Anna Bolecka Latawce ilustrował Stefan Adamik książka z pegazem Warszawa 2002 redakcja i korekta Liliana Bardijewska, Elżbieta Cichy opracowanie graficzne Małgorzata Doraczyńska, Maria Ryli logo serii Adam Kilian projekt okładki . •• Ela Waga rysunki na okładce Stefan Adamik skład i łamanie Mariola Cichy tekst © copyright by Anna Bolecka ilustracje © copyright by Stefan Adamik Autorka dziękuje Ministerstwu Kultury za umożliwienie spokojnej pracy nad książką. ISBN 83-89133-01-6 Kochanym bliźniętom -Antkowi i Agnieszce LipCOWy dzień był długi, ale gdy słońce zaszło, szybko zrobiło się ciemno. Michał stał oparty o rower i cicho pogwizdywał. Z daleka dochodził warkot silników samochodowych. Zjeżdżali się właściciele letnich domków. Każdy piątkowy wieczór pełen był różnych odgłosów i niepokoju. Michałowi to nie przeszkadzało. Im więcej się tu działo, tym lepiej. Jegle były rozległą osadą położoną nad Bugiem i otoczoną z dwóch stron lasami. Ciągnęły się kilometrami, poprzecinane setkami dróg i dróżek i trzeba było dobrze je znać, żeby nie zabłądzić. Do rzeki szło się co najmniej pół godziny przez rozległe łąki na wschód, a wzdłuż starorzecza na północny zachód. Martwa odnoga Bugu tworzyła rodzaj długiego i wąskiego jeziora z małymi zatoczkami i plażami po stronie Jegli i ciągnącymi się aż do horyzontu łąkami po stronie przeciwnej. Gdziekolwiek się zatem szło, trzeba było pokonywać spore przestrzenie, całkiem puste, bo Jegle były jedyną wsią na tych terenach, a do najbliższej wioski, Wyłogi, było kilka kilometrów. W mroku, tuż obok zamyślonego Michała, rozległ się dźwięk dzwonka, szelest roweru toczącego się z góry po piasku i zgrzyt ostrego hamowania. - Kto? - spytał Michał. - Bartek. - Fajnie, że już przyjechałeś. l^"-.?*•.' •••:•';>' - O mało co się nie rozłożyłem na tym piasku. W zeszłym roku było tu jakoś inaczej. - W zeszłym roku moja babcia grała w piłkę nożną... -zaśmiał się Michał. Ostry błysk latarki przeciął mrok. Snop światła załamał się, latarka upadła w zwały piachu. - O rany! - ktoś jęknął. - Ale łamaga! tomonosow? - Tak. Co za matołek rzucił rower w piach?! Mogłem sobie nogi połamać. - Ale sobie nie połamałeś - stwierdził Bartek. - Po co ci była ta przeklęta latarka - powiedział Michał. -Najlepiej widać w ciemnościach. Ktoś bezszelestnie zatrzymał rower obok nich. - To ja - cicho powiedział Czesiek. - Jest tomonosow? - Jestem... -: 51 "•-->••..; - Byłeś już na Mlekici? :> >.> •...v- - No nie, przecież wiesz, że miałem anginę. Mamo nie pozwoliła mi się tak od razu kąpać. - Mama, mama... - burknął Bartek. :, ,. y - Daj spokój - powiedział Michał. - Już zaczynasz? • - No więc słuchajcie, tam w skarpie jest wielka dziura. Biorą stamtąd piasek. Musieli wywieźć chyba ze sto ciągników -stwierdził Czesiek. - Po co im? - spytał tomonosow. - Wszyscy chcą mieć tu domek. Wiesz, ile jest nowych fundamentów? - No i co z tą dziurą? . ,.ł ; v:; :,.,,;;,:;. - Mówię wam, ogromna. Można stanąć na górze i skakać w dół. Strasznie fajnie, tylko te małe bąble też chcą. - Zaśmiał się Czesiek. - Piszczą, krzyczą, przeszkadzają. Musiałem takiemu jednemu z drugim przyłożyć w tyłek, bo nie do wytrzymania... - Co ty, Czesiek, dzieci bijesz? - parsknął Michał. - Słuchajcie, czy któryś z was był już w bazie? - Czesiek zmienił temat. - Ja dopiero przyjechałem - powiedział Bartek. - My też - dodał Michał. - Byłem dwa tygodnie nad morzem u cioci. Z siostrą, niestety. - To nie wiecie, że baza jest zagrożona - powiedział cicho Czesiek. - Dziewczyny się dowiedziały? - spytał Bartek. - Nie. - Chłopaki od Mazurów? - Też nie. Słuchajcie... - Czesiek umilkł i poprzez ciemność czegoś nasłuchiwał. Dopiero teraz dotarło do Bartka, że wieczorną ciszę zakłóca jakiś nie znany mu dotąd dźwięk. Jednostajny i niepokojący. - Co to? - spytał. - No właśnie, prawdziwe niebezpieczeństwo. - Ale o co chodzi, Czesiek? Jak coś wiesz, to gadaj - zniecierpliwił się Bartek. - Rzekę nam zabierają. • - Jak to? - wykrztusił. - Gdzieś daleko na rzece stoi podobno wielka barka, na niej są umieszczone pompy, które wyciągają piasek i tym piaskiem zasypują nurt - stwierdził Czesiek. . - Coś ty, przecież nie można tak po prostu zasypać rzeki. To jest Bug, a nie jakiś Świder czy Liwiec - zdziwił się Bartek. - Przypomnij sobie, jak to wygląda na mapie. - No wiesz, jest ciemno jak u Murzyna... a ty chcesz, żebym sobie spojrzał na mapę. - W wyobraźni, człowieku. No więc właśnie tam, gdzie teraz kopią, jest przewężenie, dalej rzeka tworzy wielką pętlę, a oni przetną ją w tym najwęższym miejscu. - A wlot i wylot zasypią. No tak, jasne. Ale co z naszą bazą? -zaniepokoił się Bartek. - Właściwie jeszcze tam nie byłem - powiedział Czesiek. -Czekałem na was, no i Łomonosow też nie mógł, bo leżał w łóżku. A baza jest tam, gdzie być może już zasypują rzekę. - To jesteśmy ugotowani. A taka była świetna baza. Lepszego miejsca nie znajdziemy - zmartwił się Michał. - Nie powiedziałem przecież, że już ją znaleźli. Może jeszcze zdołamy coś odzyskać - powiedział Czesiek. - Jutro musimy iść i sprawdzić na miejscu - stwierdził Bartek. Wracał do domu w zupełnych ciemnościach. Znał drogę na pamięć. Gładko przesuwała się pod kołami roweru. Zewsząd okrywał go ciepły mrok. Z ogrodów dobiegał nieustanny dźwięk świerszczy i pachniało waniliowe maciejką. Minął dom dziadka Kasprzyka, dom sołtysa z wysokim stogiem siana na podwórzu, dom Cześka. Drogą ktoś szedł, w powietrzu zatańczył czerwony ognik papierosa. - Dobry wieczór - rzucił w ciemność, choć zupełnie nie wiedział, kto to może być. - Dobry... - odpowiedział ktoś niskim głosem. rr 8 Jest wspaniale - pomyślał Bartek i postanowił, że od jutra wakacje w Jeglach zaczną się naprawdę. Tata obiecał, że zrobią wyprawę łódką na drugą stronę rzeki, wybiorą się na długą wycieczkę na północny wschód, bo jeszcze razem tam nie byli, będą chodzili na ryby. Przede wszystkim trzeba się dogadać z chłopakami - pomyślał. Może już zapomnieli, kto przewodzi? Jutro poprowadzi ich do bazy. Musi sprawdzić, co się tam dzieje. Niemożliwe, żeby nic z niej nie zostało. Mieli tam swoje najlepsze wakacyjne rzeczy. Wędki, kubełek na ryby, haczyki, skrzynkę kamieni, które pieczołowicie zbierali całe zeszłe lato. Nad Bugiem nie ma kamieni, rzeka niesie je dalej i trudno cokolwiek znaleźć. Sami naznosili ich tyle z dalszej okolicy. Miały służyć do otaczania ogniska, na którym w prawdziwym żeliwnym kociołku chcieli gotować zupę rybną. Nie zdążyli... Wakacje skończyły się tak szybko. A teraz... Może już niczego tam nie ma? Ale dlaczego właściwie zostawili swoje najlepsze haczyki? Nawet jeśli przetrwały, są już pewnie zardzewiałe. No tak, to był mój własny pomysł - pomyślał Bartek. Nie pytał chłopaków, sam tak zarządził, a oni posłuchali. Jak stado baranów - stwierdził. - Bart! - zawołał cicho, bo zdawało mu się, że nie słyszy oddechu psa, który jeszcze przed chwilą biegł tuż przy jego nodze. - Bart! - powtórzył i poczuł zimne, mokre dotknięcie psiego nosa na gołej łydce. Uśmiechnął się. Bart był od dwóch lat jego dumą. Sam go wytresował. Zresztą nie napracował się zbytnio. Wilczur okazał się wyjątkowo pojętny. - No, piesku, i ty chyba czujesz, że zaczęły się wakacje, prawda? - Nie widział Barta, ale domyślał się, że pies unosi łeb i uważnie słucha. - Obiecuję ci wspaniałe przygody. Przed domem tonącym w mroku zsiadł z roweru i cicho wszedł na ganek. W drzwiach stała mama i poprzez ciemność poczuł, że głęboko oddycha. - Ale powietrze - szepnęła. - Stań na chwilę i posłuchaj ciszy. Usiłował dojrzeć, jaką mama w tej chwili ma twarz i czy żartuje z niego. Jak można słuchać ciszy? - pomyślał i przystanął. Było tak cicho, że aż poczuł lekki zawrót głowy. Jakby chwycił haust świeżego powietrza po przejściu ruchliwej ulicy. W tej ciszy odezwał się pierwszy wieczorny ptak. Nad Jeglami zapadała noc. Wyliczanki l - Aniołek, fiołek, róża, bez, konwalia, balia, wściekły pies. - Skucha! Daj teraz mnie. - Nieprawda, ja tylko leciutko zawadziłam nogą, bo... bo stoisz za blisko i cały czas przeszkadzasz - powiedziała Bogna. - Będziesz beczeć? - spytała Agata, patrząc wprost w lekko czerwieniejące oczy Bogny. - No wiesz, jest o co! - Bogna zagryzła dolną wargę, nadając twarzy wyraz naiwnego zdziwienia. - Lajkonik, raz, dwa, trzy, Żabka, jedna nóżka, druga nóżka, Krzyżyk, raz, dwa, trzy, Egzaminek, Bulwa. - Teraz Tydzień. Ile razy to robisz? Bo ja sto bez skuchy -powiedziała Bogna, zazdrośnie patrząc na skakankę zręcznie migającą w rękach Agaty. - Piątek, sobota, niedziela... - Skucha, skucha! - krzyknęła Bogna i chwyciła Agatę za rękę. - Co ty dzisiaj jesteś taka? Wiesz, nie bawię się z tobą. Bogna opuściła skakankę i patrzyła, jak Agata, nie oglądając się na nią, odchodzi. - Zaczekaj! - zawołała. Agata odwróciła się. Ciemne wijące się włosy opadły jej na policzek, kącik ust uniósł się w lekkim uśmiechu. - Może zagramy w gumę? - zaczęła niepewnie Bogna. - Nie mam czasu - powiedziała Agata, ale nie ruszała się z miejsca. 12 - Przepraszam - wyszeptała Bogna i schyliła się szybko, udając, że podnosi coś z ziemi. Agata uśmiechnęła się całą buzią. W podskokach podbiegła do Bogny. - Coca-cola, pepsi-cola, oranżada, lemoniada, ekspres. - Bogna, Bogna! - rozległ się głos mamy. Dziewczynki, porzucając w trawie gumę i skakankę, pobiegły w stronę małego drewnianego domu z gankiem obrośniętym winoroślą. - Agatko, pewnie nie jadłaś jeszcze śniadania? - spytała mama Bogny, przechylając się przez poręcz. - Chodź, zjesz z nami. Dziewczynki wbiegły do pokoju, który był zarazem kuchnią i niekiedy także sypialnią, kiedy do rodziców przyjeżdżali znajomi. Na ścianach wokół stołu wisiały malowane w kaczuszki talerze, niebieskie włocławskie misy, zwiędłe wianki czosnku, zeszłorocznych suszonych grzybów i pęki ziół zebranych na łąkach. - Michał! - Mama wyszła jeszcze raz na ganek i teraz przywoływała brata Bogny. Dziewczynki wsunęły się za stół. Usiadły na ławie jedna obok drugiej. Bogna popatrzyła w górę na małe okienko nad stołem, które wpuszczało do wnętrza poranne słońce. Na parapecie stała świeczka. Zapalało się ją, kiedy w Jeglach wyłączano prąd i zapadały całkowite ciemności. Wskazywała drogę wszystkim, którzy szli do wsi od strony łąk. Mama wpadła do kuchni, żeby w ostatniej chwili chwycić garnek z kipiącym mlekiem. - Gdzie się podział ten Michał? - zamruczała pod nosem. -Ojca też nie ma. , ': !;r:,i ; :: 13 - Może poszli na ryby? - No nie, pierwsze wspólne śniadanie. Mogliby sobie darować spóźnienie. Jeżeli zaraz nie przyjdą, cała jajecznica na nic. Właśnie do kuchni wbiegł Michał i bez słowa rzucił się na krzesło. - Ręce! - krzyknęła mama, nawet na niego nie patrząc. Dziewczynki spojrzały na leżące na czystej serwecie dłonie Michała poplamione smarem. Michał zabębnił palcami po stole. - No, co się tak gapicie, łańcuch mi spadł. To nie jest taka czysta robótka jak te wasze aniołki i fiołki. Podszedł do miednicy, nalał do niej zimnej wody i zaczął rozmazywać smar - czarne smugi spływały po dopiero co wyjętym z opakowania mydle. - Agatko, lubisz jajecznicę z boczkiem? - spytała mama, nakładając dużą porcję. - Tata chyba nic nie dostanie, wciąż go nie ma. •<•:..-•., w ... W tym momencie do kuchni wbiegł ojciec. '••'..;• .: ' - Co, już śniadanie? Ostatnia usiadła mama. Dla niej nie starczyło jajecznicy. Wzięła kawałek chleba i posmarowała go masłem. - Mamo, masz, zrobisz sobie kanapkę - powiedziała Bogna i nabrała pełną łyżkę żółtej masy przetykanej kawałkami smakowicie podsmażonego boczku. - Kochanie, tylko nie nad serwetą! - jęknęła mama, ale już kawałek jajka oderwał się, lądując na obrusie. Michał zachichotał i położył się prawie na stole, obserwując plamę wsiąkającego tłuszczu. Tata wylizywał talerz po błyskawicznie zjedzonej jajecznicy. Bogna uniosła kolana i oparła 14 je o blat stołu. Mama popatrzyła na nich wzrokiem, który dobrze znali. .•.'..- •••-•: .••; - No to co, wpuszczamy wieprza pod stół? - spytała. Tata zamarł z wysuniętym lekko językiem, po czym bezszelestnie odstawił talerzyk. Bogna szybko spuściła nogi, a Michał spróbował usiąść prosto. Mama postawiła na stole ciemnobrązowy dzbanek z przyjemnie parującym kakao. Nalała każdemu pełen kubek. - Ja mam kożuch! - Bogna chciała wsadzić palec do kubka, ale w porę spojrzała na mamę i palec nieruchomo zawisł w powietrzu. Michał włożył do swojego kubka łyżeczkę i zaczął wytrwale mieszać, po czym uznał, że już można pić, i podniósł kubek do ust. W tym momencie odezwała się mama: - Czy kakao zamierzasz wypić razem z łyżeczką? Nie radziłabym. Może być potem trudno się jej pozbyć. Michał cicho odstawił kubek. - Przyznacie, że lepiej wyjmować łyżeczki z kubków niż je łykać. Chyba że wy jesteście innego zdania - zaśmiała się. -Po śniadaniu Michaś sprzątnie ze stołu. Ja idę się opalać -dodała. - Dlaczego ja? - jęknął Michał, ale mamy już nie było. Wyciągała właśnie leżak ze skrytki. Po chwili siedziała już w kostiumie, dokładnie pokryta olejkiem do opalania. Dziewczynki wybiegły na drogę. Michał ślamazarnie zbierał talerze, klnąc pod nosem. Tata chwycił wędkę i szybko oddalił się ogrodową ścieżką. 15 O rany, przecież chłopaki na mnie czekają, mamy iść do bazy -przypomniał sobie Michał i talerze zaczęły znikać ze stołu w zawrotnym tempie. - Mamo, wrócę na obiad! - krzyknął, chwytając w pośpiechu torbę, w której był scyzoryk, sznur, zapałki, trochę starych gazet. - Dokąd lecisz? - krzyknęła mama, ale Michał był już na drodze. Baza - CzeŚĆ, tomonosow, gdzie chłopaki? - spytał Michał. - Czekam na nich, pobiegli po sprzęt i torby. Widzę, że ty wziąłeś co trzeba. - No, mam zapałki i papier, można będzie r ozpalić ognisko -Michał potrząsnął torbą. - Straszna susza, nie słyszałeś, że nie wolno palić? - Co mi tam, zawsze nudzisz, Łomonosow. O, są już chłopaki! Drogą szli Bartek i Czesiek. Obaj mieli na plecach małe kolorowe plecaki. Bartek trzymał na krótkiej smyczy pięknego czarnego wilczura. - Bart, przy nodze! - Chłopiec delikatnie przyciągnął do siebie. - Idziemy? - spytał Czesiek. - Dobra, chodźmy - odpowiedzieli chłopcy. Droga do bazy prowadziła przez suchy sosnowy las. Szło się górą. W dole były jegle, jak nazywano fragme nt dzikiego, trudno dostępnego lasu. Rosły tam wielkie świerki., leżały zwalone drzewa, których nikt nie wywoził. Było wilgotno. Na razie chłopcy szli wesołą drogą przez las. Żółtoszary piach kłębił się pod stopami. Wkrótce jednak pojawiły się wielkie stare świerki, a wraz z nimi roje komarów. - Chłopaki, bierzcie jakieś gałęzie, bo nie przejdziemy -zawołał Bartek. 18 Szybko nacięli jarzębinowych gałązek. Gromady komarów wznosiły się w górę i opadały rozpędzane szybkimi ruchami gałęzi. - Dobra, już starczy, przeszliśmy najgorszy odcinek - powiedział Bartek. Trzymał w ręce dwie gałęzie, jedną dla siebie, drugą dla Barta. Przez gęste, długie futro psa trudno byłoby się dostać komarom, ale Bartek wolał nie narażać przyjaciela na przykre ukąszenia. Minęli dziki las i nadal szli piaszczystą drogą, która lekko wznosiła się do góry. - Umieram z ciekawości - powiedział tomonosow. - Nie umieraj, tylko ruszaj się, ciągle zostajesz w tyle. - Bartek spojrzał z lekką drwiną na Łomonosowa. - Czego się czepiasz, myśl o sobie - odezwał się Michał. - Rany kota! - wrzasnął nagle Czesiek. - A co z naszymi wędkami? Miałem zagraniczne haczyki. Wszystko zostawiłem w bazie, bo myślałem... - Myślałeś? To do ciebie niepodobne. - Bartek przybrał wyraz twarzy człowieka zdziwionego. - Te, Bartek, coś ty jakiś taki?... - Czesiek spojrzał na niego z niechęcią. - O co ci chodzi? - Bartek niedbale splunął pod nogi, pociągnął delikatnie za smycz i pobiegł z Bartem do przodu. Chłopcy wymienili między sobą spojrzenia, przyspieszyli, zrównując się z Bartkiem. Po jakimś czasie las zaczął się przerzedzać i chłopcy wyszli na Pustą przestrzeń bez drzew, pokrytą tylko trawą i kępami dzikiej tarniny. Nieco z boku zaczynały się zabudowania małej wioski 19 Wyłogi. Wieś składała się właściwie tylko z czterech ubogich gospodarstw, reszta to były domki letnie otoczone małymi ogródkami, gdzie w piaszczystej i niewdzięcznej ziemi usiłowały wegetować rachityczne drzewka owocowe. Przed nimi wznosił się wysoki piaszczysty brzeg, w dole płynęła leniwie rzeka. Szeroko rozlana i płytka, o czym chłopcy doskonale wiedzieli, zwłaszcza Łomonosow, który zeszłego roku wykonał tu próbę skoku i cudem wyszedł z tego bez szwanku. Po drugiej stronie rzeki ciągnęły się łąki pełne wikliny, nadrzecznych karłowatych wierzb i małych rozlewisk, w których żyły stada dzikich kaczek i gęsi. Jak okiem sięgnąć, nie było widać żywej duszy, ani jednego domu - pustka, nostalgia, tajemnica. Każdy, kto patrzył na te przestrzenie,-doznawał innych uczuć, ale chyba każdy, podobnie jak Bartek, miał wrażenie, że jest jedynym człowiekiem na ziemi. Przestrzeń, monotonna i rozległa, wciągała w siebie. Miało się uczucie, że wszystko odpływa gdzieś w nieznaną przyszłość - rodzice, szkoła, koledzy, kłopoty, strach, nawet radości, wszystko to będzie może kiedyś, ale teraz jest się samemu na ziemi, a wokół tylko woda. Jedyne żywe istoty to ryby, które można chwytać gołą ręką, i przemykające w oddali sarny. Nawet cień ptaka nie mącił spokoju powietrza. Ciszę przerwał okrzyk Michała: - Tam! Patrzcie! Spojrzeli w bok, gdzie rzeka skręcała. Zza zakrętu wylewała się ogromna, złota i połyskliwa fala piasku. - Idziemy! - rzucił Bartek. Chłopcy jeden za drugim zjechali po sypkim piaszczystym brzegu na dół, nad samą wodę. -, : i 20 w* r W zeszłym roku widać tu było ostre wiry, które porywając drobne gałęzie i tworząc brudnobiałą pianę, wprawiały wodę w nieustanny ruch. Teraz powierzchnia rzeki była gładka i spokojna. Chłopcy szli gęsiego wąską dróżką wzdłuż rzeki aż do zakrętu. - Wspaniałe! - westchnął tomonosow. Na rzece usypano coś w rodzaju wielkiej wyspy. Właściwie była to ogromna piaskowa góra pocięta tunelami krętych dróg. Pod wyspą przepływała betonowym kanałem struga będąca do niedawna jeszcze nurtem wielkiej, dumnej rzeki. - Aha, więc to tak - Bartek pobiegł kawałek do przodu, chłopcy za nim. - To już nie jest żywa rzeka tylko martwa odnoga - stwierdził Czesiek. - A którędy płynie Bug? - spytał Michał. - Gdzieś tam na łąkach przekopali wąski fragment lądu i odcięli taką jakby pętlę - domyślił się Bartek. - Chłopaki, a co z naszą bazą? - tomonosow przypomniał sobie nagle cel wycieczki. - Przecież widzisz, że regulują rzekę, nie będą się cackali z jakimś szałasem - powiedział szorstko Bartek. Chciał ukryć własny zawód i rozczarowanie. Więc jednak to, co z takim trudem budowali, zniknęło. Stracili najlepsze miejsce wakacyjnych zabaw. Miejsce, gdzie nikt z dorosłych nie mógł ich znaleźć. Bał się, że lada chwila chłopcy zaczną robić mu wyrzuty za pomysł pozostawienia tu „skarbów". Spuszczony ze smyczy Bart rzucił się pędem przed siebie. Chłopcy obserwowali, jak próbuje dostać się na szczyt piaskowej 22 nory. Jego łapy grzęzły w sypkim piachu, czołgał się, trochę zrywał się do skoków, wreszcie zniknął po drugiej stronie. - Chodźmyl - krzyknął Michał, który zdążył zdjąć tenisówki i teraz biegł śladami Barta. Chłopcy w pośpiechu zrzucali buty. Po chwili wszyscy byli już na szczycie góry. Ostatni, lekko dysząc, zjawił się tomonosow. Po drugiej stronie góry stał mały domek. Zbudowany jakby wprost na piasku, sklecony byle jak z dykty i kawałków papy. Za tę budę wbiegł Bart. Przez chwilę słychać było jego głośne ujadanie. Wreszcie ucichło. Chłopcy zbiegli w dół i stanęli przed drzwiami budy. - Straciłem orientację, gdzie właściwie była nasza baza? -powiedział Czesiek, bezradnie rozglądając się dookoła. - Chyba tam! - Michał pokazał na jedyne stojące tu wysokie drzewo. - Na pewno nie - Bartek powiedział to głosem nie znoszącym sprzeciwu. - Nie rozróżniasz gatunków drzew. Nasza baza była blisko sosny, a to jest, palancie, wierzba. - Dobra, dobra, może i masz rację, ale co z tego? - bronił się Michał. - Moje haczyki! Ktoś je pewnie ukradł! - zajęczał Czesiek. - Kto tu mówił o kradzieży? - odezwał się nagle niewyraźny ochrypły głos i zza budy wyszedł stary mężczyzna w zniszczonym roboczym ubraniu. Koło jego nogi trzymał się Bart, a stary drapał go za uchem. Najbardziej zdziwiony tym był Bartek. Znał swojego psa, wiedział, że jest nieufny. To pies obronny, czasem nawet niebez- 23 pieczny, i dlatego Bartek musiał go zawsze trzymać na smyczy albo zakładać mu kaganiec. Poza tym Bart należał tylko do niego. Bartek już chciał coś powiedzieć, ale spojrzał w górę. Jego wzrok zatrzymał się na twarzy mężczyzny i głos dosłownie uwiązł mu w gardle. Była to twarz ogromna, blada. Stary miał na głowie kapelusz z szerokim rondem, spod którego wymykały się tłuste, siwe kosmyki. Ale najgorzej wyglądały oczy. Dolne powieki opadały, ukazując czerwone wnętrze, tęczówki były jakby zasnute bielmem. Miał grube wargi, między którymi widać było spróchniałe resztki zębów. Ta twarz była niesamowita. Bartek zrozumiał po chwili, na czym właściwie polegała jej dziwność -oś tej twarzy nie biegła prosto, z góry na dół, lecz ukośnie -w bok. - Czego tu szukają? - zabełkotał stary. Bartek spojrzał na Cześka i Michała, którzy cofali się ledwie widocznymi krokami. Byli lekko przestraszeni. Tylko tomonosow uśmiechał się, jak to Bartek określił w myślach: „Jak głupi do kalafiora". - Czyj pies? - spytał stary groźnie. - Mój - wyszeptał Bartek, robiąc jednocześnie krok do przodu. - tadny piesek, mądry piesek - zacharczał mężczyzna, rozciągając w uśmiechu wielkie wargi. Bart, który nie mógł widzieć tej przerażającej twarzy, zamachał przyjaźnie ogonem. - To zły pies - odważył się odezwać Bartek. - Ludzi się boję, nie zwierząt... - A my tu zostawiliśmy coś w zeszłym roku - powiedział niespodziewanie tomonosow. - Deski, garnek, wędki... 24 _ Wędki - powtórzył głucho mężczyzna. - Może i widziałem tu wędki. _ Mógłby nam pan powiedzieć, gdzie one sq? - spytał Bartek. -Tak się tu teraz zmieniło. - A zmieniło się. Wszystko się zmienia, tylko ja swojego życia nie mogę zmienić. Chłopcy popatrzyli na siebie zdziwieni. - Pan tu pilnuje? - bardziej stwierdził, niż spytał Bartek. - Pilnuję, żeby każdy znalazł to, czego szuka - powiedział tajemniczo stary. - A gdzie pan mieszka? - spytał tomonosow. - Tam - mężczyzna wskazał ręką w bok. Tam to były łąki i daleka rzeka. Długo trzeba by iść brzegiem, żeby trafić na jakąkolwiek wioskę. Rzeka wiła się zakolami, rozlewała się w starorzecza, odnogi i bagna. Tam nikt nie mieszkał. - Aha - powiedział bez przekonania tomonosow. Nagle stary odwrócił się, zniknął za budą, a po chwili wyjrzał i powiedział: - Jeszcze się zobaczymy, hę, hę. Chłopcy stali w milczeniu. Nagle wszyscy czterej odwrócili się i pędem wbiegli na piaskową górę, a za nimi w podskokach popędził Bart. 25 Babcia r Babcia Snopkiewicz mieszkała w domu na skraju łąk, daleko od wsi. Ten dom, teraz bardzo zniszczony, był kiedyś prawdziwym modrzewiowym dworkiem. Zbudował go ojciec babci Snopkiewicz i było P już bardzo dawno temu, bo babcia miała teraz osiemdziesiąt lat, a jej ojciec rozpoczął budowę, kiedy był jeszcze młody. Życie dworku chyliło się ku końcowi, podobnie jak nielekkie życie babci. Dom otoczony był wysokimi modrzewiami o delikatnych jasno- lonych igłach i zdziczałymi krzakami bzu. Okna wychodziły jedenastą godzinę, jak w dawnych polskich domach. Babcia Snopkiewicz byłd koronczarką. Wzory do swoich koro- •k brała z tego, na co patrzą codziennie przez całe swoje życie. Były to kwiaty z nadbużańskich łąk: margerytki, smółki, wrotycz, macierzanka, nawłoć, dzikie szczawie, ogromne i czerwieniejące pod koniec lata. Kształty motyli przemykających nad wysokimi trawami, wesołe twarze słoneczników, perłowe łuski ryb pływających w rzece, pajęczyny pokryte o świcie kroplami rosy. To właśnie widziała babcia Snopkiewicz dzień za dniem, miesiąc za miesiącem i rok za rokiem-Jej pamięcią byry koronkowe obrazy. Już z daleka Bogna zobaczyła babcię przed domem. Przykucnąwszy na progu domu, obierała ziemniaki. Bogna chwyciła Agatę za rękę i dziewczynki pobiegły przez łąkę. - A czego te kozy tak skaczą? - zaśmiała się babcia, kiedy bez tchu zatrzymały się pr^ed progiem. zie na nel 27 JL - Dzień dobry, babciu. Przyjechałyśmy! - No to chodźcie tu, kozy, i wszystko mi opowiedzcie, jak wam minqł rok? Niech no która poda mi rękę. Jesteście młode, to wam lekko. Nie mogę się podnieść, tak mi zdrętwiały kolana. Bogna chwyciła babcię za jedną rękę, Agata za drugą i tak, stękającą, postawiły na nogi. Wiklinowy kosz pełen ziemniaków wzięła Agata. Babcia pchnęła drzwi, które skrzypiąc uchyliły się. Dziewczynki weszły do niskiej ciemnej izby z dużym kaflowym piecem pośrodku. Przez okna o małych szybkach przedostawało się tu niewiele światła, bo parapety zastawione były doniczkami ruty, która pnąc się drobnymi listkami w górę, dawała zielony mroczny cień. Pod ścianą stało duże drewniane łóżko przykryte kolorową kapą, z ułożonymi wiejskim zwyczajem poduszkami, od największej na spodzie do najmniejszej na wierzchołku. Dziewczynki nieśmiało stanęły w progu i rozglądały się dookoła. Bogna wypatrywała najciekawszej, jej zdaniem, rzeczy w tym domu. - Jest, wisi na ścianie - szepnęła do Agaty. ;: Był to mały kubełek, z jednej strony wypukły, z drugiej płaski. Płaską stroną przylegał do ściany. Z jego dna zwieszała się długa rurka zakończona obręczą pełną dziurek. Kubełek lśnił połyskiem szlachetnego starego przedmiotu. „Co to jest, babciu?" - spytała Bogna w zeszłym roku. „To moja umywalnia - powiedziała wtedy babcia. - Kiedy chcę się wykąpać, nalewam do kubełka ciepłej wody, wchodzę do balii, namydlam się, zakładam na szyję tę dziurkowaną obręcz, odkręcam kurek w dole wiaderka, a woda wyciekając | 28 ... dziurkami, da,e c,epV kiedy byłam mała, tego dawno, że już nawet jQ mosieżny kubełek". k kąpała mnie moja mama, ' ^ Q,e ^ ^ ^ wje Q |b fen ch Odtąd Bogna zaws^6 dy Wch, ., ...,., , i i ' 9 ' .bytkowy prysznic i widziała kiewicz, spoglądała nQ ^ekny^ , , . . . , ,,.,,.., P'ę, y, .^wczynkę kąpiącą się w wiel- w wyobraźni babcię |akQ ^a q ^zl . ' . . i ^ ,\e obróżką, z ktorei tryskaiq kiej miednicy z nałożon na śW*. ,, , . , , . i , M wjdno było wyobrazić sobie drobne strumyki wody. H^dzo tr . . . , i i • i ° j„ się na e pomarszczonq iak babcię jako dziecko, g^ aa\fzf° , . , , ., . . , . . ' , a V pu ' fary przedmiot, który pamiętał jabłuszko twarz, ale umo^^iał \P 9 tamte zamierzchłe czasv n LIII i i • , jcie? - zawołała babcia. - - No, dziewczynki, Q tak 9& . . , . , , . ... . ,. vo , .n u mnie nigdy nie zabraknie. Siadaicie do stołu. ChleKo, mioder , , n ii z vVpolerowanym drewnianym Usiadły przy długim ,tJe o ^y , . , c • \ ii p, IM rc7 t ręKq eq° brzeg. Spo rżała blacie. Bogna delikatnie JadzKa , , i . .i w c-torn widniał, znany jej już z ze-w gorę, gdzie na belce h_d sufite' ,. K/1 . . „ . , v i i, T wu jnwali Maria i Bronisław Koło-szłego roku, napis: „Ten A * z&° , . , , . c , . . , i n/-,i^ or , łx> rodzice babci bnopkiewicz. dziejczykowiew IPlOroi.,," Bylitc? . L .. - j . . . | Ku /i stole słoik miodu, miseczkę Tymczasem babcia pQ<,,/,wiłci n ,1 u \A/ • i . i ^sWw chleb. Wzięła zarumieniony z masłem i drewniany t , rz na , , . . . , . LII w ^ak krzyża i zręcznymi ruchami bochenek w ręce, nożern>r/9biła^ ' . i ii , ^ -/Jy- Bogna popatrzyła na zaczęła odkrawać róv * pal y , , . i . . ^n r n wyrzezbił, umieścił na nim drewniany talerz. Artystg uóry 9 napis: ' „ _.. i , ..yop da nam dzi... - przeczy- - „Chleba naszego pOu/,zedP^y , ! .„ . . T . . ./ . . , n , w> ika, „dzisai zamiast „dzisiai -tała głośno. - Babciu, tu j^ pOmyłK ' ' powiedziała. 