Dawid brykalski Nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło Rozdział 1 Wyłącznie w taką noc mogło się wydarzyć, coś równie nieby- wałego. Na wzgórzu od wieków uznanym przez jednych za prze- klęte, przez innych za święte. Pioruny walczą ze sobą i jednoczą się, żądła błyskawic omijają jednak szczyt wzgórza. Grzmoty przetaczają się do- stojnie gdzieś, hen, w górze. Samotny rycerz nic sobie nie robi z deszczu, mroku i wiatru. Dzisiejsza noc jest tą, którą obrał na zaślubiny. Wybranka jego serca stoi przed nim i słucha, świadoma, że jest jedyną istotą, przed którą klęczy on - najdumniejszy z dumnych. - Przysięgam na mój miecz, honor i imię. Klnę się na ciemność i światło. Przywołuję na świadków śmierć, bogów i te pioruny - wzniósł dłoń. - Że do końca moich dni pozosta- niesz jedyną, którą będę miłował. Nie pozwolę byś kiedykol- wiek cierpiała. Jeśli coś mi cię zabierze, przemierzę świat cały, by cię odzyskać. Nigdy nie skalam się żadną inną. Nie poddam się nikomu, ani niczemu. Nie złamie mnie zwątpienie, ni pogarda, ni człowiek czy... - głos uwiązł mu w gardle. Łzy wielkie i szczere spłynęły po znaczonych bliznami po- liczkach. Otarła je delikatnie. Opanował wzruszenie, uśmiechnął się nawet. By dopełnić rytuału musiał wypowiedzieć wszystkie słowa. - ...demon. Porzucę wszystko, gdy tego sobie zażyczysz. Pokonam każdego człeka, monstrum i bogów samych, jeśli sta- ną mi na przeszkodzie... Silniej oparł się na mieczu. - ...w zamian nie żądam niczego. Po wyznaniu opuścił głowę, by za chwilę śmiało ją unieść. Był przekonany, że ona - wymarzona i wyśniona, na- leży wyłącznie do niego. Nie zwrócili uwagi, że pioruny przyczajone po ostatnim grzmocie, od którego zatrzęsła się ziemia, zebrały się w większą wiązkę. Z nieba wyskoczyły dwa ogniste krzewy. Skupiły się nad wzgórzem. Przemieniwszy się w dwie szponiaste, kostropate łapska otoczyły kobietę i wzbiły na powrót w chmury. Rycerz nie słyszał, tylko patrzył, nie mógł uwirzyć. Nie pojmował co się stało. Dopiero po chwili zerwał się jak opętany. Zaczął wygrażać niebu i wykrzykiwać obelgi. Wal- czył z niewidzialną armią. Nie zważał, że w szaleństwie sam siebie ranił. W końcu wyczerpany padł. Krew i łzy zmieszały się z błotem. Szloch rozdzierał waleczne, zaprawione bojach ser- ce, które raz przystawało, bądź trzepotało szaleńczo. Rozchybotany umysł nie mógł pogodzić się z tym, co się sta- ło. Wszystkie słowa wydały się nagle jałowe i puste. Obłęd z każdą chwilą mocniej go ogarniał. Rycerz ani z nim wal- czył, ani mu się poddawał. Zatracił poczucie czasu. Podświadomie ciągle odczuwał obecność ukochanej i zapewne dzięki temu pozostał wśród żywych. ? Do świata trzeźwiej myślących przywróciło go bolesne szturchnięcie w bok. Potem usłyszał słowa, które z trudem zaczął pojmować. - Dyć mówiłem, nie żyw. Nie dycha, nie rucha się, znać nie żyw! - Darł się ktoś lub coś. - Dalej! Z blach obe- drzem! Ścierwo psom i sępom zostawim! - Czekaj psubracie, toż to jakiś pan możny! Tak się nie godzi! - dodał drugi głos. - Na co tu czekać?! Nawet jak żyw, dobić trza i bogac- two zabrać - zawyrokował trzeci. - Za samego konia i miecz ze trzy zimy przeżyjem! Z nagła otwarte oczy ze zdziwieniem napotkały jasność dnia. Musiałem przeleżeć, gryząc ziemię całą noc. Tymczasem Vi- diana... - Konia ja biere! - Po moim trupie, łachudro! Skąd te nieznośne wrzaski? - Kto go najpierwszy zoczył?! - Powrócił pierwszy głos. - Wara wam psiejuchy! Jak co dam, to z mojej łaski! Co za demony tak krzyczą? Prostackie gęby. Oczy wypukłe od żądzy i strachu zara- zem. Jednakowo brudne koszule i portki, jednako zalatujące gorzałką oddechy. Ci zachłanni głupcy o mnie się spierają... Na pewno zabrali też Vidianę. Zemsta! Zemsta! Jak nocne pioruny z nieba, tak on poderwał się z zie- mi. - Zemsta! - Miecz zalśnił światłem przeklętych błyska- wic. Wieśniacy jeszcze nie do końca pojęli, co się dzieje, a już pierwsze, niedokładnie odrąbane ramię, zawisło bezwładnie. Zaskoczony chłop zrobił dwa kroki w tył. Z rany bluzgał krwawy potok. Na nic zdały się kije i widły, Norn Rijter rozpoczął rzeź. Jeden z chłopów, znać bystrzejszy od innych, rzucił się do ucieczki. Pchnięcie i ostrze dosięga kolejną ofiarę, która odru- chowo powstrzymała wypływające wnętrzności. Miecz tymczasem już rozpruwał chłopa stojącego za plecami rycerza. Któryś, choć trząsł się, wzniósł widły. Zwierzęcy strach nie pozwolił prosić o łaskę. chciał się bronić. Pierwszy cios zręcznie zablokował. Krzyknął coś niezrozu- miale i w przypływie odwagi ruszył do ataku. Ostatniego w swoim życiu. Dwa zwinne ruchy i ramiona, wciąż dzierżące widły, le- gły na trawie. Czarnozbrojny nie poprzestał. Krok, półobrót i zamach szybki niczym mgnienie. Między zaciśnięte pięści upadła i głowa. Uciekający nawet się nie obejrzał. Nie zobaczył pogro- mu towarzyszy, ani jak ten, który powstał z martwych schyla się, by wyciągnąć coś zza cholewy. Szybko wycelował. Trafił! Idealnie między łopatki. Uciekinier zrobił z rozpędu jeszcze dwa susy i zwinąw- szy się w pałąk upadł. Nie zdążył ani wyszeptać, ani wy- krzyczeć imion swych bogów. Nie żył. Siewca śmierci zamarł w bezruchu. Bez wzruszenia przyjrzał się ludziom, których wymordował. Bez wzruszenia? Dalibóg nie! Mord rozbudził bestię. Krew zagotowała się w żyłach Rudolfa. Jedyne czego pragnął, to wyrżnąć więcej tych potworów, które zabrały, ukradły jego ukochaną. Wciąż słysząc w głowie słowo „zemsta” które na nowo nadało sens jego czynom, wytarł miecz. Z ciała człowieka, który próbował uciec wyjął nóż. Zatrzymał się. Nie po to jednak, by pomodlić się za martwych. Rozważał, dokąd ma się udać, by ją odnaleźć. Za plecami, skały. Dalej, niedostępne góry. Przed sobą, łagod- nie opadający stok, kończący się lasem. Wśród drzew i krzewów mignęła czerwień. Czy to aby nie kolejny demon? Bardziej stwierdził niż zapytał. A czy tam, za lasem to nie dymy osady? Pewnie tam ją trzymają! I już wiedział, gdzie szukać. Ruszył po przywiązanego opodal konia. Zmęczone całonocnym staniem zwierzę, radosnym rżeniem przywitało pana. Ten bez zwłoki dosiadł go i od razu skie- rował się na wschód. Ku osadzie, której mieszkańcom poprzy- siągł śmierć. Nie wiedział, że wieści dotrą znacznie wcześniej. ? - Tatku! Tatku!! Przenikliwy krzyk oderwał pracujących od zajęć. Wzywa- ny odłożył młot i skinął pomocnikom by pracowali dalej. Podkuwali wyjątkowo niespokojnego konia, a tu ten szczyl głowę zawraca. Ojcowskie serce nie mogło jednak zignorować wołania. Drobny jasnowłosy chłopiec odziany w czerwoną kamizel- kę, wbiegł na podwórze kuźni. Wpadł jak bomba w ramiona oj- ca. Kowal, zwany Podwalikiem, przygarnął chłopaka do piersi ruchem szorstkim, lecz znaczonym miłością. Gdy pierwsza fala szlochu minęła, zabrzmiały surowe słowa: - No gadajże, ino mig! Co się stanęło! Pożar we wsi? - Wyobraźnia podsuwała najgorsze wizje. - Pani matka chora!? Czemuż oczy wytrzeszczasz? Ojcaś nie poznajesz? Gadaj, bo skórę złoję! - zagroził na koniec. Z obawy przed ojcowskim gniewem i wspomnieniem tego, czego przed chwilą były świadkami, oczy dziecka przemieniły się w dwa spodki. Zdarzenia przekroczyły granicę pojmowania paroletniego dziecka. Jedyne co chłopak był zdolny zrobić, to wskazać na drogę. Po czym znów zapłakał, dodatkowo szczękając zębami. Kowalowi wydawało się to niepojęte! Jego syn, prawie mężczyzna, co to już sam krowy pasał, płacze i drży jakby mu rodzicieli ubili. Krzyknął do pomocników, że sami robotę kończyć mają i ruszył w stronę wsi. Czując, że trzymana dłoń syna zaciska się, szloch wzmaga i chłopak za nic sam nie pójdzie, za- trzymał się. Z delikatnością, o którą trudno byłoby posą- dzać tak potężnego mężczyznę, wziął dzieciaka na ręce. Szkrab objął ojcowską szyję, wtulił twarz w ramię i wypła- kiwał z siebie całą grozę. Do chaty nie było daleko, lecz już na drodze opadli ich starzy znajomi - dzieci i psy. Pierwsze, obawiając się gniewu kowala, szły w prawie nabożnym milczeniu. Drugie, biegły tuż za dziećmi i jakby również wyczuwały powagę sy- tuacji. Ujadały mniej niż zwykle. Ktoś z hałastry wyrwał się naprzód, bo naprzeciw nim wyszło kilkoro ludzi. Na czoło pochodu wysunęła się zażywna kobiecina. Już z daleka krzyczała: - Synku, co oni ci zrobili! Kto ci krzywdę jaką wyrzą- dził? Gdy podeszła do męża, spojrzała na niego z wyrzutem. Zamaszyście wytarła ręce w fartuch i oderwała syna od szyi ojca. W ramionach matki, dziecko zaczęło się powoli uspoka- jać. Ludzi zbierało się coraz więcej. Każdy chciał wie- dzieć, co się stało. Jakby nie widziano płaczącego dziecia- ka, albo roboty brakowało. Nie widzieli, by kowal rozpieszczał któregoś z synów i nosił go na rękach. - Cichajta ludziska, może tera cosik do rzeczy powi! - cisza zapadła i tylko psy odważyły się ją zakłócić. Chłopię zaczęło mówić. Cicho wprawdzie, lecz matka i ojciec zrozumieli. - Na wzgórzu... na Górze Wczele możnego pana... nieży- wego znaleźli a on demon jakowyś wstał... z martwych... wszystkich pięciu jak prosiaki... ino jam uszedł... i tera tutej idzie... Ostatnie słowa wyszeptał tak, jakby się ich bał. Podwalikowi, mimo że nie do końca uwierzył, rozwaga podpowiadała ostrożność. A że mir we wsi miał, zaczął wyda- wać polecenia: - Matka zbierz dzieciska do chałupy! - ozwały się po- jedyncze lamenty. - Inne baby też! - Doświadczenie podpo- wiadało dalsze postępowanie. - Bez płaczów mi tu, nie czas po temu! Robić co każę! - rozkazywał, nie dając ludziom wytchnienia. Kobiety rozbiegły się jak wystraszone kury. Tylko ko- walowa żona nad wyraz spokojnie odprowadzała tulącego się wciąż synka. Pośród powstałego zamętu unosił się głos kowala: - Wszystkie chłopy do mnie! Przynieść widły, drągi i cepy! – wydawał zdecydowane polecenia. - Wyjdziem tamtemu na spotkanie! - Józwa! Leć, obudź Drzewoja, migiem go tu prowadź! Demon nie demon. Czary starego zawsze mogą się przy- dać. Rozumował Podwalik. - Ty Razmir na konia siadaj i na wzgórze! - Wskazał na młodego mężczyznę, który natychmiast pobiegł wykonać pole- cenia. - Obacz co z tamtymi! Zważaj po drodze! - krzyknął do niego kowal, gdy ten pojawił się, jadąc na ciężkiej chłopskiej kobyle - Szczypawce, której żadną miarą nie szło zmusić do galopu. - Przynieś mi miecz, Trawój! Ten, co żeśmy rycerzowi złupili! - rozporządził kolejnym człowiekiem. - A sobie łuk weź! Pewno zda się wreszcie! Reszta chłopów wracała już z zabraną w pośpiechu bro- nią. Zaraz też i Trawój przyleciał z wielkim, oburęcznym mieczem, na plecach niósł kołczan, w nim łuk i strzały. Po- dał miecz kowalowi. Zabrakło czasu, by dobrze zważyć go w dłoni, a już posłyszeli tętent kopyt. Wracał Razmir, podjechał do środka placu i zsunął się, prawie spadł z konia. Zaczęli wypytywać jeden przez drugiego. Teraz dopiero spostrzegli jak zgonił konia i że obaj są przerażeni. Razmir rozepchnął tłoczący się i przekrzykujący tłumek. Podszedł do Podwalika. - Nie gniewajcie się, alem do wzgórza nie dojechał. - Po rozedrganym głosie i rzucanych na boki spojrzeniach znać było, że przeżył nie lada wstrząs. - Ledwom za wieś trzy wajchy odjechał, a naprzeciw jakaś postać na koniu jedzie. Gdym się zbliżył, pozdrowiłem grzecznie, widząc, że to ry- cerz zbrojny. Pewnikiem ten, o którym chłopak gadał. Przebiegło wszystkim przez głowy. Podjeżdżam, on dalej nic... - język odmówił Razmirowi posłuszeństwa. Ktoś z boku podał butelkę. Pociągnął zdrowo. Rękawem obtarł usta. Potrząsnął z niedowierzaniem głową i podjął opowieść: - ...jak żem go mijał, to w oczyska mu zajrzałem. Dziwnie błyszczały, jakby Zhizofrenigowi albo i inszemu dyjabłowi. I wtedy... wtedy to.... on jakoś tak zarecho- tał... chociem cały zmartwiał z bojaźni, to jużem Szczypaw- kę obracał, by życie ratować... - Z przejęcia zaczął mówić szybko i urywanie. - A ten waryjat miecz wyszarpnął, zachi- chotał, jak ta jędza cośmy ją ostatniej jesieni na pal na- wlekli i... dalej, hajda na mnie! Szczęściem kobyła nie w ciemię bita, w porę przed tamtymi uskoczyła, ino ostrze ko- ło słuchów przelazło! - złapał się za ucho, szukając po- twierdzenia swoich słów. - Jużeśmy do dom gnali, a on ci brechtał się jeno i szczerzył... jakoby, jakoby... szalej garściami żarł! Jedna prawda, nie gonił za nami. Tera do wsi jedzie!!! - Z drogi, psie mordy! - odezwał się ktoś zza pleców. - Drzewoj idzie! W rzeczy samej, prowadzony przez wysłanego młodzieńca szedł dziad olbrzymi. Biała grzywa okalała starczą twarz. Wyblakłe wargi, krzaczaste siwe brwi, sępi nos i zaspane oczy dopełniały wizerunku wiejskiego guślarza. - Po coście mnie kowalu tak rano ze snu rwali? - Rzekł, wyczesując z brody resztki słomy. - Nie czas na próżne gadanie. Zbieraj do kupy swoje czary. Potrzebne będą! - odpowiedział Podwalik. - Rycerz strasznie okrutny na nas idzie. Znać, że nie taki, jak ten chłystek Donki Szot, co za cudaczne wiatraki nas miał. Z tym łatwo nie pójdzie! Bronić się trza! Więcej ich wszak być może! - uznał rozmowę za zakończoną. Zajął się przeli- czaniem ludzi. Z Drzewojem, szesnastu chłopa. Nie ma Kacpra z rudym bratem... - liczył - Strachajły - pośmiewiska całej wioski, Radlicza i Onufrego - syna Trawoja. Albo pospali się gdzieś pijani albo... wolał nie myśleć, co im się przydarzyło. - Wszystkie chłopy za mną, na drogę przed wieś idziem! Drzewoj obok! Reszta z tyłu! - wydał polecenia. - Razmir ty bier ze sobą Szczypawkę. Jakby się pan rycerz w bój wdał, wrócisz do wsi i babom z dzieciskami w las każesz uciekać. Kowal wiedział co robi. Wyłącznie Razmir znał miejsce, gdzie schowano majątek w złocie. - Jak krzyknę „Brać go!” wszyscy macie konia obsko- czyć, jeźdźca na widły brać! Zrozumiano?! Wiara odpowiedziała mruknięciami. Każdy dobrze znał tę prostą strategię, pozwalającą złupić niejednego nierozważ- nego wędrowca. Nikt tylko nie chciał być tym pierwszym, który dostanie się pod miecz. Skwapliwie ruszyli za milczącym kowalem i zadumanym Drzewojem. Uszli ledwie kawałek drogi od chałup, gdy idący z przodu przystanęli. Zatrzymali się wszyscy, odruchowo wy- ciągając przed siebie się prymitywną bronią. Trawoj nie- wprawnymi rękoma założył strzałę na cięciwę. Zza lasu, tuż za zakrętem, który zasłaniał drogę, dało się słyszeć stąpanie konia. Stawało się coraz bliższe i wyraźniejsze. Jesteście wreszcie, demony w ludzkiej skórze! Gdzież ją ukryliście? Nie widać jej między wami. W milczeniu przyglądał się przeciwnikom. Po co te kije? Czyżbyście chcieli walczyć?! Zatrzymał się i zawarczał jak warczy dziki zwierz. Struchleli, wystraszeni wyniosłą postacią i niepojętym zachowaniem. - Człeku, nie wiemy skądś przybył, nie wiemy coś za jeden! Źle ci z oczu patrzy i stracha niejednemu napędziłeś - pierwszy z odrętwienia wyrwał się przywódca wioski. - Po- wiedz czego chcesz. Do wsi i tak nie puścim! Odejdź po do- broci, albo będziemy się barować! Nie chcemy cię ubijać, ale nas tu siła. Nie dasz rady! Nie przejdziesz! - starał się mówić głośno i pewnie. Zbrojny mąż i jego koń nadal stali niczym posągi. Gwałtownie zatrzasnął przyłbicę. Jego mowa zabrzmiała jak ostrze lodu: - Daję wam czasu tyle tylko, ile potrzeba, by przypro- wadzić Vidianę - zdumieni wieśniacy popatrzyli po sobie. - Jeśli żadnej szkody nie zaznała, puszczę was żywych. Jeno domostwa jako przestrogę oddam płomieniom! W odpowiedzi mocniej ścisnęli styliska, twarze stęża- ły. Zaciśnięte zęby i rozszerzone źrenice świadczyły o zwierzęcej determinacji. Kowal trącił Drzewoja, ten rozumiał, że na nic czary, jakimi leczył chore na wzdęcie krowy. Będzie potrzebna ma- gia. Silna i prawdziwa. Jeszcze raz odezwał się kowal: - Jako się rzekło, nie przejdziesz panie. Idź swoją drogą, albo jak psa ubijem! - zagroził. - Może i paru ra- nisz, ale dalej nie puścim! – ściszonym głosem dodał ostat- nie słowa. Jeździec i koń ani drgnęli. Siwy dziadyga to guślarz. Heretycki zabobon i tu do- tarł. Pewnie zaśmiałby się do swoich myśli, lecz nie mógł zapomnieć o porwanej w noc Vidiany. Starzec był gotów zaatakować tego pachołka Szelela swoją najsilniejszą bronią. Urokiem, który powodował koło- waciznę. Mamrocząc tajemne słowa złożył ręce, by wykonać skomplikowane ruchy... Na wszelki wypadek chłopi cofnęli się o krok. Wszyscy z wyjątkiem kowala. Oraz rycerza, który rzekł: - Sami tego chcieliście! Ma cierpliwość dobiegła kre- su! Przy ostatnim słowie dosięgnęła go fala tandetnej ma- gii. Spłynęła nie czyniąc żadnej krzywdy. Zaśmiał się szyderczo. Szybkim sięgnął po wiszący przy siodle topór. W drugiej ręce dzierżył wyjęty nie wiadomo kiedy nóż. Rzucona broń minęła się w locie. Świsnęło przecinane powietrze. Z głuchymi uderzeniami, bezbłędnie trafiły. Kowal ze zdziwienia spojrzał na sterczący ze swej piersi zdobiony trzonek i krwawy wykwit wokół niego. Chcąc wyjąć nóż, chwycił go oburącz. Szarpnął. Upadł z jękiem, nadziewając się na ostrze. Białe włosy i broda starca w jednej chwili stały się czerwone. Jego twarz, zamieniona przez topór w krwawą mia- zgę, uprzytomniła reszcie los, jaki ich czeka. Wśród wieśniaków zapanował zamęt, nie wiedzieli, co robić. Gdy brakuje przywódcy, zastępuje go panika. Jedni, zrywali się by wiać, inni zbili się w ciasną gromadę. Wy- glądali jak stado kur, na które za chwilę spadnie jastrząb. Drapieżnik wiedział co czynić. Instynkt dyktował mu postępowanie. Szarżował z wzniesionym w prawej dłoni mie- czem. Od pancerza odbiła się nieudolnie wypuszczona strza- ła. Na gościńcu zadudniły kopyta jeszcze jednego konia. To Razmir gnał do wsi. Trzy świetliste błyski i trzy ciała legły, jak skoszo- ne ręką Żniwiarza . Dwóch chłopów nadbiegło, godząc widłami od tyłu. Dostrzegł ich kątem oka. Obrócił konia, który aż przysiadł na zadzie. Pierwszy z odważnych osunął się z roz- płataną głową, drugi zdążył sparować cios i odskoczyć w bok. Widząc to, następni nabrali odwagi. Nagły skok konia i kolejna ofiara padła zmiażdżona ko- pytami. Jednocześnie miecz upomniał się o tego, który przed chwilą umknął. Zginął od ciosu w plecy. Jakiś chłop roztropny chciał podciąć cepem konia. Ten, wyćwiczony i wyczuwając niebezpieczeństwo, odskoczył, a je- go pan ciął celnie na odlew. Ponownie rozbiegli się, chowając w lesie. Uciekli, nie patrząc nawet czy ich goni, ani ilu konających zostawili na drodze. Ujrzeli tak wiele śmierci, że już na nic woleliby nie patrzeć. Rudolf nie zamierzał nikogo ścigać. Był pewien, że nie ujdą. Wrócą do domów. Tam dokończy dzieło. Nogą odwrócił ciało kowala na plecy. Nie poświęcił jednej chwili by przyjrzeć się zastygłej w śmiertelnym gry- masie twarzy. Wyszarpnął swoje ulubione ostrze. Podobnie uczynił z toporem. Z tego, co pozostało z głowy Drzewoja ostrze wyszło z obrzydliwym mlaśnięciem. Sprawnie dobił rannych, nie zważając na ich prośby i błagania. Ostatniego złapał za włosy. Boleśnie odchylił mu głowę do tyłu. - Błagam panie... nie czyń... jam... niczemu... - wy- stękał ranny. - Gdzie ją trzymacie?! - zapytał twardo. - Aahrrg... jam nie winien... - jęczał chłop, przewra- cając oczami. - Powiesz, gdzie ją trzymacie i skrócę ci cierpienie. - Kogo panie?... ahh... jam nie winien... - z na w pół odrąbanego ramienia wciąż ciekła krew. Kłamliwe psy, nie zasługujecie na to, by kalać ziemię. Jedno głębokie cięcie i trzymał w dłoni głowę trupa. Z szyi sikała posoka. Nie zważał na to, że ochlapała mu twarz, ręce i zbroję. Wstał, przywołał konia. Ogier, na podobieństwo wierne- go psa, podbiegł strzygąc uszami. Rycerz wskoczył na koński grzbiet i skierował się do wsi. Tam, gdzie trzymają Vidia- nę. Tam, gdzie może cierpi. Może patrzą na nią z pożądaniem? A może... Tego by nie zniósł. Popędził konia. Jeśli ktokolwiek ją dotknął, obetnę mu obie ręce. Taki miał być początek. ? Wieś przywitała go ciszą. Ciszą, bo zjadliwe szczekanie psów nie miało znaczenia. Oprócz nich nie napotkał nikogo. Każda chałupa pozdrawiała go zamkniętymi na głucho okienni- cami. Wśród tej pustki zaklekotał z nagła zwolniony łańcuch studni. - Precz, precz, precz, precz... I to ucichło, urwane głośnym pluśnięciem wiadra. Zsiadł z konia i puścił go samopas. Wiedział, że nie umknie i że przybędzie na wezwanie. Z mieczem w dłoni kop- nięciem otworzył drzwi najbliższej chałupy. Porozrzucane w pośpiechu sprzęty, płonący pod kuchnią ogień. Przeszedł izbę będącą jedynym pomieszczeniem. Nogą rozrzucił polana po podłodze. Zabrał dwa palące się najży- wiej. Wyszedł przed dom i przyłożył ogień do strzechy. Wil- gotna od nocnej burzy, nie chciała się zająć. Skwierczała tylko i dymiła. W końcu płomienie zwyciężyły i poczęły peł- gać w górę dachu. Uczynił to samo z drugiej strony. Gdy zaglądał do ko- lejnego domostwa, pożar na dachu pierwszego rozprzestrzenił się na dobre. Ze środka dobywały się kłęby dymu. Dom, który odwiedził, podzielił los poprzedniego. Płomienie żółto zło- tymi jęzorami lizały obie powały. Gwizdnięciem wezwał konia. Chwycił za wodze. Choć zwierzę było zaprawione w potyczkach i bitwach mogło się spłoszyć. Podchodząc do kolejnych drzwi dojrzał, że są lekko uchylone. Puścił konia. Końcem miecza wepchnął odrzwia do środka. Z wnętrza, mimo szumiącego za plecami ognia dobie- gał szloch. Śmiało wkroczył. W kącie izby, tuląc dwoje dzieci, siedziała kobieta. Mniejsze rzewnie płakało. Przestała je uspokajać. Spojrzała wyzywająco na rycerza. Chłopak, który przyniósł nieszczęsną nowinę, również się odwrócił. Natychmiast schował twarz w fałdy matczynej sukni. Demon przyszedł po niego! Zakuty od pasa w górę w stal. Głowa z metalu zwieńczo- na nietoperzymi skrzydłami. Zamiast twarzy, jedynie cień. Tam gdzie powinny być oczy, dwa jarzące się punkty. Umazany krwią i wnętrznościami. W ręku miecz, matowy od zakrzepłej juchy. Choć serce wywołując nieznośny ból skurczyło się, mat- ka wstała i rzekła mężnie: - Precz stąd antychryście! Precz od moich dzieci! Milczał chwilę, po czym ochryple powiedział: - Powiedz, gdzie ją trzymacie, a daruję dzieciom ży- cie. - Nikogo tu nie trzymamy! Precz stąd! Cośmy ci winni? - prawie płakała, lecz nie zamierzała ulec. - Odejdź i ostaw nas w pokoju! Precz!! - Mów kobieto, gdzie ona! To twoje ostatnie chwile! – rzucił przez zęby, podchodząc bliżej. Zasłoniła potomstwo rękoma. Dumnie i nieustępliwie stała naprzeciw niego. - Nikogośmy tobie nie zabrali! Czy ci bogowie rozum odebrali? Idźżesz do piekieł skądś przybył! Nie straszne mi twoje groźby! Precz rzekłam!! Może ona mówi prawdę? - Myśl pojawiła się i od razu zniknęła. Nie było czasu na wątpliwości. Zamachnął się z półobrotu, celnie i silnie. Głowa kobiety potoczyła się po klepisku. Dzieci wciąż kurczowo trzymały się sukni matki. Wyszedł szybko i zaryglował drzwi. Z innej chaty wy- niósł naręcze płonących polan. Wziął tyle, ile zmieścił w garści i ruszył przez wieś rzucając je na domostwa. Musiał obrócić trzy razy, nim na wszystkich dachach zakwitł ogień. Ostatnie pochodnie rzucił na chatę, w której zamknął dzie- ci. Tkwił pośrodku pustego placu, patrząc na swe dzieło. Wsłuchiwał się w szaleństwo płomieni i dziecięcy krzyk. Rozmyślał nad podłością tego świata i nad tym, jak odnaleźć swą miłość. Z lasu przyglądało mu się kilka postaci przerażone be- stialstwem. Ocaleni z pogromu nie wiedzieli, co z sobą po- cząć. Jeden człowiek, dla nich demon z czeluści piekieł, zniszczył całe ich życie. Jak i on, nie mieli dokąd się udać. Na trakt wybiegł płonący pies. Jego skowyt przebił się przez szum ognia. Gnał na wschód, niosąc płomienie na swej sierści. Norn Rijter bez dalszego wahania dosiadł konia. Porów- nywał swój los do przeznaczenia jakie spotkało kundla. Wy- dało mu się to trochę zabawne i dlatego podążył jego śla- dem. Rozdział 2 Młode dziwki, któż ich od czasu do czasu nie potrzebuje? Jedna z opierających się niedbale o ścianę wydała się w miarę ponętna. Pokręcone, czarne jak najprawdziwszy węgiel włosy opadały na smukłe ramiona i szyję. Twarz bardziej dziew- częca niż kobieca. Niczym nie przypominała koleżanek po fachu. Tłuste, obleśne kurwy. Gdybym tej młodziutkiej tu, w tym zakątku sprzedajnej miłości nie znalazł, wziąłbym pewnie którąś z nich. Wybór był bardziej niż oczywisty. - Ile bierzesz? - Przez twarz przemknęła niepewność w postaci lekkiego rumieńca, którego puder nie dał rady ukryć. - Dwadzieścia - odrzekła, siląc się na śmiałość. Takie narowiste nastolatki nie wiedzieć czemu utarło się nazywać dzikimi osiołkami . Dopiero z bliska spostrzegłem, że wybielacz na twarzy nie służy wyłącznie podkreśleniu piękna. Przede wszystkim ma zasłonić paskudne sińce pod oczami. Raczej nie wyglądały na siniaki z niewyspania. Cóż, przy mnie raczej żadna z tamtych macior jej nie uderzy. Alfonsi też niech mi lepiej w drogę nie wchodzą. Nie znosiłem ich wrednego zawodu, jak- by mój był lepszy. - Dobra, idziemy - złapałem ją za rękę i pociągnąłem za sobą. Nie miałem zamiaru silić się na jakieś czułości. Dziś na noc potrzebowałem dupy. Doprawdy, zabawne. Najemny zabójca nie chce być sam. Takie tam fanaberie, ale mnie rozbawiły. Zapomniałem gdzie i z kim jestem. Zachichotałem do własnych myśli. - Z czego się śmiejesz? - spytała małolata. - A co? Mam ku... twa mać płakać? - krzyknąłem na nią, zawstydzony swą beztroską. Przez dalszą drogę do gospody „U Hashishina” milczeli- śmy. Zapomnienia i zatracenia, oto czego potrzebowałem. Nie dalej jak tydzień temu znaleźli mnie w tym zapo- mnianym przez bogów mieście. Skądś musieli się dowiedzieć, że trudnię się zabijaniem. Ale, do diabła! Nie takich lu- dzi, jakiego chcieli bym zabił dla nich! Chłopi okazali się sprytniejsi, niż na to wyglądali. Nie dość, że bez przerwy miałem przed sobą pełny kubek przepalanki, to jeszcze za- proponowali mi tyle złota, że zapewne sami nie znali jego wartości. Byłem akurat bardzo biedny i bardzo bezrobotny... Kmiecie chcieli, bym uśmiercił jakiegoś rycerza. Ów jednak okazał się tęgim zabijaką. Na rozstajach pełno było listów gończych rozesłanych za mordercą co najmniej czte- rech tuzinów ludzi. Od tych wszystkich kłopotów, które wcale nie były moją specjalnością, chciałem choć na chwilę uciec. Liczyłem, że uda się w ramionach dziewki, która szła potulnie za mną. - Lubisz to robić? - zapytałem, starając się nadać py- taniu obojętny ton. - Pewnie, że tak. Spodziewałem się wzruszającej opowieści o chorej mat- ce, głodującym rodzeństwie i takich tam. Tak podpowiadało doświadczenie zdobyte w moim, równie skurwysyńskim, zaję- ciu. Większość stałych bywalców i przypadkowych gości zaję- ta była swoimi sprawami. Jedynie karczmarz rzucił mi zza szynkwasu porozumiewawcze mrugnięcie. Miał przy tym minę starego jebaki wyjadacza. Stary, głupi buc. Pomyślałem o wstrętnym moim oczom grubasie. Wycieraj swoje kubki, łachudro, nie dla psa kieł- basa, ni dla kota kawior. Taki człeczyna każdemu by się wydał szpetny, gdyby tuż przed oczami miał to co ja. Zgrabny tyłeczek kołysał się miarowo, w takt stawianych po schodach kroków. Długie, zgrabne nogi, podobnie jak ich kształtne zwieńczenie obie- cywały wiele. Bardzo wiele. Żywiej zagrało serce. Prawie wbiegłem po schodach, wy- przedzając zaskoczoną dziewczynę. Z galanterią otworzyłem drzwi i szerokim gestem zaprosiłem do środka. Weszła, pró- bując się nie uśmiechać. Na świecie nie jest wolny od przywar nikt przecie ... Omiotłem spojrzeniem pokój, czegoś chyba brakowało. - Poczekaj chwilę! - rzuciłem, gdy już siadła na wy- rku, nie zasługującym na miano łóżka. Nie zdążyła pewnie dobrze się rozejrzeć, a już byłem z powrotem. Nie sam. W ręku miałem okazałą butelkę najlepsze- go wina, jakie można było kupić w tej spelunce. Chciałem ją poczęstować, lecz ona po raz kolejny tego wieczoru przejęła inicjatywę. - Płacisz teraz, nim się upijesz, albo sobie pójdę. Zatkało mnie, ale tylko na moment. Sięgnąłem po pie- niądze. Nie licząc, podałem jej pełną garść monet. - Proszę, to dla ciebie. Ale pamiętaj, mam prawo do reklamacji - z trzymanej w drugiej ręce butelki pociągnąłem spory łyk. - Napij się. Na koszt firmy. Napiła się, a jakże, lecz wpierw przeliczyła pieniądze i wcale nie oddała reszty. Życie zdążyła trochę poznać. - Bądź tak dobra i rozbierz się sama. Bez o ciągania rozsznurowała długą suknię, zdjęła ją przez głowę, uwalniając drobne piersiątka. Pozbyła się tan- detnej bielizny. Patrzyłem z wzbierającą w kroczu żądzą. W końcu zdjęła buty. Zostałem w swoich. Jeszcze przez moment podziwiałem szczupłe, pełne wdzięku ciało, po czym rzuciłem się na nią jak wygłodniałe zwierzę. Nie pozostało jej nic innego, jak mocno trzymać się łóżka. Miało przynajmniej tę zaletę, że nie trzeszcza- ło. Dobrze, że przynajmniej nie stękała, kiedy ją maltreto- wałem. A po wszystkim i tak nie mogłem zasnąć. Zszedłem więc na dół, do pełnej głosów i dymów sali. Kupiwszy wino czmychnąłem na górę. Nie dla mnie dziś, przy tak melancholijnym nastroju, siedzenie pośród pstrej zbieraniny. Zwykle kończyło się to solidną bijatyką. Siedząc w ciemnościach, które niezwykle sobie ceniłem, sączyłem trunek prosto z butelki, postanawiając mocno, że za jego pomocą poukładam sobie w głowie. Ona wciąż spała. Mocniej skuliła się przez sen. Narzu- ciłem na nią koc. Chyba poważnie przejąłem się tym dziecia- kiem. Czyżby budziła się we mnie niezwykła, jak na człowie- ka od mokrej roboty, wrażliwość? Mniejsza z tym. Zacznijmy od początku. Początku? Jakiego początku? Na- wet nie wiem, kiedy wszystko się zaczęło. Czy wtedy, gdy obudziłem się galopując na koniu pośród burzy? Czy wtedy, gdy coś zdrowo rzuciło mną o ziemię i „przypomniałem” sobie przeszłość? Co za bzdury! Być może moja historia zaczęła się w klasztorze. Lecz i ten epizod wydaje się nie do końca wyśnionym majakiem. A może nadal śnię? Na tego typu myśli człowiek wynalazł jedno doskonałe lekarstwo. Pociągnąłem solidnie z flaszki. Chociaż wytężam umysł nie jestem w stanie rozwikłać tkwiących we mnie zagadek. Moja przeszłość była i wciąż, do diabła, jest murem, którego nie sposób ani przeskoczyć ani rozbić. Nawet obejść się nie da. Czasami ktoś przerzucał na moją stronę kamienie - drobiny wspomnień. Niektóre raniły, inne były całkiem miłe. Większość była kolejnymi zagadkami. Kolejne ułudy. Lepiej się napić. Czyje to kpiny? Moje z siebie samego? Przecież znam siebie i swoją wartość. Choć zarazem, czuję się jak obcy w obcym ciele. Nie śmiało się ze mnie to dziecko, które za- brałem z ulicy. Przeznaczenie też sobie ze mnie nie szydzi. Ono jest obojętne na wszystko i wszystkich. Prędzej to ja kpię sobie z niego, żyjąc wciąż na krawędzi. Może to pie- przone wino robi mnie w konia? Tak, oto winowajca! Drwi so- bie w najprostszy z możliwych sposobów. Kończy się. Lepiej bym ja z nim skończył. Golnąłem do samiutkiego dna. Przednie to wińsko! Szkoda, że już go nie ma. Gdyby mi się chciało, zszedłbym po jeszcze jednego i uporał się z tymi kretyńskimi egzystencjalnymi problemami . Głowa cią- ży... Ręką ruszyć nie mogę... Myśli jakoś mętne... O, bo- gowie! Jakże spać się chce. Nic, tylko zasnąć... Zaraz! Nagłe olśnienia mają do siebie, że przychodzą całkiem w najmniej niespodziewanych momentach. Co za jedni? Bogowie? Panowie i panie, którzy ponoć decydują o losach świata? Może oni będą coś o mnie wie- dzieć? Tak, jutro udam się do ludzi mających z bogami ja- kieś konszachty! Nieważne - kapłani, wróżki czy szamani. Na pewno coś poradzą. Jakem La Dyslayer. I to była ostatnia świadoma myśl, nim udałem się w ob- jęcia boga, którego imienia, jak i wszystkich pozostałych, nie pamiętałem. Mętnie kojarzyłem, że rozpoczynało się na literę „O” . ? Dlaczego, do kurwy nędzy, człowiek jest taki głupi? Nie da się ukryć, odbiło mi. Ściągam sobie jakieś małoletnie dziw- ki. Użalam się nad nimi, upijam, i znów użalam. Nad sobą samym. Och żesz, moja głowa! Jeszcze ta młoda suka. Nie dość, że darowałem jej ży- cie, to zwyczajnie mnie okradła! Niech piorun strzeli ten kapeć w gardle! Pić! Nieopatrznie pod rękę nawinęła się pusta butelka. Precz z nią! Ciśnięta flaszka wyleciała razem z tandetnie wstawioną szybą. Szkło poleciało w dół i zabrzęczało na bruku. - Co za cham... - usłyszałem pełen gniewu głos. - Zamknij się, parchu jeden! - czasem bardzo lubię warczeć. - Bo jak zejdę to ci nogi z dupy powyrywam i okrę- cę dookoła szyi! – Nie da się ukryć, byłem w nastroju, by dopełnić gróźb. Nie minęła chwila a otworzyły się drzwi. Stał w nich szynkarz. Ten, co miał tik w oku. Był dokładnie takim tchó- rzem, na jakiego wyglądał. Nie przyszedł sam. Za tłuścio- chem stali dwaj pachołkowie z pałkami w rękach. - Pan szanowny co za demolkę uskutecznia?! Jak energia rozpiera, ta zara wyrzucim! Nie trza mi tu gości, tfu, co od rana burdy wszczynają! - Za wszelką cenę starał się przybrać groźny wyraz nalanej twarzy. Rozwścieczył mnie tylko. Mógłbym ich porąbać nim odszczekałby te słowa, ale postanowiłem być dziś wielkoduszny. Darowałem im życie. Po pierwsze - potrzebowałem tego lokalu, po drugie i ostatnie - gdybym zabił ich tak otwarcie, straż miejska i kat uatrakcyjniliby mój pobyt w Skorinto. Więcej kłopotów chwilowo nie potrzebowałem. - Wybacz szanowny gospodarzu. Tkwią we mnie moce, któ- rych czasem nie potrafię okiełznać. Proszę, oto drobne za- dośćuczynienie. - Blask złotych monet odbił się w jego oczach. Jak każdy inny oberżysta, tak i ten był łasy na pie- niądze. Zgarnął je zwinnie, odwrócił się i wyszedł. - Co tak stoita! Do roboty, lenie jedne! - Pogonił po- dobnych do siebie jak dwa pnie, pachołków. Z ulgą zamknąłem drzwi. Trochę się uspokoiłem. Niewie- le. Na tyle, by zacząć trzeźwiej myśleć. Nie na darmo wpa- jano nam, żeby nigdy nikogo i za nic nie przepraszać. Teraz też nie musiałem się upokorzyć. Moje szczęście, że ta ku- rewka, nie znalazła wszystkich pieniędzy. ? Większość sądzi, że do konia trzeba mówić „wio” i to wy- starczy. Wystarczy, ale wyłącznie siwkom ciągnącym chłop- skie furmanki. Z moim Frento rozumieliśmy się bez takich głupich okrzyków. Ten koń to prawdziwy skarb. Mam go od sa- mego początku. To jest, od pewnej przygody w pewnym podupa- dającym zajeździe. Dzięki szybkim nogom i mądrej głowie podpowiadającej mu, kiedy uciekać, wyciągnął mnie z niejed- nej opresji. Czasami jego pan miewa dzikie zapędy i chce samotnie pokonać pułk krasnoludzkiej piechoty. Nie, Frento nie był tchórzem. Był rozważny. I był tak wyszkolony, że żaden bojowy rumak nie mógł mu dorównać. Bo też i nie był żadną tresowaną wojskową kobyłą. Był jedyną istotą, o któ- rej bez fałszywego wstydu mogłem powiedzieć, że jest moim przyjacielem. Podobnie jak i ja lubił poranne treningi. Mu- siałem być wszakże w dobrej formie. Mój przeciwnik do sła- beuszy nie należał. Gdy znaleźliśmy się za miastem, znalazłem dość szeroką polanę. Od razu skoczyliśmy w galop. Frento uwielbiał takie ostre gnanie, a przestąpywanie z kopyta na kopyto w stajni znużyło go wystarczająco. Rześki i pełen wigoru rwał się do biegu niczym źrebak. Wręcz przeciwnie do jego pana. Szarża na kępę drzew. Miecz sam wskoczył w dłoń. Szyb- ka wymiana udawanych ciosów. Ogier sam ustawia się bym ła- twiej mógł trafiać. Lekkie kopnięcie piętami, odskakujemy. Chowam się kuląc za końską szyją. Z tyłu też atakują! Za- słona na wyprostowanej ręce. Błąd! Straciłbym ramię. Zwrot. Koń wyrywa trawę kopytami. Wyobraźnia podsuwa obrazy wro- gów. Trzeba zawsze atakować przywódcę. Frento gna, jakby miał się za chwilę wznieść. Unik. Wierny koń, rozumiejąc co zamierzam, pochyla łeb... Słońce praży, na niebie żadnej chmurki. Gorąc jak w piecu. Obaj spoceni, mokrzy jak nieboskie stworzenia. Skó- rzany kubrak klei się do ciała. Sierść konia lśni. Tylko kretyni zostają rycerzami i noszą zbroje. Świat musi stać się uboższy o jednego z nich. Bezgłośna komenda. Frento rusza, najpierw powoli, z rozmysłem. Stępa, galop i wreszcie cwał. Przeskakuję kilka razy przez koński grzbiet. Mocna rzecz dla mocnych męż- czyzn. Miecz wraca do dłoni. Kopyta walą o ziemię. Koncen- tracja. Zbliżamy się. Skupienie. Delikatny skręt, schylam się przed smagającymi gałęziami. Nagły wypad i gdyby ktoś się nawinął pod miecz niechybnie straciłby głowę. Na dziś wystarczy. Jeszcze parę przebiegów, jeszcze kilka rzutów nożem i innych ćwiczeń, by nie przystawać zbyt nagle. Możemy wracać. Pełen satysfakcji z dokonanych czynów walecznych za- cząłem rozważać, dokąd się udać. Wolałem się nie zastanawiać, skąd u mnie te wszystkie umiejętności. W klasztor, w którym ponoć się szkoli- łem coraz mniej chciało mi się wierzyć. Może jak i Frenta darowali mi je... bogowie? Ach, oni. Przecież miałem dziś pogadać z tymi koleżkami. Czas więc wybrać się do świątyń czy innych instytucji parających się ogłupianiem. Wcześniej jednak pojechaliśmy obydwaj dobrze się umyć i napić. Uczciwie na to zasłużyli- śmy. Przyglądający się wyczynom LaDy’ego ubogi chłop, pomy- ślał ni w pięć ni w dziewięć: To się dopiero panom we łbach pokiełbasiło. Nie dość, że drwa na opał mieczem rąbią, to jeszcze ich nie bierą i same se ze sobą gadają. Baba nie uwierzy w takie dziwy. Bedą kłopoty, oj bedą. Proste myśli pojawiły się w prostym umyśle. Były jak wszystko co proste, słuszne. ? Dokąd indziej mógłbym się wpierw udać, jak nie na rynek. Prowadząc konia szedłem główną ulicą Skorinto. Spacer wśród rozgrzanych, pstrych kamienic był mi zupełnie obojętny. Po- dobnie, jak otaczająca mnie pstrokata ciżba. Mijałem gwarny tłum spieszących w sobie tylko znanych sprawach ludzi i nieludzi, wypatrując jakichś szyldów czy wyróżniających budynków. Może kogoś zapytać? Chyba psa z kulawą nogą. