Uważacie zatem, mości dobrodzieju... Było to temu lat?... Żubr, powiedz, kiedy to było!... – Według rozkazu!... – No, gadajże, stary, kiedy cię pan kapitan pyta!... – Według rozkazu!... – powtórzył podoficer czerwieniąc się, i umilkł. – Nie powiesz?! Nie wiesz? A to ci dopiero utrapienie z tym chłopem! Pan kapitan go się pyta, a on nie wie – oburzyła się markietanka. – No, wy sami powiedzcie, Żubrowa!... – Jasia, według rozkazu!... – Cicho, stary!... Nie do ciebie mówią!... Zaraz... kiedy bo i ja nie wiem!... – Czekajcie! – przerwał z powagą Wosiński pociągając tęgi haust wina. – To było... uważacie... roku pańskiego!... Tak, było roku pańskiego, i koniec!... Flageolet!... Wiesz, kiedy to było? – Non, mon capitaine! – Non i non!... Ciągle mu to jedno chodzi po głowie!... Flageolet! Ale ci smakuje, co?... – Dis – pomogła Żubrowa – c’est bon ou mal?66 – Excellent67, mon capitaine!... – Widzisz, koniu Pana Jezusa! – mruczał Wosiński. – Niech mnie diabli wezmą, jeżeli rozumiem, co ten drab do mnie mówi!... Ale oczy aż mu się śmieją!... A gęba – skleja!... No... bois... Bois jeden z drugim... Tylko powoli, tak!... Kubki raz i drugi obeszły kompanię, rozgrzały i zakręciły w głowach. Żubrowa, która zdążyła już trzy kubki osuszyć, nabrała rezonu. Flageolet po pierwszym kubku spoważniał, a po drugim posmutniał. Żubr wpadł w zadumę, a Wosińskiego senność opanowała. – Et, panie kapitanie! – dowodziła Żubrowa. – Cóż, słaba jestem kobieta, i koniec! Słaba i nieszczęśliwa, bo to niby dwoje nas jest... lecz jedna głowa... i jedna gęba! Juści... tak jak oto w tej chwili, taki on zawsze... choćbyś go tłukł, ani słowa... Nie dość jeszcze... jest wcale nie trunkowy, więc gdy się kompania zacna zdarzy... rób, co chcesz, pij za siebie i za niego! Choćby i teraz... dwa... Tu markietanka obejrzała się i z największą zgrozą zobaczyła, jak małżonek, przysunąwszy nieznacznie swój kubek, chłeptał gwałtownie węgrzyna. Baba zerwała się na równe nogi. – Stary! Rany Boskie! Oddajże!. Chcesz się upić... a ty opoju... taki wstyd... – Jasia, nie gadaj!... – szepnął stary podoficer, nie wypuszczając z rąk kubka, lecz Żubrowa skoczyła, wyrwała mu naczynie, jednym haustem wysączyła co do kropelki i osunęła się wyczerpana na ławę, pokrzykując: – Nic z tego! Nie dam ci okazji!... Opój jesteś!... Pijaczyna!... Panie Flageolet! Opój jest! – Excellent, mon capitaine! – jęknął rozczulony sierżant. 66 D i s, c’e s t b o n o u m a l ? (błędna tranc.) – Powiedz, dobre, czy złe? 67 E x c e l l e n t (franc.) – wyśmienite. – Bodaj was! – śmiał się Wosiński. – Dalej go!... Hej, Żubrowa! Na mury i huknij mi tam z armat na wiwat!... – Jasia, wedle rozkazu! – upominał żonę podoficer. – Żywo, na mury! – Do usług pana kapitana! Ale ty, stary, chodź ze mną. – Jasia! – protestował Żubr patrząc z rozpaczą na omszały gąsior. – Nie było rozkazu!... – Ty rodzonej żonie wypowiadasz posłuszeństwo?! Stary... Subordynacja, sacrebleu, bo jakem Muszyńska z domu... bez sądu polowego zdzielę... Podoficer westchnął głęboko i powlókł się za babą. W refektarzu kapitan z wachmistrzem zostali sami. Wosiński trząsł się ze śmiechu a pokładał na ławie. – Flageolet! Tęga... femme68... co? Hę? – Excellent... mon... capitaine! – ryknął wachmistrz. – I cóż ty wyjesz jedno w koło!... Gadaj... – Excellent! Mon capitaine! – Diabłaś zjadł... pokrako francuska! Flageolet! Do milion diabłów! – Excellent... mon... capitaine! – ryknął wachmistrz, na próżno usiłując się podnieść z miejsca i uszanować osobę swego zwierzchnika. Mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Mocował się z samym sobą, chciał rękę do kaszkietu przyłożyć – ani rusz. Oczy starego wachmistrza łzami zaszły. Język kręcił się jeszcze w jakimś wirowym ruchu dookoła swej osi, lecz i on powoli ustawać zaczynał. Wosiński pobladł. Myśl straszna powstała mu w głowie. Wypowiadają mu posłuszeństwo! Nie słuchają jego rozkazów... bunt... dezorganizacja... zasługująca na najostrzejsze skarcenie. – Flageolet! – szepnął kapitan, a w głowie jego zadźwięczała i cała nieubłagana surowość, na jaką zdobyć się mógł w tej chwili, i zawód gorzki, i rozkaz ostry, smutek i rozczarowanie, – Excell... capit...?! – wybełkotały posiniałe wargi wachmistrza. Równocześnie prawie huk armat wstrząsnął murami Częstochowy. – Prusacy! – mruknął Wosiński sięgając po rękojeść pałasza. – Chodźcie tu sam... ja wam pokażę gwardię narodową!... Flageolet! Trata! Trata!... Czwórkami!... Psianogi!... Naprzód!... Tu ręka Wosińskiego błądząc natrafiła na żelazny korkociąg, który był podle gąsiora leżał, i zacisnęła się kurczowo niby około głowicy pałasza. I oto nagle Wosiński uczuł się przeniesiony na plac boju... Na szerokim błoniu, jak okiem sięgnąć, Prusacy. Armaty grzmią, ryczą... a on z oddziałem swoim czoło im stawia. Zniósł już i dragonie, i dwa pułki huzarów... na polach leżą pokotem ciała zmiażdżonej piechoty... aliści wyjeżdża sam Fryderyk i wyzywa go na rękę. „Po co – mówi – mordy czynić i ludzi tyle psuć lub na tamten świat zgoła wyprawiać?... My z sobą, kapitanie, bijmy się... kto zwycięży, tego armia się podda!...” Tak mówi Fryderyk! Ha! Kapitan wyzwanie przyjmuje, bo je przyjąć musi... Armaty grzmią! Pałasze błysły przy pierwszym zaraz starciu... Sczepili się z Fryderykiem. Mocny szelma... Lecz Wosiński mu się nie daje! Wpół go uchwycił i trzyma... i dławi... Naraz cała armia pruska, mimo wszelkie warunki spotkania, zrywa się ze wzgórza, pędzi i rzuca się na kapitana... Sto tysięcy rąk wpiło się w jego ciało, sto tysięcy hołoty odciąga go, tarmosi... a on wciąż Fryderyka trzyma w garści i już go sobie wydrzeć nie pozwoli. Wtem ulewa się zrywa i bluzga potokami wody!... Fryderyk zaczyna mu się wyślizgiwać... Jeszcze sekunda walki rozpaczliwej... i... umknął – luter!... Wosiński otworzył oczy i w osłupieniu zobaczył przed sobą twarz ojca klucznika. – No... napij się teraz, kapitanie kochanku! Napij się szweda!... Widzisz, nie miałeś kalkulacji należytej... Pamiętajże sobie... trzy kubki z nóg zwalają, a czwarty podnosi!... Żywo!... Bo ogórków na waści!... Wosiński łyknął raz i drugi i prychać zaczął... woda ciurkiem spływała mu po twarzy. 68 F e m m e (franc.) – kobieta. – To ci fatyga była! Cztery kubki wody na głowę! Zamroczyło cię ze wszystkim. Ale! Cóżeś bo sobie upatrzył w tym bucie francuskim, żeś go tak cisnął gwałtownie? Wosiński spojrzał. Tuż przed nim leżał but Flageoleta, podczas gdy wachmistrz, przerzucony bezwładnie przez ławę, dyszał tylko. – Darujcie, ojcze – bąknął kapitan zawstydzony. – Co tam!... Nostra culpa69... Żeśmy waszeci nie ostrzegli należycie... Stało się!... Ba, i nawet bym cię, kapitanie kochanku, nie cucił tak gwałtownie, gdyby nie ta wściekła baba! Słyszysz, co ona wyrabia?! Huk armat rozległ się na murach. – Co to jest?! Kto to?!... – A widzisz! Nie kto inny, tylko ta baba twoja!... Lata od harmaty do harmaty... nabija i strzela. Chłopów sobie do pomocy naspędzała... pruskich kanonierów zebrała i straszy nam całą okolicę... ba, od tego trzęsienia aż nam tynki odlatują! Poszedłem tam, na mury... Proszę... przekładam!... Ani weź!... „Kapitan – mówi – kazał... odwołania rozkazu nie było!...” „Kobieto – tłumaczę – zastanów się, pókiż tego będzie?...” „Póki prochu starczy!...” Kapitanie kochanku, nie od dziś na świecie żyję, różne już widziałem, lecz takiej baby zaciętej ani razu!!! O!... Strzela znów!... Wosiński jął co tchu porządkować odzież, aby na mury biec – gdy do refektarza wpadł jak kula Żubr. – Melduję pokornie. Pikieta donosi, że colonel z oddziałem się zbliża!... Wosiński złapał się przerażony za głowę. Wieść o zbliżaniu się Prusaków tak by go nie przestraszyła. Deschamps! Ten stary borsuk... nadchodzi... spostrzeże dezorganizację, rozprzężenie... gotów... – Flageolet! – huknął Wosiński na wachmistrza. – Ba, ba!... Czekajże, kapitanie kochanku! – wmieszał się ojciec klucznik. – Nie tak prędko go się dobudzisz. Pomóż no mi!... Zaraz go tu zoperujemy, że mu piąta klepka wróci. Wosiński z Żubrem skoczyli do Flageoleta i chlustnęli nań wodą. Ciało wachmistrza ledwie drgnęło. – Zaraz, zaraz! – zrzędził ojciec klucznik. – Szweda mu dać trzeba koniecznie... bez tego nie poradzi!... Jakoż po drugim łyku twarz wachmistrza się ożywiła, a oczy wpół się otwarły. – Excelent, mon capitaine! – począł bełkotać Flageolet. – Excellent!! – Jeszcze mu świta! – wołał z rozpaczą kapitan. – Ratuj, ojcze kluczniku, bo ta bestia mnie skonfunduje! – Hm!... Ciężka sprawa!... Łeb widocznie kruchy do picia. Na węgrzynie się nie zna!... Zimny!... Natrzeć go trzeba octem!... Wosiński był w rozpaczy. Ten spity jak bela wachmistrz narazi go na pater noster... cała zasługa podejścia Prusaków przepaść może... pójść na marne!... Nagle kapitanowi błysnęła dziwaczna myśl. Podsunął się do Flageoleta i huknął mu nad samym uchem: – Flageolet! Colonel Deschamps!... Ciało wachmistrza drgnęło. Oczy otwarły się szeroko. – Flageolet! – krzyknął tymczasem Wosiński. – L’empereur!... Napoleon!... I stała się nagle rzecz nie do wiary. Wachmistrz wyprężył się, skurczył i powstał z ławy o własnych siłach. Ojciec klucznik aż się zadziwił. – Bodajże go... Francuza!... A wdziejże but!... 69 N o s t r a c u l p a (łac.) – nasza wina. Lecz Flageolet oprzytomniał zupełnie. W okamgnieniu oporządził się i stanął wyprostowany, oczekując na rozkazy. Wosiński skinął nań i na Żubra i wybiegł na wały, gdzie garści żołnierzy i tłumowi ciekawego chłopstwa przewodziła markietanka. – Ognia! Niedołęgi! Nuże, sacrebleu! Nie widzicie, że pan kapitan nadchodzi!... Pal, do milion kroćset! – grzmiała Żubrowa. Wosiński przypadł zdyszany do markietanki. – Żubrowa! Co wy tu wyrabiacie? – Wszystko w porządku, panie kapitanie! – zaraportowała baba ocierając okopconą twarz. – Puka się na wiwat, wedle rozkazu! – Do licha!... Proch mi marnujecie!... – Starczy bodaj na tydzień!... – Dosyć tego! Wam kpinki w głowie, a tu pułkownik nadjeżdża! – oburzył się Wosiński. – Dosyć tego... Jeden z drugim, nicponie! – wrzasnęła z kolei markietanka, przyskakując do pruskich kanonierów i pilnujących ich chłopów. – Wam kpiny w głowie, a tu pułkownik nadjeżdża! Armaty umilkły. Wosiński co prędzej ustawił swój oddział przy wjeździe przed bramą, chłopów wyciągnął w linię pod przewodem Żubra, a sam z trębaczami i Flageoletem przy boku stanął pośrodku, czekając na ukazanie się Deschampsa. Ojcowie paulini, dowiedziawszy się o przyjeździe pułkownika francuskiego, uszykowali się w głębi przed kościołem, aby, jak należy, krzyżem i wodą święconą go powitać. Minęła dobra godzina, a nie było widać nikogo. Kapitan już się zaczął niecierpliwić – gdy naraz spoza pagórka wysunęła się gromadka jeźdźców i w pełnym galopie ruszyła pod Jasną Górę. Wosiński oczy przysłonił, lecz dla mgły unoszącej się nic dojrzeć nie mógł. Za Wosińskim jęli wpatrywać się i Flageolet, i Żubrowa, i Żubr, i strzelcy, i chłopi. Wtem z piersi Żubra dobył się przenikliwy okrzyk: – Jezu!... Wosiński aż drgnął na siodle, markietanka chwyciła męża za ramię. – Gadaj, stary! Coś zobaczył?! Żubr odetchnął głęboko, chwycił całą piersią powietrze i ryknął groźnie: – Porucznik!!... Gotartowski, bo on to był istotnie, ukazał się na czele plutonu strzelców. Wpadł jak wicher, osadził konia, aż ten zarył się kopytami w oślizgły, wilgotny grunt i, nie spostrzegłszy na razie Wosińskiego ni francuskich mundurów, rzucił ostro: – Kto tu dowodzi? – Mości Gotartowskiego sługa i podnóżek! – odparł jowialnie Wosiński. – Waszmość tu?! – krzyknął ukontentowany Florian. – Dzięki Bogu!.. Zdawało się, żeście przepadli!... Powiadali nam, że oddział polskich wolontarzy tu obozuje!... A Prusacy!... Więc i tu ich nie ma?... – Owszem, jest tego pod kluczem do tysiąca. – Waszmość sobie dworujesz! – Ani myśli! Żubr! Ile jeńca? – Według rozkazu! Jezu! Pan porucznik!... – Po... porucznik! – zawtórowała mężowi baba. – Witajcie, starzy! To ci niespodzianka!... Czołem waszmości... z powrotem!... – Gdzie... gdzie waszeć?! – krzyknął z podziwieniem Wosiński. – Służba! Powrócimy niebawem!... Wosiński chciał coś odpowiedzieć, chciał o jedno i drugie zapytać Floriana, lecz ten już spiął konia ostrogami. Koń żachnął się, buchnął kłębami pary i pomknął. Gotartowski i pluton strzelców znikli. Wosiński zaklął ciężko: – Diabli nadali! Poczciwy chłop, ale coś za wielkiego Francuza udaje!... Pali się albo co?!... Nie mówię Prusacy... no, ale tu wszystko dobrze!... Florian tymczasem zdążył się był już połączyć z oddziałem Deschampsa, czym pułkownika z nie lada wywiódł kłopotu, cała jego bowiem wyprawa chybiła celu. Prusaków nigdzie widać nie było. Oddziały szwadronu, jako było umówione, zeszły się były w Olsztynie. Wszystkie przyniosły były ze sobą wiadomość o postrzeżeniu placówek pruskich i wszystkie stwierdzały obecność Prusaków w Częstochowie. Zaledwie atoli Deschamps zdołał wysłuchać raportów, gdy od strony Częstochowy zahuczały armaty. To go zastanowiło, wyprowadziło z równowagi. Bitwa jakaś wrzała pod Częstochową, lecz czyja i z kim? Wysłany na zwiady Gotartowski niebawem powrócił z wieścią, że Częstochowę opanowali Polacy. Pułkownik wyprawił Floriana po raz wtóry, nakazując pośpiech. I wówczas dopiero Gotartowski dotarł do samego klasztoru... Oczywiście, przezorny Florian, znając po trosze fantazje Wosińskiego, ani słówkiem Deschampsowi nie wspomniał o Prusakach, raportując tylko, że kapitan Wosiński znajduje się w Częstochowie, a Prusaków nie ma w okolicy. Deschamps prawie ze złością wysłuchał relacji Floriana. I znów widmo pruskie, które ścigał, za którym się od tylu dni uganiał, rozpłynęło się, znikło. Sam nie wiedząc, co czynić dalej i gdzie szukać Prusaków, boć tuż, pod bokiem prawie była granica austriacka, a przekroczyć jej nie wolno mu było – postanowił zawrócić tymczasem do Częstochowy, gdzie w końcu mógł się spodziewać lepszego dla siebie i żołnierzy obejścia. Jakoż oddział ruszył wprost do Jasnej Góry. Któż atoli zdoła sobie wystawić pomieszanie Floriana a zdziwienie białego pułkownika, gdy oto Częstochowę zastano zamkniętą a pogrążoną w głębokiej ciszy. Prócz armat, wystających spoza murów, nikogo widać nie było. Cisza zalegała obronny klasztor. Pułkownik spojrzał surowo na Floriana. – Kapitanie, co to znaczy? – Nie wiem!... Nie rozumiem! – odrzekł strapiony Gotartowski. – Coś się stać musiało. – Tu chyba nie ma żywej duszy!... – Nie podobna! Księża paulini muszą być! Pułkownik pozwoli, że każę dać sygnał. – Rób pan, co chcesz! Przecież tych murów szturmem nie weźmiemy!... Florian kazał zatrąbić raz i drugi. Po długiej pauzie z głębi murów Częstochowy dobyły się przeciągłe dźwięki trąbki, a następnie ponad bramą ukazała się wielka głowa w kaszkiecie dragońskim. – Kto tam i czego? – dał się słyszeć basowy głos. Florianowi się zdawało, że najwyraźniej Żubrowa mówi, lecz poczytując to za złudzenie ozwał się ostro: – Otwierajcie, do kroćset! – Komu? Co i jak? – zapytano z murów. – Wołać kapitana Wosińskiego!... – Kapitan Wosiński śniada. Nie ma czasu!... – Chcecie, żeby was rozumu nauczyć?... – No, jak o rozum chodzi tylko... to my mamy armaty!... – Z kimże się dogadać można?... – A... coście za jedni? – Nie obcy... jeno swoi!... – Ba... toć Prusacy także swoich udają!... Deschamps, przysłuchując się tej długiej a niezrozumiałej dlań konferencji, wargi zagryzł a iskrami z ócz sypał. Głos na murach ciągnął tymczasem obojętnie: – No... powiem wam krótko. Albo mi się w tej chwili należycie sprezentujecie, albo każę wam plunąć z armat, a zobaczymy, ilu was zostanie. Floriana złość jęła porywać. Deschamps toczył koniem i wykrzykiwał na Floriana: – Co to jest?! Co to znaczy?!.., – Więc otworzycie? – Obcym się nie otwiera! Mówcie, coście za jedni!... – Poczekajcie! Sprawię ja wam!... Nie widzicie!... Strzelcy cesarza Francuzów... Podjazd awangardy generała Milhaud, korpusu marszałka Davout! – Wiwat! – odpowiedziano mu z murów. – Czegoście, sacrebleu... od razu od tego nie zaczęli?... Głowa na murach znikła. A po chwili za bramą dały się słyszeć dźwięki trąbki, za trąbkami ozwały się dzwony klasztorne i przeciągłe okrzyki. Florian mało się nie skręcił. Wreszcie bramę otwarto. Deschamps spojrzał w głąb i aż konia zdarł na widok, który się oczom jego przedstawił. Na podwórzu stali w szeregach jeńcy pruscy, dozorowani przez chłopstwo uzbrojone w pruskie karabiny a halabardy, w głębi ojcowie paulini ze światłem i krzyżem. Od refektarza kompania strzelców z Flageoletem, a pośrodku, niby twierdzy dowódca, kapitan Wosiński. Żubr i Żubrowa byli na murach. Deschamps wjechał w podwórze ze wzrokiem wytężonym z podziwu. Równocześnie prawie zagrzmiały bębny, a Żubrowa, przejęta do głębi swym stanowiskiem na murach, wrzasnęła do Wosińskiego: – Panie kapitanie! Puknę... chyba?! – Puknij! – przyzwolił Wosiński. W okamgnieniu zatliły się lonty i huknęły działa, a z piersi załogi częstochowskiej dobyły się przeciągłe a pełne zapału okrzyki. Biały pułkownik, zaskoczony niespodziewanym przyjęciem, udobruchał się nieco, lecz ciągle nie mogąc się zorientować w sytuacji, ile że dookoła widział pruskie harcapy i kamasze, wezwał Wosińskiego przez Floriana do raportu. Wosiński stawił się pełen kawalerskiej fantazji a pewności siebie, opowiadając szczegółowo, jako był Prusaków podszedł, a jak im strachu napędził rozległością obozowiska. A gdy następnie jął wykładać Deschampsowi treść prowadzonych z Wagenfeldem pertraktacji – biały pułkownik tak się groźnie namarszczył, że aż Florian, tłumaczący słowa kapitana, się uląkł. Gotartowski umilkł. Deschamps oczyma łypał i parskał. Wosiński nie mógł dłużej wytrzymać i szepnął półgłosem do Floriana: – Nosaciznę ma zgoła! Czego tak ślepie wybałusza! Monstrum jestem albo li taka jak on pokraka?!... Gotartowski chciał napomnieć Wosińskiego, lecz Deschamps zbliżył się do kapitana i syknął przez zęby: – Mais t’es brave!... T’es brave, capitaine!70 ... – Co, co on mamrocze?!... – Żeś waszmość się dobrze spisał! – No, żeby tylko tyle powiedzieć, to się niepotrzebnie trudził! A czegóż tak gębę wykrzywia?!... Deschamps zaraz się był zabrał oglądać Częstochowę, oprowadzany przez Wosińskiego i Floriana. Im lepiej poznawał mury i wały obronnego klasztoru, im bliżej przejrzał te wielkie zapasy amunicji i prowiantu, nagromadzone przez Prusaków, a zobaczył ten tłum jeńców, z których każdy starczyć by mógł za trzech jego strzelców – tym ze wzrastającym zachwytem spoglądał na Wosińskiego. Co prawda, zachwyt ten pułkownika trudnym był do odgadnięcia, ile że krzaczaste jego brwi zsuwały się coraz groźniej, a i tak już pomarszczona twarz kurczyła się w grube, niekształtne fałdy. Gdy następnie w obchodzie swoim trafił Deschamps na izbę, w której po wjeździe pułkownika osadzono znów powiązanych pruskich oficerów, Wagenfeld wystąpił natychmiast ze skargami na Wosińskiego, przedstawiając Deschampsowi łamaną francuszczyzną, jako ich kapitan podszedł, a jako praw wojennych nadużył. 70 M a i s t’e s b r a v e !... T’e s b r a v e, c a p i t a i n e ! (franc.) Ale zuch z ciebie!... Zuch, kapitanie!... Deschamps za całą odpowiedź wzruszył pogardliwie ramionami. Wagenfeld nie ustawał w przedstawieniach i żądaniach, aby mu wolno było opuścić z żołnierzami Częstochowę, biały pułkownik atoli wskazał mu Wosińskiego. – Jemuście się poddali – jego proście. Mnie nic do tego! To jest wasz komendant!... Deschamps zarządził kilkodniowy wypoczynek w Częstochowie, ponieważ misja jego właściwie już ukończoną była. Armia pruska cofała się za Wisłę, pod skrzydła Benigsena, szukając ratunku i punktu oparcia. Biały pułkownik wysłał więc wiadomości do Milhauda, prosząc o dalsze rozkazy, i czekał. Postój w Częstochowie był bardzo całemu szwadronowi po myśli. Zarówno oficerowie jak i żołnierze byli wyczerpani tym gwałtownym marszem. Deschamps komendę całą zdał na Wosińskiego, czym kapitana w świetny wprowadził humor. Wosiński zajął się gorliwie garnizonem Częstochowy i sformowaniem załogi na wypadek, gdyby Deschamps musiał wyciągnąć w pole. Więc w tym celu rozesłał wici w okolice, wzywając szlachtę, aby śpieszyła zaciągać się w szeregi ochotników, a tymczasem, zebrawszy gromadkę parobków, którym wojaczka uśmiechać się zaczęła, odbywał z nimi ćwiczenia i musztry, w czym stary Żubr dzielnie mu pomagał. Rannego Levitoux przewiezono z Grabówki i oddano pod opiekę doświadczonego ojca klucznika, pruskich żołnierzy napędzono do naprawy wałów i murów. A że okolica Częstochowy, jak zresztą i kraj cały był onym smolnym łuczywem, na które dość iskry jednej, by rozgorzała płomieniem, przeto ledwie posły z wezwaniami Wosińskiego wyciągnęły, już na drodze do Częstochowy ukazywać się zaczęli młodzieńcy zbrojni, dawni żołnierze zwabieni zapachem prochu, szlachta, mieszczaństwo, ba, nieledwie wyrostki, dzieci prawie. Zaroiły się nagle podwórza klasztorne od zbrojnego mrowia. Wosiński każdego opatrywał sam, formował dziesiątki a setki, wyznaczał instruktorów, kwaterował, jak mógł, i kłopotał się o uzbrojenie, o umundurowanie ochotnika. Wielką w tym razie pomoc okazał mu skarbczyk pruski, odjęty Wagenfeldowi, a i broń pruska. Oficerowie Fryderyka aż własne pięści sobie ogryzali, widząc, jak to każdy patrontasz, każdy rzemień się tu przydawał. Wosiński czasu nie tracił. Prawił, bo prawił, perorował, bo perorował, ale i w pracy nie ustawał. Od świtu do późnej nocy usta mu się nie zamykały, tak że aż to podziw budziło w Żubrowej, która wobec Wosińskiego języka niekiedy zapominała. Deschamps do rozporządzeń kapitana wcale się nie mieszał, niekiedy ledwie pytał poufnie Floriana: – Cóż ten krzykacz polski dziś wymyślił nowego? – Pruskie mundury przerabia!... – No, no! I cóż więcej? – Założył kancelarię... ustanowił intendenta... – Może tę babę?! – Nie... panie pułkowniku!... – Nic! Baba z kamienia! Takich więcej bab, a można by świat zawojować!... A paszę, żywność ma?!... – Chyba na parę lat. Aż dziw, skąd ją bierze!... Koni pomieścić już nie może!... – Stary urwis. – Może pan pułkownik każe go wezwać? – Nie! Nie moja rzecz! On zdobył, on komenderuje. I komenderował kapitan, a komenderował najwięcej z Flageoletem, który dziwnie przypadł mu do gustu. Z drugiej strony wachmistrz patrzył w Wosińskiego jak w obraz, starając się każdą myśl jego odgadnąć, każde życzenie uprzedzić. A że kapitan osłuchał się dosyć francuszczyzny, a znów wachmistrz niejeden wyraz polski zapamiętał, więc porozumiewali się doskonale. Na przykład, przed udaniem się na spoczynek Wosiński odbywał krótką konferencję z wachmistrzem. – Flageolet! – Pan capitaine? – Placówki rozstawione? – Plasófki? Już... pan capitaine! – Przyjechał kto wieczorem? Les volontaires!? Soir?!71 – Oui, pan capitaine, ci! – Jakie „ci”? Trzech pewno? – Oui, ciech!... – Wino lubisz? – Lubisz, pan capitaine! – Mówi się: lubię!... – Loup! Bien!72 – szepnął skonfundowany wachmistrz, nie mogąc wyrozumieć, co ma wilk z winem za związek. Wosiński spostrzegał zwykle, że jakieś nieporozumienie się zakradło, i napominał: – Flageolet! Słuchaj uchem, a nie brzuchem. Wyrazów na swój ład nie przekręcaj... A pamiętasz, jak się po polsku nazywasz?!... – Oui – pan capitaine!... Pisciala!... – Piszczała – powiedziałem raz! No! Na lewo zwrot! W tył... marsz!... spać!... Idź do diabła! Nie zapomniałeś, jak się po francusku mówi: „idź do diabła”?! – Non – pan capitaine! Bonne nuit!73... – Właśnie! Zgadłeś! Dosyć konfidencji... Allez!74 Gotartowski w kłopotach a zabiegach Wosińskiego mały brał udział, bo i nie znoszącemu opozycji kapitanowi w drogę wchodzić nie chciał, a i smutek go jakiś opanował, i tęsknica dziwna. Widok starych towarzyszów, Żubra i Żubrowej, ucieszył go był z początku, zwłaszcza iż mu pomyślne zwiastowali nowiny z Gotartowic, lecz w końcu i od nich stronić i usuwać się zaczął. Próżno markietanka zabiegała a tym lub owym wspomnieniem usiłowała rozerwać – Florian niby to słuchał, uśmiechał się, lecz myśl jego gdzie indziej się błąkała. Na domiar niezdrów się czuł. Głowa mu ciążyła, a gorącość paliła czoło. Zafrasowała się nie żartem Żubrowa; sama nie wiedząc, co począć, udała się do Wosińskiego na naradę. Kapitan wysłuchał domysłów markietanki i ozwał się po namyśle: – Hm! Co prawda, niedawno ja imć pana Gotartowskiego znam, lecz przylgnąłem do niego jak do rodzonego, bo to i dusza zacna, i głowa nie lada. Nieba bym mu przychylił! Sam widzę, że czegoś krzywy jest a kwaśny. Po nocach nie sypia a wzdycha czasem tak, jak gdyby kamień młyński na wątrobie nosił! Ja tam nie wiem... Nagle Wosiński zerwał się z ławy i, trąc niespokojnie czoło, zaczął wpół do siebie: – Ach, czekajcież... czekajcież... Prawda... to może być!... Z pewnością! Kto wie!... Że mnie na myśl od razu nie przyszło!... Nic innego tylko hic jacet lepus75!... Markietanka, wystraszona tajemniczymi domysłami kapitana, przypadła doń z błagalną prośbą: – Panie kapitanie! Co „z pewnością”?... Co się stało?! Zaleje mnie chyba! To ci naszemu porucznikowi było potrzebne... a biedny on... nieborak!... Męki tyle przecierpiał... i tu jeszcze... O!... Tożem się doczekała! Wolej mnie samą jaka opresja spotkała... Delikacik taki... sercowy!... Wosiński spojrzał z podziwem na zawodzącą babę. 71 L e s v o l o n t a i r e s ?! S o i r ?! (franc.) – Wolontariusze?! Wieczór? ! 72 L o u p ! B i e n ! (franc.) – Wilk! Dobrze! 73 B o n n e n u i t ! (franc.) – Dobranoc! 74 A l l e z ! (franc.) – Ruszaj! 75 H i c j a c e t l e p u s (łac.) – dosłownie: tu leży zając; w przenośni: w tym sęk. – Żubrowa, a wam co? Czegóż desperujecie?... – No bo pan kapitan powiedział! – chlipnęła markietanka. – Com mówił? Nic! Domysł tylko, że... jest kłopot!... – Masz ci, diable... – Prawie pewna rzecz! Niby nic pewnego, lecz pan Dziewanowski powiadał mi właśnie. Niby krewna pana Dziewanowskiego przypadła porucznikowi do serca... – Przypadła! Ha! Oczajdusze, pijawki... lisy... pewno go podeszli i, poczuwszy tęgą zdobycz, usidlili! – Skądże znowu! Zawsze wam świta w głowie przed czasem... Dziewczyna, słyszę, dzielna, pułkownikówna... i imć Gotartowskiego bodaj powinowata. Trzeba go wziąć chyba na spytki! Ale i to ostrożnie, aby czego, Boże broń, nie urazić. Bo natura taka to gorzej ślimaka... – zasunie się w skorupę, że w cztery konie języka nie wyciągnie. Słowa Wosińskiego głębokie na markietance wywarły wrażenie. Myśl, że Florian ma zgryzoty, z którymi się tai, które dusi w sobie, spokoju jej nie dawała, a głównie dręczyła ją niepewność, gdyż przypuszczenia Wosińskiego wydawały się jej bardzo wątpliwymi. Żubrowie zajmowali izbę tuż obok Floriana. Drzwi, i to nie dość szczelne, ich przegradzały. Markietanka zawzięła się dociec tajemnicy Gotartowskiego i, nic nie mówiąc mężowi, śledziła każdy ruch, każde słowo porucznika, a w nocy zrywała się i nadsłuchiwała pode drzwiami. Przez dni parę zabiegi Żubrowej były próżne, Florian milczał jak grób, nocami dyszał ciężko, lecz słowa skargi nie dobyło się z jego ust. Aż pewnej nocy Żubrowa, czuwając, w półśnie usłyszała jakiś cichy a rzewny szept. Markietanka zakradła się na palcach pod drzwi porucznika i zdawało się jej, jakby posłyszała wymawiane z przejęciem słowa: „Zośka! Zośka!” Żubrowa przytuliła ucho do drzwi, lecz szept umilkł, tylko coś niby westchnienie głębokie rozległo się za ścianą. Nazajutrz, skoro świt, wpadła Żubrowa do Wosińskiego. – Pokornie melduję, jest Zośka!... – Co za Zośka? Kto taki?! – obruszył się kapitan nie rozumiejąc, o co idzie. – Zośka, mówię. – Daj ją katu! Co mnie do jakiejś Zośki!... Baba opowiedziała kapitanowi, co była usłyszała. Wosiński targnął się niechętnie. – Wam po prostu przyśniła się jakaś Zośka, i koniec. Z igły widły robicie... radzę się z tym nie wygadywać, bo imć Gotartowski gotów się pogniewać. – Kiedy słyszałam na własne uszy!... – Dziad swoje, baba swoje!... Co wam do tego? Przyjdzie czas, to się dowiecie. Koniecznie chcecie porucznikowi w ranę, jeżeli ją ma, paluch wetknąć?!... Żubrowa głową pokręciła i odeszła. Nie zdało się jej, aby Wosiński miał rację. Przekora jakaś mówiła do niej: – A przecieżbyś mu ulżyła! A ulżyłabyś!... Markietanka zazwyczaj rano opatrywała odzież porucznikowi a posługi drobne około niego czyniła, nie dając się nikomu w tym wyręczyć. Od Wosińskiego poszła wprost do Floriana i, według zwyczaju, dreptać zaczęła po izbie a dogadywać. Gotartowski, nawykły do zrzędzenia, nie zwracał na Żubrową uwagi, cały pogrążony w myślach. Markietanka, nie zbita z tropu obojętnością Floriana, ozwała się znienacka: – Wstawać pora, panie... por... kapitanie!... Słońce wysoko, choć na dworze ciemno!... Na śnieg się zbiera... Tylko patrzeć, a będzie południe. – Tak, tak! Czas, czas! – mruknął Gotartowski zaczynając się powoli odziewać. – Mnie samej żal pana... kapitana! Gdzie to, sztuk taki drogi bez wytchnienia zrobić!... Nie taki się odpoczynek paniczowi należy!... Niby to ja nie wiem!... – Hm, hm! – bąknął pod nosem Florian. – Inny, na panicza miejscu, dobrze sobie wywczasu a dobrości wszelakiej zażywa. Et! Ja tam stara baba jestem, i już!.’.. Mnie i to wszystko jedno, czy mnie febra w izbie zmoże, czy kula liźnie... i tak się kołaczę za moim. Ma się niegodziwiec bałamucić a zawieruszyć sam, niechże przepada razem!... „A iż cię nie opuszczę aż do śmierci” – przysięgaliśmy sobie oboje, jako żywo, w Niewirkowie pod Zamościem, przed ołtarzem świętego Antoniego!... Tedy trzeba strzymać... I tak się człek tuła. Co tam, ani mam za kim tęsknić... ani czego się spodziewać!... Ale... bo właśnie najgorzej, kiedy na kogo napadnie w żołnierskim stanie medytacja... to ci tak go rozbierze, że kosteczki w nim nie ostawi... Choć siedzieć, oczyma łypać i na księżyc się gapić. Ni do jadła, ni do napoju, ni do zabawy, ni do roboty. Nie mówię, każdy ma... przecie... każdy ma... swoją Zośkę... co mu dokuczy... Florian, który był nie zwracał uwagi na dogadywanie baby, na ostatnie słowa drgnął i zagadnął niespokojnie: – Co? Co mówicie?!.. – Nic! – odrzekła Żubrowa udając obojętność. – Powiadam, że... że... każdy ma swoją Zośkę, co mu dokuczy... – Jaką znów Zośkę? – Taką... Zośkę, panie kapitanie!... Gotartowski poruszył się niespokojnie. – Żubrowa!... Wy coś wiecie? – Wiem, panie kapitanie. – Wszystko wiecie?... – Wszystko, panie kapitanie! – odrzekła Żubrowa,’mrugając znacząco a szepcąc półgłosem do siebie: – Święty Antoni, nie opuszczaj, choćbym zełgała!. – Wiecie wszystko – powtórzył melancholijnie Florian. – No... i jak wam się zdaje?! – Hm!.. Panie kapitanie... tego!... – Chcecie powiedzieć, że się rozmaicie zdarza?!... – Tak właśnie! – potwierdziła szybko markietanka. Florian spojrzał podejrzliwie na Żubrową i zagadnął ją znienacka: – Co „właśnie”? – Nic... nic, panie kapitanie – odpowiedziała markietanka czując, że się jej ziemia spod nóg usuwa i że lada chwila może się zdradzić za swą nieświadomością. – A cóżeście... mówili?! – badał dalej Florian. Babie pot zimny wystąpił na czoło. – Teraz się załamiesz... madame Żubrowa! – szeptała do siebie. Gotartowski silił się na spokój. – Nie macie mnie czego oszczędzać. Muszę wiedzieć całą prawdę!... – I ja także! – bąknęła Żubrowa. – Co... mówicie?... – Nic, panie kapitanie!... – Po co się łudzić?!... Ot, dziewczyna w pierwszej chwili uniosła się współczuciem, dała porwać... może dolą tułacza... a potem rozważyła!... Może tam już kto i był pod ręką, w Warszawie młodzieży nie brak!... I to bogatej młodzieży. Gdzieby jej czekać. Moja Żubrowa, ja to wiem, że mi jesteście przychylni... więc lepiej mnie nie oszczędzajcie! Najgorsza bo jest niepewność... lepsza zawżdy bodaj najsroższa świadomość... Dolegać będzie... aż i przestanie!... Gotartowski tak żałośnie a smętnie mówił, że Żubrowej na płacz się zbierać poczęło. Markietankę złość zdjęła za swoją własną ciekawość. Nuż teraz wyrwie się z czymś, co kapitana ukłuje. Florian, alterację Żubrowej poczytując za wahanie – przekładał jej dalej: – Widzicie! Co tu długo mówić? Przypadła mi do serca!... Ni snu, ni myśli... Świat mi zamroczyło... – W imię Ojca i Syna!... Panie kapitanie!... – Takci jest!... Czasem to mi dobrze z tym smutkiem! – Olaboga! – westchnęła przerażona markietanka. Gotartowski spojrzał na otwartą, szczerą a pełną zapału twarz markietanki i naraz przyszła mu do głowy myśl, która zbawczą mu się wydała. – Uważajcie, Żubrowa – ozwał się Florian zastanawiając się zwolna. – Uważam, panie kapitanie!.. – A gdybyście wy!... – Gdybym ja... i mój stary, oczywiście, panie kapitanie! – poprawiła baba. – No tak! Gdybyście do niej dotarli... a przez czas jakiś mieli ją w opiece, bo wszakci ma matkę... ale niby... – Niby rozumiem! – I ja byłbym spokojniejszy... zupełnie spokojny... No i wam krzywda by się nie stała!... Bo na krótko... rozumiecie?!... – Wszystko rozumiem! Niby... a niby!... – Więc pojechalibyście?... – Czybym pojechała? Bo mój stary się nie liczy! A bodaj do Belzebuba! Na co bo człek żyje? Dla kogo?!... Bez urazy pana kapitana, wyznam już mu całą prawdę, jak na świętej spowiedzi! Dwie jeno rzeczy troją mi się po głowie! Łeb stary, ale fantazję swoją ma!... Więc niechbym doczekała się jeszcze... jakiego krzyża na wojaczce... no i mój stary także i... z jednego kapitaniątka! Więcej nie potrza!... A kiedy człek już zgrzybieje... to bodaj pod kościół pacierze klepać a w piersi grzeszne się bić. Markietanka pociągnęła nosem raz i drugi i łzę otarła. Gotartowski się poruszył. – Co wam w głowie!... Da Bóg, dopóki ja żyję... nie zginiemy we troje!... – Toć... wiem... proszę panicza!... – Wybornie! – podchwycił z zapałem Florian, któremu słowa baby dziwnie do przekonania trafiły. – Więc pojedziecie? Pojedziecie do Warszawy, do pułkownikowej Dziewanowskiej... i kiedy?! – Dziś jeszcze... zaraz!... – Wiek wam tego nie zapomnę! No, tedy czekajcie, skoczę do ojców a inkaustu i piór wydostanę, i pisanie wam wygotuję... A wy tymczasem... wybierajcie się... Wosiński zasmucił się, że Żubrowie już wyciągać mają. Przywykł był do nich po trosze w ciągu tych kilku dni, a osobliwie markietankę sobie upodobał; dowiedziawszy się jednak, dokąd dążą, odwodzić ich nie śmiał. Florian tymczasem pisanie gotował. Ciężko mu szło a powolnie. Bo to i całą duszę rad by okazać, i tęsknicę, i smutek wyrazić, a tu strach, aby żwawszym słowem despektu pani Dziewanowskiej nie uczynić lubo przykrości nie wyrządzić. Pocił się biedny żołnierz, wzdychał, sapał i czoło tarł, aż powoli pisanie uskrobał. Po odjeździe Żubra i Żubrowej znów chwilowa jednostajność zapanowała w obrębie klasztoru. Wosiński w dalszym ciągu zajmował się formowaniem oddziałów ochotniczych. Florian, uspokojony nieco wysłaniem posłów do Zośki, nabrał otuchy i pomagał byłemu kapitanowi gwardii narodowej. Deschamps, jak zwykle, siedział pochylony nad mapami i liczbami, ledwie czasem od niechcenia dopytując się, co się dzieje w okolicy. W tydzień coś, późną nocą, wpadł do klasztoru kurier, od generała Milhaud z rozkazami. Deschamps zajął się natychmiast rozpatrywaniem papierów. Wosiński, Florian i oficerowie francuscy wzięli kuriera na spytki. Wieści były skąpe, choć pomyślne. Łęczyca opanowana, Prusacy na całej linii ścigani, placówki armii Benigsena wysunięte aż pod Łowicz, zwinięte, przeszły Wisłę i stoją pod Warszawą. Pochód całej armii rozpoczęty. Cesarz bawi w Poznaniu, przyjmowany jak zbawca przez ludność. Kapitan Douharai chciał dalej badać kuriera, lecz naraz ordynans pułkownika dał znać, że Deschamps natychmiast wzywa do siebie oficerów. Porwano się do szabel, pasów i czapek, założono temblaki. Jeden oficer drugiego zlustrował szybko, azali wszystko w porządku, i ruszono do pułkownika. Deschamps stał już gotowy jak do pochodu. Oficerowie francuscy spojrzeli znacząco po sobie. Wosiński szepnął kwaśno do Floriana: – No, tylko patrzeć, a ten biały borsuk w pole nas wypędzi!... Deschamps spojrzał surowo na Wosińskiego i uciął krótko: – Monsieur Wosiński!... Kapitan wyprostował się jak struna. – Monsieur Wosiński! – odezwał się po raz drugi pułkownik marszcząc się coraz groźniej. – Jego cesarska mość najjaśniejszy pan, w uznaniu położonych przezeń zasług, raczył pana mianować majorem francuskim i komendantem fortecy w Częstochowie!... Pozwól pan sobie powinszować tego zaszczytu. Między oficerami powstał szmer zadowolenia. Wosiński tylko patrzył z podziwem na Deschampsa nie wiedząc, o co idzie. Pułkownik wyciągnął doń rękę. Florian szepnął mu nad uchem: – Podajże waćpan rękę i podziękuj!... Wosiński podał rękę. Deschamps chwycił ją i ścisnął, aż kości Wosińskiemu zatrzeszczały. Kapitan posiniał i syknął przez zęby: – A bodaj cię!... – Panie Gotartowski, zechciej objaśnić pana majora! – rzucił pułkownik. Florian przetłumaczył słowa Deschampsa. Wosiński poczerwieniał, nogi się pod nim zatrzęsły. – Niechże was! – mruczał. – Francuzy!... Toście mnie chwycili... Jużci chyba... zdechnę gdzie dla was!... Mości Deschampsie... ma parole!76... Vive 1’empereur!... Do milion diabłów... Mówisz... sam Napolion o mnie pamiętał?!... Drwiny chyba!... Major... komendant! Nie!... Widzę, panie... colonel... żeście dobre chłopy... porządne chłopy!... Miałem was za... hołotkę, za boćwinkarzy... ale... ale... moćpanowie! Co tam... daj, drogi kolonelu, pyska!... I zanim oficerowie zdołali zorientować się, co żywa gestykulacja nowomianowanego majora znaczy, ten już rzucił się na pułkownika i ściskał go a całował z całego serca, wołając; – Vive 1’empereur! Vive la France! Górą nasza! Niech żyje imć... Monsieur... Deschamps! Hura! Oficerowie francuscy oniemieli, działo się w oczach ich coś, o czym karność ich nie mogła pomyśleć, czego sobie nie mogła wyobrazić!... Florian stał skonfundowany wybuchem swego kolegi, sam nie wiedząc, co mu począć wypada. A Deschamps – Deschamps w pierwszej chwili pod ciężarem Wosińskiego – zatrząsł się i zachwiał, potem błysnął ponuro oczyma i zdawało się, że chwyci majora i rzuci nim o ziemię, aż nagle, spojrzawszy w jasną, pogodną a wzruszoną do głębi twarz Wosińskiego... drgnął i przycisnął go do swej wyschłej piersi... W jednej chwili przykład Deschampsa porwał i uniósł wszystkich. Wosiński rzucił się z kolei do kapitana Douharai, Florian całował się z Martinem i znów Deschamps z Gotartowskim, a Martin z Wosińskim, potem dwaj Francuzi z trzecim i dwaj Polacy ze sobą. Zapanowało ciepło, serdeczność, braterskość prawie. Pierwszy przerwał ten nastrój Deschamps: – Panowie! Musimy ruszać dalej, ile że generał Milhaud życzy sobie, abyśmy się z nim złączyli przed jego dotarciem do Warszawy. Droga daleka! Chwili czasu stracić nie możemy. Naturalnie, rozkaz nie dotyczy majora Wosińskiego, który, jako komendant, otrzymał oddzielną instrukcję... i nadal wprost będzie się znosił z kancelarią sztabu... Kapitanie Douharai, każ trąbić wsiadanego. Panowie, czekam na was!... Oficerowie ruszyli do swoich plutonów. Wśród nocy rozległy się krótkie, żałosne dźwięki trąbki. W godzinę strzelcy byli gotowi do wymarszu. 76 M a p a r o l e ! (franc.) – Daję słowo! Wosiński, oszołomiony nową godnością i stanowiskiem, chodził tymczasem za Florianem i z żalem patrzył, jak ten szykował się pośpiesznie do drogi. Deschamps tymczasem dyktował ostatnie rozporządzenia. Więc będący na wyzdrowieniu Levitoux został pozostawiony Wosińskiemu do pomocy wraz z plutonem strzelców. Deschamps atoli miast tego plutonu, który dotąd z Flageoletem był pod rozkazami Wosińskiego, wyznaczył inny, czym niepomału majora zmartwił, a nawet do żywego poruszył. W ostatniej prawie chwili Wosiński uczepił się Floriana: – Słyszałeś waćpan, colonel zabiera mi Flageoleta!... – Słyszałem. – I cóż waszmość na to? – Hm!... Rozkaz! – Rozkaz! Ładny mi rozkaz! Niechby go wymówić nie mógł! Co mi po takim rozkazie!... – I cóż ja waści poradzę? – uciął zniecierpliwiony Gotartowski. – No... to bierz licho cały awans i całą komendanturę! – rozgorączkował się Wosiński. – Rzucam wszystko i wracam!... Mnie co z tej służby? Kawałek ziemi człowiek ma i wiele nie potrzebuje, to mu wystarczy!... – Ależ bo... – przekładał Florian. – Nieszczęście się nie stało!... Kto wie!... Pułkownik bardzo dla waszmości łaskaw. Można by mu przedstawić, poprosić! Nie myślę, aby miał coś szczególnego w tym, żeby Flageoleta zabierać!... – Co waszmość?... No to chodźmy!... Idźmy zaraz do niego! – nalegał Wosiński. – Trzeba mu to wyklarować należycie, a waszmość to potrafisz, podczas gdy ja się z nim nie dogadam. Florian, ulegając prośbie, zwrócił się do Deschampsa z przedstawieniem. Biały pułkownik skinął przyzwalająco głową. W godzinę potem Wosiński był już pełnym komendantem Częstochowy i największą na okolicę osobą. Pochlebiało to wielce bujnej ambicji majora i niekłamane sprawiało mu zadowolenie. Po wyciągnięciu oddziału Deschampsa komendant Częstochowy rozsiadł się w swej stancji przed kominkiem, i polecił wezwać do siebie Flageoleta. Wachmistrz stawił się w pełnym uniformie i zatrzymał się z uszanowaniem przy drzwiach. Wosiński spojrzał nań z ukontentowaniem i mrugnął nieznacznie. – No... co? Piszczało? Hę?!... Krzywda ci, żeś na harce nie poszedł ze szwadronem? Gadaj! – Comprends pas!77... Pan... commandant78!... – Znów swoje pleciesz?! Do licha, czas wielki, żeby ci się język w drugą stronę wykręcił i po ludzku chadzać zaczął. – Comprends pas!... Pan... commandant!... – Silence! Rozumiesz?!... Nie pytam ci się! – zniecierpliwił się Wosiński, a po chwili dodał z powagą: – Flageolet! Quand tu ne comprends, dis oui!...79 Comprends?... – Oui – pan commandant!... – Właśnie!... O to chodzi!... Bardzo dobrze! Powoli, a przy Bożej pomocy, jeszcze z Francuza na człowieka wyjdziesz!... Zobaczysz!... Ja ci to mówię! – Oui, pan commandant!... – Ja myślę!... Nie od razu Kraków zbudowany!... No, ale nas robota czeka nie lada, bo tu ludu ciuła się co niemiara... Trzeba będzie co rychlej, jak mówił kapitan Gotartowski, raport 77 C o m p r e n d s p a s ! (franc.) – Nie rozumiem! 78 C o m m a n d a n t (franc.) – komendant. 79 Q u a n d t u n e c o m p r e n d s, d i s o u i ! (franc.) – Kiedy nie rozumiesz, mów tak!... siarczysty do generalności francuskiej wystosować, niech nam dla wolontarzy ujście najdzie, bo nas tu do cna zjedzą. Wigor duży, ale i apetyty, i gęby tęgie!... A przecież objadać klasztoru i Najjaśniejszej Panienki nam się nie godzi. – Oui, pan commandant!... – No widzisz!... Zdaje ci się. Piszczało, że niby to trudno polskiej mowy się nauczyć?... Ot, już zaczynasz wcale do rzeczy mówić... – Oui, pan commandant!... – huknął znów wachmistrz. – Ciągle „łój” masz we łbie!... Nie szkodzi!... Przyjdzie czas, że ci się i na olej zbierze! Cóż, mumio? Marzyło ci się, że w tak zacnym regimencie służyć będziesz?... Hę?... – Oui... pan commandant!... – Skądże znowu!?... Franta chcesz udawać?... Tego nie lubię!... – Oui... – Jak wiesz, że mi to nie w smak... to po drugi raz tego mi nie mów! Słyszałeś? Patrzże teraz, komu służysz! Wszakci to nie masz pono równie poważnego znaku na świecie! Niby Napolion ma rozmaite srogie a pstrokate gwardie... lecz tu, mości panie, jesteś sobie bez mała wachmistrzem Bogarodzicy!... – Oui – pan commandant! – Rad z ciebie jestem! Dobrze ci z oczu patrzy! Można z tobą wytrzymać!... Jeszcze parę tygodni... i zupełnie przemówisz... Może i ślepiami przewracać przestaniesz. No!... Dosyć tego!... Bo i tej konfidencji było za wiele... Wynoś się!... – Oui – pan commandant! – Ruszże się z miejsca!... – Oui – pan comm!... – Będziesz mi ty łojował jeszcze!... – Oui! – odpowiadał wciąż wachmistrz. – Bodajżeś się udławił! A to skaranie... istne! Zachciało mi się tego błazna mieć przy sobie – mam ci teraz nagrodę: miamle i miamle, aż uszy bolą!... Dormir!... Sacrebleu!... Flageolet jął co tchu szykować Wosińskiemu posłanie. Wosiński się udobruchał i mruknął do siebie pod nosem: – Ma szelma rację! Człowiekowi się oczy do snu kleją! Pewnie; że się układę... zaraz. Niedługo już i północ... Jaki sprawny, patrzcie, niczym pacholik albo stara piastunka! Filut stary!... Wosiński nic nie mówiąc jął się rozdziewać powoli i układać do snu. Flageolet mu pomagał. Komendant rozprawiał dalej: – Dobrze, dobrze! Kaducznie mnie senność morzy... ładnie bym wyglądał, żeby mi tak teraz przyszło tłuc się po nocy ze szwadronem. Ten cały wasz colonel to postrzeleniec wielki... Noc, nie noc... deszcz, nie deszcz, pluchota... a wędrowałby po całym świecie, niczym pokutująca dusza. Ja tam tego nie lubię, mam się bić, mam ścigać kogo... to po dniu... a nie po nocy!... Bom nie kot żaden ani opętaniec czy niby lunatyk!... Widzisz! Tobie, stary, też ciepło będzie... A!... Jak się człek tak wyciągnie spokojnie... to mu i na sercu lepiej... Aaa!... Flageolet!... A ty także nie bałamuć... i wynoś się do swego barłogu... a obacz, żeby mi... tego... szyldwachy na miejscu... – Oui! Pan... commandant! – Czekaj, jutro od rana wezmę cię na naukę, już się nie bój... ten cały łój... ci wyleci. Sałaty także nie dostaniesz... ani listeczka!... Bo jużci, rozum z niej nijakiego pożywienia nie ma. Aaa!... Wosiński ziewnął przeraźliwie raz i drugi, przeciągnął się jeszcze, podniósł powieki i chrapnął mocno. Flageolet przez czas jakiś stał przy posłaniu Wosińskiego czekając jakby rozkazu. Spostrzegłszy w końcu, że komendant śpi już na dobre, podsunął się ostrożnie do ławy, na której leżała odzież Wosińskiego a broń, zgarnął ją delikatnie i wyniósł do sąsiedniej izby. Tam, przy świetle łojówki, zasiadł do porządkowania munduru i czyszczenia rzemieni i broni. Nie lada to była robota. Flageolet jednak był i majstrem w tej robocie, i służbistą wielkim. Co by znów pierwszy lepszy pachołek czy żołdak miał się dotykać munduru komendanta! Czyby potrafił nawet tak jak on na każdy guzik nakładać kolejno drewniane, wycięte we środku deszczułki, a potem czyścić go suknem tak długo, aż nie da lustru, odpowiadającego randze majora i stanowisku komendanta? Albo rzemień pucować, a głównie dopucować się giętkości, glansu, usunąć najdrobniejsze zarysowanie skóry, najlżejszy meszek! Flageolet pracował bez wytchnienia ze dwie godziny. Gdy w końcu rzucił okiem na równo poskładaną odzież a lśniącą broń, niby od płatnerza prosto, aż mu się oczy zaśmiały. – C’est joli! Ça!80 – szepnął do siebie ze szczerą radością. Za czym znów ukradkiem wsunął się do izby, w której spoczywał Wosiński, ułożył starannie przy łożu odzież i broń i zatrzymał się, patrząc z jakimś wielkim uszanowaniem na śpiącego komendanta. Wosiński chrapnął głośno. – Śpi sobie. Wtem usta komendanta wymówiły wpółsennie: – Flageolet!... – Śni, śni o mnie! – ozwał się cicho rozczulony wachmistrz. – Mój... mój... komendant! Ręka Wosińskiego wykonała w tej chwili jakiś senny odruch i zwiesiła się bezwładnie poza krawędź posłania. Flageolet przysunął się bliżej do komendanta, jakby wahając się, wreszcie zebrał się na odwagę... pochylił się i przyłożył usta do ręki Wosińskiego. 80 C’e s t j o l i ! Ç a ! (franc.) – Ładnie! VIII Deschamps ruszył z oddziałem drogą na Wyczerpy, Rudniki, Kłomnice i Pławno, dążąc wprost ku Warszawie, przed którą miał nadzieję spotkać się z generałem Milhaud. Florian był w wybornym usposobieniu. Przecież bo się dlań ta męka skończy. A wreszcie, jeżeli od razu trudno mu się spodziewać, by przed ołtarzem mógł stanąć... bo to i pani matce trzeba sprawę przedłożyć, i zezwolenie a błogosławieństwo jej zjednać... to bądź co bądź... jakoś zdoła się zapewnić i od pani Dziewanowskiej choć słowo poczciwe wydostać. Kto wie, może i zrękowiny uda się wyprosić? Gdy tak Florian rozmyślał, kalkulował a układał sobie zawczasu stosowne do matki wystąpienie, a do pani Dziewanowskiej przemówienie – przyszło mu, że szwadronowi może byłoby i po drodze do Gotartowic zajechać!... A wówczas mógłby i widokiem swoich się nacieszyć, i u pani matki z zamiarów swoich się sumitować. Uradowany już samą myślą odprawienia chociażby krótkiego w Gotartowicach postoju – zaraz na pierwszym popasie, korzystając, że Deschamps był w doskonałym humorze – projekty swoje mu przedstawił. Aliści Deschamps szarpnął się niecierpliwie i odrzekł: – Ani myśli! Trzydziestu kroków zboczyć nam nie wolno!... Droga wytknięta jakby strzelił... Musisz, kapitanie, odłożyć... Nie, teraz nie pora! Wojna. Gotartowski posmutniał. Biały pułkownik spojrzał nań przenikliwie i bardziej jeszcze się nasrożył. – Dziwię się panu bardzo, że masz odwagę... że ci podobne zamiary przychodzą na myśl!... Chyba nie mogłeś się spodziewać innej odpowiedzi... Więc... gdzież nareszcie jest ta twoja chałupa... rodzina, czy jak tam?... – W Gotartowicach, pod Rawą! – Aha! Czekaj... pod Rawą! Rawą! Coś takiego jest! Mamy jechać!... Zaraz sprawdzę! Aha! Ujazd... a potem Rawa!... Wyznaczyłem tam postój! Hm! No... to tyle można by zmienić, że zamiast w Rawie... popasać będziemy w tych twoich... jak powiedziałeś? – Gotartowicach!... – Właśnie! Tego nawet wymówić nie podobna. Florian chciał podziękować pułkownikowi, lecz ten go ofuknął surowo: – Za co? Komu? Nic pewnego jeszcze. Zobaczymy, jak nam droga wypadnie. Znając szorstki, nieprzystępny charakter białego pułkownika, Florian poprzestał na tym połowicznym przyrzeczeniu – ufny, że Deschamps święcie je spełni. I rozradowało się serce Gotartowskiego, a i skrucha wewnętrzna go chwyciła. Ot, niedawno jeszcze biadał a wyrzekał na los, na dolę smutną... gdy już i zamiary swoje widzi spełnione, i życzenia ziszczone. Wszystko układa się jak najlepiej. Gdy teraz stanie przez Zośką, to już z pozdrowieniem matczynym dla przyszłej synowej... Po dłuższym marszu szwadron Deschampsa stanął około południa w Królowej Woli, położonej na skraju borów lubocheńskich. Florian był więc prawie u celu... jeszcze dobre dwie mile i stanie nareszcie w Gotartowicach. Serce kapitana żywiej bić poczęło. Myślą już oglądał i jadalnię, w której przyjmować ich będą, i ów alkierzyk, w którym przyjdzie mu się wyspowiadać przed panią matką ze swoich sentymentów dla pułkownikówny. Zdało mu się, że słyszy już jowialne uwagi dziada, tęskliwe westchnienia piecuchowatego Staszka, że młodsze rodzeństwo wita go wesołym zgiełkiem, a czeladź z ekonomem Lewandowskim – serdecznym mruczeniem. Toż dziwić się będą tym Francuzom, toż i uciecha dla nich, i widowisko nie lada w tym zapadłym kącie!... Tak sobie rozmyślał Florian, spoczywając na ławie w izbie wieśniaczej, a nie bacząc, że i pragnienie, i głód mu dokuczał. Nie do jadła mu było, nie do napoju... Naraz wezwano go do pułkownika. – I cóż? – rzekł ten ostatni na widok Floriana. – Jedziemy... na Chociw do Rawy, i koniec! Co? Prawda?... Gotartowski zbladł. – Mówże, kapitanie!... Mówiłeś sam, że znasz te strony wybornie!... Przecież na Sochaczew tędy najbliżej?... – Do Sochaczewa?... Tak! – odparł z wysiłkiem Gotartowski. – No widzisz!... Sam się przekonałeś!... Wybornie!... Ruszamy zaraz! – zakonkludował z przekonaniem pułkownik i kazał trąbić do wymarszu. Gotartowski dosiadł konia i powlókł się za szwadronem. W oczach mu pociemniało. Wszystko, co wysnuł sobie, czym się karmił, czym żył od dni kilku, rozbiło się o dziką, niezrozumiałą surowość Deschampsa. W pierwszej chwili chciał przedłożyć pułkownikowi swoją sprawę, chciał prosić go, aby jeżeli istotnie to małe zboczenie nie wydało mu się możliwym, jemu pozwolił odjechać na dzień jeden od oddziału. Ale rogata dusza Floriana zacięła się, zamknęła w sobie. Jechał za pułkownikiem w milczeniu głuchym, ponurym. Nagle, podniósłszy oczy i rozejrzawszy się dokoła, jęło mu się zdawać, że tuż przed nim wystrzeliła wieżyczka kościoła w Rzeczycy. Wpatrzył się uważniej i, ku wielkiemu swemu zdziwieniu a radości, dostrzegł znany mu dworek i chaty Małowierzy... Więc oddział jest na drodze do Gotartowic!... Wieczór zapadł, gdy szwadron nareszcie podjeżdżać zaczął do Gotartowic. Florian, mimo panujące ciemności, odróżniać począł i chaty wieśniacze, i szczyty zabudowań folwarcznych. Wieś tonęła w ciszy głębokiej. Dwa, trzy migotliwe światełka w oknach, a zresztą, mimo wczesnej pory, noc w izbach i ludzkich czworakach. Deschamps burczał po swojemu i mówił do kapitana Douharai tak, żeby go Florian mógł usłyszeć: – Ładny będzie nocleg. Ni psa, ni człowieka! Diabli mnie skusili słuchać! Wieś głucha, pusta... Pięknie będziemy wyglądali!... Hej, kapitanie Gotartowski... to chyba nie tutaj jeszcze?!... – Tu, tu! Panie pułkowniku! – odrzekł raźno Florian. – Pustkowie. – Z pozoru! Wieś, jesień! Ludzie tu żyją inaczej! Jeżeli pan pułkownik pozwoli... skoczę naprzód... uprzedzić o naszym przybyciu!... – Owszem! Jedź pan! Jedź się tam nacackać, oszczędzisz nam niepotrzebnego widoku. Florian nie dał sobie dwa razy tego powtarzać, spiął konia ostrogami, pochylił się na siodle i ruszył polem na przełaj, wprost do dworu. Dwór gotartowicki tonął tymczasem w ciemnościach. Zaparte okiennice, odrzwia i bramy folwarczne nieprzyjemnie zdziwiły Floriana. Lecz nie tracąc czasu na nawoływania, przywiązał konia do furty, a sam przesadził żwawo okalającą folwark kamionkę i skoczył ku drzwiom dworu. Wrzasnął raz i drugi, żelaznym ryglem zakołatał, huknął całym gardłem, aż echo dalekie mu odpowiedziało – we dworze nikt nie dawał znaku życia. Dreszcz zimny przeszedł Floriana. Złowrogie przeczucie targnęło nim. Sam nie wiedząc, co czyni – dobijał się dalej, coraz silniej, coraz gwałtowniej. Wtem, poza drzwiami dały się słyszeć ciche, powolne kroki, a potem rozległ się jakiś przestraszony głos: – Kto tam? Kto tam?!,.. – Otworzyć! – Ba, komu?!... Czego chcecie!... Nikogo tu nie ma! – Gotartowski jestem, do licha! Nie do obcych się dobijam... tylko do siebie!... – Jezu! Chyba to panicz! – zawołano za drzwiami. – Otworzyć jeden z drugim! – rzucił się kapitan. Dał się słyszeć szczęk kluczy i drzwi się nareszcie otworzyły. Gotartowski wszedł – przed nim stał starzec skulony z latarką w ręku. – Kto wy?! Kto wy?! – pytał gorączkowo Florian. – Panicz mnie nie poznali?! – odrzekł drżącym głosem starzec. – Mikołaj... włodarz!... – Gdzie pani... gdzie dziedziczka?!... – At... paniczu wielmożny... toć było... wszystko, było może jeszcze tydzień... temu albo i lepiej trochę!... Ta i przyszło nieszczęście!... Zakotłowało się... i chlusnęło wszystko ze dwora! Ostatni to starszy pan z pacholikiem jutro tydzień pojechał!... Nie ma nikogusieńko. – Gadajcież mi, co się stało... – Nieszczęście, wielmożny panie, i tyle!... – Mówcież raz! Jakże to?! Więc... – Juści że opowiem wielmożnemu paniczowi akuratnie!... Niechże ta wielmożny panicz choć do komory pozwoli tu... bo i ziąb idzie... Florian chciał nalegać, palony smutnym przeczuciem, lecz starzec podreptał naprzód do komory na prawo, usadowił go na nakrytym kilimkiem stołku i ozwał się z właściwym sobie gadulstwem: – Było u nas cicho a spokojnie, aż ci tu wielmożny panicz nocką przyjechali z owym siarczystym żołnierzem i niby tą żołnierzową... – Nie wlecz, tylko gadaj od razu!... – Wielmożny panicz daruje... wszystko się wypomni... całą biedę!... Aha! Więc panicz zarazże odjechał. A co on żołnierz i ta żołnierzowa ostali. To przez kilka dni w całym dworze rejwachu było co niemiara, osobliwie z onej baby, co powiadali, także oficjerem we wojsku była... Potem naraz oboje odjechali. Bartoszów Wojtek odwiózł ich za Rawę i po nich!... Zeszło potem ze dwa dni, najmłodszy panicz na Wszystkich Świętych z Piotrkowa przyjechał, ze szkół od ojców pijarów... Florian słuchał, siedząc jak na węglach. Starzec ciągnął swoje: – Uciechy było co niemiara! Aż ci na drugi dzień we dworze popłoch a rwetes. Właśnie z ludźmi byłem na klepisku przy młocce, gdy wpada ekonom Lewandowski. „Mikołaju – woła – kto w Boga wierzy, niech na koń siada... starszego panicza gonić!...” Rozpędziliśmy całą wieś na cztery świata strony, gdzie tam, ani śladu pana Marcelego! Jak to młodemu!... Wojenka mu się udała silnie. Nie strzymał, chyłkiem do dnia konika wyprowadził, zawiniątko pod pachę, pałasik do boku i hajda wojować. Oj, byłoż smutku a łez co niemiara... Starszy pan aż zębami zgrzytał – a co dziedziczka, to się wypłakać nie mogła! Zeszło tak ze trzy dni... patrzę, naraz cościś się czerni na drodze od Rawy... ledwie zdążyłem ekonomowi powiedzieć, a tu walą już na podwórze Prusacy!... Przyjechało ich może z pół rejmentu. Zaraz do dwora, do dziedziczki i sądy jakieś odprawiają, a co mogą to z izb, komór grabią, co lepsze konie wybierają i cały folwark z dymem chcą puścić!... A to wszystko, że niby oni wielmożnego panicza przyszli szukać i nie znaleźli!... – Mnie?!... – Jako żywo!... Tak nam tłumaczył ekonom, co całej rozmowy był świadkiem. W końcu uczepili się, psiawiary, naszego pana Stanisława... głowę mu ostrzygli, harcap nałożyli, w kamasze ubrali i... ze sobą uprowadzili... Dziedziczka aż do nóg im się słaniała, prosiła, chciała dać okup!... Gdzie tam! Okup wzięli, a panicza także, a co ze wsi, to do dwudziestu co najsprawniejszego parobka nam wybrali... I uprowadzili!... Potem... to już dziedziczkę taka boleść chwyciła... że ani się z nią było rozmówić... Nie jadła, nie piła... siedziała aby i ledwie dychała. Przyjeżdżał i ksiądz proboszcz, i państwo z Cielądza, cieszyli, koili, nic nie pomogło... Będzie temu tydzień, zbudziła w nocy ekonoma, mnie, kolebkę wyszykowali i dziedziczka z najmłodszym paniczem a panienką, ekonomem i trojgiem czeladzi odjechali. Ostał tylko starszy pan!... – Gdzież on jest? – A! Ot i właśnie! Z początku to z dziedziczką nie chciał... a potem, jak odjechała, to nuże zawodzić a lamentować, że z nim rady nijakiej dać nie można było. Już głowę traciłem, a co moja stara się naprosiła, a nacałowała po rękach, nic nie pomogło!... Pozawczoraj niby z nieba spadł tu jakiś tęgi szlachcic a pan... Rozprawiali ze starszym panem, radzili, biadali, aż ja patrzę, a starszy pan z nim się zabiera w drogę. „Ziąb taki, flaga” – mówię. „Głupiś, Mikołaju – powiada. – Marynować się tu nie myślę... Poszli w świat wszyscy, to i ja za nimi!...” Ta i pojechali!... Florian słuchał opowiadania włodarza i w głowie mu się mieszało. Zdawało mu się, że stary bajdę mu jakąś sztukuje niezręczną i że lada chwila drzwi się otworzą i wyjdzie doń pani matka z dziadem, a za nim i rodzeństwo, i czeladź. Podniósł się Florian z miejsca, dźwignął ciężko ramionami, wziął latarkę i ją obchodzić kolejno izby dworu, niby we śnie jakimś, niby szukając dowodów potwierdzenia słów włodarza. Dwór gotartowicki świecił pustką zniszczenia. Na każdym kroku widniały ślady, że dopełniono tu rabunku, że zbierano chudobę pośpiesznie, gorączkowo. Tu kufer z odbitym zamkiem, ówdzie roztrzaskane wieko skrzyni, tam wysunięte na poły szuflady gdańskich szafeczek, mnóstwo rozmaitych przedmiotów porzuconych jako bezużyteczne na stołach i podłogach. Broń pozdejmowano ze ścian, koły na rzędy staroświeckie świeciły pustką. Tu puzdro nie domknięte a próżne, łoże z wydartą ze środka pościelą, kredens z resztką starych, bezwartościowych skorup, a na wszystkim znamię czasu – pył. Florianowi serce się ścisnęło na widok tej ruiny, tego zniszczenia. Chciał się był czegoś więcej dowiedzieć od włodarza, chciał przynajmniej wyrozumieć, dokąd udała się matka, a kto zabrał dziada ze sobą, lecz tu pamięć starego sługi zawiodła. Prawił coś niby o tym, że pani Jadwiga do krewnych się zbierała uciekać, że mówili coś państwo o Lublinie, a dziad się wygrażał, że Marcelka bodaj na końcu świata pochwyci i za uszy wytarga, lecz wszystko to było niejasne, mgliste, wątpliwe. A co już o tym szlachcicu, który tak niespodziewanie do Gotartowic zajechał, to włodarz nic nie umiał powiedzieć, co by Floriana na jakowąś myśl naprowadzić mogło. Według zdania Mikołaja krewnym żadnym nie był, powinowatym także, bo się z dziadem „moćpanowali”, ale musiał być i nieobcy, bo strasznie się o rzecz każdą kłopotał. Mimo tych niezrozumiałych odpowiedzi Florian chciał był dłużej jeszcze badać włodarza, mając nadzieję; że choć cośkolwiek z niego wydobyć zdoła, lecz wtem za ogrodzeniem rozległy się sygnały oddziału strzelców. Stary sługa struchlał. – Paniczu! Pewnikiem Prusacy. Florian uśmiechnął się smutnie. – Oj!... Może by lepiej było... gdyby oni nadeszli!... No, Mikołaju!... Biegnijcie wrota odemknąć... nanieście ognia, gości mamy!... Ciężko będzie ich przyjąć w czas taki! Co robić! Może tam kogo ze wsi weźmiecie sobie do pomocy. Mikołaj podreptał spełnić rozkazy. Deschamps po chwili zjawił się w izbie z oficerami. – No, kapitanie, coś nam tu nie bardzo są radzi. Głucho, ciemno... kto wie, czyby nie lepiej było do Rawy pociągnąć! Florian milczał blady, przygnębiony. Deschamps spojrzał niespokojnie na zmienioną twarz Gotartowskiego i rzucił niecierpliwie: – Cóż więc... Nawet pan odpowiedzieć nie uważasz za właściwe?! – I co powiem!... – odparł głucho Florian. – Miałem... rodzinę... dom... tydzień blisko żyłem myślą, że ich zobaczę!... Widzicie sami, panie pułkowniku, głusza... zajechali Prusacy... Zrabowali, brata wzięli w rekruty... a reszta z ostatkami uszła w świat... Oficerowie francuscy poruszyli się niespokojnie. Deschamps usiadł ciężko na ławie i ozwał się poważnie: – Mówże nam, kapitanie... Co zaszło?... Mów! I tobie to ulży... i dla nas to, do milion kartaczy, obojętnym nie jest!... Florian jął powtarzać relacje włodarza. Gdy skończył – Deschamps ozwał się sucho: – Wiele w tym rzeczy niejasnych, niezrozumiałych... boć skądże przyszło Prusakom ciebie tu szukać, kapitanie?... Gotartowski wyłuszczył dopiero rzecz całą od zajścia, jakie miał w początkach swej żołnierki pod Madalinskim, jako wówczas już był na śmierć skazany za zniesienie oddziału huzarów pruskich i za rozpłatanie łba porucznikowi Schmidtowi i jako, wracając do kraju z posłaniem generała Dąbrowskiego, znów był tego samego Schmidta spotkał i znów był go, na odmianę, kulą poczęstował. Kto wie, mógł więc Prusak go poznać i, przyszedłszy do zmysłów, na niego wskazać. – Hm! – wtrącił pułkownik. – To ci szelma, do ciebie szczęścia nie ma! – za czym, zwróciwszy się do oficerów, rzekł surowo: – Moi panowie! Kolegę naszego spotkało nieszczęście!... Jest zniszczony, zmarnowany, a my przecież nie będziemy chyba ostrzyli zębów i resztek mu zabierali. Ruszymy natychmiast. Jest tu niedaleko miasteczko jakieś... tam się zatrzymamy!... Niewielka droga!... Gotartowski nie mógł się opierać. Wskoczył na siodło i powlókł się za szwadronem. Nowy ciężar spadł na piersi Floriana. Zawierucha wojenna opustoszyła mu dom rodziny, rozproszyła po świecie najbliższych jego sercu, gdzie ich teraz odnajdzie, kędy szukać będzie! A może matka udała się z Urszulą i Fabianem do Warszawy?... W takim razie, kto wie, mogą się z łatwością odnaleźć. Deschamps miał słuszność. Wyzwolenie Staszka może być więcej niż pewnym, boć Prusakom niewiele zeń przyjdzie: ani żołnierz, ani personat żaden... a tu gromada znacznych pruskich oficerów w niewoli. Im dłużej Florian nad tym wszystkim rozmyślał, tym większej nabierał otuchy. Aż wstyd było Gotartowskiemu przed sobą samym, że tak gładkie na wszystko znalazł uspokojenie a wyjście. Wyrzuty sobie robił a smutne budzić usiłował refleksje. Z Rawy oddział Deschampsa ruszył nazajutrz przed świtem drogą na Kurzeszyn, Chrzczonowice, Staropol do Wiskitek. Za Rudką, pod Puszczą Korabiewską, szwadron natrafił na pluton rekonesansowy dywizji generała Milhaud. Prowadzący rekonesans oficer objaśnił Deschampsa,. że generał Milhaud ciągnie od Łęczycy ku Warszawie, że wczoraj jeszcze pod Sochaczewem podjazd stoczył lekką utarczkę z kozakami i że w tej chwili dywizja znajdować się musi na drodze z Bolimowa do Miedniewic. Na tę wiadomość biały pułkownik nakazał krótki popas w najbliższej wsi i ruszył ze szwadronem mimo zapadającej nocy, aby stosownie do rozkazów co prędzej się z generałem połączyć. Generał Milhaud ucieszył się wielce powrotem Deschampsa, bo główny sztab gwałtować już zaczynał o raporta o ruchach nieprzyjaciela, a i sam generał, mimo rozkazów posuwania się ku Warszawie, obawiał się, aby w matnię nie wpaść. Świeżo bo miał dowód pod Socha- czewem. Ostrożny Benigsen, mimo pozorne układy, bardzo opieszale ściągał kozackie pikiety. Marszałkowie zaś Davout i Murat o kilka dni marszów pozostawali w tyle. Deschamps rozproszył wszelkie wątpliwości... na południu cisza, odwrót Prusaków za Wisłę dokonany, zbrojna pomoc mieszkańców zapewniona. Po raporcie Florian z oficerami był powołany do generała. Milhaud dziękował mu i winszował uznania, jakie powziął był dla Gotartowskiego pułkownik, a w końcu zapewnił, że cesarz potrafi nagrodzić go, a co się tyczy wziętego do niewoli brata, to przy pierwszej okazji, jaka się zdarzy, do głównej kwatery pruskiej... odpowiednie przedstawienie zrobione zostanie. Łaskawe słowa generała i czynione przezeń nadzieje wyzwolenia Staszka niemałą sprawiły Florianowi uciechę – lecz radość jego może większą była, gdy, wychodząc od generała, spotkał się oko w oko z Janem Dziewanowskim. Padli sobie w objęcia. – Tuś mi, panie Florianie?!... Witajże mi waszmość!... Anim się spodziewał takiej siurpryzy81!... – O, sztuk drogi się zrobiło... – Przybladłeś waszeć!... Chodźże do mnie się rozgościć... Jest twoich cała gromada. Dziewanowski pociągnął Floriana do siebie na kwaterę, zarzucając pytaniami. Gotartowski bezładnie, dorywczo zdawał relacje z odbytej wyprawy – gdy skończył, zagadnął z kolei Dziewanowskiego, gdzie się podziewał. Pan Jan zachmurzył się nieco. – Ba! I ja także nie lada kawał kraju przejechałem i niby zasłużyłem sobie podobno na względy samego pana marszałka, lecz mi coś nie w smak, coś mnie ckli!... Wolałbym, wierzaj mi waszmość, i tej ekspedycji nie odbywać, i owych zaszczytów nie zaznać... – Jakże to? Co waści?! – zaniepokoił się Gotartowski. – Zastanawiają mnie wasze słowa. – I mnie też niejedno zastanowiło. Co mam ukrywać? Całą wam prawdę powiem. Nie mam się z czym kryć. Owóż, jako sobie pewnie przypominasz, że generał Dąbrowski dał mi ordynans do armii Benigsena. A właściwie nie on, jeno generał Milhaud, a, jak wnoszę, pono sam marszałek Davout. Opatrzyli na drogę, pisanie tajne dali i ruszyłem... niby pod Łowicz. Aliści generał Benigsen przeniósł już był swoją główną kwaterę na Pragę. Rozkaz był wyraźny, aby papiery jemu samemu doręczyć, więc jechałem dalej do Warszawy. Nie będę tu waszmości opisywał, jako się kryć musiałem, a w chłopskim przebraniu między Prusakami wędrować, jako mnie już byli schwytali na Woli i do zaciągu prowadzili, a jako im umknąłem... bo to za długie na teraz historie... Dość że coś po tygodniu zaledwie dostałem się do armii nieprzyjacielskiej i pisanie wręczyłem, a sam, według przykazu, czekałem na respons. Długie były debaty sztabu rosyjskiego, tak że mi dni parę w obozie generała Benigsena zeszło. Przyjmowali mnie tam bardzo politycznie, a wziąwszy asumpt z ważności ordynansu do mej osoby, uważali mnie za znaczną w armii napoleońskiej personę i tu i ówdzie, nie kryjąc się, szczerze przede mną mówili. I oto, panie Florianie, jak mnie tu żywym widzisz... słuchałem i skóra mi cierpła... bo dopiero z boleścią przekonałem się, co warte są te francuskie zaklęcia a napoleońskie zaręczenia. – Darujcie, panie Janie, nie zdaję sobie sprawy. – Toć przecie rzecz jasna! Nam się zdaje, że Napoleon przychodzi do nas na odsiecz, że chce, bo ja wiem, świetność dawnej korony przywracać... a tymczasem cała jego fatyga własne jeno ma cele a korzyści na widoku!... Nas uważa za coś, czym pokupczyć by można!... – Panie Janie, czy nie za łapczywe sądy? – O, bodajbym się mylił! Niczego więcej nie pragnę!... Niczego więcej nie żądam!... Zważże teraz na cesarza Aleksandra!... Boć Benigsen na jego właściwie odpowiedź czekać mi kazał. Owóż cesarz Aleksander odmówił. Słyszysz, wszystkie one świetne propozycje odrzu- 81 S i u r p r y z a – niespodzianka. cił, mówiąc: „W sojuszu jestem z Fryderykiem, przyrzekłem, nie zdradzę!” – Oj, ciężko, mości Gotartowski... służyć takiemu panu ciężko... – Lecz bo się waszmość unosi! – tłumaczył Gotartowski. – Toć są przedmioty wielkiej polityki!... Nie nam się głowić nad jej przebiegiem!... Patrzmy rezultatów! Na co sobie zaprzątać głowy? Nasza rzecz czekać końca. To jedno powiem waszmości i za to jedno zaręczyć mogę, że jego nie znasz... że gdy go ujrzysz na placu boju... to ci nigdy myśl taka w głowie nie powstanie! Nie, w tak wielkim rycerzu, w takim wojowniku myśl nikczemna zrodzić się nie może. – Daj Boże! Daj Boże! Tego tylko pragnę, żebym się omylił! A dowód macie oczywisty, żem się nie dał zniechęcić ani goryczy opanować... bo otom został... i otom w łasce... Milhaud wielce mi życzliw. Akselbanty mi się już dostały. Adiutantem mnie swoim mianował. Ćwierć Francuza chce ze mnie zrobić!... Młodzieży do nas huk się zwaliło. Czekaj, poznasz ich! Jan Kozietulski ze Skierniewic cały oddział przyprowadził ze sobą. Dzielny chłopak, skończył był korpus kadetów, na tęgiego może wyjść oficera. Tyle de publicis82 ci naopowiadałem, a zgoła twoją biedę mimo uszu puściłem... Opowiedzże mi wasze raz jeszcze, jakże to się stało... więc Prusacy najazd zrobili na wioskę matczyną? – Darujcie, już później to wam dokładniej wyłożę. Chaos istny mam w głowie! Ani mi myśli zebrać... Ale, czekajcież... powiadaliście, że byliście w Warszawie!... – Byłem! – przytwierdził Dziewanowski. – Dwa razy! Opisać mi trudno, co się tam dzieje. – I długo waszmość... bawił? – A gdzie tam! Tyle że mi droga wypadła przez Warszawę... a zresztą to jak po ogień. I to się strzec musiałem, bo misja ważna! Niechby tak Prusacy dostali papiery, do nie lada przyjść by mogło zatargu... Myszkowałem, ile się dało... dla wszelkiego bezpieczeństwa nawet... najbliższym się nie ukazując... – Słusznie! – bąknął Florian, zawiedziony w domysłach, a chcąc się wszelkich wyrzec wątpliwości, zagadnął ostrożnie: – Bo... to, panie Janie, już mi jedna rzecz leży na sercu... Wyjechaliśmy wówczas tak raptownie... tak po hajdamacku, aże sobie wyrzuty czyniłem... ażalim czymkolwiek tyle dla mnie łaskawej pułkownikowej Dziewanowskiej nie uchybił... – Gdzież znowu! Wybijcie sobie ten frasunek! Kobieta z sercem, żona żołnierza, za dobre tylko energię a służbistość waszą wziąć mogła... – Może... ale... zawsze! – Nic! Nic! Ot na skrupuły niesłusznie wam się zbiera! – odparł z przekonaniem Dziewanowski, ucinając znów przedmiot rozmowy. Gotartowski zebrał się na odwagę i rzucił znienacka: – A jakże tam, zdrowi? – O kim mówicie?! – odpowiedział pytaniem Dziewanowski trąc niespokojnie zmarszczone czoło. – Pani... stryjenka wasza, pułkownikowa! – Ach! Bez wątpienia... nie widziałem jej! Nie byłem! – Nie widzieliście! – powtórzył przeciągle Gotartowski tonem wyrzutu. – Cóż! Cóż było robić! Rozkaz gwałtował, bałem się być przez kogokolwiek poznany! Żałuję bardzo!... Nie można było. Florian utkwił badawczo wzrok w twarzy Dziewanowskiego. – I nie widzieliście ich?... – Klnę się waszmości słowem, że nie widziałem! Ale – dodał Dziewanowski, jakby ważną myślą tknięty – uważa waszmość, już powracając, za Warszawą spotkałem był... kupca zna- 82 D e p u b l i c i s (łac.) – o sprawach publicznych. jomego, co ze strachu przed nawałnicą z żoną i dziećmi do Krakowa się przebierał... On właśnie powiadał, jako pani stryjenka była wyjechała z Warszawy... do familii. – Wyjechała, mówicie, do familii!... – pochwycił Florian blednąc. – Tak!... – plątał się Dziewanowski. – Czemu się dziwić nie można. Dwie same kobiety... Inaczej im uczynić nie należało. Tam przynajmniej spokojne będą... – Wyjechała do familii!... Nie danym było Gotartowskiemu długo nad nowym zawodem rozmyślać. Życie obozowe upominało się o swoje prawa. Ordynans Dziewanowskiego zaraportował posiłek. Lada chwila można się było spodziewać zwinięcia obozu. Dziewanowski powiódł Floriana, kędy w obszernych izbach polscy ochotnicy śniadali z francuskimi oficerami, i jął go zapoznawać z młodzieżą. Gotartowski witał się obojętnie, ucinał wszczynaną z nim rozmowę i ledwie na pytania odpowiadał, nie dzieląc ani panującego tu zapału, ani uniesienia. Próżno Dziewanowski zagadywał go a do gawędy ogólnej chciał wciągnąć. Florian zamknął się w sobie i milczał. Tu ich w kącie siedzących znalazł porucznik Martin, który przyszedł Gotartowskiemu ostatnie zwiastować nowiny. – Kapitanie – rzekł – ani się domyślasz, co się dzieje!... Czeka was wszystkich co najmniej siedmiodniowy urlop. I was, panie kapitanie, także. Gotartowski milczał obojętnie. Dziewanowski zapytał przez grzeczność raczej niż ciekawość, domyślając się w odezwaniu Francuza ukrytego żartu: – Urlop?... Chyba niemożliwe. – Ba! My to nazywamy urlopem. W tej chwili nadjechał kurier od księcia Bergu, nadjechał z rozkazem natychmiastowego ruszenia do Warszawy... Generał Milhaud porozumiał się z naszym pułkownikiem... ale że słusznie zwątpił, aby kto z nas zdolen był po tak forsownym marszu wytrzymać w przedniej straży... więc wyznaczył czwarty szwadron... My zatem ruszymy z generałem. Słusznie nam się to należy, bo nie każdy ma takie twarde kości jak Deschamps! Ja pierwszy z ochotą przyjąłem wiadomość, że zobaczę Warszawę o kilka godzin później!... Co – nie mam racji?!... Florian ożywił się niespodziewanie. – Pułkownik rusza do Warszawy? – Niezawodnie, i to najdalej za godzinę! Naciera się pewno w tej chwili, według swego zwyczaju, wodą ze spirytusem, a potem tylko patrzeć, jak ruszy. To, proszę panów, jest marynata! Inny by sobie mięso od kości poodbijał. Gwarantuję, że generał nawet nie śmiałby pułkownika wyznaczyć, lecz on sam prosił o to! – Darujcie, panowie – przerwał krótko Florian – muszę do pułkownika. Dziewanowskiego uderzyła nagła determinacja, która zarysowała się na twarzy Gotartowskiego, i ozwał się zaniepokojony: – Gdzie wasze? Po co? – Mam sprawę ważną, darujcie! – odparł sucho Gotartowski, i nie zwlekając, udał się wprost do kwatery generała Milhaud, gdzie także stał Deschamps. Jak był przewidział porucznik Martin, biały pułkownik zmieniał odzież po zwykłych nacieraniach, jakimi hartował ciało. Floriana przyjął niebawem. – Co?! Co takiego?! – zagadnął niecierpliwie Deschamps, bo już nowa ekspedycja go paliła. – Pan pułkownik podobno do Warszawy? – Więc co? – oburknął. – Nie bójcie się... wy zostaniecie, pojedziecie sobie truchcika!... Kanarki!... – Właśnie... panie pułkowniku!... – Co, co takiego?!... Idź się pan zameldować adiutantowi służbowemu ze swoją sprawą. Nie mam czasu. Mnie nic już do was... – Ja chciałem z panem pułkownikiem. Deschamps rozwarł szeroko oczy; – Tak – powtórzył Florian. – Chcę prosić, aby mnie pułkownik zostawił przy sobie. – Zostawić przy sobie?! Ciebie? Kapitanie, oszalałeś... Macie sześć godzin czasu!... Idź się schować pod pierzynę!... Także! Temu się zachciewa! Dosyć! Wyglądasz, jakby z ciebie dusza miała wyjść. – Nie, panie pułkowniku! Ani krzty nie czuję zmęczenia i proszę jak o łaskę... aby mi pułkownik zezwolił iść razem. – Łaskę!... Łaskę!... Szczur taki! No, czekaj!... Konia drugiego nie masz!... Też się mu przyśniło! Łaskę mu zrobić... No... no, czekaj, kapitanie... to się może zrobi. Powiem generałowi!... Florian chciał dziękować, lecz Deschamps nasrożył się raptownie. – Co pan sobie myśli, kapitanie! Marsz w tej chwili odświeżyć się wodą, rumu gorącego... przeciągnąć się na ławie raz i drugi... inaczej ani myśli... Marsz i czekać rozkazów. Gotartowski wyszedł od pułkownika jakiś spokojniejszy. Ruszy do Warszawy... ruszy zaraz... więc tam może rozwieją się dręczące go niepewności, tam dowie się nareszcie, co się z nią stało, dokąd wyjechała, gdzie przebywa. Dziewanowski, który był czatował na wyjście Floriana od pułkownika – chwycił go za ramię. – Panie Florianie! – rzekł serdecznie. – Wy coś zamierzacie, godziłożby się może mnie powiedzieć. Wiecie chyba i nie wątpicie, żem wam oddany... – Nic, nic takiego. Ot, chce waszmość... Rozmyśliłem się i dogodniej mi będzie iść ze szwadronem mego pułkownika, ile że mnie zna... Dziewanowski pokręcił głową. – Gadaj wasze zdrów i sumituj się, jeśli wola, afektami dla Deschampsa! Ha! Pewnie że nie mam prawa żądać od waszmości odkrywania zamysłów... – Co tu bo są za zamysły! Chcecie, panie Janie, wiedzieć całą prawdę... Oto do Warszawy wlecze mnie gwałtem, rad bym tam już jednym tchem polecieć. – Zważ waszmość na utrudzenie wielkie. Pora nienawistna zdrowiu! O przypadłość nie trudno... Słyszę, w rozgonie byliście nie lada. – W Częstochowie odpocznienia było zadość. – Może! Ale co waszeci tak pili do Warszawy jechać?... Pójdziemy tam wszyscy ledwie dniem jednym później. W kompanii między swoimi zawsze raźniej... – Czasem... czasem i godzina znaczy. Dziewanowski spojrzał smutnie na Gotartowskiego i westchnął ciężko. – Prawda, i godzina stanowi. At... niby wesele, niby radość powszechna, a gdzie się nie ruszysz, tam smutek i boleść... Siła krzywd narobili nam Prusacy!... Strach pomyśleć. Zawierucha taka wszędzie... Mówię waszmości, przez ten czas, co bawiłem w przejeździe przez Warszawę, czegom ja się nie nasłuchał. Bo to na złodzieju czapka gore. Jak tylko zaczęła się potrzeba z Francuzami, już wówczas Prusacy, czuj duch, czatowali na młodzież, co spod strzech się wyrywała na wojnę, a pono w ostatnich czasach dyrektor policji de Tilly dał się potężnie we znaki... Florian niewiele zwracał uwagi na słowa Dziewanowskiego. Warszawę miał przed oczyma, o niej myślał i do niej się rwał. Dzień dwudziesty szósty listopada był dla Warszawy dniem przełomu, dniem, o jakim jeszcze kilka tygodni temu marzyć się nie ważono. Na ulicach od wczesnego ranka zadudniły wozy, pojazdy i bryki... Gubernator Köhler, a za nim i de Tilly, i Bachman, i Bauman, i Mejek, i cały legion pruskich urzędników wyciągnął na Pragę. Za urzędnikami poszły sznury całe ambulansów wiozących rannych żołnierzy pruskich i rosyjskich, a potem zaczął się kilkogodzinny marsz wojska. Noc dawno zapadła, mroźna, księżycowa noc, a most łyżwowy uginał się, skrzeczał; w pustych ulicach rozlegał się ponuro szczęk broni i głuche stąpanie ciągnących pospiesznie oddziałów. Miasto milczało – milczało także opuszczające je wojsko. W milczeniu tym było coś z zadumy i coś ze wstydu. Po północy ucichło wszystko. Nastąpiła głusza grobowa, a za nią trzask palącego się mostu... Prusaków już nie było. Nazajutrz miasto zbudziło się wcześniej niż zwykle i wyległo powoli na ulicę, oglądając się trwożnie, azali zza węgła domu nie wysunie się oddział znienawidzonych harcapów, azali nie zaturkocze na skręcie kolaska pana de Tilly lub nie ukaże się hajdukami otoczona koroca Köhlera. Śmielsi szli na brzegi Wisły. Tam szczątki mostu dymiły, sycząc przeciągle w zetknięciu się z wartkim prądem rzeki i wystrzelając w górę kłębami pary. A dalej, za Wisłą, stały pasma wyciągniętych wojsk, mając przed sobą wymierzone ku Warszawie działa. Około szóstej z wieczora, od strony Woli, usłyszano przeciągły, wzmagający się tętent koni. Szwadron kawalerii w pełnym galopie pędził przez Warszawę wprost ku brzegom Wisły, aż zatrzymał się u szczątków tlejącego mostu, po czym zawrócił. Na ulicach rozległ się okrzyk: „Francuzi!” Okrzyk zerwał się i odtąd z ust do ust przechodził, wspinał się na piętra i pięterka domów Starego Miasta, uderzał o szyby dworów, dworków i pałaców, do każdego zakamarka zaglądał i wreszcie targnął murami Warszawy. Tłumy ludu rzucały się witać wybawców. Ulice zamieniły się w sale biesiadne. Przed odwachem, około Bernardynów, kędy był się szwadron strzelców francuskich zatrzymał dla wypoczynku, istny bój zawrzał. Bój o jeden uścisk dłoni, bój o dotknięcie się bodaj munduru francuskiego, bój o każdy wyraz, każdy łyk wina, każdy kęs – zaofiarowany żołnierzowi Napoleona. Na odwachu pod Bernardynami straż obywatelska pilnowała koni francuskich i nadciągających wózków z amunicją. Wola równocześnie drżała od tupotu a szczęku oręża. Generał Milhaud wkraczał już i zajmował przedmieście. Noc z dwudziestego siódmego na dwudziesty ósmy listopada nie znalazła w Warszawie ani poszanowania dla swych mroków, ani spokoju dla swego majestatu. Bo nie noc to była, a raczej wielki, jasny, oczekiwany, wymarzony, wymodlony u Boga dzień! Słońcem jego był ten szwadron trzynastego pułku strzelców. Promienie padały, biły i od tych wytartych ciemnozielonych mundurów, i od tych twarzy sczerniałych, zszarzałych na wietrze. Biły i padały w serca warszawian! I łuny tryskały z rozchmurzonych twarzy, i iskry szły z oczu, a ogień płynął i z ust, i z dusz. Ludzie płakali na ulicach! Nikt nie pytał o przyczynę łez. Miasto pulsowało. Pieśń i okrzyki zrywały się, milkły i z nową wybuchały siłą. Nikt nie myślał o spoczynku. Ci, co do szwadronu Deschampsa docisnąć się nie mogli, biegli na Wolę. Szczytem szczęścia było mieć u siebie Francuza i gościć go. Całowano ręce żołnierzy, tulono do twarzy poczciwie patrzące łby koni kawaleryjskich. Gromadki dzieci przebiegały ulice. Starzec siwowłosy, ledwie na nogach mogący ustać, zrywał się ze swego krzesła, mrugał na drepczącą jejmość i nucił pod nosem, przytupując ochoczo: Słuchaj, Basiu, pono nasi biją w tarabany! Florian nie ostał się fali, która porwała szwadron Deschampsa. Zagarnięty wraz z innymi pod gościnną strzechę szlacheckiego dworku na Nowym Świecie, mimo wymawiań się a tłumaczeń, musiał dotrzymać kompanii, ale kiedy pierwsze powitania a zapały rodaków minęły, wysunął się cichaczem na ulicę i zawrócił pośpiesznie ku dawnym izdebkom pani Dziewanowskiej na Podwalu. Droga nie była łatwa do przebycia – mundur oficera strzelców francuskich co chwila stawał się przedmiotem owacyj i wiwatów. Gotartowski jednakże wyśliznął się zręcznie jednej i drugiej gromadzie ludu i, sunąc w cieniu pod murami, szczęśliwie był do kamieniczki dopadł. Tu czekał go zawód. W izdebkach pani Dziewanowskiej mieszkał już ktoś inny. Sąsiedzi, a i sam domu właściciel zapewnili, że pułkownikowa jeszcze jak przed Wszystkimi Świętymi nocką się wyniosła, tak od tego czasu nikt jej ani córki nie widział. Florian wspominał na to, że pani Dziewanowska; zabrawszy się onego pamiętnego dnia na kwaterę do bratanka, u niego przebywać nie mogła i, nie tracąc nadziei, poszedł przez Kapitulną na Miodową, minął pałac Branickiego, skręcił w Senatorską, obok rezydencji prymasowskiej, i dostał się na Daniłłowiczowską, kędy był pan Jan Dziewanowski mieszkał. Lecz tu dawną kwaterę pana Jana zastał zamkniętą. Gotartowski chciał u sąsiadów zasięgnąć wiadomości, lecz kamienica prawie była jakby opustoszała: kto żyw, wybiegł był na miasto wziąć udział w radości ogólnej a weselu. Zawiedziony srodze Florian wyszedł był powoli na ulicę, postanawiając sobie powrócić tu za dnia. Gotartowski czuł się znużonym, pospieszny marsz dał mu się teraz dopiero we znaki. Do środka miasta wracać się ociągał, szukać chciał ciszy a wytchnienia. Sunął powoli Daniłłowiczowską, a zastanawiając się, gdzieby mógł wypocznienie znaleźć, dojrzał wpółuchylone drzwi winiarni. Nie namyślając się, wszedł. Winiarnia była pusta. Stali nawet goście snadż przebywać musieli gdzieś podle Francuzów na Krakowskim. Gotartowski osunął się ciężko na ławę za stołem i zażądał piwa grzanego. Młoda szynkareczka na widok osobliwego munduru oficerskiego żwawo się zakręciła, uśmiechnęła mile raz i drugi, duchem dzban żądanego napoju postawiła, a strzeliwszy ku szlifom Floriana, zagadnęła śmiało: – Toż chyba waszmość pan nie z naszych stron pewnie? Musi z daleka? – At! – mruknął niechętnie Florian i zadumał się nad swoją troską. Szynkareczka nie dała się zbić z tropu. Figlarne oczka nastawiła, pokręciła noskiem i zapytała powtórnie, niby mówiąc wpół do siebie: – Różne już mundury widziałam... i grenadierskie, i woltyżerskie, i pruskie, i rosyjskie, i nasze, a co... takiego sobie nie przypominam. Waszmość pan chyba z adiutantów gubernatorskich? – Mylisz się waćpani! – odrzekł nareszcie Florian. – Mundur to strzelców francuskich. – Francuskich strzelców! – zawołała z odcieniem radosnego zdziwienia szynkareczka. – A toż dopiero!... Że ja tego nie spostrzegłam od razu! Ot, głowa!... Hej, pani Wojciechowa! Pani Wojciechowa!... Kumotrze!... Chodźcież, bo... gościa ci mamy nie lada... Pan oficer francuskich strzelców! Jezu! Ani mi to nie przyszło na myśl... Niechże bo waszmość pozwoli, że mu stół obrusem świeżym zaścielę... Tam, podle okna, niewygodnie... może tu, bliżej kominka! Piwo, juści piwo, lecz może by też wino z korzeniami! Dobre wino? Pan oficer nietutejszy, nie wie, a przecież u nas „Pod Kontuszem” co najprzedniejsi obywatele a szlachta pijają. Szynkareczka uwijała się po winiarni; kręciła się żywo, a wołając niecierpliwie, zaglądała do izby za szynkwasem. Zanim Florian zdołał coś odpowiedzieć a podziękować, w izbie gościnnej ukazał się kusy, krępy mężczyzna w kubraku staroświeckim a jałowiczych butach i wysoka, cienka starucha, o twarzy pokurczonej, zmarszczonej i jak piąstka spod białego czepca wyglądającej. – Czołem waszmość panu! – Maciej Kopytko, szewc, do usług... a obecnej tu wdowy a gospodyni kumoter! – zaprezentował się mężczyzna, a wskazując na staruchę, dodał: – A to... nasza Wojciechowa... trochę piastunka, a prawie familiantka. Starucha dygnęła kapitanowi, Kopytko skłonił się i oboje pożerać zaczęli oczyma mundur, kaszkiet i obszlegi Floriana. – Rad, rad jestem... poznać! – bąknął Gotartowski. – Waszmość pan daruje śmiałości! – ozwał się Kopytko. – Ale bo wprost spod Bernardynów wróciłem i com się namordował, com natarmosił, żeby choć jednego dostać żołnierza, lecz gdzie tam! Wstyd się przyznać... ledwie kawałek sukna francuskiego został mi w garści, czego sobie darować nie mogę... bo on Francuz poczciwy brzydkie może powziąć o nas mniemanie, obaczywszy tak srogie okaleczenie szarawarów.. Łaska atoli Boska czuwała snadź, kiedy nam waszmość pana zesłała!... Wybaczaj waszmość, panie oficjerze, szewckie natręctwo... lecz hej... dzień ci taki dzisiaj nadszedł, że i jak to onego czasu, nawet w pocięglu serce się odzywa! Niechże bo kuma się zawinie a żwawo! Gość taki!... Toż chyba cała ulica posinieje z zazdrości jednej... – Bóg zapłać! Bóg zapłać za dobre, poczciwe słowo. – Et! Panie oficjerze! – pochwycił wesoło szewc. – Za cóż bo Bóg miałby nam jeszcze płacić?... To my raczej wszyscy w większej teraz niż kiedykolwiek jesteśmy względem niego zaległości... Jest wino! Darujcie... darujcie... szewckiemu natręctwu... W wasze ręce... za pomyślność... za... tego!... Tfy! Człowiek prosty zwyczajnie wygadać nie może... co ma na żołądku, a co na wątrobie!... – Moja gosposiu! – odezwał się znienacka kapitan. – Znacież wy dobrze okoliczne kamienice?... – Czy znam! Panie oficjerze, a toż tu się urodziłam, tu rodzice moi trzymali jeszcze tę samą winiarnię, tu przez dwa lata mieszkałam z moim nieboszczykiem, świeć, Panie, nad jego duszą, tu mi zamarł na srogą gorączkę!... I tu od trzech lat żywot samotny wiodę z tą oto Wojciechową i z rodziną kumotra, co w tej samej kamieniczce kunszt prowadzi!... Ja bym kogo nie znała... – A nie słyszeliście o panu... Janie Dziewanowskim? – Czyśmy nie słyszeli?... – wmieszał się imć Kopytko. – Toć, panie oficjerze... jednej przyszczypki na bucie nie było, która by z mego nie wyszła warsztatu! Pan Dziewanowski toć mieszkał tu, niedaleczko, w dwóch izdebkach... Zacny szlachcic i podobno oficjer nie lada. – U mnie to prawie codziennym bywał gościem!... Ledwie z rana okiennicę odemknąć zdołam, a już drzwi się z trzaskiem otwierają i słyszę głos pana Jana, Dzielny kawaler... – zakończyła z westchnieniem szynkarka. – A czy nie wiecie nic o stryjence pana Dziewanowskiego? Szynkarka z kumotrem spojrzeli na siebie znacząco. Ostatni ozwał się smutnie: – Niby o pani pułkownikowej Dziewanowskiej?... – Tak, tak właśnie! – potwierdził gorąco kapitan. – Przepadła, przepadła i ona, i jej córka! Florian zbladł. – Co – jak to przepadła?!... – Ach! Panie oficjerze... nie ona jedna, biedaczka! Więcej ich było ofiar takich. – Na miły Bóg, mówcie mi całą prawdę! Kopytko głos zniżył: – Pani pułkownikowa sprowadziła się na kwaterę bratanka, jakby zaraz po jego wyjeździe... Pomnę doskonale... akurat byłem był z butami poszedł, aż ci tu drzwi uchyla panna... i mówi – nie ma Jasia, pojechał, nie wiadomo kiedy powróci!... Od słowa do słowa, dowiedziałem się, jako niby imć pan Dziewanowski bratem stryjecznym jej wypadał... Owóż... – Pozwólcie, kumotrze – przerwała szynkarka – ja to lepiej opowiem, bom patrzyła prawie. W tydzień może, jak pan Dziewanowski po raz ostatni był w winiarni, około południa patrzę... a tu walą ulicą Prusacy z milicjantami... Myślę, nie przypadek ich tu prowadzi w naszą zaciszną uliczkę. Wyjrzałam, zawołałam na Wojciechową, a sama chuścinę na głowę i lecę zobaczyć, co się dzieje!... Aż powiadają, że ci spisek jakiś odkryli i pana Dziewanowskiego przyszli szukać... Co się tam działo na górze, tego nie wiem, bo straż nikogo w korytarz nawet nie puszczała... Bobrowali może tam ze dwie godziny. Potem wóz sprowadzili. Na wozie usadowili panią pułkownikową i jej córkę i wywieźli na odwach... stamtąd pono... dalej jeszcze wyprawili!... Lecz co to panu oficjerowi?!... – Nic, mówcie dalej! – rzucił Florian zaciskając zęby i tłumiąc w sobie wybuch żalu. – Niewiele już zostaje do mówienia. Wywieźli, i jak kamień w wodę. W jakiś czas potem patrzę, kto wchodzi, aż ci sam imć pan Jan. Aż się przelękłam... Akurat siedział tu za stołem, jak waszmość... Biadał, narzekał, kłopotał się... lecz cóż mógł poradzić, samemu pilno mu było gdzieś, a i Prusaków strzec się musiał, bo choć to plugastwo za Wisłę się już wybierało, lecz pewnie by mu nie darowali. Potem znów jakiś chłop z babą się zjawili. Chodzili od domu do domu a o panią Dziewanowską się przepytywali. Baba, jak sama powiadała, aż na policję chodziła się pytać, bo niby jej pani pułkownikowa winna była sporo grosza. Na policji powiedzieli, że pani Dziewanowską jest oskarżona o udział w spiskowaniach tych, co się do Francuzów wykradali... i że wysłano ją... gdzieści za karę!... Gdzie, nie pamiętam!... Baba z chłopem zakręcili się i przepadli. Oj, panie oficjerze... Nie jedne one!... De Tilly nikomu nie darował, choćby dziecko schwycił, to i to skatował... A ów Köhler, co niby poczciwego udawał i do polskich panów się mizdrzył... Prusak był, taki sam zapamiętały jak inni!!... Florian milczał, ostatka sił dobywając, aby nie okazać słabości. Wielkie krople potu spływały mu po twarzy. Teraz jasno mu się przedstawiało dziwne zachowanie Dziewanowskiego i one słowa, które był do niego wyrzekł przy pożegnaniu... Zośka przepadła... zginęła prawie... zmarnieje tam w tej niewoli!... Gotartowski podniósł się ociężale z miejsca – duszno mu było w tej małej izdebce gościnnej. – Pozwólcie, gosposiu! Pora na mnie. – Już pan oficer odchodzi!... Niełaskaw! – zakrzyknęła ze szczerym żalem szynkareczka. – A przecież i kwatera by się znalazła!... – Nie. Bóg zapłać! Ileż się należy ode mnie?... – Panie oficjerze! Chyba tej nam krzywdy nie wyrządzisz, abyś w dniu tak radosnym niewolił nas do przyjęcia pieniędzy! – rzekła nieśmiało szynkarka. – A jeżeli waszmość koniecznie chciałbyś na kwit pójść z nami – podtrzymał mistrz Kopytko – to już ostańcie tutaj! Noc późna. Nie sajety, nie salony, lecz wygoda wszelka się najdzie u mnie, a żonisko... – Ani sobie kumoter do głowy nie dopuszczaj, bym mu pana oficjera pozwoliła... Ho, ho! Cóż to, niby mu krzywda się stanie? Nie mam tu gościnnego alkierzyka?... Kum z kumą do nie lada się zbierali swarów, lecz Florian przypasał pałasz i rzekł wstając: – Ani u was, ani u was ostać nie mogę... Darujcie... Po dniu, da Bóg, zajdę... nie teraz. Za serca zacne dziękuję. Patrzeć tylko, inni przyjdą, wiela ich przyjdzie może... gości nie zbraknie nikomu!... Bywajcie!... Szynkarce oczy wilgocią rozbłyszczały. Zastąpiła Florianowi drogę. – Panie oficjerze! – szepnęła cicho. – Wam czegoś markotno!... Miarkuję, możeście pani pułkownikowej bliscy! A może i imć panu Janowi!... Napraszać się nie śmiem!... Wola wasza! Skromne izdebki!... Gotartowski spojrzał serdecznie w liczko szynkarki, rękę jej ścisnął i na ulicę wyszedł. Tu dopiero uczuł niemoc a wyczerpanie. Pulsa wszystkie biły mu do głowy, krwawe plamy ukazały mu się przed oczyma, pierś rozpierał ból suchy, drętwy. Szedł niby we śnie, przez mgłę ledwie widząc przed sobą w łunach światła spowite domy i ulice. Gwar a okrzyki, tu i ówdzie się rozlegające, drażniły go, napawały bólem, szarpały. I pytał samego siebie zdziwiony – czego ludzie ci tak się cieszą, czym tak się radują?!... Florian biegł prawie, gorączką trawiony wewnętrzną, biegł prosto przed siebie, zakręcając ledwie wówczas, gdy ciągnąca się przed nim ulica załamywała się nagle lub kończyła w dwie różne strony idącym rozgałęzieniem. Myśl o Zośce kołatała się w nim, snując mu obrazy pełne grozy. Wszystkiego od Prusaków mógł się spodziewać. W zapamiętaniu swym nie znali oni litości, w przemocy a gwałcie – pomiarkowania. Im pewniejsi byli bezkarności, tym zwierzęcość ich występowała silniej!... Wiedział o tym Florian nie od dziś. „Przepadła, przepadła dla ciebie... na wieki!” – szeptał mu jakiś głos ponury, a równocześnie błąkające się na ulicach cienie układały się w szyderczo wykrzywioną twarz Schmidta. I oto bunt zerwał się pod czaszką Floriana. Za lat tyle walki, za oddanie się, za zaparcie, za głód, za rany, za tęsknotę... takaż go spotyka nagroda?... Wzniósł oczy do góry. Niebo pogodne, szafirowe skrzyło się milionami gwiazd. Florian chciał złorzeczyć, naraz uląkł się i zatrzymał. Wzrok spuścił ku ziemi i zadrżał... O krok przed nim z lekkim szmerem Wisła toczyła swe fale... Kapitan przeżegnał się. Jeden ruch jeszcze, a stoczyłby się z urwistego brzegu na dno rzeki. Gotartowski cofnął się od brzegu i, uszedłszy kilkadziesiąt kroków, osunął się ciężko na zwalony nad Wisłą budulec i tu zastygł prawie w szarpiącym go bólu. Księżyc wysunął się spoza obłoków i oświetlił obydwa wybrzeża. Przeglądał się w błyszczących krzyżach na wieżycach kościołów i w wypolerowanym szpontonie83 pruskiej placówki, w jasnym nurcie Wisły i w lśniących kałużach Pragi, w mosiężnych kaskach dragoni francuskiej i w końcach pik widet kozackich armii Benigsena. Zamek królewski rysował się na jasnym tle nieba czarno, smutno, jakby w zadumie o świetnej przeszłości pogrążony, jakby rozpamiętywał minione czasy. Naraz na skraju tarasów zamkowych ukazała się wysmukła postać mężczyzny, spowita burką szeroką. Postać mierzyła wzrokiem dalekie horyzonty, wodziła oczami po złomach spiętrzonych murów Warszawy i zawróciła krokiem powolnym ku Wiśle. Mężczyzna zatrzymywał się często, niby ważył coś w umyśle i znów szedł, bez widocznego celu, kołując wśród wyboistych nasypów i porozrzucanych kłód drzewa, aż zbliżył się ku stronie, gdzie leżał Florian. Na widok bezwładnej sylwetki Gotartowskiego, jakby rozciągniętej w śmiertelnym skurczu na stosie bali, mężczyzna zatrzymał się. Zawahał się przez chwilkę, a potem śmiałym, elastycznym krokiem podszedł do Floriana i za ramię go ujął. – Hej!... Przyjacielu! – zawołał. – Cóż to?!... Na ziąb taki przyszliście noclegu tutaj szukać... Florian poruszył się jakby w gorączce. Nieznajomy, przyjrzawszy mu się bliżej, poznał mundur francuski. – Hm! To go, widzę, uraczyli! Francuz jakiś pewnie! – mruknął do siebie i ozwał się ponownie czystą francuszczyzną: – Dalej, wstawajcie! Noc zapada, gdzie wam się tu wycierać! Gotartowski podniósł zwolna ociężałe powieki, głos nieznajomego wydał mu się nieobcym. Ten ostatni nalegał żywiej: – Nie ociągajcie się, bo wam ta gościnność dać się może we znaki!... Mróz, mróz idzie!... A w dodatku, nie bardzo tu może być bezpiecznie! – Zostawcie mnie! – wyjąkał z wysiłkiem Florian, usuwając rękę mężczyzny. – Mnie tu dobrze!... Światło księżyca padło wprost na Floriana i przejrzało się w jego złotych kordonach oficerskich, wyglądających spod płaszcza. Nieznajomy podsunął się żywiej. 83 S z p o n t o n – rodzaj krótkiej piki-halabardy, używanej przez oficerów wojsk pruskich. – Co widzę?!... Oficer... tutaj?!... Polak? Wstańże waszmość!... Ani myśli, żebym cię tu zostawił! No, wesprzyj się na mnie. Tak! Na każdego przyjść może. Podejmowali was sercem! Bo aż wam w głowę a nogi weszło!... No... teraz! Nieznajomy ujął silnie Floriana i postawił go na nogi. – A teraz... poprowadzę was ku miastu!... Florian ustąpił na bok. Przytomność mu wróciła. – Dziękuję, nie trzeba! – rzekł głucho. – Waszmość jesteś w błędzie... za podchmielonego mnie masz! Bywają chwile... że człowiekowi lepiej byłoby spić się... Nieznajomy utkwił bystry wzrok we Florianie i ozwał się znienacka: – Wszak to mości Gotartowski?!... Kapitan drgnął, spojrzał na nieznajomego i szepnął z pomieszaniem: – Książę!... – Toż dopiero spotkanie?! Jakimiż drogami chadzasz waszmość, że cię tu, aż na tym pustkowiu, zdybałem?... Bo ja... jak zwykle, przechadzkę moją odbywam... i błąkam się!... Lecz waszmość, waszmość... o tej porze? – Tak przyszło na mnie... Wasza książęca mość... sam nie wiem. – Zdajesz się być czegoś strapionym!... No, chodź wasze ze mną! Chodźmy stąd!... Florian szedł za Poniatowskim z głową zwieszoną. Wspomniał był właśnie, że niedawno kroczył tą samą drogą z Zośką... i boleść znów targnęła nim silniej. W głębi, pod Zamkiem, ukazały się oświetlone drzwi pałacu Pod Blachą. Poniatowski rzucił nagle: – A gdzie, mości Gotartowski, kwaterujesz?... – Gdzie kwateruję? – powtórzył Florian zbierając myśli. – Sam nie wiem jeszcze, mości książę!... – To chodźże do mnie. – Czyżbym śmiał? – No... nie bój się... kąt się jaki taki znajdzie! – zakonkludował z uśmiechem Poniatowski. – Kłopotu mi nie przysporzysz, a rozgrzać się potrzebujesz. Florian chciał się jeszcze wymawiać, lecz książę Józef rzekł urażony: – Chyba że ci dach mój nie po sercu, w takim razie nalegać nie śmiem. – Wasza książęca mość, to jeno przekonanie, że niegodnym się czuję zaszczytu... – Bajesz waszmość! Żołnierz żołnierzowi równy – odparł Poniatowski i zawrócił w stronę pałacu. Florian, idąc z księciem, minął szereg z wyszukanym przepychem urządzonych salonów, tonących w półmrokach przyćmionych świateł, i znalazł się znów w tym samym wymuskanym, cackami zastawionym gabinecie, w którym pamiętną z nim prowadził rozmowę. Poniatowski jednak zatrzymał się tu tyle tylko, aby zabrać ze sobą świecznik, i poprowadził Floriana przez długi, wąski korytarz do dwóch obszernych izb. – No, jesteśmy u siebie! – zagaił wesoło książę, stawiając świecznik na stole. Za czym zadzwonił na pokojowca i wydał mu jakieś rozkazy. Gotartowski, mimo przygnębienia a wyczerpania, jął się z ciekawością po tych izbach rozglądać, nie mogąc się oprzeć pewnemu zdziwieniu. Izby te bowiem w niczym reszty pałacu nie przypominały. Ściany proste, w poważne u sklepienia łuki ujęte, ledwie że bielone, przypominały owe staroświeckie komnaty, w których surowość obyczajów z rycerskimi przymiotami bratać się lubiła. Stoły, krzesła i ławy skromne, drewniane; w drugiej komnacie łoże wąskie, twarde, skórą jelenią okryte, na ścianach kilka miniatur, portret króla Stanisława, ciemnym zasłonięty welonem. Broń porozwieszana ponad kopersztychami84, a zresztą ni cienia onej zniewieściałości, ni śladu wyszukanego zbytku, 84 K o p e r s z t y c h – miedzioryt. jakim się reszta pałacu Pod Blachą odznaczała. Tu, za tym kurytarzem, był jakby inny świat zgoła, mieszkał inny człowiek. Pokojowiec ustawił tacę na stole z winami a posiłkiem. Książę zrzucił burkę, naciągnął kubrak wojskowy i przyzwał do stołu Floriana. – Siadaj waszeć! Niech i mnie wolno będzie w dniu tym powitać w tobie zwycięską armię! Jedz, pij waszmość, nie trucizna. – Wasza książęca mość, czymże sobie zasłużyłem... – Wszyscy... wszyscy jesteście jednacy! – odrzekł porywczo Poniatowski, targając ręką pierścienie swych kruczych włosów. – Wy, obrońcy ojczyzny! Nie po myśli wam Poniatowski, bo patrzy głębiej! Naród powstaje... Może już powstał... Armię zbierzecie i co dalej?!... – Armii tej potrzeba będzie wodza! – rzucił Florian pasując się z niemocą, która go znów chwytać zaczynała. – Wodza – powtórzył w zamyśleniu książę Józef. – Ha! Przecież jest pan Dąbrowski, ba i pan Zajączek także kręci się pewnie. Owszem, tędzy żołnierze. Naczelnik bo odmówił... – Prawda, wasza książęca mość! – ozwał się w uniesieniu Gotartowski, tracąc panowanie nad sobą. – Naczelnik nie przyjął cesarskich propozycji i... cóż w tym dobrego?!... Może prosta natura moja tej subtelności pojąć nie umie, lecz odmowa ta mi się nie widzi!... – Bo nie rachujesz, jaką odpowiedzialność wziąłby na siebie. Wszak na jego głowę spaść by mogły złorzeczenia całego narodu!... Jemu nie wolno i nikomu nie wolno – przykładać ręki do dzieła tego bez gwarancyj należytych. Łatwo jest imienia sławnego nadużyć!... Czasem jedno nazwisko może szalę przeważyć!... Naczelnik spełnił swój obowiązek. Zbadał intencję i cofnął się. – Daruje wasza książęca mość, lecz mnie to nie przekonywa – nie!... Poniatowski zasępił się groźnie. – Co wasze?!... Chcesz, aby na nową zgubę wyprowadzić tysiące?... Chcesz, aby znów legiony marły na podzwrotnikowych wyspach i pustyniach?! Z lekkim sercem skazałbyś naród na niedolę, na sieroctwo?!... – Mości książę! Pomnę, gdy prostym będąc żołnierzem w brygadzie imć pana Dzierżka, stałem pod Markuszowem. Wówczas nadjechał do obozu wysłaniec królewski, pułkownik Kirkor. Treść przywiezionego pisma wkrótce była nam znaną. Było to zawiadomienie o przystąpieniu króla do konfederacji targowickiej. I do dziś dnia pomnę słowa odpowiedzi waszej książęcej mości: „Raczej należało obierać śmierć chwalebną”. I słowa te wryły mi się głęboko w duszę. Może te tysiące z ochotą zniosą dolę, jaką im przeznaczenie gotuje? Poniatowski szarpał niecierpliwie fałdy żabotu. Gotartowski mówił dalej głosem cichym, słabnącym: – Ja nie wiem, mości książę, przebaczenia proszę, lecz tam, na polach szerokich, na równinach wielkich, wśród huku dział, pobudek wojennych, lepiej, jaśniej niż tu! W legii ciężko było a ochoczo. Niewygód wiele, głód codziennym był gościem, żołdem była nam wiara w przyszłość. Może się mylę, może błądzę... lecz inna rzecz, gdy pojedynczy człek staje i mówi: „Pójdźcie ze mną, ja was poprowadzę” – a inna, gdy korna gromada zwraca swe błędne oczy i żebrze: „Idź z nami, za twoim iść chcemy przewodem!”