MELCHIOR WANKOWICZ DE PROFUNDIS POLACY I AMERYKA Byłem umarły, a otom jest żywy na wieki wieków. Amen. Obj. sw. ]ana I, 18 PRZEDMOWA Ta książka nie jest książką we właściwym znaczeniu. Książka to uformowany zamiar twórczy. To, co tu otrzymuje czytelnik - to przypadkowy wyrywek trwającej pracy. Drukowanie wyrywka byłoby w czasach normalnych krzywdą zarówno dla autora, jak dla czytelnika. Żyjemy jednak w czasach nienormalnych. Chodzi o to, aby czytelnikowi polskiemu pomóc w patrzeniu na sprawę żydowską, póki tu jest i ma możność pogłębienia lektury własną obserwacją. W Polsce zapewne nie będzie miał czasu. Nie wiadomo też, w jakiej mierze autor będzie miał czas na pisanie wszystkiego od początku. Z tych względów czuję się zmuszony pewne etapy pracy już teraz ujmować w jakie takie formy. Zmuszają mnie do tego moje wykłady „judaica” na wyższych kursach naukowych polskich w Tel Awiwie. W roku szkolnym 1941/42 wykładałem o historii, religii i obyczaju żydowskim oraz historię mandatu. W roku 1942/43 kończę powoli wykłady o „narodzinach syjonizmu”, należało więc przede wszystkim na świeżo słuchaczom podać niejako skrypt wykładów - stąd w druku ukazuje się ten właśnie fragment. Wejdzie on do wspólnego tomu pierwszego łącznie z wykładami zeszłorocz-nymi i łącznie z dziejami syjonizmu od śmierci Herzla do deklaracji Balfoura oraz drugą i trzecią aliją (falą imigracyjną), nad którymi obecnie pracuję. Chciałbym, aby praca moja, której liczne fragmenty dla dalszych tomów mam przygotowane, była oparta na obserwacjach osobistych. Ale nie znając podkładu dziejowego, nie mo-że ani autor mieć pełnych przeżyć, ani czytelnik pełnego zrozumienia rzeczywi-stości. Na skutek tego, że książka ta jest wyrywkiem większej pracy, pokrywającym się z życiem Herzla, może ona wydawać się monografią tyczącą Herzla i wówczas ustępy o pierwszej aliji, o posłannictwie żydowskim, dane biograficzne tyczące Nordaua, Herzla, Bialika i inne mogą wydawać się rozsadzającymi jednolitość konstrukcji. Tego wrażenia czytelnik nie odniesie, czytając treść tej książki włączoną w jeden z tomów przyszłej trzytomowej pracy. Rozumiem też, że dla czytelnika polskiego wiele wyrazów będzie niezrozumiałych. Jeśli jednak spodziewana trzytomowa praca ukaże się w Pol-sce, będzie zaopatrzona w indeksy, słownik wyrazów hebrajskich i komentarze. Dodawać to wszystko do tej książki byłoby zbyt pretensjonalne. Niewątpliwą przykrość, jaką mi sprawia dawanie do druku rzeczy w skali mniej-szej niż ta, która będzie jej miarą ostateczną, wynagradza autorowi fakt, że publi-kacja ukazuje się w kraju żydowskim. W świecie technicznym jest przyjęte, zanim się coś zbuduje, stawiać to najpierw w: skali „półtechnicznej” lub „ćwierćtech-nicznej” i puszczać taki wielki model w ruch. Pozwala to ujawnić błędy mniejszymi kosztami i mniejszą przebudową. Mam nadzieję, że mi krytyka żydowska te błędy wytknie. Cyfry w nawiasach wskazują źródła, których spis znajduje się na końcu książki. Czytelnikom polskim wyjaśniam, że słowo „goj” jest używane w mojej książce w istotnym znaczeniu „obcy”, odpowiada angielskiemu gentiie i nie ma znaczenia obraźliwego. Czytelników żydowskich, jeśli ta książka znajdzie się w ich rękach, proszę o zrozumienie, że stylizacja nie jest kłamstwem, tylko kontrastowym uwidocznieniem prawdy. Kto hołduje fotografiom bez cieni na twarzy i z chusteczką w ręku, ten wyrzeka się najistotniejszego wzruszenia. ZGAGA EMANCYPACJI W wiek XIX weszło żydostwo w pełnym blasku emancypacji wieku XVIII prosto z salonów Henrietty Herz, z atmosfery Lessingowego Natana mędrca, z dyskusji na biednych przyjęciach u garbatego filozofa Mendelsona, na których jego żona odliczała migdały według liczby zaproszonych gości, ale gospodarz hojną ręką szafował swe myśli, które zachwycały Goethego i Kanta. Już o rewolucji, o encyklopedystach, o kulcie rozumu świat zapomniał, a żydostwu wciąż zdawało się, że XVIII wiek gra jeszcze, a to „echo grało”. Grał też na tym wiecznym złudzeniu żydowskim Napoleon, zbierając w 1806 roku Sanhedryn stu dziesięciu notablów żydowskich z Francji, Włoch i Niemiec, który orzekł, że Żydzi jako naród nie egzystują, że są jedynie wyznaniem, że „prawa swego państwa uznają za tak święte, jak zasady swej wiary, a w życiu świeckim nawet te pierwsze stawiają wyżej” (71). Kanta idea wiecznego pokoju, Lessinga walka o tolerancję, Schillera zachwyty nad wolnością, przekonania Goethego i Humboldta o jedności Kosmosu, Fichtego idealny obraz państwa rozumu - to wszystko zdawało się Żydom ziszczeniem ideałów, o które tak długo walczyli. Od dwu tysiącleci od chwili upadku państwa żydowskiego, a nawet wcześniej - od czasów wielkiej wszechświatowej żydowskiej diaspory jeszcze z przedchrystusowych czasów powtarzało się to namiętne dążenie żydowskie do wcielenia się w świat otaczający. Za czasów Aleksandra Macedońskiego Żydzi gremialnie byli pociągnięci „pięknością Jafeta” i garnęli się do hellenizacji, za czasów Machabeuszów „przyłączyli się do pogan, mówiąc: spokrewnijmy się z otaczającymi nas narodami. Odkąd bowiem wyodrębniliśmy się od nich, wiele klęsk na nas spadło” (I Mach. I, ii). Ten szturm asymilacyjny powtarza się w każdej epoce, kiedy na to Żydom pozwalają, i po każdej takiej epoce widzimy odpływ. Czy przyczyna tych niepowodzeń tkwiła w świecie otaczającym Żydów, czy może w nich samych? Czy przy każdym takim nawrocie właśni pisarze nie wykazywali swym ziom-kom ich niekonsekwencji, ich reservatio mentalis, jak chociażby z powodu stanowiska Żydów francuskich: „Zgodzili się ostatecznie, aby Francję uważać w teraźniejszość i po wsze czasy za swą ojczyznę, poza której granice nie wyjdzie żadne ich żądanie, żadna nadzieja; a siebie samych będą uważali jedynie i wyłącznie za Francuzów. Równocześnie zaś nie przestaną w modlitwach swoich powoływać Mesjasza, który - gdyby miał spełnić swe zadanie - musiałby ich wyprowadzić z Francji do Palestyny. A tam chyba nie mogliby już być Francuzami, lecz co najwyżej francuskimi kolonistami. Do tej Sprzeczności nie chcieli się przyznać” (19). Szturm do „piękności Jafeta” trwał więc nie tylko we Francji, ale wszędzie. Riesser Gabriel, wódz żydostwa niemieckiego w pierwszej połowie XIX wieku, pisał expressis verbis: „Tak, Żydzi byli narodem, ale dawno nim być przestali”. W 1848 w Zgromadzeniu Narodowym oświadczył, że: „Żydzi chcą się roztopić w narodzie niemieckim” i że: „Das Judentum will keine Nationalitał haben”1. Zjazd rabinów we Frankfurcie w 1845 uważa język hebrajski za nieobowiążu ja-cy w modlitwach, ideę mesjaniczną każe traktować moralnie, prośby o powrót do Palestyny z modlitw wykluczyć. Berlińskie Towarzystwo Reformy poszło dalej: modlitwy po niemiecku, głowy nie nakryte, chóry męski i żeński, organy; psalmy rozpaczy - wykluczone; równoległe nabożeństwa szabasowe dublowa-ne w niedzielę - do wyboru. Kiedy w 1836 roku wyszedł okólnik, aby zamiast terminu „mojżeszowe wyznanie” używać w dokumentach słowa „Żyd”, Żydzi „uczynili lament jako smocy, a narzekania jako młode strusięta” (Micheas^ I, 8), zaś fabrykant Meier w imieniu swych rodaków podał do króla płaczliwą petycję, aby król „uratował jego i jego współwyznawców od niezasłużonej pogardy”. Wszystko to nie zdało się na nic. Reakcja, którą przyniosło światu Święte Przymierze, była reakcją przeciw nowinkom XVIII wieku, a to przecież wśród tych nowinek spoczywały nadzieje żydowskie. Odziedziczone cechy (dispositionen) - mimo całego wyrzekania się żydo-stwa - pozostawały bardzo mocno w podświadomości Żydów, tak, że nie--Żydzi w coraz bardziej zdecydowany sposób odczuwali obcość Żydów i zaczęli bronić się przeciw przenikaniu Żydów do ich życia. Najdobitniej się to wyraziło w kraju klasycznego antysemityzmu - w Niemczech, bo we Francji już bulgotała para rewolucji 1850 roku, na Wschodzie sprawa żydowska miała wcześniejszą fazę rozwoju, o czym dalej będzie mowa, a w reszcie Europy Żydzi nie stanowili nawet tego klasycznego ułamka jednego procentu, przy którym niechybnie powstaje antysemityzm. W czasie kongresu wiedeńskiego - jak w czasie wszelakich późniejszych kongresów międzynarodowych - Żydzi mieli różowe nadzieje. Agitowali oni energicznie w różnych kołach kongresu, między innymi w punkcie ogniskują-cym jego członków, w salonie Żydówki, baronowej Fanni Arnstein. Udało im się zapewnić sobie poparcie obu wodzów kongresu: Hardenberga i Metterni-cha. Obaj oni posyłali ostre wezwania, aby nie uszczuplano praw Żydów, które kongres zamierza zagwarantować - „liczcie się z wpływem żydowskich domów bankierskich” (221). Bo właśnie wschodziła gwiazda Rotszyldów. 1 [Red.:] „Żydostwo nie pragnie mieć własnej narodowości”. 10 Ale po kongresie okazało się, że z Żydem po zasklepieniu się nowego porządku rzeczy można się równie mało liczyć jak „z adwokatem po sprawie i z panną po zabawie”. Już więc w 1815 roku profesor Uniwersytetu Berlińskiego, Ruhs, w broszu-rze pt. O pretensjach Żydów do obywatelstwa niemieckiego wypowiada się za ogra-niczaniem rozmnażania Żydów i za wprowadzeniem znaku na ubraniu, a pro-fesor Uniwersytetu Heidelberskiego, Fries, w wydanej w 1816 roku książce O niebes^piecsysństwie •(ydowskim potępia „zdziczały humanizm XVIII wieku” i wzywa „do wyniszczenia Żydów”, proponując szereg środków. Jeśli tak piszą profesorowie, to zwykli śmiertelnicy mogą sobie pozwolić na więcej. W 1819 roku ukazuje się pamflet „szlachcica Hundt-Radowskiego”. Autor, choć nie uważa zabójstwa Żyda za zbrodnię, a tylko „za przekroczenie przepisów policyjnych”, radzi jednak inne sposoby: „sprzedać jak najwięcej Żydów na rynku niewolniczym dla pracy w koloniach, resztę wykastrować, a kobiety oddać do burdeli”. Nic też dziwnego, że w tymże Heidelbergu policja w czasie pogromu nie broni Żydów, że zamieszki żydowskie w innych miastach zmuszają wielu Żydów do emigracji. W tych krajach innych, zaabsorbowanych wstrząsami ponapoleońskimi i nie mających na razie czasu na zorganizowany antysemityzm, w gruncie rzeczy nie było lepiej. We Francji, w której parlament i lutego 1851 roku uchwalił równouprawnienie religii żydowskiej, w której odtąd, jak pisze Dubnow „Żydzi w życiu duchowym i politycznym zajmowali poczesne miejsce”, tenże sam autor musi przyznać, że „judofobia w masach była nie mniej silna niż gdzie indziej na świecie” i że wskutek tego „najgorszy rodzaj asymilacji - ukrywanie swego żydostwa - był zwykłym zjawiskiem”. W tej atmosferze, która objęła całą Europę, musiało żydostwo sformować nowy front obronny, skoro samo apelowanie do humanitaryzmu nie wystarcza-ło. Należało albo się zaprzeć, albo wrócić do getta. Ale to było nad siły wielu ludzi. Heine, członek zarządu Verein fur Kultur und Wissenschaft der Juden,1 który został założony w myśl haseł emancypacji XVIII wieku, konstatował z rozpaczą: „Nie starcza nam dłużej sił, by nosić brody, pościć, nienawidzieć i cierpieć przez tę nienawiść”. Kiedy założyciel związku, Gans, przechrzcił się dla uzyskania katedry, Heine z goryczą Stwierdza: „Jest przyjęte, że kapitan ostatni opuszcza tonący okręt; tymczasem Gans pierwszy się ratował”. Potem Heine ochrzcił się również, dowcipkując smętnie, że „kupił bilet wstępu do europejskiego społeczeństwa” (221). Co robić, aby się nie zaprzeć i nie dać zepchnąć do getta? Przede wszystkim poczyna się poszukiwanie duszy żydowskiej niezależnie od kanonów, w jakie ona została owinięta przez ortodoksję. Ciekawe są wyniki, 1 [Red.:] Związek ds. Kultury i Nauki Żydowskiej. II do których dochodzi dzieckiem ochrzczony Disraeli (późniejszy lord Beacons-fieid, długoletni premier Wielkiej Brytanii). W powieściach Conmgsb^y, Tancred, Endymion stwarza ciekawą teorię semickiego rasizmu i wybraństwa (217), sypie nazwiskami uczonych, muzyków, ministrów i biskupów, usiłuje przekonać, że Żydami byli pierwsi jezuici, że tajna dyplomacja rosyjska kierowana jest przez Żyda itd. „Do wspólnoty z Bogiem - pisze lord Beaconsfieid - potrzebna jest jakość miejsca i krwi; nosiciel misji musi nie tylko klęczeć w Ziemi Świętej, ale pochodzić ze świętej rasy”. Twierdzi, że rasę^w excellence czystą stanowią tylko Żydzi. „Czysta rasa stanowi naturalną arystokrację. Jest to pozytywny fakt, a nie wymysł”. W ten sposób lord-chrześcijanin, idąc za głosem krwi, dochodził do Ata bachartanu, modlitwy każdego najbiedniejszego Żyda w Polsce: Ty wybrałeś nas spośród wszystkich narodów i upodobałeś nas sobie i wywyższyłeś nas przed wszystkimi języki i uświęciłeś nas swoimi nakazami i zbliżyłeś nas. Królu Nasz, do swych dzieł a Imieniem Swym Wielkim i Świętym nazwałeś nas. Po raz pierwszy zabierając głos w parlamencie Disraeli był ubrany w jakąś zieloną marynarkę dzikiego, supermodnego kroju, w jaskrawy krawat, czym niesłychanie denerwował right honourable members of Parliament.1 Beaconsfieid - premier, dokonywający ryzykownego kap in the dark (skoku w ciemność) i przeprowadzający liberalne reformy, budził nie mniejszą nienawiść w Anglii niż na Wschodzie jego sobowtór kiwający się w tefilim i tałesie i odmawiający Ata bcirhtirtanu. Gladstone podczas którejś debaty woła: „Ależ nie ma pan w sobie ani kropli krwi angielskiej”. Carłyle nazywa go a superlatwe Hebrew conjurer, spellbinding all the great lords, great parties, great interests of England (zadziwiający magik żydowski, obałamucający poważnych lordów, wielkie partie i najżywotniejsze zagadnienia Anglii). Droga więc, którą wybrał Disraeli, aby się nie dać zepchnąć do getta i nie zaprzeć żydowskości, była drogą asymilacji z reservatio mentalis, asymilacji, do której, jak mówi Boehm, historyk syjonizmu (119) „pcha wielu Żydów idea mesjanistyczna, mają oni bowiem nadzieję przez asymilację dostać się do ponadnarodowej ludzkości”. Ale, że nie każdemu jest dane taką drogę przebijać aż przez szczyty premierostwa wielkiego imperium, więc ogół wyznawców tej drogi szedł do różnych skrajnych ugrupowań. Takim był Mojżesz Hess, współpracownik Marksa i Engelsa, przyjaciel Lassala. Urodził się w i^i2 roku. W 1840 roku odbywa się słynny proces o mord rytualny w Damaszku. Będąc w Damaszku odnalazłem panią Mizrachi, ‘ [Red.:] Czcigodnych członków Parlamentu. 12 prawnuczkę głównego oskarżonego, Abulafiego. Starzec ten, brany na tortury, załamał się i przyjął mahometanizm, wracając potem z powrotem na łono judaizmu. Sześciu współoskarżonych torturowano również. W Europie trwał jeszcze stan reakcji pomiędzy traktatem wiedeńskim a Wiosną Ludów, który mocno dawał się Żydom we znaki. Wiedzieli oni z historii, że procesy rytualne mają metodę łańcuszkową, że począwszy się w jednym miejscu idą jak pożar przez różne kraje. Dwudziestoośmioletni Hess, na którym okropności damas-ceńskie wywierają głębokie wrażenie, rzuca się w objęcia rodzącego się komunizmu, mając nadzieję, że ten ruch zniweluje różnice narodowościowe. Ale Hess tak samo od dołu przystępuje do tej pracy asymilatorsko--rewolucyjnej z reservatio mentalis, jak Disraeli przystępował do pracy asymila-torsko-konserwatywnej od góry. Tymczasem na to mu nie pozwalają. Marks pisze bez ogródek: „Jaka jest wiara świecka Żyda? - Szachrajstwo. Kto jest jego bogiem świeckim? - Pieniądz” (5 3). Rozgoryczony Hess poczyna frondować, przemyśliwać, aż przychodzi wojna wyzwoleńcza Włoch, a wraz z nią idee narodowe wstrząsają światem. Ukazują się pierwsze rozdziały epokowego dzieła Graetza Geschichfe der Juden. Wówczas, w 1862 roku, Hess wydaje swoje R^ym i Jerozolima. Komunikuje, że „wraca do swego narodu po dwudziestu latach błądzenia”. Owszem, należy dążyć do jednej szczęśliwej ludzkości, ale tak jak to rozumieli prorocy prawdziwi, a nie nowo upieczeni. Ci prawdziwi prorocy wieścili braterstwo narodów, a nie ludzi jako luźnych indywiduów. „Żydzi są za bardzo skłonni zbierać kwiatki wyrosłe w historii kultury, aby się w nie stroić, zamiast je pielęgnować na gruncie, na którym rosną”. Tu już mamy pierwszą jaskółkę syjonizmu. Hess jest syjonistą, kiedy mówi, że „nienawiść do Żydów wyrasta z duszy ludów i nie może być z nich wydysputowana”. Hess jest syjonistą, kiedy przestrzega: „Nakładajcie tysiąc masek, zmieniajcie imiona, religię, obyczaje, przeciskajcie się przez świat incognito, żeby w was nie poznano Żyda - każde uderzenie w żydostwo, uderzy w was”. Książka jego jednak wówczas minęła bez wrażenia. Było to bowiem już po 1848 roku i zdawało się, że dla Żydów poryw rewolucyjny stworzył nowe dobre czasy. Wieczne złudzenia!... Nie myśląc więc niczego się zrzekać ze swego stanu posiadania pośród narodów, ograniczają się do akcji filantropijnej. Akcja ta, robiona możliwie cicho i „od kuchennych schodów”, aby nie narzucać narodom-gospodarzom niepotrzebnych myśli, że Żydzi stanowią coś odrębnego, ma jak na dobroczyn-ność zbyt wielkie, a jak na robotę polityczną zbyt małe wymiary. Sir Mojżesz Montefiore (1784-1885), pochodzący z rodziny, która właśnie przywędrowała z Włoch, pobożny ortodoksyjny Żyd, rozporządzający wielki-mi środkami, poczyna na własną rękę nawiedzać Palestynę. Pierwsza jego podróż, podjęta wraz z żoną w 1827 roku, zabiera mu na przejazd do Palestyny i5 pięć miesięcy i osiemnaście dni. Tego rekordu nikt nie pobił przez całe XIX stulecie, aż dopiero w XX okręty-widma. W czasie procesu o mord rytualny w Damaszku sir Mojżesz udaje się na miejsce i załagadza sprawę. Zapędza”się i do Warszawy, gdzie go podejmuje namiestnik Paskiewicż. W Palestynie w 1857 roku podejmuje budowę dzielnicy żydowskiej, w której osiedlają się kolele - coś w rodzaju klasztorów, w których pobożni Żydzi na koszt zbie-ranych z całego świata ofiar studiują księgi. Pięć razy jeździ Montefiore do Palestyny, ostatni raz w 1875 jako dziewięćdziesięciojednolatek. Otrzymuje tytuł baroneta za „zasługi wobec żydostwa”. Baron Moritz Hirsz (1851-1896) ma o wiele większy rozmach. Jego dziad wystawił w 1813/14 pułk i w 1820 otrzymał szlachectwo. Jego ojciec w 1869 otrzymuje bawarski baronat. Ale w tymże roku synek nowo upieczonego barona otrzymuje coś o wiele lepszego, bo koncesję na budowę kolei w Turcji. To mu daje tak olbrzymie pieniądze, tak rozgałęzione interesa, że współczesnym jest trudno zorientować się i oszacować tę rzekę złota. Z tej rzeki potężna odnoga idzie na cele żydowskie. Baron Edmund Rotszyld jest największym z tych plutokratycznych dobro-czyńców. Zaczyna się to jak w bajce. Był we Frankfurcie Mejer Amszel, którego Bóg pobłogosławił pięciu sprytnymi synami. A że „swoją portatywną ojczyznę - dwulicową świątynię, zwróconą do wewnątrz Torą, a na zewnątrz pieniędzmi, pośrednik żydowski łatwo przenosił z kraju do kraju” (45), przeto i słynnych „Pięciu Frankfurtczyków” niebawem widzimy prosperujących. Tatę Amszela we Frankfurcie z jednym synem do pomocy, Salomona w Wiedniu, Natana w Londynie, Karola w Neapolu, Jakuba w Paryżu. Jakub przyjechał do Paryża jako dziewiętnastolatek w roku 1811. Robił dobre interesy przy Napoleonie i jeszcze lepsze przy jego przeciwnikach. W 1825 uplasował pierwszą rządową pożyczkę, ożenił się z córką wiedeńskiego brata i rozpoczął niesłychanie wystawny tryb życia. A było z czego. W latach czterdziestych zeszłego stulecia najbogatszego arystokratę Francji szacowano na sto milionów franków, kiedy już w tym czasie Rotszyld wartał siedemset milionów. Ten krzepki w sobie, grubokościsty człowiek o czole byka, gęstych włosach, wydatnych ustach, robi, przynajmniej z portretu sądząc, wrażenie jeszcze prowincjonalnego biznesmena, któremu się powiodło. Ale ten „prowin-cjał” przewrócił gabinet Thiersa. Jakubowi w 1845 roku urodził się syn Edmund,, o żydowskim imieniu Abraham Beniamin. Urodzony z matki bardzo ortodoksyjnej, rósł, otoczony rabinami i przez całe życie swoje nie sprzeniewierzył się ortodoksji. W 1877 poślubia córkę dla odmiany frankfurckiego Rotszylda, który już w owym czasie pisze się: Wilhelm Kari Freiherr (a więc baron) von Rothschild. 14 Takie są oto dzieje sira i dwóch baronetów: z Włoch - angielskiego, z Prus - francuskiego i z Bawarii - tureckiego; Mojżesza, Moritza i Abrahama, których niebawem do akcji wprowadzimy. Aby mieć ją pełną - spójrzmy, co było z żydostwem na Wschodzie. Wiemy, że na Zachodzie była stale i konsekwentnie narastająca judofobia, do której szedł szturm starających się ją „przedyskutować” i przebłagać Żydów. A na Wschodzie? „ANIELSKI” PROGRAM ASYMILACYJNY NASTĘPCÓW IWANA GROŹNEGO Kolos rosyjski szalał z wściekłości, kiedy wraz z rozbiorami Polski otrzymał w posagu półtora miliona Żydów (21). Nigdy do tego czasu Żydów w granice swego państwa nie wpuszczał. Kiedy w 1550 roku Zygmunt August prosił Iwana Groźnego o prawo handlu dla polskich Żydów w Rosji, Iwan odmówił: „Ludzie oni wnosili do nas truciznę duchową; słyszeć o nich nie chcę” (71). Kiedy w 1563 roku wojska rosyjskie zajęły Połock, car kazał Żydów potopić w Dźwinie. Bojarzy pertraktujący w 1610 o powołanie królewicza Władysława na tron moskiewski, zestawili warunki w dwudziestu punktach, z których już czwarty pośpiesza zastrzec: „Żydowinom dla handlów do Hosudarstwa Mos-kiewskiego nie wjeżdżać”. Cokolwiek byśmy mówili o Rosjanach, nie można im odmówić dużego poczucia państwowości i wielkiej konsekwencji w prowadzeniu przez stulecia polityki. Duch narodu, położenie geopolityczne, warunki naturalne, są silniej-sze niż wszelkie formy zewnętrzne rządu i jednolitość linii, którą Kucharzewski tak wszechstronnie naświetlił w swej książce Od białego caratu do czerwonego, została utrzymana w sprawie żydowskiej od czasów Iwana Groźnego do czasów rządów bolszewickich. Nie na próżno widać historiozofia sowiecka restauruje obecnie pamięć Iwana Groźnego jako wielkiego męża stanu, a Eisenstein nakręca apologetyczny film. W felietonie, który umieścił w „Litieratura i Iskusstwo” (4 lipca 1942) tak kończy swoje wywody: „I tak, krok za krokiem, strona za stroną, dokumenty historyczne odsłaniają nam nie tylko głęboki sens, ale po prostu konieczność historyczną postępowania właśnie w ten sposób, w jaki postępował car Iwan Groźny z tymi, którzy szukali w celu zysków osobistych dróg dla rozwalenia państwa”. „Anioł pokoju” (jak w tej epoce powszechnie nazywano Aleksandra I), który musi wypełniać narodowy testament Iwana Groźnego - to zjawisko pełne makabrycznego humoru. A więc liberalny i zarzucony kurs emancypacyjny XVIII wieku ma być wprowadzony na rozkaz. Zostaje założony Komitet Opieki nad Chrześcijanami Izraęlickimi, suto obsadzony przez odkomenderowanych urzędników. Komi-tet ma filie po całej Rosji, rząd nadzielą go wielkimi rezerwatami ziemi w gu-berni jekaterynosławskiej, po tych obszarach ziemskich siadają pełnomocnicy, rządcy, administratorzy; raporty, kosztorysy, plany zabudowy, sprawozdania, wyjazdy komisji, organizacja podpunktów - wszystko aż warczy, tylko powta-16 rżą się ta sama od dwu tysięcy lat historia: „Chrześcijan Izraelickich” nie ma ani na lekarstwo. Jednocześnie kandydatów na tych chrześcijan traktuje się w myśl od-wiecznych wytycznych rosyjskich: gdy np. po nieurodzaju w guberniach witebskiej i mohilewskiej nastąpiła nędza, którą przypisano Żydom, wysie-dlono z tych guberni dwadzieścia tysięcy ludzi ze skrajną bezwzględnością, nie troszcząc się, co ci oderwani od swych miejsc nędznego zarobkowania nędzarze będą robić w nowych kątach. Porujnowano miasteczka po to, aby w dziesięć lat po tym zabiegu któryś z gubernatorów konstatował w raporcie do Petersburga, że wysiedlenie „nic nie pomogło” i że ludność nadal cierpi nędzę. Równocześnie z tym wygnaniem Żydów z dwu guberni wybucha powsta-nie dekabrystów, ale i ci rewolucjoniści rosyjscy są wierni testamentowi Iwana Groźnego, tak jak wierni mu będą w sto lat potem bolszewicy. Że jednak w liberalnym stuleciu dziewiętnastym nie miano pojęcia o masowym administ-racyjnym wytracaniu ludzi po obozach koncentracyjnych, więc Pestel, wódz dekabrystów, proponuje zebrać dwa miliony Żydów z Rosji i Polski, dać im pomoc wojska i niech sobie zawojują Palestynę. Zanim jednak znalazł jakiegoś ówczesnego Żabotyńskiego, zawisł Pestel na szubienicy. Mikołaj I po swojemu kontynuuje program „anielski”. Kiedy się patrzy na dzieje Żydów na świecie, wydaje się jakby jakiś renomowany humorysta piekieł pisał libretto szatańskiej operetki. Za Fryderyka Barbarossy wylęga się teoria, która długo się utrzymuje, że przy zburzeniu Jerozolimy jedna trzecia Żydów zginęła z głodu, jedna trzecia od miecza, a jedną trzecią sprzedano w niewol-nictwo po drobnym pieniążku (w rodzaju grosza) za każde trzydzieści osób. Otóż ci niewolnicy byli własnością cesarzy rzymskich w zamian za ochronę, którą im dawali cesarze i w ten sposób wszyscy Żydzi są dziedziczną własnością korony. Ludwik Bawarski w 1542 roku nakłada na Żydów ciężką daninę jako przedłużenie daniny... na rzecz świątyni Jupitera, którą cesarze odziedziczyli. Biskup Mainz w 1420 roku wygania Żydów, zostawiając im tylko po trzydzieści srebrników na pamiątkę srebrników Judaszowych. To im się każą chrzcić: za Merowingów chrzczący się Żyd wyzwalał się z niewolnictwa (a w Polsce otrzymywał szlachectwo), a był nawet taki wizygocki król Erwig, który nie przyjmujących chrztu Żydów kazał skalpować; to znowuż każą im się trzymać z daleka od religii panującej - kalif Hakim w 1008 każe im nosić na piersiach figurę złotego cielca, Henryk IV stanowi, że przechrzta traci prawa spadkowe, a Hitler zabrania Żydowi witać się hitle-rowskim pozdrowieniem. To im zarzucają, że nie biorą się do rolnictwa i na gwałt pchają na ziemię, jak choćby ów komitet za Aleksandra I, to znowu oburzają się, że Żydzi przenikają na rolę. To im nic nie pozostawiają prócz lichwy, karczmarstwa 2 De Profundis 17 i sutenerstwa, odbierając nawet prawo zajmowania się handlem i rzemiosłem, to znów wybuchają świątobliwym oburzeniem. Diabelska operetka - mająca jednak tę podszewkę, że po prostu te społe-czeństwa-gospodarze nie chcą, w żadnej formie nie chcą Żydów. Nie chcą ich jako rolników, ale nie chcą ich też jako kupców. Nie chcą ich jako biedoty, nie chcą ich jako plutokracji. Nie chcą ich jako proroków i radykalnych reformato-rów, nie chcą ich też jako spekulantów. Nie chcą! Rząd Mikołaja I podejmuje „anielski” program „anioła pokoju” - pragnie Żydów wlać do powszechności chrześcijańskiej. Ale tak jak carskie „dziękuję” dowędrowało wreszcie do Iwanowa, żołnierza któregoś tam plutonu, w postaci mordobicia, tak i Mendelsonowski program emancypacji, przeszedłszy przez rączki urzędników Aleksandra I, doszedł do Żydów - za pośrednictwem Arakczejewa, prawej ręki Mikołaja I - jako maksymalna suma cierpienia, którą złość ludzka pomieszana z bezmyślnością może wymyślić. W 1827 roku zostaje wydany ukaz o „kantonistach” czyli nieprawych dzieciach i sierotach, które mają być wychowywane na koszt rządu (225). Dzieci te były zabierane siłą, koszarowane i poddawane rygorom wojskowym. Dzieci najbiedniejszej kategorii podatników żydowskich (a była to przytłaczająca większość) ulegały temu samemu ukazowi, chociażby nie były sierotami. Bo przecież ciemni rodzice nie wiedzą, na czym polega szczęście ich dzieci. Według ukazu dzieci miały być zabierane w wieku dwunastu lat, ale w praktyce zabierano chłopców dziesięcioletnich i nawet ośmioletnich. Powróciły czasy wizygockiego Egika, który (w 694) kazał odbierać Żydom dzieci począwszy od siedmiu lat. Dzieci były wydzierane matkom, pędzone pieszo setki kilometrów na punkty zborne, przy czym marły Jak muchy. Na miejscu poddawano je torturom głodu i bicia, wymuszając przejście na prawosławie. Takie dziecko, doszedłszy do osiemnastu lat, zostawało żołnierzem, który miał odsłużyć dwadzieścia pięć lat służby wojskowej. Zabierano więc dzieci na całe życie. Przyjście syna na świat zawieszało straszliwą chmurę nad domem żydowskim. „Pleśniały usta kobiece i sperma pleśniała”, jak pisze Uri Cwi Grinberg (202). Diabelska operetka i tu miała ciąg dalszy. W czerwcu 1942 Niemcy zaczęli łapać dzieci po gettach. Oto urywek z listu datowanego z tego czasu, który przyszedł do Palestyny: Zaczęli łapać dzieci. Wczoraj (list wyszedł z Warszawy w połowie czerwca) dwa samochody gestapo zatrzymały się przed wielkim sierocińcem, prowadzo-nym pod nadzorem Rady Starszych. Wyciągnięto stamtąd wszystkie dzieci powyżej lat czternastu. Ponadto łapano na ulicach dzieci w wieku 15-16 lat. Wywieziono je w niewiadomym kierunku. Powstało wielkie zamieszanie. Dziś oświadczono przedstawicielom Rady Starszych, że 600 dzieci wysłano do pracy w rolnictwie na okres miesięcy letnich. Gmina została wezwana przez gestapo do 18 dostarczenia w ciągu najbliższych dni jeszcze 5400 dzieci do pracy na wsi. W wypadku niedostarczenia tego kontyngentu przez Radę, odbędą się obławy na ulicach i w domach, gdzie policjanci brać będą dzieci bez wyboru. Równocześnie od ludności dorosłej wymagano kontyngentów większych niż od chrześcijan. A że za dostarczenie kontyngentu odpowiadała gmina pod grozą, że jej przełożeni pójdą do wojska (243), więc gmina najmowała specjalnych „myśliwych” polujących na ludzi (259). Żyd bowiem nie miał prawa bez przepustki wydalać się poza obręb swego zamieszkania - pod karą wzięcia do wojska. Rzecz prosta, od czasu do czasu chciał odwiedzić krewnych czy kupić skórkę owczą o parę wsi dalej. Na to czekali „myśliwi”-rodacy i wlekli go do wojska. Na to czekali i prywatni Żydzi: rodzina musiała wykazać się tylu kwitami „zdania do wojska”, ilu miała synów. Za przywiezienie skrępowanego „włóczęgi” dostawało się taki kwit i zwalniało się przez to jedno swoje dziecko. Albo więc rodzina polowała po drogach, albo najmowała zbirów-fachowców. Powieść, a raczej pamiętnik, Nikitina, aryjskiego pisarza (225), według mego zdania stokroć przenosi dramatyzm Chaty wuja Toma. W literaturze ży-dowskiej te okropności mają swoje silne karty. Rabinowicz daje opowiadanie (245) o starszym kahału, którego za niezebranie pełnego kontyngentu ofiar wzięto na dwadzieścia pięć lat do wojska. Żonie pękło serce, gdy go zabierali, starsza córka zwariowała, młodsza stała się prostytutką. Bogrow poświęca swoją powieść (259) historii polowania na Żyda dwóch innych Żydów, kon-trabandzistów i morderców. W powieści Mendele Mochera Sefarima (205) widzimy jak dwóch poboż-nych talmudystów, pojęcia nie mających o Bożym świecie, całą mądrość czerpiących z legend Agady, wybrało się pieszo do Ziemi Świętej, przypuszcza-jąc widać, że leży ona gdzieś w drugim powiecie. Pobożni mężowie w trakcie uczonej dysputy o „czerwonych Żydkach”, którzy mieszkają gdzieś w krainie szczęśliwości, i narad nad tym, jak by uniknąć w drodze straszliwego potwora „pimpernota”, zostają schwytani i zdani „w sołdaty”, stanąwszy nagle przed realnym „pimpernotem”. Rekrutów wlekli do bóżnic, w których następowała ponura przysięga: w tałesie, w tefilim, w śmiertelnej koszuli przy dźwiękach szofaru (rogu) i zapalonych świecach. Troska żandarmów o zbawienie duszy żydowskiej i o upodobnienie Żydów do reszty współobywateli szła tak daleko, że uganiano się po całej Rosji za Żydówkami kontrolując, czy nie golą głowy. Wiadomo, że „kto by ujrzał włosy niewiasty zamężnej, jakoby ujrzał srom jej”. Tymczasem reformatorzy zdzierali okrycia głowy, a u bardziej postępowych peruki, doszukując się własnych włosów. (Nie pozwalał Żydom golić się dla odmiany kastylijski edykt 1412). 2* 19 Autor żydowski Lewanda, w książce wydanej w Petersburgu w 1875, a więc pod cenzurą rosyjską, opowiada przebieg audiencji u gubernatora w 1844 roku (229)-Zjawili się u niego Żydzi z błaganiem o cofnięcie nakazu obcięcia w określonym dniu pejsów i półchałatów. - Czyż nie rozumiecie, że ten ukaż cesarski jest najwyższym dowodem łaskawości naszego monarchy? - pytał zdumiony gubernator. I w określonym dniu patrole uzbrojone nożycami stanęły po wszystkich rogach ulic, aby Uwolnić Żydów od dziedzictwa getta. I aczkolwiek tenże Lewanda w innej książce (250) powiada, że „Imperator Mikołaj I był dla nas Żydów tym, czym Piotr I dla Rosjan”, to jednak modernizowani Żydzi płakali, ogłosili post i pokutę. Dogódźże takim! Równocześnie z tymi cywilizacyjnymi posunięciami szły zarządzenia go-spodarcze. W 1827 wysiedlono Żydów z Kijowa, Sewastopola, Mikołajowa i z guberni grodzieńskiej. W 1830 wysiedlono ich w ogóle z całej kijow-skiej guberni. Wysiedlanym nie dawano ani rekompensaty, ani zajęcia, ani możności wyemigrowania w głąb Rosji, do której po dawnemu nie dopuszcza-no Żydów, ani osiedlania się na wsi, a w brudnych miasteczkach już o nędzny kęs strawy walczyło na każdej ulicy po kilku niedouczonych rzemieślników--partaczy. Sterroryzowana, skorumpowana, wydana na łup własnej zdrady, na samo-wolę kahałów, ludność żydowska nie miała żadnej formy obrony. Zostawał jej wzruszający protest: spisywano go na papierze i wciskano w rękę umarłym, aby skargi żydowskie zanieśli przed Boga. Po trzydziestu latach następuje odprężenie wywołane porażką Rosji (1856) w wojnie krymskiej i równoczesną śmiercią Mikołaja I. Żydom zawsze jest chwilowo lepiej, gdy ich suwerenów biją. Dlatego babilońscy Żydzi pomagali Cyrusowi podbić Babilon, egipscy - podbić Egipt Grekom, potem Syryjczy-kom, a potem Rzymianom. Dlatego w Persji popierają bunt Barama przeciw królowi (500 lat przed Chrystusem). Dlatego w 610 roku Żydzi poddani bizantyjscy przyłączają się do inwazji perskiej i wyrzynają chrześcijan, by po czternastu latach zwrócić się przeciw Persom. Dlatego spiskują z Arabami przeciw Wizygotom (w 694), pomagają Arabom zająć Persję i Babilon (w 638) - i tak aż do czasów najnowszych. W Polsce i w czasie rozbiorów i w czasie każdego powstania i w czasie obu wojen światowych kokietowano Żydów. Austria, która w opałach 1848 roku zaniechała ograniczeń, znowu, poczuwszy się mocniej, wprowadziła kontyn-gent małżeństw, wznowienie hańbiącej przysięgi w sądach, w niektórych krajach zakaz trzymania służby chrześcijańskiej itp. - aż trzasnęło w nią Solferino, a potem Sadowa, i Żydom znów zelżało. Tak jak zelżało, gdy padło Państwo Papieskie, a Żydzi skwapliwie złożyli „zaborcy”, Wiktorowi Ema-20 nuelowi, ślub, w którym „w charakterze Włochów, Rzymian i Żydów” obie-cują, że wymawiają po raz ostatni słowo „Żyd” (221). I znów powstają krzyki o nielojalności żydowskiej - czarcia operetka trwa. Przyszła więc kolej na przewidzianą od czasu do czasu w diabelskim libretcie partię liryczną: kochajmy się! Pobita Rosja kasuje instytut kantonistów i znosi ograniczenia w zakładach naukowych. Młodzież żydowska wielką falą napływa do zakładów naukowych, które się dla niej otwarły. Czernyszewski, Pisariew, Buckle, Darwin, Spencer zastąpili Tanach, Talmud, Rasziego i tossafotistów, S^ulchan Aruch, Zohar, Agady i midra-sze. Rosja kipi od podziemnej roboty rewolucyjnej i Żydzi rzucają się głową naprzód w odmęt tej walki. Łudząc się jak na zachodzie łudził się Hess, jak w następnym pokoleniu łudzili się ich następcy, pomagający Leninowi obalać carat - że tą drogą wyjdzie żydostwo na wolność. „Żaden inny ludzki gatunek - pisze Boehm, historyk syjonizmu - nie staje się równie łatwo łupem wszelakich radykalnych haseł, jak żydowski proleta-riusz, który jednak nie jest żadnym proletariuszem w marksowskim sensie, tylko przeważnie intelektualistą”. W epoce, o której piszemy. Żydzi stanowili trzydzieści procent karanych politycznie, aczkolwiek ludność żydowska w Rosji stanowiła trzy procent. Po mieszkaniach małomiasteczkowych Żydów w pokoju frontowym, oficjalnym, za drzwiami, na których futrynie wisiała mezuza - rurka metalowa, w której mieściła się sentencja z Tory - wisiały nabożne Dwanaście pokoleń Izraelskich, których tekst był obwiedziony ramką z rysunkami godeł dwunastu pokoleń. Ryby, lwy, dziki, jednorożce żapładniały wyobraźnię małych dzieci i starych chasydów. Ale w izdebce studenckiej gdzieś na tyłach domu wisiał powszechnie popularny obraz Riepina: student i studentka, trzymając się za ręce, z upojeniem wchodzą w rozhukane morze. Obraz nosił tytuł: Jakiej bezkresy! „Teraz, kiedy życie przybiera tak jasne tony, rany nasze się goją” - pisze Rabinowicz w 1859 roku (245). Żydostwu się wydaje, że te bezkresy są i dla niego. Byle zerwać z cia-snym światem, w który ich wtłoczono! Powstaje kierunek maskil (oświecenia), a jego frenetyczni promotorzy zawierają sojusz z gojami przeciwko cadykom. W 1867 roku w Odessie powstaje Związek Oświaty, który stawia sobie jako zadanie tłumaczenie Biblii i modlitw na język rosyjski „który powinien stać się narodowym językiem Żydów”. „Otrzymawszy od Rosji klucz do wykształcenia - pisze Lewanda (250) - da Bóg odemkniemy tym kluczem rosyjską narodowość, rosyjskie obywatel-stwo, rosyjską ojczyznę. To prawda, że w Rosji zbytnio nas nie faworyzo-21 wano. Ale serce mi mówi, że z czasem oni nas pokochają. My ich zmusimy (podkreślenie oryginału) nas pokochać.” W pięć lat po ukazaniu się książki, w cztery lata po inauguracji Związku, w tejże Odessie, w której powstał, ma miejsce pierwszy pogrom... Krótkie są partie liryczne w żydowskiej operze buffo, reżyserowanej przez piekło. Pogrom odeski przyjęli Żydzi z niedowierzaniem. Zwalali to na karb lokal-nych rozgrywek w tym portowym mieście między żywiołem greckim i Żydami. „Dobry naród rosyjski nie może mieć z tym nic wspólnego” - tłumaczyli rewolucyjni zapaleńcy „chodzący w lud” wedle wyrażenia tamtych lat. „Car nas nie da skrzywdzić” - mówili ortodoksi, tak jakby to nie carska władza wymyśliła kantonistów i przymusowe wysiedlania. Plutokracja rosyjska w tym końcu XIX wieku, kiedy wielkie uprzemysłowienie szło siedmiomilowy-mi krokami przy niepoślednim udziale kapitałów żydowskich, była zadufana w swoje zakulisowe wpływy. „Rabin naszego miasteczka nie mówił inaczej o carze, jak «nasz cesarz» - pisze Szmarjahu Lewin w swoich pamiętnikach z zapadłej białoruskiej mieściny Swisłowicz (195). - Jako dowód, że cesarz jest dobry, mądry i sprawiedliwy, opowiadano, że pod zwierzchnią szatą nosi arba kanfot (tzw. cyces). Tylko zamiast czterech normalnych frędzli, cesarz dwu przednich frędzli, które zwykle wyglądają prawowiernym spod kamizelki, nie nosi (aluzja do zakulisowych wpływów żydowskich - p rży p. mój MW). Frontową bezfrędzlową częścią cyces rządził gojami, tylną zaś Żydami”. Tymczasem był to regularny nawrót dziejowy, powtarzający się od czasów, kiedy, na pięć wieków przed Chrystusem, cesarz perski Firuz za zabicie dwóch magów kazał wyrżnąć połowę ludności żydowskiej. Odtąd, poza Polską, nie mieli Żydzi w swojej historii ani jednego kraju, który by liczniej zamieszkiwali, a któ-ry nie urządzałby periodycznych pogromów. I psalm (XLIV, 25), którym się skarżył prorok: „Aleć nas dla Ciebie zabijają na każdy dzień; poczytują nas jako owce na rzeź zgotowane” (nie wykluczając Anglii z krwawym pogromem za Ryszarda Lwie Serce, kiedy Żydzi, zamknąwszy się na zamku York, zabili swe żony i dzieci i sami się spalili) nie tracił przez stulecia nic na swej aktualności. „Kiedy trzy lata temu Marr wystąpił ze swym antysemityzmem - pisał w 18 81 roku Lilienblum (228) - wszyscyśmy z niego kpili, patrzyliśmy z lekceważeniem na te jego próby, nazywaliśmy je anachronizmem, twierdziliś-my, że są o cztery lata spóźnione. Tymczasem minęły cztery lata i antysemityzm ogarnął całą niemal Europę. I to jeszcze jak ogarnął! Z petycjami, podpalenia-mi, pogromami, mowami w parlamentach, kongresami itd. A co nas czeka w przyszłości? Na pytanie prokuratora, zadane Gołubkowi, czy tenże przypusz-cza, że w Austrii da się przeprowadzić takie prawa, jak kresa (granica) osiadło-ści żydowskiej, obłożenie Żydów podatkiem za tolerowanie ich na terytorium państwa itd. - pytany odpowiedział: Za dziesięć lat - owszem.” „Jestem przekonany - dodaje Lilienblum - że ma rację.” 22 W marcu 1881 roku padł z rąk zamachowców Aleksander II, który uwłaszczył chłopów i miał istotnie wielką popularność w szerokich masach ludowych. Jako reperkusja w kwietniu ma miejsce pogrom, w czasie którego zabito kilkudziesięciu Żydów, zgwałcono dwadzieścia kobiet (221), zniszczono tysiąc sklepów i mieszkań. Pogromy rozlewają się szeroką falą. Dubnow oblicza miejscowości, w których były pogromy, na setkę, przy czym niektóre miały rozmiary apokaliptyczne. Na przykład w czasie pogromu w Bałcie zburzono tysiąc dwieście pięćdziesiąt sklepów i mieszkań, zrujnowano piętnaście tysięcy ludzi, zabito i ciężko raniono czterdziestu, lżej raniono stu siedemdziesięciu, zgwałcono ponad dwadzieścia kobiet; Biorąc pod uwagę, że Bałta nie jest dużym miastem, należy uznać pogrom za stuprocentowy. W Jekaterynosławiu w święto ku czci czczonego bardzo i przez prawosław-nych proroka Eliasza, uczczono proroka w ten sposób, że zrujnowano doszczętnie pięśset rodzin jego potomków. Rząd po cichu popierał te pogromy. Pogromieni nie tylko nie otrzymywali odszkodowań rządowych, ale wszelkie zbieranie datków na ofiary pogromów było zabronione. Równocześnie posypały się nowe ograniczenia w stosunku do Żydów. Zabroniono im kupować ziemię, w ogóle osiedlać się na wsi, handlować w niedzielę itd. Po świecie przeszła fala oburzenia. Poczciwy liberalny świat XIX wieku tkwił w bogobojnym przekonaniu, że ludzkość coraz bardziej się ulepsza i szlachetnieje, i jakieś wyrżnięcie setki lub dwóch bezbronnych ludzi, które oczom ludzi XX wieku uchodziło niezauważone, wydawało się ówczesnej opinii niesłychanym horrendum. Wówczas, aby pokazać, że Żydzi są czymś tak nie do zniesienia, że nawet kulturalni Polacy muszą urządzać pogromy, rząd nasłał swoich agentów do Warszawy. „Stosunki między Polakami i Żydami nie były zaostrzone - pisze żydowski historyk Dubnow - ale organizatorów nasłano z zewnątrz. Generał--gubernator odmówił zorganizowania Straży Obywatelskiej polskim działa-czom, którzy dawali zapewnienie, że własnymi siłami od razu pogrom stłumią. Rosji zależało na tym, aby Warszawa poszła w ślady Kijowa i Odessy i żeby pokazać światu, że Polacy nie są lepsi” (221). Jeśli do tego dodamy falę podpaleń majętności żydowskich, których sprawców z reguły nie odnajdywano, można sobie wyobrazić stan depresji, który ogarnął żydostwo. Nie było do kogo apelować o pomoc. Młody car Aleksander III widać definitywnie oberwał tylne frędzle przy cyces, bo podarował pierścień z brylantem autorowi pełnej bzdur broszury o mordzie rytualnym. Po mieścinach i osadach, po bóżnicach pochylonych od starości, mchem porosłych, po nędznych sklepikach stojących nad rynsztokami powiał, jak zwykle w czasach ciężkich, wiew mistycyzmu i mesjanizmu. Od mieściny do 25 mieściny poczęli snuć się magidowie-wieszczbiarze ludowi, których słuchano chciwie. Kto wie, może tak samo mówili dawni prorocy... Magidowie wyliczali kabalistycznie na wszystkie sposoby termin nadejścia Mesjasza i na wszelkie sposoby komentowali proroctwo swego poprzednika - proroka Daniela: „Po zamierzonym czasie i po zamierzonych czasiech i po połowie czasu... A od tego czasu, którego odjęta będzie ofiara ustawiczna, a postawiona będzie obrzydli-wość spustoszenia, będą dni tysiąc i dwieście i dziewięćdziesiąt. Błogosławiony, kto doczeka a dojdzie do tysiąca dni do trzech set trzydziestu i piąci”. Ogólnie czczony rabi Icchak Ęl-Chanan w Kownie proklamował post powszechny. „Tak więc była prowadzona walka między dwoma sztabami: sztab pogromowy rezydował w Petersburgu, sztab postowy - w Kownie” (207). Maskilizm w Rosji, tak jak emancypacja w Niemczech, jak próby asymilacji gdziekolwiek bądź - okazywały się utopijnymi marzeniami. PIERWSZA ALI JA Gdzież więc znaleźć pomoc realną na tym świecie, gdzie znaleźć pomoc? Ściśnięci „kresą osiadłości”, którą zaciskano coraz bardziej, odcięci od zakładów naukowych nie tylko wyższych, ale i średnich przez numerus cźausus,1 coraz, bardziej zacieśniani, nie mając prawa mieszkać na wsi, kupować ziemi, poruszać się w terenie. Żydzi gotowali się w garnczku własnej biedy. Ich czterdzieści procent stanowili handlarze, trzydzieści pięć - pseudo-rzemieślni-cy. Wyzysk żydowskiego chałupnika przez żydowskiego nakładcę, który sam był nędzarzem, przechodził wszelkie granice. W osiemdziesiątych latach zeszłego stulecia czas pracy trwał do osiemnastu godzin na dobę w zamian za wynagrodzenie sześciu rubli (5 dolary) miesięcznie (119). Przysłowiowe „dzwonko śledzia” jako standard życiowy. Kiedy te bolączki wypływały na usta obrońców w czasie procesów pogromowych, prokuratorzy odpowiadali: - Skarżycie się, że granica do Rosji zamknięta? Ależ macie otwartą granicę do innych państw... Tutaj prokuratorzy byli tylko echem Oberprokuratora Najświętszego Sy-nodu, Pobiedonoscewa, zaufanego Aleksandra III, który wszechwładnie trząsł krajem. Zwykł on był mawiać, że rozwiązanie kwestii żydowskiej w Rosji widzi w ten sposób, że jedną trzecią Żydów się wyrżnie, jedną trzecią wypchnie za granice państwa, a jedną trzecią się ochrzci. I istotnie masy żydowskie ruszyły za granicę. W epoce 1880-1914 dwa i pół miliona Żydów z Europy Wschodniej, których gros stanowili Żydzi z Rosji - ruszyło za morze. (Jednak, aczkolwiek Żydzi wschodni wynosili siedem i pół miliona, niesłychana rozrodczość z czubem pokryła ubytek spowodowany przez ten największy w świecie exodus). W nadgranicznych Brodach w Małopolsce obozowało równocześnie po kilka-naście tysięcy nędzarzy, którzy w dużej części szmuglowali się nielegalnie przez granicę rosyjską. Nie wiedzieli, gdzie jadą. Czyhały na nich hieny emigracyjne. Strwożeni Żydzi Zachodu naprędce klecili komitety pomocy. W tym zamiesza-niu, wrzawie, nieszczęściu nikt nie myślał o Ziemi, do której co dzień się modlił. A jednak jądro inteligencji żydowskiej, wytworzone przez minione trzy-dzieści lat odprężenia, które odeszło od chederów i wytworzyło ruch maski-‘ [Red.:] Liczba zamknięta, ostateczna; limit. łów, garnęło się do kultury rosyjskiej i w tak okrutny sposób zostało od-trącone. Jedno z takich ognisk inteligencji żydowskiej - miasto Romny, leżące na skrzyżowaniu dróg handlowych, wrzało od dyskusji, jak i Odessa, Wilno, Mińsk i inne miasta w granicach osiedlenia żydowskiego. Na drodze, którą szli z nagła wyłoniła się przepaść, zawracać nie było do czego. Zaiste, dyskusje tej młodzieży musiały być bardzo rozbieżne, bardzo gorące i tak „pryncypialne”, jak tylko może być dyskusja toczona bardzo daleko od życiowych sprawdzia- nów. I wówczas - właśnie tak daleko, tak bardzo daleko od życiowego spraw-dzianu, że aż tego nie ogarniemy my, którzy widzimy rozwój Palestyny - po-wstała myśl emigracji do Ziemi Świętej. Cienie sefardów, uciekających z Hiszpanii do Palestyny, cienie Jehudy z Siedlec stanęły za tymi rozczochranymi młodymi ludźmi w kosoworotkach - koszulach modą rosyjską wypuszczonych na spodnie i przepasanych sznurkiem. Ale po raz pierwszy w dziejach narodu żydowskiego ci ludzie jechali nie aby umierać, ale aby żyć; nie aby się modlić, a by pracować; nie aby siedzieć w kolelach, a-na jakiej ziemi?... nie aby stworzyć kopię starokrajskich kabatów - a jaki ustrój?... Wszystko było ciemne. Biblia wypierała coraz bardziej Marksa, Marks się opierał. Staruszek Judelewicz, którego poznałem na obchodzie sześćdziesięcio-lecia decyzji romneńskiej, reweluje, że kiedy młodziutki Usyszkin proponował w przyszłym ustroju Palestyny postawić na czele króla z rodu Dawidowego, powstało takie oburzenie, że ukarano Usyszkina odłożeniem jego emigracji na lat dziesięć. Usyszkin rozpłakał się i wyrok przyjął. Ci czerwieńcy jednak, nie chcący króla choćby z domu Dawidowego, wywiesili sztandar biało-niebieski. Był w połowie XIX wieku w Radzyniu rabin Gerszon Henoch, który wyszukał w Torsie, że biało-niebieski był kolorem Izraela i wszyscy wyznawcy tego rabina nosili biało-niebieskie frędzle cyces u talit katan (małego tałesu). O sztandarze biało-niebieskim pisał również w połowie XIX wieku poeta żydowski Franki. Biało-niebieski daje wedle przepisów Żydowi wskazówkę do modlitwy: można zaczynać poranne modły, kiedy już jest na tyle widno, że da się rozróżnić kolor biały od bladoniebieskiego. Tak, że Herzi, mało wiedzący o żydostwie, może już niepotrzebnie kłopotał się o kolory sztandaru syjonisty-cznego, który proponował w barwie biało-złotej. Na sztandarze grupa z Romnów wypisała werset z Tory: „Domie Jakubów! Pójdźcie a chodźmy” (I^ajas^ II, 5). Skrót z pierwszych liter (takie skróty powszechnie praktykował Talmud, nim nie rozpowszechniła ich rewolucja rosyjska) tego wersetu brzmiał: BILU i odtąd cały ruch otrzymał tę nazwę. Pięciuset młodzieńców zadeklarowało się na wyjazd do Palestyny. W ich rodzinach powstała szalona rozpacz. Ostatecznie do portu nad Morzem 26 Czarnym dojechało stu, w wielu pozostałych rodzinach odprawiano sziwa jak po umarłych: domownicy bez obuwia siedzieli na ziemi przez siedem dni. Inne rodziny zorganizowały pogoń aż do portu. Na okręt więc już siadło tylko czterdziestu. W Konstantynopolu dalsi upadli na duchu i zawrócili, kilku zaś należało zostawić dla starań około przetarcia drogi następnym. W rezultacie do portu w Jafie dojechało czternastu chłopców i jedna dziewczyna. Jafa i obecnie nie wygląda zachęcająco. Wówczas te puste piaszczyste urwiska musiały być jeszcze brudniej sze, ludność arabska jeszcze bardziej dzika. Wielu następnym bilujczykom nawet i ta Jafa wydawałaby się szczytem szczęścia. Władze tureckie nie pozwalały im w niej lądować, byli więc zmuszeni, jak ongiś Izraelici, zrobić drogę okrężną przez Port Said w Egipcie i z niego przedostawać się do ziemi przodków. Owa pierwsza grupa dojechała bez pieniędzy. Należało z punktu brać się do roboty. Teraz idzie się do biura pośrednictwa pracy. Za dawnych czasów, kiedy tego nie było, emigrant szedł do jakiegoś pociotka, który już dawniej się zahaczył o ląd i wypuścił korzonek. Ale ci chłopcy nie mieli do kogo się zwrócić. Ci, którzy przed nimi przyjeżdżali - aby studiować lub umierać - stworzyli getto w palestyńskim wydaniu (156), uważali Palestynę współczesną za taki sam golus, a każdy Żyd przyjeżdżający pracować, napełniał ich przerażeniem i bogobojnym wstrętem. Nie mieli do kogo się zwrócić, a musieli zaraz począć pracować. Szli pod piaszczystą górę od morza w palącym żarze, opływając potem wlekli swoje manatki, nie wiedzieli, jak się bronić od natręctwa arabskiej gawiedzi, wyrywa-jącej im węzełki z rąk, coś proponującej, szarpiącej w różne strony, nie wiedzieli, jak się z nimi rozmówić. „Wniosło” ich do stancji Araba Ajuba, gdzie płacili czterdzieści franków (bo frank był przyjęty w Palestynie jako moneta obiegowa) za dwa pokoje: w jednym z nich mieszkało piętnastu chłopców, w drugim - bałabosta (gospo-dyni) grupy, Dwojra Sirot. Wówczas jeszcze nie było kibucowej prostoty obyczajów, w której i Pruszyński i ja sypialiśmy w jednym pokoju z kobietami. Ta młodzież przyjeżdżała z balastem talmudycznym, marksistowskim, drobno-mieszczańskim i europejskim, z wszelkim balastem, jaki daje brak doświadcze-nia, wątłość fizyczna, brak kierownictwa, autorytetu i wzorów. Jednego balastu nie mieli - balastu pieniędzy. Poczęli pracować po plantacjach Jafy, tak jak arabscy robotnicy po trzy piastry dziennie za jedenastogodzinny dzień roboczy. Arabski robotnik żyje garścią oliwek i pitą (podpłomykiem), mieszka w szałasie i zadowala się jedną abbają (okryciem) na całe życie. Studenci uniwersytetu chcieli z nim rywalizować. Otrzymali w ręce turije - ogromne ciężkie motyki z grubego żelaza, dziesięciokrotnie większe i cięższe niż motyka europejska. Kiedy spróbowałem 27 tą motyką pracować na Cyprze - oko mi zbielało. Ale na Cyprze robiliśmy takie party u dobroczynnej Angielki, która utrzymywała szpital dla chorych osiołków i trzeba jej było zebrać łąkę (bo tak się szumnie nazywa kamieniste pole pełne ostów i innych suchych badyli, które się wyrąbuje turiją). Więcej było śmiechu jak pracy, a potem świetna angielska herbata i różne refreshments1 z frigidera. Bilu j czycy stawali w rząd, poprzedzielani arabskimi robotnikami. Regulów-kę robiono na pół metra. Bo na tę głębokość puszcza korzenie maścili, potwór-zielę, włókniste, odradzające się z każdej swej cząstki. Opowiadał mi o tej pracy profesor Wilkański, który poczynał jako robotnik. Gniazdo mds^illa należy szeroko okopać, by zielsko bez reszty usunąć. A szeregi pracowników są związane wspólnym tempem. Dozorca nagle z wrzaskiem skacze w dół i chwyta garść pozostawionego ziela. W oczach ciemno, dech w piersiach zapiera, pot kapie z nosa, z brody, biegnie strugami po ciele, ręce krwawią, w nocy zaskorupiają się, na następne rano bąble się ścierają i trzon turiji obficie czerwieni się krwią. „Bracia, krew naszą lejmy w bruzdy tego kraju” - pisze poeta Uri Cwi Grinberg. Czasem poetom zdarza się dać metaforę dosłowną. W tej arabskiej niewoli dwa przyświecały światełka o symbolicznych nazwach: Petach Tikwa - „Szpara nadziei”, kolonia rolna, którą w nieumiejętny sposób starali się założyć pobożni Żydzi z Jerozolimy. Ta „szpara” była dla nich zamknięta. Mikwe Israel - „Nadzieja Izraela”, szkoła rolnicza założona przed czterema laty przez barona Hirsza, która miała rozpocząć kolonizację od nauczania Żydów rolnictwa; nie miała uczniów, ale miała za to ziemię, którą uprawiali Arabowie. Nazwa tej szkoły wzięta była z pięknego wersetu: O nadziejo Izraelowa, wybawicielu jego czasu utrapienia! Czemuż masz być jako przychodzień w tej ziemi, a jako podróżny, wstępujący na nocleg? ‘(Jeremia^ XIV, 8) Dyrektor szkoły. Żyd francuski, wychowany w metodach burżuazyjnego i filantropijnego systemu, pragnącego drogą metod kapitalistycznych roz-ład o w a ć z Europy nieco biedoty żydowskiej, kompromitującej polerowa-nych bogatych kuzynów, ale nie mający nawet przeczucia problemów politycz-nor-narodowych, nie przyjął delegacji bilujczyków jak „Nadzieji Izraelowej, wybawicieli czasu utrapienia”. Miał przed sobą grupę obdartych wynędzniałych ludzi, którzy mówili językiem inteligentów i gadali rzeczy dziwaczne. Jeden z obdartusów wyciągnął świstek, który począł dyrektorowi z nabożeństwem odczytywać. Był to Statut bilujc’yków: \ [Red.:] Odświeżające napoje i zakąski. 28 1. Każdy musi trzy lata odpracować w Legionie Pracy. 2. Mają pracować, tworząc wzorowe kolonie, na zasadach kolektywnych. 3. Z tych wzorowych kolonu po odbyciu stażu odpływają po trzech latach na kolonie prywatne, własne, a na ich miejsce z diaspory przybywają nowi. 4. W ten sposób ma przepłynąć przez przysposobienie rolnicze i przez kolekty-wizm cały przyszły iszuw (ludność żydowska Palestyny). Dyrektor poglądał na obdartusów ubawiony. Program był bez wątpienia świetny, tylko nie wiadomo było, kto będzie te prywatne kolonie absolwentom kolektywizmu nabywał. Wybrali się z tym kolektywizmem, z tą komuną... Plenipotent króla kolejowego wstrząsnął się z obrzydzeniem. Komunizm - ten inds^ill kapitalistycznej Europy końca XIX wieku - chcą zawlec tu, na spo-kojny Środkowy Wschód!... Dyrektor błyskawicznie ogarnął sytuację. Należy ten zalążek wziąć pod swoją ewidencję, „okopać” w Mikwe Israel i postarać się wyplenić. - Możecie przyjść na dwutygodniową próbę - wycedził - tymczasem po-ślę o was wiadomość do Paryża. Tylko z góry uprzedzam, że Paryż na żadne komuny się nie zgodzi. Przyszli, harowali. Zrozumieli, że to nie przelewki i trzymali język za zębami. W Mikwe płacono Arabom po pięć plastrów dziennie - była to stawka wyższa. A przy tym - bolesny skurcz ust - była to ziemia żydowska. Po dwóch tygodniach otrzymują pracę wszyscy. Ale trzech już poszło do szpitala, jeśli taki termin jest na miejscu. Pozostali ich utrzymywali. Pomimo groźnych zakazów dyrektora, komuna w konspiracji trwała. Ci młodzi ludzie przyjechali z konspiracji w Rosji i poczynali w przyszłej ojczyźnie od konspiracji. Dyrektor pomysłowo i wszechstronnie zabrał się do wytępienia zielska. Najprzód skruszyć, potem kupić - trafaret ten sam u Uptona Sinclaira, jak u Zoli, ten sam w Pensylwanii, co w północnej Francji, ten sam w tkackiej Anglii, co i w pomarańczowej Mikwe Israel. Elegancki Francuz dał tych zabawnych ostjudów, którymi pogardzał nie mniej niż Arabami, w ręce nadzorcy Araba, Abdul Azisa. Naszczuwany Abdul Azis zmusza studentów do dwunastu godzin pracy dziennie. Ubrania się zdarły. Przyplątały się choroby oczu. Są stale głodni. Wyrzekli się palenia i herbaty. Czasem Abdul Azis rzucał kęs chleba wijącemu się z głodu. Pamiętnikarz Chissin (105) opowiada, że w Mikwe Israel szli na robotę o suchym chlebie i bez herbaty. Ręce w ranach. Od czasu do czasu prosił któryś kładąc się na brzuchu, aby go deptano dla odprostowania krzyża, zgiętego dwanaście godzin nad turiją. Przecie modliłem się do każdej ffuely: yemio, wyprostuj mnie, ulej mnie na nowo! 29 Nie wysłuchały grudy prośby mojej i s^fy ode mnie... Bracia daje, wam siebie, yy most chce. wam służyć - przechodźcie! Po ciele moim, co wisi jak most nad przepaścią, pr^ejd^cie do macierzyństwa korzeni. J. Lamdan (202) Biedne dzieci! Chciały już tylko „poległym ciałem dać innym szczebel do sła-wy grodu”, do „macierzyństwa korzeni”, od których oderwane były pokolenia. Dyrektor przykręcał śrubę, szykanował, wymyślał od leniwców i wyzyski-waczy Alliance’u, kazał, mając arabskich robotników, właśnie tym medykom i prawnikom czyścić ustępy Mikwe Israel, a kiedy już osądził, że zmiękli, wystąpił z ponętną propozycją: ...Zapłaci im drogę do Stanów Zjednoczonych. Tam, gdzie pojechali z Rosji wszyscy mądrzy Żydzi, którzy mieli środki po temu. Skąd przychodzą listy o tym, jak niebywale im się wiedzie. Gdzie powstały po miastach całe kwartały żydowskie. Gdzie są bary, drugstory, teatry, gazety, książki, wielki świat i ty-siące, setki tysięcy, miliony rodaków, wśród których można owocniej pra-cować niż tu, machając turiją. Przecież oni byli na ukończeniu nauk. Jakże w tym młodym kraju brakuje lekarzy i inżynierów. Jak zbogacają się tam Żydzi, jak potrzebują swoich fachowców. Ileż tam jeszcze pism trzeba założyć, ile stowarzyszeń poprowadzić. On im zapłaci drogę... Pięciu zgodziło się i wyjechało do Ameryki. Resztę dyrektor wyrzucił. I znowu - niskie miedziane niebo nad głową, pusty kamienisty kraj i obcy ludzie mówiący gardłowym charkotem arabskim. Gdzie jesteś, gdzie jesteś, ziemio mlekiem i miodem płynąca, gdzie jesteś utęskniony Syjonie, gdzie jesteś Erac Israel, bardziej jeszcze mityczny tutaj niż w Romnach? I wówczas - na półświęta Pessach, „nihiliści” idą jako olej regel (pielgrzymi) pod Ścianę Płaczu w Jerozolimie, wznawiając tradycję sprzed dwu tysięcy lat. Zebrały się lisie czapy, pasiaste chałaty, białe pończochy, stwory z jakiegoś głębinowego świata wypełzłe z kolelów, z Meaśzarim, wyrostki blade o długich krętych pejsach w czarnych pilśniowych kapeluszach o szerokich kresach - patrzą osłupiali na acherim (obcych), na epikorsim (bezbożników), którzy szli przez ulice z odkrytymi głowami i w rozchełstanych koszulach. Ale oto przybysze z edomickiego świata, zbliżając się do Kotel Maarayi, nakrywają głowy, rozkładają w ekstazie ręce na Ścianę Płaczu i przylepieni na ogromnych głazach Salomonowych, wyszlochują stary hebrajski werset Jehudy Haleviego: Ci/on halo tys^ali liściom asiraic’h... (226) („Syjonie, przecież zapytasz, jaki jest los synów Twoich na świecie!”). Między lisimi czapami ujrzały tych zapomnianych przez żydostwo synów Syjonu oczy J. M. Pinesa, pisarza, uczonego ortodoksa. Mieszkał od czterech 50 lat w Palestynie, wysłany przez komitet uczczenia Montefiorego. Komitet ten w wielkim nakładzie drukował portrety Montefiorego, które sprzedawano po rublu i które wisiały w każdym domu żydowskim. Za zebrane pieniądze miano coś poczynać w Palestynie. Pieniędzy jednak dostatecznych nie było i Pines pozostawał raczej jako obserwator. Na tym stanowisku ocenił jak należy, aczkolwiek sam był pobożny, bezwład ortodoksyjnego żydostwa. Nieudane próby wciągnięcia tego materiału ludzkiego w pracę na roli, fiasko roboty w Petach Tikwa powodowały jego gorzkie uwagi: „Sklepikarze, handełesy, szynkarze, talmudyści, służki bóżnicze z piątku na sobotę przedzierzgnęli się w rolników; nie trwało to długo; znikli tak nagle, jak nagle się pojawili” (5/10). W polemice z ortodoksami ostrą im dawał odprawę: „Dusza moja tęskni, aby Palestyna ponownie dawała zboże, figi i wino, ale nie dla ptaków niebieskich (a więc pobożnych żyjących z datków zbieranych w diasporze - p r z y p. mój MW), tylko dla synów Izraela, którzy z czterech stron świata wracają do Syjonu”. I oto nagle ujrzał przed sobą takich opalonych, wychudłych, wyżyłowanych w pracy synów Izraela, wyrzuconych przez „cywilizowanych” Żydów, nie przyjętych przez pobożnych, i wylewających swój ból na chropawych głazach muru, w który przez stulecia wsiąkły łzy tylu pokoleń. J. M. Pines staje się ojcem tej młodzieży. Na ziemi konsula francuskiego w Gederze, który uzyskał od Turków prawo zabudowy, osiedla bilujczyków, wyposażając ich w osła, dziewięć turyj i dwadzieścia jeden i pół złotych guldenów. Założyli tam siedem dunamów winnicy i popłynęli pod prąd. Żydzi w Europie byli uprzedzani, żeby na Gederę nić dawać ani grosza z powodu bezbożności jej kolonistów. Arabowie napadali: w biały dzień zburzyli im skleconą z trudem stajenkę dla osła, rzucili jednego z nich w kaktusy tak, że był bliski śmierci, kiedyś Gederę oblegano przez dwie noce. Zostawmy ich tymczasem - wróćmy do Europy. Porzuciliśmy Europę Zachodnią w siódmym dziesiątku XIX wieku, po wojnie francusko-niemieckiej - kiedy tak przemysłowo poczęło się dziać w Eu-ropie, tak powodzić się Żydom - i przed 1882 rokiem, kiedy te wszystkie obrzydliwości rosyjskie poczęły zasępiać świat, na którym żyło się tak wygod-nie, tak dostatnio, że można było cicho nawet poważne sumy asygnować na zamazywanie ropienia żydowskiego. Założona w 1860 roku Alliance Israelite Universelle pod swoim prezesem, ministrem Cremieux, poczyna się nawet czuć tak mocno na świecie, że interweniuje w szeregu spraw politycznych. Głośna za pośrednictwem AlUance staje się sprawa Mortary, chłopca żydowskiego w getcie rzymskim, którego chrześcijańska piastunka wyznała na spowiedzi, że chłopca ochrzciła, wobec czego dziecko zabrane zostało rodzicom. I chociaż dziecka nie oddano i zostało ono zakonnikiem, akcja ?i robiona po świecie przez Alliance wywołała dużo wrzawy i była miarą tego, jakie wpływy zdołało posiąść żydostwo we własnej i zaprzyjaźnionej liberalnej prasie. Alliance wpłynęła na rząd francuski, aby nie zawierał ze Szwajcarią umowy handlowej, nim ta nie zagwarantuje równouprawnienia przyjeżdżającym Ży-dom francuskim. Alliance wpłynęła, przy walnej pomocy Disraelego, na kon-gres berliński W 1878 roku w kierunku zawarowania równouprawnienia Ży-dów w powoływanych do życia państwach bałkańskich. Alliance podniosła burzę w prasie światowej z powodu procesu rytualnego w Saratowie. Tu też, jak i w sprawie Mortary, nie wskórała nic, natomiast wywołała w Rosji szalone oburzenie na mieszanie się w sprawy rosyjskie i wówczas, bodaj po raz pierwszy, padło sformułowanie „mocarstwo anonimowe”, poczęto nazywać Alliance Sanhedrynem i krypto-rządem żydowskim. Te ataki, śmierć Cremieux (w 1880), pogromy w Rosji i poczynająca się na Zachodzie reakcja antyżydowska (o czym niżej) każą Alliance „uskromnić się”. Ponieważ równocześnie baron Hirsz zobowiązuje się aż do końca swego życia pokrywać w istocie prawie cały jej budżet, więc Alliance całkowicie się poświęca dziełu szkolnictwa na Bliskim Wschodzie (m.in. Mikwe Israel) i jej pracy w dużym stopniu należy przypisać tak mocne usadowienie się kultury francuskiej w Lewancie i Egipcie. A tymczasem właśnie przychodzą chwile, kiedy zastępstwo ogólne intere-sów żydowskich staje się konieczne. W 1881 podróżnik lekarz doktor Loeventhal, Żyd, natknął się na argentyń-skiej stacyjce Palacios na grupę wynędzniałych ostjudów. Siedzieli osowiali nad pustym plantem kolejowym jak ich przodkowie uwięzieni przez Nabuchodo-nozora nad rzekami Babilonu. W danym wypadku Nabuchodonozorem był nieuczciwy agent werbunkowy, który, spotkawszy bezradnych emigrantów w Bremie, załadował ich do Argentyny. Doktor Loeventhal doniósł o tym baronowi Hirszowi i w tej katastrofie, która rozpętała się nad żydostwem w Rosji, w spiętrzeniu obozu wygnańczego w Brodach, w nacisku niesłychanym uciekających Żydów na wszystkie ośrodki europejskie, w których poczęto sarkać - baron Hirsz postanowił spławiać ten potok ludzki do Argentyny, obfitującej w dobre, nie zasiedlone ziemie i poszukującej emigrantów. Ta impreza pochłonęła wielkie pieniądze. Baron Hirsz wydał na nią sukcesywnie dziesięć milionów funtów (119), stwarzając wreszcie w 1891 Jewish Colonisation Association (tzw. ICA), którą wyposażył początkowo w dwa miliony funtów (75). ICA ma dotychczas bodaj w Argentynie sześćset tysięcy hektarów; żyje tam czternaście tysięcy kolonistów o słabym aktywie narodowym, o których w żydostwie mało co słychać. 32 Tak oto ani przyrodzone warunki (exodus z Rosji), ani wielkie pieniądze nie mogły same w sobie, bez koncepcji politycznej, bez wielkiej idei rozwiązać sprawy choćby w małym stopniu. Szmarjahu Levin w drugim tomie swoich pamiętników (207) pisze, że on i jego koledzy z Uniwersytetu Berlińskiego, pojechawszy w tym czasie na wakacje do Rosji, zebrali czterdzieści tysięcy podpisów pod adresem protestują-cym przeciwko wysyłaniu Żydów przez Hirsza do Argentyny. Setki tysięcy jego współbraci jechały bez żadnej opieki i organizacji na wszystkie strony świata, uciekając od prześladowań rosyjskich, i Levin oraz jego koledzy nie mogli mieć nic przeciw temu. Ale kiedy się znalazła pomocna dłoń, która chciała tym uchodźcom zaoszczędzić cierpień i stworzyć jakąś organizację w ich ucieczce - która i tak miała miejsce - natychmiast wybuchły wściekłe protesty. Nie w imię tego, żeby uważano za obowiązek Żyda trwać w Rosji - tylko dlatego, że akcja zorganizowana miała prawo mieć na celu tylko emigrację do Palestyny. Tkwiła w tym cała nierealność myślenia żydowskiego, która jest w więk-szej mierze siłą niż słabością tego nieszczęśliwego narodu. Marszałek Pił-sudski tę „nierealność” w narodzie polskim ochrzcił terminem impondera-bilia. Czegóż więc chciały te masy, w których szły silne wiry chasydyzmu (mistyki religijnej) i maskilizmu (oświecenia świeckiego); mieszczaństwa z uwielbieniem dla pieniądza i możnych tego świata i rewolucji socjalnej; nadmiernego, kłującego w oczy bogactwa i biedy urągającej warunkom ludzkim; niesłychanej dumy, wiary w pomazanie narodu żydowskiego i niesłychanego codziennego upokarzania przez narody-gospodarzy? Jak zwykle w takich wypadkach religia - ciemna, zabobonna, wyśmiewana przez maskilów religia - wzięła pierwszy kurs w ciemności, kiedy asymilacyjne busole czy to w plutokratycznych futerałach lorda Beaconsfielda (Disraelego) i barona Hirsza, czy w socjalistycznych Hessa i studentów rosyjskich zostały stłuczone. Kiedy okupacja niemiecka i czerwona zalała Polskę, cóż mogły sprawić żydowskie organizacje i ugrupowania społeczne i polityczne? Ale domy modlitwy pełne były i potężne S^ema, Israell, wobec którego jakże blade są wszelkie slogany partyjne, rozlegało się jak przez wieki. I wówczas - pierwszą jaskółką zbliżającego się syjonizmu była akcja Żydów pobożnych. Jak przez ironię dziejów zaszczyt ten im należy przypisać wbrew wszelkim przeszkodom, które obskurantyzm religijny kładł na drodze syjonizmu. I dlatego każdy nie powierzchowny obserwator rozumie ten pietyzm, z jakim syjonizm traktuje swoją religię; tę pełną tolerancji wyro-zumiałość, z jaką się do niej odnosi, jak w rodzinie odnoszą się do starego dokuczliwego dziadka, mającego starcze fantazje, a który przecież zajmuje pierwsze miejsce przy stole i który odmawia brachę (błogosławieństwo). 3 De Profundis 3 ; Kiedy się patrzy na grupę uczestników konferencji katowickiej, która w 1884 odbyła się w tym mieście leżącym w zaborze niemieckim nad granicą rosyjską, kiedy się widzi te bogobojne brody starszych panów i czyta się ich biografie, widzi się, że to jest ten sam zaczyn, który już w 1860 roku reprezentował rabin Kaliszer - inicjator konferencji w Toruniu, mającej szukać sposobów znalezienia realnej drogi dla żydowskiej miłości do Syjonu, bez zdawania wszystkiego na Mesjasza. I jak w pracy rabina Kaliszera najbliższym współpracownikiem był uczeń Marksa i przyjaciel Lassala - Hess, którego nazywano Kommunłstenrabbi, tak w konferencji katowickiej wzięły udział naj-lepsze maskilistyczne elementy. W konferencji uczestniczyli m.in. D. Gordon, redaktor „Hamagid”; J. Cha-zanowicz, założyciel biblioteki przy jerozolimskim uniwersytecie; M. Luncz, badacz Palestyny; Mandelstamm, lekarz z Kijowa, późniejszy współpracownik Herzla. Konferencja - błąka się jeszcze w ciemności. Założono Związek im. Mon-tefiorego dla popierania żydowskiej kolonizacji w Palestynie (komitet uczczenia Montefiorego, w stulecie urodzin którego odbyła się konferencja, był zawiąza-ny wcześniej), ale ciągle jeszcze im się roiło po głowie, że żydostwo ugruntu-ją w Palestynie przede wszystkim możni fundatorzy, a nie ręce żydowskie. Odrywać ręce żydowskie od trzymania Talmudu albo miarki - to było przeciw całej tradycji żydowskiej. I aczkolwiek uczestnicy konferencji w swojej świado-mości byli zwolennikami rolnictwa, to podświadomość ciążyła na nich ciężką spuścizną. Skoro tylko trzeba było przechodzić od teorii do praktyki, ociągali się. Słyszeć nie chcieli o daniu jakiejkolwiek pomocy bezbożnym bilujczykom, których zostawiliśmy w Palestynie z osłem i dziewięciu motykami. Do Pale-styny konferencja wysłała sześciu pionierów rolnictwa, zwerbowanych spośród najlepszych uczniów bogobojnych rabinów; wszyscy ci talmudyści w Palestynie wyłamali się - uciekli od pracy fizycznej. Rzecz charakterystyczna: konferencja odbyła się pod honorowym przewod-nictwem rabina Mohilewera z Białegostoku. Ale przewodniczącym faktycznym wybrano Pinskera, prekursora Herzla. Akcja rozpoczęta jednak rozwija się, potykając się i zbaczając, posuwa się ku syjonizmowi. Rabin Mohilewer w Białymstoku jest cały oddany idei pionierskiej w Pa-lestynie. Na konferencji w Druskienikach, która ma miejsce wkrótce po konfe-rencji katowickiej, zakłada stowarzyszenie Chowewej Sion (miłośników Syjo-nu). Ale miłośnicy są biedni, a Palestyna wymaga wielkich pieniędzy. Sprzedaż portretów Montefiorego to była kropla w morzu, to była raczej akcja przy-podobania się wielkiemu Dobroczyńcy. Ale delegacja, wysłana przez konfe-rencję katowicką dla złożenia powinszowań Montefioremu w stulecie jego urodzin, znajduje starca, który się rozpłakał ze wzruszenia, ale którego majątku dobrze już pilnuje rodzina i sekretarze. 54 Należało szukać innego patrona. ; Tę samą myśl równocześnie powziął inny człowiek. Opowiadał mi o nim Mosze Smilański, prawie bilu jeżyk, bo siedzący na roli w Palestynie od 1890 roku. Mosze Smilański, dobry pisarz, a poza tym „król grejpfrutowy” i prezes Związku Hodowców Cytrusów (cytrus - cytryna, grejpfrut, mandarynka, pomarańcza itp.) sam przez się stanowi kartę dziejów Palestyny. Idzie się do niego w Rechowocie obszernym gospodarskim podwórcem, ocienionym niebywale wysokimi eukaliptusami, które sam sadził. Rozsiadły dom ma dech gospodarski i cichy, coś z farmy, a coś z dworu. Ten styl niebawem staje się zrozumiały, kiedy gospodarz, częstując na werandzie gościa cyyjem ^ wareniem (herbatą z konfiturami, którą w wielkich masach pochłaniali Rosjanie) i ciastka-mi domowego wypieku, informuje, że jest synem dużego dzierżawcy rolnego spod Smiły na Ukrainie. Odebrał religijne talmudyczne wychowanie, które jednak mocno już wówczas popsuli studenci-Żydzi, przyjeżdżający do Smiły na wakacje. Studenci należeli do epoki haskali (oświeconejasymilacji), ale chłopak, który miał siedem lat, kiedy poczęły się pogromy i haskala się zawaliła, mógł od swoich mentorów wziąć tylko negację Talmudu, ale pozytywnych ideałów musiał szukać sam. Poczyna marzyć o wyjeździe do Palestyny. Ojciec, któremu prawa ignatie-wowskie odebrały możność dzierżawienia ziemi, wyprawia się do Ziemi Świętej, ale, nawykły do czarnoziemu europejskiego, wraca z niej zniechęcony. Mimo to chłopak wyrywa się do tej nieznanej ojczyzny. Pod miasteczkiem Mirgorodem, w którym teraz mieszkają, rozłożyła się kolonia tołstoj owców, którzy chcą żyć z pracy rąk własnych. Chłopak szmyga do nich i postanawia żyć w Palestynie tak samo. W siedemnastym roku życia rusza. Matka rozkrzyżowała się na drzwiach, kiedy miał wyjeżdżać. Ojciec, który był w Palestynie, uważał, że syn na pewno powróci. Dzieje młodego Smilańskiego w pierwszym roku były takie jak i innych: pracował z motyką na plantacjach. W następstwie ojciec, przekonawszy się, że to nie była dziecinna fantazja, kupił mu ziemię. - Tu - mówi Smilański, pokazując na rozbudowany Rechowot, mający kina, kawiarnie, restauracje, instytut rolniczy i porządny ratusz - w całym Rechowocie był tylko szałas czarnego stróża z ramienia arabskiego effendiego; stróż mieszkał w nim z psem i dzierżawił działki roli okolicznym Arabom. Ja pracowałem niedaleko w Riszon-le-Syjon jako robotnik. Ta grupka bilujczy-ków, która po pierwszej czternastce tam przyjechała, żyła nad wyraz nędznie. Ludzie zapomnieli, że należeli niegdyś do innego cywilizowanego świata. Chodzili brudni, nie czytali nic, nie mieli najmniejszych rozrywek kulturalnych. Gdzieś bardzo głęboko na dnie ich dusz zapiekł się wyraz „Syjon”, słowo nie mające w ich życiu żadnego praktycznego sensu. y • 35 Pomiędzy tymi ludźmi był inżynier Feinberg 2 żoną. Chemik, świetnie uposażony w cukrownictwie na Ukrainie. Wszechstronnie wykształcony; miał żonę, która była uosobieniem czaru życia, wykwintu, estetyki. Młoda kobieta przywiozła z Rosji pianino. Wszelkie pieniądze stracili. Mieszkali w szopie, którą sklecili z desek i w szopie tej stało pianino. Młoda kobieta gotowała, prała. Wieczorami pod szopę z desek ściągali spracowani ludzie. Bertiusza - jak ją pieszczotliwie z rosyjska przezywali - grała. Grała Czajkowskiego, Musorgs-kiego, Rachmaninowa. Grała Beethovena, Brahmsa. Kiedy pod wyiskrzonym niebem słuchali z zapartym tchem surowej muzyki Bacha, znowu byli bliżej biblijnego patosu i lżej im było żyć. Nędza dochodzi kolonistom do gardła. Wody nie ma, giną z braku wody. Inżynier Feinberg wylicza, że byle „skądś” otrzymali trzydzieści tysięcy franków, to nawodnią Riszon-le-Syjon i w ogóle pocznie się era pomyślności. Netter, dyrektor szkoły w Mikwe Israel (poprzednik owego, który miał zatargi z bilujczykami), przysłany przez europejskich mecenasów i żarliwie nachodzony o to, aby wskazał owe „skądś”, dał Feinbergowi list do Zadok--Khana - rabina Paryża. Nim Feinberg, wysłany za składkę kolonistów, dojechał do Paryża, Netter zmarł. Zadok-Khan wyrobił Feinbergowi audiencję u Rotszylda. Przeczytaw-szy list zza grobu, Rotszyld dał żądane trzydzieści tysięcy franków, uśmiechając się na namiętne zapewnienia, że już teraz niewątpliwie dla kolonistów pocznie się era pomyślności. W tym samym roku, również przez Zadok-Khana, trafia do Rotszylda rabi Mohilewer. Rabi z Białegostoku nie mówi po francusku. Rabi z Białegostoku, gdzieś w drewnianym domku nad rynsztokiem marzący o Mesjaszu, o Syjonie, żyjący w atmosferze nie obecnego życia, ale grzmotów na górze Horeb, wspaniałości Salomonowych, rabi z miejsc, gdzie wśród bezmiernej szarości rozwijało się purpurowe marzenie, nie znające granic, człowiek ze świata Zachwytu i Hiper-boli niczym nie skrępowanej - z trwogą przekroczył progi Możnego Trzęsą-cego Światem. Przed baronem Edmundem stanęła postać w futrzanej czapie z lisim ogonem, w jedwabnym chałacie, na który spadała pięciu sznurami wspaniała broda. Przybysz ze świata, jakże innego niż ten tu Paryż i dziadkowy Frankfurt i macierzysty Wiedeń i Londyn i Neapol stryjów i stryjecznych dziadów, wparł w barona palące oczy i powiedział: - Ja będę mówić do Jaśnie Wielmożnego Barona po naszemu, jak ja mówię w bóżnicy do Wszechmocnego, niech będzie pochwalone Imię Jego. Ja zawsze myślał, co to może być, że Najwyższy, niech będzie pochwalone Imię Jego, wybrał dla noszenia Słowa Mojżesza, którego język był związany? 