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi. Hałastra żuli, kupców, przekupek, szlachetek i panów mniej lub bardziej możnych przewijała się obok. Każda z istot - z wyjątkiem zapracowanych kieszonkowców - w duchu zapewne przeklinała tłok i ścisk. Z oddali wyłoniło się wreszcie to, czego szukałem. Ko- puła okrywająca budynek, znajdujący się jakieś czterysta kroków na lewo, z daleka odróżniała się od spadzistych, głównie brudnoczerwonych dachów zdobionych gdzieniegdzie mansardami bądź maszkaronami. Cała lśniąca, aż kapiąca od złota i srebra, zwieńczona pięciokątnym symbolem, mającym w szczycie czteroramienny krzyż. Nie obchodziło mnie, czyj to symbol, ani co przedstawia. Interesowało mnie, czy kryje się za nim bożek dostatecznie silny, by rozwikłać dręczące mnie pytania. Gdy podszedłem bliżej, mimo otaczającego szumu, zza zamkniętej, wielkiej bramy ze środka dało się słyszeć śpiew. Pod bramą, jak zwykle w takich miejscach, żebracy na- chalnie napraszali się o jałmużnę. Ich kalectwa, choroby i wynaturzenia nie wzbudzały litości. Raczej obrzydzenie. Ulokowawszy konia w zajeździe znajdującym się po prze- ciwnej stronie ulicy, nakazałem mu cierpliwie czekać. Wła- ściciel zajazdu nie robił żadnych trudności. Za odpowiednią kwotę, obiecał, że stajenni zajmą się Frento, aż do mojego powrotu. Pielgrzymi wraz z miejscowymi przepłukiwali gardła i snuli opowieści o świecie i o tym jak bardzo chcieliby go zmienić. Może później dołączę. Teraz miałem interesy do za- łatwienia. Wychodząc odruchowo sprawdziłem rynsztunek. Wszystko na miejscu. Broń czeka i niecierpliwi się. Ruszyłem do świątyni. Na progu złapał mnie za kostkę jeden z żebraków. - Zlituj się łaskawy panie, jam żołnierz za ojczyznę ranion. Zlituj się. Chwycił mnie jedną dłonią. Drugiej, jakby się mogło wydawać, nie miał. Jeszcze nie wiedział, że zaczepił nieod- powiednią osobę. Brudna twarz, oczy cwanego lisa, szczerby między zębami i łachmany tylko irytowały. Inni patrzyli ni- czym psy. Dam jednemu, obskoczą mnie jak rannego dzika. - Żołnierzem byłeś, mówisz? - Tak łaskawco, daj staremu wojakowi choć srebrnika. - To pokaż jak uciekałeś z pola walki, łachudro! - Kopnięcie w twarz sprawiło cud. Były żołdak odnalazł scho- waną za plecami rękę i zaczął uciekać. Najpierw na czwora- kach, potem wyprostowany. Nikt już nie patrzył w moją stronę. Uchyliłem odrzwia, za nimi wśród tajemniczych oparów, śpiewów, migotliwego światła świec przyczaił się inny świat. Wnętrze, znacznie większe niż wydawało się z zewnątrz, wypełniali modlący się ludzie. Sklepienie ginęło gdzieś w górze pośród dymów z wonnych kadzideł i płonących ogni. Spotęgowana mowa to wznosiła się, to znów opadała. Kończono właśnie podniosłą inwokację i z wolna milkły krzykliwe głosy kościelnych śpiewaczek. Na podwyższenie przed wiernymi wyszedł kapłan. Niezły świr. Pomyślałem. Ciekawe, kogo tu czczą? Są- dząc po freskach jakiegoś bożka płodności. Na tyle, na ile pozwalał mdły blask, dostrzegłem po- krywające ściany płaskorzeźby. Nic wyjątkowego. Tysiące mi- łosnych pozycji. Nie ma co, nieźle trafiłem. Umieszczone tu chyba wszystkie możliwe kombinacje i warianty. Gorzej, bo nie tylko między ludźmi. Część poczwar wyglądała nie naj- ciekawiej i skłamałbym, gdybym powiedział, że je rozpozna- ję. Miały rogi i kosmate nogi zakończone kopytami. Szcze- rzyły kły w nieludzkich uśmiechach. Ciarki przechodziły, gdy się patrzyło na te bezeceństwa. Kto przy zdrowych zmy- słach kopuluje ze skrzyżowaniem kozy i człowieka? Lecz oto kapłan stojący tyłem do tłuszczy począł prze- mawiać: - Nadszedł czas! Nadszedł czas, powiadam wam! Uświęćmy imię Jego! Oddajmy mu nasze ciała i dusze! Obrócił się efektownie zrywając z siebie błękitny ha- bit. Wyciągnął dłoń. Palcem wskazał wybrankę. Pozostali, jakby potracili rozumy, zaczęli rozbierać siebie i stoją- cych najbliżej. Na wszelki wypadek cofnąłem się pod ścianę. Stanąłem w zbawczym cieniu rzeźby, przedstawiającej równie potężnego mężczyznę jak ten z przodu, który z diabolicznym uśmiechem kopulował z jakąś leciwą dewotką. Popełniłem spory błąd wchodząc tutaj. Dookoła rozpętało się piekło. Dzieci, starcy, kobiety, mężczyźni utworzyli ciasny splot ciał. Każdy z każdym, wszyscy ze wszystkimi. Na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby. Gigantyczny węzeł żądz i niezaspokojenia. Wybału- szone oczy, rozlatane języki, drgające pośladki, starcze wola, dziecięce ciałka, zmieszane w jeden wielki pseudomi- łosny kłąb. Obrzydlistwo, to doprawdy, mało powiedziane. Pora iść - postanowiłem. Poczułem dotyk na ramieniu. Obejrzałem się natychmiast i choć nogi się pode mną ugięły już ściskałem rękojeść sztyletu. Rzeźba ożyła! Na widok pazurzastej łapy, która mnie chwyciła lęk przebiegł po plecach niby stado mrówek. - Spokojnie bracie, bo się jeszcze skaleczysz. Nie za- mierzam niszczyć życia. Jak widzisz my je tu pomnażamy. Mówił tak łagodnym, wręcz natchnionym głosem, że pra- wie mu uwierzyłem. Na szczęście tylko prawie. To, co z po- czątku wziąłem za posąg, było perfekcyjnie zbudowanym face- tem, który, sądząc po ruchach, równie doskonale panował nad swoim ciałem. Ciekawy przeciwnik, lecz niestety nie tu, gdzie mogło być ich więcej - Jak to możliwe, że powstrzymałeś się przed uczest- nictwem w naszym Wirze Życia? - zapytał uduchowionym tonem, któremu zaprzeczał jednak demoniczny blask oczu. - Trenuję jogę. Co czwartek - grunt to bezczelność. - A jak tobie udaje się stać bez ruchu tyle czasu? – zapyta- łem bezceremonialnie strząsnąwszy łapsko z barku. - Widzę, że coś cię dręczy synu. Miał rację, trudno się skoncentrować, gdy dokoła kil- kadziesiąt osób jęczy, dyszy, płacze i zwija się w spazma- tycznych uniesieniach. - Chuj ci do tego, szczwany kolego! - wypaliłem. My- ślałem, że wszedłem do świątyni, a znalazłem się w jebalni na płozach. - Szukałeś więc odpowiedzi na dręczące cię pytania. Wyrzecz je, a nasz Pan cię wysłucha. - Nadal twarz z kamie- nia. Dodatkowo wydawało mu się, że przejrzał mnie na wylot. - Jedyne, co twój pan ma do powiedzenia, nosi między nogami! - Żal mi cię. Między zwierzęciem, a człowiekiem leży coś, czego nigdy nie zaznałeś i nie poznasz. Proszę, jeszcze filozoficzne sentencje. Co mnie zdziwiło, to fakt, że nikt nam nie przeszka- dzał, a cały czas rozglądałem się, czy nie zbliżają się je- go pobratymcy. Dla pewności i zabezpieczenia tyłów oparłem się plecami o skrzydło drzwi. - Wiesz co, chyba już pójdę. Miłego pieprzenia! - rzu- ciłem na pożegnanie. - Szkoda, że mi nie ufasz - zrzucił z siebie szaty. - Będziesz się jeszcze długo błąkał, nim odnajdziesz to, cze- go szukasz. A mogłem powiedzieć ci więcej niż myślisz. Już byłem na zewnątrz. Już w pośpiechu domykałem bra- mę, a jeszcze dostrzegłem jego szatański uśmiech. Błysnęły kły. A między nogami... Nie, nie gigantyczny członek. Tego bym się nie wystraszył. On miał tam ogon. Najprawdziwszy, zwierzęcy ogon! Oblany zimnym potem, z trudem panując nad rozdygotany- mi rękoma wyszedłem na ciepły, słoneczny dzień. Ponownie przeniosłem się do innego świata. W miarę normalnego świa- ta, zaludnionego przez w miarę normalnych ludzi, których bardzo teraz potrzebowałem. Wystarczy wrażeń jak na jedno przedpołudnie. Spuściłem głowę, dobrze że żebraków wymiotło. Chociaż... szkoda, że ich nie ma. Chętnie bym któregoś ucałował, dotknął choćby, podarował co nieco. Byle tylko uspokoić rozklekotane myśli. Najbardziej sprężystym krokiem, na jaki było mnie stać, podążyłem w górę ulicy. Potrzeba mi jakiejś cichej lecznicy, w której głównym lekarstwem byłoby mocne piwo. ? Pokrzepiony ludzką strawą i wzmacniającymi napitkami bez trudu odnalazłem kolejne zadziwiające miejsce. Na szczęście tu nikt nie upajał się swoim wynaturzeniem. Jeśli już, to wiedzą. Podejrzewam, że trochę do tego wnętrza nie pasowa- łem; młody, barczysty, noszący broń i podróżny strój. Panie bibliotekarki przyglądały mi się podejrzliwie nie tylko na początku. Kiedy grzecznie usiadłem w wyznaczonym dla miej- scu zapomniałem o ich obecności. Nie zaczepiał mnie też ża- den z żaków, profesorów i kłócących się zawzięcie w swoim gronie alchemików. Bez przeszkód mogłem zagłębić się w po- żółkłe karty historii. Najbardziej interesowały mnie dwie rzeczy: tkwiący w mojej głowie, ponoć mój własny, Zakon szkolący bezwzględ- nych zabójców. Poznając jego dzieje chciałem dotrzeć do prawdy o sobie i poznać swoją przeszłość. Potrzebowałem też jak najwięcej wiadomości o człowieku, którego miałem zli- kwidować. O moim przeciwniku, do którego już wcześniej z różnych powodów zaczynałem czuć szacunek, powinienem dowie- dzieć się jak najwięcej. Inaczej nie miałem zbyt dużej szansy zarówno w walce otwartej jak skrytej. Był zbyt do- brze wyszkolony. Ale jak naucza mateczka historia, każdy ma swoje słabe strony. Na przykład ja - La Dyslayer - pogar- dzam ludźmi i ta pogarda pewnie kiedyś mnie zgubi. Owo „pewnie kiedyś” przesuwam jednak w daleką przyszłość. Pora zagłębić się w kolejny odmienny świat. Tym razem stworzony piórem i pomysłowością autora , czy skrupulatno- ścią kronikarza. Zwykły los przeciętnych ludzi mieszał się z ambicjami władców, upadek z powstaniem, śmierć z narodzinami, magia z nauką, a religie z pogromami wiernych. Banalne aż do bólu. Jedyne, co na dłużej przyciągało uwagę to piękne, kolorowe mapy. Zapadły mi też w pamięć dwie legendy. Pierwsza opo- wiadała o losach tutejszego herosa - Mścisława. Zaiste nie- zwykły to człek i niezwyczajny żywot prowadził. Rad bym go poznał. Dokonał wielu bohaterskich i postmodernistycznych czynów. Skoro herosi żyją wyłącznie na kartach książek i na nich są nieśmiertelni... rozejrzałem się dyskretnie... aku- rat nikt mi się nie przyglądał... „Mścisławowe opowieści” znalazły się za pazuchą. Poczytam w wolnej chwili. Druga z opowieści zainteresowała mnie ze względu na zupełnie nowe ujęcie powszechnie znanej sprawy smoków i dziewic. Otóż w nie tak znów odległych górach (sądząc z map jakieś 3-4 tygodnie drogi) żył smok, który smokiem nie był. Został nim za sprawą przegranego pojedynku. Walczyli ze so- bą dwaj najpotężniejsi w okolicy czarownicy. Zwycięzca po nad wyraz długiej i monotonnej wymianie stosownych obelg i czarów, zamienił pokonanego w smoka właśnie. Nie powiodło się odebranie magicznych zdolności. Gad lata sobie więc do- kąd chce, a jak jest w złym humorze miota zaklęciami gdzie popadnie. Dodatkowo na przegranego rzucono klątwę, w myśl której pozostanie w swej gadziej postaci do momentu, aż ja- kaś dziewica dobrowolnie mu się odda. Niesamowita inwencja. Czy jest na świecie dziewica, która poszłaby do łóżka z przerośniętą jaszczurką? Nie są- dzę. Smoczysko-czarodziej musiało więc cierpieć, aż do mo- mentu, gdy jakaś litościwa ręka go usiecze. Trzeba pamię- tać, że nie było to proste, bo mógł wszak bronić się oprócz pazurów, ognia, ogona i kłów, także magią. Zapewne niejedna rycerska zbroja leżała pod smoczą jaskinią świadcząc o ludzkiej naiwności i głupocie. Ważne w tej historii było jeszcze to, że wśród magów przegrany pojedynek oznacza ko- niec. Nie było mowy o zemście. Zaczytałem się tak, że zapomniałem zupełnie gdzie je- stem i aż kość ogonowa mnie rozbolała od twardego, niewy- godnego krzesła. Nim powróciłem do lektury rozejrzałem się po książnicy. Przeurocze miejsce. Jeno książki. Grube, cienkie, oprawione w nową skórę, omszałe ze starości, ze zdobionymi grzbietami i zupełnie gładkie. Musiało ich być tysiące. Kto to wszystko przeczyta? I po co? Tymczasem obsługa nie do końca zrezygnowała z zainte- resowania moją osobą. Pewnie bali się, żebym czegoś nie ukradł. Ha! Ha! W pobliżu bez przerwy kręcił się bibliotekarz o twarzy zbitego psa. Węszył i nie mógł przestać. A niech mu będzie na zdrowie, wałowi jednemu - pomy- ślałem i zacząłem szukać informacji, po które tu przysze- dłem. Starałem się je znaleźć w przepastnej, zdobionej księdze o tytule, wypisanym złoconymi literami: SPIS BRACTW Y ZAKONÓW LEKSYKONEM TEŻ ZWANY Dzieło spisane przez nieznanego badacza dziejów Bitchiego Rackmore’a. Uważnie przejrzałem indeks nazw i opadły mnie mieszane uczucia. Tak, jak oczekiwałem nie znalazłem choćby wspomnienia, nawet drobnej po- szlaki dotyczącej mojego klasztoru. Czyżby wszystkie moje wspomnienia były paranoicznymi urojeniami? Pijackimi zwidami? Nie czas by roztrząsać. Jeszcze dziś wieczorem poszukam jakiegoś kompetentnego sza- mana i razem udamy się w podróż. Teraz pora zająć się hasłem - Zakon Obłędnych Rycerzy. Rozgorączkowane palce szybko odnalazły odpowiednią stronę. To było to, czego szukałem. Zakon Obłędnych Rycerzy - Rycerz jaki jest każdy widzi. Tenże Zakon utworzony przez wasala króla Ewgiliena, prawego rycerza - Enebrisa w dziesiątą rocznicę bitwy i wiktorii nad siłami Południa. Z początku planowany jako Bractwo Ry- cerzy Honoru, Czci, Posłuszeństwa i Wiary, przemieniło się w Zakon Rycerzy, potem w Zakon Rycerzy Obłędu, by wreszcie przekształcić się w Zakon Obłędnych Rycerzy. Siedzibą od zarania był zamek króla. Po jego bestialskim zamordowaniu - złe języki donoszą, że przez samego Enebrisa, który znany był z gwałtowności czynów - Rycerstwo Zakonu gnieździ się w Twierdzy zwanej Magwor położonej w Górach Zguby. Prawo, obyczajność takoż i czyny są surowe. Dlatego tylko nieliczni wstępują w Święte Szeregi Zakonu. Na kandy- datów przyjmuje się chłopięta nie starsze niż siedem wiosen liczące. Ludzie prawią, że w czasach niedoboru, bractwo po- rywa pierworodnych i zwozi do Twierdzy. Wychowania, w któ- rym i ciało i umysł hartuje się na podobieństwo miecza, większość pacholąt nie wytrzymuje, umiera najpewniej, ale ciał, ani grobów nie widziano. Mimo zgromadzonych bogactw Rycerze żyją skromnie i w pokorze. W mury Magworu nie ma wstępu żadna białogłowa. Godziny niezbędnego odpoczynku ka- deci poświęcają na modlitwy, medytacje i zdobywanie wiedzy. Głównie technik walki i sposobów niszczenia zła. Po odbyciu w wieku lat dwudziestu ostatnich tajemnych prób, które przeżywa niewielu wybrańców, ma miejsce pasowanie na Ryce- rza. Tedy też, nowy Brat ma obowiązek wyruszyć z Twierdzy, by szerzyć Ideę Totalnego Dobra. Jako że nie parają się ma- gią, zwykle chronieni są silnymi amuletami dobranymi dla każdego osobno. Jedyną osobą, która ma nad nimi władzę (oprócz Wiel- kiego Protektora Zakonu) jest kobieta. Na ogół wybrana ze szlacheckiego rodu, często wbrew woli rodzicieli. Rycerz przysięga jej wierność do końca swych dni. Obowiązkiem każ- dego takiego związku, jest dać Zakonowi co najmniej jednego męskiego potomka. Jeśli się to nie powiedzie, Rycerz skaza- ny jest na wieczną tułaczkę. Jako ludzie nie znający lęku, zaprawieni w trudach i wojaczce najlepszym sposobem... Przeniosłem wzrok na kolejną stronę. ...zbieranie grzybów i korzonków. Zajmują się także prymi- tywną uprawą. Nie polują, gdyż zabrania tego religia... Zaraz, zaraz coś nie gra. Wojaczka i grzyby? Co za cholerne korzonki? Ktoś po prostu wyrwał kartkę. Przed chwilą czytałem stronę z numerem 458, a teraz jestem na 461. Wedle spisu hasło ze strony 461 dotyczy Wolnych Wy- znawców Bezmięsnego Boga To-Fu i ma się tak do Zakonu, jak ostrze miecza do wyszywania. Może poprosić o inny egzemplarz? Ci wszarze jeszcze gotowi pomyśleć, że to ja zniszczyłem. Nawet nie zauważyłem kiedy na dworze zrobił się wieczór. Od tych dylematów uwol- nił mnie psopodobny bibliotekarz. - Wybacz, szlachetny rycerzu, ale już zamykamy. Wyraźnie się bał, ale skoro był jedynym mężczyzną, na niego spadł przykry obowiązek wypędzenia mnie. - Doprawdy? Szczęściem właśnie skończyłem. - Chociaż byłem zły jak stado diabłów, rzuciłem na odchodnym przez zęby: - Dobrej nocy! - Jako rzeczesz, rycerzu. Proszę zajrzeć jutro - odpo- wiedział bibliotekarz, zatrzaskujący z nieskrywaną ulgą za mną wrota. I tak najchętniej spaliłbym ten wasz interes. Z takimi niewesołymi myślami ruszyłem w miasto, które wydało się jeszcze bardziej ponure. Zapadał przedwczesny wieczór, po ulicach przemykali nieliczni przechodnie. Każdy w swoich sprawach i w swoją stronę. Ja, wybrałem najkrótszą drogę prowadząca do gospody, w której zostawiłem konia. ? Noc w Skorinto nie należy do najprzyjemniejszych, choć ma swoje uroki. A jeśli ktoś ma duszę drapieżnika i lubi mrok, może przeżyć i w takiej dziurze coś niezwykłego. Jakby nie było, to właśnie na uliczkach i w zaułkach tej mieściny do- kończyłem gonitwy z gośćmi z karczmy „Pod Babiną”. Miasto miało swoje tajemnice i odsłaniało je tylko przed wścibskimi. Mój plan nader prosty, zamierzałem pośród nocnych cieni, stłumionych krzyków i przyduszonych świateł udać się do starej części miasta, zwanej Burned, mającej w sobie tyleż uroku, co złej sławy. Tam mieściły się główne siedziby najważniejszych klanów: złodziei, oprychów, alfon- sów, rajców miejskich i kupców. Wokół takich ludzi, zawsze skupiali się pomniejsi oszuści. Miałem więc spore szanse odnaleźć osobę, jakiej poszukiwałem. Jakiś mały zakład usługowy, w miarę uczciwego szamana, czy wróżbitkę, która potrafiłaby skontaktować się z tymi, których nie widać. Od knajpy do Burned nie było daleko. Spacer byłby na- wet przyjemny. Do samych granic dzielnicy nie zdarzyło się nic szczególnego. Dopiero po ich przekroczeniu, gdy rozglą- dałem się za szyldem obwieszczającym kontakty z magicznymi siłami noc dostarczyła paru atrakcji. Nic nadzwyczajnego, ale zawsze. Gdy na przecznicy przede mną rozległy się krzyki, przezornie stanąłem w cieniu najbliższej bramy. W miarę bezpieczny dojrzałem uciekającego w pośpiechu zażywnego je- gomościa. Tuż za nim biegło trzech chłopców. - I, kurwa, nie wracaj! - krzyczał najstarszy, na oko trzynastolatek. - Nie wracaj, słyszysz! Dwaj młodsi zawtórowali śmiechem. Jeden schylił się po kamień. Celnie ciśnięty ugodził mężczyznę w plecy. Ten od- wrócił się. Ze strachem, łzami i błaganiem w oczach prawie wyskamlał: - Przecież jestem waszym ojcem... - Co nas to, kurwa, obchodzi? - to była jedyna odpo- wiedź synalków. Drugi kamień śmignął koło głowy. Nie pozostawało nic innego jak wiać dalej. Uciekający i młodociani zwyrodnialcy minęli moje schronienie, nie zwracając na nie najmniejszej uwagi. Wy- szedłem z ukrycia i podążyłem w przeciwną stronę. Kolejna przygoda mogła się skończyć znacznie gorzej. Na trasie mojej przechadzki stało paru, sądząc po zachowa- niu, wstawionych wyrostków. Kiedy mnie dostrzegli, przesta- li rozmawiać. Nie zwalniając kroku, ani w żaden inny sposób nie oka- zując wahania minąłem ich, kładąc dłoń na mieczu i odrobinę wysuwając go do przodu. Wystarczyło. Nie byli aż tak pija- ni, by umierać za własną głupotę. Minęliśmy się w milcze- niu. Moją uwagę zwrócił czarny mężczyzna ubrany lepiej od pozostałych. Zapewne przywódca tych bydlaków. Paskudna rana szpeciła ciemną twarz, ciągnąc się od lewego ucha do nasady nosa. Zamiast lewego oka miał źle zrośniętą bliznę. Czyżby pamiątka po jakiejś kocicy? Zapytałbym w każdej innej sytuacji. Gdy oddaliłem się o dwie przecznice, z przykrością stwierdziłem, iż opryszki w tym mieście nie są ani trochę bardziej wyrafinowani i tak samo, jak gdziekolwiek indziej głupi. Zamiast dalej opowiadać sobie o bójkach, flaszkach i dupach banda ruszyła za mną. Samotny wędrowiec już nigdzie nie może czuć się bez- piecznie. Rozdział 3 Kroki za mną nie cichły, lecz i nie zbliżały się. Prześla- dowcy czekali na jakąś, ich zdaniem, dogodną okazję. Po przeciwległej stronie ulicy dostrzegłem przystrojone drzwi. Nieznane i niezrozumiałe symbole, oplecione czarnymi i czerwonymi kwiatami. Płaskorzeźby groteskowych twarzy i postaci łączyły się w pełen wewnętrznej harmonii ornament. Nad drzwiami wisiała olejowa lampa, która rozpraszała mrok zapraszająco żółtym światłem. Okna na dole zasłonięte, a te na górze ciemne. Nie wyglądało na kolejny burdel czy kolej- ną piwiarnię. Zanadto dbano o porządek. Z mieszanymi uczuciami nacisnąłem klamkę. Natychmiast wzdrygnąłem się. Pod palcami wyczułem kształt ludzkiej dło- ni. Jednak nie sam profil klamki tak mnie poruszył, lecz bijące od niej ciepło. Przeklęte, magiczne sztuczki! Każde miejsce ma swój zapach. To, co uderzyło w moje nozdrza, gdy już znalazłem się za drzwiami było czymś zu- pełnie nowym, lecz nie było w tym zła ani głupoty. Słodka- wo-lepka atmosfera jaka mnie otoczyła oprócz tego, że nio- sła w sobie ukojenie, podkreślała urokliwość miejsca. Krót- ki korytarz kończył się drzwiami podobnymi, do wejściowych. Podobnymi, bo przyozdobionymi jeszcze bardziej bajecznie. Dzięki mocniejszemu światłu wzór z kwiatów i płaskorzeźb był łatwiejszy do rozpoznania. Tysiącpłatkowy lotos. Ścia- ny, sufit i podłogę pokrywała niezwykle delikatna w dotyku ciemnofioletowa materia. Całość wystroju dopełniał niski taboret w kształcie kwitnącego kwiatu. Obok przyczaił się stolik, który przypominał skradającego się kota. Na nim dzbanek i jak wszystko tutaj zdobiony kubek. Gdy przyjrza- łem się im bliżej dostrzegłem że obydwa przedmioty przed- stawiają ptaki. Pomijając niesamowitość tego miejsca, każdy z przedmio- tów miał własną aurę. Wszystko zwolniło me reakcje, bez- wiednie chciałem pozostać tu dłużej. W powietrzu musi być jakiś narkotyk. Podpowiadało mi doświadczenie. Nie ma więc na co czekać, bo o tej porze więcej klientów chyba nie ma. Albo tutaj odnajdę czego szu- kam, albo nigdzie. A już na pewno stracę sporo grosza. Powoli, przełamując fale dziwnej senności i rozleniwie- nia, sięgnąłem do klamki drugich drzwi. Spodziewałem się wiele i już zdążyłem sobie wmówić, że nic mnie nie zasko- czy, gdy usłyszałem ciche, choć wyraźne: - Wejdź śmiało, czekałam na ciebie. Stanąłem jak wryty. Osoba, która wypowiedziała te sło- wa, była całkowitym przeciwieństwem mych oczekiwań. Star- sza, żeby nie powiedzieć - stara - kobieta o nalanej twa- rzy. Włosach raczej siwych niż czarnych, zaskakująco mło- dych oczach i łagodnym uśmiechu, kogoś, kto wie więcej, lecz nie zamierza tego źle wykorzystać. Biła od niej uf- ność, spokój, olbrzymia wiedza i... matczyna troska? Gdybym tylko znał swoją matkę! Byle nie dać się złapać na tę otoczkę kiczowatego mistycyzmu. Doszło do głosu cy- niczne ego . Pomieszczenie obite znanymi mi już fioletami draperii, funkcjonalne sprzęty o zwierzęcych kształtach i cała masa roślin. Wszystko zatopione w znajomym półmroku żółtego światła. Nie sposób było nawet określić, jak duży jest po- kój, do którego wszedłem. Moją uwagę skupiała kobieta i jej słowa. - Wejdź proszę śmiało dalej, nie masz się czego obawiać - nadal wolałem nic nie mówić. Nagle wszystkie myśli wydały się zbyt puste. Zrobiłem trzy niezdecydowane kroki. - Wiem dlaczego przyszedłeś. Postaram się pomóc. Skąd to możesz wiedzieć? Chciałem spytać, lecz na prze- kór sobie rzekłem jedynie: - Dobrze, ale skąd wiedziałaś, że przyjdę właśnie te- raz? I znów ten szczególny mądro-starczy uśmiech i słowa, którym sam nie wiem czemu wierzyłem. - A kiedy miałbyś przyjść? - Zaraz potem dorzuciła - Siądź przy mnie. Pożyw się, napij, jeśli masz ochotę. Potem zacznij mówić, nie ma znaczenia od czego zaczniesz, ważne dokąd dojdziesz i jak to zrobisz. Nie próbuj kalkulować, ani zbyt długo się zastanawiać, mów wszystko, co leży ci na sercu, a na pewno O n - położyła akcent na ostatni wyraz i w zabawny sposób uniosła palec - nadstawi ucha i dotknie cię jednym ze swych wcieleń. W tym pokoju musiało być jeszcze więcej obezwładniają- cego narkotyku, zaczynałem czuć się, jak błądzący we mgle. Bez protestów usłuchałem poleceń. Wpatrywała się we mnie łagodnie i intensywnie zarazem. Na stole dostrzegłem naczynie z wodą i drugie napełnione białymi ziarenkami. Po prawej ręce miałem siedmioramienny świecznik. Na nim świece, każda innego koloru i długości. Wszystkie paliły się jednakowo niewzruszonie hipnotyzującym płomieniem. Pod jego wpływem uspokajałem się coraz bar- dziej. Nie dręczyło mnie pragnienie, więc tylko zwilżyłem wargi. Nie byłem głodny, uszczknąłem jeno kilku białych ziaren. Czułem na sobie przyzwalające, pełne oczekiwania spoj- rzenie oraz spokój, jakiego nie miałem okazji jeszcze nigdy zaznać. Pojawiły się też wspomnienia. Te z ostatnich dni i te wcześniejsze. Nie wiem kiedy zacząłem opowiadać, a ona słuchała. Ale nie tak, jak czynimy to na co dzień, nieuważnie i bez namy- słu. Słuchała jak dziecko - chłonąc każde słowo i łapiąc znaczenie całości. Jej skupienie i uwaga pomagały mi przejść całą drogę do dnia dzisiejszego. I opowiadałem wię- cej szczegółów, niż, jak mi się zdawało, zapamiętałem. Gdy na moment zatrzymałem się przy tragicznym finale niesławnych urodzin w karczmie „Pod Babiną”, wodą wyrysowa- ła na stole jakiś znak. Położyła na nim dłoń, drugą dotknę- ła mojej. Lody pękły, a wraz z nimi wszelkie opory, mówiło mi się jeszcze łatwiej. Nigdy nie byłem przed nikim tak otwarty i szczery. Sam nie wierzyłem, że potrafię to wszystko wypowiedzieć, a pamięć przechowywała tyle zdarzeń, wątków i drobiazgów. Gdy doszedłem do burzy i przebudzenia potok słów płyną- cy z moich ust ustał. - Wyczuwam, że wstrzymuje cię coś silniejszego od cie- bie samego. Opisz to! - rzekła, a palcem zmoczonym w wodzie nakreśliła kolejny znak. - Widzę przed sobą mur - mówiłem najświętszą prawdę. W takim stanie nie da się kłamać. - Szary, gładki, wyniosły i potężny. Dalej iść nie sposób. - Jaki jest wysoki? - Stojący człowiek mógłby sięgnąć szczytu. - Czy potrafiłbyś go przeskoczyć? - Nie, to niemożliwe. Jest zbyt wysoki i zbyt gładki. - Czy możesz go obejść? - Nie! Ciągnie się bez końca. - Może da się rozbić? - Nie wiem. Wygląda na bardzo solidny. - Czy lękasz się zobaczyć co jest za nim? - nie ustępo- wała. Po raz pierwszy nie wiedziałem co odpowiedzieć. - Odpowiedz! - Nie wiem! - tak było, naprawdę nie wiedziałem. - Czy chcesz znaleźć się po drugiej stronie? - Dlaczego tak mnie dręczysz?! - robiła się nieznośna w swych dociekaniach. Zadawała zbyt wiele bólu. Ręce mi drża- ły, wargi spuchły, głowa bolała i ciążyła. Czułem się jak podczas wyczerpującej walki. - Przecież mówiłem - nie wiem! - W takim razie choć za mną. Ukażę ci to, czego nie wiesz i pokażę to, o czym zapomniałeś. Patrz na stół. - Za- jęty swoimi wspomnieniami nie dostrzegłem zmian, jakie za- szły w czarownicy. Odmłodniała, wyszlachetniała. Twarz wyrażała dumę i chęć walki. Walki niosącej pomoc. Na stole pojawiło się więcej tajemniczych znaków. Wpa- trywałem się w nie, aż oczy zaszły mi łzami. Nie byłem w stanie rozpoznać ich znaczenia, choć gdzieś już je widzia- łem. W sieci runów znajdowało się jakieś ukryte i skierowa- ne wyłącznie do mnie przesłanie. Trzeba tylko bardziej się skupić. Na granicy zrozumienia zjawiła się muzyka. Gdzieś obok, niedaleko. Odległa i wydobywana z niewidzialnych in- strumentów. Rytmiczna i ckliwa, choć słodka i łagodna. Pul- sowała wraz z czerwoną kulą światła, która również pojawiła się nie wiadomo skąd. Znaki na stole utraciły pierwotną formę, by połączyć się ze światłem i muzyką. Oplotły mnie i stało się. Umysł wywędrował z ciała. Stałem kompletnie nagi na czymś białym. Na śniegu? Do- okoła mgła i czyjaś wyczuwalna obecność. Idź cały czas na- przód. Znaki cię poprowadzą. Nie oglądaj się, w żadnym wy- padku nie zbaczaj. Będę cały czas przy tobie. Rozpoznałem głos mojej przewodniczki. Kobieta z pokoju, w którym pozo- stawiłem ciało. Jakże musiała się zmienić, skoro jej głos brzmiał wśród mgieł młodo i dźwięcznie. Gdzie jesteś, nie widzę cię? zapytałem bezgłośnie. Ruszaj! Czas jest tutaj naszym wspólnym wrogiem! Jestem w pobliżu. Zrobiłem pierwszy krok, potem kolejny i następne. Gdy do moich uszu dobiegł daleki skowyt, przyśpieszyłem. Potę- pieniec? Samotny drapieżca? Strażnik tego miejsca? Wył tak, że dreszcze przebiegały po plecach. Na śniegu wrysowano te same, co na stole, znaki. Sze- dłem po nich, bo lepszego przewodnika nie miałem. Nie wie- działem, dokąd prowadzą, ale byłem przekonany, że nie na manowce. Zresztą, dokąd indziej miałem podążać? Wraz z ostatnim symbolem pojawiły się ślady stóp. Trop prowadził ze strony, w którą właśnie zmierzałem. Obok cięż- ko naznaczonych w śniegu śladów, biegł gęstszy, drobniejszy trop, odciśnięty bosymi stopami. Sądząc po delikatności - dziewczęcy. Odważyłem się i przystawiłem stopę do większego śladu, mógłby być moim własnym. Nie zatrzymuj się! Podążaj tym śladem! Usłyszałem zna- jomy głos tuż obok ucha. Zaraz też poczułem na twarzy deli- katny powiew. Nie trzeba było mnie poganiać. Z tyłu znów usłyszałem skowyt. Nowy szlak, tak jak poprzedni, prowadził w wełnistą mgłę. Wśród wszechogarniającej zasłony nie sposób było od- kryć, czy ślady kręcą, czy wciąż wyznaczają prostą drogę. Ufałem niewidzialnej opiekunce. Jedynym źródłem światła była mgła. Bił od niej monoton- ny żółto-pomarańczowy blask. Mimo to śnieg, jeśli to w ogó- le był śnieg, pozostawał biały. Dziwną, chorobliwą bielą. Nie wiem, jak długo szedłem. Nie wiem ile kroków tych, co stąd wracali minąłem. Choć początkowo je liczyłem, pogu- biłem się przy siódmej