29 - Ten talerz służy mi już od tylu lat, że nie zauważam tego, ale dzięki tej małej pomyłce wiem, że wyrzeźbił go żywy człowiek, a nie bezduszna maszyna. • • Miód z nadbużańskich łąk miał smak słońca, powietrza i słodkich biaVch kwiatów, których nazwy Bogna nie znała. Dziewczynki pochłaniały kromkę za kromką. - Babciu, pokażesz nam koronki? - spytała Agata - Oczywiście, mam ich trochę, zima w tym roku była długa, wieczory takie samotne, więc sq koronki i nowe hafty. Podejdź no do komody, córeczko, sq w górnej szufladzie. Bogna była pierwsza i już otwierała skrzypiącą, staw,a|qcq opór szufladę ciemnej starej komody. Poczuła zapach ziół, suszonych kwiatów, pomieszany z lekkim zapachem stęchlizny Wsunęła rękę do uchylonej szuflady i delikatnie wyjmowała cienkie jak pajęczyna robótki. Babcia głośno wymieniała ich nazwy: - To jest Firletka, to Strzępuszka, dalej Bocianiątko, a to Pajqk. - Piękne - westchnęła Bogna. - Która najładniejsza? - spytała babcia i dziewczynki domyśliły się, że wybranq koronkę mogą sobie wziąć na własność. Tym razem Bogna postanowiła poprosić babcię o cos innego. Spojrzała w bok Na ścianie, w części kuchennej domu, wisiały śnieżnobiałe makatki, na których babcia Snopkiewicz wyszywała granatowymi krzyżykami różne hasła: „Gdzie zgoda panuje, miłość tryumfuje", „Zimna woda zdrowia doda", „Dobrze gotu,ę, bo cię miłuję", „Gdzie kucharek sześć, tam nie ma co ,eść . Babcia odwróciła głowę. 30 - To ci się podoba? Pod koniec wakacji dostaniesz ode mnie makatkę z radą specjalnie dla ciebie. Dziewczynki, a czy byłyście już nad Bugiem? - zmieniła temat. - Tam, gdzie usypują wyspę? _ Nie, ja dopiero przyjechałam - powiedziała Bogna. - Ale słyszałam, że tam coś robią. - Rzeka się oddali - zamyśliła się babcia, a w jej głosie słychać było smutek. - Będzie inaczej. Już jest inaczej. Nigdy więcej nie będzie tak jak przedtem. Całe moje życie to był zawsze ten dom, drzewa przed domem i łąki co roku kwitnące tak samo, te same słowiki w kępach drzew, te same bociany, słońce wschodzące zawsze tu, a zachodzące tam. - Babcia rozłożyła ręce, wskazując jednocześnie wschód i zachód, i Bognie wydała się podobna do pochylonego krzyża na polnej drodze. - Babciu, jesteś bardzo stara - powiedziała. - Nie - babcia lekko się uśmiechnęła i spojrzała Bognie w oczy. - Jestem taka sama jak wy, tylko trochę dalej... Zapadła cisza. Gdzieś z łąk dochodził oddalony śpiew ptaka. - Pójdźcie, dzieci, nad Bug - przerwała ciszę babcia Snopkiewicz. - Powiem wam dokładnie gdzie. Chciałabym się dowiedzieć, czy jeszcze są tam resztki pewnego domu. - Jakiego domu? - spytała Bogna. ' -• : - To długa historia, l niezbyt wesoła. , - Opowiedz, babciu - poprosiła Agata. - Dawno temu, kiedy byłam jeszcze młoda, miałam przyjaciółkę. Mieszkała w naszej wsi. Była o kilka lat starsza ode mnie. Imię miała piękne, Julia, raczej nietutejsze. Sama też była inna niż jej rówieśnice. One były krzepkie, rumiane, wesołe, a ona delikatna, blada i marzycielka z natury. Często zastanawiałyśmy się 31 nad naszym przyszłym życiem. Ja zawsze chciałam zostać tu, gdzie jestem, wjeglach. Ale ona myślała o czymś innym. Chciała wyjechać, zobaczyć świat i przeżyć wielką miłość. Nie wierzyłam, że jej się to uda. Jegle to była wioska zapomniana przez ludzi i Boga. Bardzo biedna. Kiedyś wam o tym opowiem, ale teraz o Julii. Wyjechała do miasta, a tam spotkała swoją miłość. Wzięli ślub, chociaż nie było to takie proste. Jej ukochany pochodził z bogatej rodziny, był wykształcony i takie małżeństwo nazywało się wtedy mezaliansem. Julia pisała do mnie listy i wiedziałam, że jest szczęśliwa. Ale po jakimś czasie zaczęła tęsknić. Za lasami, za naszą wsią i za kwitnącymi łąkami, l znów los się do niej uśmiechnął. Jej mąż postanowił, że osiedlą się tutaj. Przyjechali i zbudowali dom nad rzeką. Na wysokiej podmurówce, tynkowany, z czerwonym dachem. Wokoło posadzili szlachetne drzewa, ozdobne krzaki i dużo kwiatów. Nigdzie w okolicy nie było takiego pięknego ogrodu. Ludzie nawet drzew nie sadzą koło swoich domów, bo mówią, że jest ich i tak dość w lesie. Spędziłam w tym domu wiele pięknych chwil. Mąż Julii to był miły człowiek i nie gardził nikim, choćby ten ktoś nie umiał pisać ani czytać, a przecież takich ludzi mieszkało w Jeglach wielu. Potem urodził im się synek i życie toczyło się bez wstrząsów. Aż przyszła wojna, l od tej chwili życie Julii całkiem się zmieniło. Mąż poszedł do wojska i zginął, a syn, który miał niewiele więcej lat niż wy teraz, związał się z grupą harcerską, która się nazywała Mysikróliki. Prawie wszyscy ci chłopcy zginęli. W lesie jest ich wspólny grób. Syn Julii też zginął, l tak została sama w swoim wymarzonym, szczęśliwym kiedyś domu. ; 32 Kiedy wojna się skończyła, Julia zaczęła chorować. Zaniedbała dom, w ogóle z niego nie wychodziła, przestała się odzywać do ludzi. Wkrótce umarła ze zgryzoty. Jej mogiła jest w zdziczałym ogrodzie obok domu. Nie byłam tam już wiele lat, to dla mnie zbyt daleko. Teraz słyszę, że właśnie w pobliżu zmieniają nurt rzeki, tworzą jakąś wyspę. Może nic już nie zostało z domu Julii? Poszłybyście, dziewczynki, i zobaczyły. Powiecie mi, jak tam jest. - Dobrze, pójdziemy. Ja nawet wiem, gdzie jest ten dom -powiedziała Bogna. - Ja nigdy tam nie byłam - stwierdziła Agata. - Dopiero w zeszłym roku zaczęliśmy przyjeżdżać do Jegli. 33 Bogno słuchała z uwagą. Z ogrodu dobiegał śpiew: „Una wocze pokofa Kłi nel kor miri suono II mio kor feritłedżia , E Lindor fu kel piago..." 5 : Wiedziała, że za chwilę zaczną się koloraturowe ozdobniki piosenki z „Cyrulika sewilskiego" Rossiniego. Kiedy mama chciała ćwiczyć arie operowe, chowała się do „ustronnego domku", który stał na lekkim wzniesieniu, frontem zwrócony na łąki. Przez wycięte w desce serduszko można było patrzeć na dalekie wierzby i olchy, na rozłożyste dęby i chmury, które wyglądały w słońcu jak górskie szczyty pokryte śniegiem. Najczęściej jednak mama zapominała, gdzie jest, i śpiewała powtarzając niektóre fragmenty po kilka razy, wciąż i wciąż, i nigdy nie była z siebie zadowolona. Śpiew urwał się nagle przed najwyższym dźwiękiem i po chwili mama weszła do pokoju, uśmiechając się z zażenowaniem. - Mamo, to było za wysoko - powiedziała Bogna. - Ojej, naprawdę? - udała zdziwienie mama. - No to co mam robić, żeby śpiewać niżej? - Może kucnij - powiedział tata. Mama odwróciła głowę i powiedziała z lekką irytacją: 35 - Dziękuję ci za dobrą radę. A może mi jeszcze powiesz, co mam zrobić, żeby śpiewać wyżej? - Wejdź na stołek. - Ty też przeciwko mnie? - Mama spojrzała z żalem na Michała, który aż się trzymał za brzuch ze śmiechu. - No, Bogna, a ty się zabieraj za ćwiczenia! - Mama przybrała stanowczy wyraz twarzy i Bogna wiedziała, że skończyły się drobne rodzinne przekomarzanki. - Jeszcze nie - próbowała zwlekać. - Tak gorąco, spocę się cała, a skrzypce też nie lubią upału. - Nie ma o czym mówić. Tata z Michałem idą nad wodę, będziesz miała spokój i ciszę. Możesz ćwiczyć nawet dwie godziny. Bogna spojrzała na mamę wzrokiem, który mówił: „Nawet piętnaście minut tej nudy to zbyt wiele, a co dopiero dwie godziny, i to na wakacjach. Litości". Ale mama była nieustępliwa. Po chwili Bogna stała ze skrzypcami przy otwartym oknie. Mama godziła się na to ustępstwo ze względu na zdrowie, uważała, że nigdy nie jest za wiele świeżego powietrza. Zaczęła od trójdźwięków i gamy. - Pamiętaj - powiedziała cicho mama i na palcach wyszła z pokoju. Bogna słyszała już to „pamiętaj" wiele razy i wiedziała, że mama przypomina jej o pewnym zdarzeniu z czasów, kiedy Bogna była małym dzieckiem, wcale nie myślała o muzyce, a już na pewno nie o graniu na skrzypcach. Mama wyjechała wtedy na parę dni do Pragi czeskiej. Był słoneczny październik, miasto zrobiło na mamie ogromne wrażenie, ale najpiękniejsza wydała jej się synagoga Staronova, czyli żydowski kościół. Obok 36 synagogi był fragment piętnastowiecznego cmentarza. Kamienne nagrobki w dziwnym, metafizycznym, jak to określiła mama, pochodzie wędrowały do swojego żydowskiego nieba. Zwiedzający ten cmentarz brali ze sobą kamyki. Kładli je na mogiłach, aby spełniło się życzenie proszącego. Wszyscy szli do nagrobka słynnego rabina Liw ben Becalela, twórcy Golema, ożywionej postaci z gliny o niespotykanej sile. Ten grób był najokazalszy. Ale mama wybrała najskromniejszy i najmniejszy, na którym położyła malutki kamyczek. Poprosiła, żeby Bogna została artystką, żeby grała na skrzypcach. No i proszę, Bogna gra, zdaniem mamy, coraz lepiej. Po trójdźwiękach Bogna przeszła do trudniejszego ćwiczenia. Legato, czyli wydobycie dźwięków za jednym pociągnięciem smyczka. Zaraz zacznie Etiudę c-moll Bacha. Mama pewnie siedzi teraz na leżaku pod oknem i przymykając oczy, słucha rzępolenia Bogny jak najpiękniejszej muzyki świata. Bogna prawie to widzi, choć w rzeczywistości musi zerkać do rozłożonych na specjalnej podstawce nut. Że też mama wymyśliła właśnie te skrzypce, żeby dręczyć nimi Bognę, i to ją, a nie Michała. Tata twierdzi, że po to się ma dzieci, żeby zaspokajały ambicje swoich rodziców, a ich życiowe klęski zmieniały w zwycięstwo. Matki wybierają do tego córki, a ojcowie synów. Widać, jedynym marzeniem taty było słodkie lenistwo, bo tak leniwego typa jak Michał Bogna nigdy nie widziała. A mama... Mama chciała zostać śpiewaczką i nade wszystko kocha muzykę: Mozarta, Beethovena, Ryszarda Straussa - no i stąd te skrzypce. Bogna inaczej widzi swój udział w „życiu artystycznym". Jej żywiołem jest ruch. Pływanie, biegi, ćwiczenia na skakance. 38 fo niewiele ma wspólnego ze sztuką, więc Bogna myśli o czymś łączącym ruch z pięknem. Akrobacja. Tak, to jest to, o czym marzy. Zamiast zapisu nutowego Bogna widzi teraz siebie tańczącą na linie. Jest jak motyl, jak szeleszcząca ważka - z wdziękiem i lekkością frunie po napiętej linie. Nie potrzebuje nawet tyczki do utrzymania równowagi. Jej taniec jest zupełnie bezpieczny, gdyż pozbyła się ciężaru swego ciała. Tego, co ludzi krępuje, co nie pozwala im odczuwać prawdziwej wolności. Jest lekka i swobodna - spogląda w dół na twarze widzów. Błyszczące oczy, rozchylone usta, patrzą tylko na nią - zazdroszczą jej. Są wszyscy - dziewczynki i chłopcy z klasy, z podwórka, znajomi z Jegli. Czy wszyscy? Bogna nie widzi pewnego chłopca, dla którego tak naprawdę przeznaczony jest ten taniec na linie. Musi być gdzieś w dole, patrzy na nią, tylko na nią. Jest! Głowa cała w lokach, niebieskie oczy, szczupła twarz. Bartek. Obok niego ciemny kształt - to pies, z którym się nie rozstaje. Wspaniale! Niech widzi, jaka jest Bogna. Motyl i ważka w jednej postaci. Pomacham mu, żeby wiedział, że go zauważyłam - myśli Bogna i trzepocze ręką jak skrzydłem. Ręka ma jednak ciężar normalnego ludzkiego ramienia. Bogna chwieje się. Taniec stracił motylą lekkość. - Bogienko, co się z tobą dzieje? - Przez okno zajrzała mama. Bogna zobaczyła jej pełną wyrzutu twarz. - Grałaś nieczysto, a teraz to już po prostu sfałszowałaś. - Ach, te skrzypce! - jęknęła Bogna i nieprzytomnym wzrokiem spojrzała w nuty. Nigdy nikt nie będzie się zachwycał moją grą -pomyślała zrezygnowana. - Co innego taniec na linie... 39 Mama jest fajna _ MÓWil6ITI ci, żebyś mi dała spokój! Ile razy mam ci powtarzać, że nie zniosę dłużej wtrącania się w moje sprawy. - To nie są tylko twoje sprawy, jest jeszcze Bartek. Jaki ty mu dajesz przykład? Do dwunastej leżysz pijany w łóżku. - Nie jestem pijany! - Jesteś! Jeszcze od wczoraj nie wytrzeźwiałeś! Zabraniam ci tam chodzić. - Co ty mi możesz zabraniać. Zrobię, co będę chciał. Ja też mogę mieć urlop, zabawić się, a nie słuchać wiecznie twoich jęków. Bartek stał na werandzie i wstrzymywał oddech. Rodzice kłócili się już od dłuższej chwili, a wiedział, że jak raz zaczną, cały dzień diabli wezmą. Będą tak nudzili do wieczora. Co prawda nie przejmował się tym. No może trochę. To nie były jego sprawy, tylko ojca i matki. Nie lubił tylko podniesionego głosu i krzyków. Trzeba to przerwać - postanowił. Powie im, co o nich myśli. - Wstaliście? - spytał, wchodząc do pokoju. Mama gwałtownie odwróciła głowę. Spojrzała na niego złym wzrokiem. - Gdzie chodzisz od rana? Nawet śniadania nie można zjeść w spokoju, bo ciebie nigdy nie ma, a ten... - kiwnęła głową w stronę leżącego w rozgrzebanym łóżku ojca. Tata rzeczywiście nie wyglądał najlepiej. Twarz czerwona, °czy opuchnięte, piżama rozchełstana na piersi. Bartek odwrócił 41 wzrok, żeby nie patrzeć na ten obraz nędzy i rozpaczy. Zaniedbuje się, naprawdę - pomyślał. Mama chyba ma rację, powinien już wstać, na dworze upał, pięknie. - Tato, wstań - powiedział. - Odczep się - burknął ojciec. - Jak odpowiadasz dziecku! - krzyknęła mama i w jej oczach pojawiły się łzy. Bartek usiadł przy stole i w milczeniu zbierał okruchy chleba 2 ceraty. - Głodny jesteś - stwierdziła mama i wyjęła z szafki chleb, masło i dżem. - Zaraz dam ci gorącego mleka. Nic nie jadłeś od rana, tak? - Mhm - mruknął Bartek i wbił spojrzenie w niebieski wzorek kubka, który w tym momencie postawiła przed nim mama. - Dałabyś i mnie, suszy jak cholera - jęknął ojciec i przewrócił się na drugi bok. - A u Mazurów było wczoraj świniobicie - dodał. Bartek wiedział, co to znaczy. Ojciec często do nich chodził. Mazurowie mieszkali blisko rzeki i mieli największe gospodarstwo w Jeglach. Mazur to był gospodarz z prawdziwego zdarzenia. Prócz niego i sołtysa we wsi mieszkało jeszcze kilka starych kobiet i dziadek Kasprzyk, ale oni nie mogli się równać z Mazurami. - Mazurowa ma dla ciebie kawałek wieprzowiny. Poszłabyś do niej - odezwał się ojciec. - Ja? Na pewno nie. Nie będę do nich chodziła i nic od nich nie chcę. Wiesz, co powiedziała Mazurowa, kiedy zaczęli się do jegli zjeżdżać ludzie z miasta? Że wyciągnie z nich wszystkie pieniądze, że ich puści z torbami... No i proszę, ile żąda za litr 42 mleka, za kilogram mięsa, w głowie się nie mieści. A poza tym piją. Proszę cię po raz ostatni, żebyś do nich nie chodził. Bartek szybko wypił mleko i chwytając ręcznik i slipy, krzyknął już w drzwiach: - Idę się kąpać. Gwizdnął na psa, który natychmiast gotów był do drogi. Idąc na plażę, zwaną Mlekicia, rozmyślał o mamie, ojcu i o sobie. Mama jest zupełnie typowa, jak wszystkie matki. Wiecznie zmartwiona, ciągle jęczy i ma za złe. Czego właściwie chciała od taty? Że leży w łóżku... Są wakacje, niech sobie leży. Ale w głębi duszy Bartek czuł, że mama miała rację. Kiedy ojciec wracał ze spotkań z kolegami z pracy, nie był miły. Mama uważała, że wszystkiemu są winni jego koledzy. Tata pracował w biurze handlowym, często wyjeżdżał i ciągle miał, jak twierdził, konieczne ze względu na dobro pracy, spotkania, l zawsze było to samo - kiedy wracał, krzyczał, zwalał się w butach na łóżko i zasypiał, a czasem, w złości, potrafił uderzyć Bartka bez powodu. Zresztą gdyby nawet był powód, to ojciec nie ma prawa go bić. Bartek nie jest już dzieckiem, które się leje po tyłku. W sierpniu kończy dwanaście lat. Ma swoją dumę i godność i nie pozwoli się uderzyć nikomu, nawet ojcu. A mama... Właściwie jest całkiem fajna. Martwi się, owszem, ale jak się lepiej przyjrzeć, to trzeba przyznać, że swoje prawdziwe zmartwienia ukrywa i nie truje nikomu, jaka to jest nieszczęśliwa. Narzeka tylko na głupstwa. Czy starczy jej do pierwszego, że ma nową zmarszczkę, jakby to miało jakieś znaczenie - jedna więcej, jedna mniej, i tak jest już stara, i nic jej nie pomoże. 43 Narzeka na Bartka, że się garbi, że obgryza paznokcie, że nie ma żadnych zainteresowań, ale co ona może wiedzieć o tym, co go interesuje. A jak Bartek dostał dwóję z matematyki, to powiedziała: „Ja też miałam kilka dwój z geometrii, a wyrosłam na porządną osobę", l tak się jakoś dziwnie uśmiechnęła. Ale jak ojciec krzyczy na nią, to martwi się mniej niż powinna, l to jest dziwne. Kiedyś Bartek spytał: „Czy ojciec się z tobą rozwiedzie?" Mama spojrzała zdziwiona. „Dlaczego?" -spytała. „No bo tak krzyczy". „Dorośli muszą czasem na siebie pokrzyczeć, inaczej nie czuliby się dość dorośli - powiedziała. - Nie przejmuj się tym". Ale Bartek wiedział, że to nieprawda. Martwiła się. No choćby dziś - Bartek domyślał się, że mama po rozmowie z ojcem wyjdzie do ogrodu, będzie zrywała kwiaty i co się pochyli, łza skapnie jej z nosa jak ciężka kropla deszczu. A idąc do domu, ukryje twarz w kwiatach. '>... '"::'• :••;,.•••:/•<.. Mlekicia 44 Na Mlekici był nieopisany hałas. Wszyscy, którzy cenili sobie ciszę, śpiew ptaków i zapach niezmąconej wody, dawno pouciekali. Zostały dzieci. Piasek małej plaży poznaczony był częściami garderoby pędzących na wyścigi do wody chłopców: tenisówki, skarpetki, spodenki i koszulki. Dziewczęta, nieco staranniejsze, układały ubrania w jednym miejscu i dłużej przebierały się pod wielkimi ręcznikami. Wychodziły spod nich w małych majteczkach i jeszcze mniejszych stanikach okrywających miniaturę piersi. Maluchy ganiały całkiem nagie. Właśnie kąpali się harcerze z pobliskiego obozu. Rozpięto linkę, wyznaczając w wodzie granicę, której harcerzom pod żadnym pozorem nie wolno było przekraczać. Opiekun dał gwizdkiem znak i pierwsze ruszyły dziewczynki. Szły czwórkami jak na pochodzie. Te na początku unosiły wysoko chude nogi, popychane przez następne, piszcząc i chlapiąc rękami dookoła jak zmokłe kury skrzydłami, wpadały do wody. Po chwili rozległ się ostry dźwięk gwizdka i czwórki zaczęły się wycofywać. Pierwsze wychodziły te, które weszły ostatnie, tak że ledwo zdążyły się zanurzyć w zmętniałej wodzie. Znów ostry gwizdek i teraz wchodzili chłopcy, bladzi i chudzi, z wystającymi łopatkami. Szli śmielej i szybciej i dzięki temu zyskali kilka minut chlapania się w płytkiej wodzie. Wkrótce kąpie' była skończona. Harcerze porozkładali się na pobliskiej łączce i z zazdrością patrzyli na dzieci, które teraz rozpoczęły 46 „prywatne" harce, bez ograniczenia linką, bez gwizdków i bez pokrzykującego nauczyciela. Niedaleko Bartka siedzieli Czesiek, Michał i Łomonosow. - Cześć - burknął pod nosem Bartek, zbliżając się do nich. -Jest coś nowego? - W sprawie bazy? Nie. - Ale wiecie co - odezwał się Łomonosow - mam pomysł. Baza raczej jest stracona, ale niedaleko był taki stary walący się dom. Tam się możemy zadekować. - Założę się, że już go nie ma - powiedział Czesiek. - Dlaczego? Pamiętam ten dom, stoi dalej. Po co mieliby go burzyć - wtrącił się Bartek. - Założysz się, że zburzyli? - nie ustępował Czesiek. - Jak ja przegram, daję mój najlepszy znaczek, a jak ty, to wezmę twój scyzoryk. - Upadłeś na głowę? - Bartek spojrzał na Cześka wystudiowanym spojrzeniem „spłyń, bo oberwiesz". - Mój nóż? Zgłupiałeś, Czesiek, od tego wiecznego zakładania się. Zresztą i tak byś przegrał, a mojego noża nie dostaniesz. - No, ale założysz się? , i Tym razem Bartek nawet na niego nie spojrzał. - Wiesz, Łomonosow, to jest pomysł - powiedział wolno, cedząc słowa. - Trzeba będzie tam pójść. Wędek i haczyków już nie odzyskamy. Ten... - Bartek zawahał się, jak określić nieznajomego człowieka znad rzeki - ... ten człowiek na pewno się nimi zaopiekował. On nam ich nie odda. - Skąd wiesz? ~ Wiem - powiedział cicho Bartek i wbił wzrok w piasek. 47 r - Jak coś wiesz, to gadaj - krzyknął Michał. - Może wiem... W tym momencie od strony wody doleciał przenikliwy krzyk. To bawiły się maluchy. Największy z nich chwycił swoją młodszą koleżankę za ramiona i wciskał ją pod wodę. Dziewczynka wydawała krótkie ostrzegawcze krzyki. - Dlaczego wkładasz ją pod wodę? W wodzie się nie żyje -powiedział grubym głosem stojący obok chłopczyk w okularach. - Ona użyje - odpowiedział duży i energiczniej popchnął dziewczynkę. Krzyki małej stały się bardziej dramatyczne, ale już nadbiegła matka. Wczepiła rozłożone palce rąk we włosy dużego i pociągnęła go do siebie. Dostała błyskawiczny cios zwiniętą piąstką wprost w żołądek. Chwyciła się za brzuch. W tym momencie duży przewrócił dziewczynkę do wody i rzucił się do ucieczki. Biegnąc, zbliżała się do wody matka dużego. Była w spódnicy, ale mimo to zanurzyła się po kolana. Kolorowy materiał rozpłynął się na powierzchni, tworząc coś w rodzaju fantastycznego kielicha kwiatu. Kolorowa mama dużego chwyciła matkę dziewczynki za rękę i zaczęła ją szarpać. - Ale jaja! - Czesiek trącił Michała. - Widzisz? Zaraz się pobiją. Nagle matka małej przestała się interesować matką dużego, gdyż jej córka znikła pod wodą. Po chwili wynurzyła się. Buzię miała rozradowaną. Nabrała powietrza, tak że jej różowe policzki prawie pękały od nadmiaru, zatkała uszy, zanurkowała. - Skarbie, uważaj! - krzyknęła matka. - Utopisz się! ;; 48 _ Co? - krzyknęła mała, wynurzając się z wody. - Nic nie słyszę! _ Wyjdź, kochanie, bo się zaziębisz. Nic ci się nie stało? _ Dlaczego tak cicho mówisz? - wrzeszczała dziewczynka, wciąż trzymając się za uszy. - Widzi pani, ten łobuzują uszkodził, nic nie słyszy. - Matka małej ruszyła na matkę dużego. Kłóciły się dobrą chwilę, aż dziewczynka sina, trzęsąca się z zimna wyszła na brzeg i spokojnie zaczęła się grzebać w piasku. - Niezła zabawa - powiedział Czesiek. - O, dziewczyny przyszły - odezwał się tomonosow. Chłopcy odwrócili głowy w stronę nadchodzącej Bogny z Agatą. - Cześć - powiedziała niedbale Agata, rzucając swoją torbę koło Łomonosowa. - Można się kąpać? - spytała. - Sama widzisz. Przedszkole i kaszka manna. Woda jest tak zbełtana, że strach wejść, żeby się nie napić tych pomyj -stwierdził Czesiek. - Zaraz pójdą, to dla dzieciaków pora obiadu - odezwała się Bogna i usiadła nieco dalej na piasku, z nogami podciągniętymi pod brodę ciasno jedna koło drugiej. - Nie rozbierasz się? - spytała Agata. - Na razie nie. - l Bogna zapadła w pełne powagi milczenie. Agata szybko ściągnęła sukienkę przez głowę. Pod spodem miała kolorowy kostium. Podeszła do wody i wysuniętą stopą gładziła mokry piasek. Nagle Bogna wstała, także zdjęła sukienkę i wyprostowana jak struna majestatycznym krokiem podeszła a° Agaty. Odwróciła się i przez ramię spojrzała w stronę chłop- 49 ców. Patrzyli na nią, tylko Bartek spuścił oczy, uparcie gapiąc się na swoje pokryte piaskiem stopy. Bogna zdecydowanym krokiem weszła do wody i nie zatrzymując się ani na chwilę, mimo przykrego zetknięcia z zimną wodą, zanurzyła się po szyję. Płynęła kraulem, ruchy miała precyzyjne, tak jak uczył ją trener na basenie. Woda poruszana jej opalonymi ramionami rozstępo-wała się na boki. - Zaczekaj! - krzyknęła Agata i wbiegła do wody. tomonosow wstał, wciągnął brzuch, nabrał powietrza i ruszył do przodu. Po chwili płynął za Bogną i Agatą. - Jemu to dobrze, tłuszcz go grzeje - powiedział Czesiek. Wolno zbliżył się do wody, sprawdzając temperaturę końcem stopy. Michał także postanowił się wykąpać. Bartek został sam. Gwizdnął na Barta, który w szuwarach usiłował chwycić żabę. Nie złapał żadnej, bo skakały za wysoko, były mokre i Bart przyglądał im się z obrzydzeniem. Pies przybiegł natychmiast, zdawkowo kręcąc ogonem. Był niezadowolony z wezwania, bo wciąż miał nadzieję, że uda mu się rozgnieść skaczące zwierzątko swoją ciężką łapą. - Jesteś - mruknął Bartek i wyciągnął się na piasku. Bart leżał obok, dyszał ciężko, wywalając czerwony jęzor. Bartek gładził psa po łbie. Był zły. Akurat, kiedy chciał opowiedzieć chłopakom historię nieznajomego, przyszły te idiotki. A oni polecieli za nimi, jakby się paliło. Bartek słyszał, jak na drugim brzegu pokrzykują, nawołują się, ganiają dla rozgrzewki między drzewami małego sosnowego lasku. Nawet nie podniósł wzroku. Nic go to nie obchodziło. Miał swoje kłopoty i nie w głowie mu były figle migle. W ogóle życie 50 było ciężkie, zdaniem Bartka, a świat podły. Ojciec stanowczo przeholował. Wakacje są po to, żeby fajnie spędzać czas, a nie wysłuchiwać kłótni. Poza tym, kiedy mama była smutna, w ogóle nie można było na nią liczyć. Siedziała na kanapie w kącie pokoju i nie odzywała się całymi godzinami. Bartek miał wyrzuty sumienia za ojca. Czuł się winny, choć to wszystko przecież nie była jego wina. - Diabła to warte - szepnął. Bart podniósł oczy i zastrzygł uszami, co znaczyło: „Czy to wezwanie do zabawy?" -Spokojnie - uśmiechnął się Bartek. - Ciebie to nie dotyczy. - Co tak leżysz?! - obok Bartka przebiegł Czesiek. Spod jego stóp wyprysnęła fontanna piasku, obsypując Bartka. - No co ty, zwariowałeś?! - krzyknął Bartek. n Bart zerwał się natychmiast i usiadł w pozycji wyczekiwania. Agata z Bogną biegły wzdłuż plaży. Agata wysoko unosiła nogi, Bogna posuwała się lekko, ledwie dotykając piasku czubkami palców. Obiegła Bartka dookoła w pewnej odległości, po czym wzięła swoją torbę i bez słowa, w jeszcze całkiem mokrym kostiumie, poszła na pustą łączkę i usiadła na wygniecionej przez harcerzy trawie. Po chwili zbliżyła się do niej Agata. Chłopcy zostali na plaży. Tylko tomonosow jeszcze kilka razy obejrzał się za Bogną. - To co, chcecie posłuchać o tym nieznajomym? - spytał jakby od niechcenia Bartek. - Bo jak was nie interesuje ta sprawa, to... - Nawijaj, Bartek - Czesiek przysunął się bliżej. - Nazywa się Glados. To dziwny człowiek... - Co ty, skąd wiesz? 51 - Słyszałem, jak mówili o nim u Mazurów. On mieszkał kiedyś w Jeglach, ale musiał się stąd wynieść. Teraz ma domek nad rzeką. Facet jest stuknięty. - Ee - z niedowierzaniem mruknął Czesiek. - Tego już nie możesz wiedzieć, przecież go nie znasz. - Widziałeś go? Czy to jest człowiek normalny? Bełkotał, był jakiś dziwny, kulał. - Zmyślasz, wcale nie kulał - zauważył tomonosow. - Dobra, mogę już nie mówić, jak nie wierzycie. - Gadaj. - On jest Grekiem z pochodzenia. W okolicach Jegli było kiedyś kilka greckich rodzin. Osiedlili się tu i hodowali konie, ale to było dawno. Większość z nich dawno już nie żyje, inni gdzieś wywędrowali. Właściwie został tylko Glados. Taki krzywy to on jest od małego. Ojciec wiózł go na koniu, dzieciak spadł, ledwie wyżył i został kaleką na całe życie. Siedzi u siebie nad rzeką, z nikim nie gada. Niektórzy uważają nawet, że zajmuje się tym, no, czarną magią - Bartek przerwał, obserwując wrażenie, jakie na chłopcach zrobiły te fakty. Słuchali z uwagą. ',-'.'•.-, . • • Chwyciło - pomyślał. • ' - To znaczy, co robi? - niepewnie spytał Czesiek. - Czaruje. Może nawet na człowieka sprowadzić chorobę albo śmierć. - Po co? - Głupi jesteś, jak się kogoś nienawidzi, to mu się źle życzy, nie? W czasie wojny podobno zdradził i dlatego go ze wsi 52 wyrzucili - dodał jeszcze i poczuł, że było to o jedno zdanie za dużo w historii Gladosa. tomonosow wstał. _ Muszę już iść, mama na mnie czeka. Wiesz, Bartek, ja ci nie wierzę. Ten Glados wcale nie wygląda na takiego złego, jak mówisz. - W każdym razie trzeba na niego uważać - powiedział Czesiek. - No to ja już polecę. Wieczorem spotykamy się na placu? - Pewnie, musimy obgadać sprawę bazy i tego starego domu - Bartek wstał. Podniósł się także Bart, gotowy do drogi. - Chodź, piesku - czule szepnął do przyjaciela. Czuł, że chłopcy nie bardzo uwierzyli w jego opowieść o nieznajomym znad rzeki. Każdy ma swoją tajemnicę - myślał Bartek, wracając do domu. Czasem jest to coś brzydkiego czy wstydliwego. Jego tajemnicą było to, że całą historię Gladosa po prostu wymyślił. 