36 (Mojżesz był jąkałą -przy p. mój MW) Mojżesz był s^tadlan (zabiegającym o interesa żydowskie -przy p. mój MW), to on miał do gadania z faraonem i z generałami faraona i z ministrami, to on musiał gładko mówić, żeby się podobać wielkim świata. Ja teraz to zrozumiałem, kiedy moi bracia posłali mnie, żeby szukać bogatych Żydów, co by wsparli dzieło żydowskie w Palestynie. Cóż by znaczyło, gdyby Mojżesz umiał pięknie i gładko mówić? Za tą gładkością nie słychać by było głosu Boga. Ludzie by mówili, że Tora nie jest dana z nieba, tylko, że Mojżesz do niej namówił. Panie baronie! Tutaj do tego pokoju przychodzą najwięksi inżynierowie świata, przynoszą projekty dróg żelaznych, kanałów, przynoszą panu najdo-kładniejsze wyliczenia. Ja przychodzę tylko z wołaniem mego narodu. Od dwóch tysięcy lat nie jesteśmy w Palestynie... Cóż za wyliczenie dać mogę, jaką porękę? Na Rotszyldzie to przemówienie zrobiło wielkie wrażenie. Przywykł, że ludzie czołgają się przed nim i o coś proszą dla siebie. Z taką siłą, z taką bezinteresownością nikt nie mówił w Paryskim Babilonie, który dopiero skoń-czył finansowanie Suezu, a obecnie był wstrząsany skandalem panamskim. Podobno Rotszyld był wstrząśnięty przechrzczeniem się jednego z człon-ków rodziny i postanowił ekspiować, pomagając Dziełu Syjonu. Przypomniał sobie tego zabawnego Feinberga, który wybiegł od niego uskrzydlony trzy-dziestu tysiącami franków, przekonany, że już odtąd pocznie się era szczęśli-wości. Usta barona, które Herzi w swoich pamiętnikach określa jako hassiiche1, skrzywiły się ironicznym uśmiechem: „Wariaci... w tej małej grupce... Z trzy-dziestu tysiącami franków... chcą zagospodarować Palestynę! I co to, chemik, zdaje się, ten... Feinberg. Bez robotników z prawdziwego zdarzenia prze-padną...” - Ma tam gdzie rabi w tej swojej Rosji Żydów, którzy siedzą na roli? - Dlaczego nie mam mieć? - odpowiedział Mohilewer pytaniem, zbierając tymczasem myśli. - Niech rabi wybierze dziesięciu wzorowych rolników i pośle do Riszon--le-Syjon. Wszystkie koszta poniosę. Jak ta próba się uda, to zobaczymy, co dalej robić. Mohilewer wolał zrozumieć nie „osób”, tylko rodzin. Dziesięć rodzin! Wobec tego, wróciwszy do domu, wysłał jedenaście rodzin, osiadłych w kolonii rolnej pod Rożanami. I rodzinek niczego sobie!... - razem sto jeden osób. Widocznie rodziny liczone z pociotkami i kumami. W tym wypadku Rotszyld okazał się Labanem, a Mohilewer Jakubem, który porobił w pasy tyle baranów, ile tylko był ich w stanie zabrać. ‘ Szpetne. 57 Ci chłopi żydowscy z Białostockiego przez rok byli trzymani na ziemi Mikwe Israel jako wyrobnicy. Wreszcie po roku kupiono im ziemię w Ekron. Tak oto poczęła się kariera barona Edmunda Rotszylda jako Nadiw Hayadua (wielkiego dobroczyńcy). Niewiele z milionowego exodusu Wschodniej Europy otrzymała ziemia wytęskniona i wymarzona. Marzenie marzeniem, ale do Ameryki było jechać wygodniej. Pewne jednak odpryski tej fali trafiały i do Palestyny. W lat kilka po akcji pogromowej w Rosji mamy czterystu kilkudziesięciu imigrantów osiedlonych w Samarii, sto dwadzieścia osób osiada w Rosz Pinna. Rotszyld następnie przejmuje pod swoją opiekę Samarię, przemianowując ją w Zichron Jaakow. Ciężkie to były te pierwsze czasy. Byłem na obchodzie sześćdziesięciolecia czynu bilujskiego w Riszon-le--Syjon. Na ławach zbitych z tarcic (obchód odbywał się na otwartym powietrzu) zasiadły chrzęszcząc fularami jakieś paniusie, które zapewne nie mają czego zazdrościć Bertiuszy, bo mają niejedno pianino. Na podium wolno gramolili się staruszkowie, podtrzymywani pod ramiona. Mejerowicz, który pisał jeszcze we „Wschodzie”, Pugaczewski, starający się stawiać nogi sztywno i dziarsko. Judelewicz, ten, który był w kolegium skazującym Usyszkina na dziesięcioletnią banicję za marzenia o królewskiej koronie dla rodu Dawidowe-go. Lubman-Chawiw, którego syn jest burmistrzem Riszon-le-Syjon. - Pamiętacie tę górkę - pokazuje za miasto Lubman senior, śmiejąc się szczęśliwie-jak na niej 28 lipca 1882 spędziliśmy pod otwartym niebem pierwszą noc, przyszedłszy na te pustkowia, gdzie teraz burmistrzuje mój syn? Smilański jest najmłodszy z całego towarzystwa; ten smarkacz przyjechał tu bowiem dopiero w 1890 roku. Obejmuje Lubmanową i całują się z dubeltówki: - Ładna była dziewczyna; chłopcy za nią latali... Mejerowicz chrypi coś do radia, czego nikt zrozumieć nie może; młody chłopak stojący przy mikrofonie powtarza dźwięcznym głosem każde jego zdanie. Głuchy Judelewicz, siedzący przy mnie, kiwa potakująco głową, tak jakby potwierdzał to, co mówi Mejerowicz, którego nikt nie słyszy. Judelewicz ubrał się na tę uroczystość odświętnie: ma sztywny, w domu krochmalony bez glansu kołnierzyk, „maniszkę” (krochmalony półkoszulek), czarny krawat oraz czarną alpagową marynarkę; wypisz wymaluj ekonom z Ukrainy, kiedy się wybrał do kościoła. Młodzież ze związków robotniczych w niebieskich pionierskich koszulach, patrzy ciepło na te szacowne resztki z diaspory; wie, ile potu tych staruszków wsiąkło w ziemię palestyńską. - Nie tylko inteligenci przyjeżdżali wówczas - mówi Smilański. - Byli i ludzie prości, nie uczeni, którzy wiedzieli tylko, że jest Syjon, do którego tęskniły ich dusze. 58 Pamiętam takiego Jankla, nazywali go Chajał - żołnierz. Porwany jako małe dziecko do wojska, przechrzczony siłą, od osiągnięcia pełnoletniości przesłużył jeszcze dwadzieścia pięć lat. Ożeniono go z chrześcijanką. Nie miał pojęcia o religii żydowskiej, nie umiał się modlić po żydowsku. Pewnego razu oddział maszerował przez jakieś miasteczko i do Jankla doleciała melodia, która go chwyciła za gardło. Tę melodię słyszał w dzieciństwie, w jakimś rodzinnym domu, którego nie pamiętał. Dźwięknął w nim pintete Jid - „punkcik żydows-ki”, tkwiący w najbardziej zasymilowanym Żydzie i posiadający siłę ziarnka gorczycznego, z którego wzrasta drzewo. Jankiel splątał krok i został zwymyś-lany. Po wyjściu z wojska osiada w jakimś miasteczku, handluje końmi. Pewnego dnia, idąc ulicą, zostaje zatrzymany przez tę samą melodię; melodia idzie z bóżnicy. Tałesy, zwój Tory... wszystko to pamiętał jak przez mgłę... Rzucił żonę i dzieci. W 1878 przyjechał do Palestyny, z samowarem. Grasowała wśród osiedleńców malaria; Jankiel Sołdat zamiast chininy aplikował spirytus, który wyrabiał za pomocą swego samowara. Klecił więc sobie jakoś egzystencję i czuł się szczęśliwy. Korciło go tylko, że nie może jur-cajt (rocznicy) po rodzicach obchodzić, bo ich nie znał. Wobec czego jur-cajt obchodził w dniu, w którym po raz pierwszy usłyszał melodię maszerując jako sołdat rosyjski. Ci prości ludzie, współcześni Smilańskiego, to był ten proletariat fizyczny, tak rzadki w diasporze. Takim był Mojsze Goj, silny, barczysty, pierwszy rybołowca żydowski w Palestynie. Takim był Abraham Kublarz, który wyprokurował sobie krzynkę ziemi nad Yarkonem. Postawił na niej „ziemiankę”, chatkę wykopaną w ziemi, w której mieszkał z córką wielkiej piękności. Ojciec i córka pracowali ciężko, nie mając żadnego inwentarza i uprawiając ziemię. Oni pierwsi w Palestynie poczęli solić ogórki. W święta dziewczyna ubierała się po małorusku, puszczała pyszne warkocze i siedząc nad Yarkonem śpiewała słoneczne małorosyjskie pieśni. ...Yarkon pamiętnego roku wylał i zniszczył całe gospodarstwo. Wkrótce potem i ojciec i córka zmarli w nędzy. Beniamin Fein miał jedną ideefisc: jakże to jest, że owocami etrogim (w czasie świąt Sukot masami używane po całym świecie owoce palestyńskie, należące do rodziny cytrusów; w dziewięćdziesiątym roku przed Chrystusem, kiedy król żydowski Jannajasz, po zabiciu swego brata, który znowuż zamorzył swoją matkę głodem, prowokował lud, wylawszy jako arcykapłan podaną mu w srebrnej czaszy wodę na posadzkę zamiast na ołtarz - lud oburzony obrzucił go owocami etrogim, a straż zabiła tysiące parafian miłego arcykapłana) handlują Arabowie i Grecy? Wziął się do ich hodowania. ‘Etrogim należy szczepić, bo hodowane z ziarna są bardzo marne, pobożni więc kupują tylko owoce pochodzące ze szczepienia. Fein czekać musiał sześć lat aż doczeka się owoców. Tak długo czekać może kapitalista, ale nie biedak. Zrywał się w pracy, by móc zarobić parę groszy, a po nocach słychać było skrzyp jego wózka wożącego 59 wodę na plantację. Kiedy po sześciu latach wreszcie zawiózł pierwszy swój plon do Jerozolimy, pobożni nie kupili owoców, bo były szczepione, co jest zabronione prawem. Co innego nie-Żyd; on może hodować takie owoce i od niego można je kupić. Ale gdyby Fein chciał je odsprzedać Arabom ze stratą, to tych owoców się dopilnuje, aby ich nie kupić, bo są trefne. Sześcioletnia praca Feina została przekreślona i biedak powiesił się. Nosiwodę, który roznosił po osiedlu wodę ze studni nazywano reb Izrael. Skądże ta nazwa zaszczytna dla, biednego Izraela, pełniącego tradycyjnie najbardziej proletariacką funkcję małych miasteczek diaspory, zgiętego dzień cały pod ciężarem nosideł? Przecież reb oznacza coś fajnego, coś cymesowego w uczoności lub bogactwie. Izrael Nosiwoda (Wassertrdger) był synem kowala na Ukrainie. Pewnego razu przyjechał do kowala jego teść, aby umierać. Jakoż umarł, żaląc się, że nie umiera w Jeruzalem, w którym Żydzi mają swoją stolicę. Rodzina chowała zmar-łego w miasteczku, a kiedy powróciła z pogrzebu, okazało się, że nie ma prawa więcej mieszkać w swej wsi. Na wsi nie mogli osiedlać się nowo przybyli Żydzi, więc powracających z pogrzebu potraktowała gmina jako nowo przybyłych. Chłopak znalazł się w Odessie, gdzie zarobkował jako tragarz, ale stale wypytywał, gdzie to znajduje się Jeruzalem, w którym Żydzi mają swoją sto-licę... I wreszcie znalazł się w Palestynie. Smilański akurat widział go w Jafie, jak wylądował, przywiózłszy ze sobą to, co uważał za najpotrzebniejsze: nosi-dła. Tak jak Jankiel Sołdat samowar, a Bertiusza - pianino. Cybaty wyrostek pytał w Jafie, gdzie są ci, których stolicą jest Jerozolima i dyndając wiadrami doszedł do Riszon-le-Syjon, gdzie począł zarobkować. Ale wieczorem śpiewał pięknie nabożne pieśni w transpozycji ukraińskiej i miesz-kańcy zbierali się, aby go słuchać. Stąd - reb... Działki nadane kolonistom nie dają im minimum egzystencji. Izrael marzył wciąż o ujrzeniu „stolicy Jerozolimy”. Ale jej nie zobaczył. Umarł od febry, nim minął rok noszenia wody. Ta pierwsza alija (czyli, dosłownie mówiąc: wyniesienie, przypływ) emi-grancka była jednak bardzo różnoraką. Miał rację Pines, pisząc o chmarze służek bóżniczych. Ten drugi element, postępowy, był znowuż elementem anarchicznym i doktrynerskim. Warunki były ciężkie, a instynkty „urządza-nia się”, dziedziczone wiekami - zbyt silne, by nie wywoływać załamania duchowego. Odczuć to miał niebawem Rotszyld, skoro niebacznie - wciągnięty przez Mohilewera, Feinberga i pierwszych dziesięciu kolonistów, których zdecydo-wał posłać, a którzy spuchli do stu - stał się jurę caduco odpowiedzialny za kolonizację Palestyny. Urzędujący z ramienia Rotszy Idą urzędnicy, również nie pochodzący ze środowisk pracy społecznej, nie umieją podejść do tych, jakże trudnych owieczek. Administracja decyduje przejść na bardziej rentowną gospodarkę, 40 a mianowicie przejść z oliwek i winogron na migdały. To wymaga kilku lat oczekiwania aż nowe kultury poczną owocować; przez ten czas koloniści mają pobierać umiarkowane zasiłki. Wszczął się krzyk, że Rotszyld pragnie tylko zagospodarować ziemię rękami kolonistów, po czym ma zamiar ich usunąć. Paryż postanawia usunąć pyskaczy z działek. Pyskacze apelują p opiekę do... konsula rosyjskiego (117). Paryż nakazuje ostre regulaminy: .nie zezwala się kolonistom zakładać żadnych stowarzyszeń, nie wolno im najmować robotników bez wiedzy administracji, nie wolno im przyjmować gości dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, jeśli nie zameldują o tym administracji itd. Robi się gwałt w prasie światowej, Rotszyld zamiast cichego zadowolenia, które tak bogatym filantropom dobrze robi na trawienie, jest okrzyczany niemal jako wróg narodu żydowskiego. Tam podpisy protestacyjne na Hirsza, tu nagonka prasowa na Rotszylda... Baron Edmund decyduje się sam jechać do Palestyny. Ma czterdzieści dwa lata, wszystko mu się udaje, choćby z tym postawieniem na naftę, a tu nie miałby poradzić sobie z tą gromadką krzy kaczy? Baronostwo lądują w Jafie 5 maja 1887 roku. Witać to ich witają: a to banderiami, a to śpiewami, a to deklamacjami dzieci, ale rozmówki idą nietęgo. Baron jest urażony żądaniami kolonistów, którzy powinni tylko prosić. Baron wietrzy, że go chcą wyzyskać, a podejrze-nie, że go chcą wyzyskać było idee fix Rotszylda, może nie tak bardzo nie usprawiedliwioną. Witającym go w Riszon-le-Sy j on kolonistom pali reprymendę, że widzi kobiety w kapeluszach. Tłumaczą się pokornie, że to nie kolonistki, tylko kobiety z miasta, które przyjechały się pogapić. - Pan mnie wciągnął w to wszystko - woła rozdrażniony, widząc w tłumie Feinberga. - Pan jako inteligentny człowiek, znający stosunki, powinien był przewidzieć te konflikty. Proszę mi sprzedać działkę l wynosić się z kolonii. - Pańskie wszystkie miliony nie starczą na odkupienie mojej działki, baronie - odpowiada dumny hidałgo z szopy z tarcic, w której Bertiusza pierze łataną bieliznę. - Wobec tego pan jest dla mnie umarły. To oznacza, że Feinberg nie będzie otrzymywał pomocy, co w tamtoczes-nych warunkach równało się przekreśleniu egzystencji kolonisty. Inżynier Feinberg poszedł do domu i napisał do Rotszylda list: uważając siebie za zmarłego, poszedł do drzwi niebios, ale nie był przyjęty, choć się tłumaczył, że baron Rotszyld wyraźnie mu oznajmił, że jest umarły. Ale sędziowie niebiescy odpowiedzieli, że baron jeszcze na razie nie może decydo-wać o życiu ludzkim. Okazało się jednak, że mógł. Feinberg istotnie nie dał sobie rady. Bertiusza musiała się rozstać z pianinem i koloniści nie mieli po co podchodzić 41 wieczorami pod szopę z tarcic. Bo szopa opustoszała. Rozgoryczony Feinberg postanowił żyć z dala od Żydów, dla których rzucił stanowisko w diasporze. Przesiedlił się do czysto arabskiej Lyddy. Syn, uczący się w misji, przechrzcił się. Córka wyszła za mąż za Araba. Feinberg zarabiał furmanowaniem po arabskich miasteczkach. Zmarł gdzieś w Jerycho na jakimś legowisku, na którym znaleziono go na trzeci dzień po zgonie. Smilański, idąc kiedyś przez Riszon-le-Syjon, zobaczył na miejscu, gdzie stał ongiś „dom” Feinbergów - kobiecą wynędzniałą postać. To była Bertiu-sza, która przyjechała raz jeszcze rzucić okiem na miejsce, na którym ostatni raz grała sobie i ludziom. Tymczasem usunięcie Feinbergą nic nie pomogło i wrzenie trwało. Plotko-wano, że już się zbliża ostatecznie chwila wywłaszczenia kolonistów przez Rotszylda, który stawia sobie piękny pałac w Jerozolimie. Do rebelii przyłą-czyły się nawet osiedla nie będące pod auspicjami Rotszylda. Po całym świecie idzie krzyk o „niezależność”, o to, że nie po to ci ludzie uciekali z jednej niewoli, by trafić w drugą - Rotszyldowską. Żydzi czerwoni ryją pod tym dziełem na wyprzódki z Żydami pobożnymi. W Zichron Jaakow znalazł się, zarekomendowany przez pobożnego rabiego El-Chanana z Kowna, doktor G. Była to formacja duchowa de Haana. Był pod administracją kolonii, pisał na wszystkie strony, że Mikwe Israel nie jest prowadzona zgodnie z przepisami religii, że kashrut (koszer) nie jest właściwie obserwowany, donosił Rotszyldowi, że administrator Wormser zabił w szabas psa i zjadł go. Psychoza była tak powszechna, że trzydziestu sześciu kolonistów podpisało to oskarżenie. Scheid, generalny administrator, zagroził z Paryża, że odbierze owym podpisanym zasiłki, co tylko dolało oliwy do ognia. Doszło do tego, że Scheid telegraficznie kazał usunąć doktora G., wzywając kajwakana (urzędnika tureckiego). Z rokiem sobotnim spadają na Rotszylda nowe utrapienia. Był on sam wierzący i praktykujący, ale przecież nie mógł pozwolić, aby nagle na cały rok zaniechać wszelkich robót na ziemi i zostawić ją odłogiem. Byłaby to ostateczna kompromitacja jego roboty palestyńskiej. Rabi El-Chanan wypowiedział się po myśli Rotszylda, ale rabi Mohilewer nie odpowiadał na jego list. Rozjątrzony Rotszyld pisze do rabina Zadok-Khana. Pan pamięta 1885 rok? Jak zamiast dziesięciu ludzi rabi Mohilewer mnie oszukał, wysyłając jedenaście rodzin? Zamilczałem: dokupiłem 2660 dunamów, następnie 2000 dunamów. Zamiast budować dwupokojowe mieszkania z kuch-nią, pobudowałem czteropokojowe. Pobudowałem stodoły. Kiedy wizytowałem Palestynę, skarżyli się na ciasnotę; sfinansowałem poszerzenie. Żebyż kto choć jednym słowem podziękował! W ciągu pięciu lat ani jeden się nie zgłosił z oświadczeniem, że jest już samowystarczalny. Ja wiem, że mają środki. Ale ten pobożny lud woli łgać i wyciągać ze mnie pieniądze. Teraz są pobożniejsi niż opinie najpobożniejszych rabinów. Po prostu - nie chcą pracować. Uprzedzałem 42 rabina Mohilewęra o szykujących się zaburzeniach - nie odpowiedział mi. Prasa mnie oszkalowuje jako wymuszającego odstępstwa od religii, a koloniści , chwytają okazję pozwalającą na zorganizowanie żebraniny po Europie. Ale woły należą do mnie - niech choć one pracują. Chciałem, by przez rok sobotni pracowały przy przeprowadzaniu szosy do Castiny1. Nie pozwolili na to. Jeden z nich pobił mego administratora. Doszło do tego, że ci pobożni ludzie nie dopuszczają kolonistów, chcących posłuchać wyroku rabiego El-Chanana, do odmawiania kadisz! Oni chcą zagarnąć grunt i wyśmiewać się ze mnie. Tego nie będzie! Proszę zakomunikować rabiemu Mohilewerowi, że ich odeślę i poza kosztami podróży nie dam ani grosza! Trudno się dziwić Rotszyldowi, że tracił cierpliwość. Palestynę najeżdżali różni kontrolerzy opinii i smalili korespondencje do prasy żydowskiej w Euro-pie. Achad Haam, który w swoim czasie, kiedy nędzni jego bracia tłoczyli się w Brodach, przejeżdżał przez to miasteczko i w głowie mu nie postało, aby jechać do Palestyny, obecnie dał szereg druzgocących sprawozdań: „Widziałem list jednostki kierującej kolonizacją w Palestynie do urzędnika, który był wysłany do Ekron dla uspokojenia umysłów. Polecał, o ile to się okaże niezbędne, wezwać na pomoc sąsiadujących Arabów, którzy mają nienawiść do kolonistów i ucieszą się, jeśli im dana będzie sposobność zemsty. Polecał bić kolonistów i puścić na nich osławione brytany.” „Serce mnie bolało, gdym myślał o tych przeważnie wykształconych śmiałych ludziach, którzy w kwiecie wieku, pełni idealizmu, marząc o pięknej przyszłości, swobodnej, godnej szacunku, o pracy uszlachetniającej, o od-rodzeniu narodowem - przybyli do Palestyny. Czemże się stali? Administra-cja kolonii wychowywała ich z pięknym rezultatem zaiste. Idealiści stali się nieśmiałymi ludźmi małego serca, trzęsącymi się nad każdym marnym groszem. Gorzkie rozczarowanie Wyzierało z ich oczu i trwoga wobec «pa-nów» żłobiła ich rysy. Nigdy nie zapomnę ciężkiego uczucia jakiego do-znałem, kiedy przyjechał pełnomocnik ICA, ażeby uporządkować sprawy kolonistów. Obserwowałem, jak starają mu się przypodobać i podchwycić każdy uśmiech. Mówią o ulepszeniu pól. Ale kto będzie ulepszał dusze ludzkie?” „Hanadiw Hayadua - Wielki Dobroczyńca - był wielki przez swoją szeroką rękę, ale nie przez swój szeroki światopogląd”. Tego szerokiego światopoglądu brak było i baronowi Hirszowi. Zaangażo-wany wcześniej niż Rotszyld w sprawy palestyńskie (on to ufundował w 1878 roku Mikwe Israel), zaprzestał się nimi zajmować, skoro na teren wszedł Rotszyld. - Palestyna? Nie, ja się nią nie będę zajmował - oświadczył przedstawicie-lom Żydów rosyjskich, kiedy się zaczynała cała sprawa. - To jest hobby Rotszylda. 1 Kolonistów Castiny na skutek wrzenia odesłał Rotszyld na własny koszt do Europy. 43 Baron Hirsz był mniej żydowski niż ortodoksyjny Rotszyld. Brodę golił, natomiast starał się mieć możliwie długi wąs. Z tym wąsem wyglądał jako tako. Jeśli jednak na fotografii przysłonimy te spiczaste końce i wyobrazimy sobie barona bez nich, z fotografii wyziera typowa przeciętna twarz, jakich wiele się widzi wśród żydowskich impresariów dosyć zadowolonych z siebie i dosyć „chucpowatych”. Tak jak jego wąsy, tak samo i jego program wyznawały ideę asymilacyjną. Tej idei przeszkadzał nadmiar źydostwa biednego, niespokojnego, zakłócające-go spokój świata swymi wrzaskami. Tego samego zdania - że należy te krzyki uciszyć, że należy coś zrobić, ale bynajmniej nie coś narodowo żydowskiego - był bogacz paryski Ginzburg. Tego samego zdania byli milionerzy żydowscy w Rosji: Poliakow, Brodzki i inni. Wówczas Hirsz, na równi z akcją argentyńską, podejmuje, ze zwykłym Żydom brakiem poczucia rzeczywistości, próbę ułożenia stosunków żydows-kich w Rosji. Ofiarowuje przez pośredników aryjskich rządowi rosyjskiemu pięćdziesiąt milionów franków na cele oświaty żydowskiej, podniesienie stanu wykształcenia rzemieślników żydowskich itp. Wszystko zależy od Wszechwład-nego Pobiedonoscewa, który rozgromił Najświętszy Synod i autokratycznie rządził cerkwią, zwalczając świecką oświatę i używając sieci szkół cerkiewnych jako narzędzia najczarniejszej reakcji i antysemityzmu. O Pobiedonoscewie kursuje następujący czterowiersz: Pobiedonoscew - dla Sinoda, Biedonoscew - dla narada, Donoscew - dla caria, Noscew - dla siebia.1 Wobec czego baron Hirsz, napraktykowany widać przy dostawach turec-kich, wpłaca Pobiedonoscewowi na rzecz jego ulubionych cerkiewnych szkół parafialnych trzysta tysięcy rubli. Pieniądze zostały przyjęte, ale generalna oferta Hirsza odrzucona: rząd rosyjski bowiem postawił jako warunek, aby fundacja była zrobiona a discretion, bez udziału w jej zarządzie... Żydów. Hirsz zaś z sum przeznaczonych na Rosję wydał dwadzieścia pięć milionów franków na kształcenie rzemieślników Żydów w Galicji i na Bukowinie. Gdzie mieli pójść chowewejczycy - miłośnicy Syjonu o gorącym sercu, ale pustej kieszeni? W czasie pertraktacji Hirsza z Pobiedonoscewem podesłali do Konstantynopola, gdzie bawił Hirsz, pobożnego, gładkiego i znającego języki adwokata Kalmanowicza (grudzień 1887). Nosiciel zwycięstwa nad Synodem, nosiciel klęski dla narodu, donosiciel dla cesarza i nosiciel dla siebie. 44 ;i Kalmanowicz nie zdołał uzyskać audiencji u Hirsza. Jego sekretarz Yenezia-ni .oświadczył, że baron jest przeciwny wyjazdowi Żydów do Palestyny, że ki^dy był w Rosji, milionerzy żydowscy Warszawski i Poliakow zapewnili go, że rząd rosyjski jest tolerancyjny, że w Moskwie Żydzi mają wspaniałą synagogę (którą rząd kazał niebawem zamknąć - przyp. mój MW), że wszystkiemu winna jest ciemnota żydowska. Tenże sam Yeneziani, kiedy mu podesłano delegację pod wodzą jego dobrego znajomego Łoszaka, przyjął delegację pełen uśmiechów i życzliwości. Gdy jednak wręczono mu memoriał i przekonał się, że chodzi o pomoc dla Palestyny, rzucił memoriał na ziemię. Gdzie iść o pomoc, co robić? W 1888 roku „Odesskij Listok” rozgłasza, że w hotelu „London” w Odessie zatrzymał się... Rotszyld. Zawrzało. Co za Rotszyld, jaki Rotszyld? Niektórzy powiadają, że to nie Edmund, że to jego starszy brat. Alfons. Wysłani wywiadowcy ustalają, że jednak jest to Edmund we własnej osobie, który wraz z żoną i świtą udaje się na polowanie w Turkiestanie. Profesor Słuszcz (z Sorbony), późniejszy badacz Cyrenajki, opowiadał mi, co za rwetes powstał dookoła hotelu „London”: jak formowały się ad hoc delegacje; jak on, jako młody chłopak, wręczał Rotszyidowi adres w języku francuskim; jak był wypracowany przez świtę Rotszylda cały kunsztowny spo-sób spławiania interesantów i delegacji; jak chorobliwie podejrzliwy był Rot-szyld, że każdy co się do niego zbliża, ma na celu wydobycie od niego pieniędzy; jak pewien Żyd odeski tylko za to został dyrektorem kopalni nafty, że uprzedził Rotszylda, że jakaś delegacja się zbliża i dał mu możność skrycia się. Kiedy bankrutowali przewodnicy narodu ze sfer plutokratycznych, kiedy załamali się haskaliści propagujący wyzwolenie drogą oświaty i zbliżenia - w głębokich pokładach narodowego życia żydowskiego odbywał się proces bardzo jeszcze głęboko ukryty, który nie przerywał się od czasów wydania R^ymu i Jerozolimy Hessa. W siedem lat po ukazaniu się tej książki Perez Smolenskin (1842-1885) zakłada w Wiedniu swoją „Haszachar” („Jutrzenkę”). Smolenskin, jeszcze przed pogromami w Rosji i przed reakcją antyżydowską na zachodzie, która nastąpiła w latach osiemdziesiątych, zrozumiał, że haskala nie jest rozwiąza-niem. Że jest ona dla żydostwa jak dla chrześcijaństwa był humanizm w wie-ku XV, wyzwala ducha, ale powoduje odpływ. Smolenskin zwalczał też or-todoksję i chasydyzm, był więc ze swoim pismem zawieszony w przestrzeni - zwykły udział awangardy ideowej. Wskazywał, że reform pożąda religijna górna warstwa. Ludności żydowskiej reformy w bóżnicach nie obchodzą; ona chce zmartwychwstania swych nadziei i ideałów. Smolenskin widzi dookoła siebie „trupy oświaty równie liczne jak ofiary obskurantyzmu”. Chce, aby naród jego żył, nie był zaś narodem trupów. Rzuca hasło wiary w przyszłość, wiary w Palestynę. Ale jak ma się urzeczywistnić program palestyński, nie 45 wskazuje. Każe wierzyć tylko, że rzeczy niemożliwe stają się możliwymi. „Haszachar” jak płomień szerzyła się po jeszybotach w Rosji, w Polsce, w Rumunii, wszędzie tam, gdzie masy żydowskie nie uległy „piękności Jafeta”, a gdzie poczynało się zrozumienie, że nie wystarcza samo tkwienie za „ogrodzeniem wzniesionym dookoła Zakonu”. Całkiem już u drzwi epoki Herzla stoi działalność Pinskera (1821-1891). Syn pisarza haskalistycznego, sam haskalista prononsowany, widzi Pinsker po uwłaszczeniu chłopów napływ do miasteczek nowych elementów, które na swojej drodze spotykają Żyda, przeżywa boleśnie pogromy, rzuca na stos cały swój dotychczasowy dorobek i pisze książkę, o której Herzł później powiedział, że gdyby ją znał przed napisaniem swego Państwa żydowskiego, to zapewne by go już nie napisał, Pinsker bowiem już przed nim wyraził to, co Herzł chciał powiedzieć. Książka ukazuje się w 1882 roku i nosi tytuł Autoemancypacja. W tytule samym jest zawarta polemika z kierunkiem, któremu tyle lat Pinsker był wierny jako haskalista, z kierunkiem ciągnącym się od J. L. Gordona, który kazał „być Żydem w swoim namiocie, lecz człowiekiem w świecie”. Emancypacja ma polegać nie na takim przystosowywaniu się Żyda, tylko na tym, by on wszędzie był Żydem. „Być gromionym czy bronionym jako Żyd jest tak samo upokarza-jące”. „Naszą ojczyzną - obczyzna, nasza jedność - rozproszkowanie, nasza solidarność - powszechna wrogość, broń nasza - upokorzenie, walka nasza - to ucieczka, nasza przyszłość - dzień najbliższy”. Autoemancypacja nie z łaski innych, a tylko dzięki własnym siłom, da się urzeczywistnić tylko przez Palestynę. Pinsker myśli tylko o Palestynie jako o jedynym terenie kolonizacyj-nym. Jest on pierwszym politycznym syjonistą. Ale Pinskerowi nie dane było poczuć, że „wielu z tych, którzy śpią w prochu ziemi, ocucą się” (Daniel XII, 2). Książka jego przeszła bez echa. Umarł schorowany, rozgoryczony, widząc krach swych marzeń. A już w sześć lat po jego śmierci ma miejsce pierwszy kongres syjoni-styczny. Bo fala wzbierała. Stary popularny pisarz Auerbach (1812-1882), który, kiedy ukazała się książka Hessa, uważał ją za równą „zbrodni podpalenia”, biedny stary Auerbach pogrążony całkowicie w niemieckich tematach (Opowia-dania s°yvarcwald°^kie, Willa nad Renem itd.), w 1879 roku konstatuje: „Trzeba znów stawać w szeregach ziomków!” I na dwa lata przed śmiercią woła z goryczą: „Na próżno żyłem, na próżno pracowałem”. Tak oto posuwała się sztafeta - gasnąc na wietrze i rozjarzając się na nowo. Tak więc - na początku dziewiątego dziesiątka zeszłego stulecia ciemno było jeszcze w ideologii żydowskiej. Ciemno było i z pracą w Palestynie. Rząd turecki, zaniepokojony hałasem około sprawy palestyńskiej, zarządził w 1888 roku, że wjeżdżać do kraju Żydzi mogą tylko za tzw. czerwoną karteczką, dającą prawo tylko na trzymiesięczny pobyt. A co gorsza - pierwsza alija na 46 ogół zawiodła. Żydzi na ogół nie jechali do Palestyny, a ci co przyjechali, w znacznej większości nie umieli wytrwać przy ciężkiej pracy. Ben Gurion, robotniczy wódz żydowski, konstatuje, że w tym czasie na dziewięćdziesięciu siedmiu robotników żydowskich w Riszon-le-Syjon tylko trzech ostało się na roli, reszta zaś pracowała w warsztatach i przy wyrobie wina. „Na roli pracowali tylko Arabowie” (105). Inny działacz robotniczy, późniejszy kierownik działu zagranicznego Agen-cji Żydowskiej (zabity przez nieznanego sprawcę) (193), Ariosoroff, pisze: „Długi czas nie wiedzieliśmy jak stoi nasza praca w Palestynie. Zakładano kolonie, obwieszczano odrodzenie przy biciu bębnów, a my nie wiedzieliśmy, że obce ręce pracują na żydowskich plantacjach. Palestyna nie czeka na nas...”. Do dokonania wielkiego dzieła trzeba było wielkiej idei. Pieniądze filantro-pów nie wystarczały. Hirsz wydał pięćset milionów franków na filantropię żydowską (wg Encyclopaedia Judaica; Boehm twierdzi, że więcej), ale po tych pieniądzach został nieokreślony dym. Rotszyld inwestował w Palestynę dwa i pół miliona (i 19) złotych funtów szterlingów, z czego ćwierć zaledwie poszła na kupno ziemi, a reszta została zmarnotrawiona na dziesięć tysięcy Żydów, których z trudem się osadzało i osadzić nie mogło na roli. Ta jakaś mozolna penetracja, ten marsz ekspiacyjny żydostwa był istotnie marszem pokutnym: trzy kroki w przód, dwa wstecz... KATALIZATOR SYJONIZMU POCZYNA DZIAŁAĆ Krótka epoka, w której zabłysnęła praca Herzla, 1895-1905 to jak światło błyskawicy, które rozświetliło nagle leżący w ciemnościach ląd sprawy żydows-kiej. W tym oświetleniu o przerażająco ostrym blasku po raz pierwszy z nagła i na mgnienie oka zarysowały się wyraźnie kontury, niewidoczne, przeczuwane zaledwie przez dwa tysiące lat. Po śmierci Herzla znów zamgliło się wszystko, ale poczęło wstawać równe, spokojne światło. I w rozjaśniającym się horyzon-cie żydowskim raz po raz stają się widoczne coraz dalsze perspektywy, które wówczas, w tej epoce Herzlowskiej, wyraziście błysnęły i znikły. Kiedy piszę tę książkę, mam wrażenie, że jeszcze nie do wszystkich tych kątów doszło równe, ewolucyjne światło, które wówczas już raz je rozświetliło jak rewolu-cyjna błyskawica. Herzi urodził się w 1860 roku na zacisznej ulicy Tabakgasse w Budapeszcie, ale nie miał bynajmniej zacisznej tradycji rodzinnej. Pochodził z hiszpańskich Żydów. Jeden z jego przodków pod przymusem został mnichem, uciekł do Turcji i wrócił do judaizmu. Jego ojciec, eks-kupiec drzewny, przesiedlił się z ośmioletnim Dorim (jak spieszczano w rodzinie „Teodor”, będące „eksporto-wym” imieniem Beniamina Zewa Herzla) do Wiednia. Wiedeń żydowski właśnie napawał się zniesieniem praw de non tolerandis Juda/cis i kariera wychowania żydowskiego przyszłego twórcy syjonizmu skończyła się chodzeniem do ósmego roku życia do żydowskiej szkoły reformowanej w Budapeszcie. Herzi nie umiał całe życie po hebrajsku, robił gafy pisząc o obrzędach żydowskich, nie bardzo wiedział jak się zachowywać w bóżnicy na pierwszym zjeździe syjonistycznym. Był całkowicie wychowany w kulturze niemieckiej i francuskiej, która była powszechna dla warstw oświeconych zeszłego stulecia. Ale pochodził z mocnego pnia rasowego swego narodu. Jego dziadek Simon był rabinem, współpracownikiem słynnego rabiego Alcalaya z Zemlina, prototypu syjonisty, który w sprawie syjonizmu miał kontakty z ministrami, Rotszyldem, Napoleonem III. Herzi nasiąkł opowia-daniami dziadka i jako czternastoletni chłopak śnił, że Mesjasz uniósł go w ramionach do nieba i rzekł do Mojżesza: „Czekałem na tego chłopaka”. Ale sen-mara, a za progiem domu czeka go nie Mesjasz, jeno aryjscy koledzy 48 i ogólne 2ainteresowania. Herzi jako kilkunastoletni chłopak zakłada stowa-rzyszenie literackie z drobiazgowo wypracowanym statutem. W zachowanych papierach nie ma żadnego śladu zainteresowania żydostwem. Młody chłopak marzył, że stanie się pisarzem niemieckim. W tym świecie niemieckim narastały już jednak kolejne fale antysemityz-mu, które miały zniszczyć nadzieje Herzla tak, jak w ciągu stuleci niszczyły wciąż na nowo budzące się nadzieje pokoleń żydowskich. W 1870 gorączka grynderstwa1 ogarnęła Niemcy i „Żydów w pierwszym rzędzie” (221). W społeczeństwie aryjskim rodzi się reakcja większa niż po traktacie wiedeńskim. Od 1880 Europa jest już podzielona na dwa obozy pełne nienawiści. Gwałtownie militaryzujące się państwa niepokoją się mniejszościa-mi, tkwiącymi w ich wnętrzu. W wydanej w 1879 Polityce Treitschke stwierdza, że państwo jest osobowością najwyższą, a kto to neguje, ten bluźni Duchowi Świętemu. Na tej zasadzie ideologicznej Bismarck poczyna swój Kulturkampf. Już od 1875 roku poczynają się prześladowania ekonomiczne Żydów, ataki na „złotą międzynarodówkę”. „Przez naszą wschodnią granicę - pisze Treitschke - rok w rok przesiąka do nas z niewyczerpanego rezerwuaru polskiego tłum przedsiębiorczych sprzedawców spodni, których potomkowie staną się panami naszej giełdy i prasy.” Żydzi próbują ratować się - jak zawsze w historii ratuje się słabszy - mi-mikrą. W dziedzinie religii widzimy rozpasanie nieuków-reformatorów. Jeszcze w 1869 roku zjazd ich w Lipsku, wychodząc z założenia, że „gdy wrogość narodowa i religijna ustaje - judaizm może oczyszczać się od narostów”, postanawia przejść całkowicie na język niemiecki i określa ideę mesjańską jako ideę monoteizmu. A już w 1871 na zjeździe w Augsburgu postanawiają, że nieobrzezane niemowlę może być zaliczone do gminy żydowskiej i że w sobotę można jeź-dzić do synagogi i dla przyjemności. Graetz i Hess byli uważani za wrogów żydostwa i bojkotowani. Historyka przemilczali, publicystę wyśmiewali. Naturalnie, owe ultralojalności, owe ostrożności nic nie pomagały. W 1879 roku powstaje Liga Antysemicka i Dubnow uważa, że od tej daty należy liczyć powstanie tego, co nazywamy antysemityzmem. Według Dubnowa bowiem przedtem była „judofobia”, bo „pojęcie o Żydach jako rasowo różnych od aryjczyków jest zdobyczą czasów najnowszych”. W latach 1880-1881, kiedy w Rosji wybuchają pogromy, w Niemczech szaleje kampania petycyjna. Bismarck otrzymuje trzysta tysięcy podpisów obywateli domagających się wprowadzenia statystyki i ewidencji Żydów 1 [Red.:] Grynderstwo (z niem.) - pośpieszne zakładanie kapitalistycznych przedsiębiorstw, głównie w postaci spółek akcyjnych, typowe dla okresów dobrej koniunktury. 4 De Profundis 49 w Niemczech, usunięcia ich z urzędów, szkół powszechnych itd. Kongres antysemicki, obesłany przez delegatów z Rzeszy i Austrii, zbiera się w 1882 w Dreźnie. Mają miejsce pogromy w Szczecinie, Hammerstein, Chojnicach (Konitz) i Bublitz. I kiedy ten potop poczyna wkoło wzbierać, młody Herzł trafia na ławy uniwersyteckie w Wiedniu z głową gorącą, pełną pomysłów literackich, z sercem nie podejrzewającym niebezpieczeństwa, które się czai. Należy do korporacji „Albia”, w której nosi tytuł Tankreda i księcia Galilei. Strzela, fechtuje się, nosi dekel na czubku głowy, bierze udział w komersach. Pogromy w Rosji? - ach, jakież to nieludzkie! Kiedyż oświata swym dobroczynnym ciepłem obejmie świat cały, kiedyż przeniknie choćby od tych serdecznych wiedeńczyków do barbarzyńskiej Rosji!? I kiedy w tymże Wiedniu Smolenskin wyrzuca numer po numerze płomiennej „Haszachar”, którą pożera młodzież w dalekiej Rosji, elegancki bursz o ogólnoludzkim nastawieniu, mieszkający w tym samym mieście, snuje plany jednorazowego chrztu Żydów w całym świecie z orkiestrą, przemowami, udziałem głów panujących świata itd. Pochłania książki masami, ale książka jakiegoś ostjuda (Autoemancypacja Pinskera) nie dochodzi do niego. Za to dochodzi w tymże 1882 roku inna książka, antysemicka, Dueringa i robi silne wrażenie na Herzlu. Marzyciel, szukający na antysemityzm lekarstwa w powszechnej oświacie, po raz pierwszy zaczyna uczuwać rosnące w duszy niejasne poczucie, które Hess (czytany przez Herzla dopiero w sześć lat potem) sformułował lapidarnie, że „nienawiści do Żydów w duszy ludów wydysputo-wać nie można”. Herzla życie, Herzla rozwój duchowy jest jakby skrótem dziejów i szamotań się koncepcyjnych żydostwa. Przeszedł, jeszcze w budapeszteńskim chederze epokę talmudyczną, epokę zachwytów nad Mesjaszem i Mojżeszem, był na drodze do asymilacji w marzeniach o chrzcie powszechnym, miał epokę emancypacyjną w rojeniach o zbrataniu ludzkości przez oświatę i może, tak jak tylu jego współwyznawców, zagłuszyłby w sobie i zew krwi i nieodparte wywody logiczne, bo przecież iść za nimi to było zrzekać się Heinowskiego „biletu wstępu do towarzystwa europejskiego” - gdyby, jak tylu jego współ-ziomkom, nie pomógł antysemityzm otoczenia, który działał przymusowo. I tu biografia Herzla, jak w miniaturze, odbija biografię jego narodu. „Albia” wprowadza do regulaminu punkt postanawiający nie przyjmować Żydów. Książę Galilei i Tankred musi opuścić jej szeregi. Przypomniano mu, że jest potomkiem tolerowanych Żydów, których do wiosny ludów mieszkało oficjalnie w Wiedniu tylko sto czterdzieści pięć rodzin. Te rodziny nie miały prawa trzymać służby chrześcijańskiej. Mogły więc mieć służbę żydowską. I przy łapownictwie policji każda z tych rodzin miała przypisane w księgach roje służby o tak egzotycznych funkcjach, jak „przybijacz mezuz” (rurek z wersetem z Tory na drzwiach) itd. Nadto Żydzi przyjezdni, nie mający prawa 50 bawić dłużej niż trzy miesiące, mieszkali dziesiątki lat, wyjeżdżając co trzy miesiące za rogatkę i biorąc stempel wyjazdu i wjazdu. Sprawy się tak uprościły, że załatwiano to przez służbę, a nawet przez dzieci. Syn pewnego lekarza pisze, że jako dziesięcioletni chłopak posłany był na rogatkę spełnić tę formalność, dając, rzecz prosta, zwykłego kubana. Zameldował, że ma pięćdziesiąt sześć lat i ośmioro dzieci i wszystko odbyło się w najlepszym porządku. Tymi sposobami mieszkało w Wiedniu dziesięć tysięcy nielegalnych Ży-dów, robiąc świetne interesy, budząc zawiść i korumpując władze. W roku 1848 ograniczenia ustały, lunęły masy żydostwa z galicyjskiej „pół-Azji”, wzmagając tym bardziej zawiść i niechęć. Na takim tle trudno było przez dłuższy czas utrzymać się jako Tankred i Książę Galilei. Na takim tle trudno poczynało być nie tylko w burszenszafcie, ale i w życiu. Herzi, jako ukończony doktor praw, praktykuje jakiś czas bezpłatnie przy sądzie w Salzburgu, ale czuje, że jako Żyd ma karierę urzędniczą zamkniętą. To wszystko jednak nie naprowadzą go jeszcze na późniejsze stwierdzenia. Sprawę żydowską wciąż traktuje z bólem jako człowiek kulturalny, który widzi plamę na honorze ludzkości. Ale w równym stopniu porusza go niewolnictwo fellachów (15). Jest cały oddany swojej przyszłej karierze literackiej i w 1885 roku przeżywa swój pierwszy triumf: w Nowym Jorku wystawiono jego sztukę Tabarin - rzecz dzieje się we Francji XVII wieku. Ale w tym samym roku jego triumfu Mommsen wydaje swoją klasyczną Historię Rymu, w której pisze o Żydach jako o „fermencie dekompozycji” w dziejach narodów i taką rolę przypisuje Żydom w Rzymie. Młodemu literatowi, wspinającemu się na Parnas, idzie po piętach wzbiera-jący potop antysemicki. Żydostwo ratuje się w dalszym ciągu mimikrą. Zakłada Zentralverein Deutscher Staatsbiirger Juedischen Glaubens1. Ideolog stowarzyszenia, R. Loe-venfeld pisze w swojej książce: „Nie jesteśmy niemieckimi Żydami, tylko obywatelami niemieckimi wyznania mojżeszowego”. Stowarzyszenie powo-łuje do życia Komisję Obrony .Prawnej, wierząc w praworządność libera-lizmu XIX wieku, który poczyna schyłkować. Komisja walczy o Żydów paragrafami, w naiwnej wierze, że paragrafy można usztywnić i nie pozwolić ich naginać. Po świecie aryjskim idzie nowe hasło, które lapidarnie streszcza uliczny slogan: Was der Jude denkt, ist einerlei. In der Rasse liegt die Schweinerei.2 1 [Red.:] Centralny Związek Niemieckich Obywateli Wyznania Żydowskiego. 2 [Red.:] Co Żyd myśli, jest jednakie. W tej rasie tkwi świństwo. 4. 51 A tymczasem Żydzi popierają Kulturkampf, nie przewidując, że „żelazny młot, wykuwający jedność państwową boleśnie ich uderzy pomimo wszelkich starań przyadoptowaniasię do kultu nacjonalizmu w Niemczech” (221). „Dziwny jesteśmy naród - wykrzykuje Szmarjahu Lewin (207). - Nikt nam nie dorówna w samookłamywaniu się”. Dla Herzla pozostaje droga otwarta tylko dla nielicznych. Dla tych, którzy dzięki swym zdolnościom mogą wspinać się na tyle prędko, że potop zawsze będzie za nimi w tyle. Herzi próbuje tej metody. Od chwili opuszczenia „Albii” chce jednak nieść żydostwo na sobie, cofa się od małżeństwa z córką redaktora Leyysohna, bo jest przechrzczona, żeni się w 1889 z Żydówką. Rodzi mu się syn. Herzi sądzi, że zbawi się od potopu wraz z rodziną mocą swego talentu. Ponieważ potop zalewa ostatnie szczyty świata niemieckiego, przyjmuje posadę korespondenta „Neue Freie Presse” w Paryżu. To jest, choć wątpliwe, wyjście dla jednostki, ale nie dla masy, która tak łatwo nie da się przenosić i z kraju do kraju i psychicznie - z jednego obszaru kulturalnego do drugiego. Herzi to rozumie. Ale jest dopiero w poszukiwaniu wyjścia. Mimikra i dysputowanie z aryjczykami go mierzi. W 1895 roku odmawia Leitgeberowi przystąpienia do Towarzystwa Zwalczania Antysemityzmu, pi-sząc, że jakiś ruch tylko innym pozytywnym ruchem można zwalczać. Towarzystwo Zwalczania Antysemityzmu zostaje więc bez Herzla i samo się zabawia wydawaniem bardzo przekonujących druków, mających tę jedną wadę, że ich „ani jeden goj nie czytał” (109). Mętne jakieś głosy o Palestynie też nie trafiają do przekonania Herzla. Cierpi nad sytuacją żydowską, pisze, wyrwawszy się z dusznej atmosfery niemieckiej, sztukę teatralną Nowe getto, w której stwierdza, że Żydzi siedzą po nowoczesnych, fizycznie niespostrzegalnych gettach (ta rezonerska sztuka była wystawiona dopiero w 1902 roku), ale na razie tylko przewartościowuje projekty żydowskie: „A jeśli w istocie rzeczy Żydzi wrócą do ojczyzny - pisze w recenzji teatralnej w 1894 (!) - to następnego zaraz dnia zrobią odkrycie, das się laengst nicht mehr „(usammengehoeren (że już od dawna nie należą wzajemnie do siebie)” (i5). Czuje, że jednak jakąś podstawę Żydzi muszą mieć pod nogami, choć podstawa palestyńska wydaje mu się złudna: „Żydzi są jak foki, które wypadki skierowały do wody. Wyrosły im płetwy, zmonstrualniały. Jeśli je postawić na ląd stały, w ciągu paru pokoleń wróciłyby do właściwego kształtu”. Na ląd stały... Herzlowi urodził się syn. Pochylony nad jego kołyską, przeżywa myśl o ciągłości pokoleń. Ląd stały... 52 Ale kasztany w Parku Elizejskim tak słodko szumią. W kawiarniach siedzi tylu ciekawych znajomych ze wszystkich stron świata. W teatrze i w prasie, w książkach i w muzyce, na wernisażach malarskich, w komunikatach po-litycznych, alarmach giełdowych, ploteczkach światowych, w laboratorium Pasteura, które jest w apogeum ostatniego roku życia wynalazcy, w laborato-rium małżeństwa Curie, które przed czterema laty dokonało dopiero epoko-wego odkrycia, w rozmowach z Eiflem, który przeżywa śmiertelne emocje, dźwigając swą wieżę, w dyskusjach z Antoninem i Porelem, odrodzicielami sceny francuskiej, w rozprawach z Rodinem, w słodkim parku Monceau, do którego chodzi się z dziećmi, na wybranych śniadaniach u Alfonsa Daudeta z jego wieczną glinianą fają, z jego wylewnymi prowansalskimi pozdrowienia-mi - ileż płynie prądów światowych, ile zagadnień, wobec których głupawe przepierania się z niemieckimi Biermenschami wyglądają aż śmiesznie. Herzi siedzi nad kołyską syna. Malec podniósł różową piętę, usiłuje palec nogi włożyć do buzi. Jakiż ci ląd stały stworzę, syneczku, poza tym lądem wspaniałym, wszechludzkim, po którym stąpam tak pewnie? Moje sztuki oklaskuje Ameryka, moje felietony czyta i przedrukowuje świat cały, o moje recenzje ubiegają się mocarze ducha. Cóż z tego, że tam gdzieś w nizinach ludzkich siedzi bestia plugawa z okropnym pyskiem? Nie tobie, którego wprowadzę na jasną wspaniałą drogę, sądzone ją spotkać. Wody potopu opadną, pobiegniesz tymi różowymi piętami ze szczytu Ville Lumiere w nowy szczęśliwy świat, który odkryje się dla ciebie... Ale nagle po szerokich avenues - alejach poprzebijanych przez Hausmanna, błyszczących lakierowanymi landami, międzynarodowym tłumem, wystawami nie Francji i nie Europy, ale świata - przez te doskonale międzynarodowe ave-nues potoczył się tłum mętny, brudny, wzburzony, wznosząc zachrypłe wrzaski. Paryż widział takie tłumy. Niosły one - na ostrzach spis jakobińskich - no-wy porządek świata. Ale obecnie tłum krzyczał: „A bas Dreyfuss! A. bas są/es Juifs!”’1 Herzi jeszcze nie wierzy. Ze ściętą twarzą słucha wyroku pamiętnego 5 stycznia 1895 roku na człowieka niewinnego, którego skazuje się na dożywotnie konanie pod tropikami za to, że miał nieszczęście być Żydem. To nieważne, że w zakamarkach drugiego oddziału zrobiono piekielną intrygę, że puszczono w ruch cały aparat fałszerstwa, prowokacji i wymuszeń. Ale ważne, że za tym wszystkim stanęła ogromna, przeważająca opinia, że ci koledzy, z którymi wczoraj kordialnie gawędził w kawiarni, dziś mijają go z ceremonialnymi ukłonami. Ląd stały?... Potop dotoczył się do najwyższego punktu. Przed kilku dopiero miesiącami pisał w recenzji o tych Żydach, co będą sobie obcy w Palestynie. Przed niedawnym czasem marzył o powszechnym chrzcie... 1 [Red.:] Precz z Dreyfussem! Precz z brudnymi Żydamil 55 Gemara mówi: „Na tak wysokim miejscu, na jakim stoją nawróceni, nigdy nie będą mogli stanąć doskonale sprawiedliwi” (28). - Nowo nawrócony Herzi powziął plan: zbudować arkę, która będzie niesiona falami potopu antysemickiego. Zabawna historia: felietonista postanawia zbudować państwo. W dodatku felietonista, który niewiele miał wspólnego z żydostwem, który nic nie wiedział ani o prekursorach syjonizmu, ani o konferencjach: toruńskiej, katowickiej, druskienickiej, ani o tym, co się roiło po głowach bilujczykom. Historia zabawna i wzruszająca. Mniej by była godna zastanowienia, gdyby Herzi był uczniem jeszybotu, wychowanym na syjońskich marzeniach. Rabi-nom Kaliszerowi, Mohilewerowi, Alcalaypwi było łatwiej. Ostatecznie cóż tracili? Nie wychodzili poza swój zawód. Mogli tak całe życie kazać, planować, pouczać i marzyć. Publicystom politycznym - Smolenskinowi, Lilienblumo-wi - też nie trzeba było robić ostrego zwrotu: byli politycznymi publicystami żydowskimi; przypuśćmy, że rozczarowali się do oświeconej asymilacji czy do emancypacji - ich sfera działania - publicystyka żydowska pozostawała ta sama i syjonizm mógł być takim samym chlebem publicystycznym jak maskilizm. Ale ten świetny europejski felietonista i komediopisarz, korespondent paryski wielkiego dziennika, obawiającego się jak ognia posądzenia o ży-dostwo, ten pisarz, który jeszcze był na takim czubku społecznym, że go fala antysemicka nie podmywała, był zmuszony do pójścia nową drogą przez prostą uczciwość myślenia do końca - myślenia za siebie i za swoje dziecko. Z jakiego końca podjąć tę sprawę? Herzi nigdy nie był działaczem, nie miał bezpośredniego kontaktu z masami, a kontakt pośredni - przez felietony - tyl-ko z masami snobów. Naturalnie więc nie apeluje do mas, tylko do możnych tego świata. Robi starania u Bismarcka, aby go przyjął. Nie jest tajemnicą, że Żelazny Kanclerz popiera akcję antysemicką. Żydostwo gotowe jest przypusz-czać, że w ogóle antysemityzm jest dziełem Bismarcka. Żydostwo rosyjskie gotowe jest przypuszczać, że pogromy narodziły się z teorii niemieckich, że Niemiec ad boć wymyślił antysemityzm, tak jak według popularnego wyrażenia rosyjskiego „wymyślił małpę”. Lilienblum, publicysta żydowski w Odessie, pisał z tego powodu: „Jeśli, jak nasi starożytni mędrcy mówili, wszyscy mieszkańcy świata razem wzięci nie są zdolni stworzyć komara, to tym bardziej Bismarck solo nie byłby y stanie powołać do życia takiej olbrzymiej małpy; a jeśli ta małpa została stworzona, to znaczy warunki powodują pojawianie się takich stworów” (228). Herzi to rozumie. I pragnie pomówić z Bismarckiem, jak zaprząc te wa-runki do wspólnego (żydowskiego i antysemickiego!) celu. Ale Bismarck określa syjonizm jako Melancholische Traumerei1 i Herzi nie zostaje przyjęty. ‘ [Red.:] Melancholijne marzenie, urojenia. 54 Pisze wielki memoriał do rodziny Rotszyldów. Ale przez Rotszylda nie zostaje przyjęty. Jest w świecie politycznym zerem. Jest małym człowiekiem pod tą górą/milionów. Hirsz zgadza się go przyjąć. Herzi po wielokroć dobiera ubranie i krawat; kupuje na audiencję nowe rękawiczki (wówczas się wchodziło na wizytę z jedną rękawiczką zdjętą z prawej ręki, z kapeluszem, który stawiało się na ziemi przy krześle); te rękawiczki umyślnie zgniata, aby Hirsz nie miał wrażenia, że się wyfrantował specjalnie na wizytę. Prosi Hirsza, żeby mu dał wyłożyć swój plan. Po kilku minutach uważnego słuchania Hirsz przerywa mu pytaniem, skąd wezmą się środki dla sfinansowa-nia olbrzymiego planu kolonizacji Palestyny. Składki? Rotszyld podpisze pięćset franków. Herzla poderwało: - Zorganizuję pożyczkę narodową w wysokości dziesięciu milionów marek... Rozwinę sztandar Syjonu... Pod szlagońskimi wąsami żydowskiego klerka przebiegł uśmiech. Dziesięć milionów marek? Od Żydów? On znał Żydów tylko jako petentów. Atmosfera zaufania między Żydem-filantropem i Żydem-politykiem nie stwarza się. Herzi jest urażony, że mu przerwano. Wychodzi bez rezultatu i pisze do Hirsza list; wymawia Hirszowi, że, mimo obietnicy, przerwał mu już w szóstym punkcie, kiedy Herzi przygotował dwadzieścia kilka punktów. „Pan mnie ironicznie pytał, co to jest sztandar - kij z płachtą. Nie, mój panie! Za sztandarem pójdą ludzie wszędzie”. Ale tych ludzi nie ma dookoła siebie. Istnieją dla niego na razie jako problemat, nie jako żywy świat. Nie ma za sobą ortodoksji, która od czasów jeszcze przedchrystusowych, faryzeuszowskich, przestała myśleć kategoriami politycznymi. Nie ma za sobą plutokratycznych filantropów. Nie ma za sobą asymilatorów. Nie ma za sobą postępowców, którzy uważają, że nieśmiałe pierwociny syjonizmu to sztucznie wywołany reakcyjny nacjonalizm. Ma przeciw sobie piękny wykwit .żydowskiego ducha - ideę mesjańską, która każe uważać się Żydom za nosicieli haseł braterstwa ludów, przyszłej federacji świata i określa im odpowiednią rolę w diasporze. Ma przeciw sobie całą degenerację duchową żydostwa, które zmieniło się w kastę handlującą i zatraciło kult pracy fizycznej, jaki mieli dawni wielcy rabini. W miarę precyzowania się jego roboty będą formować się coraz nowe szeregi przeciwników: syjonizm praktyczny, syjonizm duchowy, autonomiści itp. Jakże miał ruszyć człowiek samotny? Jakie klapy bezpieczeństwa przy-gotować? 55 I Herzi - poeta, pisarz, dramaturg, marzyciel i felietonista - robi sobie bastion obronny ze świata marzeń. Pisze programową książkę Państwo żydowskie. Pisze pamiętnik. Nie wie, czy uda mu się czegoś dokonać. I dlatego pozwala sobie na marzenie, na które nie pozwoliłby sobie trzeźwy polityk. Jeśli wszystko się rozbije, niech zostanie dzieło poczęte marzeniem - mówi w nim pisarz. Niech pozostanie dzieło poczęte marzeniem jako wartość samoistna sama w sobie. Stąd zdumiewające trzeźwych mądrali naiwności, dziecinady, snobizmy, malowanie z upodobaniem detali, których tyle znajdujemy i w książkach i w pamiętnikach Herzla. Jeśli rabi Sandałów był szewcem, a poza tym nauczał - czczono go. Jeśli Majmonides był lekarzem, a poza tym twórcą filozofii judaizmu - czczono go. Herzi przychodził do nauczania od swego rzemiosła, od literatury. Pisałem w poprzednim rozdziale, jak myślami tymi było nasycone powie-trze. Myśli te szły nie tylko przez dusze żydowskich pisarzy. W 1876 roku pisarka George Elliot w powieści Daniel Deronda domaga się terytorium dla Żydów. To nic, że Herzi nie czytał Hessa ani Smolenskina. Jego wrażliwość pisarska odegrała rolę jądra zbierającego elektryczność z powietrza i wyładowu-jącego grom. Książkę pisze w ciągu dwu tygodni. W ciągu tego czasu nie wychodzi ze swego mieszkania. Wielkie marzenie jest przeładowane tylu dodatkami, że książka sprawia wrażenie powieści utopijnej. „Jest nieroztropne przeczyć temu - pisze Herzi - że sprawa żydowska powstaje wszędzie, gdzie mieszkają Żydzi. Gdzie jej nie ma, to ją zawloką przybywający. (...) Narody bronią się przeciw asymilacji, socjalizm też nie rozwiązuje sprawy żydowskiej, walka socjalna skrupi się na naszym karku”. Herzi jako jedyne rozwiązanie sprawy widzi konieczność emigracji Żydów na określone terytorium, na którym założyliby własne państwo. Uważa, że iść do tego należy metodą dawnych kompanii handlowych, z których pracy - han-dlowej i pionierskiej - powstawały państwa. Niezbędne jest uzyskanie charteru1, uzyskanie uprawnień kolonizacyjnych od państwa sprawującego władzę suwe-renną nad danym terytorium. Herzi proponuje demokratyczną monarchię lub arystokratyczną republikę. * Po dwóch tygodniach tajemniczego zniknięcia z życia paryskiego, Herzi pisze do swego przyjaciela, również Żyda, doktora Schiffa, kierownika agencji Wolffa w Paryżu, z prośbą, aby go odwiedził natychmiast, nie mówiąc o tym nikomu. [Red.:] Przywilej, karta, patent. Tu słowo charter występuje w znaczeniu: gwarancja. 56 Zaniepokojony Schiff niezwłocznie udaje się do mieszkania Herzla, który - kudłaty, nie ogolony, w szlafroku - usadza go w fotelu i czyta jednym tchem swoją książkę. Schiff ze zdumieniem obserwuje tak eleganckiego zwykle, pełnego okrągłych manier Herzla, który zawsze miał uśmiech życzliwy dla oponenta i równy, sto-nowany głos - jak zagłębiony w fotelu wyrzuca całe długie okresy zdań, których treść jest jeszcze więcej niezwyczajna, niż wygląd zewnętrzny autora. „Monarchia demokratyczna, arystokratyczna republika...” Herzi skończył czytanie i podniósł głowę. Zobaczył serdeczne wzruszenie i łzy w oczach przyjaciela. A więc książka otwiera drogę do dusz ludzkich!... Ale Schiff pełnym współczucia i dyskrecji głosem poczyna go wypytywać o zdrowie. Radzi zwrócić się do ich wspólnego przyjaciela, psychiatry. Herzla przeszywa myśl, że wysłał obszerny list z takimiż myślami do nadrabina Wiednia, Giidemanna. Glidemann, którego rumiana twarz w okolu obfitej brody tchnęła optymizmem, a oczy łatwo zapalały się blaskiem entuzjaz-mu, wydawał mu się przystępny dla nowych myśli. Ale co będzie, jeśli zabierze się i z listem w ręku wyprawi do starych Herzlów składać kondolencje z powodu nieszczęścia, które spotkało ich syna? Biegnie na telegraf i depeszuje, aby Glidemann zwrócił list nie rozpieczę-towany. Jeśliby przyjaciele mogli zajrzeć w pamiętnik, który równocześnie Herzi pisze, podejrzenia ich zmieniłyby się w niezachwianą pewność. „Nasi kirasjerzy mieć będą żółte spodnie i biały waffenrock^, oficerowie - srebrne kirysy”. „Pierwszym senatorem będzie mój ojciec. Juliusz Bauer, dyrektor Teatru Narodowego, pojedzie na okręcie mojej rodziny, aby w drodze bawić moich rodziców”. - „Będziemy mieli okręty pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii według towarzyskiego poziomu. Na okrętach pierwszej kategorii do obiadu będzie obowiązywał smoking...” „Koronacja dożów... Na czele - kirasjerzy. Doża - w hańbiących szatach średniowiecznych, w spiczastym kapeluszu i z łatą getta. Za Dożą - kan-clerz...” „Nadawać będziemy szlachectwo. Stworzymy trzy izby: wybraną przez szlachtę, mianowaną przez rząd i wybraną pośrednio”. „Z dziewcząt porzuconych przez wielbicieli utworzę korpus wychowawczy dla biednych... Będę nagradzał zasłużonych małżeństwem z posażnymi dziew-czętami.” Pierwsze wrażenie, jakie ma się przy czytaniu pamiętnika jest ujemne - ja-kaś mieszanina niesmaku i zdumienia, że taki umysł bez poczucia hierarchii 1 [Red.:] Mundur; tu: kurtka mundurowa. 57 spraw został postawiony na piedestał. Ale przy wczytywaniu się głębszym, tamte powierzchowne uczucia nikną, serce ściska przejmujący ból i smutek. Pamiętnik jest niczym innym, jak Hamsunowską wizją głodową o zastawionych stołach, walką za wszelką cenę wypowiedzianą kompleksowi niższości: „Będę obcował z panami świata, jak im równy.” „Nadam sobie tytuł kanclerza lub jakiś inny.” „O moje osobiste bezpieczeństwo dbać będzie doskonale zorganizowana tajna policja.” „Muszę, chcąc być dobrze widzianym na dworach, otrzymać najwyższe ordery. Najpierw angielski...” Samotni reformatorzy uciekali zapewne w chwilach zwątpień do swego rzemiosła. Zapewne kiedy straszny gniot getta stawał się nad siły samotnego człowieka, Spinoza, zakładając nowy brylant w szlifierce, doznawał ulgi. Herzi też ucieka do swego rzemiosła pisarskiego; ciągle powtarza w pamiętniku, że jeśli jego plan się nie uda, to będzie po prostu powieścią. Pisząc zaś w siedem lat potem istotnie powieść utopijną pt. A.itneuland1, zaopatruje ją w motto: „Ta bajka może stać się prawdą - jeżeli tego zechcecie”. Tak oto pisarz, marzyciel i polityk przerzucał mosty: od politycznej książki Judenstaat w krainę marzenia i od marzycielskiej Aitneuland - w krainę polityki i praktycznych dokonań. Pamiętnik swój uważa Herzi za „księgę pokładową «Mayf/OJvera»”’. Wiemy, że na okręcie tym w początku XVII wieku udali się szukać nowych lądów i nowej ojczyzny prześladowani w Anglii purytanie i że ta drobna garść emigrantów stworzyła podwaliny potężnego państwa. Jest jednak w tych pamiętnikach ustęp, który Polaka, czytającego te sześciotomowe wynurzenia z uśmiechem, nagle wstrząśnie i naprostuje psychi-cznie: „Takie domy - żelazna konstrukcja, szklana cegła, powinny być już po dwu miesiącach zamieszkałe...” Szklane domy... Książka wywołuje wrzawę. Jest tak daleka od codziennego trybu myślenia ówczesnego Żyda, że znajomi nie mogą uwierzyć, że coś podobnego mogło ukazać się spod pióra, które przywykli cenić. - Czy poważnie napisałeś tę książkę - pytają - czy jako groteskę? - Śmiertelnie poważnie {Blułig ernsf) - odpowiada Herzl. - Kto chce mieć rację po trzydziestu latach, tego bardzo często w ciągu pierwszych dwu tygodni mają za wariata. Deklaracja Balfoura miała miejsce nie po trzydziestu, a po dwudziestu dwu latach. Ale co do tych pierwszych dwóch tygodni Herzl był zbytnim optymistą. 1 [Red.:] Stary-Nowy Kraj. 58 Posypał się grad zarzutów nacjonalizmu, bezbożności. Asymilanci odpierali z oburzeniem, że nie są narodem. Chowewejczycy - że Turcy, przeczytawszy książkę, zlękną się i zamkną możność infiltracji żydowskiej. Najbliżsi syjonizmu - że Herzi jest terytorialistą, bo nie uważa za absolut-nie konieczne, aby teren osiadłości miał być w Palestynie i że nie docenia znaczenia hebrajskiego, projektował bowiem system kantonalny, tzn. aby Żydzi, na wzór Szwajcarii, mówili każdy swoim językiem, przyniesionym z diaspory. Doktor Loevy, założyciel kółka syjonistycznego w Berlinie w 1899 roku, mówił mi, że pamięta rozmowy na temat pierwszych wystąpień Herzla: - Byle zarzucił terytorializm i uznał hebrajski język, będzie jeszcze z niego syjonista. W gruncie rzeczy za tymi wszystkimi zarzutami stała obawa zachodnich Żydów: „napawała ich przerażeniem myśl, że zamienią swoją egzystencję w uregulowanych i wygodnych warunkach współczesnej cywilizacji na bytowa-nie w pustynnej Palestynie pod despotycznymi tureckimi rządami i w otocze-niu swoich pobratymców” (121). Jak zwykle w początkach - chcą zabić szyderstwem: Nowy ‘ydowski humorysta..., Żydowski Verne - brzmią tytuły gazeciarskich artykułów. W teatrze pokazują sobie Herzla palcami: „Książę Judei”, „Niekoronowany król żydowski”. Scharf, bogaty wiedeński wydawca, poczyna rozmowę z Herzlem od aneg-dotki: wariat w domu obłąkanych wskazywał drugiego, wyśmiewając go: „On jest umysłowo chory, bo uważa się za cara. A to przecież... ja nim jestem”. Ale dalsza rozmowa z Herzlem każe mu zmienić kamerton. Ten człowiek istotnie może narobić biedy żydostwu, tłumacząc światu, że ojczyzna tego żydostwa leży gdzie indziej: - Pan będzie drugim Chrystusem, przez którego spadną na Żydów niewysłowione cierpienia. Gdybym był Rotszyldem i gdybym nie znał pańskiej bezinteresowności, nie wahałbym się dać panu pięciu milionów za niepubliko-wanie tej nieszczęsnej książki. Bacher, wydawca „Neue Freie Presse” i chlebodawca Herzla wyraził inaczej tę samą myśl: „Pan stanie się honorowym antysemitą”. I Scharf i Bacher upewniliby się, że nie mówią paradoksów, gdyby mogli zajrzeć w pamiętniki Herzla z tych czasów, tak, jak to nam teraz jest dostępne: „Antysemici staną się naszymi przyjaciółmi, na których będziemy mogli całkowicie polegać, kraje antysemickie staną się naszymi sprzymierzeńcami” (59). NIE, NIE DA SIĘ SYJONIZMU PRZEMILCZEĆ Herzi - mimo wszystkich tych pocisków drobnego i grubego kalibru - pozo-staje nieugięty. Dwoi się i troi, bo jest sam. Ludzie, których, zdawałoby się, przekonał, kiedy wychodzą poza obręb czaru, jaki wywiera Herzł, łączą się z jego przeciwnikami. „Muszę go za każdym razem rozgrzewać” - notuje w pamiętniku o nadrabinie Giidemannie. O tym samym Giidemannie, w liście do którego podaje, że siedemnaście przez siedem równa się sto dziewiętnaście, aby go przekonać, że ma władze umysłowe w porządku. Istotnie ten miły, powszechnie lubiany felietonista, który z piątku na sobotę stał się prorokiem, zużywa się tak, że może robić wrażenie nieprzytomnego. Memorialisko do Ra-dy Rotszyldów, które każdemu stara się odczytać, stanowi istne pS/e-mSźe1. Dubluje listy polecone do tegoż samego adresata niepoleconymi, „bo tamten może nie odebrany leży na poczcie”, reflektuje siebie: „Kiedyż oduczę się nieostrożnego pisania listów” i znowuż pisze w jednym z listów: „Ma pan, oczywiście, prawo uważać mnie za bohatera z operetki”. Najwięcej boli go żydowskie nicowanie wszystkiego, relatywizm, samo-wyśmiewanie, które jest niejako nałogiem narzuconym przez otaczający świat gojski i pancerzem ochronnym. Żydowscy jego koledzy w „Neue Freie Presse” prześmiewali się z majaczeń o państwie żydowskim. „To jest świetna idea - dowcipkował któryś - pod warunkiem... że będę przy poselstwie żydowskim w Wiedniu”. Spokojny i koleżeński Herzł huknął nagle pięścią w stół: „Kpiarze, których nie stać na nic innego, jak na dowcip, są przekleństwem mego narodu” (254). Będąc u bogatego króla węglowego Guttmana, kiedy synalek Guttman pozwala sobie na dowcipasy o żołnierzach żydowskich przyszłego państwa, woła: „Nie robić głupich dowcipów!... Koła historii zmiażdżą nędznych dowcipnisiów”. „Dowcipkowanie jest nieszczęściem Żydów - zapisuje Herzł w pamiętni-ku. - Żydowskie upodobanie w samowyśmiewaniu jest bezsilną próbą więźnia, aby wydawać się wolnym”. Koła historii!... Może obecnie syn Guttman, sprzedając szelki w Tel Awiwie, zastanawia się nad słowami tego dziwnego pana z asyryjską brodą, który wówczas go tak niespodziewanie skrzyczał. ‘ [Red.:] Nieład, groch z kapustą. 60 Nam Polakom wiadome jest, jak ciężko jest się potykać samotnemu człowiekowi o honor sztandaru i żołnierza, aczkolwiek ten sztandar i ten żołnierz byli i są realiami. Ale czy umiemy sobie wyobrazić tę wielkość, przedzieloną jednym krokiem od śmieszności, która każe samotnemu człowie-kowi zastawiać się za honor nie istniejącego żołnierza? Bo Herzi jest sam i jest niejako dwojakim Herzlem: wziętym dziennikarzem i postrzelonym prorokiem. Jako wziętego dziennikarza zaprasza go Koźmian do Badeniego. Premier wielkiego państwa przyjmuje Herzla z wyszukaną grzecznością i proponuje mu zorganizowanie wielkiego dziennika prorządowego. „Cygaro kilkakrotnie mi gasło - notuje Herzł w pamiętniku - i Badeni za każdym razem zapalał mi je zapałką. Przy maleńkim tym incydencie pomyśla-łem, uśmiechając się w duszy: co też powiedzieliby na to mali, a nawet i najwięksi. Żydzi spośród moich znajomych”. „Najwięksi spośród jego znajomych Żydów” - jego chlebodawcy, Bacher i Benedikt, właściciele „Neue Freie Presse”, największego organu imperium austriackiego, gazety, która miała zasięg światowy, mówią, że Herzł nie powinien opuszczać ich dla propozycji rządowych, mówią, że warunki material-ne będzie mógł uzyskać jakie zechce, tylko utyskują na to, że Herzł siebie i ich organ kompromituje fantazjami syjonistycznymi. Konkurencja wyzyskuje fakt jego współpracownictwa w „Neue Freie Presse”, aby wskazywać opinii, że „Neue Freie Presse” jest organem żydowskim. Przy wzrastającym kursie antysemickim jest to wielkie zagrożenie dla nakładu. - Syjonizmu nie będziecie mogli przemilczeć - woła Herzł do władców wpływowego organu. - Przeklęta historia - wzdycha Bacher. - Tak, przeklęta - potwierdza Herzł. - Nie można się od niej uwolnić; jest się do niej przykutym, ciężkimi łańcuchami, czy się ją uznaje, czy się jej zaprzecza. Unaocznienie tej prawdy stanie się walną zasługą syjonizmu. Herzł nie przyjmuje propozycji Badeniego. Nadrabin Gudemann cmoka z żalem: „Szkoda... Tak by się dobrze sztadlanimowało...” (zabiegało o interesy żydowskie). Nadrabin Giidemann chciałby zegarkiem wbijać gwoździe: przez setki lat najlepsze umysły żydowskie zużywano na sztadlanimowanie, na wycieranie przedpokojów możnych w interesach getta. Od czasów Molcho po raz pierwszy ktoś będzie sztadlanimował nie w interesach getta, a w interesach narodu jako całości. Na razie ma jednego zwolennika, ale nie byle jakiego. Max Nordau (1849-1925), o jedenaście lat starszy od Herzla, startował również z okolic Tabaktempels, będąc synem rabina Suedfelda z Budapesztu, nauczyciela hebrajskiego. 61 Jak i Herzi, był na najlepszej drodze do asymilacji, mając żonę chrześcijankę i dziecko chrzczone. Samo przemianowanie się z Suedfelda na Nordaua było szedewrem1 asymilacji. Już wówczas Chamberlain rozpisywał się o rasie nordyckiej. A więc niepopularne „suea” zmienia Nordau na „fiord”, a dosyć prozaiczne ,^e/a”, na które kończyło się wiele nazwisk żydowskich, na starogermańską „a»” - błoń. Rekord w tej mierze pobił chyba jeden tylko Leśmian, członek Polskiej Akademii Literatury, przerobiony z Lesmana. Jedna kreska nad „s” i nazwisko ma zapach leśny. Jedna literka „i” - i pojawia się pięknie brzmiące ze staropolska miano. Nordau był typowym krańcowym indywidualistą końca XIX wieku. Jego radykalny hyperkrytycyzm w książkach Paraaoxe i Kowentionelle Luegen zyskał mu szerokie koła czytelników. Ale powodzenie było przejściowe. Ataki Nordaua na Ibsena, który był bożyszczem tamtych lat, zrobiły go niepopu-larnym. Zapewne i tu szukać należy powodów ewolucji w kierunku syjonizmu. Jeśli Herzi doszedł do syjonizmu przez myśl o przyszłości syna, przez marzenie, przez dążenie do wielkości, to Nordau - przez to, że asymilacja nie dała mu spodziewanych laurów. Toteż zapłonął do niej nienawiścią. Herzla z Nordauem zetknął charakterystyczny wypadek. Nordau był lekarzem psychiatrą i przyjaciele, zaniepokojeni dywagacjami Herzla, podesłali Nordaua, który pod pozorem rozmowy towarzyskiej miał zbadać poczytalność autora Państwa żydowskiego. - Jeśli on jest wariat, to ja chyba już też zwariowałem - zakomunikował swą diagnozę, wstrząśnięty wizją Herzla. Odtąd już drogi tych dwu ludzi - Herzla i Nordaua - są nierozłączne. Nordau uważa, że Żydzi są tak zróżnicowani antropologicznie, że nie są zdolni wytworzyć jednego narodu. Uważał, że na zespolenie typu winno upłynąć ze dwieście lat. „Ja sądzę - oponował Herzi - że wystarczy lat trzydzieści. Zang-will stoi na gruncie teorii rasowej, której ja nie mogę uznać, z chwilą, kiedy porównywam jego i siebie. Uważam, że jesteśmy historyczną jednością z różni-cami antropologicznymi; to wystarcza dla stworzenia państwa”. W późniejszej działalności praca zostaje tak rozłożona, że podczas gdy Herzi, jako firmujący ruch musi koić, godzić i łączyć, aczkolwiek gorycz nie-jednokrotnie podchodzi mu pod gardło, Nordau bierze na siebie zadanie bez-litosnego zdzierania zakłamania, które narosło na żydóstwie, ostrego zwalcza-nia przeciwników, sięgania do samych trzewi żydowskiego życia. ,Ale pozwalam sobie wątpić, czy te dwie indywidualności potrafiłyby utrzymać gmach syjonizmu, gdyby - znowuż - nie doszła siła pomocna: antysemityzm. ‘ [Red.:] Spolszczone franc. chef efoemre - arcydzieło, majstersztyk. 62 W roku tym 1895 Austrię, a zwłaszcza Wiedeń, ogarnia skurcz reakcji antyżydowskiej. Wódz ruchu antysemickiego, Lueger, zostaje wybrany na prezydenta Wiednia. Cesarz Franciszek Józef, uważający Żydów za kit pomyśl-nie zlepiający ześcibane ze strzępków państwo, które nie ma naturalnych czynników łączących, nie zatwierdza tego wyboru. Lueger zostaje ponownie wybrany i korona musi ulec, salwując swój autorytet pozorami nie mającymi istotnego znaczenia. Oparcie o tron, instynkty wszczepione przez lata przez Schut’yudentum - za-wodzą. Ziemia pali się pod nogami. W Czechach ulicami miast przeciągają tłumy, śpiewając popularną pieśń: „Niech się spalą Niemcy i Żydzi na jednym stosie”. W Pradze, Nachodziu, Melnikowej, Polnej, Haleszowie mają miejsce pogromy. W Galicji, osławionej Galicji i Lodomerii, najbiedniejszej części Polski, w której długie lata Żydom jakoś się wegetowało przy wygrywaniu między Rusinami i Polakami roli języczka u wagi, również sytuacja psuć się poczęła. Jeszcze niedawno pisarz żydowski Francoz w powieści z życia Żydów galicyjskich (Die Juden von Barnow) - stojąc nad grobem kobiety, która padła ofiarą fanatyków, bo w Jom Kipur przyszła do bóżnicy bez peruki - snuje rozważania o losie narodu, dla którego surowa dyscyplina obrządku była tarczą, a którą to tarczę można by odrzucić teraz „kiedy na Zachodzie nastał świt i uderzenia przestały spadać na żydostwo”. Złudzenia! Nie tylko rodzące się mieszczaństwo, ale nawet konserwa, mniej podlegająca antysemityzmowi, zajęły zgodny front eksterminacji gospodarczej Żydów. „Antysemityzm jest wielkim grzechem - referował ex praesidio na zjeździe Towarzystwa Rolnicze-go w Krakowie hrabia Tarnowski - jest bowiem przeciwny nauce chrześcijańs-kiej, jest okrutny, nieludzki i pobudzający najniższe instynkty. Należy walczyć z Żydami metodami gospodarczymi. Polak, dający możność zarobku Żydowi, podcina egzystencję własnego narodu”. Na Węgrzech, w ojczyźnie obu promotorów syjonizmu, na Węgrzech, gdzie zdawano się zapominać Żydom proaustriacką orientację 1848 roku i gdzie anty-semityzm sprawił to, czego nie mógł dopiąć liberalizm Kossutha - mianowicie szybkie madziaryzowanie się Żydów, gdzie już w 1881 roku język węgierski jako język macierzysty podało dwadzieścia trzy procent Żydów, a w końcu XIX wiekuSiedemdziesiąt pięć procent, Węgrzy przestali się domagać asymilo-wania się Żydów, przechodzenia ich na chrześcijaństwo i śpiewali piosenkę: A.mi syidóban baj New a yallas de(a)faj1 Nowe więc kryteria wchodziły na tapetę i rozlewały się po całym imperium austriackim, jak zresztą po całym świecie. Najgorsza u Żydów, to nie ich religia, ale ich rasa. 65 Najbujniejszym plonem wschodziły te hasła na ziemiach etnograficznie niemieckich. Wyglądały one z każdego kąta. Herzi, elegancki dżentelmen o europejskim wyglądzie, notuje, że krzyczano za nim antysemickie wyzwiska i zapisuje wierszyk, który znalazł w kabinie kąpielowej: Ob, Gott, schick doch den Moses wieder Auf das er seine Słammesbruder Wegfuehrte ins Gelobte Land In dann die gan^e Judensippe Erst drinnen m des Meeres Mitte Dann, Herr, o mach die Klappe yy Und alle Cbristen haben Ruh!1 Dobrze więc: świat doczeka się drugiego Mojżesza. Bo pod wpływem złych wieści, ścigana, zaszczuta i tropiona dusza żydowska, od wieków przyzwyczajona chronić się w marzenia mesjańskie (bo jakiż żywy organizm tak straszliwe operacje mógłby przejść bez narkotyków) - teraz miała te marzenia podane w kulturalnie spreparowanej formie, w blasku pierwszorzędnej dialektyki. Poczynają się sypać akcesy za Wurde (za poczuciem godności) ze wszystkich stron świata. Przede wszystkim od młodzieży. ...Kadimah, Unitas, Gamala, Libanonia, Iwrija - i jak tam jeszcze - nazwy, o których elegancki felietonista nie miał pojęcia, stowarzyszenia, o których nie wiedział, że istnieją. Herzi sam jest zdumiony. „Ich dusze sypią iskry, skoro ich tylko tykam swoją laską” - pisze już stylem nieco Mojżeszowym. „A więc to będzie istotna działalność, nie żadna powieść” - konstatuje pełen oszołomionej ra-dości. Blask z Wiednia rozpiera czarną chmurę, wiszącą nad żydostwem, przenika coraz dalej i dalej. Do swojej małżonki, szacownej Szejne Szejndel w Gołoda-jewce, pisze Menachem Mendel, bohater Szolema Alejchema, typ L.uftmenscha, jakich tylu napłodziła antyżydowska polityka rządu rosyjskiego: „Widzę, że doszły ciebie gadania o cynizmie (Menachem Mendel jeszcze się nie otrzaskał ze słowem syjonizm - przy p. mój MW). Byłem na żydowskich zebraniach. Cały czas po rosyjsku mówili. Co by im szkodziło mówić z Żydami po żydowsku? Próbowałem mówić o tym to z tym, to z tamtym. Wyśmiali mnie. Cyniści? - to już lepszego interesu nie mogłaś znaleźć, nie?” (57). Mendele trafił na zebranie maskilistów, którzy po pogromach topnieli jak śnieg na wiosnę. Boże, ześlij ponownie Mojżesza, aby swych ziomków powiódł z powrotem do Ziemi Obiecanej, a jak całe towarzystwo znajdzie się w środku morza, zamknij. Boże, klapę i chrześcijanie będą mieli spokój. 