setce. Nie wiem, co mnie ścigało. Jedynie co wiedziałem to, że powinienem iść. Nie męczyłem się, nie czułem głodu ani pragnienia. Nawet zimna czy gorą- ca. Przecież ciało zostało kilometry, może lata stąd. Prze- rażało mnie coraz bliższe zawodzenie. Jakby tego było mało, opalizująca mgła wyraźnie gęstniała. Ślady, po których sze- dłem zaczęły być słabiej widoczne. Co będzie, gdy dopadnie mnie bestia, co się stanie ze mną? Co z moim ciałem? Lepiej nie myśleć. Lepiej iść, dopó- ki można. Jeśli zwątpię i przystanę choć na chwilę, prze- gram. Więc naprzód! Jeśli w ogóle istniał jakiś przód. Po- śród zwątpienia, strachu, gonitwy kroków i mgły zamajaczył przede mną ciemny kształt. Plama wśród wszechogarniającej mgły. Skowyt rozległ się zatrważająco blisko. Uszami wyobraź- ni słyszałem oddech bestii. Przed oczyma miałem obraz kłów i ślepi płonących żądzą mordu. Dojdź do tych drzwi i przekrocz próg. Cokolwiek tam spotkasz przyjmij to ze spokojem. Gdy odnajdziesz czego szukasz, dojdź do drugiej furty. Otwórz ją, jeśli zdołasz. Potem będziesz wiedział co robić. Tajemnicza towarzyszka pojawiła się w samą porę. Teraz biegnij i cokolwiek usły- szysz czy zobaczysz, podążaj do bramy przed tobą. Biegnij! Łap swój los! Ja powstrzymam to, co nas ściga! Nie trzeba dwa razy powtarzać. Sądząc po odgłosach de- mon z piekła rodem był tuż tuż. Przede mną czarne wrota za- wieszone w próżni. Biegłem jak oszalały. Zwierz za mną wył. Wył tak, że drżałem na samą myśl o tym, że mogę go zoba- czyć. Oto wyścig o życie, o duszę, o kolejne wcielenie. Biegłem do miejsca, którego nikt nie jest w stanie okre- ślić, a które każdy chciałby poznać. Brakuje tylko sił i odwagi. Niczym rozpędzony taran wpadłem w drzwi. Kiedy zna- lazłem się po drugiej stronie dysząc przywarłem plecami do zbawczej powierzchni. Rozpętało się istne piekło. Wrzask, skowyt, niezrozumiałe słowa, głuche uderzenia, brzęk sta- li... łomot... wzniesiony do granic słyszalności głos... obrzydliwy... zanikający krzyk i łkanie. Łkanie? To przecież cisza. Nie, to z moich oczu płyną łzy. Poza tym wszędzie cicho. Tak cicho, jakby tu nikogo nigdy nie było. Nie mam pojęcia jak długo stałem bez ruchu. Trwałem ogarnięty złością i gniewem, nie wiedząc gdzie znalazłem się tym razem. Zewsząd otaczały mnie nieprzeniknione ciem- ności. Dopiero po dłuższej chwili, z trudem wstałem, po- zbierałem myśli. Przecież bez względu na to, co się stało bądź stanie, kazała mi iść dalej. W mojej naturze nie leża- ła słabość - niech będzie przeklęta po stokroć. Pełen obaw postawiłem pierwszy krok. Podłoże było wyżej od miejsca, w którym stałem, powierzchnia choć gładka dawa- ła mocne oparcie. Rozłożyłem ręce najszerzej jak mogłem. Nic, kompletna pustka, choć ściany musiały być bliskie. Niewidzialne naciskały z obu stron. Drugi krok. Znów poziom wyżej... To schody! Odkrycie dodało sił i odwagi. Śmielej pokonywałem kolejne stopnie. Trzy, cztery... dwanaście... może prowadzą w nieskończo- ność?... siedemnaście... tylko ciemność... dwadzieścia... może mam tak się wspinać, aż mój czas się dopełni?... dwa- dzieścia pięć... i stopa opadła niżej niż przeczuwałem. Schody się skończyły. Od razu pojawiło się światło. Długie rzędy pochodni, z których buchały upiorne czerwone płomie- nie. Ogień pląsał po obu stronach korytarza. Wszystko było tu czerwone, drażniło i niepokoiło. Co za diabelskie miej- sce? Jakaś rzeźnia? Może to nareszcie koniec wędrówki we własnych urojeniach? Cokolwiek to jest, byleby wreszcie się skończyło! Wszechobecna cisza zatrważała. Przytłumiła też gniew. - Hej! Jest tu kto?! Zawołaniem chciałem uspokoić samego siebie. Tukto... ukto... kto... Opowiedziało, ginące w oddali stłumione echo. Czas najwyższy odnaleźć drugie drzwi i kończyć igraszki z siłami, których zamierzeń nie pojmę. Ledwo postąpiłem naprzód, a na obu ścianach pojawiły się otwory. Było ich kilkanaście. Na końcu korytarza ziała paszcza. Otoczona kłami, z wyrzeźbioną w najdrobniejszych szczegółach mordą rodem z koszmaru. Nie od razu zrozumia- łem, że to wspomniana ostatnia bariera. Trzeba tam tylko dojść. To tylko kolejne, najzwyklejsze drzwi. Wmawiałem sobie. Przy okazji można zajrzeć... Zerknąłem do pierwszego bocznego pomieszczenia. Ujrza- łem coś, czego nie umiałem do końca określić. Dziwacznie umeblowany pokój, siedzący przy biurku młody mężczyzna wy- raźnie się nad czymś męczy. W ręku trzyma żółty patyczek i ciągnie nim po karcie papieru. Na głowie, dwa okrągłe przedmioty zasłaniające uszy. Przerwał swoje zajęcie, obró- cił się w moją stronę. Blada, szczupła twarz znaczona za- ciętością. Lepiej idź swoją drogą, bo nie zdążysz. Pamiętaj, zaw- sze jestem z tobą. Dobiegły mnie jego słowa. Nie byłem w stanie nic od- rzec. Tajemniczy skryba ponownie garbiąc się przy biurku, powrócił do pracy. Wolałem się wycofać. Pytania pozostały. Zajrzałem do pomieszczenia naprzeciw. Kolejna zagadka. Niezmierzona przestrzeń wypełniona ludźmi. Nagle wszyscy unoszą ręce, klaszczą rytmicznie. Wyznawcy jakiegoś kultu? Tak, tam z przodu gigantyczny ołtarz migający tysiącami świateł. Na podwyższeniu pięciu ludzi. Jeden siedzi wśród złotych kotłów i luster, czterech nieprzerwanie biega. W takt intonowanej modlitwy zachęcają wiernych do wyznania wiary. Choć jestem wyłącznie obserwatorem, czuję bijącą od spektaklu energię, miłość i radość życia. Tylko jak to możliwe, że ja to widzę? Gdzie widziałem coś podobnego wcześniej? Powróciłem na środek korytarza. Boczne otwory zrobiły się na powrót ciemne. Jak pogodzić dążenie do paszczy i jednoczesną z chęcią przyjrzenia się wszystkim niespodzian- kom? Gdyby nie było ich tak wiele... Postanowiłem zaglądać tylko do wybranych, by jak naj- szybciej zakończyć wędrówkę. Postąpiłem naprzód. Wątpliwości opadły mnie jak wilki jelenia. Jedyna szansa to im uciec. Przyśpieszyłem kroku zaglądając przy okazji do najbliższego otworu z prawej. Z ciemności wyłonił się dziwny kwadratowy budynek o dziesiąt- kach okien. Zaglądałem do jednego z nich. W otoczeniu piąt- ki dzieci siedziała stara kobieta, łudząco podobna do wróż- ki, którą odwiedziłem. Obok warował ogromny czarny pies. Nim wycofałem się dojrzałem jeszcze z boku leżącego na łóż- ku mężczyznę. Spojrzał szklistym wzrokiem. Wyglądał na człowieka, który umierał za życia. Zawirowało mi w głowie. Pobiegłem więc wzdłuż korytarza i choć wytężałem wszystkie siły, okropna morda nie zbliżyła się ani odrobinę. Korytarz wydłużał się i wydłużał. Biegłem, aż do utarty tchu i kiedy zdyszany stanąłem, dostrzegłem, że nie przybliżyłem się na- wet o krok. Dla wytchnienia zajrzałem do najbliższej czar- nej dziury. Były tam dziewczęce twarze. Właściwie głowy. Kilka pięknych twarzyczek nie oszpeconych złośliwością ani zmarszczkami starości. Brakowało ciał. Każda zatknięta na włóczni. Mówiły coś, lecz nie mogłem zrozumieć słów. Żadnej twarzy, choć wydawały się tak bliskie i znajome, nie byłem w stanie rozpoznać. Coś w duszy szarpnęło. Zabolało. Nie wolno się poddawać! Pozostań sobą! Popełzłem dalej zerkając do niektórych pomieszczeń. Twarze, postacie, demony, przewiny, ciemność, potwory, cienie, tłumy, troski, dziwaczne krajobrazy, przedmioty, pragnienia, żal, szaleństwo w tysięcznych postaciach. Oto, co spotkałem. Nie pojmowałem, tego, co widziałem, lecz już się nawet nie starałem. Szedłem naprzód, choć drzwi pozo- stały odległe, dalekie. Nieosiągalne. Zniechęcony usiadłem. Chciało mi się płakać, śmiać, drapać ściany albo przegryźć żyły. Najlepiej wszystko na- raz. Gdzie jestem? Gdzie jest wyjście z tego przeklętego labiryntu? Jak się stąd wydostać? Równie dobrze mógłbym krzyczeć na środku oceanu. Nikt by nie odpowiedział. W udręce zajrzałem do jednego z otworów. Rozjarzył się niesamowitym blaskiem. Pośród złotobiałego, rażącego oczy światła siedział człowiek. Ni stary, ni młody. Wariat czy zakonnik? - Zapomniałeś czego cię uczyłem? - za nic nie mogłem sobie przypomnieć, by nauczał mnie czegokolwiek. A jednak nie był mi obcy. - Jeśli chcesz osiągnąć cel, musisz zajrzeć w głąb sie- bie. Tam odnajdziesz ścieżkę, którą musisz podążać. Jeżeli będziesz dostatecznie wytrwały reszta przyjdzie sama. Nie cel jest ważny, ale droga, jaką do niego zmierzasz . - Za- milkł i przypatrywał mi się. Łagodnie, z miłością. Postać zniknęła razem ze światłem i spokojem, które roztaczała. Nie zamierzałem pozostać w tym piekle ułud na wiecz- ność. Do diabła ciężkiego, z pewnością nie! Niech mnie dia- bli porwą, jeśli im się uda! Wyrównałem oddech. Myślom pozwoliłem biec swobodnie. Dopiero po dłuższej chwili uciekły. Gdy odciąłem zmysły, przestałem odczuwać cokolwiek. Nic nie obchodziło mnie bar- dziej niż ja sam. Wraz z kołyszącym wewnętrznym rytmem za- cząłem stawać się czystą energią. Budziła się, była falą. Wielką i oczyszczającą. Dotknęła mnie, pogładziła, okryła sobą i poniosła. Delikatnie, lecz przełamując każdy opór. Strumień mocy przestał emanować. Otworzyłem oczy. Siedzia- łem przed paszczą-bramą! Z radości miałem ochotę zaśmiać się jej prosto w nos. Pozostało przekroczyć ostatni próg i na zawsze pożegnać to przerażające miejsce. Wstałem i pchnąłem wrota. Jak na- leżało się spodziewać ani drgnęły. Pośród bogactwa ornamen- tu wyryto inskrypcję w obcych, przypominających płomienie literach. KOMPLEKSY I ZŁUDZENIA JEDYNI PRAWDZIWI WROGOWIE Naparłem z całych sił. Bezskutecznie. Gorączkowo chwy- tałem za wszystkie wystające elementy. Nic, ani drgnęły. Kopnąłem, najmocniej jak mogłem. Złość trochę przeszła, ale stopa zabolała. I co ja mam do kurwy nędzy zrobić? Poprosić? Zapukać? Może tylko przyjaciół wpuszczają? Uderzyłem. Cisza. Zacząłem bić pięściami. Mocniej i mocniej, aż z obu popłynęła krew. Przestałem walić. To nie miało sensu. Przykucnąłem kryjąc twarz w dłoniach. Dotarłem tak daleko, pokonałem tyle przeszkód i... przegrałem na sa- mym końcu. Gorycz porażki ma swój niepowtarzalny smak. Do- piero teraz dotarło do mnie, ile przeszedłem w tym niby- świecie. O bogowie! Ąleż ze mnie zakpiliście! Jedyną isto- tą, która mogłaby mi pomóc był wierny Frento. Ale jego tu nie było. I dobrze, oszczędzono mu wielu cierpień. Wspomnienie przyjaciela podziałało niczym lek. Wszyst- kie żale, tęsknota i ostatnie przeżycia zamiast odpłynąć zlały się jak woda do kałuży. I kiedy zebrało się tyle, że zabrakło miejsca, coś pękło, bo pęknąć musiało. Struny nie należy przeciągać, choć pusta nie wyda żadnego dźwięku. Chciałem uciec, zniknąć, a mogłem jedynie leżeć i zwi- jać się jak robak. Męki zapewne trwały dalej, lecz straci- łem przytomność, choć może tylko usnąłem. A może właśnie się obudziłem. ? - Cóż to za człek szalony podąża Szlakiem? - dystyngowana dama spytała swego kochanka. - Czy doprawdy musisz przejmować się takimi drobnostka- mi? W Skorinto znów Szelel urządza swe bezeceństwa. Tra- cimy wyznawców. - Jeśli to potrwa dłużej, przyjdzie nam odejść w zapo- mnienie. Lecz ten człowiek fascynuje mnie bardziej. Nie mo- gę przejrzeć jego myśli! - Pewnie znów jakiś naćpany mistyk. Bestia się nim zaj- mie. Szykuj się, zaraz wychodzimy. Dziś Tiamat wydaje przyjęcie. - Co mnie obchodzi ta zdzira! Zobacz on przedarł się przez Pierwsze Wrota! Bestia walczy z jakąś istotą... To kobieta! - Tak, widzę! - powiedział przez zęby - zraniła Bestię Odpowie za to! Odpowiedzą obydwoje: ona i ten przybłęda. Nikt nie będzie ranił moich zwierzaczków. Idę do nich! - Czekaj! - krzyknęła gdy już prawie znikał. Spójrz, Bestia wygrała. Zobacz jak tamten człowiek się miota, Nigdy nie odnajdzie Drogi. Chyba wystarczająca kara? - dodała uśmiechając się okrutnie. - Skoro tak mówisz, kochanie. Ale teraz już bardzo cię proszę, zacznij się ubierać. Wiesz przecież, Tiamat nie znosi, gdy ktoś się spóźnia. - Dobrze, już dobrze. - Wyraźnie uległa. Lubiła mu ule- gać, był taki, taki... - Wiesz co? Ja też nie mogę go przeniknąć. Co za dzi- waczna postać. Może lepiej zabić go od razu? Widzisz jak szaleje, by znaleźć drogę do Paszczy? - Naiwny głupiec! Jeśli opowiemy o nim na przyjęciu, na pewno ktoś zechce go odwiedzić. - Co to za światło?! Kim jest ten staruch?! - przekrzy- czał własne zaskoczenie. - Hej człowieczku! Nie wolno zbliżać się do Paszczy! - Jeśli się otworzy... Wymiary i żywioły wymieszają się... - Jak to mu się udało? - Patrz! Krew leje mu się z rąk! Widziałeś kiedykolwiek czyjąś krew w Labiryncie?! On pada! Jego twarz, jego ciało! Co się z nim dzieje?! Kochanie jakie to okropne! - chociaż była boginią zupełnie kobiecym gestem skryła twarz w ramie- niu towarzysza. - Nie wiem co się tu dzieje. Nie pojmuję sił, które się wmieszały. On sam pewnie też ich nie zna... Nie umarł! Zni- ka! Po prostu znika! Musi go chronić jakaś istota potęż- niejsza niż my. Ten człek może oznaczać nasza zgubę... Jak każdej prawdziwej bogini, tak i Ryanie nieobce były nagłe zmiany nastrojów. - Przyjrzyjmy mu się w bliżej, może uda się go wykorzy- stać? Skinął głową na zgodę. Przemienili się w kruki. Dość złośliwy, trudny do wypędzenia demon. Roślina, która ma znacznie większego kopa niż trawa. Mniej popularne określenie istoty, której wolelibyście nigdy nie spotkać. Naprawdę nie wiem czemu. Jak mawia ludowe porzekadło goblinów. To niestety smutna prawda. Nawet najbardziej magiczne światy od nich nie uwalniają. Trzeba radzic sobie samemu. Proszę wybaczyć narratorowi, to prosty niewykształcony człek rodem z jednego z wielu światów fantasy (au- tor). Tresura – coś, czego nigdy nie należy robić. Tym bardziej z własnym psem. Nie mam z tym nic wspólnego. Autor. postmodernistyczny - termin wymyślony przez zamorskich skrybów. Sami też nie znają jego znaczenia. Wbrew powszechnemu mniemaniu, co prawda bardzo rzadko, i tacy się trafiają. Jeśli chodzi o wyjaśnienie tego terminu, to odsyłam do dzieł niezrównanego szamana, mego dziadka Frojda. Może się wydać zabawne, ale niektórym się udaje. Imię Szatana, którego niechętnie używa. Być może się wstydzi. Tiamat – wbrew pozorom, to nie tylko nazwa dość popularnego, nawiedzonego zespołu heavy-metalowego. To również imię pewnej bogini, która nie cierpi, gdy ktoś spóźnia się na jej imprezy. Rozdział 4 Instynkty mają to do siebie, że nie trzeba się ich prosić. Same wiedzą kiedy, jak, i co potrzeba. Poderwałem głowę ze stołu. Otrząsnąłem się z majaków. Jeden rzut oka i już wie- działem, gdzie jestem. W czaszce czułem nieznośny szum i otępiające kołatanie. Pokój wieszczki niewiele się zmienił. Świece wypaliły się do cna. Brakowało gospodyni. Wstałem i po cichu prze- szukałem pomieszczenie. Było znacznie większe, niż mogło się wydawać. Sprytnie rozplanowane kotary, światła i cienie miedzy nimi czyniły z izby labirynt zakątków i zakamarków. W jednym z nich dokonałem makabrycznego odkrycia. Z potwor- nie rozszarpaną szyją leżała stara kobieta. Więc to nie żadne narkotyczne wizje. Ona naprawdę oddała za mnie życie. Co za przeklęty świat! Co za idiotyczna historia! Wychodząc, pośpiesznie zerknąłem stół. Rozlana woda ułożyła się w napis: „uważaj na kruki”. Świece na świeczni- ku same zaczęły się zapalać. Tego było za wiele. Przecież nie było tu nikogo oprócz mnie! Wbiegłem do korytarza - po- czekalni, szarpnąłem za drzwi i... Zderzyłem się z samym Rudolfem Norn Rijterem. Człowie- kiem, którego miałem zabić. Nie ma mowy, żebym się mylił. Chłopi opisali go zbyt dokładnie. Każdy zapamiętał coś in- nego, i w ten sposób z odłamków wspomnień stworzyłem sobie wizerunek postaci, która stała w całej krasie przede mną. Matowo czarna półzbroja, ciemny hełm ozdobiony skrzy- dłami nietoperza. Na ramiona spływały długie rude włosy. Twarz lodowata i zimna, nie zdradzająca żadnych emocji. Chłopięca, a jednocześnie zaskakująco dojrzała. Oczy, zwierciadła duszy, świeciły chorobliwym blaskiem. W żaden sposób nie zdradzał swych zamiarów. Stał i czekał. - Wróżka dziś nikogo już nie przyjmie. Jest bardzo późno – niebo na wschodzie jaśniało - i jest zbyt zmęczona. - Wykorzystując zdolności aktorskie, zatoczyłem się. Przy- szło mi tym łatwiej, że rzeczywiście byłem wykończony. Przytrzymał mnie nie pozwalając upaść. - Tobie, panie, również potrzeba wypoczynku? - bar- dziej stwierdził, niż zapytał. - ...Tak... jestem trochę... chory... ale to przej- dzie... - mocno starałem się mówić zbolałym głosem. Rycerz dał się nabrać. - Odprowadzić cię gdzieś? To niebezpieczne miejsce. Dziś już, jako rzekłeś, z usług wieszczki korzystać nie przystoi... - Nie śmiałbym prosić... kwateruję niedaleko... gdybyś zechciał... Po drodze nadarzy się niejedna okazja, by zakończyć naszą znajomość. - Dobrze, prowadź więc - Odrzekł po chwili wahania. Pomyśleć; tyle czasu go szukałem! A teraz? Najzwyczaj- niej w świecie szedł obok. Poważny, skupiony, milczący. Jednocześnie jakby spięty i w każdej chwili gotowy skoczyć do walki. Pośród mroku jedynie odgłosy naszych kroków odbijały się od ścian kamienic, wyraźnie więc usłyszeliśmy najpierw brzęk upadającego żelastwa, a zaraz potem przekleństwo. Odwróciliśmy się błyskawicznie, każdy z mieczem w dło- ni. Moja reakcja była równie szybka jak Norn Rijtera. Obda- rzył mnie ledwie jednym przelotnym spojrzeniem. Zwykła uliczna bójka, w której walczy się dla walki, a krew przelewa dla sportu. Zwycięzca czasem bierze łupy. Szczęścia szukali kolesie brzydkiego Murzyna, którego mija- łem idąc w przeciwnym kierunku. Siedmiu przeciw dwóm. Nie byli zbyt odważni, skoro ryzykowali taką nieuczciwą zaczep- kę. Nie mój interes. Chociaż nie, mój - w ferworze potyczki mogłem skorzystać z okazji i „rozstać” się z Rijterem. „Powalczymy - zobaczymy” . Mówi stare, niedoceniane porzekadło. Herszt rzezimieszków, wysunął się naprzód. - Cóż to panowie? Nocne spacery dla zdrowia? To nasz teren i za łażenie trzeba płacić - zagadał, uśmiechając się jadowicie. - Czym się płaci? - bez cienia zdenerwowania spytał Rudolf. - Tym, co Nocni Rzeźnicy lubią najbardziej! - łupieżca nie uśmiechał się już. - Krwią! - Reszty nie trzeba! - Norn Rijter, wraz ze słowami, rzucił nie wiedzieć kiedy wyjęty nóż. Gadatliwy bandyta gładko wykonał unik i wyszczerzył zęby w parodii uśmiechu. Po raz ostatni dzisiejszego wieczora. Za jego plecami jeden z łazęgów zaciskał dłonie na trzonku tkwiącego w brzuchu noża. Spomiędzy palców spływała szkarłatna krew. Charczał. Wcale nie jak rzeźnik, raczej jak jego bezbronna ofiara. Przywódca poderwał z ziemi upuszczony topór. Dobrze zrobił, bo tylko dzięki temu, odbił spadający z góry miecz. Obłędny Rycerz rozpoczął swój taniec. Na pomoc dowódcy sko- czyło dwóch kolejnych rzezimieszków. Nie trzeba mnie dwa razy zapraszać. Z początku cha- otyczna wymiana ciosów pozwoliła mi ciąć jednego w nogę. Uskoczyłem przed klingą i odszukałem wzrokiem Rijtera. Je- den z jego przeciwników starał się odczołgać z pola walki, za wszelką cenę próbując wepchnąć wnętrzności tam, gdzie ich miejsce. Szef szajki, ranny w rękę, starał się ustawić tak, by zajść Rijtera od tyłu. To było nie możliwe. Czar- nozbrojny wirował niczym demon wiatru. Z łatwością unikał ciosów. Swoje zadawał rzadko. Zawsze celne. I ta chwila nieuwagi mogła zakończyć moje przygody. Ogromny łysol z wytatuowaną głową zaszedł mnie z boku i ciął po nogach. Podskoczyłem jedynie po to, by zaraz pochy- lić się przed ostrzem tnącym w szyję. Dobrze, że brałem lekcje unikania takich ciosów od sa- mego mistrza Ian-Osika . Niestety, starożytny mistrz nie przewidział, że przeciwników może być trzech. Ten, którego raniłem zamierzył się i pchnął. Z trudem sparowałem. Nagle poczułem jak miecz wyskakuje mi z ręki. Prostak o mordzie buldoga miał w drugim ręku łańcuch. Do- skonale wiedział jak go użyć. Nie było czasu na namysły. Przetoczyłem się - obijając plecy na kamieniach - szybciej niż zdążyli wykorzystać przewagę. Pora dać chłopaczkom na- uczkę. Zacisnąłem garotę wokół szyi cwaniaka z łańcuchem. Nim zdążył wywalić język, już zdychał. Czułem jak jego cia- ło wiotczeje, gdy usłyszałem świst opadającego ostrza. Je- dyna szansa - jeśli jakaś istniała - to zasłonić się kona- jącym. Tak też zrobiłem. Wykonując półobrót, prosiłem umie- rającego, by jego głowa odpadła dopiero za chwilę. Ostrze czarnoskórego wraziło się w bok zasłaniającego mnie ciała. Moja stalowa struna przecięła szyję, korpus osunął się, chlapiąc dookoła posoką. A ja widziałem już wymierzone we mnie ostrze. We mnie, bezbronnego. Cóż, każdy kiedyś musi umrzeć. Odruchowo zamknąłem oczy. Ktoś mi to kiedyś mówił, że lepiej nie patrzeć. Wzniesione do góry ręce opadły, nie zadając oczekiwa- nego ciosu. Rudolf przyszedł mi z pomocą. Ciął herszta po przegubach. Potem, od razu rzucił się na dwóch ostatnich pozostałych przy życiu. Pierwszy skończył z rozrąbaną gło- wą. Drugi wybrał ucieczkę. Rudolf normalnie, jakby nic się nie stało wytarł miecz. Podszedł do mnie i zapytał: - Możemy iść dalej? Ciałami przez noc zajmą się szczu- ry i inni złodzieje. Strażnicy przyjdą dopiero, gdy wstanie słońce. Choć do świtu blisko, mamy czas by się oddalić. Miałem dość. Przeżyłem za dużo jak na jedną noc. Po raz pierwszy w życiu zemdlałem. ? Przypatrując się różnym rasom i nacjom, porównując ich za- chowanie i postępowanie nieuniknione okazały się porówna- nia. Wszystkie elfy, krasnoludy, które spotkałem na tym świecie , gobliny, trolle, ba!, smoki nawet są lepsze od nas - ludzi. Mają coś, czego nam brakuje. Solidarność i uczciwość. Od zarania dziejów oszukiwaliśmy siebie i wszystkich dookoła. Ludzie zwykle traktują innych całkiem obojętnie. Jak przedmioty. Nie uświadczysz tego u żadnej innej, choćby najbardziej prymitywnej rasy. Kolejną wadą człowieczego rodu jest brak umiejętności odczuwania i prze- żywania czegoś naprawdę. Nie potrafią też właściwie wyrażać swych uczuć i w ten sposób koło się niejako zamyka. Czasem tylko pojawia się ktoś, kto przerasta innych. Wciąż szuka i goni. Ale odpowiedzi nie znajduje. Za nic nie mogłem odkryć co tkwi w duszy mego towarzy- sza. Tak, towarzysza, wszakże tenże człowiek uratował mi życie. Kiedy omdlałem, niby słabowita kobieta, zaniósł mnie w bezpieczne miejsce i zaopiekował się do czasu, aż odzy- skałem zmysły, co nastąpiło gdzieś koło połowy dnia. Pomy- ślałby kto - chodząca dobroć - gdyby nie widział tego, co ja zobaczyłem wczoraj. Jego umiejętności robiły wrażenie. Więc tylko, gdy poczułem się na siłach wstałem z łóż- ka. Mego „dobrodzieja” przy szklanicy wody i jakimś ohydnym roślinnym jedzeniu. Do jedzenia zdjął swój hełm. Wzbudzał umiarkowane zainteresowanie, choć i tak nikt nie odważyłby się go zaczepić. Jego Zakon otaczała legenda i sława. Sława wywołująca strach i nienawiść. Rycerze z Magworu należeli do wyjątkowo bezwględnych i okrutnych. Trzeba też przyznać, że w potrzebie uczciwych i solidnych. Przyglądano mu się tylko, a on jadł tak spokojnie, jakby nikogo w pobliżu nie było. Podszedłem, nie wiedząc od czego zacząć rozmowę. - Dzięki ci wielkie, za wczorajsze... - i słów mi za- brakło, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Te zielone oczy! - Nie ma o czym mówić. Nie wiem czemu, wydałeś mi się znajomy... panie. Stąd moje uczynki. Strapiony zrozumiałem, że chociaż znam jego imię, on nie zna mego. - Dyslayer - wyciągnąłem dłoń. Zerwał się od stołu. Wyprostował dumnie i rzekł: - Rudolf Norn Rijter, Rycerz Zakonny. Obecnie na Kru- cjacie - ujął moją prawicę. Nie tak jak zwykli robić to in- ni, lecz dziwnie składając palce, przekręcając nadgarstek i chwytając za kciuk. Potrząsnął solidnie, aż kości strzeli- ły. Chcąc, nie chcąc uczyniłem podobnie. Zasiedliśmy, a ja zamówiłem jedzenie dla prawdziwych mężczyzn. - Karczmarzu, mięsa przednie i piwo wyborne. Dla nas obu. Rudolf spojrzał z wyrzutem. Chciał zaprotestować ale mu się nie udało, bo właśnie miął w ustach swoją papkę. - Ależ ja nie jadam mięsa - powiedział gdy przełknął. Tym razem mnie zatkało. - Dobrze, jak sobie życzysz. Ja, jeśli pozwolisz... - Alkoholu też nie pijam. W żadnej postaci. Zamurowało mnie. Szczęśliwie dostrzegł moje zmieszanie i dodał: - My z Zakonu nie folgujemy słabościom. Jesteśmy przy- zwyczajeni do surowego życia. Na Krucjacie obowiązują pewne prawidła, od których nie możemy odstąpić. Myślę, że pojmu- jesz. Po za tym to, co niosą do stołu nie służy zdrowiu. Zamilkł, uważając, że wyjaśnił wystarczająco. Tymcza- sem posługacz przyniósł przecudnie zarumienioną baraninę, kromki chleba i garniec piwa. Zająłem się nimi, choć korci- ło mnie, by zapytać: dlaczego na zdrowiu się podupada, jak się takim daniem pożywić? Może to być, czegoś dosypują? - Cóż to za Krucjata, tak ostre posty narzuca? - nie wytrzymałem i zapytałem miedzy kolejnymi kęsami. - O tym, wybacz, ale nie teraz. Może za czas jakiś - dodał po chwili, wcale nie zmieszany. I dalej wsuwał tę swoją kaszkę. Zaprawdę, tajemniczy gość. Uratował mi wczoraj życie, a ja miałem go zabić. Ale on o tym nie wie... Znów się zaczyna. Prowadząca donikąd gonitwa myśli. Lepiej skupić się na chwili obecnej. - Wydaje mi się, że nie pochodzisz z tych stron? - po dłuższym milczeniu, zacząłem wielce podchwytliwie, przery- wanym jedynie odgłosami spożywania. - Słusznie wnioskujesz - odrzekł lakonicznie. - Z daleka droga prowadzi? - nie ustępowałem. - Z odleglejszego miejsca niż możesz sobie wyobrazić - nadal starał się być uprzejmy. Tu go miałem. - Poważnie? Wcale nie trudno wyobrazić sobie samotną warownię pośród niedostępnych gór. Żaden mięsień nie drgnął na jego twarzy. Odłożył łyżkę i wpatrywał się we mnie. Na wszelki wypadek udawałem po- chłoniętego strawą. - Wiesz więcej niż mówisz - stwierdził. Jedno zdanie, a rozmowa przemieniła się w słowną szer- mierkę. - Cóż, chyba autor bajek ma prawo wykorzystywać w swo- ich opowieściach pewne elementy rzeczywistości. Zwyczajnie przeczytałem jedną z nich. - Wątpię. Nie umiesz kłamać. Drży ci głos. Miał rację, mało się nie udławiłem. Chwila na zastano- wienie, maskowana udawanym przełykaniem. Mój ruch. Jeśli chciałem poznać szczegóły, musiałem pójść na całość. - Każdemu by się zadrżał, gdyby słyszał, co pewien ry- cerz mający w hełmie nietoperze skrzydła zrobił z wioską. Nie tak znowu odległą. Nim coś odrzekł, na sali rozległ się wrzask jednego z kurduplowatych nieludzi. Sądząc po kłótni, jaka w chwilę po tym nastąpiła, jakaś czarodziejka przypaliła rękę hobbito- wi, który próbował oszukać ją podczas gry w trzy czaszki. Rudolf nie zwrócił na całe zdarzenie uwagi. Pochylił się w moją stronę i rzekł chłodnym jak stal tonem: - Widzi mi się, że czytujemy te same baśnie. Bacz jed- nak, że to nie była jedna wioska, a cztery. W ostatniej, rzeczony rycerz, samodzielnie powiesił wszystkich mieszkań- ców. Pewnie jeszcze zdobią gałęzie. Chciałbyś dołączyć? Każdy przy zdrowych zmysłach odwróciłby się, grzecznie podziękował za posiłek i cicho odszedł w swoją stronę. Z tym, że ja miałem coś do zrobienia. Mówiąc inaczej: mój przekorny duch wywęszył przygodę. - Moja opowieść miała zupełnie inny koniec. A właści- wie dwa. W pierwszym pewien młodzian w pewnej karczmie, za- wołał nagle, by wezwano straż. Dalej nie doczytałem. W dru- gim ten sam młodzian, siedząc przy jednym stole z pewnym poszukiwanym osobnikiem, opowiedział mu długą historię. W zamian, rycerz uczynił podobnie. - Wydawało mi się, że to mądre posunięcie. Nic bardziej naiwnego. - Ha! Ha! Ha! Toś mnie rozbawił! - klepnął się rękoma po udach. - Ta opowieść może mieć jeszcze inne zakończenie. Pretensjonalny młodzian z oberży zginął. Ha! Ha! Ha! - mo- mentalnie spoważniał. - Myślisz głupcze, że straż może ci pomóc? Sądzisz, że obchodzi mnie twoje złachmanione życie. Do koziej dupy z nim! - uniósł się trochę. - Nie wciskaj mi tu takich głod- nych kawałków. Gadaj co wiesz i skąd, albo wymyślę jeszcze ciekawszy finał tej rozmowy! Celowo zwlekałem. Zimne piwo ugasiło język rozgrzany gadaniną. Odruchowo sięgnąłem po dzban. Równie odruchowo nalałem do obu kubków. Wpierw jak nakazywała grzeczność je- mu, potem sobie. Nie raczył w ogóle zwrócić na to uwagi. Nie byłem w stanie wytrzymać jego spojrzenia. Czułem je tak, jak odczuwa się palący skórę żywy ogień. - Cóż, więc może wypijemy za szczęśliwe zakończenie? - rzuciłem nieśmiało. Jedyne co uzyskałem, to lekki uśmiech i pełne ironii słowa: - Po co się poniżać? Dam ci więcej czasu, niż wieśnia- kom, którzy zapewne wynajęli cię byś mnie zabił. Wyruszam dopiero jutro. Jeśli mnie przekonasz, że warto, daruję ci twoją bezczelność. Nie potrafiłem ukryć podziwu, ale musiałem się opano- wać. To mogło się źle skończyć. - Twoje zdrowie! - mój toast utonął we wrzawie, jaka rozpętała się przy stole hazardzistów. Tym razem kędzierza- wy podskakiwał na jednej nodze, dmuchając na drugą. Tliły się na niej te ich okropne włosy. Wrzeszczał jak opętany. Sprawczyni jego bólu, śmiała się w głos bawiąc się amule- tem. Rudolf sięgnął po swój kubek. Posmakował, powąchał, po czym bez zastanowienia wypił. Do samiutniego dna. - Ohyda! Jak można pić coś t a k obrzydliwego? - Go- rączkowo poszukiwałem odpowiednich słów. Te, jak na złość właśnie zrobiły sobie wolne. - Skoro nie chcesz mówić, pomogę ci. Dlaczego zamordo- wałeś wieszczkę? Może wolisz opowiedzieć o tym dowódcy straży miejskiej? Więc i to sprawdził. Co za człek. Charakternik jakich mało. Miał mnie w ręku. Musiałem coś zrobić, coś powie- dzieć. Cokolwiek, byle tylko przestał tak na mnie się ga- pić. Jedyne co wpadło mi do głowy, a właściwie do rąk to garniec piwa. Nalałem dla nas obu. - Jakby tu powiedzieć... masz rację i jednocześnie nie masz... nie wiem jak to wytłumaczyć... ale... - Do rzeczy - przerwał ostro - nie pora na pieprzenie! Na pieprzenie? Dupy mu w głowie? Zaraz, przecież jest poza Warownią i w odpowiednim wieku, żeby mieć przy sobie jakąś wybrankę. Może ją gdzieś zostawił? Albo stracił? Myśli niczym błyskawice przemykały przez moją biedną głowę. Ze wszystkich sił chciałem przypomnieć sobie jak najwięcej z tego, co przeczytałem w książnicy. Co też chło- pi gadali? Że bełkotał coś o stracie... że chciał, żeby mu kogoś oddali... a może... nie, to niemożliwe. Chwyciłem się tej myśli jak tonący chwyta się miecza , który może obciąć mu palce, ale ostrze jest jedyną nadzieją. Więc może on się mści? Ale za co? Nie powie? Nie zawadzi spróbować... - Gdzie, rycerzu, pani twego serca? - wypaliłem na chybił trafił. Walnął mnie pięścią w twarz, prosto między oczy. Zabo- lało jak nie wiem. Aż w uszach zaszumiało. Ciężką miał rę- kę. - Nie pytaj psie! Odpowiadaj! - warknął. Nikt z sali nie zwracał na nas uwagi, zresztą, pewnie tylko czarodziejka, by coś przeciw niemu wskórała. Duma piekła. Po raz pierwszy nie mogłem komuś oddać. Oby ostat- ni. Takiej zniewagi nie daruję. Patrzył, ale oczy świeciły mu jakoś inaczej. Dlaczego tak ostro zareagował? Może jeszcze nie przeleciał żadnej dziewuchy? W tym Zakonie wszystko jest możliwe. Zmarło się jakiejś kruchej niebodze, którą zbyt maltretował i teraz cały świat za to wini? Cholera go wie. Gapi się tylko i ga- pi. Od strony graczy znów podniósł się gwar. - Tu stał smok! Smok, szanowna pani! Olbracht widział! No powiedz, że widziałeś! Teraz to ty oszukujesz! - darł się jeden z niziołów. - A nie mówiłem, żebyś nie grał z czarodziejką. Takie zawsze kantem puszczą uczciwych hobbitów - stwierdził zimno inny z graczy. - Przeto mówię, że tu stał smok i że jest mój ruch. Tak nie można! My gramy uczciwie! – krzyczał domagając się sprawiedliwości. Piękność z medalionem wyraźnie się zniecierpliwiła. Uniosła się znad stołu, górując nad karłami. - Ja oszukuję?! A kto wcześniej fajt pointy sobie do- pisał?! Kto miał fałszywe kości?! Może ja, co?! A może ten wasz smok?! - wściekła się i wyraźnie sprawiło jej to przy- jemność. Sięgnęła po medalion. Hobbici błyskawicznie skryli się pod stół. Szepcąc zaklęcie jedną ręką zgarnęła ze stołu całą pu- lę, by nagle wypowiedzieć krótkie, tajemne zaklęcie. Wystający zad jednego z kurdupli zapłonął. Jego wła- ściciel wrzasnął, poderwał się i zwalił cały stół razem z figurkami. Ktoś zdobył się na poświęcenie, chlusnął nie do- pitym trunkiem, inny podstawił nogę. Płonący upadł, prze- wrócił się na plecy. Wszystko zamarło. Ale i tak wyłącznie Norn Rijter usłyszał jak przez za- ciśnięte zęby powiedziałem: - Bo widzisz... ja wiem gdzie jest twoja ukochana. W duszy się śmiałem. Rozwiązanie było tak szalone, że prawie nierealne. Jednocześnie tak proste, że tylko głupiec nie umiałby go znaleźć. Ten oszukujący niziołek razem z chciwą czarodziejką dołożyli ostatni element do układanki. Smok z legendy o czarnoksiężnikach i przegranym pojedynku - to on był kluczem. Lepiej będzie, żebym się nie mylił. Rozdział 5 Sokole oczy widzą daleko. Nie umknie im ni zając przemyka- jący wśród traw, ni gołąb lotny, co wśród chmur schronienia szuka. Para kruków spłoszona przez ptasiego wojownika przy- siadła wśród gałęzi. Wciąż jednak obserwowały dwóch jeźdź- ców mozolnie pnących pod górę. Jezdni, zbyt zajęci pokonywaniem szlaku, nie raczyli spojrzeć na niebo, gdzie rozgrywał się dramat. Gołębica, która prawie osiągnęła cel, zamiast sfrunąć do koni, musiała uciekać przed drapieżcą. I choć ze wszyst- kich sił chciała ujść z życiem, by wypełnić misję, nie było jej to dane. Sokół lotny i zwinny niczym pierzasta strzała dopadł zmęczonego długim