53 r Kasza pod poduszką Kiedy Bogna wróciła do domu, nikogo jeszcze nie było. Tata, jak zwykle, łowił ryby, mama poszła na spacer, a Michał został jeszcze na Mlekici. Poczuła głód. Po takim pływaniu było to zupełnie zrozumiałe. Zjadłaby coś... Bogna wyobraziła sobie befsztyk z cebulką, białe puszyste puree z ziemniaków i całą miskę sałaty, aha, jeszcze szklankę zimnej musującej coca-coli. To byłoby tyle. Rozejrzała się po pokoju. Nic. Porządek, cisza, słońce zagląda przez zachodnie okna. Albo nie, napiłabym się kwaśnego mleka - pomyślała i weszła do kuchni. Powinno tu gdzieś być. Zajrzała do lodówki - nie ma, w szafce też nie. A, karteczka. Bogna podniosła rzucony jakby w pośpiechu papier. - „Zupa owocowa i mięso w lodówce, weźcie sobie sałatę z ogródka. Kochani, uwaga! Pod poduszką kasza!" - przeczytała głośno. - Aha - mruknęła i weszła do pokoju w poszukiwaniu dalszych kartek. Mama często pisała do nich takie właśnie liściki. Tacie zostawiała inne, z poleceniami, z wyrzutami, albo robiła notatki i rozrzucała je po domu, a potem o nich zapominała. Nie zmieniało to jednak faktu, że w domu był zawsze porządek. Może mama pisze, dokąd poszła i kiedy wróci? Perspektywa przyrządzania zielonej sałaty dla całej rodziny wydała się Bognie w to lipcowe popołudnie zniechęcająca. Sałata przyprawiona 55 przez mamę to była specjalność domu, zrobiona przez Bognę będzie miała smak ścierki, wygląd wymoczonych śledzi i dużo skrzypiącego wesoło w zębach piasku. No trudno. Bogna podeszła do lustra. - Osiemnasta trzydzieści, drugi program, opera tygodnia „Czarodziejski flet" Mozarta - odczytała napis zrobiony na szkle kolorowym flamastrem. Pismo taty. Często w ten sposób zwracał mamie uwagę na jej ulubiony muzyczny repertuar. „Czarodziejski flet" to koloraturowe arie Królowej Nocy -przypomniała sobie Bogna. Ale kiedy ta mama wreszcie wróci? Tu coś jest. „Przypomnij panu Wackowi o prozie życia: 2 chleby, masło, 3 kg papierówek, następnym razem my robimy zakupy". To pisała mama o sąsiedzie, który jechał do pobliskiego miasteczka po żywność. „Proza prozą, a gdzie poezja?" - odpisał tata. „Poezja będzie potem" - odpowiedziała mama. „Bardzo cię lubię" - dopisała jeszcze. W ten sposób, słuchając ich „karteczkowych rozmów" umrę z głodu - pomyślała Bogna. - Co się tak tłuczesz jak Marek po piekle, przepraszam, jak Bogna po pokoju? - krzyknął Michał, wpadając do kuchenki. Torbę z mokrymi rzeczami rzucił na lodówkę i kucnął, otwierając drzwiczki. - Coś tu jest. Zupa owocowa? - spytał. - Tak, zupa owocowa. Czy byłbyś łaskaw nie robić takiego bałaganu - powiedziała zimno Bogna. Ton jej głosu przypomniał Michałowi coś bardzo znanego, bo zaśmiał się. - Nie bądź taka dorosła. Jeszcze nie jesteś mamuśką. 56 _ Matołek - rzuciła Bogna, zostawiając Michała z garnkiem zimnej zupy owocowej w rękach. Po chwili krzyknęła z pokoju: > Nie chłepcz tego wprost z naczynia! Lepiej idź narwać sałaty, mama prosiła. - Dobra, dobra, już idę. - Co na obiad? - Do pokoju wpadł tata w slipach, bez koszuli. Wędkę, kubełek i jakieś drobiazgi postawił na stole. - Nie ma mamy - powiedziała Bogna. - O! - jęknął zawiedzionym głosem tata. - Michał poszedł po sałatę. Ja zrobię resztę. Myślisz, że sama nie jestem głodna? Bogna szybko rozłożyła talerze, mięso postawiła na maszynce, umyła sałatę, którą przyniósł Michał, polała ją octem - trochę za dużo, oliwą trochę za mało, posypała cukrem - trochę za dużo i solą trochę za mało. To chyba wszystko. A, jeszcze kasza. Wbiegła do pokoju i wyjęła garnek spod poduszki, postawiła go na krześle, przykryła szmatką. W tym momencie zaczęło się przypalać mięso, więc popędziła do kuchni. - Siadajcie! - krzyknęła w biegu. Rozlała lodowatą zupę na talerze, obok postawiła garnek z mięsem i sałatę. Do stołu podszedł tata. Spojrzał uważnym wzrokiem. - To wszystko? Czegoś jakby brakuje - powiedział, odsuwając krzesło od stołu. - Kartofelków czy... W tym momencie Bogna krzyknęła: - Kaszy! Ale już było za późno. Tata właśnie lądował siedzeniem w garnku z ową do niedawna „dochodzącą" pod poduszką kaszą. 57 Zerwał się krzycząc rozpaczliwie: - Kasza, kasza! - Co tu się dzieje? - spytała mama, wchodząc do pokoju. W rękach miała pęk polnych kwiatów ułożonych w misterną kompozycję. Spokojnie odłożyła kwiaty i powiedziała: - Tak pięknie dzisiaj na łąkach, dlaczego siedzicie w domu? - Próbujemy zjeść obiad - powiedziała Bogna, pokazując na tatę, który stał na środku pokoju i trzymał się za pośladki, przestępując z nogi na nogę. - Zawsze ci mówiłam, Witusiu, że do obiadu wkłada się spodnie i koszulkę, slipy to nie jest odpowiedni strój - powiedziała mama. Podeszła do stołu, wzięła miskę z sałatą. - Zrobimy nową - powiedziała. Zdjęła z krzesła nieszczęsny garnek i poszła do kuchni. Po chwili wszyscy siedzieli przy stole, jedli kaszę okraszoną świeżą słoninką, podgrzane mięso i świetną sałatę. Dopiero potem była zupa, która zdążyła się już trochę ogrzać i w cieple nabrać właściwego jej owocowego smaku. O osiemnastej trzydzieści mama zasiadła przed radiem ze słuchawkami na uszach. Bogna ćwiczyła gwiazdę przed domem na krótko przystrzyżonym przez mamę trawniku. Drzwi do pokoju były szeroko otwarte. Bogna widziała skupienie na twarzy mamy i zastanawiała się, czy mama nie ma przypadkiem uszu połączonych z woreczkami łzowymi, bo słuchając muzyki, płakała. Łzy płynęły spokojnie po jej twarzy, ale zdawało się, że wcale tego nie czuje. |sja placu 58 wyszła na drogę. Było późne popołudnie, upał już się zmniejszał. Ludzie siedzieli w ogródkach, zewsząd dochodziły dziecięce krzyki i ogłuszający warkot kosiarek włączanych przez maniaków dobrze utrzymanych trawników. To właśnie oni prześcigali się w pomysłach i dbałości o tę część swoich ogródków. Pewien pan flancował pojedyncze kępki trawy, twierdząc, że taka trawa jest mocna, ciemnozielona i aksamitna w dotyku. Ktoś inny próbował założyć ogród włoski. Tutejsze piaski zrobiły jednak swoje, szpalery cyprysów i powoje oplatające drzewa wyschły, a kwitnące wiosną na różowo azalie zimą wymarzły i tkwiły teraz smętnie w ziemi. Już z daleka Bogna zobaczyła Bartka. Może podejść do niego? Zawahała się. Szedł do domu z pochyloną głową, zamyślony, jakby cały świat był mu obojętny. Ale on jest - pomyślała Bogna i nie bardzo wiedziała, o co jej właściwie chodzi. Jaki jest ten Bartek? Wysoki, zgrabny chłopak, małomówny i trochę tajemniczy. Muszę wracać - przypomniała sobie - jeszcze dziś warto by poćwiczyć. Ach, te skrzypce, nikt ich nie słucha, nikt ich nie lubi... Może on się ze mnie w duchu nabija - pomyślała o Bartku. Taka grzeczna uczennica, codziennie ćwiczy... Nie, tym na pewno mu nie zaimponuję. Taniec i akrobacja, tylko to. l Bogna, skacząc przez wyimaginowaną skakankę, pobiegła do domu. 60 Bartek wszedł do ogrodu przez boczną furtkę. Nie chciał, żeby qo widzieli rodzice. Miał zamiar dostać się do swojego pokoju na górce zewnętrznymi schodami i tam przesiedzieć do wieczora. Po co ma znów słuchać ich kłótni i narzekań. Zbliżył się do domu. Z wnętrza dobiegała cicha muzyka. Opera. Mają czego słuchać - pomyślał. Zajrzał przez okno. Mama siedziała w fotelu, a tata... zmywał naczynia. Tak go to zdziwiło, że wsunął głowę głębiej do środka. - A, jesteś - powiedziała mama. - Dlaczego nie przyszedłeś na obiad? - Jadłem u Cześka, jego mama mnie zaprosiła. - Szkoda, tata zrobił kluski z jagodami. W tym momencie wszedł tata, wycierając ręce o fartuch. Był ogolony, opuchlizna znikła mu z twarzy, miał na sobie białą koszulę z podwiniętymi rękawami. - Dobrze się już czujesz, tato? - spytał Bartek i wciąż nie mógł wyjść z podziwu. Jak tata to robi? Jeszcze kilka godzin temu leżał rozmemłany w łóżku i krzyczał na mamę, a teraz kluski z jagodami. - Oczywiście - odpowiedział tata. - Bartek, będziesz w domu? Bo my z mamą chcemy iść się kąpać. Posiedzimy do zmierzchu nad wodą, co, kochanie? - zwrócił się do mamy. - Tak, wychodzimy. Wzięli ręczniki, kostiumy i już ich nie było. Bartek wyłączył radio w chwili, kiedy jakaś śpiewaczka wydawała ostatnie tchnienie, jak to w myślach określił. Dziwny jest ten tata. Rano potwór, wieczorem czarodziej, albo odwrotnie. Całował mamę po rękach i sprzątał mieszkanie, a za chwilę wpadał w złość. Z nim nigdy nic nie wiadomo. 61 Dziś jednak Bartek był niespokojny i podenerwowany i wolał myśleć o ojcu źle. Musi się za ojca wstydzić, że nie jest prawdziwym mężczyzną. Powinien być bardziej konsekwentny, albo dobry, albo zły, wtedy wszystko byłoby jasne. Ale co byłoby jasne? To, że ma ojca, który zawsze robi tylko awantury? Jak zniosłaby je mama? Trudne to wszystko - stwierdził Bartek i zmienił temat rozmyślań. Zaczął układać plan rozmowy z chłopakami wieczorem na placu. Do zmierzchu były jeszcze jakieś dwie godziny. Bartek miał zdecydowany zamiar opanowania sytuacji i narzucenia chłopcom swojej woli. Będą robili to, co on im zasugeruje, rozkazywać im nie będzie, bo na to się nie dadzą złapać, ale muszą się liczyć z jego zdaniem. Dzisiaj w nocy mogliby zrobić wyprawę do starego domu nad rzeką. Tak będzie... - postanowił. Wyciągnął rower z komórki i czyścił go jakiś czas. Powoli robił się wieczór, z łąk zaczęły napływać zapachy nagrzanego siana, wody, nadrzecznych chaszczy. Czasem odzywał się ptak. Bartek podniósł głowę, spojrzał w niebo. Było ciemnoniebieskie z szaroróżowymi smugami. W górze kołowały bociany Ina i Kuba, jak nazwali je mieszkańcy Jegli. Niedługo usiądą na swoim gnieździe i będą gadały. Tak to w każdym razie wyglądało. Klekotały, uderzały dziobami, kiwały głowami. Im było ciemniej, tym poważniej i tęskniej brzmiały bocianie głosy. „Odmawiają pacierz" - powiedziała kiedyś mama Bartka i musiał przyznać, że coś w tym było. Do bocianów dołączyły żaby, najpierw pojedynczo, potem gromadnie, i pierwsze nocne ptaki. Słońce schowało się za linię lasu. 62 Można jechać - stwierdził Bartek. Już w biegu wskoczył na rower. Mimo piaszczystej drogi jechało mu się lekko i swobodnie. Dbał o swój rower, nie na darmo zresztą oliwił go prawie dwie godziny. Na placu młodsi chłopcy kopali piłkę, czyli „grali w meczą". Było dużo krzyków i pisków. Na ławeczce pod płotem siedziały dziewczyny. Bartek odwrócił głowę. Nie, tylko nie baby, są tu całkiem zbędne. - Cześć, chłopaki! - powiedział energicznie, zdecydowanym głosem i zbliżył się do grupki kolegów. - Dobrze, że jesteś, tomonosow ma właśnie niezły pomysł... -zaczął Czesiek, ale Bartek mu przerwał. - Słuchajcie, musimy sprawdzić ten dom, o którym wam mówiłem. Jutro z rana tam idziemy. .-i-: - To nie ty mówiłeś o tym domu, tylko... i / - Nieważne. Robimy wyprawę. Poza tym wiem, gdzie mieszka Glados. Pójdziemy do niego i zażądamy naszych rzeczy. Tam były przecież mapy, o, na przykład twoja, Michał, to była, o ile pamiętam, przedwojenna mapa sztabowa, takiej już nie dostaniesz, a tak w ogóle, zwędziłeś ją ojcu. Wiem, że ten człowiek ma to wszystko. - Skąd wiesz? Taki jesteś pewien, jakbyś u niego był - powiedział Michał. - Nie byłem, ale wiem - upierał się Bartek. - Posłuchaj, nie o tym chcieliśmy mówić - wtrącił Czesiek. -tomonosow ma taki pomysł... Wiesz, jaki ten jego sąsiad jest necny facet, można boki zrywać, jak się widzi to jego cackanie się z każdą trawką i kwiatkiem na działce. Zrobił sobie szpaler, który 63 mu wysechł, sadzawkę, w której się rozmnożyły żaby, ma dwa-dzieścia trzy budki dla ptaków, a hałas tam jest taki, że jego żona nie może spać i snuje się po Jeglach w nocnej koszuli. Istny szajbus! Ostatnio postawili tam słup z kołem i czekają na bociany. Bociany co prawda już dawno założyły gniazda, ale wiem, że on codziennie rano sprawdza, czy już coś jest. - No właśnie - powiedział Łomonosow - ja przygotowuję jajko. - Jakie jajko? - zdziwił się Bartek. - Dowiesz się na miejscu. W nocy zakradamy się do sąsiada. - Nie wiem, o co wam chodzi - naburmuszył się Bartek. -Ja w każdym razie dzisiaj w nocy nie mam czasu. - Coś ty, a co będziesz robił? Spał grzecznie w łóżeczku? -zaśmiał się Czesiek. - Oczywiście, że nie. Mam swoje sprawy. No to cześć, życzę powodzenia w waszych szkolnych figlach - powiedział ironicznie, wskoczył na rower i pędem zjechał z górki. Przez chwilę słychać było szelest kół na piasku, potem wszystko ucichło. Chłopcy zostali sami. Popatrzyli na siebie z lekkim zdziwieniem. - Co go znowu ugryzło? - mruknął tomonosow. - Założę się, że pójdzie spać, przecież nie zrobi sam wyprawy do tego starego domu - powiedział cicho Czesiek. 04 A nocą r NOC zapowiadała się jasna. Księżyc wędrował jeszcze gdzieś za lasem, ale wkrótce wypłynie pełny, biały i lśniący. Łomo-nosow, Czesiek i Michał szli cicho ścieżką. Podeszwy gumowych tenisówek tłumiły odgłosy kroków. Czesiek niósł na ramieniu torbę. Nie odzywali się do siebie. Z ogródków dolatywały zapachy maciejki, letnich kwiatów, ziemi zroszonej wieczornym podlewa- niem. Furtka do ogrodu Pana Sąsiada była zamknięta. Chłopcy zatrzymali się niezdecydowani. - Chodźcie, tu jest pryzma kompostu - szepnął ledwie dosły-szalnie Michał. Do płotu od strony ogrodu przylegała wysoka góra chwastów, odpadków i gałązek, która po przegniciu miała służyć „do polepszenia struktury gleby", jak to określił Pan Sąsiad. Chłopcy wdrapywali się jeden za drugim. Wystarczył teraz lekki skok przez sztachety i już dotykało się miękkiej grząskiej pryzmy. Ostatni przeszedł Czesiek, podając przedtem ostrożnie torbę ponad sztachetami. Szli w upatrzone miejsce. Michał zatrzymał się w pewnej chwili. Miał stać na czatach i pilnować, czy ktoś nie idzie. Dwa razy „sówka" na złożonych dłoniach oznaczała niebezpieczeństwo. - Trzeba wziąć drabinę - powiedział tomonosow. - A gdzie ona jest? - spytał szeptem Czesiek. - Koło domu. Musimy tam podejść, ale cicho. 66 Po chwili dwa cienie przemknęły w stronę domu Pana Sąsiada, tomonosow czuł pod stopami coś miękkiego, w co zapadały się jego tenisówki, i wiedział, że są to niestety starannie wypielone grządki Pani Sąsiadki. Nie chciał robić żadnej szkody w jej ogrodzie, no ale cóż, to były koszty pomysłu. Drabina wisiała na ścianie domu na dwóch wielkich gwoździach. Kiedy wzięli ją z obu końców, aż jęknęli. Nie wiedzieli, że jest taka ciężka. Nieśli ją powoli w stronę słupa z bocianim gniazdem. Drabina oparta o słup okazała się trochę za krótka. - tomonosow, właź - szepnął Czesiek. ,c - Dlaczego ja? - jęknął chłopiec. ;,•<•;, - Bo to twój pomysł - zaśmiał się cicho Michał. ;• 9-,•• - To dawaj torbę - szepnął tomonosow. - Cholera! Została koło domu. '' • Czesiek, starając się stąpać bardzo cicho, zaczął się skradać w kierunku domu. Księżyc świecił coraz jaśniej i gdyby ktoś wyglądał teraz przez okno, mógłby zauważyć lekki przestrach na jego twarzy. Pan Sąsiad bywał groźny. Czesiek dobrze pamiętał jego krzyki, kiedy w zeszłym roku razem z chłopakami wybrali się do niego na jabłka. Ale była chryja. Biegał nawet do rodziców, a przecież nie złamali ani jednej gałązki, chcieli tylko trochę jabłek, których Pan Sąsiad miał w nadmiarze. Czesiek zbliżył się do ściany domu i nagle usłyszał, że donośne chrapanie sąsiada ucichło, a pojawił się inny odgłos. Sąsiad wstawał, trzasnęło łóżko. Przez otwarte okno pokoju dobiegło skrzypienie podłogi, z brzękiem potoczyło się przewrócone naczynie. ; 67 r Chłopiec skulił się pod ścianą, wtapiając się w mrok. Wędrujący księżyc oświetlił jednak doskonale drabinę opartą o słup i stojącego obok tomonosowa. On także usłyszał, że sąsiad wstał i tłucze się po domu. Czesiek zobaczył, jak tomonosow rzucił się na ziemię i rozpłaszczył niczym żaba. Chłopcy trwali tak dłuższą chwilę, aż do momentu, gdy rozległo się ponownie pochrapywanie sąsiada. - No, wskakuj! - Czesiek trącił tomonosowa w ramię. Chłopiec zaczął szybko wspinać się do góry. W ręce trzymał torbę. Wszystko było w porządku do chwili, gdy skończyła się drabina. Teraz tomonosow musiał się dobrze nagimnastykować. Wspinał się na palce i wyciągał rękę, aż drabina zaczęła się chwiać. - Trzymaj! - szepnął przenikliwie. Na dole Czesiek z całych sił wpierał się w drabinę, żeby utrzymać jej ciężar z chyboczącym się na czubku tomonosowem. - Dobra, jakoś dałem radę - powiedział tomonosow, stając z powrotem na dole koło Cześka. Nadszedł Michał znudzony nasłuchiwaniem ciszy i nocnych odgłosów. - Michał, weź drabinę, ja się wykończyłem - tomonosow ciężko dyszał i ocierał pot z czoła. Czesiek i Michał chwycili drabinę i powlekli ją z powrotem na miejsce, tomonosow zbierał do torby to, co spadło z góry w trakcie modelowania bocianiego gniazda. Był zmęczony, ale zadowolony. Rano zakradną się tu znowu i z daleka, żeby ich przypadkiem nie nakrył Pan Sąsiad, będą oglądali pierwszą scenę. Bociany nocą założyły gniazdo i... 68 _ Nawiewamy! Sąsiad znów się telepie. A może tym razem sąsiadka. Kobiety mają lżejszy sen - szepnął Michał i chłopcy, zapadając się w miękkie grządki, popędzili do płotu. Po chwili szli spokojnie ścieżką. - tysych trzeba pokryć papą, papą... - zabrzmiała wesoło piosenka wszystkich nocnych wypraw. - Lecz funduszy nie ma na to, na to. My fundusze odnajdziemy ...dziemy. tysych papą pokryjemy...jemy... 69 r Jap Budzik terkotał dłuższą chwilę, zanim Łomonosow otworzył jedno oko, potem drugie. Nieprzytomnie rozejrzał się dookoła. - Siódma! - jęknął głucho. Trzeba było wstawać. Nie po to zarwał noc, żeby zepsuć teraz cały efekt wyprawy. Musi wstać, żeby iść do Pana Sąsiada. Ciekawe, czy chłopcy już się obudzili. Usiadł na łóżku i sięgnął po rzucone w pośpiechu spodnie, wciągnął przez głowę wymiętą koszulkę z napisem „Ronaldo". Długo tarł zapuchnięte oczy, próbując zetrzeć z nich resztki snu. Ledwie żywy wyszedł przed dom. Ranek zapowiadał się wspaniale. Nocny chłód jeszcze krył się w kątach ogrodu, ale słońce już grzało. ! Zaraz potem idę na Mlekicię - postanowił - ale teraz trzeba pędzić do Pana Sąsiada, żeby nie przegapić chwili, gdy się obudzi i wyjdzie do ogrodu. Wiedział, że żona sąsiada już od wczesnego ranka podlewa szlauchem wszystko, co się da. Żeby tylko nie było za późno. Może ona cierpi na bezsenność... Wyszedł z domu, cicho zamykając drzwi. W ogródku sąsiada krzątała się jego żona, co prawda jeszcze w szlafroku, a nawet z lokówkami na głowie, ale pierwsze podlewanie już miała za sobą. tomonosow wśliznął się w kępę krzaków za płotem Pana Sąsiada i przez szparę między sztachetami obserwował teren. Po chwili do kępy zbliżył się Czesiek, a zaraz potem Michał. 71 Zdążyli w ostatnim momencie, bo właśnie żona sąsiada podniosła krzyk nad rozdeptanymi grządkami. Z domku wybiegł sąsiad w piżamie. Rozejrzał się dookoła i podszedł do żony. Razem oglądali spustoszenia, jakie poczyniły w ogórkach trampki chłopaków. - Co się mogło stać? - biadoliła sąsiadka. - Już były takie śliczne zawiązki owoców i patrz, tu zniszczone, tu rozdeptane... - Popatrz no tam - powiedział nagle Pan Sąsiad i wskazał ręką w stronę słupa z kołem. tomonosow wspaniale spisał się tej nocy. Koło na słupie pokryte było równo gałązkami, kawałkami mchu i trawy. - Ziuteczku, czy to możliwe?! - pisnęła sąsiadka i aż klasnęła w dłonie. - Tyle czasu na to czekałam. Rzucili się oboje w stronę gniazda, przeskakując grządki truskawek. - Daj drabinę! - krzyknęła sąsiadka, która pierwsza dopadła słupa i teraz stała z zadartą głową. Pan Sąsiad szarpał się tymczasem z drabiną. Zdjął ją z jednego gwoździa. Opadła głucho na ziemię, przygniatając mu stopę w rannym pantoflu. Sąsiad zaklął. Szarpnął drabinę tak, że puścił drugi gwóźdź. Wreszcie drabina stanęła pod słupem. Była oczywiście za krótka, o czym chłopcy doskonale wiedzieli. Sąsiadka zaczęła się wspinać do góry, poły biało-czarnego szlafroka rozwiewały się na boki, wyglądała teraz sama jak bociania matka. Nawet chude czerwone łydki w rozdeptanych pantoflach przypominały długie nogi bociana. Już ludzie przechodzący drogą stawali przy płocie i przyglądali się scenie. Tymczasem sąsiadka za wszelką cenę usiłowała zajrzeć do gniazda. ••••;;^ —;< • 72 _ Jest! Jest! - krzyknęła. :, ^ch,. , ^ - Ale co? - odezwał się z dołu sąsiad. - -, - - Jajeczko! . , • .•. >: • • \ < - Bocianie? - J •- - Tak. Wielkie, białe i ma pełno czerwonych i czarnych kropek -odpowiedziała sąsiadka i spojrzała w dół, a na twarzy miała błogi uśmiech. - Nigdy nie widziałem bocianiego jajka. W kropki? - mruczał Pan Sąsiad. - Będziemy mieli szczęście, bociany się u nas zalęgły! -zawołała tryumfująco sąsiadka. - Panie sąsiedzie, tak w jedną noc się rozmnożyły? A gdzie bocianica, a gdzie bocian? - wołano z drogi. - Niech pan otworzy furtkę, też chcemy zobaczyć - krzyknął ktoś. Pan Sąsiad puścił drabinę, żeby pójść po klucze do bramki. W tym momencie drabina zachwiała się i wraz z trzepoczącą się i krzyczącą przeraźliwie sąsiadką runęła w dół. Zrobiło się piekło. Sąsiadka krzyczała: - Złamałam nogę! Sąsiad biegał w kółko, trzymając się za głowę, a ludzie na drodze usiłowali się dostać do środka. - To chyba jednak nie bocianie Jajeczko, bo jakoś nie przyniosło szczęścia - powiedział ktoś na drodze. - Może zawieźć panią do miasta? - Nie, dziękujemy, nic się żonie nie stało - odpowiedział Pan Sąsiad i podniósł żonę z ziemi. Szła, lekko utykając, ale o własnych siłach. 73 - No, miałaś szczęście. Nic ci się nie stało - powiedział Pan Sąsiad. " Chłopcy, którym już teraz było nie do śmiechu, ostrożnie zaczęli się wysuwać z krzaków. Droga odwrotu była odcięta Należało zmykać w druga stronę, przez łqki. Uciekali jeden za drugim, tylko kurz wzbijany przez ich tupoczace stopy unosił sie w powietrzu. " Damski bokser - Motylem jestem... - zanuciła Bogna i rozkładając ramiona, wykonała taneczny ruch, jakby leciała ponad ziemią. Jest owadem o kolorowych skrzydłach, frunie nad łąką pełną kwiatów. Który wybrać? Albo nie. Woli być ptakiem. Bogna uniosła wyprężoną nogę do tyłu, pochyliła się w przód z rękami na boki. Teraz jest jaskółką, czuje w końcach palców lekkość i siłę. Zostać choćby niepozornym wróblem, który skacze zabawnie po chodniku i nagle wzbija się prosto do góry jak mała szara kulka. Ile razy, wędrując do szkoły, gdzie czekała ją klasówka z matematyki czy egzamin z muzyki, patrzyła z zazdrością na wesołe wróble i gruchające gołębie. Lecieć, być nie tu, ale gdzie indziej, robić to, czego się pragnie właśnie dziś, właśnie teraz, l jeszcze raz, i jeszcze raz: waga, jaskółka, gwiazda, roztańczony piruet. Bogna z pasją poszukiwała sposobów na bycie lekką. Postanowiła się odchudzić. Pewnego dnia w ogóle przestała jeść. Nic na pierwsze śniadanie, nic na drugie. Jedzenie wynosiła na dwór, mama jakoś tego nie zauważyła. Do obiadu czuła się rzeczywiście lekka. Na obiad były pierogi z kapustą i grzybami. Pomyślała, że zje tylko jednego, przestała, kiedy salaterka pełna pierogów była pusta. Tak skończyła się próba pozbawienia ciała ciężaru. A więc pozostały trzepaki i wielogodzinne akrobacje na najwyższej poprzeczce. Na szczęście trzepak stał po drugiej stronie domu, w którym mieszkała Bogna, i mama nie 76 mogła obserwować przez okno karkołomnych zwisów, przerzutów i fikołków w wykonaniu Bogny. Niedawno jednak skończyły się trzepaki. Musiała wciąż przytrzymywać sukienkę. W tym wieku nie wypadało przecież pokazywać majtek jak byle dzieciuch. To było bardzo trudne, zwłaszcza gdy się wisiało głową w dół. Bogna lubiła też drzewa. Ich poszum, migotanie liści, mocne pnie i gałęzie. Z wierzchołka można było spoglądać w dół. W zielonym cieniu inaczej smakowały ledwie dojrzałe owoce, agrest, wiśnie czy jabłka. Jeszcze lepiej niż z drzewa oglądało się świat z wieży triangulacyjnej. Niektórzy bali się tam wspinać. Na przykład Agata uciekała z piskiem, widząc Bognę tak wysoko. Bali się nawet chłopcy, ale nie Bogna. W górze wiatr rozwiewał włosy, wydymał sukienkę, która furkocąc unosiła Bognę jakby jeszcze o kawałeczek wyżej. Starała się jednak nie patrzeć w dół - ziemia przyciągała niebezpiecznie, chciałoby się dać krok przed siebie... ale wtedy... Lepiej patrzeć w niebo -bardziej błękitne, chmury bliższe. Potem schodziła w dół, już nie z taką radością, bo jednak na dnie czaiła się odrobina lęku i smutku, że skończyło się podniebne panowanie. Bogna była pewna, że gdyby udało jej się nie odczuwać ciężaru swego ciała, byłaby inna, wolna. - Cześć, Bogna! - zawołała Agata, stając przy ścieżce, po której Bogna posuwała się do przodu na rękach. - Idziesz na plac? Agata przykucnęła i Bogna zobaczyła jej postać do góry nogami. Pytanie Agaty zabrzmiało z tej pozycji humorystycz- nie. 77 Bogna zręcznie stanęła na wyprostowanych nogach, przyłożyła ręce do boków, w ten sposób kończyła każdą figurę, z wdziękiem i gracją. - ,v: •.'<•. v„» ,.'. - Oczywiście, że idę. ••••-•-«•» :•:•'• Dziewczynki, trzymając się za ręce, w podskokach wybiegły na drogę. Na placu było dziś wyjątkowo gwarno. Wszyscy opowiadali sobie o rannym zdarzeniu u Pana Sąsiada. Bogna nic o tym nie wiedziała. - No jak to, nie słyszałaś rano krzyków? - zdziwiła się Agata. - Sąsiadka znalazła w gnieździe bocianie jajo. - Przecież teraz bociany mają już małe - powiedziała Bogna. - No właśnie! Chłopaki podłożyli jajko z gipsu w czerwo^ no-czarne kropki... - W kropki? - powtórzyła Bogna i obie wybuchnęły śmiecher - Czyj to był pomysł? "., >..•; -•:.>•;>•• ;••••• >•>; -••,-.. -Łomonosowa. ^ d- 'fi ' « - A gdzie on jest? Ale Łomonosow siedział teraz w najdalszej kryjówce i zastc nawiał się właśnie, jak podkraść się do domu w porze obiadu, żeby nikt go nie zobaczył. Pierwsza euforia minęła i nie był już tak zachwycony swoim pomysłem z bocianim gniazdem. Mogło się to wszystko fatalnie skończyć. Tymczasem chłopcy zebrali się na placu. Niektórzy z ręcznikami i slipami szli na Mlekicię. Inni szaleli na rowerach albo kopali piłkę. Dziewczynki zbliżyły się do rozgadanej grupki. Czesiek, Michał, kilku nie znanych Bognie chłopców z dalszych działek, 78 nieco z boku Bartek - smutny i poważny. Jego kręcone włosy były dziś jaśniejsze niż zwykle, jakby połyskujące światłem. - Kto się mocuje? - zawołał Czesiek. - No dobra, chodźcie! Chłopcy przeszli na trawnik. Bogna i Agata zbliżyły się także j stały z boku. Bartek ledwie raczył spojrzeć na kolegów. Wciąż był obrażony na nich za wczorajszy brak entuzjazmu dla jego pomysłów. Pierwszy walczył Czesiek z. małym, ale silnym i zręcznym chłopakiem. Już byłby go ten mały rozłożył na łopatki, ale jakoś w ostatniej chwili Czesiek wywinął się i przytrzymał przeciwnika w pozycji pokonanego. Mały szybko zerwał się na nogi i skoczył jak sprężyna, chciał jeszcze walczyć, ale chłopcy go zakrzyczeli. Oni też chcieli się mocować. Bogna patrzyła na walczących chłopców z coraz większym napięciem. Jeszcze w zeszłym roku brała udział w takich walkach i bardzo to lubiła. Była większa i zręczniejsza od swoich rówieśników, często wygrywała, a uczucie tryumfu było niezapomniane. Nie wytrzyma, zgłosi się do walki. To co, że jest już starsza i nie wypada jej tłuc się z chłopakami. Upatrzyła sobie poza tym chłopca w swoim wieku, niższego od siebie, który też aż rwał się do walki. Z nim miała szansę wygrać. - Dajcie i mnie powalczyć - powiedziała nagle głośno. Chłopcy spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Agata chwyciła ją za rękę i próbowała odciągnąć na bok. Ale Bogna wiedziała, że teraz nie może się wycofać. Chwilę trwała cisza. - Dobrze - odezwał się niespodziewanie Bartek. 79 Bogna spojrzała na niego speszona, jakby z nadzieją, żeło nie o niego chodzi. - Zaczynaj! - powiedział rozkazująco i stanął pośrodku trawnika. , Dam tej idiotce wycisk - postanowił w duchu. Chciała, to niech ma. Baby się będą wtrącały, też coś... Agata spojrzała współczująco na Bognę. Bogna zacisnęła usta i odrzucając włosy z twarzy, wystąpiła na środek. Stała przed Bartkiem, niższa od niego o pół głowy, blada i speszona. Może jeszcze nie zaczynać, potraktować to jako żart. Ale nie, ambicja jej nie pozwala - musi przegrać. Bo że przegra, wiedziała od początku. Mogła tylko liczyć na to, że Bartek nie będzie stosował chwytów, które były częste wśród chłopców. Zresztą nie potrzebuje łaski, też go kopnie albo zetnie w razie potrzeby. Bogna rzuciła się na Bartka z wielkim impetem, jakby tym chciała nadrobić brak pewności siebie. W pierwszej chwili Bartek zachwiał się i zdawało się nawet, że Bognie uda się zepchnąć go z wyznaczonego kręgu walki, ale chłopak mocno wparł się nogami w ziemię i pochylił cały do przodu, napierając na Bognę. Stali tak, splątani wyciągniętymi ramionami, ale trwało to bardzo krótko i Bogna zaczęła się cofać. Czuła, że nie ma sił, liczyła tylko jeszcze na chwilę przepychanki z zasadami. Chyba mnie nie zetnie - pomyślała i w tej chwili upadła. Bartek klęczał teraz nad nią, przytrzymując ją za ramiona i patrzył jej w twarz. Rozpłacze się? Ale Bogna spoglądała na niego oczami pełnymi gniewu i choć leżała pokonana już w pierwszej minucie walki, była w jej spojrzeniu duma. Rozbeczy 80 się teraz - pomyślał Bartek i w tym momencie poczuł, jak Bogna próbuje się wyswobodzić. O nie, na to nie pozwoli. Będzie leżała tak długo, jak on zechce. Bognie udało się jednak wyciągnąć jedną rękę i chwycić Bartka za udo. Ścisnęła go boleśnie, aż syknął i odruchowo podniósł kolano, wtedy ona wysunęła swoją nogę spod niego, zarzuciła mu ją na biodra i z całej siły przeturlała go na plecy. Przez sekundę była nad nim. Słyszała, jak obok rozlegają się, najpierw nieśmiałe, potem coraz głośniejsze krzyki: - Bogna! Bogna! Pękła jej gumka przytrzymująca włosy i długie pasma spadły Bartkowi na twarz. Był wściekły - włosy łaskotały go, oczy Bogny błyszczały tryumfem. Uderzył ją. Zdziwiona odchyliła się w tył, a wtedy on przegiął ją, aż dotknęła głową ziemi. Usiłując się wyrwać z niespodziewanego i niebezpiecznego chwytu, zawadziła o coś twardego. Była to metalowa sprzączka od jego paska. Skóra na wewnętrznej stronie uda Bogny, jasna i delikatna, pękła i krew popłynęła czerwoną strużką. Bartek zerwał się i patrzył, jak Bogna usiłuje pod stulonymi dłońmi ukryć swoją ranę. W tej chwili poczuł uderzenie z boku. Odwrócił głowę i zobaczył Michała. - Zjeżdżaj! - rzucił Michał przez zaciśnięte zęby. Był wściekły. - Ja... nie chciałem - bąknął Bartek i jego głos zabrzmiał cienko i żałośnie. Agata klęczała obok Bogny i niezbyt czystą chusteczką do nosa usiłowała zatrzymać płynącą krew. Bartek odwrócił się. - Damski bokser! - usłyszał i pogardliwe określenie biegło za nim, aż schował się za kępę bzu. 81 Stał dość długo, nasłuchując odgłosów dochodzących z placu. Chłopcy rozchodzili się powoli. Nikt nie mówił o tym, co się wydarzyło. Wreszcie Bartek ruszył wolno w stronę domu, zamyślony i smutny. Koło furtki czekał na niego Bart. Machał radośnie ogonem i wspinał się na sztachety. - Piesku kochany - szepnął czule Bartek i wtulił twarz w jego miękkie futro. Bart, trochę zdziwiony, cichutko zaskomlał. Bartek podniósł się. oczy miał wilgotne. Pies liznął go szorstkim jęzorem po ręce Razem weszli do domu. W pokoju był półmrok, wszystkie okna zasłonięte kocami przeć) upałem. Na łóżku siedziała mama. Znów zapłakana. - Gdzie ojciec? - spytał Bartek, zdziwiony ciszą. - Wyjechał - powiedziała mama. -Dokąd? ,'.