Eugeniusz Dębski Kolacja na koszt szefostwa ...z ziemi wystają trzy szklane kopuły, rozumiesz? -- Nawigator pochylił się w stronę Kita, wisiał nad blatem stołu. Miał minę człowieka dzielącego się z innym życiową tajemnicą, Babuschka przystanął w progu, zaintrygowany opowieścią Martinsona. Rozgorączkowany nawigator gwałtownym ruchem przesunął szklany cylinder, z którego Kit popijał karminowy sok. Dowódca szarpnął się, chcąc uratować szklanicę przed wywróceniem, ale Martinsonowi sprzyjało szczęście - sok energicznie uderzył w ściankę naczynia wystrzelił w górę, zrobił fikołka i wrócił do cylindra, Martinson nawet lego nie zauważył. -- Ja podchodzę bliżej, pytam co to jest, a oni mi odpowiadają, że miejscowy bogacz pochował w ten sposób swoją córkę. Że wkopał w ziemię olbrzymie akwarium, złożył tam córkę, wyssał z pomieszczenia powietrze i napełnił je helem czy czymś podobnym. Jest przekonany, że ona w lej atmosferze odżyje, a przez te kopuły można będzie ją oglądać. Rozumiesz coś z tego? -- Nic - Kit sięgnął po swoją szklankę. Babuschka wzruszył ramionami i podszedł do podajnika. " Ja też -- powiedział Martinson odchylił się w krześle, wlokąc po stole długie ramiona. -- Tja -- rzucił. Babuschka odwrócił się, trzymając w dłoniach naczynia. Z jednego unosił się gorący kawowy aromat, z drugiego chłodny obłok znad mrożonej śmietanki- Podszedł do stołu i usiadł, ostentacyjnie daleko od Martinsona, zmierzył odległość i przesunął oba naczynia poza zasięg nawigatora, -- Gdzie to widziałeś? -- zapytał wytrząsając gęstą śmietankę do kubka z kawą. -- Śniło mi się dzisiaj. - Nawigator z obrzydzeniem patrzył na manipulacje pilota. -- To jednak jest jakieś- obsceniczne -- rzucił- -- Sen? -- Babuschka koniuszkiem języka zlizał wystającą poza brzeg naczynia śmietankową falę, -- Nic, to twoje picie, najpierw kawa ze śmietanką, potem mniej kawy "- więcej śmietanki, potem niemal sama śmietanka z resztkami kawy. -- Wzdrygnął się teatralnie. " Rodzaj masturbacji?... -- Och, a już myślałem, że szykuje się akaś akcja. -- Babuschka siorbnął z kubka, starając się nic zmieszać zawartości. Najwyraźniej odpowiadał tylko na kwestię dotyczącą snu, -- Pomyśleć, że kiedyś uważałem robotę w patrolowaniu za jedno z ciekawszych zajęć dostępnych współczesnemu... -- Jeśli ktoś zaczyna mówić o patrolowaniu "robota"... -- Kit wieloznacznie wciągnął powietrze. -- Za dwie doby może złożyć podanie... Najpierw nieśmiało, a po chwili bardziej natarczywie odezwał się sygnał przywołania. Babuschka i Martinson popatrzyli na dowódcę- -- Zawsze coś wykraczesz - warknął Martinson. -- Masz swoje dwie doby! Podszedł do konsolety i uruchomił odczyt. Invocator zagrzechotał, wyłączył się na chwilę i włączył ponownie, ale przez pierwszą minutę dekoder i głośnik tylko zawodziły upiornie, jakby komunikat odtwarzany był z elastycznej taśmy. -- SP 122. Odczyt o-ou-ougraniczony -- zawyło w głośniku -- Zadanie, pi-iui-lne: lądować na planecie Rozterka, w osadzie Geyeella. Odebrać stamtąd dwu ocalałych z incyde-- e-e-uentu pasażerów... -- Stop! -- zawołał Kit podrywając się z krzesła. Gestem ponaglił pilota i nawigatora. -- Martin: kurs. Babuschka; dane o tej Geyeelli. Zbiórka w sterówce. -- Jakbyśmy mogli się zebrać gdzie indziej -- mruknął głośno Babuschka. -- Już idę. Wybiegł pierwszy. Martinson ruszył w jego ślady. Na korytarzu pilot zapytał nawigatora: -- Wiesz dlaczego Kit zawsze pierwszy i w samotności wysłuchuje komunikatów? Czekaj! -powstrzymał odpowiedź Martinsona. - Nie dlatego, że tak mówi regulamin, po prostu potem może wejść do sterówki jak ktoś kompetentny i wyjaśnić dwóm tępym grzmotom o co chodzi, mówię ci! -- Nadwrażliwy jesteś -- zachichotał Martinson, -- A idź... Jesteś taki sam, -- Yhy. A ty po prostu spalasz się z ciekawości. Najchętniej położyłbyś się pod drzwiami z uchem przy szparze i podsłuchał, co jest w komunikacie. Tak, jakby dziesięć minut zmieniało... Babuschka wyprzedził Martinsona i pierwszy wpadł do sterówki. Zaatakował komputer serią pytań, poczekał na pierwsze dane, rozwalił się w fotelu, kursorem zaznaczył odpowiednie fragmenty z całości podstawowej informacji. Martinson miał prostsze zadanie, skończył wcześniej i dla treningu w pamięci weryfikował otrzymane dane. Wyniki się zgadzały. Jak zawsze. Do sterówki wszedł Kit. -- Nie chcę ci robić nadziei, - popatrzył na Babuschkę. -- Ale sprawa jest nietypowa. Co prawda nie ratujemy ludzkości, nic będzie pomników i hymnów dla ocalałych bohaterów przestworzy, ale... -- Gadaj! -- wrzasnął Babuschka. -- Kurs? - Kit spokojnie odwrócił się do Martinsona. Podszedł do swojego fotela przy drzwiach. Usiadł i odczekał, aż Martinson potwierdzi kurs i uruchomi odliczanie. -- Awarii uległ prywatny transportowiec, stary dezel. Na pokładzie była dwójka ludzi i pies. Aha! I mobilny robot. Na pewno nie żyje właściciel, a zarazem dowódca, Johan Xore. Po wybuchu w przedziale napędowym wylądował na Rozterce i posłał ostatni komunikat. My mamy zabrać z Geyeelli jego córkę i robola, Ona nazywa się Larna, robot ma imię i jakieś tam kody, nie pamiętam. Pytania? -- Odczekał chwilę. - Babuschka? -- Geyeella... Tu są pytania - oznajmił wolno pilot - Nic wam się nic kojarzy? Miasto, największe i jedyne na Rozterce. Planeta Rozterka fajne? Miasto liczy sobie ponad pół miliona mieszkańców, nic przyjmuje statków, choć ma lądowisko i nic posiada własnej floty nawet jednego statku. Właściwie miasto jest zarazem państwem i bazą, wszystkim. Objęte kuratelą i kupą zakazów: nie lądować, nic kontaktować się, nie narzekać... -- Nie co?... Babuschka dał znak, że dopiero teraz będzie bomba: - Po przymusowym lądowaniu, zresztą po zamierzonym również... -- Zwolnił tempo wypowiedzi, cedził słowa wyraźnie dzieląc je na sylaby - ...następuje bezapelacyjne zniszczenie statku, a załoganci stają się nieodwołalnie mieszkańcami