GREG BEAR rozsypka Miś posługiwał się płynną literacką chińszczyzną. Miał około pięćdziesięciu centymetrów wzrostu, był pulchniutki, o blisko osadzonych ślepkach i pyszczku odrobinę mniej zadartym, niż zwykle miewają przytulanki. Obchodził mnie dookoła i coś mamrotał pod nosem. Obróciłam się i poczułam, że kłuje mnie w plecach i boku. Moje ręce poruszały się bardzo opornie. Nie chciało mi się wstać, reakcje mięśni też pozostawiały wiele do życzenia; nerwy nie przewodziły sygnałów jak należy. Coś było nie w porządku również z oczami i tym małym czarno-białym zwierzakiem, którego uparcie nie przestawały widzieć: pewnie jakieś zaburzenie powidoku skrzyżowane ze wspomnieniami z dzieciństwa oraz fragmentami kursów językowych sprzed dziesięciu lat. Miś przeszedł na rosyjski. Nie zwracając na niego uwagi, skupiłam się na czymś innym. Tylna ściana mojej kabiny zmieniła się nie do poznania; była pokryta geometrycznymi wzorami, które to wysuwały się z jakiejś płaskorzeźby, to się w niej chowały; jarzyły się przy tym słabo w cieniu rzucanym przez wykoślawiony panel oświetleniowy. Opuszczany blat do pracy został wyrwany z zamocowania i leżał teraz na podłodze w pobliżu wezgłowia koi. Sufit był kremowy. Kiedy go widziałam po raz ostatni, miał sympatyczny kolor palonego oranżu. W sumie połowa kabiny znajdowała się nadal na miejscu. Druga połowa odpłynęła gdzieś podczas... rozproszenia. Jęknęłam, a miś nerwowo się cofnął. Moje ciało stopniowo zestrajało się w harmonijną całość. Pływające mi przed oczami odpryski i fragmenty zwidów powoli integrowały się i nie pomykały już chaotycznie raz tu, raz tam, ale to stworzenie wciąż spacerowało po kabinie i nie przestawało przemawiać - w tej akurat chwili potoczystym niemieckim. To nie był jakiś podrzędny fantom. On albo naprawdę istniał, albo był halucynacją w pełnym rozkwicie. - Co się dzieje? - zapytałam. Miś pochylił się nade mną i westchnął. - Taki jest nieuchronny los. - Mówisz chyba w anglo; mowa, którą nie najlepiej znam. - Wyciągnął łapki do przodu, przeszedł go dreszcz. - Proszę wybaczyć rozstrój. Moje psychoprzewody... nerwy?... one jeszcze nie podjęły decyzji, któremu kontinuum mają w obecnej chwili posłusznymi być. - Moje również nie - zgodziłam się ostrożnie. - Kim jesteś? - Psyche, wszyscy jesteśmy psyche. Ostrożną bądź i nie poprzestawaj na iluzji, na tej ścieżce, tej zabawie. Wybaczyć proszę. Kilku autorów w angielszczyźnie. Całą znajomość dała lektura. - Czy wciąż jestem na moim statku? - Wszyscy jesteśmy, a do tego hors de combat. Kuśtykamy na czas trwania. Pozbierałam się na tyle, że udało mi się podnieść, i wstałam, górując nad misiem jak wieża i poprawiając na sobie tunikę. Bolała mnie lewa potłuczona pierś. Od pięciu dni lecieliśmy pod jednym G, więc miałam na sobie stanik, a siniak znajdował się dokładnie pod ramiączkiem. Taki, żeby posłużyć się cytatem, jest nieuchronny los. Moje rozpierzchłe zmysły skupiały się razem i konferowały, a ja tymczasem zaczęłam rozważać, co mogło się stać, i sama poczułam coś w rodzaju "rozstroju". Rozdygotałam się niczym rekrut podczas treningu z dekompresją. Przeżyliśmy. To jest, przeżyłam co najmniej ja z załogi liczącej czterdziestu trzech ludzi. Ilu jeszcze? - Czy wiesz... czy znalazłeś... - Najgorsze - oznajmił miś. - Niektórych nie wyłapuję, rozszyfrowanie innych mniej uciążliwe. Poszliśmy w rozsypkę siedem, osiem godzin przed teraz. Wielka była liczba, bo naliczyłem dziesięć oddzielnych obiektów mi nieznajomych. - Uśmiechnął się szeroko. - Ty jesteś dziesiąty i jak dotąd najlepszy. Linie naszych światów są może być niezbyt odległe od siebie. Mówiono nam, że rozproszenie można przeżyć. Statystyka stosowana wskazywała, że na dziesięć tysięcy rozproszonych statków jeden powinien pozostać nienaruszony. Jak na broń, która sama z siebie nie zabijała, rozpraszacz prawdopodobieństwa działał bardzo skutecznie. - Czy wyszliśmy bez szwanku? - Tak było pisane - rzekł miś. - Rozumuję, że możemy nawet poruszać się i szukać bazy. W zależności. - W zależności... - powtórzyłam. To stworzenie brzmiało jak mężczyzna, chociaż było takie małe i miało taki dziecinny głosik. - Czy ty jesteś "on"? Czy może... - On - potwierdził pospiesznie miś. Dotknęłam przegrody nad drzwiami i przesunęłam palcem wzdłuż swojskiego, lekko wygiętego spojenia. Czy po rozproszeniu pozostałam w moim własnym wszechświecie, chociaż szansa na to była nieskończenie mała, czy też może zostałam przeniesiona do innego? Czy chociaż jedno z nas znalazło się we wszechświecie, który mogłoby nazwać własnym? - Możemy się rozejrzeć bez ryzyka? Miś zanucił coś pod nosem. - Rozumuję... nie wiem. Kiedy patrzyłem ostatni raz, pozostali nie osiągnęli jeszcze stanu samoorganizacji. Najlepiej będzie zacząć od początku. Popatrzyłam na towarzyszące mi stworzenie i potarłam siniak na czole. - A... a skąd ty jesteś? - Pewnie tak samo jak ty - odrzekł. - Z Ziemi. Byłem maskotką dla kapitana, przytulak i doradca. Cokolwiek powiedzieć, dziwaczna sprawa. Podeszłam do drzwi i wyjrzałam na korytarz. Był skromny i funkcjonalny, ale nie miał ani odpowiedniego koloru, ani kształtu. Na końcu korytarza było widać okrągły właz; osadzono w nim ręczny układ uszczelniający w postaci sześciu odsuwanych rygli, jakich żaden ludzki inżynier w życiu nie zamontowałby na statku kosmicznym. - Jak ci na imię? - Nie mam oficjalnego imienia. A imię maskotki znane tylko kapitanowi. Bałam się, więc moja szorstka natura wzięła górę i zapytałam misia ostro, czy ten kapitan, albo jakiś inny aspekt znanego mu kiedyś świata, znajduje się w polu widzenia. - Rozumuję, że nie - odpowiedział. - Mów mi Sonok. - Ja nazywam się Geneva - przedstawiłam się. - Francis Geneva. - Jesteśmy przyjaciółmi? - Nie widzę powodów na nie. Mam nadzieję, że nie tylko my będziemy się mogli przyjaźnić. Czy angielski sprawia ci trudności? - Nie zważaj na to. Ja uczę się szybko. Ćwiczenie czyni mistrza. - Bo gdybyś wolał, to ja mówię trochę po rosyjsku. - Tak dobrze jak ja w anglo? - zapytał Sonok. Dostrzegłam w tym misiu poczucie humoru oraz własnej wartości. - Nie, pewnie nie. No to zostajemy przy angielskim. Jeżeli chciałbyś się czegoś dowiedzieć, to pytaj bez skrępowania. - Sonoka prawie nic nie krępuje. Był maskotką. Nasze przekomarzanie się tworzyło solidne ramy, których uczepić się mógł zdrowy rozsądek. Poczułam irracjonalne pragnienie, by chwycić misia w ramiona i przytulić go, z braku czegoś ciepłego. Niezaprzeczalnie miał mnóstwo uroku... z rozmysłem go tak zaprojektowano, jak się domyślałam. Ale co posłużyło za wzór? Kolor przywodził na myśl pandę, ale kształt - nie. - Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić? - Usiadłam na koi. - Sonok nie jest znany z szybkich decyzji. - Miś przycupnął przede mną na podłodze. Łapki miał serdelkowate, ale wcale nie był niezdarny. - Ja również nie - zgodziłam się z nim. - Jestem ekspertem od software'u i języka maszyn. - Nie rozumuję "software'u" - zaprotestował Sonok. - Oprogramowania - wyjaśniłam. Miś kiwnął łebkiem i wstał, żeby wyjrzeć za drzwi. Cofnął się i popędził na tyły kabiny. - Są tutaj! - krzyknął. - Drzwi można zamknąć? - Nie mam zielonego pojęcia, od czego trzeba by... W tym momencie sama równie szybko się cofnęłam i przywarłam do koi. Za drzwiami przepływała właśnie chmara węży, metalicznie zielonych i żółtych, o szpatułkowatych głowach; wzdłuż ich grzbietów biegły czerwone, owalne plamy. Węże minęły właz, nie okazując najmniejszej chęci, by się nam naprzykrzać, a Sonok zlazł z płaskorzeźby na ścianie. - Co one tu, u diabła, robią? - mruknęłam zdziwiona. - One są członkiem załogi, ja tak myślę - powiedział Sonok. - Co... kto jeszcze znajduje się tam na zewnątrz? Miś wyprostował się i spojrzał na mnie poważnie. - Niczego innego, tylko poszukać - oznajmił uroczyście. - Jeżeli nie, nie posiadamy prawa pytać. Zgoda? - Podszedł do drzwi, przekroczył uszczelniający je próg i stanął na korytarzu. - Idziesz? Wstałam i poszłam za nim. Dziwna jest ta sadzawka kobiecego umysłu, do której wślizgujesz się przy narodzinach. W ciągu kilku pierwszych miesięcy przysłuchiwania się i patrzenia zostaje osadzona w obrębie pewnych parametrów. Niemowlęcy umysł jest jak ogromna, niezapisana tablica, wchłania wszystko i wszystko magazynuje. W ciągu tych kilku pierwszych miesięcy pojawia się akceptacja roli, zaczątki poglądów i zarysy przyszłych osiągnięć. Z przysłuchiwania się dorosłym i obserwacji ich czynów jest budowane składowisko uprzedzeń i ostrzeżeń: Skończ z widzeniem duchów na ścianie sypialni - nie ma ich! Nikt z nas nie potrafi zobaczyć twoich wymyślonych towarzyszy zabaw, kochanie... To jest coś, co musisz zrozumieć. I tak, od samego mglistego początku, zaczynając nie ex nihilo, ale od pełni, kobieta okrawa swoje nieskończone ja. Zestruguje je po trochu, tutaj jakiś niechciany kawałek, tam którąś niepożądaną cechę. Po pewnym czasie zapomina, że wcześniej miała swój udział we wszystkim, i słucha prostej melodyjki życia, zamiast nieskończonego i symfonicznego przedtem. Zapomina o istotach, które tańczyły na suficie nad jej łóżkiem i wołały do niej w ciemnościach. Niektóre były przyjaźnie nastawione; inne, nawet w tamtych niejasnych czasach, nie były miłe. Ale wszystkie wywodziły się z niej. Do końca życia kobieta poszukuje jakiegoś śladu owej nadprzyrodzonej menażerii; w mężczyznach, których się decyduje pokochać, w obowiązkach, które decyduje się wypełniać, w tym, jaka próbowała się stać. Po trzydziestu latach tego przycinania staje się Francis Genevą. Kiedy miłość umiera, zostaje okrojony następny kawałek, odcięty jeszcze jeden wszechświat, a to pęknięcie nigdy już się nie zabliźni. Z każdą wiosną i zimą, spędzoną na jakimś świecie lub poza nim, znaczone porami roku lub nie, życie kobiety staje coraz bardziej skupione i coraz mniejsze. Ale teraz te skrawki gromadzą się znowu, znowu zbierają się towarzysze z mroków nad dziecinnym łóżeczkiem. Strzeż się ich. Wszyscy oni przedstawiają sobą to, co kiedyś utraciłaś, albo czemu pozwoliłaś odejść, a teraz kroczą samodzielnie; już nie masz nad nimi kontroli - narodzeni