... – Człowieku, zastanówże się nad tym, co mówisz! – krzyknął Poniatowski. – Toć w mgle więcej treści niż w twoich supozycjach. Kto najdotkliwiej dał się nam dotąd we znaki? Kto najgwałtowniej chce zetrzeć z nas piastowe znamię, kto siły swej użył na bezprawie, przemoce najcięższe?! Austria! Z kimże teraz wasz odnowiciel w przyjaźni, kto mu zaręczył neutralny spokój, z kim jest w przyjacielstwie? Z Austrią! Czy trzeba mówić dalej? Zdaje ci się, że dla miłości naszej Bonaparte zerwie przymierze i trzecią potęgę na głowę swej armii zwali?! Mrzonki! Powołujecie ludzi pod broń, formujecie oddziały, a wiecież, dokąd one iść mają? Odpowiedz!... – Ja – szepnął w gorączce Florian – ja chcę umrzeć!... Poniatowski spojrzał niespokojnie na bladą, zmienioną twarz Gotartowskiego i zapytał pośpiesznie: – Co waszeci? – Nic! – jęknął kapitan, na próżno broniąc się raptownemu osłabieniu. – Tyle dni... nocy tyle... daremnie!... Dziewanowski coś wiedzieć musi!... Zabrali ją... wywieźli... Dom pusty... nikogo... i znów sam. – Waszmość chory jesteś?! Napij się wina... to cię orzeźwi... i na spoczynek. Jam tu waszeci niepotrzebnie rozmową tą trudził, nie pomyślawszy o twoim niewywczasie. Florian nie odpowiadał. Książę zatrwożył się niepomału nagłą chorobą Gotartowskiego. Zadzwonił na służbę i kazał przywołać natychmiast medyka. Tymczasem wpółomdlałego Floriana ułożono na naprędce przygotowanym posłaniu w alkierzyku, za komnatą sypialną księcia. Medyk opatrzył Floriana i leki pośpiesznie zaaplikował. Choroba, według jego zdania, była ciężka, bo silnie gorączkowa, tak że bez krwi puszczenia się nie obeszło i na lada driakwi poprzestać nie można było. Poniatowski zafrasował się szczerze chorobą Gotartowskiego i nakazał medykowi mieć o nim pilne staranie. Medyk, zmiarkowawszy z relacji służby, że chory nieznanym zgoła jest tylko oficerem, doradzał księciu, aby go gdzie w oficynach ulokował, chory bowiem, będąc w gorączce, snadnie mógł wpaść w malignę, a tym samym spokój księciu zakłócać. Poniatowski mimo uszu puścił rady medyka, Floriana kazał w alkierzu pozostawić i wszelką opieką otoczyć. Pusto było na drodze od Błonia ku Warszawie idącej. Ta część kraju po dniach gorączki, po nocach, pełnych szczęku oręża i alarmujących wystrzałów, spoczywała we śnie miarowym, spokojnym. Armia francuska szeroko rozrzuciła swe pułki i widety. W środku niej można było nie troszczyć się już ani o spóźnione gromadki jeźdźców, ukazujących się na drogach, ani o całe bodaj oddziały. Przestano się niepokoić i oddalonym tętentem, i dźwiękiem sygnałów. Ten, co jechał drogą, swoim być musiał, bo któż by się ważył między rozstawione kolumny francuskie wkraczać? Spało Błonie. Spała snem twardym Warszawa. A tymczasem drogą, przez Błonie idącą, pędziło dwóch jeźdźców. Jeźdźców dziwnych i ze stroju, i z zachowania się, i z zamienianych niekiedy, urywanych wyrazów. Pierwszy, otulony krótkim, zielonym surdutem, podbitym futrem, w łosiowych spodniach, w nasuniętym mocno na czoło stosowanym kapeluszu, przekręconym według mody rewolucji i Dyrektoriatu, parł naprzód białego jak mleko araba. Drugi, w wielkim zawoju wschodnim, w białym burnusie, zarzuconym na jaskrawą odzież, z wielkim kindżałem i krócicami za pasem, jechał o dwa kroki za pierwszym jeźdźcem na koniu jak kruk czarnym. Arab pruł powietrze i sunął naprzód sam, bez ostróg, bez targnięcia cugli. Cwałował a płynął, zda się. Suchy, kształtnie wygięty kark ani drgnął prawie, chody prężyły się i zginały z siłą niepomierną a giętkością i wdziękiem. Krew w arabie grała, każda żyłka delikatnych a stalowych pęcin drgała, błyszczące oczy rumaka toczyły ognie. Niekiedy arab szarpał niecierpliwie munsztukiem, zgrzytnął cisnącym mu pysk żelazem lub zarżał przeciągle, dźwięcznie, hardo. Kary dążył tuż za siwym, ani razu nie ważąc się łba przedeń wysunąć, ani usiłując nawet pójść z nim w zapasy. Jeździec w burnusie zdawał się konia swego naśladować. Z bałwochwalstwem jakimś pędził za pierwszym jeźdźcem, nie spuszczając zeń wzroku. W jego zaniedbanej, pochylonej postaci każdy ruch mówił, że jest cieniem tego, co jechał przed nim, że rzeczą jego jest zgadywać i spełniać. W karczmie przydrożnej pod Błoniem migotało spóźnione światełko. Pierwszy jeździec osadził nagle araba przed karczmą i rzucił ostro: – Rustan!... – Sire!85 ... – Może tu kogo znajdziesz!... Zapytaj się o drogę. Jeździec w burnusie jednym rzutem ciała zeskoczył z konia, cugle na kark mu cisnął i wpadł do karczmy. – Sire! – zaraportował. – Nie podobna się z nimi rozmówić!... – Żołnierzy – oficerów? – Ani jednego. Jakby na potwierdzenie słów Mameluka drzwi karczmy otworzyły się szeroko – w progu zarysowały się trzy ciekawie patrzące ku drodze cienie. Bonaparte zakrzyknął ostro po francusku. Jedna z postaci, odgadłszy, że ktoś ją przywołuje – wysunęła się ku przodowi i zgięła się nisko. – Droga do Warszawy? – zagadnął Bonaparte znów po francusku. – Psieprosiem wielmożne osobe... może osobe życzy przenocować? Ojej? Poszczeli się znajdzie! Dziękować Bogu, różne oficery już nocowali. – Varsovie!86 – krzyknął niecierpliwie Napoleon, nie rozumiejąc uprzejmych zaprosin. Karczmarz skurczył się do ziemi prawie. – Co wi... Ja nic nie wi!... Co mnie do tego? Byli panowie Prusaki, teraz są wielmożne Francuzy! Ojej! Czy to ja trzymam rogatki! Żadne kopytkowe nie ma! Jadą sobie drogą... niech sobie jadą!... Bonaparte targnął się niecierpliwie, aż arab zarył kopytami. – Rustan! Co robić! – Ty wiesz... sire! – odrzekł Mameluk chyląc głowę, a ręce krzyżując na piersiach. – Bacz na konie! Musimy się tu zatrzymać. Może kurier lub ktokolwiek, do pioruna, przejeżdżać będzie, co nam drogę wskaże! Napoleon zeskoczył lekko z konia, rzucił cugle Rustanowi i pewnym krokiem wszedł do karczmy – prowadzony przez Żyda arendarza i Żydówkę. Karczma pod Błoniem była, jak wszystkie ówczesne karczmy, brudna, ledwie okratowanym szynkwasem, ławami i kilku stołami zastawiona, oświetlona syczącą łojówką, zatkniętą na gwoździu przy szynkwasie, pełna zaduchu, świecąca pustką. Bonaparte rzucił okiem po izbie, wzdrygnął się i, nie zwracając uwagi na szwargocących doń Żydów, jął wielkimi krokami mierzyć karczmę. Arendarz tymczasem z Żydówką dreptał za swoim gościem i napraszał się. – Wielmożna osoba może życzy krupnik? Taki krupnik jak u Moszka, hę... to jego może na całym świecie nie ma! Nie?! – Czekaj, czekaj! – przerwała starsza Żydówka. – Co ty wielmożne osobie zawracasz głowę z krupnikiem! Osoba pyje może samo wyno! Proszę wielmożnego pana... ja doradzę, ja powiem... maślacz!!... No – już!... Maślacz!! – Salcza! Jejej! – dziwiła się druga Żydówka. – Tobie się zdaje, że każdy musi pić zaraz! Wielmożny oficer... może chce jeść! Jedno słowo! Osiem jajki na jajecznicę! Co?! Mam głowę? – Tsyt! Sza!! – wmieszał się arendarz. – Najpierw kuń! Potem oficer! Taki jest wojskowy porządek!... Może dwie miarki owsa? 85 S i r e ! (franc.) – Najjaśniejszy Panie! 86 V a r s o v i e ! franc.) – Warszawa! Bonaparte nie zwracał z początku uwagi na bezładne okrzyki i na to asystowanie mu, lecz nagle uczuł, że go ktoś trącił w ramię. Odwrócił się ostro i chciał zgromić śmiałka – lecz ujrzawszy pociesznie wykrzywioną trójcę, która, mlaskając językami i gestykulując żywo, chciała mu na migi wytłumaczyć, jak znakomicie karczma była zaprowiantowana – roześmiał się. Karczmarzowi tego znaku było potrzeba. Bez ceremonii zbliżył się już do Bonapartego, ujął go pod ramię i do ławy poprowadził – kurz strzepnął połą chałata i gościa usadowił, za czym, skinąwszy na Żydówki, jął zastawiać cynowe talerze, kubki, butelki, chleb, ser, jaja gotowane. Aż starsza Żydówka go napomniała: – Moszek! Moszek! Ty nie wiesz, co robisz!... Taki... ni wojskowy, ni szlachcic... on ci może nie zapłaci!... – Co to nie zapłaci! Niech spróbuje! – Wielka rzecz!... Mało to rozbójników rozmaitych! Sam jeden – no, we dwu po nocy się włóczą!... Uwaga Żydówki podziałała piorunująco – zapał karczmarza ostygł w jednej chwili. Spojrzał nieufnie na gościa. Bonaparte, ubawiony niespodziewaną przygodą i tym niezwykłym otoczeniem, oglądał ciekawie butelki, próbując wyrozumieć, co w nich było. W końcu odsunął od siebie i jadło, i naczynia, czym arendarza i Żydówkę wyprowadził z cierpliwości. – Co, co to jest! – krzyknął Żyd. – To... to kazał sobie naznosić, a teraz nie chce mu się jeść... nie chce pić! Nie chce może płacić!... – Widzisz, ja od razu mówiłam! – przytakiwała starsza Żydówka. – Salcza!... Leć po sołtysa! – dysponował Żyd. – Zobaczymy! Pierwszy lepszy taki co się włóczy! Może już tu nie ma ludzi?! Moje pieniądze? Mnie się należy!... Ja tu karczmy za darmo nie trzymam!... Tu nie może być żadne rozbójstwo!... Karczmarz coraz natarczywiej jął przyskakiwać do gościa. Hałas się wzmagał. Bonaparte zachmurzył się z lekka, lecz w tejże chwili za ścianą, w przyległej komorze rozległ się cichy chrobot. Drzwi się uchyliły powoli... w głębi dał się słyszeć krótki okrzyk przerażenia. Karczmarz z Żydówicami, zacietrzewiony myślą o niechybnej stracie, nie zwrócił uwagi na ruch w komorze i jął gwałtowniej jeszcze gestykulować a nawoływać: – Tak robią francuskie wojaki!... Tfy!... Ja nie da... Żyd nie skończył zdania, bo w tejże chwili drzwi od komory otwarły się ze stukotem i dwie tęgie postacie rzuciły się na karczmarza. W izbie powstał tuman pyłu, jakiś pisk krótki, przeraźliwy, a potem łomot wyrzucanych do komory ciał i dziwaczne nawoływania: – A przyłóżże mu, niezdaro! Ha, psiawiary! Kości wam pogruchoczę!!... Jasia!!! Sacrebleu!!. Ogryzki! Bonaparte porwał się był w pierwszej chwili zza stołu i chwycił za szpadę, lecz zanim zdołał wyrozumieć, kto z kim i kto się tak gwałtownie rozprawił z Żydami – w izbie dwa głosy ryknęły z mocą: – Vive l’empereur! Rustan z kindżałem w zębach i odwiedzionymi krócicami stanął już przy cesarzu. Napoleon spojrzał bystro ku dwóm prężącym się w głębi postaciom i zagadnął krótko: – Coście za jedni?!... — Maciej Żubr... podoficer – wyrzucił gwałtownie wielki chłop i głos uwiązł mu w gardle. – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii... pierwszego batalionu!... – odpowiedziała śmielej przysadzista baba, choć głos jej drżał, język kaleczył francuskie końcówki. – Legii?! Włoskiej?! – Tak jest... général... Święty Antoni, to bym głupstwo palnęła! Najjaśniejszy panie! – Byliście w bitwach?!... – Adyga, Hohenlinden, Salza... Marengo! – recytowała baba. Napoleon skrzywił się nieznacznie. – Ty byłaś?!... – Byłam! – A ten człowiek? – To... najjaśniejszy panie, nie człowiek, tylko mąż! – Byłeś więc także? – Był, najjaśniejszy panie! – potwierdziła gorąco markietanka. – Ciebie się nie pytam! – napomniał babę cesarz. Żubrowa nagle straciła rezon, chciała się wytłumaczyć, lecz francuszczyzna cała ją odbiegła. – Najjaśniejszy panie – zaczęła wskazując na głowę męża. – Tutaj, to on nic, ale co tego... do batalii bardzo mocny!... – Drogę do Warszawy znacie? – Stamtąd powracamy! – Więc prowadźcie natychmiast. Konie może tu są!... – Wedle rozkazu! – huknął tym razem Żubr całą piersią. – Już... już... gębę rozpuszcza! – mruknęła pod nosem Żubrowa. Bonaparte wyszedł na drogę i skinął na Rustana, aby podał mu konia. Zanim atoli zdołał dosiąść araba, tuż za sobą usłyszał bezładny tupot. Obejrzał się. Żubr i Żubrowa na małych chłopskich konikach siedzieli już na oklep. Arab ruszył naprzód, za nim kary, a w tyle pomykać zaczęły mierzynki. Z początku kawalkada szła dosyć zgodnie, lecz naraz chłopskie koniki, do wolnych snadź tylko przyzwyczajone pociągów, jęły ustawać. Mimo wysiłków ze strony Żubra i Żubrowej dystans między nimi a Rustanem zwiększał się coraz bardziej, nadto bułanek podoficera, ledwie na jednym prowadzony kantarze, upierał się i zdradzał ciągłą ochotę do niesubordynacji. Próżno Żubr cisnął go kolanami, kopał z lekka, cmokał, głosem zachęcał – bułanek grzywę jeżył, dyszał ciężko i zwalniał biegu. – Jasia! – szepnął błagalnie podoficer. – Widzisz... ty niedołęgo! – oburknęła go baba. – A chciało się takiemu do kawalerii! Mnie co do tego! Wędruj sobie na piechtę! Myślisz, bardzo mi twoja kompania potrzebna?... – Nie gadaj... nie poradzi! – odrzekł łagodnie Żubr. Markietanka chciała energicznie zgromić męża, lecz i jej szronek zaczął się w tej chwili wspinać, a łeb ku domowi odwracać. Baba zaklęła przerażona – burnus Mameluka ledwie się już migał w oddali, na drodze. – Święty Antoni... a to ci psie szczęście! Macieju, zdzielże go choć pięścią. Podoficer zawahał się, lecz markietanka zawróciła gwałtownie cuglami szronka i wrzasnęła po raz drugi: – Zdziel, mówię... bo zginiemy! Nawykły do ślepego posłuszeństwa Żubr pochylił się, pięść wzniósł do góry i uderzył nią konia Żubrowej, aż się ten rozpłaszczył. Poczęstowany tak potężnym razem szronek wspiął się jak wicher, wysunął się naprzód. Markietanka ledwie przy boku araba zdołała zwolnić zapały chłopskiego konika. Bonaparte, który zamyślony galopował naprzód, obrócił się nagle ku Żubrowej: – Drogi jesteś pewna? – Najzupełniej, najjaśniejszy panie, tylko ariergarda87 nie ma arabów!... – Jak to? – Nie możemy nadążyć!... Bonaparte ściągnął araba. Konie przeszły w truchta. Żubr zdołał się przybliżyć. 87 A r i e r g a r d a – straż tylna wojska. – Daleko jeszcze do Warszawy? – Dobra godzina!... – W ilu bitwach byliście? – W trzydziestu dwu... dziś trzydziesta trzecia! – A!! Krzyże macie? – Mamy! – odparła z fantazją markietanka. – Jakie? – Ze... chrztu świętego! Napoleon spojrzał bystro na Żubrową. – Nie o te pytam! O wojskowe. – Nie ma, ale będą, najjaśniejszy panie! – Proszę! Jesteście tego pewni? – Najzupełniej... Bonaparte się uśmiechnął – odpowiedzi markietanki podobały mu się. – Jakże to myślicie je zdobyć? – Zwyczajnie, najjaśniejszy panie! Trafi się chorągiewka, to tylko, aby potarmosić trochę, i legia jest! – Hm! Zapewne! Najprostszy sposób... Cesarz ze wzrastającym zajęciem jął przypatrywać się babie, która w świetle księżyca, skulona na koniu, z włosem wystającym spod owiązanej na głowie chusty, wyglądała jak wcielenie bajecznej czarownicy. Nagle uwagę Bonapartego zwróciła dziwaczna płachta, którą markietanka była okryta. – Cóż wy to macie na sobie?! – To?... Sztandar pruski, najjaśniejszy panie. – Sztandar? Gdzie? Skąd? – Dawna historia! Jechaliśmy, będzie temu z dziesięć dni, do Warszawy... wlekło się kilku Prusaków z tą płachetką i – do nas! Mój stary się zawinął, jam palnęła i zabrałam sobie, bo to dychtowne88, na ziąb taki grzeje niby skóra!... – Mówcie prawdę, skąd jesteście, co tu robicie? Żubrowa nie dała sobie powtórzyć rozkazu, plątała się, gestykulowała; wzywała pomocy świętego Antoniego, lecz wybrnęła w końcu i przed Napoleonem rozwinęła dzieje swych trosk, kłopoty, radości a nadziei na krzyżyki, wplatając co chwila imię Gotartowskiego i raczej o nim, jak o sobie mówiąc. Gdy skończyła, wzdychając ciężko, że im panią... kapitanową Prusacy zagarnęli, Bonaparte odwrócił się żywo: – No, więc krzyże już macie. – My? Gdzie tam, najjaśniejszy panie. – Macie... bo dostaliście w tej chwili legię – powtórzył z naciskiem Napoleon – za tę chustkę... za bitwę pod Błoniem! – Jasia! – huknął z zapałem Żubr. – Milczałbyś, stary pomidorze! – zgromiła baba. – Więc macie tylko na głowie „kapitaniątka”... lecz i te się znajdą powoli!... Tymczasem, jeden kłopot mniej... w Warszawie zobaczymy. – Najjaśniejszy panie, nie godniśmy tej łaski! A co kłopotu to nie ubyło!... – Nie rozumiem. – Bo juści zaszczyt wielki, ale trzeba się będzie jeszcze o krzyżyk starać, bo te... choć honor nie lada, lecz... – Mało wam! – rzucił z nieukontentowaniem cesarz. 88 D y c h t o w n e – szczelnie tkane, mocne. – Broń Boże... tylko że za żydowską wojnę, a człowiek się na taką nie zaciągał! Napoleon roześmiał się, za czym wzrok wytężył. Hen, na końcu drogi coraz wyraźniej wyłaniały się ciemne kontury miasta. Napoleon ruszył żwawiej naprzód. Markietanka pozostała w tyle z mężem. – Stary! – szepnęła cicho. – Jasia... albo co?... – Wartżeś takiej żony? Podoficer chrząknął wzruszony, a po chwili zagadnął: – Jasia?! – Co?! Czego?! – Legia... do choroby!... – Cicho bądź... bo mnie zatyka!... – I... i... mnie! – bąknął podoficer sapiąc ciężko. Na rogatce stała pikieta francuska. Żołnierz wpółsenny zawołał swoje „kto idzie?!” i pogrążył się był w drzemce razem z koniem, nie czekając nawet na odpowiedź, ufny, że go tu nikt obcy niepokoić nie może. Wtem rozległ się surowy okrzyk: – Cesarz! Jeździec i koń w jednej chwili oprzytomnieli, pałasz błysnął w promieniach księżyca... – Jaki pułk? – rzucił Bonaparte. – Czternasty dragonów, księcia Bergu!... – Pikiety rozsuń... i prowadź do odwachu. Dragon wspiął konia, pocwałował wzdłuż okopów do następnej pikiety i w kilka sekund wrócił i stanął salutując. – Naprzód! Dragon zatoczył koniem i ruszył z kopyta, prowadząc ulicami wprost ku Bernardynom idącymi. Odwach zajmowała druga kompania trzydziestego dziewiątego pułku woltyżerów. Wartę przed odwachem trzymał młody żołnierz, La Rose. Trzecia godzina już się zbliżała ku końcowi. Żołnierz, odgadując ją, coraz niecierpliwiej spoglądał ku drzwiom kordegardy, rychło ukaże się sierżant ze zmianowym dla zluzowania warty. Był znudzony, zmęczony, zmarznięty. Wśród pustych, ciemnych ulic żywej nie było duszy. Miasto spało. La Rose wsparł się na karabinie, podtulając ręce rękawami płaszcza, aby mu stalowa lufa nie szczypała zimnem palców, i dumał. Dumał nad psim szczęściem swoim do nocnych wart. Choć niby służba koleją szła, lecz jakoś ciągle rachunek wypadał, że gdy deszcz, mróz, wichura... już go z pewnością nocna pokuta nie ominęła. W końcu przed biwakiem, w polu, na linii raźniej mu bywało. Miał przekonanie, że czuwa nad czymś, że coś znaczy... ale tu, w mieście, takim jeszcze... stać i czekać, czy czasem zabałamuconemu oficerowi nie spodoba się przejść z daleka przed odwachem i odwrócić się po... uszanowanie jego epoletów czy pióropusza... to zupełnie dziki zwyczaj. W dzień jeszcze warta taka to i zabawa, i rozrywka pewna. Ludzie się kręcą dookoła rozmaici – jest na co spojrzeć. A teraz choć oko wykol!... Na dobitek jutro robota nie lada z samego rana. Na południe kapitan zapowiedział przegląd lederwerków i patrontaszy. Trzy godziny czyszczenia co najmniej!... Cesarza spodziewają się! Et! Jemu to dobrze pewnie... Śpi sobie i ani mu w głowie jeszcze przyjeżdżać, a tu żołnierzy już zaczynają mordować przeglądami. Gdzieś w załamach ulic rozległ się przyśpieszony tętent. – Pewnie sztafeta do którego marszałka. Ci biedacy w konnicy także psią służbę mają! Na taki mróz cwałować pustkowiem! Ha! Bodaj to u nas w Dordogne!... Spokojnie, ciepło... jasno... Tętent przybliżał się coraz szybciej. Żołnierz poruszył się. Na zakręcie ulicy pod kolumną Zygmunta dostrzegł gromadkę jeźdźców. – Patrol pewnie! – rzekł do siebie i znów podparł się na karabinie. Jeźdźcy tymczasem zbliżali się do odwachu. Żołnierz patrzył ku nim obojętnie. Lecz wtem drgnął z lekka i mocniej ścisnął karabin. Czyżby mu się w oczach ćmiło?... Pierwszy z jeźdźców zeskoczył przed barierą odwachu i postąpił śmiało naprzód. La Rose’owi wszystka krew uderzyła do głowy. To on był. Cesarz! Mylić się nie mógł. Przecież widział go raz... Żołnierz spojrzał ku alarmującemu odwach dzwonowi... był na przeciwległej stronie, zanim doń się zbliży, cesarz go już może minąć! La Rose, nie namyślając się dłużej, chwycił za karabin, skierował lufę ku górze, wypalił i stanął wyprostowany, salutując cesarza. Z kordegardy wysypała się kompania żołnierzy z kapitanem na czele i wyciągnęła się w dwie linie przed budynkiem. Kapitan już chciał zakrzyknąć o powód alarmu, gdy posłyszał donośny, stalowy głos: – Jak się macie, dzieci!... – Vive 1’empereur! – ryknęli żołnierze. – Kto komenderuje? – Kapitan Hulot! Druga kompania, trzydziesty dziewiąty pułk woltyżerów korpusu marszałka Davout – zaraportował kapitan. – Kto trzymał wartę? Szyldwachowi pot zimny wystąpił na czoło. – Szeregowiec... La Rose!... – Zmień go kapitanie... bo jest kapralem. Napoleon przeszedł przed frontem odwachu i zakomenderował: – Na lewo zwrot... w tył... marsz! Kompania zawróciła się do kordegardy. Napoleon wszedł za nią i rozsiadł się na stołku. – Wody mi dajcie. Stary sierżant skoczył szukać naczynia, lecz Bonaparte odgadł zakłopotanie jego, bo rzucił ostro: – Hej, Duquesnne, w manierce... W manierce! Sierżant naczerpał i podał cesarzowi. Staremu ręce się trzęsły ze wzruszenia... cesarz pamiętał go... zwał go po imieniu... Szczęście! Napoleon nie zwrócił uwagi na wrażenie, które wywarł, wypił wodę ze smakiem, za czym skinął na stojącego już za nim Mameluka. – Zawołaj mi tych!... Wiesz!... Rustan wybiegł i wrócił natychmiast, prowadząc Żubra i Żubrową. – Zameldujcie się jutro marszałkowi Muratowi. A... ten wasz porucznik także. – Wedle rozkazu!... – Ale, madame... może byś mi sprzedała tę swoją zaimprowizowaną chustkę? – Najjaśniejszy panie – nie mogę sprzedać!... – Dlaczego? – Bo starzyzną nie handluję, a juści tej płachty aby sobie na ziąb pożyczyłam!... – Wręczysz ją marszałkowi. – Według rozkazu!... Napoleon odwrócił się do kapitana. W kilka chwil później cesarz Francuzów wszedł do Sali Marmurowej na Zamku, prowadzony przez zbudzonego burgrabiego. Czterdziestu królów i królowych polskich spojrzało na Bonapartego. Warszawa spała marząc o oczekujących ją uroczystościach. Napoleon tymczasem odbył już swój wjazd tryumfalny. IX Żubr z Żubrową przenocowawszy w zajeździe na Zakroczymskiej ulicy, skoro świt, jęli dopytywać się żołnierzy o trzynasty pułk strzelców, chcąc się czegoś o Florianie dowiedzieć. Mimo zaszczytu, który ich czekał niewątpliwie dzięki przygodzie pod Błoniem, skwaszeni byli oboje. Misja ich spełzła na niczym. Śladu nawet pani Dziewanowskiej odnaleźć nie mogli. Zawierucha wojenna przecięła wszystkie nici, po których dojść można byłoby prawdy. Nie pozostało im nic innego, jak wracać do Gotartowskiego. Lęk ich zdejmował, bo z czymże staną teraz przed ukochanym „porucznikiem”. Markietanka głowiła się nad wynalezieniem sposobu choćby dowiedzenia się czegoś, choćby miejsca, dokąd „panią kapitanową” uprowadzili Pruscy – na próżno. W rozgardiaszu a popłochu, który zapanował w Warszawie na wieść, że Napoleon w nocy przyjechał, nie można się było z nikim rozmówić należycie. Zresztą i tak przecież prawie całe miasto schodzili, za Wisłę się przekradali i także nic nie wskórali. Tyle że ten i ów potwierdzał i przekręcał szczegóły, znane Żubrom z opowiadań sąsiadów pani Dziewanowskiej. Kręcąc się tu i ówdzie Żubrowie natrafili na znajomych strzelców kompanii Deschampsa i od nich z przerażeniem się dowiedzieli, że Gotartowski przybył do Warszawy razem z awangardą i tejże nocy przepadł bez wieści. W głowie im się pomieścić nie mogło, gdzie mógł się „porucznik” zawieruszyć. Miasto spokojne, nieprzyjaciela ani śladu, o napaści żadnej słychu nie było, a znów Gotartowski był służbistą nie lada!... Musiała więc go inna spotkać przygoda!... Popołudnie nadchodziło. Żubrowie wspomnieli na rozkaz cesarski i śród tłumów, jakie na ulice wyległy, jęli się przeciskać do kwatery marszałka Murata. Tam taką ciżbę znaleźli oficerów, ordynansów a panów rozmaitych, że marzyć nie mogli o zameldowaniu się adiutantowi księcia, ile że ten ostatni ledwie co był z Zamku powrócił od cesarza i, jak powiadano sobie w poczekalni, znów miał tam wracać natychmiast. Żubrowie stali w kącie smutni, zasępieni. Markietanka mruczała pod nosem, klęła z cicha a musztrowała męża. W poczekalni ukazał się adiutant Murata, błyszczący od złotem szamerowanego munduru, z papierem w ręku i jął wymieniać nazwiska tych, którym marszałek posłuchania miał udzielić. Lista była krótka bardzo, ile że książę Bergu był zajęty. – Pułkownik Deschamps! – czytał głośno adiutant. – Kapitan Gotartowski!... Żubrowa rozepchnęła gwałtownie tłum otaczający adiutanta i zawołała: – Panie poruczniku! Właśnie kapitan Gotartowski przepadł... zaginął, ani śladu!... – To się okaże! – przerwał ostro adiutant. – Kiedy bo... Sierżant służbowy ujął markietankę pod ramię i chciał odciągnąć ku drzwiom. – Dalej! Nie dla was tu miejsce! Wynosić się!... Baba pośmiała z oburzenia. – Co to?! Komu będziesz?! Wynosić!... Kto?... – Prędzej, prędzej, póki grzecznie mówię!.., – Nie wyniosę się! Słyszysz, ruro grenadierska! Macieju... widzisz... dopytaliśmy się! Odczep się, bo grzmotnę, jakem Muszyńska z domu! Stary, chwyćże go za hajdawery!... – Wedle rozkazu! – huknął Żubr i wyciągnął rękę ku sierżantowi. Powstał rejwach w poczekalni. Adiutant wpadł na Żubrową. – Milczeć!... Precz stąd! Bo... każę was na odwach zaprowadzić!... Markietanka pod boki się ujęła i mierzyła hardo adiutanta. – Precz! Patrzcie go! Jamais!89... Rozumiesz, panie poruczniku, jumais! Stary, jak się kto ruszy, wal w łeb!... Adiutant się zatrząsł. W przedpokoju, tuż obok marszałka, zanosiło się na burdę. Sierżant wybiegł przez sień. Baba zaparła się pod ścianą. – Stary, wał, mówię! Zobaczymy! – Oszaleliście! – napominał Żubrową jakiś stojący na uboczu szlachcic. – Co miałam oszaleć? Rozkaz mamy wyraźny! Cesarz kazał nam się dziś tu meldować... A tu lada porucznik, lala sztabowa, będzie nas pędzał! Stary, pluj w garść!... Vive 1’empereur! Na hałas ten i krzyk wybiegł Murat, zmarszczony – zły. Adiutant objaśnił go w czym rzecz. Marszałek zagadnął szybko: – Coście za jedni?! – Joanna Żubr, markietanka, z rozkazu najjaśniejszego pana... – A!... Wyście mieli szczęście towarzyszyć?... – Tak jest! – Wpuścić ich natychmiast! – rozkazał Murat, za czym, zwracając się do adiutanta, dodał z naciskiem. – Proszę uważać na listę, którą masz pan w ręku, i pilnować porządku! Markietanka z mężem weszła do sali przyjęć Murata, pełnej generałów, oficerów sztabowych i urzędników wojskowych. – Najjaśniejszy pan raczył was obdarzyć krzyżami żołnierskimi legii – zaczął marszałek. – Nadto polecił najmiłościwiej wypłacić wam dwieście napoleonów zasiłku. – Panie marszałku! – Z tym oto papierem stawicie się u naczelnika sztabu gwardii i odbierzecie dyplomy, krzyże i pieniądze. Chcecie może zaciągnąć się do pułku? – Wasza książęca mość, kiedy kapitan Gotartowski... zaginął... byliśmy właśnie, żołnierze trzynastego pułku strzelców... – Więc chcecie się zaciągnąć? – Wasza książęca mość, jeżeli porucznik... – Widzę, że nie macie ochoty! Żałujcie! Możecie odejść. Żubrowie zawrócili się ku wyjściu, lecz markietanka przypomniała coś sobie i męża pociągnęła za rękaw. – Czegóż jeszcze?! – zapytał niechętnie. – Właśnie jeszcze te wiechcie miałam oddać! – odparła Żubrowa wręczając zwinięty kłąb pruskich sztandarów. – Bo... najjaśniejszy pan kazał mi tylko jeden oddać, ale... jak zaczęliśmy nasze rupiecie a tobołki przeglądać, to się dwa jeszcze znalazły! Marszałek spojrzał z podziwieniem na Żubra i Żubrową. – Może... macie jaką prośbę jeszcze? – Wasza książęca mość... żeby naszego porucznika... Gotartowskiego!... – Cóż wy z tym porucznikiem?!... – Bo... bo... to pani kapitanowa także przepadła!... Murat dał znak Żubrom do odejścia, a odwróciwszy się do Milhauda, rzekł półgłosem: – Dzielni to ludzie... ale ciemne to wszystko... bardzo ciemne. 89 J a m a i s ! (franc.) – Nigdy! Markietanka z mężem, wzruszeni, wyszli z sali. W przedpokoju z dumą spojrzeli na przyglądającego się im spod oka adiutanta i zatrzymali się przed sienią, sami nie wiedząc, co dalej im czynić wypada. Baba chciała już alterację swoją wywrzeć na skórze męża, gdy zbliżył się do niej wysoki, tęgi oficer francuski i zagadnął czystą polszczyzną: – Wy mówiliście o kapitanie Gotartowskim?... – My, kapitanie!... – Czy nie Żubrowie? – Święty Antoni! Któż by inny! Skądże bo nas pan kapitan zna?... – Jestem Jan Dziewanowski!... – Matko Najświętsza... toż nam niebo zsyła pana kapitana! – Chodźcie do mnie! I mnie los imć pana Floriana obchodzi jak rodzonego. Jan Dziewanowski zaprowadził Żubrów do siebie na kwaterę i tam wysłuchał ich obszernych relacyj i zafrasował się szczerze. – Dziw, dziw! Co się z panem Florianem mogło zrobić? Jakożem dociekł, ani chybi już o wszystkim wiedzieć musi, bo kubek w kubek do niego podobny oficer przepytywał się tu niedaleko, w winiarni. Jużci to on być musiał!... Kto wie, czy zalterowany nie ruszył gdzie za śladem... tylko, czy aby go trafił. Błąka się może!... – Biedaczek!... – Cóż wy zamierzacie robić? – Et, panie kapitanie. Bóg wiedzieć raczy. Porucznik mówił: „Dotrzyjcie, Żubrowa, do niej, pisanie wręczcie”. Nieszczęśliwa moja godzina. Człowiek na koniec świata podreptać by gotów, ale cóż, nie wie, w którą stronę. Już to, panie kapitanie, na mój kurzy rozum biorąc, nasza pani może bardziej ratunku potrzebować! Zwyczajnie, słabe niewiasty. Gdyby jej się coś stało, nie śmiałabym panu porucznikowi w oczy spojrzeć!... Co tu począć? Olaboga! Człeka chyba zamorduje! Znikąd wiadomości! Jak kamień w wodę. Żeby choć wiedzieć, dokąd uprowadzili. – Ba, ba!... O toż idzie właśnie!... Armia francuska, powiadają, następować będzie. Lecz gdzie! Dalekie historie! Żeby tak kogo z pruskich urzędników udało się schwycić! Lecz tak łatwo ich nie znajdzie, pouciekało wszystko, a ci, co zostali, to się w mysie jamy zaszyli. Ale czekajcie, gdyby tak można było tego nicponia Karlewicza... – Karlewicza? – Znacie go!... Nie?... Otóż jest to łotr spod ciemnej gwiazdy! On, nie kto inny, był zausznikiem pana de Tilly!... Szyję daję, że szelma tu się kręci, węszy a donosi po cichu. Mam z nim dawne porachunki, ani chybi, jego to robota. Mnie, hultaj, chciał ucapić... a że mu się nie udało, więc zemstę swoją wywarł na niewinnych kobietach. – Schwytać szelmę, panie kapitanie, i basta!... – Łatwo wam powiedzieć. – Toć, bez urazy, pan kapitan go zna!... Gdzie go szukać, jakem Muszyńska z domu, niech wiem... a już my go przydusimy. Dziewanowski zastanowił się i rzekł po namyśle: – Hm! Nie ma co. Deklarujecie się na obławę? – Panie kapitanie, toć... – Według rozkazu! – Ty się nie odzywaj. Niech jeno nam pan kapitan powie, kędy onego Karlewicza... – Słuchajcie więc. Że Karlewicz jest w Warszawie, za to bym sobie rękę dał uciąć! Znaleźć będzie go ciężko, bo filut wielki, potrafi się zręcznie przebierać, że go poznać trudno. Jeden wzrost go zdradza, bo jest mały, mnie pod pachę akurat, a co wam, Żubr, do brzucha chyba!... Rudy, aż mu się łeb pali, a na karku, prawie na łopatce brodawicę ma wielką. Zwyczajnie, jak oczajdusza każdy, rzetelnie od Pana Boga naznaczony. Ale poznać trudno, bo włosy farbuje, peruczki zmienia i co chwila inną skórę przybiera. Czekajcie... na Zapiecku siostra czy krewna Karlewicza ma winiarnię i lichwą się trudni, pono swemu familiantowi w przebiegach pomaga. Jużci ona – Krupkowa się nazywa – wiedzieć musi, gdzie się Karlewicz obraca... Ją zatem trzeba by chwycić za język. – Idziemy do niej, kapitanie!... – Nie tak gorąco! Nie tak gorąco! Ją by trzeba z mańki zażyć... Spróbujcie! A już jak do Krupkowej dotrzecie, to Karlewicz sam wam w garść wejdzie. – Wedle rozkazu! – Skaranie boskie!... Zróbże tu co z tym chłopem! Panie kapitanie, jam gotowa... tylko co memu staremu muszę gębę zamurować. – Tak, zapewne. Bądźcie ostrożni. Jeden wyraz może całą robotę zepsować. – Słyszysz, stary?! – Wedle rozkazu! – Jeżeliby się wam udało Karlewicza wypatrzeć, to dajcie znać do mnie. Szpiegiem był i jest nim bez wątpienia. Grafowi Moszyńskiemu da się znać i pochwycić go każe – czy podołacie? Pomnijcież sobie, że to bodaj jedyna nić, która na ślad naprowadzić nas może... Że najmniejsza nieostrożność... Żubrowie wyszli na miasto. Markietanka zadumała się i, przepytawszy się o kancelarię sztabu, pociągnęła za sobą męża. Tam, ułatwiwszy się z odebraniem nagród i pieniędzy, zwrócili się na Zapiecek. Żubrowa w drodze nie szczędziła mężowi przestróg. – Słuchaj, stary! Żebyś mi pary z gęby nie wypuścił. Choćby do ciebie gadali, choćbym ja nawet mówiła do ciebie, ani dudu! Niemową jesteś, kaleką, i już. Winiarnia Krupkowej na Zapiecku świeciła pustkami. W pierwszej wąskiej a długiej izbie, ciemnej i ponurej, siedziało w kącie kilku mieszczan i cichą prowadziło rozmowę. W głębi za szynkwasem kręciła się mała, skurczona postać staruchy z kluczami i porządkowała rozstawione kubki i butle. Starucha zerkała niekiedy przez przymknięte drzwi do alkierza, w którym na tle blasku, zakradającego się przez omarznięte szyby małego okienka wychodzącego na podwórze, rysowały się dwie ciemne a pochylone ku sobie postacie. Żubr z Żubrową weszli i rozsiedli się tuż przy szynkwasie, żądając piwa grzanego. Starucha zakrzyknęła na dziewkę służebną i zajęła się dalej porządkiem, dzwoniąc, stukając naczyniami i spoglądając przenikliwie na Żubrów. Przez chwilę panowało milczenie – wreszcie starucha mruknęła półgłosem do siebie: – Ot ci dzień dzisiaj... psa kulawego nie widać! – za czym głos podniosła i rzekła zwracając się do mieszczan pod oknem: – Cóż to waszmościowie nie idą cesarza oglądać!... Dziw wielki! – Pewnie że pójdziemy – odrzekł jeden z nich. – Ludzie się już zbierają, lecz podobno czas jeszcze, bo mówili, ledwie około południa wyjedzie z Zamku!... A pani Krupkowa? – Ja?!... To nie dla mnie. Siedzieć muszę a gości pilnować. – Hę, hę!! Pani Krupkowej Francuzy nie po myśli! – zauważył trzeci z mieszczan. – Mnie? Co też waszmość wygaduje!... Mnie co do nich?! – No tak! Lecz co imć Karlewicz, wasz bratanek... Żubrowa trąciła męża znacząco. – Karlewicz? – podchwyciła niechętnie baba. – A niech go tam jasności! Obieżyświat, i koniec. Taki on i mój familiant! Piąta woda po kisielu... Przepadł zresztą... – Z Prusakami! – dokończył złośliwie drugi mieszczanin. Krupkowa spojrzała nań ze złością. – Ano waszmość pewnie musisz o tym wiedzieć, bo ja to nie. – Pani Krupkowa nie w humorze! – zauważył drugi z mieszczan. Starucha targnęła się niecierpliwie i chciała odpowiedzieć, lecz mieszczanie podnieśli się zza stołu. – Czas nam, bo się możemy spóźnić. – Czołem waćpani! Czołem!... Mieszczanie wyszli. Starucha ze złością postawiła trzy kreski kredą na desce za szafą i zaklęła po cichu. Żubrowa zerknęła ku niej, trąciła nieznacznie męża i odezwała się półgłosem: – Francuzy jakieś, czy co? Krupkowa wzruszyła ramionami i, dając folgę irytacji, zaczęła piskliwie: – Kto ich tam wie! Łyki i tyle. Moja jejmość dobrodziejko, chude to, wynędzniałe, u Żydów w kieszeni, z borgu żyje, na borg pije, a złamanym dytkiem nie śmierdzi. I oto sobie pozwala przytyki robić! A mnie równo, choćby i bisurmany przyszli – byle nie zarywali, byle płacili. Cóż to, rodzą się u mnie kufy z miodem albo baryły z węgrzynem? Dziś to aby każdy – dajcie, Krupkowa, i dajcie!... a potem – zapiszcie! – Juści prawda! – przytwierdzała markietanka. – Właśnie! Jak zwał, tak zwał, byle się dobrze miał. Turek, Prusak, Austriak zapłaci swoje, to mu się pokłonię i z Panem Bogiem powiem!... Huku, puku już ci ze dwa tygodnie! Żołdactwa się wtoczy co niemiara – chla to niby smoki, a o tynfie ani wspomnij, bo ci się znajdzie w izbie dobrodziej, co się oburzy... „A pani Krupkowa od Francuza wymaga!” Gadaj z nim! Kradnij, a daj! Bodaj ich wszystkich święta ziemia nie nosiła! Niby to źle było. Dzień nie przeszedł, żeby się zacna kompania nie trafiła, co dała i dukata zarobić. Teraz – wrzasku, krzyku, wiwatów co niemiara i... i... w końcu – daj, Krupkowa, na borg! W to im graj! Pruskie porządki hołyszom nie w smak. Tu starucha urwała nagle jakby się spostrzegłszy, że powiedziała może za wiele. Żubrowa skorzystała z chwili i przytwierdziła znów: – Z ust mi to wyjmujecie... z ust prawie!... Nie wiem, jak było, lecz co teraz, wcale mi nie po myśli. – Jejmość dobrodziejka pewnie przejazdem? – Bo ja wiem – przejazdem czy nie. Dziś wszyscy w rozgonie! Rad by człek miejsca zagrzać, ale nie można. Co było znajomych... to uszło!... – Dobrze zrobili... mieli rację... ten się ostał, kto musiał. – W dodatku samej kobiecie ciężko się wtoczyć. Męża ci mam, ale cóż, nieszczęście ogłuszyło go do cna!... – Ogłuszyło! – Do cna! Choć mu w ucho hukaj... pień czysty. – Od pioruna pewnie?... – Et! Gdzie tam! Gorzej! Na to by się może driakiew znalazła!... Co mam skrywać! Powiem wam całą prawdę, i już! Uważacie... było to pod Poznaniem... Chudobę rzetelną mieliśmy – a jakże, krów pięcioro... konie, cielęta... świniaków mendel... Ruszyli się Francuzi! Bitwa była sroga!... Wszystką gadzinę nam wystrzelali! O, widzi jejmość... jak to zęby szczerzy! Pomieszany zupełnie! Tedy była bitwa! Mój stary... zwyczajnie mężczyzna... za broń porwał i strzela... Nastrzelał ci się może z kopę... Co ugryzie nabój, przystempluje, trzaśnie zamkiem... już ci para czerwonych hajdawerów nogami wierzgnie. Aż ci... Francuzy sprowadzili... armaty!... Myśmy ledwie śmigownicę mieli, to prochu nam brakło... bo chociaż ja tłukłam saletrę... ale gdzie! Nastarczyć nie mogłam... co zdążę zetrzeć, miału z węglem namieszać, już ci dmuchną i nie ma! Z prochem, jak z prochem, lecz żelastwa nie stało!... A tymczasem ci z armatami idą... i ustawiają., było ich z pięćdziesiąt. Jak ci nie hukną, tak mój stary łomot – na ziemię! – Łomot! – wykrzyknęła Krupkowa porwana okropnością opowieści. Żubr w strachu, aby nie ryknąć śmiechem, przypiął się do kubka. – Łomot! – powtórzyła z przejęciem markietanka, przewracając oczyma. – Ja tu myślę sobie, co ja, biedna kobieta, sama zrobię, i także łomot!... Pukali jeszcze z godzinę, wrzeszczeli, aż suponując, jakeśmy oboje pomarli... poszli dalej. Podnoszę się do mego starego... a on ci się śmieje jako i teraz! A potem chwyciła go taka do trunków łapczywość... jako i teraz! Oddaj, oddaj, bo mi się spijesz!... Żubrowa odebrała przemocą opierającemu się mężowi kubek i westchnęła ciężko. – Ano, to i macie całą historię jak na dłoni!... Krupkowa pokiwała niedowierzająco głową i podejrzliwie jęła się przypatrywać Żubrom. – No. no! Osobliwe rzeczy powiadacie. Ani rusz pojąć nie można. – Bo też to nie są rzeczy do pojęcia! Bieda i tyle!... Został człek bez dachu, wyzuty ze wszystkiego!... Nie ma co, przyjdzie się tu zatrzymać... gdyby się u jejmości kąt znalazł!... – U mnie?! Et, moi drodzy! – odparła niechętnie Krupkowa, której wspomnienie o wyzuciu ze wszystkiego odebrało ochotę do rozmowy. – Miejsca tu nie ma!... Mieszka jeden szlachcic i po prawdzie... płaci dostatnio!... Ale przecież tańszą komorę czy kąt znaleźć możecie. – Ha, wasza wola! Darmo nie chcemy!... Weźcie więc za piwo... ot – zdarzy się okazja, to... wstąpimy na zagrzewkę!... Żubrowa wyciągnęła zza pazuchy skręcony mieszek i rozłożyła go na stole. Złote napoleony zaświeciły. Krupkowa aż oczy zmrużyła. – Fiu! To widzę... jejmość dobrodziejka coś tam ocaliła z dobytku!... – A cóż bo sobie myślicie! – uraziła się niby Żubrowa. – Za kogóż nas bierzecie! Ot, gdyby nie te Francuzy, człek by nie, jak dziady, furką, ale bryką do Warszawy zajechał!... Dajcie reszty. – Bo... gdybym wiedziała, że nie na długo, to może by się miejsce w alkierzu znalazło!... Za cztery dytki nocleg. – Cztery dytki – mówicie?!... Hm!... Niedrogo. Ano, co mamy się kręcić po mieście. Weźcie sobie za ten tydzień od razu – jeden rachunek!... Krupkowa skwapliwie schowała napoleona, rozliczyła się pruskimi srebrnikami i przysiadła się do stołu Żubrów, sadząc się na ugrzecznienia. – Pozwólcie spocząć. Może piwa z korzeniami albo krupniku? – Bóg zapłać! – Ot, poruszyła mnie wasza opowieść!... Człek zdrów zgoła, wygląda niby tęgo, a nieszczęście takie. Już to nam te Francuzy narobiły rozmaitszej biedy!... Bo i znów się zaniosło, jak onego czasu, i ładu się człek nie dopyta. Aż złość bierze, że jenszy cieszy się jeszcze i pokrzykuje. To jejmość dobrodziejka pewnie z jakąś sprawą?... – A pewnie. – Ba... gdzie tu – do kogo? Wszystko do góry nogami poszło!... Może w klasztorze szukać schronienia, bo siła teraz ludu ciągnie, ufni, że tam będą spokojni. U ojców karmelitów a kapucynów jarmark istny – roi się od zbiegów! Czy tylko oni uszanują!... Myślicie? – Co myślę? Myślę, żeście mi przypadli jakoś i wyznać się przed wami bierze ochota: zwyczajnie w obcym mieście – nie znający żywej duszy – szuka się rady poczciwej... – Mówcie! Nietęga głowa, lecz jakie takie wskazanie będziecie mieli. Żubrowa odchrząknęła i rzekła zniżając głos: – Bo to wysiudali nas z chudoby! Wracać nam niesporo!... Chciałoby się tę całą zawieruchę przeczekać gdzie w spokojności. Zaszyć się w jaki kąt i siedzieć, rychło się ta wojaczka nie ustatkuje. Może się wam to dziwnym wydawać będzie, ale jak co komu. Jedni wolą się za Francuzem deklarować... Ja bo tam ich porządków ni mody niezwyczajna... tedy rada bym za Wisłę powędrować i tam sobie przycupnąć! I dlatego chciałabym się tu kogo dopytać, co by mógł nas przeprowadzić... Starucha uśmiechnęła się chytrze: – Ho! ho! Moiściewy!... Niby to dzisiaj łatwo. Za Wisłę! Toć armia cała stoi za nią. A w tłoku wojennym i swojaka mogą nie poznać. Któż by się zresztą ważył na taką wyprawę! Most spalony, a brzegiem Francuzy żołnierstwo już rozpuścili i czatują!... – Już i ja sobie kalkulowałem, że niełatwa to będzie sprawa, ale przecież jest czym wynagrodzić... a choćby i dziesięć napoleonów stracić przyszło... to wolej niż tu siedzieć... – Dziesięć napoleonów!... Hm! Piękna sumka. Kto wie!... Czekajcie!... Może, siła tu rozmaitych się kręci. Pewnie kto się trafi! Tylko ufni jesteście, że dobrze was tam przyjmą? – Niby u Prusaków? – Aha... – Hm! Z tym kłopotu nie będzie. Krupkowa kiwnęła przyjaźnie głową. – Zobaczymy!... Poradzi się coś. Wieczorem będzie u mnie szlachcic jeden! Z nim trzeba pogadać. Kto wie!... Dziesięć napoleonów... – Niechby piętnaście!... – Pilno wam, widzę, na drugą stronę. No, mnie nic do tego!... Nie ciekawam. Dobrym ludziom wygodzić, a zresztą niech się dzieje, co ma być!... Krupkowa zaklęła się jeszcze parę razy, że z duszy i serca Żubrom służyć będzie – ale że do winiarni kilku obcych weszło, więc umilkła, zalecając jeno markietance, aby się z zamysłami swymi nie zdradzała i przed zachodem słońca na nocleg przyszła, bo nie wiadomo; co i jak zdarzyć się może. Markietanka przyrzekła święcie rady usłuchać i niby to, że po tobołki, pozostawione na furze, iść musi, zakręciła się i wyszła z mężem. Żubrowie wprost zawrócili do pana Dziewanowskiego. Niełatwa rzecz była go odszukać, ile że cesarz właśnie był z Zamku wyruszył konno ku brzegom Wisły w otoczeniu sztabu i panów polskich a nowozaciężnych ochotników. Mimo mrozu tłumy zalegały ulice. Dziewanowski, jako adiutant generała Milhauda, był na służbie. Żubrowie długo szukać musieli, lecz wreszcie znaleźli go stojącego wśród oficerów pod Bramą Krakowską. Dziewanowski ucieszył się wielce Żubrom i jął ich żywo rozpytywać, co przedsięwzięli. Markietanka opowiedziała mu szczegółowo, jak do znajomości z Krupkową przyszła i jakie jej poczyniła przedstawienia. Dziewanowski zdziwił się nieco. – Nie ma co! Tęgo się zabieracie. Tylko nie rozumiem was dobrze!... Krupkowa bez wątpienia znajdzie wam kogoś... I co? Przeprawicie się, a potem?... – Panie kapitanie! Od czego głowa na karku. Już my tam bez Karlewicza się nie ruszymy. – Tak, tak! A ja dam znać grafowi Moszyńskiemu... Niech milicja ma na oku winiarnię. Bądźcie nadto pewni, że zasłużona was nagroda nie minie. Dobrze się już zmierzchało, gdy Żubrowie znaleźli się w winiarni na Zapiecku. Pierwsza izba była natłoczona szczelnie gośćmi. Markietanka próżno oglądała się za ławą, lecz z głębi dojrzała Żubrów szynkarka i wybiegła ku nim. – Pozwólcie dalej, do drugiej izby, tam przestronniej, zaciszniej. A przy tym – szepnęła – czekają na was. Chodźcie! Krupkowa wprowadziła Żubrów do drugiej izby, słabo oświetlonej małą lampką olejną, i wskazała im stół w rogu, przy którym siedział mały, zgarbiony człowieczek ubrany z waszecia w szaraczkowy kontusik przy szerpentynie. – Owóż właśnie imć pan Dutkowski! – zagaiła uroczyście starucha swym piskliwym głosem. – Jemu możecie cała sprawę przedstawić. – Dutkowski! – pochwyciła markietanka przypatrując się natarczywie nieznajomemu. – Znałam imć pana Barnabę Dutkowskiego, był wojskim krasnostawskim. – Z tych samych, z tych samych – bąknął pod nosem sztachetka zacierając ręce. – A z kimże mam honor? – Skrobanek Agata! To mój mąż! – wyrzuciła gwałtownie Żubrowa. – Głuchy. Żubr wtulił głowę w ramiona i przewracał oczyma, niby usiłując zrozumieć, o co idzie. – Prosimy... prosimy! – kłaniał się Dutkowski. – Gosposia nam tu uschnąć nie da! Miodu! – To się wie – zakonkludowała Krupkowa. – Rozgadajcie się, a co do mnie należy, nie zapomnę! Już to – dodała – jedno i drugie panu Dutkowskiemu opowiedziałam. Starucha podreptała, drzwi za sobą szczelnie zamykając. Szlachetka uśmiechał się, targał małe wąsiki i mrugał małymi świdrującymi oczkami. Żubrowa zaczęła powoli: – No. kiedy waszmość świadom jesteś naszej biedy... więc powiadać mu drugi raz nie będę. – Chcecie się stąd wynieść! Pewnie – słusznie. Ale to nie łatwo, nie łatwo! Wisła przed dwoma dniami stanęła. Można by brodem pod Bielanami... – Na waszeci możemy liczyć? – Ciężka wyprawa! Samemu nie poradzę! Trzeba chłopów przynająć. Za byle co nie pójdą! Sześciu najmniej. Markietanka poruszyła się niespokojnie. – Sześciu?... Na cóż tylu? – Nie można mniej, nie można, zarobić każdy musi... – Ileż?... – Po trzy dukaty na głowę. – A kiedyż? – Dziś, zaraz! Okazja się trafia. Odkładać nie ma co! Z każdym dniem będzie trudniej! Francuzi o przeprawie myślą... Lada dzień ruszy się budowa mostu!... Krupkowa wniosła miód, kubki i nalała. – W wasze ręce! – przepiła wesoło markietanka. – Niech będzie, siła dukatów żądacie, lecz niech tam!... Za pomyślność!... – Za pomyślność! Niby to drogo, a czasem tanio wypadnie. Wszystko zależy od sprawy. Nie żal czasem wyrzucić... jak grosz świeży napłynie. – Święte słowa! Ot, wdowa jestem, zgoła biedna... Żubr poruszył się niespokojnie. – Jakże to, przecież to wasz mąż! – upomniał Dutkowski. – To i co? Głuchy! Kaleka, bez mała nieboszczyk! O, już się do kubka przypina... Z nim tak zawsze! Na picie to rozum ma! Co... co robić!... – Hę, hę! Czasem taka głuchota to się akurat w porę zjawi! – zauważyła ironicznie Krupkowa. mrugając nieznacznie na Dutkowskiego. Żubrowa udała, że nie rozumie przytyku. – Co waćpani! Gdzieżby takie nieszczęście mogło komu być po myśli! Wrogowi nie życzę! Samemu się tak znaleźć! Jechało się i zdawało się człowiekowi, że jedną i drugą duszę życzliwą znajdzie!... Ba!... Lecz nie narzekam. Dopytałam się. Ale powiedzcie waszmość, znacie wy dobrze miasto? – Warszawę? Hm! To zależy. – Bo co mam ukrywać. W taką drogę człek na niepewne by nie jechał... Jeszcze w Poznaniu, gdym się zbierała a rozpytywała, powiedzieli mi kogoś, co by wielką pomocą mógł być... Lecz tu ani rusz znaleźć. Zagadywałam, ma się wiedzieć z cicha... Mówią: zginął, przepadł... – O kogóż to wam idzie? – Na zdrowie!... – odrzekła Żubrowa pociągając z kubka z determinacją. – Co ma być, niech będzie! Owóż szukam ci jednego zacnego mieszczanina... Karlewicza!... Krupkowa drgnęła całym ciałem. Dutkowski rzucił się niespokojnie na ławie. Żubrowa ciągnęła dalej, udając, że nie zauważyła pomieszania: – Ma to być człek bardzo rozumny, a sprytu nie lada. Pewien personat o nim powiedział mi siła rzeczy. Pochodzenia pono nikczemnego. W Warszawie niby za szpiega go uważali – był ci nawet przy milicji pruskiej... lecz to nic. Taki właśnie wiedziałby niejedno. Nie słyszeliście o takim? Dutkowski ochłonął już snadź z chwilowej alteracji, bo odpowiedział spokojnie: – Karlewicz... Karlewicz... Coś słyszałem! Jakże... bo? Nie powiadali wam, gdzie go szukać, jak odnaleźć? – Owszem! Lecz któż mógł powiedzieć, że tu się tak pokrzyżuje wszystko a skotłuje... Miałam nawet listy do niego... lecz jego nie ma! Więc się to zniszczyło. Na co ze sobą niepotrzebne pergaminy wozić!... Mówili: niedużego wzrostu, rudy, z brodawką wielką na karku. Dutkowski głowę w kołnierz od kontusza zasunął. – Po tej brodawicy łatwo go poznać... tylko jakże tu każdemu szyję oglądać. – Zapewne – bąknęła szynkarka. – Co tam! Nie ma go... Co robić? – Bo to imć Karlewicza znam dobrze... nie ma go w tej chwili, rad bym wszakże... bo w razie czego... Może miodku?... – Oho! Nie – nie mogę!... A co miodu to i owszem, tylko memu staremu nie nalewajcie, bo mi się spije, niebożę, i będę miała z głuchym i pijanym równocześnie do roboty. No, o tym już nie mówmy! Powiadajcie mi tedy, co i jak. Więc dziś ruszamy. Kiedy? Myśmy gotowi, tu nie ma co robić!... Karlewicza i tak się nie dopytamy! Szkoda czasu na mitręgi... – A gdyby się tak Karlewicz znalazł? – Hm! To nie wiadomo. Zależy! – odrzekła markietanka i znów jęła rozmowę nakręcać na mającą nastąpić przeprawę przez Wisłę. Dutkowski zagadywał, dawał wymijające odpowiedzi, a sam zasypywał Żubrową krzyżowymi pytaniami. Markietanka wiła się jak piskorz i wyślizgiwała zręcznie, w końcu, widząc się do muru przyciśniętą, udała podchmieloną. – Mości Dutkowski – bełkotała sięgając za ramię małego szlachetki. – Ratuj, nie opuszczaj... i tyle!... Dwadzieścia pięć... napoleonów nowiutkich, a nie żadnych obrzynków, wyliczę wam na stół... jakem... Skrobankowa po mężu...Wyliczę!... Sami zostaliśmy. Karlewicza nie ma! Więc to, co jemu miało przypaść, dla was zostanie... uważacie. Niby szczęścia w nieszczęściu... Tu człek traci, a tam korzysta. Tak to bywa zawsze! Byle stąd co prędzej się wydostać. Po prawdzie, człowiekowi pilno. Komu by pilno nie było!... Późno... oczy się kleją!... Kiedyż w drogę? – Nocą, nad ranem! – To może się zdrzemnąć jeszcze można? – Wola wasza, czasu dość! – przyznał szlachetka i kiwnął na szynkarkę. – Pozwólcie ze mną obok, do alkierza. Markietanka podniosła się ociężale. – Tęgi miód! Do nóg mi się dobrał. Stary! A ty co? Niech sobie tu zostanie, ale mu wiele pić nie dajcie, bo go furia napaść może i szkody wam, rwetesu narobi!... A zresztą on cichy, można mu na głowie kołki ciosać – okiem nie mrugnie. Żubrowa spojrzała ostro na męża i wyszła za szynkarką – ta ostatnia zabawiła chwilę w alkierzu i powróciła do izby – zerknęła podejrzliwie na pochylonego nad kuflem podoficera i przysunęła się do Dutkowskiego. – Wałek – rzekła cicho. – Cóż ty na to? – Nie widzi mi się. – Co ci się nie widzi? – Baba czegoś zanadto kręci. – Et, gadasz! Mówię ci, sakwę bez mała złota dźwiga za pazuchą! – Nie mówcie tak głośno. – Głuchy, powiadam wam, jak pień!... – Nie bardzo temu wierzę! Zaraz się przekonamy. Hej! – roześmiał się głośno Dutkowski. – Patrzcie no, ten drab sączy jeszcze resztę z kubka.. ani mu w głowie, że truciznę pije!... Cha, cha! Tylko patrzeć i jego diabli wezmą!... W twarzy Żubra ani jeden muskuł nie drgnął. Ciągnął spokojnie miód i sapał ciężko. Starucha klasnęła z tryumfem rękoma. – Widzisz, widzisz, niewierny Tomaszu! Zawsze coś podejrzewasz!... – Ostrożność nigdy nie zawadzi. – No, nie bój się! Jam też niedzisiejsza. Dobrze ich nakręciłam, zanim tu ich ściągnęłam... No, ale co z nimi zrobimy? – Ba, wiedziałbym, gdyby nie ten Karlewicz, który mi po głowie chodzi. Skądżeby o mnie słyszeć mogli? W Poznaniu jeszcze!... A może. Uważacie, ciotko, nie ma o czym mówić, tajne papiery wiozą do pruskiej armii. – Co gadasz? – No, no! Wierzcie mi! Baba niby opowiada, obchodzi, że to jej się wypocznienia chce, a w sam ogień iść się napiera. Mogli ją do mnie wysłać! Tylko mnie niesporo! Prusacy nic nie znaczą. Służby niepewne... Obiecują, przyrzekają... Powiada, że jakoweś pieniądze dla mnie wiezie... O to mniejsza, oddaje i tak. Baba roześmiała się cicho. – Ludzi masz? – Będzie Mięczak i Piętka! Zobaczcie no, może i są... Krupkowa zajrzała do sąsiedniej izby. – Jakbyś zgadł... są hycle... Przycupnęli, szelmy, w kącie, niby dwa łyki. – Setne chłopy! Tylko, ciotko – rzucił ponuro kusy szlachetka – jesteście pewni, bo to teraz na lada co łaszczyć się nie warto... ni karku nadstawiać... Zastawić się kim nie będzie. Gram – to niech wiem o co! – Tylko mnie słuchaj... Robota się opłaci... – Zobaczymy! Niech co dmuchnę porządnego, to zrękowiny sprawię takie, że ha! – Ale cóż twoja? Surzą się? Rzucają jeszcze? Dutkowski zębami zgrzytnął. – Wściekłe baby! – He, he! Bo też ty się ceckasz z nią niepotrzebnie! Nibyś chwat taki, a tu rady sobie dać nie możesz! – Nie gadajcie! Ugryzła szelma... zawadziła mnie żelazem po łopatce! Ale i koniec na tym. Już mi nie ujdą. Jaszczurczy ród! Najpierw matkę trzeba wyprawić, a potem zobaczymy. Pięćdziesiąt czerwonych złotych na stół de Tilly’emu wyliczyłem za Dziewanowskie. – Masz swój rozum! – rzekła Krupkowa. – Czyń, jak ci się widzi! Jać źle nie radziłam i nie radzę!... Coś ty sobie do nich upatrzył takiego, nie wiem. – Com sobie upatrzył? Wy, ciotko, pytacie się jeszcze! Zemstę sobie upatrzyłem! – Twoja sprawa, nie moja. Łby sobie im poukręcaj, kiedy ochota! Ale... bo to raz przecież... Więc jakże... będzie z tymi? – Skończone, wyprowadzi się ich do schroniska, a tam się już rozprawimy!... Będą mieli papiery do Prusaków – tym lepiej. Francuzy je kupią!... Ojej!... – Rodzonego byś sprzedał. – Może mam zrobić inaczej? – przerwał szyderczo szlachetka. – Karlewicza, uważacie, ciotko, nie ma, jest na jego miejsce Dutkowski – a Dutkowski służy temu, do kogo mu bliżej!... Macie rację... toć już kur pieje... Czas w drogę! Patrzcież, a ten pień śpi. Krupkowa obejrzała się. Żubr, pochylony na łokciu, chrapał. Dutkowski podniósł się i poprawił pasa. – Dalej, ciotko, wyciągnijcie tę kwokę skrzeczącą z barłoga i niech zbiera wiechcie. Krupkowa wyszła do alkierza i sprowadziła rozespaną markietankę. – Pora, pora, mówicie? Kości nie czuję... – Tak, tak! Zbierajcie się! Czas najlepszy – zapewniała szynkarka. – A rozbudźcie swego biedaka, bo chrapnął na dobre! Opatrzcie się, bo zimno! Mróz poszedł na ostre. – A ja – dodał Dutkowski – ludzi uwiadomię. Szynkarka wyszła za Dutkowskim do pierwszej izby i jęła hałasować na Jagnę. Żubrowa wpadła z impetem na męża. – Ty stary opoju!... Miast... Tu markietanka urwała nagle. Żubr podniósł głowę i mrugnął znacząco. Żubrowa w lot go zrozumiała. – Gadaj, na miłość Boską! – Głuchy jestem! Niemy! – Macieju! – Jasia... Kupił nas... – szepnął podoficer. – Nic, gadaj dalej, a ja będę wrzeszczała na ciebie! Za czym markietanka głos podniosła i niby tarmosiła męża: – A to skaranie! Kłoda istna, kloc taki... Poradźże tu!... – Będą nas rżnąć!... – Rusz się, ciemięgo! Dalej, dalej, nie ma czasu... Spił się!... – Poprowadzą do siebie! – mruczał Żubr. – Pijanica! Na to mu oleju nie brak! Na miód aż się trzęsie... a... a... – Pani kapitanowa... jest... – Gdzie? Gdzie? Gdzie ja... nie poradzę sobie z tą bryłą... No!... – Tam... u niego!... – Chryste Panie! – wrzasnęła tym razem naprawdę poruszona markietanka. Krupkowa przybiegła z pomocą. – Co się stało? Co to? – Wody dajcie albo co!... Spity do ostatka! Szynkarka podała kwartę z wodą. Markietanka chlusnęła nią mężowi w twarz. Żubr jął prychać, otrząsnął się i podniósł się z ławy, chwiejąc się na nogach. – Jak to chodzi! Jak to chodzi? – biadała markietanka. We drzwiach ukazał się Dutkowski z dwoma wielkimi chłopami. – No, śpieszcie się. Czas nam, czas!... Krupkowa pomogła markietance odziać męża w zwierzchni kubrak i powiązać tobołki. Żubr wsparł się ociężale na grubym kiju i czekał, zataczając się z lekka. Żubrowa zakręciła się jeszcze, poprawiła chustę na głowię, kaftan sznurem przepasała, kosztur swój znów ujęła i rzekła: – No, my gotowi! – Idziemy! Chwili szkoda! Mości Piętka! Czereda ruszyła ku drzwiom, lecz te otwarły się nagle. Wpadła wystraszona Jagna i wrzasnęła: – Milicja! – Rety! – jęknęła Krupkowa. Piętka z Mięczakiem jęli się niespokojnie oglądać za siebie. Dutkowski nie stracił pewności. – Ciotka za szynkwas! A wy za mną!... Żubrowa zawahała się. Karlewicza można by teraz chwycić, lecz kto wie, czy od takiego co się wydobędzie! Pewniej iść za nim. Szlachetka zauważył ociąganie się markietanki i ofuknął: – Cóż wy... Chcecie im wpaść w łapy? – Prowadźcie. Dutkowski chwycił lampkę i wpadł do alkierza. Tam odsunął kufer i podniósł klapę, odsłaniając zejście do lochu. Za czym zakrzyknął krótko: – Za mną! Byle prędko! I spuścił się jak kot na dół. Żubrowa nachyliła się do ucha mężowi i szepnęła: – Kieruj się na ostatek. Ostrożność była zbyteczna, dwaj chłopi bowiem sami porwali się naprzód schodzić. Dutkowski na dole świecił lampką. – Wszyscy są? – Wszyscy – odrzekła markietanka. – Trzeba jeno klapę zasunąć. – Nie wasza głowa! Krupkowa już sobie poradzi. Teraz naprzód... cicho!... Dutkowski podniósł lampkę i świecił, zapuszczając się śmiało w głąb lochu. Loch ciągnął się długo. Wił się, załamywał, zwężał w wąskie przejścia, to znów rozszerzał się w szerokie korytarze. Raz stanowił chodnik suchy jakby wymoszczony dobrze ubitą polepą, to znów zamieniał się w grząskie błoto lub zryte, bezładne nasypy. Markietance cklić się zaczęło. Takich wędrówek jej natura nie znosiła. Poruszona, wylękła wszystkimi na raz zabobonami, jakie ją doszły kiedykolwiek o lochach a ciemnicach, już chciała do męża zagadnąć a użalić się, gdy naraz Dutkowski zatrzymał się, odwalił zaworę i strumień świeżego powietrza wpadł do lochu. – Wyłaźcie, wyłaźcie żywo – nalegał sztachetka. – Nic się złego nie stało! Ba... toć nam krótsza droga tędy! A jam chciał był z początku miastem prowadzić!... Markietanka wygramoliła się za mężem i westchnęła pobożnie – rada, że już niebo nad sobą widzi. Obejrzała się dookoła. Byli pod opuszczonym domostwem za Warszawą. Dutkowski nie dał czasu na zorientowanie się. – Dalej! Idziemy! Nie pora!... Chodźcie! Mięczak z tyłu! Chłop wysunął się, aby zająć wskazane miejsce, gdy Żubr się zatoczył i odepchnął go. Mięczak chciał go wyminąć, lecz ani rusz. Dutkowski spostrzegł to i zaklął. – Do czarta! Cóż ten wasz mąż? – Zostawcie go! Niech się z tyłu wlecze. Co z półgłupim a podchmielonym... Polezie za mną sam! Lepiej mu nie przeszkadzać, bo brewerii gotów narobić! Dutkowski ustąpił i nic się nie odezwał. Markietanka spojrzała z zadowoleniem na męża i mruknęła półgłosem do siebie: – Anim się spodziewała!... Łeb a niby łeb! – Co tam? – zagadnął Dutkowski. – Nic. Toż i Wisła. Kiedyż do tej przeprawy dojdziemy? – Nie taki gwałt! Potopić się chyba chcecie! Patrzcie, wodę ledwie lodem ścięło!... Zapaść się można, załamać... – Dlaboga! Co teraz poczniemy?... Chyba wracać do miasta i czekać sposobniejszej pory? – Ot! Zebrało się wam na koncept. Wracajcie sami chyba, jeśli wola... – Gdzież więc? – Nie kłopoczcie się. Moja w tym głowa! Wszystko pójdzie po myśli!... Mam tu sadybę, pod Bielanami, niedaleko... przenocujecie w spokoju... No, a jutro na noc, mróz stężeje, to was przeprowadzimy. Ode mnie blisko. Sadyba tuż nad rzeką, można chwilę sposobną upatrzeć doskonale. Baba nic nie odrzekła. Dutkowski prowadził żwawo, kołując między zaspami śnieżnymi, a szukając osłony przed blaskiem księżyca za rozrzuconymi gęsto krzakami i drzewami. Gromadka bez przeszkody dotarła do Lasku Bielańskiego, minęła z dala mury klasztoru kamedułów i, zwróciwszy się ku brzegom Wisły, jęła ciągnąć do samotnie stojącej, a raczej zawieszonej nad brzegiem rzeki chaty. – No to już jesteśmy na miejscu. – Dzięki Bogu, dzięki Bogu! – rzekła markietanka. – Ręce mi zgrabiały z zimna... a i nóg nie czuję!... Mróz aż huka po lesie!... Oo!... Jakby na potwierdzenie słów Żubrowej rozległ się krótki trzask gałęzi. Dutkowski obejrzał się i rzucił do siebie przez zęby: – Żeby tylko diabli nie dali nieproszonych gości!... – Co mówicie? – zagadnęła markietanka. – Nic! – odparł ironicznie Dutkowski. – Mówię, że się niedługo rozgrzejecie... Mięczak! Prawda, już ty im ognia naniesiesz? – Hę, hę! To się wie!... Zaraz im nogi roztają – zaśmiał się sucho drab. Babę ciarki przeszły. Przysunęła się do męża i szepnęła cicho: – Stary, na rany Boskie, trzymajmy się! Żubr kiwnął znacząco głową i powlókł się zataczając. Sadyba Dutkowskiego była to na pozór zwykła chata kmieca słomą poszyta, wapnem obielona, o małych oknach, pęcherzami zaciągniętych, sieni długiej a wąskiej, dzielącej ją na dwie części. Chata, zasunięta była w głąb lasu, druga jej strona wystawała nad urwistym brzegiem Wisły, a że wartkie koryto od spodu żłobiło go podczas wylewów – przeto chata jednym bokiem zdawała się być zawieszona pomiędzy niebem a wodą. Od leśnej drożyny osłaniał chatę płot tarcicowy, pogrążając ją w nocnej pustce a ciemności. Ledwie okna, na rzekę wychodzące, dawały czasem znak życia, mrugając mdłym światłem. Dutkowski raźno zbliżył się do ogrodzenia i zastukał. Furta skrzypnęła ciężko. Ukazała się wielka postać draba w czapce, nasuniętej na oczy, i w kożuchu. – Cóż tam? – rzucił krótko Dutkowski. – Nic – odparł ponuro drab. – Co ma być? Diabli człowieka biorą na tym pustkowiu siedzieć!... – Skończy się, skończy! – uspokoił go Dutkowski, a zwracając się do stojących za nim, dodał: – Dalej, do izby! A ty, Kuźma, furtę zawrzyj! Ognia trzeba będzie pewnie!... Dutkowski, idąc przodem, wprowadził Żubra i Żubrową do małej izby, zastawionej kilku ławami, zakrzyknął na Kuźmę, aby latarkę przyniósł, a sam oddalił się na chwilę. Żubrowa obejrzała się dookoła, chcąc przeniknąć panujące ciemności – na próżno. – Macieju – ozwała się, lecz urwała nagle, bo do izby wszedł już Kuźma z latarnią, a za nim wsunęli się cicho Mięczak i Piętka. Żubr przykucnął na ławie w kącie i chwiał apatycznie głową. Drabi nie zwracali uwagi na Żubrów i szeptali między sobą, rozplątując jakieś sznury. Nadszedł Dutkowski. – Jeszcze się bawicie! – syknął przez zęby i, wskazując na markietankę, rozkazał: – Dalej, zabrać ją... Niech idzie spać!... A z tym idiotą skończy się później!... Drabi dobyli noży i, włożywszy je między zęby, z głuchym pomrukiem szli ku markietance. Dutkowski stanął w drzwiach z krócicą w ręku. Żubrowa porwała się i zaparła w rogu izby. Legionista kiwał się machinalnie na ławie, niby wpółsenny. – Hej! Mości panowie! Co to znaczy? – zawołała markietanka. – Nic! – zaśmiał się Dutkowski! – Czas wam odpocząć!... Dalej... Piętka, za kark babę! – Ani kroku, bo w łeb! – wrzasnęła Żubrowa wyciągając krócicę i mierząc do zbirów. Chłopi zatrzymali się. Dutkowski zębami zgrzytnął. – Takaś jaszczurka! Poczekaj! – Karlewicz, nie groź, bo będziesz wisiał! Szlachetka zatrząsł się, piana mu na usta wystąpiła, oczy krwią nabiegły. – Karlewicz? Karlewicza ci się zachciało! Jędzo!... Będziesz go miała! – Milcz, szpiegu pruski... obwiesiu... rozbójniku... Szubieni... Żubrowa nie dokończyła. Ciężkie polano, rzucone zręcznie, podcięło jej nogi i zwaliło ją na ziemię. – Jezu!... Macieju!... – jęknęła baba, na którą rzuciło się trzech zbirów i jęło, mimo szamotania się markietanki, krępować ją postronkami. Karlewicz obejrzał się pośpiesznie ku Żubrowi, lecz widząc go siedzącym bez ruchu i wpół drzemiącym, roześmiał się. – Cha, cha!... Wołaj, sekutnico... swego Macieja, wołaj!... Dawajcie no kawał sznura, niech mu nogi przewiążę... chociaż dla zwyczaju!... Karlewicz spętał szybko nogi podoficera. Markietanka szarpała się z drabami czas jakiś, aż w końcu musiała ulec. – Macieju... niedołęgo!... Chwyć tego szpiega... rozbójnika! Psa rudego! – Zatkać jej gębę! – burknął Karlewicz. – Kuźma, idź po garę z węglami!... – Ratunku, ratunku! – dał się słyszeć przeciągły krzyk za ścianą. Karlewicz zaklął. – Piszczy jejmościanka – zauważył Mięczak. – Jeszcze nam tu jaki patrol sprowadzi! – dodał Piętka. – Nie wasza głowa! – odrzekł hardo Karlewicz. – Masz ochotę... idź, Piętka... Niech się nie drą, szelmy! Część cię nie minie! Piętka wyszedł z izby. Dutkowski jął przetrząsać kieszenie i odzież Żubrowej. – No, woreczek, jest! Papiery! Krzyże legii! Mądre ptaki! Kuźma! Garę z węglami, mówiłem... Trzeba przecież ze staruchą pogadać! Wiedzieć musi niejedno... Kuźma wysunął się na chwilę, rozstawił na środku izby garę pełną żarzących się węgli i zasunął w nią żelaza. – Co z tą gadać – zauważył niechętnie Mięczak. – Kula w łeb i w przerębel!... – Głupiś! – odrzekł Karlewicz. – Zobaczysz! To rozmowna niewiasta! Daj latarkę! Za czym przykucnął nad Żubrową i wykrzywił się szyderczo. – Pani Skrobankowa! Hę, hę! Zimno wam, zimno?!... Rozgrzejemy się! Zaraz! Odkneblować gębę i ściągnąć buty! Mięczak z Kuźmą jęli wykonywać rozkaz. Żubrowa odetchnęła głęboko. – Lżej, jejmości, lżej?... – Jesteś... łotr... Karlewicz... – O tym wiem! Ale jejmość powiesz nam zaraz coś więcej!... – Będziesz wisiał!... – Polityczniej, polityczniej!... – Rakarz!... – Rakarz! Cha, cha! Kuźma żelaza!... Kuźma odwrócił się, aby sięgnąć do gary po rozpalony pręt, lecz wtem, tenże sam pręt... ciął go przez głowę raz i drugi... Kuźma zatoczył się i upadł na ziemię. Mięczak z Karlewiczem zerwali się na równe nogi. Żubr atoli rzucił się na Mięczaka i powalił go uderzeniem pięści. Karlewicz strzelił, lecz chybił. Legionista zamierzył się na niego drugim, wyrwanym z gary prętem, lecz Karlewicz skulił się i chlusnął z izby do sieni. Żubr skoczył za nim i zaparł drzwi skoblem. Potem rozciął postronki krępujące markietankę i wpadł na Mięczaka, który, mimo ogłuszenia, już się zaczął czołgać. Baba odzyskała od razu pewność siebie, a choć nogi jej omdlewały, podniosła się i jęła mu pomagać w krępowaniu zbirów. – Mocniej go! – komenderowała. – Nie żałuj psiawiarom!... Olaboga! Myślałam, że już po mnie!... Toś mnie wytrzymał!... Niech się obuję!... Zabierz im noże!... Patrz, pistolety mają!... Nie zdążyli, szelmy, pieniędzy zabrać!... No, no, a co teraz? Żubr spojrzał na żonę i wskazał na ścianę izby. – Są tam! – Więc dalej! Byle prędko... bo naprowadzą cały regiment tych łotrów... Żubr chwycił za żelaza i jął dziobać otwór w ścianie. Ściana zatrzeszczała, drzazgi się posypały, a równocześnie dały się słyszeć stłumione okrzyki. Markietanka wytrzymać nie mogła. – Hej! Melduję pokornie... imć pana porucznika Gotartowskiego podkomendni! – Bywajcie! – ozwał się dźwięczny głos. Żubr z podwójną energią walił w ścianę. Markietanka rzuciła się podważać tarcice. Chata trzęsła się a dygotała. – Byle prędzej... Macieju, wal! Tylko patrzeć... jak zbiry do nas wpadną!... Przewidywania Żubrowej były słuszne. Karlewicz, wyszedłszy z izby, zakrzyknął na Piętkę, który był obok w komorze z więzionymi kobietami się porał, i chciał wracać do Żubrów, a zastawszy drzwi zaparte – zgrzytnął z wściekłością zębami, Mięczak i Kuźma lec musieli. Karlewicz się nie namyślał. Komorę zatarasował. Piętkę postawił z krócicami na straży, a sam do lasu wybiegł szukać w niedalekiej, opuszczonej leśniczówce odsieczy. Rachuby jego były słuszne. Zaczajony Piętka, gdyby Żubrowie uciekać chcieli do drożyny; dostateczny opór mógł stawić. Drugiej strony rzeka broniła jeszcze lepiej. Ofiary ujść nie mogły. Pomoc sprowadzi. Zapłaci im za wszystko. Karlewicz wyrzucał sobie własną nieostrożność. Nie chcąc mieć za wielu wspólników do podziału, zaniechał wezwania kompanów do pomocy. Leśniczówka o kilka staj drogi zaledwie była oddaloną od sadyby Karlewicza. Pobudowana na schronisko dla strzelców królewskich, opustoszała a powoli stała się jaskinią włóczęgów. Osobliwie z rozpoczęciem się zawieruchy wojennej roiła się od opryszków a zbirów rozmaitych. Karlewicz jak wicher wpadł między swoich kamratów, jednym okrzykiem podniósł na nogi całą bandę i poprowadził za sobą. Banda szła na oślep, chciwa zdobyczy. Żandarmeria wojskowa francuska dała się już jej we znaki, o robotę było ciężko... na żer wychodzić coraz niebezpieczniej. Wieszano bez pardonu. Banda była zgłodniała, wyniszczona. Za Karlewiczem ruszyła jak stado szakali, nie pytając gdzie, z kim ma się rozprawiać. Karlewicz gnał naprzód, a za nim w rozsypce opryszki. Jednego ruchu wystarczyło, aby tłum czarny, odarty, połyskujący stalą, rzucił się na ogrodzenie. Dwadzieścia ciał zawisło nad płotem i zsunęło się w głąb. Stojący na czatach Piętka nie zdążył się odezwać, gdy leżał już na ziemi rozciągnięty uderzeniem noża w plecy. – Wywalać drzwi! – huknął Karlewicz. Lecz opryszkom nie trzeba było rozkazu. Wrzeciądze jęczały pod naciskiem żylastych rąk i sękatych drągów. Jedne drzwi za drugimi padały na ziemię... Karlewicz uląkł się, aby zbyt pośpiesznie nie rozprawiono się z ofiarami, i nawoływał: – Chłopcy! Żywcem brać, żywcem! Lecz tłum opryszków po wywaleniu ostatnich drzwi cofnął się raptownie: przed nim buchnął snop dymu... – Pali się! Pożar! – rozległy się pojedyncze głosy. Karlewicz rzucił się z wściekłością naprzód. – Za mną! O fortunę idzie!... Kilku śmielszych skoczyło za Karlewiczem i wpadło do izby, w której zamknięci byli Żubr z Żubrową. Płomieniste języki lizać zaczynały belkowania. Karlewicz gorączkowo jął obszukiwać izbę. Natrafił na dwa ciała leżące na ziemi. Zawołał na towarzyszów, aby wyciągnęli je przed chatę. Były to opalone do połowy zwłoki Mięczaka i Kuźmy. Karlewicz zaklął strasznie. Krwawa łuna buchnęła już ku niebu, a za nią snopy iskier. Ogień wydostał się na poszycie, otulił je, przejął, skręcił kruche wiązania i poruszył w posadach zmurszałymi belami. Karlewicz, bezsilny, dygotał z pasji, nie mogąc zrozumieć, co stać się mogło z jego więźniami. Naraz wiązanie dachu zatrzeszczało silniej, przepalone krokwie wygięły się, chata zachwiała się... i zapadła, sypiąc gwiaździstymi iskrami i głowniami. Ogień jął sam siebie tłumić a przyduszać. Przed zbirami kotłowały się szczątki chaty. Zasłonięty horyzont ukazał się ich oczom. Karlewicz spojrzał ponuro w dal i zadrżał. Środkiem Wisły sunęły po lodzie cztery skulone postacie. – Za mną! Za mną! – huknął na tłum i biegł ku brzegowi. – Uciekają!... Zbóje rzucili się za Karlewiczem i jęli, jak koty, zeskakiwać na lodową powłokę. Lecz lód jęknął, trysnął wodą i zaczął pękać kawałami. Karlewicz nie zważał. Przeskakiwał ze zwinnością wiewiórki z kry na krę i zachęcał głosem towarzyszów. Czterech tylko takich jak on było śmiałych. Odległość między pogonią a uciekającymi zmniejszała się. Żubrowie pośpieszać nie mogli. Markietanka, mając dotkliwie nogi polanem okaleczone, ledwie się czołgała. Pani Dziewanowska mdlała z przerażenia... Żubr trzymał się z daleka, bo co zbliżył się do kobiet, to lód pryskał, giął się pod jego ciężarem, a fala wody spod stóp mu płynęła, znacząc czarne plamy na białej szybie Wisły. Zośka szła przodem. Lekka, pewna, dodawała odwagi matce: – Śmiało, mateńko! Chwyćże mnie za rękę! – Jezu! Następują! Patrz, patrz!... – Nie ma czego się oglądać!... Byle do brzegu! – Święty Antoni!... Nie mogę! Nogi moje!... A obwieś, a łotr! – jęczała markietanka. – Macieju, nie strzymam! Żubr mruczał głucho. Pogoń się zbliżała. Zaledwie trzy wąskie paski lodu odgradzały Żubra od Karlewicza i opryszków. Ten ostatni wyciągnął już z zanadrza krócicę. Legionista przeżegnał się, przykucnął na lodzie, a potem wyciągnął nóż składany i jął łamać lód od strony Karlewicza. – Macieju! Co robisz?! Woda cię zaleje!... – Jasia, nie gadaj! – odrzekł Żubr uderzając coraz silniej. Krucha powłoka jęła trzaskać i łamać się, tworząc coraz dalej idące szczeliny. Żubr położył się na brzuchu i walił dalej, napierając od czasu do czasu drągiem, trzymanym w ręku, kawały lodu. Woda dobywała się coraz silniej, coraz gwałtowniej. Ręce sztywnieć mu zaczęły. Karlewicz już był na drugim paśmie. Uciekające kobiety obejrzały się za Żubrem. – Macieju! Chryste Panie!... Karlewicz zbierał się do skoku. Jeszcze chwila, a stanie tuż, naprzeciw niego, oddzielony ledwie wąskim strumieniem wody. Żubr wsparł się na łokciu, oderwaną bryłę lodu uniósł i rzucił nią pod stopy Karlewicza, miażdżąc przed nim do reszty spękaną powłokę. Karlewicz wystrzelił – kula ledwie lód musnęła. Woda przybierała, musiał się cofnąć, aby nie zapaść się w głębię. Równocześnie prawie kawał lodu, na którym leżał Żubr rozciągnięty, oderwał się i zaczął płynąć powoli w dół rzeki, torując sobie drogę wśród dobywającej się zewsząd wody. Kobiety tymczasem, trzymając się za ręce a czołgając, przysunęły się do brzegu. Co krok groziło im załamanie. Pani Dziewanowska modliła się głośno – lód trzaskał groźnie. Żubrowa znów obejrzała się za mężem. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą widziała go na lodzie... wzdymało się już czarne, lśniące pasmo wody i tworzyło pianę. Markietanka zdrętwiała, w oczach jej pociemniało. – Co wam? Co wam? Naprzód! – nawoływała Zośka. Żubrowa zatoczyła błędnie wzrokiem i szepnęła cicho, ledwie głosu z piersi mogąc dobyć: – Maciej mój! Jedyny!... Zośka przypadła do markietanki i chwyciła ją za ręce. – Za mną! Toż śmierć!... – Wszechmogący wieczny Boże... zmiłuj się nad nami – modliła się pułkownikowa. – Nie! Pozwólcie mi do niego! Ja za nim! Zośka zaparła się i przeciągnęła Żubrową w stronę brzegu. Rzuciła okiem na słaniającą się bezsilnie matkę i ku niej pośpieszyła z pomocą. Dwa bezwładne ciała musiała wspierać, przesuwać, prowadzić, unosić. Dwa bezwładne ciała, dwie obumarłe dusze. Brzeg był już o kilka kroków zaledwie. Zośce ręce omdlewać zaczęły, drobne ręce kostniały. Lód słabszy, bo ciepłem ziemi rozmiękczony, już nie łamał się, ale zapadał. Szczęściem było to miejsce przybrzeżnej ławy piaszczystej. Zośka brnęła do pasa zanurzona w wodzie i walczyła zapierając się o krę, krwawiąc sobie ręce o ostre jej złomy. Pot kroplisty zraszał jej śnieżne czoło i zastygał na nim w kryształowych soplach. Z ust, ze wzburzonego łona buchały kłęby pary. Wątłe muskuły prężyły się, ostatnim szafowały wysiłkiem. Na piaszczystym, przyprószonym śniegiem a wikliną porastającym brzegu słaniały się trzy postacie kobiet. Mijały długie chwile rozpaczliwe – lata płynęły. Zośka, wpół zanurzona w wodzie, wpół ziemi uczepiona, pochyliła się wyczerpana, bezsilna. Brzegi Wisły tonęły w milczeniu. Od strony Bielan na tle sosen czerwieniły się coraz smutniej, coraz krwawiej głownie pogorzeliska, słabo odcinając cienie snujących się dokoła niego ludzi. W górze rzeki małe światełko, zawieszone wysoko, znaczyło Warszawę. Praga biła śnieżną równiną, przeszywaną skąpymi kępami zarośli. Środkiem Wisła, idąc śladem stoczonej dopiero co walki życia ze śmiercią, wzbierała, chcąc zerwać swe lodowe okowy. Niebo patrzyło chmurne, ołowiane. Zośka stała tak w wodzie, przy brzegu, dysząc ciężko, a rozpalone usta cisnąc do zimnej powłoki ziemi. Niemoc ją opanowała i senność. Dobrze jej tak było. Tak by chciała wypocząć, tak zasnąć. Wtem ostry ją dreszcz przeszedł. Ktoś ją objął wpół i pętał zwolna. Wyciągnęła rękę. Woda zaczynała dokoła niej obmarzać. Przytomność Zośce wróciła. Wczepiła się w wiklinę i stanęła na brzegu. Pułkownikowa oprzytomniała nieco i pomogła wesprzeć Żubrową. – Byle gdzie do chaty! Do chaty! – mówiła Zośka, czując, że znów słabnie. Kobiety postąpiły krok naprzód. Tuż przed nimi rozległ się krótki, groźny okrzyk: „Wer da?!” – a za nim alarmujący wystrzał karabinu. Cichy brzeg Wisły najeżył się bagnetami. Patrol pruski otoczył kobiety. Jakby w odpowiedzi na przeciwległym brzegu, od Bielan, huknęły krótko dragońskie strzelby i błysnęły pałasze. Zgiełk chwilowy powitał i umilkł. A potem znów obydwa brzegi patrzyły na się obojętne, głuche, puste. X Słońce biło już prostopadłymi promieniami ciepła i światła o pałac Pod Blachą, gdy Gotartowski otworzył oczy i po raz pierwszy od kilku miesięcy obejrzał się dookoła, nie zdając sobie sprawy, gdzie się znajduje. Jakieś oderwane przebłyski pamięci ostatnich wypadków plątały mu się po głowie, w umyśle miał jeszcze niewyraźne odbicie ostatniego, dziwnego dosyć snu, lecz mimo wysiłku na próżno starał się wypełnić olbrzymią przestrzeń czasu. Pamiętał, jak szedł nad Wisłą... zima była... a potem... Potem ciemń nieprzenikniona, niezbadana, a po niej... ta bogata komnata... ciepło... słońce... Florian zadumał się. Przez otwarte okno komnaty szedł wesoły pogwar uliczny, pełen turkotu kół a ochoczego szczęku broni. Niekiedy pobudka wojskowa przebrzmiała wesoło, od Wisły biegło dudnienie pochodowych wojskowych pociągów na nowowybudowanym moście. Gotartowski wpatrywał się w blaski słoneczne, które, wdzierając się przez wpół osłonione okna komnaty, tryskały życiem, w smugach świetlanych igrały miliardami nieuchwytnych pyłków, przejmowały ciepłem i wonią martwe przedmioty, a w oczach Floriana każdą linię, kontur, bramowały w złotoniebieskie szlaki, czerwonozielone wstęgi. Wtem, tuż przed Gotartowskim zjawił się cień, zasłonił na chwilę blaski słoneczne, a potem, usunąwszy się w stronę, zamienił się w postać kobiety. Florian wpatrzył się niespokojnie w przybyłą, zaciągając starannie osunięte fałdy okrycia. Nieznajoma zdawała się być stropiona, zaambarasowana, natarczywym spojrzeniem Gotartowskiego. A Florian? Florian śledził niespokojnie równe, pociągłe rysy nieznajomej, bladość delikatną jej twarzy. – Cieszy mnie – rzekła cicho dama – że waszmość jest... lepiej! To mi robi wielką przyjemność!... Chirurg uważał pana być bardzo cierpiącym!... Dźwięk głosu wydał się Florianowi nieobcy. Akcent tylko dziwny i sposób wysłowienia raziły go. Dama postąpiła krok naprzód ku Gotartowskiemu i odezwała się z łagodną troskliwością: – Nie macie potrzeby w czymkolwiek? Myślę, że będziecie mogli wytchnąć powietrzem ogrodu! Respiracja wróci wam siły! – Łaskawość pani!... – bąknął Florian usuwając nieznacznie głowę od ckliwego zapachu perfum, które bić weń zaczęły. – Ach! To was deranżuje! Ach, gdybyście odgadli, ile radości sprawiła wiadomość o waszym wyzdrowieniu!... Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz wtem drzwi się szybko otwarły, brzęknęły ostrogi i do komnaty wszedł książę Józef. – Witam was, witam, kapitanie! Siły wracają! Szczerze mnie to cieszy... – Wasza książęca mość, nie wiem sam, co ze sobą pocznę... – Co? Co waszmość! – fuknął raźno Poniatowski. – A pomnisz, jakoś mnie z mańki zażywał? Ho, ho! Sianem się nie wykręcisz. Takich nam oficerów potrzeba... – Wojna trwa jeszcze? – Jakżeby?! Prawda, toć przez trzy miesiące o bożym świecie nie wiedziałeś. Niesposób ci wszystkiego w dwóch słowach powtórzyć! Była wojna i jest, no i będzie. Nasze pułki chrzest pierwszy odebrały. Generał Dąbrowski dzielnie się ze swoim korpusem sprawił przy oblężeniu Gdańska, brygadier Sokolnicki, major Downarowicz odznaczyli się pod Wisłoujściem. Wincenty Krasiński ufundował szwadron konnych strzelców... a dziś pułkownikiem formującego się pułku mianowan. Czterdzieści tysięcy żołnierza mamy pod bronią. Słaby on jeszcze, niedoświadczony, lecz serce w nim wielkie!... Ba, toć mieliśmy Pułtusk, Ostrołękę, Eylau, a potyczek mniejszych niezliczoną moc. Burza zanosi się na lepszą. – Cesarz?... – Cesarz! – odrzekł książę chłodniej. – Bawił w Warszawie, przyjmował deputacje. Może nie zadowolił nadziei... Lecz zdaje się mieć dobre intencje. Co tu rozprawy! Kości rzucone... Ruszają wszyscy na zwycięstwo-li, na chwałę, czyli na zgubę... Iść trzeba!... Kraj się kurczy, ciężary znosi z poddaniem, bez szemrania ostatniego grosza, resztek chudoby się wyzbywa. Nie brak ani rąk, ani ducha. Oficerów jeno jeszcze wielki niedostatek. Dziś żołnierz, jutro wachmistrz, pojutrze porucznik. Zły to awans – inaczej nie można!... Przybywa po trochu ludzi ze służby pruskiej, dezerterzy od Austriaków napływają, lecz tego mało. Kule nie żartują!... Tak, tak, mości Gotartowski, wypoczywaj że z Bogiem, a potem marsz. – Czym się waszej książęcej mości wypłacę? – Ani sobie tym głowy nie zaprzątaj! Jedna dla ciebie, dla mnie i dla nas wszystkich jest tylko wierzycielka – Polska! Ona żąda od nas wypłaty za gnuśność stuleci. Nie masz teraz innych długów!... Bywajże mi waszmość! Nie zrywaj się zbyt gwałtownie, abyś nie nadwerężył zdrowia. A skoro się umocnisz, każ się do mnie meldować. Florianowi siły wracały szybko. Młody dąb, rozdarty uderzeniem pioruna, długo stoi sczerniały, bezwładny, na poły obumarły, lecz gdy za wiosny nadejściem korzenie uderzą sokami ku zmurszałemu a strzaskanemu pniowi i pierwszy kiełek zielony przełknie spleśniałą korę, wnet zmaga się, nowymi wystrzela ku niebu pędami i stroi się w nową koronę na wichry, na burze. Nie minął tydzień, a Gotartowski już o własnych siłach mógł sunąć po komnacie. Kroki stawiał z początku niepewne, wspierał się na ramieniu chirurga, lecz zwolna muskuły zwierały mu się silniej, pochylony krzyż i ramiona prężyły się, oczy patrzyły śmielej, jaśniej. Tylko w duszy, w sercu Floriana złowróżbna panowała cisza. Gotartowski bał się zajrzeć w siebie, bał się wspomnień, bał myśli, bał jutra. Cisza bywa czasem straszną. Im bardziej poprawiał się Florian na ciele, im więcej mu sił żywotnych przybywało, tym większy go opanowywał smutek, tym większe zwątpienie. Godzinami całymi siadywał w oknie zapatrzony w nieba majowe lazury. Chwilami dręczył go niepokój o matkę, o dziada, o rodzeństwo. Gdzie i czy ich odnajdzie kiedy rozproszonych po świecie?... Maj się miał ku końcowi. Pewnego ranka medyk, przyszedłszy na zwykłe oględziny chorego – zastał go już na nogach. – A słowo stało się ciałem! – wykrzyknął z zadziwieniem chirurg, imć pan Dederko. – Waszmość, widzę, nie żartem posłuszeństwo kuchni łacińskiej wypowiada!... Dobra nasza!... Wójcicki posinieje ze złości... jak waszmości po świecie chodzącym zobaczy. Stary medyk, króla Stanisława imci konsyliarz... ale co na legiońskim mięsie się nie zna, bo bąka rzetelnego ustrzelił! Cha, cha, jeszcze temu tydzień będzie, spotykam go przy Bramie Krakowskiej – pyta mnie o waszmości – ja mu na to gębę krzywą a zafrasowaną okazuję, a on ci łyp z powa- gą oczyma i mówi: ns, „Nullum remedium! Malaria perpetua... febris intermittens ignis sanguinis! 90 Ani hajdamaka, ani kapucyn, krzyżyk wystrugać, ziemi garstkę i w dołek!” Ja niby nic, choć mi aż śledziona ze śmiechu tańcuje! Toć uciecha będzie!... – Mości Dederko, w porachunku dozgonnym ze sobą będziemy!... – Te, te! Co waszmość! Chłop strzela... no i koniec!... Bogu dziękuj. Bo i co? Simplex servus 91 jest tylko babką wiejską bożych wyroków, i koniec. Ma się urodzić, to i bez babki się urodzi! Niby nauka, niby sztuka, a czasem funta kłaków niewarta. Zdarzy się nieborak... że mu się wszystkie medyckie rozumy przystosuje. Krzyże mu się piecze żelazem, pijawki stawi, krew puszcza... oliwa, pieprz, makowiny, blekot, wilcza wiśnia, popiół gorący i co z tego? Myślisz, żeś mu pomógł, a tymczasem on oczy sobie wytrzeszcza, tchnie raz i drugi i ad patres92 wędruje... Zaraz, zaraz, mości Gotartowski, pilno wam w świat... Zaraz, niech jeno zlustruję jeszcze raz waszeci!... Dederko zabrał się do auskultacji. – Wybornie! – zaopiniował. – Miechy, nie płuca! Pulsa niby młoty, chodzą cicho a równo jak w zegarze! Do rzeźnika teraz, do winiarza, na barszcz, na zrazy, na maślacz!... Florian nie dał sobie dwa razy tej rady powtarzać. Poprawił swój mundur dawny, strzelecki, przypasał szablę i wyszedł na miasto. Warszawa kipiała życiem, werwą i otuchą, oddychając pełną piersią pod rządami Komisji Administracyjnej, złożonej z marszałka Małachowskiego, dyrektora wojskowego – księcia Józefa i gubernatora francuskiego, generała Lemarois. Praca gorączkowa wrzała w każdym zakamarku stolicy Mazowsza, praca w jednym podjęta celu, jednym owiana duchem, jedną kierowana myślą, a było nią tworzenie takiej armii, która by nie tylko przekonała Napoleona o wierności, ale która by umiała osłonić piersiami nadane swobody i wyzwolenie spod pruskiego jarzma. Tłumy mundurów wypełniały ulice, kolumny nowozaciężnych ciągnęły od świtu do późnej nocy. Książę Józef wdrażał młodego żołnierza do karności i posłuszeństwa. Musztry, parady a ceremonie nie ustawały na chwilę. Stary kapitan Kurtz jak wicher przebiegał na spienionym koniu ulice miasta lustrując kwatery, ćwiczenia, pierwsze instrukcje wachmistrzów. Co dnia nowe barwy się ukazywały, co dnia przybywało feldcechów a szlif, co dnia postawa oddziałów piękniała, szlachetniała. Gotartowski, znalazłszy się na ulicy, był z początku oszołomiony panującym zgiełkiem, zwolna atoli i jemu udzielać się zaczęła ochota a werwa. Poprawił kaszkietu, rękę wsparł na rękojeści pałasza, ostrogi raźniej jęły pobrzękiwać. Florian minął posąg króla Zygmunta, odwach pod Bernardynami i zapuścił się w wąską gardziel Krakowskiego Przedmieścia ku Ujazdowu. Przed pałacem Kazimierzowskim zwróciła uwagę Floriana gromadka oficerów rozprawiających z niezwykłym ożywieniem. Gotartowski napatrzył się już podczas długiej żołnierki swojej rozmaitych strojów, znał bez mała krój mundura a barwy wszystkich europejskich potencyj, a co... takich, w jakie oficerowie ci byli przystrojeni, na oczy nie oglądał... Niby z pozoru przypominali dawnych ułanów... lecz gdzie im tam! Gotartowski aż przystanął nieznacznie, aby widokiem świetnych uniformów oczy napaść. A był to widok nie lada. Czterech oficerów, młodzieńców smukłych, gibkich, zgrabnych, wysokich. Cztery białe, czaple kity lśniły w słońcu i drżały uroczyście ponad rogatymi, karmazynowymi czapami, pikowanymi a lamowanymi srebrem. 90 N u l l u m r e m e d i u m ! M a l a r i a p e r p e t u a... f e b r i s i n t e r m i t t e n s, i g n i s s a n g u i n i s ! (łac.) – (Nie ma na to) żadnego lekarstwa! Malaria nieustająca... gorączka okresowa, ogień we krwi! 91 S i m p l e x s e r v u s (łac.) – prosty sługa; tu: lekarz. 92 A d p a t r e s (łac.) – do ojców; w przenośni: umrzeć, pójść na tamten świat. Białe, opięte kurtki z suto haftowanymi, karmazynowymi kołnierzami i tejże barwy wyłogami na piersiach, bramowanymi delikatnie srebrną taśmą, przepasywały tkane, białe pasy z kutasami, łączącymi się ze srebrnymi temblakami pałaszy. Karmazynowe spodnie, po bokach białymi lampasami znaczone, zamaszyste akselbanty na prawym przerzucone ramieniu, srebrne ładownice, zawieszone przez plecy, pozłociste ponad daszkami czap cyfry a orły – składały się na strój bogaty, imponujący, pański, rycerski, wytworny. Dwa tylko kolory – biały i karmazyn – znaczyły te mundury, a biła od nich taka harmonia, taka wspaniałość, że oczy od nich trudno było oderwać!... Zwłaszcza też, że z tych wysokich, groźnych kołnierzy, spod zuchowato nasuniętych czap wychylały się twarze młode, spojrzenia ogniste, jasne, tryskały rumieńce, a gdzieniegdzie na wargach wiły się jedwabiste puchy. Florian zapatrzył się z podziwem, na próżno usiłując odgadnąć, do jakiej broni należeli ci wytworni oficerowie. Wtem jeden z obróconych tyłem do Floriana, a najwyższy spośród gromadki, obejrzał się, rzucił okiem na Gotartowskiego i zakrzyknął wesoło: – Wszelki duch Pana Boga chwali! Florek, od morza do morza!... A niechże cię uściskam!... Zanim Gotartowski zdołał odpowiedzieć, Hermelaus Jordan cisnął go już w swoich objęciach, wołając wesoło: – A bodaj cię!... Gdzieżeś się nam podziewał, od morza do morza?! Wicek! Patrzże! Drugi Jordan skoczył witać Gotartowskiego. Dwaj pozostali na uboczu oficerowie zbliżyli się również do Floriana. Gotartowski nie mógł przyjść do słowa, zakrzyczany przez Hermelausa, który zwrócił się do towarzyszów: – Patrzcie, chłopcy! Toż Florian Gotartowski! Niby z nieba spadł, jak duch, od morza do morza, jawisz nam się!... Panie Sewerynie! Mości Wybicki! Florek... chyba Fredrę pamiętasz?... Bodaj przy tobie sprzeczkę żeśmy wszczęli... no i do przyjaźni asumpt wzięli... Kalwin... bo kalwin, ale setny kompan. – Czekaj bo!... – przerwał zniecierpliwiony gadatliwością brata młodszy Jordan. Lecz Hermelaus wołał dalej: – Florek! Uważasz... musisz do nas iść... słyszysz? Takiego nam potrzeba, co? Co? Zaciągasz się? – Tak, tak. Racja. Z nami – przytwierdzili raźno Fredro z młodym Wybickim. – Gdzie? Dokąd?... – Cóżeś ty z nieba spadł? Nie wstyd to ci mizernym mundurkiem strzeleckim ludzi straszyć, od morza do morza? Pójdziesz, i koniec. Siła znajomych, powinowatych!... Ba, kogo tam nie ma!... Masz, Fredro – kalwin... ale, powtarzam, setny kompan, imć Łukasz, syn komisarza a posła Wybickiego. Paweł Jerzmanowski, adiutant marszałka Duroca, Kozietulski, Krasiński Piotr, Łubieńskich trzech, Niegolewski, Rudowski, Warskich dwóch, Szeptycki Wicuś, Hemplów masz całą trójcę, Mierzejewskich także trzech i Romanów trzech!... Ba i dwóch poczciwych Sokołowskich – Kuba i Stach! Niesposób ci wyliczyć! Kto żyw, naprasza się, od morza do morza, walą zewsząd. Musisz do nas. Patrzże... to jeden mundur, a mamy jeszcze prócz niego trzy inne!... Ciebie wezmą. Gdzieżby nie wzięli!... – Daj że mu się odezwać – wmieszał się Fredro. – Tu nie miejsce na rozprawę, chodźcie do mnie, na kwaterę! Buteleczka się znajdzie u mojej gosposi. – Wiwat, kalwin! – Hermelaus już się rozhulał! – odrzekł kwaśno Fredro. – Sewerynku, nie mrucz! Daj gęby!... Wyższą masz ode mnie szarżę, aleś kalwin! Zresztą, Florek jest – upiję się chyba. – I na odwach pójdziesz. – Wicek, nie dogaduj!... – Niech no waszmości kapitan Kurtz upoluje – zauważy Wybicki. – To i co?!.,. Mnie, porucznika szwoleżerów gwardii... śmiałby tknąć? – Hm!... A Michałek Pfeiffer, równy waści rangą, na dwa dni się dostał. – Królewiczu słodki! Nie strasz! Jużci „fajfer” mógł się ulać Kurtza... Tylko nie ja!... – Nie życzę zatargu z Kurtzem. – Królewiczu, cicho!,.. Florek, od morza do morza, toż nic nie wiesz, kogo masz przy sobie! Wszak to nasz „królewicz”, syn imć pana komisarza, a panującego nam miłościwie Wybickiego pierwszego. Syn posła zmarszczył się i rzekł krótko: – Hermelaus, rodzica mego nie tykaj. – Ooo! Królewiczu kochany, od morza do morza... Przecież nie chciałem cię urazić, bom nie zwierz, żebym ludzi kąsał, a co dla ojca twego mam tyle respektu, że daj Boże... niechby wszyscy mu takimi byli. Florian, odwykły od bezładnych gawęd, był z początku niby oszołomiony, lecz i jemu powoli werwa a życie wracały. Przy butelce rozgadał się na dobre a z ciekawością jął się o wszystko dopytywać. Ze zgiełkliwych odpowiedzi dowiedział się dopiero, że za rozkazem cesarza Napoleona powstał pułk szwoleżerów gwardii przybocznej pod dowództwem imć pana Wincentego Krasińskiego, że do pułku tego, na wezwanie księcia Józefa, śpieszyła młodzież ze wszystkich zakątków kraju, wróżąc sobie pod okiem tak wielkiego władcy a mocarza świetny los, a dysząc żądzą odznaczenia się, że pułk szwoleżerów formuje się z pośpiechem, niebawem bowiem wyruszy za Napoleonem, że w tym postanowieniu cesarskim najoczywiściej przebija się dowód wysokiej łaskawości Bonapartego, ile że przy osobie swojej chce mieć młodzież polską, że szeregi pułku stoją otworem dla wszystkich, bo książę a zarówno pułkownik nie na stan, nie na urodzenie baczą, ale na wysokie przymioty a prawość charakteru nowozaciężnych, że pułk sute odebrał uposażenie, a w przywilejach a prawach z gidami93 cesarskimi zrównany od razu został. Seweryn Fredro pierwszy przerwał gorączkowe a hałaśliwe relacje. – Pozwólcie – rzekł – imć kapitanowi słowo rzec! Niech się dowiemy z kolei od niego, co porabiał, gdzie się podziewał. – Prawda! – przyznał Hermelaus Jordan. – Florek, od morza do morza... Na ciebie kolej!... – Prosimy! Prosimy! – zachęcał Łukasz Wybicki. Gotartowski wspomniał krótko, jako był zapadł na srogą gorączkę i w pałacu Pod Blachą był kilka miesięcy przeleżał, a gdy Hermelaus natarł nań, aby ciekawych szczegółów z pobytu swego pod jednym z księciem Józefem dachem nie skąpił, odparł krótko: – Darujcie! Ciężko mi teraz. Ledwie na świat dziś po raz pierwszy wyjrzałem, a wstyd wyznać, własne troski nie dają mi radości powszechnej dzielić. – Wiem, wiem! – przyznał Fredro. – Rozmawialiśmy o waszmości z imć panem Dziewanowskim! – huknął żywo Hermelaus. – Ot, głowa zabita, od morza do morza. Toż Dziewanowski jest z nami w pułku!... – Jest, jest tutaj, mówicie? – Mało tutaj! W pułku naszym!... Kapitanem... od morza do morza... Bardzo wysoka szarża, gdyby chciał pójść do legii nadwiślańskiej, ani chybi, pułkownikiem by został. Jest pod szefem Małachowskim, dowodzi trzecią kompanią. Jędrek Niegolewski jest pod nim!... Powiadam ci, personat, od morza do morza! U samego cesarza w łaskach wielkich. Florian nie zważał na wykrzykniki Hermelausa i do Fredry się zwrócił: – Dziewanowski tu służy? Jest? Gdzie go szukać? Rad bym do niego co prędzej. Niech was niecierpliwość moja nie dziwi, lecz kto wie... on jeden może upragnionych wieści... udzielić!... 