Geyeelli. To zarządzenie Ziemi. Nieodwołalne. -- Babuschka?! - Pilot przerwał i popatrzył na dowódcę. Kit, nie dość że przerwał mu, to jeszcze bębnił paznokciem wskazującego palca w podłokietnik fotela- - Odsiej swoje... -- Nie ma w tym krzty fikcji... -- Babuschka roześmiał się z goryczą, jak człowiek, któremu nie wierzy się kolejny raz, mimo że mówi prawdę. - To wygląda jak dobrowolne wiezienie, chcesz - ląduj, ale już nic wystartujesz! Oczywiście - - są jakieś uzasadnienia, ale nie wąchałbym ich bez podwójnych filtrów: podobno planeta jest siedliskiem mutawirusów, niespecjalnie złośliwych w atmosferze rodzimej, zabójczych w innych warunkach- -- Plasnął dłonią w kolano. -- Nie-e-e no... Ludzie, tego nawet nie wymyśliłby schorowany pisarz. W sterówce zapadłaby cisza, gdyby nic nerwowe posapywanie Babuschki, Martinson odruchowo rzucił spojrzenie na ekran z odczytem przedstartowym. -- Siedem minut -- powiedział. Kit zabębnił dwoma palcami w podłokietnik. Babuschka przestał sapać. Komputer, nieświadomy napięcia w pomieszczeniu, pozwolił sobie na akustyczny meldunek. Kit odczekał aż umilknie głośnik. -- Tak czy tak - startujemy. Ale najpierw... - jego fotel skoczył do pulpitu. Dowódca zaczął stukać w klawiaturę, -- Włącz odliczanie - powiedział do ekranu przed sobą, nie przerywając pisania. Martinson szybko wcisnął klawisz, z głośnika wyrwało się "Czterysta siedemnaście...", Martinson trącił suwak na pulpicie, ściszył komputer Gdy głośnik powiedział "Sto siedemnaście", Kit popatrzył na załogę. - Lecimy, ale lądowanie uzależniłem od informacji. -- Sto... -- szepnął głośnik. Fotele Kita i nawigatora wchłonęły siedzących. Babuschka szarpnął do siebie pulpit i ustawił na wysokości piersi. -- Pięćdziesiąt- Poczuli charakterystyczne zapadanie się i natychmiastowe odbicie, potem długie kilkusekundowe zaciskanie się przestrzeni, kiedy receptory, nie mogąc sobie poradzić z wrażeniami, podsuwały najbliższe skojarzenie -- wysychanie skóry posmarowanej warstwą kurczącej się masy. --- A dalej? - zapytał Babuschka. -- Dobrze, że mamy cię w załodze- -- powiedział Kit. -- Pewnie. że dobrze- -- ...bo sami nie musimy zadawać tyle pytań -- dokończył spokojnie Kit. -- Zostawiasz nam łatwiejszą robotę: udzielanie odpowiedzi -- uzupełnił Martinson. Babuschka machnął ręką: -- Nie wytrącicie mnie z równowagi? Ustawić kurs na podejście do Geyeelli? -- Możesz, tylko poczekaj z odbiciem -- Kit wstał i rzuciwszy szybkie spojrzenie na pasmo info przeciągnął się. -- Dajmy im trochę czasu na zorientowanie się... na... do... -- zająknął Się. -- Do namysłu, do cholery! -- niemal krzyknął rozzłoszczony na samego siebie. -- Dobrze -- Babuschka potulnie pochylił się nad klawiaturą. Mógł rozpocząć zabawę i zakończyć po kilku uderzeniach w klawisze, ale wszczął z kosmosem długi dialog, jakby miał do czynienia z debilem. Poza sobą słyszał ciszę i nie zamierzał jej przerywać ani nawet mącić spojrzeniem. Oderwał się od pulpitu, gdy komunikator zasygnalizował nadejście "bomby informacyjnej". -- No! Kit powstrzymał się od komentarzy. Uruchomił natychmiastowy odczyt, przez ekran popłynęły szeregi słów. "Ostateczna informacja. Pierwotnie tylko dla dowódcy." Litery zabarwiły się na czerwono. Kit wydał z siebie nieartykułowany pomruk. Babuschka i Martinson bez słowa wstali z foteli i wyszli ze sterówki. Na korytarzu Babuschka uderzył pięścią powietrze przed sobą, poprawił lewym prostym. -- Tak .się buduje cholerny autorytet dowódcy -- warknął. -- Przestań. Gdyby szefostwo wiedziało, że tak ci zależy na pierwszeństwie, pewnie zaadresowaliby tę bombę-. -- Domyślam się. --Ruszył do przodu, co krok-dwa atakując powietrze przed sobą ciosami pieści. Martinson poszedł za nim zachowując dystans i patrząc pod nogi, jakby obawiał się potknięcia o znokautowany tlen, W messie pilot podszedł do manipoola, ale nawet nic dotknął blatu Flippera. Pokiwał się na stopach obrzucając pustym spojrzeniem zachęcająco rozjarzony pulpit. Martinson sprawdził swój kubek, siorbnął, niedbale cisnął pustym naczyniem w kierunku otworu zmywaka. W ciszy przetrwali kilka minut, polem do messy wszedł KU. -- Reszta informacji -- powiedział od progu, -- W Geyeelli znajduje się robot Tercu JLo 722 i Larna Xore. Johan Xore umarł w wyniku obrażeń, tuż przed śmiercią przekazał, informację najwyższej wagi. Możemy wiedzieć tylko tyle, że to pierwszy stopień do prawdziwej rewolucji w inżynierii genetycznej. Musimy, powtarzam; MUSIMY odzyskać te dane. Są zaszyfrowane, ale mieszkańcy Geyeelli mogą szantażować ich posiadaniem Ziemię, mogą żądać zdjęcia izolacji ze swojej planety, a to z kolei zagraża całej ludzkości- Sprawa jest więc delikatna, ale każde działanie usprawiedliwi osiągnięcie celu. Ziemia uprzedziła Rozterkę o naszym przybyciu; Geyeella wyraziła zgodę na lądowanie i start. Babuschce wpatrującemu się w napięciu w dowódcę wydało się, że Kit jakby zająknął się, kończąc zdanie. Bezlitośnie zapytał; -- A co przed nami ukryłeś? Kit sekundę czy dwie zastanawiał się, wreszcie machnął ręką: - Niech będzie: planeta Jest izolowana nic z powodu wirusa, Tak brzmi wersja oficjalna. Niby dla nas to żadna różnica i lak musimy mieć filtry -- powodem jest narkotyk w atmosferze. Cała ludność jest pod permanentnym wpływem tego świństwa, które nazywa się depyelotop. Ma też inne nazwy -- Ścieżka Szczęściarza, Złoty Kopciuszek, Rajski Pył i kupę innych, równie pochlebnych. Powoduje uzależnienie, a jest niebezpieczny, bo mc rujnuje, cholera, organizmu, a jednocześnie powoduje stały stan lekkiej euforii. Geyeella, musicie wiedzieć, jest osadą religijnych... Hm, fanatyków? Tak, fanatyków. Nie wiadomo czy to pod wpływem Rajskiego Pyłu czy niezależnie wytworzyła się tam dziwaczna religia. Może zresztą narkotyk tylko umacnia ludzi w wierze. Mają dwóch bogów, nie pamiętam imion, bogowie dobra i zła. W zależności