na nowo i nieodgadnieni. - Czy posiadasz zrozumienie? - zapytał miś. Potrząsnęłam głową, żeby oderwać wzrok od poszóstnie zaryglowanego włazu, w który się uporczywie wpatrywałam. - Zrozumienie czego? - usiłowałam się dowiedzieć. - Tego, skąd się tu wzięliśmy. - Coś nas rozproszyło. Zakładam, że to Aighorowie. - Tak, tak samo było z nami. Ale jak? - Nie wiem. Nikt tego nie wiedział. Mogliśmy tylko oglądać wyniki ich działalności. Kiedy udawało nam się odnaleźć szczątki statków po rozproszeniu, nieodmiennie przypominały kupę śmiecia, wyrwanego z naszego wszechświata, przemieszanego w jakimś kosmicznym worku i zwróconego właścicielom. To, co do nas wracało, miało tę samą masę, składało się z tego samego podstawowego surowca; fragmenty zespalano, mając na względzie ład i możliwość utrzymania się przy życiu. Ale w głębokiej przestrzeni kosmicznej dziewięćdziesięcioprocentowa nawet zdolność do utrzymania się przy życiu jest równoznaczna z jej brakiem. Jeżeli poszczególne elementy statku nie połączyły się idealnie - a szanse na to były jak jeden do stu tysięcy - nie przeżywał nikt. Za to jakie interesujące były zwłoki! Większość z nich ukrywano za papierową zasłoną tajne/poufne, ale mimo to słuchy o nich rozchodziły się pocztą pantoflową: wieści o strusiach z wielkimi głowami, o jakichś bańkach, do których wciąż przywierały kryształki wody morskiej... a teraz sama mogłam do tego dodać żywego misia-przytulankę oraz stado pstrokatych węży. Wszystkie zostały wyrwane z ziemskich statków pochodzących z labiryntu rozmaitych wszechświatów. Rozeszła się również pogłoska, że chociaż takich incydentów było pięć tysięcy, do naszego kontinuum ani razu nie zwrócono ciała człowieka. - Niektóre rzeczy wciąż działają - odezwał się Sonok. - Ważymy tyle samo. Grawitacja nie zmieniła się - nie zwróciłam na to uwagi. - Jeśli już o tym mowa, to możemy również oddychać - dodałam. - Wszyscy pochodzimy z jednego świata. Nie ma powodów, by sądzić, że to, co zasadnicze, uległo zmianie. Wniosek z tego był jeden: musiały istnieć jakieś standardy porozumiewania się mimo różnorodności kształtów i biologii istot rozumnych. Nawiązywanie kontaktu było moją domeną, ale kiedy teraz o tym pomyślałam, przeszedł mnie dreszcz. Statek jest zależny od komputerów albo ich odpowiedników. W jaki sposób porozumiewa się ze sobą co najmniej dziesięć różnych systemów komputerowych? Czy zintegrowały się z działającymi interfejsami? Bo jeżeli nie, to ilość czasu jest ograniczona. Niedługo będziemy tu mieli piekło: ciemności, zimno i próżnię. Zwolniłam sześć rygli i powoli otworzyłam właz. - Słuchaj, Genevo - odezwał się z namysłem Sonok, kiedy zaglądaliśmy do środka. - W jaki sposób przedostały się tędy te węże? Wzruszyłam ramionami. Mieliśmy ważniejsze problemy. - Chcę znaleźć coś w rodzaju mostka na tym statku albo przynajmniej jakiś terminal komputerowy. Czy zauważyłeś coś takiego, zanim trafiłeś na moją kabinę? Sonok kiwnął łebkiem. - W drugą stronę korytarzem. Ale tam były... takie różne. Nie podobały mi się z wyglądu, więc poszedłem w tę stronę. - A co to było? - Jedna jak blaszany kosz na śmieci. Z piersiami. - Będziemy się więc rozglądać idąc nadal w tym kierunku - powiedziałam, mimochodem się z nim zgadzając. Następna gródź stanowiła ślepy koniec korytarza. W ścianę wmontowano kilka okrągłych ekranów, wypełnionych współśrodkowymi okręgami o zmiennej szerokości obrzeży. Takie układy mogły nieść ze sobą bardzo wiele informacji, jeżeli miało się precyzyjny skaner optyczny, pozwalający je odczytać - a to sugerowało bardziej maszynę niż jakiś żywy organizm, chociaż niekoniecznie. Miś spacerował tam i z powrotem wzduż ściany. Wyciągnęłam rękę, by dotknąć ekranów. Potem opadłam na kolana, chcąc pomacać samą gródź i poszukać spojenia. - Nie widzę go, ale coś tu wyczuwam, jakby zgrubienie w materiale. Gródź rozchyliła się razem ze wszystkimi ekranami, podobnie jak rozchyla się zastawka trójdzielna w sercu, a pęd powietrza poniósł nas w ciemności. Instynktownie skuliłam się do pozycji płodowej. Miś wpadł na mnie i przywarł do mojej ręki. Jakaś pulsująca moc miotała nami to tu, to tam, obijając nas o mokre, piszczące stwory. Przemogłam się, otworzyłam oczy, rozplątałam kończyny i zaczęłam szukać jakiegoś uchwytu. Jedną dłonią walnęłam o metal albo twardy plastik, drugą chwyciłam coś, co w dotyku przypominało linę. Niezdarnie ją złapałam i zaparłam się o twardą powierzchnię. I dopiero wtedy miałam czas rozeznać się w tym, co jest przede mną. Pomieszczenie wydawało się otwierać na przestrzeń kosmiczną, ale oddychaliśmy, więc najwyraźniej musiała nas chronić przezroczysta membrana. Widziałam zewnętrzną powierzchnię statku; nigdy bym nie przypuszczała, że może być taki cholernie wielki. Do membrany przylgnęło pięć albo sześć okrągłych mglistości, które jarzyły się przytłumionym pomarańczowym światłem jak umierające słońca; wyglądały tak, jakby ustawiły się szeregiem na zakrzywionej powierzchni bańki mydlanej. Ja sama uczepiłam się czegoś, co przypominało maszt statku, takiego metalowego słupa, który sięgał od boku "zastawki" do środka bańki. Od słupa rozchodziły się liny, prowadzące do podpór, które zdawały się wisieć w powietrzu, chociaż musiały być jakoś przytwierdzone do membrany. Liny i słup podtrzymywały grona kul o rozmiarach głowy, pokrytych podobną do włosów gęstwą plastikowych rurek. Rozgdakały się one jak stado kur, odsuwając od nas. - Gospodi! - wrzasnął Sonok. "Zastawka", przez którą dostaliśmy się do środka, wciąż jeszcze była otwarta, a jej płatki to przymykały się, to rozsuwały. Jednym kopnięciem odepchnęłam się od słupa. Miś trzymał się mnie zawzięcie. Płatki zbliżyły się, uderzyły o nas, zafalowały, po raz ostatni zasysając powietrze, i się zamknęły. Znaleźliśmy się po drugiej stronie, leżeliśmy na podłodze. Gródź znowu robiła wrażenie niewzruszenie litej. Miś odturlał się od mojej ręki i wstał. - Najlepiej próbować w odwrotnym kierunku! - podsunął. - Rozumuję, będzie łatwiej stawić czoło. Odsunęłam sześć rygli na włazie i wyleźliśmy na drugą stronę. Zawróciliśmy po własnych śladach i minęliśmy moją kabinę. Kiedy już się nad tym zastanowiłam, korytarz wydał mi się dziwnie ogołocony. W podobnym miejscu na moim statku zawsze można by było znaleźć rury, panele dostępu, drukowane instrukcje - i przynajmniej z dziesięcioro drzwi do kabin. Kilka metrów za moją kabiną korytarz skręcał i widoki stawały się bardziej różnorodne. Trafiliśmy na kilka niewielkich nisz, wszystkie puste; Sonok szedł ostrożnie przodem. - Tutaj - mruknął. - Blaszanka była tutaj. - Już jej nie ma - pocieszyłam go. Przeszliśmy przez następny poszóstnie zaryglowany właz do pomieszczenia, które w nieokreślony sposób przypominało centrum dowodzenia. Wyglądało z grubsza jak mostek na moim własnym statku; uradowało mnie owo drobne poczucie bezpieczeństwa. - Czy potrafisz z tym rozmawiać? - zapytał Sonok. - Mogę spróbować. Ale gdzie jest terminal? Miś pokazał łapą na łukowatą ławę przed kwadratową, płaską powierzchnią, na której nie było nawet śladu klawiatury, głośnika czy jakichś guzików. Nie bardzo mi to wyglądało na terminal - chociaż sama płaska powierzchnia przypominała ekran optyczny - ale nie wstydziłam się próbować do niego odezwać. Wcale też nie poczułam się zbita z tropu, kiedy nie uzyskałam żadnej odpowiedzi. - Nic z tego. Szukajmy czegoś innego. Rozglądaliśmy się po pomieszczeniu przez kilka minut, ale nie znaleźliśmy niczego bardziej obiecującego. - Ogólnie rzecz biorąc jest tu jak na mostku - stwierdziłam - ale w szczegółach nic nie pasuje. Może szukamy nie tego, co trzeba. - Może maszyny same sobą kierują - podsunął Sonok. Usiadłam na ławie i oparłam się łokciami o skraj "ekranu". Przy wymianie informacji nieludzkie technologie często wykorzystują inne zmysły niż my. Tam, gdzie my ograniczamy na ogół interakcję maszyny i człowieka do wzroku, słuchu i niekiedy dotyku, Crocerianie na przykład posługują się zapachem, a Aighorowie sporadycznie kierują swymi maszynami za pomocą impulsów promieniowania mikrofalowego z własnego układu nerwowego. Przytknęłam dłoń do ekranu. Poczułam ciepło, nie potrafiłam jednak wykryć żadnych fluktuacji. Dla istot kierujących się wzrokiem podczerwień stanowi nieefektywny nośnik informacji. Węże posługują się podczerwienią przy poszukiwaniu ofiary... - Węże - powiedziałam. - Ten ekran jest ciepły. Czyżby to była część ich statku? Sonok wzruszył ramionami. Rozejrzałam się po kabinie w poszukiwaniu innych gładkich powierzchni. Nie było ich wiele. Na większości krzyżowały się cienie uniesionych w górę krat. Niektóre były ciepłe w dotyku. Istniała dowolnie wielka liczba możliwości, ale poważnie wątpiłam w to, czy udałoby mi się trafić na właściwą bardzo szybko. Gdyby tak przetrwała jeszcze jakaś część mojego własnego statku - niczego lepszego nie mogłabym sobie życzyć. - Sonoku, czy jest jakieś inne wyjście z tego pomieszczenia? - Kilka. Jedno za tą szarą kolumną. A drugie za włazem z sześcioma zapadkami. - Z czym? - Z sześcioma... - Miś wykonał łapą taki ruch, jakby coś odsuwał. - Jak tamte inne. - Ryglami - podpowiedziałam. - A ja myślałem, że moja angielszczyzna jest coraz lepsza - bocząc się wymamrotał Sonok. - Ależ jest. Tylko że po prostu musi się trochę różnić od mojej, więc powinniśmy obydwoje się przystosować. Otworzyliśmy drzwi i zajrzeliśmy do następnego pomieszczenia. Światła słabo migotały, a ze zniszczonego sprzętu unosił się gryzący odór. Przez drzwi napłynął obłok mdlącego dymu i natychmiast włączyły się wentylatory. Miś zatkał sobie nos, przeskoczył próg i szybko ruszył przed siebie. - Tu jest coś nieżywego - poinformował, kiedy wrócił. - Nie jak człowiek, ale blisko. Jest zastrzelone w głowę. - Skinął, żebym poszła za nim. Zabita istota była wciśnięta między dwa przyśrubowane fotele. Z głowy została papka i nie brakowało dowodów, że w żyłach tego stworzenia płynęła czerwona krew. Ciało okrywał szary kombinezon i chociaż było nienaturalnie skręcone, wyraźnie przypominało bardziej psa niż człowieka. Miś miał rację pod jednym względem: podobieństwo między nim