93 G i d o w i e – w wojsku napoleońskim straż przyboczna cesarza. – Kapitan Dziewanowski kwateruje przy sztabie pułku w mirowskich koszarach... Rozumiem niecierpliwość waszą. Zatrzymywać was nie będę... a pozwólcie, przeprowadzimy was do pana Jana. Oficerowie ruszyli natychmiast w stronę koszar mirowskich. Kapitan Dziewanowski właśnie był przegląd czynił nowozaciężnych szwoleżerów, gdy mu dano znać o przybyciu Gotartowskiego. Zdał co prędzej służbę na Rudowskiego porucznika, a sam do Floriana wybiegł. Powitali się serdecznie, spojrzeli na siebie długo, badawczo i skierowali bezwiednie rozmowę na potoczne sprawy. Florian chciał pytać o nowiny, lecz strach go nagle zdjął. Smutek, na szerokiej twarzy Dziewanowskiego osiadły, nie zdawał się wróżyć nic dobrego. Atoli niepewność nie dawała Gotartowskiemu spokoju. Upatrzył chwilę, gdy młody Wybicki jął rozpowiadać o służbie swojej pod generałem Dąbrowskim, pod Gdańskiem, i odciągnął nieznacznie Dziewanowskiego do sąsiedniej pustej izby. Dziewanowski nie czekał pytania. – Wiem, wiem... czego po mnie się spodziewacie! – rzekł poważnie. – Czasem bodaj najżałośniejsza wiadomość lepsza jest od niepewności. Florian zbladł. – Odwagi, odwagi! Panie Florianie... Wyroki boskie są niezbadane. Nie nam, nikczemnym stworzeniom, sądzić o nich! Co tu skrywać przed wami. Bóg jeden mocen jest was pocieszyć. – Mówcie, mówcie mi wszystko! – rzekł głucho Gotartowski. – Owóż, wiadomo wam, jako po moim wyjeździe pani stryjenka z Zośką dostały się w ręce Prusaków... niby to pod pozorem winy ukrywania mnie, a właściwie za podszeptem szpiega pruskiego, niejakiego Karlewicza, który z dawna zemstą ku mnie i ku stryjowi nieboszczykowi pałał. Przysłani przez was Żubrowie szukali, poznałem ich i o Karlewiczu powiadomiłem, słusznie suponując, że on jeden wie, co się z niewiastami dzieje. Żubrowie żwawo chwycili się moich wskazówek, Karlewicza wykryli i, udając przed nim wysłańców pruskich, dotarli aż do kryjówki, w której ten łotr bezbronne kobiety więził, do gorszych rzeczy się sposobiąc. Co się tam dalej działo, nie wiem, bo szczegółów dowiedziałem się z ust Karlewicza. Owóż ten, wzięty na męki, wyznał, jak Żubrów przyprowadził do siebie, aby im przeprawę na drugą stronę Wisły ułatwić, lecz gdy był się w nocy oddalił, aby brodu wyszukać, ile że rzeka ledwie lodem się ścięła... Żubrowie zamordowali towarzyszów, okradli go i z pułkownikową i Zośką na lód się puścili... Karlewicz, jak powiada, chciał ich uratować, lecz woda wystąpiła i sam ledwie z życiem ujść zdołał. – Więc mówicie... – Potonęli wszyscy. Gotartowski jęknął. Dziewanowski chwycił go w ramiona. – Panie Florianie! – rzekł z głębokim uczuciem. – Mężczyzną jesteście... Patrzcież, i jam został sierotą prawie... One jedne mi były na świecie. Nie dawajcie przystępu rozpaczy!... – Światłem mi była jedynym!... Nie żyć mi bez niej!... – Na Boga!... Słowa tego się sromajcie. Wspomnijcie na matkę waszą... na rodzinę, na ziemię, dla której walczyliście lat tyle... Gotartowski był nagle niby ogłuszony. – Zatonęła niebożę i... ci starzy poczciwi... towarzysze wierni, opiekunami byli mi... rodzonymi. Byle teraz... umrzeć, byle prędzej stąd. – Jezus, Maria! Nie bluźnijcie, nie wzywajcie śmierci! Jesteście chrześcijaninem! – strofował poważnie Dziewanowski. – Ja też – odrzekł z cichym bólem Florian – pójdę, pójdę szukać tylko... uspokojenia wiecznego. – Nie, nie! Tak wam mówić nie wolno. Módlcie się raczej za nią i za siebie. – Panie Janie!... Mówcie o niej jeszcze... wszystko... – Cóż wam powiem?... Na co boleść powiększać... Robiłem wszystko, co się tylko dało... byle dojść prawdy... Niestety, Karlewicz widocznie nie kłamał. Pochwyciła go żandarmeria polowa francuska. Pan Moszyński śledztwo surowe prowadził. Znaleziono ciała zbirów Karlewicza na pogorzelisku jego sadyby, natrafiono na strzępy odzieży na krach lodowych. Zwłok nie odnaleziono. Spoczęły na dnie rzeki. Z początku byłem był suponował, że może i wam, panie Florianie, krzywdę jaką wyrządzono. Karlewicza palili prawie żywcem... słowa o was nie mówił, wyrzekał się, iżby was na oczy kiedy oglądał. Widząc was teraz, utwierdzam się głębiej w przekonaniu, iż mówił prawdę. Naturalnie fałsz jeno jest w tym, aby Żubrowie na rabunek doń przyszli! Dopuszczenie boże!... Lecz gdybyście byli jako ja przy badaniu tego zbója, to może byście przekonali się, iż Opatrzność i tu bezbronnych kobiet nie opuściła. Karlewicz z dawna zemstę naszemu rodowi był przysiągł!... Dawne dzieje! Jeszcze był podówczas żył stryj mój a świętej pamięci pułkownik... Karlewicz był w domu jego pacholikiem. I tu dopuścił się szpetnego występku. Pułkownik wpadł w gniew, sto bizunów kazał mu wyliczyć, a zbitego do krwi, bosego precz od siebie wypędził. Stąd nienawiść. Owóż, gdy pani stryjenka z Zośką w jego dostały się szpony, chciał się zemścić... i... właśnie upatrzył był sobie chwilę sposobną... gdy Żubrowie nań spadli!. Wolej im śmierć było znaleźć niż hańbę... – Gdzież jest ten zbój? – rzucił przez zęby Florian. – Był przez sąd polowy na śmierć skazany... lecz, jak wszędzie zresztą przy zaprowadzaniu nowych rządów... nieład a zamieszanie było wielkie. Karlewicz, w areszcie trzymany, znalazł jakiegoś z czasów pruskich kamrata i uszedł przy jego pomocy. Aż dziw bierze, bo okaleczon był srodze... na śledztwie. – Przepadło wszystko. A jam był podobno tak bliski śmierci... Czemu mnie jej wydarto!... – Panie Florianie! Poganinem jesteś? Oczy Gotartowskiego zaszły łzami. – Nie! – rzekł dławiąc w sobie szarpiącą go rozpacz. – Jeno nie wiem, czym zasłużyłem sobie u Boga... – Pamiętajcie na matkę waszą!... Jam bliższych nie miał... stryjenka była mi opiekunką... Zośka siostrą!... Pocieszać was nie będę, nie umiem i nie mogę, jedno powiem wam, zaciągnijcie się bez mitręgi... na służbę. A tam, wśród trudów, niewywczasu... wojennego rozgwaru ukojenie powoli przyjdzie!... Na jedno bym was namawiał... chodźcie do nas, do szwoleżerów. Mnie raźniej będzie... swojaków najbliższych siła znajdziecie... a słychać, że próżnować nie będziemy... Gotartowski niby słuchał, a dusza zrywała mu się, a gorycz i żal zalewały serce. Dziewanowski żywiej natarł: – Byle wola była, byle hartu stało, a minie smutek, zapomnienie przyjdzie. Florian drgnął. – Zapomnienie, mówisz?... Jestże siła taka, która zapomnieć by pozwoliła?... Dziewanowski uląkł się żałości, która zadźwięczała w głosie Floriana, i ozwał się z mocą: – Biorę was tedy w jasyr!... Dziś jeszcze pułkownikowi rzecz całą przedstawię. Książę waszeci wesprze. – Nie – nie teraz! Zostawcie! Dajcie sercu się wypłakać... Pójdę... byle prędzej w ogień!... Tak, księciu jeszcze za gościnę trzeba podziękować i za życie... Kapitan szwoleżerów umilkł. Uścisnął gorąco Gotartowskiego i podjął się go do pałacu Pod Blachą przeprowadzić. Dnia następnego Gotartowski zerwał się wcześniej na nogi i, dowiedziawszy się od pokojowca, że książę już wstał, kazał mu się natychmiast zameldować. Poniatowski przyjął Floriana przyjaźnie, choć z odcieniem lekkiego chłodu. – Rad jestem wielce – zaczął pierwszy – że widzę waszmości w zdrowiu... Mówiono mi już o zamiarze jego zaciągnięcia się na służbę. Sprawiło mi to wielką przyjemność. Dziś jeszcze nominację otrzymasz na dowódcę batalionu w czwartym pułku strzelców legii nadwiślań- skiej... z zaliczeniem do sztabu... bo mam przekonanie, że oddasz nie lada usługi przy formowaniu regimentów... Jako oficer czynny żołd będziesz pobierał. Nadto sądzę, iż na awans długo nie będziesz czekać. – Wasza książęca mość... – O, nie dziękuj mi, proszę... majorze... Zalety wasze są mi znane. – Wasza książęca mość... łaskaw, lecz chciałem... – Bądź spokojny – przerwał mu Poniatowski. – Stanie się wszystko po twojej myśli... Przez czas jakiś trudzić cię nie będę... Pułk twój kwateruje w kraju, więc możesz śmiało pomyśleć o sobie!... Miałem to na względzie. – Wasza książęca mość pozwoli. – Cóż jeszcze? – zapytał z odcieniem niechęci Poniatowski. – Ja... ani stopnia tego... ani łaski tej przyjąć nie mogę. – Dlaczego? Wiem ci, że za tyle zasług należy ci się... – Nic mi się nie należy! – wybuchnął Florian. – Nie rozumiem, kto był tak niefortunnym myśli moich i zamiarów tłumaczem. Z innym tu zgoła przychodzę przedłożeniem. – Mów waćpan, proszę. – Do szwoleżerów gwardii chciałbym... – Do szwoleżerów! Niełatwa to rzecz, ile że wszystkie stopnie oficerskie są obsadzone, chociaż... uczynię wszystko, byle waćpanu dopomóc. Chwalę to postanowienie, atoli zważ, iż pułk po sformowaniu natychmiast z kraju wyciągnie. – Właśnie dlatego najmocniej obligować się ośmielam. Książę spojrzał zdziwiony na Floriana. – Lecz bacz tylko, że wyższe awanse są już zajęte... czekać przyjdzie... – Mości książę... prosząc o zaliczenie mnie do pułku szwoleżerów, nawet w głowie nie miałem szlif oficerskich, bo sam wszak jestem oficerem piechoty, a ledwie za losu zrządzeniem czasowo pełniłem służbę drogmana94 a przewodnika w szwadronie strzelców pod pułkownikiem Deschampsem... więc służbę moją od szeregowca chcę rozpocząć... Poniatowski przerwał żywo; – Co mówisz waćpan?... Gdzież zastanowienie? Skądże ci takie myśli w głowie? Chcesz rodzaj broni zmienić... wstępuj do ułanów nadwiślańskich... tam znajdziesz przynajmniej rangę odpowiednią zasłudze! – Wasza książęca mość, spadło na mnie wielkie nieszczęście... służby twardej mi trzeba, abym nie oszalał... – Mówże mi waćpan. Może pomóc w czym mogę?!... – Nie, nie, mości książę... tego nikt nie odmieni!... Gdzie śmierć stąpi, tam... – Mości Gotartowski... ja na to zezwolić nie mogę... – Jak o łaskę największą błagam... – Nie śmiem nalegać, lecz pozostaw to czasowi... powiadomię o waszmości intencjach pułkownika Krasińskiego i grosmajora Dautancourta... Siedemnastego czerwca rusza pierwszy szwadron... nie wiem, azali mógłbyś z nim wyciągnąć... Zaufaj mi, powziąłem dla ciebie prawdziwą życzliwość... Poniatowski, żegnając Floriana, chciał go na odchodnym sumką wspomóc, lecz Gotartowski nie przyjął. Prosto od księcia Florian udał się na kwaterę do Dziewanowskiego, opowiedział mu o swoim postanowieniu, zarazem oświadczając, że do Gotartowic na czas jakiś udać się zamierza, spodziewając się tam wiadomość jakąś o matce znaleźć, a nadto o opatrzeniu się na nową służbę pomyśleć. 94 D r o g m a n (dragoman) – tłumacz. Po ciszy chwilowej już w pierwszych dniach czerwca pod Braunsbergiem rozległy się wystrzały rotowych ogni rosyjskiej piechoty, atakującej szaniec przedmostowy w Spandau. Było to jakby nowe hasło do nowych zapasów. Z Spandau już nastąpił bój pod Lomitten, Guttstadt, Wolfesdorf, Amt, Altkirchen, Deppen, Glattau, a wreszcie Heilsberg. Armia francuska pod wodzą marszałków Neya, Bernadotte’a, Soulta, Murata i Davouta, a dzielnych generałów utrzymywała się wszędzie na stanowiskach, mimo zaciekłych ataków wielkiego księcia Konstantego a błyskawicznych poruszeń korpusów Benigsena, Kameńskiego, Bagrationa i Gorczakowa. Bonapartemu mało było tej przewagi. On pragnął i szukał wielkiej rozprawy, która by mu pozwoliła dyktować warunki pokoju. Lecz niełatwe to było zadanie. Benigsen bowiem jej unikał, nie chciał stawiać na szali losów swej armii i cofał się ku Królewcowi, ucierając się z przednimi strażami następujących nań korpusów. We Friedlandzie wódz rosyjski zastał niespodziewanie dziewiąty pułk huzarów francuskich, a sądząc, że to resztki rozbitego przezeń pod Heilsbergiem korpusu Oudinota, wyparł go z miasta. Przyczajony Oudinot i Lannes z Mortierem natychmiast ogień tyralierski rozpoczęli, aby Benigsena wciągnąć do bitwy. Jakoż Benigsen rozwinął linię bojową i natarł żywo na marszałków. Zwycięstwo od razu przechyliło się na stronę armii rosyjskiej. Lannes z Mortierem resztek sił dobywali, byle utrzymać się na pozycjach. Tak zeszło do godziny piątej po południu... Benigsen, widząc niechybną swoją przewagę nad nieprzyjacielem, zaparł się o mury Friedlandu, nie ustraszony tym nawet, że tuż za miasteczkiem ma nurty Ali, że zarzucone mosty pontonowe mogą nie wytrzymać szybkiego odwrotu, że dzień czternasty czerwca był rocznicą Marengo! Kanonada nie ustawała. Oudinot, Lannes i Mortier lada chwila mieli śmiałość swoją sromotną przypłacić klęską. Bonaparte tymczasem pod osłoną bitwy, poza lasami okrążającymi pole walki, słał kolumny wojska, które, zataczając wielkie półkola, skradały się do armii rosyjskiej i czekały sygnału. Słońce już zniżać się zaczęło ku zachodowi, gdy uformowana w zagajniku bateria artylerii generała Sénarmonta obwieściła przybycie Bonapartego. Milczące lasy poruszyły się, błysnęły stalowymi ostrzami bagnetów. Dywizja dragonów Grouchy’ego rzuciła się wspomagać chwiejące się szeregi Lannes’a. Nowe czworoboki wyrosły dokoła armii Benigsena. Ney natarł na parowy, w których stała gwardia rosyjska. Marchand wżarł się w bok dywizji rosyjskiej i pchał ją ku Ali, Dupont szarżował na działa. Mortier, nowymi dywizjami wspomożony, jął zmagać się z Gorczakowem na śmierć i życie. Dwie godziny trwały krwawe zapasy, dwie godziny męstwo ścierało się z męstwem, spiż ze spiżem, stal ze stalą, pierś z piersią. Aż prawe skrzydło armii rosyjskiej drgnęło, zachwiało się, raz jeszcze pod piorunową komendą dowódców próbowało stawić opór. Daremnie. Generał Perrin pracował pod przewodem Neya na buławę marszałkowską! Berthier, książę Neuchatelu, rzucał się w największy ogień, chcąc się okazać godnym tytułu ministra wojny Napoleona! Prawe skrzydło Benigsena jeszcze się opierało, wsparte ogniem działowym, skierowanym na Neya. Lecz ten już powstrzymać się nie dał. Zdarł konia, spiął ostrogami, jak wicher wyrwał się tłumowi otaczających go adiutantów... i z szablą wzniesioną, bez czapki, z włosem rozwianym do nowego poprowadził ataku. Soult natarł z boku. Dwudziestu pięciu generałów rosyjskich padło. Prawe skrzydło skręciło się pod naporem Francuzów i jęło za Alę się cofać... Mortier zaś dziesiątkował już lewe skrzydło i zajmował Friedland... Słońce zaszło. Walka wre jeszcze. Mosty się palą, płomienie liżą zajadle domy miasteczka. Armaty drgają ponurym światłem, w morzu ognia, krwi i żelaza kotłują się ludzkie ciała. Żołnierz walczy już o śmierć chwalebną. Ale nie żołnierz pruski i nie pruski generał Lestoque! Ten, po niedołężnych obrotach swego korpusu, za trzecią szarżą legii północnej oddaje Dąbrowskiemu szpadę. O północy umilkły działa. Szczątki armii Benigsena jęły się cofać pod Królewiec, nie przypuszczając, że tam na drodze czai się jeszcze kawaleria Murata, która je ścigać będzie a rwać aż do Tylży. Bonaparte objeżdżał pole bitwy w otoczeniu Duroca, Bessičres’a i Berthiera. Zaduma błąkała się po jasnym czole zwycięzcy. Oczy jego smutnie poglądały na te tysiące istnień ludzkich, które tu słały się pod jego stopami, które ostatnią kroplę krwi wysączyły, aby dla niego uwić laur, aby sławę jego w nowe ustroić blaski. Zawały trupów co chwila znaczyły miejsca, gdzie bitwa ważyła się, gdzie natarcie było silniejsze, gdzie obrona bohaterską. W mrokach jasnej nocy czerwcowej, na zielonej runi pól, odbijały się wyraźnie obszerne różnobarwne koliska niby kwietne klomby... Tu niebieskie mundury dragoni! francuskiej, przetykane krasnymi żupanami smoleńskich kozaków, tam złote napierśniki preobrażeńców95 zmieszały się w śmiertelnych uściskach z ciemnozielonymi furażerkami woltyżerów, ówdzie białe kamizele i białe pasy znaczyły krwawe żniwo artylerii Sénarmonta, ponad parowami spiętrzone masy ludzkich ciał i końskich świadczyły o pracy gwardii rosyjskiej. Pole bitwy zdawało się jakby obumarłe. Kałuże krwi krzepły, ciała stygły, prochem okopcone, miazgą obluzgane; na oblicza poległych zstępował majestat śmierci, ścierał ślady bólu, zmarszczone wygładzał czoła. Niekiedy wśród ponurej ciszy słychać było jeszcze cichy jęk... a niekiedy przeciągłe... ostatnie westchnienie konającego. Od strony obozu francuskiego snuć się zaczęły już złowrogie cienie grabarzy. – Duroc! – odezwał się Bonaparte do jadącego za nim wielkiego marszałka dworu. – Patrz, ile ofiar!... – Najjaśniejszy panie, rocznica Marengo! – Tak, tak! Rzetelnie ją obchodziliśmy. Napoleon skierował konia ku zgliszczom palącego się jeszcze Friedlandu. W tejże chwili spoza zagajnika wysunęły się trzy cienie jeźdźców w generalskich mundurach i na widok cesarza zdarły konie. Bonaparte spojrzał bystro ku cieniom. – Kto jedzie? – Oudinot, Perrin-Victor i Dąbrowski! – odezwał się basowy głos. – Zbliżyć się. Jeźdźcy ruszyli ku cesarzowi i osadzili przed nim konie, salutując monarchę. – Oudinot! Cudów waleczności dokazałeś, gdziekolwiek się pokażesz, o nic lękać się nie trzeba, tylko o ciebie!... – Sire! Spełnić chciałem obowiązek!... – Za Ostrołękę zostałeś hrabią, za Friedland mianuję cię gubernatorem Erfurtu. A ty, Perrin, jesteś marszałkiem. Berthier! Przygotujesz nominację do podpisu!... A! Generale Dąbrowski, jakże pańska rana? – Zapomniałem, że była! 95 P r e o b r a ż e ń c y – żołnierze tzw. Pułku Preobrażeńskiego gwardii przybocznej, utworzonego przez Piotra Wielkiego. Bonaparte targnął z lekka konia i wysunął się naprzód, a wskazując na szeroką polanę, zasłaną zwłokami pruskich żołnierzy, ozwał się do towarzyszących mu marszałków i generałów: – Patrzcie, tu leżą szczątki armii Fryderyka Wielkiego!... Dąbrowski! Gdyby tamten żył, może byś żniwa takiego nie miał... – Pod twoim przewodem, najjaśniejszy panie, inaczej by się stać nie mogło!... – Wielki dzień! Wielki! – powtarzał w zadumie Bonaparte. Naraz bystry jego wzrok zatrzymał się na małym pagórku tuż przy polanie. Napoleon spiął konia ostrogami. Na wzgórzu tym, zasłanym ciałami poległych, dziwna odgrywała się scena. Pośrodku leżał młodzieniec w mundurze ułańskim, cisnąc do broczącej na piersiach rany rękojeść strzaskanego pałasza. Wargi jego szeptały jakieś wyrazy nieuchwytne, na poły przymknięte oczy szkliły się smutnie. Tuż obok młodzieńca, jakby spod wyprężonego kadłuba końskiego, czołgał się starzec siwowłosy, drżący, odziany w barwę województwa kaliskiego. Starzec miał lewą nogę przewiązaną szmatą. Rana snadź jego była ciężka, bo z piersi starca czasem głuchy jęk się dobywał. Starzec wspierał się na rękach, ustawał, omdlewał prawie. A jednak wlokło go coś do tego szeptu młodzieńca. I nie zważał, że mimo szmaty rana krwawiła coraz silniej. Zmagał się a pełzł. Z przeciwnej strony inny cień również ku młodzieńcowi sunął. Był to stary legionista oficer. Twarz jego wychudła, zmarszczona, sczerniała na słońcu, w łunach pożaru Friedlandu zdawała się być jakimś widmem, groźnym zjawiskiem. Legionista zasłaniał lewą ręką rozwarty bok – prawą się wspierał, a na nogach ustać nie mogąc na kolanach się wlókł, z trudnością kołując pomiędzy stosami ciał ludzkich. – Ludzie! Pomocy! Ratunku!... – jęczał starzec. – Matko Najświętsza... dodaj mi siły... ani chybi, to ten smyk!... A, poczekaj, urwisie, uszu ci natrę! Od wszelkich złych przygód racz nas wybawić! Ucapiłem cię przecie! Szałaputa, nicpotem! Pani matce zmartwienia takiego narobić!... Wojaczki się smykowi zachciało! Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu! Jezu... pozwól, niech się dowlokę!... Starzec dyszał ciężko. Oczy jego z rozpaczą wpatrywały się w jasną twarz młodzieńca, ozłoconą blaskami łuny pożaru. Suche, żylaste ręce zapierały się gwałtownie, żyły na czole nabrzmiały. Ostatkiem sił darł się do młodego ułana. Aż... pochylił się wreszcie nad obumarłym na poły ciałem. Siwa głowa zadrżała, spod ciężkiej powieki łza wielka spadła na czoło młodzieńca. A snadź brzemienna była potężną modlitwą a bezmiernym bólem, gdyż ułan otworzył nagle oczy i spojrzał na starca rzewnie. Wargi jego poruszyły się... – Dziaduś... przyszli... Starzec zatrząsł się, z piersi jego nieludzki dobył się ryk. – Moćpanowie! Kto w Boga wierzy, ratujcie!... Chłopczyna mój serdeczny zamiera! Wszechmogący, wieczny Boże... mnie... mnie... zabierz z tego świata!... Daruj życie... smykowi! Wody!... – Que diable! Sacrebleu! – odezwał się z przeciwnej strony głos legionisty. – Zaraz! Niech się wygramolę. Mam manierkę!... – Bywajcie, mospanie!... Bóg was zsyła! Ledwie dyszy... dzieciuch taki! Doczekałem się pociechy!... Oficer legii zdołał nareszcie zbliżyć się do ułana. Z wysiłkiem odpasał przewieszoną przez ramię manierkę z wódką i wlał w usta ułanowi. Młodzieniec westchnął głębiej. – Nom de chien!96 Wyliże się! – mruknął legionista. – Bagnet pruski! Macie bandaże? Czekajcie! Będą!... Legionista rozerwał mundur i wydarł szmat płótna z własnej koszuli... potem wyciągnął nabój z patrontasza, rozgryzł i proch wysypał na szmatę. – Niby kaleczy, a goi! – rzucił przez zęby, za czym, nie zważając na starca, który niespokojnie śledził każdy ruch twarzy legionisty, jął opatrywać rany młodzieńca. Ułan po raz wtóry otworzył oczy i spojrzał jaśniej, wyraźniej. – Dziaduś się gniewają? – rzekł cicho. Starzec pochylił się ku ułanowi. – Co, co waćpanu w głowie!... Potem, na kobiercu się rozprawimy, po szlachecku!... Widzisz... lepiej ci?... Żołnierki ci się chciało!... Z domu matczynego uciekać... A gdyby cię tak Prusak nadział bagnetem, to... co by było?... Nic waćpan dla dziada respektu nie masz! Widzisz, z harmaty mnie uraczyli. Ooo!... – Darujcie! Przebaczcie!... – Co darować?! Co przebaczyć?! – burczał starzec. – Po jednych pieniądzach wszyscy!... Jaki ojciec, taki syn! Tfy... Aż wymówić nie podobna... Józef, biedaczysko! Florian, no Florian, mężczyzna!... Ale... ci smyk taki, żal się Boże! Kosteczki jak patyczki, piąstka jak u komara i... wlecz się, dziadu, tłucz gnaty... naści pierzynę na stare lata! Nagle oficer legii, który z kolei z jakąś zabobonną trwogą na starca spoglądał, rzucił okiem na wielki sygnet szlachecki, lśniący w blaskach łuny na palcu dziada, i zadrżał. Ciało jego osunęło się, zachwiało... Chwycił gwałtownie rękę starca i do ust ją przycisnął. Starzec chciał coś rzec, chciał usunąć rękę, wreszcie spojrzał na chylącą się przed nim, siwizną przyprószoną głowę. Serce zamarło mu w piersiach. Ciało legionisty zadygotało – łkanie głuche rozrywało mu gardło, bok trysnął krwawą wstęgą. – Co... co... waćpan?!... – szepnął starzec bojąc się dać porwać przeczuciu. – Któżeś ty?... Mara?!... – Ojcze! – Józef! Boże miłosierny!... Ostatnia na mnie przyszła godzina! Czas – czas!... Józefie! Synu... pilnuj swego smyka!... Marcelek... Figle mu w głowie... koszałki opałki!... Wojaczki mu się chciało!... Tyżeś to?... Tyle lat waćpana nie widziałem!... W domu bezład!... Pisklęta ci się zbuntowały... Staszek u Prusaków... I tak wszystko idzie, marnieje... ginie!... Tobie Boże na ofiarę!... – Dziadusiu!... – Nie, nie ma dziadusia!... Rodzic twój niech mnie zastąpi!... Chciałem waści uszu natrzeć... z harmat ucapili! Boże, błogosław was! Boże, nie opuszczaj was! Dziej się wola Twoja! Józef!... Marceli!... Dajcie mi wasze ręce!... Oto niegodny schodzę z tego świata... bez słowa pociechy, bez przebaczenia. Jezusie, wejrzyj na mnie ginącego pomiędzy Francuzami a dysydentami97! Cicho, Marcelek! Widzisz... tam jejmość dobrodziejka a babka stoi... i kiwa na mnie! Czekaj, Jaguś, czekaj! Cha – cha! Asińdźce pilno... zaraz!... Niech raz jeszcze chłopaka naszego uścisnę i... tego urwisa... Ooo! Com ja się nażył!... Wódz nie lada ten Napolion!... Ciało starca osunęło się bezwładnie na murawę. Skonał. Syn i ojciec padli sobie w objęcia. Krew płynęła im z ran, zlewała się w jedno pasmo i, spływając falisto, wsiąkała w ziemię i łączyła się z krwią dziada. Wtem, ponad głowami rannych, rozległ się dźwięczny głos: – Kto tu wzywa pomocy?! Oficer legii podniósł błędne oczy i jęknął głucho: – Cesarz! 96 N o m d e c h i e n ! (franc.) – Psiakość! 97 D y s y d e n t – innowierca. – Co za pułk? Generale Dąbrowski, barwy legii północnej. Dąbrowski zeskoczył z konia i podbiegł na wzgórze. – Kto tu?... Jaki pułk?... Cesarz przed wami!... – Józef Gotartowski z brygady Aksamitowskiego! – Ranny? Kapitan! A ten młody... – To mój syn! A ten wolontarz kaliski, to... dziad... Umieramy!... – Co, co? badał Bonaparte, nie rozumiejąc odpowiedzi legionisty. – Najjaśniejszy panie!... Trzy pokolenia rodu jednego... Dziad, ojciec i syn... – Ratować ich! Ordynansa! Duroc! Wielki marszałek dworu zawrócił konia i jak strzała pomknął ku biwakom francuskim. Cesarz, a za nim marszałkowie i Oudinot zsiedli z konia. Bonaparte podszedł do Józefa Gotartowskiego. – Dzielny ród żołnierzy!... Nazywasz się? – Gotartowski, najjaśniejszy panie. – Służyłeś? – Dziesięć lat w konfederacji, dziesięć w niewoli tureckiej... teraz w legii... – Jesteś pułkownikiem. Kapitan uśmiechnął się smutnie. – Umieram! – rzekł cicho. Bonaparte odwrócił głowę. Dąbrowski przyklęknął przy umierającym i rzeźwił go wodą... – Kapitanie! Czy Florian Gotartowski wasz krewniak? – To mój syn. – Słów dlań nie mam! Zaszczyt wam przynosi. – Generale! Nie mnie ratujcie, lecz tego chłopca... Mnie także pora... Jego szkoda byłoby! Taki młody! Czas ma przecie!.. Napoleon sięgnął po order legii, zawieszony na jego mundurze, odpiął go i ku kapitanowi się pochylił. – Jesteś oficerem krzyża. – Najjaśniejszy panie – nie mnie!... Ja odchodzę!... Na mnie legia czeka niebieska. Lecz ten dzieciak... już chrzest krwawy przeszedł... Jemu, najjaśniejszy panie... za ojca i dziada... Bonaparte przyklęknął nad Marcelkiem. Ułan spojrzał na cesarza. Ojcu łzy w oczach zabłysły. Wspierając się na podtrzymującym go generale Dąbrowskim, patrzył z dumą na syna. Minister wojny Berthier tłumił wzruszenie. Marszałek Perrin płakał. – Pułkowniku! – ozwał się Napoleon. – Nie maszże jakiego życzenia, które bym mógł spełnić? Mów! – Najjaśniejszy panie... Niech pochowają mnie razem z ojcem!... To wszystko!... – Daj mi swoją rękę, niech ją uścisnę!... O synu twoim będę pamiętał!... Boli mnie, że nic więcej dla ciebie uczynić nie mogę. Nie trać ufności!... Patrz... ambulanse nadjeżdżają!... Da Bóg, rana twoja nie będzie śmiertelna! Bonaparte usunął się na bok i patrzył w dal ponurą, patrzył na pożogę, która, przygasłszy na chwilę, z nową wybuchnęła siłą, patrzył na to pole śmierci, pole sławy. Kapitan tymczasem, wpół leżąc na ziemi, oddychał ciężko a raniony bok cisnął. Dąbrowski zwilżył chustkę wodą i położył na ranę. – Dziękuję, generale! Paliła mocno... Lżej mi teraz!... Marceli!... Ułan ręce złożył na kolanach ojca. – Marceli! Synu mój... nogi ucałuj matce. Florka, Staszka, Urszulę, Fabiana... Błogosławieństwo moje im zanieś... Tyle lat rwała się do was dusza, ciągnęło serce... Nie dali! Miłujcie się, kochajcie a czcijcie jego... cesarza! On wielki! Dobrze mi tak umierać... gdy ciebie widzę!... Tam spotkamy się znowu!... Odblask pożogi zaświecił w lśniącej powłoce krzyża zawieszonego na piersiach Marcelka. Konający uśmiechnął się z rozrzewnieniem. – Phi! Marcelku! Patrz... masz już legię! A wiesz ty, co taka legia znaczy?... Szanuj ją, aby wnuki twoje poszczycić się nią mogły! Widzisz, chłopcze... legia!... Krzyż!... Kapitan jęknął ciężko. Marcelek, leżąc na ziemi, ostatkami sił nogi ojca ściskał a całował. Stary legionista raz jeszcze zbudził się do życia i powiódł dokoła błędnym wzrokiem, a spostrzegłszy sylwetkę cesarza, rzekł wskazując nań ręką: – Synu! Za nim pójdziesz i ty, i Florek, i wy wszyscy – aż do ostatniej kropli krwi! Na śmierć, na życie!... To moja... wola... Módl się!... Kapitan zaczerpnął gwałtownie powietrza, odetchnął ciężko jakby zbywając się ciężaru, pod którym giął się, łamał... i zwiesił głowę... Generał Dąbrowski zdjął kapelusz, za jego przykładem poszli marszałkowie. W tejże chwili prawie zajechał pędem ambulans, zaprzęgnięty w czwórkę, a przyprowadzony przez wielkiego marszałka dworu. Dwaj chirurdzy jęli opatrywać omdlałego ułana. Bonaparte dosiadł konia i zawrócił do obozu. Gdy się to działo, na przeciwnej stronie placu bitwy, na brzegach Ali, zgoła inna rozgrywała się scena. Brzegiem rzeki szedł wysoki, barczysty grenadier pruski i oglądał się niespokojnie na wszystkie strony. Minął zagajnik nadbrzeżny, parów zasłany poległymi i szedł dalej, niby miejsca upatrując. Niekiedy wzrok jego błądził bezmyślnie po błyszczącej toni, z której wychylały się jakieś zawały straszne, bezkształtne, splątane ze sobą, chwiejące się ponuro. Czasem znów patrzył obojętnie na krwawe szczątki stoczonej tu bitwy i mruczał coś do siebie. Tak zbliżył się do miejsca, gdzie armia w bród Alę przebywała. Ginące w nurtach szerokie koleje, zdeptana kopytami końskimi ziemia mówiła, że pochód tu był gorączkowy, gwałtowny. Jakoż środkiem, śladami brodu, szła tama. Tama powstała z lawet porzuconych, z uwięzłych pojazdów, z koni zatopionych, z ciał ludzkich. Fala żołnierzy, koni i pociągów przeszła tędy – mówiły zastygłe ślady. Grenadier zmierzył wzrokiem tamę, a przekonawszy się, iż ta zbita masa ludzi, koni, drzewa i żelaza milczy obumarła, zwrócił się ku brzegowi, kędy porzucony wózek z prochami i kulami zarył się w błotnistym gruncie. Grenadier podniósł wieko, sprawdził zawartość wózka i uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem. Za czym przykucnął między jego kołami, odpiął pałasz, zaparł o kolano, złamał go i odrzucił precz od siebie. Zdjął potem mundur i ze złością jakąś pozrywał zeń kolorowe naszycia, nie darował ani tróigraniastemu kapeluszowi z kokardą, ani harcapowi. Gdy zniszczył w ten sposób wszystkie ozdoby a oznaki swego pruskiego uniformu, dobył noża i jął poły munduru ciąć na długie pasy, a potem pasy te skręcać i łączyć ze sobą. Kiedy ten zaimprowizowany sznur był gotów, grenadier podsunął się do kół wózka i z piast jego zaczął dobywać resztek smoły a sznur nią smarować. Po ukończeniu tej roboty skrzesał ognia. Sznur zatlił się żywo. Grenadier zgasił go pośpiesznie. Raz jeszcze sprawdził, czy wszędzie jest równomiernie smołą namaszczony, a potem podniósł wieko wózka, podparł je strzaskaną kolbą karabina i jeden koniec sznura zapuścił w głąb, w przegrody wypełnione kulami i wpół uchylone blachy z prochem, drugi zwiesił pionowo między kołami wózka. Ukończywszy te przygotowania, usłał sobie pod wózkiem z odzienia miejsce na ziemi, ukląkł i jął się modlić. Modlił się długo a żarliwie, w piersi bił się a kajał, jakby spowiedź z życia całego czynił. Szeroka, surowa, bruzdami zorana, koścista twarz grenadiera przybrała wyraz łagodności, zasłuchania się pobożnego. Chwilami wielkie, żylaste ręce zaciskały się kurczowo i wznosiły ku niebu... rozżarzonemu łunami pożarów. Grenadier skończył modlitwę, przeżegnał się a westchnąwszy ciężko, sięgnął w zanadrze, wyjął zeń starannie omotane zawiniątko i klęcząc, przed sobą rozłożył. Z zawiniątka wydobył papier pożółkły, sczerniały, zdobny w orły jakieś a pieczęcie, dwa krzyże żołnierskie i szmat wstążki z kobiecego czepca i ze wzruszeniem jął wpatrywać się w te drogie dlań pamiątki a szczątki przeszłości. Ręce mu drżały, dotknął papieru, łzy w oczach błysły na widok krzyżów. Szmatkę do piersi przycisnął i tulił z głuchym bełkotem. Upływały godziny. Grenadier mocował się z samym sobą, walkę toczył. Mrużył oczy i już zaczynał skarby swoje chować, gdy znów je rozwijał: pieścił się nimi, a myślą może lata minione sięgał. Ciężko mu było oczy oderwać i od tego zszarzanego papieru i od tych krzyżów, i od tej szmaty!... Przemógł się w końcu. Omotał zawiniątko, skrzesał ognia... iskra padła na koniec zawieszonego sznura. Grenadier skrzyżował ręce na piersiach i zapatrzył się smutnie w budzący się poza Alą brzask. Iskra zatliła sznur. Niebieskawy płomyczek wybuchnął nagle i zaczął piąć się ku górze... coraz wyżej... wyżej... Naraz wśród wystającej ponad wodą masy ciał rozległ się cichy jęk. Grenadier zwrócił oczy ku stronie, skąd jęk się dobywał, i dostrzegł rękę wyciągniętą błagalnie. – Wo imia Chrysta... pomohitie!...98 – rozległ się przejmujący okrzyk. Grenadier drgnął. Podniósł się powoli. Płomyk już pełzł po blaszanej puszce z prochem. Stary żołnierz obojętnie sięgnął po palący się lont, zmiął go w ręku i, nie zważając na bolesne oparzenie dłoni, podszedł do brzegu Ali, skąd go dochodziło rozpaczliwe wołanie. Zmierzył wzrokiem odległość, dzielącą go od głowy wychylonej na powierzchni wody, i zatrzymał się. Zadanie nie było łatwe. Wzywający ratunku znajdował się pośród wału ciał ludzkich i zwalonych furgonów. Grenadier widział go, jak chwytał się pływających kawałów drzewa, jak zapierał się i mocował, szukając ocalenia w przewróconym wozie ambulansowym. Na próżno. Snadź siły go odbiegały, a nadto ten spiętrzony wał malał, zanurzał się, zasuwał coraz głębiej w grząskie dno rzeki. Grenadier nie namyślał się długo. Przypadł do zastygłych w kulbakach koni, odciął im cugle, powiązał rzemienie i wszedł w wodę. Ala w tym miejscu była płytka. Nogi starego żołnierza osuwały się w muł, lecz brnął bez wahania. Gdy już się zbliżył do zawały, rozpuścił rzemień i zarzucił go zręcznie. Rzemień owinął się dokoła wyciągniętej jeszcze ręki, palce tonącego z rozpaczą chwyciły się rzemienia. Grenadier zaparł się i jął przyciągać rzemień ku sobie – opór był silny. Żołnierz natężył mięśnie. Masa jakaś zbliżała się ku brzegowi. Na powierzchni wody znów ukazała się twarz ociekająca krwią, sina, z zamglonymi oczyma, ze śmiertelnym kurczem około zaciśniętych ust. Nogi żołnierza zapadały się w bagniste dno, lecz grenadier targnął się ku brzegowi. Już miał na brzegu stanąć, gdy naraz uczuł, jak go coś, niby kleszczami, uchwyciło pod kolana. Żołnierz zatrząsł się ze wstrętu i przerażenia i rzucił się naprzód. Kleszcze zaciskały się silniej. Ból drętwy go przejął. Ostatnim, nadludzkim wysiłkiem szarpnął się w topieli i stanął na brzegu. W tejże chwili kilkanaście wielkich, błękitnoczarnych raków odpadło z chrzęstem na ziemię, potoczyło się ku wodzie i znikło. Żołnierz spojrzał po sobie. Wąskie pasma krwi spływały mu po nogach, znacząc miejsca zajadłych cięć. Grenadier, mimo piekącego bólu, znów zwrócił się do topielca. Rzemień około ręki opasał, przez ramię przerzucił i, zgiąwszy się, jął ciągnąć. Rzemień prężył się, 98 W o i m i a C h r y s t a... p o m o h i t i e !... (ros.) – W imię Chrystusa... pomóżcie!... trzeszczał, lecz nie zdołał wyrwać się z uchwytu rozpaczy. Masa zbliżyła się do brzegu i zaparła w mule. Żołnierz porzucił rzemień i podsunął się do drżącego nad wodą korpusu. Mrowie go przeszło. W ciało ratowanego wczepiło się sześć rąk pożółkłych, zzieleniałych, zastygłych i zdało się ciągnąć je na dno topieli. Grenadier pruski pochwycił za porzucony pałasz dragoński, zamierzył się, ciął raz, drugi i trzeci po rękach. Woda zabełkotała ponuro, ręce rozwarły swe szpony i opadły. Grenadier przegiął się i wyciągnął na brzeg omdlałego żołnierza. Słońce wychylać zaczęło już swój rąbek czerwony spoza lasu. Łuna znikła, dymy unosiły się jeszcze ponad Friedlandem. Grenadier spojrzał na wyciągniętego z wody żołnierza i jął go opatrywać. Żołnierz mógł mieć lat około dwudziestu zaledwie. Poszarpany na nim mundur nie pozwalał rozpoznać, do jakiej armii, do jakiego pułku należał. Lecz grenadiera nie zdawało się to zajmować. Ściągnął z żołnierza łachmany i badał. Uratowany miał na ramieniu ledwie ślad lekkiej kontuzji, lecz za to ciało jego przedstawiało jedną skorupę, pełną sączących się ranek, zadrapań, okaleczeń, sińców a śladów jakiejś strasznej walki. Grenadier z wprawą starej niańki ułożył żołnierza na brzegu, obmył mu zamulone rany. Potem oddalił się na chwilę w stronę pola bitwy i, powróciwszy z pękiem białych szmat i manierkami, przyklęknął nad żołnierzem i kończył opatrunek. Oliwą pozalewał okaleczenia, poprzewiązywał gałganami, a w końcu w usta omdlałego wlał potężny łyk wódki. Żołnierz zakrztusił się, poczerwieniał i spojrzał z wdzięcznością na grenadiera. – Kto ty? Prusak? – rzekł po rosyjsku. Grenadier potrząsnął przecząco głową. – Chrancuz? – Polak – odparł grenadier. – Spasibo... bratiec!99 ... Żołnierz wsparł się na ręku i obejrzał dookoła. – Nie ma bitwy! Ot, narodu leży!... Strach, strach!...Samemu śmierć zajrzała w oczy i zaciągnęła luta i maniła... Przeprawiałem się, a tu trupy chwyciły... Ooo!... W głowie szumi jeszcze... ooo... Grenadier podał znów żołnierzowi manierkę z wódką. Żołnierz napił się chciwie. – Grzeje! Dobrze grzeje!... Wiesz, Sidora rozerwało! Sławny był gefrajter... preobrażeniec zakamieniały! Prawda – tyś go nie widział... Wczoraj jeszcze mówił do mnie rano: „Waśka, dzierżyś’.”... Rozerwało... Z jednego sioła był ze mną, krewniak, niby wuj!... Matce mojej ciotecznym wypadał!... Ulżyło... Aa... Pół dnia staliśmy w wąwozach. Chrancuzy sypali kulami... lecieli na nas jak ćmy... Potem runęli! Zatrąbiono odwrót – my jeszcze stali! Aż przyszło i na nas. Pułkownika zwaliło, kapitana aby trąciło... Gdzie nam sierotom... Prochu i kuli zabrakło, a karabin parzył, ani go utrzymać... Grenadier słuchał i kiwał głową, jakby na znak, że rzeczy takie nowiną mu nie są. Żołnierz zniecierpliwił się: – Cóż ty, stary, nic nie mówisz? – Jasia! – mruknął ponuro grenadier. – Jasia, Jasia?!... Co za czort taki?... – Poszła tam!... – rzucił stary żołnierz i wskazał na obłoki, rozsrebrzone światłem budzącego się dnia. 99 S p a s i b o... b r a t i e c ! (ros.) – Dziękuję... bracie! – Hm! Tam poszła?!... Niech jej będzie królestwo niebieskie!... Pomóż, stary!... Tyś dobry!... W języku jednak nieskory... Jakbym się narodził... Młody żołnierz przysiadł i zapatrzył się smutnie w dal. – Gdzie mnie teraz jednemu?! Słuchaj, ty musisz być z felczerów! Co? Nie? Patrzaj!... Byłeś w bitwie? No, no... A żyjesz! Prawda, i ja żyję!... Kto jego wie zresztą... Grenadier wstał i wyprostował się. Młody żołnierz spojrzał nań niespokojnie. – Gdzie ty? – Pora. – Dokąd?... – At!... Pora i już! – uciął grenadier. – Ha! Idź! Wola twoja... Daj, stary, rękę!... A jak ciebie... niech wiem, kogo dobrym słowem wspominać! – Żubr!... – Nu, Żubr!... Z Bogiem!... Mnie Waśka, a z ojca Iłariewicz! Grenadier uścisnął podaną rękę, zawrócił ku wozowi z prochami i tam znów zajął się przerwanymi przygotowaniami. Waśka z podziwem przyglądał się z dala staremu i czynił głośne uwagi: – Patrzaj... stary się zatrzymał. Dobry stary, jemu, musi, ciężko coś!... Komu nie ciężko?,.. Sidorowi chyba! Królestwo mu niebieskie! Et, żeby ciotka Ewdokia wiedziała... westchnęłaby baba a zapłakała!... Ucieszny ten stary!... Polak, powiada. Co on tam robi przy jaszczyku?!... Juści nasz jaszczyk... z czwartej baterii. Ukląkł! Modli się!... Niech tam mu Bóg da zdrowie... Honorowy człowiek. Z wody wyciągnął, opatrzył, a i gorzałką wspomógł!... Ba! Toż jeszcze manierkę zostawił!... Dobra!... Jeść tylko się chce!... Kaszy hreczanej miskę, to choć znów na bitwę!... Hę, hę! Dziwak stary! Ogień krzesze! Co on tam?... Odwrócił się!... Ej! Podpatrzę a zobaczę!... Nogi stężały, osłabły!... A przecież dolizę. Waśka podniósł się, zachwiał, lecz odzyskawszy równowagę iść zaczął ku wózkowi z prochem. Świeżo założony lont palił się szybko, Żubr patrzył, jak płomyk piął się z sykiem ku górze, a potem zawisł na krawędzi wózka i znikł w jego wnętrzu. Stary podoficer ukląkł, ręce skrzyżował i czekał. Upłynęła długa, milcząca chwila... Żubr poruszył się niespokojnie. Może lont zgasł! Podniósł oczy... Ujrzał tuż nad sobą pogodnie uśmiechniętą twarz Waśki, który trzymał w ręku okopcony kawałek sznura i mrugał znacząco lewym okiem. Żubr zmarszczył się surowo. Waśka wykrzywił się jeszcze zabawniej i ozwał się tonem perswazji: – Et, stary, stary! Ot się tobie zachciało... nieboszczyków straszyć!... Zmora cię napadła!... Tfy! Wypluń ją... przeżegnaj się! Wysadzić w powietrze? Cóżeś ty, most jaki?!... To byś huku narobił!... – Odejdź stąd! – rzucił przez zęby podoficer. – Odejdź? Nu, odejdę... ale z tobą! A sam taki nie pójdę! Pilno ci z tego świata? Nie bój się: Przyjdzie sama, nieproszona, i zęby do ciebie wyszczerzy... Licha nie kuś! Dalej, stary, chodź, pójdziemy. – Dokąd?! Odczep się!... – Odczepić ja się nie odczepię!... Wyciągnąłeś mnie, to teraz trzymaj!... Pójdziemy, gdzie oczy poniosą... do ludzi. At, chyba jeszcze wszystkich nie pozabijali? Żubr potrząsnął głową. – Nie. Jasia poszła... pani kapitanowa, kapitaniątka... To i ja muszę!... Gdzie mnie?! Odejdź!... – Taki powiedziałem, że nie odejdę – i nie odejdę. Słuchaj, stary... Wiesz, co ci powiem? Hm!... Znasz nasze sioło Znamienskoje? Phi! Piękne sioło!... Czterdzieści chat pod zrąb, czterdziestu gospodarzy osiedziałych, co chata, to gospodyni zamaszysta, co chata – dziewczyna krasna... Las – brodacz, step – dusza! Rzeka aż rybami łyska, a miodu! Choć od rana do nocy gębę smaruj – chwyci! Piękne sioło! Pójdziemy – co?! Dobrzy ludzie są!... Ciotka wspomoże. Piec, nie baba! Takiej baby drugiej za górami nie znajdzie... Jak stąpnie, aż ziemia dudni, a łapa u niej! Tęga baba! Ona stara, ty stary... Sidora rozerwało! Chcesz, pożenię was? Co? Żubr poruszył się niecierpliwie. – Nie po sercu? Jak chcesz, możesz i pojedynkiem zostać... Pójdziesz? Nie? Nu, to jak chcesz, ja idę z tobą. Podoficer żachnął się groźnie i wyciągnął swą żylastą pięść. – Odejdź, bo... Waśka zajrzał w oczy Żubrowi i pokiwał smutnie głową. – Co ty, stary, breszesz? Rezuna udajesz?... Chcesz zabić!... Uratowałeś – twoje prawo! Bij, choć na śmierć!... Bij, synku, nie żałuj sobie!... Żubr pięść opuścił ciężko i westchnął. – Rwie cię!... Boli? Co? – Tu, tu! – rzucił głucho podoficer, chwytając się za piersi. – Ta chodź! Nu, ja ci opowiem, jaka to jest baba ta moja ciotka!... Spluń a przeżegnaj... Nie zginiemy! Waśka ujął Żubra pod ramię i pociągnął w stronę lasu. XI Imć pan Bonawentura Głuski odsapnął ciężko, poprawił pasa i stanął przed oknem, patrząc apatycznie, jak fale dżdżu smagały rozległe pola, zasłaniały horyzont, a mimo wczesnej pory mrokami spowijały ziemię. – Ładny czerwiec! – mruczał do siebie pan Bonawentura. – Niczym october100 !... Siódmy krzyżyk na karku, a takiej aury o tej porze nie pamiętam! Rób, co chcesz, siedź z babami, niby jaki wojski, i słuchaj szlochów i lamentów! Veto, i koniec! Naraz krzaczaste brwi imć pana Bonawentury podniosły się wysoko, małe, przenikliwe oczy wpatrzyły się żywiej w smugi deszczowe. Czy go wzrok mylił? Nie, bo oto tuż, przed żywopłotem, zachlupotała stara kałamaszka i zatoczyła się przed sień dworku. Imć pan Bonawentura wyszedł do sieni a na pacholika zakrzyknął – na próżno się głowiąc, kto by to mógł być, bo choć drzwi stały otworem na ścieżaj, choć z kałamaszki gramolił się już ktoś z der, lecz tak szczelnie był okutany, że rozpoznać nie można go było. Dopiero gdy przed progiem z tajemniczej figurki pacholik opończę ściągnął – imć pan Bonawentura poznał przybyłego i zawołał z ukontentowaniem: – Pana mecenasa... sługa!... Kopę lat!... – Czołem, czołem!... – Dajże waszmość gęby. – Zaraz, zaraz! Niech ją z wilgoci otrzepię! Uf!... A to czas! Psa nie wypędzi! No – witam!... Jednym tchem z Pliszczyna!... Pod Snopkowem ugrzęźliśmy i ani rusz! Uf!... – Dalej, dalej... do izby! Pietrek, powiedz Strzemrzalskiej, niech nam przekąskę przyśle. – Jakże tam dzieweczki? – A już mnie mecenas nie pytaj, bo, dalipan, urwanie głowy!... Chuchasz, dmuchasz, pilnujesz i doczekasz się potem kłopotu... Ale pozwólże waszmość. Imć pan Bonawentura wprowadził gościa do alkierzyka przy sypialce, usadowił w wygodnie zasłanym krześle za stołem, a sam przysiadł się z drugiej strony na skrzyni i zagadnął żywo: – No, mówże mecenas! Bo, dalipan, stęskniłem się do ludzkiej gawędy. Od świtu do nocy brzęczą mi w uszach tylko „achy” i „ochy”... aż desperacja ogarnia. – Owóż mamy wiadomość, że Napolion... – Veto! Dobrodzieju! – przerwał energiczne imć pan Bonawentura. – Daruj waszmość, lecz mam go już wyżej uszu!... Bodajby nigdy był do nas nie zaglądał. Dziwią acana takie herezje?... Ba! Obaczże moją Marysię – cień, nie dziewczyna! Bawi tu u mnie imć pani Gotartowska... drugie oczywiste documentum!... Nie, nie! Veto, i koniec! – Ależ, panie Bonawenturo! 100 O c t o b e r (łac.) – październik. – Wiem, powiesz mi waść, że jestem złym obywatelem, że lekceważę sprawę publiczną. Niech i tak będzie! Klnę się waszmości, gdybym miał dwóch synów, sam bym się z nimi zaciągnął, lecz że mam dwie córki, to słyszeć nie chcę o Napolionie!... Jeszcze to waćpana dziwi?! Proszę! A to jasne! Pracowałem ciężko, strzegłem jak oka. I cóż z tego? Kwaśnieje to, warzy się, czas leci... I kto winien?... – Właśnie ja do waszmości w sprawie pana Tadeusza Zabielskiego. – Tadeusza! – skrzywił się niechętnie imć pan Bonawentura. – Wiem, wzdycha, deklaruje swoje służby pokorne!... Nie tak że? Ćwierka mi przecież na wszystkie strony! Janka mu nie ucieknie – nie zając!... Lecz przecież decorum101 zachować trzeba. Niesporo o weselisku myśleć, gdy oto smutek dom nawiedził. – Zapewne! – bąknął skonfundowany nieco mecenas. – Lecz bo... imć Tadeusz dostał już instrument na burmistrza do Ostrowa za Wisłą... więc przenosiny chciałby... – Veto, dobrodzieju mój, i koniec! Pacholik wniósł na tacy zastawę z poczęstunkiem. Imć pan Bonawentura zakrzątnął się raźno. – Co tam! Odpowiedź moja mecenasowi nie po myśli! W ręce, starka przednia! Rad bym, lecz nie mogę... Człowiekowi i tak już głowa puchnie. Panu Tadeuszowi życzliw jestem, ale co!... Na zdrowie!... – Ale Napoliona waszmość widział w Poznaniu. – Phi! Nie osobliwość żadna! Kusy, do ramienia ledwie mi sięga. Irytacji aby siła zażyłem, i tyle... Jechałem sobie z Kruszwicy w dobrej myśli do Gotartowic, żeby Staszka Gotartowskiego za uszy wyciągnąć do Jastkowa i dwa weseliska ryczałtem wyprawić, a tu, panie, aż gadać się nie chce!... – Słyszałem, słyszałem, powiadał mi Tadeusz! – No właśnie... Starego dziada aby zastałem i namówiłem go, aby ze mną jechał... Cóż myślisz? W Rawie ci oddział wolontarzy znalazł i przystał do nich... W wasze ręce! Molestowałem, stawiałem veto... panie... gdzie, ani weź... Wracam, do domu skłopotany, co i jak tu dziewczynom przedłożyć... aż ci w domu zastaję panią Gotartowską z dwoma robakami... Płacze, rwetes, urwanie głowy... W wasze ręce, mecenasie! Uciszyło się to niby... ale gdzie?! Ani czasem słowem wspomnij o tym lub owym, bo ci łzy cebrami wylewają! A co tego, znieść nie mogę... – Wiem, wiem! Ciężko to jest, ale na cóż smutek jeszcze powiększać, niechby choć jedna córuś odrobinę szczęścia znalazła. – Nie odmawiam, lecz teraz veto, panie Józefie – i koniec. Nie ma zgody! Mores u mnie – basta! W wasze ręce! Przykro mi, że odmówić muszę waszmości, ile że cenię go bardzo, a co brata waćpana, nieboszczyka Augusta Podhorodeńskiego, sercem całym wspominam!... Nie mówmy lepiej o tym. Na obiedzie się zostaniesz – barszcz z rurą mamy dzisiaj – to na własne oczy zobaczysz... Takie psie czasy. Kto ma syna, to mu wyfrunie na koniec świata... – W moim Pliszczynie nielepiej. – Otóż tedy! I cóż robić? – Co robić? – podchwycił żywo mecenas, podkręcając wąsa. – Na koń siadać i stare kości na wojaczce przewietrzyć. – Co waćpan? – Rzekłem i nie cofam! Dosyć mam Austriaków!... Skórę drą z człeka! Prusaków wytrzepali, teraz na nich kolej. Niech tylko zdarzy się okazja, chorągiewkę funduję i takie im sądy trybunalskie wyprawię, że Podhorodeńskiego nie zapomną!... Imć pan Bonawentura przeżegnał się z podziwu. – Panie mecenasie! Wy, człek spokojny, na takie myślicie się puszczać przygody. 101 D e c o r u m (łac.) – pozór, przyzwoitość. – Otóż dlatego, żem spokojny! – wybuchnął zapalczywie pan Podhorodeński. – Dlatego, żem lat tyle niby ruda mysz pod miotłą siedział, a do żywego pozwolił sobie dopiekać! I pójdę, jako mnie tu waszmość żywego widzisz! A co?... Żonisko da sobie radę, a dalipan, ja im pokażę, jako patron dawnego trybunału snadnie inkauścicę102 na patrontasz, a pióro na szabelkę zamienić potrafi! Co waszmość suponujesz, że my tu w Galicji – pokutować będziemy!... – Uu! Gorącości takiej u mecenasa się nie spodziewałem. – Ani ja u waćpana takiej zimnej krwi! – odciął się podirytowany pan Podhorodeński. – Kraj cały się rusza. Napolion nawołuje, ze wszystkimi potencjami w rozprawy krwawe się wdaje, a waćpan... – Ja? Veto! Nie pozwalam!... Dobrze ci mówić, kiedy nie masz dwóch córek. Podhorodeński machnął ręką. – Et, możemy ta jeszcze dwa dni racje wywodzić i znów osiądziemy na tej waścinej mieliźnie, na której utknąłeś waszmość. – A cóżeś chciał, panie mecenasie, żebym Jankę i Marysię do ułanów wpisał? – Hm! I nowiny by w tym nie było. Masz Kurdwanównę! – Co? Jaką Kurdwanównę? – Nie znasz jej waćpan?... Z tamtej strony Lublina... sierota, u krewnych się chowała... Panu Tadeuszowi powinowata. – Ta dzierlatka, trznadel, wścibinos?!... – Właśnie ta sama! Osiemnaście lat zaledwie!... I co waćpan powiesz? Zbiera czeladź i musztruje... – Co? Komedie chyba?! – Nie komedie, jeno szczera prawda. Dziewczyna aż się trzęsie do wojny i ani chybi pójdzie. Sam chciałem tłumaczyć a odwodzić, lecz taki ma w sobie ogień, takimi odpowiedziami sypie, że sprostać jej nie można! Jeszcze teraz jakąś sobie tam szlachcianeczkę przybrała do pomocy i pono jeszcze babę hic mulier znalazła z końca świata i tylko patrzeć, a czmychnie stąd... Rumor z tego na całą okolicę! Uważa waszmość, że już Austriacy kazali ją mieć na oku. – No, no! Dziwy mecenas powiadasz! Kurczę takie! Co się to roi! Nieobyczajność zgoła. – Wolnoć ganić! Cenić jednak musisz poczciwe zapały! Dobra to krew Kurdwanowie!... Ba! Gdybyś jej posłuchał! Toż obiecuje sobie szwadronik babski Napolionowi uformować... – Tfy! Zepsuta koza, i koniec. – Nawet objeżdża tędy i owędy za werbunkiem! Siła panien się deklaruje... Może i do waści zawita. Imć pan Bonawentura żachnął się niecierpliwie: – Do mnie?!... Co waszmości?!... Tego by mi trzeba było jeszcze! Toż bym ją tu przyjął pięknie!... Świat się do góry nogami przewraca. – Et! Tak się mówi! Dziewczyna rezolut wielki... Zanim się na odpowiedź zdobędziesz, ona już trzy razy wykręci. No, a gdyby tak waszmości dziewczyny wybrały się na Mazury i do pułku gdzie przystały, hę?... Pan Głuski otrząsnął się z przerażenia: – Mecenasie, Sodoma! Veto, panie! Do samego Napoliona instancję bym wniósł! Toż kryminał! Pacholik wszedł i zwiastował, że do obiadu zastawiono. – Ot! W porę się zjawił! Proszę waszmości na łyżkę strawy! Chudo, ciężko, zwyczajnie u wdowca!... 102 I n k a u ś c i c a – kałamarz (inkaust – atrament). Pan Podhorodeński się wymawiał, lecz imć pan Bonawentura słuchać nie chciał usprawiedliwień. Mecenas uległ i dał się prowadzić panu Głuskiemu do jadalni, w której już domownicy byli zgromadzeni. Gospodarz przedstawił gościa pani Gotartowskiej, panny dygnęły panu Podhorodeńskiemu, skłonił się stary ekonom Lewandowski, który tu był ze swoją panią z Gotartowic przyciągnął, pani Gotartowska rzuciła jakieś krótkie powitanie. Zasiedli do stołu. Środkiem pani Gotartowska, przy niej pan Bonawentura z mecenasem, dalej pomiędzy pannami Głuskimi Urszula Gotartowska z Fabiankiem, wreszcie Lewandowski, gospodyni Głuskich i starosta jastkowski, siwowłosy Marcin. Imć pan Bonawentura chciał rozruszać zebranych i o tym i o owym zagadnął mecenasa, lecz gdy ten nad rządami Austriaków w Lublinie rozwodzić się zaczął – pan Głuski spojrzał na pobladłe twarzyczki Marysi i Janki, na bólem napiętnowane lica pani Gotartowskiej a żałośnie zadumane oczy Urszuli i sam się zasępił, nie zważając na wywody pana Podhorodeńskiego. Ten ostatni usiłował podtrzymywać rozmowę, lecz w końcu urwał nagle i pochylił się mocniej nad barszczem. Cisza głęboka panowała przy stole, przerywana ledwie stukotem łyżek o naczynia, miarowym chrobotem wielkiego zegara w rogu izby i sapaniem gospodarza. Wreszcie pani Gotartowska, przemógłszy się, zagadnęła mecenasa: – A jakież nowiny... z pola bitwy? – Nowiny, pani dobrodziejko, prawie żadne!... Powiadają o srogiej rozprawie tu i tam, lecz najpewniejszych wiadomości brak. Jesteśmy granicą odcięci zupełnie. Austriacy pilnują i boją się tych nowin. Powiadają w Lublinie, że się na długą wojnę zanosi, bo niby to dwór wiedeński chce się ująć za Prusakiem... Ho – ho! Siła, siła jeszcze ludzi wyginie a krwi popłynie. Powiadają, że w ostatnich bitwach dużo naszych... Imć pan Bonawentura trącił znacząco Podhorodeńskiego – ten stropił się myślą, że niepotrzebnie najboleśniejszej dotknął struny, i urwał nagle. Pani Gotartowska poruszyła się niespokojnie. – Wyginęło, mówisz waćpan, dużo... dużo wyginęło? – Te, te, te! Tam... tego... mości panie! – wmieszał się imć pan Bonawentura. – Mówi się a niby się nie mówi... Czego już nie naopowiadano. A to bajdy... herezje! Krzty prawdy! Właśnie bo naszych wcale nie ma... bo tego... dopiero oddziały się formują a regimenty zbierają... Niby ruchawka jest, ale jeszcze... veto, i koniec!... Czy nie tak?... – Istotnie, zapewne! – bąknął mecenas, chcąc zapomnienie się swoje naprawić. Imć pan Głuski odsapnął ciężko i zafrasował się, czując, że mu wykręty gładko nie poszły. Pani Gotartowska na domiar ozwała się cicho, ale stanowczo: – Nie mogę słowom waszmości dać przystępu, bo takiej gnuśności po naszych oddziałach spodziewać się nie mam prawa. Toż Francuzy dla nas krew leją, a myż mielibyśmy bezczynnie się przypatrywać... – Et! Pani dobrodziejko! Dla nas leją krew?... Myślę, Lucyferowi na uciechę prędzej! – mruknął imć pan Głuski. – Właśnie też pan Bonawentura powiada – wtrącił zręcznie mecenas – że tymczasem wojska nasze udziału nie biorą... ale co potem naturalnie... – Dziej się wola Boska! – rzekła smutnie pani Gotartowska. – Nic bez niej! Ciężko żyć w takich czasach... a matkom bodaj najciężej... – Prawda, prawda, pani dobrodziejko! – przyznał mecenas. – Lada pisklę niewypierzone skrzydłami trzepocze... i z gniazda się zrywa! Ale co tam pisklę!... Bardziej chyba serce matki smucić by się powinno, gdyby widziała, jak syn jej w samolubstwie trwa, nieczuły na sprawy publiczne! Są ofiary, są smutki, są bóle serdeczne, lecz i ta w duszach słodka pociecha, że się z zacnych latorośli dzielnej doczekało młodzieży. Toć na tym świecie początek naszego ży- wota!... A którejż matce nie miło będzie zobaczyć syna, jak w królestwie niebieskim chodzić będzie legią ozdobiony, w wielkim mundurze bożego żołnierzyka, ostrogami brzękać, a przy majestacie służby odprawiać?... Hej! Co wobec tego małe smutki a tęsknoty?!... Pani Gotartowskiej łzy w oczach stanęły. – Sercem waszmość przemówił – niech ci Bóg nagrodzi! – Pani dobrodziejko, moc Spartanek i hart niechaj cię nie opuszcza. Należy ufać. – Veto! Nie ma zgody! – bąknął imć pan Głuski fyrkając nosem i wykręcając głowę ku oknu, aby nie zdradzić się z poruszeniem. – Co tam! – rzekł po chwili weselej pan Podhorodeński. – Troska troską, a co i w tej ciężkiej okazji nie brak zgoła uciesznych nowin. Jejmościanki może nie wiedzą nawet, że tu i na nich czeka sroga pokusa... A tylko patrzeć, trąbka będzie wzywała do apelu. Panny Głuskie podniosły ciekawie oczy i zwróciły swe zadarte noski ku mecenasowi. Pan Bonawentura trącił znów gadatliwego gościa, lecz ten nie zważał na dawane mu znaki napomnienia i ciągnął: – Jako żywo!... Starożytne zgoła powracają czasy!... Tylko patrzeć, a chorągiewki niewieście staną a spódniczki na hajdawerki się zamienią... Panny Głuskie spuściły oczy, Urszula Gotartowska zarumieniła się. – Co... co... mecenas! – zagadywał pan Bonawentura. – Facecje, dykteryjki! Ooo! Gdzie?... Figlarz z mecenasa... – A bodaj mnie... jeżelim zełgał. Sam może bym nie uwierzył... Młoda Kurdwanówna, osiemnastolatek, sierota!.. – Mecenasie... Veto, panie! Toć nie warto powtarzać. Pan Podhorodeński teraz dopiero spostrzegł i zrozumiał pana Głuskiego i zawrócił na miejscu. – Tak, zapewne, słusznie. W opowiadaniach ludzkich jużci wiele przesady. – Oczywiście, oczywiście... i bajek – sekundował pan Bonawentura. – Ale to musi być bardzo ciekawe! – ozwała się cicho Urszula Gotartowska i mocniej się zarumieniła. Pan Głuski szarpnął się niecierpliwie. – Ciekawe, ciekawe!... Owóż argumentum do słuchania lada czego!... Masz ci, mecenasie... Zabiłeś dziewczynom klina. Już ci się napraszają!... Phi! Czasy, panie, czasy... że... veto, do czarta, i... koniec! Imć pan Głuski urwał nagle, bo oto drzwi od sieni z trzaskiem się otwarły i stanęła wyprostowana po wojskowemu stara, zamaszysta baba, ubrana cudacznie. Obecni poruszyli się niespokojnie. Urszula wydała lekki okrzyk, pan Głuski oczy zdziwione wytrzeszczył i sunął od stołu, pytał niespokojnie: – Co to, mospanie? Czego to? Baba odchrząknęła groźnie, poprawiła sterczącą jej za pasem krócicę i huknęła basem: – Rotmistrz wolontarskiego szwadronu województwa lubelskiego, imć panna Helena Kurdwanówna, i pani kapitanowa Gotartowska proszą o gościnę. Gdyby piorun padł u stóp imć pana Bonawentury jeszcze by go tak nie mógł przerazić. – Co?! Mospanie, veto!... Nie ma zgody! – bełkotał wystraszony gospodarz. – Mateńko... Toć nasza Żubrowa! – zawołała rozradowana Urszula. Pani Gotartowska, a za nią mecenas, panny, ekonom i Fabianek ruszyli ku babie. – Żubrowa! Skąd wy? – pytała pani Gotartowska, a zwracając się do stojącego bezradnie pana Głuskiego, rzekła tonem perswazji: – Panie Bonawenturo, toć trzeba ich... przyjąć... tę niewiastę znam... w legionach była z synem moim!... – Nie, mospanie, nie znam babskich legionów – słuchać o nich nie chcę... Veto... Tu, mospanie... – Cóż to?! – ozwała się tymczasem surowo baba. – Może to nie dom imć pana Głuskiego... tylko jakiegoś austriackiego landrata?... To nam wszystko jedno. Obrok i kwaterę dać musi- cie... Jakem Muszyńska z domu, do stu piorunów!... Piśnie kto słowo, to mu kulę... albo sapristi 103 tego... – Hola, mospanie, najazd! Gwałt! Nie ma zgody! – pienił się pan Głuski. – Mości Bonawenturo?... – mitygował mecenas. – Rozbój! Hola! Wojciech! Grzela! Puszczaj mnie, mecenasie! Szerpentyny chwycę a opłazuję... – Panie Głuski! – wstawiła się Gotartowska. – Ojcze dobrodzieju! – szepnęły nieśmiało panny Marysia i Janka. Imć Bonawentura rzucił się jak ryś draśnięty. – Dziewczyny, ani mrumru! Mores! Fora ze dwora! Nie masz gościny! Veto! Co to, panie! Nie znam wolontarzy... Imć Głuski fukał jeszcze, lecz nagle urwał, bo oto przed nim stanęły dwie młode dziewczyny w krótkich, zgrabnie opiętych kurteczkach granatowych, w tegoż koloru krótkich spódnicach, w rogatywkach barankiem obszytych a białymi kitkami strojnych, z pałasikami na białych temblakach, z minkami chwacko a pogodnie patrzącymi. Zanim imć Głuski miał czas się oburknąć, gdy pierwsza z dziewczyn, o gęstych a wijących się pierścieniowato a jak len jasnych włosach, wyciągnęła małą rączkę, obciągniętą sutą rękawicą, i energicznie uścisnąwszy szeroką, niezgrabną prawicę pana Bonawentury, rzekła krótko: – Jestem Kurdwanówna! Imć Głuski nie mógł ochłonąć z wrażenia, gdy podeszła doń druga dziewczyna o włosach kruczych a oczach palących i tymże tonem ozwała się: – Jestem... Dziewanowska! – Co... jak to... mospanie?! – jęknął strapiony pan Głuski, lecz naraz syknął z bólu, bo oto z kolei ścisnęła go za rękę baba i huknęła basem: – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu! – Mospanie... bo... – syknął pan Bonawentura. – Cóż to za uchwyt garści!... – Po wojskowemu... u nas tak! – odparła Żubrowa. – Po wojskowemu?!... Hę? A to, mospanie! Reduta istna, czyli maskarada zapustna! – fuknął pan Głuski mierząc badawczo przybyłych. – No, no! Bestyjki fertyczne... choć malować! Jakie miny gęste – uciecha!... Nie myślałem! Et!... Maryś, Janka! Marsz do alkierza!... Nie dla was widowisko! No! Mores, jejmościanki!... Zadarte noski panien Głuskich poruszyły chrapkami, płochliwe oczy spojrzały smutnie na Kurdwanównę i Dziewanowską – rozkaz rodzica był wyraźny. Marysia i Janka wyszły. Kurdwanówna tymczasem, przywitawszy się z mecenasem i panią Gotartowska, ozwała się swobodnie: – Mości Głuski, widzę, że waćpan nam nie bardzo rad jesteś!... Ale trudno, droga nam tędy wypadała... Ledwieśmy uszły pachołkom landrata. Zabawimy niedługo. – Jużci zatrzymywać nie będę! – mruknął imć Bonawentura. – Gdzie, gdzie znów, dokąd? – zagadywał mecenas. – Szmat drogi jeszcze! – rzekła poważnie Kurdwanówna, trzaskając pałasikiem. – Aby konie wytchnęły a podjadły... Ba! Co widzę? Barszczu faska na stole! Zośka, dalej – szkoda czasu... Trzy mile kłusem wyciągniętym! Należy nam się popas!... Żubrowa! – Według rozkazu! – Dopatrzyć koni! Żubrowa wykręciła się na pięcie i, głośno stukając podkutymi butami, wyszła do stajni. Kurdwanówna zaś skinęła na Dziewanowską i zasiadła bez ceremonii do barszczu. 103 S a p r i s t i (łac.) – do licha. Imć Głuski zapomniał języka w gębie, mecenas śmiał się z cicha a ręce zacierał, pani Gotartowska patrzyła z kontuzją na dziewczyny. Urszula z małym Fabianem pożerali oczyma to osobliwe widowisko, a stary ekonom Lewandowski szeptał coś do ucha gospodyni, trzaskał tabakierką i głową kiwał. Czas jakiś panowało głuche milczenie, przerywane tylko żywym brzękiem łyżek i talerzy. Imć pan Głuski odsapnął głębiej i rzucił z przekąsem: – Widzę, że... że... waćpannom impetu do misy nie brak. – Jako waszmość widzi. – Barszczyk nieproszony, ale smakuje. – Z głodu się go chłepce – odcięła się Kurdwanówna. – Niedobry! – przedrzeźniał się imć pan Głuski. – Bo kwaśny... jako waszmość – ozwała się sucho Zośka. – Taki, mosanie, być powinien... dla... – Niech i tak będzie! W czasie wojennym... – Waćpanny trznadlom czy poćwirkom bellum104 wypowiedziały? – Bądź waszmość spokojny – krzywdy mu nie uczynimy! Mamy pałasze, nie rożny... – Do ścinania makówek. – Albo główek. – Kapuścianych!... – Waćpan się boisz o swoją? Pan Głuski poczerwieniał. – Cóż to, mosanie!... Hola!... Respekt znaj!... – W tym rzecz właśnie. – Bo czeladzi zawołam!... – Strachy na Lachy. Utarczka zaczęła się zaostrzać. Mecenas mitygować jął pana Głuskiego, lecz ten nie dał się udobruchać. – Dość komedii! Mores! Dzierlatki będą mnie, staremu, w moim własnym domu przytyki czyniły... – Służę waćpanu, jeżeli wola! – rzekła hardo Kurdwanówna, podnosząc się z miejsca. – Czym mi waćpanna chcesz służyć?... Do posług mam... – Panie Bonawenturo!... – Nie – pozwól, asińdźko dobrodziejko!... Toć wszystko ustaje... Wolontarze!... Żal się Boże! Świat durzyć... Pałasikami dzwonią... a dość palcem tknąć! A do fraucymeru, do kądzieli!... Kurdwanówna pobladła nieco i chwyciła za głownię pałasza, Zośka pokraśniała i rzekła poważnie: – Mości Głuski! Daruj, nasza wina, nie suponowałyśmy, że taka u waszmości gościnność! Może umiałybyśmy inaczej przekonać go o tym, że nie na komedię i nie na redutę jedziemy... Lecz wolej nam uniknąć rozprawy i odjechać!... – Bo... mosanie!... – Z imć panią kapitanową Gotartowską zgadzam się – przytwierdziła Kurdwanówna. – I jedno obligować śmiem, abyś waćpan obliczyć chciał uszczerbek, jaki mu wyrządziłyśmy, a chętnie zapłacimy. – Co, co?!... – I w ten sposób... skwitujemy... – Veto! Dokąd? 104 B e l l u m (łac.) – wojna. – Czas nam wielki... boć waszmość gotów może nie tylko czeladź swoją zwołać, ale i Austriaków przyzwać... – Takiego przyjęcia... nie spodziewałyśmy się! – Właśnie – podchwyciła znów Kurdwanówna. – Bo... wiedz waszmość, że... że... co kapitanowa Gotartowska... to już płatnęła jednego Austriaka po drodze... a ja... nie... bo... był tylko jeden! Żubrowa świadek! Tu dziewczęcy głosik Kurdwanówny złamał się nagle. W oczach rotmistrza wolontarzy województwa lubelskiego stanęły łzy. Zośka zacięła usta i groźnie zmarszczyła brewki. Pana Głuskiego chwyciło coś nagle za gardło. Mecenas zatrzymywać jął dziewczyny, pani Gotartowska przyglądała się Zośce, zapytując samej siebie, co by to za kapitanowa Gotartowska być mogła... Może to z wielkopolskich Gotartowskich, a może to krewna daleka... – Ot, co tam! Imć Głuski gorączka... waćpanny także wrzątek... Gdzie supozycje takie!... A kto by żałował wam!... Jużci osobliwie się prezentujecie!... A to wigor dopiero... Panna Helena choć do oczu!... – Pewnie, mosanie!... Veto! Niech was nie znam!... Za barszcz chcą mi płacić... A cóż u licha! Mores, aspanny, przed starym... Łeb siwy! Nie widzicie... Ojcem bym wam mógł być! A to jurne przylepki! Despektu mi nie czyńcie! Zgoda na trzy lata... Tak was nie puszczę! Mości generale! Mości pułkowniku czy hetmanię niewieściego ruszenia!... Zgoda! Veto!... Wybaczajcie, jeżelim szarży waszej nie uszanował należycie, ale pierwszy raz takich srogich oficjerów oglądam!... No!... dosyć fochów! Do stołu z nami!... Miodu, a może... węgrzyna? – Bóg zapłać waćpanu – rzekła udobruchana Kurdwanówna. – Napoje nie dla nas. Jeżeli łaska, to o naszej markietance nie zapomnijcie, a jej i szklanica się przyda... Byle prędko, bo nam czas stąd!... – Nic z tego!... Czas wojenny... więc biorę was do niewoli!... – wołał rozochocony pan Bonawentura. – Nie taki Głuski sobek, jak wam się zdaje!... Dziewczyn tylko moich nie pokażę, bo ich nie chowałem na ułanów ani na dragonów. Kurdwanówna i Dziewanowska upierały się niby jechać zaraz i droczyły się z panem Głuskim i mecenasem. Pani Gotartowska zaś, miotana domysłami, wyszła niepostrzeżenie z komnaty, chcąc od markietanki wiadomości bliższych o nieznajomej imienniczce zasięgnąć. Jakoż znalazłszy Żubrową na podwórzu folwarcznym przed stajniami, przyzwała ją do siebie i zagadnęła dobrotliwie: – Cóż to, Żubrowa nawet się nie przywitała ze mną? Markietanka przypadła do ręki pani Gotartowskiej. – Jejmościuniu, dobrodziejko nasza!... W tym rozgardiaszu!... Wstyd się wyznać!... A przy tym służba! A służba to nie przelewki... Uszanowanie a respekt dla szarży... – Skądże wy tu? Gdzie mąż wasz? Markietance łzy w oczach stanęły. – Oj! Bóg jeden raczy wiedzieć! Pani kapitanowa zaklęła się, że spłynął w dół rzeki. – Co, co się stało z waszym? – pytała pani Gotartowska. – Jejmościuniu droga! – chlipnęła już na całe gardło markietanka. – Tak się to zrobiło... nagle!... Karlewicz nas zaciągnął do swej nory, potem mnie chciał piec żywcem! On poczciwy udał niemowę, a potem potarmosił zbirów... Dobiliśmy się do pani kapitanowej i na lód... Mnie nogi utrzymać nie mogły!... Mój stary zaczął rąbać około siebie! Jakby teraz – jeszcze go widzę!... Upominałam, a on do mnie. „Jasia, dzieci!” A potem jakby się zapadł w głębię... Mnie zamroczyło... kapitanowa z topieli wyciągnęła ledwie... Prusacy nas potem chwycili na spytki... Kapitanowa jakoś ich umitygowała... Zabrali napoleony, pogrozili i pognali niby do niewoli... Lecz gdzie im tam... Zdarzyła się potyczka i porzucili nas... z chorą, bo nam matka kapitanowej, niby świekra, zachorowała na dobre, męczyła się biedaczka!... Aż zamarła na rękach. Słabowita była, a niezwyczajna niewygód takich niewiasta... Tułałyśmy się ze dwie niedziele, ja się napierałam pod Zamość do ciotecznej, ale ot, natrafiliśmy na rotmistrza... Rotmistrz powiada – wy dwie sieroty, a ja trzecia... raźniej nam będzie we troje... Szwadronik miał się sztyftować. Panowie Denhoffowie, krewni rotmistrza, mieli nam pomagać – ale gdzie!... Donieśli do Lublina – trzeba było nogi za pas brać, żeby aresztu umknąć... Pani Gotartowska słuchała ze wzrastającym zdziwieniem bezładnego opowiadania Żubrowej, nie mogąc chwycić wątku wypadków – gdy więc markietanka westchnęła ciężko, jakby tchu nabierając do nowego potoku słów, matka Floriana zdołała wtrącić: – A powiedzcież mi, co to za kapitanowa z wami jedzie? Teraz znów Żubrowa zdawała się nie rozumieć pytania. – Co za kapitanowa?... Jejmościunia nie wie?... – Jako żywo!... – Toć, jakby tu powiedzieć... Niby to jest pani kapitanowa naszego porucznika! Nie! Zawsze mi się wydaje, że nasz porucznik... nie! Że nasz kapitan jest porucznikiem... – Czekajcież – przerwała z lekkim zniecierpliwieniem pani Jadwiga. – Powiadacie, że to kapitanowa Gotartowska... Więc z których jest Gotartowskich – bo my się wywodzimy z Wielkopolski, z Liniewa... Chcę wiedzieć, bo może nam krewną wypada. – Krewną! Czy wypada krewną?... – powtórzyła przeciągle markietanka. – Toż przecież Zośka... nasza Zośka! Jejmościunia nie poznaje? – O kimże wy mówicie? O jakiej Zośce? Markietanka aż przysiadła do ziemi z poruszenia. – Święty Antoni! O Jezusie!... O Jezusie!... Toż jejmościuniu... jakby to powiedzieć? Wszakci to... tak prawie, że nasza synowa. – Nasza synowa! Więc macie syna? – Et, niech Jejmościunia śmiałość wybaczy... Tyle czasu człek się natułał z naszym porucznikiem... to mu się widzi czasem... Panią Gotartowską niepokój nagły ogarnął. Miałżeby Florian śluby potajemne zawrzeć, bez jej wiedzy? – Tłumaczcie się jaśniej! O jakimże to poruczniku mówicie? – O imć panu Florianie... – O Florianie?! – A przecież jeden jest dla nas porucznik!... Pani Jadwiga pobladła, lecz nie okazując wewnętrznego wzburzenia, badała dalej: – Więc ta... jest żoną Floriana? – O to właśnie! – przytwierdziła z przekonaniem Żubrowa. – I tą samą Zośką, co go tak mordowała w Częstochowie, że ni snu nie miał, ni spokoju... Chodził jeno, a wzdychał... aż żal się było patrzeć... Tęsknota go ssała, wreszcie nas wyprawił do Warszawy!... Pani Gotartowska nie podzielała uniesień markietanki. Wieść o małżeństwie Floriana dotknęła ją boleśnie, zraniła głęboko uczucia patriarchalne. Florian, ten ukochany syn, którym się tak chlubiła, który wzorem był zawsze dobrego dziecka, on, który tak strzechę rodzinną miłował głęboko... a tyle okazywał jej miłości... mógłże na krok taki ważyć się bez matczynego błogosławieństwa?... Dopiero gdy Żubrowa powtórnie a dokładniej rzecz wyłożyła; pani Jadwidze lżej się zrobiło na sercu. Florian nie zawiódł, nie uchybił, nie zawarł związków potajemnych. Wprawdzie nie było wątpliwości, że jakoweś deklaracje między młodymi nastąpić musiały... lecz do ślubnego kobierca jeszcze daleko... Dziewczyna się nie bardzo podobała pani Gotartowskiej. Krewna wprawdzie zacnej familii, ale zawadiaka, oczywiście, postrzeleniec. Nie o takiej żonie marzyła pani Gotartowska dla Floriana. Mężczyzna taki jak on, prawy, zasłużony krajowi, a dorodny, mógłby w nie lada koligacje wejść, a może i fortuny nieco przysporzyć. Pani Jadwiga powzięła postanowienie wybadania Dziewanowskiej – wszedłszy więc do izby, w której pan Podhorodeński z mecenasem słuchali gorących wywodów Kurdwanówny, skinęła nieznacznie na pogrążoną w zadumie Zośkę Dziewanowską i, poprowadziwszy ją do alkierza, zagadnęła żywo: – Nie wiedziałam, że w waćpannie przyjdzie mi powitać krewniaczkę. – Krewniaczkę? – Jestem Gotartowska... matka Floriana!... Przez brata mego Jacka, skoligaconego z Mokronowskimi, wypada mi waćpanna cioteczną!... Zośka zarumieniła się mocno i schyliła do ręki pani Gotartowskiej – ta ostatnia pocałowała ją w czoło i rzekła z powagą: – Nie taję, że milej by mi było widzieć i spotkać waćpannę w innych niż te okazjach!... – Sierotą jestem! – rzekła cicho Zośka. – Mateńka mnie parę miesięcy temu odumarła. Prusacy nas w Warszawie pochwycili... Siła na nas biedy spadło!... – Kogóż bo ona dziś ominęła?... Lecz powiedzże mi waćpanna, jak to się stało?!... Toć Basia!... Dziećmi znałyśmy się jeszcze!... Zośka, z pewnym drżeniem w głosie, jęła opowiadać szczegóły ostatnich wypadków, tając tylko wszelkie o Florianie wspomnienia. Gdy skończyła – pani Gotartowska westchnęła cicho i spojrzała ze współczuciem na piękną twarzyczkę Zośki, która pod wzrokiem matki Floriana mieniła się kolorami. – Ciężkie dopuszczenie boskie! Lecz gdzież teraz zamyślasz? Dokąd?... Oczy Zośki błysnęły żywiej, lecz nagle skryły swe ognie pod osłoną jedwabistych rzęs. – Rodzono-stryjeczny mi został. Do niego chcę, do Warszawy... – A toć waćpanny przybranie co znaczy? Prawda to, że z Kurdwanówną o wojence zamyślacie?... Zośka nic nie odpowiedziała. Pani Gotartowska rzekła z naciskiem: – Powiem waćpannie szczerze!... Nie po myśli mi te zapały niewieście, bo Stwórca inne zgoła przeznaczył nam obowiązki... Bacz nadto, że gdyby za mąż ci wyjść przyszło... rodzina mogłaby krzywym okiem... patrzeć na cię!... – Ja... ja nigdy za mąż nie wyjdę! – wybuchnęła Zośka, a łzy w oczach jej zabłysły. Pani Gotartowska pokiwała z podziwem głową. – Co? Dlaczego? Skądże to postanowienie?... Nie należy się wyrzekać przed czasem! Moje dziecko... mojej posłuchaj rady! Trzeba, żebyś gdzie przy rodzinie osiadła. Pannie tak samotrzeć tułać się nie przystoi. Ot, chcesz.. zostań ze mną czas jakiś, zanim się trochę nie uspokoi! Brat, słyszę, wojskowy, też pociągnie za innymi – cóż poczniesz wówczas?... Ja wprawdzie sama w gościnie a ciężarem panu Głuskiemu imci jestem, lecz to człek zacny, mający wyrozumienie. Pomocy nie odmówi. Gdzie waćpannie! Kto wie, jaka cię przygoda może spotkać! Kurdwanówny nie słuchaj, bo to postrzeleniec. Mówię jak do rodzonej, przez wzgląd na matkę waćpanny, która serdeczną mi była!... Jakże? Godziszże się?... Zośka potrząsnęła główką. – Nie, ciotko dobrodziejko, mnie trzeba... – Waćpanna zostaniesz ze mną tutaj. – Ja? – Tak! A chyba... zważywszy na węzły pokrewieństwa tak bliskiego, opierać się nie będziesz?... – Nie wiem! Nie mogę... – Jeżeli wolę moją za nic masz, tedy zatrzymywać cię nie będę. Zdało mi się, że słowa moje i wola obojętnymi dla ciebie nie są... Zośka pokraśniała. – Co każecie, uczynię. – Otóż tak, to lubię! Doświadczenia nigdy lekceważyć się nie godzi ani życzliwością gardzić! Tu z nami zostaniesz jak swoja... Uspokoisz się nieco, do Gotartowic powrócimy, a tam potem zobaczymy, jak się wykalkuluje... Daj – niech cię uścisnę. Dobre, widzę, jesteś dziecko, jeno zbyt wcześnie opieki matczynej pozbawione. Zośka ucałowała rękę pani Jadwigi; ta ostatnia zakończyła weselej: – No więc cały wasz regiment pójdzie do niewoli, bo co i Kurdwanównę rada bym zatrzymać! Szkoda i jej, żeby się miała zmarnować. Panna zacnego rodu, zamożna, bo to nie lada, słyszę, fortunka na nią spada! Nie odmówisz mi wpływu swego? Zośka skinęła przyzwalająco głową. W głębi trwożyła ją myśl sama, że na bezczynne oczekiwania skazana zostanie, odmówić jednak nie śmiała. Ta odrobina serdeczności, okazana jej przez panią Gotartowską, odebrała jej nagle całą wolę. Jego to była matka. Pani Gotartowska z Zośką powróciły do izby jadalnej – gdzie Kurdwanówna zwierzała się mecenasowi i poziewającemu Głuskiemu ze swoich planów. – Więc regiment bez mała takiej kawalerii stanie wkrótce! – śmiał się imć pan Bonawentura. – Musi! Czy babski tylko, nie wiem... alem się zaklęła z Denhoffami... Książę Ossoliński nam pomoże! – Ossoliński? Zmiłujcie się! – wmieszał się mecenas. – Szesnastoletni wyrostek! – Nie znaczy! Taki musi, kiedy starsi, którym by iść prędzej wypadało, na austriackie burmistrzostwa się pną!... – I słusznie, bo im oleju w głowach nie braknie, bo się z motyką na słońce porywać nie chcą! – odciął się za swego przyszłego zięcia imć Głuski. – No, no? Tedy słuchamy dalej – zagadał żartobliwie mecenas chcąc uchylić starcie. – Więc rotmistrz jest... kapitan także, podoficerową można na wachmistrza awansować... a gdzie szeregi?... – Będą – zakonkludowała z przekonaniem Kurdwanówna. – I cóż potem?... Wątpię, czy Napolion takowy pułk odważy się między armię wpuścić... bo mu się co najmniej gwardie zdezorganizują... – Mości Bonawenturo! – wmieszała się poważnie pani Gotartowska. – Porzućmy przekomarzania. Tuszę sobie, że imć panna Kurdwanówna także nie odrzuci dobrych intencyj. – O to, to... dobrodziejko! – przytwierdził z ukontentowaniem mecenas. – I z nami zostanie!... Jako już panna Dziewanowska się zgodziła... Kurdwanówna zerwała się z miejsca. – Zośka! Zostajesz?... Opuszczasz?... – Tak, tak! Krewna moja... usłuchała rady zdrowej! – objaśniła pani Gotartowska spoglądając na Zośkę, która pod piorunującym spojrzeniem Kurdwanówny głowę spuściła pokornie. – Tak, trzeba, mościa panno Heleno – ozwał się pan Podhorodeński. – Patrz, głowa siwa! Dzieckiem cię znam... Imć pani Gotartowska dobrodziejka ze szczerego serca... pan Głuski także... – Mosanie, jużci chleba nie zbraknie. Tylko... co pałasiki – veto! Nie ma zgody na pałasiki!... – Dziękuję waćpaństwu... lecz przyjąć mi gościny nie wolno! Słowo dałam... – Rozgrzeszą, mospanie!... – Nie, nigdy!... Żegnam! Czas na mnie! Zośka, tego się nie spodziewałam! Kłaniam uniżenie!... – Co? Gdzie? Dokąd?! – zawołali jednocześnie panowie Głuski i Podhorodeński, lecz Kurdwanówna chwyciła za kołpaczek i wybiegła do stajni. – Żubrowa! – zakrzyknęła z daleka. – Konie natychmiast! – Wedle rozkazu, kulbaki nałożone. – Siadać! – Pokornie melduję, że się komenderuje „na koń”! – Więc na koń! Nie ma chwili czasu!... – Czy zatrąbić? – Nie trzeba!... – Może przez munsztuk, jako w pobliżu nieprzyjaciela? – Żywo, nie marudzić! Dalej! Chwili nie ma do stracenia! Markietanka wyprowadziła trzy konie i pomogła wskoczyć na siodło Kurdwanównie. – No, a teraz wy... a tego trzeciego zostawcie... – A jakże to... a pani kapitanowa?... – Pani kapitanowa wystąpiła z regimentu!... Przekabacili ją!... Dalej! Markietanka zafrasowała się. – I... i... nie pojedzie z nami? – Nie! Dalej! Patrzcie, lecą ode dwora... pewnie wstrzymywać będą! Ruszamy. Żubrowa wgramoliła się na kulbakę, mrucząc pod nosem; – Hm! Jakże to będzie? Regiment bez kapitanowej?! – Mosanie! Hej!... Mości rotmistrzu, veto powiadam, nie ma zgody! – wołał z daleka imć pan Głuski, chcąc odjazdowi Kurdwanówny przeszkodzić. – Jedno słowo! Mościa panno! – przyzywał pan Podhorodeński. Lecz Kurdwanówna targnęła cuglami i, przesławszy ukłon panu Bonawenturze, ruszyła galopem. Żubrowa zawahała się, westchnęła i pocłapała za swoim rotmistrzem. Czas jakiś Kurdwanówna rwała naprzód, aż ujechawszy kilkanaście staj drogi, zwolniła biegu, zrównała się z Żubrową. – Tegom się nie spodziewała!... Niby zapał tyli, a ledwie... już się dała odwieść... Wstyd pomyśleć... pułkownikówna! – Jakże tedy będzie teraz? – Jak ma być?... Niechże sobie tam godzinki odprawuje, a my w swoją drogę ruszamy. – A kapitanowa nasza? – Już mi nawet nie wspominajcie. – Według rozkazu... Tylko co ja!... – Co wy? Może też o dezercji myślicie? Dobrałam sobie kompanię. Na przypiecku wam wszystkim siedzieć a pierze drzeć!... Nie trzymam, wolna droga! Dezerterujcie! – Żubrowa nie dezerterowała nigdy i nie dezerteruje! Tak jej Panie Boże dopomóż!... – Tak to lubię! Albo się idzie, albo nie... Lecz uchodzić się nie godzi. – Ja bym też tego nigdy nie uczyniła, gdyby tego... – To co? – Podałabym się do dymisji! – Zapewne! Przynajmniej politycznie! Lecz po Zośce się tego nie spodziewałam. – Ba, i pewnie jej to nie po myśli – rzuciła niechętnie markietanka i umilkła nagle. Po pewnym czasie Kurdwanówna zagadnęła niespodziewanie: – A przecież musi być prawo na dezerterów? – Prawo? Ba! W czasie wojennym – sąd polowy i kula w łeb... – Sąd polowy? Czekajcie, na pierwszym popasie złożymy sąd!... – Co?... Na kogo? – Na Zośkę! – Święty Antoni... Bez urazy pana rotmistrza... na naszą kapitanową? – Tak! Przykład musi być! Subordynacja! Jeszcześmy się nie uformowali, a już nam chcą regiment zdemoralizować!... – Kiedy bo – tutaj na dobrą sprawę niesubordynacji nie było! – Co powiadacie!... – Pewnie! Boć nasza kapitanowa siak czy owak musi słuchać pana porucznika, a tu przecież matka porucznika nakazała!... Prawo starszeństwa! Niby na przykład brygadier daje or- dynans oddziałowi i powiada: pójdziecie tam a tam i zrobicie to i to! Oddział idzie, a w drodze spotyka swego generała korpusu... no i musi korpusowego słuchać... boć ten jest i jego starszym oficerem, no i brygadierowi naczelnikiem... Tako właśnie z naszą kapitanową i ze mną. – Co z wami?!... – A ze mną jest taż sama okoliczność... Człowiek rotmistrza słuchać musi, ale mu porucznikowy rozkaz spokoju nie daje. – I wy mnie chcecie opuścić?... – Gdzieżby! Teraz ani myśli... Pana rotmistrza zostawić samego nie uchodzi... ale co o dymisję, to przy okazji przymówić się muszę!... – O dymisję?... – Tak jest, panie rotmistrzu, z powodu obowiązków familijnych. Po odjeździe Kurdwanówny we dworze jastkowskim chwilowe zapanowało wzburzenie. Imć Bonawentura jął gorąco powstawać na dawnych cnót a obyczajów upadek, mecenas próbował wziąć w obronę zapały Kurdwanówny, lecz pani Gotartowska w części sprawiedliwość oddała słowom pana Głuskiego. Pan Podhorodeński, zwarzony nieco, ile że jego misja w sprawie imć pana Tadeusza znów niefortunny obrót brać zaczęła – pomimo zapraszań gospodarza, jął się żegnać, wymawiając się pilnymi sprawami w Lublinie. W domu pana Głuskiego dawna wróciła cisza i jednostajność. Zośka Dziewanowska z początku była przedmiotem ogólnego zajęcia. Pani Gotartowska, Urszula, panny Głuskie zasypywały ją pytaniami, pan Bonawentura zagadywał a konceptami sypał, byle pułkownikównę za język pociągnąć, lecz Zośka zacięła się, zasklepiła w sobie zupełnie. Niby odpowiadała, niby pozoru nie dawała niechęci, a jednak nic z niej wydobyć nie można było. Pani Gotartowskiej ten dziwny stan Zośki nie podobał się wielce. Starała się na nią wpływać, tę i drugą naukę jej wypaliła, do rozmów ją wciągała, pracą starała się ją zająć. Pułkownikówna z pokorą każdemu życzeniu pani Jadwigi czyniła zadość, potulnie przyjmowała reprymendy, wysłuchiwała nauk, lecz co serca otworzyć nie chciała. Panny Głuskie, a już osobliwie Urszula Gotartowska, polubiły Zośkę całym sercem. Ta ostatnia szczególniej nie tylko że sama się przywiązała do pułkownikówny, lecz zdołała i w niej samej i zaufanie, i serdeczność obudzić. Zośka, choć strzegła się wyjawić ze swoimi zamysłami, nadziejami a tęsknotami, zręcznie zagadywana przez ciekawą dziewczynę, z niejednym się przed Urszulą zdradziła. Urszula przytłoczona nagle ciężarem sekretu – pośpieszyła ulżyć sobie i to, i owo szepnęła Marysi i Jance, te zaś, ogromem tajemnicy zaskoczone, zwierzyły się starej gospodyni... i po trosze cały dwór w Jastkowie o przygodach pułkownikówny rozprawiać zaczął. W ciszy a jednostajności zeszło tak kilka tygodni. Tymczasem najniespodziewaniej na dwa dni przed świętym Janem zjechała do Jastkowa Żubrowa. Zadziwili się niepomału wszyscy, ucieszyła się wielce Zośka, a co pan Głuski śmiał się serdecznie a podrwiwał z markietanki: – To mi się jejmość wybrała! Ha! Mosanie, toż pewno wszystkie armie nieprzyjacielskie muszą być rozbite!... Gdzieżby inaczej? Skoro taki oto rycerz bocznymi drogami wędruje. A może to huczek armatni zanadto dokuczył, a ów wigor wielki a ochota do rejterady skłoniła? Hę! Fugas chrustas105 się uczyniło. Pewnie!... 105 F u g a s c h r u s t a s – uciec w krzaki, drapnąć (żartobliwe wyrażenie utworzone niby od łac. fuga – ucieczka). – Żubrowa, dziękować Bogu, piąty krzyżyk kończy, a jeszcze ani razu pleców swoich nieprzyjacielowi oglądać nie pozwoliła. – Jakże więc?... Babski regiment dostał kataru i poszedł in primus Julii106 na hiberny107... Bo to strzeżonego Pan Bóg strzeże, a co od świętej Anki, to chłodne wieczory i ranki! Słusznie, mosanie. Sprawiedliwie! Kto tyle dokonał, temu się odpoczynek należy... – Et! Jegomość dobrodziej uciechę sobie czyni. Co tu długo mówić! Jestem na urlopie... i tak się tułam. Starego mego szukam. Myślę pod Zamość... może tam biedak do swojaków się dostał i czeka. – Na urlopie – u Belzebuba! – mruknął pod nosem pan Bonawentura. Markietanka tymczasem ciągnęła swoje: – Ot, byłam pod Lublinem, myślę: zajadę sobie przecież, mnie tu nikt nie uroczy, a zobaczę przynajmniej, co nasze paniątko, pani kapitanowa porabia!... Człowiek się starzeje, a w samotności takiej to szuka, gdzieby kości zagrzać stare. A i wygadać się szczerzej a serdeczniej... – Daleko, dalekoście byli? – zagadnęła pani Gotartowska. – Bez mała pod samym Płockiem. Jezu, co się tam dzieje!... Toć patrzyłam na to własnymi ślepiami i myślałam, że mi się majaczy... – Mówże aśćka, mów! – zachęcał pan Głuski. – Hę! Czy ja to potrafię? Patrzyłam, wybałuszałam oczy, a pod sercem to mnie jakby rwało coś a huczało. Co tu długo mówić... ani jednego Prusaka! – Co wy, mosanie? – Niech mnie poszarpie, jeżelim zełgała. Jakby kto wymiótł. Choćby na lekarstwo chciał – nie znajdziesz ani kawałka. – Same Francuzy? – Gdzie zaś! Tam się czasem maruder trafi czy inwalid... Ale tak, to nie ma ich wcale!... – Więc któż u licha jest? – Nasi są! Nasi, proszę jegomości!.., – Toć wiem, mosanie! Lecz czyjeż armie? Czyjeż wojska? – Święty Antoni! A toć mówię, że nasze wojska! Nasza armia!... Toć na własne oczy widziałam! Dragoni, ułani, strzelcy, artyleria... Chłopcy pod sznur, sprawne, ochotne. A nieraz jak się oficerek napatoczy – tyci prawie paniczyk, krew z mlekiem... – Hola, mosanie! Asińdźkę tu jakieś sentymenty biorą, a my chcemy się nareszcie dowiedzieć, co się dzieje! – Sentymenty? Mnie? Jakem Muszyńska z domu! Gdzie zaś! Niechby mi się mój Maciej serdeczny odnalazł, już bym go... – Ad rem!108 Słuchamy!... – Cóż mam pedzieć? Król jegomość zjeżdża pono do Warszawy na jesień... – Kto, kto? Król? Co, mosanie?!... – Dobrze mówię! Król jegomość. – Co aśćka wygadujesz? Jakiego znów króla znalazłaś sobie?!... Ten Napolion pewnie. – W imię Ojca i Syna, a toć mówię wyraźnie, że król Sas... przyjeżdża na dziedzictwo swoje i panować nam będzie. Imć pan Bonawentura zbladł i porwał się z miejsca. – Mówcie wszystko!... Skąd wiecie?!... Był sejm? Była elekcja?... Co, jak!... Kto wam powiedział, że Sas dziedziczy?... Gdzie to macie? Veto, mosanie... No?... Markietanka zmieszała się tym nagłym wybuchem imć pana Bonawentury i jęła się plątać. 106 I n p r i m u s J u l i i (łac.) – od pierwszego lipca. 107 H i b e r n a – leże zimowe wojsk. 108 A d r e m ! (łac.) – Do rzeczy!. – Nie wiem, proszę jegomości!... Pokój podpisany w Tylży... Ustanowiono Księstwo Warszawskie, a na króla obrano Sasa... – Kto go obierał? – rzucił z impetem imć pan Głuski. – Przecież nie ja! – odparła porywczo Żubrowa. – To wiem, bo asińdźka mogłabyś najwyżej kogutki na kapłony wybierać!... Mosanie! Lecz ja go nie wybierałem! Rozumiesz asińdźka... a ja jestem posłem. Bo co nasz sejm jeno jest limitowany! Protestuję! Veto! Mosanie! Nie ma zgody na intruza! Kto go obwoływał? Gdzie pole elektoralne?! – Ależ, mości Bonawenturo!... – mitygowała pani Gotartowska. – Toż pewno pogłoski jeno. – Nie, jejmościuniu! Najszczersza prawda. Na własne uszy słyszałam, jak obębniali w Płocku przed ratuszem... – Co? Króla obębniali?!... – Jakem Muszyńska z domu! – Protestuję!... Veto! Sejmu elekcyjnego nie było – nikt go nie zwoływał!... A co my, tutaj, w województwie lubelskim, ba i w bełskim, i sandomierskim, i ruskim o niczym nie wiemy. – Toć prawda, proszę jegomości, że co już pod Łukowem i bliżej jeszcze Warszawy jakby inni ludzie byli – Austriak siedzi im na karku i miętosi, a oni nic. Pary z gęby nie puści żaden, a tam za Wisłą ludziska z jelit sobie ostatnią chudobę dobywają!... Pacholęta imają się szabelek, aby za cesarzem pójść, a tu co? – Dosyć! Veto!... Nie ma króla! Mosanie, i to sobie aśćka zapamiętaj, że póki Głuski żyć będzie, to pacta conventa109 szanowane być muszą. Wieści, przyniesione przez Żubrową, zburzyły spokój i ciszę panującą w Jastkowie. Pan Głuski przez dwa dni pomstował a wygrażał, a potem nagle zapadł w głuchą apatię, z której nic go wyciągnąć nie potrafiło. Męska, wyniosła postać imć pana Bonawentury pochyliła się, żywe oczy przygasły, starcza głowa coraz częściej ku ziemi zwieszać się zaczęła. Pani Gotartowska, rozumiejąc, że tu żadne perswazje nie pomogą, a czas jeden zdolen jest uspokojenie na pana Głuskiego sprowadzić, nie oponowała więcej, tym bardziej że sama zajęta była myślą o powrocie do Gotartowic. Markietanka zapewniła ją bowiem uroczyście, że na Mazowszu spokój zupełny nastąpił. Z dnia na dzień więc do drogi gotować się zaczęła, bo i do gospodarstwa porzuconego wracać chciała, a i ciągnęła ją jeszcze silniej myśl, że o synach i dziadzie zdoła zasięgnąć wiadomości. Markietanka tymczasem z Zośką szeptała po kątach i tajne odbywała narady, które nieraz do późnej nocy się przeciągały. Pani Gotartowska, skłopotana podróżą, nie zwracała uwagi na pułkownikównę ani na niezwykłe zasępienie Żubrowej. Ekonom Lewandowski opatrywał kolebkę pani Jadwigi, a majstrował około niej po całych dniach, byle ją do dalekiej drogi zaprawić. Żubrowa zaś chodzić zaczęła około konia pułkownikówny i czyścić a szykować kulbakę. Lewandowski zagadnął ciekawie o tę nagłą pieczołowitość, lecz markietanka obruszyła się na niego: – A co to? Chcielibyście, żeby się to wszystko zmarnowało a zmurszało na wilgoci i kurzu. – Pewnie! Widziało mi się, jakby się aśćka do wyjazdu zbierała... – A tylko co? Toć wszyscy się wybieramy! Czasem dobrze byłoby dziewczynie troszkę się na koniu przehajdać. Zakisnąć ma tu do cna?... I zwierzęciu niezdrowo, bo się zastoi. Już tu u was dbają o dobytek pański, nie ma co!... 109 P a c t a c o n v e n t a (łac.) – w prawie polskim od śmierci Zygmunta Augusta – umowa szlachty z królem obieralnym, określająca obowiązki nowego monarchy. Ekonom umilkł na taki argument. Żubrowa dalej prowadziła swe przygotowania. A gdy ukończone zostały, upatrzyła Zośkę, siedzącą samotnie w oknie alkierzyka, i mrugnęła znacząco. – Co, jakże? – rzuciła niespokojnie pułkownikówna. – Według rozkazu, wszystko gotowe. – Kiedyż ruszamy? – Im prędzej, tym lepiej! Jesień za pasem – bałamucić nie ma co! Choćby dziś jeszcze!... Zośka przeżegnała się. – Więc pod figurą?... – Tak. Zaraz po wieczerzy... Co noc, to noc. Mogliby zgonić i przyłapać. Byłaby jeno niepotrzebna konfuzja i wstyd. – Na miłość Boską, aby dobrze wszystko ułóżcie... bobym chyba nie przeżyła... A tu ostać nie mogę – nie! Dobrzy są dla mnie, lecz ani sposób... wlecze coś!... – Nic! Dobrze będzie! – zakonkludowała z przekonaniem markietanka. – Radę sobie damy! Żeby tak jeszcze mój stary gdzie się odnalazł... Ej! Na koniec świata choćby! Nie nowina to dla mnie... i po takiemu, i po siakiemu językiem się miele... – A którędyż myślicie?... – Jako się rzekło, paniusieczko moja! Do Niewirkowa, wprost na Lublin i Krasnystaw. Ba, abyśmy do Krasnegostawu się dostały! Tam człowiek jak w domu! Niewirków akurat pod Cześnikami. Cześniki pod Miączynem, Miączyn pod Sitnem, a z Sitna to już i mury Zamościa widać o wschodzie słońca!... Tedy odzienie niech wezmę jeszcze... Zośka wyjęła z kufra kołpaczek, hajdawerki a króciczkę i oddała markietance. Ta ukryła te przedmioty pod narzuconą chustką i wyszła szybko, szepcząc na odchodnym: – Dziś tedy... po wieczerzy... Słońce zaszło. Na skraju nieba czerwieniły się jeszcze mgliste zasłony, znacząc miejsce, w którym zapadły się ostatnie błyski dnia. Na rozdrożu pod figurą Jezusa, tonącą w zieleni, stała Żubrowa przygotowana do drogi, trzymając dwa wierzchowce. Zośka nie nadchodziła. Markietanka zaczęła się już niecierpliwić. Naraz zarośla przydrożne zaszeleściły silniej, a po chwili wysunęła się z nich postać pułkownikówny. – Nareszcie! – odetchnęła głębiej markietanka. – Dalej, żywo!... Kołpaczek... hajdawerki i na koń!... Zośka gorączkowo ustroiła się w podaną jej odzież, przepasała się rzemieniem, przytroczyła krócicę i zebrała cugle, aby na kulbakę wskoczyć, lecz wtem czyjeś ręce objęły ją za szyję. Pułkownikówna ulękła się, lecz w tejże chwili posłyszała cichy szept Urszuli: – Bóg z wami! Siostrą mi bądź!... Zośka padła w jej ramiona, chciała coś odpowiedzieć, lecz markietanka, siedząc już na kulbace, zawołała ostro: – Na koń!... Ani chybi, ktoś od folwarku nadchodzi!... Pułkownikówna wskoczyła na siodło. Spojrzała na figurę Jezusa. Przeżegnała się. Konie ruszyły z kopyta. Urszula westchnęła smutnie i zawróciła zamyślona ku dworowi. XII Zaledwie w ostatnich dniach lipca Florian powrócił do Warszawy z Gotartowic i udał się z końmi i pacholikiem wprost do kapitana Dziewanowskiego. Ten ostatni, który już był zwątpił, żeby Florian w zamiarze swoim wytrwał, i posądził go o zasklepienie się w wiejskim zaciszu – uradował się wielce na widok dawnego towarzysza. A gdy pierwsze słowa powitania ze sobą zamienili, jął ostrożnie wypytywać go o dalsze zamiary. Florian uśmiechnął się smutnie i rzekł spokojnie: – Na próżno byś mnie pan pytał o zamiary! W domu głusza, pustkowie. Próbowałem ład siaki taki zaprowadzić. Pola leżą odłogiem. Marnieje wszystko. O pani matce, o rodzeństwie słychu prawie nie ma. Powiedziałem, dotrzymam!... Na ekwipowanie się brak. Więc przywiodłem trzech źrebców. Dwóch myślę odprzedać, a trzeciego zachować dla siebie, na towarzysza. – Doskonale! Jakiej miary? – Cztery stopy, cali osiem. – W sam raz! Takich potrzebujemy najwięcej. Jutro złożę raport grosmajorowi Dautancourtowi, weźmie je z pewnością. Ba, i suto zapłaci, bo o dobre a młode konie trudno. Mało kto chce sprzedać, bo każdy woli dla siebie zachować. O umundurowanie nie ma się co kłopotać. Pełny komplet oficerski z trzema zmianami mundurów, rajtuzami zamszem podszytymi, z pokrowcami ceratowymi, z rzemieniami, płaszczem i rzędem na konia kosztuje około trzystu złotych polskich. – Hm! A uniform szeregowca musi być tańszy. Dziewanowski poruszył się niecierpliwie. – Panie Florianie! – rzekł z mocą. – W chwili pierwszego żalu nie śmiałem ani wam przeczyć, ani od zamiarów odwodzić, lecz to teraz muszę. Jakaż bo intencja wami kieruje? Przecież jako oficer możecie dzielniej jeszcze służyć... – Nie nie! —potrząsnął głową Florian. – Nie wódź na pokuszenie. Zakląłem się! Wstyd powiedzieć... dzisiaj nie chluby szukam!... Chcę nie pociechy, lecz uspokojenia. Już mnie nie mordujcie namowami. Dopomóżcie raczej, bo z kroku mojego nie chcę czynić rozgłosu, nie chcę, aby o tym rozprawiano zbyt wiele. Dziewanowski uścisnął serdecznie rękę Floriana. – Już ode mnie słowa przeciwnego nie usłyszycie. Wola wasza! Tym mi lżej wam powiedzieć, że pułk nasz jest niby starą husarią. U nas każdy szeregowiec ma należne zachowanie – poza służbą... nie masz pomiędzy nami różnicy... jesteśmy sobie równi. A już mi tego zaszczytu nie odmówisz... chyba i do mojej kompanii wstąpisz. Będzie nam obydwóm raźniej obok siebie. – Nie mogę! – odrzekł głucho Florian. – Jak to? Więc nawet mi tego ustępstwa odmawiasz? – Muszę!... Widzicie, panie Janie, ja chcę służby. Nie potrzeba mi względów, chcę być na równi z innymi traktowany. I dlatego tam myślę pójść, gdzie mi najbliżsi oficerowie obcymi będą. – Ciężko z wami poradzić. Obligować nie śmiem... choć do czasu gościnę u mnie przyjmijcie!... Florian bez zwłoki postanowił się zaciągnąć do szwoleżerów. Zaraz dnia następnego poszedł księciu Józefowi się przedstawić. Poniatowski również usiłował wyperswadować mu dziwaczny zamiar i namawiał, żeby choć zaczynał służbę od porucznika drugiej klasy, lecz Florian nie ustąpił. Książę Józef, widząc zawziętość Gotartowskiego, przyrzekł święcie wstawić się za nim, a żegnając go, odprawił serdecznie słowami: – Tracę w waszmości dzielnego oficera! Lecz choć wysokie zalety chcesz ukryć pod mundurem żołnierza, poznają się na nich wkrótce... nie wątpię. Formacją pułku szwoleżerów w Warszawie zajmował się major Piotr Dautancourt, szef szwadronu żandarmerii polowej francuskiej. A ponieważ pułkownik Wincenty Krasiński podążył był już za pierwszym wyprawionym oddziałem szwoleżerów jeszcze pod Tylżę – więc major był zastępczo najpierwszą osobą w pułku w Warszawie. Od niego zależało przyjęcie nowozaciężnych, od niego opinia o zdolnościach ochotnika, o przymiotach znajomości służby. Dautancourt miał minę groźnego służbisty. Zawsze prawie namarszczony, z wąsami nastrzępionymi, z krótkimi, szerokimi bokobrodami a czupryną rozwichrzoną – budził postrach w ochotnikach. Lecz gdy który z nich pierwszą indagację przetrzymał, na zadane mu przez tłumacza pytania odpowiedział przytomnie, wówczas surowe oblicze rozpogadzało się nagle, a twarz tyle odstraszająca stawała się łagodna, pociągająca. Niemniej Dautancourt przy przyjmowaniu nowozaciężnych był niezmiernie wymagającym, a zapalczywość swą w uporze do tego stopnia posuwał, że poleconych sobie przez księcia Poniatowskiego kandydatów usuwał – tak że niejednokrotnie sprawa opierać się musiała o Gouviona, gubernatora warszawskiego, później o Bessičres’a, a w końcu o Davouta, który jako gubernator wojenny przez czas pewien w Warszawie przebywał. Młodzież garnąca się tłumnie do pułku szwoleżerów gwardii ze drżeniem przygotowywała się do pierwszego przeglądu, który się na placu koszar mirowskich odbywał, bo często Dautancourt, mimo pomyślnych zaświadczeń medyka służbowego, Onufriona, o stanie zdrowia wolontarza, mimo że wolontarz miał zapewnione przez rodziców środki na wyekwipowanie się... z listy trzymanej w ręku kandydata wykreślał. Opowiadano sobie w Warszawie, iż major szwoleżerów ma sposoby zawsze na zasięgnięcie wiadomości o zaciągającym się do pułku i jeżeli na przeszłym życiu ochotnika bodaj plamka, skaza cięży, Dautancourt gotów jest nawet cesarzowi opozycję stawiać. Z tych przyczyn formacja pułku szła opieszale, bo choć na pierwszą odezwę wydaną o tworzeniu się gwardii ze wszech stron młodzieży napłynęło – jednak ten i ów w ostatniej chwili wolał do legii nadwiślańskiej lub do wojsk Księstwa Warszawskiego wstąpić niż narażać się na odprawę. A nadto Dautancourt nawet świetności rodu pod uwagę nie brał, tak że w szeregach tworzących się kompanii i szwadronów częściej można było spotkać nazwisko szlachcica drążkowego, mieszczanina, rzemieślnika, kmiecia niż pana. Kapitan Dziewanowski, choć polecony sam Dautancourtowi przez generała Milhauda i cieszący się wielkimi względami majora, gdy miał podanie Gotartowskiego przedstawić, udał się do kolegi swego, kapitana Pawła Jerzmanowskiego, którego słowo u Dautancourta wiele ważyło. Jerzmanowski zainteresował się szczerze Florianem, ile że go z legii włoskiej pamiętał, i tak sprawą pokierował, że na drugi dzień Gotartowski zaliczony został do pułku i, po przed- stawieniu stanu swojej służby, przeznaczony do zbieranego oddziału, mającego w połowie września wyruszyć do Francji dla połączenia się z dwiema poprzednio wysłanymi partiami. Florian, ucieszony tak szybkim rezultatem swoich zabiegów, zajął się natychmiast sprzedaniem dwóch przyprowadzonych źrebców i zakupieniem potrzebnych materiałów na umundurowanie i rzęd, z których mistrze pułkowi zajęli się wyrobieniem całego uniformu według wzorów a ustanowionych przepisów. W zabiegach tych dopomagał mu gorliwie Dziewanowski. Przegląd pierwszy, inspekcyjny, nowozaciężnych szwoleżerów wyznaczono na placu Mirowskim na koniec sierpnia. Florian w mundurze służbowym, w narzuconym płaszczu białym, o karmazynowym kołnierzu, dosiadł wcześniej upatrzonego konia i wyjechał na plac zlustrowany przedtem starannie przez Dziewanowskiego. Plac koszar mirowskich ciekawy przedstawiał widok. Tłumy ludu otaczały go zewsząd zwartym kołem, tworząc pośrodku obszerny krąg, na którym kapitan Jerzmanowski przy pomocy adiutantów i wachmistrzów ustawiał nowozaciężnych. A był to kłopot nie lada. Nie ujeżdżone, nienawykłe do subordynacji konie rwały się, wyłamywały. Niewprawni jeźdźcy nie wiedzieli czasem, czy konia za cugle trzymać, czy zsuwającą się czapkę, czy plączący się płaszcz. Tuż przy barierze wjazdowej na placu stali zgromadzeni ojcowie, matki, rodzeństwo i znajomi nowozaciężnych, czekając na rezultat oględzin. Niebawem nadjechał major Dautancourt w świetnym mundurze, otoczony sztabem oficerów. Egzamin się rozpoczął. Każdy z ochotników, zawołany po nazwisku, wyjeżdżał z szeregu i stawał przed majorem. Dautancourt mierzył bacznie przedstawiającego się i sprawdzał, azali w rynsztunku jakiego uchybienia nie znajdzie. Równocześnie mistrz konował oglądał konia, jeżeli ten nie miał jeszcze cechy pułkowej z dokonanej rewizji. Dwaj adiutanci ze swej strony oceniali, czy mundur jest z przepisanego gatunku sukna uszyty, czy lampasy nie są za szerokie, a kulbaka i porządki pochodowe w należytym ładzie. Jeżeli ochotnik z badania tego wychodził zwycięsko, wówczas kapitan instruktor rozkazywał mu kilka zwrotów z koniem wykonać i przejechać na nim stępa, kłusem i galopem. Mistrz konował wówczas pilnie zważał na chody końskie i ich wyrzuty, a Dautancourt decydował, czy szwoleżera należy zaliczyć jeszcze do plutonów początkowych, czy wcielić go, jako obznajomionego dobrze z koniem, do szwadronu. Dautancourt był dnia tego więcej niż zwykle nasrożony. Z trzydziestu pierwszych ochotników dziesięciu uznał za nieposiadających odpowiednich uniformów, a z pozostałych żadnego nie odesłał do szwadronu. Kapitan Dziewanowski chciał przemówić za poleconym mu przez kogoś Toedwenem, lecz Dautancourt oburknął się ostro: – Ani mowy! Dzieciaki! Wyrostki! Materiał surowy. Lat trzeba, żeby z nich żołnierzy zrobić! – Panie majorze... ten młodzieniec dołoży starań. – Powiedziałem! Panu się zdaje... Ja sam chciałbym, żeby zaciąg skończyć jak najprędzej. Wlecze się to do nieskończoności... Następny! – Towarzysz Florian Gotartowski! – Znów lada jakiś! – mruknął major i umilkł nagle. Siwojabłkowity źrebiec jak strzała wyrwał się z szeregu i za pociągnięciem cugli zarył się o dwa kroki przed Dautancourtem. Majorowi aż się oczy zaśmiały do dzielnego konia, spojrzał na prosto a dziarsko trzymającego się jeźdźca. – Kto to taki? Dziewanowski szepnął mu kilka słów do ucha. Dautancourt skinął głową i rozkazał krótko: – Kompania kapitana Jerzmanowskiego! – A potem dodał: – Co za koń pyszny!... Proszę przejechać. Florian spiął źrebca ostrogami i puścił cugle. Źrebiec zarżał, wyciągnął szyję, rozwarł chrapy i ruszył wyciągniętym kłusem, zda się ziemi kopytami nie dotykając. Aż nagle na głos Floriana zatrzymał się i szedł na miejsce łagodny, potulny. – Dzielny! Znakomity!... Co za budowa!... Jaki łeb! W całym pułku nie mamy takiego konia! Winszuję. No, następny! – zawyrokował Dautancourt, z żalem odwracając się ku nowemu ochotnikowi. Florian tymczasem na dany znak skręcił za kapitanem Jerzmanowskim w stronę, gdzie stali brygadierzy szwoleżerów. Jerzmanowski podjechał do pierwszego z nich i zawołał wskazując na Floriana: – Brygadierze, weź pod swoją opiekę nowego towarzysza. Druga półkompania. Wyznaczyć kwaterę. – Według rozkazu! Jerzmanowski odjechał. Florian spojrzał na młodzieńczą twarz, wystającą spod zamaszystej czapy szwoleżerskiej brygadiera, i nie mógł się powstrzymać od okrzyku: – Jezus! Maria! Marcelek... Brygadier zatrząsł się i, roztworzywszy ręce, chciał rzucić się na szyję brata, lecz w tejże chwili nadjechał młody szef szwadronu, Ludwik Małachowski. Brygadier wyprostował się salutując. – Hej! – zakrzyknął Małachowski. – Jakże acanowi?... Kupię od niego konia. – Panie pułkowniku – odparł spokojnie Florian – nie na sprzedanie. – Ile acan zażądasz, płacę! – Nie sprzedam. – Jak nazwisko? – Florian Gotartowski. – Więc ileż?... – Nie handluję końmi. – Jesteście hardy, mości Gotartowski... I to od pierwszego dnia wstąpienia do pułku. Subordynacji, jako rekrut, możesz nie znać, ale o uszanowaniu dla starszych powinieneś pamiętać. Florian zbladł i rzucił przez zęby: – Czy dlatego mam ustąpić konia panu pułkownikowi?... – Wiesz, że do oficera sztabowego mówisz? – Wiem, bo dziś rano nim jeszcze byłem. – Dosyć tego! Gotartowski!... Dziś jeszcze raport złożę... Takich nam nie potrzeba. Małachowski zawrócił konia do sztabu. Bracia stali zwarzeni niespodziewanym zajściem. Marcelkowi oczy gorzały. – Florek, do milion diabłów, jak co, to ja jemu nie daruję!... – Brygadierze! – Nie wstydź mnie, bo te szewrony pozrywam!... Alteracja brygadiera nie miała granic. Niespodziewane spotkanie, widok ubóstwianego brata w mundurze żołnierskim, groźba szefa szwadronu wstrząsnęły do głębi Marcelkiem. Na twarzy wystąpiły mu ceglaste wypieki, w oczach łzy walczyły z marsem. W tejże chwili trąbka dała sygnał, że przegląd został skończony. Marcelek poprowadził Floriana do stajen pułkowych, a stamtąd do koszar. Tam dopiero padli sobie w objęcia, opowiadając nawzajem przebyte chwile. Rozmowa toczyła się urywana, bezładna, niekiedy w głosie Marcelka jakiś spazm się odzywał, czasem bolesne wspomnienie targnęło piersią Floriana. Gdy młody brygadier opisywał pamiętne spotkanie z ojcem i dziadkiem na polach Friedlandu, Florian drżał całym ciałem. Spowiadali się tak sobie wzajem wśród serdecznych uścisków a słów, tchnących ufnością i przywiązaniem. Aż serca ich skrzepłe zabiły nową wiarą, nową otuchą. Marcelek odezwał się weselej: – Do kroćset, jednego nie rozumiem: ty, kapitan strzelców, legionista... kawaler krzyża, do szeregu!... Tfy!... Do stu piorunów, niech mnie diabli porwą, jeżeli jest sprawiedliwość na świecie!... – Widzisz, wszak dobrowolnie idę! – odrzekł cicho Florian, który był ledwie przelotnie o pani Dziewanowskiej wspomniał. – Toż pewnie! Gwałtem cię nie chwycili! Lecz co dla ciebie, to się i u nas szlify kapitańskie powinny by znaleźć! – Et, zdaje ci się. Widzisz, chciałem do gwardii, wakansów było mało. – Do licha!... Przecież i u nas