Ryszard Dziewulski Bez pamięci "Nie każda rzeczywistość jest bezwarunkowo dostępna dla wszystkich." Jean-Paul Sartre, "Byt i Nicość" Środa, 11 sierpnia, godz. 22.00 Przekraczając próg głównego budynku Dream Laboratories, Jonatan Adams nie znał celu własnej wizyty. Kilka godzin wcześniej w wynajmowanym przez niego niewielkim mieszkanku na szesnastym piętrze Shipton&Toft Apartments odwiedził go pewien sympatyczny staruszek. Zapewniając, że jest długoletnim pracownikiem Dream Corporation, wyraził zadowolenie z faktu, że to właśnie jemu przypadł zaszczyt zaproszenia Adamsa w imieniu profesora Kracha na spotkanie. Jeśli nie robi to różnicy, spotkanie odbędzie się jeszcze tego samego dnia o godzinie dwudziestej drugiej w gabinecie profesora. Potem wręczył jakąś kopertę, podał rękę, uśmiechnął się i wyszedł. Być może Jonatan wybiegłby za nim na korytarz, aby dowiedzieć się czegoś więcej lub wyjaśnić ewentualną pomyłkę, ale wzrok jego padł na kopertę, którą wciąż trzymał w sztywno wyciągniętej ręce. To, co ujrzał, przedłużyło o parę chwil stan osłupienia, w jakim pozostawił go staruszek. Wielka koperta z psychodelicznym znakiem firmowym zaadresowana była do niego: Jonatan Adams, STA pokój 1646. Znalazł w niej magnetyczną kartę przepustki ważną do godziny dwudziestej trzeciej i oficjalne zaproszenie z zamaszystym podpisem. Krach w grzecznych słowach przepraszał, iż nie mógł stawić się osobiście, że nadmiar obowiązków, że mimo to liczy na spotkanie... Nic konkretnego. Adams nie należał do ludzi, którzy nie potrafią odmawiać. Nie miał jednak zamiaru zastanawiać się przez resztę życia nad tym, czego mógł chcieć od niego główny udziałowiec Dream Corporation, legenda światowej psychotroniki i założyciel United Union University w jednej osobie - profesor Beniamin Augustyn Krach. Punktualnie o dwudziestej drugiej Jonatan opuścił windę i znalazł się w przestrzennym holu najwyższego piętra Dream Laboratories. Ktoś wskazał mu właściwe drzwi, za którymi ujrzał obszerne biurko i siedzącą za nim równie obszerną sekretarkę. Zauważyła go dopiero wtedy, gdy stanął tuż przed nią. - Nazywam się... - Pan Adams? - zapytała słabym głosem, jakby nie słysząc, że właśnie to chciał jej wyjaśnić. - Tak. - Proszę zaczekać. Profesor ma ważne spotkanie. - Siła jej głosu i wygląd powiek dowodziły, że w ciągu minionej doby nie zmrużyła oka. - Czy aby nie ze mną? - zapytał, kładąc przed nią zaproszenie z podpisem Kracha. Spojrzenie, którym obdarzyła go w odpowiedzi było aż nazbyt wymowne, więc oddalił się pospiesznie i zagłębił w jednym z foteli stojących przy niewielkim stoliku, na którym rozrzucone były kolorowe czasopisma. Niewiele myśląc, sięgnął po jedno z nich, aby zabić nadciągającą nudę. Bezwiednie przerzucał strony, zastanawiając się po raz kolejny nad tematem czekającej go rozmowy. Właściwie tylko raz w życiu zetknął się z ludźmi Kracha i być może tu należało szukać powodów zainteresowania jego osobą. Nic jednak nie przychodziło mu na myśl. Było to mniej więcej cztery miesiące temu. Starał się o zatrudnienie w dziale reklamy QuicKomu i po rozmowach wstępnych skierowano go do Dream Corporation na rutynowe badanie. Chodziło wyłącznie o tak zwany charakterologiczny dobór grupy pracowniczej. Otrzymał zapewnienie, że jeśli testy wykażą, iż jego charakter pasuje do charakterów jego ewentualnych przyszłych kolegów, zdobędzie pracę. Warunek, na który musiał się zgodzić był jeden. W przypadku pozytywnego wyniku testu, jego koszty będą odliczane od poborów przez najbliższy rok. W wyznaczonym dniu Jonatan zgłosił się do badania. Zaprowadzono go do wielkiej hali, wyglądającej jak wnętrze gigantycznego komputera. Na jej środku stały dwie ogromne kule, przypominające kapsuły ratunkowe statku kosmicznego. Wstrzyknięto mu coś do żyły, po czym ułożono go wewnątrz jednej z kapsuł na najwygodniejszej leżance, na jakiej kiedykolwiek przebywał. Kiedy go stamtąd wyprowadzano okazało się, że przespał cztery godziny. Badanie było zakończone. Następnego dnia w dziale zatrudnienia QuicKomu dowiedział się, że nie pasuje do zespołu i pracę dostanie ktoś inny. Adams zakładał, że wyniki jego testu znajdują się wciąż w ręku Dream Corporation. Jedynym rozsądnym wyjaśnieniem jego tu obecności było przystawanie jego charakteru do charakterów jakiegoś zespołu ludzi, którzy poprzez korporację poszukują współpracownika. Ale o tym przecież nie musiał informować go osobiście profesor Krach... Chciał odrzucić bezmyślnie przeglądane czasopismo, ale jakoś nie mógł. Z początku sam nie wiedział, co przykuwało jego uwagę, lecz po powtórnym przejrzeniu tych samych stron znalazł humorystyczny obrazek. Przedstawiał profesora Kracha jako pucułowatego amorka fruwającego pomiędzy obłokami i strzelającego do bezbronnych ludzi z łuku. Ponad rysunkiem widniał wytłuszczony nagłówek: "KRACH GÓRĄ". Zaczął czytać. "Po wielomiesięcznych perypetiach United Union Parlament zaakceptował projekt badań nad interaktywną metodą doboru małżeństw, opracowaną przez grupę naukowców z Dream Corporation pod okiem profesora Beniamina Kracha. Projekt ten został przedłożony komisji parlamentarnej w styczniu ubiegłego roku jako antidotum na stale rosnącą falę rozpadów małżeńskich. Pół roku temu, gdy Krach uwiódł senatorów swoim wystąpieniem na temat społecznej przydatności jednostek szczęśliwie zakochanych, nikt nie miał wątpliwości, iż chodzi wyłącznie o potężną dotację rządową. Komisja opiniująca projekt badań składała się w większości z konserwatywnych republikanów, sprawę więc uważano za praktycznie zamkniętą. Niespodziewanie jednak Dream Corporation zrezygnowała z dotacji, a projekt badań zyskał pozytywną opinię komisji. Dopiero wtedy obudzili się demokraci i podnieśli krzyk, że w projekcie znajdują się niezbyt jasno sprecyzowane szkice eksperymentów, w których Krach dopuszcza ewentualność ingerencji w ludzką psychikę. Ale było już za późno. Projekt przeszedł większością głosów, a Krach po raz kolejny wystrychnął Parlament na dudka." Drzwi gabinetu otworzyły się bezszelestnie. Wyszedł z nich jakiś mężczyzna, a tuż za nim profesor we własnej osobie. Pożegnał swego gościa i nie tracąc czasu zwrócił się w kierunku Jonatana. Był to niezwykle energiczny człowiek, przypominający wzrostem i posturą Napoleona. Jego wiek był od dawna przedmiotem spekulacji większości mediów, a żarty na ten temat znalazły swe stałe miejsce w rubrykach rozrywkowych. Najbardziej rzetelną wydawała się wersja sugerująca, iż Napoleon i Krach są po prostu rówieśnikami. - Pan Jonatan Adams, nieprawdaż? - pytał, prawie biegnąc z wyciągniętą dłonią. - Prawdaż - wyjąknął Jonatan, nie bardzo wiedząc co mówi, gdyż staruszek trząsł jego ręką z mocą pneumatycznego kafara. - Proszę wejść. Panno Berto, dwie kawy. Napije się pan kawy? Gabinet Kracha zasługiwał raczej na miano Fitness Clubu. Miał ze sto metrów kwadratowych, a cała jego powierzchnia zastawiona była różnego rodzaju przyrządami do ćwiczeń. Profesor poprowadził swego gościa do stojącego w rogu pomieszczenia szklanego stołu i posadził na jednym z okalających go foteli. Kiedy tylko Adams usiadł fotel automatycznie dopasował się do jego sylwetki. - Proszę zaczekać. Przebiorę się tylko i zaraz do pana wracam. Panna Berta przyniosła dwie kawy w maleńkich filiżankach, bez słowa postawiła je na stole i wyszła. Tym razem wyglądała jak świeżo wybudzony niedźwiedź. Z pewnością nieprzypadkowo została sekretarką szefa Dream Corporation. Czekając na Kracha, Jonatan z ciekawością przyglądał się gabinetowi. Przez oszklony sufit do wnętrza zaglądały setki gwiazd. Pierwsza z czterech dziesięciometrowej długości ścian była olbrzymim oknem, więc miliony świateł oddalonego miasta zlewały się z mrugającym niebem na kształt wielkiego namiotu. Naprzeciw okna znajdowały się cztery pary rozsuwanych drzwi wind, którymi prawdopodobnie Krach przedostawał się na dowolny poziom budynku. Trzecią ścianę stanowiły dziesiątki monitorów, a na czwartej, pomiędzy drzwiami, za którymi zniknął profesor i wejściem do sekretariatu, umieszczono pokaźnych rozmiarów logo korporacji. Profesor, ubrany w błękitny dresik, wparował do gabinetu, zasiadł na symulatorze roweru i począł żwawo obracać pedalikami. - Proszę mi raz jeszcze wybaczyć, że nie odwiedziłem pana osobiście. Obowiązki. Szczerze mówiąc, lubię oglądać wnętrza zamieszkiwane przez osoby, z którymi pracuję. Dostarcza mi to wielu informacji na ich temat. Ale trudno. Może innym razem. Miło z pańskiej strony, że zdecydował się pan przyjąć moje zaproszenie. Jestem pewien, że nie pożałuje pan tej decyzji. Oczywiście nie domyśla się pan, dlaczego tu jest? To zrozumiałe. Sam bym się nie domyślał, gdybym był na pana miejscu. Czy jest pan zakochany? Adams nie dosłyszał pytania, gdyż właśnie zastanawiał się nad tym, czy profesor szybciej obraca nogami, czy językiem. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że obydwa tempa nieznacznie się od siebie różniły. Współistnienie tych dwóch czynności było więc możliwe wyłącznie przy założeniu, iż jedną z nich Krach wykonuje całkowicie mechanicznie, bezmyślnie. Tylko którą? Po krótkiej chwili obserwacji Jonatan nabrał przekonania, że całe skupienie i uwaga profesora przykuta jest do ruchu nóg. - Proszę? - Zakochany. Czy pan jest. W kimkolwiek. - Nie bardzo rozumiem... Przerwał pedałowanie równie prędko jak je rozpoczął. Podszedł do stołu i ciężko dysząc, runął na sąsiedni fotel. - Pytanie nie jest trudne. Brzmi ono tak: Czy obecnie jest pan w kimkolwiek zakochany? Jonatan nie zdołał się oprzeć wrażeniu, iż ujmująca bezpośredniość jego rozmówcy graniczyła ze zwykłą bezczelnością. Mogło też być odwrotnie. - Dlaczego miałbym odpowiedzieć na to pytanie? Krach wrzucił do kawy cztery kostki cukru. - Oczywiście, rozumiem. Chce pan przez to powiedzieć, że guzik mnie to obchodzi. Sam bym tak odpowiedział, gdybym był na pana miejscu. Tu zamilkł, co zdumiało Adamsa bardziej niż wszystko, co do tej pory powiedział. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, popijając kawę. Staruszek co jakiś czas rzucał badawcze spojrzenie. Jonatan starał się zachowywać naturalnie, ale przedłużająca się cisza czyniła to zadanie niewykonalnym. Po chwili zrozumiał, że Krach wciąż czeka na odpowiedź i nie ma zamiaru zabierać głosu zanim jej nie usłyszy. - Czy to jest powód, dla którego mnie pan tu sprowadził? Chce pan wiedzieć, czy jestem zakochany? - Tak. - Dobrze, odpowiem panu, ale wcześniej chciałbym wiedzieć, dlaczego to pana interesuje. - To zrozumiałe. Otóż odpowiedź, jakiej mi pan udzieli ma decydujący wpływ na dalsze losy tej rozmowy. Więc? - Dlaczego pyta pan o to właśnie mnie? Przecież na świecie są miliony mężczyzn... - Właśnie dlatego, że jest pan jednym z nich. Jonatan poczuł, że dłuższe odwlekanie odpowiedzi stanie się śmieszne. - ...Nie. - Słucham? - Nie jestem w nikim zakochany. Profesor drgnął na swoim fotelu. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a w organizm wstąpiła dawna energia. - Znakomicie! Żony też pan nie ma, prawda? - Przecież mówię, że nie. - Miłość i małżeństwo nie zawsze chodzą gęsiego. W tym cały ambaras. Cieszę się, że udzielił mi pan takiej właśnie odpowiedzi. Gdyby powiedział pan, że jest zakochany, dopilibyśmy kawy i rozstali się po przyjacielsku. Wynagrodziłbym jakoś stracony przez pana czas, a sprawa poszłaby w zapomnienie. Jeśli jednak nie kocha pan nikogo, mam dla pana pewną propozycję. Nie chciałem tego mówić wcześniej, gdyż... W każdym razie następne pytanie, które panu zadam, brzmi: Czy chciałby się pan w kimś zakochać, panie Adams? - Krach zerwał się z fotela, wskoczył na ruchomą bieżnię i uruchomiwszy ją, zaczął biec w nieistniejącym kierunku. Dał tym do zrozumienia, że zdaje sobie sprawę, iż odpowiedź na to pytanie wymaga nieco czasu do namysłu. Jonatan był zaskoczony. Czy chce się w kimś zakochać?... Tym samym tonem pytał go przed chwilą, czy nie napiłby się kawy. Przez moment zastanawiał się, czy profesor jeszcze pamięta tę delikatną różnicę, jaka dzieli dobrą kawę od miłości. Ale przecież nie to było istotne. Istotną była odpowiedź na pytanie, dlaczego Beniamin Augustyn Krach spotyka się z nim osobiście w celu zadawania tego typu pytań. Szef korporacji, która otrzymała niedawno od parlamentu zgodę na rozpoczęcie badań... Krach jako kupidyn... Oczywiście! W ułamku sekundy wszystko stało się jasne. - Chce pan ze mnie zrobić doświadczalnego królika? - Tak - rzucił Krach nie przerywając galopu. Po chwili męczącego go wyraźnie uśmiechu dodał. - Cieszę się, panie Adams, że domyślił się pan wszystkiego sam. To dowodzi, że nie myliłem się co do pana. Zakładałem bowiem, że jest pan bystrym młodzieńcem. - Dlaczego ja? Profesor galopował bez słowa, jakby uznając swą poprzednią odpowiedź na to pytanie za wystarczającą. - Chciałbym to... przemyśleć. - Wie pan, czego w życiu nienawidzę? Odkładania spraw ważnych na później - zwiększył prędkość bieżni i zaczął finiszować. Jonatan zrozumiał metodę, dzięki której Krach osiągał tak wielkie sukcesy. Nie mogło być inaczej, skoro takie sprawy jak ta, załatwiał w lekkoatletycznym biegu. Zmordowany staruszek padł na fotel. Na jego twarzy gościł wyraz nudy i zniecierpliwienia. - Po co się oszukiwać, panie Adams? Z pewnością domyśla się pan, że drugi raz tego nie zaproponuję. To wielka szansa. Rozpoczynamy etap badań końcowych nad parapsychologiczną metodą doboru osobowości. Potrzebujemy więc ludzi, którzy dobrowolnie poddadzą się naszym testom. Oczywiście - za odpowiednim wynagrodzeniem. Zdradzę panu, iż jest pan pierwszą osobą, na którą padł nasz wybór; połową pierwszej z kojarzonych par. Będzie pan pionierem. Będziecie żywym dowodem skuteczności mojej metody. Bardzo bogatym dowodem... Nie ma pan nic do stracenia. I dlatego się pan zgodzi. Jonatan nie miał wątpliwości, iż profesor celowo użył liczby mnogiej. Wiedział, że trafi tym w dziesiątkę. Po co się oszukiwać? Któż zastanawiałby się nad tym, co ma do stracenia, mając do zyskania wszystko? Szczególnie wtedy, gdy niczym nie ryzykuje. Któż by się nie zgodził? - Owszem. - Proszę? - Owszem - chciałbym się w kimś zakochać i chyba nie ma w tym nic nienaturalnego. Muszę jednak uprzedzić pana, że jakoś nie bardzo chce mi się wierzyć... Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan przybliżyć mi nieco warunki... eksperymentu, bo chyba tak to trzeba nazywać. Kiedy wyrażam na coś zgodę, wolę wcześniej wiedzieć - na co. Ale... sam pan rozumie, że... - Brawo! Przy kolacji omówimy szczegóły. A tymczasem przyniosę umowę - wybiegł do sekretariatu i po chwili powrócił, trzymając zadrukowany papier, który położył na szklanym blacie, sam zaś zasiadł do wioseł. - Proszę przeczytać umowę uważnie i podjąć decyzję. Proszę się nie spieszyć. Znajdzie pan tam ogólny zarys przebiegu... eksperymentu. Wszelkie detale wyjaśnię panu wtedy, gdy podpisze pan umowę. Ważne jest, aby zgodził się pan na wszystkie warunki, jakie stawiam. I zgodzi się pan. Jestem pewien, że zgodzi się pan, gdyż przecież nie proponuję niczego, jak sam pan to nazwał, nienaturalnego. Chcę tylko poznać pana z pewną kobietą, nic więcej. Mniemam, iż kwota, którą proponuję jako... posag i dodatek do szczęścia małżeńskiego jest nawet z lekka wygórowana. Jeśli wyda się ona panu zbyt duża - proszę tylko powiedzieć, nie będę się przy niej upierał - Krach uśmiechnął się szelmowsko. - Przyniosę panu długopis - zerwał się i pobiegł do sekretariatu. Wracając z długopisem, tłumaczył się. - Nie lubię czekać, aż panna Berta wykona moje polecenia. To zawsze trwa zbyt długo. Spośród trzystu czterdziestu sekretarek, które zgłosiły się w odpowiedzi na moje ogłoszenie, wybrałem najbardziej ospałą. Proszę mi wierzyć, ona myśli dużo wolniej niż chodzi. To mnie mobilizuje do działania. Wszystko muszę załatwiać sam. Energiczni ludzie są mi potrzebni na stanowiskach kierowniczych, za to w sekretariacie potrzebuję żółwia. W moim wieku trzeba się ruszać. Dzięki niej robię dziennie parę kilometrów więcej. Proszę przeczytać umowę. Kiedy pan skończy niech pan zawiadomi o tym pannę Bertę, a ona powiadomi mnie. Potem zasiądziemy do kolacji, przy której wyjaśnię panu niejasności i odpowiem na wszystkie... prawie wszystkie pytania. Krach powiosłował jeszcze przez chwilę, po czym wyszedł. Jonatan został sam. Przez chwilę głucho wybrzmiewały w jego uszach wypowiedziane przez profesora zdania. Jego pośpiech w mówieniu i lekkość, z jaką podchodził do tematu rozmowy, niezbyt adekwatna do jej treści, stanowiły olbrzymi kontrast dla spokoju i ciszy, która zapanowała w gabinecie. Owa cisza podkreślała komizm niedawnej wymiany zdań, ale stanowiła jednocześnie jakby jej lustrzane odbicie, jej potwierdzenie. To była prawda! To się zdarzyło! To nie był sen. Jonatan przewrócił kartki i spojrzał na ostatnią stronę. Poczuł, jak oczy wychodzą mu z orbit. Milion EURO!! Boże... Ktoś tu zwariował! Ten facet proponuje mu milion EURO?! Za co?! "Chcę tylko poznać pana z pewną kobietą, nic więcej." To chyba jakiś żart... To po prostu niemożliwe. Ale to przecież prawda! Zerwał się z fotela i włożywszy ręce do kieszeni, zaczął spacerować pomiędzy przyrządami do ćwiczeń. Wiedział, że zanim przeczyta umowę - musi to wszystko przemyśleć. Przez ten czas ręce przestaną mu drżeć i będzie w stanie przewracać kolejne strony umowy. Ciekawe, czy kiedy dojdzie do ostatniej, nadal będzie tam... Dziwne... Zawsze uważał się za człowieka, któremu pieniądze nie uderzą do głowy. Inna rzecz, że nigdy nie przewidywał ewentualności posiadania ich w takiej ilości... A tu byle sześć zer robi z niego galaretę. Ciekawe, ilu jeszcze rzeczy o sobie nie wie? Przecież... zgodziłby się nawet... za darmo? W zamyśleniu wkroczył na ruchomą bieżnię, ale nie włączył jej. Stał z rękami w kieszeniach i spoglądał na leżący na stole dokument umowy. Rozważania nad prawdopodobieństwem zaistnienia sytuacji, w jakiej się obecnie znalazł, mógł sobie darować. A to był właśnie jej najsłabszy punkt. Teraz wypadałoby się zastanowić... Nad czym tu się, do cholery, zastanawiać?! Odpowiedź na to pytanie zmartwiła go najbardziej. Uświadomiła mu bowiem jego położenie. Przez całe życie unikał sytuacji, w których musiałby zajmować z góry przegraną pozycję. Nie ulegało wątpliwości, że z taką właśnie sytuacją miał obecnie do czynienia. Ale dlaczego? Na czym polega i w czym tkwi negatywny aspekt jego położenia? Co w tym wszystkim nie gra? Podszedł do stołu i sięgnął po dokument. Tam znajdzie wyjaśnienie... Przeczytał umowę trzykrotnie. Nie wynikało z niej prawie nic. Po namyśle Jonatan doszedł do wniosku, że chyba właśnie tego obawiał się najbardziej. Teoretycznie wszystko wyglądało tak niewinnie... Zbyt niewinnie. Za co ten milion? Co, nie podoba ci się milion EURO? Ano, nie podoba... Krach potrzebuje królika... Chce mu dać marchewkę... I za jej zjedzenie obiecuje drugą... Od tego może rozboleć brzuch. Najbardziej śmierdzi przynęta? O co tu chodzi? Z pewnością chodzi o to, czego w umowie po prostu nie ma. Czy to jest powód, żeby jej nie podpisać? Z pewnością - tak. Ale kogo na to stać? Jedno jest pewne. Adams nie zna reguł gry, do której jest wciągany. Chcąc brać w niej udział, musi stać się pionkiem na szachownicy. Najprostsze rozwiązanie, jakie zapewniłoby zachowanie twarzy, jest jednoznaczne z poddaniem całej partii nie tyle bez walki, co raczej bez spojrzenia przeciwnikowi w oczy. Jeśli powie "nie" i po prostu wróci do normalnego życia - nigdy nie dowie się co stracił... Stawką w tej zabawie jest nie byle co, lecz wielka niewiadoma, ukryta gdzieś pod olbrzymią górą pieniędzy. Na domiar złego nie ma czasu na myślenie, odpowiedź trzeba dać natychmiast. Boże... Dlaczego Krach nie wybrał kogoś innego? Dlaczego Jonatan Adams musi przez całe życie stawać przed problemami, o których nie chciałby nawet słyszeć? I dlaczego zawsze popełnia błąd? Nad oszklonym sufitem znikła ostatnia gwiazdka. Chmurzyło się. Boże... Obiecuję, że to już ostatni raz. Szeroki korytarz, wyłożony w całości jasnoszarą, miękką wykładziną kilkanaście metrów przed idącymi delikatnie zakręcał w lewo. Nie widać było jego końca, gdyż okazał się wielkim okręgiem - gdyby szli jakiś czas bez przerwy, znaleźliby się w tym samym miejscu. Po prawej stronie korytarza znajdowały się miękko obite drzwi szeregu gabinetów, a po lewej - okna wychodzące na położoną w dole oranżerię. Okna okalały ją ze wszystkich stron. Znajdowała się piętro