a mną było większe niż między mną a wąsatymi kulami czy tęczowymi wężami. Zanim odstąpiłam na krok od trupa, dym się już niemal ulotnił. - Sonoku, czy możliwe, żeby to też była maskotka? Miś potrząsnął łebkiem i oddalił się, marszcząc nos. Zastanowiłam się, czy przypadkiem go nie uraziłam. - Nie widzę tu czegoś, co by wyglądało jak terminal - rzekł. - Zresztą i tak chyba nic nie działa. Idziemy dalej? Wróciliśmy do pomieszczenia przypominającego mostek i Sonok wybrał inny korytarz. Na podstawie zmian w krzywiźnie podłogi domyśliłam się, że we wszystkich moich wcześniejszych ocenach gabarytów statku znacznie się myliłam. W żaden sposób nie można było określić ani kształtu, ani rozmiarów tej zbitki pojazdów kosmicznych. Kawałek, który widziałam z bańki z głowami, wydawał się nie mieć końca, ale mogła to być dystorsja optyczna. Korytarz znowu kończył się ślepo, ale nie chcieliśmy przeciągać struny i sprawdzać, co znajduje się po drugiej stronie nieoznakowanej grodzi. Kiedy zawracaliśmy, zapytałam: - Co ty właściwie widziałeś? Mówiłeś, że było tego czegoś dziesięć, a każde inne. Miś uniósł w górę łapę i zaczął odliczać. Palce miał jak wydra i całkiem giętkie. - Węże, to raz; blaszanki z piersiami, to dwa; tylna ściana w twojej kabinie, to trzy; ślepa gródź z kolistymi znakami, cztery; a ty, to pięć. Teraz myślę, że pozostałe aż tak się nie różniły: węże i sześciozapadkowe włazy mogą do siebie pasować, bo węże wiedzą, jak ich używać. Pozostałe rzeczy: ty i wyposażenie twojej kabiny, i tak dalej, wszystko razem. Ale dodaj martwego stwora w kombinezonie, i jeszcze tamte kule, i kto wie, gdzie będzie kres? - Mam nadzieję, że kres jednak gdzieś będzie. Jestem w stanie stawić czoło skończonej liczbie wariacji, potem będę się musiała poddać. Czy z twojego statku coś zostało? - Miejsce, gdzie się znalazłem po rozsypce. Na brzuchu w łazience. Ach, błogosławione słowo! - Gdzie ona jest? - krzyknęłam, bo już byłam gotowa rozważać niekulturalne zanieczyszczanie korytarzy. - Czy działa?! - Działa nadal, sądzę. Z powrotem korytarzem. Wyposażenie łazienki dużo mówi o stosunkach społecznych, poziomach technologii, a nawet podstawach psychologii, że już nie wspomnę o anatomii. Była śliczna i funkcjonalna, przeznaczona dla istot rodzaju męskiego i żeńskiego w co najmniej trzech rozmiarach. Zadowoliłam się urządzeniem największym. Miś zostawił mnie samą, co ściśle rzecz biorąc nie było konieczne, bo łazienki na moim statku były koedukacyjne, ale mimo to doceniałam jego gest. Trzeba czasu, żeby przyzwyczaić się do obnażania przed przytulanką. Kiedy się załatwiłam, dołączyłam do Sonoka na korytarzu i uświadomiłam sobie, że straciłam poczucie kierunku. - Gdzie jesteśmy? - Zmienia się - oznajmił Sonok. - Tam, gdzie była gródź, jest teraz właz. Nie jestem pewny, że dobrze rozumuję, ale to odmienny właz. Niewątpliwie był odmienny, i to w przerażający sposób. Opancerzony, sterowany automatycznie i wyposażony w grubo ekranowaną aparaturę detekcyjną. Brzydki, w kolorze ogólnowojskowym. Nie było żadnego powodu, żeby miał znajdować się wewnątrz statku, chyba że jego mieszkańcy nie mieli do siebie zaufania. - Stałem w przedpokoju, na zewnątrz toalet - wyjaśniał Sonok. - Drzwi zamknięte. Usłyszałem donośny dźwięk jakby ciętego metalu, a kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem to. Wciąż jeszcze było słychać niesprecyzowane odgłosy pracy maszyn, miażdżących coś i zgrzytających. Trzymaliśmy się z daleka od tego włazu. Sonok skinął łapą, żebym poszła za nim. - Jedno więcej. Prawie zapomniałem. - Pokazał niszę, głęboką na jakiś metr, o powierzchni około dwóch metrów. - Wygląda jak akwarium dla ryb, może? Mieliśmy przed sobą duży, prostopadłościenny zbiornik, wypełniony jakąś mętną cieczą. Sięgał mi od kolan do czubka głowy i pasował idealnie do niszy w ścianie. - Jedno wiem na pewno, że dawno go nie czyścili - stwierdziłam. Dotknęłam szkła, by przekonać się, na ile jest ciepłe albo zimne. Zbiornik się rozjaśnił, a ja odskoczyłam, przewracając Sonoka. Światło w zbiorniku migotało jak w stroboskopie, stopniowo przyspieszając, aż wreszcie przestało mrugać. Na kilka sekund zakręciło mi się w głowie. Męty w wodzie zbierały się w jednym miejscu. Pochyliłam się ostrożnie, żeby lepiej widzieć. Zmętnienie nie było jednorodne. Składało się z przypominających morskie krewetki stworzeń, o długości nie przekraczającej centymetra, z dwoma plamkami oczu na jednym końcu, różowawym "grzbietem" i pierzastą grzywką falującą między głową a ogonem. Krewetki skupiały się w gęstą masę pośrodku zbiornika. Na dnie w równych szeregach widniały jarzące się kropki, które zmieniały kolory w wąskim zakresie widma: czerwony, niebieski, bursztynowy. - One coś robią - powiedział Sonok. Masa krewetek nabierała kształtu. Pojawiły się ramiona i głowa, potem pierś i ręce, a wszystko to wyrzeźbione ze słonowodnych krewetek o widmowych barwach. Kiedy ta żywa rzeźba została ukończona, rozpoznałam siebie, od pasa w górę. Wyciągnęłam rękę, a podobizna powoli mnie naśladowała. Przyszło natchnienie. W kieszeni spodni miałam marker służący do oznaczania pustych kostek. Wyjęłam go i na przezroczystej frontowej ścianie zbiornika napisałam trzy litery: KTO. Część masy rozproszyła się i uformowała na nowo, naśladując litery, reszta wypełniała tło. Krewetki ułożyły się w litery KTO, a potem dodały znak zapytania. Sonok coś zaćwierkał, a ja podeszłam bliżej, żeby lepiej widzieć. - One rozumieją? - zapytał. Pokręciłam głową. Nie miałam pojęcia, czym się bawię. CZYM JESTEŚ? - napisałam. Zwierzęta zaczęły się rozpraszać, powróciło ogólne zmętnienie. Sfrustrowana potrząsałam głową. Byłam tak blisko! Prawie udało mi się nawiązać kontakt. - Czekaj! - ożywił się Sonok. - One się znowu grupują! - TENZIONA - połączyły się krewetki. - DISFUNCTIO. GUARDATEO AB PEREGRINO PERAMBULA. - Nie rozumiem. Wygląda mi to na włoski, znasz chociaż trochę włoski? Miś potrząsnął głową. - Disfunctio - przeczytałam na głos. - To się chyba wydaje oczywiste. Ab peregrino? Coś o jakimś sokole? - Peregrine to znaczy obcokrajowiec - wyjaśnił Sonok. - Strzeż się obcokrajowców... perambula, przechadzających się? Uważaj na chodzących cudzoziemców? Nie żebyśmy znali gramatykę tego języka, ale wydaje się, że mówią nam coś, co sami już wiemy. Chryste! Żałuję, że nie pamiętam wszystkich języków, jakie mi wtłaczali dziesięć lat temu do głowy. Znaki w zbiorniku pociemniały i złuszczyły się. Krewetki zaczynały tworzyć coś innego. Gromadziły się w gałęzie i układały nos w ogon, pionowo, żeby utworzyć pień, który był zakorzeniony w podłodze zbiornika. - Drzewo - rozpoznał Sonok. Znowu się rozproszyły, powróciły na kilka sekund do imitacji mojej osoby. Ale odniosłam wrażenie, że mam inne ubranie, bardziej przypominało jakąś ceremonialną szatę. Teraz każda krewetka zmieniała swój kolor, przez co utworzona podobizna wydawała się dziwnie żywa. Kiedy jej się przyglądałam, zaczęła się starzeć. Zarysy twarzy obwisły, na skórze pojawiły się zmarszczki, a członki dostrzegalnie się kurczyły. Zrobiło mi się zimno w ręce i skrzyżowałam je na piersiach; ale na korytarzu było dosyć ciepło. Oczywiście, tak naprawdę wszechświat nie mieści się w głowie małej dziewczynki. Mieści się tam tylko jedna niteczka z ogromnego motka, oddzielona od każdego innego wszechświata przez wszelkie fizyczne ograniczenia, podobnie jak śmierć oddziela od życia wieczyste odejścia umarłych. Wiemy już teraz, że wszechświaty mniej są nienaruszalne niż śmierć, bo istnieją sposoby, które pozwalają na przenoszenie się z jednej nici na drugą. Tak więc te różne istoty z podobnych Ziem nie są częścią mego niezróżnicowanego niemowlęctwa. Młoda kobieta, której tyle brakuje, nie powinna pozwalać sobie na takie mizerne fantazje. Ale przecież wszędzie wokół mnie są porozrzucane symbole dzieciństwa: koszmary, misie-przytulanki i sny zamknięte w zbiorniku, sny o starości i śmierci. I o drzewie, szarym, widmowym, bez liści. To ja. Pełnia zimy, drewno pęka, zostają drzazgi. Skąd to wiedzą? Z korytarza przed nami dobiegł jakiś szelest. Odwróciliśmy się od zbiornika i zobaczyliśmy, że podłogę pokrywają tęczowe węże; wszystkie leżały nieruchomo, celując w nas łbami. Sonok się rozdygotał. - Przestań! - rzuciłam ostro. - Nic nam jeszcze nie zrobiły. - Jesteś większa. Nie masz rozmiarów posiłku. - Z tobą też nie poszłoby im łatwo, jakby cię chciały pożreć. Usiądźmy spokojnie i zobaczmy, o co tutaj chodzi. - Przestałam patrzeć na zbiornik i skupiłam się na wężach. Nie chciałam już widzieć tej postaci. Zgodnie z panującą w tym miejscu logiką moja podobizna może się starzeć coraz bardziej, aż w końcu umrze i rozłoży się tak, że pozostaną z niej tylko gołe kości. Dlaczego to coś wybrało mnie? Czemu nie Sonoka? - Nie mogę czekać! - parsknął Sonok. - Nie posiadam wężowej cierpliwości! - Ruszył do przodu. Węże patrzyły w ciszy, jak miś się zbliża, stawiając krok co kilka sekund. - Chcę przynajmniej jedną rzecz wiedzieć na pewno! - zawołał przez ramię. - Nawet gdybym miał odkryć, że one jadają małe futrzaste maskotki... Węże nagle skłębiły się, cofnęły i zaczęły wpełzać jeden na drugiego. Spomiędzy ich ciał dochodziło ciche cmokanie. Kiedy się splatały, czerwone owale stykały się i mocno przywierały do siebie. Węże połączyły się w jedną masę i wyprężyły w górę, przypominając kobrę, ale cienką niczym płaszczak. Na brzuchu powiewała jej falbanka z węży; tak gąsienica mogłaby sobie wyobrażać Meduzę. Obróciło to wniwecz zamiary dzielnego Sonoka. Zawrócił i przebiegł obok mnie. Byłam zbyt wstrząśnięta, by się ruszyć; mogłam tylko piorunować węże wzrokiem; włoski na karku mi się zjeżyły. Chciałam się odezwać, ale gardło miałam ściśnięte. I nagle za moimi plecami rozległo się: - Sinieux! Odwróciłam się i dostrzegłam dwie rzeczy, każdą kątem jednego oka: kobra rozsypała się po podłodze, a jakiś ubrany na czerwono i czarno mężczyzna zniknął w bocznym korytarzu. Węże przegrupowały się, tworząc hydrę o sześciu mackach, chwyciły za sześć rygli, odsunęły je i przepełzły przez właz. Właz zamknął się i zostałam sama. Nie pozostało