JOE HALDEMAN WIECZNY POKÓJ Przekład Zbigniew A. Królicki Powieść tę dedykuję dwóm wydawcom: Johnowi W. Campbellowi, który ją odrzucił, uważając pomysł pisania o amerykańskich kobietach walczących i ginących w walce za absurdalny, oraz Benowi Bova, który był innego zdania. Człowiek zrodził się w czasach barbarzyństwa, kiedy zabijanie innych ludzi było warunkiem przetrwania. Został jednak obdarzony sumieniem. I oto nadszedł dzień, gdy użycie przemocy wobec bliźniego musi stać się czymś równie odrażającym jak kanibalizm. Martin Luther King, Jr. Caveat lector: Książka ta nie jest kontynuacją mojej powieści Wieczna wojna, napisanej w 1975 roku. Jednakże z punktu widzenia autora stanowi jej swoiste rozwinięcie, gdyż rozpatruje niektóre z wcześniej poruszonych problemów w sposób, jaki nie był możliwy dwadzieścia lat temu. NIE BYŁO ZUPEŁNIE CIEMNO, gdyż nikły błękitny blask księżyca przesączał się przez baldachim liści. I nigdy nie było całkiem cicho. Pękła nadepnięta gałąź, lecz ciężar ciała stłumił trzask. Wyrwany z drzemki wyjec spojrzał w dół, gdzie poruszał się jakiś czarny, ledwie widoczny w ciemności cień. Samiec nabrał tchu, żeby wydać ostrzegawczy krzyk. Rozległ się dźwięk przypominający odgłos rozdzieranej gazety. Tułów małpy znikł w ciemnym rozbryzgu krwi i rozerwanych narządów. Przecięte na dwie połowy ciało runęło w dół, obijając się o gałęzie. Może zostawisz w spokoju te cholerne małpy? Zamknij się! To miejsce to rezerwat. Moja sprawa, więc zamknij się. Ćwiczę strzelanie do celu. Czarny pień przystanął, a potem znów zaczął sunąć przez dżunglę, niczym wielki i ciężki wąż. Podczerwień nie wykrywała go. Promienie radaru ześlizgiwały się po jego skórze. Wyczuł woń ludzkiego ciała i przystanął. Zwierzyna w odległości najdalej trzydziestu metrów, samiec cuchnący zjełczałym potem i czosnkiem. Zapach smaru do konserwacji broni i spalonego prochu bezdymnego. Cień sprawdził kierunek wiatru, cofnął się i zatoczył łuk. Ten człowiek będzie obserwował ścieżkę. Dlatego trzeba podejść lasem. Złapał go od tyłu za szyję i zdjął mu głowę z ramion, jak zwiędły kwiat. Ciało zadygotało, zabulgotało i zaśmierdziało. Cień położył je na ziemi i umieścił głowę między nogami. Niezły numer. Dzięki. Cień podniósł karabin mężczyzny i zgiął lufę pod kątem prostym. Potem starannie ułożył broń na ziemi i na kilka minut zastygł w bezruchu. Nagle z lasu wyłoniły się trzy inne cienie i razem ruszyły w kierunku chatki o drewnianych ścianach obitych aluminiową blachą z puszek po napojach i pokrytą dachem z posklejanych kawałków plastiku. Cień szarpnięciem otworzył drzwi. Kiedy jaśniejsze od słonecznego światło czołówki zalało wnętrze chaty, włączył się alarm, który gwałtownie wyrwał ze snu sześciu ludzi na pryczach. – Nie stawiać oporu! – huknął po hiszpańsku cień. – Jesteście jeńcami wojennymi i zostaniecie potraktowani zgodnie z konwencją genewską. – Mierda! Jeden z mężczyzn złapał ładunek wybuchowy i rzucił nim w kierunku źródła światła. Przypominający odgłos rozdzieranego papieru wystrzał był cichszy od dźwięku rozszarpywanego ciała. W ułamek sekundy później cień trzepnął dłonią bombę, jak natrętnego owada. Eksplozja wyrwała frontową ścianę i ogłuszyła wszystkich mieszkańców chaty. Czarny cień obejrzał swoją lewą dłoń. Działał tylko kciuk i mały palec, a przegub lekko chrzęścił przy poruszaniu. Niezły refleks. Och, zamknij się. Pozostałe trzy cienie włączyły jaskrawe światła czołówek, zerwały dach chatki i zwaliły trzy pozostałe ściany. Ludzie w środku wyglądali na martwych – zakrwawieni i nieruchomi. Maszyny zaczęły ich sprawdzać, po kolei. Młoda kobieta nagle przetoczyła się na bok i uniosła do strzału laserowy karabin, który do tej pory zasłaniała swoim ciałem. Wycelowała w robota z uszkodzoną ręką i zdołała wzbić obłoczek dymu z jego piersi, zanim została rozerwana na strzępy. Ten, który sprawdzał ciała, nawet na to nie spojrzał. – Nic – oznajmił. – Wszyscy nie żyją. Żadnych tuneli. Nie widzę też żadnej egzotycznej broni. – No cóż, mamy trochę materiału do ósmego modułu. Jednocześnie wyłączyły lampy i rozeszły się w cztery różne strony. Ten z niesprawną ręką przeszedł około pół kilometra i przystanął, żeby w podczerwieni obejrzeć uszkodzenie. Kilkakrotnie uderzył ręką o udo. Mimo to, nadal działały tylko dwa palce. Cudownie. Będziemy musieli oddać go naprawy. A co miałem zrobić? Czy ja narzekam? W końcu spędzę część zmiany w bazie: Wszystkie cztery roboty różnymi drogami dotarły na szczyt tego samego nagiego wzgórza. Tam przez kilka sekund stały rzędem, z uniesionymi rękami, aż zabrał je nisko lecący helikopter transportowy. Komu przypada drugie trafienie? – pomyślał ten z uszkodzoną ręką. W głowach wszystkich czterech rozległ się głos: – Berryman zareagował pierwszy. Jednak Hogarth zdążył otworzyć ogień, kiedy cel jeszcze żył. Tak więc, zgodnie z przepisami, dzielą się trafieniem po połowie. Helikopter ze zwisającymi pod nim czterema żołnierzykami opadł w dolinę i z rykiem pomknął w noc, tuż nad drzewami i w kompletnych ciemnościach. Na wschód, ku przyjaznej Panamie. NIE LUBIŁEM PRZEJMOWAĆ ŻOŁNIERZYKA po Scoville’u. Zanim obejmiesz kontrolę musisz przez dwadzieścia cztery godziny monitorować poprzedniego operatora, żeby się rozgrzać i wyczuć wszelkie ewentualne różnice, jakie mogły zajść od ostatniej zmiany. Na przykład uszkodzenie trzech palców. Podczas rozgrzewki tylko siedzisz i patrzysz. Nie jesteś podłączony do reszty plutonu, gdyż byłoby to beznadziejnie dezorientujące. Zmiany następują w ściśle określonych porach, tak więc tuż za plecami pozostałych dziewięciu operatorów żołnierzyków również siedzieli zmiennicy. Słyszy się o sytuacjach alarmowych, kiedy to zmiennik musi nagle przejąć kontrolę od operatora. Nietrudno w to uwierzyć. Ostatni dzień jest najgorszy, nawet bez dodatkowego stresu wywołanego świadomością, że jest się obserwowanym. Jeśli dostaniesz załamania nerwowego, ataku serca lub wylewu, to zazwyczaj właśnie dziesiątego dnia. Tutaj, w ukrytym głęboko pod ziemią bunkrze dowodzenia w Portobello operatorom nie zagraża żadne fizyczne niebezpieczeństwo. Jednak odsetek zabitych i rannych jest w naszych oddziałach wyższy niż w regularnej piechocie. Nie trafiają nas kule, lecz zawodzą nasze mózgi lub żyły. Przejmowanie kontroli po ludziach z plutonu Scoville’a jest trudne nie tylko dla mnie, lecz dla każdego z moich operatorów. Oni są oddziałem pościgowo–bojowym, a my nękająco–osłonowym, w skrócie „neo”, czasami wypożyczanym psychopom. My rzadko zabijamy. Nie na tym polega nasza rola. Cała dziesiątka naszych żołnierzyków w ciągu paru minut wróciła do garażu. Operatorzy rozłączyli się i egzogeniczne szkielety ich pancerzy rozwarły się. Ludzie z plutonu Scoville’a wygramolili się z nich jak zgraja starców i staruszek, chociaż ich ciała regularnie gimnastykowano i kontrolowano zawartość toksyn w organizmach. Mimo to po dziewięciu dniach człowiek zawsze miał wrażenie, że cały ten czas przesiedział nieruchomo w jednym miejscu. Rozłączyłem się. Moje połączenie ze Scoville’em jest dość luźne, nie takie jak prawie telepatyczna więź, jaka łączy dziesięciu operatorów w plutonie. Pomimo to, mając znów mój umysł wyłącznie dla siebie, przez chwilę poczułem się lekko zdezorientowany. Znajdowaliśmy się w dużym białym pomieszczeniu z dziesięcioma pancerzami operatorów i dziesięcioma, podobnymi do fryzjerskich, fotelami zmienników. Za nimi na ścianie była umieszczona wielka podświetlona mapa Kostaryki, na której różnokolorowe światełka ukazywały miejsca działania żołnierzyków i lotników. Pozostałe ściany zasłaniały monitory i wyświetlacze cyfrowe opatrzone tabliczkami z niezrozumiałym żargonem. Wokół kręcili się ludzie w białych fartuchach, sprawdzając wskazania aparatów. Scoville przeciągnął się, ziewnął i podszedł do mnie. – Przykro mi, że twoim zdaniem ten ostatni akt przemocy był zbyteczny. Uważałem, że sytuacja wymaga natychmiastowego działania. O Boże, Scoville i te jego akademickie gadki. Doktorat ze sztuki rozrywki. – Jak zwykle. Gdybyś ich ostrzegł, mieliby czas zastanowić się nad sytuacją. Poddać się. – Tak, pewnie. Tak samo jak w Ascensión. – To pojedynczy przypadek. Straciliśmy dziesięciu żołnierzyków i lotnika w wyniku wybuchu podłożonego ładunku nuklearnego. – No cóż, następny nie zdarzy się na mojej zmianie. Sześciu pedrów mniej na tym świecie. – Wzruszył ramionami. – Zapalę im świeczkę. – Kalibracja za dziesięć minut – oznajmił głos w głośniku. Pancerz ledwie zdąży ostygnąć. Poszedłem za Scoville’em do szatni. On ruszył w jeden koniec przebrać się w cywilne ubranie, a ja w przeciwną stronę, aby dołączyć do mojego plutonu. Sara była już prawie rozebrana. – Julianie, zrobisz mi to? Owszem, jak większość moich kolegów i jedna koleżanka, chętnie bym jej to zrobił, o czym doskonale wiedziała, ale nie to miała na myśli. Zdjęła perukę i podała mi maszynkę. Na głowie miała trzytygodniową szczecinę blond włosów. Delikatnie wygoliłem miejsce wokół gniazdka w podstawie jej czaszki. – Ta ostatnia akcja była bardzo brutalna – powiedziała. – Sądzę, że Scoville chciał zapisać na swoje konto kilka trafień. – Przyszło mu to do głowy. Brakuje mu jedenastu do E–8. Dobrze, że nie natrafili na sierociniec. – Dostanie awans na kapitana – powiedziała. Skończyłem, a ona sprawdziła moje łącze, pocierając kciukiem wokół gniazdka. – Gładko – powiedziała. Goliłem sobie głowę nawet kiedy nie byłem na służbie, chociaż u czarnoskórych w kampusie nie było to w modzie. Nic nie mam przeciwko długim i gęstym włosom, ale nie lubię ich aż tak, by przez cały dzień pocić się w peruce. Podszedł do nas Louis. – Cześć, Julian. Skrobnij mnie, Saro. Podniosła rękę – on miał prawie metr dziewięćdziesiąt, a Sara była niewysoka – i Louis skrzywił się, kiedy włączyła maszynkę. – Niech rzucę na to okiem – powiedziałem. Skórę po jednej stronie implantu miał lekko zaczerwienioną. – Lou, będą z tego kłopoty. Powinieneś się ogolić przed rozgrzewką. – Możliwe. Trzeba wybierać. Kiedy wejdziesz do klatki, siedzisz w niej dziewięć dni. Operatorzy o szybko rosnących włosach i wrażliwej skórze, tacy jak Sara i Lou, zazwyczaj golili się dopiero po rozgrzewce i przed objęciem zmiany. – To nie pierwszy raz – rzekł. – Wezmę jakiś krem od medyków. W plutonie B panowała niezła atmosfera. Częściowo było to dziełem przypadku, ponieważ wybierano nas z tłumu zdolnych do służby poborowych, kierując się wzrostem i tuszą odpowiednimi do rozmiarów pancerzy, jak również zdolnościami kwalifikującymi nas do neo. Z oryginalnego składu oddziału pozostało nas pięcioro: Candi i Mel oraz Lou, Sara i ja. Robiliśmy to już od czterech lat. Dziesięciodniowa służba i dwadzieścia wolnych dni. Wydawało się, że minęły całe wieki. W cywilu Candi jest doradcą ubezpieczeniowym. Pozostali mają dyplomy wyższych uczelni. Lou i ja nauk ścisłych, Sara politologii, a Mel jest kucharzem. Ściślej mówiąc dyplomowanym gastronomem, ale świetnie gotuje. Kilka razy w roku spotkamy się wszyscy na bankiecie w jego mieszkaniu w St. Louis. Wróciliśmy razem do klatek. – W porządku, słuchajcie – odezwał się głośnik. – Mamy uszkodzenia w modułach pierwszym i siódmym, więc tym razem nie będziemy kalibrowali lewej ręki i prawej nogi. – A więc będą nam potrzebne lachociągi? – zapytał Lou. – Nie, nie będziemy zakładać cewników. Jeśli wytrzymasz czterdzieści pięć minut. – Będę się bardzo starał, sir. – Wykonamy częściową kalibrację, a potem będziecie wolni przez półtorej, może dwie godziny, zanim podłączymy nową rękę i nogę do maszyn Juliana i Candi. Potem dokończymy kalibrację, podłączymy protezy i wyjdziecie na scenę. – Już mam tremę – mruknęła Sara. Ułożyliśmy się w klatkach, wepchnęliśmy ręce i nogi w sztywne rękawy, a technicy podłączyli nas. Podczas kalibrowania poziom połączenia obniżano do dziesięciu procent wartości bojowej, więc przestałem cokolwiek słyszeć poza głosem wywołującego mnie Lou, a i ten dźwięk wydawał się dolatywać z oddali. Ci z nas, którzy robili to już od lat, przechodzili przez proces kalibracji prawie odruchowo, ale dwukrotnie musieliśmy zaczynać od nowa przez Ralpha, nowicjusza, który dołączył do nas dwa cykle wcześniej, kiedy Richard odpadł z powodu zawału. Proces kalibracji był niezwykle prosty. Cała nasza dziesiątka miała jednocześnie napinać kolejne mięśnie, tak by wskazania czerwonego termometru pokryły się ze wskazaniami niebieskiego w hełmach. Jeśli jednak ktoś nie jest do tego przyzwyczajony, napina je za mocno i przekracza skalę. Po godzinie otworzyli klatki i odłączyli nas. Mieliśmy półtorej godziny wolnego. Właściwie nie warto było się ubierać, ale mimo wszystko zrobiliśmy to. Zrozumiały odruch. Przez dziewięć dni mieliśmy żyć w jednym wspólnym ciele. To wystarczy. Wspólna praca zbliża, jak powiadają. Niektórzy operatorzy zostawali kochankami i czasem te związki okazywały się trwałe. Próbowałem tego z Carolyn, która umarła przed trzema laty, ale nigdy nie udało nam się pokonać przepaści między służbą a życiem w cywilu. Usiłowaliśmy zasięgnąć rady psychologa, ale ten nigdy nie był podłączony, więc równie dobrze moglibyśmy mówić do niego w sanskrycie. Nie wiem jakby to było „zakochać się” w Sarze, ale to czysto akademickie rozważania. Ona nic do mnie nie czuje i oczywiście nie potrafi ukryć swoich uczuć, a raczej ich braku. Łączy nas bliższy związek niż jakąkolwiek parę cywilów, gdyż w pełnej gotowości bojowej jesteśmy jedną istotą o dwudziestu rękach i nogach, dziesięciu mózgach, pięciu pochwach i pięciu penisach.. Niektórzy ludzie nazywają to boskim uczuciem i sądzę, że w taki sposób powstało kilku bogów. Ten, do którego ja przywykłem, był białym starcem z siwą brodą i nie miał ani jednej pochwy. Oczywiście, już od dziewięciu dni studiowaliśmy plan bitwy i nasze rozkazy. Mieliśmy kontynuować działania na obszarze Scoville’a i w typowy sposób utrudniać życie przeciwnikowi w deszczowych lasach Kostaryki. Nie było to szczególnie niebezpieczne zadanie, ale budzące niesmak, jak bicie słabszego, gdyż rebelianci nie mieli niczego choćby w przybliżeniu podobnego do żołnierzyków. Ralph głośno wyraził swoje niezadowolenie. Siedzieliśmy przy długim stole, pijąc kawę lub herbatę. – Nie lubię przesady – rzekł. – Tamta para na drzewie, ostatnim razem... – Paskudna sprawa – przyznała Sara. – Och, właściwie to było samobójstwo – powiedział Mel. Upił łyk kawy i spojrzał na nas, marszcząc brwi. – Pewnie nie zauważylibyśmy ich, gdyby nie otworzyły ognia. – Niepokoi cię, że to były jeszcze dzieci? – spytałem Ralpha. – No tak. A ciebie nie? – Potarł szczecinę na brodzie. – Dwie dziewczynki. – Dziewczynki z pistoletami maszynowymi – przypomniała Karen, a Claude energicznie pokiwał głową. Doszli do nas razem przed około rokiem i byli kochankami. – Ja też zastanawiałem się nad tym – przyznałem. – Co by było, gdybyśmy wiedzieli, że to małe dziewczynki? Miały po około dziesięć lat i ukrywały się w domku na drzewie. – Zanim zaczęły strzelać czy później? – zapytał Mel. – Nawet później – rzekła Candi. – Jakie szkody można wyrządzić pistoletem maszynowym? – Mnie uszkodziły bardzo skutecznie! – przypomniał Mel. Stracił jedno oko i receptory węchowe. – Dobrze wiedziały, w co celować. – Wielka mi strata – powiedziała Candi. – Miałeś części zapasowe. – Ja odczuwałem ją jako wielką. – Wiem. Byłem tam. Kiedy wysiada sensor, właściwie nie czujesz bólu. To uczucie jest równie silne jak ból, ale nie ma słów, jakimi można by je opisać. – Nie sądzę, żebyśmy musieli je zabijać, gdyby były na otwartej przestrzeni – zauważył Claude. – Gdybyśmy widzieli, że to tylko dzieci i do tego słabo uzbrojone. Tylko że, do diabła, równie dobrze mogli to być wyszkoleni terroryści, mogący rąbnąć w nas głowicą jądrową. – W Kostaryce? – zdziwiła się Candi. – To się zdarza – powiedziała Karen. W ciągu ostatnich trzech lat zdarzyła się taka sytuacja raz. Nikt nie wiedział, skąd rebelianci wzięli pocisk nuklearny. Kosztowało ich to dwa miasta: to, w którym zamieniono w parę żołnierzyki oraz to, które zniszczyliśmy w odwecie. – Tak, tak – mruknęła Candi i w tych dwóch słowach usłyszałem wszystko to, czego nie powiedziała głośno: że wystrzelony w nas pocisk nuklearny zniszczyłby tylko dziesięć maszyn. Natomiast gdy Mel podpalił dom na drzewie, usmażył żywcem dwie dziewczynki, pewnie za małe, by zdawały sobie sprawę z tego, co robią. Kiedy byliśmy połączeni, zawsze wyczuwałem w umyśle Candi poboczny prąd. Była dobrym operatorem, ale często zastanawiałem się, dlaczego nie przydzielono jej jakiegoś innego zadania. Była zbyt egzaltowana i z pewnością załamie się zanim zdąży przejść do cywila. Może jednak miała pełnić w naszym plutonie rolę zbiorowego sumienia. Nikt na naszym szczeblu wtajemniczenia nie miał pojęcia, w jaki sposób wybiera się operatorów i tylko domyślaliśmy się, dlaczego przydzielono nas właśnie do tego plutonu. Reprezentowaliśmy szeroki wachlarz poziomów agresji, od Candi do Mela. Jednak nie było wśród nas żadnego Scoville’a. Nikogo, kto czerpałby ponurą przyjemność z zabijania. Ponadto pluton Scoville’a częściej brał udział w akcjach niż mój, co bynajmniej nie było przypadkowe. Ci z oddziałów pościgowo–bojowych zdecydowanie lepiej pasują do rzezi. Tak więc, kiedy Wielki Komputer w NiebiesiechNiehiesiech decyduje o rozdziale misji, plutonowi Scoville’a przypada zabijanie, a mojemu rekonesans. Szczególnie narzekają na to Mel i Claude. Potwierdzone trafienie oznaczało kolejny krok do awansu, jeśli nie zawodowego, to przynajmniej finansowego, jakiego nie zapewniały okresowe sprawdziany sprawnościowe. Ludzie Scoville’a mieli wyniki, więc średnio otrzymywali o dwadzieścia pięć procent wyższy żołd niż moi ludzie. Tylko na co mogli go wydać? Odłożyć, żeby wykupić się z wojska? – A więc mamy załatwić ciężarówki – rzekł Mel. – Samochody i ciężarówki. – No właśnie – przytaknąłem. – Może nawet czołg, jeśli dopisze ci szczęście. Satelity zauważyły ślady w podczerwieni, świadczące o tym, że rebelianci znów otrzymali dostawę małych niewykrywalnych ciężarówek, prawdopodobnie samobieżnych lub zdalnie kierowanych. Jedno z osiągnięć technologii, dzięki którym ta wojna nie przerodziła się w masakrę. Podejrzewam, że gdyby wojna potrwała dostatecznie długo, przeciwnik także zaopatrzyłby się w żołnierzyków. Wówczas osiągnęlibyśmy szczyt (tylko nie wiem czego): maszyny wartości dziesięciu milionów dolarów zmieniałyby się w złom, podczas gdy ich operatorzy siedzieliby setki kilometrów od pola bitwy, skupieni w swych klimatyzowanych jaskiniach. Pisywano już o tym, o wojnie ukierunkowanej na zniszczenia materialne, a nie na unicestwianie życia. Jednak zawsze łatwiej było stworzyć nowe życie niż nowe bogactwo. A walka ekonomiczna toczy się według od dawna ustalonych reguł, na niwie politycznej i nie tylko, równie często między wrogami, jak i przyjaciółmi. No cóż, co o tym może wiedzieć fizyk? Moja nauka ma reguły i prawa, które zdają się odnosić do rzeczywistości. Ekonomia opisuje rzeczywistość po fakcie, lecz nie nadaje się do prognozowania. Nikt nie przewidział nanofaktur. Głośnik kazał nam wsiadać na koń. Dziewięć dni tropienia ciężarówek. CAŁA DZIESIĄTKA W PLUTONIE Juliana Classa była wyposażona w to samo podstawowe uzbrojenie – żołnierzyka, tzn. Zdalną Bojową Jednostkę Piechotną: bogaty zestaw uzbrojenia z fantomem w środku. Amunicja stanowiła ponad połowę całkowitej wagi ZBJP. Potrafił celnie ostrzeliwać teren aż po horyzont pociskami zawierającymi dwie uncje zubożonego uranu, a bliższe cele likwidować seriami wypuszczanych z naddźwiękową prędkością strzałek. Miał też samonaprowadzające rakiety kruszące i zapalające, w pełni zautomatyzowany wyrzutnik granatów oraz laser dużej mocy. Jednostki specjalne wyposażano w broń chemiczną, biologiczną lub nuklearną, lecz używano ich tylko w akcjach odwetowych. (W ciągu dwunastu lat wojny najwyżej tuzin razy użyto broni atomowej, a i wtedy o małej sile rażenia. Duża eksplozja zniszczyła Atlantę i chociaż Ngumi nie przyznali się do jej spowodowania, Sojusz w odpowiedzi zrównał z ziemią Mandelaville i Sao Paulo po dwudziestoczterogodzinnym ostrzeżeniu. Ngumi twierdzili, iż Sojusz cynicznie poświęcił jedno nieistotne strategicznie miasto, aby mieć pretekst do zniszczenia w zamian dwóch ważnych metropolii. Julian podejrzewał, iż mogli mieć rację.) Były też jednostki powietrzne i wodne, zwane oczywiście lotnikami i marynarzami, chociaż operatorkami większości lotników były kobiety. Wszyscy w plutonie Juliana posiadali to samo opancerzenie i uzbrojenie, ale niektórzy pełnili wyspecjalizowane funkcje. Julian, jako dowódca plutonu, pozostawał w bezpośrednim i (teoretycznie) nieustannym kontakcie z koordynatorem kompanii, a poprzez nią z dowództwem brygady. W terenie odbierał bez przerwy meldunki w formie zaszyfrowanych sygnałów zarówno z krążących satelitów, jak i z centrum dowodzenia na orbicie geostacjonarnej. Każdy rozkaz pochodził z dwóch źródeł jednocześnie, z niezależnym kodem szyfru i opóźnieniem transmisji, co praktycznie uniemożliwiało nieprzyjacielowi przejęcie transmisji i dowodzenia. Ralph zapewniał łączność „w poziomie”, w taki sam sposób, w jaki Julian utrzymywał ją „w pionie”. Jako oficer łącznikowy oddziału, Ralph utrzymywał kontakt ze swoimi odpowiednikami w każdym z dziewięciu plutonów, które składały się na kompanię B. Byli „płytko” sprzężeni – łącząca ich więź nie była tak silna, jak ta między nim a pozostałymi członkami oddziału, ale stanowiła coś więcej niż zwykły kontakt radiowy. Mógł szybko i dokładnie informować Juliana o działaniach plutonu, morale ludzi, a nawet ich uczuciach. Rzadko zdarzało się, aby w jakiejś akcji brały udział wszystkie plutony, lecz w takich wypadkach łatwo mógł powstać chaos i zamieszanie. Dlatego łączność z pododdziałami była tak samo istotna jak utrzymanie stałego kontaktu z dowództwem. Jeden pluton żołnierzyków mógł zadać przeciwnikowi równie ciężkie straty, co brygada regularnej piechoty. Czynił to jednak szybciej i bardziej dramatycznie, niczym zespół niezwyciężonych robotów poruszających się w milczącym unisono. Z kilku powodów nie używano prawdziwych robotów bojowych. Po pierwsze – mogły zostać przejęte i wykorzystane przez nieprzyjaciela, który przechwytując żołnierzyka, zyskałby tylko kupę drogiego szmelcu. Chociaż dotychczas w ręce wroga nie wpadł ani jeden z żołnierzyków, które potrafią w bardzo widowiskowy sposób ulegać autodestrukcji. Innym problemem była autonomiczność robotów: maszyna musiała być zdolna do samodzielnego działania w przypadku zerwania łączności. Ciężko uzbrojona maszyna podejmująca samodzielne decyzje taktyczne na polu walki nie była koncepcją, ani tym bardziej rzeczywistością, jakiej pragnęłaby jakakolwiek armia. (Żołnierzyki posiadały ograniczoną autonomię na wypadek, gdyby ich operator zginął lub stał się niezdolny do walki. Wtedy wstrzymywały ogień i ukrywały się do czasu, aż nowy operator rozgrzeje się i podłączy.) Żołnierzyki stanowiły niewątpliwie znacznie efektywniejszą broń psychologiczną niż roboty. Były niczym potężni rycerze, herosi. I reprezentowały technologię, która pozostawała niedostępna dla wroga. Nieprzyjaciel używał pancernych robotów, jakimi okazały się dwa czołgi w konwoju ciężarówek, które kazano zniszczyć plutonowi Juliana. Żaden z tych pojazdów nie sprawił im kłopotu. Oba zostały zniszczone w tej samej chwili, w której ujawniły swoje pozycje przez otwarcie ognia. Ten sam los spotkał dwadzieścia cztery bezzałogowe ciężarówki po sprawdzeniu ich zawartości: amunicji i środków medycznych. Kiedy ostatni pojazd został zamieniony w lśniący stos żużlu, plutonowi pozostały jeszcze cztery dni do końca zmiany, więc przetransportowano ich z powrotem do bazy w Portobello, gdzie objęli służbę wartowniczą. Pobyt tam mógł okazać się niebezpieczny, jako że kilka razy w roku zdarzały się ataki rakietowe na obóz, ale przez większość czasu panował tu spokój. Wtedy służba była zwyczajną rutyną. Jednak operatorzy nie nudzili się – dla odmiany bronili swojego życia. CZASAMI MIJAŁO KILKA DNI, zanim pozbierałem się i przygotowałem do życia w cywilu. W Portobello było mnóstwo melin, chętnie służących pomocą w takim okresie przejściowym. Ja jednak wolałem dojść do siebie w Houston. Buntownicy bez trudu mogli prześlizgnąć się przez granicę, udając Panamczyków, a jeśli rozpoznali w tobie operatora, stawałeś się łatwym celem. Oczywiście w Portobello przebywało mnóstwo innych Amerykanów i Europejczyków, lecz operatorzy wyróżniali się w tłumie: bladzi i spłoszeni, z postawionymi kołnierzami, żeby ukryć złącze na potylicy lub zamaskować peruki. W zeszłym miesiącu straciliśmy w taki sposób jedną operatorkę. Arly wyszła na miasto coś zjeść i obejrzeć film. Kilku bandziorów ściągnęło jej perukę. Zawlekli ją do zaułka, pobili i zgwałcili. Nie umarła, ale też nie wyszła z tego cało. Tłukli jej głową o ścianę, aż z pękniętej czaszki wyszło gniazdo złącza. Potem wepchnęli złącze do pochwy nieprzytomnej kobiety i zostawili ją w tym stanie. Tak więc w tym miesiącu stan osobowy plutonu był niepełny. (Nie zdołali znaleźć nikogo, kto pasowałby do klatki Arly, co nie było niczym dziwnym.) W przyszłym miesiącu może brakować dwóch osób: Samantha, którą łączyło z Arly coś więcej niż przyjaźń, była praktycznie nieobecna przez ostatni tydzień, gdyż stała się przygnębiona, roztargniona i powolna. Gdybyśmy byli w prawdziwym boju, może by się z tego otrząsnęła. Obie były niezłymi żołnierzami, wykazującymi znacznie większy ode mnie zapał do pracy, lecz służba w obozie dawała zbyt wiele czasu na rozmyślania, a wcześniejsza operacja zniszczenia ciężarówek była dziecinnym zadaniem, jakie lotnik mógł wykonać mimochodem, wracając z innej misji. Wszyscy próbowaliśmy wesprzeć duchowo Samanthę, kiedy byliśmy podłączeni, ale sytuacja była nieco niezręczna. Obie nie potrafiły ukryć wzajemnego pociągu fizycznego, lecz były na tyle konserwatywne, że czuły się tym zakłopotane (miały swoich chłopaków w cywilu), więc same prowokowały żarty na ten temat, co pozwalało im w pewnym stopniu kontrolować ten skomplikowany związek. Teraz nikomu nie było do śmiechu. Samantha przez ostatnie trzy tygodnie codziennie odwiedzała ośrodek rehabilitacyjny, gdzie powoli zrastały się kości twarzy Arly. Te odwiedziny jeszcze bardziej przygnębiały Samanthę, ponieważ rodzaj obrażeń wykluczał ponowne wszczepienie łącza. Już nigdy nie będą mogły być ze sobą tak blisko. Samantha pragnęła zemsty, ale nie miała już na kim jej wywrzeć. Pięciu zamieszanych w sprawę rebeliantów natychmiast ujęto, przepuszczono przez tryby maszyny wymiaru sprawiedliwości i tydzień później powieszono na rynku. Widziałem to w kubiku. Zostali nie tyle powieszeni, co powoli uduszeni. I to w kraju, w którym przed wojną od wielu pokoleń nie stosowano kary śmierci. Może po wojnie znowu się ucywilizujemy, tak jak to zawsze bywało w przeszłości. * * * JULIAN ZAZWYCZAJ WRACAŁ od razu prosto do domu w Houston, ale nie wtedy, gdy jego dziesięciodniowa służba kończyła się w piątek. W tym dniu tygodnia musiał wypełnić zobowiązania towarzyskie, a do tego potrzebował przynajmniej dwudziestoczterogodzinnego przygotowania. Każdy dzień podłączenia wzmacniał wieź z pozostałymi dziewięcioma operatorami. Po rozłączeniu zostawało okropne poczucie wyobcowania, jakiego nie łagodziła bynajmniej obecność innych. Odrobina samotności w lesie lub w tłumie było tym, czego łaknąłeś najbardziej. Julian był raczej typem domatora i zwykle zagrzebywał się na cały dzień w bibliotece uniwersyteckiej. Tylko nie w piątek. Mógł polecieć za darmo dokądkolwiek by zechciał, więc pod wpływem nagłego impulsu wybrał się do Cambridge w Massachusetts, gdzie pisał pracę magisterską. Był to kiepski wybór – wszędzie brudna, śnieżna breja i ostro zacinający deszcz ze śniegiem – ale uparł się, by odwiedzić każdą zapamiętaną knajpę. Nie wiadomo dlaczego, pełne były młokosów i żółtodziobów. Harvard nic się nie zmienił: gmach dalej przeciekał, a ludzie usilnie starali się nie wytrzeszczać oczu na widok czarnego faceta w uniformie. Przeszedł milę w błocie do swego ulubionego pubu, sędziwego lokalu „Pod Wielką Niedźwiedzicą i Gwiazdami”, lecz ten był zamknięty na kłódkę. W oknie przyklejono od wewnątrz kartkę z napisem „BAHAMY!” Na zdrętwiałych z zimna nogach poczłapał z powrotem na plac, obiecując sobie w duchu, że nie zrezygnuje i upije się przy najbliższej okazji. Był taki bar o nazwie upamiętniającej Johna Harvarda, gdzie warzyli dziewięć odmian piwa. Zaliczył po kuflu każdego z nich, metodycznie odhaczając je w spisie, po czym podążył chwiejnie do taksówki, która dostarczyła go na lotnisko. Po sześciu godzinach niespokojnej drzemki udało mu się w niedzielny ranek dowieźć kaca do Houston, lecąc przez cały kraj w ślad za wschodzącym słońcem. Wróciwszy do mieszkania, zaparzył sobie dzbanek kawy, po czym rzucił się na stos poczty oraz automatyczną sekretarkę. Większość korespondencji okazała się bezwartościowymi śmieciami. Ciekawy list od ojca spędzającego wakacje w Montanie ze swoją nową żoną, za którą Julian nie przepadał. Matka zostawiła dwie wiadomości o kłopotach z pieniędzmi, lecz potem zadzwoniła ponownie i powiedziała, że to już nieważne. Obaj bracia dzwonili w związku z egzekucją. Śledzili „karierę” Juliana tak pilnie, że orientowali się, iż napadnięta kobieta należała do jego plutonu. Jego rzeczywista kariera wymagała przynajmniej pobieżnego przeglądu i przesiania sterty czczych międzywydziałowych okólników. Przesłuchał nagranie z comiesięcznej odprawy, na wypadek gdyby omawiano jakąś ważną sprawę. Nigdy nie uczestniczył w tych naradach, gdyż od dziesiątego do dziewiętnastego każdego miesiąca pełnił służbę. Jedyne co mogło stanąć na jego drodze do awansu, to zawiść innych członków wydziału. W końcu natknął się na osobiście doręczoną kopertę zaadresowaną „J.” Dostrzegając znajomy brzeżek, wyciągnął ją z szelestem różowego papieru i rozerwał zakładkę, na której gumową pieczęcią odbito czerwony płomień. List był dziełem Blaze. Julian mógł ją nazywać jej prawdziwym imieniem, Amelia. Była jego współpracownicą, byłym promotorem, powiernikiem i seksualnym towarzyszem. W myślach jeszcze nie nazywał jej „kochanką”, ze względu na kłopotliwy fakt, iż Amelia była od niego starsza o piętnaście lat. Nieco młodsza od nowej żony ojca. Nota zawierała kilka uwag na temat projektu „Jupiter” (badań molekularnych, które prowadzili) i trochę skandalicznych plotek o ich szefie, co samo w sobie nie wymagało pieczętowania koperty. „Obojętnie o jakiej porze wrócisz – pisała – od razu przychodź. Obudź mnie albo wyciągnij z laboratorium. Potrzebuję mojego chłopaczka w niecnym celu. Chcesz przyjść i dowiedzieć się, jaki jest ten niecny cel?” Właściwie zamierzał przespać się parę godzin, ale mógł to odłożyć na później. Podzielił pocztę na trzy kupki i wrzucił jedną do niszczarki. Chciał zadzwonić do Amelii, ale po chwili odłożył słuchawkę. Ubrał się odpowiednio na chłodny poranek i zszedł po rower. Miasteczko uniwersyteckie było opustoszałe i piękne, judaszowe drzewa i azalie rozkwitały pod ciemnoniebieskim teksańskim niebem. Pedałował powoli, ciesząc się powrotem do prawdziwego życia, lub jego miłą iluzją. Im więcej czasu spędzał w podłączeniu, tym trudniej było mu przyjąć za rzeczywistość spokojną, jednowymiarową wizję świata. Ten jawił mu się raczej jako bestia z dwudziestoma ramionami, bóstwo o dziesięciu sercach. Dobrze, że przynajmniej nie miesiączkował. Odcisk kciuka umożliwił mu wejście do mieszkania Amelii. O dziewiątej w niedzielę rano była już na nogach, pod prysznicem. Zrezygnował z zaskakiwania jej tam. Prysznice to niebezpieczne miejsca – kiedyś poślizgnął się, eksperymentując ze znajomą, niezdarną małolatą. Wyszedł z tego z rozciętym podbródkiem, kilkoma siniakami oraz zdecydowanie antyerotycznym nastawieniem do tej lokalizacji (a także tamtej dziewczyny, skoro już o tym mowa). Tak więc teraz usiadł na łóżku, w milczeniu czytając gazetę i czekając aż Amelia zakręci wodę. Śpiewała urywki melodii, wesoło, i raz po raz przestawiała prysznic z rozproszonego na ciągły strumień wody. Julian wyobraził ją sobie w łazience i prawie zmienił zdanie. Mimo wszystko pozostał na łóżku ubrany, udając, że czyta. Wyszła, wycierając się ręcznikiem, i lekko drgnęła na widok Juliana, ale zaraz odzyskała rezon. – Na pomoc! W moim łóżku jest nieznajomy mężczyzna! – Myślałem, że lubisz nieznajomych. – Tylko jednego. Zaśmiała się i opadła obok niego, rozgrzana i wilgotna. MY, OPERATORZY, WSZYSCY ROZMAWIAMY o seksie. Stan podłączenia pozwala osiągnąć dwa cele, do których normalni ludzie dążą poprzez seks, a czasem miłość: emocjonalny związek z drugą osobą i swoiste zgłębienie fizjologicznych tajemnic przeciwnej płci. Dzieje się to automatycznie i natychmiastowo, jak za naciśnięciem kontaktu przy włączaniu zasilania. Po odłączeniu wszyscy znacie tę tajemnicę i jest to taki sam temat do rozmowy jak każdy inny. Amelia jest jedynym cywilem, z którym dłużej o tym rozmawiałem. Bardzo ją to ciekawi i chętnie by spróbowała, gdyby to tylko było możliwe. Wtedy jednak utraciłaby swoje stanowisko, a może znacznie więcej. Osiem lub dziewięć procent ludzi poddanych procesowi instalacji umiera na stole operacyjnym, albo, co gorsze, wychodzi z uszkodzonym mózgiem. Nawet ci z nas, którym uda się pomyślnie wszczepić złącze, są w znacznie większym stopniu narażeni na występowanie udarów mózgowo–naczyniowych, włącznie ze śmiertelnymi wylewami krwi do mózgu. W przypadku operatorów żołnierzyków jest ono dziesięciokrotnie wyższe. Tak więc Amelia mogła się poddać implantacji złącza – miała pieniądze i bez problemu mogłaby przedostać się do Mexico City lub Guadalajary, gdzie zrobiono by jej to w którejś z tamtejszych klinik – co jednak automatycznie łączyłoby się z utratą statusu: stanowiska, prawa do emerytury, wszystkiego. Większość umów o pracę zawierała klauzulę dotyczącą złącza, przynajmniej w przypadku pracowników uczelni. Tacy jak ja byli wyjątkiem, gdyż nie robiliśmy tego na ochotnika, aa dyskryminowanie pracowników służb państwowych było niezgodne z prawem. Amelia przekroczyła już wiek poborowy. Kiedy się kochamy, nieraz poczułem jak głaszcze zimny, metalowy dysk w podstawie mojej czaszki, jakby próbowała dostać się do środka. Nie sądzę, aby robiła to świadomie. Znamy się z Amelią od wielu lat i nawet kiedy była moim promotorem, prowadziliśmy wspólne życie towarzyskie, ale zbliżyliśmy się fizycznie dopiero po śmierci Carolyn. Carolyn i mnie podłączono po raz pierwszy w tym samym czasie, i przyjęto nas do plutonu tego samego dnia. Natychmiast nawiązaliśmy kontakt uczuciowy, chociaż niewiele nas łączyło. Oboje byliśmy czarnymi z Południa (Amelia jest białą Irlandką z Bostonu) w klasie maturalnej. Nie była typem intelektualistki: miała zdawać z wizji twórczej. Ja nigdy nie oglądałem kubika, a ona nie rozpoznałaby rachunku różniczkowego nawet gdyby stanął na ogonie i ugryzł ją w tyłek, ale na tym etapie nie było to istotne. Działaliśmy na siebie podczas praktyki – całej tej hecy z musztrą, jaką ci aplikują zanim wsadzą cię do żołnierzyka – i udało nam się ze trzy razy znaleźć kilka minut samotności na desperacki, namiętny seks. Nawet dla zwykłych ludzi byłby to dobry początek. Jednak dopiero gdy nas podłączono, oboje zaznaliśmy wrażeń, jakich nigdy przedtem nie doświadczyliśmy. Tak jakby życie było wielką i prostą układanką, a nam nagle wpadł w ręce fragment, którego nikt inny nie zauważył. Tyle, że nie udawało nam się jej poskładać, kiedy nie byliśmy podłączeni. Uprawialiśmy dużo seksu, prowadziliśmy długie rozmowy, chodziliśmy do doradców i konsultantów, lecz wychodziło na to, że zamknięci w kapsułach byliśmy jednością, a na zewnątrz różnymi, oddzielnymi osobowościami. Swego czasu wiele rozmawiałem o tym z Amelią, nie tylko dlatego, że była moją przyjaciółką. Realizowaliśmy ten sam projekt i widziała, że moje problemy rzutują na wyniki pracy. Nie mogłem wybić sobie z głowy Carolyn – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nigdy nie wyjaśniono tego do końca. Carolyn zmarła na nagły udar mózgu. Nie robiliśmy wtedy niczego szczególnie stresującego, po prostu czekaliśmy na zmianę po zupełnie spokojnej służbie. Hospitalizowano mnie przez tydzień. W pewnym sensie było to znacznie gorsze, niż utrata ukochanej osoby. To tak, jakbym oprócz niej stracił kończynę, albo część mózgu. Przez cały ten czas Amelia trzymała mnie za rękę. Wkrótce zaczęliśmy trzymać się razem. Zazwyczaj nie zasypiam zaraz po stosunku, ale tym razem, po zakrapianym weekendzie i bezsennych godzinach w samolocie, zdarzyło mi się to. Wydawałoby się, że osoba spędzająca jedną trzecią życia jako część maszyny, powinna czuć się swojsko, podróżując w środku innej, ale nie. Miałem wrażenie, że muszę czuwać, żeby ten cholerny złom utrzymał się w powietrzu. Obudził mnie zapach czosnku. Śniadanie, lunch, cokolwiek to było. AmeliaAmelię wykazuje szczególne upodobanie do ziemniaków. Zapewne w ten sposób objawia się jej irlandzkie pochodzenie. Właśnie przysmażała na patelni cebulę z czosnkiem. Dla mnie niezbyt atrakcyjny posiłek na dzień dobry, ale dla niej był to obiad. Powiedziała, że wstała o trzeciej, żeby się zalogować i wyprowadzić równanie sekwencji rozpadu promieniotwórczego, które okazało się błędne. W ten sposób jej nagrodą za niedzielną pracę był prysznic, półprzytomny kochanek i smażone kartofle. Zlokalizowałem moją koszulę, ale nie mogłem znaleźć spodni, więc zarzuciłem na siebie jeden z jej peniuarów. Nosiliśmy ten sam rozmiar. W łazience znalazłem swoją niebieską szczoteczkę do zębów i użyłem jej dziwacznej pasty o smaku goździków. Zrezygnowałem z prysznica, bo burczało mi w brzuchu. Pasta była obrzydliwa, ale nie otrułem się. – Dzień dobry, jasnooki. Nic dziwnego, że nie znalazłem spodni. Miała je na sobie. – Czyżbyś zupełnie zdziwaczała? – powiedziałem. – To tylko eksperyment. – Podeszła i położyła mi ręce na ramionach. – Wyglądasz bosko. Absolutnie wspaniale. – Jaki eksperyment? Chciałaś zobaczyć co ubiorę? – Czy w ogóle coś ubierzesz. – Zdjęła moje dżinsy, oddała mi je i wróciła do swoich ziemniaków, mając na sobie tylko podkoszulek. – Mówię poważnie. Twoje pokolenie jest takie pruderyjne. – Naprawdę? – Ściągnąłem z siebie peniuar i podszedłem do niej z tyłu. – No chodź, pokażę ci pruderię. – To się nie liczy. – Obróciła się i pocałowała mnie. – Eksperyment dotyczył ciuchów, a nie seksu. Siadaj, zanim któreś z nas się poparzy. Usiadłem przy stole kuchennym i spojrzałem na jej plecy. Powoli mieszała jedzenie. – Właściwie sama nie wiem, dlaczego tak zrobiłam. Impuls. Nie mogłam zasnąć i nie chciałam cię obudzić, idąc do toalety. Wstając z łóżka, trafiłam na twoje dżinsy i po prostu włożyłam je. – Nie tłumacz się. Wolę, żeby to była wielka perwersyjna tajemnica. – Jeśli masz ochotę na kawę, to wiesz gdzie jest. Zaparzyła też cały dzbanek herbaty. Już miałem poprosić o filiżankę, ale zostałem przy kawie, aby ranek nie miał zbyt wielu tajemnic. – A więc Macro się rozwodzi? – zagadnąłem. Doktor „Mac” Roman był dziekanem i oficjalnym kierownikiem naszego projektu badawczego, chociaż nie brał udziału w codziennej pracy. – To jego mroczna tajemnica. Nikomu nie pisnął słowa. Mój kumpel Nel puścił farbę. Nel Nye był kolegą