niżej, prowadziły do niej szerokie schody. Oprócz ogromnych i bujnych roślin był tam też niewielki basen, fotele, mini-atlas i barek. Białe ściany wyposażone w wielką ilość luster, lśniąca posadzka i przestrzenne wizje wściekłego artysty. To, co początkowo wydawało się czarnym, półkolistym sufitem, było w rzeczywistości przezroczystą kopułą, za którą czaiło się zachmurzone nocne niebo. Spadające na nią pierwsze krople deszczu przepełniły ogromne wnętrze złowróżbnym szumem. Jonatan szedł w milczeniu obok rozentuzjazmowanego profesora. - Parapsychologia przez dziesięciolecia określana była mianem magii, a psychotronikę traktowano jako naukową szarlatanerię. Dzięki Dream Corporation przydatność tych nauk przestano mierzyć ilością sprzedanych książek traktujących o tajemnych zjawiskach. Mamy dużo czasu, więc opowiem panu moją historię. Niewiele osób zna ją z moich ust, ale pan musi ją usłyszeć, gdyż eksperyment, w którym pan uczestniczy, jest jej zwieńczeniem, a jego powodzenie udowodni światu, iż rozpoczęła się nowa era w dziejach psychocybernetyki. Z przyjemnością również postaram się naświetlić panu schemat metody, którą się posługujemy. Nie będę wdawał się w szczegóły, gdyż ich zgłębienie wymaga rzetelnej wiedzy z zakresu co najmniej kilku dziedzin, której to wiedzy pan niestety nie posiada. Myślę jednak, że przekonam pana, iż wyniki naszych testów są efektem wypracowanej przez nas zdolności odczytu realnego profilu badanej osobowości, nie zaś bezpodstawnie snutymi przypuszczeniami, opartymi o skojarzenia patrzącego na rozduszony kleksik pacjenta. Ostatnie słowa wypowiedział stojąc już na szczycie schodów prowadzących do oranżerii. Wyglądało to na mowę pomyślaną akurat na ten odcinek korytarza. - Jak się to panu podoba? - ruchem głowy wskazał rozciągającą się poniżej namiastkę raju. Uśmiechnął się z zadowoleniem i nie czekając na odpowiedź, ruszył w dół. - Jest z pewnością wiele pytań, które chciałby mi pan zadać - mówił, prowadząc Jonatana labiryntem bluszczów. - Na niektóre z nich postaram się odpowiedzieć już teraz, gdyż są oczywiste. Na pewno interesuje pana, dlaczego właśnie panu proponuję udział w eksperymencie. Tu zamilkł na dłuższą chwilę, która miała podnieść napięcie, wzmóc ciekawość, podkreślić wagę tematu lub wszystko po trosze. Krach wykorzystał ją na przyrządzenie drinków, a Adams zajął wskazany fotel. Profesor podał mu kryształowe naczynie z błękitnym płynem i zajął miejsce naprzeciw. - Otóż dokładnie dwudziestego czwartego marca zgłosił się pan do badania zgodności charakterologicznej, delegowany przez dział zatrudnienia QuicKomu. Jak pan pamięta badanie trwało ponad cztery godziny. Nie ma pan pojęcia, ile można dowiedzieć się o człowieku w ciągu tego czasu. Tak właśnie stało się w pańskim przypadku. Oczywiście nie jest pan wyjątkiem. W analogiczny sposób prześwietliliśmy już mózgi kilkudziesięciu tysięcy innych osób. Robimy to od lat. Uzyskane w ten sposób informacje przechowujemy w naszym centrum komputerowym, które znajduje się w podziemiach tego budynku. Dyskrecja jest naszą mocną stroną, nie ma więc obaw, że dane te wpadną w niepowołane ręce. Ścieżka dostępu do nich jest chroniona lepiej, niż rezerwy budżetowe niejednego banku. Parę dni temu United Union Parlament zaakceptował proponowany przez Dream Corporation projekt badań nad parapsychologiczną metodą doboru osobowości. Jeśli w przeciągu dwóch lat uda nam się udowodnić, że stworzona przez nas metoda doboru małżeństw nie jest jedynie teorią, Parlament z pewnością dostrzeże zalety, jakie musi pociągać za sobą jej masowe stosowanie. Ale wcześniej metoda sama musi obronić się przed zarzutami nieskuteczności. Już dawno temu przewidziałem, że do tego dojdzie, więc postanowiłem nie czekać na ten moment z założonymi rękami. Nie trudno się domyślić, że dobór osobowości dwojga osób będzie tym skuteczniejszy, im większa będzie pula, z której dokonuje się wyboru. Właśnie dlatego już od połowy stycznia przy okazji badania doboru charakterologicznego, weryfikowania nominacji na stanowiska kierownicze, opiniowania wyboru zawodu i wszystkich innych testów, jakie można wykonać w Dream Corporation, przeprowadzamy... dodatkową analizę osobowości testowanych. Krach pociągnął łyczek i uśmiechnął się chytrze. Niebezpiecznie bezceremonialny sposób, w jaki profesor przyznawał się, że nie jest aniołkiem, wydał się Jonatanowi lekko podejrzany. - Za pozwoleniem, profesorze... Nie jestem pewien czy dobrze pana rozumiem. Czyżby właśnie przyznał się pan do tego, że bez akceptacji zarówno Parlamentu jak i samych zainteresowanych łamał pan jeden z najważniejszych dogmatów Konstytucji United Union? Czyżby ingerował pan w prywatność ludzi pod kątem ich przydatności dla swoich celów? Krach, jakby nie usłyszawszy zarzutu, mówił dalej. - Dzięki temu, w obecnym momencie stopniem zaawansowania prac znacznie wyprzedzamy stan, którego można by się po nas spodziewać. Sześćdziesiąt procent z przebadanych przez nas osób nie posiada jeszcze swej drugiej połowy, a - proszę mi wierzyć - ponad połowa z pozostałych czterdziestu procent z miłą chęcią wymieniłaby ową połówkę na nową. Te dane nie są aktualne, dlatego pytałem pana, czy nadal jest pan kawalerem, ale nawet jeśli połowa naszego archiwum znalazła sobie partnera, to i tak jest się z czego cieszyć, nieprawdaż? Będziemy najdoskonalszą agencją matrymonialną na świecie, gdyż dobierając osobowości kojarzonych osób przeskakujemy dziesięcioletni okres pożycia małżeńskiego. Dopasowujemy ludzi jak puzzle dziecinnej układanki. Nie tylko na zasadzie komplementarności, ale i przeciwieństw. Przekona się pan o tym osobiście, gdy zakocha się pan bez pamięci w kobiecie, z którą pana skontaktu... - Dlaczego ja? - przerwał mu Adams i pociągnął głębszego łyka, gdyż ostatnie zdanie wzbudziło w nim niezrozumiałą irytację. - Otóż to - dlaczego właśnie pan! W dniu, w którym Dream Corporation uzyskała akceptację na rozpoczęcie badań osobiście uruchomiłem stworzony specjalnie w tym celu program kojarzenia zakodowanych w naszym archiwum osób. Kiedy komputer skończył robotę przedstawił nam listę siedemdziesięciu siedmiu par, które są dla siebie po prostu stworzone. Musieliśmy mieć jednak pewność, że para, na którą padnie nasz wybór, jest najdoskonalszą kombinacją osobowości, jaką w obecnym momencie potrafimy wyłonić. Przez parę następnych dni komputer analizował dokonany przez siebie wybór, weryfikując siłę przewidywanej więzi emocjonalnej, jaka przypuszczalnie pojawi się u każdej z par i porównywał te siły ze sobą. Kiedy skończył, przeanalizował również minimalny czas, po jakim w obrębie każdej z par mógłby zacząć się pojawiać objaw znudzenia partnerem. W przypadku pary, której jest pan połową, okres ten z pewnością nie będzie krótszy niż siedemset pięćdziesiąt trzy lata. Lepszego wyniku, jak na razie, nie osiągnęła żadna z par. Jeśli chodzi o więź emocjonalną - również nie macie sobie równych. Przeprowadziliśmy też mnóstwo symulacji, które z pewnością nie zainteresują pana w tym stopniu co powyższe informacje, gdyż są to sprawy czysto teoretyczne i ze względów oczywistych nie potrafimy jeszcze właściwie ich interpretować. Jedno jest pewne. Po każdym z testów i symulacji, komputer porównywał wszystkie uzyskane wyniki i z uporem na szczycie listy siedemdziesięciu siedmiu analizowanych przypadków wyświetlał te same dwa nazwiska. Jak się pan słusznie domyśla - nosi pan jedno z nich. W chwili gdy skończył, wieńcząc wypowiedź triumfalnym uśmiechem, nie wiadomo skąd pojawili się dwaj kelnerzy z małymi stoliczkami na kółkach. Zbliżywszy się do stołu, zaczęli przygotowywać kolację. Krach nawet na nich nie spojrzał. Siedział ze wzrokiem utkwionym w Jonatanie i zadowoleniem na twarzy. Pomiędzy zakąską z wędzonego łososia i drugim łykiem białego wina Krach zdecydował się rozpocząć zapowiedzianą historię. - Kiedy byłem jeszcze młodym psychiatrą odwiedził mnie pewien mężczyzna i błagał o pomoc dla swojej żony. Jak twierdził, miewała ona dziwaczne omamy wzrokowe, lecz odmawiała wizyty u lekarza utrzymując, że to co widzi jest prawdą. Parę dni później zjawiłem się u nich z przyjacielska wizytą. Kobieta opowiedziała mi o poruszających się przedmiotach, które obserwowała ilekroć jej mąż opuszczał mieszkanie. Według niej dom, w którym mieszkali nawiedzony był przez duchy, a bardziej od psychiatry pomogłaby im przeprowadzka. Parapsychologię traktowałem w tym okresie wyłącznie jako hobby, ale mimo to z łatwością wpadłem na rozwiązanie tego problemu, kiedy tylko zauważyłem na ścianie fotografię ich syna. Chłopak miał trzynaście lat i znajdował się, rzecz jasna, w okresie pokwitania. Od lat parapsychologii znanym był fakt, iż jest to okres, w którym u niektórych dzieci rozkwitają niekontrolowane zdolności psychokinetyczne. Za zgodą rodziców przez parę kolejnych miesięcy zabierałem dzieciaka ze sobą do zaprzyjaźnionej pracowni psychotroniki, gdzie badaliśmy go na wszystkie możliwe sposoby. Niestety - z marnym skutkiem, gdyż, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, wszystko zaczynało fruwać tylko wtedy, gdy wyłączaliśmy urządzenia pomiarowe. Po jednej z takich wizyt, po odwiezieniu go do domu, planowałem odwiedzić mojego przyjaciela, który pracował w instytucie fizyki. Na moją prośbę zajmował się konstruowaniem niezwykle czułych detektorów fal elektromagnetycznych o różnej częstotliwości, które chcieliśmy wykorzystywać do badań telepatii w pracowni psychotronicznej. Chłopak się o tym dowiedział i uparł, że pojedzie ze mną. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, mój kolega zaczął tłumaczyć mi działanie poszczególnych odbiorników, przy czym uruchomił je wszystkie. Wyskalowane były na odbiór różnych długości fal. Szczeniak interesował się fizyką i był tak podekscytowany wizytą w instytucie, że demonstrowane detektory dostały po prostu szału. Okazało się, że prócz psychokinetycznych, dzieciak posiadał też i inne niezwykłe zdolności. Dużo mówił i nie potrafił zatrzymać myśli na jednym temacie, poruszał mnóstwo wątków. Wtedy zauważyłem, że przy każdej zmianie jego nastroju urządzenia rejestrowały odmienne zestawienia emitowanych przez jego umysł fal. Kiedy skierowałem jego uwagę na diametralnie inną rzecz, mianowicie na czekającą w domu matkę, większość detektorów wygasła zupełnie. Dopiero wtedy przejrzałem na oczy, dostrzegając przed sobą szeroko otwarte bramy psychocybernetyki. Od tamtego dnia wszelkie moje oszczędności przeznaczałem na pogłębianie wiedzy z zakresu psychotroniki i wyposażanie własnej pracowni. Przez wiele lat gromadziłem wokół siebie fanatyków tej dziedziny, którzy pracują ze mną do dziś, a dzięki wsparciu finansowemu, jakiego mi udzielali, są teraz współudziałowcami Dream Corporation. Po dwunastu latach wyrzeczeń praca nad psychotronem, konstruowanym według mojego pomysłu, została zakończona. Dysponowałem pomieszczeniem, które było możliwie najdoskonalej odizolowane od elektromagnetycznych wpływów z zewnątrz. Znajdowało się w nim tysiąc pięćset super czułych detektorów promieniowania elektromagnetycznego, zdolnych rejestrować fale o energii wypromieniowywanej przez mózg przeciętnego człowieka. Jest to energia rzędu dwa razy dziesięć do minus dziesiątej W. Każdy z detektorów przystosowany był do odbioru fal o wąskim zakresie częstotliwości. Szerokopasmowy zakres sygnałów, do których odbioru byliśmy przygotowani, wahał się w granicach od dwudziestu kHz do trzydziestu MHz. Zintegrowany z systemem detektorów komputer rejestrował każdy impuls, który pojawiał się na wyjściu każdego z detektorów. W ten sposób stworzyliśmy metodę rejestrowania ludzkich emocji, z których każda kodowana jest jako odrębny zestaw tysiąca pięciuset zmiennych, gdyż każdej z nich towarzyszy niepowtarzalny schemat emitowanych długości fal. Pierwsze doświadczenia, które przeprowadzaliśmy na nas samych, przekroczyły oczekiwania nawet największych optymistów, którzy byli pośród nas. Okazało się, że zapis takich stanów, jak strach, litość, cierpienie, radość i innych podobnych emocji, posiada niesłychanie podobną strukturę kodu, bez względu na to, kogo w trakcie badania dotyczy. Stopniowo poczęliśmy powiększać pamięć komputera, wprowadzając do niej informacje o coraz to nowych stanach umysłu. Wszyscy byliśmy bankrutami, gdyż badania pochłonęły nasze oszczędności. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby zacząć sprowadzać do testów dobrze zdiagnozowanych pacjentów oddziału psychiatrii, aby porównać ich wyniki z naszymi. Zapisy tych samych stanów, które badaliśmy u siebie, odbiegały u nich dość często od uzyskiwanych przez nas. Na tej podstawie komputer zaczął uczyć się diagnostyki psychiatrycznej. Po roku potrafił już bezbłędnie odróżniać piętnaście jednostek chorobowych. I wtedy zaczęliśmy zarabiać. Początkowo nieufnie, oddziały psychiatryczne zaczęły korzystać z naszych usług. Pacjenci diagnozowani przez nas byli poddawani powtórnej diagnozie na oddziałach. Wkrótce jednak zyskaliśmy zaufanie i niemały rozgłos, o który osobiście zadbałem. Pamięć komputera wzbogacała się wciąż o nowe jednostki chorobowe a my napełnialiśmy ją dodatkowo wynikami przeróżnych badań. Pieniądze płynęły do nas szerokim strumieniem, więc rozpocząłem pracę nad udoskonalaniem psychotronu. Dowiedziałem się, że pewnemu młodemu naukowcowi badającemu emanację aury wokół żywych organizmów udało się stworzyć metodę umożliwiającą jej obserwację w zakresie, w jakim dotąd była ona widywana wyłącznie przez osoby szczególnie wrażliwe. Skontaktowałem się z nim, proponując współpracę i wynagrodzenie, o jakim nawet nie marzył. Po kolejnych kilku latach psychotron, prócz analizowania emisji tysiąca pięciuset częstotliwości fal wytwarzanych przez umysł człowieka, potrafił również spektrofotometrycznie odczytywać ponad szesnaście milionów barw i odcieni ludzkiej aury. Udoskonalenia, które wprowadzamy od tamtego czasu nie zmieniają w wyraźny sposób zasady odczytu danych, jakie uzyskujemy w testach. Nauczyliśmy komputer właściwie kompilować setki gigabajtów informacji, które musi połykać przy każdym badaniu, nauczyliśmy go śledzić zmiany natężenia każdej z fal elektromagnetycznych oraz uwzględniać fluktuację barw widma widzianej przez niego aury. Wstrzykując przed testem badanej osobie specjalnie dobrany zestaw mediatorów w określonych proporcjach, wprowadzamy go w stan pewnego rodzaju transu, który ułatwia nam zadanie, gdyż zmusza mózg do eksploatowania swych możliwości w kolejności i zakresie, jakiego wymaga kąt, pod którym zbieramy o danej osobie informacje. Krach napełnił szklanki brzoskwiniowym sokiem. - Jak pan widzi, zasada metody, którą stworzyliśmy, jest dziecinnie prosta. Jesteśmy ogromnie dalecy od doskonałości, ale zdradzę panu, że nie spędza mi to snu z powiek. W chwili obecnej Dream Corporation znajduje się w posiadaniu czterdziestu psychotronów. Kilkanaście z nich umieściliśmy w tym budynku i te wykorzystywane są wyłącznie do prac badawczych, mających na celu wzbogacanie dotychczasowej wiedzy na temat kodów emocjonalnych oraz udoskonalanie samego psychotronu i poszukiwanie nowych obszarów jego zastosowań. Pozostałe pracują pełną parą, świadcząc usługi społeczeństwu. Charakterologiczny dobór grup pracowniczych, diagnostyka psychoanalityczna, diagnozowanie chorób psychosomatycznych, dobór najskuteczniejszej metody resocjalizacji recydywistów, weryfikacja nominacji na odpowiedzialne stanowiska, pomoc w wyborze zawodu i parę innych dziedzin - to już rzeczywistość Dream Corporation. Prowadzimy również zakrojone na dużo szerszą skalę testy psychostatystyczne, które przynoszą nam chyba największe dochody. Z wyników tych testów korzystają przeróżne organizacje, zaczynając od firm marketingowych, a na agendach rządowych kończąc. Jednak oczkiem w naszej wielkiej głowie jest badanie przekroju całej osobowości, a eksperyment, w którym pan weźmie udział, będzie pierwszym sprawdzianem słuszności kierunku, jaki kiedyś zdecydowaliśmy się obrać. - Przyznam się, że trudno mi uwierzyć w to, iż rejestracja pola elektromagnetycznego wytwarzanego przez mózg w czasie snu pozwala na wyciąganie tak daleko idących wniosków o ludzkim charakterze i osobowości. Ludzki umysł to przecież nie nadajnik radiowy, ale nawet gdyby tak było, to i tak przyczyn powstawania w nim fal elektromagnetycznych może być setki. Uważa pan, że na ich podstawie można czytać cudze myśli? - Tego nie powiedziałem. Pole elektromagnetyczne jest tylko jednym z pól wytwarzanych przez umysł, obok elektrycznego, magnetycznego, biograwitacyjnego i być może jakiegoś jeszcze... Fale powstają prawdopodobnie jako efekt uboczny, wtórnie do procesów myślowych, choć są i tacy, którzy dopuszczają myśl o ich bardziej znaczącej funkcji. Przyznam się, że dla mnie nie ma to większego znaczenia. Dla mnie ważne jest to, że analiza tego pola pozwala na uzyskanie wymiernych wyników dotyczących tak ulotnego zagadnienia, jakim jest ludzka psychika. Nawet najdoskonalszy psychoanalityk musiałby przetrzymywać pana na swojej kozetce przez piętnaście lat, zanim dowiedziałby się choćby dziesiątą część tego, co my o panu wiemy po trwającej zaledwie parę godzin drzemce. Nikt nie powinien jednak obawiać się, że jakieś zmyślne urządzenie umożliwia czytanie jego myśli. Obecnie jest to absolutnie niemożliwe. Odczytujemy wyłącznie kody emocjonalne. - Kody emocjonalne? - Tak nazwaliśmy zestawienia częstotliwości fal elektromagnetycznych emitowanych przez mózg w danej chwili. W czasie badania jednej osoby komputer rejestruje kilkadziesiąt tysięcy kodów, które odnoszą się do kilkuset stanów emocjonalnych, w które niejako sztucznie wprowadzamy umysł. Każdy z tych kodów jest analizowany pod względem podobieństwa do kodów standardowych, które gromadziliśmy w pamięci komputera przez ostatnich trzynaście lat. Badamy też następstwo kodów oraz zmiany natężenia każdej z rejestrowanych fal. Na tej podstawie uzyskujemy wymierny pogląd na temat osobowości danej jednostki. To wszystko. Jeśli natomiast spyta mnie pan, skąd wiadomo, który z kodów odnosi się do konkretnego stanu emocjonalnego, to odpowiem, że jest to kolejna tajemnica naszej firmy. Musi pan zawierzyć naszemu doświadczeniu. Powiem panu jednak coś, co powinno nieco zaspokoić pańską ewentualną ciekawość, choć z pewnością niczego nie wyjaśni. Otóż zestawienia wyników powtarzalnych z wynikami badań osób, których psychika nie mieści się w granicach standardowo przyjętej normy, stanowiły dla nas punkt oparcia kompletowanej od lat systematyki kodów. - Powiedział pan, że sztucznie wprowadzacie umysł w... W co? - Aplikowana przez nas mikstura, której skład, proporcje oraz sposób syntezy są dobrze strzeżoną tajemnicą Dream Corporation, wprowadza badanego w stan pewnego rodzaju... hipnozy. Nie lubię tego słowa, ale na pański użytek posłużę się nim, gdyż w ten sposób szybciej zrozumie pan zasadę naszej metody. Powtarzalność tego stanu u każdej testowanej osoby, uzyskiwana dzięki farmakologicznej metodzie jego wywołania, zapewnia nam jednolity standard wyników. Jest to niezbędne, jeśli chcemy owe wyniki ze sobą porównywać, nieprawdaż? Kiedy badany znajduje się już w... hipnozie, sugerujemy mu to i owo, wywołując złudzenia określonych sytuacji, na które umysł odpowiada seriami rejestrowanych przez nas stanów emocjonalnych. - Powracając do naszego eksperymentu... - Właśnie. Widzę, że nie zdecydował się pan jeszcze na podpisanie umowy. Najwyższy czas! - Mam do pana kilka pytań. Na jakiej zasadzie dokonuje pan wyboru par? Na czym ma polegać eksperyment? Jaka jest szansa powodzenia? I skąd będzie pan wiedział, że się zakochałem lub że ona kocha mnie? Przecież możemy kłamać tylko po to, żeby zgarnąć forsę. - Tego nie muszę się bać. Nie płacę za wynik testu. Płacę za to, że weźmiecie w nim udział. Otrzymacie po milionie EURO bez względu na to, czy będziecie do siebie wzdychać, czy nie. - Więc sam mój udział w eksperymencie jest dla pana aż tyle wart? - Drogi panie Adams... Nie chodzi tu o pana i pański udział. Chodzi o udowodnienie skuteczności metody, a za to jestem gotów zapłacić jeszcze więcej. Zdaję sobie sprawę, że dla pana milion EURO to dużo pieniędzy. Pieniądze jednak, wbrew pozorom, nie odgrywają tu żadnej roli. Mają one wyłącznie przekonać pana o czystości moich intencji. Ten eksperyment nie może się nie udać. Gdyby jednak do tego doszło, to po udoskonaleniu metody