od tego, jak się komu wiedzie, modli się do odpowiednio przeciwnego bóstwa, bowiem stanem idealnym jest rozmowa między dobrem i złem, powodzeniem i pechem. Człowiek powinien dążyć do tego, by być w środkowym punkcie- Ale nas 10 nic interesuje. -- Kit zrobił wreszcie krok i wszedł do messy. Podrapał się po karku. -- Nas interesuje to; Geyeella może dyktować pewne warunki, bo inaczej wypuści Złotego Kopciuszka z klatki. Ziemia -- w zamian za trzymanie dżina w butelce -- dostarcza na Geyelle pewne towary i nic wtrąca się w żywot Geyellan. Szefostwo dogadało się już z kapłanami, pozwolą nam na lądowanie szalupy i zabranie tych dwu osób z miasta, ale Ziemia ostrzega, że raczej powinniśmy liczyć tylko na siebie. -- Uniósł stopę i oparł się czubkiem buta na siedzeniu własnego fotela. - Można nawet podejrzewać pułapkę, ale musimy spróbować. Jeśli kapłani dowiedzą się, że posiadają coś, na czym bardzo-bardzo zależy Ziemi, zaczną stawiać nowe warunki, podobno ostatnio zaczęli przebąkiwać coś o konieczności ekspansji swojej religii na inne planety. Oczywiście ramie w ramię ze światopoglądem idzie narkotyk. - Dowódca podszedł bliżej stołu i przestawił szklanki tak, że utworzyły trójkąt. - Teraz wiecie już wszystko. Pytania? Pomysły? -- Wspomniałeś coś o pułapce... -- bąknął Martinson. -- Pułapka w tym sensie, że udzielając nadzwyczaj ochoczo precedensowego zezwolenia na lądowanie i start, spodziewają się, że albo sobie nie poradzimy ze znalezieniem poszukiwanych osób, albo -- przed tym zwłaszcza przestrzega nas dowództwo -- chcą zagarnąć szalupę i może całego peta. -- Fajni gospodarze - mruknął Babuschka. -- Inne komentarze? Pytania? -- Jak mamy radzić sobie w poszukiwaniach? Wylądujemy i będziemy łazili pośród tych wszystkich ćpaczy? Pytali o obcą dziewczynę i robota? -- Mamy się skontaktować z pomniejszym kapłanem. -Kit zdecydowanie odsunął wszystkie szklanki i usiadł na stole twarzą do podwładnych. -- Nazywa się Ranibez, Babuschka plasnął otwartą dłonią o powierzchnię manipola. Flipper uznał to za zaproszenie do gry. Wysunął tackę na żetony, lecz Babuschka bezwzględnym uderzeniem wcisnął ją z powrotem. -- A ta dziewczyna? Wdycha przez cały czas to... No, tego kopciuszka? Kit od powiedział wzruszeniem ramion. -- Mamy ją zabrać, zapakować do medicusa i zapomnieć o jej istnieniu, -- Pewnie, moglibyśmy ją wykorzystać do-- -- zaczął sarkastycznie Babuschka, ale Kit przerwał mu uniesieniem ręki. -- Zrobimy tak: Po wylądowaniu i skontaktowaniu się z Ranibezem udajemy się, ja z Martinsonem, po robota i dziewczynę, Babuschka, zostajesz w szalupie i pilnujesz jej jak własnych żetonów do flippera. -- Popatrzył na spurpurowiałe oblicze pilota i dodał z naciskiem; -- Komentarze zabronione, Babuschka: przygotujesz szalupę, ja -- asekurację w postaci zdublowanej łączności z kompem peta, Martinson -- cztery... Nie: pięć kombinezonów typu 3. Za kwadrans startujemy... Odwrócił się i wyszedł. Babuschka popatrzył na Martinsona. Szukał w oczach kolegi współczucia, ale Martinson, ucieszony perspektywą wycieczki na obcą i lak egzotyczną planetę, nic potrafił wykrzesać z siebie tyle obłudy. -- Szofer... - powiedział z goryczą Babuschka. -- Jak Boga kocham: kierowca! Podwieź państwa i poczekaj. -- Uderzył ponownie w manipool, tym razem pięścią, Flipper ocknął się i usłużnie wysunął tacę- - Czego chcesz, durniu?! -- ryknął pilot i opuścił mesę. Martinson westchnął i potarł otwartą dłonią czubek nosa kryjąc przy okazji uśmiech. Nic ruszając się z mesy wywołał komp i dokładnie, punkt po punkcie wykonać remanent w sekcji medycznej szalupy. Kombinezony z lekkiej nieprzenikliwej grady, wyposażone w płaskie garby, kryjące filtry i maski U-N, sprawdził dwukrotnie, polecił wysłać je na pokład szalupy i również dwukrotnie sprawdził, czy znalazły się na swoim miejscu. Zanucił coś pod nosem, zażądał z podajnika malej porcji galaretki witaminowej, ale zanim ją odebrał, w mesie rozległ się sygnał invocatora. -- Kurczę... Co jeszcze? Zostawił domagający się odbioru zamówienia podajnik i pognał do sterówki. Babuschka usłyszał sygnał, gdy po kontroli pokładowego kompa szalupy gramolił się pod skrzydłem na zewnątrz. Odruchowo poderwał głowę, i uderzył skronią o płat nośny, aż, zahuczało mu pod sklepieniem czerepu. Zawył z wściekłości. Gdy wbiegł do sterówki, Kit zbijał właśnie z ekranu komunikat. -- Zmiany -- powiedział na widok Babuschki. Mówił przez zaciśnięte zęby. -- Ta Larna Xore to nie żadna córka Johana. Niestety -- córka zginęła pierwsza, od razu po zderzeniu. Larna Xore... -- Nabrał powietrza i na chwilę zatrzymał je w płucach. -- Ukochana suczka Johana, rasy bascotdoer. Johan stanowczo żądał w ostatnim komunikacie odbioru psa", tfu, suki... -- poprawił się. -- ... z Geyeelli. Musimy ją zabrać, bo to ona jest nośnikiem informacji. Rozumiecie? To się trochę komplikuje... -- Ponownie wciągnął powietrze i wydał z siebie długi syk, -- Poza tym... -- zgrzytnął zębami -- ...mam wyraźny rozkaz pozostania na orbicie. - Babuschka poruszył wargami, ale udało mu się opanować i nie wydać z siebie dźwięku. Kit był bliski eksplozji. Chwilę sapał, potem chrząknął i powiedział: -- Robot jest uszkodzony, nie wiadomo czy jedna osoba nawet z wózkiem da sobie z nim radę. Cholera... Martinson kłapnął żuchwą, ale odgłos zderzających się ze sobą zębów zagłuszył okrzyk Babuschki: -- No to ja pójdę po psa! Lubię psy i one mnie- Miałem... -- Dobrze! - przerwał mu Kit. Po jego twarzy rozlała się szczera ulga. - Tak się umawiamy: jeśli robol i pies nie są razem, Babuschka udaje się po psa, ty... - popatrzył na Martinsona -- ...zwijasz robola i migiem do szalupy. Idziemy... -- Pierwszy ruszył do drzwi, -- Aha!... -- rzucił przez ramię, -- Szefostwo funduje kolację -- ton jego głosu stał w jaskrawej sprzeczności z treścią komunikatu. -- Idźcie. -- Babuschka biegiem