z klasy, który pracował dla miasta. – A tworzyli taką śliczną parę. – Amelia zaśmiała się jednym „ha”, dźgając szpatułką ziemniaki. – Poszło o inną kobietę, mężczyznę czy robota? – Nie podali tego w formularzu. Rozstają się w tym tygodniu, a ja muszę spotkać się z nim jutro, zanim pójdziemy planować budżet. Z pewnością będzie jeszcze bardziej rozkojarzony niż zazwyczaj. – Nałożyła ziemniaki na dwa talerze i podała na stół. – A więc pojechałeś wysadzać ciężarówki? – Właściwie leżałem skulony w klatce. – Skwitowała to machnięciem ręki. – Nie było dużo roboty. Żadnych kierowców czy pasażerów. Dwa sapy. – Sapienty? – Inteligentne jednostki defensywne o bardzo niskim poziomie inteligencji. Po prostu samobieżne działa wyposażone w procedury sztucznej inteligencji, co daje im możliwość samodzielnego działania w pewnym ograniczonym zakresie. Bardzo skuteczne przeciwko oddziałom naziemnym, zwykłej artylerii i wsparciu lotniczemu. Nie wiadomo, co robiły na naszym TDO. – Czy to grupa krwi? – wtrąciła znad filiżanki. – O przepraszam: „Teren Działań Operacyjnych”. Właściwie wystarczyłby jeden lotnik, żeby je zniszczyć w locie koszącym. – No to dlaczego nie użyli lotnika, zamiast narażać na uszkodzenie twój drogi uzbrojony kadłub? – Ach, twierdzili, że chcieli sprawdzić dostawę, ale to bzdura. Poza żywnością i amunicją jedynym ładunkiem okazały się baterie słoneczne i części zamienne do polowych stacji roboczych. Teraz wiemy, że używają Mitsubishi. Jeśli jednak kupują cokolwiek od firmy Rimcorp, my natychmiast dostajemy kopie zamówień. Dlatego jestem pewien, że ładunek nie był żadnym zaskoczeniem. – To po co was wysłali? – Oficjalnie nikt tego nie powiedział, ale wyczułem wertykalnym łączem, że chcieli sprawdzić Samanthę. – To jest przyjaciółka tej, która...? – Tak, tej, która została pobita i zgwałcona. Sam nie radziła sobie zbyt dobrze. – A kto by sobie poradził? – Nie wiem. Sam jest dość twarda, ale podczas akcji była nieobecna duchem. – Może to dla niej dobrze? Jeśli zwolnią ją ze względu na psychiczną niezdolność do służby... – Wolą tego nie robić, chyba że naprawdę doszło do uszkodzenia mózgu. Albo doszukają się go u niej, albo podciągną ją pod paragraf 12. – Wstałem, żeby przynieść sobie keczup do ziemniaków. – Co może nie byłoby takie złe, jak się mówi. Nikt w naszej kompanii nie miał okazji przez to przejść. – Myślałam, że w tej sprawie toczy się dochodzenie w Kongresie. Zmarł ktoś, kto miał bardzo ustosunkowanych rodziców. – Taak, słyszałem o tym. Nie wiem, czy nie skończyło się tylko na gadaniu. Paragraf 12 musi być murem, którego nie możesz przebić, gdyż w przeciwnym razie połowa operatorów próbowałaby wymknąć się do cywila ze względu na psychiczną niezdolność do służby. – Nie chcą tego ułatwiać. – Kiedyś tak uważałem. Teraz sądzę, że częściowo chodzi o zachowanie równowagi sił. Gdybyś złagodziła paragraf 12, straciłabyś każdego, kogo gnębi zabijanie. Żołnierzyki stałyby się oddziałami świrniętych kamikadze. – Przyjemna perspektywa. – Powinnaś zobaczyć jak to wygląda od środka. Mówiłem ci o Scoville’u? – Kilkakrotnie. – Wyobraź sobie dwadzieścia tysięcy takich jak on. Ludzie tacy jak Scoville zabijają zupełnie beznamiętnie, szczególnie za pomocą żołnierzyków. Można ich też spotkać w regularnych oddziałach – facetów, dla których żołnierze wroga nie są ludźmi, tylko pionkami w grze. Do jednych zadań nadają się idealnie, do innych wcale. Musiałem przyznać, że ziemniaki były niezłe. Przez kilka dni żywiłem się barowym jedzeniem – serami i smażonym mięsem z płatkami kukurydzianymi zamiast warzyw. – Och, tym razem nie wspominali o was w kubiku. – Nastawiła swój odbiornik na monitorowanie kanałów militarnych i zapisywanie wszystkich sekwencji, w których wspominano o mojej jednostce. – Tak więc byłam zupełnie pewna, że miałeś bezpieczną i nudną służbę. – Może teraz znajdziemy sobie jakieś ekscytujące zajęcie? – Znajdź je sobie sam. – Pozbierała talerze i zaniosła je do zlewu. – Ja muszę na pół dnia wrócić do laboratorium. – Może mógłbym ci w czymś pomóc? – Niczego nie przyspieszysz. Muszę przeformatować dane do uaktualnienia projektu „Jupiter”. – Powkładała talerze do zmywarki. – Może zdrzemniesz się trochę, żebyś wieczorem był w formie. To brzmiało zachęcająco. Przełączyłem telefon, na wypadek gdyby ktoś chciał niepokoić mnie w niedzielny poranek, po czym wróciłem do jej rozkopanego łóżka. PROJEKT „JUPITER” BYŁ NAJWIĘKSZYM akceleratorem cząstek jaki kiedykolwiek zbudowano. Akceleratory są kosztowne – im szybsza cząstka, tym więcej kosztuje – i właściwie historia fizyki molekularnej opiera się, przynajmniej częściowo, na znaczeniu, jakie szybkie cząstki elementarne miały dla finansujących badania rządów. Oczywiście, cała koncepcja finansowania zmieniła się wraz z pojawieniem się nanofaktur, a to z kolei zmieniło wytyczne „Wielkiej Nauki”. Projekt „Jupiter” był owocem kilkuletnich kłótni i zatargów, które w efekcie zakończyły się sfinansowaniem przez Sojusz lotu na Jowisza. Sonda kosmiczna wysłana na Jowisza zrzuciła w jego gęstą atmosferę zaprogramowaną nanofakturę, a drugą opuściła na powierzchnię księżyca Io. Obie maszyny zgodnie współpracowały – pierwsza wysysała deuter potrzebny dla niskoaktywnej syntezy jądrowej i wiązkę energii do tej drugiej na Io, która wytwarzała elementy do akceleratora cząsteczek, otaczającego pierścieniem olbrzymią planetę po orbicie Io i koncentrowała energię ogromnego pola magnetycznego Jowisza. Przed projektem „Jupiter”, największym „superprzyspieszaczem” cząstek był pierścień Johnsona, który biegł przez kilkaset kilometrów po bezdrożach Teksasu. Ten opodal Jowisza miał być dziesięć tysięcy razy dłuższy i sto tysięcy razy potężniejszy. Nanofaktura budowała inne nanofaktury, ale tylko takie, które mogły być wykorzystane do produkcji komponentów orbitującego akceleratora cząsteczek. W ten sposób przedsięwzięcie rosło wykładniczo – maszyny przetrawiały wysadzaną powierzchnię Io i wypluwały materiał w przestrzeń kosmiczną, tworząc jednolity krąg elementów. To, co wcześniej pochłaniało pieniądze, teraz wymagało tylko czasu. Badacze na Ziemi czekali, podczas gdy na orbicie gromadziły się dziesiątki, setki, tysiące elementów. Po sześciu latach było ich pięć tysięcy, co wystarczyło do skonstruowania monstrualnej maszyny. Czas odgrywał również inną ważną rolę związaną z teoriami dotyczącymi początku wszechświata, początkiem samego czasu. W chwilę po Diasporze (którą kiedyś nazywano Wielkim Wybuchem), wszechświat był małym obłokiem wysokoenergetycznych cząstek, rozchodzących się z prędkością światła. Nieco później stały się one już innymi cząsteczkami. Proces różnicowania molekuł przebiegał w ciągu sekundy, dziesięciu, i tak dalej. Im więcej energii dostarczono do akceleratora cząsteczek, tym bardziej zbliżano się do odtworzenia warunków panujących krótko po Diasporze – na początku czasu. Od ponad wieku trwał ożywiony dialog między kosmologami a fizykami cząstek elementarnych. Kosmologowie układali równania, próbując ustalić, które cząstki pasują do odpowiedniego momentu w rozwoju wszechświata, a wyniki tych równań sugerowały konieczność ich doświadczalnego potwierdzenia. Tak więc fizycy uruchamiali swoje akceleratory i albo weryfikowali teoretyczne założenia kosmologów albo odsyłali ich z powrotem do biurek. Bywało również odwrotnie. Większość z nas uznaje fakt istnienia wszechświata (ci, którzy temu zaprzeczają, zwykle zajmują się czymś innym niż nauka), tak więc jeśli jakaś teoretyczna interakcja cząstek prowadziła do negacji jego istnienia, można by zaoszczędzić mnóstwo energii, rezygnując z próby demonstracji tego faktu. Tak stały sprawy aż do czasu rozpoczęcia projektu „Jupiter”. Pierścień Johnsona umożliwiał osiągnięcie warunków, jakie panowały w pierwszej dziesiątej części sekundy istnienia wszechświata. Już wtedy osiągnął rozmiary czterokrotnie większe od Ziemi, rozwinąwszy się z bezwymiarowego punktu. Sukces projektu „Jupiter” pozwoliłby nam odtworzyć warunki panujące we wszechświecie mającym wielkość ziarnka grochu i wypełnionym egzotycznymi, nie istniejącymi już molekułami. Miała to być największa konstrukcja jaka kiedykolwiek istniała, a budowały ją automaty pozbawione bezpośredniego nadzoru. Kiedy zespół badawczy wysyłał na Io polecenie, ono docierało tam z dwudziestoczterominutowym opóźnieniem, a odpowiedź, rzecz jasna, nadchodziła z taką samą zwłoką. W ciągu czterdziestu ośmiu minut wiele może się zdarzyć. Ponadto, prace nad projektem musiały być wstrzymywane i przeprogramowywane, lecz tak naprawdę nie można ich było zatrzymać – a przynajmniej nie od razu – ponieważ roboty produkujące części idące na orbitę, działały jeszcze przez dalsze czterdzieści osiem minut, nie licząc czasu potrzebnego na zmianę wersji programu. Na biurku kierownika projektu „Jupiter” stało zdjęcie z filmu sprzed ponad wieku: Myszka Miki, jako uczeń czarnoksiężnika, patrzy oniemiała na nie kończący się rząd wchodzących do komnaty mioteł. SPAŁEM KILKA GODZIN I OBUDZIŁEM SIĘ nagle, zlany zimnym potemPotem. Nie pamiętałem, co mi się śniło, ale pozostało mi poczucie spadania i zawrót głowy. Zdarzało się to już kilkakrotnie pierwszego lub drugiego dnia po służbie. Niektórzy po pewnym czasie już nigdy nie zapadają w głęboki sen, jeśli nie są podłączeni. Zasypiając w tym stanie, zapadasz w kompletną pustkę, pozbawioną jakichkolwiek doznań lub myśli. Przedsmak śmierci, jednak pozwalający odpocząć. Jeszcze przez pół godziny leżałem, spoglądając na rozproszone światło, a potem poddałem się. Poszedłem do kuchni i zaparzyłem kawę. Powinienem wziąć się do pracy, ale papiery miałem otrzymać najwcześniej we wtorek, a sprawozdanie z działu badań mogło zaczekać do jutrzejszego porannego zebrania. Proza życia. W Cambridge rozsądnie trzymałem się od niej z daleka. Włączyłem konsolę Amelii i rozszyfrowałem zapis do mojego profilu wiadomości. Najpierw coś lekkiego na poprawienie nastroju. Przejrzałem ze dwadzieścia stron komiksu i trzy szpalty, których byłem pewny, że bezpiecznie unikają wszelkiej polityki. Pomimo to na jednej z nich znalazłem satyryczny felieton o Ameryce Środkowej. Wieści z Ameryki Środkowej i Południowej zajmowały większą część działu wiadomości ze świata, w czym nie było niczego dziwnego. W rok po naszym ataku jądrowym na Mandelaville, na froncie afrykańskim panował spokój. Jeszcze się tam nie otrząsnęli, a może przegrupowywali siły i kombinowali, które z naszych miast będzie następne. O naszym małym wypadzie nawet nie było wzmianki. Dwa plutony żołnierzyków zajęły miasta Piedra Sola oraz Igatimi w Urugwaju i Paragwaju, prawdopodobnie będące przyczółkami buntowników. Dokonaliśmy tego oczywiście za wiedzą i zgodą ich rządów, a także – rzecz jasna – bez żadnych strat po stronie ludności cywilnej. Jeśli ktoś zginął to musiał być rebeliantem. La muerte es el gran convertidor – jak mówią. „Śmierć nawraca najlepiej”. Co może być równie dobrze prawdą, jak i sarkastycznym podsumowaniem ludobójstwa. Zabiliśmy ćwierć miliona ludzi w obu Amerykach i Bóg jeden wie ile w samej Afryce. Gdybym żył w którymkolwiek z tych miejsc, byłbym „rebeliantem”. Wśród informacji znalazło się też rutynowe sprawozdanie z rozmów genewskich. Wróg jest tak podzielony, że nigdy nie zdoła przemówić jednogłośnie i jestem przekonany, że przynajmniej niektórzy przywódcy buntowników są podstawionymi marionetkami, mającymi podsycać zamieszanie. Dogadali się jedynie w kwestii broni nuklearnej. Teraz żadna ze stron nie może jej użyć, chyba że w ramach środków odwetowych, chociaż Ngumi nadal nie wzięli na siebie odpowiedzialności za Atlantę. Tak naprawdę, to potrzebne nam jest porozumienie w sprawie porozumień. „Jeśli coś przyrzekniemy, to nie złamiemy obietnicy przynajmniej przez trzydzieści dni”. Żadna ze stron by go nie podpisała. Wyłączyłem sprzęt i zajrzałem do lodówki Amelii. Ani puszki piwa. No cóż, to moja robota. Trochę świeżego powietrza mi nie zaszkodzi, tak więc zamknąłem drzwi i popedałowałem w kierunku bramy miasteczka akademickiego. Pełniący wartę sierżant spojrzał na mój identyfikator i kazał mi czekać, aż uzyska telefoniczne potwierdzenie. Dwaj towarzyszący mu szeregowcy oparli się o swoją broń i uśmiechali się krzywo. Niektórzy sierżanci nie mają uznania dla operatorów, ponieważ my nie walczymy „naprawdę”. Zapominają, że mamy dłuższy okres służby i większy wskaźnik śmiertelności. Zapominają też, że dzięki nam nie muszą wykonywać naprawdę niebezpiecznych zadań. Oczywiście, niektórym z nich właśnie o to chodzi: my stoimy im na drodze do sławy. „Ludzie są różni” – jak mawia moja matka. Nie w armii. Wartownik w końcu przyjął do wiadomości, że jestem tym, za kogo się podaję. – Masz broń? – zapytał, wypełniając przepustkę. – Nie – odparłem. – Nie noszę jej w dzień. – Twój pogrzeb. Złożył przepustkę dokładnie na pół i podał mi. Właściwie byłem uzbrojony w sztylet plazmowy i małą laserową berettę przypiętą do pasa. Pewnego dnia to jemu wyprawią pogrzeb, jeżeli nie potrafi odróżnić, kto jest uzbrojony, a kto nie. Zasalutowałem szeregowcom, przykładając wyprostowany palec do czoła – tradycyjne pozdrowienie poborowych – i wszedłem do tego zoo za bramą. W pobliżu bramy kręciło się z tuzin kurewek. Jedna z nich była transwestytą z ogoloną głową. Sądząc po wieku, mógł to być eksoperator. Człowiek zawsze się zastanawia. Oczywiście zauważyła mnie. – Hej, ważniaku! – zagrodziła mi drogę, więc zatrzymałem rower. – Mam coś na czym możesz pojeździć. – Może później – odparłem. – Ładnie wyglądasz. Nie była to prawda. Jej twarz i sylwetka wskazywały na duży stres, a wyraźnie przekrwione oczy zdradzały ofiarę nałogu. – Dla ciebie za pół ceny, kochasiu. – Pokręciłem głową. Chwyciła za kierownicę. – Ćwierć ceny. Tak dawno nie robiłam tego podłączona. – Podłączony nie mógłbym tego robić. – Sam nie wiem dlaczego byłem taki szczery, przynajmniej częściowo. – Nie z kimś obcym. – No to może się zaznajomimy? – Nie zdołała ukryć błagalnej nuty w głosie. – Przykro mi. Przejechałem rowerem po trawie. Gdybym szybko się nie ulotnił, byłaby gotowa mi zapłacić. Pozostałe kurewki obserwowały tę wymianę zdań z różnym nastawieniem: ciekawością, współczuciem, pogardą. Jakby same były wolne od wszelkich uzależnień. W państwie powszechnego dobrobytu nikt nie musiał się pieprzyć, żeby mieć pieniądze na życie. Nikt nie musiał robić niczego, jedynie trzymać się z daleka od wszelkich kłopotów. I dobrze. Kiedy byłem jeszcze chłopcem, na Florydzie prostytucja przez kilka lat była legalna, ale podzieliła los wielkich kasyn zanim byłem na tyle dorosły, żeby się tym zainteresować. W Teksasie nierząd jest przestępstwem, ale sądzę, że trzeba bardzo się postarać, żeby cię zamknęli. Dwaj gliniarze, którzy widzieli jak transwestyta proponuje mi swoje usługi, nie kwapili się z założeniem jej kajdanek. Może później, jeśli byli przy forsie. Transwestyta zazwyczaj ma dużo roboty – przecież dobrze wie, czego potrzeba facetowi. Pojechałem do miasteczka, mijając akademickie sklepiki z ich studenckimi cenami. Południowe Houston nie było zupełnie bezpieczne, ale przecież miałem broń. Poza tym, spodziewałem się, że źli faceci wolą nocną porę i powinni jeszcze być w łóżkach. Jeden nie był. Oparłem rower o stojak przed sklepem monopolowym i zmagałem się ze zdezelowanym zamkiem, który powinien łyknąć moją kartę. – Ej, koleś! – usłyszałem głęboki, tubalny bas za plecami. – Masz dla mnie dziesięć dolców? Mogą być dwie dychy. Odwróciłem się powoli. Był o głowę wyższy ode mnie, około czterdziestki, szczupły i muskularny. Błyszczące cholewy do kolan i ciasno zapleciony kucyk Endera. Bóg miał go zań pociągnąć do nieba. Właściciel na pewno miał nadzieję, że niedługo. – Myślałem, że wy chłopaki nie potrzebujecie forsy. – Ja tak. I to teraz. – Na co jest ci potrzebna? – Oparłem prawą rękę na biodrze. Niezbyt naturalne i wygodne, ale blisko do sztyletu. – Może to mam. – Nie masz tego, czego chcę. Muszę to kupić. – Wyciągnął z buta długi nóż z wąskim, falistym ostrzem. – Schowaj to. Mam dychę. Zwykły nóż był niczym w porównaniu ze sztyletem plazmowym, ale nie chciałem robić tu jatek na chodniku. – O, jak masz dychę, to pewnie masz i pięćdziesiąt. Zrobił krok w moim kierunku. Wyciągnąłem sztylet i włączyłem ostrze. Rozjarzyło się z cichym pomrukiem. – Właśnie straciłeś dychę. Chcesz stracić coś jeszcze? Zapatrzył się na wibrujące ostrze. Migotliwa poświata jednej trzeciej długości miała temperaturę powierzchni Słońca. – Jesteś w armii. Operator. – Może jestem operatorem, a może rozwaliłem jednego i zabrałem mu scyzoryk. Chcesz mnie wkurzyć? – Operatorzy nie są tacy twardzi. Byłem w wojsku. – No to wiesz wszystko. Zrobił wykrok w prawo, co uznałem za zwód. Nie poruszyłem się. – Nie chcesz zaczekać na Wniebowzięcie? Chcesz umrzeć już teraz? Patrzył na mnie przez dłuższą chwilę nic nie mówiącym wzrokiem. – I tak cię pieprzę. Wepchnął nóż z powrotem do buta, odwrócił się i odszedł, nie oglądając się za siebie. Wyłączyłem sztylet i podmuchałem nań. Kiedy trochę przestygł, schowałem go i wszedłem do sklepu. Sprzedawca trzymał chromowy rozpylacz Remingtona. – Pieprzony Endi. Załatwiłbym go. – Dzięki – odparłem. Tym rozpylaczem załatwiłby i mnie. – Masz sześć Dixie? – Jasne. – Otworzył szafkę za sobą. – Kartka żywnościowa? – Wojsko – powiedziałem. Dałem sobie spokój z identyfikatorem. – Domyśliłem się. – Wyjmował towar. – Wiesz, że zgodnie z ustawą muszę wpuszczać pieprzonych Endich do sklepu? Nigdy niczego nie kupują. – A po co mieliby to robić? Przecież koniec świata nastąpi jutro, najdalej pojutrze – skomentowałem. – Racja. A póki co, kradną jak kruki. Mam tylko puszkowe. – Może być. Zacząłem się lekko trząść. Podczas spotkania z Enderem i tym skorym do strzelania sklepikarzem byłem bliższy śmierci niż kiedykolwiek w Portobello. Postawił przede mną sześciopak. – Nie chcesz sprzedać tego noża? – Nie, jest mi potrzebny. Otwieram nim listy od wielbicielek. Nie powinienem tego mówić. – Muszę przyznać, że cię nie kojarzę. Głównie śledzę pluton czwarty i szesnasty. – Jestem z dziewiątego. Nic tak ekscytującego. – Nękający – rzekł, kiwając głową. Czwarty i szesnasty są plutonami pościgowo– bojowymi, więc mają większą oglądalność. Ich fanów nazywamy „zadymiarzami”. Ożywił się trochę, chociaż byłem tylko w nękającym. I psychopem. – Nie oglądałeś czwartego w zeszłą środę, co? – Nie oglądam nawet własnej jednostki. A poza tym siedziałem wtedy w klatce. Znieruchomiał na moment z moją kartą w ręku, zbity z tropu faktem, że ktoś mógł spędzić dziewięć dni, siedząc w klatce, i nie pobiec potem prosto do kubika, żeby śledzić przebieg wojny. Oczywiście, niektórzy tak robią. Raz spotkałem Scoville’a po służbie, tu w Houston, kiedy wybierał się na „zlot zadymiarzy”. Co tydzień jest jeden gdzieś w Teksasie – ściągają wódę i dupy, które bajerują przez cały weekend, a nawet płacą kilku operatorom, żeby przyszli i opowiedzieli, jak to naprawdę jest, kiedy siedzisz zamknięty w klatce i patrzysz na zdalnie zabijanych przez siebie ludzi. Puszczają taśmy dokumentujące wybrane bitwy i omawiają co ciekawsze aspekty strategii. Jedyna taka impreza, w której uczestniczyłem, odbywała się pod hasłem „Dnia Wojaka”, gdzie wszyscy obecni – oprócz nas z zewnątrz – przebrali się za wojowników z przeszłości. Momentami było to straszne. Zakładałem, że pistolety maszynowe i stare muszkiety są niesprawne – nawet przestępcy niechętnie poszliby na takie ryzyko. Jednak miecze, włócznie i łuki wyglądały dostatecznie realistycznie i znajdowały się w rękach osobników, którzy dowiedli, przynajmniej w moich oczach, że nie powinno się im powierzać nawet zaostrzonego kija. – Zamierzałeś wykończyć tego gościa? – zapytał sklepikarz. – Nie było powodu. Zawsze odpuszczają. Tak jakbym to wiedział. – A gdyby nie odpuścił? – Nie byłoby sprawy – usłyszałem swój głos. – Odciąłbym mu rękę z nożem w nadgarstku. Wezwałbym 911. Może przykleiliby mu ją na odwrót. W rzeczywistości pewnie nie spieszyliby się z przyjazdem. Miałby okazję, żeby wyprzedzić Wniebowzięcie, wykrwawiając się na śmierć. Sklepikarz przytaknął. – W zeszłym miesiącu mieliśmy przed sklepem dwóch gości, którzy potykali się przez chustę o dziewczynę. Polegało to na tym, że przeciwnicy zagryzali przeciwne rogi chustki i walczyli na noże lub brzytwy. Ten, który wypuści chustkę przegrywa. – Jeden gościu wykitował zanim tu przyjechali, drugi stracił ucho. Nawet go nie szukali. – Wskazał ręką. – Przez jakiś czas trzymałem je w lodówce. – To ty wezwałeś gliny? – Pewnie – przytaknął. – Jak tylko było po wszystkim. Porządny obywatel. Przypiąłem piwo do bagażnika z tyłu i pojechałem z powrotem do bramy. Robi się coraz gorzej. Nie cierpię gadać jak mój stary, ale sprawy naprawdę miały się lepiej, kiedy byłem mały. Nie było Enderów na każdym rogu, ludzie się nie pojedynkowali, nie stali, gapiąc się, jak inni walczą. A policja zbierała obcięte uszy. NIE WSZYSCY ENDEROWIE NOSILI KUCYKI i mieli taki sam stosunek do życia. Dwoje z nich pracowało na tym samym wydziale fizyki co Julian – sekretarka i sam Mac Roman. Ludzie dziwili się, że taki mierny naukowiec przyszedł znikąd i zdołał zasiąść na wysokim stołku. Nie doceniali wysiłku umysłowego, jakiego wymagało skuteczne udawanie wiary w uporządkowany, agnostyczny obraz świata ukazywany przez fizykę. Chociaż było to częścią planu Najwyższego. Tak jak starannie podrobione dokumenty, dzięki którym spełniał minimalne kwalifikacje wymagane do kierowania wydziałem. Dwóch innych Enderów zasiadało w Radzie Zarządu i przepchnęło jego kandydaturę. Macro (jako członek Zarządu) należał do organizacji „Młot Boży”, będącej niezwykle wojowniczą i supertajną frakcją tej sekty. Podobnie jak inni Enderowie, wierzył, że Bóg wkrótce zgładzi wszystkich mieszkańców Ziemi. Jednak w przeciwieństwie do większości swych współwyznawców, członkowie „Młota Bożego” czuli się zobowiązani mu w tym pomóc. W DRODZE POWROTNEJ do miasteczka akademickiego źle skręciłem i krążąc, natknąłem się na punkt podłączeniowy jakiego jeszcze nigdy nie widziałem. Miał zapisy wrażeń grupowego seksu, zjazdu narciarskiego, wypadku samochodowego. Doświadczyłem tego wszystkiego, nie wspominając o przeżyciach bojowych. Właściwie nigdy nie przeżyłem kraksy samochodowej. Zastanawiałem się, czy aktor umarł. Czasami Enderowie to robili, chociaż uważali podłączanie za grzech. Niekiedy ludziska zrobią wszystko dla kilku minut sławy. Ja nigdy nie podłączałem się do takich punktów, ale Ralph ma swoje ulubione, więc kiedy jestem z nim połączony, mam wrażenia z drugiej ręki. Sądzę, że nigdy nie zrozumiem chęci zdobycia sławy. Na bramie do uniwerku stał nowy sierżant, więc ponownie przeszliśmy przez cały rytuał kontroli. Przez godzinę bez celu jeździłem na rowerze po miasteczku. Było wyludnione, jak zawsze w długi, niedzielny weekend. Wszedłem do budynku fizyki sprawdzić, czy studenci nie wsunęli papierów pod moje drzwi. Jeden już zdążył to zrobić. Był to zestaw pytań problemowych – dziw nad dziwy. I notkę informująca, że musi opuścić zajęcia, ponieważ jego siostra urządza pożegnalną imprezę w Monako. Biedny chłopczyna. Pokój Amelii mieścił się piętro wyżej, lecz nie chciałem jej przeszkadzać. Powinienem opracować odpowiedzi na zestaw pytań i zaskoczyć chłopaczka. Nie, lepiej pójść do Amelii i zmarnować resztę dnia. W końcu jednak poszedłem do Amelii, wiedziony naukową ciekawością. Miała nowe urządzenie zwane potocznie „anty–mikrowelą”. Wkładasz do środka cokolwiek, ustawiasz temperaturę, a aparat to schładza. Rzecz jasna, sprzęt nie ma nic wspólnego z mikrofalami. Urządzenie dobrze sprawdziło się na puszce piwa. Kiedy otworzyłem drzwiczki, z wnętrza buchnęły smugi pary. Piwo miało jakieś pięć stopni, ale właściwa temperatura wewnątrz maszynki musiała być o wiele niższa. Żeby zobaczyć co się stanie, włożyłem na próbę kawałek sera i ustawiłem najniższą temperaturę, minus czterdzieści. Kiedy wyjąłem ser i opuściłem na ziemię, rozbił się na kawałeczki. Chyba znalazłem wszystkie. Amelia miała za kominkiem małą alkowę, którą nazywała „biblioteką”. Miejsca wystarczało tam tylko na antyczną kozetkę i stoliczek. Trzema ścianami, tworzącymi zamkniętą przestrzeń, były wykładane szkłem półki pełne starych książek. Byłem już tam z nią, ale nie po to żeby czytać. Postawiłem piwo i zacząłem przeglądać tytuły. Większość stanowiły powieści i poezja. W przeciwieństwie do wielu ludzi wciąż czytam dla przyjemności, jednakże najchętniej rzeczy, które dotyczą rzeczywistości. Pierwsze lata studiów spędziłem, specjalizując się bardziej w historii niż w fizyce, ale z biegiem czasu odwróciłem tę proporcję. Uważałem, że powołano mnie właśnie przez magisterium z fizyki, ale mnóstwo operatorów ma dyplomy zupełnie zwyczajnych kierunków – wychowania fizycznego, nauk politycznych, telekomunikacji. Nie trzeba być specjalnie bystrym, żeby tkwić w klatce i się trząść. W każdym bądź razie lubię historię, a pod tym względem biblioteka Amelii nie była zbyt bogata – kilka popularnych, ilustrowanych opracowań, głównie dotyczących dwudziestego pierwszego wieku, o którym planowałem poczytać kiedy będzie już po wszystkim. Przypomniałem sobie, że Amelia chciała, abym przeczytał powieść z czasów wojny secesyjnej zatytułowaną Szkarłatne godło odwagi, więc wyjąłem to dzieło i usadowiłem się wygodnie. Dwie godziny i dwa piwa. Różnice pomiędzy ich walką, a naszą były równie głębokie, jak różnica między złym wydarzeniem, a złym snem. Ich armie dysponowały prawie jednakowym uzbrojeniem; obie miały rozproszoną, skomplikowaną strukturę dowodzenia, w wyniku czego rzucono na siebie dwie wielkie masy ludzkie, które tłukły się prymitywną bronią palną, nożami i maczugami, aż jedna banda uciekła. Zdezorientowany protagonista, Henry, był zbyt zaangażowany w sprawę, by dostrzec tę prostą prawdę, lecz opisał to celnie. Zastanawiam się, co biedny Henry pomyślałby sobie o naszej wojnie. Ciekawe, czy w jego czasach w ogóle istniało trafniejsze określenie mojego zajęcia: eksterminator. I zastanawiałem się, jakiej prostej prawdy nie pozwala mi dostrzec własny udział w sprawie. JULIAN NIE WIEDZIAŁ, ŻE AUTOR Szkarłatnego godła odwagi miał nad nim przewagę, ponieważ sam nie brał udziału w wojnie, o której pisał. Trudno jest dostrzec wzór, którego jest się częścią. Tamta wojna była stosunkowo prosta pod względem jej ekonomicznych i ideologicznych celów. Wojna Juliana do takich nie należała. Przeciwnikiem w tym konflikcie byli Ngumi – luźno współpracujące ze sobą dziesiątki „rebelianckich” ugrupowań, których w tym roku naliczono pięćdziesiąt cztery. We wszystkich wrogich państwach istniały legalne rządy, które współpracowały z Sojuszem, ale jednocześnie nie było tajemnicą, że niewiele z tych rządów cieszyło się poparciem większości obywateli. Częściowo była to wojna ekonomiczna; „posiadacze” ze swoją automatycznie sterowaną gospodarką, przeciw „parweniuszom”, którzy nie mieli szczęścia zaznać smaku prosperity. Po części była to też wojna rasowa; czarni, brązowi i niektórzy żółci przeciwko białym oraz innym żółtym. Z tego względu Julian mógłby czuć się trochę nieswojo, jednak nie łączyły go żadne więzi z Afryką. Zbyt dawno temu, za daleko i byli za bardzo zwariowani. Niewątpliwie dla niektórych była to wojna ideologiczna – obrońcy demokracji przeciw silnym, charyzmatycznym przywódcom buntu. Lub kapitalistyczni zaborcy ziemi przeciw obrońcom ludu, jak kto woli. Nie zanosiło się jednak żeby ta wojna zmierzała do jakiegoś spektakularnego końca, takiego jak Appomattox czy Hiroszima. Prędzej powolny rozpad Sojuszu zakończy się ogólnym chaosem, albo Ngumi poniosą wszędzie tak ciężkie straty, że staną się solą w oku miejscowej policji, a nie problemem natury militarnej. Korzenie konfliktu sięgały dwudziestego wieku, a nawet jeszcze dalej: wielu Ngumich wywodziło swój polityczny rodowód z czasów, gdy biali ludzie przypłynęli do nich na statkach, przywożąc proch. Sojusz traktował to jako dętą propagandę, ale była w tym pewna logika. Sytuację komplikował fakt, że w niektórych krajach rebelianci mieli silne powiązania z przestępczością zorganizowaną, jeszcze z czasów wojen narkotykowych, które szalały na początku wieku. Bywało, że w danym państwie pozostawała wyłącznie przestępczość, zorganizowana lub nie. Na niektórych obszarach siły Sojuszu były jedyną ostoją praworządności, często niedocenianą w sytuacji, gdy legalny handel nie istniał, a społeczeństwo miało do wyboru dobrze zaopatrzony czarny rynek albo skromne dostawy charytatywne od Aliantów. Kostaryka Juliana była wśród nich wyjątkiem. Kraj zdołał zachować neutralność i uniknąć większości kataklizmów dwudziestego wieku. Jednakże geopolityczna lokalizacja pomiędzy Panamą, będącą jedynym przyczółkiem Sojuszu w Ameryce Środkowej, a Nikaraguą, najpotężniejszym narodem Ngumi na tej półkuli, w końcu doprowadziła do wciągnięcia Kostaryki w działania wojenne. Z początku większość patriotycznych buntowników mówiła z podejrzanym nikaraguańskim akcentem. Potem pojawił się charyzmatyczny przywódca, który zginął w zamachu – według ustaleń Sojuszu sterowanym przez Ngumich. Niebawem w lasach i na polach zaroiło się od młodych ludzi, gotowych ryzykować życie w imię obrony swojej ziemi przed cynicznymi kapitalistami i ich marionetkami. Przed wielkimi, kuloodpornymi olbrzymami, które kroczyły przez dżunglę cicho jak koty i w ciągu kilku minut mogły zrównać z ziemią miasto. Julian uważał się za politycznego realistę. Nie trawił lekkostrawnej propagandy swojego obozu, ale przeciwny obóz był skazany na klęskę. Ich przywódcy powinni raczej układać się z Sojuszem niż go drażnić. W momencie ataku nuklearnego na Atlantę, wbili ostatni gwóźdź do swojej trumny. Jeśli w ogóle było to dziełem Ngumich. Żadne grupy opozycyjne nie przyznały się do ataku, a Nairobi twierdziło, że było bliskie udowodnienia, iż bomba pochodziła z arsenału nuklearnego Sojuszu, który poświęcił życie pięciu milionów Amerykanów, aby utorować sobie drogę do wojny totalnej i całkowitego unicestwienia. Julian powątpiewał jednak w prawdziwość tego dowodu, skoro tamci byli „bliscy udowodnienia”, a nie potrafili powiedzieć niczego konkretnego. Nie wykluczał możliwości, że w jego obozie istnieli ludzie na tyle szaleni, aby zdmuchnąć z powierzchni ziemi jedno ze swoich miast. Tylko wątpił, aby taka rzecz mogła tak długo utrzymać się w tajemnicy. Przecież byłoby w to zamieszanych zbyt wielu ludzi. Oczywiście można to było załatwić: ludzie zdolni wymordować pięć milionów współobywateli, z łatwością mogli poświęcić kilkudziesięciu przyjaciół i kilkuset konspiratorów. I podobne myśli przemykały w umysłach ludzi od czasu Atlanty, Sao Paulo i Mandelaville. Czy kiedyś znajdzie się jakiś dowód? Czy jutro zostanie zrównane z ziemią inne miasto, a potem w odwecie następne? Był to dobry czas dla właścicieli wiejskich posiadłości. Ludzie, którzy mogli się przenieść, doceniali wartość życia na wsi. PIERWSZE DNI PO POWROCIE są zazwyczaj przyjemne i intensywne. Nastrój domowego ogniska wzbogaca nasze życie uczuciowe, a każdą chwilę jakiej nie spędzam z nią, poświęcam pracy nad projektem „Jupiter”. Wiele jednak zależy od dnia, w którym wracam, ponieważ piątek zawsze jest nietypowy. Piątek to wieczór „Specjału Sobotniej Nocy”. Tak nazywa się restauracja w Hidalgo, części miasta droższej i bardziej pretensjonalnej od tych, w których normalnie rządzę. Klimat miejsca utrzymany jest w stylu epoki kalifornijskich gangów – tłuszcz, graffiti i brud w bezpiecznej odległości od stolikowych obrusów. O ile wiem, tamci ludzie nie różnili się zbytnio od dzisiejszych zabijaków i nożowników, no chyba o tyle, że nie musieli się martwić o federalny wyrok kary śmierci za użycie broni. Kelnerzy chodzą w skórzanych kurtkach i starannie poplamionych tłuszczem koszulkach, czarnych dżinsach i butach z cholewami. Mówi się, że mają tam najlepszą listę win w Houston. Jestem młodszy co najmniej o dziesięć lat od każdego z moich towarzyszy w „Specjale Sobotniej Nocy” i jedynym umysłowym nie zatrudnionym na pełny etat. Uważają mnie za „chłopaka Blaze”. Nie mam pojęcia, kto z nich wiedział lub podejrzewał, że istotnie byłem jej facetem. Przychodziłem jako jej przyjaciel i współpracownik, co wszyscy wydawali się akceptować. Moją największą zaletą dla członków grupy stanowiło to, że byłem operatorem. Było to dla nich podwójnie interesujące, ponieważ senior tego gremium, Marty Larrin, był jednym z twórców cyberłącza, które umożliwiło zrealizowanie wspólnego połączenia, a więc i powstanie żołnierzyków. Marty był odpowiedzialny za projekt zabezpieczenia systemu. Po zainstalowaniu złącza, było ono chronione przed usterkami na poziomie molekularnym. Jakakolwiek modyfikacja była niemożliwa, zarówno przez producenta, jak i przez samych wynalazców, do których należał Marty. Przy próbie ingerencji w skomplikowaną strukturę komponentu wewnętrzny nanoobwód w ułamku sekundy uległby dezintegracji. Wymiana uszkodzonego złącza na nowe wymagałaby skomplikowanego zabiegu chirurgicznego, z dziesięcioprocentowym ryzykiem zgonu lub inwalidztwa. Marty miał około sześćdziesiątki i z przodu golił się na łyso w stylu starszego pokolenia, pozostawiając resztę siwych włosów w spokoju, z wyjątkiem wygolonego kółka wokół złącza. Był konwencjonalnie przystojny i opanowany – typowe cechy przywódcy. Sposób w jaki traktował Amelię nie pozostawiał wątpliwości, że w przeszłości coś ich łączyło. Kiedyś zapytałem ją, jeden jedyny raz, jak dawno temu to było. Zastanowiła się chwilę i powiedziała: – Sądzę, że kończyłeś wtedy szkołę średnią. Skład gości w „Specjale Sobotniej Nocy” zmienia się z tygodnia na tydzień. Marty bywa tam prawie zawsze, razem ze swoim tradycyjnym antagonistą, Franklinem Asherem, matematykiem kierującym katedrą na wydziale filozofii. Ich żartobliwe spory sięgają czasów kiedy byli na ostatnim roku studiów. Amelia zna go prawie tak długo jak Marty’ego. Zazwyczaj jest tam także Belda Magyar, dziwna postać, chociaż z pewnością należąca do ich kręgu. Siedzi i słucha z surową, krytyczną miną, bawiąc się lampką wina. Raz czy dwa w ciągu całego wieczoru robi żartobliwą uwagę, nie zmieniając wyrazu twarzy. Jest najstarsza, po dziewięćdziesiątce, emerytowany profesor na wydziale sztuk pięknych. Twierdzi, że pamięta jak spotkała Richarda Nixona, kiedy była bardzo mała. Był wielki i straszny, i dał jej pudełko zapałek, niewątpliwie jako pamiątkę z Białego Domu. Zapałki zabrała jej matka. Lubiłem Rezę Paka, nieśmiałego chemika po czterdziestce. Był jedyną osobą oprócz Amelii, z którą kontaktowałem się poza klubem. Spotykaliśmy się od czasu do czasu pograć w bilard lub tenisa. Nigdy nic nie mówił o Amelii, a ja nigdy nie wspomniałem o chłopaku, który zawsze punktualnie podjeżdżał po niego, żeby go odwieźć. Reza również mieszkał w miasteczku akademickim i zazwyczaj podwoził nas z Amelią do klubu, ale w ten piątek był już w mieście, więc wezwaliśmy taksówkę. (Jak większość ludzi, Amelia nie posiada samochodu, a ja prowadziłem jedynie podczas zajęć w ramach podstawowego szkolenia i to też podłączony z kimś, kto umiał jeździć). Mogliśmy jechać do Hidalgo na rowerach w dzień, ale powrót po zmroku byłby samobójstwem. O zmierzchu zaczęło padać i zanim dojechaliśmy do klubu rozszalała się gwałtowna burza z piorunami i imponującą wichurą. Klub miał zadaszenie przy wejściu, ale ponieważ deszcz zacinał prawie poziomo, przemokliśmy w drodze między taksówką a drzwiami. Reza i Belda byli już w środku przy naszym stałym stoliku. Namówiliśmy ich, żeby przenieśli się do pokoju klubowego, gdzie trzaskały drwa na kominku. Kolejny stały bywalec, Ray Booker, właśnie wszedł, zmoknięty, kiedy się przesiadaliśmy. Ray był inżynierem i razem z Martym Larrinem opracował technologię żołnierzyków, co nie przeszkadzało mu być jednocześnie poważnym muzykiem folkowym i podczas wakacji grywać na banjo w różnych miastach stanu. – Julianie, powinieneś oglądać dzisiaj dziesiątkę. – Ray miał w sobie żyłkę „zadymiarza”. – Puścili powtórkę wodnego ataku na Punta Patuca. Wkroczyliśmy, ujrzeliśmy i skopaliśmy tyłki. – Oddał mokry płaszcz i kapelusz robotowi, który wtoczył się za nim. – Prawie bez strat. – Co oznacza „prawie”? – zapytała Amelia. – No cóż, wpadli na pole rozrywające. – Opadł na fotel. – Trzy jednostki straciły obie nogi, ale udało nam się je ewakuować zanim szperacze zdążyli się do nich dobrać. Jedna dziewuszka z psychopu była na swojej drugiej czy trzeciej misji. – Zaczekaj – powiedziałem. – Użyli pola rozrywającego w środku miasta? – Jasne jak słońce, że tak. Zniszczyli cały, świeżo odnowiony kwartał slumsów. Oczywiście twierdzą, że to my. – Ilu zabitych? – Chyba kilkuset. – Ray pokiwał głową. – Pewnie to dobiło dziewczynę. Była w samym środku akcji, unieruchomiona, bez nóg. Odpędzała oddział ratowniczy. Kazała im ewakuować cywili. Musieli ją wyłączyć, żeby ją stamtąd zabrać. Poprosił stolik o whisky z wodą sodową, reszta ekipy też złożyła zamówienia. W tej części nie było zatłuszczonej obsługi. – Może dojdzie do siebie. To jedna z tych rzeczy, z którymi musisz nauczyć się żyć. – Nie zrobiliśmy tego – powiedział Reza. – Po co mielibyśmy to robić? Żadnej korzyści militarnej, zła prasa. Pole rozrywające w mieście jest narzędziem terroru. – Dziwię się, że w ogóle ktoś przeżył – powiedziałem. – Na ziemi nikt, ale budynki miały cztery, pięć pięter. Ludzie na wyższych kondygnacjach musieli przeżyć zawał. – Kiedy wyprowadziliśmy wszystkich naszych żołnierzyków, dziesiąty pluton oznaczył cały teren symbolami ONZ, jako obszar neutralny. Wpuścili do środka medyczną jednostkę gąsienicową Czerwonego Krzyża i ruszyli dalej. Pole rozrywające to ich jedyna zaawansowana technologicznie broń. Zastosowali klasyczną, przestarzałą taktykę przegrupowań, która nie zapewnia tak dobrej integracji działań pododdziałów jaką ma dziesiąty. Idealna koordynacja. Julianie, to zrobiłoby na tobie wrażenie. Z góry wyglądało to jak układ choreograficzny. – Może to sobie obejrzę. Na pewno nie, nigdy nie oglądam, chyba że w akcji brał udział ktoś ze znajomych. – Kiedy tylko zechcesz – powiedział Ray. – Mam nagrane dwa kryształy, jeden z łącza Emily Vail, koordynatora kompanii. Drugi to przekaz komercyjny. Oczywiście przekazy z bitew nie były robione na żywo, bo wróg mógłby się podłączyć. Komercyjne były obrabiane pod kątem jak największego dramatyzmu i najmniejszego ryzyka przecieku. Nie obrobione przekazy konkretnych operatorów były nieosiągalne dla zwykłych ludzi. Wielu spośród „zadymiarzy” dałoby się zabić, żeby zdobyć chociaż jeden. Ray miał swobodny dostęp do najbardziej tajnych danych. Gdyby cywil lub szpieg wszedł w posiadanie kryształu Emily, mógłby zobaczyć i poczuć o wiele więcej niż było zapisane w wersji komercyjnej, gdzie wybrane myśli i wrażenia zostały odfiltrowane. Chyba że dysponowaliby takim złączem, jakie miał Ray. Nasze drinki przyniósł prawdziwy kelner ubrany w czysty smoking. Dzieliłem dzban domowego czerwonego wina z Rezą. Ray podniósł lampkę. – Za pokój – powiedział bez krztyny ironii. – Witaj z powrotem, Julianie. Amelia dotknęła mnie kolanami pod stołem. Wino było całkiem niezłe, jedynie duża ilość garbnika przemawiała za zamówieniem nieco droższego gatunku. – Tym razem miałem