lotem ptaka. Szarpnął pazurami, dziobnął i życie odebrał. Porwał martwe ciało do swojego gniazda, by nasycić młode. Wraz ze skrzydlatym posłańcem przepadł list. Dwaj podróżni wciąż wspinali się na szczyt. Kruki patrzyły. Widziały i jadących, i ptaki. Listu jednak nawet one nie odczytały. Życzliwa istoto kimkolwiek jesteś, która właśnie czytasz moje słowa wzrusz się choć odrobinę i jeśli nie masz serca z kamienia, przekaż ten list dalej. Z pewnością trafi do Jego rąk. Do Szlachetnego Rudolfa Norn Rijtera Ukochany Rudolfie! Drżenie ogarnia mą duszę na wspomnienie naszego straszliwe- go rozstania. Ręka wzdraga się opisać okrutny los, jaki mi przypadł w udziale. Porwana przez siły nieznane spędzam sa- motne chwile w niewoli. Zamknięto mnie w wysokiej wieży, na szczycie urwiska. Przypomina mi ona wieżę, w której zginęli moi bracia oblegani przez wrogie wojska. Z okien więzienia widzę przelewające się daleko w dole fale, które rozbijają się w pianę o nadbrzeżne skały sterczące niby zęby olbrzy- ma. Po drugiej stronie, jak okiem sięgnąć rozlewa się morze traw, które falując tworzy lśniący, zielony kobierzec. Czę- stokroć porywiste wiatry znad morza zdają się chwiać wieżą, tak iż lękam się bardzo. Towarzystwa dotrzymuje mi jeno biała gołębica, przylatująca codziennie do mego okna. Zwierzyłam się jej ze wszystkich tajemnic. Stała się moją nadzieją i powierniczką. Jej po- wierzam me słowa do Ciebie. Tęsknota moja za Tobą nie ma granic. Przybądź proszę i uwolnij mnie z tego strasznego miejsca! Ślę pocałunki Twoim ognistym włosom. Na zawsze Twoja Vidiana ? Słońce już zaszło. Wieczór był ciepły i cichy. Chociaż sie- działem cały dzień w siodle, jazda przestała być uciążliwa. Mój z rzadka odzywający się towarzysz kontemplował rozta- czające się uroki krajobrazu. Przed nami widniały niebo- siężne szczyty gór, w których kierunku podążaliśmy. Dookoła zielony dywan lasów, ciągnących się hen, po horyzont. Niebo z prawej strony było jeszcze jaskrawoczerwone, lecz po le- wej już mroczne. Ani jednej chmury. Niedługo powinny zapa- lić się gwiazdy, a pierwsza migocąca zielono już pojawiła się na wschodniej części nieboskłonu. Taki widok nie trafia się co dzień, przystanęliśmy więc na szczycie wzgórza, skąd był lepszy widok. Chcieliśmy wypatrzyć jakieś dogodne miej- sce na nocleg. Dookoła tylko drzewa i drzewa. Staliśmy na jedynym odkrytym miejscu w promieniu wielu dni drogi. Mo- gliśmy równie dobrze nocować tu, jak i gdziekolwiek in- dziej. Nie było też sensu szukać jakiejś sadyby czy samot- nego domostwa. W te okryte złą sławą okolice mało kto się zapuszczał. I nieważne, kto z nas był bardziej szalony, ja że po- jechałem z tym człowiekiem, czy on, że mi uwierzył. Wspól- nie zdecydowaliśmy się na wyprawę, która - jeśli przeżyjemy - zostanie zapewne uwieczniona w legendach. Najdziwniejsze, że pogodziliśmy nasze interesa. W gruncie rzeczy, czym dłu- żej nad tym rozmyślam, tym łatwiejsze się to wydawało. Dwóch nieprzystających do reszty samotników może wszak szybko zapałać do siebie sympatią. Jeśli tylko nie pozabi- jają się na początku znajomości. Jeszcze teraz, mimo tylu spędzonych razem dni, przypominam sobie czasem o tym, że Rudolf miał zginąć od mego ostrza. Podróżowaliśmy i wspie- raliśmy się jednak nawzajem. Nie byliśmy też dla siebie zbyt uciążliwi. Przyzwyczajeni do trudów, walki i długich rajdów nie uskarżaliśmy się i nie pytaliśmy za wiele. Układ, jaki panował między nami, był bardzo prosty - ja prowadzę go do miejsca gdzie (być może) przebywa Vidiana, on obiecał mi pomoc w odszukaniu przeszłości. Żaden z nas nie zastanawiał się co dalej. Jeszcze spo- ry kawał czasu i drogi do przebycia. Najlepszym miejscem na nocleg było wzgórze, lecz mnie trapiło co innego. - Nie wydaje ci się, że od dłuższego czasu towarzyszy nam jeden i ten sam kruk? To bardzo dziwne zachowanie jak na ptaka - podzieliłem się z Norn Rijterem swoimi wątpliwo- ściami. - Owszem, leci za nami od samego Skorinto. - Czy to coś oznacza? - Rudolf był prawdziwą skarbnicą wiedzy. Skąpił jednak słów i nie pytany rzadko się nią dzielił. - Kruki to sługi boga i bogini Sore i Ryana. Strażni- ków Wspomnień i Marzeń. Może któryś z nas jest im potrzeb- ny? Ponoć czasem bogowie przybierają postaci ptaków i zla- tują ze swej siedziby. Potrafią być okrutni i mściwi. Ich pojawienie się może oznaczać wojnę, zarazę albo inne nie- szczęścia. - Cóż możemy mieć z nimi wspólnego? - Mnie nie pytaj. To sprawy bogów. Zdążyłem poznać go na tyle, że wiedziałem, że więcej nic nie powie. To, co usłyszałem wystarczało choć zaniepo- koiło. Jeśli jeszcze jacyś bożkowie wmieszają się w tę przygodę, może ona przybrać wcale niewesoły przebieg. Pomi- jając fakt, że od początku nie była zbyt radosna. - Będziemy tu nocować - rzucił krótko. Do tych lakonicznych stwierdzeń też już przywykłem. Z reguły jego wybory były trafne. Na wzgórzu będzie łatwiej nas wypatrzyć, ale trudniej zaskoczyć. Zawsze możemy też zbiec i skryć się między drzewami. Nigdy nie wiadomo, co może czaić się w tych nie tkniętych toporami puszczach. Bez zbędnych słów zakrzątnęliśmy się by sporządzić obozowisko. Jeden zajął się końmi, drugi drewnem na ogni- sko, posiłkiem i posłaniami. Nie rozmawiając o niczym waż- nym z wyjątkiem planu dnia jutrzejszego, który miał wyglą- dać tak, jak poprzednie, czyli jazda od świtu do zmroku, posililiśmy się. Choć obaj byliśmy jednakowo zmęczeni, on objął wartę przede mną. Nigdy nie pozwolił mi czuwać pierw- szej połowy nocy. Nauczony nie dyskutować z tym bezkompro- misowym człekiem, pozwalałem budzić się gdzieś w połowie nocy i drzemiąc trzymałem swoją wartę. Potem, jeśli droga była znośna, dosypiałem w siodle. Bywało i tak, że pozwalał mi spać całą noc. Nie okazywał potem żadnego zmęczenia. Ciekawym też, o czym rozmyślał po nocach? Pewno o niej, o tej którą utracił, i do której tęsknota kazała mu uczynić te wszystkie podłości. Z rzadka tylko zdradzał swe uczucia. Przebywałem z nim już tyle czasu, że czasem wyłapywałem je z niewielkich zmian w zachowaniu, gestach, barwy głosu. Zbyt drobnych dla niewprawnych zmysłów. Można było przy nim popaść w kompleksy , tak świetnie się kontrolował. Niezłą szkołę musiał przejść. To, co zobaczyłem u wieszczki i co przeszedłem w świe- cie poza światem - jak nazywałem miejsce z tysiącem drzwi - wskazywało, że jestem z zupełnie innej bajki... Nie należy zbyt wiele rozmyślać, trzeba spać. Roztrząsanie minionych wydarzeń na nic się nie zda, ani w niczym nie po- może. Z tym mocnym postanowieniem starałem się usnąć. Jesz- cze tylko dobiegł mnie szelest pośród drzew, skrzeknięcie nocnego ptaka, jakiś tupot. Zwykłe nocne leśne życie. Trza- ski z małego ogniska, szum otaczającego lasu, siedząca syl- wetka, ogarniająca mnie senność, ciche rżenie konia... Wszystko stało się nagle odległe i nieważne. Sen przy- szedł równie niespodzianie jak cioteczka Śmierć. Ale czyż nie jest jej młodszym bratem? ? - I co uczynimy z tymi dwoma szaleńcami? - Nie wiem, Ryano. Jakoś nie mam pomysłu. Musimy ich nadal śledzić. Wyczuwam wokół nich coś niesamowitego. - Dobrze. Niech nasi słudzy im towarzyszą. - A co z nami? Może wreszcie pójdziemy na to przyję- cie? - Och, kompletnie zapomniałam. Gdzie jest mój naszyj- nik? - Tutaj - założył na jej smukłą szyję aż kapiącą od klejnotów ozdobę. - Jak zwykle, o wszystkim pamiętasz - pocałowała go pieszczotliwie w policzek. - Chodźmy. ? Obudził mnie, jak co dzień, szarpnięciem za ramię. Z trudem wyrwałem się z oparów snu, który o dziwo zapamiętałem. Znów spałem całą noc. Słońce wychyliło się zza horyzontu, zapowiadał się ko- lejny dzień wypełniony powolnym przedzieraniem się przez pagóry i pagórki - forpocztę prawdziwych gór. Napojone konie parskały gotowe do drogi. Ognisko wyga- szone, Rudolf nawet skromne śniadanie przygotował. Nie tra- cąc czasu na zbędne pytania ruszyliśmy zwierzęcą ścieżką. Przeszukałem niebo, by sprawdzić czy tajemnicze ptaki są z nami. - Tam jest - wskazał Norn Rijter na pobliskie drzewo. - Nie opuszczał nas przez całą noc. Skinąłem ze zrozumieniem głową, wyrażając jednocześnie podziw dla jego spostrzegawczości. Do pewnych rzeczy nie mogłem się przyzwyczaić. Nie spał całą noc, a od razu domy- ślił się czego szukam. Może to jakiś mutant, tak jak ci... no jak im tam... wiedźmini? Ale wiedźminów już przecież nie ma. Wszystkich co do jednego wybito. Postanowiłem opowiedzieć Rudolfowi sen, który męczył mnie niczym kac po całonocnym pijaństwie - Wierzysz w sny? Wierzysz, że mogą pokazywać przy- szłość? - zacząłem, niby od niechcenia. - Nie. Sny to jedynie mieszanina naszych przeżyć z przeszłości i niespełnionych marzeń. Nic więcej. - Skąd ta pewność? Czy nie słyszałeś, że przez sny przemawiają do nas bogowie, albo zmarli? - nie ustępowałem. - To bajania starych bab. - Urwał dalszą dyskusję. Mijane drzewa strzelistością mogły zaimponować każdej miejskiej wieży. Pośród ich koron i korzeni żyły różnorakie stwory, o których nikt nigdy nic nie napisze. - Ale ty spałeś tej nocy bardzo niespokojnie. Coś ci się śniło i bardzo cię to trapi - wyrwał mnie z zadumy, czytając w moich myślach niczym w otwartej księdze. - Masz rację. Nie pamiętam wszystkiego, ale rzeczywi- ście miałem bardzo dziwaczny sen. - Człowiek śni o wielu rzeczach, ale i tak jeśli coś pamięta to tylko ostatnie majaki. Rad bym wysłuchał, co też cię poruszyło tak, żeś aż krzyczał i machał rękoma. Wierzyć się nie chciało, że chciał o tym posłuchać. I że tak zachowywałem się w nocy. Nie trzeba mi było dalszej zachęty. - Znalazłem się gdzieś daleko stąd. Po drogach, ale innych, ciemnych i twardych pędziły stalowe potwory. W nie- których siedzieli ludzie. Widziałem to przez szybę, wielką jak koń. Umiesz wyobrazić sobie tak wielką taflę szkła? Pokiwał głową. Z niedowierzania. - Byłem w pomieszczeniu, coś jakby karczma. Przez tę szybę nie było nic słychać z zewnątrz. Po drugiej stronie drogi bez przerwy gnały metalowe zwierzęta i chodzili dzi- wacznie ubrani ludzie. - Starałem się opisywać możliwie jak najdokładniej, choć było to piekielnie trudne. Słów brako- wało, by odmalować coś tak nierealnego. - Jak mówiłem byłem w karczmie, ale odmiennej jakiejś. Wszystko kanciaste, niby drewniane, a gładkie i śliskie. W powietrzu grała jazgotli- wa muzyka, a muzyków widać nie było. Barman ubrany tak, że śmiać się chciało. Ale przeszło mi, jak zobaczyłem, ile wy- myślnych butelek i szklanic ma za sobą. W całym Skorinto, co ja plotę! Nigdzie nie ma tyle szkła, co tam możnaby wy- tłuc! - Jednak było w twojej głowie - rzekł Rijter. - A żebyś wiedział. Ja to widziałem, jak tę sarnę co nam ścieżkę przecięła - na leśnej drodze widok sarny to przecież nic niezwykłego. - Ludzie w oberży tacy jak na ze- wnątrz. Każden jeden inny. Jedli nie znane mi dania przy pomocy takich śmiesznych metalowych przyrządów, popijali kolorowe trunki i rozmawiali. Ja sam nie mówiłem. Słucha- łem. Naprzeciw mnie, przy jednym z tych niby drewnianych, okrągłych stołów, siedziała jakaś młoda dama. Ubrana wcale nie jak dama. Miała na sobie bluzę, ale bez żadnych guzików czy rozcięć. Rękawy ktoś jej oberwał nad łokciami. Na no- gach spodnie z niebieskiego materiału. Wyobrażasz sobie tak ubraną kobietę? - Sądząc z twojego opisu, to był raczej jakiś demon lub jeszcze coś gorszego - odparł całkiem poważnie. - Jej twarz była zupełnie zwykła. Przeciętna dla jed- nych, mogła wydać się ładna innym. Włosy jakoś tak dziwnie nastroszone i opadające na szyję. Na nosie okulary grube, lecz dodające uroku. Coś do mnie mówiła, a ja za nic nie mogłem zrozumieć co, choć starałem się z całych sił. Jej słowa zupełnie do mnie nie docierały. Czasem popijała z de- likatnego kubka. Podobny stał przede mną, ale bałem się go tknąć. Miałem wrażenie, że ona mówi tak do mnie od dawna, tylko że ja wciąż nie pojmowałem, o czym. I nagle zaśmiała się. Śmiech dotarł do mnie bardzo wyraźnie. Sięgnęła do bardzo dziwnie zamykanej sakwy. Wyjęła garść różnokoloro- wych kamyków. Znów coś powiedziała. Tym razem coś pojąłem. Co prawda tylko trzy słowa: „talenty”, „łap” i „każdy”. Lepsze niż nic. Po czym zamierzyła się, by podrzucić je do góry nad stołem. Wyciągnąłem ręce by pochwycić spadające... - Wstrzymaj się i zapomnij o tym na chwilę. Mamy kło- pot. Miał rację. Gadając i podniecając się własną opowie- ścią nie zauważyłem, że dojechaliśmy do miejsca, w którym jedyną drogę przez las przecinał ostro rwący strumień sze- roki na solidny strzał z łuku. Brodu strzegł strażnik. Nie żaden, jak to w bajkach, bywa prymitywny i głupkowaty tro- ll, wsparty o potężny topór - z miną świadczącą o głębokim zamyśleniu - przy brzegu stał brodaty krasnolud. Obok tkwił drugi, wyższy od niego o głowę. Nie wiem czemu, ale na widok tych grubian przypomniało mi się stare porzekadło, mówiące o tym, że urodziliśmy się po to, by umierać. Ale jeśli już to z klasą i fantazją, a nie od siekiery takiego prostaka, jakim był szczerzący zęby drab. Od tego parszywego uśmiechu jego okrągła twarz wyglą- dała jak rozpękły się na dwoje owoc. Łypał kaprawymi oczka- mi spod okapu za dużego hełmu i sprawiał wrażenie kogoś, kto zwykł pobierać opłaty za przejazd przez swój teren. Zwykle to on ustalał ich wysokość. Jeśli ktoś wam opowiadał, że krasnoludy są niskimi istotami o pękatych brzuchach możecie wsadzić to między ba- jania starych bab. Taka postać nie miałaby sił dobrze się kijem zamachnąć, a co dopiero walczyć toporem. Ten, który stał przed nami, z pewnością do bajkowych krasnali nie na- leżał. Sięgał mi przynajmniej do ramienia i choć był trochę przy kości, sprawiał wrażenie szybkiego i zaprawionego w walce. Całość wizerunku dopełniał strój, który, jak na prawdziwego zabijakę przystało, składał się z metalowych blach naszytych na zwierzęce skóry. Tam gdzie wyzierały mięśnie dało się dostrzec tatuaże. Co przedstawiały nie do- strzegłem, bo staliśmy oddaleni od siebie kilkanaście kro- ków. Lustrację przerwał zbój odzywając się w szczekliwym języku: - Mejne libe heren. Es tud mir lajd, abe zie calen miusen - zabrzmiało jakby ktoś kamieniami bębnił w metalo- wy garnek. Nie wiem co chciał przez to powiedzieć, ale dla podkreślenia swoich słów potrząsnął bronią, jakby to była sucha gałąź, a nie ciężki dwuręczny topór. - Isz wajs es gud. Kanst du unifik szpresien? Majn frojnd fersztejt ga nyszt - Rudolf po raz kolejny wykazał się umiejętnością, o którą trudno byłoby podejrzewać osobę nawykłą do miecza, siodła i bezsensownych krucjat. - Dobrze. Możemy rozmawiać po ludzku. Za przejazd 30 sztuk złota się należy - tym razem zrozumiale i dla mnie, choć z nieprzyjemnym akcentem rzekł krasnolud. - Z jakiej to niby racji mamy płacić? Las, rzeka i bród także do wszystkich należą. - Nie będzie mi przybłęda z siekierą czegoś zabraniał. - Zarysław! Pokaż panom cennik. W naszą stronę podszedł drugi z krasnoludów, wyższy i tęższy. Spod przetartego tu i ówdzie odzienia błyszczało tym razem niczym nie ozdobione gołe ciało. Zbliżył się na odległość miecza, lecz nie chciałem ryzykować. Może uda się załatwić wszystko polubownie. Wielki krasnolud, wyciągnął z zza pasa starannie złożony pergamin i rozwinął go pełnym galanterii ruchem. Stało tam wykaligrafowane: CENNIK Pszejście przez bród: Od głowy człowieka - 5 sztuk złota Od głowy konia - 10 sztuk złota Od każdej dodatkowej nogi - 2 sztuki złota Kobiety z dziećmi - 3 sztuki złota Grupy zorganizowane - 25 sztuk złota od grupy (tylko wcześniejsze rezerwacje) Pszewodnictwo po Górach Stszelistych - 3 sztuki złota za dzień + zwrot kosztów Ścinanie głóf - na koszt firmy Co za barbarzyństwo. Oto jak można okradać i bałamucić lu- dzi w biały dzień w środku lasu. Wystarczy założyć spółkę, zgłosić gdzie trzeba i już można podliczać zyski. Ledwo przeczytałem te bzdury, a ręka sama sięgała po miecz. Po- wstrzymały mnie słowa Norn Rijtera: - Mniemam, że najbliższy przejezdny bród daleko? - Dobrze sobie mości rycerzu konfundujesz - stanowczo odrzekł ten z toporem. - Pół dnia drogi. - Spieszno nam. Przepuść nas i ujdziesz z życiem - po- wiedział spokojny i pewny siebie Rudolf. Odpowiedzią był śmiech, który spłoszył wszystkie ptaki w okolicy. - Grozisz? Nam? - Śmiali się obaj, trzymając za brzu- chy. - Taki chuderlawy rycerzyna daruje nam łaskawie życie? To może jeszcze coś śmiesznego powiesz. Strasznieś nas uba- wił. - Zejdźcie z drogi łachudry! - nie wytrzymałem. - A bo co? - szef z lubieżnym uśmiechem, sprawdził kciukiem ostrość topora. - Chcecie zasmakować Helgi? - w jego głosie zabrzmiała groźba. - Jakem Olesław, jeszcze nikt nie przekroczył tego brodu nie płacąc. - Nie ruszaj się - rzekł do mnie Rudolf - sam to zała- twię. Gdyby mnie zabił lub zranił, masz sam - zaklinam cię - uratować Vidianę i powiedzieć jej o losie jaki mnie spo- tkał. Ona zrozumie - dokończył schodząc z konia. Ten jak zwykle swoje. W najmniej odpowiednich momen- tach unosi się honorem. Kiedyś źle skończy. Rad nie rad mu- siałem go posłuchać. Sięgnął po miecz. Stanął przed nadal szczerzącym się nieprzyzwoicie Olesławem w tej swojej pozie, niby niedba- łej, a jednocześnie pełnej gotowości. - Będziemy walczyć. Tylko my dwaj. Krasnoludom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Dodając sobie animuszu ogłuszającym rykiem natarli. Obaj jednocześnie. Spiąłem konia. Dość miałem tych głupot. Jeszcze gotowi zranić tego obłędnego w każdym calu rycerza. Lecz nim Fren- to dobrze skoczył, a ja chwyciłem miecz, już nie byliśmy potrzebni. Szybsze od mrugnięcia cięcie i Zarysław porzucił oręż, by chwycić się za twarz. Odcięty nos poniewierał się wśród kamieni. Rijter uchylił się przed drugim atakującym, wyko- nał zgrabny piruet, a po nim szybki wypad. Zbił topór tuż przy rękojeści i przytknął swoje ostrze do odsłoniętego gardła krasnala. - Tylko my dwaj - rzucił - Dyslayer cofnij się! Pamię- taj co ci rzekłem! Nie mieszaj się, powinienem dać... Nie dokończył. Olesław, mimo nie wskazującej na to po- stury, był szybki. Szybki na tyle, by uniknąć śmierci kosz- tem szramy na gardle. Odskoczył do tyłu. Sapnął i mocniej chwycił trzonek. Pochylony zaczął krążyć wokół Rudolfa. Co dziwniejsze, nie przestawał się uśmiechać. Jednocześnie przeklinał. Złorzeczył w tym swoim zgrzytliwym języku. Rudolf nie czekał, skoczył do przodu. Zwarli się. Brzęknęła stal. Wymienili ciosy, aż skry poszły. Po czym odpadli od siebie, by znów krążyć i czekać na dogodny mo- ment. Zapowiadało się na dłuższy pojedynek. Za którymś razem ostrze Rudolfowego miecza zaklinowało się. Z bronią wzniesioną nad głowami siłowali się przez dłuższą chwilę. Olesław puścił jedną ręką stylisko i pię- ścią walnął Norn Rijtera w twarz. Tenże wyszarpnął miecz i cofnął się. Z nosa kapała mu krew. - Kurwa, magii nie ma! - Tym razem zrozumiale powie- dział grubas i natarł na rycerza. Norn Rijter nie dał się jednak zaskoczyć. Potrząsnął głową, cios widać do słabych nie należał, przerzucił miecz do drugiej ręki i zgrabnie odbił topór. Widać za młodu krasnolud był nie w ciemię bity i wal- czył wcale nie gorzej od Rudolfa. Mogli tak trykać się do samego wieczora. A ja nie potrafię bezczynnie patrzeć jak ktoś się bije. Od razu mnie krew zalewa. Zawsze muszę brać czyjąś stronę, albo próbować rozdzielić walczących. W tym wypadku nie miałem żadnych dylematów. Wyczekałem chwilę, w której Olesław był odwrócony do mnie plecami i spiąłem ko- nia. Rudolf nie miał tu nic do gadania. Dwa czy trzy susy i krasnolud usłyszał tętent - za późno. Chciał się odwrócić - nie zdążył. Głownią miecza huknąłem go prosto w czoło. Roz- łożył ręce, hełm spadł mu z głowy, fajtnął nogami i legł jak kłoda. - Po coś to zrobił. Właśnie zamierzałem kończyć - je- dyny wyrzut jaki usłyszałem. Norn Rijter nie oczekiwał od- powiedzi, już dosiadał swego rumaka. Strażników brodu zostawiliśmy tam, gdzie było ich miejsce. Jednego mamroczącego coś i wciąż szukającego na czworakach zguby, drugiego rozłożonego krzyżem. Mają naucz- kę na przyszłość. Od porządnych ludzi nie bierze się opłat za byle co. Znikając między drzewami po drugiej stronie brzegu, usłyszeliśmy jeszcze radosne wrzaski Zarysława. Czyżby zna- lazł nos? Rozdział 6 Człowiek bez marzeń jest jałowy niczym pustynia. Jedni wielkie, inni całkiem małe, ale jakieś ma każdy. Każdy ma też pomysły, jak je realizować lub pociesza się mądrymi my- ślami, dlaczego to czy owo w życiu nie wychodzi. Wszelkie niepowodzenia są wynikiem panoszącej się na świecie nie- sprawiedliwości. Nie jakiejś tam, byle jakiej, w której je- den ma więcej pieniędzy, a drugi mniej, lecz Wielkiej Nie- sprawiedliwości. Gdyby jej zabrakło, rodzaj ludzki zacząłby dreptać w miejscu. Nieludzie natychmiast by to wykorzysta- li. Jako się rzekło, każdy ma swoje zamierzenia i cele, do których dąży. Na ten przykład mój towarzysz pragnie ujrzeć ponownie Vidianę. Ona też pewnie stęskniła się już niewy- mownie. Objąć ją, pocałować, popatrzeć w oczy... Kto wie? Kto wie? W ogóle go nie rozumiem. Jak można oszaleć na punkcie dziewki?! Moje marzenia są znacznie bardziej przyziemne i może dlatego szybko same - tak, zwykle same - bez niczyjej pomocy się spełniają. Wymyśliłem sobie, żeby mieć dwie dziwki. Jednocześnie. I proszę, nie trzeba było długo cze- kać. Jedynym większym problemem jest moja tożsamość i świat, który mnie otacza. Nie rozumiem go, a czasem wręcz nienawidzę. Lecz to jest problem, a nie marzenie. Najlepiej zrobię, jeśli powrócę do tych dwóch dziewoji. Wspomnienie tamtej nocy, pozwalało zachować zdrowe zmysły w głuszy, którą przemierzaliśmy. Na pewno nie było tu kobiet. Co naj- wyżej jakieś stworze, zdusze, rusałki z pazurami na łokieć albo stetryczałe baby jagi myślące, że ktoś poleci na ich zakalcowate pierniczki. Myśl zbłądziła w kierunku Rudolfa i początku naszej znajomości. Kiedy już rzekłem, co rzec musiałem. Nie miałem wszakże innego wyjścia. Mógłbym źle skończyć, gdybym nie poszedł na całość. Kiedy więc powiedziałem, że wiem gdzie i kto trzyma Vidianę - choć niech mnie diabli wezmę, jeśli wtedy znałem choćby jej imię - Rudolfa zamurowało. Na chwi- lę, ale zawsze. Walnął kielicha. Otarł wargi wierzchem dło- ni. Uderzył kubkiem o stół tak, że mało się nie rozpękł. - Jesteś martwy, jeśli oszukujesz. Przeżyjesz, jeśli mnie do niej zaprowadzisz - powiedział z takim jadem w gło- sie, że każda żmija zaczerwieniłaby się ze wstydu. Dalej syczał: - Pójdę po konia. Wrócę wieczorem... może później. Ju- tro z rana masz być gotów do drogi. Nie radzę ci uciekać - wyprzedził moje myśli. - Jeśli nie zawiedziesz, zaprowadzę cię do kogoś, kto ci pomoże. Może nawet wrócisz tam skąd przybyłeś. - Ostatnie słowa sprawiły, że ponownie straciłem pewność siebie. Co, i od kogo, do diabła ciężkiego, wie- dział?! Rzucił dwie złote monety. - Dla karczmarza. Za posiłek - rzekł i wyszedł. Jeszcze w drzwiach nałożył ten swój nietoperzy hełm. Trudno powie- dzieć, by było mu w nim do twarzy. Gracze przy sąsiednim stole zdążyli się w międzyczasie pogodzić i rozpoczęli nową rozgrywkę. Nigdy nie przepadałem za modą na rolepleje, nigdy nie lubiłem udawanego hazardu. Tym razem byłem im wdzięczny. Na smętnym popijaniu upłynęło mi całe południe. Trochę przysłuchiwałem się grającym, któ- rzy jak na złość przestali się kłócić. Przyglądałem się in- nym gościom. Było na kogo się gapić. Ludzie, smukłe elfy, jeszcze smuklejsze elfki, gobliny i mało pociągające gobli- nice. Tylko krasnoludów brakowało. Coraz rzadziej zachodzi- li do miast. Woleli swoje jaskinie i kamienne twierdze. Nikt się nie dosiadał, a i ja nie miałem ochoty na czcze pogawędki. Między jednym a drugim piwem intensywnie rozmyślałem. Co powinienem uczynić? Jak postąpić? Tuż przed wieczorem, mimo że byłem z lekka wstawiony poszedłem do stajni i zabrałem Frento na przejażdżkę. Bez codziennego treningu biedak zamieniłby się w tłustą kobyłę albo jeszcze coś gorszego. Pogalopowaliśmy więc za miasto, ale nie za szybko, bo mną z lekka kolebało. Podczas powrotu doszło do pewnego spotkania... W pobliżu karczmy, kiedy prowadziłem Frento za uzdę, podbiegła do mnie niebrzydka dziewczyna. - Szlachetny panie! Powróżyć z ręki? - zaszczebiotała. - A umiesz wróżyć z czegoś innego? - Pewnie - wypięła dumnie całkiem okazały biust. - Przyjaciółkę mogę zabrać? Ona też nieźle wróży. Przyjaciółka stała nieopodal. Takie same kasztanowe włosy, zbliżony owal twarzyczki. Raczej siostra niż kole- żanka. Cóż, różne bywają drogi kariery. Jedni zarabiają rę- koma, inni głową, jeszcze inni żebrzą, niektórzy kantują, a takie jako te dwie, przynajmniej nikogo nie oszukują. Odda- ją się całe. Zdrowa, nie skrępowana sprzedajna miłość jesz- cze nikomu nie zaszkodziła . Zagarnąłem więc obie „wróżki” i powiodłem do pokoju, który pomału stawał się siedliskiem rozpusty. Zanim jednak do czegokolwiek doszło, czekała mnie jeszcze jedna niespodzianka. - Nie wspominałeś o koledze - odezwała się jedna z dziewoi na widok rozpartego na krześle Rudolfa. – Świntu- szek z ciebie. Nie raczył zareagować. Patrzył jak zwykle tym swoim nieodgadnionym wzrokiem, co w połączeniu z kamiennym wyra- zem jego chłopięcej twarzy dawało efekt ni to straszny, ni komiczny. Podeszła nie zrażona (drugą obejmowałem w pół i nie zamierzałem puścić, tamta mogła być jego, jeśli sobie ży- czył). Ruchem tak bardzo kobiecym i pełnym wdzięku pogła- skała go po podbródku. Pewnie posunęła by się dalej, gdyby nie zerwał się jak oparzony. - Pani wybaczy, ja zaraz pójdę. Mam sprawę do... - za- wiesił głos. - No co ty, sprawa nie zając... - przysunęła się i otarła o niego jędrnym ciałem. Nie miał dokąd się wycofać. Chwycił ją niezręcznie i równie niezgrabnie odsunął od sie- bie. - Pani wybaczy... - rzekł ponownie. Nadal był zmiesza- ny i spłoniony jak sztubak. - A ty pamiętaj. Jutro skoro świt czekaj na mnie z gotowym do drogi koniem. Odwrócił się i wyskoczył przez otwarte okno. Obie „panie” wydały z siebie ciche „ach”, a potem „och”. A ja po raz kolejny tego dnia zbaraniałem. Przecież kwaterowałem na drugim piętrze. Puściłem mą piękność i do- padłem okna. W dole Norn Rijter spokojnie dosiadał swego konia, po- tężnego ogiera, który posłuszny jego gestom ruszył ulicą, dzwoniąc podkowami o bruk. Nie mogąc wyjść z podziwu zająłem się moimi pocieszy- cielkami. Postanowiłem nie zmarnować ani chwili. To bardzo miłe, gdy ktoś tak pełen wdzięku siedzi ci na twarzy. Tym- czasem druga równie pełna uroku i sympatyczna osoba jest zajęta okolicą twoich ud. Później gdy już obie posnęły, a ja leżałem zmęczony i szczęśliwszy niż zwykle, do głosu doszły głupie myśli Się- gnąłem do rzuconego na podłogę ubrania. Znajoma rękojeść nawinęła się pod rękę. Ostrze, choć wypolerowane nie za- lśniło, bo było zbyt ciemno. W tych ciemnościach słyszałem tylko spokojne równe oddechy. Kształtne piersi, które jesz- cze dla niejednego będą powodem radości, jakiej dziś zazna- łem, cudnie falowały w rytm wdechów i wydechów. Bezwiednie bawiłem się ostrzem. Wszystko jakby się zatrzymało. Odłożyłem nóż i starałem się skupić na czymś innym. Co za pieskie życie. Cokolwiek zrobię wychodzi nie tak. Zawsze jednak można sobie coś postanowić. Cokolwiek. Nie byłem w stanie dociec, co zmieniło się we mnie po wizycie u wieszczki. Może to sprawka obłąkanego rycerza? Niebawem usnąłem, po to tylko by wraz ze świtem obu- dzić się i stwierdzić, że niechęć do siebie samego jedynie wzrosło. Chyba działo się coś niedobrego, nigdy wcześniej nie miałem takich myśli. Zatruwały mój umysł niczym truci- zna. Zabrałem swoje rzeczy i wychodząc zamknąłem pokój. Skoro Rudolf chciał bym z nim jechał, obie królowe nocy mo- gły jeszcze odpocząć. Na dole czekała moja niedoszła ofiara. W pełnym rynsz- tunku i w hełmie na głowie prezentował się wśród hałastry zapełniającej salę, jak byk wśród łani. Mimo, że wśród go- ści byli też tędzy zabijacy, niektórzy porządnie zalani, swoim zachowaniem i postawą sprawiał wrażenie kogoś, kto nawet po miecz nie musi sięgać, by udowodnić swe racje. Karczmarz żwawo kręcił się, dbając o interesy. Paru, będą- cych najwyraźniej w drodze, gości w pośpiechu kończyło śniadania. Przy stoliku wciąż graczy toczyła się rozgrywka. Zapewne grano całą noc. Dwóch potężnych osiłków - wykidaj- łów przysypiało na swojej ławie. Zabawnie wyglądali, podob- ni jak dwie krople wody, pochrapywali na zmianę. Jeden miał zaczerwienione lewe oko, drugiemu prawe zaczynało sinieć. Mieli niełatwą pracę, ale po ich poobijanych pięściach znać, że przywykli. Na dzień dobry postanowiłem się trochę poprzekomarzać. - Zaraz, zaraz, a może wcale nie chcę nigdzie jechać - Ru- dolf nie wydawał się zaskoczony moimi pretensjami. - Tak sądzę. Ale nie masz innego wyjścia. Nagle odwrócił się i podszedł do ławy, na której drze- mali bracia. Kopnął tak, że gruchnęli jak bele. - To on! To ten człowiek! - krzyknął, wskazując na mnie. Wszyscy obrócili się w moja stronę, takoż dwaj straż- nicy, gramolący się z ziemi i przecierający podbite oczy. Tymczasem czarnozbrojny szaleniec doskoczył do stołu hazar- dzistów. Złapał oburącz za blat. Szarpnął i cisnął, jakby nic nie ważył. Przygniótł jednego z hobbitów, drugiemu wy- bił zęby. Reszta rozpierzchła się w poszukiwaniu schronie- nia. Czarodziejka, wykazując się refleksem, odskoczyła pod ścianę. - Sławomir! Mirosław! Psiajuchy, brać go! - odezwał się basem właściciel gospody. Zapomniał dodać kogo. Obok jego głowy przeleciał stołek. Pozostali goście włączyli się do bójki. Zaspani bracia ruszyli na mnie. Chwyciłem taboret zrzucając siedzącego ma nim goblina. Dobiegłem do tego z podbitym lewym okiem, uchyliłem się przed pięścią spadającą niczym kafar i grzmotnąłem z całej siły w podbrzusze. Nawet nie jęknął. Machnął drugim kułakiem i zarobiłem pięścią z taką siłą, że nagle wszystko stało się jasne. A potem ciemne. Lądując między ławami na własne szczęście oprzytomnia- łem. Drugi z braci opędzał się od stada goblinów, grzmocąc je z góry. Te ostatnie nie pozostawały mu dłużne, gryzły, kopały i kąsały. Jeden uczepił się byczego karku i sięgał pazurami do oczu. Dryblas, który mnie zaprawił zerwał go z karku brata i cisnął biedakiem o przeciwległą ścianę. Dra- bom, którym przerwano poranne konwersacje przy piwku, nie trzeba było zachęty do takich baletów. Raźno złapali za ła- wy, na których siedzieli i ruszyli okładać pozostałych. - Bij, kto w boga nie wierzy! - wykrzyknął ogromny, na w pół rozebrany, włochaty brodacz. Złapał oberżystę za szy- ję i próbował zanurzyć jego głowę w o wiele za małym do te- go kuflu. - Kto nam wodą wino zaprawiał, łachudro?! Chlej to sam! - darł się. Utopiłby biedaka, ale w sukurs przyszły mu dwa elfy. Jeden z nich bez żenady, wbił nóż w plecy włochacza, drugi osłaniał tyły. Za chwilę rozproszyli szyki przed nacierają- cym z furią drwalem machającym ogromną siekierą. Ze schodów stoczył się skopany nizioł, poderwał się szybko na nogi, złapał za garniec i rozbił na głowie które- goś z goblinów. Przyjemnie było patrzeć na taką ładną bójkę. Tym bar- dziej, że skoro leżałem, uznano mnie za unieszkodliwionego. Wykidajło rozmazał kolejnego goblina na ścianie. Drugi opędzał się od pozostałych. Wątła elfka kopnęła w krocze potężnego osiłka, po czym sama upadła po silnym prawym pro- stym. Sprawca całego zamieszania - Rudolf Norn Rijter - stał spokojnie z boku. Zdałoby się, że panuje nie tylko nad so- bą, ale też nad piekiełkiem jakie rozpętał. Obok mnie pojedynkowali się elf i jakiś zarośnięty drab, sądząc po stroju najemny żołdak. Smukły elf zwinnie uchylał się przed ogromnymi łapskami najemnika. Sam wypro- wadzał oszczędne ciosy to ręką, to znów nogą. Siła wzięła jednak górę nad finezją. Elf legł tuż przy mnie, plując krwią. Po drugiej stronie też ktoś upadł. To żołnierz z wy- stającym z pleców sztyletem. Drugi z elfów pomścił kompana. Leżący obok błysnął ostrymi ząbkami w uśmiechu. Niektórych brakowało. Postanowiłem odczołgać się w spokojniejsze miejsce. I gdy już pełznąłem do drzwi, bo tylko wydostanie się na ze- wnątrz gwarantowało przeżycie, nad ciżbą i tumultem wzniósł się wysoki i donośny głos: - Sa’d iem stillee! Sa’d iem stilleeeee! Zrazu poczułem jakbym brodził w bagnie. Ruchy spowol- niały. Nie tylko moje. Wszystkich walczących. Wyglądało to koszmarnie i zabawnie zarazem. Ciśnięte przedmioty leciały z tą samą prędkością. Stosowny czar rzuciła piękna czaro- dziejka. Paskudnie się uśmiechała. Lecący w jej stronę sto- łek zapłonął trafiony kulą ognia. Norn Rijter ponownie włączył się do zajścia. W paru niczym nie krępowanych susach dopadł do mnie i zdzielił so- lidnym kopniakiem pod żebra. Pochylił się. Niechybnie dorżnąć - przebiegło mi przez głowę. Po raz kolejny się pomyliłem. Zza kaftana wyjął przedmiot w kształcie zwierzęcego kła. Przytknął mi amulet do czoła. Wbrew wszelkim teoriom żadnej magii nie poczułem. - Zbieraj się! Weź konia. Dogonię cię - rzucił krótko i na poparcie swych słów dołożył jeszcze jednego kopniaka. Z godnością przyjąłem go na rzyć, jako że już zamierzałem wychodzić. Na wszelki wypadek na czworakach. W porównaniu z innymi nad wyraz żwawo. U samych drzwi odwróciłem się, by spojrzeć na pobojo- wisko. Wszyscy walczący zamarli w groteskowych