w pułku młokosów nie brak... A i to porucznikowskie obszlegi mają. Ty, Florek... na prostego żołnierza, niech mnie pierwsza kula nie minie!... – Nie żałuję wcale!... Razem nam będzie lepiej. – Prawda!... Tylko mi to brygadierstwo dokuczyło. Do pięćkroć stu tysięcy... – Skąd takimi przekleństwami sypiesz!... – At... przyzwyczajenie żołnierskie do... Marcelek urwał i sięgnął po meszek lśniący pod nosem. Florian z serdecznością a dumą spojrzał na brata, lecz ten ostatni nagle chwycił się za piersi i zaczął kaszlać głucho. Na twarz wystąpiły mu znów ceglaste wypieki. Florian zaniepokoił się. – Marcelku! Tyś chory? – Tfy, do czarta! Na psa urok! Ani mi w głowie. Czasem jeszcze to pchnięcie lancą dokucza, ale to furda! Parę tygodni i... przejdzie, bo musi... Florek! Baczność... kapitan! Bracia porwali się z miejsc, nadszedł Dziewanowski i skinął na Floriana. – Chcę z waszmością pomówić. – Kapitanie. – Porzućże te tytuły! Wszystko poszło wybornie, major przed chwilą jeszcze wspominał o was! Tylko cóż to za zajście mieliście z Małachowskim? Florian opowiedział całą sprawę. Dziewanowski oburzył się. – Pyszałek! Raport złożył do sztabu, żeście mu ubliżyli. Nieznośny człowiek!... Lecę do Jerzmanowskiego, bądź pan spokojny... Ale, a kto był świadkiem rozmowy? – Ten oto brygadier! – Hm!... To bardzo ważne!... Brygadierze, słyszałeś, jak szef Małachowski mówił z towarzyszem? – Słyszałem. – A zeznasz? – Nie będę zeznawał, kapitanie! – Jak to?... – Bo towarzysz jest moim bratem. Dziewanowski uderzył się ręką po czole. – Wszak ci to brygadier Gotartowski!... Patrzcie, panie Florianie, miałem się waszmości pytać, czy wam powinowatym nie wypada... witajże mi!... Ba! To z Małachowskim sprawa skończona!... Brygadier świadczyć nie może. Idę do majora!... Bądźcie spokojni. Dautancourt go nie cierpi, bo wszystkim nam dał się we znaki. Trzeba tylko, żebyś, panie Florianie, trzymał się ostro... i z kapitanem Jerzmanowskim ruszył stąd!... Wasza kompania będzie przydzielona do szwadronu Kozietulskiego. A to zacna dusza!... Chociaż może się zmienić jeszcze, bo ledwie podział szwadronów jest jako tako dokonany. Małachowski jest moim naczelnikiem. Ciężki z nim żywot. O służbie wojskowej ani wyobrażenia, a mina i pretensje co najmniej do wielkiej buławy!... Choć przebąkiwać zaczynają, że mimo wielkich protekcji Davouta ustąpić będzie musiał. Jak przewidywał Dziewanowski, zajście z Małachowskim skończyło się na niczym. Dautancourt przeciął sprawę oświadczeniem, iż szwoleżer Gotartowski, nie przeszedłszy jeszcze kursu instrukcji i służby, nie może być odpowiedzialny za nieświadomość, niemniej kapitan dowodzący odnośną kompanią winien napomnienia nie żałować. Tymczasem już dnia następnego rozpoczęły się długie i nużące musztry. Jerzmanowski chwili wypoczynku nie dawał żołnierzom. Gdy konie ustawały, zaczynał służbę pieszą, wykładał instrukcję ćwiczenia bronią. Nadto, prócz Jerzmanowskiego, inni oficerowie tłumaczyli sposób kulbaczenia koni na komendę, puszkarz pouczał o konstrukcji karabinów i pistoletów, w jakie byli uzbrojeni szwoleżerzy, płatnerz wskazywał, jak pałasze toczyć, konował o pielęgnowaniu konia szeroko się rozwodził. Każda część służby, każdy drobiazg miał swego nauczyciela – ba! Nawet stary brygadier legionista pokazywał młodzieży, jak rzemienie wygładzać a guziki czyścić. Służba taka nie każdemu przypadła do gustu. Raz wraz paniczyk jakiś, zasmakowawszy rygoru, a zrażony tym, że mu nawet pacholika na swoim koszcie, choćby i oficerowi, trzymać nie było wolno – wymykał się po cichu i znikał, mając nadzieję przystojniejszą dla się służbę wynaleźć. Dautancourt gniewał się, pienił na wieść o każdej dezercji, lecz mimo to była ona na porządku dziennym. Na połowę sierpnia z wielkim trudem a mozołem udało się Dautancourtowi wygotować trzeci oddział szwoleżerów, których miał poprowadzić do Chantilly we Francji kapitan Jerzmanowski, aby tam połączyć się ze szwadronami wysłanymi pod Łubieńskim i Gorajskim. Książę Józef chciał opóźnić wymarsz, tłumacząc, że lepiej byłoby większy oddział zebrać a młodych żołnierzy lepiej do służby zaprawić, lecz Dautancourt nie ustąpił. Nadto, gdy porucznik Łukasz Wybicki z Drezna przywiózł odpowiedź cesarską zalecającą pośpiech i nakazującą udzielenie zaliczki na koszty dalszej formacji marszałkowi Davoutowi – a z drugiej znów strony nadeszły listy gwałtujące z Francji od pułkownika Wincentego Krasińskiego i pierwszego grosmajora Delaître’a – Dautancourt natychmiast ogłosił wymarsz. Rozkaz, ogłoszony w koszarach, a otrąbiony i obębniony na odwachu miejskim, zapowiadał nieodwołalnie na siedemnastego sierpnia wielki przegląd pożegnalny oddziału szwoleżerów gwardii na placu Ujazdowskim, a na dzień następny – wymarsz do Francji. Warszawa przyjęła tę wiadomość jako zapowiedź świetnego widowiska, książę Józef nakazał poczynić przygotowania do ugoszczenia żołnierzy. Rodziny odjeżdżających ostatnie przedsiębrały starania, aby synów swoich należycie opatrzyć. Tu i ówdzie serce żywiej zabiło, smutnym trawione przeczuciem, ale nikt zresztą odjazdu żałośnie nie brał. Gwardia taka cesarska bardziej do parad a uroczystości służyć miała niż do rozpraw na polu bitwy! Stąd ojciec, opiekun czy łaskawy protektor nie tyle wdrażał synowi czy pupilowi swemu rycerskie zalety, ile przestrzegał go, aby gładkością obyczajów a przytomnością umiał zasłużyć się na dworze francuskim i honoru munduru z kawalerską fantazją bronić. Pułki Księstwa Warszawskiego a legii nadwiślańskiej nie szczędziły uwag złośliwych szwoleżerom, opowiadając sobie, że udziałem ich będzie prowadzenie piesków cesarskich i straż u drzwi fraucymeru. Starszyzna znów zgoła inne stawiała horoskopy. Według niej Napoleon chciał mieć przy boku swoim coś w rodzaju polskich janczarów, którzy by mu byli duszą i ciałem zaprzedani, którzy stanowiliby niejako reprezentację narodową. Przepowiednie zdawały się znajdować potwierdzenie. Bo gdy na polach Ujazdowskich wyciągnęła się linia szwoleżerów gwardii, linia równa a odcinająca się niby świetnie haftowany pas na zielonym kobiercu pól, gdy oczom tłumów przedstawił się z bliska ten oddział młodzieńców, niekiedy wyrostków, w zgrabnie opiętych mundurach, błyszczących od srebra, oślepiających śnieżnością białych, wzorzystych szlaków, lampasów a misternych wypustek – gdy warszawianie zobaczyli ten szereg wypieszczonych, wymuskanych prawie uniformów, linię nieskazitelnych białych kit i wstęgę oczu jasnych, patrzących tak poczciwie, tak spokojnie, tak dziecinnie czasem – wówczas usta tłumu składały się do uśmiechu, wówczas zachwycano się świetnością widoku i mówiono sobie, że trudno byłoby znaleźć bardziej zabójczy regiment dla serc niewieścich. Oddział dzielnie się spisał na przeglądzie, zwijał i rozsuwał linie, w największym galopie nie łamał szyku, szedł za głosem trąbki, nie chybiając ani razu komendy. Książę Józef dziękował majorowi Dautancourtowi, przemówił serdecznie do żołnierzy, ale mimo ogniem tryskających słów – było to pożegnanie rodzica wyprawiającego ongi syna na dwór wojewody magnata, w którym mówiło się o wielkim świecie, o zjednaniu dla domu łaskawości pańskiej, o przypodobaniu się... pozyskaniu większych względów, a może o nowym dla imienia splendorze. Po przeglądzie oddział przy dźwiękach trąb, eskortowany przez dwa szwadrony ułanów, wrócił do koszar, gdzie go czekały zastawione stoły i grono najprzedniejszych obywateli. Nazajutrz pół miasta naznaczyło sobie schadzkę w mirowskich koszarach, z których oddział szwoleżerów miał wyruszyć. Każdy spieszył bądź po raz ostatni uścisnąć rękę syna, przyjaciela, krewniaka, bądź oczy napaść niezwyłym widokiem a przyjrzeć się ceremoniom. Twarze wszystkich były rozradowane. Tu i ówdzie błysnęła łza w oku matki, błogosławiącej syna, lub zawilgły długie, jedwabiste rzęsy w oku dziewicy, ba, niekiedy i młody szwoleżer głowę odwracał i daszek u czapki poprawiał, ale ani żal, ani smutek dostępu tu nie miał. Boć oddział nie na wojnę szedł, nie na zmaganie się, nie na trudy, ale na służbę cesarską, dworską, na służbę przy osobie Napoleona. Miał być niby jednym z owych promieni, w blasku których przebywać zwykł Bonaparte. Nikt przeto ani nie współczuł trudom, bo gwardie opływały zawsze we wszystko, ani trwożył się o najbliższego sobie, boć jemu tam lepiej może będzie niż w domu. Była to wszakże przykra chwila rozłąki z miłymi sercu, niekiedy trwoga matki... czy aby jej syn faworyt potrafi się na tym wielkim świecie znaleźć przystojnie. Może najwięcej kłopotał się major Dautancourt, który co chwila przestrzegał Jerzmanowskiego a zalecał mu, aby od pierwszego dnia zaprowadził rygor pochodowy i aby nie folgował fantazji i samowoli młodzieży. Jerzmanowski przyrzekał solennie, lecz Dautancourt znów po małej chwili odciągał go na stronę i nowe kazanie prawił. Na obszernym placu, przed koszarami, tłum zmieszał się ze szwoleżerami – ściskał ich, żegnał, żartował a śmiał się. Szwoleżerzy odpowiadali ochoczo, chociaż na jasnym czole żołnierza niekiedy chmura się ukazywała, a w oczach jakaś melancholia gasiła pogodne spojrzenia. Na podwórzu koszarowym rozległy się dźwięki trąbki. Dźwięki przeciągłe, uroczyste, czasem krótkie, stanowcze, jak gdyby mówiące: „Teraz ja was biorę w niepodzielną władzę! Mnie odtąd słuchać musicie! Ja rozkazuję!” Trąbka brzmiała długo, tęsknie, aż umilkła – potem jeszcze dwa akordy silne rzuciła i dźwięki jej rozpłynęły się w dalekich echach. Tłum przed koszarami zachwiał się. Z jego głębi wysuwać się zaczęli pośpiesznie szwoleżerzy i dążyć do stajen pułkowych. Trębacze zagrali wnet wsiadanego. Oddział uformował się we czwórki i wyciągnął na plac. Szwoleżerzy wyglądali dziś poważniej, groźniej. Białe kity znikły, karmazynowe czapy skryły się w szarych, ceratowych pokrowcach, białe paradne mundury zastąpiły granatowe kurtki z wyłogami. Konie, objuczone sakwami płóciennymi, siatkami z racjami siana na najbliższy postój – manierkami a całym dobytkiem żołnierza, nie wyglądały już tak dziarsko, tak lekko. Oddział wyciągnął się równo przed ustawionym na placu ołtarzem. Ksiądz Woronicz odprawił krótkie modlitwy i przeżegnał szwoleżerów znakiem krzyża. Książę Józef z marszałkiem Davout wystąpili naprzód w otoczeniu kapiącego od złota sztabu. Szwoleżerzy sprezentowali broń. Poniatowski zatoczył koniem naokoło oddziału, wyciągnął pałasz i skinął. Sygnały rozległy się ponownie. Oddział skręcił się, odwrócił, złamał w trójki, wyciągnął – schował szable. – En avant, marche! – rzucił dźwięcznym głosem Jerzmanowski. Trąbki zagrały ochoczego krakowiaka. Oddział skierował się ku drodze do Błonia. Tłum rozsunął się i rzucił się za odjeżdżającymi. Gdy jedni biegli, aby choć raz ostatni spojrzeć na bliskiego sobie a może przelotny uścisk dłoni zamienić – drudzy spieszyli do stojących w dali pojazdów, aby oddział szwoleżerów chociaż do pierwszego popasu przeprowadzić. Na drodze, idącej przez Wolę, wyciągnęły się w dwa zbite łańcuchy – sznury powozów, kariolek, bryk, karoc i wózków, między którymi z trudem przeciskał się szwadron szwoleżerów. Dautancourt ledwie że na koniu mógł usiedzieć na widok bezładu panującego w oddziale – bo panowie towarzysze nie tylko głośne rozmowy prowadzili z otaczającymi ich wozami, lecz przyjmowali nawet podawane im gościńce a poczęstunki. Major nawoływał, burczał, lecz większość młodzieży nie rozumiała jego francuskich złorzeczeń, a w dodatku i jego ścigały niekiedy przelotne pytania, uwagi rozbawionych dam a poufałe zaczepki panów. Major zęby zaciskał i brwi ściągał. Toć ten z takim trudem a mozołem sformowany oddział może mu się lada chwila rozprząc. Zawiadomienia do głównej kwatery wyprawione. Odpowiedzialność spadnie na niego. Ledwie w trzy godziny kolumna dotarła do Błonia. Obawy majora zaczęły się sprawdzać – szwadron stracił już linię, plutony pomieszały się, skotłowały, Dautancourt, dojrzawszy wysmukłą postać Jerzmanowskiego, który był kłusował na przedzie u drzwiczek powozu pani Wincentowej Krasińskiej, dopadł do niego. – Kapitanie! Na litość Boską, patrz, co się dzieje! Jeszcze mila, a nie zostanie ci ani jednego żołnierza!... – Panie majorze, jestem spokojny, że... – Zobacz, zobacz! Szwadron prawie przepadł! Wstyd, hańba! Polski bezład! Z Błonia teraz i za tydzień się nie ruszycie!... – Więc co major każe? – Co każę?... Zebrać ich... szyk sformować... odsunąć się od tej ciżby. Ale to już przepadło! – wołał płaczliwie Dautancourt. – Panie majorze! Za kilka minut złe się naprawi. Ruszamy w tej chwili! Dautancourt spojrzał ze zdziwieniem na Jerzmanowskiego i pokiwał głową. – Niedoświadczenie, nieopatrzność... – Zobaczymy! – rzekł sucho Jerzmanowski i, skłoniwszy się damom, zawrócił konia ku kolumnie. Zadanie było istotnie niełatwe, lecz Jerzmanowski w jednej chwili zorientował się w sytuacji. Powozy, widząc, że szwoleżerzy stają – zatrzymały się także. Wówczas Jerzmanowski zakomenderował: – Formuj się! Żołnierze, sądząc, że to może jakiś manewr ceremonialny – spełnili rozkaz jak najszybciej. Wówczas kapitan, wyjechawszy na pole tuż przy drodze, skinął na trębaczy i jął najspokojniej wywoływać pluton za plutonem, a potem ustawiać frontem do drogi. Odprowadzający przyglądali się z zadowoleniem tym manewrom, które dla nich snadź był zgotował dowódca oddziału. Żołnierz ze swej strony, rozumiejąc chwilę popisu, sprawić się chciał jak najlepiej. Trąbki grały. Szwadron zwrócił się i na komendę posunął się truchtem ku Warszawie, potem znów wrócił na miejsce. Po małej pauzie ruszył kłusem w bok. Na drodze rozległy się okrzyki zadowolenia. Lecz tu nie był koniec niespodzianki, jaką zgotował na poczekaniu Jerzmanowski odprowadzającym i odprowadzanym. Sygnały zagrały gwałtowną, chrapliwą pobudkę. Szwoleżerzy pochylili się na koniach. Ziemia zadudniła pod kopytami końskimi. Szwadron jak wicher przesunął się tuż przed linią powozów, witany wybuchem wiwatów, i pomknął w dal. Na szosie dzielono się wrażeniami: – Dzielnie! Znakomicie! Jak się świetnie trzymają. Szalony galop!... Ten i ów zaczął powoli poglądać ku stronie, w której znikł był szwadron, lecz mgły zamknęły za nim swe niebieskie zasłony. —Muszą wypoczywać! – pocieszano się w tłumie i czekano cierpliwie. Tak minęła godzina. Niepokój zaczął dręczyć oczekujących. Pojazdy naprzód wysunięte potoczyły się zwolna, idąc naprzeciw... wracających pono szwoleżerów. Gwar wesoły umilkł. Jeszcze krzepiono się, pocieszano. Koniom musieli dać wytchnąć. Nadjadą wkrótce. Upłynęła druga godzina. Kilku oficerów legii, którzy ze szwadronem pomknęli, powróciło. Niespodzianka była obustronna, boć żołnierze nie spodziewali się, aby ten galop miał ich rozdzielić z bliskimi sercu na lata całe... może na zawsze. Jerzmanowski nie dał atoli im się spostrzec i blisko milę pędził ich co koń wyskoczy, a potem dla ulżenia pianą okrytym rumakom, przeszedł w kłusa. Gdy nakazano stępa... już szmat drogi oddzielał szwoleżerów od Błonia. Żołnierze teraz dopiero jęli spoglądać po sobie w osłupieniu. Miałżeby to być taki odjazd! W szeregu odezwały się szepty, potem pomruk lekki, Jerzmanowski ściągnął konia, zawrócił i jak wicher podsunął się do pierwszej kompanii. – Mości panowie! Co to znaczy? – huknął groźnie. – Niewoli nie ma! Komu nie do serca... ten niech zawraca pod piec do kądzieli! Takich nam tu nie potrzeba. Dosyć tego cackania się. Trzymaj szereg, do kroćset!... W szwadronie zapanowało głuche milczenie. Żołnierze byli zachmurzeni. Jerzmanowski powiódł bystrym okiem po twarzach żołnierzy pierwszego plutonu i dopadł młodego szwoleżera Masłowskiego. – Cóż to acan?! Co to za krzywienie się? – Kapitanie. – Odpowiadaj!... – Panie kapitanie! – odrzekł plącząc się Masłowski. – Nic... tylko... bo właśnie... pani stryjenka!... – Dosyć! Wrócisz acan do niej dziś jeszcze! Może jeszcze kto więcej ma ochotę?! Dalej!... Cisza zaległa szeregi. – Więc Masłowski!... – Panie kapitanie! – ujął się młody Wybicki za szwoleżerem. – Daruj!... Towarzysz Masłowski nie ze złej woli... – Daruj, panie kapitanie! – odezwały się pojedyncze głosy. Jerzmanowski pokręcił wąsa i rzekł, srożąc się niby jeszcze: – No, zobaczymy! Co rzekłem, nie cofam, jeno odkładam!... A od imć Masłowskiego dowodów służbistości podwójnej żądać będę. – Kapitanie! – ozwał się rozpromieniony szwoleżer. – Na koniec świata prowadź, pójdę... i ani pisnę!... – Pamiętaj sobie waćpan! A i wy, mości panowie, także! Służba!... Słuchać, jeden z drugim! W obce kraje jedziemy, wstyduż nie uczyńmy ziemi, która nas na tyle zaszczytne miejsce przeznaczyła! Zgodą, gromadą! Braćmi sobie bądźmy, ale w szeregu komenda, do pioruna! Nie ma tu mościów! Nie ma szemrania!... Na salony, na uczty czy na głód i niewczasy pójdziemy za sygnałem, za sztandarem, za cesarzem naszym! Formuj się! Baczność! Za mną! Marsz!... Jerzmanowski skinął pałaszem na trębaczy. Wśród ciszy zapadającego wieczoru rozległy się dźwięki smętnego krakowiaka. Szwadron ruszył ochoczym truchtem. Krakowiak na skrzydłach wiatru szedł po lasach, odbijał w parowach, rozpływał nad równinami i żegnał, zda się, dźwiękami swoimi wierzbę przydrożną, każdy kątek zagajnika i wartkie strumienie, i łąki, i zżęte pola... Niekiedy nad drogą, którą ciągnął szwadron, kupiły się gromadki kmieci, poglądając ze zdumieniem na szwoleżerów, czasem czapkując pokornie, a czasem żegnając się znakiem krzyża.. A trąbki grały, aż niekiedy serce rosło. A zuch wielki, trębacz-brygadier Olszewski, na chwilę nie ustawał. Trąbka jego śmiała się, huczała radością, zawodziła, jakby żegnał ziemię, którą szwadron przechodził, drżała smutkiem. Szwadron posuwał się szybko, trzymając się wiernie przepisanej marszruty, choć było to zadanie bardzo ciężkie, całe kolumny bowiem armii francuskiej obozowały jeszcze zarówno w Wielkopolsce, jak i na Śląsku, i w Saksonii aż po Ren. Nieraz dla zdobycia noclegu szwoleżerzy kluczyć musieli i zbaczać z drogi, byle ominąć zajęte kwatery a wyjałowioną z furaży okolicę. Jeszcze póki szwadron szedł ziemiami polskimi na Łowicz, Łęczycę, Kalisz do Wrocławia – nie zbywało mu na niczym. Boć ten i ów spod serca sobie wyrywał, ostatni grosz z kalety oddawał, byle drogich gości przyjąć poczciwie a miłe w ich sercu zostawić wspomnienie. Lecz na Śląsku zaczęło być już ciężej. Lud, od roku bez mała znoszący ciężary przechodów a postojów wojskowych, tarmoszony ukazami i proklamacjami, nie mającymi litości ani nad ziarnem do siewu przygotowanym, ani nad niezbędnym do życia zapasem – uchylał się od wszelkiej daniny, krył dobytek a nędzą się osłaniał. Biedny lud śląski! Oddany przed laty na pastwę pruskiej chciwości, na zjednanie sprzymierzeńca chwiejącemu się królestwu, podarowany wspaniałomyślnie, aby zamaskować niemoc. Śląsk został skazany na ofiarę! On miał okupić jeszcze chwilę pozornej mocy, samodzielności! Biedny Śląsk! Lud jego cichy, spokojny, pracowity, zbożny, dostał się w żelazne obręcze pruskich ukazów. Zaczęto mu co dzień powtarzać: „Jesteś poddanym jego królewskiej mości, jesteś mieszkańcem pruskiej prowincji, jesteś Prusakiem!” Lud śląski chylił głowę, dźwigał jarzmo, modlił się i znosił w pokorze wszystkie rozlegające się nad jego głową wrzaski. „Nie jesteś Słowianinem! Językiem twoim jest niemiecki. Ojczyzną twoją są Niemcy”. Lud śląski słuchał, a gdy wzrok smutny, załzawiony, mgłami zasnuty podniósł – to można w nim było jedną i tę samą zawsze myśl wyczytać: „Ja chcę żyć!” Ile zatargów z elektorem, ile krzyżackich najazdów, ile razy Szwed konie w Wiśle poił, tylekroć wsie i miasta śląskie stawały się pastwą płomieni i łupiestwa, tylekroć kmieć osiedziały na własnej roli musiał zaczynać od szałasu i niekiedy lata schodziły, zanim na gruzach swej sadyby zdołał wznieść zręby dachu, zanim lipy osłoniły ją swoim cieniem, a wspomnienie krwawej nocy... przygasło. Aż nieszczęścia znieczuliły Śląsk. Zastygł on na długie lata w bólu i nic go wzruszyć nie zdołało, nic porwać. Nie wierzył żadnym mundurom, żadnym sztandarom, żadnym hasłom! Śląsk w Gdańsku najdzielniejszy opór stawiał Francuzom, a stawił go nie dla bronienia pruskiego królestwa, lecz siebie!... Bał się utracić to, co miał, a Bonapartemu nie ufał. Jerzmanowski odczuł to usposobienie Ślązaków, zrozumieli je szwoleżerzy i unikali zatargów z ludem. Kupowali za własne pieniądze strawę i jednali swemu mundurowi miłość i zaufanie. W Dreźnie czekała szwoleżerów niespodzianka. Dwór saski wystąpił i jako najwierniejszy Napoleona sprzymierzeniec, i jako władca nowoutworzonego Księstwa. Z rozkazu króla zgotowano oddziałowi Jerzmanowskiego sute przyjęcie, a oficerów ugoszczono wspaniałą ucztą, pełną wiwatów a wspomnień saskich czasów. Drezno było ostatnim etapem, na którym szwoleżerzy nie czuli się jeszcze obcy, gdzie wśród tłumu ukazywała się nieraz ogorzała twarz wąsala, gdzie niekiedy dopytać się można było nie tylko swojaka, ale i krewnego. Od Drezna zaczęła się droga ciężka, lud nieprzychylnie ku żołnierzowi zezujący, kryjący się z dobytkiem i ledwie pod groźbami ustępujący. Szwoleżerowie bez szemrania znosili trudy marszowe a niewygody. Choć niewielu było w szwadronie zaprawionych, zahartowanych – jednak serce krzepiło ciało i nie pozwalało mu osłabnąć. Delikatne ręce kaleczyły się o popręgi, palce do krwi zacierały od trzymania cugli, lędźwie drętwiały na kulbace. Niekiedy kaszel suchy, męczący rozlegał się w szeregach, czasem na noclegu szwoleżer cisnął do siodła rozpaloną głowę. Służba!... Jerzmanowski starał się ulżyć oddziałowi. Na każdym postoju kołatał o czyste a suche kwatery, troszczył się o każdego z żołnierzy, a gdy bliskość korpusu francuskiego, a co za tym idzie, brak dachu nad głową, zmuszała do biwakowania w polu – pierwszy z pogodnym uśmiechem dawał przykład, jak na dżdżu wilgotnym na gołej ziemi posłanie zrobić, jak czuwać na placówkach, jak chłód i głód po trosze znosić. Szwoleżerzy polubili swego kapitana. Węzeł między nim a żołnierzami zacieśniał się coraz silniej. A równocześnie szwoleżerzy między sobą nawiązywali serdeczne nici. Florian przychodził zwolna do równowagi. Czas koił ból a uspokojenie zsyłał. Trudy marszu pośpiesznego, rozmaitość przebywanych okolic, wreszcie otoczenie pełne życia, werwy a ochoty – pozwoliły zagoić się zwolna jego ranom. W oku tylko Floriana, na obliczu jasnym rysowały się jakieś cienie, niby ślady przeszłej tędy burzy. Florian stał się zamknięty w sobie, małomówny, unikający obozowego rozgwaru i gawęd swywolnych towarzyszów broni. Nawet z Marcelkiem niechętnie prowadził rozmowy, a gdy ten razu pewnego wręcz go o przyczynę tej oziębłości a odosobnienia zapytał – zbył go oświadczeniem, że niezdrów się czuje. Szwoleżerowie krzywo patrzyli na Floriana, a o ile Marcelek pozyskał serca wszystkich – o tyle Florianowi nie szczędzono przymówek. A szczególniej był z początku nastawał na Floriana Józef Stadnicki, brygadier, chłop jak dąb, barczysty, krzepki niepomiernie, a gaduła i zawadiaka nieokiełznany. Florian nie podobał się był Stadnickiemu. Rozhukana natura brygadiera nie znosiła cichego smutku, a tym mniej melancholii... – Piechur, kawaler z morskiej piany... i tyle! – mruczał zawsze Stadnicki. – Niby kapitan, niby legionista, a wygląda, jakby w nowicjacie drwa nosić się zabierał!... Choroba z takim!... Nie lubię, psia... i już!... Nic mi nie zrobił... bo i gdzieżby chuchrak taki!... Ale ci tak czapkę nosi, jakby wołał: „Patrzcież... jaki splendor na was spływa!” Nie lubię, psia!... Młodszy – nie mówię! Smyk, ale aż mu się ślepia skrzą!... Świderek zgoła sobie, półkurczę... ba! Ale to żołnierz! Kawał żołnierza!... Ale tamten!... Stadnicki co dnia krzywiej spoglądał na Floriana i gdyby mu był ktokolwiek powiedział wówczas, że dokucza swemu najlepszemu w przyszłości przyjacielowi, to gotów by za tę obelgę kości porachować śmiałkowi. Niemniej Stadnicki wprost sprzeczki z Florianem nie wszczynał, bo o to było trudno. Ostatni bowiem unikał kompanii, a dwuznaczne uwagi puszczał mimo uszu. Co zaś szczególniej gniewało Stadnickiego, to względy, które kapitan Jerzmanowski, a bardziej jeszcze młody Wybicki, porucznik, okazywali Florianowi – zapraszając go do siebie na gawędę, a często omijając go w kolei placówek i warty. – Lizus, psiakość!... Skacze na dwóch łapkach! Nie lubię! – mruczał coraz głośniej Stadnicki. Opinia ta, wygłaszana przez tyle lubianego brygadiera, udzieliła się całemu szwadronowi. Wzgląd na Marcelka przeważył, że hamowano się jeszcze, lecz chmury co dnia zbierały się groźniejsze. Florian nie zdawał sobie sprawy z usposobienia towarzyszów i nie zwracał uwagi ani na uśmiechy złośliwe, ani na szepty, którymi witano go w szeregach i na biwakach. Marcelek spostrzegł zło, lecz nie wiedział, jak ma zapobiec. Wszczynał często gawędę z kolegami w obozie, tłumaczył, ile on w życiu chwil ciężkich przebył, jak niedawno ze śmiertelnej choroby wyszedł – lecz nie na wiele się to zdało. Jedno słowo Stadnickiego – znów burzyło umysły, niweczyło perswazje Marcelka. Szwadron zbliżył się tymczasem do Frankfurtu nad Menem, gdzie marszruta ustanowiła im trzydniowy wypoczynek, a skąd wysłana sztafeta od stojącego tam ze swoim korpusem marszałka Kellermana zapowiadała szwoleżerom gościnne a dostatnie przyjęcie. Radość szwadronu była powszechna. Każdy czynił sobie projekty zakupów, a myślał o oporządzeniu, się po męczącej drodze. Nadto postój w mieście, zajętym przez korpus francuski, uwalniał prawie zupełnie szwoleżerów od służby i zapowiadał niebywałą swobodę. Jakoż nadzieje nie zawiodły szwadronu. Marszałek Kellerman wysłał na spotkanie oddziału swego adiutanta razem z intendentem. W godzinę wszyscy żołnierze znaleźli już wygodne pomieszczenie w trzech obok siebie leżących domach w śródmieściu, a za zezwoleniem Jerzmanowskiego, po roztasowaniu się a opatrzeniu koni, rozbiegli się po mieście, bądź w pojedynkę, bądź gromadkami. Florian z bratem poszli za przykładem innych, oglądając się, gdzieby rzemienia kupić na oporządzenie kulbak. Błąkali się po mieście, a gdy wreszcie sprawunek załatwili, wstąpili do napotkanej gospody pokrzepić się a pragnienie zaspokoić. W gospodzie, przepełnionej tłumem mieszczan, zastali gromadkę szwoleżerów ze Stadnickim na czele, który, władając nieźle niemieckim, ofiarował się za przewodnika kolegom. Szwoleżerzy, wnosząc z rozczerwienionych twarzy a hałaśliwej rozmowy, mieli już nieco w czubie. Florian z bratem usiedli w kącie gospody i zażądali piwa, nie postrzeżeni przez towarzyszów. Tymczasem tłum mieszczan Niemców otoczył Stadnickiego, przyglądając się mu ciekawie, a zarówno jemu, jak i pozostałym szwoleżerom nie szczędząc cichych a złośliwych uwag. Pomiędzy Niemcami przewodniczył barczysty mieszczanin, który, obrócony tyłem do Floriana, raczył się wielkim kuflem, a spoglądając ku Stadnickiemu, mruczał przez zęby: – Pudle napoleońskie! Jak to się rozbija, hołota!... Florian spojrzał na Marcelka znacząco i zagadnął zirytowany: – Co? Komu on tak?... – A!... Pijane Niemczysko!... Co nam do niego!... Stadnicki zaś, nie słysząc przymówki, perorował na całe gardło po niemiecku: – Znałem ci bardzo wielu Niemców, porządnych ludzi. Wiem, że między wami dużo jest nicponiów, a co u nas siła ich gościło; ale teraz, gdyście w skórę potężnie dostali, niech tam, w wasze ręce!... Polak nienawiści długo nie chowa!... Rozumiecie?... – Polak, Polak!... – rozszedł się ironiczny szmer między Niemcami. – To wy jesteście Polakiem? – zagadnął piskliwy głos. – Jakbyś wiedział! – huknął Stadnicki. – Grabiliście nas, a ot, widzicie, na co wam przyszło! Hę?... – Polskie zwierzę! – rzucił przez zęby barczysty Niemiec. Florian porwał się z miejsca i stanął przed Niemcem. – Cóżeś to powiedział? – zaczął groźnie. Niemiec zmierzył pogardliwie Floriana, wyciągnął pięść i uderzając o stół, odparł hardo: – Powiedziałem, bo mi się spodobało! A ty ze mną nie zaczynaj, bo ci kości połamię!.... – Czego ten opryszek polski chce?... Po uchu go! – mruknęli Niemcy. Marcelek stanął za bratem. Przy stole Stadnickiego zrobił się ruch. Właściciel gospody chciał uspokajać. – Zamknijcie gęby!... – syknął groźnie Florian. Niemcy parsknęli śmiechem. – Milcz sam, pauprze, żebyś swemu Napoleonowi kości całe zaniósł! – huknął barczysty Niemiec. Lecz w tejże chwili Florian wymierzył mu tęgi policzek. Niemiec porwał się zza stołu i rzucił kuflem we Floriana, ale ten uchylił się i kufel uderzył w głowę stojącego obok Niemca. Niemcy rzucili się na szwoleżerów. Florian, a za nim Marcelek wyrwali się z otaczającego ich koła – stanęli w rogu izby i ujęli za ławy. – Mości panowie! – wołał Florian. – Do mnie! Bij szelmy!... Lecz tu nie potrzeba już było zachęcać do obrony. Stadnicki, napadnięty z tyłu, otrząsnął się, porwał za stołek i jął młócić nim jak cepami, krwawiąc dokoła. Roman, Toedwen, Masłowski i trębacz Olszewski pomagali mu dzielnie. Ale Niemiec barczysty nie dał za wygraną; gdy mu Florian się usunął, zaszedł zza pleców Stadnickiego i powalił go na ziemię. Stadnicki, mimo że był olbrzymiej siły, pod tym zdradzieckim napadem uległ, ile że na powalonego tłum Niemców się rzucił. Toedwen z Romanem, widząc przewagę Niemców, zrejterowali ku drzwiom, ale tu Florian dobył pałasza i rzucił się między Niemców, tnąc na prawo i lewo. W jednej chwili na głowę Floriana posypały się kufle, gąsiory, stoły i ławy. Ale nic go powstrzymać nie zdołało. Ze skroni sączyła mu się krew – on szedł naprzód, rozdzielając razy, aż w końcu Niemca barczystego dopadłszy, który dławił za gardło Stadnickiego, ciął go po głowie. Niemiec zwalił się, tracąc zmysły. Wówczas ruszył się z ziemi Stadnicki z twarzą posiniałą, a oczyma krwią nabiegłymi. Był straszny. Pięście wzniósł do góry i szedł na Niemców – jednym uderzeniem rozciągając najśmielszych... W kilka sekund izba gospody przedstawiała istne rumowisko. Kto zdążył z Niemców, ratował się ucieczką, reszta tarzała się we krwi wśród porozbijanych stołków, stołów i naczyń. Ale Stadnickiemu nie dość tego było, gdy mu przeciwnika zabrakło – rzucił się do niszczenia wszystkiego, co napotkał w nienawistnej gospodzie. Szwoleżerzy, pałający zemstą, poszli za nim. Stadnicki po schodach wpadł na pierwsze piętro. W jednej chwili cały dobytek znalazł się na ulicy, pogruchotany w kawałki, razem z ramami okiennymi, szczątkami pieców i drzwi. W ostatnim pokoju znaleziono dwie kołyski. Olszewski porwał jedną z nich i zmierzał ku oknu. Dało się słyszeć kwilenie. Florian przypadł do Olszewskiego. – Dziecko! Na Boga!... – Zostaw je... psia! – ujął się Stadnicki. – Dalej za mną!... Odgłos bijatyki przedostał się był na ulicę i wzburzył całe miasto. Dano znać na odwach. Patrol żołnierzy księcia würtzburskiego otoczył gospodę. Oficer z karabinierami naszedł szwoleżerów, gdy ostatnią szafę na bruk wyrzucali. Karabinierzy pochylili bagnety. – W imieniu jego książęcej mości aresztuję panów! – oświadczył surowo oficer. Szwoleżerzy zmieszali się, lecz Florian pierwszy oprzytomniał. – Kto nas śmie aresztować?... Co za mość książęca?... – Odzywaj się, braciszku, z większym szacunkiem... bo odpokutujesz za to ciężko! – zgromił Floriana oficer. – Ani myślę! Niech wiem, w czyim imieniu pan występuje. – W imieniu jego książęcej mości... księcia würtzburskiego, który tu prawo stanowi! Dosyć mitręgi! Żołnierze, brać ich w środek!... Karabinierzy postąpili naprzód, lecz tu Stadnicki wystąpił i, ująwszy się pod boki, stawił się ostro oficerowi: – Mość würtzburska! Co? Ja jestem mość Stadnicka!... Rozumiesz, kawalerze?... Nie wiesz, co to znaczy!... Będziesz nas napastował... – Dosyć! Nie opierajcie się na próżno! Pogorszy to tylko waszą sprawę... Wzywam was po raz ostatni do posłuszeństwa!... – O, co to, nic z tego, mości oficerze brandenburski czy frankfurcki! Posłuszeństwa się tu nie spodziewaj, bo my u twojej mości za pachołków nie jesteśmy... – Józek – upominał Toedwen – lepiej... – Co lepiej? – huknął Stadnicki. – Gdzie racja?! – wołał Florian. – Kto zaczynał?... Tamtych nicponiów aresztuj, żeby ludziom spokojnym nie wchodzili w drogę! – Właśnie! – wołał Stadnicki. – Trzymać się razem! Niech następują! – dowodził Florian. Oficer dobył pałasza i skinąwszy na karabinierów rozkazał krótko: – Między bagnety... – Tak ci łatwo powiedzieć!... – zawołał drwiąco Stadnicki i, podsunąwszy się ku wymierzonym ku niemu bagnetom, schwycił za dwa najbliższe... wyrwał je z rąk żołnierzy wraz z karabinami. W tejże chwili młody Masłowski, nie mogąc pohamować gorączki, krzyknął junacko: – Walić psianogi! Stadnickiemu tego tylko było potrzeba – zawinął młynka trzymanymi karabinami i spuścił je na głowy atakujących żołnierzy. Reszta szwoleżerów skoczyła za nim. W izbie rozległ się głuchy trzask, łomot i jęki tuzowanych. Patrol księcia würtzburskiego, nie przygotowany do zbrojnego oporu, ratował się ucieczką pozostawiając na placu poturbowanego oficera i kilku okrwawionych szeregowców. Gdy się to działo, wieść o awanturze dobiegła już do kwatery marszałka Kellermana, do którego już sam burmistrz zdołał dotrzeć i zawiadomić go, że oddział Polaków, świeżo do miasta przybyły, rabuje domy... Kellerman, który właśnie podejmował łaskawie sztab swój, a między nim i Jerzmanowskiego, zatrząsł się z gniewu. Na suchym, bladym czole marszałka ukazały się czerwone plamy. – Kapitanie! – rzucił groźnie. – Co to za bandę prowadzisz?!... Toż się nazywa gwardią? Rozbój, tu?... – Panie marszałku! Nie pojmuję, co się stało! – jąkał przerażony Jerzmanowski. – Zaraz zobaczymy, pułkowniku! Stary adiutant Kellermana wyprężył się. – Wysłać żandarmów. Okuć w kajdany. Na jutro sąd wojenny!... Przeprowadzić śledztwo! Generale Roger, proszę tym się zająć!... Zło trzeba wytępić w zarzewiu!... Przy badaniu chcę być!... Jerzmanowski chciał się odezwać, lecz marszałek przeszył go zimnym spojrzeniem i uciął: – Żadnych względów! Żołnierz, który w spokojnym a zaprzyjaźnionym z nami kraju zachowuje się jak opryszek, będzie traktowany jak opryszek!... Jerzmanowski umilkł, czując, że mu się grunt pod nogami usuwa. Rozkazy marszałka zaś wybiegły już z kwatery, podniosły na nogi szwadron żandarmerii polowej francuskiej i skierowały się ku nieszczęsnej gospodzie. Szwoleżerzy nie zdołali jeszcze się zorientować w odniesionym zwycięstwie nad patrolem księcia würtzburskiego, gdy oczom ich ukazały się kaski żandarmerii cesarskiej. Porucznik, prowadzący oddział, z dwoma żołnierzami wszedł na górę. – Oddajcie broń! Jesteście aresztowani!... – Według rozkazu! – huknęli jednogłośnie szwoleżerzy, odpasując szable. Porucznika, który spodziewał się oporu, ujęło to posłuszeństwo. Zagadnął więc łagodnie: – Który najwięcej nabroił?!... – Ja! – odezwali się równocześnie Florian i Stadnicki. – Więc dwóch? – Nie, panie poruczniku! – odezwał się Florian. – Jam rozpoczął, bo dałem mieszczuchowi w gębę! – To nic, panie poruczniku – zaoponował gorąco Stadnicki – ale ja pierwszy ubroczyłem. – Ja, ja także! – huknęli pozostali szwoleżerzy. – Wszyscy jednakowo. Porucznik pokiwał smutnie głową. – A wy, szalone głowy!... Trudno!... Żal mi was... Naprzód!... Konwój żandarmerii otoczył szwoleżerów i zaprowadził na odwach. Jerzmanowski tymczasem z porucznikiem Wybickim starali się dociec prawdy, ale wszystko świadczyło przeciwko szwoleżerom. Skargi na rozmiary bójki i zniszczenia rosły, napływały ze wszystkich stron. Jerzmanowski był zdesperowany. Wiadomość o awanturze trafi bez wątpienia do głównej kwatery. Hańba spadnie na cały pułk... a na jego głowę, jako dowódcy, ciężka odpowiedzialność, a może i dymisja. Jerzmanowski, chcąc się czegośkolwiek dowiedzieć, poszedł z Wybickim na odwach, aby winowajców wybadać, lecz dowódca odwachu grzecznie, ale w sposób stanowczy odmówił. Położenie było bez wyjścia. Oficerowie francuscy, znający surowość Kellermana, wróżyli jak najsmutniejszy koniec przestępcom, wina bowiem ich była oczywista. Uwięzieni szwoleżerzy ani przypuszczali, jak groźne chmury zawisły nad ich głowami, i gwarzyli między sobą swobodnie, wspominając szczegóły walki. Jeden Florian zapadł już w swoją zwykłą zadumę, ale co dziwniejsza, iż Stadnicki milczał zawzięcie, zezując kiedy niekiedy na Floriana. Milczenie Stadnickiego, przewodniczącego wszystkim rozprawom, zwróciło uwagę towarzyszów. Pierwszy ozwał się Masłowski: – Nasz brygadier Stadnicki... stracił coś cały humor!... – Żal mu pewno, że mu się więcej Niemców nie nawinęło! – wtrącił Roman. – Będą go pamiętali, a najlepiej podobno mość wiirtzburska – zauważył Toedwen. – Panie Józefie, co?... Jakże? – zagadnął Marcelek. – Et!... Psia... bodaj go! – mruknął Stadnicki poglądając na Floriana. – Prawda! – przyznał Masłowski odgadując myśl Stadnickiego. – Imć Florian Gotartowski zadał im chwacko! Ani mi w głowie było, że ma taki rozmach!... – I serce! – dodał trębacz Olszewski. – Psia! – westchnął pąsowy Stadnicki łypiąc powiekami. – Waści nie lada przysługę oddał! Toć Niemcy na karku ci siedzieli!... Brygadier sapnął ciężko i rzucił przez zęby: – Flo... Florek... psia!... – Co... brygadierze? – odrzekł spokojnie Florian. Stadnicki machnął ręką i chciał coś rzec, lecz wtem drzwi się otworzyły i do kazamaty wszedł oficer z rozkazem, aby więźniów rozdzielić i pojedynczo rozsadzić. Szwoleżerzy przyjęli z poddaniem rozkaz. Tego samego dnia jeszcze zaczęło się śledztwo przeciwko sprawcom „rabunku i rozboju”, jak głosił protokół. Zeznania poszkodowanych były jednomyślne. Weszli do gospody i rzucili się znienacka na spokojnych obywateli, ośmiu ludzi pokaleczyli, zniszczyli cały dom, stawili zbrojny opór warcie książęcej. Kellerman z gniewem wysłuchał raportu, a gdy adiutant zapytał go, czy należy przesłuchać winnych, marszałek odparł z rozdrażnieniem: – Nie trzeba! Jutro na sądzie wystarczy! Wina oczywista! Jerzmanowski ze smutkiem dowiedział się o rezultacie śledztwa i decyzji marszałka. W szwadronie niemniejsze zapanowało przygnębienie, dola towarzyszów była prawie zdecydowana. W nocy Jerzmanowski otrzymał rozkaz, aby dwa plutony szwoleżerów z karabinami i ostrymi ładunkami stawiły się z porucznikiem na placu za odwachem. Marszałek potęgując surowość chciał, aby winni zostali rozstrzelani przez własnych towarzyszów. Szwoleżerzy przyjęli rozkaz z ponurą determinacją. Dnia następnego od wczesnego ranka przed domem, zajmowanym przez sztab francuski, zbierać się zaczęły tłumy osób. Jedni przybyli dla zaspokojenia ciekawości, drudzy jako świadkowie, trzeci poszkodowani. Na parę minut przed godziną dziesiątą zjechał dowódca warty księcia würtzburskiego, mający asystować przy sprawie, a wkrótce po nim sam marszałek w otoczeniu sztabu. W sali, natłoczonej oficerami a co przedniejszymi obywatelami, zasiadł sąd wojenny, któremu przewodniczył Kellerman. Po odczytaniu aktu oskarżenia przez kapitana żandarmerii polowej, raz jeszcze przesłuchano świadków i poszkodowanych, Zbrodnia gwałtu i haniebnej napaści nie ulegała wątpliwości. Kellerman dał znak, aby wprowadzono oskarżonych. Siedmiu szwoleżerów weszło z głowami hardo podniesionymi i ukłonem wojskowym powitało marszałka. Kellerman spojrzał groźnie ku przybyłym i zagadnął surowo: – Przyznajecie się do popełnienia napaści na ludzi spokojnych? – Nie! – odrzekł pierwszy Florian. – Nie! – odezwali się niby echo pozostali winowajcy. Marszałek rzucił się gwałtownie na fotelu i rozkazał krótko: – Badać pojedynczo. Dowódca warty wyprowadził szwoleżerów, pozostawiając tylko Floriana. – Imię, nazwisko, miejsce urodzenia... stan służby? – badał pośpiesznie pułkownik prowadzący protokół sądu. – Florian Gotartowski, porucznik legii włoskiej, kapitan trzynastego pułku strzelców francuskich, szeregowiec pułku szwoleżerów gwardii jego cesarskiej mości!... – Co? Co? Porucznik? Kapitan? Żołnierz! – przerwał sucho Kellerman. – Kapitanie Jerzmanowski, co to znaczy? – Panie marszałku... szeregowiec mówi prawdę. Wstąpił dobrowolnie... pomimo rangi... – Nazwisko? – Gotartowski! – Gotartowski? – powtórzył marszałek. Na czole sędziwego marszałka ukazała się groźna fałda. – Co masz do powiedzenia na swoją obronę? – Nic!... – Więc się przyznajesz? – Nie... ekscelencjo!... – Do licha!... Gadaj nareszcie, jak było?... Podpiliście sobie i wszczęli awanturę?... – Nie, ekscelencjo! Nigdy nie byłem spokojniejszy i trzeźwiejszy... Niemcy drwili... Jeden z nich ośmielił się znieważyć narodowość... Wyciąłem mu policzek... Jego kamraci rzucili się na nas... broniliśmy się. W końcu chcieliśmy ukarać... – Dosyć! Dlaczego stawiliście opór warcie księcia würtzburskiego?... Przecież ta napadać na was nie miała zamiaru... Odpowiadaj... – Bo żołnierz jego cesarskiej mości cesarza Napoleona nie oddaje broni jakiemuś cudzoziemskiemu oficerowi!... Znam tylko oficerów armii cesarskiej, a nawet sam książę würtzburski nie ma prawa ani rozkazywać, ani mnie sądzić!... Cisza zaległa salę po tej odpowiedzi. Marszałek odwrócił głowę, aby ukryć dziwny blask swych ruchliwych oczu, przedstawiciel księcia würtzburskiego kręcił się niespokojnie. Oficerowie poglądali na siebie, zdziwieni śmiałością a dzielnością odpowiedzi. – Kto między wami najwinniejszy? – zagadnął po dłuższej pauzie marszałek. – Ja, ekscelencjo! – Dosyć! Następny! Warta wprowadziła Stadnickiego. Kellerman na dźwięk nazwiska „Stadnicki”, zapytał porywczo: – Co za Stadnicki? – Ten sam, któregoś wasza ekscelencja widział pacholęciem w Barze!... Kellerman spojrzał surowo na brygadiera. – Byłeś uczestnikiem wczorajszego napadu?... Tłumacz się! Co masz do powiedzenia? – Że gdyby mi jutro ktoś poważył się znów tak ubliżyć... ani chwili bym się nie wahał, aby mu dać taką samą nauczkę!... – A wiesz, co cię czeka za taką śmiałość?... – Wiem, ekscelencjo!... Pochwała, że nie pozwoliłem zbezcześcić munduru, który noszę!... Kellerman pochylił głowę i, unikając spojrzeń oficerów, którzy szukali na twarzy marszałka wyroku, mruknął: – Słowem, przyznajesz się?!... Tyś pierwszy rzucił się na karabinierów... księcia... – Tak, ekscelencjo!... – Hm! Dali powód... odezwali się nie dość przystojnie? – Nie, ekscelencjo! Kellerman zagryzł wargi. – Więc... nic więcej nie masz do nadmienienia? – Owszem, ekscelencjo! Ze karabinierzy księcia würtzburskiego powinni pójść na odwach. – Milcz! Jesteś hardy... – Dla każdej würtzburskiej mości. – Byłeś pomocnikiem... tego Gotartowskiego!... On was pobudził, on przewodził?... On był głównym sprawcą? – Nie, ekscelencjo! To ja właśnie! Kellerman szarpnął się niecierpliwie na fotelu. Wprowadzono kolejno resztę przestępców. Żaden z nich nie stracił fantazji, każdy winę przyjmował na siebie i za głównego sprawcę wszystkiego złego się przedstawiał. W miarę badania Kellerman objawiał coraz większe zniecierpliwienie, które do zenitu doszło przy indagowaniu Masłowskiego, gdy ten z całą werwą jął opisywać przebieg bijatyki... a głównie epizod otrzymania tęgiego guza na czole. – Ja, ekscelencjo, siedziałem ze Stadnickim. Słyszę trzask... a potem brzęk rozbitego szkła. Gotartowskiego Floriana napadają. Stadnicki skoczył na pomoc. Mnie z tyłu chwyta dwóch Niemców za bary i tarmosi. Szarpię się, wyrywam. Na próżno! Lecz Olszewski nadbiega z pomocą i uwalnia mnie. Porywam za ławę i opieram się o ścianę... Zawinąłem raz i drugi – pusto koło mnie!... Chcę posunąć się ku Stadnickiemu, lecz wtem zza framugi wysuwa się Niemiec z prętem żelaznym w ręku... i zamierza się... – A ty? – zagadnął żywo marszałek. – Ja cofam się... – Mazgaj!... – Cofam się, ekscelencjo, dobywam pałasza, podbijam pręt, który mi oto tego guza zadaje, i tnę po ramieniu... Marszałek skinął z zadowoleniem głową, lecz naraz, jakby żałując mimowolnego ruchu, zmarszczył się i odezwał się krótko do członków sądu: – Panowie! Zdaje mi się... że zeznań tych wystarczy do powzięcia postanowienia? Oficerowie sądzący skłonili się twierdząco. Marszałek się podniósł. Sąd udał się na naradę. W sali wśród zebranych gwar powstał i zamieszanie. Oficerowie, przysłuchujący się rozprawom, rzucili się ku winowajcom. – Dzielnie! Wybornie! To zuchy! – odezwały się głosy. Śmielsi podchodzili do ławy otoczonej żandarmami i zagadywali uprzejmie. Jerzmanowski jeden był niepocieszony. Rozprawa wprawdzie była miłą niespodzianką, zmieniła bowiem całą postać oskarżenia... ale, bądź co bądź, co do wyroku nie było podobna się łudzić! Młody kapitan szaserów francuskich, z którym był się zapoznał Jerzmanowski, dodawał mu otuchy i pocieszał: – Kolego! Nie znasz naszego marszałka! Ogień! Ale sprawiedliwość w nim wielka. Jedno słowo jest w stanie go zmienić. Nie przeczę, że objawiał niebywałą zaciętość i wzburzenie, ale... podczas badania widziałem w jego oczach błysk zadowolenia. Wyrok surowy być nie może. Jerzmanowski uściskał serdecznie rękę kapitana szaserów i, odnalazłszy w tłumie porucznika Wybickiego, udzielił mu tych pomyślniejszych nieco nowin. Szwoleżerzy stali tymczasem wśród karabinierów i gawędzili między sobą. Ktoś z tłumu szepnął im, że wyrok będzie bardzo surowy. – Niech sobie! – bąknął pogardliwie Stadnicki. – A co tamtym się dostało, psiamać... tego im nikt nie odbierze. – Marszałek się odgrażał! – zauważył Toedwen. – Widzicie! – wtrącił Olszewski. – Tam, na lewo, na wzniesieniu, siedzi pułkownik księcia i czyha na to, aby nam skórę wytatarowali!... – Może nam się po funcie ołowiu dostać! – odezwał się melancholijnie Roman. – Więc cóż z tego? – przerwał niecierpliwie Florian. – Choćby?... Strach taki?... Stać spokojnie!... Niech nikomu nie postoi nawet myśl, że cośkolwiek może nas zalterować. Szwoleżerzy spojrzeli z szacunkiem na Floriana. Stadnicki sapnął ciężko, przysunął się do Gotartowskiego i rzekł cicho: – Florek... psia!... Daruj, bo mnie dławi! Florian spojrzał ze zdziwieniem na Stadnickiego. – Co wam, brygadierze?... – Florek! Nie patrz tak na mnie... bo mi duszę wypatrzysz... Widzisz, ja tego... a tyś chłop... na schwał... z flakami serdeczny... Daj rękę!... Bądź mi przyjacielem, daruj, przebacz. Uważasz, psia... tyś nam kapitan... i koniec!... – Ależ, brygadierze! Nie rozumiem... ja dla was... – Nic, nic, Florek! Daj gęby!... Powiedz słowo!... A skoczę, bodaj ci tego würtzburga zezującego ściągnę a wytuzuję!... Zapał Stadnickiego udzielił się reszcie towarzyszów. Wszyscy rzucili się do ściskania Floriana. Marcelek z dumą spoglądał na brata. Wynurzenia przyjaciół przerwał ostry głos dzwonka. Cisza zaległa salę. Marszałek wszedł na podniesienie razem z członkami sądu i skinął na pułkownika. Ten głosem cichym jął odczytywać wyrok zaczynający się od ustępu pełnego formalistyki i nazwisk, wreszcie zatrzymał się i wyrzucił gwałtownie: – Sąd uznaje szwoleżerów za... niewinnych zbrodni napadu i przekazuje sprawę naczelnikowi sztabu... do rozpatrzenia jej na drodze dyscyplinarnej!... Sala zabrzmiała okrzykami zadowolenia i wiwatami na cześć marszałka. Przedstawiciel księcia würtzburskiego posiniał i, wstając pośpiesznie z miejsca, rzekł do Kellermana: – Doprawdy nie pojmuję, jaki miała cel wasza ekscelencja przywoływania mnie tutaj... chyba, żebym był świadkiem krzywdy i obrazy jego książęcej mości... – Mylisz się pan! – odparł sucho Kellerman. – Chciałem, abyś mógł dokładną zdać sprawę i zapewnić księcia, że sprawiedliwości stało się zadość. – Nie sądzę – odciął się przedstawiciel księcia – aby postanowienie sądu uwzględniało krzywdę naszych mieszczan, i śmiem zapewnić waszą ekscelencję, że w tej mierze dziś jeszcze wyślemy gońca do Paryża! – Wolna droga! Proszę pamiętać tylko na przyszłość, że jeżeli milicja księcia raz jeszcze poważy się zaczepić moich żołnierzy – wówczas zmuszony będę ją rozbroić!... Kellerman odwrócił się po tych słowach od książęcego sługi i zaczął żywą rozmowę ze swoim nieodstępnym adiutantem. Wyrok tymczasem już zdołał się przedostać poza mury odwachu, budząc szczerą radość nie tylko szwoleżerów, ale i żołnierzy załogi francuskiej. Jerzmanowskiemu ciężar spadł z serca. Przynajmniej obyło się bez ofiar!... Jerzmanowski z Wybickim udali się co prędzej na kwatery szwadronu, aby natychmiast nakazać zgromadzenie się oddziału, a wypaliwszy perorę wszystkim, zapowiedział winnych ukarać, niezależnie od tego, co jeszcze sztab postanowi. Lecz zaledwie Jerzmanowski zdołał wydać pierwsze rozkazy – nadjechał ordynans marszałka. Jerzmanowski ze drżeniem rozerwał kopertę. Kellerman wzywał, aby szwadron stawił się za dwie godziny przed odwachem. Jerzmanowski podał papier Wybickiemu. – Masz, czytaj! Widzisz, co nas czeka!... Wybicki przebiegł treść rozkazu i odezwał się spokojnie: – Przegląd. – Oszalałeś!... Nie znasz zwyczajów wojskowych. Szwadron jest wezwany, aby wysłuchał napomnienia... i dowiedział się o karze... Wstyd... kompromitacja! Krasiński mi tego póki życia nie daruje! A Dautancourt? Książę Józef?... Rękę sobie pozwolę uciąć, że za tydzień, dwa, w Warszawie będą wiedzieli o wszystkim... Niesposób oczu pokazać! Marszałek miał wzgląd... przyczynił się do uwolnienia ich... ale teraz!... Słuchaj! – ja podaję się do dymisji!... W Chantilly mamy połączyć się ze szwadronem Łubieńskiego i z Gorajskim. Ustępuję, trudno! Trzeba skwitować... – Kapitanie!... Toć przecież... nie wiadomo!... – Chcesz mnie pocieszać!... Rad bym dać posłuch, nie mogę!... Nauczyłem się śmiało myśleć o tym, co mnie czeka. Trzeba w porę się usunąć... pomyśleć o powrocie do kraju... – Za dwie godziny mamy się stawić. – Masz słuszność! – zawołał Jerzmanowski. – Trzeba wytrwać do ostatka. Jerzmanowski poszedł do kwater szwoleżerów wydać rozkazy i dopilnować natychmiastowego zebrania się szwadronu. Nie było to jednak łatwym zadaniem, ile że część znaczna żołnierzy rozbiegła się po mieście, zapijając i racząc się obficie na cześć uwolnionych towarzyszów. Jerzmanowski atoli rozesłał starszych żołnierzy a wreszcie samego Wybickiego po mieście. Więc choć w końcu kilku ludzi brakło, lecz szwadron mógł wystąpić. Gwałtowne to było zbieranie się i szykowanie; ani na staranniejsze oczyszczenie koni, ani opatrzenie mundurów czasu nie było. Jerzmanowski napędzał, strofował i za każdym żołnierzem się uganiał. Gdy w końcu szwadron stanął gotowy, Jerzmanowski odezwał się krótko: – Wolałbym się pod ziemię zapaść niż z wami na tę paradę ruszać. Czeka nas wstyd, a to dzięki kilku awanturnikom!... Pod złą wróżbą zaczęła się nasza potrzeba... O jednym pamiętajcie, że dopóki ja będę waszym zwierzchnikiem a dowódcą, dopóty nie spodziewajcie się ode mnie żadnej względności, żadnego ustępstwa. Na krok nikomu nie wolno będzie z koszar się oddalić. A co się tyczy tych siedmiu kawalerów, to z nimi ja będę miał jeszcze oddzielną rozprawę!... Jerzmanowski zakomenderował, szwadron ruszył kłusem na plac przed odwachem. A czas był najwyższy po temu, bo zaledwie szwoleżerzy zdołali się ustawić według wskazówki czekającego na nich oficera sztabowego – już był nadjechał marszałek w otoczeniu licznej świty. Jerzmanowski złożył raport ceremonialny. Marszałek Kellerman kiwnął mu przyjaźnie głową. – Zobaczymy teraz – rzekł – czy te zuchy coś więcej umieją prócz bijatyk po zajazdach!... Generale Arrighi, weź no ich na egzamin. Sędziwy generał kawalerii stanął przed frontem szwadronuJerzmanowski cofnął się na prawe skrzydło i rozpoczęły się zwroty. Arrighi zwijał szwadron, wyciągał, łamał na szóstki, zataczał nimi półkola, zawracał na miejscu, ale ćwiczenia szły kulawo, żołnierz nie znał dobrze komendy francuskiej. Kellerman kręcił głową. Skinął na Jerzmanowskiego. – Słabo, niewprawnie! – Wasza ekscelencjo, żołnierz nie rozumie dobrze komendy... – Zobaczymy! Dawać sygnalistów! Trębacze wyjechali na bok i zaczęli grać. W szwadron jakby jedna dusza wstąpiła. Konie na włos nie chybiły obrotów, a gdy trąby zagrały „atak”, runęły naprzód szalonego galopa, ledwie ziemi dotykając kopytami a trzymając linię łeb w łeb. Marszałek podjechał do szwadronu i odezwał się łamaną polszczyzną: – Jeszcze trochę pracy, a wyjdziecie na tęgich żołnierzy! Hej! Gdzie są ci awanturnicy? Wystąpić z szeregu! Florek, Marcelek, Stadnicki, Toedwen, Masłowski, Roman i trębacz Olszewski wysunęli się naprzód. – Zaczyna się – szepnął Jerzmanowski do Wybickiego. – Gotartowski! – rzekł marszałek. – Jako kapitanowi strzelców nie przystoi ci być żołnierzem... jesteś brygadierem... Stadnicki! Mianuję cię wachmistrzem!... Nie dlatego, żeś się dał we znaki warcie księcia würtzburskiego, ale byś równie dzielnie stawał na polu bitwy!... – Ekscelencjo... niech mnie psia!... – jąkał wzruszony Stadnicki. – Na śmierć! – Zobaczymy, zobaczymy! Mam nadzieję o tobie jeszcze coś usłyszeć!... Kapitanie Jerzmanowski, a tych zuchów przedstaw mi kilku do awansu, których za godniejszych uważasz. Jutro w drogę! A dziś... żebyście znów jakiemu Niemcowi gospody nie zburzyli... kazałem wam zgotować poczęstunek w koszarach moich szaserów !... – Wiwat! Niech żyje marszałek! – huknęli szwoleżerzy. Jerzmanowski salutował Kellermana, prężył się na koniu, a mienił wszystkimi kolorami, porwany niespodziewaną łaskawością a dobrocią marszałka. Kellerman zwrócił się do generała Arrighi: – Zawsze ci sami!... Teraz można ich zaprowadzić na dno przepaści. – Dobrze im patrzy z oczu! Wasza ekscelencja musi znać dobrze ich naturę! – Czy znam? Zważ tylko! Ile lat walczyłem z nimi w konfederacji barskiej! Istotnie, oni nie wywołali wczorajszego zajścia, ale gdyby to był nasz żołnierz, to kara byłaby potrzebna. Z nimi surowością nie poradzi!... Za słowem dobrym w ogień skoczyć gotowi! A bądź przekonany, generale, wiele bym dał, żeby w moim korpusie mieć taki oddział!... Tu marszałek zwrócił się do Jerzmanowskiego: – Kapitanie, proszę za mną na poczęstunek! A i twój porucznik! Szwadron odprowadzi ci do kwater ten twój brygadier-oficer. Jerzmanowski dał rozkaz Florianowi, a sam z Wybickim ruszył za marszałkiem. Florian sformował szwadron szóstkami i dał znak trębaczom. Olszewski, a za nim pyzaty Świętarek, Dzięcioł i młody Waśniewski zagrali od ucha marsza szwoleżerów, ułożonego jeszcze w Warszawie przez porucznika Brockiego. A gdy trąby ucichły – szwoleżer Norwiłł, niewyczerpany w koncypowaniu piosenek uciesznych a okolicznościowych, zaczął nucie z początku cicho, półszeptem, a potem coraz głośniej, coraz mocniej: Nasz marszałek, wielki wódz, wielki wódz, wielki wódz... Szwoleżerów nie dał zmóc, nie dał zmóc Dziś... Książę Würtzburg skwaszony, skwaszony, skwaszony, Nam przybyły szewrony, szewrony Dwa!... Nazajutrz szwadron ruszył w dalszą drogę, kierując się w myśl odebranych rozkazów na Metz, Châlons, Orléans, Tours aż do Bordeaux. Zdziwiło to nieco żołnierzy, zaniepokoiło Jerzmanowskiego, że Paryż kazano mu ominąć. W Bordeaux miał czekać szwoleżerów dłuższy postój i połączenie się z innymi oddziałami pułku. Lecz co gwardia miała robić w Bordeaux?! Czyżby tam miała wyznaczone leże? Nie!... Ani w Bordeaux, ani nigdzie. Leżem pułku miały się stać wzgórza Rioseco i Tudeli, wąwozy Somosierry, pola Wagramu. XIII Bonaparte coraz częściej spoglądał na kąt Europy, gdzie za łańcuchami Pirenejów, wśród kastylskiej pustyni wznosiła się stolica Karola IV, króla hiszpańskiego. Smutne były rządy Karola IV. Już gdy w roku 1785 wkładał koronę po swym wielkim ojcu, Karolu III, nad Hiszpanią zawisły chmury. Na próżno minister Florida Blanca usiłował je zażegnać. Wojna z Anglią od razu podcięła finanse państwa, a echa rewolucji francuskiej zniewoliły Karola IV do upominania się o tak bliskiego krewnego, wreszcie w nim samym budzić zaczęły trwogę i nieufność. Karol IV miał wiele zalet wystarczających do zyskania tytułu dobrego obywatela, lecz za mało na miano dobrego króla. Karol IV, nie ufając Blancowi, powołał do swego boku hrabiego Arandę i dalej oglądał się a szukał człowieka, który by zdjął z jego ramion ciężar władzy. Tymczasem do Madrytu przyszedł pieszo dwudziestoletni młodzieniec, syn ubogiego szlachcica z Badajoz w Estremadurze... Manuel de Godoy... Przyszedł z mandoliną w ręku, z piosnką na ustach, z ogniem w czarnych, głębokich oczach, przyszedł w pogoni za szczęściem, za losem... i grać zaczął. Rok cały przesiedział Godoy w Madrycie na łasce miłosiernego oberżysty, zbierając niekiedy po kilka miedziaków. Aż camarera110 królowej Marii Ludwiki zwróciła nań uwagę i w chwili nudy dworskiej wspomniała o młodym, pięknym śpiewaku. Godoya przywołano do pałacu królewskiego i odtąd już zeń wyjść nie miał. Manuel Godoy został zaliczony do gwardii przybocznej... i odtąd dzień każdy nowe nań sprowadzał zaszczyty. W rok był adiutantem gwardii, w dwa lata później generałem i kawalerem wielkiego krzyża. W cztery lata księciem Alcudia, kawalerem złotego runa i głową państwa. Godoy stał u szczytu potęgi. W roku 1796 nowy traktat zawarł już z Dyrektoriatem francuskim przeciwko Anglii. Ta ostatnia przyjęła wyzwanie; mimo pozornego powodzenia, klęski jęły się zwalać na Hiszpanię. Skarb pusty, milionowe straty w ludziach i okrętach, zastój w handlu, wrzenie rewolucyjne, tłumione z trudnością, niesnaski z duchowieństwem gnębiły kraj, niszczyły, trawiły. Lud z coraz większą nienawiścią spoglądał na Manuela Godoya, uważając go za przyczynę wszystkich nieszczęść. Nieszczęścia tymczasem nie przestawały spadać na kraj. Susza zniszczyła zasiewy południowej Hiszpanii, żółta febra w samej Andaluzji około stu tysięcy ludzi pochłonęła, trzęsienie ziemi w Granadzie napełniło lud zabobonnym lękiem. Na morzu huk dział nie ustawał. Anglia nie mogła przebaczyć Karolowi IV przymierza z Francją. Pokój w Amiens przywrócił półwyspowi chwilowe uspokojenie, lecz nie na długo. Bonaparte skrępował swego sprzymierzeńca warunkami o dostarczaniu mu na każde żądanie posiłków i coraz natarczywiej ich żądał. Anglia przy każdej sposobności nie omieszkała 110 C a m a r e r a (hiszp.) – dama dworu. szarpać i rwać floty sojuszniczki nienawistnej Francji. Duma hiszpańska długo znosiła korsarstwo angielskie, aż zapałała chęcią odwetu. Drogą ofiar, drogą ciężkich podatków a wyzbycia się ostatnich plastrów – Godoy uzbroił nową flotę. Cztery miesiące połączone okręty francusko-hiszpańskie kusiły się o zmożenie Nelsona... aż pod Trafalgar rozbite zostały doszczętnie. Wielki Nelson życiem własnym okupił zwycięstwo angielskie, lecz marynarka hiszpańska istnieć prawie przestała. Karol IV osłabł na duchu. Panował już tylko Godoy, opierając całą przyszłość upadającego państwa na Francji. Lecz naraz, po zwycięstwie austerlickim, na dwór madrycki padł wyrok, który goryczą napełnił serce słabego króla. Król neapolitański, skuszony przez Anglię, przystąpił do koalicji. Bonaparte nie zniósł niesforności i oświadczył krótko: – Dynastia neapolitańska przestała panować!... A przecież ta dynastia stanowiła najbliższą rodzinę Karola IV, przecież przed kilku laty zaledwie przez związek syna swego Ferdynanda z Marią Antoniną neapolitańską chciał węzły rodzinne zacieśnić! Policzek był wyraźny. Znieść go było trzeba. Godoy jednak dał się wciągnąć do układów z Anglią... i gdy Bonaparte ruszał na pogrom pruski – ulubieniec królewski wydać musiał manifest do narodu, wzywający go do składania ofiar i zaciągania się pod sztandary. Zanim ta odezwa dosięgła wszystkich zakątków Hiszpanii – echa Jeny i Auerstädtu odbiły się o mury Madrytu. Uląkł się król, przestraszyła królowa – Godoy zaś, nie tracąc przytomności, obwieścił, że manifest był sfałszowany, i jak najpoddańsze zaręczenie Napoleonowi wysłał. Przyjął je Bonaparte z ponurym błyskiem oczu. Stojąc w obliczu Pułtuska, Iławy i Friedlandu, nie miał czasu na karanie winnych zdrady za Pirenejami. Hiszpanię czekały już krwawe dni, lecz może mniej bolesnymi, mniej upokarzającymi one były od gorszących zajść, których świadkami miały być ściany zamku eskurialskiego, aranchueskiego, w ostatku bajońskiego... Stronnictwo nienawidzące panoszenia się estremadurskiego mandolinisty wzrastało z każdym dniem. Książę Asturii, następca tronu Ferdynand, znieść nie mógł plamy, jaką Godoy rzucił na koronę ojca, i z coraz większą następował nań zaciętością. Nieokrzesany, niepowściągliwy charakter Ferdynanda a małe jego wykształcenie oddało go na łaskę zauszników takich, jak Escoiquiz. A ci podsycali w nim nie tyle może poczucie honoru, ile żądzę panowania, żądzę władzy, od której Godoy go odsuwał. Gdy w posępnym Escurialu wrzała rozterka – Bonaparte, poruszony napaścią, dokonaną przez Anglików na Danię, jako aliantkę systemu kontynentalnego – postanowił zgotować Anglii odwet. Pierwszym skutkiem odwetu było – wykreślenie z listy państw europejskich Portugalii. Małe królestwo, zawieszone na pasku Półwyspu Iberyjskiego, miało być podzielone w części na królestwo samodzielne Godoya, w części na berło Luzytanii dla króla dawnej Etrurii. Egzekutorem wyroku Napoleona został Junot, który bez zwłoki wkroczył do... Hiszpanii ze swoim korpusem, witany z zapałem przez ludność... Dnia 30 listopada Lizbona została zajęta. Król z rodziną ratował się ucieczką do Brazylii. W miesiąc niespełna w granice Hiszpanii wszedł drugi korpus francuski pod dowództwem generała Duponta. Hiszpanie przyjęli ukazanie się tej armii równie przychylnie, choć nie mogli się oprzeć zdziwieniu. W styczniu 1808 roku wszedł marszałek Moncey, a w kilka tygodni za nim ukazały się dywizje generałów: Lecchi, Chabron, Duchesne... Co znaczył ten pochód wojsk francuskich, które wciąż posuwać się ku Pirenejom nie przestawały?... Co znaczyło, że już Bessičres gwardie cesarskie prowadził, ba, i sam Murat gotował się do drogi na Bidassoę?... Karty były otwarte. Dwór Karola IV, bawiący w Aranjuez, rozumiał, że chwila upadku jego się zbliża. Godoy nalegał, żeby natychmiast udać się do Sewilli. Propozycję przyjęto. Uwolniony z więzienia książę Asturii umiał skorzystać z chwili. Między lud wzburzony, wyniszczony głodem, uciemiężony podatkami, padły słowa: „Król ucieka!” I minęły piękne dni Aranjuezu! Minęły na długie lata, może bezpowrotnie. Gwiazda, przyświecająca mandoliniście z Estremadury, zbladła, zgasła. Stopnie tronu załamać się miały pod Karolem i losy ludu, losy mocarstwa, którego potęga sięgała dalekich mórz i oceanów, które rządziło światem a niezmiernymi władało bogactwy – losy tego państwa miały stać się zawisłymi od bohaterstwa kobiet, odwagi dzieci, poświęcenia starców. Minęły piękne dni Aranjuezu. Na pierwszą wieść o zamierzonym wyjeździe króla – do Aranjuezu, niby stada czyhających na żer kruków, zaczęły się zbiegać ponure postacie włóczęgów, tłumy opryszków i fale nędzy. Setki mnichów kręciło się między ludem a wojskiem. Hrabia Montijo był tu bożyszczem. W dniu 18 marca 1808 roku nastąpił wybuch rewolucji. Lud rzucił się na pałac tego, którego uważał za sprawcę wszystkich swoich nieszczęść. Godoy zdołał schronić się na dwór królewski. Rewolucja wzmagała się. Rozszalały motłoch jął grozić... Wylękły Karol IV nazajutrz, po zburzeniu pałacu swego ulubieńca, ogłosił usunięcie go od władzy. Lecz tego było mało. Oczy tłumu zwracały się ku księciu Asturii, jako mogącemu odwrócić wszystko zło. Ferdynand umiał tę chwilę wyzyskać. Mając za sobą lud, wojsko, przywódców rewolucji, w obliczu wściekłego motłochu, otaczającego pałac i miotającego obelgi na króla, wobec tłuszczy, która z pianą na ustach zaczynała rękę wyciągać ku tronowi – Ferdynand podyktował ojcu zrzeczenie się korony. Wybuch szczerej radości powitał wstąpienie na tron Ferdynanda VII. Ale Joachim Murat czuwał. Zawiadomiony o zajściach w Aranjuez, przyśpieszył pochód, zajął Madryt i wysłał posłów do Karola IV. Stary król, czując podporę, otrząsnął się z pierwszej niemocy i ogłosił unieważnienie zrzeczenia się swojego, jako napisanego pod przymusem. Ferdynand, dawszy ujście swojej zemście, wtrącił Godoy a razem z oddanymi mu sługami do więzienia i, zwoławszy surowy sąd na niego, wyjechał do stolicy. W Madrycie jednak panował Murat. Wszelkie zabiegi Ferdynanda, aby go namiestnik cesarski uznał za króla, spełzły na niczym. Jedyną nadzieją Ferdynanda była zapowiedź Murata, że Napoleon zjeżdża do Madrytu, aby sprawę między ojcem a synem rozstrzygnąć. Nie namyślając się długo, postanowił zabiec drogę Bonapartemu jako wierny lennik. Ferdynand wyjechał do Bajonny, za nim udał się Karol IV, Maria Ludwika, a w końcu uwolniony przez Murata Godoy. Szwadron Pawła Jerzmanowskiego dotarł szczęśliwie do Bordeaux, choć w drodze musiał pozostawić porucznika Wybickiego z chorymi końmi. W Bordeaux czekała szwoleżerów niespodzianka, na powitanie ich bowiem wystąpił wcześniej tu przybyły szwadron Tomasza Łubieńskiego i oddział przyprowadzony przez Gorajskiego, z szefami Łubieńskim i Kozietulskim na czele. Żołnierze witali się z zapałem. Przybywający – ożywieni nadzieją wypoczynku, spotykający – napełnieni otuchą, że odtąd większą gromadą chodzić będą. Naczelne dowództwo objął z prawa starszeństwa szef pierwszego szwadronu, Tomasz Łubieński, pod pozornym dozorem pierwszego grosmajora pułku, Delaître’a, który pod ten czas siedząc w Paryżu zajmował się głównie administracyjnymi sprawami szwoleżerów. W Bordeaux po raz pierwszy zaznaczyły się sympatie i kwasy żołnierzy. Tomasz Łubieński był nielubiany. Choć oficer dobry a dbały o żołnierzy, choć powściągliwy w wymierzaniu kar, nawet łagodny i wyrozumiały – miał w swoim obejściu coś, co odeń odpychało szwoleżerów, co mroziło ich szczere, otwarte serca, co wznosiło między nim a żołnierzami nieprzebytą zaporę ukrytych niechęci. Czy może działała tu głównie pewna pyszałkowatość, cechująca skrzywioną protekcjonalnie twarz pana Tomasza, czy owo jego rozwodzenie się w kole oficerów nad swymi arystokratycznymi węzłami, stosunkami przedostało się do koszar, dość że nie miał miru Łubieński. Rzecz to była tym dziwniejsza, że właśnie cieszył się był względami samego Napoleona. Wykonywano bez szemrania rozkazy Łubieńskiego, poddawano się wszelkim jego zarządzeniom, lecz oziębłość co dnia wzrastała. Żołnierzowi nie podobał się sztywny, wysmukły szef szwadronu, który nawet w chwili uniesienia umiał pamiętać o formach towarzyskich, który bodaj ani razu nie umiał przemówić do nich bez konwencjonalnych, sztucznych efektów. Usposobienie żołnierzy udzieliło się i oficerom. Ci znów mieli za złe szefowi, że nie szczędził uwag złośliwych Wincentemu Krasińskiemu, pułkownikowi, i zdawał się żywić doń urazę, że ten go może wyprzedzić w łaskach u Bonapartego. Nadto oficerowie co dnia do większej ze sobą dochodząc zażyłości a braterstwa, nawet dopuszczając doń wielu żołnierzy... nigdy nie przeszli Rubikonu powszednich grzeczności z Łubieńskim. Przeciwieństwem Tomasza Łubieńskiego był szef drugiego szwadronu, Jan Kozietulski. Młody, bo dwadzieścia lat liczący pan Jan, a już okryty sławą dzielnego żołnierza i oficera w krwawych bitwach, stał się duszą pułku. Trochę zawadiaka, w fantazji przewyższał Jerzmanowskiego, a w zapalczywości może nie miał sobie równego. Żołnierzy kochał. Burczał, klął, groził, lecz w końcu przebaczał każde przewinienie, ujmował się nawet za szwoleżerami, a w chwili rozochocenia z ciurą gotów był zdrowie pić. Kozietulski nie miał postawy Seweryna Fredry, nie mógł się równać z Ambrożym Skarżyńskim w szlachetności marsowej, lecz łączył w sobie jakiś wdzięk młodzieńczy a tak swojski, tak sarmacki, tak polski, że porywał szwoleżerów i niewolił ich serca. Kozietulski był szczupły, smagły, o włosach płowych, oczach skośnie zarysowanych, jasnoniebieskich, małych, niedbale zwieszających się wąsikach i bujnej a rozwichrzonej czuprynie. Na kształtnie wykrojonych ustach rysował się dobrotliwy a łagodny uśmiech, w oczach błąkał się często smutek. Zdawał się być uosobieniem dobroci – nic nie było w nim, co by znamionowało wielkiego rycerza. Ale gdy Kozietulski dosiadł konia a dobył szabli, działa się w nim niepojęta przemiana. Na twarzy Kozietulskiego zjawiała się stalowa wola, skry mu szły z oczu, a głos młodego szefa dźwięczał jak metal, którego nigdy zagłuszyć nie mogły ani salwy armatnie, ani zgiełk i łomot bitewny. Głos Kozietulskiego miał moc nieznaną, która pętała żołnierzy, obezwładniała i porywała za sobą, która trafiała do najzaciszniejszych zakamarków serc szwoleżerów, kędy przechowywać zwykli byli najdroższe, najczystsze uczucia, kędy tryskały źródła ich siły, ich zapału, skąd poświęcenie początek swój brało, gdzie się zrodziła ich pierwsza myśl, aby stanąć w szeregach. Kozietulski nie dobierał wyrażeń. Zdania i słowa jego były proste, graniczące może z grubiaństwem, lecz płynęły z duszy, z uczuć czystych, jasnych. Z domu rodzicielskiego wyniósł on był rzadką bogobojność a umiłowanie religii przodków. Rzadką, bo choć wiara w opiekuńcze skrzydła Bogarodzicy nie zaginęła, choć pieśń jej przetrwała... atoli pod koniec czasów pruskich nowe prądy z Zachodu zakradać się jęły. Loże masońskie111 mnożyły się w całym kraju, a setki młodzieży przystawały do nich. Więc i w pułku szwoleżerów nie brakło ani oficerów, ani żołnierzy, którzy nosili godła „Świątyni Hesperydy”, „Rycerzy tarczy północnej”, „Eleusis”, „Świątyni szczerego połączenia i doskonałego milczenia”, „Rycerzy Astrei”, „Izydy”, „Uwieńczonej cnoty”, „Świątyni Salomona” i wielu innych. Kozietulski nie dał się skusić. W wierzeniach pozostał takim, jakim był w dzieciństwie swoim, gdy za rodzicem, imć panem Antonim Habdank Kozietulskim, starostą będzińskim, odmawiał wieczorne i ranne pacierze. Kozietulskiego kochali żołnierze. „Starościc”, jak go poufale tu i ówdzie nazywano, posiadł serca wszystkich. Za Kozietulskim szedł Jerzmanowski, istny zawierucha kapitan, potem Seweryn Fredro – dla trafnego dowcipu, szlachetnego obejścia a nieskażonej prawości, obok niezwykłej dzielności a nie lada rycerskości... Szwoleżerowie tymczasem nie próżnowali. Szef Łubieński i Kozietulski codzienne a nużące odbywali musztry, zaprawiając żołnierza do służby. A nadto generał Le Pic, dowódca dywizji konnicy francuskiej, stojącej załogą w Bordeaux, mając swej pieczy powierzonych szwoleżerów, również nie dawał im spokoju. Dwa razy tygodniowo wyciągał ich bądź z grenadierami konnymi, bądź z szaserami, i rewie odbywał. Na tych ćwiczeniach a manewrach zeszło szwoleżerom trzy miesiące. Od czasu do czasu nadchodziły jakieś wieści niejasne z Paryża, zwiastujące niechybne wyruszenie z Bordeaux, lecz nawet sam Le Pic nie wiedział, ile jest prawdy w tych pogłoskach. Zdawało się szwoleżerom, że zapomniano o nich. Boć przecież dotąd w niczym się jeszcze nie sprawdziły te wróżby o zaszczytnej służbie przy boku cesarza. Żołnierze co dzień gubili się w domysłach, co znaczyć mogło, że ich trzymają w mieścinie nadmorskiej – oficerowie co dzień posępniej witali mgły, zrywające się sponad koryta Żyrondy. W końcu lutego gruchnęła nowina, że szwoleżerowie wraz z kawalerią francuską mają wyruszyć za Pireneje, do Hiszpanii. A w ślad za nią nadeszły z Paryża zagmatwane szczegóły o zatargu z Portugalią, wkroczeniu armii Junota do Lizbony i zapowiedzianym przyjeździe Murata, księcia Bergu. „Monitor” milczał, zamieszczając dwuznaczne artykuły, które rozwodząc się szeroko nad upadkiem Hiszpanii i złą administracją – nic nie mówiły. Wśród szwoleżerów nieukontentowanie się wzmogło. Tytuł gwardii był widocznie czczym przydomkiem, mieli się stać uczestnikami jakiejś pustej demonstracji. Jeszcze nie zdołano z tymi nowinami się oswoić, gdy w nocy nadjechał kurier z rozkazem do generała Le Pic. Spokojne, ciche miasto zakotłowało się. Wymarsz wojsk nakazano natychmiastowy. W koszarach szwoleżerów zawrzały gorączkowe przygotowania. 111 L o ż a m a s o ń s k a – jednostka organizacyjna masonerii zwanej też wolnomularstwem. Masoneria – międzynarodowa organizacja o charakterze religijno-filozoficznym rozpowszechniona w Europie i Ameryce od połowy XVIII w. – występowała przeciw nietolerancji religijnej Kościoła i feudałów. W Polsce w pierwszej połowie XIX w. wolnomularstwo było ściśle związane z ruchem niepodległościowym. Z biegiem czasu wolnomularstwo nabiera charakteru wstecznego, staje w obronie praw burżuazji przed zorganizowanym, rewolucyjnym proletariatem. Florian przyjął rozkazy z ukontentowaniem. Jednostajność pobytu w Bordeaux dała mu się już we znaki. Nie takiej służby się spodziewał. Wprawdzie zarówno towarzysze szeregowi, jak i oficerowie darzyli go życzliwością i przyjaźnią, lecz w tej ciszy, w tym wypoczywaniu wróciły doń ucichłe nieco żale a myśli ponure. Zbiórka kawalerii wyznaczona została na godzinę dziewiątą rano... Czasu więc było dosyć!... Gdy wtem około szóstej, wśród szarzeć zaczynających mgieł marcowego poranku ukazał się pluton pędzących jak wicher białych ułanów Murata... a w dwie godziny sam marszałek ze sztabem stanął na placu Żyrondy. Zamieszanie się wzmogło. Sygnały zagrzmiały krótkie, gorączkowe. Kawaleria miała iść za marszałkiem i eskortującą go gwardią. Łubieński sprawił szyk szwadronów i już miał dać znać do ruszenia na plac, kiedy przyszło mu na myśl, że należy zostawić pluton żołnierzy na miejscu dla uprzątnięcia porzuconych gwałtownie koszar i rozciągnięcia opieki nad kilku chorymi żołnierzami. Wzrok Łubieńskiego padł na Stadnickiego. – Wachmistrzu Stadnicki! – zakomenderował oschle. – Wystąp ze swoim plutonem. Stadnicki spełnił rozkaz. – Zostaniesz się w Bordeaux!... Wyślesz kuriera z papierami, które doręczę ci przed wyruszeniem do grosmajora Delaître’a, i czekać tu będziesz na dalsze jego rozkazy. Stadnicki poczerwieniał. Żołnierze jego plutonu i brygadier Florian Gotartowski zbledli. – Pułkowniku! – ozwał się śmiało Stadnicki. – W naszym szwadronie jest kilku żołnierzy słabych... może oni by zostali. – Powiedziałem! Zjechać na bok!... Formuj się! – zakrzyknął niecierpliwie Łubieński. Stadnicki zacisnął usta, skręcił ze swoim plutonem na stronę. Kozietulski, a za nim Jerzmanowski podjechali do Łubieńskiego. – Kolego! – rzekł łagodnie Kozietulski. – Pozwól im! Są tacy, którzy by chętnie się zostali! Tym dusza rwie się do pochodu!... – Najlepszy pluton w całej mojej kompanii! – wtrącił Jerzmanowski. Łubieński zmarszczył się, wydął pysznie policzki i zawołał swym piskliwym głosem: – Panowie! Proszę na miejsca! Formuj się – powiedziałem raz! Marsz! Jerzmanowski z Kozietulskim zawrócili do oddziałów. Szwoleżerzy ruszyli na plac. Stadnicki z plutonem swoim stał na boku osłupiały, wreszcie, gdy ostatnie rogatywki zniknęły na zakręcie ulicy, odwrócił się i spojrzał na towarzyszów. – Co? Szczęście! Tfy! Bodaj go, psia! I co... Ano, chodźmy do budy!... – Miałeś dostać jakieś papiery – upominał Wincenty Toedwen. – Bierz je licho! Wracajmy, nie było rozkazu, żeby czekać. Pluton zawrócił apatycznie w stronę koszar. Gdy szwoleżerzy rozkulbaczyli konie, nadjechał w pełnym galopie szeregowiec Żwan i podał Stadnickiemu zwój papierów. – Od pułkownika dla grosmajora! – rzucił spiesznie. – Stoicie jeszcze? – Czekamy na marszałka!... Wachmistrzu, żegnajcie mi!... Cały szwadron nasz oburzony. „Starościc” aż zębami zgrzyta... Et! Lepiej wam może, że Łubieńskiego nie będziecie mieli na karku!... – Bierz go licho!... Ale jeżeli mu się zdaje, że na to zaciągnąłem się do pułku, abym gratów i rupieci żołnierskich pilnował, no to myli się, psia... Jeszcze ja mu się przypomnę!... – Bywajcie! – zawołał Żwan zwracając konia. – Bywaj nam! – odpowiedzieli chórem szwoleżerzy. W oddali dały się słyszeć dźwięczne tony trębaczy marszałka. Szwoleżerzy zwiesili ponuro głowy. Najwięcej tym niespodziewanym rozkazem był wzburzony Florian, bo nie tylko rozdzielił go z Marcelkiem, lecz tym razem na zupełną prawie skazywał go bezczynność. Stadnicki klął na czym świat stoi. Toedwen, Roman, Masłowski chodzili jak struci. Pozostali szwoleżerowie pocieszali i uspokajali wachmistrza. Cierpliwość jednak Stadnickiego i jego towarzyszów na długą miała być wystawiona próbę – co dzień prawie widzieli przeciągające przez Bordeaux wojska, co dzień przypatrywali się uroczystościom, sprawianym przez miasto rozmaitym pułkom. Kurier wysłany do Paryża przez Stadnickiego ruszył natychmiast i zginął. Na domiar utrapienia coś w tydzień po wyruszeniu szwadronu pod Łubieńskim nadciągnął kapitan Radzimiński, prowadząc z Chantilly szóstą kompanię szwoleżerów. W Stadnickiego i Gotartowskiego otucha wstąpiła. Poszli razem meldować się kapitanowi i przekładać, aby ich zabrał ze sobą. Radzimiński wysłuchał dokładnie Stadnickiego i rzekł z żalem w głosie: – Ot!... Chciałoby się, lecz nie można... Sami to widzicie. Rozporządzenia szefa Łubieńskiego zmieniać mi się nie godzi, a tym mniej pod bokiem grosmajora!... Odpowiedź była stanowcza. Stadnicki zębami zgrzytał. Wszystko zdało się zapowiadać, że jeszcze i miesiące całe zejść mogą, zanim się to pokutowanie w Bordeaux skończy. Na trzeci dzień po swoim przybyciu Radzimiński ruszył dalej. Kurier z Paryża nie wracał. Znów dnie płynąć zaczęły plutonowi na wypatrywaniu gońca bądź na zasięganiu wiadomości u komendanta placu Bordeaux, azali nie ma rozkazu. Aż pewnego wieczora, wśród wiosennej nawałnicy, która dobywszy spod chmur resztę śniegu lunęła na Bordeaux, szwoleżerzy posłyszeli znane im dźwięki marsza Brockiego. Był to Jan Dziewanowski z trzecią kompanią trzeciego szwadronu. Florian szczerze się uradował panu Janowi i zwierzył mu się ze swoich utrapień, lecz Dziewanowski uśmiechał się a mrugał filuternie. – Widzisz, panie Florianie, rwałeś się naprzód, nie chciałeś czekać, a wpadłeś w moje ręce! – Jakże to? – Masz, czytaj! Grosmajor kazał mi was ze sobą zabrać i do kompanii wcielić! Na wasze zaś miejsce nadciągnie tu porucznik Wybicki z chorymi ludźmi. Biedakowi temu aż serce się kraje, że ma taki szpitalny ordynans, ale rychło pewno za nami pójdzie. Dwa dni będziemy spoczywali i ruszymy! Stadnicki, Toedwen, Roman i Masłowski przyjęli nowinę z zapałem. Uciecha zaś ich była tym większa, że w kompanii Dziewanowskiego znaleziono setnych towarzyszów a serdeczność taką, jakiej pod Kozietulskim nawet nie było. Nadto całą gromadę znajomych. Więc Piotr Wasilewski z Wasina – wachmistrz, Benedykt Zielonka, Wojciechowski, dwaj bracia Sokołowscy, Babecki – brygadierzy, Krzyżanowski, Rudowski, Niegolewski – porucznicy, a śród szeregowców wielu młodzieńców co z przedniejszych rodów obok synów kmieci, mieszczan, kupców a zagonowej szlachty. Wszyscy tu żyli ze sobą gromadą. Dziewanowski sam w chwili wolnej między żołnierzami zasiadał i żartował z nimi a gawędził. Kompania Dziewanowskiego była już słynna, że w niej podobno było najwięcej nazwisk jednobrzmiących, tak iż nieraz cały pluton zawierał szwoleżerów jednego nazwiska. Gdy po roztasowaniu kompanii Stadnicki z kolegami swego plutonu wszedł do koszar witać towarzyszów, natrafił na tak zwany w kompanii pluton „dwóch drzew”, ponieważ było w nim jedenastu Jaworskich, dwunastu Grabowskich, jeden Jaworowski i jeden Grabczyński! Szwoleżerzy ci nie byli nawet powinowatymi. Stadnicki podszedł do gromadki żołnierzy, wyciągnął rękę i huknął: – Stadnicki jestem!... – Grabowski! Grabowski! Grabowski!... – sypnęły się odpowiedzi. Stadnicki podkręcił wąsa. – Panom towarzyszom... żarty!... Moja stryjenka Grabowska z domu!... Za kpa mam tego, kto imieniu Grabowskich waży się przymawiać!... – Wiwat! Niech żyje Stadnicki! – odpowiedzieli chórem wszyscy Grabowscy, ujęci wielkim dla ich imienia zachowaniem. Stadnicki zachmurzył się i zawrócił do obok stojącej gromadki, lecz tu nowa czekała go niespodzianka – trafił na jedenastu Jaworskich. Za szóstym Jaworskim Stadnicki już nie mógł się strzymać. – Do czarta! Cóż wy! Chcecie, abym wam kości policzył?... – Co to? Patrzcie no! – ozwało się kilku Jaworskich urażonych tonem Stadnickiego. Stadnicki garście już zacisnął i marsa postawił, lecz w tejże chwili ktoś go uderzył z impetem w plecy. Wachmistrz obejrzał się. Przed nim stał młody brygadier z twarzą jowialnie uśmiechniętą. – Podnóżek wachmistrza! Jestem Gąsiorowski, do usług... jeden! Uważ, wachmistrzu, jeden tymczasem!... – Gdyby mi nie szło o uniknięcie zwady, dostałoby się tobie i tamtym trefnisiom... – Wachmistrzu! – perswadował brygadier. – Toć z waszeci nikt dworować nie myśli! Jużci taka kompania zdarzona! Nie dość tego, bacz, że mamy u siebie... dziesięciu rozmaitych Bieńkowskich... pół tuzina Laskowskich, mendel, którzy nazwę swą wzięli od wiśni... trzech Michałowskich, siedmiu Orłowskich, dwunastu Piotrowskich – jeden, ani chybi, Judaszem będzie – pięciu Zielińskich i czterech Zawadzkich! Uważ, jaki bigos mamy... Waści miano Stadnicki... To będziesz trzecim, bo mamy już Ignacego i Adama! – Tfy! Toście się chyba w korcu maku szukali! – zauważył wprowadzony w dobry humor Stadnicki. – Pewnie!... Mamy w kompanii stu trzydziestu siedmiu ludzi... nie licząc maruderów, którzy dla kataru w Chantilly... rumianek zapijają, a raptem wystarcza nam dwadzieścia trzy nazwiska! Gąsior tylko w całym regimencie jest dotąd jeden!... – I jeden Puciata! – rozległ się przeciągły bas za plecami Stadnickiego. – Nie drzyj się, borsuku nieświeski, bo nie jeden Puciata, tylko jedna Puciata... maskulina z femininami112 nie mieszaj... a wstydu infimie113 nie czyń!... – Ło-ło-ło! – zaśmiał się basem Litwin. – Świergolisz... nu!... – Bodaj was, psia! – sekundował wesoło Stadnicki. – Jeno, mości Gąsiorowski, muszę twoją pychę złamać... dowiedz się, iż... w pierwszym regimencie jest towarzysz Gąsowski!... – Ło-ło-ło! – huknął basem Puciata. – Nu, widzisz... – Gąsowski, powiadacie? Hm! Wcale mi nie dziwno, boć to wam nie tajno, wachmistrzu, że zawsze musi być para! Gdy przeto na jednym końcu świata rodzi się chłopak, na drugim w tejże godzinie jawi się dziewczyna! Sprawiedliwa więc rzecz, że i tu w regimencie gąsior znajduje gąskę. – Nu, nu! Świergolisz, a co Puciata?!... – Puciata? – pochwycił wesoło Gąsiorowski. – Prosi na dzbanek wina bordoskiego, o którym nam Francuzy przez całą drogę dziwy prawili. Ochota w kompanii zawrzała wielka, ile że śród zbratania się szwoleżerów rachunki nie istniały, a jeden z drugim dzielił się wszystkim, więc kompanii na niczym nie zbywało. Dla plutonu Stadnickiego była to tym większa uciecha, iż koledzy, jako później z Warszawy wyruszywszy, moc nowin ze sobą przywieźli z kraju, i to nowin pomyślnych. Więc przede wszystkim opowiadano sobie o uroczystościach, obchodach, jakie na cześć króla saskiego wyprawiano w Warszawie, o niezmiernej dobroci, łagodności i sprawiedliwo- 112 M a s k u l i n a z f e m i n i n a m i – masculinum (łac.) – rodzaj męski; femininum (łac.) – rodzaj żeński. 113 I n f i m a – najniższa klasa w dawnych szkołach polskich. ści nowego monarchy, o popularności jego i wielkim umiarkowaniu w roztaczaniu królewskiego majestatu. Dalej przywieziono nowiny o nowym podziale Księstwa na sześć departamentów, o mianowanych ministrach, o zarządzeniach wojskowych marszałka Dayouta, o wyprawieniu czterech pułków piechoty do Hiszpanii, o kwasach, jakie zaszły pomiędzy generałem Zajączkiem a księciem Józefem wskutek tego, że nie pierwszy, lecz drugi mianowany został wodzem naczelnym. Floriana czekała tu może nierównie milsza pogawędka z panem Janem, który, złożywszy ceremonialną wizytę komendantowi miasta i prezydentowi bordoskiej municypalności, zaprosił do siebie Gotartowskiego na cały wieczór – ani razu nie dając uczuć mu swej wysokiej w stosunku do Floriana rangi. Rozmowa, wszczęta de publicis, ciągnęła się długo. Florian z zaciekawieniem a zapartym oddechem wysłuchiwał relacji Dziewanowskiego. – Przykra to rzecz tak daleko od kraju wędrować, jako my na przykład, lecz godzę się i na to, choć zgoła pojąć nie mogę, dokąd i przeciwko komu iść mamy. Z Hiszpanią przymierze zawarte. Portugalia dawno w rękach Junota. – Ba! Wam, panie Florianie, mogę rzec całą prawdę, bo i korci mnie wygadać się przed kimś!... Anim marzył o tak zaszczytnym ordynansie, jaki nas spotkał. Uważ – mam rozkaz maszerowania do Bajonny i tam zatrzymania się dla asystowania pobytowi cesarza!... – Cesarz tam jedzie? – To tajemnica jeszcze!... Nie wolno mi nawet moim zuchom tej nowiny zwiastować. To by się ucieszyli!... Patrzaj, nie spodziewałem się takiego honoru! My pierwsi z całego pułku, bo tamci poszli za Muratem. Mam ordynans zaadresowany wprost na imię cesarza. Stąd i uciecha, i strach. Co dzień molestuję towarzyszów, aby umundurowanie, rynsztunek a konie mieli w szczególniejszej pieczy. – Cesarz w Bajonnie! – powtórzył z podziwem Florian. – Sza! Ani słowa!... Wam się zdradziłem, bo nic bym skrytego przed wami mieć nie chciał!... – Panie Janie, powinszowania moje przyjmijcie. Cieszy mnie, że to wam w udziale przypadło. – A mnie, że was mieć będę obok siebie. Pusto było człowiekowi na świecie po waszym wyciągnięciu! Et! Co tam... Niby przykro było z Warszawy, ale gdym rozważył, że nikogo tam nie zostawiłem życzliwego... – Nie doszły was, panie Janie, wieści nowe o tym nieszczęściu? – Nic!... Przepadło wszystko! Pusto, i tyle!..: Nie wiem, lecz mam jakieś przeczucie, że już nigdy do kraju nie wrócę!... – Co? Dlaczego?... – Nie wiem sam. Tak mi coś szepce do ucha! I... śmiejcie się ze mnie – ale ot, wożę ze sobą garść naszej poczciwej, mazowieckiej ziemi... Kto wie... – Panie Janie! Toć grzech takimi supozycjami głowę zaprzątać!... Wy, żołnierz zasłużony, tak wysokiej rangi... – Chcesz mi przymawiać? – Nie. Widzicie, ja na nic się przydać nie mogę. Złamało mnie, lecz wy!... Ale, ktoś z kompanii Radzimińskiego powiadał mi, że chcieli was żenić, i nie tylko nie dziwiłem się temu, lecz szczerze się cieszyłem... – Nie mówmy o tym! – przerwał energicznie Dziewanowski. – W Warszawie swatek nie brak... Nigdy o tym nie pomyślałem, klnę się... – Na cóż zaklęcia!... Czyżby grzechem było?... Czy nie masz, panie Janie, prawa... Dziewanowski potrząsnął głową. – Może i mam! Nie pytaj mnie waćpan. Nie dlatego, bym się krył przed tobą... Przyjdzie czas – powiem... Teraz pozwól zamilczeć. Po dwudniowym wypoczynku Dziewanowski ruszył na południe, zagarnąwszy ze sobą pluton Stadnickiego. W Bajonnie wiadomość o przyjeździe cesarza i przeznaczeniu kompanii szwoleżerów do służby – przestała być tajemnicą. Szwoleżerowie przyjęli nowinę z zapałem i zaczęli natychmiast szykować się do uroczystego wystąpienia, ile że w Bajonnie lada dzień już spodziewano się Bonapartego. Forteca bajońska ledwie pomieścić mogła tych, których tu z przyczyny przyjazdu cesarskiego ściągnęli. Wyporządkowane ulice, zaprowadzone nad brzegami Aduru kwietniki, girlandy, orły cesarskie, flagi, transparenty przystrajały miasto. Co rozleglejsze domy najmowano na pałace dla dostojników dworu. Dla Napoleona wykańczano urządzenie zamku Marrac, położonego na wzgórzu poza Bajonną, wśród gajów okrytych bujną zielonością, z przepysznym widoTuem na faliste wzniesienia niknących w Atlantyku Pirenejów i na szeroki przestwór gaskońskiej zatoki. Równocześnie pod miasteczkiem nadmorskim Biarritz szykowano namioty, budowano ozdobne pawilony i uprzątano pole do uroczystości a rewij cesarskich. Dnia piętnastego kwietnia sto jeden salw armatnich powitało monarchę. Wśród bram triumfalnych, hołdów deputacyj, orszaku kapiącego od złota odbył Bonaparte swój wjazd. Przy starożytnym moście zwodzonym, znajdującym się w baszcie broniącej przystępu do drugiego mostu na kanale Aduru – wyciągnął się szwadronik Dziewanowskiego. Bonaparte, wjeżdżając konno na czele świty adiutantów i generalicji, skinął przyjaźnie szwoleżerom. Książę Neuchâtelu, jadący tuż obok Napoleona, zauważył złośliwie: – Najjaśniejszy panie!... Można im powinszować stroju. Przeszli Mameluków... Nic podobnego nawet na teatrze paryskim nie ma! – Prawda! Mundurem zakasowali całą gwardię... A co będzie, gdy ją przejdą na polu boju?... – Ach, sire! Tego się nie obawiam! Twoi gidowie dawni nie dadzą wydrzeć sobie pierwszeństwa... Zresztą ta młodzież prędzej z paziami pójdzie w zawody. – Zobaczymy!... Tymczasem chcę ich mieć przy sobie!... Szwadron Dziewanowskiego tego samego dnia znalazł pomieszczenie w pobliżu zamku, otrzymawszy rozkaz, aby co dzień na służbę wysyłał pluton szwoleżerów. Ze świtą Bonapartego spadł z Paryża grosmajor Delaiître, nie chcąc pominąć okazji zbliżenia się do Bonapartego. Delaître jął nachodzić koszary, nudzić, męczyć szwoleżerów pytaniami, których częstokroć nie rozumieli, a z przerażeniem biadać nad tym, co będzie, gdy cesarz każe sobie szwadron sprezentować. A tu czasu na naukę nie było. Dzień i noc luzowały się kolejno plutony. Służba ordynansowa ciągle rozpraszała żołnierzy. Nadto znaczniejsze podjazdy wysłano naprzeciw przybywającej z Paryża cesarzowej Józefinie. O zebraniu się więc oddziału całego i szykowaniu jakiejś próbnej rewii mowy być nie mogło. Dziewanowski z porucznikami ledwie tyle czasu miał niekiedy, żeby mundur do porządku doprowadzić lub zmienić. Szwoleżerowie wpadli w wir wielkiego życia dworu. Tuż przed ich oczyma odbywały się uczty, zebrania, świetne przyjęcia, festyny, tuż przed ich oczyma rozegrać się miała pamiętna w dziejach Hiszpanii chwila. Mocarz Europy nie na próżno wszak stawał na granicy swego państwa, nie na próżno przyciągał pod Pireneje, nie na próżno przybywał w pełnym blasku swego majestatu. Florian, zaraz po przyjeździe cesarza, wraz z plutonem Stadnickiego pod porucznikiem Krzyżanowskim został wysłany dla towarzyszenia marszałkowi Berthier w drodze do Vittorii, gdzie miano spotkać nadciągającego króla Ferdynanda VII. Szwoleżerowie z ochotą wielką przyjęli wiadomość o nowym zaszczycie, który na nich spływał oczywiście, z cicha szepcząc między sobą, jak to będą mogli napatrzyć się hiszpańskiemu dworowi. Cała ta wyprawa zdawała im się być uroczystym pochodem, wielką paradą. Świta księcia Neuchâtelu składała się zaledwie z kilku adiutantów, a poza szwoleżerami pod Krzyżanowskim i kilku Mamelukami, dodanymi dla większej okazałości a przydzielonymi do komendy polskiej – nikogo więcej nie było. Lecz na samym wstępie nadzieje szwoleżerów doznały zawodu. Milczący, nieprzystępny, zamknięty w sobie charakter marszałka nie znosił żadnego rozgwaru, nie dopuszczał najmniejszej swobody. Oficerowie jego świty jechali za karocą księcia, bojąc się ust otworzyć. Szwoleżerom zły humor i zasępienie udzieliło się także. Orszak ten ponury, mimo świetności swojej, zakrawał na jakąś wyprawę zbrojną. W Irunie, kędy na granicy hiszpańskiej miejscowy alkala114 wyszedł na spotkanie wysłańca cesarskiego, Berthier ledwie mu głową skinął z okna karety i nawet nie wysiadł z niej, nagląc tylko do szybkiego przeciągania koni. W Tolosie, pod Vittorią, po przebyciu ciężkiej, bo wijącej się już wśród gór drogi – marszałek zmuszony był zarządzić wypoczynek. Tymczasem z dala, wśród czerwonych blasków zachodzącego słońca, spoza góry wyłonił się orszak królewski. Berthier ściągnął konia i jak gdyby umyślnie opóźniał chwilę spotkania. Karoca króla Ferdynanda mknęła szybko naprzód. Tuż przed Berthierem kawalkada się zatrzymała. Książę Neuchâtelu salutował Ferdynanda i wyrzekł kilka powitalnych wyrazów, tytułując go „jego królewiczowską mością”... Ferdynand udał, że nie zwrócił uwagi na ten tytuł, i zaprosił księcia do karocy, w której już siedział nieodstępny a oddany królowi Escoďquiz i książę Infantado. Berthier usadowił się obok króla, konwój marszałka salutował świtę Ferdynanda i ruszono ku Tolosie. Orszak króla Ferdynanda był nader szczupły. Składał się z trzech pojazdów, z których pierwszy zajmował król, drugi don Carlos z ministrem Cevallosem i generałem Savary, trzeci margrabia Musquis z kawalerem don Pedro Labrador, don Justo de Hax Navarro. Za pojazdami wlókł się furgon królewski, ośmiu mułami zaprzęgnięty. Bokiem jechało dwunastu gwardzistów królewskich w białych metalowych kaskach pod dowództwem trzech oficerów: pułkownika Butron, kapitanów Lazan i don Joségo Palafoxa y Melzi. Nadto za karocami kłusowało czterech ordynansów generała Savary z dwoma adiutantami z gwardii francuskiej. Kiedy orszak króla połączył się z Berthierem – porządek pochodu nieco się zmienił, a to za wskazówką Floriana. Za każdym pojazdem stanęło po czterech szwoleżerów. Oficerowie francuscy, z wyjątkiem adiutantów księcia Neuchâtelu, którzy jechali przy drzwiach karety, usunęli się ku kolegom spod dowództwa generała Savary. Pozostali zaś szwoleżerowie z Mamelukami rozciągnęli się wzdłuż całej kawalkady, tak że nie tylko przód zamykali i strzegli furgonów, lecz opasywali i boki, mając pośród siebie żołnierzy gwardii królewskiej. Nadto jechali z karabinami wspartymi na siodle... Szyk pochodu sprawiony został tak nieznacznie, tak błyskawicznie, że ledwie go spostrzec zdołano, gdy pojazdy ruszyły już wyciągniętym kłusem. Tak dojechano do Tolosy. Król Ferdynand chciał zarządzić odpoczynek dłuższy. Berthier atoli zaoponował, przekładając, że wyruszywszy na noc, staną w południe w Bajonnie, gdzie poczyniono już przygotowania na przyjęcie gości. Ferdynand próbował się opierać, lecz marszałek nie chciał ustąpić. Poprzestano na krótkim popasie przed opuszczoną dopiero co przez marszałka hosterią. 114 A l k a l a, a l k a d (hiszp. alcalde) – wójt, burmistrz, sędzia. Ludność Tolosy zebrała się tłumnie na powitanie tyle upragnionego króla, który kraj uwolnił od niecierpianego faworyta, Godoya. Deputacja miasteczka i okolicznych obywateli przygotowała się do uroczystego wystąpienia. Król wszakże nie wysiadł z karocy, a nadto, gdy alkala chciał do orszaku się przysunąć, spotkał się z ostrą odprawą szwoleżerów. Tłum wzburzył się, szemranie rozlegać się zaczęło, wieść, że król jest uwięziony przez Francuzów, przechodziła z ust do ust... Lecz adiutanci marszałka czuwali. Zanim iskry zapalić zdołały umysły, orszak ruszył z kopyta ku granicy francuskiej. W Bajonnie powitała orszak cisza popołudniowej sjesty. Żadnego przyjęcia, żadnego powitania. Gdy kareta stanęła przed skromnym pałacykiem, przeznaczonym na mieszkanie hiszpańskich gości, Ferdynand, rozdrażniony do głębi, zagadnął ostro: – Racz zakomunikować, panie marszałku, jego cesarskiej mości, że życzeniem naszym jest jak najprędzej złożyć mu osobiście nasze pozdrowienia. – Stanie się zadość woli waszej wysokości. Nie sądzę, żeby to mogło nastąpić zaraz. Cesarz mieszka za Bajonną, w zamku Marrac. Rozkazy dotąd nie nadeszły. Ostatnie nadzieje prysły. Hiszpanie przestali się łudzić. Escoďquiz, twórca tego politycznego kroku, który miał utrwalić koronę Karola IV na głowie Ferdynanda, wpadł w rozpacz. Wszystkie po mistrzowsku obmyślane plany były zagrożone. Triumf nad Godoyem mógł się rozbić lada chwila o jedną zmarszczkę Bonapartego. Przyjęcie, jakiego doznano, pozwalało się spodziewać najgorszej przyszłości. Florian ze szczerym zadowoleniem powitał mury Bajonny – ta służba strażnicza nie po myśli mu była. Szwoleżerzy niemniej uradowani byli, że ów ponury a dziwny pochód skończył się nareszcie. W Bajonnie atoli zawiódł spodziewany wypoczynek, gdyż ledwie zdążono się oporządzić, konie oczyścić, a jak towarzysze Floriana u cyrulika rany lekkie obmyć a przewiązać, gdy ordynans grosmajora Delaďtre’a przybiegł z rozkazem do Dziewanowskiego, że na ranek dnia następnego naznaczony został przegląd szwoleżerów pod zamkiem Marrac. Praca gorączkowa zawrzała w koszarach. Dziewanowski z porucznikami, a w końcu sam grosmajor każdą sprzączkę, każdy drobiazg żołnierski lustrowali. Delaďtre był w doskonałym humorze. Przegląd zapowiadał się świetnie. Pochwała cesarska wisiała już w powietrzu... no i bez wątpienia na to, aby spaść na głowę tego, który najmniej trudów poniósł przy organizacji pułku. Dziewanowski natomiast był skwaszony, zły nawet. A gdy Florian, według zwyczaju, wpadł doń na serdeczną pogawędkę, zastał pana Jana niezwykle zachmurzonego. – Coś wam, kapitanie, ten przegląd się nie uśmiecha! – Kapitanie!... Nigdy może tak bardzo nie pragnąłbym być we własnej kompanii brygadierem lub wachmistrzem jak dzisiaj... Jak sobie pomyślę o jutrze, to mi się trzewia łamią!... – Dlaczego? Szwadron przecież... – Nie o szwadron tu chodzi, lecz o Delaďtre’a!... Mam złe przeczucie i obawiam się, żeby nam piwa nie nawarzył!... Zapowiadał mi, że on poprowadzi rewię!... Nie pojmuję. Człowiek, który ani razu nie miał z naszym żołnierzem do czynienia... bierze się do komendy na cesarskim przeglądzie!... Gotóweś przypuścić, że mnie idzie tu o wydarty zaszczyt!... Pal go kat! Florian uspokajał, jak mógł, kapitana, lecz Dziewanowski był niepocieszony. – Gdyby choć jedną, dwie musztry z Delaďtre’em odbyć – co innego! Jesteś starym, doświadczonym żołnierzem, wiesz, co to za zamęt z nowym dowódcą, ile czasu potrzeba nieraz, aby żołnierz nauczył się rozpoznawać akcent komendy. W dodatku wiesz, że żołnierz nasz z francuskim jest nie bardzo!... Mówiłem o tym majorowi. Ale gdzie! Wzruszył tylko ramionami. Pewny był, że chcę z nim iść o lepsze... Szwadron według rozkazu wyciągnął się nazajutrz w pobliżu pałacu. Delaďtre z zadowoleniem toczył koniem przed szwoleżerami, starając się przybrać równie imponującą postawę. Upłynęła dobra godzina, zanim na ścieżce wiodącej do pałacu ukazał się orszak świty z Bonapartem. Napoleon szedł z rękoma założonymi, słuchając opowiadań Berthiera o odbytej podróży z Ferdynandem. Marszałek, skończywszy, poważył się zagadnąć: – Sire, kiedy rozkażesz stawić się królewiczowi hiszpańskiemu? – Nie wiem! Nie dziś i nie jutro... dowiesz się od Duroca. Po czym, zwracając się do generała, wielkiego koniuszego, odezwał się, spoglądając na linię szwoleżerów: – Durosnel!... Patrz!... Dobrze wyglądają!... – Postawę mają świetną , sire! – Zobaczysz zaraz resztę!... Adiutant gwardii dał znak Delaďtre’owi. Grosmajor w pełnym galopie stanął przed cesarzem, salutując szpadą. – Trzecia kompania, trzeciego szwadronu pułku szwoleżerów polskich gwardii jego cesarskiej mości!... Bonaparte zmierzył Delaďtre’a bystrym wzrokiem. – Ilu ludzi? – Stu... dzie... dziesięciu! – wyjąkał grosmajor tracąc przytomność. Napoleon spojrzał na linię szwadronu i rzucił przez zęby: – Zełgałeś... Zaczynaj! Najpierw rozwiniętą linią! Delaďtre zawrócił konia i ruszył ku szwadronowi, a odsądziwszy się na kilkanaście sążni od cesarskiego orszaku, zakomenderował zdyszanym głosem: – Fermez vos rangs!115 Szwoleżerowie stali w miejscu, spoglądając niespokojnie po sobie. Grosmajor po raz wtóry podniósł szablę do góry i zawołał z wysiłkiem: – Fermez vos rangs!... Lecz tym razem słowa komendy nie doszły żołnierzy. Wiatr silny, idący ku nadjeżdżającemu grosmajorowi, tłumił jego z natury cichy, piskliwy, niewyraźny głos. Bonaparte szarpnął się gniewnie. – Ces jeunes gens ne savent rien!116 Dosyć! Durosnel! – Sire?... – Weźmiesz ich pod swoją komendę! Od pierwszej musztry zaczniesz! Napoleon odwrócił się z gniewem i poszedł do pałacu. Konfuzja była niepowetowana. Delaďtre trząsł się z gniewu i w pierwszym impecie wpadł na Dziewanowskiego. – Kapitanie!... Ładną masz kompanię!... Żołnierz nie zna rozkazów, nie ma pojęcia!... – Nie, majorze!... Żołnierze znają komendę, lecz aby ją wykonać, muszą ją słyszeć. – Jak pan śmiesz tak mi odpowiadać?... Wiesz, co cię może spotkać za... takie niedbalstwo? Degradacja!... Jak Dautancourt mógł wypuścić tych rekrutów! Wstyd! Hańba! Dziewanowski zaciął zęby i zbył milczeniem wymówki Delaďtre’a. Wiadomość o niefortunnym przeglądzie dosięgła wnet Bajonny. I zaczęto odtąd uśmiechać się ironicznie na widok karmazynowych wyłogów. Delaître prawie nie pokazywał się na ulicy, udając chorobę. Dziewanowski był niepocieszony. Wszyscy spodziewali się ważnych zmian, kar nawet, lecz wbrew przepowiedniom te nie nadchodziły. Natomiast w koszarach zjawił się pewnego dnia generał Durosnel i rozpoczął 115 F e r m e z v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca żołnierzom zwarcie szeregów. 