powtórzę go jeszcze raz, a następna z wyłonionych par również nie odejdzie poszkodowana. Będę próbował tak długo, aż mi się uda. - Proszę mi wybaczyć szczerość, ale... Chociaż jestem informatykiem, uważam, że marnie będzie wyglądał ten świat, jeśli przeznaczenia zaczniemy poszukiwać w komputerowych symulacjach. - Przeznaczenia? Przeznaczenie to zwykła bujda. Dla każdego człowieka, który w swych rozważaniach trzyma się zasad logiki, istnienie "jednego jedynego" lub "jednej jedynej" jest ewidentną niedorzecznością. Jeśli wyciągane przezeń wnioski są w miarę konsekwentne, to wcześniej lub później dojdzie do przekonania, że dla dowolnej osoby X istnieje na świecie więcej niż jedna osoba Y płci odmiennej, w której X mógłby się pogrążyć uczuciowo. I odwrotnie: dla osoby Y istnieje wiele X-ów. Załóżmy, że pan Y zakochał się z wzajemnością w pani X. Obydwoje są przekonani o swoim dla siebie przeznaczeniu, i że na całym świecie nie ma innej lub innego, którego mogliby darzyć uczuciem o porównywalnej mocy. Pytanie pierwsze: jak wiele osób płci przeciwnej znało każde z nich, zanim zdecydowali się na wzajemny wybór? Odpowiedzią na to pytanie jest w większości przypadków liczba, która nie przekracza stutysięcznej części populacji odnośnej grupy kulturowej. Jeśli więc fenomen "jednej jedynej" albo "jednego jedynego" miałby być rzeczywistością, w takim razie zakochiwać się powinien co stutysięczny mężczyzna i co stutysięczna kobieta. Jest to ewidentna nieprawda. Pytanie drugie: dlaczego ludzie zakochują się wielokrotnie? Pytanie trzecie: jak to możliwe, że są tacy, którzy potrafią kochać kilka osób na raz? Pytanie czwarte: jak to możliwe, że X kocha Y a Y nie kocha X? Nie... Nie bądźmy dziećmi. Jestem w stanie udowodnić, że dowolny człowiek mógłby kochać setkę innych ludzi, których mu wyszukam. Właśnie na tym polega geniusz mojej metody. Każda osoba, która zgłosi się do nas, będzie odbywała w pamięci naszego komputera nawet nie sto lub dwieście, lecz setki tysięcy randek. Spośród wymarzonych przez nią setek i tysięcy osób, komputer wybierze najwłaściwszą. - Zanim podpiszę umowę chciałbym wiedzieć... - Niestety... Niestety - nic więcej już panu nie wyjaśnię zanim nie złoży pan swojego podpisu. Przeczytał pan umowę dokładnie. Nawet po jej podpisaniu nie powiem panu wszystkiego. Szczegóły dotyczące eksperymentu muszą pozostać nieznane. Nie chcę być nieprzyjemnie tajemniczy, ale proszę mnie zrozumieć. Jeśli wszystko panu opiszę, to stracę pewien atut... Stracimy go razem. Przecież pan również chce, aby eksperyment się udał, prawda? Tym atutem jest właśnie element niewiedzy, niepewności, rozterki, zaskoczenia, ciekawości... i tak dalej. Natura nigdy nie wyzbywa się takich atutów, a ja, chcąc ją wyręczyć, muszę stać się jej wiernym naśladowcą, nieprawdaż? - Nie chciałem wyciągać od pana szczegółów eksperymentu. Chodziło mi wyłącznie o wyjaśnienie tego... aneksu. Jest on niezbyt jasny, o ile oczywiście cokolwiek w tej umowie można nazwać jasnym. - Panie Adams... Nie będę owijał w bawełnę. Jednym z warunków akceptacji naszego projektu badań przez parlament było nasze zapewnienie, iż przeprowadzane przez nas eksperymenty nie wpłyną ujemnie na psychikę osób, które dobrowolnie wyrażą zgodę na swój w nich udział. Jeśli chodzi o mnie, jestem w stu procentach pewien skuteczności metody, ale... Sam pan rozumie... Po prostu... Istnieje pewne ryzyko. Jest ono oczywiście znikome, ale musi pan o tym wiedzieć. Gdyby kobieta, którą pan pozna, okazała się wymarzoną przez pana drugą połową i zakochałby się pan w niej po uszy, ona natomiast nie uważałaby pana za osobę godną swej miłości... Może też stać się odwrotnie... Musimy to wziąć pod uwagę! W takim wypadku jedno z was stałoby się nieszczęsnym, spłodzonym przez Dream Corporation strzępem człowieka. Straciłoby ochotę do życia, co mogłoby doprowadzić do jakiegoś nieszczęścia. Proszę się nie uśmiechać! Ani przez chwilę nie wolno nam zapominać, że w tej rozgrywce gramy z naturą nie fair, a kartą, którą wyciągamy z rękawa są ludzkie uczucia. Właśnie dlatego podpisując umowę, którą miał pan okazję przestudiować, wyraża pan zgodę na ewentualne wymazanie ze swej pamięci całego incydentu. Ja zaś zobowiązuję się ubezpieczyć pana od tej możliwości na dodatkową kwotę. Proszę nas zrozumieć. Nie chcemy ani nikogo unieszczęśliwiać, ani tracić szansy otrzymanej od parlamentu. Mogę jednak pana zapewnić, że niepowodzenie eksperymentu, czego - co podkreślam - nie przewiduję, będzie podstawą udoskonalenia metody doboru osobowości. Marna to dla pana pociecha, ale honorarium, które proponujemy w zamian za ryzyko, z pewnością wystarczy na otarcie łez. - Dlaczego zależało panu na akceptacji projektu przez parlament? - Dla zysku. Tutaj z kolei chodzi mi już wyłącznie o pieniądze. Wielkie pieniądze. Matrymonialna usługa naszej firmy będzie kosztowała fortunę. Nie każdy ma tyle pod ręką. Jeśli budżet państwowy pokryje część kosztów - będziemy mieć więcej klientów, nieprawdaż? A wracając do pańskiego zarzutu o ingerencję w prywatność jednostek pod kątem przydatności do własnych celów... To prawda. Ale prawda zawsze ma dwa końce. Na tym drugim widzę szczęście moich przyszłych kontrahentów. Byle dziennikarzyna może bezkarnie ingerować w prywatność i nikt nie oskarża go o łamanie konstytucyjnych doktryn. A robi to dużo brutalniej i mniej dyskretnie. Wcale nie czuję się winny, panie Adams. Czy komuś stała się od tego krzywda? Pan jako pierwszy przekona się o skutkach mojego przestępstwa. Wystarczy jeden pański podpis. O... tu. Środa, 11 sierpnia, godz. 23.10 Wnętrze furgonetki wypełniał niski głos radiowej spikerki. - Sześć radiowozów i jeden policyjny śmigłowiec bezskutecznie uganiały się wczorajszej nocy za kilkoma grupami dziwacznie poprzebieranych nastolatków. Zabawa w chowanego trwała blisko godzinę. W tym właśnie czasie na ulicach naszego miasta dokonano dziewiętnastu pobić, trzynastu włamań, siedmiu napadów rabunkowych, trzech gwałtów i jednego morderstwa. Dane te mówią same za siebie. Nasuwa się pytanie: Ilu z tych przestępstw udałoby się uniknąć, gdyby policja nieco poważniej traktowała swoją pracę?... Nadinspektor Carlos Baronelli wyłączył radio i wysiadł z szoferki. W ręku trzymał smycz. Rozłożył czarny parasol i postawił kołnierz taniej marynarki, którą przed kilkoma godzinami wyszperał w garderobie wydziału. Na czynność szperania poświęcił szesnaście minut i trzydzieści osiem sekund. Wiedział to dokładnie, gdyż, kiedy zaczynał, właśnie taki czas dzielił go od wyznaczonej przez siebie samego godziny zjedzenia batonika. Jeden batonik. Codziennie o dziewiętnastej. Tyle mu wolno. W garderobie znajdowało się mnóstwo kompletów ubrań, które pozornie nie miały żadnych wspólnych cech. Wszyscy członkowie wydziału zadań specjalnych znali tylko jeden atrybut, który je łączył: w odpowiedniej porze dnia, tygodnia, lub roku, miały one nie przyciągać uwagi podczas akcji. Baronelli dostrzegł wszelako ich drugą wspólną cechę: wszystkie były na niego za ciasne. Kiedyś kupił więc za własne pieniądze tanią, wielką marynarkę, którą podrzucił do garderoby. Zawsze jednak musiał jej długo szukać, bo prócz niego nikt jej nie używał. Może dlatego, iż tylko na nim nie przyciągała uwagi. Planowana akcja miała rozpocząć się dopiero nad ranem, nadinspektor zjawił się jednak na miejscu dużo wcześniej. Chciał zbadać teren i wyznaczyć pozycje swoim chłopcom ze "specjalnej". Prowadzone przez niego śledztwo znajdowało się w punkcie przełomowym i postanowił wszystkiego dopilnować osobiście. Zbyt wiele obiecywał sobie po jutrzejszym dniu, aby mógł powierzyć organizację tego zadania komuś mniej doświadczonemu. Przechadzał się więc po bulwarze jak ktoś, kto... No właśnie. W czasie nocnej ulewy nie spaceruje się. W czasie deszczu... szuka się psa. - Pimpuś! Uganianie się za niesfornym, głupawym kręgowcem było pozorem doskonałym. Wieloletnia praktyka dowodziła, że pod takim pretekstem można zajrzeć dosłownie wszędzie, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Baronelli wymyślił tę metodę dawno temu i nie zawiodła go nigdy. Zamiast udawać, że otoczenie go nie interesuje - robił z owego zainteresowania wielkie "halo". - Pimpek!! Aleja, którą kroczył, była dawniej ruchliwą ulicą. Parę lat temu została jednak zamknięta dla ruchu samochodowego. Jezdnię zastąpiono szerokim trotuarem, po którego obu stronach ustawiono ławki. Co kilkadziesiąt metrów chodnik rozdwajał się okalając klomby, fontanny lub stawy. Wszystko to otoczone było zielenią gęstych krzewów i drzew oraz pasmami często strzyżonych trawników. Jednym słowem - bulwar był uroczym miejscem, w którym każdy z mieszkańców miasta mógł znaleźć to, o co trudno było gdzie indziej. Para zakochanych - chwilę intymności, samotnik - odosobnienie, podglądacz - parę zakochanych, ofiara - oprawcę, morderca - ofiarę, piesek - krzaczki. Otyły facet ze smyczą uganiający się po nocy w strugach deszczu za bezmyślnym kundlem - choćby z tych względów nie mógł być więc niczym osobliwym. - Pimp!!! Baronelli zszedł z chodnika i wymachując snopem światła latarki, począł przetrząsać zarośla. Lustrując dokładnie okolicę, od czasu do czasu nawoływał psa. W myślach wyznaczał pozycje swoim ludziom, którzy powinni zjawić się tu na godzinę przed świtem. Będą udawać kloszardów, wykolejeńców, śpiących pijaków lub kogo tam sobie chcą. Zostawiał to ich inwencji; mieli niemałe doświadczenie. Każdy z nich będzie jednak wyposażony w niezwykle czuły mikrofon, który, odpowiednio nakierowany, będzie w stanie rejestrować dźwięk z dużej odległości. O szóstej rano w tej właśnie okolicy miała się bowiem odbyć pewna rozmowa... Nadinspektor nie znał dokładnego miejsca spotkania, postanowił więc obstawić cały bulwar. Czwartek, 12 sierpnia, godz. 0.05 - Czy to naprawdę konieczne? - Jonatan zadał to pytanie w formie retorycznej, gdyż był przekonany, że i tak nikt nie zwraca na jego słowa najmniejszej uwagi. Przebywał obecnie w zachodnim skrzydle Dream Laboratories, a dokładniej - w mieszczącej się w jego podziemiach hali, gdzie znajdowały się dwa psychotrony. Przebrany w bawełniany uniform siedział we wnętrzu jednej z olbrzymich czerwonych kapsuł i przyglądał się kobiecie, która, podwiązując mu ramię, przygotowywała je do wstrzyknięcia zawartości fioletowej ampułki. Kilka minut wcześniej przy pomocy przedziwnego urządzenia wyrysowano na głowie Adamsa jakieś punkty kontrolne, do których teraz dopasowywano ustawienie wielkiego hełmu. Hełm przypominał wydrążone jajo, od którego odchodził gruby pęk kabli niknących we wnętrzu psychotronu. - Niestety tak - to był głos Kracha. A jednak ktoś słyszał. - To absolutnie konieczne. - Czy to ten tajemniczy zestaw... mediatorów, o którym wcześniej pan wspominał? - zapytał Jonatan, spoglądając na ampułkę tkwiącą w aparacie iniekcyjnym. - Tak. Jednak jego skład na potrzeby dzisiejszego testu został nieco zmodyfikowany. Profesor Cancciani zajął się tym osobiście. Teraz proszę się nie ruszać. To może przez chwilę boleć. - Krach wypowiedział te słowa, widząc wędrujący w dół hełm. Kiedy hełm znalazł się na miejscu, Jonatan poczuł na głowie jakby ukłucie miliona szpileczek. - Czy ten kask nie przesunie się, kiedy się położę? - Proszę się o to nie martwić. W leżance jest wgłębienie dokładnie dopasowane do kształtu obudowy, a przestrzeń pomiędzy obudową i wnętrzem przylegającym do pańskiej czaszki, wypełniona jest czymś w rodzaju powietrznej poduszki. - Jeśli to nie tajemnica... ten zestaw mediatorów... zmodyfikowany na jakiej zasadzie? - Zmieniliśmy nieco proporcje niektórych jego składników. - Czy to aby bezpieczne? Sprawdzaliście to już na kimś? - Tylko na małpach. Jak się już rzekło - jest pan pionierem, panie Adams. Jonatan mimo woli ujrzał w wyobraźni nie do końca atrakcyjny prospekt swej przyszłej małżonki. Popatrzył na Kracha zza szyby hełmu. - I co? Zakochały się? - Kto? - No... te małpy. - Proszę nie żartować. - Czy dzięki tym zmienionym proporcjom spodziewacie się... po mnie... czegoś więcej? - Owszem. Ale to ma nieco mniejsze znaczenie. Przede wszystkim chcemy potwierdzić wynik testu, w którym uczestniczył pan przed czterema miesiącami. - Co to za kask? Kobieta wkłuła się do żyły, rozluźniła ucisk i uruchomiła tłoczek aparatu. Skutek był natychmiastowy, zupełnie nieoczekiwany. Jonatanowi nagle zakręciło się w głowie i, mimo że siedział, zaczął jakby tracić równowagę. Krach mówił dalej. - Musimy mieć pewność, że zrobiliśmy absolutnie wszystko co było w naszej mocy w celu uzyskania pozytywnego wyniku testu... - A ten... ka... kapelusz? Do czego... do... cz... słu... ży? Kobieta zakończyła wstrzykiwanie i pospiesznie wycofała się. W wylocie kapsuły natychmiast pojawiło się dwóch mężczyzn, którzy poczęli układać Jonatana na leżance. Widocznie wcześniej wiedzieli, że on tuż po wstrzyknięciu nie będzie już zdolny zrobić tego samodzielnie. Wypowiedziana przez jednego z nich dobra rada: "proszę się rozluźnić" - była zupełnie nie na miejscu. Jonatan bowiem jeszcze nigdy w życiu nie był aż tak rozluźniony. Jego ciało wręcz przelewało się przez ich ręce. - Po drugie chcemy przeprowadzić parę dodatkowych symulacji, które... Krach mówił tym samym tonem, ale teraz jego głos dobiegał jak ze studni. W polu widzenia Adamsa pojawiły się jakieś nogi. Upłynęła dłuższa chwila zanim zidentyfikował je jako własne, gdyż był pewien, że obie leżą poziomo. Któryś z mężczyzn musiał je unieść, ułatwiając tym samym drugiemu przesunięcie bezwładnego ciała tak, aby hełm znalazł się we wgłębieniu leżanki. - ... i właśnie dlatego symulacje te są również absolutnie konieczne... Słowa zaczynają cichnąć, oddalać się. Jonatan patrzy przed siebie w ciemną czeluść wnętrza psychotronu. Usiłuje przenieść wzrok na profesora stojącego niedaleko otwartego wylotu kapsuły, ale oczy odmawiają posłuszeństwa. - ... znamy bowiem już przekrój pańskiej osobowości, jak również osobowości pańskiej przyszłej... Próbuje unieść rękę. Jest przekonany, że mu się udało, ale okazuje się to nieprawdą. Powoli zatraca zupełnie orientację we własnym położeniu. Nie czuje rąk. Nie czuje nóg. Nie wie, czy ktoś dotyka go jeszcze. Nie wie gdzie góra, a gdzie dół. Żadne kierunki już nie istnieją. - ... spróbujemy więc zasugerować panu niektóre z możliwych sytuacji konfliktowych... Jest w pełni świadom tego, co się z nim dzieje, ale jednocześnie jakoś nie mieści mu się to wszystko w głowie. Jeszcze przed chwilą był panem swego organizmu. Teraz ten organizm po prostu przestał istnieć. Mózg został od niego odcięty. Jonatan zastanawia się, czy przypadkiem nie jest to prawdą w znaczeniu dosłownym. - ... i na tej podstawie zyskamy pojęcie o ... czy już ? ... pojęcie o ... Głos Kracha jest ledwo słyszalny. Studzienny pogłos sumuje się z jakimś dochodzącym zewsząd szumem. Nie. To nie szum. To cisza. - ... prześledzimy pańską reakcję emocjonalną ... Cisza. Ktoś zmyka wylot kapsuły i wewnątrz psychotronu zapada zupełna ciemność. Ale Jonatan Adams już tego nie zauważa. Przed jego oczami ciemność zapanowała wcześniej, choć być może nie jest to właściwe określenie. On nie widzi nic, nawet ciemności. Jego umysł jest pozbawiony jakichkolwiek bodźców. Świadomość. Kryształowo czysta, niczym niezmącona, osamotniona świadomość. Jest bezbronny. Już nie może protestować, zadawać pytań. Nie dano mu na to czasu. Nie uprzedzono go o niczym. Czuje się oszukany. Kilka centymetrów sześciennych szatańskiej mikstury odebrało mu tę znikomą resztkę wpływu, jaki jeszcze miał na swój los po złożeniu podpisu pod dokumentem umowy. Wszystko stało się zbyt szybko. Zaproszenie, rozmowa, olbrzymie pieniądze, wizja kobiety, podpis, gilotyna, koniec. Jak mógł do tego dopuścić? Dociera do niego, że przez ten cały czas był po prostu manipulowany. Nie pomyślał o tym nawet przez chwilę. Nie wiedział z kim ma do czynienia. Wydawało mu się, że to on decyduje, że się zastanawia nad propozycją, że ją rozważa, przyjmuje ofertę... Jakiż był naiwny. Postąpiono z nim jak z dzieckiem. Pokazano mu cukierka, a on się dał nabrać. Miał do czynienia z wirtuozem - oszustem, który całe swe życie spędził nad zgłębianiem tajników ludzkiej psychiki. Krach omamił go tak łatwo, iż pewnie sam się teraz tej łatwości dziwi. Stworzył iluzję samodzielnego stanowienia o swoim życiu, a tymczasem wszystko już dawno ukartował. Sprzedał mu swój towar w stylu akwizytora-domokrążcy. Byle szybko, byle nie dać czasu na myślenie. Z tą tylko różnicą, że gra nie szła o pieniądze. Chodziło o coś więcej. O mózg. I teraz już mają ten mózg. Mogą zrobić z nim wszystko, co im się podoba. A ciało? Nikogo nie obchodzi ciało. To tylko kilogramy plechy, która zaspokaja potrzeby egzystencjalne przedmiotu badań. Nikt się nie liczy z Jonatanem. Chodzi im tylko o jego umysł... Jonatan dziwi się. Dziwi go potok własnych myśli. Nie obchodzi ich on? Tylko jego umysł? A czym jedno, do ciężkiej cholery, różni się od drugiego? Lepiej może niech już sobie wezmą ten mózg. Będą mieli z niego większy pożytek. W końcu, podpisując umowę, kierował się głową, a nie jakąś inną częścią ciała... Czy aby na pewno?... Zresztą, to już przecież nie ma większego znaczenia. Nagle ogarnia go przerażenie. Jest zupełnie bezbronny. Leży, no... prawdopodobnie leży, bo właściwie nie ma zielonego pojęcia o pozycji swego ciała - na dnie wielkiej kapsuły zdany jedynie na łaskę szaleńca, który rozdając miliony nawet nie przerywa pedałowania. Zaskakujący jest fakt nieuświadamiania sobie siły przywiązania do własnego ciała... Można to pojąć dopiero wtedy, gdy nagle tego ciała zabraknie... O Boże... Nie... To niemożliwe... Przecież Dream Corporation to poważna firma, której ufają setki tysięcy ludzi... Ta myśl krąży w umyśle Jonatana na tyle długo, aż odczuwa, że jest dla niego jedynie tym, czym dla tonącego brzytwa. Opanowuje go strach. Strach, jakiego nigdy wcześniej nie zaznał. A jeśli Krach kłamał twierdząc, że odczytywanie cudzych myśli jest niemożliwe? Jeśli teraz śledzą tok jego rozumowania? Jeśli wiedzą o wszystkim, co choćby przelatuje przez jego mózg, jeśli patroszą wszystkie jego doznania... "Ty dziadu!" - myśli Jonatan, starając się włożyć w to maksymalną siłę woli, mając nadzieję, że w jakiś sposób dotrze to do Kracha. Dziwi go jednak ten beztrosko i wręcz przyjaźnie brzmiący epitet. Nie to przecież chciał wyrazić. Właśnie. Przecież słowa nigdy nie odwzorują dokładnie myśli. Skoro, nawet bardzo się starając, niepodobna zamienić myśli w słowa, znaczy to, że w żadnym wypadku nie mogłoby tych myśli werbalizować jakiekolwiek urządzenie. Chyba Krach mówił prawdę. Mogą tylko odczytywać stany emocjonalne. Jakie emocje odczytują teraz... A może jeszcze się nie zaczęło? Ile czasu minęło? Nie ma pojęcia, czy przebywa w kapsule minutę, czy dobę. Czas też przestał istnieć. Istnieje tylko strach. Jonatan nie zachował podobnych wspomnień ze swej pierwszej wizyty w psychotronie. Czy możliwe jest, by już raz to przeżywał, lecz o wszystkim zapomniał? Wtedy jakoś w ogóle było inaczej. Wtedy po prostu zasnął. Inne proporcje składników mikstury?... Dzieje się coś dziwnego. Z początku Jonatan tego nie zauważa, ale po chwili staje się dla niego jasne, że szatańska mikstura nie zamierza oszczędzić jego świadomości. Powoli rozumuje coraz wolniej, o ile pojęcie prędkości nie jest kolejnym pustym słowem. Jego spostrzeżenia stają się jakby bardziej lepkie, kolejne myśli toczą się z coraz to większym mozołem, gubią się spychane w nicość przez inne. Przestaje je formułować, przestaje kontrolować tok rozumowania, traci nań jakikolwiek wpływ. Może tylko śledzić te już całkowicie samodzielne twory wyobraźni, które stapiają się ze sobą posplatane jakże absurdalnymi analogiami. Lecz tuż przedtem, zanim jeszcze jego jaźń rozpłynęła się w bezosobowej bezsilności, w mózgu Jonatana pojawia się ostatnie uczucie. Uczucie nie inne od tego, którym kierował się, składając swój podpis pod umową z Dream Corporation. Uczucie, które łączy wszystko co było z tym co będzie. Uczucie bezgranicznie mocne. Uczucie, którym jest teraz cały, gdyż prócz gasnącej świadomości Jonatan nie posiada przecież niczego, a cała ta świadomość jest do końca owładnięta przez... Ciekawość. Pierwszy stopień do piekła. Czwartek, 12 sierpnia, godz. 2.20 Baronelli zakończył przygotowania. W głowie miał już gotowy plan. Teraz mógł ze spokojem oczekiwać przybycia swoich ludzi. Deszcz