wyprzedził dowódcę, -- Wezmę tylko cos na uspokojenie psa! -- Wybiegł na korytarz i pognał wołając: -- Nie wiadomo jak na niego działa narkotyk, może będzie się stawiał?! Medicus zastanawiał się chwilę, zanim przemyślał dane o psie rasy bascotdoer, Babuschka niecierpliwie pochwycił płaski, dystansowy injector wypełniony preparatem, wybiegł na korytarz, jednak po kilku krokach zawrócił do mesy. Podajnik irytująco wolno komponował mięsną kostkę, ale w końcu wyrzucił dwie, jak było zamówione. Babuschka wsunął je do kieszeni i pognał do hangaru Martinson siedział już wewnątrz szalupy. Kit stał z łokciami opartymi na progu bocznego awaryjnego luku, głowę wsunął do wnętrza, ale Babuschka wyraźnie usłyszał: -- Nie mów nic Babuschce: szefostwo twierdzi, że ta pieprzona ścieżka Szczęściarza powoduje nadmierną gadatliwość, Masz, łyknij blocker. Musimy przeprowadzić operację odwracającą uwagę: Babuschka powie im, że najważniejszy jest pieska ty w tym czasie zabierzesz tego gruchota i po krzyku. Podwójna wolta. -- Kurczę, to nieładnie,,, -- zaprotestował Martinson. -- A jakie widzisz wyjście? Mamy szybko, zgrabnie i skutecznie zabrać spadek po Xore i wyrwać z tego raju. A jeśli ci "kapłani" się zablokują? Zaczną coś węszyć, podejrzewać... Ba-buch odwróci uwagę zresztą może nie będzie to potrzebne, ja tylko tak, na wszelki wypadek. Martinson nie odezwał się. -- Gdzie on jest? -- Kit zaczął wyłazić z ciasnego otworu awaryjnego włazu, Babuschka na palcach wycofał się pod drzwi, plasnął dłonią w ścianę i ruszając biegiem wrzasnął: -- Już! Wziąłem coś dla tego psa, będzie szedł za mną jak za własnym panem. Kit machnął ręką- Kiedy Babuschka wskakiwał na skrzydło, dowódca opuścił hangar. Pilot w opanowany do perfekcji sposób wsunął się przez wierzchni właz bezpośrednio na swój fotel, Przelotnie obrzucił spojrzeniem nawigatora i udał, że nie zauważa w oczach Martinsona czegoś przypominającego współczucie, ale zacisnąwszy zęby uruchomił procedurę startową, -- Gotów do startu -- zameldował po czterdziestu sekundach. -- Start, - Usłyszeli w kabinie. Cztery minuty później ogromna szufla, część podłogi hangaru, wysunęła szalupę na zewnątrz. Babuschka otaksował wzrokiem pulpit i ekrany przed sobą, po czym zezwolił kompowi na przejęcie sterów, Pojazd delikatnie osunął się w pustkę bez oparcia, komp zameldował pomyślne zakończenie pierwszego etapu lotu, uruchomienie drugiego i przewidywany przebieg trzeciego. Ciąg silnika objawił się łagodnym zasysaniem pasażerów przez ich własne fotele. -- Jak to wygląda? -- zapytał Martinson wskazując podłogę, Babuschka zwolnił jeden z ekranów, wywołał nań symulowany komputerowo obraz planety. -- Nudna -- skomentował po chwili wpatrywania się w zarysy lądów i wód. -- Może i nie pustynia, ale życie zwierzęce tylko w wodach, a i tego nic da się wyłowić siecią. Skały i piargi... Jedna ciekawa forma roślinna -- falowiec, krzew nieomylnie wyczuwający wodę i wypuszczający w jej kierunku długie wiciowate gałązki, które zakotwiczają się w pewnej odległości od krzewu-matki, a następnie wypuszczają kolejne gałązki, -- Odmalował falistym ruchem dłoni marsz falowca ku wodzie, -- Może zobaczysz długie proste pasma zieleni, to podobno będą falowce, -- Bahuschka zmarszczył brwi, -- Mogły ładnie wyglądać, gdyby posadzono je w kręgu z wody... -- Przestań, to planeta z kwarantanną, może jesteśmy pierwsi, którzy odlecą z jej powierzchni. - Martinson oderwał spojrzenie od ekranu, Babuschka skinął głową, ale nie zmienił lekko rozmarzonego wyrazu twarzy. Nawigator zerknął na ekran. - Ukształtowanie powierzchni i lak nie Jest powodem, żeby wszyscy, całe sześćset tysięcy gnieździło się w jednym miejscu -- powiedział po chwili. -- Z ich punktu widzenia... -- Szalupa wykonała łagodny skręt- Babuschka na chwilę umilkł, kontrolując prowadzenie maszyny przez komp -- ...skoro nie muszą uprawiać hodowli ani roli, bo wystraszona możliwością ekspansji narkotyku Ziemia funduje im zaopatrzenie. Na dodatek, jak tylko im się powiedzie wkracza drugi bóg i neutralizuje działanie pierwszego? -- Źle zrozumiałeś; nic wkracza drugi bóg, tylko zaczynają się modlić o jego interwencję -- poprawił Martinson. -- No, to prawic to samo, -- Babuschka nie odrywał spojrzenia od ekranów, tylko częściowe z potrzeby, bał się bowiem, że Martinson odczyta z jego spojrzenia nieco szerszy, niż mu się należał, zakres wiedzy o akcji na Geyeelli, -- Powinni pomagać swoim bogom. Gdybym był, na przykład, kierowcą wyścigowego bolidu i niespodziewanie wyszedłbym na prowadzenie i uważałbym, że należy to szczęście wyrównać, to -- owszem -- pomodliłbym się do boga pecha, a potem dla pewności puścił kierownicę. W ten sposób szybciej następuje wyrównanie i Idealna Równowaga! Martinson zamierzał zaoponować, ale do rozmowy wtrącił się Kit: -- Macie jeszcze siedem minut lotu. Wkładajcie kombinezony, Aha, macie plan tego miasta, osady, czy jak tam to nazwać. Geyeella zajmowała tyle miejsca ile przeciętne ziemskie sześćsettysięczne miasto. Widziane z góry było niemal regularnym kwadratem z odstającym w połowic długości zachodniego boku małym kwadracikiem. Wzdłuż wschodniego brzegu płynęła płytka rzeczka. -- Rozbudowują się, mimo wszystko -- zauważył Martinson -- A to muszą być te twoje falowce -- wskazał cienkie ciemnozielone kreski pod różnymi kątami zbiegające się w kierunku pasma wody. -- Aha... -- Babuschka zmienił rzut kamery. Wszystkie budynki w mieście były identyczne, miały kształt odwróconego zikkuratu, postawionej na wierzchołku piramidy. Poza tym dachy budynków łączyła gęsta sieć. -- Kable? Liny? Hę? -- Nie wiem -- odparł Kit. -- W bombie nie było żadnych informacji o samym mieście. To, co widzicie pochodzi z pokładowego kompa, -- Chwilę trawili informacje. -- Uwaga, za ćwierć minuty hamowanie -- ostrzegł dowódca, Babuschka wzruszył ramionami, potwierdził