pozycjach. Cudny widok. Były tylko dwie postacie, na które czar nie działał: Rudolf i czarodziejka. Zrozumiała, że to nie byle jaki przeciwnik, a ktoś odporny na najprostszą magię. Uderzyła tym, co miała pod ręką czy w rękawie. Ja się tam na czaro- stwie nie wyznaję. Pomarańczowa kula ognia przecięła dzielącą ich prze- strzeń, owionęła wszystkich gorącym podmuchem, który dotarł aż do mnie i trafiła gotującego się do skoku Rudolfa. Szu- miąc i sycząc otoczyła go płomienną chmurą. Rycerz wyszarp- nął miecz i napierał w stronę wiedźmy. Płomienie spłynęły po nim jak deszczówka, jeszcze tu i ówdzie pełzały płomyki, ale znać było, że czar nie uczynił mu najmniejszej krzywdy. Dalej wolałem nie patrzeć, wybiegłem. Na podwórzu stały dwa konie. Mój Frento i ogier Rudol- fa. Oba gotowe do drogi. Dosiadłem swego. Z karczmy dobiegł mnie krzyk kobiety. Więc jednak ją dopadł! Odrzwia rozpadły się z impetem. Ze środka wyskoczył czarnozbrojny, chowający w pośpiechu miecz. Jednym skokiem dosiadł konia. Ten od razu ruszył z kopyta. - Za mną, jeśli ci życie miłe! - zakrzyknął Rudolf. Pogoniłem Frento. Z naprzeciwka nadjeżdżali gwardziści. Broń w ich rękach świadczyła, że pytać będą w drugiej ko- lejności. Najpierw zaprowadzą porządek. Galopując wśród na szczęście pustych uliczek umknęli- śmy stróżom prawa. Zaspani strażnicy przy bramie woleli się rozstąpić niż zostać stratowani. Za miastem, na krzyżówce opodal lasu osadziliśmy konie. Los ponownie wybrał za mnie. Niech się dzieje co chce, dołączam do tego szaleńca. Pal sześć chłopów i ich pienią- dze! Dni z Rudolfem rozpoczynały się bardzo oryginalnie. ? Słup ogłoszeniowy był zupełnie zwykły. Cały wyklejony mniej lub bardziej aktualnymi obwieszczeniami i reklamami. Stał na rozstajach. - Zbój Madej! - Żywy lub martwy! - 1000 sztuk złota nagrody! - Poszukiwany martwy lub żywy! - podnieceni hobbici, przekrzykiwali się czytając list gończy. - Niezły z ciebie facet. Chciałabym cię mieć w łóżku - czarodziejka kierowała swe słowa do ponurej gęby, która wy- zierała z listu gończego. Jedynie Mirogniewa przyglądała się plakatom dokładnie. - Naprawdę chciałabyś mieć mnie w łóżku?! Na chwilę wszyscy zamarli. Czterech karłów próbowało schować się za siebie nawza- jem. Mirogniewa, przyczajona niczym kocica, gotowa była odeprzeć atak. Ręce i szczęka jej jednak opadły, gdy zoba- czyła zbója Madeja. Spodziewając się najgorszych gwałtów i rozboju wypaliła: - Co to za zwyczaje porządne kobiety od tyłu zacho- dzić?! - Porządne kobiety. He, he - zatrzęsła się góra mię- śni. - Porządne he, he, kobiety he, he. - Łapą wielgachną niczym bochen ucapił jednego z hobbitów za kołnierz i bez wysiłku uniósł na wysokość twarzy. - Kobiety! He, he! Chciałbym cię mieć w łóżku - nieudolnie naśladował głos czarodziejki. - Madej puść go, bo jak fajerbola utoczę... - zagrozi- ła, krzesząc pomiędzy palcami małą iskierkę. - Tylko nie Madej - rozwarł pięść i niziołek gruchnął o ziemię. Podniósł się zaraz i podbiegł do towarzyszy. - Tylko nie Madej, dobra? Bo jak młoteczkiem zakręcę, to ci te rude kłaki... Nie dokończył. Kula ognia uderzyła go w pierś jak taran. Efektownie wy rzuciło go w powietrze. Poleciał do tyłu i walnął pleca- mi w piach. Z rąk wyleciał mu wielki młot. Uradowani hobbici klasnęli i nie zwlekając złapali w kosmate ręce sztylety. Raźno podbiegli do oszołomionego zbója. Jeden postawił na Madeju stopę. Pod gardło podetknął ostrze. Leżący poruszył się niezgrabnie. Trzy dalsze brzeszczoty zalśniły koło oczu. - Dobić? - ironicznie zapytał ten trzymany wcześniej za kołnierz. - Nie - zabroniła Mirogniewa - może się przydać. Na drugi raz jak coś powiesz o mojej urodzie, to pomyśl ze trzy razy. Nie da się ukryć, takie dictum daje do myślenia. Duży co prawda, lecz nie przyzwyczajony do zbyt częstych wysił- ków madejowy mięsień mózgowy przyjął informację, że nie wy- pada pytać skąd u rudowłosej piękności tak szpetna blizna na licu. - I nie gap się tak! - wrzasnęła histerycznie, tupiąc ze złością jak nastoletnia panienka. Odwrócił wzrok. Przez głowę mu przeszło, że dał się tak łatwo pokonać. Już kombinował, jak ich wszystkich po- kroić, rozszarpać, na pal powbijać, lecz nie wiedział jak poradzić sobie z magią. Postanowił wziąć wiedźmę na litość. - Potężna czarodziejko! Jestem tylko biednym zbójem grasującym wzdłuż dróg - uderzył w płaczliwy ton. - Nigdy nic nie dałem ubogim, wszystko zawsze sam przepijałem. Każ swoim potężnym sługom uwolnić mnie a odwdzięczę ci się jak tylko będę potrafił. I nogi z dupy razem z kręgosłupem powyrywam! Dodał w myśli. - Nie mów tak szczerze, bo jeszcze uwierzę. Źle ci z oczu patrzy. - nauczona wieloletnim doświadczeniem pozosta- wała nieufna. - Ale mam dla ciebie propozycję... - Cały w słuch się zamieniam, i gdybym już nie leżał padłbym do nóżek padł - tym razem nie udało się ukryć iro- nii. - Nie drwij - uniósł się honorem jeden z niziołów. - Pojedziesz z nami i pomożesz nam zgładzić takich dwóch... - nieświadomie potarła bliznę na policzku - co nam trochę... dokuczyli. W zamian dostaniesz... co będziesz chciał - uśmiechnęła się zalotnie. - Potem pojedziemy z po- wrotem do Skorinto. Niby oddamy cię władzom - oparła rękę na biodrze, na drugiej dłoni przekręciła pierścień - a tak naprawdę oszukamy ich, zgarniemy nagrodę i... zobaczymy co dalej. Jakby od niechcenia, odsłoniła zgrabne udo. Czar zadziałał bezbłędnie. Madej był jej. Wyślepił oczy, mało mu nie wypadły. - Twoje życzenia, są dla mnie rozkazem. - Możecie go puścić. Nic nam nie zrobi. - Zwróciła się do towarzyszących jej sług. Posłusznie schowali mieczyki do pochew. Madej podniósł się, po to tylko, by uklęknąć przed Mirogniewą. Bez zbędnych słów położył przed nią swój młot. Przyjmując hołd nie kryła tryumfującego uśmieszku. Doprawdy nie wiem jaka rasa je wymyśliła. Faktem jest, że wyjątkowo durna. Ian-Osik – legendarny bohater i mistrz wszechwalk, zwany też Tym Który Szaleje Po Górach, ale sami przy- znacie, że to za długie imię, jak na legendarnego bohatera. Jego wyczyny to przede wszystkim grabież bogatym oraz rozdawanie potrzebującym. Nie jest to wcale najgorszy ze światów. Pretensjonalny to ktoś, kto nie do końca zna swoje miejsce na świecie i w mało twórczy sposób godzi się ze swoim wizerunkiem. Wielu takich ludzi kandyduje do np.: rad miejskich, więc lepiej ich unikać. Dawniej nazywano tak magów i czarodziejów, obecnie ludzi, z którymi lepiej nie zaczynać Brzytwa jest do tego o wiele za mała. Kompleksy – coś, co wszyscy dookoła starają się nam wmówić, choć wiemy, że ich nie mamy Mejne libe heren... - Moi drodzy panowie. Przykro mi, ale będziecie musieli zapłacić. Isz wajs es gud... - Wiem o tym. Czy mógłbyś mówić po ludzku? Mój przyjaciel nic nie rozumie. Na tym między innymi polega urok magicznych krain. Nie znają tam pewnych wstydliwych choróbsk.. Rozdział 7 Zaufanie to ważna sprawa. Z reguły nie w pełni świado- mie decydujemy o tym, komu, kiedy i w jakim zakresie ufamy. Jeśli decyduje się w przytomności umysłu wiele można zyskać. Jednak ludzie i inne istoty są na tyle nieprzewidywalni, że nie ma reguły dającej pewność. Przyjąłem twarde reguły komu nie ufać. Przede wszystkim elfom - te zdradliwe istoty dbają tylko o swoje interesy. Mają poniekąd rację, też bym tak postę- pował, gdyby wybito mój gatunek prawie do szczętu. Nig- dy też nie rozmawiam długo z ludźmi, którzy są wiecznie zadowoleni. Na pewno znacie takich, cały czas uśmiech- nięci, bez choćby jednej poważniejszej myśli. Beztro- ska, kołtuństwo i wtórny kretynizm. Nie bratam się też z takimi - i to bez względu na rasę - co na wszystko mają odpowiedź. Cokolwiek się do nich powie, okazuje się, że znają z własnego doświadczenia. Wszędzie byli, wszystkich znają, cały świat zjeździli. Puste słowa, banalne historie, wytarte frazesy. Ludzie bez twarzy i charakteru. Do żadnej z tych kategorii nie zaliczał się Rudolf Norn Rijter. Nie dbał o siebie bardziej niż nakazywał rozsądek. Nie mówił za wiele. Jeśli się odzywał, jego słowa coś znaczyły. Nie mogę powiedzieć, bym darzył go całkowitym zaufaniem. Rczej fascynował i przyciągał jak ogień ćmę. Musiałem się więc strzec. Przebywaliśmy razem od dobrych kilkunastu dni, a on nadal nie zrobił niczego, co umniejszyłoby go w moich oczach. Chociaż... Raz, obudzony chłodem poranka, kiedy po raz kolejny Rudolf czuwał całą noc, podchwyciłem je- go spojrzenie. Patrzył na mnie, jak patrzy wierny pies, którego pan zbił bez powodu. Tyle było w jego spojrze- niu tęsknoty i zagubienia, że sam poczułem żałość. Zo- rientował się jednak natychmiast, że nie śpię i na jego twarz wpełzła maska obojętnej wyniosłości. Zaraz też zabrał się do przygotowań do dalszej drogi. Podczas tych wszystkich dni niewiele rozmawialiśmy. Najczęściej ja pytałem, i ja udzielałem odpowiedzi. Kiedy dowiedział się o mych, dotyczących Vidiany, przypuszczeniach, (jej imię zechciał mi podać) zamilkł prawie całkiem. Po pewnym czasie powiedział, że jestem wolny, i że powinienem szukać swego przeznaczenia. Do- dał, żebym lepiej przestał grzebać w swej przeszłości i zajął się chwilą obecną. Wolałem jednak jechać z nim. Wariaci powinni trzy- mać się razem. Wszakże nieszczęścia mają zwyczaj cha- dzać przynajmniej parami. Rzadko spotykaliśmy kogoś na szlaku. Od momentu opuszczenia Skortino mieliśmy dość czasu, by poznać się lepiej. Zaczynała łączyć nas magia wspólnego szaleń- stwa. Tym wyraźniejsza tu, wśród dziewiczej przyrody. Być może kiedyś, kiedy nasze ciała znajdą ukojenie w jakichś przydrożnych rowach, kruki zmówią się z wro- nami dobiorą się do nas. To jednak opisze już kto inny. Ptasie rozboje niewiele nas obchodziły. W ciągu dwóch dni wjechaliśmy między przedgórze. Trawiaste pagóry ustąpiły miejsca większym, porośniętym dziewiczą puszczą. Wśród drzew kotłowało się życie. No- cowaliśmy w przypadkowych miejscach, czasem na jakieś polance, czasem wśród drzew lub w jaskiniach. Od spo- tkania z krasnoludami nie spotkaliśmy nikogo, mówiącego ludzkim językiem. Zwierzęta i leśne demony szczęśliwie nie nękały nas zbytnio. Jedynie raz zbyt dokuczył nam strela . Znałem jednak pewien niezawodny sposób. Rzuco- ny w chmurę zwodniczego wiatru nóż i strela rozwiał się razem ze swym ostatnim wyciem, pozostawiając jako jedy- ną pamiątkę kropelkę krwi na ostrzu. Rusałek żadnych nie widziałem. Nawet z daleka. Szkoda, starzy hobbici gadają, że są wyjątkowi ponętne. Tym bardziej byliśmy zaskoczeni, gdy w samym sercu nieprzebytej puszczy dało się wyczuć zapach dymu, a w oddali między drzewami zamigotało światło. Miało się już dobrze ku wieczorowi, więc to, że ktoś palił ogień nie było niczym dziwnym. Niespodziewane było, że robił to tutaj, w miejscu zapomnianym przez bogów, bo zapraw- dę, nie ma już miejsca, gdzie nie dotarliby ludzie. Promyk rychło przemienił się w światło bijące z okna solidnie zbudowanej chaty. Takiej, o jakiej marzy każdy mieszczuch lub strudzony wędrowiec pod koniec nu- żącego dnia. - Ani chybi - podstęp - zatrzymałem się i podzieli- łem wątpliwościami z Norn Rijterem. - Jesteś zbyt podejrzliwy. Ktokolwiek tu mieszka, niczego się nie obawia - śmiało podjechał bliżej. Zsiadł z konia, który posłusznie czekał na pana. Rudolf zastukał w drzwi. Nie za mocno, ale zdecydowanie. - A kogo tam po nocy niesie? - dobiegło ze środka. Potem dało się słyszeć człapanie i drzwi uchyliły się zapraszająco. Dobrze, że Rudolf zdjął swoje wariackie nakrycie głowy. Inaczej starzec, który stał na progu, mógłby zejść na serce. - My podróżni z daleka. Znajdziemy nocleg u ciebie mędrcze? - wykazał się ogładą Norn Rijter. - A pewnie, pewnie. Mili panowie. Proszę, proszę do środka - dziadek nie okazywał strachu, raczej zacieka- wienie. - Konie ostawcie tam, - wskazał dłonią miejsce - pod daszkiem. Norn Rijter wszedł do środka, pozostawiając mi opo- rządzenie koni. Zrobiłem to z tym większą przyjemno- ścią, że zawsze fascynował mnie rumak Rudolfa. Potężny ogier, doskonale umięśniony a jednocześnie smukły, bu- dził podziw i zazdrość. Kasztanowata sierść lśniła, nie znające zmęczenia muskuły podkreślały perfekcję kształ- tów. Czujny i nieufny wobec obcych, ślepo posłuszny wo- bec pana. Nieustraszony w boju, choć chwilami łagodny jak baranek. Piękne zwierzę. Idealny przyjaciel, który nie zawiedzie. Umiałem to docenić i nie dziwiło mnie przywiązanie ich obu do siebie. Znali się wszak od dziecka. Rozkulbaczywszy konie, nasypałem świeżego owsa, które stało w skrzyni, jakby było przygotowane specjal- nie dla nas, a raczej dla naszych koni, dałem im świe- żej wody. Uwiązałem do palików i na odchodnym kazałem Frento pilnować, by nic złego się nie stało. Choć słońce prawie całkiem skryło się za drzewami, dostrzegłem, że gapi się na mnie jeden z kruków. Zaczy- nały działać mi na nerwy. Podniosłem kij i rzuciłem. Przeklęte ptaszysko! Zdążyło się poderwać i ze złośli- wym krakaniem zaczęło krążyć nad polaną. Przeklinając w duchu, wszedłem do chaty. Rudolf ga- wędził w najlepsze z gospodarzem. - ...się. Czego się mam niby bać? Po lasach jeno czarty grasują. Czasem podokuczają, czasem cośik popso- wają, ale to zwykłe u nich psoty, więc nie gonię. Zwierz dziki ognia się lęka, to i pod próg nie podcho- dzi. Choć zeszłej zimy niedźwiedź głodny trochę mi za skórę zalazł... - zadumał się przez chwilę, pociągając ze zdobionej fajki. Wydmuchał okrąglutką chmurę dymu i podjął na nowo. - Zmyślna bestia była. Co i rusz coś zwędziła... Aleć co tam, zwierz też człowiek, więc się pogodzili- śmy. A takich jak wy, co to sami nie wiedzą czego szu- kają, dawno, oj dawno nie było. Miło z obcym człowie- kiem pogadać i wieści ze świata posłyszeć...- Wpierw wolałbym coś zjeść i pociągnąć tego miodu, co go na stole dostrzegłem. - Ja tu gadam i gadam, a gościom w brzuchu kiszki z głodu się skręcają - wprawnymi dłońmi zabrał się do przygotowania posiłku. Zaczynało być, jak mawiają zniewieściali mieszcza- nie przytulnie. Ogień na kominku wesoło trzaskał, świa- tło łojowych świec rzucało cienie, zapach mięs, chleba, serów i nade wszystko miodu, do tego aromat ziół, i tych suszonych - leczniczych, i tych palonych w fajce starca. Po dniach i nocach spędzonych w ostępach więcej nie było nam trzeba, Chociaż nie, brakowało kobiety. Rijter pewnie też do Vidiany mocno tęsknił. Gospodarzowi, mimo że krzątał się dookoła półmisków usta się nie zamykały. - Mawiano zawżdy „Gość w dom, szczęście w dom” . Prawda, to sama prawda. A panowie pytali czy się nie lękam tak sam na pustkowiu. Ano, wiecie ja się bać nie muszę. Nie dalej jak pięć dni drogi stąd jest wioska. Zapomniana przez wszystkich oprócz jej mieszkańców. Na żadnej mapie jej nie odnajdziecie. Co noc ktoś patrzy ze szczytów na moją samotnię. Jeśli w oknie światła braknie, znaczy źle i zaraz ktoś z pomocą przybieża. Krzywdy mi zrobić nie dadzą! - dodał dobitniej. - Dla- czego, to panom szanownym pokażę. Ale jak już zjecie co nieco i odpoczniecie kapeczkę. Prosiemy, czym chata... - zastawiony stół kusił i nęcił. Podziękowaliśmy grzecznie i nie tracąc więcej czasu zabraliśmy się do pałaszowania. Podczas posiłku, dopytaliśmy się jeszcze czy możemy tu nocować, choć było to oczywiste. - Wszytko zależy dokąd udać się chcecie - odrzekł starzec. - Szukamy smoka, który ponoć gdzieś w górach ma le- że - zgodnie z prawdą odpowiedział Rudolf. - Do poczwary idziecie? - zdziwił się nieco sta- rzyk. - Po ki diabeł, jeśli można wiedzieć? Przecież nie zabić, bo ubić się smoka nie da. Czary zna i dla tych, co na niego nastają nielitościwy okrutnie. Każde- go jednego śmiałka, który zatłuc go chciał, na strzępy rozerwał. Tylko ochłapy - ku przestrodze - dokoła jamy porozrzucał. A wielcy wojownicy tu przybywali, by z po- czwarą się mierzyć... - My się go nie boimy. Nie ubijać, lecz w intere- sach jedziemy - rzekłem. - Ach, interesa! Znam ja te wasze interesa! Z oczu mordowanie wam, panie wyłazi, jak o gadzinie prawimy - to tyczyło Norn Rijtera. - I mnie starego nie nabierze- cie. Dziwno mi jeno, że się wam chciało w góry tak da- leko pchać. Dawno nikt na smoka nie szedł. Ludzie się porobili leniwi i niemrawi jacyś. Trzeba wam wiedzieć, że smok sam z siebie zwady nie szuka. Do miast nie la- ta, owiec pasterzom nie porywa, ludzi okolicznych nie gnębi. Siedzi w tej swojej norze i czasem gdzieś wyla- ta. Nie ma go tedy dniami całemi, ale zawsze wraca. Lu- dziska gadają, że skarby gromadzi, ale ja tam nie wie- rzę w żadne skarby. Łacniej bym uwierzył, że to kiedyś był jakiś człek z tych okolic, który nie temu co trzeba za skórę zalazł. Czarnoksiężnik to musiał byś jakiś złośliwy i zuchwalca w magiczny sposób na fest w jasz- czura przemienił. Kręci się bydlę dokoła, i sposobu na odmianę szuka. Widzieliśta tedy jakowegoś inszego smo- ka? - obydwaj pokręciliśmy głowami zaprzeczając. Innego smoka nie widzieliśmy. Więcej, z tym też jeszcze nie mieliśmy okazji się poznać. Czyżby mógł to być ten ostatni? - Jak nam trafić do jego siedziby? - nie ustępowa- łem, bo dziadek gotów się rozgadać na dobre i zapomnieć o najważniejszym. - Jako i rzekłem. Zboczyliśta ze szlaku troszki. Trudno było nie zbłądzić, skoro szlaku żadnego nie ma, jeno ścieżki zwięrzęce, nie zawsze widne. Szczęściem trafiliście do mnie, to i dalszą drogę objaśnię. Przy- jechaliście od miasta na południu - bardziej stwierdził niż zapytał. - Stamtąd nasza droga wiedzie - odrzekł zgodnie z prawdą Rudolf. - Jak jechaliście, widzieliście na pewno trzy szczyty postrzępione, jakby je kto młotem obrobił i ro- botę nie dokończoną zostawił. Rzadko widać wszystkie trzy, bo chmury zasłaniają, ale znać je z daleka. Tedy trza wam dalej szlakiem, który stromo pod górę idzie, z lewej strony turnią je ominąć. Baczenie jeno dawajcie, bo to miejsce przeklęte i czasem dziwne rzeczy się dzieją. Jak zejdziecie w Dolinę Pod Trzema Kłami - tu- tejsi tak ją zwą, trza na zachód odbić. Łatwo znać gdzie. Zaraz przy zamarzniętym wodospadzie szlak znów się zaczyna. Jak konie wytrzymałe, to po dwóch dniach na równym staniecie. Płasko niby na talerzu, ale wysoki jak góry, tylko wjazd lekciejszy. Widoki stamtąd palce lizać, ale lepiej szybko w dół leźć, bo mroźny wiatr tamój króluje. Niepogoda złapać potrafi. Z płaskowyżu, tego co za Trzema Kłami, będzie znów wam na zachód trzeba. Prosto do chałup górali, co je z góry widać. Nikogo spotkać nie powinniście, bo to ziemie dzikie, niechętne dla ludzi i inszych ras z pomyślunkiem. Cza- sem może jakiś oddział krasnoludów się tu zapędzi, ale oni zawsze czegoś tam w skałach grzebią. Poszanowania, psie syny, dla ziemi nie mają... W kącie izby stał stół. Cały zawalony narzędziami. Dookoła nich walały się drobne wiórki i całe sterty pe- stek. Nie mogłem się mylić. To były pestki, jakie dzie- siątki razy wypluwałem po zjedzeniu owocu. Przy tym świetle nie sposób było zobaczyć dokładnie, ale coś z tymi pestkami było nie tak. Rudolf także wytężał wzrok w tamtą stronę. Starzec, dostrzegł nasze spojrzenia. - Ja tu plotę, a obiecałem pokazać moje skarby - to mówiąc podszedł do warsztatu. Pogrzebał chwilę wśród porozrzucanych przedmiotów. - A jest! - wziął okrągłe szkło osadzone w czarnej oprawie. W drugą dłoń zgarnął kupkę pestek. - Weźcie po jednej - usłuchaliśmy zdziwieni. Przyj- rzałem się pestce. Cała była chropowata, jakby ją robak po wierzchu toczył. Gospodarz podsunął mi szkło w oprawie. - Trzymaj tu - wskazał na uchwyt. - Patrz tak bli- sko, żebyś wyraźnie widział. Spojrzałem jak przykazał. Nie pierwszy raz widzia- łem szkło, które przybliża. Przecież niektórzy noszą je na nosie. Zwą się wtedy okularami. Takie coś nosiła ko- bieta - demon z mojego snu. To dawny wynalazek mędrców i magików, powszedni wśród ludzi zamożnych. Lecz pierwszy raz widziałem twarze rzeźbione w pe- stce! Na tej, którą miałem w palcach musiały być ich dziesiątki, oddane z każdym detalem. Każda miała zazna- czony jakiś grymas. To się uśmiechała bądź smuciła, to czoło marszczyła, to znów miała opadłe powieki i wyraz taki, jak kto śpiący. Lica całymi wianuszkami oplatały pestkę, nie łącząc się i nie mieszając. Zadziwiony mi- sterną robotą odsunąłem szkło. Miałem w ręku najzwy- klejszą, tylko bardziej niż zwykle chropowatą pestkę. Przysunąłem lupę. Znów głowy i dziesiątki twarzy. Żadna się nie powtarzała. Co za cierpliwość i dar w rękach. Ten człowiek mógłby zrobić fortunę, a siedzi w ostępach na podobień- stwo borsuka. Nic nie mówiąc podałem szkło Rudolfowi. Ten, rów- nież milcząc zaczął wpatrywać się w kolejną pestkę. Grymas wykrzywił jego zazwyczaj kamienną twarz. Napa- trzywszy się, zapytał: - Czy robisz to z czyjegoś polecenia? - Podoba się szanownym panom? - niedowierzając, py- taniem na pytanie odpowiedział starzec. - Sam tak sobie robię. Nikomu to niepotrzebne, jeno mnie samemu. Jak wam się te podobają, to możecie po jednej zabrać. Ale tylko po jednej! - zastrzegł szybko. Gdyby nam przyszło zapłacić ten dar, musielibyśmy tyrać do końca życia, grabiąc możnych po gościńcach. I tak byśmy zebrali za mało. Rudolf chyba uparł się, by nie powiedzieć „dzięku- ję”. - Jak mniemam, jutro gdy odjedziemy uwiecznisz w ten sposób nasze twarze? - zapytał przyciszonym głosem. Że też sam na to nie wpadłem. - Racja jest przy tobie, rycerzu - odrzekł z dumą starzec, sięgając po zgasłą fajkę. - Ale podejrzewam, że nie za to - wskazał na pestkę - tak bardzo cenią cię ludzie z gór. - I znów racja, święta racja, miły panie. Dla nich te rzeźby to, że tak powiem, estka. Oni mnie potrze- bują, bo im szykuję cosik inszego. Chcecie wiedzieć? - nie zdążyliśmy potwierdzić, a już opowiadał dalej. Strasznie musiało mu się cknić w samotności. - Oni czczą bogów jakowychś pogańskich, co im się w kruku czy innym ptaku objawiają. Rok w rok przez dwa miesiące szykuję im mnóstwo drewnianych ptaków. Wszystkie do- kładne jako i te twarze. Każdy ma potem pióra przyle- pione, oczka ze szkiełek wstawiane, tu i tam czernidłem maźnięte. Skrzydła rozwinięte niby do lotu. Potrzebują tych ptaków drzewnianych na swoje święto. Lezą tedy ca- łą wioską na jedną górę taką, co się przepaścią kończy, że dna nie widać. W nocy tam idą. Nie raz, nie dwa dziecko albo i kto starszy spadł w dół. Mawiają, jak kto zleci, że zły znak, że się bóg sroży. Nigdy ciał nie szukają. A jak wszystkie na szczyt się wespną, to modły dziwaczne odprawiają. Pieśni, tańce, wywary piją, od których oczy im błyskają i we łbach się mąci. Dwóch, czasem trzech młodzianków żywicą się smaruje. A wszy- stek w nocy, przy ogniu jeno się dzieje. Każdy przytyka swojego kruka do pochodni. Kiedy każden jeden zapłonie, stają na krawędzi urwiska. Chłopaczków w żywicy też podpalają, albo i oni sami w ogień wskakują. Szkoda ich... A potem, naraz każdy rzuca ptaka w noc, a tamci skaczą, choć bywa że trza ich zepchnąć. Ręce jeno roz- kładają i jako te ptaki lecą. Reszta patrzy i śpiewa, pieśni, których sami nie rozumieją, bo języka dziadów zapomnieli. Może to być, że strofy starsze od nich sa- mych. Rozchodzą się dopiero, jak ostatni ptak zaga- śnie... Raz tam z nimi byłem i wystarczy. Żal patrzeć, jak się tyle roboty i ludzi marnuje. Ale trza im tak czy- nić, bo tak obyczaj nakazuje. W zamian za moją pracę jedzenie, przyodziewek, drwa i wszystko inne, czego mi trzeba, dają. Chronią mnie starego bez ustanku. Bo jak mnie zabraknie, to kto im ptaki na czas wyszykuje? Tak się zasłuchaliśmy, że zabrakło języka w gębie. Nic nie odpowiedzieliśmy. - Dość tych bajań. Wy pewnie zmęczeni, a i mnie po- wieki się kleją. Jutro skoro świt ruszacie. Pora na spoczynek najwyższa. Posłanie wam jakie przygotować? - zgasił fajkę, wstał i podszedł do drzwi po przeciwnej stronie. Wolałem nadal milczeć. Nie chciałem zbrukać tajem- nicy i magii jaką odsłonił ten człowiek. - Nie trudźcie się gospodarzu, przy ogniu pośpimy. Wiele nam nie potrzeba. - odpowiedział za nas obu Ru- dolf. - Zatem, dobrych snów. Zbudzę was wraz ze słońca wstawaniem. - Dobrych snów - zgodnym chórem niczym uczniacy po- żegnaliśmy rzeźbiarza. ? - Olłejs lok on de brajt sajd ow lajf! Olłejs lok... Raźne porykiwanie, mające imitować śpiew, niosło się po okolicy. - Co za baran tak beczy? - zapytał zbój. - Olłejs lok... - zabrzmiało znacznie bliżej i były to jedyne słowa, jakie usłyszał w odpowiedzi. Hobbici na wszelki wypadek schowali się za plecy roślejszych ludzi. - Olł... - urwało się niespodziewanie. Naprzeciw Mirogniewy i Madeja zatrzymała się istota udająca, że nie jest zaskoczona. - Mów kim jesteś, albo łeb ci rozwalę! - Madej nie starał się być subtelny. Chyba że wobec czarodziejki. Wysoka postać odrzuciła kaptur, ukazując wyniosłą i przystojną elfią twarz. - Jestem Prorokiem Dobrej Wiary - odrzekł nagabywa- ny z nutką pogardy w głosie. - Głoszę Złą Nowinę. Ze- chciejcie... - Słuchaj no bratku! Dość tych pierdół! - wrzasnął przerywając nietaktownie rozbójnik. - Madejku, nie unoś się, proszę - Mirogniewa poło- żyła mu smukłą dłoń na ramieniu. - A ciebie... - zawa- hała się - proroku... prosiłabym byś wyrażał się ja- śniej. Madej zagryzł zębiska, aż skry poszły. - Do usług miła milejdy - elf skłonił się dwornie, brudząc aksamitną szatę pyłem drogi. - Jak ja, kurwa, tych kłamliwych sukinsynów niena- widzę! - nie wytrzymał Madej. - Prosiłam cię o coś! - ostrym tonem przerwała wszelkie dyskusje Mirogniewa. - Jak cię zwą? - zwróciła się do proroka. - Nie wolelibyście się sami najpierw przedstawić? - prorokowi dość już było tych impertynencji. - Nie strasz mnie pani kuglarską magią - wskazał na drobną iskierkę jaśniejącą w dłoni Mirogniewy. - Nie straszna mi ona, moja wiara mnie chroni. - Pytałam o twoje imię, przyb... wędrowcze - ton należał do nie znoszących sprzeciwu. Zgrabną rączkę wy- mownie położyła na bicepsie Madeja. W zbóju aż gotowało się ze złości i nienawiści. - Przemocy tego chama też się nie lękam - twarz el- fa wyrażała głęboki spokój. - Ale żeby okazać swą nie- zaprzeczalną wyższość... zwą mnie Trzebiemysł. - On kłamie - zawołał jeden z hobbitów. - Łże, jak nie przymierzając pies - dodał drugi. - Mam rozdeptać to łajno? - Madej czuł się jak wi- dzący zdobycz ogar trzymany na smyczy. - Każdy jeden wie, że elfy to istoty parszywe, kłamliwe i złośliwe - starała się zatuszować niezręczną sytuację czarodziejka. Zawsze i wszędzie wynosicie się ponad innych... - Czyżbyśmy nie mieli powodów? - ironicznie zapytał prorok. - Czy ktoś z nas powitałby w taki sposób stru- dzonego piechura? Nastała chwila ciężkiego milczenia, które pozwoliło wsłuchać się w płynące zewsząd odgłosy przyrody. Oto wiatr niby lekki, a jednak poruszał koronami wiekowych drzew. Pośród nich ptak tu i ówdzie trele swoje i gwiz- dy do samicy poczynał. Gdzieś w oddali zwierz dziki go- dzinę ucztowania rykiem obwieszczał. Na niebie chmurami zasnutym, słońce przesuwało się statecznie ku zachodowi. Stojących na drodze nic to nie obchodziło. Byli zbyt mali, (może z wyjątkiem Trzebie- mysła, ale jego dusza, jak dusza każdego prawdziwego artysty pozostała nieprzenikniona) by dostrzec piękno otaczającego świata. Co tam świat, ważniejsze są naj- bliższe cele. Doraźne cele. - Zabij go - szepnęli najmniejsi. - Nic dobrego nam nie przyniesie. Srom jeno i hańbę. - Choć raz nizioły dobrze gadają - przyklasnął im Madej. - Ukatrupić go i ścierwo spalić, żeby mateczki ziemi nie kalało. W stojącym nad wyraz spokojnie elfie była jednak siła i godność zarazem. Nie musiał wykonywać żadnych ruchów czy gestów, nie potrzebował nic mówić, a mimo tego powstrzymywał Madeja i pozostałych przed otwartą napaścią. Pozostawały potyczki na słowa. - Jakoś mi się widzi, że pani - tu elf schylił lek- ko głowę - i twoi... hm... towarzysze kogoś ścigacie? Czy się mylę? - Przymknij się, bo... - nie dokończył Madej, po raz kolejny skarcony przez czarodziejkę. - Przebiegły i przewrotny elfie - śmiało odrzekła. - Nie wiem jak na to wpadłeś, ale to prawda. I wiedz, że nic ci do tego! - Ależ nie chciałem nikogo z państwa urazić. Mogli- byście schować miecze i zdjąć z twarzy te maski zawzię- tości - miny wszystkim trochę zrzedły. - O wiele ła- twiej by się nam rozmawiało - kontynuował Trzebiemysł. - Jak widzicie, nie jestem tym, którego gonicie - mówił nad podziw łagodnie i to przemówiło do rozsądku Miro- gniewy, a tym samym i pozostałych. Opuścili ostrza, po- patrzyli po sobie. Nie za bardzo wiedzieli co odpowie- dzieć. Nie wierzę ci kłamliwy... - Madej nie tracił rezo- nu. - Madej zamknij się! - zabrzmiało ostro. - Lepiej byś - dodał Trzebiemysł - jadł mniej mię- sa. Byłbyś mniej agresywny - szybko zakończył, widząc pałające żądzą mordu oczy zbója. Ów wolał jednak nie sprzeciwiać się swojej pani. - Może poszukamy jakiegoś... kompromisu? - po chwi- li niezręcznego milczenia spytała czarodziejka. - To znaczy? Nie wiesz, czy rośnie jakiś w pobliżu? Chciał za- kpić elf, ale w porę ugryzł się w język. Dla niego nie było problemu. Chciał tylko iść dalej. Kierunek nie był istotny. Byle miał komu głosić Słowo. - Czy spotkałeś po drodze dwóch konnych? - nie wy- trzymał Rufin, najdzielniejszy z hobbitów. - Jednego w czarnej zbroi, drugiego na łaciatym koniu? - Może tak, a może nie. Chętnie odpowiem, ale w ja- kimś sposobniejszym miejscu - nieufny z natury elf nie zamierzał odkrywać wszystkich sekretów. - Niech ci będzie. Jeśli będziesz mógł nam pomóc, odwdzięczymy ci się - przystała Mirogniewa, wykrzywia- jąc usteczka jakby ugryzła cytrynę. - Znam świetne miejsce. Całkiem niedaleko. Dają tam ciepłą strawę i grzane piwo. I mają łóżka z czystą po- ścielą - Trzebiemysł łypnął na kobietę. Trafił w sedno, miała dość spania pod gołym niebem. Grupa ruszyła za elfem, który zawrócił z dotychcza- sowego szlaku i podjął marsz raźno wyciągając nogi. Po- nownie zaczął śpiewać dziwną piosenkę. Za nim, w otoczeniu wiernych sług szła Mirogniewa, której jak każdej prawdziwej kobiecie nie wiadomo co chodziło po głowie. Madej, mrucząc coś do siebie pod nosem, szedł kilka kroków z tyłu. ? ...Nadjechała straż, ale Czarny Rycerz razem z tym dru- gim, nie powiem całkiem przystojnym, zdążyli uciec. I teraz ich ścigamy, bo to źli ludzie - zakończyła drama- tycznie unosząc głos. Po ciepłej kolacji, przy trzaskającym wesoło ogniu, wśród drewnianych ścian, w stylowym wnętrzu przydrożne- go zajazdu, jakie bez względu na szerokość geograficzną udzielały schronienia zgonionym w poszukiwaniu Niewia- domoczego wędrowcom, każdy czuł się bezpiecznie. Miro- gniewa na tyle, by opowiedzieć Trzebiemysłowi historię spotkania z Rudolfem i Dyslayerem. Prawie całą, ani słowem nie wspomniała skąd szrama na policzku. Wstyd i nienawiść nadal piekły. Okazało się, że elf nie należy do ubogich ani du- chem, ani finansowo. Sprawiedliwie dbał, by nie zabra- kło napitków i jadła. Siedzieli wszyscy wokół jednego stołu, popijali, pojadali, ogrzewali się wzajemną bli- skością oraz słowami opowieści. Wszyscy mężczyźni, je- śli do takich zaliczyć hobbitów i elfa, pociągali grza- ne piwo zaprawione korzeniami. Czarodziejka rzekła, iż nie wleje w siebie ani kropli alkoholu. A jednak, a mo- że właśnie dzięki temu, ona narzucała temat i przebieg rozmowy. - Znasz już naszą historię. Radzi bylibyśmy wysłu- chać twojej - prowokowała Trzebiemysła. - Pytajcie, a znajdziecie - uwielbiał w ten sposób odpowiadać. - Co chcecie wiedzieć? - Czy nie spotkałeś czasem tych dwóch, no wiesz? - wypalił szczerbaty nizioł. - Niestety nie, ale rozmawiałem z człowiekiem, któ- ry dał im schronienie - wszyscy zamilkli, by nie zape- szyć. - Nie dalej jak jeden atkins wstecz, odwiedziłem pewnego artystę. Artystę - rzeźbiarza, prawdziwego sztukmistrza. Goszcząc mnie zawsze opowiada o ludziach i innych istotach, które go odwiedzają... ? Nim opowieść dobiegła końca zapadła noc gwiaździsta. Madej zdążył upić się tak, że ledwo słyszał, co się do niego mówi. Bertold i Rufin posnęli opierając się o siebie nawzajem. Olbracht i Kilian nie uronili ani sło- wa. Mirogniewa - mimo zmęczenia - słuchała z rozpalony- mi policzkami. - Dość na dziś - zawyrokowała. - Resztę opowiesz podczas podróży. - Nie powiedziałem, że pojadę z wami - Trzebiemysł mimo późnej pory zachował trzeźwość umysłu. - Och, doprawdy? - żachnęła się czarodziejka. - Po- rozmawiamy o tym rano, dobrze? Teraz jestem już zmęczo- na - wstała od stołu. - W którym pokoju mam spać? - zapytała, mimo że znała odpowiedź, bo sama wybierała sypialnie. Urządziła jeszcze dziką awanturę właścicielowi zajazdu, który za nic nie chciał oddawać komuś dwuosobowego pokoju za ce- nę jednego łóżka. - Drzwi naprzeciw moich - z figlarnym uśmiechem od- powiedział elf. To dzięki zawartości jego mieszka zała- godzono sytuację. - Madej! - wzywany momentalnie otrzeźwiał. - Masz nie spać! Stój pod drzwiami do mojej komnaty i pilnuj, by żaden obcy nie wszedł. Kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Gdziekolwiek nocowali, historia się powtarzała. A on naiwny wciąż warował pod jej drzwiami, licząc, że w końcu go zapro- si. Biedny niewolnik kobiecej magii. - Miłych snów, moi panowie - rzuciła zalotnie na odchodnym. - Dobrej nocy milejdy - odpowiedział Trzebiemysł, wyszczerzając drobne ostre ząbki. Gdy zniknęła na scho- dach prowadzących do pokoi