64 „GDY WYSZEDŁ DO BRACI - URÓSŁ...” Pastor angielskiego poselstwa w Wiedniu, Hechler, jest całkowicie pogrą-żony w Starym Testamencie i historii biblijnej. Używa strojów rytualnych starohebrajskich i pała miłością do Syjonu. Ma możność w poselstwie stykać się z wysoko postawionymi osobistościami, zyskuje zaufanie wielkiego księcia badeńskiego. I wielki książę badeński jest pierwszym suwerenem, do którego przez Hechlera trafia Herzl. Ten kontakt jest dla niego bardzo ważny, bo wielki książę ma wielkie znaczenie na dworze berlińskim i jest szwagrem cara. Kiedy czytamy tę książkę, przeszło nad nami tyle burz, padło tyle wielkoś-ci, powstało tak wiele nowych wartości, że nie bardzo możemy zrozumieć, co za ewenement ma stanowić rozmówka z jakimś wielkim księciem. To był jednak wiek XIX, wiek ułożony hierarchicznie, postopniowany, ewolucyjny, bez przypadków i bez nowinek pojawiających się znienacka. W tym wieku nawet śmiały i wygadany publicysta, idąc do barona Hirsza, krygował się przed lustrem i kupował nowe rękawiczki, które gniótł, aby nie wyglądały zbyt świeżo. A teraz wypadło mu mówić z osobą koronowaną, boć przecie wielki książę Badenii brał udział w wojnie niemiecko-francuskiej jako suweren. Herzl jest tak wyraźnie zdenerwowany l podniecony, że adiutant wielkiego księcia stara się go uspokoić: „Niech pan się nie obawia, wielki książę jest tylko człowiekiem”. Amfilada poczekalń, przechodzenie przez ręce coraz wyższych dostojni-ków, nim się stanie przed suwerenem, to był tygiel, przez który przepuszczało się petentów według rytuału dziewiętnastowiecznego, aby ich zrobić „na miękko”. Pamiętam ten rytuał na przyjęciu u Horthy’ego, który, władając państwem nie liczniejszym niż Nowy Jork, był otoczony taką ilością średnio-wiecznych hajduków z halabardami, konnych trabantów na niedźwiedzich czaprakach, dostojników w sobolach, kapiących blaskiem brylantów, marszał-ków, walących buławami o podłogę, że aż kiedy wreszcie stanął przed nami na podium suweren Węgier, zdawało się, że tylko przez wypadek archanioł wlazł w mundur oficera marynarki. Natomiast wizyta u innego władcy, właśnie tego, którego rządy rozciągały się między innymi i na Nowy Jork równy Węgrom - miała całkiem inny przebieg. 5 De Profundis 65 Uległem propozycji kilkunastoletniej córeczki („daj pani Rooseveltowej czekoladek, bo mąż jej nie chce, żeby się ludzie zabijali”...) i przywiozłem ogromne pudło Wedla. Czułem się z nim w holu Białego Domu jak pies, któremu uwiązano kij i łypałem okiem, czy nie da się wtrynić nieszczęsnego pudła pod jaką kanapę. Zamiast niej napatoczył mi się adiutant, któremu rozpaczliwym szeptem zwierzyłem się, że oto są czekoladki dla pani Roosevelt i że niechże je zabierze. - She is there - wskazuje adiutant na nadbiegającą w skromnej sukience. - Ob, chocolate! - woła pani Roosevelt z ogromną uciechą. Potem otrzyma-łem list od niej z podziękowaniem i z podkreśleniem, że czekolada była istotnie wyśmienita. - Of>,Jes! - wykrzyknął mister Roosevelt, kiedy mnie mu przedstawiano w liczbie paru dziesiątków delegatów Pen-Clubów innych krajów. Ten wy-krzyknik brzmiał tak, jakby doskonale o mnie wiedział i tylko marzył, aby się ze mną poznać. I to nie była obłuda. To był ten ton, który doskonale pozwoliłby, gdyby był czas po temu, na przejście do naj intymniej sze j pogawędki, do wyrażenia, gdybym był obywatelem Stanów, swego niezadowolenia panu Rooseveltowi z jego polityki. Pani Roosevelt, oprowadzając nas „po mieszkaniu” zaśmiewała się, pokazując list farmerki z Teksasu. Ciekawska obywatelka zalazła aż do centralnego ogrzewania, powalała sobie sukienkę i napisała do gospodyni srogi list: „Pani Roosevelt - zamiast pisać po gazetach, lepiej dopilnowałaby pani porządków i zeszła czasem do centralnego ogrzewania”. No, ale rok 1959, w którym się to działo w Ameryce, nie był rokiem 1896 w państewku Baden. Wielki książę, opięty w długi do kolan dwurzędowy mundur, nie tylko nie wykrzyknął: „Oh Jes!”, ale uważał za stosowne podać rękę tylko pastorowi. Miał przyjąć osobnika, przynależnego do kasty, do której choćby najbogatszych przedstawicieli długi ciąg suwerenów i przodków wielkiego księcia mówił przez: „Niech on powie” (115). - Jego Książęca Mość był pierwszym między książętami Niemiec - rozpo-czął Herzł ~ którzy w Wersalu obwołali cesarza Rzeszy. Gdyby Jego Książęca Mość raczył wziąć udział w ugruntowaniu drugiego państwa w ciągu tegoż samego stulecia... Rozmowa trwała długo - wielki książę się zainteresował. Herzł w pamiętni-ku notuje z zadowoleniem, że lejbgwardziści i lokaje zgrupowani w poczekalni patrzyli ze zdumieniem na tego starozakonnego, któremu Jego Książęca Mość zechciała udzielić tyle czasu. Hechler wymógł, żeby wracać Orient Expressem. W wagonie upojony Herzł rozwija mapę i wyznacza granice swego państwa: na północy góry Kapadocji, na południu - Kanał Sueski. Jak za Dawida i Salomona. 66 Hechler chce pokryć z własnej kieszeni różnicę ceny między Orient Expressem i osobowym. O nędzo, o blasku!... Teraz, kiedy masy żydowskie całego świata są poruszone i oczekują, należy coś wreszcie począć robić. Rok 1896 w życiu Herzla ma wiele wspólnego z rokiem 1666 w życiu Sabataja Cwi, na który to rok ów false-Mesjasz zapowiedział, że ukorzy sułtana. I tak jak w 1666 roku Sabataj, tak Herzi w 1896 ruszył do Konstan-tynopola. Czasy jednak były pomyślniejsze o tyle, że „chory człowiek” - Turcja, uginała się pod ciężarem Dette Publique\, a świat był zafascynowany bogactwa-mi żydowskimi w ogóle, a w szczególności niesłychaną rozrzutnością na cele żydowskie Hirsza, który w Turcji właśnie był znany jako grynder kolejnictwa. Na tym tle były możliwe zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Nieoceniony Szmarjahu Levin w swoich pamiętnikach opowiada, jak jeden z jego kolegów, Syrkin, nie mający nigdy grosza przy duszy, wybrał się do posła tureckiego w Berlinie, proponując mu odkupienie Palestyny przez konsorcjum żydowskie za sto milionów franków. Poseł omawiał z nim sprawę poważnie i poradził zwrócić się wprost do Konstantynopola. Dobrze, że nie zażądał tysiąca marek gotówką płatnych na stół, bo by była kompromitacja. Syrkin jednak dawał za drogo. Sir Montague obliczył, że Palestynę da się odkupić od sułtana za dwa miliony funtów, czyli dwukrotnie taniej niż wynosiła oferta Syrkina. Dobrze to nam obecnie podśmiewać się dobrodusznie, spoglądając na roz-budowaną przez Żydów Palestynę. Ale w owych czasach ekstrawagancja Syrkina była tyleż warta, co mądre rachowanie Montague. Ani z tej ani z tam-tej nie widać było ani grosza. Herzi znajduje sobie oddanego pomocnika w Konstantynopolu. Niby omen znamienny - jest to Polak, Newliński, a więc syn narodu, na którego drodze dziejowej Palestyna znajdzie się jako zagadnienie najbliższe. Newliń-ski, emigrant polityczny z Polski, jest wydawcą „Correspondance de 1’Est” w Konstantynopolu. „Skoro nie mogę robić polityki polskiej, jest mi wszyst-ko jedno: wygrywam polityczne majstersztyki jak wirtuoz fortepianowy i tyle...” Przed wyjazdem otrzymuje list od Nordaua. Nordau donosi, że uzyskał u Rotszylda audiencję. Trwała sześćdziesiąt trzy minuty: pięćdziesiąt trzy minuty mówił Rotszyld, dziesięć pozostało dla Nordaua. Herzi się uśmiecha: już się oderwał psychicznie od rachowania na jakichkol-wiek nediwim jeduim (wielkich dobroczyńców). * [Red.:] Długów publicznych. 5* 67 Zrobił sobie w myśli szybki bilans roku, jaki ubiegł od rozmowy z Hirszem: - Jeśli tak dalej pójdzie, tosię spełni Les^ana habaa bejerus’ylaim (na rok przyszły w Palestynie). 15 czerwca wyjeżdża do Konstantynopola. Na dworcu w Sofii witają go tłumy Żydów. Róże, róże, girlandy, wieńce... Tak przed sześciuset laty Abram Abulafi z Saragossy zjawił się przed papieżem Marcinem IV, by go nawrócić na judaizm, za co ledwo uniknął stosu. Tak przed czterystu laty Dawid Reubeni stanął przed Klemensem VII, żądając pomocy zbrojnej dla Żydów, którzy chcą odbić Jerozolimę. I jeden i drugi powoływali się na dziesięć pokoleń rzekomo żyjących nad rzeką Sambation, która sześć dni płynie lawiną olbrzymich głazów, a spoczy-wając w szabas z woli Najwyższego jest otoczona tak gęstą mgłą, że i w szabas nikt tych możnych i potężnych dziesięciu pokoleń ujrzeć nie zdoła. Herzi żąda pomocy dla pokoleń żydowskich, bytujących gdzieś w Europie. Oznajmia wezyrowi Ziad Paszy, że chce otrzymać Palestynę jako niepodległe państwo. Obiecuje dwa miliony tureckich funtów jako wykup zaległości podatkowych Palestyny oraz osiemnaście milionów jako pożyczkę dla skonwer-towania Dełłe Publique. Skąd ma wziąć te pieniądze, tego za Sambationem europejskim w żydostwie pokrytym mgłą - nie widać. Turcy mogą myśleć: jednak Rotszyld... Jednak Hirsz... Jednak Montefiore... Ale Herzi tak myśleć nie może. Jest jak Syrkin, pertraktujący z posłem tureckim. Albo, jeśli chcecie, jak wódz, rozpoczynający również walkę o niepodleg-łość z siedmiu ułanami, którzy nieśli na plecach siodła w nadziei zdobycia koni i z kompanią piechoty uzbrojonej w jednostrzałowe karabiny. Bo od wielkości do śmieszności jest tylko krok... Sułtan z goryczą kazał wielkiemu wezyrowi, aby oświadczył Herzlowi: „Po co Żydzi mają się śpieszyć? Niech poczekają aż chory człowiek umrze i wówczas podzielą trupa, zaoszczędziwszy sobie tych dwadzieścia milionów”. Ale na wiwisekcję on się nie zgodzi. Nie odda Palestyny, bo i mieszkający w niej Żydzi są jego dziećmi. Wszystkie ludy imperium są jak dzieci z różnych żon, ale jednego ojca. Odmowa jednak nie ma charakteru wrogiego. Sułtan przysłał Herzlowi komandorię „Medżidżje”. Nie wszystko idzie jak wymarzyły pamiętniki, na Herzla nie spada order „przede wszystkim angielski”, ale pośrednio wizyta ma duże znaczenie: wędka została zapuszczona. Herzi w powrotnej drodze oblicza, że wydał trzy tysiące franków na bak-czysze. Najbardziej może się opłaci bakczysz dany Lufti Adze, kamerdynerowi sułtana. Sułtan przywiązywał wielką wagę do snów swego kamerdynera. I Lufti Adze przyśniło się, że Żydzi powinni wrócić do ziemi przodków. 68 W powrotnej drodze znów zatrzymuje się w Sofii, jedzie do synagogi, gdzie go wita rozentuzjazmowany tłum. Wszak tak niedaleko leżą Saloniki, w któ-rych aż po czasy Hitlera pozostała sekta sabatianistów, wierząca, że Sabataj wstąpił na niebo i wróci. Kiedy Herzi, stojąc na podium, chce się zwrócić twarzą do Tory, aby nie stać do niej tyłem, wołają tłumy: „Ty sam jesteś równie święty jak Tora”. Napisane jest: „I stało się za onych dni, gdy urósł Mojżesz, że wyszedł do braci swej i widział ciężary ich” (Exodus II, ii). Midras^ to komentuje: „Gdy Mojżesz wyszedł do braci - urósł” (211). Herzi jedzie z Konstantynopola do Londynu, w którym jego przybycie staje się sensacją dnia. Żydzi mają wielkie wpływy w prasie angielskiej. Wolf „inter-wiuje” go dla „Daiły Graphic”, Zangwill dla „Sunday Times”. Herzi mocno stawia tezę, że infiltracja stopniowa jest wielkim niebezpieczeństwem dla Ży-dów. Skoro liczba Żydów zwiększy się w Palestynie, zaistnieje dla bezbronnych niebezpieczeństwo, jak przez tyle wieków historii żydowskiej. Tylko gwarancje polityczne, tylko charter mogą stworzyć realną podstawę dla osadnictwa. Charter to jawność, charter to publiczne postawienie sprawy żydowskiej. Rodzący się syjonizm polityczny plutokracja spotyka zimno i wrogo. „W Anglii w owych czasach był raj żydowski - pisze w 1929 roku brat Israela Zangwilla, Louis - aż trudno to pojąć obecnie - dodaje smętnie. - Po-za tym były inne względy, moralne. Kiedy Herzi opuścił nasz dom, zastanawia-liśmy się z bratem, czy jest rzeczą słuszną tworzenie na świecie jeszczej jednej politycznej jednostki, odgraniczonej granicami i barierami. Nasz przyjaciel, Natan S. Józef, z którym Herzi miał się spotkać, odzywał się jeszcze ostrzej: «Nawoływanie do tworzenia nowej politycznej narodowości, z wszystkimi perspektywami wrogości i kłótni względem innych narodów, jest to coś tak przeciwstawnego procesowi, że aż staje się zbrodnią»” (256). Za to Eastend ubogich Żydów szaleje na wielotysięcznych wiecach. Trzeba jednak gadać z tym Herzlem, „który może okazać się nowym Chry-stusem dla żydostwa” i narazić je na ponowne wielowiekowe prześladowanie. 18 lipca raczy go przyjąć Rotszyld. Ale żeby sobie ten fantasta za wiele nie oczekiwał z tej rozmowy i nie wbił się w dumę - Rotszyld przyjmuje go w biurze, nie zaś w mieszkaniu prywatnym. Mayersohn, redaktor Hawasa, pilotuje Herzla na to spotkanie, jak przed rokiem pilotował go Hechler do wielkiego księcia Badenii. I jak wówczas adiutant wielkiego księcia, tak obecnie Mayersohn uspokaja Herzla: „Ostatecz-nie Rotszyld jest takim samym człowiekiem jak my obydwaj”. Rotszyld, naturalnie, nie ma zamiaru dać przyjść do słowa Herzlowi i sam poczyna gadać krytykując Państwo ‘ydowskie, Ale to już nie ten sam Herzi, który ugniatał rękawiczki, idąc do Hirsza. Po pięciu minutach przerywa potok Rotszyldowskiej wymowy: 69 - Pan nie wie o co chodzi, niechże pan pozwoli, że ja wpierw wytłumaczę. Naturalnie, rozmowa pozostaje bez rezultatu. „Człowiek o wstrętnych us-tach i nieopanowanych ruchach” (205) obawia się, że do Palestyny lunie półtorasta tysiąca sznorerów (żebraków). „Ja ich nie utrzymam - może pan to potrafi?” Po czym pełno zdań ociekających mądrością: „Oko nie powinno być większe niż brzuch”... Poprzednik Rotszylda, bankier Klaudiusz Regin przed dwoma tysiącami lat, tak mówił do Józefa Flawiusza, któremu również zbyt paliło się w głowie: - Żydzi posiadają wpływy we wszystkich sferach, a te wpływy jeszcze urosną, o ile sami będą dosyć mądrzy, aby nie wystawiać ich w nazbyt jaskrawym świetle; co jest ważniejsze - czy posiadać moc, czy okazywać moc? - zakończył pytanie i spłukał sobie usta winem (22). Herzi ostatecznie postanawia zwrócić się do mas. „Rozwińcie siedmiogwiezdny sztandar! Do mas!...” - pisze do sekretarza organizacji w Londynie, (Wówczas jeszcze projektował siedem złotych gwiazd - siedem godzin pracy - w białym polu jako sztandar syjonizmu). - Twórzcie kadry! - woła na tysiącznych wiecach. Hałas z tego wszystkiego idzie na cały świat. Sokołów (tak, późniejszy wierny Sokołów) pisze w warszawskiej „Hacefirze” artykuł pt.: Ja się tylko bawię... „Jak głuptas, który puszcza strzały bez troski kogo zranią” - pisze Soko-łów, myśląc o tych trudnościach, które ze strony tureckiej spadną na pierwszą aliję. „Herzla Mesjasz - pisze „Hacefira” - to towarzystwo akcyjne, które na wyzwoleniu Izraela porobi dobre geszefty”. I gdy rozczochrane, zarażone „naplewatielstwem” i nihilizmem chowewej-czyki ze wstrętem burzą się przeciw polityce „białych kołnierzyków” panów, co kroją ze siebie dyplomatów i poczynają kolekcjonować ordery, zachodnia plutokracja żydowska puszcza gadzinowe oszczerstwo, że Herzi otrzymał z pewnego banku dwa miliony, że szykuje się nowa Panama na grzbietach żydowskich, że Herzi jest podstawiony przez finansistów. Nawet druga półkula już wie o syjonizmie, już protestuje, już się obu-rza; amerykańska konferencja rabinów oświadcza: „Nawet żydowskie państwo nie da nam więcej wolności. Wskutek tego państwo żydowskie nas nie in-teresuje”. „Stu tysiącom Żydów w Rzymie dzieje się wcale nieźle” - wyjaśniał Józefowi synowi ben Józefa prezes gminy żydowskiej w tym mieście. Główny rabin, doktor Adier, zwraca się przeciw syjonizmowi. Rabinowie Vogelstein i Maybaum ostrzegają w gazetach przed pierwszym wszechświato-wym kongresem syjonistów, który Herzi chce zebrać: „Jesteśmy przekonani, że żaden rabin, ani żaden przedstawiciel gminy w Niemczech nie przyjdzie na kongres”. 7° Zarząd związku rabinów w Niemczech ogłasza potępienie sogenannten Siomsłen1, których dążenia są sprzeczne z dogmatem Mesjasza. „Charakterystyczne - pisze Boehm - że właśnie te koła wypowiadały się przeciw syjonizmowi jako zwolennicy asymilacji, które w całym swoim obyczaju były spadkobiercami ducha getta. Ich niewolnicze uczucie, trwoga, kalectwo duchowe, zadowolenie z siebie, pogoń za zaszczytami, czołganie się przed możnymi, a gesty dobroczyńców w stosunku do stojących niżej - oto były cechy przywódców wielu żydowskich instytucji” (119). Czy jednak sąd taki nie jest jednostronny? Cóż leży na dnie tych wszystkich zastrzeżeń, eksklamacji, kalumnii? Dzia-łają tu opory materii, trwoga o doraźny: interes osobisty, ale trudno przypuścić, żeby to były jedyne czynniki. Na dnie ciemnoty, obskurantyzmu i egoizmu, na dnie degeneracji myślenia politycznego wywołanego dwutysiącletnią niewolą, palą się tam w tym proteś-cie przeciwko Herzlowi niewygasłe ognie żydowskiej koncepcji światowej, ognie zapalone jeszcze przez proroków, wcześniej jeszcze - przez potężny piorun głosu Jehowy, który strzelał w zaraniu dziejów żydowskich. 1 [Red.:] Tak zwanych syjonistów. 71 POSŁANNICTWO - W POPRZEK DROGI CZY PO DRODZE? Dwa wrażenia mam z dzieciństwa, które kazały mi się zastanowić, co też tam tkwi wewnątrz w tych zabawnych, usłużnych „Żydkach”. We dworze naszym, jak w każdym dworze, był pachciarz, Srul. Srul był dla wszystkich usłużny, bo usłużność była jego fachem, z którego żył. Srul, poza tym, że załatwiał wszystkie zlecenia, był ważnym czynnikiem psychicznym: upewniał samym swoim istnieniem najnędzniejszego nawet mieszkańca dworu, że ten najnędzniejszy członek aryjskiej społeczności stoi wysoko w hierarchii ludzkiej: jest omyty z grzechu pierworodnego, nie podlega śmiesznym zakazom koszeru i szabasu, ma określone zajęcie i określone pobory na ziemi, a w niebie miejsce równe najbardziej jaśnie wielmożnym. Aby się upewnić w tych swoich przewagach życiowych i pozagrobowych, należało od czasu do czasu pokpinkować sobie ze Srulka. Zabieg ten, potrzebny dla konkokcji1 duchowej, był funkcjonalnym atrybutem faktora i Srulek był raczej lubiany jako ten, który samym swoim chałatem, pejsami i rodzajem zajęcia mówi w każdym dniu powszednim aryjczykom komplementy i utwier-dza ich w poczuciu swojej wartości. Srulek, jako się rzekło, był lubiany, a więc częstowany herbatą - jedyny poczęstunek, jaki mógł przyjąć w gojskim domu. Ponieważ posadzić go zć służbą byłoby despektem dla tej ostatniej, więc Srulek otrzymywał herbatę na komodzie w holu i stojąc popijał ją z błogim zadowoleniem uczestnictwa w obrządku domowym. Dwór kresowy stanowił swego rodzaju rzymską familię, gdzie wszyscy klienci otrzymywali zwyczajowy „traktament”. Srulek był, acz w ostatnim rozgałęzieniu, klientem familii i dlatego siorbał herbatę z poczuciem przynależności. Wówczas z dziecinną grozą patrzyłem na trzymającą szklankę rękę Srula. Brak w niej było kciuka. Srula młodość należała jeszcze do tych czasów, kiedy „najczulsza matka z radością podstawiała palec ukochanego nad życie chłop-czyka pod nóż barbarzyńcy - wybawcy (od wojska - przy p. mój MW)” (59). Przechodząca przez hol służba, ekonom, panna apteczkowa, klucznica zwykli byli w sposób przyjacielski zapytywać: - No cóż tam, Srulek, na kiedy czekacie Mesjasza? ‘ [Red.:] Konkokcja - żartobliwie: dobre trawienie. 72 - Czemu Srul nie ma jechać w sobotę? Podłoży Srul butelkę wody pod siedzenie i git - znaczy się popłynie łódką. - Czy to prawda, że w Straszną Noc (tak goje nazywali Jom Kipur) w Kiejdanach diabeł porwał jednego Żyda z środka synagogi? O krew w macy nigdy nie pytano. Może przez wrodzoną dobroduszność i delikatność, a może raczej, żeby sobie nie psuć wygodnego obrazu Srulka, z którego się można było wyśmiewać, a który w ten sposób wyrósłby na coś demonicznego. Owszem, zjadaliśmy co rok przynoszone przez Srulową mace z wielkim apetytem, uspokajani, że „Żydzi dodają krew tylko do mac, które sami je-dzą”. Zresztą robią to jakieś Sanhedryny, gdzieś daleko. Kto wie, czy Sru-lek nawet jest poinformowany, z czego się składa tajemnicza poświęcona substancja, której mu przed Pesach kahał dostarcza dla domieszania do mac? Srulek był potrzebny jako funkcja śmiechu, dzięki której domownicy najniższego szczebla jeszcze mogli rozwiązywać kompleks wyższości i tej wizji Srulka nie daliśmy sobie zamroczyć żadnymi bajdami o mordach rytualnych. Co innego pachciarz z sąsiedniego majątku. Polepią. Oho! tamten na pewno wiele o tym musi wiedzieć. Przekonałem się jednak, że Polepie broni swojego Mowszę, jak my broniliśmy swego Srula. Pętając się przy tych rozmówkach a podśmiewkach, dziecinną intuicją czułem, że kiedy Srulek żarcikami odpowiada na te żarty, w kącikach jego ust drży nieuchwytny uśmieszek. Ten giocondowski uśmieszek na brodatej fizys Srulowej nie dawał mi spokoju. Bo już wówczas niejasną dziecinną intuicją zgadywałam, że Srul czuje się wiele wyższy ponad tych chamów, często niepiśmiennych, którzy swoimi prostackimi pytaniami tykają czegoś niesły-chanie delikatnego, niesłychanie skomplikowanego, czegoś, co on, Srul, zna dobrze. Kiedy miałem kilkanaście lat, jechałem statkiem po Dźwinie. Słońce miało się ku zachodowi i siedzący koło mnie na pokładzie Żyd począł odprawiać swoje modły. Z początku było śmiesznie i dziko patrzeć, jak się kiwa. Ale niebawem przestał być śmieszny. Świeżością chłopięcej percepcji poczułem, jak ten człowiek rytmicznym kiwaniem się, ochrypłym zawodzeniem usiłuje wejść w kontakt z Wielkim Niewidocznym. Na pałającym wschodzie potworzyły się majestatyczne zwały chmur. Ich brzegi były obramowane ogniem, bił zza nich taki blask, że miało się wrażenie, że niewiele trzeba, a rozsuną się i ukażą Pana Zastępów na tronie. - Jak to jest - spytałem - że wy Żydzi jesteście tysiąc lat wśród obcych i nie przestaliście być Żydami? Podniósł ręce; poły chałata rozwiały się na wietrze, który szedł po pokładzie. Stał tak czarną sylwetą na czerwonej kuli słońca: - To jest Błogosławieństwo - powiedział. 75 Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że jest w tym narodzie wielkość, której przebłyski niepokoiły mnie w uśmieszkach Srula, o której nic nie wiedziałem, jak nie wiedziałem, że właściwe imię Srula jest - Izrael. * Jakiż to tok ideowy opancerzony skorupą Talmudu i chałata płynął wiekami w żydostwie? Historia dzieli narody na: i) najstarsze (Chińczycy, Hindusi, Egipcjanie, Chaldejczycy, Żydzi), 2) starożytne (Grecy i Rzymianie), 5) nowożytne (82). O właściwych Egipcjanach i Chaldejczykach słuch zaginął. Nic nie wiado-mo, co będzie z Hindusów i Chińczyków; zresztą są oni tak daleko. Ale co mówić o najstarszych narodach, kiedy i po tych starożytnych pozostała tylko tradycja. Ileż nas łacinnicy nanudzili starczymi zachwytami nad miłością Horacego do Lalagen? Staraliśmy się nie słuchać ich giędzenia, by zasiadać do uczty z Lukullusem, przeżywać przejście Rubikonu z Cezarem, zmierzyć wysiłek Grakchów. Od rozbiorów greckich uciekaliśmy wałęsać się z Ulissesem po wyspach Morza Tyrreńskiego, przymierzaliśmy swoich bohaterów narodowych do „nagiego trupa Leonidasa”, czuliśmy w ustach smak cykuty, którą wychylał Sokrates, podziwialiśmy tego Spartanina, który pozwolił, żeby mu lis wyżarł wnętrzności, a nie zdradził się jednym jękiem. I nagle, w starszych klasach, ogarniało nas zwątpienie, jak to było naprawdę, czy aby te historie, pitraszone, lukrowane przez dwa tysiące lat, przykrawane przez pedagogów nie są zwykłą bujdą, czy ci bohaterowie starożytności myśleli istotnie naszymi kategoriami, czy może im te kategorie powkładano w usta. Ach, zobaczyć żywego Herostratesa i zapytać, czy istotnie był taki wydęty i głupawy? I czy Solon był taki suchy jak nasz belfer, czy istotnie tak kazał z tymi reformami? A żeby tak podrażnić się z tym Diogenesem w beczce? Co by taki filozof mówił, gdyby w beczkę grzać z procy? On tu sobie myśli, a tu - pęc!... On znowu myśli, a tu - pęc!... No więc, on wreszcie... co? Z nami by było trudniej, jak gadać z Aleksandrem Macedońskim. Marzenie ściętej głowy! Nie ma ich... Przeszli... A tymczasem ci z najstarszych narodów są pomiędzy nami! Bo oto Srul stoi przy komodzie w holu, siorbie herbatę i on wie! On wie, tak jak ten cadyk, który z żarem mi wytaczał jakieś zadawnione, zapiekłe żale do Myriam (Matki Boskiej), tak jakby to dziś jego żona miała do niej pretensje - o klucz od góry. I on, i ten cadyk, i Mowsza z Polepią, i dalej, i szerzej—każdy z nich „nie żyje w tym samym czasie, co my wszyscy... on żyje ciągle w tym samym czasie, w którym cesarz rzymski świątynię zburzył i lud izraelski z Palestyny wygnał i w którym Żydów palili na stosach i po całej ziemi gnali. 74 On oddycha, je i chodzi teraz, ale myśli i czyni tak, jak gdyby żył dw.i tysiące lat temu” (224). Żydzi - przeszli wszystkie te trzy fazy, pozostali sobą i są między nami. Jakże tu klasyfikować tego Matuzala narodów? Poczynają się gdzieś daleko na wschód od Palestyny, w widłach Eufratu i Tygrysu (251). Semiccy nomadzi, kiedy zdarzy się rok upalny „pchają się na zachód w bardziej zagospodarowane kraje, aż po Egipt i proszą się o da-nie przytułku, gdzie by się trochę odkarmili”. Tak dowodzi Reclus (227), udowadniając, że tak się proszą o przytułek w dzisiejszej Palestynie, jak i w Egipcie, w którym zasiedli na dobre. Zresztą Gene^is dokładnie to po-twierdza. Tak czy owak - dostali się półdzicy semiccy nomadzi między Egipcjan o wyrafinowanej kulturze. Jakichże to wysiłków musieli użyć ich wodzowie, aby półdzikich pastuchów w tej wygodnej atmosferze politeizmu nakłaniać do surowego jednobóstwa? A potem? Kiedy wrócili do Azji? Między swych pobratymców Chanaanitów, którzy stworzyli swój kult, między Filistynów, stokroć bardziej cywilizowanych, między Fenicjan, ogładzonych władców handlu światowego? Każdy z tych narodów osiadłych i zadomowionych miał swego własnego Boga, który mnożył jego splendory. Fenicjanie mają Baala, Moabici Kemosza, Ammanici Milkoma. Żydzi więc poczynają kurczowo się trzymać swego lokalnego Boga. Wiemy jak tego Jehowę wywyższył Salomon, dźwignąwszy mu świątynię, o której wieść trwa przez wieki, jak go ukochał Dawid, który tańczył przed Panem. Ale „będąc wygnany do kraju Filistynów, Dawid przestał czcić Jehowę, który stał się dla niego bogiem cudzoziemskim” (227). Toteż Max Miiller nazywa Żydów nie monoteistami, a genoteistami, tzn. wyznawcami jednego Boga, właściwego wyłącznie jednej narodowości. Na przykład, Jeffe mówi do króla Ammanitów: „Aza to, co posiadł Channos, Bóg twój, tobie nie przynależy? A co Jehowa, Bóg nasz otrzymał, na naszą też posiadłość się dostanie”. Profesor Zieliński znowuż nazywa religię żydowską monolatrią i twierdzi, że Żydzi bynajmniej nie dali światu monoteizmu. Że Grecy mieli pojęcie jednego bóstwa nad plejadą innych bogów, a czymże się różnili aniołowie żydowscy od bogów greckich? Czy nie tak samo biegał z wiadomościami Hermes, jak Anioł Zwiastun? (ii). Mają rację Max Miiller, Zieliński i inni, czy nie - to w gruncie rzeczy jest sprawą drugorzędną. Że Żydzi musieli przejść przez stadium boga plemiennego to jest w naturalnej kolei ewoluowania pojęć o Bogu. Z równym powodzeniem można by sięgnąć dalej - do czci oddawanej bałwanom, do fetyszyzmu - i dowodzić, że Żydzi byli bałwochwalcami. Tak samo człowiekowi można dowodzić, że był troglodytą i wymyślać mu od pitekantropów i neandertalów. Nie o to chodzi, czym kto był w zalążku, tylko co się z niego zrobiło. 75 A z Żydami zrobiła się rzecz ciekawa. Zacieśnieni w swojej małej ojczyźnie, odsunięci od morzą, odsunięci byli od szlaków karawanowych. Całe pobrzeże wiecznie było a to na południe - filistyńskie, a to na północ - fenickie. Szlaki karawanowe były we władaniu Babilończyków, Asyry jeżyków, Persów, Egip-cjan, Greków, Rzymian, ale nigdy Żydów. Krótki okres świetności też nie polegał na dostępie do morza; była to rentowna Spółka króla Salomona z królem Tyru, Hiramem, w celu eksploatowania kopalni złota w Ophirze, dzisiejszej Afryce Południowej. Wielkość Salomona, koniunkturalna, prędko upadła (1088-978 przed Chrystusem). Państwo Salomonowe rozpada się na izraelskie, złożone z dziesięciu pokoleń, które zanika i judejskie z dwu pokoleń, które siedzi w swoich górach ze swymi wielkimi już tradycjami i małymi możliwościami i niejako tuszy się na małym ogniu. Wielka dysproporcja sił fizycznych i możliwości duchowych wówczas już predysponuje do mistycyzmu. Prorocy przekuwają pojęcie nacjonalnego Boga Mojżesza („Ciebie obrał Pan Bóg Twój, abyś był mu osobliwym ludem ze wszystkich narodów, które są na ziemi”. Deuteronomium VII, 6) na uniwersalistyczne pojęcie proroków („Mało mi to było, abyś mi był sługą ku podźwignięciu pokoleń Jakubowych i ku nawróceniu ostatków z Izraela; przetoż dałem cię za światłość poganom, abyś był zbawieniem moim aż do kończyn ziemi”. I^a/as^ KLIK, 6). Dwa stulecia ciszy, dwa stulecia „szkolne” narodu soferów - coś znaczy. Cóż dziwnego, że taki tęgi nabój rozsadził małą Judeę. Trwała z boku, ale na wirze wszelkich wierzeń wschodnich, bez interesów światowych, bez przeszkód w kontemplacji, aż wysiedziała na tym styku trzech części świata nową jego religię. Mały kraik stał się powołany ku temu, aby dać światu religię, jak Grecja - by mu dać filozofię i sztukę, jak Rzym - by mu dać prawo. Bo wszak tego nie przeczy i chrześcijaństwo. Spór nie idzie o to, czy chrześcijaństwo powstało z ducha żydowskiego, tylko czy duch ten nie poszedł na bezdroża. Żydzi (choćby Geiger) twierdzą, że to chrześcijaństwo próbowało podjąć misję żydowską, ale zeszło z monoteizmu na bezdroża Trójcy Świętej, Boga-człowieka i Odkupienia. Uważają więc, że Żydów rola w diasporze trwa jako jedynych nosicieli prawdy. Dlatego mógł Józef Flawiusz uważać pogromcę swej ojczyzny, Wespazjana, za adira (potężnego), omal za mesjasza.: „Człowiek ten rozbił czaszę Jerozoli-my, aby jej zawartość rozlała się po ziemi”. Sam Józef, wyszedłszy ze straszliwej rzezi w Jotąpacie „był początkiem nowego gatunku ludzkiego. To nie był Żyd, nie Grek, nie Rzymianin; to był obywatel całej ziemi w granicach jakiejkolwiek kultury” (22). A może to belfry zmyśliły te Józefowe myśli, może drżącemu o życie w pieczarze, obnoszącemu się w kajdanach zdrajcy wtłaczają w usta pojęcia współczesne? Czytajmy wobec tego jego Psa/m obywatela świata: 76 Tedy chwalcie Boga i rozsypcie się po krajach, Chwalcie Boga i rosyłóc^cie się po mordach, Niewolnikiem jest, kto pr’y wiązał się. mocno do jedynego kraju. Ale jakiego Boga mają chwalić rozsiane po świecie dzieci Izraela? Tego, który zawarł z nimi przymierze: Wiekuisty też przyobiecał ci dzisiaj, że mu będziesz ludem wyłącznym (Deutoro-nomium XXVI, 18). I że cię postawi wyżej od wszystkich narodów, które stworzył w chwale, sławie i blasku i że będziesz ludem poświęconym Wiekuistemu, Bogu Twojemu {Deutoro-nomium XXVI, 10). Tak oto Jahwe, początkowo jeden z bożków panteonu hebrajskiego, następnie Bóg prowincjonalny, ale jedyny, wyawansował na Boga uniwersalis-tycznego, wyretuszowanego przez Flawiusza i jemu podobnych, ale z nawy-czkami przymierza zawartego w Judei. A perspektywy, mimo wszystko, były niezłe. Żydzi w diasporze już wówczas, kiedy upadła świątynia, byli liczniejsi niż w Palestynie (ii). Nadto - przy upadku świata antycznego mogli byli Żydzi liczyć na wielką schedę: „To, co było punickiego i fenickiego, tzn. hebrajskiego w świecie śródziem-nomorskim, setki tysięcy marynarzy, robotników portowych, handlarzy, nie-wolników, chłopów i patrycjuszy z portów egejskich, ze wsi tunisyjskich, z punickich miast Hiszpanii, z ruin Kartaginy, z uchodźców syryjskich - to wszystko weszło do wspólnoty żydowskiej, bo nie było innego środka pozostać, mimo wszystko, nieco Hebrajczykiem, nieco człowiekiem w tym zmierzchającym rzymskim świecie. To, co pozostało - to był duch w poszuki-waniu ciała” (21). I istotnie, w tym rozbitym świecie, który setki lat czekać musiał nim wykiełkują nacjonalistyczne ziarna, zasiane przez dzikich barbarów w czasie wędrówek ludów, w tym świecie poimperialnym, kasta żydowska była nieświa-domie siłą rzeczy współpracowniczką wszystkich instancji chrześcijańskiego kosmopolityzmu, który wyszedł na świat z tego samego pnia żydowskiego. Olśniewające perspektywy! Szczęsnyś ty, Izraelu! Któż podobny tobie? Duch wspomożony przez Wiekuistego, tarczy pomocy twojej, a będącego mieczem chwały twojej. Schlebiać ci będą wrogi twoje, a ty po wyżynach ich deptać będziesz (Deuteronomium XXIII, 29) Ale prędko się baśń opowiada, nieprędko jednak pełni dzieło, które baśń prorokuje lub opiewa - powiada przysłowie rosyjskie. Naród wybrany natrafia 77 na niesłychane przeszkody w podjętym zadaniu, bryła świata aryjskiego jest oporna. I wówczas, rzecz ciekawa, Żydzi zamieniają się na role ze starym swoim Jehową. Dotychczas on ich musztrował, karał, gromił w sposób nieubłagany. Ma się wrażenie, że te semickie półbeduiny niewiele sobie robiły ze spraw, któ-re Jehowę interesowały przede wszystkim. Wszystko to było nieusłuchane, rozłażące się w szkodę, płochliwe, panikarskie, bardzo sobie krzywdujące, jeśli nie miało nic w garnku („gdyśmy siadali nad garncy mięsa, gdyśmy się najadali do sytości”. Exodus XVI, 3). Jehowa musi się za nimi uganiać dniem i nocą, krzyczeć, grozić, słać pioruny, plagi, śmierci, odmawiać wiz wjazdowych. Ten krwisty lud walczy ze swoim surowym Bogiem, jak Jakub z aniołem. „Czy zna pan obraz Delacroix? - spytał Clemenceau van Passena - Wyob-raża on walkę Jakuba z aniołem. Ale nie sprawia wrażenia, że walczą ze sobą - raczej wydaje się, że Jakub chce objąć anioła i przytrzymać na ziemi, anioł zaś próbuje nie tyle strącić Jakuba, ile unieść go ku górze. Wyczuwamy w tym zmaganiu się ich miłość ku sobie. I po walce staje się Jakub Izraelem. Wyniesiony ponad siebie, uświęcony przez dotknięcie niebiańskie. O tym musi myśleć każdy, kto pisze o Herzlu i Izraelu” (252). I nagle poczyna się zwrot. Dawny okres imitatio Dei ustępuje teorii, którą rozpracowali kabaliści, o wpływie czynów ludzkich na Boga. Świetność Boga (Szechina) popadła w zawisłość; jest w rozproszeniu, w golusie, jak sam Izrael; błąka się, wędruje jak i Izrael; chce, jak i Izrael, połączyć się z istotą Boga (15 2). Teraz już nie tylko człowiek zależy od Boga, ale i „los Boga zależy od świata” (128). Teraz już nie tylko Bóg zabiega, aby człowiek nie kłaniał się cielcowi, ale człowiek dba o wyzwolenie Szechiny (125) i to wyzwolenie jest od człowieka zależne. Jakub został nazwany Izrael {isra - walczy, L/ - Bóg), walczący z Bogiem, i ta nazwa stała się właściwa całemu plemieniu. Stary Bóg żydowski został porwany, wzięty ze sobą na wygnanie i jest jak starzy rodzice w kibucu: wolno im nosić chałat i brodę, sprawiać szabat, otacza ich powszechna cześć, inni uczą się od nich wiele, ale osaczają ich nieubłagane reguły, narzucane przez światopogląd środowiska, które ich utrzymuje. Jehowa, awansowany na paniudzkiego Boga, podlega syntetyzowaniu z ludzkością. Martin Buber uważa za charakterystyczną cechę żydostwa „dążenie do jedności między częściami narodu, między ludźmi, między narodami, między ludzkością i wszystkim co żyje, między Bogiem i światem” (125). Weitsch (199) uważa, że „Pogaństwo to afirmacja tegoczesności, chrystia-nizm - to jej negacja”. Że żydostwo natomiast wierzy w „cud tegoczesności” (Diessfitwunder), która jest zła, ale cud może ją przerobić na dobro. Gdzie in-dziej znów tenże myśliciel pisze, że chlubą żydostwa jest, że nie wisi nad nim grzech pierworodny, że chrześcijaństwo jest religią z łaski, a żydostwo - „reli-78 gią wolności” (129). Refleksje, które znajdą wyraz w następnych tomikach obracają się koło tej samej myśli. Wszystko to daje wielką, skondensowaną aktywność tej religii, która przyszła z raczej kontemplacyjnego Wschodu. Ale gdy Wschód zanurza się we Wszechświecie, zagłębia się w siebie, żydostwo, jak już Hess zauważył, jest nastawione na aktywność w teraźniejszości i na osiągnięcie w przyszłości swe-go celu. Stąd dziwny aliaż żywotności z marzeniem. Bez nastawienia się przecież na najwyższy patos marzenia tego rodzaju religia, czy - lepiej - tego rodzaju światopogląd byłby niemożliwością. Dlatego, tak chętnie posiłkując się mate-rializmem dziejowym, duch żydowski w gruncie rzeczy bierze go za podnóżek. Słusznie Buber spostrzega, że pragnienie kształtowania rzeczywistości według idei nie zachodzi w równie czystej formie w żadnym ruchu ludzkości, nawet w socjalizmie. Bo ten widzi nieuniknione procesy, które ludzie mogą jedynie przyśpieszyć, podczas gdy wszelkie dążenia żydowskie, i syjonizm również, są wyłącznie czysto ideowym postulatem, który nie wyrasta.z materialistycznych, czysto biologicznych konieczności. To znaczy - i tu można i trzeba mierzyć syjonizm miarką materializmu dziejowego: powstaje on nie tyle przez tęsknotę żydowską, ile przez spazmy narodów-gospodarzy, których organizmy chcą wydalić obce ciało. Ale w każdym razie myśl zabrania manatków i przeniesienia się do innej części świata nie powstałaby tak łatwo w chrześcijaństwie, w którym mistycyzm był dziełem jednostek, podczas gdy żydostwo było od wieków terenem masowych ruchów mesjańskich. Z drugiej strony żaden naród, tak jak Żydzi, nie trzymałby się tak uparcie obcego terenu, bez zatracania swojej indywidualności narodowej - znowuż dzięki treningowi mesjańskiemu i specjalnej idei, którą był przesiąknięty. „Niezachwiana wiara Żydów co do ich powołania do misji specjalnej była najważniejszym hamulcem ich asymilacji” - pisze Boehm (119). Ta idea to Federacja Światowa. I wynidzie różdżka z korzenia Jessego (tzn. Dawidowego -przy p. mój MW), a kwiat z pnia jego wyrośnie. Będzie mieszkał wilk z jagnięciem a pard z koźlęciem legać będzie; cielę i lew i owca pospołu legać będą, a dziecię małe pędzić je będzie... I będzie igrał niemowlątko od piersi nad dziurą żmiji, a odchowane dziecię do jamy bazyliszko-wej wpuści rękę swoją (Isyjass^ XI). Nie ma wątpliwości, że to dziecię, które pędzić będzie lwy w nowym porządku świata, będzie dziecięciem izraelskim: Trzy piękne dary dał Wszechmocny - niech Imię Jego będzie błogosławione - lu- dowi Izraela i wszystkie dał przez cierpienie. To są: Tora, Erac Israel i świat, który nadejdzie {Talmud J^erachoth 5). 79 Żydzi będą kierownikami i nauczycielami tego nowego świata: „Może historii żydowskiej wypadnie odegrać niemałą rolę w przewrocie duchowym, który ma zniszczyć nacjonalistyczną nietolerancję - pisze, bynaj- ^ mniej nie nastawiony ortodoksyjnie, historyk Dubnow. - Wówczas misja ży-dowska będzie tak szczytna, jak i w pierwszej fazie: wówczas nauczaliśmy jednobóstwa, obecnie będziemy nauczać jednoczłowieczeństwa” (82). Któż jest bliższy syntezy ducha swego narodu niż historycy? Klasyczny Oman, na którego historii wychowały się pokolenia Anglików, kończy swoje wielkie dzieło takim zdaniem: „Jeśli federacja świata dojrzeje, przyszłość świata leży w rękach rasy anglosaskiej”. Historyk żydowski Dubnow swoją dziesięciotomową pracę tak kończy: „Ciężkie przejścia tylko wzmacniają ducha najstarszego historycznego narodu, który i teraz, po tylu zawodach, nie przestał wierzyć w ziszczenie zapowiedzia-nego przez proroków braterstwa ludów”. Nawiasem mówiąc, Dubnow był przeciwnikiem syjonizmu i heroldem „au-tonomizmu”, tzn. kierunku mającego za zadanie urządzenie się w diasporze. A więc - „Izrael sztandarem narodów”; Ziemia obiecana to już nie Chanaan, ale cały świat; A gdy cię wprowadzi Pan Bóg twój do ziemi, o którą przysiągł ojcom twym... i dać miasta wielkie i bardzo dobre, którychś nie budował (i) domy pełne wszystkich bogactw, którychś nie tworzył, studnie, którychś nie kopał, winnice i oliwnice, ‘ którychś nie sadził, a będziesz jadł i najesz się (Deuteronomium VI, 10). Jest to, jak zauważa Muret, dążenie do dźwignięcia Królestwa Bożego na • ziemi wbrew ideałowi aryjskiemu, który uważa, że „Królestwo Boże nie jest z tego świata”. Konkluzja nieco pośpieszna, jeśli się zważy, że ów aryjski slo-gan wyszedł również z ust żydowskich. , Niemniej jednak jest prawdą, że świat aryjski buntuje się przeciw swoim gościom, którzy mają na sztandarze słowa swego imperialisty, Izajasza: I będą królowie piastuny twymi a królowe mamkami twymi: twarz na ziemię spuściwszy kłaniać ci się będą, a próg nóg twoich lizać będą. Nie jest to nęcąca dla świata aryjskiego perspektywa: Stawią się cudzoziemcy, a paść będą stada wasze, a synowie cudzoziemców oraczami waszymi i winiarzami waszymi będą (ly/as^ LXI, 5). f Nic też dziwnego, że jak długo współżycie żydowsko-aryjskie trwa, tak ( długo aryjczycy protestują, jak choćby nasz Kmita w Nowym Jerychu, pisanym r w 1615 roku: 80 ...my szlachtą będziemy, Mieszczanie orać muszą, bo ich prsymusiemy. Teraz już się wypełnią słowa Je^aiego: „Będzie baran pił z wilkiem ze źródła jednego”. Czy operowanie eksklamacjami proroków sprzed dwu tysięcy lat nie jest po prostu retuszem, mającym uwydatnić trudności, na które natrafił Herzi? Sądzę, że nie; idę dalej: sądzę, że mesjanizm żydowski jest wiecznie żywą treścią nie tylko religijnych Żydów, ale całego żydostwa bez różnicy odcieni politycznych. Dla dokładniejszej obserwacji tego mesjanizmu, bierzemy go zabarwionego ortodoksją, bo to daje taki efekt, jak obserwowanie przez mikroskop przekroju rośliny, której tkanki w tym celu napuszczono barwnikiem. Na taki ciekawy preparat natrafiłem w książce księdza katolickiego Aime Palliere’a, w której autor opowiada historię swego nawrócenia na mozaizm. Mianowicie, koresponduje on z nadrabinem Livorno, rabim Benamozeghiem, który wszystkich wysiłków dokłada, aby odradzić księdzu ten krok. Żydzi są przeciw prozelityzmowi i zwykle wysuwają z dumą tę swoją cechę, przeciwsta-wiając ją misyjności chrześcijańskiej. Nie byłoby mnie więc zdziwiło stanowis-ko rabiego Benamozegha, gdybym się nie wczytał w jego listy do księdza Palliere’a. Rabi Benamozegh uważa, że ksiądz Palliere ma w tym wypadku tylko zostać kapłanem, jeśli zechce i w judaizmie być kapłanem. Każdy Żyd bowiem jest kapłanem. Człowiek zaś nie mający pretensji do kapłaństwa może się zadowolić pozostawaniem w stanie noachizmu, tj. w obrębie przepisów religijnych, jakie obowiązywały Żydów za czasów Noego, a więc przed Mojżeszem. Wszak i Mojżesz nie był jeszcze obrzezany (Exodus IV, 24-26). „Noachizm - pisze rabi - można uważać, że jest kontynuowany przez chrześcijaństwo, odrzuciw-szy dogmaty Trójcy i Inkarnacji sprzeczne ze Starym, a może i z Nowym Testamentem”. A więc, z tymi „drobnymi” poprawkami, ksiądz, nie wychodząc z chrześcijaństwa, może pozostać noachistą, tzn. członkiem społeczności ży-dowskiej. „Izrael nie miałby sensu istnienia, gdyby ów naród Boga (noachi-ści, chrześcijanie - przy p. mój MW) nie egzystował także. Cóż znaczą kapłani, pytam pana, bez laików?... Talmud pozwala Izraelicie i czyni jego obowiązkiem kierować wiarą goja (de diriger la sacrifice du gentit), instruować go na ten temat, w konsekwencji - współdziałać z jego wyznaniem w myśl ustanowionych praw”. W końcu swego listu, powtarza, że jeśli ksiądz nie zechce pozostać kapłanem, to nie powinien przechodzić na judaizm i uspokaja go, że „Izrael uzna w Panu zupełnie uprawnionego wyznawcę noachizmu - prawdziwego wyznania przyszłości” (52). 6 De Profundis 81 Zainteresowałem się tym rabinem Benamozeghiem i począłem szukać wiadomości o nim, Zmarł on w 1909, korespondencja miała miejsce na przełomie dwu wieków. Okazało się, że był to jeden z ostatnich mistyków XIX wieku, uczeń Mojżesza Azacrelli, garybałdczyka, pokrewnego towianizmowi, tłumaczącego Ksifgi Pielgfymstwa na hebrajski. Mina mi się wydłużyła, całą bowiem korespondencję Benamozegha należa-łoby raczej złożyć na poczet ekstrawagancji indywidualnych. Chociaż i tak, mówiłem sobie, te ekstrawagancje dostatecznie są nasycone bardzo charakterys-tycznym światopoglądem żydowskim. Aliści w książce Deutscha What is łhe TalmucR, wydanej w 1868 roku, znalazłem kompletne podżyrowanie korespondencji Benamozegha: „Poglądom o całkowitej równości wszystkich ludzi, jeśli tylko poddają się oni pewnym koniecznym warunkom ludzkiej kultury (tzn. siedmiu zasadni-czym prawom synów Noego), odpowiada zupełnie wstręt Talmudu do wszelkie-go prozelityzmu. Kto się nie kłania bałwanom - mówi Talmud - już przez to samo jest uważany za Żyda i niechże we wszystkich pozostałych sprawach pozostanie wierny swemu domówi i swemu rodowi” (40). A więc od czasów, kiedy Ezdrasz wprowadził zwyczaj publicznego czytania Piyioksięgu, który wszczepił się po wszystkie pokolenia aż do naszego pach-ciarza Srula łącznie, całe żydostwo zostało przekute na kapłanów i rozumiem teraz, że kapłan Srul miał dostateczne podstawy, aby pobłażliwie traktować głupie wybryki swoich przyszłych owieczek. On na pewno był tego zdania, jak i sąsiedzi Szmarji Levina: „W naszym małym światku przyjęte było za pewnik, że nie-Żydzi nie posiadają duszy (See/e). Mają tylko ducha {Geisf)” 095). Aby pokazać, że idea posłannictwa światowego jest dosyć wyraźnie widoczna i bez podbarwiania ortodoksją, jak to zrobiłem demonstrując listy Benamozegha, pozwolę sobie skoczyć naprzód - w epokę po ostatniej wojnie i nie między chałaty. Troszczy się o myśl ludzką prowadzoną przez Żydów, bynajmniej nie ubrany w chałat, doktor Tartakower: „Nikt nie wskrzesił ani tradycji Amosa, ani Jezajasza, ani Ezechiela. Rozrzucone kości myśli i zapału nie przyoblekły się w ciało wielkiej myśli ludzkiej” (50). Ale pan Tartakower troszczy się niepotrzebnie. Wprawdzie istnieje moda wśród współczesnych syjonistów wyśmiewać się z Ata Bachartanu. Byłem kiedyś z bardzo miłym działaczem syjonistycznym w bibliotece publicznej. Gdy przeglądaliśmy wspólnie katalog, zwrócił mi uwagę na wielki dział literatury mesjańskiej: - Ach, prawda - zażartowałem, odrywając się od działu ekonomicznego, bo szukaliśmy książek na tematy gospodarcze - prawda: przecież wy jesteście naród wybrany... Młody ekonomista rozłożył ręce z uprzejmym gestem: 82 - Panie Wańkowicz, my już byliśmy wybrani przez trzy tysiące lat. Może Polacy teraz zechcą? Proponował uprzejmie odstąpić nam to miłe posłannictwo, przez które tylu jego przodków zginęło na stosie i nie miał nic przeciwko temu, aby teraz przez następne trzy tysiące lat dano normalnie pokrzątać się Żydom około dnia codziennego - tak, jak jest to dane innym narodom. Ale w istocie rzeczy nie ma i nie będzie syjonisty i nie ma i nie będzie, mam nadzieję, ideowego Żyda, który by dał sobie wyrwać z duszy wielki testament wieków. Nie dał go sobie wyrwać z duszy A. D. Gordon, pionier pracy fizycznej w Palestynie, wódz młodzieży w latach po pierwszej wojnie niemieckiej, kiedy pisał: „Myśmy po raz pierwszy ogłosili, że człowiek został stworzony na podobieństwo Boże; my powinniśmy dalej pójść i ogłosić: naród winien być stworzony na podobieństwo Boże” (50). Nie dał go sobie wyrwać z duszy historiograf syjonizmu, Boehm, kiedy pisał: „Żydzi, rozporządzający w różnych państwach poważnymi mniejszościa-mi - są predestynowani ku temu, aby być bojownikami myśli o Związku Narodów, a nie państw. Tylko taki związek będzie raz w stanie skończyć z bożkami państw, państwowych mocarstwowości i z niesławnymi skutkami tego wszystkiego” (119). Dlatego zapewne Nordau mówił, że: „Żydostwo jest dziś religią społeczną ateistów”. Ateiści bowiem żydowscy nie dają sobie wyrwać z duszy testamentu swego narodu. Nie daje go sobie wyrwać z duszy socjalista Berl Kaznelson, lider robotniczy Palestyny, który tak kończy swoją broszurę; „Przez realizację naszych celów stworzymy w Palestynie taką formę życia, która poprowadzi Europę do odrodzenia i wskaże drogę do wolności masom całego świata” (25). Tego nikt się nie wyrzeka. Ani zdradzający sympatie rewizjonistyczne profesor Klausner, który na zjeździe pisarzy żydowskich w lipcu 1942 roku w sprawie gijesu, czyli mobilizacji powszechnej, a więc sprawie potocznej interarmae1, wywodził, że Żydzi dają światu pojęcia moralności i sprawiedliwo-ści. Ani antyrewizjonista profesor Buber, który na tymże zjeździe wołał, że: „niebezpieczną jest rzeczą twierdzić, że wystarczy hasło narodowe. Izrael bez proroctwa nie jest Izraelem”. Ani wreszcie odrębny i od Klausnera i od Bubera profesor Szneerson, który na tymże zjeździe wołał: „Bóg jest w nas i zasługuje-my na wielkie zwycięstwo”. Kochajmy się Żyd^i, kochajmy się wielką miłością! Ogromna jest plewią, a ludów jest siedemdziesiąt. \ [Red.:] Podczas wojny; dosł. pośród oręża. 6- 8} Wróć rę^ko żydowska, co błąd^is’^ od wieków wielu, Wróć ręko, d^ier^ąca na świecie światło pokoju, Pr’ys’^edłju^ cys, gdy trzeba ognie błędne ‘yednocyyc, Zebrać sygnały, słane ludziom fala po fali. Tłum. A. Strassmanowej Tak pisze Uri Cwi Grinberg (z 19), współczesny poeta palestyński, stąpa-jący w swoim kraju po jeszcze nie zmytych przez dwa tysiąclecia śladach swoich poprzedników proroków. Na temat tej podkreślonej przez Boehma predyspozycji Żydów jako po-średników międzynarodowego zbliżenia, istnieje kilka charakterystycznych faktów i anegdot z lat po pierwszej wojnie niemieckiej. W rokowaniach rosyjsko-litewskich o ostateczne ustalenie granic rząd sowiecki reprezentował Żyd Joffe, a stronę litewską minister rządu litewskie-go, Żyd Rosenblum. Kiedy nie mogli dojść do porozumienia, postanowili do Litwy przyłączyć te wszystkie miejscowości, w których Żydzi wymawiają dźwięk „sz” z litewska. I kiedy jedne dwory polskie zostały po tej, a inne po tamtej stronie granicy, pamiętam, że ich właściciele zachodzili w głowę, jaki klucz podziału był przyjęty. Sam miałem ziemię na Litwie i sprawy te ob-chodziły mnie żywo. I dopiero w Palestynie dowiedziałem się, że to, że choć część rodzinnego majątku została przy nas, zawdzięczam temu, że dzieci Srula, który już nie żył, mówiły „sz”. - Czesi to są Nedbalowie, Burianowie, Zimnalowie - tłumaczył prezyden-towi Masarykowi Sokołów. - Słowacy to są Gimkowie, Maczkowie i inni. A Czechosłowacy to są Konowie i Lewinowie. - Radek, ale Murzynów brakuje - zwracali uwagę towarzysze na proleta- • riackim zjeździe międzynarodowym. - Żaden Żyd nie zgadza się pomalować na Murzyna - odpowiedział znany z cynicznego dowcipu Żyd Tarnowski. Przypomniałem sobie ten dowcip Radka, kiedy byłem w Tel Awiwie na akademii Brygady Hiszpańskiej. Pierwszy mówca przemawiał po hebrajsku imieniem proletariatu żydow-skiego. - Udzielam głosu towarzyszowi Anglikowi w imieniu proletariatu angiels-kiego - oznajmił przewodniczący i na mównicę wszedł inny Żyd. - Teraz będzie przemawiał przedstawiciel robotników Szkocji. ‘ I znowu ujrzeliśmy Żyda. I tak do końca. Jakimiż drogami miało żydostwo budować to Braterstwo Ludów, tę fede- ; rację narodów, skoro nie posiadało ani władzy fizycznej, ani nigdy w tenden-cjach swoich nie miało kształtowania świata manu militaria (patrz rozdział o pokojowości Żydów). Według ich ideologii nie żelazem miał być kształto- , wany świat. 84 Nie żelazo też budowało świątynię Salomona. Ponieważ nie wolno było stosować żelaza przy jej budowie. Bóg zesłał królowi Salomonowi cudownego czerwia, który rozszczepiał kamienie i zwał się szamir. „Szamirem”, który miał rozszczepiać nacjonalizmy, z których powsta-wać począł w końcu XIX wieku gmach ludzkości (mniejsza o to pięknie, czy niepięknie) - miała być w pojęciu mas żydowskich demokracja i upar-te stawianie na nią było tym nowoczesnym taranem, tym nowoczesnym postępowym taranem, którym waliły w Herzla dwutysiącletnie tęsknoty i nawyki. Przeszły lata i fale gorzkich doświadczeń, a mimo to i po pierwszej woj-nie niemieckiej, po traktacie wersalskim, będącym Magna Charta nacjonalizmu, jakiej nie znały dzieje. Żydzi stawiali na tego samego konia. „Gdy demokracja wzniesie prawicę, Izrael będzie triumfował” - pisał na rok przed wojną wódz syjonistów palestyńskich, Kaznelson (25). I tłumaczył Anglikom: „Anglia staje wobec burzliwych zdarzeń i może my. Żydzi, jesteśmy jak tałes i tefilim, które się nakłada na morzu w czasie burzy” (25). Kaznelson wywodził się z czerwonego żydostwa, rabin Benamozegh z czarnego, ale obaj oni byli zupełnie zgodni, że: „Ludzkość nie może się wznieść do zasad fundamentalnych, na których musi spoczywać społeczeństwo, bez natknięcia się na Izraela” (52). W czasie wojny to nastawienie trwało. W trzecim jej roku, wiosną 1942 roku, literat żydowski, Waldo Frank, tłumaczył Amerykanom, że Żyd nie może się wyzbyć predyspozycji idących od proroków, nawet, gdy mu się zdaje, że potrafi zaprzeć się swego pochodzenia. „Dlatego - wzywa Amerykanów - gdy ujrzycie Żyda z jarmułką i pejsami, przestrzegającego koszer, wiedzcie, że demokracja ma w nim sprzymierzeńca”. To mentorowanie świata aryjskiego przez Żydów wściekało narody, ale musimy sobie powiedzieć, że Żydzi byli zaczynem wszystkich ruchów idących naprzód, że ofiary żydowskie kładły się pokotem na wszystkich moralnych barykadach świata i że nowy porządek tego świata, który nadejść musi, miał w nich najbardziej namiętnych heroldów. Musi to przyznać każdy niezaślepiony bezstronny obserwator, jak przyznaje bynajmniej nie rozwichrzony nihilista, tylko wyrosły na protestanckim burgerstwie, z mocno osadzonego na nogach farmerskiego świata, generał Smuth. „Żydzi rozwiązali największy problemat ludzkości - przemawiał w 1920 roku. - Pozostaliście na wskroś indywidualnym i nacjonalnym ludem. A przy tym jesteście, bardziej niż jakikolwiek inny naród, narodem wszechludzkim. Nauczyliście się łączyć nacjonalizm z człowieczeństwem. Nie ma wątpliwości, że interesy narodowe zostaną podporządkowane wszechludzkim i żaden na świecie naród nie potrafi tego tak zrobić, nie ma takich doświadczeń w tym kierunku, jak wy - mały naród żydowski” (135). 85 Jednak ta rola Żydów kosztowała ich bezmiar cierpień i trudno się dziwić, że młody ekonomista chętnie miał do oddania Polakom A-ta Bachartanu - misję dziejową, wybraność swego narodu. Pamiętam dyskusję swoją z pewnym działaczem żydowskim tego typu, który uważa swój program za maksymalistyczny, bo mówi o Transjordanii, ja zaś nazywam go’minimalistycznym, bo zapomina o świecie: - Żydostwo robi się dla mnie, jako dla pisarza, mniej ciekawym tematem, jeśli ma się ograniczać do Palestyny. Takich „lebensraumowych” ambicji znaj-dę na funty w każdym narodzie, poczynając od naszych dążeń do zabrania Prus Wschodnich. - A czy pan nie uważa, że to są biologiczne potrzeby rozrostu, których żaden naród nie ma prawa pomijać? - Uważam tak i dlatego napisałem Smętka. Szanuję te tendencje u was. Tylko ludzkości wiele z tego nie przybędzie, jeśli jeszcze jeden, sto i pierwszy naród będzie awanturował się o swoje granicę terytorialne. - A pan by chciał, żebyście wy wszyscy na świecie zajmowali się swymi egoistycznymi sprawami, a my, żebyśmy wyciągali dla was kasztany z ognia, odsiadując solidnie wszystkie więzienia; wszystkich krajów, płacąc daninę po-gromów moralnych i materialnych, ściągając burze nienawiści... - Wie pan, tak koniecznie to się tego od was nie domagam. Dojdziemy, głupie goje, i tak do swego, do tego, do czego musi iść świat, tylko może bez współpracy żydowskiej dojdziemy wolniej. Kto wie, gdyby was wszędzie było pół procent na drożdże światowe, żałowałbym bardzo waszego wyniesienia się z Europy, gdyby miało nastąpić. Tak jak jest, sądzę, że nadmiarem proroctwa więcej szkodzicie niż pomagacie. Tak jak nadmiar drożdży musi być szkodliwy dla chleba. W każdym razie, jeśli mnie jako człowiekowi potrzebny jest jaki Żyd, to Żyd cierpiący i prześladowany; zgadzam się zupełnie z innym gojem z Aitneuland. „Wy, Żydzi, możecie wskazywać ludzkości drogę właśnie dlate-go, że jest wam źle” (125). Sytym i zadowolonym, a izolowanym żydostwem ludzkość by się zadławiła. - Dziękuję uprzejmie za rolę, jaką nam pan łaskawie wyznacza. To „dziękuję”, ten bunt, to był ruch, który wszczął syjonizm. Żydostwo poczuło się zmęczone misją, prześladowaniami, bezpłodnością, brakiem odpo-wiedzialności, ale i brakiem zasługi. Konta były zamazane, zasługi żydowskie wpisywano na aktywa o tysiącznych szyldach, każda ze szkód przynoszonych przez Żydów miała konto-alibi. Świat demokratyczny stał się wielkim domem wariatów, w którym jedna partia szaleńców grających w opętaną ciuciubabkę rozbijała sobie nosy, ugania-jąc się z zawiązanymi oczami za żydo-masonami, żydo-komuną, żydo-pluto-kracją, żydo-nihilizmem, za mordami rytualnymi na szczeblu najniższym, za protokołami mędrców Syjonu na średnim, za rzekomą nietwórczością i speku-86 lacją żydowską na wyższym, a druga partia, uchylająca się od łapiących, mi-mikrzyła się i - brojąc po różnych kątach - wydawała okrzyki cudzymi głosa-mi, mającymi złudzić goniących naiwnym alibi. Cóż dziwnego, że z łona Żydów musiał się podnieść protest przeciw tym wszystkim praktykom, protest, którym syjonizm uderzył we własne środo-wisko. I to, o czym pisał Herzi w Nowym getcie w jedwabnych rękawiczkach, sam sobie nie postawiwszy, jako człowiek dziewiętnastowieczny, kropek nad „i”, to Żabotyński wyraził z przejmującą goryczą: „Najgorsze jest plemię Judy: siedzi jak młode pisklę na swym wysokim gnieździe i czeka, że mu przyniosą kawał padliny. Smakuje, rozkoszuje się, syci się i nie ponosi samo żadnej odpowiedzialności: to była przecie padlina, ja nie zabiłem nikogo” (108). Zerwać już z tym kwietystycznym posłannictwem, które zeszło na bezdro-ża, o którym Achad Haam pisał, że: „ta misja nie przeszkadza podziwiać w swoich niedoskonałych gojsktch owieczkach wcielenie doskonałości i wi-dzieć w nich swych mistrzów we wszelkich okolicznościach życia” (119). Zerwać już z tym Ata Bachartanu, pod którego przykrywką naropiało przez wieki, nabrało się wiele śmiecia i fałszu. „Długo pokutowało u części żydostwa mniemanie - pisze Żabotyński - że naród żydowski ma własną misję. Najlepiej zaś służyć może tej misji tylko przez rozproszenie wśród wszystkich narodów: w ten Sposób możemy łatwiej i skuteczniej wpoić swoje poglądy każdemu narodowi, który wprowadzi w czyn nasze rady w swoim życiu zbiorowym. Jest to jednak wielkim błędem: nikogo nie można oświecić samymi tylko radami” (52). Myliłby się jednak, kto by przypuszczał, że Żabotyński wyrzeka się idei posłannictwa, jak to się wydaje niektórym jego zbyt symplicy stycznym wy-znawcom. Pisze on wyraźnie: „Z Syjonu wyjdzie Słowo Boże. Lecz jego pierwszym wyczynem, bez którego nie możemy mówić o prawdziwym na-rodzie żydowskim jest stworzenie większości żydowskiej w Palestynie po obu stronach Jordanu” (52). I znowuż to samo mówi biegun przeciwległy słowami Kaznelsona w innej jego broszurze: „Przez realizację naszych celów stworzymy w Palestynie taką formę życia, która poprowadzi Europę do odrodzenia i wskaże drogę do wolności masom całego świata” (25). To tylko uczestnikom zdarzeń, stojącym najbliżej w wirze walki, wydaje się na każdym przełomie dziejowym, że się obala stare bogi. W gruncie rze-czy niesie się je z tym samym pietyzmem, zmieniając tylko kierunek. I kiedy w czasach drugiej wojny niemieckiej tłumy robotników syjonistycznych niosły po ulicach transparenty z napisami „Biblia - przeciw Mew Kampf, niosły też same idee, które dźwigali w gettach ich noszący żółtą łatę ortodoksyjni przodkowie. 87 Herzi był synem swego narodu i nie mógł wyrzec się pojęć, które dają sens istnieniu Żydów. Wprawdzie stał on w ogniu tej walki, która każe myśleć, że się rozwala dawne bogi i odcinał się ostro od tych, którzy go atakowali. „Gdybym nie wiem jak głęboko grzebał w swej duszy - nie znajdę nic wspólnego z tymi nędznymi żałobnikami” - mówi doktor Loewenberg, jego bohater w Aitneu-land. Ale bez żadnego wielkiego grzebania, gdy tylko puści nieco wodze fantazji, poczyna Herzi marzyć na tematy wszechludzkie, wyznaczając żydostwu rolę kierowniczą. Jakże charakterystyczne jest, że pismo, mające być oficjalnym organem syjonizmu nie nazwał „Die Judische Welt”, a po prostu „Die Welt”. Na frontonie Pałacu Pokoju, o którego wzniesieniu w Jerozolimie marzył, a który by był centralnym punktem światowym dla walki z nieszczęściami społecznymi, projektował umieścić napis: „Nihtl humani a me alienum pufo”1. Jego prezydent Palestyny w Aitneuland, doktor Eichenstamm, patrząc na panoramę Jerozolimy mówi: „Przypomina mi to Rzym; można by tu dźwignąć światową stolicę”. „Kiedy już te karty złożę pod dobrym zamknięciem - pisze w swych pa-miętnikach Herzi - będzie zabezpieczone dobro, stanowiące prawdziwy skarb ludzkości”. A w dniu, w którym wreszcie stanęło ukonstytuowanie banku syjonistycz-nego, Herzi zapisuje w pamiętniku: „Mój testament dla narodu żydowskiego: budujcie tak swe państwo, aby w nim dobrze się czuł cudzoziemiec” (203). Herzi niewątpliwie nawiązywał tu do Salomona, który podobne słowa ka-zał wyryć w świątyni, ale na pewno, jako człowiek bardzo świecki, nie czy-tał talmudycznego traktatu Jurna: „Kto nienawidzi swych bliźnich, popełnia grzech gorszy niż służenie bożkom, przelewanie krwi, albo spółkowanie”. Tak oto ponad głową walczących duch narodu rozpina arkę przymierza i porozumienia, której w namiętności walki nie widzą. Wodzom jednak jest dana intuicja i Herzi świadomie przekuwałtęsknotę mesjańską w celu pozyska-nia mas. Mawiał, że ma w kołczanie tę drugą strzałę (pierwszą był polityczny syjonizm). ‘ [Red.:] Nic, co ludzkie, nie jest mi obce. 88 OSKORUPIANIE KASTY W NARÓD Walka jednak o syjonizm nasilała się, pierwszy kongres syjonistyczny się zbli-żał i świat ortodoksyjny był poważnie zaniepokojony tym nowoczesnym anty-Wespazjanem. „Dobroczyńca” ludzkości, Wespazjan, sprawił, że klasa kapłanów żydowskich rozlała się po świecie, gdzie zasiedli w pozycjach wypadowych za potrójnymi i poczwórnymi ścianami, które poprowadzili dookoła Zakonu. Anty-Wespazjan Herzi chciał pozycje wypadowe zburzyć, ogrodzenie dookoła Zakonu fozgrodzić, „kapłanów” zsekularyzować. Ci spośród „pobożnych”, którzy zbliżają się do Herzla, czują instynktow-nie, że ten człowiek ma instynkt żydowski, że pragnie tego samego, co i oni. Nadrabin Wiednia Gudemann, w którego tyle rozmów winwestował Herzi, mówił: „Jeśli pan ma słuszność, tedy cały mój dotychczasowy pogląd musi runąć. Mimo to pragnę, aby pan miał słuszność. Uważałem dotychczas, że nie jesteśmy narodem, to znaczy: że jesteśmy czymś więcej niż jednym narodem. Sądziłem, że mamy posłannictwo dziejowe, wyrażające się tym, że jesteśmy nosicielami idei ludzkości pośród narodów i że wskutek tego jesteśmy czymś więcej, niż narodem terytorialnym”. Czcigodny nadrabin wahał się tu między Herzlem a przypowieścią Ben Akiby, jednego z męczenników żydowskich: „Lis pytał rybek: «Czego się krzątacie?» - «Uchylamy się sieciom...» - «To chodźcie na ziemię» - «Jeśli w wodzie nie możemy sobie dać rady, to tym bardziej na ziemi»”. Strach, że zanikną, jeśli wyjdą za ogrodzenie Zakonu, trwał u Żydów od tysiącleci i wytworzył swoistą teorię odporności bezwładu, odporności materia-łu miękkiego. „Słuchaj, Samsonie - mówią przedstawiciele Judy do Samsona w powieści Żabotyńskiego - ludzie powiadają, że ty pogardzasz nami wszystkimi, wszyst-kimi plemionami i może masz rację. Są ludy wykute z marmuru, nas jednak Jehowa sformował ze śliskiego mułu i łamliwej słomy. Ale słoma i muł tworzą cegły, które są równie trwałe jak kamienie.” Mędrcy z plemienia Judy mówili o lepieńcach, powszechnych na wscho-dzie, które istotnie wydają się mocne, ale z biegiem czasu deformują się i wietrzeją. Zaprawdę, lud jak drew ‘^olkła trawa ^sechł I pró^en naród mój, jak słoma starych strzech, Bo, gdy grzmiał Pański gfos gromem nieb^ wszystkich stron, 89 Nie porusigl się lud i nie wsłuchał się, w d’yvon. Kwiecie syiędłe i mdłe, suchj mech, twardy gła^, Winne grono be°^ krwi - c’yi pr^ebud^ije brzask? Zadmie róg, ryknie grom, buchnie iyr, ognia słup. Zali^ ocknie się trup?... Zali ‘(bud’y się trup?... Tak pisał Bialik w roku 1897, właśnie w roku pierwszego syjonistycznego kongresu (265). Istotnie, wewnątrz żydostwa mobilizowały się wszelkie siły, aby się nie zbudził. Pisaliśmy o niezadowoleniach Żydów rosyjskich cierpliwie penetrują-cych małymi kropelkami do Palestyny. O intrygach Żydów plutokratycznych, rzucających inwektywy, że Herzi na plecach żydowskich tworzy finansową aferę. Sokołów, czołowy późniejszy syjonista, wierny admirator Herzla, ogłasza w warszawskiej „Hacefirze” artykuł pt.: Ja się tylko bawię, w kórym mówi, że głupiec bawiący się ogniem zwykł być odpowiadać: „Ja się tylko bawię”. A z tej zabawy mogła spłonąć penetracja do Palestyny i pozycja Żydów jako obywateli żądających równych praw. Małoduszni uciekają od Herzla. Usuwają mu się spod nóg kamienie, na których już umocował nogę, by dalej się wspinać. „Żałuję, że Pan wycofuje swój referat-pisze 9 maja 1897 do doktora Hildesheimera. - Naturalnie kongres się odbędzie, nawet, gdybyśmy nie znaleźli żadnego referenta na Pańskie miejsce”. Uciekinierzy, zamiatając ślad, rzucają za sobą oszczerstwa. „Jeśli pan nie odwoła w pismach swego oświadczenia - pisze Herzi 24 maja 1897 roku do Bambowa - to ja napiszę do pism i zrobię to z wielkim żalem, bo to będzie oznaczać koniec naszej współpracy”. Nadrabin Giidemann - który aprobował arkusze korektorskie Judensłaat - wydaje przeciw tej książce Herzla broszurę Nationaijudentum, w której pisze: „Światli Żydzi nie przywiązują do narodowości żadnej wagi”. Ma ich łączyć tylko poczucie jedności religijnej i misji historycznej, polegającej na tym, aże-by „zniszczyć indywidualizm narodów i połączyć je w jednej rodzinie ogólno-ludzkiej” (221). „Jestem jak oficer, który stoi za niepewnymi żołnierzami z rewolwerem w ręku i zmusza ich do ataku” - skarży się Herzi Newlińskiemu w jednym z listów. Jego sytuacja materialna również poczyna być zagrożona. Utrzymywał się ze współpracownictwa w „Neue Freie Presse”. Intrygi przeciw Herzlowi usiłowały wyrwać mu tę podstawę spod nóg. Szef prasowy rządu austriackiego (którego propozycję uruchomienia dziennika Herzi odrzucił) zakomunikował poufnie Benediktowi, redaktorowi naczelnemu i współwłaścicielowi „Neue Freie Presse”, że Herzi od sułtana wziął trzy tysiące funtów dla tego dziennika w zamian za jego poparcie dla polityki tureckiej. Benedikt, wściekły, że publiczność może z celami pisma łączyć jakieś pętanie się po świecie jego 90 współpracowników na ich własny rachunek, umieszcza piorunujący artykuł przeciw Turcji. Możemy sobie wyobrazić, co - po jego przeczytaniu - mówio-no o Herzlu w Konstantynopolu. Gorzej jednak - niż te posądzenia tureckie - bolą Benedikta posądzenia żydowskie. Zarówno on, jak jego wspólnik, jak wszyscy współpracownicy są Żydami, ale wszystko to maskuje się parawanikiem liberalizmu i demokracji. Wybitny pracownik, który nagle dostał kręćka ze swoim Judenstaat, kompromi-tował tę mimikrę. Ale jakoś można było ppdkpiwaniem rozładowywać to niebezpieczeństwo, aż póki nie roztrąbiono na cały świat zamierzonego kongresu. Teraz już trudno uważać Herzla za wariata indywidualnego. „Pan cały świat robi domem wariatów” - mówi z niezadowoleniem Benedikt, kiedy mu Herzi pokazuje stosy wycinków z prasy europejskiej i amerykańskiej. Czu-je, że w tej walce, jako patron Herzla, oberwie. I niebawem bomba pęka. W jednym z pism ukazuje się artykuł pt.: Kenedictus I, król Syjonu i odtąd poczy-na się sypać grad inwektyw. Benedikt żąda od Herzla stanowczo, aby wybierał między syjonizmem a współpracą w „Neue Freie Presse”. - Niech pan sobie przypomni - tłumaczy Herzi - jak przed dwudziestu pięciu laty przemilczaliście socjaldemokrację, a teraz szukacie w niej oparcia. Syjonizmu też dłużej niż dwadzieścia pięć lat nie będziecie w stanie przemilczać. Benedikt milknie. Jest zbyt przenikliwym dziennikarzem, aby nie wyczuć czegoś więcej niż frazesu w tej przechwałce. - Niech pan zrobi „Neue Freie Presse” organem syjonistycznym - nalega Herzi - teraz jest czas wziąć pod siebie wzbierającą falę. - Uchodziliśmy dotychczas za pismo żydowskie - mówi Benedikt - nie chcieliśmy się jednak nigdy do tego przyznać. Teraz mamy nagle odrzucić wszystkie zasłony, poza którymi kryliśmy się... Pan Kareski, były członek zarządu gminy żydowskiej Berlina, opowiadał mi o podobnej rozmowie, którą - w trzydzieści pięć lat po tamtej rozmowie Herzla - miał z Teodorem Wolfem, redaktorem „Berliner Tageblatt”. Kareski niejednokrotnie zarzucał mu, że współpracownicy pisma mają dyrektywy przemilczać sprawy syjonizmu, W listopadzie 1932 roku wyraźnie zarysowało się dążenie do przewrotu hitlerowskiego. - Co będzie ze mną? - pytał zaniepokojony Wolff. - Powieszą pana na pierwszej latarni. - Ee... nie dojdą do władzy, a jak dojdą, to staną się taką samą partią, jak każda inna. Herzi więc zakłada na własną rękę i za własne pieniądze „Die Welt”. Pismo na okładce ma żółtą łatę, taką, jaką nosili Żydzi w getcie. Herzi projektuje, że na czele przyszłego państwa żydowskiego stać będzie doża, którego strój uroczysty będzie zdobić takaż sama łata. Na setki rozesłanych prospektów wpływają tylko dwie prenumeraty. Nic nie wiadomo jeszcze, czy z tego wszystkiego co wyjdzie. Nie wiadomo do 9” ostatniej chwili. Jadąc na kongres, Hęrzi tak samo nie wie, czy z niego co wyniknie, jak nie wiedział wydając Judenstaat czy to jest marzenie, czy pro-gram. „Da kongres jako wynik polityczne rezultaty, np. że mnie wezwie cesarz niemiecki, to będę pracował. A jeśli nie, to dam sobie spokój” - zapisuje w drodze. „Jest faktem, który zatajam sam przed sobą - pisze w tymże miejscu - że mam za sobą armię s^norerów^. Myśli o „tańcu wśród jaj”, jaki odbywać musi rodzący się ruch; ortodoksi ze swym Ata Bachartanu, postępow-cy z mrzonkami emancypacji, asymilatorzy z mrzonkami asymilacji. Żydzi rosyjscy ze swymi śmiesznymi pomysłami „wkradnięcia się” do Palestyny bez hałasu, Rotszyld którego nie można zrazić, bo cofnie pomoc kolonistom, plutokracja, której interesy bujające na mimikrze płoszyło światło syjonizmu, trzymanie na wodzy rozgoryczeń, aby nie rozwścieklić Rosji, trzymanie na wodzy marzycieli, aby nie wystraszyć sułtana, uspokajanie świata chrześcijańs-kiego co do miejsc świętych, osobiste widmo katastrofy przez rozstanie z „Neue Freie Presse”, kłębowisko różnic regionalnych, personalnych, kultural-nych, politycznych wewnątrz życia żydowskiego... Macoulay, pisząc o historii Grecji, mówi, że bez treści wewnętrznej historia jest skorupką bez jądra. Jeśli tak, to historia żydowska jest jądrem bez skorupy. Samotny człowiek zagrożony dymisją z posady, redaktor pisma o dwu prenumeratorach, jechał teraz do Bazylei z szaloną myślą - opancerzyć skorupą narodowości tę płynną masę ludzką, która była raczej kastą niż narodem. W ostatniej chwili Herzi rozporządził, aby kongres odbył się w największej sali, jaką rozporządzała Bazylea. Stale, wszędzie walczyć musiał z poczuciem niższości, z poczuciem chowania się od światła dziennego, które pogrzebom z getta kazało odbywać się świtem i przemykać bocznymi uliczkami. Zmusił Nordaua i innych, aby powkładali fraki. Położył ogromny nacisk na pompę i ceremoniał. „Ukazanie się prezydium na podium było tak wymierzone, aby spowodować jak największy efekt” - wspomina artysta Herman Struck (255). Stu dziewięćdziesięciu siedmiu delegatów, przeważnie ze Wschodniej Euro-py, patrzyło na te zabiegi z sarkazmem Żyda z getta. Z tym samym sarkazmem oglądali czterdzieści lat potem fotografię Ben-Zwi, działacza robotniczego, który jako prezes Waad Leumi, a więc niejako prezydent żydowskiej Palestyny, szedł w orszaku koronacyjnym. Te tam peruki, krótkie porteczki - co ma Żyd do tego? Jeśli obecnie, po kilkudziesięciu latach, można spotkać na ulicach Palestyny rozliczne typy i od pierwszego wejrzenia rozeznawać ich pochodzenie, jeśli te-raz, po kilkudziesięciu latach, po wspólnych przeżyciach, klęskach i triumfach, wspólnoty pochodzące z poszczególnych krajów żyją życiem wyseparowanym, mają swoje bóżnice, zebrania, a nieraz oddzielne listy wyborcze i oddzielne * Nędarzy, żebraków. 92 pisma - to cóż za trudności musiał mieć Herzl wówczas, gdy z wysokiego podium prezydialnego patrzył na to mrowie ewikierów, bródek spiczastych i bród rozłożystych, na nihilistów i rabinów, na ten zbiór intelektualistów i inteligentów o przeraźliwie wyostrzonym krytycyzmie, natomiast o instynk-tach państwowych zniszczonych przez faryzeuszów i Esseńczyków i proroków jeszcze przed zburzeniem państwa? Jakiś Mandelkorn wyrwał się z wnioskiem złożenia hołdu przez kongres Rotszyldowi. Lada chwila jedno z jajek rozbije się w tym tańcu... Ale wreszcie przez tumult getta przebija się głos - jakże inny! Na trybunie ukazuje się - jakże dekoracyjny, jakże nobliwy - Herzl. Od-czytuje napisaną mowę. To też dekoracja. Wódz syjonizmu odczytuje swoją mowę, jak zwykli byli czynić to monarchowie. Mowa-orędzie jest właśnie tańcem wśród tych różnych jajek. Herzl, świetny i pełen pasji polemista, pozostawił Nordauowi, który ma po nim mówić, zadanie rozbijania starych bożków. W swojej mowie, noszącej charakter deklaracji państwowej, stwierdza tylko, że „jeśli w Palestynie będziemy osiedlać rocznie dziesięć tysięcy1, to przesiedlenie dziewięciu milionów światowego żydostwa zajmie dziewięćset lat - nie mówiąc o tym, że rząd Turcji się spostrzeże i zamknie granice”. Herzl z naciskiem żąda przed powrotem do Palestyny - powrotu do żydostwa. Gdy skończył, szał zapału ogarnia salę. Ateiści i ortodoksi, burżuje i socjaliści. Żydzi z Rosji i Żydzi z Europy Zachodniej cisną się do trybuny z okrzykami: Jechi! Hedad! (niech żyje, wiwat!). Zapałem porwany zostaje nawet Achad Haam, który na kongres się wybrał raczej jako kwaśny obserwator, twierdzący, że żydostwo będzie zbawione przez proroków, nie zaś przez polityków. Kiedy ucichły owacje po mowie Herzla, „podniosła się krępa postać Nordaua. Był on sławniejszy niż Herzl, ale na tym miejscu był mniej znany, na tym miejscu był większym nowicjuszem, niż którykolwiek inny człowiek kongresu. Zaproszony jako głośny Europejczyk, aby dać świadectwo żydows-kości, którą zatarł przed dziesięciu laty w tym celu, aby go Europa lepiej słuchała. Europa go posłyszała i oto stał przed nimi, błyszcząc śnieżystą brodą, czarnymi brwiami nad palącymi oczyma, o wydatnych czerwonych ustach, mały, tłusty, o krótkich ramionach. Ale kiedy podniósł zaciśnięte pięści, głos jego rozebrzmiał jak fanfara” (249). Max Nordau grzmiącym głosem wylicza z trybuny wszystkie krzywdy żydowskie po całym świecie. „Jedynie na Węgrzech Żydzi się nie skarżą” - mówi Nordau, sam Żyd węgierski. Zawsze w dziejach Żydzi mają jakiś taki jeden naród, na który wskazują gojom jako na przykład i patrząc na który uważają, że tak właśnie można by urządzić życie Żydom wszędzie. Kiedy Nordau przemawiał, było wypadkowo ‘ Nawet tej liczby nie osadzali chowewejczycy. 