zgodność przebiegu lotu z planem i popatrzył na Martinsona -- Kładź się, tu Jest gęsto. Kilka następnych minut spędzili w dygoczącej szalupie, gdy silniki usiłowały zapanować nad prawami fizyki rządzącej planetą i -- zgodnie z przewidywaniami i planami budowniczych szalupy -- udało się im pokonać opory powietrza i grawitację, a przynajmniej dokonać kompromisowego podziału kompetencji: grawitacja ściągnęła wprawdzie szalupę na powierzchnię planety, a gęstość atmosfery pożarła jej prędkość, -- Pamiętacie, że miejscowi nic używają ekranów? -- odezwał się Kit. -- Nie - powiedzieli chórem Martinson i Babuschka. Obaj uwalniali się z uprzęży foteli i obaj w tym samym czasie zamarli zaskoczeni komunikatem Kita. -- Nie mówiłeś tego -- zawołał do sufitu Babuschka, -- No to przepraszam, ale musiało mi wylecieć... Komunikacja radiowa -- proszę bardzo, i sami ją stosują, ale żadnego przesycania obrazów. Chyba to ma podstawy w religijnych założeniach. -- Nie mają telewi-i-izjii? -- Nie. I nie chcą żeby ktokolwiek miał na ich ziemi. Uwaga, zbliża się do was pojazd, -- Babuschka odruchowo sięgnął do pulpitu. -- Zablokowałem wasze kamery i ekrany. Będę waszymi oczami. -- Megalomania komandorska! -- Pilot wyrwał się z objęć fotela i biegiem dopadł pojemnika z kombinezonami. Wyszarpnął dwa, jeden rzucił gramolącemu się Martinsonowi, strzepnął z trzaskiem drugi i energicznie wskoczył w rozpostarte wnętrze. -- Udaję... Słyszysz, Babuschka? Udaję, że lego nie słyszałem -- powiedział głośnik, Pilot rzucił wystudiowane "spode łba" spojrzenie w obiektyw kamery, ale powstrzymał się od komentarza- Martinson wyłuskał z przyściennej szafki dwa kompletne komunikatory-- z radiolatarniami, tropicielami, racami antenowymi, maszynkami do zagłuszania. -- Słusznie - pochwalił przez głośnik dowódca. Babuschka skrzywił się, mocując komunikator do paska, sprawdził położenie koncentratów mięsnych dla Larny Xore i - wziętego na wypadek, jeżeli nie okaże się miłym pieskiem -- pistoletu z ogłupiaczem. Odkleił od wnętrza pakietu ochronnego maseczkę, wcisnął filtry w nozdrza. Na usta naciągnął i przykleił gęstą, sztywną, wypukłą siatkę. Popatrzył na Martinsona, odwrócił głowę do panelu sterująco-kontrolnego, zachichotał nie przerywając wzrokowej kontroli całości wyposażenia szalupy. -- Wyglądamy w tym jak dwa nadąsane szympanse, -- Uwaga, macic gościa. Definitywnie zatrzymał pojazd sto metrów od wejścia. Może ruszylibyście wreszcie i zaczęli akcję?... -- Dobra. -- Babuschka odetchnął głęboko, sprawdził odczyt mieszanki atmosferycznej. -- Komp, otworzysz pojazd tylko na hasło "Trzy szybkie szympanse" lub na sygnał z orbity. Idziemy.... Pierwszy wkroczył do śluzy i stuknął w klawisz sterownika drzwi Komp poczekał na Martinsona, szczęknęły rygle, w dół powędrował wizyjny wskaźnik atmosfery i w połowie drogi zawrócił, gdy zawory zewnętrzne wpuściły powietrze Geyeelli. Pancerne drzwi odsunęły się, sprawnie rozwinęła rampa i Babuschka zbiegł raźnie na powierzchnię planety. Stojąc na grubej warstwie rdzawozielonej suchej trawy, obrócił się na pięcie, usiłując niemal jednocześnie zlustrować wszystko, co znalazło się w zasięgu jego wzroku -- jasne, zamglone niebo, ciemna bryła kanciastego miasta, sprawiający wrażenie twardego grunt, niemal całkowicie przesłonięty tym samym monotonnym zielskiem. Przytupnął sprawdzając trwałość gruntu pod stopami. Kruche łodygi popękały natychmiast. Machnął do nawigatora dokonującego przeglądu ze szczytu rampy. Jednocześnie w ich kierunku ruszyła standardowa miejska caretka. - Niby obcy świat, a wszystko znajome -- powiedział rozczarowany Martinson podchodząc do pilota. Babuschka wciągnął ostrożnie powietrze. Przefiltrowane i wyjałowione nie miało żadnego smaku. Pomachał ręką do kierowcy caretki. Mężczyzna odpowiedział podobnym, ale nie tak szerokim gestem, podjechał bliżej i zatrzymał pojazd. Miał jasną cerę, pomarszczone czoło, jakby często dziwił się czemuś, albo wydawał nieprzyjemne rozkazy; krótko ścięte na bokach i górze nieco dłuższe z tylu włosy, poprzetykane były gęsto siwizną, W spojrzeniu rysowało się charakterystyczne zniecierpliwienie; "Dlaczego właśnie ja i właśnie teraz muszę się tym zajmować!?" - Witajcie -- powiedział. - Jestem Ranibez. Ósmy kapłan Punktu. Babuschce wydało się, że Martinson zamierza uśmiechnąć się, albo wdać w dysputę o podstawie dogmatów religijnych, więc szybko zrobił jeszcze krok do przodu. - Pilot Babuschka, a to nawigator Martinson, reszta ekspedycji na orbicie. -- Udzielił sobie pochwały za cwane zwiększenie liczebności załogi, -- Mamy polecenie odebrać stąd robola Teren JLP 722 i psa o imieniu Larna Xore, - A, tak się wabi? - powiedział mężczyzna, w jego glosie zabrzmiała ulga. Może coś jeszcze. - Nic wiedzieliśmy. - Robot wam nie powiedział? - szybko wtrącił Martinson. - Robot?- Hm. Zobaczycie. On nie jest sprawny. -- Mężczyzna pokręcił głową, - Przemawia cytatami z gazet, raportów parkingowych i procedur stanowych. Może... -- Wzruszył ramionami. -- Gdyby ktoś się uparł i zadał mu odpowiednie pytanie, to odpowiedziałby nawet jak się nazywa pies jego zmarłego pana, ale nic znaleźli się chętni. Proszę -- Wskakując miejsca obok siebie, ponaglił delikatnie pasażerów, Martinson i Babuschka wgramolili się na stopnie i usiedli na sztywnych twardych krzesłach. -- Robol jest w magazynie na północno zachodnim rogu Geyeelli -- powiedział Ranibez, -- Możemy od razu po niego pojechać... -- A pies? -- Babuschce nie spodoba! się jakiś specjalny nacisk na słowach "robot", "po niego", "od razu". Jakby Ranibez chciał odwrócić uwagę od psa. Albo - wręcz przeciwnie na psa zwrócić uwagę. -- Tu będzie mały kłopot... My... Nie wiedzieliśmy, że pies jest wam potrzebny, ktoś go ma. To znaczy, ktoś się ciągle z nim bawi, to bardzo miły pies, jedyny w Geyeelli. Obawiam się nawet, że teraz wybuchnie moda na