gościnnych, elf spytał nie- pocieszonego Madeja. - Niezła jest? - Pewno! - odrzekł nagabnięty. - Najlepsza i lepiej się do niej nie zbliżaj, bo pożałujesz - zagroził na koniec. Po czym dodał już znacznie mniej ponuro: - Hej tam, łachudry, wina przynieście! Posługująca dziewucha natychmiast zakrzątnęła się obok ich stołu. - To nie idziesz pilnować? - zdziwił się elf. - Niech no który tam do niej wleźć spróbuje. Jake- śmy ostatnio w mieście stajali i taki hardy oficer pró- bował, to tak mu słabiznę przysmaliła, że długo on ko- bity on nie zazna... - Co tam kobiety, kiedy wino od stania procenty traci - ożywił się elf. Wnet i obaj śpiący hobbici się rozbudziły. W szóst- kę raźno zabrali się do opróżniania dzbanów, które wciąż były napełniane. Wreszcie mogli sobie pozwolić na prawdziwie męską zabawę. Na wymianie informacji - jako że plotkują tylko ko- biety - wspólnych śpiewach i zapewnieniach, że wszyscy są sobie przyjaciółmi po wsze czasy zeszło im do świta- nia. Za czym znów poprosili o wino, bo witanie słońca śpiewem mocno gardła wysuszyło. ? Mirogniewa zakończyła obrzucanie się czarem mejkap , przydatnym dla każdej szanującej się kobiety, a dla czarodziejki z wybujałym ego niezbędnym. Upięła jeszcze włosy, wyrównała niewidoczną fałdę na rękawie. Mogła się pokazać. Już na schodach dobiegł ją śpiew. Śpiewano, a ra- czej usiłowano śpiewać, pieśń z gatunku tych, które po- trafią mocno zaniepokoić. - Trzepała Zośkaaa... Woleli przestać, kiedy zobaczyli Mirogniewę. Obejmując się nawzajem Madej i Trzebiemysł wpatry- wali się przekrwionymi oczami w zbliżające się w ich stronę bóstwo. Z trudem kojarzyli, że oto nadchodzi prawdziwa bogini. Bogini zemsty. - Ach, wy... - nie skończyła, bo słów jej brakło. - Tylko się pani nie złość. Złośliwość to silny na- łóg, który piękności... - nie wyczuł sytuacji Trzebie- mysł. - Pijanice, nieroby, warchlaki! Ja wam dam nałogi! - wściekła się. - Bertold! Rufin! Gdzie się podziali- ście! - spod stołu dały się słyszeć niewyraźne odgłosy. - Więc to tak! - niczym przekupka na targu wzięła się pod boki. Madej skulił się. Wiedział, czego może oczekiwać. - In canda remenum - z namysłem powiedział Trze- biemysł. - I jeszcze będzie mi tu przeklinał! - zżymała się dalej. - Ty elfi pomiocie! Kiliam! Olbracht! W tej chwili do mnie! Jakby na przekór, spod blatu dobiegły odgłosy wy- miotowania. Tego było już za wiele. Splotła dłonie przed twa- rzą, wiążąc palce w skomplikowanym geście. Poczęła szeptać, co zabawnie kontrastowało z jej wściekłością. Spod blatu wychyliła się ryża czupryna jednego z hobbitów. Widząc co się święci szybko się schował. Trzebiemysł nie pozwolił jednak na magiczne eksce- sy. Z trudem, ale wstał, wyprostował się, spotężniał jakby. Nie wiadomo skąd w jego ręku pojawił się kostur, służący mu dotychczas wyłącznie jako laska. Uniósł go oburącz ponad głowę i nim Mirogniewa zakończyła swój zaśpiew wrzasnął tak, że struchlały i przerażony karcz- marz skrył się za kontuar. - Omnis qui se exaltut, humiliabitur! Mirogniewa, jak i wszyscy pozostali, osłupiała. Przerwała w pół słowa. Elfia magia okazała się silniej- sza. - A teraz, wiedz o pani - tu Trzebiemysł skłonił się lekko, jak to miał w zwyczaju - że nie będzie przy mnie nikt heretyckich czarów czynił. Jeśli pozwolisz - dodał łagodniej, choć nadal trochę bełkotliwie - to do waszej kompanii dołączę. - Jak śmiesz... - z gniewu i złości nie wiedziała co robić, tupnęła więc tylko. - Mój druh najmilszy, bibant wielki, gorzałecznik przedni, dybidzban niepospolity, łapitrunek wyrywny, sączykwaterka szczery... - pogubił się Trzebiemysł, a Madej poczerwieniał, bo tyle pojmował, że to o nim. - Całą noc pospołu z dumnymi wojownikami, którzy w boju padli - dramatycznym gestem wskazał na podłogę, gdzie zalegali hobbici - przekonywali mnie, żebym z wami na wroga Prawdy, Wiary i Ducha ruszył... Czarodziejka słuchała, ale tylko jednym uchem. Szy- kowała się do kolejnego ataku. - Nie radziłbym - wtrącił Trzebiemysł w swoją tyra- dę i postukał zgiętym palcem w kostur - On jeszcze wie- le może. Ale ja o czym innym... - zawahał się na mo- ment. - Aha! Tak więc zamierzałem was nawrócić. Bo wiedzcie, żeście ludzie dobre, ale z lekka nadpsute. Robakiem lenistwa i gnuśności toczone. Przeciw złu, które was poprzedza jednak się zwrócę. A po drodze... Kto wie co się przydarzyć może? - On powiedział, że ma jakiś list! - Jak filip z zupełnie innej bajki wyskoczył Rufin, widząc że niebez- pieczeństwo zażegnane. - Tylko pokazać nie chciał! - dołączył zezowaty Ol- bracht. - List mam, a jakże. Niech wpierw karczmarz śniada- nie przyrządzi. Ciebie szanowna pani proszę do stołu. Podzielę się z wami i strawą i listem. - Wyciągnął rękę w zapraszającym geście w stronę czarodziejki. Podeszła, wyrwawszy mu z dłoni list, prychnęła jak kotka. Usiadła gwałtownie, westchnęła i zaczęła czytać. Najukochańszy Rudolfie! Dni płyną, a ja wciąż nie mam żadnego znaku od Cie- bie. Moja gołębica nie wróciła. Łudzę się ciągle na- dzieją, że mój poprzedni list dotarł w życzliwe ręce i wkrótce go otrzymasz. Trwoga moja wciąż rośnie. Nigdy nie widziałam mego ciemiężyciela. Czy jego oblicze jest aż tak potworne, że nie chce go pokazać, czy też jest po temu inny po- wód? Czuję się strasznie samotna. Rozmawiam wprawdzie z gołębicą - jest ich tu wiele - ale ona wszak nie może mi odpowiedzieć. Opowiadam jej o Tobie, najdroższy. O Twoich czynach i bohaterskich potyczkach. Opowiadam jej także o mojej miłości do Ciebie i wtedy widzę błysk zrozumienia w jej bursztynowych oczkach. Podobnie lśni- ły ślepia ogarów, siedzących przy kominku w zamku, kie- dy Tatko opowiadał myśliwskie historie. Proszę, przybądź ukochany. Nie każ mi czekać dłu- żej. Po wieki Twoja Vidiana Hobbici starali się coś podejrzeć pod łokciami Mi- rogniewy. Nie pozwoliła im, gromiąc groźnym spojrzeniem spod rdzawej grzywki. Madej siedział spokojnie. Nie umiał czytać. Trzebiemysł swoim zwyczajem uśmiechał się. Jak ktoś kto pojął, że każdego można oszukać. ? Życie to jedna wielka układanka. Dopóki ktoś myśli, że uda mu się odnaleźć i dopasować wszystkie brakujące elementy, znaczy że jest młody. Kiedy już zaczyna do- strzegać dziury, których nie uda się w żaden sposób za- pełnić to znak, że i jego dopadła najgorsza z chorób - starość. Przy Rudolfie zaczynałem dostrzegać coraz większe braki w życiu, jakie wiodłem. Podejrzewałem jednak, że podobnie odczuwałby każdy inny człek będący w moim po- łożeniu. Z każdym dniem silniej docierała do mnie dewi- za jego Zakonu. Księga, którą czytałem jeszcze w Skor- tino kłamała i mówiła prawdę zarazem. Owszem, Obłędni Rycerze przynosili Dobro. Lecz nie było ono bezsensow- nym zabijanie w imię jakieś idei. Ich Dobrem, które przeciwstawiali Złu tego świata, było samodoskonalenie. Tylko tyle i aż tyle. Niby jeden wyraz, a znaczeń tyle, że głowa boli. Rzecz jasna, Norn Rijter nie powiedział mi tego wprost. On raczej naprowadził mnie. Była to pewnie jed- na z dróg rozwoju. Co do jednej rzeczy miałem wątpliwo- ści. Jeśli tacy, jak Rudolf mieli stać się kimś w ro- dzaju „nadludzi”, to skąd u nich to przeklęte uzależ- nienie od istoty tak dalece niedoskonałej, jaką jest kobieta? Może to tylko kaprys Rudolfa, może liczy się potomstwo? Może, może... Morze wątpliwości i domysłów. Tak musiało być i już. On przecież ani sam, ani tym bardziej nagabywany nie odpowie. Pytania zbywał pełnym dumy milczeniem. Kiedy więc nadeszła pora pożegnania się z naszym gospodarzem - mistrzem rzeźbienia w pestkach - to mnie przypadło dziękować za gościnę. Pieniędzy, na szczę- ście, nie chciał. Dał nam jeszcze prowiant i tak jak obiecał, pokazał dalszą drogę. Za zapłatę, jak rzekł, wystarczyły mu nasze twarze. Uwieczni je w tych swoich „medalionach”. Przed odjazdem, wzięła górę moja ciekaw- ska natura. Nie wytrzymałem i wypaliłem: - Dlaczego to panie, zajmujecie się takim, może i pięknym i oryginalnym, ale zawsze - dziwactwem? Tak się nie godzi. Starzec, skrzywił się ni to w uśmiechu, ni to w grymasie niezadowolenia. - A co ja sam na starość mam czynić? Długo mógłbym opowiadać z jakich to powodów rzezam, a nie co inszego robię. Ale wam śpieszno już. Rzeknę jeno tyle, dobrze spamiętaj! - dobre rady zawsze są ważne. Najważniejsze dla tego, kto ich udziela. - Coś w życiu trzeba sobie znaleźć. Jakiejś miej- sce, osobę, zwierzę czy robotę. Na tym trza się oprzeć. Tego się trzymać, by zmysłów nie potracić Na te słowa nawet Rudolf zwrócił uwagę. - Co ja stary, który potracił bliskich, robić mia- łem? Na żebry leźć? Nie w smak mi. Do muzykowania, han- dlu ni wojaczki talentów nie mam. Pisarstwem się zająć? Kota, by natchnienie dawał, sobie sprawić? Pióra gęsie? Papier drogi? Skóry, atramenta przeróżne? A potem ślę- czeć nocami, wzrok tracić, od zmysłów odchodzić, byleby czytelnikowi fabułę gładką zgotować? Słowa składać, tak by się kolegom po piórze przypodobać? Z krytykami dys- puty toczyć, o to czy sam siebie, czy też jeno słowo pisane propaguję? Nie dla mnie starego takie ekstrawa- gancyje. Ja tam pozostanę przy swoim. Całe życie dudki w drzewie, figury rozmaite rzezałem. To i na starość tak zostało... - ...Jak się dobrze przypatrzeć to i pisanie i rzeźbienie jedno to samo. Jeno materia insza - zakoń- czył, zniżając głos prawie do szeptu. - Rzekłeś starcze, święte słowa. Do serca je i wszystkie twoje rady przyjmiemy, bo i z serca szczerego dane - Norn Rijter wykazał się zrozumieniem dla duszy artysty. - Bywaj zdrów. I niech bogowie dadzą ci wiele nowych twarzy. - A bywajcie, bywajcie. Pamiętajcie, że nie ma ni- czego takiego, co by na jeszcze gorsze nie zeszło. Niech wam te ptaki - wskazał palcem chmurne niebo, gdzie kołowały serdecznie znienawidzone przeze mnie kruczyska - dobrą wróżbę przyniosą. - Przynieśta głowę smoka, jak go ubijecie! Jego też wyrzeźbiem! - zakrzyknął, kiedy już wjeżdżaliśmy między drzewa. ? - Co z nimi zrobimy? Zaczynają mnie nudzić. - Moja mała Ra, jak zwykle taka niecierpliwa... Po- wiedziałbym, że ten człowiek, a właściwie obaj, z każdą chwilą zaciekawiają mnie coraz bardziej. - A mnie nie!- tupnęła zgrabną nóżką, by podkreślić wagę swych słów. - Kończymy z nimi! - Teraz? - Tak! Teraz! - Rozkazujący ton i nutka nie znoszą- cej sprzeciwu histerii pojawiły się w jej głosie. - W takim razie, niech twoja ukochana siostrzyczka Deaf spotka ich w wiosce Culainna. - A jeśli tam się nie uda? - Wtedy... wtedy... no cóż... zabierzemy ich dusze. Rozdział 8 Całe życie to jedynie mgnienie. Lepiej nie przywią- zywać do niego zbyt dużej wagi. Nie dotyczy to ludzi, którzy myślą tylko o przyszłości lub są skupieni na chwili obecnej. Ale to nieliczne wyjątki, to prawdziwi szczęśliwcy, którym trzeba zazdrościć. Ich życie upływa pod znakiem szybkiego godzenia się z faktami. A ta ma- giczna umiejętność się przydaje. Nader często. Czemu jednak przeszłość miałaby mieć znaczenie dla człowieka, który, jak ja, szuka p r a w d z i w y c h wspomnień? Te, które posiadam wydają się mi podstawione przez wyjątkowego gnoma złośliwca. Podzieliłem się tymi spostrzeżeniami z jadącym na przedzie Rudolfem. Nawet nie raczył się odwrócić, a co dopiero odpowiedzieć. Zdążyłem się przyzwyczaić. Nie mogłem jednak zaniechać wyciągania od niego jak najwię- cej przydatnych informacji. Niedługo wszakże przyjdzie nam się rozstać. Być może na zawsze. A on wciąż nie po- wiedział, gdzie mam szukać mojego prawdziwego ja. Nie- ważne jak to nazywa, byleby się odnalazło. Chwilowo po- zostało mi, dopóki nie wymyślę jakiejś następnej za- czepki, podziwiać krajobraz. Było czemu się przypatry- wać. Góry otaczały nas wyniosłym pięknem. Ich majestat zachwycał ale i groził. Spośród głębokiej zieleni lasów wyrastały niczym zęby gigantycznej paszczęki - niebo- siężne szczyty przykryte czapami śniegu, przyozdobione gdzieniegdzie lodospadami. O grzbietach jakby pooranych potwornych rozmiarów pazurami, postrzępione, wyniosłe, niewzruszone. Zdałyby się wieczne i niezniszczalne. Przytłaczały swą potęgą, a jednocześnie uwznioślały i powodowały, że czułem się dumny. Dumny z tego, że je- stem częścią tej dzikiej, nieposkromionej przyrody. Mi- mo ciepłej pory roku, w każdej chwili mogliśmy oczeki- wać nagłej śnieżycy. Nasza droga nie wiodła co prawda najwyższymi szczytami, to trzeba było jednak mieć się na baczności, by nie zostać zaskoczonym i nie zginąć od odmrożeń albo co gorsza pod lawiną. Szlak, który wskazał nam samotnik, okazał się może niełatwy, lecz, co ważniejsze, przejezdny dla koni. Nie uśmiechałoby się nam podróżowanie pieszo, nie dość że trwałoby dłużej, to żaden z nas nie chciał rozstawać się ze swoim czworonożnym druhem. Rudolf pewnie postrzegał otaczające nas szczyty ja- ko kolejne przeszkody do pokonania. A gdyby tak wbić mu ostrze w plecy i zakończyć tę szaloną przygodę? Nie... nie... nie... Tak nie można... Byle o tym nie myśleć... Rudolf jest moją jedyną nadzieją... Jaki dziwny kształt ma ta skała... Jakby jakiś gigant przy- siadł by spocząć i zadumał się odrobinę za długo... I tak pośród głazów, drzew, stukotu kopyt, krótkich popasów i widoków jak z ryciny mijały kolejne dni. Aż do momentu, w którym nagle ogarnęło mnie silne wraże- nie, że w miejscu, w którym się znaleźliśmy, chyba już byliśmy. Jak w kiepskiej legendzie - zabłądziliśmy. Ru- dolf potwierdził moje wątpliwości. Nie mieliśmy pojęcia, którędy jechać dalej. Coś jednak trzeba było robić. Stanie w jednym miejscu ni- czego zazwyczaj nie zmienia. Pojechaliśmy dalej, uważ- nie rozglądając się. Bogowie nam sprzyjali i nie musie- liśmy długo szukać. Trakt, a raczej jego namiastka, którym podążaliśmy do tej pory miał boczną odnogę, za- rośniętą niskimi, poskręcanymi krzewami. Ze skalnego labiryntu wjechaliśmy w łożysko wyschłego potoku. Pro- wadziło na północ, a więc w kierunku, w którym podąża- liśmy. Nie przejmowaliśmy się zbytnio, że trochę zbo- czyliśmy ze szlaku, jaki wskazał nam dziadunio. Rudolf skwitował wszystko wzgardliwym ruchem ramion i suchym stwierdzeniem, że to z pewnością będzie droga na skróty. Wolałbym, żeby się nie mylił. Jechaliśmy więc dalej. On, milczący prowadził. Ja szukałem słów, by opisać otaczającą nas zewsząd przyrodę, która tętni- ła życiem. Dzikie zwierzęta często przystawały by przyjrzeć się nam - takim samym zwierzętom, tyle że bardziej wyrachowanym. I zwierzęcy żywot jednak musi mieć swój kres. Gdy więc napotkaliśmy kopiec kamieni będący nagrobnym kur- hanem, nie byliśmy specjalnie zaskoczeni. Przecież mie- li gdzieś w pobliżu żyć górale. Raczej wątpliwe, by nie potrafili zabijać. Zadziwił nas natomiast napis umiesz- czony na drewnianej tabliczce. „Tu leży pies” - głosił. - Ciekawym, kto go pogrzebał? - wyraziłem zdumienie za nas obu. - Zaraz się dowiemy, w pobliżu musi być wioska. Ni- komu nie chciałoby się targać jakiegoś kundla, po to, by go grzebać kawał od budy - podsumował fakty Rudolf. Ceniłem tę bezpośredniość. Skręciliśmy w zaczynającą się za grobem ścieżkę. Szlak wiódł wśród rzadkich drzew wczepionych powykręca- nymi korzeniami w kamienistą i wyschłą glebę, po czym ścieżynka rozszerzyła się i znaleźliśmy się na szerszej drodze, prowadzącej wprost ku przytulonym do skały drewnianym chatom. Z żadnego komina nie leciał dym. Nikt nie kręcił się po obejściach. Żadnego głosu, żad- nego ruchu. Ni żywej duszy. Wszyscy gdzieś się pochowa- li. Albo umarli. Rudolf dał znak ręką, bym na wszelki jechał za nim w pewnym oddaleniu. Tak też uczyniłem. Bloki skał zamy- kały wioskę tak, że jedyny wjazd i wyjazd był możliwy drogą, którą podążaliśmy. Jeśli ktoś mierzył do nas ze skał, nie mógł wymarzyć sobie dogodniejszego miejsca. Przepatrywałem więc skalne półki, lecz nikt stamtąd nie wychynął. Cisza, pośród której wjeżdżaliśmy między domostwa, przeraziłaby pewnie słabszych duchem, lecz nie nas. Czułem jedynie podniecający dreszczyk. Za Ru- dolfa ręczę, że się nie bał. On nie bał się niczego, nawet diabła. Oba rumaki postawiły uszy łowiąc nowy dźwięk. Dłu- gie przeraźliwe wycie, grożące i nawołujące pobratym- ców. Psy czy wilki, bez różnicy. Były blisko i mogły być niebezpieczne. Sięgnęliśmy po broń. Może to one są winne tej pustce? Pytanie, jak wiele poprzednich pozostało bez odpowiedzi. Tymczasem Rudolf zsiadł z konia i gestem przykazał mu by został na miejscu. Sam wszedł do jednej z chat. Wyszedł po krótkiej chwili. - Tu nic nie ma. Nawet śladów walki. Nikt nie mieszkał tu od lat. - W takim razie zmykajmy stąd. Nic tu po nas. Wra- cajmy na szlak. Wycie płoszy konie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Konie zaczynały się niepokoić. Prze- klęte miejsce. - Zajrzę do jeszcze jednej chałupy i zawracamy - stwierdził, idąc w jej kierunku. Kiedy uchylił drzwi, wycie niewidzialnych zwierząt spotęgowało się. Do dia- belskiego chóru musiały dołączyć kolejne. Brzmienie ich głosów było przerażając i złowróżbne. Gdy Rudolf wychodził z chaty rozkładając ręce, by pokazać, że i w tej nic nie znalazł, dostrzegłem pierw- szego. Wielki niby wilk brązowo-czarny pies, o kwadra- towej głowie, cieknącej z pyska ślinie i wyszczerzonych kłach szarżował prosto na Norn Rijtera. Pies wybiegł z opłotków naprzeciw, jeszcze chwila i byłoby za późno. Rycerz zrobił dwa kroki w przód, stanął w pozycji obronnej i opuścił nisko miecz. Koń Rudolfa zarżał. Mój Frento zatańczył w miejscu. Chciał wiać, lecz nie mo- głem mu na to zezwolić. Samotni bylibyśmy bez szans. Najgorsze dopiero nadchodziło. Za pierwszą bestią biegły następne. Nie mniejsze i nie mniej wściekłe. Kilkanaście rozwścieczonych czworo- łapych demonów. Ten pierwszy odbił się od ziemi; chciał sięgnąć gardła Rudolfa. Rudolf wyczekał dokładnie tyle, ile było trzeba. Pochylił się i ciął bestię. Mocno i celnie. Łeb i ciało poleciały w dwie różne strony. Płazem miecza zdzieliłem jego konia. Sam pędziłem już w stronę walczącego Rudolfa. Za nami rozległo się wycie. Zbliżała się kolejna wataha. Rudolf opędzał się od trzech najbliższych zwierząt, jednocześnie chciał wesprzeć się plecami o ścianę. Psy jednak, jakby pozna- ły jego zamiary i trzymały go w szachu nie pozwalając się cofać, choć same bały się zbliżyć. Krążyły i szcze- rzyły kły aż któryś podbiegał bliżej. Wycofał się ze zwisającą łapą nadal warcząc. Resztą zająłem się ja. Wpadłem w sam środek grupy szatańskich kundli. Frento, mimo że na ich widok z początku robił bokami, pomagał jak potrafił. Waląc kopytami unieszkodliwił dwa psy. Sam ciąłem jednego przez grzbiet i zamierzyłem uderzyć drugiego, skaczącego do szyi Frento, gdy dołączył ogier Rudolfa. Nie dość, że potężnymi kopnięciami rozgonił „pieseczki”, to jeszcze starał się kąsać. Rudolf rzucił w jednego z psów nożem i nie zwleka- jąc zaatakował. Dla psów skutek był opłakany - podzie- liły los pozostałych. Ale prawdziwe kłopoty dopiero nadbiegały. Nie było to kilka grzecznych i łaszących się pieseczków. Od strony lasu biegło na nas kilkadziesiąt bestii. - Do chaty! Szybko! - wrzasnął Rudolf. Miał rację. Naszą jedyną szansą było szybkie skry- cie się. Tylko czy konie wejdą do środka? Nie dowie- dzieliśmy się. Zabrakło czasu nawet by się dobrze ro- zejrzeć. Najpierw dopadły Norn Rijtera. Tym razem nie mógł zasłonić się mieczem, przeciwnik skoczył mu na plecy. Przewrócił się, a pies zaczął go szarpać za rękę. Nie mogłem pomóc Rudolfowi bo już nadbiegły następ- ne. Każdy musiał zadbać o siebie. Na szczęście były z nami nasze konie, które chyba pojęły, że jeśli chcemy przeżyć trzeba będzie zabijać piekielne psy zanim nas rozszarpią. Spiąłem Frento do skoku. Nie chciałem czekać. Spa- dliśmy na nich jak sokół na zająca, zabijając od razu trzy bestie. Ale przewaga tylko przez chwilę była po naszej stronie. Chociaż ciąłem bez przerwy na lewo i prawo, a Frento walczył jak najmężniejszy wojownik psów było zbyt wiele. Czułem, że po nogach płynęła mi krew. Miecz mało nie wyślizgnął mi się z zakrwawionych dłoni. Nie wiedziałem nawet, czyja to krew - moja, psów czy Frento. Między kolejnymi ciosami, wzniosłem oczy do nieba. Niczego nie oczekiwałem, ale ratunek byłby się przydał. Gdybym potrafił się modlić pewnie bym teraz zaczął. Je- dyne, co zobaczyłem, to dwa wielkie kruki, przyglądają- ce się bezczelnie temu jak umieramy. Nim zdążyłem za- kląć Frento sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Kwik- nął boleśnie i szarpnął w bok tak nagle, że cudem nie wyleciałem z siodła. Ten odskok uratował jednak i mnie. Pies, który niechybnie złapałby moją rękę minął cel. W zamian za to, jeszcze w locie, ciąłem go po łapach. Biedak pomyślałem o swoim koniu, który musiał na to wszystko patrzeć. Ramiona przestały boleć. Ciągłe machanie mieczem sprawiło, że zamiast rąk czułem dwa kloce drewna. Z trudem zacisnąłem ślizgające się po rękojeści palce i rozpłatałem łeb kolejnemu kundlowi. Wciąż nie widziałem Rudolfa. Za to jego koń dawał dowody waleczności i odwagi. Wierzgał bez przerwy cel- nie kopiąc, stawał na zadnich nogach, by miażdżyć przednimi. Gdy trzeba było uderzał łbem i gryzł. Nie uchronił się jednak od ran. Obficie broczył z pokrytych pianą boków. Kruki niczym sępy nadal krążyły. Jeden z nich krzyknął ochryple. Zamiast grozy wzbudził nadzieję. Nie wiem czemu, ale nagle nabrałem przekonania, że nadchodzi pomoc. Lepiej późno niż wcale. I stał się cud. Najbliższy zrywający się do skoku pies upadł z wbitą w bok pierzastą strzałą. Zaraz potem kolejny, a po nim następny. Rozejrzałem się za wybawcami. Zbliżali się od stro- ny lasu. Dwóch dziwaków jakich wielu w tych krainach. Jeden z nich był jednorożcem. Dosiadał go rosły woj, który raz za razem szył z łuku. Strzelał jadąc w pełnym galopie, a mimo tego, żadna ze strzał nie chybiła. Gdy byli blisko, jeździec sięgnął po miecz zeskakując ze swego rumaka. Biegł w naszą stronę. Krzyczał, ryczał wręcz i wymachiwał mieczem nad głową. Dopadli sfory, siejąc śmierć. Dzięki temu zyskaliśmy trochę swobody. Jednym cio- sem prawie rozpłatałem najbliższego demona. Frento po- tężnym kopnięciem posłał kolejnego psa tam, gdzie jego miejsce - do diabła. Wojownik, który pojawił się tak nagle nie marnował czasu ani sił. Każdy zamach miecza oznaczał kolejnego psiego trupa. W niczym nie ustępował mu jego rumak, walczył równie dzielnie. Zajadle kopał i wierzgał, a gdy mógł - uderzał rogiem. Bezpańskie kundle nie miały szans, zaledwie garstka podkuliła ogony i zbijając się w gromadę pierzchła w stronę lasu. Dotarły tam jednak tylko dwa. Pozostałe dogoniły strzały z łuku tajemni- czego wybawiciela. Po chwili tajemniczy przybysz zechciał się przed- stawić: - Mścisław jestem! - zawołał rubasznie, ściskając mi prawicę. - W sam czas przybyliśmy, bo z wami już nietęgo było! - Dyslayer, miło mi - odpowiedziałem, siląc się na uśmiech. - Nie byłem sam, gdzieś tu powinien leżeć mój druh - powiedziałem, z trudem rozprostowując palce. - Ano, to go poszukajmy! - Na skinienie jednorożec podbiegł do herosa, o którym... Jakoś nie mogłem skoja- rzyć skąd znam to imię... No tak - książka z biblioteki! Doprawdy, nigdy nie myślałem, że dane mi będzie ta- kie spotkanie. Kto wie co byśmy czynili gdyby nie oko- liczności. Przede wszystkim należało zająć się Rudol- fem. O siebie też nie zaszkodzi zadbać. Mścisław ubiegł mnie jednak. Nie bacząc, że ochla- pie się posoką, zaczął odrzucać przygniatające Rudolfa psie zwłoki. Mimo zmęczenia dołączyłem do niego. Trzeba przyznać, że z Rudolfa był twardziel, wal- czył do ostatka. Wielce się natrudziliśmy by wyrwać dwa psie ciała z rąk rycerza. Palce konwulsyjnie zacisnął na ich gardłach. Jeszcze oporniej przyszło nam uwolnić Norn Rijtera od ostatniego trupa. Tym razem musieliśmy podważyć Rijterowi zęby. Byłem bardziej niż pewny, że Rudolf nie żyje. I stał się drugi w tym dniu cud. Poraniony, poszarpany w miejscach, gdzie nie osło- niętych zbroją, Rudolf żył. Jakimś nadzwyczajnym zrzą- dzeniem łaskawego Losu nie wykrwawił się na śmierć. Byłby to przecież koniec zbyt banalny, zbyt zwykły i mało zaskakujący. Każdy ma prawo oczekiwać czegoś wię- cej, zarówno od życia jak i od śmierci. Nie wypadałoby wręcz, żeby człek pokroju Rudolfa ginął w tak podły sposób. Kiedy więc podważyłem mu zęby nożem, a Mścisław od- ciągał zwłoki, dostrzegłem jak ostrze pokrywa się deli- katną mgiełką. Lewy policzek drgnął nieznacznie a po- wieka uniosła się parę milimetrów. Na potwierdzenie te- go, że nie skonał, jęknął z cicha. - Twój przyjaciel, żyw jeszcze, ale jeśli nie po- śpieszymy się pogrzebiemy go niebawem - rzekł Mścisław odrzucając psie ścierwo. - Racja, lecz w tych puszczach nie znajdziemy medy- ka - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Miałem pod nożem osobę, którą powinienem zabić. Człowieka, który ciągnął mnie przez pół świata za jakąś dziewką, która mogła być jego wymysłem. Człowieka, któ- remu jednak sporo zawdzięczam. Jeśli nie mądrość i do- świadczenie, jeśli nie godnych pozazdroszczenia przy- gód, to jednak to o n uratował mi życie. I to nie raz. Swoim zwyczajem wahałem się jedynie moment. Nie po- trafiłem zabić Rudolfa. Okazał się jedyną istotą próbu- jącą mnie zrozumieć i, kto wie?, może nawet pomóc. Ale zło kusiło... Już od dawna miałem ochotę... Brakowało wyłącznie sprzyjającej okazji... Spojrzałem na Mścisława - stał odwrócony, tłumacząc cos jednorożcowi. Sięgnąłem za skórzany kaftan Rudolfa. Dłoń odnalazła amulet. Szarpnięcie i zielony kamień był mój. Wstydząc się skryłem go szybko. Ale co ma wisieć nie upadnie i takoż śmierć, jeśli była Rudolfowi pisa- na, spotka go dziś lub jutro. Mścisław był człowiekiem raczej czynu, niż pustych słów. - Czesław poniesie twego druha - zadysponował. - To nie jest zwykły koń i potrafi stąpać delikatnie a zara- zem szybko. Kiwnąłem głową by potwierdzić i ukryć wciąż palący wstyd. - Ja wezmę konia Rudolfa - byłem jedynym, któremu pozwoliłby się dosiąść to dumne zwierzę. - Weź mojego Frento. I prowadź, jeśli znasz drogę do ludzi - dodałem bez namysłu. - Święta racja, szlachetny panie, najświętsza. Nie daleko - był pewien tego, co mówi - jest wieś górskich ludzi. Nie pora teraz polowań na Yeti, więc będą pospo- łu w chatach. Ruszajmy przeto! - zakrzyknął poganiając zwierzęta. - Do wsi jeno za te górę z lewej, potem na szagę przez las i wieczorem u progów górali staniemy. Wzięliśmy miedzy siebie Srebrnorogiego z Rudolfem na grzbiecie. Jednorożec szedł wyjątkowo równo i po- słusznie. Ranny czasem stęknął, ale braliśmy to za do- bry znak. Mścisław okazał się wymarzonym towarzyszem podróży. Nie dość, że potrafił zadbać o wszystko i wszystkich, zręcznie opatrzył rany moje, Rudolfa i koni. Napoił każdego to jeszcze bez przerwy gadał. Nie bez przyczy- ny, gdyż jak mówił zapuścił się w te góry, w poszukiwa- niu nowych czynów chwalebnych i nawet znalazł kilka okazji. Ale ile można rozmawiać ze swoim wierzchowcem? Nawet jeśli jest ukochany, wierny i magiczny tak jak Srebrnogrzywy. Człowiek nie może znieść zbyt długo sa- motności, musi się przed kimś wygadać. Mścisław miał się czym chwalić. Uwolnił dwie księż- niczki więzione przez okrutnych ojców. Tatusiów zrzucił z wież. Zabił ze trzy monstra grasujące w miastach po drugiej stronie gór. Wziął udział w dwóch bitwach. W jednej walnie przyczynił się do zwycięstwa, w drugiej osłaniał odwrót pokonanej armii. Pomógł zbudować nową świątynię. Złego czarnoksiężnika utopił w wyziewach je- go własnej magii. To tylko część najznamienitszych czy- nów, jakich dokonał ostatnio. Naprawdę było ich znacz- nie więcej, lecz były to dzieła drobne, wręcz przypad- kowe, takie jak wybawienie nas od sfory. Gdziekolwiek się pojawił Mścisław, brał od razu czyjąś stronę. Nazywał ją sobie Dobrem. Bo jak nauczył go ojciec zawsze to, co się robi trzeba starać się ro- bić dobrze. Mścisław samym swoim entuzjazmem i zapałem od razu radził sobie z najtrudniejszymi problemami. Przepędzał nieszczęście, gdzie pieprz rośnie. Niczym się nie przejmował, brał co mu było potrzebne i ruszał dalej. Oto dusza prawdziwego zawadiaki, uczciwego po- szukiwacza przygód. Stare księgi w niczym nie kłamały. Właśnie księgi, prawie bym zapomniał. Mścisław był żywą legendą i bohaterem całą gębą. A z niej nieprzerwanie płynęły słowa tworzące nowe zaska- kujące opowieści. Słuchałem, jakby mi ktoś za to pła- cił. A poza tym to nie byle jaki zaszczyt jechać obok tak znamienitego męża. Można się wiele nauczyć, i o wy- rzutach sumienia zapomnieć... W przerwie między jedną a drugą opowieścią zapyta- łem czy słyszał coś o smoku. Zdziwił się bardzo, bo nic nie słyszał i odrzekł, że jeśli mamy lub mieliśmy z poczwarą kłopoty chętnie nas od nich wybawi. Niech tylko zawiezie Rudolfa do wsi, zawróci szybko dokończyć zadanie, do którego zmie- rzał - pomoc jakieś zaklętej w żabę księżniczce. I ani się obejrzymy, a już będzie z powrotem. Gada odnajdzie i jeśli jakie zło on czyni, to nawet nie wstanie a już mu parszywy łeb ukręci. Na takie dictum wyciągnąłem książkę - „Mścisławowe opowieści” - i poprosiłem o autograf. Podpisał się pięknie, ale wcześniej obejrzał ją starannie. Z pewnością dostrzegł, że kradziona, ale co tam. On sam do świętych nie należał. Podziękował mi uprzejmie, mówiąc, że to ogromna przyjemność dla niego. Poradził też bym jednak lepszej wersji - innego autora - poszukał, bo ten ma w zwyczaju niekiedy zmyślać. I dlatego przygody wydają się bliższe jakiejś durnej fan- tasy niż rzetelnej relacji. A poza tym z warsztatem pi- sarskim autora jeszcze kiepsko. Obiecałem solennie, że poszukam innych ksiąg o Mścisławie, ale tę tymczasem zatrzymam jako pamiątkę najmilszą. Taki ci on ten Mścisław - nieborak gwałtownik. Choć serce złote to pokiełbaszone w głowie jak u mało kogo w tej pełnej wariatów krainie. Nie zapraszałem go jednak na wyprawę. Zbyt dobrze znałem Rudolfa, ten charakternik na pewno będzie chciał w pojedynkę, a nie samotrzeć, smoka ubijać. Honor by mu nie pozwolił. Oczywiście jeśli wyżyje. Jęknął głucho, potwierdzając, że tak. Kto, jak kto ale on będzie trzymał się życia do końca, choćby nie wiem jak ciężkiego, choćby wszyscy już padli. Byleby tylko otuchę miał, że Vidiana gdzieś tam, wciąż mu życzliwa, czeka go w pokorze i z taką samą nadzieją. Dla mnie pozostawał prostoduszny Mścisław i jego pełne życia opowieści. Zasłuchany, nie dostrzegłem jak szlak wiedzie ku nowej przygodzie. Rozdział 9 Górska osada, do której dojechaliśmy nie była ani spokojna, ani wesoła. Życie pośród gór nigdy nie należy do prostych albo przyjemnych. Gdy na wiodącą przez przełęcz, ostro nachyloną drogę wypadli górale, od razu widać było, że to nie zwyczajni ludzie. Otoczyli nas zwinni, krzepcy, zdyscyplinowani i roztropni mężczyźni. Patrząc na nich przypomniałem sobie podział ludzi, jaki podpowiedział mi wcześniej Rudolf; twierdził on, i to dosyć uparcie, że istnieją trzy miary wielkości lub jak kto woli małości człowieka. Każdy, i to słowo sil- nie akcentował, może być wielki na trzy sposoby: du- chem, ciałem lub umysłem. Niektórzy, rzecz oczywista, nie są wielcy na żaden z tych sposobów, inni znów nie posiadają w ogóle żadnego z przymiotów, co poniektórzy mają je tak wymieszane, że wariują, są wreszcie i tacy którzy jedną cechę mają rozwiniętą do tego stopnia, że stają się geniuszami bądź świętymi. Tych jest jednak zawsze za mało. Ale tak już widać świat został prze- wrotnie urządzony. Kiedy więc najroślejsi z górali, poruszający się niczym dzikie zwierzęta odbiegli ku nam - pod bacznym okiem, wydającego polecenia przywódcy - chwycili wodze z lekka spłoszonych koni. Ostrożnie ściągnęli Norn Rij- tera z Srebrnogrzywego, ułożyli go na noszach i bez ociągania ponieśli w stronę domów. Nie okazywali żadnej wrogości, nie tracili czasu na zbędne wyjaśnienia. Wie- dzieli, że potrzebujemy pomocy i przybyli z nią, gdyż uważali to za słuszne. Gdy w otoczeniu świty ludzi gór dojechaliśmy do do- liny, którą zamieszkiwali, przywitali nas, tym razem już oficjalnie, ojcowie wioski. Konkretnie trzech, bo tylu światłych starców liczyła sobie starszyzna decydu- jąca o losach tego zapomnianego przez wszystkich zakąt- ka. Po krótkim grzecznościowym powitaniu moja niecier- pliwość wzięła górę: - Skąd wiedzieliście, że potrzebujemy pomocy? Nic nie odrzekli. Jeden z nich wzniósł starczą rękę ku niebu. Na tle zwiastujących rychłą burzę, sino- szarych chmur, krążyły dwa ptaszyska. Przeklęte fruwacze, przynajmniej raz na coś się przydały! Niech tam sobie latają, byle nie wściubiały dziobów w nie swoje sprawy! - Wasz towarzysz jest już w rękach naszego zielarza - odrzekł drugi ze starców. Skrzekliwa mowa podkreślona była dziwacznym akcentem. - Was zaś prosimy, żebyście byli naszymi gośćmi i zostali wśród nas do czasu aż Ru- dolf Norn Rijter odzyska zdrowie. Nie trzeba mi było dwa razy tego powtarzać, chociaż miałem jeszcze pewne wątpliwości... - Skąd znacie nasze imiona? - zapytałem nie mogąc się nadziwić - przecież nie spotkaliśmy się wcześniej. - Wieść niesie się pośród gór szybciej niż oddech boga wiatru - to trzeci starzec zaszczycił nas swą mą- drością. - Rzeźbiarz powiedział nam o was - dodał dotychczas milczący starzec. Wszystko jasne. Jeśliby zechcieli, to pewnie mogli- by nie spuszczać nas z oczu podczas całej