95 Żydom na Węgrzech lżej, a w Czechach nabrzmiewał proces o mord rytualny i prezes asymilantów, doktor Rejner wołał: „Czesi odwracają się do nas pleca-mi. Wszystkie nasze wysiłki nie przydały się na nic!” Po wielkiej wojnie dla odmiany Węgrzy obarczyli Żydów odpowiedzialnością za Trianon i rozpoczęli ostry kurs antysemicki, a Czechy poczęły być reklamowane przez Żydów jako wzór. Tak, jakby nie było prawdą, że „być gromionym jako Żydzi, czy być chronionym jako Żydzi, jest równie upokarzające” (Pinsker). Ale dalej wyfraczony mówca nie idzie utartą ścieżką biadań i wstydzenia antysemitów, tylko mówi rzeczy tak niezwyczajne jak ten frak. „Pewni ludzie praktyczni - przemawiał - którzy zrzekają się wszelkich «bezpłodnych marzeń» i skierowują swoje dążenia na cele najbliższe i osiągalne, są zdania, że uchylenie ograniczeń prawnych zaradzi nędzy Żydów w Europie”. Max Nordau wyraża pewność, że ani emancypacja ani asymilacja nie jest żadnym rozwiązaniem: „Emancypacja żydowska (na którą pozwoliły demokracje -przy p. mój MW) była jak ten mebel konieczny w przyzwoicie urządzonym mieszczańskim domu, coś na kształt pianina, którego nie powinno brakować w salonie, choć nikt z rodziny nie gra. W ten sposób Żydzi byli emancypowani w Zachodniej Europie nie z wewnętrznego popędu, a tylko przez naśladownictwo chwilowej mody politycznej, nie dlatego, że to odpowiadało duchowi narodów wyciągnąć rękę do Żydów, tylko ponieważ umysły kierujące polityką uważały, że wypada, aby w księdze praw była sobie zapisana i emancypacja Żydów...” „...Żyd emancypowany jest bez oparcia niepewny w stosunkach z otocze-niem, trwożliwy w zetknięciu z niewiadomym, podejrzliwy co do istotnych uczuć nawet u przyjaciół. Wewnętrznie jest okaleczały, na zewnątrz jest nienaturalny i przez to zawsze śmieszny i dla estetów i ludzi stojących na wyższym szczeblu rozwoju odpychający jak każdy fałsz.” A asymilanci? „Nowocześni marani porzucają żydostwo z pogardą, ale w najgłębszym zakątku serca, nie zdradzanym przed samym sobą, noszą własne poniżenie, własną nieuczciwość, nienawiść do świata nieźydowskiego, który ich zmusił do kłamstwa... Rzucają się w ramiona najskrajniejszego przewrotu z podświado-mym uczuciem, że po zniszczeniu wszystkiego, co egzystuje i odbudowaniu nowego świata nienawiść do Żydów mogłaby być jedną z tych cząstek, która z gruzów dawnych stosunków nie przechowa się do nowej budowy”. Takie prawdy mówili już i Hess i Pinsker i Smolenskin. Ale teraz te słowa padły z ust Żyda mającego drzwi otwarte do osobistej asymilacji, z ust pisarza czytanego przez świat aryjski. Czytając o rojeniach Herzla, gotowi jesteśmy mieć pobłażliwy uśmiech dla jego tęsknoty do decorum, do pompy. Ale nie wiem, czy ta tęsknota nie była podyktowana pewnymi brakami żydowskimi, tak jak przypuszczam, że i na pierwszym kongresie jego wymaganie, by członkowie prezydium byli we frakach, było dowodem wielkiej intuicji. 94 Zebrani czują się dźwignięci na ten poziom mówienia o sprawie żydowskiej, na jakim nie mówiły ani katowicka, ani druskienicka konferencje. Uchwalone zostaje stworzenie Funduszu Narodowego (Keren Kajemeth). I aczkolwiek Fundusz ten uruchomiony został dopiero w kilka lat potem, już pierwszy kongres dał dobitny wyraz woli gromadzenia środków na wielką akcję polityczną żydostwa. Na ten cel został ustanowiony szekel (tak nazywała się dawna moneta żydowska) - podatek narodowy we wszystkich krajach diaspory. Od dawna egzystował obyczaj Chaluki. Po całym świecie setki tysięcy Żydów składały drobne grosze na rzecz emigrantów do Ziemi Świętej. Dziwni to byli emigranci: starcy, którzy jechali umierać, jeszybotnicy, asceci, święci żydowscy. Za pieniądze Chaluki mieszkali w tzw. kolelach - niejako klaszto-rach żydowskich, studiując Zakon, czując się w tej Ziemi Obiecanej jak w golusie, obcy smutkom i radościom tej ziemi, obcy jej przyszłości, spalający się w ogniu talmudycznym, który trawił duszę getta przez dwa tysiące lat. Teraz Keren Kajemeth miał skanalizować te grosze biedaków. „Siedziba Narodowa” - powiedział Nordau i romantyzm tego słowa poru-szył zebranych. „Prawnie zagwarantowana Siedziba Narodowa” - uzupełnił Herzl. I tak w uchwale zostało. A więc oskorupia się jądro historyczne w powłokę organizacji narodowej. Kongres zdaje się usuwać to, co Herzl w rozmowie z baronem Hirszem uważał za największe zło żydowskiego narodu: brak jednolitego kierownictwa poli-tycznego od dwu tysięcy lat. Przed dwoma laty zaledwie szedł stremowany do Hirsza, ugniatając świeżo kupione rękawiczki. Okazało się, że ma rację: sztandar, to nie był tylko kij z płachtą; to było misterium, którego nie mógł zrozumieć żydowski bankier, ale rozumiał prosty Żyd. Kiedy jeden z pozyskanych rabinów wrócił do domu i spotkano go zarzutami, że Herzl nie jest pobożny, odpowiedział: - To całe szczęście; w przeciwnym razie biegałby po ulicach i podawał się za Mesjasza. Odtąd mesjanizm uziemiony miał się nazywać syjonizmem. Kiedy odbywał się pierwszy kongres syjonistyczny, Chaim Nachman Bialik, wspaniały poeta żydowski, miał dwadzieścia trzy lata, ale zupełnie już skrysta-lizowany talent. W Narodzie Księgi - którego synowie poczynają studia mając cztery lata, a którego dziewczęta wychodzą za mąż w wieku lat szesnastu - ta-lenty dojrzewają szybciej. Życiorys Bialika jest jakby odbiciem dziejów jego narodu. Ojciec jego, szynkarz na Wołyniu, odrywając się od subtelnych sylogiz-mów, nalewał chłopom wódkę. Mały Bialik od najwcześniejszego dzieciństwa siedział w chederze. Po śmierci ojca, matka zarabia w Żytomierzu na okruchy 95 chleba jako przekupka z koszykiem. Dziad-chasyd bierze go na wychowanie. Jedenastoletni chłopak wychowuje się w atmosferze przepojonej kabałą, gus-łami i zaklęciami. Przy mdłej łojówce spędza w Bethamidraszu dnie i noce, upajając się „rozpasaniem ducha” (56) na szkodę marniejącego ciała. Marzy mu się daleki Wołożyn, stara uczelnia talmudystyczna, w której studiują „siedem-dziesiąt mądrości i siedem języków”. W Wołożynie, do którego trafia ku nie-zadowoleniu dziadka-chasyda, wbiera w siebie drugi prąd duchowy żydostwa, któremu hołduje ta misnagdystyczna uczelnia - umiejętność subtelnych roz-trząsań i pilpulistycznej kazuistyki. Z kolei ulega wpływom Fruga - poety maskilistycznego, piszącego po rosyjsku i będącego całkowicie pod wpływami poezji gojskiej, m.in. Kolcowa - poety rdzennie chłopskiego i wiejskiego. Mając osiemnaście lat Bialik wbrew woli dziadka, bez pieniędzy, ucieka do Odessy, by znaleźć się pod wpływami kółka Achad Haama. Tam drukuje pierwsze utwory. Mając dziewiętnaście lat żeni się, utrzymuje się w Żytomie-rzu z handlu drzewem, w Sosnowcu z lekcji języka hebrajskiego.... Ten poeta - tak jak i jego naród - spowity od kolebki w tałes (bo w tałes zawiniętego zaniesiono go po raz pierwszy do chederu), przesiąknięty półświat-łami legend i marzeń, w życiu zewnętrznym w świecie podchmielonego chamstwa i poniżenia, w życiu intelektualnym przebijający się przez skompli-kowane, nie mające praktycznego znaczenia zagadnienia, ulegający wpływom gojskiego otoczenia, szukający ucieczki w „duchowym syjonizmie”, zmuszony być handlarzem i koczownikiem w życiu zewnętrznym, mający w duszy wielki nabój tęsknoty do ziemi, której tak bliska jest wsiowa karczma, której tak bliska była poezja Kolcowa - mający więc predyspozycje syjonistyczne i z mistyki i z ziemi - ten poeta daje tło niejako muzyczne pełniącemu się misterium syjonistycznemu i kiedy będę mówił o dalszych losach tego tragicznego narodu, zawsze jak cichy akompaniament dźwięczeć będą natchnione strofy Bialika. Kongres syjonistyczny wyrwał źydostwo z dwutysiącletniego snu. W tym śnie trzymała go ortodoksja, tłumacząca, że wszystko, co leży poza obrębem getta, to są Góry Zakazane. Bialik uczył się o tym, jak Mojżesz {Numeri XIV 40-45) zabraniał iść Izraelitom na te góry zakazane „abyście nie byli pobici od nieprzyjaciół waszych”. Ale część ich poszła i Amalekici „porazili je”. Rabi Bar-Chana (Baba Bathra LXXIII, 74) widział rzekomo ciała tych porażonych wielkoludów, spoczywające w pustyni, a były one tak wielkie, że Arab na wielbłądzie przejechał z podniesioną kopią pod zgiętym kolanem jednego z nich. Bialik, w roku pierwszego kongresu, napisał o tych buntownikach wspania-ły poemat, którego nie ważę się cytować w tłumaczeniu poetyckim ani Hirszhorna, ani Dykmana: Nic to, że rzucił nas Bóg, który przysięgał, że nas nie porzuci. Nic to, że Arka Przymierza, za którąśmy szli, utknęła („Lecz skrzynia Przymierza Pańskiego i Mojżesz 96 nie odchodzili od obozu” Nuweri XIV, 44 - p r z y p. mój MW). Pójdziemy bez Boga, bez Arki Przymierza. Dumnie spojrzymy w jego oczy miotając pioruny, stąpimy nogą na Góry Zakazane. „Sądzę, iż mam prawo powiedzieć - mówił Herzi przed wielkimi tłumami w Berlinie - żeśmy coś przynieśli żydostwu: młodości - nadzieję, starości - marzenie, a dla wszystkich - piękno życia”. Równocześnie młody ruch zwraca się z całą pasją do wymiatania śmieci. To teraz na syjonistów przychodzi kolej, by brać odwet na oszczercach, na kalumniatorach, na wyklinaczach, fanatykach i wygodnisiach. Artykuł Herzla pt.: Mauschel, który moglibyśmy przetłumaczyć jako 2ydłak (mauschein - żydła-czyć) mógłby być drukowany z powodzeniem przez najbardziej antysemickie pismo: tyle w nim jest pogardy dla czołgającego się typu Żyda. Przygotowując drugi kongres w następnym roku, również w gościnnej Bazylei, Herzl-wychowawca, ma na względzie w dalszym ciągu to prostowanie żydowskiego grzbietu. Każe architektowi Marmorkowi stworzyć plan „Pałacu Żydowskiego w Bazylei”. Kiedy zebrał się kongres, akurat tłumy Szwajcarów wracały ze święta św. Jakuba. Wracające tłumy poczęły wznosić okrzyki: „Niech żyją Żydził” Herzi z balkonu sali kongresowej odbiera te hołdy. Czy to nie po raz pierwszy od dwu tysięcy lat ma miejsce tego rodzaju manifestacja? Czy to nie jest jaskółka nowej ery, w której narody-gospodarze zaczną traktować Żydów jak równych sobie? Drugi kongres idzie więc z impetem na pozycje „Mauschlów”, rzucając hasło zdobycia gmin wyznaniowych. Gminy wyznaniowe, grupujące na Zachodzie asymilujące się wielkie i średnie mieszczaństwo, a na Wschodzie masy ortodoksyjne, są najpoważniej-szą ostoją zorganizowanego życia mas żydowskich. Druga płaszczyzna tarcia, która niezwykle ostro zarysowuje się na II Kongresie, to walka politycznego syjonizmu z praktycznym. W osobie Herzla, nie chciał on prowadzić kolonizacji, nim się nie uzyska charteru - gwarancji politycznych; uważał, że przekradanie się drobnych grupek kolonistów wbrew zakazom tureckim, rozdrażnia tylko tureckiego kontrahenta, napełnia go nie-ufnością i utrudnia otrzymanie charteru. Zaskoczenie przez pompę pierwszego kongresu było tak wielkie, że wola Herzla dominowała i tylko, kiedy cały kongres powstał, burzą oklasków i okrzykami „owacjonując” wygłoszoną mowę Herzla, Usyszkin, znajdujący się jako sekretarz-hebraista na podium, stał nos w nos z Herzlem, demostracyj-nie nie klaszcząc - jedyny w całej sali (236). Ale w ciągu roku następującego po pierwszym kongresie poczynają się alarmy z Palestyny, że Turcy są zaniepokojeni projektami państwa żydowskie-go, które musiałoby być wykrojone z organizmu „chorego człowieka”, bro-7 Dc Profundis 97 niącego się i bez tego rozpaczliwie przeciw apetytom rozbiorowym Europy. „Infiltracjoniści” stanowczo żądali zaprzestania gardłowania o państwie żydow-skim. Wielki autorytet moralny Herzla nie dał jednak sprawy zepchnąć na poziom drobnych zabiegów. Spór zakończył się kompromisem raczej po myśli Herzla. Kongres daje się nakłonić do poczynań o szerszym tchu. Decyduje się założyć Żydowski Bank Kolonizacyjny. Maszyna organizacyjna poczyna dzia-łać. Usiłowania zabicia strasznego słowa „syjonizm” przez „Wohitaetigkeitsionis-wus1, „Moralsionismus”, „Kultursłonismus” itd. należą już do przeszłości. Herzł ma za sobą organizację, którą może się legitymować. Jako przewodniczący Komitetu Wykonawczego może już pokusić się o to, o czym tylko marzył, jadąc na pierwszy kongres: o zainteresowanie Wilhelma II, który właśnie zwraca oczy na Bliski Wschód i wybiera się do Palestyny, Wielki książę badeński, rozmowy z Eulenburgiem, ambasadorem niemieckim w Wiedniu, memoriały - zrobiły swoje. „Byłoby wielkim rozczarowaniem dla Jego Cesarskiej Mości - pisze Eulenburg do Herzla - gdyby nie spotkał pana w Londynie”. Trzeba więc jechać, a tu trzymają obowiązki w „Neue Freie Presse”. „Cóż za los, że jestem niewolnikiem mego dziennika” - notuje Herzl. Jednocześnie trzy lata nadludzkiego wytężenia dają się we znaki. Zaczyna się historia z sercem. Poczynają się mnożyć notatki: „Dziś czuję się bardzo źle”. 1 [Red.:] Syjonizm o charakterze filantropijnym. UCIECZKI W MARZENIE I WYŚCIG SERCA Z ŻYCIEM Serce poczyna się ścigać ze zdarzeniami. Anglia, czujna niezmiernie na wszystko, co się dzieje poza Europą, nie chce się dać Niemcom wyścignąć. Kto wie, ile po śmierci „chorego człowieka” zaważy jedyny świadomy element u gardzieli Kanału Sueskiego... Na mityngu, urządzonym przez arcybiskupa katolickiego, woła premier Salisbury: „Syjonizm może liczyć na pełne zwycięs-two. Żydzi stworzą wzorowe państwo”. Na zaproszenie hrabiego Eulenburga, Herzi jedzie odwiedzić go w jego rezydencji pod Berlinem. Notuje z zadowoleniem, że przysłano po niego na dworzec powóz ze stangretem i lokajem w liberii. Jest tak świetnie ubrany i ma tak ujmujący sposób bycia, że hrabia decyduje się zaprosić go na śniadanie z rodziną. Zapewnia, że kajzer gorąco sprzyja sprawie syjonizmu i będzie się starał pozyskać dla niej cara i sułtana. Wreszcie wielki książę badeński definitywnie go powiadamia, że Wilhelm II przyjmie go - ale w Konstantynopolu i w Jerozolimie. Cesarski kabotyn, reżyserujący starannie widowisko orientalne, które ma olśnić ludy Wschodu, nie zaniedbuje i tego rekwizytu: przyjęcia przedstawicieli ludu proroków na ich odwiecznej ziemi. Jeszcze rozmowa z ministrem spraw zagranicznych Bulowem. Blilow dla projektów syjonistycznych jest najwidoczniej nastawiony nie mniej sceptycznie niż Bismarck. „Me/anclio/wbe Traumerei”... - Sądzi pan - pyta Herzla - że Żydzi porzucą giełdę, by zajmować się pionierką? - Euer Durchlaucht1, ja nie liczę na Żydów bogatych. „Neue Freie Presse” w rozterce... Ich współpracownik zaproszony przez cesarza Niemiec! Co za świetna okazja, którą muszą przemilczeć. W Konstantynopolu, istotnie, ma miejsce godzinna rozmowa z Wilhelmem II w obecności Bulowa, który wstawia swoje kostyczne uwagi. Ale cesarz niemiecki jest łaskawy: - Czegóż więc chciecie? Kompanii, uprzywilejowanej charterem, działającej pod protektoratem Niemiec? Dobrze, będziecie ją mieli. A więc błysnęła możliwość spełnienia najgorętszych pragnień Herzla. Uzyskać charter - tak jak w ciągu wieków od wielu państw, a przede wszystkim 1 [Red.:] Wasza Książęca Mość. T 99 od Anglii i Holandii otrzymywały wielkie kompanie prywatne, które miały prawo trzymać własną administrację, wybierać podatki, nawet utrzymywać wojsko. Sułtan nie ośmieli się odmówić cesarzowi Niemiec tego, czego odmówił doktorowi Herzlowi. Jedzie więc teraz do Palestyny, aby na miejscu powitać Wilhelma II. Nie przyjeżdża, niestety, do Ziemi Obiecanej jako jej przyszły władca, jako upełnomocniony prezes kompanii, mającej charter. Wślizguje się do portu Jafa tak, jak przedtem setki rosyjskich Żydów, na których plany powolnej penetracji macha ręką jak na dziecinne rojenia. I kiedy wysiada z szalupy, bo w porcie jafskim okręty nie przycumowują do wybrzeża i podąża od morza przez zwały śmiecia do hotelu, ustawione w porcie działa oddają salwę dwudziestu jeden wystrzałów. Ale to obcemu władcy. Bo właśnie dobija jacht z Wilhelmem II. O Palestynie teraz można śpiewać, jak o Neapolu: „Czy znasz ten kraj, kędy cytryna dojrzewa”... Ale wówczas ogromne połacie wyglądały jak teraz jeszcze Pustynia Synajska - kępy suchej trawy na pofałdowanej pustyni. Słabe żydows-kie kolonie były jak te kępy trawy usiłujące puścić korzenie. Trzeba ich szukać. Nie wiadomo, jak go przyjmą, bo przecież nie lubił tych drobnych robótek, tych małych sukcesów, które były treścią ich życia. W Riszon-le-Syjon starzy obawiają się rozgniewać barona Rotszylda, ale młodzież wita go banderiami i wieńcami. Inne to już żydostwo niż w burszen-szaftach Wiednia. Dwaj sefardyjscy Żydzi zsiadają z koni i całują ślady stóp Herzla w piasku. Tak się należy Mesjaszowi... Kajzer wizytuje Mikwe Israel. Koloniści witają go śpiewem: „Heil Dir im Siegeskran^. Ale fantastycznego władcę już zdołano ochłodzić. Przede wszystkim w czasie uroczystego obiadu galowego, sułtan, dwukrotnie zaczepiany przez Wilhelma II sprawą kolonizacji żydowskiej, robił kompletnie głupiego. Poza tym Bulow zdążył swemu cesarskiemu enfant terrible nakłaść w głowę, że Francja, bardzo dbająca o swoje interesy syryjskie, nie bardzo będzie rada, patrząc na wciskane tuż przy granicy Syrii niemieckie trzy grosze. Przecież tylko takim wzajemnym warczeniem trzymała się wówczas kość turecka. Toteż rozmowny w Konstantynopolu Wilhelm ogranicza się tutaj tylko podaniem z konia ręki Herzlowi i przerzuceniem się paru nic nie znaczącymi zdaniami. Herzi jedzie do Jerozolimy, aby finalizować rozmowy, ale nie może do-stać się przed oblicze cesarza. Rozwalony w krześle urzędnik konsularny pyta: „Co pan, właściwie, reprezentuje?” Protektor Herzla, hrabia Eulenburg, drze koty z Biebersteinem, posłem niemieckim przy Wielkiej Porcie i jeszcze raz sprawdza się diasporskie „Panowie się biją, a nam. Żydom, pejsy lecą” (264). ‘ [Red.:] Chwała Tobie w wieńcu 2wycięstwa. 100 Wreszcie, po wielu dniach oczekiwania, zostaje wyznaczona audiencja. W delegacji żydowskiej jest Herzi, Wolffsohn, Bodenheimer, Seidener, Schni-rer. Denerwują się okropnie. „Nie pozwoliłem żadnemu z nich wziąć bromu ze względu na historię” - notuje Herzl. Ale mankiety Bodenheimera nie chcą się przejąć momentem historycznym i wyłażą z rękawów fraka. W ostatniej chwili szuka się innych. Wilhelm II przyjmuje delegację w komediancki sposób: w namiocie, w ubraniu tropikalnym, a choć to jest listopad i w tym miesiącu w Palestynie już ludzie naciągają pulowery. Wilhelm ma zasłonę tropikalną przy hełmie korkowym. W ręku trzyma pejcz. Do tego pejcza i do tego hełmu i do tej operetkowej zasłony wygłasza prezes organizacji syjonistycznej mowę, która miała być historyczna, ale nic z tej historyczności nie wyszło. Wilhelm odpowiedział paru zdawkowymi słowami. Kiedy patrzy się na to uparte pełznięcie po stromej ścianie herzlowskich usiłowań, na ciągłe spadanie i drapanie się ponowne, widać z całą wyrazistością dramat człowieka, który upiera się reprezentować jako naród to, co przyjęto uważać za kastę. Nie ma nigdy pewności, jak zostanie przyjęty, jak nigdy nie miał pewności nawiązanych stosunków’towarzyskich. Żyd diasporski, jak sze-regi poprzedzających pokoleń, nie miał pewności, czy dłoń pańska, przed chwilą łaskawa, nie sięgnie po pejsy. Ten kompleks dziejowy nie jest łatwo z siebie wyplenić. Widzimy go u Herzla, którego ośmielają, że „ostatecznie wielki książę to taki sam czło-wiek”, który skwapliwie za każdym razem notuje, z jaką miną patrzą na niego a to lokaje wielkiego księcia, a to urzędnicy sułtana, za każdym razem odczuwa zadowolenie, a to kiedy przyślą po niego powóz, a to kiedy mu Badeni zapali cygaro. Jest sam, reprezentuje „kupę pberwańców” (205), do czego sam sobie nie pozwala się przyznać, musi w każdej chwili życia snuć z siebie nadludzkie siły godności własnej, nieskazitelnej, niezawisłej postawy moralnej. Musi włas-nym urokiem osobistym, własną prezencją odpracowywać w każdej godzinie życia, przy pierwszych chwilach ważnych rozmów, które mogą lada zdanie się urwać na zawsze - to wszystko co ciążyło na jego plecach jako wielowiekowy spadek getta. Jest jak stale wyciągnięta struna, która w każdej chwili może pęknąć. Ja myślę, że tej psychologii Herzla nigdy nie zrozumie aryjski czytelnik, że jej nie będzie rozumiało narastające pokolenie Palestyny. Wówczas, po tej „mowie historycznej” - do pejcza - właśnie takie załama-nie następuje w Herzlu. Czuje się nagle mały, bezsilny. Dyrektor szkoły Mikwe Israel odmówił przyjęcia go. Cesarz z nim nie chce mówić, zapewne nie chce sobie psuć stosunków z Turkami. Nie jest tu pożądany. Wschód jest kolebką wszelkich możliwości. Nasłany drab turecki może go po prostu zamordować. Dochodzą jakieś wieści, że wybuchła wojna między Anglią i Francją. Może droga do Jafy zostanie odcięta? 101 Jakaś trwoga Ahaswerowa pada na „króla żydowskiego”. Północą się zrywa, pakuje się, o świcie jedzie do Jafy. Może wydany zostanie przez rotszyldowców, może przez chowewejczyków za trzydzieści srebrników? Przypadłszy do Jafy, siada do łódki i błądzi między stojącymi w porcie okrętami, błagając o natychmiastowe wzięcie na pokład. Odjeżdża trzystupięć-dziesięciotonową łupinką z pomarańczami - z pierwszej wizyty w swoich włościach - Król Żydowski!... Po przyjeździe do Neapolu widzi w gazetach komunikat niemieckiej agencji urzędowej o pobycie Wilhelma II na wschodzie. Komunikat między innymi wymienia, że cesarz przyjął delegację Żydów, która mu ofiarowała album z widokami Palestyny. Ani nazwisko Herzla nie jest wspomniane, ani nawet to, że fotografie były z osiedli żydowskich. Cała podróż, wszystkie wydatki, całe postawienie na kartę stosunków z „Neue Freie Presse” - na próżno. Wobec komunikatu niemieckiego, nakre-ślającego tak wąskie ramy, Herzi również w „Die Welt” nie może nic pisać i wykorzystać swojej podróży choćby propagandowo. Tymczasem ziemia poczyna coraz bardziej palić się pod stopami Żydów. Nie mówiąc o Rosji, o czym będę szerzej pisał niżej - po całej Europie rozlewa się antysemityzm. W Belgii właśnie uczestnicy kongresu eucharystycznego urządzili procesję po ulicach Brukseli z kardynałami na czele z powodu rocznicy przekłucia przez Żydów hostii w 1570 roku, na skutek czego z hostii miała pociec krew, a Żydzi byli spaleni na stosie. W Grecji - w której przed siedmiu laty miał miejsce pogrom na Korfu, przy czym Żydzi byli oblężeni przez trzy tygodnie w swojej dzielnicy; w której przed sześciu laty wyrzucono z wyspy Zanfi wszystkich Żydów co do jednego - teraz znowuż po uwolnieniu Te-salonik od Turków nastąpiły gremialne rewizje w domach żydowskich w po-szukiwaniu rzeczy odebranych Grekom przez Turków i sprzedawanych Ży-dom. W Rumunii ma miejsce wielki pogrom w Jaśsach. Nawet w tolerancyjnej Szwajcarii rozpala się walka przeciw ubojowi rytualnemu, która niebawem kończy się kompletnym zakazem uboju rytualnego w całej Szwajcarii, ska-zując pobożnych Żydów na jarstwo lub na kosztowne sprowadzanie mięsa z zagranicy. Trzeba ratować żydostwo! Bez charteru nie uda się ich wyprowadzić do Ziemi Obiecanej. Herzi, mimo wszystko, jeszcze usiłuje robić próbę z Niemcami. Pisze me-moriał dla Wilhelma o stworzeniu charterowej kompanii Schutzverhaeltnis zum Reich1. Memoriał pozostaje bez odpowiedzi. Stara się o audiencję u kronprinca, ale adiutant go nie dopuszcza, śmiejąc się, że: „Następcę tronu wiele więcej interesują młode Żydówki, niż stare mury w Jerozolimie”. [Red.:] ds. Ochrony Stosunków w Rzeszy. 102 Wizytujący Baden car, do którego drogi szuka przez swego protektora, wielkiego księcia badeńskiego, również go nie przyjmuje. O nędzo pozłacanego getta, o gorzki chlebie wodza narodu bez ziemi! Chmury się zagęszczają. To już nie jakiś tam jeden czy drugi pogrom. Właśnie ukazała się książka G. Chamberlaina Die Grundlagen des XIX Jahr-hunderts, w której, po raz pierwszy tak konsekwentnie, została postawiona teoria rasowa. Antysemityzm pałkarski raptem niknie w Niemczech, ale to tylko znaczy, że się pogłębia. A tu ci naiwni, prostoduszni krzy kacze rosyjscy noszą się z „kozą Lilienbluma” (tzn. z nikłymi, śmiesznymi sposobami kolonizacji), a tu - ten zarozumiały a nic nie rozumiejący Rotszyld odbywa wjazd królewski, po raz trzeci wizytując „swoją” Palestynę. W kilka miesięcy po pobycie Herzla dobija do Jafy jacht z baronostwem. Kuchnia na jachcie ściśle koszerna, na drzwiach kabin mezuzy. Baron jest niezadowolony z dążenia do zbytku kolonistów, wytyka, że ich żony przyszły na jego powitanie w kapeluszach. Koloniści wykręcają się jak ich przodkowie groźnemu Jehowie, tłumacząc się, że to nie ich żony, tylko postronne Żydówki z miasta, które przyszły jako gapie. „Pospolitość skrzeczy” - mógłby powiedzieć jakiś żydowski Wyspiański, a tu idą terminy. Wielka Porta czeka na odpowiedź, pieniędzy nie ma, trzeci kongres się szykuje, mówcy przygotowują efektowne interpelacje. Na domiar wszystkiego umiera Newliński, wierny pomocnik w Konstanty-nopolu. Należy kogoś znaleźć na jego miejsce. Ale nikt nie potrafi zrobić w Konstantynopolu pierwszego kroku bez dania wstępnej raty miliona funtów na rachunek pożyczki. Bez tego nawet rozpocząć nie można rozmów o charterze. Herzi zakłada bank przy wrzasku bogaczy, że „grabi się pieniądze z kie-szeni biednych ludzi” (15). Subskrypcja bankowa przy największych wysił-kach osiągnęła zaledwie dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów. Trzeba jechać do Konstantynopola zamaćhlowywać. Co powie „Neue Freie Presse”? Sy-tuacja jego w tym piśmie wisi na włosku. Ź ruchu nie chce nic brać. „Die Inkampatibilitaet des Politischen mit den Geschaeftlichen ist Ehrensache’^ - pisze w „Die Wek”. W piśmie tym utopił własnych dwadzieścia pięć tysię-cy guldenów (10000 dolarów). Wiele podróży pokrywał z własnej kieszeni. Najstarsze dziecko ma dopiero osiem lat, „Neue Freie Presse” coraz katego-ryczniej żąda wycofania się ze syjonizmu. Herzi za każdym razem ze ściśnię-tym troską o byt materialny sercem wybiera alternatywę wyjścia z pisma i decapitatio1 zostaje odłożone - do czasu. Świat bogatych mecenasów i sympa-tyków pozwala idealiście wyszarpywać każdy nerw. Wykańcza sztuczkę Mamin-1 [Red.:] Odcbielenie tego, co polityczne od tego, co handlowe to sprawa honoru. 2 [Red.:] Kara śmierci przez ścięcie. 105 synek. Notuje w pamiętniku: „Będą krzyki, że zajmuję się tak niepoważnym rodzajem literatury, ale co mam robić?” Ojciec Bialika „odrywając się od subtelnych sylogizmów, nalewał wódkę chłopom”... Sztukę jego Kocham Ciebie wygwizdano ze względu na autora. Przecież był taki wzięty jako komediopisarz. Można sobie wyobrazić wzruszającą współpra-cę aryjsko-żydowską przy tym gwizdaniu. „Ze syjonizmu nie mogę żyć, z literatury mi nie dadzą” - zapisuje. Wskutek żydowskiej kampanii oszczerczej (209) władze zabraniają podpisu akcji banku. „Neue Freie Presse” znowu się wścieka. Herzi osobiście interwe-niuje u premiera Koerbera; dla „Neue Freie Presse” pisze pogodny felieton o wystawie mody. Rumunia wygania olbrzymie ilości Żydów. Stacyjki kolejowe są zapchane tłumami ludzi o błędnych oczach, nie wiedzącymi, gdzie się obrócić. Wiener Allianz, czyściutkie Wiener Allianz dobrze ubranych panów boi się jak ognia kompromitacji przez tych oberwańców. Samo żąda od władz niedopuszczania wygnańców do Wiednia i przymusowego wysiedlenia z Wiednia tych, co już się zdołali w nim osiedlić. „Zapiszcie na moim grobie: «Ten, który miał zbyt dobre mniemanie o Żydach»” - zapisuje Herzl. W tych wszystkich niepowodzeniach przypomina sobie „konkurencyjną” mowę Salisbury’ego, wygłoszoną przed niespełna rokiem, kiedy Herzl był „zaproszony” przez Wilhelma II do Palestyny. Postanawia - kiedy Berlin zawiódł, kiedy dla sułtana nie ma pieniędzy, kiedy car go nie przyjął, choć Herzl sądził, że w interesie Rosji leży wywrzeć nacisk na Turcję i pozbyć się Żydów - szukać oparcia w Anglii. Takie oto i aż tak głęboko sięgające są preludia do przyszłej deklaracji Balfbura. Herzl trafia do rodziny królewskiej ze sprawą syjonizmu przez Raipha Withmana i poczyna rozglądać się po posiadłościach Imperium Brytyjskiego, rozsianych po morzach i lądach. Najbliżej Palestyny leży Cypr. Zaledwie sto pięćdziesiąt do dwustu kilomet-rów od różnych punktów pobrzeża palestyńskiego. W 1878 roku po zwycię-stwie Rosji, która otrzymała Kars i Batum, Anglia, w porozumieniu z Turcją, wydzierżawią Cypr w tym celu, aby sobie stworzyć tuż pod Lewantem bazę wstrzymującą zapędy Rosji. Poza tym Anglia miała na celu bezpieczeństwo Ka-nału Sueskiego, którego akcje w tymże roku wykupiła. Gdy jednak w 1882 roku Wolsley pod Tel-el-Kabir podbił Egipt, „Cypr przestał być potrzebny dla kon-troli Suezu” (242). Ponieważ jednak klauzula głosiła, że Cypr zostanie zwróco-ny Turcji z chwilą, kiedy Rosja zwróci jej Armenię, co było wykluczone, więc ta duża wyspa, przenosząca obszar współczesnej Palestyny, „leżała bezużytecznie”. Stosunki były archaiczne. Rozmawiałem na Cyprze z chłopami, którzy jeszcze 104 pamiętali, jak w liczbie rożnych innych podatków każdy chłop musiał dostar-czyć rocznie trzydzieści „ok” jaj szarańczy. Anglicy chętnie by widzieli jakiś ele-ment kolonizacyjny, który by wniósł postęp. Herzi, mając zamknięte dla sprawy syjonizmu szpalty dziennika, w którym pracował, wysunął ostrożnie sprawę pro-jektu na łamach „Berliner Tageblatt”. Wówczas już więc, przed trzecim kon-gresem, należy szukać początków terytorializmu, który wzmagał się za każdym razem, ilekroć w sprawie kolonizacji Palestyny sytuacja Się komplikowała. Trzeci kongres (który ostatecznie wprowadził szekla) się kończył, zbliżał się czas sobotni. Człenow, jako referent komisji kolonizacyjnej (240), prosi o głos. Herzi mu odmawia ze względu na brak czasu. Ale nagle podnosi się ze swego miejsca Trietsch (168) zgłaszając „eine sachliche Berichtigung’^. Trietsch chciał „przedłużyć Palestynę na zachód” i rozpocząć kolonizację od jej za-chodnich „kresów” - od Cypru. Lander trennen, Meere yerbinden1. Istotnie - morza łączyły te wody między Azją i Grecją. Cypr ongiś koncentrował handel Kaukazu, Azji i Afryki. Dawni Żydzi dobrze znali tę wyspę, jak i cały morski Hmterland Palestyny. W latach 115-117 podnieśli krwawe powstanie na Cyp-rze, w Egipcie i w Cyrenajce i na Cyprze zostali co do jednego wytępieni, a ludność miejscowa tak długo pamiętała rzeź, jakiej doznała z ręki powstańców żydowskich, że aż do XIX wieku wstęp na wyspę był Żydom wzbroniony, a kiedy zdarzył się wypadek, że burza wyrzuciła na brzeg cypryjski rozbitków żydowskich, zostali oni zamordowani. Kongres nie znał i nie potrzebował znać tych wszystkich precedensów. Kongres tylko rozumiał, że człowiek, który stoi na trybunie proponuje „Syjon bez Syjonu”. Niefortunny mówca musiał przerwać mowę i został wrogimi okrzykami spędzony z trybuny. Wówczas - jak zawsze, kiedy jest mu ciężko, kiedy czuje się sam - Herzi ucieka w marzenie. Pisze powieść utopijną pt. Aitneuland. Powieść ma dwa elementy; pierwsza jej część dzieje się w diasporze i tu autor nie szczędzi słów pełnych goryczy, które już dźwięczały w Nowym getcie, które tak chłostały w artykule Mauschel. Jakże to wygląda śmietanka żydostwa w diasporze? „Oddawali się nie zawsze pachnącemu współzawodnictwu w zawodach dających lukratywną egzystencję. Uważali, że wznieśli się ponad poziom kupiectwa, a tymczasem byli macherami i bez względu na swój dyplom uniwersytecki, obrabiali ciemne interesiki, dorabiali się na tajnych chorobach i na podejrzanych procesach. Wielu stawało się dziennikarzami i kupczyli sumieniem społeczeństwa”. Bohater powieści, doktor praw, jak i Herzi, nie może ani psychicznie ani materialnie dać sobie rady w tym środowisku. Dziewczyna, którą kocha, jest ‘ [Red.:] Rzeczową poprawkę. 2 [Red.:] Lądy dzielą, morza łączą. 105 sprzedana bogatemu spekulantowi. Bohater asystuje na jej ślubie, gdzie wszystko przejmuje go wstrętem: brylanty spekulantek, pozamieniane nazwis-ka, zatarte imiona żydowskie, dwóch zawodowych błaznów najmowanych na śluby... Postanawia się rozstać z życiem w Sposób przynoszący korzyść ludzkości. Daje odpowiednią ofertę w ogłoszeniach. Zgłasza się do niego bogaty mizantrop, który postanowił osiąść na bezludnej wyspie. Otrzymawszy jakąś zaliczkę, bohater powieści obraca ją na poratowanie z nędzy rodziny biedaka z ostjudów, nazwiskiem Litwak. Obraz tej strasznej nędzy jest drugą stroną bytowania żydowskiego w diasporze. Po dwudziestu latach wraca do Europy ze swym patronem i wskutek jakichś niedokładności komunikacyjnych zawadzają o Palestynę, która wita ich przepychem wspaniale urządzonego portu, kipiącymi życiem ulicami najbar-dziej nowoczesnego miasta, jakie sobie można wyobrazić, instytucjami przodu-jącymi światu, mającymi tu właśnie centralne siedziby. W tym szczęśliwym kraju rozwiązane są wszystkie bolączki społeczne, ludzie się kochają, panuje powszechna prosperity. Syn nędzarza, którego bohater powieści wspomógł na wyjezdnym, jest spiritus movens tego nowego życia i wreszcie zostaje prezydentem tej krainy szczęśliwości. Charakterystyczne, że nazywa się Litwak - słowo w Polsce zawierające w sobie skondensowaną nienawiść i pogardę do elementu kosmo-politycznego, spekulanckiego, napływającego ze zrusyfikowanego wschodu i dumnie rozsiadającego się na obcej ziemi, która się przeciwko niemu broni, usiłując zepchnąć go do getta, pozostawiając go przy zawodach pośredniczą-cych i spekulacyjnych. Ten sam „Litwak” staje się błogosławieństwem na własnej ziemi. Książka wyżywa się w wizjach techniczno-socjalnych przyszłości (Morze Martwe jest połączone kanałem z Morzem Śródziemnym, a trzystumetrowy spadek daje pięćdziesiąt tysięcy HP prądu itp.), ale sprawy rdzennie żydowskie, poza zewnętrznymi symbolami, są jej właściwie obce. Prezydent Palestyny wprawdzie nazywa się Litwak i Herzi, pisząc w pierwszej części książki o kamuflowanych imionach, pamiętał na gorąco, aby mu dać imię Dawid, ale w drugiej części książki już autor nie zionie oburzeniami, tylko rozpływa się nad cudami, które widzi, chce się czuć swojsko i dobrze, więc rozgaszcza się w domu Litwaka, który się nazywa Friedrichsheim, bawi się z synkiem, który się wabi Fritzchen. Słowem, można przypuszczać, że ten prezydent nowego państwa żydows-kiego został wybrany głosami jakiejś Alija Chadasza (organizacji politycznej imigrantów z Niemiec). A przecież Ben Jehuda już od osiemnastu lat uskutecznia w Palestynie swe chrzty hebrajskie. Herzi w zapale wizjonerskim odbudowuje nową świątynię, która według kanonu ortodoksyjnego nie ma być odbudowana aż do czasów Mesjasza. Co 106 gorsza, uczestniczy w tej świątyni w nabożeństwie, na którym przygrywają... organy. Wprawdzie w bardzo ekstrawaganckich synagogach reformowanych próbowano najmować goja dla gry na organach w szabat, ale Herzi nic nie pisze, czy importowano takiego goja z diaspory. Ciekawe, że Żydzi do tego stopnia czuli na sobie brzemię getta, że w tej obcości Herzla żydostwu upatrywali raczej plus. Wolffsohn, następny prezy-dent po Herzlu, od pierwszego poznania „popadł z jednego zdumienia w drugie” widząc ignorancję Herzla w sprawach żydowskich. Ale ograniczył się tylko postanowieniem: „Trzeba mu stwarzać realny grunt pod nogami” (249). „To, że on nie wie nic o żydostwie, to jest właśnie jego siła” - mówił Zangwill (256). „Być może, że on zdziała wielkie rzeczy - mówił Usyszkin - ale żeby mógł to zrobić, nie należy otwierać mu oczu” (258). Ale też nieraz, zwłaszcza ci wschodni Żydzi, silniej zrośnięci z tradycją, ironizują tę Traeumerei swego przywódcy. Człenow, przyjaciel Usyszkina, syjonista tzw. praktyczny, wywodzący się z chowewejczyków, którzy więcej sobie cenili realną kozę Lilienbluma niż fantastyczne ordery tureckie, pokpiwa z tej wizji przesiedlenia Żydów, przeprowadzonej w powieści „s igriwoj liochkostji/’ (z frywolną łatwością). Achad Haam, wódz syjonizmu duchowego, ironizuje: „Całe to założenie państwa mogłoby być równie dobrze murzyńskie”. Achad Haam - to również jedna z pozycji, która stanęła na drodze politycznego syjonizmu Herzla. Aszer Ginzburg (bo takie było właściwe nazwisko Achad Haama), urodził się w 1856 roku w Skwirze na Ukrainie. Trudno pisać z całą pewnością o człowieku, którego się nie znało i który jest „zabrązowiony” jak się patrzy. Niewątpliwie była to bardzo silna indywidualność, skoro przez tygiel „ducho-wego syjonizmu” przeszli najpoważniejsi działacze z Usyszkinem na czele. Ale umysłowość Achad Haama wydaje mi się typową umysłowością rosyjskiego inteligenta na talmudycznym podłożu i o spencerowskim nalocie. Taką umysłowość cechuje łatwość spekulacji myślowych, chodzenie samopas za pryncypiami, brak wiary w praktyczne stawianie się, niedocenianie praktycz-nych osiągnięć. Kiedy wybucha pogromowa tragedia lat 1881-1882, Achad Haam najspo-kojniej wyjeżdża dla kształcenia się za granicę. Zatrzymuje się w Brodach, gdzie oszalały Netter, przysłany przez Alliance Israelite, nie może dać sobie rady z dziesięciotysięcznym tłumem nędzarskich uciekinierów, ale to nie wpływa na przerwanie choćby czasowe podróży. Kiedy wraca do kraju i widzi zaaferowanych, rozgorączkowanych chowe-wejczyków, urabiających sobie ręce po łokcie, aby zebrać parę rubli i posłać zdychającym z głodu Gederze lub Petach Tikwie, nie objętym przez protektorat Rotszylda - ma dla tego wielkiego gwałtu z małym wynikiem uśmiech po-litowania, jak zresztą przeważnie każdy Żyd, który wówczas otarł się o Za-chód, jaki miał i Herzl. Ogłasza w 1889 roku artykuł: Lo seh Haderech (Nie 107 tędy droga!), który podpisuje: Achad Haam (jeden z ludu), co stało się jego pseudonimem stałym. Mówi, że ideologia żydowska nie może się opierać jedynie na negatywnych diasporskich przeżyciach. Stwierdza, że dlatego Autoemancypacja Pinskera nie miała echa. W tych rozważaniach, bijących w chpwewejczyków ostrzem nieodpartej krytyki, Achad Haam przypomina te dyskusje, które miały miejsce w Polsce w epoce przed uzyskaniem niepodległości. Kiedy, jak chowewejczycy na kozę Lilienbluma, myśmy zbierali na Skarb Wojskowy, który „gdzieś w Szwajcarii miał zakupić armatę i ćwiczyć na niej przyszłych artylerzystów”, a Prus, jak Achad Haam, nawoływał, aby się nie oddawać iluzjom i obliczał w „Tygodniku Ilustrowanym” żołnierzy, których posiadają trzy państwazaborcze - przeciw-ko tej armacie. Różnica możliwości i zamierzeń, ciężar rzeczywistości na nieodpartości marzenia były tak wielkie, że Herzi, aby się wyzwolić od „kozy Lilienbluma”, a nie wpaść w kwietyzm, uciekł w dziedzinę charteryzmu i syjonizmu politycznego. Achad Haam znalazł sobie ucieczkę w kulturalizmie i syjonizmie duchowym. „Ośrodek Narodowy winien być schronem nie dla Żydów, ale dla judaizmu, dla naszego ducha narodowego”. „Podług mnie przesiedlenie fizyczne ma tylko na celu - niezależnie od tego, czy jego autorzy robią to świadomie czy podświadomie - aby założyć jedynie fundament pod centrum narodowe; ale potrzeby materialne żydostwa nie zostaną przez to zaspokojone, bo jest to możliwe w drodze przesiedlenia zmniejszyć liczbę Żydów w tych krajach, w których teraz mieszkają i rozradzają się”. „Zanim się przygotuje kraj dla narodu, należy przygotować naród dla kraju”. „Jedna wzorowa kolonia jest ważniejsza dla ducha, niż dwanaście bez ducha”. To, że duchowe centrum żydowskie może właściwie istnieć tam, gdzie element żydowski otrzyma polityczną hegemonię, Achad Haam wolał przeo-czać. Woleli tę twardą prawdę przeoczać i inni, zmęczeni nieustannym prześlado-waniem. Czyż można się dziwić, że ci biedacy, poniżani w dziki sposób na każdym kroku, nie mogli znaleźć w sobie dostatecznego spokoju duchowego, który mogło mieć zachodnie społeczeństwo Herzlów, Nordauów i Zangwil-łów, dyskutujące po dyplomatycznych salonach, po wspaniale urządzonych redakcjach wielkich dzienników o charteryzmie i polityce międzynarodowej. Nie chcieli się asymilować. To znaczy - chcieli, ale zrozumieli wreszcie, że nie mogą. Ich nauczyciel duchowy Achad Haam określił asymilację w swej książce o asymilacji jako „zewnętrzną wolność, wewnętrzne niewolnictwo”. Przymierzać się do Judenstaał z głębi swego poniżenia nie mogli. Poszli więc za duchowym syjonizmem, którego inicjator, Achad Haam, założył coś w rodzaju zakonu: Bnei Mosze - synowie Mojżesza. Zaczęli wydawać pismo „Haszi-loah”. Sformowało się poważne ugrupowanie, do którego należeli m.in. Bialik i profesor Klausner. 108 i Tak, Aitneuland był tą kroplą wody, która padając na rozpalone żelazo musiała wywoływać syk. Myślę jednak, że te wszystkie opory, które napotykał herzlizm, były dla żydostwa w ostatecznym rezultacie zbawienne. Pod jego wpływem bryła żydowska poczęła się zsuwać z posad, do których przymarzła przez stulecia. Czy gdyby nie te różne hamulce, które odegrały rolę tysiąctono-wych łańcuchów, trzymających cielsko okrętu, kiedy zsuwa się z suchego doku na wodę, czy gdyby nie duchowy syjonizm, ortodoksja, socjalizm, asymilanc-two, plutokracja - nie stałby się herzlizm nawrotem do mesjanistycznego opętania z czasów Sabataja? Nie mówię przez to, że nagle doktor Herzi począłby paradować w zielonej mesjańskiej opończy. Ale czyż nie mamy w dziejach przykładów, że ruch wzbudzony przez jednostkę zalał ją i zmiótł? GORZKI CHLEB I ZASZCZYTY Byłoby tak może, gdyby nie te opory, gdyby każdy kongres, tak jak pierwszy, ograniczał się do entuzjastycznego wznoszenia okrzyków: „Jechi! Hedadl”. Ale chleb kongresów był gorzki. Czwarty kongres w 1900 roku ma miejsce w Londynie. Herzł, atakowany, czy otrzymał charter od sułtana, odpowiada po męsku: „Nie!”, ale niezwłocznie potem przechodzi do kontrofensywy: „Ale jakie są rezultaty waszej pracy?” Istotnie, w roku 1900 w dwunastu koloniach jest czterystu siedemdziesięciu trzech pracowników (105). Opozycja przycicha. Trudno nie uznać bezmiaru poświęcenia, bezmiaru pracy, które wydatkuje z siebie Herzl. Sokołów, piszący przed czterema laty o głuptasie bawiącym się zapałkami, który nie rozumie, że może wywołać pożar, teraz, w mowie zamykającej kongres, mówi: „Ja widzę całą niedostatecz-ność tytułu, kiedy człowieka, który jest naszą chlubą i nadzieją, nazywamy tylko naszym prezydentem”. Sala wstaje i długo klaszcze. Te oklaski, to uznanie, są jakby siłą, którą dawało Anteuszowi dotknięcie do ziemi. Znowu nie czuje chorego serca, oszczerstw, nagonek, trwogi o los materialny rodziny. Wie, że im gorzej się czuje fizycznie, tym bardziej musi się śpieszyć. Jest jak przewodnik exodusu brnącego przez pustynię, któremu się wydaje, że byle jeszcze przebrnął ten łańcuch górski, który jest na horyzoncie, - to już ci, których prowadzi, gołym okiem zobaczą ziemię, do której dążą, drogę, która do niej prowadzi. Założeniem Herzla było, że polityczna bezsiła Żydów jest praprzyczyną niedoli żydowskiej. Ta niedola pali go co dzień od nowa, każdym nowym numerem gazet. W jego rodzinnym Wiedniu siedemdziesiąt procent pogrze-bów żydowskich odbywa się na koszt gminy. Herzl chce „przez politykę znaleźć ten punkt Archimedesa, w którym mógłby oprzeć dźwig dla sprawy żydowskiej”. Życie przynosi mu pewien sukces. W Wiedniu przy wyborach municypal-nych syjoniści odnoszą zwycięstwo. W Anglii około stu kandydatów na posłów obiecuje w razie wybrania przychylny stosunek do postulatów syjonistycznych. Konstantynopolski ślepy tor również zdaje się znowu otwierać. Herzl znajduje następcę Newlińskiego. Jest to Yambery, nauczyciel siostry sułtana, siedemdziesięcioletni Żyd węgierski, który sam nie wiedział, czy jest bardziej Turkiem, czy Anglikiem. Tworzył w niemieckim, doskonale władał dwunastu no językami w mowie i w piśmie, należał do pięciu religii i był w dwu religiach kapłanem (209). Przez Disraelego był mężem zaufania rządu angielskiego, był przyjacielem wezyra, jadał z sułtanem, obawiając się wciąż, że będzie otruty, sypiał w Ildiz Kiosku, rezydencji sułtana, drżąc z trwogi, że go kiedy zabiją. Zapałał bezinteresowną sympatią do syjonizmu i do Herzla: „Nie trzeba mi więcej, niż mam; złotych sznycli nie będę jadł”. Yambery tłumaczy sułtanowi, jakim to Herzi jest przyjacielem Turcji: w czasie wojny grecko-tureckiej wysłał dla Turków sumptem syjonistycznym ekspedycję złożoną z pięciu lekarzy, przy każdej okazji w swoich felietonach wyśpiewuje chwałę sułtana, z każdego kongresu wysyła hołdowniczy adres, gotów jest dać w każdej chwili na dogodnych warunkach pożyczkę siedmiuset tysięcy tureckich funtów i cóż ma za to? - oblewający zimną wodą turecki komunikat urzędowy. Abdul Hamid daje posłuch tym perswazjom. Jest to ostatni z typu wład-ców szeherezadowych - dziw, że taki wjechał aż w dwudzieste stulecie. Żyje otoczony haremem, eunuchami i zausznikami. Jest w wiecznej trwodze przed zamachem na swoje życie. Potrawy z kuchni przynoszą pieczętowane, a niezale-żnie od tego kucharz musi je wpierw w obecności sułtana spożywać; odaliski przy pieszczotach miłosnych nie mają prawa ani całować sułtana, ani zarzucić mu rąk na szyję (109); pewnego razu podczas audiencji zbiorowej sułtan zastrzelił jednego ze swych ministrów, ;bo zdawało mu się, że ten zrobił ruch niebezpieczny. Dyplomata austriacki, którego nazwiska nie mogę sobie przypo-mnieć, w swoich wspomnieniach podaje takie zdarzenie. Nad ranem po jakimś przyjęciu udał się na most na Bosforze, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i zobaczył furgon ładowany worami skórzanymi, które zrzucano do Bosforu pod nadzorem znajomego dyplomacie urzędnika pałacowego. Zapytany o za-wartość worów, położył z gestem porozumiewawczym rękę na ustach. Dy-plomata zapytywałsiebie, kogo ze znajomych nie doliczy się ponownie w ciągu następnych dni. Dziwnie się sprawy układają na tym Bożym świecie. Losy całego narodu przesuwają się przez ręce snobów takich jak baronowie filantropi, komedian-tów jak Wilhelm, hochsztaplerów jak zausznicy sułtanscy albo zgoła zbrod-niarzy. Yambery był niewątpliwie szczęśliwym znaleziskiem, jeszcze szczęśliwszym niż ów kamerdyner sułtański, który przyśnił za bakczysz, że naród żydowski ma wrócić do Palestyny. Szło przecież o charter, a więc o jakieś nowe interesy z Europejczykami, a tu właśnie Francja podesłała okręt wojenny, by wymusić opłaty zalegające jakiemuś prywatnemu kapitaliście. Kapitulacje, dające prawo do wtrącania się prywatnej jednostki, tkwiły jak cierń w ciele państwa otomańskiego. W danej chwili najbardziej agresywna była Rosja. Odwieczny wróg Turcji nasuwał się po zwycięskiej wojnie przez wyzwolone Bałkany. Charter będzie służył przede wszystkim interesom Żydów z Rosji i Turcja ni miałaby się przyczynić do zwiększania na swoim terytorium liczby obywateli rosyjskich, mogących w każdej chwili apelować o pomoc przeciw władzom tureckim? Przecież oni nawet zwracali się do konsulów rosyjskich o pomoc przeciwko własnym rodakom. Nie, taka perspektywa bynajmniej nie uśmiecha-ła się Turcji, i Nic dziwnego, że Herzi, aczkolwiek osobiście przez Vambery’ego dobrze wprowadzony, stał, jak pisze, „jak przed murem kamiennym”. Przez te parę lat gorączkowo przerobił zdumiewającą ilość kombinacji: kombinacje z koncesja-mi kopalnianymi kolejno w Małej Azji, Palestynie, Syrii, projekt kolonizacji Mezopotamii (256), jakieś zamiany, jakieś rekompensaty... Ostatecznie jednak jedzie z dawnym projektem - charteru. Do tego projektu przywykła opinia żydowska, tego od Herzla czekała. Idea.. charteru, forsowana wbrew zawziętym sprzeciwom infiltracjonistów-syjonistów praktycznych, sta-ła się po prostu sprawą prestiżu osobistego Herzla. Rachował, że otrzymawszy charter zdoła wydębić odICA milion funtów na zadatek, a potem już stworzy się fakt dokonany i jakoś to będzie. Jeszcze przed udzieleniem audiencji sułtan przysłał Herzlowi Wielką Wstęgę orderu Medżidżje, dawaną tylko książętom udzielnym i admirałom. Herzla to odznaczenie napełniło różowymi nadziejami, ale po dwu- i półgodzin-nej audiencji z sułtanem okazało się, że władca wschodni raczej tym orderem chciał osłodzić odmowę. Audiencja odbyła się 17 maja 1901 roku i trwała dwie i pół godziny. Herzi w rozmowie z sułtanem nazywa siebie Androklesem, który lwu-sułtanowi przyjdzie z pomocą w wyciągnięciu z łapy ciernia Detłe Publique. Ale prosi o jakowyś akt polityczny w stosunku do Żydów, który by na zewnątrz wykazał dobrą wolę sułtana. Piąty kongres za pasem i Herzi nie chce znowu stanąć przed nim z pustymi rękami. Sułtan - mały, chudy, z haczykowatym nosem, farbowaną brodą i słabym drżącym głosem - z wschodnią przebiegłością udaje, że nie rozumie, o co chodzi. Och, naturalnie, najchętniej... On ma nadwornego jubilera Żyda, to on już mu coś przyjemnego powie o Żydach i to można będzie opublikować. Albo coś takiego powie nadrabinowi Chacham Baszt (Herzlowi było wiadome, że Chacham spluwa, ilekroć zmuszony je&t wymówić jego nazwisko). Ostatecz-nie - niech jeszcze omówi sprawę z wielkim wezyrem. Wychodząc z audiencji, Herzi rozdziela na prawo i na lewo tysiącfrankowe y banknoty jako napiwki. Na bakczysze wydał pięćdziesiąt tysięcy franków. Przygotowawszy tak grunt, na drugi dzień ma pięciogodzinną konferencję z dygnitarzami. Dygnitarzom uśmiecha się tylko rozsiana kolonizacja po „ różnych częściach państwa, aby ją mogli bezkarnie grabić. I ta więc wizyta w Konstantynopolu jest fiaskiem, jeśli nie liczyć Wielkiej Wstęgi Medżidżje i brylantowej szpilki do krawata, którą mu sułtan przysłał na ! pożegnanie. 112 ! Tak się złożyło, że w dniu, w którym wódz politycznego syjonizmu był przyjmowany przez sułtana w Konstantynopolu, w Paryżu Nadiw Hayadua - Wielki Dobroczyńca - przyjmuje delegację, złożoną w połowie z rosyjskich chowewejczyków, a w połowie z przedstawicieli kolonistów, która go błaga, by wejrzał w metody stosowane przez aspołecznych urzędników. Filantrop jest obrażony. „Is’yiw (tzn. ludność żydowska w Palestynie) - to ja” - mówi do delegacji (117). Stwierdza, że to jest jego i tylko jego prywatna sprawa, w której nic do gadania nie mają ani koloniści, ani żadne tam organizacje. To jest ściśle osobista jego zachcianka, hobby (256), do której nie należy wsadzać trzech groszy społecznych czy narodowych. Będący w delegacji Achad Haam chce dać ostrą replikę, ale drugi członek delegacji, Usyszkin, go wstrzymuje. Bo któż będzie pomagał kolonistom, jeśli Rotszyld się obrazi? Komisja Kongresowa, która po powrocie Herzla zebrała się w Paryżu, przyjęła sprawozdanie swego prezesa nadzwyczaj chłodno. Podkreślają w spo-sób dotkliwy, że nie przywiązują wagi do rozmów konstantynopolskich, proponując nawet odłożyć kongres, bo zmuszeni będą stanąć przed nim z pu-stymi rękami. Bokami idą szepty, obliczające, ile to jeszcze „kóz Lilienbluma” można by kupić za sumę wydatkowaną na bakczysze, że syjonizm nie ma pieniędzy na fundowanie swoim liderom egzotycznych orderów. Herzi zapisuje rozżalony: „Może bezstronny historyk oceni kiedyś, że jed-nak to było coś, kiedy pozbawiony środków dziennikarz żydowski w czasie największego poniżenia Żydów, w czasie najostrzejszego antysemityzmu ze szmaty zrobił sztandar i z pełzającej hołoty - naród”. Słowo „hołota” powtarza się w tym czasie kilkakrotnie w reakcjach Herzla. Kiedy, pomimo trzystu trzydziestu tysięcy subskrybentów, raty nie dopisują, a trzeba sułtanowi jak najprędzej czymś się wykazać, bo Yambery pracuje i sygnalizuje, że są widoki załatwienia sprawy, pisze do działacza syjonistyczne-go w Kijowie, doktora Mandelstamma: Drogi przyjacielu, na śmierć się załatałem i nie byłem ani razu wysłuchany przez hołotę (Gesiadel), która dysponuje pieniędzmi. Musiałaby chyba smoła i siarka z nieba lecieć, żeby te kamienie się wzruszyły. To jest niesłychane! Za pięćdziesiąt lat ludzie będą pluli na ich groby, kiedy zostanie stwierdzone, że już mogłem zawrzeć układ z sułtanem i tylko o te głupie pieniądze się rozbiło. Rzecz charakterystyczna jednak - piorunujący na rodaków Herzi, który w A.ltneuland tak potępiał kamuflowanie imion żydowskich, tylko w takim liście jak do Mandelstamma, więc do bliskich, podpisywał się swoim żydowskim imieniem Benjamin. Na ogół był Teodorem i jako Teodor przeszedł do historii. Nawyki środowiska to wielka rzecz. Gorzkie słowa dyktuje najgorętsza miłość. To ona podyktowała Piłsudskie-mu wyrażenie, że Polacy to naród idiotów. To ona kazała Herzlowi zapisywać 8 De Profundis II} najostrzejsze słowa. Ale bo też jak Piłsudski nie mógł trafić nieraz do umysłów polskich, gdy tym umysłom imponowały raczej zamierzenia mocarstw niż własny wysiłek, tak i Herzi nie mógł sobie dać rady z anarchizmem żydowskie-go apolitycznego myślenia ani z przyzwyczajeniem oglądania się na innych, a nie na własne siły. Pojawiają się jacyś „młodzi syjoniści” - i to zaledwie po kilku latach istnienia ruchu; wciąż jeszcze brak dostatecznego autorytetu w życiu żydowskim. „Może cara pozyskać, może króla angielskiego” - marzy Herzl. Dlaczego mu tak o to chodzi? Bo z nimi by pozyskał ich Żydów... (15). Piąty kongres nie był tak bezpłodny, jak wieścili defetyści. Dopiero od piątego kongresu pchnięto praktycznie Fundusz Narodowy, zainicjowany na pierwszym kongresie. Na piątym też kongresie niebywałej ostrości nabierają tzw. sprawy kultury narodowej. Oświata, wychowanie, stosunek do religii, stosunek do języka hebrajskiego, który uparcie dotąd był uważany przez ortodoksów za język wyłącznie sakralny, stosunek do przepisów religijnych w rolnictwie itp. Przez ogrodzenie nabudowane dookoła żydostwa parły zielone świeże pędy i parcie to było tak silne, że religijne żydostwo nie mogło utrzymać się w swoich niewzruszonych i nie przystosowanych do potrzeb chwili pozycjach. Już od paru dziesiątków lat uczniowie jeszybotów najbardziej ortodoksyjnych pochłaniali w skrytości „Haszachar” Smolenskina. Kiedy ci uczniowie wchodzili w życie, syjonizm nie był dla nich czymś obcym i wyklętym, przy wspominaniu czego należało spluwać jak czcigodny nadrabin Konstantynopola, tylko silnie wabiącym krajem marzenia. Należało zrobić most między syjonizmem i Talmudem i oto na piątym kongresie stu sześć-dziesięciu pięciu ortodoksyjnych Żydów pod wodzą rabina Reinesa zakłada nowe ugrupowanie - Misrachi, do którego wchodzą pobożni syjoniści. Od-tąd mizrachiści wiernie kroczą w szeregach syjonistycznych, w sprawach społecznych dotrzymują kroku radykalnym ugrupowaniom robotniczym, two-rzą kibuce. W jednym z nich widziałem ślady kuł arabskich i okopy, z któ-rych młodzieńcy w rytualnych jarmułkach na głowie odstrzeliwali się przez całą noc. Sprawy kulturalne, mimo wszystko, zawierały w sobie tak wiele niezgodno-ści, że kongres znalazł wyjście przez stworzenie dwu komisji: mizrachistycznej i postępowej. Syjonizm więc rozbudowuje się w sobie, choć na zewnątrz, poza referenta-mi w ministerstwach i w dziennikach, świat nie wie jeszcze o nim wiele. Sokołów, wracając z piątego kongresu, zatrzymał się dla wypoczynku w pensjo-nacie szwajcarskim. Przy śniadaniu poznał jakiegoś lorda. Dowiedziawszy się, że Sokołów wraca z kongresu syjonistycznego, czcigodny lord wyraził wiele sympatii dla tego ruchu, w którym brat jego odgrywa czynną rolę. - Czyżby panowie byli Żydami? Okazało się, że lord pomieszał syjonizm z wegetarianizmem. „4 1 Vambery wzywa do Konstantynopola. Jest to luty 1902. Herzi ma zapaści sercowe, odczuwa duszność. Żona jest chora. W „Neue Freie Presse” nawybie-rał urlopów ponad wszelką miarę... Musi pisać felieton o trupie japońskiej. Sułtan zapowiedział, że przez cały czas pobytu Herzi będzie jego gościem. Powiadają, że uczciwe kobiety są najdroższe. Można by to samo powiedzieć o gościnie u głów koronowanych. Herzi przygotowuje dary: złote tabakiery, złote ołówki inkrustowane brylantami, kolczyki i - największą sensację... termosy. Mieszka w pałacu sułtańskim w Terapii, ma przydzielonego do swej osoby generała i ekwipaż dworski. Ale sprawa się odwleka. Turcy są miotani sprzecznymi uczuciami: z jednej strony obawiają się poddanych rosyjskich i kapitulacji, z drugiej - nęci ich tłuste żydostwo, którym się tradycyjnie żywili w ciągu dziejów wszyscy upadający suwereni. Ot, żeby tak wciągnąć to żydostwo w rozproszoną kolonizację, to już by tam agowie i baszę dali sobie radę i pięknie wycisnęli. Ale na rozsianą kolonizację Herzi nie chce się zgodzić, zasłaniając się wyraźnymi uchwałami kongresu. Stara się choć o częściowy sukces; ofiarowuje dwa miliony funtów za koncesję osiedleńczą w rejonie Akko w Palestynie; zgadza się, że osiedleńcy przyjmą tureckie poddaństwo. Sprawa znowu idzie w odwlokę. „Ja miałbym czas tego rodzaju pertraktacje prowadzić bez końca - pisze Herzi w pamiętnikach - ale mój naród nie ma czasu. Masy głodują. Muszę szukać szybkiego wyjścia”. Jakoż inne wyjście poczyna majaczyć. Jak zwykle - Anglia bacznie patrzy, co się dzieje na Bliskim Wschodzie i jak po poprzednich wizytach Herzla u sułtana, tak i teraz poczynają się awanse, proporcjonalnie o tyle większe, o ile Wielka Wstęga większa była od komandorii, a generał dany na adiutanta i pałac na rezydencję większy od Wielkiej Wstęgi. Poza tym jest i inny powód: związki zawodowe coraz bardziej protestują przeciw napływowi konkurencji żydowskiej. W tym czasie już jest ćwierć miliona Żydów w Anglii, tzn., że w ciągu dwudziestu lat wzrośli czterokrot-nie. Za kilka lat dojdzie do pogromu sklepów i mieszkań żydowskich (np. w sierpniu 1911 roku w Tredegar). Anglia więc chce stworzyć jakiś odpływ dla Żydów kontynentalnych i zmniejszyć ich napór na Wyspy Brytyjskie. Herzi zostaje zaproszony na członka komisji emigracji Cudzoziemskiej. Wielki to zaszczyt. Foreigner1 ma raptem współdecydować w sprawach wewnętrznych Imperium. „Żydzi króla angielskiego” poczynają go poszukiwać, jak trafnie przewidział. Sir Samuel Montague, członek parlamentu, z barami tragarza, ze szpakowatą brodą, przyznaje się Herzlowi, że bardziej czuje się Żydem niźli Anglikiem. Angielski Rotszyld gotów jest zebrać grupę osób interesujących się kolonizacją z począt-* [Red.:] Cudzoziemiec. 8- 115 kowym kapitałem dziesięciu tysięcy funtów. Komisja nalega, by wskazał teren w granicach Imperium Brytyjskiego albo na ziemiach, na które Wielka Brytania ma wpływ niepodzielny. „Imperium angielskie jest jak olbrzymi skład - zapisu- ^ je Herzi - sami dobrze nie wiedzą, ile czego w którym kącie mają. Zobaczę, czy nie mają na składzie czegoś odpowiedniego dla mnie”. I wówczas przypomina sobie ponowny występ, tym razem na ostatnim, pią-tym kongresie, niestrudzonego Trietscha. Trietsch na tym kongresie „prze-dłużał” już Palestynę nie na zachód - na Cypr, a ku południowi. Gdzie mianowicie - tego niefortunny mówca nie zdążył powiedzieć, bo go krzyki ponownie spędziły z mównicy. Rejterował się, rozdając powielony memoriał. Z niego dowiedziano się, że ta kraina, którą zamierza kolonizować nazywa się El-Arisz. - Wus is a E/earis^? - pytały na sali brodate, ciemne i zaciekłe chowe- ‘ wejczyki, mniej więcej tyle wiedzące o ziemiach otaczających Palestynę, ile o tajemniczych krajach zamieszkiwanych przez „czerwonych Żydków”, o któ-rych opowiadali im mełamedzi po chederach (205). Ale wówczas jeszcze był z nimi ich wódz. Dżentelmen w niepokalanym surducie, kawaler Wielkiej Wstęgi, obcujący z monarchami, z wysokości miejsca prezydialnego przeciął incydent, oświadczając, że o kolonizowaniu jakiego bądź innego kraju niż Palestyna nie ma mowy, że Palestyna to świę-tość, od której na chwilę odstąpić nie można (240). Teraz, rozglądając się „po składzie”, przypomniał sobie ów referat Trietscha. Cóż to był ów El-Arisz? Istotnie, można go było podać za południową część historycznej Palestyny i uspokoić syjonistyczne cas de conscience. Ten pas pusty pomiędzy Palestyną właściwą a Egiptem wszak odszedł do Egiptu dopiero przed piętnastu laty, w 1887. Był to wielki obszar, liczący sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych, a więc o wiele większy niż obecna Palestyna. Liczył zaś tylko siedemnaście tysięcy ludności i przypuszczam, że obecnie posiada jej niewiele więcej. Przejeżdżałem ten kraj autem. Ogromne, majestatyczne, posępne skały na horyzoncie kamienistego stepu, w których mieszczą się pieczary zagnieżdżone z rzadka przez ludzi. Góra Horeb, którą mijałem przy zachodzie słońca, z której Mojżesz obwieścił Zakon, fioletowiała mistyczną i groźną ponurością. Herzi rozmawia z premierem Chamberlainem. Chamberlain rozumie w lot: jest to jeden skok od Palestyny - na razie \ tureckiej. Tuż przy Suezie - tchawicy Imperium Brytyjskiego. „Lekko licząc, jest na świecie dziesięć milionów Żydów - mówi Herzl. - Za jednym pociągnięciem Anglia otrzyma dziesięć milionów ukrytych, ale wiernych poddanych. Są między nimi handlarze, ale też są uczeni, prasa, giełdziarze, przemysłowcy”. Herzl już mówi kategoriami traktatu wersalskiego. Maska dżentelmena angielskiego błyska inteligentnie pod monoklem. Może już ma wizję Allenby’ego? 116 Porozumieli się. Do Egiptu Herzi wysyła swego współpracownika, Greenberga, i sam rzuca się w odmęt prac przygotowawczo-technicznych. Pojedzie sam do Egiptu... Tym razem jego słodka, anielsko cierpliwa matka, która nigdy nie stawała w poprzek pracom syna, ostrzega: „Nie igraj z egzystencją twych dzieci”. A jednak jedzie, „uciekłszy redakcji jak chłopak szkolny” (203). Na widok Nilu, na widok Suezu, stojącego w przepychu zieloności, w czubach palm, u granic kraju pustego jak śmierć, woła do towarzyszących mu Anglików: „Jeśli zażądam od dwudziestu tysięcy młodych Żydów, by poszli z bronią w dłoni na podbój Palestyny - będą gotowi. I to by było wiele sympatyczniej-sze, niż kupowanie ziemi”. „Krwią i ogniem Judea upadła, krwią i ogniem Judea powstanie”. Z tym hasłem walczyli o niepodległość zeloci. To hasło przyszło do Herzla na szlaku, który przed tysiącleciami przekraczał Mojżesz. Z tym hasłem Ben Zwi zakładał za czasów tureckich związek szomerów (strażników), broniących swej ziemi z bronią w ręku. To hasło, które coraz to padało w kurz codziennych spraw, podnieśli rewizjoniści. Herzi tak wierzy w rychłe urzeczywistnienie projektu, że. liczy na pierwsze zbiory żydowskie już na przyszły rok. „Należy tereny jesienią wyznaczyć, a przez zimę uprawić - pisze 27 lipca 1902 w liście do Rotszylda - co do czego już posiadam szczegółowo wypracowane plany”. Nie zakupuje też dlatego dla zmarłego ojca stałego miejsca na cmentarzu w Wiedniu. Tymczasem, już w Europie, spadają na niego dwa ciosy: Krwawe pogromy rozszalały się na ogromnych obszarach Rosji. Ahaswerus musi iść w drogę. Egipt nie zgodził się dać wody z Nilu, bez czego cały plan kolonizacji El--Arisz stał się nieaktualny... Ahaswerus nie ma gdzie iść. TOPIEL I ZWODNY LĄD Diabelską operę buffo zostawiliśmy w rozdziale o „anielskim programie” w latach osiemdziesiątych na poczynającym się antrakcie wojny 1887. W myśl tezy, którą uzasadniałem - że w tej operze następują partie pianissimo, kiedy suwereni Żydów są w opałach - przygotowania do wojny i wojna dają kilka lat odpoczynku. Ale wojna jest dla Rosji zwycięska, można więc bezzwłocznie przejść do właściwej partytury. Jej rejestr przerwaliśmy na roku 1883, na pogromie. w Jekaterynosławiu, a już w 1887, po skończonej wojnie, rodziny poległych żołnierzy z tych pułków, które stacjonowały poza granicą osiedlenia, wysiedla się bez litości,, nieraz z terminem trzydniowym na likwidację mienia. W powie-ści Rabinowicza pt.; D^iedyc^ny świecznik na okręcie wojennym ginie jednocześ-nie ojciec i syn marynarze-Żydzi, a ich żony są bezlitośnie wyrzucone z miejsca zamieszkania (244). Ciekawe jest zakończenie powieści: babka poucza małą wnuczkę, że ojciec i dziad „polegli za ojczyznę i ilekroć spojrzysz na świecznik, jedyną rzecz, która została ze zrujnowanego mienia, pamiętaj, żebyś ich świetlanej pamięci nie brukała myślami buntu ani oburzenia”. W ogóle ta literatura żydowska w Rosji XIX wieku roi się od nieoczekiwanych wyskoków lojalizmu po najbardziej tragicznycn opowiadaniach. Nie tylko wysiedlano rodziny poległych żołnierzy poza strefą osiadłości, ale i w samej strefie szeroko stosowano prawo, że Żyd może wprawdzie mieszkać w miejscu zasiedzenia w strefie, ale nowi Żydzi osiedlać się nie mogą. Podawałem historię reb Izraela, który wróciwszy z pogrzebu ojca z miasteczka, w którym odsiedział sziwę, nie został wpuszczony do domu w rodzinnej wsi jako nowo osiedlający się. Wysiedlano Żydów, gdy skończył się im czas wynajmu mieszkania, bo wynajęcie o dwa domy dalej uważane było za nowe osiedlanie się. Żydzi z miasteczek obawiali się wyjeżdżać na letniska. W 1887 roku zwycięstwo nad Turkami zostaje uczczone przez wprowadze-nie numerus ciausus w obrębie kresy osiadłości na dziesięć procent, gdy faktycz-nie po miastach ludność żydowska zwykle przekraczała pięćdziesiąt procent, za kresą (gdzie mogli mieszkać wykupujący świadectwo pierwszej gildii) pięć procent, a w stolicach - trzy procent. 1888 - dla Żydów zostaje całkowicie zamknięta adwokatura. 1889 - ogromna ilość miasteczek w obrębie kresy osiedlenia zamienia się w osady (a więc odwrotnie, niż bywa w normalnym rozwoju kraju), aby il8 rozciągnąć na nie zakaz osiedlania się Żydów. Współczesny „Times” pisze; „Żydzi w kresie osiedlenia są jak w klatce, której ściany wciąż się zsuwają” (221). Ale protestuje Europa - rosyjska inteligencja milczy. Milczy Turgie-niew, milczy Tołstoj. Mity maskilistyczne straszliwie padają. 1890 - na szyldach Żydzi są obowiązani wypisywać pełne paszportowe imię własne i imię ojca, a więc na przykład zamiast Aleksandr Lwowicz Koń, miało być napisane Zelman Lejbowicz Koń, a nawet Zuś, bo paszporty rosyjskie zwykle wypisywały zdrobniałe imiona Żydów: Srul zamiast Izraela, Moszek zamiast Mojżesza itd. Imię nie może być wypisane mniejszymi literami niż nazwisko. Żydzi więc poczęli w ogóle unikać pisania nazwisk, nazywając swe zakłady godłami. Tego zabroniono również. 1891 -wielka obława w Moskwie. Jest początek marca i stoją głębokie śniegi. Ludzie, zamieszkujący po kilkadziesiąt lat w Moskwie, muszą nagle wyjeżdżać do wypisanych w paszporcie miejsc zamieszkania, skąd pochodzili ich rodzice i których oni na oczy nie widzieli. Zrozpaczeni chcą przeczekać tę brankę. Zmarzłe dzieci płaczem wydają miejsca ukrycia po cmentarzach, po poddaszach. Poważni kupcy nocują po domach publicznych, bo żaden hotel by ich nie przyjął. Dwadzieścia tysięcy ludzi, między nimi chorych na noszach, zgrupowano w mróz na dworcach, nakładając im drewniane kajdany. 1892 - Żydzi pozbawieni praw wyborów do magistratów, choć po mias-tach częstokroć stanowią osiemdziesiąt i więcej procent ludności. 1895 -kary za używanie, nawet w stosunkach towarzyskich, imion nie metrykalnych. 1894 - chederom odjęte zostaje nauczanie czegokolwiek, poza religią, nawet tabliczki mnożenia. 1895 - zarządzenie przypominające opodatkowanie Żydów na rzecz wy-praw krzyżowych, których uczestnicy dokonywali pogromów. Mianowicie, z sum płaconych na koszer opłaca się nadzór policji nad Żydami. 1896 - żołnierze-Żydzi pułków stacjonowanych poza kresą osiadłości nie mogą spędzać urlopów w miejscu postoju oddziału macierzystego. 1897 - nagroda za pojmanie Żyda kryjącego się poza kresą osiadłości - dwukrotnie większa niż za pojmanie bandyty. 1898 - obostrzenie numerus ciausus.. Wprowadzenie monopolu odejmuje chleb ćwierć milionowi Żydów. Liczba Żydów bez określonego zajęcia dochodzi do pięćdziesięciu procent. Rząd się wścieka, że Żydzi są elementem nieproduktywnym, więc coraz ostrzej ich traktuje, ilość nieproduktywnego elementu za każdą represją wzrasta i tak w kółko. Szmarja Lewin, który ironizuje to uprzedzenie rządu, sam w pewnym miejscu pisze o „zamożniej-szym” kupcu, który opierał się jego agitacji wyjazdu do Palestyny, mówiąc, że „nie wymieni Europy dla Azji”. Europa tego kupca bazowała na trzystu ru-blach (stu pięćdziesięciu dolarach) kapitału, którym obracając żył nieźle z dużą rodziną. Trzeba sobie powiedzieć, że nie mogły to być normalne zyski (207). „9 Wreszcie, jak kiedy długo tlejący żar musi wreszcie buchnąć ogniem, tak i w Rosji końca XIX wieku pojawia się „stary znajomy” żydowski: 1899 - ma miejsce wielki trzydniowy pogrom w Mikołajowie i pogromy w innych miastach. 1900 - rodzony brat pogromu - proces o mord rytualny niejakiego Blon-desa, trwający dwa lata. Życie Rosji jest zaognione nie tylko na odcinku żydowskim. Nadciągają pierwsze wstrząsy rewolucji, w której szeregach kroczy młodzież żydowska. W 1902 zostaje zabity minister spraw wewnętrznych Sipiagin i jego następca, były dyrektor Departamentu Policji, Piehwe, postanawia „utopić rewolucję w żydowskiej krwi”. Wśród biurokracji rosyjskiej powstaje konspiracja reakcyjna. Jako wyko-nawców werbuje się męty społeczne. 6 czerwca 1905 roku wybucha straszliwy pogrom kiszyniowski. Kiszyniów, wybrany na debiut, było to miasto stołeczne Besarabii, połu-dniowej prowincji Rosji, oderwanej od Turcji. Besarabia była zamieszkana przez ludność biedną i mieszaną - Ukraińców, mołdawiańskich chłopów i Żydów. Wpływy dziejowe Rzeczypospolitej Polskiej były tu o wiele mniejsze niż na całej reszcie ziem objętych kresą osiadłości. Kraj był długo pod panowaniem greckich fanariotów - dzierżawców podatków u Porty Otomańs-kiej. Z tradycji więc swoich i składu ludnościowego był idealnym terenem dla samowoli urzędniczej i krwawych rozpraw. Byłem w Rumunii, która przeszła tę samą edukację wschodnią, jesienią 1959 roku, kiedy został zamordowany premier Calinescu. Jako odwet polecono w siedzibie każdej prefektury zabić bez sądu czterech członków z listy młodzieży Żelaznej Gwardii, a ciała przez trzy dni trzymać wystawione na widok publiczny. I rzeczywiście w każdym miasteczku rumuńskim na central-nym placu leżały przez trzy dni na słomie ciała poszlachtowanych ludzi. W owe dni pewien mój znajomy był zaproszony na brydża z prefektem. Prefekt się spóźnił mocno i siadając do kart tak się tłumaczył: „Miałem kłopot, bo zabiliśmy czterech członków z ogólnej listy stronnictwa Żelaznej Gwardii, a tymczasem trzeba ich było wziąć z listy młodych. Ale to nic - dodał uspokajająco, zabierając się do tasowania kart - już poprawiliśmy omyłkę”. A kiedy w Rumunii zapanowały rządy już tej właśnie Żelaznej Gwardii pod protektoratem hitlerowskim, w Jassach, mieście na granicy Besarabii, prowa-dzono Żydów do rzeźni miejskiej i tam masowo szlachtowano. Idea była niewątpliwie hitlerowska, ale styl wykonania krajowy. Nudne i przeraźliwie brzydkie jest miasto Kiszyniów. Rozpełzło po ziemi parterowymi i jednopiętrowymi domami. Domy murowane, produkt nowszych czasów, są ozdobione gustownymi ząbkami w cegle, naśladującymi bizantyń-skie wzory, w gruncie rzeczy stanowiące swoistą moskiewską barbarię, którą wniosło budownictwo „kazionne” (rządowe). Domy drewniane kryte były 120 nierzadko dachami z trzciny, zdobne w przybudówki, galeryjki, stryszki i mansardy, mające dookoła wozownie i drewutnie. Po pustych placykach stały olchy, czarne od gniazd gawronich. Chmary gawronów wszędzie - oto obraz Kiszyniowa z 1915 roku, jaki mi utkwił w pamięci. W 1905 jego obraz musiał być taki sam. Wyobrażam sobie, że to śmiertelnie nudne miasto musiało mieć w sobie jakieś duchowe resursy, bo by ludzie w nim wyzdychali jak muchy. Kiszyniów żydowski był pod wpływami cadyka ż Bender i zamieszkiwali go chasydzi. Wyobrażam sobie, że po tych skrytkach i drewniakach żyło ciepłe rodzinne życie, rozjarzające się szabasówkami w szabasowe wieczory, wyrajające się kuczkami (szałasami) na pokrzywione balkony w święto Sukot, grzechoczące grzechotkami dziecinnymi na Purim, trzęsące grzechy i kręcące czarnym kogutem na Jom Kipur, tańczące wściekłe tany radości z Torami na Simchat Tora, zawodzące na 9 Aba, w dniu zburzenia świątyni. Na co dzień mruczące setkami młodych głosów po setkach chederów, zabiegane po błotnistym rynku, wsłuchane w stare podania A-gady, życie, przez które płynęła epicka żarliwość Tory, płomień proroków, świątobliwość midraszów. Jednym słowem - ciepłe życie, pełne kolorytu, miłości rodzinnej, tradycji, życie soczyste, które duch ludzki potrafi sobie wytwarzać nawet na pustyni i które oni sobie tu wy-tworzyli, w tym zarzuconym zakątku, na skraju kresy osiadłości, zapomnień! zdawałoby się przez władze wyższe (oby to wiecznie trwało), przysposobieni do lokalnych wymagań łapówkowych. Aż nagle w dzień świąteczny, kiedy tłumy ciemnych Mołdawian były na rynku, wysypały się na dworcu z pociągu jakieś typy, które rozbiegły się po mieście. Rozszalał się pogrom. Targującemu się o jakąś krowę na rynku chło-pu, który uważał Żyda za konieczny i nieodłączny atrybut swego życia, nagle zachodziły krwią oczy, porywał orczyk, kłonicę, widły, topór i szedł z tłumem. Zrabowano i zniszczono tysiąc pięćset sklepów i mieszkań, zabito czterdzieści pięć osób, raniono ciężko osiemdziesiąt sześć, lżej pięćset. Gwałcono kobiety, wydłubywano oczy, obcinano piersi, wbijano gwoździe w głowę. Po drewut-niach, piwnicach i przybudówkach odbywały się sceny mrożące krew w żyłach. Aby stało się z owym cichym życiem jako jest powiedziane w proroctwie Amosowym: „Tedy się obrócą w kwilenie pieśni kościelne dnia onego, mówi panujący Pan, mnóstwo trupów na każde miejsce po cichu narzucają” (A-mos VIII, 5). Administracja zachowała się biernie. „Kiszyniów był zamieniony w cyrk starożytny - mówił na rozprawie sądowej słynny obrońca Karabczewski - w którym władze i świątecznie przybrane tłumy przyglądały się igrzyskom”. Wieść o pogromie przygięła strasznym brzemieniem żydostwo. W swoim doświadczeniu dziejowym poznało już ono prawo serii pogromowych. Ale ćmiła duszę nie tylko obawa o to, że jutro w rodzinnym miasteczku rozpocznie się pogrom. To było żydostwo, które miało już za sobą pierwszą aliję, 121 maskilizm, chowewej-syjonizm i te pompatyczne kongresy, na których ich wspaniały wódz, rozprawiający z monarchami i premierami, roztaczał przed oczami takie upajające wizje. I to żydostwo nagle widziało bezsilność, upodle-nie ostateczne, czuło się jak robactwo, które tłumowi podludzi wolno bezkarnie tępić. Bialik wybucha Pieśnią o pogromie, której wyjątki tu podaję w tłumaczeniu S. Hirszhorna, bardzo blado tylko odzwierciadlającym oryginał (jestem zdolny to ocenić, porównując polski przekład ze wspaniałym, kongenialnym przekła-dem Żabotyńskiego). C^łowiec^e! Przejdź się po mieście pogromu I niech się duch Twój nie w^dryga, nie lęka, Niech patrzy oko, niech dotyka ręka, Wejdź na dziedziniec do każdego domu: Zobacz, jak drzewa, mury i parkany Plami krew skrzepła i mó^g rozpryskan^. Po twoich braciach jest to znak jedyny. Idź błądzić między gruzy i ruiny, Zburzone piece, skrzywione kominy, Czarne kamienie i spaloną cegłę... Tu wróg wyprawił wczoraj gody krwawe. Idź dalej: widzisz ~ oto śmierci kupa, Starego Żyda tu i psa starego Zwaliła jedna zbrodnicza siekiera; Teraz trup ludzki obok psiego trupa, Ra^ww się w lepkim gnoju poniewiera, Krew ich te same chłepcą świńskie ryje. Teraz się w górę wzbij, na strychy ciemne; Głucho i ciemno, nie ma żywej dus^y Jedynie w kacie pająk pilnie przędzie. On był i wówczas, l mógłby powiedzieć O tym, jak człowiek stal się dzikim zwierzem I godność ludzką zbezcześcił na wieki, Jak brzuch rozpruto i napchano pierzem, Jak zmieszono pięć trupów na belce Głowami na dół, jak f^ś po zarżnięciu. Jak w żywe nozdrza powbijano ćwieki, Jak porażona kulą padła matka Z dzieckiem na ręku, a dziecina mała Dalej Zabitej pierś namiętnie ssała. 