przestał padać. Nadinspektor powrócił do znalezionej przez siebie w zaroślach ławki, wytarł kropelki wody i usiadł. Postanowił jeszcze nie wracać do furgonetki. Przez kilka ostatnich tygodni rzadko bywał na łonie natury. Uzmysłowił mu to dopiero nocny spacer po bulwarze. Oparł się wygodnie i wyciągnął z kieszeni paczkę pszennych otrębów. Żując, z zadowoleniem wciągał przez nos świeże, przesycone zapachem ozonu powietrze. Zza wielkiego klombu wyszedł mężczyzna ubrany w stalowo połyskującą w świetle latarń pałatkę. Na głowie miał jakiś dziwny kapelusz. Idąc chodnikiem, mężczyzna zbliżał się do zarośli. W pewnym momencie Baronelli omalże zakrztusił się otrębami, gdyż w dziwnym nakryciu głowy rozpoznał turban, zaś to, co początkowo wziął za pałatkę, okazało się przetykaną srebrnymi nićmi togą. Mężczyzna skinął komuś ręką, na której błysnęły wielkie pierścienie. Nadinspektor, zdziwiony i zafascynowany zjawiskiem, dopiero teraz dostrzegł i jednocześnie usłyszał, drugiego mężczyznę, zbliżającego się chodnikiem ze strony przeciwnej. Ten również wyglądał przedziwnie. Do wielkich, czarnych butów przyczepione miał ostrogi, dzwoniące przy każdym kroku. Spodnie, szyte z kawałków o różnej wielkości i kolorze, przypominały te, które nosił Sindbad-żeglarz. Skórzana kurtka bez rękawów i skórzane mankiety czerwonej koszuli błyszczały srebrem gęsto nabijanych ćwieków. Szerokie rękawy obszyte były mnóstwem niewielkich futrzanych ogonków. Głowę miał wygoloną nad uszami a na jej szczycie tkwił pęk zielonych włosów. Przebieraniec padł na kolana i czołem dotknął mokrej ziemi. Facet w todze zbliżył się i wyciągnął dłoń. - Effendi! - jęknął klęczący, po czym podniósłszy głowę przeszedł na kolanach dzielący obu dystans i z namaszczeniem złożył cichy pocałunek na jednym z pierścieni. Nadinspektor zapomniał o żuciu otrębów. Ukryty w gęstwinie przysłuchiwał się rozmowie, nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. - Wzywałeś mnie, Effendi- zapytał ten z ogonkami. - Wzywałem - potwierdził pałatka. - Rozkazuj, Effendi! - Są wieści. Złe wieści. Zbyt złe. - Przemów, Effendi. - Heruby chcą krwi. Chędogrom Szał-Spotwarzony pobuntował wojenników przeciw swemu władcy. Zawarł przymierze z nieczystymi. Wkrotce wspomagany przez szósty chór Skórołbów uderzy na Albę i spali ją. Zapłonie Święta Ziemia Serafów ogniem nieczystych. Spełnią się słowa wyroczni. - Effendi! Co mi czynić? - Kiedy zgaśnie księżyc zbierze się sobór Sofów i Sofitów. Idź, głosząc nowinę, do fortu Virtus. Dasz im ten pierścień - zdjął z palca i podał klęczącemu. - Przyprowadzisz wojów na sobór. Będzie krew. Dużo krwi. Wyłonimy spośród siebie Pomazańca. Idź. Powiedziałem. - Effendi! Ogonkowy ucałował ten sam pierścień, co poprzednio. Znów oparł czoło o mokrą i brudną ziemię i trwał tak, aż pałatka się oddalił. Potem zerwał się i pobiegł tam, skąd przyszedł. Nadinspektor Carlos Baronelli siedział z otwartymi ustami, z których wysypywały się otręby. Dopiero po dłuższej chwili poruszył się. Zamrugał oczami i zamknął usta. Pospiesznie rozejrzał się dookoła, ale nie zauważył już nikogo. Czy to sen? Czy to stało się naprawdę? Co to było? Kręcą tu jakiś film? Rozglądnął się ponownie. Nonsens! Przecież od trzech godzin przetrząsa cały bulwar. Nie film? Więc co? Bal przebierańców? Wiedział, że na tym bulwarze odbywają się czasem dziwne rzeczy, ale czegoś podobnego się nie spodziewał. To, co przed chwilą widział i słyszał, było po prostu niemożliwe. Żeby to byli chłopcy... Ale pałatka miał ze czterdzieści lat. Ogonki też nie był wiele młodszy. Wariaci? Ciche piknięcie radiotelefonu w jego kieszeni wyrwało go z zamyślenia. Trzeba iść. Niedługo przybędą chłopcy ze "specjalnej". "L'Express", 28 sierpnia Dzisiejszego ranka w pobliżu miejskiego wysypiska śmieci odnaleziono zwłoki mężczyzny. Dwudziestoczteroletni Andriej B. był taksówkarzem. Chociaż w dzisiejszych czasach tego rodzaju doniesienia nikogo już nie dziwią, ten przypadek zasługuje jednak na szczególne zainteresowanie. Mężczyzna bowiem został zastrzelony... z łuku. Miał na sobie ciężką kolczugę, w pochwie uczepionej na plecach tkwił ostry obosieczny miecz, a obok zwłok odnaleziono tarczę. Gdyby nie wynik ekspertyzy patomorfologicznej, można by sądzić, że mamy do czynienia z dość dobrze zakonserwowanym śladem którejś ze średniowiecznych bitew. Koroner jednak stwierdził z całą odpowiedzialnością, iż zbrodni dokonano nie dalej jak na tydzień przed odnalezieniem ciała... "Soft&Style", 4 września Panna Agnes C., dwudziestoletnia opiekunka dwójki niesfornych dzieci, zeszły piątek wspominać będzie z niesmakiem. Około godziny dziesiątej trzydzieści panna C. wraz ze swymi podopiecznymi zjawiła się na leżącym w pobliżu Industrial Center placu zabaw. Dzieci wskoczyły do piaskownicy, a Agnes usiadła na ławce i, przeglądając najnowszy numer "Soft&Style", od czasu do czasu rzucała okiem na pociechy swych pracodawców. Dzieciaki zachowywały się bardzo spokojnie i właśnie to zwróciło uwagę opiekunki. Kiedy podeszła do piaskownicy stwierdziła z przerażeniem, że jej podopieczni bawią się wesoło... ludzką dłonią. Ekspertyza zakładu medycyny sądowej wykazała, że dłoń została odcięta bardzo ostrym narzędziem zaledwie kilka godzin wcześniej. Żaden z miejscowych szpitali nie przyjął w tym czasie nikogo bez ręki. Wszystko wskazuje na to, że właściciel dłoni jak dotąd nie zwrócił uwagi na brak u siebie tego, wydawałoby się, jakże potrzebnego fragmentu ciała. Być może ma on na głowie ważniejsze sprawy, o ile oczywiście w ogóle ma głowę. Niestety, jak dotychczas nie odnaleziono również żadnych wybrakowanych zwłok. Jedno jest pewne: przerażona Agnes C. straciła posadę. "SuperNews", 18 września Między godziną dwudziestą pierwszą a dwudziestą pierwszą trzydzieści wczorajszej nocy, mieszkańcy litewskiej dzielnicy naszego miasta przeżyli koszmarne chwile. Zupełnie nagle na ulicach pojawiło się kilkanaście band "przebierańców". Półnadzy i długowłosi chuligani, wymachując nad głowami egzemplarzami białej broni, dosłownie tratowali przechodniów. Wszystko zaczęło się więc dosyć niewinnie. Policja została powiadomiona zbyt późno i nie zdołała zapobiec temu, co stało się wkrótce. Jak podają naoczni świadkowie z wielu grup chuliganów w mgnieniu oka uformowały się dwa duże oddziały, które z mrożącym krew w żyłach wrzaskiem rzuciły się na siebie. Zanim policyjne radiowozy dotarły na miejsce na ulicach pozostały tylko plamy krwi i kilkanaście ciał bestialsko pomordowanych ludzi. Jak podał rzecznik prasowy policji spóźniona interwencja nie była wynikiem opieszałości jednostek patrolowych. Wynikła ona z koncentracji większości radiowozów w dzielnicy włoskiej, gdzie kilkanaście minut wcześniej doszło do zajść o podobnym charakterze. Jean Ziegler "SuperNews", 25 września Niespotykane zjawisko socjopatologiczne znane opinii publicznej pod nazwą "wojny przebierańców" przynosi dalsze ofiary. Dzisiejszego ranka w kilku miejscach na terenie miasta odnaleziono osiem ciał zmasakrowanych bronią sieczną i trzy odcięte głowy. Dowiedziałem się, iż - wbrew temu, co mówi rzecznik prasowy wydziału zabójstw - policja jest po prostu przerażona. Oficjalnie podawane wiadomości mają jedynie uśpić opinię publiczną i zapobiec panice. Czyżby więc były do niej jakieś powody? Jean Ziegler "SuperNews", 7 października "Wojna przebierańców" zdaje się z każdym dniem przybierać na sile. Wczoraj, około godziny dwudziestej pierwszej piętnaście, dwie kilkudziesięcioosobowe grupy fantazyjnie poubieranych psychopatów zmąciły spokój mieszkańcom hiszpańskiej dzielnicy. Wciągu zaledwie pięciu minut Carrer de les Tres Torres zamieniła się w kałużę krwi. Jakby nie było tego dosyć, piętnaście minut później rzeka krwi płynęła również pięcioma ulicami przedmieścia. Dwadzieścia osiem trupów - oto bilans wczorajszego wieczoru! Jean Ziegler "L'Express", 12 października Stało się - mamy pierwsze ofiary wśród przypadkowych świadków walk. Frank D. i Partrick G. zostali obrzuceni kamieniami przez grupę półnagich, długowłosych chuliganów, kiedy to przypadkowo znaleźli się w rejonie zamieszek. Obaj mężczyźni utrzymują, iż byli świadkami bitwy stoczonej pomiędzy długowłosymi i łysymi "przebierańcami". Jak podaje rubryka Humor tygodnika "Echo" jest to dowód, iż "wojna przebierańców" jest jedynie próbą sił zbrojnych ramion producentów lokówek i maszynek do strzyżenia owiec. "SuperNews", 17 października Jak długo jeszcze mieszkańcy naszego miasta będą musieli spoglądać na nieudolność policji? Po ulicach coraz częściej biegają oddziały średniowiecznych rycerzy strzelających do siebie z kusz i tnących się mieczami na oczach naszych dzieci! Jednak wszelkie szczegóły dotyczące tego zjawiska są trzymane w tak ścisłej tajemnicy, jak niegdyś sprawy dotyczące mafii. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że milczenie policji nie jest spowodowane troską o dobro śledztwa. Jeżeli w ogóle jakieś śledztwo w tej sprawie jest prowadzone, to od dawna stoi ono w martwym punkcie. Jeśli policja ma cokolwiek do ukrycia, to wyłącznie własną niekompetencję. Ofiarami tej tajemnicy będziemy wyłącznie my, mieszkańcy. Ludzie, którzy powinni nas bronić, pozostawiają nas na ulicach w towarzystwie uzbrojonych po zęby, dyszących rządzą krwi psychopatów tylko dlatego, iż boją się przyznać do swej bezradności. Jest dla mnie oczywistym, że jeżeli jedynym sposobem uchronienia się przed "przebierańcami" jest zaryglowanie się w domu, to obowiązkiem policji jest nam o tym powiedzieć... Jednak to by znaczyło, że pan Lorenzo de Salvattore powinien ustąpić miejsca komuś zaradniejszemu. Jean Ziegler Piątek, 22 października, godz. 23.15 Potężna eksplozja oblała nocne niebo Fruit Hills pomarańczową łuną. Szerokie okna południowej ściany Lubinsky Hospital, stojącego kilkaset metrów dalej, wypełniły się odbitym światłem płomieni. Pogrążony jeszcze niedawno w mroku gmach przypominał teraz ciężką, zastygłą w bezruchu, wielooką bestię, której łzawe, iskrzące ślepia, zwrócone w stronę niedawnego nieszczęścia, wypatrywały przyszłych ofiar. Po chwili bestia wypluła wyjącą i migoczącą mackę, która łakomie, lecz ostrożnie, zbliżyła się do płonących szczątków helikoptera i odnalazłszy w ich pobliżu smaczny kąsek, znikła z powrotem we wnętrznościach potwora. Nieprzytomny mężczyzna leżący na nasypie autostrady pięćdziesiąt metrów od miejsca zdarzenia przewieziony został na izbę przyjęć. Na jego ciele nie odnaleziono śladów poparzeń i stłuczeń, więc umieszczono go w izolatce. Miał tam pozostać do czasu uzyskania pewności o braku obrażeń wewnętrznych, jakie mogły być wynikiem upadku. Wszystko wskazywało na to, iż mężczyzna ten przypadkowo znalazł się w pobliżu katastrofy lub też zdołał opuścić maszynę jeszcze przed wybuchem, po czym został powalony falą uderzeniową eksplodującego helikoptera. Sobota, 23 października, godz. 0.50 Na szpitalnym parkingu zatrzymał się czarny ford. Wysiedli z niego dwaj mężczyźni w brązowych, skórzanych kurtkach, które różniły się jedynie pojemnością. - To chyba naprawdę on - powiedział grubszy. - Znaleziono przy nim dokumenty na nazwisko Jonatan Adams. Wiek też się zgadza. Co u ciebie? - Nic - chudszy nie zdołał powstrzymać ziewnięcia. - Departament Komunikacji Powietrznej nie otrzymał żadnego zgłoszenia o zaginięciu maszyny. Nadal utrzymują, że ten lot nie był nigdzie odnotowany i nadal nie mają pojęcia do kogo należał helikopter. - Chłopcy już skończyli? - Jeszcze nie, ale są pewni, że w chwili wybuchu nie było nikogo wewnątrz. - Co na to Zenowicz? - Szaleje. Budził mnie cztery razy. - Dziwne... Do mnie dzwonił siedmiokrotnie. - Za czwartym razem słuchawkę podniosła DD. - I co? - I przestał dzwonić. - Co mu powiedziała? - To co zwykle. Cholera... To będzie ciężka noc - grubszy ruszył w kierunku wejścia do budynku, gdzie czekał umundurowany policjant. Pokazali mu karty identyfikacyjne i wszyscy trzej skierowali się do windy. Wtorek, 26 października, godz. 19.20 Idąc brzegiem strumienia, Martin dostrzegł wyrwę w płocie okalającym ogród. Jeszcze parę lat temu trafiłby do niej z zamkniętymi oczami, teraz jednak nie bywał w domu babci tak często. Zresztą - nie był już szczeniakiem. Teraz nie musiałby już ukrywać godzin swojego wyjścia i powrotu. Nie musiałby przeciskać się pomiędzy sztachetami, przedzierać przez krzewy, wdrapywać na drzewo i wślizgiwać na poddasze przez rozmyślnie pozostawione niedomknięte okno. A jednak... Dziura w płocie była dużo mniejsza niż ta, którą przeciskał się ostatnim razem. Cóż... Świat kurczy się najszybciej pomiędzy sztachetami płotów i balkonów. Każde dziecko to wie. Będąc już w ogrodzie, ułożył laptopa pod wierzbą, a sam wdrapał się na czubek drzewa. Usiadł na w miarę solidnej gałęzi i począł obserwować dom. Postanowił nie zbliżać się do niego zanim nie upewni się, że jest bezpieczny. Babcia Martina należała do tego gatunku kobiet, dzięki którym doskonale prosperują wszelkie agencje i biura turystyczne na całym świecie. Swoje przejście na emeryturę potraktowała jako początek wielkiej przygody i trzeba przyznać, swoje marzenia realizowała obecnie z godną podziwu konsekwencją. W przeciągu ostatnich paru lat odcisnęła swoje siedzenie na niezliczonej ilości podróżnych foteli, wielbłądzich garbów i karków indyjskich słoni. Jej rozanielone oczy czerwieniały na tysiącach zdjęć wykonanych nieumiejętnie przy pomocy amatorskich, samopstrykających aparatów fotograficznych. Jest szczęśliwa. Pewnie i teraz, obwieszona pamiątkami, ugania się właśnie pomiędzy piramidami, przechadza wzdłuż chińskiego muru, zwiedza jakieś miasto Inków albo opluwa Paryżanom berety ze szczytu Tour Eiffel. Kiedy usadowił się na gałęzi, nareszcie poczuł, że może nieco ochłonąć. Liczył na to, iż uda mu się do końca przemyśleć i zrozumieć wydarzenia dwóch ostatnich dni. Znajdzie rozwiązanie i coś postanowi. Spróbował się skupić, ale nie przychodziło mu to łatwo. Przed jego oczami wyłonił się obraz płomieni buchających wszystkimi oknami, zrozpaczone twarze rodziców patrzących jak zwęgla się dorobek całego ich życia. Znów usłyszał wycie syren wozów strażackich, ogłaszających swą bezradność w obliczu szalejącego żywiołu... Martin otrząsnął się. Teraz nie mógł sobie pozwolić na chwile słabości. Teraz musi myśleć. Zaczął przypominać sobie po kolei wszystkie zagadkowe zdarzenia, które zdawały się układać w jakiś zadziwiająco konsekwentny łańcuch. Przypadek? Ciąg zbiegów okoliczności? Nie... Łańcuch konsekwentny? Co za pomysł? Czy łańcuch może być konsekwentny? Widocznie może, skoro jest. Nie jest, bo łańcuchy nie mogą być konsekwentne. Łańcuchy są albo ich nie ma. A ten jest. I właśnie w tym tkwi jego konsekwencja. Chodzi o skutki tych wszystkich zajść. Wszystkie muszą mieć ze sobą coś wspólnego. Prowadzą w tym samym kierunku; mają ten sam cel. Prawo serii. Ono dotyczy zdarzeń niezależnych. Nie ma tu zastosowania. Te wydarzenia łączy jakiś wspólny mianownik. Coś, co pływa tuż pod powierzchnią tego, co uchwytne. Poeta! Drzwi rozwalone toporem... noga uzbrojona w ostrogę... komisariat i sceny mordów oglądane na ekranie... Przypadek. Nie zobaczyłbym tego, gdybym nie poszedł zgłosić włamania. Potem odwiedziłem kolegę z klubu, który na mój widok po prostu zaczął uciekać. Dlaczego? Kiedy go dogoniłem, on... się bał! Mówił, że chce żyć. Że byli, że szukają... szukają? Kogo szukają? Kto był? Policja? To kretyn. Zawsze nim był. Potem wielkie łzy w oczach Layli... i owłosiona ręka jej ojca odsuwająca córkę od drzwi. Ktoś ją przestraszył? Kto? Dlaczego nie wolno nam się już spotykać? Z jaką zabawą mam wreszcie skończyć? Dlaczego mam Laylę zostawić w spokoju? Kto jej groził? Dlaczego nie chciał mi powiedzieć? Nie chciał mnie wysłuchać ani niczego mi wyjaśnić? Dlaczego zamknął mi drzwi przed nosem?... Dupek. Zawsze nim będzie. Wreszcie płonący dom rodziców... Żyją. Nic im nie jest. To najważniejsze. Dlaczego nawet nie wyszedłem zza tego muru? Dlaczego nie poszedłem do nich? Tam była policja. A teraz siedzę na drzewie. Absurd. Dlaczego ja tu siedzę? Hę? Bo się boję. Więc jednak mam do tego jakiś powód! Tego nie powiedziałem. Jeszcze raz. Wszystko od początku. Coś pomijam! Przez cały czas coś pomijam... Tylko co? Doskonale wiem co pomijam. Dlaczego? Bo to absurdalne. Cóż z tego, że ten but miał ostrogę? Mało jest butów z ostrogami? Mało. No i co z tego? Niby nic z tego, ale prócz ostrogi był tam też ten uchwyt... Nonsens. To nie mogło być to! Więc co to było? Przypadek. Ktoś chodzi w butach z przypadkowo doczepionymi ostrogami? Przypadkowo na tych butach znajdują się też uchwyty, dzięki którym można ostrogę przymocować do czubka buta? Dokładnie takie uchwyty, jakie sam wymyśliłeś? Zastanów się, człowieku! Przypadkowo ten gość ma przy sobie topór, którym przypadkowo rozrąbuje właśnie twoje drzwi? Następnego dnia przypadkowo płonie dom twoich rodziców? Ktoś go podpalił... I najprawdopodobniej jest to, zupełnie przypadkowo, ten sam facet, który prześladuje twoich znajomych i grozi twojej dziewczynie. A co z wojną przebierańców pod Albatrosem? Kolejny zbieg okoliczności? Nie oszukuj sam siebie. Zgoda. Ale co z tego wynika? Tyle tylko, że ktoś cię prześladuje. Idź na policję. Tak? Sam sobie idź! Daleko byś nie zaszedł. Ciekawe co miałbym im powiedzieć? Prawdę. Najpierw musiałbym ją znać. Powiesz im wszystko, co wiesz. Potem będziesz bezpieczny. Nie musisz się niczego bać. Masz przecież dowody. Dowody? Owszem. Mam mnóstwo dowodów. Z jednym małym zastrzeżeniem. Wszystkie one świadczą przeciwko mnie. Przesadzasz. Ktoś musi ci uwierzyć. Na policji nie pracują przecież sami debile. Sprawdzę to przy innej okazji. Nie możesz tego tak zostawić. Policja musi się dowiedzieć... Że co? Co im powiem? Dzień dobry. Nazywam się Martin Jaša. Chciałbym złożyć zeznania w sprawie wojny przebierańców. Otóż znam szczegóły ubioru i uzbrojenia każdego z wojów i wojenników, którzy biorą udział w masakrach. Zgadnijcie dlaczego? Bo, nie chwaląc się, ja ich wszystkich osobiście wymyśliłem, tak jak i tę całą grę. To właśnie dzięki mnie giną codziennie ludzie. Bo wszystko wymknęło mi się spod kontroli. Ktoś przestał się bawić. Dlaczego? Nie wiem. Pewnie postanowił już nie zawracać sobie głowy pojemniczkami z czerwona farbką, ponieważ zabrakło mu na nią pieniędzy. Pytacie dlaczego? To proste. Gdyż osobiście go z tych pieniędzy ogołociłem. A teraz mnie brońcie, bo on chyba chce mi zrobić bubu. Trudno. Musisz wypić piwo, które nawarzyłeś. Nie uciekniesz przed tym. Musisz iść na policję. To nie może trwać bez końca. Ale to nie ja! Przecież to przestało być zabawą! Oni się rżną naprawdę! To już nie jest mój pomysł. Wynalazca sznurka nie może ponosić odpowiedzialności za to, że ktoś się na tym sznurku powiesił. To wszystko miało służyć innym celom. To miała być gra, zabawa... Powiedz to policji. Mnie nie musisz. Ja ci wierzę. Powiem! Ale po swojemu. Na odległość. Zadzwonię. Będę się ukrywał tak długo, aż znajdę kogoś, kto mi uwierzy... Muszę pozbierać myśli... Przed chwilą właśnie to zrobiłeś. W pokoju babci zapaliła się nocna lampka. Martin poznał ją od razu. Takie światło mogła dawać tylko lampka, która stała na nocnej szafce przy łóżku babci. Zapalała ją zawsze, ilekroć była w domu. Więc jednak jest? Jeszcze wczoraj jej nie było. Martin ucieszył się. Musiała wrócić dzisiaj. Zlazł z drzewa i podniósł laptopa. Oto jeden z tych nielicznych okresów, zawartych pomiędzy powrotem babci z zagranicy i wyjazdem na kolejną wycieczkę. Może nawet dzwoniła już do niego, żeby umówić się na herbatkę z pierniczkiem i opowiedzieć mu kolejną nudną relację z podróży. Stanął przed drzwiami wejściowymi i zapukał. - Otwórz babciu! To ja, Martin! Drzwi otworzyły się. Chłopiec został przywitany szczerym, szerokim uśmiechem, na widok którego w jego umyśle pojawiła się czysta, lecz jakże groteskowa myśl. Myśl, która, nie wiadomo dlaczego, zawładnęła jego świadomością bez reszty: Babciu! Jakie ty masz wielkie zęby! Świst powietrza przecinanego ostrzem miecza został przerwany głuchym uderzeniem. Matrin z niedowierzaniem otworzył oczy. Przed sekundą zamknął je odruchowo w przekonaniu, że już nie zdąży uchylić się przed ciosem. Skórołeb wiedział, kto stoi przed drzwiami. Wiedział, że jego widok sparaliżuje ofiarę. Wiedział, po co tu jest. Zamachnął się do cięcia zanim jeszcze przerażający uśmiech zniknął z jego twarzy. Nie pomyślał tylko o jednym. Nie pamiętał o