mi nic innego, jak przez chwilę powrzeszczeć, a potem się rozpłakać. Oparta o ścianę, usiłowałam możliwie szybko pozbyć się histerii. Kiedy udało mi się z tym skończyć, otarłam oczy i zakryłam je dłońmi, bo się wstydziłam. Wreszcie wyjrzałam znowu na świat i zobaczyłam, że Sonok stoi obok mnie. - Mamy na pokładzie Indianina - oznajmił. - Taki duży, z czarnymi włosami w trzech wstęgach. - Pokazał od czubka głowy do karku pomiędzy uszami. - Elegancik. - Dokąd mógł pójść? - zapytałam ochryple. - Chyba do sterowni. Czy on kontroluje węże? Zawahałam się, potem kiwnęłam głową. - Popatrzeć? Wstałam i poszłam za misiem. Na wysuwanej ze ściany ławie siedział mężczyzna ubrany na czerwono i czarno. Był wielki - co najmniej dwa metry wzrostu, a do tego muskularny; nosił czarną jedwabną koszulę z czerwonymi mankietami. Peleryna też była czarna, na plecach u góry miała wyhaftowanego czerwonego orła. Rzeczywiście przypominał Indianina: czerwonawa cera, arystokratyczny nos i pełne wargi, zaciśnięte mocno, jakby z bólu. Przyglądał się nam uważnie dłuższą chwilę - Quis la? - odezwał się wreszcie. - Nie rozumiem - powiedziałam. - Czy znasz angielski? Indianin nie zmienił beznamiętnego wyrazu twarzy. Kiwnął głową i odwrócił się na ławie, by przyłożyć dłoń do jednej z kratek. - Pobierałem nauki w brytyjskiej szkole w Nova London. -Miał wyraźnie oksfordzki akcent. - Edukowano mnie w Indonezji, tak więc mówię po holendersku, górnoniemiecku, środkowoniemiecku i w kilku językach azjatyckich, a ściśle mówiąc po nippońsku i tagalosku. Ale najpłynniej po angielsku. - Dzięki Bogu! - Odetchnęłam. - Czy to pomieszczenie jest ci znajome? - Tak. To ja je zaprojektowałem. Dla sinieux. - A czy wiesz, co się z nami stało? - Dostaliśmy się do piekła. Moi profesorowie-jezuici przestrzegali mnie przed tym. - Za bardzo się nie mylisz. A czy wiesz dlaczego? - Nie kwestionuję wymierzonej mi kary. - Wcale nikt nas nie karze, a przynajmniej nie Bóg i nie diabeł. Indianin wzruszył ramionami. To był punkt sporny. - Ja również jestem z Ziemi - poinformowałam go. - Z Terry. - Znam wyrażenia określające Ziemię - powiedział ostro. - Ale nie sądzę, żeby to miała być ta sama Ziemia. Z jakiego roku pochodzisz? - Ponieważ wspomniał o jezuitach, niemalże na pewno musiał posługiwać się standardowym datowaniem chrześcijańskim. - Z roku Pana naszego 2345. Sonok przeżegnał się elegancko. - Dla mnie jest rok 2290 - oświadczył. Indianin z powątpiewaniem przyjrzał się misiowi. Dla mnie natomiast był rok o sześćdziesiąt lat późniejszy niż dla misia, a o pięć - niż dla Indianina. Ograniczenia czasowe worka, w którym mieszano nas jak śmieci, stawały się bardziej konkretne. - A z jakiego jesteś kraju? - zadałam kolejne pytanie. - Z Przymierza Kolumbijskich Plemion. Dystrykt Quebec, Wybrzeże Wschodnie. - Ja pochodzę z Księżyca. Ale moi rodzice urodzili się na Ziemi, w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Indianin powoli pokręcił głową; ta nazwa nie była mu znana. - Czy była... - Powtrzymałam się i nie dokończyłam pytania. Od czego zacząć? W którym miejscu rodzieliły się linie światów? - Myślę, że najlepiej będzie przekonać się, na ile porządnie został poskładany ten statek. W historię porównawczą wdamy się później. Jest oczywiste, że dysponujesz napędem gwiezdnym. Indianin ani nie przytaknął, ani nie zaprzeczył. - Moi rodzice mieli przodków z Zachodniego Wybrzeża, Vancouver - rzekł. - Należeli do Kwakiutlów i Kodikinów. Czy to zwierzę ma rosyjski akcent? - Trochę tak - zgodziłam się z nim. - Ale mówi już lepiej niż kilka godzin temu. - Mam wobec Rosjan niespłacony dług krwi. - Okay, ale jeżeli uwzględnimy dystanse, jakie wchodzą w grę, wątpię, żebyś mógł coś zarzucić akurat Sonokowi. Musimy dowiedzieć się, czy statek będzie nas potrafił dokądś zabrać. - Już pytałem - oświadczył Indianin. - Kogo? -włączył się do rozmowy Sonok. - Terminal? - Statek powiada, że jest otoczony obcymi fragmentami i z trudem potrafi je zrozumieć. Ale poradzi sobie. - Tak naprawdę to wcale nie wiesz, co się stało, prawda? - Ruszyłem na wyprawę w poszukiwaniu światów dla mojego ludu i zabrałem ze sobą sinieux. Kiedy osiągnąłem pewną współrzędną na niebie, daleko na linii, którą wykreśliła moja pozasłoneczna strzała, stało się to. - Uniósł w górę dłoń. - Było tu takie stworzenie, jakiś diabeł, który chciał mnie zaatakować. Nie żyje. Są i inni, wielcy, czarni ludzie, którzy noszą złociste zbroje i złotą, przypominającą armaty broń, ale oni oddalili się za pancerne włazy. Są tu ściany jak guma, które otwierają się na inne jeszcze demony. A teraz ty... i to coś. - Wskazał misia. - Wcale nie jestem "coś"! - zaprotestował Sonok. - Jestem ours. - Bardzo niewielki ours - mruknął Indianin. Sonok zjeżył się i odwrócił. - Dosyć tego! - krzyknęłam. - Nie dostałeś się do żadnego piekła, przynajmniej nie dosłownie. Trafiło w nas coś, co się nazywa rozpraszacz. Powyrywało nas z różnych czasoprzestrzeni i poskładało z powrotem, opierając się na zgodności linii naszych światów, na naszym... powinowactwie. Indianin uśmiechnął się leciutko, bardzo protekcjonalnie. - Posłuchaj no, czy ty nie rozumiesz, jak dalece zwariowana jest ta sytuacja?! - zapytałam rozdrażniona. - Muszę pewne sprawy powyjaśniać, zanim wszyscy wyjdziemy z siebie. Istoty, które to zrobiły, w moim wszechświecie nazywamy Aighorami. Czy słyszałeś o nich? Indianin pokręcił przecząco głową. - Nie słyszałem o żadnych istotach, poza tymi, które żyją na Ziemi. Wyruszyłem na poszukiwanie światów. - Czy twój statek wykorzystuje fałdy przestrzeni, lecąc po geodezyjnej w superprzestrzeniach? - Tak. Nie posuwa się synfazowo z grzbietem fali Gwiezdnego Morza, ale prześlizguje się między spienionymi odcinkami, gdzie trzeba wytężać siły, by zachować posłuszeństwo wobec wszystkich praw. Był to całkiem przyzwoity opis przechodzenia od geometrii stanu stacjonarnego - naszego wszechświata - do geometrii wyższych. Bardziej poetycki niż naukowy, no ale skoro Indianin się tu znalazł, translacja musiała działać. - Od jak dawna twoi ziomkowie są w stanie w ten sposób podróżować? - Od dziesięciu lat. A twoi? - Od trzech wieków. Indianin z uznaniem kiwnął głową. - A więc wiesz, o czym mówisz, i może rzeczywiście nie ma tu żadnych diabłów, i nie wylądowaliśmy w piekle. Nie tym razem. - W jaki sposób używasz tego oprzyrządowania? - Na ogół nie ja go używam. Używają go sinieux. Jeżeli cię to nie zaniepokoi, przeprowadzę demonstrację. Zerknęłam na Sonoka, który wciąż się boczył. - Boisz się węży? - spytałam go Miś potrząsnął łebkiem. - Proszę je sprowadzić - zwróciłam się do Indianina. - I może powinniśmy się sobie przedstawić? - Jean Frobish. A ja podałam mu swoje imię. Na jego rozkazujący gwizd węże pojawiły się i zebrały na środku kabiny. Były ich dwie grupy, każda liczyła jakieś pięćdziesiąt osobników. Kiedy się ze sobą posplatały, utworzyły dwa groźne "metawęże". Frobish wydawał im polecenia słowami i w języku, który przypominał głosy ptaków. Ci idealni służący wykonywali je bezbłędnie i bez wahania. Na rozkaz Indianina węże przysunęły się do panelu sterowania i coś przy nim robiły, a potem odwróciły się i wydając spółgłoskowe syknięcia i kłapnięcia, kolejno przekazały raport, najpierw jedna grupa, potem druga. Jean kiwnął głową i węże się rozplotły. - Czy się je specjalnie hoduje? - zapytałam. - Teknonogenetyczna hodowla - wyjaśnił Frobish. - Doskonali pracownicy, nie mają własnej woli, jako że nie mają mózgów. Potrafią zapamiętywać, a en masse potrafią myśleć, ale nie same z siebie, jeżeli rozumiesz, o co mi chodzi. - Znowu się leciutko, przelotnie uśmiechnął. Dumny był ze swoich służących. - Wydaje mi się, że rozumiem. Sonoku, czy ty też zostałeś specjalnie wyhodowany? - Byłem maskotką - odpowiedział miś. - Mogę się rozmnażać o własnych siłach, jak mam okazję. Zrozumiałam, że temat jest drażliwy. Widziałam również, że Frobish i Sonok nie zdołają nawiązać dobrych stosunków, bez tarć. Gdyby Sonok był wielkim niedźwiedziem, no i nie rosyjskim, a nie karzełkiem wśród niedźwiedzi, to może Indianin miałby do niego więcej szacunku. - Jean, czy możesz dowodzić stąd całym statkiem? - Tymi częściami, które reagują. - Czy twoje komputery potrafią nam powiedzieć, jaka część statku będzie działała? - To, co zostało z mojego statku, działa bardzo dobrze. Reszta jest oporna albo w ogóle nie reaguje. Właśnie próbowałem prześledzić ograniczenia, kiedy spotkałem was. - Czy spotkałeś tych ludzi, którzy pozakładali pancerne włazy? Kiwnął głową. - Wyżsi niż Masajowie - dodał. Tak więc wyjaśniły się niektóre rzeczy, jakie wcześniej widzieliśmy, i potrafiłam je teraz powiązać z ziemskim pochodzeniem. Jean i jego sinieux nie przekraczali granic zdrowego rozsądku, podobnie jak Sonok. Pancerne włazy też przestały być już takie tajemnicze. Ale co z psoludźmi? Przełknęłam ślinę. To musiał być ten demon, którego zabił Frobish. A stwory za potrójnymi zastawkami? - Musimy się jeszcze bardzo wiele dowiedzieć. - Westchnęłam. - Czy ty i to zwierzę jesteście razem i pochodzicie z tego samego świata? - zapytał Frobish. Zaprzeczyłam ruchem głowy. - Czy przybyłaś sama? - A dlaczego pytasz? - Żadnych mężczyzn, żadnych żołnierzy? Poczułam się zaniepokojona, ale odpowiedziałam zgodnie z prawdą: - Żadnych. - To dobrze. - Wstał i podszedł do pustej ściany w pobliżu szarej kolumny. - Nie będziemy więc mieli zbyt wielu osób na utrzymaniu, chyba że ci w złocistych zbrojach zapragną naszego jedzenia. - Przyłożył dłoń do ściany, w której pojawił się okrągły otwór. Z półmroku przypatrywały nam się dwie twarze o błyszczących oczach. - To moje żony - oznajmił Frobish. Jedna z nich była ciemnowłosa i szczupła, nie mogła mieć więcej niż piętnaście czy szesnaście lat. To ona wyszła pierwsza na zewnątrz i patrzyła na mnie z rezerwą. Druga, tęższa, o bardziej płaskiej twarzy i brązowych włosach, miała około dwudziestu lat. Frobish najpierw wskazał tę młodszą. - To jest Alouette - przedstawił ją. - A tamta Mouse. Żony, zapoznajcie się z Francis Genevą. Stanęły po obu stronach Frobisha i, trzymając go za łokcie, równocześnie kiwnęły