122 Zajrzyj do mrocznej tej podziemnej dziury: Na piasku ludzki, patr^, widnieje kształt, Tu bet^essysyno ludu twego córy, Tu jednej siedmiu radowało gwałt, Pr^y matce córki tu kalali łono, Pr^y córce matki siedem/srać, be^ przerw, I •^obijano te, które hańbiono I podczas gwałtu i potem i wpierw. A tera^ w górę, ^a/rsyj, na podwórko, Tam się pod beczką, kryli ojciec, brat Pry^ szparę patrząc, jak nad siostrą,, córka, Wstecznie się pastwił rozbestwiona kat. I spoglądając, ^e strachu nieczuli, Jak się kurczyły ciała sióstr i syn, Nie jęk/i, oc^u sobie nie wykłuli, W •(drętwieniu patrząc na mękę i zgon, A w duchu mo^e błagali Jehowę: „Niech cud się stanie, bym ocalał sam”. Lec^ po/d^ies^ jesyy dalej, aby •^bliska Obejrzeć świńskie chlewy i psie budy, Gd^ie się chowali wnukowie Jehudy Machabeus^a, co go \owią, lwem. Pieśń o pogromie ukazuje się pod tytułem... Pieśń o Niemirowie. W Niemirowie przed paruset laty czerń kozacka dokonała pogromu i pod tym tytułem poemat prześlizgnął się przez cenzurę. Należy się wmyślić w ten żałosny różaniec dat, które podałem, dat represji, poniżeń, pauperyzacji i pogromów. A z drugiej strony wziąć ciągłe niepowo-dzenia charterowe, rozpacz bezsiły i nagromadzoną wolę ratowania żydostwa. A wówczas zrozumie się Herzla, który jeszcze na piątym kongresie wołał, że Palestyna to świętość, aby niebawem zająć się Sprawą El-Arisz i popełnić obecnie, po pogromie, krok niesłychany - udać się z wizytą do krwawego Piehwego. Redaktor „Jedijot”, Rosenfeid, powtarzał mi rozmowę z Jakubem de Haas, sekretarzem Herzla. Weszli wraz z Herzlem do restauracji, zamówili obiad i zaczęli przeglądać gazety, które właśnie przyniosły straszne szczegóły pogro-mu. W międzyczasie kelner postawił przed nimi sardynki. Herzi zbladł, odepchnął je ruchem gwałtownym. - Nie mogę... mają trupi zapach -powiedział zduszonym głosem. Istotnie, został z tamtych dni jego artykuł, który tak się kończy: 125 „Wypełnijcie ich krwią łzawnice - byśmy je zamurowali w fundamentach, na których dźwigniemy nasze dzieło. Nim to nie nastąpi, będą mi śmierdziały hiacynty sardynkami, ryby trupami, a tulipany będą przypominały krew”. Mus, straszliwy mus opanował wodza, którego naród ginął. Świat mu się wydawał trupiarnią, za wszelką cenę pragnął wybić okno, za wszelką cenę... „Z Bogiem, lub choćby mimo Boga” - pisał Mickiewicz, szukając wyjścia dla nadludzkich cierpień swego narodu. „Przeciw diabłu, lub chociażby z diabłem” - mógłby powiedzieć Herzl. „Kraje antysemickie staną się naszymi sprzymierzeńcami...” Jedzie do krwawej Rosji szukać straszliwego sprzymierzeńca. Wyjeżdża 5 sierpnia 1905 roku, w dwa miesiące po pogromie. Jedzie przez Warszawę. Po raz pierwszy „Tankred i książę Galilei” zapuszcza się w ostępy tych krnąbrnych i dziwacz-nych ostjudów, z którymi tyle kłopotów miewał na kongresach. Chciwie przylega do okien wagonu, by obserwować tłumy żydowskie zalegające dworce. Sto lat temu z równą ciekawością patrzył przez okno karocy inny podróżnik, który również proponował założenie państwa żydowskiego, który podobnie jak i Herzl czuł się „Francuzem w Austrii i Austriakiem we Francji” - książę de Ligne. Podróżnik francuski tak opisywał Żydów: „Zawsze spoceni z powodu niestrudzonego uganiania się po ulicach i karczmach w celu zbycia swego towaru; prawie wszyscy skuleni i skurczeni, o rudych lub czarnych brodach i zawsze brudni, cera żółto-zielona, zęby dziurawe, nos długi i krzywy, spojrzenie bojaźliwe i niepewne. Głowa chwiejąca się, włosy kędzierzawe i skudlone, nogi krzywe. Oczy przeważnie wklęsłe, podbródek wydłużony i wąski, pończochy czarne dziurawe i spadające z wychudłych nóg, czapka aksamitna pod wielkim filcowym kapeluszem. Oto jak wygląda w Euro-pie dziesięć milionów Żydów” (20). Niewiele lepiej wyglądali po stu latach. Żydzi widziani przez Herzla z okien wagonu, robią na nim wrażenie takiego poniżenia, że „blednie, chwieje się, otoczenie robi wszystko, by go do okien nie dopuszczać”. Herzl jedzie do Rosji przy silnych oporach plutokracji żydowskiej w Rosji, która obawia się, że... no, obawia się wszystkiego. Uspokaja ich. „Zagram nieśmiertelną partię, w której nie oddam ani wieży, ani królowej”. Ale nie tylko Brodzcy i Polakowowie obawiają się tej jazdy. Poseł Grinbaum mówił mi, że jako młody student nie pojechał na dworzec witać „pana, który jedzie do krwawego Piehwego”. Z Piehwem ma cztery konferencje. Rosja czuje się niezręcznie wobec Euro-py i rząd jej pragnie stworzyć sobie jakieś alibi w sprawach pogromów. Herzl przekonuje Piehwego, że emigracja żydowska leży w interesie Rosji. Piehwe daje mu list, w którym oznajmia wolę cara, że Rosja poprze u sułtana sprawę kolonizacji Palestyny, a na terenie państwa pozwoli organizować się syjonizmo-wi. Zakaz nabywania udziałów Banku Kolonizacyjnego zostaje zniesiony. 124 Herzi w drodze powrotnej zatrzymuje się w Wilnie. W stolicy wielkiego gaona, w Mekce żydowskiej, za jaką uważane było Wilno - tłumy witają go na dworcu. Rabini przy wejściu do synagogi wręczają mu Torę. Dla tych mas nurzających się w rozpaczy, oczekujących każdego dnia krwawej rozprawy, prezydent egzekutywy syjonistycznej, rozprawiający za pan-brat z Piehwem, wydaje się jakimś super-sztadlanem (zastępcą interesów żydowskich), jakimś Mardochajem na światową skalę. Bóżnica przepełniona, ulice przepełnione, przed hotelem stoją tłumy, wszędzie, gdzie się ruszy, idzie za nim gorące westchnienie jego udręczonego ludu. Zapewne wówczas przestaje być wiedeń-czykiem, różni się z księciem de Ligne w odbieraniu turystycznych wrażeń, sta-je oko w oko z przeraźliwą niezgłębioną tragedią Wiecznego Ludu, łamie się w sobie, nie mogąc nic, nie mogąc nic... Kiedy bawi na wieczorze pod Wilnem, w Górach Ponarskich, w górach, na których stare drzewa, przeczyste powietrze i widok na Wilno cichy i kojący - i tam przychodzi z Wilna wielka masa ludzi biednych, tłum zmiażdżony, tłum szukający nadziei. Oni wiedzą, że to nie Rotszyld, że to nie Hirsz ani Montefiore, oni wiedzą, że nie da im nic ani dla nich, ani dla gminy. Oni przychodzą, by, jak w biblijnych czasach, dotknąć krają szaty jego i zaczerpnąć otuchy. Gwiazdy się iskrzą w smolistej nocy sierpniowej, tłum robotników żydowskich faluje za oknem parterowej willi i nagle z jednej młodej piersi pada okrzyk: Jechi Hamelech! - Niech żyje król! Wraca do hotelu George’a. Hotel ziemiański, zasiedziały, jakby dependenc-ja dworu. Przy stolikach restauracyjnych siedzą ziemianie polscy, potomkowie tych, którzy sprowadzili Żydów do Polski. Potomkowie tych, którzy tańczyć kazali Meszkom majufesa. Świat duchowy inny niż chuligani z nożami w rękach, ale nie mniej ciążący na duszy żydowskiej, na życiu żydowskim. Stoliki się znają między sobą - wszystko to sąsiedzi, siedzący na ziemi własnej od wieków. Od stolików do stolików totumfaccy lokaje roznoszą wieść nieprawdopodobną, że ten pan z czarną brodą to Żyd. - Żyd?... - Ale zagraniczny. Przyjeżdżał do ministra Piehwego. - Pewno kolej będą budować - decydują szlagoni. Oni przecież też sowicie płacili daninę, jaką płaci naród zwyciężony. W tym samym Wilnie na placach publicznych stały szubienice, z tego samego Wilna liczne kibitki wywoziły zesłańców, na poczcie, po urzędach rozwieszone były napisy, że zabrania się mówić po polsku. Po każdej klęsce, po każdym powstaniu, po każdym spisku deszcze spłukują krew z szafotów, trawa nowa zielona pokrywa place straceń, skiby nowe odwalają się na polach, które stanęły pustacią, rośnie życie od nowa i trwa, i znowu tragarz na dworcu, i dorożkarz, i służący w hotelu mówią po polsku i znowu łuki domów poczynają się sklepić w Unie polskiego baroku. Co ich chroni, niewolnych, którzy nie chowają się za mury getta? 125 Ziemia. Własna ziemia pod nogami. Ziemia, której trawa, sto razy wyniszczona przez machiny wojenne, znów odrasta. Trawa, wiecznie żywa, mocniejsza niż dworce wszelkich Hamanów. Ręce Herzla opadły bezwładnie. Duszność, dobra znajoma ostatnich lat, podeszła ku sercu. Żebyż jaki punkt zaczepienia na tym szerokim, pustym, wrogim, obojętnym świecie. Dla tych ludzi, co dziś wieczorem krzyczeli: „Niech żyje król żydowski”, a teraz śpią po lepiankach śniąc sny różowe, do których są tak zdolne ich naiwne, gorące, pełne fantazji i udręczenia serca. Bezsilny Król Żydowski. Kelner na tacy wnosi list. List jest datowany aż 14 sierpnia, ale bo też przepychał się przez tyli świat, koperta ma tyle przekreśleń adresów. Prowincja szlagońska ciekawie zerka. Jakieści zagraniczne marki... Pewno jakiś gruby interes! Ho, ho - ci Żydzi... List, istotnie, przynosi najgrubszy interes, jaki zaproponowano żydostwu od dwu tysięcy lat. Sir Clement Hill powiadamia Prezesa Egzekutywy Syjonistycznej, że rząd Wielkiej Brytanii ofiarowuje Ugandę dla kolonizacji żydowskiej z autonomią żydowską, z Żydem jako szefem administracji. Syn kupca drzewnego, potomek marranów, potomek przodków, którzy tułali się z Hiszpanii do Turcji, z Turcji do Węgier, z Węgier do Wiednia, chowa list w boczną kieszeń surduta. Wąsate twarze wirują przed nim, nasuwa się na nie noc na Górach Ponarskich i krzyki: „Niech żyje król”, błyskają złe błyski z żandarmskich oczu Piehwego i... co to? - o nozdrza znowu uderza dręczący, mdły zapach. Sardynki? Dotyka ręką kieszeni. Niknie wszystko, wstaje równe światło, przenika całe jego jestestwo. Światło idzie z nieznanego lądu, na którym się mieści ziemia. Dla nich ziemia! Wyjeżdża z hotelu na dworzec późną nocą. Pociąg Moskwa-Wierzbołów, stacja graniczna, odchodzi o pierwszej minut trzydzieści. Ulice, pomimo nocy, zalega tłum. Ruch jest zahamowany. Policja wzywa kozaków. Król żydowski wyjeżdża przy świście nahajek. Bladzi stoją na peronie najbliżsi, którym pozwolono go żegnać. Ale stojący w oknie Herzi nie chwieje się pod ciężarem odczuwanego poniżenia. Dotyka ręką kieszeni, w której spoczywa list. OSTATNIA RAFA Herzi wraca z Rosji na sam kongres. Szósty kongres, który pozostał w annałach syjonizmu jako Kongres Ugandzki... Sądził, że zostanie przyjęty jako triumfator. Tymczasem już poprzedzające kongres posiedzenie egzekutywy oblewa go zimną wodą. W świecie żydows-kim szumiało, że Herzi konspiruje z wrogami. Już na poprzednich kongresach krzyczeli Herzlowi: „My nie jesteśmy żadni tajni radcy absolutnego monarchy” (209). „Nie przyszło żadnemu z nich do głowy - zapisuje w pamiętniku - że za te wszystkie osiągnięcia należałby mi się choćby uśmiech podziękowania”. Ale też ma pierwszy dzwonek ostrzegawczy i na plenum kongresu referuje wniosek ugandzki z całą ostrożnością. Uganda mogłaby zostać, jeśli kongres to zaakcćptuje, autonomicznym żydowskim osiedlem z żydowskim namiestnikiem i pod ogólnym zwierzchnict-wem angielskim. Uganda będzie niejako domem noclegowym w drodze do Palestyny. Sułtan, który gra na zwłokę, otrzyma w ten sposób doping, będzie pobudzony do rywalizacji. Tłumaczy się, że nie mógł po tym, co widział w Rosji, nie postawić tego wniosku. Byłby jak człowiek, który sam mając ciastka, poucza nędzarzy, że mają się wyrzec nawet chleba. „Będę może szczęśliwy, jeśli od tych, co są w nędzy i głodzie otrzymam odpowiedź: nie, nie chcemy tego chleba”. Z Rosji da się zorganizować emigrację. Ma na to zapewnienia rządu rosyjskiego, który żąda tylko, aby żydostwo było lojalne, aby syjonizm zachował praworządny charakter... To mówi Europejczyk. Tam, w głębi skamieniałej sali, siedzą przedstawi-ciele tych wyrzynanych. Właśnie w czasie kongresu przychodzi wieść o pogro-mie w Homlu: wojsko strzelało nie do pogromców, tylko do samoobrony żydowskiej. Dwunastu zabitych, dwieście pięćdziesiąt sklepów i mieszkań zdemolowanych... - ...tylko żąda, żeby żydostwo było lojalne... Zrywa się burza. Lider Poale-Sion, doktor Syrkin, strofuje Herzla... na plenum... z mównicy: „...w pewnych sprawach lepiej by zachować milczenie...” Z głębi sali w serce chorego Herzla pada okrzyk: - Zdrajca!... Wstaje od stołu prezydialnego, chwiejąc się wychodzi do sąsiedniego pokoju, w którym oczekuje matka z lodem, który mu przykłada na serce. „7 Na sali stara gwardia Herzla walczy jak lwy o swego wodza. Nordau przechodzi sam siebie, Chazanowicz, który przecież cały majątek utopił w ufundowanie biblioteki w Palestynie, którego trudno posądzić o brak miłości dla Syjonu, prosi, zaklina. Rozszczepione są dusze ludzkie. Przecież i tak do różnych kątów świata uciekło w ciągu ostatnich dwudziestu lat kilka milionów Żydów ze wschodniej Europy. A kiedy się chce nadać sens temu rozproszeniu... Ale wola, świadoma wola żydowska może służyć tylko sprawie Syjonu. Po sali stoją grupki ludzi w rozterce. Jednak słowa Nordaua i innych zachwiały wielu. Bezwzględnie za natych-miastowym odrzuceniem wniosku wypowiada się stu siedemdziesięciu siedmiu delegatów. Wśród pozostałych dwustu dziewięćdziesięciu pięciu jest wielu wstrzymujących się, wielu takich, którzy są bezwzględnie przeciw Ugandzie, ale nie chcą odrzuceniem oferty a limine dotknąć Anglii. Pragną spławić wszystko w komisji. Stu siedemdziesięciu siedmiu delegatów porzuca kongres. Postanowiono odroczyć sprawę do siódmego kongresu. Pieniędzy na zor-ganizowanie wyjazdu do Ugandy komisji badawczej nie dawać. Było wiadomo, że pieniądze na wysłanie takiej komisji zostaną znalezione w źródłach prywatnych - rzecz znamienna - aryjskich. Żabotyński podaje opowiadanie Herzla: „Przyszli do mnie i mówią, że ci ludzie, co wyszli, siedzą i płaczą; wówczas zrozumiałem, że z ich strony nie była to czcza demonstracja, tylko rozpacz. Poszedłem do nich, aby ich zapewnić, że program bazylejski pozostaje nietknięty”. W tej tragicznej chwili, kiedy mu z sali krzyczą: „Zdrajca!”, osiąga równocześnie najwyższą nagrodę życia. Konflikt ugandzki wykazał, jak syjo-nizm pogłębił i skonsolidował odrodzenie żydostwa. Zarysował się kształt: że nie chodzi tylko o zaradzenie niedoli żydowskiej. I zarysował się kształt: że nie chodzi tylko o teoretyczny program jakiegoś państwa żydowskiego. Śmierć stała już tuż. Ale drogę wędrowcy mogli już rozeznawać nie po gwiazdach i nie po locie ptaków. Ustało miotanie się na wszystkie strony w poszukiwaniu terenów - El-Arisz, Cypr, Mozambik, Kongo, Mezopotamia, Tripolis, Uganda... Doprowadził ich do miejsca, z którego widać było Ziemię Obiecaną. Wraca na salę i wygłasza swoją ostatnią w życiu mowę kongresową: „...na mgnienie oka nie sprzeniewierzyłem się nigdy programowi bazylejs-kiemu. Czy mam dać porękę po temu? Ja sam jestem poręką. Niech uschnie moja prawica, jeśli cię zapomnę, o Jeruzalem!” Kiedy odbywa się szósty kongres, Usysżkin jest w Palestynie. Marzenia o monarchii konstytucyjnej pod berłem potomka króla Dawida już się ulotniły z głowy Usyszkina, ale pozostało w tej pozytywnej, ha wskroś konstruktywnej i praktycznej naturze dążenie do zainicjowania ładu w publicznym życiu iszuwu 128 (ludności żydowskiej w Palestynie). Usyszkin przyjechał stworzyć pierwsze ramy organizacyjne reprezentacji politycznej. Zbiera się Zjazd Konwencyjny w Zichron Jaakow, który obraduje trzy bite dni; zarywając do późna noce. Rezultatem jest wybranie politycznego przedsta-wicielstwa iszuwu w składzie dwudziestu trzech członków - tak jak dawny Mały Sanhedryn. „Miejmy nadzieję, że z czasem będziemy mieli również Wielki Sanhedryn” - mówi w mowie zamykającej Usyszkin. Zapał, wzruszenie, nadzieje uczestników są wielkie. Wielki Sanhedryn nie zbierał się, nie obradował przez dwa tysiące lat diaspory. Plewiąc ziemię, kopiąc doły pod drzewka pomarańczowe, przekopują się z powrotem do tej ziemi przez dwa tysiące lat. Oto już odkopali Mały Sanhedryn. Oto dokopią się i do Wielkiego Sanhedrynu, złożonego z Siedemdziesięciu członków. Tylko trzeba pracować dalej. I kiedy w porzuconej Europie na ławach kongresowych zasiadają delegaci, by rozważać sprawę Ugandy, Usyszkin, który nic o tym nie wie, bezzwłocznie po rozwiązaniu pierwszej Konstytuanty Palestyńskiej, zbiera w tymże Zichron Jaakow powszechny krajowy zjazd nauczycielski. Zjazd ten, będący silnym pchnięciem spraw palestyńskich, wypowiada się bardzo energicznie za przyję-ciem hebrajskiego jako języka obowiązującego w szkołach. Palestyna jest tuż tuż przed napływem drugiej aliji. Ale nim poczęła się ta nowa fala emigracji - przez stworzenie Konwencji, przez zorganizowanie nauczycieli - pokazał Usyszkin, że pierwsza alija nie całkiem zeszła na bezdro-ża, że są inne zadania niż wybłagiwanie u Rotszylda coraz nowych zasiłków, że to ziarno żydowskie, przywiane z diasporskiej grobnicy faraonowej, palone wichrami kapitalistycznej filantropii, zawiewane piaskiem nędzy, parciejące w nawyczkach ortodoksyjnych - jednak mocą cudowną znalazło w sobie drzemiące siły rozrodcze, zazieleniało, poczęło puszczać pędy, wątłe wprawdzie jeszcze, tak wątłe, że ich „politykierzy” żydowscy uganiający za charterem w dalekiej Europie nie widzieli, ale których cudowną, świeżą zieleń czuły palce nawykłe do przewracania stron w zapylonych księgach i do manipulowania miarką i wagą. Ku pamięci tych zdarzeń jedna z ulic w Zichron Jaakow nazwana została ulicą Konwencji, a druga ulicą Usyszkina. I kiedy, przejęty, „w styksowym wykąpany mule” przyjechał do Jafy, aby siąść na okręt, otrzymał depeszę; Hen^ź proposes East Afrua. Herzi proponuje Afrykę Wschodnią? - Początkowo Usyszkin i jego oto-czenie biedzą się nad tekstem, przypuszczając, że zawiera on ukryte znaczenie polityczne, którego nie można było jasno wyrazić z jakichś ukrytych względów politycznych (236). Usyszkin przeszedł gruntowne religijne wychowanie. Na wyższej uczelni oparł się uczęszczaniu na wykłady w sobotę. Na druskienickiej konferencji był ogniwem pomiędzy ortodoksyjnym i liberalnym żydostwem, tę samą rolę odegrał przed rokiem, na piątym kongresie, w czasie zaciekłych debat 9 De Profundis 129 nad sprawami kulturalnymi. Łąc2ąc wszystko, co było z żydostwa idealistyczne-go i mistycznego, z wszystkim, co jako realistyczną, pozytywną siłę przyszłości przyniósł syjonizm, był Usyszkin jak • ów legendarny słup Boas („w nim siła!...”), co pospołu ze słupem Jachin („zazielenieje!...”), Herzlem, podtrzymy-wał całą świątynię Salomona. Wychowany nie tylko na prorokach, ale na całej przedsyjonistycznej literaturze, biorącej już nowy wiatr w żagle, na książkach Szulmana, na fantastycznych powieściach Mapu, które, aczkolwiek nie nacechowane talentem Sienkiewicza, były dla młodego pokolenia rocznika Usyszkina tym, czym dla pokoleń Polski podległej wizja dawnej wolnej Polski w powieściach Sienkiewi-cza - nie mógł i nie umiał Usyszkin myśleć inaczej o sprawie żydowskiej, jak przez zapach odwalonych skib w Erac Israel. Jechał do Europy, żując w sobie okrutny gniew, żal, zawziętość. Ten Achad Haam, nudny czasem ze swoim duchowym syjonizmem, ma jednak rację co do politycznego syjonizmu: nie chodzi mu o ratowanie judaizmu, tylko o ratowa-nie Żydów. Czymże jest, wobec tego, innym, niż rozszerzony filantropizm baronów? Zdawało się Usyszkinowi, że Herzi - kolumna Jachin - załamał się. Poczuł straszny gniot ciążących stropów na sobie. Wróciwszy do Europy ogłasza list otwarty: wysłanie ekspedycji do Ugandy oznacza utratę Palestyny, czego nie mogą zrozumieć tylko politykierzy, zaślepieni kunsztykami dyplomatycznymi. To jest nie taki lub inny pogląd, któremu w imię dyscypliny należy się podporządkowywać. To jest sprawa życia lub śmierci syjonizmu. Tu żadne podporządkowanie się woli większości nie może obowiązywać. W Charkowie Usyszkin organizuje zjazd Żydów rosyjskich. Zjazd katego-rycznie potępia projekt Ugandy i stawia ultimatum: zaniechanie projektu przez ogół syjonistyczny lub wyjście ze syjonizmu całej grupy charkowskiej, za którą pójdzie ogromna część żydostwa rosyjskiego. Wzburzenie po zjeździe charkowskim dochodzi do apogeum. Na balu Chanuka w Paryżu student Żyd Louban strzela do „zdrajcy” i ugandowca - Nordaua. Grupa charkowska ogłasza, że nie weźmie udziału w następnym kongresie, jeśli Herzi nie da publicznego odwołania na piśmie. Wstrzymają też niezwłocznie wpłatę szekla. A szekel z Rosji był podstawą syjonistycznych funduszów. Ciężkie czasy gotuje życie Herzlowi w tym ostatnim roku jego życia. Pisałem, że jakkolwiek to brzmi paradoksalnie, opozycja przeciw niemu jest największym triumfem jego życia. Ale ten triumf przechodzi po jego żywym ciele. Odwołać? Na piśmie? Ach, jakżeby chętnie odwołał i na piśmie i na placu publicznym. Włożyłby wór pokutny, posypał piaskiem głowę, szedłby ze swoim pokoleniem i z orszakiem widm za sobą, szedłby długim dwutysiąclet-150 nim korowodem pod Ścianę Płaczu, biłby głową o nieme głazy, przysięgał Syjonowi miłość gorącą, jego zwątlały rytm serca wziąłby na swój puls rytm zbiorowy narodu. Ale wtedy uderzał w jego nozdrza - zapach sardynek. Ci, którzy, pełni nadziei, przyszli ze swoich lepianek na Góry Ponarskie. Musi ich ratować. Musi ich wywieźć! Więc może jeszcze stanie się cud, może otworzą się bramy Palestyny, można będzie zrzec się Ugandy, a nie zdradzić widm pomordowanych? „Dobry koń umiera w cuglach” - zapisuje w pamiętniku. Wysyła delegację do Konstantynopola. Chory - jedzie do papieża, błagać o poparcie u Turcji, o kołatanie u mocarstw. Leży to w interesie chrześcijańs-kich miejsc świętych. Papież ma przed sobą pana, który go nie pocałował ani w pantofel, ani w pierścień sakralny. Pan z czarną brodą jest gładki i stara się być przyjemny, ale Ojciec Święty nie widzi, czego by mógł szukać u pasterza tych, których Zbawiciela kiedyś przodkowie pana z czarną brodą ukrzyżowali. Papież gotów jest uczynić jedną koncesję: przygotować dostateczną liczbę misjonarzy. Bo tylko przejście na łono Kościoła Powszechnego rozwiązać może kwestię żydowską. Wysłannicy z Turcji wracają z pustymi rękoma. Z Rosji idą wciąż nowe żądania kamienowania. Wówczas postanawia dać im to, czego żądają. Pisze List do narodu ży-dowskiego: „Droga się rozdwoiła i rozdwojenie przeszło przez pierś moją. Muszę wyciągnąć konsekwencje... Sam nic nie mogę począć... Serce moje jest z syjonistami, a rozsądek z Afrykańczykami... Byłem nagrodzony hojnie przez miłość swego narodu. To jest dobry naród. Ale straszliwie nieszczęśliwy. Niech Bóg go wspiera nadal.” Ale List do narodu ^ydowsktego pozostał tylko w projekcie i nie opublikowa-ny. Herzi zrobił rachunek sumienia: „Sądziłem, że ruch sam pójdzie, ocknie się, gdy go pozostawię sobie. Ale widzę, że powinienem jak chłopak stajenny biec przy galopującym koniu, aby niezręcznego jeźdźca podtrzymywać na siodle. Obawiam się, że mi nie starczy tchu...” Istotnie - może nie starczy. Od 11 do 15 kwietnia obraduje Komitet Wykonawczy. Pełzają insynuacje, że Herzi kierował się na wicekróla Ugandy. To jest już ostatnie zebranie syjonistyczne w życiu Herzla. Stają naprzeciwko siebie - Boas i Jachin. Twardy o szerokich barkach’ Usyszkin - przyszły „żelazny kanclerz” Palestyny i Herzi o zniszczonym sercu. - Więc pan uważa, że powinniśmy się trzymać Palestyny? - pyta Herzl. - Tak. A jeśli pan myśli inaczej, to nie ma dla pana miejsca we władzach syjonizmu. 9- 131 Jeszcze raz odezwie się wódz: - Pan jest silny. Ale ja jestem silniejszy od pana. Nieprawda. Bo za dwa miesiące - śmierć. A tymczasem komisja ostro żąda sprawozdań rachunkowych z wyjazdów. Herzi milczy. Przez mózg idą wspomnienia udręk materialnych, konieczność udawania Rotszylda... Ostatecznie - otrzymuje wotum zaufania. ‘ • * ‘ ‘ •’ ‘ Dobry koń umiera w cuglach... 27 kwietnia chce jechać na spotkanie z Rotszyldem, ale siły mu nie dopisują. 50 kwietnia- długa konferencja z austriackim ministrem spraw zagranicz-nych, hrabią Gołuchowskim. „Jeśli Rosja nie jest przeciwna zamiarom syjoniz-mu, to i Austria też” - deklaruje hrabia Gołuchowski. Ze zdrowiem jest coraz gorzej. Trzeciego maja wyjeżdża do Francesbadu. Na dworcu, z gazety dowiaduje się o zwycięstwie Kuroki. Blada twarz rozświetla się: „Rosja i Turcja zejdą z areny. Otwiera się przed nami nowa droga”. We Francesbadzie mieszka z Kaznelsonem. Dziewiątego maja wchodzi do niego o pół do szóstej rano z memoriałem dla Rosji w ręku, nad którym przesiedział całą noc. Kaznelson jest przerażony. „Muszę się śpieszyć, trzeci dzwonek dzwoni” - mówi Herzl. Kaznelson jest z Rosji, a Herzi pamięta, że w Rosji przed odejściem pociągu uderzają trzykrotnie w duży dzwon. Pamiętnik prowadzi do końca: „Matka myśli, że to tylko kuracja”. „Nie róbcie głupstw po moim zgonie”. 15 maja pisze do Piehwegp. - 16 maja pisze list do amerykańskiego milionera Schiffa ze skargą na kierownictwo ICA, które marnuje spuściznę Hirsza. 5 czerwca wraca do Wiednia, nie mając żadnych złudzeń co do zbliżającego się końca. Na uporządkowanej paczce z listami umieszcza napis: „J» wid oflife comes death’^. Wysyłają go do Edlach. Trzeciego lipca silny atak. Prosi, by go trzymali przy życiu, póki nie przyjedzie matka. Jest już przeważnie półprzytomny. W pewnej chwili unosi się na łóżku, widzi za oknem znieruchomiały tłum młodzieży, zmartwiały w żalu, milczący. Opada na poduszki, szepcząc: „Oni zdobędą, oni ujrzą...” Długie, długie godziny milczenia. Otoczenie chodzi na palcach, sprawdza, czy żyje. Posłano po matkę. „W pełni życia przychodzi śmierć.” W pewnej chwili błądzi po kołdrze palcami jak po mapie: „Te trzy kawałki musi nabyć Keren Kajemeth”. O Skonie! bych leciał ku Tobie... W’jedno bym’s^łacigł skorupy serca mego ^ ruinami Twymi. Jehuda Halevi Przywołuje syna: „Twoi bracia rozsiani po całym świecie. Jeśli zechcesz, znajdziesz ich. Ja ich znalazłem, bo szukałem”. Zmarł tegoż dnia- 5 lipca 1904 roku, tzn. 20 Tamuza roku 5 664 ery żydowskiej, o godzinie piątej po południu, pożegnawszy się z matką. 1. Tedy wstąpił Mojżesz z onych równin Moabskich na górę Nebo, na wierzch pagórka, który jest naprzeciwko Jerychu, a pokazał mu Pan wszystką ziemię od Galaad aż do Dań. 2. I wszystką ziemię Neftalimową i ziemię Efraimową i Manasesową i wszystką ziemię ludową aż do morza ostatniego. 5. I stronę południową i równinę doliny Jerycha, miasta osadzonego palmami, aż do Segor. 4. Tedy mu rzekł Pan: Tac jest ziemia, o którąm przysiągł Abrahamowi Izaakowi i Jakubowi, mówiąc: Nasieniu twemu dam ją; pokazałem ją oczom twoim, ale do niej nie wnijdziesz. {Deuteronomium XXXIV) Midrasze mówią, że wszyscy prorocy widzieli Jehowę jakby przez ciemne szkło (specu/arę), jakby przez zasłonę (ve/uw), jeden tylko Mojżesz widział wszystko „twarzą w twarz”, z zupełną wyrazistością (40). Czy Hess, Smolenskin, Pinsker nie widzieli przez zasłonę jakby - tylko niewyraźnego kształtu przyszłej Palestyny? Czy Herzi nie był tym pierwszym prorokiem nowej epoki, który przez napięcie woli, ukochania i wyobraźni twórczej widział ją tak w szczegółach, tak materialnie, że aż określał kolor „waffenroków” kirasjerów żydowskich, co na naszych ustach wywołuje uśmiech podobny temu, jaki pojawia się kiedy czytamy, że Mojżesz widział tefilim na czole Jehowy? Wraz z nim zszedł do grobu syjonizm czujący tak żywo, że można by go nazwać nie politycznym syjonizmem - bo syjonizm innym być nie może, skoro ma już własną ziemię pod nogami - tylko jakimś syjonizmem biologicznym. Zszedł do grobu - ale w znaczeniu kabalistycznym. Według kabalistów wszystkie dusze, które z sefirotów wypłynęły, jak krople wody wypływające z pochylonej butelki, odbywają Ibur-Gilgul, podróż po ciałach, aż oczyszczą się z grzechów i nadal do sefirotów wrócą. Oczyszczą się z grzechów... Niewątpliwie - Herzi dźwigał na sobie grzech diasporski, jak dźwigał go Mojżesz. Kiedy Mojżesz zrozumiał, że nie wejdzie ^ do Ziemi Obiecanej, prosił Boga, aby pozwolił, by ciało jego było w niej pogrzebione, tak jak to dane było Józefowi. Bóg jednak odparł, że Józef nie zapierał się, że był Żydem, a Mojżesz, będąc w ziemi Midiem, podawał się za kogo innego. Herzi przecież miał w młodości projekty generalnego chrztu Żydów. Herzi, wchodząc do synagogi w czasie pierwszego kongresu, denerwował się nie wiedząc, jak się zachować. Herzi nie znał do końca hebrajskiego, ani jidysz, ani ladino (spaniel) - języków, którymi mówili uczeni lub masy, Herzi paradował w deklu Burschenschaftu. Mściwy jest Bóg Jehowy. Rodzony Syn Herzla, którego wzywał na łożu śmierci, aby szukał braci swoich (a więc nie był wychowany pośród tych braci, jeśli ich miał szukać dopiero) - wychrzcił się. Dlatego we wdzięcznej pamięci narodu żydowskiego pozostaje Herzi nie jako dokonanie, pełne dosytu i zadośćuczynienia, a jako pamięć o dźwiganiu się na pierwszy stopień. Co prawda - na stopień, który by musiał być tam, gdzie drabina Jakubowa pękła na ogromnej wysokości dziejów i należało postawić krok na pierwszym szczeblu jej drugiej części - nad przepaścią tysiącleci. Heine o Mojżeszu powiedział, że uczynił on z biednych nomadów naród izraelski. To było u stóp tej drabiny, stojącej jeszcze na ziemi. Herzi ponownie uczynił z biednych nomadów naród i powiódł do Ziemi Obiecanej w epoce, kiedy prorocy nie chodzili po ziemi. W epoce pary, elektryczności, afer finansowych obejmujących świat, w epoce materializmu, odrzucającego prorokowanie, w epoce demokracji, dążącej do niwelacji. W epoce, kiedy wielkie kanały spajały pośpiesznie lądy, świat się zrastał. I poprzez zgrzyt wielkich dźwigów, kujących bryłę świata, pochylając się pod olbrzymimi kranami, wymijając potworne parowe ekskawatory - ostatni pro-rok wiódł pośpiesznie zapóźnioną gromadę pątniczą, aby zdążyć na czas na to miejsce, z którego i oni przyłączą się do tej wielkiej pracy świata. Dzieci tych, których przywiódł, widzą ziemię nie jak bóstwo, które należy wyczuwać przez mgłę. Nie mają żadnej zmazy z żadnej ziemi Midiem. Każdy z nich, idąc normalnie, bez karkołomnych skoków nad przepaścią, może po-dejść do wizjonerstwa Herzla i może powiedzieć, on, normalny człowiek, że widzi lepiej. Ale jak wkład proroków jest bezcenny w życiu narodu żydowskiego, tak w życiu beztrosko gwiżdżącej sabry bezcenne jest, że u kolebki ich ojczyzny przeciągnął się przez taką sumę cierpienia „Tankred i książę Galilei”. 1. Była nade mną ręka Pańska i ożywił mię Pan w duchu i postawił mię pośród pola, które było pełne kości. 2. I przewiódł mię przez nie wokoło a wokoło, a oto było ich bardzo wiele na onym polu, a oto były bardzo suche. 5. A rzekł do mnie: Synu człowieczy! Ożyją-li te kości? I rzekłem: Panujący Panie! - Ty wiesz. 4. I wtem rzekł do mnie: Prorokuj o tych kościach, a mów do nich: Kości suche, słuchajcie słowa Pańskiego! 5. Tak mówi panujący Pan o tych kościach: Oto Ja wprowadzę w was ducha, a ożyjecie. 6. A włożę na was żyły i uczynię, że porośnie na was mięso i powlokę was skórą a dam wam ducha, i ożyjecie, i poznacie, że Ja Pan. 7. Prorokowałem tedy, jako mi rozkazano; i stał się szum, gdym ja prorokował, a oto poruszenie. I przystąpiły kości, kość do kości swojej. 8. I ujrzałem, a oto na nich żyły i mięso porosło i powleczone były skórą po wierzchu; ale ducha nie było w nich. 11. I rzekł do mnie: Prorokuj do ducha, prorokuj, synu człowieczy! Te kości są wszystek dom izraelski. Oto mówią: Wysiliły się kości nasze i zginęła nadzieja nasza, wygładzeni jesteśmy. 12. Dlategoż prorokuj, a mów do nich: Tak mówi panujący Pan: Oto Ja otworzę groby wasze i wywiodę was z grobów waszych, ludu mój! i przywiodę was do ziemi izraelskiej! {E-ychiel XXXVII) ŹRÓDŁA Luki w numeracji pochodzą stąd, że do spisu poniższego weszły z ogólnej numeracji mojej pracy o żydostwie tylko te pozycje, które trzeba było zacytować w tej książeczce. Odsyłacze w klamrach przy końcu pozycji wskazują, w jakiej pracy zbiorczej, czasopiśmie itd. znalazłem cytowaną pracę. ii. prof. T. Zieliński: Hellenizm a judaizm (t tomy); 1927. i5. A. Ruppin: Dreissig Jahre Auftau m Palestina. 1957. 19. „Almanach Żydowski” (pod red. dr. Reicha). 1910. 21. „Shcm” - rwm Saction hebraiauc. Paryż, czerwiec 19 $9. 22. L. Feuchtwanger: Wojna fydowska. Warszawa 1955. 25. Berl Kaznelson: Reacfiw and Proyesi m Pakstine. 1957. 25. Berl Kaznelson: Tbe Next Stage in Palestine. 1958. 28. Martin Buber: Rdfeo »^r <&^7«dfeff/«w. Berlin 195 ż. 52. Ainae Palliere: Lc sanctmiire inconue - ma cowersation au Judaisme. ^wyi 1927. 57. Szolem Alejchem: Pocho^diemja nieudacyyuka. Moskwa 1911. 59. T. Herzi: Pamittniki (tom I). Warszawa 1952. 40. E. Deutsch: Whał is thc Talmiid? Londyn 1868. 45. N. Szac-Anin: Socjalnaja oposycja w istorit jmrejw. Ryga 1927. (o. M. Lustcmik: Gordon. Warszawa 1955. 52. W. Żabotyński: JAo/ogw IW/tfrw. Lwów 1934. 55. „Naród” - roczniki 1928-1950. 56. Chaim Nachman Bialik: Rasykasy. Moskwa 1918. 71. dr S. Bek, dr M. Brann: Jewrejskaja istoria. Odessa 1896. 75, Enyclopaedia Judaica. 82. Dubnow: C’(to takajt jwrcjshaja istoria? 105. Praca zbiorowa: Israel, Volk mul L^m/. Berlin 1955. 108. W. Żabotyński: Philister Sber dir, Simson! 109. Essad Bcy und Wolfgang von Weisi: Allach ist ff-oss. 1956. ii5. L. Feuchtwanger: Jewrej Zuess. 117. D. Druck: Baron E. Rotshild- The Story of Practical Idealisf. Nowy Jork 1928. ii9. A. Boehm: Die sionistische Bewegung. Drugie wydanie 1956. i2i. M. Philippson: Nemste Geschichfe desjSdisćhe Volkes. 1910. i25. T. Herzi: Altmuland. 125. Ben Zwi: Derjudische Arbeiter. 1922 [119]. 128. dr H. Bermann: Die titUtgung des Namens. 129. dr F. Wcitsch: Gnade undFreiheit [119]. i55. Adress, detwered by gen. R.H.J.C. Smuts. Londyn 1920. 152. dr S.A. Horodecki; Hacbasidut tti’hachasidim. 1915, i95. Szmarjahu Levin: Kindheit im Exfi. 1951. i99. dr P. Węitsch; Pbihtophie einei Dichters. Judische Almanach 5695. 202. Sz. Wolf: Antologia najmłodsłytj poe’yi palestyńskiej. Warszawa 1929. 205. Theodor Hcm^s Tagebucher. Berlin 1925. 205. Mendele Mocher Seforim: Żydowski Don Kichot (tłum. Junosza). Warszawa 1885. i56 207. Szmarjahu Levin: Jugend im Aufmhr. Berlin 195 8. ŁW). J. Patai: Henfi. i9}6. ., , 211. M. Brandstaetter: Sir Moses Monttfwre [120]. 217. J. Feldhom: Żyd Je/ Królewskiej MoSci. 19)4 [120]. 219. „Jerozolima Wyzwolona” - rocznik 1938. 22i. Dubnow: Nowujssyja istoriajwrejskowo narodu ot francusko/ rewolucji do 1914 goda (5 tomy). Berlin 192}. 224. E. Orzeszkowa: Meir Esyfowic^. Warszawa 1879. 22;. W. N. Nikitin: Mnogostradaligje. Petersburg 1895. 226. Rosenzweig: Secbnig Hymnen imd Gedicbte Jehuda Ha/wi. 227. iE..’SH.ecfys;GeoyaphieUiiiverse/le. 228. Lihenblum: O »ioiyo’(dienji jewrejskowo narada. Odessa 1884. 229. Ł,. O. Lewanda: Oberki pross^lowo. Petersburg 1875. 2 50. L. O. Lewanda: Gonady/e wremid. Petersburg 1875. 2} i. Philips New Scriptur Atlas. C. Philips and Son, Londyn. 2)6. dr J. Klausner: Menacbem Ussishkin. Jerozolima 1942. 2)9. Bogrow: Pojmannik. . 240. E. B. Człenow: Sion i Afrika Ha sjestom kongriessie. 1905. 242. Ph. Newman: A Short History of Cypms. Londyn 1940. 243. O. A. Rabinowicz: Sfffrafnoj (wyd. zbiór., 5 tomy). Petersburg 1880. 244. O. A. Rabinowicz: NasIedstwiemiJff podswiecsyik (wyd. zbiór., 5 tomy). 249. E. B. Cohn: Dapid Wolffsohn. Amsterdam l9}9. 259. Abram Robinsohn: David Wolffsohn. Berlin 1921. 251. Theodor Her^l. Meyer W. Weisgal, Nowy Jork 1929. 252. van Passen: Chmanceau rtmembtri Her^i [251]. 254. dr J. Stemberg: Frow Jounialist to Mań of Politics [t^t\. ••• 255. H. Struck: As an Artist Sów Hm [251]. 256. t,. Z.aagwSI: Her’^1 iwadn Ettg/attd [i^i]. . 258. M. Ussishkin: Her^i the Stronger [251]. 264. dr M. J. Bodenheimer: Witb Her^f m Palestme [251]. 265. Ch. N. Bialik: Pieśni (tłum. S. Dykman). Warszawa, lipiec 1959. SŁOWNICZEK Agady - teksty z literatury rabinicznej, głównie o tematyce etycznej i teologicznej (legendy, przypowieści, alegorie). Agadt o wyj-ściu Żydów z Egiptu czyta się podczas wieczerzy sederowej w święto Pesach. alija - fala imigracyjna do Izraela w określonych latach. Dziś mówi się o piątej aliji. arba hanfot - (hebr. -. cztery wypustki) zob. cyccs. Ata bachartanu - początek modlitwy: „Ty, który nas wybrałeś...” 9 Aba - dziewiąty dzień miesiąca Aw, Dzień Postu na znak żałoby po zniszczeniu pierwszej i drugiej świątyni jerozolimskiej (oba wydarzenia nastąpiły tego samego dnia i miesiąca, choć dzieliło je sześćset lat). Aw - miesiąc w kalendarzu hebrajskim, przypa-dający zwykle na przełomie lipca i sierpnia. ! ‘157 Bethamidras2 Boas, Jachin bracha chajał Chaluki Chanuka chasyd cheder chowewejczycy cyces Dwanaście pokoleń izraelskich epikorsim Erac Israel Gemara W” golus haskala Hassychar Uur-Gilgul jes2ybot Jom Kipur jur-cajt kadisz kabał kashrut Keren Kajemeth kolcie - Dom Nauki; budynek, w którym odbywają się zarówno studia religijne, jak i modlitwa. - nazwy legendarnych słupów, podtrzymujących świątynię Salomona. - błogosławieństwo. - (hebr.) żołnierz. - składki, udziały, cegiełki. - ośmiodniowe święto światła, obchodzone w grudniu na chwałę zwycięstwa Machabeuszy nad wojskami pogańskimi (rok 165 przed Chrystusem). - człowiek pobożny, bogobojny. Za twórcę chasydyzmu (ru-chu religijno-mistycznego) uważany jest Izrael Baal Szem Tow, żyjący w XVIII wieku. - pokój, izba przy synagodze, gdzie naucza się religii (elemen-tarna szkoła żydowska dla chłopców). - od: Chowewej Sion (Kochankowie Syjonu) - grupa pionie-rów żydowskich, przybyłych w XIX wieku z Litwy do Pa-lestyny. - wypustki przy kaftanie, noszone przez pobożnych Żydów (mężczyzn) - potomkowie dwunastu synów Jakuba w Ziemi Obiecanej (Kfi{ga Jasnego i Księga Sfdsyów). - bezbożnicy. - Kraj Izraela, ojczyzna, żydowska siedziba narodowa. - (dosł. - zakończenie, wypełnienie) druga, po Misyyie, część Talmudu. - (hebr.) ogólne powołanie pod broń, pospolite ruszenie. - (hebr. galut - wygnanie) potocznie oznacza niewolę, rozpro-szenie Żydów w obcych krajach. - ruch oświeceniowo-emancypacyjny, trwający od początków XIX wieku do jego drugiej połowy. - jutrzenka, świt. Ssycharit - nabożeństwo poranne. - kręcenie się w kółko. - l.mn. odjessywa - uczelnia, ha której analizuje się i dyskutuje teksty talmudyczne. - Dzień Pojednania, zwany potocznie Sądnym Dniem. Przypa-da dziesiątego dnia po żydowskim Nowym Roku. - rocznica. W języku jidysz jur znaczy rok, cajt - czas. - modlitwa aramejska, głosząca chwałę Boga, odmawiana przez żałobników. Wymaga obecności co najmniej dziesięciu dorosłych mężczyzn. - (hebr. kehila - gmina) zarząd żydowskiej gminy wyznanio-wej. - przepisy dotyczące rytualnie czystego odżywiania się. Zob. koszer. - Fundusz Narodowy. Dary i datki na Fundusz zbierane były wśród Żydów wielu krajów. - elitarne szkoły w dawnej Polsce wschodniej i na Litwie, nauczające musaryzmu, czyli głęboko wewnętrznego życia religijnego; przeciwieństwo chasydyzmu. 158 koszer Kotel Maaravi (lub Hakotel Hama aravi) Kuczki Lesyna habaa... maskil Measzearim meyyy midrasze mikwe misnagdystyczna Nadiw Hayadua olej regel Pesach Piecioksiag pilpul pintełe Jid półchałat Purim sabra Sanhedryn sefardyjczyk Sefirot Simchat Tora sofer Sukot szabas - (hebr. kass^r) żywność, na spożywanie której zezwalają żydowskie przepisy religijne. - Ściana Płaczu, dokładnie Mur Zachodni Świątyni Salomona. - zob. Sukot. - tradycyjne życzenia, składane sobie wzajemnie podczas świąt Pesach. - w XIX wieku oświecony Żyd, częściowo odchodzący od tradycji. - dosł. Sto Bram. Dzielnica w Jerozolimie zamieszkała przez ortodoksów, surowo przestrzegających nakazów Pisma. - mały zwój pergaminowy z tekstem z Pisma, przybijany do futryny drzwi domu żydowskiego. - sposoby, metody objaśniania Biblii poprzez szczegółowe komentarze. - basen do oczyszczających kąpieli rytualnych i w drugim znaczeniu - nadzieja (częściej i w szerszym sensie wyrażana słowem tikwa). - od hebr. mitnagdim - przeciwnicy osiemnastowiecznego cha-sydyzmu. - znany dobroczyńca (Hanadw Hayadua - forma opatrzona rodzajnikiem). - dosł. przybywający na nogach (hebr. regel- noga). - święto Paschy, Święto Wolności upamiętniające wyjście Żydów z Egiptu. W chrześcijaństwie - Wielkanoc - Tora, pięć pierwszych ksiąg Starego Testamentu: Rodzaju, Wyjścia, Kapłańska, Liczb i Powtórzonego Prawa (Genesys, Exodus, Lwificus, Numeri, Deuteronomium). „’• • - (hebr.) mądrzenie się, rozszczepianie włosa na czworo. - określenie kogoś, kto ma w sobie charakterystyczną „iskrę żydowską”. - religijni Żydzi noszą go pod wierzchnim okryciem. - święto upamiętniające cudowne ocalenie Żydów przed pers-kim namiestnikiem Hamanem, opisane w Knedle Estery. - Żyd, urodzony w Palestynie-Izraelu (dosł. odmiana kaktusa). - najwyższa rada religijna mędrców żydowskich w czasach starożytnych. - Żyd, którego przodkowie wywodzili się z Półwyspu Iberyj-skiego. - l.mn. od se/ira. Według nauk kabalistycznych istnieje dziesięć struktur (Sefirot), za których pośrednictwem odbywa się boska emanacja. - „Radość Zakonu”, święto radowania się Tora, przypadające na zakończenie czytania Piyioksiegu. - spisywacz Tory na zwojach pergaminu. - Święto Szałasów lub Kuczki (hebr. Sukot), obchodzone na pamiątkę budowania szałasów w czasie pobytu Żydów na pustyni. Także święto zakończenia zbiorów. - (hebr. szabat) ostatni, świąteczny dzień tygodnia, kiedy zabroniona jest wszelka codzienna praca. 159 Szechina- ,? sziwa szofar Spulchnił Aruch talit katan Talmud Talmud Berachoth tates tefilim Tora Waad Leumi Zohar ^ Duch Boży, boska obecność w; świecie. Żeński^pierwiastek ‘ natury boskiej, t 1’.1’, •; ,1’ ‘ . ł - (hebr. ssywa - siedem) siedem dni ciężkiej żałoby po stracie bliskiego krewnego. - róg barani, w który dmie się przy różnych obrzędach religijnych, a zwłaszcza w Nowy Rok. - (hebr. nakryty stół) zbiór przepisów religijnych i wska-zówek o tym, jak należy zachowywać się w różnych oko-licznościach życia; dzieło uczonego talmudysty Józefa Karo (XVI wiek). - krotki kaftanik z frędzlami, noszony stale pod ubraniem przez pobożnych Żydów. - (hebr. hmod - uczyć się) całokształt piśmiennictwa religijno--doktrynalnego judaizmu, uzupełnienia i komentarze do Pisma, dyskusje. Talmud, składający się z Missyy i Gomory, opracowany został w dwu wersjach: jerozolimskiej (IV w.) i babilońskiej (VI w.). - jeden z traktatów Miuyfy, części Talmudu, omawiający błogo-sławieństwa. - (hebr. tallit) biały szal z frędzlami, wkładany przed modlitwą. - filakterie, dwa czarne pudełka, zawierające pergamin z werse-tami biblijnymi. Noszone są w czasie modłów porannych w dni powszednie. - fundament judaizmu. Nazwa ta obejmuje zarówno sam Piywksiltg, jak i szeroko pojętą naukę tradycyjną. - (hebr.) Komitet Narodowy, reprezentacja żydowska wobec władz mandatu brytyjskiego. - główna księga kabalistycżna, napisana przez Mojżesza z Leo-nu (XIII wiek), mistyczny komentarz do Piyioksi^gu. POLACY I AMERYKA 1 I znowu fala polska uderzyła o brzegi Stanów Zjednoczonych. Pala mająca tradycję najstarszej emigracji politycznej. Łopocze nad nią sztandar żałoby rozwijany po klęskach. Kajetan Węgierski, zrozpaczony rozbiorem Polski i nikłymi szansami walk wyzwoleńczych, stanąwszy w 1785 roku na ziemi amerykańskiej, pisał: „Jeśli bogowie nie okażą litości nad losem Polski, powiem moim współrodakom: «Przejdźcie morze i zapewnijcie waszym dzieciom swobodę i własność»”. W naszych klęskach majaczyły zawsze Stany Zjednoczone jako Ziemia Obiecana. „Porzućmy Europę, bezlitosnego widza naszych walk i naszej rozpaczy - mówiła odezwa emigrantów 1851 roku w Londynie. - Ameryka jest jedynym krajem godnym zostania schroniskiem ludzi, którzy poświęcili wszystko dla wolności”. Podążyliśmy więc przetartymi już przez poprzedników szlakami wzniosłości i goryczy. Kiedy w 1854 roku dwie fregaty austriackie zwalają na ziemię amerykańską dwustu trzydziestu pięciu deportowanych stateless dipisów1 - weteranów powstania, okazało się, że z „natchnienia narodów” stali się oni uciążliwymi cudzoziemcami. Takie jest prawo życia, a kto traci czas na rekryminację, ten się osłabia. Emigracja zarobkowa, która potem nastąpiła, lądowała też w depresji i stawała przed ścianą głuchej rozpaczy. I emigracja polityczna jednak i zarobkowa zakiełkowały. W obecnej emigracji, która ma przed sobą zarówno zadania polityczne, jak i zarobkowe, również kiełkują wartości stanowiące wkład w życie kraju, który nas przyjął, i kapitał dla polskiej przyszłości. To kiełkowanie będzie szybsze, jeśli wzrastać będzie świadomie na glebie polskiej tradycji w Stanach Zjednoczonych. Po kampanii wrześniowej przełamaliśmy depresję, by walczyć. Cios Jałty wymagał więcej czasu. Chciałbym, żeby to studium znalazło się jako drobny przyczynek w szeregu czynników ponownie stawiających Polaków jako podmiot dziejów. * [Red.:] Stateless - bez przynależności państwowej; dipis - od Displaced Person, oficjalnego terminu, używanego przez UNRRA i IRO w stosunku do przybyłych imigrantów. 145 FANFARY EMIGRACJI POLITYCZNYCH! To nie dolar nas wybił w zaraniu tego kraju. I nie awanturnictwpf, Na Dzi-kich Polach mieliśmy dosyć ujścia dla instynktów pionierskich. Franciszek Warnadziewicz, członek wyprawy Kolumba, ginący od strzały indyjskiej, to był wyjątek zabłąkany na Wyspy Bahama zamiast na Dzikie Pola. Różno-wiercy także nie potrzebowali uciekać za morza dla swych przekonań reli-gijnych. Polska była europejską Ameryką, do której chronili się prześla-dowani. Pierwsi emigranci to drobinki dysydentów, emigrujących jednak nie z powodów religijnych, a politycznych, ludzie, którzy się opowiedzieli za szwedzkim najeźdźcą. To Olbracht Zaborowski lądujący w 1662, dający początek dotąd istniejącej rodzinie Zabriskie; to Sadowski, lądujący w epoce królowej Anny, którego synowie-pionierzy docierający nie spenetrowanymi szlakami wodnymi aż do Nowego Orleanu, zakładający Cincinnati i teraz kwitną rozrośniętym rodem Sandusky. Słowiański „Mayflower” - polscy arianie, poplecznicy szwedzkiej inwazji, uchodzący po wyparciu Szwedów do Czech, zakładający wspólnotę braci morawskich, lądują w liczbie czterech tysięcy w początku XVIII wieku. Stąd Polak-dysydent, doktor Kurcjusz, jest założycielem pierwszej szkoły wyższej w Nowym Jorku (1659), w której czesne pobierano jeszcze skórami. Stąd Polak, Kowalski-Fabricius, jest pierwszym w ogóle w Stanach pasto-rem luterańskim, objeżdżającym zbory do śmierci, mimo spadłej nań w ostat-nich dziesięciu latach ślepoty. To Karol Błaszkiewicz, sporządzający pierwsze mapy pobrzeża Atlantyku. To W. Adamkiewicz, budowniczy gubernatora Stuywesanta, wznoszący pierwsze większe budynki Nowego Jorku (wówczas: Nowego Amsterdamu). Nazwiska ich migają nieznanymi światełkami w tamtoczesnych registrach, są snadź walorem kraju, skoro w broszurze wydanej w 1649 Polak, Konrad Popolski, wdaje się w dyskurs de publicis. I jakby świadomi, że rozpoczynają trzy wieki polskiej tradycji, polscy smolarze, szklarze, majstrowie klepki, wańczosu, ługów i potażu - specjaliści 1 W tym ustępie, poza pamiętnikami Niemcewicza i innych i monografiami o Kościusz- ce itp., opieram się na materiałach zawartych w ośmiu książkach przyczynków nieodżałowanego M. Haimana, kustosza Muzeum Polskiego w Chicago. Niektóre wiadomości z jego książek zasilają i inne ustępy. 144 sprowadzeni przed Pizy im f1, bo w 1609, do ubogiego w technikę kraju - robią w 1620 pierwszy strajk polityczny w Stanach nie stawiając się do roboty, zanim nie uzyskają głosowania. Potomek emigranta-dysydenta, bankier holenderski Stadnicki, własnymi funduszami gwarantujący pożyczkę nie uznawanego rządu amerykańskiego, chcąc zwalczać niewolnictwo, uzasadniane potrzebą rąk roboczych na plantac-jach trzciny cukrowej, zawiązuje towarzystwo dla warzenia cukru z soku klonowego, zakupuje w Stanach obszar równy niemal Wyspom Brytyjskim, na którym towarzystwo w ciągu półstuletnich swych rządów znakomicie pchnęło rozwój gospodarczy kraju. Ogień ideowy, mniejsza o to, że z różnowierczych źródeł, jest polski. Siostry morawskie w Savannah, dzierżone silną ręką przełożonego Leszczyń-skiego, szyją dla Pułaskiego sztandar, którego wręczenie opiewa w pół wieku później H. W. Longfellow. Pokolenie epoki Oświecenia w Polsce zwraca oczy na kraj, w którym już realizują się hasła mętnie dopiero wieszczone przez prekursorów zbliżającej się rewolucji francuskiej. Realizuje się wolność, o którą drży zagrożona Polska. „Przejechałem kilka tysięcy mil - pisze do Washingtona, lądujący w 17 85 pionier tej epoki, poeta Kajetan Węgierski - aby nauczyć się zachowania dla narodu jego najdroż-szych praw”. Realizuje się demokracja, którą próżno usiłują intronizować spętanymi rękoma twórcy Konstytucji 5 maja. „Patrzyłem na niego z większym szacun-kiem, jak na uszamerowanego marszałka w gromadzie lokajów” - pisze Niem-cewicz, jeden z twórców tej konstytucji o generale Gatesie, zwycięzcy spod Saratogi, dźwigającym pękaty kosz z zakupioną żywnością. Tej popularności Ameryki towarzyszą czasem aż zabawne objawy polskiej sympatii, jak to wysłanie przez wojewodę Mostowskiego dla żołnierzy amery-kańskich pięćdziesięciu tysięcy funtów balsamu leczącego rany, albo zwrócenie się Polskiego Zakonu Rycerzy Boskiej Opatrzności o listę kandydatów do odznaczeń, z którym to fantem demokratyczny Kongres nie wie, co począć. Na wstające za morzami światło ciągną urzeczeni nim rozbitkowie konfede-racji barskiej. Okres ten początkuje polską tradycję walki na wszystkich barykadach świata. Tradycję niepoliczonych ofiar, rozproszkowanych wysił-ków. Siostra Weronika na pobojowisku pod Gettysburgiem odkrywająca pod zmytą krwią rysy brata, którego losów nie znała - jest tragicznym tego symbolem. 1 [Red.:] „Pielgrzymi” - Pi/grim Fałhers, purytanie prześladowani w Anglii, którzy w 1620 roku na statku „Mayflower” przybyli do Ameryki Północnej, zapoczątkowując tam osadnictwo angielskie. 10 De Profundis 145 Historia pr2ypadkowo tylko zetrze krew, by tu i tam wynurzyła się sylweta: ; Mikłaszewicza - który na okręcie nazwanym „Prince Radziwiłł” na cześć mecenasa konfederacji barskiej, mając jeszcze inny okręt, razem dziesięć dział . i moździerze, uwija się szarpiąc „tyranów”. Albo innego konfederaty, Elholma, który na czele siedmiu straceńców bierze do niewoli wyprawę rzeczną pięciu okrętów z czternastu działami i półtora setką żołnierzy, którego imieniem stan Tennessee nazwał jeden z dwu składających go dystryktów (drugi nazwano imieniem Washingtona). To nie tylko poległy Pułaski, „ojciec kawalerii amerykańskiej”, ratujący armię Washingtona szarżą pod Bradywine, to nie tylko Kościuszko, „ojciec f amerykańskiej artylerii”, założyciel Akademii Wojskowej w West Point, który sztuką fortyfikacji przeważył bitwę pod Saratogą, stanowiącą o losach Ameryki. To wszyscy Polacy, niepoliczeni, ciałami swymi podmurowujący fundament, f nad którym teraz łopocze czterdzieści osiem gwiazd. Kiedy tłum amerykański po drugim powrocie Kościuszki wyprzęga jego powóz, to nie tylko dlatego, że insurekcja zwróciła na siebie dwudziestoty- ^ sieczny korpus rosyjski przygotowany dla „uśmierzenia buntu amerykańskie-go”. Kiedy każdy Amerykanin po dziś wita nas wierszem, którego uczył się w szkole: And freedom shrieked when Kościuszko fez/...1 - to i ten tłum sprzed półtorasta lat, i te dzieci po drugiej wojnie światowej czczą nie Kościuszkę, a swoje dziedzictwo, które budowały ręce tych niepoliczonych i nieznanych, l To dziedzictwo zasnuwa dosytny dzień, którego Polacy nie mają. Na parę miesięcy przed śmiercią Washington, siedząc przy kominku z Niemcewiczem, który go żegna po dwutygodniowej gościnie, mówi z zamyśleniem: - Najszczęśliwszy naród? Byleby szczęścia tego nie popsuł. Któż wie, jakie drogi okólne wiodą do szczęścia narodów. Kiedy kwiat inteligencji lojalistycżnej wywoziła jednorazowo flota okrętów półksiężycowo wypływająca z Halifaksu, na miejscu zostali prostacy, upadły uniwersytety. W dziennikach znikają na całe lata księgarskie ogłoszenia2. Zainteresowania skupiają się na budowie codziennego dnia i na krótki tylko czas błyskawica 1851 roku i jego emigracja rozdziera szarość, która zaczyna zaciągać Ameryka-nom ich własną spuściznę. W okresie od powstania do wojny domowej3 polska emigracja polityczna ł wije się jak w sieci, psując spokój gospodarzom. I tu znajdują się Kołyszkowie i Zaliwscy. Tak w 1858 trzydziestojednoletni porucznik Szulc, ongiś bohater 1 „I wolność zakrzyknęła, kiedy padł Kościuszko...” 2 Neyins and Commager: The Hiftory of Theus. 3 [Red.:] Wojna domowa (secesyjna 1861-65) przemysłowych stanów Północy z plantator- skimi stanami Południa, zakończona klęską Południa. 146 spod Wawra, który zdążył już dorobić się i zaręczyć z Amerykanką, na wieść, że Kanada powstaje przeciw „tyranom”, rzuca wszystko w diabły, wdziera się do Kanady ze stu siedemdziesięcioma ochotnikami, broni się pięć dni w murowa-nym młynie. Poddaje się dopiero po wystrzeleniu amunicji i utracie sześć-dziesięciu ludzi i zostaje powieszony mimo obrony adwokata MacDonalda, późniejszego prezydenta Kanady. Katyniów w owych czasach nie ma, ale polskie awantury mącą dobre stosunki z Rosją ku niekłamanej irytacji rządu amerykańskiego. W 1845 wybucha sprawa testamentu Kościuszki na rzecz Murzynów, którego egzekutorem był przyjaciel Kościuszki, Jefferson, trzeci prezydent Stanów Zjednoczonych. Testament, który unieważniły sądy USA, przyjeżdża egzekwować współspadkobierca, kapitan Władysław Wańkowicz, dziad w linii bocznej podpisanego. Ponieważ wbrew nakazom poselstwa rosyjskiego upiera się go egzekwować przez „buntownika”, bp powstańca 1851, byłego majora, a wtedy adwokata amerykańskiego Tochmana, dobra jego pod Wilnem zostają skonfiskowane. Aż do wojny domowej Kongres grzmi mowami na rzecz polskich spadkobierców Kościuszki, powołuje komisje, ale rząd nie chce się wadzić z Rosją, tuszuje sprawę z norymberską bezwzględnością. Kiedy wybuchła wojna domowa, Tochman i Wańkowicz biorą w niej udział „woląc raczej zostać wygnańcami po raz trzeci, niż sprzeniewierzyć się zasadzie wolności”. Sprawa niewolnictwa buzuje się w Towarzystwie Demokratycznym Pol-skim w Nowym Jorku. Emigrant Gurowski pisze dwie książki przeciw niewolnictwu. Zwalczający je inny emigrant, Lawiński, uzbraja redakcję w dwie armaty. Weterani z 1831, mierosławczycy z powstania wielkopolskiego, uczestnicy powstania galicyjskiego w 1846, żołnierze Bema w kampanii węgierskiej, żołnierze Garibaldiego, Kozacy otomańscy Sadyka Paszy sypnęli się na jeszcze jedno pobojowisko świata. Pcha się widać, kto w Boga wierzy, skoro na trzydzieści tysięcy zamieszkałych wówczas w Stanach Polaków (zapewne łącznie z kobietami i dziećmi) - miga w przechowanych rejestrach wojny domowej pięć tysięcy polskich nazwisk. Mierosławczyk Krzyżanowski, prowadząc swą brygadę do ataku, ranny, pada z konia. Wylizawszy się, pod Chancellorsyille, gdy wszystko pierzchło, ostaje się jedyny ze swą trzypułkową brygadą. Pod Gettysburgiem odbija baterię, poprowadziwszy osobiście atak na bagnety, przy czym zostaje zabity jego adiutant. Kończy wojnę jako generał wkraczający na czele pięciu pułków do sypiącego kwiatami Nowego Jorku. Karge - słuchacz Mickiewicza, mierosławczyk, który przez podkop uciekł z więzienia pruskiego - rozbijając słynnego partyzanta Jacksona, pada z zabite-go konia, ale prowadzi atak dalej i zwycięża. Pod Barnett’s Ford ratuje armię od rozbicia. Pod Brandy Station, nie mogąc wstrzymać ucieczki, samowtór z adiutantem rzuca się do ataku, pada ranny; po trzech miesiącach szpitala io« 147 zdobywa Warrenton z zapasami i tysiąc sześciuset jeńców. Dowodząc dywizją, bierze do niewoli generała Cholsona. Weteran 1831, pułkownik Sulatowski dowodzi brygadą, wysyła okręt z bawełną wartości siedemdziesięciu ośmiu tysięcy dolarów na rzecz werbowa-nia emigrantów 1865. Drugi weteran 1851, pułkownik Szymański, dowodzi pułkiem, podpułkownik Oładowski jest zbrojmistrzem armii, wielu oficerów jest na kompaniach, jak choćby ów Wańkowicz, który otrzymuje patent na porucznika. I znowu wyłącznik przekręca historia - wody potoku spływają. Generał Krzyżanowski zostaje pierwszym gubernatorem Alaski i pokolenia Ameryka-nów długo jeszcze widzą postać sędziwego generała Karge, który obejmuje katedrę na uniwersytecie w Princeton. Masa - trzepoce się na wyłonionej mieliźnie. Amerykańskim Michcikom, którzy świat przemierzyli, nie widzi się emigrancka wegetacja. A światła - po-gasły. Nowojorska kompania C-51, złożona z Amerykanów, zdejmuje uniformy powstania 1831. Okręty „Warsaw”, „Poland”, „Pułaski” zmieniają nazwy. Kroniki pełne są wiadomości o polskich awanturach pijackich, o polskich skandalach. Naprawdę ten noisy peop/e1 Jest zbyt dokuczliwy. A serca tego misy peop/e żre rozpacz. Stara to rozpacz od Mantui i San Domingo po Teheran i Jałtę: ...Stany Zjednoczone wydają Rosji żołnierzy, którzy zbiegli z jej wojska, aby walczyć w szeregach amerykańskich. [Red.:] Krzykliwi ludzie. 148 SIŁOWANIE SIĘ EMIGRACJI ZAROBKOWEJ Ameryka przerobiła sto lat wcześniej niż jej przeciwnik, Rosja, drogę do cywilizacji materialnej. Ubogi technokratyczny folklor amerykański przecho-wuje legendy o udarnikach amerykańskich: o Węgrze Joe Mageracku, który pobił fantastyczne rekordy w stalowni, o Murzynie Johnie Henrym, robotniku kolejowym, który wygrał śmiertelny wyścig z maszyną, prędzej niż ona wbijając podkłady kolejowe, aż wygrawszy wyścig - padł martwy ze swym olbrzymim młotem w dłoni. Dzięki temu w 1860 Ameryka stała się trzecim państwem przemysłowym świata, w 1870 - drugim po Anglii, po pierwszej wojnie - pierwszym, a po drugiej reprezentuje dwie trzecie przemysłu całego globu. Ameryka zapłaciła za to cenę nie mniejszą niż obecnie płaci za to Rosja, której literatura i nauki humanistyczne zeszły na poziom doraźnej użytkowości. Ten upływ walorów duchowych powtarza się w historii Ameryki. Kiedy w XVIII wieku lord Hove z Halifaksu ewakuował w obliczu rozpętanego buntu sto kilkadziesiąt okrętów wypełnionych inteligencją, była to tylko drobna część walorów ustępujących miejsca „dwunogim z lasu”, jak pogardli-wie ochrzci tamtoczesna prasa angielska zbuntowanych Amerykanów. W ciągu wielu lat nie ukazuje się ani jedna książka, w ciągu kilku dziesiątków lat świetny Harvard Uniyersity, mający w chwili wybuchu walki o niepodległość półtora-wieczną tradycję, obywa się... trzema profesorami. Washington w rozmowie z Polakiem, J. U. Niemcewiczem, odbytej na kilka tygodni przed śmiercią, trwoży się o drogę duchową Ameryki. Istotnie, po jego śmierci prąd materialistyczny, reprezentowany przez Hamiltona, bierze górę nad ideami Jeffersona, który uważa, że dla zdrowia duchowego powstają-cego państwa należy zapewnić przewagę elementowi siedzącemu na roli. Na tćj roli jednak nie siedzi nikt, rozpoczyna się wściekły marsz trzech tysięcy mil - ku Oceanowi Spokojnemu. Każde przesunięcie wprzód to odcedzanie zawadzającego w tym marszu balastu kulturalnego na rzecz coraz dalszych zdobyczy. W każdym dziesięcioleciu dziejów amerykańskich widzimy linię granicy przesuniętą dalej, ale w każdym dziesięcioleciu ta linia reprezentuje jakby sito odsiewające. Po jednej jego stronie są pionierzy, po drugiej ci, którzy mają ich zaopatrywać i też nie mają na nic innego czasu. Jeszcze w siódmym dziesięcioleciu ubiegłego wieku sito to nie przesunęło się więcej niż połowę drogi; odcedza wówczas gdzieś koło Kansas. Dopiero w 1900 ogłoszono 149 ostateczne zlikwidowanie „granicy” - tego drugiego, po usunięciu Anglików, czynnika wyjaławiającego. Trzeci czynnik - uprzemysłowienie - zjawia się dość wcześnie, wyniszcza-jąc całkowicie rolnictwo Nowej Anglii, całe połaci atlantyckie na rzecz przemysłu i spekulacji. Kiedy Północ odnosi w wojnie domowej zwycięstwo nad arystokratycz-nym, tradycjonalistycznym i farmerskim Południem, roje carpet-bafgers (sza-browników Północy ciągnących z pustymi walizami z dywanów po łupy) rzu-cają się do robienia interesów. Oni to stają się wychowawcami emigracji, która płynie z Europy. Oni to przeszczepiają dla swoich celów racjonalizm XIX wieku nie miarkowany imponderabiliami, wyhodowanymi przez stulecia w Europie, oni to z zachwytem stosują w najczystszej formie nauki Adama Smitha, hasła nie krępowanego niczym wyzysku, dostatecznie rzekomo regulo-wanego przez czynniki naturalne, które istnieją w przerośniętej organicznymi powiązaniami gospodarczymi Europie, a których nie ma na pustaciach wyrwa-nych Indianom. Zaczyna się tworzyć życie oparte na powiązaniach nieorganicznych, tzn. powstałych z planowania, a nie z ewolucyjnego narastania wartości. Rozrost cywilizacji materialnej Stanów Zjednoczonych po wojnie domowej stał się kluczem do wolności specyficznego rodzaju - wolności od sięgających głęboko konfliktów, pomiędzy walorami starożytności, średniowiecza i współ-czesności, które targały Europą. Istotnie - bez balastu tradycji lżej było się poruszać i ta „krzepa” miała licznych apologetów. Północ walczyła o wyzwolenie Murzynów przede wszystkim dla swoich celów gospodarczych, a zwyciężywszy zmonopolizowała stronę ideową wojny domowej. Sens sprawiedliwości dziejowej stanął istotnie po stronie Północy, podczas gdy Południe walczyło o przeżyty arystokratyczny kształt życia. Ale był to ostatni protest masowy przeciw epoce technokracji. Dzieje narodu, jak dzieje rodziny, rosną nie na formułkach świata nieorga-nicznego, a na nieznanych prawach organicznych. Gdy wyprodukujemy nieudatny preparat, jakże chętnie cofnęlibyśmy proces; wiemy, jakich błędów należałoby uniknąć. Gdy narzekamy na nieudane małżeństwo, przypisujemy mu wady w naszych dzieciach, nie zgodzimy się jednak cofnąć życia wstecz, aby w zamian za te żywe dzieci, które mamy i kochamy, otrzymać dzieci z innej wymarzonej kobiety; nie możemy mieć bowiem żadnej pewności, czy nie porodziłyby się z jeszcze większymi brakami. Narzekań na symplifikację duchową było w Ameryce dużo. Ale wątpić należy, czy obecnie ktoś z tęskniących do Europy Ruskinów czy Browningów zgodziłby się cofnąć przeszłość za ogromną cenę: bo przecież symplifikacja dała Ameryce potęgę materialną, bez której obecnie czynnik mogący kształtować nową epokę byłby pozbawiony egzekutywy. „50 Zrozpaczeni indywidualiści amerykańscy dowodzili wprawdzie, że sympli-fikacja „stanowi zarazem słabość Amerykanów, bo im utrudnia w większym stopniu niż Europejczykom zrozumienie różnic między ideałami politycznymi, socjalnymi, moralnymi, estetycznymi i religijnymi, co stanowi istotę cywilizacji zachodniej”1. Ale jeśli następuje zmierzch cywilizacji zachodniej i ma ją zamienić synteza nowej cywilizacji świata, wówczas to oderwanie Ameryki może jej dać większą łatwość asymilowania nowych wartości. Wielką grę gra Ameryka. Jeśli zdąży sformować się duchowo, zanim przyjdą rozstrzygnięcia, to ryzyko ofiar poniesionych na rzecz cywilizacji materialnej zostanie usprawiedliwione. W młyny technokratyczne wlewa się organiczny surowiec ludzki przybywa-jący z Europy, aby ulec szybkiej technokratycznej przeróbce. • • * Spójrzmy. Jest rok 1858. Przez stepy Teksasu brnie ośmiuset chłopów pol-skich. Cała duża wieś, przeniesiona ze Śląska ze swym proboszczem, księdzem L. B. Moczygębą. Niosą krzyż, który stał u wjazdu do wsi. Niosą dzwony, które zdjęli z dzwonnicy kościoła. Niosą śpiewy, modlitwy,Stroje, obyczaje. Zakłada-ją osadę, która nazywa się Panna Maria. Stłumiona w Europie Wiosna Ludów hojnie zsypuje chlorofil na ziemię amerykańską. Powstaje osada za osadą. Wybuch wojny domowej ujawnia już osiemset szesnaście polskich osad. Ale nie dało się wykopywać krzyży, zawieszać dzwonów i wyciągać długich błotnistych uliczek wsiowych, przy których ciasno zasiadałyby chałupki. Szatan depresji przemysłowej to nie jest biedny diabeł polski od niewinnych plag posuchy czy deszczu, nie odegna się go zakupom mszy. Pękają osiedla, zespoły rozpryskują się na drobiny po indywidualnych farmach. Spójrzmy. Osady nie ma. Ludzie rozegnani na indywidualne farmy, w for-mę życia dla siebie niezwyczajną. Tam już ich łatwiej wytrawić mortgage’amP-, długami hipotecznymi, plagami, wobec których są bezbronni. Niezwyczajnych tej formy życia zła siła przygniata samotnością. Nie nau-czonych formy indywidualnego gospodarzenia szatan technokratyczny znów pędzi, ale tym razem do miast, znów; zgarnia w kupę, ale już bez krzyża i dzwonu. Niezdolni do domokrążstwa, nie znający języka, bezbronni, płyną bezwolną masą w młyny fabryk, które mielą ich kości na pognój. Z tego pognoju nie drzewa wyrosną, ale drapacze chmur. 1 F. S. Northrop: The Meeting of Easf and West. 2 [Red.:] Mortgage - zastaw hipoteczny. 151 Spójrzmy. Nie ma już i farm. Zielsko na nich porosło. Powstały natomiast slumsy, do których szatańskie szpony technokracji Rozsypywały tych ludzi dla dalszej przeróbki. Ale nie zakwita ponownie życie gromadzkie o powiązaniach organicznych. Odjęto im radość zakupów. Nie ma się co targować w wielkich uniwersalnych sklepach, nie ma co badać wartości zestandaryzowanego towaru, który wszędzie jest taki sam. A jakże bliskie było im w Polsce źródło pochodzenia (oglądanie zębów koniowi, próbowanie paznokciem kosy, spraw-dzanie na przecinanym papierku ostrości kupowanej brzytwy itp.). Ten towar leży tu na półkach bezduszny, zestandaryzowany, popiętnowany cenami. Odjęto im radość twórczości, którą miał w kraju nie tylko rolnik, ale najbiedniejszy szewczyna i krawczyna posiadający swoje sekrety. Produkują obiekt, którego kształtu nie ogarniają. W rzeźni chicagowskiej pokazywano mi przed wojną ślepca, który od trzydziestu lat pracuje na tym samym miejscu przy taśmie. Oślepł przed dwudziestoma laty, ale to mu nie przeszkadza. Prawa ręka wyczuwa tuszę nadchodzącą na prawej taśmie, lewa ręka - kolejną rynienkę nadpływającą na taśmie biegnącej po jego lewej stronie; ręka prawa wyjmuje z rozciętej tuszy nerkę, wkłada w rękę lewą, ręka lewa, trącona przez rynienkę, wkłada w nią nerkę, teraz nowa tusza trąca o rękę prawą... (jak w maszynie: dźwig A z punktu B do punktu C). Ślepiec - który dzieckiem może brnął piaskami Teksasu, trzymając się spódnicy matki, śpiewał za nią pobożne pieśni, a tymczasem wyglądał jaszczur-ki, by w nią śmignąć kamieniem - jest wytworem ukończonej przeróbki. Niepotrzebny jest mu wzrok, jeszcze lepiej by było, by utracił węch, słuch, powonienie, by wyczulił się jedynie potrzebny zmysł - dotyku. W uczonej obróbce człowieka wytępiono w nim, tak jak zmysły, niepotrzebne cechy. Walory, które zapewniały mu powodzenie w Starym Kraju, są niepotrzebne. Jak w hodowli kur wyostrza się jedną cechę - nośność, w hodowli krów - mleczność, jak w gęsiach tuczonych na pasztety dochodzi się do ośmiokrotnego zwiększenia wątroby, tak w idealnym robocie rozdęto jedno uzdolnienie. I jedno pożądanie: dóbr materialnych. Ta żądza, stwarzająca spożywcę i uzależ-niająca go od skomplikowanego systemu rat, jest surogatem wielkiego wachla-rza wartości kulturalnych, które mu odjęto: religii, obyczajów, radości two-rzenia, własnego kąta, swoistości indywidualnej. Cnoty, które w imigrantach wychowała rodzima forma gospodarcza, nie są nikomu potrzebne, nie opłacają się. Ich kultura - odpaździerza się. Zdumienie ich nie opuszcza, że wszystko wokoło niszczeje, gdy oni tyle potrzebują. Tyle pustej ziemi... A przecież przywykli do solidarności natury, do znaków dawanych przez przyrodę, gdy ziemia, roślina, zwierzę i człowiek są zespolone solidarnością tworzenia i wzrostu. Diabelskie młyny wreszcie otrzymają swój produkt: szarą masę zmieloną i zlaną do rezerwuarów getta miejskiego. I!? Proces jest skończony: dusze ludzkie radykalnie przemyte. Kruszono je jak rudy skalne, narosłe organicznie wiekami, które miażdżą potworne tłoki, przetrząsają sita, przepławiają gryzące chemikalia, aż wreszcie wydobyto to tylko, co jest potrzebne giełdom świata, Z reszt - rosną pod fabrykami hałdy. Proces techniczny, któremu poddano tę masę, wytrawił z niej wszystkie cechy niepotrzebne dla produkcji. Zostawił tylko pracowitość i wytrzymałość. („Ich wartość jako robotników była znana” - pisze E. F. Steiner1). Taką już mają tradycję od 1608, kiedy kapitan Smith, kolonizator Wirginii, pisze, że jedynie Polacy i Holendrzy przedstawiają cenny element imigracyjny. „Robot-nicy polscy przodują w wynalazczości wśród wszystkich innych” stwierdza Henry Ford2. Snadź jeszcze tlił w tych Polakach, zmysł samorodny wsiowych majsterków. Zawziętość dźwigania się nawet z tej wąskiej ograniczonej bazy, nawet cząstką nie najistotniejszych wartości, ma w tych ludziach straszliwą siłę. Mieszkają po kilku i kilkunastu, pokotem śpiąc na podłodze, żyją z jednego kotła, najtańsze mięso otrzymuje nazwę Polack Steak. Są łapczywi na nadgodzi-ny, na akordy, zaczynają coraz śmielej sięgać po dobrodziejstwa cywilizacji materialnej. W popularnej piosence polskiej z tych czasów, powszechnie śpiewanej, przewija się stale refren: Ta Ameryka to śliczny wolny kraj. Wszystkiego dosyć ma - to istny raj. Tu emigracja polska staje przed progiem nowego niebezpieczeństwa. „Metoda ciągłego drażnienia potrzeb mas, pchając je do większego udziału w bogactwie zamiast do współpracy w twórczości kulturalnej -mówi Bo-wers - jest dla postępu cywilizacji nader niebezpieczna”3. Następuje ciekawy proces: zwykle naprzód jest kultura (wierzenia, śpiewy, obyczaje), na podkładzie której tworzy się cywilizacja. Tym ludziom zabito ich kulturę, dano im cywilizację obcą, nie wyrastającą z nich organicznie. Gleba Ameryki uległa erozji wskutek gospodarki. Stany środkowe przedsta-wiają dust-bowi^ - puchar pyłu, który rwą wichry z nie powiązanej więzami organicznymi ziemi. Jedna trzecia nawierzchni, formowana przez tysiąclecia, zgi-nęła niepowrotnie. Dopieroż technika wzięła się, by to odrobić... na ile można. Hałdy robotów tak narosły, że aż ich jałowość zaczęła grozić wytwórczości. Wówczas technokracja, która tę glebę ludzką wyniszczyła, zabrała się do jej reaktywowania... po swojemu. E. F. Steiner: On the Trail of Immigrant. 2 H. Ford: My Life and Work. 3 D. F. Bowers: Foreign Influences m American Life. 4 [Red.:] Amerykańskie określenie okolicy słynącej 2 burz piaskowych. 