>•-',. - Do Warszawy. Powiedział, że ma dość nudy tutaj, l co ja teraz zrobię? - Mama była blada i wyglądała, jakby miała za chwilę znów się rozpłakać. - Nie płacz - powiedział Bartek, nieoczekiwanie dla siebie samego. - Przecież to nie pierwszy raz. Ojciec zawsze wystawia nas do wiatru, chociaż już tyle razy obiecywał, że się poprawi. Mama podniosła twarz i spojrzała, trochę zdziwiona jega wybuchem. Wiedziała, że Bartek jest skryty i rzadko mówi te co naprawdę myśli. - No właśnie, obiecywał - powiedziała. - Dlaczego wyszłaś za niego, przecież na pewno od początki] wiedziałaś, jaki on jest. , ; 82 _ No wiesz... - mama zawahała się - kocham go - powiedziała po prostu. Aha - pomyślał Bartek - mama kocha ojca i będzie go broniła, choć na to nie zasłużył. A co będzie ze mną? Wyprawy z ojcem, o których myślał, nie dojdą do skutku. Rozmowy, na które czekał, łowienie ryb, wspólne kolacje, ognisko, które mu ojciec obiecał... Wszystko nieważne, przepadło. Został mu tylko pies. Bart jest niezawodny. Spojrzał na wilczura. Jego ciemne inteligentne oczy patrzyły wprost na Bartka. - Chodź! - powiedział do psa i wybiegł z domu. Za nim czujny i uszczęśliwiony spacerem Bart. - Pójdziemy do Cześka - powiedział Bartek. - Może dostaniemy coś do jedzenia, bo na mamę nie można dzisiaj liczyć. U Cześka jedli już obiad. Bartek stanął w progu trochę speszony. Mogli pomyśleć, że przyszedł tylko po to, żeby dostać talerz zupy. - O, Bartek, wejdź. Chcesz zupy? - spytała mama Cześka. - Nie wstydź się - dodała i Bartek był zły, że zauważyła jego niepewność. Spróbował się nawet uśmiechnąć, choć wcale mu nie było do śmiechu. - Bart, waruj - powiedział do psa, ale mama Cześka wychyliła głowę przez drzwi i widząc zgłodniałą minę wilczura, machnęła na niego ręką. - Chodź tu! l dla ciebie coś się znajdzie. Maciek nie zjadł swojej porcji - powiedziała i spojrzała w stronę okna, gdzie na parapecie leżał tłusty kocur, ulubieniec mamy Cześka. 83 r Bartek wszedł do pokoju i usiadł przy stole obok Cześka. W pierwszej chwili Czesiek nie patrzył na Bartka, spuścił oczy i uparcie gapił się w talerz pełen zupy pomidorowej z kluskami. Nie umiał jednak zbyt długo udawać, że nie dostrzega Bartka. - Ty, gdzieś wtedy polazł? - spytał i Bartek wiedział, że teraz rozmowa potoczy się normalnie. Poczuł się pewniej. Więc nie wszyscy są przeciwko niemu. - Michał był zły, obiecał, że da ci wycisk. Tyle wrzasku o jedną babę - powiedział Czesiek. Bartek jednak nie miał ochoty na dalszą rozmowę na ten właśnie temat. Nie był w porządku. Bił się z dziewczyną, chociaż wiadomo, że jest silniejszy. Poza tym pierwszy ją uderzył. Przypomniał sobie twarz Bogny, jej rozsypane włosy i to, że próbowała zakryć płynącą po udzie krew. Dzielna dziewczyna! Jak ją jeszcze spotka, przeprosi ją. Głupio mu będzie, ale musi. Może ona nawet nie jest taka beznadziejna, jak myślał na początku. - Dzień dobry! - Do pokoju wpadł jak burza tomonosow. Był czerwony i zgrzany. - Proszę pana, czy może pan pojechać po lekarstwo, ale zaraz? - Co się stało? - Tata Cześka wstał od stołu, odsuwając ledwie zaczętą zupę. - Babcia Snopkiewicz jest chora. Coś z sercem. Akurat szedłem tamtędy i wstąpiłem do niej. Babcia leży i nie może się ruszać. Podyktowała mi nazwę tego lekarstwa, mam tutaj zapisane, zawsze noszę latarkę, papier, długopis i sznurek - dodał, ale nikt go już nie słuchał. Rodzice Cześka pochylili się nad karteczką. - Trzeba jechać - powiedział tata. •'••• ,o -.-;, 84 - Czy mogę zobaczyć nazwę? - spytał nagle Bartek i podszedł do nich. - Mamy w domu lekarstwa na serce, może i to... -[\|ie wiedział, co go podkusiło, po co to mówił i zabierał cenny czas, przecież żadnych lekarstw na serce u nich nie było. Może chciał, żeby zwrócono na niego uwagę? - Tak, chyba to mamy -powiedział, zaglądając do karteczki. - Znasz się na tym? - spytał tata Cześka. - Tak, zaraz przyniosę - powiedział Bartek i gwizdnął na psa. Wybiegli razem. Bartek skręcił za róg. Chwilę zastanawiał się, dokąd iść. Do domu nie, bo po co? Teraz nie ma już nic do stracenia. Narozrabiał. Za godzinę tata Cześka pojedzie do miasta po lekarstwo. Może prędzej. Nie będą na niego czekali bez końca. Wróci i powie, że się pomylił. Nie, nie zniósłby tego. Pomyślą, że skłamał specjalnie, i to nie pierwszy raz. Nie pokaże się tu więcej. Ojciec mógł wyjechać, to i on może się ulotnić. Schowa się tak, że nikt go nie znajdzie. l Bartek szybkim krokiem poszedł w stronę lasu. 85 Rano - Boli CJQv - spytała Agata, kiedy dziewczynki szły przez łąki do domu babci Snopkiewicz, i Bogna od razu domyśliła się, że Agata pyta ją o zranioną nogę. - Nawet nie, ale wiesz... - urwała. - Ja bym na Bartka więcej nie spojrzała i w ogóle bym się nie odzywała - powiedziała Agata. - Pewnie, po co mam na niego patrzeć. Nic ciekawego... -Bogna starała się ukryć swoje rozczarowanie i żal. Oczywiście, że nie chce go więcej znać. On jest jakiś dziwny. Taki ponury. To ostatnie spostrzeżenie szczególnie ją zmartwiło. On jest obojętny i niczym ani nikim się nie interesuje. - No, już jesteśmy - zawołała Agata i przerwała tok jej smutnych myśli. Drzwi były lekko uchylone. Na progu leżał wywrócony wiklinowy kosz na ziemniaki, wysypało się z niego trochę obierków, jeden ziemniak potoczył się ze schodów na ziemię. Bogna schyliła się, żeby podnieść kosz. Skrzypnęły pchnięte drzwi. Wewnątrz, jak zwykle, panował zielony półmrok. Dziewczynki weszły na palcach. Nikt nie zapraszał do środka. Stały nieśmiało w progu. - Babciu, jesteś tu? - spytała Bogna. Z wnętrza odezwał się cichy głos: - Wejdźcie, kozy. - Babciu, żyjesz!? - krzyknęła Bogna i wbiegła do pokoju. 87 - Ano żyję, a coś ty sobie myślała? - powiedziała babcia i leciutko się uśmiechnęła. Leżała na łóżku w ubraniu, blada, ze ściągniętą twarzą. - Przyniosłyśmy jedzenie, może jesteś głodna? - Lekarstwo będzie potem, bo... - zaczęła Agata. - Bo jeden taki chłopak nakłamał - przerwała jej Bogna. - Nakłamał? - zdziwiła się babcia. - No tak, ale... - Bogna się zająknęła. Właściwie niepotrzebnie się wtrącała. Jeszcze Agata pomyśli, że chce się zemścić na Bartku za to, że przegrała z nim walkę. Nie, nic więcej nie powie - obiecała sobie. - Powiedział, że ma dla babci lekarstwo, poszedł do domu i zniknął. Czekaliśmy na niego, a on nie przyszedł. Wreszcie tata Cześka pojechał do miasteczka - dokończyła całą historię Agata i zbliżyła się do babci. Na stoliku postawiła koszyk z jedzeniem. - Dziękuję wam, kochane. Zgłodniałam. Co tam macie dobrego? - Jajko z makiem, nadziewane tatarakiem... - zaśmiała się Agata. - Chyba już się lepiej czuję - powiedziała staruszka, uniosła się na łokciu i oparła o poduszki. - Nic mi nie będzie, jeśli wy o mnie dbacie. Dziewczynki rozłożyły na stole serwetkę i garnki. Był w nici] rosół z kury z lanymi kluskami, kisiel z porzeczek i kompot. - Mama dała same lekkostrawne rzeczy, bo pewnie babcia nie może jeść smażonych kotletów - powiedziała Bogna. - Oczywiście - przytaknęła babcia i wzięła w ręce miseczkę? z rosołem. - Nie bardzo on gorący, do tego rosołu nie muszę siei rozbierać. •••;..: , ••••-.. , ;-ś;v .•: Zjadła i ślad rumieńców pojawił się na jej zwiędłych policzkach. - Nie byłyście u mnie wczoraj. Czy coś się zdarzyło? Miałyście iść do starego domu nad rzeką. Pamiętacie? - Pamiętamy. My właśnie dzisiaj chcemy tam iść. - To dobrze. Opowiecie mi wszystko. Ja już nie zobaczę tego domu... - powiedziała babcia i umilkła. Bogna rozejrzała się po wnętrzu. Za każdym razem tak samo ciekawiło ją wszystko: stara dzieża pod ścianą, miedziane rondle, w których wesoło przeglądało się słońce, kołowrotek nie używany od lat. Dziś w domu babci Snopkiewicz czuło się niepokój. Woda rozlana po podłodze biegła strużką od kuchni aż do stołu. Jakiś porzucony garnek leżał pośrodku, chleb obsychał na talerzu, łaziły po nim wielkie kolorowe muchy, które Bogna nazywała tęczówkami. To ta choroba - pomyślała Bogna - i starość. Babcia jest taka stara, że aż dziwne, jak dotąd radziła sobie ze swoim gospodarstwem. Co prawda krowę musiała już sprzedać, ale miała jeszcze kury i samotnego indyka staruszka. - Posprzątamy tu trochę, dobrze, babciu? - powiedziała Bogna i wstała. - Tak, tak, koniecznie! - Agata wydawała się być uradowana tym pomysłem. Dziewczynki szybko i zwinnie kręciły się po pokoju. Znikły mokre plamy z podłogi, wywrócony garnek zawisł nad piecem, chleb został schowany do szafki. Agata pobiegła po wodę. Postanowiła zrobić większy zapas w drewnianej beczce. Kiedy 88 89 wyszła, Bogna przycupnęła Eig |>rzegu łóżka babci Snop-kiewicz. - Babciu, a co byś zrobiła, jakby cię ktoś skrzywdził? - spytała spuszczając oczy, bo pytanie ją samą zawstydziło. - To zależy, jaka by to była krzywda - powiedziała wolno babcia. - Ale chyba bym wybaczyła - dodała. - Bo widzisz, jeden chłopak jest wstrętny, nie zrobiłam mu nic złego, a on... mnie skrzywdził. - Czy to ten, który nakłamał? - spytała babcia i Bogna zaczerwieniła się. Więc babcia domyśliła się, że Bogna jest wściekła na Bartka. - Cóż ci zrobił ten chłopak? Bogna pochyliła się i uniosła sukienkę, ukazując zabandażowaną nogę. Pod opatrunkiem była ranka z resztą zaschniętej krwi. - Ojej, rzeczywiście. To on cię tak zranił? : - Właśnie, uderzył mnie bez uprzedzenia... - Ale chyba niechcący. - No tak, zawadziłam o sprzączkę od jego paska, ale te krew... l wszyscy to widzieli. - Nie powinnaś się ani wstydzić, ani brzydzić krwi. Pamiętał o tym i niczego się nie bój, strach to zły doradca. A temu chłopcu powiedz wprost, co o nim myślisz, i zapomnij o krzywdzie! Krzywda zresztą niewielka, więc i żal powinien być krótki powiedziała babcia i uśmiechnęła się. Do pokoju wbiegła Agata. Była zgrzana i zmęczona. Nanosiło prawie całą beczkę wody. - Co bytu jeszcze zrobić? - rozglądała się dookoła. - Bogna] co tak siedzisz, pomóż mi. . 90 Dziewczynki jeszcze przez godzinę krzątały się po domu babci, zrobiły nawet porządki przed progiem i w kurniku. \A/reszcie przyjechał tata Cześka z lekarstwem, babcia wzięła je i poczuła się lepiej. Zamknęła oczy. Bogna, wychodząc, jeszcze raz spojrzała w stronę łóżka. Babcia drzemała, twarz miała uspokojoną. Promień słońca przedzierał się przez splątany gąszcz doniczkowych roślin i łaskotał ją w policzek. Bogna rozstała się z Agatą na drodze koło białego krzyża. Z kapliczki patrzyła ciemna twarz Matki Boskiej, w wazonach stały sztuczne kwiaty o wyblakłych płatkach, a obok świeże kwiaty z łąk. Nie tylko ona lubiła ten przydrożny krzyż. Każdy, kto tędy przechodził, choć przelotnie spoglądał na twarz Madonny. Skacząc przez nie istniejącą skakankę, Bogna biegła drogą od krzyża w stronę Jegli. Wyglądała jak dobrze napompowana piłka wprawiona w ruch jakąś ogromną ręką. Biec, biec naprzód i cieszyć się falowaniem powietrza wokół twarzy. Bogna zacisnęła dłonie, oddech zatrzymał się gdzieś pod żebrami, uciskał, rozsadzał pierś, nie bólem, ale radością. Co tam skaleczona noga, wstyd, jakieś żale. Jest droga i ruch - to wystarczy, żeby być szczęśliwą. Po chwili biegu w szalonych podskokach Bogna zwolniła i szła szybkim krokiem. Zaczynały się pierwsze domki jegli. Zbliżyła się do drewnianego domu z fragmentami białych tynkowanych ścian. Lipy wokół wydzielały słodki zapach. Droga lekko skręcała, jakby okrążając dom. , ; 91 Tu mieszkał Bartek. Bogna często wybierała tę właśnie drogę i jakby przypadkiem spacerowała nią, zaglądając dyskretnie w okna. Bogna miała wrażenie, że Bartek zauważa ją tylko jako barwną plamę, zależnie od koloru sukienki, a jej twarz rozmywa się w jego pamięci i jest co najwyżej twarzą jakiejś nudnej baby, a nie dziewczyny, która chciałaby mu się podobać. Trudno. Na razie mnie nie zauważa - myślała Bogna. To wszystko przez te skrzypce. One przykuwają mnie do jednego miejsca, do pulpitu z nutami. Ale kiedy tylko zacznę ćwiczyć akrobatykę i taniec, musi mnie zauważyć. Musi. Za każdym razem, kiedy przechodziła pod oknami tego domu, odczuwała miły dreszcz emocji. Może wyjdzie, spojrzy na nią. Ona spyta, która godzina, albo nie, to idiotyczne. Spyta o cokolwiek, on odpowie i razem pójdą drogą. Dom Bartka był cichy. Bogna nie zauważyła wewnątrz najmniejszego ruchu. Nikt nie wyszedł, nikogo wokół nie było. Przeszła wolnym krokiem, minęła dom i odwróciła lekko głowę, oglądając się lękliwie. Może jednak ktoś jest i widzi, że ona nie może opanować chęci spojrzenia jeszcze raz w okno Bartka. W dorni) Bogny byli popołudniowi goście. Pachniało ciastem i kawą. Mama w czerwonej rozkloszowanej sukni, z gładko zaczesanymi do tyłu włosami, kręciła się między kuchenką a pokojem. - Dzień dobry! - Bogna, wchodząc, dygnęła grzecznie i spojrzała na mamę. W porządku, zadowolona. Zawsze zwracała uwagę na dobre wychowanie i do rozpaczy ją doprowadzało, 92 qdy Michał wpadał bez słowa do domu, gości traktował jak powietrze i nie chciał całować pań w rękę. - Komu herbatę, komu kawę? - spytała mama. - Zaraz ryż się dogotuje. Będzie cielęcina i kabaczek z pomidorami, a potem... -Mama wypadła z roli poważnej pani domu i opowiedziała dokładnie, co będzie na kolację. Zawsze, gdy ktoś przychodził, choćby na krótko, mama przede wszystkim stawiała przed nim szklankę z herbatą, ciasto, owoce albo kanapkę, zależnie od stopnia wygłodzenia tego, kto przyszedł. „Nie rozumiem, skąd się to bierze? - zastanawiał się wtedy tata. - Ledwie ktoś przyjdzie, zaraz chcesz go nakarmić. Może to atawizm z czasów iudożerstwa: nasyceni goście nie pożrą się nawzajem". A mama śmiała się i mówiła, że tata ma zawsze niesamowite pomysły. Właśnie tata zaczął rozmawiać ze znajomym o komputerach, a mama z żoną znajomego usiadły nieco z boku i dzieliły się ogródkowymi doświadczeniami. Mama twierdziła, że pomidorom trzeba urywać górne kwiaty, a znajoma mamy - że im więcej zawiązków, tym lepiej. Bogna usiadła koło nich i przysłuchiwała się rozmowie o pomidorach. Była zamyślona. Podniosła rękę do ust i zaczęła machinalnie obgryzać paznokcie. Mama tylko na to czekała. - Radzę ci od razu włożyć całą pięść, będzie prędzej - powiedziała głośno i wszyscy nagle spojrzeli na Bognę. Oblała się rumieńcem i szybko schowała ręce za siebie. Było jej smutno. Właściwie wszyscy są przeciwko niej - może tylko babcia Snopkiewicz nie. Jest naprawdę dobra. Jak ona się czuje? 93 O czym myśli? Bogna przypomniała sobie obietnicę daną babci. Dwa razy już je prosiła, żeby poszły do starego dworku. Zapomniała omówić z Agatą szczegóły wyprawy. Trzeba iść jeszcze dzisiaj - pomyślała i zerwała się z krzesła. - Idę do Agaty - powiedziała. - Chcemy się przejść nad Bug. Mama, zajęta pasjonującymi szczegółami dotyczącymi prawidłowej budowy kompostowej pryzmy i techniki przycinania żywopłotów, z roztargnieniem odpowiedziała: - Dobrze, tylko wróć, zanim się ściemni. - Do widzenia - grzecznie powiedziała Bogna, podała rękę najpierw znajomej, potem znajomemu i, chwytając w pośpiechu kurtkę, wybiegła z domu. r Stary dom - WieSZ, gdzie to może być? - cicho spytała Agata Bognę. - Tego starego dworku nie widziałam, ale pamiętam zdziczały ogród nad Bugiem. Nie miałam czasu wchodzić w te chaszcze i krzaki, ale to na pewno tam. - Czy to daleko? Muszę być na kolacji - zaniepokoiła się Agata. - Daj spokój, kolacja nie zając, nie ucieknie, zawsze zdążysz ją zjeść, a pamiętaj, że dałyśmy babci słowo. Po półgodzinnym marszu dziewczynki znalazły się niedaleko piaskowej wyspy na Bugu. Stanęły na brzegu i przyglądały się leniwej wodzie bez rwącego nurtu, bez wirów i białej skotłowanej piany. - Właśnie tu zabrali rzekę - powiedziała Bogna. - Jak to zabrali? - zdziwiła się Agata. - No przecież pamiętasz, co mówiła babcia i chłopaki. Rzeka płynie teraz gdzie indziej, a tu jest martwa odnoga. - Bogna rozejrzała się dookoła. - To chyba tam. Idziemy! - powiedziała i zdecydowanym krokiem poszła w stronę, skąd przyszły, ale idąc nad samą wodą, wzdłuż zalewu. Musiały się przedrzeć przez mur z tarniny i dzikiej śliwy. Leżały tu butelki po winie i śmieci, prawdopodobnie było to miejsce „odpoczynku" robotników, którzy usypywali piaskową wyspę. Plątanina chaszczy skończyła się szybko i dziewczynki stanęły na wielkiej łące. To był inny świat. Jak w bajce. Bohater pokonał 96 przeszkodę i został nagrodzony, Agata i Bogna aż westchnęły z zachwytu. Daleka przestrzeń pokryta ciemnozieloną trawą zamknięta była ścianą lasu. W jednym miejscu gęstwina drzew i krzaków ograniczała widoczność. - To tam - Bogna nachyliła się do Agaty i wyciągnęła rękę, wskazując kępę drzew. - Chodź - cicho powiedziała Agata, którą głos Bogny wyrwał z zamyślenia. Szły po miękkiej trawie ledwie widoczną wąską ścieżką. Długie źdźbła rozchylały się na boki, znacząc ich ślad. Ogromne dęby stały nieporuszone, obok delikatne jarzębiny o różowiejących gronach, jakieś odmiany szlachetnych drzew, których Bogna nie znała. - Tędy chyba nikt nie chodzi. Taka cisza i spokój. A ta dróżka? - Może wydeptały ją zwierzęta w drodze nad rzekę? - Spójrz na te drzewa. Nigdzie wokół takie nie rosną. Może je sadził mąż tej pani, która umarła... - Patrz! - Bogna chwyciła Agatę za rękę. Przez łąkę przemknęła płowa sarna o wysmukłej szyi. Na chwilę zatrzymała się, chwytając delikatnymi uszami jakiś szmer, i znikła jak cień. - A może tu są i inne zwierzęta? Dziki na przykład - lekko drżącym głosem szepnęła Agata. - Nic nam nie zrobią, boją się nas bardziej niż my ich - Bogna obejrzała się. Na gładkiej powierzchni lekko kołyszących się traw wyraźnie widać było drogę, którą przyszły, tylko na samym początku trawa 97 już zaczynała się podnosić i trudno byłoby stwierdzić, w którym miejscu weszły na łąkę. Zbliżały się powoli do grupy drzew, które z początku wydawały im się gęste i nieprzeniknione. Były tu kasztany i lipy, szeleszczące liśćmi topole i klony. - Zdziczały ogród... - powiedziała Agata. - Dlaczego szepczesz, tu nikogo nie ma - zaśmiała się Bogna głośno, chyba po to, żeby zagłuszyć wypływający skądś lęk. - Jesteś pewna? A może tutaj są duchy? - Daj spokój. Spójrz, jest... Dom musiał być kiedyś duży i bardzo ładny. Ganek miał jeszcze resztki kolumn i wyszczerbione schodki. Po obu bokach były po dwa okna, teraz z wybitymi szybami i wiszącymi na zardzewiałych zawiasach okiennicami. - Ślepy dom - powiedziała Bogna. - Szkoda. Chciałabym tu mieszkać. W pobliżu domu dostrzegły resztki zabudowań gospodarskich. Nie było dachów, drzwi, okien, tylko fragmenty wyszczerbionych murów z rudymi zaciekami. Na ścianach domu także widać było ciemne plamy. Dziewczynki podeszły bliżej. Biały niegdyś mur porosła sinoszara pleśń. Poczuły charakterystyczny zapach wilgoci i starości. - Jeszcze tam nie wchodźmy - poprosiła Agata. - Dlaczego? - Bo... bo musimy znaleźć grób Julii. - Masz rację, babcia mówiła, że gdzieś tu jest. Dziewczynki okrążyły dom. Z tyłu rosło wysokie zielsko o dużych soczystych liściach i grubych, pustych w środku łodygach. 98 W Obok Bogna dostrzegła szalej o białych kielichowatych kwiatach i młodych jeszcze owocach w kształcie wydłużonych kolczastych kuł. - Jakie to ładne - Agata schyliła się, żeby zerwać biały kwiat. - Nie rusz! - zawołała Bogna. - To trucizna. Nagle wesoło odezwał się ptak i rozproszył ciszę starego domu. Bogna spojrzała w górę. Ptak leciał z głośnym furkotem w stronę zdziczałego sadu za domem. Drzewa o powyginanych gałęziach pokryte były zdrobniałymi owocami. Część gałęzi wymarzła i suche pociemniałe pnie groziły zawaleniem. - Jak myślisz, gdzie może być ten grób? - spytała Agata. - Nie mam pojęcia, ten sad jest taki duży, tyle tu zakamarków, może gdzieś wśród krzaków? - zastanawiała się Bogna. - Chodźmy - powiedziała Agata i chwytając Bognę za rękę, pociągnęła ją między drzewa. Trawa była tu wysoka, pełna chwastów. - Pokrzywy! - jęknęła Bogna i schyliła się, żeby rozetrzeć poparzone łydki. Ptak przysiadł na gałęzi i przekrzywiając mały łepek spoglądał w dół. - Tu był sad - powiedziała Bogna. - W sadzie nie ma grobów. - Patrz, słońce jest coraz niżej - powiedziała nagle Agata. -Spóźnię się na kolację. Musimy wracać. - Co tam kolacja. Jeszcze niczego nie obejrzałyśmy. Może znajdziemy jakiś ślad koło domu. Przecież obiecałaś... Zawróciły i znów zbliżyły się do starego dworku. Od strony ogrodu był otwór bez drzwi, a ciemność w środku nie zachęcała do wejścia. Mimo to weszły cicho, rozglądając się trwożliwie 100 na boki. Z sieni dwoje drzwi prowadziło do dalszych pomieszczeń. Bogna pchnęła pierwsze z nich - uchyliły się, zwisając na jednym zawiasie. Dziewczynki popatrzyły na siebie i wkroczyły do środka. Tu znajdowała się kiedyś kuchnia. Duża, z wielkim piecem i spiżarnią. Było pusto, tylko pod ścianami walały się stare pordzewiałe garnki i drewniana, sczerniała niecka, jakby pogryziona przez myszy. Podłoga zapadła się, deski zbutwiały, pośrodku leżała górka ziemi, a na niej rosło wątłe drzewko. - Nic ciekawego, chodźmy dalej - powiedziała Agata. Bogna, wychodząc z tej niegdyś wesołej i pełnej życia kuchni, obejrzała się - wszystko tu było martwe, tylko ta biedna roślinka usiłowała dostać się do światła. Dalej była prawdopodobnie jadalnia - pokój, równie duży jak kuchnia, z resztkami ozdobnych belkowań pod sufitem. Tu także nie zauważyły żadnych sprzętów. - Chodź! - zawołała Agata. - Tu są jakieś drzwi, nie mogę ich otworzyć. Bogna podeszła i obie oparły się o stare deski, napierając na nie z całej siły. Drewno, mocno już spróchniałe, puściło i wpadły do środka. Pokoik był mały i ciemny. To ocalałe okiennice tamowały dopływ światła. Przez szczeliny w deskach przeciskał się blask zachodzącego słońca. W pierwszej chwili dziewczynki z trudem rozróżniały zarysy przedmiotów. Pod ścianą stało chyba łóżko, a właściwie tylko rama, która z niego została, środek zapadł się i walał po podłodze w postaci niewyraźnych resztek. Pod drugą ścianą stała skrzynia. Agata podeszła do niej i z trudem podniosła wieko. Była pusta. Bogna 101 rozglądała się wokół. Ze ścian zwisały stare zakurzone pajęczyny, ale w rogu, nad łóżkiem, zauważyła coś. Podeszła bliżej. Na ścianie wisiała fotografia w rozpadającej się ramce. - Tu jest coś dla babci Snopkiewicz! - zawołała i Agata podbiegła do niej. Pochyliły się i w ciemnościach próbowały rozpoznać twarze na fotografii. - Nic nie widać. Wyjdźmy, trzeba to dokładnie obejrzeć -powiedziała Bogna, zdejmując fotografię. - Bogna, zobacz! - krzyknęła nagle Agata. - Drabina. Rzeczywiście, nie zauważyły jej dotąd. Stała oparta o ścianę. Nad nią widniał ciemny otwór. - To jest wejście na strych - powiedziała Bogna. - Tylko nie wchodź, sufit jest spróchniały, możesz spaść, a poza tym nie wiesz, co tam jest. Proszę cię - jęknęła Agata, ale Bogna już wdrapywała się po drabinie, omijając uważnie połamane szczeble. - Coś ty, nic mi się nie stanie, poradzę sobie, nie na takie wysokości wchodziłam i żyję. Właź, tu jest bardzo fajnie -po chwili zawołała do Agaty. Był to ten fragment strychu, nad którym nie zarwał się dach. Agata, drżąc lekko z emocji, weszła za Bogną. Pomieszczenie było obszerne, zawalone starymi papierami i książkami, stały tu jakieś beczki i pootwierane stare skrzynie. - Bogna, ja się boję - powiedziała cichutko Agata. - Przecież już się robi zmierzch. Wzięłaś latarkę? - O rany - jęknęła Bogna. - Latarka! Ale my jesteśmy patałachy, nie wzięłyśmy nic, nawet latarki. 102 - l jak teraz wrócimy? Przecież zaraz będzie ciemno. - No nie martw się tak bardzo, jakoś się wydostaniemy. Nagle Agata potknęła się, coś z hałasem potoczyło się po deskach i spadło w dół, do wnętrza domu. - Uważaj, tam jest dziura! ; - Cicho! - szepnęła Bogna. - Co to? ,. .' Coś zaszurało pod nogami. :- - Szczur? - prawie płakała Agata. - Nie, to coś innego - Bogna pochyliła się wyciągając rękę. Coś aksamitnie miękkiego dotknęło jej dłoni. - Patrz - powiedziała. - Nie bój się, jest taki malutki. Z jej stulonej dłoni wystawał mały czarny łepek. Bogna rozłożyła rękę. Stworzonko, popiskując, zsunęło się na brzeg dłoni i zwisło głową w dół. - Nietoperz - uśmiechnęła się Agata. - Lepiej go zostawić w spokoju. - Ciii - Bogna ostrożnie odczepiła zwierzątko i powiesiła je na belce. - Cicho. Tam ktoś jest. Agata chwyciła ją za rękę. Dziewczynki przytuliły się do siebie. Z zewnątrz dochodziły jakieś szelesty, ktoś się skradał. Słychać było kroki po trawie i szuranie na frontowych schodkach. - Co my teraz zrobimy? - Agata jeszcze mocniej przycisnęła się do Bogny. - Nie ruszaj się, tu wszystko skrzypi. Zatrzeszczały deski w sieni, ktoś szedł. Nie był sam, wyraźnie słychać było przyspieszone oddechy. Zaświeciła latarka. Krążek światła wędrował po ścianach i suficie. Dziewczynki w napięciu śledziły blask przenikający przez dziury w podłodze strychu. 103 Bogna poczuła strach. Po co siedziały tu tak długo? Teraz, jeśli ci ludzie na dole nawet odejdą, i tak nie będą się mogły stąd wydostać. Po ciemku nawet znana droga staje się obca a co dopiero, gdy jest się daleko od domu. Ci na dole rozmawiali szeptem, o coś się chyba kłócili. Było ich co najmniej dwóch albo trzech. Weszli do kuchni, ktoś potrącił garnek, zadźwięczał metal. Ucichło. Widocznie i oni przestraszyli się nagłego hałasu. - Idziemy - powiedział ktoś nagle tuż pod miejscem, gdzie stała Bogna z Agatą. - Trzeba tu przyjść, jak będzie widno. - Miejsce w każdym razie pyszne - dodał ktoś ciszej. - Tu jest drabina! Bogna mocniej ścisnęła Agatę za rękę. - Założę się, że na strychu znajdziemy różne fajne rzeczy. - Daj spokój, chcesz po ciemku kark złamać? - Ja spróbuję, zajrzę tylko - powiedział ktoś inny. Bogna czuła, że za chwilę nie wytrzyma i głośno krzyknie. Niech się dzieje, co chce, byle przerwać to pełne strachu milczenie. Nagle coś runęło z hałasem, drabina poleciała na ziemię, rozległ się jęk i stękanie. - Nic ci się nie stało? - spytał ktoś. - tomonosow, ty zawsze musisz narobić hałasu. ;",- , • ;•-•':•:, • : - Zwijamy się! - Nie! - krzyknęła Bogna. - Jesteśmy na górze, pomóżcie nam zejść. Na dole zapadło głuche milczenie. Nagle rozległ się tupot nóg i światło znikło. - Uciekli - jęknęła Agata, t ; : . - < 104 Po chwili jednak któryś z chłopców wrócił i nawoływał pozostałych. - Zaczekajcie! - powiedziała głośno Bogna. - To ja i Agata, nie jesteśmy duchami. Znów zajaśniało światło latarki. Drabina wróciła na swoje miejsce. W otworze pojawiła się głowa Michała. - Bogna, a mama ciebie szuka. Dziewczynki rozplotły kurczowy uścisk i odetchnęły głęboko. - To ty? - zawołała Bogna. - O, jak to dobrze! - l po raz pierwszy tak ucieszyła się na widok brata. Szybko zeszły po drabinie na dół. - A jak to się stało, żeście tu przyszli tak późno? - spytała Agata. - No bo to miała być nocna wyprawa - zaczął Czesiek. - Chcemy tu zrobić naszą kryjówkę - powiedział tomonosow, ale chłopcy spojrzeli na niego groźnie. - Kryjówkę? - zainteresowała się Bogna. - Możemy też tu przychodzić? - spytała Agata. - Właściwie to miała być nasza baza. Dziewczyny są nam niepotrzebne - stwierdził Czesiek. - Ale skoro już wiecie... - tomonosow najwyraźniej nie miał nic przeciwko dziewczętom. - Przyjdziemy w dzień. My też musimy tu jeszcze coś znaleźć -powiedziała Bogna. - Słuchajcie, chodźmy już. Jest coraz później - odezwała się Agata. Wyszli z pokoiku. Wszędzie było cicho, tylko ich kroki skrzypiały jeszcze przez chwilę we wnętrzu starego domu. Idąc ścieżką w stronę łąk, obejrzeli się. Dom wydawał się bardzo tajemniczy w zapadającym mroku. 