spokojny tydzień – powiedziałem, a Ray przytaknął. Zawsze sprawdzał, co robiłem. Pojawiło się jeszcze kilka osób i podzieliliśmy się na małe grupki rozmówców. Amelia przysiadła się do Beldy oraz jakiegoś gościa z wydziału sztuk pięknych i zaczęli rozmawiać o książkach. Zazwyczaj rozdzielaliśmy się, kiedy zaczynały się rozmowy. Zostałem z Rezą i Rayem. Marty pocałował Amelię w policzek i przyłączył się do naszej trójki. Nie przepadał za Beldą. Przemókł do suchej nitki: długie, siwe włosy opadały mu cienkimi strąkami. – Musiałem zaparkować kawałek dalej – powiedział, oddając mokry płaszcz robotowi. – Myślałem, że pracujesz dziś do późna – zagadał Ray. – A nie jest późno? – Zamówił kawę i kanapkę. – Niedługo tam wracam i ty też. Zamów jeszcze kilka szkockich. – O co chodzi? – Ray odstawił swoją szklaneczkę o symboliczny centymetr. – Nie mówmy o pracy. Przed nami cała noc. Co z tą dziewczyną, którą widziałeś w krysztale Vail? – Tą, która się załamała? – zapytałem. – Mhm. Dlaczego ty się nie załamiesz, Julian? Zwolnij się. Odpowiada nam twoje towarzystwo. – I twój pluton też – zażartował Ray. – Niezła paczka. – Jak ona pasuje do twoich badań interdyscyplinarnych? – drążyłem. – Chyba w ogóle ciężko było się z nią połączyć. – To nowy projekt, który rozpoczęliśmy kiedy cię tu nie było – odparł. – Dostaliśmy kontrakt na badanie zaburzeń empatii. U ludzi, którzy załamują się z powodu współczucia dla wroga. – Julian by się nadawał – wtrącił Reza. – On po prostu uwielbia pedrów. – To nie ma nic wspólnego z polityką – stwierdził Marty. – I dotyczy ludzi w pierwszym lub drugim roku służby. Częściej kobiet niż mężczyzn. On nie jest dobrym kandydatem. – Wjechała kawa, podniósł filiżankę i podmuchał na nią. – Co jest z tą pogodą? Zapowiadali, że będzie bezchmurnie i chłodno. – Uwielbiam ich prognozy – powiedziałem. Reza przytaknął. – Prawdopodobieństwo równe pierwiastkowi kwadratowemu z minus jeden. Wyglądało na to, że tego wieczoru nie będzie już więcej mowy o zaburzeniach empatii. JULIAN NIE MIAŁ POJĘCIA w jaki sposób dobierano ludzi na poszczególne stanowiska operatorów. Nad oddziałami pościgowo–bojowymi trudno było zachować pełną, wielopoziomową kontrolę. Te plutony kiepsko wykonywały rozkazy i słabo integrowały się z innymi plutonami w kompanii. Poszczególni operatorzy w plutonie pościgowo– bojowym nie tworzyli między sobą ścisłych więzi. Nie było w tym niczego dziwnego. Te oddziały składały się z ludzi o podobnych cechach, których wcześniej armia wybrała do „mokrej roboty”. Oczekiwano od nich niezależności i odrobiny szaleństwa. Julian zauważył, że w składzie większości plutonów była co najmniej jedna osoba, która wydawała się zupełnie nie na swoim miejscu. W jego jednostce była to Candi – przerażona wojną i mająca opory przed skrzywdzeniem wroga. Takich operatorów nazywano stabilizatorami. Julian podejrzewał, że pełniła rolę swego rodzaju sumienia plutonu, chociaż trafniejszym określeniem byłby regulator, tak jak dławik w samochodzie. Plutony nie posiadające kogoś takiego jak Candi miały tendencję do wymykania się spod kontroli, do „świrowania”. Czasem zdarzało się to oddziałom, których stabilizatorzy nie mieli wystarczająco pacyfistycznego nastawienia i było to taktyczną katastrofą. Według von Clausewitza, wojna polega na kontrolowanym użyciu siły, mającym doprowadzić do politycznego rozwiązania. Nie kontrolowana siła tyleż szkodzi, co pomaga. (Krążyły mity, poparte zdroworozsądkową obserwacją, że takie objawy szaleństwa na dłuższą metę dają pozytywne wyniki, ponieważ sprawiają, że Ngumi bardziej boją się żołnierzyków. W rzeczywistości, zgodnie z opinią ludzi studiujących psychologię wroga, było odwrotnie. Żołnierzyki budziły największe przerażenie właśnie wtedy, kiedy zachowywały się jak prawdziwe maszyny, sterowane na odległość. Kiedy wkurzały się lub wariowały – zachowując się jak faceci w powłoce robotów – nie wydawały się takie niezwyciężone.) Ponad połowa stabilizatorów załamywała się przed upływem okresu służby. Najczęściej nie był to nagły proces, lecz poprzedzał go okres dekoncentracji i niezdecydowania. Marty i Ray mieli śledzić działania stabilizatorów przed pojawieniem się takich zaburzeń, by stwierdzić występowanie jakiegoś charakterystycznego objawu, który ostrzegłby dowódców, że nadszedł czas na wymianę lub modyfikację. Niezniszczalne zabezpieczenie złącza podobno miało powstrzymywać ludzi przed wyrządzeniem krzywdy sobie lub innym, ale wszyscy wiedzieli, że chodziło o utrzymanie rządowego monopolu. Jak wiele powszechnie znanych faktów, także i ten nie był prawdą. Tak samo jak to, że nie można dokonać miejscowej modyfikacji złącza. Jednak zakres zmian został ograniczony do pamięci – zwykle kiedy żołnierze zobaczyli coś, co armia chciała wymazać z ich umysłów. Wiedziały o tym tylko dwie osoby z paczki zbierającej się w „Specjale Sobotniej Nocy”. Czasami kasowano wspomnienia ze względów bezpieczeństwa, rzadziej z powodów humanitarnych. Prawie wszystkie obecnie prowadzone przez Marty’ego badania były związane z wojskiem, co niezbyt mu odpowiadało. Kiedy zaczynał jako żołnierz trzydzieści lat temu, złącza były toporne, drogie i rzadkie, używane wyłącznie do badań medycznych i naukowych. Wówczas jeszcze większość ludzi musiała pracować, żeby zarobić na życie. Dziesięć lat później, przynajmniej w „pierwszym świecie”, zawody związane z produkcją i dystrybucją dóbr w większości stały się niepotrzebne. Nanotechnologia dała nam nanofakturę: zamów u niej dom i ustaw ją blisko dostaw piasku oraz wody. Wróć nazajutrz z meblami. Zamów samochód, książkę, pilniczek do paznokci. Oczywiście, nie minęło wiele czasu, a nawet nie musiałeś zamawiać – nanofaktura wiedziała, czego ludzie potrzebują i ilu ich jest. Rzecz jasna, mogła tworzyć inne nanofaktury, lecz nie dla byle kogo. Tylko dla rządu. Nie mogłeś też po prostu zakasać rękawy i zbudować sobie jedną, skoro rząd miał monopol na przeprowadzanie kontrolowanych reakcji termojądrowych, a bez zasobów energii wyzwalanej w tym procesie nanofaktura nie mogła działać. Ich rozwój kosztował tysiące ludzkich istnień i pozostawił wielki krater w Dakocie Północnej, lecz już wtedy, kiedy Julian chodził do szkoły, rząd potrafił dać każdemu dowolne dobra materialne. Nie dawał jednak wszystkiego, czego chcieli obywatele: alkohol i prochy były objęte ścisłą kontrolą, tak samo jak niebezpieczne produkty, takie jak broń i samochody. Jeśli jednak byłeś porządnym obywatelem, mogłeś prowadzić bezpieczne i wygodne życie, nie ruszając palcem, chyba że chciałeś. Wyjątkiem był pobór na trzy lata do wojska. Większość poborowych spędzała ten okres pracując w mundurze kilka godzin dziennie przy dystrybucji surowców, której zadaniem było zapewnienie nanofakturom dostępu do wszystkich wymaganych elementów. Około pięć procent wkładało niebieskie mundury i zostawało opiekunami, ludźmi, których testy wykazały przydatność do pracy z chorymi i starcami. Kolejne pięć procent zakładało zielone mundury żołnierzy. Niewielka część tych ostatnich spełniała wymogi testów na szybkość i inteligencję, i zostawała operatorami. Pracownicy organizacji państwowych mogli przedłużać służbę i wielu tak robiło. Niektórym nie odpowiadało życie nieskrępowane żadnymi obowiązkami, być może bezużyteczne. Inni lubili korzyści związane z noszeniem munduru: pieniądze na hobby lub przyjemności, pewien prestiż, komfort wykonywania czyichś rozkazów, przydział kartek umożliwiających nieograniczony dostęp do alkoholu po służbie. Niektórzy cieszyli się nawet z tego, że mogli nosić broń. Żołnierze, którzy nie mieli do czynienia z żołnierzykami, marynarzami, czy lotnikami – operatorzy nazywali ich „trepami” – korzystali z tych przywilejów, jednak zawsze musieli liczyć się z możliwością odesłania na zieloną trawkę i spędzenia reszty życia w jakimś wiejskim zaciszu. Zazwyczaj nie musieli walczyć, skoro żołnierzyki były w tym lepsze i nie można ich było zabić. Niewątpliwie jednak trepy spełniały ważną funkcje militarną: stanowiły rezerwę. Może nawet były przynętą lub kozłami ofiarnymi dla broni dalekiego zasięgu Ngumich. Z tego powodu niezbyt kochali operatorów, chociaż często zawdzięczali im życie. Gdy żołnierzyk został rozwalony na kawałki, operator po prostu podłączał się do nowego. A przynajmniej tak uważali. Nie mieli pojęcia jak to jest. LUBIŁEM SYPIAĆ W ŻOŁNIERZYKU. Niektórych przyprawia to o dreszcze – taki głęboki sen, podobny do śmierci. Jedna połowa plutonu stoi na warcie, podczas gdy druga przez dwie godziny jest odcięta od świata. Zapadasz w sen, jakbyś wyłączał światło i równie gwałtownie się budzisz – zdezorientowany, ale wypoczęty jak po ośmiu godzinach normalnego snu. Oczywiście, pod warunkiem, że masz te dwie godziny. Ukryliśmy się w wypalonym budynku szkolnym opuszczonej wioski. Byłem w drugiej zmianie do snu, więc jako pierwszy cierpliwie spędziłem w niezmiennej ciemności dwie godziny, siedząc przy wybitym oknie i wdychając zapachy dżungli oraz zwietrzałego popiołu. Światło gwiazd oblewało okolicę niczym czarno–biały dzień i co dziesięć sekund włączałem na chwilę podczerwień. Dzięki temu wyśledziłem dużego czarnego kota przemykającego wśród powyginanych szczątków wyposażenia placu zabaw. To był ocelot albo coś w tym rodzaju, świadomy czyjejś obecności wewnątrz zabudowań i szukający posiłku. Gdy zbliżył się na dziesięć metrów, znieruchomiał na dłuższy czas i, nie zwietrzywszy niczego – a może zwęszywszy zapach smaru – w mgnieniu oka znikł. Poza tym nic się nie wydarzyło. Po dwóch godzinach wstała pierwsza zmiana. Daliśmy im parę minut na dojście do siebie po czym złożyliśmy „rapsyt”, czyli raport sytuacyjny: nic. Poszedłem spać i natychmiast się zbudziłem w rozbłysku bólu. Moje czujniki nie przekazywały niczego prócz oślepiającego światła, ryku białego szumu, fali ciepła oraz wrażenia kompletnego odizolowania. Cały pluton utracił łączność albo został zniszczony. Wiedziałem, że to nie dzieje się naprawdę. Wiedziałem, że jestem bezpieczny w klatce w Portobello, ale mimo to bolało, jak oparzenie trzeciego stopnia na każdym centymetrze nagiego ciała, jak oczy usmażone w oczodołach, jak zachłyśnięcie roztopionym ołowiem lub lewatywa z tegoż – całkowite przeciążenie układu wejścia/wyjścia. Wydawało się to trwać wieki – a przynajmniej wystarczająco długo, abym zaczął podejrzewać, że stało się: wróg wdarł się do Portobello lub dokonał ataku nuklearnego i to ja naprawdę umieram, a nie moja maszyna. W rzeczywistości odłączono nas po 3,03 sekundy. Stałoby się to szybciej, gdyby nie operator z plutonu D, który był naszym koordynatorem „w poziomie” i łącznikiem z dowódcą kompanii na wypadek mojej śmierci. Niespodziewany atak całkiem go zdezorientował, chociaż odczuł go tylko pośrednio. Późniejsza analiza satelitarna pokazała dwa samoloty katapultowanekalapultowane pięć kilometrów od nas. Dzięki osłonom i nie włączonym silnikom nie zostawiały śladu cieplnego. Jeden pilot katapultował się tuż przed tym, jak jego maszyna uderzyła w budynek szkoły. Natomiast drugi samolot był albo kierowany autopilotem, albo jego pilot roztrzaskał się razem z nim – kamikadze lub awaria katapulty. Oba samoloty pełne były materiałów zapalających. Około jedną setną sekundy po tym jak Candi wyczuła, że coś jest nie tak, wszystkie nasze żołnierzyki próbowały uporać się z powodzią roztopionego metalu. Wiedzieli, że potrzebujemy snu, wiedzieli w jaki sposób go sobie zapewniamy. Stąd ich plan: zakamuflowana katapulta, wycelowana w budynek, którego prędzej czy później użyjemy i dwuosobowa załoga wyczekująca miesiącami lub latami. Nie mogli po prostu zaminować obiektu, ponieważ wyczulibyśmy taką ilość środków zapalających lub materiałów wybuchowych. W Portobello troje z nas dostało zawału – Ralph zmarł. Użyli noszy z poduszkami powietrznymi, aby przenieść nas do skrzydła szpitalnego, ale i tak każde poruszenie sprawiało ból. Byleby tylko oddychać. Zwyczajna terapia nie dosięgłaby miejsca, gdzie tkwił ból – iluzoryczny ból, będący wspomnieniem układu nerwowego o gwałtownej śmierci. Wyimaginowany ból można zwalczyć tylko za pomocą wyobraźni. Zatem podłączyli mnie do fantazji na temat Wysp Karaibskich, gdzie pływałem w ciepłych wodach wraz ze ślicznymi czarnoskórymi kobietami. Mnóstwo wirtualnych drinków owocowo–rumowych, po czym wirtualny seks i wirtualny sen. Kiedy zbudziłem się, wciąż obolały, spróbowali odwrotnego scenariusza: ośrodka narciarskiego z suchym i mroźnym powietrzem. Szybkie stoki, szybkie kobiety, taka sama kolejność wirtualnej rozwiązłości. Potem było pływanie kajakiem po cichym jeziorze górskim, a następnie łóżko szpitalne w Portobello. Lekarz był niskim gościem o skórze ciemniejszej niż moja. – Czy pan nie śpi, sierżancie? Pomacałem tył głowy. – Najwidoczniej. – Uniosłem się i złapałem materaca, dopóki nie minął zawrót głowy. – Co z Candi i Karen? – Wszystko będzie w porządku. Czy pamięta pan... – Tak. Ralph nie żyje. – Jak przez mgłę przypomniałem sobie kiedy przestali się nim zajmować i wynieśli tamte dwie z intensywnej terapii. – Jaki dziś dzień? – Środa. – Objąłem służbę w poniedziałek. – Jak się pan czuje? Może pan stąd wyjść, gdy tylko poczuje się pan na siłach. – Urlop zdrowotny? – Przytaknął. – Ból skóry już minął. Tylko wciąż dziwnie się czuję. Nigdy przedtem nie spędziłem dwóch dni podłączony do fantazji. Postawiłem stopy na zimnej kafelkowej podłodze i wstałem. Drżąc, przeszedłem przez pokój w stronę szafy, gdzie znalazłem mundur oraz swoje cywilne ubranie. – Myślę, że pokręcę się tu trochę i sprawdzę, co z moim plutonem. A później pójdę do domu albo... sam nie wiem. – W porządku. Gdyby miał pan jakieś problemy, to jestem doktor Tull z sekcji ratowniczej. Uścisnął mi rękę i wyszedł. Czy lekarzom należy salutować? Postanowiłem włożyć mundur. Ubrałem się powoli i usiadłem na chwilę, popijając wodę z lodem. Dotychczas dwukrotnie zdarzyło mi się stracić żołnierzyka, ale za każdym razem był to tylko stan dezorientacji i następujące po nim odłączenie. Słyszałem o tych sytuacjach całkowitego sprzężenia zwrotnego i znałem jeden przypadek, kiedy cały pluton zginął, zanim zdążyli ich odłączyć. Podobno coś takiego już nie mogło się powtórzyć. Jaki wpływ wywrze to na naszą skuteczność? Pluton Scoville’a przeszedł przez coś takiego w zeszłym roku. Wszyscy musieliśmy przechodzić cykl treningowy z zapasowymi żołnierzykami, lecz na ludziach Scoville’a nie zrobiło to żadnego wrażenia. Byli tylko wyraźnie znudzeni bezczynnością. Chociaż w ich przypadku, był to tylko ułamek a nie trzy sekundy palenia się żywcem. Zszedłem na dół zobaczyć się z Candi i Karen. Od pół dnia były już odłączone od fantazji – blade i osłabione, lecz poza tym w porządku. Pokazały mi czerwone ślady między piersiami w miejscu, gdzie przyłożono im elektrody. Wszyscy, z wyjątkiem ich oraz Mela, wypisali się i udali do domu. Czekając na Mela, zszedłem do operatorki i odtworzyłem zapis ataku. Nie odegrałem tamtych trzech sekund, rzecz jasna, jedynie minutę, którą do nich doprowadziła. Wszyscy ludzie na posterunku usłyszeli cichy dźwięk katapultującego się nieprzyjacielskiego pilota. Potem Candi, kątem oka, przez jedną setną sekundy dostrzegła kierujący się w stronę drzew samolot. Zaczęła namierzać laserem nurkującą maszynę i wtedy zapis się urwał. Kiedy zjawił się Mel, pojechaliśmy na lotnisko, gdzie wypiliśmy kilka piw i zjedliśmy porcję tamales. On poleciał do Kalifornii, a ja wróciłem do szpitala, gdzie spędziłem parę godzin. Przekupiłem technika, aby podłączył mnie do Candi i Karen na kilka minut – czas wystarczająco długi aby przekazać im, że wszystko będzie w porządku i aby podzielić się żalem z powodu Ralpha. Nie było to całkiem wbrew przepisom, gdyż w pewien sposób wciąż byliśmy na służbie. Zwłaszcza Candi bardzo to przeżywała. Przejąłem na siebie nieco strachu i bólu wywołanych stanem ich zdrowia. Człowiek, dla którego maszyna stała się najważniejszą rzeczą w życiu, niechętnie myśli o perspektywie przejścia do cywila. A to zapewne czekało je obie. Kiedy rozłączyliśmy się, Candi mocno ujęła moją dłoń (a właściwie tylko palec wskazujący), spojrzała mi w oczy i szepnęła: – Ty potrafisz ukrywać swoje tajemnice lepiej niż ktokolwiek inny. – Nie chcę o tym rozmawiać. – Wiem, że nie. – Rozmawiać o czym? – spytała Karen. Candi potrząsnęła głową. – Dzięki – powiedziałem, a ona puściła mój palec. Wycofałem się z małego pokoiku. – Bądź... – powiedziała Candi, ale nie zakończyła zdania. Może to było całe zdanie. Dostrzegła, jak bardzo nie chciałem się zbudzić. Zatelefonowałem z lotniska do Amelii i powiedziałem, że za kilka godzin będę w domu i wszystko jej wyjaśnię. Już dochodziła północ, ale ona nalegała, abym przyszedł do niej od razu. Co za ulga. Nasz związek był dość luźny, ale miałem nadzieję, że śpi sama, kiedy mnie nie ma przez dziesięć dni. Oczywiście domyśliła się, że stało się coś złego. Kiedy wysiadłem z samolotu, już tam była. Czekała na nas zamówiona taksówka. Pojazd zaciął się na programie do jazdy w godzinach szczytu, tak więc minęło ponad dwadzieścia minut zanim dotarliśmy do domu bocznymi drogami, jakich nie widuję nigdy, jeśli nie jadę rowerem. Kiedy mknęliśmy niezwykle skomplikowaną trasą, omijając nieistniejące korki na drogach, zdołałem przekazać Amelii podstawowe fakty. Strażnik przy bramie miasteczka uniwersyteckiego spojrzał na mój mundur i gestem pozwolił nam przejechać. Dziw nad dziwy. Dałem się namówić na odgrzewaną zapiekankę. Wprawdzie nie byłem głodny, ale wiedziałem, że lubi mnie karmić. – Nie mogę sobie tego wyobrazić – stwierdziła, krzątając się pośród misek i pałeczek w czasie, gdy jedzenie się podgrzewało. – A raczej mogę. Tak tylko mi się powiedziało. – Stała za mną i masowała mi kark. – Powiedz, że nic ci nie będzie. – Przecież nic mi się nie stało. – Pieprzysz – drążyła. – Jesteś sztywny jak decha. Jeszcze wcale nie otrząsnąłeś się po tym... co się stało. Miała trochę sake. Nalałem sobie drugi kubek. – Możliwe. Ja... Pozwolili mi podłączyć się do Candi i Karen na oddziale kardiologii. Candi jest w kiepskim stanie. – Boisz się, że będą musieli zrobić jej przeszczep serca? – To raczej problem Karen. Candi wciąż myśli tylko o Ralphie. Nie może pogodzić się z jego śmiercią. Sięgnęła ponad moją głową i napełniła sobie kubek. – Czy ona nie jest psychoanalitykiem? W cywilu? – Och, do licha, dlaczego każdy musi o tym przypominać? Kiedy miała dwanaście lat w wypadku samochodowym straciła ojca. Była z nim w wozie. Nigdy nie zdołała o tym zapomnieć. On ciągle tkwi w jej podświadomości, przy każdym mężczyźnie, którego... który jest jej bliski. – Którego kocha? Tak jak ciebie? – To nie jest miłość. To odruch. Już to omawialiśmy. Przeszła przez kuchnię, aby zamieszać w garnku. Stanęła tyłem do mnie. – Może powinniśmy omówić to znowu. Na przykład mniej więcej co pół roku. Byłem bliski wybuchu, ale powstrzymałem się. Oboje byliśmy zmęczeni i roztrzęsieni. – To nie jest tak jak z Carolyn. Po prostu musisz mi zaufać. Traktuję Candi jak siostrę... – No pewnie. – W porządku, nie jak rodzoną siostrę. – Z prawdziwą od ponad roku nie miałem kontaktu. – Jest mi tak bliska, że chyba można by to nazwać swego rodzaju miłością. Jednak nie taką jak ta, która nas łączy. Pokiwała głową i rozłożyła jedzenie do misek. – Wybacz. Przeszedłeś tam przez piekło, a tutaj ja ci je robię. – Piekło i zapiekankę. – Wziąłem swoją miskę. – Masz okres? Nieco zbyt gwałtownie odstawiła miskę. – To jeszcze jedna cholerna sprawa. Wspólne doznawanie menstruacji. To coś więcej niż „bliski związek”. To graniczy z perwersją. – No cóż. Popatrz jakie to szczęście. Masz kilka lat spokoju! Kobiety w plutonie dość szybko synchronizują okres, co oczywiście wpływa także na mężczyzn. W trzydziestodniowym cyklu rotacyjnym stanowi to poważny problem. Przez pierwsze pół roku co miesiąc wracałem do domu rozdrażniony. Było to ewidentnym objawem zespołu napięcia przedmiesiączkowego i dowodem wyższości mózgu nad gruczołami. – Jaki on był, ten Ralph? Nigdy dużo o nim nie mówiłeś. – To był dopiero jego trzeci cykl. Nowicjusz. Nigdy nie brał udziału w prawdziwej walce. – Wziął raz i zginął. – Taak. Był nerwowy – może nadwrażliwy. Dwa miesiące temu, podczas podłączenia równoległego, pluton Scoville’a popisał się bardziej niż zwykle. Ralph przeżywał to przez kilka dni. Musieliśmy podtrzymywać go na duchu, pomagać mu dojść do siebie. Oczywiście Candi była w tym najlepsza. Bawiła się jedzeniem. – A więc nie wiedziałeś wszystkiego o jego intymnych sprawach. – Trochę, ale nie tyle, co o innych. Moczył się aż do wieku pokwitania i miał dziecinne poczucie winy z powodu zabicia żółwia. Wszystkie pieniądze wydawał na seksłącza z dziwkami włóczącymi się po Portobello. Nie uprawiał prawdziwego seksu do dnia, kiedy się ożenił i niedługo pozostał żonaty. Zanim zaczął się podłączać, zawzięcie onanizował się przy taśmach z seksem oralnym. Czy to są intymne sprawy? – Jaka była jego ulubiona potrawa? – Ciastka z krabami. Takie, jakie robiła jego matka. – Ulubiona książka? – Nie czytał dużo, a już wcale dla przyjemności. W szkole podobała mu się Wyspa skarbów. W jedenastej klasie napisał rozprawkę o Jimie, którą wykorzystał potem w college’u. – Był lubiany? – Dosyć. Nikt z nim nigdzie nie bywał. Zwykle zaraz po opuszczeniu klatki napalony biegł do baru na dziwki. – A Candi... albo inne kobiety, nie chciały mu jakoś pomóc? – O Boże, nie! A dlaczego miałyby chcieć? – A dlaczego nie? Właśnie tego nie rozumiem. Przecież wszystkie kobiety wiedziały, że on chodzi na dziwki. – Przecież sam tego chciał. Nie sądzę, żeby był z tego powodu nieszczęśliwy. – Odsunąłem miskę na bok i nalałem sobie sake. – Ponadto byłoby to niedopuszczalną ingerencją w życie osobiste. Kiedy byłem z Carolyn, po każdym naszym powrocie do plutonu i podłączeniu się osiem innych osób dowiadywało się o wszystkim, co robiliśmy. I to z obu stron. Wiedzieli, jak Carolyn odbiera to, co z nią robię, i vice versa, oraz o wszystkich stanach sprzężenia, które ten rodzaj wiedzy wywołuje. Takich rzeczy nie robi się pochopnie. – Nadal nie rozumiem, dlaczego nie – upierała się. – Przecież przywykliście do tego, że wiecie o sobie wszystko. Znacie się na wylot, na miłość boską! Odrobina przyjacielskiego seksu nie byłaby niczym wstrząsającym. Wiedziałem, iż mój gniew jest nieuzasadniony i nie wywołany jej pytaniami. – No dobrze, więc co byś powiedziała gdyby cała banda spod „Specjału Sobotniej Nocy” znalazła się z nami w sypialni? Gdyby wszyscy czuli to, co ty? Uśmiechnęła się. – Nie miałabym nic przeciwko temu. Chodzi ci o różnicę między kobietami i mężczyznami, czy między tobą a mną? – Sądzę, że to różnica między nami a normalnymi ludźmi. – Być może mój uśmiech nie był całkiem przekonujący. – Tu nie chodzi o doznania fizyczne. W szczegółach są różnice, ale mężczyźni odczuwają prawie jak mężczyźni, a kobiety odczuwają tak, jak kobiety. Podzielanie uczuć, po początkowym wrażeniu nowości, to nic szczególnego. To co jest osobiste i niepokojące, to jak czujesz się poza tym. Zaniosła nasze miski do zlewu. – Tego nie dowiesz się z ogłoszeń. – Zniżyła głos. – Poczuj to, co ona czuje. – No cóż. Ludzie, którzy płacą za to, aby zainstalować im wtyczkę, często robią to z seksualnej ciekawości. Albo z głębszych pobudek, na przykład jeśli czują się w pułapce niewłaściwego ciała, ale nie chcą poddawać się operacji zmiany płci. – Wzdrygnąłem się. – Co jest zupełnie zrozumiałe. – Ludzie wciąż to robią – odparła, drażniąc się ze mną, wiedząc, co czuję. – To mniej niebezpieczne niż podłączanie. I odwracalne. – Tak, odwracalne. Dostajesz cudzego kutasa. – Ach, ci mężczyźni i ich kutasy. – Kiedyś byliśmy nierozłączni. Karen była mężczyzną do osiemnastego roku życia, a potem zgłosiła się do Komitetu Zdrowia z podaniem o zmianę. Zrobili kilka testów i zgodzili się, że lepiej będzie jeśli to co na zewnątrz, znajdzie się wewnątrz. Za pierwszym razem to nie kosztuje. Gdyby chciała ponownie stać się mężczyzną, musiałaby zapłacić. Dwie z panienek, które lubił Ralph, były eks–mężczyznami starającymi się zarobić dość pieniędzy, by odkupić sobie penisy. Cóż za wspaniały świat. LUDZIE NIE POZOSTAJĄCY W SŁUŻBIE PAŃSTWOWEJ także mieli legalne sposoby zarobkowania, choć niewielu z nich zarabiało tyle co prostytutki. Naukowcy otrzymywali stypendia – większe dla prowadzących zajęcia praktyczne, mniejsze dla zajmujących się badaniami. Marty był dyrektorem swojego wydziału i uznanym w świecie autorytetem w dziedzinie interfejsów typu mózg–maszyna i mózg–mózg. A jednak zarabiał mniej niż asystent dydaktyczny, na przykład Julian. Nawet mniej niż dzieciaki podające drinki w „Specjale Sobotniej Nocy”. I jak większość ludzi w takiej sytuacji, Marty znajdował perwersyjną rozkosz w swoim nieustannym ubóstwie. Był zbyt zajęty, aby robić pieniądze. Poza tym, rzadko kiedy potrzebował rzeczy, które można za nie kupić. Za gotówkę można było nabywać przedmioty, na przykład wyroby rękodzielnicze i dzieła sztuki, albo usługi: masażysty, lokaja, prostytutki. Jednak większość ludzi wydawała pieniądze na towary racjonowane – rzeczy, które rząd pozwalał im posiadać, ale którymi nie dysponował w wystarczającej ilości. Każdy dostawał trzy kredyty dziennie na rozrywkę. Za jeden mogłeś wejść do kina, przejechać się na kolejce górskiej, pojeździć godzinę na torze samochodów wyścigowych albo posiedzieć w takim lokalu jak „Specjał Sobotniej Nocy”. W środku mogłeś siedzieć całą noc za darmo, chyba że chciałeś coś zjeść lub wypić. Posiłki w restauracjach miały różne ceny i kosztowały od jednego do trzydziestu kredytów, głównie w zależności od tego, ile pracy w nie włożono. Ceny w menu miały także odpowiednik w dolarach – na wypadek gdybyś zużył swoje kredyty rozrywkowe i posiadał trochę gotówki. Za normalne pieniądze nie dało się kupić alkoholu, chyba że miałeś na sobie mundur. Przydział wynosił trzydzieści gram dziennie i nie miało dla władz znaczenia, czy rozdzieliłeś go sobie na dwie szklaneczki wina co wieczór, czy też raz na miesiąc robiłeś sobie balangę i opróżniałeś dwie butelki wódki. W pewnych kręgach czyniło to z abstynentów i żołnierzy mile widzianych kompanów i, co łatwo przewidzieć, bynajmniej nie przyczyniało się do zmniejszenia liczby alkoholików. Ludzie, którzy musieli się napić, zawsze jakoś wykombinowali alkohol, albo wyprodukowali go sobie sami. Wszelkie nielegalne usługi były osiągalne za gotówkę i w rzeczywistości stanowiły najbardziej aktywny fragment dolarowej gospodarki. Drobne wykroczenia, takie jak domowe pędzenie piwa, czy pokątna prostytucja były ignorowane, lub załatwiane za pomocą dyskretnych lecz regularnych łapówek. Istnieli jednak także wielcy gangsterzy dysponujący wielkimi pieniędzmi pochodzącymi z twardych narkotyków oraz morderstw na zlecenie. Niektóre z usług medycznych, jak instalacja łącza, chirurgia kosmetyczna i operacje zmiany płci, teoretycznie były dostępne poprzez państwową służbę zdrowia, jednak niewielu ludziom udawało się skorzystać z jej usług. Przed wojną Nikaragua i Kostaryka były państwami, do których jechało się na prywatne zabiegi. Teraz takim miejscem był Meksyk, chociaż sporo tamtejszych lekarzy mówiło z nikaraguańskim i kostarykańskim akcentem. PROBLEM NIELEGALNYCH ZABIEGÓW MEDYCZNYCH wypłynął podczas zebrania w następny piątkowy wieczór. Ray był na krótkim urlopie w Meksyku. Dla nikogo nie było tajemnicą, że pojechał tam pozbyć się paru funtów tłuszczu. – Sądzę, że korzyści są większe niż ryzyko – oznajmił Marty. – Musiałeś zatwierdzać ten urlop? – spytał Julian. – Czysta formalność – odparł Marty. – Szkoda, że nie mógł wziąć chorobowego. Chyba nigdy nie wykorzystał ani dnia. – No cóż, to czysta próżność – powiedziała Belda lekko drżącym głosem. – Męska próżność. Lubiłam go grubego. – Moja droga, on i tak nie poszedłby z tobą do łóżka – skomentował Marty. – Jego strata. – Starsza pani poprawiła włosy. Kelner był przystojnym mężczyzną wyglądającym tak, jak gdyby właśnie zszedł z plakatu filmowego. – Zbieram ostatnie zamówienia. – Dopiero jedenasta – zdziwił się Marty. – Dlatego można jeszcze zamawiać. – Jeszcze raz to samo? – zapytał Julian. Wszyscy przytaknęli z wyjątkiem Beldy, która spojrzała na zegarek, po czym pospiesznie wyszła. Zbliżał się koniec miesiąca, więc swoje drinki zapisywali na konto Juliana, by zachować punkty przydziałowe. Płacili mu pod stołem. Proponował, żeby robili tak zawsze, ale teoretycznie było to nielegalne, więc zazwyczaj starali się tego unikać. Oprócz Rezy, który w klubie nigdy nie wydał grosza, jeśli nie liczyć pieniędzy oddawanych Julianowi. – Zastanawiam się, jak grubym trzeba być, żeby skorzystać z usług służby zdrowia – powiedział Reza. – Musiałbyś poruszać się na wózku widłowym – orzekł Julian. – A masa twego ciała musiałaby wpływać na orbity najbliższych planet. – On złożył podanie – wyjaśnił Marty. – Nie miał dostatecznie wysokiego ciśnienia ani poziomu cholesterolu. – Martwisz się o niego? – zapytała Amelia. – Pewnie, że tak. Pomijając nasze wzajemne animozje, gdyby coś mu się przydarzyło, prace nad trzema moimi projektami stanęłyby w martwym punkcie. Szczególnie nad tym nowym, dotyczącym zaburzeń empatii. Bardzo poważnie się w to zaangażował. – Jak idzie praca? – zapytał Julian. Marty uniósł dłoń i pokręcił głową. – Przepraszam, nie chciałem... – Nie ma sprawy. Powiem ci jedno. Studiowaliśmy kogoś z twoich ludzi. Dowiesz się wszystkiego podczas następnego połączenia z nią. Reza poszedł do toalety, więc zostało ich trzech: Julian, Amelia oraz Marty. – Bardzo się cieszę z waszego szczęścia – powiedział Marty beznamiętnie, jakby mówił o pogodzie. Amelia tylko przeszyła go wzrokiem. – Ty... masz dostęp do mojego łącza – powiedział Julian. – Nie bezpośrednio i nie po to, żeby naruszać twoją prywatność. Zajmowaliśmy się jednym z twoich ludzi więc naturalnie, pośrednio, dowiedziałem się sporo o tobie. Podobnie jak i Ray. Oczywiście zachowamy to dla siebie, dopóki będziecie chcieli, aby pozostało to tajemnicą. – Miło, że nam o tym mówisz – zauważyła Amelia. – Nie chciałem wprawiać was w zakłopotanie, ale Julian z pewnością dowiedziałby się o wszystkim w trakcie kolejnego połączenia. Cieszę się, że na chwilę zostaliśmy sami. – Kto to był? – Szeregowiec Defollette. – Candi. No tak, oczywiście. – To ona tak przejęła się zabitymi w zeszłym miesiącu? – spytała Amelia. Julian skinął głową. – Czy podejrzewacie, że może się załamać? – Niczego się nie spodziewamy. Po prostu sprawdzamy jedną osobę z każdego plutonu. – Wybraną losowo – dodał Julian. Marty zaśmiał się i uniósł brwi. – O czym to mówiliśmy? O usuwaniu tłuszczu? NIE OCZEKIWAŁEM NAWAŁU ZADAŃ w nadchodzącym tygodniu, gdyż musieliśmy przyzwyczaić się do nowego kompletu żołnierzyków oraz do nowego operatora. Właściwie do dwóch nowych, ponieważ Rose, zamienniczka Arly, nie miała żadnego doświadczenia, nie licząc katastrofy z zeszłego miesiąca. Nowy operator nie był nowicjuszem. Z jakiegoś powodu zdecydowano się rozwiązać pluton I oraz wykorzystać go do uzupełnień. Dlatego też wszyscy trochę znaliśmy już tego człowieka, niejakiego Parka, poprzez rozproszone połączenie na szczeblu plutonu najpierw poprzez Richarda, a następnie Ralpha. Niezbyt lubiłem Parka. Pluton I był oddziałem pościgowo–bojowym. Park zabił więcej ludzi niż my wszyscy razem wzięci i w dodatku sprawiało mu tu przyjemność. Kolekcjonował kryształy ze swoich akcji i oglądał je po służbie. Trenowaliśmy z nowymi żołnierzykami w cyklach trzygodzinnych z jedną godziną przerwy. Niszczyliśmy makietę miasteczka o nazwie Pedropolis, zbudowanego specjalnie w tym celu w bazie Portobello. Kiedy znalazłem chwilę czasu, połączyłem się z Carolyn – koordynatorką grupy. Zapytałem co jest grane i dlaczego przydzielono mi takiego gościa jak Park. Nie pasował do grupy. Gwałtowna i niecenzuralna odpowiedź Carolyn świadczyła o gniewie i zakłopotaniu. Rozkaz rozwiązania plutonu I przyszedł z samej góry i wszędzie wywołał poważne problemy organizacyjne. Operatorzy z tego plutonu byli wyjątkowo niezdyscyplinowaną bandą. Nawet sami ze sobą nie potrafili się dogadać. Zdaniem Carolyn zrobiono to celowo. O ile wiedziała, coś takiego jeszcze nigdy się nie wydarzyło. Jedyny znany jej przypadek rozwiązania plutonu był spowodowany jednoczesną śmiercią czterech operatorów, w wyniku czego pozostałych sześciu nie potrafiło dalej ze sobą pracować. Podczas gdy pluton I należał do najskuteczniejszych oddziałów operacyjnych. Rozwiązywanie go wydawało się zupełnie bezsensownym posunięciem. Powiedziała mi, że miałem szczęście, dostając Parka. Odpowiadał za łączność „w poziomie”, a zatem przez ostanie trzy lata miał bezpośredni kontakt z operatorami spoza swojego plutonu. Jego kolesie, z wyjątkiem dowódcy plutonu, byli zdani wyłącznie na siebie i tworzyli niezwykle malowniczą bandę. Scoville był przy nich grzecznym chłopczykiem. Park lubił zabijać nie tylko ludzi. Podczas ćwiczeń zdarzało mu się od czasu do czasu ustrzelić swoim laserem jakiegoś przelatującego ptaszka, co nie było łatwe. Samantha i Rose zaprotestowały, kiedy załatwił jakiegoś bezpańskiego psa, na co on z sardonicznym uśmiechem stwierdził, że kundel wszedł na nasz teren i mógł przenosić aparaturę szpiegowską albo materiał wybuchowy. Kiedy jednak byliśmy podłączeni, wiedzieliśmy co czuł, namierzając cel – zwyczajną obsceniczną uciechę. Włączył maksymalne powiększenie, żeby popatrzeć na rozrywanego pociskiem psa. Przez ostatnie trzy dni na zmianę pełniliśmy służbę wartowniczą i ćwiczyliśmy. Wciąż prześladowała mnie wizja Parka używającego dzieci jako tarcz strzeleckich. Dzieciaki często z bezpiecznej odległości obserwują żołnierzyków i z pewnością niektóre z nich składają później raport tatusiowi, a ten z kolei składa raport w Kostaryce. Lecz większość z nich to po prostu zwyczajne dzieciaki zafascynowane techniką. Samą wojną. Ja pewnie też przeszedłem przez takie stadium. Z pierwszych trzynastu lat mojego życia nie pozostały mi prawie żadne wspomnienia – uboczny skutek podłączenia, występujący u jednej trzeciej operatorów. Po co komu wspomnienia z dzieciństwa, kiedy teraźniejszość to taki niezły ubaw? Zeszłej nocy każdy z nas otrzymał więcej niż satysfakcjonującą dawkę mocnych wrażeń. Trzy rakiety nadleciały równocześnie – dwie znad morza i jedna, pozoracyjna, tuż nad czubkami drzew, wystrzelona z balkonu wieżowca na obrzeżach miasta. Te dwie, które leciały znad morza, znalazły się w naszym sektorze. Oczywiście bazę chroniły przed takimi atakami automatyczne urządzenia obrony przeciwrakietowej, a my stanowiliśmy dodatkowe zabezpieczenie. Gdy tylko usłyszeliśmy eksplozję rakiety zestrzelonej po drugiej stronie obozu, powstrzymaliśmy naturalny odruch nakazujący spojrzeć w tamtym kierunku i odwróciliśmy się w przeciwną stronę. W następnej chwili pojawiły się te dwie rakiety, osłonięte, ale doskonale widoczne w podczerwieni. Baterie obrony przeciwlotniczej postawiły przed nimi ścianę zapory ogniowej, a zanim na nią wpadły, już mieliśmy je na celownikach broni ciężkiego kalibru. Dwie karmazynowe kule ognia jeszcze paliły się na nocnym niebie, kiedy para lotników z rykiem śmignęła nad morzem na poszukiwanie wyrzutni. Nasz czas reakcji był dość szybki, ale nie rekordowy. Park oczywiście wystrzelił pierwszy – 0,02 sekundy przed Claude’em, co sprawiło mu nie lada satysfakcję. Wszyscy nasi ludzie tkwili w fotelach rozgrzewki, gdyż był to ostatni dzień naszej zmiany, a ich pierwszy. Poprzez mojego zmiennika dotarło do mnie pytanie zaskoczonego zmiennika Parka: Czy z tym facetem jest coś nie tak? Po prostu jest dobrym żołnierzem – odparłem i wiedziałem, że moja odpowiedź jest całkiem jasna. Rozstawiłem pięciu żołnierzyków wokół obozu i zabrałem pięciu innych na plażę, aby strzegły resztek pocisków. Żadnych niespodzianek. Tajwańskie RPB–4. Oczywiście zostanie wysłana nota protestacyjna, a w odpowiedzi padną słowa ubolewania z powodu oczywistego aktu kradzieży. Jednak te rakiety miały tylko odwrócić naszą uwagę. Czas prawdziwego ataku został zaplanowany doskonale. Nastąpił niecałą godzinę przed końcem zmiany. Na tyle na ile udało się odtworzyć szczegóły, plan stanowił połączenie żmudnych przygotowań i desperacji. Dwaj rebelianci, którzy go przeprowadzili, od dawna pracowali w Portobello przy dostawach żywności. Wtoczyli się ze swoimi wózkami do holu sąsiadującego z szatnią, by rozstawić bufet, z którego większość z nas korzystała po skończeniu zmiany. Pod blatami wózków mieli przymocowane taśmą izolacyjną rozpylacze. Był jeszcze trzeci osobnik, chociaż nigdy go nie schwytano, który przeciął linię, dzięki której centrum otrzymywało obraz holu i szatni. W ten sposób zyskali około trzydziestu sekund, podczas których początkowo sądzi się, że to pewnie znowu ktoś zahaczył o kabel. W tym czasie wyciągnęli broń i przeszli przez nie zabezpieczone drzwi łączące hol z szatnią, a dalej do sali operacyjnej. Weszli do środka i otworzyli ogień. Taśmy pokazują, że po otwarciu drzwi żyli 2,02 sekundy, w którym to czasie oddali siedemdziesiąt osiem strzałów z karabinów kaliber .20. Żaden z nas nie odniósł ran, gdyż zniszczenie klatek wymagałoby pocisków przeciwpancernych albo i czegoś więcej. Jednak zabili dziesięciu przygotowujących się operatorów i dwóch techników, którzy znajdowali się za teoretycznie kuloodpornymi szybami. Trep, drzemiący przy nas w swoim pancernym kombinezonie, słysząc hałas przebudził się i usmażył ich. Właściwie mieliśmy szczęście, gdyż, jak się okazało, trafiono go cztery razy. Nie odniósł ran, ale gdyby trafili w laser, musiałby zwlec się na dół i walczyć wręcz. Mogłoby to dać napastnikom czas na zniszczenie osłon. Każdy z nich miał na sobie po pięć ładunków wybuchowych, umocowanych taśmą do ciała. Ich broń była produktem Aliantów: automatyczne karabiny załadowane amunicją uranową. Machina propagandowa postara się ukazać samobójczy aspekt sprawy: oto kolejni psychopaci za nic mający życie ludzkie. Jak gdyby po prostu nagle dostali ataku szału i w związku z tym załatwili dwanaścioro młodych mężczyzn i kobiet. Prawda była przerażająca. Nie chodziło jedynie o skuteczność infiltracji i przeprowadzonego ataku, lecz o odwagę i poświęcenie o jakich świadczyły. Tych dwóch ludzi nie zatrudniliśmy ot tak, prosto z ulicy. Wnikliwie analizowano przeszłość każdego kandydata do pracy w bazie, sprawdzając jego przydatność za pomocą testów psychologicznych. Ile jeszcze takich bomb z opóźnionym zapłonem chodziło ulicami Portobello? Candi i ja mieliśmy na swój sposób szczęście, gdyż nasi zmiennicy zginęli w mgnieniu oka. Wu nawet nie zdążył się odwrócić. Usłyszał trzask otwieranych drzwi i pocisk z karabinu oderwał mu szczyt czaszki. Partnerka Candi, Maria, zginęła w ten sam sposób. Z innymi było niewiele lepiej. Zmienniczka Rose zdążyła wstać i wykonać półobrót, po czym dostała w klatkę piersiową i brzuch. Żyła jeszcze dość długo, by utopić się we własnej krwi. Zmiennik Claude’a odwrócił się twarzą do wroga i w nagrodę dostał postrzał w krocze. Żył jeszcze przez dwie długie sekundy, zgięty z bólu, zanim drugi pocisk wyrwał mu kręgosłup i nerki. Połączenie było luźne, ale jednak wyczuwalne, zwłaszcza dla tych, których zmiennicy ginęli w bólu. Automatycznie podano nam środki uspokajające, a potem zawieziono nas w klatkach na oddział wstrząsowy. Zdążyłem jeszcze dojrzeć zniszczenia i białe maszyny usiłujące przywrócić do życia tych, których mózgi zostały nienaruszone. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że żadna z prób nie zakończyła się sukcesem. Ciała były zbyt poszarpane. Tak więc nie objęliśmy następnej zmiany. Nasze żołnierzyki stały na swych posterunkach, podczas gdy ludzie z piechoty, nagle zmuszeni objąć wartę, tłoczyli się wokół nich. Naturalną konsekwencją ataku na zmienników powinien być niezwłoczny atak na samą bazę, zanim zostanie przysłany następny pluton żołnierzyków. I może tak by się właśnie stało, gdyby jedna lub dwie rakiety dosięgły celu. Lecz tym razem wokół panowała cisza, a w niespełna godzinę przerzucili ze Strefy pluton F. Wypuścili nas ze wstrząsowego po paru godzinach i przede wszystkim zakazali opowiadać komukolwiek o tym, co zaszło. Oczywiście Ngumi nie mieli zamiaru przestrzegać tego polecenia. AUTOMATYCZNE KAMERY ZAPISAŁY AKCJĘ i jedna z kopii wpadła w ręce Ngumich. Stała się doskonałym narzędziem propagandowym w świecie, gdzie śmierć lub gwałt nikogo nie szokowały. Dla obiektywu kamery dziesięciu towarzyszy Juliana nie było młodymi mężczyznami i kobietami, bezbronnymi pod gradem ołowianych pocisków. Byli natomiast symbolem zwycięstwa, triumfalnym dowodem słabości Aliantów w obliczu całkowitego oddania Ngumich. Alianci nazwali to paranoicznym atakiem kamikadze dokonanym przez dwóch fanatyków zabijania i oznajmili, że podobna sytuacja już nigdy się nie powtórzy. Jednak nie nagłośnili faktu, że tydzień później cały miejscowy personel Portobello został zwolniony i zastąpiony amerykańskimi poborowymi. Miało to niedobry wpływ na gospodarkę samego Portobello, jako że baza była największym źródłem dochodu tamtejszych mieszkańców. Panama cieszyła się „klauzulą najwyższego uprzywilejowania”, lecz nie była pełnoprawnym członkiem Sojuszu, więc chociaż teoretycznie posiadała ograniczony dostęp do nanofaktur, w granicach kraju nie było ani jednej takiej maszyny. W podobnej niestabilnej sytuacji znajdowało się prawie dwa tuziny małych krajów. Dwie nanofaktury w Houston były zarezerwowane dla Panamy. O ich zastosowaniu decydował Panamski Komitet do spraw Importu i Eksportu. Houston dostarczało im „księgę życzeń” – specyfikację czasu produkcji poszczególnych towarów oraz surowców, jakich miała dostarczyć Strefa Kanału. Samo mogło dostarczyć jedynie powietrze, wodę i brud. Jeśli coś wymagało uncji platyny albo odrobiny dysprozu, zadaniem Panamy było zdobyć to. Nieważne gdzie i jak. Maszyna miała swoje ograniczenia. Można było dać jej wiadro węgla i w zamian otrzymać doskonałą replikę Diamentu Nadziei, z której byłby szykowny przycisk do papieru. Oczywiście, jeśli chciało się mieć złotą koronę należało dostarczyć nieco złota. Do zrobienia bomby atomowej potrzebne było kilka kilogramów plutonu. Jednakże ładunki rozszczepialne nie figurowały w „księdze życzeń”. Tak samo jak żołnierzyki czy inne wytwory zaawansowanej techniki wojskowej. Samoloty oraz czołgi były w porządku i bardzo często pojawiały się na listach zamówień. Oto jak rzeczy stały: dzień po opuszczeniu Portobello przez miejscowych pracowników, Panamski Zarząd do spraw Importu i Eksportu przedstawił Sojuszowi szczegółowy raport o spadku dochodów. (Nie ulegało wątpliwości, iż ktoś przewidział taką ewentualność.) Po paru dniach przepychanek zgodzono się ostatecznie na zwiększenie limitu godzin korzystania z nanofaktur z czterdziestu ośmiu do pięćdziesięciu czterech roboczogodzin, z jednoczesnym jednorazowym kredytem wartości pół miliarda dolarów w rzadkich minerałach. Zatem gdyby premier zażyczył sobie rolls–royce’a ze złotym podwoziem, to mógł go mieć. Jednak nie byłby on kuloodporny. Oficjalnie Sojusz nie dbał o rodzaj zamówień, z jakimi zwracały się państwa– klienci. W Panamie przynajmniej istniały pozory demokracji, gdyż Zarząd do spraw Importu i Exportu miał wśród swoich członków doradców, tak zwanych compradores, wybieranych po jednym z każdej prowincji i okręgu. Tak więc czasem dochodziło do dobrze nagłośnionego importu mającego usatysfakcjonować wyłącznie najbiedniejszych. Podobnie jak w Stanach Zjednoczonych, teoretycznie była to na pół socjalistyczna gospodarka oparta na elektronicznym pieniądzu. Rząd troszczył się o zaspokojenie podstawowych potrzeb, podczas gdy ludność zarabiała na artykuły luksusowe, płacąc za nie kartami płatniczymi lub gotówką. Jednak w Stanach Zjednoczonych do luksusów zaliczały się jedynie rozrywka i potrzeby duchowe. W Strefie Kanału należały do nich medycyna i mięso, które o wiele częściej kupowano za gotówkę, niż płacąc plastikowymi kartami. Taka sytuacja i polityka północy budziła ogromne niezadowolenie, co wywoływało paradoksalny efekt wspólny dla większości państw–klientów: z powodu takich incydentów jak masakra w Portobello Panama z pewnością jeszcze przez długi czas nie dostanie własnych nanofaktur, a jednocześnie bezpośrednim źródłem niezadowolenia, które doprowadziło do masakry, był brak tego magicznego pudełka. PRZEZ PIERWSZY TYDZIEŃ PO MASAKRZE nie dawali nam spokoju. Ogromne zainteresowanie opinii publicznej, będące siłą napędową „zadymiarskiej manii” i zwykle skupiające się na bardziej interesujących plutonach, teraz skoncentrowało się głównie na nas. Środki przekazu również nie zostawały w tyle. W kulturze opartej na wiadomościach było to wydarzenie roku. Bazy takie jak Portobello były atakowane bez przerwy, lecz po raz pierwszy zostało pogwałcone sanktuarium operatorów. Władze, a za nimi również media, kładły szczególny nacisk na fakt, że zabici operatorzy nie byli podłączeni do maszyn. Wypytywano nawet niektórych z moich studentów, by wybadać, jak to znoszę, na co ci natychmiast stanęli w mojej obronie, mówiąc, że na zajęciach wszystko jest po staremu. Co oczywiście dowodziło, jaki był ze mnie wyprany z uczuć gość, lub jaki twardy lub psychicznie okaleczony – w zależności od reportera. Właściwie wszystko to mogłoby być po trosze prawdą, a może po prostu sala ćwiczeń z fizyki molekularnej nie jest najlepszym miejscem do omawiania ludzkich uczuć. Kiedy spróbowali wnieść kamerę na moje zajęcia zawołałem trepa i kazałem mu ich wyrzucić. Po raz pierwszy w mojej akademickiej karierze stopień sierżanta okazał się bardziej przydatny od dyplomu. Dzięki temu mogłem po zakończeniu zajęć polecić dwom trepom, żeby trzymali reporterów z dala ode mnie. Jednak przez cały tydzień wciąż śledziła mnie co najmniej jedna kamera, co uniemożliwiało mi kontakt z Amelią. Mogła oczywiście wejść do budynku, gdzie mieszkałem i udawać, że przyszła odwiedzić kogoś innego, jednak ryzyko, że ktoś powiąże fakty lub przypadkowo zobaczy ją wchodzącą do mego mieszkania, było zbyt duże. W Teksasie nadal żyli ludzie, którzy nie byliby zadowoleni z tego, że biała kobieta wzięła sobie czarnoskórego kochanka, w dodatku o piętnaście lat młodszego. Nawet na uniwersytecie mogłyby znaleźć się takie osoby. Do piątku zainteresowanie sprawą zaczęło opadać, mimo to Amelia i ja przychodziliśmy do klubu osobno. Zabierałem również trepa, który trzymał straż na zewnątrz. Raz niespostrzeżenie udało nam się objąć w toalecie. Przez resztę czasu udawałem, że jestem głównie zainteresowany rozmowami z Martym i Franklinem. Marty potwierdził moje przypuszczenia. – Autopsja wykazała, że połączenie z twoim zmiennikiem zostało przerwane przez strzał, który go zabił. Zatem nie ma powodu, żebyś miał się czuć inaczej niż zwykle po rozłączeniu. – W pierwszej chwili nie zdawałem sobie sprawy, że zginął – powiedziałem, nie po raz pierwszy. – Odbierałem tak silny i chaotyczny przekaz od reszty plutonu. Od tych, których zmiennicy byli ranni, ale wciąż żywi. – To nie było tak stresujące, jak połączenie z kimś, kto już jest martwy – powiedział Franklin. – Większość z was przez to przeszła. – Sam nie wiem. Jeśli ktoś umiera w klatce, to zwykle na atak serca lub zawał. Nie rozpruwa cię grad ołowiu. Luźne połączenie oddaje ci jakieś dziesięć procent odczuć, ale to i tak cholernie dotkliwy ból. Kiedy umarła Carolyn... – Musiałem odchrząknąć. – Poczułem tylko nagły ból głowy i już jej nie było. Tak jakbym się odłączył. – Przykro mi – rzekł Franklin i napełnił nasze kieliszki. Trunek był podrobionym Lafite Rothschild rocznik ‘28, uznawanym dotychczas za wino stulecia. – Dzięki. Minęło już tyle czasu. – Piłem małymi łykami. Wino było dobre, choć zapewne nie potrafiłem w pełni docenić jego smaku. – Najgorsze... naprawdę najgorsze było to, iż nawet nie dotarło do mnie, że ona umarła. Nikt w plutonie się nie zorientował. Po prostu staliśmy na wzgórzu, czekając aż nas zabiorą. Myślałem, że to awaria łącz. – Na szczeblu kompanii wiedzieli – rzekł Marty. – Jasne. Tylko nie chcieli nam powiedzieć, żeby nie ryzykować jakichś komplikacji. Kiedy wróciliśmy, jej klatka była pusta. Odszukałem lekarkę. Powiedziała mi, że zeskanowała mózg i że nie ma czego ratować. Już ją zabrali na sekcję. Marty, opowiadałem ci to już kilka razy. Wybacz. Marty ze współczuciem potrząsnął głową. – Tego nie da się zapomnieć. Nie uciekniesz przed tym. – Powinni was zbudzić wszystkich naraz, kiedy dotarliście na miejsce – dodał Franklin. – Potrafią przejąć sztywnych żołnierzyków równie łatwo jak i żywych. Przynajmniej wiedzielibyście, co jest grane. Zanim ją zabrali. – Sam nie wiem. Mgliście pamiętałem całe to wydarzenia. Oczywiście wiedzieli, że kochaliśmy się, więc zanim mnie zbudzili byłem już na środkach uspokajających. Okazana mi troska w dużym stopniu polegała na terapii lekami i rozmowach, a wkrótce przestałem zażywać leki i miejsce Carolyn zajęła Amelia. Na swój sposób. Poczułem nagły przypływ frustracji i tęsknoty, częściowo z powodu Amelii i tego głupiego tygodnia odizolowania, a częściowo z powodu przeszłości. Nigdy nie będzie drugiej Carolyn i nie tylko dlatego, że nie żyła. Tamta część mnie także umarła. Rozmowa przeszła na bezpieczniejsze tematy. Konkretnie na film, który nie podobał się nikomu z nas, oprócz Franklina. Udawałem zainteresowanie dyskusją. W międzyczasie wciąż rozmyślałem o samobójstwie. Takie myśli nigdy mnie nie nawiedzają, kiedy jestem podłączony. Może armia wie o nich i w jakiś sposób potrafi je opanować. Wiem, że sam to robię. Nawet Candi dostrzegła tylko nikły ich ślad. Jednak nie zdołam utrzymać tego stanu rzeczy przez kolejne pięć lat zabijania i umierania. A wojna na pewno się nie skończy. Kiedy o tym myślę nawet nie jest mi smutno. To nie będzie porażka, lecz ucieczka i pytanie brzmi nie „czy” tylko „kiedy i jak”. Myślę, że kiedy stracę Amelię, zostanie wyłącznie „kiedy”. Jedyną odpowiedzią na pytanie „jak”, jest ta, iż stanie się to w trakcie połączenia. Może zabiorę ze sobą paru generałów. Na razie nie będę się fatygował i układał planów. Wiem jednak, gdzie w Portobelio zamieszkują generałowie. Budynek 31. Po tylu latach praktyki podłączenie się do żołnierzyków pilnujących obiektu to dla mnie żaden problem. Są sposoby na to, by odwrócić ich uwagę na kilka sekund. Spróbuję nie zabić po drodze żadnego trepa. – Hej, Julianie. Pobudka! To był Reza siedzący przy stoliku obok. – Przepraszam. Zamyśliłem się. – No to wróć do nas i pomyśl. Mamy pytanie z zakresu fizyki, na które Blaze nie potrafi odpowiedzieć. Wziąłem swojego drinka i podszedłem do nich. – Zatem nie chodzi o cząsteczki. – Nie. To coś znacznie łatwiejszego. Dlaczego woda wypływająca z wanny na półkuli północnej płynie w jedną stronę, a na półkuli południowej w drugą? Spojrzałem na Amelię – poważnie kiwnęła głową. Znała odpowiedź i Reza prawdopodobnie też. Chcieli zaoszczędzić mi wojennych rozmów. – To proste. Cząsteczki wody są namagnesowane. Zawsze wskazują na północ lub południe. – Co za bzdura – stwierdziła Belda. – Nawet ja wiedziałbym, gdyby były namagnesowane. – Prawdą jest, że to historyjka dla starych bab. Wybacz sformułowanie. – Ja jestem stara – odparła. – Woda spływa w jedną stronę lub drugą w zależności od rozmiaru i kształtu wanny, oraz cech powierzchni występujących w pobliżu odpływu. Ludzie podążają przez życie, wierząc w tę bajkę o półkulach, a nie zdają sobie sprawy z tego, że niektóre umywalki w ich domach skierowane są w złą stronę. – Muszę iść do domu i sprawdzić to – oznajmiła Belda. Opróżniła swój kieliszek i powoli wstała z fotela. – Bądźcie grzeczne, dzieci. Poszła pożegnać się z resztą. Reza uśmiechnął się do jej pleców. – Myślała, że czujesz się tu osamotniony. – Smutny – dodała Amelia. – Ja też tak pomyślałam. Miałeś takie okropne przejścia, a my tutaj znowu wyciągamy je na wierzch. – To coś, czego nie uwzględnili w programie szkolenia. Może częściowo. Podłączają cię do zapisu chwili, w której ludzie konali, początkowo luźno, następnie coraz silniej. – Niektóre świry robią to dla zabawy – wtrącił Reza. – Taak. Dlaczego więc mnie nie zastąpią? – Widziałam takie ogłoszenie – wzdrygnęła się Amelia. – Połączenie z ludźmi ginącymi w wypadkach samochodowych. Egzekucje. – Te spod lady są gorsze. – Ralph wypróbował kilka, a ja za jego pośrednictwem. – Nasi zmiennicy, którzy zginęli... ich zapisy zapewne są już na rynku. – Czy rząd nie może... – Ha, rząd to uwielbia – wtrącił Reza. – Prawdopodobnie mają specjalną komisję rekrutacyjną troszczącą się o to, żeby w sklepach nie zabrakło lewych nagrań. – Sam nie wiem – odparłem. – Armia niechętnie przyjmuje tych, którzy już mają łącze. – Ralph miał – przypomniała Amelia. – On miał inne zalety. Wojsko chciałoby, żebyś uważała podłączenie za coś całkowicie związanego z armią. – To naprawdę interesujące – zauważył Reza. – Ktoś umiera, a ty czujesz jego cierpienie? Wolałbym raczej... – Nie rozumiesz, Rez. Ktoś umiera, a ty czujesz się jakby lepszy. Dzielisz to przeżycie i... – Nagle wspomnienie Carolyn powróciło ze wstrząsającą siłą. – No cóż, w wyniku tego śmierć wydaje ci się mniej straszna. Któregoś dnia to kupisz. Duża rzecz. – I żyje się dalej? Chciałem powiedzieć, czy oni żyją dalej? W tobie? – Jedni tak, inni nie. Spotka się ludzi, których nie chciałoby się nosić w swej głowie. Tacy umierają w dniu, w którym giną. – Ale Carolyn pozostanie w tobie na zawsze – powiedziała Amelia. Odrobinę za długo zwlekałem z odpowiedzią. – Oczywiście. A kiedy umrę, podłączeni do mnie ludzie także będą ją pamiętać i przekażą innym. – Wolałabym, żebyś tak nie mówił – odrzekła Amelia. Rez, który od lat wiedział, że jesteśmy razem przytaknął. – To przypomina wrzód, który nieustannie jątrzysz. Jakbyś wciąż gotował się na śmierć. O mało nie wybuchnąłem. Dosłownie policzyłem do dziesięciu. Reza otworzył usta, ale nie dopuściłem go do głosu. – Czy wolałabyś żebym po prostu przyglądał się umierającym ludziom, czuł jak umierają, po czym wracał do domu i pytał: „Co dziś na obiad?” – Opuściłem głos do szeptu. – Co byś o mnie myślała, gdyby mnie to nie bolało? – Przykro mi. – Niepotrzebnie. Mnie jest przykro, że straciłaś dziecko, ale pogodziłaś się z tym. My przechodzimy przez to wszystko i w mniejszym lub większym stopniu przyswajamy to sobie, i stajemy się tacy jakimi jesteśmy. – Julianie – powiedział ostrzegawczym tonem Reza – może powinniśmy odłożyć tę rozmowę na później. – Doskonały pomysł – przytaknęła Amelia, wstając. – I tak muszę iść do domu. Dała znak robotowi, który ruszył po jej płaszcz i torbę. – Weźmiemy jedną taksówkę? – zapytałem. – Niekoniecznie – odparła obojętnie. – Koniec miesiąca. Mogła zapłacić za przejazd nie wykorzystanymi punktami rozrywkowymi. Innym punkty już się skończyły, więc kupiłem mnóstwo wina, piwa oraz szampana i wypiłem więcej, niż powinienem. Tak samo Reza: jego samochód nie pozwolił mu prowadzić. Pojechał ze mną i z moimi dwoma trepami. Kazałem im wysadzić się przy bramie miasteczka akademickiego, po czym pieszo poszedłem do Amelii dwa kilometry w zimnej mżawce. Ani śladu dziennikarzy. Wszystkie światła były zgaszone. Na zegarku dochodziła druga. Wszedłem od tyłu i poniewczasie przyszło mi do głowy, że może powinienem zadzwonić do drzwi. A jeśli nie była sama? Zapaliłem światło w kuchni i z lodówki wyciągnąłem ser oraz sok z winogron. Usłyszała moje krzątanie i przyszła, przecierając oczy. – Żadnych reporterów? – zapytałem. – Wszyscy siedzą pod moim łóżkiem. Stanęła za mną i położyła ręce na moich ramionach. – Dostarczymy im jakiś temat? Obróciłem się na krześle i wtuliłem twarz między jej piersi. Jej skóra miała ciepły zapach snu. – Przepraszam za to, co powiedziałem wcześniej. – Przeszedłeś przez zbyt wiele. Chodź. Pozwoliłem zaprowadzić się do sypialni, gdzie rozebrała mnie jak dziecko. Wciąż jeszcze byłem lekko pijany, ale ona ma sposoby, żeby temu zaradzić. Głównie cierpliwością, ale nie tylko. Spałem jak zabity i zbudziłem się w pustym domu. Na kuchence zostawiła mi kartkę. Dowiedziałem się z niej, że ma zaplanowane zajęcia o ósmej czterdzieści pięć i spotka się ze mną na zebraniu w porze lunchu. Było po dziesiątej. Sobotnie zebranie; nauka nigdy nie śpi. Znalazłem jakieś czyste ubranie w w szufladzie „mojej” szufladzie i poszedłem wziąć szybki prysznic. DZIEŃ PRZED POWROTEM DO PORTOBELLO miałem spotkanie z Zarządem Przydziałów Luksusowych w Dallas – ludźmi zajmującymi się specjalnymi zamówieniami dla nanofaktur. Pojechałem jednoszynową kolejką i dzięki temu mogłem rzucić okiem na przesuwającą się za oknem panoramę Fort Worth, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Do Dallas miałem trzydzieści minut jazdy, a potem jeszcze godzinę zatłoczonymi ulicami, by wreszcie znaleźć się w ZPL, zajmującym spory teren poza granicami miasta. Zarząd był właścicielem szesnastu nanofaktur oraz setek cystern i pojemników z surowcami, a także przeróżnymi nanododatkami scalającymi je na miliony sposobów. Nie miałem czasu, żeby pospacerować po okolicy, lecz rok wcześniej, razem z Rezą i jego przyjacielem, byliśmy tu wraz z przewodnikiem. Nagle wpadłem na pomysł, żeby kupić Amelii coś specjalnego. Nie obchodziliśmy co prawda urodzin ani świąt, ale w następnym tygodniu przypadała druga rocznica naszego pierwszego razu. (Nie prowadzę pamiętnika. Po prostu następnego dnia oboje nie dokonaliśmy wpisów w naszych dziennikach laboratoryjnych.) Opiniodawcą mojej prośby był pięćdziesięcioletnim mężczyzną o skwaszonym wyrazie twarzy. Przeczytał wniosek z obojętną i ponurą miną. – Pan nie chce tej biżuterii dla siebie. To dla jakiejś kobiety? Kochanki? – Tak, oczywiście. – A więc będzie mi pan musiał podać jej nazwisko. Zawahałem się. – Właściwie to ona nie jest moją... – Mnie nie interesują stosunki między wami. Po prostu chcę wiedzieć, kto ostatecznie będzie w posiadaniu przedmiotu. Jeśli pański wniosek zaaprobuję. – Amelia Blaze Harding – powiedziałem. – Moja współpracowniczka. Zapisał dane. – Ona także mieszka na terenie uniwersytetu? – Zgadza się. – Pod tym samym adresem, co pan? – Nie. Nie jestem pewien co do jej adresu. – No cóż, sprawdzimy. – Zrobił minę kogoś, kto właśnie wyssał cytrynę, po czym próbował się uśmiechnąć. – Nie widzę żadnego powodu, by panu odmówić. Drukarka na jego biurku zasyczała i wypluła z siebie kartkę papieru. – To będzie pięćdziesiąt trzy kredyty towarowe – rzekł urzędnik. – Jeśli podpisze pan tutaj, za pół godziny będzie pan mógł odebrać towar w sekcji szóstej. Podpisałem. Można było uznać, że oddałem przeszło miesięczny przydział kredytów za garść zmodyfikowanego piasku. Albo inaczej: wymieniłem pięćdziesiąt trzy bezwartościowe żetony na coś, co zaledwie pół wieku temu byłoby dosłownie bezcenne. Poszedłem wzdłuż wiodącej w kierunku numerów od 1 do 8 czerwonej, rozdzielającej się linii. Wybrałem odnogę biegnącą do sekcji od 5 do 8. Szeregi pomieszczeń skrywających ludzi siedzących przy biurkach i powoli wykonujących pracę, którą maszyny zrobiłyby lepiej i szybciej. Tylko że maszyny nie potrzebowały dodatkowych kredytów na towary i rozrywkę. Przez obrotowe drzwi wszedłem do przyjemnej rotundy zbudowanej wokół ogródka skalnego. Płynął tam mały srebrzysty strumyk, który zraszał swą wodą egzotyczne rośliny wyrastające ze żwiru rubinów, diamentów, szmaragdów i tuzinów innych błyszczących kamieni, których nawet nie umiałbym nazwać. Zgłosiłem się przy konsoli sekcji 6, gdzie usłyszałem, że muszę poczekać jeszcze pół godziny. Na szczęście była tutaj kafejka z półkoliście rozmieszczonymi stolikami, zajmującymi połowę ogródka. Pokazałem swój wojskowy identyfikator i zamówiłem zimne piwo. Na stole, przy którym usiadłem, ktoś zostawił złożony egzemplarz meksykańskiej gazety „ˇSexo!”, więc przez pół godziny doskonaliłem swoje umiejętności językowe. Kartka na stole objaśniała, że znajdujące się tu kamienie szlachetne zostały odrzucone ze względu na defekty estetyczne i produkcyjne. Niemniej jednak nie można ich było nabyć. Konsola wywołała moje nazwisko. Podszedłem i wziąłem białą kopertę. Ostrożnie ją otworzyłem. Było to dokładnie to, co zamówiłem, choć robiło większe wrażenie niż na zdjęciu. Złoty naszyjnik z ciemnozielonym kamieniem nocy wewnątrz otoczki z małych rubinów. Kamienie nocy istniały na rynku od niedawna. Ten przypominał onyksowe jajeczko, z jakby wtopionym wewnątrz zielonkawym światłem. Kiedy się go obracało, zieleń zmieniała kształt: z kwadratu w romb i z rombu w krzyż. Będzie wyglądać dobrze na jej delikatnej skórze, czerwień i zieleń będące odbiciem jej włosów i oczu. Miałem nadzieję, że nie uzna tego za nazbyt dla niej egzotyczne. Wracając pociągiem, pokazałem naszyjnik kobiecie, która siedziała obok. Powiedziała, że jest piękny, lecz chyba zbyt ciemny dla kobiety o czarnej skórze. Powiedziałem, że się nad tym zastanowię. Zostawiłem go na kosmetyczce Amelii razem z notką przypominającą, że to już dwa lata. I wróciłem do Portobello. JULIAN URODZIŁ SIĘ W MIEŚCIE UNIWERSYTECKIM i wyrastał wśród ludzi nie będących otwarcie rasistami. W miastach takich jak Detroit i Miami zdarzały się zamieszki na tle rasowym, jednak ludzie traktowali je jako problemy wielkich metropolii, odległe od ich wygodnej codzienności. Co było bliskie prawdy. Jednak wojna z Ngumi zmieniła rasowe poglądy białej Ameryki, albo – jak twierdzili cynicy – pozwoliła otwarcie wyrażać prawdziwe uczucia. Czarnoskórzy stanowili najwyżej połowę żołnierzy w oddziałach wroga, lecz do tej połowy należeli ich przywódcy pokazywani w wiadomościach. I widać było, jak bardzo złaknieni są krwi białych. Julian doskonale zdawał sobie sprawę z paradoksu, jakim był fakt, iż aktywnie uczestniczy w procesie nastawiania białych Amerykanów przeciw czarnym. Jednakże taki typ białego był nieobecny w jego życiu osobistym i codziennym. Tamta kobieta w pociągu dosłownie należała do innego świata. Ludzie na uniwersytecie byli w większości biali, ale nie zwracali uwagi na kolor skóry. Ci, z którymi się łączył, może początkowo byli rasistami, ale to im mijało. Nie możesz uważać czarnych za coś gorszego, jeśli przez dziesięć dni każdego miesiąca żyjesz wewnątrz czarnej skóry. NASZE PIERWSZE ZADANIE MIAŁO wszelkie dane po temu, by je sknocić. Mieliśmy „doprowadzić na przesłuchanie” – czyli porwać – kobietę podejrzaną o to, że jest przywódczynią rebeliantów. Była merem w San Ignacio, miasteczku położonym wysoko pośród deszczowego lasu. Mieścina była tak mała, że dwóch spośród nas zniszczyłoby ją w ciągu kilku minut. Okrążyliśmy ją lecącym cicho lotnikiem. Oglądaliśmy teren w podczerwieni, porównując go z mapami i zdjęciami wykonanymi z niskiej orbity. Miejsce nie było dobrze bronione. Zasadzki zastawione przy wjeździe i wylocie z miasta. Rzecz jasna, mogły tu gdzieś być zautomatyzowane stanowiska obrony, które nie zdradzają się wydzielanym ciepłem ciała. Jednak tutaj byli na to za biedni. – Spróbujmy zrobić to po cichu – powiedziałem. – Zrzuć nas na tę plantację kawy. O, gdzieś tam. – W myślach wskazałem miejsce odległe mniej więcej dwa kilometry od miasta. – Candi i ja przedrzemy się przez plantację i podejdziemy do domu seniory Madero od tyłu. Zobaczymy, czy da się ją zgarnąć bez hałasu. – Julianie, powinieneś wziąć jeszcze co najmniej dwóch – rzekł Claude. – Tam na pewno jest instalacja alarmowa i pułapki. Zganiłem go bez słów, przekazując: Przecież wiesz, że wziąłem to pod uwagę. – Po prostu bądźcie gotowi na wypadek, gdyby coś zaczęło się dziać. Zaczynamy hałasować, wy w dziesiątkę wbiegacie na wzgórze w zwartym szyku i osłaniacie mnie z Candi. Kładziecie zasłonę dymną, a my walimy w dół doliny i dalej w kierunku wzniesienia. Wyczułem, jak lotnik przekazuje informacje i po sekundzie potwierdza, że przejęcie może nastąpić. – Teraz – powiedziałem i w dwunastu spadliśmy z zimnego nocnego nieba. Zachowaliśmy dystans pięćdziesięciu metrów jeden od drugiego. Po minucie czarne spadochrony zaszeleściły i pożeglowaliśmy niewidzialni wprost na hektary niskich krzewów kawy, w których nawet ktoś o normalnym wzroście z trudem zdołałby się ukryć. Podjęliśmy wkalkulowane ryzyko. Gdybyśmy wylądowali bliżej miasta, narobilibyśmy za dużo hałasu. Łatwo było utrafić między równe rzędy rosnących drzew. Zapadłem się po kolana w miękkiej, wilgotnej ziemi. Spadochrony odpięły się, po czym zwinęły w ciasne cylindry i w końcu stopiły w jednolite kostki cegieł. Prawdopodobnie dokonają żywota jako fragment muru lub płotu. Pozostali weszli cicho między drzewka i ukryli się. W tym czasie Candi i ja wspinaliśmy się pod górę, klucząc bezszelestnie pomiędzy krzewami i omijając zarośla. – Pies – powiedziała i zastygliśmy. Z miejsca, w którym stałem, trochę za nią, nie zdołałem go dostrzec, ale poprzez jej czujniki odbierałem zapach sierści i oddech, a potem kształt w podczerwieni. Zbudził się i usłyszałem początek warkotu, zakończony stuknięciem wystrzelonej strzałki usypiającej. Miałem nadzieję, że go nie zabije, gdyż zawierała dawkę przeznaczoną dla człowieka. Dalej ujrzeliśmy starannie przystrzyżony trawnik, rosnący na tyłach posiadłości Madero. Kiedy skakaliśmy, w oknach domu nie paliło się światło. Za zamkniętym oknem usłyszeliśmy dwa ściszone głosy. Rozmowa toczyła się zbyt szybko i ze zbyt silnym akcentem, abyśmy zdołali cokolwiek zrozumieć, lecz ton głosów nie pozostawiał żadnych wątpliwości – senora Madero i jakiś mężczyzna byli zaniepokojeni. Szeptali do siebie nerwowo. Spodziewają się towarzystwa – pomyślała Candi. Teraz – odpowiedziałem. Cztery kroki wystarczyły, by znalazła się pod oknem, a ja przy tylnych drzwiach. Jedną ręką zbiła szybę, a drugą odpaliła dwie strzałki. Wyrwałem drzwi z zawiasów i wszedłem pod grad kul. Dwóch ludzi z pistoletami maszynowymi. Uśpiłem obu i ruszyłem w stronę kuchni. Alarm zawył trzy razy zanim go odnalazłem i zerwałem ze ściany. Dwóch, trzech ludzi zbiegających schodami. Dym i środek wymiotny – pomyślałem do siebie i Candi, a następnie wrzuciłem dwa granaty do holu. Użycie tego drugiego było pewnym ryzykiem, jako że nasz cel stracił przytomność i nie mogliśmy dopuścić do tego, aby wdychał gaz i udusił się własnymi wymiocinami. A zresztą i tak musieliśmy działać szybko. Dwoje ludzi leżało bezwładnie na kuchennym stole. Spostrzegłem skrzynkę z bezpiecznikami i strzaskałem ją. Pomieszczenie pogrążyło się w ciemnościach, lecz Candi i ja widzieliśmy jasnoczerwone kształty na tle purpurowej kuchni. Uniosłem Madero oraz jej towarzysza i rozpoczęliśmy odwrót w kierunku holu. Wśród odgłosów kaszlu i wymiotowania usłyszałem szczęk ładowanej broni i trzask bezpiecznika. Przesłałem sygnał Candi, która wstawiła rękę przez okno i zwaliła połowę ściany. Dach zapadł się z jękiem, po czym runął w dół, a ja w tym czasie znalazłem się już na zewnątrz wraz z moimi gośćmi. Zostawiłem mężczyznę i uniosłem Madero niczym dziecko. Zaczekajmy na pozostałych – przekazałem, zupełnie niepotrzebnie. Z oddali słychać było tubylców biegnących żwirową drogą w kierunku domu., jednakże nasi ludzie poruszali się szybciej. Dziesięciu czarnych olbrzymów wyskoczyło z lasu za naszymi plecami. Zasłona dymna tu, tu i tu – poleciłem w myślach. – Włączyć światła. Biały dym otoczył nas półkolem, tworząc w połączeniu ze światłem lamp nieprzenikliwą, oślepiającą zaporę. Odwróciłem się tyłem, osłaniając Madero przed kulami i promieniami laserów. Wszyscy rzucić ŚW i rozdzielić się. Dwanaście kanistrów środka wymiotnego eksplodowało z cichym plaśnięciem, kiedy ja biegłem już przez las. Pociski burczały i świstały mi bezsilnie nad głową. Sprawdziłem puls i oddech kobiety. Zważywszy na okoliczności, były w normie. Zbadałem także miejsce na karku, gdzie utkwiła strzałka. Już zdążyła wypaść i krwawienie ustała. Zostawiłaś wiadomość? Tak, na stole. Teraz pewnie leży przywalona sufitem – przekazała Candi. Mieliśmy bowiem legalne upoważnienie do porwania seniory Madero. Za ten świstek i jakieś sto pesos kupiłoby się filiżankę kawy, jeśli zostało kilka ziarenek, które nie poszły na eksport. Po wydostaniu się z lasu mogłem biec szybciej. Było coś niezwykle ożywczego w przeskakiwaniu ponad rzędami niskich drzewek kawowych, choć jakimś zakamarkiem umysłu cały czas wiedziałem, że leżę nieruchomo o setki mil stąd, wewnątrz opancerzonej plastikowej skorupy. Słyszałem odgłosy pozostałych członków grupy biegnących tuż za mną, a gdy wdrapywałem się na wzgórze, w kierunku miejsca zbiórki, także cichy syk i warkot nadlatującego śmigłowca i lotników. Kiedy odbierają tylko nas, robią to szybko: wyciągamy ramiona i chwytamy uchwyt podnośnika. Jednakże w przypadku transportu żywych ludzi helikopter musi wylądować, dlatego przydzielono mu dwóch lotników osłony. Stanąłem na szczycie i nadałem sygnał, a z helikoptera nadszedł odzew. Reszta plutonu podbiegła dwójkami i trójkami. Przyszło mi do głowy, że powinienem wezwać dwa helikoptery i dokonać normalnego odbioru pozostałej jedenastki. Przebywanie na otwartej przestrzeni nawet przez krótki czas było niebezpieczne dla wszystkich. Warkot śmigłowca dodatkowo przyciągał uwagę. Jakby w odpowiedzi na te rozmyślania, o pięćdziesiąt metrów na lewo ode mnie spadł pocisk moździerzowy. Pomarańczowy rozbłysk i głuche łupnięcie. Połączyłem się z lotnikiem na pokładzie helikoptera i wyczułem krótki spór, jaki toczył z dowództwem. Ktoś chciał, żebyśmy zostawili cel i wykonali planowy odwrót. Kiedy na horyzoncie pojawił się lotnik, spadł następny pocisk – jakieś dziesięć metrów za mną. Wtedy nadszedł zmieniony rozkaz: ustawić się w szyku do standardowego odbioru, a helikopter wykona go najwolniej jak to możliwe. Stanęliśmy w szeregu z rękami uniesionymi do góry i miałem tylko sekundę do namysłu, czy powinienem trzymać Madero lekko, czy też mocno. Osobiście byłem za tym drugim, a większość pozostałych zgodziła się ze mną. Może się myliliśmy. Podnośnik uniósł nas z przyspieszeniem 20 g. Dla żołnierzyka to żaden problem, lecz później okazało się, że kobieta ma złamane cztery żebra. Seniora Madero przebudziła się z wrzaskiem, kiedy dwa pociski eksplodowały na tyle blisko, żeby przedziurawić helikopter i uszkodzić Claude’a i Karen. Nie dostała odłamkiem, ale kiedy zobaczyła, że wisi kilkadziesiąt metrów nad ziemią i szybko unosi się w górę, zaczęła się szamotać, krzycząc i waląc mnie pięściami. Mogłem tylko chwycić ją mocniej, lecz obejmowałem ją ramieniem tuż poniżej piersi i obawiałem się, że ścisnę za silnie. Nagle znieruchomiała, zemdlona lub martwa. Mając zajęte ręce, nie mogłem zbadać jej pulsu ani oddechu, zresztą i tak nic nie więcej mógłbym zrobić, najwyżej ją upuścić. Po paru minutach wylądowaliśmy i stwierdziłem, że jeszcze oddycha. Zaniosłem ją do helikoptera, gdzie umieszczono ją na noszach przymocowanych klamrami do ściany. Dowództwo zapytało mnie, czy mamy jakieś kajdanki, co potraktowałem jako żart. Wyjaśniono mi, że ta kobieta naprawdę wierzy w sprawę. Jeśli zbudzi się na pokładzie wrogiego helikoptera wyskoczy, albo popełni samobójstwo w inny sposób. Rebelianci opowiadają straszliwe historie o tym, co wyprawiamy z więźniami, żeby zmusić ich do mówienia. To wszystko bzdury. Po co kogoś torturować, kiedy wystarczy uśpić, wywiercić w czaszce otwór i zainstalować łącze. W ten sposób nie da się skłamać. Oczywiście prawo międzynarodowe niezbyt klarownie wypowiada się w tej sprawie. Ngumi nazywają tę metodę „pogwałceniem podstawowych praw ludzkich”, my z kolei „humanitarnym przesłuchiwaniem”. Fakt, iż jeden przypadek na dziesięć kończy się śmiercią fizyczną lub kliniczną, w moich oczach stawia te praktyki w zdecydowanie negatywnym świetle. Trzeba jednak przyznać, że stosuje się je tylko wobec więźniów, którzy odmawiają współpracy. Znalazłem rolkę taśmy izolacyjnej i owinąłem nadgarstki, a potem klatkę piersiową i kolana kobiety, przywiązując ją w ten sposób do noszy. Zbudziła się, kiedy pętałem jej kolana. – Jesteście potworami – powiedziała nienagannym angielskim. – Jak każdy zrodzony z kobiety i mężczyzny. – Potwór i w dodatku filozof. Silnik helikoptera ryknął i wzbiliśmy się w górę. Ułamek sekundy wcześniej otrzymałem ostrzeżenie, dzięki czemu zdołałem utrzymać równowagę. Było to nieoczekiwane, a zarazem logiczne: co za różnica czy jestem tu, czy wiszę na zewnątrz? Po chwili maszyna wyrównała lot. – Chcesz się napić wody? – Tak, proszę. I środek przeciwbólowy. Z tyłu znajdowała się toaleta z bieżącą wodą i małymi papierowymi kubkami. Przyniosłem jej dwa i przyłożyłem do ust. – Obawiam się, że ze środkiem przeciwbólowym musimy poczekać do lądowania. – Mogłem ją uśpić ponownie, ale nie chciałem pogarszać jej stanu. – Co cię boli? – Klatka piersiowa i kark. Mógłbyś mi zdjąć tą cholerną taśmę? Nigdzie się nie wybieram. Skonsultowałem się z dowództwem i w mojej ręce błysnął długi na stopę, ostry jak brzytwa bagnet. Odsunęła się, przerażona, na ile pozwoliły jej więzy. – To tylko nóż. Przeciąłem taśmę na piersi i kolanach, po czym pomogłem kobiecie podnieść się do pozycji siedzącej. Zapytałem lotnika, który potwierdził, że najprawdopodobniej jest nieuzbrojona, więc uwolniłem jej ręce i stopy. – Mogę skorzystać z toalety? – Oczywiście. Wstała i zgięła się z bólu, chwytając się za bok. – Tędy. Nie mogłem się wyprostować w wysokim na siedem stóp przedziale ładunkowym, więc przesuwaliśmy się niezgrabnie – zgięty olbrzym pomagający zgiętemu karzełkowi. Pomogłem jej rozpiąć pasek i spodnie. – Proszę – powiedziała. – Bądź dżentelmenem. Odwróciłem się, lecz oczywiście wciąż ją widziałem. – Nie mogę być dżentelmenem. Jestem pięcioma kobietami i pięcioma mężczyznami pracującymi razem. – A więc to prawda? Każecie kobietom walczyć? – A pani nie walczy, seniora? – Bronię swojej ziemi i ludu. Gdybym nie patrzył jej w oczy, nie odczytałbym poprawnie tonu jej głosu. Spostrzegłem szybki ruch ręki w stronę kieszonki na piersi i schwyciłem ją, zanim dotarła do ust. Rozwarłem jej dłoń i odebrałem malutką pastylkę. Miała zapach gorzkich migdałów. Prymitywna technika. – To by nic nie dało – powiedziałem. – Reanimowalibyśmy cię i tylko miałabyś mdłości. – Zabijacie ludzi i przywracacie ich do życia, kiedy macie ochotę. Ale nie jesteście potworami. Włożyłem pastylkę do kieszeni na nodze i zmierzyłem ją uważnym spojrzeniem. – Gdybyśmy byli potworami, przywracalibyśmy ich do życia, wyciągali potrzebne informacje i zabijali ponownie. – A nie robicie tego. – Mamy w więzieniach przeszło osiem tysięcy waszych ludzi, oczekujących na repatriację po skończeniu wojny. Chyba łatwiej byłoby ich zabić, czyż nie? – Obozy koncentracyjne. Wstała, podciągnęła spodnie i znów usiadła. – Mocne słowa. To są obozy, w których trzymamy kostarykańskich więźniów pod obserwacją ONZ i Czerwonego Krzyża, dbających, by nie stała im się krzywda. Zresztą sama zobaczysz. Nieczęsto zdarza mi się bronić polityki Aliantów, lecz taki fanatyzm to interesujące zjawisko. – Jeśli dożyję. – To zależy tylko od ciebie. Nie wiem, ile jeszcze zostało ci tabletek. Przez lotnika połączyłem się z dowództwem i wywołałem funkcję analizatora mowy. – To była jedyna – odparła, zgodnie z moimi oczekiwaniami. Analizator potwierdził, że mówiła prawdę. Trochę mi ulżyło. – A zatem będę jednym z waszych jeńców wojennych. – Prawdopodobnie. Jeżeli nie okaże się, że wzięto cię za kogoś innego. – Nigdy nie strzelałam z broni. Nikogo nie zabiłam. – Mój dowódca też. Ma stopnie naukowe z teorii wojskowości oraz łączności cybernetycznej, jednak nigdy nie była żołnierzem. – A jednak zabiła. Wielu z nas. – A ty pomagałaś zaplanować atak na Portobello. Rozumując w ten sposób, zabiłaś moich przyjaciół. – Nie zabiłam – odparła. Pospiesznie, zdecydowanie, kłamliwie. – Zabiłaś ich, kiedy pozostawałem w bardzo bliskim kontakcie z ich umysłami. Niektórzy zginęli okrutną śmiercią. – Nie. Nie. – Nie próbuj mnie okłamywać. Potrafię przywracać ludzi do życia, pamiętasz? Jedną myślą mógłbym zniszczyć waszą wioskę. I potrafię rozpoznać, kiedy kłamiesz. Przez chwilę nie mówiła nic, rozważając moje słowa. Pewnie słyszała o analizatorach głosu. – Jestem merem San Ignacio. Ta sprawa wywoła reperkusje. – Nie prawne. Mamy nakaz aresztowania, podpisany przez gubernatora waszej prowincji. Wydała dźwięk przypominający splunięcie. – Pepe Ano. Naprawdę nosił włoskie nazwisko Pellipianocio, lecz jej Hiszpanie wymawiali je tak, że brzmiało jak „Joe Asshole” . – Rozumiem, że on nie cieszy się sympatią rebeliantów. A jednak był jednym z was. – Swoją plantację kawy odziedziczył po wujku, ale był tak kiepskim farmerem, że nie wyhodowałby nawet rzodkiewki. Kto kupił jego ziemię, kupił i jego. Sądziła, że tak wygląda prawda i prawdopodobnie miała rację. – Nie namawialiśmy go – powiedziałem, zgadując. Nie wiedziałem wiele o mieście ani o historii prowincji. – Sam do nas przyszedł. Zadeklarował... – Ha, no pewnie. Tak samo jak głodny pies przychodzi do każdego, kto da mu jeść. Nie możecie udawać, że on nas reprezentuje. – Właściwie, seniora, nikt nas o nic nie pytał. Czy z waszymi żołnierzami ktoś konsultuje rozkazy? – My... Nic nie wiem na ten temat. To przesądzało sprawę. Doskonale wiedziała, że ich żołnierze uczestniczą w procesie podejmowania decyzji. Osłabiało to nieco ich zdolność bojową, ale przynajmniej w pewnym stopniu legitymizowało nazwę Demokratycznej Armii Ludowej, którą sobie nadali. Helikopter nagle zachybotał w lewo i w prawo, przyspieszając. Wysunąłem ramię, żeby powstrzymać ją od upadku. – Rakieta – powiedziałem, przez cały czas utrzymując kontakt z lotnikiem. – Szkoda, że chybiła. – Seniora, pani jest jedyną żywą istotą na pokładzie. Reszta siedzi bezpiecznie w Portobello. Uśmiechnęła się. – Chyba nie całkiem bezpiecznie. Czy nie o to chodziło w tym małym porwaniu? KOBIETA NALEŻAŁA DO tych dziewięćdziesięciu procent szczęśliwców, którym udało się przeżyć wszczepienie złącza. Znała nazwiska trzech dalszych tenientes biorących udział w masakrze Portobello. Za udział w ataku na bazę dostała karę śmierci, ale wyrok zmieniono na dożywocie. Wysłano ją do dużego obozu dla jeńców wojennych w Strefie Kanału. Złącze na potylicy było gwarancją, że nie przyłączy się tam do konspiracji. Cztery godziny, jakie upłynęły zanim przewieziono ją do Portobello i zainstalowano złącze, wystarczyły, żeby tenientes ze swymi rodzinami rozpłynęli się w buszu i zeszli do podziemia – prawdopodobnie by wrócić. Mieliśmy w aktach ich odciski palców i wzory tęczówek, ale żadnej pewności, że są autentyczne. Mieli całe lata na to, żeby je podmienić. Każdy z nich mógł pojawić się przy wejściu do bazy w Portobello z podaniem o pracę. Oczywiście Sojusz zwolnił