116 C e s j e u n e s g e n s n e s a v e n t r i e n ! (franc.) – Ci młodzi ludzie nic nie umieją! długie, codzienne musztry. Pierwsza, druga, trzecia szła dosyć kulawo, lecz za czwartą szwadron tak dzielnie się spisał, że aż Durosnel się zadziwił. Tego samego wieczora pluton szwoleżerów znów rozpoczął codzienną służbę w zamku Marrac, Florian zaś został wyznaczony na ordynansa w pałacu zajmowanym przez króla Ferdynanda. Położenie tego ostatniego jakby zaczęło się poprawiać. Bonaparte przyjął go kilkakrotnie na posłuchaniu, rozmawiał z Escoďquizem, a choć oświadczył, że dotąd nie może uznać Ferdynanda za króla, dopóki z ust Karola IV przyzwolenia nie usłyszy, atoli w orszaku Hiszpanów zapanowało lepsze usposobienie. Florian, którego służba ograniczała się na nudnym wystawaniu w antykamerze Ferdynanda, był niemym świadkiem dziwnych i niezrozumiałych dlań prawie wizyt, które oddawały rozmaite figury nieznane, a nie budzące powierzchownością swoją zaufania. Dziwił się niepomiernie Gotartowski tej odbywającej się co dzień procesji, lecz nie mieszał się do niej, nie mając żadnych w tej mierze poleceń, a będąc dla ostentacji przeznaczony do dworu Ferdynanda. Służba królewska nie robiła sobie z nim ceremonii, otrzaskała się z wyprostowaną figurą szwoleżera, a wiedząc oczywiście, że Gotartowski nie zna języka hiszpańskiego, rozprawiała przy nim głośno. Nawet panowie ze świty tuż przy Florianie żywe prowadzili rozprawy. Gotartowski wsłuchiwał się mimo woli w dźwięki obcej mowy i zaczął chwytać pojedyncze wyrazy, przypominające mu żywo łacinę. Stadnicki i Masłowski, którzy luzowali Floriana, również szybkie czynić zaczęli postępy. Szczególniej pierwszy prym trzymał, ile że zaprzyjaźniwszy się z gwardzistą hiszpańskim, umiejącym trochę po francusku, szerokie z nim prowadził rozprawy, zabijając dłużący mu się czas. Choć dobrze im się działo na tej służbie ordynansowej, gdyż don Pedro Labrador, pełniący urząd marszałka dworu Ferdynanda, sute wydawać kazał szwoleżerom poczęstunki, czym szczególniej ujął sobie Stadnickiego. – Florek, psiakość – zwierzał się z tego powodu wachmistrz. – Mów sobie, co chcesz, a te Hiszpany to honorowy lud!... A taki ci dworski, że aż człeka chwyta, psia... Niby kuchnię gorszą mają od piwnicy... Bo ta baranina i ta ich oliwa już mnie dławi. Chrzanu ani poświeć, soli skąpo, przaśne jadło, ckliwe zgoła... lecz dla gardła święto nie lada. Te ich petercymenty, małmazje czy po ichniemu malagi zgoła błogością cię smarują... Grzeczni ludzie, aż mi żal, żeśmy tamtym czterem karku nadkręcili w drodze. Francuzów ci nienawidzą okrutnie... ale cóż, my też nie Francuzy!... – Ba, jak dla nich, to i Francuzy!... – Pewnie!... Lecz tych czarnych diabłów lubię, choć przysiągłbym, że tam coś knują nieczystego – Co mówisz? – Trzech groszy bym za to nie dał. Niedalej jak wczoraj nad wieczorem – ty byłeś na służbie... ja stoję sobie za węgłem, no i gapię się bezmyślnie... aż tu od bramy hiszpańskiej wlecze się jeden o kiju... Myślałbyś, włóczęga, nędzarz oberwany. wytarty, i staje przed podjazdem... Gwardzista oburknął go, lecz naraz wyprostował się drągal i wpuścił nicponia wprost do pałacu... Splunąłem! Nie lubię, do licha, takich komedii!... I powiadam ci, że to nie pierwszy raz. Floriana uderzyło opowiadanie Stadnickiego, bo potwierdzało w zupełności jego własne spostrzeżenia. Przy sposobności wspomniał o tym Dziewanowskiemu. Kapitan się zasępił i rzekł niechętnie: – Już mi się ta cała awantura hiszpańska nie podoba od dawna. Na dworze cesarskim szepcą na dobre... że korona hiszpańska ma się dostać Muratowi, który już się podobno zainstalował w Madrycie. Hiszpanie się burzą i o zbrojnym oporze myślą. Nie w smak im ten najazd!... To ci powiadam, martwi mnie! Sam nie wiem... co z tym zrobić!... Czekaj! Toć wczoraj przy- był Dezydery Chłapowski, który mianowany został własnym jego cesarskiej mości ordynansem. Temu rzecz wyłożę... Dziewanowski udał się zaraz do Chłapowskiego; rezultatem widzenia się był rozkaz, aby Stadnickiemu wachmistrzowi dodać jeszcze czterech szwoleżerów i zalecić w razie zauważenia czegoś podejrzanego użycie siły i zaalarmowanie załogi. Wachmistrzowi rozkaz ten popsuł humor. – Florek! – zwrócił się Stadnicki z prośbą do Gotartowskiego. – Ratuj, bo się załamię. Na takich sztuczkach się nie znam i nie lubię... Bić, to bić, ale tu trzeba zimnej rozwagi! Radź, przyjacielu, bo mię te Hiszpany w pole wyprowadzą!... Florian przyrzekł pomoc, lecz Stadnicki nie był wcale tak niezaradnym, za jakiego się wydawał. W dwa dni później, gdy Florian czekał z Norwiłłem, aby zluzować Masłowskiego i Kasarka, niespodziewanie nadszedł Stadnicki, który powinien był zajmować pierwszy posterunek w antykamerze królewskiej. Florian zaniepokoił się opuszczeniem warty. – Wachmistrzu! Co wy? Tutaj? A tam?... Stadnicki przewrócił znacząco oczyma i zatoczył się bezwładnie. – Florek! – bełkotał. – Psyt! Ani... mrumru... psiakość!... Mal..aaaga... psia... porządny caballero 117... Don Husto de Ibare... avaro118!... Drugi także, marcypan... Pal... fex!!... – Panie Józefie! Na litość... toć spiliście się!... – Ja?... Nie!... To... mal... aaaga... psia!... – Chodźcie stąd, na miły Bóg... Żeby was kto nie zobaczył... Gotartowski skinął na Kasarka i zaciągnął Stadnickiego do pobliskiej austerii nad Adurem, tam w izdebce na ławie go ułożył. Stadnicki opierał się i bełkotał z uporem: – Florek, odczep się! Tobie się zdaje, że ja jestem pijany! Nie! To mal... aaaga!... Porządni Hiszpanie!... Mają drzwiczki z antykamery do ogrodu!... Niech sobie mają!... Chodzą rozmaici... niech chodzą, na zdrowie!... Ja nie jestem Francuzem!... Mal... aaaga!... Daj gęby, Florek! Tobie się zdaje! Cha, cha! Czekaj!... Wracam na służbę! Służba! Gotartowski z Kasarkiem zaczął układać Stadnickiego do snu, a chcąc mu ulżyć, rozpiął wachmistrzowi wysoki a niewygodny kołnierz mundura... w tejże chwili pęk papierów wysunął się z zanadrza. Wachmistrz uśmiechnął się wpółprzytomnie. – Widzisz, Florek... i ten!!! Stadnicki, uważasz... co mal... aaaga – to mal... aaaga... a co papiery, to papiery... Uważasz! Oni porządni i ja porządny – a papiery służba!... Caballero... a su saluted de usted!119 Po naszemu... w wasze ręce! Mal... aaaga! Wachmistrza trunki na dobre rozmarzać zaczęły. Florian powierzył go opiece właściciela gospody, a sam podążył zająć opuszczone przez Stadnickiego stanowisko, Kasarkowi zalecając objęcie dozoru nad zmianą posterunków. W antykamerze królewskiej zastał Gotartowski tylko Masłowskiego, który z gorączkową niecierpliwością przyjął Floriana. – Jesteś nareszcie! Mało się nie skręcę... Widziałeś Stadnickiego... upoili go. Mniejsza, żeby tylko nie doniosło się do kwatery!... Ale słuchaj, tu, w pałacu, coś się dzieje, czego pojąć nie mogę... Jacyś ludzie się zakradli... Teraz tam, w pokojach królewskich, zebrali się wszyscy prawie... Oficerowie gwardii przybrani jak do pochodu. Rzecz dla mnie niepojęta, bo przysięgnę ci, stojąc w głównym wejściu, nikt tu dzisiaj, prócz zwykłych osób, nie wchodził i 117 C a b a l l e r o (hiszp.) – kawaler, rycerz. 118 A v a r o (hiszp.) – skąpiec. 119 A s u s a l u t e d d e u s t e d ! (hiszp.) – Pańskie zdrowie! nie wychodził. Tymczasem przed chwilą, gdy pokojowiec uchylił niebacznie drzwi, dojrzałem kilka obcych zupełnie twarzy! Rękę dam uciąć, że tu coś się knuje! Ba!... Już mnie dwa razy ciągnęli na poczęstunek... do tej tu izdebki. Co robić?... – Nie przypuszczasz, że mogą mieć drugie, boczne jakieś wejścia? – Jestem tego pewny nawet... – Stadnicki coś bełkotał o tym. Ale teraz z nim się dogadać nie można!... Czekaj, miał przy sobie jakieś papiery. Widzisz, lecz kto je tam zrozumie, po hiszpańsku pisane... – Masz papiery?... Musiał je stary urwis im zabrać... Przed chwilą jeszcze ich tu szukali!... Florian zamyślił się, a po chwili rzekł: – Gra tu się zaczyna nie lada! Zmierzch zapada... Nie ruszaj się stąd. Pójdę do kapitana i powrócę natychmiast. Na wszelki wypadek trzeba będzie sprowadzić kilku naszych zuchów. Gotartowski pobiegł szybko do Dziewanowskiego, oddał mu papiery, wyrażając swe obawy. Kapitan nie zdawał się podzielać niepokoju Gotartowskiego i, ledwie ulegając jego naprzykrzaniem, pozwolił mu zabrać pluton „dwóch drzew”, prosząc, aby możliwie szybko wrócił do koszar z uwagi na ludzi... Papiery zaś przyrzekł wieczorem oddać Chłapowskiemu lub Laplace’owi, aby je tam rozpatrzyli. Florian udał się do koszar, zebrał Jaworskich i Grabowskich i, omijając główne ulice, poprowadził ich zaułkami na tyły pałacu królewskiego. Tam, natrafiwszy na otoczony niskim parkanem ogród, rozstawił ich, zalecając surowo, aby każdego, kto by chciał wydostać się z ogrodu, zatrzymano bezwzględnie. Tak się sprawiwszy, sam poszedł do głównego wejścia, aby zluzować nareszcie Masłowskiego. Jakież atoli było zdziwienie Floriana, gdy wszedłszy do przedpokoju królewskiego, nie zastał towarzysza. Gotartowski się przeraził. Czyżby było podobieństwem, aby i ten dał się upoić czy lekkomyślnie porzucić stanowisko, a przecież za to spotkać go mogła ciężka odpowiedzialność... Florian machinalnie jął się rozglądać po słabo oświetlonej antykamerze, lecz nie było w niej żywej duszy. Nawet gwardzista hiszpański, stojący przez całą noc przy drzwiach wchodowych, nie przybył jeszcze. Florianowi przyszło na myśl, że może Masłowski poszedł do sąsiedniej austerii, gdzie Kasarek z Norwiłłem siedzieli przy Stadnickim, i w tym celu skierował się spiesznie ku drzwiom, aby ich z gospody wyciągnąć. Zaledwie jednak postąpił kilka kroków naprzód, gdy drzwi, prowadzące do królewskich pokoi, otworzyły się szybko. Florian ujrzał przed sobą ciemną, ściągniętą twarz oficera gwardii, Palafoxa. – Hej! Mości brygadierze! – zaczął ostro ten ostatni łamaną francuszczyzną. – Jakieś nieporządki między was się zakradły! Przed chwilą potrzebny był ktoś dla odniesienia papierów panu marszałkowi dworu... żadnego z was nie było. Nie wiem, czy to się zgadza z waszą instrukcją!... Gotartowski zmieszał się. – Kapitanie! – rzekł. – Szwoleżer, który tu stał, musiał być wezwany. Nie podobna mi nic innego przypuścić. – To się pokaże! Dowiemy się, Jakie was przepisy obowiązują! Tymczasem odniesiesz te oto papiery do zamku Marrac i doręczysz je służbowemu oficerowi... – Według rozkazu!... Florian wyszedł z ciężkim sercem, czując, że nowa burza zawisła nad szwadronem. Mijając gospodę, wstąpił był, aby upomnieć Masłowskiego, a przynajmniej Kasarka z Norwiłłem napędzić, lecz ku wielkiemu zdziwieniu, prócz pogrążonego we śnie Stadnickiego i kiwającego się nad nim gospodarza, w gospodzie żadnego ze szwoleżerów nie było. Właściciel austerii zaś zapewnił, że zaraz po oddaleniu się Gotartowskiego szwoleżerowie wyszli do pałacu i dotąd nie wrócili. Florian przeraził się tym oświadczeniem. Oczywiście koledzy pozwolili sobie na jakąś lekkomyślność, mogącą pociągnąć wprost zgubne następstwa dla nich i całego pułku. Gotartowski, chcąc ratować zagrożoną sytuację, podążył za pałac, gdzie był wartę rozstawił, aby którego z Jaworskich postawić tymczasem dla niepoznaki w antykamerze. Lecz tam, skoro się zbliżył do pierwszego z brzegu towarzysza, ten jął mu dawać znaki tajemnicze, a w końcu ujął za rękę i poprowadził ku trzem Grabowskim, przyglądającym się pilnie przez szczelinę parkanu, co się w ogrodzie królewskim dzieje. Florian, zniecierpliwiony tym dziwnym zachowaniem się kolegi, zagadnął oschle: – Cóż wy tu widzicie osobliwego, miast służby pilnować? – Brygadierze! – szepnął wystraszony Jaworski. – Ani słowa! Patrz! Florian przysunął głowę do parkanu i wzrok wytężył. Wśród mroków zapadających ujrzał pięciu uzbrojonych ludzi, opatrujących karetę dworską i zaprzęgających pośpiesznie konie... W głębi gromadka mężczyzn, ubrana po podróżnemu, przypatrywała się tym przygotowaniom. Pośród gromadki Florian dostrzegł nachmurzoną twarz króla i chude, żółte oblicze Escoďquiza. Florian, stropiony tą sceną, chciał coś rzec, lecz Jaworski odciągnął go na bok i na końcu małej, wąskiej uliczki wskazał mu kawalkadę jeźdźców. – Widzisz, tamci czekają!... Radź, co robić? Władza jego nie sięgała jednak tak daleko, aby samowolnie na krok jakiś się ważyć. Bo nawet gdyby król chciał wyciągnąć z pałacu... nie miał rozkazu zatrzymania go... Ta rzecz należała do komendanta strzegącego bram i przejazdów Bajonny. Jednakże te nocne szykowania wydały mu się podejrzanymi. Nie namyślając się dłużej, skinął na dwóch Grabowskich, aby szli za nim, i przesadziwszy parkan, zapuścił się w zarośla do ogrodu, chcąc możliwie jak najbliżej podejść do karety. Zaledwie jednak kilka kroków zrobił naprzód, jeden z Grabowskich, sunący obok Floriana, potknął się i upadł. – Na miłość Boską! Uważaj, bo nas spostrzegą! – upominał Gotartowski. – Brygadierze! – mruknął Grabowski. – Tu ktoś leży. Florian pochylił się i natrafił na leżące bezwładnie a jakby skręcone ciało. Grabowscy unieśli je pod parkan, kędy na wolnej od zarośli przestrzeni padały promienie księżyca. Gotartowski nachylił się nad ciałem. Był to Masłowski, skrępowany powrozami z głową szczelnie owiniętą w płachty i ustami zakneblowanymi. Grabowscy uwolnili szybko towarzysza z więzów i napoili winem z żołnierskiej manierki. Masłowski odetchnął ciężko. – Ratujcie... zdrada!... Zamach na cesarza... słyszysz!... Dziś mają napaść... W Bajonnie pożar. – Mów wyraźniej... przez litość!... Majaczysz! Masłowski potrząsnął głową. – Nie! – jęknął z wysiłkiem. – Patrz, co ze mną! Norwiłł raniony, Kasarek! Chwili nie trać, zaklinam cię! Masłowski omdlał. Florian przestał się wahać. Pluton cały wprowadził do ogrodu i uformował łańcuch, gotowy wystąpić na każde skinienie. Jednego zaś z Grabowskich wysłał do koszar dla zaalarmowania porucznika Krzyżanowskiego, a dwóm Jaworskim nakazał trzymać wartę przed pałacem od strony głównego podjazdu. Gdy przygotowania te zostały ukończone, Florian wysunął się śmiało z zarośli i jął podchodzić do karety. Kilkunastu ludzi czyniło ostatnie przygotowania do odjazdu. Z pałacu wynoszono pośpiesznie puzderka i skrzynki, lokowano je pod siedzeniem i przytraczano w tyle między kołami. Król z Escoďquizem, ministrem i książętami stał na uboczu i przyglądał się przygotowaniom. Florian zastanawiał się jeszcze, co mu czynić wypada, i namyślał się, czy nie lepiej będzie czekać rozkazów, które od porucznika nadejść muszą, gdy nagle zadrżał z przerażenia. Oto spoza karety wysunęło się naraz dwóch oficerów pułku strzelców gwardii cesarskiej. Więc to, co się tu działo, było za wiadomością cesarza. Gotartowski otrząsnął się, mrowie go przeszło na myśl, co by go spotkać mogło za zbytnią gorliwość. Florian cofnął się pośpiesznie ku oparkanieniu, zamierzając co tchu ściągnąć placówki, byle uniknąć zajścia z oficerami francuskimi. Lecz było już za późno. Z zarośli, w które miał zamiar skręcić Florian, wyszedł trzeci oficer strzelców francuskich i rzucił ostro po hiszpańsku: – Kto tu? Gotartowski zmieszał się. Nogi pod nim się ugięły. Awantura była nieunikniona, i to... z oficerem gidów!... – Odpowiadaj natychmiast! – groził oficer, lecz tym razem już po francusku. – Brygadier szwoleżerów gwardii jego cesarskiej mości! – Co tu robisz? Jak śmiesz? – zgromił oficer podchodząc do Floriana. – Kapitanie! – jąkał Gotartowski rozpoznawszy już szlify. – Jesteś aresztowany! Wytłumaczysz się z tego nocnego zakradania się... – Według rozkazu! – odrzekł ponuro Gotartowski. Oficer klasnął w dłonie. Z zarośli wychyliły się dwie ciemne postacie i, zanim Gotartowski zdołał zdać sobie sprawę z tego, co się dzieje, rzuciły się na niego i jęły go krępować. Florian, przytomnością oficera zbity z tropu, nawet się nie bronił, gdy jednak wiązano mu ręce, szarpnął się, a mając nogi skrępowane, zatoczył się ku oficerowi. Kapitan zaklął z cicha i zawołał na zbirów po hiszpańsku: – Trzymać mi tego psa francuskiego! Gotartowski rzucił wzrokiem na oficera i teraz dopiero w świetle księżyca poznał w nim Palafoxa. Zbirowie zdołali go już dosięgnąć, usiłując mu głowę workiem okręcić. Florian zaczął się bronić rozpaczliwie, a uwolniwszy się na chwilę z dławiących go rąk – huknął gwałtownie: – Do mnie, towarzysze! Na pomoc!... – Skończyć z nim! Dalej! – komenderował oficer. Zbir wyciągnął nóż. Równocześnie prawie zakołysały się zarośla – zwarte koło szwoleżerów otoczyło polanę. Palafox dobył szpady, zbirowie odstąpili Floriana. Szwoleżerowie, widząc mundur oficera francuskiego, stanęli jak wryci. Palafox zrozumiał niepewność żołnierzy i cofnął się w tył, chcąc się wydostać za łańcuch, lecz Gotartowski rozkazał krótko: – Brać ich! Zdrada! Szwoleżerowie rzucili się na Hiszpanów. Florian, uwolniony z więzów, objął dowództwo. Czterech ludzi odkomenderował dla strzeżenia obezwładnionych więźniów, a sam z pozostałą częścią plutonu, uformowawszy półkole, zbliżał się do karety. Wtem tuż za oparkanieniem ogrodu buchnął snop ognia ponad dachem drewnianej lepianki i szeroką łuną rozlał się na niebie. Radosny okrzyk około karety powitał łunę. Konie ruszyły naprzód. Florian wahał się. Dookoła karety widać było jeźdźców w mundurach francuskich Kareta zmierzała wprost alejami ogrodu ku miejscu, gdzie szwoleżerowie pokazywali Florianowi ruchomy parkan. Gotartowski nie namyślał się dłużej. – Baczność! – zakomenderował szeptem. – Broń opatrzyć!... A gdy kareta zaczęła najeżdżać na łańcuchy, zawołał groźnie: – Stój, kto idzie?!... Na głos ten dokoła karety wszczął się popłoch. Jadący na czele oficer ściągnął konia. – Do mnie, żołnierze! – huknął wyciągając pałasz. – Kto śmie nam zastępować drogę?... Florian chciał odpowiedzieć, lecz oficer ciął go po ramieniu. Pałasz atoli rozpłatał mu zaledwie rzemień od przewieszonego patrontasza. Równocześnie prawie padło sześć strzałów. Jeden z Grabowskich zatoczył się brocząc krwią. Szwoleżerowie podnieśli karabiny. – Mierz w konie! – komenderował Florian. – Pal! Nabijaj! Cel!... Trzy salwy jedna po drugiej rozległy się w ogrodzie. Dwa konie u karety padły na miejscu, cztery pod jeźdźcami, ranione, wspinały się i mieszały szyk orszaku... – Zdrada, zdrada! – dały się słyszeć nawoływania Hiszpanów. – Poddajcie się! – wołali szwoleżerzy. – Nacieraj! Za mną! – komenderował oficer prowadzący kawalkadę. Hiszpanie skupili się i sunęli ku szwoleżerom. Gdy wtem wśród ciszy nocnej rozległy się tuż za ogrodem bębny piechoty francuskiej. Hiszpanie się cofnęli. Z karety wyskoczyło kilka ciemnych postaci i rzuciło się ku pałacowi. W ślad za nimi jeźdźcy jęli porzucać swe konie i na przełaj uciekać ku pokojom królewskim. Zanim szwoleżerowie się spostrzegli, przed nimi była już tylko próżna kareta i kilkanaście rozbieganych lub powalonych na ziemię koni. Gdy się to działo, w zamku Marrac zgoła inna rozegrała się scena. Dziewanowski, otrzymawszy od Floriana papiery, zaledwie nad wieczorem wybrał się z nimi do zamku, chcąc równocześnie, jak to miał w zwyczaju, naocznie przekonać się, czy w plutonie pełniącym służbę przy cesarzu wszystko jest w porządku. Na odwachu zamkowym zastał Dziewanowski Niegolewskiego, siedzącego razem z drugą zmianą szwoleżerów i gawędzącego z nimi. Kapitan jął pytać o Chłapowskiego, lecz Niegolewski zapewnił go, że Chłapowski jest w tej chwili na służbie i że pewno wówczas będzie wolny, gdy cesarstwo przejdą do swoich sypialni; teraz bowiem Duroc ma swój raport dzienny, po którym jeszcze cesarz zwykł był pracować przez czas pewien. Dziewanowski, znając zwyczaje dworu, rozumiał, że mowy nie było, aby przed północą można widzieć Chłapowskiego. Papiery zaś doręczone nie wydawały mu się dość ważne, aby docierać do pokojów cesarskich i wszczynać alarm. A że kapitana Laplace’a nie było także, gdyż ten oddalił się właśnie do Bajonny razem z marszałkiem Berthierem, więc Dziewanowski po namyśle oddał papiery Niegolewskiemu, prosząc, aby je Chłapowskiemu doręczył i, udzieliwszy mu objaśnień, jaką drogą te papiery rąk jego doszły, zawrócił z powrotem ku Bajonnie. Zaledwie atoli Dziewanowski się oddalił, gdy na odwach wpadł jak wicher Chłapowski. – Dowodzący wartą? – Porucznik drugiej klasy, Jędrzej Niegolewski, panie adiutancie! – Wysłać natychmiast szwoleżera do Bajonny, do komendanta, aby dwóch kurierów było gotowych! Dalej! Co koń wyskoczy!... – Według rozkazu! Szwoleżer Michałowski na koń!... – Gdy kurierzy nadjadą, dasz mi znać, poruczniku! – Wedle rozkazu! Chłapowski zawrócił spiesznie. – Panie adiutancie! Mam papiery do wręczenia. – Co za papiery?! Niegolewski powtórzył słowa Dziewanowskiego. Chłapowski wziął niechętnie papiery. – Dzieciństwa jakieś! No, zobaczymy!... Kurierów natychmiast zaraportować. Chłapowski powrócił spiesznie na stanowisko swoje w komnacie poprzedzającej gabinet cesarski. Porucznik grenadierów gwardii, Villeneuve, który chwilowo pełnił obowiązki drugiego oficera ordynansu, powitał Chłapowskiego szeptem: – Latasz, kolego, jak fryga! – Zdaje się koledze, że za prędko! No, ręczę ci, że zanim żołnierz zdąży dopaść do Bajonny, najjaśniejszy pan już zapyta, dlaczego jeszcze nie ma kurierów. – Już to noc będzie dzisiaj ciężka! – Z czego to wnosisz, kolego? – Najjaśniejszy pan zasiadł do przeglądania papierów i podpisywania... – A co to, kolego, masz w ręku? – Sam nie wiem! Jakieś papiery hiszpańskie. Odebrane czy znalezione pod pałacem Ferdynanda! Objaw gorliwości! Nie wiem, co z nimi zrobić. Obawiam się, czy niezbyt błahe te... papiery. – Pozwól, kolego, niech obejrzę... – Znasz hiszpański? – O tyle, że rozumiem. Villeneuve jął niedbale przewracać papiery, naraz drgnął i porwał się z miejsca. – Kolego! – rzekł szybko. – Nie pojmuję! Własnym oczom nie wierzę!... – Co takiego, co? – pytał gorączkowo Chłapowski. – Rozkaz do junty120 madryckiej... wzywający ją do zbrojnego oporu!... Manifest do wojska! Do ludu!... Spisek... spisek na życie najjaśniejszego pana! Kolego, chwili nie ma do stracenia... Natychmiast zaraportuj. – Do gabinetu cesarskiego? Czy nie za śmiało?... – Idź natychmiast!... A nie, to ja pójdę! Każda sekunda tu decyduje!... Chłapowski, podniecony wzburzeniem Villeneuve’a, odebrał papiery i poszedł do drzwi gabinetu cesarskiego, lecz zanim zdążył ująć za klamkę, te otwarły się gwałtownie, stanął w nich Bonaparte. Oficerowie wyprostowali się. – Kurierzy gotowi? – spytał ostro Napoleon. – Natychmiast będą, według rozkazu, najjaśniejszy panie!... – Powinni już być. Jak staną, dać mi natychmiast znać!... – Według rozkazu, najjaśniejszy panie! – odpowiedzieli raźno oficerowie. Bonaparte odwrócił się. Chłapowski postąpił naprzód. – Najjaśniejszy panie!... – Co takiego? – Doręczono mi papiery, przejęte wypadkowo w pałacu jego królewskiej mości. Napoleon skrzywił się pogardliwie. – Oddasz je jutro marszałkowi dworu. – Najjaśniejszy panie... papiery bardzo ważne... – Powiedziałem!... – Najjaśniejszy panie... – Jak śmiesz? – Tu o życie waszej cesarskiej mości idzie!... – Oszalałeś?!... – Manifesty do junty, do wojska!... Napoleon odebrał niecierpliwie papiery z rąk Chłapowskiego i wyszedł. Rustan drzwi za cesarzem zatrzasnął. Chłapowski po wyjściu Bonapartego spojrzał przerażony na Villeneuve’a. 120 J u n t a (hiszp.) – dosłownie: związek; nazwa organów rządowych, organizacji i związków społeczno-politycznych w Hiszpanii, Portugalii i w krajach Ameryki Południowej. – Kolego, na miłość Boską!... Czy aby nie pomyliliście się... Jeżeli słowa wasze się nie sprawdzą... – Bądź, kolego, spokojny!... I popraw raczej szablę i opatrz pistolety... mogą nam być dziś potrzebne!... Chłapowski spojrzał niedowierzająco na Villeneuve’a, lecz naraz drzwi gabinetu cesarskiego rozwarły się po raz drugi, szybciej, gwałtowniej. – Rustan! – dał się słyszeć stalowy głos Bonapartego. – Szpadę i pistolety!... Mameluk spełnił rozkaz w mgnieniu oka. – Duroc! Alarmuj odwach! Wielki marszałek ruszył naprzód. Napoleon rzucił okiem na oficerów. – Panowie, za mną! Przed pałacem rozległ się wystrzał karabinowy – a tuż w ślad za nim gwałtowne, chrapliwe dźwięki trąbki. Pluton Niegolewskiego zerwał się na równe nogi, dosiadł stojących w pogotowiu koni i sunął galopem przed ganek. Bonaparte spojrzał ku szwoleżerom z zadowoleniem. – Ilu was jest? – Pluton, najjaśniejszy panie!.. – Karabiny nabite? – Nie mamy nabojów!... Po ostatniej rewii inspekcja wstrzymała wydawanie!... – Słyszysz, Duroc?... A czymże wy mnie bronić będziecie? – Wasza cesarska mość! – rzekł z zapałem Niegolewski. – Mamy szable... Po naszych trupach droga do ciebie, najjaśniejszy panie!... – Gdzie reszta warty, Duroc? Marszałek chciał odpowiedzieć, lecz naraz zza węgła zamku wysunął się oddział grenadierów. – Do pioruna! Stare wąsy grenadierskie, ładnie się spisujecie!... Patrzcie, ta garść dzieciuchów od kwadransa zdążyła zebrać się na alarm, a wy?... – Sire... – próbował odezwać się oficer dowodzący. – Milcz!... Przez miesiąc nie włoży z was żaden wielkiego munduru! Szeregi żołnierzy zaległa cisza grobowa. Bonaparte wydał rozkazy Durocowi. Mamelucy pałacowi rozniecili pochodnie. Grenadierzy podzieli się na małe oddziały i rozpoczęli obchód zamku. Szwoleżerowie stali przed gankiem, czekając dalszych rozkazów. Napoleon przechadzał się niespokojny, wzburzony, poglądając ku Bajonnie. Naraz na skraju miasta ukazały się płomienie, w ślad za nimi w trzech innych punktach również buchnęły ogniste języki. Bonaparte wskazał je Durocowi. – Widzisz je. Piekielny pomysł... Ferdynand podpalił własną koronę!... – Sire, nie każesz zaalarmować załogi? – Po co? Tam przecież jest Berthier, a ten ma obowiązek wiedzieć, co się wokoło niego dzieje. Berthier atoli nic nie wiedział – w godzinę ledwie po zaalarmowaniu odwachu cesarskiego stawił się w zamku Marrac z wieścią, że król Ferdynand usiłował wymknąć się z Bajonny, ale czujność jego przeszkodziła zamiarom. Bonaparte z ironicznym uśmiechem wysłuchał raportu ministra wojny. – Mości marszałku! Dosyć nowin jak na generała, za mało jak na ministra. Fouché by tego błędu nie popełnił. Przyjechałby może później, lecz wiedziałby o wszystkim. Gdyby papiery, które rąk moich doszły przypadkiem, trafiły tam, dokąd były adresowane... twój garnizon nie wytrzymałby napadu guerillów121, a ja może musiałbym układy prowadzić w Hiszpanii jako więzień... – Sire! – jąkał zmieszany Berthier. – Któż by się ważył?... – Masz tu papiery! Dowiedz się!... Od dziś warty rozciągniesz około Ferdynanda, wezwiesz do mnie Fouchégo i dwa pułki strzelców. Za czym Bonaparte zwrócił się do szwoleżerów: – Cóż wy, dzieciaki, umiecie już musztrę? – Tak jest, najjaśniejszy panie! – odparł raźno Niegolewski. – Tak mówisz! – ozwał się z niedowierzającym uśmiechem Napoleon i, postąpiwszy naprzód, zakomenderował znienacka: – Faites ouvrir vos rangs!122 Niegolewski w lot zrozumiał pułapkę... Gdyby był w tej samej formie powtórzył rozkaz, wówczas pierwszy szereg musiałby najechać na cesarza. Więc Niegolewski ściągnął gwałtownie konia i rozkazał ostro: – En arričre!123 A gdy pluton odsunął się o kilka sążni od Bonapartego, dopiero huknął żwawo: – Ouvrez vos rangs!124 ... Szwoleżerowie wykonali ruch ani na włos nie chybiając. Bonaparte przeszedł się z zadowoleniem, kazał następnie zwinąć linię i na odwach zawrócić. W pół godziny służba cesarska zaczęła znosić kosze z winem i półmiski z potrawami a frykasami do kordegardy szwoleżerów. – L’empereur vous envoie!125 – objaśnił furier cesarski. Żołnierze wybuchem serdecznej radości przyjęli ten dowód szczególniejszej łaski. Z ław złożono na poczekaniu stoły, wezwano do kompanii strapionych grenadierów francuskich, a gdy jeszcze jadła i napoju nie ubywało, Niegolewski pchnął posyłkę do Dziewanowskiego i Krzyżanowskiego, aby z resztą wolnych szwoleżerów przybywali. Florian zaś, gdy się znalazł z plutonem „dwóch drzew” przed opustoszałą karetą i porzuconymi końmi – bez namysłu cofnął się, rozumiejąc, że pościg w pałacu nie do niego należał i że tam władza jego chwilowo ustać musiała, tym bardziej że z drugiej strony słyszał odgłos nadchodzącego wojska. Cofnął więc pośpiesznie żołnierzy ku parkanowi, a sam chciał wracać na swoje miejsce do antykamery, lecz wtem przypomniał sobie o więźniach i skierował się ku polance w zaroślach. Tu czekała go niemiła niespodzianka. Oto szwoleżerowie, pozostawieni dla strzeżenia więźniów – rozumiejąc, że ci, przywdziawszy mundury francuskie, wyrządzili im także obelgę – nie tylko że poobdzierali z nich szlify, obszlegi i akselbanty, lecz po obcięciu pół u zielonych fraków gwardyjskich, jęli wymierzać Hiszpanom sprawiedliwość. Już dwóch żołnierzy hiszpańskich leżało rozciągniętych na ziemi, chłodząc na wietrze mocno wytatarowane skóry. Szwoleżerowie zabierali się właśnie do Palafoxa, gdy zaszedł ich tu Florian. 121 G u e r i l l o w i e (hiszp. guerilla – wojenka) – partyzanci hiszpańscy walczący przeciwko Napoleonowi. 122 F a i t e s o u v r i r v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca oficerom uformowanie żołnierzy w luźny szyk. 123 E n a r r i č r e ! (franc.) – W tył! 124 O u v r e z v o s r a n g s ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda nakazująca żołnierzom luźny szyk. 125 L’e m p e r e u r v o u s e n v o i e ! (franc.) – Cesarz wam przysyła! – Co wy tu robicie? – Nic, brygadierze! – odrzekł spokojnie jeden z Jaworskich. – Smarowanie nicponiom wyprawiamy, aby uczciwych mundurów szaserskich do sztuczek nie używali!... – Puśćcie mi natychmiast tego oficera! Nie do was sąd należy! Wstydźcie się wywierać dziką złość nad bezbronnym... – No, przecież nic by im się nie stało – mruknął najstarszy z Grabowskich – a co imć oficera, żeśmy uszanowali, bo przecież na połciach z fraków leży! – Dosyć, nie ma rozpraw... Wstań, panie oficerze!... Palafox, uwolniony z więzów, podniósł się i spojrzał z wdzięcznością na Floriana, a potem zagadnął ponuro: – Co zamierzasz ze mną uczynić? – Odprowadzić na odwach. – Pozwól mi odejść do pałacu. – Nie, kawalerze. Naprzód odpowiesz mi, gdzie są nasi dwaj towarzysze? – Słowem ci ręczę, że są nietknięci. Patrz, tam na lewo znajdziesz ich w zaroślach. Florian skinął na szwoleżerów, aby pośpieszyli ich uwolnić co prędzej. Na polance Gotartowski sam został z Palafoxem, mając w pobliżu powiązanych gwardzistów hiszpańskich. – Brygadierze! – zaczął po małej pauzie Palafox. – Wiesz, co ocaliło twoich żołnierzy od śmierci? – Chcesz mi, kawalerze, dać poznać swoją wspaniałomyślność?... – Mylisz się! – rzekł oschle Palafox. – O tym nie ma mowy! Ocaliło ich to, że nie są Francuzami!... Ich ocaliło, a nas, jeżeli chcesz wiedzieć, zgubiło!... – Nie rozumiem tych względów waszych dla nas ani tym mniej nienawiści ku Francuzom. Cóż złego wam uczynili? – Co złego? Pytasz się! – wybuchnął z głuchym gniewem Hiszpan. – Kto podstępem ziemię naszą naszedł, kto od lat tylu łudził nas przymierzem, wybierał żołnierza, wciągał w wojny... a w końcu, udając sojusznika, wprowadził armię i zalał nas wojskiem? Kto więzi naszego króla? – Ilekroć będziemy mogli przeszkodzić zdradzie, tylekroć... – Zdradzie?... Ty nazywasz to zdradą?!... Patrz... Król nasz został wszak tu jako przyjaciel przyzwany, a teraz jest waszym więźniem, nie wolno mu nawet na miasto wyjść bez zezwolenia marszałka!... Otóż pamiętaj, że ja dumny jestem z tej zdrady, jak ją nazwałeś przed chwilą, i tak zdradzać gotów jestem zawsze!... – Nie spieram się, kawalerze! Choć inne mną rządzą sympatie i uczucia – chętnie mu przyznaję słuszność w jego wyobrażeniu, jeno niepojęte mi jest to wielkie przywiązanie do waszego króla czy wybrańca narodu, jako powiedziałeś!... Cesarz źle narodowi waszemu nie życzy, a o ile mi powiadano, chce nie lada przywilejami i nadaniami kraj wasz otoczyć... Dobrodziejstwa na was spłyną niewątpliwie. – Jesteś zaślepiony! Znasz ty dumę Hiszpana? Nie znasz oczywiście. Inaczej wiedziałbyś, że on nie przyjmie żadnego z tych dobrodziejstw, woląc znosić przemoc własnego króla niż łaski najezdnika. Wara obcym od naszych spraw domowych! Nie zdajesz się mnie rozumieć. Olśniła cię wielkość Bonapartego. No, prowadź mnie. Możesz być pewien, że słowa jednego z tego, co rzekłem, nie zaprę! Spełniłem tylko obowiązek!... – Kawalerze! – ozwał się po namyśle Florian. – Wracaj do pałacu. – Jak to? Chcesz mnie... – Ja także uczyniłem to, co do mnie należało!... Prowadzić cię na odwach ani oskarżać nie chcę i nie będę... Niech tam odpowiada i zapytuje... kto chce. Jestem tylko żołnierzem... – Nagroda cię nie minie! – Nie płać mi, kawalerze, obelgą! Palafox ujął żywo Floriana za rękę. – Więc masz moją przyjaźń dozgonną!... Kto wie! Może kiedyś, w przyszłości, przyda ci się jeszcze!... – Wracaj, wracaj, kapitanie! – upominał Florian. – A tych swoich gwardzistów zabierz ze sobą, byle prędko. Wasze zamysły wniwecz obrócone, to mi wystarcza! Palafox rzucił się ku powalonym żołnierzom, zdjął z nich szybko pęta i znikł wraz z nimi w zaroślach. Gdy szwoleżerowie powrócili z uwolnionymi, Kasarkiem i Norwiłłem, na polanie był już tylko Gotartowski. – Brygadierze! – zagadnął wystraszony jeden z Jaworskich. – A gdzie tamci? – Uciekli! – odrzekł krótko Florian. – Czemużeś nas nie przywołał?... – Bo miałem was za żołnierzy, a nie za gończych. Szwoleżerowie spojrzeli po sobie znacząco. – Złote słowa! – ozwał się śmiało Michał Grabowski. – Bić, to bić, ale cłapać po krzakach i bezbronnych na postronki chwytać... to do paralusza z taką żołnierką! – Racja! – huknęły głosy. – Niech sobie umykają z Bogiem!... Szwoleżerowie zawrócili na swoje poprzednie stanowiska, lecz zanim zdołali się rozstawić, nadbiegł porucznik Krzyżanowski, potem kapitan Dziewanowski, a za nim sypnęli się oficerowie sztabu francuskiego. Rozpoczęło się śledztwo. Piechota francuska zaciągnęła warty dookoła pałacu – równocześnie prawie w pokojach Ferdynanda ukazał się generał Savary w otoczeniu licznej świty. Na próżno Escoďquiz tłumaczył generałowi, że dla spóźnionej pory... jego królewska mość musi odmówić sobie zaszczytu oglądania wysłańca cesarskiego. Savary ustąpić nie chciał. Po długich pertraktacjach ukazał się Ferdynand z książętami i panami hiszpańskimi. Savary powitał go przesadnym ukłonem. – Wasza królewiczowska mość daruje, że go o tak spóźnionej porze trudzę, lecz jest to objaw wysokiej pieczołowitości najjaśniejszego pana, który polecił mi naocznie przekonać się i dowiedzieć, czy prawdą jest, że zdrowie waszej królewiczowskiej mości... cierpi wskutek przeziębienia? – Panie generale! Racz podziękować cesarzowi Francuzów za jego troskliwość. – Niepokój jego cesarskiej mości jest tym większy, że na jutro sygnalizowano nam przyjazd jego królewskiej mości króla Hiszpanii i Indii. Ferdynand zbladł. Savary ciągnął dalej z obłudną dworskością: – Życzeniem zaś najjaśniejszego pana jest, abyś wasza królewiczewska mość przyjął udział w powitalnych uroczystościach, jakie odbędą się na cześć jego ojca i – jego... króla... – Ojciec mój znajdzie mnie jutro z wyrazami powinnego szacunku na ustach. – Takiej właśnie odpowiedzi spodziewał się mój monarcha!... Nadto żywi przekonanie, że wasza królewiczowska mość... raczysz przewodniczyć tym z poddanych króla, którzy dopuszczeni zostaną do ucałowania ręki. Ferdynand osunął się ociężale na fotel. Infanci i panowie hiszpańscy milczeli ponuro. Jeden Savary nie przestał się uśmiechać mile, niby zwiastun jakichś pożądanych a upragnionych nowin. – Wasza królewiczowska mość – ciągnął dalej ten mały generał i niewielki polityk. – Cóż jeszcze? – rzucił sucho Ferdynand. – Doszło do wiadomości najjaśniejszego pana, że wasza królewiczowska mość w rezydencji swojej nie rozporządza dostateczną ilością wart pałacowych... i dlatego od dnia dzisiejszego batalion piechoty będzie do usług waszej królewiczowskiej mości. Co się tyczy dnia jutrzejszego, marszałek dworu cesarskiego będzie miał zaszczyt doręczyć przez swego ordynansa szczegółowy ceremoniał. Gdy Savary oddalił się w ukłonach – Ferdynand omdlał. Upokorzenie złamało całą energię, którą rozbudzić w nim zdołał Escoďquiz. Niełaska Bonapartego burzyła wszelkie nadzieje. Czy niełaska?... Nie minął tydzień, a zrzeczenie się korony hiszpańskiej podpisał zarówno wierny Napoleonowi Karol IV, jak i skłonny do knowań Ferdynand. Członkowie junty madryckiej zjeżdżać się zaczęli tłumnie dla złożenia powinnych hołdów „nowomianowanemu” przez Bonapartego królowi Józefowi. Tymczasem po pierwszych rozruchach madryckich, zlanych obficie krwią nieposłusznych rozkazom Murata Hiszpanów, południe Iberii zatrzęsło się w posadach. Z ust do ust szły wieści o gwałcie popełnionym na osobie Ferdynanda. Lud jeszcze się wahał, lecz gdy klątwa, rzucona w Rzymie na Bonapartego, dosięgła furt klasztornych, gdy uprowadzenie ze stolicy Piotrowej głowy Kościoła stwierdzono na kazalnicach, wówczas jedna bulla dokonała tego, czego dotąd jeszcze sprawić nie zdołali gońce i odezwy Ferdynanda. Przekleństwo, zawisłe nad laurami Napoleona, spadało i na jego żołnierzy. W szeregach guerillów stawać zaczęli zakonnicy. Krzyż był godłem powstania. Junta sewilska wypowiedziała wojnę Bonapartemu!... Napoleon wzruszył pogardliwie ramionami i odjechał do Paryża, a stamtąd na zjazd erfurcki, aby koronę hiszpańską bratu zatwierdzić i berło neapolitańskie, przekazane Muratowi, w państwach sprzymierzonych uprawomocnić. Armia francuska, rozrzucona w Hiszpanii, otrzymała rozkaz lakoniczny: uśmierzyć rozruchy – Józefowi I zaś nakazano odbyć wjazd do stolicy. Równocześnie jednak od Gibraltaru zaczęła napływać broń i złoto angielskie. Angielscy oficerowie zjeżdżali do Andaluzji, angielskie zaręczenia najśmielsze wspierały zamysły. Nieliczne a rozproszone oddziały wojska hiszpańskiego wypowiadały posłuszeństwo stronnikom Józefa I. Generał hiszpański Vives starł się dzielnie z korpusem francuskim Schwarza. Eskadra francuska, stojąca w Kadyksie pod dowództwem admirała Rosilly, zagrożona od strony morza przez Anglików, a napadnięta od lądu przez oddziały generała hiszpańskiego Morla, poddała się. Generał Dupont, po morderczej bitwie pod Alcadem, zdobył przez wyłom Kordobę. Marszałek Bessičres pobił pod Rioseco dwudziestotysięczny oddział generała Cuesta, usiłującego przeciąć drogę królowi. Duchesne toczył zażarte utarczki w Katalonii, Moncey ucierał się z Walencją, Lefebvre-Desnouettes przebiegał Biskaje i Navarrę, Lassale zajął punkt obserwacyjny w Burgos. Guerille tymczasem mnożyły się z przerażającą szybkością. Łańcuchy Pirenejów, Guadarramy, Nevady, Moreny, Grillemany roiły się od zbrojnego ludu, grożącego rekonesansom francuskim, znoszącego pikiety, przejmującego rozkazy, niszczącego furaże, zmuszającego niekiedy całe dywizje do nużącego czuwania, alarmującego obozy i koszary, a wyzierającego spoza każdej skały, czatującego w lasach, na drogach, u poideł, na pastwiskach, wokół ambulansów. W Starej Kastylii zerwał się już był Martin Diaz, przezwany przez oddany i wierzący mu lud „Smoluchem”. Za nim szedł Saturnin Albuir, popularniejszy nierównie pod nazwą „Mańkuta”, a dalej cały szereg ludzi hartu, woli, odwagi, siły, poświęcenia i nieubłaganej nienawiści dla najezdników, jak don Juan Palarea, inaczej „Lekarz”; don Juan Diaz Porlier albo „Markiziątko”; Pablo Morillo, czyli „Paweł Pastuch”; Sanchez Nebot, znany pod przydomkiem „Wściekłego”; dwóch Minów, Gaspar Jauregui – także „Pastuch” jak Morillo; a jeszcze Acedo, Thomas Longa „Kowal” i mnich Merino. To byli wodzowie ludu, gdy nad nimi stali jeszcze pełni bohaterstwa oficerowie hiszpańscy. Lecz wszyscy ci wodzowie, zarówno z dawna do służby wojskowej zaprawieni jak i ci, którzy stanąwszy na czele zbrojnych gromad pierwszy chrzest ogniowy odbierali, nie stanowili jeszcze tej mocy, która zerwała się w narodzie, a która przeniknęła wszystkie jego słoje. Ile wiosek, ile sił, ile sadyb liczyła Hiszpania, tyle było oddziałów guerilli, tylu naczelników, tyle gromad snujących się pomiędzy dywizjami francuskimi. Lecz straszniejszymi o wiele dla armii napoleońskiej byli ci starcy, te kobiety bezbronne i dzieci, które nie towarzyszyły mężom, braciom, ojcom a synom, które, przyjąwszy pozory cichych pracowniczek, dalekich od mieszania się do rozpraw wojennych... stały się najzaciętszymi wrogami Francuzów. Biada śmiałkowi, który poważył się pod dachem hiszpańskim szukać noclegu, spoczynku, bodaj napoju. Trucizna czyhała nań w każdej kropli wody, sztylet skradał się, gdy znużony mrużył powieki, kula zwalała go z konia, kiedy w wąwóz górski się zapuszczał. Co dnia ginęli gońcy francuscy, przepadały placówki, zwabieni chęcią zysku kupcy znikali. Na drogach i drożynach przeciągające wojska co krok spotykały oszpecone zwłoki, zawisłe na drzewach ciała, zatknięte na tykach głowy... była to robota guerillów. Robota niekiedy straszna, niepojęta w swym ohydnym wyrafinowaniu, zaciekłym pastwieniu. Nie dość było guerillom pochwycić Francuza, nie dość obezwładnić go i na śmierć skazać... Guerille jeszcze musieli być świadkami męki – ucięcie głowy, powieszenie, rozstrzelanie nie zadowalało ich... Doraźne sądy guerillów w okrucieństwie nie miały granic. Generał René, dążący do armii portugalskiej Junota, w otoczeniu zaledwie pięciu żołnierzy, wpadł na noclegu w zasadzkę guerillów. Nazajutrz pochwyconemu oficerowi wyłupiono oczy, wydarto język, poobrzynano uszy, a po dwóch dniach mąk rozpiłowano go, między deski włożywszy. Pułkownik dragonów był może szczęśliwszym, bo go tylko wrzucono do rozpalonego pieca. Co dzień dywizje francuskie trafiały na drgające kadłuby ludzkie, na ciała, z których życie ujść zdołało ledwie z ostatnią kroplą krwi. Wojska szukały odwetu. Generałowie krwawe odprawiali sądy. Łuny pożarów karały całe wioski. A ponad tym morzem nienawiści, krwi, zemsty nie wahano się nieść krzyżów, Chrystusowego imienia wzywać i ku niebu wyciągać rąk!... Król Józef ruszył już do Madrytu. Ruszył wśród łun i pogorzelisk, stosów nie pogrzebionych trupów, nędzy i skradającego się głodu. Ruszył ufny, że dość mu będzie stanąć na stopniach tronu, a bunty ucichną i nowe jego dziedzictwo zakwitnie pod dobroczynnymi promieniami swobód i nadań. Madryt powitał swego monarchę ponurym milczeniem. Józef I nie stracił otuchy. Natychmiast po przyjeździe zarządził świetne uroczystości koronacyjne. Lud, niewolony przez wojsko, składał w kościołach przysięgę. Ale zaledwie ostatnie salwy wiwatowe umilkły, z południa nadeszła wiadomość, która zatrzęsła posadami sławy napoleońskiej. Siedemnastotysięczny korpus generała Duponta, osaczony pod Baylen przez przemagającego siłą Castańosa, odcięty od wszelkiej styczności z innymi korpusami, zmożony upałami a trawiony chorobami, poddał się. Poddał się korpus Bonapartego! Poddał się Dupont, który pod Kordobą złożył dowody niezaprzeczonej odwagi. Kapitulacja pod Baylen zdecydowała o losach Hiszpanii. Upadające na duchu junty i guerille z większym zapałem rzucili się do walki. Anglia, mając dowód oczywisty, że jej zabiegi świetne mogą wydać owoce, jeszcze hojniej sypnęła złotem na powstańców i wysłała Wollsleya do Portugalii. Klęska pod Baylen trafiła nawet do korpusu La Romana, który od czasu pruskiej potrzeby, wysłany jako pomocniczy oddział, pokutował w Zelandii, otoczony pieszą dywizją Bernadotte’a. La Romana nie wahał się postawić na szali życia swojego i swoich żołnierzy, rzucił się na port Nyborg i dostał się na okręty angielskie, i powrócił morzem do ojczyzny, wioząc sprawnego i zahartowanego żołnierza. Klęska pod Baylen przeraziła Józefa I. Nowy król ze sztabem i dworem, nie czując się bezpiecznym w stolicy, cofnął się pośpiesznie do Vittorii i stamtąd wysłał kurierów do cesarza i brata. Bonaparte ze zgrozą wysłuchał raportu o kapitulacji. Z oczu jego nie gniew, lecz żal jakiś spłynął i gorycz. – Dupont się poddał! – ozwał się głucho do Duroca. – Dupont, któremu tak ufałem! Generałowie francuscy nie przenoszą już śmierci nad kapitulację! Tę hańbę zmazałbym chętnie własną krwią!... Kapitulacja Duponta była straszna, bo nie dość że tyle fatalnych pociągnęła za sobą skutków – stała się jeszcze dla składających broń wyrokiem. Castańos zawarował Dupontowi wolność żołnierzy, lecz skoro tylko broń odebrana została Francuzom, junta sewilska podeptała zaręczenia swego generała... Francuzów batami popędzono do Kadyksu na galery, gdzie z głodu i nędzy wymierać mieli... Marszałek Junot w zapasach z nadciągającą armią Wollsleya tracił zwolna, choć z honorem, opanowaną Portugalię – król Józef zaś, cofając się ku granicy francuskiej, staczał co dnia zacięte utarczki. Saragossa porzuconą pozostała po dwumiesięcznym oblężeniu przez generała Lefebvre-Desnouettes’a. Hiszpania triumfowała, nie myśląc, aby Napoleon chciał i mógł szukać odwetu... wobec grożącej mu Anglii i zaręczeń dworu wiedeńskiego. Bonaparte jednak nie wahał się pomścić korpusu Duponta. Szybko porozumiewawszy się z dworami petersburskim i berlińskim, a uniknąwszy rozterki z Austrią, ruszył z Erfurtu ku Bajonnie, posuwając przed sobą dzielne korpusy Neya, Lefebvre’a – księcia gdańskiego, marszałka Victora, Soulta, Lannes’a i Gouviona. Jourdan objął miejsce Savary’ego przy królu Józefie. Bessičres prowadził jazdę. Tłum najdzielniejszych oficerów, fala wiarusów spod Austerlitz, Marengo i Lodi ruszyła od Renu, ruszyła na zmazanie hańby pod Baylen, na pokaranie Hiszpanów. Zaledwie wieść o zbliżaniu się Bonapartego dotarła do ariergardy francuskiej, wnet potężne zaufanie wstąpiło w wielką armię. Żołnierz spoglądał groźniej, mocniej karabin ściskał i czekał jeno, aby żelazny głos wodza pchnął go na drogę chwały. Niesnaski marszałków i generałów ucichły nagle, na biwakach szeptano wieczorami, dociekając na próżno planów kampanii. Piątego listopada o północy rozległy się pod Vittorią gromkie okrzyki: „Vive 1’empereur!” Bonaparte nadjechał chmurny. Wysłuchał raportu Jourdana – rzucił okiem na mapy i plany – i tej samej nocy jeszcze nakazał pochód. Armia przyjęła rozkaz z zapałem – obecność wodza zapowiadała znów wielkie dni. Napoleon nie znał kunktatorstwa. Czwartego dnia pochodu spotkawszy ośmiotysięczną armię estremadurską generała Cuesty, który wsparty na silnej pozycji chciał zagrodzić drogę Bonapartemu, rzucił w nią korpusem Soulta. Ogień trzydziestu armat przywitał atak dywizji Moutona. Dywizja drgnęła pod morderczym ogniem. Soult zaciął zęby. Na ogorzałym jego czole ukazały się ponure fałdy. Spiął konia ostrogami i śród kul dopadł generała Moutona, usiłującego szyk sprawić w dywizji. – Generale! – upomniał surowo marszałek. – Życzeniem cesarza jest, abyś mu drogę utorował do Burgos! Patrz tam, nadjeżdża ze sztabem!... Mouton zeskoczył z konia, wyrwał karabin najbliżej stojącemu żołnierzowi i huknął zajadle: – Za mną! Na bagnety!... Dosyć tej zabawy! Kolumna piechoty zwarła się i ruszyła naprzód... Artyleria Sénarmonta wsparła ją z boku. Atak był zażarty. Dywizja Moutona wpiła się w szeregi Hiszpanów i chłonęła je. Dwadzieścia minut trwało to zmaganie się... trzy tysiące Hiszpanów legło... Wojsko Cuesty zaczęło się chwiać, zataczać, aż w szalonym popłochu rzuciło się do ucieczki. Kawaleria porwała się do pogoni. Bonaparte był już w Burgos, zanim niedobitki armii hiszpańskiej zdążyły opuścić miasto. To było dopiero pierwsze słowo Napoleona! Lecz pod Tudelą stały jeszcze korpusy generałów Castańosa, Palafoxa i Peńasa z siedemdziesięciu pięciu tysiącami żołnierza, wśród których, prócz wyćwiczonych oddziałów Aragony, Walencji, Kastylii, Andaluzji i Tarragony były sformowane świeżo bataliony powstańcze, prowadzone przez angielskich oficerów. Lannes rozpoczął atak na Tudelę. Na czele trzydziestu tysięcy ludzi natarł na główną pozycję Castańosa. Mężnie stawili się Hiszpanie. Lannes nie zwykł był ustępować. Sam prowadził pułki, sam je zagrzewał. Trzy konie pod nim padły, kule ocierały się o złote szlify marszałka, muskały jego biały pióropusz. Żołnierze błagali ukochanego wodza, aby się nie narażał. Lannes nie znał innych zwycięstw, jak te, do których szedł w jednym z żołnierzami szeregu. Hiszpanie nie ustępowali. Zawały trupów rosły z nieubłaganą szybkością dookoła ich pozycji. Lannes, nie mogąc przełamać środka, wysłał ordynansa do Bessičres’a. Ordynans przyniósł krótką odpowiedź: „Szarżować natychmiast!” Bessičres wezwał generała Lefebvre-Desnouettes’a, równego słynnemu Lassale’owi, przewyższającego w sprawności Montbruna, a bodaj z Muratem gotowego iść w zawody. – Generale! Szarżuj na środek! Wybór pułku pozostawiam twemu uznaniu. Desnouettes pogalopował na tył armii, kędy w odwodzie stały nieruchome pułki kawalerii. Minął zielone mundury strzelców konnych, błyszczące kaski dragonów, futrzane bermyce grenadierów i skierował się w stronę, gdzie na rozległej równinie niebieszczyły się mundury siódmego pułku ułanów Konopki. Desnouettes dopadł jak wicher. Trąbki zagrały atak. Pochyliły się kity ułańskie na czapkach, wysunęły lance, Desnouettes stanął około Konopki. – En avant! Ventre ŕ terre!126 – zagrzmiał Desnouettes. Pułk zaszamotał się i runął naprzód. Zadudniła ziemia pod kopytami końskimi – zafurkotały groźne chorągiewki u lanc. Korpus Lannes’a ledwie zdążył roztworzyć szeregi, gdy potok koni i ludzi przepłynął przezeń. „Niech żyje cesarz!” – a potem jakiś łomot straszny i szczęk rozległ się na hiszpańskiej pozycji. Zdawało się chwilami, że słychać było trzask gruchotanych kości... bluzganie krwi... Rozpędowi natarcia nie ostali się Hiszpanie. Łańcuch ich został przerwany. Nim Castańos zdołał zwrócić fronty – ułani już natarli z tyłu na prawe skrzydło, które z przodu cisnęły pierwszy i trzeci pułk legii nadwiślańskiej. Tu pułkownik Szott, kapitan Stański i porucznicy Wiśniewski i Barański pracowali na krzyże! Jeszcze kilka bohaterskich wysiłków, nowa zawała trupów około chwiejących się sztandarów – i znów pogrom. 126 E n a v a n t ! V e n t r e a t e r r e ! (franc.) —Naprzód! W cwałt! XIV Ponura, mglista noc listopadowa spowiła małą wioskę hiszpańską Bocequillas, jakby usiłując zagasić w niej łuny świateł, którymi zapaliła się ta cicha, górska sadyba. Na próżno. Z okien opuszczonych a na poły rozwalonych domów buchały jasne strumienie, rozświetlały ciemne kałuże nad wijącą się wśród skał drogą. W dali, poza wioską, tysiące ognisk stroiły zasłony mgieł w żółtoczerwonawe wstęgi, pasy, koliska. Na skraju sadyby piętrowy domek gorzał silniej. Dookoła niego kupiły się tłumy pióropuszów. Stąd co chwila wyrywał się rumak ordynansa i ginął hen, śród ciemni, lub tonął w morzu obozowych ogni. Domek ten był jakby sercem, z którego rozchodziły się potoki rozkazów, sięgając najdalej położonych pulsów. Główna kwatera w Bocequillas. Bonaparte, otoczony marszałkami, siedział zadumany przed stołem, na którym leżały rozłożone wielkie mapy, poznaczone ciemnymi liniami. – Victor! – rozległ się dźwięczny głos Bonapartego. – Cóż sądzisz o naszej pozycji? – Sire! – odrzekł marszałek. – Dotarłem prawie do wąwozów... pozycja, według mnie... niezdobyta! – Jak to? Dlaczego? – Jedyne przejście przez Guadarramę... to wąwóz Somosierra... tysiąc złych żołnierzy może w nim stawić opór... całej armii... Góry strome, skaliste... czynią nie podobnym wszelki dostęp! Bonaparte zmarszczył się. – Nie zapominaj, marszałku, że przechodziliśmy Alpy. – Najjaśniejszy panie! – odpowiedział żywo Victor. – Lecz gdybyż to były Alpy!... Mimo szczytów wyniosłych, przepaści... żołnierz kilku drogami przedostać się może!... A tu stoimy wobec ściany górskiej... i tej jedynej, wąskiej drogi, która udaremnia wszelkie poruszenia, która może... – Dosyć! Bessičres!... – Ja, sire, nie widziałem pozycji, jednak wydaje mi się, że czwarty korpus Lefebvre’a zdoła obejść nieprzyjaciela przez Valladolid i Segovię, a wówczas don Benito będzie musiał ustąpić z Guadarramy. – Więc radziłbyś?... – Pozostawić korpus obserwacyjny, a rozpocząć ruch flankowy bądź ku Saragossie, bądź ku Segovii... – Chcesz zatem, abyśmy ustąpili przed tą bandą powstańców? – Pochwyceni Hiszpanie podają siły don Benito San Juana na dwadzieścia tysięcy... – Wolontarzy!... – Oficerowie angielscy... – Wszystko jedno! Armia spod Austerlitz i Jeny nie cofa się!... Bessičres! – Sire! – O świcie wyjedziesz sam dla rozpoznania jeszcze raz pozycji nieprzyjacielskiej. Tymczasem zaś... Berthier, notuj! Dywizja Lapisse’a... uda się na noc na prawe skrzydło i o świcie przypuści atak na pozycję od Supelvedy... Pułk dziewięćdziesiąty szósty z baterią Sénarmonta. ruszy wprost ku wąwozowi i będzie miał za zadanie zdemontowanie dział hiszpańskich – dywizja Ruffina wesprze Lapisse’a. Pułk dwudziesty czwarty uderzy w lewe skrzydło! Niech prowadzi generał Semele! Victor! – Najjaśniejszy panie! – Ufam, jak widzisz, twemu korpusowi! Nie możemy pozwolić, aby nam ów don Benito śmiał stawić czoło... – Sire! Zarówno ja jak i moi żołnierze przed żadną nie cofną się przeszkodą!... Bonaparte spojrzał na Bessičres’a. – A... ty, Bessičres, wykonasz, jak rzekłem, rekonesans... Gwardia pójdzie ze mną!... Marszałkowie w wojskowych ukłonach zaczęli rozchodzić się do swoich kwater. Równocześnie prawie w ślad za nimi rozbiegli się adiutanci z rozkazami. Bonaparte, otuliwszy się płaszczem, wyszedł przed dom. Licznie rozstawione straże grenadierów gwardii salutowały. Napoleon spojrzał ku drodze: wśród migotliwych światełek pochodni sunęła zwarta kolumna. Bonaparte skinął na stojącego za nim Chłapowskiego. – Co to za oddział? – Bateria Sénarmonta – idzie na pozycję. Napoleon się zadumał. Artyleria przeciągnęła w głuchym milczeniu, nie poznawszy stojącego w cieniu cesarza. Zaledwie chrzęst i stukot umilkł na drodze, tuż za nim dał się słyszeć równy, przyciszony tupot kawalerii, spośród którego wyrwały się swywolne tony krakowiaka: Czy to w Pirenejach, Czy pod Guadarrama, Piosnka w uszach dzwoni Jedna i taż sama! Krakowiak rozbrzmiewał coraz pewniej, silniej, mocniej. Aż naraz przerwał go basowy głos: – Norwiłł... psia... przestańże, do licha, bo nadjeżdżamy pod główną kwaterę! – To i co, wachmistrzu? – Jeszcze nas despekt może spotkać! No, nie lubię, i koniec! Nie ma rezonów! Słyszysz, Florek!... Rozpuściło się to wszystko... do czarta! – Et, głupstwo! Unosisz się!... – Bom zły! Ręce mi zgrabiały... Ziąb taki... a tu wlecz się!... Wtem przed koniem jadącego naprzód wachmistrza zarysowała się ciemna postać otulona szczelnie płaszczem. – Dokądże to jedziecie? – ozwał się spokojny głos po francusku. Wachmistrz ściągnął niechętnie konia i rzekł: – Cóż wam do tego? – Widzisz, że tu jest moje stanowisko! Wachmistrz dojrzał słabo rysujący się kapelusz stosowany. – Przepraszam was, panie oficerze, nie dostrzegłem! Pluton trzeciej kompanii szwoleżerów!... Wleczemy się, panie poruczniku, do szwadronu... Darujcie, jeżelim nie rozpoznał rangi! – Nic nie szkodzi! Porucznik wystarczy! Byliście na rekonesansie? – Gdzie tam! Naznaczono nas niby to na służbę przy cesarzu... ale gdzie! Szaserzy z grenadierami stoją tutaj, a nas wypędzili w pole pod ostatnie placówki... Cóż – cierpi się, i tyle! Gdzie to!... Nasz szwadron – chłopcy jeden w drugiego – a tu rano nadjechał adiutant i przebierał między nami jak w ulęgałkach... i z całego szwadronu uskrobał ledwie pięć kompanii!... – Kto dowodzi waszym szwadronem? – Ba, dziś to pułkownik Kozietulski, a jutro pewnie Łubieński. – Jakże to? – Ano, szwadron bez szefa! W Warszawie był nim Małachowski, ale wziął dymisję, a teraz mamy Stokowskiego, lecz jeszcze go nie widać dotąd!... W Paryżu podobno jest... Ale, przepraszam was, panie poruczniku! Czas nam! Bo tam kapitan Dziewanowski czeka ze szwadronem na furaż... – Ty prowadzisz? Jak się nazywasz? – Stadnicki! Ale prowadzi właściwie Florek... także wachmistrz – Gotartowski!.. – Byliście w bitwie? – My? Gdzie tam! Podjazdy, rekonesanse, rozgony... niby pod Tudelą goniliśmy!... I tyle... Aż złość bierze! Bo i teraz utknęliśmy pod tymi górami!... I co? Podobno jakieś marsze będą jutro – żeby się na co zdały!... – A ty byś, jak myślał, bez marszów?... – Pewnie! Rzucić parę regimentów, rozbić to... i koniec!... To byłoby jak się należy, po napoleońsku!... Florian Gotartowski, który był się podsunął do rozmawiających, aby przerwać ten niezwykły postój na drodze, ile że z tyłu nadciągał oddział wojska – spojrzał bystro na otulonego płaszczem oficera, zdarł gwałtownie konia i huknął ostro na pluton: – Baczność – cesarz! Prezentuj... broń!... Stadnicki aż się zachwiał na siodle. – Jak się macie, zuchy?! – Niech żyje cesarz! – zagrzmiał ochoczy okrzyk. – Ruszajcie! Naprzód – marsz!... Pluton pocwałował wyciągniętym kłusem. Stadnicki ledwie mógł przyjść do siebie. – Tom się ubrał dopiero! Bodajże mnie! Jeszcze z tego chryja będzie! Ciemno, choć oko wykol!... Nie lubię! Aż mnie ckli!... A ja mu od poruczników!... Masz ci spotkanie! Wszystkiemu Norwiłł winien... Nigdy mu się usta nie zamkną. Krakowiaki mu skaczą po głowie i w dzień, i w nocy... No, spotka ci mnie krakowiak!... Florian uspokajał wzburzonego kolegę. Stadnicki był niepocieszony. – Bo – zakonkludował w ostatku – tyś winien!... – Skądże ja? – Pewnie! Odebrałeś ordynans od kapitana... Tyś powinien był odpowiadać!... A on mówi – „porucznik wystarczy”, słyszałeś?... Nic by to – lecz co mu przymówiłem w ostatku!... – Bądźcie pewni, panie Józefie, że wam za to włos z głowy nie spadnie. Pociecha!... Bodajbym był lepiej wyłysiał!... Każdy wie swoje. Zawsze to pójdzie na karb pułku... A niech tam sobie... psia!... Pluton dotarł do stanowiska, które trzeci szwadron, odkomenderowany na służbę, zajmował poza wsią Bocequillas. Florian złożył raport Dziewanowskiemu ze spotkania na drodze. W szwadronie powstały żywe z tego powodu rozprawy. Kapitanowie Dziewanowski i dowódca siódmej kompanii, Piotr Krasiński, uradzili wysłać natychmiast zawiadomienie o wypadku do pułkownika Wincentego Krasińskiego i grosmajora Dautancourta, stojących z pozostałymi szwadronami szwoleżerów z drugiej strony wsi, aby w razie czego umieli chociaż jako tako wytłumaczyć niefortunną rozmowę. Gdy pierwsze wrażenie przeminęło, szwoleżerowie powoli jęli znów układać się dokoła rozpalonych ognisk, szukając bodaj chwilowego wypoczynku na oślizgłej, wilgotnej ziemi. Krótkie to było wytchnienie. Dla bliskości nieprzyjaciela i obowiązków służby cesarskiej – jeden pluton stał ciągle w pogotowiu, trzymając konie za cugle, drugi miał powierzone sobie pikiety dokoła obozowiska, trzeciemu wolno było tylko rozluźnić popręgi koniom i karabiny w kozły ustawić, czwarty miał prawo grzać skostniałe członki przy ogniu, a piątemu dopiero już drzemać nie wzbraniano. Co dwie godziny plutony luzowały się, zamieniając kolejno wartę na drzemkę, oddział rezerwowy na współrozkulbaczenie czy też ostatnie na rozgrzewanie się przy ogniu. Pluton przyprowadzony przez Stadnickiego i Gotartowskiego, jako zmęczony drogą – otrzymał prawo dwugodzinnego wypoczynku. Lecz szwoleżerom sen jakoś nie dopisywał. Założywszy koniom obroki, podsunęli się do ognisk – gwarząc wesoło. Ten i ów ćmił fajeczkę, inni przysmaczali sobie wino i grzali je. Niekiedy rozprawy milkły nagle. Wzrok szwoleżerów tonął zadumany w kotłujących się językach ognisk, niby w płomieniach tych, oparach migotliwych a snopach dobywających się iskier szukając twarzy drogich sercu, może myśli jaśniejących, może uspokojenia. I cisza głucha zalegała obozowisko, że słychać zda się było przerywane serc bicie. Aż nagle z piersi młodej dobywał się głos raźny. Żart, żwawy odzew, swywolna uwaga padała w ten smętek, w to zasłuchanie – i rwała myśli, i budziła znów ochotę i życie, i śmiechy. Gotartowski ułożył się przy ognisku, otulił płaszczem i próbował usnąć. Sen jednak nie przychodził. Żarty i śmiechy towarzyszów nie nęciły go. Nawet do udania się na zwykłą gawędkę do Dziewanowskiego nie miał ochoty. Spostrzegł to Stadnicki i przysunął się do Gotartowskiego. – Florek! Cóż ty, kameduło!... Markotno ci! Na kapitańskie nauki dziś nie idziesz? – Hm! Ot, czasem lepiej z własnymi myślami zostawać!... – Powiadaj mi! A może! Ja tego zresztą nie potrafię!... Natura taka, że jak tylko zacznę rozpamiętywać, to zdechł pies – zaraz mnie senność morduje!... Ja ci mówię, z ciebie byłby setny towarzysz, gdyby cię tylko te sentymenty odbiegły. O, widzisz! Zaraza dziś jakaś morowa napadła cały szwadron bez mała! Patrzże! Oczy wytrzeszczają... i nic! – Cóż chcesz, panie Józefie! Każdy tam kogoś w kraju zostawił!... Przyjdzie chwila, że wspomni na strzechę rodzinną, na bliskich, to go chwyci... – Hm! Może chwyci! – bąknął pod nosem wachmistrz. – Przyznaj się – ciągnął Florian. – Wy pewnie tam kogo macie? – Ja? – szepnął chmurnie Stadnicki, poprawiając palące się głownie końcem szabli. – Ja miałem rodzica, a teraz nikogo! Stryjów, bo ten, nie liczę! No, Janek, poczciwa dusza, jeden! Wątły tylko, mizerak... nie do wojenki mu. Serdeczne chłopię, ba, w naukach mocny! Żeby go tak tego mieć pod bokiem... Hej!... Ale tfy, tfy! I mnie coś zaczyna, psia!... Nie lubię tego!... – Cóż się tak otrząsasz, wachmistrzu? – rozległ się poważny głos koło ogniska. – Kapitan! – zawołał Stadnicki zrywając się na równe nogi. – Siedź, siedź waćpan, a i wy, panie Florianie! Nie łaskawiście, więc ja do was! Nie czyńcie mi honorów – tu równi sobie jesteśmy... Wypoczynek – nie służba. U was tu cieplej i weselej niż u mnie w namiocie. – Gdzie tam do wesołości! Ot, dziś wszyscy pokwaszeni! Już co Florek, nie mówię, ale Norwiłł, ani mrumru!... – Prawda! – przytwierdził Dziewanowski, spojrzawszy ku następnemu ognisku. – Nie każdy ma wasz rozmach, wachmistrzu. Toć dziś szpetnie przymówiłeś samemu cesarzowi! – Dobrze mu tak, niech porucznika na drugi raz nie udaje! – rzekł raźno Stadnicki. – A gdyby nie Florek, to, dalipan, jeszcze lepiej bym mu dokuczył! Bo co? Czas psi! Powiadali, że Hiszpania kraj ciepły, a tu ci taki wielmożny listopad, że dwa kożuchy by się zdały! Szelmy, powdrapywali się na góry – a my stoimy albo robimy marsze... – Nie łatwo bo ich tam na tych skałach ucapić! – Panie kapitanie! Łatwo, nie łatwo, a mnie już złość bierze, od trzech miesięcy uganiamy się tam i z powrotem i nic!... Szósta kompania miała szczęścia odrobinę pod Rioseco, tamci kapitan Radzimiński ma już krzyż, z dziesięcioro niższych stopni także!... Ba, w pierwszym szwadronie także lepiej idzie! Porucznicy Hermelaus Jordan i Józef Załuski awansowali na pierwszą klasę... My tylko nie mamy szczęścia; tyle że Florek dochrapał się wachmistrza, czego mu nie wymawiam. – Powoli, powoli, doczekamy się, i na nas przyjdzie kolej. Przed ogniskiem ukazał się nagle wyprostowany jak struna porucznik Niegolewski. Dziewanowski poruszył się niespokojnie. – Jędrek! Co tam? – Melduję pokornie panu kapitanowi – zaraportował z komiczną powagą Niegolewski – że porucznik Krzyżanowski zgotował przedziwnej dobroci polewkę migdałową, która w tej chwili czeka dalszych rozkazów pana kapitana!... – No, no, Bóg zapłać! Przypuśćcie szturm sami. – Nie godzi się nam, kapitanie! Nie ma rozkazu ustępować! – Oj, dzieciaku! No, panie Florianie, panie Józefie, chodźcie razem! Czy tylko nie za wielki wyłom wam uczynim w waszej polewce? – Próżne obawy, jest tego kociołek bez mała!... Dziewanowski z Niegolewskim, a za nimi Florian ze Stadnickim udali się do namiotu poruczników, w którym na zaimprowizowanym stole z tarcic buchał aromatyczną parą spory kociołek. Porucznik Krzyżanowski uwijał się koło niego i przy pomocy adiutanta Rudowskiego przecierał i układał na stole łyżki. Kapitan Piotr Krasiński, siedząc w kącie na porzuconych sakwach, pykał z ulubionej fajeczki i uśmiechał się dobrotliwie. – Jesteśmy bodaj wszyscy – zagaił wesoło Niegolewski – bo co Szeptycki, ten tam na ordynansie u marszałka lepiej się pewno pożywi. – Czekajcie! – wtrącił Dziewanowski. – Zapas polewki widzę niemały, godziłoby się jeszcze ze dwóch chociaż wachmistrzów: Wasilewskiego, burczymuchę... – Ba! Trzyma wartę z porucznikiem Rowickim – zauważył Krasiński. – Prawda!... Hm!... To może by Dobieckiego? – Wybornie! – przytwierdził Niegolewski. – Stadnicki niech go sprowadzi, ja wartę honorową muszę pełnić przy misie. Stadnicki przywiódł Dobieckiego. W namiocie zrobiło się gwarno. Niegolewski przymawiał Krzyżanowskiemu a żartował: – Słuchaj, Stefek, jeżeliś się źle spisał, to wyprę się, żebym z tobą z Wielkopolski pochodził... Zupka dosyć mi obrzednio wygląda, byle nam tylko dywersji jakowejś nie uczyniła! Możeś ty dał się przekabacić jakiemu Hiszpanowi?... Przyznaj się! Panowie, baczność! Krzyżanowski chce nas struć! – Ba! Dobrze mówisz! – przytwierdził adiutant Rudowski. – A co, a co! – dogadywał Niegolewski. – Bądź spokojny. Widzisz, próbuję sam! Poleweczka, buzi dać!... – Hola! Panowie, do łyżek! Kapitanowie prowadzą! Równaj się! – Złoty hu... hu... humor w tym Niegolewskim – jąkał się Krasiński. – I serce! – dodał ciszej Dziewanowski. – Mości Stadnicki, Gotartowski, Dobiecki, dalej do misy! – zachęcał Krzyżanowski. – Specjał, na taki ziąb! – Cesarz nie miał nic lepszego! – zauważył Dobiecki. Polewka znikała prędko z kociołka. Dziewanowski tylko coś nie był przy apetycie, a co adiutant Rudowski – ten ledwie przełknął parę łyżek. – Adiutancie, do czarta! Zdaje się wam, że Krzyżanowski naprawdę trucizny nawarzył? – Dziękuję wam! Nie mogę!... Sam nie wiem, co mi jest! – Fu... fu... furda! – napomniał kapitan Krasiński. – Trzymać się!... Rudowski uśmiechnął się smutnie. – E! Toć i nasz kapitan także gardzi?... – Czasem przyjdzie coś!... – Nie, Jędrku! – odrzekł Dziewanowski. – Owszem! Smakowita, aż dziwić się należy sprawności Krzyżanowskiego! Ale, czekajcie! Mam tu i ja coś dla was. Kapitan klasnął w dłonie i służbowemu swojemu dał jakieś ciche polecenie. Po chwili oczom kompanii przedstawił się mocno wydęty wór z koziej skóry. – Wino! To ci uczta! Górą nasi! – zawołano wesoło. Gdy kubki napełniły się ciemnym, rubinowym trunkiem, Dziewanowski rzekł serdecznie: – Towarzysze a koledzy!... Ten oto mieszek dźwigam na swojej kobyle prawie od Bajonny. Nieraz mnie brała ochota zajrzeć do niego, lecz nie było okazji!... Dziś się ona zdarzyła. – Choć beeez... przyczyny! – dorzucił Krasiński. – Właśnie, panie Piotrze, że się mylicie! Dziś bowiem mamy wigilię świętego Andrzeja, a że już po północy, przeto wnoszę zdrowie naszego Jędrka. – Wiwat Jędrek! Niech żyje porucznik!... Niegolewski jął dziękować a ściskać towarzyszów za ręce. – Awansu! Krzyża! Zasługi! Generalstwa! – padały zewsząd życzenia. – Bóg zapłać! Toż mnie spotkała niespodzianka! A to dzięki kapitanowi!... Jego zdrowie! Oby nam szefem został!... – Wiwat Dziewanowski! – Kapitan, psia... – zaczął basem Stadnicki i urwał nagle. – Stadnicki, gadaj! Śmiaaa... ło! – zachęcał Krasiński. – Co tu gadać! Kapitan nasz, psia... ojciec, brat... druh lada ciurze! Bodaj... żeby... niech, mu – tfy! Jak się pomyśli, to człowieka tu, za gardziel... – Dooo... brze mówi Stadnicki! Wiwat Dziewanowski! – wołał z zapałem Krasiński. – Hola, towarzysze! Dwóch nas jest kapitanów!... – Panie Janie, a nie wypominajcie mi rangi! Paaa..trzę na was i zdumiewam się! – Zdrowie kapitanów!... – wołał Niegolewski. – Powoli, powoli, Jędrek! – upominał Dziewanowski. – Wino hiszpańskie! Zdradliwe! Na pozór łagodne, potulne, a mocy w nim do licha. Jesteśmy na służbie... Jutro, skoro świt, czeka nas pewno rekonesans, a może eskorta cesarza... – Więc niech żyje cesarz! – Wiwat!... Zasłona namiotu uchyliła się nagle – wszedł Kozietulski. Zebrani umilkli z uszanowaniem. – Czuwacie, widzę, nie na żarty! Czy nie za huczno? Generał Montbrun objeżdża przednie straże. Siadajcie, panowie! – Święcimy, pułkowniku, iii...mieniny Niegolewskiego! – objaśniał Krasiński. – Pomyślności! Rangi wyższej!... – Niech żyje nasz pułkownik! – huknął rozochocony Stadnicki. – Niech żyje! – podtrzymał chór głosów. – Przyjmuję w zastępstwie nieobecnego Stokowskiego. – Który coś na pułkownika in partibus infidelium zakrawa! – dorzucił Dziewanowski. – Zjawi się i on, zjawi!... Dobry to oficer.... Rozmowa urwała się nagle. – Coś tu u was markotno! – zauważył Kozietulski. – Może wam ze mną nieswojo? – Gdzie tam! – rzekł Krasiński. – Wszyscy podobno jesteśmy dziś krzywi... Jędrek nam nieco humory poprawił. Cóż, ziąb, głusza! Zanosi się na długie po...po...chooody!... – Kto wie? Toć marszałkowie sami nie wiedzą, co będzie. Byłem z raportem u Bessičres’a!... Rozmawiałem z naszym pułkownikiem!... Stadnicki pewno wie więcej, boć z cesarzem samym konferował. – Pułkowniku!... – No, upiecze się waści! Ale bądź na drugi raz ostrożniejszy!... Dobrze tu się gawędzi, ale czas nam. Kogo służba nie wiąże, bodaj oko zmrużyć warto. W namiocie poruszono się z miejsc. Kozietulski z Krasińskim wyszli. Dobiecki ze Stadnickim zawrócili do ognisk. Krzyżanowski z Niegolewskim jęli posłanie sobie szykować. Rudowski zapadł w półdrzemkę. Florian skierował się ku biwakom, lecz Dziewanowski ujął go z lekka za ramię. – Idziecie, panie Florianie, wypocząć? – Rozgrzać się trochę przy ogniu. – Idę z wami. Kapitan z Gotartowskim podeszli do najbliżej palącego się ogniska i usadowili się pośród smacznie śpiących żołnierzy. – Ale może wam przeszkadzam, chcielibyście usnąć? Florian potrząsnął głową. – Nie do snu mi dzisiaj!... – Ani mnie. – Cóż to wam, kapitanie? Dziewanowski dźwignął swymi szerokimi ramionami. – Nie umiem odpowiedzieć!... Pamiętacie, panie Florianie, zawsze wam wymawiałem... Dziś na mnie napadło! Jakieś wspomnienia nachodzą!... Ostatniej nocy sen mnie zmordował. Zresztą nie mam ja nikogo na świecie, kogo by moje losy grzały albo ziębiły! Pusto!... – Prawda! – Jak sięgam w przeszłość, ilekroć razy myślą pogonię ku stronom ojczystym, to zdaje mi się, jak gdyby przepaść mnie od nich odgradzała, jak gdybym już nigdy nie miał ich oglądać. – Panie Janie! Skądże takie przypuszczenia? – A widzisz! Sam tobie wymawiałem dawniej... Oto na mnie przyszło teraz. Bywają rozmaite przeczucia – niekiedy wieszcze!... Mamy wojnę. Nie podobna się łudzić, aby i śród nas nie było ofiar. Niejeden tu legnie. Co krok czatują na nas, a to bodaj jest najstraszniejsze... – Macie słuszność! – przyznał gorączkowo Florian. – Niedalej jak wczoraj szaserzy ciągnęli drogą, naraz z wierzchołka góry padły trzy strzały – trzech ludzi położyli trupem. Okropne! Ale umrzeć na polu bitwy, wśród gradu kul, umrzeć i w ostatniej godzinie widzieć zwycięstwo, do którego się rękę przyłożyło, to zgon piękny... takiego bym pragnął, takiego rad bym szukać!... – Tak, to szczęście! Dla śmierci takiej warto się wyrzec życia. – Tym łatwiej to uczynić, gdy ono dokuczyło. Dziewanowski ujął Floriana za rękę. – Nie mówcie tak! Nie bluźnijcie wyrokom Bożym. Więc jeszcze nie zeszło na was ukojenie? Przyjdzie zwolna – czas goi!... – I mnie się tak zdało! – szepnął głucho Florian. – Bywają chwile, że w rozgwarze obozowym nikną żale, że myśl bieży raźniej. Lecz to się zdarza, gdy nie patrzę w siebie... gdy w szeregu idę za głosem komendy. A potem wspomnienia odżywają... – Biedny, biedny panie Florianie – rzekł ze współczuciem Dziewanowski. – Byle nie poddawajcie się, skończy się. – Zapewne! – przyznał głucho Florian. Kapitan podniósł się. – Ziąb i tutaj! Patrz, ognisko wygasa!... Otul się płaszczem i spocznij! – Nie, nie! Lepiej mi na obóz wyjść. – Ja z wami! Obejdziemy placówki. Kapitan ruszył ociężale z Florianem ku wysuniętym pikietom. – Jakby się na śnieg zaniosło! – zauważył Dziewanowski spoglądając na ołowiane płachty obłoków, wyzierających spoza mgły. – Śnieg tutaj? – Podobno nawet częstym bywa gościem! Zabójczy klimat. W dzień parzy słońce, a nocami ziąb. Dwunastu mamy już chorych w szwadronie... – Ludzie łatwiej bodaj dają sobie radę niż konie. Pasza niedostatnia... Dziewanowski wskazał nagle na namiot szefa szwadronu, około którego przechodzili. – Kozietulski nie śpi! Czekaj, pozdrowię go. Dziewanowski uchylił zasłonę, Kozietulski klęczał z rękoma ku niebu wzniesionymi. Kapitan cofnął się szybko. – Modli się! – szepnął. Na linii pikiet spotkano wachmistrza Piotra Wasilewskiego. – Cóż tam, wachmistrzu? – Nic!... Stoi się! Przejeżdżał przed chwilą generał Montbrun. Jest pewnie teraz na pierwszej linii... Armaty zatoczyła artyleria. – Gdzie porucznik Rowicki? – Przy pikietach, na prawo. – Nie było jakich alarmów? – Ba!– Piechota trzyma przed nami mocny łańcuch... Nie ma nic do roboty! – Jesteście, widzę, cierpcy jak zwykle?... – Anibym śmiał, panie kapitanie! Tylko... – Tylko?... – Znów sworują się woltyżery, szasery, a my na gapiów zejdziemy. – Nie chmurz się, stary! Służba!... – Hm! Według rozkazu... to się wie. – Pluton twój w porządku? – W zupełnym, panie kapitanie – jeden Szum stoi czwartą godzinę w pełnym rynsztunku! – Za co? – Za krnąbrność, panie kapitanie! – Wachmistrzu, to potulne chłopię! – Tak jest, lecz od czasu, gdy mu pan kapitan nowe buty kupił... ani weź z nim było poradzić. Co do niego mówić – on nic! Na buty pogląda i śmieje się do nich!... Trzy razy zmylił komendę! – No, no! A już mu tam daruj! – Melduję pokornie, nicpotem wielkie!... Tylko co koszulin ze dwie to by mu się zdało... Biedactwo to jest, aż źle patrzeć... Grosza przy duszy nie ma!... A pod mundurem szmata jedna!... – Coś trzeba wymyślić! Widzisz, wachmistrzu, mówiłem, biedak, a wątły przy tym.... na ziąb taki!... – Nic mu nie będzie, panie kapitanie!... Subordynacja musi być, jako przekazano... No, a półkożuszka pod mundur to mu dałem, bo mnie nic było po nim. Dziewanowski poklepał wachmistrza po ramieniu i odszedł z Florianem ku obozowisku. – Szczery żołnierz ten Wasilewski – zauważył Dziewanowski. – At, jak i cały nasz szwadron!... – Panie Janie, wasza to zasługa. – Te, te!... Ot, waści przyszło mi komplimenty prawić. Gotartowski chciał odpowiedzieć, lecz Dziewanowski, rzuciwszy okiem na ognisko, dokoła którego leżeli pokotem żołnierze, dostrzegł jak jeden, snadź wśród niespokojnego snu, zdarł z siebie płaszcz i leżał odkryty. Dziewanowski podszedł szybko i okrył żołnierza płaszczem. Szwoleżer oczy otworzył. – Kapitan! – szepnął współsenny. – Cyt! Śpij, śpij, dzieciaku! – rzekł łagodnie Dziewanowski i oddalił się za Florianem. – Patrzę na was i zdumiewam się waszemu sercu! – odezwał się Gotartowski po małej chwili. – Przesadzasz, prosty obowiązek! Toć policz no, ilu my tu w kompanii mamy dzieciuchów, prawie młodzieniaszków. Nam, starym żołnierzom, to nic, ale z takimi! Wyrwali się na świat – odrobina troskliwości im się należy! Ile przy tym biedy a nędzy!... Mundurki ledwie się trzymają, rzemienie pękają, niszczeje wszystko. A mało jest naprawdę takich, którym by dukaty słano z kraju, a bywa, że i z żołdu strącają mu jeszcze wydatek na pierwszy rynsztunek. – Tak ci jest, lecz co w naszej kompanii, nikt bodaj, krom was, kapitanie, nie ma powodu do utyskiwań!... Wam raczej należałoby raport złożyć pułkownikowi... boć przecież zgroza, abyście się grosza ostatniego mieli wyzbywać! – Zdaje ci się, zdaje! Mnie wiele nie potrzeba... Służby nie trzymam. Luzaków nie prowadzę! Starczy mi, dzięki Bogu! No, bywajcie mi, panie Florianie! Raport muszę wygotować w zastępstwie szefa, a wy choć oko zmrużcie. Lada chwila zmiana przyjdzie. Dziewanowski skręcił do namiotu swego, Florian legł przy ognisku około Stadnickiego. Światło poranku leniwie jęło mgły przezierać. Białe zasłony ważyły się ponad ziemią, zlewały się pod niebieskimi obłokami, szarzyzną przejmowały nawet amarantowe kołnierze płaszczów szwoleżerskich. Z dogasających ognisk wyrywały się smugi dymu, a nie mogąc przemóc tłoczących je oparów, rozlewały się w przyziemne koliska i pełzały śród leżących pokotem żołnierzy. Porucznik Niegolewski trzymał dyżur na pikietach. Obszedł już po kilkakroć stanowiska, dotarł do łańcucha piechoty francuskiej, spokój głęboki panował dokoła. Niekiedy rozległ się głos monotonny placówki, obwołującej nadchodzący ront, czasem patrol żandarmerii polowej zadzwonił kopytami na skalistej drodze – i cisza. Niegolewski przysiadł na kamieniu i otulił się płaszczem. Po nie przespanej prawie nocy ranek przejmował go do szpiku. Wilgoć o febryczne przyprawiła drżenie. Niegolewski nasunął czapkę, podniósł kołnierz i omotał się mocniej. Senność go ogarnęła. Zdało mu się, że widzi przed sobą rodzica, jak się doń uśmiecha łagodnie i mówi: „No, mości panie Andrzeju, dzień to twego patrona!... Weźże sobie na wiązarek srokatą kobyłkę i tę uzdeczkę pradziadowską, o którąś się tak przymawiał”. Widzenie było tak żywe, iż Niegolewski aż się pochylił do nóg ojcowskich. Ruch ten go obudził. Porucznik zerwał się na równe nogi. – Pięknie bym się popisał! – mruknął do siebie. A chcąc senność odpędzić, zawrócił wielkimi krokami na linię od drogi. Naraz, w oddali, dał się słyszeć przyśpieszony tętent kopyt końskich. Niegolewski postąpił naprzód ku pikiecie. Chciał rzucić już stereotypowe zapytanie szwoleżerowi, gdy o kilkanaście kroków przed sobą dojrzał cesarza. Bonaparte kłusował zasępiony, mając za sobą ledwie dwóch oficerów ordynansowych. Mgły kłębiły się dokoła niego, on pruł je śmiało. Niegolewski pogonił wzrokiem za cesarzem, lecz te same mgły, które go oczom porucznika ukazały – już się zasnuły, zwarły. Niegolewski pobiegł do namiotów. Okrzyk: „Cesarz na linii!” – postawił wszystkich oficerów na nogi. Jeden tylko porucznik Krzyżanowski spał tak twardo, że Niegolewski aż wodą musiał mu na twarz chlusnąć. – Wstawaj, śpiochu! Cesarz na linii! Krzyżanowski z żalem zwlókł się z rozesłanych der. – Kozietulski dawno na nogach! Lada chwila cesarz może wracać! – strofował dalej Niegolewski. – Cesarz? – odrzekł Krzyżanowski. – Gdybyś ty wiedział, jak ja spałem!... – Dalej! Nie marudź! Trąbki zagrały długo, przeciągle. Dźwięki ich wspinały się po mglistych zawałach, parły ku obłokom i darły się aż pod chmury. Szwoleżerowie zerwali się na równe nogi – konie powitały ich raźnym parskaniem. Żołnierz żegnał się, zbierał swoją chudobę i biegł konia opatrywać. Ruch zawrzał gorączkowy. Pod kociołkami zatrzeszczały drzazgi. Szczotki jęły się butów i mundurów. Klamry, guzy i blachy spotkały się ze szmatą. Zgrzebła wycierały konie. Oficerowie doglądali porządku. Wachmistrz Wasilewski rozłożył swoją słynną na cały szwadron torbę i, wydobywszy z niej wosk, nici i igłę, przyszywał gorączkowo guzy u płaszcza, prawiąc naukę siedzącemu obok niego Szumowi: – Widzisz, urwisie!... Obrywać to potrafisz! Hę? Co? Gadaj mi zaraz... – Urwały się, wachmistrzu! – rzekł z pokorą Szum. – Urwały się. Same się urwały? Sto lat przesłużysz... i nawet brygadierem nie zostaniesz!... Gdzie takiemu!... Tak, patrz się znów na buty!... Dalipan, zaraportuję. A kaszel cię dusi? Nicpoń!... Szum ozwał się smutnie: – Taki już jestem – niezdarzony!... – Hm! Niezdarzony! Choroba, dalipan, jak to odpowiada! Ja mu to jeszcze będę guzy przyszywał! Dalej! Precz z tym... Niech cię kapitan przyłapie! Wachmistrz odrzucił ze złością płaszcz. Szum podniósł go z ziemi. Guzy były już przyszyte. Na bladej twarzy młodego szwoleżera trysnął rumieniec. – Bóg wam zapłać, wachmistrzu! – szepnął potulnie Szum. Wachmistrz zatrząsł się z gniewu. – Co mi ty koszałki opałki! Cóż sobie myślisz? Pana Boga do guzików swoich będziesz mi wzywał?! A to kara istna!... Jemu do wojska! Do kawalerii, do gwardii!... Szwoleżerowie spiesznie kończyli ranne zajęcia. Nie upłynęła godzina, a szwadron stał wyciągnięty w dwie równe linie. Kozietulski obchodził szeregi i lustrował oddział. Mgły zaczęły się powoli przerzedzać. Od głównej kwatery nadjechał furier dworu cesarskiego, major de Ségur, i przywiózł rozkaz, aby szwoleżerowie byli w pogotowiu. – Ba, majorze! – ozwał się wesoło Kozietulski. – Toć widzisz... czekamy!... – Cierpliwości! Cesarz wyjechał na obejrzenie pozycji!... Niech mnie licho porwie, jeżeli co nowego! Góry, skały, a między nimi korytarz na dwóch ludzi. Szyja wąska, podobno kręta... trzema armatami mogą nam cały korpus wystrzelać. Uwaga, pułkowniku! Czy mnie wzrok nie myli? Cesarz nadciąga! – Baaa... czność! – zakomenderował Kozietulski. Bonaparte ukazał się w dali. Jechał stępa – na twarzy jego rysowała się głęboka zaduma. Szwoleżerowie oddech zaparli w piersiach, gotując się do powitalnego okrzyku, lecz Napoleon o kilkadziesiąt kroków przed nimi zatrzymał konia, zeskoczył lekko na ziemię i, rzuciwszy cugle ordynansowi, usiadł pod drzewem w pobliżu drogi. Drugi oficer służbowy cesarza doskoczył do szwoleżerów. – Pułkowniku, każ ogień rozniecić żołnierzom przed najjaśniejszym panem! Macie tu dery?... Pan de Ségur pośpieszył ze swej strony z pomocą w urządzeniu zaimprowizowanego spoczynku cesarskiego. Żołnierze rozbiegli się do marszałków i sztabów z wiadomością, że cesarz spoczywa pod linią pikiet. Wielkie ognisko buchnęło z trzaskiem u stóp Napoleona. Od wsi Bocequillas nadciągać jęli generałowie, Mamelucy, wreszcie marszałkowie. Pod smutnie czerniejącymi konarami rozłożystego platanu zaroiło się od mundurów. Na zbrukanej murawie ukazały się barwne mundury adiutantów, złote szychy generałów, żaboty marszałków, malownicze zawoje Mameluków, akselbanty, pióropusze, feldcechy, srebrne ładownice, dworskie fraki, niedźwiedzie czapy, wysmukłe kity. Napoleon wysłuchał raportu naczelnika przedniej straży generała Montbruna, a potem długą miał rozmowę z Bessičres’em. Marszałek zdawał sprawę z odbytego rekonesansu pod górami. Cesarz z uwagą słuchał wniosków i wywodów. Bessičres w żywych barwach malował obronność pozycji nieprzyjacielskiej. Napoleon z głową schyloną poglądał na ognisko. Wtem między drzewami cichy powstał szmer. Bonaparte podniósł głowę i zobaczył żołnierza, który z fajeczką w ręku przedzierał się do ognia cesarskiego, aby ją zapalić. Generał Montbrun zdążył go w porę zatrzymać. Lecz cesarz Napoleon skinął na generała i rzekł spokojnie: – Laissez le faire!127 Montbrun ustąpił z drogi śmiałkowi. Żołnierz z flegmą zbliżył się do ognia, ukląkł, wygarnął rozpalony węgielek końcem pałasza i z zadowoleniem pociągnął raz i drugi fajeczki, rozkoszując się błękitnym dymem. Bonaparte śledził uważnie ruchy żołnierza, ten atoli nie zdawał się zwracać uwagi na obecność cesarza. Oficerowie poglądali w milczącym zdumieniu na tę scenę. Kiedy już fajeczka rozżarzyła się na dobre – żołnierz zawrócił spokojnie od ogniska. Montbrun schwycił go za ramię. – Podziękuj najjaśniejszemu panu za jego łaskawość! – upomniał gorączkowo. Żołnierz przystanął – spojrzał na Bonapartego i odparł flegmatycznie, wskazując na wychylające się z mgieł górskie łańcuchy: – Ja mu tam... podziękuję!... Montbrun cofnął się mimo woli. Żołnierz skręcił na lewo ku obozowisku szwoleżerów. A za nim szedł wzrok Bonapartego jasny, promieniejący, zapatrzony w czworograniastą czapę żołnierza, w karmazynowy kołnierz białego płaszcza. Za żołnierzem skoczył tymczasem stojący w świcie szef Kozietulski. – Jak się nazywasz? – Paskudnie, panie pułkowniku! – odrzekł ponuro żołnierz. – Mów – jakże? – Poniński128. Bonaparte spojrzał znów pytającym wzrokiem na Bessičres’a, który przerwał raport. – Więc cóż więcej? – Sire! Potwierdzić muszę to, co mówiłem wczoraj. Pozycja jest niezdobyta... Trzeba by zacząć obejście gór. – Albo zaatakować wprost! – Tak jest, sire... Lecz czy piechota zdoła się wedrzeć?... – Jazda!... – Sire! – wyjąkał pomieszany marszałek. – Niech mi wolno będzie... przypomnieć, że w wąwozie ledwie czterech żołnierzy obok siebie... pomieścić się zdoła... szesnaście armat go broni... trzynaście tysięcy wojska na górach. Krzyżowym ogniem zniosą każdy pułk, zanim 127 L a i s s e z l e f a i r e ! (franc.) – Zostawcie go w spokoju! 128 P o n i ń s k i – bohater czyni aluzję do nazwiska Adama Ponińskiego, marszałka sejmu rozbiorowego w latach 1773-1775. Poniński, jako zdrajca zaprzedany caratowi, został skazany na konfiskatę majątku i utratę czci. ten dotrze do pierwszej pozycji... Przed wąwozem jest przekop czy rzeczka nawet. Sire, to jest niepodobieństwo! Bessičres umilkł, wystraszony własną śmiałością. Napoleon zaciął usta. Po chwili milczenia rzekł sucho: – Który szwadron szwoleżerów jest na służbie? – Trzeci, sire! – odpowiedział Bessičres. – Niech będzie przy mnie. – Według rozkazu! – Victor!... Marszałek Perrin stanął przed cesarzem. – Możesz zaczynać. Victor salutował cesarza, a potem skoczył do trzymanych w pobliżu wierzchowców. Tłum adiutantów rzucił się za marszałkiem. Bębny warknęły – trąbki zagrały chrapliwie. W dali iść zaczął głuchy, miarowy szum. Bateria Sénarmonta ryknęła ponuro, a w ślad za nią padły pierwsze, bezładne strzały tyralierów. Góry milczały, połyskując dumnie swym skalistym pancerzem i tonąc w mgłach. Za czwartą salwą Sénarmonta Guadarrama plunęła żelazem. Huk przeraźliwy, pomnożony przez echa górskie, wstrząsnął powietrzem. Don Benito San Juan czuwał. Kule armatnie pruły opary i darły zasłony. Dziewięćdziesiąty szósty pułk ruszył środkiem, wprost ku wąwozowi, dźwigając pęki faszyny. Na lewym skrzydle pierwszego batalionu maszerował stary kapral, Protot, i gawędził z idącym obok niego szeregowcem: – Zagadali do siebie! Co? Jak to gwiżdżą! Ślepa pukanina! Chociaż, czasem szelmy... wymacać potrafią!... Baczność!... Kula armatnia padła u stóp kaprala, żłobiąc krwawą bruzdę w szeregach. Protot chwycił się za pierś i jęknął z triumfem: – Widzisz... mówiłem, czasem potrafią!... Armaty grały coraz szybciej, coraz zajadlej. Piechota hiszpańska raziła ołowiem. Pułk dziewięćdziesiąty szósty topniał w ogniu, każdy krok znacząc krwawymi strugami, aż zdołał rzucić pęki faszyny w rozwarte szeroko brzegi rzeczki. Faszyna spływać zaczęła, szarpana wartkim nurtem, lecz tuż za nią jęły się staczać ludzkie ciała. Pułk osłabł. Jeszcze wlec się próbował, raz jeszcze zdobył się na rotowy ogień, lecz zasypany żelazem, cofnął swoje strzępy. Za nim już stał drugi pułk, za drugim trzeci, czwarty. Tyralierzy coraz zacięciej razili stojących na stokach gór Hiszpanów. Ci cofnęli się za wierzchołki. Cel zniknął dla tyralierów. Wąwóz i góry jeżyły się stalowymi lufami karabinów i groźnymi paszczami armat. Pułki piechoty szły. Szły ponure, milczące. Szły, rozumiejąc, że na zgubę pewną idą, że zanim zdołają do skał dotrzeć – armaty nieprzyjacielskie zdziesiątkują je, zmiażdżą. Marszałek Victor zsiadł z konia i stanął na czele dziewiątego pułku, maszerującego na lewe skrzydło – generał Semele z przeciwnej strony wiódł pułk dwudziesty czwarty. Wodzowie pierwsi wdarli się na najwyżej stojące skały i usiłowali pociągnąć za sobą żołnierzy – góry bluznęły gwałtowniejszym jeszcze potokiem kul. Żołnierze francuscy zmieszali się i jak fala morska, rozpadająca się u podnóża raf – rozprysnęli się w bezładne kłęby i cofnęli się w nieładzie. Victor nowy pułk zagrzewa. Dywizja Ruffina posuwa się na czoło. Już dopaść zdołała pnącego się ku górom tarasu, już kilkunastu żołnierzy skryło się za zrębami skał, gdy znów grad stalowy stoczył się ku dywizji, pierwsze szeregi zmiótł, drugie potargał, trzecie zmieszał. Bębny warczały zajadle. Co chwila z huku armatniego dobywa się rozpaczliwa komenda: – Szlusuj! Kolumny zbierają się posłusznie i nikną w oczach. W baterii Sénarmonta już dwa działa umilkły, zdemontowane przez Hiszpanów. Bonaparte siedział zadumany pod drzewem, jak gdyby wsłuchiwał się w huk armat. Od czasu do czasu podnosił wzrok i mierzył badawczo prężących się przed nim ordynansów i adiutantów, którzy urywanymi zdaniami raportowali przebieg bitwy. Raporty brzmiały wciąż jednakowo. – Pułk zdziesiątkowany. Ogień nieprzyjaciela zabójczy! Dostępu nie ma! Napoleon szarpnął niecierpliwie trzymaną w ręku rękawicą. – Montbrun! – rzucił ostro. – Wysłać mi rekonesans w góry poza linię – niech pochwyci języka!... Montbrun skinął na stojącego w pobliżu Dziewanowskiego. Rozkaz wnet dosięgnął szwoleżerów. Niegolewski ruszył na czele plutonu Wasilewskiego. Do Napoleona tymczasem dopadł młody adiutant artylerii: – Najjaśniejszy panie! – zawołał. – Trzecie działo zdemontowane. Bonaparte zerwał się na nogi. – Sire! Mam dać rozkaz... artylerii gwardii? – zagadnął pośpiesznie Bessičres. – Chcesz góry rozbijać?... Konia!... Napoleon wskoczył na konia i ruszył ku górom. Bessičres, Montbrun, Duroc, de Segur i orszak ordynansów i adiutantów dosiedli koni. Za nim już postępował trzeci szwadron szwoleżerów, prowadzony przez Kozietulskiego. Bonaparte minął idące do ataku pułki piechoty i zatrzymał się dopiero na szerokiej płaszczyźnie, zasłanej ciałami poległych. Napoleon badał pozycje. Rozproszone nieco mgły odsłaniały już widok na ciemną gardziel wąwozu Somossiery, w głębi którego ustawiona bateria sypała zabójcze pociski. – Sire! – rzekł z mocą Bessičres. – Nie narażaj tyle nam drogiego życia!... Bonaparte poruszył się niecierpliwie. Koń cesarza wśród huku a świstu kul targał się a otrząsał niespokojnie. – Rzeczka założona faszynami?... – Niezupełnie, sire. – Ponowić atak. Świeży pułk piechoty porwał się z miejsca. – Vive 1’empereur! – huczeli żołnierze przeciągając w pobliżu. Okrzyk ich atoli wśród ryku armat ginął, rozpływał się. Pułk szedł z hardo podniesionym orłem. Bonaparte ścigał go wzrokiem. Widział, jak masy ciał słały się, jak ranni, wpółżywi darli się do rzeczki. Szczytem bohaterstwa było dotrzeć do niej i rzucić w nią pęk chrustu!... Rzeczka wypełniała się szybko. Ciała żołnierzy lepiej tu się sprawiały niż faszyna. Niegolewski tymczasem zdołał sprawić ordynans. Generał Montbrun stawił przed cesarzem wydartego górom Hiszpana. Napoleon spojrzał na przerażoną twarz jeńca i dał znak, że nie chce o nic go pytać. – Bessičres! Gdzie szwoleżerzy? – Na prawo, pod górą!... Bonaparte spojrzał w stronę, kędy bielił się pas sinych płaszczów i czerniały ceratowymi pokrowcami okryte ułanki. – Dobrze stoją. – Prawda, sire!... Napoleon zwrócił lunetę ku rzece. Orzeł cesarski chwiał się bezwładnie ponad cofającymi się szczątkami pułku. – Dosyć! Bessičres! – Sire... – Szarża natychmiast! Szwadron szwoleżerów!... – Najjaśniejszy panie, atak niemożliwy!... Niech obejdą nasze... – Co niemożliwy? Powiedz im, że ja chcę. Marsz!... Pułkownik Kozietulski rozmawiał był właśnie z generałem Montbrunem i panem de Ségur. Marszałek rzucił Kozietulskiemu rozkaz, Montbrun zdarł konia. – Panie marszałku! Szarża? Niemożliwa! Na zgubę. – Rozkaz cesarski! – uciął krótko Bessičres. Kozietulski dobył pałasza i zatoczył koniem przed szwadronem. Kilka gromkich zawołań zwinęło linię, wyciągnęło szwadron w czwórki. Szable błysnęły. Słońce wychyliło się spoza obłoków. – Do milion diabłów! – rozległ się stalowy głos Kozietulskiego. – Cesarz chce, abyśmy tych szczurów wymietli... Naprzód, psiekrwie!... Szwadron drgnął. Kozietulski podniósł pałasz do góry i spiął konia ostrogami. – Naprzód, psiekrwie! Cesarz patrzy!... – Niech żyje cesarz! – huknęli szwoleżerowie i pochylili się na siodłach. Szwadron sunął jak wicher ku ziejącej ogniem gardzieli. Z oczu wszystkich żołnierzy jednakie tryskały iskry, jedna w brwiach zaciętość, jedna morowość. – Naprzód! – dźwięczał głos Kozietulskiego. – Naprzód! – wołali kapitanowie Dziewanowski i Krasiński. – Naprzód! – huczał ostatni żołnierz, jadący na tyle plutonu Krzyżanowskiego. Konie szły jak burza, jak wezbrany potok górski, jak lawina. Wyciągnęły szyje, rozwarły chrapy, ledwie ziemi dotykając kopytami. Jeden koń drugiego napierał, jakby do szalonego zachęcając wyścigu. A za tym szwadronem gonił wzrok Bonapartego, w którym, zda się, można było czytać zdumienie, podziw. Szwadron przesadził rzeczkę, w połowie zasypaną ciałami poległych, a w połowie chrustem, i wpadł w wąwóz. Bateria hiszpańska, ustawiona na pierwszym jego skręcie, rzygnęła gradem kul. Sześciu żołnierzy zwaliło się z koni. – Na armaty, chłopcy! Niech żyje cesarz! – huknął teraz Dziewanowski. – Wal, psia! – ryczał basem Stadnicki. Szwoleżerowie wpadli na kanonierów hiszpańskich, zanim ci po raz drugi zdołali podłożyć lonty. Walka była krótka. Ciała Hiszpanów legły na lawetach. Szwadron pędził dalej, ledwie końcem pałaszy zawadzając o resztki kanonierów. Czego nie dokonały cięcia, tratowały konie. Gardziel wąwozu za pierwszą baterią zwężała się, tworząc zaciemniony korytarz, a w końcu załamywała się i znów się wydłużała, aby po raz trzeci i czwarty zmienić kierunek. Każdego z czterech załamów broniła oddzielna bateria, zagradzała drogę, tworzyła węzeł, stanowiła niezdobytą redutę, była dość silną, by atakowi stawić czoło, by go zetrzeć na miazgę, by z miazgi tej dla samej siebie zawałę obronną utworzyć. Termopile hiszpańskie cztery miały ogniwa, cztery czeluście, w których czego by armaty nie zdołały wymieść – lasy karabinów, na szczytach ustawione, miały do skał przygwoździć. Strzałów chybiających tu nie było. Wąwóz prostował skrzywienia celów, a gdy kula o ścianę jego uderzała, wypryskiwał odłamami granitu i srogie zadawał kontuzje. Wiedział o tym don Benito San Juan i spokojnie czekał za górami, rychło fala żołnierzy francuskich, szamocząca się u stóp Somosierry, nie odpłynie upokorzona. Wiedziała o tym i junta, rządząca powstaniem, i czekała spokojnie w Aranjuez wiadomości o ustąpieniu Bonapartego. Gdy szwadron Kozietulskiego porwał się do szarży – don Benito San Juan uśmiechnął się pogardliwie. Lecz gdy ponad pierwszą przepłynął baterią, gdy do uszu don Benita doszedł okrzyk gromki, potężny, brzmiący szaleństwem – wódz hiszpański zbladł. Szwadron pędził naprzód. Stu dwudziestu ludzi rzucało się na armię, na grad kul, na góry, na skały, na Somosierrę! Szwadron pędził naprzód. Kozietulski, stoczywszy się z konia, pomimo kontuzji, oczy wzniósł błagalnie ku mijającym go w pędzie żołnierzom i żebrał: – Bracia! Towarzysze! Konia! Nikt go nie słuchał. Przed drugą baterią padł porucznik Krzyżanowski. W ataku na kanonierów odłam skały uderzeniem w piersi zwalił z konia Piotra Krasińskiego. Dziesięciu żołnierzy okupiło drugą redutę. Dziewanowski prowadził dalej, mając tuż przy sobie wachmistrza Wasilewskiego ze szwoleżerem Szumem. Na trzecim załamie ogień nieprzyjacielski wzmógł się. Piechota hiszpańska strumieniem żelaza zasypywała wąwóz – baterie raziły zajadle. Kule zrywały szwoleżerom czapy, szarpały płaszcze i mundury na strzępy, raniły i zabijały konie, dziesiątkowały szeregi. Co chwila ktoś zaczynał się słaniać na koniu i zapadał się w potok pędzący. Bez komendy – konie szlusowały, zamykały przerzedzone szeregi, a choć na grzbiecie swym dźwigały niekiedy już tylko krwią zalaną kulbakę – mknęły dalej, dopóki kule armatnie nie poszarpały ich, nie zbiły z nóg. Kompanie zmieszały się, plutony brały już podział życia i podział śmierci. Florian, którego kompania szła druga z kolei, dzięki rączości siwka, znalazł się tuż za wachmistrzem Wasilewskim w chwili, gdy trzecia bateria zdążywszy do drugiego wystrzału się przygotować – zionęła żelazem. Salwa była straszna. Snop dymu otulił szwoleżerów. Gdy się rozwiał – kanonierzy leżeli stratowani. Florian zadrżał. Dziewanowskiego na przedzie nie było... Szum zniknął... Gotartowski obejrzał się – kula karabinowa musnęła go po ramieniu. – Naprzód! – huczał teraz adiutant Rudowski. – Naprzód! – wołał nadbiegający z tyłu Niegolewski. Siwek Floriana targnął się i ruszył na czwartą baterię, a zobaczywszy poza nią wolny przestwór, zaczął ponosić. Próżno Gotartowski wstrzymywał go, próżno nawoływał głosem. W siwku zbudziła się rogata dusza, krew syna pustyni nagle w nim zagrała. Na górach tymczasem stało się to, czego ani dzielny don Benito, ani junta rządząca, ani Bonaparte przewidzieć nie mogli. Szczyty Somosierry zakołysały się, szeregi Hiszpanów zachwiały, okrzyk przerażenia dobył się z piersi wojska powstańczego... U ich stóp, na krańcu niezdobytego wąwozu ukazały się białe płaszcze szwoleżerów i pokrowcami okryte ułanki. Armaty zagwożdżone, z zalanymi krwią zapałami, zasłane trupami zwycięzców i zwyciężonych – umilkły... Okrzyk: „Niech żyje cesarz!” – huczał a piął się po skałach, a jęczał. Hiszpanie zdumieli się – broń wypadła im z rąk, zmieszali się, złamali karne łańcuchy i jak fala spływać zaczęli ze stoków Somosierry i szukać schronienia, kędy wiła się ścieżka, kędy górski wąwóz wiódł ku Saragossie, Madrytowi, Aranjuezowi, Walencji... Ucieczka była obłędna. Lęk nie znał pomiarkowania, głuchym był na zaklęcia dowódców, niepomnym na własne bezpieczeństwo. Żołnierze parli przed siebie na oślep, częstokroć na końcu wąwozu znajdując ponurą, nieubłaganą ścianę, która była im wyrokiem śmierci, gdyż z gardzieli somosierskiej wysypały się już świeże szwadrony szwoleżerów, szaserów i konnych grenadierów, a na góry pięła się bezkarnie piechota francuska. Zgiełk bitwy milkł za górami i rozpraszał się. Oddziały kawalerii wracały powoli, prowadząc tysiące niewolników. Piechota zajęła obóz don Benita. Wąwóz Somosierra stężał – zastygł ze zgrozy i ponure cienie słał na bezkształtne masy ciał ludzkich. Pod trzecią baterią spod lawety czołgać się zaczął ranny szwoleżer, klnąc głośno a nawołując: – Nie lubię, psia!... Psa nie ma! Hej! Do czarta – rusz się choć który! Panie poruczniku!... Ciało adiutanta Rudowskiego, leżące bezwładnie na armacie, drgnęło. Szwoleżer ryknął z całej siły: – Poruczniku, bo mnie, psia!... Nie słyszy!... Stadnicki po... Szwoleżer dotknął ręką porucznika i przeżegnał się, za czym z wysiłkiem obejrzał się dokoła i raz jeszcze zakrzyknął: – Odezwijże się który! W odpowiedzi jakiś jęk cichy rozległ się z drugiej strony armaty. Stadnicki posunął się na rękach. – Przecież jedna poczciwa dusza, co się tym diabłom wyrwać z ciała nie pozwoliła!... Ba!... Ani chybi, albo Jaworski, albo Grabowski. Leżący żołnierz snadź zrozumiał, bo potrząsnął głową. – Hę? Ruszasz się? Czekaj, dam ci wina. Olaboga! To mnie potrącili!... Phi, bratku! Wlać się, wleje – lecz trzeba ci brzuch zaszyć... boć dziurawy na wylot! A tu ambulansu ani poświeć! Łykaj! Ranny otworzył szeroko oczy i uśmiechnął się. – Jeden Puciata! – szepnął z zadowoleniem. – Co? Co pleciesz? – Nie jeden – tylko „jedna” mówiłem... feminina z maskulinami nie mieszaj! – odezwał się chrapliwy głos tuż obok. Stadnicki obejrzał się pośpiesznie. O dwa kroki od niego, pod skałą, siedział Gąsiorowski. – Jesteś, urwisie! Ruszże się, trzeba by któremu nieboszczykowi ulżyć. Gąsiorowski wskazał ręką na Puciatę i poruszył wargami, lecz miast słów, krew z nich buchnęła. Puciata zaczął się śmiać spazmatycznie, aż spazm przeszedł w krótkie rzężenie i zastygł w głębi skrzywionych kurczowo ust. Stadnicki otarł pot z czoła. – Pilno im wszystkim, biedakom!... Człowiekowi może samemu przyjdzie... wędrować!... Żywego ducha!... Naraz w głębi, od strony czwartej reduty, dał się słyszeć przyśpieszony odgłos kopyt końskich, a po chwili ukazał się wachmistrz Wasilewski. – Hola! Panie Piotrze! Ratujże, bo się ruszyć nie mogę... Gdzie nasi? Wasilewski ściągnął konia i mruknął ponuro: – Poginęli! Leży to wszystko pokotem w wąwozie. – A Hiszpanie?... – Goni ich za górami nasz pułk z grenadierami!... No, czekaj waść, pilno mi!... – Dokąd? Ratujże, psiamać!... – Jadę po ambulanse! Porucznik Niegolewski dogorywa! – wachmistrz spojrzał przed siebie i zmarszczył się. – Kapitan tu leży!... Bywajcie... chwili czasu nie ma!... – Czekajże... Kobyła wasza nozdrzami krwawi... – Dostała w lewy chrap – trzy zęby jej wybiło! Porucznikowi Rowickiemu nogi obydwie urwało!... Skończył!... Wasilewski szarpnął konia i, klucząc między stosami ciał, skierował się ku głównej kwaterze. Gdy wachmistrz mijał miejsce, gdzie leżał Dziewanowski, posłyszał cichy, rzewny szept: – Wachmistrzu!... Wasilewski zębami zgrzytnął. – Milczeć! Sprowadzę wam ambulanse!... – Wachmistrzu – buty!... Wasilewski zatrzymał konia. Tuż przed nim leżał szwoleżer Szum i poglądał z rozpaczą na rozdartą cholewę. – Co ci? – Nic, wachmistrzu – rzekł pokornie szwoleżer, osłaniając ręką krwawiącą ranę na piersiach. – Ale buty! – Mówiłem! Tobie nic uczciwego nie warto sprawiać! Trzeci dzień... Szum skinął twierdząco głową i skonał. Wasilewskiemu łza zawisła na nastroszonych wąsach. Spiął konia ostrogami i pomknął. Od wsi Bocequillas ruszył już Bonaparte ze swoim sztabem i wjechał w wąwóz – tuż za nim postępowała kareta pułkownika Krasińskiego, wysłana po Kozietulskiego, i wozy ambulansowe. Napoleon jechał wyciągniętym kłusem, oglądając uważnie wąwóz – od czasu do czasu zwracał się do Bessičres’a i rzucał lakoniczne uwagi: – Pozycja niezdobyta! Wąwóz stworzony do obrony!... – Prawda – sire! Dzielni ludzie, odwaga szalona!... – A co mówiłem! – Sire... oto pierwsza bateria! Jakiż tu atak być musiał!... Kanonierzy leżą... z lontami w ręku do nowego wystrzału!... – Sont-ils braves ces Polonais!129 – Żeby uwierzyć – trzeba widzieć. Im orszak się dalej w głąb wąwozu zapuszczał – tym zdumienie, podziw sztabu wzrastał. Jak wedrzeć tu się mogła kawaleria, jak przepłynąć zdołała ponad bateriami, które całą szerokość wąwozu zajmowały? Koń cesarza przeszedł w stępa, omijając kałuże krwi i ostrożnie depcząc około poległych. Od czasu do czasu spośród stosu ciał unosiła się ręka, a z piersi konającego wydobywał się okrzyk pełen zapału: – Niech żyje cesarz! Okrzyk ten brzmiał groźny, mocny i dookoła czary rzucał. Wpół zastygłe ciała poruszały się, posiniałe wargi składały się do uśmiechu, w zbielałych oczach drgało życie. – Niech żyje cesarz! – wołali ranni. – Niech żyje cesarz! – szeptali konający, ostatnie wydając tchnienie. Na drugiej baterii Bonaparte dostrzegł żołnierza siedzącego na armacie i operującego coś koło ręki. Żołnierz, zobaczywszy cesarza, podniósł lewą ręką bezwładnie zwieszającą się dłoń i przyłożył ją do czapy. – Cóż ci to, zuchu? – Nic, najjaśniejszy panie, jesteśmy teraz na kwit. – Jak to? Jesteś ranny? – To za dzisiejszy ogień do fajki!... – Marszałku, podaj go do krzyża. – Jak się nazywasz? – Paskudnie, panie marszałku! – Odpowiadaj!... – Poniński! – Podziękuj najjaśniejszemu panu! Żołnierz ruszył ramionami i syknął z bólu, a potem ozwał się sucho: 129 S o n t - i l s b r a w e s c e s P o l o n a i s ! (franc.) – Dzielni są ci Polacy! – Dziękować?... Na dobrą sprawę, jakby zmierzyć tę dziurę, którą mi szelma carajo130 hiszpański wywiercił w ramieniu, z węgielkiem do fajki... to i tak jeszcze mi należeć się coś będzie. – Jesteś wachmistrzem! – To znów ja będę w zaległości!... – Więc jakże chcesz? – roześmiał się Bonaparte. – Niech już wachmistrz zostanie u mnie na procencie! U mnie będzie pewniejsze. Cesarz, w świetny humor wprawiony, ruszył dalej. Pod trzecią baterią powitał go Stadnicki. – Jesteś wachmistrzem? – Tym samym, który miał szczęście rozmawiać zeszłej nocy z najjaśniejszym panem. – Ranny? – Dwie kontuzje! – Kto tu jest więcej?... – Porucznik Rudowski!... Na lawecie... – Bessičres... legia... krzyż oficerski!... – Najjaśniejszy panie, porucznik nie żyje! Jemu aby na mogiłę potrzeba krzyża! Lecz tam nasz... ojciec... nasz kapitan Dziewanowski! Bonaparte zsiadł z konia i zbliżył się ku miejscu, gdzie leżał Dziewanowski. Kapitan miał strzaskaną po kolano prawą nogę, lewe ramię nadto wisiało na kawale skóry. Dziewanowski otworzył oczy. – Cierpisz?... – Nie... najjaśniejszy panie!... Rany nie bolą!... – Okryłeś się sławą!... Bessičres!... Ranga pułkownika... Oficer legii, dożywocie!... – Co tego, to długo płacić nie będą! – ozwał się z ziemi Stadnicki, który był się doczołgał do Dziewanowskiego. Kapitan skinął twierdząco głową. – Najjaśniejszy panie! O żołnierzach... o kompanii mojej nie zapomnij!... Oni warci... a ja... ustąpić muszę... – Czymże ci się odpłacę za twoje poświęcenie!... Jesteście moją chlubą! Dumny jestem z was! Hej! Bessičres! Ambulanse niech nadjeżdżają prędzej! Otoczyć ich staraniem, opieką! Życie i zdrowie każdego z tych żołnierzy jest nieocenione. Bonaparte zwrócił się ku czwartej baterii. Pułk szwoleżerów wracał z pogoni za nieprzyjacielem, wracał z hiszpańskimi sztandarami, wracał z niedobitkami trzeciego szwadronu na czele – tego szwadronu, który opromienił go sławą, który nań niesłychane sprowadził zaszczyty. Bohaterska odwaga tej garści młodzieńców rzuciła czary na armię Napoleona. Stara gwardia cesarska, dumna, nieprzystępna, harda, spoglądająca na pułki liniowe z wysokości Alp i Piramid – usuwająca się od „polskich smyków”, którzy wśród niej się kręcili a dzwonili zawadiacko szablami, teraz porwana, uniesiona zwycięstwem, kajała się. Lody pryskały – stalowe twarze gorzały, w lwach spod Marengo, Hohenlinden, Arcole odzywały się stwardniałe w bojach serca. Pułk szwoleżerów wracał wśród okrzyków, wracał salutowany przez żołnierzy i oficerów. A gdy rozłożył się obozem, aby zasłużonego zażyć spoczynku – tłumy żołnierzy ze stojących w pobliżu pułków zbiegały się do szwoleżerów, śpiesząc dłoń ich uścisnąć, podzielić się manierką, przyjrzeć się im z bliska. O zmierzchu zatrąbiono na apel, poczynając od trzeciego szwadronu. 