wyprawy przez te przeklęte górzyska. - Jeśli troska na twej twarzy bierze się stąd, że nie wspomogliśmy was w starciu z bestiami - ponownie zaskrzeczał ten stojący naprzeciw - to wiedz, że dawa- liśmy baczenie i na mężnego Mścisława, - spojrzał na wspomnianego - który gdyby się nie pojawił zawiódłby nas sromotnie. Lecz wtedy my przepędzilibyśmy nękające was stado - na chwilę obecna takie wyjaśnienia w zupeł- ności mi wystarczyły. Starszawi panowie również chyba uznali, że nagadali się dosyć. Odwrócili się do nas plecami, nakazawszy uprzednio podążać za sobą. Zrobiłem to tym chętniej, że już dostrzegłem kilka kobiecych sylwetek. Od dawna miałem ochotę na małe co nieco. Co tu ukrywać, wcale nie na małe. Jedyne, co mnie drażniło, to fakt, że wszystkie białogłowy wpatru- ją się nie we mnie, lecz w Mścisława. On jak na zawodowego bohatera tego typu opowieści przystało udawał, że ich nie widzi. Problem - na szczęście - rozwiązał się sam. - Wybaczcie - rozpoczął dłuższą przemowę Mścisław, kiedy dotarliśmy do drzwi okazałej chaty, do której przywiedli nas przewodnicy - ale niestety, tu musimy się rozstać, gdyż ja nie do wypoczywania zostałem stwo- rzony. Mam obowiązki do wypełnienia. Zło nie śpi, a do- brzy ludzie za szybko się męczą i zasypiają, oddając mu pole. Pomogłem tyle, ile potrafiłem. Cieszę się, że mo- głem się na coś przydać i pchnąć akcję choć trochę w przód. Teraz czekają mnie poważniejsze zadania. Wybacz- cie drodzy gospodarze, i ty wielkoduszny Dyslayerze - tu skinął głową w moją stronę - lecz odjadę teraz, by zająć się sobie tylko, no i może jeszcze jednemu czło- wiekowi, znanymi sprawami. Pojawię się, obiecuję po stokroć, gdy najmniej będziecie się tego spodziewać i tam, gdzie najbardziej będziecie mnie potrzebować! - obrócił jednorożca i pogonił go piętami. - Niewąskich dróg i wrażych wrażeń! - krzyknął na pożegnanie i tyleśmy go widzieli. Przesłonił go obłok pyłu wzbity przez galopującego Czesława. Nikt nie pró- bował ich zatrzymać. Bo i nikomu by się to nie udało. Mścisław był przydatny, ale i nieobliczalny. Nie można przewidzieć, co i kiedy strzeli mu do głowy. Przechodzące obok dziewoje patrzyły tęsknie za zni- kającym chwatem. Wzdychały z żalu, gdy przesłoniły go skały stojące na zakręcie. Nawet się na mnie nie obej- rzały. Zobaczymy później. Rad nie rad przekroczyłem próg. Doleciały mnie za- pachy pomieszane w ten jeden wyjątkowy sposób, który nadaje charakter miejscu i ludziom, którzy w nim prze- bywają. Ogromna izba, do której wszedłem służyła, naj- wyraźniej za miejsce, w którym zbierano się na wszelkie ważniejsze okazje. Wszędzie surowe drewno. Mocne, grube i miejscami czarne ze starości. Woń potu, kadzideł, strawy wymieszały się ze sobą. Naprzeciw okien, umiesz- czonych w szczytowej ścianie budynku, widać było otwar- te na oścież drzwi do kolejnych pomieszczeń. Krzątali się tam jacyś ludzie i dochodziły stamtąd zapachy szy- kowanych potraw. Pośród ław i stołów poślednich, tuż przy północnej ścianie stały trzy siedziska - wielkie i przykryte skórami przeróżnego zwierza. Dla ważniejszych widać ludzi zgotowane. Anim się obejrzał, a podbiegło ku mnie dwoje dzie- ci. Bez kwiatów, lecz ze szczerym, radosnym śmiechem. Raźno wzięły mnie pod ramiona i powiodły do środkowego fotela. Jeden z dziadów gestem ręki nakazał oddać cały suto już zastawiony stół do mojej dyspozycji. Nie zdą- żyłem zaprotestować, ani choćby udać zaskoczenia. Szy- kowano to wszystko specjalnie dla nas. Dla Rudolfa, Mścisława i dla mnie. Szkoda, że ich tu nie ma. Byleby równie dobrze o Rudolfa dbali. A może wśród zbierające- go się pomału ludu zobaczyłby kogoś, kto zastąpiłby mu utraconą Vidianę? Na przykład ta czarnulka błyskająca ząbkami i śląca uśmiech za uśmiechem. - Drogi gościu, zechciej biesiadować z nami. Nie troskaj się o swego druha. Na czas jego choroby, schro- nienie i opiekę pewną w nas macie. Posilaj się, wypocz- nij zdrowo. Potem, jeśli sił wystarczy na nasze gawędy prosimy. Radzi będziemy wysłuchać twoich opowieści, a może i ty zechcesz ucha nastawić ku naszym bajaniom - w tak piękną przemowę uderzył ten, który stał zawsze po- środku. Najwyraźniej człek najsolidniejszy duchem i najmędrszy umysłem. Nie wypadało być gorszym. Czarnowłose dziewczę co- raz bardziej mi się podobało. - Nie wiem jak dziękować powinienem - zacząłem. - Nie ma takich słów, którymi wdzięczność mą ogromną opi- sać dało radę. Więc jeśli można - uderzyłem w inny ton - chciałbym prosić, aby przez dni, które pośród was, ludzi o wielkich sercach, przyjdzie mi spędzić nie być żadnym gościem, o prawach wyjątkowych. - Podchodziłem do miejsca, które upatrzyłem sobie wcześniej, a które było dogodną pozycją do późniejszych wypadów w kierunku dziewczęcia. - Chciałbym jeno prosić, żebym w tych dniach, oddechem przed dalszą wyprawą będących, był jednym z was. Wśród codziennych waszych trosk i rado- ści, nimi się dzielić i wspólnie przeżywać - niewiele brakowało, a zacząłbym rymować. Pal to sześć! - I bła- gam też was, nie pozwólcie memu przyjacielowi najser- deczniejszemu marnie sczeznąć i truposzów szeregi zasi- lić. To człowiek wielkiej sławy i męstwa. Serce jego żarliwe - ale się rozgadałem, chyba wystarczy - którego nie można zmarnować. Uzdrówcie go, zróbcie, co w waszej mocy! Ręczę wam, że wnuki wasze niejedną pieśń o nim śpiewać będą! - wpatrywali się we mnie jak w obrazek. Czyżbym cos pokręcił? - Pozwólcie, że jeśli afrontu wam to nie uczyni, między wami samemi siędę. Miejsce za- szczytne, które tak pięknie i słusznie mi wyszykowali- ście, godniejszym odstąpię. Niech zasiądzie na nim ten, kto najpiękniej opowiadać będzie - usiadłem obok zażyw- nej kobieciny i perfidnie błagalnym spojrzeniem podbi- łem jej serce. Czekałem na reakcję starszyzny. Braw się nie spo- dziewałem, tu nie dotarła cywilizacja, gdzie w teatrze się klaszcze. To nie są ludzie, którym od klaskania puchną ręce. Nagle wszyscy, jeden przez drugiego zaczęli krzy- czeć i gadać. Pokazywali mnie palcami, podsuwali, co mieli najlepszego do jedzenia i picia. Dwaj woje w go- rącej wodzie widać kąpani za łby się złapali. Pobiliby się jak nic, gdyby ich ziomkowie nie rozdzielili. Parę kobiecych zachwyconych spojrzeń też złapałem. A czarno- włosa piękność o zmysłowym uśmiechu patrzyła już w y ł ą c z n i e na mnie. Tak oto stałem się jednym z nich. Jak by to rzec, miałem ich w garści. Byleby tylko coś w niej przy wy- jeździe zatrzymać. Niechby i chociaż wspomnienie, to już wysiłek się opłacił i w jakiś sposób zwrócił. Przyszła pora, by moje przypuszczenia potwierdził, ktoś kto rządzi tym towarzystwem. - Cicho, ludzie, cicho! - zaczęto się nawzajem uci- szać, co spowodowało jeszcze większy rwetes. Przywódca wstał i chrząknął znacząco. Kiedy pobrzmiewały już tyl- ko tu i ówdzie nic nie znaczące szepty, przemówił do- stojnie: - Pięknymi słowy przemówiłeś czcigodny Dyslayerze. Wdzięczni ci i my zatem będziemy, jeśli zechcesz, choć na czas krótki, stać się jednym spośród nas. O twego przyjaciela nie lękaj się, wyratujemy go, ręczę moją brodą - pogładził imponujący zarost. - Teraz zaś, skoro tak gładko przemówiłeś, zechciej opowiedzieć, jakie wi- chry przyniosły was do naszego siedliska. Wszystkie pary oczu, zwróciły się ponownie ku mnie. Nie mogłem czekać, trzeba było coś zrobić, coś odrzec. - Nawet nie wiecie, mili moi, ile takich cudnych wieczorów przed nami, bym mógł opowieść swą do końca dowieść. Obiecuję wam, że poznacie dzieje nasze tak jak się należy. Uczciwie i z uczuciem. Teraz jednak, jeśli pozwolicie mnie utrudzonemu, przy waszych - zatoczyłem ręką po zebranych - legendach kapkę wypocznę. Byłbym wdzięczny za wyrozumiałość, potem z nawiązką odpłacę. Znów się spodobało, bo ponownie zrobił się rejwach, jak na jarmarku. Ponieważ nikt nie starał się nad nim zapanować, zająłem się najbliższym otoczeniem. Ludzie, wśród których się znalazłem, zadziwili mnie, chociaż poznałem już tak wiele. Mężczyźni, tym zdążyłem przyjrzeć się już wcześniej - wszyscy jak je- den mąż - nosili brody. Nie było pośród tych silnych, krępych ludzi ani jednego, który był gładko ogolony, nie licząc, oczywista, pod uwagę młodzików. Brody były najprzeróżniejszych kolorów, gęstości, kształtów, z wą- sami lub bez i przeróżne miały długości. Jeśli dobrze odczytałem panującą tu regułę, to długość brody wyzna- czała pozycję społeczną. Dłuższe pozwalano nosić tylko tym, którzy na to zasługiwali. Najdłuższe, bo sięgające brzuchów, nosili trzej starcy, którzy cieszyli się naj- większym poważaniem. Bardziej jednak od ich owłosienia i mniej lub bardziej przystojnych twarzy zainteresowały mnie góralki. Te, chociaż nie grzeszyły jakimiś figura- mi bogiń, lecz na pewno miały w sobie wiele uroku. Szczególnie te młode, które uwijały się wokół stołów ino suknie furkotały. Starszym, doświadczonym też miło było się poprzyglądać. Górale byli ludźmi wesołymi i pełnymi życia. Nie było wśród nich miejsca na smutki. Wieczór i wieczerza przednia się przeto szykowała. Dla nich moje, a raczej nasze, przybycie to doskonały powód, by zebrać się gro- madą. Razem poprzebywać, gawędzić, pojeść do syta, za czuby w kłótni czasem się wziąć. Żaden człowiek nie lu- bi być samotny, a w gromadzie zawsze raźno i bez trwogi czuć się można. Między dorosłymi dzieciska jak iskry się kręciły, bez przerwy któreś do mnie przybiegało. Z bojaźliwa ciekawością patrzyło na obcego, czasem o coś pytało, czasem uciekało szybko za spódnicę matki się chowając. Co odważniejsze na kolana mi właziły i tak pospołu wieczerzę pożywaliśmy. Starsze, szczególnie dziewczęta, z dala stały i jeno, kiedy usłużyć trzeba było podchodziły, szybko i gładko naczynia podając albo sprzątając. Chłopaczyska, jak wszędzie, udawali star- szych niż byli i podpierali ściany. Podczas gdy jedni jedli, bajarze i bardowie występy swoje czynili. Ja tam na sztuce specjalnie się nie znam. Więc nie mnie śpiewy, prozę, albo i poezję mówio- ną oceniać. Uszy jednak mam, a i może solidny kawał du- szy. Z tego co dane słyszeć mi było, górale mieli prze- szłość i tradycję bogatą. Ludzi odważnych też nie za- brakło, co przygody swoje i obce piękne opisać umieli. Nie zabrakło też opowieści o innych bohaterach. Ze trzy pieśni były o dzielnym Mścisławie, o tym jak ze złem za bary się brał i za każdą razą kark złu do ziemi przygi- nał. Pośród tych śpiewów i bajań, jeden występ szczegól- nie mnie urzekł. Ojciec i syn - może dziesięcioletni - razem skoczne piosnki wykonywali. Dziecię o głosie jak skowronek o świcie, z tatkiem, co na gitarze cudnie wy- grywał. Słów nie pojmowałem, bo w obcym, śpiewnym nie- zwykle języku były. Ale one nie były ważne. Liczyły się melodie, szybkie, lekkie, zgrabne jak cwał młodego ko- nika, albo przepełnione smutkiem i tęsknotą, wtedy nuty łkały wprost do serc trafiając. Rudolfowi by się pewnie spodobało. Nie tylko ja tych dwóch magików ze skupie- niem słuchałem. Dookoła wszyscy bez wyjątku, gadać przestali, uszy nastawiali, przeszkadzać nie śmieli i jeno w przerwach krzyczeli, tupali i łyżkami w stół wa- lili aplauz swój śpiewakom dając. Ci, gdy skończyli, skromnie odeszli i zajęli gdzieś dalsze miejsca. Wreszcie i na mnie przyszła kolej. Rad nie rad trzeba mi było opowiedzieć swoje i Rudolfa losy. Zaczą- łem od tego, jak to się niby przez przypadek z pomocą (ha! ha!) w poszukiwaniach Vidiany zaoferowałem. Nie, nie kłamałem. Tu i ówdzie coś pominąłem, tam szczegół uwypukliłem, gdzieniegdzie kolejność lekko przestawi- łem. Tak dobrnąłem do momentu, w którym okrutnika - krasnoluda Olesława napotkaliśmy. Na tym poprzestałem, zmęczeniem się wykręcając i obiecując solennie, ze ju- tro dokończę. Po czym pośród ogólnego animuszu do stołu powróciłem, by innym się przysłuchać. Prawdę rzekłszy przez całą opowieść to raczej Ru- dolfa starałem się przedstawić, nie siebie. Co ja rzec ciekawego o sobie mogłem, skoro sam o t y m moim wcie- leniu pojęcia nie miałem. Uczyniłem więc z Norn Rijtera bohatera na schwał co to potwory, człeka i innych be- styj się nie lęka, dobro i życzliwość ludziom niesie. A że czasem za pomocą miecza, to wina czasów, miejsca i konwencji jeno. Wszelkie rzeczy o Zakonie, Vidianie, moim i jego szaleństwach na razie przemilczeć wolałem. Należało by o smoka się wywiedzieć i upatrzoną dziewu- chę, gdzieś do sieni spróbować zaciągnąć. Nim na dobre stosowne podchody zacząłem, na drodze do celu stanął mi jowialny brodacz. - Widzę drogi panie - zaczął serdecznie - że nasza nauczycielka wielce ci się spodobała. Nie znając jego zamiarów, musiałem go jakoś wyma- newrować. Tylko że on nie dawał mi dojść do słowa. Ga- dał bez ustanku. - Wiedz zatem, że to nie żadna tam latawica, co to ją po krzakach ciągać można. To osoba uczona. Dobrych parę roków nazad do nas przybyła. Kształcić czy tam kształtować nas jej się zachciało. A my lud na wiedzę i mądrość oporny. Ona delikatna, w dalekim mieście, po- śród murów wychowana. Głowa ideałami nabita. Do nas prostaków ją zagnało. I na co bidulce przyszło? - zapy- tał tak jakoś żałośnie. - Ledwo edukacyję zaczęła, a we łbie jej się pokręciło. Z dnia na dzień gorzej z nią było. Plotła nie wiedzieć co i komu, do księżyca tań- czyła, pieśni jakoweś zaczęła układać. Rozum pogubiła. Żal nam jej, bo się starała i dobrze nie dla siebie, lecz dla nas chciała. Co za sprawiedliwość na świecie?! Oszalała biedaczka, tak jej skończyć przyszło. Ale nie nasza to wina... nie nasza... Ale ty widzi mi się nie głupi, więc wiesz, że nie ma tego złego, co by na jesz- cze gorsze nie zlazło, oj nie ma... - gdzieś już to słyszałem, ale nie chciałem mu przerywać. - Tera, wi- dzisz stoi tam sobie zwyczajne pod ścianą i uśmiechem mami - rzeczywiście grymas nie schodził z jej ust. Może za sprawą słów, które usłyszałem dostrzegłem nieobecne spojrzenie? - Nie daj się zwieść panie, ona do każdego taka uśmiechnięta. Czasem jak ją szał napadnie to ją wiązać musimy i w komorze zamykać, a jedzenie przez szpary po- dawać. Dzieciaki tylko zabawę z niej mają i Mocarką przezywają... - Plótłby tak bez końca, gdyby mógł. Więc niech sobie gada. Nie ma co, miałem szczęście, szaloną dziewicę na noc chciałem przygruchać. - ...gdzie pójść miała? To i została... - monologo- wał dalej góral. Miałem tego serdecznie dość. Z czarniawą nie wy- szło, ten się przypieprzył i chrzani. Ale to jeszcze nie było najgorsze. W tej zabitej dechami dziurze nie pili nic mocniejszego! Nawet piwa! W głowie się nie mieści. Jedyne co podawano to jakiś napar z dziwacznych liści. Arbatą ciecz tę zwali. Chyba powariowali do szczętu! Prawie każdy przed wypiciem zaprawiał ją czymś białym, sypkim i cholernie słodkim, a co poniektórzy to jeszcze jakiś owoc zżółkły krajali i plasterki do czer- wonawobrązowej cieczy wrzucali. Ohydztwo! Pić jednak musiałem, bo w zastępstwie jeno woda źródlana była. Z początku się krzywiłem, choć tylko w duchu, bo to przy stole nie wypada, a potem to już ten smak obojętny mi się stał. Sącząc ostatnią filiżankę (obiecałem sobie później dopytać, skąd tu, na takim odludzi tak misterne naczynia) dotrwałem do końca kolejnej gędźby, tym razem o dwóch niziołach, co to do góry jakiejś leźli. Niby to na straszenie, niby to z jakąś błyskotką magiczną. Cała opowieść zbyt mi się zagmatwaną zdała. I wierzyć mi się nie chciało, że oni dwaj przez właśnie tę wioskę leźli. Zresztą nie oni jedni. Ze słów bajarzy wywnioskować się dało, że tędy co i raz jacyś dziwaczni bohaterowie leź- li. Takich głupich jak i my z Rudolfem nie brakowało. Bo to przecież zawsze honor i sława przez byle góry leźć. Miałem jednak na dziś dość wrażeń i nie dawałem zbyt posłuchu tym bredzeniem. Jutro, kiedy umysł śwież- szy będzie, zobaczę co z Rudolfem, a przy okazji dziew- czę słodkouste o wszystko wypytam. ? Zarysław skradał się najciszej jak potrafił. Przy- czajony i gotowy mu pomóc Olesław stał za drzewem i ob- serwował ofiarę. Potencjalny obiad stał nad wyraz spo- kojnie, jakby na coś czekał. Roślejszy z krasnoludów zbliżył się na odległość trzech kroków, przystanął, spojrzał w stronę Olesława. Ten, skinięciem nakazał: rób swoje. Zarysław wyciągnął ręce, palce zakrzywił na wzór pazurów drapieżnika. Jasnobrązowy gołąb okręcił łepek i przyjrzał mu się z ciekawością. Nadal nie zamierzał odfrunąć. Krasnolud wahał się jeszcze przez chwilę. Jedną, krótką, niezbędną do podjęcia decyzji. Gdy minęła, sko- czył. Rozciągnięty na całą długość zawisł w powietrzu zaprzeczając prawu grawitacji. Olesław mimowolnie za- gryzł wargi. Ptak nadal nic sobie z nich nie robił. Za- rysław gruchnął na ziemię niby głaz. W dłoniach trzymał gołębia. - Mam go! - wydarł się na całe gardło. Szef już biegł w jego stronę, zawijając przykrótkimi krzywymi nóżkami. Brzuch trząsł mu się cały z tego pośpiechu. Zaciśnięty w ogromnej garści ptak trzepał się trochę. Nie wiele myśląc Zarysław uniósł go do ust, rozdziawił zęby i jednym kłapnięciem odgryzł główkę. - Ty tępy głupku! - Olesław nie zamierzał przebie- rać w słowach. - Tyle razy ci powtarzałem, że mięso wpierw się przyrządza! Tamten popatrzył tylko, wyraźnie nie rozumiejąc, czego się od niego wymaga. Z ust zwisały mu pióra i ściekała stróżka krwi. W garści trzymał ptasie ciało. Znów zrobił coś nie tak, bo szef się wkurzył. Ale jemu to szczerze mówiąc zwisało. Od dawna chciał być chory na kuryzm* i prawie mu się udało. Od jednego nie mógł się odzwyczaić. Musiał jeść surowe mięso. Nie było mu z tego powodu przykro. - Oddawaj - przywódca dwuosobowej bandy zabrał mu gołębia. - On ma coś przyczepione - dokonał nagłego odkry- cia, odrywając od łapki zwiniętą kartkę. - Patrzaj Zarysław toż to jakiś list! - Zarysław popatrzył równie tępo, jak poprzednio. - Chyba miłosny! „Do Najdroższego Rudolfa Norn Rij- tera” I pismo jakie delikatne - zachwycał się i dziwo- wał Olesław. - Mej żałości i przerażenia wysłowić nie potrafię. Czemuż to bogowie pokarali mnie tak okrutnym losem? - czytał głosem wysokim i wzdychał głęboko przy każdym słowie. Zarysław zaczął rechotać. - Przeraża mnie moja samotność. Pojmuję już uczucia mojej nieszczęsnej siostry ukaranej odosobnieniem... - dalej jest lepsze, posłuchaj tego: - Najbardziej jednak przeraża mnie to, że nie wiem, co się z Tobą, ukochany, dzieje. Nie wiem, czy żyjesz jeszcze? Szukasz mnie? Czy już zapomniałeś? Ślę pocałunki... Ajn ungluk komt szeltem alejn?... Zary- sław, tępy półgłupku topór bier! Pod rozłożystym drzewem stała oglądając paznokcie niebrzydka niewiasta. Wysoka, rozłożysta w biodrach, o silnych zgrabnych nogach, trochę za szeroka w barkach jak na kobietę. Ale ledwo to znać było pod schludnym i zadbanym strojem. Biała koszula z falbankami i śmiałym dekoltem wpuszczona w obcisłe skórzane spodnie, do tego porządna kamizela i długie buty. Broni na widoku żadnej nie miała. - Czegoż sobie życzysz panienko? - spytał Olesław, czujnie rozglądając się na boki. - List. Oddaj mi ten list - powiedziała i mimo że się uśmiechała nie sprawiała dobrego wrażenia. - A czemu, jeśli można wiedzieć? - tymczasem Zary- sław podniósł się już z klęczek. Przygarbiony z opusz- czonymi do kolan rękami wyglądał jak troll przygniecio- ny wyrzutami sumienia. Gapił się na Mirogniewę - bo by- ła to ona we własnej osobie - i przestać nie mógł. To- pora jednak z dłoni nie wypuszczał. - Bo nie do was pisany. List proszę! - przestała oglądać palce puszczając między nimi, niby od niechce- nia, iskierki. Wsparła ręce na biodrach. - A jeśli nie? - ironicznie spytał Olesław. - Czy nas obu za brody wytargasz i pismo zabierzesz? - obaj zaczęli się śmiać. - Ostatni raz po dobroci proszę - choć słów wcale nie po dobroci wypowiedziała. - Oddaj list! - Oddam, jak dasz coś w zamian. A jak nie, to nie po dobroci sobie weźmiem. - Olesławowi zebrało się na przedrzeźnianie. - Dobrze mówię, Zarysław? - zawołany skinął głową, choć nic nie rozumiał. - O wy chamy nieokrzesane! - nie wytrzymała Miro- gniewa. - Krasnoludy przebrzydłe! Nie wasz interes, co w liście stoi! Oddawać mi go zaraz! - Ho ho ho! Jakaż to złość. Powstrzymaj pani ten humor wstrętny, bo piękności swej zaszkodzisz - dworo- wał sobie dalej Olesław. Całkiem niepotrzebnie. Zbyt osłabił swoją czujność. - Madej! - zabrzmiało jak zaklęcie. Zza drzew za plecami wychynął zbój. - Trzebiemysł? - z prawej flanki wkroczył z jaśnie- jącym końcem kostura i srogą miną kapłan Złego Słowa. - Bertold! - ostatnią drogę ucieczki zagrodzili hobbici z kordami w dłoniach. Krasnoludy nawet nie zdążyli splunąć, a w potrzask byli schwytani. Popatrzyli po sobie, popatrzyli po wro- gach, nic nie rozumieli. Jak mogli tak dać się podejść? - Oddacie list, czy wolicie zginąć dla tego świst- ka? - Mirogniewa uwielbiała mieć przewagę. - A takiego wała, jak list zdziro dostaniesz! Godzi się to porządne krasnoludy podstępem nachodzić?! Po mo- im trupie! - nie zdzierżył Olesław. - Jak chcesz, to go sobie weź! - i z tymi słowy pergamin do ust wrzucił. Kłapnął zębami dwa razy, grdyka mu zadrgała - prze- łknął, oczami przewrócił i było po liście. Mirogniewa niby tygrysica przyskoczyła do niego, chcąc mu choćby z gardła pismo dobyć. Olesław na to ob- jął ją gładko i znów oczami przewrócił. Tym razem z za- dowolenia. Zbliżających się na ten widok towarzyszy czarodziejki Zarysław odpędził machnięciem topora. Ole- sław brodatą twarz nastawił, jakby ucałowania oczeki- wał. W zamian policzek taki otrzymał, że mało mu głowa z szyi nie spadła. Zaraz potem dla symetrii drugi. I jakby tego było mało, Mirogniewa jeszcze kolanem go po- traktowała, tam gdzie kolczuga się kończyła - w mę- skość. Za czym czarodziejka odskoczyła prychając jak kotka. Nieborak Olesław tak pobity złapał się niczym śpiewak jakowyś zamorski za krocze. Znów oczyma prze- wrócił i jęczeć zaczął. Mało się na ziemię nie obalił. Zarysław zdębiał widząc, jak haniebnie został po- traktowany jego wódz. Inicjatywę przejął Trzebiemysł i bez żadnych cere- gieli rzucił na obu czar krępujący ruchy. Madej na wszelki wypadek szturchnął obu leżących swoją oburęczną lagą. Jęknęli tylko, znaczy żyli. Splu- nął więc na nich, mnąc w ustach wiązankę przekleństw. Brać hobbicka do szabrowania i przetrząsania kie- szeni chciała się brać. Mirogniewa nadal czerwona od gniewu rzuciła tylko: - Niech tak leżą do rana. Później się zastanowimy co z nimi zrobić. - Madej, możesz ich powrozem związać. Nie warto mo- cy na łapserdaków marnować - dorzucił Trzebiemysł. - A po co tam ich wiązać. Lepiej od razu gardła po- derżnąć albo na gałęziach powywieszać - odpowiedział filozoficznie Madej i z ociąganiem zabrał się do krępo- wania więźniów. Kilian i Olbracht zaczęli mu pomagać, pozostałe ni- zioły poszły szykować obozowisko. Zapadał zmrok, a po- lana, na której zajście miało miejsce, była równie do- bra na nocleg jak każda inna. ? Olesław strasznie się męczył. Siedział przykucnięty w krzakach, wypinając swój włochaty tyłek w stronę pil- nującego go Madeja. Spodnie, spuszczone do kolan, przy- trzymywał w garści. Stękał, sapał i aż poczerwieniał z wysiłku. Tkwił już tak od dobrej godziny, mimo to list za nic nie chciał wyjść. Nie tylko krasnolud miał tego dość. - Madej! Przyprowadź go do nas! - dobiegł ich głos czarodziejki. Olesław z ulgą podciągnął spodnie i poszedł potul- nie przed Madejem. - I co? - spytał Trzebiemysł, gdy dołączyli. - Nic, mówiłem... - zaczął marudzić Madej. Nie chciało mu się kończyć, machnął ręką. - W takim razie bierzemy ich ze sobą - zarządziła Mirogniewa. - Może po drodze coś wymyślimy. Na razie musimy znosić ich prostackie towarzystwo. - Ajn futer ambos fursztet kajnem hamer? - powie- dział przez zęby Olesław, dopinając pas. - Jeśli macie coś do powiedzenia, zachowajcie to na drogę. - Trzebiemysł, jeśli było trzeba potrafił być zdecydowany. - Zamknąć się i zbierać graty! - Ostatnie słowa skierował i do Olesława, i do Zarysława. Temu ostatniemu było obojętne, kto wydaje rozkazy. Słuchał ich jednakowo uważnie, a polecenia wykonywał tak samo niedbale. Wszyscy oprócz Madeja, który nie spuszczał oczu z krasnoludów krzątali się i zbierali dobytek, by opuścić miejsce odpoczynku. Dzień od rana słoneczny i niosący dobrą wróżbę daw- no już przekroczył południe i bliższy był końcowi niż początkowi. Jak to pośród górskich szczytów bywa, wie- czór mógł przynieść co mu się żywnie spodobało. Wraz z coraz bliższym wieczorem od północy nadciągały chmury, które niekoniecznie zwiastowały dobrą pogodę. Wiatr, który rozwiewał peleryny podróżnych i zrywał im z głów kapelusze też nie należał do lekkich letnich zefirków. Podróżni woleli poszukać lepszego miejsca na schronie- nie niż odkryta polana. W górskich lasach musiały być skały, a tam gdzie są skały znajdą się jakieś pieczary i jaskinie. Trzebiemysł nie musiał dzielić się tą wiedzą z Mi- rogniewą. Dla obydwojga nie była to pierwsza wyprawa. Znali reguły i wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Nie wiedzieli tylko, gdzie szukać. Świadomi też byli, że każdy postój daje więcej czasu tym, których ścigali. Szanse na dogonienie LaDy i Rudolfa malały wraz z upły- wem czasu. Każdy dzień oznaczał stratę. Nienawiść i chęć zemsty pchała jednak naprzód. Głód przygód i awan- turniczość robiły swoje. Mirogniewa zwolniła trochę i dołączyła do idącego z tyłu elfa. Zdjęła kaptur z głowy i zaczęli ze sobą rozmawiać przyciszonymi głosami. Nie chcieli, by ktoś dzielił ich tajemnice. Reszta grupy dziarsko maszerowała górską ścieżyną, która wiła się i kręciła jak to tylko górskie ścieżki potrafią. Na przodzie dwóch hobbitów - Bertold i Rufin - krótkimi nóżkami narzucało tempo marszu. Za nimi mil- czące krasnoludy z ponurymi jak zły dzień minami. Na- stępnie Madej gwiżdżący sobie tylko znane melodie. Mi- rogniewa wcześniej zabroniła mu śpiewać. Piosenki jakie znał składały się głównie z wulgarnych słów. Oprócz te- go fałszował tak, że uszy bolały. Za zbójem dreptali raźno Kilian z Olbrachtem i równie raźno się kłócili. Jak zwykle o szczegóły dotyczące jakieś minionej roz- grywki. I chociaż ścieżka pięła się raz pod górę, raz stro- mo opadała, to znów zagradzały ją powalone drzewa, za- stęp szedł wytrwale. Nikt nie skarżył się, ani nie na- rzekał. Jedynie krasnoludy patrzyły coraz bardziej spode łbów. ? Najbardziej nie lubię, jak kto z samego rana głowę mi zawraca. Obudzony gwałtownymi szarpnięciami ledwo kojarzyłem słowa, jakie wymawiał do mnie uniesionym głosem pryszczaty gołowąs. - ...Twój... druh twój... - nie mógł złapać odde- chu. Znać, że bardzo mu się do mnie śpieszyło - wi- dzieć cię... mówi... że umiera! - Umiera? Rudolf?! - nie wierzyłem własnym uszom. - Czy ty wiesz co mówisz?! - Noc całą bełkotał, rzucał się w gorączce! Słowa obce krzyczał, i na przemian gorąc i zimno go brało - tłumaczył przejęty chłystek. - A na koniec padł słabo- ścią zmożony i powiedział, że jeno ciebie chce widzieć. Starcy, co przy nim straż trzymają, wnet mnie wysłali. Dopiąłem spodnie, zabrałem resztę rzeczy. Dziewczę- ciu, co ze mną tych strasznych nowin słuchało posłałem całusa. W sumie jej się należało coś więcej, bo wdzięcznie mi noc umiliła, ale niech tam! Razem z mło- dzikiem wyszliśmy na mroźne powietrze poranka. Mimo zimna dzień zapowiadał się pogodny. Na niebie ani jed- nej chmurki, słońce nieśmiało wychylało się zza jednego ze szczytów i powoli zaczynało grzać. Góry same, ota- czające nas zewsząd, jawiły się w swoich białych habi- tach - czapach śniegu, niczym kapłanki spokoju, pogody strzegące. Idąc dróżką pośród chałup nie trudno było dostrzec, że ludzie tu robotni i zaradni żyją. Z kominów dymiło, pewnie strawę poranną szykowano, tu i ówdzie niewiasty przy zwierzętach się kręciły. Paru mężczyzn idących w górską wyprawę pozdrowiło nas uprzejmie. Gdzie spojrzeć ład, porządek, praca i gospodarność. Kto wie, może kie- dy już zestarzeć się przyjdzie osiedlę się tu i może nawet którąś z tych góralek za żonę wezmę? Co za myśli szalone! Chyba górskie powietrze i ta ich arbata mi nie służą. Osiedlić się, żenić? Toż to dla jakiegoś mięczaka, a nie dla skrytobójcy! Pora jed- nak odrzucić te kretyństwa, bo jeszcze sam do siebie, jak mi się wcześniej zdarzało, gadać zacznę. Dom, w którym Rudolf być może dogorywał był blisko. Nim zapro- wadzono mnie do niego, pojawił się gospodarz i często- wać arbatą począł. Nie chciałem być niegrzeczny, więc wychyliłem szybko filiżankę parząc sobie przy tym ję- zyk. Z trudem powstrzymałem się od przekleństw. Szczę- ściem gazda darował sobie dalszy poczęstunek i powiódł do pokoju, w którym spoczywał Norn Rijter. Oprócz nie- go, leżącego na szerokim łożu, okrytego skórami i fu- trami zwierzy dzikich, dwóch lekarzy wioskowych zasta- łem i jednego ze starców - przywódców wioski. Rudolf nie wyglądał na zdrowego. Obrócił wychudłą i bladą jak strój Kostucha* twarz na dźwięk rozwieranych drzwi. Spojrzał jak wtedy w lesie wzrokiem kogoś nie- sprawiedliwie pokrzywdzonego i przywołał mnie do siebie gestem dłoni. Jego ręki mało się nie wystraszyłem. Uwierzyć nie mogłem, że ta dłoń o skórze przezroczy- stej, żyłkami błękitnymi znaczona, krucha i wiotka, kiedyś miecz dzierżyła i jednym cięciem człeka potrafi- ła rozpłatać. Gdym podszedł i usiadł przy nim, wyszep- tał takoż bladymi wargami. - Każ im odejść. Szeptał tak cicho, a mimo to starzec czujnym uchem sens słów złowił. Nakazał zielarzom by wyszli. Do mnie rzekł jeno: - Gdybyś nas potrzebował zastukać w ścianę wystar- czy. Nie męcz go też nadto, bo zmordowany po nocy strasznej. Mało nie opuścił padołu i do lepsiejszego świata poszedł. Ledwo wyszli, a Rudolf chwycił mnie swoją upiorną dłonią. Aż mnie dreszcz po plecach przeszedł tak była lodowata. - Mylisz pewnie, żem oszalał do szczętu - zaczął. - A ja tylko czuję, że w pyskach psów diabelskich nie tylko ślina i wściekłość była. Jad tam musiał być straszliwy! - ton i słowa także mnie przeraziły. Toż i ja byłem pokąsany! - To na mnie one polowały, nie na ciebie. Dlatego jad tylko w mojej krwi w truciznę się przemienił... psy to kara za moją niewierność i głupo- tę... - uspokoiłem się trochę. Rudolf najwyraźniej bre- dził w gorączce. - I nie myśl, że chorobą otumaniony gadam od rze- czy... ja czuję, że śmierć już czai się pod tym łóżkiem i na moją głowę sierp ostrzy... Słuchaj więc - oczy mu zapłonęły nagłym blaskiem - co ci w godzinie swej ostatniej powiem. A słowa moje, zaklinam cię po sto- kroć, do serca głęboko weź i prośby moje wykonaj. Ina- czej potępionym jak i ja zostaniesz - gdy mówił, zapa- lał się coraz bardziej, rękę na mojej mocniej zacisnął. Opadł zmęczony na poduszki i podjął dalej: - Śmierć tuż przy ramieniu czuję. Ale nie lękam się. Nigdy się o siebie nie lękałem... Ja nigdy n i c z e g osię nie lękałem... tak nas uczono, że strach zabi- ja duszę... odkąd poznałem Vidianę tylko o nią serce drżało, by żadnej krzywdy nie zaznała. Ten przeklęt- nik... szczęście moje, że nam spotkać się dane było... pamiętasz cóżeś mi obiecał? - gdyby miał dość sił, krzyknąłby pewnie, tak natarczywie zapytał. - Pewnie, że pamiętam. Jakże mógłbym zapomnieć? - uspokoiłem go nie odpowiadając nic konkretnego. Coraz mniej rozumiałem. Musiało być z nim bardzo źle. - Dobrze... dobrze... wiedziałem, że na ciebie jed- nego mogę liczyć. Najtrudniej było tylko przekonać, byś poniechał walki ze mną i ruszył na tę wyprawę... jako się rzekło: nie ma tego złego, co by na gorsze... teraz mnie sczeznąć marnie przyjdzie, a tobie wiatr jeden wie jaki los pisany. - Znów spotkał mnie zawód. Miałem na- dzieję, że powie coś do rzeczy. - ...gdybym dzisiejszej nocy nawrót choroby miał i gdyby mnie zmogła. Idź Vidianę ratować. Nie będziesz sam. Masz swego konia - najlepszego przyjaciela, a po mnie amulet, co go na szyi noszę, weźmiesz... Bardzo starałem się nie zaczerwienić, na wszelki wypadek zainteresowałem się widokiem za oknem. - ...on cię od każdej magii i złej przygody ochro- ni. Po czasie dostrzeżesz, że spokój sercu i ład myślom daje... trzeba ci jeno poczuć moc jego... - bez przy- czyny zaczął mówić coraz słabiej i słabiej. Może to i dobrze. Wstyd mnie palił taki, że wolałbym odejść. - ..słabnę, czuję że... Tyle ci rzec chciałem, wo- łaj tamtych, może co pomogą... idź już, jeśli jutra do- żyję, całą prawdę o swym życiu ci opowiem... jeśli ze- mrę, wiesz co masz czynić... Już starcy wchodzili, już formułki tajemne mamrota- li. Rzuciłem jakieś banalne słowa otuchy i symboliczne, pełnej dobrej wiary „do jutra”. Wyszedłem. Ale w środ- ku nie byłem spokojny. Sprzeczne myśli kotłowały się w głowie. Jedyna rada zająć się czymś innym, przeczekać. Co ma być, to będzie. Najwyżej będzie jeszcze gorzej. Jeśli to jeszcze możliwe. Dość niepokorny duch wiatru. Dopiero znacznie później zamieniono „szczęście” na „Bóg”. Niektórym nie robi to różnicy. Olłejs lok on... - Zawsze patrz na jasną stronę życia. Tak, może i smutna, ale to prawda. atkins - tydzień (elf.) mejkap - upiększanie (elf.) In canda... - Jad tkwi w głowie. Omnis qui... - Kiedy kto się wywyższa, będzie poniżony. Deaf - wedle mitologii elfów opiekunka ostatniego westchnienia. * kuryzm - znacznie bardziej cywilizowany naród elfów wiele lat później nazwał tę tajemniczą chorobę auty- zmem. Na