105 Nocna rozmowa Po powrocie do domu Bogna nie mogła zasnąć. Rozpamiętywała szczegóły wyprawy. Wygląd starego domu i pobyt na strychu. Wyobrażała sobie, jak ucieszy się babcia Snopkiewicz, kiedy zobaczy zdjęcie. Właśnie - gdzie ono jest? Przypomniała sobie o nim dopiero teraz, kiedy wszyscy śpią. Jest w kieszeni kurtki, która wisi w sionce. Trudno. Postanowiła, że zaraz rano je obejrzy. Kiedy już prawie zasypiała, z mroku wypłynęła twarz Bartka. Nie było go z chłopcami. Dlaczego? Wieczorna droga przez łąki i las, rozmowy, śpiewanie i wszystko bez niego. Pomyślała o skrzypcach i codziennej torturze ćwiczeń. Dziś był dzień bez ćwiczeń, więc jutro trzeba będzie nadgonić. Jakie to wszystko ciężkie, l Bogna stroskana, ze smutkiem w sercu, zasnęła. Obudziła się w nocy. W pokoju było ciemno, choć noc była pogodna i świecił księżyc. Słyszała równomierne oddechy rodziny. Z dworu dobiegały pojedyncze głosy nocnych ptaków. Leżała cicho dłuższą chwilę, ale nie mogła spać. Coś ściskało ją w piersi, brakowało jej oddechu, bała się, ale sama nie wiedziała czego. - Mamo! - zawołała. - Mamo! - powtórzyła głośniej, choć dobrze wiedziała, że mama była zawsze na pierwsze zawołanie, tak jakby w ogóle nie spała, tylko czekała na ten właśnie moment, żeby wstać i podejść do Bogny. Mama stanęła nad nią. , 107 T - Cicho, bo ich obudzisz. - Mamo - znów powtórzyła Bogna przez ściśnięte gardło. - Jestem, jestem - powiedziała mama uspokajająco. - Kiedy dziecko w nocy woła, chce być wysłuchane, tak? - Nie mogę spać - szepnęła Bogna. - Spotkało cię coś przykrego? - spytała mama. Usiadła bezszelestnie na skraju łóżka i wyciągnęła rękę. Bogna poczuła jej chłodną dłoń na swoim rozgorączkowanym czole. - Chciałabym, żebyś co dzień przeżywała coś pięknego albo dobrego, wtedy w nocy spałabyś spokojnie - powiedziała mama. - Co się stało? - Bo ja... - zaczęła Bogna - ja nie chcę grać na skrzypcach. Mama chwilę milczała, wreszcie powiedziała: - Cóż zatem chcesz robić? - Chciałabym tańczyć i ćwiczyć akrobację, a te skrzypce są takie... - nie dokończyła i nasłuchiwała z niepokojem, co powie mama. - Dobrze, zrobisz, co będziesz chciała - powiedziała i Bogna usłyszała w jej głosie smutek. - Ale coś cię jednak trapi, prawda? Skrzypce to wymówka. - Bo przez nie nikt na mnie nie zwraca uwagi. - Nikt? To znaczy, ten chłopak z jasną czupryną? - powiedziała mama nieoczekiwanie i Bogna aż się skuliła pod kocem. - Skąd wiesz? - Zdawało mi się, że on ci się podoba. Czy nie mam racji? - On mnie chyba nie lubi. - Czasem tacy młodzi chłopcy nie potrafią okazać zainteresowania. To, że cię nie zauważa, o niczym jeszcze nie świadczy. 108 - Chciałabym, żeby był... we mnie zakochany, wtedy bym mu pokazała - mściwie powiedziała Bogna. _ Pewien angielski poeta, Auden, powiedział: „Jeśli miłość nigdy nie jest jednakowa, niech to ja będę zawsze tym, kto kocha bardziej". Wzbudzić w kimś uczucie nie jest wcale tak trudno, jak myślisz, ale kochać samemu to sztuka. Ale ty, Bogusiu, jesteś chyba jeszcze za młoda na miłość - powiedziała mama i Bognie się zdawało, że uśmiecha się w ciemnościach. - Wcale go nie kocham i w ogóle mi się nie podoba. - Przed chwilą mówiłaś co innego. - Ach, sama nie wiem. Mamo, czy ty myślałaś o swoim przyszłym... - Bogna zająknęła się, nie wiedząc, jakiego użyć słowa - ... mężu, kiedy miałaś tyle lat co ja? - Oczywiście. Miałam wiele marzeń, a jedno z nich o ukochanym chłopcu. Chciałam, żeby był malarzem, żeby mieszkał na poddaszu i cierpiał biedę. A ja miałam przynosić mu chleb. Jak widzisz, moje marzenia kulinarne były dość ubogie, bo wtedy tylko ten chleb przychodził mi do głowy. - l co, spotkałaś go? - Z marzeniami tak jest, że jedne się spełniają, inne nie. To moje sprawdziło się w połowie. Poznałam waszego tatę. Co prawda nie był malarzem, ale za to był biedny jak mysz kościelna. Mama wstała, okryła Bognę kocem i pocałowała ją. Zaraz potem Bogna zasnęła. 109 Wyprawa z chłopakami nad Bug - powiedział Bartek do mamy. -Muszę wstać bardzo rano. Wyjdę cicho, żeby cię nie obudzić. Zabieram ze sobą psa. Był wieczór. Ojciec nie wrócił, co mogło oznaczać, że spełnił swoją groźbę i nie przyjedzie już do nich w czasie wakacji. Tak to z nim było, nie pierwszy raz. Mama nic nie odpowiedziała. Snuła się po domu w szlafroku i nawet nie wychodziła do ogródka. Okropność - pomyślał Bartek - jak można to wszystko wytrzymać. Po prostu nie można i dlatego będzie musiał się stąd wynieść. Chociaż na krótko. Jak już będzie na miejscu, pomyśli, co dalej. Nakłamał o lekarstwie dla babci Snopkiewicz. Z kolegami też nieźle zadarł, nie wzięli go na wyprawę w poszukiwaniu nowej bazy. Bartek wiedział, że po południu poszli nad Bug do starego dworku. Jest późno, pewno już wrócili. Ale jemu nic nie powiedzieli, nawet Czesiek, taki niby dobry kolega. Bartek był rozżalony. Musi to wszystko zostawić. Ucieknie na wyspę. Zna to miejsce, przepływał tamtędy często z ojcem. Niewielu wiedziało o tej wysepce. Była ukryta za piaszczystą łachą porośniętą gęstymi krzakami wikliny tuż za pierwszym zakrętem na Bugu. Niełatwo się tam dostać. Trzeba przepłynąć łodzią spory kawałek i wycelować tak, żeby nurt zniósł łódź wprost na wyspę. Widział, jak robił to tata. Mimo że dorosły i silny, miał trudności z utrzymaniem łodzi w kursie. -•- • v 111 To nic - pomyślał Bartek. Zresztą wezmę Barta, będzie raźniej To teraz jedyny mój przyjaciel. Bartek postanowił wymknąć się jeszcze tej nocy. Rano mama będzie myślała, że wyszedł bardzo wcześnie, a ona po prostu się nie obudziła. Musi przygotować rzeczy. Wziął plecak i wyniósł do domku gospodarczego. Tu będzie po kolei znosił wszystko, tak żeby mama się nie zorientowała. A więc przede wszystkim latarka, sznurek, zapałki, kawałek gazety. Co jeszcze? Coś do jedzenia: chleb, kiełbasa, suchary. Są. Kilka kostek cukru, woda do płaskiej metalowej manierki taty. A co będzie jadł Bart? Wziął jeszcze dodatkowy kawałek kiełbasy dla psa. Może jakąś konserwę? Nie, za dużo tego, trzeba by jeszcze otwieracz. Na czym będzie spał? Nie może przecież tak wprost na piasku. Zwinął karimatę, która służyła tacie w wyprawach na ryby. Aha, i wędka. Weźmie ją, może się przydać. Jakąś książkę? Nie, będzie dostatecznie ciekawie wokół - po co zaprzątać sobie głowę czytaniem. Nóż! Byłby zapomniał. To bardzo ważne. Wszystko to Bartek zaniósł do domku gospodarczego i wkrótce plecak był spakowany. Kiedy mama wyszła na chwilę z domu, Bartek w ubraniu położył się do łóżka i nakrył po szyję kocem. Po powrocie mama zobaczyła tylko czubek jego czupryny i zdziwiła się, że tym razem nie rozrzucił, jak zwykle, ubrania po całym pokoju. Nie miała jednak siły, żeby się nad . tym zastanowić. Wzięła kubek gorącego mleka i poszła spać do swojego pokoju. Wreszcie, kiedy zapadła cisza i wszyscy dookoła spali, Bartek wysunął się spod koca, podszedł do psa i lekko go dotknął. Bart 112 czujnie stanął obok niego. Skrzypnęły drzwi, ale mama, zmęczona całym swoim smutnym dniem, nie obudziła się. Na dworze było jeszcze ciemno, lecz niebo nad horyzontem już jakby leciutko szarzało. Bartek spojrzał na zegarek. Trzecia dwadzieścia pięć, niedługo będzie świt. O tej porze nie spotka nikogo, to czas najlepszego snu. Tylko jemu spać się nie chciało. Wciąż był rozgoryczony i pełen buntu. Wziął z komórki plecak, założył psu obrożę i trzymając w jednej ręce smycz, a w drugiej wędkę, wyszedł na drogę do lasu. Ojciec Bartka trzymał łódź w miejscu, gdzie odnoga, tak zwane „jezioro", łączyła się z rzeką. Szło się przez las, a po drodze było rozlewisko małej rzeki wpadającej do Bugu. Bartek postanowił dotrzeć właśnie do tego miejsca. Wiedział dokładnie, gdzie tata ukrywa łódź, gdzie trzyma wiosła, puszkę na robaki i wiaderko na ryby. Jeśli uda mu się przepłynąć na wyspę, nikt go nie znajdzie. Chłopaki nawet nie wiedzą, że jest takie miejsce. Szukają nowych kryjówek, bawią się jak przedszkolaki, a on będzie miał swoją bazę i nikt mu nie będzie mówił, co powinien robić. Wszedł w las. Złudzenie świtu rozwiało się natychmiast. Między drzewami było tak ciemno, że już po chwili Bartek brodził w mroku. Kierował się tylko jaśniejszą od otoczenia smugą drogi. Powoli przyzwyczajał wzrok, aż z jednolitej masy ciemności zaczęły się wyłaniać drzewa i krzaki. Nagle zatrzymał się gwałtownie. Przyciągnął do siebie Barta. Przy drodze stał człowiek. Poruszał się nieznacznie. Bartek już chciał w szalonym pędzie uciekać, byle dalej od tego miejsca, ale wydało mu się, że postać znieruchomiała. Zamknął oczy 113 i powtórnie je otworzył. To tylko przydrożny krzak jałowca. Kilka razy odetchnął głęboko i ruszył do przodu. Podnosił wysoko stopy, żeby nie trafić na nierówności i kamienie. Miał przez to wrażenie, jakby droga umykała mu spod nóg. - Bart, prowadź! - powiedział cicho do psa. Wilczur przylgnął do jego łydki. Robiło się coraz zimniej. Bartek czuł to, mimo że grzał go szybki ruch. To tak zawsze przed świtem. Był już koniec lipca, noce robiły się coraz chłodniejsze. Będzie mi trudno przetrwać taką noc -pomyślał, ale zaraz o tym zapomniał. Zbliżał się do rozlewiska. Poczuł zapach wilgoci i nadrzecznych szuwarów. Powoli szarzało. Teraz już nie pomyliłby jałowca z człowiekiem. Uśmiechnął się na wspomnienie swojego strachu. Tyle razy był nocą w lesie i dobrze wiedział, że krzaki do złudzenia przypominają stojące postacie, a jednak dał się nabrać. Poza tym pies nie zareagował. Powinien go baczniej obserwować i zawierzyć jego instynktowi. Dróżka prowadziła teraz lekko w dół. Zaczęło się rozlewisko. Stopy grzęzły w miękkiej wilgotnej roślinności. Po chwili Bartek poczuł, jak spod nóg tryskają małe fontanny wody i przenikają do środka trampek. Za chwilę będą całkiem mokre. Cofnął się w suche miejsce, zdjął buty i związując je sznurowadłem, przerzucił przez ramię. Bart, puszczony nagle, nie wytrzymał i pognał do przodu. - Do nogi! - krzyknął niezbyt głośno Bartek. Zza krzaka wyłonił się wilczur i ze spuszczonym łbem przy-wlókł się do Bartka. ;^;: -,> , .: ' r', 114 - Ja wiem, że chciałbyś poszaleć, ale zrozum, obudzisz ptaki, wystraszysz zwierzynę albo wpadniesz w jakąś czarną dziurę i jak ja ciebie znajdę? - przemawiał łagodnie Bartek. Wziął smycz w rękę i znów ruszyli do przodu. Gołymi stopami wyczuwał chłodne grząskie podłoże, błoto przeciskało się między palcami, czasami kłuła go jakaś ostra gałązka, ale lepiej było nie przemoczyć butów. Miały mu służyć przez cały czas wyprawy, a naprawdę nie wiedział, jak długo zapragnie być sam. Wysokie gęste szuwary wskazywały, że tędy płynie rzeczka. Za wysmukłymi liśćmi żółtych wodnych irysów zobaczył wodę. Rzeczka nie była szeroka, nawet tutaj, u swego ujścia. Płynęła z ledwie wyczuwalnym szmerem. Rozgarnął wysokie kwiaty--krzaki i wszedł do wody. Sięgała mu najpierw do kostek, po chwili do kolan. Czuł szorstki, umykający spod stóp piasek. Obok niego Bart przebierał łapami, próbując trochę płynąć, trochę odbijać się od dna niezgrabnymi skokami. Przebrnęli szybko przez rzeczkę i wyszli na trochę wyżej położoną łąkę. Nikt tu nie kosił i trawa rosła wysoka, pełna wybujałych w słońcu i wilgoci kwiatów. Gdzieniegdzie leżały pnie zwalonych drzew, których nikt stąd nigdy nie zabierał. Wyschłe gałęzie wierzb wyglądały jak wyciągnięte ramiona. Słońce już wzeszło, ale Bartek nie widział go, gdyż twarzą był zwrócony na zachód. Światło powoli zalewało łąkę, ale ptaki, które odzywały się, kiedy było jeszcze ciemno, teraz zamilkły, jakby w oczekiwaniu na rozpoczęcie prawdziwego dnia. Zrobiło się znacznie cieplej. Bartek zatrzymał się i spojrzał uważnie przed siebie. Niedaleko, na gałęzi wyschniętej wierzby, 115 zobaczył smukły kształt ptaka. Czapla. Stała spokojna, nie spodziewając się najwyraźniej intruzów. Przyciągnął psa blisko siebie, ostrożnie zbliżając się do uschniętej wierzby. Widział już wyraźnie delikatną głowę ptaka na wyciągniętej szyi, długi dziób, srebrzystą szarość piór. Nagle czapla poderwała się i jakby płynąc w powietrzu, uleciała w stronę rozłożystych dębów. Znikła wśród zieleni. Bart węszył pełen podniecenia. Zbliżali się do drzewa, gdzie przed chwilą stał ptak. Nagle ponad trawy wzbiła się jeszcze jedna czapla, po chwili druga i trzecia. A więc było ich tu więcej. Może całe stado - pomyślał Bartek. Szkoda, że nie ma taty. Tak lubi obserwować ptaki. Chyba nawet nie wiedział, że tu gnieżdżą się czaple. Nastrój skupienia i radości, który towarzyszył Bartkowi przez całą drogę, nagle prysł. Przypomniał sobie ojca, który ich opuścił, i mamę, pozostawioną samą w domu. A co będzie, jeśli mama zaniepokojona jego nieobecnością zacznie go szukać? Postanowił na razie o tym nie myśleć. taka skończyła się wzniesieniem. Wilgotna roślinność rozlewiska zmieniła się w suchą, płożącą się po ziemi macierzankę. Owady uwijały się nad pachnącymi miodem różowymi drobnymi kwiatkami. Jednostajny brzęk oznajmiał, że dzień naprawdę się zaczął. Teraz trzeba było pokonać tylko krótki odcinek lasu, który kończył się wysokim brzegiem. Otoczyły ich rozłożyste paprocie. Bart brodził w nich, wystawiając co chwila łeb i chwytając w nozdrza tropy. 116 T Byli już w połowie drogi, gdy nagle Bart szarpnął się gwałtownie do przodu, smycz wypadła Bartkowi z ręki i pies popędził przed siebie. Bartek widział jego krętą drogę wśród paproci. Pies kluczył, jakby w poszukiwaniu jakiegoś śladu. Bartek pobiegł za nim. Nie chciał nawoływać, żeby nie płoszyć cichego lasu. Starał się dogonić Barta, ale było to niemożliwe. W pewnej chwili zobaczył z daleka, że pies zatrzymał się i biega w kółko, okrążając coś pośród zarośli. Zbliżył się do psa. Stanął zdyszany, chwytając oddech po szybkim biegu przez paprocie. Bart stał z nosem przy ziemi. Chłopiec rozchylił paprocie i aż krzyknął ze zdziwienia. Na ziemi, zaplątany w drut, leżał mały zając. Jedną łapę miał zaciśniętą w pętli. Długie, różowe wewnątrz uszy położył po sobie, a okrągłe oczy prawie wyskakiwały mu z orbit. Nie ruszał się, może liczył na to, że pies uzna go za nieżywego. A Bart nadal biegał niespokojnie, nie mogąc się zdecydować, co robić. Bartek kucnął obok zajączka, wyciągnął powoli rękę. Chciał chwycić zwierzątko i wyplątać z pułapki. Zając, mimo bólu, jaki musiał mu sprawiać najmniejszy nawet ruch, szarpnął się gwałtownie, usiłując uwolnić się z pęt. W ten sposób go nie uratuję - pomyślał Bartek. Trzeba zrobić coś, żeby zwierzę tak bardzo się nie bało. Myślał krótką chwilę, po czym przywołał Barta i przywiązał go kilka kroków dalej do drzewa. - Nie waż się szczeknąć - nakazał mu groźnym głosem. Z bocznej kieszeni plecaka wyjął nóż. Potem zdjął kurtkę, rzucił 118 ;q na zwierzątko, błyskawicznie przytrzymał szamoczącego się zajqczka, uciął drut, a potem zaczął go delikatnie rozplątywać, tak żeby nie urazić chorej łapki. Czuł, jak pod cienkim materiałem bije oszalałe ze strachu zajęcze serce. - Cicho, cicho - szeptał łagodnie, tak jakby zwierzę było w stanie go zrozumieć. Przywiązany do drzewa Bart, któremu zabroniono szczekać, skamlał i pojękiwał z emocji. Po chwili Bartkowi udało się odplątać drut. tapka była mniej poraniona, niż początkowo myślał. Ostrożnie odchylił kurtkę. Znieruchomiały dotąd zając, widząc światło, szarpnął się. Chyba zdziwiony tym, że nic go nie trzyma, przez kilka sekund trwał przytulony do mchu. Nagle wielkimi susami pomknął do przodu, mignął między paprociami i już go nie było. Bartek głęboko odetchnął, uśmiechnął się, odwiązał psa. Wkrótce znaleźli się nad rzeką. Z wysokiego brzegu zeszli w dół, nad wodę. Blisko „jeziora" łączącego się z Bugiem była jeszcze jedna ślepa odnoga zarośnięta tatarakiem. Wśród krzaków, przywiązana do uschniętego drzewa, stała łódka. Wiosła były ukryte pod zwaloną sosną. Bartek wrzucił je do łodzi, zdjął kłódkę i ciągnąc łódź wzdłuż brzegu, zaczął ją kierować w stronę Bugu. Nie było to łatwe. Wreszcie łódka znalazła się w miejscu, skąd można było próbować dostać się na wyspę. Bartek wrzucił rzeczy do środka, kazał Bartowi wejść do łodzi, odepchnął ją i w ostatniej chwili wskoczył. Początkowo łódź jakby stała w miejscu. Zrobił kilka ruchów wiosłami i poczuł, jak nurt chwyta łódkę i znosi ją dalej od brzegu. 119 Wiosłował teraz z całej siły, nadając łodzi kierunek po przekątnej. Do przepłynięcia miał jeszcze spory kawałek, ale już czuł, że ten kierunek jest dobry. Trochę brakowało mu sił. Nie spał całą noc, szedł dość długo, ale rzeka wyraźnie mu pomagała. Nurt znosił go lekko ku przeciwnemu brzegowi, tam gdzie widniała wyspa. Zbliżał się zakręt. Teraz trzeba było się dostać dokładnie między piaszczystą łachę i wyspę, na wąski przesmyk wody. Jeszcze kilka ruchów wiosłami i łódź wpłynęła łagodnie w oczekiwane miejsce. Dno szorowało po piasku. Bartek wyskoczył na brzeg, za nim pies, wesoło rozpryskując wodę. Chłopiec wciągnął łódź na piasek, tuż za dużym krzakiem, tak żeby stała się mniej widoczna od strony rzeki. Wyspa była niewielka, ale przytulna. Otoczona drzewami, od południowej strony miała coś w rodzaju polanki. Woda była nagrzana słońcem i płytka. Najpierw miało się ją do kolan, potem płycizna kończyła się nagle podwodną przepaścią. Bartek stanął pośrodku polany i rozłożył szeroko ręce. Poczuł się bardzo głodny. Rzucił plecak i usiadł obok na piasku. Leniwie wyjmował jedzenie i manierkę z wodą, po kawałku chleba i kiełbasy dawał Bartowi. Potem rozłożył matę. Wyciągnął się, podkładając ręce pod głowę. Popatrzył w wysokie bezchmurne niebo. Po chwili już spał. 120 /;Błękitne oczy matki" , wstawaj, już dziesiąta! Otworzyła oczy, wyrwana ze snu, i spojrzała na mamę. Bolała jq głowa. Co takiego robiła w nocy, że jest zmęczona i senna? Coś jej się śniło? Przypomniała sobie - przecież to nie był sen. Od dziś rzuca skrzypce. Nie musi już codziennie ćwiczyć. Hurra, życie jest piękne! Bogna zerwała się z łóżka, chwyciła majteczki leżqce obok, wciągnęła je i boso wybiegła przed dom. Ranek był śliczny, słońce chowało się za chmury, ale było jasno i ciepło. Podniosła ręce, przeciągnęła się. Resztki snu uleciały wobec perspektywy wspaniałego dnia. Najpierw pójdzie się wykąpać, potem będzie skakać i ćwiczyć figury gimnastyczne na łące, a potem... - l znów nie pościeliliście łóżek... - usłyszała z głębi domu głos mamy. - Patrz, porozrzucała ubranie i poszła. Jest bardzo niepo-rządna. - Mama była dziś w złym nastroju. - Ciekawe, po kim ona to ma? - dodała. - Co? - spytał tata. - Tę cechę. - No chyba nie chcesz powiedzieć, że po mnie - oburzył się tata. - Mam wiele wad, ale one nie są dziedziczne. Bogna weszła do pokoju i bez słowa zbliżyła się do łóżka. Pościeliła je, przykryła kocem, zebrała swoje wczorajsze ubranie. Nie trzeba mamy drażnić. Mimo wszystko jest wspaniała. 122 _ Może ty dzisiaj zrobisz śniadanie? - powiedziała mama. Ojciec wzniósł oczy do góry. - Znowu? - jęknął. v / - Jak to znowu, nie pamiętam, żebyś się ostatnio przemęczał. Zresztą nie buntuj się. - Niewolnik, choćby nie wiem jak się buntował, pozostanie niewolnikiem - powiedział tata i pomaszerował do kuchni. Siedząc przy śniadaniu i grzebiąc w talerzu klusek z mlekiem, Bogna patrzyła na ścianę, gdzie wisiał wakacyjny kalendarz. Wakacyjny, dlatego że zaczynał się l lipca, a kończył 31 sierpnia. Zrobił go tata. Sam zeszył kartki, wypisał na nich daty, imiona solenizantów i krótkie zdania: „Lubię Julki, lubię Anki i jagody do śmietanki". „Od świętej Anny noś kożuch nawet przy pogodzie". „Niech cię o to nie boli głowa, że już lata minęła połowa". „To nie żarty, już pojutrze świętej Marty". Rzeczywiście, zbliżają się imieniny mamy - przypomniała sobie Bogna. Kupiła, co prawda, jeszcze przed wakacjami, ślicznie pachnące perfumy o nazwie „Paradis", ale chciała zrobić dla mamy jeszcze coś, co ją ucieszy, może poprawi jej humor. Postanowiła, że to będzie portret, nie malowany, bo do tego nie miała specjalnych zdolności, ale pisany. Rodzaj poetyckiego wypracowania: „Jaka jest mama?". Wzięła ołówek i zeszyt, po cichu wyszła do ogrodu. Usadowiła się w rogu, za świerkami, żeby mama jej nie widziała. Po godzinie portret był gotów. Teraz Bogna czekała na dogodny moment. Wreszcie nadszedł. Mama zamknęła się w „sławojce", 2 której po chwili, jak zwykle, rozległ się śpiew. Tym razem była to aria ogrodowa Zuzanny z „Wesela Figara" Mozarta. 123 Bogna wysunęła się zza świerków i pobiegła do domu. Tata czytał, ale chyba nic ciekawego, bo właśnie leżał na kanapie, oparty o poduszki, a rozłożona książka powoli zsuwała się na podłogę. - Tato! - zawołała i uklękła obok niego. - Masz tak chude łokcie, że za chwilę wywiercisz mi dziurę w brzuchu - zajęczał tata, uniósł się, a książka ze stukotem spadła na ziemię. - No co tam? - Chcę, żebyś to przeczytał. To dla mamy na imieniny. Tata wziął zeszyt. Bogna usiłowała z wyrazu jego twarzy wyczytać, co myśli o jej wypracowaniu, ale ta twarz była nieprzenikniona. Wreszcie tata odłożył zeszyt, spojrzał na Bognę i zaczął głośno czytać: - „Błękitne oczy naszej matki są jak słoneczny dzień po burzy. Ale kiedy mama się na nas gniewa, to jakby chmurki płynęły po niebie. Mamo, bądź zawsze naszym słoneczkiem!" - Bardzo dobrze, bardzo dobrze - mruknął tata. - „Mama wstaje rano i wita nas śpiewem. Robi nam śniadanie i uśmiecha się do nas. Mamo, miej zawsze uśmiech na twarzy!" - Coraz lepiej, coraz lepiej -mruknął tata. - O, i jeszcze te częstochowskie rymy: „Poszłabym na łąkę, kwiatów nazbierała, poszłabym do lasu, jagód nazrywała, żebyś się, mamusiu, zawsze uśmiechała". - Nie podoba ci się? - spytała Bogna i usta wygięły jej się w podkówkę. - Jakiego koloru oczy ma nasza mama? - spytał nagle tata. - No... - zastanawiała się Bogna. - Chyba niebieskie... Nie wiem. - Właśnie. Zielone, kwiatuszku, zielone, a spojrzeć mamie prosto w oczy to nie łaska? l skąd u ciebie ten błękit? 124 - Uważałam, że tak będzie najładniej - burknęła Bogna i spuściła głowę. - No dobrze. A co mówi mama, kiedy wstaje rano? Śpiewa? Czy raczej nie. Dlaczego to ona musi nam robić śniadanie? A kochana córeczka? - Nasz tatuś też ma dwie ręce i umie gotować - powiedziała Bogna. Z satysfakcją zauważyła, że tata lekko się speszył. - A ten wiersz! Przedszkolak lepiej by napisał. Oj, Bogna, Bogna, spójrz na mamę jeszcze raz, przyjrzyj jej się. Niech to będzie naprawdę nasza mama, a nie jakaś ogólna macierz z wypisów szkolnych. Bogna popatrzyła na tatę z wyrzutem, bez słowa wzięła zeszyt i wsunęła go głęboko pod stare gazety. Po chwili z kostiumem pod pachą biegła na Mlekicię. Kiedy wróciła z plaży, usiadła przy stole i napisała: „Moja mama chciała zostać śpiewaczką. Teraz pracuje w biurze podróży. Rano leży w łóżku i pije mocną kawę na czczo. Mówi, że boi się śmierci. Powinna nosić okulary, ale schowała je do szuflady, bo chce młodo wyglądać. Powiedziała, że świat za mgłą jest o wiele ładniejszy niż w rzeczywistości. Mama jest moją najlepszą przyjaciółką. Bardzo ją kocham". Podpisała się, złożyła kartkę i wsunęła ją do koperty. Zajęta cały ranek myśleniem o mamie, zapomniała, że do tej chwili nie wyjęła z kieszeni kurtki zdjęcia znalezionego wczoraj w starym domu. Miała je pokazać Agacie, a przede wszystkim babci Snopkiewicz. Wyciągnęła ostrożnie ramkę ze zdjęciem. Szybka pokryta była resztkami pajęczyn, czarnymi kropkami pozostawionymi przez 125 muchy i pająki, a ramkę nadgryzły korniki, ale zdjęcie wewnątrz wydawało się nie naruszone. Widziała wyraźnie postacie: kobiety, mężczyzny i chłopca. To na pewno Julia, jej mąż i syn. Ale się babcia ucieszy. Bogna zawinęła zdjęcie w dużą chustkę, włożyła do koszyka i wyszła przed dom. Po raz pierwszy tego ranka pomyślała o Bartku. Chciałaby pokazać mu to zdjęcie, usłyszeć, co myśli o starym domu, o pani Julii, o jej rodzinie. Ciekawe, co on teraz robi? - pomyślała. Rozejrzała się po ogrodzie. Wśród grządek zobaczyła Michała. Był czymś najwyraźniej zajęty. Michał pieli? Bogna była tak zdziwiona nagłą pracowitością brata, że zostawiając koszyk na ganku poszła w stronę warzywnika. - Co robisz? - spytała, stając nad Michałem. • - Eksperyment. - Coś ty znowu wymyślił? Zdawało mi się, że pielisz grządki. - Ja? No wiesz... - Michał parsknął z pogardą. - Sprawdzam, czy ogórki się zrastają. - Co? - Bogna kucnęła obok brata. Teraz dopiero zobaczyła „eksperyment" z bliska. Na każdym krzaku przynajmniej jeden dojrzały ogórek został odcięty w połowie. Jedna część zwisała z gałązki, przytwierdzona do niej ogonkiem, druga leżała na ziemi obok. Michał miał już przygotowane specjalne patyczki. Przykładał odciętą część ogórka do tej pozostawionej na krzaku, czekał, aż przylgnie mocno jedna do drugiej, całość podpierał patyczkami. - Coś ty zrobił? - krzyknęła Bogna. - Zmarnowałeś mamie tyle ogórków? •-'•^"•:. 126 .. - One się na pewno zrosną. Zobaczysz. ; - To ty zobaczysz, jak mama zobaczy - powiedziała, po czym zerwała kilka nienaruszonych przez Michała ogórków dla babci Snopkiewicz. Agata już czekała na nią i nawet się niecierpliwiła. - Coś ty robiła od rana? Babcia na pewno na nas czeka. Szybko szły przez łąki, trzymając się za ręce. Nawet nie zapukały, tylko pchnęły drzwi do izby. - Babciu, byłyśmy w starym domu! - Dziewczynki zatrzymały się w progu lekko speszone, widząc babcię w łóżku. - Babcia źle się czuje? - spytała Agata. - Przyniosłyśmy jedzenie i jeszcze coś. - Wejdźcie, dziewczynki kochane - powiedziała babcia. Usiadła z trudem, opierając się o poduszki. Podeszły. Bogna postawiła koszyk koło łóżka i wyjęła z niego zawiniątko. - To jest to - powiedziała. - Ale co? - spytała babcia. - Mówcie wszystko po kolei. - Byłyśmy wczoraj u pani Julii. Dom stoi jeszcze, ale jest bardzo zniszczony. - Wyspę robią dość daleko od tego miejsca. Nikt tam nie chodzi. - Ale chłopaki nas nastraszyły... l dziewczynki, przekrzykując się, opowiedziały całą historię wieczornej przygody. Babcia wzięła zdjęcie w obie ręce. - Podaj mi, Bogno, okulary, słabo widzę. - Patrzyła dłuższą chwilę, nic nie mówiąc. : 127 - Tak, to Julia - powiedziała wreszcie. - Julia i jej rodzina. To jest zdjęcie z czasów, kiedy była szczęśliwa. Ach, jak ona umiała się cieszyć. W radości była jak tancerka. Jak pięknie się poruszała, jak śpiewała, jak tańczyła. A kiedy szła w pole, wszyscy się za nią oglądali, taka była natchniona. Wszystko tak robiła, jakby to było święto. Lubiłam patrzeć, jak w czasie żniw układała snopki, jak zbierała latem jabłka, jesienią kopała ziemniaki. Piękna była w szczęściu. Dla mnie to też były dobre lata. Czułam się jeszcze młoda i zdrowa. Ale tak w ogóle, dla innych to nie był dobry czas. Tu, w Jeglach, panował głód. Ludzie jedli pokrzywy, lebiodę, obierki od ziemniaków, a jak tego zabrakło, to nic nie jedli i umierali. Na łąkach jest nawet cmentarz tych, którzy jednego roku nie przetrzymali przednówka. - Co to jest przednówek? - spytała Agata. - Taki czas między zimą a wiosną, kiedy nie można było zdobyć nic do jedzenia. Nic - powtórzyła babcia Snopkiewicz i zamyśliła się. - Zresztą po co ja wam to mówię. Jesteście jeszcze dziećmi. Niczym nie musicie się martwić. Prawda? - babcia uśmiechnęła się do nich, a jej twarz natychmiast pokryła się siateczką drobnych zmarszczek. - Babciu, jesteś jak jabłuszko - powiedziała Bogna. - Wiem, takie ostatnie, które zostało na drzewie, i choć jest całkiem zwiędłe, wciąż nie chce spaść. 