mi głowami. Byłoby więc nas na statku czworo albo więcej, jeżeli ci czarni w złocistych zbrojach też są ludźmi. Można by rzec, że nasz kolaż wygrał los na loterii. - Jean, powiadasz, że twoje maszyny potrafią współpracować z resztą statku. A czy są w stanie kierować całością? Jeżeli tak, to sądzę, że powinniśmy spróbować wrócić na Ziemię. - I co tam znajdziemy? - wtrącił się Sonok. - Która Ziemia czeka? - O czym ten niedźwiedź mówi? - zapytał Indianin. Wyjaśniłam sytuację najlepiej, jak potrafiłam. Frobish był wybitnym inżynierem i astrogatorem, ale jego doświadczenie z różnymi kontinuami - zarówno teoretycznymi, jak i rzeczywistymi - było niewielkie. Zacisnął mocniej wargi i słuchał posępnie, nie mając chęci przyznać się do niewiedzy. Westchnęłam i popatrzyłam na Alouette i Mouse, szukając u nich wsparcia. Stały potulne i milczące, w pełni podporządkowane niewzruszonemu autorytetowi Frobisha. - Pytanie, czy spodoba nam się Ziemia, na którą trafimy - zafrasował się miś. - Moja Ziemia wam się spodoba - zapewnił Frobish. - Nie ma żadnej gwarancji, że będzie to twoja Ziemia - powiedziałam. - Musisz to wziąć pod uwagę. - Twoje słowa są pozbawione sensu. - Frobish skrzywił się. - Decyzję jednak już podjąłem. Będziemy próbowali wrócić. Wzruszyłam ramionami. - Zrób co w twojej mocy. Później stawimy czoło prawdzie. - Kiedy już zainicjuję instrukcje, polecę sinieux, żeby pilnowały maszyn.Potem chciałbym, żeby Francis poszła ze mną obejrzeć to zwierzę, które zabiłem. Zgodziłam się, nie zastanawiając nad motywami, które kierowały Indianinem. Jean wydał metawężom rozkazy i ściągnął w dół pełniącą rolę przykrywki płytkę, za którą ukazała się niewielka tablica przystosowana do ludzkiej obsługi. Kiedy skończył programować komputery, podjął wydawanie poleceń sinieux. Ich wzajemny kontakt był doskonały: współdziałali jak inżynier i jego narzędzie. We wszystkim, co istotne, węże działały jak maszyny; były dostrojone wyłącznie do jego głosu. Zastanawiałam się, jak daleko posunięte jest posłuszeństwo żon Frobisha. - Mouse poszuka czegoś do jedzenia dla niedźwiedzia, a Alouette będzie stała na straży z fusil. Comprens? - Mouse przytaknęła, a Alouette wyjęła strzelbę ze schowka. - Kiedy wrócimy, będziemy wszyscy jedli. - Zaczekam i zjem razem z wami - oświadczył Sonok, przysuwając się do mnie. Frobish obrzucił misia chłodnym spojrzeniem. - Nie zwykliśmy jadać razem z gentekami - powiedział wyniośle, niczym brytyjski oficer zwracający się do służącego. - Ale będziesz jadł to samo co my. Sonok rozprostował ramiona i dwa razy wstrząsnął się z gniewu. - Nigdy mnie nie traktowano jak coś gorszego od człowieka - skonstatował. - Będę jadł ze wszystkimi albo w ogóle nie będę jadł. - Podniósł na mnie swoje małe złociste ślepia i zapytał po rosyjsku: - Czy podporządkujesz się mu? - Nie mamy wielkiego wyboru - odpowiedziałam niepewnie w tym samym języku. - Co byś zalecała? - Na razie udawaj, że się z nim zgadzasz. Ja cię rozumiem. - Nie byłam w stanie rozszyfrować wyrazu Sonokowego pyszczka pod czarną maską w białe plamy, ale na jego miejscu miałabym wątpliwości co do mojego "rozumienia". Nie była to jednak odpowiednia pora, by dawać niedźwiedziowi lekcje asertywności. Poszłam z Frobishem do zniszczonego pomieszczenia. Indianin zamknął i uszczelnił drzwi. - Ja już widziałam to ciało - powiedziałam. - Czego właściwie chcesz się dowiedzieć? - Chcę, żebyśmy wszystko tu sprawdzili. Nie wierzyłam w to ani przez chwilę. Pochyliłam się, żeby uważniej przyjrzeć się stworzeniu między fotelami. - Co ten stwór próbował ci zrobić? - zapytałam. - Ruszył na mnie. Myślałem, że to demon. Strzeliłem do niego, a on umarł. - A co spowodowało te zniszczenia? - Wystrzeliłem sporo naboi. Czułem się wtedy wystraszony. Teraz jestem spokojny. - I dzięki za to dobremu Panu Bogu - mruknęłam. - Ten... ta... istota mogła nam pomóc. - Wygląda na psa. Psy nie potrafią pomagać. I w tym momencie miara się przebrała. - Słuchaj no! - wycedziłam przez zęby, cofając się o krok od ciała. - Nie wydaje mi się, żebyś zdawał sobie sprawę z tego, co się tu dzieje. A jeżeli szybko się nie połapiesz w sytuacji, możesz doprowadzić do tego, że wszystkich nas pozabijają. Nie mam zamiaru pozwolić, by ktoś pozbawił mnie życia przez twoją głupotę! Oczy Frobisha zrobiły się okrągłe. - Kobiety nie zwracają się w ten sposób do mężczyzny. - Trafiłeś na taką, która robi to, przyjacielu! Nie mam pojęcia, jaki zwariowany porządek społeczny panuje w waszym świecie, ale, do diabła, byłoby lepiej, żebyś przyzwyczaił się do współpracy z osobnikami przeciwnej płci, nie mówiąc już o osobnikach odmiennego gatunku! Jeżeli nie, to sam z pewnością skończysz jak to biedne stworzenie. Nie miało szansy wyjaśnić, przyjaciel czy wróg, tak czy nie! Zatrzeliłeś je w panice, a na coś takiego nie możemy pozwalać! - Cała się trzęsłam. Frobish zgrzytając zębami uśmiechnął się krzywo i odwrócił z zamiarem odejścia. Usiłowałam odzyskać panowanie nad sobą. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie straciłam rozumu. Poznałam w zaledwie kilka cecha Indianina, a od tego daleko było jeszcze do jakiegokolwiek zrozumienia, a już weszłam z nim w konflikt. Nie ulegało kwestii, że znalazłam się na głębokiej wodzie; jak będę wykonywać chaotyczne ruchy, chcąc się utrzymać na powierzchni, jedynie przyspieszę własną śmierć. Indianin stał przy drzwiach i głęboko oddychał, też usiłował się uspokoić. - Czym jest ta psia istota? Czym jest to pomieszczenie? - spytał podchodząc bliżej. Odwróciłam się z powrotem do ciała i wyciągnęłam je za nogę spomiędzy foteli. - Najprawdopodobniej był inteligentny. I to chyba wszystko, co mogę o nim powiedzieć. - Ta jatka zaczynała mi działać na nerwy. Byłam zmęczona... och, tak bardzo zmęczona, że czułam, jak przez moje kończyny przesączają się rzeki znużenia. Głowa bolała mnie okropnie. - Nie jestem inżynierem - dodałam. - Nie potrafię stwierdzić, czy coś z tego wyposażenia mogłoby się nam przydać, a nawet czy cokolwiek da się uratować. Masz ochotę się wypowiedzieć? Frobish lekko uniósł jedną brew i obrzucił pomieszczenie wzrokiem. - Nie ma tu nic przydatnego. - Jesteś pewien? - Jestem pewien. Za dużo się spaliło i zwarło w instalacji. Wiesz, grozi tu wiele niebezpieczeństw. - Wiem - Oparłam się o tył fotela. - Będzie ci potrzebna ochrona. - O. - Nic nie chroni lepiej jak więzy rodzinne. Jesteś kłótliwa, ale moje żony będą umiały nauczyć cię naszego sposobu bycia. Kiedy w grę wchodzą więzy rodzinne, znikają wszelkie niepewności. Wrócimy i wszystko się dobrze ułoży. Zaskoczył mnie i kojarzyłam wolniej niż zwykle. - Co masz na myśli, mówiąc o więzach rodzinnych? - Wezmę cię za żonę i będę cię chronił jako mąż. - Wydaje mi się, że sama potrafię się ochronić, uprzejmie ci dziękuję. - Odmowa nie wydaje się rzeczą rozsądną. Jeżeli zostaniesz sama, zabije cię pewnie coś takiego jak to. - Wskazał na psoczłowieka. - Będziemy musieli ze sobą współpracować, obojętne, czy zostaniemy rodziną, czy nie. To chyba zrozumiesz bez trudności. A nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać siebie za bezpieczeństwo. - Ja nie zwykłem płacić pieniędzmi za kobiety! - obraził się Frobish. - Znowu się ze mnie natrząsasz. Wyglądał zupełnie jak mały, rozczarowany chłopczyk. Zaciekawiłam się, co pomyślałyby o całej tej sytuacji jego żony. - Musimy pozbyć się tego ciała, zanim się zacznie rozkładać - zmieniłam temat. - Pomóż mi je stąd wynieść. - Nie mam zamiaru go dotykać. Zmęczenie wzięło górę i mój rozsądek pierzchnął. - Ty cholerny idioto! Przestań zadzierać nosa i przyjrzyj się temu, co się wokół ciebie dzieje! Jesteśmy w poważnych kłopotach... - Nie godzi się kobiecie przemawiać w taki sposób, już ci to mówiłem - przerwał mi i uniósł rękę, by mnie uderzyć otwartą dłonią. Instynktownie opuściłam głowę i z całą siłą wepchnęłam mu pięść w brzuch. Klaps musnął mnie jak kocia łapka; Frobish padł. Coś boleśnie przeskoczyło mi w ramieniu. Zaklęłam. rozmasowałam bolące miejsce, a potem usiadłam na pokładzie, żeby zastanowić się, co się stało. Bardzo rzadko stykałam się z seksizmem. Był zjawiskiem odrażającym i trudnym do zaakceptowania, ale chyba nie bardziej zasługiwał na potępienie niż inne chore układy społeczne. Żonom Frobisha wydawał się nie przeszkadzać. Sytuacja zrobiła się beznadziejna. Jedyne co mogłam zrobić, to zaciągnąć Indianina z powrotem do jego żon i spróbować jakoś się z nim dogadać, kiedy już dojdzie do siebie. Rozszczelniłam wyjście, a potem odwróciłam Frobisha tak, żeby go chwycić pod ramiona. Niewiele brakowało, a zwymiotowałabym, kiedy cignąc Indianina rozmazałam na pokładzie krzepnącą kałużę krwi psoczłowieka w długą czerwoną plamę. Nie potrafię przyznać, jak bardzo tęsknię za Jaghitem Singhem. Myślę o nim i zastanawiam się, co zrobiłby w takiej sytuacji. Jaghit jest niskim mężczyzną o ciemnych włosach i cerze, a oczy ma takie jak Kriszna na niektórych obrazach. Oficjalnie zerwaliśmy ze sobą jakieś trzy tygodnie temu, na moje żądanie, ponieważ nie widziałam żadnej przyszłości dla naszego związku. On pewnie potrafiłby poradzić sobie z Frobishem, do tego robiłby wszystko z uśmiechem, a nawet w duchu koleżeństwa, nie sprzeciwiając się przy tym własnym przekonaniom. Potrafiłby spowodować, żeby z drzazg, na które rozsypało się dzieciństwo pewnej dziewczynki, uformowało się znowu polano. Jaghicie! Czy w miejscu, gdzie jesteś, są pory roku? Czy dla ciebie wciąż jeszcze trwa zima? Nigdy nie potrafiłeś zrozumieć małej dziewczynki, która chciała się bawić w śniegu. Masz stanowczo zbyt gorącą krew, żebyś miał znosić chwile mojego pełnego niezdecydowania chłodu, a nie potrafiłeś... nie chciałeś... zmuszać mnie, bym się zmieniła. Utknęłam gdzieś w pół drogi między osobowością dziecka a trzydziestoletniej kobiety, między wiosną a zimą. Czy dla ciebie jest teraz wiosna? Alouette i Mouse, kipiąc z wściekłości, niemal wyrwały mi męża z rąk. Mówiły niewyraźnie, ale to, co wykrzykiwały w swojej niby-francuszczyźnie, nie pozostawiało wątpliwości, po czyjej stronie leży wina. Opowiedziałam Sonokowi, co się stało, a miś zrobił