długości miecza. Nie przewidział, że, pomimo jednoczesnego kucnięcia, nie uda mu się wykonać ciosu stojąc w progu. Martin ochłonął w momencie, gdy olbrzym wyszarpywał ostrze z drewnianej framugi. Upuścił laptopa i rzucił się do ucieczki. Dobiegł do furtki, lecz ta okazała się zaryglowana. Przejście przez płot zajęło mnóstwo czasu. Rzucił się w kierunku drogi wąską ścieżką, która odgradzała pobliski sad od parkanu. Skórołeb był tuż za nim, gdyż przeleciał nad płotem szczupakiem, spadając na ziemię zrobił fikołka i wykorzystując siłę rozpędu, pognał za swą ofiarą. Martin kątem oka dostrzegł, że jego oprawca nie ma już przy sobie miecza. Musiał go odrzucić, by ten nie przeszkadzał mu w pogoni. "Po co mu miecz? - pomyślał - Rozerwie mnie gołymi rękami". Olbrzym był coraz bliżej. "On ma nóż! Wielki, olbrzymi nóż! Zginę tu, gdzie przyszedłem na świat". Martin w ułamku sekundy pojął, że dzięki tej refleksji uzmysłowił sobie wreszcie swoją jedyną przewagą w obecnej sytuacji. Przecież on się tu wychował! Znał tu każdy kamień! Sad, obok którego teraz pędził, był dżunglą wtedy, kiedy on bywał Tarzanem. Pnie drzew bywały żołnierzami Imperium, ilekroć on zmieniał się w rycerza Jedi, a wrak starego autobusu, to przecież nic innego jak... Sokół Millennium? Tak! Tak! Skok w nadprzestrzeń jest jego szansą! Martin rzuca się w bok, w ciemność. Biegnie przed siebie nie widząc nic, kierując się wyłącznie mapą terenu tkwiącą w jego pamięci. Skórołeb musi iść za odgłosem kroków. Dopóki oczy choć trochę nie przywykną do ciemności - nie ma innego wyjścia. Został w tyle. Martin potknął się kilkakrotnie zanim dotarł do autobusu. Wskoczył do środka, po omacku odszukał w suficie otwór wywietrznika, odrzucił przykrywające go szmaty i wgramolił się na dach autobusu. Kiedy chwycił się konarów drzewa i począł wspinać dostrzegł, że olbrzym dotarł już do autobusu, ale nie zawracał sobie głowy przeciskaniem się przez jakieś wywietrzniki. Skórołeb z największą łatwością wlazł na autobus z zewnątrz. W ten sposób zniwelował przewagę, którą chłopiec z takim mozołem wypracował, biegnąc na oślep między drzewami. Ech, głupoto! Setki i tysiące razy Martin wspinał się na drzewo dla zabawy. Teraz zrobił to dokładnie tak jak wtedy. Siła psychicznej bezwładności. Trudno... Byle szybciej. Byle wyżej. Byle dotrzeć do liny. Olbrzym jest tuż pod nim. Trzyma nóż w zębach i wspina się z wielką prędkością. Chwyta za nogawkę? Nie, nie chwycił. Byle wyżej. Jest! Jest lina! Skok w nadprzestrzeń! Martin odwiązuje linę, ujmuje ją oburącz i odbija się od gałęzi w chwili, kiedy mocne ramiona chwytają go za nogi. Lecą obaj. Ale tym razem Tarzan jest za ciężki. Wysoka gałąź sąsiedniego drzewa, do której przywiązana była lina, nie wytrzymuje i łamie się z trzaskiem. Uderzenie o ziemię. Skórołeb sapnął jak wielka rozduszana purchawa. Światła samochodu przedzierają się przez gałęzie i oświetlają wymalowaną w żółte barwy czaszkę i twarz. Twarz rozoraną poprzecznie przez wielki kordelas, trzymany do niedawna w zębach. Potwór, usiłując się podnieść, ryczy jak obdzierany ze skóry. Martin, niewiele myśląc, wymierza mu kopniaka. Prosto w ten ryczący, szkaradny i wielki pysk. Nie oglądając się biegnie w kierunku drogi. To już niedaleko. Samochód! Jeszcze chwilę i wybiegnie spomiędzy drzew. Zdąży? Zdąży! Zatrzymać ten samochód... Baronelli jechał powoli. Zastanawiał się, czy nie zepsuje wszystkiego, działając w pojedynkę. Może powinien zaczekać na chłopaków i otoczyć dom? Z pewnością. Tak właśnie powinien zrobić. Wiedział o tym doskonale. Ale nie robił tego, co powinien. Dlaczego? Niekonwencjonalne metody działania tym różnią się od konwencjonalnych, że w większości przypadków przynoszą więcej złego niż dobrego. Więc dlaczego z takim upodobaniem stosuje je nadinspektor Baronelli? Odpowiedź na to pytanie znała wyłącznie jego podświadomość. On sam nie miał o tym zielonego pojęcia. Kiedy przed jego oczami ukazał się sad, zwolnił jeszcze bardziej. Dom miał się znajdować gdzieś niedaleko. W pewnym momencie do uszu jego dotarł przeraźliwy, charczący krzyk. Zatrzymał furgonetkę. Pomiędzy drzewami ujrzał sylwetkę młodzieńca, który przedzierał się przez zarośla, machając w jego kierunku rękami. Gdy przerażona twarz znalazła się w świetle reflektorów, nadinspektor w ułamku sekundy rozpoznał Martina, który po chwili dopadł drzwi furgonetki i ciężko dysząc, jął mocować się z klamką. Nie mogąc otworzyć drzwi, Jaša odwrócił się za siebie. Zrobił to po raz pierwszy od chwili, gdy kopnął Skórołba w twarz i rzucił się w kierunku świateł. Wcześniej po prostu bał się obejrzeć. Bał się ujrzeć za sobą to, na co właśnie w tej chwili zmuszony był patrzeć. Wygolona po bokach, wymalowana w żółte pasy i ociekająca krwią czacha wyłoniła się spomiędzy gałęzi. Martin szarpnął klamką z całej siły. Począł uderzać dłońmi w szybę nie rozumiejąc, dlaczego kierowca nie otwiera mu drzwi. I wtedy dostrzegł, że wewnątrz szoferki nie ma nikogo. Nie miał już sił na dalszą ucieczkę. Nie miał nawet siły krzyczeć. Stracił wszelką nadzieję. Oparty plecami o drzwi samochodu, który miał być dla niego ratunkiem, spoglądał na zbliżającego się potwora. A potwór wyprostował się, uniósł w górę ociekający krwią kordelas i... uśmiechnął się szeroko. Rozcięta od ucha do ucha twarz nie zmieniała swego wyrazu nawet wtedy, gdy olbrzym padał na wznak z przestrzeloną na wylot głową. Wtorek, 26 października, godz. 20.40 Pedro Barnas podszedł do stojącej w rogu tarasu chłodziarki i wyjął z niej dwie puszki piwa. Jedną z nich podał zamyślonemu Jonatanowi, a drugiej przyjrzał się uważnie, marszcząc brwi. - Wolałbym... niebieski Okocim - bąknął Adams. Mocując się z plastikowym uchwytem mechanizmu otwierającego, Barnas zbliżył się do grupki dyskutujących profesorów. Rodrigo Ghelfi przemawiał właśnie mentorskim tonem. - We współczesnym świecie naukowym istnieje prawie całkowita zgodność co do tego, że trwałe przechowywanie informacji związane jest z chemicznymi lub strukturalnymi zmianami w mózgu. Bezpośrednia działalność umysłowa odbywa się dzięki aktywności elektrycznej. W takim razie zmiany chemiczne lub strukturalne - po prostu muszą jakoś wpływać na aktywność elektryczną. Musi to być ze sobą powiązane. Barnas z trzaskiem otworzył puszkę, oblewając się piwem. - Przepraszam, czy pozwoli pan, że wyciągnę logiczny wniosek ze sposobu pańskiego rozumowania? - Bardzo proszę, doktorze Barnas. - Powiedział pan, że bezpośrednia działalność umysłowa jest rezultatem aktywności elektrycznej, tak? - Nie inaczej. Pan w to wątpi? - Elektrycznej... Jeśli tak, znaczy to, iż musi być możliwe zbudowanie elektrycznych obwodów neuronowych, które miałyby analogiczną zdolność funkcjonowania, tak? - Czy widzi pan w tym coś dziwnego? A może coś złego? Zagrożenie dla ludzkości? Maszyny wytwarzające sztuczną inteligencję i buntujące się przeciw człowiekowi? Wierzy pan w takie bzdury? Hę? - To nie ma znaczenia. Znaczenie ma fakt, że to właśnie pan w nie wierzy. - Ja? A któż tak powiedział? - Pan. Przed sekundą się pan z tym zgodził. Mogę powtórzyć słowo w słowo: obwody elektryczne mające zdolność funkcjonowania analogiczną, jak bezpośrednia działalność umysłowa człowieka. - I cóż z tego? - Czy taka elektryczna sieć neuronowa mogłaby być aż tak niedoskonała, by w przeciągu zaledwie trzydziestu sekund zdołała dwukrotnie sama sobie zaprzeczyć? - Nie sądzę. - A pan zrobił to właśnie po raz trzeci. Inspektor Zenowicz popijał poncz, jednocześnie bawiąc rozmową Francescę Salati. - Jak długo zajmuje się pani tą tematyką? - Zaburzeniami pamięci? Dwunasty rok. Początkowo, pracując w klinice, badałam patologię pamięci jedynie pod kątem diagnostycznym. Kiedy zostałam zatrudniona w Ośrodku Analiz Patopsychologicznych, zajmowałam się głównie rozpatrywaniem problemów organizacji zapamiętywania, ewentualnie analizą treściowych elementów. Ale przez cały ten czas brakowało mi możliwości badania mechanizmów będących... fizjologicznym fundamentem procesów amnestycznych. - I dlatego przeniosła się pani do thalamus? - Tak. Obecnie mogę się poświęcić pracy nad - jak to nazywamy - istotą śladu pamięciowego. - To znaczy? - Procesów śladowania i odtwarzania na podłożu konkretnie rozpatrywanych struktur nerwowych. - Jednak zanim doktor Barnas przyjął panią do zespołu, pracowała pani dla Dream Corporation. Przez... cztery miesiące, o ile się nie mylę. - Niecałe cztery miesiące. Zerwałam umowę. - Dlaczego? - Drogi inspektorze... Kiedy otrzymuje się list z zaproszeniem do współpracy w thalamus, nie dba się o dotychczasową karierę zawodową, gdyż ona przecież i tak ulega przekreśleniu. W ułamku sekundy rzuciłam wszystko i przyznam się, że nigdy nie żałowałam tej decyzji. - Zawsze zastanawiało mnie, skąd bierzecie pieniądze na te wszystkie badania. - Doktor Barnas utworzył specjalną komórkę, zajmującą się finansowaniem prac. Każdy z nas - mówię o członkach thalamus - zobowiązany jest każdego miesiąca do dwudziestodniowej "pańszczyzny" na rzecz pozyskania funduszy. Dzięki temu pozostałe dziesięć dni oraz wszystkie wieczory w miesiącu możemy poświęcać pracy naukowej. - Czym konkretnie zajmuje się ta komórka, jeśli można wiedzieć? - Pedro założył wydawnictwo publikujące miniaturowej wielkości skrypty dla studentów oraz miesięcznik... - Ściągi!? - inspektor o mało nie zakrztusił się ponczem. - Niewiarygodne! Czy to nie kłóci się z... - Widzę, że w ogóle nie zna pan doktora Barnasa. On uważa, że umysł nie służy do gromadzenia, lecz analizowania i przetwarzania informacji. - Czy na tym można zarobić? - Zdziwiłby się pan... - Nie wierzę! Słynny thalamus funkcjonuje dzięki produkcji ściąg. - Przesada. Głównym źródłem naszego utrzymania są trzy inne rodzaje działalności. Pierwszym jest redagowanie międzyuczelnianego miesięcznika. - Więc prócz artykułów, które publikujecie... - Publikujemy własne artykuły gdzie się da, ale to nie przynosi dużych dochodów... Przynajmniej materialnych. - Cóż to za miesięcznik? Nigdy o nim nie słyszałem. - Nie słyszał pan? Nazywa się "Leser". Jest naprawdę bardzo popularny wśród studentów. - Co mogą w nim znaleźć? - Przede wszystkim dość nietypową formę pomocy naukowej. - Na przykład? - Na przykład kompletne zestawy pytań egzaminacyjnych, zadanych przez takich to a takich profesorów w przeciągu ostatnich, załóżmy, trzydziestu lat. Oczywiście - wraz z różnymi wersjami właściwych odpowiedzi, adoptowanymi pod kątem konkretnego egzaminatora. Prócz tego comiesięczne zestawienia wykładów i prelekcji, aktualizacje obowiązujących pytań testowych pod kątem zbliżających się sprawdzianów i przewodniki po różnych uczelniach, pomagające studentom w bezstresowym omijaniu problemów. - A te dwie pozostałe działalności, które przynoszą dochód? - Usługi radiestezyjne i hipnoterapia odwykowa. Na drugim końcu tarasu Jean Ziegler maltretował profesora Boleę. - Aż nie chce mi się w to wierzyć. No, no... Ta pańska aparatura to istne cudeńko. Więc powiada pan, że co? Że te emocje - co? - Istnieje wiele dowodów na to, że emocjonalne komponenty życiowych doświadczeń są zachowywane w pamięci równolegle i do pewnego stopnia niezależnie od komponentów merytorycznych. - Niezależnie... no, no. - Okrutnym przykładem jest tu słynne doświadczenie ze szpileczką. - Ze szpileczką... - Polega ono na kłuciu pacjenta z zespołem amnestycznym w trakcie powitania. Po kilku minutach, gdy pacjent już nie pamięta, by kiedykolwiek witał się z daną osobą... - Nie pamięta? Już po kilku minutach? - Tak. Właśnie na tym polega zespół amnestyczny. No więc po paru minutach ta sama osoba, która wcześniej pacjenta ukłuła, ponownie usiłuje się z nim przywitać. Pacjent odmawia wyciągnięcia ręki, samemu nie wiedząc dlaczego. Nie potrafi wyjaśnić przykrego uczucia, którego doznaje na widok sadysty. Świadczy to o zachowywaniu w pamięci emocjonalnego komponentu doświadczeń oraz o odrębnym torze jego zapisu, przechowywania lub odtwarzania. - Niesłychane. - Prawdopodobnie tym samym lub pokrewnym torem następuje nabywanie i uruchamiania umiejętności oraz - i tu uwaga! - rejestrowanie zdarzeń w pamięci utajonej. To drugi element, który podczas testów będzie działał na naszą korzyść. - W jaki sposób? - Zapis pamięci utajonej można uruchomić, jeśli w określony sposób udzieli się podpowiedzi. - Czyli Adams może przypomnieć sobie... - Nie chodziło mi o to. Mówiąc o uruchomieniu zapisu pamięci utajonej, miałem na myśli wywołanie odpowiedzi emocjonalnej, która zostanie zarejestrowana przez aparaturę. - Udzielić podpowiedzi... W jaki sposób? - Tak, podpowiedź jest nieodzowna, jednak musimy działać po omacku. Wszystkie chwyty są dozwolone i - jeśli będzie trzeba - wszystkie je wykorzystamy. Będziemy mu pokazywać tysiące migawek z różnych miejsc, wyświetlać informacje telewizyjne z tamtego okresu, opowiadać co się da i tak dalej. Nie ma reguł. Nigdy nie wiadomo, co może wywołać reakcję. - Czy silne emocje nie mogłyby... Gdyby tak Adamsa rozdrażnić... - Nie sądzę, by profesor Thier wyraził na to zgodę. - Mhm... Dlaczego jest taka tajna? - Co jest tajne? - No, ta pamięć. - Nie rozumiem. Aaa... Nie utajniona, tylko utajona. - Utajona, czyli... - Czy rozwiązywał pan kiedyś testy? - Testy? A cóż to ma wspólnego? - Otóż właśnie ma. Najłatwiej zrozumieć zasadę funkcjonowania pamięci utajonej na przykładzie studenta rozwiązującego test. Tuż po przeczytaniu pytania student machinalnie zakreśla jedną z odpowiedzi. Po chwili namysłu stwierdza, że po prostu nie jest w stanie rozwiązać danego problemu, gdyż najzwyklej zapomniał wszystko na ten temat. Okazuje się jednak, że zakreślona machinalnie odpowiedź była dobra. Tak właśnie działa pamięć utajona: z pominięciem świadomego przypominania. - Nie do wiary... - Oczywiście jest tu ukryte założenie, że student wcześniej zetknął się z materiałem, który obejmują pytania testowe. Musiały bowiem zaistnieć warunki umożliwiające zapis danej informacji w pamięci. Gdyby mnie pan zapytał, jak to się stało... - A no właśnie. - Otóż określony sygnał, uruchamiający wydobywanie z pamięci, reaktywuje tylko ten fragment zapamiętanego zdarzenia, który pasuje do sygnału, nie zaś kontekst czasowo- przestrzenny, sytuujący dane zdarzenie w doświadczeniu. Dzieje się to bez udziału świadomości, więc bez poczucia wcześniejszej znajomości danego tematu. - Trudno pojąć... - Pamięć utajona działa błyskawicznie. Im szybciej student "strzeli" w dowolną z możliwych odpowiedzi, tym większe prawdopodobieństwo, że trafi. Im dłużej się zastanawia, tym bardziej ryzykuje, pozostawiając wynik testu w rękach jakże ułomnej świadomości. Jean-Marc Varaut, zahipnotyzowany głębokością dekoltu Violi Bohuš, z wielkim trudem oderwał wzrok od błyszczących paciorków jej bezwstydnego naszyjnika. - Więc, powiada pani, jak długo? - Dziesięć miesięcy. Czy pan mnie w ogóle słucha? - Tak, tak. Dziesięć miesięcy. Dlaczego akurat tyle? Zwolniono panią? - Właściwie nie. Dream Corporation podpisała ze mną umowę o pracę na taki właśnie okres. A właściwie na rok, ale odliczam urlop i szkolenie. Robią tak ze wszystkimi. Spośród moich znajomych nikt nie obsługiwał dłużej żadnego z psychotronów. - Dlaczego? Czyżby w grę wchodziły szkodliwe warunki pracy? Jakieś promieniowanie? - Nie wiem. Po prostu korporacja z nikim nie podpisuje umowy na dłuższy okres. Przynajmniej jeśli idzie o kadrę wyższą. Jak jest ze średnim personelem medycznym i technikami obsługującymi psychotron - trudno mi powiedzieć. - Przy którym z psychotronów pani pracowała? - Przy Wielkim Rondlu w Lubinsky Institute. - A Salati? - Francesca? W Pumpkin Head Labs. W głębi tarasu oparty o barierkę Jonatan popijał otrzymane od Barnasa piwo. Zza gęstej plątaniny zielonych gałęzi za jego plecami, dobiegał gwar prowadzonych rozmów. On jednak wolał patrzeć przed siebie. Noc była ciepła, ale powietrze rześkie i przesycone surowym aromatem świeżości. Wciągał je powoli, przez nos, jakby się bał, że niebawem i te wrażenia zostaną mu odebrane i zepchnięte w niepamięć. Czy nie takiego właśnie efektu oczekiwał po dzisiejszym badaniu? Czy nie takiej dokładnie pomocy spodziewał się od naukowców? Jeśli tak, to skąd wzięła się ta nieokreślona pustka, która towarzyszy mu od chwili zakończenia rozmowy z profesorem Thierem? Czy nie powinien się cieszyć? Czy nie powinien być wdzięczny za udzieloną pomoc? Przecież właśnie mu udowodniono, że znajduje się we właściwych rękach, że oni są w stanie mu pomóc. Przecież nie minęło kilka dni, a on zna już jej imię i nazwisko, wie jak wygląda i kim jest... kobieta, dla której skoczył w przepaść. Skąd więc odczucie, że nagle ta przepaść zrobiła się jeszcze głębsza i mroczniejsza? Czyżby wrażenie to płynęło z podświadomości? Czyżby do jego świadomości zdołały się przebić jakieś niezdyscyplinowane, zagubione w mózgu impulsy, niosące wiedzę o niepomyślnym zakończeniu nieszczęsnego eksperymentu? Dlaczego twarz Uahidy Villasante była mu zupełnie obca i obojętna? Dlaczego, gdy ją zobaczył, nie przywiodła mu na myśl zupełnie niczego? Dlaczego nie wywołała w jego świadomości nagłego olśnienia, migawek obrazów z przeszłości czy choćby jednego jedynego, zwykłego skojarzenia? Po raz kolejny spróbował przywołać do wyobraźni rysunek jej twarzy. Po raz kolejny - na próżno. Po raz kolejny przed jego oczami stanął... wizerunek innej kobiety. Dłużej już nie mógł czekać. Pospiesznym krokiem podszedł do profesora. - Czy mógłbym dostać zdjęcie Uahidy Villasante? - zapytał, dość niegrzecznie przerywając potok słów, który Thier przelewał właśnie do mózgu zasłuchanej Andrei Schmidt. - Proszę? - Chcę zobaczyć zdjęcie Uahidy. Na tarasie zapanowała cisza. Wolfgang Thier zdawał się na to czekać. Uśmiechnął się i powolnym ruchem wyciągnął fotografię z przepastnej kieszeni swojego kremowego swetra. Wręczył ją Jonatanowi teatralnym gestem, z wyrazem twarzy pełnym cichego triumfu, mającego podkreślać profesjonalną znajomość ludzkiej psychiki. - Dziękuję - powiedział grzecznie Jonatan i nie spojrzawszy na odbitkę, oddalił się na swoje miejsce w gąszczu roślin przy barierce. Zanim zdecydował się popatrzeć na twarz kobiety, dokończył rozpoczęte piwo i opróżnił następne. Patrząc na ustawioną do światła lamp fotografię, kiwał z niedowierzaniem głową. Spod świderkowatych pasemek włosów w odcieniu blond, spoglądały na niego odważnie wielkie, błękitne oczy. Odważnie? Trochę zbyt odważnie? Nie, to nie odwaga, lecz wręcz niemożliwa do ukrycia mgiełka sex appealu. Ukrycia? Kolejne złe słowo. Uahida raczej nie wyglądała na kogoś, kto starałby się cokolwiek ukryć. Tak. Miała to w oczach. Nie ulegało wątpliwości, co stanowiło główne upodobanie, największą skłonność i nieujarzmioną pasję, której Uahida z zamiłowaniem musiała poświęcać się codziennie po godzinach pracy. Może też w trakcie godzin pracy. I tuż przed. Ostatnią rzeczą, jaką Jonatan mógł sobie wyobrazić u jej boku, był pojedynczy stały partner seksualnych igraszek, wyobrażenie zaś samego siebie w tej roli graniczyło z czystym nieporozumieniem. Doszedł do wniosku, że albo on w ogóle nie zna się na ludziach, albo spogląda na twarz najzwykleszej na świecie nimfomanki. Owszem, pociągała go seksualnie i byłoby absurdem mniemać, że stu na stu mężczyzn nie odczułoby na jej widok dokładnie tego samego. Tylko... czy rzeczywiście tak wyglądały najskrytsze pragnienia Jonatana? Czy tak wyglądał ideał kobiety, który profesor Krach podstępem wydłubał z najgłębszych szczelin jego imaginacji? Może to on, Jonatan Adams, przez całe życie żywił błędne mniemanie o wysokiej klasie swojego gustu, wysublimowanym poczuciu piękna i niezmierzonym ogromie własnych oczekiwań co do przyszłej wybranki. Tymczasem prawda jest inna? Więc dlaczego on, ten sam Jonatan Adams, nie jest zadowolony? Jak to możliwe, by nie podobało mu się to, czym winien być zachwycony? Gdzie tkwi błąd? Kto go popełnił? Czy genialny Beniamin Augustyn Krach byłby aż takim idiotą, by zapłacić milion EURO za zwykłą komedię pomyłek? A może nie? Może Uahida Villasante jest niezwykle piękną, inteligentną i skromną osobą, a perwersja w jej spojrzeniu to tylko wytwór jego nadwątlonej emocjami wyobraźni? Może to tylko pechowe, nieudane zdjęcie, na którym wygląda ona zupełnie inaczej, niż w rzeczywistości? Takie rzeczy przecież się zdarzają... Tylko dlaczego nigdy nie zdarzają się jemu? Dlaczego w jego życiu wszystko to, co mogłoby pójść tylko źle, idzie po prostu fatalnie? Jean