130 C a r a j o (hiszp.) – dosadny epitet hiszpański. Wachmistrz Dąbczewski miał czytać kontrolę siódmej kompanii, Wasilewski trzeciej. Wincenty Krasiński pułkownik i Dautancourt major w otoczeniu oficerów stali przed frontem. Spieszone szeregi szwoleżerów grobowa zaległa cisza. Wasilewski rozwinął podziurawioną kulami kontrolę – ręce mu drżały. – Zaczynaj, wachmistrzu! – rzekł Krasiński. Wasilewski zaczął czytać koleją plutony. – Zielonka Benedykt wachmistrz szef!... Wasilewski urwał czekając na odzew – szeregi milczały. – Ranny! – ktoś odezwał się szeptem. – Sokołowski wachmistrz? – czytał dalej Wasilewski. I znów cisza była mu jedyną odpowiedzią, a potem pomruk smutny: – Zabity na baterii! – Toedwen? – W ambulansie! – Roman? – Kontuzja! – Stadnicki? – Dwie kontuzje! – Gotartowski Florian! Wasilewski podniósł głowę. – Jeżeli który wie, odpowiadaj! – wtrącił się Krasiński, a po przestanku rzekł do Wasilewskiego: – Zapisz tymczasem, wachmistrzu – „bez wieści”. Wasilewski czytał dalej – czytał coraz gwałtowniej, gorączkowiej, kontrolę do oczu podnosił, aby snadź lepiej wymawiać nazwiska. Chór żołnierzy odpowiadał co chwila głuchym, ponurym głosem. Stojący poza szczątkami trzeciego szwadronu szwoleżerzy odkryli głowy, a za nimi poszli przypatrujący się z dala gwardziści francuscy. Wasilewski skończył. Dwunastu zabitych... sześciu dogorywających, czterech rannych ciężko, kontuzjowanych piętnastu, stratowanych trzech! Wachmistrz Dąbczewski wystąpił z kontrolą kompanii Piotra Krasińskiego... Żniwo śmierci, kalectwa i niemocy i tu było obfite, i tu kompania ledwie świeciła niedobitkami. Zestawiono cyfry. Krasiński obwieścił pułkowi rozrachunek. Pięćdziesięciu siedmiu poległych i ciężko rannych, nie licząc oficerów, z których dwóch legło na placu, dwóch dogorywa, dwóch budzi nadzieję przyjścia do zdrowia, jeden szef szwadronu lekko kontuzjowany!... Jeden porucznik Szeptycki ocalał, ile że nie był w szarży. Długo w noc gwarzono przy ogniach, rozprawiając o bitwie, wspominając poległych towarzyszów. Długo w noc spełniano czarki a zapijano wiwaty. Tylko w trzecim szwadronie wśród żołnierzy smutek a pustka wiała. Choć ciągnięto ich a zapraszano do kompanii, jako bohaterów dnia, woleli w swym szczupłym kolisku zostawać... i dzielić się myślą. Tu wczoraj Norwiłł ucieszne swoje krakowiaki ciągnął, tu Dzięcioł pyzaty ze Świętarkiem w zawody szli, który dłużej tchem jednym apel wygra na trąbce, tu zasiadał gwarny pluton „dwóch drzew”... Z jedenastu Jaworskich ocalał jeden, Grabowskich zostało dwóch, Zawadzcy legli wszyscy. Szum, Rymdejko, Olszewski, Waśniewski, trzech Bieńkowskich, dwóch Orłowskich – zabici. Co chwila przypominano sobie kolegów, gdzie który padł. O jednym Florianie Gotartowskim nikt nie umiał nic rzec pewnego. Wasilewski twierdził, że Florian był jeszcze przy czwartej baterii, zanim porucznik Niegolewski spadł z konia, i że widział go, jak pędził za uchodzącymi Hiszpanami. Toż samo powtarzał słowo w słowo młody Siemoński, który, mimo rany, wolał udawać zdrowego niż leżeć w ambulansie. Jedna i druga relacja nic dobrego nie wróżyła. Nieobecność Floriana była jasnym dowodem, że zapędziwszy się zginął w jakim parowie albo, ranny, zakłuty został przez uciekających Hiszpanów. Takich zaginionych było więcej, ile że i zwłok poszarpanych na bezkształtne kawały a zamienionych w miazgę nie brakło. Marcelek, który był ze szwadronem Łubieńskiego, nadbiegł dowiedzieć się o bracie a sprawdzić chodzące wieści, z boleścią przyjął wiadomość o zaginięciu, łudząc się jeszcze nadzieją, że może nadciągające wciąż ambulanse choć rannego przywiozą. Dnia następnego o świtaniu trąbki postawiły pułk szwoleżerów na nogi. Pochód ku Madrytowi został nakazany. Szwoleżerowie iść mieli w przedniej straży i objąć rekonesanse. Pułk wyciągnął się w długą wstęgę trójek, aby przesunąć się przez gardziel Somossiery, i na dany znak ruszył ku głównej kwaterze. Przed wsią Bocequillas stał obozem korpus marszałka Victora. Tu, gdy z daleka ujrzano karmazynowe ułanki, porwano się na nogi i bez komendy uformowano się nad drogą witając szwoleżerów okrzykami i salutując ich. Zapał żołnierzy udzielił się sztabom. Z namiotów wysypali się oficerowie, nadjechał marszałek. Okrzyki grzmiały. Szwoleżerowie salutowali bronią na podziękowanie. Serce rosło w nich, skry szły im z oczu, twarze promieniały. Zanim pierwsze trójki zdołały dosięgnąć głównej kwatery – na drodze ukazał się Bonaparte ze świtą. Przodem pędził co koń wyskoczy marszałek Bessičres. Krasiński zakomenderował: – Prezentuj broń! Bessičres ręką skinął i rzucił Krasińskiemu: – Formuj szyk bojowy! Pułk stanął – złamał wstęgę, zwrócił konie. – Demi ban! 131 – komenderował dalej marszałek. Trąbki zagrały długo a powłóczyście. Nadjechał Bonaparte ze sztabem i zatrzymał się przed pułkiem, który błysnął na powitanie szablami. Cesarz zdjął kapelusz. – Honneur aux braves des braves!132 – rozległ się donośny, dźwięczny głos. – Niech żyje cesarz! – huknęli żołnierze. Bonaparte zatoczył koniem. Muzyka korpusu Victora, na dany znak przez Bessičres’a, zagrała Mazurka Dąbrowskiego. Pułk przedefilował przed cesarzem i znów wyciągnął się we wstęgę i znikł w wąwozie Somosierry. Wąwóz czerniał ponurą pustką. Armaty, ciała poległych były już uprzątnięte. Gdzieniegdzie tylko widniały skrzepłe, brunatne plamy, czasami złamana klinga błysnęła pod ścianą lub spoza skały wyjrzała uwięzła kula. Pułk ciągnął w milczeniu głębokim a w skupieniu. Na przedzie pułkownik Krasiński wszczął cichą rozmowę z majorem Dautancourtem i jadącym tuż kapitanem Jerzma nowskim. – Piękny dzień! O takim nie śniłem! – Ba! To, co dziś nas spotkało, jest niesłychanym w dziejach armii zaszczytem!... Nie pierwszy rok służę, rozmaite już widziałem uroczystości... byłem świadkiem wielkich pochwał, które spadały na starą gwardię, ale cesarza odkrywającego głowę przed pułkiem!... – A przypomina sobie major, jak to na nas burczał w Warszawie? Co? – wtrącił żywo Jerzmanowski. 131 D e m i b a n ! (franc.) – używana w dawnej kawalerii komenda dla trębaczy i doboszów. 132 H o n n e u r a u x b r a v e s d e s b r a v e s ! (franc.) – Chwała najdzielniejszym z dzielnych! – No, no!... Przecież znów nie tak bardzo! – bronił się major. – Chociaż ja wam powiadam, że ta szarża, te zaszczyty niewarte są jednego Dziewanowskiego. – Robią nadzieję utrzymania go przy życiu. – Nogę mu jeszcze w wąwozie odjęto, a ramię strzaskane podobno budzi obawy!... – Tak, pułkowniku! – rzekł major. – Byłem i ja u niego!... Poznał mnie!... Śmiał się!... Pytam, czy czego nie potrzebuje, a on do mnie, żeby mu z namiotu węzełek przynieść. Posłałem natychmiast. Przynieśli, a w węzełku tym, zgadnijcie, co było? Garść ziemi!... – Zacny pan Jan! – szepnął Jerzmanowski. – Prastary to u nas zwyczaj. – Jam go nie znał! Zagadnąłem więc Dziewanowskiego. Krew ścierpła mi w żyłach! Nie, nie! Wy swoje, ja swoje!... Nie chcę, nie życzę wam takich szarży!... Ofiara krwi za wielka! Kwiat młodzieży! Prawda, szesnaście krzyżów na pułk, dwadzieścia kilka awansów, deszcz złota hiszpańskiego, ale nie!... Patrzcie, tam!... Dautancourt wskazał ręką na żółty, świeżo usypany kopiec, który wznosił się za wylotem wąwozu – pośrodku rozległej doliny. – I pomyśleć, że ludzie ci na to urodzili się nad Wisłą... aby tu, na tym pustkowiu lec!... – Majorze! – upominał Krasiński. – Mówisz, jakbyś nie był Francuzem. – Nie o tym teraz myślę! Tfy! Gorzko człowiekowi! Toż tych dzieciaków sam wybierałem, sam co przedniejszych szukałem... i ot, macie na co!... Pułk wysunął się powoli z wąwozu i spływał ku dolinie. Krasiński, zbliżywszy się do kopca, przystanął, za jego przykładem poszły szeregi. Żołnierze zdjęli czapy. Wachmistrz Wasilewski zeskoczył z konia i ukląkł u stóp kopca. Z drżących ust Wasilewskiego dobyły się słowa modlitwy za umarłych. Modlitwa na skrzydłach wiatru przebiegała szeregi, chwiała się nad orłem sztandaru i ginęła hen, w wąwozie. – Amen! – rzucił gromko wachmistrz. – Amen! – powtórzył pułk. – Amen! – odpowiedziały góry. Major Dautancourt fyrknął energicznie nosem i mruknął cicho: – Jak się człowiek będzie z nimi dłużej zadawał, to jeszcze kamedułą na stare lata zostanie!... Krasiński uścisnął rękę majora. – Więc tu nasze drogi się rozchodzą? – Tutaj, pułkowniku! Sygnaliści grać zaczęli. Regiment podzielił się na dwa oddziały. Na czele pierwszego stanął Krasiński, dowództwo drugiego objął Dautancourt. Oddziały salutowały się i ruszyły dwiema rozchodzącymi się drogami. XV Armaty umilkły pod Saragossą. Marszałkowie Moncey i Mortier opuścili ręce. Po zdobyciu w pierwszym dniu oblężenia stanowiska Monte Torrero i fortu na przedmieściu Arrabal – od dwóch tygodni nie zdołali kroku naprzód zrobić. Wszystkie ataki wróciły zdziesiątkowane. Kule szczerbiły mury stolicy aragońskiej, wzniecały pożary, rozbijały domy, a mimo to Saragossa ani drgnęła w posadach i stała dumnie zaparta o brzegi Ebro, wystrzelając starożytnymi wieżycami kościołów Nuestra Seńora del Pilar, La Seo, Miguel, Felipe, Jago i Juan, groźnie mierżąc nieprzyjaciela z czworogrannych baszt mauretańskiego zamku Aljaferia. Od dwóch tygodni w dzień i w noc rażono miasto żelazem, szturm przypuszczano za szturmem. Zdawało się, że lada chwila na murach ukaże się biała chorągiew, że lada chwila Saragossa się podda. Marszałkowie spoglądali po sobie zdumieni. Co ta garść kilkunastotysięczna ważyła wobec ich korpusów! Skąd powstać im mogła śmiałość oporu? Co dnia marszałkowie nowe kreślili plany zdobycia miasta, co dnia liczba rannych i poległych wzrastała. Moncey trzaskał z gniewu palcami – zrywał się o świcie i śród mroków podnosił pułki, skradał się, czaił, spadał jak sęp i zawsze spotykał wyszczerzone lufy karabinów i opór zacięty, nieubłagany. Mortier po całych dniach z generałem Lacoste wykreślał plany przekopów. A tymczasem z głównej kwatery co dnia nadchodziły gońce z zapytaniami i co dzień niosły ze sobą wiadomość krótką a stereotypową: „Lada dzień Saragossa się podda!” Co dnia marszałkowie czuli, że tam, w głównej kwaterze sława ich topnieje, wpływ niknie, że lada chwila dowództwo wypaść może im z rąk. Marszałkowie opuścili ręce. Oblężenie trzeba było rozłożyć na dwa miesiące. Jak zawiadomić o tym sztab, jak umotywować raport, żeby uniknąć uwag złośliwych a poszeptów? Zanim jednak Mortier i Moncey zdążyli powziąć decyzję, kurier cesarski nadjechał pod eskortą oddziału grenadierów gwardii. Mortier spojrzał ponuro na Monceya. – Kolego! Możemy sobie powinszować! Nie łudzę się, co ta koperta zawiera!... – Odwołanie!... Tym lepiej. – Czy tylko odwołanie? Ręczę, że Savary o nas pamiętał i na wodza się wysforował! – Savary!... Za nic – usuwam się!... Dziś składam raport o urlop!... Mortier rozerwał szybko kopertę, rzucił okiem na papier zdobny w orły cesarskie i szepnął cicho: – Lannes!... – Lannes? – powtórzył ze zdumieniem Moncey. – Lannes do nas? – Jest już w drodze! Ma objąć naczelne dowództwo!... – Lannes’owi ustąpię bez wahania. – Dzielny żołnierz i prawy towarzysz. – Żal mi go!... To robota Berthiera! O te przeklęte mury nawet Lannes rozbić się może. Zdobędzie je – zasługa żadna! Niewdzięczne stanowisko. Marszałkowie uspokoili się. Tam gdzie Lannes się ukazywał, tam ustawały zawiść, ambicje, swary. Lannes zawsze myślał o innych, a zapominał o sobie. Troszczył się, żeby żaden żołnierz nie został pominięty przy rozdawaniu nagród, wstawiał się za oficerami, walki o nich staczał ze sztabem, a w gronie generałów i marszałków – był pierwszym do uznania zasług kolegi. Lannes nie dał na siebie długo czekać. Zebrali się Moncey z Mortierem, dowódca inżynierów generał Lacoste, generałowie Gazan, Morlot, Grandjean, Musnier, Rognat, Suchet i Chłopicki. Lannes wysłuchał raportu z poczynionych robót oblężniczych – i zagadnął krótko Lacoste’a: – Ile czasu potrzeba na podminowanie całego miasta? – Najmniej cztery tygodnie! – Więc za miesiąc staniemy się panami gruzów!... Zdwoić pracę. Nic tu zmienić nie można. Godzę się w zupełności na taktykę kolegów Mortiera i Monceya. Te słowa złamały ostatnie lody. – To jedyna rada! – ozwał się gorąco Moncey. – Minować!... Gouvion de Saint Cyr z Desnouettes’em poszczerbili sobie raz już zęby przed paru miesiącami... Odstąpienie nasze, ustępstwo obudziłoby jeszcze większą śmiałość... z ziemią ich zrównać. – Zapewne! – wtrącił sucho Mortier. – Ja byłem tego samego zdania jeszcze pozawczoraj! Lecz oni na miny odpowiadają minami. Trzy dni pracy kosztowały nas przekopy pod klasztor świętego Józefa, noc całą ustawialiśmy baterie... Rano trzydzieści dwa działa zionęły, lecz zanim miny zdołaliśmy podpalić... oni kontrminami wysadzili je w powietrze. Toż samo zrobili z mostem na Huervie! Wczoraj... Co tu ukrywać!... Zrobili wycieczkę na Santa Engracia, przed którą mieliśmy dobrze opatrzoną baterię! Osiem armat zagwożdżonych!... Głodem ich chyba będzie można wziąć... – Jeżeli sami go przetrzymamy! – uciął Moncey. Lannes zasępił się. – Jutro damy wypocząć żołnierzom. Wezwiemy raz jeszcze Palafoxa do poddania, a potem zdwoimy energię! Musimy działać wszyscy, bez wypoczynku, równocześnie! Pan, generale Lacoste, prowadź miny. Generał Gazan niech atak za atakiem przypuszcza i niech sforsuje przedmieście. Generał Suchet zdwoi łańcuchy, żeby nam i od guerillów zapewnić spokój, i ducha żywego z Saragossy nie wypuścić. No, a i my, koledzy, próżnować nie będziemy. Wyłomy być muszą!... Gdy się to działo, w obozie ruch i ożywienie zapanowało. Dwudziestu młodych poruczników, nadesłanych z głównej armii, a więc wiozących ze sobą nieprzebraną ilość nowinek i wiadomości – rozproszyło przygnębienie. Drugi pułk legii miał szczególniejsze w tym razie szczęście, bo aż pięciu zuchów w mundurach prosto z igły stawiło się przed namiotem majora Michałowskiego i pułkownika Kąsinowskiego. I to zuchów nie lada, bo jak adiutant zapewnił, na podstawie papierów, wszyscy jeden w drugiego byli to szwoleżerowie gwardii spod Somosierry, dla braku awansu przeniesieni w randze oficerskiej do legii. Jeden major Michałowski nie dzielił ukontentowania, bo rzuciwszy okiem na listy służbowe, ozwał się do kapitana woltyżerów Rybińskiego: – Phi... kochanku! Ruszyli konceptem!... Marcypanowych kawalerów, paniczyków, cacanych żołnierzyków nasłali, kochanku. I co? Phi, męka, mordęga, utrapienie, kłopot, zamieszanie, pilnowanie – choroba! Na koniku frygał, pałasikiem majtał, galopkiem się przetryndał i był, kochanku, rycerzem!... A tu piechota!... Ano, cóż... wołaj ich, kapitanie, niechże ich zobaczę! Major strzepnął desperacko rękoma, poprawił osuwający mu się pas na okrągłym brzuszku, ręce założył w tył i jął mierzyć wielkimi krokami namiot. Po małej chwili zasłona się odchyliła. Rybiński wprowadził nowomianowanych poruczników. Ci stanęli wyprostowani, czekając na pierwsze słowa majora. Lecz Michałowski, jakby na nich uwagi nie zwracał. Chodził po namiocie i mruczał pod nosem: – Nie miała baba kłopotu!... Taki Szczygieł albo Radło więcej potrafi, kochanku! Co to z tego może być?!... Phi!... Zaczynaj od a, b, c!... Kawaleria do piechoty!... Nieopatrzność, brak zastanowienia, kpiny, drwiny, nieład, choroba!... Oficerowie stali jak wryci. Major podniósł głowę, zmierzył ich wzrokiem i rzucił sucho: – Proszę o nazwiska! – Łaguna! Masłowski! Strumiłło! Jaworski! Stadnicki! – rozległy się kolejno głosy. – Wszystko porucznicy! Phi! Gwardia, kochanku! Szwoleżerzy! O piechocie ani wyobrażenia, co? – Owszem, panie majorze! – rzekł śmiało Jaworski. – Co, kochanku? Co: owszem?... – W pułku odbywaliśmy piesze musztry, według regulaminu dragoni!!... – Piesze musztry! Hę? Znam ja wasze piesze musztry! Parodia, śmiechu warte, pociecha, żal się Boże, karykatura, choroba! Bo piechota, kochanku, to nie parada, nie kity, nie ogony, nie akselbanty – tylko karabin, bagnet, mur. Mur, kochanku, armia, siła, broń w ramię i stój! Szturm, to dalej na mury – ani na włos nie chybić, bo opłazuję!... Major odsapnął ciężko, a naraz doskoczył do Stadnickiego i, wskazując na srebrny galon u kołnierza, rzucił groźnie: – A to co jest, kochanku?... – Galon porucznika pierwszej klasy! – Pierwszej klasy! Proszę! Waćpan porucznikowałeś w szwoleżerach? – Nie, byłem wachmistrzem. – I waćpan tak sobie jednym susem przeskoczyłeś porucznika drugiej klasy? – Pod Somosierrą było nas takich więcej!... – Proszę! Patrzcie!... Z wachmistrza! Dalipan, świat się przewraca! Zobaczymy, zobaczymy! Mundurki piękne!... Kapitanie, ano cóż?... Weź tych panów poruczników pod swoją opiekę. Komendy dać nie mogę... niech widzę najpierw we froncie... Niech poznam sprawność, przytomność, rozwinięcie, uzdolnienie, choroba... to jest... kochanku, tego! Hm! Tyle waszmościom powiem, że wątpię, aby wam tu, u nas, było wygodnie. Lada pałasikiem, konikiem tu się nie poradzi, do pałaców na ordynanse się nie chodzi, miną, czupryną nic się nie zwojuje! Piechota, phi, kochanku, musi pracować ciężko, bo piechota to sedno, moc, siła, jądro, podstawa, grunt, armia – choroba!... Żegnam waćpanów!... Major odwrócił się, odsapnął ciężko, poprawił pasa i puścił palcami impetycznego młynka. Porucznicy spojrzeli po sobie i wyszli z namiotu. Kapitan Rybiński podążył za nimi. – Panowie! Pozwólcie za mną! Przedstawię was kolegom. Do pułkownika Kąsinowskiego jutro, bo dziś zajęty bardzo. Rybiński zaprowadził poruczników do baraku oficerskiego. Tam ich czekało o wiele milsze przyjęcie. Porucznicy Kaliński, Niewodowski, Pągowski i Niechcielski powitali nowych towarzyszów z otwartymi rękoma, zapraszając na skromny bardzo posiłek, bo składający się z mięsa gotowanego, chleba i kubka wina. – Darujcie, koledzy! – usprawiedliwiał się Niewodowski. – Gdybyśmy choć dniem jednym naprzód wiedzieli, można byłoby pomyśleć o czymś przystojniejszym... Dziś podzielcie, jeżeli łaska, nasz chleb powszedni. – Oo! Cóż za ceregiele! – przerwał żywo Strumiłło. – Wojna, obóz, co na misie, to nieprzyjaciel. – Prawda – pochwycił Kaliński – i w dodatku ciężka wojna, i ciężki obóz! Tym w Saragossie także musi być niewygodnie a głodno, ale co i u nas się nie przelewa. Kto tu w oblężeniu, nie wiadomo! Rozmowa potoczyła się ochoczo. Nowomianowani porucznikowie opowiadali o głównej armii, o szarży pod Somosierrą, o pobycie w ambulansach pod Bujtrago, słuchając znów opowieści o ostatnich robotach oblężniczych i nieudanych szturmach. Jeden Stadnicki siedział ponury, nasrożony i ledwie półgębkiem słowo jakieś rzucał. Kapitan Rybiński, który do poruczników był się przysiadł, postrzegł kwaśną minę Stadnickiego i, kiedy się okazja zdarzyła, zauważył z intencją: – Hm! Waćpanowie z wielkiego świata przybywacie! U nas chuda fara!... Choć zuchów nie brak, ale nie ma komu ani patrzeć, ani chwalić, ani nagradzać... Nie dziwno mi też wcale, że imć Stadnicki, obaczywszy to nasze chudopacholskie obejście, nie bardzo i rad swemu awansowi!... – Z czegóż bo pan kapitan to wywodzi? – zagadnął basem Stadnicki. – At, z czego! Daruj waćpan, nie chciałem go tknąć. Lecz u nas co na sercu, to i na języku! Widząc cię zaś takim, jakbyś pół garnca octu wypił, muszę suponować... – Że mnie nim napojono, do licha! – Otóż właśnie! – Więc, panie kapitanie, jeżeli ma być szczerość, niechże będzie!... Cóż to, psia... na rekrutam do was przyszedł się napraszać... Nie naharowałem się dość na te galoniki! Co? – Poruczniku! Któż waćpana?... – Kto? Jużci imć pan major! Szanuję szarżę, znam powinny jego randze szacunek... lecz, jakem Stadnickł, ważyć się lekce nie pozwolę!... Bom nie nowicjusz, nie wiechetek!... Lada pałasikiem! – powiada! Nie życzę mu, aby się z tym pałasikiem spotkał... – Panie Józefie! Major – burczymucha! – perswadował Jaworski. – Niech mu w żołądku burczy! Ale co ja, nie dam się poniewierać, psia... Piechota, kawaleria, sapery, woltyżery... dla mnie zawsze, będą w jednej cenie!... Tyle zaś waćpanom powiem, że gdyby tu nasz pułk był... to nie patrzylibyście, spuściwszy nosy, na ten kojec saragoski!... – Nie tak gorąco! Nie zapalczywie! – ozwał się poważnie Rybiński. – Major człek zacny, prawy... – Nie lubię!... – Pozwól waćpan dokończyć!... Dziwadło trochę, rozkochany w piechocie!... Zrzęda, lecz słów jego nie należy brać do serca!... Wykażesz się waćpan – pierwszy odda sprawiedliwość... – Niech sobie! Cale mi ona niepotrzebna!... Pierwsza okazja – poproszę, niech mnie przeniosą. Zresztą, zadeklaruję to pułkownikowi... Nie chcę imć panu majorowi być zawadą! W gronie oficerów zapanowało przykre milczenie. Porucznicy poglądali po sobie, kapitan Rybiński bębnił nerwowo po głowni pałasza i targał temblak. Naraz zasłona w otworze baraku uchyliła się. Przed stołem zjawił się niski, pucołowaty porucznik. Powiódł bystrymi oczami po zebranych, skoczył do Stadnickiego i zawisł mu na szyi – wołając z zapałem: – Królu! Józiu! Nicponiu!... Dajże gęby!... A bodaj cię... Caramba!133 Prędzej bym się śmierci spodziewał... Stadnicki porwał się z miejsca, nie mogąc poznać witającego. Mały porucznik atoli nie ustawał w wykrzyknikach, huśtając się na szyi Stadnickiego a ściskając go. 133 C a r a m b a ! (hiszp.) – przekleństwo hiszpańskie. – Góra z górą!... Królu mój!... Patrzże, do naszego pułku!... Upiję się chyba... kozim mlekiem!... Cóż ty, filistynie... tak oczy raczysz!... Nie poznajesz?... Mateusz... Bzura, herbu Bzura vel134 Lis... ze wsi Bzury... ziemi wileńskiej!... – Bzura, Bzura! – powtarzał niepewnym głosem Stadnicki. – Zapomniałeś?... W Warszawie pod Karasiem!... Tyżeś tego... ja tamtego... skrobnąłeś mnie po ramieniu... potem zgoda!... – Bodaj cię!... Prawda!... Na dwa dni przed wjazdem cesarza!... – To, to! – pochwycił wesoło Bzura. – Mości panowie, rekomenduję wam setnego kompana, rębacza całą gębą!... Takich nam tu potrzeba! Upiję się?!... Hm!... Widzę, że tu cienko u waćpanów!... Lura! Nie po chrześcijańsku witacie kolegów... – Ba! Mój kochany!... Rada by dusza... Skąd?... – Mości panowie, uwaga! Wracając z warty przechodziłem około wózka mamy Żubrowej! Spojrzałem na minę i szyję daję, że coś tam musi mieć!... Co tu długo się namyślać! Proponuję atak przypuścić!... Dowództwo oddaję Niewodowskiemu, który cieszy się największymi względami u „mamy”... – Doskonale! Wybornie! Atak! – pochwycili ochoczo Kaliński i Niechcielski. – Jeżeli Niewodowski prowadzi, zwycięstwo pewne! – wołał Pągowski. – Idziemy!... – Tylko ostrożnie, żeby „mama” nie zwąchała pisma nosem! Niewodowski pójdzie na rekonesans, za nim ja z, Józiem, królem moim, niby przepytać się o nici i wosk... Ty, Kalińsiu, z Pągowskim sforsujesz tył!... Niechcielski uważać będzie na zawartość wózka... Kapitan poprowadzi gości!... – Wiwat Bzura! – Tylko cicho! Znacie „mamę”. Jedno słowo niebaczne i wypłoszycie worek malagi, a może kseresu. A na to się zanosi. Niewodowski, naprzód! Ty masz łaski i względy... – Mam być zdrajcą? – Musisz, królu nasz!... Ja to wiem, że ciebie to będzie drogo kosztowało! Lecz nam za to tanio wypadnie!... Uwaga, mości panowie! Należy przestrzec tylko kolegów, że jakby zobaczyli Michałka, to na miły Bóg – niechże pary z ust nie wypuszczą... boby nas sromotna kontuzja spotkała!... Pamiętajcie, co się mnie samemu przytrafiło!... Oficerowie, śmiejąc się i żartując, ruszyli z baraku gromadkami w stronę, kędy na linii rozgraniczającej leże pierwszego, drugiego i trzeciego pułku legii – stał furgon markietanki. Koło furgonu uwijała się tęga, przysadzista baba w dostatnim kaftanie, przypominającym barwę legii, i w wielkiej chuście na głowie, okręconej na kształt turbana. Przy furgonie kręcił się młody legionista i, na komendę markietanki, rąbał nawiezione drwa, rozniecał ognisko a nastawiał kociołek z wodą. Chwilami wzrok legionisty zanurzał się pod nakrycie furgonu, w cieniu którego rysowała się – dziwnie piękna a delikatna twarzyczka, wyglądająca spod kaszkietu. Markietance nie podobała się snadź ta ciekawość żołnierza, bo pochwyciwszy go na spojrzeniu, wymierzonym pod płótno furgonu, zakrzyknęła oburzona: – Pietrek! A będziesz ty mi... ognia pilnował!... Jak to nastawia kocioł!... Nie widzisz, że się gibocze!... Skaranie! Żołnierz, na widok groźnie zmarszczonej twarzy markietanki, usunął się pośpiesznie, nacisnął furażerkę i jął poprawiać ognisko. Żubrowa zwróciła się do furgonu i zajrzała do budy. – Darujcie Piotrkowi! – ozwał się melodyjny głos spod płótna. – Hm! Darować, to darować! Według rozkazu. Ale co mu się kiedy dostanie, to dostanie! Tfy! Lada ciura zęby szczerzy!... Rangi nie uszanuje! Żeby tu był nasz porucznik albo i mój stary! Inaczej by szło! 134 V e l (łac.) – albo, czyli. – Pewnie! – odezwał się smutnie tenże głos. – Gdzie tu! Ani poradzić!... Wóz pusty prawie!... Może lepiej byłoby przebrać się do francuskiej granicy!... Kiedy ani myśli!... Czekać trzeba!... To oblężenie licho wie kiedy się skończy!... Rozstąp się, ziemio – siedź i pokutuj! Ani w lewo, ani w prawo!... Dziś podobno mieli nasi oficerowie nadciągnąć z marszałkiem. Może coś będą wiedzieli. Ba! I ułani siódmego pułku są!... Pietrek! Nie trap się, tylko rozpalaj ogień! Dałby Bóg!... Ani chybi do nas ściągną. Moje szczęście, żem wczoraj z batalionem na furażowanie poszła!... Niewiele tego jest. Pokazać nawet nie można... Wychlapaliby, nicponie, do ostatniej kropelki!... Uf!... Chyba wypadnie znów dziś u pułkownika się zamówić. Może który z adiutantów! – Moja Żubrowo!... Lepiej nie wspominajcie. Może znów na próżno!... Nie wiem sama – lecz od pewnego czasu smutne mnie przeczucia nękają. Naszych ginie tysiące! Może... Nie!... Aż się boję wymówić... – Pani kapitanowo! – zakrzyknęła energicznie markietanka. – Co? Nasz porucznik? Do stu piorunów, ani o tym myśleć się nie godzi!... Ho, ho! Słowo, to mur!... Powiedziane – skończone! Nie ma wykrętów. – Ale są kule. – Ku-kule są?... No, są! Niech sobie będą!... Mało to jest rozmaitego mięsa!... Lecz od porucznika naszego – wara. A toć jest w niebie sprawiedliwość. Nie mówię, żeby tam mnie gdzie potrąciło – już to człek sobie rzetelnie zasłużył... ale co porucznika! Tfy! Język człowiekowi na myśl samą kołowacieje. Porucznika naszego... Toż się chyba taka podła nie narodziła. Panie Boże, odpuść... święty Antoni, już nas nie opuszczaj! Licho nas tu przyniosło, ale Ty nas wyprowadź. Markietanka otarła nieznacznie twarz rękawem i odsapnęła ciężko. Wtem, od ogniska rozległ się donośny okrzyk Pietrka: – Pani Żubrowa, porucznik! Markietanka zatoczyła się na nogach. – W imię Ojca i Syna!... Porucznik Niewodowski idzie. – Zasunę się! Powiedzcie, że śpię... – Wola pani kapitanowej!... Choć on tam znów nie taki straszny. Poczciwa dusza! Oczy mu się świecą. W tym jego kawalerska rzecz... Oskomę próżną sobie czyni! Niewodowski pozdrowił wesoło markietankę. – Jak się macie, pani Żubrowa? – Mam się! – ucięła krótko baba. – A Michałko? – Chrapie. – Coś mi krzywi jesteście? – Panu porucznikowi?... Sobiem krzywa... Bieda z nędzą, i tyle!... Nawet dziś pukaniny nie ma. Zimować tu chcecie? Malowane wojsko! Ani w lewo, ani w prawo. – Marszałek przyjechał!... – Nowina! Toć ci było trąbienia a bębnienia, mało uszy nie popuchły. – Hę, hę! Pani Żubrowa coś przysmaża dzisiaj! Furaże były wczoraj dobre? – Jak zawsze! Bijatyka, hałasy, a w końcu na ręce byś zabrał wszystko!... Wyłapali znów osłów co niemiara! Widzi mi się, że jak nowy marszałek także ośliną zacznie się karmić, to my tu i za rok nic nie zwojujemy! – Prawda, prawda!... Nie ma tam pani Żubrowa jakiej manierki pod ręką? – Manierki? – Coś mi dolega... Nie wiem!... Markietanka pokiwała głową. – Mówiłam, przestrzegałam!... Jak wejdziesz między wrony – krakaj jak i one. Nie darmo te czarne diabły bez mała prześcieradłami się przepasują!... To im grzeje wnętrza!... A u nas ci dnia nie ma, żeby kogoś kolka madrycka nie sparła!... Dolega? Hm – bardzo dolega? Baba zakrzątała się koło furgonu. Wyciągnęła kubek z puzderka, wypłukała wodą, wytarła czysto, a potem spod siana dobyła brzuchatą sakwę z koziej skóry – wyciągnęła ołowianą zatyczkę i strumień rubinowego napoju trysnął do kubka. – Widzisz waćpan!... Jak dokuczy, to się zawsze u Żubrowej pożywić można. Rozgrzeje was rzetelnie – po wypiciu jeszcze się płaszczem okręcić i na posłanie. Podwójna gorączka kolkę przejmie i zmoże!... Co mówicie? Hę? Żubrowa podniosła oczy w stronę, kędy stał Niewodowski, i nogi pod nią się ugięły z przerażenia – zobaczyła tuż przed sobą pucołowatą twarz Bzury i wyniosłą postać Stadnickiego. – Sługa pokorny mamy dobrodziejki! – zawołał wesoło Bzura. – Co, czego to? – mruczała baba usiłując ukryć sakwę z winem. – Nic, kolka, królowo moja! O!... Przecież wam to zawadza!... Dajcie, ja potrzymam!... Markietanka rzuciła się w tył. – A to skaranie istne! Licho jakieś waćpana przyniosło! Ani kroku dalej!... – Kolka! – Idźże do ambulansu! Niech wam stary Gulicz da driakwi. – Kruszynkę!... Królowo!... – Ani kropli!... Święty Antoni! Toż ich się cały regiment jawi! Pani kap... Michałko! Baczność na tyle pozycji!... Żubrowa wsunęła się pod płótno furgonu, tak że zasłoniła cały otwór. Porucznicy z kapitanem Rybińskim, śmiejąc się i żartując, zacieśniali pierścień około markietanki. Bzura wciąż parlamentował: – Królowo, wejrzyj miłosiernym okiem na sromotną pustkę!... Po kapeczce!... – Nie dam! Nie mam!... Ilu waćpanów? Dwóch, czterech, sześciu, dziesięciu... Ani myśli. Jakem Muszyńska z domu! Gdzie? Skąd?... Wody chyba z pieprzem!... – Krewniakowi nie odmawiaj!... – Komu? Jakiemu krewniakowi?... – Przecież mówiłem... jeden Bzura o mały włos nie pojął za żonę Muszyńskiej... – Niech mu będzie na zdrowie! Dobrze zrobił – despekt mnie ominął!... – Królowo! Patrz, ilu zacnych młodzieńców stoi przed tobą!... – Pani Żubrowa! – odezwał się Kaliński. – Jeżeli nie, to choć uszanuj przybyłych świeżo do legii towarzyszów, niechże złego nie mają o tobie mniemania. – Pewnie, psia – huknął basem Stadnicki. – A nie, to szturm, za dwie minuty furgon nasz!... – Wiwat! Albo – albo! – Wybierajcie! – odezwały się głosy. – Ehe! Więc to tak?... Taka cnota przyjechała... Hola, waćpanowie, nic! Nie ma! A to szarańcza istna! Czy to ja mam winnice pod nosem? Kawaleria jeden w drugiego jak dęby – a miast samym sobie głową nakręcić, to ci do mnie... – Przecież nikt darmo nie chce. – Darmo. Masz, mości Strumiłło, napoleony, to je sobie zjedz, bo u mnie sklepik zamknięty. Porucznicy spojrzeli po sobie zbici z tropu. Jeden Bzura nie tracił fantazji, oparł się o furgon i szepnął półgłosem: – Et, żeby tu był imć Żubr! Markietanka westchnęła ciężko. – Byłoby inaczej – ciągnął Bzura. – Pewnie! Garść miał taką uchwytną, że respekt czuj! – Co tam garść; człek poczciwy! Krzywdy by nikomu nie zrobił!... – Oj, to święta prawda! Mój stary... Gdzie on teraz nieborak?... – I sam by pewnie powiedział: „Daj im, nie skąp! Bieda i nędza... Czczo w sercu, w gębie, w żołądku!”... – I zełgałbyś waćpan! Bo co mój stary do gadania nie był. No, ale co tam... ma być nędza... Niech tam – inaczej wam się, panowie oficerzy, nie opędzę. – Wiwat, nasza Żubrowa!... – Zatracone to, szalone! Hej, Pietrek, a wypłuknij no kubki. Zwijaj się żywo. Porucznicy, śmiejąc się i żartując, porozsiadali się dokoła ogniska. Markietanka przecierała kubki a rozlewała wino. – Czary, dalipan! – mruczał kapitan Rybiński. – Gdzie u marszałków w kredensie chuda fara – ale co u pani Żubrowej... wszystko się znajdzie!... Kiedybyś zajrzał!... – Ba! Człowiek też, dzięki Bogu, ma głowę na karku. – A Michałka w furgonie! – dorzucił Bzura. Markietanka pogroziła mu palcem. – Co tego, to nie lubię!... Ja waćpanu do tornistra ani do mantelzaków nie zaglądam! – Zdrowie naszej markietanki! – przerwał wesoło Kaliński. – Wiwat!... – Hola! Zaraz!... Nie jestem kaleką! Niechże się trącę! Baba schwyciła za kwartę – nalała sobie wina i pociągnęła mocno. – Królowo! Z nóg się zwalisz!... – Przedni trunek. – Zdrowie naszych towarzyszów! Niech żyją szwoleżerzy. – Widzisz, królowo!... Panowie porucznicy do nas prosto z gwardii!... Baba strzepnęła rękoma. – Co powiadacie? Szwoleżerzy!... Gwardia!... Święty Antoni!... To... to może waćpanowie znacie... rety... kapitana Dziewanowskiego!... – Byliśmy pod nim! – Jezusie! Gdzie? Rozstąp się, ziemio!... Pani kapit... Bodaj mi język kołkiem stanął... Michałku!... A tfy!... Kapitana Dziewanowskiego podkomendni!... Górą nasza!... Baba śmiała się przez łzy a podskakiwała z uciechy. Porucznicy patrzyli, nie rozumiejąc wybuchu radości. Żubrowa tymczasem dopadła Stadnickiego. – Mówże mi waćpan! Gdzie jest?!... No dalej, co tam! Masz pusty kubek! Daj, niech ci naleję!... Więc... jest w szwoleżerach? Co?... Mówże waćpan! Stadnicki zasępił się. – I cóż wam powiem... do licha! Zacna dusza!... Żołnierz, choćbyś szukał, drugiego takiego nie znajdzie!... Kochaliśmy go Jak ojca, jak brata... Nigdy o sobie, zawsze o innych myślał!... – Gdzież, gdzież on?... – Ha! Cóż, szarża... zwaliło go!... Markietanka odsapnęła ciężko. – Mówcie, panie poruczniku!... Wszystko!... Oficerowie skupili się około Stadnickiego. – Krótkie moje opowiadanie będzie. Słyszeliście o tym piekielnym wąwozie?... Pół szwadronu poszło w strzępy! Dziewanowski prowadził trzecią kompanię na froncie. Łomot! Chlasnęła mu kula nogę. Jeszcze rwał się na baterię! Hiszpanie plunęli z armat w same oczy. Granat strzaskał mu ramię. Nadjechał cesarz... Wzięli go do ambulansu. Krzyż oficerski, szlify pułkownika, dożywocie, opieka niby, złota garściami – wszystko było... tylko życia nie stało. Stadnicki urwał nagle, szarpiąc bokobrody. Słuchacze zapadli w ponure milczenie. Naraz, poza nimi rozległ się głuchy jęk. Tuż przy furgonie chwiała się bezwładnie drobna postać młodego legionisty. Markietanka z krzykiem rzuciła się z pomocą – porucznicy porwali się na nogi. Młodemu żołnierzowi wlano w usta wina, zwilżono mu skronie wodą, rozluźniono opięty kołnierz pod szyją. Legionista odzyskał przytomność. Żubrowa jeszcze nie mogła się uspokoić. – Olaboga! Tyle nieszczęścia!... Biedna sierota!... Tożem się dopytała!... Święty Antoni, za grosz w starym łbie nie ma zastanowienia!... Naści jeszcze!... Wina!... Jakie to blade biedactwo! Dycha sobie!... Ooo!... Czegóż się tak waćpanowie gapicie... sacrebleu?!... Porucznicy stali nieporuszeni – pochłonięci niezwykłym widokiem, który oczom ich się przedstawił. Chłopięca twarz młodego legionisty wydawała im się z początku dziwnie delikatną, niezwykle pociągającą, lecz gdy w miarę odzyskiwania przytomności zabarwiła się rumieńcem, gdy przysłonione długimi, ciemnymi rzęsami oczy zadrgały życiem a spod usuniętego kaszkietu wychylił się promień lśniących, ciemnych włosów – porucznicy spojrzeli w milczącym zdumieniu po sobie. Tu oto, na tym pustkowiu hiszpańskim, pod strzałami zaciętych saragossan – z żołnierskiego munduru wychyliła się ku nim postać pięknego jak sen dziewczęcia. Dziewczęcia, którego każdy rys twarzy, każde żyłki drgnienie i te usta wpółrozchylone, jakby w pocałunku anielskim, i to czoło jasne, wyniosłe – mówiły do nich: „Sarmatką jestem!” Ciżba myśli przesunęła się przez mózgi zapatrzonych oficerów – aż wystrzeliła skrami. Młody legionista pod wpływem spojrzeń drgnął i podniósł się. Kaszkiet zesunął mu się i zawisł na podpince – a spod niego już fala włosów spłynęła na ramiona żołnierza. Uśmiechy rozpogodziły twarze oficerów. Jedna markietanka, spostrzegłszy, co się dzieje, załamała ręce. – Królowo moja! – odezwał się pierwszy Bzura. – Toś nam figla zgotowała. – Święty Antoni! Jakem Muszyńska z domu! Masz, diable, kaftan!... – He, he! Nie wypierajmy się!... Miałem dobre przeczucie!... Michałko!... – Nie ma gniewu!... – Zuch markietanka!... – Dawać mi tego żołnierzyka do plutonu!... – Dobra nasza!... – Niech żyje legia! Między oficerami ruch się wszczął, koło ich zaciskało się coraz silniej. Żubrowa osłaniała dziewczynę, gdy ta zerwała się jak łania spłoszona, dumnie podniosła główkę i rzuciła spokojnie: – Może choć przez pamięć dla brata mego, Jana Dziewanowskiego, uszanujecie mnie waćpanowie!... Słowa te jak grom padły na rozochoconą młodzież. Porucznicy zmieszali się i cofać się zaczęli, straciwszy nagle rezon i wigor. Aż pierwszy Stadnicki podniósł głowę i huknął zapalczywie: – Mości panowie! Dosyć! Dziewanowski!... Jeżeli kto, psia... to te pięście poczuje!... Ani słowa! Nie lubię, psia... – A niechże waści Bóg da zdrowie! Znalazła się poczciwa dusza!... Święty Antoni, a już ci do pacierza jedno „Zdrowaś” dołożę!... – Waćpanowie, pozwólcie! – wmieszał się kapitan Rybiński, który był stał na uboczu i tej scenie się przyglądał. – Toć wiadomo wam o zakazie, który najsurowiej zabrania przytomności niewiast w obozie!... Wy, Żubrowa, na wielkie niebezpieczeństwo narażacie i siebie, i tę oto pannę! Lada chwila wieść może się roznieść i będziecie pod strażą odstawieni... – Panie kapitanie!... Toć chyba sprawiedliwości nie ma!... Mnie? Hę! I tę niebogę?... Cóż to my nie po bożemu żyjemy? Toć wina, że biedactwo brata szukać przyszło... – Wierzę wam – wierzę!... Lecz się rozniesie. – Kto rozniesie?... Cóż to, nie oficerzy wszystko? Szpiegi nas opadły?... Kto rozniesie? Kto nie uszanuje nieszczęścia? Co o to – jestem spokojna!... – Dobrze mówi, dobrze! – zawołali porucznicy. – Ani pary z ust! Sekret, tajemnica! Słowo oficerskie!... – Słowo! Słowo! – Tylko się strzeżcie! – upominał Rybiński, – A zdarzy się okazja, to uciekajcie stąd. Nie dla was miejsce!... – Prawda, prawda, żałość nas zagnała!... Mój stary! Pan porucznik!... Juści czekać nie będziemy! Et! Co tam!... Kiedyście, waćpanowie, tacy!... Na zgodę!... Ostatnie cielę z obory spod serca!... Mam tu jeszcze petercyment hiszpański – niby miód, a małmazja, czyli muszkatel korzenny!... Przedni prawdziwie! Pietrek, kubki!... Markietanka drugi wór skórzany z winem wyciągnęła. Porucznicy zasiedli znów. Zośka znikła pod nakryciem furgonu. Oficerowie powoli jęli się rozchodzić, solennie przyrzekając dotrzymania tajemnicy. Żubrowa upatrzyła chwilę i odciągnęła na stronę Stadnickiego. – Panie poruczniku – rzekła gorąco. – Raz jeszcze dziękuję ci pokornie za poczciwe odezwanie... – Hm! No cóż... nie ma, psia, i tego! Dziewanowski! Et! Człowiek był... – Ciszej, przez Boga!... – Dusza zacna!... Pięć dni się mordował, biedaczysko, amputowali mu nogę, rękę!... A on nic!... Śmiał się chwilami!... I precz rozprawiał... a tak rozprawiał, że ci serce rosło!... Nie ma go. – Święty Antoni!... – No nic! Wracać do dom!... Zabrać ją co prędzej... Gdzie! Nawet mogiły by się nie dopytał!... – Prawda, panie poruczniku, wracać!... Tylko bo... jakby tu powiedzieć?... Hm! Chyba prawdę. Pan porucznik tak mi jakoś przypadł! Na wzrost, jak mój stary!... Zupełnie!... Bo to... – No co? Co takiego? – Hm! Niby tak! Kapitan Dziewanowski był rodzono-stryjecznym i jedynym. Kochali się okrutnie z naszą kapitanową, lecz co my, tożeśmy powędrowały naszego porucznika szukać, co podobno wyciągnął z Francuzami – ale dokąd i z jakim regimentem, ani rusz się dowiedzieć!... – Cóż to za porucznik?... – Gotartowski!... – Ba! Szukaj wiatru w polu... W naszym pułku dwu było Gotartowskich!... Markietanka chwyciła Stadnickiego za ramię. – Co waćpan powiadasz? Dwóch?... – Obydwaj byli wachmistrzami!... Jednemu Marceli, a drugiemu... Florian! – Rany Boskie! Na miły Bóg ciszej!... Florian? Wachmistrz!... To chyba inny!... Nasz porucznik w legii służył... potem kapitanem został... – Więc ten sam... Żubrowa poczerwieniała i chwyciła gwałtownie powietrza. – Ten sam. Jezusie!... Smagły na obliczu... wąs do góry? Czupryna kędzierzawa nieco!... – Wstrzemięźliwy w słowie? Pełen sentymentów. – Służbista okrutny!... – Odwagi niepospolitej. – Ma ciemną myszkę na lewym policzku! – I mniejszą pod prawym okiem!... Żubrowa zacisnęła nagle usta. Z oczu markietanki łzy trysnęły rzęsiste – a równocześnie szeroka jej twarz drgała zadowoleniem, szczęściem. – Śrebło moje... Juści on! Nasz porucznik!... Poczciwina! Kto mu tam mundur opatrzy! Kto o bieliźnie ma staranie? Kto pasik wygładzi? Święty Antoni, toż chyba do grobu Jezusowego pójdę... a kajać się zacznę, jako Bóg taką nam pociechę zesłał!... Gdzie? Gdzie tedy jest regiment? Dziś się wynosimy! Guerillasy, diabły, czorty, caramby, caraje – jakem bezbronna sierota – swoje zrobię, a kto mi dywersję... uczyni... Ale, bo... panie poruczniku, waszmość mi markotny?... – Nic, psia... – Gdzież jest więc regiment?... – Pono pod Madrytem!... Na dwa podzieleń oddziały!... – Przy którym jest nasz porucznik?... – Nie wiem!... Żubrowa zbladła. – Panie poruczniku!... Prawdę chcę wiedzieć, całą prawdę?... Co się stało?... Był w szarży?!... – Był!... – Jezus, Maria! Ranny?!... – Nie wiadomo! – Nie męczcie, przez litość. – Przepadł... zginął!... Po szarży szukaliśmy, nigdzie ani śladu! Może się zapędziwszy, samopas się przedziera, może w ambulansie którym wypoczywa... może dostał się do niewoli!... Kto wie!... Żubrowa ponuro zwiesiła głowę, głos jej jasny, silny, zmienił się w szept: – Na takiż mu koniec przyszło! Ani nad nim, ani nad tym dziewczęciem nie było zmiłowania!... Wszystko zginęło, przepadło. Po chwili milczenia markietanka stęknęła głucho: – Waćpan zmiłuj się... niechże słuch o tym do niej nie dojdzie!... Do czasu może lepiej, aby nie wiedziała!... – No, do licha, i ten. Jest źle – ale tego... jeszcze desperować się nie godzi! A nuż, psia! Markietanka potrząsnęła głową ponuro. – Bóg zapłać waćpanu, Bóg zapłać! Ale wiem ja ci, co to znaczy przepadł! Wiem, co między tym rozbójstwem jest niewola! Ludzi tną piłami, rąbią na sztuki... ćwiartują!... Czasem lepiej niekiedy na polu lec, śmierć rychłą sobie uprosić niż się dostać żywcem!... – Różnie, różnie bywa. Cóż, może!... Liczcie na mnie!... Jakby co... Dziewanowskiego kochałem jak ojca, a Florek był mi bratem!... Co mogę – uczynię!... Wracać wam stąd co tchu. – Trzeba wracać!... Okazja się zdarzy... z pierwszym regimentem!... Boże, Boże! Aby siły stało, aby żałość nie złamała!... Lepiej – stokroć lepiej jej nie wiedzieć!... – Cha, cha!... Witam imć porucznika, kochanku! – rozległ się poza plecami Stadnickiego rubaszny głos. Stadnicki obejrzał się. O dwa kroki za nim stał major Michałowski i uśmiechał się pogardliwie. – Trafiliśmy już do „mamy”. Panowie gwardia radzą sobie, jak mogą!... Kubeczki, kozie skórki, winko, humorki, zdrowieńka, wiwaciki – choroba!... Co? Hę?... – Panie majorze!... – Co, kochanku? Hę?... Żubrowa dusi, dolewa, poi, częstuje! Co? Hę?... – Panie majorze! Gdzie tu, czym? Kozim mlekiem a oślim udźcem!... – No, no! Pani Żubrowa! Znamy się, kochanku, znamy!... A cóż wasz chłopak? – Słabowity, panie majorze!... – Słabowity! Ananasik, gagatek, piecuch, maminsynek – choroba! Skończone! Mundur zdjąć i niech wraca, skąd przyszedł!... Nie ma zabawy!... Nie ma wyjątku!... – Według rozkazu pana majora!... Juści, taka tu jest uciecha, że psy lepiej nie mają!... Zdjąć, to zdjąć!... – Hę? Niezadowolenie, niehumor, kwasy, utyskiwania, szemranie – choroba!... Co tam, kochanku, jest co do wypicia? – Dwa sagany wody. – Przeszkodziłem waćpanu, mości Stadnicki?... Stadnicki zaciął zęby. Major puścił młynka i ciągnął dalej: – Pierwszy krok do markietanki. Dobrze się zaczyna! Dobrze, kochanku!... To ciekawsze niż nieprzyjacielska pozycja, niż fosy, przekopy, wały, mina – choroba!... Co?... – Prawda, majorze. Michałowski szarpnął wąsa. – Hę? Co, kochanku?... – Że owe roboty oblężnicze licha warte, jeżeli od miesiąca Saragossa nie została zdobyta!... – Hę?... Taak!... Pewnie!... Dlatego też przysłali waćpanów! Co? Hę!... Żeby spijać zapasy u markietanki. – Panie majorze!... – Co takiego? Hę? – Widzę, że mi przyjdzie dziś jeszcze prosić o dymisję! – Aha! Nie smakuje piechota! Co? – Piechota? Nie!... Tylko przymówienia pana majora! – Waćpan myślałeś, że cię tu będą głaskać, hołubić! – Do pioruna, nie! – huknął Stadnicki. – Tylko szlifów moich nie wyskakałem na socjecie! A pan major swoje supozycje raczy zachować do czasu, gdy zobaczy mnie w ogniu. Major nie uraził się wcale. Dobył tabakierki, pociągnął potężny niuch tabaki, otrzepał nos kraciastą chustką i mruknął: – Jurnie, kochanku! Dobrze! Hm! Bardzo dobrze!... Tylko ja tam w gwardie nie wierzę... a kawaleria u mnie, to, panie, na posyłki... Waćpanom nie odmawiam, kochanku!... Owszem... – Dziękuję panu majorowi!... Dziś złożę raport o uwolnienie!... – Hę?!... – Właśnie, złożę... bo nie widzę, abym się tu na co mógł przydać!... W pułku nauczono mnie iść na przebój!... Tu wraz z piechotą za wiele zaufania i za mało rezultatów!... Pan major pozwoli się oddalić... Stadnicki zawrócił się na pięcie i, przyłożywszy rękę do kaszkietu, odszedł. Major stał przez chwilę ścigając wzrokiem Stadnickiego, po czym zwrócił się nagle do markietanki i rzucił oschle: – Jest tam co do wypicia?... – Kwaterka koziego mleka, według rozkazu... – Wypili, kochanku? Smoki!... – Co do kropelki!... Niech im będzie na zdrowie! Miało się komu innemu dostać – lepiej, że się porucznicy uraczyli! – Co mówicie? – Że z panem majorem ciężki żywot. – Prawda? Co? Kochanku! Oho, ze mną!... Ani weź!... Nie podoba im się służba!... Piechota, kochanku!... – Panie majorze! Naczelnik dywizji wzywa go do siebie! – rozległ się dźwięczny głos młodego ordynansa. Major machinalnie schwycił się za guzy płaszcza i jął opatrywać obsuwający mu się pas. – Idę, kochanku! Naczelnik!... Hm! Będzie robota!... Idę! Żubrowa!... – Co pan major rozkaże? – Nie ma tam ani kropelki? – Kwaterka, według rozkazu, koziego... Major machnął ręką niecierpliwie. – Nie o to pytam się, kochanku!... Tedy, Żubrowa... dziś wieczorem... do mnie zajdźcie... tam jest jeszcze jeden woreczek! Tylko, kochanku, szafować ostrożnie!... Którego kolka, ziąb, febra – pół, ćwierć kubeczka!... I ani mrumru! Sza! Pary z ust! – To się wie! Major zawrócił ku kwaterze generała Huppeta, Żubrowa pokiwała znacząco głową. – Kto go wie! Diabeł wcielony. Zjadliwy jak ono robactwo hiszpańskie!... To znów!... Kto go wie!... Dola!... Twarz markietanki spochmurniała nagle. Spojrzała na budę furgonu i żałość ją chwyciła i targnęła nią. Naraz zabrakło odwagi markietance odezwać się do Zośki. Mocowała się z sobą, chciała dobyć głosu – nie mogła. Przykucnęła pod kołem na ziemi i ukryła twarz w dłoniach. W piersi Żubrowej odezwał się cichy chrobot. Tam bój wrzał, szarpał, rwał na kawały. Markietanka widziała przed sobą morze krwi, ognia. Czemuż ona żyje?... Czemu na nią nie przyszła pomsta niebieska?... Prostacze serce Żubrowej nie mogło przenieść żalu – jęk cichy wstrząsnął jej ciałem. Zośka wyskoczyła z furgonu i stanęła przy markietance. – Co wam, Żubrowa?... Co się stało?... Mówcie mi! Powiadajcie!... – Nic – at... przyszło... nic! – Wy coś ukrywacie!... Mówcie! Najgorsza prawda lepszą jest zawsze!... Muszę wiedzieć! Żubrowa!... Markietanka podniosła głowę, spojrzała w rozpalone niepokojem oczy Zośki i naraz moc w nią jakaś dziwna wstąpiła. Porwała się na równe nogi i zawołała ostro: – Tfy! Ot, z przeproszeniem – babska natura staje czasem w człeku okrakiem!... Paniusieczko moja!... Jako żywo! Nic! Wspomniałam sobie imć pana Dziewanowskiego!... Było czemu... choćby zapłakać!... – Żubrowa – nie! Ja was znam! Wy coś!... Boże! Jakieś smutne przeczucie!... – Nie, nie! – powtarzała markietanka, jakby we własnym głosie szukając mocy, siły, oparcia. Zośka chwyciła Żubrową za rękę. – Słuchajcie! – rzekła. – A... nie pytaliście ich o niego?... Ja chciałam, lecz taki mnie nagle zdjął strach, że bałam się wspomnieć, bałam imienia jego wymówić, bo mi się zdało... że z oczu sczeznąć może ten urok słodki, to jedyne moje szczęście... Żubrowa kiwnęła głową, – Więc pytaliście się! I... cóż? – Jest podobno w ułanach księcia Bergu. – Żubrowa – powtórzyła groźnie Zośka. – Muszę wiedzieć prawdę! Markietanka poczerwieniała nagle i huknęła z impetem bijąc się w piersi: – Prawdę powiedziałam... niech mnie!... W ułanach Książęcych jest... lecz nie wiadomo, gdzie przebywa, bo ułani zawrócili za marszałkiem... może do nowego królestwa neapolitańskiego!... Szczera prawda! Ha! Toć imć Stadnicki – wszyscy poświadczą. Gdzieżbym śmiała panią kapitanową!... Niech mnie diabli porwą, do kroćset milionów bomb, granatów!... A tfy! Złocista moja, srebrna!... Tylko niby tego – z pierwszym regimentem zawracamy, także... bo co?... Tu?... Po co – na co?!... Byle do granicy, a potem już bodaj samotrzeć się docłapiemy!... Jako żywo! No i tego... A jakże... Niech mnie!... Zofia westchnęła ciężko. – Daj Boże, aby wasze słowa się sprawdziły!... – Muszą sprawdzić... Inaczej ani myśli! Powiedziałam!... Pani kapitanowa – nasz porucznik... Jezus, Maria! Ha!... O, trąbią! Dalipan, trąbią!... Może szarpi też trzeba nagotować... Polecę, dowiem się. Zanim Zofia zdołała odpowiedzieć, markietanka jak kula zaczęła się toczyć w stronę sygnałów. Żubrowa biegła co sił, byle uciec przed smutnym spojrzeniem Zośki, które jej duszę wypatrywało. Z ust markietanki wyrywały się co chwila słowa głuchego buntu na los, na świat cały: – Cieszcie się, diabły zatracone!... Bodaj was pokurczyło!... Będę łgała, będę kłamała!... Święty Antoni, jakem Muszyńska z domu... kwita z przyjaźni!... Pytałam się i dopytywałam! Wolę, niech mnie na rożnie, niżby moja kapitanową łezkę uronić miała!... Oj, żeby mój stary był!... Stało się! Chyba się zatchnę! Niechże się to skończy piekłu na uciechę! Uf!... Byle już więcej nie pytała!... Zadławię się chyba!... W obozie francuskim trąbki grały długo, przeciągle na zbór żołnierzy. Na liniach obozowych wyciągały się czarne wstęgi batalionów i zlewały się w pułki, w dywizje. Generałowie objeżdżali szeregi, oczekując na Lannes’a. Marszałek nadjechał nareszcie, mając obok siebie Monceya i Mortiera. Pozdrowił lakonicznie pułki, przebiegł szybko szeregi unikając wszelkich ostentacyjnych powitań i, rzuciwszy krótkie, ostre rozkazy, aby na dzień następny pułki gotowe były do boju, zawrócił do kwatery. Wstęgi na liniach obozowych zaczęły niknąć powoli, topnieć. Stadnicki wraz z towarzyszami, z nim przybyłymi, po przeglądzie skierował się do baraku, aby z pełnego rynsztunku się uwolnić i co prędzej pułkownikowi się zameldować. Stadnicki dotąd trwał w postanowieniu natychmiastowego podania się do uwolnienia. Stosunek z tym majorem złośliwym a dokuczliwym wydał mu się niepodobieństwem. Lepiej do kraju wrócić – i tam przecież ludzi potrzebują – niż tu zmarnieć w piechocie. Jaworski i Strumiłło tłumaczyli Stadnickiemu, aby choć czas jakiś się wstrzymał, lecz ten ani słuchać nie chciał. Kąsinowski był zajęty właśnie z majorem Michałowskim rozpatrywaniem rozkazów nadeszłych od generała Huppeta – gdy mu ordynans zameldował porucznika Stadnickiego. – Co za Stadnicki? – zagadnął niecierpliwie Kąsinowski. – Ba – fiu, kochanku! Szwoleżer, gwardzista, zawadiaka, panicz – choroba, dziś przybył... właśnie w raporcie jest jego nominacja! Co my tu z nimi będziemy robili! Nieład, zamieszanie, butne to, pewne siebie, phi... konnica!... Choroba!... – Zobaczymy, zobaczymy! Może się i z nich ognia wykrzesze! Szwoleżerzy sławą się okryli. Wprowadzić! Stadnicki stanął wyprostowany przed pułkownikiem. – Cóż mi powiesz, mości poruczniku?... – Przyszedłem prosić o uwolnienie z pułku! – Dla powodu? Stadnicki poczerwieniał nagle – pasował się przez chwilę, aż w końcu wybuchnął: – Bo... panie pułkowniku... widzę, że tu nie dla mnie miejsce!... Zaledwie mantelzaki rozpakować zdążyłem – już bez przyczyny... a przecież krwawo zapracowałem na te szlify! Kąsinowski zachmurzył się. Major bębnił palcami po tabakierze i mruczał coś pod nosem. Pułkownik odezwał się oschle po małej pauzie: – Skończone! Prośba waćpana będzie uwzględniona! Nie znoszę w pułku kwasów! Dopóki jednak naczelnik dywizji i marszałek nie zatwierdzą uwolnienia, zechcesz waćpan pamiętać o swoich obowiązkach!... – Pułkowniku! – wmieszał się major. – Pozwól, kochanku! Mnie imć pan Stadnicki zgoła niepotrzebny. Nawet proponuję go wykluczyć z dzisiejszego losowania. Nużby wyciągnął gałkę na parlamentarza! Gotów by myśleć, że mu i to major na złość zrobił, żeby go tam Hiszpanie posiekali!... Choroba, kochanku!... – Powiedziałem raz! – przerwał pułkownik. – Nie chcę waćpanu despektu czynić, choć na to byś zasługiwał! Dopóki nie ma rozkazu – prawa są jedne! – Panie pułkowniku! Jeżeli łaska – to prosiłbym właśnie o zwolnienie mnie od losowania. – Hm? Tak? Nie chcesz ryzykować, obawiasz się kusić licha? U mnie nie ma niewoli!... Nie brak zacnych żołnierzy!... – Nie, panie pułkowniku!... Nie dlatego! Tylko ja w tej konnicy, którą tak lekceważy pan major, nauczyłem się iść na ochotnika. U nas losów nie ciągnięto, chyba gdy nad potrzebę, nazbyt wielka liczba wolontarzy się deklarowała, psiakość!... – Jak to mam rozumieć?... – Że... panie pułkowniku, jeżeli, jako wnioskuję, ono parlamentowanie tak ci ma być niebezpiecznym... to ja za odznakę będę je sobie poczytywał! Kąsinowski spojrzał w jasną, otwartą twarz Stadnickiego i rzekł łagodniej: – Powoli, nie za gorąco! Nie znasz niebezpieczeństwa. Tu junactwo nie na wiele ci się przyda!... Hiszpanie nie uznają praw wojennych!... Na wezwanie do poddania odpowiedzieć mogą... obwieszeniem parlamentarza. – Albo poćwiartowaniem! – dorzucił groźnie Michałowski. – Niech spróbują! Nie cofam... i obliguję pana pułkownika!... Nie mam nikogo na świecie. Przyjdzie, no to niech przychodzi! Jednego szwoleżera będzie mniej. Kapitanowi Dziewanowskiemu jeden wachmistrz przybędzie. Co inny ma po niewoli uczynić... ja na to z ochotą się piszę. A bodaj za te cierpkie słowa, które usłyszałem, należy mi się! – Dobrze! – odparł krótko Kąsinowski. – Bądź waćpan gotów, za pół godziny zaprowadzę cię do głównej kwatery. Stadnicki skłonił się i wyszedł z namiotu, nie zwracając uwagi na wzburzone ruchy majora. Wiadomość o tym, że jeden z nowoprzybyłych poruczników na ochotnika idzie na parlamentowanie, gruchnęła po legii. Zewsząd do baraku poruczników pierwszego pułku zaczęli ściągać oficerowie, aby się z bliska owemu desperatowi przyjrzeć – bez wątpienia po raz pierwszy i ostatni. Jeden Stadnicki nie zdradzał niepokoju ani zdenerwowania. Opatrywał spokojnie broń i nie zważał nawet na gorączkowe uwijanie się koło niego Jaworskiego i Masłowskiego. Z artylerii przyprowadzono mu konia osiodłanego i wezwano do głosowania trębaczy. Czarną gałkę wyciągnął szesnastoletni Duszek. Młody trębacz zbladł, przeżegnał się i dosiadł drugiego konia. Kiedy Stadnickiemu okazano trębacza sygnalistę, który mu miał towarzyszyć, splunął z obrzydzeniem. – Smyku! – huknął ostro. – Jak ci na imię? – Stach! – Dąć potrafisz? – Według rozkazu! – Zagrasz mi „Przepióreczkę”? – Z przyśpiewkami? – Jakbyś wiedział!... Duszkowi aż się oczy zaśmiały. Około Stadnickiego tumult się wzmagał. Wreszcie nadbiegł ordynans od pułkownika. Stadnicki ruszył za nim. Kąsinowski powiódł dalej Stadnickiego aż do kwatery marszałka. Lannes zmierzył bystrym wzrokiem Stadnickiego. – Przyjechałeś ze mną? – Tak jest, ekscelencjo!... – Nazwisko? – Stadnicki! – Oto papiery! Doręczysz je Palafoxowi. Zaczekasz na odpowiedź. Miej baczne oko na wszystko. Zimna krew niech cię nie opuszcza. Gdyby ci włos spadł z głowy, będziesz pomszczony! Ruszaj! Stadnicki wyszedł. Adiutant mu wręczył białą chorągiew. Na placówkach gromada oficerów czekała, aby raz jeszcze uścisnąć rękę Stadnickiego. Pożegnania były serdeczne, lecz krótkie, dzień miał się ku schyłkowi. Stadnicki wskoczył raźno na konia, za jego przykładem poszedł Duszek. Wiatr zatrzepotał fałdami godła pokoju. Porucznik zebrał cugle i już miał ruszyć, gdy naraz tuż przy nim ukazała się krępa postać majora. – Jedziesz, kochanku?... – Jadę, majorze. – Tego... więc tego... kochanku!... – bąkał Michałowski. – Rozwaga, zastanowienie... tego... choroba!... Piechota, no, piechota! Ale i tego... szwoleżerzy... choroba, kochanku!... Zawzięte, zacięte, zatracone i... o!... Tabaki!... Dawaj tego... rękę, kochanku! Było, to było!... I tego... Michałowski nie taki, choroba!... Bo co tam! Major chrząknął groźnie i ujął Stadnickiego za rękę. Stadnicki odpowiedział tak gwałtownie na uścisk, że major aż syknął z bólu. – Bywajcie, panowie! – Z Bogiem! Stadnicki szarpnął konia i ruszył wyciągniętym kłusem za przekopy. Duszek pocwałował za nim. Czas jakiś jechali w milczeniu, kierując się z wierzchołka Monte Torrero ku bramie del Carmen. Naraz Stadnicki posłyszał za sobą ciężkie westchnienie. Obrócił się ku Duszkowi. – Co ci to, smyku? – Nic, poruczniku! – odrzekł głucho trębacz. – Nic. Oblatuje cię?... Głupstwo, psia! Przeżegnaj się, a potem mnie się trzymaj!... Do pioruna, tak łatwo nas znów nie zjedzą!... – Juści, panie poruczniku! – odrzekł z westchnieniem trębacz. – Smyku – masz widzę zbytek tchu – zagraj że im, a od ucha!... Niech znają, psia!... Duszek chwycił gorączkowo trąbkę i zagrał. Metaliczne dźwięki spłynęły ku położonej w dolinie nad Ebrem Saragossie, odbiły się o jej żółte, ponure mury i dosięgły obozu francuskiego. Duszek snuł melodię za melodią, wieniec tonów wił się, łzy łączył z zapamiętaniem a weselem; rozterkę z hartem a wolą mieszał, zadumę rozpraszał w pustocie, swywolę w powadze topił. Krakowiak rodził się z kujawiaka, kujawiak z mazura, dumka z poloneza, polonez z pobudki, pobudka z oberka, oberek z kołomyjki – a pieśń sięgała aż do stóp Bogarodzicy. Chłopięca twarz Duszka pobladła, usta mu posiniały, a on grał jeszcze. Stadnicki poglądał co chwila na Duszka i mruczał pod nosem: – Smyk!... Bestia, płuca całe wygrał!... Nieboszczyk Norwiłł był nie lada... ale ten nicpoń... psia!... aż człowiekowi w pięście włazi. Na obumarłych murach Saragossy ukazało się kilka ciemnych postaci. – Spostrzegli nas caraje! Nic! Graj im, Duszek... niech widzą, psiamać!... Biała chorągiew zafurkotała silniej. Cichy pomruk powitał ją pod bramą del Carmen, kilkanaście luf pochyliło się, aby uraczyć wysłańców pokoju... Stadnicki spojrzał spod oka na błyszczące lufy i bąknął przez zęby: – Naszpikują nas kulami, zanim gębę otworzymy! Nic! Duszek... graj im! Bierz diabli, co swoje!... Tony zadrgały silniej, dźwięczniej. Lufy karabinów czekały. Nagle między nimi zamieszanie powstało. Spoza załamu muru ukazał się kapelusz z czerwoną kokardą. – Ani kroku dalej, bo zginiesz! – Duszek, graj im, niech znają!... – Dosyć! Czego chcecie? – ozwał się ten sam głos po francusku. Stadnicki dał znak Duszkowi. Trąbka umilkła. – Parlamentarz jego ekscelencji marszałka Lannes’a, dowódcy wojska francuskiego! – odrzekł basem Stadnicki. – Z czym przybywacie? – Pisanie do generała Palafoxa. Na murach znów zerwał się pomruk zajadły, groźny – a równocześnie ostry, gwałtowny głos: – Calla!135 ... Pomruk umilkł. Za bramą rozległ się łoskot odwalanych kamieni i belek. Duszek grał dalej. Aż szczęknęły wrzeciądze. Oficer hiszpański z plutonem żołnierzy stanął przed Stadnickim i salutował go. Stadnicki odpowiedział na ukłon. – Ma pan pisanie do generała Palafoxa? – Senior136 jesteś generałem?... – Wszystko jedno – dawaj!... – Ani myślę!... Mam je wręczyć generałowi i odpowiedź odebrać!... – Palafox nie prowadzi układów! – rzucił dumnie Hiszpan. – Jeżeli nie oddasz dobrowolnie, zmuszę cię do tego!... – Hola, mój panie!... Jestem parlamentarzem!... – Nie uznajemy parlamentarzy!.., – Żarty!... Jesteście wojskiem, czy bandą? Duszek, graj im, niech znają. Hiszpan stropił się tą pewnością i spokojem Stadnickiego. Dał znak żołnierzom, aby otoczyli parlamentarza, po czym kazał zawiązać Stadnickiemu i Duszkowi oczy. Hiszpanie ujęli konie za uzdy i wprowadzili w mury. Stadnicki siedział na koniu, słaniając się automatycznie. Chustka szczelnie zasłaniała mu oczy, ale czuł i słyszał. Czuł, jak koń jego ocierał się prawie o zwarte fale tłumu wydającego groźne okrzyki, jak coś dokoła niego kotłuje się, jak otaczający go żołnierze razami torują mu drogę. W miarę zagłębiania się w mury Saragossy hałas się wzmagał, potężniał, rósł. W szalonym rozgwarze Stadnicki chwytał jakieś półdzikie melodie, nucone ochrypłym głosem, brzęk blach, stukot miarowy kastanietów, szczęk oręża, zgrzyt toczonych noży i głuche, przejmujące jęki, jakby dobywające się spod ziemi. Pan Józef, choć mężnego był serca, lecz tracił zwolna zimną krew. Już raz i drugi kamień go dosięgnął – kule przelatywać zaczęły nad jego głową, wywołując wybuchy szalonej radości śród tłumów. – Istne potępieńcy! – monologował porucznik. – Zaszlachtują człowieka po ciemku!... Duszek, smyku! Zagrajże im, tym biesom zatraconym. Duszek chwycił za trąbkę. Tłuszcza umilkła. Krakowiak opanował ją, zagłuszył wycia, swywolą niewinną a skocznością oczarował. Kastaniety jęły chwytać takt i wtórować. Stadnicki odetchnął. 135 C a l l a ! (hiszp.) – Milczeć! 136 S e n i o r (hiszp . seńor) – pan. – Smyk! Szelma sprawny! Był ci jeden, co na flecie szczurom umiał do rozumu trafić... a ten na trąbce sygnałowej umie!... Caramba! Śród ciągłego kołysania się na koniu a odruchowych drgnień chustka na czole Stadnickiego ściągnęła się i podskoczyła do góry. Wąski pas światła przedarł się do oczu porucznika. Stadnicki po oswojeniu się z blaskiem jął ostrożnie rozglądać się dookoła. Widok, który oczom się jego przedstawił, przejął go, zmroził. Jechał właśnie wąską, zamurowaną uliczką, obramowaną dwoma rzędami wysokich domów o nielicznych a okratowanych oknach. Uliczka była tak zacieśniona, że koń Stadnickiego musiał chwilami przeciskać się pod murem, żeby ominąć wylęgających zewsząd Hiszpanów. Stosy kamieni, belek, połamanych wozów dwukołowych i gromady porzucanych rupieci co krok tworzyły trudne do przebycia zawały. Miejscami ulicę przegradzały niekształtne kopce, spod których wystawały zeschłe ręce, stopy, włosem pokryte czaszki. Czasem na takim kopcu taczała się szara postać ludzka w śmiertelnych kurczach i własnymi rękoma ryła sobie mogiłę. Z ponurych sieni domostw wyzierały wpółnagie ciała, okryte ledwie szmatami a drgające jeszcze. Niekiedy w tłumie ukazywały się nosze, a na nich zwłoki przerzucone ledwie, chwiejące zaciśniętymi pięściami w takt ruchu tragarzy. Na obszerniejszych wgłębieniach uliczki siedziały gromady dzieci. Dzieci, o twarzach wybladłych, sczerniałych, z jakimiś fałdami groźnych zmarszczek na czołach. Uliczką snuł się tłum – wynędzniały, o oczach zapadłych, błyszczących zapamiętaniem, rozpaczą, potrząsający hardo strzępami kolistych płaszczów, błyskający nożami – tłum zastygły w uczuciach, nędzą doprowadzony do znieczulenia. Szarpały go kule, rwały miny podziemne, głód trawił, zaraza skradała się już w zaułkach – Hiszpanie bronili się. Bronili się zajadle, wściekle, bohatersko. Myśli o poddaniu nie było. A jeżeli gdziekolwiek pojawiła się dusza słabsza, serce nieskamieniałe jeszcze, to wówczas padała ofiarą straży bezpieczeństwa... śmiercią okupywała lęk, męką płaciła za każdy wyraz o zaniechaniu obrony. Stadnicki patrzył i zdało mu się, że go mara ponura dręczy. Te krzyże, sterczące na ulicach, czerniejące na węgłach domów, a podnoszone ku niemu z błyskiem zemsty – te ciemne kaptury zakonników, którzy tłumowi przewodzili... a w końcu fale ludzkich ciał, pogrążonych w modlitwie, te koliska, które śród śmierci, niedoli ludzkiej wiły się w takt mandolin – śpiewając na własnych grobach – głosy chrapliwe, dzikie, pijane rozpaczą – przejęły porucznika zabobonną trwogą. Stadnicki się przeżegnał. Biegnąca około niego rozpasana tłuszcza umilkła nagle. Oficer, prowadzący parlamentarza, przyśpieszył kroku. Stadnicki znalazł się na szerokiej ulicy Coso i stanął zatrzymany przed bramą starożytnego pałacu książąt de Luna. Tu warta przeprowadziła porucznika na obszerny mozaikowy podwórzec, zdobny potężnymi kolumnami, pod których łukiem warczały kamienie płatnerzy. Wysłańcom francuskim zdjęto chusty z oczu. Stadnicki odetchnął i spojrzał na Duszka. Trębacz był siny. – Smyku, do licha, trzymaj się! Cóż, do licha!... Widzisz, nie zjedli nas! W obszernej sali starożytnego pałacu książąt de Luna zbierała się tymczasem rada wojenna. Około stołu zasiedli już generałowie don Felipe de San March, San Genis, Versage, Villalba, Butron, don Manuel Cavallero, Manso i Esteban Fleury. Cisza ponura panowała wśród zgromadzonych. Czekano na Palafoxa, poglądając ku drzwiom. Palafox opóźniał się z przybyciem. Żywy a niecierpliwy Butron ozwał się pierwszy: – Czy dano znać don Josemu? – Przed chwilą się z nim rozstałem! – objaśnił generał Manso. – Poszedł na nabożeństwo wieczorne, lada chwila powróci!... – Nie wiadomo panom, z czym przybywa parlamentarz? – zagadnął niespokojnie San Genis. – Łatwo zgadnąć! – odparł sucho generał artylerii, Villalba. – Wzywają nas do złożenia broni... – Nigdy! Za nic!... Raczej śmierć! – zawołał gorączkowo Butron. – Zginiemy raczej!... Jak śmią nam ubliżające stawiać propozycje? Na pal parlamentarza!... Głos Butrona przebrzmiał śród sklepień sali rycerskiej. Generałowie zasępili się. Manso odezwał się po chwili cicho: – Butron ma słuszność! Tak powinniśmy postąpić... lecz w Saragossie... są starcy, kobiety i... dzieci... Głód nas pożre!... Zaraza coraz zajadlej wybucha... Zginiemy wszyscy bez walki!... Prochu coraz mniej... brak saletry!... Ojcowie ją wypłukują z błota, skrobią mury!... Nie są w stanie wyrównać ubytku!... – Mamy noże!... – Butronie! – rzekł z kolei San March. – Dobrześ powiedział!... Ale czy starczy nam sił na podniesienie ich! Żołnierz wyczerpany... Ludzi na zmianę nie ma! Z murów nie schodzimy! Ojczyzną naszą jest Hiszpania!... Gdzie indziej moglibyśmy bronić jej skuteczniej, z większym powodzeniem i skutkiem!... Gdy legniemy na gruzach Saragossy, co stanie się z ojczyzną?... Serca słabną w ludzie!... Francuzi przebiegają kraj cały!... Patrzcie!... Bracia naszego wodza, don Francisco i margrabia de Lazan, mieli na wypadek oblężenia przyprowadzić odsiecz!... Że chcieli dotrzymać przyrzeczenia, o tym nie wątpię... ale co z nimi się stało? Oby ich Bóg ochronił od klęski!... – Czy nie należałoby się obawiać ludu naszego? – rzucił jeszcze generał Manso. Butron zerwał się zza stołu. – Ludu?... Nie słyszycie, co przed pałacem się dzieje?... Generałowie umilkli. Poprzez kwadratowe okna sali szedł szmer głuchy, złowróżbny, zajadły. – Słyszycie? Lud żąda śmierci wysłańców francuskich!... – Słusznie! – pochwycił don Esteban. – Panowie! – upominał Manso. – Jesteśmy żołnierzami. – Śmierć! Nie ma praw! Nie ma względów! – rozległy się pojedyncze głosy. – Muszą zginąć! Rozgwar się wzmagał. Iskry z oczu zaczęły padać, krzyżować się. Brwi ściągały się ponuro. Wtem drzwi otwarły się z trzaskiem – wszedł Palafox i cisza zapadła – oczy wszystkich zwróciły się ku wodzowi. Palafox szedł z głową hardo wzniesioną, z błyskawicami w ciemnych, palących oczach, z chmurami na wyniosłym czole. Ściągła, śniada jego twarz biła siłą, hartem i odwagą. W tych łukach brwi, w rozwichrzonej bezładnie czuprynie, w tym czole wypukłym było coś z bohaterstwa i coś z męczeństwa. Palafox szedł ociężale, lecz sprężyście. Idąc pochylał się niby pod brzemieniem strasznej odpowiedzialności, którą dźwigał na barkach. Tylko wzrok, tylko te ciemne oczy rzucały ognie, przenikały serca i paliły – mieszkała w nich dusza narodu. Palafox zasiadł między radą, powiódł wzrokiem po zebranych i ozwał się spokojnie: – Butronie!... Z czymże przybył posłaniec francuski? – Nie wiem!... Czekaliśmy na ciebie, aby najpierw postanowić, czy go nam przyjąć należy... – Myślicie więc... – Myślimy – rzekł ponuro Butron, spoglądając groźnie na generała San March – że bez wysłuchania należy go wbić na pal!... Będzie to najwłaściwsza odpowiedź! Za ubliżenie po- czytuję sobie wszelkie wdawanie się z Francuzami!... Powinni byli zrozumieć, że nie masz takiej przyczyny, która by mogła skłonić nas do poddania! Palafox potrząsnął głową. Generałowie śledzili każde drgnienie jego twarzy. – Czy ma kto z was co więcej do powiedzenia? – Nie! – rzucił szybko Butron. – Między nami takich nie ma!... – Mylisz się! – przerwał zimno Palafox. – Ja „takim” jestem!... – Jose! – szepnął Butron z wyrzutem. – Wysłańców trzeba przyjąć, wysłuchać ich i puścić wolnych z odpowiedzią. Śmierć dwóch ludzi bezbronnych zaszczytu nam nie przyniesie ani korzyści! A bądź co bądź, ciekawym jest dla nas to posłannictwo. Kto wie! Może ono zawierać dla nas niejedną pożyteczną wskazówkę... San March i Manso spojrzeli z tryumfem na Butrona. Pierwszy odezwał się śmielej: – Wodzu! W zupełności podzielam twoje zdanie!... Są prawa, których nie godzi się poniewierać nawet wśród walki na śmierć i życie!... – Słusznie, słusznie – przyznali Manso i Cavallero. Palafox klasnął w dłonie. Do sali wszedł oficer kompanii szwajcarów hiszpańskich. – Wprowadzić parlamentarza. Oficer zniknął za drzwiami, a po chwili ukazał się prowadząc za sobą Stadnickiego. – Co masz, kawalerze, do powiedzenia? – Wiozę list marszałka Lannes’a do generała Palafoxa! – Więc mi go oddaj! Stadnicki wręczył list Palafoxowi. – Masz jeszcze co do powiedzenia? – Że jego ekscelencja polecił mi przywieźć odpowiedź twoją, generale. Palafox skinął głową i zwrócił się do oficera służbowego. – Kawalerze Sanchez! Wyprowadź parlamentarza do izby tu, na lewo!... Pod drzwiami zaciągnąć wartę!... Oficer salutował i wyprowadził Stadnickiego. Palafox podał zapieczętowaną kopertę don Estebanowi. – Przeczytaj nam! Don Esteban złamał pieczęć marszałka i jął czytać. List był krótki. Marszałek w dobitnych słowach wystawiał niemożliwość obrony, wzywał Palafoxa do poddania się, zapewniając mu należne względy i przyrzekając ludzkie obejście się z jeńcami. Pisanie Lannes’a wiało taką prawdą nieugiętą, taką siłą nieubłaganej logiki, że nawet Butron odezwać się nie śmiał. Jeden Palafox podniósł hardo głowę. – Panowie! Zanim zaczniemy radzić nad daniem odpowiedzi – godzi nam się powołać do narady tych, którzy choć nie piastują wojskowych godności, atoli... w zasłudze nie dają nam się prześcignąć! Bez junty pełnej obejść się nie może!... – Tak, tak! – potwierdzili generałowie. Na rozkaz Palafoxa po zaułkach Saragossy rozbiegli się gońcy. W niespełna godzinę sala pałacu zaczęła się wypełniać. Mroki wieczorne słały ponure cienie. Zapalono pochodnie. Zółtoczerwone światła zabłysły. Don Pedro Maria Ric zabrał głos i obwieścił juntę za prawomocną. Palafox przedstawił poselstwo Lannes’a. Członkowie junty milczeli długo, wsłuchując się mimo woli w głuchy pomruk tłumu, rozlega jacy się na placu przed pałacem. – Śmierć Francuzom! Poćwiartować! Na pal! Pod piłę!... Santiago Sas odrzucił kaptur z głowy i porwał się z miejsca. Na bladej, pożółkłej jego twarzy stalowa ukazała się wola. W zapadłych oczach błysnęły złowrogie ognie. – Nad czym myślicie? Czy nie słyszycie odpowiedzi?... Tu lud woła!... Lud nie chce wydać na pohańbienie kościołów i do ostatniej kropli krwi bronić chce wiary i praw swoich! Nie ma układów!... Raczej w gruzach się zagrzebać. – Ojcze! – rzekł cicho San March. – Armaty nieprzyjacielskie mierzą coraz celniej, prochów nie mamy!... Czym bronić się będziemy?... Santiago Sas zacisnął nerwowo suche pięści i zmarszczył się szukając odpowiedzi. – Dobrze mówi March! – wtrącił ostro Jorge Ibort. – Przygnębienie wzrasta. Lud coraz głośniej domaga się układów!... Was łudzi ten krzyk! Zobaczcie, co się dzieje w zaułkach! Moi almogavares137 opuszczają ręce!... Kazaliście każdą myśl o poddaniu karać śmiercią!... Wczoraj uduszono czterdziestu!... Postrach nie działa! Skazani dziękują za śmierć! Jest ona dla nich skróceniem męczarni!... – Pomocy znikąd! – pochwycił żywo Mariano Cerezo. – O nas nie idzie!... Jam gotów!... Lecz dzieciom należy się bodaj prawo pomszczenia nas!... Niechaj więc chociaż one znajdą ocalenie! Głód – zaraza! A odsiecz... obrona?... Nie widzę ich! Giniemy! Znikąd pomocy spodziewać się nie możemy!... Wtem ponad wrzawą huczącego poza oknami tłumu wzbiły się miarowe tony dzwonów. Santiago Sas rękę wyciągnął i rzekł z mocą: – Słyszycie tam?... Słyszycie?... Dzwony Nuestra Seńora del Filar przypominają wam o Tej, za wdaniem się której już raz serce Aragonu wydobyto z przemocy nieprzyjacielskiej!... Znikąd – mówicie – odsieczy spodziewać się nie możemy?... A patronka nasza nie jestże nam odsieczą?... Patrzcie! Trzydzieści dni ognia... a dotąd ani jedna kula nie tknęła świątyni naszej Opiekunki!... Z nami jest Ona, a z Nią Bóg!... Nic się tu stać nie może bez Jego woli... A jeżeli oblicze Wszechpana od nas się odwróci, to za grzechy, za małoduszność, za brak wiary, za bezbożność!... Wy chcecie radzić? Raczej się módlcie!... A dwóch dróg przed sobą widzieć nie będziecie!... Palafoxie! Oby cię Duch Święty natchnął!... Ty przemów! Tyś tu wodzem i wiernym żołnierzem naszej Pilaryki!... Powiedz!... Palafox powstał spokojny, zimny, świadomy siły, jaka w nim była. – Hasta la ultima tapia!138 – rzekł krótko. Cisza grobowa zaległa salę, a wśród niej – słowa Palafoxa na skrzydłach szeptu biegły już z pałacu, wpadły w zakamarki, dosięgły piwnic, przebiegały miasto – aż wsparły się o straże na wałach. – Hasta la ultima tapia! – powtarzała tłuszcza. – Hasta la ultima tapia! – mówiły kobiety. – Hasta la ultima tapia! – jęczały głodne dzieci. I słowa te odurzyły wszystkich, porwały, szaloną wywołały radość. Lud przed pałacem wybuchnął gromkimi okrzykami. – fale jego oczarowały juntę. – Hasta la ultima tapia! – zawołał pierwszy Santiago Sas. Butron, Esteban Fleury i don Basilio Boggiero podtrzymali go. Junta łamała się przez chwilę, aż wreszcie wszyscy porwali się z wyciągniętymi rękoma do Palafoxa. Trzaskały szpady, błyskały noże, zaciskały się pięście, z oczu ognie szły. Śmierci rzucono rękawicę. Gdy rozgwar ucichł nieco – sędziwy prezes junty, don Pedro Maria Ric, odezwał się cicho: – Więc... „do ostatniej zagrody”... A potem?!... – Potem?! – pochwycił żywo Palafox. – Zobaczymy!... – Zobaczymy! – zakrzyknęła złowrogo rada. – Zobaczymy! – grały dzwony Nuestra Seńora del Pilar. – A teraz – zawołał raźno Santiago Sas – idźmy u stóp naszej Patronki dziękować!... 137 A l m o g a v a r e s (hiszp.) – nazwa specjalnych oddziałów żołnierzy aragońskich. 138 Hasta la u l t i m a t a p i a ! (hiszp.) – Aż do ostatniej zagrody! Junta ruszyła gromadą z pałacu przez Coso i ulicę Alfonsa ku brzegom Ebro, ponad którymi wznosiły się potężne mury świątyni. Stadnickiego, według rozkazów Palafoxa, przeprowadzono krużgankami do niskiej, sklepionej izby o mocno zakratowanym oknie – i tu zatrzaśnięto za nim ciężkie, okute drzwi. Stadnicki stropił się tym niespodziewanym uwięzieniem, a głównie, że go rozdzielono z biednym Duszkiem. Porucznik jednak samemu sobie dodawał otuchy. – Diabły zatracone!... Zjeść by gotowi! Tchórz ich oblatuje! Niechby spróbowali! Marszałek nie darowałby im!... Tfy! Licha pociecha, jak dla mnie! Stadnicki opatrzył pistolet i zasunął go pod mundur, przy czym mruknął: – Ale przepiłować się nie dam. Za czym jął rozglądać się po izbie, lecz prócz ławy szerokiej, pleczystej, i zmurszałych malowideł na ścianach nic w niej nie było. Stadnicki raz i drugi zmierzył krokami izbę – wreszcie podsunął się do okna, ale i tu spotkał go zawód. Okno wychodziło na boczną, zacieśnioną uliczkę – a że okratowanie nie pozwoliło wychylić głowy – więc nic, krom sczerniałej ściany przeciwległego domu dojrzeć nie było można. Za to gwar uliczny i odgłos wydawanych okrzyków dochodził wyraźnie, co Stadnickiego niepomiernie gniewało. – Wyjcie, krzyczcie, potępieńcy, diabłu na uciechę! Jeszcze – jeszcze! Głośniej!... Nie lubię, do licha... Samotrzask, pułapka! Wyrwałem się jak Filip z konopi!... Cierp ciało, kiedyć się chciało!... Pokraja cię razem z parlamentarskim sztandarem i zapiekanki sobie uczynią. Bodaj ich zadławiło!... Dzicz zgoła!... Zwolna melancholia opanowywać zaczęła porucznika. Mocował się z nią, próbował wyciągać mazurka, wreszcie zapadł w zadumę. Ciężka ona była. Bo już to pan Józef, ile w cięciu był sprawnym a w zamachu tęgim – tyle do samotności czuł wstręt, a do rozpamiętywań szczerą niechęć. Kotłowały się więc w umyśle porucznika obrazy, twarze znajome, wypadki rozliczne, gadki obozowe, sygnały, przyśpiewki, a wszystko to ani rusz powiązać się ze sobą nie mogło, zgodzić się w ciągłym wątku. Odsapnął pan Józef ciężko, pot otarł z czoła i już miał zakląć siarczyście, gdy w izbie rozległ się cichy szmer. Porucznik podniósł głowę i zdumiał się. Przed nim stała postać młodej dziewczyny, w czarnych spowita szalach. Postać bijąca pełnią niezwykłej krasy i wdzięku. Stadnicki przeżegnał się zabobonnie. Postać skinęła mu głową ze smutnym uśmiechem i szepnęła cicho po hiszpańsku: – Chodź za mną!... – Que139, seniorita140, que?... – jąkał zmieszany porucznik. Dziewczyna ujęła go za rękę i pociągnęła lekko. Porucznik powstał i szedł za nią. Szedł bez słowa poprzez ukryte w ścianie drzwi, przez komnaty sklepione, mijał szeregi poglądających nań surowo portretów rycerzy, piął się po wąskich, kamiennych schodach. Myśl, że ona kazała, wydała mu się tak jasną, tak prostą, tak zrozumiałą, że ani mu w głowie było zastanawiać się, dokąd idzie. Po kilku minutach dziewczyna wprowadziła Stadnickiego do niskiej, sklepionej izby, jakby zgoła takiej samej, w jakiej go zamknięto. Porucznik rozejrzał się niepewnie wśród mroku, szukając spojrzenia dziewczęcia, lecz w tejże chwili z ławy pod oknem powstał dorodny mężczyzna w stroju hiszpańskim i ozwał się raźno: – Witaj mi, panie Józefie!... Stadnicki aż się zatoczył na nogach. – Wy tutaj!... Florek!... Do licha! Dawaj gęby!... Młodzi ludzie uściskali się serdecznie. 139 Q u é ? (hiszp.) – Co? 140 S e n i o r i t a (hiszp. Seńorita) – panna. – Ale co? Skąd?... Mieliśmy was za przepadłego. No, ja!... Potrąciły mnie dwie kontuzje... przenieśli do legii... Lecz wy? W tym stroju?... – Koń mi się zbiegał... poniósł... Dwa dni błąkałem się w górach, aż wpadłem w ręce „wuja” Jorge Iborta!... Mieli mnie palić żywcem... wstawiennictwu tej oto seniority zawdzięczam, że kaźń odłożono... Palafox, przed którego mnie przyprowadzono, ocalił mnie. Przebrano jakiegoś nieboszczyka w moje odzienie... i rozerwano końmi na sztuki!... I czekam oto przyjaźniejszej chwili... zamknięty!... Lecz, jak widzisz waszmość, pod takim dozorem będąc, na los skarżyć się nie mogę. – Prawda, prawda! – bąkał Stadnicki, poglądając na Hiszpankę. – Panie Józefie! Powiadajże mi waść, co z naszym pułkiem?... Widziałeśże Marcelka?... Towarzysze nasi... kapitan?... Stadnicki głosem urywanym jął opisywać nie znane Florianowi wydarzenia, aż skończył na śmierci Dziewanowskiego. Gotartowski twarz ukrył w dłoniach. Stadnicki patrzył na to chmurny, zasępiony. – A co tutaj w Saragossie? – zagadnął sucho. – Sam widzisz! Jąć powiedzieć nie mogę nic! Zaprzysiągłem... Nie mogę zdradą płacić za ocalenie!... Głód... tu, obok stoi mój koń. Udało się go uprowadzić... Na dole byłby zjedzony dawno!... Dzielimy się we troje jedną porcją... I jeżeli... nas nie podminują, nie zadławią w gruzach... czeka nas śmierć głodowa!... Biedny kraj, biedny lud!... Gdy patrzę na jego bohaterskie wysiłki... to wierz mi, panie Józefie, błogosławię przeznaczenie, które mi wytrąciło oręż z ręki!... – Rozumiem... psia! Rozumiem!... – Widzę, że mi chcesz przymówić!... Nie ma co taić... Dolores jest córką don Basilia de Boggiero, obywatela członka junty... Stadnicki spojrzał dziwnie na Floriana. Florian się uśmiechnął. – Wiem, wiem, psia! – bąknął Stadnicki nie odrywając oczu od Dolores. – Zdajesz się być czegoś niechętnym?... – Ja, niby?... Tfyi... Gdzieżby!... Naturalnie!... Co tu gadać! Można waćpanu winszować. – Czego? Stadnickiemu oczy błysnęły – chciał coś odpowiedzieć, lecz nagle za ścianą rozległo się gwałtowne pukanie. Dolores porwała się z miejsca. – Wracać trzeba natychmiast! Temperanica daje znak umówiony. Junta skończyła obrady... – Bywajcie mi, panie Józefie... Obyśmy się w lepszych spotkali czasach! Niech was zimna krew nie opuszcza!... – Florek, do... milion diabłów!... A czy wiesz?... – Co takiego? Mów! Chwili nie ma... Stadnicki spojrzał na Dolores i machnął niecierpliwie ręką. – Co ja tobie będę!... Dobrze ci jest z tym, psia i ten!... Niech!... – Mówcie, przez Boga!... – Pora, to pora!... Do lepszych, jak mówicie, czasów! A przynajmniej tej strzeżcie!... Czołem! Florian chciał zagadnąć jeszcze Stadnickiego, lecz ten zniknął w krużganku, postępując szybko za biegnącą naprzód Dolores. Pośpiech ten był usprawiedliwiony, bo zaledwie Stadnicki dopadł izby, w której go zamknięto, a Dolores zasunęła ukryte drzwi – w zamku rozległ się zgrzyt kluczy – wszedł oficer ze strażą. – Chodź, kawalerze! – Dokąd? – Staniesz przed juntą! Stadnickiego wprowadzono do tej samej sali zebrań. Grobowe milczenie powitało parlamentarza francuskiego. Wyniszczone twarze członków junty w bladym, migotliwym świetle kaganków zdawały się być wykutymi z kamienia. Porucznik wyprostował się hardo, wsparł się na głowni pałasza i zagadnął dumnie: – Wzywałeś mnie, generale? Palafox zmierzył go zimnym spojrzeniem. – Wezwała cię prześwietna junta. – Jakąż otrzymam odpowiedź na pismo jego ekscelencji? – Hasta la, ultima tapia! – rzucił gwałtownie Palafox. – Do ostatniej zagrody! – Amen! – potwierdzili chórem członkowie junty. Stadnicki zmieszał się tą niespodziewaną odpowiedzią. Santiago Sas spostrzegł zdumienie parlamentarza i dorzucił surowo: – A ty, kawalerze, to sobie zapamiętaj, że na przyszłość podobne poselstwo będzie uważane za obrazę... i taki jak ty... jako winien zniewagi, będzie cięty kołem!... – Ojcze duchowny! – odparł sucho Stadnicki. – Śmiercią żołnierza nie przestraszysz, tym mniej chrześcijanina!... Santiago Sas porwał się z miejsca. – Prześwietna junto!... Ten zuchwalec śmie nas lżyć! – Na pal z nim! – wrzasnął zapalczywie Boggiero. Palafox uśmiechnął się gorzko. – Nie tak gwałtownie!... Osoba parlamentarza jest nietykalną... i powinna nią zostać!... Bywają chwile, że najwyższy zapał stygnie... że nas może zabraknąć, a wówczas!... Panie kawalerze, słyszałeś odpowiedź!... Wracaj!... Don Pedro Ric osłoni cię swoją powagą i o świcie doprowadzi do bramy. Santiago z Boggierem chcieli protestować, lecz don Pedro ogłosił posiedzenie za skończone. Junta zaczęła się rozchodzić. Stadnicki rozglądał się, nie wiedząc, co ze sobą zrobić, gdy don Pedro zbliżył się do niego. – Chodź ze mną, kawalerze... Noc – nie podobna byś wracał... Jesteś moim gościem!... Don Pedro zaprowadził Stadnickiego do przeciwległego skrzydła pałacu – tam wskazał mu staroświecki fotel, klasnął na służbę i wydał jej jakieś ciche rozkazy. Po chwili stół okryto obrusem i zaczęto wnosić bogatą za sławę. Stadnicki spoglądał z podziwieniem na dzbany srebrne, wypełnione winem przedziwnego aromatu, półmiski pełne mięsiwa, misy kopiaste owoców suszonych i pytał samego siebie, skąd w tym wygłodzonym mieście brał się ten dostatek. Ric z zadowoleniem zezował na Stadnickiego i z dworską swobodą zapraszał go do jadła. – Pozwól, kawalerze!... Wybacz, jeżeli czegoś nie staje! Czas wojny!... – Panie! – odrzekł ze szczerą prostotą Stadnicki. – Toż uczta cała przede mną!... Od sześciu miesięcy nic podobnego nie widziałem! Marszałek u nas lepiej nie jada! – Czy tak?... Cha, cha! – zaśmiał się nerwowo starzec. – A my tak!... Zawsze!... Jedz – proszę! Daruj, że nie będę ci towarzyszył, lecz wiek ma swoje prawa... Stadnicki nie dał sobie powtórzyć zaproszenia i z całą ochotą zabrał się do jadła. Don Pedro ledwie kawałek chleba wziął do ust i popił odrobiną wina. Stadnicki porcję za porcją sprzątał z apetytem. Mięso wydawało mu się dziwne nieco w smaku, lecz to go nie zrażało. Gdy wreszcie nasycił się a pociągnął jeden i drugi haust wina, humor zwykły i fantazja mu powróciły. – Pyszny głód u was!... My dziękujemy Bogu, jak nas co dzień dojdzie kawałek ośliny. – Aż tak?... – Parol kawalerski!... Ot, a u nas pletli już niestworzone rzeczy o głodzie saragoskim. – Widzisz go sam. – Prawda! – przyznał się otwarcie Stadnicki. – Mogę sobie powiedzieć, że właśnie w Saragossie raz rzetelnie się pożywiłem!... Ale, a mój trębacz – jeżeliście panie łaskawy, chłopię młode!... – Bądź spokojny!... O nim pamiętają. – Pyszne wino!... – Więc marszałek Lannes objął dowództwo? – rzucił od niechcenia don Pedro. – Od dziś dopiero. – Moncey i Mortier wyszczerbili sobie zęby? – Nie bardzo!... Szło tu o szybsze ukończenie oblężenia!... – Lannes potrafi, myślisz? – Marszałek!... Nie wątpię!... Sam pójdzie, gdy będzie trzeba... Atak za atakiem, szturm za szturmem przypuści!... Miny was rozbiją. – Tak, gruzy zdobyć może, miasta nigdy! – Mylicie się, panie!... Jeden wyłom i wedrzemy się do miasta... – A co potem?... – Miasto będzie nasze. Starzec potrząsnął głową. – Nigdy!... – Szturm nie poprzestanie na jednym wyłomie... – Zróbcie ich dziesięć! – Pożar was zmusi do poddania się. Miny nasze dochodzą pod środek miasta. Don Pedro zaczerwienił się z lekka i siląc się na spokój zapytał cicho: – Dokąd, mówisz, dochodzą?... Stadnicki spostrzegł, iż zaczyna być zbyt gadatliwym. – Darujcie!... Nie mówmy o tym!... – Nie mówmy. Starzec zamyślił się. Po chwili nakreślił kilka wyrazów na skrawku papieru i przywoławszy służącego dał mu jakieś zlecenie. Po czym próbował znów z porucznikiem nawiązać gawędę, lecz Stadnicki stracił nagle ochotę i jął mierzyć wielkimi krokami salę, spoglądając, rychło czarne zasłony nie zaczną się rozpraszać. Gdy go w końcu zmęczyło chodzenie, rozsiadł się wygodnie w fotelu i jął poddawać się ogarniającej go drzemce. Don Pedro siedział wciąż przy stole, wsparty niedbale na łokciu. Porucznik dłużej powieki przymykał, silniej oczy mrużył. Oddech jego przeszedł w miarową sapkę. Chciał ją odpędzić, lecz nie mógł, całodzienne utrudzenie obezwładniało go coraz gwałtowniej. Gdy tak walczył jeszcze ostatkiem woli, a jakby przez mgłę poglądał na kościstą czaszkę don Pedra – naraz zdawało mu się, iż czaszka ta się porusza. Stadnicki ocknął się i przez zapuszczone rzęsy wzrok wytężył. Don Pedro jadł, a raczej ściągał ostrożnie porzucone na talerzu Stadnickiego skrawki i kości i gryzł je, i żuł z dziką rozkoszą. Niekiedy matowe oczy starca poglądały na półmiski z jadłem i odwracały się z wysiłkiem. Stadnickiego pusty śmiech ogarnął, lecz powstrzymał się w porę. „Co ten stary za komedię stroi!... Czy mi się śni? Dalipan, uciecha!...” Porucznik wytrzeźwiony zupełnie nieoczekiwanym widowiskiem – udawał dalej sennego. Starzec zaś, przekonany, że jego gość śpi jak zabity, na dobre rozpoczął gospodarkę. Roztworzył w rogu stojącą szafkę żelazną, uprzątnął jej zawartość ze srebrnych naczyń, a na ich miejsce poustawiał półmiski z jadłem i dzbany z winem i zamknął szafkę na wszystkie zamki. Naczynia srebrne zostały porzucone na ziemi. Za czym Don Pedro własnoręcznie zebrał końce obrusa, okruszyny wszystkie zsypał w rozpostartą na ziemi chustkę i zapukał z lekka do wąskich drzwi, prowadzących do izby sąsiedniej. We drzwiach ukazała się siwowłosa kobieta w bogatej, powłóczystej sukni. Don Pedro podał jej okruchy. Ta pochwyciła je i z chciwością jeść zaczęła... Stadnickiego dreszcz zimny przeszedł, zdawało mu się, że go ktoś dławi za gardło i wydrzeć zeń chce każdy kęs chleba. Porucznik otrząsnął się. Kobieta znikła za drzwiami. Don Pedro obejrzał się niespokojnie i powrócił na swoje krzesło przy stole. Stadnicki nie mógł spać. Chciał zagadać do starca, lecz jakiś go znów lęk ogarnął. Siedział, bojąc się poruszyć, bojąc się zajrzeć w siwe, zamglone oczy don Pedra. Tak upłynęły godziny. Aż światło zimowego poranku zaczęło się skradać powoli po łukach sali i stroić ją w fantastyczne cienie. Don Pedro powstał ociężale i zbliżył się do porucznika. – Kawalerze, pora!... Stadnicki podniósł się szybko, poprawił odzież i poszedł za don Pedrem. Na stole, pod balustradą podwórza czekał Duszek, otoczony strażami. Na widok Stadnickiego twarz trębacza rozjaśniła się. Don Pedro dał znak straży. Zawiązano oczy porucznikowi i Duszkowi, dwóch żołnierzy ujęło ich pod ręce – pochód ruszył. Stadnickiemu nie podobało się takie rubaszne obejście, odezwał się bez ogródki: – Hej! Mości panie!... Konie mieliśmy! Żołnierz prowadzący porucznika przyśpieszył kroku. – Do czarta – nie rwij!... Gdzie są konie? I tym razem nikt nie odpowiedział Stadnickiemu. Porucznik zirytowany odezwał się po polsku: – Psiamać... bodaj ich... Wloką nas po wybojach!... Gdzież nam szkapy uprowadzili?... – Koni nie ma, panie poruczniku! – rzekł cicho Duszek. – Jak to nie ma? – Zabrali je do rzeźnika jeszcze wczoraj! – Hej, milczeć tam! – zgromił surowo oficer, dowodzący strażą. Stadnicki zaciął zęby i szedł, sam zdwajając kroku, byle co prędzej dotrzeć do bramy. Po półgodzinnym kluczeniu między uliczkami i stosami gruzów, pochód zatrzymał się. Parlamentarzom zdjęto opaski z oczu. Stadnicki ujrzał przed sobą wpół otwartą bramę. Don Pedro wysunął się na czoło żołnierzy. – Kawalerze, jesteś wolny! Znaną ci jest odpowiedź, którą masz zanieść marszałkowi!... Stadnicki bąknął coś pod nosem i, skłoniwszy się niedbale, zawrócił szybko ku bramie. – Kawalerze, kawalerze! – mówił jeszcze don Pedro. – Przykro nam, że musisz na piechotę wracać, lecz konia masz w sobie... boś wczoraj miał tak świetny apetyt, żeś go połowę zjadł!... Stadnicki chwycił za pałasz, lecz się pohamował i zakrzyknął na Duszka: – Trzymaj krok, smyku!... Byle dalej od tych diabłów!.... Psem będę, jeżeli tu nie powrócę!... Marszałek Lannes czekał niecierpliwie na powrót Stadnickiego. Gdy ten ostatni ukazał się na linii placówek, dano znać natychmiast marszałkowi. Porucznik zdał szczegółową sprawę ze swego poselstwa. Ledwie skończył, marszałek jak ryś raniony rzucił się do trzymanego w podwórzu konia. – Dosyć tego! – zawołał groźnie. – Saragossa musi być naszą! Ordynansi rozbiegli się w pełnym galopie rozwożąc rozkazy, z których każdy był wyrokiem śmierci na harde mury stolicy Aragonu. Pięćdziesiąt dział zatoczonych na nowousypanych bateriach rozpoczęło ponurą pracę. Kula ścigała kulę, granat biegł za granatem. Ryk miarowy nie ustawał na chwilę. Kanonierzy zmieniali się co godzinę. Rozpalony spiż studzono mokrymi płachtami. Równocześnie pod osłoną nasypów zawrzała zażarta, krecia robota... Oddział generała Lacoste’a rył chodniki podziemne i zanurzał się coraz dalej, coraz głębiej. W łonie ziemi głuche uderzenia oskardów wtórowały miarowym salwom. Rozstawiona piechota na rękach wynosiła wory gliny. Lannes co chwila przyjeżdżał nad przekopy i zarzucał Lacoste’a pytaniami. Miny były na ukończeniu. Miny straszne, mające wyrwać z korzeniami oporne mury klasztoru Santa Engracia i San Francisco, zamku Aljaferia i domów zasłaniających wejście na Coso. Stadnicki po zdaniu raportu marszałkowi powrócił do obozu zachmurzony, ledwie odpowiadający na serdeczne pozdrowienia kolegów. Pułkownik Kąsinowski wezwał go do siebie. Stadnicki po raz wtóry musiał ab ovo141 zdawać relację, a gdy skończył tym, że go koniną poczęstowali, i to z własnego konia, poza plecami pułkownika rozległ się serdeczny wybuch śmiechu. Grosmajor Michałowski za brzuch się trzymał a dygotał. – Dobrze tego!... Wybornie!... Zjadłeś go waćpan... a bodaj cię... Będzie z waści piechota nie lada!... Koń był przedni... W nogi wejdzie chód, w wątrobę temperament!... Wytrwałość, rozpęd, sprężystość... choroba!... Hm... tego!... Gdyby ci wszystka kawaleria... ba! Uważasz, mości Stadnicki, siła, dopiero wojsko tego, choroba!... Pułkowniku, co? – Cha, cha! Toś waść wyprowadził!... No, kontent jestem z waćpana, poruczniku!... – Święte słowa! – pochwycił Michałowski. – Bo wrócił cały tego, nietknięty... – Narobiłeś nam niepokoju, bo gdyś tak długo nie wracał, mieli cię już za przepadłego. Osobliwie major nie miał spokoju a zamęczał mnie wymówkami, że zezwoliłem!... Wracaj, mości Stadnicki, do obozu i zapomnij o przeszłym!... Pan Józef mruknął coś pod nosem, skłonił się i wyszedł. W obozie nowe go czekały pytania. Stadnicki zbywał wszystkich krótkimi, urywanymi odpowiedziami, nawet przed Masłowskim nie wspominając słówkiem, że widział Floriana. Zawziętość a opryskliwość Stadnickiego aż uraziła oficerów, a czupurny Bzura nie mógł się wstrzymać i palnął prosto z mostu: – Józiu! Królu mój!... Idź do infirmerii, medykom się pokłoń, niech ci driakwi użyczą... aby ci kwas wyszedł! To nie ma żartów! Patrz! Gęba ci się wykrzywiła – mruczysz jak niedźwiedź, zębami dzwonisz. Jeszcze odrobina, a żółć cię zemdli i szpetną ci uczyni dystrakcję!!... – Bacz lepiej na siebie, aby ci kto języka nie przyciął!... – No, widzisz, królu, nie mówiłem? Łeb oliwą opatrzyć, żeby ci rozum choć od skóry kruszynkę nasiąkł, a potem do cyrulika, niech ci narzędzie przystawi! Chwila jedna, a i konina wierzgać przestanie!... Stadnicki rzucił się ku Bzurze, lecz Jaworski z Masłowskim zatrzymali go. Zaniosło się na nie lada awanturę. Stadnicki rwał się ku Bzurze, temu ostatniemu oczy rozgorzały. Lecz wtem na linii obozu dały się słyszeć przyśpieszone dźwięki pobudki. Adiutant służbowy jak piorun wpadł pomiędzy poruczników. – Panowie, na miejsca! Pułk staje pod broń! Porucznik Stadnicki zwolniony dla wypocznienia!... 