naprawdę bardzo posępną minę. - Może nas zastrzelić, jak się ocknie - podsunął. Chcąc ustrzec się przed taką ewentualnością, przywłaszczyłam sobie strzelbę i zabrałam ją do mojej połówki kabiny. Została tam jedna nienaruszona szafka, do której wciąż miałam klucz. Nie przekręciłam go jednak; lepiej strzelbę po prostu ukryć w razie potrzeby i mieć do niej łatwy dostęp. Przyszła pora na dyplomację, chociaż w jedyną rzeczą, na jaką miałam naprawdę ochotę, był sen. Ramię mnie nadal cholernie bolało. Frobish oprzytomniał i siedział na leżance wysuwanej ze ściany. Jego żony przycupnęły w pobliżu i z ponurymi minami jadły coś z talerzy. Indianin wzbraniał się spojrzeć mi w oczy. Alouette i Mouse nie miały jednak najmniejszych oporów, a od ich spojrzeń aż skrzyło się w powietrzu. Pewnie dobrze by się biły, gdyby doszło do walki. Miałam nadzieję, że to nie ja będę ich przeciwniczką. - Wydaje mi się, że przyszedł czas, by zachowywać się rozsądnie - odezwałam się. - Na tym statku nie istnieje coś takiego jak rozsądek - odpalił Frobish. - Z tym trzeba się zgodzić - mruknął Sonok, zasiadając do ustawionego na podłodze talerza. Bez apetytu podłubał w nim, a potem z niechęcią zabrał się do jedzenia; jego palce zwinnie radziły sobie ze sztućcami. - Jeżeli będziemy się sprzeczać, niczego nie osiągniemy - powiedziałam z naciskiem. - Wyłącznie to mnie powstrzymuje, inaczej bym cię zabił - rzekł Frobish. Mouse pochyliła się i szepnęła mu coś do ucha. - Moja żona przypomina mi, że musisz mieć czas, by pojąć, jak logiczny jest nasz sposób życia. Czyżby te kobiety, mimo gniewu, potrafiły myśleć rozsądnie? - pomyślałam. - A może Indianin prowadzi jakąś grę na własną rękę? - Istnieje również taka możliwość, że jesteś dowódcą - ciągnął Frobish. - Ja jestem dowódcą i niekiedy trudno jest mi stanąć twarzą w twarz z innym dowódcą. I to dlatego wyłącznie ja kieruję tym statkiem. - Nie jestem... - Ugryzłam się w język. Nie za dużo, nie za szybko. - Musimy pracować razem i chwilowo zapomnieć o tym, kto jest dowódcą. Sonok westchnął i odstawił talerz. - Ja nie mam dowódcy - oświadczył. - Ta część mnie nie przeszła przez rozsypkę. - Oparł się o moją nogę. - Maskotce najlepiej się żyje, jak się zrobi kompletna. Więc wybrałem na swoją drugą część Genevę. Myślę, że moja angielszczyzna jest już na tyle dobra, żebyśmy się rozumieli. Frobish popatrzył dziwnie na misia. - Brzuch mnie boli - oznajmił po chwili. Odwrócił się do mnie. - Ty nie bijesz jak kobieta. Kobieta stara się uderzyć w miękkie części, w męskie słabości. Ty atakujesz bezpośrednio i trafiasz ze znajomością rzeczy. Nie potrafię zaakceptować ciebie tak, jak to zrobił ten niedźwiedź, ale jeżeli jeszcze raz przemyślisz sprawę, powinniśmy być w stanie pracować razem. - Przemyśleć jeszcze raz sprawę "więzów rodzinnych"? Frobish przytaknął. Wydawał mi się niemal równie obcy jak jego węże. Zrezygnowałam z walki i postanowiłam grać na zwłokę. - Będę potrzebowała czasu, żeby się nad tym zastanowić. Trudno mi przełamać... moje wychowanie. - Teraz odpoczniemy - zdecydował Frobish. - A Sonok stanie na straży - zaproponowałam. Miś zauważalnie się wyprostował i zajął miejsce przy drzwiach. Wyglądało na to, że doszło do zawieszenia broni, ale kiedy wysuwaliśmy leżanki ze ścian, na wszelki wypadek podniosłam metalowy pręt i ukryłam go. Sinieux powłaziły do swoich wielopoziomowych klatek i leżały tam ciche i nieruchome. Wślizgnęłam się na leżankę i przykryłam cienkim prześcieradłem. Zapadłam natychmiast w sen, a rozkoszne rozleniwienie rozsupłało wreszcie mięśnie w moim ramieniu. Nie wiem, jak długo trwała drzemka, ale przerwał ją gwałtownie wrzask Sonoka. - Są tutaj! Są tutaj! Półprzytomna stoczyłam się z leżanki, zaplątawszy się nogą w prześcieradło, i zanim zdążyłam się wyprostować, rodzina Indianina ustawiła się już, czujna i uzbrojona w pistolety. Nie na wiele przydało się chowanie strzelby, pomyślałam. - Co: są tutaj? - zapytałam wciąż jeszcze ogłupiała. Frobish nogą odepchnął Sonoka od drzwi i szybkim ruchem ramienia naparł na klapę, żeby ją zatrzasnąć, ale wcześniej do pomieszczenia zdążył wlecieć jakiś czarny przewód. Właz zaklinował się na nim, poleciały iskry. Indianin odsunął się i uniósł pistolet. Sonok podbiegł i przywarł mi do kolana. Mouse otworzyła klatki, żeby sinieux mogły ześliznąć się na podłogę. Drzwi zadygotały i Frobish się cofnął. Sinieux ruszyły do przodu. Usłyszałam dobiegające zza drzwi głosy. Brzmiały jak głosy ludzi, a właściwie jak głosy dzieci. - Zaczekaj no chwilę - powiedziałam. Mouse wycelowała pistolet we mnie. Zamknęłam się. Pokrywa włazu odskoczyła i do środka wpadły setki delikatnych kabli, skręcając się w poszukiwaniach, oplątując i wiążąc. Wyrwały Frobishowi broń z dłoni i otoczyły ją tak, jak antyciała otaczają bakterię. Mouse strzeliła raz na oślep z pistoletu i potknęła się, wpadając w gniazdo kabli, które drgnęły i zacisnęły się. Alouette niemalże dotarła do dziury, ale kable chwyciły ją za kostki u nóg i straciła równowagę. Czarne przewody odskakiwały od sufitu i chwytały sinieux. Węże rozpadały się, a niektóre przywierały do powierzchni kabli jak owady do języka żaby. W powietrze wystrzeliły następne kable i wyłapały gady do ostatniego, poza jednym, który wycofał się za mnie. Ja stałam mocno skrępowana, z Sonokiem przypasanym do nogi, i nie mogłam się ruszyć. Atak przerwano i w cieniu włazu pojawiła się niewielka osoba, która trzymała w ręce maczetę. Oczyściła wejście z lepkich splotów, przekroczyła próg i padło na nią światło; rozejrzała się ostrożnie. A potem pomachała do towarzyszy i do kabiny weszło jeszcze pięć postaci. Wszyscy byli identyczni: goli, łysi i różowi jak niemowlęta; żaden nie mierzył więcej jak pół metra- odrobinę mniej niż Sonok. Rysy mieli delikatne i płodowe, oczy duże i szarozielone, a kończyny cienkie i przejrzyste. Palce dłoni były serdelkowate i pulchne, jak u dzieci na obrazach Rubensa. Weszli do kabiny długimi krokami, pewni siebie, zręcznie omijając kable. Sonok szarpnął się na dobiegający z korytarza odgłos: pełne wahania, piskliwe pomiaukiwanie. - Z piersiami - wymamrotał przez kable. Jeden z oseskoidów ustawił nad dolną uszczelką włazu pochylnię. Potem dał krok w bok i klasnął, żeby zwrócić na siebie uwagę. Pozostali ustawili się w szereg i unieśli ręce nad głowy jakby w geście poddania. Ich różowe tyłeczki zabawnie sterczały. Miauczenie zrobiło się głośniejsze. W kabinie pojawił się Sonokowy kosz na śmieci z piersiami, obracając się to w lewo, to w prawo, niczym jakaś pomylona, obsceniczna zabawka. Miał kształt cylindra, którego boki zwężały się do frędzlastej spódniczki u podstawy. Cylinder opasywały rozmieszczone na trzech poziomach, w równych odstępach od góry do dołu blaszanki trzy rzędy różowych i wyposażonych w sutki piersi. Kadłub wieńczyła niska, płaska głowa; maleńkie czarne oczka skakały szybko i nerwowo po kabinie, badając ją. To coś najbardziej przypominało mi Dianę z Efezu, tę Magna Mater Rzymian. Któryś z oseskoidów powiedział coś piskliwym głosem, a Diana wstrząsnęła się na znak potwierdzenia. Ten sam osobnik rozejrzał się dookoła, kiwnął głową i cała szóstka podeszła do piersi, by ssać. Kiedy karmienie się skończyło, oseskoidy rozeszły się po kabinie i starannie nas sobie obejrzały. Ich przywódca przemawiał do każdego z jeńców po kolei, próbując kilku języków. Żaden nie pasował do naszej mowy. Z wysiłkiem rozluźniłam sznury krępujące mi szyję i szczęki, i poprosiłam Sonoka, żeby powiedział coś w tych kilku językach, które zna. Miś starał się jak mógł, mamrocząc przez więzy. Przywódca przysłuchiwał mu się z zainteresowaniem, potem powtórzył kilka słów i odwrócił się do pozostałej piątki. Jeden z jego kolegów kiwnął głową i wystąpił do przodu. Odezwał się do misia w języku, który przypominał grecki. Sonok przez chwilę się jąkał, potem odpowiedział niepewnie, urywanymi frazami. Maluchy podeszły, żeby rozluźnić mu więzy, z niepokojem podnosząc przy tym na mnie oczy. Widok Sonoka i sześciorga niemowląt, wciąż jeszcze przy piersi, tak mnie rozbawił, że z trudem przemogłam histeryczną ochotę do śmiechu. - Wydaje mi się, że on mówi, iż wie, co się stało - powiedział Sonok. - Oni byli na to przygotowani; wiedzieli, czego się spodziewać. Wydaje mi się, że to właśnie mówią. Przywódca dotknął pulchnymi rękami dłoni swego mówiącego po grecku kolegi, a potem przemówił w tym języku do Sonoka. Następnie wyciągnął ręce przed siebie i skinął na misia, żeby ten zrobił to samo. Trzeci z maluchów przekraczał skrystalizowane kable, żeby uwolnić Sonoka z więzów. Miś niechętnie uniósł łapy. Dotknęli się. Oseskoid wybuchnął piskliwym śmiechem i z rozbawienia zwinął się na podłodze. Potem raptownie spoważniał i wyprostował się na całą swoją wysokość, spoglądając na nas z gniewnym wyrazem twarzy. - To my tu dowodzimy - powiedział po rosyjsku. Frobish i jego żony krzyczeli coś po francusku, narzekając na krępujące ich więzy. - Oni mówią inaczej? - zapytał oseskoid Sonoka. Miś kiwnął łebkiem. - A więc moi bracia nauczą się ich języków. Po jakiemu mówi ta wielkoludka? - Po angielsku - poinformował Sonok. Oseskoid westchnął. - Taka rozmaitość. Ja się nauczę od niej. Przecięto mi więzy, wyciągnęłam przed siebie ręce. Dłonie przywódcy były zimne, lepkie i wilgotne; od ich dotyku aż mi się zjeżyły włoski na przedramionach. - W porządku - przemówił doskonałą angielszczyzną. - Powiemy wam teraz, co się stało i co mamy zamiar zrobić. Jego wyjaśnienie rozproszenia bardzo dobrze pasowało do mojego. - Zrobili nam to Alternaci. Wielkoludka - wskazał na mnie - nazywa ich Aighorgami. My nie uważamy, żeby zasługiwali na imię, nie jesteśmy nawet pewni, czy są to ci sami. Nie muszą być tymi samymi, rozumiecie. Każdy, kto w dowolnym ze wszechświatów dysponuje rozpraszaczem, to nasz wróg. Jesteśmy teraz towarzyszami, wybrano nas z puli tych, którzy zostali poddani rozproszeniu w ciągu ostatniego stulecia, mniej więcej. Wyboru dokonano tak, by nasze natury dobrze pasowały do siebie, wszyscy pochodzimy z jednej planety. Czy zrozumiała jest dla was moja koncepcja, że jesteśmy