15 5 Powiedziano sobie: „Za mało Jeffersona? Już się robi... Po prostu: każemy jeffersonowskiej idei, by służyła hamiltonowskiej praktyce”. Sięgnięto do w2orców, przypomniano lata bohaterskiej młodości i, tak jak profesorowie bismarckowskich Niemiec zaordynowali socjalizm, zaordynowano American Creed1. Uzasadnieniem cywilizacji jest obrona kultury, na której spoczywa. Tego uzasadnienia szuka cywilizacja amerykańska, tworząc American Creed - rodzaj dekalogu amerykańskiego. American Creed miała jednak służyć wytwórczości. Więc ustalono hasła optymizmu, dorabiania się, dzielności - amerykański socrealizm. Wypróbowanymi metodami masowej wytwórczości wprzęgnięto do propa-gandy olbrzymi aparat. Tysiące autorów, setki tysięcy odczytów, miliony książek, plakatów kładły w głowy amerykańskie historię bogacących się pucybutów. Taki Horatio Alger napisał na ten temat kilkadziesiąt książek, taki Conwell Russel wygłosił kilka tysięcy odczytów. Jako uczniak entuzjazmowa-łem się jedną z książek O. S. Mardena, który pouczał, co znaczy silna wola: mianowicie pewien chłopak pewnego dnia o siódmej rano napisał:’ „Mam wolę opanować grecki słownik”, a o dziewiątej, w dwie godziny potem, wstał od pracy... nauczywszy się słownika. Przyjechawszy do Stanów Zjednoczonych dowiedziałem się, że ta książka miała dwieście pięćdziesiąt wydań. Prasa, szkoły, przemówienia sądowe huczą sloganami: The land of the free (Ameryka - ziemia wolności), The land of opportuniły (...wszelkich możliwości), The craddle of liberty (...kolebka wolności), The home of democracy (...siedlisko demokracji), Freedow ofspeach (swoboda słowa), Freedom ofreligion (...wyznania). Niewątpliwie w tej American Creed jest zalążek wielkiej uniwersalnej cywilizacji przyszłości. Nie da się jednak żadnym chwytem technicznym stworzyć przyśpieszonej produkcji dusz. Odczłowieczona masa bierze odwet na cywilizacji, która ją odczłowieczyła. Trzydzieści milionów surowizny ludzkiej, które wlało się w ciągu stu lat przed pierwszą wojną do Stanów, przyczyniło się do przygaszenia kultury amery-kańskiej. Nagła ofensywa padła na całkowicie już wyszlamowany materiał ludzki. Ten wytwór otrzymał nawet standaryzowaną nazwę: to już nie Polacy - kształt wyraźny i dawny, to jeszcze nie Amerykanie - kształt niewyraźny, przyszły. To bunkies - pogardliwe nieprzetłumaczalne słowo (w Kanadzie: bohunkies). Spójrzmy. Mały Peder, syn norweskiego emigranta (bohater znanej książki O. E. Rolvaaga), tak czuje obecność Boga, że okrąża dom powoli, aby na Boga nie natknąć się znienacka za węgłem. Wzięty na falę American Creed, głoszącej doskonałość Ameryki, dochodzi do wniosku, że Pan Bóg układał swoje przy-* [Red.:] Creed - wiara, wyznanie wiary. kazania przed Kolumbem, nie znał stosunków panujących w Ameryce, więc jest to dobre dla Norwegii, ale nie tu. Z hasła opportunity pierwsze emigranckie pokolenie bierze-pojęcie „pie-niądz”. Money - oto pierwsze słowo, jakiego się uczą w Basie English1 nowej rzeczywistości. Skoro walory starokrajskie są na nic, pieniądz staje się czymś jedynym namacalnym, czymś, co daje oparcie. Dlatego rozczulająco i bez ceremonii wciskano mi po odczytach po dolarze. Drugie z rzędu pokolenie, znające już angielski, ale czujące się samotnie, bierze sobie hasła takiego masowego propagandzisty J. G. Hollanda: „We built the ladder by which we rise (zbudowaliśmy drabinę, po której wchodzimy)” i wychwalanie: „Ameryka - kraj człowieka wolnego” jako podstawę do złączenia się w gang. Gang wydaje się jedynym oparciem dla człowieka, który czuje się sam i na słabych nogach. Drugie pokolenie emigrantów - informował mnie naczelnik słynnego więzienia w Illinois - daje najwięcej przestępców: Sprowadził młodego Polaka, odsiadującego piętnaście lat za bandytyzm. Świetny chłopak o siwych oczach, męskiej twarzy - piękny typ ludzki, zmielony w bezdusznych żarnach. Trzecie pokolenie, już będące w stanie odkryć połączenia społeczne, ale wyjałowione kompletnie, z dna duszy zabitej wywołuje starokrajskie poczucie pana, jaśnie wielmożnego pana. Skoro mu więc dudnią w uszy, że każdy może mieć swoją gęś znoszącą złote jaja (popularny slogan), znajduje ją w pojęciu bossa politykierskiego lub związkowego, który w zamian za pomoc świadczoną biedocie, brał ich głosy i sprzedawał za koncesje puchnącego życia ekonomicz-nego. W ten sposób odczłowieczona masa, zabierając się do udziału w rządzeniu krajem, zaczyna brać straszliwy odwet na systemie, który ją odczłowieczył. Kiedy obserwowałem kongres Polskiego Związku Narodowego w Buffalo, uderzył mnie stop poszlacheckich fumów ożeniony z jankeskim politykierst-wem w chłopskim szynku. Psychiatra polski, profesor Władysław Władyczko, mówił mi kiedyś, że cywilizacja pali się na knocie zanurzonym w kulturze i wypala z wolna cały kulturalny zbiornik. Tak oto lodówka wypaliła godzinki. Szwed, profesor G. K. Myrdal, sprowadzony dla ratunku, po kilkuletnich studiach zakończył ośmiusetstronicowe dzieło American Diźemwa kostyczną uwagą: „Sądzono, że zastosowawszy American Creed zmieni się kakofonię w melodię”. Ale Myrdal jest znad fiordu, a Władyczko znad rzeki Niewiaży. Obaj wzrośli w powiązaniach organicznych i wiedzą, że trzeba kilkudziesięciu lat, aby drzewo wyrosło. Krótko mówiąc, technokracja wyprawę po ideowość zaopatrzyła w slogany w puszkach. Stało się to, co spotkało wyprawę arktyczną. Mieli w konserwach ‘ [Red.:] Uproszczona angielszczyzna (ograniczona do 850 wyrazów). 155 wszystko, co trzeba: tłuszcze, białka, fosfory, węglowodany, proteinę, a tym-czasem wypadały im zęby, żarł szkorbut. Okazało się, że w wyjałowionych technokratycznych puszkach brak istotnej tajemniczej substancji. Tak dowie-dziano się o potrzebie witamin. Amerykańska cywilizacja rabunkowa w psychice ludzkiej zniszczyła jej organiczne powiązania. Ukazały się spod jej zmytej nawierzchni etyczne, powszechnie przyjęte, pojęcia: honest yaft - tolerowane łapówkarstwo, sucker - osesek, pogardliwe określenie okpionego, smart - spryciarz, z odcieniem zachwytu dla oszustów. Ta erozja duchowa powołuje poważne klęski. Korupcja w cywilizacji amerykańskiej ma znaczenie raczej przyznawane jej w cywilizacjach azjatyckich i euroazjatyckich, ale nie w europejskiej. Presja życia, w którym „zdenaturowa-ły” się dzikie instynkty pionierskie, jest tak duża, że żaden kraj na świecie nie ma tak dużego procentu umysłowo chorych. W ciągu ostatniej wojny dwa miliony powołanych do służby wojskowej zdyskwalifikowano z powodu zaburzeń psychicznych. Corocznie staje przed sądami dla nieletnich niemal pól miliona młodzieży do osiemnastu lat1. Wówczas, w pół wieku po rozpoczęciu się emigracji zarobkowej, kiedy masa emigracji polskiej zyskała pewne podstawy materialne, następuje proces samoobrony, walki o utracone pozycje kulturalne: odpłaty ziemi, która ich przyjęła, nie tylko pracą zwierzęcia pociągowego; odkupienia krzywd moral-nych, które się Ameryce zadało. Z jakiej podstawy wyjściowej wkracza masa polska w ten nowy okres? Następuje on po ostatecznym rozpadzie życia sąsiedzkiego, którego - mi-mo wysiłków - nie udało się zachować. Kiedy schodzili w dół, życie rozwalało ich wsie na rzecz farm, farmy na rzecz miast. Kiedy poczęli wznosić się w górę, wychodzili z poszczególnych legowisk do slumsów, potem do appartment-bwse’ów - wielkich kamienic, gdzie już lo-katorów nic nie wiąże, gdzie już sąsiedztwa nie ma. Rozpadają się sąsiedzkie formy życia społecznego organicznego: sklepik, który był ciepłym klubikiem towarzyskim, przeistacza się w Department Storę - sklep uniwersalny, którego saleslady (sprzedawczyni) jest zaprzeczeniem pionierskiej sąsiedzkości. Dobro-duszny woźnica, znający wszystkich, rozwożący ploteczki, zamienia się w dripe-ra szczękającego licznikiem autobusu. Imprezy kulturalne, jakie mieli w starym kraju, zwykle związane z kościołem - od przyozdabiania grobów poczynając na jasełkach kończąc - w Ameryce zanikają wobec tego, że kościół jest obcoję-zyczny. Ich miejsce zajmuje uniwersalne kino, z którym emigranta nie łączy żadne duchowe współtwórstwo. Skazany on jest na pasywną konsumpcję. Ali 1 Z Raportu O. E. Ervińga dla Federal Security Administration za 1951. i?6 bis valws arę of the fashions of consumption instead of the arts of producłion - zwraca uwagę C. W. Mills1 na zanik zainteresowań twórczych na rzecz konsumpcyj-nych. Emigracja polska, złożona z drobin świata organicznego, staje wobec spo-łeczeństwa zbudowanego na zwią2kach społecznych nieorganicznych. „Orga-niczne są te grupy społeczne, gdzie więź społeczna ma charakter spontaniczny, nie racjonalizowany ex post (p rży p. mój MW - np. przez American Creed), gdzie więc jest ona nakazem tradycji lub też jakichś impulsów irracjonalnych. Natomiast społeczność nieorganiczna takiej więzi społecznej nie posiada i jedynym łącznikiem tam jest interes”2. Społeczeństwo organiczne nazywa Tommis wspólnotą, zaś nieorganiczne - społecznością. W walce o swoją organiczną kulturę Polonia spełnia silnie zakorzenioną w swej podświadomości misję opóźniania erozji duchowej Stanów Zjednoczonych. Z tej żarliwej potrzeby - wbrew oporom kleru irlandzkiego (jakże dobitne historie przytacza dzieło księdza Kruszki3) - musiały trysnąć polskie parafie. Pierwsza polska trwała parafia (osiedle Panna Maria) powstaje w Chicago w 1869. W 1870 mamy już dziesięć polskich parafii; w 1875 -pięćdziesiąt, w 1889 - sto trzydzieści dwie, obecnie (1952) - ponad tysiąc. Chlorofil, który wniosła w duchowe życie polskiej emigracji pierwsza fala organiczna - budowniczych kościołów, sprawił, że zaraz po niej poszła następ-na - budowniczych życia społecznego. Wolno te przemiany organiczne idą w otoczeniu świata związków nieorga-nicznych. Ten świat jest w stanie stawiać rekordy efficiency (sprawnej wydajno-ści), jakie chce. Ozimina jednak - tak, jak i ciąża - zawsze będzie wymagała swoich dziewięciu miesięcy; organicznych procesów społecznych nie daje się na wiele przyśpieszyć. Inicjatywę pierwszych stowarzyszeń częściowo zawdzięczać należy emi-grantom 1865, w sumie jednak należy ona do chłopskiej zarobkowej emigracji. Rozwijając się w atmosferze amerykańskiej, polska praca społeczna pozostaje w swym rdzeniu chłopska z przybudówkami poszlacheckich form towarzyskich (tytułomania itd.) i amerykańskich form organizacyjnych. Konwencja Polskie-go Związku Narodowego, na której byłem w Buffalo w 1951-której organizacja kosztowała kilkaset tysięcy dolarów, na której panoszyli się różni prezesi i marszałkowie i która hojnie szafowała kiełbasą wyborczą - przypomi-nała równocześnie konwencje amerykańskich politykierów, szlachecki sejmik i chłopską karczmę. Formując się po amerykańsku na gruncie biznesowym, nieorganicznym, polscy emigranci wychodzą z form najbardziej organicznych, narodzonych we 1 C. W. Mills: Wbite Cellar. 2 Tommis: Gemeinschaft und Gesellschaft. 3 W. Kruszka: Historia polska w Ameryce (i 5 tomów). 157 wsiowej pomocy sąsied2kiej, kasach brackich, towarzystwach ostatniej posługi. Wkraczając przez tę bramę w wielki insurance1 amerykański, instytucję tylko i wyłącznie oszczędnościową, nagle, ni z tego ni z owego, łączą to z jakże polską, jakże „nieoszczędnościową” przysięgą każdego członka (skoro zobo-wiązuje członków „nie szczędzić w potrzebie życia ni mienia”). Z tego pnia wyrastają potem niezliczone stowarzyszenia. Aktywa tego najstarszego - Polskiego Związku Narodowego - w 1951 wyniosły sześćdzie-siąt milionów dolarów. Aktywa szesnastu największych stowarzyszeń w 1952 wynoszą sto trzydzieści siedem milionów dolarów i wciąż rosną (w 1951 wzrosły o siedem milionów osiemset tysięcy). Po parafiach, po organizacjach, przychodzi czas na prasę. „Echo z Polski” założone w 1865, „Orzeł Polski” w 1870, „Pielgrzym” w 1872 - są może produktem emigracji politycznej, ale już założona w Chicago „Gazeta Polska” staje się organem emigracji zarobkowej. Prasa ta przed pierwszą wojną światową przeżywa wielki rozkwit. Jest ona już produktem rdzennym, czerpie soki z obu kontynentów, staje się wyrazicie-lem nowych potrzeb kulturalnych już nie tylko polskich, ale i amerykańskich. Najlepszym tego dowodem fakt, że nawet dobre pióra polskie nie odpowiadają jej potrzebom - niekoniecznie wskutek wyższego poziomu, ale dzięki już odmiennej strukturze duchowej. Wacław Gąsiorowski - pisarz utalentowany na pełną miarę wymagań starokrajskich, pisarz popularny, dobrze znający Polonię2 - „kładzie” każde pismo, którego redakcję obejmie. W 1952 ukazuje się osiem dzienników z ćwierćmilionem prenumeratorów. Poza tym tygodniki, z których dwa mają duży zasięg: na całe Stany Zjednoczo-ne i Kanadę. Podnoszące się potrzeby kulturalne wywołały wydawanie książek. Dzielny wydawca Paryski w Toledo wyprodukował około dwu tysięcy książek w pięciu milionach egzemplarzy. Szkoły polskie rozpoczynają XX stulecie blisko stu tysiącami młodzieży. Jest rzeczą wzruszającą śledzić walkę, którą toczyła emigracja polska o zachowanie pełnego ludzkiego człowieczeństwa. Pierwsza kropla stearyny, spadająca na głowę owada, podnieca go do gwałtownych ruchów, do ucieczki. Następna utrudnia posuwanie się, kolejne przygważdżają, już tylko widzimy nie skoordynowane ruchy jeszcze wolnych łapek czy macek; szereg następnych kropli nieubłaganie zamyka wzgórek stygnącej stearyny, w której tkwi preparat tego, co kiedyś było całym dla siebie światem. Te pierwsze krople stearyny, parząc boleśnie, wywoływały zawzięte posta-nowienie uciekania. Zgromadzić pieniądze i wracać. Stąd kult pieniądza 1 [Red.:] Insurance - ubezpieczenie. 2 W\ Gąsiorowski: „Ach, te chamy” w Ameryce. 158 w pierwszym pokoleniu. Emigrant nie kupuje farm, nie zakłada sklepików, nie ubezpiecza się na życie, bierze zajęcia, które można rzucić z dnia na dzień, unika tak dalece wszystkiego, co się łączy z planowaniem na dłuższy czas, że nie buduje nawet kościołów, w których mógłby wytchnąć przed zalewem parafiny. Wzmaga się natomiast jego kontakt ze starokrajską parafią: funduje dla swego kościoła w kraju feretrony, konfesjonały, stacje Męki Pańskiej, witraże, na każdym z nich każąc wyryć imię swoje nie dla chwalby, ale bo mu się zdaje, że przez to będzie obecny na nieszporach i roratach, na procesji Bożego Ciała, na Gorzkich Żalach, na nabożeństwach majowych i u grobów dźwiganych w Wielkie Piątki. Fundując dzwony pragnie, aby „wiatr imię moje kołysał”. Proboszcz z kraju jest doradcą, często bankiem depozytowym, pewniejszym niż kasy pancerne - łapki stearynowe na pełzającego robaczka. Przed wojną w zapadłym kącie Wisconsin spotkałem przedziwną parę. Mówiono, że on ma sto dwadzieścia pięć lat, a ona jest o kilka lat młodsza. Oboje już nie mogli dźwigać się z łóżek. Ile lat mieli naprawdę, nie wiem, ale stwierdziłem, że płynęli do Ameryki trzy miesiące żaglowcem, przy czym on chronił się przed poborem na wojnę prusko-austriacką. Mieli więc swoje murowane sto lat, z czego siedemdziesiąt kilka lat pobytu w Ameryce. Zrozumiawszy, że przyjechałem z Polski, stary zaczął hukać do leżącej przy przeciwległej ścianie, jakby krzyczał przez wielką wodę: - Żono, żono, ludzie z Gołańczy przyjechali! Nie mając serca go rozczarować, opowiadałem na chybił trafił, że drzewo, na którym było gniazdo bocianie, po dawnemu stoi przy kościele, tylko że nowy ksiądz przebudował dzwonnicę. Zrobiło to piorunujące wrażenie. - Słyszysz, żono! - hukał przez wielką przestrzeń stulatek. - Nową dzwon-nicę postawiły! Było jasne, że ten kościół i jego sprawy stanowiły przedmiot codziennych rozmów tych ludzi, że przez siedemdziesiąt kilka lat nie przestawali żyć naprawdę życiem duchowym Gołańczy. Obserwowałem z pięcioletnim dzieckiem - które ma, na szczęście, babunię pojącą go sokiem wytoczonym prościutko z zielonego drzewa wierzeń, klechd i podań - wspaniały wjazd na ulice Nowego Jorku Santa Ciausa, technokra-tycznego świętego. Jowialnego grubasa z pijacką gębą ciągnęły sztuczne reny, jednemu z nich zapalała się czerwona lampka na nosie. Materialistyczne pogań-stwo toczyło się ulicami „megalopolis” w szczęku platform zmotoryzowanych, potworów uelektryzowanych, głośników nadających na przemian pseudomod-litwy i reklamy, warkotu aparatów kinowych, w eksplozjach magnezji. Małą, przesyconą wrażeniami, zabrałem potem w dół miasta. Czekając na brudnym rogu na zielone światło, zobaczyłem za szybą drug-storu dwie utlenione wy-dry zaśmiewające się i pokazujące sobie małą, która przywarła noskiem do szyby. Była tam wystawiona, widać na użytek hunkies, gęsto zasiedlających ^9 getto, szopka z tektury z dzieciątkiem i bydlątkami. Wyrozumiawszy, co widzi, mała przeżegnała się z nabożeństwem i poczęła wybijać zabawne pokłony. Chroniła się od Santa Ciausa, była... w Gołańczy. Za karę straciliśmy zielone światło. Czyż tak wiele trzeba będzie w życiu tej małej zgaszonych zielonych świateł, by ją ostatecznie wypędzić z Gołańczy? Wzruszające jest to przebijanie się przez stearynę. List założycieli ‘Polskiego Związku Narodowego, wysłany przy jego zakładaniu do J. I. Kraszewskiego, jest przejmującym wołaniem o pomoc: Mistrzu nasz. Ojcze Duchowy... kilka słów zachęty od Ciebie; który jesteś jednym z wodzów narodu, będzie dla nas warte tyle, co armia uzbrojona. Nie odmów nam tych słów. NOWY PRZYPŁYW I WSPÓLNE OWOCOWANIEi Owocowanie to następowało bardzo późno, ż reguły nie wcześniej niż w trzecim pokoleniu przybysza, generalnie.- po stworzeniu form wstęp-nych - parafii, stowarzyszenia, prasy. Podział w tym rozdziale nie może być ścisły, często urodzenie jest zatarte, albo data przybycia do Stanów. W każdym razie przewaga emigracji zarobkowej coraz bardziej dominuje, coraz wyrazi-ściej to ona właśnie w życie amerykańskie wnosić poczyna wartości kultury polskiej. Dawniej należało to wyłącznie do emigracji ideowej. Dała ona Nowe-mu Jorkowi założyciela pierwszej wyższej szkoły, Stanom Zjednoczonym pierwszego pastora, pierwszych nauczycieli szklarstwa i pierwszych nauczy-cieli sztuki wojowania. Pierwszą politechnikę w Stanach zakłada Polak, profesor Sorbony, L. Bock; autorem pierwszej książki angielskiej, jaka uka-zała się w Kalifornii, jest Polak, doktor F. Wierzbicki2. (Chętnym sygnali-zuję, że jej egzemplarz jest, a przynajmniej był niedawno do nabycia za sześćset sześćdziesiąt dolarów). Jednym z pierwszych pionierów prohibicji jest ciężko ranny weteran spod Gettysburga, pułkownik J. Sobieski, poseł do legislatury Minnesota. Paweł Sobolewski (jeden z tych powstańców 1851 przywiezionych austriackimi fregatami) wydaje w 1881 antologię: Poźes and Poetry of Poland. Rola ambasadora kultury polskiej, którą za naszych czasów pełnił Paderew-ski, w XIX wieku należy do Modrzejewskiej3. Kiedy stara się ona o pierwszy engagement, deklamuje fragment z A-drienne Lecowreur przed dyrektorem teatru, który zasiadł w pustej, ciemnej sali. Skończyła, ale Mr Hill milczy. Pełna niepokoju pochyla się ze sceny i widzi, że Mr Hill... płacze4. ‘ Pisząc o wkładzie politycznym i kulturalnym polskim w życiu Stanów Zjednoczonych, nie mogłem pominąć przejawów kulturalnych i naukowych w czasach najnowszych. O ile jednak działalność polska naukowa została wyczerpującóopracowana po rok 1946 przez M. Haimana („Nauka Polska”, t. XXV), o tyle literatura i sztuka nie ma takiego opracowania w ogóle, a nauka - od 1946. Tymczasem wobec napływu powojennego z Europy, mającego początek po 1946, obraz uległ wielkim przeobrażeniom, których zarejestrować dokładnie nie miałem technicznej możliwości. 2 H. H. Bancroff; Califomia. 3 J. T. Atlemus: Helenę Modjeska. 4 H. Modrzejewska: Pamiętniki. 11 Dc Profundis 161 Odtąd już zawsze, tłumy chłoną z zachwytem angielskie słowa Mo-drzejewskiej, nalęgłe w magii dobrze nastałej kultury Krakowa, Turwi i Ko-paszewa. Ale niebawem to już pokolenie zrodzone w Ameryce poczyna samo emanować. Swoistym łączącym ogniwem jest Raiph, syn Modrzejewskiej, całkowicie wychowany w USA, twórca mostów - cudów świata w San Francisco, Filadelfii, Detroit, który nabudował mostów w Stanach na trudną do uwierzenia sumę idącą w setki milionów dolarów. Bo też w kraju technokracji inwencja polska idzie przede wszystkim w kierunku technicznym, przy czym przeżerają tych Polaków marzenia Katerli. E. L. Żaliński, profesor Instytutu Technologicznego w Massachusetts, wynajduje pneumatyczne działo torpedowe. Rząd USA zakupuje działo profe-sora Dąbrowskiego (który przy tym= daje jakże charakterystyczny polski komentarz). L. Melanowski wynajduje pierwszy motor gazolinowy. Profesor Zwierzyński patentuje turbinę wodną. Inżynier St. Zand otrzymuje medal Wrightów za wynalazki w lotnictwie. F. Szwatka jest szefem ekspedycji na Ziemię Wilhelma. Podnosząca się fala wiedzy ścisłej poczyna zapełniać katedry uniwersytec-kie. W Ann Arbor obejmuje katedry aż trzech Polaków: Pawłowski, Różycki, Karpiński. Zaczynamy zdobywać i inne dziedziny. Filozof A. Korzybski wytycza nowe kierunki w socjologii w dziele: Manhood of Humanity (istoty ludzkie jako grupa „wiążąca czas”). Biolog E. J. Menge, profesor uniwersytetu w Dallas, publikuje pięć wartościowych dzieł. W. Woynicz odkrywa rękopis Rogera Bacona, na którego odcyfrowanie poświęca kilka lat. Dziekanem wydziału prawnego uniwersytetu w Milwaukee zostaje profe sor K. Świetlik. Dziekanem wydziału farmaceutycznego University pf Pensylwania zostaje profesor S. Szczodrowski, i tak dalej, i tak dalej. Niektórzy z wyżej wymienionych przybyli z Polski, ale wśród polskich dwudziestu ośmiu profesorów i czterdziestu dwóch parł time professors1, jakich mieliśmy w Stanach przed wojną, znakomita większość była urodzona tamże. Nimi to poczynała zakwitać emigracja zarobkowa. Jakże pięknym fenomenem tego jej kwitnienia był staruszek ksiądz, Jan Wróbel, który, rezydując na nędznej parafijce, po latach studiów astronomicznych zmarł pozostawiając pisane po łacinie obszerne studium. * Tej emigracji nie stać jeszcze było na zajęcie miejsca w sztuce. Przed woj-ną więc muzykę reprezentował Paderewski, Józef Hofman (który dał wielu ‘ [Red.:] Zaangażowani na niepełny etat. 162 uczniów Ameryce, między innymi Chasinsa, dyrektora WQXR, najpo-ważniejszej rozgłośni muzycznej w Stanach); Artur Rodziński z trójcy trzech wielkich dyrygentów amerykańskich; Wanda Landowska, odtwórczyni muzyki klasycznej i wskrzesicielka klawikordu; Artur Rubinstein, szopenista, niezastąpiony odtwórca Albeniza; Bronisław Huberman, Friedman, Rosenthal. Niektórzy z tych muzyków byli pochodzenia żydowskiego, ale mamy do nich prawo, bo wszyscy oni nasiąkli kulturą muzyczną Polski, czemu niejedno-krotnie dawali świadectwo. Muzyka polska nakazywała szacunek. Paderewskie-go, ambasadora duchowego Polski, powstaniem witali królowie. Jego tradycję podjął Rubinstein, duchowy ambasador Polski na konferencji w San Francisco, gdzie wśród delegatów pięćdziesięciu jeden państw zabrakło państwa, które pierwsze starło się z Hitlerem. Na koncercie-gala dla tych delegatów Rubin-stein, zasiadając do fortepianu, oświadczył, że otwiera go hymnem swojego państwa i zmusił dostojne zbiegowisko do wysłuchania, że „Jeszcze Polska nie zginęła”. W sztuce plastycznej Stanów Zjednoczonych zajmują (przeważnie przed ostatnią wojną) miejsce: Mrożewski, którego drzeworyty znajdują się po wszystkich muzeach świata; Rosen, którego olbrzymie freski rozpościerają się we wspaniałej sali NCWC w Waszyngtonie (i który stał się Modrzejewskim kościołów amerykańskich); Stykowie -.portreciści o wielkiej renomie; Szukal-ski - wprowadzający do rzeźby elementy słowiańskie i azteckie (któremu Amerykanie poświęcili wielką monografię); Czermański, ilustrator czołowych „Fortunę” i „Look”; Cybisowie, wnoszący świeży powiew w ceramikę; Irena Lorentowicz, zdolna graficzka, której okładki zdobią liczne książki i malarka, której obrazy znajdują się w muzeach Chicago i Filadelfii; Szyk - miniaturzy-sta; Eliasz Kanarek, przodujący w Hollywood; Czedekowski, portrecista (znany portret generała Pattona) i inni. Ale jeśli ta zarobkowa emigracja nie wydała jeszcze własnej sztuki w dobie pierwszej wojny, to stać ją już było na obronę Polski. Długo odchuchiwana iskra zagłuszonej kultury wybuchła płomieniem. Pozbawieni warstwy kulturowej, w rozczulający sposób szukają dróg dla uzewnętrznienia rozpierającej radości: odkrycia własnej kultury. Powstają setki na’jniemożliwszych stowarzyszeń. Przeróżne „Gwardie Króla Jana Sobieskie-go”, „Husarze Hetmana Chodkiewicza” sadzą się na najbardziej operetkowe mundury. Cóż za szczęście witać na dworcu, sprowadzoną po długich latach niewidzenia, Magdę w błyszczącym od szamerunków mundurze i powiedzieć zabitej pracą wyrobnicy po raz pierwszy o Polsce tu właśnie - na dworcu chicagowskim. Kiedy wybucha wojna, dwadzieścia trzy tysiące ludzi idzie do Hallera, tracąc przywileje amerykańskich weteranów. n- 163 Kiedy powstaje Polska, zawiązuje się pięćdziesiąt korporacji handlowych i przemysłowych, mających w niej działać. Obliczając fundusze dziewięciu największych widzimy, że te dziewięć korporacji utopiło w Polsce bezpożytecz-nie siedemnaście milionów dolarów polonijnych oszczędności. Jeszcze ślepemu robotnikowi, przez lat trzydzieści pracującemu przy taśmie, nie wróciło, widać, wszystkich pięć czujnych zmysłów, potrzebnych dla dobrej organizacji. Ale poziom starej emigracji stale się wznosi. I nie dwadzieścia trzy tysiące ochotników i nie siedemnaście milionów dolarów danych Polsce są jego symbolem; były to bowiem oznaki odrodzenia przejściowego, nie wytyczające ewolucji, która idzie nie w kierunku narodowym polskim, tylko amerykańskim. Druga wojna nie dała armii polskiej ochotników ze Stanów. Natomiast Amerykanie polskiego pochodzenia, stanowiąc około czterech procent ludności USA, dali rzekomo armii amerykańskiej siedemnaście procent żołnierzy1. Renesans uczuć polskich jest nam miły, ale nie jest on niczym innym, jak zbudzeniem się świadomości walorów kulturalnych, które będą służyć tworzą-cej się kulturze amerykańskiej, Polsce zaś tylko pośrednio, a jednak w sposób ważniejszy dla niej niż ochotnicy i dolary. W 1918 mają Polacy pierwszego kongresmana z emigracji zarobkowej (przed stuleciem emigracja polityczna miała kilku), by dojść w 1952 do liczby jedenastu członków Kongresu i Polaka, Mieczysława Szymczaka, który został prezydentem Federal Reserve Board. W czasie pierwszej wojny i zaraz po niej, kiedy zdaje się kształtować nowa postać świata, podnoszą oni zaciekłą kampanię w obronie praw Polski. W tej fali dokumentacji E. H. Lewiński pisze: The Political Hisłory ofPoland, A. J. Zie-liński: Poland in the Worid Democracy, M. Grupa: Skarga and Reforwałion, P. Fox (profesor uniwersytetu w Chicago): The Po/es in America oraz Education in Poland, F. Nowak (profesor uniwersytetu bostońskiego): Medieyal Slavdom and Rise of Russia oraz Foreign Policies of Stephen Bafory, M. Haiman, kustosz pol-skiego muzeum w Chicago, wkłada wielką ilość zaiste mrówczej i metodycznej pracy w szereg monografii i przyczynków z dziejów Polaków w Stanach Zjednoczonych. W dokumentacji tej bierze udział wielu uczonych amerykańskich z profeso-rem Lodge’em na czele. Rozpoczyna się infiltracja dwustronna. Na skutek tego wzrostu i poczynającego się kwitnienia - po zorganizowa-niu parafii, organizacji, prasy - powstaje Fundacja Kościuszkowska jako ciekawy objaw tej infiltracji obustronnej. Jest to całkowicie dziecko emigracji zarobkowej. Aczkolwiek założyciel, profesor Stefan Mierzwa, urodził się w Polsce, ale przybył do Stanów jako siedemnastolatek bez wykształcenia i temu krajowi zawdzięcza wszystko. To dzięki jego niezmierzonej pracy, Fundacja, która ma piękny pałacyk w centrum Nowego Jorku i ćwierć miliona Obliczenia Z. Umiańskiego w „Nowym Świecie”. 164 dolarów w banku, potrafiła wydać pół miliona dolarów na wymianę studentów, uratować z topieli niemiecko-rosyjskiej sześćdziesięciu czołowych Polaków, których sprowadziła do Stanów (w tym czterdziestu uczonych), dać niezliczoną ilość świadczeń życiu naukowemu imigracji w Europie, stworzyć zalążek muzeum, promować polskie koncerty i wystawy malarskie. Fundacja Kościusz-kowska, mająca w zarządzie wielu Amerykanów nie-polskiego pochodzenia, premiując amerykańskich szopenistów itd., jest ważną siłą, wyłamującą kultu-ralne getto. * Pięć gmachów Uniwersytetu Warszawskiego, podziurawionych bombardowa-niem w 1959, ziało pustką opuszczenia. Profesorowie Uniwersytetu Poznańskiego, spędzeni bez rzeczy i uwięzieni w mróz w bydlęcych wagonach. Trzystu profesorów, docentów i asystentów Wszechnicy Jagiellońskiej zebranych oszukańczo niby na odczyt, pod uderzeniami kolb przeprowadzo-nych na lory, w obozie koncentracyjnym przebranych w pasiaki i bitych po twarzach. Stary profesor Ignacy Chrzanowski, przymuszony skakać ze stołu, umiera na udar serca, ciało profesora Kostaneckiego, prezesa Polskiej Akademii Umiejętności, wywleczone na apel, sztywnieje na mrozie. Kiedy narządy główne ulegają zniszczeniu, organizm stara się powołać zastępcze. W 1940 powstaje Stowarzyszenie Polskich Pracowników Nauko-wych w Ameryce. Garnie rozbitków polskiej nauki przenikających z Europy. Kiedy Niemcy zajmują Lwów, pada ostatni polski uniwersytet. Jego profesorowie wraz z rektorem Bartlem zostają rozstrzelani1. Wtedy Stowarzyszenie Polskich Pracowników Naukowych w Ameryce przekształca się w Polski Instytut Naukowy. Pierwszą jego sesję inauguruje profesor Yale Univerśity, Bronisław Mali-nowski, twórca szkoły funkcjonalnej w antropologii, którego dzieła uważane są za podstawowe w tej nauce. Prezesem Instytutu zostaje profesor Jan Kucharzewski, którego Od białego caratu do czerwonego ukazuje się w jednym tomie jako: The Origins of the Modern Russia. Dyrektorem i filarem istotnym Instytutu zostaje niezmordowany profesor Oscar Halecki z Fordham Univerśity, autor dzieł: Crusade ofthe Varna, History of Poland, The Limits and Dwisions o f the European History, Imperialism in Slavic and East-European History, Pope Pius XII, Borderland of Western Cwilisytion oraz se-tek artykułów w prasie anglojęzycznej, amerykańskiej. Jego funkcje przej-muje pełen inicjatywy Zygmunt Nagórski senior, profesor prawa Uniwersytetu Warszawskiego. ‘ The Na-^i Kultur in Poland. 165 Pośród członków Instytutu jest wielu uczonych amerykańskich, o czym świadczy fakt, że na sto dwa wykłady zorganizowane przez Instytut w pierw-szym roku istnienia, czterdzieści siedem wygłosili nie-Polacy. Filie Instytutu powstały w Kanadzie, Brazylii, Meksyku, Jerozolimie i Libanie. Ośrodek w Stanach Zjednoczonych zorganizował czterysta odczytów, dwadzieścia pięć uroczystych sesji i obchodów, a jego kwartalnik w języku angielskim, wychodzący w ciągu trzyletniego istnienia, wniósł do nauki amerykańskiej cenny wkład. Instytut im. Marszałka Piłsudskiego, poza stworzeniem biblioteki dwu tysięcy dzieł tyczących jego specjalności, poza wydaniem szeregu broszur, zorganizowaniem wielu odczytów, ma zasługę zebrania bibliografii najnowszej Polski w bibliotekach amerykańskich, wynoszącej cztery tysiące tytułów. Jest to duże wsparcie dla katalogu Polonica m English wydanego w 1914, który obejmuje siedemnaście tysięcy pozycji Muzeum Polskiego w Chicago. Fundacja Kościuszkowska urządza, przy udziale profesora Einsteina, Aka-demię ku czci Kopernika, wydaje Nicholas Copernicus. Uczeni polscy obejmują katedry w wielu uniwersytetach, łącznie z najpo-ważniejszymi: Harvard, Yale, Princeton, Columbia, Berkeley. Matematyka polska, zajmująca w niektórych jej działach przodujące miejsce na świecie, zdołała część swoich walorów uratować z pogromu i przenieść na grunt amerykański. Przed wojną wydawane w Polsce „Fundamenta Mathematica” miały dwustu współpracowników zagranicznych. Trzydzieści pięć wydanych tomów, stanowiących najważniejszy w świecie zbiór prac z podstaw matematyki i współczesnej teorii funkcji zmiennej rzeczywistej, było przedrukowywane na żądanie zagranicy. Z innego polskiego pisma matematycznego, „Monografie Matematyczne”, nowojorska firma Steichert przedrukowała w czasie wojny pięć tomów, to znaczy połowę. Z pięćdziesięciu dziewięciu profesorów i docentów matematyki dwudziestu dwóch zostało zamordowanych przez Niemców, siedmiu zginęło w więzie-niach, poległo lub zmarło śmiercią naturalną1. Z pozostałej reszty na gruncie amerykańskim znaleźli się i pracują2: Doktor Alfred Tarski, profesor uniwersytetu w Kalifornii, były prezes amerykańskiej Association for Symbolic Logie. Wydał dwa dzieła, napisał wielką ilość rozpraw. Na swe katedry matematyków polskich zaprosiły uniwersytety: w Pensyl-wanii - profesora A. Zygmunda; w Kalifornii - profesora J. Neymana, twórcę 1 W. Sierpiński: Matematyka polska w czasie wojny i po wojnie („Nauka”, t. XXV, 1947). 2 [Red.:] Materiały do tej książki 2bierał Wańkowicz i opracowywał przede wszystkim w roku 1952, stąd dane dotyczące głównie tego okresu. 166 nowej teorii statystycznej; w Michigan - profesora C. Karpińskiego; w Chi-cago - profesora A. Wundheilera; w Ohio - profesora C, Nikodyma. Kierownikiem Instytutu Logiki Stosowanej w St. Pauł jest profesor B. So-bociński, dawny asystent jednego z najwybitniejszych logików XX wieku, profesora S. Leśniewskiego. Na uniwersytecie w Utah wykłada profesor H. Hiż. Wybitnymi matematykami są M. Spunar i A. Sobczyk z Oregon State College. Wszyscy oni obficie zasilają także amerykańską prasę fachową. W dziedzinie nauk ścisłych wymienić należy profesora S. Mrozowskiego, który zostawił katedrę w Chicago przechodząc do przemysłu atomowego; fizyka K. Fajansa (University of Michigan) i J. Starkiewicza, asystenta Skło-dowskiej-Curie (University of Buffalo); biochemika profesora M. Laskowskie-go (Uniwersytet Marquette). Profesor S. Śnieszko prowadził studia bakteriolo-giczne dla US Department of Interior.1 - W Stanach pracował jeden z współwynalazców penicyliny, biochemik doktor K. Funk. W zakresie medycyny i higieny profesor J. Kaułbersz wykładał na uni-wersytecie Wayne, psychopatolog doktor Z. Piotrowski w Columbia Univer-sity. Prace z dziedziny raka ogłosił doktor L. Anigstein, z urologii doktor E. Grajewski. Profesor J. Glass z New York Medical College ogłosił trzydzieści prac z dziedziny gastrologii. Dietyczka, profesor M. Gutowska z Massachusetts State College uczestniczyła jako ekspert w konferencji Narodów Zjednoczo-nych w Hot Springs. Grupie socjologicznej przewodzi prezes American Sociological Society, profesor Florian Znaniecki, długoletni profesor University of Illinois, którego zwłaszcza czterotomowe dzieło Polish Peasanłs stało się początkiem nowych linii rozwojowych socjologii amerykańskiej. Jego uczeń, Polak, profesor Teodor Abel prowadzi katedrę w Columbia University i jest dziekanem wydziału socjologii w amerykańskim Hunter College. Profesor A. Ułam wydaje książki o Tito i o socjalizmie brytyjskim. Na uniwersytecie w Nowym Jorku wykłada profesor F. Gross, autor książki The Polish Worker. Pod jego redakcją grono uczonych amerykańskich wydało wspólnie wielkie dzieło o współczesnych ideologiach europejskich. Doktora J. Lenczowskiego, autora dwu książek w języku angielskim o Iranie i Bliskim Wschodzie, Uniwersytet Kalifornijski wysyła na Bliski Wschód dla studiów nad językiem arabskim. Doktor Sworakowski jest jednym z kuratorów Biblioteki Hooverowskiej. Na uniwersytecie Georgetown wykłada J. Karski. Z. Umiński publikuje książkę The Progress of Labour. E. Marciniak redaguje 1 [Red.:] Amerykański departament spraw wewnętrznych. 167 czasopismo „Work”. M. K. Dziewanowski, doktor Harvardu, pracując na tym uniwersytecie przygotował do druku dwie książki: o historii komunizmu w Polsce i o Polsce w Europie Środkowo-Wschodniej. Doktor Zbigniew Brze-ziński, research fellow Harvard University, wykłada nauki polityczne w Depart-ment of Government tegoż uniwersytetu. Doktor Iwańska wykłada socjolo-gię najpierw na uniwersytecie w Chicago, potem na uniwersytecie w Atlancie, w stanie Georgia. W zakresie prawa międzynarodowego też przypadła nauce polskiej czołowa pozycja. Profesor uniwersytetu Yale, Rafał Lemkin, autor monumentalnej Axis Ru/e jest twórcą pojęcia Genocide (ludobójstwa). Z zakresu historii prawa profesor Taubenszlag, redaktor „Journal of Juridical Papyrology” wydał - na podstawie źródeł, które odkrył w papirusach - dwa podstawowe w nauce światowej dzieła z dziedziny prawa grecko-rzymskiego w Egipcie. Poza tym z dziedziny prawa liczne artykuły zamieszczali w prasie anglo--amerykańskiej profesor J. Sułkowski z uniwersytetu katolickiego w Waszyng-tonie oraz W. Talmont, S. Witkowiak, K. Ruskowski. Z dziedziny historii, poza wspomnianymi pracami profesorów Haleckiego i Kucharzewskiego, rozsiane są po prasie anglo-amerykańskiej prace profesora M. Kridla (Columbia University), doktora Krzyżanowskiego (Columbia Uni-versity), profesora Nowaka (University of Boston), A. Czajkowskiego (Univer-sity of St. Louis). Profesor Wacław Lednicki, wykładowca literatur słowiańskich na Uniwer-sytecie Kalifornijskim w Berkeley, autor studium o panslawizmie, ma za sobą ponad dwieście prelekcji angielskich i ponad pięćdziesiąt prac zamieszczonych w prasie anglo-amerykańskiej. Profesor Turyn wydał po angielsku dwie książki omawiające literaturę starogrecką. Profesor Kridl wydał Literatura polską, ale po polsku. Tę lukę ma wypełnić wykładający w Harvardzie doktor W. Weintraub, który opracowuje angielskie wydanie Historii literatury polskiej od czasów najdawniejszych do najnowszych. Polski Instytut Naukowy wydaje Poems of Adam Mickiewic^ pod redakcją George’a Rapalla Noyesa. Książka J. Rettingera o Conradzie z rysunkami Topolskiego została wybrana jako jedna z Fifty Books ofthe Year - pięćdziesięciu najlepszych książek roku. Dzieło naszego znakomitego anglisty, Romana Dyboskiego, w nowym wydaniu pod redakcją doktora L. Krzyżanowskiego ukazało się w 1950 roku. Doktor Irena Piotrowska wydała książkę The Art of Polana. T. Benda wydał dzieło o historii masek. Filologia polska poniosła dwie bolesne straty. Przedwcześnie zmarła młoda uczona, M. Paryska, pozostawiła po sobie ukończoną pracę o wpływach greckich na dialekty koptyjskie (trzysta trzynaście stronic). E. Lilien, pracujący 168 od lat nad słownikiem angielsko-polskim, zakrojonym na dwa i pół tysiąca stron, zmarł w 1951 zostawiwszy wydrukowaną tylko czwartą część pracy. Antropologię w nowojorskim Hunter College wykłada Sula Penet, autorka książki: Songs, Dances and Customs of Peasant Poland. Filozofię na uniwersytecie North Carolina wykładał doktor J. Krzywicki. Kartograf Marta Rajchman wydała atlas Chin i atlas Europy (Of Human Geograph^). W zakresie techniki, poza trzema dziełami profesora Świętosławskiego z zakresu chemii fizycznej, praca polska poszła drogą wynalazków praktycz-nych. Sam profesor Świętosławski jako research fellow Instytutu Mellona dokonał ulepszeń w dziedzinie pieców koksowych. A. Gazda skonstruował ulepszone działo przeciwlotnicze i pierwszy helikopter odrzutowy. Inżyniera T. Janiszewskiego, który opracował oszczędnościowy system budowy mostów, powołano jako eksperta do budowy mostów na Alasce. W dziedzinie meteorologii autorytetem jest profesor Arctowski związany z obserwatorium astronomicznym Smithsonian Institution. Doktor W. Gor-czyński wydał książkę poświęconą porównaniu klimatu amerykańskiego z pol-skim. Na uniwersytetach amerykańskich wykładają także profesorowie Jędrze-jowski, Mokrzycki, Rolbicki, Siwek, Szczeniowski i inni, których nazwisk nie zdołałem ustalić. Literaturę, jak i publicystykę polską w Stanach Zjednoczonych (tak samo jak i naukę w dużej mierze) pochłaniała w czasie drugiej wojny - tak samo, jak to widzieliśmy w czasie pierwszej - dokumentacja. Wielką masę rozsianej po czasopismach publicystyki dziennikarskiej, wśród której wybija się wspaniałe pióro Ignacego Matuszewskiego,1 musimy pominąć z wielką krzywdą dla tematu, bo nie mamy żadnej możności jej opracować. Notujemy to tylko, co ukazało się w książkach, zaliczając do grupy dokumenta-cyjnej i literaturę piękną poświęconą dokumentacji. Już w cztery miesiące po zakończeniu kampanii polsko-niemieckiej „Atlan-tic Monthly” przedrukowuje w ciągach z angielskiego wydania książkowego M. Wańkowicza Sępiła/ w Cichinic^ach (tytuł angielski: Diary o f a Polish Nurse). Trzeba długo czekać zanim nadbiegną zdyszane sprawozdania świadków.2 Rulka Langer The Mermaid and the Messerscbmidt - o obronie Warszawy w 1959; K. Wierzyński The Forgotten Battiefieid (p) - o kampanii wrześniowej; Zawisza Across the Burning Frontier - o przedzieraniu się przez granice; St. Strzetelski Wbere the Storm Brock - o genezie polskiej decyzji walki; A. Janta ‘ J. Matuszewski: Wybór pism, wydany przez Instytut im. Józefa Piłsudskiego (Nowy i Jork 1952). 2 (p) przy tytule oznacza, że książka ukazała się w Stanach również po polsku. 169 I Lied to Lwe (p) - o pobycie w niewoli; I. Matuszewski What We Fighł For oraz Wbat Poland Wants (p) - o polskiej ideologii; Czesław Poznański The Rtghts of Nations - o zasadach Karty atlantyckiej; M. Wańkowicz Golgotha Road (p) - o męczeństwie Polaków w Rosji; K. Pruszyński Poland Fights Kack oraz Russian Year - o pobycie w ambasadzie polskiej w Rosji; A. Fiedler The Polish Fighter Squadron {Eskadra jo^); J. H. Herbert (Meissner) G for Genevieve {Żądło Genowefy); generał W. Sikorski Modern Warfare; Orska Sileni the Vistula - o Powstaniu Warszawskim; J. Karski Story of the Secret S tatę (bestseller amerykański) - o rządzie podziemnym Polski. Dokumentacji też poświęcona jest For Your Freedom and Ours (wydane przy współredakcji J. Wittiina) - o polskiej my-śli demokratycznej (p), jak również praca zbiorowa pod redakcją profesora B. E. Schmidta pt. Poland1. Polish Information Center wydawał pod redakcją J. Erdmana gruntownie dokumentowany dwutygodnik „Facts and Figures”, którego nakłady docho-dziły do czterdziestu tysięcy oraz „Polish Review” pod redakcją S. Centkiewi-cza, który z wielkim poświęceniem kontynuował to pismo aż do swojej choroby i śmierci w 1951. Polish Information Center wydawał również liczne broszury. Jan Lechoń redagował w czasie wojny „Tygodnik Polski”. Obecnie Mid European Study Center rozporządza licznymi polskimi opracowaniami. Z polskiej literatury pięknej (której wiele pozycji wymieniłem jako doku-mentację) ukazują się następujące przekłady: M. Kuncewiczowa Conspiracy of the Absent; Rudnicki Ascent to Heaven; W. Solski The train leaves at midnight; Górska Prince Godfrey; ]. Wittiin Salt o f the Earth (p), za które autor otrzymuje nagrodę American Academy of Arts and Letters. Ukazało się pięć książek Zofii Kossak (ostatnia w 1951 - The Corenant); wśród nich jako bestseller amerykański B/essed arę the Meek. Poza tym: Tetmajera Ta/es of the Tatra i Weyssenhofa The sable and the Girl. Po wojnie dokumentacja może wziąć głębszy dech. Rozpoczyna ją Defeat in Victory ambasadora Ciechanowskiego. Kazimierz Wierzyński, jedyny z człon-ków Polskiej Akademii Literatury, jaki znalazł się w Stanach, laureat olimpijski, pisze Life andDeałh of Chopin. G. Herlinga-Grudzińskiego A wór Id aport zostaj e, poza normalnym wydaniem, wypuszczony w dwudziestopięciocentowej kolek-cji, co mu zapewnia bardzo szeroką póczytność. Wreszcie Polka, Aleksandra Orme wydaje Comes the Comrade, które zostaje bestsellerem oraz On the Waters of the Danube. Książek wydanych po polsku wyliczyć nie sposób, bo ani nie ma ścisłej ewidencji wydawców, ani nie wszyscy z tych, których zdołałem uchwycić, odpowiedzieli na moją ankietę. 1 Książki wyliczam, o ile to możliwe, w chronologii tematycznej. 170 Jako pierwsza (styczeń 1941) ukazuje się Marty Wańkowiczówny: Pod dwiema okupacjami. Znalazłszy się w Stanach Zjednoczonych wydają: K. Wierzyński Kr^ysy i miecie i Ró^ę wiatrów; J. Lechoń Arię ^ kurantem i Literatura polską na emigracji (zbiór odczytów); J. Wittiin Mój Lwów; A. Janta Psalmy; J. Tuwim Wiersze wybrane; M. Wańkowicz Ziele na kraterze. Poza tym zostają przedrukowane: Sienkiewicza Ogniem i miechem i W pustyni i w pus^csy, Reymonta Chłopi (kuriozum korekty); Morcinka Serce sy tamą; zbiorek poezji Konopnickiej; po dwie książki Mostowicza i Porazińskiej. Chronologicznie ostatnią książką jest Kazimierza Wierzyńskiego Ssypen w wy-daniu polskim oraz Ciernie Piotra Yollesa, czołowego publicysty polsko--amerykańskiego. Zapowiedziane jest wydanie St. Ymcenza Na wysokiej połoni-nie i M. Wańkowicza Tr^y pokolenia. Dużą zasługę wobec polskiego piśmiennictwa ma wydawnictwo Roy Publishers, które wydało sto siedemdziesiąt osiem książek, w tym trzydzieści pięć polskich i czterdzieści trzy bądź tłumaczeń polskich autorów, bądź poświęconych polskiej tematyce. Niestrudzoną, wzruszającą, kilkudziesięcioletnią pracę na polu księgarstwa polskiego prowadzi Wacław Opaliński (Polish Book Importing - 5 8 Union Sq. New York, NY). ASYMILACJA Nawet w tak niekompletnym sprawozdaniu z pracy najnowszego uchodźstwa, jakie byłem dać w stanie, uderza kinetyka. Nie należy jednak zapominać, że nagromadzenie nazwisk i faktów daje błąd perspektywiczny. Ta kinetyka jest rozwodniona na ludność pięciokrotnie większą niż przedwojenna Polska, o sześciokrotnie wyższym standardzie życia (jeśli porównać dochód społeczny per capita przed wojną). Widzimy w tych proporcjach, że ten wkład jest pyłkiem i istotnego wkładu szukać należy nie tyle w tym, co wnoszą intelektualiści, ile w tym, co wnosi masa. Tę masę, w zetknięciu z potęgą Ameryki, nurtują niepokoje. Znajdują one najostrzejszy wyraz w rozważaniach o drodze, jaką pójdą dzieci nowych emigrantów. W liście do „Kultury” (nr 40/41) pan Jędrzej Giertych pisze: „W artykule pana Melchiora Wańkowicza (O Żydach - „Kultura” nr 55/54) znalazłem tezę socjologiczną dotyczącą wynarodowienia, oświetlającą w sposób błędny, jak i niebezpieczny, to tak istotne dla każdej diaspory - a więc i dla obecnej emigracji polskiej - zagadnienie... Pan Wańkowicz pisze: «U Żydów asymilacji opierają się żywioły pełnowartościowe, gdy u Aryjczyków najmniej wartościowo).” Dalej pan Giertych polemizuje z moim powołaniem się na Prusy Wschod-nie, zwracając uwagę, że na Warmii rządzą inne prawa. Na Warmii jednak rządzą zupełnie te same prawa z większym opóźnieniem z powodu katolickiego podłoża, co zmyliło diagnozę pana Giertycha. Nato-miast co do Mazurów, którzy stanowią ogromną większość ludności polskiego pochodzenia w Prusach Wschodnich, pan Giertych sam stwierdza, że stali się „Prusakami polskiego pochodzenia”. I że „chłopek z ubogiej chałupy... trzymał się siłą inercji ojczystego obyczaju i języka”, podczas gdy „Mazur wyrastał kulturą, zamożnością i aspiracjami... nie znajdował wokół siebie wyższego typu życia polskiego, wchodził więc w życie niemieckie.” (Nawiasem mówiąc: na Warmii również nie znajdował... - przy p. mój MW). A więc rozwijając temat, pan Giertych uwikłuje się w moją tezę w odniesie-niu do terenu, który zna. To samo zjawisko zachodzi na terenach, których nie zna. Teza ta bowiem jest generalna i tak samo słuszna w Prusach Wschodnich, jak w Nadrenii, we francuskim Zagłębiu Węglowym, w Stanach Zjednoczo-nych, na kresach zachodnich i na kresach wschodnich Polski. 172 Skąd taka różnica w naszych ocenach? Zdaje się, słusznie dostrzega jej źródło pan Giertych, podkreślając, że mój pogląd jest niebezpieczny, „byłoby bowiem niedobrze, gdyby na zagadnienia wynarodowienia miał się w polskim społeczeństwie emigracyjnym utrwalić pogląd, który by dla chcących się wynarodowić stanowił pewnego rodzaju rozgrzeszenie”. Pan Giertych ma więc przede wszystkim na względzie dobro publiczne i nie chciałby przyczyniać zła stawianiem przykrych tez. Byłoby to tak, jakby kto potępiał przewidywanie deszczu, bo to szkodzi na sianokos. W Stanach Zjednoczonych przed każdym większym świętem policja przez radio ogłasza, że przewiduje tyle i tyle setek trupów na natłoczonych drogach. Mam właśnie na biurku czasopismo „Institute for Safer Living”, obliczająceże w następnych trzech miesiącach około ośmiuset Amerykanów straci życie z rąk myśliwych. Mimo że przykre są to tezy, ale należy je stawiać. Życia, niestety, nie można okłamać. Niestety, zbyt wiele widziałem wypad-ków, jak jurni rodacy, nadęci w sposób nieprzejednanie patriotyczny na świat, którego nie znają, szybko wypuszczają z siebie powietrze. Nie, prawda nigdy nie szkodzi. Inna rzecz - jeśli nie jest prawdą. Tu zaś, przypuszczam, że moje twierdzenia nie są bez szerokiej podstawy ideologicznej, skoro znajduję je nawet u publicystów bliskich ideowo panu Giertychowi. Adam Doboszyński na przykład pisze: „Niecelowe byłoby kusić się o wy-wołanie w narodzie amerykańskim procesów wstecznych, repolonizacyjnych i dążenie do utrwalenia narodu polskiego w postawie narodu w rozproszeniu. Postawa to chorobliwa, zakłócająca porządek świata”.1 To, co ze zwykłą sobie odwagą napisał Doboszyński, drąży rodaków rozmowy, ale rzadko ujawnia się w prasie w sposób niekonformistyczny. Ale jakież to zagadnienie w prasie w sposób niekonformistyczny jest poruszane? W swoim czasie, z powodu artykułów na ten temat Zygmunta Nowakow-skiego i Piotra Yollesa, pisałem o tym w „Nowym Świecie” (i, 2, 5 sierpnia i c) 5 5). Artykuł, pisany dla dziennika obsługującego szersze kręgi, odbija od całości tej broszury, ale jego uwagi przylegają do moich rozważań o roli emigracji. Dlatego podaję go poniżej: Renegat jest to człowiek, który dla doraźnych kor2yści wyrzeka się dobrowolnie dobra duchowego, w jakim wzrósł, wyrzeka się języka, wyrzeka się kultury, wyrzeka się książek, wyrzeka się piosenek i obyczajów, w których się kształtował, jest to człowiek, który zgadza się zostać kundlem bezdomnym, bo nigdy nie jest w stanie prawdziwie i uczciwie przejąć się kulturą nowego środowiska. Dlatego słowo „renegat” u wszystkich ludów świata, we wszystkich językach jest słowem pogardliwym do tego stopnia, że rządy krajów imigracyjnych nawołują 1 A. Doboszyński w „Studiach Politycznych”; Anglia 1947, str. 144. przybyszów do niezatracania swojej osobowości; bo nie chcą mrowia kundli; bo na człowieku, który wyrzeka się duszy własnej, nic nie mogą budować; nie mogą mu zaufać, wiedząc, że w ciężkiej próbie, która idzie na świat, taki kundel zawiedzie; że stanie się równie łatwo komunistą, jeśli będzie sądził, że nadeszła koniunktura po temu, jak stał się z lekkim sercem Kanadyjczykiem, Amerykaninem, Anglikiem, Argentyń-czykiem. Kwestia renegacji jest specjalnie palącym zagadnieniem dla emigracji polskiej, która usiłuje zbudować sobie godny człowieka i uczciwy światopogląd w nowych warunkach, w jakich się znalazła. Dyskusja ta coraz to zrywa się w prasie emigracyjnej któregoś z krajów wygnania. Ostatnio rozpętał ją w Anglii Zygmunt Nowakowski artykułem: Poloniae adscripti. Glebae adscripti nazywali się chłopi za czasów pańszczyźnianych, „przypisani do ziemi”. Taki niewolnik ziemi nie mógł zmienić miejsca zamieszkania. Rodził się, by pracować dla zagonu, na którym przyszedł na świat, i umierał na tymże zagonie, który zabrał jego cały pot, wszystkie siły życiowe. Zygmunt Nowakowski uważa, że zagonem, do którego przypisana jest nasza dusza, jest mowa polska, obyczaj polski, tradycja polska, wspomnienie dzieciństwa, piosenki matki, nauki ojca, zabawy z kolegami, przeżycia w pracy, wspólne żołnierskie niebezpieczeństwa, wspólne polskie nadzieje i rozpacze. Jakże to masz z duszy wyrzucić człowieku, który nagle chcesz się spodlić, jakże potrafisz o tym wszystkim zapomnieć? Choćbyś przeszedł tysiąc lasów, choćbyś spotkał w tej wędrówce najświatlejszych, najlepszych ludzi, nie ugadasz się z nimi, nie dorozumiesz tak łatwo, jak kilku słowami, które zamienisz ze spotkanym rodakiem. Bo on z jednego słowa wie, co myślisz, bo on z jednego gestu wie, co ci na sercu. Ty jesteś biedny, a on był bogaty; ty jesteś ze wsi, a on z miasta; ty jesteś z jednej części Polski, a on z drugiej; tyś był w Polsce z jednymi, a on z drugimi. A przecież on i ty - wiecie pospólnie, co znaczy słowo... Polska. Takie sobie słowo dla innych, jak każda inna nazwa każdego kraju. Tylko dla was to słowo jest świętym słowem. Czy jest świętym słowem przez jakiś sakrament, czy przez pomazanie, czy przez umowę, czy przez lepszość między innymi narodami? Nie, jest świętym słowem właśnie przez tę cudowną tajemniczą więź, która stwarza porozumienie. Wiemy, że ludzie znający to słowo jednakowo będą reagowali w rze-czach małych i wielkich, w rzeczach złych i dobrych; że, spotkawszy się, powitają się w ten sam sposób, że w ten sam sposób do siebie przepiją; że tak samo będą się bawić, tak samo martwić; że będą bliscy sobie w radości i żałobie; że tak samo, gdy trzeba, będą umierać i tak samo będą się załamywać, tak samo błądzić. Dziecko uczy się alfabetu z dwudziestu czterech liter kilka miesięcy. Ale alfabet narodu składa się z setek tysięcy błyskających znaków. Na te znaki składały się wieki, a uczyliśmy się ich od pierwszej chwili życia, kiedy położna przewiązała nam tak a nie inaczej pępowinę, kiedy matka wziąwszy nas w objęcia, dala nam pierw-szy uśmiech. Jest powieść, w której autor mówi, że mieszkańcy księżyca, Szernowie, mają rzekomo rozmawiać z sobą błyskaniami na czole. Trudna to rozmowa, nie do nauczenia się. Takimi błyskami rozmawiają z sobą członkowie jednego narodu. 174 A ty, głupi człowieku, zedrzeć chcesz ze swego czoła ten blask, to błyskanie i gulgotać do ludzi naokoło drewnianymi dwudziestu czterema literami alfabetu. Cóż powiesz, poza zamówieniem potrawy w knajpie? Powie ci Rosjanin: „demokracja”, a co to znaczy w jego ustach - diabli wiedzą. Powiesz ty Amerykaninowi: „powstanie” - i cóż w tym biznesie się ten Amerykanin wyzna? Chcesz, czy nie chcesz - jesteś Polomae adscriptus. Ma rację Zygmunt Nowakowski. Piotr Yolles mówi co innego. Odpowiadając obywatelce, która przyjechała z Niemiec i zaklina się, że jej dzieci będą Polakami i tylko Polakami, prosi ją, żeby zechciała spojrzeć „przez inny koniec lornetki”, tzn. zastanowić się, czy były nam w smak mniejszości narodowe w Polsce, żyjące z tego kraju i nie asymilujące się. Ponadto zwraca uwagę pan Yolles na to, że przecież dzieci, które tu się chowają, będą dalekie Polsce, jest to bowiem naturalne prawo życia. Idąc za myślą pana Yollesa, spróbujemy sobie wyobrazić taką scenkę: nauczyciel w szkole amerykańskiej opowiada młodzieży porywającą historię o małym chłopcu z czasów wojny domowej, który się zakradł do nieprzyjacielskich szeregów nocą i zabrał śpiącym żołnierzom broń. Wszyscy chłopcy słuchają z wypiekami na twarzy, bo właśnie to miało miejsce w ich rodzinnym miasteczku i ich boisko, na którym kopią piłkę, przylega do tego miejsca. Czy będzie nam się podobało, że mały Stasio Kowalski, urodzony już w Ameryce, będzie siedział pogardliwie wykrzywiony, czy też woleliby-śmy, aby i on miał rumieńce na twarzy, aby i on był przejęty tak, jak i jego koledzy, aby i na jego czole w tym dniu przybyło jedno światełko natchnienia, którym porozumie-wać się odtąd będzie z otoczeniem. Wyobraźmy sobie teraz, że ten Stasio przychodzi ze szkoły i opowiada co słyszał swemu ojcu. Ojciec powiada: „Tak ci imponuje jakiś szczeniak, co zwędził karabiny? Cóż on ryzykował? Najwyżej by paskiem zerżnęli skórę, gdyby się pobudzili”. I zaczyna opowiadać o małych ulicznikach warszawskich, którzy szli na bunkry z bronią maszynową w Powstaniu Warszawskim i ginęli, a matka, która pochodzi ze Lwowa, dorzuca o lwowskich Orlętach. Ale chłopak mętnie tylko, mimo wszelkich starań rodziców, może sobie wyobrazić, gdzie leży Lwów, a gdzie Warszawa, zna natomiast dobrze drogę na boisko. I nie bardzo wie, kto to był Piłsudski, natomiast podziwia obrazek, na którym Lee ze swoim mieczem inkrustowanym drogimi kamieniami, podaje pod Appomatox rękę Graniowi w skromnym żołnierskim mundurze. Legendy o bohaterstwie AK są dla niego niewiele bliższe, niż dla nas opowieści o Winkeirydzie, natomiast przed tygodniem wrócił z guzem na łbie, bo właśnie bawił się w kowbojów i nie był żadnym Royem Rogersem, tylko dostał w łeb, bo zepchnięto tego zabawnego forejnerskiego1 chłopczyka do szarego tłumu statystujących crooków (czarnych charakterów). Chłopak cierpi, bo doskonale czuje, że mógłby być chociażby takim Genem Autry, strzelającym z dwu pistoletów naraz, na przyszłość on będzie tym wspaniale galopującym Genem Autry, a nie ten rudy Ajrysz^niezguła. Czy potępiamy tego chłopca? Czy odwołamy go: „Nie baw się w te amerykańskie zabawy”. Czy istotnie uważamy, że jako namiastka tych zabaw wystarczy mu zbiórka ‘ [Red.:] Od foreign - obcy, obcokrajowiec. 2 [Red.:] Od Irish, Irishman - irlandzki, Irlandczyk. 175 w niedzielę, po kościele, oddziałku polskich harcerzy, wyśpiewujących: „Hej ty Wisło, modra rzeko” o jakiejś rzece, w której podobno kąpał się kiedyś tatuś (wielki cymesi). Może więc jednak i pan Yolles ma rację? Czy mogą być dwie racje? Bo na to wygląda. W polskiej prasie emigracyjnej grają dwa chóry. Nowakowszczycy nazywają przeciwników renegatami, ci znowuż chrzczą ich mianem gettowców. To znaczy, że chcą, żeby Polacy siedzieli między narodami jak Żydzi w gettach w swoich śmiesznych kapotach, żeby dobrowolnie odsuwali się od wszelkiej roli w życiu tych obcych społeczeństw. Jak się istotnie przedstawia sprawa renegactwa? Jak daleki ma zasięg w czasie? Czy Niemcy mają prawo nazywać Staszica, Libelta, Traugutta, generała Dreszera renegata-mi, bo pochodzili z Niemców? Czy renegatem był Chopin, bo powinien był być Francuzem? Wyrzekanie się swojej narodowości, pozbywanie się jej dla celów doraźnych jest rzeczą brzydką. Ale proces asymilacyjny nie pleni się tylko na brzydkiej pożywce, ale i na zdrowej. Badając sprawę mniejszości polskiej w Prusach Wschodnich zaobserwowałem cie-kawe zjawisko: najdłużej trzymały się polskości najciemniejsze elementy. Takie, którym najtrudniej było nauczyć się po niemiecku, takie, które nie zdobyły żadnych kwalifikacji życiowych i pozostawały wyrobnikiem do wszystkiego. Jeśli wieś, do której się zbliżałem, była zapuszczona, byłem pewien, że rozmówię się w niej po polsku. Zaznajamiając się z życiem Polonii amerykańskiej i jej historią, znowuż skonstato-wałem jako regułę: że jeśli z Polski przybyło z jednej wsi dwu zielonych jeszcze chłopaków - jeden pilny, zaradny, ciekawy życia, a drugi leniwy albo pijak, albo ciemny, to po trzydziestu latach rodzina tego pierwszego jest wiele bardziej wynarodo-wiona niż tego drugiego. Nie tyczy to, naturalnie, przyjeżdżających z ugruntowaną w sobie polską kulturą. Wówczas sobie powiedziałem: nie może być nic dobrego, co się bazuje na złem. Nie chcę takiej polskości, co się trzyma na lenistwie. Należy sobie zanotować jeszcze jedno prawo socjalne, zupełnie, zdawałoby się, nieoczekiwane: tam wszędzie, gdzie się zetknął element więcej cywilizowany z mniej cywilizowanym, o ile mają za sobą mniej więcej równe szansę, element wyższy cywilizacyjnie ustępuje na rzecz elementu niższego. Na zachodzie nie Polacy się niemczyli, tylko Niemcy się wynaradawiali. Na wschodzie cała nasza kolonizacja mazurska wieku XVI i XVII - zrutenizowała się. W Kanadzie, po której w ciągu czteromiesięcznego pobytu zrobiłem dwanaście tysięcy mil aż do Pacyfiku, obserwowa-łem, że dzieci małżeństw polsko-ukraińskich mówią po ukraińsku, zanim przejdą całkowicie na język angielski. Potwierdzałoby to tę regułę. A więc wyższy stopień cywilizacyjny nie stoi na straży dawnej przynależności, tylko czyni jednostkę więcej elastyczną, więcej zdolną adaptować cechy otoczenia, w którym się znalazła. Bo przecież nie uważamy się za naród wybrany. Wartości społeczeństw nas otaczających mają swoje, równie atrakcyjne wartości, jak polskość. Można by więc rację przyznać panu Yollesowi, a nawet powiedzieć, że nie dopowiada całej prawdy. Pan Yolles usiłuje mówić zwyczajem przyjętym w Polonu amerykańskiej, że można być Amerykaninem, a równocześnie pozostać wiernym kulturze polskiej, tradycji polskiej. 176 Niestety, nie możemy tu się zgodzić z panem Yollesem. Takich dziwolągów na dłuższą metę socjologia nie zna. Ten typ rozumienia, wygodny, bo pozwalający uspokoić sumienie, mógł powstać tylko w młodym narodowościowo społeczeństwie Nowego Świata. Jeśli na to społeczeństwo przyjdą godziny próby, w ogniu nieszczęścia dopiero scementuje się naród, w którym parady Pułaskiego, Kolumba i Św. Patryka będą kłuły w oczy. Nie ma żadnych, ale to żadnych, podstaw do przypuszczeń, żeby dziwotwór nazywający się „Polakami amerykańskiego pochodzenia” mógł na dłużej się ostać. Rzecz prosta, jako Polak, życzyłbym sobie, żeby ostał się jak najdłużej. Jeżeli czytelnik dotychczas nie zniecierpliwił się kołowaniem między prawdami panów Yollesa i Nowakowskiego, to niechże już zrobi wysiłek i dojdzie do konkluzji. Nie narzucając ich nikomu, chciałbym przedstawić do rozpatrzenia moje własne. Przypuszczam, że człowiek ukształtowany, który przybył na obczyznę, nie może pozostać niczym innym jak Polakiem. Może go z nowym krajem łączyć, jak łączy pana Yollesa, kolebka i grób, ale kto raz z zapartym tchem w piersi stawał przed Adwentowiczem, aby mu deklamować Wyspiańskiego (cytuję jeden z felietonów pana Yollesa), ten się nie przerobi. Powinien wyrobić w sobie zrozumienie i życzliwość dla kraju, w którym mieszka; może stać się jego pełnoprawnym członkiem, przynoszącym korzyść krajowi, w którym się znalazł; może dorobić się tego, że mu ten kraj pomnik postawi, dźwignie instytuty jego imienia; może mu stężyć słowo polskie w ustach, może nabrać gustów miejscowych, a przecież nie będzie nikim innym jak Polakiem. Duszy raz ukształtowanej nie przerobi, więzów raz związanych nie zwiąże w sposób naturalny z innymi węzłami. Może je tylko gwałtem sobie zadanym uciąć i będą wisieć w próżni martwe włókna. I choćby był tak biednym, tak nikczemnym duchowo, że może mu się wydać, że wyrzeczenie się polskości w sobie to nie żadna strata, przyjdzie czas, że mu bez tej polskości straszno i samotnie się zrobi na świecie. Inna rzecz - dziecko. Dziecko jest dla siebie, nie dla ciebie. Dziecko samo wie, jak ma rosnąć; jak roślinka odnajduje niemylne drogi rozwoju. Dziecko możesz i powinie-neś nauczyć wszystkiego najlepszego, co sam posiadasz, tak jak roślinie winieneś dać najlepszy grunt, najlepszą uprawę. Ale nie naginaj, nie zniekształcaj. Już ona sama wie, jak ma rosnąć. Dlatego wszelkie bicie dzieci za każde obce słowo wymówione przy stole, obdarzanie cukierkami za uczenie się polskich wierszy, zakazy należenia do niepolskich związków, zmuszanie do uczestnictwa w obchodach narodowych, mają wprost przeciwny do zamierzonego skutek. Jak nie chcemy polskości opartej na lenistwie, tak nie chcemy polskości opartej na przymusie, bo obydwie te polskości są mało warte. Ale mamy dać dzieciom, co jest w nas najlepszego. A cóż jest w nas lepszego ponad polskość? To jest przecież cała nasza dusza, a któż nie chce swej żywej duszy przekazać dziecku. Dlatego ponure praktyki ludzkich kundli, które do własnych dzieci mówią w obcym języku, które bronią dzieci od polskości, które pomagają im się wynarodowić, są zbrodnią popełnioną na duszy własnego dziecka. Mamy te dzieci wychowywać na Polaków i tylko na Polaków, bo na nic innego porządnie nie jesteśmy ich w stanie wychować. Możemy tylko i powinniśmy otworzyć im szeroko wrota do nowego świata, w którym żyją. Jeśli ten nowy świat porwie ich ukształcone przez polskich rodziców, rozcieplone, rozświetlone polskością dusze, westchniemy, bo się dziecko niewątpliwie od nas oddali, ale tu ma rację pan Yolles: nie możemy w sobie kultywować 12 De Profundia 177 kompleksu zazdrosnej teściowej. Oddali się jednak wówczas jako. człowiek z ukształco-ną duszą, którego pociągnęły istotne wartości do tego małżeństwa z inną kulturą, a nie jak biedny, obdarty ze wszystkiego kundel, wrzucony w tę kulturę przemocą. Największą liczbę przestępców, jak wskazuje statystyka, dają właśnie dzieci pierwszego pokolenia imigrantów, które źle przeszły szczepionkę nowej kultury, bo nie miały podłoża kultury z domu. Taki był artykuł w „Nowym Świecie”. A oto korespondencja, jaka wywiązała się po jego napisaniu. Ale najprzód mały komentarz: Był koniec 1946 i wiedzieliśmy, że idziemy na rozproszenie. Między młodzieżą Ł. Korpusu wiązały się małżeństwa na niepewną dolę. Byłem zaproszony na jeden z takich ślubów, który odbywał się w Recanati, ojczyźnie Leopardiego. Z tej może przyczyny, a może po prostu dlatego, że w miasteczku dyszącym pietyzmem dla poety można było nabyć za bezcen wspaniale oprawne jego poezje, ktoś ofiarował taki tomik pannie młodej. Po włosku już coś niecoś rozumieliśmy, zaproponowano, by panna młoda wybrała na chybił trafił cytatę, która się stanie wróżbą na życie. Cytata wypadła: O miseri, o codardi Figlioli avrai: miseri e//eggi.1 Teraz otrzymałem od niej Ust. Ma pięcioletniego synka. Pisze do mnie: ...czubi się na ulicy z miejscowymi chłopakami, do mnie zaczyna mówić po angielsku. Co mu dam w zamian tego wszystkiego? Wspomnienia? Leopard i zza grobu mnie upomina - ale jak go zrozumieć? Dziecko izolując można zrobić nieszczęśliwym. Ale czy to uchroni je od podłości? Pan pisze, że najwięcej wykolejeńców daje drugie pokolenie emigracji. Czy właśnie naginanie nie osłabi jego sił życiowych, nie zrobi podatniejszym na wszystko złe? Odpowiedziałem: Pani jest matką. Pani ma instynkt. Pani obowiązek jest jasny - dać wszystko, co się ma w duszy najlepszego; a to, co Pani ma w duszy najlepszego, to polskość. Cóż mu Pani da innego? Oszwabki, których się Pani bez serca, pośpiesznie, sama będzie uczyć? Jakieś domowe kursy American Citi^enship1^ Nonsens!... Niech mu Pani śpiewa polskie piosenki, opowiada polskie bajki, mówi o polskich bohaterach, o polskim krajobrazie i niech mu Pani nie broni dostępu do życia amerykańskiego. Niech ten bąk wszystko gryzie i przegryza, niech wszystkiego nabiera pełnymi garściami. Reszta - nie w naszych rękach. „O siostro, będziesz miała dzieci, które będą podłymi lub nieszczęśliwymi: bacz, aby były nieszczęśliwymi”. 2 Citisynship - obywatelstwo. 178 MIĘDZYEPOKA: PRZENOSINY EUROPY Materialny układ świata nie może trwać z chwilą, kiedy usuwa się baza materialna, autarkia i bezrobocie ustaliły się jako cechy organiczne (przesłonięte przejściowo zimną wojną), produkcja żywności nie nadąża za populacją i zły rozdział tej żywności się pogłębia. Politycznego nadrzędnego czynnika, który by był w stanie ten układ zmienić - nie ma. A przecież nawet wtedy, kiedy narody były samowystarczają-ce i oddzielone przestrzenią, świat koordynowały nadrzędne czynniki. Naj-przód to był kościół, potem międzynarodówka monarchów, wreszcie Pax Britannica. Po detronizacji tego ostatniego suwerena, wersalski międzynacjona-lizm nie poprowadził świata. Nie zrobił też tego socjalizm, który w kraju starych norm gospodarczych przyłożył rękę do dalszego dzielenia globu. Geopolityczny leadership1 przeszedł do przeżytków w zrastającym się technicznie świecie. Nie stworzyły go w odpowiednich sektorach świata ani Japonia, ani panazjatyzm, ani panislamizm, ani będący w powijakach panafry-kanizm, ani usiłujący powstać obecnie afrazjatyzm. l^eadership Eurazji i leader-ship Ameryki, zetknąwszy się, stworzyły impas; gdyby zaś która ze stron przemogła, to utknie w starych formach jak socjalizm i dzieło traktatu wersalskiego - Liga Narodów. Duchowy leadership cywilizacji zachodniej został rozbity fizycznie przez dochodzenie do głosu innych cywilizacji i rozłożony chemicznie przez bankruc-two kultu czystego rozumu, racjonalizmu, totalnej wiary w ewolucjonizm. Na to miejsce na razie jest tylko niejasne poczucie imponderabiliów, zbyt jeszcze nie wyklarowane, by na nim coś budować. Treścią epoki jest panowanie określonej tezy. Wysunięcie antytezy stwarza Międzyepokę. Widzimy zderzenie tez liberalizmu i totalizmu i przeczuwamy syntezę przyszłej epoki: „Wolny człowiek w planowanym świecie”. Skoro więc każda z walczących stron rozporządza tylko połową tego sloganu, nie możemy żywić uproszczonej nadziei, że jego zwycięstwo zacznie nową epokę. Cywilizacyjnie -obecny kryzys gospodarczy, polityczny i duchowy ma inną substancję, niż wszystkie zachodzące w ciągu tysiąca pięciuset lat. Były one przywracaniem sensu wojnami domowymi w obrębie tej samej cywilizacji. Chwila obecna ma więc cechy Międzyepoki. ‘ [Red.:] Przywództwo, przewodzenie. 12- 179 » Cechą każdej rozpoczynającej się epoki jest wiara, kiedy cechą Międzyepoki jest konsternacja. Mimo pozorów wiary, jakie stwarza komunizm, nie wyszli-śmy ze stadium konsternacji. Jeśli komunistycznej religii planowania odjąć y czynniki uboczne - wyzwalających się kolorowych i zniecierpliwionych bia-łych - to okaże się, że na dnie jej spoczywa ślepy i po swojemu potrzebny dzie-jom instynkt rozbicia starej epoki. Gdyby to nastąpiło, zwycięskie dzieci rewo-lucji, będącej produktem Międzyepoki, zostaną pożarte przez jej konsternację. Jeśli odpaździerzyć religię wolności człowieka od takich czynników jak niepokój o jutro, okazałoby się, że na dnie pięknych haseł, free initiatwe itd. ) spoczywa ślepy i potrzebny dziejom instynkt zachowania dorobku. Gdyby rozbito komunizm, jego zwycięzcy stanęliby ponownie przed międyepokową konsternacją lat trzydziestych. \ Konsternacja jednak nie powoduje impasu. Logika dziejów sama pcha ku rozwiązaniom i w jej prądzie drobinki jednostek, narodów, a nawet zespołów cywilizacyjnych wirują bezwładnie, mimo rzekomej dynamiki koszul brunat-nych, czarnych, czerwonych, zielonych. Nadmiar kinetyki zewnętrznej przy martwocie duchowej jest cechą Międzyepoki. W tej pozornie bez wyjścia sytuacji powinniśmy ocalić z dorobku XIX wieku wiarę w to, że świat idzie ku coraz lepszemu. Każda epoka ludzkości pod ciśnieniem nowych sprawdzianów traci większość swoich aktywów i przekazu- . je tylko rdzeń dorobku, który na zawsze zostaje jak ogniotrwała cegła w kolejnych pożarach oczyszczających ludzkość. Whitehead, wielki pogromca tego, co nam powbijał w głowy wiek XIX, mó- wi, że są międzyepoki pełne pesymizmu i są pełne nadziei. Może w tym powie- dzeniu jest zatarta różnica między epoką i Międzyepoką? Każda Międzyepoka jest czasem wysilonego burzenia i tylko w znaczeniu konieczności faz przejście- i wych jej konsternacja może być traktowana optymistycznie, a jej jałowość, * w której geniusz ludzki jest wysilony na burzenie - brana za okres twórczy. Przychodzi jednak czas, że wir konsternacji schodzi, miotane nim bezwład-ne drzazgi puszczają pędy i poczyna zielenieć nowa epoka. Optymizm dziejowy, który został nieprzejściowym aktywem ludzkości, każe wierzyć, że upadek cywilizacji zachodniej nie jest równoznaczny ze zniszczeniem jej wartości. Odkąd świat zrósł się technicznie, zanikanie bez » reszty całych cywilizacji jest nie do pomyślenia. Gasną jej ogniska, ale cy-wilizacja zostaje i rozlewa się po świecie jak hellenizacja po upadku Grecji. Cywilizacja zachodnia może upaść, a westernizacja będzie promieniować jak « światło dobiegające ze zmarłej gwiazdy, która już nie świeci. Już teraz widać, jak planeta Cywilizacji Zachodniej stygnie w konsternacji międzyepokowej, jak pęka, jak odrywają się od niej meteoryty, poszerzają ^ w kurczącej się, zamarzającej masie rysy i jak odwalają się całe połacie. 180 Wielka Brytania usuwa się z kooperacji europejskiej, twierdząc, że Common-wealth1 stał się w trzech piątych azjatycki. Proces ten będzie się pogłębiał, skoro dla uzdrowienia gospodarki angielskiej trzeba wysiedlić z United Kingdom za morza piętnaście milionów. Polityczne decyzje przechodzą na półkulę zachodnią. Przed nimi jeszcze przeniósł się ekonomiczny punkt ciężkości. Przenosi się kultura. Europa w latach powojennych otrzymuję już zaledwie pięćdziesiąt procent nagród Nobla. Kultury narodowe się przenoszą. Dominan-tą kultury hiszpańskiej zaczyna być Ameryka Południowa. Kościół katolicki idzie za przeprowadzką Europy; przestał być kościołem zachodniej cywilizacji u Koptów maronitów, w Abisynii u grekokatolików. Przestaje nim być w poazteckich świątyniach Meksyku, w których królują święci z przyprawiony-mi brodami. Przestaje być nim w technokratycznych kościołach amerykańskich, w których basementach2 króluje bingo. Nie wiadomo, jak czarny wynurzy się z obieży afrykańskich i jak żółty z bezmiaru Chin; liczba pozaeuropejskich kardynałów w ciągu tego stulecia z jednej dwunastej stała się jedną trzecią. Żydzi kończą swój definitywny przelot poza Europę; państwo Izrael żółknie w rozrodczości Żydów azjatyckich i afrykańskich. Przemysł francuski ucieka do Algieru i Maroka, belgijski do Konga, Anglii - do czarnej Afryki. Z drugiej strony, w cywilizacji euroazjatyckiej przemysł odpływa z Rosji europejskiej za Ural. Odpływa i ludność przez wysiedlanie do Azji milionów skazańców, milionów deportowanych z Ukrainy, Białorusi, Besarabii i państw bałtyckich, z obszarów niemieckich nad Wołgą i przez rozpoczynające się przesiedlanie z państw satelickich. Z zachodu Europa topnieć poczęła na rzecz drugiej półkuli już od połowy zeszłego stulecia, dając samym tylko Stanom Zjednoczonym trzydzieści osiem milionów. A obecnie, gdyby otworzono stawidła, miliony runęłyby z Europy. Wobec tego Europejczycy usiłują sobie wmawiać, że jak upadająca kultura Rzymu przeniosła się do Bizancjum, tak teraz europejska przeniesie się do USA3. Stworzy się nowa cywilizacja - atlantycka4. Byłaby to koncesja z nazwy na rzecz dawnej treści. Obliczają, że w roku dwutysięcznym Ameryka Łacińska będzie liczyć trzy-sta siedemdziesiąt pięć milionów, gdy USA i Kanada - sto dziewięćdziesiąt5. Można więc liczyć się z przyszłym wpływem Ameryki Południowej na kulturę Stanów. Profesor F. S. Northrop z Yale uważa, że kultura Ameryki Południo-wej, jest może więcej dojrzała, choć mniej wydajna w sensie nowoczesności niż ‘ [Red.:] Commonwealth of Nations - Brytyjska Wspólnota Narodów. 2 [Red.:] Basement - pomieszczenie piwniczne o charakterze mieszkalnym. 3 M. Kraus: Atlantic Worid Cwittsatwn (1949). 4 O. Halecki: Borderland of Western Cwilisatwn (1952). 5 E. Fischer: The. Passing of the European Agę (1947). l8l kultura Stanów Zjednoczonych, i że jej wpływy na kulturę USA są desperata needed1. W Ameryce Południowej dominuje przewaga krwi indyjskiej. W 1925 jeden z ministrów Meksyku wywiódł mi, że od czasów Korteza nie przyjechało z Europy więcej niż trzysta tysięcy ludzi. Kiedyśmy się uścisnęli meksykańskim embrasso, moje europejskie palce wyczuły wielki pistolet pod jego marynarką. Wszędzie w dół od Meksyku - aż po Ziemię Ognistą - to już tylko werniks zachodni. Rola dominująca zapewne zostanie przy USA wraz z ich potencjałem gospodarczym. Z tego jednak nie wynika, żeby nadzieje Europejczyków na zakamuflowanie się w „cywilizacji atlantyckiej” były usprawiedliwione. Kiedy po totalnej katastrofie spłoszony Europejczyk uciekał z Europy niosąc brzemię swej chorej cywilizacji jak Eneasz unoszący z płonącej Troi swego ojca2, zwycięska Ameryka spotkała go jeszcze wyniośle. Skoro dotąd miała same powodzenia: zdobycie niepodległości, zjednoczenie, granicę, zrobie-nie pieniędzy, wygranie dwu wojen. Skoro dała odpowiedź na tyle trudnych zagadnień - czyż nie potrafi dać odpowiedzi na zapytanie Eneasza-Węgier-skiego? Okazało się jednak, że ten rozbitek i jego gospodarz mówią innym językiem. Eneasz mówił językiem syntez, językiem Kasandry. Jego dedukcyjne myślenie, wywodzące się zarówno z glorii jagiellońskiej, jak i z męki powstań, trafiało na indukcyjne myślenie amerykańskie. „History is bunk”^ - orzekł amerykański święty. Henry Ford. W tym kulcie konkretności zastaliśmy w Ameryce schyłek samouwielbienia technokratycznego. U początku tego stulecia, kiedy wielki strajk węglowy zaskoczył zdumionych przemysłowców, przemawiający w ich imieniu Mr Bear oświadczył, że „Bóg w swojej niezmie-rzonej mądrości powierzył losy tego kraju wielkiemu przemysłowi”. Ówże Ford oświadczył, że wszystko, co wychodzi na pożytek przemysłowi, jest moralne. Technokracja więc czuła się pomazańcem i odbiorcą praw moralnych z ręki Boga na nowoczesnej górze Synaj - Wali Street. Ten mijający okres technokracji, rozpoczynający stulecie zawiązaniem Steel Corporation o potwornym kapitale miliarda stu milionów dolarów i zawiąza-niem trzystu osiemnastu innych trustów o kapitale dwudziestu miliardów, przypomina okres jurajski, w którym spacerowały potworne dinozaury trzy-dziestometrowej długości, zaopatrzone w szczęki o dwustu zębach. Te dinozau-ry jeszcze istnieją. Obecny minister wojny, Wilson, kiedy zarzucano mu, że chce zawierać umowy z Generał Motors, w którym miał udziały w wysokości dwu i pół miliona dolarów, odparł dumnie, że wszystko, co obraca się na korzyść ‘ [Red.:] Rozpac2liwie potrzebne. 2 Andre Gide: Lecture in Oxford (1947). 3 „Historia to bzdura”. 