Ziegler, nie widząc w pobliżu Zenowicza, przedarł się przez zasieki palm, za którymi Adams ukrył się przed światem. Położył dłoń na jego barku i zaglądnął przez ramię. - Niezła! Pozazdrościć. - Odczep się Ziegler. Denerwujesz mnie. - Uuu... W tych oczkach jest więcej, niż elokwentna ladacznica zdołałaby wyszeptać w czasie nocy polarnej. Nie sądzisz? Ale znam lepsze. - Idź, bo nie ręczę za siebie... - Ooo... Nasz Rasputin się denerwuje? Ale nie ma potrzeby. Nie jest w moim typie. Powiem ci szczerze: ja bym tam wolał, żeby mi swoją lalunię przed ołtarz podprowadzał prezydent, a nie byle profesor. Jonatan zareagował szybciej, niż sam się spodziewał. Cała drzemiąca w nim złość, całe rozczarowanie, bezradność i nienawiść - wszystko to zamieniło się w furię, którą rozładował w jednym uderzeniu. Ziegler przeleciał przez barierkę i przepadł w ciemnościach. Nikt nie zauważył jego zniknięcia. Wtorek, 26 października, godz. 21.15 Doczekawszy się ekipy WZS i kilu wozów patrolowych, Baronelli dość ogólnikowo powiadomił o zajściu i polecił zabezpieczyć cały teren. Niedługo potem zapakował Martina do wozu i wywiózł na tyle daleko, by chłopak mógł poczuć się bezpieczniej. Przez długi czas Jaša był blady i rozedrgany, więc nadinspektor powstrzymywał się od zadawania pytań. Kiedy jednak usiedli przy stoliku niewielkiej kawiarni Pápaya Zsolta, mieszczącej się opodal siedziby wydziału, przerwał milczenie. - Napijesz się piwa? Martin spojrzał na swego wybawcę ze zdziwieniem. - Pewnie! Dwa wielkie łyki chłodnego napoju sprowadziły go na ziemię. Błyskawicznie oprzytomniał, przestał się telepać i zainteresował otoczeniem. - Dziękuję panu. Baronelli kiwnął głową. - Czy pan... go zabił? Kiwnął ponownie. - Kim pan jest? - Nadinspektor Carlos Baronelli. Wydział Zadań Specjalnych. Na twarzy Martina pojawiło się przerażenie. - Bardzo trudno cię namierzyć, synu. - Czy jestem aresztowany? - A co? Przeskrobałeś coś? Niewyraźny uśmiech najpierw zamienił się w niedowierzanie, a potem w niepewność. Albo gruby był sympatycznym idiotą, albo sprawy przedstawiały się inaczej, niż sądził Martin. - Czy pan... Pan mnie szukał? - Tak. Mam do ciebie mnóstwo pytań, Martin. I ty dobrze wiesz jakich. Ponowny wybuch przerażenia zamglił wzrok chłopaka. - Wszystko panu wytłumaczę. To nie ja! Ja nie mam z tym nic wspólnego! To znaczy... To nie tak miało być. - Spokojnie. Wiem, że to nie ty. Po raz kolejny strach zmienił się w niepewność. - Skąd pan wie? - Dlaczego chcą cię zabić? Gruby nie był idiotą. Martin odetchnął. - Nie mam pojęcia. Nie wiem, co się dzieje. Nic im nie zrobiłem. Musi mi pan uwierzyć. To miała być zabawa. To była zabawa. Ale teraz... To naprawdę nie moja wina. - Opowiesz mi wszystko po kolei, zgoda? - Nie wiem dlaczego... i kto... przestał się bawić. Musi mi pan uwierzyć. Czy... czy moi rodzice... Nic im nie jest, prawda? - Więc wiesz o pożarze? Kwadrans później Martin siedział w pokoju Baronellego i lekko zezując, spoglądał na przypięty do swetra mikrofon, mający rejestrować jego zeznania. Obok leżał znaleziony pod domem babci i bezzwłocznie dostarczony laptop. Prócz nadinspektora opowiadaniu chłopca przysłuchiwali się Kušik i Björn. - Właściwie... nie wiem od czego zacząć. - Spróbuj zacząć od samego początku. Co to za gra? Jej zasady? Kto w tym uczestniczy? Czego się można po nich spodziewać? Jaki jest cel? Wszystko od samego początku. - Od początku... Zasady? To trudno powiedzieć... - Jak to? Przecież gra musi mieć jakieś zasady. I to właśnie ty je wymyśliłeś. Tylko nie kręć. - Niby tak, ale... Ta gra nie jest zwykłą grą. To jest jak życie. Każde z kolejnych wydarzeń powoduje powstanie nowej sytuacji, nowych reguł, które rządzą przebiegiem wypadków. To wszystko nie powinno było wymknąć się spod kontroli. Tego nie przewidziałem. Są przecież granice rzeczywistości, których nie da się przeskoczyć. Właśnie te granice miały kontrolować fabułę. Nie mogę uwierzyć, że moje założenia okazały się błędne. - Więc co się stało? - Nie mam pojęcia! Moimi klientami była wyłącznie młodzież. Działałem poprzez kluby fantastyki. Spotykaliśmy się na turniejach, ale to była zabawa. Nikt z nas nigdy nie używał prawdziwej broni - spojrzał na Björna. - Przecież pan to widział, pan tam był. W sobotę. Może pan potwierdzić. - Owszem. Nie masz się czym denerwować, Martin. Na razie nawet - tu Bartos zerknął z ukosa na Baronellego - nie mamy pewności, czy to jest ta sama... gra. - Nie macie pewności? Jak to? Nadinspektor strzelił drapieżnym spojrzeniem w stronę podwładnego, po czym zwrócił się do chłopca z niespodziewanym pytaniem. - Kto to jest Chędogrom Szał-Spotwarzony? - To zbuntowany dragotaur, który wywołał Pierwszą Wojnę Cyklońską, prowadząc szósty chór Skórołbów przeciw Załupkowi. Przeglądaliście moje notatki? Kiedy? Przecież dopiero co... Bartos patrzył na Baronellego jak na przybysza z obcej planety. Ten zaś uśmiechnął się nikczemnie zanim zadał kolejne pytanie. - A niejaki... Effendi? Kim jest Effendi? - O nim też wiecie? - Jaša zmarszczył czoło, jakby nie mógł czegoś pojąć. - Stoi na czele armii Załupka. Ale ma naturę zdrajcy. - Teraz już mamy pewność, że to ta sama zabawa. Opowiadaj. - Gra, jak już powiedziałem, toczy się sama. Cała ingerencja polega na zbudowaniu wstępnego scenariusza. No, oczywiście wcześniej trzeba wymalować całe tło, zbudować od podstaw cały świat, w którym wszystko ma się dziać. - Martin, który dotychczas siedział sztywno i niepewnie kręcił głową w poszukiwaniu wzroku przesłuchujących go mężczyzn, teraz zmienił się nie do poznania. Jego oczy zapłonęły młodzieńczym ogniem chorobliwego fanatyzmu. - Początkowo myślałem o typowej grze strategicznej, gdzie gracze posługują się kartami, z których każda symbolizuje jakąś postać, umiejętność lub działanie. W takiej grze sukces zależy od ilości i jakości posiadanych kart oraz od przyjętej taktyki i umiejętności przeciwnika. Szybko zrezygnowałem z tego pomysłu, przede wszystkim ze względu na dużą konkurencję. Postanowiłem stworzyć grę, która będzie czymś nowym, innym i dającym możliwości rozwoju. Odwróciłem sytuację. Zamiast operować setkami postaci, grający wciela się wyłącznie w jedną z nich. Przystępując do gry, każdy deklaruje się jako konkretna osoba. Pol-land był pomysłem gry przeznaczonej dla sieci komputerowych... To już wiecie... No więc wprowadziłem mnóstwo zmian i postanowiłem sam ją wypromować. Rozwój akcji gry jest możliwy wyłącznie przy dużej liczbie uczestników. Dlatego zacząłem proponować udział w grze setkom członków klubów fantastyki. - Po co ci to lipne wydawnictwo? - Prestiż. Zaufanie. Pieniądze. Gdyby wiedzieli, że jestem w ich wieku, nie pozwoliliby mi pociągać za sznurki. Bardzo szybko okazało się, że musiałem wyznaczać poszczególne role, bo przecież wszyscy nie mogli być tym, kim chcieli. No i nadzór nad przebiegiem gry. Ktoś musiał prowadzić kronikę zdarzeń. - Sam wymyśliłeś wszystkie postacie? - Björn podniósł ze stołu plik szkiców i zaczął je przeglądać. - Pewnie. To największa frajda. Wymyśliłem wszystko. Szczegóły ubioru, uzbrojenie, strategie i sposoby walki, nawet rys charakterologiczny każdej grupy wojów i wojenników. - Cóż to za różnica? Woj i wojennik? - Ooo... Bo są tak: adonowie, wojennicy, wojownicy i wojowie. Najmłodsi rycerze to adonowie. Są używani do prostszych zadań w ramach nauki rycerskiego fachu. Po zabiciu swego pierwszego wroga w uczciwej walce stają się wojennikami. Wojownik - to kolejny stopień wtajemniczenia. Dopiero tym wolno nosić pas i ostrogi. A woj? To artysta sztuki walki. Szkolony. Wojowie dzielą się na różne typy. Najliczniejsza grupa to Wojowie Kultowi, których siedzibą jest Fort Virtus. Tam się szkolą i dochodzą do zaszczytów i pozycji w Bractwie. Są Wojowie Pomstowi, tak zwani Mściciele, są też Wojo... - Cała hierarchia? - To jest cały świat. Świat, który tworzyłem przez dwa lata. - Są inne bractwa? - Bractw jest trzy: Bractwo Sofów i Sofitów, Bractwo Pacyfów, no i Bractwo Virtus. - A Heruby i Serafy? - To są Klany. - Tak jak Skórołby? - Nie. Skórołby to rasa. Są dwie rasy rozumne: Humowie i Skórołby. - Inne nie są rozumne? - Inne rasy powstały po to, byśmy mogli jakoś nazywać otaczający świat. Głupio by to wyglądało, gdybym w trakcie bitwy powiedział: "ukryj się za tym samochodem", albo "wmieszaj się w tę grupę ludzi". Więc mówię: "stań za brzydem", albo "wleź w stado głagłów". - Więc grupa ludzi nie uczestniczących w grze to stado głagłów? - Tak, ludzie to głagły. Wszystko traktujemy jako wykwity przyrody. Na tej podstawie powstały takie nazwy jak lipanki, rosałki, syfony i cmoki. Albo potrafy, snopy, latające bulwy, trony, kręgle, stada dropsów i grendele. Ale "grendel" to nie tylko policjant. To też odpowiednik stopnia generała u Skórołbów. - Więc armia też ma swoją odrębną hierarchię? - U Humów jest trochę inaczej, niż u Skórołbów. Humowie mają kupy, bandy i legiony, a Skórołby szumy, tłumy i chóry. Na przykład: szum luda to dziesięciu Skórołbów, tłum to stu, chór - tysiąc. - Trudno się w tym połapać. - Mogę panów wprowadzić, tak jak wszystkich. Za odpowiednią opłatą wysyłałem trzy dokumenty. Były to: Zwój Wojenny, Reguła Zakonna i Gramoty Przeznaczenia, zwane też Zwojem Przepowiedni. Niedrogo. - ...Patrz pan na szczeniaka. - Żartowałem. - A ten, który chciał cię zabić? Czy przypominał... - To zwykły Skórołeb. Nie miał epoletów. - Widziałeś go wcześniej? Uczestniczył w którymś z waszych turniejów? - Co pan! Gość miał pod czterdziechę. Pierwszy raz widziałem go na oczy. Ale jeśli miał ostrogi, to możliwe że to ten, który rozrąbał mi drzwi. Ale nie sądzę. Nie powinien ich mieć, to zwykły wojennik. - Wtedy, uciekając, zabrałeś ze sobą laptopa. Dlaczego? - No... bo... Sam nie wiem. Mam tam ważne rzeczy... Wie pan, prowadzę kronikę wypadków... - jąkał się Martin. - Bałem się. Zabrałem najcenniejszą rzecz. - A Harley? I ten wielki komputer? - To znaczy... najcenniejszą, jaka wpadła mi pod rękę. Nie wiem, dlaczego. - Rozumiem - powiedział Baronelli. - Wracając do tego typa... Miał ostrogi? - No właśnie to jest... pierwszy z powodów, które... Bo to ja je wymyśliłem. Te ostrogi. Wszystkie wymyśliłem, ale te akurat są inne. Skórołby takie noszą, ale... nigdy... - Mów po ludzku. Ten, który rozwalił ci drzwi miał ostrogi? Jak to było? - Miał. Szedłem otworzyć, ale się potknąłem. Wtedy zaczął rąbać drzwi i wykopywać kawałki nogą. Miał ostrogę, którą wymyśliłem. Taką samą. Z uchwytami. Mam wszystko tutaj. - Martin wskazał laptopa. - Wszystkie szkice i projekty. Ostroga też jest. Z tym, że ja jeszcze... - Co: ty jeszcze? - Jeszcze... To znaczy, nigdy w to nie graliśmy. To mój nowy scenariusz. - Nowy? - No... w zasadzie nowy. Wojna Cyklońska. nr. 1 (I) październik 2000 Środa, 27 października, godz. 1.15 Tej nocy Baronelli nie mógł zasnąć. I to bynajmniej nie z tego powodu, iż zabił człowieka. O pierwszej zgasił światło, zamknął powieki i oczekiwał momentu, kiedy przed jego oczami pojawi się koszmarnie uśmiechnięta twarz Skórołba. Nic z tego. Cóż za kanalia ze mnie? - myślał. - Żadnych wyrzutów sumienia? Może potem coś mi się przyśni... Przesłuchanie Martina przeciągnęło się do północy. Z niewiadomych przyczyn nadinspektor - musiał to przyznać przed samym sobą - podziwiał tego małego. Szczeniak był niesłychanie inteligentny. Obdarzony wielką wyobraźnią i sprytem, potrafił jednocześnie działać. Bez chwili zwłoki zamieniał swe marzenia i ambicje w czyn. Podziwiasz chłopca? Czyżby dlatego, że twój własny syn okazał się życiowym nieudacznikiem? Bez pracy... Na utrzymaniu kobiety... Wstyd! Musiał to chyba odziedziczyć po matce. Zapalił nocną lampkę i sięgnął po wydruk dzieła Martina: Wielka Księga Wojen Cyklońskich. Tom pierwszy. Pierwsza Wojna Cyklońska. Zaczął czytać. "Gdy Matka Zima wzięła w opiekę rozległą krainę Cyklonu i, jakby nie chcąc dzielić się z Jesienią, okryła wszystko białym puchem, nikt nie przeczuwał straszliwych chwil nadchodzącej wojny. I choć nie miała ona zawrzeć ani tej, ani nawet następnej Wiosny, przecież właśnie te mroźne dni kryły w sobie zdarzenia, które wszystkiemu dały początek. Wojna Cyklońska, nazwana potem Pierwszą, nie oszczędziła nikogo. Nie było rodziny, która nie opłakiwałaby straty bliskich, a imiona poległych wojów i wojowników jeszcze przez długie lata rozbrzmiewały we wspomnieniach karczmianego gwaru. Była to cena, jaką Humowie musieli zapłacić za narodziny Wielkiego Królestwa Haemu, które zapewniło im spokój i bezpieczeństwo, a ich rozsypane Klany zjednoczyło w potężny Naród. Kiedy było już po wszystkim, niejeden Hum, siedząc nad achtlem gambrynu, łamał sobie głowę, usiłując dociec prawdziwych przyczyn wojny. Niejeden Sof tracił czas, wertując Zwoje Przepowiedni, niejeden Mag poszukiwał prawdy na Wzgórzach Przeznaczenia, niejeden Astron gapił się w gwiazdy... Na próżno. Niebo, natchnione wizje i stare wyrocznie nie dawały żadnej odpowiedzi. Powszechnie uznano, iż wojnę wywołał grendel Szał-Spotwarzony, który wraz z szóstym chórem Skórołbów uderzył na armię Załupka. Nikt jednak nie wiedział, co stało się tego przyczyną." Baronelli przebiegł wzrokiem parę akapitów. "Śnieg sypał wielkimi płatami, otulając mury Bractwa Sofitów mglistym kożuchem, który wraz z nastającym zmierzchem stawał się coraz mniej przejrzysty. Niezbyt liczni cerbowie, miast marznąć na murach i wypatrywać tego, czego i tak nie byliby w stanie dojrzeć, przycupnęli przy watrach we wnętrzach strażnic lub gromadzili się przy południowej baszcie, by przez okna aureolu popatrzeć na ostatnią już walkę zimowych Agonów." Przewrócił kilka stron. Nagle rzuciło mu się w oczy znajome słowo: Chędogrom. Cofnął się do początku rozdziału. "Ostatnie promienie zachodzącego słońca omiatały gałęzie, rozrzucone w pośpiechu i bezładzie, na niewielkiej polanie u brzegów Bajora. Otchłań ciągnącej się wokół puszczy stawała się coraz ciemniejsza i bardziej złowroga. Na skraju polany, obok skubiących wiosenną trawę i śmierdzących mułosłów, jakaś drobna postać, mrucząc coś do siebie drżącym głosem, gorączkowo przetrząsała zawartość kilku skrzyń i worów leżących na niezbyt okazałym rydwanie. - Zjedzą mnie... zjedzą... Całkiem po prostu - zjedzą. Wolej mi było zostać na dworze Załupka i paść wańdzioch bakaliją. Zachciało mi się wycieczek? Wycieknę spod ogona jakiejś bestyi - ot, moja wycieczka. Przerwał na chwilę. Wyszarpnął z dna wora jakiś przedmiot i począł gorączkowo odwijać go z gałgana. Po chwili trzymał w ręku dwa kawałki dobrze wyprawionej skóry. Na każdym z nich widniała wyobrażona misterną robotą niewieścia sylwetka. Z obrzydzeniem i złością cisnął oba kawałki za siebie. - Meduzi... meduzi mnie pożrą, jeśli'm zapomniał tego krzesiwa. Niech no tylko zwęszą... A jeśli strach mnie nie opuści, to więcej niż pewne, że zwęszą. Wtem zamarł w bezruchu, gdyż z wnętrza boru, całkiem niedaleko polany, dobiegł głośny trzask łamanych gałęzi. Chwilę potem z gęstwiny wyłonił się pokaźny kształt. - Czczary?... mmary?... sssuperczary? - biedny Hum ze strachu nie mógł sobie przypomnieć żadnego zaklęcia. Na skraju polany stał jeździec. Przez chwilę spoglądał na Huma w milczeniu. Wreszcie ryknął głosem przypominającym grzmot. - Cóż'eś za jeden!? - Aaa... któż pyta? - Tyż'eś pyta, bo się swego imienia wstydzisz. Hum podrapał się po łysinie. - On z nas jest pyta, kto raz jeszcze spyta - odparował. - Cha! W gębie'ś dowcipny? To lubię! Niech mu będzie. Chędogrom z Capurów'em jest! Szał-Spotwarzony. - Jegiś. Nadworny'm pacykarz króla Załupka. - Cha! Dworak?! Od razu'm wiedział, że z ciepłym frędzlem mam przypadek. Wielka szkoda, ale i twoje szczęście, bo'm od rana wielką miał ochotę jakiś rycerski łeb z wańdziochem pożegnać. Trudno... Ale! Czemu to watry nie rozniecasz? - Właśnie'm miał to uczynić, ale krzesiwo mi się zapodziało... - Krzesiwo? A po cóż nam krzesiwo? - Chędogrom zsiadł z chabety, podszedł dziwacznym krokiem do kupki chrustu i pochylił się nad nią. Słup ognia dobywający się z jego gardzieli oświetlił polanę. Suche gałęzie zajęły się w mgnieniu oka. - Rychtuj żarło, pędzlarzu, bo'm głodny. Jakiś czas potem obaj siedzieli przy płomieniach i przeżuwali co chudsze kawałki kręgliny. Jegiś zagaił. - To'ś, widzę, dragotaur. Jeśli wolno... po matce czy ojcu ten płomyczek dziedzictwo? Zawsze'm był ciekaw... - Ż'em się uplągł i ż'em se jest. Nic ci do tego, maziago. - Tylko'm przez ciekawość... - Bacz, by'm przez tę samą ciekawość nie zechciał zajrzeć ci do szyi. - To'ś, widzę, dawno rycerskiego rzemiosła nie użył. - Hej! Swędzą paluszki. Ostatnio'm jeszcze czasu śniegów robił. Za co'm grendelski epolet w Skórołbii dostał. - Grendelski? To'ś się tęgo sprawił. - Eee. Nawet'em i z tego nie rad. Co mi po grendelskim epolecie? - Ale zawsze'ć to przygoda. - Hej! Szósty'm chór skórołebski spotkał po drodze. Srogiego mieli grenedela. Kubik Burza-Piekielny mu było. Ale nieszczęście go wielkie spotkało, bo'm mu hajdawerki zdjął. A potem'em założył mu je na głowę, tam, gdzie ich miejsce. Bo trza ci wiedzieć, bazgroło, że tam, gdzie każdy ma czuprynę, on miał nieledwie pół tego, co nawet zwykły wieśniak jeno w krzakach pokazuje. - Przecie to Skórołeb. Wszystkie tak mają. - Hej! Chór luda na to patrzył i bez to'm epolecik dostał. - To'ś, pewnikiem, i z jego bratem miał tetat? Jako mu było? Smrodliwy? - Hej! Topór Burza-Smrodliwy. Tetatu'm nie miał, jeno w krzakach'em go kucającego odnalazł, ale prędzej spadła jego głowa, niż to, czego się spodziewał. I, dasz wiarę, dokończył pierdzigniot kucania. Musi - kochał to nad życie. Ale! Co tam w trawie łyska? Jegiś podniósł dwa kawałki skóry. - To'm... upuścił. Takie tam... - Pokaż! Eeee... - strzelił go wesoło w pysk - zdolny'ś, machajłapo. - Takie tam... zwykłe arcydzieło. - Foremna bestyjka. - huknął Jegisia w plecy, pozbawiając jego gardziel kawałka z takim mozołem pogryzionej kręgliny. Kręglina poszybowała wysokim łukiem i wpadła w ognisko. - Co! Nie smakuje? - Jeno'm... - Gadaj! Co za jedna? - Ta? Nadobna Beczuła z Konotopy. - Głupiś?! Przecie nie pytam o tę katapultę. - O tę drugą llepiej nie ppytaj... - Ooo.. A cóż'eś tak pobladł? I glaca ci łyszczy jako obeszczany kawałek gówna. Gadaj, miękka dupo: gdzie ją odnajdę?! - Ona nienie ddla ciebie... - Gadaj, śliski rzygu, bo... - Tototo Ppani Walkiria, obiecana Załupka." Telefon zadzwonił sześć razy zanim Baronelli się obudził. Nocna lampka wciąż była zaświecona, a obok łóżka leżał rozsypany plik kartek. Spojrzał na zegarek i zaklął. Była siódma pięćdziesiąt. - Panie inspektorze, już dwukrotnie dzwoniono do pana z japońskiej ambasady, a za jakieś pięć minut będę miała na linii prefekta. Uprzedziłam, że jest pan w terenie. Odbierze pan w domu? Kochana Isabelle. Zasłużyła na podwyżkę. Nie dość, że uratowała jego tyłek, to jeszcze podarowała w prezencie pięć minut na rozbudzenie i zebranie myśli. Czwartek, 28 października, godz. 21.25 Budynek DODK nie wyglądał tak imponująco, jak gmach Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego, ale za to z łatwością można się było w nim zgubić. Wjeżdżając windą na jedenaste piętro nadinspektor Carlos Baronelli w myślach powtarzał wskazówki, jakich udzielił mu strażnik przy wejściu: dwa razy w prawo, potem w lewo, prosto, potem znowu w prawo i znowu w lewo. - Powinni rozdawać mapki... - mruknął do siebie, wysiadając z windy. Nazwisko i twarz naczelnika Wydziału Interwencji były mu dobrze znane; od czasu zniknięcia profesora Kracha i jego współpracowników Zenowicz już kilkadziesiąt razy pojawiał się na antenie chyba wszystkich stacji telewizyjnych i rozgłośni radiowych. Baronelli nie mógł się doczekać spotkania. Był przekonany, że powiązanie faktów dotyczących dwóch śledztw - sprawy wojny przebierańców i sprawy uprowadzenia naukowców - przyniesie rozwiązanie obydwu dochodzeń. Najprawdopodobniej oba śledztwa zleją się w jedno. Rezultaty obydwu indagacji powinny stanowić uzupełniające się wzajemnie części jednej łamigłówki. - Nadinspektor Baronelli, WZS - przedstawił się finezyjnie rozchełstanej sekretarce. - Byłem umówiony z inspektorem Zenowiczem. - Niestety, pan naczelnik jest nieobecny. Musiał... pilnie wyjechać. To znaczy... nie mógł zdążyć. Jest jednak inspektor Eider, który oczekuje pana w pokoju obok. Czy napije się pan... Baronelli zaklął pod nosem i ruszył w kierunku wskazanych drzwi. Gdy znalazł się wewnątrz, podszedł do biurka, podniósł bezwładną rękę chrapiącego