towarzyszami? Sonok i ja przytaknęliśmy. Indianie w ogóle nie zareagowali. - Ale my, członkowie Nemi, których matką jest Noctilux, my byliśmy przygotowani. Przejmiemy dowodzenie nad tym zespołem statków i pokierujemy nim do odpowiedniego punktu, z którego będziemy mogli rozejrzeć się i zobaczyć, w jakim wszechświecie się znaleźliśmy. Czy możemy się po was spodziewać współpracy? I znowu miś i ja wyraziliśmy zgodę, a pozostali milczeli. - Uwolnijcie ich wszystkich - polecił oseskoid, wspaniałomyślnie machnąwszy ręką. - Czujcie się jednak ostrzeżeni, możemy zapanować nad wami w jednej chwili, a ponowny atak na nasze osoby wcale nas nie ucieszy. Więzy zwiotczały i wyparowały, wydzielając przy tym nieco ciepła i lekki, słodkawy zapach. Diana sturlała się z pochylni i opuściła kabinę, za nią poszedł przywódca i jeden z oseskoidów. Pozostała czwórka bacznie nas obserwowała, bez niepokoju, ale z uwagą śledząc każdy nasz ruch. Tam, gdzie upadła broń, znajdowały się teraz na podłodze kałuże żużlu. - Wygląda na to, że wzięli nad nami górę - odezwałam się do Frobisha. Udawał, że mnie nie słyszy. Po kilku godzinach zostaliśmy poinformowani, gdzie będzie nam wolno chodzić. Teren ten obejmował moją kabinę i łazienkę, która była chyba jedynym tego rodzaju pomieszczeniem w naszym zasięgu. Nemi sprawiali wrażenie, że łazienki są im zbędne, ale podniósł mnie na duchu fakt, że uzwględnili nasze potrzeby. Nie minęła godzina od przejęcia władzy, a oseskoidy już roiły się po sterowni. Przyniosły ze sobą fragmenty uratowanego wyposażenia, dostosowały je i zamontowały z niesłychaną szybkością i zręcznością. Przed naszym następnym posiłkiem, orientowały się już w przestrzeni i działaniu maszynerii w kabinie i miały ją pod kontrolą. Wtedy ich przywódca wyjaśnił nam, że ten zespół statków, czyli, jak to mówił Sonok, ta rozsypka, nadal jest w wysokim stopniu niezintegrowany. należało jeszcze sprowadzić co najmniej dwie grupy. Chodziło o czarnych olbrzymów w złocistych zbrojach i stworzenia, które zamieszkiwały przejrzysty pęcherz na zewnątrz statku. Ostrzeżono nas, że przekroczenie wyznaczonych granic narazi nas na niebezpieczeństwo. Przyszła pora snu. Nemi upewniły się, że drzemiemy, zanim same zasnęły, jeśli w ogóle spały. W mojej kabinie Sonok leżał obok mnie na koi, cichutko pochrapywał i drgał, śniąc jakieś dalekie sny. Ja wpatrywałam się w ciemności, myśląc o zbiorniku kontaktowym. Chciałam do niego wrócić i przekonać się, co będzie mi w stanie powiedzieć. Czy należał do którejś z grup, z którymi już się zapoznaliśmy, czy też był czymś odmiennym? Próbowałam wyciszyć osobiste rozważania - te niepokojące, zawikłane myśli - i zasnąć, ale nie udało mi się. Byłam w tej chwili balastem, a pomysł, że mogłabym być całkowicie bezużyteczna, mi się nie podobał. Łatwo pozbyć się tego, co bezużyteczne. Zawsze zakładałam, że w każdym układzie, jaki zostanie mi narzucony, będę miała jakąś rolę do odegrania. A oseskoidy, chociaż tolerancyjne, a nawet pełne zrozumienia, okazały się samowystarczalne. Sprawa miała się tak, jak mówiły: były przygotowane i wiedziały, co trzeba robić. Niepewność wydawała się je cieszyć, a przynajmniej zbliżać do siebie. Oczywiście nigdy nie znajdowały się dalej niż o kilka metrów od wywierającego niewątpliwie wielkie wrażenie symbolu bezpieczeństwa: żywej baterii biustów. Nemi miały Dianę, Frobish miał żony, a Sonok miał mnie. Ja natomiast nie miałam nikogo. Pomyślałam o tym, co nas otaczało, wyobraziłam sobie pustkę i gwiezdne pola, na których mogło nigdzie nie być światów, jakie znałam, i pospiesznie wróciłam do siebie. Głowa mnie bolała, chwytały mnie kurcze w plecach. Nie miałam żadnego dostępu do stabilizatorów hormonalnych, więc zaczynała mi się miesiączka. Przewróciłam się na bok, potrąciłam Sonoka, która na wpół się ocknął i zaczął marudzić, a następnie zamknęłam oczy i umysł, izolując się od wszystkiego, usiłując znaleźć jakąś pełną spokoju polankę i może Jaghita Singha. Ale nawet we śnie nie znalazłam niczego poza śniegiem i połamanymi szarymi drzewami. Powoli rozjaśniło się, obudziły mnie ruchy Sonoka. Przetarłam oczy, podniosłam się z koi i chwiejnie stanęłam na nogi. W łazience Frobish i jego żony dokonywali porannych ablucji. Popatrzyli na mnie, ale nic nie powiedzieli. Wyczuwałam napięcie, lecz starałam się je zignorować. Byłam rozdrażniona; jeżeli pozwolę sobie na najdrobniejsze ujawnienie uczuć, wszyscy mogą się na mnie wyładować; i co wtedy ze mną będzie? Wróciłam razem z Sonokiem do kabiny i nie zauważyłam, że podąża za mną Frobish, dopóki nie podszedł do drzwi i nie zajrzał do środka. - Nie przyjmiemy rządów dzieci - oznajmił stanowczo. - Potrzebna nam jest twoja pomoc, żeby je pokonać. - A kto je zastąpi? - zapytałam. - Ja. One dokonały pewnych regulacji maszyn, które potrafię obsługiwać razem z sinieux. - Klatki sinieux zostały zaspawane. - Czy przyłączysz się do nas? - A cóż ja mogłabym zrobić? Jestem tylko kobietą. - Będę walczył, a moje żony i ty udzielicie mi poparcia. Potrzebuję strzelby, którą zabrałaś. - Nie mam jej - skłamałam, ale musiał zauważyć, że mimo woli oczy uciekły mi w kierunku szafki. - Czy przyłączysz się do nas? - Nie jestem pewna, czy to rozsądne. A właściwie jestem pewna, że nie. Ty po prostu sobie z czymś takim nie poradzisz. Jesteś za bardzo ograniczony. - Znosiłem już wszelkiego typu zniewagi z twojej strony. Zaraza z ciebie straszna. Albo będziesz pracowała razem z nami, albo cię z miejsca wyleczę. Sonok zjeżył się i zauważyłam, że ma całkiem ostre zęby. Wstałam i odwróciłam się do Frobisha. - Nie jesteś mężczyzną - powiedziałam. - Jesteś małym chłopcem. Nie masz owłosionego torsu ani niczego między nogami: fanfaron z ciebie i bufon. Frobish pchnął mnie na leżankę, przecisnął się do szafki i szybko ją otworzył. Sonok zatopił zęby w jego łydce, ale zanim zdążyłam włączyć się do akcji, Indianin już wyjął strzelbę, a jego palec spoczął na spuście. Odepchnęłam od siebie lufę i pierwsza kula poleciała na korytarz. Trafiła jakiegoś Nemi w głowę. Krew i huk wydawały się wprowadzać Frobisha w stan amoku. Zamierzył się kolbą w dół, próbując walnąć w Sonoka, ale ten odskoczył i strzelba trafiła w materac na koi. Frobish stracił równowagę. Uderzyłam go kantem dłoni w gardło. Potem podniosłam strzelbę i przyglądałam się, jak Jean dusi się pod ścianą. Zdążył stracić przytomność i posinieć, zanim zacięłam zęby i zlitowałam się nad nim. Chwyciłam go za kark, kciukami odnalazłam tchawicę, a potem ucisnęłam ją z obu stron. Frobish zaczerpnął powietrza i osunął się na podłogę. Popatrzyłam na ciało w korytarzu. - Dość tego - przemówiłam spokojnym głosem. - Musimy się stąd wydostać. - Zarzuciłam strzelbę na ramię i wyjrzałam za drzwi. Huk nikogo tu jeszcze nie ściągnął. Skinęłam na Sonoka i pobiegliśmy korytarzem, oddalając się od sterowni Indian oraz od oseskoidów. - Genevo - zapytał Sonok, kiedy minęliśmy pancerny właz. - Dokąd idziemy? Usłyszałam cichy warkot i podniosłam oczy. Kamera nad włazem przyglądała się nam, poruszając się niczym oko za grubym szarym szkłem. - Sama nie wiem - przyznałam. Giętka "zastawka", która prowadziła kiedyś do bańki z głowami, została zapieczętowana. Skręciliśmy i minęliśmy zakątek, gdzie wcześniej stał zbiornik kontaktowy. Teraz go nie było, w niszy zostało tylko kilka urządzeń niewiadomego przeznaczenia. Kilka metrów za niszą przebito w ścianie dziurę i zamontowano pancerny właz; stał otworem. Było to zaproszenie szyte aż do przesady grubymi nićmi, ale nie miałam wielkiego wyboru. Oni - niczym termity - poprzewiercali korytarzami cały statek. Właz prowadził do prostego korytarza, w którym nie było grawitacji. Wzięłam Sonoka za łapę i jak we śnie popłynęliśmy przed siebie. Widziałam ściany z dobrze znanymi instalacjami i zaciekawiłam się, czy gdzieś w pobliżu nie ma ludzi z mojego świata. Czcza spekulacja. Wątpliwe, czy w moim obecnym nastroju byłabym w stanie z kimkolwiek się zaprzyjaźnić. Nie należałam do ludzi, którzy potrafią się do kogoś zbliżyć, przeżywając stres. Byłam przecież typem zimowym. Na końcu korytarza, może sto metrów dalej, ciążenie powoli powróciło. Znajdujący się tam właz również był opancerzony i otwarty. Podniosłam strzelbę i zajrzałam do środka. Nikogo. Przekroczyliśmy próg i zobaczyłam jakiegoś czarnego w złocistej zbroi. Poczułam się zaskoczona; on nie. Moja strzelba była uniesiona i wycelowana, jego broń skierowana w dół. Uśmiechał się blado. - Szukamy kobiety znanej pod imieniem Geneva - odezwał się. - Czy to pani? Przytaknęłam. Złożył mi sztywny ukłon, przy czym jego zbroja się pofałdowała, i skinął, żebym szła za nim. Pomieszczenie za rogiem nie było oświetlone. Przez szeroki na kilka metrów otwór ze stalowym ożebrowaniem było widać gwiaździstą ciemność. Gwiazdy poruszały się. W mroku dostrzegałam jeszcze inne sylwetki, wielkie i rozrosłe, niektóre ludzkie, niektóre chyba nie. Poszum ich oddechów nasuwał myśl o czających się drapieżnikach. Ktoś ujął mnie za rękę, wyrósł nade mną jakiś cień. - Tędy. Sonok uczepił się mojej łydki, więc idąc niosłam go ze sobą. Pary z pyszczka nie puszczał. Kiedy wychodziłam z sali obserwacyjnej, zobaczyłam, jak u góry otworu pojawia się błękitnobiały łuk i dostrzegłam zarys kontynentu. Niewykluczone, że była to Azja. Znaleźliśmy się już blisko Ziemi. W niezliczonych wszechświatach kształty kontynentów pozostawały niezmienne, nieruchomy grunt pokryty cienkim i giętkim malowidłem z żywych istot. A jakie mogło być życie na tych światach, gdzie nawet kształty kontynentów uległy zmianie? Następne pomieszczenie również było ciemne, ale za zasłoną migotał płomień świecy. Będący moim przewodnikiem cień powrócił do sali obserwacyjnej i zamknął za sobą właz. Poza swoim oddechem usłyszałam oddech jeszcze jednej osoby. Cała dygotałam. Czy mają zamiar pozbywać się nas kolejno jedno po drugim? Tak, to oczywiste; było za mało jedzenia. Za mało powietrza. Wszystkiego brakowało na tej maleńkiej rozsypce. Biedaczysko Sonok przez to, że się do mnie przywiązał też będzie musiał odejść. Ktoś westchnął. Zabrzmiało to tak, jakby był bardzo