141 A b o v o (łac.) – dosłownie: od jaja; od początku. Porucznicy rozbiegli się natychmiast do swoich kompanii, Stadnickiemu ta względność nie przypadła do smaku, a że w dodatku zabrakło Bzury, więc zwrócił się do adiutanta: – Ja o zwolnienie nie prosiłem!... – Rozkaz grosmajora! Ma waćpana w szczególnej opiece!... – Prawda, aż mi ona do żywego dojadła!... Adiutant wzruszył ramionami. – Powtarzam rozkaz. Reszta do waćpana należy. Stadnicki chciał coś odpowiedzieć, ale adiutant wykręcił się na pięcie i odszedł. Porucznik zawrócił do baraku oficerskiego i tam rzucił się na posłanie. Tu zeszła go niespodziewanie Żubrowa. – Olaboga! Tom się zbiegała!... Bez urazy pana porucznika, wczoraj to mnie mało nie zatrzęsło... Gdzie!... Jeden się znalazł szczery porucznik a żołnierz... i już ci go tym diabłom wysłali!... Przysiądę sobie!... Uf! To ci łomoczą harmatami!... Pan porucznik daruje! Ale to... jak pan porucznik... o naszym poruczniku... to już ci mnie chwyciło!... Pani kapitanowa zdrzemnęła się kruszynkę. Biedactwo noc całą dychało! Strata okrutna! Jedyny stryjeczny! Sierotka!... No, a o tym zaginięciu ani pary z ust! Boję się!... Żałość by ją zamordowała! Święty Antoni, jeżeli ze mną jesteś na bakier, to aby tego śrebła mi strzeż!... Ale! No właśnie – myślałam, pan porucznik pewnie tam nic rzetelnego nie zażył... przydżwigałam kropelkę! Można pić!... Sama nie wiem, jak to zwać, bo te Hiszpany to takie rozmaitości pędzą z wina, że ani weź!... Łykasz – smak przedziwny – grzeje!... Lecz co grzeje – gwoździk czyli pieprz, imbir alboli anyż, ani rusz rozpoznać! No, panie poruczniku, co tam! Stadnicki pociągnął z podanego mu kubka i orzeźwił się. – A co? Prawda? Można gardło płukać, silnie sprytny naród do wina! Ba, tu by trzeba mego starego!... Lubił poczciwiec! Ja też nie od tego!... Ciężkie życie!... E!... Człowieka język świerzbi, a wymówić się boi!... Jest bieda – jest nieszczęście – to mu się jeszcze chce o nim gadać! Panie poruczniku... jakże tedy... więc przepadł i ani słychu?... – Nie wiem nic – może!... Co mi do niego! Niech sobie i ten!... Żubrowa strzepnęła rękoma. – Niech sobie?... Dopytałam się!... Ja tu do pana porucznika z sercem, jak do towarzysza broni!... No i... „niech sobie”... Właśnie ci nowomodne przyjacielstwo!... Sakieweczka, wypitka i tyle!... Lecz gdy którego... to mu „niech sobie”! I... i jeszcze... „i ten”!... – Czego tedy chcecie? Markietanka uraziła się na dobre. – Czego chcę? Niczego! Zdało mi się... Lecz się obejdzie! Nie waćpan jeden! Są inne oficery, co smutek cudzy uszanują, dobrą radą wesprą. – Tu nie ma kogo pocieszać!... – Mości poruczniku! Jak to? On biedak tuła się, przepada!... – Oszaleliście? Czego ode mnie chcecie?... Nie lubię z babami! Nie chcę słyszeć o waszym poruczniku! Pilno wam do niego? Jemu do was nie!... Dawno go widziałem!... Skończona poufałość!... Wynosić się!... Wiedzieć nie chcę o niczym!... – Przecież – odrzekła markietanka ponuro – człowieczeństwa odrobina mi się należy!... Jeżeli nie mnie, to tej biednej dziewczynie. Waćpan powiadałeś się przyjacielem nieboszczyka Dziewanowskiego, a toć jego jest siostrzyca jedyna! Bodaj dobre słowo! – Dobre słowo?... Więc zabierać ją stąd czym prędzej – niech ucieka!... Dziś jeszcze, do licha! Nie dla niej tu miejsce! No, teraz wiecie? – Nic nie wiem! – Florek jest w Saragossie!... – Jezu Chryste! – zakrzyknęła z przerażeniem markietanka. – Co waćpan powiada? On, on?... Przecież miał zginąć?... – No i zginął!... Wczoraj go odnalazłem!... – Olaboga! Toć go tam biedaka zamordują te Hiszpany! Od zmysłów odchodzę! W Saragossie... w niewoli!... – Nie bójcie się... o robaczka! – przedrzeźniał ze złością Stadnicki. – Nic temu kanarkowi nie będzie. Znalazł sobie taką opiekunkę, że mu włos z głowy nie spadnie. Cała Saragossa może się zapaść, a jemu nawet nikt palcem nie pogrozi! Zmiarkowałem dobrze!... – Czy aby prawda? – trwożyła się Żubrowa. – Dałby Bóg! Panie poruczniku, napytlowałam rozmaitości... Człowieka dojęło! Jezu! A to mi ciężar spada z serca!... Uf!... Więc bezpieczny? Ba! Toć i Hiszpany się na nim poznali!... Ho!... Nasz porucznik to serce zacne, wielkie serce! – Powiedziałem! Gadać jedno w koło nie lubię! Zbierać manatki, i fora! Żubrowa zwiesiła głowę i dyszała ciężko, a potem chwyciła gwałtownie Stadnickiego za rękę i błagać jęła, by całą powiedział jej prawdę. Porucznik rzucał się, jeżył, lecz uległ prośbom. Markietanka z zapartym oddechem wysłuchała opowiadania Stadnickiego. Gdy ten skończył, rozpłakała się jak dziecko. Porucznikowi żal się baby zrobiło. – Co tam! Stało się! Ród zdaje się przedni!... Córka generała czy pułkownika! Florek też nie z kamienia! Żubrowa trzęsła głową. – Nie, nie! Nie może być! Nigdy!... Ani myśli... Ooo!... A waćpan, waćpan mu ani słówka nie powiedziałeś?... Ani słowa? Ani napomnienia?... – Na co? Do kazań nie jestem! Co by to pomogło?... Ma swój rozum!... Naraz Żubrowa uderzyła się energicznie w czoło. – O głowo zakuta! Phi!... Nigdy!... Nie wierzę! Rozumiesz waćpan, nie uwierzę, aż nie obaczę! Porucznik dał słowo!... Parol! – Zobaczymy! – Juści! Kłaniam uniżenie! Markietanka wybiegła wzburzona z baraku, lecz po chwili, jakby nowymi tknięta myślami, powróciła do Stadnickiego. – Panie poruczniku! Jak jest, to jest – obliguję waćpana nie wspominać... bo diabeł zawsze diabłem! Lepiej licha nie kusić! Niech ona nie wie!... Zagryzłaby się, zamartwiła! Stadnicki przyrzekł tajemnicy dochować. Lecz ciężko mu z nią było. Sam nie wiedział dlaczego, ale dawna jego życzliwość dla Floriana ostygła, nie dość – Gotartowski złość w nim budził. Porucznik skwaśniał tak raptownie, iż go starzy towarzysze jak Jaworski i Masłowski poznać nie mogli. Pan Józef pod natarczywymi ich pytaniami wił się jak piskorz, wykręcał i cały swój niehumor na Michałowskiego spędzał, klnąc godzinę, w której awans i przenosiny do drugiego pułku legii przyjął. Tymczasem bombardowanie trwało dalej! Grad kul nie przestawał razić Saragossy. Pięć dni i pięć nocy pracowały armaty francuskie, łomocząc mury i burząc fosy; przez pięć dni saragossanie pod deszczem żelaza i ognia podpierali osuwające się ściany, zastawiali wyrwy, naprawiali wały ochronne, zmagali się z kartaczami. Dnia dwudziestego siódmego stycznia artyleria francuska umilkła. Kolumny piechoty stanęły pod bronią. Lacoste zdołał odwrócić czujność kontrminierów hiszpańskich i mury klasztoru Santa Engracia ujął we dwa złowrogie chodniki. Lannes’owi oczy gorzały. Wśród nocy ponurej sam przebiegał szeregi, sam nakazał ściągnięcie placówek. Plan był krótki. Miny rozsadzą mury klasztorne, piechota pójdzie do szturmu na gruzy i na pokruszone już przez armaty wały. Obóz francuski zalegała cisza grobowa. Wśród namiotów wyciągać się zaczęły czarne pasy i łączyć w czworoboki. Wejście do min osłaniał trzeci pułk legii pod Szottem. Lacoste za saperami czuwał przy lontach. Saragossa spała. Naraz, na czole trzeciego pułku powstał zgiełk głuchy, gwałtowny, a za nim bezładny odgłos wystrzałów. Trzeci pułk złamał się, zmieszał i wpadł na drugi regiment Kąsinowskiego. Okrzyk grozy dobył się z piersi żołnierzy. Noc ciemna potęgowała popłoch. Pułki chwiały się – trąbki grały na alarm – komenda niknęła wśród warczenia bębnów. Dowódcy tracili głowy. U wejście do przekopów wrzał tymczasem bój zażarty, śmiertelny. Butron z Boggierą dowodzili wycieczką. Już spędzili regiment Szotta – już pierwsi saperzy padli – a inni w zamieszaniu jęli rotowym ogniem dziesiątkować oddział trzeciego pułku, biorąc go za nieprzyjaciela, gdy Lacoste prochowymi lontami zapalił stosy drzewa. Szott jak lew rzucił się z karabinem w ręku. Chłopicki z pierwszym pułkiem zaszedł z boku. Lecz Hiszpanów prowadził szalony Butron i zażarty Boggiero! Hiszpanie darli się jak lwy, świadomi miejsca, do którego dążyli. Wejście do chodnika lada chwila miało się stać zdobyczą Hiszpanów, lada chwila owoc dwutygodniowej pracy miał być zburzony. Lacoste nie zawahał się. Porwał płonącą szczapę i zniknął w otworze chodnika. Hiszpanie ostatka sił dobywali – byle do miny dotrzeć. Już Szott starł się z Butronem i skrwawił mu pierś bagnetem, gdy wtem huk straszny wstrząsnął powietrzem. Fala kamieni i odłamów muru wzbiła się pod czarne obłoki. Ziemia jęknęła ponuro i zadrżała w posadach. Klasztor Santa Engracia leżał w gruzach. Hiszpanie cofnęli się. Łuna pożaru zadrgała na sklepieniu niebieskim. Lannes jak burza spadł na pułki piechoty. Legia ruszyła z bagnetami pochylonymi. Ruszyła na mury, na gruzy. Saragossa plunęła żelazem. Pułki szły. Nic ich nie zdołało powstrzymać, nic strwożyć! Za każdy krok, za każdą piędź ziemi krwawy składały haracz i szły. Legię wiódł Chłopicki. Działa hiszpańskie raziły coraz gwałtowniej. Stojący na murach, wałach i gruzach Hiszpanie już ręcznym ogniem sięgali. Bębny warknęły zajadlej. Piechota kłusem uderzyła na przekopy i resztki zburzonego klasztoru. Zaczął się bój na bagnety, na szable, na kolby, na noże, na pięści. Hiszpanie bronili się zawzięcie. Ani jeden nie cofnął się, ani jeden przed zgonem broni z rąk nie wypuścił. Lecz i piechota legii nie ustępowała. Godzinę trwało to potykanie się, godzinę lała się krew, przez godzinę ani jeden sztandar się nie zachwiał. Lecz naraz za szeregiem Hiszpanów ukazał się tłum zbity – bezładny. Na czele jego szły krzyże niesione przez zakonników. Tłum zbliżał się do okopów z pomrukiem modlitwy na ustach, z błyskawicami w rozpalonych oczach. Żołnierze hiszpańscy cofnęli się, rozstąpili – tłum potoczył się ku wałom i murom. Na oblegających runął grad kamieni, lunęły strumienie wrzącej wody, sztaby żelaza. Belki gruchotały żołnierzy – miażdżyły. Osadzone na długich żerdziach noże – cięły. Kołyszące się ponad wałami krzyże budziły lęk. Pierwsze szeregi legii zachwiały się i cofnęły. Chłopicki zaklął. Armaty hiszpańskie zagrały silniej. Lannes wpadł na drugi pułk Kąsinowskiego, który stał dotąd bezczynnie. Kąsinowski skinął głową na doboszów i sygnalistów i porwał za sobą pułk. Grosmajor Michałowski szedł w pierwszym szeregu, mając około siebie nowomianowanych poruczników. Gdy bębny zagrały, major zacisnął pas na brzuchu i rozpoczął perorę: – Równo! Trzymać krok!... Ani na włos mi nie chybiać!... Piechota! Piechota! Mur!... Bagnety niżej – oko śmiało, nachylenie – ciężarem gnieć!... Niech znają!... Świszczą kule! Równo! Kula nie mucha! Jest tu twoja, to cię znajdzie! Szlusuj! Mości Stadnicki, tak, dobrze! Nauczysz się!.,. Właśnie, karabin w garści – to lubię!... To nie skakanie, wywijanie żelazkiem, kiwanie kitką, straszenie czapką... kawaleria... choroba! Miara – szereg! Już się szczerzą!... Do ataku!... Równo! Razem, chłopcy!... Łomocz!... Naprzód – choroba!... Drugi pułk uderzył tak gwałtownie, że zdało się, iż mury jęknęły. Hiszpanie atoli nowy szturm przyjęli jeszcze dzielniej. Na próżno Kąsinowski zachęcał i nawoływał. Pułk taczał się pod gradem kul, pławił się we krwi, a wystać nie mógł. – Równo, dzieci!... Na bagnety... choroba! Mur, do kroćset! Razem! Grzmoć!... Stojący obok Michałowskiego porucznicy walczyli zaciekle, lecz coraz to któryś łamał linię i bądź następował z bagnetem, bądź broniąc się razem cofał się i zapierał o drugi szereg. Szczególniej Stadnicki był niesforny. Major to dostrzegł i huknął nań: – Stadnicki, szereg!... Tu nie szwoleżerzy!... Choroba!... Stadnickiemu na to odezwanie się w oczach pociemniało. Schwycił karabin za lufę i ryknął swym basem: – Szwoleżerzy, właśnie! Za mną, chłopcy! Niech żyje cesarz! Zanim major zdołał opamiętać się, Stadnicki jak piorun rzucił się na Hiszpanów, młócąc kolbą karabinu. Jaworski, Masłowski i Strumiłło wpadli za nim i pociągnęli żołnierzy. Klin legii, prowadzony przez Stadnickiego, wżarł się w środek Hiszpanów i rozdarł go. Na próżno bohaterski San Genis na czele garstki szwajcarów wyparować chciał śmiałków, na próżno sam wiódł, sam pierwszy nacierał. Legia, jak potok, który raz wyrwę znalazłszy, pędzi niczym nie powstrzymany i zatapia równinę – tak ona opanowała już gruzy klasztorne, już wpadła poprzez zawalone trupami ogrody na Coso. Lecz domy Saragossy zamieniły się w ogniem ziejące fortece. Trąbki zwoływały zbór. Saragossa nie poddała się. W łonie jej wyżarto już krwawą drogę, połowa domów groziła zawaleniem, rozłożyste miasto stało się ledwie pasem chwiejących się zabudowań. Główne baterie dostały się w ręce nieprzyjaciół, a dzwony Nuestra Seńora del Pilar nie przestały Aragończyków wzywać do obrony. Sztandar króla Ferdynanda VII łopotał hardo na wieży kościoła La Seo i tulił się do ramion krzyża. Na ulicach stawiano barykady – okna przeistaczały się w strzelnice. Miny czyhały na wrogów, aby ich pogrzebać. Nieprzyjaciel sroższy od oblegających trawił Saragossę w jej ostatnich szańcach. Chleba już nie było. Konie i psy zjedzone. Każde ziarnko, każda łyżka najnikczemniejszej strawy szła na wagę złota... aż w końcu i ono utraciło wartość. Straż obywatelska coraz częściej w piwnicach domów znajdowała niezastygłe jeszcze zwłoki z wyrwanymi kawałami ciała... Zaraza wybuchała coraz gwałtowniej, coraz zajadlej. Umarłych zaprzestano grzebać... Wrzucano ich do opuszczonych piwnic lub lochów – a gdy te się wypełniały, zawalano kamieniami otwór i ustawiano przy nich straż. Ludzie stali się już hienami. Dumna stolica Aragonu przeistaczała się w jedną wielką mogiłę. Już trzydzieści tysięcy ludzi ubyło. Palafox bronił się – Lannes coraz silniej zaciskał pierścień armat. Po zdobyciu Coso, pułk Kąsinowskiego trzydniowy dostał wypoczynek na zaprowadzenie ładu w mocno przerzedzonych szeregach. Zabitych i rannych było co niemiara – między oficerami nawet nie brakło ran ciężkich. Grosmajor frasował się, a sam zabiegał, byle cierpiącym ulżyć – najwięcej zaś troszczył się o Stadnickiego, który oprócz cięcia po głowie dostał znów kontuzję i to w toż samo miejsce nad biodrem, co pod Somosierrą. Major nie pozwolił nawet pana Józefa do ambulansów zanieść, lecz, naradziwszy się z doktorem Guliczem, oddał go Żubrowej. Stadnicki cierpiał mocno, lecz znać po sobie nie dawał i leżał blady, siny z bólu, lecz milczący. Michałowski po kilka razy dziennie zaglądał do namiotu rozbitego przy furgonie markietanki i pochylał się nad Stadnickim. – Jakże waćpanu? Hm! Co? Piecze? Choroba!... Zdaliśmy raport marszałkowi. No, tabaczki. Gdzie tobie... Byle spokojnie i tego!... Jakżeś to ty krzyknął?... – „Szwoleżerzy... właśnie!” – Rozpęd, wigor, impet, morowość... choroba!... W ogień by! Hm! Słowa nie piśnij, bo ci się drzazga taka zapali w oczach!... Co tu gadać... krzyż, kochanku!... Zjadłeś wszystkich!... Pułkownik gdzie został!... Hm! Nie myślałem... kawaleria... na piechotę, tego!... A jakże kochanku!... Piechota, to jest wszystko – wał nie wał, góra nie góra, okop, skała, las nie las – wszędzie!... Marszem, kłusem, na brzuchu, po drzewach, po drabinach i... hm! Choroba... Cóż ty się tak krzywisz? Dokucza, co? – Psiakość! – jęczał Stadnicki. – Czekaj, kochanku, sprowadzę ci Gulicza! Musi Niemiec, szelma, poradzić, bo opłazuję, kochanku!... Major poprawiał energicznie pasa na okrągłym brzuszku i biegł do medyka. O dziwo, po odejściu majora chory się uspokajał zazwyczaj. Baczna na wszystko Żubrowa domyśliła się, w czym rzecz, i gdy Michałowski po raz piąty zwykłą sobie perorę jął wygłaszać nad Stadnickim, ozwała się z perswazją: – Bez urazy, już by pan major dał spokój panu porucznikowi z tą piechotą! Jemu to pewnie do smaku nie idzie... – Hę? Co, kochanku? Piechota nie w smak? A wiecie wy, co to jest piechota, hę? – Juści nie sekret, bo pan major to z mendel razy co dzień powtarza. – Nic, kochanku! – przerwał surowo Michałowski, palec podnosząc do góry. – Piechota – to sedno, jądro, fundament, serce, grunt!... – Choroba... mur! – wybuchnął nagle Stadnicki. Grosmajor kiwnął z zadowoleniem głową. – Dobrze, kochanku! Przekonałeś się – kawaleria to... aby rozgony, posyłki, furaże, sztafety, widety, kuriery, ordynanse... choroba i koniec! Nie, nie spieraj się! Byłeś szwoleżerem, aleś urodził się na piechura! Ja ci mówię. Widzisz, nawet konia sam zjadłeś. Stadnicki zerwał się z posłania. – Dosyć!... Nie chcę znać piechoty, do licha! Dymisja!... Nie lubię!... Tu mi jeszcze dopieka!... Opaska z głowy się zsunęła. Krew zaczęła broczyć. Porucznik omdlał. Żubrowa aż zgrzytnęła zębami. – Będzie ci wyzdrowienie! Pan major ani krzty serca nie ma! Gdzie mu biedakowi! Głowa rozwalona! Bez czucia!... Major przestraszył się. – Kochanku! Hej! Gulicza co tchu! – I na co? Ledwie on naprawi – już ci pan major popsuje. – Popsuje!... Jużci... kiedy mu moja fizys tak opaczna! Ale bo szkoda go – uważacie, Żubrowa, piechota... – Znów ci piechota wyjechała!... Doktora potrzeba, bodaj cyrulika. Bandaż krwawi! Major, porzuciwszy swój wykład o wyższości piechoty nad jazdą, pobiegł szybko do ambulansów. Niebawem zjawił się doktor Gulicz z cyrulikami, zmienił bandaże, opatrzył rannego i przewrócił znacząco oczyma. – Jakże, jakże, panie doktorze? – spytała Żubrowa. – Bezie koronszka! – zaopiniował medyk. – Rumana napasić i pyć! Glofę w simny fodzie umocić. W nogi i brzuch srobić sieplo! – Co, co mu robić?... – Sieplo! – Z kubeczek malagi? Doktor Gulicz zatrząsł się. – Was ist das? Keine Malaga! Kein Wein! Frau Szubrofa, niech bezie Temperatur... niech mu nic nie dmucha... Keine Luft!142 Rumana pyć! – Pies by się ogonem z tobą rozmówił !... – Pies? Nein! Z pies będzie dym, Feuer, schlechte Temperatur143. – No, no, już dobrze! Wiem, co mam robić! Gadaj sobie zdrów!... – Skrów? Bezie skrów! Herr Leutnant hat eine wunderschöne Konstruktion144. Żubrowa nie odstępowała Stadnickiego ani na chwilę. Zmieniała zimne okłady, zwilżała usta rannego łagodzącym płynem, poprawiała zsuwające się dery. Nad ranem markietankę zastąpiła Zośka. Maligna trwała dalej. Zośka jeszcze z większą pieczołowitością doglądała rannego. Noc była zimna, przejmująca. Armaty wyły ponuro. Obóz francuski czuwał. Rezerwy stały ciągle pod bronią, aby odeprzeć spodziewaną wycieczkę oblężonych. Między namiotami z łoskotem i zgrzytem snuły się wozy ambulansowe. Żandarmeria polowa objeżdżała placówki. Zofia siedziała zadumana u wezgłowia Stadnickiego, wypatrując niecierpliwie brzasku. Noc styczniowa nie ustępowała tak łatwo. Słońce zimowe nieśmiało skradało się zza mórz – nie jego było panowanie, nie jego królowanie. Stadnicki bredził coraz gwałtowniej. Z ust jego wypadały bezładne słowa. Zofia nie zwracała na nie uwagi, zapatrzona myślą w głąb własnej duszy. Porucznik tymczasem prowadził w malignie do ataku, klął majora, rozmawiał z Kellermanem, pełnił służbę... aż nagle zaczął rozmawiać z Florianem i Żubrową. Gdy Stadnicki wymówił po raz pierwszy imię „Florek”, Zofia drgnęła i machinalnie jęła nadsłuchiwać... Gdy się to działo, Saragossa trwała w hardym milczeniu. Na próżno kule francuskie łomotały o resztki jej murów. Stolica Aragonu nie odpowiadała. Straże ledwie przebiegały wąskie uliczki, gasiły ognie rozniecone lub naprawiały osunięte barykady. Na murach, w oknach domów wpół zawalonych belkami, gdzieniegdzie migała twarz wartownika. Zresztą cisza. Ludzie spali w piwnicach, w wykopach lub kajali się u stóp Nuestra Seńora del Pilar. W pałacu książąt de Luna gorzały pochodnie. Junta zebrała się na naradę, a raczej na rozej rzenie się w spustoszeniu po ostatnim szturmie. Generał San March zdawał sprawę wśród głuchego milczenia. 142 W a s i s t d a s ? K e i n e M a l a g a ! K e i n W e i n ! F r a u (...) T e m p e r a t u r (...) K e i n e L u f t ! (niem.) – Co to znaczy? Żadnej malagi! Żadnego wina! Pani (...) ciepło (...) Żadnego przeciągu! 143 N e i n (...) F e u e r, s c h l e c h t e T e m p e r a t u r (niem.) – Nie! (...) ogień, szkodliwe ciepło. 144 H e r r L e u t n a n t h a t e i n e w u n d e r s c h ö n e K o n s t r u k t i o n (niem.) – Pan porucznik jest doskonale zbudowany. – Coso opanowane, ten jeden pałac... ocalał... nie na długo. Obrady trzeba przenieść do pałacu Infantado, pod katedrę. Tysiące ludzi legło!... Waleczny San Genis kona z ran!... Esteban Fleury broni przedmieścia. Czy długo jeszcze, nie wiadomo... Nabojów coraz mniej! Gdyby opanowali Arrabal... most na Ebro trzeba zburzyć!... Resztki koniny nikną. Za tydzień ci tylko otrzymywać będą racje, którzy mogą stanąć do walki. Dla ludu, dla chorych nie starczy!... Butron w tej chwili skrada się z oddziałem na pobojowisko. Rezultat wątpliwy! Snadź w obozie nieprzyjacielskim musi być nędza. W tornistrach Francuzów coraz rzadziej można się spotkać z manierką, z sucharami. Nabojów trochę przybędzie!... – Ciężko! – mruknął generał Manso. – Martin Diaz jest widocznie bezsilny!... – Są jednak prócz niego... Albuir, Juan Palarea – wtrącił pośpiesznie Santiago Sas. – Czy są? – rzekł niedowierzająco Villalba. – Kordon francuski musi być silny, jeżeli przerwać go nie zdołali. Kto wie, co się w kraju dzieje?... Może my jesteśmy ostatnią placówką, która stawia czoło?... Może wysiłki nasze daremne?... – Nigdy – przerwał głucho Palafox – daremnymi być nie mogą!... Saragossa nie zhańbi się kapitulacją! Komu zaś ciasno, ten ma wolną drogę... Ja zostanę! – I my wszyscy z tobą! – zawołał z zapałem Boggiero. – Na śmierć! – Na śmierć! Amen! – rozległy się głosy. Palafox powstał i odezwał się po małej chwili: – Teraz czas, byśmy podzielili między sobą domy!... Don Manuel Cavallero... niech kończy miny... Bronić będziemy każdej piędzi, a jeżeli się wedrą, to rozpoczniemy walkę na noże od piwnic aż do stropu... gdy i tu nas zmogą, wybuch musi pogrzebać wrogów. Śmierć nasza musi być śmiercią ich!... – Amen!... – potwierdzili członkowie junty. Don Pedro de Ric milczał, zwiesiwszy ponuro głowę. Gdy Palafox skończył, rzekł cichym, drżącym głosem: – Prześwietna junto! Oto zwracam się do ciebie z pokorną prośbą... Wspomnijcie na oddanie się moje, na usługi... na poświęcenie!... – Mówcież, don Pedro, mówcież! – rozległy się przyjazne głosy. De Ric odetchnął ciężko, jak gdyby siły zbierał. – Ciężko powiedzieć!... Wolałbym chwili tej nie dożyć! Lecz powiem!... Straciłem dwóch synów... umarła mi przed tygodniem żona... wczoraj siostra!... Nie szemrałem, nie skarżyłem się!... Dziś stygnie mi na rękach córka!... Ostatnie dziecko, jedyna córka!... Umiera... z głodu!... Wątła zawsze, słabowita... głód ją dobija!... Leży bezwładna prawie... Porcja, którą mi wydzielacie na nas dwoje, nie starcza!... Od wczoraj w ustach nic nie miałem... Głos don Pedra złamał się nagle. Członkowie junty milczeli. De Ric pasował się z samym sobą, borykał się z dumą rodu, z hardością krwi. On, pan wielki, bogacz, grand hiszpański, potomek wysokiego rodu – musiał się korzyć, ręce wyciągać i błagać o chleb dla swego dziecka!... Po długiej, męczącej chwili don Pedro zaczerpnął gwałtownie powietrza i wyrzucił z siebie: – Więc zaklinam was! Dajcie jedną rację więcej!... Zamrze!... Wycie armat francuskich było odpowiedzią junty. Don Pedro powiódł błędnym wzrokiem po zebranych i szepnął rozpaczliwie: – Pół racji!... Junta nie odpowiedziała. – Na Boga!... Ćwierć! – Don Pedro! – przemówił nareszcie Santiago Sas. – Dla ciebie chcielibyśmy! Lecz wiesz, wyjątków nie ma żadnych... Najmniejsze uchybienie władzy sprowadzić mogłoby bunt!... Niech cię Bóg pocieszy w nieszczęściu! – Niech cię Bóg pocieszy! – powtórzyli członkowie junty. De Ric jak gdyby własnym uszom nie wierzył. – Odmawiacie, mnie odmawiacie?... – Prawa są jedne dla wszystkich! – mruknął Boggiero. – Dziecko moje!... Jedyne dziecko! – Umiera ich dziesiątki! – zauważył z nieubłaganą oschłością Santiago Sas. – Zobacz, don Pedro, co się dzieje przed Lonją!... Każda porcja przechodzi przez kontrolę dwunastu!... A potem, przyjrzyj się z bliska temu tłumowi, zalegającemu co dzień ulice, przekonasz się, że tu nasza władza ustaje!... De Ric jęknął głucho. Na czole jego ukazały się sine plamy. Członkowie junty powstali z miejsc i zaczęli się rozchodzić. Don Pedro siedział za stołem jak skamieniały. Z czym pójdzie do konającej córki? Wtem do zrozpaczonego starca podszedł Palafox. – Don Pedro... Ja czuję się trochę niezdrowym!... Jeść nie mogę!... Dziś weźmiesz moją część, pół szklanki wina i kawałek suchara... – Palafoxie!... Połowę majątku mego. Palafox uśmiechnął się pobłażliwie. – I cóż bym z nim począł?... Sam widzisz, ile jest wart!... Butron i San March zbliżyli się do Palafoxa. – Wodzu – rzekł ten ostatni – kiedy każesz rozpocząć ogień? Palafox potarł zmarszczone czoło. – Ogień? Prawda!... Sam rozporządź! Daruj mi!... Czuję się osłabiony. Dajcie mi spocząć!... – Palafoxie! – ozwał się niespokojnie Butron. – Na Boga, co ci jest! Pójdę wezwać ojca Antonia! – Nie, nie trzeba! Chwilowe wyczerpanie... przejdzie!... – Zdrowie twoje wiesz, czym jest dla Saragossy!... – Więc nie rzucaj niepotrzebnie wieści, która by mogła wywołać niepokój! San March mnie zastąpi. Butron chciał protestować, lecz Palafox przerwał mu ruchem ręki i odszedł w głąb pałacu. Obrońca Saragossy minął kilka komnat i krużganków i zapuścił się w wąski korytarz. Palafox szedł powoli, krocząc ociężale śród panujących ciemności. Chwilami ustawał i zatrzymywał się dla nabrania tchu. Wreszcie dotarł do wąskich drzwiczek i zapukał. Zamek zgrzytnął. Palafox znalazł się w wysokiej izbie, słabo oświetlonej kopcącą lampką olejną. Przed nim stał młody mężczyzna. – Witaj mi, kawalerze! – rzekł cicho Palafox. – Ja do ciebie... spocząć na ławie! Ciężko mi!... – Jakież nowiny, jakież? – Ha! Ciesz się!... Coraz gorzej, a raczej dla ciebie coraz lepiej! Nie słyszysz, jak armaty grają?... Nie odpowiadamy. Nie stać nas na niepewne strzały! Głód... zaraza... ciesz się! Młody mężczyzna spojrzał z wyrzutem na Palafoxa. – Gorzkie wasze słowa i niesprawiedliwe. Gdybym mocen był, na waszą zgubę bym nie nastawał... Palafox ujął mówiącego za rękę. – Wybacz! Czasem gorycz, zniechęcenie dojmie! Tam nie mogę!... – Mówcie! Ulgę wam to sprawi. – Masz co do picia? – Jest odwar!... – Z siana? – Pewnie... Lepszy od wody!... – Daj! Pali mnie gorączka. Prawda! Nie jest wcale tak zły!... Było dziś zebranie junty. – I cóż?... – Jak zawsze! Nędza coraz większa. Dwa tygodnie wytrwamy... a potem!... Ba, dziś nawet motłoch jest gotów nieprzyjacielowi bramy otworzyć! Nie dziwię mu się!... – Generale! Czy więc nie lepiej byłoby uniknąć męki niepotrzebnej... Warunki mogłyby być lepsze!... – A ty? Co byś ty zrobił, będąc na moim miejscu? – Ja? Broniłbym się! – Widzisz! I ja myślę tak samo! Ale kto wie... siły mnie opuszczają. Słaby jestem bardzo!... Przekleństwo!... Florianie! Musisz stąd uciekać... Coso zdobyte! Ten pałac jest podminowany... Lada godzina tu może zacząć się walka!... Dziś nie mogę, lecz jutro wyprowadzę cię. Musisz wziąć ubranie Hiszpana! Uprzedzę Dolores! Temperanica je dostanie... Tu znaleźliby cię, a wówczas... nawet ja bym cię nie uratował! Władza moja tak daleko nie sięga!... Cha, cha... Tu rządzi teraz śmierć! Ona wyrokuje. – Generale... otuchy!.. Skończy się nareszcie! Potomność poświęcenia twego nie zapomni!... – Dobrze mówisz – otuchy!... W tym odmęcie kruszeje wszystko! Patrz, córka de Rica umiera z głodu... Prezes junty... mąż niepożytej zasługi... błagał dziś o dodatkową rację... Córka umiera mu z głodu! Odmówiono!... Kto odmówił?... Okrutna, nieubłagana samoobrona!... Biedna Juanita!... Giniemy!... Słuchaj, kawalerze! Ty nie masz czego zwlekać, powinienem był ci dawno to powiedzieć – przenosić się do pałacu Infantado... co za cel?... Wracaj do swoich! Ułatwię ci drogę! A i nam lżej będzie... Ba! Suto będziemy wynagrodzeni, zostanie nam twój koń! Jeszcze nie zdechł? Florian potrząsnął głową. – Dziwna rzecz! Czym go karmicie? Przykro mi, lecz będziesz musiał się z nim rozstać – chudnie niepotrzebnie! Palafox zwilżył usta chłodzącym napojem i zaczął po chwili: – Więc wracaj! Sam obmyśl sposób! Może podczas ataku?! Co mogę, zrobię! Skwitujemy się!... Cóż chcesz, to dla nas oszczędność! Jedna porcja przybędzie i z tym trzeba się liczyć... Im prędzej, tym lepiej! – Generale, nie mówmy o tym!... – Dlaczego? Przecież nie jesteś jeńcem, odejść masz prawo zupełne, gdyby nie oblężenie, wróciłbyś dawno. – Nie wątpię! Lecz teraz niech mi wolno będzie zostać!... Tam, w obozie, czekałaby mnie służba... a ja przeciwko wam walczyć nie chcę, nie mogę! O mnie się nie troszcz! Dam sobie radę... – Dolores?... – Zawdzięczam jej wiele... ale... – Strzeż się! – przerwał gorączkowo Palafox. – Nie znasz Boggiera... on nie zniesie, nie przeżyje myśli!... On stanie pomiędzy wami i nie zawaha się podnieść noża... – Próżne obawy!... Nie dam powodu do zemsty... Zresztą nie wie o niczym. – Jak chcesz, tak zrób!... Ostrzegam cię – nie znasz Boggiera... Nie będzie szukał winy... Palafox urwał nagle i jął cisnąć głowę rozpaloną w dłoniach. – Czuję, jak siły mnie opuszczają!... Gorączka trawi... Boże, co z nami się stanie?... Poddadzą się, zaprzedadzą? Słyszysz?... Niech legnę powalony!... Oni wszyscy pójdą? Może już czekają, aby parlamentarza wysłać!... Butron, Santiago, Boggiero... prócz nich, nikogo!... Hańba!... Saragossa raczej w gruzy zapaść się powinna! – Generale!... Chwilowa niemoc, osłabienie minie!... Palafox zwiesił ponuro głowę. – Nie łudź mnie!... Od czterech dni coś łamie się we mnie, szarpie, trawi!... Czuję, że co chwila staję się słabszym!... Dziej się wola boska!... W głębi komnaty drzwi skrzypnęły cicho. Palafox podniósł krwią nabiegłe oczy. – To ty, Dolores? – Przynoszę wam pozdrowienie od Juanity!... – Jeszcze nie umarła? – rzucił cicho Palafox. – I nie umrze! Generale, uspokój się!... Biedny don Pedro był w rozpaczy... duma zamykała mu usta! Juanita głodu nie zazna! Zaufaj mi, generale. – Nie zazna głodu, powiadasz. – W tym nasza sprawa! Nie patrz tak i nie pytaj. – Masz słuszność! Lepiej! Słowa twoje mi wystarczają. Wolę nie wiedzieć!... Gdzie don Basilio? – Poszedł na przedmieście do don Estebana... – Niech cię Bóg strzeże przed jego wzrokiem! Rozumiesz? – Wiem, generale – szepnęła cicho Dolores. Palafox powstał ociężale. – Odchodzę! Ułożę się obok... gdyby mnie potrzebowano, zbudźcie. Nad ranem musimy opuścić pałac!... Wódz Saragossy wyszedł w milczeniu do sąsiedniej komnaty. Dolores spojrzała za nim z niepokojem i rzekła ze współczuciem: – Biedny on! Stokroć biedny... – Obawiam się, że go choroba powali... Skarżył się przed chwilą!... – Przepadłoby wszystko! Saragossa poddałaby się... – Zdumiewam się twojej sile, twojej odwadze... Niech się tylko to okropne położenie skończy!... Mamy podobno jutro się przenieść! Widzisz, Palafox proponował mi ucieczkę – odmówiłem. Chcę być z wami, z tobą, abym się wam wywdzięczył... Może przyjść chwila, że słowo moje coś zaważy! Ty tylko się schroń, aby cię nie postrzeżono!... – Nie obawiaj się! Temperanica jest mi oddana!... Powiadasz, że mamy opuścić pałac? – Przed chwilą uprzedził mnie o tym Palafox! Żal mi konia! Biednemu stworzeniu niewiele już się należy... Nogi od stania mu puchną! Zastrzelę go!... Inaczej nie podobna. Dolores zbladła, nową myślą tknięta. – Florianie! Zastanów się!... Z pałacu de Luna nie możemy wyjść! Nie zapominaj, iż są tu ukryte wszystkie nasze zapasy!... Zabrać ich nie możemy. Jeżeli je spostrzegą, zabiorą pod dozór junty. Z czego byś żył? I tak Palafox mnie podejrzewa! A wiesz – nie wolno ukrywać ani kawałka chleba! Pod karą śmierci! Musimy tu zostać. – Pamiętaj, że lada chwila może się rozpocząć walka, jest to ostatnia reduta na całym Coso! Tu obrona będzie zawzięta!... – Bądź spokojny!... W labiryncie ukrytych korytarzy nie znajdzie nas nikt. – Zapewne nikt – prócz miny!... – Co mówisz?... – Powtarzam słowa Palafoxa; pałac jest podminowany! W razie opanowania go, będzie wysadzony w powietrze!... – Trzeba temu przeszkodzić! To ostatnia deska zbawienia. Tam zginiesz! Mogą cię wykryć! A wówczas nikt cię nie osłoni! Jednego słowa starczy, aby cię rozszarpano!... Słuchaj! Minę trzeba zburzyć, zepsuć, tak żeby nie działała! Nie traćmy czasu! Chodźmy do piwnic – może natrafimy na ślad!... Palafox ledwie nad ranem zmrużył powieki. Sen niespokojny, gorączkowy, raczej mordował go, niż umacniał, lecz i tego snu nie danym mu było zaznać. O świcie działa francuskie ryknęły zajadlej. Generał Gazan rozpoczął szturm – tym razem silniejszy. Próżno San March, Esteban Fleury i Butron zagrzewali żołnierzy, świecili przykładem. Hiszpanie cofać się zaczęli. Generał francuski Rognat, który po Lacoście objął komendę nad saperami – już dwa przekopy zburzył, zrównał z ziemią. Lud z przedmieścia Arrabal rzucił się na most kamienny, cofając się do Saragossy. Na moście ścigały go armaty, szarpały i strącały w nurty Ebro. Wśród wynikłego zgiełku i rozgwaru Butron na próżno szukał Palafoxa. Spotkał wypoczywającego na kamieniu don Estebana i zagadnął go niespokojnie: – Gdzie Palafox? Pytanie, choć cichym wymówione głosem, doszło do czujnych uszu tłumu. Rozgwar umilkł. – Gdzie Palafox?... – szeptano dokoła z trwogą. Żołnierze bez wahania zsunęli się do zasłanej trupami fosy. Po gorączkowych poszukiwaniach odnaleziono wreszcie wodza. Palafox leżał na wznak, przywalony zwłokami poległych obok niego. Z szerokiej rany na czaszce sączyła się struga krwi. Gdy omdlałe ciało Palafoxa poniesiono ku Saragossie, lud aragoński jęknął głucho. Cios nie mógł być dotkliwszy! Cała nadzieja, cała moc, siła, zaufanie, wola, hart... padły! Łoże Palafoxa otoczyli bracia zakonni. Całą sztukę lekarską rozwinięto, byle mu powrócić siły, przed tron Wszechpana spłynęły modły o zdrowie, o życie. Palafox leżał bezsilny. Nie ta rana go powaliła, nie ona wytrąciła mu oręż z ręki, lecz nieubłaganie zajadła febra, a z nią tyfus!... Czerwone plamy okryły twarz bohatera, gorączka odjęła mu resztki przytomności. Dzień sądu zawisł nad Saragossą. Ołowiane niebo zdawało się być głuchym na jęki. Zebrana junta powierzyła dowództwo generałowi San March. Gazan ponowił szturm na przedmieście. Lannes przygotowywał się do stanowczego ciosu. W legii zawrzała praca gorączkowa. Zbijano drabiny – wiązano pęki chrustu. W Saragossie modlitwa i pieśń zamarła. Zabrakło Palafoxa, twarz Bogarodzicy odwróciła się od Aragonu. Junta już czekała tylko, by wyrzec stanowcze słowo, narady rwały się, zgromadzeni poglądali po sobie, jakby czekając na wyrzeczenie wyrazu, z którym co dnia oswajali się coraz więcej. Santiago Sas, Boggiero i Butron jeszcze trzymali juntę na wodzy. Francuzi, po zdobyciu przedmieścia, znów ucichli, wiedząc, że gdy oni spoczywają, pracuje za nich głód i zaraza!... Czwartego dnia po klęsce, na zebraniu junty podniósł głos alkala zabranego przedmieścia, Solanilla. Mówił krótko, a skończył na wyrzuceniu gwałtownych słów: – Musimy kapitulować!... Boggiero posiniał, oczy mu krwią nabiegły. – Milcz, zdrajco! – zakrzyknął z wściekłością sięgając po szpadę. – Szpieg, tchórz! Precz z nim! – podtrzymał Santiago Sas. Solanilla zębami zgrzytnął. – Wyście sami zdrajcy!... Wy wiedziecie do zguby! Wymordowaliście połowę miasta! Szubienica was nie minie!... – Na pal łotra! – wołał Boggiero. – Niech zginie! – i :porwał się zza stołu. San March i Manso zatrzymali go. – Prześwietna junto – ryknął tymczasem Santiago Sas – żądam wydalenia kawalera Solanilla!... Nie dla niego miejsce między nami! On chce zaprzedać to, za co my chcemy umrzeć... – Precz ze sprzedawczykami! – pienił się Boggiero. – Słuchaj ty, zbirze! – mruknął groźnie Solanilla. – Ty mnie zdradę chcesz zarzucić!... A wiesz ty, kto tu jest zdrajcą? Ty i twoja córka! Czuła donia Dolores!... Cha, cha... Teraz ja żądam od junty nakazania śledztwa!... W pałacu książąt de Luna... ukrywa się szpieg francuski pod opieką cnotliwej córki don Basilia Boggiero... no i za jego oczywiście wiadomością!... – Potwarco! Krwią odpowiesz. – Będziesz wisiał, don Basilio – śmiał się szyderczo Solanilla – twój skarb obok ciebie!... – Hola, Solanillo! – ozwał się don Pedro Ric. – Znieważasz... rzucasz hańbiące podejrzenie! – Mówię prawdę! Prawdą płacę za zniewagę! – Prawdę mówisz? – powtórzył uroczyście don Pedro i spojrzał pytająco na Boggiera. Don Basilio znów rzucił się na oskarżyciela i szamotał się z San Marchem. – Puść mię, generale! Niech go zmiażdżę!... Nikczemnik śmie kalać swoimi ustami imię mego dziecka!... Sprawiedliwości żądam!... – Niech dowiedzie!... – huknął Santiago Sas. – Niech dowiedzie – powtórzyła junta jednogłośnie. Solanilla schylił głowę. – Prześwietna junto, niczego więcej nie pragnę! Niechże stanie się oczywiste, gdzie zdrada prawdziwa się kryje!... – Solanilla! – upominał don Pedro. – Rzucasz podejrzenie straszne na najszanowniejszego z obywateli kraju!... Na tego, którego Palafox nazywa swoim „maestrem”, ojcem!... Jeżeli nie dowiedziesz słów... junta pomści krzywdę!... – Don Pedro Ric! Wiem, co mówię! Nic łatwiejszego! Kto chce zobaczyć, proszę za mną do pałacu de Luna! Członkowie junty ruszyli z miejsca za Solanilla. Zgroza i przerażenie malowało się na obliczach idących. Solanilla mówił tak śmiało, tak odważnie... Wierny, oddany Boggierowi Santiago Sas uląkł się, a odsunąwszy się na tył korowodu, chwycił gorączkowo don Basilia za rękę. – Basilio – mówił półszeptem zakonnik. – Zaklinam cię, powiedz! Byłożby to prawdą?... Patrz, on prowadzi... Jeżeli cień pada na ciebie, raczej zgiń razem z tym... Boggiero zatrząsł się. – Santiago, postradałeś zmysły! Fałsz!... Patrz na mnie... Ale ja sobie sprawiedliwość znajdę sam... Niech idzie, niech wiedzie, a tam ten nóż!... Zakonnik zniżył głos: – Wierzę ci, lecz czy jesteś pewny córki! Jeżeli ona... bez twojej wiedzy!... Boggierowi piana wystąpiła na usta. – Nie mów tak do mnie! Moja córka? Nigdy! Słyszysz!... Nie ma dziewczęcia bardziej oddanego! A gdyby... Nie! Nie podobna, Sasie! Na to lat tyle żyliśmy, abyś i ty mnie ranił w tym, co mam najdroższego? – Wybacz, przyjacielu!... Przysięgam ci zemstę! Twoja zniewaga jest i moją zarazem! Solanilli nie cierpiałem, nienawidziłem zawsze! – Nikczemnik, śmiał żądać ręki Dolores... Szuka zemsty. – Niefortunną sobie obrał drogę! Basilio, jeżeli ty go nie dosięgniesz, mnie nie ujdzie! Naraz zakonnik przystąpił i jeszcze więcej głos zniżył: – Słuchaj, a może to podstęp! Oni chcą poddać miasto! San March opierać się nie będzie, ani Manso... – Wówczas – mruknął Boggiero – zginąć powinni!... Członkowie junty zdążali do pałacu książąt de Luna, kołując między barykadami i zawalonymi gruzem ulicami. Na czele zdążał Solanilla. Pochód był już około kościoła San Felipe, już ledwie kilka minut drogi oddzielało go od pałacu, gdy wtem, w stronie Puerta del Carmen, odezwały się armaty, a za nimi z przeciwnej strony, od kościoła świętej Magdaleny, odpowiedziały im salwy karabinowe. San March porwał się do szpady. – Nie czas na waśnie! Za mną, na mury! Butronie, ty w drugą stronę pośpieszaj! Manso, do rezerw! Przygotować się do odparcia szturmu! Solanilla, bądź przy mnie! Junta rozbiegła się. Generałowie pośpieszyli na swe stanowiska. Przed kościołem zostali: Santiago Sas, Boggiero, don Pedro Ric i Manuel Cavallero. Boggiero, widząc oddalającego się za San Marchem Solanillę, chciał biec za nim, lecz don Pedro powstrzymał go. – Basilio! Teraz nie czas! Wobec nieprzyjaciela muszą ustać waśnie. Zaufaj, on ci wyrządził krzywdę, bez wątpienia wielką, lecz przyjdzie czas na niego!... Dla dobra ojczyzny zaniechaj teraz!... Nie sprowadzaj bratobójstwa!... Burza wrzała w umyśle Boggiera. Za poświęcenie się jego, za krew, za oddanie się – oto obluzgano go, sponiewierano, oplwano najdroższe dlań uczucie, a potwarca odszedł nietknięty! Żaden członek junty, prócz Sasa, nie ujął się za nim! Żaden nie powalił łotra!... Gorycz wykrzywiła twarz don Basilia. Doczekał się nagrody. Gdyby Palafox to słyszał, gdyby nie leżał bezsilny, mocujący się ze śmiercią... Solanilla w tej chwili byłby w klamrze garoty145... Przed pałacem, od strony ulicy de Cerdan, biwakował oddział piechoty. Oficer dowodzący pozdrowił potężnego Boggiera. – Cicho tu, kawalerze? – Najzupełniej, generale. Francuzi snadź boją się murów. Spotkałoby ich nie lada przyjęcie. Sygnalizowano z wieży, iż działa są wymierzone przeciw pałacowi, lecz jakoś nie mają ochoty się odezwać. – W pałacu nie ma nikogo?... – Podobno córka pana generała raczy pozostawać!... Przed chwilą właśnie mówiłem jej camarerze. Lada chwila ma opuścić pałac. Don Basilio skinął milcząco głową i wszedł do pałacu. Równocześnie prawie pierwsze kule armatnie wstrząsnęły posadami starożytnej budowli. Don Basilio minął pustą kolumnadę na dziedzińcu i szedł wprost do skrzydła, w którym mieściły się pokoje jego córki. Ku wielkiemu zdziwieniu pokoje zastał puste. Obejrzał się niespokojnie dokoła. Czyżby Dolores już była wyszła? Nie podobna! Na stoliku jej leżała mantyla obok kobiecych drobiazgów. Boggiero wyjrzał na schody marmurowe, przeszedł kilka komnat sąsiednich i znów powrócił ku wejściu. Na schodach spotkał był oddział żołnierzy, prowadzony przez tego samego oficera. – Nie widziałeś, kawalerze, mojej córki? – Nie, generale! A czas największy, by się stąd oddaliła, może tu być lada chwila gorąco. Szturm z tej strony niemal pewny. Don Esteban Fleury lada chwila nadciągnie. Boggiero znów wpadł do komnat – raz jeszcze przebiegł je – w końcu, tknięty myślą, że może Dolores zabawia się niebezpiecznie przypatrywaniem się z górnych pięter szturmowi, ruszył dalej. 145 G a r o t a (hiszp. garrote) – urządzenie używane w Hiszpanii do tracenia skazańców przez uduszenie. Wspiął się po schodach bocznych. I tu atoli spotkał go zawód. Don Basilia ogarnęło nerwowe drżenie. Złowrogie przeczucia wstrząsnęły nim. Przebiegać zaczął z szalonym pośpiechem krużganki i przejścia – mimo iż pod uderzeniem bomb z sufitów i sklepień odrywały się tynki. Po kilkunastu minutach kołowania wpadł do szerokiej izby na dole, służącej za skład pałacowych rupieci. I tu nie było nikogo. Boggiero osunął się na porzucony stołek i dyszał ciężko. Naraz pośród huku armat rozległy się w oddali przeciągłe dźwięki trąbki... a jakby w odpowiedzi im... tuż za ścianą żwawe rżenie konia. Boggiero osłupiał. Skoczył ku drzwiom, szarpnął, lecz te były zaparte z przeciwnej strony. Don Basilio zatrzymał się, trąc niespokojnie czoło. Czyżby mu się zdawało? Rżenie odezwało się po raz drugi, wyraźniej, pełniej. Boggiero bez namysłu porwał za porzucony między rupieciami młot żelazny i podsunął się ku drzwiom. Pod silnymi uderzeniami zardzewiałe zawiasy pękły – Boggiero wszedł, obejrzał się i przetarł oczy. W izbie stał koń. Koń siwy, nie przypominający ani nawarskich koników guerillów, ani andaluzyjskich wierzchowców hiszpańskiej kawalerii. Don Basilio walczył z okropnym przeczuciem, które teraz silniej w nim nurtować zaczęło, i szukał dookoła znaku, śladu, który by go mógł utwierdzić. Przebiegł raz i drugi izbę. Wzrok jego padł na ławę w kącie. Postrzegł starannie ukryte siodło i pełne okulbaczenie... Na karmazynowym czapraku widniała litera N. Pod Boggierem nogi się zachwiały – byłożby to prawdą, co mówił Solanilla?... W rogu izby, na jasnym tle muru rysowały się małe drzwiczki. Don Basilio ścisnął młot trzymany w ręku i pchnął je silnie. Drzwiczki rozwarły się. Boggiero znalazł się w długim, ciemnym korytarzu, na końcu którego widniał snop światła dziennego, zakradający się tu przez wąski otwór w ścianie. Don Basilio szedł z ponuro ściągniętymi brwiami. Korytarz zakręcał się w miejscu, gdzie wpadało światło, i tworzył już tylko wąskie przejście. Boggiero spojrzał bystro przed siebie, w oczach mignęła mu się ciemna postać kobiety. Bez wahania zbliżył się ku niej. – Kto tu?!... – Ja... senior! – szepnął wylękniony głos. – Gdzie seniorita? – Nie wiem... senior... u siebie!... – Kłamiesz! – przerwał ostro Boggiero. – Muszę wiedzieć całą prawdę! Czyj to koń, tam? Mów!... – Nie wiem... nie wiem, senior – jąkała drżącym głosem stara Cyganka. Don Basilio schwycił ją za ramię i cisnął gwałtownie do muru. – Słuchaj, wiedźmo!... Patrz, tym młotem łeb ci roztrzaskam! Gitana146 padła do nóg Boggierowi. – Senior, łaski!... Nie służyłam ci... – Gdzie jest moja córka?... Odpowiadaj!... – Seniorita?... Nie – nie wiem!... Nic nie wiem!... Don Basilio targnął gwałtownie ciałem Temperaniki i pchnął ją. Cyganka zachwiała się i oparła o ciężkie odrzwia. Boggiero był ich nie dostrzegł. – Co to za drzwi?!... – Nie wiem, senior!... – Otwórz je... 146 G i t a n a (hiszp.) – Cyganka. – Senior... Zamknięte... zabite!... Boggiero podsunął się ku drzwiom, gdy wtem Cyganka odwróciła się i wyciągnęła szybkim ruchem klucz tkwiący w zamku. Don Basilio przytrzymał ją za rękę. – Dawaj ten klucz... Słyszysz?... Cyganka wszystkich sił dobyła, by się uwolnić ze stalowego uścisku. Boggierowi oczy krwią nabiegły. – Żmijo!... Zadławię... Temperanica schyliła się do ręki don Basilia i wpiła w nią swe zęby. Boggiero syknął z bólu. Cyganka szarpnęła się gwałtownie i rzuciła się do ucieczki. Don Basilio skoczył za nią. Temperanica uciekała, ile ichu starczyło – zatrzaskiwała za sobą drzwi, lecz Boggiero mimo to doganiał ją. Odległość się zmniejszała. Raz już Temperanica padła powalona kawałem muru, którym rzucił za nią don Basilio. Lecz zdołała porwać się na nogi. Po kilku minutach Cyganka wpadła na schody – chwila jeszcze, a wydostanie się z pałacu i zniknie w labiryncie uliczek. Na schodach atoli stało wojsko!... Boggiero zawołał na żołnierzy. Cyganka miała drogę zagrodzoną. Don Basilio jak sęp wpadł na Cygankę. Schwycił ja za włosy i uderzył młotem, gruchocząc czaszkę Temperaniki! Żołnierze oniemieli ze zgrozy. Boggiero wyrwał z konwulsyjnie zaciśniętych rąk Cyganki złowrogi klucz i znów wpadł do komnat i korytarzy. Gdy stanął przed drzwiami, przy których znalazł Temperanicę, zimny pot wystąpił mu na czoło. Wahał się, jakby bojąc się spojrzeć w oczy okropnej prawdzie!... Po krótkiej walce wsunął klucz i nacisnął. Już tylko pozostawało pociągnięcie za wiszącą klamrę żelazną. Boggiero oparł głowę o mur i dyszał ciężko. Huk armat wstrząsał posadami pałacu, głuchy łomot i trzask co chwila rozlegał się po komnatach. Byłobyż to możliwe? Dolores!... Kochanie jego całe... pociecha starości... Dziecię ubóstwianej Moniki... miałoby imię jego wydać na hańbę!... Nie! To wymysł tego nikczemnika! Córka Boggiera do zdrady nie zniżyłaby się, a jeżeli... to sądzić ją będzie ojciec!... Basilio uchylił drzwi po cichu i stanął w sklepionej niszy, odgrodzonej od szeregu wielkich izb kratą żelazną, zamkniętą na sztabę z wewnątrz. Boggiero wytężył wzrok. Przeczucie go nie zawiodło. Poprzez otwarte na ścieżaj drzwi, prowadzące do sąsiedniej komnaty, zobaczył córkę obok nieznajomego mężczyzny w mundurze... Don Basilio sięgnął po pistolet. Lecz ręka mu tak drżała, iż utrzymać go nie mógł. Zamierzył się młotem, by zgruchotać kratę. Krata była mocna – mogłaby się oprzeć i dać co najmniej czas do ucieczki, może i obrony. A on musi ich zgładzić, musi ich tak właśnie dosięgnąć!... Wtem don Boggiero zaśmiał się dziko do siebie. Jest sposób i na nich! Zginą! Nikt nie będzie wiedział o jego hańbie! Solanilla na próżno chciał go upokorzyć! Basilio wysunął się cicho z niszy i powrócił do żołnierzy gotujących się już do ataku. Oficer uznał za właściwe objaśnić go o przebiegu wypadków. – Generale – rzekł – nieprzyjaciel gotuje się do szturmu! Pod Puerta del Carmen już walka idzie na bagnety!... Don Basilio przyświadczył głową i wyjąkał: – To dobrze, bardzo dobrze!... Ale... a miny w porządku?... – Tak jest, generale! – Czy tylko nie mylisz się, kawalerze? Gdzie jest wejście? Każ mnie zaprowadzić! – Generale, obawiam się wypadku... – Dosyć! Chcę zobaczyć! Rozumiesz? Nie, ty nie masz o tym wyobrażenia! Oficer spojrzał na wykrzywioną dziwnie twarz Basilia i miał ochotę oprzeć mu się, lecz, wspomniawszy na burzę, która mogłaby wyniknąć – ustąpił. Don Boggiero, prowadzony przez sapera, szedł do podziemi. Żołnierz postępował z latarką w ręku. W długim, wąskim przejściu saper zatrzymał się i wskazał na białawą taśmę, zwieszającą się pod ścianą muru. – Generale, oto lont!... Boggiero przysunął się doń. – W tym miejscu? Czy aby jest dostateczny?... – Generale, żywa dusza stąd nie wyjdzie! Nawet domy okoliczne są opróżnione, bo wybuch ich nie oszczędzi! – A kto ją podpali? – Ja, generale! Gdy się szturm zacznie, mam rozkaz stania przy minie! – Zginiesz! – Lecz i kilkuset Francuzów! – Nie może być! – mruknął Boggiero. – Słuchaj! Idź, przywołaj mi którego z poruczników... albo nie... Odszukaj don Manuela Cavallero... i powiedz, aby... natychmiast wysłał do mnie którego z inżynierów!... – Generale, mam rozkaz. – Idź, ja tu zostanę, dopóki nie powrócisz! Saper postawił latarkę na ziemi i oddalił się spiesznie. Boggiero, gdy odgłos kroków żołnierza ucichł, podniósł latarkę, spojrzał na lont i zaśmiał się z dziką radością. Teraz chwila jedna i zawali się wszystko – wszystko!... Razem z jego hańbą! Razem z wiarołomną!... Cha, cha!... Solanillo... nie doczekasz upokorzenia Boggiera!... Gruzy, ziemia ukryją na wieki i ojca, i nikczemną córkę!... Śmiało, śmiało, Basilio – masz zniszczyć wszak piętno zdrady! Tu, w tym podziemiu, jest twe uspokojenie... twój honor – za nim klątwa całego Aragonu!... Wstyd! Don Basilio wyjął z latarki lampkę olejną. Lont zapalił się z trzaskiem. Płomień biegł po białym sznurze... Boggiero postępował za nim... aż póki nie znikł we wgłębieniu muru. – Spełniło się! – szepnął Basilio i padł na kolana. Z wgłębienia dobył się snop iskier. Boggiero czekał, podniósł hardo głowę do góry ku sklepieniom i czekał, aż te nie pękną... Upłynęła długa, milcząca chwila. Krew nabiegła don Basiliowi do głowy i biła nerwowo o pulsa. Boggiero chciał się modlić, chciał ręce skrzyżować na piersiach – nie mógł. W uszach miał już łomot i huk piekielny. Zdawało mu się, że ziemia go pochłonęła, że czworogranne kamienie filarów zwaliły mu się na piersi, że oślizgły gad skrada się ku niemu, aby zeń ostatnią iskrę życia wytoczyć. Naraz Boggiero drgnął i spojrzał z przerażeniem ku wgłębieniu, w którym zniknął płomień, lecz czekał jeszcze. Czyżby mina aż tak daleko leżała? A może nie potrafił zapalić jej, może lont zagasł, zanim jej dosięgnął?!... Don Basilio poszedł za śladem zwęglonych a chwiejących się jeszcze resztek lontu. Wyciągnął ruchomy kamień zasłaniający otwór miny. Mina była pusta – nigdzie śladu naboju!... Boggiero zgrzytnął zębami. Lecz wydało mu się niepodobieństwem, aby miny nie było – saper musiał go wyprowadzić w pole... może bezwiednie! Cavallero nie zawiódł jeszcze nigdy! Może jest obok... Generał powstania jął opatrywać mury, bacząc, czy nie natrafi na ślad lontu – bodaj prochu. Podziemia pałacu czerniały głuchą pustką. W sąsiednich korytarzach i chodnikach sople pleśni pokrywały szczelnie każdy załom, każde wygięcie. Wtem w stronie wejścia rozległy się przyśpieszone kroki. Don Manuel Cavallero, prowadzony przez sapera, biegł szybko, nawołując don Basilia po imieniu. Boggiero chciał się ukryć, ujść, lecz Cavallero już dojrzał go z daleka. – Don Basilio! Co się tu stało? Dlaczego wysłałeś posłańca? Mów! Szturm rozpoczęty!... Lada chwila może trzeba będzie... – Gdzie jest mina? – rzucił ponuro Boggiero. – Mina?... Stoisz przed nią!... Don Basilio roześmiał się sucho. – Tu?... Nie widzę jej!... Cavallero podszedł do otworu – zbladł. – Cabrera! – rzekł do stojącego za nim sapera. – Patrz!... Kto tu był?... – Generale, przysięgam!... – Gdzie lont?... Lont spalony!... Zdrada! – Generale! – szeptał saper. – Nie pojmuję! Przed chwilą pokazywałem lont generałowi Boggiero!... Cavallero spojrzał ponuro na don Basilia. – Czy to prawda?... Boggiero zmarszczył się. Żołnierz z niepokojem czekał potwierdzenia swych słów. Don Basilio zachmurzył się. – Nie! – rzekł krótko. – Nie widziałem lontu i dlatego po ciebie wysłałem!... Cavallero przeszył Cabrerę piorunującym spojrzeniem. – Kłamiesz, łotrze! Saper chciał odpowiedzieć, lecz Cavallero wyciągnął pistolet zza pasa i wypalił. Cabrera zatoczył się i padł. Twarz żołnierza zamieniła się w wielką, bezkształtną ranę. Basilio ujął don Manuela za rękę i rzekł z trwogą: – Więc ten pałac zostanie?... – Sam widzisz, co się stało!... Francuzi co dzień więcej mają przyjaciół!... Chodź! Jest to klęska! – Nie możesz nowej miny założyć? – Szalony! Na to by trzeba godziny, dwóch nawet! Sam lont... – Na co? Po co lont! Każ zatoczyć dwie skrzynki prochu!... – I któż je podpali?... – Ja!... Cavallero spojrzał w błyszczące gorączką oczy Boggiera i odezwał się po chwili cicho: – Wierzę ci, Boggiero! Ty jeden może nie cofnąłbyś się... Oddałbyś życie!... Ale... niestety, prochu już nie mamy... Trzeba by inne miny burzyć! Nie podobna!... Tu moglibyśmy nie zdążyć, a tam zmarnowalibyśmy pracę! Wracajmy! Drżę, aby nam więcej takich figlów nie wypłatano!... Muszę zaciągnąć wartę natychmiast. Boggiero zwiesił głowę ponuro i szedł za Cayallerem. Już byli przy wyjściu z lochów, gdy don Basilio po raz wtóry zagrodził don Manuelowi drogę. – Manuelu! – rzekł tonem błagalnej prośby. – To, co mówisz... Nie! Ten pałac musi runąć! Musi zapaść się w gruzy!... On nie może zostać tak!... Trzeba!... Rozkazuj... Ja uczynię wszystko!... Cavallero szarpnął się niecierpliwie. – Dzieciństwa! Powiedziałem... Mnie chyba więcej zależy, aby im zgotować fanfarę!... Mina była!... Zniszczyli ją!... Może Solanilla, nie darmo mówił, iż tu chyba... – Milcz! – huknął groźnie Boggiero. Don Manuel spojrzał na niego badawczo i mruknął: – No, jeszcze do tej sprawy powrócimy! Odchodzę. Chwili czasu nie ma! Słyszysz? Szturm! Lecz może ty wolisz zostać?... Cavallero, nie czekając na odpowiedź Boggiera, rzucił się ku wyjściu. Boggiero, nową myślą wiedziony, wypadł z lochu na podwórzec pałacowy. Tu zamęt i popłoch panowały nie do opisania. Z pięter znoszono po schodach dziesiątki rannych – dźwigano do góry belki i kamienie, prowadzono świeżego żołnierza. Fala ludzi przeciągała z gorączkowym pośpiechem, cisnąc się i tratując. Don Basilio, widząc zatarasowane przejście, skręcił do dolnych komnat ku bocznym schodom i dostał się na piętro. Tu wrzała już bitwa. W zatarasowanych oknach stali żołnierze i sypali kulami na oblegających. W kilku miejscach już ukazały się kaszkiety poza oknami. Drabin szturmujących przybywało, w prawym skrzydle pałacu, do którego dążył Boggiero, szturm był silniejszy. Drugi pułk legii nadwiślańskiej darł się zajadle. W narożnej komnacie garstka Hiszpanów walczyła na śmierć, lada chwila nieprzyjaciel miał wpaść do pałacu. Don Basilio biegł szybko, nie zważając na padające kule, na czołgające się ciała rannych, na sypiący się gruz. Biegł, nie rozumiejąc okrzyku zgrozy i przerażenia, jaki rozległ się na głównych schodach. Aż dostał się do korytarza i stanął przed kratą... Komnaty zdawały się być puste. Boggiero wstrząsnął zagradzającym mu drogę żelazem. – Dolores! – zakrzyknął w końcu z wściekłością. Zgiełk bitwy był mu jedyną odpowiedzią. Don Basilio wołał coraz silniej, zajadlej – aż mu się głos złamał; z piersi Boggiera dobył się jęk głuchy. W otwartych drzwiach sąsiedniej komnaty ukazała się Dolores. Don Basilio zadrżał i sięgnął w zanadrze po nóż. – Otwórz! – rozkazał ponuro. – Ojcze! – szeptała Dolores. – Nie podobna – zasuwa!... Uciekaj stąd! Francuzi są w pałacu!... – Cha, cha! – zaśmiał się dziko Boggiero. – Wiem, wiem o tym... lecz ty mnie osłonisz! Co, prawda?... Dolores drgnęła i spojrzała trwożliwie na ojca. – Nie... ja... drugim wejściem! Ojcze, na lewo jest chodnik! Na Boga, uchodź! – Otwórz, powiadam ci!... – Nie, nie podobna! Zasuwa!... Don Basilio osunął się bezwładnie na podłogę i dyszał ciężko. – Dolores! – błagał. – Patrz... Francuzi się zbliżają!... Jestem ranny!... Jedyną miałem córkę... Ty kłamiesz! Wiem! Ojca wolisz wydać na śmierć... Dolores twarz ukryła w dłoniach. – Ojcze drogi, ratuj się... czas!... Spotkamy się za murami... – Nie mogę!... Czy nie widzisz, że siły mnie opuszczają?... Tu mi sądzono zdechnąć!... Cha, cha, a moja córka... Dolores rzuciła się ku kracie i odsunęła ukrytą za ścianą sztabę. Don Basilio porwał się na równe nogi i z dzikim śmiechem schwycił Dolores za włosy. – Jesteś! Masz, widzę, czułe serce! Gdzież szpieg?... Gdzie moja hańba?!... Mów! Odpowiadaj! Dolores osunęła się do nóg ojca. – Daruj! On niewinny! Przysięgam ci!... Zabij mnie raczej!... – Prosisz?... Dobrze! Lecz najpierw on!... Boggiero odepchnął gwałtownie córkę i biegł do sąsiedniej komnaty. Dolores uczepiła się jego ramienia. – Ojcze! Wysłuchaj mnie najpierw! – Milcz! Widzisz ten nóż?... Masz odpowiedź! – Więc bij, uderz !... – Pilno ci?... Poczekaj!... No odsuń się! Nie chcesz?... Cha, cha! Ostudzę ci ja bohaterstwo twoje!... Boggiero zdarł z siebie pas rzemienny, zarzucił go na szyję Dolores i zaciągnął. Dziewczyna broniła się, lecz don Basilio szarpał stryczkiem coraz silniej. Twarz Dolores posiniała. Don Basilio, pochylony nad ciałem dziewczyny, nie dostrzegł, że z sąsiedniej komnaty wybiegł Florian. Boggiero dalej krępował Dolores rozprawiając z samym sobą. Naraz dwie silne ręce ujęły go za ramiona i odepchnęły w róg pokoju. Don Basilio stanął oko w oko z Gotartowskim. – Jesteś, psie?! – ryknął wyciągając nóż. – Szaleńcze! Czego chcesz od tego dziecka?! – Czego chcę? Ty się pytasz?... Stawaj, tchórzu! Stawaj, szpiegu!... Florian zbladł, Boggiero zmierzył go krwią nabiegłymi oczyma, przyczaił się i wpadł z nożem na Gotartowskiego. Lecz Florian uchylił się. Nóż ledwie drasnął go po ramieniu. Florian dobył pałasza i zasłonił się od napaści. Boggiero wyciągnął pistolet i wypalił, lecz chybił. Don Basilia ogarnęła bezsilna wściekłość. – Ustąp! – wołał nań tymczasem Florian, młynkując pałaszem i osłaniając sobą szamoczącą się na ziemi Dolores. – Ustąpić tobie?! Nigdy! Dalej!... Wyswobodźże ją, niech się rzuci na ojca! – Postradałeś zmysły! Gniew cię unosi!... Boggiero cofnął się ku kracie. A dojrzawszy w głębi korytarza biegnących żołnierzy hiszpańskich, krzyknął zajadle: – Do mnie, do mnie, tu! Do mnie, bracia! Patrzcie! Gniazdo szpiegów!... Do Boggiera!... Florian przeciął więzy krępujące Dolores i zasłonił ją. Do komnaty wpadło czterech Hiszpanów z twarzami sczerniałymi od prochu. Don Basilio ryknął z radości: – Dalej, naprzód!... Na szpiega!... Żywcem go brać!... Pod piłą musi zdychać! Żołnierze sunęli z karabinami ku Florianowi. Gdy wtem Dolores stanęła przed pochylonymi bagnetami. – Aragończycy!... Nie poznajecie mnie? Jam córka Boggiera!... Ten starzec oszalał!... Żołnierze zatrzymali się nagle. Don Basilio wyrwał najbliżej stojącemu karabin i huknął groźnie: – Za mną! Ja rozkazuję!... Florian pod natarciem bagnetów jął się cofać do drugiej izby, a wyparowany stamtąd, stanął w niszy, mając za sobą Dolores. Hiszpanka próbowała błagać litości, lecz Boggiero ani na chwilę nie pozwolił zatrzymać się żołnierzom. – Brać go! Brać szpiega! On tu się ukrywał! On donosił, on naprowadzał!... Nie oszczędzajcie jej... podłej!... Fałsz – to nie moja córka!... Koło bagnetów zaciskało się coraz silniej. Florian rozpaczliwymi cięciami odbijał ostrza. Jeden z żołnierzy rzucił w Gotartowskiego odłamem muru. Florian zachwiał się, jęknął, lecz Dolores zdołała go wesprzeć. – Dobrze! – zachęcał Boggiero. – Walić mocniej! Żołnierze schylili się po bryłę gruzu, gdy wtem wpadła między nich gromadka Hiszpanów, cofająca się z bronią w ręku, tuż za nimi były już kaszkiety legii. – Francuzi! Na śmierć! – wołali Hiszpanie. – Naprzód! Ramię w ramię, kochanku!... Bij – choroba! – huczała ostro komenda. – Niech wam się zdaje, że major prowadzi! Żołnierze, atakujący Floriana, zwrócili się ku legionistom. W Gotartowskiego wstąpiła otucha. – Bracia! Do mnie!... Boggiero porwał za nóż. – Wyjesz, psie! Nie ujdziesz mi!... Hiszpanie pod naporem piechoty padali, ginęli. – Pardon wołajcie! – Śmierć Francuzom!... Florian zasłaniał się przed don Basiliem rzucającym się przed nim i usiłującym kolbą karabina wytrącić mu pałasz. Dolores przytulona do muru z trwogą śledziła każdy ruch ojca, gotowa rzucić się między walczących. Opór Hiszpanów konał. Ostatnie dwa strzały padły... Oficer, prowadzący oddział drugiego pułku legii, ukazał się we drzwiach. – Skończyć z nimi! Dalej, królowie! Górą nasza!... Sześciu żołnierzy ruszyło naprzód, lecz na widok walczącego Floriana z Boggierą zatrzymali się. – Naprzód, bracia – zawołał Florian – obezwładnić go!... Oficer dowodzący, na dźwięk polskiego wołania o pomoc, stanął przed żołnierzami: – Co to – nie marudzić! – Poruczniku! – wzywał Florian. – Zajść go z tyłu! Jeńcem jestem hiszpańskim! – Dobra!... Chłopcy – a po uchu carambę! Karabiny wyciągnęły swe stalowe żądła ku Boggierowi, Dolores jęknęła: – Ojciec!... – Hola! Towarzysze! Żywcem go wziąć!... To generał! – Żywcem! – Ale ty, psie, zginiesz! – Brać carambę, brać! Boggiero tymczasem ani na chwilę oczu z Floriana nie spuszczał i nacierał coraz gwałtowniej. Florian odbijał razy nie szukając cięcia. Boggiero młynkował karabinem i osłaniał się przed atakiem legionistów. – Macnijże go waćpan pałaszem! – zachęcał porucznik. – Dosyć tych ceregieli! Generał, nie generał! – Ojcze! – błagała Dolores. – Ustąp! Patrz, przemagająca siła! Zaklinam! – Pilno ci... Nic z tego! Wesele wam sprawić muszę! Francuzi! Patrzcie! Z wami nie walczę. Chcę tylko błogosławieństwa ojcowskiego udzielić. Boggiero z włosem rozwianym, z wykrzywioną twarzą i z pianą na ustach wyglądał na upiora. Już teraz nie atakował, lecz wprost szedł na ostrze pałasza. Florian tracił siły i cierpliwość. – Mości oficerze! Tylu was jest! Zabierzcie tego... szaleńca! – Naprzód, chłopcy! Marsz! Legioniści zsunęli się i ruszyli z pochylonymi bagnetami. Jeszcze chwila, a Boggiero miał runąć pod ostrzami, gdy wtem wzrok Floriana padł na idącą odsiecz... i naraz w drugim szeregu przy boku porucznika dojrzał patrzącą ku niemu spod kaszkietu twarzyczkę.... Gotartowskiemu w oczach pociemniało... ręka trzymająca pałasz zadrżała. Boggiero rzucił się na Floriana, powalił go i ciął nożem po ramieniu. Gotartowski stracił przytomność. Boggiero zamierzył się po raz wtóry, mierząc celniej, lepiej, lecz Dolores chwyciła go za rękę. Między ojcem i córką wywiązała się walka, lecz legioniści pośpieszyli z pomocą i obezwładnili don Basilia. Dolores przypadła do ciała Gotartowskiego z jękiem. Boggiero rzucał się i targał w nakładanych mu więzach. Porucznik zarządził dalszy pościg Hiszpanów, pozostawiając w pokoju przy don Basiliu zaledwie kilku żołnierzy z kapralem i nakazując mu, aby i tę senioritę, i Gotartowskiego miał na oku, ile że cała ta sprawa podejrzanie mu wyglądała. Gdy legioniści wyciągali z komnaty, do porucznika zbliżył się młodziutki żołnierz i ozwał się cicho: – Mości Bzura! Pozwólcie mi tu ostać!... – Co? Gdzie? Hm!.,. Może i lepiej... bo tam jeszcze nie koniec. Lepiej! Zgoda! Kapralu! Zostawiam wam i... A miejcie na niego baczenie! – Według rozkazu! – mruknął kapral. Florian nie dawał znaku życia. Dolores starała się zatamować krew, buchającą z rany Gotartowskiego – daremnie. Krew przesiąkała chustkę. Dolores zwróciła się do żołnierzy z błagalną prośbą o ratunek. Boggiero klął i śmiał się dziko, wyrzucając wyrazy bez związku. Młody legionista podał Hiszpance bandaże i manierkę z wodą. Dolores łzami powitała pomoc. Lecz opatrywanie szło jej niezręcznie. Legionista przyklęknął i z wprawą chwycił za szarpie, namoczył je wodą, obmył krew, nałożył warstwę suchych szarpi i przewinął bandaże. Dolores z wdzięcznością poglądała na legionistę. – Życie mi wracasz! – szepnęła Hiszpanka łamaną francuszczyzną. Legionista podniósł swe wielkie, ocienione oczy i spojrzał na Dolores tak, jakby jej duszę chciał przeniknąć. Zgiełk i zamieszanie w pałacu de Luna ustawały. We drzwiach korytarza ukazał się kapitan Rybiński z rontem obchodowym. Kapral zdał raport. – Więc odprowadzić ich do obozu! A tam zobaczymy, co pułkownik postanowi. – A ten tu... ranny? Podobno w niewoli był!... – Do ambulansu pod strażą! Licho wie, co za jeden! Rybiński chciał zawrócić, gdy wzrok jego padł na wątłą postać młodego legionisty. Kapitan otrząsnął się aż z podziwienia i rzekł półgłosem do żołnierza: – Waćpanna tutaj? Chcesz, aby którego z nas pod sąd oddano?... – Kapitanie, daruj... to się już nie powtórzy! – Co za nierozsądek! Czuję, że to sprawa Bzury – natrę mu za to uszu! Proszę wracać mi w tej chwili! Kapralu! – dodał głośniej Rybiński. – Ten szeregowiec, żeby mi wrócił natychmiast do koszar! Chory jest – toż widoczne!... – Według rozkazu! – Wracać natychmiast! Tu nie ma czego czekać! Pułk trzeci lada chwila nadciągnie i zajmie tu stanowisko. Rybiński odszedł. Kapral wydał rozkaz żołnierzom. Z porzuconych na ziemi karabinów zrobiono zaimprowizowane nosze i ułożono na nich Floriana. Boggiera i Dolores wzięli między siebie dwaj legioniści i ruszyli do obozu. Kapral z Michałkiem zamykali pochód. Zdobycie pałacu de Luna było ciosem dla Saragossy. Lannes nie tylko wżarł się głębiej w jej mury, lecz posiadł nadto obronną redutę, spoza której mógł razić Aragończyków silniej, dotkliwiej, celniej. Rozstawiona w oknach piechota francuska na kilkaset kroków dookoła trzymała w szachu Hiszpanów. Noc z dnia osiemnastego na dziewiętnasty stycznia była straszną, przeszła grozą wszystkie dni oblężenia, stolicę Aragonu cierniową ozdobiła koroną, koroną męczeństwa i bohaterstwa. Lannes wszystkie wytężył siły, wszystkie zogniskował środki. Siedemdziesiąt armat huknęło po południu i lunęło na w połowie zapadłe w gruzy miasto deszczem żelaza. Zaprowadzone miny rozrywały mury, burzyły każdą przeszkodę, rozrzucały barykady. Piechota ze wszech stron przypuściła szturm, wdzierając się na resztki murów, prąc w ulice i co chwila krwawe staczając rozprawy. Saragossa broniła się. Wojsko Lannes’a, dostawszy się na ulicę, miało przed sobą ziejące ogniem armaty. W domach każde piętro, każdy zakamarek, piwnicę, strych trzeba było zdobywać. Już nie żołnierze hiszpańscy, nie gromady guerillów, lecz dzieci, kobiety i starcy stanęli do walki. Z okien lano olej gorący, sypano kamienie, a gdy przychodziło do zapasów oko w oko, kobiety z nożami rzucały się na najeżone bagnety. Noc bitwę zamieniła w mord obustronny. Łuny wznieconej pożogi otulały Saragossę, ryk dział ginął wśród dzikich, zajadłych okrzyków. Piechota francuska, zbrojna ręcznymi granatami, szła naprzód. Gdy nad ranem ognie francuskie umilkły, Hiszpanie legli, jak stali, na pozycjach, murach, dachach domów. Słaniające się cienie kobiet rozdawały tylko wodę – źdźbła pożywienia nie było. O rannych Hiszpanach nikt nie myślał, nie troszczył się. Kto padł, ten już powstać nie mógł; kogo kula dosięgła, ten czekać musiał nie na opatrunek, nie na chirurga, lecz na gangrenę... Jeżeli zaraza zdążyła zjawić się prędzej, ranny błogosławił ją. A zaraza ta była nieubłaganą. Tysiące zwłok niepogrzebanych zapowietrzyło miasto miazmatami, krew krzepnąca na ulicach wydawała z siebie zabójcze oddechy. Były miejsca, że ludzie ustać nie mogli, że zawrót głowy nogi im podcinał. Przed namiotem Lannes’a stanął don Pedro Ric. Armaty umilkły. Układy trwały krótko. Lannes umiał być wspaniałomyślnym, nie wiedział, że przyrzeka więcej, niż mu dać pozwolą... Dnia dwudziestego pierwszego lutego armia Lannes’a stanęła w szyku uroczystym pod murami Saragossy. Na wystrzał armatni rozsunęły się barykady i ukazały się oddziały Hiszpanów. Oddziały szły do otoczonego grenadierami placu i tam składały broń. Serce zamarło w piersiach armii francuskiej, gdy z bliska ujrzała tych, którzy jeszcze chcieli rwać kapitulację i stawiali żądania grożąc oporem! Obraz nędzy i wyniszczenia zdumiał zwycięzców. Patrząc na te szeregi postaci bladych, wychudłych, chwiejących się, owiniętych szmatami, czasem ledwie przytomnych – żołnierz francuski zapadł w ponure milczenie. Bębny i trąby, które miały fanfarami powitać upokorzonych, ogłuchły. Oficerowie odwracali oczy. Z Saragossy nie armia ustępowała, lecz nędza, głód, zaraza. Z trzynastu tysięcy ludzi, którzy zdołali wyjść za mury – do wieczora tysiąc padło! Armia francuska musiała zacząć od kopania mogił. Cztery pułki chwyciły za łopaty, sypiąc sznury kopców. Suchet ruszył za furażem. Generałów hiszpańskich osadzono pod strażą w dolnych komnatach pałacu de Luna – tam także dano pomieszczenie kilku co przedniejszym seniorom, tam Dolores cieszyła Juanitę, a Juanita krzepiła Dolores. Palafox leżał w izbie wraz z Boggierem i Santiago Sasem. Wódz Aragonu, od chwili gdy u jego łoża stanęli żołnierze francuscy, jakby zaniemówił. Nawet, znalazłszy się razem z Santiago Sasem i Boggierem, trwał w milczeniu. Marszałek odwiedził Palafoxa, zdobył się na słowa uznania dla jego męstwa i odwagi, lecz żadnej nie otrzymał odpowiedzi. Palafox milczał. Solanilla, który jeden spośród oficerów hiszpańskich pozostawał na wolnej stopie, a rozsypywał się w proch przed marszałkiem – po dwakroć zwracał się do Palafoxa z przedłożeniami, aby z poddaniem zniósł wyrok losu, lecz ani razu odpowiedzi nie odebrał. Natomiast Santiago nie szczędził Solanilli obelg i pogardy. Na trzeci dzień po poddaniu Saragossy do izby, zajmowanej przez Palafoxa, wszedł oficer żandarmerii polowej z Solanillą. – Oto są! – rzekł ten ostatni. – Don Basilio Boggiero i Santiago Sas. – Judaszu! – wykrzyknął ten ostatni. – Szpiegu! – huknął Boggiero. – Panowie! – przerwał ostro oficer. – Proszę za mną! – Dokąd? – rzucił Santiago. – Dowiecie się!... Dwunastu żołnierzy otoczyło Santiago i Boggierę. Ten ostatni zwrócił się do oficera: – Kawalerze! Dokąd mam iść, jest mi to obojętne. Przedtem pozwól mi ucałować moją córkę. Solanilla zaśmiał się ironicznie. – Poruczniku! – wtrącił. – Jeżeli słowo moje zaważyć może... nie podobna mu odmawiać tej przyjemności!... Oficer skinął przyzwalająco. Trzech żołnierzy z Solanillą wyszli do sąsiednich izb, a po chwili powrócili wiodąc Dolores. – Boggiero, masz pięć minut czasu na rozmowę!... Basilio na widok córki zatrząsł się i rzucił się ku niej z wybuchem szalonej radości. Straż odwróciła głowę, nie chcąc patrzeć na scenę pożegnania. Boggiero mówił coś do Dolores szeptem tak cichym, tak stłumionym, że ledwie chrobot słychać było w izbie. Rozmowa przeciągała się. Oficer raz i drugi zawołał na Boggierę, wreszcie nakazał rozdzielić ojca z córką. Żołnierze oderwali przemocą ręce don Basilia. Na ziemię osunęło się bezwładne ciało dziewczyny. Sine pręgi na szyi i sztylet, tkwiący w piersi Dolores, przeraziły oficera. – Morderca! – wybuchnął Solanilla z dziką rozpaczą. – Ale nie szpieg!... – Naprzód! – zakomenderował groźnie oficer. – Kawalerze Solanilla, ustąp... – Szpiedzy na bok! – huknął groźnie Santiago i podniósł głowę. Żołnierze ujęli Boggierę i Santiago Sasa i ruszyli z pałacu. Gdy pochód zbliżył się nad brzegi Ebra, Santiago rzucił półgłosem do Boggiery: – Módl się! – Nie mogę! – jęknął Boggiero. Żołnierze wprowadzili więźniów na szczątki kamiennego mostu. Oficer zakomenderował głucho: – Stać! A potem mruknął ponuro: – Skończyć! Dwanaście bagnetów pochyliło się i jęło szarpać ciała Santiago Sasa i Boggiery. Mordowani nie wydali ani jednego jęku, ani jedna skarga nie skaziła zaciśniętych ust, ani jedno słowo o litość nie dobyło się z rozrywanych piersi. Tylko ręce ich wyciągały się ku rysującym się na tle gwiaździstym nieba murów świątyni Pilaryki. W kilka chwil ciała Hiszpanów zamieniono w miazgę, zgarnięto bagnetami i wrzucono w fale Ebra. I w ten sposób stało się zadość rozkazowi, który nakazywał zgładzenie dwóch najzaciętszych wrogów nowego króla bez hałasu i bez rozpraw. Dzięki staraniom doktora Gulicza Florian już na czwarty dzień po zdobyciu pałacu de Luna odzyskał przytomność. To niezwykłe staranie zawdzięczał Gotartowski rozkazowi sztabu, który domyślał się w nim jakiegoś tajnego sprzymierzeńca Hiszpanów a powiernika junty. Wiadomość o powrocie do zmysłów Floriana sprowadziła do niego oficerów żandarmerii polowej na śledztwo. Badanie było krótkie; odpowiedzi Gotartowskiego usunęły wszelkie podejrzenia, świadectwa Masłowskiego, Laguny i Jaworskiego rozproszyły wątpliwości i powróciły Florianowi zaufanie. Gotartowski był zgnębiony, przybity, zniechęcony. Myśl, że go śmieli posądzić o zdradę czy konszachty, napełniła go goryczą. Gorzej jeszcze dręczyło Floriana wspomnienie o Dolores, o którą się na próżno dopytywał. Poza tym, ilekroć sięgał pamięcią chwili walki z Boggierą, tylekroć opanowywał go zabobonny przestrach. Zdawało mu się, iż spod kaszkietu żołnierskiego pogląda nań jeszcze ta ściągła twarzyczka, pogląda z bolesnym wyrzutem, jakby skamieniała z bólu... Próżno Florian bronił się przed nią, próżno odpędzić chciał, mara wydała mu się tak uchwytną, tak wcieloną, tak żywą – iż wszelki głos zimnego rozsądku głuszyła. Gotartowski próbował wyperswadować sobie zjawisko podobieństwem, osłabieniem głodowym, gorączką, a mimo to wciąż niby na jawie widział drobną postać legionisty, tak uderzająco podobną do Zośki. Po dwutygodniowej kuracji Florian zdołał zwlec się z posłania przy pomocy Strumiłły. Pusto było Gotartowskiemu i obco dotąd. Koledzy w legii, choć uprzejmi, trzymali się od niego z daleka, a jeden Stadnicki, z którym Florian był może w najściślejszych stosunkach, jeszcze leżał bezwładny prawie. Od czasu do czasu Gotartowski zaglądał do Stadnickiego, lecz pan Józef dziwnie zimno go przyjmował, a niekiedy na przytyki się zdobywał. Floriana ubodła w końcu opryskliwość i oschłość Stadnickiego, pewnego więc razu wobec Bzury zagadnął wprost pana Józefa: – Nie wiem, coś sobie do mnie upatrzył, lecz krzyw mi jesteś! Jużci naprzykrzać ci się nie będę!... – Oo!... Królu! Dobrodzieju! Stadnicki! Ot, sobie burczy a burczy, nic zresztą! Myślicie, wachmistrz dla mnie jest łaskawszy? – łagodził Bzura. – Łaskawszy, nie łaskawszy! – mruknął pan Józef. – Nie lubię, psia, i koniec! A ty siedź cicho... bo i tak jeszcze ci się należy ode mnie!... – Dopytałem się!... Parlamentarz po łbie dostał... Józiu, królu serdeczny, zapomniałeś, jak to było pod pałacem Karasia?... Daj pyska! Co o tym – potem! A teraz nie surz się, nie symuluj suma, bo ci z tym nie po sercu! Widzisz, my cię tu wszyscy doglądamy, hołubimy, a ty zęby szczerzysz! Powiadam ci, grosmajor ślubował ofiarę na kościół, jeżeli przed półpościem na nogach staniesz!... – Bodaj się zapadł ze swymi życzeniami! – Jużci uciął! Józiu, a wiesz ty, co on powiada? Powiada, że ma psie szczęście, bo się jeden naprawdę porucznik udał w legii, a licho nadało, że kawalerzysta, i to taki zajadły, iż konia w brzuchu nosi!... Stadnicki, mimo całego swego zmarszczenia, uśmiechnął się. Bzura próbował skorzystać z tego chwilowego rozpogodzenia. – No i widzisz! Samego cię śmiech zrywa!... A rad byś srogość udawać a kłuć, a gryźć! Pluń, kolego! Dzięki Bogu, oblężenie się skończyło, biedy co dnia ubywa, a wreszcie i my się wydostaniemy na przestwór, gdzie o kubek wina będzie łatwiej, a do rangi czy krzyża bliżej!... Hę, hę! Wiem ci ja, czego ci braknie – naszej Żubrowej, co?... – Trafiłeś jak kulą w płot! – bąknął Stadnicki. – No, no, przyznaj się!... „Mama” umiała wygodzić!... – Co to za Żubrowa? – zagadnął Florian uderzony podobieństwem nazwiska. – Markietanka legii naszej! Setna baba! Żeby ona tu była!... – Więc nie ma jej teraz?... – Wyciągnęła z pierwszą partią niewolnika!... Coś ją jakby postrzeliło! Gdzie, po co, dokąd? Mówię: Przebiedowaliście całe oblężenie! Ani myśli!... Michałko naparł się! – Michałko?... – Ba, ba! To cała historia! No, nie ma ich teraz – mogę rzec. Uważacie, markietanka miała przy sobie dziewczynę! Naturalnie, tajemnica wielka!... Dziewczyna po żołniersku się nosiła! Diablik wcielony! Podobno z zacnego rodu. Co ją tu przygnało, trudno dociec. Nie ma co – niejedną nam oddała przysługę. Obie to Gulicza potrafiły zakasować, a Józio, dalipan, im zawdzięcza, że się dziś chmurzyć może. Stadnicki zamyślił się ponuro. Gotartowski głową chwiał ze zdumienia. – Dziwy mówicie! – szeptał machinalnie. – Można by o nich ze trzy wieczory prawić. Co to było uciechy z babą!... Lis stary, mądrala taka – ho, ho!... A przy tym serce złote. W języku zaś tak sprawna, że jej nic ani generał, ani marszałek. Na dwa dni przed ostatnim szturmem spotkał ją książę Montebello i zagadnął, od jak dawna jest markietanka, a ona na to: „A przecież wasza książęca mość z manierki mojej pił pod Montebello!...” Lannes sypnął babie garść napoleonów! Ale wierzcie mi albo i nie – a on Michałek był w szturmie. Kiedy legia wdarła się do pałacu, nas podzielili na oddziały, aby zaczajonych po kątach Hiszpanów wytłuc... Ja z moją półkompanią ruszam, a wtem spod ziemi zjawia się przede mną Michałko i ślepkami strzyże... i błaga, żeby ją brać! Ciarki mnie przeszły, lecz nie było czasu!... Z tyłu szedł trzeci pułk!... Kazałem wziąć ją w środek!... Poszła! Ba! Mości wachmistrzu, toć była ze mną – kiedym to was nadszedł był w rozprawie z tym Hiszpanem!... Florian zbladł. – Natarli mi uszu potężnie!... Kto wie, czyby z tego chryja nie wypadła, ale nazajutrz markietanka zwinęła wózek! No i tak się skończyło. Bzura umilkł. Florian chciał go o coś zagadnąć, lecz nagle sił mu zabrakło. – Milczałbyś! – zauważył ze złością Stadnicki. – Bajesz i bajesz, a co kolega Gotartowski mógłby ci więcej o tym powiedzieć!... – Józefie! O kim myślisz?... – Cha, cha! Nie wiesz jeszcze? Proszę!... A przecież takim serdecznym nieboszczyka kapitana się powiadałeś? Zdawałoby się, że o jego jedynej stryjecznej choć wspomnisz poczciwie! Florian porwał się i zawołał groźnie: – Człowieku! Nie szarp mnie! Nie dręcz! Przez Boga! Kogo ty wspominasz?! – Zofię Dziewanowską. Florian zatoczył się bezwładnie. Bzura wsparł go. – Co wam, królu?... – Nic, nic – szeptał Florian. Radość, uszczęśliwienie odjęło mu mowę. Rzucił się na tapczan i śmiał się do siebie, śmiał się jakimś bólem tajonym, śmiał się a płakał na przemiany. Stadnicki, poglądając na Floriana, chmurzył się i mruczał do zdziwionego tą sceną Bzury: – Nie lubię, do licha!... A diabli go wiedzą!... Tfy! Nie lubię!... Komedie chyba! Po opanowaniu pierwszego wzruszenia Florian jął rozpytywać się a dociekać szczegółów, drżąc, aby ta radość nie prysła, aby nadzieja, która już tak gwałtownie, tak żywiołowo wryła się w jego serce, nie rozwiała się, nie sczezła. Wszystkie szczegóły, przytaczane przez Bzurę, potwierdzały w najmniejszym drobiazgu wszystko. Gotartowski słuchał z zapartym oddechem, krzepł na duchu i rósł w siły. Jakby nowe weń życie wstępowało. Myśl, że ona żyje, że była tu, napełniła go pociechą, lecz i trwogę roznieciła. Dlaczego Zośka uciekła, dlaczego odstąpiła go, dlaczego i dokąd się oddaliła?... Stadnicki te wątpliwości rozwiał. – Wszystko to cię dziwi – uciął oschle. – Chciałbyś, żeby druhną była na weselu z tą... z tą... – Postradałeś zmysły!... – Z nas dwóch chyba ty... – Skąd takie przypuszczenie mogło powstać?... – Z twych własnych słów!... Zapomniałeś, coś do mnie mówił... gdym cię spotkał, parlamentując?... Florian ręce załamał. – Oby ci Bóg przebaczył krzywdę, jakąś mi wyrządził! Stadnicki szarpnął się niecierpliwie. – Wypominaj sobie samemu! Gotartowski powlókł się ku wyjściu. Stadnicki porwał się za nim z posłania. – Florek, psia!... Cóż ty?... Niech mnie diabli!... Lichoż wiedziało!... Ty ani „be”, ani „me”! Tfy, nie lubię, i ten!... Dawaj gęby – przecież do mnie żalu nie dźwigaj! Toć ją znajdziesz! Czart się wmieszał, a niepokoju znów napłodził... Bodajby mnie gdzie kula była przetrąciła, zanim gęby o tobie uchyliłem! Ale ci się klnę, że słowa przed nią nie pisnąłem, nawet z babą zaklęliśmy się pary z ust nie puścić... no, lecz cóż chcesz, com krył, to mi gorączka z gęby wydarła... Florek!... – Zrządzenie losu! – przyświadczył Bzura. – Królowie moi! Stało się! Łatać trzeba!... Chwytać dezerterów i koniec! Gotartowski uścisnął rękę Stadnickiego. – Wierzę, iż nie ze złej woli!... Żegnajcie mi! – Dokąd ci tak pilno? – Muszę!... Idę do sztabu!... Pora mi w drogę!... – Ja z tobą!... – Józefie! Ty?... Pułk twój na miejscu!... Chory jesteś... – Co mi tam! Dosyć mam tych piechurów! Wolę buty szwoleżerom czyścić. – Józiu! Królu, jak cię szanuję, tak przetrącę na drogę! – upominał Bzura. – Krzyż dostałeś... pierwszy awans dla ciebie, nie urągaj piechocie!... – Niech sobie!... Chcecie, na szable z całym regimentem, a ja tu nie wytrzymam!... Gotartowski uspokoił Stadnickiego, że nie tak prędko do drogi się zbierze, a sam cichaczem natychmiast zameldował się adiutantowi sztabowemu, przekładając, że czuje się na siłach do drogi, i prosząc o ordynans do grosmajora Delaitre’a w Paryżu. Adiutant przyrzekł złożyć raport. Sprawa atoli nie poszła tak gładko, jak był przypuszczał Florian. Kancelaria sztabu była zawalona robotą, która powiększała się wskutek nieustannego ruchu wojsk i transportów niewolnika hiszpańskiego. Florian co dzień odbierał zapewnienie, iż odesłany będzie z najbliższą ekspedycją, i co dzień gotował się do drogi. Najwięcej troski nabawiał go siwek, który choć poprawiać się zaczął, lecz przecież nie tyle, by go dosiąść można było. Gotartowski był zdecydowany konia zostawić. Dnia jednego nie chciał stracić. Bzura, a i Stadnicki, który już podnosił się z tapczana, cieszyli Gotartowskiego, zachęcali do cierpliwości. Pan Józef tymczasem ze swej strony starał się także o dymisję, motywując ją nadwerężonym zdrowiem. Próżno grosmajor Michałowski namawiał, próżno pułkownik Kąsinowski wróżył mu karierę. Stadnicki upierał się. Grosmajor był niepocieszony. – Kochanku! – mówił pociągając pasa. – Głupstwo robisz! Fochy, fumy, muchy, niezadowolenie, krzywienie, bałamuctwo, choroba! Już to ja wiem, że wszystkiego narobił ten kamrat, koleżka, towarzysz, szwoleżerek, co to nie wiadomo skąd, co, jak, którędy w Saragossie hiberny odprawiał!... Jeżeli znów ci się zdaje, że mi tak bardzo idzie o ciebie, to... to się mylisz, kochanku! U mnie rygor, powinność, piersi naprzód, ręka u kaszkietu i stój, jeden z drugim, uszanowanie miej... a u waćpana to zaraz gęba jak w febrze, jęzor na łokcie, zęby bodaj generałowi wyszczerzyć, a byle słowo, to ci zaraz brząka szabelką, oczyma świdruje, wąsy gryzie a sapie... Kochanku, rozpuszczenie, bisurmaństwo, tatarszczyzna, choroba! – Właśnie! – odcinał się porucznik. – I dla regimentu lepiej, że się jednego warchoła pozbędzie! – Uu! Zajechałeś, kochanku! Hm – tego!... Widzisz, regiment to... tego... rozmaitych potrzebuje! W uczciwym pułku musi być i saper, i kuchmistrz, chirurg i krawiec, szewc, płatnerz, puszkarz, rymarz, muzykant, stylista, a jeden impetyk, szalona pałka, choleryk, morowiec, zawierucha, choroba... musi być także! Czekaj, jakżeś to krzyknął?... „Właśnie szwoleżerzy!” Bodaj cię, urwisie!... Patrzę, puścił sobie młynka niby laseczką! Co tam! Zostań, mówię! Jeden impetyk jest potrzebny!... Pan Józef był nieporuszony. Na koniec Florian otrzymał upragnione papiery ze sztabu. Chwili czasu nie tracąc, pobiegł do Stadnickiego pożegnać się, aby nazajutrz, skoro świt, ruszyć z oddziałem do Francji. Ku wielkiemu swojemu zdziwieniu zastał pana Józefa w mundurze, przy szabli. Stadnicki przywitał go głośnym okrzykiem: – Jedziesz, Florek! Wiem! Doskonale, ja z tobą, do licha!... Masz, czytaj... Dymisja gotowa! Koniec! Byle prędzej do kraju. Niech sobie inni w tej przeklętej kampanii stawają. Nie po sercu mi ta wojna! Wracamy, nie ma o czym mówić!... Legia z żalem rozstawała się ze Stadnickim. Pułkownik Kąsinowski wręczył mu chlubnie napisany stan służby. Grosmajor tylko milczał, trzaskał tabakierką i fyrkał groźnie nosem. Kolumna niewolników hiszpańskich, z którą iść mieli Stadnicki z Florianem, ruszała na noc pod osłoną półbatalionu szaserów. Marszałek Lannes zapowiedział przegląd kolumny. Oficer, dowodzący pochodem, ustawił oddział na polu pod Puerta del Carmen. W kolumnie panowała grobowa cisza. Niekiedy stek ciężki rozległ się wśród ciżby niewolników, czasem szept modlitwy zakłócił ciszę. Hiszpanie stali stłoczeni, zbici w masę, skuci jedną ponurą dolą, jedną grozą strasznego jutra. Żołnierze straż trzymający niemniej byli milczący. Pod kaszkietami ściągały się brwi, w surowym kurczu wykrzywiały się twarze, a mimo to z ócz szedł smutek, a mimo to w źrenicach tlały skry współczucia. Strażowanie bezbronnych nie przypadało do smaku szaserom. Na lewym skrzydle, kędy stała gromadka inwalidów a uwolnionych ze służby oficerów, panowało bodaj największe rozgoryczenie. Stadnicki języka na wodzy utrzymać nie mógł, aż Florian go musiał mitygować. – Panie Józefie – mówił – zastanówcie się. Toć prawo wojenne. – Tfy, z takim prawem!... Ładny powrót! Nie lubię, i koniec! Piękna wojna! Cóż oni z tym biedactwem zrobią! Toć do skrobania kartofli im się nawet nie zdadzą! Patrzże sam! – Toć wiem lepiej. Ha! Nam słuchać... Rozkaz! Byle prędzej stąd! Byle już się wyrwać! Wierzajcie mi, nie pierwszy raz prochu zażyłem – ale co takiego zwycięstwa jeszczem nie oglądał!... Strach! Strach się obejrzeć. Licho wie, kto tu wygrał i co?... – Cicho, cicho, panie Józefie! Patrz, marszałek nadjeżdża. Lannes, z chmurą na swym jasnym czole, zatoczył kołem przed kolumną, wysłuchał raportu dowodzącego oddziałem i zwrócił się ku miejscu, gdzie na prawym skrzydle, pośród gromadki inwalidów a uwolnionych ze służby, stali Stadnicki i Florian. Tu dopiero twarz marszałka rozpogodziła się. Zmierzył z zadowoleniem olbrzymią postać Stadnickiego i ozwał się łaskawie: – Wracasz, poruczniku, dla nadwerężonego zdrowia! – Nie, ekscelencjo! Lannes spojrzał ze zdziwieniem na jadącego tuż przy nim generała Chłopickiego. – A więc na urlop!... – Uwolniony ze służby, ekscelencjo! – objaśnił Chłopicki. Marszałek skrzywił się. – Szkoda! Widzę, żeś krzyża się dosłużył! Nie uśmiechają ci się awanse? Tęsknisz do swoich? – Nie, ekscelencjo!... – Więc podałeś się do dymisji? – Bo... bo... z tymi Hiszpanami już nie mogę!... Generał Chłopicki, chcąc zatrzeć wrażenie dziwnie śmiałej odpowiedzi, pośpieszył objaśnić Lannes’a, że Stadnicki służył w szwoleżerach i że jest tak przywiązany do dawnej broni, iż niewątpliwie zamyśla znów zaciągnąć się do kawalerii. Marszałek atoli, jakby uwagi nie zwrócił na słowa Chłopickiego, rzekł oschle: – Nie podoba ci się wojna? – Nie, ekscelencjo! Tylko... brak mi do niej serca! Z babami nie potrafię... A, ekscelencjo, do tych Hiszpanów inwidii nie czuję! Bo... bo... to bitny naród!... Lannes zamyślił się. Po chwili położył rękę na ramieniu pana Józefa. – Nazywasz się? – Stadnicki! – Jeżelibyś chciał zaciągnąć się znów do armii, zgłoś się do mnie!... Marszałek wsiadł na konia i odjechał. Około Stadnickiego ruch się zrobił. Oficerowie otoczyli go i ściskali za ręce. Nawet sztabowcy spieszyli pieczęć przyłożyć na względności wodza. – Śmiały! Marszałek takich lubi! Dobrze powiedział! Ryzykant! – odezwały się pojedyncze głosy. Stadnicki zaś, odzyskawszy w jednej chwili całą pewność siebie, huknął zapalczywie: – Caramba! Zdawało się wam, że będę w bawełnę obwijał? Hańba! Póty gębę trzymałem na wodzy, póki za pazuchą nie miałem dymisji! A teraz co!? Tfy! To jest wojna? Z kim? O co? Jadę, panowie, bom żołnierz, a nie rabuś ani oprawca! Tu zaś pono trzeba już nie żwawych do karabina, lecz sprawnych do stryków!.. Nie lubię! Niby sami dla siebie chcemy Bóg wie czego... a tu, caramba... – Kochanku! – przerwał gwałtownie major Michałowski. – Co ty wygadujesz!?... A milczenie, posłuszeństwo, szacunek, mores... choroba!... A, urwisie! Bunty, rokosze, warcholstwo kawalerowi w głowie!... A na odwach wezmę!... Pod sąd!... – Panie majorze! Już ci sygnał dają... już mnie licho niesie! Już nie będzie komu o niezadowolenie pana majora przyprawiać, do gniewu okazji dawać. Major żachnął się niecierpliwie i poprawił energicznie pasa na brzuchu. – Kochanku! Nie wypominaj! Ja wiem. To nie ty! Tylko ten twój kamrat, z którym na utrapienie moje zwąchałeś się aż tutaj. – Majorze – wtrącił Florian. – Nie wpływałem... – No, no! Ja was znam!... A cóż to acan tę szkapę chcesz ze sobą prowadzić! Nielepiej zostawić ją na pieczyste? – Majorze! Z jednej ona wioski ze mną!... Jak pies przywiązana! Porzucić mi jej nie wolno! Kawalerzysta... – Trafiłeś, kochanku! Kawalerzysta! Chcesz mnie w oczy kłuć swoją kawalerią! Tfy! Już się znalazł! Kawaleria, kochanku... – To, psiakość... kitki, brząkadełka, pasiki... choroba!... – dokończył pośpiesznie Stadnicki. – A... a... ty skąd wiesz o tym?! – zagadnął ze zdumieniem major. – Przecież to każdy legionista potrafi... – Dobrze, kochanku! – mruczał skonfundowany major. – No, kawalerze, bądź tego!... Dawajcie garście! Kochanku, jeden z drugim... niby a niby!... Służba, to służba! A jeżeli... Widzicie, grają!... Bywajcie!... Komu do dom, a komu do obozu! Czekaj, kochanku, jakżeś to ty zakrzyknął: „Szwoleżerzy właśnie!” Niech cię uściskam, Stadnisiu, pamiętaj – piechota! Widzisz, już i tak konia we wnętrzu masz! Weź rozbrat! I tego... bo to grunt... to jest wojsko!... Michałowski chciał coś jeszcze odpowiedzieć, lecz trąbki zagrały długo, przeciągle – kolumna ruszyła z miejsca. Żołnierze i oficerowie żegnali odchodzących towarzyszów. Powstał rozgwar hałaśliwy i bezładny. Major ściskał pana Józefa, pożegnał życzliwie Floriana i nagle ze wzburzeniem zawrócił ku swemu namiotowi, mając za sobą Bzurę, który był dnia tego na ordynansie. W drodze major zatrzymał się nagle i zagadnął ostro Bzurę: – A co, widać ich jeszcze?! – Widać! – To dobrze, kochanku... Po ujściu kilkunastu kroków Michałowski po raz drugi przystanął. – Poruczniku, obejrzyj się! Widać ich?... – Słabo, ale widać! – To dobrze! Gdy byli pod murami Saragossy – major zagadnął po raz trzeci: – Widać ich, kochanku? – Nie, majorze! – odrzekł ze smutkiem Bzura. Major odsapnął ciężko. – At, nie może być!... Michałowski odwrócił się, rzucił bystrym wzrokiem w dal, lecz w miejscu gdzie stała kolumna pochodowa, już mgły słać się zaczęły. Major szarpnął z alteracją pasa. – Nie ma ich!... Nie ma!... – mówił cicho. – Tego dryblasa mi szkoda! Co to za dusza! Co za serce!... – Gdyby jeszcze, panie majorze, nie miał tych zapałów kawaleryjskich! – wtrącił z przekąsem Bzura. – Głupiś, kochanku! – przerwał surowo major Michałowski. – Jednego miałem dzielnego oficera piechoty, a był nim, choroba, szwoleżer!... Kolumna tymczasem posuwała się w głuchym milczeniu, rozpływała w szarzyźnie horyzontów i nikła poza wzgórzami. A w kolumnie tej szedł za Pireneje tryumf nędzy tysiąca niewolników, tryumf nieszczęścia ludzkiego. Te twarze skamieniałe w bólu, te szkielety słaniające się ledwie – miały ucieszyć Francję! A równocześnie strachem przejąć Hiszpanów i wytrącić im oręż z ręki. Niedołężne to były rachuby, zawodne wróżby, nieświadomość duszy narodu hiszpańskiego wielka. To, co miało być uśmierzeniem, to, co miało chęć oporu w lęku roztopić, to właśnie krzepiło, dodawało sił, umacniało, stawało się zarzewiem. Serca stygły, zaciskały się pięście, śmierć była życiem. Z gruzów i mogił saragoskich wiały hasła bohaterskie ku zakątkom półwyspu i wołały gromko: – Tak gińcie, niechaj tak sczezają sioła i miasta! Gdy do głównej kwatery dopadł goniec z wieścią o upadku krnąbrnego miasta, powiedziano tam: „Koniec oporu hiszpańskiego!” Przeznaczenie rzekło: P o c z ą t e k! XVI Dnia pierwszego stycznia 1809 roku kwatera cesarska była jeszcze w Astorga, a dwudziestego tegoż miesiąca Napoleon już stanął w Paryżu – pozostawiając marszałkom uśmierzenie ostateczne Iberii. Sam zaś zwrócił się ku wrogom, którzy, korzystając z jego oddalenia, gotowali mu zgubę. Ukazanie się Napoleona przeraziło spiskowych, rozpłaszczyło ich u stóp orła. Praca ciemności w promieniach bonapartowego słońca skonała, znikła. Lecz nie dla niej tylko cesarz zasiadł na tronie. Oto ze wschodu nadciągały znów chmury. Anglia nie dała mu nigdy zaznać pełni tryumfu. Nie dość jej było wspierać Hiszpanów, nie dość Portugalczyków zbroić, flotą brzegi Iberii obstawiać – oto udało się jej w państwie Habsburgów obudzić chęć odwetu, udało się jej do Prus trafić i do podeptania tylżyckiego traktatu namawiać. Austria podniosła głowę. Cała monarchia drżała już szczękiem oręża i pomrukiem nadciągającej burzy. Nad brzegami Dunaju i Wisły już gruchnęły słuchy. Chmury ołowiane, ogniste, które tak daleko poszybowały, jakby odbiły się tylko o Somosierrę i wracały brzemienne jeszcze większą zajadłością. Arcyksiążę Karol objął naczelne dowództwo nad armią austriacką, sięgającą pół miliona żołnierzy – i zanim gabinet francuski zdołał w nocie dyplomatycznej zażądać wytłumaczenia tych nagłych ruchów – on już złamał granicę. Wojna zaczęła się bez wypowiedzenia, bez pogróżek, bez żądań. To zachowanie się Austrii nie było niespodzianką, bo mimo traktatu, pozornej zgody a przymierza, wojna trwała wciąż! Ci Napoleonowi strzymywali warunków, którym nie stawało sił na opór. Wierność ich bywała bezsilnością! Wódz austriacki długo gotował się do skoku, czaił się, aż rozstawiwszy swoje korpusy, rzucił nimi. Austriacy równocześnie prawie ukazali się na całej linii granic, uznanych za wrogie Habsburgom, i rozpoczęli nie jedną, lecz cztery wojny. Włochy, Tyrol, Księstwo Warszawskie, Bawaria już zaroiły się od białych mundurów, a starczyło ich jeszcze na korpus wymierzony wprost przeciw Bonapartemu. Oudinot rozpoczął kampanię bitwą pod Pfaffenhofen, Davout starł się pod Thau – aż pod Abensbergiem przewodził dopiero Bonaparte. Krótka była walka. Wirtemberg z Bawarią szły za orłem na śmierć. Generał Vandamme prowadził. Korpus arcyksięcia Ludwika austriackiego został zniszczony. To było pierwsze słowo Napoleona. Czego nie zrobił Abensberg – tego dokonał Landshut. Lecz nie tu był opór Austrii. Niepowodzenie nie zmieszało arcyksięcia Karola, nie strwożyło go, nie ustraszyła go nawet porażka pod Eckmühl. Wódz austriacki stawił się śmiało Bonapartemu pod Ratyzboną, świecąc przykładem męstwa. Lecz daremnymi były wysiłki Austriaków, próżnymi talenty dowódcy. Żołnierz napoleoński parł z szaloną odwagą, w spojrzeniu Napoleona, w głosie, w każdym ruchu czerpiąc niespożyte męstwo. Napoleon szedł dalej... Wojna tymczasem rozpalała się – ze wszech stron gotowała zgubę orłom cesarskim. Na szczytach Tyrolu wśród nocy gorzały ognie: to Andrzej Hofer wzywał swych współbraci do wypędzenia Bawarczyków, do walki śmiertelnej za koronę Habsburgów. Z gór i z dolin gromady włościan spłynęły na Innsbruk i w pień wycięły bawarską załogę. Powstanie, wsparte przez korpus austriacki Chatelera, rozlało się aż po Piemont i zagroziło Mediolanowi. Marszałek Lefebvre śpieszył na opanowanie Innsbruku, na pokaranie Tyrolu. Na wschodzie znów arcyksiążę Ferdynand wiódł trzydziestopięciotysięczny korpus wprost ku granicom Księstwa Warszawskiego. Wojna przybierała coraz groźniejsze rozmiary, coraz szersze zataczała koliska. Europa, która przed rokiem korzyła się u stóp Bonapartego, po raz trzeci targać chciała nałożone pęta, po raz trzeci porywała się na obalenie tego, co ją ujarzmił, co pod stopy swe podesłał. Pękały wątłe nici traktatów i zaręczeń. Lecz Bonaparte jeszcze nie zadrżał. Podniósł głowę dumnie i szedł sam na czele armii liczebnie mniejszej, lecz silnej geniuszem wodza. Atoli geniusz nie wszystko mógł ogarnąć, nie wszędzie sięgał. Może najmniej tam, kędy słabe dziecię tylżyckiego traktatu tuliło się do brzegów Wisły, kędy wątłe Księstwo Warszawskie, wycieńczone wymarszem co dzielniejszego żołnierza pod mury Saragossy a na płaskowzgórza Aragonu i Kastylii – ledwie że stroiło się w pajęcze sieci ładu wewnętrznego, ledwie że nowo zaciężnego żołnierza zdołało na pułki podzielić a w mundury opatrzyć. Arcyksiążę Ferdynand zjawił się jak duch nad brzegiem Pilicy – przeprawił się i stanął pod murami Warszawy. Książę Józef dzielny stawił opór na polach Raszyna, lecz przemagającej sile ustąpić musiał. Warszawę zajęli Austriacy. A wojsko Księstwa Warszawskiego podzielone zostało na trzy korpusy i rozpierzchło się w trzy różne strony – wkraczając z kolei w granice tak zwanej Galicji Zachodniej i Wschodniej. Książę Józef, porzuciwszy Warszawę, stoczył bitwę pod Górą i ruszył do Lublina – nie tyle Austriaków szukać, ile nowozaciężnych. Na linii pochodu tymczasem wrzały potyczki i mniejsze rozprawy – z dość pomyślnym dla wojsk Księstwa skutkiem. Odprawiwszy wjazd do Lublina i imieniem cesarza Francuzów wezwawszy go do przysięgi na wierność – Poniatowski skierował się do Janowa, mając po prawej stronie mocno obwarowany Sandomierz, po lewej zaś – niezdobyte mury Zamościa. Poniatowski postanowił obydwie warownie wydrzeć Austriakom. Sokolnicki i Rożniecki otrzymali już rozkaz uderzenia na Sandomierz. Lecz co do Zamościa, jeszcze Poniatowski zdecydować się nie mógł, jeszcze ważył, jeszcze się namyślał, jeszcze obawiał się, żeby o potężne mury warowni nie rozbiła się otucha żołnierza, zapał, a może i jego własna sława. Zamość był fortecą nie lada. W szesnastym wieku pobudowany przez Jana Zamoyskiego, a przez dwa następne stulecia obsiadły w posadach, umacniany nasypami, pancerzony poszyciem mięsistych murów, opasywany liniami rowów i fos – mógł dzielnie się bronić, mógł szturm wytrzymać – nawet i odeprzeć. Miał bowiem i żywności, i amunicji pod dostatkiem, i trzy tysiące dobrze wyćwiczonej załogi, i doświadczonego pułkownika – dowódcę Pulszky’ego. Nadto Zamość rozsiadł się na pozycji obronnej, do przebycia ciężkiej, ruchy wojsk udaremniającej. Głębokie, przepastne bagna otulały warownię, wartkie strugi przeszywały okoliczną płaszczyznę. Wieprz tu rozpoczynał toczyć swą krętą wstęgę. A chociaż od stron Lwowa i Lublina grunta wyniesione przedstawiały niejaki do fortecy dostęp, atoli tam znowu sztuka inżynierska zryła je i pokrajała. Tam za podniesieniem śluz i zawór jawił się zalew i obejmował Zamość pierścieniem wód... Na drodze, wiodącej z Janowa do Zamościa, panowała głucha cisza. Nawet rozciągnięte nad drogą chaty wieśniacze milczały spowite cieniami. Naokół nigdzie ani kmiecia, ani baby, ani piosnki, idącej z pól, ani odzewu z obórek lub stajni. Nawet wiejskich kundysów słychać nie było. Dzień ledwie minął, jak tą drogą właśnie generał Kamiński mknął na czele pięciu szwadronów jazdy, witany niskimi pokłonami, prowadzony znakami krzyża, ścigany trwożnymi spojrzeniami. Generał Kamiński ciągnął pod Zamość, aby pierwsze łańcuchy placówek zarzucić a nie spuszczone jeszcze śluzy opanować. Ukazanie się oddziału kawalerii trwogą przejęło lud osiadły i wypłoszyło spod strzech. Kto żyw zabierał dobytek i ciągnął w przeciwną stronę, nie przeczuwając, że niebawem i Sandomierz, i Przeworsk, i Trześnię obejmie pożoga wojenna, że piędzi ziemi nie zostanie, której by nie tknęła stopa żołnierza, że zniszczeją zasiewy, a praca dziesiątków lat pójdzie na pastwę płomieni. Była północ. Księżyc już większą część swej niebieskiej drogi przepłynął i ledwie rąbkiem spoza lasu poglądał na faliste idący gościniec, spozierając ciekawie, azali kogo nie postrzeże. Raz i drugi zerknął badawczo, przeciągle i zasunął się za mur sosen a wystrzelistych świerków. W tejże samej chwili na skraju drogi ukazał się chłopski wózek i z wesołym brzękiem jął toczyć się z góry wprost ku czerniejącemu na skraju drogi Szczebrzeszynowi. W wózku dwie przytulone do siebie kobiety prowadziły dość ożywioną rozmowę. Szczególniej jedna z nich, popędzająca małego chłopskiego konika, rozprawiała zawzięcie. – O... mówiłam! Juści widać! Albo i nie! Ba, ba!,.. Drogi nie znałabym! Sacrebleu, niech mnie pierwsza kula nie minie... jeżeli skoro świt nie staniemy w Zamościu! Już go czuję prawie przez skórę!... Paniusieczko moja, toć rodzinne strony! Jeszcze trochę tego trzęsienia, no i spoczniemy! Mam w Zamościu stryjeczną. Mąż jej pisarkuje w kancelariach ordynackich! Dobrzy ludzie oboje. Jemu Chryzostom, a jej Katarzyna!... Pani kapitanowa sama się przekona. Przyjmą nas sercem, a i barszczem Phi! Ale ci to pustkowie się zrobiło! Noc niby, a przecież... Niech sobie! Po omacku także trafię! Tu nie te Pireneje zatracone, że chybnij się jedno, a już po tobie. Przestworu do wolna! Choć się wywrócisz, jeszcze święta ziemia cię nie opuści. Uf! Ciepła noc! Jak wspomnę, że tam może mój stary siedzi sobie i wypatruje, to mnie aż trzęsie z alteracji! Dola!... – Oj, dola, dola! – westchnęła smutnie druga z kobiet. Pierwsza trzasnęła energicznie bacikiem. – Oj, paniusieczko moja! Komu tu wydziwiać na dolę. Gdybym to ja miała, jak pani kapitanowa, dwudziestkę w takich ślepkach, tyle krasy na obliczu, a takie perły w gębie, bez urazy... Ech! A tak, cóż? Jeżeli mego starego nie pochwycę gdzie... to... to... już taki zostanę!... Poczciwy był! Krzepię się ciągle, złego nie dopuszczam do głowy... a... a... jednak ono dławi człowieka! Ślubowałam, obiecywałam! Nic! Z takim próchnem to już i Święci Pańscy nie chcą wchodzić w układy! A co patron mój, święty Antoni, pozbadł mnie z kretesem! Co robić? Wio, maluśki!... Wio!... Niech sobie! A jak się zawezmę, to jeszcze znajdę sobie drogę!... Byle do swoich! Wypocząć, odsapnąć po tej biedzie a tułaczce... no i... tego ... sacrebleu!... Rozprawiająca baba umilkła nagle i głowę smutnie zwiesiła. Po małej chwili zwróciła się żywo do swej towarzyszki i rzekła cicho: – Bo... pani kapitanowa zdrzemnęłaby się trochę!... – Nie, nie. Noc taka piękna!... – Hm! Właśnie jakby do snu! Paniusieczka się nie wysypia! Na nic taka jazda! Musi być ład. Jedna zmiana odpoczywa, druga na stanowisku. A to myślenie ani zdrowe, ani na zmorę skuteczne! Teraz nic nie mówię – ale niech no dobrniemy do Zamościa!... Subordynacja musi być! Pani kapitanowa nic na szarżę niepomna!... – Moja Żubrowa, gdzie?... Przepadło wszystko – wszystko! Trzeba mi teraz uspokojenia tylko! Byle dalej od ludzi, od świata... Wam nie zawadzę! Może przyjmą gdzie!... Baba pociągnęła nosem i ozwała się z impetem: – Doczekałam się! Mnie – zawada! Przepadło! Bodajbym się pod ziemię skryła! Pocieszenia nie ma! Tfy! Niech mnie samą!... – Szarpiecie boleśnie! Co wam w głowie?... Mało jeszcze goryczy?... Zdaje się wam, że to się zmieni?... Nigdy! Powiedziałam raz... – Olaboga – mruczała markietanka. – Dogadałam się!... Wio, malutki!... Jak to się wlecze! Nieszczęście po piętach idzie!... Do Szczebrzeszyna jeszcze z godzina drogi! Ha! Jedna bieda! Dwa miesiące włóczęgi na koniec świata, dwa miesiące z powrotem, no i co? Gorzej jest, niż było!... Zdawało się, tu przynajmniej, chociaż w spokojności posiedzisz!... Gdzie!... Z jednej wojny się wyszło, w drugą się wchodzi!... Byle do Zamościa się docłapać. Byle znów złe nie namieszało kłopotów! – Zdaje się wam, że to prawda, co mówili w Radomyślu? – Mnie się już nic nie zdaje! Powiadają, że nasi idą pod Zamość! Niech idą! Nam byle zdążyć przed wojskiem i do swoich dopaść! – Oblegać mogą! – Niech oblegają! Niech szturmują, niech zdobędą. Co począć? Pod ziemię się schować chyba! Do Warszawy, mówili, nie jechać, bo Austriak siedzi, do Krakowa nie, bo żołdactwo bobruje w okolicy, do Lwowa także nie, bo znów jakieś bitwy na drodze będą! Do pioruna, sacrebleu. Przecież gdzieś trzeba! Baba zaklęła i szarpnęła energicznie lejcami. – Pusto! Żywego ducha nie widać! Musi być po północy chyba! Chociaż... tam, na wzgórzu – kto ich wie – niby cień, a przysięgłabym, że to konni. Baba wpatrywała się uważnie w słabo rysujące się cienie. Zośka również wzrok wytężyła. – Jezdni! – zakrzyknęła ta ostatnia. – Dwóch, sześciu, dziesięciu... – O! Jak się to wychylają spoza drzew! Święty Antoni, byle nie jacy łotrzykowie! Tego by jeszcze brakło!... Pani kapitanowa niech się przesiądzie tutaj!... A ja te pukawki opatrzę! – Nie myślcie tylko o oporze! Próżne rzeczy! Lepiej zgodą! – Pewnie! Zgoda, to zgoda, ale co króciczka za pazuchą nie zawadzi. Jezdni tymczasem, którzy ukazali się na załamie drogi, zbliżali się szybko, dążąc wprost naprzeciw wozu. Żubrowa ledwie miała czas się usadowić za plecami Zośki, gdy dał się słyszeć donośny głos: – Stój! Kto jedzie? – Nikt! – odparła ostro Żubrowa. – Baby dwie jadą! – Skąd – dokąd? – Z Radomyśla do Zamościa. – To zawracać z powrotem! Zamość już otoczony! – Do licha!... A bodajże!... – No, no! Nie ma czego pomstować! Zawrócić konia... Nie czas na gawędy!... – Zawrócić? To się jeszcze zobaczy. – Słuchać, bo was każę zatrzymać! – Phi! A może to byłoby dobrze... Jezdni podsunęli się do wózka. Baba spostrzegła ułańskie czapy i rabaty. – Ruszajcie, ruszajcie! – upominał łagodniej głos dowodzącego oddziałem. – Krzywdy waszej nikt nie chce. Możecie się znaleźć w samym ogniu. – Ani myśli! Gdzie nam! Choć do Szczebrzeszyna pozwólcie! – Nie ma ducha żywego! – No, to my jedziemy do Zamościa! – Pójdziecie pod straż! – I właśnie dobrze! Będzie przynajmniej bezpiecznie! – Poszalałyście!... – No, jedziemy! Gdzie tu straż? – Wziąć ich do Szczebrzeszyna, a tam się zobaczy! – rozkazał surowo dowódca. – O i właśnie!... Jezdni otoczyli wózek i ruszyli żwawo. Konik chłopski, znalazłszy się w towarzystwie rosłych wierzchowców ułańskich, nastroszył grzywę, parsknął raźno i pomknął ochoczo. Zośka zdumiała się takiej rezolucji i szepnęła: – Żubrowa! Dokądże my?... Nielepiej po dobrej woli ustąpić? – A to po co? – uparła się markietanka i głos podniosła tak, żeby ją jadący obok kawalerzyści słyszeć mogli. – Jesteśmy między swoimi! Czy to Niemce albo Austriak!? Zjedzą nas? Mamy się po nocy tułać, toć lepiej nam w kompanii ułańskiej! I weselej, i pewniej!... Po niecałej godzinie drogi oddział dostał się do Szczebrzeszyna. Dowódca rozsiadł się w chacie na skraju wsi, wysłuchał raportu wysłanych z podjazdami podoficerów, a następnie, przybrawszy surową minę, polecił przywołać zatrzymane kobiety. Żubrowa, ciągnąc za sobą Zośkę, weszła z fantazją, skłoniła się oficerowi i rzekła z ukontentowaniem: – Przecież bo pan porucznik o nas sobie przypomniał! Co niewiastom, to należy się zachowanie. – No! Przekonałyście się, że tu żartów nie ma! Na ten raz wam jeszcze daruję. Możecie jechać. – Do Zamościa? – Nie do Zamościa! Powiedziałem. Bądźcie kontente, że cało was puszczam. – Bóg zapłać! Tylko co ani ja, ani pani kapitanowa kroku stąd nie zrobimy. Wziąłeś nas, panie oficerze, to trzymaj!... Bezbronne sieroty jesteśmy!... Jak nie do Zamościa, to nigdzie! – Zobaczymy! – przerwał groźnie porucznik, a spojrzawszy na smutną twarzyczkę Zośki, dodał znowu łagodniej: – Waćpani sama nie wiesz, na co się narażasz... Chmara żołnierzy sunie tutaj... a w zamieszaniu może cię despekt spotkać, a potem i niepotrzebne indagacje... – Te, te! Panie poruczniku! – przerwała żywo markietanka. – Strachy na Lachy. Nam nie nowina! Już ja tam sobie radę z nimi dam... Jeszcze pan porucznik na szlify zza płota wyglądał, kiedy człowiek po bitwach się tułał!... Co tam! Pozwólcie, do woza skoczę... Czas popasać! Pan porucznik może i głodny! Nie zginiemy! Baba skoczyła żywo do drzwi, a powróciwszy z dwoma koszami, jęła się gospodarstwa, zapędzając do pomocy stojących przy drzwiach ułanów. Porucznik wydął poważnie usta i rzucił oschle: – Jak się nazywacie? – Hm! To nam najpierw należałoby wiedzieć, z kim mamy honor? – Porucznik trzeciego pułku ułanów, Stanisław Błędowski, adiutant brygady generała Kamińskiego. – Joanna Żubr, markietanka legii, czasowo przykomenderowana do wielmożnej pani kapitanowej Zofii Dziewanowskiej! – odparła uroczyście baba. Błędowski roztworzył szeroko oczy. – Dziewanowska? Czy nie krewna pułkownika Dziewanowskiego, dowódcy szóstego pułku ułanów?... – Nie, panie poruczniku! – odrzekła Zośka. – My się z lepszych Dziewanowskich wywodzimy. Stryjeczny nasz, świętej pamięci pan Jan, szarżował pod Somosierrą... – Pan Jan Dziewanowski, kapitan szwoleżerów! Oficer wielkiego serca... – Właśnie! Prosimy na bigos! Błędowski nie ociągał się dłużej i zasiadł przy stole. Markietance wróciła cała już zwykła fantazja. Gdy jeszcze porucznik zagadnął o jedno i drugie – tak się rozgadała, że jednym tchem wszystkie smutki, żale a kłopoty mu zwierzyła. Młody adiutant słuchał, głową kiwał a na zarumienioną Zośkę spoglądał. Kiedy Żubrowa skończyła – odezwał się ze współczuciem: – Ciężkie termina! Słucha się jak o bajce! No, no! Ale cóż ja z waćpaniami pocznę?... Dalipan, rzetelnie mówiłem! Wojna!... Generał Kamiński już blokuje Zamość... Lada chwila korpus generała Pelletiera nadciągnie... Będziem dobywali! Gorąco będzie!... Z jednej biedy w drugą! Zamość mocny – licho wie, jak długo potrwa oblężenie! A na dobrą sprawę Austriacy z odsieczą mogą nadejść! – Trzeba się też waćpanom uwinąć. – Dobrze mówisz waćpani! Ani słowa... tylko murów tak łatwo nie ugryzie! Żołnierzy mają pewnie ze cztery tysiące, armat i prochu na pół roku. Kto ich wie!... – No, to już by wstyd był, żebyście waćpanowie pokpili sprawę! Zamość! Phi! Znam go. Ma mocne bastiony – nie ma co!... Ale toć po swoje pójdziecie – caramba, inżynierskim figlem wysztukować można taki szturm!... Fiu! A imaginujże sobie waćpan, iż w samym Zamościu i luda jest siła rozmaitego, co pewnie Austriakom nierad bardzo!... – Prawda! Tylko z ludem ciężka sprawa! A o takich, którzy by Zamość znali, też ciężko... – Hę?... No, a ja?... Jakem Muszyńska z domu... niech mego starego na oczy nie oglądam, jeżeli po ciemku do każdego zakamarka nie trafię! – Wy? Moglibyście?... – Przysięgam Bogu!... Caramba! Trzeba wam czego? Święty Antoni... a toć pokażę!... Prowadź mnie waćpan do sztabu! Już wiem. Od Lwowskiej Bramy najpewniejsze! Dostęp gładki... Przed bramą pagórek na baterię! Sacrebleu! Zbębnić trochę podmurówki, a potem do ataku! Ho, ho!... Ja bym do Zamościa nie trafiła!... Baba biła się w piersi a zaklinała z taką gorącością, że aż Błędowskiemu oczy się zaiskrzyły. – Wiwat, mości Żubrowa! W wasze ręce! Za pomyślność! Jedziemy zaraz do generała! Ja tu pół dnia bałamucę, rzetelnych przewodników szukam, a tu ani weź. Co pochwycą mi chłopa – słowa ze strachu wymówić nie może! Obiecuję nagrody, przyrzekam – nic poradzić nie można! Na zdrowie! – Bóg zapłać! Niech no tylko pan porucznik tak bardzo się do gąsiorka nie przypina! Jechać, to jechać. Ja wam pokażę, co Żubrowa, a co Zamość! Hej! Siodłać konie! – A jakże będzie z imć Dziewanowską? – Jak ma być? Rusza z nami! Nie bój się o nią!... Kto hiszpańską odbył potrzebę, ten się znowu waszej austriackiej pukaniny nie ulęknie! – Opatrzyć wózek! – Tylko nie wózkiem! Tam sobie odkomenderuj dwóch ułanów! Albo – albo! No, rękę dam sobie uciąć, panie kawalerze, jeżeli i dla ciebie na krzyż nie zarobimy! Błędowski jął szybko gotować się do drogi. Właśnie miał już do koni z przewodnikami ruszać, gdy chaty dopadł ułan na spienionym koniu. – Melduję pokornie, że kolumna generała Pelletiera nadciąga spod Janowa pod Zamość!... – Dobrze! Kapral Kozakiewicz!... – Panie poruczniku? – Obejmiesz dowództwo pikiety! Gdy generał Pelletier nadjedzie, złożysz raport i wrócisz pod Zamość. – Według rozkazu! – A teraz na koń! Czterech ze mną! Gajewski, Skłodowski, Grosz, Borkusiak! Żubrowa pomogła Zośce usadowić się na kulbace, a potem zakrzyknęła na kaprala: – Kawalerze! Podajże mi rękę, bo albo koń za wysokiej miary, albo moje nogi za krótkie! Uf! Niezdara z waszeci! Na rękodajnego bym cię nie wzięła! Ruszamy! Konie poszły wyciągniętego kłusa. Po dwóch godzinach zajadłego kłusowania na jasnym tle roziskrzonego nieba zarysowały się siedmiogranne mury Zamościa. Baba przeżegnała się pobożnie. – Święty Antoni! Teraz prowadź dalej!... Każdy kamuszczek znam, byle licho nie nasadziło siurpryzy! – Jeszcze dwie staje! – zachęcał Błędowski. – Ba, i na jedną staję zdrowia nie staje – oburknęła się Żubrowa. – Tańczy ze mną, że ledwie się trzymam! Zbełtał mnie z kretesem! Wytchnąć by tutaj chyba. Błędowski ani słuchać nie chciał o popasie. Baba się upierała, gdy wtem rozległo się zawołanie wysuniętej na drodze pikiety ułańskiej. Porucznik odetchnął. – Jesteśmy przecież! Gdzież generał? Prowadź nas! Podoficer objazdowy ruszył od pikiety i powiódł przybyłych do opuszczonej w zaroślach chaty, kędy był generał Kamiński z oficerami obradował. Wejście Błędowskiego wywarło rozruch w izbie. Kamiński wysłuchał raportu o nadciąganiu kolumny Pelletiera, a potem rzucił gorączkowo: – A przewodników znalazłeś waćpan? – Są, panie generale! – Dawać ich tutaj co prędzej! Błędowski wprowadził Żubrową i Zośkę. Generał Kamiński żachnął się niecierpliwie: – To, to? To mają być przewodnicy?... Mości Błędowski, waćpan nadto lekceważysz sobie rozkazy! Cóż ja z babami pocznę? – Generale, właśnie... – Nie tłumacz się waćpan! Miałem go za roztropniejszego! Naraziłeś mnie! Pelletier się zbliża, a tu nawet rozpoznania nie ma!... – Pomimo najsilniejszych poszukiwań... – Nie znalazłeś! – dokończył ironicznie generał. – Moja wina, że młokosowi zaufałem! – Horrendum!147 – mruknął basem pułkownik Brzechwa. Generał mierzył wielkimi krokami izbę. Spod nasuniętych krzaczastych jego brwi szły błyskawice gniewu. Oficerowie spoglądali na skonfundowanego adiutanta, ścigali wzrokiem stojące pode drzwiami kobiety i uśmiechali się do siebie. Kamiński, podrażniony zachowaniem się swego sztabu, uniósł się gniewem. – Waćpan o służbie pojęcia nie masz! Sprowadziłeś mi baby! Nie wiem po co, chyba asanowi głupstwa w głowie! Widzę, że się zawiodłem! Do pioruna, wstyd mi, że nosisz adiutanckie akselbanty! Proszę mi zdjąć! Postąpiłeś sobie jak smyk! Dosyć tego! Marsz do szwadronu! Pułkowniku Strzyżewski, proszę porucznika Błędowskiego wziąć na naukę... – trzeba mu wdrożyć dopiero wyobrażenie o służbie!... Błędowski, blady jak chusta, wyprężył się, złożył ukłon wojskowy i wyszedł z izby. Zośka chciała wysunąć się także, lecz Żubrowa przytrzymała ją za rękaw. Generał Kamiński mierzył wciąż izbę krokami, klął a pięści zaciskał. Naraz wzrok jego padł na stojącą spokojnie markietankę. 