128 Przebieranki - Co robimy? - spytała Agata, kiedy wracały od babci Snopkiewicz drogą koło białego krzyża w stronę Jegli. - Skaczemy? - E, już mi się znudziło. - No wiesz, mnie się nie nudzi, zresztą już nie będę skrzypaczką, tylko akrobatką. Muszę się zabrać poważnie za ćwiczenia. - Mam pomysł. Będziemy się przebierać. - A potem pójdziemy nad wodę... - Wsiądziemy do łódki... - Wypłyniemy na jezioro... - l będziemy śpiewać. - Ale będzie zabawa, jak nas chłopaki zobaczą. - Co mi tam, mogą sobie patrzeć. U Bogny nie było nikogo. Dziewczynki weszły do pokoju. W szafie wisiały letnie sukienki mamy. Bogna wyjęła je i rzuciła na łóżko. - Przydałyby się kapelusze - powiedziała Agata. - Są. Takie z szerokim rondem, słomkowe. - Malujemy się? - Chyba tak. Tu są kosmetyki mamy - powiedziała Bogna i z szuflady wyjęła małą torebkę. - Przebierajmy się. Dziewczynki zrzuciły swoje krótkie sukienki, włożyły sięgające im prawie do kostek spódnice w kolorowe kwiaty i bluzki bez pleców. 130 Bogna malowała usta, Agata rzęsy i brwi. - Aj, ale ten tusz piecze! - krzyknęła nagle Agata, gwałtownie trąc oko. - Pokaż! Agata opuściła rękę. Misterny makijaż spływał wraz z wielkimi łzami, tworząc na policzku czarną smugę. - Wyglądasz jak zapłakany kominiarz - stwierdziła Bogna. -Nawet umalować się nie umiesz. W twoim wieku. Daj - powiedziała. Chusteczką umaczaną w wodzie zaczęła wycierać tusz. - A jak ty wyglądasz, żebyś widziała - zaśmiała się Agata, gdy tylko udało jej się wreszcie szerzej otworzyć oczy. - Popatrz tylko. - Podała jej lusterko. Bogna zobaczyła opaloną twarz pełną piegów o ustach jak krwawa pręga, z których wyłaniały się białe zęby pokryte szminką. Brwi przypominały skrzydła wrony w locie. Na brodzie widać było białe plamy pudru, który sypał się aż na dekolt. - No tak, śliczne to my nie jesteśmy. - Mów za siebie - oburzyła się Agata. - Ja się sobie podobam. - Tak? To i ty spójrz. Lustereczko prawdę powie. - Wyglądam jak klown - powiedziała Agata, patrząc na smutnie podkrążone oczy i dwie czarne stróżki w kącikach. - Weź puder. Nic nie będzie widać. - Robimy sobie paznokcie? - spytała Agata. - Mama nie używa lakieru. Ale wiesz co, mam pomysł. - l Bogna wybiegła z domu. Po chwili przyniosła garść amarantowych płatków dzikiej róży. Po pokoju rozszedł się słodki zapach. 131 Po chwili dziewczynki były gotowe. W kapeluszach na głowach, przytrzymując wdzięcznie brzeg sukni kroczyły ścieżką do furtki. Po drodze Bogna chwyciła jeszcze kilka dojrzałych wiśni. Połączone podwójnymi szypułkami, zawieszone na uchu wyglądały jak prawdziwe kolczyki. Droga była pusta, więc doszły do łąki nad wodą przez nikogo nie zauważone. - Może spleciemy wianki? - powiedziała Bogna, wczuwając się w rolę dziewicy ze starych romansów. - Po co? - zdziwiła się Agata. - Ozdobimy nimi nasze kapelusze. Na łące rosły żółte mlecze i macierzanka, która miała zbyt krótkie łodyżki. Trudno było je splatać. - Pójdę po rumianki. Rosną tam dalej - powiedziała Bogna. Agata patrzyła, jak Bogna kroczy wyprostowana przez łąkę, przytrzymując skraj sukienki, co chwila się potykając, bo pantofle jej mamy, do tego na podwyższonym obcasie, były stanowczo za duże. Owinęły wokół kapeluszy wianki z mleczów, przetykane białymi margerytkami, i poszły w kierunku łodzi. - Wiosła są w tej budce - powiedziała Bogna, wskazując mały domek sąsiadów. - Jest otwarta, weź, takie zielone z poobtłukiwaną farbą. Dziewczynki usadowiły się w łódce i wypłynęły na środek wody. - Co śpiewamy? - spytała Bogna. - Musi być coś starego. Jakaś pieśń prababci. Nic mi nie przychodzi do głowy. 132 - O, wiem. - l Bogna zaśpiewała: „Po nocnej rosie płyń, wdzięczny głosie, niech się twe echo rozszerzy. Gdzie nasza chatka, gdzie stara matka kręci się koło wieczerzy...". Zajęte śpiewem nie zauważyły, że zbliżają się do plaży. Na Mlekici byli wszyscy. Przede wszystkim chłopcy i cała gromada maluchów, jak zwykle, taplająca się przy brzegu. Bogna z ulgą zauważyła, że nie ma Bartka. Lepiej, że jej nie widzi w tej jednak komicznej sytuacji. Maluchy już zaczęły pokazywać sobie dziwne zjawisko na wodzie. Nadchodziły uśmiechnięte matki. Machały rękami i nawoływały. - Dziewoje, zaczekajcie! - ryknął Czesiek, skacząc do wody. Za nim skoczył tomonosow. - Uciekajmy! - krzyknęła Agata. Bogna zaczęła szybko wiosłować, ale chłopcy dobrze pływali. W krótkim czasie zbliżyli się do łodzi. - Czy może mnie pani podwieźć? - spytał Czesiek, chwytając się burty. Jego ruda głowa ledwie wystawała ponad brzeg łodzi. - Nie, nie mogę, przecież widzi pan, że nie ma miejsca -powiedziała Bogna i energicznie uderzyła wiosłem. Obok Cześka pojawił się tomonosow, chwytając się burty, mocno przechylił łódź swoim ciężarem. - Co robicie?! - krzyknęła Agata. - tódka się wywróci! W tym momencie łódź zachybotała się niebezpiecznie, Bogna odruchowo się poderwała, Łódź obróciła się do góry dnem, a dziewczynki z piskiem wpadły do wody. 133 Przez chwilę na powierzchni unosiły się dwa słomkowe kapelusze otoczone wiankami z polnych kwiatów. Chłopcy patrzyli oniemiali. - Dziewoje, gdzie jesteście?! - krzyknął płaczliwie tomo- nosow. Z wody wynurzyły się dwie głowy. Mokre pasma włosów oblepiały twarze, resztki malowideł spływały smętnymi smugami po policzkach. Dziewczynki chwytały gwałtownie powietrze. Na szczęście wystarczyło kilka ruchów i już było płytko. Wlokąc się w długich, lepiących się do nóg sukienkach, wyszły na brzeg. - Pantofle mamy - jęknęła Bogna, patrząc na swoje gołe zabłocone stopy. Między palcami wiły się zielone wodorosty. -Fuj! - wzdrygnęła się i stojąc na jednej nodze, z drugiej zdejmowała wodne rośliny. - Zdaje się, że chciałaś być kiedyś rusałką... - powiedziała Agata. Dziewczynki spojrzały na wodę. Ich kapelusze płynęły tam, gdzie zaczynał się nurt rzeki. 134 T ByiO samo południe. Słońce stało wysoko i kładło żółte plamy na piasku. Bartek obudził się tak nagle, jak nagle zasnął. Leżał z zamkniętymi oczami. Czuł swoje ciało niczym wielki nagrzany słońcem kamień. Zupełnie nie wiedział, gdzie się znajduje. Był ścierpnięty i trochę obolały. Powoli docierała do niego świadomość, że coś się wydarzyło, że jest teraz sam. Nie. Jest z nim Bart. Pies zauważył widocznie lekki ruch, jakim Bartek poruszył palcami po gorącym piasku, czy drgnięcie powiek. Musiał czuwać obok chłopca, bo w tym momencie, gdy Bartek o nim pomyślał, wilczur delikatnie dotknął nosem jego dłoni. Bartek uśmiechnął się z zamkniętymi oczami i zaraz poczuł szorstki język psa na policzku. Lekko uchylił powieki. Źrenice zwęziły się gwałtownie pod wpływem słonecznych promieni, w oczach zatańczyły maleńkie iskierki. Teraz wszystko sobie przypomniał. Leży na piasku na wyspie, daleki od spraw, o których nie chce teraz myśleć. Jest sam, nareszcie sam. Usiadł, podpierając się rękami. Poczuł lekkie mdłości. Za długo spał na słońcu, trzeba było gdzieś się schować. Choćby za krzaki. Wstał i chwiejnym krokiem podszedł do zarośli. Położył się w cieniu i głęboko oddychał. Przed nim płynęła rzeka. Nikogo nie było. Kompletna pustka. Ptaki w upale zamilkły. Słychać było jednostajny, kojący szum wody. Widział nie kończące się łąki po drugiej stronie rzeki, linię odległego lasu i jasnoniebieskie niebo. Znów wróciło to wspaniałe, a zarazem niepokojące uczucie, że jest jedynym człowiekiem na ziemi. Bart siedział u jego stóp. Zachęcająco trącał go nosem. - Gorąco? Wykąpałbyś się. Ja też - powiedział Bartek. Poszedł w stronę ukrytej za krzakami małej plaży. Woda tworzyła tu rodzaj zatoczki. Była nagrzana słońcem, które teraz wędrowało na drugą stronę wysepki. Bartek zdjął koszulę, spodnie, a po chwili wahania slipy. Stał nagi. Opalenizna wyraźnie kończyła się poniżej pępka. Czuł się trochę dziwnie, ale wspaniale. Nic go nie krępowało. Przelatujące wysoko mewy rzucały na piasek szybko umykający cień. Nie musiał się ich wstydzić, było im zupełnie obojętne, że w dole, pod nimi, stoi nagi chłopiec. Powoli wchodził do wody. Była tak nagrzana, że prawie nie czuł różnicy temperatur. Piasek przesuwał się pod stopami, nogi grzęzły w nim po kostki. - Bart, uważaj, tu jest niebezpiecznie! Nagle dostrzegł jakiś płynący przedmiot, który zbliżał się do wyspy. Kapelusz? Bartkowi zdawało się, że widzi błękitną wstążkę i charakterystyczne rondo kapelusza Bogny. Poczuł niepokój i wyrzuty sumienia. Nikomu nie powiedział, dokąd idzie, nikim się nie interesował, o niczym nie chciał wiedzieć, a może coś się stało? Może Bogna jest w niebezpieczeństwie? Zaczął płynąć, trzymając się zatoczki, dalej mogły być wiry. Rzeka była zdradliwa. Woda łagodnie omijała jego ciało, czuł jej gładkie dotknięcia na bokach i wzdłuż nóg. Zanurkował. Widział 136 137 ryby przepływające obok i przyglądające mu się ciekawie, sterczące niebezpiecznie gałęzie zwalonych przez wodę drzew, ziela ne włosy oplątujących je wodorostów. Kiedy się wynurzył j chciał chwycić kapelusz, zobaczył, że jest daleko, nieosiągalny. Bart, który niespokojnie wypatrywał go z brzegu, radośnie zamachał ogonem. Bartek wybiegł z wody, rozpryskując fontanny drobnych, migoczących w słońcu kropelek. Pies chwytał krople otwartym szeroko pyskiem, ale uciekały mu, zanim zdążył je złapać. Bartkowi zdawało się, że Bart się śmieje, marszcząc lekko nos i unosząc do góry kąciki psich warg. Krzyknął z radości. Pies odpowiedział mu cichym szczeknięciem. Tak biegali wzdłuż p aży, ochlapując się wodą i obsypując piaskiem. Wkrótce poczuli głód. Bartek podzielił się z psem kiełbasą i obeschniętym chlebem. - Na kolację będzie ryba - powiedział, kiedy nasyceni siedzieli w cieniu na piasku. - Ty pewnie nie lubisz ryb, co? Nie jesteś kotem, a e może jednak dasz się namówić? Kawałeczek przypieczonej na ognisku płotki, a może i szczupaka - kusił Bartek, ale pies spoglądał na niego bez przekonania. Bartek przeszedł na południową stronę wysepki. Tutaj, przy samym brzegu grzały się wielkie ryby. Widział, jak leniwie przesuwają się jedna obok drugiej. - Spójrz, Bart, ta większa by nam wystarczyła - powiedział, podchodząc ostrożnie do brzegu. Jego postać rzucała cień na piasek, tak że nie niepokoił ryb. Jeszcze go nie zauważyły. Bart zbliżył się zaciekawiony i nosem zmarszczył powierzchnię wody. Natychmiast zrobił się ruch i ryby znikły. 138 _ No widzisz... To nic, przypłyną znowu, tu jest im ciepło i dobrze. Bartek poszedł do łódki po wędkę. Wiedział, jak długo trzeba czekać, żeby złowić cokolwiek, ale przecież miał teraz dużo czasu, nigdzie się nie spieszył, mógł tu siedzieć do zmierzchu, a nawet całą noc. Usiadł na brzegu, obok niego Bart, cicho i cierpliwie. Wkrótce ryby, uspokojone brakiem jakiegokolwiek ruchu, zaczęły wracać na wygrzane miejsce. Mieli szczęście. Bardzo szybko złapała się spora rybka. Bartek poderwał wędkę i chwycił rybę w ręce. Szamoczącą się rzucił na piasek. Bart zbliżył się do ryby, trącił ją nosem, poruszyła się i pies gwałtownie odskoczył. Teraz spróbował pacnąć ją łapą. Bartek patrzył bezradnie na ginącą bez wody rybę. Kiedy łowili z ojcem, zawsze tata zabijał zdobycz, Bartek odwracał wzrok. Teraz jest sam. Złowił rybę, lecz nie potrafi jej zabić. Ale po co właściwie miałby to robić? Schylił się po nią. Była pokryta piaskiem i ciężko poruszała skrzelami. Z rozmachem rzucił ją na głębinę. Błysnęła ostro w słońcu srebrną łuską. Dostrzegł tylko, jak mignęła w wodzie do góry brzuchem, ale trwało to ułamek sekundy, zaraz wyrównała kierunek i znikła. - Płyń, płyń - szepnął. - Po co miałbym cię zabijać. Przecież my nie lubimy pieczonych ryb, prawda, Bart? Pies zamerdał ogonem i Bartkowi znów zdawało się, że w kąciku psiego pyska czai się uśmiech. - Chodź, usiądziemy sobie na tym pniu, popatrzymy na wodę -Powiedział Bartek, zbliżając się do zwalonego drzewa leżącego częściowo w wodzie. l 139 Usiadł, spuścił nogi. Bart leżał na piasku, z rzadka tylko otwierał pysk, żeby chwycić przelatującego owada. Bartek czuł delikatne dotknięcia pod wodą. To ryby skubały jego stopy, sprawdzając czy nadają się do jedzenia. Nagle zauważył linię sunącą po wodzie, jakby wielka ryba żerowała tuż pod powierzchnią. Punkt na wodzie poruszał się z wielką szybkością w różnych kierunkach. W pewnej chwili coś zaczęło się szamotać. Pod wodą najwyraźniej toczyła się walka. Po chwili Bartek zobaczył, jak wielki szczur wodny wyciąga rybę na brzeg. Zaskoczony widokiem chłopca, ale nie wypuszczając zdobyczy z pyszczka, skoczył w bok i zniknął w krzakach. - On nie może uwolnić ryby, którą złapał, bo umarłby z głodu -powiedział do Barta, wstając z pnia. Zrobiło się już popołudnie, Bartek spojrzał na zegarek. Zatrzymał się na trzeciej. - Nie wiem nawet, która godzina, a ty? - zwrócił się do Barta, chociaż wiedział, że zwierzęta mają swój własny, różny od ludzkiego, czas. - Musi być już chyba piąta - powiedział, patrząc na obniżające się nad łąkami słońce. Upał zelżał, skądś wypełzł ledwie wyczuwalny chłód, jakby powiew od wody. - Teraz możemy rozpalić ognisko, nie jest już tak gorąco. Zrobimy sobie grzanki zamiast pieczonej ryby. Zebrał kilka większych kawałków drewna i dużo wątły0'1 patyczków wiklinowych. Wiedział, że dym z nich jest bardzo aromatyczny. t 140 Bart szarpał wielką gałąź, którą wyciągnął z krzaków. Zaczepiała mniejszymi gałązkami o każdą przeszkodę, raniąc mu pysk, a|e nie puszczał jej. - Tak cię to bawi? - zaśmiał się Bartek. Ułożył z drobnych kawałków małą piramidę, pod spód wsunął kawałek gazety. Zawołał psa. - Patrz, ogień rozpala się jedną zapałką - powiedział, a Bart przyglądał się, stojąc ze spuszczonym łbem. Wysuszone słońcem patyki szybko chwyciły ogień. Bartek ledwie nadążał z dokładaniem nowych kawałków. Po chwili ogień płonął równym płomieniem. Bartek usiadł na piasku, przyciągnął do siebie psa i gładził jego długą miękką sierść. - Jak dobrze, że ciebie mam - powiedział. Teraz, kiedy już mijał dzień, poczuł się samotny. Wraz z rytmem i zajęciami letniego dnia minęło to wspaniałe uczucie, że jest samodzielny i niezależny. Przypomniał sobie mamę, jej niewesołe sprawy. Ojca z jego zmiennymi humorami i brakiem zainteresowania dla Bartka. l Bognę, długowłosą dziewczynę, wobec której czuł się trochę winny. Ona jest w porządku - pomyślał. To ja zachowuję się jak głupi. Właściwie to fajnie byłoby ją znów zobaczyć, opowiedzieć o wyspie, o rybie i uratowanym zającu. Słońce już niedługo zajdzie - stwierdził. Bez zachwytu wyobraził sobie szybko zapadający zmrok i zupełne ciemności, jakie potem zapadną. Będzie tu siedział po ciemku, myśląc o wszystkich krzywdach, jakie go spotkały, albo co gorsze, o krzywdach, jakie swoimi kłamstwami wyrządził innym. Nagle przypomniał sobie dziwną, skrzywioną twarz Gladosa. Po co tyle o nim nakłamał? 141 - Wracamy - powiedział głośno do Barta, pośpiesznie zagrze bujać ognisko. Zbierał porozrzucane rzeczy, wędkę, buty, ubranie, plecak Ogarnął go niepokój. Zaczął się zastanawiać, jak przepłynq< rzekę. Wydało mu się to nagle trudne. Na tej wysepce nikt go ni< znajdzie, musi stąd odpłynąć. Zresztą już jutro zabraknie mi jedzenia i picia. Wrzucił wszystko w pośpiechu do łódki. Bart kręcił się niespc kojnie koło niego. - Nie przeszkadzaj! - krzyknął ostro na psa. : Bart spojrzał zdziwiony. - Wchodź - rozkazał Bartek i zaczął spychać łódź na wodę. Teraz dopiero stwierdził, że lepiej było przepłynąć wąski ode nek rzeki na przeciwny brzeg, tam przeciągnąć łódź kawałe1 a potem płynąć z prądem. Ominąłby w ten sposób zakręt rzel gdzie na pewno prąd będzie silniejszy. Trudno. Oddali się znać nie od domu, ale jakoś sobie poradzi. Spojrzał w niebo. Zachmurzyło się. Po takim pięknym dniu mc* nawet padać deszcz. Jeszcze tego brakowało. Był już w połów rzeki. Brzeg wydawał mu się dziwnie odległy w zapadający zmierzchu. Na rzece nie było nikogo, na brzegu także. Zacz padać drobny ciepły deszcz. Bartek widział już wielkie drzewa leżące przy brzegu. Kor2 niami tkwiły jeszcze w ziemi, ale reszta unosiła się na wódz Tam było bardzo głęboko. Czuł, że brakuje mu sił. Prc wyszarpywał prawie wiosła z rąk. Zrobił gwałtowny ruch, że wyrwać się z wirów, które nagle zaczęły wciągać łódkę z pow tem na środek rzeki. Jeszcze jeden ruch, żeby tylko bliżej brzec 142 Łódka zakołysała się. Bartek uniósł wiosło w górę i spróbował wstać. Zachwiał się. tódka położyła się na boku. Bart, który nie mógł się przytrzymać żadną ze swoich czterech łap, zsunął się bezszelestnie do wody. Bartek za nim. Trzymał kurczowo wiosło, ale w ten sposób nie mógł płynąć. Woda zalewała mu głowę, ciężkie trampki utrudniały ruch. Widział przed sobą kołyszące się na wodzie drzewo. Więc jest blisko brzegu, ale nie może płynąć, nie ma sił. Kątem oka zauważył jakiś ciemny kształt koło siebie. Bart. Chwycił psa za szyję. Tym razem udało mu się utrzymać głowę nad powierzchnią tak długo, żeby złapać oddech. Jedną ręką odgarniał wodę, drugą trzymał Barta. Już są pierwsze gałęzie zwalonego drzewa, jeszcze trochę i Bartek chwycił się pnia. Puścił drugą rękę, żeby złapać się mocniej. W tym momencie głowa psa znikła pod wodą. Chwycił się oburącz gałęzi i poprzez wciąż silniejszy deszcz widział, jak Bart wynurza się, ale już poza zasięgiem jego ręki. Trzymał się drzewa, skostniały, nie rozumiejąc jeszcze, co się właściwie stało. Gardło miał ściśnięte. Nie mógł nawet krzyczeć. Szybki prąd niósł Barta coraz dalej. Po chwili czarny punkt nad powierzchnią wody znikł całkowicie. 144 Spotkanie .. - Czesiek! - Zza płotu wyjrzała mama Bartka. - Gdzie Bartek? - spytała zaniepokojona. Czesiek zatrzymał się koło furtki. - Nie wiem, nie widziałem go od wczoraj. - Jak to? - mama zbladła. - Mówił mi, że idziecie dzisiaj razem na wycieczkę. Na cały dzień. Niedługo będzie zmierzch. - On czasami tak... zmyśla - powiedział pod nosem Czesiek i chciał już iść, ale mama Bartka chwyciła go za rękę. - Zaczekaj! Co ja teraz zrobię? Czesiek zobaczył, że jej oczy napełniają się łzami. - Niech się pani nie martwi. Zaraz spytam chłopaków, a jak nikt nie będzie wiedział, gdzie on jest, to będziemy go szukać. Na placu było już kilka osób. Chłopcy grali w piłkę. - Słuchajcie! - Czesiek zdyszany podbiegł do Michała i Łomonosowa. - Bartek zniknął. - Pewnie siedzi gdzieś na plaży albo w lesie - stwierdził Michał. - Widzieliście go dzisiaj? - dopytywał się Czesiek. - Ja nie - powiedział Łomonosow. - Ja też nie - rzucił Michał. - Dziewczyny! - zawołał Czesiek do stojących z boku Agaty i Bogny. - Gdzie może być Bartek? Podobno mówił swojej mamie, że idzie z nami na wycieczkę, ale my byliśmy tu cały dzień. - Może uciekł - zastanowił się Łomonosow. 146 - Masz rację, on mógł uciec - powiedziała Bogna. - A może coś mu się stało? - dodała ciszej. Agata spojrzała na nią zdziwiona. •. . - Martwisz się? - spytała. - No nie - powiedziała Bogna, spuszczając oczy. - Obiecałem jego mamie, że będziemy go szukać - powiedział Czesiek. - Zróbmy tak. Podzielimy się na trzy grupy: ja z Michałem pójdę w stronę bazy i starego dworku. Mógł się tam zadekować. Łomonosow z Agatą... - W stronę rzeczki nad Bug, jego tata ma tam łódkę, może wypłynął na ryby... - No wiesz, to daleko, niedługo będzie wieczór - zaczęła Agata, ale przerwała jej Bogna. - Ja pójdę. - Dobrze. To ty, Agata, szukaj wjeglach. Może ktoś go jednak widział. Idź najpierw do mamy Bartka i powiedz, że poszliśmy go szukać. - Czy wziął ze sobą psa? - spytał Michał. - Na pewno. Nigdy się z nim nie rozstaje - stwierdził Łomonosow. - No to chyba jest bezpieczny. Pies mu pomoże - uspokoiła się Bogna. Chłopcy popędzili do domów po latarki i kurtki. Na niebie gromadziły się chmury. Podzielili się tak, jak to ustalił Czesiek. Bogna i Łomonosow wyruszyli energicznie, ale kiedy wyszli z. Jegli, humory im się pogorszyły. Słońce już prawie zaszło. Niedługo zapadną ciemności, a wiedzieli, że wtedy szukanie w lesie nie będzie łatwe. 147 - Wiesz co, możemy krzyczeć - powiedziała Bogna. - Wołaj, my go, jeżeli gdzieś tu jest, usłyszy. ' ; - Bartek! Bartek! - rozległo się po lesie. . Cisza. Nikt nie odpowiadał. Nawet ptaki się nie odzywały. - A jeżeli coś mu się stało? - niespokojnie spytała Bogna. - Daj spokój, co mu się mogło stać? Nawet gdyby na przykład złamał nogę, to zawsze jakoś się dowlecze albo pośle Barta. Na Bug przecież nie wypłynął... - Czy ja wiem. On jest taki dziwny. - Bartek! - wołali razem. Zrobiło się szaro, wyraźnie zbierało się na deszcz. Zbliżali się do rzeki. - Zdejmij buty, musimy przejść na drugą stronę. Dalej jest jeszcze kawałek lasu i Bug. Wiem, gdzie stoi łódź. Sprawdzimy, czy jest tam jeszcze - powiedział tomonosow, z trudem wyciągając ugrzęzły w błocie trampek. Kiedy przeszli przez polanę, zaczął padać deszcz. - Szybko do lasu, tam mniej pada. Musimy dostać się do Bugu, bo potem będzie ciemno... - zawołał tomonosow ruszając biegiem. Bogna biegła za nim, w pośpiechu zakładając buty. Nie czuła deszczu ani kłujących leśnych gałązek. Myślała teraz tylko o jednym. Była pewna, że Bartek jest w niebezpieczeństwie i potrzebuje pomocy. - Wołajmy jeszcze, może się odezwie - krzyknął tomonosow. -Już nie mam sił - dodał przystając. - Zaraz będzie rzeka, chodź - powiedziała Bogna i popędziła do przodu. Po chwili usłyszała za sobą ciężki oddech tomonosowa. 148 Wybiegła z lasu. W deszczu zobaczyła szarą zamgloną rzekę. Nad samą wodą zauważyła jakiś kształt. Jakby wielki kamień. Zbliżyła się. Ktoś siedział skulony. - Bartek!? - zawołała, ale nie odpowiedział. - Bartek, co się stało? Podeszła do siedzącego chłopca. Jego twarz była całkiem mokra. - Co się stało? - spytała spokojnie, próbując opanować zdenerwowanie. ;: Podniósł twarz i spojrzał na nią. ^ • '•" - Straciłem Barta - powiedział. '.'•'•'• ' ~ : 149 Domowa rzeka , otworzyła oczy. Słońce przeciskało się przez kolorową zasłonkę, świeży powiew wpadał do pokoju. Był piękny sierpniowy ranek. Uśmiechnęła się i w tym momencie przypomniała sobie wczorajszy dzień. Bartek stracił psa. Sam ledwie uszedł z życiem. Wstała i wyszła przed dom. Słońce wydało się jej jakieś zamglone, wiał chłodny wiatr, było smutno. - Moje ogórki! Co się z nimi stało? - Bogna usłyszała dochodzący z ogródka przeciągły jęk. To mama biadoli nad „eksperymentem" Michała - domyśliła się. Więc jednak się nie zrosły, a Michał taki był tego pewien. Spojrzała w górę, na niebo. Nad dachami domów krążyły bociany. Ina lądowała na dachu stodoły dziadka Kasprzyka. Kuba zataczał wciąż nowe koła. Młode bociany stały w gnieździe i czekały na powrót rodziców. Urosły przez lato. Lubię bociany - pomyślała Bogna i spojrzała jeszcze raz w kierunku nieszczęsnej grządki. Mama stała tam nadal, przekładając bezradnie kawałki ogórków z jednej ręki do drugiej. Z domu wyjrzał tata. - Co się stało, biedronko? - No zobacz! - Mama wyciągnęła w stronę taty pocięty dorodny ogórek. - Ktoś robił eksperyment - stwierdził tata. - Ale powinny się były zrosnąć. - Aha, więc to twoje pomysły tak twórczo podziałały na Michała? 151 Bogna podeszła do rodziców. Wszyscy troje stali między krzakami pomidorów, kukurydzą z brązowymi pióropuszami kwiatów i fasolą Głupim Jasiem, która drapieżnie pięła się po długich tyczkach. - Nie martw się tak - powiedział tata - bo jeszcze zapadniesz na mączniaka rzekomego albo pokryjesz się rdzą wejmutka wo-porzeczkowq. Musisz na siebie uważać. - Zawsze żartujesz, a to są poważne sprawy. Spójrz, jakie to piękne - powiedziała i zerwała pomidora o idealnie okrągłym kształcie. Podniosła go do twarzy, potarła lekko o policzek. -Jest taki gładki i chłodno-ciepły. Listki pomidorów poruszone ręką mamy zaczęły wydzielać charakterystyczny, cierpki i słodki zapach. - Albo to. - Mama skruszyła w palcach grudkę kompostowe! ziemi z wyrazem twarzy osoby szczęśliwej. - Kobiety to dziwne istoty - odezwał się tata. - Sprawiajc wrażenie, jakby wierzyły, że będą żyły wiecznie. - Co masz na myśli? - spytała mama. Ale tata z tajemniczą miną ruszył w stronę domu. Mama poszło za nim, w jednej ręce trzymając pomidora, w drugiej kawałek ogórka. Bogna spojrzała na grządkę. Ziemia rozsypana przez marn^ powoli wtapiała się w czarno-brązowe miękkie podłoże. - Cześć, Bogna! - zawołała z drogi Agata i pomachała rękq.| Bogna podeszła do furtki, trącając lekko rosnące przy ścieżce słoneczniki. Zakołysały się. Bogna poczuła w palcach ich ciężkc, sprężystość. Niektóre pod siateczką drobnych wypustek miały już prawie całkiem dojrzałe pestki. Wciąż jednak nie wolno ich byłe zrywać. ., ; • . .. .•.->•' : 152 Tylko ptaki nie liczyły się z tym zakazem. Wróble z rozłożonymi szeroko skrzydłami atakowały je od dołu i zręcznie wyskubywały czarne pestki, pozostawiając na tarczy puste plamy. Najpiękniejsze słoneczniki mama ubrała w pończochy. Wyglądały jak gangsterzy z naciągniętymi na twarz maskami, ale to chroniło je przed zwinnymi ptakami. - Niedługo święto słoneczników - powiedziała Bogna, stając przy furtce. - U nas już prawie wszystkie dojrzały - powiedziała Agata. -Ale twoja mama ma najpiękniejsze. Zaprosisz mnie? U was są pełniejsze pestki. - Oczywiście. Idziemy do babci Snopkiewicz? - Chodźmy - powiedziała Agata. Droga przez łąki minęła szybko i wkrótce stanęły przed domem babci Snopkiewicz. Babcia kręciła się po domu. Czuła się już lepiej. Widać było ślady porządków. - Babciu, stało się coś strasznego! - zaczęła Agata, kiedy jak zwykle stuknęły skrzypiące drzwi i dziewczynki stanęły w progu. - A to wy, kozy! - Babcia odwróciła głowę i spojrzała z uśmiechem. - Mówcie. '••••'.-"-.:•••• ' - Więc Bartek popłynął łódką na Bug... - A potem nie mógł wrócić i złapał się gałęzi... :: ' - Pies mu pomógł... - Uratował mu życie... - Chwileczkę - przerwała babcia Snopkiewicz. - Co się właściwie stało? Bartek wpadł do rzeki, ale się uratował, tak? A co z psem? 153 - Rzeka go zabrała. >-;.^..••->.i -• • , • : - - Aha, coś zaczynam rozumieć. - Babcia zamyśliła się Po dłuższej chwili milczenia powiedziała: - Wiele istnień zabrała ta rzeka. Topili się w niej ludzie i zwierzęta. Okrutna rzeka, ale ja mimo to nazywam jq „domową rzeką". Wiecie, skąd to określenie? Jest taki wiersz Adama Mickiewicza. On pisał o innej rzece, ale o Bugu też można mówić słowami tego wiersza. Babcia znów się zamyśliła, jakby coś wspominając, wreszcie zaczęła cicho: - „Domowa rzeko moja! Gdzie są wody, które niegdyś czerpałem w niemowlęce dłonie, na których potem w dzikie pływałem ustronie, sercu niespokojnemu szukając ochłody?" Ludziom się zdaje, że im rzeka pomoże, że ich wyżywi, że da im swobodę, niezależność, że dzięki niej pozbędą się swoich kłopotów. Bartek też tak pewnie myślał - mówiła dalej babcia. -Ale wiecie co, dziewczynki? Często to, co zdaje się już na zawsze stracone, można odzyskać. Pamiętam takie przypadki. Ludzie, których rzeka zabrała, odnajdywali się cali i zdrowi, zwierzęta wypływały daleko i dobrzy ludzie je przygarniali. Idźcie do Bartka i powiedzcie mu, żeby szukał swojego psa. Dziewczynki popatrzyły na siebie i uśmiechnęły się jedna do drugiej. - Pójdziesz ze mną? - spytała Bogna. - Oczywiście. Bogna spojrzała na babcię Snopkiewicz. Siedziała, opierając ręce na stole, zapatrzona przed siebie i nieznacznie poruszała wargami. . ->;?r :' , , ' './ ;!,/: - Babciu, mówisz coś? • 154 - Przypominam sobie zakończenie tego wiersza - powiedziała babcia. - „Domowa rzeko moja, gdzież są tamte zdroje, a z nimi tyle szczęścia, nadziei tak wiele? Kędy jest miłe latek dziecinnych wesele?... Wszystko przeszło, a czemuż nie przejdą Izy moje?" Jeszcze od progu Bogna obejrzała się za siebie. W głębi pokoju siedziała stara kobieta i szeptała wiersz jak samotną modlitwę. 