stary i oddychał z trudem, z czymś w rodzaju sapnięcia po każdym wdechu. Usłyszałam, jak z suchym trzaśnięciem rozdziela się zlepiona skóra; to rozchylały się wargi, żeby przemówić. Potem z cichutkim kliknięciem zamrugały powieki. Płomień świecy zachwiał się w prądzie powietrza. Kiedy moje oczy przystosowały się, zobaczyłam w ciemnościach, że zasłona tworzy przezroczystą kabinkę, w której znajduje się stara kobieta. - Hej - odezwał się. - Czy nazywasz się Francis Geneva? Kiwnęłam głową, a potem, na wszelki wypadek, bo mogła mnie nie widzieć, powiedziałam: - Tak, to ja. - Ja nazywam się Junipero - przedstawiła się, wymawiając "j" z przydechem, jak to robią Hiszpanie. - Byłam komendantem statku dalekiego zasięgu kosmicznego Callimachus. Czy ty na swoim statku też byłaś komendantem? - Nie. Należałam do załogi. - A czym się zajmowałaś? Wyjaśniłam jej to w jednym czy dwóch oszczędnych zdaniach, przerywając co chwilę, by odkaszlnąć. Gardło miałam wyschnięte na wiór. - Czy zechciałabyś podejść bliżej? Nie widzę cię zbyt wyraźnie. Podeszłam kilka kroków bliżej. - Niewiele wychwyciliśmy z twojego statku, jeśli chodzi o komputery czy pamięć. - Pochyliła się do przodu i przymrużyła oczy, by mi się przyjrzeć. Z trudem rozróżniałam jej rysy. - Ale od części, które towarzyszyły Indianinowi, nauczyliśmy się twojego języka. Jest dosyć zbliżony do jednego z języków naszej przeszłości, choć nikt z nas do tej pory nim nie mówił. Zdumiewająco wielu z was potrafiło się porozumieć, na szczęście. A te maleństwa przy piersi, te Nemi, one zawsze umieją nawiązać kontakt. Podczas naszych podróży natknęliśmy się już na kilka grup Nemi. - Czy mogę zapytać, czego pani sobie życzy? - Mogłabyś nie zrozumieć, dopóki nie udzielę wyjaśnień. Przeszliśmy przez mutata już kilkaset razy. Wy nazywacie to rozproszeniem. Ale wciąż jeszcze nie odnaleźliśmy własnego domu, ja i moja załoga. Załoga nadal musi podejmować próby, ale mój czas się już kończy. Mam co najmniej dwa tysiące lat i nie mogę w nieskończoność prowadzić poszukiwań. - Dlaczego ci inni nie wyglądają na starych? - Moja załoga? Oni nie przewodzą. Tylko sam czubek piramidy musi się wykruszać, żeby grupa pozostała elastyczna, tylko ci, którzy kierują. Ty też się zestarzejesz. Ale załoga nie. Oni będą dalej szukali. - Co pani ma na myśli, mówiąc o mnie? - Czy wiesz, co znaczy "Geneva", droga siostro? Potrząsnęłam głową, nie wiedziałam. - Znaczy to samo, co moje imię, Junipero. To nazwa drzewa, które rodzi jagody. Ta, która nastała przede mną, miała na imię Jenvr i żyła dwa razy dłużej ode mnie, cztery tysiące lat. Kiedy się pojawiła, statek był dużo mniejszy niż w tej chwili. - A ci mężczyźni... ci w zbrojach... - Należą do mojej załogi. Są wśród nich też kobiety. - Oni prowadzą te poszukiwania od sześciu tysięcy lat? - Dłużej. Wydaje mi się, że dużo łatwiej być przywódcą i móc umrzeć. Ale oni mają silną wolę. Zajrzyj do zbiornika, Genevo. Za kabinką zaświeciło się światło i ujrzałam zbiornik kontaktowy. Mętna woda poruszała się, nieustannie wirując. Staruszka wyszła z kabinki i stanęła obok mnie przed zbiornikiem. Wysunęła palec i napisała na szkle coś, czego nie potrafiłam odczytać. Stworzenia w zbiorniku utworzyły dwie podobizny, jej i moją. Ona miała na sobie prostą brązową szatę, czarne włosy przycięte były w króciutkie loczki. Dotknęła znowu szkła i jej podobizna się zmieniła. Włosy urosły, otaczając głowę szeroką aureolą. Zmarszczki się wygładziły. Ciało stało się smuklejsze i bardziej muskularne, a na wargach pojawił się uśmiech. Podobizna się ustabilizowała. Jeśli pominąć włosy, była to moja podobizna. Odetchnęłam głęboko. - I za każdym razem, kiedy ulegacie rozproszeniu, zbieracie więcej pasażerów? - Niekiedy - odpowiedziała Junipero. - Zawsze kilku tracimy, a od czasu do czasu zyskujemy sporą ich liczbę. Przez ostatnie kilka wieków mieliśmy stabilne rozmiary, ale z czasem pewnie zaczniemy się rozrastać. Daleko nam jeszcze do ostatecznej kompletności. Kiedy do niej dojdziemy, będziemy może dwa razy więksi niż teraz. A do tego czasu znajdzie się u nas - wcześniej czy później - każdy strzęp statku i każda istota, która kiedykolwiek została rozproszona. - Jakie rozmiary ma teraz statek? - Czterysta kilometrów średnicy. Przypomina trochę toczek zbudowany przez wymoczki, jeżeli wiesz, co to jest. - A w jaki sposób wam samym udaje się nie ulec rozproszeniu? - Mamy specjalną aparaturę, która nie dopuszcza do rozproszenia. Na samym początku wydawało nam się, że osłoni nas ona przed mutata, ale tak się nie stało. Tylko tyle może teraz dla nas zrobić: za każdym skokiem utrzymuje nas w całości. Nas, ale nie cały statek. Zaczynałam rozumieć. Olbrzymie cielsko statku, które zobaczyłam przez okno, było prawdziwe. Wcale nie opuściłam worka ze śmieciami. Tkwiłam w nim dalej, a on uczepił się zespołu statków, maleńka cząstka przyciągnięta z roztworu przez masę koloidu. Junipero dotknęła zbiornika, który powrócił do stanu bezładnego przepływu. - Jesteśmy na niekończącym się kursie wahadłowym. Za każdym razem wracamy na Ziemię, żeby przekonać się, kto, jeżeli w ogóle ktoś, będzie mógł znaleźć tam swój dom. A potem szukamy tych, którzy mają rozpraszacze; oni nas zaatakują... i znowu gdzieś wyrzucą. - Czy to tam... to jest mój świat? Stara kobieta pokręciła głową. - Nie, ale jest domem jednej z grup, trzech istot. Tej trójki z bańki. Zachichotałam. - Mnie się wydawało, że było ich tam dużo więcej. - Tylko troje. W miarę upływu czasu nauczysz się widzieć wszystko wyraźniej. Może to ty będziesz tą, która nas zaprowadzi do domu. - A jeżeli wcześniej znajdę swój dom? - Wtedy odejdziesz, a jeżeli nie będzie nikogo, kto mógłby cię zastąpić, dowódcą zostanie ktoś z załogi, dopóki nie pojawi się następczyni. A ktoś się zawsze pojawia, prędzej czy później. Czasami wydaje mi się, że ktoś się nami bawi, że co prawda nigdy nie znajdujemy swojego domu, ale zawsze znajdzie się jakaś Junipero, by nami dowodzić. - Uśmiechnęła się tęsknie. - Ta gra to nie są tylko przegrane rzuty i rozgoryczenie. Przekonasz się sama, więcej zobaczysz, więcej dokonasz i będziesz kimś więcej niż jakakolwiek normalna kobieta. - Nigdy nie byłam normalna. - Tym lepiej. - Jeżeli się zgodzę. - Wybór należy do ciebie. - Junipero - szepnęłam. - Geneva. - A potem się roześmiałam. - I na co się decydujesz? Dziewczynka, widząc, jak z każdym świtem giną tysiące jej towarzyszy i jak sceptycznie nastawieni są starsi, zaczyna się bać i zastanawia się, czy i z nią się tak stanie. Ktoś otworzy okiennice, przebije ją promień słońca i sama zmieni się w widmo. Albo może powiedzą jej, że nie wierzą, żeby istniała naprawdę. Siedzi więc na łóżku w ciemnościach i dygocze. Ciemności zaczynają być straszne. Ale wkrótce każdy dzień staje się triumfem. Duchy znikają, a ona nie, więc zapomina o cieniach i myśli tylko o dniu. Potem robi się starsza, a towarzysze pojawiają się już tylko w kapryśnych myślach, gdzieś na dalszym planie. I wkrótce zostaje tak ostrugana, że nie pozostaje nic; mężowie należą do przeszłości, uczucia są solidne, a nie potencjalne, jej historia ciągnie się za nią jak wyrzeźbiona w krysztale. Robią jej się zmarszczki i wkrótce prześladuje ją światło dnia. Nie każdy dzień będzie triumfem. Jeszcze trochę, a pojawi się ostatni promień słońca, który powoli przebije jej zgalaretowaciałe oko, i wtedy ona sama dołączy do widm. Ale jeszcze nie teraz. Gdzieś, daleko, ale nie tutaj. Tutaj duchy wskrzeszono po to, by je mogła zobaczyć i poprowadzić. I ona również zostanie wskrzeszona, w cieniu roślinnego imienia, jak zawsze. - Sądzę, że to będzie wspaniale. I tak było, trzydzieści wieków temu. Sonoka nie ma już od dwustu lat; niektórzy inni też poumierali albo powrócili na swoje Ziemie. Statek ma pięćset kilometrów średnicy i stale rośnie. Nie przyszłaś jeszcze, żeby mnie zastąpić, a ja już umieram, więc zostawiam dla ciebie te notatki, by cię prowadziły, razem z instrukcjami przekazanymi przez moje poprzedniczki. Może będziesz miała na imię Jennifer, a może Ginepra, albo jeszcze jakoś inaczej, ale zawsze będziesz mną. Bądź szczęśliwa za nas wszystkie, kochanie. Nasza jest pełnia, i to na zawsze. Przełożyła Anna Wojtaszczyk GREGORY DALE BEAR Pisarz amerykański (ur. 1951 r.). Jedna z trzech tzw. zabójczych pszczół amerykańskiej hard SF (killer Bs; gra słów: Bs - dosł. trzy litery B - wymawia się po angielsku jak pszczoły; pozostali z tej trójki to Gregory Benford i David Brin). Debiutował opowiadaniem "Destroyers" (1967). Potem opublikował pięć przyzwoitych powieści SF, ale dopiero w "Pieśni krwi" (1985) i "Eonie" (1985) w pełni objawił swój talent. Jego bohaterowie są trudniejsi do opisania niż jego spekulacje fizyczne i chyba na tym polega jego sukces w hard SF i klęska wielu innych pisarzy tej odmiany SF, którzy stworzone przez siebie postacie uznali za drugorzędne wobec spekulacji naukowych. Drugi tom "Eonu" nosi tytuł "Wieczność" (1988), a prequel - "Legacy" (1995). Następnym dużym sukcesem okazały się dwie powieści o sztucznych inteligencjach i nanotechnologii: "Queen of Angels" (1990) i "/Slant" (1997). W tym samym świecie toczy się akcja "Głów" (1990, przyszłość sekty kościoła naukowego L. Rona Hubbarda i spekulacje dotyczące fizyki najniższych temperatur) i "Moving Mars" (1993, kolonia marsjańska XXII w. w walce o niezależność). Warto też wymienić interesującą dylogię high fantasy "Koncert nieskończoności" (1984) i "Wężomag" (1986). Krótsze formy uzyskały kilka nagród: "Muzyka krwi" (1983) i "Ciężki bój" (1983) po Nebuli, a "Styczne" (1986) Hugo i Nebulę. Bear pisuje także powieści do cykli Star Trek i Asimovowskiej Fundacji (przekłady polskie ukazują się nakładem wydawnictwa Rebis), a także technothrillery, np. "Darwin's Radio" (1999). W naszym piśmie drukowaliśmy już jedno opowiadanie Beara, "Martwy kurs" ("F" 1/87). "Rozsypka" ukazała się po raz pierwszy w antologii "Universe 8" pod redakcją Terry Carra (1978) i weszła w skład dwóch zbiorów autorskich o podobnej zawartości, ale różnych tytułach: "The Wind from the Burning Woman" (1983) i "The Venging" (1992). MSN