182 Generał Motors, obraca się na korzyść Ameryki. Hoover w pamiętnikach, wydanych w 1952, nazwał walkę F. D. Roosevelta z bezrobociem... odmianą hitleryzmu. Jednak to species1 fordowskie ginie, jak zginęły dinozaury. Ale na rzecz jakiej kultury mają ustąpić te dinozaury? Nie można mówić o Pax Americana nie postawiwszy równocześnie pytania, na jakich cywilizacyjnych wartościach zostanie oparty. Po wojnach peloponeskich, które też „zaczęły się o hegemonię, a skończyły się o ideologię”2, Grecja upadła, ale hellenizacja rozlała się po wówczas osiągalnym świecie. Jeśli po dwóch wojnach podobny los ma spotkać Europę, to jej cywilizacja również nie zginie, bo już za greckich czasów, przeszło dwa tysiące lat temu, cywilizacje przestały zanikać bez śladu. Przypuszczać należy, że nastąpi aliaż istniejących cywilizacji w cywilizację światową. Wśród ludzi, którzy utożsamia-ją chrześcijaństwo bez reszty z cywilizacją zachodnią, to twierdzenie wywołuje opór. Tymczasem katolicki pisarz Christopher Dawson liczy się z tą tezą: „Jeśli Europę czeka rozbicie, jej kultura przetrwa i będzie wśpółkształtować świat”3. Uformowanie się tej przyszłej cywilizacji będzie ulegało burzliwemu naporowi. „Niektóre tylko kultury europejskie wejść będą mogły w skład jakiejś nowej kultury, kiedy rozpocznie się inwazja Azji” - ostrzega, ku chlubie socjologii polskiej, profesor Florian Znaniecki już w i9i94. Przy formowaniu się więc tej cywilizacji potrzebny będzie czynnik kształtu-jący, gospodarzący tymi naporami. Jeśli tym czynnikiem będą USA, możemy liczyć się z westernizacją przyszłej cywilizacji. Stany Zjednoczone mają po temu dane materialne, ale duchowe - tylko predyspozycje. Te predyspozycje to udział kulturalnie aeuropejskich elemen-tów w strukturze Ameryki. „Indyjskie składniki stały się częścią kultury amerykańskiej, wprowadzając stały czynnik niepokoju i raz na zawsze przeszkodziwszy w pełnym współdzia-łaniu z kulturalnym życiem Europy”5. Indyjski element jest podsycany imigracją z podrasowanej Ameryki Łaciń-skiej, zwłaszcza przez nieopanowaną imigrację sąsiedzką z Meksyku i przez swobodny dopływ imigracji z Porto Rico. Zalew rasy żółtej, mimo zaciekłej obrony Ameryki, potworzył w niej obszerne skupiska chińskie i japońskie, nie wstrzymał napływu Filipińczyków i mieszkańców z Hawajów. ‘ [Red.:] Gatunek, rodzaj (biol.). 2 S. B. Clough: The Rise and Fali of Cwilisation. 3 Przedmowa do książki O. Haleckiego: The Limits of European History. 4 F. Znaniecki: Upadek cywilizacji ychodniej (Poznań 1920). 5 D. H. Lawrance: Studies in Ciassic Amwican Literaturę. 185 Rasa czarna liczy szesnaście milionów coraz bardziej infiltrujących. Pisarz murzyński White oblicza, że rocznie-do społeczności białych wsiąka około dwudziestu tysięcy dostatecznie już „wybielonych” Murzynów. „W pracy, w rozrywkach, w życiu społecznym - wszędzie znajdujemy piętno afrykanizmu” - pisze J. H. Franklin1. Liczba Murzynów na urzędach z pięćdziesięciu tysięcy w 1955 skoczyła na trzysta tysięcy w 1952. „Kiedy rasa murzyńska osiągnie pełnię świado-mości, zajmie w cywilizacji amerykańskiej wysokie miejsce” - przewiduje A. C. Barnes2. „Żydzi, jak i Murzyni, nie poddawali się asymilacji”3. Ankieta Natana Marwina wśród Żydów na pięćdziesięciu jeden uniwersytetach amerykańskich wykazała, że osiemdziesiąt siedem procent studentów żydowskich otrzymało gruntowne wykształcenie religijne. Owe pięć milionów Żydów, element cywilizacyjnie tylko w jednej trzeciej pochodzący z obszarów cywilizacji zachodniej, kulturalnie w stu procentach reprezentuje typ nie pokrywający się z podłożem tej cywilizacji. Emigracja słowiańska również w dużym procencie pochodzi z tych tere-nów, z których przyszły masy żydowskie, z terenów cywilizacji euroazjatyckiej, do której zarówno Toynbee, jak Spengler, jak szereg innych historyków cywilizacji zalicza ziemie w zasięgu prawosławia. Ale Ameryka nie tylko pełnymi garściami nabrała przybyszów z Rosji, Jugosławii, Rumunii, Bułgarii, Grecji, Libanu. Jej nabytki międzymorskie - węgierskie, litewskie, łotewskie, estońskie, a przede wszystkim... polskie nie są bynajmniej tym samym, co nabytki włoskie, holenderskie, anglosaskie, skandy-nawskie itd. Są to nabytki z obszaru cywilizacji mieszanej i aczkolwiek ściągnę oburzenie zarówno moich rodaków, jak zapewne i Żydów, nie przestanę twierdzić, że te wszystkie nabytki wniosły Stanom Zjednoczonym, jak zresztą obu kontynentom amerykańskim, wielką elastyczność amortyzującą zbliżające się zderzenie światowych cywilizacji. Ten proces odrywania się od cywilizacji zachodniej począł się dawno, skoro pozwolił już w XVIII stuleciu pisać europejskim obserwatorom: „Amerykanin nie jest Europejczykiem, ani nawet potomkiem Europejczyka; stąd ta dziwna mieszanina krwi, której nie znajdziemy w żadnym innym kraju. Amerykanin jest nowym człowiekiem, który rządzi się nowymi zasadami”4. Amerykanie przez całe stulecie bronili się przeciw tym „uwłaczającym” głosom, jak my i teraz bronimy się przeciwko wszelkim stwierdzeniom, że nasza kultura międzymorska ma cechy nie zawsze pokrywające się ze śródziemnomorską. ) J. H. Franklin: From Siwery to Freedom. 2 C. G. Woodson: The Negro in our History. 3 ]. R. Marcus: Early American ]ewry. 4 Crevencoeur: Lettersfrom cm Americcm Farmer (1782). 184 Powoli jednak poczynają widzieć w tym swój aktyw. „Różne są źródła naszej cywilizacji, ale z czasem zbiegną się, aby sformować coś samorodnego i nie-zawisłego rasowo” - pisze C. Woodson1. Na każdym polu widać tę narastającą odrębność, nawet na językowym: „Język nasz nie jest już tylko angielski. Indianie, Murzyni dodali swe składniki i wlali swego ducha” - stwierdza językoznawca H. L. Mencken2. Już i ośrodki oficjalnej nauki amerykańskiej poczynają stwierdzać, że „wpływy cudzoziemskie, wplecione w amerykańską całość, przybrały formy nowe, całkowicie odmienne od dawnych”3. Wobec tej różnostronności przenikanie dalsze kultur, dochodzących do głosu, nie napotyka ślepej ściany, jaką się otacza ustabilizowana europejska cywilizacja. Czyż dla nas, Polaków, wychowanych na tej cywilizacji nie jest aż dziwne patrzeć na te nieustanne nawoływania amerykańskie, aby poszczególne komponenty ich ludności nie traciły cech narodowej kultury, aby ograniczały proces melting pot (zeszmelcowania się w jednym garnczku) do wspólnego wtopienia się w American Creed (wspólne wyznanie wiary w wolność człowieka, które powinno być bożyszczem każdego obywatela amerykańskiego). Gotowi jesteśmy wietrzyć w tym podstęp usypiający czujność mniejszości narodowych. Kiedy jednak spostrzegamy, że podstęp nie może być uprawiany solidarnie przez setki tysięcy nauczycieli szkolnych, policjantów, sędziów, chlebodawców, poczynamy wykrzywiać się ironicznie: „Czyż taki nastrój Amerykanów nie świadczy o braku poczucia własnej osobowości kulturalnej?” Czy jednak to nie instynkt nadchodzących zdarzeń każe Amerykanom ograniczać się do więzi American Creed i nie kwapić się do wtapiania swych obywateli w ramy takiego nacjonalizmu, którego wzór wypracowała Europa? Należy mieć nadzieję, że Ameryka nie zaakceptuje ideologii „sadzawki atlantyckiej”, która szmugluje dalsze panowanie cywilizacji zachodniej, schył-kującej wraz z epoką, która ją wydała. „Niektóre tylko czynniki kultury europejskiej wejść będą mogły w skład powstającej nowej kultury” - przewi-duje profesor Znaniecki. Cywilizacja zachodnia niemal nie absorbowała innych wpływów poza wkładami kultury rosyjskiej, która jest wykładnikiem cywilizacji euroazjatyc-kiej. Ale Toynbee ostrzega, że te inne cywilizacje tylko się przyczaiły. W gruncie rzeczy pogłębiają się one nieprzerwanie w ciągu kilku tysięcy lat. Aczkolwiek izolowane żelazną ścianą kolonializmu, opatrzone etykietą natives^, potrafiły przez hinduizm stworzyć podstawy filozofii europejskiej, przez bud-1 C. G. Woodson: The Negrolin our History. 2 H. L. Mencken: Dictionary of American English. 3 D. F. Bowers: Foreign Influence! in American Life (w pracy zbiorowej wydanej przez Uniw. Princeton). \ 4 [Red.:] Krajowy, tubylczy. 185 dyzm dać założenia filozofii Schopenhauera, przez kulturę arabską, która znów podchodzi do cywilizacji europejskiej jak za czasów krucjat, narzucić się do tego stopnia wyobraźni europejskiej, że aż niektórzy adepci tzw. szkoły oksfordzkiej przyjmowali mahometanizm. Nawet od czarnych wziął świat r rytm, elementy muzyczne i plastyczne, w przyszłości zapewne i witalizm. i Wysoce ukształcony Amerykanin, Raiph Bunche nawet przewiduje „dzień ! czarnego człowieka na świecie”. Cóż można wiedzieć? Wszystko to bowiem są tylko przypadkowe krople oceanu falującego od biegunów kontemplacyjnej nirwany i fatalistycznego kismet po biegun dynamicznego szyntoizmu. W epoce, kiedy dążymy do Cywilizacji Uniwersalnej (Spengler nazywa ją Czystą Cywilizacją), wnoszą ci partnerzy poczucie łączności z naturą jako przeciwwagę dla zachodniego ujmowania jej z punktu widzenia postawy władczej, komponentę estetyczną jako przeciwwagę zachodniego racjonalizmu. Czy nie jest charakterystyczne, że Mao Tse-tung i Ho Szi Min są poetami, że cesarz Japonii czci zakończenie okupacji amerykańskiej wierszykiem, który wydaje się nam błahym, że Nehru oddaje się kontemplacji, premier Burmy Thakin-Nu regularnie znika na rekolekcje ascetyczne w klasztorze buddyjskim. Są oni produktem kultury, która zagadnienia filozoficzne robi strawą codzienną szerokich mas. W tworzeniu się Cywilizacji Uniwersalnej, najeżonym aktami nietolerancji i barbarii, eklektyzm tych mas stworzy amortyzatory przeciw wstrząsom powodowanym przez nasze prawdy absolutne, z których dotąd zdołaliśmy wyplenić dopiero dwie - nazizm i faszyzm. Odśrodkowość tych filozofii będzie pożądaną przeciwwagą wkładu cywilizacji euroazjatyckiej nasyconej elementem centralizacji. Ta przyszła Cywilizacja Uniwersalna będzie potrzebowała dużo kleju syntezy i będzie go obficie czerpać z pozaeuropejskiego rozumienia impondera-biliów. Aldous Huxley mówi, że mistycy to sól ziemi, zapobiegająca gniciu społeczeństw. To samo mniej poetycznie sformułował na konferencji Asian Re/afion Carlos Romulo, wyrażając nadzieję, że kultury azjatyckie będą pośred-nikiem between embattied tdeologies\ - między wyzwierzonymi ideologiami. Toteż kraje cywilizacji pozaeuropejskich w dziedzinie duchowej mają swoiste poczucie wyższości wobec gadgetry cwilisytion, Uważają ludzi tej cywilizacji za lisa, który, straciwszy ogon, wychwala życie bez ogona. Wykładnikiem tego poczucia jest prąd, tzw. Trzeciej Siły, za stworzeniem sobie przyszłości bez oglądania się na bieguny: cywilizację zachodnią i cywiliza-cję euroazjatycką. Obserwując wszystkie kongresy arabsko-indyjskie, indyjsko--murzyńskie i wypowiedzi czołowych osobistości tych cywilizacji, należy do słownictwa politycznego wprowadzić termin „Afrazja”. Waga tego pojęcia jest u nas na razie nikła. Tak jak my traktujemy natwes, Grecy traktowali 1 A. Coomaraswamy: Am I my Brother’s keeper? 186 barbarzyńców, a Żydzi gojów (gentiks), aż póki ci barbarzyńscy goje nie opanowali świata. Historia może się powtórzyć, kiedy Ameryka będzie się musiała „rozpro-szyć na garnizony i nadzory przy świecie, jak Rzymianie, Arabowie, Mongoło-wie - za których tymczasem dzieło kultury budowali mający na to czas Grecy, Chińczycy, Persowie, Hindusi, którzy w rezultacie narzucili swoją kulturę zwycięzcom”1; Ale te rachuby Trzeciej Siły, azjatyckiej, nie liczą się z tym, że tym razem między nią i cywilizacją zachodnią nie znajduje się pustka, tylko kinetyczna cywilizacja euroazjatycka. Czy i jakie są widoki wspólnego budowania Cywilizacji Uniwersalnej przez możliwie nieskrępowaną grę sił? Po ludzku biorąc - żadne. Naturalny spadek wrogości, jaki zostawiły rządy kolonialne rozessałby się i nie stał na przeszkodzie, gdyby nie to, co znalazło wyraz w lapidarnym sformułowaniu Gandhiego: „Indie wegetowały nie pod obcasem angielskim, tylko pod uciskiem cywilizacji zachodniej”2. Przecież to jeszcze ojciec Gandhiego i jego koledzy wracając z Europy poddawali się obrzędom oczyszczającym. Aby się wyzbyć takiego dziedzictwa, trzeba czasu, a czasu nie ma. Przed Azjatami też staje ta świadomość. Sjahrir, pierwszy premier Indonezji, pisał: „Walory uniwersalne nie są monopolem Wschodu ani Zachodu”3 i przewidywał katastrofę, jeśli się nie połączą. Jawaharlal Nehru pisał, że „nie jest wykluczone, że Indie skroją sobie szaty pasujące zarówno do ich starej kultury, jak i do współczesności świata”4. Ale rozsądek nie poparty siłą jest niemocny wobec żywiołu. Nową epokę musi tworzyć czynnik formujący wyzwalające się moce, więc górujący nad nimi siłą materialną. Ameryka Południowa nie rozporządza dostateczną siłą materialną, by stworzyć rząd Federacji Światowej, która stanie się szkieletem Cywilizacji Uniwersalnej. Czy jest taki czynnik - dostatecznie silny fizycznie, a równocześnie dosta-tecznie elastyczny, aby nie stłumić gry sił cywilizacyjnych? Albert Schweitzer, laureat Nobla w 1952, pisze: „W gruncie rzeczy nie widać tych społeczności ludzkich, które by choć w ułamku mogły przyjąć tak olbrzymie zadanie”5. Świat jednak chce wierzyć, że potrzeba powołuje formowanie czynników kształtujących dzieje i oczy jego zwracają się na Stany Zjednoczone. ‘ E. Fisher: The Passing of the European Agę. 2 R. Payne: Red S form over Asia (1951). 3 J. Nehru: Toward Freedom (1941). 4 J. Nehru: The Discovery of India (1945). 5 A. Schweitzer: The Philosophy of Cwilisation (1949). i8y AMERYKA NA ŁAWIE OSKARŻONYCH Jakże 2 tą elastycznością? Jakie szansę mają Stany Zjednoczone na polu duchowym? Podczas gdy - według wyrażenia Rabindranatha Tagore - „nie ma w Azji narodu, który by nie patrzył na Europę ze strachem i podejrzliwie”1, USA nie powstało na kolonialiźmie i nie boi się powstania przemysłu w byłych krajach kolonialnych. Przeciwnie, tam właśnie znajdzie swoje rynki zbytu. Wyzwolenie kolonii - to perspektywy wielkiego drive’u (pędu) amerykańskiego przez trzęsa-wisko padającego kapitalizmu europejskiego. Drwe ten już by nastąpił, gdyby USA nie obawiało się chaosu. Tę odmienność Stanów rozumie Afrazja. „Amerykanie, aczkolwiek korzeniami są zaczepieni o stary świat - pisze Nehru - są jednak narodem młodym, niewyżytym, bez obciążeń i kompleksów, jakie dźwigają stare rasy”2. Amerykanie powstali z rewolucji, wielbią nonkonformizm, dali prawo obywatelstwa herezjom, uniknęli usztywnienia przedziałów klasowych, stwo-rzyli, jak żaden kraj na świecie, możliwości awansu społecznego, wymuszają na sobie sprawiedliwszy rozdział dochodu społecznego. Ta społeczność ludzka rewolucyjna z ducha, demokratyczna do szpiku kości, głęboko humanitarna w stosunkach międzynarodowych, mogłaby znaleźć drogi do innych kultur, w warunkach swobodnego oddziaływania. Czyż nie wspaniałym świadectwem tego jest przeprowadzone przez Stany Zjednoczone w Japonii wielkie dzieło reformy rolnej. Ale ślepy strach Międzyepoki bierze Amerykę za włosy i pcha na zgubne tory żandarma starej epoki. Ameryka broni wraz z angielskim imperializ-mem status quo w Azji, finansuje dochodzenie do władzy rządów konserwa-tywnych we Włoszech i Francji, usztywnia Niemcy przywracając do życia kartele ekonomiczne, w Japonii osadza czynniki prawicowe, podtrzymuje wszelkich azjatyckich koronowanych playboysów. Pod osłoną Stanów Zjedno-czonych na Filipinach utrzymuje się wyzysk i korupcja. Ameryka odmawia rozpatrzenia w United Nation wolnościowych dezyderatów Tunisu. Wszędzie w Azji, gdzie już teraz pojawia się Amerykanin, gasną wszelkie widoki re-formy rolnej. ‘ R. Tagore: Open Leffer to G. Murray. 2 W. Willkie: One Worid (1943). i88 Jest zrozumiałe, że wobec komunistycznego zagrożenia nie jest bezpiecznie zrzekać się sojuszników starej epoki. „Nie zmienia się koni w środku brodu” wydaje się brzmieć logicznie. Ale równie logicznie na końcu tej żandarmskiej kariery leży katastrofa. „Nie sądzę, aby jakikolwiek kraj na świecie miał równie szlachetne dokonania za sobą, jak USA - mówił w United Nation przedstawi-ciel Pakistanu po amerykańskim zdradzeniu sprawy Tunisu - toteż obecny zwrot jest trudny do zrozumienia. Nie mogę ogarnąć konsekwencji, jakie to za sobą może pociągnąć”. Ten okrzyk rozpaczy Saida Bokhari powtarza Azja i powtarzają myślący Amerykanie. Jeszcze przed kilku laty możliwość tej sytuacji nie przyszłaby im do głowy. Wtedy hołdowali przekonaniu (Wendell Willkie, obleciawszy świat w 1942, uspokajał swoich współobywateli), że nic światu nie może zagrozić „jeżeli nie wystawimy na pośmiewisko ideałów, o które podjęliśmy walkę”1. W trzy lata potem Międzyepoka doprowadziła tę wspaniałą społeczność amerykańską do zdradzenia w Jałcie ludów Europy Wschodniej. Obecnie - do zdradzenia ludów Afrazji. Każda droga wydaje się wieść do zguby. Zdradzenie rządów europejskich - do zguby natychmiastowej. Zdradzenie sprawy wolności świata - do nieuniknionej zguby w bliskiej przyszłości. Wycofanie się - do nieuniknionej zguby, odroczonej jeszcze na parę in-nych dni. Droga jedyna - to przerąbać się do leadershipu świata. Ameryka jest niejako skazana na wielkość. Strach nie jest elementem wielkości. Twórcy epok muszą mieć irracjonalną wiarę. I tu stajemy wobec problematu dozbrojenia moralnego Ameryki. Jak oceniać aktyw duchowy tej rodzącej się cywilizacji, odrywającej się od cywilizacji zachodniej? Odwołamy się do wrażeń, które uderzają Europejczyka. Korupcja ledwo maskowana napawa go zdumieniem. Prezydenci wielkich miast na usługach gangsterów. Szefowie urzędów podatkowych na usługach korupcji. Potężne lobbies pracujące na zasadach cash on delwery (zapłata przy do-stawie). Kupowanie urzędów. Zdumiony Anglik, w którego ojczyźnie Churchill przeszedł kosztem dwu tysięcy dwustu trzydziestu czterech dolarów, dowiadu-jąc się, że wprowadzenie Trumana do Białego Domu kosztowało trzynaście milionów pięćset sześćdziesiąt trzy tysiące osiemset siedemdziesiąt osiem dolarów, gotów jest przy wyborach 1952 pytać: „Whaf price Presidents?”2. 1 S. Fliegers w „American Mercury” (1952). 2 S. Fliegers w „American Mercury” (październik 1952). 189 Kiedy Europejczykowi w urzędzie pocztowym nie umieją” obliczyć ceny przesyłki do jego kraju, dowiaduje się, że na czterdzieści pięć tysięcy naczelni-ków pocztowych, dwadzieścia dwa tysiące zawdzięcza swe stanowiska nie egzaminom tylko wysłudze politycznej i że jest to jeden z przejawów szeroko rozgałęzionego systemu podziału łupów politycznych. Prezydent, uważający za obrazę osobistą wytykanie nadużyć jego przyjacio-łom politycznym. Katonowie gromiący prezydenta i z kolei obrażający się na niego za projekt ujawniania dochodów pobocznych członków władzy prawodawczej, admini-stracyjnej i sądowniczej. Kiedy cudzoziemiec zwraca się o wytłumaczenie tego wszystkiego, otrzy-muje odpowiedź generała, szefa obozu mechanicznego w Detroit: „Wszyscy to robią, tylko na nich nie padło.” To samo mówiło dziewięćdziesięciu absolwentów West Point, usuniętych za oszustwo przy egzaminach; tę samą odpowiedź dają cudzoziemcowi gazety, opisując bankiety dla burmistrzów opuszczających więzienie odsiedziane za łapownictwo. Hasło walki z korupcją wysuwane przez republikanów w kampanii przeciw Stevensonowi wysuwano jako trik propagandowy. Obywatel bowiem rozumie, że korupcja nie jest przywilejem żadnej partii, tylko właściwością życia amerykańskiego. Ten sam Stevenson był pogromcą korupcji republikańskiej w Illinois. Cudzoziemiec widzi artykuły, książki całe poświęcone demaskowaniu Trumana, nadużyciom rodziny Rooseveltów; książki te cyrkulują bez przeszko-dy, podczas gdy na obszarze cywilizacji zachodniej stanowiłyby element, który nie mógłby pozostać bez załatwienia. Wgłębiając się w dzieje, widzi tragedie najlepszych, jak gubernatora La Folette, którego opuszczali najbliżsi pod presją korupcji. Widzi pod wpływem tej korupcji anarchię, w której, mimo zakazów w czterdziestu sześciu stanach - siedemdziesiąt pięć tysięcy slot machines1 ssie z tych stanów trzy miliardy dolarów rocznie, największe porty USA są jawnie eksploatowane przez monopole potężnych syndykatów gangsterskich. Widzi dostojników, deklarujących kryminalistom wierność dozgonną idącą istotnie za grób, skoro widuje się burmistrzów dźwigających trumny zmarłych królów świata podziemnego. Nie jest to żadna cecha korupcji demokratycznej, narosłej przez dwadzieścia lat nieprzerwanych rządów. W rok już po obraniu Eisenhowera wybucha sprawa republikańskiego wicegubernatora A. H. Wicksa, lidera większości republikańskiej w legislaturze stanu Nowy Jork, który odwiedza w Sing Sing potężnego gangstera J. Faya. A. H. Wicks broni się, że to nic złego, prezentuje 1 [Red.:] Slot machinę - automat do gry. 190 długą listę wysokich dygnitarzy, prawodawców, osób duchownych, prawni-ków, działaczy robotniczych, którzy odwiedzają kryminalistę, dalej wywierają-cego z celi więziennej wpływ na życie publiczne. Europejczyk rychło orientuje się, że policja miasta, w którym mieszka, jest na stałych listach płacy obejmujących wszystkie szczeble - od najwyższych, które wypłaca świat gangsterski, prosperujący świetnie pod kinkietami różnych inwestygacji. Opinia ma w stosunku do tych inwestygacji zainteresowania sportowe: sędzia i podsądni mają w jej oczach równe sympatie, które prze-chylają się na rzecz strony, okazującej się bardziej smart. Europejczyk widzi całe powiaty {counties) pod władzą band gangsterskich, jak choćby w Polk County odległym o dwadzieścia mil od siedziby senatora Kefauera, przewodniczącego komisji śledczej dla badania świata przestępczego z ramienia senatu. Głosy wyborcze w powiecie padły w stu procentach na kandydatury gangu, bo urny po głosowaniu zabierano do lokalów gangu i wypełniano dowolnie; sądy, sterroryzowane od lat, w ciągu pięćdziesięciu lat na sto morderstw popełnionych przez gang jedno tylko ukarały wyrokiem skazującym; komisje inwestygacyjne wysyłane przez stan były blokowane przez uzbrojoną bojówkę. Europejczyk widzi w czołowych organach prasy całostronicowe portrety właścicielek domów publicznych, które zaimponowały opinii osiągniętym powodzeniem materialnym, wywiady z notorycznymi gangsterami, ściganymi przez prawo, troskliwie notujące ich hobby, roztkliwiające się nad ich bukolicz-nymi zajęciami, gdy równocześnie na rozkaz tych amatorów róż padają podziurawione kulami ciała niewygodnych świadków. Europejczyk ze zdumieniem obserwuje niebywałe schamienie band niedo-rostków obojga płci, zalewających miasta, schamienie idące aż do najwyższego dostojnika, jeśli urzędujący prezydent potrafi do recenzenta krytykującego śpiew jego córki wystosować list per „taki synu”, obiecujący mu obić mordę (zmiękczamy tekst oryginalny ze względu na obyczajność publiczną). List taki, niemożliwy w obrębie cywilizacji zachodniej, budzi takie same ciepłe uczucia w masach amerykańskich, jak w masach japońskich wierszyk Mikada, na który w cywilizacji zachodniej nie mogłaby sobie pozwolić królowa Elżbieta. Uderzony brutalnością upodobań Europejczyk jest prowadzony z rugby barbaryzującej europejski futbol na catch-as-catch-can^, który wyradza się w izbę tortur. Odpowiadają temu programy telewizyjne, uplastyczniające dzieciątkom ponad sto morderstw i tortur tygodniowo. Dzieciątka podrastając, z kilku-dniowego polowania na jelenie wywożą nieco zabitych jeleni, kilkuset zabitych i koło dwu tysięcy rannych myśliwych, każdy holiday celebrują kilku setkami zabitych w wypadkach automobilowych. Poczyna rozumieć praktyki Ku-Klux--Klanu, w których respectable obywatele dokonują publicznych chłost ludzi, * [Red.:] Walka w stylu wolnoamcrykańskim. 191 którzy im się nie widzą, przestaje się dziwić wypadkom linczu, skoro badania trzeciego stopnia i bicie więźniów są aprobowane zwyczajowo. Chcąc odpocząć na „lekkim” przedstawieniu, trafia na ciężkie prostactwo pornograficznej burleski, której chwyty są bliższe dzielnic zakazanych Azji i Afryki, niż europejskiego „Follies Bergeres”; idąc zaczerpnąć oddechu w parku, widzi powszechnie tolerowane „nekowanie” (najściślejszy, acz niewonny polski termin: „macanie się”), nieodłączny atrybut narodowej instytucji boy-friends. Pragnąc kupić przedmiot nie mający nic wspólnego z płcią piękną, widzi go zachwalany w ogłoszeniach przez dziewczynę w majtkach; ten seksapil otacza go ckliwie przez dwadzieścia cztery godziny. Konstatuje detronizację książki, która, o ile nie jest wzięta przez jakiś Book--of-the Month Ciub, ma mniejsze nakłady niż w małych krajach Europy, do-wiaduje się, że ten najbogatszy kraj świata ma tylko kilkunastu pisarzy, którzy są w stanie utrzymać się ze swych książek nie dorabiając publicystyką, kinem, radiem lub telewizją. Korespondenci z Korei jednym głosem donosili, że „żołnierze amerykańscy całkowicie nie rozumieją powodów, dla których znaleźli się w Korei”1. Stąd „morale naszych wojsk jest dobre, jeśli za nie brać zrezygnowane liczenie punktów, ile jeszcze czasu musi się przebyć na froncie, i odwagę, której jedynym źródłem jest obmyślanie jak uniknąć niebezpieczeństwa”2. Powoduje to troskę zaangażowanych specjalistów: „Olbrzymią jeszcze robotę należy przerobić, zanim się przekona żołnierzy”3. Fachowcom technokratycznym widać wydaje się, że drogą fachowej propagandy sprzedadzą żołnierzom potrzebę umierania, tak jak za czasów pokojowych potrafili im sprzedawać inne towary. Tymczasem zaś ze zdumieniem czytamy takie dokumenty, jak np. raport brygadiera Marshalla, że w oddziale tysiąca żołnierzy wycofujących się „wśród ciężkiej walki” skonstatowano po skontrolowaniu luf, że wystrzelono choćby po razie z trzydziestu siedmiu karabinów. W rezultacie turysta europejski wraca do macierzy-Europy, gdzie paraduje za speca od spraw amerykańskich. Oto garść jego błyskotliwych syntez, z którymi paraduje po europejskich przyjęciach: - Ameryka? No tak, imponuje materialnie, ale w swym ogromie przypomi-na dinozaura, w którego potężnym cielsku tkwił mózg wielkości główki od szpilki. - Pan lubi paradoksy... ‘ G. Barret w: „New York Times” (grudzień 1951). 2 „Life” (listopad 1952). 3 Dr J. W. Riley w: „Sociology Rutgers Univ.”. 192 - To nie moje określenie, ale Kennana, przodującego mózgu w amerykań-skiej polityce zagranicznej. Gdzież oczekiwać od USA jakiegoś leadershipu? Cielsko leży w skrajnym izolacjonizmie, mózg wielkości szpilki nie umie nic przewidzieć. Co mówić o przyszłości, kiedy jesienią 1947 ćwierć głosów badanych w Instytucie Gallupa orzeka, że miniona wojna, która skruszyła nazizm, dała Ameryce potęgę światową, prosperity wewnętrzne - była całkiem niepotrzebna. Dinozaura trudno jest poruszyć, trzeba niemal oderwać mu ogon, aby doszło do jego świadomości, że jego interesy są zagrożone. Dopiero wówczas poczyna się wściekać, cielsko z izolacjonistycznego bezwładu wpada w drgawki wszędobylskiego interwencjonizmu. Pchają miliardy w Czang Kaj-szeka - rzu-cają go; rzucają Koreę, aby pchać miliardy w Europę; teraz chcą rzucić Europę, pchać się w Indochiny. To im w głowie jakieś hooverowskie Gibraltary, które porzucają dla containment (powstrzymywania), aby teraz je rzucić dla leaning - czynnej defensywy. Jutro leaning przestanie się podobać, może pchną się do koncepcji wojny prewencyjnej, rzucą tę koncepcję na rzecz jakiejś polityki liberation... - No więc dinozaur konsekwentnie awansuje w myśleniu... - Albo też, jeśli podatnicy zawrzeszczą, zmniejszy podatki i znów wróci do idei Gibraltaru. Jakże można mówić, że polityczna myśl amerykańska postępu-je, skoro jej przedstawiciel, Acheson skarży się, że nie może zogniskować woli amerykańskiej, bo sto pięćdziesiąt milionów obywateli interesuje się stu pięćdziesięcioma milionami tematów - i każdy czym innym. „Przeciętny Ame-rykanin obchodzi swoje dwudzieste piąte urodziny zamykając sklepik mózgo-wy i odmawiając jego kompletowania. A w czasie tych urodzin ma mentalność czternastolatka. Pisząc używa około tysiąca słów, w czytaniu rozumie około sześciu tysięcy. Dla wywołania reakcji zbiorowych element intelektualny jest zupełnie drugorzędny”. Tę opinię tym razem wygłasza nie mąż stanu, tylko studium specjalistów reklamowych, analizujących zespół środków, na jakich należy opierać skuteczną kampanię1. Jeśli specjaliści głowią się nad sales-resistance (opór nabywania) przy sprzeda-ży gadgetów, to jak ma sprzedawać zrozpaczony mąż stanu publiczne idee? Jeśli jeszcze w 1952, kiedy już Amerykanie doczekali się osiemdziesięciomiliardowe-go budżetu, podatków dochodzących do osiemdziesięciu centów z dolara i stu dwudziestu tysięcy zabitych i rannych, jeszcze do wyborów prezydenta stanęło sześćdziesiąt jeden procent - procent tak niski, jakiego mniej przytłoczona odpowiedzialnością Europa nigdy nie miała w spokojniejszych czasach. - To prawda. - zgodzą się niechętnie słuchający Europejczycy. Anglik sobie przypomni, że w jego kraju stanęło do ostatnich wyborów osiemdziesiąt trzy procent, Szwed, że osiemdziesiąt itd., w tych mniej więcej czasach, kiedy \ K. M. Good and H. Powel: The Sea af Humanity. 13 De Profundis 195 wybory w 1948 miały w USA zaledwie pięćdziesiąt jeden procent głosują-cych. - To prawda - czepiają się podważanej nadziei - ale jednak USA zbroi się i zbroi świat. - Ach, mówicie państwo o tym „wszędowojowariiu”? Pentagoński dino-zaur, za którym nie stoi żaden poryw twórczy stu pięćdziesięciu milionów właścicieli pralek automatycznych, toczy zakłopotanymi oczkami swego olbrzy-miego cielska po globie ziemskim. Jeśli wielkie ruchy w historii miały swoje płonące hasła, jak „Pro Christo!...” wypraw krzyżowych, to w tej decydującej epoce Pentagon winienby za hasło obrać tytuł kpiarskiej sztuki B. Shawa: You Nerer Can Te// (w luźnym przekładzie: „Nie zgadniesz nigdy”), A może tu uderzy komunizm? A może tam? Taki program zbrojeń to jakby ktoś wybrał się kupować ubranie na se-zon zimowy z mocnym postanowieniem wyekwipowania się jak najbardziej elegancko i wszechstronnie, niezależnie od tego, czy jejmość dobrodziejka zadecyduje wybrać się na plażę w Miami, na narty w Norwegii, albo może na polowanie na słonie w sercu Czarnego Lądu.1 A mała kobietka z trzema podbródkami siedzi sobie w kremlowskim okienku i skubie, wróżąc, kwiatek. , ‘ W. Lippman w: „Hćrald Tribune” (marzec 1952). AMERYKA - KATALIZATOR CYWILIZACJI UNIWERSALNEJ Zdarza się, że ten bezwzględny, ale nie pozbawiony zmysłu obserwacyjnego krytyk znajdzie się ponownie w USA nie jako turysta. Wyjeżdżając będzie robił męczeńskie miny: - Ach, na każdym rogu każdej ulicy każdego miasta taki sam skład apteczny. Biorę ze sobą jako odtrutkę Myśli Pascala, wydanie z 1776, wyna-lazłem u bukinisty, w tłoczonej cielęcej oprawie ze złoceniami, z kilku zjedzonymi przez czas kartkami. Nieco witamin europejskich - uśmiecha się smętnie - na to zwietrzałe cmentarzysko europejskiej kultury. Nie jest wykluczone, że jeśli ten zakamieniały Europejczyk jedzie jako dyplomata, to i po dwudziestu latach w paskowanych spodniach wróciłby z tą samą znudzoną miną, z jaką przesiedziałby te dwadzieścia lat zanurzony w hermetycznym kloszu, zanurzonym w amerykańskie morze. Orientowałby się świetnie w personaliach kraju, jego przemyśle, jego posunięciach politycz-nych. Znałby cyfry budżetu, importu i eksportu, stan zadłużenia, znałby sporo świetnych i celnych anegdot o Ameryce. Znałby wzdłuż i wszerz Amerykę. Znałby wielu Amerykanów. Wobec czego uchodziłby za speca od Ameryki i za świetnego urzędnika. Bo przecież skoro tylu rzeczy nauczył się, skoro tyle faktów zdołał poznać, to można mu darować, że jednej rzeczy nie zdążył się nauczyć. Ten drobny defekt jest zresztą do darowania, skoro go podzielają wszyscy jego europejscy koledzy nie tylko w Waszyngtonie, ale i w Moskwie, Pekinie, Tokio, Kairze, Delhi - wszędzie, gdzie stykają się z inną cywilizacją. Spojrzenia tego nie dają ani fakty, ani anegdoty. Ale zdarzyć się może, że ten cudzoziemiec został wyrzucony przez los (może jest synem zbiedniałej angielskiej rodziny, może uciekł od Hitlera, albo teraz zza żelaznej kurtyny) i skazany na szukanie kawałka powszedniego chleba w tym „okropnym” kraju. Zaraz na wstępie ten pogorzelec poczuje ciepłą życzliwą pomoc pierwszego z brzegu sąsiada. Nikt nie będzie się wyśmiewał z jego akcentu, wszyscy będą zainteresowani, aby jemu, obcemu, umożliwić opening, aby jemu, obcemu, dać opportunity^ Ponieważ nie opuściła go dociekliwość intelektualisty, rychło sobie powią-że, że sąsiad Jimmy, który mu pozwolił partolić w swoim warsztacie, jest ‘ [Red.:] Sposobność. 13* 195 potomkiem prapradziadka, który nie ruszyłby na zachód, rojący się od Indian, bez współdziałania innych pionierów; dziadka, który nie postawiłby log-cabin^ bez pomocy innych osadników, bo by nie wtoczył aż pod dach ciężkich bali; ojca, który by nie wymłócił zbioru kukurydzy, nie wezwawszy sąsiadów do gromadzkiej pomocy; że on sam, jego sąsiad, Jimmy, załatwia sprawy polio i raka, pomocy biednym, ubezpieczenia i tysiąc innych bez oglądania się na państwo, z pomocą współobywateli, bo wszyscy oni są produktem pokoleń, których życie regulowały town-meetings - solidarne postanowienia sąsiedzkie. Przyszedłby do jego życia pierwszy dar Ameryki - serce ludzkie. Poczułby, jak przed stuleciem poczuł de Toequeville (i Bryce i inni), że „Amerykanie są wielkimi zwolennikami i propagatorami wszelkich poczynań, mających dobro publiczne na oku”. Mac Cracken, były przełożony czołowego w Stanach Vassar College, podkreślając krytykę Ameryki w maszynopisie tej książki jako suggestwe and provocative, radzi mi zwrócić większą uwagę na tę cechę amerykańskiego charakteru. Cytuje, że w jego mieście na czterdzieści tysięcy mieszkańców jest sześćset czynnie działających organizacji, że w fabrykach na kursach wieczor-nych uczy się siedem tysięcy ludzi, w wieku powyżej dwudziestu pięciu lat. Miałem możność sam stwierdzić ten pęd w miasteczku, w którym miesz-kam, wykładając język polski na kursach dla dorosłych, które są organizowane i płacone z pieniędzy amerykańskich. Poza moimi trzydziestu czterema ucznia-mi na tych kursach uczy się ponad sześciuset uczniów, a przecież inne high schwis, rozsiane w promieniu zaledwie kilku mil, mają zorganizowane takie same kursy. W 1955 zebrano w Stanach Zjednoczonych cztery miliardy datków na cele społeczne (choć z drugiej strony skradziono z tego sto dwadzieścia milionów w sposób bezpośredni, w samym tylko Nowym Jorku dwadzieścia pięć milionów; w pośredni zaś, jak zamówienia, dostawy, koszty administracyjne itd. - grubo więcej). W Ameryce istnieje osiemset dziewięćdziesiąt dziewięć fundacji, z których dwieście czterdzieści reprezentuje kapitał półtora miliarda dolarów. Poza tym dziesięć tysięcy organizacji filantropijnych. Niezliczone ilości fun-dowanych wyłącznie ze społecznych funduszów instytutów naukowych, szkół, szpitali, kościołów. Tysiączne organizacje finansujące wpisowe młodzieży, po-szczególne organizacje lokalne finansujące poszczególne colleges, uniwersytety itd. Nawet znalazła się specjalna fundacja popierająca śmiech, humor i dowcipy2. Te „social lubricators”3 jeszcze bardziej w ostatnich latach wzrastają na skutek odliczania z podatków. Na skutek tego przy wielkich korporacjach przemy-\ [Red.:] Chata 2 okrąglaków. 2 American Fundation and their Fields - Raymod Rich Associates (Nowy Jork 1948). 3 [Red.:] Towarzyskie społeczne „oliwiarki”. 196 słowych powstały specjalne biura, rozdzielające rokrocznie od ręki przy bilansach rocznych miliony na cele społeczne. Sądy amerykańskie nie działały dosyć szybko dla potrzeb życia. I natych-miast, jak wszędzie, gdzie obsługa urzędnicza nie nadąża, radzi sobie inicjatywa prywatna. Powstaje Obywatelska Organizacja Dobrowolnego Arbitrażu. Roz-porządza ona w tysiącu sześciuset miastach trzynastu tysiącami bezinteresownie działających arbitrów, sprawnie i bezapelacyjnie rozstrzygających sprawy, z których najmniejsza wynosiła dolara czterdzieści siedem centów, największa zaś cztery miliony dolarów*. Europejczyk więc, gdyby Chciał zrezygnować ze stanowiska turysty, zrozumiałby, jak z tej życzliwości człowieka do człowieka wyrosła potężna szkoła życia - optymizmu amerykańskiego przekonanie, że „there is always room at tbe top” (dla każdego znajdzie się miejsce na szczycie drabiny społecz-nej). Z wolna sceptyk, bajdurzący o dinozaurze, zacząłby rozumieć, co o Amerykanach powiedział W. H. Yanderbilt, którego ojciec poczynał nie-słychaną karierę finansową jako ubogi łódkarz: „Takich ludzi nikt i nic nie potrafi zgnębić. Zawsze, w rezultacie, wypłyną. Spójrzcie, czyż tak nie jest”2. „Spójrzcie, czyż tak nie jest” - uczepi się jego struchlałe europejskie serce nadziei, którą mu dadzą prości ludzie Ameryki w odpowiedzi na jego pesymizmy rozsnuwane po salonach gasnącego świata. Może już wówczas wkradnie się do jego umysłu podejrzenie, że ten kraj nie znający drobnej zawiści, nalęgłej przez wieki w podzielonej na cechy, klasy, kraiki Europie, ale dostępnym wielkim namiętnościom, wkracza na poczyna-jącą się ścieżkę jakiejś obcej cywilizacji? Nie będąc w wieży z kości słoniowej turystycznego hotelu, pocznie widzieć - stojąc w ciepłym tłumie żywych ludzi w kombinezonach i flanelo-wych koszulach - rzeczy dotąd dla niego zakryte. Zobaczy, że ci ludzie, tak rozróżnieni, że Sekretarz Stanu nie umie wypośrodkować ich opinii, tak prymitywni, że agenci ogłoszeniowi głowią się jak trafić do nich tym ich nikłym wókabularzem słów i pojęć - mają wspaniałe, nie spotykane w Europie poczucie Codzienne swojej ojczyzny. Przybysz z rozdartej, zmęczonej, sceptycznej Europy grzeje się przy cieple optymizmu amerykańskiego, liczy i wyliczyć nie umie, jak wielkim aktywem jest ten - nie wydeklamowany w alegoriach - stały, żywy, codzienny stosunek Amerykanina do swojego kraju. Zobaczy jak szorstkość, sięgająca od rugby po listy prezydenta, poczęła się z twardej walki, kiedy nawet filozof-liberał, członek Akademii Francuskiej, Beniamin Franklin, pisał, że wyniszczenie Indian jest tylko „celem Opatrzności, ‘ A. E. Hottchner: This Week („Reader Digest”, listopad 1955). 2 M. Curti: The Growth of American Thought (1951). i97 która pragnie wyniszczyć tych dzikusów w celu dania przestrzeni tym, którzy kultywują ziemię”. Przybysz nagle konstatuje, że - aczkolwiek jego powodzenia nie budzą jak w Europie platonicznej zazdrości, gdzie szewc zazdrości prałatowi, że został biskupem, a przeciwnie, ściągają mu ludzką sympatię - w niepowodzeniu nie może liczyć na współczucie, które by miał w Europie, choćby w tym nie-powodzeniu był ofiarą. Okazał się, po prostu, sucker, a ten, co go oszukał był smart. Nagle ujrzy kult dla gangsterów w perspektywie tej franklinowskiej twardości. I kiedy fetowany po wyjściu z więzienia gangster-burmistrz powie mu po prostu słowami sprzed stu laty, wypowiedzianymi w Tammany Hali przez G. W. Plunketta (który głosił prawo do brania łapówek): „Ujrzałem dobrą dla mnie sposobność i chwyciłem ją za łeb” - europejski neofita pomyśli, że jednak ten burmistrz ze swój ą względnością, to może jest jak raz opposite number1 dla enkawudzistów zabierających się do fasonowania jego ojczyzny. Tam w obrębie tej eurazjatyckiej cywilizacji tych enkawudzistów, jeńcy europejscy pierwszej wojny ze zdumieniem obserwowali zabawę oficerów rosyjskich w „kukuszkę”: będący kukułką biega w ciemności po stodole wydając okrzyk kukułki, a stojący w środku z pistoletami starają się go trafić. Tu przybysz widzi nie mniej epatujące zabawy teen-agers (wyrostków). „Kurczę”, tzn., że współzawodniczące auta pędzą naprzeciw siebie po jednej linii i ten z kierowców, który pierwszy straci nerwy i Skręci - zostaje „kurczęciem”. „Pająk” - kierowanie w pełnym pędzie na ślepo. „Wolna kierownica” - wóz naładowany młokosami zostaje wprowadzony w szybkość sześćdziesięciu mil na godzinę, po czym kierowca puszcza kierownicę; ten z jadących, który pierwszy nie wytrzyma i złapie za kierownicę, płaci karę. Wróżył im wszystkim dalszą karierę w więzieniu lub w szpitalu dla wa-riatów. Przyjechawszy na stały pobyt, zastał ich ciężko pracujących. W jego kraju mówiło się na widok tylu uroczych, miłych, dobrze wychowanych dzieci: „Tyle książątek... Czemuż potem nie widać tych królów?”. Tu raczej się to prawo odwracało. I znowu nie mógł się połapać. Myślał, że trudności są niemal konieczne przy powstawaniu nowej cywilizacji. Gdzie te trudności są zbyt małe, degenerują się w ekscentryzm. Ekscentryzm amerykański będący nieraz buntem przeciwko nie pasującej już europejskiej formie życia jest czymś w rodzaju niepokoju dojrzewania przed skokiem w dojrzałość. Tak jak z tą młodzieżą. Bezsensowne rekordy są nieraz radosną afirmacją wzrostu. „Symplicyzm” amerykański wyda mu się nagle kluczem do siły, kluczem do specyficznej wolności od sięgających głęboko konfliktów pomiędzy walorami starożytności, średniowiecza i współczesności. Jakże brylował, causeur wspania-ły, żonglując na tle tych konfliktów paradoksami politycznymi, socjalnymi, moralnymi, estetycznymi i religijnymi, ileż nazbierał zachwyconych spojrzeń ‘ [Red.:] Odpowiednik. 198 kobiecych, ileż się nawydziwiał nad nieumiejętnością Amerykanów rozplątywa-nia tego węzła gordyjskiego, w którym sam zresztą coraz bardziej się uplątywał, aż struchlał... ujrzawszy miecz eurazjatyckiego Aleksandra. Teraz, kiedy usłyszał i z amerykańskiej strony śmiech pogardy dla swoich supłań, przybyło mu nieco odwagi. Zaczyna nawet dowodzić, że symplifikacja jest konieczna wszędzie, gdzie trzeba się skoncentrować na realiach i przeciąć sytuację. Żołnierzy amerykańskich w czasie kilkumiesięcznego pobytu przed wojną widział raz tylko - zwiedzając West Point. Oficerowie, pytani, czemu stale ukazują się po cywilnemu, odpowiadali, że mundur ich krępuje, że kiedy wchodzą do restauracji, wszystkie oczy zdają się ich wskazywać: „Patrzcie, wszedł taki, któremu pracować się nie chce i musimy go żywić z naszych podatków”. Potem zobaczył tych żołnierzy w Europie na jakiejś paradzie i śmiał się wraz z tłumem europejskim, że te kowboje nie umieją maszerować. Teraz, pracując na chleb w tej nagle zbliżonej sobie Ameryce, przeczytał o amerykańskiej łodzi podwodnej „Cóchino”, jak czterysta mil za kręgiem polarnym przyszła na nią w sierpniowy dzień 1949 nawałnica, wybuch maszyn, pożar. Jak w lodowatą toń ryczącego morza na pomoc zmytemu z pokładu koledze skoczył jeden, osłabł, jak z kolei skoczył drugi. Jak jeden z oficerów wpada w płonącą maszynownię, by wyłączyć baterię, jak go wyciągają inni paląc się żywcem, świecąc spod popalonej skóry obnażonymi muskularni jak preparaty anatomiczne. Jak ze zbliżającej się z pomocą innej amerykańskiej łodzi podwodnej „Tusk” zmyty w ocean jej dowódca wydaje rozkazy do końca, wydaje rozkazy tyczące ogólnej akcji, zalewany raz po raz przez wały wodne, aż tonie; jak z załogi tej drugiej łodzi toną ludzie, którzy dobrowolnie rzucili się na pomoc kolegom; jak i na tej pierwszej łodzi jej dowódca ściąga w tym mrozie podbiegunowym z siebie kurtkę, sweter, buty na rzecz wyciąganych z wody ludzi. Ot, taki sobie wypadek - nie w czasie wojny, która nastawia na bohaterski diapazon - wśród szeregu zwykłych ludzi, których niebezpieczeń-stwo złapało bez uprzedzenia. Kiedy bez uprzedzenia niebezpieczeństwo złapało Peari Harbour, rezerwi-sta marynarki nie otrzymawszy żadnych rozkazów otwiera samotnie ogień karabinu maszynowego w niebo zionące bombami; dowódca pancernika, świecąc jelitami z rozprutego brzucha, nie pozwala się wynieść - leżąc na pokładzie wydaje rozkazy, aż ginie w ogniu, który objął pokład; dziesięciu ludzi z obsady działa ginie, a jedyny pozostały po trzykroć wybierał nowy pocisk z gniazda, lokował na wózku, przewoził go ku działu, ładował, celował, strzelał. Potężny wybuch bomby zmiata go w morze; chorzy marynarze wy-biegają ze szpitala przyłączyć się do akcji; obsady łodzi motorowych w piekle pękających bomb kursują tam i z powrotem ratując ludzi z płomieni rozwa-lonych cystern. 199 A kiedy wojna koreańska wybucha, kiedy szczupłe siły trzymają wycinek Pusan, kiedy marines przebijają się z tzw. rezerwuaru, a dowódca dywizji osobiście idzie z ostatnim osłonowym patrolem i wpada w ręce nieprzyjaciela, kiedy padają piechurzy na samotnych pozycjach o kilkadziesiąt jardów od okopów przeciwnika, a piloci odrzutowców przemierzają Mig Aź/ey walcząc z liczniejszymi i lepszymi samolotami, waląc się na ścięte mrozem pola ryżowe na tyłach nieprzyjaciela - poczyna błyskać ta „niepopularna wojna” niezwykły-mi czynami: lotnicy, którzy, choć czas wracać, czekają w powietrzu do białego rana, by następcom wskazać wykryte cele i giną; bezbronne helikoptery, które lądują po rannych w ogniu nieprzyjacielskim; ochotnicy, którzy skaczą w mroź-ną wodę, gdzie śmierć przychodzi po dwudziestu minutach, by dać miejsce w helikopterze ratowanemu skostniałemu koledze i zostają sami w mroźnym oceanie; lotnicy, którzy skrzydłami swych samolotów podtrzymują porażony samolot kolegi. Imię ich - legion. Zwykle najsilniejszym motorem jest zdecydowana wola nie dać zginąć kolegom. Różne są widać męstwa, jak różne cywilizacje. Samobójstwa japoń-skich kamikaze równie są obce zrozumieniu Europejczyków jak Amerykanów. Grandiiokwencja europejskiego bohaterstwa, jakże, mimo to, istotnego nieraz, drażni Amerykanów. Europejscy potomkowie .Cyrana de Bergerac z dysgustem patrzą na źle maszerujących boysów, wymigujących się od munduru, nic nie mających w sobie z rostandowskiego Panache Blanc. „Ci głupcy - mówił admirał Perry, dowódca bohaterskich lotników z awiomatki „Essex” - wiecznie narze-kają, że nasza młodzież to nic dobrego. Niechby poczytali sobie o żołnierzach Washingtona. Cała ich kupa była cholernym nic dobrego”. Może więc ci z Korei są tacy sami, jak ci z zimowiska w Valley Forge i ci ze wzgórzy Chattanooga, jak ci spod Belleau Wood i ci spod Okinawy? Zamęt w umyśle Europejczyka tym bardziej wzrasta, im dłużej przebywa w tym kraju. Tyle oto wydziwiał na rozwydrzony seksualizm, a przecież wylądowawszy nie mógł znaleźć tak łatwo przygody jak na ulicy którejkolwiek ze stolic europejskich. Klasyczne europejskie poszukiwanie posagu jest niezna-ne, ani europejski późny ożenek „po ustaleniu sytuacji”; amerykański opty-mizm pozwala się żenić młodo i ubogo. Przeciętna wieku, w którym wstępowa-no w związki małżeńskie wynosiła w 1955 dwadzieścia dwa lata. Przez ocean zwidywał mu się epikureizm gadżetami. Gdy przybył, zobaczył, że nie tylko się tu wymaga znacznie intensywniejszej pracy niż w Europie, ale że każdy z jego kolegów ma po pracy dodatkowe zajęcie zarobkowe. Zrozumiał, że to twardy materiał ludzki. Twardszy niż w Europie. Wydziwiał na brak religijności w Ameryce. Ale raz uderzyła go w pismach fotografia młodej kobiety zapalającej choinkę - ostatnią w jej życiu. Chora na Hodgkin’s Disease1, przechodząc nienormalną ciążę, zdecydowała się zaraz po [Red.:] Ziarnica złośliwa. 200 Bożym Narodzeniu na cesarskie cięcie, którego przeżyć nie mogła, byle dać życie nowej istocie. I teraz, cała w uśmiechach, starała się dać dzieciom wspomnienie radosnej ostatniej choinki z mamusią. Zaczął na takie wiadomości zwracać uwagę. Zobaczył ogromnie wiele świadomego umierania; pomyślał, że nad tym krajem wciąż drży śpiew psalmów wyniesionych z „Mayflower”; zrozumiał, że są to potomkowie traperów, którzy odcinali własną nogę, kiedy w nią weszła gangrena, pro-spektorów ginących samotnie po zarzuconych od świata kanionach, osadników Johna Smitha, buntowników Nathaniela Bacpna, łowców czerwonoskórych z band G. Croghana, R. Rigersa, D. Boona, pionierów Zachodu, wyszarpują-cych strzały z krwawiącego ciała. Zobaczył gęsto rozsiane przykłady codzienne-go bohaterstwa, jakie okazują mężczyźni, kobiety i dzieci Ameryki, ratując bliźnich. Pokazał to innym przybyszom. - Duży kraj, to zawsze coś gazety mogą wyłowić - wzruszali ramionami. - Tym samym możecie usprawiedliwić tyle wiadomości o zbrodniach. I zaczął myśleć, że w tym kraju, odchodzącym od cywilizacji zachodniej, opartej na chrystianizmie, w którym zaledwie czterdzieści procent ludności jest chrzczone, a mniejszość pełniąca praktyki religijne rozbita na dwieście sześć-dziesiąt pięć obrządków, jest jakieś własne miejsce na własną etykę. Zawsze się dziwił, że Amerykanom wystarczają dwie partie. „W innym kraju byłby to dowód kultury - przyznawał. - Ale tych kowbojów polityka nie obchodzi, a politykierom wystarczają dwa gangi”. Przyszedł jednak rok 1952 i zobaczył, że konwencje przypominające cyrk wybierają najlepszych ludzi. Wtedy uczciwie spytał siebie: - Dobrze więc: kradną i kradną, aż Hooyer w swoim raporcie ostrzegał, że „jeśli to nie ustanie, kraj nasz rozpadnie się tak, jak się rozpadły z tęgo samego powodu różne państwa w minionych wiekach”. A jednak prosperują. I znowu zdało mu się, że wykrył prawo Związane z inną cywilizacją. To, co w obrębie cywilizacji zachodniej było po prostu przestępstwem - tu stało na granicy obyczaju. Spengler twierdził, że każda cywilizacja rządzi się swoją własną moralnością. Jeśli Chińczyk płaci za kapelusz nadający godność manda-ryna, nikt z Chińczyków się nie dziwi, bo leży to w tradycjach cywilizacji azjatyckiej. Jeśli J. Davies płaci rządzącej partii za ambasadorstwo w Moskwie pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a ambasador Biddłe za ambasadorstwo w Polsce pięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów, to widać jest to zgodne z narastającymi obyczajami poczynającej się cywilizacji amerykańskiej*. Jeśli w tradycjach cywilizacji eurazjatyckiej leży branie łapówek - za carskich czasów „po czinu” tzn. według rangi (czego kontynuacją jest bol-szewicka łapówka obyczajowa „po blatu” - termin nie do przetłumaczenia) 1 S. Fliegers w: „American Mercury” (październik 1952). 201 i dopiero za nieuczciwość uważa się branie ponad normę obyczajową i obyczaje te nie stanęły na przeszkodzie temu, że na nich wyrosło potężne imperium rosyjskie - i pojęcie, że unormowana łapówka jest elementem dodatnim, który naoliwia tryby maszyny, to w tradycjach amerykańskich jest honest graft (uczciwa łapówka), termin wprowadzony jeszcze przed stu laty przez Tammany Hali, wielką zarejestrowaną w opinii organizację polityczną. Tradycja ta nie stoi na tak mocnych nogach, jak w starszych cywilizacjach, ale należy podkreślić usiłowania Fwe Percenters1 ustabilizowania w określonej normie honest graft. Norma ta jest wyższa o dwa procenty od przyjętej w Rosji carskiej. Dotychczas bowiem panują wahania: Frank Prince z Reconstruction Finariće Corporation uważa w swojej skromnej randze za honesł graft przyjmowanie szynek do wagi dwunastu funtów. Senator Nixon uważa za taki limit dla rangi kongresmana osiemnaście tysięcy dolarów na cele reprezentacji, gubernator Stevenson dla rangi gubernatora - nawet wyższą sumę, ale na rzecz podległych urzędników. Opinia stanowisko i gubernatora i senatora zaaprobowała. Europejczyk więc utwierdza się w przekonaniu, że błądził, mierząc miarką europejską. W klimacie bowiem cywilizacji zachodniej takie obyczaje istotnie doprowadziły by do tego, czym grozi raport Hoovera. Tymczasem USA pro-speruje i nawet innych żywi. Tłumaczyć tego bogactwem kraju niepodobna, nie ma bowiem takiego bogactwa, którego nie ujęta w pewne normy nieuczciwość, nie zdołałaby w ciągu stu lat rpzgrabić. Widać więc w Stanach rządzą inne normy cywilizacyjne, wynikłe z innej mieszanki ludzkiej i z innych dziejów. I zrozumiawszy to, wygnaniec z płonącej Troi, obarczony dźwiganiem ojca, poczyna zastanawiać się, czy ogień i tu nie dojdzie i nie strawi go razem z jego tomikiem Pascala, czy też, jak bywa przy pożarze lasów - wznieci ta amerykań-ska cywilizacja swój kontrpożar, który przerzuci się na świat? Rozdwojenie osądu Europejczyka, który nie może połapać się w zjawisku dziejowym, jakim są Stany Zjednoczone, płynie z przyczyny podstawowej: Proces kształtowania się narodu amerykańskiego - od cywilizacji do włas-nej kultury - jest odwróceniem procesu formującego Europę. Cywilizacja i kultura są to pojęcia zachodzące na siebie. Definicje tych pojęć są nieustalone i każdy autor zwykle podaje klucz do znaczenia, w jakim tych terminów używa. Pisząc o cywilizacji zachodniej (w odwrocie), eurazjatyckiej (rozbijającej starą epokę), amerykańskiej (w której chciałbym widzieć komórkę Cywilizacji Uniwersalnej) oraz islamistycznej, hinduskiej i dalekowschodniej (które uwa-1 Łapownicy w Waszyngtonie pobierający pięć procent od dostaw, doznający poparcia od adiutanta prezydenta, który po ujawnieniu nie został usunięty. 202 żarn za plazmę tej przyszłej cywilizacji) - posługiwałem się pojęciem cywilizacji jako obejmującym całokształt dóbr duchowych i materialnych. Dla doraźnego celu zobrazowania drogi dziejowej USA rozróżnimy pojęcia kultury jako równoznacznej z ethos - stroną duchową społeczności ludzkiej i pojęcia cywilizacji jako zespołu form materialnych, w których ten ethos się mieści. Marksiści twierdzą, że najprzód była cywilizacja, na której narosły centralne nadbudówki: religia i patriotyzm. Ich przeciwnicy - że równocześnie z głodem istniały bodźce duchowe: miłość, nienawiść, strach, poczucie piękna, dla których zaspokojenia człowiek podjął pierwszą pracę cywilizacji - obłupanie kamienia. ,, Spengler dowodzi, że droga ludzkości wiedzie od kultury (powiązania organiczne: obyczaje, wierzenia, zwyczaje) do cywilizacji (powiązania nieorga-niczne: planowanie, technokracja, to co Spengler nazywa „megalopolis” itd.). W Ameryce zachodzi proces odwrotny: zaczęła od cywilizacji, idzie do własnej kultury. Ten odwrotny proces tłumaczy, dlaczego Europejczykowi tak trudno zorientować się w życiu Ameryki. Bez zagłębiania się, co było pierwsze w powtarzającym się cyklu: jajko--kura-jajko, wytnijmy z filmu milionów lat ludzkości (w którym na przemian mijają klatki: „kultura-cywilizacja-kultura”) drobne fragmenty: jeden - to półtora tysiąca lat cywilizacji zachodniej, i drugi - ćwierć tysiąca lat rodzenia się cywilizacji amerykańskiej. Zobaczymy, że pierwszy poczyna się na klatce „kultura”, drugi na klatce „cywilizacja”. Kiedy więc bieg dziejów europejskich szedł od kultury do cywilizacji (od pierwszych wierzeń i obyczajów do zespołów gospodarczych, które opanowały treść duchową), to bieg dziejów Stanów Zjednoczonych - od cywilizacji do kultury (tzn. od wytworzonych form życia materialnego do troski, jaką treścią duchową je wypełnić). Rozpleniająca się po wojnie domowej cywilizacja materialna ostatecznie proklamowała swoje zwycięstwo. Biznesmeni zepchnęli USA do symplifikowa-nia się i byli pierwszymi nauczycielami i modelarzami surowca ludzkiego, który chlusnął z Europy. „Przez lat piętnaście niemal - pisze Oscar Handlin - toną-łem w poszukiwaniach, aby odkryć wreszcie, że imigranci są samą treścią (podkreślenie oryginału - p rży p. MW) historii Ameryki”1. Społeczność ludzka, która z masy emigracyjnej pod tymi auspicjami powstawała, formowała się w sposób nieorganiczny: nie impulsy ją budowały, tylko zracjonalizowana potrzeba. Racjonalizm XIX wieku, hamowany w Euro-pie przez jej organiczną kulturę, trafiwszy na nieorganiczne formy w Ameryce, wynaturzył się, doprowadził do skrajności. 1 O. Handlin: The Uprooted (1951). 205 Był to drugi z rzędu cios dla kultury amerykańskiej. Po strasznym wykrwawieniu w XVIII wieku, Ameryka Jeffersona, Madisona, Beniamina Franklina wówczas zazieleniła się pędami własnej kultury. Ale ludzie tamtych czasów tworzyli organiczną plazmę tej kultury, było więc ją z czego odradzać. Tymczasem w sto lat potem ludzie ze slumsów byli uwieszeni na konwejerze. W chemii wówczas stwierdzono, że ciał organicznych nie da się wytwarzać sztucznie. Zadanie to pozostawiono przyrodzie: chlorofilowi, dokonywaj ącemu cudów pod wpływem słońca, czynnikom naturalnym, przyrodzonym. A jednak w dziedzinie duchowej wydawało się racjonalistycznym umysłom, że kulturę można technicznie organizować. Zaprzęgnięto roboty do wykuwania zasad amerykańskiej ideologii. Ta pełna humanizmu i szlachetnego optymizmu ideologia odlana została z podstawowych elementów kultury organicznej, tak świetnie zaszczepionej w Ameryce w XVIII wieku. Ale zaciążył na tym dziele pośpieszny technokra-tyczny sposób budowania, posługujący się szablonem. * Świat czeka nie tylko na fizyczny leadership amerykański tworzący nową epokę, ale i na uformowanie się cywilizacji amerykańskiej jako katalizatora, dzięki któremu zetknięcie się pięciu istniejących cywilizacji (idę za klasyfikacją Toynbeego) przetworzy się w Cywilizację Uniwersalną. Katalizator jest to czynnik wytwarzający nowe wartości, substancje synte-tyczne. Mały drucik-katalizator przytknięty do kurka ż gazem bez użycia zapałki wytwarza płomień, świetnie pośrednicząc w małżeństwie gazu z powie-trzem. Katalizator-siatka z platyny, rozszczepia drobinę wodoru, wyławia z powietrza azot, łączy je w niepojęty sposób w nawóz sztuczny, na którym będzie plonować nowe życie. Inny katalizator robi oponę z kartofla (tzn. ze spirytusu - kauczuk sztuczny). Inżynierowie formuł na katalizator nie mają, muszą go zdobywać drogą empiryczną. Haber, który odkrył katalizator łączący wodór z azotem, nie potrafiłby wyjaśnić tego procesu. Oswald, chemik niemiecki, pisze, że katalizator dobiera się jak klucz do zamka. Dopiero niewiadomy zespół czynników czyni działanie katalizatora skutecznym. Jest to więc imponderabilium, bez którego synteza się nie wytworzy. Twórcy epok są katalizatorami dziejów; muszą mieć irracjonalną wiarę. Wiara irracjonalna wyrasta na podłożu kultury organicznej, która w Sta-nach została przytłoczona. Dlatego trudno jest społeczności amerykańskiej zbudzić w sobie potrzebny instynkt. Problemy kultury racjonalizm techniczny rozpylił na drobne przyczynkarstwo. Nastąpiła degradacja abstrakcyjnego myślenia w skali nieznanej w dziejach; zeszło ono na poziom profesjonalizmu w bibliotekach-warsztatach. Opinią nie tyle kierują, ile nią szarpią ludzie o ostrej specjalizacji, których cechuje opłakana krótkowzroczność w sprawach kultury i polityki. Ortega y Gasset nazywa ich „nowymi barbarzyńcami - 204 ludźmi coraz bardziej uczonymi i coraz mniej mającymi coś wspólnego z kulturą”. Skutkiem bezpośrednim tego braku syntezy jest nieprzygotowanie Ame-ryki do roli, którą jej dzieje nasuwają. „Tym, co najbardziej przygnębia w świecie, na którym żyjemy, jest straszliwy (terrible) brak przygotowania Amerykanów, które staje się koniecznością - pisze Lelond Stove. - Jest prze-cież jasne, że rząd, tak jak i człowiek, nie może administrować czymś, czego nie rozumie”1. S. Duggan, dyrektor Institute of International Education, z natury swych obowiązków wykładający stale w różnych krajach Europy, żali się, że Europa lekceważy Stany Zjednoczone, że patrzy na Amerykanów jak patrzyli Grecy na Macedończyków w epoce przed Aleksandrem Macedońskim2. Stany Zjednoczone, olśniewające swoją cywilizacją materialną, nie są dostateczną atrakcją kulturalną nie tylko dla Europejczyków, nie tylko dla cywilizacji afrazjatyckich, eurazjatyckich, ale nawet dla najbliższych sąsiadów. Profesor Northrop z Yale uważa, że Meksyk posiada wyższą kulturę3, Kanada, posiadająca trzy tysiące mil otwartej granicy z USA, jednak nie uległa całkowitej duchowej amerykanizacji. Bez tego wpływu na świat będziemy mieli nawet w razie fizycznego zwycięstwa Stanów tylko przedłużenie Międzyepoki, wyspę amerykańską w oceanie barbarzyństwa, który tę wyspę podmyje i pochłonie. Erozja duchowa przemieniła w skamielinę izolacjonizmu pełne witalnej siły Proclamałton of Neułrality i Farewell Address Washingtona oraz doktrynę Monroe4. Jakże kontrastuje ich organiczna świeżość z tym przerażającym upadkiem myśli politycznej amerykańskiej, kiedy się przegląda pisma z epoki traktatu wersalskiego i powstania Ligi Narodów. Zdrowy instynkt żywotnego społeczeństwa amerykańskiego wyczuwa te niedomogi i jednocześnie szarpie się w buncie, jakie mu daje poczucie własnej wartości. „Byłem w Anglii, widziałem ich lordów i tych wszystkich innych facetów, mam dwa razy lepszą smykałkę jak te chłopaki, a tymczasem muszę milczeć, bo boję się wsypy” - burzył się commodore Yanderbildt. \ W. Lewis: Ameriea and Cosmic Mań. 2 S. Duggan: Profesor at large. 3 W. S. Northrop: West Meet the East. 4 [Red.:] Proclamation of Neutrality - proklamacja neutralności. Farewell Address - słynna mowa, którą Washington wygłosił w 1797 w Izbie Reprezentantów kończąc swą prezydenturę; określił w niej kierunek polityki amerykańskiej. Doktryna Monroe (w orędziu do Kongresu w 1825) odrzucała politykę dalszych podbojów i interwencji mocarstw europejskich na kontynencie amerykańskim, a także ingerencji USA w sprawy Europy. 205 Erozja technokratyczna nie wyczerpała do dna złoża duchowego społeczno-ści młodej, która stworzyła najstarszą republikę nowoczesnych czasów, najstar-szą demokrację, pierwszą konstytucję pisaną świata, i dokonała tego wszystkie-go, zanim rewolucja francuska wstrząsnęła posadami Europy. Kształt republiki greckiej, który był natchnieniem reformatorów przez dwa tysiące lat, wcielił się tu w o ileż potężniejszej postaci, wobec której republika ateńska ma wymiary modeliku stojącego na biurku inżyniera, zanim ten rozpocznie gigantyczne dzieło. Prawa tu i tam były te same. Demokracja grecka powstała wskutek wzrostu powszechnego dobrobytu, jaki dał handel morski. Rozdział dóbr materialnych wśród szerokich mas obywateli uniemożliwił autokratyzm i spowodował powstanie demokracji. Ten sam proces powtórzył się w Ameryce odciętej od chciwości sąsiedzkiej oceanem, mającej przed sobą niezmierzone możliwości bogacenia się. Ponieważ jednak dobra materialne nie dojrzewały na drzewach rajskich nad głową, tylko trzeba je było zdobywać twardą pracą, ta demokracja hartowała się i przechowywała surowe cnoty buntowników, którzy unieśli swoje sumienia ze starego świata. Pochód ku Oceanowi Spokojnemu nie był tylko pogonią za dobrobytem. Kiedy przed sznurem krytych wozów rozpalała się tęcza, ruszali w dalszą drogę wierząc, że u podstawy tej tęczy znajdą nieopisane bogactwa. Ten romantyzm materialistyczny sprawił, że Amerykanin więcej ceni zdobywa-nie pieniądza niż sam pieniądz. Bezinteresowność potężnego materialnie środowiska ludzkiego i głęboki de-mokratyzm, nie będący nadbudówką tylko samym ciałem, z którego jest zbu-dowany Amerykanin, leżały nie naruszone pod powierzchnią zasypaną przez pył erozji, przez pył technokratyczny, pozbawiony związków organicznych. Pozwalało to byle niedonoskowi z rozkładającej się cywilizacji europej-skiej, ubranemu w brązowączy czerwoną, czy inną jaką ideologiczną koszulę, prawić morały Babbittom i kowbojom, aż z nagła ze środowiska tych chamów i spekulantów, z samego dna, z podglebia, które nie uległo erozji, buchnęły słupy ognia, które stanęły w pustyni rozpoczynającej się Międzyepoki: 14 punktów Wilsona, New Deafl, Karta atlantycka, plan Marshalla, 4 punkty Trumana. Inna sprawa, czy te inicjatywy amerykańskie okazały się celowe, czy nie mieściły złudzeń związanych z myśleniem przestarzałym. Ale wszystkie wyma- gały ofiar, wszystkie powodowały olbrzymie przesunięcia w rozkładzie docho- du narodowego, nakładały ogromne ciężary bez rewolucji, i wszystkie były przeprowadzane - mimo swobodnej, aż rozpasanej, opozycji - bez uciekania ‘ [Red.:] Nowy Ład - program reform ekonomiczno-społecznych, realizowany od 1933 przez rząd F. D. Roosevelta (aktywna rola państwa mająca na celu ożywienie życia gospodarcze- go, interwencjonizm). 206 się do dyktatury. Tratwa demokratyczna, mniej reprezentatywna niż wspaniałe parowce ustrojów autorytatywnych; tratwa, na której zawsze obywatel ma podmoknięte nogi, przeciska się dotąd bezpiecznie przez lodowce Między-epoki, o które rozłupują się europejskie „Titaniki”. Dlatego samouwielbienie amerykańskie, irytujące w sprawach polityki zagranicznej, jest jednak wielkim aktywem. Trudno sobie wyobrazić kraj, w którym tak przytłaczająca większość obywateli odnosiłaby się z większym uwielbieniem nie do swojej przeszłości, nie do megalomańskich wizji przy-szłości, ale do dnia codziennego. Partia demokratyczna, która rządziła przez lat dwadzieścia, szła do wyborów pod hasłem: „Nigdy jeszcze nie było wam tak dobrze”. Wyobrażam sobie, jak jadowicie tak niefortunny slogan powi-tałyby paryskie bistra, jak ponuro spotkałby je londyński pub, z jakim osłupieniem przywitałyby je Bierstube i jakimi soczystymi przekleństwami włoskie tawemy. To jurne dziedzictwo, nie zachwiane w gruncie rzeczy ani korupcją, ani politykierstwem, ani pogonią za dolarem, byłoby martwym kapitałem, gdyby za nim nie stał instynkt Społeczeństwa amerykańskiego (rozmyślnie unikam używania pojęcia „naród amerykański”). W Europie hołdującej dedukcyjnemu myśleniu, instynkt ten jest analizowa-ny, stawiany przed oczy od Mazzinich po Mussoliniego, od Montaigne’ów po Maurrasa, od Fichtego po Rosenberga, od Macaulaya po Trevelyana i od Libelta po Artura Górskiego. Wprawdzie w żadnym z tamtych krajów (może z wyjątkiem dziesięciolecia hitlerowskiego) pęd ideologiczny nie był przepro-wadzony z tak wielkim nakładem środków pieniężnych jak kampania techno-kratyczna American Creed, ale Amerykanin nie przestał myśleć indukcyjnie - „od konkretności do uogólnienia. Stąd najgłębsze wartości amerykańskiego instynktu, nie wykryte przez technokratycznych różdżkarzy, tają się wstydliwie W głębiach dusz ludzkich jako podświadomość mocna, ale nie uświadomiona przez samych Amerykanów. Do takich nie przeanalizowanych do głębi wartości należy idea melting pot - osławiona idea asymilacji przez Amerykanów grup narodowych. Amerykanin gorąco zachęca przybyszów do przejęcia się zasadami American Creed, ale to, by przestali się czuć członkami swej narodowości, jest mu nie tylko obojętne, ale nieraz nawet sobie tego nie życzy. Ponieważ właśnie brak nacisku okazuje się najskuteczniejszym środkiem wynaradawiania, przybysze posądzają Amerykanów o daleko idący makiawe-lizm. Przekonawszy się, że tak nie jest, wzruszają ramionami: okazuje się raz jeszcze, że te kowboje do tego stopnia nie są narodem, iż niedostępna jest im troska zdrowych moralnie i silnych w poczuciu swoich wartości narodów euro-pejskich do stapiania obywateli w jeden narodowy amalgamat. Co orzekłszy inspektor szkolny, który w Rakiszkach ostatecznie usunął język polski ze szkoły litewskiej, czuje się w rozmowach z Polakami, z którymi chwilowo na emigracji 207 się pogodził, „jednak, panie dobrodzieju, wyżej ze swoim europejskim dzie-dzictwem, co tu gadać”. Tymczasem trudno filozofowi z europejskich Rakiszek pojąć, że nie po to Ameryka sformowała się jako delegacja pięćdziesięciu emigrujących z globu ziemskiego narodów, aby całą ambicję opierać na stworzeniu narodu pięćdzie-siątego pierwszego. Dążeniem nie uświadomionym, ale mocno zakorzenionym w instynkcie amerykańskim, jest dążenie do stworzenia społeczeństwa ponadnarodowego. Stąd rozczulające, w głębi duszy pielęgnowane przekonanie - zwrócił na to uwagę Aleksander Hertz - że wszyscy ludzie na świecie są potencjalnie kandydatami na dobrych Amerykanów. Amerykanin to pierwszy człowiek na globie ziemskim planetary minded. Skoro istnieje dziedzictwo, skoro istnieje instynkt, należy znaleźć bodziec, który by te wartości zespolił w działaniu. Bodziec taki dla Ameryki z chwilą osiągnięcia Oceanu Spokojnego przestał istnieć. Skoro nie ma granicy na kontynencie amerykańskim, psyche jankesów stara się ją znaleźć dalej. Wyzwalają Kubę, anektują Filipiny, Hawaje; „Rough Riders”1 Theodore’a Roosevelta, szarżujący na Kubie, są wypisz wymaluj z pnia konnych awangard poprzedzających prące ku granicy wozy pod płóciennymi budami. Ale kiedy sukcesy w granicach dozwolonych przez Monroe skończyły się i kiedy dwie wojny wskazały „bogactwa zakopane pod łukiem tęczy”, która prowadziła ku Europie i w świat, jurność dostateczna dla zdobycia terytoriów na Indianach i bezfrasobliwa galopada „Rough Riders” nie wystarczała. Amerykę szarpnęły hamulce izolacjonistyczne - przed skokiem. Do tego skoku potrzeb-na jest wizja. A wizja wymaga ofiar, do których nie skory jest epikureizm rozdobrzałej cywilizacji materialnej; wizja wymaga ostrego spojrzenia, które mąci samouwielbienie; przesłania ją osłabienie pięciu zmysłów przez jednokie-runkowe technokratyczne użytki. ‘ [Red.:] Nazwa kawalerii, składającej się z ochotników amerykańskich, zorganizowanej ‘» przez T. Roosevelta i L. Wooda do służby podczas wojny hiszpańsko-amerykańskiej w 1898 roku. 208 WYŚCIG Z CZASEM Dramat, jaki przeżywa instynkt amerykański w pasowaniu się z case cywilizacji materialnej jest obecnie największym dramatem świata. Los tego świata nie zależy od tego, czy Rosja zostanie rozgromiona, tylko czy zostaną Wyzwolone wartości nowej cywilizacji - amerykańskiej, cywilizacji katalizatora. Aby ten proces cywilizacyjny wyzwolić, należy przełamać bierność. Ameryka jest krajem ludzi zadowolonych, a ludzi zadowolonych trudno jest pchnąć do wysiłku. Zapewne od przeładowanych spiżarni zginęło nie mniej cywilizacji niż od miecza. Toynbee stwierdza: „Ease is inimical to civili’^ation”1. Tymczasem easy going stało się bożyszczem tego obszaru cywilizacyjnego. Zachwyty prasy amerykańskiej, że żołnierz na froncie prócz cukierków i wyszukanych herbatników może mieć owoce w puszkach, że świeże jarzyny dla armii wysyłane są codziennie z Japonii samolotami i że nawet na patrolach można sobie przyrządzać posiłki z sześciu dań i że takie posiłki można mieć różne w każdym dniu tygodnia - zamiast napawać Europejczyków zachwytem, wywołują u nich depresję. Na wiadomość, że Navy obstalowuje jedenaście tysięcy tuzinów widelców do ostryg, które zostaną umieszczone w składach in case of emergency2^), albo że równocześnie osiemdziesięciopięciotysięczna armia kanadyjska zamawia sześć-dziesiąt dwa tysiące widelców na stopę długich, używanych przy krajaniu pieczeni, przypomniała mi się sentencja mego kierowcy, kiedy przydzielony nam amerykański conducting officer odmówił wyjechania na z lekka ostrzeliwaną drogę i został w lasku. Kiedyśmy wrócili i zobaczyli wspaniałą ucztę, którą nam przygotował, kierowca pokiwał ze zrozumieniem głową: - Nie dziw, że jak się ma takie rzeczy, to się nie chce wy kitować. Toteż jedna dywizja azjatycka kosztuje rocznie osiem milionów dolarów, gdy dywizja amerykańska o sile ognia bynajmniej nie większej kosztuje trzysta milionów. Czyli za pieniądze na nią wydane można utrzymać trzydzieści pięć dywizji chińskich, Żołnierzy amerykańskich wzywały do wojska typowe afisze cywilizacji materialnej, obiecujące możliwości nauczenia się dwudziestu ośmiu dobrze * „Łatwizna jest wrogiem cywilizacji”. 2 [Red.:] Na wypadek nagiej potrzeby. 14 De Profundis 209 płatnych fachów, 2 napisami: „Zwiedzisz świat”, z rysunkami dziewcząt na plażach. Spotkali jednak nie dziewczęta, a przeciwnika, który się karmi garstką ryżu i śpi na wiązce grochowin. Teraz afisze są już inne: glamorożne1 girlsy ustąpiły suchym męskim twarzom w hełmach, żołnierze już nie trzymają kodaków i bedekerów, ale karabiny. To są afisze z głębi życia duchowego Ameryki: mówią o ofierze, poświęceniu, obowiązkach. Tak czas się ściga ze świadomością, lecz jeszcze w zbyt wolnym tempie. Matki trzydziestu tysięcy poległych płaczą samotnie wśród wygodnie żyjących sąsiadów, którzy im okazują zdawkowy żal, jaki się okazuje tym, co stracili bliskich w katastrofie. Kiedy tych matek będzie więcej, zaczną szukać legityma-cji swego bólu. Masowej zguby młodzieży „bez sensu” i glorii nie zniesie żadne społeczeństwo. Toynbee wskazuje, że cywilizacje z zastoju wyzwala bodziec. Na tym bodźcu pokładał nadzieje Macaulay, przewidujący już przed stu laty upadek cywilizacji zachodniej, kiedy dowodził, że inwazja barbarzyńców na imperium rzymskie była błogosławieństwem na dłuższy dystans, ponieważ przerwała „proces kostnienia”. „Zachodzi obawa - troskał się Macaulay - że teraz zabraknie barbarzyńskich szczepów”. Jego obawy okazały się płonne. Ten bodziec figuralnie zaistniał w formie czerwonego żołnierza na Korei. Figuralnie - bo ten żołnierz reprezentuje styl całej burzącej eurazjatyckiej cywilizacji, pełniącej swoje niszczycielskie dzieło w konsternacji Międzyepoki. W razie jego zwycięstwa, że powtórzymy za doktorem Bewanem „świat może wejść w okres duchowego skostnienia - stan Straszliwy, który dla wyższych manifestacji ducha ludzkiego będzie równoznaczny ze śmiercią”. Wyścig z komunizmem polega nie na dozbrajaniu fizycznym, które już ruszyło, tylko na duchowym. Biskupi katoliccy Ameryki kończą swój zbiorowy list pasterski do społecz-ności amerykańskiej tymi słowy: O ile nie potrafimy odnaleźć drogi wiodącej ku przywróceniu łączności masy ludzkiej z życiem duchowym, nasza cywilizacja zostanie zniszczona przez siły rozporządzające umiejętnością budowania, ale pozbawione mądrości łączenia (knowlege to create but not the wisdom to control). Opinia amerykańska dopiero teraz i bardzo wolno zaczyna sobie uświada-miać, że aby stać się wodzem duchowym Pax Americana, trzeba się przerąbać z powrotem do źródeł organicznych, z których powstała kultura amerykańska. * [Red.:] Glamorous - czarująca. 