wszystkich pracowników pochodzenia hiszpańskiego pracujących w bazie i mógł uczynić to samo w całym mieście, a nawet w kraju. Na dłuższą metę jednak mogło się to okazać bezproduktywne. Sojusz dawał pracę jednemu na trzech zatrudnionych w Panamie. Pozbawienie tych ludzi pracy przypuszczalnie przeciągnęłoby jeszcze jeden kraj na stronę Ngumich. Marks oraz inni sądzili i nauczali, że każda wojna ma ekonomiczne podłoże. Jednakże w dziewiętnastym stuleciu nikt nie przewidywał istnienia świata dwudziestego pierwszego wieku, gdzie jedna połowa społeczeństwa musi pracować na swój kawałek chleba, a druga tylko ustawia się w kolejce do wspaniałomyślnych maszyn. PLUTON WRÓCIŁ DO MIASTECZKA tuż przed świtem, z nakazami aresztowania trzech rebelianckich przywódców. Wkroczyli do domostw w grupach po trzech, rozwalając wszystko w chmurach gazów łzawiących, obniżając wartość nieruchomości, ale nikogo nie znajdując. Nie napotkali na żaden opór. Rozbiegli się w dziesięciu różnych kierunkach. Spotkali się dwadzieścia kilometrów dalej, przy sklepie spożywczym pełniącym zarazem rolę kantyny. Skład był zamknięty na cztery spusty, pozostał przy nim tylko jeden chrapiący klient, leżący pod stolikiem na zewnątrz. Nie budzili go. Pozostała część misji była parszywą robotą, wymyśloną przez jakiegoś półprzytomnego geniusza, którego rozdrażnił fakt, że w nocy nie wzięli więcej jeńców. Mieli wrócić na wzgórze i zniszczyć zbiory należące do trzech zbiegłych buntowników. Dwaj z nich byli plantatorami kawy, więc Julian rozkazał swoim ludziom zostawić na miejscu wyrwane z korzeniami krzaki; może nazajutrz ktoś zasadzi je ponownie. Poletkiem trzeciego był jedyny w mieście sklep z narzędziami. Gdyby Julian poprosił o instrukcje, zapewne rozkazano by puścić skład z dymem. Nie zrobił tego; wraz z trzema innymi wyłamał tylko drzwi i wyrzucił cały towar na ulicę. Niech mieszkańcy sami zdecydują, czy chcą uszanować cudzą własność. Miasteczko było już zmęczone zmaganiami z żołnierzykami i zrozumiało, że nie prowokowane maszyny nikogo nie zabiją. Mimo to znalazło się dwóch ambitnych i uzbrojonych w lasery snajperów, których trzeba było unieszkodliwić. Żołnierzykom udało się dokonać tego strzałkami usypiającymi. Park, przeniesiony z plutonu pościgowo–bojowego, przysporzył Julianowi trochę kłopotu. Sprzeciwiał się użyciu strzałek – co teoretycznie było niesubordynacją na polu walki, naruszeniem prawa wojskowego – i kiedy wziął snajpera na muszkę, wycelował mu w oko, więc strzał byłby śmiertelny. Julian zauważył to w ostatniej chwili i zdążył wydać w myślach rozkaz: „Wstrzymać ogień!” Przydzielił snajpera Claude’owi, który wpakował mu usypiający pocisk w ramię. Tak więc misja spełniła swoje zadanie jako demonstracja siły, chociaż Julian zastanawiał się, jaki to miało sens. Mieszkańcy miasteczka prawdopodobnie postrzegali w tym akt brutalnego wandalizmu. Może powinien spalić sklep i wyjałowić posiadłości tych dwóch rolników. Miał jednak nadzieję, że powściągliwe działanie przyniesie lepsze efekty: swoim laserem wypalił na białej ścianie sklepu wiadomość, przetłumaczoną przez psychop na hiszpański: „Dwunastu z was powinno oddać życie za dwunastu naszych, których zabiliście. Niech nie będzie następnego razu”. * * * KIEDY WRÓCIŁEM DO DOMU we wtorek w nocy, znalazłem pod drzwiami kartkę: Kochanie, prezent jest piękny. Wczoraj wieczorem poszłam na koncert tylko po to, żeby się wystroić i pokazać go. Dwie osoby pytały od kogo to mam, a ja odpowiadałam tajemniczo: od przyjaciela. No cóż, przyjacielu, podjęłam ważną decyzję, jak przypuszczam częściowo jest to prezent dla Ciebie. Pojechałam do Guadalajary zainstalować złącze. Nie mogłam czekać i przedyskutować tego z Tobą, ponieważ nie chciałam żebyś czuł się współodpowiedzialny, gdyby coś poszło nie tak. Właściwie podjęłam decyzję dzięki informacji w wiadomościach, którą Ci zapisałam w pliku jako „praw, ozłącze”. W skrócie – facet w Austin wszczepił sobie złącze i został zwolniony z posady administracyjnej, potem zaskarżył klauzulę antyzłączową na podstawie teksańskiej ustawy o dyskryminacji pracowników. Sąd orzekł na jego korzyść, więc przynajmniej na razie nie ryzykuję zawodowo i mogę to spokojnie zrealizować. Wiem wszystko o medycznym ryzyku, a także o tym, jak niestosowne jest podjęcie go przez kobietę w moim wieku i z moją pozycją, z powodu zwyczajnej zazdrości. Nie mogę konkurować z Twoim wspomnieniem Carolyn i nie potrafię dzielić z Tobą życia w taki sposób, w jaki robi to Candi oraz inne kobiety, których, jak przysięgasz, nie kochasz. W ten sposób nie będzie żadnych kłótni. Wrócę w poniedziałek lub we wtorek. Mamy randkę? Całuję cię, Amelia Przeczytałem list dwukrotnie i pobiegłem do telefonu. Nikt u niej nie odpowiadał. Odegrałem więc inne wiadomości i znalazłem tę, której najbardziej się obawiałem: – Senior Class, pani Amelia Harding podała nam pańskie nazwisko i numer telefonu, z poleceniem powiadomienia w razie konieczności. Zawiadamiamy również profesora Hayesa. Pani profesor Harding przyjechała tu, do Clinica de cirugia restorativa y aumentativa de Guadalajara, aby przeprowadzić wszczepienie puente mental, co wy nazywacie złączem. Operacja nie przebiegła pomyślnie i pacjentka jest zupełnie sparaliżowana. Może samodzielnie oddychać i reaguje na bodźce wizualne i słuchowe, ale nie może mówić. Chcemy przedyskutować z panem możliwe opcje. Senora Harding podała pana nazwisko jako najbliższej jej osoby. Mówił Rodrigo Spencer, ordynator la division quiriirgica para instalación y extracción de implantas craniales – Chirurgicznego Oddziału Wszczepiania i Usuwania Implantów Mózgowych. Podał swój telefon i adres. Ta wiadomość została nagrana w niedzielę w nocy. Następna była z poniedziałku, od Hayesa. Mówił, że sprawdził mój rozkład zajęć i że nie zrobi niczego do czasu mojego powrotu. Pospiesznie ogoliłem się i zadzwoniłem do niego do domu. Była dopiero dziesiąta, ale odebrał bez wizji. Kiedy usłyszał, że to ja, włączył ekran, przecierając oczy. Pewnie wyciągnąłem go z łóżka. – Przepraszam, Julianie... Pracowałem do późna, bo szykujemy dużą rzecz. Technicy przetrzymali mnie do trzeciej nad ranem. No dobra, posłuchaj, chodzi o Blaze. Nie jest tajemnicą, że wy dwoje jesteście ze sobą. Rozumiem, dlaczego jest dyskretna i doceniam to, ale to nie dotyczy mnie i ciebie – rzekł ze zbolałym uśmiechem. – W porządku? – Jasne. Tak przypuszczałem... – No więc co z Guadalajara? – Ja... wciąż jestem w szoku. Pójdę do miasta złapać pierwszy pociąg. Dwie, cztery godziny, zależnie od połączenia... Nie, najpierw zadzwonię do bazy i dowiem się, czy jest jakiś lot. – A kiedy już się tam dostaniesz? – Muszę pogadać z ludźmi. Mam złącze, ale nie wiem nic o instalacji – to znaczy, jestem poborowym. Nie miałem żadnego wyboru. Może uda mi się z nią porozmawiać. – Synu, powiedzieli, że ona nie może mówić. Jest sparaliżowana. – Wiem, wiem, ale to jest tylko funkcja motoryczna. Jeśli możemy się oboje podłączyć, możemy rozmawiać. Zorientuję się czego chce. – W porządku – potrząsnął głową. – W porządku, ale powiedz jej, czego ja chcę. Chcę, żeby była z powrotem w robocie dzisiaj. Wczoraj. Macro chce mieć jej głowę na tacy – udawał gniew. – Cholera, ależ wycięła numer, to cała Blaze. Zadzwoń do mnie z Meksyku. – Jasne. Pokiwał głową i rozłączył się. Zatelefonowałem do bazy, jednak nie było żadnych bezpośrednich lotów w rozkładzie. Mogłem wrócić do Portobello i złapać rano coś do Mexico City. Gracias, pero no gracias. Wystukałem kolejowy rozkład jazdy i wezwałem taksówkę. Od Guadalajary dzieliła mnie tylko trzygodzinna jazda, ale w godzinach szczytu. Zajechałem do szpitala około pierwszej trzydzieści, lecz oczywiście nie zdołałem dostać się na oddział. Aż do siódmej, a nawet i później nie mogłem zobaczyć Amelii. Dopiero kiedy przyjdzie doktor Spencer, może o ósmej, a może o dziewiątej. Dostałem mediocuarto – mini–pokój – w motelu naprzeciwko. Był wyposażony jedynie w leżankę i lampę. Nie mogłem zasnąć, więc znalazłem całodobową knajpę, zamówiłem butelkę tequili almendrada i gazetę. Opróżniłem butelkę do połowy, pracowicie brnąc przez artykuł po artykule. Mój potoczny hiszpański jest w porządku, ale z trudem pojmuję skomplikowany język pisany, gdyż nigdy nie uczyłem się go w szkole. Trafiłem na artykuł dotyczący za i przeciw losowej eutanazji dla starców, wystarczająco wstrząsający nawet wtedy, gdy rozumiało się co drugie słowo. W dziale wiadomości z frontu był akapit o naszym kidnapingu, opisanym jako „pokojowa akcja sił policyjnych, atakowanych przez rebeliantów”. Nie sądzę, by sprzedawali wiele egzemplarzy w Kostaryce, chyba że drukują inną wersję. Był to zabawny magazyn, z reklamami, które w niektórych stanach USA uznano by za zakazaną pornografię. Sześciostronicowe wkładki, które poruszają się stroboskopowymi ruchami jeśli nimi potrząśniesz. Jak chyba większość męskich czytelników, wymyśliłem bardzo interesujący sposób potrząsania wkładką, co pomogło mi w końcu zasnąć. O siódmej znalazłem się w poczekalni i przez półtorej godziny czytałem mniej interesujące czasopisma, zanim wreszcie pojawił się doktor Spencer. Był wysokim blondynem i mówił po angielsku z ciężkim, meksykańskim akcentem. – Najpierw proszę do mojego biura. Wziął mnie pod rękę i poprowadził korytarzem. Jego gabinet okazał się zwykłym pokoikiem bez okien, za to z biurkiem i dwoma krzesłami; jedno z nich było zajęte. – Marty! Skinął głową. – Hayes zadzwonił zaraz po rozmowie z tobą. Blaze powiedziała coś o mnie. – To zaszczyt gościć pana, doktorze Larrin. Spencer usiadł za biurkiem. Zająłem miejsce na drugim krześle. – A więc jakie są możliwości? – Sterowana nanochirurgia – stwierdził Spencer. – Nie ma innego wyjścia. – Jednak jest – powiedział Marty – teoretycznie. – Ale nielegalnie. – Moglibyśmy to obejść. – Może ktoś mi powie o czym mówicie? – Prawo meksykańskie nie jest tak liberalne jak amerykańskie – wyjaśnił Marty – w kwestii samookreślenia. – W waszym kraju – rzekł Spencer – mogłaby tylko pozostać warzywem. – Dobrze powiedziane, doktorze Spencer. Wyrażając to w inny sposób, nie musiałaby ryzykować swoim zdrowiem i życiem. – Czegoś tu nie rozumiem – powiedziałem. – Nie powinieneś. Ona ma złącze, Julianie! Może żyć pełnią życia, nie ruszając palcem. – Co jest obleśne. – To tylko jedna z możliwości. Nanochirurgia jest ryzykowna. – Nie tak. Nie aż tak ryzykowna. Mas o menos tak samo jak złącze. Mamy dziewięćdziesiąt dwa procent wyzdrowień. – Ma pan na myśli dziewięćdziesiąt dwa procent przeżycia – wtrącił Marty. – Jaki jest totalny procent wyzdrowień? Tamten wzruszył ramionami. – To tylko cyfry. Nic nie znaczą. Jest zdrowa i stosunkowo młoda. Operacja jej nie zabije. – Jest zdolnym fizykiem. Jeśli wyjdzie z uszkodzeniem mózgu, to tak jakby nie wyzdrowiała. – Co jest jej wyjaśniane przed wszczepieniem złącza – pokazał nam prawie sześciostronicowy dokument. – Zanim podpisze zwolnienie ze szpitala. – Dlaczego nie podłączyć jej i nie zapytać? – zaproponowałem. – To nie jest takie proste – powiedział Spencer. – Pierwsza chwila po podłączeniu jest niezwykle istotna. Tworzą się nowe ścieżki neuronowe. Sieć połączeń się rozrasta... – Wykonał gest ręką. – Rośnie bardzo szybko. – Rozrasta się wykładniczo – wyjaśnił Marty. – Im dłużej jest w stanie podłączenia, im więcej ma przeżyć, tym trudniej to odwrócić. – A więc dlatego jej nie pytamy. – W Ameryce jest to obowiązkowe – ciągnął Marty. – Prawo do jawnej diagnozy. – Ameryka to dziwny kraj. Mam nadzieję, że wybaczycie mi moją opinię. – Gdybym się z nią podłączył – spekulowałem – mógłbym zrobić to muy pronto. Doktor Larrin ma złącze dłużej, ale dla niego nie jest ono narzędziem codziennego użytku, tak jak u operatora. Spencer skrzywił się lekko. – U żołnierza. – Tak... Pewnie ma pan rację. – Odchylił się do tyłu i zamilkł. – Ciągle jednak jest to niezgodne z prawem. Marty spojrzał na niego. – A tego prawa nigdy się nie łamie. – Myślę, że lepszym określeniem byłoby słowo „nagina”. Dla obcokrajowców prawo można nagiąć. Marty wykonał niedwuznaczny gest kciukiem i dwoma palcami. – No... tu nie chodzi o łapówkę jako taką. Na biurokrację i podatki. Czy któryś z was ma... Otworzył szufladę i powiedział: „Poder”. Szuflada odpowiedziała: „Pełnomocnictwo prawne”. – Przywieźliście je ze sobą? Spojrzeliśmy po sobie i zaprzeczyliśmy. – To było dla nas zaskoczeniem. – Nie doradzono jej dobrze. Powinna mieć je przy sobie. Czy któryś z panów jest jej narzeczonym? – Można tak powiedzieć – przyznałem. – Bueno, w porządku. – Wyjął z szuflady formularz i podał mi go. – Proszę pójść do tego biura o dziewiątej i kobieta wyda panu czasową designación de responsabilidad. Powtórzył to do szuflady. – Tymczasowe pełnomocnictwo prawne stanu Jalisco – przetłumaczyła. – Chwileczkę – powiedziałem. – Czy to pozwala narzeczonemu pacjenta wyrazić zgodę na zagrażający życiu zabieg medyczny? Wzruszył ramionami. – Bratu, siostrze też. Wujowi, ciotce, siostrzeńcowi. Tylko kiedy osoba nie może podejmować decyzji. Ludzie znajdują się codziennie w sytuacji profesor Harding. Kilka osób dziennie, licząc Mexico City i Acapulco. Pewnie miał rację: takie zabiegi chirurgiczne muszą być jednym z głównych źródeł dopływu zagranicznej waluty dla Guadalajary, może dla całego Meksyku. Odwróciłem formularz i przeczytałem angielski napis po drugiej stronie: „Dostosowane do meksykańskiego systemu prawnego”. – Ile to będzie kosztowało? – Jakieś dziesięć tysięcy pesos. Pięćset dolarów. – Ja zapłacę – zaproponował Marty. – Nie, pozwól mnie to zrobić, ja jestem jej narzeczonym. A w dodatku zarabiam trzy razy więcej, niż on. – Nieważne kto – powiedział Spencer. – Wy wracacie z papierem, a ja ustawiam złącze. Proszę się przygotować. Trzeba szybko znaleźć odpowiedź i natychmiast rozłączyć się. Tak będzie bezpieczniej i ułatwi sprawę. A co mam zrobić jeśli poprosi mnie, żebym został? Znalezienie prawnika zajęło prawie tyle samo czasu, ile przejazd z Teksasu do Guadalajary. Wszyscy się stąd wynieśli. Ich nowa siedziba nie była imponująca – stół i zżarta przez mole kanapa – ale wykonali całą papierkową robotę. W efekcie zostałem uzbrojony w ograniczone pełnomocnictwo, które dawało mi możliwość podejmowania decyzji w kwestii zabiegów medycznych. Niesamowite, jak łatwo dało się je uzyskać. Kiedy wróciłem, skierowano mnie na drugi oddział chirurgii. W małym białym pokoju doktor Spencer przygotował Amelię zarówno do podłączenia, jak i do zabiegu z kroplówkami podłączonymi do obu jej ramion. Z tyłu głowy odchodził cienki przewód do szarego pudełka na stole. Drugi wtyk leżał na zwoju kabla. Marty drzemał na krześle przy drzwiach. Obudził się, kiedy wszedłem. – Gdzie lekarz? – spytałem. – Aqui. – Stał tuż za mną. – Ma pan dokument? Wręczyłem mu papier. Spojrzał, złożył go i schował do kieszeni. Dotknął ramienia Amelii, a później nietypowym, matczynym gestem przyłożył grzbiet dłoni najpierw do jej policzka, a potem do czoła. – No wie pan... dla pana to nie będzie łatwe. – Łatwe? Spędziłem pół życia... – Podłączony, si. Ale nie z kimś, kto nigdy przedtem tego nie robił. Nie z kimś, kogo pan kocha. Proszę przynieść sobie krzesło i usiąść. Przez ten czas pogrzebał w kilku szufladach. – Niech pan podwinie rękaw. Wygolił małą ścieżkę maszynką, wyjął strzykawkę i włączył. – Co to, „głupi jasio”? – Niezupełnie. To trankwilizer, łagodny środek uspokajający. Łagodzi cios, wstrząs pierwszego kontaktu. – Ale ja setki razy nawiązywałem pierwszy kontakt. – Tak, ale tylko wtedy, kiedy armia w pełni kontrolowała pana... co? System obiegu. Wtedy był pan naćpany i teraz też pan będzie. Uderzyło mnie to jak policzek. Usłyszał jak syknąłem. – Listo? – Niech pan zaczyna. Odwinął kabel i z metalicznym kliknięciem wsunął wtyk w moje gniazdo. Nic się nie stało. Potem przekręcił przełącznik. Amelia nagle odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, a ja doznałem tego znajomego wrażenia podwójnego postrzegania, widząc siebie a jednocześnie patrząc na nią. Oczywiście ona do tego nie przywykła i uderzyła mnie fala jej paniki i zdumienia. Wszystko w porządku, trzymaj się! Próbowałem pokazać jej jak rozdzielić dwa obrazy – myślowy zabieg niewiele trudniejszy niż zmiana ostrości widzenia. Po chwili zdołała to zrobić, uspokoiła się i spróbowała tworzyć słowa. Nie musisz werbalizować – przesłałem jej. – Po prostu myśl o tym, co chcesz wyrazić. Poprosiła mnie, żebym dotknął swojej twarzy i powoli przesuwał rękę po klatce piersiowej w dół do łona, do genitaliów. – Dziewięćdziesiąt sekund – powiedział lekarz. – Tenga prisa. Pławiłem się w cudownym odkryciu. Nie była to aż taka różnica jak między ślepotą a widzeniem, lecz jakbyś całe życie nosił grube, przydymione okulary ze zniekształconą soczewką i nagle się ich pozbył. Świat pełen wyrazu, głębi i koloru. Obawiam się, że z czasem człowiek się do tego przyzwyczaja, czułem to. To staje się po prostu innym sposobem widzenia. Sposobem bycia – podpowiedziała. Jednym gwałtownym strumieniem świadomości wyjaśniłem jej sytuację i niebezpieczeństwo zbyt długiego podłączenia. Po chwili milczenia odpowiedziała mi. Przekazałem jej odpowiedź doktorowi Spencerowi, mówiąc mechanicznie jak robot. – Jeśli usuną mi złącze, a uszkodzenie mózgu uniemożliwi mi wykonywanie zawodu, czy będzie można ponownie wszczepić złącze? – Jeżeli ktoś za to zapłaci, tak. Ale percepcja będzie przytłumiona. – Ja za to zapłacę. – Który z was to powiedział? – Julian. Pauza wydawała się trwać bardzo długo. Amelia powiedziała poprzez mnie: – A więc zrobię to. Tylko pod jednym warunkiem. Najpierw pokochamy się w ten sposób. W łóżku. Podłączeni. – Wykluczone. Każda sekunda rozmowy zwiększa ryzyko. Jeśli zrobisz to, możesz nigdy nie wrócić do zdrowia. Widziałem jak sięgnął do wyłącznika i chwyciłem go za rękę. – Jeszcze chwilkę. Stałem i całowałem Amelię, trzymając rękę na jej piersi. Momentalnie rozszalała się burza wspólnej radości, która ucichła w chwili, gdy usłyszałem pstryknięcie wyłącznika. Całowałem nieruchomą powłokę, skrapiając ją łzami. Bezwładnie opadłem na krzesło. Lekarz rozłączył nas i nic nie powiedział, tylko obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i pokręcił głową. Te gwałtowne emocje częściowo wynikały z przeświadczenia, że „bez względu na ryzyko, warto”, ale nie wiedziałem, czy wyszło to ode mnie, od niej, czy od nas obojga. Kobieta i mężczyzna w zielonych fartuchach wtoczyli do pokoju wózek z aparaturą. – Panowie muszą już iść. Proszę wrócić za dziesięć, dwanaście godzin. – Chciałbym ogolić się i posiedzieć tu – powiedział Marty. – Bardzo dobrze. Lekarz poprosił po hiszpańsku kobietę, żeby znalazła Marty’emu fartuch i pokazała mu limpiador. Zszedłem do holu i opuściłem szpital. Niebo było czerwonawo–pomarańczowe od zanieczyszczeń. Resztę meksykańskich pieniędzy wydałem na maskę z automatu. Postanowiłem, że będę szedł aż znajdę kantor i mapę miasta. Nigdy nie byłem w Guadalajarze i nie wiedziałem nawet, w którym kierunku znajduje się centrum. W mieście dwa razy większym od Nowego Jorku nie robiło to chyba różnicy. Szedłem plecami do słońca. W pobliżu szpitalu roiło się od żebraków utrzymujących, że potrzebują pieniędzy na lekarstwa lub leczenie, podtykali ci swoje chore dzieci albo pokazywali rany i kikuty. Niektórzy mężczyźni byli agresywni. Rzuciłem kilka hiszpańskich przekleństw i cieszyłem się, że przekupiłem dziesięciodolarówką celnika, który pozwolił mi przenieść przez granicę sztylet plazmowy. Dzieci były zabiedzone. Nie wiedziałem o Meksyku tyle, ile powinienem, mieszkając w pobliżu granicy, ale byłem pewien, że mają jakąś formę darmowej opieki medycznej. Najwidoczniej nie dla wszystkich. Tak jak dary z nanofaktur, które im wspaniałomyślnie przydzielaliśmy, zapewne wystarczały tylko dla pierwszych w kolejce. Niektórzy żebracy ostentacyjnie ignorowali mnie albo rzucali szeptem rasowe epitety, sądząc, że nie rozumiem ich języka. Wszystko tak bardzo się zmieniło. Kiedy chodziłem do szkoły często odwiedzaliśmy Meksyk i mój ojciec, który wychował się na Południu, chwalił tolerancję tutejszego społeczeństwa, które jednakowo traktowało każdego gringo. Winimy Ngumich za meksykańskie prejuicio, ale częściowo jest to winą Ameryki. Dała przykład. Znalazłem się na ośmiopasmowej alei zapchanej sznurami samochodów i skręciłem w prawo. Tutaj na cały kwartał nie przypadał nawet jeden żebrak. Przeszedłszy ponad kilometr wzdłuż zakurzonych, tandetnych budynków, dotarłem do dużego parkingu ulokowanego nad podziemnym centrum handlowym. Przeszedłem przez posterunek kontrolny, co kosztowało mnie następne pięć dolców za sztylet i zjechałem na główny poziom. Były tam trzy kantory mające różne kursy wymiany i wysokość prowizji. Obliczyłem w pamięci różnice i bez zdziwienia stwierdziłem, że kantor stosujący najmniej atrakcyjny przelicznik w rzeczywistości dawał najlepszy kurs. Byłem głodny jak wilk, więc w najbliższym lokalu zjadłem miskę ośmiornic, tych małych z dwucentymetrowymi mackami, zagryzłem tortillami i popiłem herbatą. Potem ruszyłem na poszukiwanie wrażeń, żeby zająć czymś myśli. Znalazłem pół tuzina kiosków ze złączami. Oferowały przygody nieco inne niż ich amerykańskie wersje. Daj się nabić na rogi bykowi – no gracias. Przeprowadź lub poddaj się operacji zmiany płci, jak wyżej. Umrzyj przy porodzie. Ulżyj Chrystusowi w cierpieniach. Do tego ostatniego ustawiła się kolejka. Widocznie było jakieś święto. Może zresztą święto jest tu codziennie. Były też zwyczajne męsko–damskie atrakcje, wśród nich jedna proponowała przyspieszoną wycieczkę po „twoim własnym” układzie pokarmowym. Trzymajcie mnie! Zdumiewająca gama rozmaitych sklepów i straganów, jak pomnożone stukrotnie Portobello. Artykuły codziennego użytku, które przysługiwały każdemu Amerykaninowi, tutaj musiały być kupowane i to nie po urzędowych cenach. Znałem to z przechadzek po Portobello. Gospodynie, rzadko mężczyźni, co rano schodziły na mercado targować się o bieżące zakupy. Tutaj nawet o drugiej po południu wciąż było tłoczno. Postronny obserwator może odnieść wrażenie, że przy połowie straganów toczą się zawzięte kłótnie – podniesione głosy, wymachiwanie rękami. W rzeczywistości to tylko taki sposób bycia, rytualna gra między handlarzem i klientem. – Co ty sobie myślisz, dziesięć pesos za tą kiepską fasolę? Tydzień temu była po pięć i była doskonała! – Chyba ci pamięć szwankuje, starowinko. W zeszłym tygodniu była po osiem i taka wyschnięta, że nikt nie chciałby jej nawet za darmo! To jest fasola nad fasolami! – Mogę ci dać sześć pesos. Potrzebuję fasoli na kolację, a moja matka wie jak ją zmiękczyć sodą. – Twoja matka? Przyślij ją tu, a zapłaci dziewięć pesos. I tak dalej. Był to sposób na spędzanie czasu. Prawdziwa batalia rozpocznie się między siedem a osiem pesos. Targ rybny był bardzo interesujący. Wybór towaru znacznie większy niż w sklepach w Teksasie – wielkie dorsze i łososie pochodzące z zimnego, północnego Atlantyku i Pacyfiku, egzotyczne, pstrokate ryby z rafy, wijące się żywe węgorze i całe pojemniki dużych japońskich krewetek – wszystko produkowane w mieście, rozmnażane i hodowane w kadziach. Nieliczne rodzime gatunki świeżych, małych rybek – przeważnie z jeziora Chapala – były dziesięciokrotnie droższe od innych. Kupiłem talerzyk takich rybek, suszonych na słońcu i zamarynowanych z limonkami oraz chili – co demaskowało mnie jako turystę, nawet gdybym nie był czarny i ubrany jak Amerykanin. Policzyłem pesos i zacząłem rozglądać się za prezentem dla Amelii. Już sprezentowałem jej biżuterię – przez co wpakowałem nas w te tarapaty – a z pewnością nie chodziłaby w tutejszym ludowym stroju. Okropny, pragmatyczny głos podpowiadał mi, żeby zaczekać aż będzie po operacji. Doszedłem jednak do wniosku, że prezent jest bardziej potrzebny mnie niż jej. Rodzaj materialnego substytutu modlitwy. Zobaczyłem duży stragan ze starymi książkami, zarówno papierowymi jak i wczesnymi wersjami wizyjnymi, w większości z przestarzałym zasilaniem i formatem. Stanowiły atrakcję dla kolekcjonerów elektronicznych kuriozów, a nie dla czytelników. Mieli dwie półki książek po angielsku, przede wszystkim powieści. Pewnie któraś z nich spodobałaby się Amelii, ale tu rodził się problem: jeśli książka była na tyle znana, abym skojarzył tytuł, to Amelia albo już ją czytała albo przynajmniej ją miała. Przez godzinę czytałem po kilka pierwszych stron książek, o których nie słyszałem. W końcu wróciłem do Długiego pożegnania Raymonda Chandlera. Dobrze się ją czytało i miała skórzaną oprawę ozdobioną napisem „Midnite Mystery Club”. Usiadłem przy fontannie i poczytałem chwilę. Wciągająca książka, wycieczka w czasie nie tylko ze względu na temat i styl pisarski, ale również z powodu jej wyglądu – gruby, pożółkły papier, faktura i stęchły zapach skóry. Skóra zwierzęcia martwego od ponad wieku, jeśli była prawdziwa. Marmurowe stopnie nie były takie wygodne. Nogi zdrętwiały mi od pośladków do kolan, więc poszwendałem się jeszcze przez chwilę. Na niższym poziomie znajdowały się droższe sklepy, lecz stały w nich budki ze złączami, które kosztowały grosze, gdyż były sponsorowane przez agencje turystyczne i różne kraje. Za dwadzieścia pesos spędziłem pół godziny we Francji. To było dziwne przeżycie. Wszystkie teksty podawano w szybko mówionym hiszpańskim i trudno mi było nadążyć, lecz reszta była taka sama jak zawsze. Pospacerowałem po Montmartrze, potem wszedłem na barkę płynącą powoli gdzieś w pobliżu Bordeau., a w końcu usiadłem w zajeździe w Burgundii, żeby objadać się tłustymi serami i popijać ciężkie wina. Po rozłączeniu znowu umierałem z głodu. Oczywiście naprzeciw kabiny była francuska restauracja, ale nie musiałem nawet zaglądać do menu, żeby przekonać się, że jest poza moim zasięgiem finansowym. Wycofałem się piętro wyżej i znalazłem lokal ze stoliczkami oraz niezbyt głośną muzyką, przy której pochłonąłem talerz taquitos varios. Potem umyłem się i na miejscu skończyłem książkę przy piwie i filiżance kawy. Kiedy wyszedłem, była dopiero ósma. Dwie godziny za wcześnie, żebym mógł odwiedzić Amelię. Nie chciałem się kręcić po klinice, ale w centrum robiło się nieznośnie głośno, ponieważ już zaczynało się nocne życie. Pół tuzina zespołów mariachi współzawodniczyło ze sobą, brzdąkając współczesne kawałki z nocnych klubów. Kilka niezwykle pociągających pań do towarzystwa siedziało w oknach wystawowych. Trzy z nich nosiły plakietki oznaczające, że mają implanty. Byłby to niezły pomysł spędzić tak następne dwie godziny – seks–złącze i poczucie winy. Pokręciłem się trochę po okolicy, wierząc nie tyle w siebie, ile w sztylet plazmowy, bowiem dzielnica była zaniedbana i trochę niebezpieczna. W szpitalnym kiosku kupiłem bukiet kwiatów za pół ceny, bo właśnie zamykali i udałem się do poczekalni. Marty już był, podłączony do sieciowego terminalu pracowniczego. Podniósł wzrok kiedy wszedłem, powiedział coś do przetwornika na szyi i odłączył się. – Wygląda to całkiem dobrze – rzekł – lepiej niż się spodziewałem. Oczywiście nie będziemy wiedzieć na pewno zanim się nie obudzi, ale jej wykresy EEG wyglądają dobrze, zupełnie normalnie. W jego głosie słyszałem niepokój. Położyłem kwiaty i książkę na niskim, plastikowym stoliku zarzuconym czasopismami. – Kiedy się ocknie? Spojrzał na zegarek. – Za pół godziny. Albo dwanaście. – Jest tu gdzieś lekarz? – Spencer? Nie, poszedł do domu zaraz po zabiegu. Mam jego numer na... na wszelki wypadek. Usiadłem blisko niego. – Marty. Czego mi nie mówisz? – A co chcesz wiedzieć? – Spojrzenie miał spokojne, ale w jego głosie wciąż słyszałem ten dziwny ton. – Chcesz zobaczyć taśmę z rozłączenia? Mogę ci obiecać, że się porzygasz. – Chcę tylko wiedzieć, o czym mi nie powiedziałeś. Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. – Nie jestem pewien, ile wiesz. Najważniejsze, że... na pewno nie umrze. Będzie chodziła i mówiła. Czy będzie kobietą, którą kochałeś? Nie wiem. Na podstawie EEG nie można orzec, czy pamięta algebrę, rachunek różniczkowy, całkowy, cokolwiek jest wam potrzebne. – Jezu. – Posłuchaj. Wczoraj o tej porze była o krok od śmierci. Niewiele brakowało, a otrzymałbyś telefoniczną wiadomość z zapytaniem, czy odłączyć respirator czy nie. Skinąłem głową. Pielęgniarka w recepcji użyła tych samych słów. – Mogła mnie wcale nie poznać. – Może będzie taka sama jak przedtem. – Tylko z dziurą w głowie, a wszystko przeze mnie. – Raczej z bezużytecznym złączem, nie dziurą. Po rozłączeniu wstawiliśmy je z powrotem, żeby zminimalizować mechaniczny ucisk na otaczającą tkankę mózgową. – Tylko nie jest aktywne. Nie moglibyśmy... – Przykro mi. Wszedł nie ogolony pielęgniarz, zgarbiony za zmęczenia. – Senior Class? – Podniosłem rękę. – Pacjentka z 201 pyta o pana. Wyskoczyłem na korytarz. – Proszę nie zostawać długo. Ona potrzebuje snu. – Dobrze. Drzwi były otwarte. Dwa inne łóżka stały jeszcze w pokoju, ale były puste. Na głowie miała czepek z gazy, oczy zamknięte, prześcieradło podciągnięte pod brodę. Żadnych rurek ani przewodów, co mnie zaskoczyło. Monitor nad łóżkiem wyświetlał poszarpane stalaktyty jej akcji serca. Otworzyła oczy. – Julianie. Wyjęła rękę spod prześcieradła i chwyciła moją. Pocałowaliśmy się delikatnie. – Przepraszam, że się nie udało – powiedziała – ale nigdy nie będę żałowała, że próbowałam. Nigdy. Nie mogłem wykrztusić słowa. Ściskałem tylko jej dłoń między moimi. – Myślę, że jestem... nie w formie. Zadaj mi jakieś pytanie – naukowe. – Hmm... Co to jest liczba Avogadro? – Och, zapytaj chemika. Jest to liczba cząsteczek w molu. Jeśli weźmiesz liczbę cząsteczek w armadillo, to jest to liczba armadillo. No, skoro było ją stać na kiepskie żarty, to wyraźnie dochodziła do siebie. – Jaki jest czas trwania impulsu rezonansu delta? Pionów wzbudzających protony. – Około dziesięć do minus dwudziestej trzeciej. Dasz mi coś większego kalibru? – Mówisz tak wszystkim facetom? – Uśmiechnęła się blado. – Słuchaj, prześpij się trochę. Będę na zewnątrz. – Nic mi nie będzie. Wracaj do Houston. – Nie. – No to zostań przez jeden dzień. Co dzisiaj jest, wtorek? – Środa. – Musisz wrócić jutro wieczorem, żeby zastąpić mnie na seminarium. – Porozmawiamy rano. Było wielu innych, którzy mieli znacznie lepsze kwalifikacje ode mnie. – Obiecujesz? – Obiecuję, że się tym zajmę. – A przynajmniej załatwię sprawę przez telefon. – Teraz prześpij się. Zeszliśmy z Martym do zmechanizowanej kantyny w przyziemiu. Wziął sobie filiżankę mocnej Bustello, która utrzyma go na nogach do pociągu o pierwszej trzydzieści, a ja wybrałem piwo. Okazało się bezalkoholowe, specjalnie warzone dla szpitali i szkół. Opowiedziałem Marty’emu o „liczbie armadillo” i całej reszcie. – Zdaje się, że jest dobrze. – Upił łyk kawy i wrzucił do niej jeszcze jedną podwójną porcję cukru. – Czasem ludzie zapominają o rzeczach, o których nie chcą pamiętać. Oczywiście, to żadna strata. – Jasne. – Pocałunek, uścisk ręki. – Pozostało jej wspomnienie podłączenia trwającego ile? Trzy minuty? – I może być coś jeszcze – ostrożnie rzekł Marty. Wyjął z kieszeni na piersiach dwa kryształy danych i położył je na stole. – To kompletne kopie jej wyników badań. Nie powinienem ich mieć. Kosztowały więcej niż sama operacja. – Mogę się dołożyć... – Nie, to pieniądze z grantu. Chodzi o to, że operacja nie powiodła się z konkretnego powodu. Bynajmniej nie w wyniku ignorancji czy niedbalstwa Spencera, ale z konkretnej przyczyny. – Czy można ją usunąć? Potrząsnął głową i wzruszył ramionami. – To się zdarzało. – Chcesz powiedzieć, że można ponownie zainstalować łącze? Nigdy o tym nie słyszałem. – Ponieważ rzadko się to robi. Zazwyczaj nie warto ryzykować. Próbują tylko wtedy, jeśli po usunięciu pacjent nie odzyskuje świadomości. To jedyna szansa, by ponownie nawiązał kontakt ze światem. W przypadku Blaze byłoby to zbyt niebezpieczne, w obecnym stanie wiedzy. A jest to tyleż wiedza, co sztuka. Jednak wciąż się rozwija i może kiedyś, gdy dowiemy się, co poszło nie tak... – Upił łyk kawy. – Pewnie do tego nie dojdzie, nie przez następnych dwadzieścia lat. Prawie wszystkie fundusze na badania przyznaje wojsko, a nie jest to dziedzina, którą byłoby szczególnie zainteresowane. Jeśli nie udaje się zainstalować łącza operatorowi, powołują kogoś innego. Ponownie skosztowałem piwa i zdecydowałem, że jego smak już się nie poprawi. – Czy ona jest teraz zupełnie rozłączona? Gdybyśmy się połączyli, niczego by nie poczuła? – Możesz spróbować. Niektóre włókna nerwowe z pewnością nadal pozostają połączone. Kilka neuronów tu i ówdzie... Kiedy wymienimy metalowy rdzeń łącza, niektóre ponownie nawiążą kontakt. – Warto spróbować. – Niczego sobie nie obiecuj. Ludzie w jej stanie mogą pójść i wypożyczyć naprawdę ekstremalny zapis, na przykład samobójczy, lecz doznają zaledwie łagodnych halucynacji, żadnych silnych przeżyć. Zwyczajne połączenie z inną osobą nie da żadnego efektu. Najwyżej taki sam jak placebo, wywołany oczekiwaniem, że coś się wydarzy. – Zrób coś dla nas – powiedziałem. – Nie mów jej tego. * * * JULIAN POSZEDŁ NA KOMPROMIS i pojechał pociągiem do Houston, gdzie został tylko tak długo, jak musiał, żeby zastąpić Amelię na seminarium z cząsteczek. (Studenci wcale nie byli zachwyceni, kiedy zamiast doktor Blaze niespodziewanie pojawił się jej młody asystent.) Potem wrócił nocnym pociągiem do Guadalajary. Okazało się, że Amelia następnego dnia została wypisana ze szpitala i przewieziona karetką do ośrodka opieki w miasteczku akademickim. Klinika nie chciała, by przebywająca na obserwacji pacjentka zajmowała cenne łóżko w piątek, kiedy pojawiało się najwięcej klientów z wypchanymi portfelami. Julianowi pozwolono pojechać z Amelią, która przez większą część drogi spała. Kiedy ustało działanie środka usypiającego, mniej więcej godzinę przed przybyciem do Houston, rozmawiali głównie o pracy. Julian jakoś zdołał uniknąć kłamstwa, starannie omijając temat ewentualnych skutków ich połączenia w takim stanie, w jakim znajdowała się teraz. Wiedział, że Amelia wkrótce wszystkiego się dowie, a wtedy będą musieli poradzić sobie z nadziejami i rozczarowaniami. Nie chciał, aby w oparciu o ten jeden piękny moment zbudowała sobie jakiś pałac na wodzie. Najlepsze, co mogło się zdarzyć, z pewnością nie spełni jej oczekiwań, a prawdopodobnie wszelkie próby okażą się bezskuteczne. Ośrodek opieki był ładny od zewnątrz, a zaniedbany w środku. Amelia dostała jedyne wolne łóżko w czteroosobowym pokoju, zamieszkanym przez dwukrotnie od niej starsze kobiety, przebywające tam od dawna lub na stałe. Julian pomógł jej się wprowadzić, a kiedy stało się oczywiste, że nie jest tylko jej pracownikiem, dwie ze starszych pań okazały ostentacyjną dezaprobatę dla koloru jego skóry. Trzecia była niewidoma. No cóż, teraz nie mogli tego dłużej ukrywać. To jedyny jasny punkt w tej historii, która mogła wywrzeć korzystny wpływ na ich życie osobiste, jeśli nie zawodowe. Amelia nie czytała tej książki Chandlera i ucieszyła się z prezentu. Mało prawdopodobne, żeby miała tu z kim rozmawiać. Natomiast Juliana tego wieczoru czekała nieunikniona rozmowa, ponieważ był to piątek. Postanowił zjawić się w klubie co najmniej godzinę później niż zwykle, żeby Marty zdążył opowiedzieć pozostałym o operacji i ujawnić zaskakującą prawdę o Julianie i Amelii. Jeśli to ostatnie było dla kogokolwiek tajemnicą. Purytanin Hayes ją znał, ale nigdy niczego nie dał po sobie poznać. Julian miał mnóstwo zajęć przed spotkaniem w „Specjale Sobotniej Nocy”, gdyż od chwili, gdy wrócił z Portobello i znalazł wsuniętą pod drzwi wiadomość, nawet nie przejrzał korespondencji. Asystent Hayesa przesłał wyniki eksperymentów, z którymi Julian i Amelia powinni się zapoznać. To zajmie kilka godzin. Ponadto było kilka listów z wyrazami współczucia, przeważnie od ludzi, z którymi miał się zobaczyć wieczorem. Złe wieści szybko się rozchodzą. Aby uczynić jego życie jeszcze bardziej interesującym, ojciec przysłał mu wiadomość, że chciałby odwiedzić go, wracając do domu z Hawajów, żeby Julian mógł lepiej poznać „Suze”, jego nową żonę. Rzecz jasna, była również telefoniczna wiadomość od matki, która zapytywała, gdzie się podziewa i czy miałby coś przeciwko temu, gdyby przyjechała, uciekając przed kiepską pogodą? Pewnie, mamo, świetnie dogadacie się z Suze. Tylko pomyśl, ile was łączy. W tym przypadku najlepsza była prawda. Wybrał numer matki i powiedział, że może przyjechać kiedy chce, ale w podanym przez nią czasie zastanie tu ojca i Suze. Kiedy trochę ochłonęła, krótko streścił jej wydarzenia ostatnich czterech dni. Kiedy mówił, jej twarz na ekranie telefonu przybrała dziwny wyraz. Matka przywykła do telefonów bez wizji i nie potrafiła zachować obojętnej miny, w przeciwieństwie do większości ludzi. – A więc poważnie myślisz o tej starej kobiecie. – Starej białej kobiecie, mamo – zaśmiał się Julian na widok jej urażonej miny. – Już od półtora roku mówię ci, że to poważna sprawa. – Biała, czerwona, zielona – to dla mnie żadna różnica. Synu, ona jest tylko dziesięć lat młodsza ode mnie. – Dwanaście. – Och, dzięki Bogu, dwanaście! Nie widzisz, że inni uważają cię za głupca? – Cieszę się tylko, że już nie musimy się z tym ukrywać. A jeśli inni uważają nas za głupich, to ich problem, nie nasz. Umknęła spojrzeniem w bok. – To ja jestem głupią hipokrytką, ale matka zawsze się niepokoi. – Gdybyś przyjechała tu i poznała ją, przestałabyś się martwić. – Powinnam to zrobić. W porządku. Zadzwoń do mnie, kiedy twój ojciec i jego kochanica wrócą już do Akron... – Do Columbus, mamo. – Dokądkolwiek. Zadzwoń do mnie i umówimy się. Zobaczył jak jej obraz gaśnie i potrząsnął głową. Mówiła tak już od roku, ale zawsze coś stawało jej na przeszkodzie. Fakt, że była bardzo zajęta: nadal pracowała w pełnym wymiarze godzin w college’u w Pittsburgu. Najwyraźniej jednak nie o to chodziło. Naprawdę nie chciała stracić syna, a w dodatku na rzecz kobiety, która mogłaby być jej siostrą. Próbował namówić Amelię na wyjazd do Pittsburga, ale powiedziała, że nie chce się narzucać. Dla niej również nie było to takie proste. Te dwie kobiety miały krańcowo odmienne zdania odnośnie jego obowiązków operatora. Amelia była głęboko zaniepokojona ilekroć udawał się do Portobello – a od czasu masakry jeszcze bardziej – natomiast matka traktowała to jako rodzaj dodatkowego obowiązku, z którego powinien się wywiązywać, nawet jeśli koliduje to z jego pracą zawodową. Zdawała się wcale nie interesować tym, co naprawdę robił. Natomiast Amelia z głębokim zainteresowaniem „zadymiarza” śledziła działania jego jednostki. (Nigdy się do tego nie przyznała, zapewne aby go nie niepokoić, ale często zapominała się i pytała go o sprawy, o których nie miałby pojęcia ktoś, kto ogląda tylko wiadomości.) Nagle Julianowi przyszło do głowy, że Hayes, a zapewne również wszyscy na wydziale, wiedzieli o łączącym ich związku lub domyślali się prawdy, widząc jak Amelia zachowuje się podczas jego nieobecności. A przecież usilnie starali się (czerpiąc z tego sporo uciechy) nie wypaść w pracy z roli „bliskich przyjaciół”. Może ich audytorium znało ten scenariusz. Teraz to wszystko odeszło w przeszłość. Chciał możliwie najszybciej znaleźć się w klubie i zobaczyć, jak ludzie przyjęli tę wiadomość. Nadal miał jednak parę godzin, jeśli zamierzał dać Marty’emu czas, żeby ich przygotował. Nie miał ochoty do pracy, nawet na otwieranie listów, więc wyciągnął się na kanapie i kazał kubikowi szukać. Kubik miał wbudowaną procedurę samouczącą, która analizowała każdy dokonany przez niego wybór i na podstawie listy ulubionych tytułów tworzyła kryteria przeszukiwania tysiąca ośmiuset kanałów. Problem polegał na tym, że nie można było bezpośrednio wpływać na ten proces: jedynymi wprowadzanymi danymi były wybierane przez użytkownika pozycje. Mniej więcej przez rok od chwili powołania do wojska Julian obsesyjnie oglądał stare filmy, może usiłując uciec do świata, w którym ludzie i wydarzenia są po prostu dobre lub złe. Dlatego teraz, po przeszukaniu kanałów, posłuszny automat zaproponował mu mnóstwo filmów z Jimmy Stewardem i Johnem Wayne’em. Z dotychczasowych doświadczeń Juliana wynikało, że krzykiem niczego nie wskóra. Humphrey Bogart u „Ricka”. Reset. Jimmy Steward jedzie do Waszyngtonu. Reset. Wyprawa na księżycowy biegun południowy oglądany oczami zautomatyzowanych lądowników. Większość tych filmów widział kilka lat wcześniej, ale były dostatecznie interesujące, żeby obejrzeć je ponownie. A ponadto pomagały przeprogramować maszynę. KIEDY WSZEDŁEM DO ŚRODKA, wszyscy spojrzeli na mnie, ale zapewne zrobiliby to w każdych innych okolicznościach. Może tylko patrzyli odrobinę dłużej niż zwykle. Przy stoliku Marty’ego, Reza i Franklina było wolne miejsce. – Przewiozłeś ją bez problemów? – zapytał Marty. Skinąłem głową. – Wyjdzie stamtąd, kiedy tylko pozwolą jej chodzić. Trzy kobiety, z którymi dzieli pokój, są jak żywcem wzięte z Hamleta. – Makbeta – poprawił mnie Reza – jeżeli masz na myśli staruchy. Czy też może są to słodkie młode wariatki o samobójczych skłonnościach? – Staruchy. Amelia czuje się nieźle. Jazda z Guadalajary nie była zła, tylko długa. – Do naszego stolika przywlókł się ponury kelner w starannie poplamionym podkoszulku. – Kawa – powiedziałem, a potem dostrzegłem udawane przerażenie na twarzy Reza. – I dzbanek Rioja. Znów zbliżał się koniec miesiąca. Kelner już miał zapytać o moją kartkę, ale potem poznał mnie i odszedł. – Miejmy nadzieję, że zaciągniesz się ponownie – rzekł Reza. Wziął moją kartę i wprowadził cenę całego dzbanka. – Kiedy Portobello skuje mróz. – Czy mówili, kiedy ją wypuszczą? – zapytał Marty. – Nie. Neurolog ma ją zbadać rano. Amelia zadzwoni do mnie. – Lepiej niech zadzwoni również do Hayesa. Powiedziałem mu, że wszystko będzie dobrze, ale robi się nerwowy. – On jest nerwowy. – Zna ją dłużej niż ty – rzekł cicho Franklin. Tak jak on i Marty. – Zwiedziłeś Guadalajarę? – zapytał Reza. – Wszystkie przybytki rozkoszy? – Nie. Tylko pokręciłem się trochę po okolicy. Nie dotarłem na stare miasto ani do tego T... Jak to się nazywa? – Tlaquepaque – podpowiedział Reza. – Kiedyś spędziłem tam wspaniały tydzień. – Od jak dawna jesteście razem z Blaze? – spytał Franklin. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, że pytam. Zapewne „razem” nie było tym słowem, którego szukał. – Jesteśmy ze sobą od trzech lat. Przedtem przez parę lat byliśmy przyjaciółmi. – Blaze była jego promotorem – rzekł Marty. – Pracy doktorskiej? – Podyplomowej – wyjaśniłem. – Racja – rzekł z nikłym uśmieszkiem Franklin. – Przyszedłeś z Harvardu. Tylko Eli potrafi powiedzieć to z odrobiną litości, pomyślał Julian. – Teraz powinniście mnie zapytać, czy mam uczciwe zamiary. Odpowiadam, że nie mam żadnych zamiarów. Przynajmniej dopóki nie wyjdę z wojska. – A kiedy to nastąpi? – Jeśli wojna się nie skończy to za jakieś pięć lat. – Blaze będzie miała pięćdziesiąt. – Dokładnie pięćdziesiąt dwa. Ja trzydzieści siedem. Może przejmujecie się tym bardziej niż my? – Nie – odparł. – To mogłoby niepokoić Marty’ego. Marty obrzucił go ostrym spojrzeniem. – Co piłeś? – To co zwykle. – Franklin pokazał dno swojej pustej filiżanki. – Od jak dawna? – Ja chcę tylko waszego dobra – powiedział Marty. – Przecież o tym wiesz. – Osiem lat, dziewięć. – Dobry Boże, Franklin. Czyżbyś w poprzednim wcieleniu był terierem? – Marty potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. – To było na długo przed tym, zanim Julian podjął pracę na naszym wydziale. Kelner przyczłapał z winem i trzema kieliszkami. Wyczuwając napięcie, nalewał najwolniej jak mógł. Wszyscy obserwowaliśmy go w milczeniu. – A więc – rzekł Reza – co z tymi Oilersami? „NEUROLOG”, KTÓRY NASTĘPNEGO RANKA przyszedł do Amelii, był zbyt młody aby mieć stopień naukowy w jakiejkolwiek dziedzinie. Miał kozią bródkę i pryszcze. Przez pół godziny zadawał jej wciąż te same proste pytania. – Kiedy i gdzie się pani urodziła? – 12 sierpnia 1996 w Sturbridge w stanie Massachusetts. – Jak nazywała się pani matka? – Jane O’Banian Harding. – Gdzie chodziła pani do szkoły podstawowej? – W Roxbury. Do Nathan Hale Elementary. Zastanowił się. – Poprzednio mówiła pani, że do Breezewood w Sturbridge. Zrobiła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. – Przeprowadziliśmy się do Roxbury w 2004, może 2005. – Aha. A szkoła średnia? – Stary O’Bryant. John D. O’Bryant School of Mathematics and Science. – W Sturbridge? – Nie, w Roxbury! Szkołę średnią też kończyłam w Roxbury. Nie mówiłam... – Nazwisko panieńskie pani matki? – O’Banian. Przez dłuższą chwilę pisał coś w notesie. – W porządku. Proszę wstać. – Co takiego? – Proszę wstać z łóżka. Amelia usiadła i ostrożnie postawiła nogi na podłodze. Zrobiła kilka niepewnych kroków i sięgnęła ręką na plecy, zbierając rozchodzącą się koszulę. – Kręci się pani w głowie? – Trochę. Tak. – Proszę podnieść ręce. Zrobiła to i koszula znów się jej rozchyliła. – Ładny tyłeczek, kochana – wychrypiała starsza pani na sąsiednim łóżku. – A teraz chcę, żeby pani zamknęła oczy i powoli złożyła dłonie czubkami palców. Spróbowała to zrobić i nie zdołała. Otworzyła oczy i zobaczyła, że chybiła o dwa centymetry. – Proszę spróbować jeszcze raz – rzekł. Tym razem udało jej się zetknąć dwa palce. Skreślił kilka słów w notesie. – W porządku. Może pani iść. – Co takiego? – Wypisuję panią. Wychodząc, proszę okazać w recepcji kartkę przydziałową. – Przecież... Czy nie obejrzy mnie lekarz? Poczerwieniał. – Nie uważa mnie pani za lekarza? – Nie. A jest pan nim? – Jestem upoważniony, żeby panią wypisać. I robię to. Odwrócił się i ruszył do wyjścia. – A co z moim ubraniem? Gdzie moje rzeczy? Wzruszył ramionami i znikł za drzwiami. – Sprawdź w szafie, kochana. Amelia dokładnie sprawdziła zawartość szafy, poruszając się powoli i ostrożnie. Znalazła równe stosy pościeli i koszul, ale ani śladu skórzanej walizki, którą zabrała do Guadalajary. – Może ktoś je zabrał – powiedziała druga staruszka. – Pewnie ten czarny chłopak. Oczywiście. Nagle przypomniała sobie, że poprosiła Juliana, aby zabrał walizkę do domu. Była droga, robiona na zamówienie, a tutaj mógł ją ktoś ukraść. O czym jeszcze zapomniała? John D. O’Bryant School of Mathematics and Science stała przy New Dudley. Jej laboratorium na uczelni znajdowało się pod numerem 12–344. Jaki był numer telefonu Juliana? Osiem. Wzięła z łazienki kosmetyczkę i wyjęła z niej minitelefon. Na tarczy miał ślad pasty do zębów. Wytarła ją rogiem prześcieradła, usiadła na łóżku i wystukała #08. – Pan Class jest na zajęciach – oznajmił telefon. – Czy to coś pilnego? – Nie. Wiadomość. – Po chwili powiedziała: – Kochanie, przynieś mi jakieś ubranie. Wypisano mnie. Wyłączyła telefon, przesunęła dłonią po głowie i wyczuła zimny metalowy krążek przy podstawie czaszki. Otarła łzy, które nagle napłynęły jej do oczu i mruknęła: – Niech to szlag. Wielka, tłusta pielęgniarka wtoczyła wózek z siedzącą na nim skurczoną Chinką. – Co tu się dzieje? – powiedziała. – To łóżko miało być wolne. Amelia zaczęła się śmiać. Wzięła pod pachę kosmetyczkę i książkę Chandlera, a potem zaciskając drugą ręką koszulę, wyszła na korytarz. MINĘŁA DŁUŻSZA CHWILA zanim odnalazłem Amelię. W jej pokoju było pełno kłótliwych staruszek, które nie chciały mi nic powiedzieć, albo udzielały mylnych informacji. Oczywiście, była przy kasie. Nie musiała płacić za opiekę medyczną czy pokój, ale za dwa nie zjedzone posiłki, ponieważ nie zastrzegła sobie tego przy wpisie. Może to było ostatnią kroplą goryczy. Kiedy podałem jej ubranie, po prostu strząsnęła z siebie jasnoniebieską szpitalną koszulę. Nie miała nic pod spodem. W poczekalni siedziało osiem, może dziesięć osób. Byłem wstrząśnięty. Moja dystyngowana Amelia? Recepcjonistą był młodzieniec z kolczykami w uszach. Zerwał się z miejsca. – Stać! Pani... Pani nie może tego robić! – Niech pan patrzy. – Najpierw założyła bluzkę i niespiesznie zapinała ją. – Wyrzucono mnie z pokoju. Nie mam dokąd iść... – Amelio... Zignorowała mnie. – Proszę pójść do toalety! Natychmiast! – Dziękuję, nie skorzystam. Próbowała ustać na jednej nodze i wciągnąć na drugą skarpetkę, ale zachwiała się i o mało nie upadła. Podtrzymałem ją. Widownia milczała z szacunkiem. – Wezwę strażnika. – Nie, nie wezwie pan. – Podeszła do niego, w skarpetkach i bluzce, ale nadal naga od pasa w dół. Była o kilka centymetrów wyższa od recepcjonisty i spojrzała na niego z góry. On też spojrzał w dół i zrobił taką minę, jakby po raz pierwszy w życiu widział wzgórek łonowy. – Zrobię scenę – powiedziała spokojnie. – Proszę mi wierzyć. Usiadł, bezgłośnie poruszając wargami. Amelia włożyła spodnie i pantofle, podniosła koszulę i wrzuciła ją do niszczarki. – Julianie, nie podoba mi się tu. – Wzięła mnie pod rękę. – Chodźmy niepokoić kogoś innego. W pomieszczeniu panowała cisza. Dopiero gdy przeszliśmy kawałek korytarzem, usłyszeliśmy za plecami zgiełk ożywionych głosów. Amelia patrzyła prosto przed siebie i uśmiechała się. – Kiepski dzień? – Paskudne miejsce. – Zmarszczyła brwi. – Czy ja zrobiłam to, co mi się wydaje? Rozejrzałem się wokół i szepnąłem: – Jesteśmy w Teksasie. Nie wiesz, że pokazywanie tyłka czarnemu jest sprzeczne z prawem? – Wciąż o tym zapominam. – Uśmiechnęła się nerwowo i uścisnęła moje ramię. – Codziennie będę pisała do ciebie z więzienia. Przed ośrodkiem czekała taksówka. Szybko wsiedliśmy do niej i Amelia podała mój adres. – Tam jest mój bagaż, prawda? – Owszem, ale... mógłbym ci go przywieźć. – W moim mieszkaniu był bałagan. – Nie jestem przygotowany na przyjęcie miłych gości. – Ja nie jestem gościem. – Potarła oczy. – A z pewnością nie miłym. Prawdę mówiąc, bałagan był tam już dwa tygodnie wcześniej, kiedy wyjechałem do Portobello, a od tego czasu nie miałem czasu posprzątać, więc jeszcze się powiększył. Znaleźliśmy się w jednopokojowym epicentrum wybuchu. Dziesięć na pięć metrów kompletnego chaosu: hałdy gazet i czytadeł na każdej poziomej powierzchni, włącznie z łóżkiem; sterta brudnych ubrań w jednym kącie, estetycznie zrównoważona przez stos naczyń w zlewie. Wychodząc na uczelnię, zapomniałem wyłączyć ekspres, więc teraz gryząca woń przypalonej kawy mieszała się z zapachem stęchlizny. Amelia roześmiała się. – Wiesz co, to wygląda gorzej niż oczekiwałam. Dotychczas była tu tylko dwukrotnie i za każdym razem byłem uprzedzony. – Wiem. Potrzebna mi kobieca ręka. – Wcale nie. Potrzebny ci kanister benzyny i zapałka. – Rozejrzała się wokół i pokręciła głową. – Posłuchaj, wszyscy już o nas wiedzą. Zamieszkajmy razem. Nadal usiłowałem dojść do siebie po striptizie. – Hm... tu chyba nie ma miejsca... – Nie tutaj – roześmiała się. – U mnie. I moglibyśmy wystąpić o większe mieszkanie. Zrzuciłem graty z krzesła i zaprowadziłem ją do niego. Usiadła ostrożnie. – Posłuchaj. Wiesz, że bardzo chciałbym z tobą zamieszkać. Przecież nieraz o tym rozmawialiśmy. – A więc? Zróbmy to. – Nie... nie podejmujmy teraz żadnych decyzji. Nie przez kilka następnych dni. Spojrzała w dal, przez okno nad zlewem. – Uważasz, że jestem szalona. – Raczej impulsywna. Usiadłem na podłodze i gładziłem ją po ramieniu. – To do mnie nie pasuje, prawda? – Zamknęła oczy i potarła dłonią czoło. – Może to wpływ lekarstw. Miałem nadzieję, że tak jest. – Jestem pewien, że tak. Potrzebujesz kilku dni odpoczynku. – A jeśli spaprali operację? – Nie spaprali. Inaczej nie mogłabyś chodzić i rozmawiać. Z lekkim roztargnieniem poklepała moją dłoń. – Tak, pewnie. Masz może jakiś sok albo coś innego do picia? Znalazłem w lodówce resztkę soku z winogron i rozlałem do dwóch szklaneczek. Usłyszałem szmer błyskawicznego zamka i odwróciłem się, ale Amelia tylko otwierała skórzaną walizkę. Podałem jej drinka. Uważnie przeglądała zawartość walizki. – Sądzisz, że coś mogło zginąć? Wzięła szklankę i odstawiła ją. – Och, nie. A może. Raczej sprawdzam swoją pamięć. Pamiętam jak ją pakowałam. Podróż. Rozmowę z doktorem... hm... Spencerem. Cofnęła się o dwa kroki, pomacała ręką i powoli usiadła na łóżku. – A potem wszystko się rozmazuje... No wiesz, byłam półprzytomna, kiedy mnie operowali. Widziałam mnóstwo świateł. Brodę i twarz miałam unieruchomioną miękkim imadłem. Usiadłem przy niej. – Pamiętam to samo, kiedy mnie operowali. I dźwięk wiertła. – I ten zapach. Czujesz zapach swojej czaszki, kiedy ją rozwiercają. I nic cię to nie obchodzi. – Narkoza – powiedziałem. – Częściowo. A także dlatego, że się na to czekało. – No cóż, nie w moim przypadku. – Słyszałam ich rozmowę, lekarza z pielęgniarką. – O czym? – Mówili po hiszpańsku. O jej chłopcu i... butach czy czymś takim. Potem wszystko znikło w ciemności. Chyba najpierw zrobiło się jasno, a potem ciemno. – Zastanawiam się, czy było to zanim umieścili łącze, czy potem. – Później, zdecydowanie później. Nazywają to „mostkiem”, prawda? – Taak, z francuskiego, od pont mental. – Słyszałam jak to mówił – ahora, el puente – a potem nacisnęli bardzo mocno. Czułam jak broda wbija mi się w obicie obejmy. – Pamiętasz znacznie więcej niż ja. – To chyba już wszystko. Chłopiec, buty, a później pstryk. W następnej chwili leżałam już na łóżku, nie mogąc się ruszyć ani mówić. – To musiało być przerażające. Zmarszczyła brwi, wspominając. – Właściwie nie. Raczej jak przemożne... znużenie, odrętwienie. Jakbym mogła poruszyć rękami i nogami, albo mówić, gdybym naprawdę chciała. Jednak wymagałoby to ogromnego wysiłku. Pewnie leki uspokajające nie pozwoliły mi wpaść w panikę. Poruszali moimi rękami i nogami, krzycząc coś do mnie. Chyba po angielsku i w tym stanie nie mogłam ich zrozumieć, z powodu akcentu. Skinęła ręką i podałem jej sok. Upiła łyk. – Jeśli dobrze pamiętam... Byłam bardzo, bardzo zła, że nie pójdą sobie i nie zostawią mnie w spokoju. Jednak nic nie powiedziałam, bo nie chciałam dać im tej satysfakcji, żeby usłyszeli moje narzekania. Dziwne, że to pamiętam. Naprawdę byłam dziecinna. – Nie wypróbowali łącza? Spoglądała w dal. – Nie... Doktor Spencer wyjaśnił mi to później. Ze względu na mój stan lepiej było poczekać i po raz pierwszy zrobić to z kimś, kogo znam. Liczy się każda sekunda, mówił ci? Kiwnąłem głową. – Wykładniczy wzrost liczby połączeń neuronowych. – Tak więc przez długi czas leżałam w ciemnym pokoju i chyba straciłam poczucie czasu. Potem wszystko to, co wydarzyło się przed naszym... połączeniem, uznałam za sen. Nagle rozbłysło światło i dwoje ludzi wbiło mi coś w ręce – kroplówki – a później przepływałam z pomieszczenia do pomieszczenia. – Na wózku. Skinęła głową. – Wydawało mi się, że lewituję. Pamiętam, że pomyślałam: „To sen”, i zaczęło mnie to bawić. Ujrzałam Marty’ego, śpiącego na krześle, ale uznałam to za część snu. Potem zjawiłeś się ty z doktorem Spencerem i pomyślałam, w porządku, ty też jesteś w tym śnie. I nagle wszystko stało się realne. – Zakołysała się do przodu i do tyłu, wspominając nasze połączenie. – Nie, nie realne. Intensywne. Zdumiewające. – Pamiętam – powiedziałem. – Widzisz podwójnie, sam siebie. Z początku się nie poznajesz. – Mówiłeś mi, że tak jest u większości ludzi. A raczej powiedziałeś mi to jednym słowem, nie wiem jak, może bez słów. Potem wszystko zobaczyłam wyraźnie i byliśmy... – Miarowo pokiwała głową, przygryzając dolną wargę. – Oboje byliśmy razem. Byliśmy... jednością. Wzięła w obie ręce moją dłoń. – Później musieliśmy rozmawiać z lekarzem. A on powiedział, że nie możemy, że nam nie pozwoli... – Położyła sobie moją dłoń na piersi, tak jak w tamtej ostatniej chwili i pochyliła się. Jednak nie pocałowała mnie. Oparła brodę na moim ramieniu i szepnęła łamiącym się głosem: – Już nigdy tak nie będzie? Odruchowo usiłowałem przesłać jej strumień wiadomości, tak jak robi się to w podłączeniu. Chciałem zapewnić, że za kilka lat będzie mogła spróbować ponownie, że Marty ma jej dane, że połączenia neuronowe częściowo się odtworzą więc możemy spróbować, możemy. Ułamek sekundy później zrozumiałem: nie, nie jesteśmy połączeni, więc ona usłyszy tylko to, co jej powiem. – Większości ludzi nie zdarza się to ani razu. – Może tak jest lepiej – powiedziała zduszonym głosem i załkała cicho. Jej dłoń przesunęła się po mojej szyi i dotknęła łącza. Musiałem coś powiedzieć. – Posłuchaj... Być może wcale tego nie straciłaś. Bardzo możliwe, że pozostała ci część tych możliwości. – O czym ty mówisz? – Wyjaśniłem jej, że niektóre neurony ponownie łączą się z receptorami w pobliżu implantu. – W jakim stopniu? – Nie mam zielonego pojęcia. Dowiedziałem się o tym zaledwie kilka dni temu. Nagle nabrałem przekonania, że niektóre przypadki nieudanego wszczepienia łącza polegają właśnie na tym – niezdolności do uzyskania silnego połączenia. W pamięci Ralpha znalazłem wspomnienia o kilku osobach, które w ogóle nie potrafiły się połączyć. – Musimy spróbować. Gdzie moglibyśmy... Czy mógłbyś przynieść sprzęt z Portobello? – Nie. Nigdy nie zdołałbym wynieść go z bazy. I za taką próbę stanąłbym przed sądem wojennym. – Hmm... Może udałoby się nam zakraść do szpitala... Roześmiałem się. – Nigdzie nie musisz się zakradać. Wystarczy wykupić trochę czasu w jednym z kiosków. – Nie o to mi chodzi. Chcę zrobić to z tobą. – Właśnie o tym mówię! Są podwójne kabiny – dwuosobowe wszechświaty. Dwoje ludzi podłącza się i wyrusza razem w podróż. Tam właśnie dziwki zabierają klientów. Można pieprzyć się na ulicach Paryża, w przestrzeni kosmicznej, w canoe płynącym po bystrzynach. Ralph przynosił nam najdziwniejsze wspomnienia. – Zróbmy to. – Posłuchaj, dopiero wyszłaś ze szpitala. Dlaczego nie odpoczniesz dzień czy dwa, a potem... – Nie! – Wstała. – Z tego co wiemy, to połączenie może zanikać, kiedy siedzimy tu i rozmawiamy. – Podniosła leżący na stole telefon i wystukała dwie cyfry. Znała kod mojej taksówki. – Wychodzimy? Wstałem i poszedłem za nią do drzwi, obawiając się, że popełniam wielki błąd. – Słuchaj, nie obiecuj sobie zbyt wiele. – Och, niczego nie oczekuję. Po prostu muszę spróbować, żeby wiedzieć. Jak na kogoś, kto niczego się nie spodziewał, była strasznie napalona. Jej zapał był zaraźliwy. Kiedy czekaliśmy na taksówkę, przeszedłem od: „No cóż, przynajmniej dowiemy się, jak jest” do przekonania, że coś w tym musi być. Marty twierdził, że powinien wystąpić przynajmniej efekt placebo. Nie potrafiłem podać taksówce dokładnego adresu, gdyż byłem tam tylko raz. Zapytałem jednak czy wie, gdzie znajduje się ciąg kabin połączeniowych w pobliżu uniwersytetu, a ona potwierdziła. Moglibyśmy pojechać tam na rowerach, ale właśnie w tej dzielnicy spotkałem mężczyznę, który groził mi nożem. Nędzne uliczki wyglądały coraz gorzej w miarę jak oddalaliśmy się od uniwersytetu i wyliczyłem, że zanim skończymy nasz eksperyment, zrobi się już ciemno. Dobrze, że taksówka wyłączyła licznik, kiedy przechodziliśmy przez kontrolę. Trep na bramie zobaczył dokąd jedziemy i przetrzymał nas dziesięć minut, pewnie po to, by cieszyć się irytacją Amelii. A może próbował mnie sprowokować. Nie dałem mu tej satysfakcji. Kazaliśmy taksówce wysadzić nas na końcu rzędu budek, żebyśmy mogli przejść obok nich i sprawdzić menu w każdej kabinie. Cena też nie była bez znaczenia: kosztowało to po dwie nasze dniówki. Wprawdzie zarabiałem trzy razy tyle co Amelia, ale wycieczka do Meksyku zredukowała moje fundusze do stu dolców. A ona była spłukana. Wokół było więcej dziwek niż przechodniów. Niektóre proponowały połączenie w trójkę. Nie wiedziałem, że to możliwe. Brzmiało to bardziej irytująco niż kusząco, nawet w najlepszych warunkach. A bliższe połączenie z dziwką niż z Amelią byłoby katastrofalne. Najlepsza dwumiejscowa kabina była także jedną z najładniejszych, a przynajmniej najmniej zaniedbanych. Nazywała się „Twój Świat” i, zamiast katastrof samochodowych i egzekucji, oferowała zestaw wypraw. Coś w rodzaju wycieczki do Francji, którą zafundowałem sobie w Meksyku, tylko bardziej egzotyczne. Zaproponowałem podwodną wycieczkę po Wielkiej Rafie Koralowej. – Nie jestem dobrą pływaczką – powiedziała Amelia. – Czy to zrobi jakąś różnicę? – Nie martw się, ja też nie. To tak, jakbyś była rybą. – Byłem już na takiej wycieczce. – Nawet nie myślisz o pływaniu. Kosztowało to dolara za minutę w gotówce, albo trzy dolary za dwie minuty, jeśli płaciło się kartą. Minimalny czas dziesięć minut. Zapłaciłem gotówką. Lepiej zachować kartę na wszelki wypadek. Gruba kobieta o srogim wyglądzie, czarnej skórze i gęstych, kręconych siwych włosach zaprowadziła nas do kabiny. Niewielkie pomieszczenie mające zaledwie trochę ponad metr wysokości, niebieski materac na podłodze, dwa kable łączy zwisające z sufitu. – Czas liczy się od chwili podłączenia pierwszej osoby. Pewnie najpierw zechcecie zdjąć ubrania. Pomieszczenie jest wysterylizowane. Życzę miłych chwil. Gwałtownie odwróciła się i odmaszerowała. – Wzięła cię za dziwkę – powiedziałem. – Przydałoby mi się dodatkowe źródło dochodów. Na czworakach weszliśmy do środka, a kiedy zamknąłem drzwi, włączył się wentylator. Potem generator białego szumu dodał swój syk do jego pomruku. – Czy światło musi być zapalone? – Gaśnie automatycznie. Rozebraliśmy się wzajemnie. Położyła się prawidłowo, na brzuchu i twarzą do drzwi. Była spięta i lekko drżała. – Odpręż się – powiedziałem, masując jej ramiona. – Boję się, że nic z tego nie będzie. – Jeśli tak się stanie, spróbujemy ponownie. Przypomniałem sobie, co mówił Marty. Może powinna zacząć od czegoś w rodzaju skoku w przepaść. No cóż, jeszcze zdążę jej to powiedzieć. – Masz. – Podsunąłem jej poduszkę w kształcie diamentu, na której opierasz brodę, kości policzkowe i czoło. – To pomoże ci rozluźnić mięśnie karku. Przez chwilę masowałem jej plecy, a kiedy trochę się odprężyła, wprowadziłem metalowy wtyk łącza do gniazda w podstawie jej czaszki. Usłyszałem cichy szczęk i światło zgasło. Ja, mając za sobą tysiące godzin podłączeń, nie potrzebowałem poduszki. Mogłem podłączyć się nawet na stojąco, albo wisząc głową w dół. Znalazłem w ciemności kabel i położyłem się tak, że stykaliśmy się biodrami i ramionami. Potem podłączyłem się. Woda była ciepła jak krew i czułem na ustach jej przyjemny smak, soli i wodorostów, kiedy ją wdychałem. Pływałem w głębokiej na dwa metry wodzie, otaczały mnie jaskrawe koralowce, a wielobarwne rybki ignorowały mnie, dopóki nie zbliżyłem się na tyle, by stać się dla nich zagrożeniem. Z dziury w koralu spojrzała na mnie mała zielona murena o pysku zbója z kreskówki. W takim podłączeniu wola płata dziwne figle. „Postanowiłem” popłynąć w lewo, choć na pozór nie było tam nic, tylko białe piaszczyste dno. Osoba, która zarejestrowała tę wycieczkę miała dobry powód, żeby ruszyć w tym kierunku, ale na tym poziomie klient nie miał z nią lub nim kontaktu. Nic poza wrażeniami, tylko wzmocnionymi. Załamywane przez fale na powierzchni światło tworzyło przyjemny migotliwy wzór na piasku, ale nie dlatego to tu przybyliśmy. Zawisłem nad dwoma słupkami oczu, które wystawały z piasku, poruszając się lekko, nerwowo. Nagle piasek pode mną eksplodował, na prawo i lewo. Pasiasta płaszczka wyprysnęła ze swojej kryjówki pod kilkoma centymetrami piasku. Była ogromna, co najmniej trzymetrowa. Błyskawicznie złapałem ją za płetwę, zanim zdążyła nabrać szybkości. Jedno potężne uderzenie tych skrzydeł i ruszyliśmy naprzód. Drugie i już mknęliśmy szybciej niż najlepszy pływak, woda gładko muskała moje ciało... I jej. Amelia też tam była, wyczuwałem jej słabą lecz wyraźną obecność, niczym towarzyszącego mi cienia. Szybki nurt wody poruszał moimi genitaliami, ale część mego umysłu nie rejestrowała tego, odczuwając lekkie łaskotanie strumienia wody między jej nogami. Zdawałem sobie sprawę, że aby stworzyć to nagranie musieli połączyć dwa zapisy i zastanawiałem się, jak udało im się znaleźć płaszczkę dostatecznie dużą, by mogła pociągnąć kobietę i mężczyznę, albo jak zdołali obejść ten wymóg. Głównie jednak skupiłem się na dwoistych wrażeniach i próbach nawiązania kontaktu z Amelią. Udało mi się to – prawie. Bez słów czy znaków, przekazałem ogólnikowe „Czyż to nie wspaniałe”, które zaraz wyczułem odbite w osobowości Amelii. A także inne, ledwie wyczuwalne wrażenie, zapewne wywołane świadomością, że jesteśmy w kontakcie. Piaszczyste dno nagle opadło podwodnym urwiskiem i manta zanurkowała. Woda nagle pochłodniała i wzrosło ciśnienie. Wypuściliśmy płetwy i przekoziołkowaliśmy w ciemnej toni. Powoli płynąc w górę, czułem dotknięcia motylich skrzydeł. Wiedziałem, że to dłonie pieszczącej mnie w kabinie Amelii, a kiedy mój członek zesztywniał, otoczyła go ciepłą toń, która nie była wyimaginowaną wodą oceanu, a potem poczułem słaby uścisk jej ud i rytmiczne pulsowanie. To nie było tak jak z Carolyn, kiedy ja byłem nią, a ona mną. Bardziej przypominało to spełnienie erotycznego snu na jawie. Woda nad nami była jak matowe srebro, a kiedy unosiliśmy się w górę, przypłynęły trzy rekiny. Poczułem lekkie ukłucie strachu, chociaż wiedziałem, że są nieszkodliwe, gdyż zapis nie był oznaczony literami „Ś” ani „K”: śmierć lub kalectwo. Próbowałem przekazać Amelii, żeby się nie bała, ale nie wyczułem jej strachu. Była zbyt zajęta. Coraz silniej odczuwałem jej obecność i to, że właściwie wcale nie płynęła. Jej orgazm był słaby lecz długi, promieniujący i pulsujący w ten dziwny lecz znajomy sposób, jakiego nie czułem od trzech lat, od kiedy straciłem Carolyn. Kołysała mnie na prawo i lewo widmowymi ramionami i nogami, gdy unosiliśmy się w kierunku rekinów. Okazało się, że to jeden wielki rekin wielorybi i dwa rekinki. Niegroźne. Kiedy mijaliśmy je, poczułem że mięknę i wysuwam się z niej. Tym razem nie miało się udać, nie nam obojgu. Jej dłonie były jak piórka, łaskoczące, miłe, lecz niewystarczająco. Potem przyszło nagłe poczucie utraty czegoś, jakby wymiaru, co oznaczało, że rozłączyła się. Zaczęła mnie pieścić ustami, najpierw chłodnymi, a potem ciepłymi, lecz nadal nic z tego nie wychodziło. Nadal byłem w wodach rafy koralowej. Wymacałem kabel i rozłączyłem się. Zapaliły się światła i natychmiast odpowiedziałem na pieszczoty Amelii. Przesunąłem ręce po jej śliskim ciele, oparłem głowę o biodro, przestałem myśleć o Carolyn. Od tyłu wsunąłem jej dwa palce między nogi i po chwili oboje doszliśmy jednocześnie. Pięć sekund później stara waliła już w drzwi kabiny, mówiąc, że mamy zapłacić albo wyjść i dać jej posprzątać dla następnych klientów. – Zdaje się, że licznik zatrzymuje się kiedy oboje jesteśmy odłączeni – powiedziała Amelia. Wtuliła się we mnie. – Chętnie zapłacę za to po dolarze za minutę. Powiesz jej to? – Nie. – Sięgnąłem po nasze ubrania. – Wracajmy do domu i zróbmy to za darmo. – Do ciebie czy do mnie? – Do domu – odparłem. – Do ciebie. CAŁY NASTĘPNY DZIEŃ ZAJĘŁA Julianowi i Amelii przeprowadzka oraz sprzątanie. Ponieważ była niedziela, nie mogli załatwić formalności, ale nie spodziewali się z tym żadnych problemów. Na kawalerkę Juliana czekała długa kolejka samotnych osób, a mieszkanie Amelii było przewidziane dla dwóch osób, a nawet dla dwóch dorosłych osób i dziecka. (Nigdy nie będą mogli mieć dziecka. Dwadzieścia cztery lata wcześniej, po poronieniu, Amelia zgłosiła się do dobrowolnej sterylizacji, za co przyznano jej premię, wypłacaną w gotówce co miesiąc do czasu osiągnięcia wieku pięćdziesięciu lat. A Julian postrzegał świat w tak ponurych barwach, że nie miał ochoty powoływać nań nowego bytu.) Kiedy zapakowali już wszystko w pudła, a kawalerka Juliana była posprzątana zgodnie z zaleceniami dozorcy, zadzwonili do Reza, żeby przyjechał samochodem. Zganił Juliana, że nie zadzwonił do niego prędzej i nie poprosił o pomoc, a Julian szczerze powiedział, że nie przyszło mu to do głowy. Amelia z zainteresowaniem słuchała ich rozmowy i tydzień później orzekła, że podświadomie chcieli wszystko zrobić sami. Był to dla nich rodzaj rytuału, a może przejaw jeszcze bardziej instynktownych zachowań związanych z budowaniem gniazda. Jednak kiedy Julian zakończył rozmowę, powiedziała tylko: – Przyjedzie tu najwcześniej za dziesięć minut. Potem pociągnęła go na kanapę, na ostatni szybki numerek w jego mieszkaniu. Wystarczyły dwa kursy, żeby przewieźć wszystkie pudła. Podczas drugiego nawrotu Reza i Julian zostali sami, a kiedy Reza zaproponował swoją pomoc przy rozpakowywaniu, Julian odparł, że może Blaze chce położyć się do łóżka. Rzeczywiście, chciała. Zasnęli wyczerpani i spali do samego rana. RAZ CZY DWA RAZY W ROKU nie dokonują standardowej wymiany żołnierzyków między zmianami, tylko unieruchamiają jednego po drugim i zastępują dotychczasowego operatora tym, który rozgrzewał się w fotelu. Nazywają to „szybkim transferem”. Przeważnie oznacza to, że coś się dzieje, gdyż zazwyczaj nie działamy w tym samym terenie co pościgowo–bojowy pluton Scoville’a. Ten ostatni był w kiepskim humorze, gdyż nic się nie zdarzyło. W ciągu trzech dni zastawili zasadzki w trzech różnych miejscach, ale widzieli tylko owady i ptaki. Najwidoczniej było to pozorowane działanie, dla zabicia czasu. Wygramolił się z klatki, która zamknęła się, aby przeprowadzić dziewięćdziesięciosekundowy cykl oczyszczający. – Baw się dobrze – rzekł Scoville. – Zabierz coś do czytania. – Och, myślę, że znajdą dla nas jakąś robótkę. Ponuro pokiwał głową i odszedł. Nie przeprowadzaliby „szybkiego transferu”, gdyby nie było takiej potrzeby. A zatem chodziło o coś ważnego, o czym nie mieli wiedzieć ci z pościgowo–bojowego. Klatka otworzyła się, więc wsunąłem się do środka, pospiesznie rozmieściłem sensory mięśniowe, włączyłem protezy i krwiobieg. Potem zamknąłem kapsułę i połączyłem się. W pierwszej chwili zawsze byłem lekko zdezorientowany, a przy „szybkim transferze” tym bardziej, gdyż jako dowódca plutonu byłem pierwszy i nagle zostałem połączony z bandą stosunkowo obcych mi ludzi. Znałem trochę pluton Scoville’a, ponieważ każdego miesiąca przez jeden dzień pozostawałem z nim w luźnym kontakcie. Nie znałem jednak sekretów ich prywatnego życia i wcale nie miałem ochoty ich poznawać. Jakbym nagle przeniósł się w rzeczywistość mydlanej opery, jak intruz znający wszystkie rodzinne sekrety. Jednego po drugim zastąpili ludzie z mojego oddziału. Usiłowałem skupić się na bieżącym i nietrudnym zadaniu, jakim było pilnowanie tych żołnierzyków, które przez kilka minut pozostawały unieruchomione i podatne na atak. Próbowałem też nawiązać łączność z dowódcą kompanii i dowiedzieć się, o co naprawdę chodzi. Jakie zadanie było aż tak tajne, że Scoville nie mógł o nim wiedzieć? Nie otrzymałem odpowiedzi, dopóki wszyscy moi ludzie nie znaleźli się na stanowiskach. Potem, kiedy odruchowo sprawdzałem dżunglę, szukając oznak niebezpieczeństwa, nadszedł krótki przekaz, że w plutonie Scoville’a jest szpieg. Nie działający świadomie, lecz ktoś, komu w rzeczywistym świecie zmodyfikowano łącze. Mógł nim być nawet sam Scoville, dlatego nie mogli mu powiedzieć. Dowództwo brygady opracowało skomplikowany plan, zgodnie z którym każdy członek plutonu otrzymał inne współrzędne miejsca zasadzki. Kiedy pojawi się wróg, na podstawie lokalizacji nieprzyjacielskich sił będą mogli zdemaskować źródło przecieku. Dowódca kompanii nie znał odpowiedzi na wszystkie moje pytania. Jak chcieli kontrolować przekazy? Jeśli dziewięciu ludzi będzie uważało, że znajdują się w punkcie A, a jeden uzna, że są w punkcie B, czy to nie spowoduje podejrzanego zamieszania? W jaki sposób nieprzyjaciel zdołał zmodyfikować łącze? Co się stanie z tym operatorem? Na to ostatnie pytanie mogła mi odpowiedzieć. Zbadają go i usuną mu łącze. Pozostały okres odsłuży jako technik lub trep – to zależy. Pewnie od tego, czy będzie umiał policzyć do dwudziestu, nie zdejmując butów i skarpetek. Wojskowi neurochirurdzy zarabiali znacznie mniej od doktora Spencera. Przerwałem łączność z dowódcą, co nie oznaczało, że nie mogła mnie podsłuchiwać, gdyby chciała. Ta sytuacja mogła mieć bardzo poważne konsekwencje i nie trzeba było dyplomu z cyberłączności, żeby je przewidzieć. Cały pluton Scoville’a spędził ostatnie dziewięć dni w wyszukanym i ściśle kontrolowanym świecie wirtualnej rzeczywistości. Wszystko, co widzieli lub czuli, było monitorowane przez dowództwo i natychmiast przesyłane z powrotem w zmodyfikowanym stanie. Ten stan obejmował dziewięć innych wariantów dla pozostałych członków oddziału. Kilkadziesiąt fikcyjnych rzeczywistości, nieustannie tworzonych i podtrzymywanych. Dżungla wokół mnie była nie mniej realna niż tamta rafa koralowa, którą odwiedziłem z Amelią. A jeśli nie miała nic wspólnego z tym, gdzie naprawdę znajdował się mój żołnierzyk? Każdy operator czasem wyobrażał sobie, że nie ma żadnej wojny, a cała ta historia jest elektroniczną symulacją, stworzoną przez rząd dla jemu tylko wiadomych celów. Po powrocie do domu możesz włączyć kubik i obserwować się w czasie akcji, odtwarzając wiadomości... Jednak to nawet łatwiej zmanipulować niż układ wejścia/wyjścia łączący operatora z żołnierzem. Czy którykolwiek operator naprawdę był w Kostaryce? Nikt związany z wojskiem nie mógł legalnie odwiedzić terytorium Ngumich. Oczywiście, to były zwyczajne rojenia. Stos podziurawionych ciał w sali operacyjnej był rzeczywisty. Nie zdołaliby zasymulować nuklearnego zniszczenia trzech miast. Był to tylko sposób ucieczki przed odpowiedzialnością za rzeź. Nagle poczułem się nadzwyczaj dobrze i zrozumiałem, że poprawiono skład chemiczny mojej krwi. Usiłowałem uchwycić myśl: jak można, jak możesz usprawiedliwić... No cóż, sami się o to prosili. Przykre, że tak wielu Ngumich ginie z powodu szaleństwa ich przywódców. To nie ta myśl, nie ta... – Julianie – odezwał się dowódca kompanii – przemieść pluton trzy kilometry na północny zachód, do miejsca zbiórki. Podchodząc tam, będziecie kierować się dźwiękiem sygnalizatora o częstotliwości dwudziestu czterech megaherców. Potwierdziłem przyjęcie rozkazu. – Dokąd zmierzamy? – Do miasta. Wspólnie z plutonami F i C przeprowadzimy operacje dzienną. Szczegóły podam po drodze. Mieliśmy dziewięćdziesiąt minut na dotarcie do punktu zbiórki i ponieważ dżungla nie była zbyt gęsta, rozstawiliśmy się w tyralierę, utrzymując dwudziestometrowe odstępy między poszczególnymi żołnierzykami, po czym ruszyliśmy na północny zachód. Starając się utrzymać równe odstępy i tempo marszu, zapomniałem o niepokoju. Zdawałem sobie sprawę z tego, że przerwano mi jakąś myśl, ale nie miałem pewności, czy było to coś istotnego. Nie można napisać wiadomości do samego siebie, zrozumiałem to chyba już po raz setny. A po wyjściu z klatki o wszystkim zapominasz. Karen zauważyła coś i zatrzymałem pluton. Po chwili powiedziała, że to był fałszywy alarm. Tylko samica wyjca z małym. – Zeszła z drzewa? – zapytałem i otrzymałem potwierdzenie. Zupełnie zbytecznie przesłałem wszystkim polecenie by uważali, po czym podzieliłem oddział na dwójki i kazałem poruszać się w jednym szeregu w dwustumetrowych odstępach. Bardzo cicho. „Zwierzęce zwyczaje” to interesujące określenie. Kiedy zwierzę zachowuje się wbrew swoim zwyczajom, nie robi tego bez powodu. Wyjce niechętnie schodzą na ziemię. Park dostrzegł snajpera. – Mam pedra na dziesiątej godzinie, odległość sto dziesięć metrów, w koronie drzewa, dziesięć metrów nad ziemią. Proszę o pozwolenie otwarcia ognia. – Nie zezwalam. Wszyscy stać i rozejrzeć się wokół. Claude i Sara też zauważyli strzelca, ale nikogo poza nim. Zestawiłem te trzy obrazy. – Ona śpi. Rozpoznałem płeć receptorami zapachowymi Parka. W podczerwieni prawie nic nie widziałem, ale oddychała głośno i regularnie. – Cofnijmy się około sto metrów i obejdźmy ją. Otrzymałem potwierdzenie od dowódcy kompanii i gniewne zapytanie od Parka. Spodziewałem się, że są tu inni. Ludzie tak po prostu nie wchodzą do lasu i nie wspinają się na drzewa. Kogoś osłaniała. – Może wiedziała, że nadchodzimy? – zapytała Karen. Zastanowiłem się. Czy inaczej byłaby tutaj? – Jeśli tak, to jest bardzo opanowana, skoro może spać. Nie, to zbieg okoliczności. Ona czegoś pilnuje. Nie mamy czasu, żeby to sprawdzić. Wydałem plutonowi rozkaz do szybkiego marszu. Nie robiliśmy hałasu, ale snajper zbudził się i wypuścił serię do Lou, który zamykał szyk na lewej flance. Używała specjalnej broni przeciw żołnierzykom, strzelającej rozrywającymi kulami, zapewne z ładunkiem zubożonego uranu. Dwa lub trzy pociski trafiły Lou, pozbawiając go kontroli nad nogami. Kiedy padał na wznak, następny odstrzelił mu prawą rękę. Z głośnym rumorem runął na ziemię i na moment zapadła cisza. Liście drzew szeleściły w porannym wietrze. Kolejny pocisk eksplodował obok jego głowy, zasypując mu oczy piaskiem. Potrząsnął głową, usiłując odzyskać wzrok. – Lou, nie możemy cię zabrać. Wynoś się stąd, pozostaw tylko oczy i uszy. – Dzięki, Julianie. Lou wyłączył się i ostrzegawcze sygnały jego pleców i ręki ucichły. Stał się tylko kamerą wycelowaną w niebo. Odeszliśmy prawie kilometr, kiedy nad naszymi głowami przemknął z rykiem lotnik. Połączyłem się z nim za pośrednictwem dowództwa i uzyskałem dziwny, podwójny obraz. Najpierw nad koronami drzew wykwitł ognisty kwiat napalmu, rozkładający iskrzące się płatki – setki tysięcy strzałek. Obraz z ziemi ukazywał płachtę ognia, która opadła na konary drzew z przeciągłym trzaskiem przecinających listowie strzałek. Donośny huk i cisza. Potem ludzki krzyk i ściszony głos innego człowieka, a następnie pojedynczy strzał, który uciął wrzask. Jakiś człowiek przebiegł obok, blisko, ale poza zasięgiem wzroku, i rzucił granat w żołnierzyka. Granat odbił się od pancernej piersi i eksplodował, nie wyrządzając żadnej szkody. Napalm ściekał i z poszycia wyszły mu na spotkanie płomienie. Wrzeszczały płonące małpy. Oczy Lou poruszyły się dwukrotnie i zgasły. Kiedy odchodziliśmy od szalejącego pożaru, nadleciały kolejne dwie maszyny i zrzuciły pojemniki ze środkiem gaszącym. W końcu znajdowaliśmy się w rezerwacie ekologicznym, a napalm spełnił już swój cel. Gdy zbliżaliśmy się do punktu zbiórki, dowództwo oznajmiło, że naliczyło cztery ciała – naszego snajpera i dwóch mężczyzn oraz jeszcze jednego, ukrytego gdzieś dalej. Trzech zaliczono lotnikowi, a jednego nam – do podziału. Parkowi nie spodobało się to, ponieważ to on zauważył snajpera i zabiłby go bez trudu, gdybym mu nie zabronił. Poradziłem mu, żeby się uspokoił. Był gotowy wywołać publiczną awanturę, która doszłaby do dowództwa i doprowadziła do ukarania go naganą z wpisem do akt, w oparciu o paragraf 15, mówiący o niesubordynacji. Wysyłając mu to ostrzeżenie, pomyślałem, że trepowi musi być znacznie lepiej. Można nienawidzić sierżanta, a jednocześnie uśmiechać się do niego. Punkt zbiórki znaleźliśmy bez sygnalizatora: nagie kopulaste wzgórze, niedawno