155 W poszukiwaniu Barta - Bartek! Bartek! - zawołała Bogna. Dziewczynki wsunęły się do pokoju, w którym zaciągnięte były szczelnie oba okna. W rogu stało łóżko, a na nim jakiś skulony kształt. - Bartek, byłyśmy u babci Snopkiewicz... Chcesz wiedzieć, co powiedziała? - spytała Bogna. - Dajcie mi spokój! - zaburczało coś w głębi pokoju. - Ale ona zna rzekę i mówiła... - powiedziała Agata. - Po coście przyszły, nie chcę nikogo widzieć. Agata podeszła bliżej łóżka, Bogna stała w progu, onieśmielona. - Powiedziała: „Niech szuka". - Kto? Ja? Czego mam szukać? - burknął Bartek. - Barta. Babcia powiedziała, że już tak bywało, że coś zdawało się stracone, a było odzyskane - upierała się Agata. - Spróbuj, Bartek! - powiedziała Bogna, podchodząc do okna. Odsunęła zasłonę. ; Światło padło wprost na łóżko. Bartek zasłonił twarz rękami, ale Bogna zauważyła, że znad ramienia patrzy na nią, a w jego oczach błyskają iskierki. - Bartek! Musisz, on może czeka na ciebie - powiedziała, siadając koło niego. Opuścił ręce. Twarz miał bladą, ściągniętą, włosy zmierzwione. Zawsze chmurne spojrzenie było teraz bezradne, a pogardliwe 157 skrzywienie ust wyglądało, jakby za chwilę miał się rozpłakać Tylko jasne włosy błyszczały w słońcu jak zawsze. Pierwszy raz Bogna widziała go takiego. - Pójdziemy z tobą, jeśli chcesz - powiedziała i wcale nie żałowała, że to ona pierwsza wyciągnęła rękę do zgody. Bart był teraz najważniejszy. - Nie, dziękuję, pójdę sam. Masz rację, muszę go szukać -powiedział Bartek i lekki uśmiech pojawił się w kącikach jego ust. Tym razem Bartek powiedział mamie, dokąd idzie i kiedy postara się wrócić. Gdy odnajdzie Barta. Mama spojrzała nieprzytomnie. - To znaczy kiedy? - spytała. - Jak tylko trafię na jego ślad. Bartek postanowił iść brzegiem rzeki do pierwszego mostu. Z mapy wiedział, że to daleko. Od Jegli do najbliższego miasteczka było co najmniej dziesięć kilometrów prawie całkiem pustego brzegu. Jeśli na tym odcinku nie znajdzie Barta, przejdzie mostem na przeciwny brzeg i tam będzie szukał. Tak jak poprzednio, wziął plecak, jedzenie i picie. Miał nadzieję, że do wieczora coś się wyjaśni. Nie zastanawiał się, gdzie będzie nocował. Przed nim był cały dzień pełen nadziei. Wkrótce znalazł się na miejscu. Zaczął od nadrzecznych szuwarów, trochę poniżej miejsca, gdzie dwa dni temu zginął Bart. W ręce trzymał duży kij. Rozgarniał nim krzaki, pomagając sobie drugą ręką. Wiedział, że szukając w ten sposób, do wieczora przejdzie nie więcej niż dziesięć kilometrów. Starał się nie omijać żadnego zwalonego pnia ani przybrzeżnego krzaka. Zaglądał w piaskowe zatoczki i między wysokie 158 liście łopuchu, l cały czas cichym, ale przenikliwym głosem nawoływał Barta. Pierwszego dnia po stracie psa Bartek myślał wciąż o tym, że wyłącznie z jego winy to się stało, ale dziś rano obudził się z nadzieją. Coś mu mówiło, że jeszcze nie wszystko stracone. Widział w wyobraźni Barta, jak kręci ogonem, kładzie się w trawie, z pyskiem tuż przy ziemi, spogląda zaczepnie dużymi mądrymi oczami. To niemożliwe, żeby taki piękny pies zginął. Jakaś dobra niewidzialna ręka wyciągnie go na brzeg. A jeśli pies leży gdzieś przy brzegu, to Bartek na pewno go znajdzie. Zaczął bezgłośnie prosić o powrót psa. To wypowiadane w myślach życzenie towarzyszyło mu w drodze. Myślał też o Bognie. Przyszła do niego, chciała pomóc, i co najważniejsze, miała nadzieję, l w niego wstąpiła otucha. Wędrował już co najmniej dwie godziny. Przeszło południe, słońce grzało coraz mocniej. Do tej pory nie spotkał nikogo, nie minął ani jednej wsi czy choćby samotnego domu. Rzeka płynęła spokojna i szara, wszędzie rozciągały się nieskończone łąki z małymi wodnymi oczkami porośniętymi tatarakiem, brązowiejącymi już smukłymi pałkami, wiechciami wysokich traw. Wciąż nie tracił nadziei. Domyślał się, że idąc tak wolno, przeszedł nie więcej niż cztery kilometry, przed nim jeszcze daleka droga i wiele możliwości. Wszedł na małe wzniesienie porośnięte drzewami, nieco oddalone od brzegu. Tu postanowił odpocząć i obmyślić jeszcze raz dalsze plany. 159 Spojrzał przed siebie. Wśród łąk zobaczył samotnie stojący dom. Nawet z daleka wyglądał bardzo biednie. Zaciekawiony zszedł z górki w stronę zabudowań. Wkrótce stanął przed czymś co udawało płot. Zajrzał do środka. Domek okazał się połataną budą, skleconą z różnych resztek. Wbudowany został w stare fundamenty - jedną ze ścian tworzył ceglany mur stojącego tu prawdopodobnie kiedyś domu. Obszedł to ubogie domostwo dookoła. W sadzie pielęgnowanym przez jakiegoś pracowitego ogrodnika rosły jabłonie i wiśnie. Płot obrośnięty był akacjami. Pod drzewami stało kilka uli, z daleka słychać było jednostajne usypiające brzęczenie pszczół. Więc ktoś tu mieszka, hoduje pszczoły, uprawia ogród -pomyślał Bartek i nagle zobaczył wychodzącego z domu człowieka. Miał maskę na twarzy, a na głowie kapelusz. Podniósł rękę w wielkiej rękawicy i coś powiedział. Podszedł do płotu dziwnym chwiejnym krokiem, jakby kulejąc. Zdjął maskę. Spod kapelusza wyjrzała straszna blada twarz. Wyglądało to tak, jakby pod siatką przeciwko pszczołom miał jeszcze jedną maskę. Mężczyzna zacharczał, zabulgotał, jakieś niewyraźne słowa wydobyły się z jego ust. Coś jak: „Czekałem na ciebie", a może: „Wiedziałem, że przyjdziesz". Bartek nie wierzył własnym oczom. Przed nim stał Glados. - Dlaczego nie przyszedłeś z kolegami nad rzekę? Czekałem na was - powiedział już trochę wyraźniej. Bartek patrzył na Gladosa, wciąż pełen zdziwienia. Zupełnie nie spodziewał się, że go spotka na tym odludziu. - Nasza baza została zniszczona, więc nie mieliśmy po co tam iść - wybąkał wreszcie. . : 100 - No dobrze, chodź! - powiedział Glados. - Pokażę ci moje pszczółki. Bartek położył plecak pod drzewem i poszedł za Gladosem. Stary poprowadził go w głąb sadu, w stronę uli, tak jakby Bartek był kimś dobrze mu znanym. - Zobacz, ten ul nazywa się Koguci Grzebyk, bo ma czerwoną ozdobę na daszku - powiedział. - Pszczółki w nim są zadziorne, niezbyt pracowite i kłótliwe. A tu jest Barci Zdrój. W tym dla odmiany mieszkają wielkie pracusie. Najlepszy miód dają z wiosennych łąk. Kwiatów tu mają tysiące. - Glados zatoczył ręką po okolicy. Bartek rozejrzał się. taki, wszędzie te łąki. jak odnajdę wśród nich Barta - pomyślał z bólem. - Proszę pana, jak można znaleźć kogoś, kto się tu zgubił? -spytał ze ściśniętym sercem. Ale Glados nie odpowiedział, jakby w ogóle nie słyszał pytania. - Tam, ten żółty ul to Niedźwiadek - ciągnął dalej. - Pszczoły w nim są grube, duże, porośnięte brązowym futerkiem, a najbardziej lubią miód wrzosowy, ale po niego muszą latać aż do lasu, dość daleko. Atu, zobacz - Glados wziął chłopca za ramię i pociągnął w stronę najmniejszego ula. - Ul twój imiennik: Bartek. Te pszczółki są kapryśne, raz dają miód, raz nie, lubią się obrażać, wtedy nici z miodu, innym razem wielki z nich pożytek: z najmniejszego ula najwięcej miodu. - Skąd pan wie, jak mam na imię? - wybąkał przestraszony Bartek. - Ja dużo wiem, bardzo dużo - zaburczał znów niewyraźnie Glados. Spojrzał na Bartka oczami, które budziły w nim jeszcze trochę lęku, ale i ciekawość. 102 Jednak bał się go mniej niż podczas pierwszego spotkania, kiedy szukając bazy, natknęli się na dziwnego kalekę. Wszyscy byli trochę przerażeni, tylko Bart zachował się naturalnie, a nawet podszedł do nieznajomego. Bartek przypomniał sobie tę scenę i psa, który tak ufnie pobiegł za Gladosem. Może to jest dobry człowiek? Właściwie Bartek nie umiał sobie przypomnieć, z jakiego powodu zaczął źle myśleć o Gladosie. Tyle nakłamał, zawiódł zaufanie kolegów, dorosłych, wreszcie Barta. - Gdzie jesteś? - jęknął Bartek i ocknął się., Glados patrzył na niego uważnie. Bartek spojrzał spod oka. Usłyszał coś czy nie? Nic nie można było wyczytać z jego twarzy. - Takie to są te moje pszczółki - mówił dalej Glados. - Wejdź, pewnie jesteś zmęczony. - Otoczył Bartka ramieniem i przyciągnął do siebie. Bartek aż się wzdrygnął. Nie lubił, żeby go dotykano tak poufale, poza tym prawie w ogóle nie znał starego. Poczuł bijący od niego ostry zapach, dziwną mieszaninę sosnowych igieł, jakichś cierpkich, gorzkawych ziół i łąkowych kwiatów. Przypominało to nagrzaną słońcem leśną polanę. Glados pachniał miodem. Bartek przymknął lekko oczy i pozwolił się wprowadzić do środka. - Chodź, chodź - mówił stary monotonnym, schrypniętym głosem, który tym razem dziwnie Bartka uspokajał. - Nie pożałujesz. Bartek przekroczył próg budy, służącej Gladosowi za mieszkanie. Znów poczuł zapach miodu i pszczelich plastrów. 163 rrp Wewnątrz było ciemno. Dom nie miał okien. Ledwie widać byłe zarysy jakichś sprzętów porozrzucanych w nieładzie. Jak on może tu żyć - zastanowił się Bartek. Zrobiło mu się ża| starego samotnego człowieka. Nagle usłyszał jakiś odgłos. Zaczął nasłuchiwać w napięciuj Dźwięk powtórzył się - bardzo blisko. Wzrok Bartka, przy2 czajony już do panującego mroku, rozróżnił stojące w kącie łóżko. Na nim leżało coś czarnego i skamlało. Bartek, nie zważając na nic, zapominając, gdzie jest, rzucił si^ do przodu. Już dotykał miękko-szorstkiej sierści, tulił do siebie łet z chłodnym i wilgotnym nosem, czuł na twarzy gorące liźnięcie ostrego jak tarka języka. - Bart, Bart - wyszeptał i obejrzał się. W progu stał wciąż Glados w kapeluszu z szerokim rondem| i maską w ręce. - To pan go znalazł? - spytał Bartek przez zaciśnięte gardło, -j Pan uratował mu życie? - Widzisz, mówiłem ci, że nie będziesz żałował. Dobrze jest) odnajdywać to, co się straciło... - Pan... pan jest wspaniały - powiedział Bartek, spuszczając] głowę. - Pies jest cały i zdrowy - mówił Glados, jakby nie zauwc zając wzruszenia chłopca. - Tylko łapę ma potłuczoną. Sam siei wyliże. Dużo śpi. Przeżył szok, ale nic mu nie będzie. Znalazłeml go nad rzeką. Leżał na piasku. Dobrze, że tamtędy przecho-l dziłem. Nie wiadomo, co by z nim było. Teraz możemy go odproj wadzić razem do domu. Glados wyszedł, za nim Bartek z psem. Bart kulał. - Przyjdzie pan jeszcze dojegli? - spytał Bartek, kiedy zbliżali się do osady. - Niedługo będzie święto słoneczników. Chłopaki chcieliby na pewno z panem porozmawiać. - Przyjdę - zaburczał Glados. Aż do samych Jegli nie powiedział ani słowa. 164 165 - INO, piesku, idziemy! - zawołał Bartek i pobiegł drogą w stronę białego krzyża. Bart, utykając, ale z radosnym szczeknięciem popędził za nim. Przy białym krzyżu czekali chłopcy i Agata z Bogną. - Mamy cały dzień, chyba noc nas nie zaskoczy jak wtedy -powiedziała Agata. - No to chodźcie - Czesiek dał znak do wymarszu. Już wcześniej postanowili, że wszyscy razem pójdą znów do starego domu. Przodem szedł Czesiek z Michałem. Dziewczęta z Bartkiem i tomonosow nieco z tyłu. Zajmowali w ten sposób całą szerokość polnej drogi, tomonosow co chwila musiał schodzić na pełne nierówności pobocze. - Bartek, powiedz wreszcie, jak to było z Bartem? - spytała Agata. Wszyscy patrzyli teraz na Bartka, nawet chłopcy z przodu odwracali się, żeby lepiej słyszeć. - Pamiętacie tego nieznajomego znad rzeki? - spytał Bartek. -No, tego, którego spotkaliśmy na początku wakacji. Wyście go chyba nigdy nie widziały - zwrócił się do Bogny i Agaty. - Glados? - upewnił się tomonosow. - No właśnie. Długo szedłem łąkami wzdłuż rzeki i nic. Barta nigdzie nie było. Wreszcie zobaczyłem jakiś dom. Właściwie raczej budę... - Dom Gladosa!? - wykrzyknął podekscytowany tomonosow. -Mówił nam wtedy, że mieszka tam. A tam to mogły być tylko łąki. 167 - Tak, to był dom Gladosa. Kiedy się zbliżałem do tej budy] jeszcze nie wiedziałem, że go tam spotkam. Stał przy płocie] zupełnie, jakby na mnie czekał. - Dlaczego miałby na ciebie czekać? - spytał Michał. - Właśnie. Sam byłem zdziwiony. Nawet poczułem się trochę głupio. Zaprowadził mnie do swojego sadu i pokazywał ulej Miały takie śmieszne nazwy: Niedźwiadek, Barci Zdrój, nawet Bartek. Byłem trochę zły, bo chciałem iść dalej, ale on kazał mi| wejść do tej swojej budy, więc wszedłem. -l co? - W środku było zupełnie ciemno. Nie bardzo wiedziałem,! co mam robić, i nagle usłyszałem skomlenie. Wyobrażacie sobie?! Nie chciałem wierzyć. To był głos Barta! • - To znaczy, że Glados... - zaczął Łomonosow. - To on go znalazł nad rzeką, opatrzył mu łapę, i w ogóle... -J Bartek zamilkł, jakby zawstydzony tą długą opowieścią. - Ciekawe, jak on wygląda - odezwała się Bogna. - To jest chory człowiek - zaczął Bartek, ale urwał. Może Bogna sama go zobaczy i przekona się. Może niej będzie tak bardzo zwracała uwagi na jego wygląd. Może siej nie przestraszy. Wspólna droga przez łąki minęła bardzo szybko. Zbliżali siej do zrujnowanego dworku. Bart wybiegł naprzód i pełen podnie-J cenią węszył w nieznanych zakamarkach. W świetle dnia dom nie wydawał się tak tajemniczy jak o zmierzchu. Teraz widać było wyraźnie, że jest prawie w całkowitej ruinie. Tylko środkowa część miała dach, i to tam właśnie ocalał fragment strychu, na który wdrapały się poprzednio dziewczęta. Teraz, na widok 108 zbutwiałych belkowa ń ledwie trzymających się resztek dachu ciarki przeszły im po plecach. - Miałyśmy szczęście - powiedziała Bogna. - Mówiłam ci, żeby tam nie chodzić, ale się uparłaś. Stały teraz przed zniszczonym gankiem i osłaniając oczy w blasku słońca, przyglądały się dachowi. Chłopcy znikli na tyłach domu. - Spróbujemy jeszcze raz poszukać grobu Julii? - spytała Bogna. Tym razem ominęły zdziczały sad i poszły w przeciwnym kierunku. Dworek otoczony był z jednej strony tym właśnie sadem, po bokach stały zapadnięte w ziemię zabudowania gospodarskie, a za nimi łąka. Od frontu rozpościerały się resztki parku przechodzącego także w łąkę. To od tej strony musiał nadejść każdy, kto nie chciał przedzierać się przez podmokłe chaszcze i łąkę pełną zdradliwych wodnych oczek. Teren był lekko pagórkowaty. Na jednym z najwyższych wzniesień rosły stare modrzewie. Wybijały się ponad inne drzewa, wysokie, smukłe, o delikatnych jasnozielonych igłach, takie same jak koło domu babci Snopkiewicz. Na ten niewielki pagórek weszła Bogna, a za nią Agata. Trawa rosła tu wysoka, jak wszędzie dookoła. Niskie, ale splątane krzaki tarniny broniły dostępu do samych drzew. Dziewczynki obeszły pagórek naokoło i od drugiej strony zbliżyły się do modrzewi. Nagle Bogna potknęła się o coś. - Au! - jęknęła, chwytając się za stopę i ze złością popatrzyła na wystający spomiędzy traw kamień. * :: 169 - Patrz, a ten jaki wielki - powiedziała Agata, siadając na szarym głazie. - Dużo ich tu - stwierdziła Bogna. - To dziwne, przecież w okolicy prawie nie ma kamieni. - Pochyliła się i przesunęła ręka po chropowatej powierzchni. - Tu jest jakiś napis - powiedziała. Dziewczynki próbowały odczytać kilka zamazanych liter. - Niewyraźne - z żalem powiedziała Agata. - Może na innych coś będzie. Okazało się, że na każdym kamieniu widniały krótkie napisy, z których udało im się dostrzec zaledwie pojedyncze litery. Wreszcie na najmniejszym odczytały: „Reksio". Popatrzyły na siebie zdziwione. - Kto to był Reksio? - spytała Agata. - Chyba pies, pewnie jakiś maluch, jamnik albo foksterier. - Wiesz, że to możliwe. Tu jest pewnie cmentarz domowych zwierząt pani Julii. - Szukajmy dalej - Bogna odeszła nieco od zgromadzonych blisko siebie kamieni i rozglądała się uważnie. Po chwili w pobliżu krzaków tarniny odkryła płaski kopiec usypany z ziemi. Przykucnęła i delikatnie rozgarniała rękami wybujałą trawę, opadłe gałązki, stwardniałe łodygi zeszłorocznych chwastów. Powierzchnia kopca pokryta była miękkim ciemnozielonym mchem, pod którym wyczuła coś twardego. Był to kawałek kamiennej płyty. Patykiem zdarła z niej mech. l znów, podobnie jak na kamieniach, dziewczynki zobaczyły niewyraźne litery. - Nie odczytamy - szepnęła Bogna, wytężając wzrok. - Coś jak „u", a obok „l" - powiedziała Agata. 170 - „ul"? Co to może być? - Julia! - krzyknęła Agata. - „ul" to środek tego imienia. A tu dalej całkiem zatarte, o, jeszcze data 19... ; - To na pewno grób Julii - stwierdziła Bogna. - Chodź, powiemy chłopakom. Chłopcy tymczasem obejrzeli dokładnie cały teren i uznali, że miejsce jest znakomite. Oddalone od Jegli, blisko rzeki, pełne wspaniałych kryjówek. - Wewnątrz będzie sucho nawet w czasie deszczu -stwierdził Czesiek. - Na strychu będziemy... - zaczął Michał. - Daj spokój, może się zawalić - wtrącił Bartek. - W tym roku już niewiele skorzystamy. - No to co, Bartek, zrobimy tu w przyszłym roku naszą bazę? -spytali jednocześnie chłopcy. Bartek milczał przez krótką chwilę. Nareszcie, nareszcie pytają go o zdanie, l niczego im nie narzucał, nie wtrącał się, sami spytali. - Tak, zrobimy - powiedział wolno. - Który z was będzie dowodził? - zapytał i spuścił wzrok. Chłopcy milczeli. - A ty byś nie mógł? - powiedział wreszcie tomonosow. - Jeszcze zobaczymy, to przecież dopiero w przyszłym roku -powiedział Bartek i przywołał psa. Bart wyskoczył z krzaków i w biegu trącił wyciągniętą dłoń Bartka. - Chłopaki! - Agata i Bogna biegły pomiędzy drzewami, wołając na przemian. 171 - Znalazłyśmy wreszcie - wysapała Bogna, chwytając oddech. - Co takiego? - Grób Julii. To była właścicielka tego domu - oznajmiła Bogna. - Będziemy się nim opiekować - dodała Agata. - Pokażcie nam, gdzie to jest - powiedział Bartek i wszyscy razem poszli w stronę modrzewiowego pagórka. Święto słoneczników 172 - Cel! Pal! A mam cię, draniu! - wrzasnął rozdzierająco Pan Sąsiad. Rozległ się suchy trzask. Pan Sąsiad z dubeltówką w rękach pędził, przeskakując grządki truskawek, w stronę rozłożystej, obsypanej owocami śliwki łowickiej. - Ustrzeliłem cię, draniu dardanelski! - pokrzykiwał radośnie. Szerszeń, podobny do monstrualnej osy, latał beztrosko wokół najbardziej dojrzałych, pękających prawie od nadmiaru soku, śliwek, a pod jabłonką rosnącą tuż obok, leżały dorodne złoto--różowe jabłka podziurawione śrutem jak sito. Pan Sąsiad stanął bezradnie, patrząc z przerażeniem na obraz własnego zniszczenia. To były jedyne jabłka, jakie zostały na młodej jabłonce, nareszcie dojrzałe. Pan Sąsiad właśnie szykował się, by ocenić ich smak i walory, a tu masz - zestrzelił je zamiast wściekłego szerszenia. Spojrzał w górę. Szerszeń wgryzał się rozkosznie w wielką szafirową śliwkę, tylko tylna część odwłoka sterczała tryumfalnie na zewnątrz. - Ach, już ja cię dopadnę! - krzyknął Pan Sąsiad. Chwyciwszy kij z siateczką służącą do delikatnego zdejmowania owoców, trzepnął z całej siły w śliwkę nadzianą szerszeniem. Trafił w kilka okolicznych owoców, które z głośnym plaśnięciem rozprysły się na jego głowie. Szerszeń wyjrzał, zaciekawiony nagłym ruchem. 174 W dole stał czerwony z emocji Pan Sąsiad z twarzą uniesioną do góry. Widocznie błyszczący czubek wielkiego sterczącego nosa wydał się szerszeniowi szczególnie wrogi, bo z ogłuszającym brzęczeniem wykonał lot w dół, celując prosto w nos Pana Sąsiada. - Ratunku! - rozległo się rozpaczliwe wołanie. - Ludzie, szerszeń mnie ugryzł! - krzyczał Pan Sąsiad, biegnąc do furtki. Drogą szli Bartek, Bogna, Michał i Czesiek, w pobliżu biegł Bart. Przystanęli, patrząc na chaotyczne ruchy Pana Sąsiada. - Szerszeń jest bardzo niebezpieczny - powiedział Bartek. -Proszę pana, gdzie on pana ugryzł? Ale już było widać. Nos biednego Pana Sąsiada puchł z sekundy na sekundę coraz bardziej. - Szybko, biegnijmy do mamy tomonosowa, ona jest lekarką -krzyknął Bartek i razem z chłopcami popędzili drogą. Bogna została. Podeszła do jęczącego Pana Sąsiada, wzięła go za rękę i jak małe dziecko poprowadziła w stronę domu. - Miał szczęście, że mama tomonosowa zna się na niebezpiecznych ukąszeniach - powiedział Bartek do Bogny, kiedy po godzinie razem wracali od Pana Sąsiada drogą w stronę placyku koło sołtysa. - Od takiego ugryzienia można umrzeć. Bogna milczała. Szła obok Bartka dziwnie onieśmielona. Starała się wymyślić jakiekolwiek zdanie, które miałoby podmiot, orzeczenie i choć odrobinę sensu, chciała odezwać się wreszcie, ale przekraczało to najwyraźniej jej możliwości, bo obok był on. Na szczęście Bartek nie dociekał, jakie mogły być przyczyny uporczywego milczenia Bogny. Po wielu samotnych dniach, kiedy 175 wędrował własnymi ścieżkami, był wyraźnie złakniony towarzystwa i teraz gadał bez ustanku. Bart biegł jak zwykle tuż przy jego nodze, reagując na każdy gest chłopca. Teraz też unosił ciekawie łeb i przysłuchiwał się temu, co mówił Bartek. Zbliżyli się do placyku. Już z daleka widać było kręcące się tu dzieci. Byli też pierwsi dorośli, oczekujący na dzisiejsze popołudnie. Bogna zauważyła Łomonosowa, a obok Cześka i Michała, nie było tylko Agaty. - Mazur z dziadkiem Kasprzykiem pojechali po piwo - oznajmił Czesiek, kiedy podeszli bliżej. - Wy chyba nie skorzystacie z tego specjału? - odezwała się Bogna, która na widok kolegów odzyskała utracony chwilowo głos. - No my nie, ale Mazur to się cieszy, mówię wam, Mazurowa już szykuje kaszankę i takie dziwne opiekane kiełbasy nadziewane kartoflami. Jeszcze czegoś takiego nie jadłem - powiedział tomonosow. Bogna, patrząc na jego rozmarzoną twarz pomyślała, że chłopak jest niezłym łasuchem. - Najważniejsze są słoneczniki - powiedziała, przypominając sobie wspaniałe okazy, z których mama zdejmie pończochy, a potem razem z tatą przydźwiga na placyk. - Ciekawe, czyje będą największe? - zastanowił się Bartek. -Chyba wasze - spojrzał na Bognę. Wkrótce nadjechała nyska, z której wysiadł zadowolony Mazur, za nim chwiejnie wytoczył się dziadek Kasprzyk. Chłopcy podkradli się i unieśli plandekę. 176 - Kilka skrzynek - zawiadomił Czesiek. - Oj, będzie wesoło. Powoli zaczęli się schodzić działkowicze. Pierwszy, mimo kontuzji, był Pan Sąsiad z żoną. Twarz miał obandażowaną i rozchylone usta, którymi w zastępstwie wyeliminowanego przez szerszenia nosa łapczywie chwytał powietrze. Żona dźwigała za nim słoneczniki na grubych łodygach. Wyglądała jak murzyńska kobieta z bukietem palm kokosowych. Słoneczniki były ogromne. Bogna z niepokojem oceniła ich wielkość i ewentualną jakość pestek. - Ale się wystawili - gwizdnął przez zęby Bartek. - Śliwek nie przyniósł - jęknął zawiedziony tomonosow. -To przecież pora śliwkobrania, a oni mają najlepsze, łowickie. - jeszcze byś chciał - powiedział Czesiek. - Nie dał szerszeniowi, a tobie niby ma dawać... Te słoneczniki to też przywlókł tylko dlatego, że chce zgarnąć pierwszą nagrodę, no i pochwalić się, jaki z niego ogrodnik. - Daj spokój, Czesiek, nie nabijaj się z człowieka - wtrąciła Bogna. - W końcu jest ranny, mógł nawet umrzeć - powtórzyła jak echo słowa usłyszane niedawno od Bartka. Nadeszli rodzice Cześka. Mama, uśmiechnięta pogodnie, z wielkim koszem, podeszła do chłopców. - Przyniosłam wam trochę śliwek, nie łowickie, ale dobre -powiedziała i przygaszone oczy tomonosowa rozbłysły nowym blaskiem. Każdy przybyły kładł swoje słoneczniki na długim stole, złożonym z kilku mniejszych przyciągniętych z okolicznych domów. 177 Pan Mazur pilnował furgonetki z piwem. Wkrótce dołączyła do niego żona z czterema synami. Nieśli wielką drewnianą nieckę, w której w najdziwniejszych pozach zwijały się kartoflane kiełbaski, wyjęte wprost z piekarnika, gorące, z chrupiącą skórką. - Ale wyżerka! - westchnął tomonosow. - Nie stękaj, tylko zasuwaj do domu po worek z pieniędzmi. Pani Mazurowa zaraz zacznie sprzedaż - powiedział Bartek. Na placyku było coraz więcej osób. Maluchy kłębiły się, z piskiem ganiały dookoła stołu, wypatrując najgrubszych słonecznikowych łodyg. Po skończonych pokazach słoneczniki odcinano, a wspaniałe tęgie tyczki rzucano na bok. Maluchy tylko czekały na ten moment i uzbrojone nie gorzej od średniowiecznych rycerzy biegały, wrzeszcząc ogłuszająco. Eleganckie działkowiczki sadowiły się na składanych krzesełkach. Mężczyźni już ustawiali się w kolejce po upragnioną butelkę piwa. Zagaił Pan Sołtys. Powiedział kilka słów o wydajności jeglań-skich działek z metra kwadratowego, o pracowitości tutejszych ogrodników, ich ofiarności w walce ze szczerym piaskiem pokrywającym Jegle wzdłuż i wszerz, z plagą nicieni, owocówki jabłkó-weczki, turkucia podjadka, a nawet szczególnie w tej okolicy niebezpieczną odmianą szerszenia. Tu spojrzał wymownie na zabandażowaną twarz Pana Sąsiada. Mówiłby tak jeszcze długo, ale przerwano mu. Wszyscy chcieli poznać tajemnicę pierwszej nagrody. Wtedy na stół wjechał półmisek. 178 - Oto pierwsza nagroda! - oznajmił Pan Sołtys i odkrył serwetę. Na półmisku leżała świńska głowa. Dzieci podniosły straszny harmider. Ludzie śmiali się, pokazywali sobie palcami świński łeb. Bogna odwróciła się ze wstrętem. Co za barbarzyństwo. Cóż zawinił biedny wieprzek, że się go zabija, a potem tak bezwzględnie wystawia na pokaz - pomyślała. Na szczęście półmisek szybko zakryto, chroniąc przed muchami. - Mam nadzieję, że nie zdobędziecie tej nagrody - powiedziała Agata, która wreszcie pojawiła się na placyku. Wciąż nadchodzący działkowicze szli obładowani najpiękniejszymi owocami ze swoich ogrodów. Każdy, kto przyniósł cokolwiek, układał to na stole między słonecznikami. Bogna podeszła bliżej. Z przyjemnością patrzyła na kolorową kompozycję, która powstawała w miarę, jak przybywały nowe okazy owoców i warzyw. Stały tu koszyki ciemnoniebieskich śliwek pokrytych lekkim srebrnym puszkiem, obok pęczki jaskrawopomarańczowej marchwi, warkocze złotej cebuli i białego czosnku, pomidory o różnych kształtach i odcieniach czerwieni. Letnie odmiany jabłek. Ktoś rzucił między to wszystko bukieciki kwitnącego kopru, którego baldachimki rozsiewały aromatyczny zapach. Obok pęczki ziół: bazylia, mięta, melisa. Wszystko to pachniało odurzająco latem, słońcem, powietrzem. Położono tu nawet jaja w łubiance i coś, czego Bogna nigdy nie widziała. Domyśliła się, że to pszczeli plaster, lecz nie mogła przypomnieć sobie, kto w Jeglach hodował pszczoły. 179 Rozejrzała się dookoła, nikt nie przychodził jej na myśl. Popatrzyła w stronę chłopców, ale szybko odwróciła wzrok - spoglądał na nią Bartek. Właściwie niech sobie patrzy. Przecież jeszcze niedawno chciała, żeby ją zauważył. Podeszła do chłopców. Usłyszała, jak tomonosow żali się głośno, że Mazur z dziadkiem Kasprzykiem nie pomyśleli o dzieciach -coca-coli ani na lekarstwo. - Jak tak bardzo chcesz coca-coli, to przyjdź do mnie, za cztery dni urządzam urodziny - powiedział Bartek. - Przyjdziecie? -spytał i w tym momencie spojrzał na Bognę. Zarumieniła się, ale na szczęście, w zapadającym już powoli zmroku, nie mógł tego zauważyć. - Mierzą słoneczniki - krzyknął tomonosow i popędził w stronę prezydium. Za nim Czesiek z Michałem. Bartek i Bogna stali, nie ruszając się z miejsca. - Przyjdziesz na moje urodziny? - zapytał jeszcze raz Bartek, ale już na nią nie patrzył. - Tak - powiedziała cicho. - Może przyniesiesz skrzypce i coś zagrasz? Bogna spojrzała na niego ze zdumieniem. - Chciałbym umieć grać na jakimś instrumencie - stwierdził Bartek. - Chodź, zobaczymy, kto dostał pierwszą nagrodę - powiedziała Bogna i pobiegła przodem, żeby ukryć zmieszanie. Pan Sołtys z jednym z działkowiczów centymetrem mierzyli średnicę i obwód słoneczników, potem każdy ważyli, a wyniki 180 zapisywali na kartce. Po dość długich pomiarach okazało się, że największy słonecznik wyhodował Pan Sąsiad. Zaraz potem, z różnicą jednego centymetra, była mama Bogny. Trzeciej nagrody nie przyznano, ponieważ reszcie startujących w konkursie nie udało się choćby w przybliżeniu dorównać dwom pierwszym nagrodom. Zapalono kolorowe lampki rozwieszone na sznurze. W zapadającym zmierzchu wyglądało to bardzo ładnie. Sołtys wręczył Panu Sąsiadowi nagrodę. Mimo obandażowanej twarzy i bolesnych wspomnień walki z szerszeniem Pan Sąsiad był wyraźnie uszczęśliwiony. Wziął półmisek w obie ręce i podniósł w górę, jakby chciał go wszystkim pokazać jeszcze raz, a potem, trzymając go tylko na jednej dłoni, oddalił się w stronę domu, a za nim podreptała żona ze skrzętnie zebranymi słonecznikami. - Ale chytra - zaburczał tomonosow. - Pan Sąsiad wygląda jak Salome - odezwał się tata Bogny. - Dlaczego? Dlaczego? - To była żydowska księżniczka, która zażądała głowy Jana Chrzciciela. A kiedy spełniono jej żądanie, z głową na misie odtańczyła taniec miłości i śmierci. Panu Sąsiadowi daleko co prawda do jej gracji i okrucieństwa, ale głowę na półmisku też dostał. - Ach, przestań już wreszcie - wtrąciła się mama. - Jakieś okropieństwa przychodzą ci do głowy. Słuchaj lepiej, jaka jest druga nagroda, bo nie mogę się doczekać. Byle nie kurze nóżki... - westchnęła. 