210 Jeśli dla dozbrojenia fizycznego importuje się uran, mangan i kauczuk - to dla uzbrojenia kulturalnego trzeba bądź produkować, bądź importować witaminy kultury organicznej. Ale w stanie czystym, rozbijając i wyrzucając na śmieci opakowanie - skrzepłą formę cywilizacji zachodniej, i mając ambicję własnej formy cywilizacyjnej. Przed Ameryką stoi przejmujący wyścig z czasem. Czy Ameryka nadąży na czas z tym wypoczwarzaniem się do nowej for-my dziejowej? Jak długi czas jest potrzebny na winienie cywilizacji mate-rialnej? „Zanim przemysłowcy utracą marzenia o wyprodukowaniu jeszcze jednego ulepszonego otwieracza konserw, okres całego jednego pokolenia może być stracony” - niepokoją się dziennikarze1. Niepokój socjologów jest większy. Toynbee uważa, że „nasza cywilizacja nie dojrzała jeszcze do stadium państwa światowego... stadium takie jest poprzedzone okresem zamętu, który bodaj potrzebuje dla swego przebiegu kilkunastu lat”2. Spengler uważa, że przejście od kultury do cywilizacji zabrało tysiąc pięćset lat3. Jeśli tyle lat trzeba, aby od wiary w bożka piorunu dojść do elektryczności, to ileż lat upłynie, by od elektrycznej lodówki przerobić drogę do irracjonalnej wiary, silnych ukochań, masowych tęsknot i zbiorowych dążeń? Aby, odszedł-szy z europejskiej kultury do cywilizacji materialnej, zrobić dziejowy skok - tym razem do własnej kultury? Ale przecież wskutek wzrostu techniki przebieg epoki się skraca: epoka ka-mienia łupanego trwała trzy tysiące lat, gładzonego tysiąc osiemset, brązu - osiemset, żelaza - trzysta. A przecież postęp techniczny idzie w geometrycz-nym stosunku. Przecie Washington nie podróżował szybciej niż faraonowie, a tymczasem, gdy to piszę, co czterdzieści pięć minut przelatuje samolot z Euro-py do USA, a gdy to będzie czytał czytelnik, już to będzie przestarzała cyfra. Skracają się epoki, skracają się międzyepoki je rozdzielające. Przecież nasza Międzyepoka trwa już trzydzieści osiem lat, jeśli weźmiemy wybuch pierwszej wojny jako widomy znak jej rozpoczęcia. Widzimy jak olbrzymimi krokami idzie „skazana na wielkość” myśl polityczna Ameryki. Za myślą musi nadążać jej dusza. Ale już nadchodzi czas, w którym Ameryka wraca do pionierskich dni, gdy jedni orali, a drudzy pilnowali ich pracy z bronią w ręku. Z tych dni wówczas wyrosły świeże pędy, z których poczęła się American Creed - biedna zakurzona roślina w technicznej hali. 1 E. Taylor: Richer by Asia (1947). 2 A. J. Toynbee: A Study of Hilfery. 3 O. Spengler: Der Untergang des Abendlandes. 14* 211 Z tych dni obecnych tryśnie wizja, której Ameryka ujść nie może - wizja Pax Americana. Jej przeczucie już w zeszłym stuleciu uderza Europejczyka, Tennysona: \ Potkną Ameryko, której wolne syny, Ojców latorośl brytyjskich, wysoko wynieśli Twe imię, Ponad grecką i nad ryymską chwała i któryby Ro^s^er^ panowanie po ostatnie krańce Naszego globu. POLSKI WKŁAD Wkład intelektualny emigracji politycznej dał wiele walorów politycznych. Widzieliśmy, jak im służyła i nauka i literatura. Ale największe znaczenie polityczne ma sam przez się fakt istnienia emigracji. Każda emigracja przeżywa aklimatyzację. W Stanach Zjednoczonych jest ona cięższa, bo wyzuwa nie tylko z polskiej, ale i z europejskiej atmo-sfery. Aktywa życiowe, które każdy naciułał sobie w Polsce, maleją przy emigracji do Europy, tutaj maleją jeszcze bardziej. „Jakże żałowałem - pisał Niemcewicz - że zamiast literatury nie posiadałem jakiego rzemiosła”. Procent utraty przydatności jest odwrotnie proporcjonalny do poziomu intelektualnego emigranta, jeśli ten poziom nie jest w skali przydatności uniwersalnej. Jeśli wartości sędziego były w Polsce w dziewięćdziesięciu procentach intelektualne, a w dziesięciu fizyczne, to można powiedzieć, że sędzia-emigrant zaczyna ponownie życie z jedną dziesiątą swego przydatnego aktywu (który mu się przydaje przy gospodarstwie domowym, naprawkach itp.). Jeżeli standard amerykański jest trzykrotnie wyższy, to standard życiowy sędziego będzie stanowił: 10% x ? - trzydzieści procent jego przedwojennego poziomu życia. Ale fryzjer, w którego fachu sprawność fizyczna stanowiła trzydzieści procent, a siedemdziesiąt procent to była znajomość klienteli, gustów, wzięcie oraz znajomość języka - będzie od samego początku przedstawiał dla chlebo-dawcy walor trzydziestu procent. Potroiwszy przez współczynnik amerykański, okaże się, że już fryzjera start zaczyna się na dziewięćdziesięciu procentach przedwojennego poziomu. Wreszcie przy robotniku niekwalifikowanym jego stuprocentowa przydat-ność nie może być zmniejszona więcej niż o dwadzieścia procent przez brak języka. Poziom więc życia (80% x 5) wyniesie dwieście czterdzieści procent - dwa i pół rażą więcej niż w Polsce. Gdyby więc podzielić nową emigrację według tego klucza, doszlibyśmy zapewne do tego, że jej życie materialne jest co najmniej sto procent lepsze niż w Polsce. Problemat więc Niemcewicza nie waży na niej jako całość. Ale to jest istotnie - od sędziego po kopacza rowów - jednolita emigracja polityczna. Jeśli surowcowi ludzkiemu emigracji zarobkowej duszno było bez parafii, mimo że ten surowiec ludzki miał małe pretensje do problemów oderwanych, a wielki dziedziczny głód niedożywionych pokoleń, to cóż mówić 213 o człowieku, który przeszedł kilkanaście krajów, patrzył w same oczy poświęce-nia i nieszczęścia, nie był wyrzucony na molo portowe jak wiązka muskułów do kupienia, ale został przywitany kosmicznym wichrem porozbijanych idei, szumiących wielkimi głosami nad światem pobojowisk i obozów koncentracyj-nych. Czyż nie jest jasne, że nagle, ciągnąc coca-colę w nudnym barze, nasz prosty emigrant podnosi oczy na wrzaskliwych amerykańskich kolegów, szczęśliwych uczestników Two-car garage era, zwolenników Guns und Television Economy (tzn. i armat i masła), zwycięzców w obu wojnach światowych i pyta: - Ale teraz, kiedyście zwyciężyli, co uczynicie? I tu dochodzimy do roli Polaków. Jestem zupełnie świadomy, że narodom, w które uderzyło nieszczęście, grozi megalomania i mistycyzm. Mówiąc o roli Polaków nie myślę kategoriami liczby, ale jakości. I nie nawet jakości cywilizacyjnej, która jest słaba. Ale jakości naszej kultury organicznej. Naród nie może poczuć się przedmiotem dziejów. Takie poczucie jest przeciwne prawom naturalnym. W naturze najdrobniejszy stwór aż do ostatecz-nego tchu czuje się podmiotem. Najsłabsze nawet zwierzę broni się, stara się uciec, gryzie rękę, która je chwyta, ginąc, zdychając - szczerzy zęby do końca. Śmieszne by było nazwać prawo do życia, któremu świadczy - megalomanią. Powinniśmy przerobić na emigracji rozróżnienie między tym, co znaczy być podmiotem dziejów, a megalomanią. Jest to tym pilniejsza sprawa, że megalo-mania pleni się na organizmach bezsilnych, które kiedyś siłę posiadały. Jeżelibyśmy za megalomanię uważali wszelkie poczucie misji czy powołania u narodów, to musielibyśmy napiętnować Hegla jako megalomana, bo widział najżywszą kulminację ludzkości we współczesnym mu państwie pruskim, musielibyśmy napiętnować Macaulaya, który tę kulminację widział we współ-czesnym mu angielskim systemie konstytucyjnym. Ale ci myśliciele brali swoje tezy nie z chciejstwa (wishful thinking), tylko z realiów, tak jak je brała z realiów Polska Jagiellońska. „Nie znała Polska aż do zgonu Zygmunta Augusta - pisze M. Dobrzyński - tej pustej chełpliwości, stawiającej się wyżej od innych”. Chełpliwość ta, narosła zwłaszcza w czasach Sasów na bezsile, zaciążyła nad charakterem polskim, od „My Polacy, złote ptacy” do broszury ambasadora Łukasiewicza w przededniu wojny: Polska jest mocarstwem. Byłem świadkiem wciągania tuszy świńskiej na taśmę przy inaugurowaniu bekoniami pod Wilnem, w czasie czego wysłuchałem mowy, że „tu się Polskę dźwiga wzwyż”. Myśl polska walczyła z tym kundlizmem o tyle skutecznie, że wywody Kallenbachów, Szajnochów, Szujskich zeszły na nas. I kiedy starosta, otwierają-cy byle mostek, deklamował o mocarstwówości - śmiano się. Śmiech jest rzeczą zdrową, ale przenieśliśmy go na emigracji na pojęcia rozbieżne i zagmatwane. Rzecz prosta w ubóstwie naszym, w bezsile politycz-nej, w ugodzie na fikcje symbolów - bardzo łatwo tępić megalomanię, ale 214 w tym procesie wylewa się dziecko z wodą. Wylewa się poczucie, że nie ma ta-kiej okoliczności, w której by stwór żywy nie był podmiotem, nie miał cech od-rębnych, w których odbija się Bóg w sposób swoisty, jedyny i niepowtarzalny. Na skutek tego gotowi jesteśmy widzieć wielkość Boga w odrębności każdego liścia na drzewie, ale używamy łatwej drwiny z mistycyzmu, megalo-manii itp., kiedy nam wskazują wielkość w tworze stokroć bardziej złożonym, jakim jest naród. Ci pseudotrzeźwi i realni ludzie nie rozumieją, jak mówić o wkładzie polskim w sprawy świata i Stanów Zjednoczonych. Ten „realizm” robi ich zupełnie bezbronnymi. Znamienna i zatrważająca była reakcja na antypolską książkę S. Sharpa, doradzającą Ameryce odwrócenie się od sprawy polskiej. Ten nonsens, zupełnie jasny w konfiguracji Międzyepoki, wywołał gniew polski, wylewający się w obraźliwych epitetach i pogróżkach, w gruncie rzeczy zupełnie bezsilnych, bo usiłujących przeczyć niewątpliwym faktom, którymi Sharp podmurowuje swoją bzdurną tezę. Ta reakcja na książkę Sharpa, na którą pośrednią odpowiedzią jest cały tenor mojej książki, jest dzwonkiem ostrzegawczym, że emigracja żyje miazgą krytycyzmów nalęgłych w schyłkowej erze sanacyjnej w gruncie rzeczy akcesoryjnymi wspominkami typu Kościuszko, Pułaski etc.; nie ma sama w sobie zrozumienia dostatecznego swojej wartości, którą różni pogromcy „megalomanii” zaszczuli. Tymczasem bynajmniej nie szowinista, radykalny społecznie Bohdan Su-chodolski pisał1 przed wojną, analizując rozwijającą się Międzyepokę: „Epoka, w którą wchodzi obecnie świat, będzie wiele musiała odmienić z tego, co było. Być może cokolwiek łatwiej to będzie czynić tym, którzy nie zrośli się jeszcze z formami skazanymi na zagładę. Prawo to, iż łatwiej bywa czasami budować niż przebudować, powinno być odpowiednio wyzyskane. Wymaga to bardziej rozważnego pojmowania dróg rozwojowych, które stoją przed światem i głębszego wejrzenia we własną duszę. Chcemy się wyrzec fałszywych ambicji stawiania wzorów dla całego świata, ale chcemy również uchronić się od niewolniczego naśladowania doktryn cudzych. Od tego, w jakiej mierze potrafimy to uczynić, zależą nasze przyszłe losy - ale musimy tej naszej życiowej tradycji stać się posłuszni w życiu indywidualnym i zbiorowym. Chcemy pamiętać, iż jakie-kolwiek były nasze błędy w życiu, nie pobłądzimy nigdy w myśli. Myśl nasza broniła zawsze wiernie zasady poszanowania człowieka, zasady wolności i sprawiedliwości, zasady podporządkowania spraw material-nych duchowym. Nie czyniła nigdy religii z imperializmu i egoizmu i nie zalecała łamania praw moralnych dla zysków politycznych. Możemy do niej wrócić z całą ufnością. Jej hasła są hasłami wszystkich walczących o lepszą przyszłość.” (Podkreślenia moje- MW). ‘ B. Suchodolski: Skąd t dokąd idziemy. Przewodnik po zagadnieniach Kultury Współczesnej. 215 O jakież zrozumienie sprawy polskiej przez obcych dobijamy si$, jeśli sami, w istocie rzeczy, nie rozumiemy jej znaczenia? Gdybyśmy rozumieli jej znaczenie, przyjmowalibyśmy spokojniej książki typu Poland - Wbite Eagle on a Red Fieid autorów typu Sharpa, zalecających porzucenie przez Stany Zjedno-czone raz tego raz innego kraju, na którym zależy Rosji. Cóż bowiem za prawdy o Polsce usiłuje podać światu Sharp? Żeśmy biedni?... Żeśmy ciemni?... Żeśmy za mało demokratyczni? Biedna, ciemna, niedemokratyczna jest ta cała połać Europy. O polską biedę i ciemnotę krwawiła się polska literatura ź Żeromskim na czele, a żeby się przekonać o naszym ubóstwie, nie trzeba było czekać na rewelacje, tylko wziąć „Mały Rocznik Statystyczny”. Czasem opinii polskiej się wydaje, że tych cyfr świat nie widzi. Przed wojną turystka amerykańska w Polsce wyraziła rozczarowanie, że najwyższy gmach w Warszawie ma tylko piętnaście pięter. „Tak - znalazł się sprytnie oprowadzający - ale on ma drugie piętnaście pięter pod ziemią”. „O, tego u nas nie ma” - powiedziała skruszona Amerykanka. Czasem nam Się zdaje, że rocznik statystyczny jest prywatną naszą tajemnicą i okropnie się gniewamy na jakiegoś Sharpa, który dowodzi to, o czym świat wie doskonale - że tam żadnych piętnastu pięter pod ziemią nie ma. Sharp zwraca uwagę na ciężkie położenie geopolityczne Polski, tak jak by-śmy tego sami najlepiej nie wiedzieli - od czasów Bielskiego, który przed trzy-stu laty pisał o tym, że „inne narodowie u granic swoich mają góry wysokie, morza niezgłębione. Polska - kraj równy, nikomu nie bronny. Wróg łacno komunikiem wnijść, wynijść może, jeńców, łupu nabrawszy. Gardła jeno a pier-si nasze - oto cała municja nasza”1. Tkwiło to w świadomości naszej i przed Bielskim i po Wacławie Nałkowskim, który w pamiętnej rozprawie o położeniu geopolitycznym Polski pisał, że: „Polska jest to istna płytki między oceanami Wschodu i Zachodu na spłukanie skazany” ^Słownik geograficzny, 1905). A czyż o tym nie wie każdy Amerykanin? - wszak dosyć spojrzeć na szkolny atlas. Tymczasem okazuje się, że nie tylko Hiszpania, której zazdrości Bielski, nie jest broniona górami, nie tylko Anglia - kanałem, którego jej zazdrościła kon-tynentalna Europa, ale że schowana za dwoma oceanami Ameryka drży przed grozą ataku atomowego, a jej statyści obliczają, że w jednym dniu może stracić życie dwadzieścia procent ludności -tzn. procent, którego nawet ułamka nie traciła „niebronna” Polska przy najgłębiej idących najazdach Eurazji. Pan Sharp spóźnia się ze swymi rewelacjami. Nie spostrzegł, że świat się zrósł. Pan Sharp przychodzi do ostatecznej konkluzji: że Polska leży na margi-nesie amerykańskich zainteresowań i że jest domeną wpływów rosyjskich. Ku-bek w kubek do tej konkluzji w stosunku do Chin dochodził zaszyfrowany Lattimore. Cytuję z pamięci. 216 Jałtańska pogrzebana koncepcja, którą stara się w ten sposób Sharp zgalwanizować, jest ostatnim akordem XIX-wiecznego myślenia, które bazo-wało system polityczny świata na balance of power1. Od tego czasu jednak stwierdzono dwa przeciwstawne ruchy, które rozsa-dzają świat i udaremniają wszelką skalę, jak podział na dwie sfery wpływów. Jeden ruch to wzrost ludności świata, już po odliczeniu zgonów wynoszący dwadzieścia milionów rocznie. Jest on większy niż wzrost produkcji żywności. A poza tym ma miejsce nie uporządkowany rozdział środków żywności, na skutek czego przepaść między niedożywionymi i przeżywionymi wzrasta2. Drugi ruch to zrastanie się techniczne świata. Te dwa ruchy - zrastania się technicznego i rozszczepiania się wzdłuż standardu życiowego - kruszą ustrój skorupy ziemskiej, która się nie wygładzi, aż ponownie nie zaistnieje czynnik regulujący produkcję i rozdział oraz syntezujący wartości cywilizacyjne. Pisałem już o tym w poprzednich częściach. Tej jedności świata nie widzą ekonomiści typu Sharpa, wpadający w defor-mację myślenia ekonomicznego i nie rozumiejący, że żyjemy w wielkim kryzysie narastających cywilizacji. W ciągłym szukaniu „marginesów”, które by można uciąć, aby sobie ułatwić sytuację, są oni jak podróżni w saniach, które opadły wilki, którzy sądzą, że uratują się wyrzucając z sań coraz to kogoś słabszego. Taktyka dobra, kiedy wilki można chwilowo nasycić i w międzycza-sie osiągnąć schronienie. Tego schronienia jednak zbliżony świat nie daje: zrósł się, znikły jego „marginesy” przed spłoszonym wzrokiem XIX-wiecznych ekonomistów. Świat, który Kopernik ukazał jako kulę w teorii, teraz stał się jednym globem w praktyce. A glob marginesów nie ma. Każdy na nim punkt jest centralny. Toteż słusznie stwierdza inny „ekspert spraw wschodnich”, doktor Harry Schwartz w dyskusji z profesorem H. Morgenthauem, jaka miała miejsce w kilka miesięcy po ukazaniu się książki Sharpa: „Jeśli te narody, rządzone przez satelitów Moskwy, poddadzą się biernie dyktaturze sowieckiej na dłuższy okres, to równie dobrze owa dyktatura może utwierdzić się w Wielkiej Brytanii, Francji czy Stanach Zjednoczonych”. Pochodząc z kraju, który geopolityka zdaje się skazywać na zagładę, patrzymy w ślepia nowej epoki jak stojący przed Sfinksem, któremu groziła zguba, jeśli nie rozwiąże zagadki. Patrząc na tę nadciągającą epokę przez pryzmat Ameryki, znajdujemy nie tylko język porozumienia łatwiejszy dla nas niż dla innych europejskich * [Red.:] Równowaga sit. 2 Standard życia amerykański jest około trzykroć wyższy od angielskiego, sześciokrotnie od włoskiego, jedenastokrótnie od tureckiego, osiemnastokrotnie od peruwiańskiego, czterdzie-stokrotnie od indonezyjskiego. Większość dwu i pół miliardowej ludności świata tkwi między skalą peruwiańską i indonezyjską. (J. K. Jessup and M. A. Heilperin: How Europę can be sared; „Life”, styczeń 1954). 217 przybyszów, ale i dzieje naszego formowania się duchowego zbieżne do pewnego czasu z dziejami Ameryki. Wskutek zrastania się świata, Ameryka znalazła się na przestrzale kilku cywili-zacji, jak myśmy byli przez wieki na przestrzale cywilizacji zachodniej, bizan-tyjskiej i azjatyckiej. Spokojny Amerykanin, pragnący tak zażywać dóbr mate-rialnych jak ongi nasza szlachta, wścieka się jak ongi ta szlachta, kiedy mu (jak jej) geopolityka wykazuje, że jest „skazany na wielkość”. Chcąc nie chcąc musi popełniać swoje Krewy i Horodła - różne tam pakty atlantyckie, chcąc nie chcąc załatwił po Psim Polu Grunwald jako pierwszą, a potem drugą wojnę świa-tową, zgrzytając zębami gotuje się do Kircholmu, którego wolałby wcale nie mieć. Jak i my - stworzył, z konieczności dziejowej, meltingpot różnych naro-dowości; jak i my - został przymuszony okolicznościami do tolerancji; jak i my - uniknął wojen religijnych (twierdzę, że ze szkodą duchową i dla nich, i dla nas). Wlanie się w Rzeczpospolitą ogromnego kompleksu Wielkiego Księstwa Litewskiego musiało wywrzeć głęboki wpływ. Fakt ten w dobie łamania się cy-wilizacji zachodniej staje się naszym aktywem. Patrząc na naszych uchodźców widzimy, że posiadają wspanialszą prężność, lotniejsze wyczucie dziejów niż bar-dziej cywilizowani, ale i bardziej cywilizacyjnie sztywni, Europejczycy zachodni. Ameryce, która musi w sobie wyrobić zdolność katalizatora przebijając technokratyczne skostnienie, każdy prosty chłopak z warszawskiej barykady przynosi więcej potrzebnych teraz wartości niż Holender czy Szwajcar z wy-kształceniem uniwersyteckim. Dlaczego mamy wybierać pozycję wyjściową z mało efektywnego punktu - wkładu resztek sił fizycznych w przyszłą wojnę, kiedy w dziedzinie wkładu duchowego jesteśmy w chwili obecnej bardzo potrzebni zgubionemu światu? Przed narodem polskim na wygnaniu, znowuż w małej skali, stoi ta sama szansa, którą wyzyskali Żydzi stając się katalizatorem między narodami po upad-ku Jerozolimy. I u nich przejście od walki zbrojnej do tego, co Toynbee nazywa withdrawal (ustąpienie z pola bitwy dla pogłębienia wartości duchowej) - nastą-piło dosyć gwałtownie. Wódz żydowskiego stutysięcznego wojska, Józef syn Mateusza, broniąc zaciekle Jotopaty, po jej zdobyciu przez Rzymian wyszedł dobrowolnie z ukrycia, aby stanąć przed Wespazjanem, przepowiedzieć mu purpurę, pojechać db Rzymu, przeistoczyć się w Józefa Flawiusza, wiernie słu-żyć swojemu narodowi wywierając silny wpływ na kształtowanie cywilizacyjne w dobie, kiedy prąd hebrajski i grecki stworzył wir tamtejszej międzyepoki. Józef Flawiusz stanął przed Wespazjanem z pytaniem Węgierskiego. Kiedy poddanie się generała Cornwallisa ostatecznie przypieczętowało zwycięstwo Stanów Zjednoczonych, przebywający tam Kajetan Węgierski pisał do Dickin-sona, jednego z ojców konstytucji amerykańskiej: „Ale teraz, kiedyście zwycię-żyli, co poczniecie dalej, moi mili panowie?”. Z tym pytaniem przychodzimy i my. Ale nie tylko z pytaniem - z czynną pomocą na tej samej drodze co Józef Flawiusz. 218 Profesor Władysław Konopczyński rozważał na łamach „Tygodnika Po-wszechnego” szansę naszej emigracji. Omawiając dzieje kolejnych emigracji politycznych, których naliczył siedem, stwierdzał, że nasza emigracja jest pierwszą emigracją polityczną, która otrzyma podbudowę emigracji zarobko-wej. W artykule tym ujawniała się cała miarkowana okolicznościami tęsknota polska do pozostania, wbrew wszystkiemu, podmiotem dziejów. Polak, który poznał starą emigrację i boleśnie się „rozczarował”, nie będzie miał racji, jeśli odniesie się z politowaniem do profesorskich złudzeń. Jeżeli mówimy o sześciu milionach Polaków w Ameryce, blefujemy. Nie ma w Ameryce ani sześciu milionów Polaków, ani czterech, ani dwóch, ani nawet miliona. Jest za to zapewne więcej i to nawet znacznie więcej Amerykanów polskiego pochodzenia. Zwykle nie mówią po polsku, są zżarci przez erozję duchową, ulegli korozji cywilizacji materialnej, stanowią martwą pozycję dla kultury polskiej i niewiele znaczą dla Polski jako oparcie materialne. Ale są to obywatele Ameryki, i zagadnienia, które przed nią stają, dotyczą ich także. Ściąga się z nich coraz wyższe podatki, bierze się ich do wojska. Tak samo jak i inni Amerykanie są przywiązani do wolności, do demokracji, tak samo jak i inni obywatele szukają odpowiedzi na pytania, które chwila nasuwa. Nasza osiemdzięsięciotysięczna emigracja polityczna, przybyła do Ameryki po wojnie, ma z natury rzeczy łatwy i codzienny kontakt z tą sześciomilionową masą, w której zainteresowania polskie nie wygasły. I nagle tych osiemdziesiąt tysięcy żołnierzy, powstańców i zesłańców staje się studnią wiadomości nie tylko o Polsce, ale o życiu, o którym wiedzą wiele więcej, o świecie, który lepiej rozumieją, o kulturze organicznej, której są nosicielami. W tym wszystkim - nie idą dążenia polskie wbrew Ameryce, tylko zgodnie z jej najgłębszymi interesami. Dzieje walki ducha ludzkiego z zalewem technokratycznej parafiny są w społeczeństwie amerykańskim równie dramatyczne, równie stare, jak pochód Ameryki ku granicy. Skupiska pionierów - pozbawionych kościoła, zabawy towarzyskiej, sklepiku, karczmy - od czasu do czasu zrywały do buntu jakiegoś kaznodzieję o typie proroka i wówczas przez ledwo wytrasowany busz szedł płomień nieposkromionego szaleństwa, na mityngi religijne zjeżdżano z odleg-łości stu mil, zdarzały się zbiorowe ekstazy, nieraz kończące się orgiami. Myśliciel amerykański i historyk T. J. Adams tłumaczy, że Amerykanie byli i są a nation emotionally starving - społeczeństwem wygłodzonym duchowo. Ten głód duchowy powoduje bunty intelektualistów. Tzw. bunt bostoński, który zrodził pół setki powieści atakujących zalew cywilizacji materialnej, dochodzi aż do eskapizmu. „Nieszczęsny Amerykanin, diabelnie uciśnięty płycizną, muszę odetchnąć starą cywilizacją” - pisze Henry James, pakując manatki. Orgie pionierów, eskapizm intelektualistów jest to ten sam pierwiastek, który tkwi najpowszechniej w ekscentryzmie amerykańskim. Są to konwulsje 219 owada zalewanego przez parafinę. Zbiorowe sceny szaleństwa na pogrzebie Valentina mają te same cechy co triumfalny przyjazd MacArthura. Nie była to w 1951 manifestacja patriotyczna. MacArthur, po prostu, został nazajutrz najdokładniej zapomniany. To były konwulsje ludzi, których zalewa parafina szarości i którzy pragną się wykrzyczeć. Jest więc do czego Polakowi podchodzić ze swoją ludzką tęsknotą. Jest co Amerykaninowi brać z tej polskiej tęsknoty, bo jest ona bardziej twórcza. Smith, który zdobył rekord siedząc siedemdziesiąt dwa dni na maszcie, wyżywał się tak samo jak dziobaty niepiśmienny Sawczuk, kiedy donosił amunicję w bitwie pod Monte Cassino. Ale u Smitha były to konwulsje walki z uporządkowaną na konwejerze celowością świata, a Sawczuk idąc w ogień z każdym następnym ładunkiem modlił się do Boga, aby „moją duszę uratował”. Razi nas frazes. Ale nauczyłem się szacunku dla frazesu, słysząc frazesy w ustach umierających bohaterów. Tam, gdzie nie panuje ten frazes, istotny bohater spod Okinawy zmienia się w cynicznego weterana wydzierającego sobie przywileje w drodze szantażu. Tam, gdzie jest kult tego frazesu, nawet polski spekulant musi udawać, że w każdej chwili gotów jest umrzeć za ojczyznę i poty całe życie udaje, aż w końcu istotnie sprzątnie go kula na powstańczej barykadzie. Polska emigracja zarobkowa poszła po linii tej amerykańskiej podświado-mości. „Wychodźstwo polskie amerykanizuje się i polszczy się jednocześnie” - mówił mi przed wojną M. Haiman i w głosie jego wyczułem jakby nutkę zdziwienia, która towarzyszy empirycznym odkryciom. Poszerza to twierdzenie w rozprawie drukowanej na kilka lat .przed wojną: „W łonie wychodźstwa zauważyć można jakby renesans uczuć polskich w młodym pokoleniu. Mło-dzież ta, a zwłaszcza młodzież wykształcona, jest dziś bardziej polska niż przed dwudziestu laty, mimo przeciwnych nieraz pozorów”1. To samo potwierdza każdy obserwator ze starej Polonii. Przybysze z emi-gracji politycznej przypierają ich do muru, miotają się, że to nonsens, że to contradictio in adiecto1. „Starzy” przerywają rozmowę, ale zostają przy swoim. Nie są oni filozofami, którzy potrafią dawać sobie radę ze skomplikowanymi zagadnieniami Międzyepoki. Po prostu, mówią, co widzą. Im prędzej emigracja polityczna dorobi sobie formułkę uzasadniającą to, co „starzy” rozumieją z codziennego doświadczenia, tym skuteczniej przyczyni się do pogłębienia tego renesansu młodego pokolenia, o którym pisze Hai-man. We wpływie na kulturę amerykańską mała liczebność tej emigracji jest uwielokrotniona wydatnym przesiąkaniem przez warstwy starej, połączonej \ „Nauka Polska” (1936). 2 Błąd typu „kwadrat pięcioboczny”, polegający na przypisaniu jakiemuś terminowi określenia sprzecznego z ustalonym znaczeniem tego terminu. 220 krwiobiegiem ze społeczeństwem amerykańskim, emigracji oraz specyficznym walorem cywilizacyjnym naszej politycznej emigracji. Inne emigracje reprezen-tują zapewne większą quaUty\, ale nasza reprezentuje specjalną szkołę dziejową, jaką nasz naród przeszedł, a przede wszystkim - pochodzenie ze strefy przej-ściowej między cywilizacjami zachodnią i eurazjatycką, sfery ani nie stężałej w doktrynie ani nie wypalonej kulturalnie. W walce o przywrócenie więzi kultury organicznej w amerykańskiej cywi-lizacji polska emigracja zarobkowa odegrała pożyteczną rolę, ale jej kultura została w dużej mierze wypalona. Przypływ nowej emigracji wzmacnia wysy-chające źródła. Nie jest to wzmożenie tzw. aktywu polskiego na dłuższą metę (przynajmniej w znaczeniu bezpośrednim) - tak uczą prawa socjologiczne. Ale jest to wzmożenie świeżości i chwytliwości aktywu amerykańskiego, w którym nadchodzące tragedie będą tę świeżość organiczną pogłębiać. Wielkie niebezpieczeństwa stają przed Ameryką, żaden tu wkład nie będzie do pogardzenia, a tym bardziej taki wkład jak polski. Policzmy jego aktywa. Starą Polonię obliczamy na sześć milionów. Na te obliczenia należy patrzeć sceptycznie, jeśli się je widzi od strony polskiej. Bo czysty aktyw polski, to znaczy taki, który żyje polską racją stanu, jest zupełnie nikły. Patrząc od strony amerykańskiej, to rzeczywiście może być sześć, a może i więcej milionów Amerykanów pochodzenia polskiego żyjących w tym dziwnym kraju, któremu instynkt przyszłości każe trzymać poszczególne grupy w niezatartej pamięci o swym pochodzeniu. Te miliony ludzi przechowują czułą zdolność adaptacji walorów organicznych. Te osiemdziesiąt tysięcy nowej emigracji polskiej (które, mimo wszystko, będą się powiększać), najbardziej międzyepokowo świadomej grupy ludnościowej z obszaru cywilizacji zachod-niej, ma z tymi milionami starej Polonii drogi niesłychanie szybkiego i łatwego porozumienia. A z kolei krwiobieg duchowy łączy te miliony polskiego pochodzenia z całą amerykańską ludnością. Jakież walory ma wkład, który w ten sposób ustokrotnia się i szybko się rozpowszechnia? 1. Kulturę organicznej wspólnoty, bez której technokratyczna społeczność amerykańska nie ulepi jednolitego narodu i wiecznie będzie trzymać poszcze-gólne grupy narodowe luźno wsypane w koszyk American Creed. Jest to ta różnica kultur, która w Polsce paskarzom narzuca imperatyw umierania za ojczyznę, gdy w Ameryce bohaterom Okinawy czy Corregidoru narzuca weterański materializm. 2. Bezinteresowność wydziedziczonych. Ludność świata wzrasta o 1,25 procenta rocznie, gdy jego produkcja zaledwie o 0,3 procenta, ale uprzewilejo-wana część świata spożywa coraz więcej kalorii na głowę, gdy jego reszta - co-‘ [Red.:] Wartość (pr2ymioty). 221 raz mniej. Bez planu światowego ta przepaść dzieląca ludzkość będzie się powiększać i świat, którego zadaniem jest zrastać się, będzie się rozszczepiał i podąży do anarchicznej zguby. Planu światowego nie można stworzyć bez wyrzeczeń. Trudno się wyrzec idei związanych ze wspomnieniem stanu posiadania w Polsce, ale znacznie trudniej - związanych z aktualnym posiadaniem, jakim się cieszy Amerykanin. Żarliwe a bezinteresowne myślenie o losach świata wyrastające na pożywce organicznej - to wielki aktyw. 3. Przejściowy charakter kultury polskiej, położonej między właściwą cywilizacją zachodnią a cywilizacją eurazyjską, jest wielkim wkładem w dobie starcia tych cywilizacji. Kto widzi przyszłość świata nie w bezapelacyjnym zwycięstwie cywilizacji zachodniej, tylko w syntezie różnych cywilizacji, której dokonanie przypaść powinno Stanom Zjednoczonym, ten ceni wpływ czynnika z pogranicza dwu cywilizacji. Polacy, których kultura nalęgła przez wieki na skrzyżowaniu dwóch cywilizacji, w chwili, kiedy Ameryka podejmuje rolę mediatora, w małej skali mają przed sobą rolę, która przypadła Żydom w diasporze, kiedy stali się łącznikiem między cywilizacjami. 4. Wreszcie - łączność ze światem cywilizacji materialnej, któremu mamy apostołować. To nie tylko żołnierz, to nie tylko męczennik zawitał donkiszoto-wać w kraju technokracji. Ten bohaterski zapłon ma nie tylko zaplecze starej emigracji, przez które wchodzi w krew społeczeństwa amerykańskiego; zaplecze, którego nie miały tamte emigracje. Ten zapłon, wchodząc ponadto w orbitę cywilizacji material-nej, doskonale się w niej czuje. To nie są emigranci sprzed stu laty, wypluśnięci przez krótką i niegroźną kampanię z domowych opłotków lenistwa, wyżywają-cy się w marzycielstwie i pilnie oczekujący na laury. Uchodźstwo obecne to są ludzie, którzy dziesięć lat straszliwych szarpali się w walce o byt, którzy „szaber” podnieśli do godności instytucji narodowej, którzy przemytem żywili Warszawę, których spekulacje sprawiły, że stolica Polski była najbardziej prosperującym miastem Międzymorza, to ludzie, którzy „organizowali” swój byt w łagrach i kacetach. Wspaniałym dokumentem wszystkich czasów dla tego niespokojnego ducha w szabrowniczym ciele będzie Katedra sandwic^ow Czesława Straszewicza. Zwiedzam ogromną liczbę ośrodków nowej emigracji w Stanach i w Kana-dzie i zdumiewam się tej niesłychanej prężności, temu szybkiemu tempu dorabiania się. Kultura organiczna połączona z zaradnością w środowisku zmaterializowa-nym, myślenie nie obciążone posiadactwem oraz chłonność na przemiany cywilizacyjne to w Międzyepoce wielki aktyw. To są wartości, których właśnie świat potrzebuje, bo mu jest źle, bo szuka innej drogi. 222 Dziwni to ludzie ta polska emigracja polityczna, która przynosi „natchnie-nie”. To natchnienie, które już wniosła na Zachód emigracja trzech wieszczów, tym razem przynoszą stokroć bardziej umęczone dłonie. Nie trzeba czytać o legendarnych bohaterach. Mucjusz Scewola to szczeniak wobec Wojtka Ciompały, który katowany nie wydał, raz po raz rozbrajany - ponownie walczył. Trudno jest rozeznać świętych pańskich, ale przeżywamy epokę, w której każdy z nas jest za pan brat z istotnymi bohaterami, z setką, z tysiącami bohaterów. Życie każdego z nich dawniej byłoby przedmiotem zapobiegliwego badania, wcielałoby się je w czytanki, polowaliby na nie odbrązowiacze, skrzykiwali się zagorzali świadkowie. Dziś dzieje bohaterów kwitujemy ziew-nięciem. Słyszeliśmy nadmiar podobnych historii. Ile razy ludom jest dobrze, odwracają się od nudnych, pretensjonalnych Polaków, od nędzarzy „skazanych na wielkość”, od ludzi-katalizatorów cywili-zacji, przed którymi bronią swego posiadania cywilizacje zasiedziałe i sformo-wane. W tym względzie antypolonizm ma podobne źródło jak antysemityzm: wypływa on z obronnej postawy stężałych cywilizacji. Ile razy ludom jest źle, otwierają ramiona na przyjęcie Polaków. Epitety o „natchnieniu świata”, które wywołują u Polaków pogardliwe skrzywienie, mają jednak w sobie coś więcej niż cynizm łapichłopstwa. Jest w nich poblask tych ciężkich dla Ameryki chwil, kiedy tłum w Filadelfii wyprzęgał konie z powozu Kościuszki, kiedy w czasie wojny 1812, a nawet w czasie wojny domowej, poszczególne stany ubierały żołnierzy w polskie mundury, chrzciły statki polskimi nazwami. Kiedy chwila próby minęła, żołnierzy, którzy zdezerterowali z wojska rosyjskiego do powstania 1865, aby po jego upadku przedrzeć się do Ameryki i walczyć pod jej sztandarami, wydaje się Rosji. W sto lat potem „natchnienie narodów” rzuca się ponownie do jałtańskiej katowni. I znowu - okazuje się - nie można, choćby się chciało, zarzucić walorów moralnych, które są potrzebne dla. prosperity jak bogactwa naturalne. I znowu poczyna się reaktywowanie tych walorów. Otwarcie procesu katyńskiego (mniejsza o to, że i wszczętego i przytłumio-nego dla rozgrywek) jest tego pierwszą jaskółką. Amerykanie muszą zbliżać się do sprawy nie dla sympatii propolskich, jak się po prostacku wydaje panu Sharpowi. Amerykanie teraz nie mogą zająć takiego stanowiska, jak po upadku powstania listopadowego: „Skoro cała Europa jest winna zbrodni upadku Polski, uwiecznijmy fakt, że przynajmniej Ameryka nie była winna jej krwi”1. Bo sprawa Polski to sprawa Jałty, a Jałta to błąd dziejowy, apogeum zaćmienia technokratycznego, najniższy poziom poczucia kultury, poczucia organicznych wartości, najostrzejsze świadectwo zaniku sensu dziejów, dno Międzyepoki. 1 „Buffalo Joumal” (4 stycznia 1854). Tak możemy wyglądać patrząc od strony Ameryki, od strony świata. Spójrzmy teraz od naszej strony. Na pewno rola, którą odegramy w marszu świata do przyszłości, jest ograniczona naszymi niedużymi możliwościami. Ale nie absolutna miara jest ważna, tylko relatywna. Inaczej tylko bogaci ludzie i bogate narody czuliby swój sens istnienia. Idzie o to, czy możemy mieć rezultaty poniżej, czy powyżej swoich możliwości. Wkład Polaków w Stany Zjednoczone może być znacznie wyższy niż ich liczebność i niż skromne miejsce, jakie zajmują w skali cywilizacji materialnej. Jesteśmy Polsce tu, w Ameryce, nad wyraz potrzebni. Gwarancją istnienia naszego narodu nie może być żaden układ sił. Jeśli Niemcy i Rosja znajdą się w tym układzie po jednej stronie, to Polska, leżąc między nimi, będzie zdławiona. Gdyby zaś Rosja i Niemcy znalazły się po przeciwnych stronach, to po każdej z tych stron czynnik decydujący stanie w poprzek podstawowym warunkom istnienia Polski. Gwarancją naszego istnienia nie może być Międzymorze, bo jego siły dośrodkowe neutralizują sprzeczne wichry, właściwe istmom położonym między oceanami odmiennych cywilizacji. Poszczególne człony Międzymorza zawsze będą funkcją gry Rosji lub Niemiec. Gwarancją naszego istnienia nie może być wentylowana niedawno w prasie („Dziennik Polski”, Detroit, 14 listopada 1953) perspektywa „zarobienia” wraz z Czechami na wprowadzeniu Rosji do Europy. W świetle tego, co pisałem o kryzysie cywilizacyjnym, są to rachuby ludzi wciąż myślących kategoriami supremacji europejskiej. Gwarancją istnienia Polski może być tylko rząd światowy, oparty na nadchodzącej cywilizacji Nowej Epoki. Czynnik kształtujący ten rząd musi rozporządzać zasobami materialnymi i duchowymi. Zasoby materialne re-prezentuje tylko Rosja i USA. Dostatecznych zasobów duchowych nie repre-zentuje żaden z tych czynników. Ta jednak istnieje między nimi różnica, że Rosja nigdy uniwersalnych walorów reprezentować nie będzie, uosabia-jąc jedną tylko i nie przeżytą cywilizację eurazjatycką. Stany Zjednoczone, nie zablokowane kulturalnie tak jak Rosja, odbijające od brzegu kultury europejskiej, przedstawiają większą zdolność obustronnej duchowej asymi-lacji z ludami świata i mogą wygrać wyścig, którego Rosja wygrać nie ma możności. Uświadomienie sobie własnych walorów, stworzenie kultu pracy, która pozwoli na czynne wejście do rodziny świata, to najcelowsza droga emigracji politycznej. Świat jest w stadium poszukiwania. „Powstaje pustka, która jest wskazów-ką oczekiwania - pisze Alfred Fabre-Luce. - Partie tracą zwolenników. Ludzie pragną, może nawet nieświadomie, zarezerwować siebie dla rozgrywki o zna-czeniu bardziej istotnym. I ci ludzie właśnie stanowić będą jutro”. 224 Polska emigracja polityczna ma wszystkie dane, by zająć pierwsze miejsca w tym szeregu jutra. Zadania są rozłożone i musimy określić nasze miejsce. To samo prawo socjologiczne bodźca (wprowadza je Toynbee), który należałoby zastosować Amerykanom jako mającym zadanie dziś, dla Polaków, którzy w swych dziejach mieli bodźców nad miarę, nie jest istotne. Takim narodom jak nasz, angielski socjolog zaleca withdrawal - chwilowe wycofanie się. „Wycofanie się - pisze - pomaga do urzeczywistnienia drzemiących sił danej społeczności. Takie wycofanie się chwilowe może być dobrowolne, może być przymusowe, ale w obu wypadkach jest szczęśliwą okolicznością (opportumty), a nawet warunkiem koniecznym”. Withdrawal nie oznacza kwietyzmu. Wymaga wielkiego wysiłku. Mógłbym je raczej nazwać po polsku „odskoczeniem”. „Odskoczenie” w wojsku pozwala nie tylko się oporządzić, ale przede wszystkim zdać sobie sprawę z sytuacji. Maniera rozżalania się na Międzyepokę, maniera, którą kultywujemy, jest tak niecelowa jak rozżalanie się na Pana Boga. I nie pozwala nam wydobyć z siebie maksimum cierpliwego wysiłku. Nawet inni rozumieją to za nas. Burnham, promotor amerykańskiej wojny zapobiegawczej z Rosją, pisze: „Trudno powiedzieć, kto może i kto nie może i w jakim stopniu może być sojusznikiem. Nie ma na to formułki. W polityce, jak i w życiu prywatnym, naczelną zasadą jest: przede wszystkim odpowiedzial-ność przed samym sobą; przyjąwszy tę zasadę robi się, co się może”. Polska znajduje się na drugim miejscu po Rosji i nawet przed Niemcami w absolutnej cyfrze strat, a procentowo zajmuje daleko wysunięte przed wszystkie narody miejsce. Straciliśmy wiele substancji fizycznej, ale przypusz-czam, że wzmogliśmy mimo wszystko nasz potencjał duchowy. Dlatego wkładać wszystkie siły w przyśpieszenie procesu kulturalnego Stanów Zjednoczonych jest to przyczyniać się do zdrowia moralnego czynnika, który jedynie może kształtować świat. Świat zjednoczony, w którym Polacy znajdą miejsce do życia. Dlatego my, emigracja polityczna polska, stajemy na ziemi amerykańskiej ponownie z palącym pytaniem Kajetana Węgierskiego. Dlatego nawracamy do rozmów Washingtona z Niemcewiczem, pełnym niepokoju o przyszłość Ameryki po zwycięstwie. Dlatego sięgamy w pamięć tych bohaterskich lat, w których formowały się podwaliny duchowe Ameryki. Ongiś poeta B. B. Thatcher pisał z powodu powstania listopadowego: Polana wakes from slavery’s charm, Polana Ufts up her ancient arm. In her heroes every vein Poland’s life blood burns again.1 1 [Red.:] Polska budzi się z niewolniczego zaklęcia, podnosi swe pradawne ramię (oręż). W każdej żyle jej bohaterów wrze znów polska krew. 15 Dc Profundis 2 2 5 Teraz to my witamy równie entuzjastycznie Amerykę budzącą się z zaklęcia cywilizacji materialnej, czującą w sobie krew epoki „Pielgrzymów”, epoki Washingtona i Jeffersona i ponownie podejmującą oręż w obronie wolności. W czasie mego czteromiesięcznego objazdu Kanady, kombatanci w Winni-peg witali mnie pieśnią Wrócimy tam... Mówiłem im: - Chłopcy, rozpakujcie walizki. Kiedy po miesiącu wracałem znad Oceanu Spokojnego, spotkali mnie koleżeńskim obiadem; ich prezes wstał i powiedział: - Myśleliśmy i dyskutowaliśmy przez ten miesiąc nad tym, o czym pan mówił. Meldujemy, że postanowiliśmy walizki rozpakować, ale zostawiliśmy przy nich adresy polskie. Używając słowa „meldujemy”, na pewno nie myślał o mojej osobie, tylko o moich czytelnikach, którym meldunek oddaję. Myślę, że walizki, które nie stały się bezindywidualną starzyzną na Kercelaku świata, bo indywidualnie coś znaczą, walizki z wyraźnym adresem, ale rozpakowane, to symbol naszej emigracji politycznej zarówno w Ameryce, jak gdzie indziej. A o Polskę nie potrzebujemy niepokoić się więcej niż świat się niepokoi o siebie. Bo losy nasze i świata są nierozłączne. ZACHODNIA LATTIMORIADA Kiedy w recenzji w „Dzienniku Polskim” (w Detroit) nie wysilałem się na rzucanie gromów na Sharpa, wywołałem u pewnej części czytelników niezado-wolenie, którego najdalszym krańcem była opinia powzięta w pewnym środowisku, że: „jeżeli Wańkowicz nie odwoła (czego?), to trzeba go będzie uznać za zdrajcę sprawy polskiej na emigracji”. Ten rozkoszny głos zawieszę sobie w muzeum najcenniejszych publicy-stycznych pamiątek łącznie z komunikatem o tym, że mój Kundlfyi spalono w pewnej szkole żeńskiej publicznie na stosie (z braku autora pod ręką) za „hańbienie narodu polskiego”. Przyczyny mojej wielkoduszności w stosunku do Sharpa były o milę od zdrady uczuć tych, którzy napsioczyli na mnie. Leżały one w poczuciu dysproporcji tego, co nasz naród reprezentuje i tych głupstw, które Sharp z ta-ką przemyślnością złej woli o nim wypocił. Wpadanie w histerię z powodu „paszkwilu”, histerię, notabene, dosyć pieniacką, bo Sharp poubezpieczał się dosyć przezornie a to cytatami, a to zdaniem innych, to bezsilne gołosłowne wymyślanie, którym zareagowała prasa polonijna - wydało mi się i ubliżające nam samym i niecelowe. Na szczęście ani artykuły Mieroszewskiego i Jeleńskiego w „Kulturze”, ani „Pandory” w „Wiadomościach” nie poszły po tej łatwej drodze. Pierwszą zasadą w każdej wojnie jest nie przyjmować bitwy na terenie obranym przez nieprzyjaciela, a więc dla niego najwygodniejszym. W taktyce wojennej zrozumiano to już we wczesnym średniowieczu, ale w Polsce jeszcze w czasie bitwy pod Grunwaldem, kiedy Krzyżacy chcieli sprowokować Pola-ków na ustawiony przez siebie szyk kopijników i kuszników, wysunięty przed jazdę, i przysłali obelżywie dwa miecze - jako że widać Polakom brak broni, skoro się obawiają uderzyć - poczciwe Macki z Bogdańca darły się do boju, aby natychmiast „pomścić obelgę”, aż mający rozsądek Jagiełło musiał ich zamaniać trzema z rzędu mszami, by doczekać dociągnięcia posiłków znad Drwęcy. Poczytywano mu to za brak ducha bojowego. Od tego czasu posunęliśmy się widać nieco w zrozumieniu sztuki wojsko-wej, bo kiedy latem 1939 pojechała pierwsza wycieczka dziennikarska na Litwę i oprowadzający nas po Muzeum w Kownie chłopaczyna pokazywał bohomaz, na którym był wyimaginowany walczący Witold i Jagiełło „trzęsący się ze stra-chu i modlący się w namiocie”, roześmieliśmy się dobrotliwie z dureńka, które-15* 227 mu się zdało, że wygłasza pogadankę dla garnizonu w Rakiszkach. I nikomu z nas nie przychodziło do głowy pomawiać Jagiełły o zdradę narodową. No a w sztuce polemik i argumentacji widać jeszcze czujemy w sobie ducha harcowniczego średniowiecza i jurne „bij, kto w Boga wierzy”, na które tylekroć już obce agentury prowokowały najpiękniejsze zrywy Polaków. Podejmowaliśmy bitwę nie w czasie i miejscu przez nas obranym, tylko oznaczonym przez wrogów. Nie ma takiego narodu, o którym - przesiedziawszy trzy miesiące - nie można by spłodzić książki najprawdziwszej, a przy tym jak najbardziej wrogiej, naszpikowanej najprawdziwszą prawdą i najbardziej autentycznymi cytatami. Jak nie ma najpiękniejszej kobiety, która by nie miała defektu. Nie wiem, czy Rita Hayworth ma krzywy lewy palec u prawej nogi, ale gdyby miała i gdyby to kto wyciągnął na światło dzienne, obrońcy aktorki oddaliby jej złą przysługę rzucając się na obronę tego właśnie-palca, zamiast wzruszać ramionami i za-pytać: „Więc cóż z tego wynika?”. Czyż nie można zebrać grubego tomu kąśliwych uwag o Anglikach? Słusznie wzruszają na to ramionami. Czyż nie można tomu spisać na przykład o gangsterach w Stanach Zjednoczonych? I czy rozsądnie zrobiłby publicysta proamerykański rzucając się na ten dogodny dla wroga zarzut, a nie podnosząc amerykańskiej demokracji, równości, wolności? Czy to znaczy, że właśnie w pana Sharpa należało strzelić polskimi walorami? Wolne żarty, mości panowie. Biblijny werset z Pisma Świętego o rzucaniu pereł przed wieprze warszawskie andrusy przetrawestowały w py-tanie: „Z czym do gościa?”. Właśnie. Zamiast potykać się „szczerbcem” z pa-nem Szwerdszaftem (Sharpem), wolałem odwrócić pytanie i zapytać go po prostu, do czego dąży? Tylko, że pan Sharp jest sprytniejszy niż nasi prostaczkowie, wołający o stryczek na mnie, i bitwy na obranym przeze mnie najdogodniejszym terenie nie przyjmie. Zaszył się. Należy śmierdziela z nory wykurzyć. Skłania mnie do tego nowy harcownik typu Sharpa. Tym razem dla odmiany nazywa się L. L. Gerson. To mniejsza. Ale wydaje go Yale University. To gorzej. Ten - tym razem naprawdę - paszkwil (bo Gerson jest wiele mniej ostroż-ny od Sharpa) nosi tytuł Woodrow Wilson andthe Rebirłh ofPoźand1. A to, w jakim celu jest napisany, zdradza śmieszne i pretensjonalne motto książki: „Studium o wpływie grup mniejszościowych pochodzenia cudzoziemskiego na politykę amerykańską”. Prostaczkowie przybyli tu od czasów „Pielgrzymów” nie wiedzieli o tym. Ale Gerson przyjechał na szczęście i otwiera im oczy. L. L. Gerson: Woodrow Wilson andthe Rebirth of Poland (Yale University press. Published under the direction of the Department of History). 228 Okazuje się, że kwintesencją niebezpieczeństwa zagrażającego nic nie podejrzewającym Amerykanom są Polacy, którym wyłącznie i całkowicie jest poświęcona brechta, mająca uświetnić dorobek wydawniczy uniwersytetu Yale. Autor oscyluje między tematyką, znaną Amerykanom, jaką jest polityka Wilsona, a nie znanym dla nich tematem polskim. W tej pierwszej dziedzinie Gerson musi być ostrożniej szy. Więc tylko stwierdza po prostu - jak i Sharp, któremu dziękuje w przedmowie za pomoc - że Wilson był głuptasem nie znającym się na sprawach polskich, że zaangażował się w nie w czasie wyborów 1916 roku, że wygrawszy je dzięki Polakom, przestał się nimi interesować, ale ci Polacy, zanudzając go, dociągnęli biedaka aż do 14 punktów. Tak oto pomaga się spodlić za żelazną kurtyną poczynanie, które w szeregu miast pamięć polska uczciła pomnikami „Wdzięczności Ameryce”. Bolszewicy poniszczyli je ma-terialnie, Gerson usiłuje to zrobić gruntowniej. Za to kiedy wchodzi na tematy polskie, gdzie może imponować lekturą polskich źródeł - poczyna się naj bezwstydnie j sze nadużycie zaufania amery-kańskiego czytelnika. Ostrożniej szego Sharpa usiłowano wyciągnąć na światło dzienne, kwestionując dowolne wyrywanie cytat z kontekstu. Ale to, co robi Gerson, to nie jest bezceremonialność Sharpa, tylko po prostu fałszerstwo. Na przykład - żeby wykazać dwulicowość Paderewskiego względem Ameryki, cytuje jego zdanie: „Polacy nie potrzebują amerykanizacji”. Punkt... Kropka... A tymczasem fałszerz zataja dalszy ciąg tego zdania: „...zbędne jest przypominanie im tych zasad, na których wzrastali przez tysiąclecie”. Ograniczę się do tej jednej cytaty, aby siebie zwolnić od mozołu wyszukiwa-nia po bibliotekach i archiwach, czy i jak Gerson fałszuje inne. Nie ma zresztą po temu potrzeby, bo Gerson nie dba o parawaniki jak Sharp - łże po prostu na własny rachunek i plecie duby smalone leżące jak na patelni. Zaczyna bardzo z naukowa: od swoistej historiozofii. Punktem wyjścia tych „historiozoficznych” rozważań jest, że rozbiory Polski nie były zbrodnią, za jaką je uważała opinia świata, tylko naturalną rzeczą. Bo i kogóż to rozbierano, proszę państwa? Chłopom było źle, „nic nie stanowili”. A gdzie coś stanowili w XVIII wieku, fałszerzu? W Prusach czy w Rosji, z których pańszczyźniani uciekali do Polski? Mniejsza o wiek XVIII - uchylił się pan Gerson - „od wieków traktowano chłopów w Polsce jak zwierzęta”. A gdzie ich traktowano inaczej? Chwała Bogu nie mieliśmy w Polsce ani wojen chłopskich, aniyw primae noctis, a przytwier-dzenie chłopów do ziemi nastąpiło w Polsce później niż na Zachodzie, nie mówiąc o Rosji, dla której Gerson ma tyle macierzyńskiego zrozumienia. Ale Gerson to stwierdził, więc zaraz wyciąga wniosek, że dlatego postępowi Polacy po prostu cieszyli się z pierwszego rozbioru, a kiedy nastąpił ostatni rozbiór, to „olbrzymia większość Polaków cieszyła się z upadku Polski” (Sharp sugestionuje to samo). 229 Bo i któż to są ci Polacy? Szlachta - posiadająca brylanty, ale nie znająca bielizny? Chłopi? Tu pan Gerson reflektuje się, że właściwie niepotrzebnie upomina się o ich los, bo „przypominali polską szlachtę: byli aroganccy, a równocześnie służalczy”. Katolicy? Tę służalczość właśnie powodował katolicyzm, dla którego panowie Gerson i Sharp nie znajdują dosyć słów potępienia. Robotnicy? Pan Gerson pobłażliwie natrząsa się z tych, którzy by coś dobrego myśleli o polskich robotnikach. Byli oni w ogromnej większości, według pana Gersona, usposobieni patriotycznie (dziękujemy za przypadkowo wypskniętą prawdę), co było tylko maską skrywającą egoizm drobnomieszczań-ski (tu kwitujemy sztampę madę in Russia). Cóż więc z takich chłopów, z takich robotników, z takiej szlachty, z takich katolików mogło wyrosnąć? Rzecz prosta - nic dobrego. Ta cała hołota po 1865 roku była zajęta pogonią za zyskami materialnymi „aby przechować żywy zmysł narodowej rzeczywistości”. Okazuje się, że, jak trzeba, Gerson bierze w obronę nawet pogardzany, wyśmiewany polski romantyzm. W ogóle: co Polacy zrobią - wszystko jest źle. Jest to metoda używana zarówno przez sprytnego Sharpa, jak przez głupiego Gersona. Polska uciska chłopów - ale chłopy są niegodne ratunku. Polska z gruntu była reakcyjnie endecka - ale Piłsudski, który walczył z endecją był faszystą; Polska polegała na pomocy obcej - ale ta Polska lazła do bitki z Rosją; Polskę zżera anarchia - ale okazuje się, że ma rządy autokratyczne. Ta metoda przypomina metodę pewnej pani, która na zarzuty, że nadtłukła pożyczony garnek, dowodziła, że zwróciła garnek cały, że garnek był nadtłu-czony i wreszcie, że w ogóle nie pożyczała garnka. Każdy z tych argumentów z osobna jest świetny, ale nie wzięte w kupę. Tę niezgodność wytknął „The Saturday Evening Post” mówiąc, że Sharp wymaga od Polaków wszechstron-ności bogów olimpijskich. Otóż w tym wypadku dla Gersona ci Polacy są strasznie mało romantyczni: przez cały czas, kiedy byli w niewoli, tylko mała ich część walczyła o niepod-ległość. Panu Gersonowi stanowczo nie wystarczają więzienia zapełniane przez każde literalnie pokolenie. Dlaczegoż więc świat nie poznał się na tym nieromantycznym narodzie? Pan Gerson to wyjaśnia. Bardzo proste: „Strach przed bolszewikami łącznie z nieznajomością wewnętrzną spraw Polski wytworzył zabawnie wypaczone pojęcia o Polsce jako małym heroicznym narodzie wytrwale walczącym o wolność i demokrację”. A przecież ta walka to blaga - dowodzi Gerson. Informuje bowiem, że kierunek socjalistyczny prowadzony przez Daszyńskiego nie hołdował idei niepodległości, a „agitator socjalistyczny” Piłsudski sam w 1914 nie wierzył w uzyskanie niepodległości. Wśród jego zaś legionistów było wielu krypto-230 -bolszewików (no, więc wreszcie nie faszystów - ale i tu mamy argument pękniętego-nie pękniętego, pożyczonego-nie pożyczonego garnka). Najsoczyściej jednak w gersonowskim „Alice in Wonderland” wygląda legendarna endecja, którą musiano go straszyć w dzieciństwie, bo w jego wyobrażeniu pozostała jak zwierz z głową lwa, ogonem jaszczura i kałdunem lewiatana. Ten uformowany w rozgorączkowanej wyobraźni Gersona twór miał powstać... w 1870 roku jako coś okropnie reakcyjnego, trzymającego z pogromszczykami carskimi. My wiemy, że ruch wszechpolski był ruchem buntu młodzieży przeciw tzw. ugodowcom (którzy, nawiasem mówiąc, spełnili pożyteczną rolę po powsta-niu), że pierwszy wywiesił na swych sztandarach hasła zjednoczenia trzech zaborów i tego zjednoczenia dokonał, że przesączył Polskę literaturą nielegalną i że dopiero po rewolucji rosyjskiej w 1905 poszedł na drogę walki parlamentar-nej i stracił nowe narastające, tzw. niepodległościowe, pokolenie, które mogło rozwinąć sztandar niepodległości tylko na gruncie przeoranym przez ruch wszechpolski, tak jak ten ruch wszechpolski w swoim czasie był w stanie podjąć swoje hasła na tkance życia związanej przez pozytywistów-ugodowców. I jako ruch społeczny, niosący hasła socjalne wsi polskiej i robotnika polskiego, mógł powstać w latach niepodległości wywalczonej przez niepodległościowe pokole-nie, które nie doceniało spraw socjalnych. Ale normalna, wiecznie żywa, będąca w nieustannym wzroście struktura życia duchowego narodu leży całkowicie poza zrozumieniem Gersona. Okazuje się według niego, że straszliwa endecja „od samego swego początku była popierana przez rząd carski”. Na czele jej stali Dmowski i... Paderewski (który przez jedną sekundę swego życia nigdy nie był w stronnictwie narodowo--demokratycznym, a przez informatora Amerykanów, którzy jak raz coś nie-coś wiedzą o Paderewskim, został wypromowany na wodza tych małpoludów Endeks - endeków). O Paderewskim zresztą potem. Zobaczymy wpierw jak Dmowski wygląda u Gersona. Okazuje się, że ten faszysta i reakcjonista w czasie pierwszej wojny światowej „oznajmił, że życzy stworzyć Polskę w postaci przedrozbiorowej, w której by panowali władcy cudzoziemscy, ale rządziła szlachta”. Nie wierzycie? Ależ sam Gincburg - powołuje Gerson - w swojej książce napisał, że kierownicy życia polskiego zamierzali wrócić do średniowiecza. No, skoro sam Gincburg tak powiedział, to już się poddajemy. Już nas nawet nie potrzebuje dobijać dziwnie zgrany z Gersonem Sharp, który w swojej książce dowodzi, że w korpusie urzędniczym i oficerskim rej wiodła szlachta. Któż by tam pamiętał, że Polska zniosła tytuły, konsekwentnie przeprowadzała reformę rolną i miała najpostępowsze, najbardziej rozbudowane ubezpieczenia społeczne. Można tedy przyjąć z zaufaniem, że Piłsudski (który objąwszy urząd Naczelnika Państwa napisał do Dmowskiego list per: „Drogi Panie Romanie”) 251 według informacji Gersona „pogardzał” Dmowskim. To znaczy znów wypada panu Gersonowi twierdzić, że garnek był cały, choć w innym miejscu „agitator socjalistyczny” Piłsudski (garnek wcale nie pożyczany) biega u Gersona za faszystę (garnek rozbity), a więc za kolegę Dmowskiego. Toteż naturalnie - informuje Gerson - przez całą I wojnę światową polity-ka Endeks była, po prostu, akceptacją władz zaborczych trzech państw. Nie szkodzi to w innym miejscu twierdzić Gersonowi, że Endeks żądali na wschodzie ziem, które bynajmniej nie były polskie, choć wiadomo, że narodo-wa demokracja całą siłą sprzeciwiała się polityce wschodniej „agitatora socjali-stycznego” i w czasie traktatu ryskiego przez Stanisława Grabskiego konse-kwentnie dopilnowała, aby granice nie były wytyczone dalej na wschód, choć po swym zwycięstwie miała Polska po temu pełne możliwości. Gerson informuje jednak - tym razem zgodnie z prawdą - że Endeks jak najwięcej ziemi chcieli zabrać na zachodzie, ale i to nie podoba się Gersonowi (którego współbraci niszczono w krematoriach) jako żarliwemu Amerykanino-wi, którego przybrany kraj był wszak w walce z Niemcami. Nie podoba się, mimo że książka jego - jak i Sharpa - popiera interesy Rosji, a to Rosja przecież przesunęła granice Polski aż nad Nissę. Ale nie pomoże ani proamery-kańskość, ani prorosyjskość, gdzie trzeba coś zełgać o polskim garnku. Ponieważ jednak te granice zachodnie Polski przeszły i przez plebiscyty i przez debaty w Kongresie i ich polski charakter może dla tego lub owego Amerykanina być niewątpliwy - więc Gerson, dużo ostrożniej szy tam, gdzie może być przechwycony przez opinię amerykańską, ucieka się do innego chwytu. Prawda, że ci ludzie mówili po polsku, ale język - dowodzi Gerson - nie stanowi jeszcze narodowości. Gotowi jesteśmy uwierzyć Gersonowi, który mówi po amerykańsku, ale to już casus specialis. Natomiast w stosunku do zaboru pruskiego Gerson do tego stopnia czuje się niepewnie, że pośpiesza z twierdzeniem, że „Polacy tam czuli się więcej Niemcami jak Polakami”. Co innego pisał hakatysta Bernhard w swoim dwutomowym dziele o walce Polaków z niemczyzną, wystawiając Polakom z dzielnicy pruskiej wspaniały pomnik. Ale pan Gerson woli na świadectwo powołać książkę Kohna, który insynuował, że Polacy byli „lojalniejszymi obywatelami pruskimi jak sami Niemcy”. No cóż, skoro Kohn tak napisał, to sprawa przesądzona. Teraz, po tej załganej przekąsce historiozoficznej od siedmiu boleści, przechodzimy do pasztetu chef d’oeuvre. Co się okazuje, co? Okazuje się, że ci nic nie warci Polacy potrafili wywrzeć na bezbronnych Amerykanów taką „political pressure during the war”1, że „amerykańskie” serce Gersona krwawi. Bo niby skąd? O jakich polskich osiedlach w Ameryce kto ‘ [Red.:] Polityczny nacisk (presja) w czasie wojny. 232 słyszał przed wojną? Gersonowi nic nie wiadomo, że w 1609 gubernator Smith sprowadził do Wirginii polskich techników szklarstwa, że bodaj pierwszy strajk polityczny w USA to był w 1620 strajk Polaków, którzy w ten sposób zdo-bywali sobie prawo głosowania. Nic nie wie o polskich pionierach Zabriskich, Sadowskich i innych, lądujących w epoce królowej Anny, którzy w XVII wieku dotarli nie spenetrowanymi drogami aż do Nowego Orleanu, dali początek miastu Cincinnati. Nic nie wie o braciach morawskich lądujących pośrednio z Polski przez Czechy w liczbie czterech tysięcy w początkach XVII stulecia, ani o Polaku doktorze Kurcjuszu, zakładającym w 1659 w Nowym Jorku pierwszą szkołę wyższą, ani o pierwszym w Stanach pastorze luterań-skim, Polaku Kowalskim, ani o Błaszkiewiczu, który pierwszy sporządził mapy pobrzeża atlantyckiego, ani Adamkiewiczu, budowniczym Nowego Jorku (wówczas jeszcze Nowego Amsterdamu), prawej ręce gubernatora Stuy-wesanta, ani o tylu tylu innych. Nagle ci Polacy, których w toku wzrostu Ameryki nie widzi, wyrastają w czasie epoki Wilsona do diabolicznej roli w Ameryce. Ale trudno to wmówić czytelnikowi amerykańskiemu, który przecież jednak widzi co się koło niego dzieje i wie, jak Polacy, na równi z ich współobywatelami amerykańskimi, dzielą głosy między demokratów i republikanów. Więc Gerson powołuje na świadka tym razem Landaua, który znowuż napisał, że demokraci dzięki gło-som polskim uzyskali w trzech decydujących stanach zwycięstwo, przechylając szalę na rzecz Wilsona. A skoro Landau napisał... to już może nie trzeba po-siłkować się Sharpem, który idzie w sukurs Gersonowi, insynuując Dullesowi grożenie bombą wodorową dla dogodzenia wyborcom w polskim Hamtramk, Michigan. Znamienny jest ten wyścig denuncjatorski między Sharpem i Gersonem. Ger-son donosi, że „lojalni” (ironia -przy p. mój MW) obywatele USA łączyli się z Paryskim Komitetem prowadzonym przez cudzoziemców. „Amerykanin” Gerson gorszy się tym, że w czasie I wojny Polski Komitet Narodowy przycho-dził z pomocą władzom, skrutynizując lojalność Polaków-obywateli niemiec-kich i austriackich. Donosi, że już po ogłoszeniu 14 punktów Wilsona (po grud-niu 1917) Polacy proniemieccy i proaustriaccy popierali mocarstwa centralne. - Ba - dopowiada Sharp - oni i w tej wojnie kolaborowali z Niemcami, a jeśli nie mieli Quislinga, to dlatego tylko, że Niemcy sobie tego nie życzyli. Więc z kolei Gerson: że ci Polacy w Ameryce to uważają się za czwartą dzielnicę Polski. Niepokalany w podawaniu faktów historycznych Gerson rozdziera szaty, że Polacy publikowali książki bezczelne, bo usiłujące dowieść, że rozbiory były zbrodnią. Demaskuje pisma polskie, które rzekomo w tekstach polskich propagowały separatyzm, podczas gdy w tekstach drukowanych po angielsku wielbiły amerykanizację. Nienawiść do Paderewskiego jest u tego denuncjatora i podszczuwacza żywiołowa. Człowieka, którego - kiedy ukazał się na estradzie - królowie wi-233 tali powstaniem, Gerson upadla, przypisując mu płaszczące się listy i „shrouded methods”. Proszę sobie wyobrazić - Paderewski był tak bezczelny, że brał drogo za bilety, a pieniądze rzekomo obracał na cele filantropijne. A czemuż miał brać rzekomo na cele filantropijne, kiedy mógł je jawnie darować na cele swojej polityki, stuprocentowo popierającej walkę Ameryki z Niemcami. Ale okazuje się, że Polonia amerykańska nie z Paderewskim była zgodna, tylko z Gersonem w jego nienawiści do Paderewskiego, bo „dla większości (?) Polaków w Ameryce Paderewski nie był reprezentantem sprawy polskiej, tylko agentem prorosyjskich czynników”. I - znowu trik z pożyczonym garnkiem - ubolewanie, że przez przebiegłe machinacje wszystkie resursy finansowe Polonii znalazły się w rękach Paderew-skiego. Więc jakże? Wyrwał ten agent prorosyjski pieniądze z rąk większości, popierającej mocarstwa centralne, które zabijają amerykańskich chłopców, a super-amerykanin Gerson się martwi. Inteligentnego Sharpa od głupiego jego komiltona różni to, że ten drugi sam podstawia się do bicia. Klasycznym przykładem może być podany przez niego in extenso list Paderewskiego, pisany w dniu 12 stycznia 1919 roku do pułkownika House’a, prawej ręki prezydenta Wilsona. List ten, oburza się Gerson, dyskredytuje rząd polski faszysty-agitatora-socjalisty Piłsudskiego. Trudno zrozumieć w jakim celu, skoro w cztery dni po jego napisaniu Paderewski objął w tym rządzie, którego głową państwa był Piłsudski - stano-wisko premiera... List ten, twierdzi Gerson, fałszuje fakty; na nieszczęście dla siebie nie ma Gerson tej inteligencji, by go streścić, tylko podaje w całości upstrzając własnymi komentarzami. Paderewski więc pisze niezaprzeczalną prawdę, że ruch spartakusowski w Niemczech jest ruchem komunistycznym, a Gerson w przypisku idiotycznie się wykrzywia: „Paderewski eksploatuje Bo/shewik Bogey”. Piękny „bogey”, który doprowadził w rok potem do dziewiętnastej bitwy w dziejach ludzkości, która według lorda Abernoona uratowała cywilizację zachodnią, rozbijając pod Warszawą pochód bolszewicki, idący na połączenie się z tymi właśnie spartaku-sowcami. Hamowanie Polaków w dziele obrony przez pewne niezorientowane czynniki, wówczas naiwne, teraz, po trzydziestu latach, otrzymuje aplauz Gersona. Paderewski prosi House’a o amunicję, a Gerson, teraz, kiedy wiadomo jaka nawała stoczyła się na Polskę, ma czelność dowodzić, że to Polska była zaczepna, że Polska zaczęła walki we Lwowie, choć wiadomo, że wystąpienie Ukraińców w dniu i listopada zaskoczyło rozproszone grupki polskie z dziećmi włącznie. Paderewski mówi w swym liście, że bolszewicy już zajęli Wilno, a Gerson wbrew jawnym faktom łże,, że nieprawda, że to polscy socjaliści zabrali Wilno Litwinom. Podczas gdy prawdą jest, że kiedy Paderewski pisał list, Wilno już od tygodnia było w ręku bolszewickim, Litwini wycofali się bez walki wobec zbliżania się bolszewików, a generał Wejtko, pasowany przez 234 Gersona na socjalistę, usiłował bezskutecznie bronić miasta na gwałt pozbiera-nymi ochotnikami. Czelność przytoczenia rzetelnego dokumentu jako dowodu fałszywości i zaopatrzenie go kłamliwymi komentarzami, które zbić tak łatwo, stanowi ciekawe kuriozum jak bezceremonialnie można oszukiwać opinię amerykańską. To szczucie na Polaków w Ameryce przez ludzi, którzy zapewne potępiają race-discrimination, przechodzi wszelką miarę. Każdy wielki człowiek w polskiej historii nosi stały pogardliwy epitet: Paderewski, nazywany przez Gersona pianistą, jest krętaczem, pochlebcą, kombinatorem, Piłsudski - agentem i faszystą, Dmowski - reakcjonistą i zno-wuż faszystą. - A czyż dawniej mieli lepszych ludzi? - dołącza Sharp. - Sobieski był durniem, Pułaski głuptasem, Kościuszko najemnikiem i pieniaczem. Obaj panowie są solidarni w głębokiej pogardzie dla „hyphenafed”’, tzn. Polaków-Amerykanów (hyphen - kreska łącząca te dwa słowa). Bardzo się z nich natrząsa monolitowy Gerson, bardzo się naśmiewa połączony kreską Schwerdschaft-Sharp. Ale mimo to składają pychę z serca, kiedy trzeba szczuć na Amerykę, idą do tych hyphenated tłumacząc im, że słup ognisty, którym dla Polaków było czternaście punktów Wilsona, to był po prostu zabieg o polskie głosy (Gerson), że Ameryka cieszyła się z upadku powstania 1863, że ambasador amerykański w Polsce Bliss Lane to waluciarz, którego, gdy był w Polsce, nade wszystko obchodziły wymiany walutowe (Sharp) etc., etc. Prasa reżymowa jeszcze nie podchwyciła Gersona. Czekamy tego lada chwila, bo z książką Sharpa już się obnoszą. Przemilczając, że Sharp urodził się w Polsce i mieszkał w niej do wojny, przemilczając jego właściwe nazwisko, demonstrują Polakom, jak to wpływowy amerykański profesor, wszak i o na-zwisku rdzennie anglosaskim, sam mówi, że nie ma co Amerykanom wierzyć. Podchwytują jego ubolewanie, że „Voice of America” kopie przepaść między rządem Bieruta i Polakami. Teraz Harvardowi z Sharpem podbiegł z pomocą Yale z Gersonem. Ileż milionów wydawanych na „Voice of America” i „Pree Europę” zneutralizują ich dwie książki? Jest to objaw tak zdumiewający, że nie dziwimy się okrzykowi bezstronne-go obserwatora - profesora Pronina na łamach prasy rosyjskiej: „Trudno zrozumieć, dlaczego takie poglądy (podtrzymujące tezy bolszewickie) ma propagować, kłamliwie przedstawiając fakty, amerykański profesor na uniwer-sytecie amerykańskim i za amerykańskie pieniądze”. Musimy zastanowić się nad tym pytaniem. Po mojej recenzji o Sharpie zwróciła mi uwagę osoba zorientowana w poli-tyce amerykańskiej, że ta książka nie jest wyskokiem, tylko zapowiada serię, 2.35 bo są czynniki, które zadecydowały, że w ich rozkładzie jazdy następuje czas na polski temat. Odniosłem się do tego z pewnym niedowierzaniem, uważając, że sprawa polska w obecnej chwili „nie gra”. Książka Gersona nadciągnęła w sukurs tezie mego znajomego, jak Jagiełłę oddziały znad Drwęcy. Nie ma co siedzieć w namiocie i modlić się, należy z niego wyjść i podjąć rozprawę. Ale z kim? Opinia polska, idąc po linii najmniejszego oporu, gotowa jest winić Żydów. Istotnie, niechęci żydowskie zostały wykorzystane, znajomość polskich źródeł u Sharpa i Gersona spożytkowana. Ale spożytkowana nie przez żydostwo, które boryka się z bardziej istotnymi dla siebie problemami na świecie, tylko przez bolszewików, dla których rozegranie Europy Wschodniej wobec wiel-kich wahnięć na terenie Niemiec jest sprawą pierwszej kolejności po rozegraniu sprawy chińskiej. Polska jest tej Europy Wschodniej kluczowym zagadnieniem, jak dla sprawy azjatyckiej kluczowym zagadnieniem były Chiny. Przy pomocy Lattimore’ów kamuflażowało się akcję w Chinach... zagadnieniem rolnym: to tylko landlordowie chińscy, a nie Ameryka, są zagrożeni. Tak samo ostrzeżenia przed akcją tłumaczącą, że nie ma co się Europą Wschodnią interesować, chętnie by się zakryło dymną przesłoną, tłumacząc, że te ostrzeżenia dyktuje antysemityzm. Skierowanie dyskusji przez polską publicystykę na te mylące tory szloby znakomicie bolszewikom na rękę. Niewątpliwie widzieliby oni równie chętnie książkę, w której polski Don Kichot podejmuje walkę z żydowskimi wiatraka-mi. Byłaby to nieoceniona dla nich pomoc, przyniesiona rękami nic nie podejrzewających prostaczków o gorących sercach, którzy wołali o stryczek dla mnie za to, że uchyliłem się od zrobienia bolszewikom przyjemności i szarżowa-nia na wiatraki. W epoce Wilsona, o której pisze Gerson, stawka polska była bardzo ważną dla Żydów mających w Polsce duży aktyw. Dlatego pisarze żydowscy z tamtej epoki, których cytuje, mogli mieć żydowskie cele na względzie. Ale po II wojnie w dziejach tragicznych tego narodu bez ojczyzny zaszło to, co raz po raz zdarza się w ciągu jego dwutysiącletniej tułaczki - jedno z ognisk ich życia narodowego, tym razem ognisko polskie, zgasło. I znów, jak zwykle, z niepojętą siłą takie ogniska odradzają się gdzie indziej. A wraz z nimi gdzie indziej przenosi się kompleks zadrażnień, które sprawa wywołuje. Anglia, która niebywale krwawo wytępiła u siebie Żydów, na długie wieki stała się wzorem tolerancji w sprawie żydowskiej aż do chwili, kiedy znowu zetknęła się ze sprawą żydowską i jej oficerów poczęto biczować na placach Tel Awiwu, a jej ambasady wysadzać w powietrze. Teraz punkt zadrażnienia wytworzy się może w Afryce Południowej, może gdzie indziej - w każdym razie nie w Polsce, od której ten problem odszedł. Ta cykliczność w dziejach, to przesuwanie się żydowskiego punktu ciężkości doskonale rozumieją przywódcy żydowscy. 256 Herzi w projekcie charter^ zaznaczał, że władzą sprawującą nadzór nad charte-rem Żydów w Palestynie będzie każdorazowo państwo nie będące w danej chwili antysemickim. Zrozumienie tego dyktuje świadomej polityce żydowskiej konieczność koncentrowania uwagi na istotnie, a nie fikcyjnie, zagrożonych punktach. Ale ta sama prawda powinna odnosić się i do Polaków. Ale co innego przywódcy, a co innego masa. Masa żydowska może czuć zapiekłe przeciwpolskie urazy. Masa polska również. Na to trzeba poczekać, aż po obu stronach wymrze jedno pokolenie. Ale to nie dowód, żeby nie pracować nad możliwie szybkim nastawieniem wzroku na nową sytuację. Dlatego ubolewałem w „Kulturze”, że Polacy nie zjawili się na pogrzebie pana Appenszlaka, szlachetnego Żyda, bynajmniej nie asymilatora w znaczeniu politycznym i narodowościowym, który poświęcił życie na promowanie kultury polskiej wśród polskich Żydów. Dlatego, póki książka Sharpa była poszczególnym objawem, potraktowałem ją tak spokojnie, nie chcąc by posłużyła hecy antyżydowskiej, co tylko zamyla istotę sprawy. Mogą rządzić Gersonami i Sharpami z jednej. Kowalskimi i Majewskimi z drugiej strony ich resentymenty. Mogą te resentymenty dla swoich ciemnych celów wyzyskiwać jakieś czynniki. Nie wierzę jednak, aby znalazły się czynniki polskie, które by stać było na organizowanie w tym celu Kowalskich i nie sądzę, aby były czynniki żydowskie, którym opłaci się po to łożyć na Gersonów. Nic się jednak samo nie robi. Sądzę, że mój znajomy miał rację: musimy czekać dalszego ciągu. Tylko znowuż nie miał racji, węsząc w tym antypolską robotę. Stawka jest większa: idzie o wszystkie kraje „satelickie”. Ponieważ Polska jest krajem o największym pośród nich ciężarze terytorialnym, ludnościowym, a niech mi wolno powiedzieć - charakterowym, więc atak w pierwszej linii, tak jak zawsze w toku dziejów, kiedy szło o tę połać Europy, musi uderzać w Polskę. Zdaniem moim nie jest to żadna heca wszczęta przez Żydów, masonów lub zgoła cyklistów, tylko dalszy ciąg świadomego preparowania opinii amerykań-skiej w tym kierunku, aby ta opinia przestała interesować się krajami, na które wpływ otrzymała Rosja. Demokratyczny Sharp, który „en/oyed”2 pobyt w Polsce w czasie, kiedy gwałcono w niej wszelkie zasady demokratyżmu, kiedy współcześnie z jego wizytą więziono i torturowano tysiące, bagatelizuje masakrę w Katyniu, a powstanie podaje w bolszewickiej wersji, kończy swoją tendencyjną i sprytną książkę konkluzją, w której wyraża nadzieję, że byle wyrzucić Polskę z orbity zainteresowań amerykańskich, to uzyska się wygodny punkt wyjścia dla negocjacji ze Związkiem Sowieckim. ‘ [Red.:] Zob. przypis na s. 56. 2 [Red.:] „Smakuje”. 257 Ten sam punkt widzenia w stosunku do Chin w swoim czasie propagował kierunek, który nazwiemy kierunkiem Lattimore’a. Ten kierunek rozszyfrowa-ła opinia amerykańska dopiero po zapłaceniu miliardami dolarów i stu dwudziestu tysiącami rannych i poległych. W przedmowie do płytkich wypocin nieuczciwego nieuka, pełnych niena-wistnego bełkotu, wydawca (Yale) wyraża opinię, że „autor stwarza podstawę dla zrozumienia przez Amerykanów krajów poza żelazną kurtyną”. Właśnie - nie o Polskę chodzi. Idzie o wszystkie te kraje. Ponieważ pochodzimy z tych krajów, mamy czujność wyostrzoną więcej niż Amerykanie. Ta czujność pozwala nam zrozumieć już teraz, kiedy po publikacji uniwersytetu Harvard ukazuje się wydawnictwo Yale, że poczęła się świadoma akcja zamylenia opinii amerykańskiej i że w tej akcji Polska jest tylko pretekstem. Miejmy nadzieję, że kiedy po Yale i Harvardzie pójdzie na przykład Princeton, opinia amerykańska zrozumie, że nie jest to już tylko nadużywanie jej zaufania przez paru rozżalonych na Polskę osobników, ale że dla fałszowania jej poglądów (osądu) zorganizowano poważną akcję. I że nie jest to robota żydowska i antypolska, tylko bolszewicka i antyamerykańska. Nie ma powodu przypuszczać, że ta opinia, która rozgryzła lattimoriadę wschodnią, nie rozgryzie lattimoriady zachodniej. Należałoby tylko życzyć, żeby zrobiła to w czas i nie tak ciężkim kosztem, jaki zapłaciła za lattimoriadę wschodnią w Korei. SPIS TREŚCI DE PROFUNDIS ................... 5 Przedmowa .................... 7 Zgaga emancypacji ................. 9 „Anielski” program asymilacyjny następców Iwana Groźnego ..... 16 Pierwsza alija ................... 25 Katalizator syjonizmu poczyna działać ........... 48 Nie, nie da się syjonizmu przemilczeć! ........... 60 „Gdy wyszedł do braci - urósł...” ............ 65 Posłannictwo - w- poprzek czy po drodze? ......... 72 Oskorupianie kasty w naród .............. 89 Ucieczki w marzenie i wyścig serca z życiem ........ 99 Gorzki chleb i zaszczyty . . . . . . . . . . . . . . . no Topiel i zwodny ląd ................. n8 Ostatnia rafa ...... .: ............ 127 Źródła .................... 136 Słowniczek ................... 157 POLACY I AMERYKA ................. 141 Fanfary emigracji politycznych .............. 144 Siłowanie się emigracji zarobkowej ............ 149 Nowy przypływ i wspólne owocowanie . . . ... . . .. . 161 Asymilacja .................... 172 Międzyepoka: przenosiny Europy ............. 179 Ameryka na ławie oskarżonych . . . . . . . . . . . . . 188 Ameryka - katalizator Cywilizacji Uniwersalnej . . . . . . . . . 195 Wyścig z czasem .................. 209 Polski wkład ‘...................213 Zachodnia lattimoriada ................ 227 Opracowanie techniczne serii FELICJA ŁUBIŃSKA Korekta FELICJA ŁUBIŃSKA NOTA WYDAWCY Seria „Dzieła Emigracyjne Melchiora Wańkowicza” obejmuje 8 tytułów książek tego autora opublikowanych poza krajem w latach 1959 - 1955. Z dorobku tego czytelnik krajowy znał dotąd jedynie fragmenty. Kolejne tomy serii przygotowano do druku na podstawie publikacji wydanych za granicą. Pewne drobne zmiany w tekście wynikają jedynie z uwspółcześnienia ortografu, sprostowania ewidentnych błędów druku bądź potknięć językowych oraz uwzględnienia poprawek wprowadzonych ręką Autora w toku przygotowywania wznowień. Wydano na podstawie: M. Wańkowicz De profundis. Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza”, Tel-Aviv 1943; M. Wańkowicz Polacy i Ameryka. Oficyna Poetów i Malarzy, Londyn 1955. ISBN 85-7021-143-7 WYDAWNICTWO POLONIA 1990 Wydanie I Ark. wyd. 21. Ark. druk. 15 Skład: WOMIK - Warszawa Druk: Cieszyńska Drukarnia Wydawnicza Żarn. nr I749/K