mężczyzny i potrząsnął nią. - ...Co, co! - Muszę się zobaczyć z Zenowiczem. Najprędzej, jak to jest możliwe. - ...Kto... - Carlos Baronelli, WZS. Sprawa nie cierpi zwłoki. Eider podniósł wyżej głowę. Na jego policzku widniały czerwone bruzdy odciśniętych fałdów rękawa. - Boże, najmocniej przepraszam. Zdrzemnąłem się - przyczesał ułożonymi w szpon palcami włosy. - Proszę o wybaczenie. Tomas Eider - przedstawił się wyciągając rękę. - Już się witaliśmy. Byłem umówiony z inspektorem Zenowiczem. - Tak, tak, oczywiście. Naczelnik musiał... - Można było mnie uprzedzić! Nie robiłbym z siebie durnia, krążąc po tym waszym labiryncie jak biała myszka. - Naczelnik prosi o wybaczenie. Polecił mi poczekać na pana. Sprawy śledztwa... - Sprawy śledztwa?! A czy ja przyszedłem tu pograć w pchełki?! Bardzo nie lubię być traktowany jak gówniarz! Mój czas wcale nie jest mniej drogi od waszego! Proszę mnie natychmiast połączyć z Zenowiczem! Ostatnie zdanie Baronelli wypowiedział najbardziej stanowczym i nie znoszącym sprzeciwu tonem, na jaki umiał się zdobyć. Tomas Eider jednak nie sięgnął po słuchawkę. Spojrzał nadinspektorowi w oczy i już zupełnie rozbudzony, powiedział. - Nikt nie lubi być traktowany jak gówniarz. Baronelli, nie spuszczając wzroku, wycedził dobitnie. - Mam dowody łączące sprawę porwania Kracha z wojną przebierańców. Eider osłupiał. Zanim sięgnął po słuchawkę, stojący pomiędzy mężczyznami telefon zdołał wybrzęczeć kapryśną melodię. Przyłożył słuchawkę do ucha zaledwie na parę sekund. Jego spuchnięte oczy zrobiły się okrągłe, a goszczące w nich zdumienie ustąpiło miejsca przerażeniu. - Proszę za mną! - rzucił w kierunku Baronellego i wybiegł na korytarz. Nadinspektor nie spodziewał się takiej reakcji, jednak bez chwili zwłoki ruszył w pogoń za Eiderem. Kołysząc brzuchem i sapiąc jak lokomotywa, Baronelli pokonał niezliczoną ilość zakrętów w prawo i lewo. I chociaż - wiedziony instynktem samozachowawczym - nie zadawał w biegu żadnych pytań, to i tak ledwo zipał, gdy dobiegli do niepozornych żółtych drzwi z napisem "SAT-SECURITY". Przez całe popołudnie Jonatan poszukiwał samotności. Od chwili, gdy doszedł do siebie po fatalnym badaniu, podczas którego zepsuła się aparatura, nie dawano mu jednak spokoju. Najpierw zajął się nim neurolog, profesor Giovanni Diego. Potem przyszła kolej na dwójkę neurofizjologów, Andreę Schmidt, szczebioczące psycholożki i hipnoterapeutę. Jakby nie dość tego, że musiał odpowiadać na setki męczących, absurdalnych pytań, przez cały czas szwendał się w jego pobliżu nadstawiający ucha Ziegler, co doprowadzało go do wściekłości. Dopiero Jean-Marc Varaut, z którym Adams spędził ostatnią godzinę przed kolacją, pozbył się dziennikarza na dobre, dzieląc się z nim kilkoma niegodnymi hipnoterapety sugestiami. Tuż po kolacji, nie czekając na pojawienie się kolejnego rozmówcy, Jonatan zniknął wszystkim z oczu. Po prostu uciekł. Szybki spacer nie znanymi mu jeszcze alejkami zaprowadził go pod sam mur okalający arboretum. Przechadzając się wzdłuż niego w ciemnościach, odnalazł wreszcie czas na refleksję. Sen, który obudził go dzisiejszego ranka, pozostawił w jego świadomości swój cień, który wciąż spowijał każdą z rodzących się w jego głowie myśli. Córka profesora Kracha usiłująca wyrwać mu serce... Potem druga, potem trzecia i czwarta - wszystkie z identyczną twarzą. Potem piąta, szósta i siódma... Wkrótce są ich setki, a wszystkie, uśmiechając się do niego tym samym lubieżnym wzrokiem, zatapiają dłonie w jego ciele i rozrywają je na strzępy. W wyuzdanym tańcu zaczynają zrzucać z siebie ubrania, a wtedy razem z częściami ich garderoby na ziemię spadają też ich włosy. W ich dłoniach pojawiają się wielkie topory i nagle okazuje się, że nie są kobietami, lecz... Wtedy zerwał się z łóżka ciężko dysząc i z niezrozumiałych dla siebie powodów przez długi czas nie mógł się uspokoić. Podobnego wrażenia doznał podczas dzisiejszego badania. Zagłębiony w skafandrze i wpatrzony w migający ekran, starał się - zgodnie z zaleceniami profesora Bolei - odrzucić wszelkie myśli i skupić na odbiorze wściekłej kroniki. Jednak nie mógł. Jakaś niewidzialna siła wciąż przywoływała do jego świadomości obraz nocnego koszmaru, albo raczej uczucie, z którym się z niego obudził. To był strach. Ale w strachu tym było jeszcze... pragnienie. Otrząsnął się z tej myśli. Wydawało mu się, że słyszy coś po drugiej stronie muru, więc przystanął na chwilę nasłuchując. Szybko jednak zapomniał o przyczynie, dla której się zatrzymał i ruszył w przeciwną stronę. Więc... Yasmina Villasante? Uahida czy Yasmina - cóż za różnica? Przecież nie mogą różnić się od siebie aż o tyle, by... Zatrzymał się przy jednym z lampionów i wyjął z kieszeni zdjęcie Yasminy, które przed kolacją wręczył mu Zenowicz. Prosił o nie już rano, lecz postanowiono pokazać mu je po raz pierwszy dopiero podczas testu, monitorując jego reakcję. Zdjęcie pochodziło sprzed czternastu lat, kiedy Yasmina miała lat szesnaście. Patrząc w jej oczy, Jonatan mógłby przysiąc, że ta młoda, głupia, zepsuta nastolatka ma już za sobą większą ilość erotycznych przygód, niż ta, którą Uahida będzie mogła się szczycić u końca swej żywiołowej kariery. Ohyda! Zresztą... Uahida do Yasminy czy Yasmina do Uahidy - zawsze podobne będą tylko do siebie nawzajem, a nie do... Laurence. Podczas ich porannej rozmowy ani razu nie popatrzyła mu w oczy. Dlaczego jej zachowanie zmieniło się aż tak bardzo? Nie mógł tego zrozumieć. Nie mógł zrozumieć wielu rzeczy. Dlaczego w ogóle zgodziła się na ten wczorajszy spacer? Dlaczego szli trzymając się pod rękę? Dlaczego przytuliła się do jego ramienia na krótką chwilę? Dlaczego zaraz potem odsunęła się tak nagle? Co zaszło w tamtym momencie, w tej jednej chwili? Dlaczego unikała go przez cały dzisiejszy dzień? Przecież... Poczuł, że musi ją zobaczyć. Kušik nie mógł zasnąć. Po raz pierwszy od wielu dni miał wolny wieczór; nadinspektor nieoczekiwanie obdarował go w tak wspaniałomyślny sposób. Jeszcze parę godzin temu marzył o chwili, gdy wreszcie będzie mógł powrócić do domu, przygotować sobie gorącą kąpiel z pianą i - jak zwykle w takich wypadkach - zasnąć w wannie. Obudziłby się po jednej lub dwóch godzinach w chłodnej wodzie, a wtedy wskoczyłby do jeszcze chłodniejszej pościeli i czekał, aż rzucające jego ciałem dreszcze zamienią się w senną błogość. Jednak z niezrozumiałych dla nikogo względów, tego wieczora Stanislav Kušik nie poszedł do domu. Położył się na sofie w pokoju rekreacyjnym, lecz po zmarnowanym w ten sposób kwadransie wstał i zaczął szwendać się bez celu po całym wydziale. Spróbował nawiązać tuzin rozmów z tuzinem zapracowanych kolegów, narażając się tym samym na stek soczystych uwag i kilka tanich gestów w okolicy czoła. Nie zrażony tym niepowodzeniem, dokładnie wyczyścił swoje okulary w gabinecie Baronellego i poszedł do pokoju radiotelefonistek. Kiedy i stamtąd go przepędzono, zamknął się na minutę w archiwum, po czym zszedł do bufetu, zlikwidował cztery kanapki z roladą serową i z nową dawką energii pojawił się wreszcie - niby nocna zjawa - pośrodku sali operacyjnej. - Dziękuję ci, Klaus. Bardzo mi pomogłeś. Młodszy agent Keller popatrzył na Kušika znad wbudowanych w pochyłą konsoletę pokręteł, monitorów i mikrofonów. - No, wiesz kiedy. - Nie ma o czym mówić - Keller uśmiechnął się ze wstrętem. Kušik usiadł na obrotowym krześle. Odchylił głowę do tyłu i przebierając nóżkami, zaczął kręcić się w kółko. - I co? Wyspałeś się? - zapytał, nie przerywając wirowania. Młodszy agent nie odpowiedział. Zagryzł tylko wargi, docisnął słuchawki do uszu i poprawił przymocowany do nich filigranowy mikrofon. - Pytam, bo widzę, że już wróciłeś do kieratu - odepchnął się nogami od ściany i dzięki plastikowym kółeczkom wbudowanym w podstawę krzesła przejechał tyłem pod samo okno. - Zgarnęli mnie z korytarza, kiedy wychodziłem z archiwum - syknął Keller. Kušik pokiwał głową ze zrozumieniem i współczuciem. - Co tam słychać? Dzieje się coś ciekawego? - wyjął z kieszeni portfel i zaczął przeliczać pieniądze. - Myślisz, że dadzą nam jakąś premię? No, wiesz, jak to wszystko się skończy... Keller włączył zewnętrzne głośniki. Gałkę natężenia dźwięku obrócił w prawo. - Powinni coś dać - Kušik próbował przekrzyczeć płynące z głośników komendy. - Ja bym nam dał... W lewym rogu konsolety zapaliła się czerwona lampka. Keller przełączył odbiór na właściwą częstotliwość. Z głośników popłynął miękki kontralt. - Kilkuset łysych u wylotu trasy B-22. Uzbrojeni. Kwadrat sto dwudziesty siódmy, okolica arboretum. Jak wszystkie pokoje na parterze, również pokój Laurence posiadał dwa wyjścia. Jedno z nich wiodło na korytarz, a drugim były ocieplane drzwi prowadzące - za pośrednictwem kilku schodków - bezpośrednio na zewnątrz. Do tych właśnie drzwi zapukał Jonatan. Kiedy otworzyła, miała mokre włosy, a na sobie biały frotowy szlafrok. Nie spodziewała się zobaczyć go przed swoimi drzwiami i mimo woli drgnęła na jego widok. Zawahała się przez moment, lecz chłodne, wieczorne powietrze zmuszało ją do szybszego podjęcia decyzji. Jonatan, wciąż milcząc, stał przed drzwiami o stopień niżej i spoglądał na nią nieco z dołu wzrokiem, który w jednym ułamku sekundy zepchnął całą stanowczość, z jaką składała sobie obietnice unikania go, do rangi niedorzecznego kaprysu. Odsunęła się, by wpuścić go do środka. W pokoju panował półmrok. Jedynym oświetleniem była pękata nocna lampka, stojąca teraz na stole. Z łazienki dobiegał szum uruchomionego natrysku. Najwyraźniej Laurence brała właśnie prysznic. - Chciałem... z tobą porozmawiać - powiedział Jonatan, nie bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy jest z nią sam na sam w zamkniętym pomieszczeniu. Wcześniej w ogóle o tym nie myślał. Dotychczas ich spotkania odbywały się wyłącznie na łonie natury i, wyłączając nocny spacer, w zasadzie pozbawione były pierwiastka bezwzględnej prywatności. Laurence wskazała mu miejsce na kanapie. - Poczekaj, to potrwa sekundkę. Weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Czynność ta zaskoczyła Jonatana - była w jakiś sposób niezwykła. Cóż niezwykłego może być w zamknięciu drzwi? - pomyślał. - Nic. A jednak... Zamknięcie drzwi? Nie, to nie są zwykłe drzwi. To są drzwi do łazienki. Cóż jest więc dziwnego w zamknięciu drzwi do łazienki? Uderzenie o framugę, odgłos puszczanej klamki i... I nic. Nic więcej! Nie użyła zatrzasku? Nie zamknęła się od wewnątrz! Przypadek? Zuchwała, nieokrzesana myśl przemknęła przez jego głowę, lecz odpędził ją najdalej, jak to możliwe. Cóż za prostacka, żałosna omyłka... Objaw normalnego zaufania, jakim wzajemnie zwykli darzyć się kulturalni ludzie, wziął za wyrafinowaną celowość... Czekając, aż Laurence wyjdzie z łazienki, przez chwilę rozglądał się po jej pokoju jak przybyły do nowej klasy uczeń, usiłujący ukryć swoje zażenowanie pod pozorami zaciekawienia. Zaraz jednak opanował się i pod wpływem nieoczekiwanego, zaskakująco silnego impulsu - opadł na oparcie kanapy. Miał dosyć. - Dosyć... Dosyć pytań. Dosyć odpowiedzi. Dosyć odgrywania biernej roli męczennika. Dosyć ukrywania faktów, mającego poprawić jego zakompleksiałe samopoczucie. Udawania przed innymi, udawania przed sobą. Dosyć miał wszystkiego, a w szczególności - samego siebie. W każdej grze przychodzi taki moment, który waży o losach rozgrywki. Jest to moment, w którym wreszcie można coś zrobić i z reguły - wiadomo co. Jednak działanie to ma jedną cechę, jedną własność, która różni je od większości innych poczynań: jest nieodwołalne. Wprowadza nowy układ sił, nowy status quo, który aby przetrwać - musi być stabilniejszy od poprzedniego. Ale nie o stabilność, nie o rozgrywkę i nie o wygraną chodziło Jonatanowi. Nie to było przecież najważniejsze. Przegranym można być tylko wtedy, gdy się gra. A on już po prostu nie chciał, już nie mógł dłużej udawać. Przed kimkolwiek. Czegokolwiek. Andrea Schmidt włączyła małe turystyczne żelazko do sieci i rozłożyła bluzkę, którą zamierzała wyprasować. - Gdzie jest ten cholerny dyktafon? - zapytał Ziegler, ubierając spodnie. - Znowu zgubiłeś? Widocznie za często używasz go zamiast głowy, Misiu. - Ciągle tylko Adams i Adams. Nikogo nie obchodzi, że i ja mam kłopoty z pamięcią? Przynajmniej ty mogłabyś mnie czasem przebadać. - Przecież robię to codziennie ze trzy razy. - I jak? Doszłaś już do jakichś wniosków? - Owszem. Stwierdziłam u ciebie brak chwiejności form działania, szczególnie w sferze poznawczej oraz afektywno- emocjonalnej. - Tylko tyle? - I zadowalającą trwałość produktywności fizjologicznej, głownie przy wykonywaniu zadań... półintelektualnych. - Andrea, proszę cię... - ...wymagających długotrwałego i ukierunkowanego utrzymywania celu i konsekwencji działania. - Szkoda, że tego nie nagrałem. Puściłbym żonie. Gdzie jest ten dyktafon? - Mogę dać ci to na piśmie. - To na nic. Zdaje się, że ona nie umie czytać. - Jak przystało na dobrą małżonkę dla dziennikarza. - Tu jest! Przykryłaś go spódnicą. - Nie ja, tylko ty - o ile pamiętam. - Nieważne. - Ziegler włączył dyktafon, postawił go na nocnej szafce i zapytał bez ogródek. - Co to jest amnezja wsteczna? Andrea Schmidt skrzywiła się z niesmakiem. Zaczęła prasować. - Mógłbyś chociaż udawać, że tego nie włączyłeś. Chociaż raz. - Amnezja wsteczna, o której mówiła Odin. Skrzywiła się jeszcze bardziej. - Gówniara! Wydaje się jej, że diagnozowanie polega na eliminowaniu hipersensacyjnych fantazji z gatunku science- fiction. - Przesadzasz. - Podoba ci się, co? Przyznaj się. Widziałam, jak na nią patrzysz. - Przede wszystkim rzucił mi się w oczy jej brak... uwarunkowanych genetycznie defektów fizjonomicznych. - Widzę, że szybko się uczysz medycznego bełkotu. Szkoda tylko, że na takim przykładzie - Andrea ścisnęła mocniej rączkę żelazka. - Nie lubisz jej, bo zalazła ci za skórę. - Ta pieprzona euforyczka z wtórnym urojeniem wielkościowym? Skąd ci to przyszło do głowy? - Zmieńmy temat. Więc jak jest z tą amnezją? Andrea westchnęła. - Amnezja wsteczna to niepamięć wypadków, które miały miejsce jeszcze przed zadziałaniem czynnika, który ją wywołał. - Jak to możliwe? I czy daleko sięga? - Różnie. Najczęściej obejmuje minuty lub godziny, rzadko dni lub tygodnie. Jeśli uraz, na przykład uderzenie żelazkiem w głowę, nastąpi po kolacji, to po odzyskaniu przytomności dziennikarz nie będzie pamiętał z kim spał tuż przed posiłkiem. - Dlaczego tak się dzieje? - Musiałabym ci tłumaczyć caluteńką teorię. - Promyczku nadziei... - Niepamięć wsteczna powstaje dlatego, że... Nie, powiem inaczej. Każdy docierający do ciebie bodziec - zanim zostanie utrwalony w pamięci długotrwałej - musi przez pewien czas "krążyć" w... określonej strukturze twojego zniszczonego rozpustą mózgowia, zwanej układem brzeżnym albo krócej rąbkiem. Krąży po pętlach neuronowych, zwanych obwodami samowzbudzającymi się. W momencie gwizdnięcia żelazkiem zanika stan wzbudzenia w rąbku, nie ma więc warunków do utrwalenia bodźców, które właśnie "krążyły" po obwodach, gdyż dotarły tu bezpośrednio przed urazem. Rozumiesz? - Tak, kochanie. - Jest też amnezja następcza, w której zapomnieniu ulegają wszystkie zdarzenia z okresu bezpośrednio po urazie. - A jakieś inne? - Najciekawsza jest wysepkowa, w której niepamięć dotyczy tylko zdarzeń wiążących się z określonym tematem. Czasem opisuje się także niezdolność zapamiętywania wybiórczą, na przykład twarzy, barw, położenia geograficznego. Ale tak dzieje się tylko przy uszkodzeniach kory, a te już zostały wykluczone przez naszą uroczą intelektualistkę, pozbawioną genetycznych defektów... - Poczekaj! Co to jest? Co się dzieje? - Czy zawsze, kiedy mówię, musisz patrzeć w okno? I szukać tam czegoś ciekawszego? - Nie, zobacz, coś tam się dzieje! Co ta za ludzie? - Ludzie? - Andrea odstawiła żelazko i podeszła do okratowanego okna. - Gdzie? - W tych krzakach. I tam. I pod tamtymi drzewami. Są wszędzie! - Jean... Jean, zrób coś, przecież... - O Boże... - szepnął Ziegler i osunął się na ziemię. ciąg dalszy na następnej stronie Profesor Bolea wygramolił się spod stołu i opierając o siedzenie krzesła, z trudem podniósł się z kolan. Jedyna droga, jaką mógł dostać się do tylnej ścianki swego hiperkomputera, prowadziła właśnie pod blatem stołu. Otrzepywał nogawki spodni zupełnie niepotrzebnie, gdyż obaj technicy froterowali podłogę w tym miejscu własnymi kolanami przez ostatnie siedem godzin. - Barany! Doskonale wiedział, że on sam ponosi równie wielką, o ile nie dużo większą, odpowiedzialność za to, co się stało. Jednak, kierując się zasadą, że nie można być sędzią we własnej sprawie, obsmarowywał niezbyt wyszukanymi epitetami wyłącznie biednych techników. Dał im wolny wieczór dopiero wtedy, gdy wymienili spalone jakimś cudem zasilacze, przeinstalowali całe oprogramowanie i przetestowali wszystko na sobie. Nie mógł się jednak powstrzymać, by - kiedy już wyszli - nie wyłączyć aparatury i nie rzucić okiem na tylną ściankę. Tym bardziej, że kilka monitorów, których nie używano przy ponownej instalacji, wciąż pozostawało nie podłączonych. - Barany! - szepnął do siebie po raz setny i zasiadł na krześle. - Nic z nich nie będzie - dodał, wzdychając ze smutkiem. Siedem godzin wycierania kurzu nie powinno być dla tych chłopców żadną pokutą. Prawdziwą karą, która dopiero powinna była ich zaboleć, było odesłanie ich do łóżek w momencie, w którym wszystko było gotowe do pracy. Jednak oni tej kary nawet nie zauważyli. Wymierzając ją, Bolea czekał na jakąkolwiek reakcję, był pewien, że chociaż jeden z nich zaprotestuje, że poprosi o swój udział w analizie przebiegu dzisiejszego badania. Wtedy on, po namyśle, zgodziłby się i... Niestety. Najgorszą z kar przyjęli jako nagrodę: z ulgą i radością. - ... Usadowił się wygodniej i po raz kolejny tego dnia uruchomił komputer. Był w piątym pawilonie sam. Przez chwilę wahał się, czy nie poczekać na resztę zespołu; na wieść o końcu kłopotów z aparaturą wszyscy niezawodnie zjawią się niebawem. Nie mogąc się jednak powstrzymać, uruchomił procedurę porównującą wyniki badania ze schematem aktywacji emocjonalnej Adamsa i po kilku minutach bębnienia palcami o blat stołu - doczekał się zakończenia analizy. Natychmiast wywołał z pamięci komputera wykaz obrazów, na które Adams podczas dzisiejszego badania zareagował pozytywnie. Było ich aż sto sześćdziesiąt dwa. Bolea wiercił się z niecierpliwości. Wstał i wyłączył górne światło; jeden ze zwisających na długich kablach halogenów umieszczony był tuż nad miejscem jego pracy, przez co odbijał się w większości monitorów. W pawilonie piątym zapanowały ciemności, załamywane jedynie łagodną poświatą krystalicznych ekranów. Bolea nie wytrzymał. Tylko jeden - pomyślał - jeden obrazek... Tak, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wybrał ekspozycję, należącą do tych, na które odpowiedź emocjonalna była największa. Kliknął w momencie, gdy przed wejściem do pawilonu rozległy się ciche kroki. Przestawiane podczas naprawy z miejsca na miejsce monitory stały teraz w kompletnym nieładzie. Upłynęło wiele sekund, zanim Fabio Bolea odnalazł ten, który wyświetlał wybrany przez niego obraz. Właściwy monitor znajdował się na linii drzwi wejściowych i przesłaniał stojącą w progu postać. Profesor zmarszczył czoło. Nie był pewien, czy to co widzi, nie jest wynikiem jakiegoś błędu. Ekran przedstawiał znaną mu z dziesiątek wydań telewizyjnych wiadomości podobiznę któregoś z przebierańców. Bolea przechylił głowę, by powitać wchodzącego i... zamarł w bezruchu. Łysa, wymalowana w wojenne barwy twarz Skórołba - identyczna z tą, która widniała na ekranie - wyłoniła się zza obudowy monitora. Cichy zgrzyt wmontowanego w pękatą klamkę zatrzasku przerwał rozmyślania Jonatana. A jednak... Tuż po wyjściu Laurence, oświetlenie łazienki wyłączyło się automatycznie. W pokoju zrobiło się jeszcze ciemniej, lecz - mimo sekundy wahania - Laurence nie włączyła górnych świateł. Jej poprzednią kreację wzbogacił biały frotowy ręcznik okręcony wokół głowy na kształt turbana i kropelki wody, zraszające jej skórę. Usiadła obok Jonatana. - Słucham. Poczuł bijące od niej ciepło. Wziął głęboki oddech. - Jedynym człowiekiem, który może mi pomóc, jest profesor Radovits Attila. - Dlaczego tak sądzisz? - Attila wie wszystko na temat zaginionego psychotronu. A jeśli nie wszystko, to na pewno tyle, ile trzeba, aby rozwikłać zagadkę uprowadzenia Kracha. - Więc