domowe zwierzęta. -- Powiedział to lekkim tonem, ale i Martinson i Babuschka wyczuli, że z jakiegoś powodu niepokoi to Ranibeza. -- Proponuję żebyśmy pojechali po robota, a potem poszukamy psa... Wózek zbliżał się do pierwszych domów Geyeelli. Wbite w grunt odwrócone piramidy, miały po sześć kondygnacji, a platformy dachów powiązane ze sobą były siecią kabli. W trójkątnych przekrojach ulic panował półmrok, żaden sklep - o ile były tu sklepy - nie atakował wzroku przechodniów agresywnym, jaskrawym oświetleniem. Babuschka chwycił się poręczy przy schodkach i wstał. -- Zrobimy inaczej, zależy nam na czasie. Więc -- o ile nie ma pan nic przeciwko takiemu planowi -- proszę zawieźć Martinsona do robota i pomóc w przetransportowaniu go do szalupy, a ja poszukam psa. Dobrze? Ranibez pokiwał głową, ale wyglądało to, jakby potakiwał tylko, żeby zyskać na czasie, nad czymś gorączkowo się zastanawiając. Potem oderwał na moment wzrok od drogi i popatrzył Babuschce w oczy. Pilot uznał to za zastanawiające -- od lądowiska szalupy do miasta prowadziła jedna jedyna droga, naturalnie gładka, pokryta kożuchem łamliwych pseudo-traw, na której poradziłoby sobie dwutygodniowe dziecko. Ranibez nie musiał aż tak uważnie wpatrywać się w przestrzeń przed sobą. Tym niemniej był strasznie zaaferowany prowadzeniem caretki, dopiero teraz nie wytrzymał i strzelił spojrzeniem w oczy gościa. Pilot oderwał od ramy kciuk i cztery razy, jak ktoś zniecierpliwiony, postukał w nim w poręcz. Kit, obserwujący wszystko za pośrednictwem kamer umieszczonych w baretkach, również dojrzał sygnał Babuschki. W uszach pilota i nawigatora rozległ się szept: "Widzę. Cztery-cztery". W ich prywatnym kodzie znaczyło to: "Uwaga, ale jeszcze nie wiem na co". Martinson podrapał się w kolano: "Widzę i podzielam obserwację", a Babuschka chrząknął i -- nic czekając na przyzwolenie czy jakąkolwiek inną reakcję gospodarza -- wysunął nogę na zewnątrz. Ranibez podjął decyzję -- zaczął zwalniać, ale pilot już skoczył. Caretka natychmiast zwolniła hamulce, chyba nawet przyspieszyła. Pilot przyglądał się chwilę malejącemu w oczach pojazdowi, a potem ruszył w kierunku "miasta". Nie śpieszył się, rozglądał na boki, wbijał spojrzenie w mroczne kaniony ulic przed sobą, zerkał do góry, ale Geyeella nie zamierzała odkrywać swoich sekretów. O ile poza depyelelopem je miała. Powietrze było suche, ciepłe i nieruchome, światło ostre, niemiłe. -- Raj to 10 nie jest - mruknął Babuschka na użytek własny i Kita. Po kilkudziesięciu krokach wszedł w rzucany przez postawione na głowie zikkuraty cień. W zasięgu wzroku miał kilka osób, ale choć wszystkie obrzucały go szczerze zainteresowanymi spojrzeniami żadna w inny sposób nie sygnalizowała ciekawości, a tym bardziej chęci zawarcia znajomości, Babuschka poczuł lekki zawrót głowy, odruchowo odetchnął głębiej. -- Cholerny cień -- powiedział na glos. -- Ciemno tu jak... -- Witaj! Odwrócił się szybko. Za nim stał wyrostek, ubrany i ostrzyżony niemal identycznie jak Ranibez. Nie uśmiechał się powitalnie, miał na twarzy wypisane zadanie i chciał jak najlepiej je wykonać. Gorliwy adept -- Witaj -- powiedział Babuschka. -- Szukam psa, który tu wczoraj wylądował. Mam go zabrać. Zależy mi na czasie -- dodał akcentując ostatnie cztery słowa. Adept podszedł bliżej. Miał nieprzyjemnie chłodne obojętne spojrzenie- Oderwał je na chwilę od gościa, zerknął za jego plecy, najpierw przez prawe ramię pilota, potem przez lewe. Babuschka poczuł niemal nieodpartą chęć okręcenia się na pięcie, przemógł się jednak i me obejrzał. Nie zrobił nic poza tym, że odruchowo napiął mięśnie i czekał. -- im bardziej się do czegoś śpieszysz, tym szybciej będziesz później od tego uciekał -- powiedział z namaszczeniem młodzieniec, -- Rozumiem. Nie śpieszę się bardzo, śpieszę się po prostu -- odparł Babuschka. -- I rzeczywiście -- będę potem uciekał. Czyli zwyczajnie startował, takie mam zadanie. -- Chodź -- powiedział chłopak i ruszył pierwszy. -- Wiesz gdzie jest Larna Xore? Adept odwrócił się nic przerywając marszu: -- Jeszcze nie, ale właśnie trwają poszukiwania. Poczekamy tam -- ruchem głowy wskazał wejście do najbliższego zikkuratu. Babuschka dogonił go, machnięciem ręki objął najbliższe budynki: - Możesz mi powiedzieć dlaczego wszystkie są takie same i tak samo... oryginalnie ustawione? To znaczy postawione? -- Oryginalnie? -- No, naturalniej byłoby ustawić je na większej podstawie, byłyby trwalsze,- Wiatry, burze i tak dalej... -- Burze? -- Chłopak odwrócił głowę i popatrzył na Babuschkę. Mimo że powtórzył słowo "burze" z intonacją pytającą, na jego twarzy nie zarysowały się żywsze uczucia. -- Jasne, nie macie burz -- machnął ręką pilot. -- Nic mamy. A dachy zbierają energie... -- Babuschka otworzył usta chcąc wytłumaczyć, że piramidy ustawione "normalnie" zbierałyby o wiele więcej energii słonecznej, ale chłopak dokończył; -- ...i chronią przed pyłem. Na sieciach zbieramy depyeloton... -- Tak?... -- Babuschka omal nie powiedział: "Trzeba tak było od razu mówić". -- Rozumiem -- dokończył Wejścia do budynków ozdobiono niemal identycznymi tympanonami, które wyglądały, jakby miejscowy olbrzym przeczesał krzepnący beton szponiastymi dziesięciopalczastymi łapami. Nad każdym wejściem niemrawo jarzyły się dwucyfrowe liczby. Babuschka skrzywił się, potem pokręcił głową, ale pozostawił bez komentarzy brak zdobniczej inwencji gospodarzy. Weszli do budynku. Korytarz miał długość zaledwie kilku kroków, potem raptownie skrzyżował się z o wiele szerszym i fatalnie oświetlonym. Przewodnik bez chwili wahania ruszył do najbliższych drzwi. "W porządku, nie ma żadnego ekranowania" usłyszał Babuschka w uchu. Klepnął się w pierś i ruszył za adeptem, przystanął tuż za progiem i rozejrzał się, ale nic było na co patrzeć. Ławka -- chłopiec siedział już na niej -- dokoła Ścian, koniec. Pomieszczenie