cześć swojego władcy Autanazego II, który zasłynął m.in. swoimi kąpielami w kisielu. Podczas tych ablucji zwykle wygłaszał płomienne przemówienia, których do dziś nie sposób pojąć. ? Ajn ungluk... - nieszczęścia chodzą parami. (krasn.) ? Ajn guter... - kowadłu młot się należy. (krasn.) * Kostuch - niemiły starzec łapczywie czekający na czyjąś śmierć. Podstawowe narzędzie pracy - kosa. (mit. niziołów) Rozdział 13 W tym miejscu zamilkł. Skończył opowieść, bo tak zawsze czynił. Według niego, nie było w tej krainie człeka, który by na ciąg dalszy zasługiwał. Ale dzi- siejszy gość był inny. Zdawał się jednocześnie dziwnie znajomym. Starcze kości rwącym bólem przypominały, by miał się na baczności. - Wiele już wyjaśniłeś. Nie ukrywam, wielce zajmu- jąca twa opowieść, ale wybacz starcze, o paru rzeczach chyba zapomniałeś... - Doprawdy? - w wyblakłych oczach płonął wciąż ogień życiowego sprytu. - Postaw łaskawy panie jeszcze jedno piwo, to i wszelkie zawiłości wyjaśnię... Młodzian zadumał się przez chwilę, po czym odrzekł: - Niech ci będzie, ale obiecaj, że odpowiesz na wszystkie moje pytania. - A, to będzie kosztowało trzy piwa i sutą kolację - dziad wiedział, że może pozwolić sobie na wiele wobec obcokrajowca - nie zwykłem gadać przez pół nocy na głodnego. - Niechże i tak będzie bajarzu. Skoro taka jest ce- na za twą opowieść zapłacę... Karczmarzu! Karczmarzu! Czemu tak szybko się zgodził. Wydało się to starco- wi wielce podejrzane. Coś ukrywał? Dziad wiedział, jak zajmująca była ta historia, ale mało kto słuchał uważ- nie i chciał dopytywać... Zresztą... od razu jak wszedł wydał się podobny do... Stary aż się wzdrygnął na wspo- mnienie. Gdyby nie te oczy i usta... może to po niej? Nieczęsto zdarza się, by ktoś za gędźbę posiłkiem pła- cił. Więc nie trza obcego pytaniami nękać, bo obrazić się może... Obcego? - Słucham tedy paniczu, gdzieżeś to wątek pogubił? - Nie pogubiłem, trzeźwy jestem, ty go zapodziałeś, albo i celowo pominąłeś, kto cię tam wie... Wpierw po- wiedz, jak to być mogło, że całkiem zdrów Rudolf mógł w dalszą wędrówkę ruszyć. - To cię trapi... Wiedz więc, że Norn Rijter słabo- wity nie był i jeno gadał o śmierci. Nie minęło dni wiele a z łóżka mógł wstać, za parę kolejnych sam na konia już wsiadał. Nie mógł się doczekać, kiedy miłą zobaczy. Miłość go wyleczyła, a że wyjątkowej krzepko- ści był, tym łacniej jej poszło. Bacz, że nie był to człek zwyczajny, ale do trudów zaprawiony... Te oczy, nazbyt podobne do o..., nie to być nie mo- że. - Nie rzekłeś nic o przebudzeniu LaDy ze snu, w którym go bogi same nękały. O samym śnie takoś gadał, jakby on twój był. Starzec pociągnął solidnie z kufla, otarł pianę z wąsów i podjął: - Tkaczem iluzji to ja nie jestem, jeno skromnym gawędziarzem, aleć skoro ciekawi... - Jako LaDy po przebudzeniu wstał, podwórzec cały w krukach zobaczył. Górale czekali, ale zbudzić nie śmie- li. Pamiętaj, dla nich kruki więcej znaczyły niż znie... zwykłe ptaszyska... - stary rozkasłał się kasz- lem suchym i nieprzyjemnym - uznali tedy LaDy za oso- bę... coś na kształt... świętego. Zawsze mógł na ich wspomorzenie liczyć... - A oni sami?! Toż to naród niezwykły?! Ten głos, jaki podobny! Nawet tak samo dociekliwie pyta. Może to być, że ten rycerz...? Nie, toż obydwa rodziciele martwi. - Żebyś wiedział paniczu, żebyś wiedział... Warto ich sadybę odnaleźć i pomieszkać między nimi. Jeno trza uważać, bo oni strasznie wobec obcych nieufni. I napo- jów mocniejszych trzeba ze sobą zabrać. Górale tylko arbatą się raczą, a wstrętna ona jako te zbiry, co pod przeciwną ścianą zasiedli. Jedno ci powiem. Któregoś dnia, kiedy LaDy czekał jeszcze na ozdrowienie Rudolfa, przyglądał się zwykłemu góralowi. Człek ów, dzień cały pracą się zajmował, a to zwierzęta oporządzał, a to w obejściu pomagał, a to są- siada w codziennym znoju wspierał. Dzień cały mu zszedł, przysiadał na spoczynek by się posilić nieco. LaDy tymczasem od samego patrzenia się zmęczył. A kiedy wieczór nastał, góral przykładnie dzieciskami się zaj- mował. Na noc jego pora na czuwanie przyszła. Bez szem- rania poszedł w góry. Jak się go LaDy spytał, czy zmę- czenia nie czuje, odrzekł, że gdzieżby tam, przecież nic niepotrzebnego przez dzień cały nie czynił, to i zmęczyć się nie było czym. A żebyś panie ichnich legend posłuchał, jako i ja... Oto co ci powiem, naród to niebywale osobliwy... niebywale... Prawie bym zapomniał! - Dziad klepnął się w udo otwarta dłonią. - Jeszcze coś ich spośród dzie- siątków nacji górali wyróżniało. O ichnich babach, że zdrowe i chętne prawiłem ci już. Wiedz, jednak, że chłopi wcale z babami nie spali. Oni wkradali się niby lis do kurnika. Na czas nie dłuższy niż potrzeba do ło- ża żony przychodzili. Gnietli się tam po trochu, doga- dzając sobie. Rach, ciach i po sprawie i chłop czmychał na swój siennik. Widziałeś gdzieś taką osobliwość? Młodzian nie widział zapewne, więc zapytał o co in- nego: - A chłopi? Co z chłopami, którzy pomsty na Rudol- fie szukali? Wszak i najęty LaDy do wiatru ich wysta- wił. Tym razem nagły atak kaszlu przerwał rozmowę na dłużej. Jeszcze nikt, a przecież opowiadał tę historię tyle razy, nie spamiętał tak dokładnie. Młodzieniec wzbudzał coraz większe podejrzenia. Te rude włosy, znajomy owal twarzy... - Trza ci wiedzieć, że chłopi... - podjął po chwili zgubiony wątek - nie zamierzali popuścić. Kiedy dowie- dzieli się o ucieczce Rudolfa i LaDy ze Skorinto, część poszła za nimi. Ci co pozostali lepiej zrobili. W mie- ście kąt i pracę znaleźli. Jakoś szło przeżyć, jeno co poniektórzy na żebry musieli pójść. Ich dzieci pewnie teraz przy ogniu plotą o spotkaniu z okrutnym Czarnym Rycerzem... - spojrzał spode łba na słuchającego. Jak Rudolf, nie zdradzał żadnych emocji. - Tych, co poszli śladem uciekinierów gorszy los spotkał. Jedni od miecza zbójów zginęli, inni w ucieczce na bagna się zapędzili i tam potopili. Żaden nie wrócił. Do karczmy wtargnęła banda podpitych krasnoludów. Przewodził im wytatuowany grubas. W mocno już siwą po- wplatał kolorowe kokardki*. Tuż za nim czaił się bezno- sy dryblas. Śpiewali, ryczeli raczej jakąś sprośną piosnkę. Młody szlachcic spojrzał na nich z pogardą. Tamten nigdy na nikogo krzywo nie spojrzał. Ot, go- łowąs jakich wielu... - Ostatnie pytanie i nie będę cię starcze dalej dręczył. - Słucham tedy. - Starał się powiedzieć jak najspo- kojniej. Przez tyle lat nauczył się panować nad sobą, świat mu zobojętniał. Mimo to czuł lęk. Bał się tego ostatniego pytania. - Czy zmyśliłeś to wszystko, czy prawdę opowiadasz? - Od słuchacza zależy, czemu zechce dać wiarę. - A czy wyjawisz mi swoje imię? - napierał mło- dzian. - Nosiłem ich wiele, sam już nie wiem, które... - młodzian włożył rękę pod kaftan. - Tera ludzie wołają na mnie Mangwie... Mangwie Ylmstin - dodał szybko, za szybko. - Ale wymówić trudno... - Nie chodzi mi żadne z przybranych. Chciałbym po- znać twoje p r a w d z i w e imię. Dziad rozkasłał się. Kasłał wyjątkowo długo, sucho i nieprzyjemnie. - Sam go nie znam... - W takim razie powiedz, jak wołali na ciebie, kie- dy Rudolf ruszał, by uwolnić Vidianę. Starzyk zamilkł. Nawet kasłać mu się odechciało. Nikt nigdy nie zapytał o jego imię. - To stare dzieje... - zaczął niepewnie, drapiąc ze zdenerwowania po stole. - Może to być, że nie pamiętasz?! Tyle innych rze- czy z głowy ci nie uleciało! Własne miano do grobowej deski się pamięta. Mam ja jednak coś, co pamięć ci przywróci. Wyjął na stół pożółkły papier, zwinięty na kształt listu. Dziad spojrzał błagalnie. Trzęsącą się dłonią do- tknął papieru i zaraz ją cofnął, jakby obawiając się, że się rozsypie. Nie musiał zgadywać, czyja ręka go pi- sała. Widywał już takie pisma wcześniej. Dawno temu. Nie było ich wiele, ale wszystkie miały ten sam symbol listka w rogu. - ...Tak, dała mi go matka. Miałem odnaleźć ojca i mu go przekazać. Taka była jej ostatnia wola. Uszanujmy ją. Przyznaj się jeno, przede mną i sumieniem, jeśli je w ogóle masz, jak ci na imię. Choć wiem już prawie, to sam je wypowiedz. Krzywdy ode mnie nie zaznasz. Histo- rię mojej matki i ojca dokończ. Gdyby nie wiek, załkałby pewnie. Milczał jednak. Usta zacisnął, brwi nastroszył, pot pokrył mu czoło. Jakim prawem ten tu chłystek koszmary i okrutne wspo- mnienia przyzywa? Dość już się przecież nacierpiał, dość odpokutował. Rzekł jednak tak cicho, że siedzący naprzeciw ledwo go dosłyszał. - Dobrze, niech i tak będzie... Wtedy La Dyslayer mnie wołali, bo sam - nikt inny - takie miano sobie na- dałem. Tobie jako pierwszemu opowieść dokończę. Potem odejdź i ostaw mnie starego w spokoju... ? Z człowieka to już taka bestia przewrotna, która bez przerwy musi udowadniać sobie, że istnieje. Wrodzo- na pomysłowość podsuwa jej na to miliony sposobów. Ale dwa są, były i długo jeszcze pozostaną najważniejszymi, i choć przeczą sobie wzajem nie mogą istnieć bez sie- bie. Śmierć i stworzenie - walka i miłość - chaos i po- rządek. Rozgrywający się w dole bój był tylko potwierdze- niem tej prostej prawdy. Z jednej strony - Rudolf z całą swą naiwną miło- ścią, doświadczeniem oraz przekonaniem o własnej nie- śmiertelności. Z drugiej - potwór, wytwór wyobraźni szaleńca. Wielki jak skała, czterołapy - każda noga niby pień. Pełen zębów pysk, w którym zmieściłby się koń. Błoniaste skrzydła i ogon skręcający się niczym wąż. Wszystko w kolorze zielonkawego, gnijącego bagna. Co dziwne - nie śmierdział. Potykali się ze sobą od dobrej godziny. A właściwie to Rudolf nacierał i próbował gada ubić. Dla smoczyska widać romantyczni rycerze nie pierwszyzna. Wyczekiwał stosownego momentu, wzlatywał w powietrze i przepusz- czał szarżującego. Ryczał przy tym i zionął ogniem, ale tylko na postrach. Po czym przelatywał na stronę prze- ciwną. Lądował lekko i czekał na kolejny atak. Wyraźnie grał na czas. Towarzyszącej mi kompanii niezbyt się to podobało. Woleliby jak najszybciej dorwać się do obiecanych łu- pów. - Pak szlagt sisz, pak wertrag? - podsumował wysił- ki rycerza Olesław. Mirogniewa spojrzała na niego z wyrzutem, który on jak zwykle był uprzejmy zignorować. - Mogą się tak trykać do wieczora. Chodźta lepiej chopy i pomożemy nieborakom. Nóż albo wiśta wio! - wy- krzyczał swój wieczny pragmatyzm i animusz Madej. Miro- gniewa znów musiała przybrać minę karcącej matki. Chyba tylko ona pojmowała, że jeszcze nie czas. Że wszystko musi potoczyć się zgodnie z planem. Wpierw musi dojść do dramatu. Gromada przycupnięta na skale ponad wejściem do smoczej jamy ponownie zapadła w stan milczącego oczeki- wania. Jakby na przekór, smok znów ryknął. Tym razem jakoś inaczej. Wściekle i pytająco zarazem. Rudolf tra- fił go kopią w podbrzusze. Mało przy tym nie spadł z konia. Zyskał tyle, że drzewce mu się złamało, poza tym nie zadał żadnej znaczącej rany. Smoki wcale nie mają miękkiego brzucha. Przynajmniej ten nie miał. Smok się wściekł. Tym razem nie wylądował. Zgrabnie nawrócił i zaatakował. Norn Rijter dzierżąc miecz podą- żał na przeciw nienawistnemu potworowi. Bestia ryknęła i puściła z nozdrzy trochę dymu. Od- powiedzią był grzmot walących kopyt rumaka. Machnięcie skrzydeł skróciło dystans. Rudolf zasło- nił się tarczą, prawe ramię wzniósł do ciosu. Lecz głupota nie należała do cech wrodzonych gada. Na chwilę przed zwarciem zionął oślepiając Szarpe czer- wonożółtym płomieniem. Nieznacznie zmienił pułap. Roz- warł pysk i zawisając na ułamek sekundy pochwycił łeb konia. Kwik zwierzęcia dotarł i do nas. - Wen man deju zurm trit, kriumt eja sisz? - skwi- tował całość Olesław i dalej ostrzył swoją Helgę. Zanim Rudolf spadł z siodła, zanim smok uniósł się w powietrze z koniem w pysku, rycerz zdążył wymierzyć dwa desperackie cięcia. Sądząc po ilości dymu, jaki wy- dobył się z nozdrzy smoka, oba celne. Potem Rudolf efektownie poleciał w tył i gruchnął ze szczękiem zbroi o ziemię. Smok wzniósł się na bezpieczną wysokość. Z paszczy zwisało mu wierzgające ciało konia. Rudolf poderwał się natychmiast, ale mógł tylko bezsilnie się przyglądać. Smok odleciał kawałek i wzniósł się na wysokość, z której mógłby nas dojrzeć, więc odruchowo się skulili- śmy. Rozwarł szczęki i koń poleciał w dół. Głucho wal- nął w ziemię parę metrów od bezradnego Rudolfa. Dał się słyszeć ryk. Ogłuszający, pełen buty i swady. Smoczysko obwieszczało swój triumf. Gdy skończył, dostojnie zama- chał skrzydłami, zakręcił ogonem i przysiadł na skale. Wylądował i zamarł w idealnym bezruchu, gdyby nie poso- ka cieknąca z ran na pysku wyglądałby jak pomnik. Nie zwlekając ani minuty, zasłaniając się tarczą, rycerz ponownie ruszył do ataku. Nim zbliżył się na odległość pozwalającą zadać sku- teczny cios smok przemówił: - Może lepiej pogadamy - głęboki tenor byłby cał- kiem przyjemny, gdyby należał do człowieka. - Nie chciałbym cię zabijać jak to biedne zwierzę. Rudolf puścił jego słowa mimo uszu i podszedł bli- żej. - Zabiłem dziesiątki takich jak ty - podjął znów smok. - Jeśli chodzi o dziewczynę, gdy tylko zgodzi się pójść z tobą - w co wątpię - możesz ją zabrać bez wyma- chiwania mieczem. Nic głupszego nie mógł powiedzieć. Rycerz wydał ja- kiś niezrozumiały okrzyk i kręcąc mieczem szalone młyń- ce ruszył biegiem. Od poczwary dzieliło go kilkanaście kroków. - Jesteś równie głupi jak pozostali - stwierdził smok i wypuścił chmurę złotych płomień. Norn Rijter przebiegł przez nią nie dopuszczając, by zatliły się skórzane części pancerza. Wciąż krzy- czał, ale słów nie mogliśmy zrozumieć. Kiedy był nie dalej niż siedem kroków od smoka, ten nonszalancko wzniósł się ponownie w powietrze i przysiadł na skale powyżej. Rudolf zatrzymał się na chwilę po to jedynie, by schować miecz do pochwy. Zaczął wspinać się ku znie- nawidzonemu gadowi. - W tym mężczyźnie jest wielkie męstwo - wyraziła swój zachwyt Mirogniewa. Pozwoliła sobie nawet na tęsk- ne westchnienie. W szczerej rozmowie, jaką odbyliśmy zechciała mi wyznać, że jednym z jej marzeń jest, by ktoś powiedział do niej czule: „mija mała czarodziej- ko”, a z blizną, jaką zrobił jej Rudolf to raczej mało który mężczyzna patrzył na nią czule, chyba, że pijak, ale tych serdecznie nie znosiła. - Jeśli myślisz, że jestem naiwną, przerośniętą jaszczurką - dał się znów słyszeć pomruk smoka - którą byle kto może zgładzić, to zbyt uwierzyłeś wymysłom podrzędnych pisarzyn. Jestem... - tu ryknął tak, że aż skały zadrżały. Zapewne było to jego imię. Ponownie skuliliśmy się, co bardziej tchórzliwi chcieli uciec. Rudolf musiał przerwać wspinaczkę, by w ogóle utrzymać się na stromej ścianie. - Szczerze mówiąc, to mam cię dość, namolny ryce- rzyku. Domyślałem się, co smoczysko szykuje, spojrzałem porozumiewawczo na czarodziejkę. Nie była tępa, wie- działa, że w jej rękach i umiejętnościach leży los Ru- dolfa. Miała w tym swój interes. Zanim gad rzucił swoje zaklęcie, Rudolf został oto- czony, utkaną przez Mirogniewę do spółki z zakapturzo- nym elfem, misterną siatką magii ochronnej. Smoczy czar, jakikolwiek nie był, nie zadziałał. Mityczne zwierzę po raz pierwszy wydawało się zaskoczone. Rycerz uparcie posuwał się do góry. Skrzydłacz sfrunął ze skalnej półki z powrotem na polanę. Mogłem sobie mgliście wyobrazić, co przeżywał Ru- dolf. Pozostało mu rozpocząć jeszcze trudniejszą drogę w dół. Zapewne mocno zagryzł zęby. Ów czekał bez najmniejszej oznaki zniecierpliwie- nia. - Coś mi się widzi, że przyjdzie nam gadzisko tuż przed zmrokiem ubijać - zabłysnął intelektem Olesław. - Ten twój Rudolfino sporo się jeszcze napoci. - Wejshejt yst beser als gewald? - ucięła ewentual- ną dyskusję Mirogniewa. Jak zwykle nie zrozumiałem. Mowa ojczysta krasnolu- dów była mi równie obca jak ich obyczjaność. Trudno. Bez względu na to, co tam sobie myślą i gadają, mnie wyczekiwanie zaczynało drażnić. Ledwo mogłem patrzeć na mordęgę przyjaciela. Banda, którą zebrałem i tak nic nie rozumiała. Oni chcieli złota i bogactw. W zamian za nie byli gotowi się sprzedać jak świnie na targu. Rudolf wreszcie zszedł. Opanował się trochę albo był zmęczony. Zamiast ganiać za smoczyskiem, przysta- nął. Zdjął zdobiony hełm, rzucił go w stronę gada. Tym razem on przemówił, słowa brzmiały dźwięcznie i mężnie: - Stań do uczciwej walki poczwaro! Albo bądź prze- klęta na wieki! Rzucam ci honorowe wyzwanie. Jeśli go nie przyjmiesz, niech twoje imię i potomstwo będzie przeklęte! Wielkogłowy niczym nie okazał, że się przejął. Zmrużył czerwone niczym wino oczy. Dopiero po chwili namysłu odpowiedział: - Dobrze. Pamiętaj, sam tego chciałeś... - przy ostatnim słowie skoczył. Wyciągnął szyję i byłby ude- rzył rycerza pyskiem. Rudolf, jakby się spodziewał tak nagłego ataku, przetoczył się zgrabnie w lewo i nim smok zdążył odskoczyć zadał pchnięcie w szyję. Zasko- czony gad szarpnął się w tył, pochylony rycerz był tuż tuż. Dopadł przedniej nogi i ciął po pazurzastych pal- cach. Po raz kolejny tego dnia ryk bólu targnął powie- trzem. W odwecie smok zdzielił Rudolfa skrzydłem. Cios obalił człowieka na ziemię, a tymczasem gad wzniósł ła- pę by dokończyć walki. Rycerz poderwał się jednak i znów dźgnął szyję poczwary. Tym razem smok okazał się czujniejszy. Nie pozwolił, by dosięgło go ostrze, skrę- cił szyję w niewiarygodny sposób i plunął ogniem. - Mirogniewo zrób coś! - nie wytrzymałem. Obrzuciła mnie spojrzeniem mogącym zmrozić wrzącą wodę. - Nie mów mi co mam robić. Doskonale wiem, jak po- móc temu straceńcowi. Ku zaskoczeniu smoka płomienie nie zaszkodziły czarnozbrojnemu. Nieoczekiwanie Rudolf zaatakował i w przypływie jakieś niesamowitej siły udało mu się wsko- czyć bestii na łeb. Miecz niczym żądło wraził poczwarze w oko. Mirogniewa westchnęla. Smok już nie ryczał. Szalał z bólu. Bił tylnymi ła- pami w ziemię. Przednimi, to lewą, to prawą próbował sięgnąć zręcznie odsuwającego się Rudolfa. Trząsł łbem i wykręcał szyję. Ogonem wzbijał tumany pyłu. Rycerz oburącz napierał na miecz, coraz głębiej i głębiej. Smok cierpiał ale nie całkiem zgłupiał. Wszakże wy- starczyło się wznieść. Finału nie dane mi było zobaczyć. Oto nadszedł sto- sowny moment, by realizować plan, którego byłem częścią i twórcą. - Mścisławie! - rzuciłem do herosa. Spojrzał ze zrozumieniem w oczach. - Przejmujesz dowodzenie. Scho- dzę do jaskini. Wiesz, co i kiedy robić. Zamiast odpowiedzi, skinienie głową. Na tego czło- wieka zawsze można liczyć. Pozostawiłem więc w jego rę- kach los Rudolfa i tej całej zbieraniny. Górale również bez zbędnej gadaniny rzucili linę. Kończyła się przy wejściu do smoczego leża. Ci w dole zmagali się jeszcze zajadlej. Dobrze, ża- den nie zwróci na mnie uwagi. Gdybym potrafił, to bym się przeżegnał jak uczył świątobliwy Trzebiemysł. Posłałem mu niepewny uśmiech. Odpowiedział tym samym. Z niego też było niezłe ziółko. Za pomocą dwóch sznurków i sprytnych węzłów zjecha- łem na linie pod samo wejście do jaskini. Góralskie wy- nalazki miały to do siebie, że były proste i niezwykle skuteczne. Stanąłem na twardej skale. Smok wciąż nie mógł strącić z siebie Rudolfa. Najwyraźniej ból był tak sil- ny, że nie pozwalał mu się wznieść. Miotał się coraz bardziej chaotycznie i rozpaczliwie. Dostrzegłem, że Rudolf też ledwo stał na nogach. Wygra więc ten, kto pierwszy opadnie z sił. Dla mnie lepiej by było, gdyby padli obaj. Nie pora jednak na wahanie. Co zamierzone, musi się dokonać. Potem przyjdzie czas zapłaty. Jakakolwiek by ona była. Wkroczyłem do wnętrza groty. Na parę kroków docie- rało światło dzienne. Wpadało tam, mieszając się z od- głosami walki, tłumionymi przez kamienne ściany. Jaski- nia nie rozszerzała się, ale i nie zwężała. Wiodła, o ile mogłem dostrzec wprost, na północ. Sięgnąłem do torby po świecącą kulę podarowaną przez czarodziejkę. Gdybym tak jeszcze wyrzuty sumienia umiała rozproszyć... Bezwiednie sprawdziłem broń, kto wie, czy smoczysko nie miało młodych albo jakichś słu- gusów. Dotknąłem też i amuletu Rudolfa. Był na miejscu i rzeczywiście to mnie trochę uspokoiło. Z zewnątrz doleciał mnie jakiś dziwny hałas. Naj- wyższa pora, by pomogli Rudolfowi. Po to ich wszystkich tu przecież przywiodłem. Najwyższa pora, by samemu koń- czyć to, co zacząłem. Ileż czasu minęło?... Idąc tunelem rozświetlonym mdłym promykiem, poczu- łem się niewyraźnie. Czegoś tu brakowało... Coś nie pa- sowało... Po kilkunastu kolejnych krokach dostrzegłem żółtawe światełko. Odgłosy bitwy toczonej na zewnątrz przestały do mnie docierać. Minąłem parę odgałęzień od głównego tunelu. Wolałem się w żadne nie zapuszczać. Któż wie, co za monstra się tam czają. W miarę jak się zbliżałem, światło stawało się silniejsze. Wbrew sobie, porzuciłem ostrożność i przyspieszyłem kroku. Czy tu jest więziona Vidiana - piękność, która przywiodła Rudolfa do zguby? Na skraju wielkiej jak kościół sali zatrzymałem się. Skalne pomieszczenie było wykute przez jakiś dawno wyschnięty podziemny potok. Rozświetlone podobnymi do mojej magicznymi kulami, tylko promieniującymi żółtym światłem. Pełno w nim skrzyń, broni wszelkiego rodzaju, gobelinów, rzeźb, ksiąg i innego bogactwa. Tak jak przypuszczałem - wszystkiego w bród. Aż dziw, że gad tyle uzbierał. W prawym kącie pośród najlepszych dywa- nów i futer musiało być jego leże. Zadziwiająco czyste i schludne, nawet powiedziałbym pachnące. Zresztą całe pomieszczenie było przepełnione zapachem piżma, lawendy i czegoś jeszcze. Czegoś całkiem obiecującego. Któż by mógł przypuszczać. Ale to wszystko docierało do mnie jakby mimochodem. Powodem mojego roztargnienia była wpatrzona we mnie niewiasta. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. Figury tancerki, nie mogła skryć zgrabnie uszyta skromna szata. Twarz jasna, nad podziw kształtna i harmonijna. Włosy czę- ściowo spięte, po części luźno opadające na ramiona. No i te oczy. Rozmarzone, wielkie, namiętne i... współczu- jące? Można się zapaść jak w aksamit. Miał Rudolf gust. Była dokładnie taka, jaką opisy- wał. Szczęściarz i pechowiec. Stojąca przede mną osoba to bez wątpienia Vidiana. Ona również zakończyła oględziny mojej skromnej osoby. - Witam szlachetny panie - dygnęła dwornie. - Czy przysłał cię mój ojciec? Co ze smokiem? - pytanie dość dziwne, jak na zniewolone dziewczę. - Chyba nie wyrzą- dziłeś mu czego złego? - Ona się martwiła o gada i nie zapytała o Rudolfa. Oto wdzięczność i wierność. Ponow- nie nabrałem przekonania do tego, co zamierzałem. - Ależ pani... - niby to chciałem się skłonić, a w rzeczywistości zatoczyłem się, chwytając za się ramię. Nie po raz pierwszy odgrywanie zranionego bohatera przyszło mi z łatwością. - Smoka musiałem ubić... dla ciebie... - dodałem jak kretyn* - jam ranion... Jeśli oczekiwałbym choćby dobrego słowa to bardzo bym się zawiódł. Z kieszonki na ramieniu kubraka wyją- łem długą, cienką igłę. Ukryłem ją między palcami. Oczy, dotychczas pełne piękna, rozszerzyły się. Po- jawiły się dwie wielkie jak szmaragdy łzy, usteczka złożyły się w owal. - Zabiłeś...? - Tyle było w tym pytaniu żalu, tyle smutku i tyle wyrzutu zarazem... Jeszcze trochę, a zrezygnowałbym i zaczął prosić, by przestała, że to tylko smok, że przyniosę jej inne- go. Co ja plotę, tuzin innych, byle tylko przestała płakać. W co ja się, do diabła ciężkiego, wplątałem. Szalony rycerz, zakochana w smoku księżniczka, zgraja ścigających mnie szaleńców i na koniec gad gada- jący ludzkim głosem. Tego było już za wiele. Podszedłem już się nie zataczając. Objąłem ją tak czule jak potrafiłem. Cała drżała. Drugą ręką otarłem spływające z jej policzków łzy. Przytuliła się, przy- lgnęła ufnie niby małe dziecko. Przesunąłem dłoń z po- liczka na szyję. Pogłaskałem złociste włosy. Jeszcze chwila, a jej rozżalenie i mnie się udzieli. Odnalazłem punkt na smukłej szyi. Miejsce, w którym zbiegają się nerwy, tam, gdzie krew płynie najszybciej. Tuż za uchem, trochę w prawo. Igła przez moment błysnęła zło- wrogo. A księżniczka obejmowała mnie i wciąż płakała. Nie myśleć. Nie czuć. Odrzucić wątpliwości. Delikatnie jak pieszczota końcówka igły wbiła się dokładnie, tam gdzie powinna. Nacisnąłem odrobinę moc- niej. Dziewczyna przestała szlochać. Wbiłem głębiej. Spojrzała na mnie tak jakoś... z wyrzutem i litością... sam nie wiem. Nagle dostrzegłem, że i z moich oczu pły- ną łzy... Zesztywniała na moment, wydobyła z siebie ostatnie tchnienie i jak lalka zawisła w moich rękach. Teraz to ja płakałem. Może jakiś sprawiedliwy Bóg wybaczy mi to, co zrobiłem. Może pojmie, że to dla ich dobra. Jeśli nie, niech mnie czarty porwą. Nie jestem godny, by żyć między uczciwymi ludźmi. Z tymi myślami ułożyłem Vidianę na jej łożu. Posta- rałem się, by wyglądała jakby przed chwilą usnęła. Przynajmniej tyle mogłem. Ochłonąłem, otarłem łzy, starałem się wstrzymać bieg myśli. Wziąłem trzy głębsze oddechy - pomogło. Miałem chwilę na przyjrzenie się skarbom. Nie znalazłem nic, co mogłoby mnie zainteresować. Wśród skrzyń i kufrów, tylko złoto i szlachetne kamie- nie, broń, każda jakiej tylko można zapragnąć, mister- nie zdobione starożytne naczynia, nabrzmiałe wiedzą księgi. Wciąż przyłapywałem się na tym, że myślę o Ru- dolfie, a jeśli nie o nim, to o niej... W korytarzu rozległ się brzęk, po nim drugi. Ktoś nadchodził. Sądząc po odgłosach, raczej człek niż smok. Skoczyłem za ogromną skrzynię, wyjąwszy z niej per- gamin, który leżał na wierzchu. Zdążyłem przysunąć jeszcze w swoją stronę instrument w kształcie skrzydła motyla z wieloma cienkimi nitkami. Wątła to zasłona, ale zawsze. Wolałbym, żeby przybyszem nie okazał się... Los zadecydował inaczej. Rudolf wyglądał jakby stratował go pułk pancernej jazdy. Lewa ręka zwisała pod nienaturalnym kątem. Twarz sina i osmolona. Zbroja, poszarpana i pognieciona. Do tego wszystkiego kulał na prawą nogę. W dłoni wciąż jednak ściskał miecz. Potoczył wzrokiem po pomieszczeniu. Przez chwilę wydawało mi się, że mnie zobaczył, ale nie. Jego spoj- rzenie zatrzymało się na środku sali. Kiedy dostrzegł Vidianę, dziwny grymas przebiegł mu przez lico. Wypu- ścił z ręki miecz, który brzęknął, wywoławszy złowrogie echo z każdego załomu. Rudolf chciał wykrzyczeć jej imię i zbudzić ją, ale ze wzruszenia nie mógł wykrztu- sić ani słowa. Szedł do niej powoli, choć zapewne wo- lałby biec. Wyciągnął zdrową rękę w jej stronę. Nie rozumiał dlaczego go nie woła, ale tłumaczył sobie, że pewnie śpi. Ona, Vidiana jego życie i miłość. Jego świat cały. Nie będzie jej przecież budził. Niech pośpi. Potem opo- wiedzą sobie wszystko. Potem będą już tylko dla siebie. Nie pozwoli, by ktokolwiek ponownie ich rozdzielił. Powtórnie przez jego twarz przebiegł ów niewytłuma- czalny grymas. Wykrzywił okropnie usta. Fala bólu pły- nąca z piersi próbowały przerwać oddech. Stłumił ją i szedł dalej. Najciszej jak potrafił. Przecież nie bę- dzie budził swojego szczęścia. Ból znów smagnął niczym bat i tym razem nie ustąpił tak łatwo. Z Rudolfem działo coś niepojętego. Będąc tuż przy ciele Vidiany, upadł. Nadal nie pojmował czemu, ona nie wstaje, a jednocześnie nie chciał zakłócić jej słodkiego snu. Nie wytrzymałem i zerwałem się na nogi. Trzeba mu pomóc. Może Mirogniewa coś zaradzi?! Oddech Rudolfa stał się rzężący i urywany. Z ust popłynęła strużka krwi. Zielone oczy zmatowiały... On umierał! Z ran, wysiłku i wzruszenia. Konał - tuż przed nagrodą. Ginął przy tej, o którą tak walczył. Dla niej przysiągł poświęcić życie... Dotrzymał sło- wa... Nim jednak umarł, ostatkiem świadomości zobaczył, że dziewczyna, przy której leży, to nie Vidiana. To nie jego skarb... nie te usta tak kochał cało- wać... nie te dłonie pieścił... kolor włosów też tro- chę... - To nie ona! - chciał krzyknąć. - To nie Vidiana! Vidiano, gdzie je...! Vidiano?! - Byłby krzyczał, zło- rzeczył, walczył ze światem całym. Lecz tchu zabrakło. Waleczne serce zgubiło rytm, przestało bić. Pękło. Zamknął powieki, skonał zabierając tajemnicę ze so- bą. Nie wiedziałem co robić. Tego nie przewidziałem. Zginęli oboje, a wszystko przez moją głupotę. Tymczasem nadchodziły kolejne postaci. Szabrownicy. - Hej, LaDy! - wrzeszczał beztrosko Olesław. - Smok ubity! Co z tobą?! LaDy słyszysz mnie?! - Ze mną? Złoto! - odpowiedział mu Zarysław. - Zło- to, szefie, złoto! Nawet nie drgnąłem. Najchętniej bym ich wszyst- kich... - Patrzta leżą - wskazał któryś z górali na Rudolfa i Vidianę - jakoby poumierały. - Ano, poumierały - odezwał się Trzebiemysł prowa- dzący pod rękę Mirogniewę. Olesław przerwał na chwilę wypełniać kieszenie dia- mentami. Podszedł do ciał. Podniósł głowę Vidiany za włosy. - Niebrzydkaś, szkoda cię. - Trącił nogą ciało Norn Rijtera. - Dzielnie stawałeś, wyprawimy ci piękny po- grzeb! - Razem z Zarysławem zaczęli rechotać. Mirogniewa nic nie odrzekła. Z trudem ukrywała zmieszanie. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziała, jak się zachować. - Zamknąć się! - histerycznie wrzasnąłem. - Nie ważcie się ich dotykać! Reszta jest wasza. - Wybiegłem z jaskini, nie mogłem patrzeć na tych parszywców. U sa- mego wejścia minąłem Mścisława, chociaż on jeden nie poszedł grabić. Na przedpolu jaskini leżał smok. Naszpikowany strzałami, posoka płynęła z dziesiątek ran. Wyglądał jeszcze groźniej niż za życia. Nie patrzyłem, dokąd idę. Było mi wszystko jedno. Przypomniałem sobie o amulecie Rudolfa. Zerwawszy rzemień, na którym wisiał, z wściekłością odrzuciłem kamień. Jakby zabrało mi resztę sił i ochoty do życia. Usiadłem, schowałem głowę w dłoniach. Nie mogła pomie- ścić wszystkiego, co się wydarzyło. Nie wiem jak długo biłem się z własnymi myślami, bo czas mi zobojętniał. Nim mnie znaleźli zdążyłem się uspokoić, tak że przypomniałem sobie o pergaminie, któ- ry wyniosłem z jaskini - grobu obojga... Gdy czarne my- śli rozstąpiły się, na przekór sobie rozwinąłem papier i zacząłem czytać: Krocz spokojnie wśród zgiełku i po- śpiechu - pamiętaj, jaki pokój może być w ciszy. Tak dalece jak to możliwe, nie wyrzekając się siebie, bądź w dobrych stosunkach z innymi ludźmi. Prawdę swą głoś spokojnie i jasno, słuchaj też tego, co mówią inni, na- wet głupcy i ignoranci, oni też mają swą opowieść. Je- śli porównujesz się z innymi możesz stać się próżny lub zgorzkniały, albowiem zawsze będą lepsi i gorsi od cie- bie. Ciesz się zarówno swymi osiągnięciami jak i plana- mi. Wykonuj z sercem swą pracę, jakkolwiek by była skromna. Jest ona trwała wartością w zmiennych kolejach losu. Zachowaj ostrożność w swych przedsięwzięciach - świat bowiem pełen jest oszustwa. Lecz niech ci to nie przesłania prawdziwej cnoty, wielu ludzi dąży do wznio- słych ideałów i wszędzie życie pełne jest heroizmu. Bądź sobą, a zwłaszcza nie zwalczaj uczuć; nie bądź cy- niczny wobec miłości, albowiem w obliczu wszelkiej oschłości i rozczarowań jest ona wieczna jak trawa. Przyjmuj pogodnie to, co lata niosą, bez goryczy wyrze- kając się przymiotów młodości. Rozwijaj siłę ducha by w nagłym nieszczęściu mogła być tarczą dla ciebie. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni. Wiele obaw rodzi się ze znużenia i samotności. Obok zdrowej dyscypliny bądź łagodny dla siebie. Jesteś dzieckiem wszechświata, nie mniej niż gwiazdy i drzewa masz prawo być tutaj i czy to jest dla ciebie jasne czy nie, nie wątp, że wszech- świat jest taki jak być powinien. Tak więc bądź w poko- ju z Bogiem cokolwiek myślisz o jego istnieniu i czym- kolwiek się zajmujesz i jakiekolwiek są twe pragnienia; w zgiełku ulicznym, zamęcie życia zachowaj pokój ze swą duszą. Z całym swym zakłamaniem, znojem i rozwianymi marzeniami ciągle jeszcze ten świat jest piękny. Bądź uważny, staraj się być szczęśliwym?. Kiedy skończyłem, nic już nie było takie jak przed- tem. E P I L O G Do Szlachetnego Rudolfa Norn Rijtera Najsłodszy Rudolfie! Łzy rozpaczy pokryły solą mury mego więzienia. Wkrótce żal przepełni me serce. Ból wyschniętych od szeptanych bła- gań ust wypali mnie do końca. Niegdyś modły do bogów wstrząsały moim więzieniem, dziś mój oddech nie zdmuchnie nawet pyłu. Przez długie miesiące wylewałam smutki i tęsknoty. Te- raz już koniec. To mój ostatni list do Ciebie, ukochany. Nie ma już dla mnie nadziei. Nie ma jej dla nas. Wkrótce powiję naszego - tak wyczekiwanego przez Ciebie syna. Obie- cuję, opowiem mu o wszystkim, może on pomści naszą krzywdę. Wszystko, wszystko stracone. Być może nie żyjesz. Gdy- byś żył, odnalazłbyś mnie już. Przyjdzie mi dokonać żywota w tej samotni. Nigdy już nie ujrzę Twojego cudownego obli- cza, Twoich oczu zielonych jak szmaragdy, nie dotknę Twoich płomiennych włosów, ni silnych ramion. Nigdy już nie ucału- ję Twych warg, które szeptały słowa miłości. Żegnaj, najdroższy Rudolfie. Kiedyś, być może, bogowie sprawią, że spotkamy się w lepszym świecie. Żegnaj, zawsze będę o Tobie pamiętać. Żegnaj, zawsze będę Cię kochać. Vidiana K O N I E C * W ten sposób zwykli podkreślać swoją niebagatelną pozycję społeczną. ? Pak szlagt... - kurwa kurwie łba nie urwie ? Wen man... - robak piśnie, gdy go kto przyciśnie. ? Wejshejt yst... - Rozumem dopiąć, gdzie siły nie staje. * Kretyni - wyjątkowo mało inteligentna i niepospolicie wredna nacja hobbitów. ? Tekst znaleziony tak dawno temu, że nawet najstarsze krasnoludy nie pamiętają kiedy i kto go spisał.