przypuszczasz, że... - To nie jest przypuszczenie. Mam pewność. Zwróciła się ku niemu z zaciekawieniem. - Jon... czy... przypomniałeś... - Nie. Po prostu jest coś, o czym do tej pory nikomu nie powiedziałem. Tylko nic nie mów. Sam wiem, że to głupie. Chciałem przez chwilę mieć chociaż jedną tajemnicę, o której nie wiedzieliby wszyscy... - Od kiedy to ukrywasz? - Od wczorajszego wieczora. Czekała bez słowa, nie chcąc go ponaglać. - Kiedy obudziłem się w szpitalnej izolatce, zauważyłem na swojej skórze coś, czego nigdy przedtem tam nie było. Napis. Zmyłem go z siebie sądząc, że to jakiś żart... Nie pamiętam, czym się kierowałem, ale wtedy nie miałem jeszcze zielonego pojęcia, że od mojej wizyty w Dream Corporation upłynęło ponad dwa miesiące. Kiedy myślę o tym teraz, dziwię się, że nie zauważył tego lekarz, który przyjmował mnie na oddział. - Gdzie był ten napis? - Lepiej nie pytaj. Laurence ze zrozumieniem pokiwała głową, lecz w jej oczach i kącikach ust pojawił się wesoły demonik. - To był jeden wyraz, którego brzmienia nie mogłem sobie przypomnieć. - Aż do wczoraj... - Aż do wczoraj, gdy wymienił go Zenowicz. To było nazwisko tego szalonego naukowca. - Attila? Jonatan rzucił okiem na jej dekolt. Znaczna część kropelek wody już wyparowała. Zarys pozostałych był doskonale widoczny dzięki zatopionej w każdej z nich złotej żyłce odbijającego się światła. - Jesteś pewny? - Najzupełniej. - Czy ten napis... Czy to był twój charakter pisma? - Raczej nie. Im dłużej o tym myślę, tym mniejsze mam wątpliwości, że była to wskazówka celowo pozostawiona na mojej skórze. Wiadomość od naukowców, którą tylko w ten sposób mogłem... przemycić. Informacja wyłącznie dla mnie. Jedyna pewna rzecz, jaką przyniosłem ze sobą z tamtego... czasu. - Powiedz o tym Zenowiczowi jak najszybciej - Laurence wstała, podeszła do stołu i zaczęła przekładać leżące tam zeszyty, notatniki, segregatory i luźne kartki papieru. - Miałam tu gdzieś ten wykaz... Jonatan obserwował jej stopę, która powoli wyłaniała się z białego futrzanego bamboszka. - Zdaje się, że mam aż kilkanaście publikacji Attili. Jeszcze ich nie czytałam. Pochodzą sprzed paru lat... O! Jest. Wpatrując się w odnaleziony wydruk, Laurence powróciła na swoje miejsce na kanapie. Tym razem - przypadkowo? - usiadła odrobinę bliżej. - Jedenaście artykułów. Głównie z dziedziny hipnoterapii. Varaut powinien je przejrzeć. Może znajdzie tam jakieś wskazówki. Jonatan miał ochotę udać zainteresowanie komputerowym wydrukiem, ale nie zrobił tego. Przyrzekł sobie, że nie będzie używał pretekstów, by zbliżyć się do Laurence. Kiedy rzucił okiem na kartkę - wzbudziła ona jednak jego prawdziwe zaciekawienie. Obok nazwiska profesora widniała strzałka prowadząca do jakiejś odręcznie zanotowanej informacji. Nieznacznie przechylił się w stronę Laurence i przyjrzał uważniej notatce. - To jego adres? - zapytał. Znów poczuł ciepło bijące od jej ciała. Ostatnia kropelka wody zamieniła się w matową plamkę i znikła. - Tak. Nie odsunęła się. Pachniała anyżkowym mydłem i świeżością. Nie mógł się powstrzymać, by nie ściszyć głosu. - Po co ci adres Attili? Nie wierzysz w jego szaleństwo? - Nie wiem... - powiedziała równie cicho. - Poprosiłam Zenowicza o adres, bo... Nie wiem dlaczego. Może rzeczywiście nie wierzę... Zdaje się, że nikt go nigdy nie badał. Nie jest wykluczone, że on tylko udaje. Założyła nogę na nogę. Poły szlafroka rozchyliły się delikatnie. Panujący w pokoju półmrok zdawał się wymazywać z pola zainteresowań Jonatana wszystko prócz tego. - W każdym razie - mówiła Laurence - założenie, że jego ewentualna choroba mogłaby uniemożliwić naszą współpracę, wydaje mi się po prostu naiwne... - Zauważyła, że Jonatan patrzy na jej usta. - Każdy, kto poświęca całe swoje życie karierze naukowej jest w jakimś stopniu szalony, ale właśnie dzięki temu nikt taki nie potrafiłby... - wzrok Jonatana, niby światło magicznej latarni, przesuwał się po jej ciele - oprzeć się... - ściszyła głos jeszcze bardziej - diabelskim pokusom... - Laurence... - ...Zenowicza. Przecież tak naprawdę inspektor jeszcze nie próbował przekonać Attili do... współpracy. Ma swoje... - poczuła delikatny dotyk jego dłoni na swej szyi - ma swoje sposoby. Nie wierzę... - Laurence... - ...żeby ktokolwiek - szeptała - mógł się oprzeć... Niemy pakt przyzwolenia na wzajemny dotyk, ów podstępny czarodziej idący w awangardzie wszelkich zmysłowych uniesień, ze swą zwykłą lekkością torował drogę skradającym się, jakże wygłodniałym, żywiołom. - Miłość jest chorobą psychiczną - przemknęły przez głowę Laurence słowa, zasłyszane niegdyś na jednym z wykładów Claude'a Younga. Obie jego dłonie na jej policzkach. Zamknęła oczy. - To najpiękniejsza z chorób... - mówił Young - a wiem po sobie, że nie jest uleczalna... Jego oddech. - Laurence... Poczuła, że przegrywa. Nie była wystarczająco silna, by poddać się błagalnym podszeptom zdrowego rozsądku. Widziała - jakby na starym czarno-białym filmie, gdzie wszystko dzieje się w zabawnie przyspieszonym tempie - śmieszność swych skarłowaciałych ambicji, krzątających się pośród gruzów naukowej kariery. Ale już nie dbała o karierę. Nigdy o nią nie dbała. Nie dbała o nic. Liczył się tylko on. Liczył się Jonatan. Liczył się moment, w którym po raz pierwszy poczuje jego usta na swoich. Dla tej jednej chwili gotowa była poświęcić wszystko. Wszystko, czym była i wszystko, czym kiedykolwiek chciała być. Całe jej dotychczasowe życie nie mogło być niczym innym, jak wróżbą, przepowiednią tej chwili właśnie. Drogą, która mogła zawieść ją tylko tu. Właśnie tu. Tu i teraz. - Laurence... Ty płaczesz?... Półmrok otaczał ich jak kosmos, ale ich mały świat zawisł w nim tylko na ułamek sekundy. Szaleńcze uderzenie młota poprzedził ochrypły jęk. Podczas, gdy zamek wraz z klamką pozostał przy futrynie, drzwi otworzyły się na całą szerokość, rozsiewając po pokoju wielkie, różnokształtne drzazgi. Oświetlony od tyłu widmem latarnianych promieni - w progu stał olbrzym. Jego błyszcząca łysina pomalowana była na wściekle czerwony kolor. Widząc Laurence, bardzo grzecznie się ukłonił, po czym ryknął. - Chędogrom z Capurów'em jest! Szał-Spotwarzony! Olbrzym ruszył w stronę Jonatana, wznosząc młot. Na szczęście był on tak ciężki, iż nawet komuś tak wielkiemu jak jego obecny właściciel, uniesienie go nad głowę i złożenie się do ciosu zajęło sporo czasu. Akurat tyle, by Jonatan zdołał wyszarpnąć spod stołu krzesło i w ostatniej chwili zasłonić się nim. Spadający młot połamał pokryte tapicerką siedzenie i, zatrzymawszy się na metalowym wsporniku, przygniótł Adamsa razem ze szczątkami krzesła do ziemi. Zanim olbrzym zdołał wymierzyć mu kopniaka butem uzbrojonym w przyczepioną do szpica ostrogę, Jonatan złapał go pod obydwa kolana i szarpnął za nie ku sobie, a zaraz potem odbił się od ziemi, mierząc głową w sterczący nad sobą brzuch. Poczuł w karku nieznośny ból, który zamroczył go na krótką chwilę. Doszedł do siebie na odgłos huku, z jakim Chędogrom uderzył plecami o drewnianą podłogę. Rozejrzał się, wciąż leżąc na grubasie. Przerażona tym, co się dzieje Laurence stała pod ścianą, przylegając do niej plecami. - Uciekaj! - krzyknął i w tej samej chwili w wyważonych drzwiach dostrzegł kątem oka kolejnego napastnika. Ten jednak, zamiast młota, ściskał w ręku obosieczny topór. Przed pawilonem rozległy się strzały. Grubas zrzucił z siebie Jonatana z łatwością, z jaką strąca się salonowe pudle z zajmowanych przez nie poduszeczek. Adams upadł na ziemię tuż obok stołu i instynktownie wtoczył się pod niego, cudem unikając kolejnego kopnięcia i ciosu topora, który utkwił w blacie pomiędzy segregatorami. Chędogrom, rzężąc, dźwignął się na nogi i wzniósł ciężki młot. Jonatan chwycił stół od spodu i powstał, trzymając go przed sobą jak tarczę. Razem z papierzyskami, na podłogę spadła też pękata lampka, lecz nie przestała świecić. Dwa ciosy ostrym toporem i jedno uderzenie ciężkiego młota wystarczyły, by podzielić drewniany blat na połowy. Obydwaj barbarzyńcy, ryczący przez cały czas jak dzikie zwierzęta, rzucili się na bezbronnego już Adamsa. Kocioł zjawił się w ostatnim momencie. Biegnąc w kierunku sparaliżowanej strachem Laurence, strzelił w stronę Skórołba zamachującego się toporem nad głową Jonatana. Padający na ziemię mężczyzna roztrzaskał swym ciałem nocną lampkę i w pokoju zapanowały ciemności, które uniemożliwiły oddanie drugiego strzału. W mroku Kocioł dobiegł do kobiety. - Adams! - krzyknął, chcąc usłyszeć, z której strony dobiegnie głos Jonatana. Zamiast tego usłyszał tępe uderzenie spadającego z wysokości młota, przez które przebił się trzask łamanych kości. Laurence w omdleniu osunęła się na podłogę. Jonatan wiedział, jak wiele czasu pozostało mu do chwili, gdy Chędogrom ponownie wzniesie młot. Postanowił wykorzystać panujący mrok. Działał jak maszyna, nie myśląc o tym, co robi. Przetoczył się pod ścianę przeciwległą do drzwi tak, by ujrzeć sylwetkę grubasa w ich świetle. Zobaczył go wyszarpującego swój młot z klatki piersiowej martwego Skórołba. Odepchnął się od ściany, odbił od ziemi i skoczył. Przeleciawszy w powietrzu łukiem, z całej siły uderzył stopami w olbrzymi korpus Chędogroma, który w następnej sekundzie wyleciał przez drzwi na zewnątrz, przewracając kilku kolejnych, cisnących się do wnętrza przebierańców. - Adams! - Kocioł, stojąc w drzwiach prowadzących na korytarz, trzymał na rękach nieprzytomną Laurence - Tędy! Podnosząc się z ziemi, Jonatan poczuł pod ręką lepkie drzewce topora. Zacisnął na nim dłoń i słysząc za sobą kroki ścigających, wybiegł za Kotłem na korytarz. Gdy znaleźli się w oranżerii, zrozumieli, że są otoczeni. Przed głównym wejściem do szóstego pawilonu tłoczyły się, jak stado dzikich zwierząt, dziesiątki Skórołbów, a kilkunastu innych przebierańców, którzy wbiegali właśnie po schodach prowadzących na taras - na ich widok przystanęło, odcinając tym samym ostatnią już drogę ucieczki. Przez chwilę, podczas której w oranżerii panowała cisza, wszyscy stali w bezruchu. Kocioł, nie spuszczając wzroku z napastników, ułożył kobietę na stojącym w oszklonym kącie oranżerii fotelu i wyciągnąwszy obydwa pistolety, stanął przed fotelem u boku Adamsa, ściskającego oburącz topór. Skórołby ruszyły powoli. Milczący tłum otaczał ich coraz ciaśniejszym kołem. Ich dzikie oczy, którymi przeszywali na wylot obydwu śmiałków, nabierały przedziwnej łagodności, gdy przenosiły się na twarz nieprzytomnej Laurence. - Walkiria... - wyszeptał w uniesieniu któryś z nich i wtedy wszyscy rzucili się do ataku. Kocioł, wystrzeliwszy pozostałe w magazynkach naboje w tłum napierających szaleńców, odrzucił pistolety, schylił się i z ręki leżącego Skórołba wyrwał wielki morgenstern. - Dopóki gra orkiestra... - wyrecytował swoje zawodowe credo, szacując w olbrzymiej dłoni ciężar wiszącej na łańcuchu kolczastej kuli. Wywijając przed sobą wielką ósemkę, zdziwił się swobodzie, jaką nagle pozostawiono mu w walce. Przyczynę tego zrozumiał dopiero po chwili, gdy dostrzegł, że znaczna część Skórołbów, zamiast atakować jego lub Adamsa, w obłąkanym zapamiętaniu dobija tych, których przed chwilą ranił strzałami z pistoletów. Swój pierwszy cios zadał Jonatan w chwili, gdy pierwszy z rannych napastników upadł na kolana. Impuls był tak silny i nagły, że nie tyle nie zdołał, co raczej nie zdążył się przed nim pohamować. Drugie, trzecie i czwarte uderzenie było już koniecznością - Jonatan wpadł w przedziwny amok, dał się ponieść powiewom obłędu, który dojrzewał w nim od chwili, gdy ujrzał postać Chędogroma. Paniczny strach, który przepełniał go na widok wymyślnie malowanych łysych głów, odnajdywał swe ujście tylko we wściekłym, morderczym szale. A w szale tym tkwiło też niezwykłe, znane mu ze snu dążenie. Lecz teraz już wiedział, czego pożądał, czego pragnął nad życie... Pragnął jej... Pragnął Walkirii... Pragnął śmierci, poprzez którą będzie wreszcie mógł się z nią zjednoczyć... Piekielną wrzawę walczących dopełnił przejmujący brzęk tłuczonego szkła. Chędogrom na czele nowych oddziałów nacierał od zewnątrz budynku. Kawałki tłuczonych wielkim młotem szyb latały w powietrzu, raniąc kogo popadnie. Napór dziesiątek cisnących się do okien Skórołbów wyważał te z szyb, które ocalały przed młotem grubasa. Pośród niezliczonych gatunków egzotycznych krzewów, wlewający się zewsząd potok łysych głów utopił w sobie też Jonatana. - Dopóki... gra... orkiestra... - wydyszał Kocioł i - jakby chwytając ostatni łyk powietrza - również on pogrążył się w topieli, nad którą górowała, niby samotny żagiel, uśpiona twarz Pani Walkirii, niesionej wysoko na rękach Chędogroma. Kušik zamknął oczy i na wszelki wypadek prześledził w myślach rozmieszczenie pawilonów i większych alejek. Po raz ostatni spojrzał na plan arboretum i podał go któremuś z kolegów. Zdjął z nosa okulary i schował je do futerału. Sznur zielonych furgonetek WZS przejechał przez wielkie drewniane wrota w chwili, gdy nad ogrodzonym terenem pojawiły się sylwetki policyjnych i wojskowych helikopterów. Skręciwszy w aleję biegnącą wzdłuż muru, furgonetki, począwszy od ostatniej, zatrzymywały się co pięćdziesiąt metrów. Wysypujący się z nich ludzie wkrótce utworzyli długą tyralierę, która miała przeczesywać ogrodzony teren. Pod przeciwległym murem podobną tyralierę miała uformować antyterrorystyczna jednostka specjalna "Grom". Zamknięcie dużo większego, zewnętrznego pierścienia powierzył Baronelli przydzielonym mu przez Ministerstwo Obrony batalionom brygady powietrzno-desantowej. Furgonetka prowadząca kolumnę zatrzymała się jako ostatnia. Stanislav Kušik zeskoczył na ziemię, włożył kask i zapalił latarkę przymocowaną do armatki miotającej sieciami, w jaką uzbrojony był każdy z uczestników operacji. Jego oddział miał przeczesać pas terenu leżący pomiędzy stawem a zachodnią częścią muru. Przełknął ślinę, zacisnął dłonie na zimnej lufie i ruszył przed siebie. Nie musiał uczestniczyć w tej akcji, lecz nie wahał się ani przez moment. Zresztą jakiekolwiek wahanie nie figurowało w aktualnym wykazie alternatywnych możliwości działania inspektora Stanislava Kušika. Decydował los. Ślepy bieg wypadków - ten sam, który nie pozwolił mu dzisiaj zasnąć i któremu poddawał się bez grymasów, nie wiedząc dlaczego i nawet nie próbując się nad tym zastanawiać. Był to jego pokutny ukłon w stronę przeznaczenia, w które zresztą nie wierzył. Radio trzeszczało głosem Baronellego, który dowodził całą operacją z budynku DODK. Wydawał swe polecenia, przechadzając się po obszernym pokoju SAT-SECURITY. Na wielkich monitorach obserwował zarówno satelitarną "wizję" terenów arboretum, jak i graficzną interpretację wskazań trzykilometrowego pierścienia fotokomórek. - Zachodnia ściana! Duże zgrupowanie! Przedostają się poza obręb muru! Powtarzam: wydostają się na zewnątrz! Zamknąć pierścień! Jak najszybciej zamknąć wewnętrzny pierścień! Kušik usłyszał przed sobą trzask łamanych gałęzi, a po upływie sekundy poczuł w całym ciele uderzenie adrenaliny wydzielonej przez jego gorliwe nadnercza do krwiobiegu. Za drzewami, po zewnętrznej stronie muru, dostrzegł łunę. Bał się, lecz - jak wszyscy jego koledzy - zrobił to, czego oczekiwał od nich dowódca: ruszył biegiem przed siebie. Zobaczył ich, gdy tylko wypadł z gęstwiny. Tłum Skórołbów przelewał się przez wyrwę w murze, a od strony pawilonów wciąż jeszcze nadbiegali maruderzy. Za wyrwą płonął słup ognia, oświetlający w iście piekielny sposób szatańskie malowidła łysych głów. Po drugiej stronie potoku kolorowych czaszek trzęsły się światła latarek chłopaków z "Gromu". Charakterystyczne świsty miotanych w powietrzu sieci rozlegały się na przemian po jednej i drugiej stronie stłoczonych przebierańców. Kilkunastu z nich padło skrępowanych, lecz wtedy stało się to, o czym nikt wcześniej nie pomyślał: Skórołby, jak na komendę, zaczęły siec leżących mieczami i toporami. Uczestnicy akcji odrzucili puste armatki i ruszyli w pomoc leżącym przebierańcom, zasypując atakujących gradem gumowych pocisków i rażąc ich prądem paralizatorów. Kušik jednak wciąż trzymał w rękach armatkę i - jak zamieniony w kamień - przez chwilę przyglądał się jednej z szalejących postaci. Światło latarki skierował na wymalowaną głowę Skórołba i zbliżył się do niego na ugiętych nogach. Barbarzyńca spojrzał na niego i uniósł zakrwawioną lancę. Zanim nacisnął na spust armatki, Kušik rozpoznał dobrze sobie znaną twarz. To był... Lutz. Inspektor Johannes Lutz. Piątek, 29 października, godz. 0.15 Świetliste punktowce patrolowych helikopterów przeczesywały teren arboretum i jego okolicę. Tuzin ambulansów lawirował po alejkach i między nimi, usiłując dotrzeć do miejsc potyczek. Kilkadziesiąt aut osobowych i policyjnych oraz drugie tyle furgonetek i ciężarówek transportowych - stało z pozapalanymi światłami w różnych miejscach arboretum. Setki umundurowanych postaci, krążących z latarkami pośród drzew i krzewów, nie zwracając uwagi na lament botaników, rozdeptywało wszystko, co tylko dało się jeszcze rozdeptać. Carlos Baronelli stał przed wielką wyrwą w sześciometrowym murze i obserwował dopalające się szczątki przedziwnej drewnianej konstrukcji. - Jak myślisz, Kušik, co to jest? - Bo ja wiem... Chyba... frondibola... Albo trebusz. - Co? - Machina miotająca. Nadinspektor pokiwał głową z niedowierzaniem. Kušik pokazywał palcem. - To wielkie żelastwo musiało być czymś przytwierdzone do krótkiego ramienia tej belki. Na dłuższym ramieniu powinno być... coś w rodzaju procy, składającej się z siodła na sznurach, gdzie umieszczano... te... pociski. - Procy? - Może się spaliła, albo w ogóle jej nie było. Tych pocisków jest więcej po zewnętrznej stronie muru. - Wyglądają jak stare klocki hamulcowe od wagonów kolejowych. Kušik podniósł jedną sztabę i przyjrzał się jej z bliska. - I to są stare klocki hamulcowe od wagonów kolejowych. - Musieli przytargać je ze sobą. Może ich meliny powinniśmy szukać w pobliżu jakiejś kolejowej bocznicy... - Albo wysypiska złomu... - Jak to możliwe, żeby nikt z naukowców nie usłyszał odgłosów rozwalania muru? - Jeden z profesorów powiedział mi, że gdy rozwalali mur, wewnątrz arboretum było już pełno Skórołbów. Musieli przełazić górą. A burzenie nie trwało długo. Profesor twierdzi, że uderzeń nie było więcej niż dziesięć. - Tylko po co go burzyli? - Baronelli westchnął i sam odpowiedział na zadane przez siebie pytanie - Żeby porwać wnuczkę prezydenta. - Zamyślił się i westchnął po raz drugi. - Wywalą mnie z roboty... Kušik przytaknął ze współczuciem. - Zewnętrzny pierścień... Nie zdążyli go zamknąć? Nadinspektor uniósł brwi, rozszerzył oczy i rozłożył ręce. - Komandosi dali dupy! - Wszystko wskazuje na to, że porwanie Odin było ich jedynym celem. Zupełnie nie zwracali uwagi na inne osoby. Ten profesor, zdaje się... Bolea, w trakcie całego zajścia przebywał w pawilonie piątym - tam, gdzie stoi aparatura. Powiedział, że jeden ze Skórołbów wszedł do środka, spojrzał na niego i po prostu wyszedł. Zupełnie go zignorował. - A ten ochroniarz? Raczej nie wyglądał na zignorowanego. Björn, oświetlając sobie drogę latarką, wyłonił się zza drzew. Wyraz jego twarzy stanowił jedynie nikłe świadectwo tego, co działo się w jego głowie. Po raz kolejny nie uczestniczył w przeprowadzonej przez wydział akcji. Takiej akcji! Podszedł do rozmawiających. - Panie inspekto... Baronelli wycelował w niego wskazujący palec. - Ilu mamy Skórołbów? Tych żywych. - Siedemnastu rannych i dziewięciu zdrowych, w tym Lutz. - Keller go sprawdził? - Tak. Wszystko się zgadza. Analiza numer pięćdziesiąt cztery tysiące... ileśtam łamane przez cośtam. Psychotron źródłowy: Apolinary XL. Nadinspektor po raz kolejny pokiwał głową z niedowierzaniem. - Dzwoń do Klausa! Niech sporządzi listę wszystkich osób, które zostały przebadane w tym psychotronie, a potem wyizoluje tych, którzy jeszcze nie oszaleli. Do rana chcę mieć ich wszystkich pod kluczem. Już! - Tak jest. Panie inspektorze... - Co jeszcze? - Prosi pana Zenowicz. Jest na tarasie. - W porządku. Czy wszyscy są już w tym drugim pawilonie? - Niektórzy tak, inni jeszcze pomagają przy opatrywaniu rannych - ponoć z niektórymi Skórołbami jest kiepsko. Również jeden z profesorów źle się czuje. Jest na tarasie z Zenowiczem. Ale wszystkich i tak nie zgromadzimy. - Dlaczego? - Bo prócz tej Odin brakuje jeszcze jednej osoby. Niejakiego... - Björn zajrzał do swojego notesu - Jonatana Adamsa.