przypominało kabinę windy. Pośrodku każdej ze ścian wystawał fragment walca, na którym wymalowane były skierowane do siebie ostrzami trójkąty, białe i czarne. Walce wolno kręciły się wokół swych osi, po chwili patrzenia na zmieniające się barwy, oczy zaczynały tracić zdolność ostrego widzenia. Babuschka mrugnął kilka razy, sapnął i rozejrzał się jeszcze raz, wolniej lustrując pomieszczenie, ale niczego więcej nic dostrzegł. Zerknął na chłopaka. Mały siedział nieruchomo, patrząc na obracający się walec. Pilot zrobił dwa kroki i usiadł. Umyślnie wybrał inną część ławki, żeby móc uważać na adepta, ale tamten zdawał się być całkowicie pochłonięty obserwowaniem zmieniających się stale barw. Czerń. Biel, Czerń, biel, czerń... Ach, domyślił się Babuschka, to jest len punkt równowagi. Raz tak, raz owak! Wpatrywał się chwilę w "swój" walec, ale przypomniał sobie coś i w tej samej chwili usłyszał głos Kita "Nie wytrzeszczaj tak oczu na to. Może cię hipnotyzują? Chociaż raczej wygląda mi to na młynki modlitewne" Babuschka skubnął się za prawe ucho; "Nie rozumiem?", ale Kit nie zdążył odpowiedzieć. Do pokoju-windy wszedł mężczyzna. Mógłby to być młodszy brat Ranibeza, albo on sam po lekkiej charakteryzacji. Skinął głową, Babuschka poderwał się. Mężczyzna podszedł do trzeciej wolnej ławki i bez słowa usiadł. -- Dlaczego szukasz psa? -- zapytał. -- Mam go zabrać na pokład statku -- odpowiedział Babuschka, Coś we własnym głosie zastanowiło go, ale nie zdążyć pozbierać myśli. Usłyszał, że ktoś coś powiedział, wsłuchał się i rozpoznał własny glos: -- Mamy stąd zabrać robota i psa. Robol jest bardzo potrzebny-- -- próbował skoncentrować się i zacisnąć zęby, ale język poruszał się ochoczo, a mięśnie żuchwy zupełnie nie słuchały słabych oponujących sygnałów z mózgu. -- ...Właściwie tylko robot jest potrzebny, pies to operacja odwracająca uwagę, Niech to jasna czarna dziura, jęknął w duchu. Muszę zamknąć pysk, bo... -- Więc to robot dysponuje informacją, na której tak zależy Ziemi? -- zapylał adept. Babuschka zdziwił się, słysząc jak młodzian odważnie zabiera głos w obecności starszego, ale zdumienie nie wpłynęło na szybkość jego zeznań: -- Tak -- powiedział z przekonaniem. Zrozumiał, że zależy mu na jak najszczerszych odpowiedziach. Poczuł, że to miło tak otwarcie rozmawiać z innymi ludźmi. Usłyszał w uchu jakiś brzęczący głosik, ale zignorował go całkowicie. -- Johan Xore przekazał jakieś ważne dane robotowi. Być może wiedziała też córka, ale nie żyje... -- Tak -- powiedział mężczyzna. -- Ona nie żyła już od kilku dni. Johan zmarł tuż po wylądowaniu. Nie mamy, niestety, aparatury do encefaloodrysu. - Skrzywił się. -- Nie jesteście dla nas zbyt szczodrzy, prawda? Żal wam pieniędzy na taki sprzęt dla jakiejś kolonii. Bo moglibyśmy się rozwijać, a wy przecież nie chcecie prawdziwej równowagi!?! -- Ja-- -- Babuschka zająknął się. -- Ja-,, -- Co jeszcze ukrywasz przed nami? Co ci jeszcze wiadomo o robocie, Johanie, psie? -- Adept poderwał się z ławki i stanął przed Babuschka. - Mów! -- Nic więcej nie wiem- Ziemia niewiele wie i nie wszystkim się z nami podzieliła. Naprawdę! W jakimś kąciku umysłu Babuschki zrodziła się pogarda do samego siebie. "Zamknij się" usłyszał i już chciał głośno powiedzieć do Kita: "Sam się zamknij", gdy uświadomił sobie, że Kit poza jedną próbą powstrzymania jego słowotoku, nie mówił nic. Chwilę w jego głowie trwało coś jak walka o dominację nad obszarami kontroli i mowy, ale narkotyk szybko przełamał słabe skrupuły. -- Dobrze -- podsumował przesłuchanie starszy z mężczyzn. -- Posiedź tu z nim jeszcze trochę, już kończymy kopiowanie pamięci robota. Potem oddaj mu tego psa... -- Chyba parsknął bezbarwnym śmieszkiem, Adept po raz pierwszy zareagował żywiej: -- Nie moglibyśmy go zatrzymać? Skoro nie jest im potrzebny, to nie będą się upominać, a my... -- A równowaga? -- zapytał miękko starszy kapłan, -- Masz dla niego przeciwwagę? Młodzieniec otworzył usta i po chwili zamknął je wolno, Szybko zerknął na wirujący bez przerwy walec, przymknął powieki, chwile tak trwał Potem otworzył oczy i popatrzył na mężczyznę. -- Jeśli ten pies ma nas uradować, to będziemy musieli poszukać czegoś przeciwstawnego, nieprawdaż? " zapytał tamten. W jego glosie czaił się nieprzyjemny, perfidny dogmatyzm, z którego sieci - Babuschka widział to wyraźnie i cieszył się -- młodszy z kapłanów nie miał szans się wyplątać. I nic wyplątał. Jeszcze raz zmrużył powieki, odetchnął głęboko i otworzył oczy. -- Tak - powiedział. -- Kolejne naruszenie równowagi nie jest nam potrzebne, -- Odwrócił się do Babuschki -- Zabieraj swojego psa. Będziesz tego żałował! -- Przestań, Hab -- dobrotliwie powiedział starszy. -- Oni nie wiedzą. Nie rozumieją. Musieliby zamieszkać tu, w Punkcie, - Szeroko otworzył oczy. -- Tylko tu można wszystko zrozumieć. Szybko wyszedł, Hab odwrócił się i popatrzył na Babuschkę. W jego spojrzeniu dominowała wrogość i zazdrość. Wyszedł bez słowa. Babuschka ruszył za kapłanem. Na zewnątrz Hab wskazał leżącego pod ścianą budynku psa. Był ogromny, gładkowłosy, o bardzo jasnej, niemal białej sierści, I smutny. Obojętnie patrzył na Babuschkę. Hab zrobił krok w stronę zwierzęcia, ale zrezygnował i poszedł bez słowa. Babuschka zastanawiał się chwilę.