181 - Druga nagroda: nożyce do cięcia żywopłotów... - oznajmił głośno Pan Sołtys i mama aż podskoczyła z radości. - Hurra! Teraz wreszcie będę mogła posadzić żywopłot. - Jeszcze i to - mruknął tata. Bartek rozejrzał się dookoła. Ludzie powoli odchodzili. Maluchy podkradały się do stołów i ściągały słoneczniki, uciekając ze zdobyczą w krzaki. ; Wokół furgonetki Mazurów zrobiło się ciaśniej. Barta, który szedł za Bartkiem krok w krok, wyraźnie już zmęczył hałas i przechodzący ludzie, a może zauważył coś, bo kręcił się nerwowo, ciągnąc Bartka do przodu. Spojrzał w kierunku, gdzie pies chciał biec, i zobaczył stojącego pod drzewem Gladosa. Był ubrany w starą zniszczoną marynarkę i kalosze, na głowie miał kapelusz z szerokim rondem, który zasłaniał zniekształconą twarz. Bartek poszedł w jego stronę. Wilczur najwyraźniej już poczuł obecność Gladosa. Skomląc z radości, skoczył mu na piersi, opierając łapy na jego ramionach. - Dobry wieczór panu - powiedział Bartek, stając pod drzewem koło starego. Już nie tak straszna wydała mu się teraz jego twarz. Do cudzego kalectwa można się przyzwyczaić - pomyślał - ale czy Glados też przywykł do swojej twarzy? Na pewno nie używa lustra -| pocieszył się Bartek, postanawiając nie zwracać więcej uwag na jego wygląd. - Przyszedłem, boś mnie zaprosił - zaburczał Glados. - Pan naprawdę do mnie? - zdziwił się Bartek. 182 - Przyszedłem na święto słoneczników i przyniosłem trochę moich miodowych plastrów. Leżą tam... - wskazał na stół. - A Bart jest już całkiem zdrowy - Bartek zmienił temat. -Nawet nie kuleje. - To świetnie, to świetnie. - Zamilkł na chwilę, gładząc Barta delikatnie po grzbiecie. - A może przyjdziecie do mnie. Jutro na przykład - powiedział nagle. - Dobrze. Powiem chłopakom... - Mam coś dla nich, niech przyjdą, koniecznie - Glados znów zaczął mówić niewyraźnie. Stali pod drzewem. Bart łasił się do Gladosa. Bartek był trochę speszony milczeniem. - No to pójdę. Pamiętaj, jutro! - powiedział stary i odszedł, nie oglądając się za siebie. Bartek odchodził z placyku zamyślony. Cieszył się, że czeka go wyprawa do Gladosa i że to on powie o tym chłopcom. Zastanawiał się też, czy powiedzieć o Gladosie Bognie. Mogłaby pójść z nimi. Ale to nie dla dziewczyny taka wycieczka, to są męskie sprawy... Nie mógł się zdecydować. Kładąc się spać, myślał o starym człowieku znad rzeki. Zasypiając wyobrażał sobie, jak wędruje do niego przez łąki, a obok idzie lekkim krokiem dziewczyna o długich jasnych włosach... 183 Glados lOCJC przez łąki, chłopcy z daleka zobaczyli Gladosa stojącego przy spróchniałym płocie. Z odległości zdawało się, że uśmiecha się do nich, ale może to było złudzenie. - Chodźcie, chodźcie! - przynaglał ich burkliwie, kiedy byli już blisko płotu. Chłopcy z trudem pokonywali niepewność na widok dziwnej twarzy Gladosa i wchodzili z lekkim wahaniem do jego budy udającej prawdziwy dom. - Mam coś dla was - powiedział Glados, kiedy stanęli pośrodku ciemnego pomieszczenia bez okien. Podszedł do kąta za łóżkiem i zaczął coś wyciągać. - Chodźcie tu. Chłopcy podeszli zaciekawieni. Pierwszy domyślił się tomonosow. - Nasze skarby z bazy! - krzyknął. - Moje mapy! - ucieszył się Michał. - Wędki, haczyki... - Kubełek, garnek... 7 To, co chłopcy uznali za stracone, odnalazło się u tego dziwnego człowieka. Chłopcy wynieśli rzeczy przed dom i oglądali w świetle. - Wszystko w najlepszym stanie, tak jak zostawiliśmy - powiedział Michał. - Szkoda, że nie wcześniej - powiedział tomonosow. - Nie narzekaj - zbeształ go Bartek, z niepokojem patrząc na Gladosa. Może pomyśli, że mają do niego pretensje, że oddaje im te rzeczy dopiero teraz? 185 Ale Glados najwyraźniej się tym nie przejął. - Czym mógłbym was poczęstować? - spytał jakby sarn siebie. - Nic nie mam, nic nie mam - powtórzył. - My panu dziękujemy za wszystko - odezwał się Bartek. - A może lubicie miodek? - spytał Glados i w tej zdrobniałej formie słowa było tyle smakowitości, że chłopcom aż ślinka pociekła na myśl o słodkim przysmaku. Glados odszedł, a po chwili przyniósł plastry miodu na wielkich łopianowych liściach. - Nie mam naczyń, nie prowadzę gospodarstwa - usprawiedliwiał się z uśmiechem. Łomonosow pierwszy rzucił się na miodowe plastry. Jasnozłoty miód wyciekał wąskimi stróżkami, spływał po brodzie. Zbierał go palcami i oblizywał ze smakiem. Chłopcy usiedli pod lipą rosnącą pośrodku ogrodu i jedli. Zapanowała cisza, którą przerwał Czesiek. - A jak to się stało, że pan mieszka tak daleko poza wsią -spytał z wahaniem. Glados zamyślił się. Po chwili powiedział: - Bo ja jestem poza wszystkim i poza wszystkimi. Taki sobie los wybrałem. : - Niech pan opowie - poprosił Bartek. - To długa historia - zaczął Glados. - Jeszcze z czasów wojny. Chcecie słuchać? - Tak! Tak! - Kiedyś mieszkałem w miasteczku, nawet nie tak blisko stąd, ale wielu tam przyjeżdżało z tych okolic. Wszyscy się tu znali. Jak wybuchła wojna, byłem jeszcze dzieckiem, ale potem, w czasie 186 okupacji, miałem już te swoje czternaście lat, niewiele byłem od was starszy, prawda? - zaczął Glados, lekko się jąkając. - Ja za dwa dni kończę dwanaście - powiedział Bartek. - No właśnie, to jeszcze jesteś dzieckiem. Wtedy było inaczej niż teraz. Pod groźbą śmierci każdy dorastał o wiele szybciej i dzieci przestawały być dziećmi z dnia na dzień. Miałem przyjaciela, tak jak pewnie każdy z was... - mówił dalej Glados, patrząc uważnie po twarzach chłopców. Bartek spuścił oczy. Czy miał przyjaciela? Psa tak, ale przyjaciela chłopca? Czy starał się o czyjąś przyjaźń? - Mój przyjaciel miał na imię Józek - ciągnął Glados swą opowieść. - Świetny chłopak. Wesoły, koleżeński, uczynny, tylko miał jedną wadę: słaby charakter, ale to okazało się dopiero później. Na razie było wspaniale. Przyjaźniliśmy się. Wszystko bym dał, żeby móc być taki jak on. Glados umilkł, jakby przypominał sobie tamte czasy albo jakby był zdumiony faktem, że tyle mówi. - W tym czasie powstawały wszędzie oddziały partyzanckie -podjął swoją historię. - Dorośli mężczyźni mieli broń i dowódców, ale my byliśmy jeszcze za młodzi do prawdziwej partyzantki. Któregoś dnia Józek powiedział mi w wielkiej tajemnicy, że chce wstąpić do oddziału harcerskiego. Ta grupa najmłodszych nazywała się Mysikróliki, bo... - Wiem - wtrącił się Michał. - Bo to są najmniejsze wśród leśnych ptaków. - Tak. Nie mieliśmy nic. Żadnej broni ani mundurów, dosłownie nic, ale za to mieliśmy generała. Kto naszego młodego dowódcę mianował generałem, nie wiem, myślę, że sam się tak nazwał. 187 No, ale wtedy byliśmy pełni szacunku „dla jego rangi, doświadczenia i umiejętności. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy mieliśmy wyruszyć do lasu Już wcześniej szykowaliśmy się do tego. Każdy brał, co się dało-nóż, siekierę, czapkę żołnierską, granat. Józek zdobył nawet stara jak świat dubeltówkę. Co prawda strzelać z tego nie można było, ale robiła wrażenie. Wybieraliśmy się do tego lasu jak na wielkq wycieczkę. ' Glados uśmiechnął się do swoich wspomnień. - Rano mieliśmy przemaszerować ulicami miasteczka, żeby nas zauważono, żeby widziano, że my też idziemy walczyć. To był pochód małych przebierańców. Włożyliśmy czapki z daszkami do tyłu, do pasków mieliśmy przytroczone różne rzeczy: chleb na sznurku, łyżki, ja wziąłem cynową miskę, ale ponieważ nie miała niczego, za co można było ją powiesić na pasku, przewierciłem dziurę w denku i taką zawiesiłem na rzemyku. To, że dziurawa miska nie nadaje się do użytku, jakoś nie przyszło mi do głowy. Szliśmy przez miasteczko śpiewając, nie pamiętam już co, a z okien wyglądali ludzie. Machali do nas i uśmiechali się. Nasz „generał" miał prawdziwą żołnierską czapkę, pas i buty z cholewami. Nie patrzył na boki. A ja rozglądałem się niespokojnie, bo przy mnie nie było Józka. To on namówił mnie na tę wojnę, na las i przygodę, a teraz go nie było. l tak przeszedłem całe miasteczko z dziurawą miską przy boku, a on się nie pojawił. Okna jego domu były zakryte okiennicami. Stchórzył, schował się pod maminą spódnicę, a mnie samego puścił w nieznane, na trudy życia w lesie, głód i śmierć. 188 Zacząłem się bać. Bez Józka byłem tylko chłopcem, a nie mężczyzną. W lesie było niewesoło. Nasz „generał" nie miał doświadczenia prawdziwego dowódcy i zaraz na początku leśnych potyczek zginęli wszyscy. Wszystkie Mysikróliki. - Glados zamilkł. Chłopcy patrzyli na niego z niepokojem. O czym myśli? Kogo teraz wspomina? - Tak... - zaczął znowu po długiej chwili milczenia. - Tylko „generałowi" i mnie udało się ocalić życie. Poszarpanego przez granat znalazły mnie kobiety z pobliskiej wsi. Pewnie dziwiliście się, dlaczego jestem taki pokręcony, kulawy, z taką twarzą? -Glados spojrzał uważnie na chłopców. Bartek aż się skulił pod wpływem jego słów i na wspomnienie swojej wymyślonej opowieści o jego losach. - Udało mi się uratować życie, ale zostałem kaleką. Moje życie nie było wesołe. Ludzie dziwili się, że tylko my dwaj, „generał" i ja, przeżyliśmy. „Generał" wyjechał daleko i słuch po nim zaginął. Ale ja nie miałem dokąd iść. l zostałem. Wszyscy wytykali mnie palcami. Ludzie są okrutni. Czy chcieli, żebym zginął? Chyba tak, bo wtedy zrobiliby mi piękną mogiłę. Ale żyłem, i to im się nie podobało. Pytaliście, dlaczego mieszkam tak daleko. Właśnie dlatego. Nikt mnie nie chciał i ja nikogo nie potrzebowałem. Przywykłem już do takiego życia. No to powiedziałem wam dużo. Od lat tyle nie mówiłem. Nie było komu. - Glados umilkł nagle i widać było, że niczego już się od niego nie dowiedzą. Więc tak może wyglądać życie starego człowieka - pomyślał Bartek. A ludzie nie zastanawiają się nad tym, dlaczego ktoś jest 189 właśnie taki. Oceniają go z wyglądu, powierzchownie, niesprawiedliwie, właśnie tak, jak to niedawno zrobił on sam. - Przepraszam - odezwał się nieśmiało tomonosow. - Chciałbym jeszcze o coś zapytać. A co się stało z Józkiem, dlaczego wtedy nie przyszedł? -Józek? Atak - ocknął się stary, ale mówił już, jąkając się i bełkocąc. - Józka nie puścili rodzice, a on się ich bał, bardziej nawet niż wojny. Nasza przyjaźń skończyła się wtedy raz na zawsze. On nie chciał mnie znać, bo może wstydził się swojego strachu, a ja gardziłem nim za to, że stchórzył. Wtedy tak o tym myślałem, ale teraz patrzę na to inaczej - jego młode ocalone życie było o wiele ważniejsze niż nasza przyjaźń, odwaga, bohaterska śmierć. Niech sobie człowiek żyje i będzie szczęśliwszy niż ja. Postanowienie 190 JuŻ od samego rana z pokoiku Bogny rozlegały się dźwięki skrzypiec. Mama na palcach podeszła do okna od strony ogrodu, jak zwykle, jak co roku. Stała bez ruchu z grabkami w ręce. Michał rzucił jakiś zamazany smarem fragment rozłożonego na części roweru i słuchał. Tata, który zwykle z kwaśną minq znosił skrzypcowe wprawki Bogny, teraz leżał na trawie, uśmiechając się rozkosznie. Skrzypce, po wielu dniach stania w kącie, opornie poddawały się woli jej palców. Bogna z lekkim przestrachem myślała, co będzie, kiedy rozpocznie się rok szkolny, a ona wróci nie przygotowana do gry. To nic. Nadrobi zaległości. W nocy źle spała, śnił jej się wielki fortepian unoszący się na wodzie, a ona jak maleńka figurka tańczyła na klawiaturze. Przy brzegu stał Bartek i machał do niej ręką. Potem obraz zmienił się. Zastąpiły go szybko przesuwające się migawki, których Bogna nie zapamiętała, aż wreszcie pojawił się wyraźny obraz. Bogna klęczy na szczycie góry i pochylona patrzy w dół. Widzi zmęczoną twarz Bartka, wyciąga do niego rękę, pomaga mu wejść. Stoją obok siebie i coś mówią, ale Bogna nie wie co, bo wiatr niesie dźwięki muzyki, która wszystko zagłusza. Obudziła się zmęczona, ale szczęśliwa. Będzie grała. Tak postanowiła nie dlatego, że chce się przypodobać mamie, nie po to, żeby ją podziwiał Bartek, ale dlatego, że sama chce. Bardzo chce grać. 192 Jaka była naiwna. Zdawało jej się, że akrobacją zwróci na siebie uwagę, a przecież jeden wieczór okazał się ważniejszy. Jeden smutny zmierzch nad rzeką, kiedy zobaczyła płaczącego na brzegu Bartka. Albo ta chwila, kiedy razem szli drogą przez Jegle i ona milczała. Nie powiedziała ani słowa, a osiągnęła więcej niż dotąd. Jakie to wszystko dziwne - pomyślała. Trzeba będzie opowiedzieć o tym babci Snopkiewicz, ale jak? Jak wyrazić to, co się czuje i myśli? To tak jak opowiedzieć sen, który się miało nocą. - Bogienko! - odezwał się nagle tuż obok głos mamy. - Grasz nieczysto. Bogna spojrzała przed siebie. W ogródku stała mama i patrzyła przez okno do środka. Uśmiechała się, a w oczach miała łzy. - Dlaczego płaczesz? - spytała Bogna. - Cieszę się. To wspaniałe, kiedy spełniają się nasze marzenia -powiedziała mama, a Bogna przypomniała sobie o żydowskim cmentarzu, kamykach kładzionych na grobach i o wypowiadanych życzeniach. - Mamo, ja nie jestem wielką artystką. - Wiem, ale przecież nie o to chodzi... Na dzisiaj chyba starczy grania, zmęczysz się. - Jeszcze chwilę - powiedziała Bogna. Przebrzmiały ostatnie dźwięki skrzypiec. Bogna stała zamyślona z instrumentem w ręce. Nagle ocknęła się. Miała przecież dzisiaj zrobić prezent dla Bartka. Niedługo jego urodziny, na które ją zaprosił. Złożyła nuty, schowała skrzypce i z szafki przy łóżku wyjęła kolorową modelinę. Początkowo chciała z niej ulepić serce, 193 oczywiście czerwone, ale przede wszystkim nie miała takiego koloru, a poza tym jeszcze by sobie pomyślał, że to coś znaczy, i czułaby się głupio. Zrobi dla niego figurkę psa. Dziwne, że od razu na to nie wpadła. Trzymała w rękach trzy kawałki modeliny w kolorze różowym, zielonym i pomarańczowym. To było wszystko, co miała. Dziwny będzie ten pies, ale trudno -pomyślała. Na tułów przeznaczyła kolor zielony, łapy zrobiła pomarańczowe, łeb oczywiście musi być różowy. Ogon, uszy, nos i oczy wykończyła wszystkimi kolorami po kolei. W kuchni napełniła garnek wodą i postawiła go na ogniu. Kiedy woda wrzała, delikatnie wrzuciła figurkę, poczekała, aż kształt psa się utrwali i widelcem wydobyła go z wody. Przez chwilę w milczeniu przyglądała się swemu dziełu. - No tak - mruknęła wreszcie - do wilczura to ty nie jesteś podobny. Raczej do buldoga. Przy wyjmowaniu ucho psa przekrzywiło się i zwisło teraz smętnie. Ogon zawinął się jeszcze bardziej i wyglądał jak obwarzanek wiejskiego kundla. Tylko barwy się udały. Pies był oszałamiająco kolorowy. - Jaki ty jesteś brzydki! - jęknęła Bogna. - Ale sympatyczny -dodała. - Już taki zostaniesz, bo nie mam więcej modeliny. - Cześć! - do kuchni wpadła Agata. - Co robisz? - E, nic - powiedziała Bogna i szybko schowała figurkę. - Idziesz do babci? - spytała Agata. Wkrótce potem wchodziły do mrocznej izby babci Snopkie-wicz. Babcia stała przy kuchni i gotując mówiła coś sama do siebie. Słysząc kroki, odwróciła się, jakby z lekkim przestrachem, ale na ich widok jej twarz pokryła się zmarszczkami uśmiechu. 194 - Jak to dobrze, kozy, że przyszłyście - powiedziała. - Smutno tu będzie bez was. - Przecież jeszcze nie wyjeżdżamy i na pewno przyjedziemy w przyszłym roku. - No tak, na pewno. Wszystko będzie tak samo jak zawsze -powiedziała babcia Snopkiewicz, ale w jej głosie nie było radości. Dziewczęta usiadły przy stole i patrzyły, jak babcia krząta się po kuchni. - A ja ci przecież coś obiecałam, Bogno. Bogna spojrzała lekko zdziwiona. - Nie pamiętasz? Kiedyście do mnie przyszły, jeszcze w lipcu. Agatka dostała koronkową serwetkę, a tobie obiecałam haft krzyżykowy. - l babcia, wycierając ręce w swój obszerny fartuch, podeszła do komody. Bogna z niecierpliwością obserwowała powolne ruchy jej rąk. Babcia trzymała delikatnie w palcach rogi śnieżnobiałej serwetki. - Śliczna! - westchnęła Bogna. Ciemnoniebieski haft wypełniał prawie całą powierzchnię. Motywy kwiatów i owoców przeplatały się z postaciami zwierząt -była tu dzika gęś, bocian, żaba i biegnąca sarna, a pomiędzy tym napis, haftowany staroświeckim kształtem liter. - „Nie za-bi-jaj ma-rzeń" - przeczytała głośno Bogna i zdziwiona spojrzała na babcię. - To specjalnie dla ciebie - powiedziała babcia. - Zastanów się nad tym. Czasem marzenia mówią nam, jak mamy żyć. ™ Latawce 196 y^^| DOCjnCI otworzyła oczy i zaraz je zamknęła. Miała w nocy piękny sen. Byle tylko nie popatrzeć teraz w okno - pomyślała -bo jest taki przesąd, że wtedy wszystko się zapomina. Mimo zaciśniętych powiek nie mogła sobie uzmysłowić, co jej się śniło. - Wstawajcie, śniadanie! - usłyszała głos mamy. Bogna spojrzała w odsłonięte okno i przypomniała sobie, że śnił jej się Bartek. Wyskoczyła z łóżka. W pośpiechu wciągając spodnie, wbiegła do pokoju. Przy stole siedział już Michał. Mama weszła, niosąc na tacy pokrojony chleb, masło, biały ser i dzbanek z kakao. - Michasiu, gdzieś ty się zdążył tak ubrudzić? - spytała patrząc na jego umorusaną twarz, poplamione ręce i rozczochrane włosy. - Może jeszcze się nie umył - mruknął tata, stając koło stołu i przeciągając się z głośnym ziewnięciem. - Michał ma system tygodniowy - zaczęła Bogna, spoglądając na nie wróżącą nic dobrego twarz brata. - Co to znaczy? - Mama postawiła tacę i patrzyła na nich ze zdziwieniem. - W poniedziałek myje twarz, we wtorek zęby, w środę szyję, w czwartek uszy, w piątek ręce, w sobotę nogi, a w niedzielę odpoczywa, jak Pan Bóg przykazał. - Niezły pomysł - powiedział tata, siadając przy stole. - Witku, w piżamie?! - krzyknęła mama. 198 Dalej śniadanie potoczyło się jak zwykle. Po śniadaniu Bogna wyszła przed dom. Niebo było ciemnoniebieskie i czyste. W przejrzystym powietrzu widać było zielone liście drzew, poznaczone czerwonymi żyłkami i o lekko żółknących brzegach. To już prawie połowa sierpnia. Lato właściwie się kończy. Usłyszała dziwny skrzypiący odgłos dobiegający z góry. To był klucz dzikich gęsi. Chciałabym być przelotną gęsią -pomyślała i bezwiednie uniosła ramiona. Klucz ptaków rozpadł się, żeby po chwili ułożyć się w tajemniczy znak. Wyglądało to tak, jakby gęsi pisały na niebie. „Do widzenia" - przeczytała Bogna, ale był to raczej tylko wymysł jej fantazji. Bartek od rana szykował się do dzisiejszych urodzin. Właściwie już wtedy, kiedy tata wyjechał z Jegli, zaczął myśleć o tym dniu. Chciał dostać jakiś prezent, coś specjalnego, ale bał się, że ojciec, którego długo nie było i wrócił dopiero wczoraj, być może wcale nie pamięta, że dziś święto Bartka. Postanowił, że sam sobie zrobi niespodziankę. Koło łóżka leżał wspaniały kolorowy latawiec. Spojrzał na niego z satysfakcją, brakowało jeszcze tylko „konika", który przyczepiony do linki latawca i puszczony w górę, popędzi niosąc ze sobą kolorowe kartki. Bartek wymyślił, że będą to listy z życzeniami. „Konik" będzie listonoszem. O co poprosić - zastanawiał się. W tym momencie jego wzrok padł na Barta. Pies leżał przy łóżku z pyskiem opartym na wyciągniętej łapie. Oto jego życzenie - już je wypowiedział i spełniło się, odzyskał Barta. Tym razem nie będzie prosił, ale złoży przyrzeczenie. 199 - Co robisz? - W drzwiach stanął ojciec. Bartek powstrzymał odruch błyskawicznego schowania rozłożonego latawca pod łóżko. Spojrzał na ojca. Na szczęście nie zauważył - pomyślał z ulgą. - O, latawiec! - ucieszył się tata i usiadł koło Bartka. - To jeszcze nie pora na latawce - powiedział. - Wiem, ale chciałem... - Bartek urwał. - Tak? - Ojciec patrzył na niego przez chwilę, ale Bartek nie dokończył zdania. Musiałby powiedzieć, że latawiec to rodzaj prezentu, którego oczekiwał przecież właśnie od ojca. - Dzisiaj są moje urodziny, będę go puszczał z chłopakami. - Twoje urodziny? - zdziwił się ojciec. - No tak, zapomniałem -zamilkł, wyraźnie speszony tym faktem. Bartek starał się nie patrzeć na niego. Niepotrzebnie mówiłem o tych urodzinach - pomyślał. - Mógłbyś zrobić takie urządzenie, które puszcza się wzdłuż linki - zaczął tata. - W dzieciństwie i ja miałem latawce z czymś takim. - Myślisz o „koniku"? - Nie wiedziałem, że tak się znasz na latawcach - zdziwił się ojciec. - Tato! W ogóle niewiele o mnie wiesz. - Nie mów tak! - ojciec był wyraźnie urażony. - Ale to prawda - upierał się Bartek, choć przecież wcale nie chciał w tej chwili robić ojcu wymówek. - Może i masz rację - przyznał ojciec. Bartek spojrzał na niego zdziwiony. Ich spojrzenia się spotkały i tata szybko spuścił wzrok. Poddał się tak, bez walki? - pomyślał 200 Bartek. Chyba jest w dobrym humorze, wtedy zawsze staje się taki uległy - stwierdził w myślach. < - Jak sądzisz, czy ta konstrukcja jest dobra? - spytał Bartek, unosząc latawiec na wyciągniętej ręce. - Wiesz, zmieniam pracę. - Ojciec jakby nie zwrócił uwagi na pytanie syna. Oczywiście, nie słucha, zawsze zajęty swoimi sprawami -stwierdził Bartek, i nagle dotarło do niego to, co powiedział tata. Zmienia pracę, a więc i kolegów. Ojciec, mając w biurze ciągłe towarzyskie okazje, ulegał zbyt często namowom innych, a potem wracał do domu w opłakanym stanie. Więc jeśli zmieni pracę, to... - Widzisz, Bartek, zostawiłem was tu samych, ale nie próżnowałem. Wiem, że mamie zależało na tym, żebym zmienił wreszcie pracę... - Tak - przerwał mu Bartek. - Ona cię kocha - powiedział i spojrzał spod spuszczonych powiek na ojca. Tata siedział nieruchomo i bezwiednie obracał w palcach drewnianą listewkę - fragment urodzinowego latawca. - MaSZ coś dla Bartka? - spytał tomonsow. - No. - Pokaż. Michał odchylił kurtkę, spod której wysunął się zniszczony kawałek papieru pokryty siateczką wypłowiałych linii. - Mapa sztabowa! - tomonosow spojrzał z podziwem na Michała. - Ty, dajesz mu swoją mapę? Ja mam tylko to. - Wyjął z kieszeni szarą torebkę. 201 Wewnątrz było mnóstwo pralinek w kolorowych papierkach kupionych za większą część miesięcznego kieszonkowego Łomonosowa. - No też nieźle! - gwizdnął Michał. Wiedział dobrze, co to znaczyło dla tomonosowa. - Cześć, dziewoje! Z bocznej ścieżki wybiegły Bogna i Agata. .' - Jakie macie prezenty? •' - Ja mam właściwie coś dla psa - powiedziała Agata. - Taką torebkę ze skóry. To się zawiesza na obroży, a w środek wkłada się adres. Bart już raz zginął... - A ty? - tomonosow spojrzał na Bognę. - Ja nic nie mam. - Coś się zrobiła taka czerwona? - zaśmiał się Michał. - Daj jej spokój - powiedziała Agata. i - A teraz niespodzianka - powiedział Bartek, kiedy już skończyli urodzinowy tort. Wspiął się na palce i zdjął z szafy latawiec. - Co prawda to nie jest jeszcze dobra pora. Najlepiej jest we wrześniu, kiedy wieją wiatry, ale można spróbować już teraz. Wybiegli na drogę. Wkrótce byli na łąkach. - Dasz potrzymać? - spytał Czesiek, z podziwem patrząc na kolorowe płaszczyzny latawca. - Pewnie, tylko musi się wzbić. To najtrudniejsze. Niech chwyci wiatr... W jednej ręce trzymał nawiniętą na motek linkę, w drugiej dziób latawca. Zaczął biec. Bogna patrzyła z napięciem, 202 jak podnosił ramię, biegł coraz szybciej, zdawało się, że za chwilę sam uniesie się razem z latawcem. Nagle puścił go. Wiatr załopotał, szarpnął delikatną konstrukcją. Latawiec wzniósł się ponad drzewa. - Wyżej! Wyżej! - krzyknęła Bogna. Bart wtórował radośnie. Biegli z głowami wzniesionymi do góry, potykając się co krok, a po chwili latawiec był już tylko małym punktem na bezchmurnym niebie. Nagle Bartek zatrzymał się. Mimo to latawiec szybował bezpiecznie w górze, ani trochę nie zniżając lotu. - Możemy wysłać listy - powiedział Bartek. . - Dokąd? - Do nieba. - Listy z życzeniami? - domyśliła się Bogna. Czego ja bym właściwie chciała? - zastanowiła się. Patrzyła, jak chłopcy w pośpiechu piszą coś na kartkach, popychają się, zaglądają sobie przez ramię. Odeszła na bok. Latawiec czekał, nieporuszony, w górze. Nad łąką krążyły bociany, zataczając coraz większe koła. Bogna złożyła swoją kartkę i podeszła do Bartka. Wszyscy patrzyli w napięciu, jak obciążony listami „konik" mozolnie wspina się do nieba. Po chwili zniknął. - Teraz biegniemy! - krzyknął Bartek. - A nasze listy? - - Na górze „konik" puści je i spadną na ziemię. - l co? ,-. - Spełnią się nasze życzenia - głos Bartka dobiegł poprzez wzmagający się wiatr. 203 Pędził tak szybko, że Bogna została w tyle. Przystanęła i obejrzała się. Chłopcy z Agatą zatrzymali się na łące. Bartek biegł wciąż do przodu. Wreszcie zatrzymał się. Wszyscy zostali daleko w tyle. Spojrzał w górę. Latawiec wciąż był wysoko. „Konik" spełnił swoje zadanie. Kartki spadły na łąkę i ukryły się w trawie. Bartek widział to miejsce za kępą głogów. Jeśli odnajdzie któryś z listów, to wypowiedziane w nim życzenie spełni się. Pociągając lekko linkę latawca, zaczął nawijać ją na motek. Czuł w palcach opór powietrza i szarpnięcia wiatru w górze. Latawiec stawał się coraz większy, a kiedy osiągnął wysokość, na której nie podtrzymywał go już wiatr, z furkotem spadł na ziemię. Bart obwąchiwał go, cicho poszczekując. - Na razie sobie odpocznij - powiedział Bartek, z czułością patrząc na latawiec. - Byłeś wspaniały. Zaczął szukać wśród traw i czerwieniejących szczawi pogubionych listów. Nigdzie ich nie było. Uniósł głowę. Wśród dojrzałych owoców jarzębiny zobaczył dwie przytulone do siebie kartki. - Są! - krzyknął i aż podskoczył z radości. List, który rozwinął jako pierwszy, był jego własny. Tak jak sobie obiecał, nie było to życzenie. Spojrzał na kartkę i zmiął ją chowając do kieszeni. Nigdy więcej nie będzie zmyślał, to postanowione, nie będzie oceniał ludzi według tego, jacy wydają się być na pierwszy rzut oka. Chce być sprawiedliwy. Zrzeknie się dowodzenia, nie będzie chłopakom niczego narzucał, każdy z nich ma prawo do własnego zdania. No i jeszcze... nigdy więcej nie uderzy dziewczyny. 204 Rozwinął drugą karteczkę. Ciekawy, czyje życzenie się spełni? -pomyślał. „Chcę być wytrwała i grać na skrzypcach. Chciałabym, żeby Bartek mnie polubił" - przeczytał. Rozejrzał się dookoła i zmiął kartkę w dłoni. - Chodź, Bart, musimy do nich wracać - powiedział, chwycił latawiec i pobiegł przez łąki w stronę drogi. Z daleka zobaczył chłopców, a obok nich Bognę z Agatą. Pomachał im. Patrzyli w jego stronę. Szedł, unosząc wysoko latawiec i zręcznie przeskakując zagłębienia pełne wody. - Chcieliście puszczać latawca - powiedział, kładąc go na trawie. Przodem popędził tomonosow, za nim Czesiek i Michał. Bogna stanęła z boku i spod spuszczonych powiek spoglądała na Bartka. Podszedł do niej i stali chwilę, obserwując podniebny lot. - Mam coś dla ciebie - powiedziała Bogna. Bartek patrzył na nią lekko speszony. - Prezent... na urodziny - wyciągnęła rękę i rozchyliła dłoń. Spojrzał. Wewnątrz leżała mała figurka. - Co to? - spytał. - To na szczęście - powiedziała i stuliła palce. - Miał być pies. Trochę mu się ucho przekrzywiło - uśmiechnęła się. Stali, patrząc na siebie w milczeniu. - W przyszłym roku... - zaczął Bartek i urwał. Nad nimi unosił się błyszczący w słońcu latawiec. Zasłaniając oczy przed jaskrawym światłem, patrzyli w wysokie sierpniowe niebo. spis treści Przyjazd 4 Wyliczanki 11 Baza 17 Babcia 26 Pamiętaj! 34 Mama jest fajna 40 Mlekicia 45 Kasza pod poduszką 54 Na placu 59 A nocą 65 Jajo 70 Damski bokser 75 Rana 86 Stary dom 95 Nocna rozmowa 106 Wyprawa 110 „Błękitne oczy matki" 121 Przebieranki 129 Na wyspie 135 Spotkanie 145 Domowa rzeka 150 W poszukiwaniu Barta 156 Razem 166 Święto słoneczników l 73 Glados 184 Postanowienie 191 Latawce 197 wydawca Agencja Edytorska „Ezop" 01-861 Warszawa, ul. Żeromskiego 4/15 tel./fax (022) 663 08 59 e-mail: 2ezop@wp.pl www.ezop.com.pl druk i oprawa: tódzka Drukarnia Dziełowa SA ul. Rewolucji 1905 r. nr 45, 90-215 Łódź strona z autografem „Latawce" to opowieść o niezwykłych wakacjach grupy nastolatków. Chfopcy odkryją w zdziczałym ogroj stary, opuszczony dworek, a dziewczęta odgadną jego tajemnw Kim jest nieznajomy samotnik z leśnej pustelni? Dlaczego Bogna chce porzucić grę na skrzypcach, a Bartek - zamieszkać na bezludnej wyspk Dlaczego się pokłócili i pzy się zaprzyjaźnił Dowiesz siej gdy przeczytasz ny Sołeckiej- laureatki >dy Pen Cłubu w 2001 roku. ISBN 83-89133-01-6 9 "788389" 1330U">