147 H o r r e n d u m ! (łac.) – Okropność! Straszne! – A wy tu czego? Słyszałyście? Precz mi w tej chwili, żebym więcej was nie widział!... Bab mi jeszcze potrzeba było! Żubrowa ani drgnęła i spoglądała obojętnie przed siebie. Kamiński nasrożył się: – Słyszałyście?! Baba flegmatycznie potrząsnęła głową. – Nie, nie słyszałam... Major Suchodolski zbliżył się do markietanki i rzekł groźnie: – Macie generała Kamińskiego przed sobą! – Kamińskiego? Hm! Znałam dwóch Kamińskich i obydwóch kapitanów! Jednemu było Jan, służył w trzecim batalionie legii, drugi Faustyn – w szóstym, pod Zagórskim! Ale co obydwaj znani byli z dworskiej dla niewiast grzeczności! A co Jan... rzetelny... Suchodolski nie dał jej skończyć i przerwał z napomnieniem: – Nikt tu nieciekaw waszych wywodów!... Zbierajcie nogi, żebyście skórą nie nadłożyły! – Nogi zbierać? Hę?... Mości pułkowniku, nauczże mnie, bo nie potrafię! Pewnie w waćpanowym szwadronie tej sztuce przypatrzyć się można!... – Jesteście harda!... – Nie, panie generale, Żubrowa, do usług!... – Zawołać służbowych, niech ją wyprowadzą! – rozkazał sucho generał. Jeden z oficerów skoczył przez sień. Markietanka ujęła się pod boki i wysunęła na środek izby. – Hola! Mości panowie! Znaj uszanowanie! Bo może tu niejeden tylu włosów pod nosem nie ma, ile ja widziałam bitew! Kłaniam uniżenie! Źlem trafiła, bo z podjazdem nie powinnam się była wdawać! Tyle sobie zapamiętajcie, że nie wy, jeno ja do Zamościa wejdę przed wami... Chyba że mnie śmietankowe mundury austriackie na sztuki porąbią! Kamiński chciał coś powiedzieć, lecz baba pociągnęła za sobą Zośkę i wybiegła przed chatę. Dziewanowska chciała mitygować markietankę, lecz Żubrową pasja ogarnęła. – Nie, paniusieczko! – wołała. – Niech mnie połamie, sacrebleu, jeżeli nie strzymam!... Są konie! Dawać dwa konie! Żywo, do stu diabłów, kartaczy, fur beczek, batalionów!... Żołnierz, stojący przy koniach ordynansowych, usunął się z uszanowaniem przed tak gromkim rozkazem. Baba wgramoliła się na siodło – przytrzymała konia Zośce i zanim sztab w izbie zdołał otrząsnąć się z pierwszego wrażenia, dwa dzielne wierzchowce unosiły już odprawione przewodniczki drogą ku Szczebrzeszynowi. O świcie, na drodze od Janowa, ukazał się korpus piechoty z dwiema armatami i czterema moździerzami. Pelletier przywiózł ze sobą rozkaz księcia Józefa, oddający mu pod dowództwo konnicę Kamińskiego. Nie podobało się to generałowi, lecz uległ, ugłaskany nieco komplementami francuskiego wodza. Wojsko postępowało szybko. Ze wstęgi pochodowej formowało się w podłużne pasy, ustawiało w czworoboki i flankowymi ruchami zataczało wielkie koliska, pierścieniem karabinów obejmując Zamość. Komendant austriacki czuwał. Ukazanie się piechoty powitał salwą armatnią i rotowym ogniem strzelców ukrytych poza wałami, usypanymi przed murami fortecznymi. Pelletier natychmiast wysłał woltyżerów pod Stanisławem Potockim. Kamiński, który się przygotowywał do rady wojennej i całe postulaty o oblężeniu układał, zdziwił się niepomału takiemu pośpiechowi. Pelletier wskazał mu na widniejące w oddali śluzy. – Jeżeli woltyżerzy nie spędzą stamtąd Austriaków – za dwie godziny droga szczebrzeszyńska będzie zalana!... – Czy podobna?... – Jeżeli kolega łaskaw, proszę ze mną na objazd!... Kamiński dosiadł konia i podążył za Pelletierem. Gdy mijano tymczasowo rozbity namiot sztabu, przyłączył się do nich zamaszysty szlachcic w bekieszy, a spoza niego wysunęła się znajoma Kamińskiemu postać markietanki. Kamiński zagryzł wargi i rzekł przez zęby: – Czy kolega znasz tę jejmość? – Doskonale! Pozwól sobie przedstawić. To pan Domański, rządca dóbr ordynackich, który już swoimi wskazówkami oddał nam nie lada usługi... A to Joanna Żubr, dawna markietanka legionów, znakomicie orientująca się w położeniu Zamościa! Ba, ba!... Dziwię się, że kolega jej nie znasz z dawniejszych czasów!... Ja ją sobie przypominam z wjazdu najjaśniejszego pana do Warszawy. – Nie, nie pamiętam! – mruknął niechętnie Kamiński, wspomniawszy nocną przygodę. – Jak ten postrzał w biodro dokuczy panu generałowi na wilgoci, to może wówczas wspomni pan generał na tę, co go opatrywała! – huknęła śmiało baba. Kamiński spojrzał ze zdumieniem na markietankę i już chciał odezwać się życzliwiej, lecz znów myśl o nocnym zajściu zmroziła w nim krew. Odwrócił się obojętnie od Żubrowej i ruszył naprzód. Pelletier z uwagą objeżdżał fortecę. Co chwila rozpatrywał okolicę, badał lunetą mury, słuchał objaśnień imci pana Domańskiego, a niekiedy wpół żartem a wpół serio zagadywał markietankę. Baba, przejęta swoim posłannictwem, trzęsła głową, przewracała z powagą oczyma i co chwila powtarzała: – Ja bym tam zbębniła odrobinę mury około Lwowskiej Bramy, a potem na wały! Jedyne miejsce, jakem Muszyńska z domu!... Pelletier uśmiechnął się pobłażliwie. – Jejmości na odwadze nie brak! Patrzcie jednak – mury i na trzydzieści stóp... przed nimi rowy na dwadzieścia głębokie a trzydzieści szerokie!... Baterie mają mocne i cel otwarty!... – To i co? Byle ci duch był, drabin trocha... chrustu – nie takie pozycje pod cesarzem się brało! Święty Antoni, na śmierć bym przepomniała! Panie generale, jest furteczka!... Jest, żebym tak mego starego nie zobaczyła... – Gdzie, jak? – Około Bramy Lwowskiej! – Wskażcie mi! – Ot, tu, na lewo... założona dla niepoznaki kamieniami, ale jest! Klnę się, jakem bezbronna sierota!... Po omacku bym do niej trafiła!... – Może... Pelletier kończył objazd i dzielił się uwagami z Kamińskim. Żubrowa, choć nieproszona, dogadywała a wtrącała się co chwila. Generał Pelletier zdanie swoje zakonkludował uwagą, że trzeba działać szybko i natychmiast poczynić przygotowania do szturmu. Żubrowa aż się kiwnęła na siodle z ukontentowania. – Sprawiedliwa racja! – zakrzyknęła. – Austriak siedzi tam za murami, a że ludu ma do wolna, więc nie lada niespodzianek może nagotować, a tak się umocnić, że i sto armat nic mu nie zrobi! Tu znów, u nas, żołnierz młody – czy to już nie zmiarkowałam? W pierwszym impecie po diabła do piekła skoczy i za rogi go wyciągnie!... Dać mu jeno czas do namysłu, wnet go zniechęci, zemdli i serce mu odejmie... Dziś, jutro będzie fruwał, byle muru się uczepić – prawiła dalej stara markietanka – za tydzień kijem go do rzetelnego szturmu nie napędzi! Jam prosta baba, lecz co się napatrzyłam generalskiego rzemiosła, to napatrzyłam! Pan generał tak ci mądrze skalkulował, że chyba cesarz nie inaczej by rozkazał!... Bo ja to nie wiem! Cesarz to by kiwnął tylko głową i zawołał: „Chłopcy, chcę podwieczorek zjeść w Zamościu!”... Pelletier życzliwie słuchał babskiej perory. Kamiński zaś zżymał się i marszczył zniecierpliwiony, w końcu rzekł półgłosem: – Czyby kolega nie uważał za właściwe ją odprawić? – Jeżeli kolega uważa... – odparł przeciągle Pelletier, a zwracając się do markietanki, ozwał się spokojnie: – Możecie wracać, a proszę, żebyście byli w pobliżu mego namiotu. – Według rozkazu! – huknęła ochoczo Żubrowa i zawróciła konia. Generałowie kończyli objazd – ważąc, co i jak poczynać należy. Bitwa powoli z bezładnych salw armatnich ł wystrzałów karabinowych przeistaczała się w miarowy pomruk wojny. Artyleria austriacka zasypywała żelazem okoliczne równiny, piechota odpowiadała gradem kul na tyralierskie strzały woltyżerów. Zamość spowijał się kłębami dymów, jeżył grzbietami spiżowych paszcz i coraz nowe odsłaniał baterie. Pelletier zachmurzył się. Nieprzyjaciel do nie lada był przysposobiony obrony. Potężne mury fortecy dumnie wznosiły swe bastiony i pogardliwie spozierały na wątłe siły Pelletiera. Wątłe siły. Żołnierzyk taki ledwie czasem karabin podźwignąć zdoła a głowicę szabli objąć, niezahartowany w ogniu ani do komendy nieprzywykły. A co między porucznikami dzieciuchów szesnastolatków, jakby makiem nasiał. Oficerów sprawnych mało. Artylerię ledwie wiwatowym oddziałem nazwać było można. Noc nadeszła. Zamość huczał jeszcze, łyskając czerwonym oddechem armat. Obóz polski zalegała chwilowo cisza. Naokół leżały bezładne masy faszyny, drabin i koszów ochronnych. Żołnierze posilali się gorączkowo, poglądając w milczeniu na opatrzone świeżo karabiny. Porucznicy rozdzielali amunicję i ostatnie wydawali rozporządzenia. Rozkazów jeszcze nie było, lecz żołnierz czuł, że nocy tej krwawa go czeka rozprawa. Poza linią pikiet Pelletiera, w zagajniku nad Wieprzem, w opuszczonej chacie rezydowała Żubrowa z Zośką. Markietanka pod wieczór właśnie straciła na humorze. Te oblężnicze przygotowania nie po myśli jej były. Zośka mitygowała ją, jak mogła, ale Żubrowa nie dała sobie żalu wyperswadować. – Paniusieczko moja! Skarbie! To są oficery! Na pisarzów jakich albo palestrantów to byłoby dobre! Gdzie! Zamiast słuchać – oni ani chybi całą Saragossę zrobią! Teraz faszyny, potem miny, przekopy, rozsadzanie murów – phi! A tu właśnie trzeba było prosto z mostu – uderzyć na mury, popsuć trochę Austriaczków, i koniec!... Zośka głową kręciła. – Co wy macie na myśli!... Przecież generałowie znają się lepiej! Nam by raczej należało pomyśleć o bezpieczniejszym miejscu! Bo tu, kto wie, co wypadnie? – Pewnie, pewnie! Takie rządy! Takie wodze! Tfy! Wstyd nazwać. Smyki do wojaczki się biorą. Idę obozem, a tu poruczniczyna przede mną. Szabla w pachę go szturcha, kaszkiet, żeby nie uszy, to by się oparł na karku, dzieciuch, mleczak! Ładna armia! Żeby kompanię naszych zuchów spod Marengo sprowadzić, to by kolbami rozpędzili! Aż człowiekowi we wnętrzu kruczy z irytacji! Jakem Muszyńska z domu, alteracji nie strzymam i do oczu chyba im skoczę! Generały, sztaby, akselbanty, inżyniery, a co głowy, to pewnie ani jednej! Mówiłam im – od Lwowskiej! Przestwór, mówię, jest, furtka ledwie przysłonięta, zbębnić odrobinę i w fosy! Tfy! Już nie powiem więcej! – Moja Żubrowa – rzekła spokojnie Zośka – gdzie wam! Toć są wysokie oficery! To nie kobieca sprawa. Porzućcie lepiej te zawadiackie myśli, bo się jeno biedy jakiej dopytamy, i tak, dzięki Bogu, uszłyśmy niejednej! Nasza babska rzecz w to się nie mieszać. – Babska, nie babska, a trzeba prać! Ehe! Gdyby tu mój stary był, nieborak! Juści, bezbronnej sierocie ciężko! Ale co robić. Jakem obaczyła tę malowaną lalę z generalskimi szli- fami, to mnie garście do tej pory świerzbią! A pewnie, siedź przed Zamościem i patrz się, jak ci austriacka chorągiewka na zamkowej wieży fyrka! Zośka chciała odpowiedzieć, lecz w tejże chwili drzwi chaty z trzaskiem się otwarły. Wbiegł zdyszany ułan i rzekł gorączkowo: – Zbieraj się, waćpani, generał Pelletier wzywa was do siebie! Żubrowa porwała się na równe nogi, zaciągnęła pasa i jęła się tłumaczyć przed Zośką: – Muszę, pani kapitanowo! Służba! Duchem powrócę! Zośka ledwie zdążyła skinąć głową, gdy już markietanka wypadła z izby za ułanem. Żubrowa w kilka chwil później stanęła wyprostowana przed Pelletierem. – Mówiliście mi o furtce! – zagadnął żywo ten ostatni. – Tak jest, generale! – Nie zawodzi was pamięć? – Gotowam przysiąc! – Hm! Obawiam się, czy się nie mylicie! Pan Domański właśnie przywiózł nam staroświecką mapę Zamościa, bardzo dokładnie narysowaną... Śladu tej furtki nie ma! Jest, ale pod Bramą Szczebrzeszyńską... – To druga! – Gdyby można się przekonać?... – Ja, panie generale, pójdę! – Waćpani?... – Pójdę i wypatrzę – niech pan generał pozwoli! – Ależ... narazić się możesz. Tu nie ma żartów! – Ba! Toć wiem! Panie generale, ja jedna tylko mogę! Ja jedna znam... przejdę koło śluzy! Pół godziny nie minie, będę z powrotem!... Nikt tego nie potrafi. Pelletier wahał się jeszcze. Baba upierała się i nalegała. Generał ustąpił. – Ile czasu potrzebować będziecie na drogę? – Nie więcej jak godzinę! – Popamiętajcież sobie!... Wojsko stoi w pogotowiu do szturmu. Zatrzymam je do waszego powrotu!... Gdyby was Austriacy dostrzegli – strzelajcie! Cała kolumna ruszy wam na pomoc!... Jeżeli byłby dostęp trudny... cofnijcie się. Każdej chwili szkoda!... – Według rozkazu! – Wiadomość o furcie jest dla mnie o tyle ważna, że trzeba byłoby zmienić porządek szturmu. – Uważam! – Ale oficer ordynansowy doprowadzi was na linię pikiet i powie wam hasło, bo wolałbym, żeby cała wycieczka odbyła się bez zwrócenia uwagi!... – Według rozkazu!... Baba poszła żwawo za oficerem. W drodze omotała się mocno chustką, sięgnęła do króciczki i ozwała się do towarzyszącego jej porucznika: – Panie adiutancie! Gdybym tak mogła dostać pałasika?... – A to na co? – Bo kto wie, co może wypaść... Rozmaicie się zdarza! Czasem trzeba będzie kogo macnąć... – Hm!... Na pikietach może będą mieli! Zresztą, około śluz leży broni porzuconej do wolna. – Ano i prawda!... Porucznik powiódł markietankę do dowódcy placówek i powtórzył mu rozkaz generała. Dowódca zdziwił się na widok tak niezwykłego posłańca – zalecił raz jeszcze Żubrowej ostrożność – uprzedzając ją, że w odległości dwustu kroków znajdzie jeszcze drugi łańcuch placówek, które po odebraniu hasła przepuszczą ją bez najmniejszej trudności. Żubrowa powtórzyła kilkakrotnie powierzone jej hasło, skłoniła się zamaszyście i ruszyła śmiało ku okopom. Oddaliwszy się na kilkadziesiąt kroków od pikiety, przysiadła nad rowem i jęła ważyć, co i jak przedsięwziąć należy, mrucząc pod nosem i oglądając się dokoła. – Niemen i Wilejka... Żebym tylko nie zapomniała. Wilejka i Niemen! Noc widna, przydałaby się odrobina cienia! Święty Antoni, aby mnie już teraz nie opuszczaj, bo tu już nie o mnie tylko idzie! Wytchnę sobie jeszcze! O, gorąco! Napraszałam się, dobrze mi taki Kocia robota! Caramba. Takie skradanie się to mi nie po sercu, bo ludzie ludźmi, Austriaki Austriakami, a bies po nocy także sobie promenady odprawuje! No, rusz się! Bez mitręgi! Czy mi się zdaje?... Przysięgłabym, że to jakiś dryblas austriacki wygląda ot tu, spoza kępy! Nie może być! Mówili – jeszcze jedna linia naszych placówek. Psa nie widać. Generałowi się zachciało. Powiedziałam: jest furtka, to jest. Jemu trzeba sprawdzenia, ale co mnie, to nie! Niechby sobie sam chodził na wypatrunki!... W imię Ojca i Syna! Co będzie, to będzie! Baba odsapnęła ciężko, zacisnęła chustkę na głowie i zaczęła skradać się powoli, kierując się w stronę krzakami porosłej równiny. – Tam sobie spocznę, żebym wiedziała jeszcze, czy to swój, czy nie swój! Musi austriacki piechur. Chłop taki, gdyby cesarskie grenadiery stały... myślałabym! Nie szkodzi, poczekaj, jak dmuchnę przez łeb, zaraz do miary należytej dojdzie! Markietanka zwolniła kroku. Sierp księżyca wyjrzał spoza baszt zamojskich i obrzucił markietankę snopami białosrebrzystych promieni. Żubrowa aż przykucnęła do ziemi. – Tego mi było potrzeba! Ciekawy! Chmury na takiego nie ma! Baba skuliła się i jęła pełznąć na czworakach. Przez czas jakiś posuwała się nawet dosyć szybko, gdy w końcu niespodziewanie natrafiła na nie lada przeszkodę. Przed nią było płytkie wgłębienie, stanowiące koryto sztucznego zalewu. Nie było w nim wody, atoli resztki dżdżu przejęły ilasty grunt i pokryły go głębokimi słojami grząskiego błota. Markietanka co chwila zapadała weń, na próżno szukając suchego kawałka ziemi. Po dwakroć zamoczyła się aż po ramiona i z największym wysiłkiem zdołała wydobyć się na płytsze miejsce trzęsawiska. Pot zimny wystąpił na czoło markietanki. Oślizgłe, rozbłyszczone światłem księżyca błota przejmowały ją lękiem, lecz mimo to krzepiła się i parła naprzód ku krzakom, spoza których wyglądał jakby skamieniały cień żołnierza. W miarę posuwania się droga stawała się coraz cięższa. Błoto całymi warstwami przylegało do odzieży Żubrowej, utrudniając jej ruchy i jakby ją skuwając. Po kilkunastominutowym szamotaniu udało się markietance zbliżyć do krzaka i uchwycić się za pochylone nad błotem łodygi wikliny. Baba wytężyła wszystkie siły, zawisła przez chwilę, wczepiona w krzaki i, szarpnąwszy się z nadludzkim wysiłkiem, wydostała się na twardy brzeg. Przy tym zmaganiu się wiklina raz i drugi zachrzęściała zdradziecko. Baba ledwie zdołała odsapnąć i z błota się otrząsnąć, gdy wtem, tuż nad swoją głową, posłyszała gromkie zawołanie: – Kto idzie? Na dźwięk tego głosu serce jakby zamarło w piersiach markietanki. Chciała coś odpowiedzieć, chciała dać odzew, którego ją nauczono, lecz tylko w oczach jej pociemniało, a ze ściśniętego gardła dobył się przeciągły chrobot. Krzaki wikliny jęły rozsuwać się z hałasem. Tuż przed Żubrową wyrosła niby spod ziemi olbrzymia postać żołnierza. – Kto idzie? – huknął ten sam głos, tym razem ostrzej, groźniej. Baba, wpół rozpłaszczona jeszcze na ziemi, zatrzęsła się całym ciałem i po chwili pasowania ryknęła: – Jezu!... Żołnierz, który był trzymał karabin pochylony jakby do strzału, zadrżał. Przez długą chwilę panowało milczenie. Aż żołnierz całą piersią zaczerpnął powietrza i wyrzucił gwałtownie: – Jasia!... Bo... strzelę!... Markietanka w jednej chwili odzyskała przytomność, zerwała się na równe nogi i jęknęła, rzucając się na szyję żołnierzowi. – Macieju! Rany Boskie! – Cicho, Jasia... nie gadaj – mruczał stary Żubr trzęsąc się jak listek. – Święty Antoni! Gdzieżeś się podziewał?!... – O, nie gadaj! Służba! – Stary, cóż ty będziesz rodzoną żonę służbą straszył?! Równaj się, psianoga, dawaj gęby. Tfy, skaranie Boskie z tym chłopem! Myślałam, że go tam gdzie zatłukli, a on ci tu jak spod ziemi wyrasta! – Jasia! Cicho... placówka. – Macieju! Znaj uszanowanie! – Strzelać muszę – bąknął Żubr. Babie łzy rzęsiste trysnęły z oczu. – Strzelać?! Ty mnie?! Zwariował! – Jasia, nie mogę! – bronił się stary legionista. – Nie ma hasła! Służba!... Baba odskoczyła od męża, dmuchnęła w garście i palnęła go z dwóch stron, wołając: – Oto masz Niemen, a tu Wilejkę! Naści hasło!... – Według rozkazu! – odpowiedział Żubr. Markietanka chciała rozpocząć dalszą indagację, gdy wtem, od strony obozu polskiego, nadszedł ront obchodowy, zwabiony odgłosem małżeńskiej rozprawy. – Co tu się dzieje?! – zawołał dowodzący porucznik. – Wszystko w porządku, panie oficerze! – A, to wy? Jakże, dostaliście się? – Według rozkazu, panie poruczniku! Furtka musi być, bo była, a po drodze to i mój stary się znalazł!... – Więc czego tu bałamucicie? Generał czeka, chodźcie za mną. – Iść! To iść! Poczekaj, stary, już ja cię stąd wyciągnę – odezwała się raźno markietanka i udała się za rontem. W drodze Żubrową ruszyło sumienie. Rozkazu nie spełniła, miała dotrzeć do murów, nie dotarła. A jeżeli generał jakąś wielką kalkulację wybudował na onej wiadomości?!... Żubrowa westchnęła pobożnie. – Święty Antoni! Aby mi wstydu nie narób! Aby już ten ostatni raz się zełgało, a od dziś aby jedną prawdą serdeczną żyć się deklaruję! Pelletier bardzo się ucieszył widokiem markietanki. – Jakże furtka? – Jest, panie generale... tylko... – Tylko co?... – Tylko beze mnie to sam diabeł do niej nie trafi... – A to dlaczego?... – Bo, panie generale, szelmy Austriaki, jak to mówiłam, założyli kamieniami, zasmarowali, że kto nie wie, ani rusz nie rozpozna. – Tak, zapewne! Lecz gdzieżbym mógł jejmość wysłać, a jakby cię jaka kula dosięgła? – Wielmożny generale! Toć bez urazy, moje grzeszne cielsko bitewnego gwizdania zwyczajne! Jak o największą łaskę się przymawiam, niechże mi pan generał pozwoli! Jakem Muszyńska z domu, bodaj dywizję doprowadzę. – Więc dobrze, pójdziecie z piątą kolumną, którą szef Brzechwa prowadzi. Udacie się tam natychmiast. Za pół godziny rozpoczynamy szturm. – Właśnie, bo, panie generale... – Cóż takiego jeszcze? – Bo... juści, jako się rzekło, jam zwyczajna, tylko co by mi raźniej było, gdyby tak mój stary mógł iść przy mnie. – Co za stary? – Długo by o tym mówić! Stary, to juści mąż! Właśnie go tu odnalazłam na pikiecie! Chłop mocny okrutnie! Niby mnie tam wszystko jedno, ale gdyby wielmożny generał pozwolił mojemu Maciejowi, byłoby mi raźniej i pewniej. Pelletier skinął przyzwalająco głową. Adiutant powiódł markietankę do stojącej w oddali kolumny i dał rozkaz wysłania do niej furiera Żubra ze zwinąć się mających placówek. Głusza zaległa równiny dokoła Zamościa. Księżyc ześliznął się po niebieskim sklepieniu i zapadł w dal horyzontu. Na murach fortecy snujące się cienie świadczyły, że pułkownik Pulszky czuwał, nie dowierzając złowróżbnej ciszy, w której tonęły obozowiska wojsk Księstwa Warszawskiego. Pelletier z Kamińskim dosiedli koni. Ciche dźwięki trąbki rozległy się około namiotu dowódcy, a powtarzane przez rozstawionych na linii oblężniczej sygnalistów, wędrowały w mrokach nocy, zataczając kręgi około murów warowni. Trąbki mówiły długo, aż naraz dźwięk ich zamarł w chrapliwej pobudce. Równocześnie prawie nad domami Lwowskiego Przedmieścia, tulącego się do wałów i bastionów Zamościa, ukazały się czerwone języki, skłębiły się, trysnęły snopami iskier i w szerokiej łunie pożaru rozpłynęły się na stropie niebieskim. Pelletier palił przedmieście. Krwawa łuna w ponurych swych odblaskach ukazała Austriakom pięć czarnych kolumn posuwających się ku Zamościowi. Artyleria, porwana na nogi, stanęła z zapalonymi lontami, gotując się do krwawego powitania. Rezerwy piechoty zapadały w fosach, każdą piędź wału znacząc stalowymi grzebieniami bagnetów. Jeszcze echo pierwszych strzałów ubogiej baterii nie przebrzmiało, gdy już z bastionów czterdzieści sześć armat zionęło na kolumny gradem żelaza zasypując płaszczyznę. Kule austriackie przelatywały ponad głowami oddziałów, tonęły w błotach i trzęsawiskach, sięgały w dali rozrzuconych zagajników, darły pożogą trawione przedmieście, napełniały powietrze przeciągłym rykiem. Kolumna Brzechwy, usłyszawszy strzały tyralierskie idące od strony Szczebrzeszyna, ruszyła teraz podwójnym krokiem. Brzechwa szedł na przedzie, obok niego Błędowski, a tuż za nim markietanka ze starym Żubrem i dwoma przydanymi jej żołnierzami. Baba szła zamaszyście, co chwila zwracając się ku mężowi dźwigającemu drabinę. – Idź, stary! – mruczała. – Mnie się pilnuj i patrz, caramba! Jak my teraz tym śmietankowym mundurom za skórę nie trafimy, tfy, bodajbym w złą godzinę nie wymówiła, to przepadliśmy z kretesem. – Równaj się. Trzymaj krok! – upominał dowodzący szef szwadronu. – Trzymaj krok! Do milion diabłów! – strofował, idący na prawym skrzydle szeregu, kapitan Krasnodębski. – Ułanom, sacrebleu, niesporo na piechotę! – zauważyła Żubrowa. – Nie leźć tam. Broń w garści! Patrz przed się! Zważać pierwszy okop... Naprzód za mną! Plują nicponie! Kiwnijże się, stary, bo ci ten łeb wystrzelisty zmiotą. Stojący na murach strzelcy salwami karabinowymi jęli razić kolumnę. Brzechwa rzucił się w fosę. Bębny warknęły zajadlej. Fala żołnierzy już dosięgała pierwszych okopów. – Żubrowa! – huczał teraz szef Brzechwa. – Gdzie furtka? Prowadź do furtki! Błędowski, bierz pluton, idź z nią! Markietance w oczach pociemniało, spojrzała ku szczytom piętrzących się bastionów i drgnęła. Myśl straszna wstrząsnęła jej mózgiem. Do furtki nie trafi, cały oddział wyda na strzały zabójcze Austriaków. Rozkaz Brzechwy już spełniono. Błędowski wyrwał z szeregu pluton, stanął za markietanką i wołał chrapliwie: – Prowadź waćpani! Rusz się, do czarta! – Według rozkazu! – huczał stary Żubr. – Prowadź! – pienił się już z gniewu Brzechwa, widząc jak oddział w ogniu nieprzyjacielskim topnieje, ginie. Baba posiniała, w oczach jej jakieś rozpaczliwe iskry błysnęły, wyrwała karabin stojącemu obok niej żołnierzowi i ryknęła: – Za mną, trznadle, smyki i żółtodzioby, sacrebleu, caramba! Stary, ciągnij drabinę! Trzymać się mnie, do stu tysięcy par diabłów! Święty Antoni, ma która we mnie trafić, to byle od razu! Macieju, wlecz drabinę i pluj w garście!... Pluton ruszył bezładnym kłusem ku murom. Trzech ułanów padło, zanim Żubrowa zdołała stanąć pod bastionem. – Dawajcie drabiny! – wołała markietanka. – Zwariowaliście! Precz z drabinami!!! Do furtki prowadź – upominał Błędowski. – Właśnie do furtki, sacrebleu! Słuchać, jeden z drugim, bo łby poukręcam! Stary, drabina! Adiutant zębami zgrzytał, nie mogąc zrozumieć zarządzeń markietanki. Nie czas było na rozprawy. Żubrowa swym głosem zajadłym jakby zaklęła żołnierzy plutonu. Mimo strzały rzęsiste i mimo tryskającą z ułańskich mundurów krew sztukowano z gorączkowym pośpiechem drabiny, wiązano je postronkami. Błędowski nie posiadał się z rozpaczy: jeszcze chwila, a strzelcy austriaccy wybiją pluton co do nogi. – Gdzie furtka, do pioruna?! – wołał znów adiutant. – Zaraz będzie! Stary, trzymaj drabinę! Baba przeżegnała się, chwasty u pałasza zasupłała na ręku i jęła się piąć ku górze. Drabina kołysała się pod ciężarem markietanki, gięła się, łamała w wiązaniach, a trzęsła się tak, jakby lada chwila w drzazgi miała się rozprysnąć. Żubrowa z zapartym oddechem, z zaciśniętymi usty darła się na bastion, krwawym wzrokiem śledząc rysujące się cienie piechoty austriackiej. A piechota austriacka stała zimna, zadumana, pilnie strzegąca głosu komendy, wyrzucająca co chwila chmury żelaza. Nieprzyjaciel w odległości trzystu kroków za pierwszymi wałami krył się a chował za faszyną. Z tej strony szturmu jeszcze nie było i być nie mogło. Piechota austriacka szukała dalekich celów, ledwie kilkanaście kul wysyłając ku tarmoszącej się u stóp bastionu gromadzie. Żubrowa skradała się, nie ustając. Zawadzał jej karabin, plątał się pałasz, gięły i pękały szczeble. Żubrowa pięła się. Już była tak wysoko, że odróżniała złote obszlegi u munduru austriackiego porucznika. Zaledwie kilkanaście szczebli dzieliło ją od szczytu bastionu. Markietance krew uderzyła do głowy. Jeszcze jedno okamgnienie, a spostrzegą ją, naszpikują kulami i zrzucą. – Bodaj was połamało! A niedoczekanie! Chociaż jednego, a płatnąć muszę! Jakem Muszyńska z domu! Sacrebleu, nie ma śmiechu! Święty Antoni, jeżeli mnie teraz nie wesprzesz, to bodaj do Belzebuba... Tfy! Żeby nie wymówić... Baba była u wierzchu drabiny. Już chciała rękę wyciągnąć, aby za załam się chwycić, gdy wspomniała, że od plutonu jest odcięta, że ją jedną mogą roznieść na bagnetach. Markietanka zawahała się, gdy wtem w oczach stojącego ponad jej głową żołnierza w blasku karabinowego ognia dostrzegła nieme przerażenie. Cofać się było za późno. Baba zwróciła głowę ku ziemi i rzuciła przeraźliwym szeptem: – Macieju! Rany Boskie, właź za mną! Drabina zatrzeszczała u dołu. Żubrowa wyciągnęła rękę, wpiła się palcami w zmurszałą powierzchnię bastionu, a natężywszy muskuły, podrzuciła się gwałtownie i wpół zawisła na murze. Ciało markietanki szamotało się, szukało równowagi aż, zdoławszy znaleźć zaparcie na wystającej galeryjce bastionu, targnęło się silniej. – Za mną, żółtodzioby! Tu jest furtka , sacrebleu, caramba! – huknęła gromko markietanka i ze ściśniętym karabinem wpadła na stojących na murach strzelców. Zanim Austriacy zdołali otrząsnąć się z osłupienia, jakim ich przejęło niespodziewane ukazanie się baby, ta już kilku zdołała powalić i zmieszać najbliżej stojącą linię. Zgiełk i popłoch powstał na murach. Cienie nocy mnożyły postać markietanki. W imaginacji austriackich żołnierzy baba urastała na oddział, oddział na batalion, batalion na pułk, pułk na dywizję. Kilku bliżej stojących strzelców pochyliło karabiny ku Żubrowej i błysnęło bagnetami. Markietanka, widząc ku sobie wysunięte żądła, ujęła swój karabin za lufę i jakby cepem młócić zaczęła na lewo i prawo, wołając głosem chrapliwym: – Za mną, smyki, jest furtka, niech żyje cesarz, precz króliki! Kości poprzetrącam! Dobrze ci, szczygle, caramba. Macieju, a drap się do stu par diabłów! Do mnie! Bij! Święty Antoni, takie to cherlawe rękę wyciąga! Masz, pokrako, niech cię święta ziemia nie nosi! Stary, niech żyje cesarz! – Jasia! Według rozkazu! – huknął już głos starego legionisty, a w ślad za nim rozległ się łomot ponury w skotłowanej gromadzie Austriaków. Szedł Żubr, trzymając w rękach wielki drąg i zataczając dokoła krwawe kręgi, szedł niby kosiarz bujnym łanem i wycinał złowrogie polany. Na próżno dowodzący oddziałem oficerowie w zmieszanych szeregach chcieli ład zaprowadzić: głos komendy ginął, okrzyki zgrozy, jęki ranionych głuszyły nawet nerwowe zewy trąbek i bębnów. Żołnierz wpółprzytomny sięgał do karabinu i strzelał na oślep, nie bacząc, że swego zabija towarzysza. Tymczasem za Żubrem, porwany zawołaniem markietanki, wdarł się adiutant Błędowski z resztą ułanów. I skoczył na pomoc słabnącym już Żubrom. Szef Brzechwa stał w okopach, oczekując, rychło furta wyrąbaną będzie, aby z całym oddziałem, ruszyć na nieprzyjaciela, a tymczasem zatoczyć kazał dwie armaty dla poparcia szturmu. Pluton zniknął w mrokach nocy. Strzelcy austriaccy razili. Brzechwa niecierpliwił się i klął. Długie chwile płynęły. Strzały na bastionie umilkły, zgiełk głuchy spływał z murów ku równinie. Brzechwa wysłał podporucznika Budzyńskiego ze świeżym plutonem, aby sprawdził, co się dzieje z Błędowskim i markietanką..Budzyński ruszył naprzód. Po kilkunastu minutach nadbiegł wysłany przez niego ułan. – Pułkowniku! – zaraportował. – Nasi w Zamościu! Brzechwa nie słuchał dalszych relacyj, skinął na sygnalistów. Pobudki zagrały. Kolumna rzuciła się ku murom. Czas był po temu największy. Żubrowa, Żubr, adiutant Błędowski i ułani walczyli jak lwy. Mimo atoli popłochu wznieconego groziło im wielkie niebezpieczeństwo. Kapitan von Kolbe zorientował się bowiem w położeniu i, zebrawszy dwie kompanie piechoty, natarł śmiało na Błędowskiego. Sierżant Faliński i kapral Kącki padli, osłaniając adiutanta. Żubrowa, potrzaskawszy karabin, uchwyciła teraz za pałasz. Legionista następował przy boku żony. Austriacy wygięli linię i już zatoczyli półkole, aby zagarnąć śmiałków. Gdy wtem, ponad zębami bastionu ukazał się kapitan Krasnodębski z szaserami drugiego pułku. – Naprzód, smyki! – huczała znów markietanka. – Naprzód, grzmoć królików, caramba! – Jasia! Nie gadaj! – wołał Żubr. Austriacy jeszcze próbowali stawić opór – daremnie. Inny zgoła przebieg szturmu był od strony, skąd prowadził Hilary Krasiński. Tam kapitanowie Daine, Słupecki i Grotowski po trzykroć wiedli do szturmu, po trzykroć armaty austriackie zmusiły ich do odstąpienia, aż za czwartym razem Daine z porucznikiem Wężykiem pierwsi wdarli się na mury, pociągnęli za sobą grenadierów i wpadli na armaty. Godzinę z górą trwało szamotanie się z kanonierami i woltyżerami. Natarcia były tak szybkie, tak gwałtowne, tak piorunowe, iż żołnierz nie miał czasu broni do oka podnieść. Pryskały stalowe igły bagnetów, trzaskały kolby. Były chwile, że walczono złomami kling i głowni, że walczono na pięści. Podporucznik Remiszewski legł, kaprale Wiśniewski i Kantycki padli na lawetach armat, dobosz Miaskowski śród największego zamętu bitewnego skoczył na armatę, rozsiadł się na lawecie i bębnił szturm. Białe płachty powiewać zaczęły, a błagalne wezwania rozlegały się zewsząd. Kapitan Słupecki runął naprzód ze swoim oddziałem i jął wywalać Bramę Szczebrzeszyńską, a potem Lubelską. Wojska ze wszech stron darły się już teraz do fortecy, zagarniając tysiące niewolnika. Pelletier i Kamiński, którzy byli w oddali, śledzili przebieg bitwy, ruszyli ze sztabem do Bramy Szczebrzeszyńskiej, a połączywszy się z oddziałem Hilarego Krasińskiego, ciągnęli wprost na rynek zamojski. Pelletier ostrożnie postępował ku rynkowi, obawiając się, że na odwachu natrafić może na liczniejszy oddział wojska. Jakoż przeczucie go nie zawiodło. Idąca w awangardzie kompania piechoty sygnalizowała, że odwach obsadzony jest silnie przez nieprzyjaciół. Nakazano więc ruchy obchodowe, aby odwach ze wszystkich stron otoczyć i tym samym do poddania zmusić. Po kilkunastu minutach postoju bębny w ulicach Zamościa warknęły przeciągle. Pelletier z Kamińskim stanęli na czele grenadierów i postępowali ku rynkowi, aby obecnością swoją zapobiec rozlewowi krwi. Jakież atoli było zdziwienie generałów, gdy ponad odwachem austriackim ujrzeli unoszący się sztandar Księstwa Warszawskiego z pozłocistym orłem cesarskim na drzewcu. Pelletier nie zdążył jeszcze zapytać, gdy od strony odwachu rozległ się przeciągły warkot bębna, w ślad za którym wysypała się warta i stanęła w szeregu. Kamiński rzucił okiem i zawołał w zdumieniu: – Toż nasi ułani! Pelletier spiął konia i ruszył naprzód ku odwachowi, pociągając za sobą generała Kamińskiego ze sztabem i adiutantami. – Ba-a-a...czność! – dał się słyszeć doniosły głos komendy. Żołnierze sprezentowali broń. Pelletier zdarł konia. Oczom jego dziwny przedstawił się widok. Dwudziestu kilku żołnierzy prężyło się przed generałem w dwa uszykowane szeregi. Żołnierze o twarzach sczerniałych od prochu, w mundurach zbryzganych krwią. Dziwna to była warta: z prawej strony ośmiu ułanów, uzbrojonych w austriackie karabiny, w środku dwóch woltyżerów drugiego pułku piechoty, czterech grenadierów, a dalej kilkunastu żołnierzy w austriackich, białych mundurach a polskich kaszkietach. Na prawym skrzydle prężył się wielki chłop w uniformie furiera piechoty. Przed frontem stała baba spowita chustami, salutując wielkim dragońskim pałaszem. Pelletier podjechał ku odwachowi i rzucił z podziwem: – A wy tu co robicie? – Nic, panie generale! Po wypędzeniu Austriaków, zaciągnęliśmy wartę – odparła raźno baba. – Co? Kiedy?! Jak?! – Będzie temu dobra godzina. Pelletier spojrzał na zasmoloną twarz baby i zapytał: – A wy co za jedni? – Joanna Żubr, markietanka pierwszej legii, pierwszego batalionu, czasowo ordynans jaśnie wielmożnego generała Pelletiera, a od godziny, w zastępstwie rannego adiutanta Błędowskiego, porucznikująca temu oddziałowi, żal się Boże, z prawa starszeństwa!... Pelletier aż się na siodle pochylił ze zdumienia. – Wy! Wy! – powtarzał. – Więc odnaleźliście furtkę! Dzielnieście się spisali, a myślałem, żeście nie zdążyli! Gdzie szef Brzechwa?! Spośród oficerów wysunął się szef szóstego szwadronu. – Generale? – Mości pułkowniku, zdasz mi raport o zasługach położonych przez tę dzielną markietankę! Tymczasem przyjmij pozdrowienia! Twój oddział zdołał uprzedzić wszystkich! – Nie, generale! Atak mój był równoczesny! – Więc skądże się tu wzięła markietanka? Nie zdążyliście dotrzeć do furtki?! – Owszem, generale! Tylko ta jejmość wypłatała nam figla! Jej furta była na szczycie bastionu!... – Nie rozumiem! – Pierwsza wdarła się na mury i pociągnęła za sobą pluton Błędowskiego! Pelletier zwrócił się ku markietance, która stała wyprostowana z twarzą rozczerwienioną, wciąż salutując pałaszem. Generał wyciągnął rękę ku Żubrowej. – Imieniem całego wojska dziękuję ci i pozdrawiam! Zanim wódz naczelny wyda stosowne rozkazy, ja, mocą przezeń nadaną, mianuję cię porucznikiem! Pelletier skinął. Bębny zawarczały długo, uroczyście, generał uściskał szeroką prawicę markietanki. Żubrowa zbladła. Oczy jej mgłą zaszły. Na twarzy sine ukazały się plamy. Chciała coś rzec, coś odpowiedzieć na podziękę, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Pierś wezbrała głuchym łkaniem. Szeregowcy warty stali, jakby w ziemię wrośli, wpatrzeni w niezgrabną postać tej, która im przewodziła. Tylko na prawym skrzydle wyniosła kita na kaszkiecie furiera chwiała się coraz silniej. Z ócz starego legionisty łzy rzęsiste trysnęły. Nowomianowany porucznik pasował się jeszcze ze wzruszeniem, aż nagle odrzucił pałasz i runął w objęcia furiera. – Macieju! – łkała Żubrowa. – Trzymaj, bo mnie rozerwie! – Nic! Nic! Jasia! – bąkał legionista. Długa upłynęła chwila, zanim Żubrowie odzyskali panowanie nad sobą. Pierwszy otrząsnął się furier. – Jasia – szepnął cicho – uważasz, nie uchodzi! Porucznik z furierem?!... – Stary, sacrebleu! Teraz, psianogo, mores znaj! Równaj się! Żubr wyprężył się, aż mu lederwerki zatrzeszczały na piersiach, i huknął basem: – Według rozkazu, panie poruczniku! Żubrowa wytarła z trzaskiem nos, zaciągnęła pasa od szabli i rozejrzała się po swojej komendzie, ku której podchodziła już kompania piechoty dla objęcia warty. – Baczność! – zawołała znów markietanka, wykonując ustanowione zwroty. Oficer, prowadzący nową wartę, salutował porucznika w spódnicy, wysłuchał raportu o tym, że na ławie w kordegardzie leży adiutant Błędowski, postrzelony w nogę, i że warto mu świeży okład z zimnej wody nałożyć, i przy dźwiękach bębna zajął odwach. Baba wyprowadziła swój oddział na plac i zawróciła do szefa Brzechwy, żądając dalszych rozkazów. Tyle przy tym w obliczu nowomianowanego porucznika było zaufania a rozmachu oficerskiego, że aż to w podziw wprowadziło przytomnych. We wszystkich obrotach Żubrowa ani na włos nie chybiła, jakby pół życia spędziła w szeregu. Jedna tylko w zachowaniu się jej była osobliwość, bo gdy ruszyć jej kazano na Lwowską ulicę, kędy oddział Brzechwy miał wyznaczony spoczynek, wówczas porucznik z niezwykłym impetem, prawie że w takt marsza rozpoczął sążnistą perorę: – Równo! Równo! Pierś naprzód! Ślepiami nie kręć. Ty, o tam z lewej, sucharze austriacki! Sacrebleu! Caramba! Dobrałam sobie kompanię, jakby do sadzenia pietruszki! Mocniej stąpaj: Raz, dwa! Za mną... Za mną!! W tym miejscu wzrok porucznika padł na idącego tuż obok niej furiera. Żubr szedł wyprostowany jak struna niby na cesarskiej paradzie, nogi prężył a z zaciętym impetem stawiał... Równocześnie w marsowo nasrożonych łukach brwi gorzała jakaś duma, szczęście. Żubrowa zerknęła raz i drugi, westchnęła głęboko, a potem huknęła z mocą: – Raz. dwa, trzymaj krok! Tylko w tym mocnym zawołaniu jakby roztkliwienie przebijać się zaczęło. Po roztasowaniu się na kwaterach, markietanka wzięła męża na spytki, zasypując go potokiem pytań, gdzie przez tyle czasów się podziewał. Ale ze starym legionistą dogadać się było trudno; głową trząsł, a z ust jego dobywały się pojedyncze wyrazy. Daremnie baba pieniła się a gorzkimi wyrzutami zasypywała męża. – Jasia, nie gadaj! – mruczał pokornie Żubr. – Nie gadaj, nie gadaj! Święty Antoni, a toż mój stary zgłupiał z kretesem, co ja z nim poradzę? Zawszeć miał głowę do niczego! Ale co teraz, sacrebleu, to rozstąp się, ziemio! Gadajże, gdzieżeś się wtoczył?! Tak to rodzonej żony pilnujesz? Mówże nareszcie!... – Według rozkazu! – Będziesz ty mi powiadał?! – Jasia... nie gadaj... potem Friedland, no a potem Waśka... – Jakaż znów Waśka?... – No Waśka – powtarzał Żubr – tak i Waśka, no i chodziliśmy, gdzie się zdarzyło, a potem... pod Częstochowę... i... kapitan Wosiński, no i Raszyn, a za Raszynem zaraz Góra... i... i... Zamość! Żubrowa pięści zaciskała a łamała ręce, lecz nic nad to z męża wydobyć nie mogła. Legionista głuchym był na przełożenia, na opisy niepokojów, które ona przeżyła, na biedę a nędzę przebytą... Z osłupiałym uwielbieniem spoglądał na twarz żony, a z ust wyrywał mu się co chwila szept cichy: – Poruczniku!... Żubrową aż ta flegma oburzyła. – Macieju, capem byłeś i capem zostaniesz! Żubr chciał coś odpowiedzieć, lecz baba porwała się z miejsca i zakrzyknęła z przestrachem: – Macieju! A toć i dzień szczery się zrobił! A ty nic! Rozpuściłeś gębę, z Zamościa do Hiszpanii, a pani kapitanowa czeka! A o przepytaniu się o moją stryjeczną nic nie myślisz?! Mam pociechę!... Mam wyrękę!... Ruszajże się!... Bo jakem Muszyńska z domu.... na odwach zasadzę!... – Według rozkazu!... Baba wybiegła żywo na ulicę, za nią sunął legionista. Przez czas jakiś szli w milczeniu. Nagle spoza węgła wysunął się barczysty piechur i z oznakami ukontentowania dopadł starego legionisty. Żubrowa oburknęła się: – Macieju! Będziesz mi tu marudził! Naprzód!... – Jasia! – odezwał się błagalnie Żubr. – To... to Waśka!... Markietanka wykręciła się, zmierzyła żołnierza od stóp do głów i zagadnęła ostro: – Coś za jeden!? Gadaj jeden z drugim!... – Waśka! – tłumaczył się legionista nieśmiało. – Macieju! Chybaś rozum stracił?!... Co ty mi brzęczysz!... Caramba, sacrebleu... bo się nie strzymam!... Żołnierz tymczasem mrugnął znacząco lewym okiem na Żubra i ozwał się śmiało: – He, he! Tak pozwólcie!... Waśka Iłariewicz!... A więc od bat’ki z daleka, on stary dobry!... Lada babie nie dam przystawać do niego!... Żubrowa aż się zachwiała z irytacji. – Co ty? Komu ty?!... Mnie, rodzonej żonie!... Lada baba!... Do stu fur beczek, caramba, sacrebleu! Bierz go, stary!... Za obrazę oficera... sąd wojenny – kula!... Co sąd!... Ja cię tu sama nauczę!... – Waśka! – jęknął błagalnie Żubr. Żołnierz stropił się, cofnął się i z uszanowaniem sięgnął ręką do kaszkietu. – Darujcie!... Nie wiedziałem!... Wy, musi być Jasia... co bat’ko wspominali!... Obadwaj wspominali dobrym słowem!... Żubrowa natarła z kolei na męża. – Skądżeś go wziął?... – zagadnęła surowo męża. – Z wody!!... – Skąd?! – Tak pozwólcie!... Stary ot, dusza człowiek, lecz niemowny!... – No, no!... Pewnie... – To było tak!... Byliśmy pod Friedlandem! Sławna bitwa!... Narodu zabitego pokotem wszędzie... Chrancuzy sypali ogniem, a my stali!... Co huknie, to tylko zmiecie!... Strach, co mołodców padło!... My stali!... Sidor nawet nie poradził, a gefrajter, preobrażeniec zakamieniały!... Mnie wuj!... Kto jego wie, jak tam było!... Śmierć jedna została... Ja dostałem się do rzeki, przeprawiać się chciałem, trupy nie dały!... Morduję się, a one wloką do topieli... No, wtenczas bat’ko wyciągnął a opatrzył... Dobry stary!... A potem chciał się prochami wysadzić, nu, tak go żałość zdjęła!... – Czekaj, poganinie!... – At, nie wspominajcie!... Rozmyślił!... Zostaliśmy sieroty!... Chciałem go do sioła prowadzić rodzinnego!... Gdzie! Austriacy schwycili, w białe mundury wystroili i chodzić kazali. Pluł bat’ko, ja plułem. Poprowadzili w pole i powiadają: wojna!... Komu wojna, a nam nie do wojny. Austriak nie kum!... Starego dręczyło i mnie także... My w nogi pod Częstochowę!... Kapitan Wosiński dobry pan!... To i wszystko szczera prawda!... Złe słowo darujcie!... – Hm! – mruknęła baba po namyśle. – Zobaczymy, może... cię wezmę do mojej komendy!... Waśka spojrzał z zakłopotaniem na Żubrową i rzekł nieśmiało: – Gdzie mnie!... Kiedyś człowiek około ojcowej chałupy umiał chodzić, a co wodę nosić potrafił i drwa rąbać, a choć i kartofle skrobać... ale dziś?... – Dosyć!... Słuchać!... U mnie będziesz nosił karabin, rąbał pałaszem a skrobał lederwerki, bo inaczej , sacrebleu, caramba, nie ma żartów!... – Nie ma żartów... według rozkazu!... – przytwierdził basem Żubr, spoglądając z tryumfem na osłupiałego Waśkę. Żubrowa zawróciła z powagą ku chacie, w której była zostawiła Zośkę, mając za sobą męża z żołnierzem. Zośka szczerze ucieszyła się z ostatnich wypadków – nie tyle może przypisując wagi do wysokiego odznaczenia markietanki, ile radując się odnalezieniu Żubra. Po krótkiej gawędzie o wydarzeniach nocnych udano się natychmiast na poszukiwania owych stryjecznych, a odnalazłszy ich, rozlokowano się w schludnych izdebkach pod pałacem. Imć pan Chryzostom Dobrzański, kancelista ordynacki, przyjął Żubrów całym sercem, a co żona jego, pani Marcjanna, ledwie na miejscu usiedzieć mogła z nieustannej troski, aby go- ściom na niczym nie zbywało. Cichej kanceliścinie nieco dziwaczną się wydawała postać i zachowanie się krewnej, ale co pan Chryzostom – jeno palcami trzaskał z ukontentowania, słuchając wynurzeń markietanki. A były one tyle obfite, ile że nowy frasunek znów dokuczać zaczął Żubrowej. Znalazła męża, w Zamościu spocząć może, a potem?!... Co pocznie sama, ważniejsze, gdzie podzieje Zośkę? Prosta natura markietanki rozumiała, że ani dom kanceliściny, ani sadyba jaka w zaścianku drążkowo-szlacheckim to nie dla pułkownikówny... Z drugiej strony, wspomnienie o Florianie spokoju jej nie dawało!... Myśl, że musiałaby stracić ukochanego porucznika, spokój jej burzyła. Teraz zaś z podwójną siłą gnębić ją jęła. Po południu, gdy pierwsze rozmowy a poczęstunki minęły, Żubrowa wykiwała nieznacznie imć pana Chryzostoma do ustronnej izdebki i dalej żale swoje rozwodzić a o radę prosić. Pan Chryzostom trząsł głową, trzaskał tabakierką, chrząkał znacząco – to i owo już wykoncypował, lecz do gustu markietance trafić nie mógł. Kiedy tak rozprawiali – z oddali iść zaczął cichy, miarowy, niewyraźny, zagłuszony gwarem ulicznym odgłos wojskowej kapeli. Z początku ledwie uchwytny, aż stopniowo coraz dźwięczniejszy, pełniejszy. Za odgłosem tym zerwała się nagle burza okrzyków i zatrzęsła uliczkami Zamościa. Żubrowa, a za nią pan Chryzostom rzucili się do okien. Markietanka spojrzała i aż w ręce klasnęła z ukontentowaniem. Był to korpus księcia Józefa, nadciągający z Janowa. Lecz to nie taką uciechą napełniło Żubrową, jak widok jeźdźca zamaszystego w czerwonym kontuszu, który na czele dwóch szwadronów jechał na szpicy pochodowej kolumny. Jeźdźcom tym być imć pan Józef Podhorodeński z Pliszczyna, dawny mecenas trybunału lubelskiego. Markietanka zeszła na dół, a stąd pobiegła naprzód dowiadywać się, kędy pan Podhorodeński kwateruje. Lecz nie łatwo było doń dotrzeć – ile że nadciągające wojska zatarasowały ulicę, a nadto na rynku deputacje obywatelskie witały wodzów a podejmowały. Żubrowa nie dała się atoli zbić z tropu. I tak zachodziła a kluczyła, że między sztab się wcisnąwszy, imć pana Józefa dopadła i pokłoniła mu się. Pan Podhorodeński zajął się szczerze Żubrową, wysłuchał cierpliwie opowiadania i rzekł po namyśle: – Ot, masz waćpani!... Statku było mało!... Wiem, wiem, jak to, niby hajdamaczki, uciekłyście z domu pana Bonawentury!... Cenię waćpani intencję, ale samaś przyczyniła się do biedy powiększenia!... Pannę Dziewanowską najlepiej by... do pani Gotartowskiej... krewną jej wypada! Chociaż, kto wie... Trzeba by... się jej samej zapytać, co myśli, bo to, widzę, nie taka znów panna, co by się wodzić dała... Ba – tylko w tym sęk – kiedy?!... Jutro rano parada ma być, a potem ruszymy dalej, kto wie, co wypaść może!... Czekajcie – to ja chyba do was wieczorem wpadnę. Pannę uprzedźcie!... Chwili nie ma czasu!... Jutro, kto wie, gdzie wyciągnąć przyjdzie!... Żubrowa powróciła uspokojona nieco do izdebek. Późnym wieczorem nadszedł pan Podhorodeński i, rzecz krótko zagaiwszy, natarł żywo na Zośkę. Dziewanowska zbywała go odpowiedziami, dopiero gdy pan Józef, sam na sam z nią zostawszy, silniej nalegać zaczął, a całą grozę położenia przedstawiać – zmiękła nagle. Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Żubrowa w przedsionku już drzemać zaczęła, kiedy nareszcie pan Podhorodeński wyszedł. Baba pobiegła za nim pytać. Mecenas był zasępiony. – Cóż wam powiem?!... Złe jest, i koniec. – Wielmożny panie, aby nie opuszczaj!... – Nie ma czego pod koszem chować – do klasztoru chce... – Święty Antoni... do klasztoru?! – Nie krzyczże asińdźka a słuchaj!... Tłumaczyłem, wystawiałem... Zaparła się!... Sierotą jest – nikt jej tu zabraniać ani zezwalać nie może!... – Paniusia moja, kapitanowa... mniszka ... sacrebleu!... – Cicho!... Takie ma postanowienie!... Lepiej pod wodę nie iść, może ją samą odejdzie... Dostaniecie ode mnie pisanie do Warszawy... do siostry Agnieszki... u panien wizytek... – Jezu!... – Odwieźcie ją tam!... W liście rzecz całą wyłożę!... Mam nadzieję, że tam wpłynąć potrafią... a jeżeli nie – ha – widocznie przeznaczenie!... Tymczasem dla panny to bodaj najprzystojniejsze schronisko!... Czasy ciężkie! Wam, starym, łacno – lecz co na nią, to złe czyha wszędzie! Wojna! Dziś nasze górą w Zamościu, a za dni parę może znów Austriaki tu będą... – Warszawa także przecież Austriakiem obsadzona!... – Prawda! Lecz was puszczą – a jak raz dostaniecie się do klasztoru, to i siedzieć możecie. – Dlaboga! Zmiłowania nade mną nie było!! – Bywajcie mi teraz! Na jutro rano rzecz całą wygotuję!... Może i do księcia trafię po sukurs!... Zobaczymy!... Żubrowa wracała do izdebek zalterowana, przygnębiona, złamana. Odbiegła ją i fantazja, i żywość zwykła, i przytomność. Wszystkie myśli a projekty, jakie była sobie w głowie ułożyła, prysnęły nagle, rozwiały się... Dnia następnego Zamość zbudziły raźne pobudki wojskowe. Na rynku ustawiać się zaczęły oddziały, tworząc zwarte wstęgi około placyku przed kościołem, który przeciągłym biciem we dzwony wzywał zamościan na niezwykłą uroczystość. Za wojskiem nadciągali powoli co przedniejsi obywatele, sztabowcy, karmazynowi adiutanci księcia, generałowie. Dopiero gdy na placu stanął Poniatowski, błysnęły w słońcu stalowe ostrza bagnetów i pałaszy, a cisza uroczysta zaległa szeregi. Tylko kościół gorzał światłem, szmerem modlitwy drżał a rozbrzmiewał pieśnią... aż naraz, gdy Te Deum148 uderzyło o jego sklepienie, zatrząsł się w posadach. Salwy armatnie wtórzyły hymnom. Książę Józef, mając przy swoim boku Pelletiera, generałów Sokolnickiego, Rożnieckiego i Kamińskiego, zwrócił się do ustawionych na prawo żołnierzy i oficerów, nad głowami których łopotały fałdy barwnych sztandarów. Tu stali wszyscy ci, których męstwo rozstrzygnęło o zwycięstwie, a na froncie ich – Żubrowa... Adiutanci czytali listę walecznych. Książę rozdawał awanse, szlify oficerskie, szewrony. Gdy w ostatku wywołano Żubrową – baba zbladła. Poniatowski zbliżył się do niej łaskawie. – Mości poruczniku! – rzekł. – Godność, nadaną waćpani przez generała Peiletier, zatwierdzam! Drugi pułk piechoty jest dumny, że miał ją w swoich szeregach!... Da Bóg, czas wojny przeminie, a wówczas weźmiesz nagrodę należną twej zasłudze!... Teraz podaj mi rękę i przyjmij ode mnie pamiątkę dzisiejszego dnia. Poniatowski ujął łagodnie twardą dłoń markietanki, uścisnął i podał jej kosztowny sygnet. Żubrowa chciała dziękować, lecz cały rezon ją odbiegł. Tego samego jeszcze wieczora, sprzed domu, w którym zamieszkiwał imć pan Chryzostom Dobrzański, ruszył wózek chłopski, uwożąc ze sobą Żubrów i Zośkę. Stary legionista, znów w kubraku chłopskim, zajął miejsce woźnicy. Markietanka z pułkownikówną usadowiły się na sianie. Wózek potoczył się w głuchym milczeniu. Ani Zośka, ani Żubrowa nie miały ochoty do gawędy. 148 T e D e u m (łac.) – Ciebie, Boże; pierwsze słowa dziękczynnej pieśni kościelnej Te Deum laudamus (Ciebie, Boże, chwalimy). Minęli mury a fosy zamojskie, przesunęli się przez łańcuch rozstawionych straży, opowiedzieli się podjazdom i sunąć zaczęli falistym gościńcem lubelskim. Noc rozścielała swój płaszcz ciemnogranatowy. Ostatnie błyski słoneczne rumieniły tylko rąbki obłoków na dalekim widnokręgu. Pustka z wyludnionych wiosek a opuszczonych pól wiać zaczęła. O kilkanaście staj za Zamościem, w miejscu gdzie szosa przepasywała swą białożółtą wstęgą olszowy zagajnik, ku toczącemu się wózkowi wyskoczył spoza drzew jakiś cień wysmukły. Wpółdrzemiąca Żubrowa zatrzęsła się, legionista szarpnął mimowolnie końmi. – Wszelki duch Pana Boga chwali! Skaranie Boskie! Już się zaczyna! Kto idzie, do stu piorunów? – Nic! Nie gniewajcie się, to ja, Waśka. – Święty Antoni! Waśka, nicponiu jeden! A jakie licho aż tu ciebie przyniosło? – Darujcie! Wy mieli jechać, mnie nie pozwolili z wami. Powiadali – służba! Jaka tam służba bez was! Tak i poszedłem, i czekam. – Wracaj mi zaraz! Bo cię na pierwszym posterunku za dezertera wydam! – Wola wasza, jeżeli trzeba, wydajcie! A ja taki z wami pójdę. – Jego właśnie brakowało! – Żubrowa! – ujęła się Zośka. – Niech jedzie! – Dla mnie wszystko jedno – oburknęła się markietanka. – A wieszże, ty zatraceńcze, że my do klasztoru jedziemy?! Uciekaj, bo i ciebie za łeb chwycą i do kapucynów wezmą. Waśka wzruszył flegmatycznie ramionami. – Wola wasza; był ja w grenadierskim, był w austriackim, był w woltyżerskim, tak można i w kapucyńskim. XVII Piękna była jesień roku 1809 – piękniejsza nad brzegami Wisły i Sanu niż nad Innem i Dunajem. Maleńkie księstewko, wyposażone w połać swej własności, spoczywało, garnąc się do nowej zapowiedzi pokoju i przemyśliwając o cichej pracy na zagrodzie. Z tą wagramską jesienią szła zima mocna, dla pustych spichlerzy groźna, dla zniszczonych wsi i miast surowa, zwiastująca niedostatek, nędzę, głód – lecz nie kłopotała się o te widma Warszawa. Jesień brała za wiosnę i żyła odgłosami, obficie płynącymi stamtąd, kędy wówczas losy narodów się ważyły. Wśród obchodów napoleońskich tryumfów a zwycięskich rozpraw z Austriakami – ginęły słowa, które dotąd, mimo widome znaki bonapartowej łaski, nie zaprzestały swego memento149. Jesień była tak piękna! Słońce tyle ciepła niosło, jak gdyby krzepnące w mogiłach zwłoki zapamiętałych bojowników Napoleona do życia powołać chciało. Białe ściany maleńkiego dworku pod Ujazdowem lśniły śród pożółkłych lip odświętnie, uroczyście. Dziwne ściany, dziwny dworek! Od czasu, jak go imć pan Chryzostom Jemiołkowski, dziad żyjącego pana Andrzeja, pobudował a sam pan Andrzej na przenosiny z żoną swoją, panią Barbarą, wybielił, nikt go ani ręką nie tknął. Na ganku przed dworkiem siedziała pani Andrzejowa zasłuchana w opowiadanie krępej, przysadzistej baby. Opowiadanie snadź ciekawym być musiało, bo pani Andrzejowa chwiała z przejęciem głową, ręce rozkładała i szeptała, poprawiając osuwający się z głowy czepiec: – Ależ bo, mościa Żubrowo! Kiedy mi powiadasz o imć panach Gotartowskich, Kniaziewiczu, Dziewanowskim, Wosińskim, to wierzę, bo co naszej szlachcie na rycerskości nie zbywało; ale gdy mówisz, że jakiś po prostu Kubik spod tej Saragossy, to... tego już sobie nie imaginuję!... Asińdźka sama jesteś szlachcianką... – Więc cóż z tego! Mam może, caramba, czarne podniebienie? – Ach! Mościa Żubrowo! Urodzenie znaczy! Moja, świętej pamięci, matka, będąc panną respektową... – Wiem, co powiedziała, bo waćpani już to z kopę razy wyprowadziła! A ja, do caramby, jakem Muszyńska z domu... – Asińdźka za nic sobie masz indygenat150?! – Cóż to, bezdomna jaka jestem? Może jejmość przymawia co Muszyńskim, a może Żubrom? Hę? Zła szlachta? – Bez wątpienia, jeno na moje wychodzi! Zawsze asińdźka musisz szlachcie przyznać... – Co przyznać? Ee! Do stu ... sacrebleu... caramba! Z asińdźką do ładu dojść, to by prędzej na czworakach do Rzymu doszedł! Szlachta, nie szlachta! Bierz licho, co swoje! O, tego jesz- 149 M e m e n t o (łac.) – pamiętaj. 150 I n d y g e n a t – herb szlachecki. cze tu było potrzeba! – zakończyła energicznie Żubrowa, spostrzegłszy wysoką, pochyloną ku przodowi postać męża, wysuwającą się z dworka na ganek. Żubr zmieszał się. – Jasia, bo... – Do raportu stawaj... Podoficer wyprostował się jak struna. – Melduję pokornie... tego... Jasia... Do pani kapitanowej! Markietanka westchnęła głęboko. Pani Andrzejowa, chcąc zatrzeć wrażenie stoczonej walki, ozwała się pojednawczo: – Smutne odwiedziny. – Oj, smutne, moja jejmość! Zmiłowania Bożego nie ma nad nami! Gdzie... – Może by jeszcze przedłożyć?... – Hę, hę! Niby mało się mówiło! Sacrebleu, już to z przestawania z moim starym małomówność wzięłam, ale co przecież z panią kapitanową... Siostra Agnieszka sama przekłada; ksieni nawet nie ochotna, bo... to dość spojrzeć... temperamentu na dowódcę szwadronu, w oczach ognia, że jak czasem spojrzy, to aż parzy ślepkami i... i zakonnej sukni zachciała... Pani Jemiołkowska miała coś odpowiedzieć, lecz Żubrowa szarpnęła przewieszoną przez plecy chustką, dygnęła z rozmachem pani Andrzejowej i zawróciła wielkimi krokami na drogę ku Warszawie. Ulice Warszawy roiły się od tłumu ludu przybranego odświętnie. Gdzieniegdzie wyglądały czarne szale i żałobne chusty, gdzieniegdzie starzec o twarzy zoranej bruzdami sunął na kulach, gdzieniegdzie kadłub ludzki z krzyżem błyszczącym na piersiach czołgał się pod murem. W tłumie przeważały kobiety. Czasem ledwie dostrzec można było raźno sunącego gwardzistę, czasem błysnął z daleka bogatymi szlifami mundur oficerski. Nigdy może takiego braku młodzieży nie było, jak wówczas. I nie młodzieży tylko: komu sił stało a woli dobrej – ten wyciągnął był bądź za Napoleonem, bądź z korpusami, ustawionymi jeszcze na granicy austriackiej. Prawda, pokój zawarty rokował rychły powrót wojska – ale ile to razy już o tym powrocie głoszono, ile razy powrót ten był zapowiedzią nowych wojen! Wyludnienie było trudne do wiary. Najświetniejsze zebrania świeciły pustkami. Nie bywali na nich i ci, którzy w zakamarkach Warszawy kryli się, aby potem udawać bohaterów i imiona swoje łączyć z tym, na co zajęcze serca ważyć im się nie zezwoliły. Żubr z Żubrową szybko szli do zamierzonego celu, nie zwracając uwagi na mijające ich tłumy. Co im było do nich! Inne ich smutki dręczyły, inne niepokoje, a co nadzieja – krzepić tych dwojga rozbitków nie mogła. Za wiele od losu wymagali – za wielkie do życia rościli pretensje, za wiele chcieli. Około Kazimierzowskiego pałacu tłum ludzi był większy jeszcze – miejscami tak zbity, że z trudem wielkim Żubrowie przezeń przecisnąć się mogli. Pod klasztorem wizytek ciżba tak zgęstniała, że, pomimo rozdawanych przez markietankę na prawo i lewo szturchańców, Żubrowie przedostać się nie mogli. – Ludzie, a ustąpcież z drogi! – huknęła podirytowana baba. – Ustępujcież sami, kiedy wola! – odcięła się chuda mieszczka. – Do klasztoru nam potrzeba! – Któż aspani broni?!... – Mądrala się znalazła! Po głowach wasaństwa pójdę? Sacrebleu! – O! Jak to jej pilno! Państwo! Nie puszczać jej – rozległy się głosy z tłumu. – Do milion diabłów... caramba! – Widzisz ją, diabłami straszyć to potrafi – pisnął chrapliwy głosik. Baba zmiarkowała, że złością nic nie wygra, i ozwała się spokojniej: – Ludzie! Przecież to nie procesja! Ustąpcie! Co wam z tego stania? – Hm! A może i co przyjdzie?... – Bodaj was... sacrebleu! – Cicho byś jejmość była! – upominał pękaty szlachciura w bekieszy. – Nikt ci się tu nie usunie, bo każdy ciekaw!... – Święty Antoni! Czego? – Jejmość nie wiesz? Więc bacz – do tamtej oto kamieniczki, za klasztorem, co to jej dach aby widać... zajechało – będzie może z godzina, trzech oficerów z gwardii cesarskiej! – Z gwardii? Cie! Wielka obrada!... – Dla waćpani może niewielka – a co z nas, to każdy rad by się ich widokiem ucieszyć!... – No, to się cieszcie, bo to taka gwardia jak jegomość senator! Szlachcic chciał się oburknąć, lecz naraz wśród tłumu rozległy się głosy gorączkowe: – Idą, idą! Ludzie jęli się wspinać jeden przez drugiego, tłoczyć a ciżba cała falować, a łamać się. Żubrów przy tym tak ściśnięto, że ani naprzód pójść, ani w tył cofnąć się nie mogli. Markietanka nie posiadała się z gniewu. – Macieju! Nadstawiajże łokcie! A to zatracone mieszczuchy! Sacrebleu!... Gdzie leziesz!... Gadaj im!... Tfy!... – Idą, idą! – huczały tłumy. – Wiwat! Wiwat gwardia! – zrywały się już głosy. – Znaleźli sobie gwardię i co im! Macieju, a obaczże dobrze, jaki mundur! Żubr wyciągnął szyję. W dali ukazały mu się trzy białe kity wystrzeliste, trzy czapy karmazynowe srebrem bramowane, ze złotymi blachami. – Co widzisz? Mówże! – nalegała markietanka. – Nie gadaj, Jasia... – Jaki mundur? – Nic nie wiem! – mruknął Żubr. – Musi ułany!... Nie, nie ułany! – Mów, bo się skręcę, sacrebleu! – Nie widziałem takich! – Więc mnie podnieś! Dalej! Żywo! Żubr z wysiłkiem ujął zamaszystą swą małżonkę i uniósł w górę, lecz mało że nie zwalił się pod jej ciężarem, gdyż ta, ledwie głowę wychyliwszy, zatrzęsła się całym ciałem i krzyknęła: – Rany Boskie, szwoleżerzy! Jezu! Porucznik Stadnicki! Baba wyciągnęła ręce, jakby chcąc jednym susem przebyć dzielącą ją przestrzeń od porucznika, lecz tłum zakołysał się, baba osunęła się na ziemię. Lecz tu cały temperament wrócił nagle markietance. Zacisnęła pięści i rzuciła ostro mężowi: – Musimy dotrzeć! – Musimy! – powtórzył groźnie Żubr. – Następuj!... Stary legionista plunął w garście i wpadł na najbliżej stojącego. – Na bok! Puszczaj! – dowodziła z tyłu Żubrowa. – Co to za śmiałość?! Jak się ważysz asan! – zagrzmiały głosy oburzenia na Żubra. – Pluj w garście i wal! – ryczała baba. Żubrowi nie trzeba było dwa razy jednego powtarzać. Zakasał rękawy i jął grzmocić po karkach zagradzających mu drogę. Gwałt i zamieszanie powstało nie do opisania. – Na ratusz z nim! Na ratusz! Wołać pachołków! – odgrażano się zajadle, a mimo to ustępowano, byle uniknąć spotkania z potężnymi pięściami, wzniesionymi do góry, a niekiedy spadającymi na ramiona opornych. Żubrowie parli zawzięcie naprzód, kierując się ku chwiejącym się ponad tłumem kitom u czap szwoleżerskich. Już raz i drugi oczom ich ukazały się srebrzyste kołnierze, gdy nagle z tyłu poturbowani mieszczanie jęli się burzyć, atakować, co gorsze, ustępować miejsca dwom halabardnikom. Jeszcze chwila, a śmiałkom groziła rozprawa ze sługami porządku. Markietanka dostrzegła niebezpieczeństwo. – Macieju, do ariergardy! Żubr cofnął się gwałtownie za żonę, a spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie halabardę, pchnął jakiegoś mieszczucha w objęcia pachołka tak gwałtownie, że skotłował cały pościg. Markietanka tymczasem jak kula wpadła między oficerów. – Tfy! Od morza do morza! – oburzył się pierwszy i zmierzył babę piorunującym wzrokiem. – Nie lubię, psia!... – huknął drugi oficer, lecz spojrzawszy na zaczerwienioną a dyszącą ciężko Żubrową, zawołał raźno: – Wszelki duch Pana Boga chwali! A wy co tu robicie? – Jesteśmy! Bieda okrutna! Panna w zakonie! Ratuj, poruczniku, bo nas te zatraceńce usieką! Stary, do mnie! – Na ratusz napastników! Na ratusz! – wołał tłum. – Co się stało? – rzucił pan Józef. – Przepychali się! Ludzi nasiniaczyli! – Pachołkowie, brać ich! – zakonkludował znowu Stadnicki. – Prowadzić ich za nami! Halabardnicy wzięli pomiędzy siebie Żubrów. – Poruczniku, panie poruczniku! – Milczeć! Nie lubię, psia!... Słuchać!... – Caramba! – Jasia, caramba, i już! – potwierdził Żubr, zgorszony takim zakończeniem. Stadnicki tymczasem skinął na towarzyszów i ruszył naprzód szybkim krokiem. Tłum rzucił się w ślady odchodzących, lecz zanim zdołał z samym sobą się uporać, ci już wydobyli się na wolny przestwór. – Za mną! Prędzej! – komenderował Stadnicki i, dorwawszy się miejsca pod Karmelitami, gdzie Krakowskie Przedmieście zwężało się, skręcił raptownie w Bednarską i wszedł do pierwszej z brzegu winiarni. Halabardnicy spojrzeli po sobie zdumieni. Stadnicki nie dał im się opamiętać. – Macie tu na wypitkę!... No i umykajcie. – Wielmożny poruczniku! Kiedy... – Marsz! Nie lubię! Żubrowie za mną! Stadnicki wpadł do winiarni jak wicher i, spostrzegłszy ustronny alkierz, tam kompanię usadowił zalecając gospodarzowi, aby maślacza dał i do alkierza natrętów nie puszczał. Towarzysze Stadnickiego spoglądali nań zdziwieni, nie rozumiejąc zgoła całego tego spotkania. Pan Józef nie dał im przyjść do słowa. – Żubrowa! Do raportu, żywo! Najpierw, co to za drab? – Mój stary!... – Grzeczny kawaler!... – Według rozkazu! – Macieju, już gębę rozpuszczasz? Panie poruczniku!... – Cicho być! Odpowiadaj! Co pułkownikówna? – U wizytek! – Gdzie, mówicie? – U panien wizytek, w klasztorze, panie poruczniku. Co ja się nie natłumaczyłam, napłakałam, naprosiłam! Ale nic! Do zakonu! „Mniszką – powiada – zostanę. Mnie jednej tułać się, sierocie?... Lepiej – mówi – skryć się przed ludźmi” – i mówi... sacrebleu, caramba... tak mówi, że jakby ci rękę w trzewia włożył i darł je a miętosił... A... a już, aby imienia porucznikowego przy niej nie wymów, bo ci się zatnie, odwróci i umknie na swoje pacierze a modlitwę! Stadnicki wsparł się na ręku i głowę zwiesił ponuro. – Więc skończone? – zagadnął. – Za tydzień czy za dwa obłóczyny!... Pan Józef uderzył pięścią w stół i zawołał basem: – Tak mi mówcie, do licha! Nie lubię, do pioruna! A wy mi takie desperacje wałkujecie, jakby było po wszystkim!... Jest panna, i basta. – Florkowa? – wtrącił starszy z oficerów. – Otóż właśnie! – Górą nasza, od morza do morza! To mi na sercu leżało! – Pozwólcie, chłopcy! – przerwał Stadnicki i zwrócił się do Żubrów: – A wy czego!... Miny rzadkie, nie lubię! – Jakże bo, panie poruczniku, będzie? – Skończone, i nie ma o czym mówić! – Jezu! – jęknęła baba. – Skon... czo... ne!... Macieju... – We... e... e... edle! – sapał podoficer. – Czego stękacie? Co wam! – Porucznik! – Siedzi w Gotartowicach i tak samo wzdycha, jak wy! Nie lubię, psia... rozmazanie, babstwo, piecuchostwo, mazgajstwo!... Pamiętacie pod Saragossą? – Majora Michałowskiego? – zakrzyknęła ochoczo Żubrowa. – Bogać nie! Rzetelny żołnierz! „Piechota, kochanku, grunt... podstawa... moc... choroba!...” Gdyby mógł, to by pewno kawalerii na piechotę szarżować kazał!... Ale serce!... Sacrebleu!... Więc nasz porucznik w Gotartowicach?... No, no! Dziw, dziw! A za pozwoleniem pana porucznika... – Dosyć! Imć pani Jadwiga Gotartowska pół wsi na szukanie was rozesłała! Dziś jedziemy do Gotartowic! Skończone! – Macieju, a słyszyszże ty? Święty Antoni, toć w dyrdy lecieć trzeba! Oj, biedactwo moje, jak się ona ucieszy, jak się ucieszy! Nasz porucznik! Ho, ho, mości panowie, mówiłam!... Gdyby taki zawiódł, to!... – Za pomyślność! Do licha z sentymentami! – przerwał rubasznie Stadnicki. – Co było, to było – dobrze jest, psia! Florek się w czepku rodził! – Ja... Jaś... – bełkotał z przejęciem Żubr. – Co? Ty?... Macieju! – No! Dajcie pokój, od morza do morza!... Jakże wam tam? – Żubrowa! – Bierzcie za kubki! Zdrowie Florka i tej jego, jego... – Pułkownikówny! – Niech żyją! Wiwat! – huknęła markietanka podnosząc kubek do góry. Lecz w tej chwili wzrok jej padł na męża i struchlała z oburzenia. Żubr bowiem, nie czekając, aż wiwaty przebrzmią, przechylił kubek i sączył zeń zapamiętale. – Macieju! Opoju jeden!... Taki respekt? Takie zachowanie?! Ale Żubr zhardział nagle. Wywinął kubkiem i wyrzucił gwałtownie: – Jasia... nic... – Tfy! Masz ci utrapienie! Oj, żeby nie kompania!... I on tu jeszcze nadstawia kopyta! Kary nie ma na takiego! Caramba! Łyp ślepiami! Poczekaj, ja ci pomrugam! Porucznicy aż za boki się brali, słuchając owych strofowań a nauk. – Mościa Żubrowo! Nie chciałbym ja pod waszą komendę się dostać, od morza do morza. – Takiego starego pelikana ujarzmić!... Urszula mi mówiła! Teraz was poznaję. – Panna Urszula! Pelikan! Juści, że pelikan w moim babskim ordynansie może chodzić, ale co nie trznadel ani szczygieł – oburknęła się z godnością Żubrowa. – Asani nadto śmiała! – zauważył sucho młodszy z oficerów. – Jordan jestem! – huknął zapalczywie starszy. – Hermelaus Jordan! Respekt dla oficerów! – Respekt – sacrebleu! – Uszanowanie. – Subordynacja! – przytwierdziła markietanka. – Równaj się!... – Równaj się, stary, bo ty jeden miast szlifów dziur w ciele jeno się dorobiłeś! – Jestem porucznikiem szwoleżerów gwardii cesarza Napoleona! – pienił się Hermelaus Jordan, któremu maślacz zaszumiał już w głowie. – A ja!... Porucznikiem ordynansem sztabu Księstwa... – odpowiedziała tymże tonem markietanka. Hermelaus porwał się z miejsca, lecz w tejże chwili Stadnicki ujął go za ramiona, uniósł i posadził z impetem na ławie. – Dosyć swarów! Nie lubię, psia... Nibyś Florkowi życzliw... – Florkowi! – jęknął płaczliwie Hermelaus. – Józiu! Od morza do morza, prujcie! Mordujcie!... Dla niego!... Bierz, nie pytaj! Rwij na kawały, od morza do morza! Przyjacielu!... – Wicek! – zakonkludował krótko Stadnicki. – Bierz go w obroty! Żałość go sparła, a wino dokuczyło!... A ja z tym pójdę! Trzeba by skończyć! Żubrowa! A wam co? Baba chlipnęła gwałtownie. – Nic, panie poruczniku, aby człowiekowi przyjemnie, jak o takim przyjacielstwie słucha!... Stadnicki zaklął gwałtownie i, skinąwszy na Żubrową, wyszedł na ulicę. – Prowadźcie do klasztoru – rozkazał gniewnie. – Znów będą szlochy! Z babami się wdawać! Nie lubię, psia i... ten! Żubrowej nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. Wysunęła się naprzód i wiodła wprost do panien wizytek rozpromieniona, szczęśliwa. Radość teraz dopiero przepełnić zdołała serce markietanki. Szła a śmiała się po cichu do samej siebie, a przesuwała rękoma po twarzy, jakby chcąc się upewnić, że nie śni, że nie marzy... W głowie jej powstał chaos wypadków, myśli goniły się, wyprzedzały i znów cofały. W uszach dźwięczały jej słowa Stadnickiego. Naraz markietance w oczach pociemniało, zdawało się jej, że idzie za legią, że tuż przed nią maszeruje kompania Dziurbasa, a w oddali rozlegają się dźwięki marsza wojskowego, i oto z piersi Żubrowej wyrwała się znana przyśpiewka napoleońska: Allons, ça ira bien, camarades! – Allons, camarades! – ryknął z zapałem Żubr. Głos męża otrzeźwił markietankę. – Prowadzić! – huknął Stadnicki. – Popiliście się, psia i... ten!... Nie lubię! Gdzież ten klasztor? * Było południe. Październikowe słońce ważyło się w górze, na próżno mocując się, na próżno do czerwcowego chcąc sięgnąć majestatu. I biło warkoczami złotych promieni, i szukało na ziemi pieśniarzy swoich niedawnych lenników niezawodnych. Lasy milczały, sczerniałe pola wiały pustką i głuszą – tylko świeżo usypane kurhany a mogiły bieliły się krzyżami a żółciły się gliną z łona ziemi dobytą. A ponad kurhanami szedł wiew silny, miotając przed sobą szeleszczącymi zawałami opadłych liści. Potulna brzoza już się gięła i zawodziła – tylko jodły stały dumne, tylko graby wznosiły harde czoła, tylko dęby pogardliwie witały jesienne poszumy. Nie łudziły ich ani blaski spóźnione i nie ustraszały groźby przedwczesne. Dwór gotartowicki aż drżał od zgiełku i rozgwaru. Pani Jadwiga w izbie czeladnej doglądała gorączkowej roboty, jaka od dwóch dni wrzała. Wszystkie wozy a bryki były w rozgonie, służba cała na nogach od świtu do nocy, bo po owej pamiętnej nocy – zasobny dwór gotartowicki zubożał, zapasy znikły, piwniczka opustoszała, słynna na całą okolicę spiżarnia do dawnej zamożności dojść nie mogła. Frasowała się pani Jadwiga a zabiegała... bo tu goście się zamówili i nie lada... a tu brakło wszystkiego!... Nie tak bywało, gdy świętej pamięci Józef Gotartowski stawał na ślubnym kobiercu z imć panną Jadwigą Mieroszewską! Wprawdzie nie lada pociechę miała pani Jadwiga w dosadnych uwagach Żubrowej, która choć do żadnej z robót niewieścich się nie brała – ale za to krok w krok za panią Gotartowską chodziła, cieszyła ją, jednym słowem rozstrzygała każdą kwestię, a co ważniejsze, w chwilach wolnych miała coś ciekawego do powiedzenia. Pani Jadwiga dawała posłuch markietance, krzepiła się jej zapewnieniami, ale w końcu żal taki ją chwycił, że po raz trzeci umknęła do alkierza i łzami się zalała, wspominając na biedę, której ukryć nawet było niesposób. Żubrowa, spostrzegłszy tę alterację pani Jadwigi, za nią się wysunęła i perswadować jęła. Pani Gotartowska uspokoić się nie mogła. – Bóg zapłać za dobre słowo, za serce! Ale mnie się nie dziwujcie!... Nie chcę świetności, niechby to było, co sama miałam!... Gości tyle... trzech generałów, imć pan Henryk Dąbrowski przez ordynansa się zapowiedział, pułkownik Kozietulski, Jordanów cała rodzina, powiadają, może pan wojewoda Wybicki... a tu kręć głową... nie uhonorujesz! – Jejmościuniu! A czy to nie żołnierze! Albo im potrzeba ucztowania, frykasów, ananasów, marcypanów?... – Tak to, tak!... A nie staje! Zośka przecież biedactwo potrzebuje niejednego!... – Pani kapitanowa?!... – Jużci!... Ogarnąć się trzeba... jakoś ludziom się sprezentować!... – A czy to imć pułkownikówna... – Nie ma! Ha! Dziej się wola Boża! – Jejmościuniu... sacrebleu... Racja!... Ale bo... przecież weselisko... huczne nie będzie!... – O tym ani marzę! – przytwierdziła żywo pani Gotartowska. – Staszek przepada. Marcelek pisał, że urlopu wziąć nie może i z pułkiem na paryskie parady rusza... a potem śmierć ojca... i męża... Ważyłam się na to dla Florka!... Honory spadają i spaść mają na niego i na dom cały... a ot... supła się ostatek... i rwie się, i nie starcza!... Wiem, co mi powiecie!... Nie o próżność idzie – nie dziwcie się sercu matczynemu... Roiłam dla syna o świetności... i gorzko patrzeć teraz!... Toć wrócił mizerakiem niepodobnym do siebie... zewsząd słychać pochwały... i odznaczył się, i krzyżów nawysługiwał się, i krwi nie szczędził... i ot... ledwie na nim lada jako sklecony mundurek, a pod nim blizny i szramy!... – Żołnierski dorobek! – mruknęła Żubrowa. – Wierzcie mi! Dla siebie niczego nie pragnę!... Słowem nie przeczyłam, gdy rwał się do boju!... Jeno boleść... Wybrał sobie Dziewanowską!... Kiedym poznała ich afekta gorące, ani śmiem negować... kocham ją jak rodzoną... i biedy nie wytykam, tylko się trapię, że jej osłonić nie mam czym!... Baba westchnęła ciężko. Pani Gotartowska ulękła się swej niemocy. – Co tam! Nie ma dobytku, ale jest imię nieskalane, czyste a nowym indygenatem zdobne. – Święta prawda, Jejmościuniu! Pani Gotartowska chciała coś rzec, lecz Żubrowa zawróciła się i wybiegła w głąb dworu, kędy Żubr pykał fajeczkę i tu wszczęła krótką a energiczną rozmowę. W kilka chwil później Żubrowie stawili się przed nią Jadwigą i nieśmiało wysypali przed nią tęgi mieszek napoleonów. Pani Gotartowska ledwo oczom wierzyła. – Jejmościuniu! To szczere... cesarskie!... Pozwólcie, nie odmawiajcie!... – Was bym śmiała?... Nie, nie podobna! Markietanka do nóg jej padła. – Paniuleczko moja! Jejmościuniu! Przecież my nie obcy... z porucznikiem lata przeżyli, kapitanową my hołubili... nie zbierali dla siebie!... Nie krzywdź, nie odmawiaj! Oni nam jak rodzeni!... – Dzie... dzie... – bełkotał Żubr. Pani Jadwidze aż serce zadygotało. Podniosła markietankę i do piersi przytuliła. – Zacne dusze! Z nami jesteście, z nami zostaniecie!... – Dobrodziejko! Jejmościuniu! Ani roiłam! Toć radości takiej... – Dosyć tego, psia i... ten... nie lubię! – huknął nagle w alkierzu drżący a znajomy bas. – Wszelki duch!... Jezu! Imć pan Stadnicki, sacrebleu!... – Daruj, miłościwa pani! – sumitował się porucznik przed panią Gotartowska. – Jadę co koń, prosto z Warszawy! Staję przed gankiem, żywego ducha, wchodzę, no i... jawię się obces! Miłościwa pani! Książę Józef zjeżdża pojutrze do imć panny Dziewanowskiej... w drużby się napraszać! To... lubię, psia i... ten!!... POSŁOWIE Somosierra, Madryt, Saragossa, Teruel, Ebro – to nie tylko nazwy znane nam z lekcji geografii. Somosierra to coś więcej niż wąwóz, przez który prowadzi jedna z dróg do Madrytu. Saragossa to nie tylko miasto położone w określonej szerokości i pod określoną długością geograficzną. Ebro to nie tylko rzeka przecinająca Półwysep Pirenejski. Somosierra, Madryt, Saragossa, Teruel, Ebro – to również nie nazwy znane nam tylko z lekcji historii i związane z taką czy inną datą. Znaleźć je można nie tylko w podręcznikach historii i geografii. Powtarzają się one w wielu naszych książkach – pamiętnikach, powieściach, poematach. Powtarzają się częściej niż nazwy miast czy rzek innych krajów. To nie przypadek. Po utracie niepodległości Polacy walczyli na wielu polach bitew Europy i nie tylko Europy. Na polach Hiszpanii bili się dwukrotnie. Po raz pierwszy na początku XIX wieku, po raz drugi w sto kilkadziesiąt lat później, w trzydziestych latach XX stulecia. W ciągu tych stu kilkudziesięciu lat, które legły między pierwszymi i ostatnimi bojami Polaków w Hiszpanii, dużo się na świecie zmieniło. Wieleśmy się przez ten czas nauczyli, między innymi odróżniać wojny prowadzone w obronie wolności ludów od wszczętych przeciwko ludom. Łatwo więc nam dzisiaj dziwić się, że Polacy mogli wziąć udział w owej pierwszej wojnie w Hiszpanii – rozbójniczej, prowadzonej w interesie Napoleona. Im wówczas trudniej było zorientować się, w czyim interesie walczą. Przypomnijmy sobie, co to były za czasy. Powieść, którą dostajecie do rąk, nazywa się „Huragan”. Huragan – czytamy w słowniku – to straszna burza z wiatrem, to niszczący wicher. Takim huraganem, który przeszedł przez całą niemal Europę, zabijając setki tysięcy ludzi i ścierając z powierzchni ziemi miasta, były wojny napoleońskie. Autor nie opisuje wprawdzie wszystkich kampanii napoleońskich, zajmuje się tu głównie wojną w Hiszpanii, ale właśnie ta wojna stała się później na długo synonimem wojen niesprawiedliwych, zbójeckich, grabieżczych. O co szło w tej wojnie? Napoleon postanowił podbić Hiszpanię i przyłączyć ją do Francji, a pretekst znalazł bardzo łatwo. W sporze między królem hiszpańskim a jego synem stanął po stronie syna i w jego rzekomo obronie wprowadził do Hiszpanii swoje wojska. A gdy już miał do swej dyspozycji bagnety, zdetronizował zarówno ojca, jak syna i na opróżnionym tronie osadził swego brata Józefa. Zdawało mu się, że w ten sposób wszystko załatwi, że zakończył pomyślnie kampanię hiszpańską, tymczasem okazało się, że był to dopiero początek. Początek długotrwałej, zażartej, okrutnej wojny, w której, na nieszczęście, po stronie Napoleona znaleźli się Polacy. Przeciw najeźdźcom francuskim podniósł się wtedy cały lud hiszpański. Potężnej armii Napoleona przeciwstawiły się samorzutnie oddziały partyzanckie, źle uzbrojone, bez dowódców często, ale natchnione wolą zwycięstwa, zdecydowane raczej zginąć niż nachylić kark pod jarzmo. Armia hiszpańska liczyła tylu żołnierzy, ilu było Hiszpanów. Obok mężczyzn walczyły kobiety i dzieci. Wojska francuskie nigdzie nie czuły się bezpiecznie. Każda chata wiejska stawała się dla nich twierdzą, którą trzeba było szturmować. Zza każdego węgla groziła lufa karabinowa, a gdy broni palnej nie starczyło, zastępowała ją siekiera, chłopskie cepy i widły. Hasło wszystkich Hiszpanów brzmiało: „Hasta la ultima tapia” – „Aż do ostatniej zagrody”. Osiem miesięcy oblegały wojska napoleońskie Saragossę. Całe miasto było prawie spalone, zdawałoby się, że nie ma już w nim schowka, gdzieby ktoś mógł się ukryć. Gdy jednak oblegające wojska ruszały do szturmu, z każdej szczeliny, zza każdego kamienia wysuwały się karabiny obrońców. Jak doszło do tego, że wśród najeźdźców znaleźli się również Polacy, którzy przecież sami dobrze poznali smak niewoli? Wielu Polaków związało swe losy z cesarzem francuskim znacznie wcześniej. Niejednokrotnie wprawdzie przekonywali się, że Napoleon nie myśli o dotrzymaniu obietnic, jakie składał, wciąż jednak żywili nadzieję, że w zamian za krew polską, obficie przelaną we Włoszech, na San Domingo, nad Dunajem i Renem, wcześniej czy później odbuduje Polskę. Akcja powieści Gąsiorowskiego rozpoczyna się mniej więcej w tym samym czasie, gdy Napoleon rzuca swe wojska przeciw Prusom. Kampania skończyła się błyskawicznym zwycięstwem Francuzów. W dziewiętnaście dni po rozpoczęciu walk wojska francuskie weszły do Berlina, skąd Napoleon z kolei wkroczył na ziemie polskie. Nie trudno sobie wyobrazić, z jaką radością lud polski witał pogromcę znienawidzonych Prusaków. Zapomniano Napoleonowi jego nie spełnione obietnice, widziano w nim teraz obrońcę, a w jego wojskach – dawną armię sankiulotów, którzy źle obuci, obdarci i głodni bili stokroć silniejszego wroga nie tyle siłą oręża, co wiarą w słuszność swej sprawy, bo na sztandarach nieśli hasła rewolucji francuskiej: wolność, równość, braterstwo. Zwycięstwo Napoleona nad Prusami i zawarty później traktat w Tylży doprowadziły do przywrócenia państwowości polskiej. Prawda, że był to tylko mały skrawek Polski, utworzony z trzeciego, drugiego i części pierwszego pruskiego zaboru. Prawda, że chyba na pośmiewisko nazwano go Księstwem Warszawskim a nie polskim, bo Napoleon nie chciał drażnić Aleksandra I. Prawda, że na tronie osadzono króla saskiego, wobec którego Napoleon miał jakieś zobowiązania. Prawda, że Napoleonowi bardziej chodziło o teren, z którego mógł grozić Rosji czy ewentualnie uderzyć na nią. Ale po raz pierwszy od kilkunastu lat Polacy mieli własny rząd i administrację, własne sądownictwo i szkoły. Czy powinni byli wyrzec się Polski choćby okrojonej i obwarowanej różnymi warunkami, czy też brać, co im dawano, i czekać, aż Napoleon, zrobiwszy pierwszy krok, wcześniej czy później uczyni również dalsze i odbuduje całą Polskę? Niewielu znalazło się Polaków, którzy mimo utworzenia Księstwa Warszawskiego w dalszym ciągu z nieufnością odnosili się do Napoleona. Jednym z nich był Kościuszko. Wszyscy inni łudzili się, że Księstwo to początek. Niebawem jednak i łatwowierni mogli się przekonać, że Napoleon odbudowując miniaturowe państwo polskie myślał nie tyle o Polakach, ile o swych własnych interesach, i snuł plany dalszego podboju Europy. Cesarz francuski zmusił króla saskiego będącego jednocześnie władcą Księstwa Warszawskiego do utrzymywania na ziemiach polskich załóg francuskich i saskich, a jednocześnie Polacy mieli wystawić trzydziestotysięczne wojsko, którego Napoleon mógł dowolnie używać do własnych celów poza granicami Księstwa. Z wojsk tych niektóre jednostki, jak legię nadwiślańską i oddziały szwoleżerów, dowództwo francuskie odprawiło na Półwysep Pirenejski z chwilą, gdy lud hiszpański postanowił z bronią w ręce przeciwstawić się najeźdźcom. Rozpoczyna się jedna z najbardziej tragicznych kart w naszych dziejach. Żołnierze narodu, który po latach uporczywych walk odzyskał cząstkową niepodległość i spodziewał się pełnej, stanęli przeciwko ludowi, który postanowił bronić swej wolności do ostatniej kropli krwi. Czy Polacy zdawali sobie sprawę, że są narzędziem w haniebnej sprawie? W każdym razie nie od razu i nie wszyscy. Szturmowanie przez szwoleżerów polskich wąwozu Somosierry, bronionego przez dziesiątki armat hiszpańskich i osaczanie Saragossy, bronionej tak zaciekle – to dwie bitwy, które stały się sławne na cały świat i przeszły do historii jako świadectwo niesłychanego męstwa Polaków i bezprzykładnej pogardy śmierci. Męstwa chyba niepotrzebnego, bo okazanego w złej sprawie, brawury z pewnością daremnej, bo nie służącej jakiejś wielkiej idei, ale męstwo Polaków było takiej miary, że chylili przed nim czoło nie tylko żądny władzy, bezwzględny, zimny Napoleon i jego otoczenie, ale także Hiszpanie, którzy rozumieli, że Polacy walczą nie z własnej woli. Dopiero z czasem otworzyły się Polakom oczy. Powoli zaczęli rozumieć, jaką rolę spełniają w Hiszpanii. Nie jest przypadkiem, że główny bohater powieści, Florian Gotartowski, bierze udział w słynnej szarży pod Somosierrą, ale później dostaje się do niewoli i oblężenie Saragossy przeżywa nie po stronie Francuzów, lecz wewnątrz twierdzy. Gdy zetknie się, jeszcze przed wzięciem Saragossy, ze swym kolegą, wyrwą mu się z ust następujące słowa: „Biedny kraj, biedny lud!... Gdy patrzę na jego bohaterskie wysiłki... to wierz mi, panie Józefie, błogosławię przeznaczenie, które mi wytrąciło oręż z ręki!...” Te same słowa: „biedny kraj, biedny lud!...” powtarzało niechybnie więcej Polaków. Ale nie wszyscy. Nie wszyscy wyciągnęli z lekcji hiszpańskiej jedynie słuszną naukę, że lud, który postanowił bronić swej wolności, jest niezwyciężony. Magnaci hrabiowie, jak Łubieński, Krasiński, Chłapowski, niezależnie od tego, czy tylko kręcili się po przedpokojach Napoleona, czy też prowadzili oddziały polskie do ataku i nawet dzielnie się bili, widzieli w walczącym ludzie hiszpańskim motłoch, na który jest jedna tylko rada – kula i stryczek. Traktowali zresztą lud hiszpański nie inaczej jak polski. Gdy ci sami ludzie w dwadzieścia kilka lat później znaleźli się podczas powstania listopadowego na czele wojska polskiego, zdradzili swój naród, każdy innym, ale wszyscy razem haniebnym sposobem. Hrabia Krasiński w pierwszych dniach powstania przeszedł na stronę cara, hrabia Chłapowski trochę później – na stronę króla pruskiego, a hrabia Łubieński wprawdzie pozornie wytrwał na stanowisku do końca, ale jako szef sztabu głównego więcej służył carowi niż Polsce. Natomiast wielu wiarusów z czasów wojny hiszpańskiej znalazło się wśród setek żołnierzy, którzy po klęsce powstania woleli wybrać tułaczkę niż poddać się carowi. Poszli za przykładem patriotów hiszpańskich, którzy mając do wyboru między śmiercią i niewolą nigdy się nie wahali. Pisząc na innym miejscu, że Florian Gotartowski nie przypadkowo przeżył oblężenie Saragossy wewnątrz osaczonej twierdzy, wśród broniących się Hiszpanów, a nie wśród oblegających, nie miałem na myśli „zrządzenia losu”. To autor „Huraganu” – Wacław Gąsiorowski – zrozumiał, że chcąc, by czytelnicy darzyli sympatią szlachetnego bohatera powieści, nie może go dłużej utrzymywać w szeregach najeźdźców. Chciał w ten sposób zrehabilitować honor Polaków. Czy zrehabilitował? Wiemy skądinąd, że lud hiszpański nie utożsamiał Polaków z najeźdźcami. Hiszpanie rozumieli, że oddziały polskie nie przybyły do Hiszpanii z własnej woli. Ale też wiemy, że gdy nam ktoś zadaje ciosy, nie zastanawiamy się, czy czyni to z własnej woli, czy też z czyjegoś nakazu. Tak samo nie mogło być dla Hiszpanów zadośćuczynieniem, że niektórzy Polacy niechętnie wykonywali rozkazy Napoleona czy też w ten lub inny sposób okazywali im nawet współczucie. Pełna rehabilitacja dobrego imienia polskiego miała nastąpić znacznie później, po stu kilkudziesięciu latach. W roku 1936 rozgorzała znowu wojna na ziemi hiszpańskiej. Tym razem inna niż ta, która toczyła się tu za Napoleona. Domowa. Przeciw prawowitej władzy republikańskiej zbuntowała się grupa wojskowych z generałem Franco na czele, związana z hiszpańską reakcją i faszystami różnych krajów. Cała Hiszpania podzieliła się na dwa obozy. W jednym znajdował się rzeczywisty gospodarz ziemi hiszpańskiej – lud, ten sam, który obronił ojczyznę przed najazdem Napoleona. W drugim – wyzyskiwacze i ciemięzcy ludu hiszpańskiego, właściciele ziemscy, fabrykanci, kler. Po stronie wyzyskiwaczy opowiedzieli się faszyści, przede wszystkim niemieccy i włoscy. Ludowi hiszpańskiemu z pomocą pospieszyli robotnicy i chłopi z różnych krajów. Naprzeciw dywizji generała Franco, Mussoliniego i Hitlera stanęły obok zbrojnych oddziałów ludu hiszpańskiego różne brygady międzynarodowe, a wśród nich polska, nazwana imieniem Jarosława Dąbrowskiego. I znów, jak przed stu kilkudziesięciu laty, cały świat z zapartym tchem przysłuchiwał się wieściom z Hiszpanii. Depesze donosiły codziennie o bohaterskich walkach obrońców wolności. Powtarzały nazwy znane z tamtej, pierwszej wojny: Madryt, Saragossa, Ebro i nowe: Teruel, Guadalajara, Brunete. Z wszystkimi tymi rzekami i miejscowościami znowu wiązały się nazwiska Polaków. Dwie wojny, a jakże różne. W jednej i drugiej Polacy bili się mężnie, roznosząc sławę oręża polskiego po wszystkich krajach Europy. Ale gdy pierwszy Madryt i pierwsza Saragossa stały się dla potomności synonimem desperackiej brawury, drugi Madryt i druga Saragossa przeszły do historii jako symbol wielkiego bohaterstwa wykazanego w imię słusznej, wielkiej sprawy wolności. W pierwszą rocznicę powstania polskiej Brygady imienia Jarosława Dąbrowskiego jej bojownicy otrzymali list, w którym między innymi znajdowały się następujące słowa: „...Rok temu, do ziemi hiszpańskiej, na której ongiś, przed wiekiem, szwoleżerowie Kozietulskiego i ułani Dziewanowskiego torowali drogę inwazji Napoleona w wąwozie Somosierry i na ulicach Saragossy – do tej ziemi rok temu przybyły pierwsze grupy górników, robotników i chłopów polskich, by tutaj, ramię w ramię z bohaterskim ludem hiszpańskim, podjąć walkę orężną z faszyzmem Hitlera i Mussoliniego, by życie składać ofiarnie za wolność, za chleb, za przyszłość Polski pracującej...” List nosił podpis: WALTER, generał, dowódca 35 dywizji. Polacy z Brygady imienia Jarosława Dąbrowskiego wiedzieli, że pod tym niepozornym przydomkiem kryje się były metalowiec warszawski, rewolucjonista, bojownik barykad Rewolucji Październikowej, Karol Świerczewski, chwałą owiany „el general Polaco”. Generał Karol Świerczewski zmył plamę na honorze Floriana Gotartowskiego, oficera polskiego, który na rozkaz Napoleona walczył przeciw ludowi hiszpańskiemu, a wszyscy dąbrowszczacy wraz z nim sprawili, że słowa Madryt i Saragossa zatraciły dawną gorycz i zapisały się pięknymi, niezniszczalnymi zgłoskami w dziejach walk ludu polskiego o wolność i sprawiedliwość na świecie. LEON PRZEMSKI