- Wydało mu się niegodnym przekupywanie takiego wspaniałego zwierzęcia jakąś ubitą na twardo masą mięsną. Podszedł bliżej. Larna oddychała ciężko, z prawej strony mocarnej paszczy zwisał kawał bladoróżowego języka nadając psu nieco figlarny wygląd, -- Mogłabyś zjeść kilku z nich -- powiedział pilot, wolno podchodząc do psa. - Nie musieliby się wtedy martwić o pech-chi-chi... -- zachichotał nerwowo. Przypomniał sobie, jak na pokładzie peta chwale się znajomością z psami. Nie wiedział wtedy, że największy ze znanych mu psów, mógłby spać w cieniu ogona Larny. -- Larna... Polubimy się, prawda? -- Przykucnął przy psie i wolno wyciągnął rękę. Nie odważył się dotknąć głowy, delikatnie przeciągnął dłonią po grzbiecie psa. Larna raz tylko, i to pobieżnie, zerknęła na jego dłoń. Babuschka zachichotał jeszcze raz i -- sam to rozumiał -- niespecjalnie szczerze, -- Babuschka? Martinson już ma robota, skopiowali go, dranie, ale już jest na caretce. Jeśli się nie boisz weź psa i zasuwaj do szalupy- -- Babuschka usłyszał w uchu glos Kita. -- No, Larna. Idziemy, No, chodź! Udał, że robi krok i ku swojemu zdziwieniu zobaczył jak suka wstaje ociężale, otrzepuje sierść i rusza w jego kierunku, Sięgnął do kieszeni i podał Larnie kostkę koncentratu. Szorstki jęzor zgarnął kostkę do paszczy, -- No! -- powiedział Babuschka. -- Teraz biegiem! Kilka minut później byli Już przy szalupie. Babuschka wprowadził do wnętrza Larnę. Poklepał ją łagodnie po karku. -- A ja, głupi, spodziewałem się kłopotów w śluzie! -- roześmiał się. -- Przecież jesteś psem ze statku. -- Powinieneś już widzieć Martinsona -- odezwał się głośnik. Nawigator podjechał bliżej tą samą caretką, towarzyszył mu ten sam ascetyczny kapłan, I cylindryczny kadłub robota. We trójkę, nie odzywając się do siebie, przetargali walce do śluzy. Ranibez sprawiał wrażenie obrażonego, a może po prostu śpieszyło mu się. Mruknął coś na pożegnanie i szybko odjechał, Martinson długo wpatrywał się w Larnę, potem wolno usiadł w fotelu, -- Ale duża! -- Może byście wystartowali? Babuschka stłumił uśmiech i uruchomił komp. Potem ułożył psa na kupie kombinezonów, wrócił do pulpitu, wybrał najłagodniejszy z możliwych wariantów wyjęcia w przestrzeń i zainicjował start. Obserwował uważnie konsoletę do momentu oderwania się od ziemi. Potem zerkał tylko na ekrany i patrzył długo na psa. Martinson odezwał się po sześciu minutach: - Kit? Kwarantanna? -- Nie. Nie trzeb. -- Och, cale szczęście. Nie wytrzymałbym z tą parą zakochanych. -- Pilnuj swojego robota -- odgryzł się Babuschka. -- No, to jest numer! -- sapnął nawigator. -- Pytam go jak się nazywa, a on mi na to coś takiego: "Produkcja robotów skali trzy-zero-osiem z integracją sześć, wyniosła dwieście czterdzieści cztery, w tym serii OBRA czternaście. Ich imiona..." I zasuwa mi czternaście imion, gdzieś tam jest jego, trzeba by było zgadywać. Zapytaj go o pogoda to nie powie jak człowiek: zimno, cieple, deszcz, tylko zaczyna: "Planeta charakteryzuje się stabilnym systemem meteorologicznym..." Rozumiesz? Przycumowali. Hangar wypełniła gazowa mieszanka. Kit spotkał ich w progu. Bez cienia strachu podszedł do Larny i zdjął jej obrożę. - Za pół godziny serwuje uroczystą przekąskę, szefostwo pokrywa koszta. -- Podrzucił obrożę, chwycił, pokazał nawigatorowi i pilotowi. - O to chyba chodziło. - Odwrócił się i ruszył do drzwi. - Życzyłbym sobie, byście, panie i panowie, udali się do medicusa i pod prysznic- Niczym się podobno nie zaraziliście, ale Rozterka ma specyficzny zapach. Za dwadzieścia minut! - Pomachał obrożą i zniknął za drzwiami. Kwadrans później spotkali się w messie. Wbrew zapowiedzi stół był pusty, a Kit ponuro bębnił czubkami paznokci w blat Urna otrzepała się któryś już z kolei raz, rozsiewając wokół mgiełkę drobnych kropelek. - Co się stało? - Martinson odsunął od stołu krzesło i ciężko się na nie zwalił. Odgarnął z czoła wilgotne włosy. -Przypaliłeś kawior? - Nie ma kawioru, zablokowali. W ostatniej chwili -mruknął Kit, Babuschka podszedł do podajnika: - Trzy razy sok -powiedział. Trzy razy woda, zimna, na głębokim talerzu. -- Duszkiem wypił swoje zamówienie. Larna równie zachłannie rzuciła się na wodę, - Ależ powiedz coś - zażądał Martinson. -- Powinniśmy wiedzieć, co się nie udało. - Właśnie - wtrącił się Babuschka. - W dobrej załodze nie mają przed sobą tajemnic, żadnych i nigdy - uzupełnił z naciskiem. - Ja, na przykład, mogę wam zdradzić, że ślady narkotyku już wyparowały z mojego organizmu. Kit i Martinson jednocześnie obrócili się i popatrzyli na pilota. Martinson pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: "A nie mówiłem!" Kit zarumienił się lekko. - Przepraszam cię -- powiedział do pilota. - Ale sugerowano, że wiadomość jest zaszyfrowana w obroży psa. Jednocześnie powiedzieli, że bez specjalnych blockerów, każdy lądujący na Geyeelli ma wzmożoną ochotę mówić prawdę. Dlatego... - Dlatego podsunąłeś mi myśl, że to robot jest ważny. Żebym im to wyśpiewał, a tymczasem ważny jest pies, którego się pozbędą. Kit pokiwał głową. - A po drugie "tymczasem", okazało się, że na obroży nic nie ma! -- No to masz! -- Babuschka podszedł do dowódcy i podał mu coś. -- Co to jest -- paznokieć? -- Pazur, dokładnie rzecz biorąc- Szósty pazur z lewej przedniej łapy Larny. A jakbyś mu się przyjrzał pod mikroskopem... -- Hura-a-a! - ryknął Kit. -- Mamy to! Wybiegł z mesy, w której został siedzący z rozdziawionymi ustami Martinson, głaszczący Larnę Babuschka i głaskana przez Babuschkę Larna. Kilka minut później podajnik rozćwierkał się kaskadą perlistych dźwięków, akurat w chwili, gdy Kit przekraczał próg messy. -- Ale podwójna wolta nam jednak wyszła! -- powiedział patrząc na pilota i nawigatora. -- Wszystko jest na mikrodysku! -- Nam, kurczę? Nam! -- powiedział z goryczą Babuschka, przytulając się do chłodnej, wilgotnej psiej sierści. - Mistrzowie intrygi, kurcze, Richelieu za dwa centy, -- No, dobrze, pilocie. -- Kit mrugnął do Martinsona. -- Gdyby nie ty... Kolejny raz... Jesteś wielki! -- Pewnie, że tak- - Babuschka wyprostował się, nadął klatkę piersiową, Larna podniosła się i otrzepała, a polem, patrząc na Babuschkę, szczeknęła. Wystraszony Martinson drgnął i szybkim ruchem ściągnął ręce ze stołu, uderzając się łokciami o oparcie krzesła. Syknął, Kit skokowo przestał się uśmiechać. Ogłuszony podajnik zamrugał skonsternowany, a potem poprosił: -- Proszę skonkretyzować zamówienie?...