oczyszczone kontrolowanym wybuchem pocisku zapalającego. Gdy gramoliliśmy się w grząskim popiele po zboczu pagórka, zataczając kręgi, nadleciały dwie osłaniające nas maszyny. Zapowiadało się, że nie będzie to szybkie przejęcie. Transportowy helikopter nadleciał i wylądował, a przynajmniej opuścił się pół metra nad ziemię, podczas gdy jego tylne drzwi opadły z trzaskiem, tworząc niepewną rampę. Weszliśmy na pokład, dołączając do dwudziestu innych żołnierzyków. Moim odpowiednikiem w plutonie F była Barboo Seaves. Pracowaliśmy już razem. Byłem z nią podwójnie połączony – przez dowództwo i poprzez Rose, która zastąpiła Ralpha i utrzymywała łączność „w poziomie”. Na powitanie Barboo przesłała mi wielosensorowy obraz carne asada, dania, które jedliśmy na lotnisku kilka miesięcy wcześniej. – Wiesz coś? – Jestem jak pieczarka. Ten żart miał długą brodę już w czasach mojego ojca. „Trzymają mnie w mroku i karmią gównem”. Helikopter wystartował i ostro ruszył w górę, gdy tylko ostatni żołnierzyk zeskoczył z rampy. Obijaliśmy się o siebie, zawierając bliższą znajomość. Prawie nie znałem dowódcy plutonu C, Davida Granta. W ubiegłym roku wymieniono mu połowę stanu. Dwóch z wylewem, a pozostali zostali „czasowo przeniesieni z powodu załamania nerwowego”. David dowodził plutonem zaledwie od dwóch cykli. Powiedziałem mu cześć, ale z początku był zbyt zajęty uspokajaniem dwóch żółtodziobów, którzy obawiali się, że będą musieli zabijać. Jeśli dopisze nam szczęście, nie będziemy musieli. Kiedy drzwi zamykały się z trzaskiem, zobaczyłem ogólny zarys planu, który miał na celu „paradę”, czyli demonstrację siły w terenie zabudowanym. „Wszystko widzimy i wiemy”. Celem była północna część Liberii, gdzie – co dziwne – istniała silna partyzantka i duże skupiska Anglos. Byli dawnymi Amerykanami, którzy przenieśli się na starość do Kostaryki, albo dziećmi lub wnukami tych, którzy zrobili to wcześniej. Pedro uważali, że obecność tak wielu gringo ich ochroni. Mieliśmy im udowodnić, że się mylili. Jeśli jednak nieprzyjaciel nie wejdzie nam w drogę, nie będzie żadnych problemów. Mieliśmy rozkaz używać siły „wyłącznie w odpowiedzi”. Tak więc byliśmy jednocześnie przynętą i haczykiem. Nie wyglądało to najlepiej. Rebelianci w prowincji Guanacaste mieli kiepskie notowania i również potrzebowali demonstracji siły. Miałem nadzieję, że dowództwo wzięło to pod uwagę. Pobraliśmy dodatkowe wyposażenie do tłumienia rozruchów: zapasowe granaty gazowe i kilka wyrzutników pajęczyn – wyrzucały plątaninę kleistych włókien, które pętały nogi, a po dziesięciu minutach nagle wyparowywały. Mieliśmy także granaty ogłuszające, chociaż użycie ich przeciwko cywilom nie uważałem za dobry pomysł. Uszkodzić komuś bębenki w uszach i oczekiwać wdzięczności za to, że nie odniósł poważniejszych obrażeń? Żadna z broni używanych przeciw demonstrantom nie jest zbyt przyjemna, lecz tylko efekt stosowania tej konkretnej jest trwały. No, chyba że ktoś zatacza się, oślepiony gazem łzawiącym i zostaje przejechany przez ciężarówkę. Albo nawdycha się gazu wymiotnego i udusi. Dotarliśmy do miasta, lecąc tuż nad czubkami drzew, niżej niż wiele tamtejszych budynków. Helikopter i dwa lotniki leciały blisko siebie, wyjąc jak trzy upiory. Pewnie miało to wywrzeć efekt psychologiczny, pokazać, że się nie boimy, a jednocześnie zatrząść szybami w ich oknach. Znów zacząłem się zastanawiać, czy nie posłano nas na wabia. Nie wątpiłem, że gdyby ktoś do nas strzelił, po kilku sekundach na niebie zaroiłoby się od lotników. Nieprzyjaciel też musiał się tego domyślać. Wylądowawszy i opuściwszy śmigłowiec, dwudziestu dziewięciu żołnierzyków bez trudu mogłoby zniszczyć całe miasto samodzielnie, bez powietrznego wsparcia. Częścią naszego pokazu miały być „roboty publiczne” – rozbiórka kwartału mieszkaniowego. Miasto zaoszczędzi dzięki nam sporą kwotę z funduszu budowlanego, a raczej rozbiórkowego. Mamy wejść i zwalić te budynki. Łagodnie opadliśmy na rynek, pod osłoną lotników, po czym wysiedliśmy w szyku paradnym, trzy dziesięcioosobowe oddziały, minus jeden żołnierzyk. Nasze przybycie obserwowała zaledwie garstka mieszkańców, co nikogo nie zdziwiło. Kilkoro ciekawskich dzieci, naburmuszonych nastolatków i staruszków mieszkających w parku. Niewielu policjantów. Okazało się, że większość sił policyjnych czekała na miejscu akcji. Otaczające plac budynki reprezentowały dawny styl kolonialny, z gracją stojąc w cieniu wznoszących się wokół wieżowców z metalu i szkła. Odblaskowe szyby nowoczesnych budowli mogły ukrywać tysiące ciekawskich, może nawet snajperów. Kiedy maszerowaliśmy w równym, mechanicznym szyku, jaśniej niż kiedykolwiek zdałem sobie sprawę z tego, że jestem lalkarzem bezpiecznie siedzącym kilkaset kilometrów stąd, więc nawet gdyby w każdym oknie pojawiła się plująca ogniem lufa karabinu, nie zginąłby żaden człowiek. Dopóki nie odpowiedzielibyśmy ogniem. Przechodząc po starym moście, przezornie zmieniliśmy krok na swobodny, żeby nie zawalił się od drgań i nie zrzucił nas do szumiącego w dole nurtu, a potem znów zaczęliśmy łomotać stopami o bruk, co miało budzić lęk. Rzeczywiście, zauważyłem jednego uciekającego w popłochu kundla. Jeśli na nasz widok ludzie umierali ze strachu, to robili to za zamkniętymi drzwiami. Minąwszy anonimowo postmodernistyczne centrum, znaleźliśmy się wśród okazałych rezydencji, zapewne zamieszkałych przez miejscową arystokrację, ukrytą za wysokimi białymi murami. Echom naszych kroków towarzyszyło szczekanie psów, a w kilku miejscach śledziły nas kamery instalacji alarmowych. Potem weszliśmy do slumsów. Zawsze ze współczuciem myślałem o ludziach, którzy w nich mieszkali, tutaj czy w Teksasie. Były tak podobne do murzyńskich gett, z których przypadkiem udało mi się wydostać. Wiedziałem też, iż czasem ich nędzę rekompensowały więzy rodzinne i towarzyskie, jakich ja nigdy nie zaznałem. Jednakże mój sentymentalizm nie sięgał tak daleko, bym uznał takie kontakty za wystarczające zadośćuczynienie za dłuższą średnią życia i większe szanse kariery. Obniżyłem o jeden stopień czułość moich receptorów węchowych. Kałuże ścieków i moczu zaczęły parować w porannym słońcu. Wokół unosił się też przyjemny zapach pieczonych placków kukurydzianych, ostrej papryki, a czasem powoli pieczonego kurczaka, może na jakąś uroczystość. Drób nie był tu stałą pozycją w jadłospisie. Zgiełk tłumu dało się słyszeć z daleka. Dwa tuziny konnych policjantów – prawdziwych mundurowych siedzących na koniach – wyszły nam naprzeciw, tworząc wokół ochronny szyk w kształcie litery V lub U. Człowiek zaczynał się zastanawiać, co to za demonstracja. Nikt nawet nie udawał, że rządząca tu partia reprezentuje wolę ludu. Było to państwo policyjne i nie ulegało wątpliwości, po czyjej jesteśmy stronie. Pewnie od czasu do czasu potrzebowali wsparcia. Wokół rozbieranych budynków kłębił się tłum złożony z co najmniej dwóch tysięcy osób. Najwyraźniej trafiliśmy na bardzo skomplikowaną sytuację polityczną. Trzymali tablice i transparenty z napisami głoszącymi: „TU MIESZKAJĄ PRAWDZIWI LUDZIE”, „MARIONETKI BOGACZY” i tym podobne hasła, częściej po angielsku niż po hiszpańsku, z myślą o kamerach. Jednak w tłumie było też sporo Anglos, emerytów popierających miejscowych. Anglos, którzy stali się tubylcami. Poprosiłem Barboo i Davida, żeby na chwilę zatrzymali plutony i posłałem pytanie do dowódcy: – Akcję mamy przeprowadzić tutaj, a może dojść do zamieszek. – Dlatego otrzymaliście dodatkowe wyposażenie – odparła. – Ten tłum zbiera się od wczoraj. – Przecież to nie nasza robota – powiedziałem. – To jak używać kafara, żeby zatłuc muchę. – Są pewne powody – rzekła – a wy macie rozkazy. Tylko uważajcie. Przekazałem to pozostałym. – Mamy uważać? – zapytał David. – Żeby nie zrobić im krzywdy, czy nie dać się skrzywdzić? – Po prostu staraj się nikogo nie rozdeptać – powiedziała Barboo. – Powiem więcej – dodałem. – Nie rańcie i nie zabijajcie nikogo, żeby chronić maszyny. Barboo przyznała mi rację. – Rebelianci mogą próbować nas do tego zmusić. Starajmy się panować nad sytuacją. Dowództwo słuchało nas. – Nie bądźcie zbyt zachowawczy. To ma być demonstracja siły. Zaczęło się dobrze. Młody Ender, który stał na skrzynce po owocach i wykrzykiwał coś, nagle zeskoczył i rzucił się w naszym kierunku, zamierzając zagrodzić nam drogę. Jeden z konnych policjantów dotknął jego gołych pleców elektryczną pałką, ogłuszając go i rzucając na ziemię, tuż pod nogi Davida. Ten stanął jak wryty, a idący za nim żołnierzyk zagapił się i wpadł na niego ze szczękiem. Tylko tego brakowało, żeby David upadł i zmiażdżył nieprzytomnego fanatyka, ale na szczęście los oszczędził nam takiego nieszczęścia. Tłum odpowiedział śmiechem i drwinami, co w tych okolicznościach było całkiem sympatyczną reakcją. Pospiesznie wchłonął w siebie ogłuszonego mężczyznę. Może zdołają go ukryć przez jeden dzień, ale policja na pewno znała jego nazwisko, adres i grupę krwi. – Wyrównać szeregi – powiedziała Barboo. – Ruszajmy i skończmy z tym. Budynki, które mieliśmy wyburzyć, zostały oznakowane pasami pomarańczowej farby rozpylonej z aerozolowych pojemników. I tak trudno byłoby się pomylić, gdyż ze wszystkich stron otaczał je regularny czworobok rozstawionych w odległości stu metrów zasieków i policjantów. Nie chcieliśmy używać materiałów wybuchowych silniejszych od granatów. Na przykład przy eksplozji rakiety odłamki cegieł mogą rozprysnąć się w promieniu znacznie większym niż sto metrów i razić z siłą pocisków. Poprosiłem o obliczenia i otrzymałem zgodę na użycie granatów do osłabienia fundamentów budynków. Były zbudowanymi z wielkich płyt, sześciopiętrowymi blokami o osypujących się ceglanych fasadach. Liczyły niecałe pięćdziesiąt lat, ale użyto kiepskiego cementu – ze zbyt dużą domieszką piasku – więc jeden taki dom niedawno zawalił się, zabijając dziesiątki mieszkańców. Zburzenie ich nie wydawało się trudnym zadaniem. Osłabić granatami fundamenty, a potem przy każdym narożniku ustawić żołnierzyka, żeby na przemian ciągnął i pchał, wywierając nacisk na szkielet budynku, a potem odskoczył, gdy wszystko zacznie się walić. Albo nie odskoczył, demonstrując naszą niezniszczalność, stojąc spokojnie w gradzie spadającego betonu i stali. Z pierwszym poszło nam doskonale, wręcz podręcznikowo, jeśli istniał jakiś podręcznik niezwykłych metod wyburzania. Tłum milczał. Drugi budynek był oporny. Fasada runęła, lecz stalowy szkielet nie wygiął się na tyle, żeby trzasnąć. Użyliśmy laserów do przecięcia kilku odsłoniętych dźwigarów, a wtedy cała konstrukcja zawaliła się z satysfakcjonującym łoskotem. Następny okazał się katastrofą. Runął równie łatwo jak pierwszy, ale sypnął gradem dzieci. Przeszło dwieście odurzonych, związanych i zakneblowanych dzieci upchnięto w jednym pomieszczeniu na szóstym piętrze. Okazało się, że uprowadzono je z prywatnej szkoły na przedmieściach. Oddział partyzantów wtargnął do niej o ósmej rano, zabił wszystkich nauczycieli, porwał dzieci i w skrzyniach z oznaczeniami ONZ przewiózł do jednego z przeznaczonych do wyburzenia budynków, zaledwie na godzinę przed naszym przybyciem. Oczywiście, żadne z dzieci nie przeżyło upadku z dwudziestu metrów i uderzenia lawiny gruzu. Ten pomysł z pewnością nie wylągł się w zdrowym umyśle, gdyż tego rodzaju demonstracja polityczna dowodziła raczej brutalności strony przeciwnej, niż naszej, ale przemówiła do tłumu, którego zbiorowa świadomość nie odbiegała od tego poziomu. Kiedy zobaczyliśmy dzieci, oczywiście natychmiast przerwaliśmy akcję i wezwaliśmy wsparcie medyczne. Zaczęliśmy usuwać gruz, daremnie szukając żywych, a miejscowa brigada de urgencia przyszła nam z pomocą. Barboo i ja podzieliliśmy nasze plutony na oddziały poszukiwawcze, przetrząsające dwie trzecie terenu. Pluton Davida powinien zająć się trzecią, ale szok zupełnie ich zdezorganizował. Większość operatorów jeszcze nigdy nie widziała zabitego człowieka. Oniemieli na widok tylu zmasakrowanych, zmiażdżonych dzieci, leżących w cementowym pyle, który zmieniał krew w maź, a ciała w anonimowe białe kopczyki. Dwa żołnierzyki znieruchomiały, sparaliżowane, ponieważ ich operatorzy zemdleli. Pozostałe błąkały się bez celu, ignorując i tak ledwie zrozumiałe rozkazy Davida. Ja sam też poruszałem się wolno, oszołomiony tym potwornym czynem. Polegli na polu bitwy to okropna rzecz – nawet jeden zabity to przykry widok – ale to przekraczało ludzkie pojęcie. A masakra dopiero się zaczęła. Wielki helikopter wygląda groźnie, niezależnie od przeznaczenia. Kiedy nadleciał śmigłowiec wsparcia medycznego, ktoś w tłumie otworzył do niego ogień. Zwykłymi ołowianymi kulami, które odbiły się od pancerza, ale systemy obronne maszyny samoczynnie namierzyły cel – mężczyznę strzelającego zza tablicy ogłoszeń – i usmażyły go. Efekt był aż nadto widowiskowy, gdyż trafione promieniem ciężkiego lasera ciało eksplodowało jak pękający owoc. Rozległy się okrzyki „Mordercy! Mordercy!” i w następnej chwili tłum przerwał policyjny kordon i zaatakował nas. Barboo i ja natychmiast rozstawiliśmy naszych ludzi, którzy wystrzelili pajęczynę. Jaskrawe, poskręcane nitki włókien błyskawicznie osiągnęły grubość kciuka, a potem liny okrętowej. Ta lepka jak klej sieć z początku okazała się skuteczna. Unieruchomiła pierwsze szeregi nacierających, wywracając ich lub obalając na kolana. To jednak nie powstrzymało następnych, którzy deptali po ciałach towarzyszy, usiłując nas dopaść. W następnej chwili zrozumiałem nasz błąd, gdy atakujący, rozjuszony tłum rozdeptał setki unieruchomionych ludzi. Rozrzucaliśmy na wszystkie strony granaty z gazem łzawiącym i wymiotnym, ale to tylko odrobinę zahamowało impet natarcia. Po prostu kolejne osoby upadły i były tratowane. Koktajl Mołotowa eksplodował na jednym z żołnierzy z plutonu Barboo, zmieniając go w płonący symbol bezsilności, chociaż w rzeczywistości operator oślepł tylko na moment. Potem nagle wybuchła strzelanina. Trzask serii z karabinów maszynowych, promienie dwóch laserów przecinające kurz i dym. Zobaczyłem jak rzędy mężczyzn i kobiet padają skoszone gradem kul z ich własnego karabinu maszynowego i przekazałem rozkaz z dowództwa: – Zastrzelić każdego, kto ma broń! Lasery łatwo było namierzyć, więc ich strzelcy padli od razu, ale następni podnosili je i strzelali znowu. Pierwszy człowiek, którego zabiłem w moim życiu, jeszcze chłopiec, podniósł laser, wyprostował się i zaczął strzelać z biodra. Celowałem w nogi, ale ktoś popchnął go od tyłu i wywrócił. Kula trafiła padającego w środek klatki piersiowej i wyrwała mu serce razem z kawałkiem pleców. Ten widok dopełnił czarę i zupełnie mnie sparaliżował. Park też stracił panowanie nad sobą, lecz w przeciwieństwie do mnie, wpadł w szał. Jakiś człowiek zaatakował go nożem, usiłując wdrapać się na żołnierzyka i wyłupić mu oczy, jakby to było możliwe. Park złapał go za nogę w kostce i machnął nim jak lalką, roztrzaskując jego czaszkę o bruk, po czym cisnął wciąż drgające ciało w tłum. Potem ruszył naprzód niczym oszalały mechaniczny potwór, zabijając ludzi kopniakami i uderzeniami pięści. Na ten widok otrząsnąłem się z szoku. Kiedy Park nie reagował na wykrzykiwane rozkazy, zażądałem by dowództwo wyłączyło go. Zdążył zabić ponad tuzin ludzi zanim spełnili moją prośbę. Jego nagle znieruchomiały żołnierzyk runął na ziemię i znikł pod masą rozwścieczonych ludzi, tłukących go kamieniami. Była to iście Dantejska scena: wszędzie leżały zmiażdżone ciała, tysiące ludzi zataczały się lub zginały, nie widząc, krztusząc się lub wymiotując w kłębach gazu. Oniemiały ze zgrozy, miałem ochotę opuścić pole walki, mdlejąc. Jednak moi ludzie też byli w kiepskim stanie. Nie mogłem ich zostawić. Pajęczyna nagle zniknęła w chmurze kolorowego dymu, lecz to wcale nie zmieniło sytuacji. Wszyscy unieruchomieni przez nią leżeli już zabici lub ranni. Dowództwo nakazało nam odwrót i jak najszybszy powrót na rynek. Mogli zabrać nas od razu, zanim ludzie otrząsną się z szoku, ale nie chcieli ryzykować wysyłania kolejnych helikopterów i lotników, żeby ponownie nie sprowokować tłumu. Tak więc podnieśliśmy naszych czterech unieruchomionych żołnierzyków i rozpoczęliśmy zwycięski odwrót. Po drodze powiedziałem dowództwu, że zamierzam wystąpić z wnioskiem o zwolnienie Parka ze służby, w najlepszym razie z powodu braku psychicznych kwalifikacji do służby. Oczywiście dowódca kompanii wiedziała, co naprawdę myślę. – Chciałbyś, żeby stanął przed sądem, oskarżony o morderstwo, o zbrodnie wojenne. To niemożliwe. No cóż, wiedziałem o tym, ale oświadczyłem, że nie chcę, aby pozostał członkiem mojego plutonu, nawet gdybym z powodu tej odmowy miał ponieść karę administracyjną. Reszta plutonu również miała go dosyć. Z jakichkolwiek powodów przydzielono go do naszego oddziału, dzisiejsza akcja dowiodła, że ten pomysł się nie sprawdził. Dowództwo oznajmiło, że weźmie pod uwagę wszelkie aspekty tej sytuacji, włącznie z moim rozchwianym stanem emocjonalnym. Kazano mi po rozłączeniu natychmiast zgłosić się do psychologa. Rozchwiany? A jak powinieneś się czuć po spowodowaniu śmierci tylu ludzi? Gdyby nie te dziesiątki zabitych, mógłbym to jakoś usprawiedliwić. Próbowaliśmy wszystkiego, czego nauczono nas podczas szkolenia, żeby zminimalizować straty. Tylko że ta jedna śmierć, zastrzelonego przeze mnie chłopca... Nie mogłem przestać o tym myśleć. Zdeterminowana mina chłopca, który celował i strzelał, celował i strzelał; mój pierścień celowniczy przesuwający się z jego głowy do kolan. Zmarszczył brwi, potrącony z tyłu, w chwili gdy nacisnąłem spust. Uderzył kolanami o trotuar w tym samym momencie, w którym wystrzelony przeze mnie pocisk wyrwał mu serce. Ten gniewny grymas jeszcze przez chwilę pozostał na jego twarzy. Potem chłopiec runął na ziemię, zabity na miejscu. Coś we mnie także umarło. Pomimo spóźnionego działania środków uspokajających. Wiedziałem, że jest tylko jeden sposób, aby uwolnić się od tego wspomnienia. W TEJ KWESTII JULIAN MYLIŁ SIĘ. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie powiedział mu psycholog, było: – Wie pan, że potrafimy wymazywać konkretne wspomnienia. Możemy sprawić, że zapomni pan, iż zabił tego chłopca. – Doktor Jefferson był czarnoskórym mężczyzną, około dwadzieścia lat starszym od Juliana. Pogładził się po siwej brodzie. – Jednak nie jest to proste ani stuprocentowo skuteczne. Niektórych skojarzeń emocjonalnych nie możemy wymazać, ponieważ nie da się dotrzeć do każdego neuronu, który uczestniczył w tym przeżyciu. – Nie sądzę, abym chciał o tym zapomnieć – rzekł Julian. – To część tego, kim jestem teraz, czy będzie to lepsze czy gorsze. – Na pewno nie lepsze i dobrze pan o tym wie. Gdyby był pan osobą, która potrafi zabić i nic sobie z tego nie robić, armia przydzieliłaby pana do plutonu pościgowo– bojowego. Znajdowali się w wyłożonym boazerią gabinecie w Portobello. Na ścianach wisiały jaskrawe ludowe obrazy i kilimy. Pod wpływem nieodpartego impulsu, Julian wyciągnął rękę i pomacał szorstką wełnę kilimu. – Nawet jeśli zapomnę, to nie przywróci mu życia. To wydaje się nie w porządku. – Co chce pan przez to powiedzieć? – Jestem mu winien żal i poczucie winy. Był tylko chłopcem, przypadkowo... – Julianie, on miał broń i strzelał na wszystkie strony. Zabijając go, prawdopodobnie ocaliłeś życie wielu ludzi. – Nie nasze. My byliśmy bezpieczni, tutaj. – Życie cywilów. Dla własnego dobra nie powinieneś myśleć o nim jako o bezradnym chłopcu. Był uzbrojony i nie panował nad sobą. – Ja też byłem uzbrojony i powinienem nad sobą panować. Celowałem tak, żeby go obezwładnić. – Tym bardziej nie powinieneś się obwiniać. – Zabił pan kiedyś kogoś? – Jefferson potrząsnął głową, krótko i energicznie. – A zatem pan nie wie, jak to jest. Jakby straciło się dziewictwo. Możecie wymazać wspomnienie tego wydarzenia, ale to nie przywróci mi dziewictwa. Tak jak pan mówił – skojarzenia emocjonalne. Czy w rezultacie nie byłbym jeszcze bardziej popieprzony? Nie mogąc zrozumieć powodów, jakie są podłożem tych uczuć? – Mogę tylko powiedzieć, że w przypadku niektórych ludzi to poskutkowało. – Aha. Jednak nie u wszystkich. – Nie. To nie nauki ścisłe. – A więc z całym szacunkiem zrezygnuję z tego. Jefferson przekartkował akta, które leżały na jego biurku. – Może nie pozwolą panu zrezygnować. – Mogę nie wykonać rozkazu. To nie pole walki. Kilka miesięcy za kratami mnie nie zabije. – To nie jest takie proste. – Jefferson zaczął liczyć na palcach. – Po pierwsze, pobyt za kratami może pana zabić. Strażnicy więzienni są dobierani pod kątem agresywności i nie lubią operatorów. Po drugie, pobyt w więzieniu mógłby zrujnować pańskie życie zawodowe. Sądzi pan, że uniwersytet stanu Teksas kiedykolwiek zatrudniał byłych więźniów? Po trzecie, może pan nie mieć żadnego wyboru. Zdradza pan wyraźne skłonności samobójcze. Dlatego mogę... – Kiedy powiedziałem coś o samobójstwie? – Zapewne nigdy. – Lekarz wyjął z teczki pierwszą kartkę i podał ją Julianowi. – Oto profil pańskiej osobowości. Wykres został sporządzony w chwili, gdy został pan powołany. Linia przerywana oznacza średnie wartości dla mężczyzn w pańskim wieku. Proszę spojrzeć na kreskę nad „Su”. – Ten wykres oparto na jakimś pisemnym teście, przez który przeszedłem przed kilkoma laty? – Nie, na wynikach rozmaitych badań. Wykorzystano testy przeprowadzone przez armię, ale także wyniki badań medycznych od narodzin do chwili obecnej. – I w oparciu o to, może pan zmusić mnie do zabiegu wbrew mojej woli? – Nie. W oparciu o to, że ja jestem pułkownikiem, a pan sierżantem. Julian pochylił się do przodu. – Pan jest pułkownikiem, który złożył przysięgę Hipokratesa, a ja sierżantem z doktoratem z fizyki. Czy możemy choć przez chwilę porozmawiać jak dwaj ludzie, którzy większość życia spędzili w szkole? – Przepraszam. Proszę mówić. – Chce pan, abym poddał się zabiegowi medycznemu, który drastycznie zmieni moją pamięć. Czy mam uwierzyć, że nie ma żadnych podstaw by przypuszczać, iż to wcale nie wpłynie na moje umiejętności jako fizyka? Jefferson milczał przez chwilę. – Takie niebezpieczeństwo istnieje, ale jest bardzo niewielkie. A z pewnością nie będzie pan mógł zajmować się fizyką, jeśli się pan zabije. – Rany boskie. Nie zamierzam popełnić samobójstwa. – No właśnie. A jak pan sądzi, co powiedziałby potencjalny samobójca? Julian miał ochotę wrzasnąć. – Czy pan wie, co pan mówi? Chce pan powiedzieć, że gdybym rzekł: „Jasne, chyba tak zrobię”, to uznałby mnie pan za zdrowego i puścił do domu? Psychiatra uśmiechnął się. – W porządku, to nie jest zła reakcja. Zdaje pan sobie jednak sprawę, że może to być wykalkulowana odpowiedź potencjalnego samobójcy. – Pewnie. Wszystko co mówię, może dowodzić choroby umysłowej. Jeśli jest pan przekonany, że ją mam. Lekarz przyglądał się swojej dłoni. – Posłuchaj, Julianie. Wiesz, że byłem podłączony do kubika, który zapisywał, co czułeś, kiedy zabiłeś tego chłopca. W pewien sposób, byłem przy tym. Byłem tobą. – Wiem. Odłożył akta Juliana i wyjął niewielkie białe opakowanie z proszkami. – To łagodny środek przeciwdepresyjny. Zażywaj go przez dwa tygodnie, jeden proszek po śniadaniu i jeden po obiedzie. Nie osłabi twoich zdolności intelektualnych. – Dobrze. – I chcę cię tu zobaczyć... – sprawdził w terminarzu na biurku – o dziesiątej rano, dziewiątego lipca. Połączę się z tobą i sprawdzę reakcje na to i owo. To będzie dwukierunkowe połączenie. Niczego nie będę przed tobą ukrywał. – I jeśli uzna mnie pan za świra, to pośle mnie pan na kasowanie pamięci. – Zobaczymy. Nic więcej nie mogę powiedzieć. Julian skinął głową, wziął proszki i wyszedł. OKŁAMIE AMELIĘ. POWIEM JEJ, że to było rutynowe badanie. Zażyłem jeden proszek, który pomógł mi szybko zasnąć. Nie miałem żadnych snów. Może więc będę je zażywał, jeśli nie wpłyną na moją aktywność umysłową. Rano nie byłem już tak smutny i zdołałem podjąć wewnętrzną dyskusję w kwestii samobójstwa, być może przygotowując się na połączenie z doktorem Jeffersonem. Podłączony, nie mógłbym go oszukać. Może jednak uda mi się spowodować czasowe „wyzdrowienie”. Łatwo było znaleźć argumenty przemawiające przeciw: nie tylko skutki, jakie miałby ten czyn dla Amelii, rodziców i znajomych, ale również fakt, że taki gest nie miałby absolutnie żadnego znaczenia dla armii. Po prostu znaleźliby kogoś innego o moich wymiarach i wysłaliby żołnierzyka wyposażonego w świeży mózg. Podobnie byłoby, gdybym odchodząc, zabrał ze sobą kilku generałów. Awansowaliby paru pułkowników. Nigdy nie brakowało im mięsa armatniego. Zastanawiałem się tylko, czy wszystkie te logiczne argumenty przemawiające przeciwko samobójstwu zdołają zamaskować moje zdecydowanie. Nawet przed śmiercią chłopca wiedziałem, że będę żył tylko tak długo, jak mam Amelię. A byliśmy ze sobą dłużej niż większość ludzi. Kiedy wróciłem do domu, nie zastałem jej. Zostawiła mi notatkę, że pojechała z towarzyską wizytą do Waszyngtonu. Zadzwoniłem do bazy i dowiedziałem się, że mogę polecieć do Edwards jako dodatkowy pasażer, jeśli w ciągu dziewięćdziesięciu minut zdołam przywlec tyłek na lotnisko. Znalazłem się w powietrzu nad Missisipi zanim uświadomiłem sobie, że nie zadzwoniłem do laboratorium, żeby poprosić, by ktoś inny skontrolował wyniki doświadczeń. Czy to efekt proszków? Zapewne nie. Jednak nie mogłem zadzwonić z wojskowego samolotu, tak więc w Teksasie była dziesiąta zanim zdołałem połączyć się z laboratorium. Jean Gordie zastąpiła mnie, ale był to tylko szczęśliwy traf. Wpadła tam podpisać jakieś papiery, zobaczyła, że mnie nie ma i sprawdziła plan doświadczeń. Była mocno wkurzona, ponieważ nie potrafiłem podać żadnej przekonującej wymówki. „Posłuchaj, musiałem wsiąść w pierwszy samolot do Waszyngtonu, żeby zdecydować, czy się zabić czy nie”. Z Edwards pojechałem kolejką jednoszynową na starą Union Station. Tam znalazłem podświetlaną mapę, z której wynikało, że podany przez Amelię adres znajduje się zaledwie kilka kilometrów od stacji. Miałem ochotę tam pójść i zapukać do drzwi, ale postanowiłem zachować się jak cywilizowany człowiek i zadzwonić. Odebrał jakiś mężczyzna. – Muszę porozmawiać z Blaze. Przez chwilę spoglądał w ekran. – Och, ty jesteś Julian. Jedną chwileczkę. Pojawiła się Amelia, miała zaskoczoną minę. – Julian? Zostawiłam ci wiadomość, że wrócę do domu jutro. – Musimy porozmawiać. Jestem tutaj, w Waszyngtonie. – No to przyjdź tu. Właśnie miałam zrobić lunch. Uroczo. – Wolałbym raczej... porozmawiać w cztery oczy. Spojrzała w bok, a potem znów na ekran, zaniepokojona. – Gdzie jesteś? – Na Union Station. Mężczyzna powiedział coś, czego nie dosłyszałem. – Pete mówi, że na piętrze jest tam bar „Roundhouse”. Możemy spotkać się za trzydzieści lub czterdzieści minut. – Nie przejmuj się, dokończ lunch – powiedziałem. – Mogę... – Nie. Będę tam najszybciej, jak tylko uda mi się dojechać. – Dziękuję, kochanie. Rozłączyłem się i spojrzałem na swoje odbicie w ekranie. Pomimo przespanej nocy nadal wyglądałem okropnie. Powinienem się ogolić i przebrać w cywilne ciuchy. Wpadłem do męskiej toalety, szybko ogoliłem się i uczesałem, po czym poszedłem na piętro. Union Station to węzeł komunikacyjny, ale również muzeum kolejnictwa. Przeszedłem obok kilku tuneli metra z poprzedniego stulecia, z pogiętymi i poszczerbionymi topornymi osłonami kuloodpornymi. Potem obejrzałem lokomotywę parową z dziewiętnastego wieku, która na oko była w lepszym stanie. Amelia czekała przy wejściu do baru. – Wzięłam taksówkę – wyjaśniła, gdy uścisnęliśmy się. Weszliśmy w półmrok i dziwną muzykę baru. – Kim jest ten Pete? Znajomym? – To Peter Blankenship. – Potrząsnąłem głową. Nazwisko wydawało mi się jakby znajome. – Kosmolog. Robot przyjął od nas zamówienie na mrożoną herbatę i oznajmił, że wynajęcie oddzielnego stolika będzie nas kosztowało dziesięć dolarów. Zamówiłem szklaneczkę whisky. – Jesteście starymi znajomymi. – Nie, dopiero się poznaliśmy. Chciałam zachować nasze spotkanie w tajemnicy. Zanieśliśmy nasze drinki do wolnego stolika i usiedliśmy. Amelia miała zaniepokojoną minę. – Pozwól, że... – Zabiłem człowieka. – Co? – Zabiłem chłopca, cywila. Zastrzelił go mój żołnierzyk. – Jak to możliwe? Myślałam, że wy nie zabijacie nawet żołnierzy. – To był nieszczęśliwy wypadek. – Nadepnąłeś na niego czy jak? – Nie, to przez laser... – Przypadkowo zastrzeliłeś go z lasera? – Nie, z karabinu. Celowałem w kolana. – Nieuzbrojonego cywila? – Był uzbrojony! To on miał laser! Istny dom wariatów... tłum wyrwał się spod kontroli. Kazano nam strzelać do każdego, kto ma broń. – Przecież nie mógł zranić ciebie. Tylko twoją maszynę. – Strzelał na oślep – skłamałem. No, prawie skłamałem. – Mógł zabić tuziny ludzi. – Nie mogłeś zniszczyć broni, którą używał? – Nie, gdyż był to ciężki Nipponex. One są pokryte ablarem – warstwą ochronną i kuloodporną. Słuchaj, celowałem w kolana, ale ktoś popchnął go od tyłu. Upadł na twarz i kula trafiła go w pierś. – A więc to po prostu był nieszczęśliwy wypadek. Nie powinien bawić się zabawkami dla dużych chłopców. – Jeśli tak chcesz to ująć. – A jak ty byś to ujął? To ty nacisnąłeś spust. – To szaleństwo. Nie wiesz, co wczoraj działo się w Liberii? – W Afryce? Byliśmy zbyt zajęci... – Chodzi o Liberię w Kostaryce. – Rozumiem. Tam był ten chłopiec. – I tysiące innych. Oni również przeszli do historii. – Pociągnąłem długi łyk whisky i odkaszlnąłem. – Jacyś ekstremiści zabili kilkaset dzieci i upozorowali, że to nasza robota. To dostatecznie straszne. Potem tłum zaatakował nas i... i... środki bezpieczeństwa okazały się nieodpowiednie. Miały być nieszkodliwe, a spowodowały śmierć setek osób, stratowanych przez tłum. Potem zaczęli strzelać do swoich ludzi. A wtedy my, my... – O mój Boże. Tak mi przykro – powiedziała drżącym głosem. – Potrzebujesz wsparcia, a ja przychodzę rozdrażniona ze zmęczenia i przepracowania. Biedaku... Byłeś u psychologa? – Taak. Bardzo mi pomógł. – Wyjąłem z herbaty kawałek lodu i wrzuciłem go do whisky. – Powiedział, że oswoję się z tą myślą. – A tak się stanie? – Pewnie. Dał mi jakieś proszki. – No to powinieneś uważać z gorzałą. – Tak, pani doktor. Upiłem łyk zimnej whisky. – Poważnie. Martwię się o ciebie. – Taak, ja też. – Martwię się i niepokoję. – Co robiliście z tym Petem? – Ty... – Zmieńmy temat. Czego od ciebie chciał? – Danych na temat Jowisza. On zamierza podważyć kilka tez kosmologicznych. – Dlaczego od ciebie? Zapewne każdy od Macro wie więcej o kosmologii... Do licha, nawet ja chyba wiem więcej. – Z pewnością. Właśnie dlatego wybrał mnie – wszyscy starsi ode mnie stopniem uczestniczyli w przygotowaniu planów projektu i przyjmują za pewnik... pewne ich aspekty. – Jakie aspekty? – Nie mogę ci powiedzieć. – Och, daj spokój. Dotknęła szklanki z herbatą, ale nie podniosła jej, tylko zajrzała do środka. – Ponieważ nie możesz dochować sekretu. Gdy tylko podłączysz się, poznają go wszyscy w twoim plutonie. – Nie wiedzieliby o co chodzi. Nikt poza mną w tym plutonie nie odróżniłby hamiltoniana od hamburgera. Niektórych rzeczy mogliby domyślić się na podstawie moich reakcji emocjonalnych, ale nie zrozumieliby teorii. Bez praktycznych szczegółów równie dobrze mogłaby to być greka. – Chodzi mi właśnie o twoją reakcję emocjonalną. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Nie pytaj. – W porządku. W porządku. – Pociągnąłem kolejny łyk whisky i nacisnąłem guzik zamówienia. – Weźmy coś do zjedzenia. Poprosiła o kanapkę z tuńczykiem, a ja hamburgera i następną whisky, podwójną. – A więc nie znacie się. Nigdy się nie spotkaliście. – Co to ma znaczyć? – Tylko to, co powiedziałem. – Spotkałam go chyba piętnaście lat temu, na kolokwium w Denver. Jeśli musisz wiedzieć, mieszkałam wtedy z Martym. Peter przyjechał do Denver i natknęłam się na niego. – Aha. Dopiłem pierwszą whisky. – Julianie. Nie złość się. To nic takiego. Jest stary, gruby i jeszcze bardziej neurotyczny od ciebie. – Dzięki. A więc kiedy wracasz do domu? – Jutro mam zajęcia, więc rano będę w domu. Jeśli będę musiała, wrócę tu w środę, żeby dokończyć pracę. – Rozumiem. – Posłuchaj, nie mów nikomu, szczególnie Macro, że tu jestem. – Byłby zazdrosny? – Co ty z tą zazdrością? Powiedziałam ci, że nic nas... – Ściszyła głos. – Rzecz w tym, że Peter spiera się z nim na łamach „Physics Review Letters”. Mogłabym znaleźć się w sytuacji, w której musiałabym bronić Petera przed moim szefem. – Wspaniała droga do kariery. – Tu chodzi o coś więcej niż karierę. To... cóż, nie mogę ci powiedzieć. – Ponieważ jestem takim neurotykiem. – Nie. To nie to. Wcale nie to. Po prostu... – Nasze zamówienie przyjechało do stolika. Owinęła kanapkę w serwetkę i wstała. – Posłuchaj, jestem pod większą presją niż przypuszczasz. Dasz sobie radę? Muszę wracać. – Jasne. Rozumiem, że masz pracę. – To coś więcej niż tylko praca. Potem mi wybaczysz. – Wyślizgnęła się zza stolika i pocałowała mnie. Oczy miała błyszczące od łez. – Musimy jeszcze porozmawiać o tym chłopcu. I o innych sprawach. Na razie zażywaj proszki i nie przejmuj się. Patrzyłem jak pospiesznie odchodzi. Hamburger dobrze pachniał, ale smakował jak padlina. Ugryzłem kawałek, jednak nie mogłem przełknąć. Wyplułem go w serwetkę i trzema szybkimi łykami wypiłem whisky. Zadzwoniłem po następną, ale stolik powiedział, że przez godzinę nie może mi podać alkoholu. Pojechałem metrem na lotnisko i wypiłem kolejki w dwóch lokalach, czekając na lot powrotny do domu. Drink w samolocie i męcząca drzemka w taksówce. Kiedy wróciłem do domu, znalazłem w połowie pełną butelkę wódki i wlałem ją do dużego kubka z lodem. Mieszałem płyn, aż kubek pokrył się szronem. Potem wysypałem proszki ze słoiczka i podzieliłem je na siedem porcji po pięć. Zdołałem połknąć sześć porcji, popijając każdą łykiem wódki. Zanim połknąłem siódmą, zrozumiałem, że powinienem zostawić list. Przynajmniej tyle byłem winien Amelii. Kiedy jednak próbowałem wstać i poszukać papieru, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Były zupełnie bezwładne. Zastanawiałem się nad tym przez chwilę, a potem postanowiłem połknąć resztę proszków, lecz moja ręka kołysała się tylko wahadłowym ruchem. Nie mogłem skupić wzroku na proszkach. Wyciągnąłem się wygodnie i poczułem ogarniający mnie spokój, jakbym unosił się w powietrzu. Pomyślałem, że to zapewne ostatnia rzecz, jaką czuję i bardzo dobrze. To było znacznie lepsze, niż gdybym załatwił wszystkich tych generałów. OTWIERAJĄC DRZWI OSIEM GODZIN PÓŹNIEJ, Amelia poczuła zapach moczu. Biegała od pokoju do pokoju i w końcu znalazła go w bibliotece, leżącego bezwładnie w jej ulubionym fotelu. Przed nim leżało pięć ostatnich proszków, obok pustego słoiczka i na pół opróżnionej szklanki z ciepłą, rozcieńczoną wódką. Płacząc, dotknęła jego szyi, szukając pulsu, i wydało jej się, że wyczuwa słabiutkie tętno. Bliska histerii, dwukrotnie uderzyła go mocno w twarz, ale nie zareagował. Zadzwoniła pod 911 i usłyszała, że wszystkie karetki są w terenie, więc mogą przyjechać nawet za godzinę. Połączyła się z pogotowiem ratunkowym miasteczka akademickiego, opisała sytuację i zapowiedziała, że przywiezie pacjenta. Potem wezwała taksówkę. Uniosła go z fotela i próbowała chwycić pod pachy, żeby wyciągnąć z alkowy. Jednak nie była dość silna by udźwignąć go w ten sposób, więc w końcu chwyciła go za nogi i przeciągnęła przez mieszkanie. Wychodząc tyłem przez drzwi, prawie wpadła na rosłego studenta, który pomógł jej znieść Juliana do taksówki i pojechał z nią do szpitala, zadając po drodze pytania, na które odpowiadała monosylabami. W końcu student okazał się zbyteczny: przed drzwiami stacji pogotowia czekał lekarz z dwoma sanitariuszami. Wrzucili nieprzytomnego na wózek, po czym lekarz zrobił mu dwa zastrzyki – jeden w rękę, drugi w klatkę piersiową. Po tym drugim Julian jęknął i zadygotał. Otworzył oczy, ale widoczne były tylko ich białka. Lekarz orzekł, że to dobry znak. Może minie nawet dzień, zanim będzie wiadomo, czy przeżyje, więc Amelia może zaczekać tu lub wrócić do domu. Zrobiła jedno i drugie. Taksówką odwiozła uczynnego studenta do domu, zabrała notatki i prace potrzebne do następnego wykładu, po czym wróciła do szpitala. W poczekalni nie było nikogo. Wzięła kubek kawy z automatu i usiadła na skraju kanapy. Wszystkie prace studenckie miała już poprawione. Otworzyła notatki do wykładu, ale nie mogła się skupić. Trudno byłoby jej wrócić do codziennej rutyny, nawet gdyby zastała w domu zdrowego Juliana. Jeśli Peter miał rację, to projekt „Jupiter” zakończył się. Trzeba będzie go przerwać. Jedenaście lat, większość jej kariery jako fizyka molekularnego, diabli wzięli. A teraz to, ten dziwny powtórny kryzys. Kilka miesięcy wcześniej to on czuwał przy jej łożu śmierci... no, przynajmniej śmierci jej mózgu. Jednak w obu przypadkach ona ponosiła winę. Gdyby mogła zrezygnować ze spotkania z Peterem – zrezygnować z kariery – i udzielić mu czułego wsparcia, jakiego potrzebował, by przezwyciężyć niepokój i poczucie winy, nie znalazłby się tutaj. A może i tak by się tu znalazł. Tyle, że wtedy nie byłaby to jej wina. Usiadł przy niej jakiś czarnoskóry mężczyzna w mundurze pułkownika. Cytrynowa woń jego wody kolońskiej przedarła się przez szpitalne zapachy. Po chwili powiedział: – Pani jest Amelią. – Ludzie nazywają mnie Blaze. Albo profesor Harding. Skinął głową i nie próbował podać jej ręki. – Zamat Jefferson. Jestem psychologiem Juliana. – Mam dla pana wiadomość. Terapia się nie udała. Ponownie kiwnął głową. – Cóż, wiedziałem, że ma samobójcze skłonności. Łączyłem się z nim. Dlatego dałem mu te proszki. – Co takiego? – Amelia szeroko otwarła ze zdumienia oczy. – Nie rozumiem. – Mógłby zjeść całe opakowanie naraz i przeżyć to. Uśpiłyby go, ale nie zabiły. – A więc nic mu nie grozi? Pułkownik położył na stojącym przed nimi stoliku różowy formularz z laboratorium i rozprostował go obiema rękami. – Proszę spojrzeć pod „ALC”. Zawartość alkoholu we krwi wynosiła 0.35 procenta. To prawie śmiertelna dawka. – Wiedział pan, że on pije. Był pan z nim połączony. – Właśnie dlatego. On zazwyczaj nie pił wiele. A jego scenariusz samobójstwa... no cóż, nie przewidywał alkoholu ani proszków. – Naprawdę? A co? – Nie mogę powiedzieć. W każdym razie wiązało się to z naruszeniem prawa. – Podniósł formularz i ponownie starannie go złożył. – Jeszcze jedno... mogłaby pani pomóc w jednej sprawie. – Pomóc jemu czy armii? – Obu. Jeśli z tego wyjdzie, a jestem prawie pewien, że tak się stanie, już nigdy nie będzie operatorem. Może mu pani ułatwić pogodzenie się z tym. Amelia zmrużyła oczy. – O czym pan mówi? On nie chce być żołnierzem. – Możliwe, ale to nie oznacza, że nie chce łączyć się ze swoim plutonem. Wprost przeciwnie, jak większość ludzi, w mniejszym lub większym stopniu uzależnia się od tego poczucia bliskości. Może zdoła pani wynagrodzić mu tę stratę. – Przez intymność. Seks. – Właśnie. – Złożył formularz jeszcze raz, wygładzając brzeg paznokciem kciuka. – Amelio, Blaze, nie wiem czy wiesz jak bardzo on cię kocha, jak polega na tobie. – Oczywiście, że wiem. To obopólne uczucie. – No cóż, nigdy nie byłem w pani myślach. Z punktu widzenia Juliana ono jest asymetryczne, nie w pełni odwzajemnione. Amelia wyprostowała się. – Czego on ode mnie oczekuje? – powiedziała sztywno. – Wie, że nie mam zbyt wiele czasu. Mam tylko jedno życie. – Wie, że na pierwszym miejscu stawia pani pracę. Że to, co pani robi, jest ważniejsze od tego, kim pani jest. – To okrutne stwierdzenie. – Oboje drgnęli, gdy w sąsiednim pokoju ktoś upuścił tacę z narzędziami. – Jednak prawdziwe w stosunku do większości znanych nam ludzi. Świat jest pełen proli i obiboków. Gdyby Julian był jednym z nich, nigdy bym go nawet nie spotkała. – Niezupełnie o to chodzi. Najwyraźniej mamy takie same poglądy. Bezczynna konsumpcja doprowadziłaby nas do szaleństwa. – Wbił wzrok w ścianę, szukając słów. – Chyba proszę, żeby oprócz etatu fizyka podjęła pani dodatkową pracę terapeutki. Dopóki on nie dojdzie do siebie. Spojrzała na niego w taki sposób, w jaki czasem patrzyła na studentów. – Dziękuję, że nie przypomniał mi pan, że on zrobił to samo dla mnie. Wstała i podeszła do automatu z kawą. – Chce pan kubek? – Nie, dziękuję. Wróciła i przysunęła sobie krzesło, siadając po przeciwnej stronie stolika. – Tydzień temu rzuciłabym wszystko, żeby być jego terapeutką. Kocham go bardziej niż pan, czy on sam przypuszcza. A ponadto jestem mu to winna. – Urwała i pochyliła się. – Jednak w ciągu kilku ostatnich dni wszystko bardzo się skomplikowało. Czy pan wie, że on był w Waszyngtonie? – Nie. Służbowo? – Niezupełnie. Ja tam byłam w związku z moją pracą. Przyjechał za mną. Teraz rozumiem, że było to wołanie o pomoc. – Po zabiciu tamtego chłopca? – I śmierci wszystkich innych, stratowanych. Byłam przerażona, zanim jeszcze zobaczyłam wiadomości. Tylko że... że... Chciała upić łyk kawy, ale odstawiła kubek i załkała, głośno i głucho. Otarła łzy, które nagle stanęły jej w oczach. – W porządku. – To nie jest w porządku. Tyle, że chodzi o coś ważniejszego niż on czy ja. Ważniejszego nawet od tego, czy przeżyjemy czy nie. – Zaraz, chwileczkę. Powoli. Chodzi o pracę? – Już powiedziałam za wiele. Jednak tak. – Co to takiego, jakieś zastosowania obronne? – Można tak powiedzieć. Owszem. Usiadł prosto i przygładzał brodę, jakby była przyklejona. – Obronne... Blaze, doktor Harding... Całymi dniami obserwuję ludzi, którzy mnie okłamują. Na niewielu rzeczach się znam, ale na tym doskonale. – A więc? – A więc nic. To pani sprawa, a mnie interesuje tylko w takim stopniu, w jakim wpłynie na stan mojego pacjenta. Nie dbam o to, czy chce pani ocalić kraj, a nawet cały świat. Proszę tylko, by w wolnych chwilach zajęła się pani Julianem. – Zrobię to, oczywiście. – Jest mu to pani winna. – Doktorze Jefferson, mam już jedną matkę chrzestną. Nie potrzebuję drugiej, w dodatku noszącej brodę i garnitur. – Słuszna uwaga. Nie chciałem pani obrazić. – Wstał. – Chyba usiłuję przenieść na panią moje wyrzuty sumienia. Nie powinienem go wypuszczać po tym, jak byłem z nim połączony. Gdybym wziął go na oddział, na obserwację, nie doszłoby do tego. Amelia uścisnęła rękę, którą jej podał. – W porządku. Niech pan obwinia się o to, a ja o coś innego, a nasz pacjent na pewno poczuje się lepiej, na zasadzie osmozy. Uśmiechnął się. – Proszę dbać o niego. I o siebie. Takie sytuacje są okropnie stresujące. „Takie sytuacje!” Patrzyła jak odchodzi i usłyszała trzask zamykanych drzwi. Poczuła, że robi się czerwona i przez chwilę walczyła ze łzami, a potem pozwoliła im płynąć. KIEDY ZACZĄŁEM UMIERAĆ, czułem jakbym dryfował korytarzem jasnego światła. Potem znalazłem się w wielkim pokoju, w którym była Amelia, moi rodzice i tuzin przyjaciół oraz znajomych. Ojciec wyglądał tak, jak w czasach gdy chodziłem do szkoły podstawowej: szczupły i brodaty. Nan Li, pierwsza dziewczyna z którą chodziłem na poważnie, stała obok mnie, trzymając rękę w mojej kieszeni i pieszcząc mnie. Amelia obserwowała nas z absurdalnym uśmiechem. Nikt nic nie mówił. Tylko spoglądaliśmy na siebie. Potem wszystko zgasło i ocknąłem się na szpitalnym łóżku. Na twarzy miałem maskę tlenową, a w nozdrzach odór wymiocin. Bolała mnie szczęka, jakby ktoś mnie uderzył. Miałem wrażenie, że moja ręka należy do kogoś innego, ale jakoś zdołałem ją podnieść i zdjąć maskę. W pokoju był jeszcze ktoś, poza zasięgiem mojego wzroku. Poprosiłem o chusteczkę higieniczną i dostałem ją. Próbowałem wytrzeć nos, ale zebrało mi się na mdłości. Przytrzymała mnie i podstawiła pod brodę metalową miskę, kiedy kaszlałem i plułem w niezwykle atrakcyjny sposób. Potem dała mi szklankę wody i kazała przepłukać usta. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to Amelia, a nie pielęgniarka. Powiedziałem coś romantycznego w rodzaju „O kurwa”, i znów zacząłem tracić przytomność, a ona opuściła mnie na poduszkę i założyła mi maskę na twarz. Usłyszałem jak woławała pielęgniarkę i straciłem przytomność. To dziwne ile zapamiętuje się szczegółów takich wydarzeń jak to, a jak niewiele innych. Później powiedziano mi, że po tym cudownym puszczaniu pawia przespałem jeszcze piętnaście godzin. Wydawało mi się, że raczej piętnaście sekund. Obudziłem się gwałtownie, kiedy doktor Jefferson wyciągał igłę strzykawki z mojego ramienia. Już nie miałem na twarzy maski tlenowej. – Nie próbuj siadać – ostrzegł mnie Jefferson. – Najpierw się pozbieraj. – W porządku. – Ledwie zdołałem skupić na nim wzrok. – Już się zbieram. Przede wszystkim, nie jestem martwy, prawda? Połknąłem za mało tabletek. – Amelia znalazła cię i uratowała. – Będę musiał jej podziękować. – Chcesz powiedzieć, że zamierzasz zrobić to znowu? – A ilu więcej tego nie robi? – Mnóstwo. – Podał mi szklankę wody z wetkniętą w nią plastikową słomką. – Ludzie popełniają samobójstwo z rozmaitych przyczyn. Wypiłem łyk zimnej wody. – Uważa pan, że to nie była poważna próba. – Ależ skąd. Jesteś bardzo kompetentny we wszystkim, co robisz. Już byś nie żył, gdyby Amelia nie wróciła do domu. – Podziękuję jej – powtórzyłem. – Ona teraz śpi. Siedziała przy tobie dopóki zdołała utrzymać oczy otwarte. – A potem pan przyszedł. – Wezwała mnie. Nie chciała, żebyś zbudził się sam. – Zważył w dłoni strzykawkę. – Postanowiłem obudzić cię łagodnym środkiem psychostymulującym. Pokiwałem głową i podniosłem się. – Rzeczywiście czuję się świetnie. Czy ten środek przeciwdziała truciźnie? Niszczy ją? – Nie, to już zostało załatwione. Chcesz o tym porozmawiać? – Nie. – Sięgnąłem po szklankę z wodą, a on mi pomógł. – Nie z panem. – Z Amelią? – Nie teraz. – Wypiłem wodę i zdołałem sam odstawić szklankę. – Chyba najpierw chcę się połączyć z moim plutonem. Oni zrozumieją. Zapadła długa cisza. – Nie będziesz mógł tego zrobić. Nie zrozumiałem. – Jasne, że będę. To odruch. – Jesteś zwolniony, Julianie. Już nie możesz być operatorem. – Chwileczkę. Myśli pan, że kogoś w moim plutonie zaskoczy to, co zrobiłem? Uważa pan, że są głupi? – Nie o to chodzi. Po prostu nie możemy kazać im przez to przechodzić! Ja zostałem do tego przygotowany, a nie mogę rzec, żebym z niecierpliwością czekał na połączenie z tobą. Chcesz zabić swoich przyjaciół? – Zabić... – Tak! Właśnie. Czy nie sądzisz, że mógłbyś skłonić niektórych z nich, żeby zrobili to samo? Na przykład Candi. Ona i tak przez cały czas jest bliska popadnięcia w głęboką depresję. Wiedziałem, że miał rację. – A po wyzdrowieniu? – Nie. Już nigdy nie będziesz operatorem. Otrzymasz inny przydział... – Trep? Mam być trepem? – Nie zechcą cię trzymać w piechocie. Wykorzystają twoje wykształcenie i przydzielą ci jakieś techniczne zadania. – W Portobello? – Raczej nie. Spotykałbyś się towarzysko z członkami swojego plutonu, swojego byłego plutonu. – Powoli pokręcił głową. – Nie rozumiesz? To nie byłoby dobre, ani dla ciebie, ani dla nich. – Och, rozumiem. Przynajmniej z pańskiego punktu widzenia. – Jestem ekspertem – powiedział ostrożnie Jefferson. – Nie chcę, żeby stała ci się krzywda i nie chcę stanąć przed sądem wojskowym za zaniedbanie obowiązków – a tak stałoby się, gdybym pozwolił ci wrócić do plutonu. Niektórzy z jego członków nie wytrzymaliby ciężaru twoich wspomnień. – Wytrzymali wspomnienia o ludziach, którzy umarli, czasem w męczarniach. – Jednak nie zmartwychwstali. Nie wrócili z zaświatów, by mówić o tym, że tam jest całkiem miło. – Może zdołam się z tego wyleczyć. Nawet mówiąc to, zdawałem sobie sprawę, jak nieprzekonująco brzmią moje słowa. – Jestem przekonany, że pewnego dnia tak się stanie. To również nie brzmiało zbyt przekonująco. JULIAN WYTRZYMAŁ JESZCZE JEDEN DZIEŃ w łóżku, a potem został przeniesiony „na obserwację”, do pomieszczenia przypominającego pokój hotelowy, tyle że zamykany od zewnątrz i przez cały czas. Doktor Jefferson przez tydzień przychodził co drugi dzień, a uprzejma, młoda cywilna psychoterapeutka, Mona Pierce, codziennie rozmawiała z Julianem. Po tygodniu (kiedy Julian nabrał przekonania, że naprawdę oszaleje) Jefferson połączył się z nim i następnego dnia wypisano go do domu. W mieszkaniu było zbyt czysto. Julian chodził z pokoju do pokoju, usiłując zrozumieć, co jest nie tak, zanim zrozumiał, że Amelia wynajęła kogoś do sprzątania. Żadne z nich nie miało ani chęci, ani uzdolnień w tym kierunku. Z pewnością dowiedziała się, kiedy Julian wychodzi i wyskrobała kilka dolarów. Łóżko było posłane z wojskową precyzją – niezbity dowód – a na nim leżał liścik na kartce opatrzonej aktualną datą w serduszku. Zaparzył dzbanek kawy (rozlewając wodę i rozsypując proszek, ale skrupulatnie uprzątnął te ślady) po czym usiadł przy konsoli. Czekało na niego mnóstwo wiadomości, przeważnie niespodziewanych. Zawiadomienie z wojska, które udzieliło mu miesięcznego urlopu ze zmniejszonym żołdem, po którym to okresie miał objąć obowiązki tutaj, w miasteczku akademickim, niecałe dwa kilometry od miejsca zamieszkania. Jako „starszy asystent naukowo–badawczy” miał cywilny etat, więc mógł mieszkać w domu. „Godziny pracy do ustalenia”. Jeśli dobrze czytał między wierszami, armia chciała się go pozbyć, ale z zasady nie mogła go zwolnić do cywila. Byłby to zły przykład, gdyby przez samobójstwo można się było wymigać od służby. Mona Pierce była cierpliwym słuchaczem i zadawała właściwe pytania. Nie obwiniała Juliana za to co zrobił – złościła się, że wojskowi nie zauważyli w porę, co się dzieje i nie zwolnili go do cywila. Nie potępiała też samobójstwa, milcząco dając mu przyzwolenie na podjęcie następnej takiej próby. Jednak nie z powodu chłopca. Ta śmierć została spowodowana przez wiele rozmaitych czynników, a Julian znalazł się tam wbrew swojej woli i jego działania były odruchowe i najzupełniej prawidłowe. Jeśli pisanie prywatnych listów przychodziło mu z trudem, to odpisywanie na nie było podwójnie trudne. W końcu opracował dwie standardowe odpowiedzi. Jedna była prosta i zdawkowa: „Dzięki za troskę. Już wszystko w porządku”, a druga bardziej szczegółowa, dla tych, którzy na nią zasługiwali i mogli ją przeczytać. Nadal pracował nad tą drugą, kiedy weszła Amelia, niosąc walizkę. Nie widziała go przez ten tydzień, który spędził zamknięty na obserwacji. Zadzwonił do niej, gdy tylko go wypuścili, ale nie zastał jej w domu. W pracy powiedzieli, że nie ma jej w mieście. Uściskali się i przywitali. Bez pytania nalał jej filiżankę kawy. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żebyś była tak zmęczona. Wciąż jeździsz do Waszyngtonu? Skinęła głową i podniosła filiżankę. – A także do Genewy i Tokio. Musiałam porozmawiać z kilkoma ludźmi w CERN i w Kioto. – Zerknęła na zegarek. – O północy lecę do Waszyngtonu. – Jezu. Czy to coś, dla czego warto się zabijać? Przez chwilę patrzyła na niego, a potem oboje zachichotali, zmieszani. Odstawiła filiżankę. – Nastawmy budzik na dziesiątą trzydzieści i odpocznijmy trochę. Czujesz się na siłach polecieć do Waszyngtonu? – Spotkać z tajemniczym Peterem? – I pomóc w obliczeniach. Potrzebna mi będzie wszelka możliwa pomoc, żeby przekonać Macro. – Do czego? Co jest tak cholernie... Wyślizgnęła się z sukienki i wstała. – Najpierw łóżko. Potem sen. Potem wyjaśnienia. KIEDY, SENNI. UBIERALIŚMY SIĘ i szykowaliśmy do podróży, Amelia w skrócie przedstawiła mi, czego mam oczekiwać w Waszyngtonie. Szybko przeszła mi senność. Jeśli wyciągnęła prawidłowe wnioski z teorii Petera Blankenshipa, projekt „Jupiter” należało natychmiast zamknąć. Mógł zniszczyć dosłownie wszystko: Ziemię, Układ Słoneczny, a nawet cały wszechświat. Powtórzyłaby się Diaspora, Wielki Wybuch, który zapoczątkował wszystko. Jowisz i jego satelity znikłyby w ułamku sekundy, Ziemia i Słońce kilkadziesiąt minut później. Później rozszerzająca się bańka cząsteczek i energii zaczęłaby pożerać kolejne gwiazdy galaktyki, aż wreszcie stałoby się – pochłonęłaby WSZYSTKO. Jednym z aspektów kosmologii, jakie zamierzano zbadać w ramach projektu „Jupiter”, była teoria „przyspieszającego wszechświata”. Liczyła sobie co najmniej wiek i przetrwała pomimo ewidentnie nieeleganckiego sformułowania oraz powszechnego sceptycyzmu wobec jej prymitywizmu, gdyż w kolejnych modelach okazywała się niezbędna do wyjaśnienia tego, co wydarzyło się w najkrótszym okresie czasu jaki minął od chwili powstania wszechświata – czyli w ciągu 1O10–35 sekundy. Upraszczając, w tym krótkim czasie, prędkość światła musiała ulec chwilowemu przyspieszeniu, lub też czas uległ znacznemu rozciągnięciu. Z różnych powodów rozciągliwość czasu zawsze wydawała się bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem. Wszystko to miało miejsce, kiedy wszechświat był bardzo maleńki i powiększył się, osiągając rozmiary ziarnka grochu. Amelia spała w taksówce wiozącej nas na lotnisko i podczas lotu, natomiast ja żonglowałem równaniami pola i usiłowałem podważyć jej metodę, stosując teorię pseudooperatorową. Ta teoria była tak nowa, że jeszcze nigdy nie wykorzystałem jej do rozwiązania żadnego praktycznego problemu, a Amelia ledwie o niej słyszała. Powinienem porozmawiać z kilkoma osobami na temat jej praktycznego zastosowania, a żeby zrobić to prawidłowo potrzebowałem o wiele większej mocy obliczeniowej niż zapewniał mi mój notebook. (Załóżmy jednak, że wykazałbym, iż się mylą i projekt „Jupiter” nie zostałby przerwany, a potem okazałoby się, że moja nowa metoda jest diabła warta. Wtedy facet, który nie mógł znieść poczucia winy z powodu śmierci jednego człowieka, zabiłby wszelkie życie w całym wszechświecie.) Niebezpieczeństwo polegało na tym, że w wyniku projektu „Jupiter” ogromne ilości energii zostałyby zagęszczone w bardzo niewielkiej objętości. Peter i Amelia uważali, że w ten sposób zostałoby odtworzone środowisko wszechświata w momencie, kiedy był tak mały, i w ułamek sekundy później powstanie maleńki przyspieszający wszechświat i nowa Diaspora. To niesamowite, że coś, co wydarzyło się w obiekcie wielkości pierwotniaka, mogło zapoczątkować koniec świata. Wszechświata. Oczywiście, można to było sprawdzić jedynie przeprowadzając ten eksperyment. To tak, jakby sprawdzać broń przez załadowanie jej, włożenie lufy do ust i naciśnięcie spustu. Wymyśliłem to porównanie, ustalając warunki operatorów, stukając w klawiaturę notebooka na pokładzie samolotu, ale nie powiedziałem o tym Amelii. Pomyślałem, że człowiek, który niedawno próbował się zabić, może nie być idealnym partnerem w takim przedsięwzięciu. Ponieważ wszechświat kończy się, kiedy umierasz. Tak czy inaczej. Amelia jeszcze spała z głową opartą o okno, kiedy wylądowaliśmy w Waszyngtonie. Nie obudziła jej zmiana tonu silników, więc sam ją zbudziłem, dotykając jej ramienia. Znieśliśmy po schodach nasze bagaże. Bez protestów pozwoliła mi nieść jej torbę, co najlepiej świadczyło, jak bardzo była zmęczona. Na stoisku z gazetami w holu lotniska kupiłem plastry z psychostymulantem, podczas gdy ona zadzwoniła do Petera, upewniając się, że już wstał. Jak podejrzewała, był jeszcze na nogach, więc przykleiliśmy sobie plastry za uszami i zanim wsiedliśmy do metra, byliśmy już zupełnie rozbudzeni. Niezła rzecz, jeśli z tym nie przesadzasz. Zapytałem ją o to, a ona potwierdziła, że Peter stale ich używa. No cóż, jeśli nasza misja ma uratować świat, to czym jest odrobina bezsenności? Amelia również często używała tych środków, ale starała się (czasem zażywając środki nasenne) spać trzy lub cztery godziny dziennie. Jeśli tego nie robisz, prędzej czy później padniesz jak meteor. Peter chciał dopiąć swoją teorię na ostatni guzik, zanim pozwoli sobie na sen, chociaż wiedział, że przypłaci to zdrowiem. Amelia powiedziała mu, że byłem „chory”, ale nie wyjaśniła na co. Sugerowałem, żebyśmy nazwali to zatruciem pokarmowym. W końcu alkohol to rodzaj pożywienia. O nic nie pytał. Jego zainteresowanie ludźmi zaczynało się i kończyło na ich użyteczności dla „problemu”. Moimi zaletami była umiejętność trzymania języka za zębami i znajomość nowych metod analizy matematycznej. Spotkał nas przy drzwiach. Obdarzył mnie uściskiem spoconej dłoni, mierząc zwężonymi z bezsenności źrenicami. Wprowadzając nas do gabinetu, wskazał na tacę z nietkniętymi przekąskami i kawałkami sera, które wyglądały na dostatecznie stare, aby spowodować prawdziwe zatrucie pokarmowe. W gabinecie panował znajomy mi bałagan – wszędzie leżały sterty gazet, czytników i książek. Miał konsolę z dużym podwójnym ekranem. Jeden ukazywał dość nieskomplikowane równanie Hamiltona, a drugi macierz (właściwie jedną widoczną stronę hipermacierzy) pełną liczb. Każdy, kto miał choćby słabe pojęcie o kosmologii, potrafiłby ją odczytać. Zasadniczo przedstawiała wykres różnych aspektów starzejącego się proto– wszechświata, w okresie od zera do dziesięciu tysięcy sekund. Wskazał na ekran. – Czy... czy potrafisz zidentyfikować pierwsze trzy rzędy? – Tak – odparłem i odczekałem chwilę, oceniając jego poczucie humoru: zerowe. – Pierwszy rząd to wiek wszechświata. Drugi rząd przedstawia temperaturę. Trzeci to promień. Opuściłeś wartości zerowe. – To oczywiste. – Jeśli się o tym wie. Peter... Czy mogę ci mówić... – Peter. – Julian. Potarł szczecinę dwudniowego zarostu. – Blaze, pozwól, że się odświeżę zanim opowiesz mi o Kioto. Julianie, zapoznaj się z macierzą. Kliknij na lewo od rzędów, jeśli będziesz miał jakieś pytania odnośnie zmiennej. – Spałeś choć chwilę? – zapytała Amelia. Spojrzał na zegarek. – Kiedy wyjechałaś? Trzy dni temu? Wtedy trochę się przespałem. Nie potrzebuję tego. Wymaszerował z pokoju. – Gdyby położył się choć na godzinę – powiedziałem – jeszcze by nie wstał. Potrząsnęła głową. – Ja go rozumiem. Czy jesteś gotowy na coś takiego? On jest prawdziwym poganiaczem niewolników. Pokazałem jej moją czarną skórę. – To moje dziedzictwo. Podszedłem do problemu w sposób równie stary jak fizyka post–Arystotelesowska. Najpierw wezmę jego warunki początkowe i ignorując wywód równania Hamiltona, sprawdzę czy w oparciu o teorię pseudooperatorową uzyskam taki sam wynik. Jeśli tak się stanie, wtedy następną rzeczą, a być może jedyną, o jaką będziemy musieli się martwić, będą same warunki początkowe. Nie było żadnych eksperymentalnych danych odnośnie warunków zbliżonych do tych, jakich wymagało powstanie „przyspieszającego wszechświata”. Mogliśmy sprawdzić niektóre aspekty problemu, każąc akceleratorowi przy Jowiszu dokonywać pomiaru stanu energetycznego coraz bliższego punktu krytycznego. Tylko jak blisko przepaści każesz podjechać robotowi, gdy między poleceniem a reakcją upływa czterdzieści osiem minut? Niezbyt blisko. Następne dwa dni były bezsennym maratonem matematycznym. Kiedy usłyszeliśmy wybuchy na zewnątrz, zrobiliśmy sobie półgodzinną przerwę, weszliśmy na dach i obejrzeliśmy zorganizowany z okazji czwartego lipca pokaz sztucznych ogni nad pomnikiem Waszyngtona. Obserwując pękające z trzaskiem fajerwerki, czując zapach prochu, uświadomiłem sobie, że to przedsmak czekających nas atrakcji. Pozostało nam niewiele więcej niż dziewięć tygodni. Zgodnie z planem wyprodukowana w ramach projektu „Jupiter” energia miała osiągnąć poziom krytyczny czternastego września. Myślę, że wszyscy troje pomyśleliśmy o tym samym. W milczeniu obejrzeliśmy pokaz do końca i wróciliśmy do pracy. Peter niewiele wiedział o analizie pseudooperatorowej, a ja o mikrokosmologii. Straciliśmy sporo czasu, upewniając się, że ja rozumiem pytania, a on odpowiedzi. Jednak pod koniec drugiego dnia byłem równie jak on i Blaze pewny tego, że projekt „Jupiter” musi zostać przerwany. Inaczej wszyscy umrzemy. Pod wpływem czarnej kawy i psychostymulantów przyszła mi do głowy okropna myśl: mógłbym zabić ich oboje dwoma uderzeniami. Potem zniszczyć wszystkie notatki i popełnić samobójstwo. Parafrazując pioniera fizyki jądrowej, stałbym się Siwą, Niszczycielem Światów. Jednym prostym aktem przemocy zniszczyłbym wszechświat. Jak dobrze, że jestem zdrowy na umyśle. Inżynierowie projektu bez trudu mogli zapobiec nieszczęściu: wystarczyłaby przypadkowa zmiana kilku elementów pierścienia. Aby ten układ mógł zadziałać, musiał tworzyć układ zamknięty i skolimowany. Ta konstrukcja o obwodzie mierzącym ponad milion kilometrów długości miała przetrwać niecałą minutę, zanim rozerwie ją siła grawitacji księżyców Jowisza. Oczywiście ta minuta będzie całymi eonami w porównaniu z maleńkim przedziałem czasowym, jaki chciano zasymulować. Wystarczająco, aby przyspieszająca fala energii obiegła orbitę i wytworzyła supernaładowaną drobinę, która zakończy wszystko. MIMO WSZYSTKO ZACZYNAŁEM LUBIĆ PETERA. Rzeczywiście był poganiaczem niewolników, ale sam eksploatował się bardziej niż mnie lub Amelię. Był humorzasty, sarkastyczny i co jakiś czas wybuchał jak Wezuwiusz. Nigdy jednak nie spotkałem nikogo tak całkowicie oddanego nauce. Był jak szalony, pogrążony w swym umiłowaniu wiedzy mnich. A przynajmniej tak myślałem. Na psychotropach czy nie, nadal ciąży na mnie przekleństwo lub błogosławieństwo, jakim jest ciało żołnierza. W żołnierzyku nieustannie pobudzano moje mięśnie, żeby zapobiec skurczom; na uniwersytecie codziennie przez godzinę biegałem lub ćwiczyłem na przyrządach w klubie, na przemian. Tak więc mogę obywać się bez snu, ale nie bez gimnastyki. Co dzień rano robiłem krótką przerwę i wychodziłem pobiegać. Podczas tych porannych biegów systematycznie zwiedzałem Waszyngton, za każdym razem podjeżdżając metrem i udając się w innym kierunku. Widziałem większość pomników (które może wywarłyby większe wrażenie na kimś, kto był żołnierzem z wyboru), a kiedy miałem ochotę przebiec kilka dodatkowych kilometrów, docierałem do tak odległych miejsc jak ogród zoologiczny i Alexandria. Peter zaakceptował fakt, że muszę ćwiczyć, żeby utrzymać się w formie. Twierdziłem także, iż potem myśli mi się jaśniej, lecz na to odparł, że on myśli dostatecznie jasno, chociaż jedynymi ćwiczeniami jakie uprawia, są zapasy z kosmologią. Nie było to całkiem prawdą. Piątego dnia prawie dobiegłem do stacji metra, kiedy uświadomiłem sobie, że zapomniałem identyfikatora. Pobiegłem z powrotem do mieszkania i otworzyłem drzwi. Moje ubranie leżało w salonie, obok składanego łóżka, które dzieliliśmy z Amelią. Wyjąłem kartę z portfela i ruszyłem w kierunku drzwi, gdy nagle usłyszałem jakieś dźwięki dolatujące z gabinetu. Drzwi były lekko uchylone. Zajrzałem do środka. Amelia siedziała na brzegu stołu, naga od pasa w dół, obejmując nogami łysą głowę Petera. Tak mocno ściskała krawędź stołu, że zbielały jej palce. Głowę miała odchyloną do tyłu, a twarz wykrzywioną grymasem orgazmu. Cicho zamknąłem drzwi i wybiegłem z mieszkania. Biegałem przez parę godzin, kilkakrotnie przystając, by kupić wodę i przełknąć ją. Kiedy dotarłem do przejścia granicznego między D.C. a Maryland, nie mogłem biec dalej, ponieważ nie miałem przy sobie paszportu. Zatrzymałem się w norze o nazwie „Border Bar”, gdzie powietrze było zimne i przesycone dymem papierosów, legalnych w D.C. Wypiłem litr piwa, a potem wysączyłem jeszcze jeden, tym razem z domieszką whisky. Połączone działanie psychostymulantu i alkoholu nie jest szczególnie przyjemne. Człowiek ma gonitwę myśli. Kiedy zaczęliśmy ze sobą chodzić, rozmawialiśmy o wierności i zazdrości. To problem różnicy pokoleń. Kiedy byłem nastolatkiem i dwudziestolatkiem, modne były seksualne eksperymenty i zmiany partnerów, w oparciu o dającą się obronić tezę, iż seks to biologia, a miłość to coś całkiem innego, więc można je traktować zupełnie niezależnie. Piętnaście lat wcześniej, kiedy Amelia była w tym wieku, podchodzono do tego znacznie bardziej konserwatywnie: nie ma seksu bez miłości i monogamicznych związków. W wyniku tych rozmów zgodziła się na moje zasady – albo ich brak, jak mógłby ktoś powiedzieć – chociaż oboje uważaliśmy za nieprawdopodobne, abyśmy mieli korzystać z naszej wolności. Teraz zrobiła to i z jakiegoś powodu poczułem się okropnie. Niecały rok wcześniej bez namysłu skorzystałbym z okazji uprawiania seksu z Sarą, podłączoną czy nie. A więc jakie miałem prawo czuć się zraniony, kiedy Amelia zrobiła dokładnie to samo? Przez jakiś czas żyli z Peterem bliżej siebie niż większość małżeństw, a ponadto darzyła go wielkim szacunkiem, więc jeśli zapragnął seksu, to dlaczego nie? Miałem jednak przeczucie, że to ona go o to poprosiła. I niewątpliwie sprawiło jej to przyjemność. Skończyłem drinki i przeszedłem na mrożoną kawę, która smakowała jak zimny kwas akumulatorowy, nawet po wrzuceniu trzech porcji cukru. Czy ona wiedziała, że ich widziałem? Odruchowo zamknąłem drzwi, ale mogli nie pamiętać, że zostawili je uchylone. Mógł je też zamknąć lekki powiew klimatyzowanego powietrza. – Wyglądasz na samotnego, żołnierzu. – Biegałem w mundurze polowym, na wypadek gdybym zechciał napić się nie racjonowanego piwa. – I na smutnego. Była śliczna, jasnowłosa, najwyżej dwudziestoletnia. – Dziękuję – powiedziałem – ale nic mi nie jest. Usiadła na sąsiednim stołku i pokazała mi identyfikator. Pseudonim Zoe, badanie medyczne z poprzedniego dnia. Na listę wpisał się tylko jeden klient. – Nie jestem tylko kurwą. Jestem doskonałą znawczynią mężczyzn, a ty nie wyglądasz na takiego, któremu „nic nie jest”. Raczej na takiego, który chce skoczyć z mostu. – A więc pozwól mi to zrobić. – Eee. Nie ma tu tylu mężczyzn, żeby jednego stracić. – Uniosła perukę. – A przynajmniej nie mężczyzn z łączami. Nosiła prostą sukienkę z surowego jedwabiu, luźno spływającą po jej zgrabnym i atletycznym ciele, ukazującą wszystko i nic. „Ten towar jest tak dobry, że nie muszę go reklamować”. – Zużyłem większość moich kredytów rozrywkowych – powiedziałem. – Nie stać mnie na ciebie. – Hej, nie rozmawiamy o interesach. Dam ci raz za darmo. Masz dziesiątkę na łącze? Miałem przy sobie dziesięć dolarów. – Taak, ale posłuchaj. Za dużo wypiłem. – Ze mną to żaden problem. – Uśmiechnęła się drapieżnie, pokazując idealnie równe zęby. – Gwarantowany zwrot pieniędzy w razie braku satysfakcji. Oddam ci tę dychę. – Chcesz po prostu zrobić to podłączona. – I lubię żołnierzy. Sama byłam w wojsku. – Nie mów. Jesteś na to za młoda. – Jestem starsza niż wyglądam. I nie służyłam długo. – Co się stało? Nachyliła się do mnie tak, że mogłem zobaczyć jej piersi. – Możesz się dowiedzieć tylko w jeden sposób – szepnęła. Dwie bramy dalej była kabina. Kilka minut później znalazłem się w ciasnym wilgotnym wnętrzu z tą bliską nieznajomą, a nasze wspomnienia oraz uczucia zderzyły się i zmieszały. Poczułem jak nasze palce wsuwają się w naszą pochwę, czułem słony smak i zapach naszego penisa, ssąc go aż zesztywniał. Promieniujące ciepłem piersi. Zmieniliśmy pozycję tak, że staliśmy się parą skrzętnych ust. Niepokojąco ćmiący ból dwóch jej zębów trzonowych, które wymagały leczenia. Bała się dentysty, a wszystkie te jej piękne przednie zęby były z plastiku. Rozmyślała o samobójstwie, ale nigdy nie podjęła próby i nasz seksualny rytm osłabł na chwilę, gdy poczuła moje wspomnienie – ale zrozumiała mnie! Spędziła jeden dzień jako operator, w wyniku urzędniczej pomyłki przydzielona do plutonu pościgowo– bojowego. Widziała śmierć dwóch ludzi i załamała się nerwowo, a jej żołnierzyk został sparaliżowany. Jako instruktorka wychowania fizycznego nie miała pojęcia o matematyce i chociaż wyczuwała mój lęk przed nadchodzącym końcem świata, przypisywała go niedawnej próbie samobójczej. Przez kilka minut nie uprawialiśmy seksu i tylko trzymaliśmy się w objęciach, dzieląc smutki w sposób, jakiego nie da się opisać, niezależny od pamięci. Sądzę, że to czysto biochemiczna reakcja organizmów. Cichy brzęk ostrzegł nas, że pozostało nam tylko dwie minuty, więc ponownie złączyliśmy nasze ciała i lekkimi skurczami mięśni wywołaliśmy powolny orgazm. A potem staliśmy w cytrynowym żarze popołudniowego słońca, usiłując znaleźć słowa. Uścisnęła moją dłoń. – Nie zrobisz tego znowu – nie spróbujesz się zabić? – Nie sądzę. – Wiem co sądzisz. Jesteś jeszcze zły z powodu jego i jej. – Pomogłaś mi. Przez to, że byłem z tobą i tobą. – Och. Podała mi kartę. Wpisałem się na odwrocie. – Notują się nawet ci, którzy nie płacą? – zdziwiłem się. – Wszyscy prócz żonatych – odparła. – Chyba, że chcą. – Lekko zmarszczyła brwi. – Odniosłam dziwne wrażenie. Znów zaczął się pocić. – Jakie? – Połączyłeś się z nią. Tylko raz? Raz i ... potem znowu, ale nie tak naprawdę? – Taak. Kazała sobie wszczepić łącze, ale nie przyjęło się. – Och. Tak mi przykro. – Podeszła bliżej i lekko pociągnęła mnie za koszulę. Spojrzała mi w oczy i szepnęła: – To, że myślałam o tobie, jako o czarnym... No wiesz, nie jestem rasistką ani nic podobnego. – Wiem. W pewien sposób była, ale nieszkodliwą i nie w sposób, nad jakim mogła zapanować. – Tamci dwaj... – Nie przejmuj się tym. – Dotychczas miała tylko dwóch czarnych klientów, obu z łączami, pełnych gniewu i pasji. – Bywamy różni. – Jesteś taki opanowany, taki zamyślony. Wcale nie oziębły. Powinna się ciebie trzymać. – Mogę podać ci jej numer telefonu? Dasz mi referencje. Zachichotała. – Pozwól, żeby sama poruszyła ten temat. Niech sama zacznie rozmowę. – Nie wiem czy ona wie, że ich widziałem. – Jeśli jeszcze nie wie, to wkrótce się dowie. Musisz dać jej czas na zastanowienie się, co ma powiedzieć. – Dobrze. Zaczekam. – Obiecujesz? – Obiecuję. Stanęła na palcach i pocałowała mnie w policzek. – Gdybyś mnie potrzebował, wiesz jak mnie znaleźć. – Tak. – Wyrecytowałem numer jej telefonu. – Mam nadzieję, że będziesz miała dobry dzień. – Ach, ci mężczyźni. Żadnego zainteresowania przed zachodem słońca. Pomachała mi ręką i odeszła. Jedwab przemyślnie odsłaniał i zasłaniał wdzięki, przy każdym odmierzonym jak metronomem kroku. W nagłym rozbłysku wróciłem do jej ciała, ociężałego od rozkoszy i pragnącego więcej. Kobieta, która lubi swoją pracę. Była trzecia – byłem poza domem już od sześciu godzin. Peter dostanie szału. Wróciłem metrem i zrobiłem większe zakupy w sklepie spożywczym na stacji. Peter nic nie powiedział, Amelia również. Albo wiedzieli, że ich widziałem i byli zmieszani, albo zbyt zajęci by niepokoić się moją nieobecnością. Tak czy inaczej, właśnie nadeszły cotygodniowe dane z Jowisza, co oznaczało kilka godzin żmudnego sortowania i wielokrotnych testów. Schowałem zakupy i oznajmiłem, że na kolację będzie gulasz z kurczaka. Gotowaliśmy na zmianę – a raczej ja i Amelia zmienialiśmy się w kuchni, bo Peter zawsze zamawiał pizzę lub tajskie jedzenie. Miał jakieś własne źródło dochodów i nie obowiązywało go racjonowanie, ponieważ załatwił sobie stanowisko w rezerwie Coast Guard. Miał nawet mundur kapitana, powieszony w plastikowym worku w szafie w przedpokoju, ale nie wiedział, czy na niego pasuje. Miałem sporo roboty z nowymi danymi. Analiza pseudooperatorowa wymagała starannego zaplanowania przed rozpoczęciem obliczeń. Usiłowałem zapomnieć o niepokojących wydarzeniach tego dnia i skupić się na fizyce. Udało mi się to tylko częściowo. Ilekroć spojrzałem na Amelię, przypominał mi się wyraz ekstazy na jej twarzy i czułem gniew oraz poczucie winy z powodu Zoe. O siódmej włożyłem kurę do garnka z wodą i wrzuciłem zamrożone warzywa, potem pokroiłem cebulę i dodałem wraz z odrobiną czosnku. Nastawiłem kuchenkę na szybkie wrzenie, a następnie wolne gotowanie przez czterdzieści pięć minut. Założyłem słuchawki i słuchałem nowych etiopskich kawałków. Wprawdzie to wrogowie, lecz ich muzyka jest ciekawsza od naszej. Mieliśmy zwyczaj jeść o ósmej i oglądać przynajmniej pierwszą część „Harold Burley Hour”, zwięzłego waszyngtońskiego dziennika dla ludzi potrafiących czytać bez poruszania wargami. W Kostaryce było dziś spokojnie. Walki w Lagos, Ekwadorze, Rangunie i Magrebie. Nadal trwały trudne rokowania pokojowe w Genewie. W Teksasie spadł grad żab. Puścili nawet amatorskie nagranie tego zjawiska. Potem jakiś zoolog wyjaśnił, że to tylko złudzenie wywołane nagłą powodzią w tej okolicy. Taak. Tajna broń Ngumich: żaby rozbiegną się po całym kraju, a potem zaczną wybuchać, wypuszczając kłęby trujących żabich gazów. Jestem naukowcem, więc znam się na takich sprawach. W Mexico City odbyła się „demonstracja” konsumentów, którą nazwano by zamieszkami, gdyby miała miejsce na terytorium wroga. Komuś wpadł w ręce trzystustronicowy wykaz tego, co naprawdę wytworzyły w zeszłym miesiącu nanofaktury „pracujące dla ludu”. Ku powszechnemu zdziwieniu, większość pozycji stanowiły dobra dla bogatych. Nie zgadzało się to z tym, co mówiono opinii publicznej. Nieco bliżej domu, Amnesty International usiłowała pozwać do sądu odpowiedzialnych za działania plutonu pościgowo–bojowego 12. Dywizji, który oskarżano o stosowanie tortur podczas operacji w boliwijskim interiorze. Oczywiście, była to czysta formalność: pozew zostanie zablokowany przez biurokratyczną machinę, aż do końca świata. Albo do czasu, kiedy zdołają zniszczyć zapisy i stworzyć nowe, fałszywe. Wszyscy, włącznie z Amnesty International wiedzieli, że mają miejsce tajne misje, które nawet nie są rejestrowane na szczeblu dywizji. Na posterunku celnym przy moście brooklyńskim zatrzymano potencjalnego terrorystę, na którym niezwłocznie wykonano wyrok. Jak zwykle, nie podano żadnych szczegółów. Disney ujawnił plany stworzenia nowego parku na orbicie okołoziemskiej. Pierwsze promy miały wystartować za dwanaście miesięcy. Peter stwierdził że to ważna informacja, ze względu na to, co można wyczytać między wierszami. Teren wokół nie ukończonego jeszcze kosmoportu Chimborazo był „pacyfikowany” od ponad roku. Disney nie rozpocząłby budowy, gdyby nie miał pewności, że będzie mógł wysyłać tam klientów. Tak więc regularna cywilna komunikacja kosmiczna zostanie wznowiona. Wypiliśmy z Amelią butelkę wina do kolacji. Oznajmiłem, że chcę przespać się kilka godzin zanim rozpocznę nową turę obliczeń, a Amelia powiedziała, że do mnie dołączy. Leżałem w łóżku, nie mając ochoty spać, kiedy wyszła z łazienki i wślizgnęła się pod prześcieradła. Przez chwilę leżała nieruchomo, nie dotykając mnie. – Żałuję, że nas widziałeś – powiedziała. – No cóż, taka była umowa. Jesteśmy wolni. – Nie powiedziałam, że żałuję tego, iż to zrobiłam. – Obróciła się na bok, twarzą do mnie w ciemności. – Chociaż może tak jest. Powiedziałam, że żałuję, iż nas zobaczyłeś. To miało sens. – Czy zawsze tak było? Miałaś innych mężczyzn? – Naprawdę chcesz, żebym odpowiedziała? Będziesz musiał odpowiedzieć na to samo pytanie. – To łatwe. Jedna kobieta, jeden raz, dzisiaj. Położyła dłoń na mojej piersi. – Przepraszam. Teraz naprawdę czuję się okropnie. – Pogładziła kciukiem moją pierś nad sercem. – Był tylko Peter i dopiero od kiedy ty... zażyłeś te proszki. Po prostu... sama nie wiem. Nie mogłam tego znieść. – Nie powiedziałaś mu o tym. – Nie, skądże. On myśli, że byłeś chory. Nie należy do tych, którzy potrzebują szczegółów. – Należy jednak do tych, którzy potrzebują... czegoś innego. – Daj spokój. – Przysunęła się tak, że dotykała mnie całą długością ciała. – Większość wolnych mężczyzn nieustannie sygnalizuje swoją gotowość. Nie musiał prosić. Chyba wystarczyło, że położyłam mu dłoń na ramieniu. – A potem poddałaś się przeznaczeniu. – Chyba tak. Jeśli chcesz, żebym poprosiła cię o wybaczenie, to proszę. – Nie. Kochasz go? – Co? Petera? Nie. – A zatem sprawa zamknięta. – Przetoczyłem się na bok, objąłem ją, a potem lekko obróciłem na plecy, przytulając się do niej. – Zróbmy trochę hałasu. Zdołałem zacząć, ale nie skończyć: zwiotczałem w niej. Kiedy próbowałem kontynuować ręką, powiedziała: „Nie, lepiej śpijmy”. Nie mogłem zasnąć. OCZYWIŚCIE, SPRAWA NIE BYŁA ZAMKNIĘTA. Wciąż wspominał spotkanie z Zoe, które obudziło wszystkie te skomplikowane uczucia, jakimi nadal darzył Carolyn, nie żyjącą od ponad trzech lat. Seks z Amelią różnił się od tego, tak jak przekąska od uczty. Gdyby codziennie chciał ucztować, w Portobello i w Teksasie były tysiące więcej niż chętnych dziwek. Nie był aż tak głodny. I chociaż doceniał bezpośredniość Amelii, nie wiedział, czy ma jej wierzyć. Gdyby rzeczywiście kochała Petera, w tych okolicznościach mogła uznać kłamstwo za usprawiedliwione, mające oszczędzić Julianowi bólu. Z pewnością nie miała obojętnej miny, kiedy trzymał głowę między jej nogami. Jednak na wszystko miał przyjść czas później. Julian w końcu zasnął, kilka sekund przed tym, zanim zadzwonił budzik. Wymacał pudełko psychotropu i oboje wzięli po plastrze. Zanim się ubrali, jego pajęcze nitki już się wchłaniały i po wypiciu filiżanki kawy Julian zabrał się do obliczeń. Kiedy przepuścili nowe dane przez młyn nowoczesnej metody obliczeń Juliana oraz prób i błędów Petera, wszyscy troje nabrali pewności. Amelia zapisała wyniki, a potem przez pół dnia obrabiali je i wygładzali, po czym przesłali do redakcji „Astrophysical Journal”. – Wiele osób zażąda naszych głów – rzekł Peter. – Wyjadę na dziesięć dni i nie będę odbierał telefonów. Przez tydzień będę spał. – Dokąd? – zapytała Amelia. – Na Wyspy Dziewicze. Chcesz przyjechać? – Nie, czułabym się tam nie na miejscu. – Wszyscy troje zaśmiali się nerwowo. – A zresztą mamy zajęcia na uczelni. Przez chwilę dyskutowali o tym. Peter podchodził do tego optymistycznie, a Amelia sceptycznie. Przecież już opuściła jeden czy dwa wykłady, więc dlaczego nie mogłaby opuścić następnych? Ponieważ i tak za dużo ich już opuściła, upierała się. Julian i Amelia polecieli z powrotem do Teksasu zupełnie wyczerpani i nadal na środkach psychostymulujących, ponieważ nie chcieli paść przed weekendem. Jakoś prowadzili zajęcia i sprawdzali prace, czekając aż ich świat rozpadnie się na kawałki. Ostatnio żaden z ich kolegów nie należał do komitetu redakcyjnego „Astrophysical Journal” i najwyraźniej nikogo nie poproszono o konsultację. W piątek rano Amelia otrzymała zwięzłą wiadomość od Petera: „Dziś po południu opublikują artykuł. Jak dobrze pójdzie”. Julian był na dole. Zadzwoniła po niego i pokazała mu wiadomość. – Myślę, że powinniśmy zejść ludziom z oczu – rzekł. – Jeżeli Macro dowie się o tym przed wyjściem z pracy, zaraz nas wezwie. Może lepiej zaczekajmy do poniedziałku. – Tchórz – powiedziała. – Ja także. Może przedtem pójdziemy do „Specjału Sobotniej Nocy”? Moglibyśmy spędzić trochę czasu w genetycznym zoo. Genetycznym zoo nazywali Muzeum Eksperymentów Genetycznych, miejscem regularnie zamykanym przez obrońców praw zwierząt i otwieranym przez prawników. Teoretycznie to będące prywatną własnością muzeum ukazywało przełom w technologii manipulacji genetycznych. W rzeczywistości było gabinetem osobliwości i jedną z największych atrakcji Teksasu. Od „Specjału Sobotniej Nocy” dzielił je zaledwie dziesięciominutowy spacer, ale nie byli tam od kiedy znów zostało otwarte. Podobno mieli mnóstwo nowych eksponatów. Niektóre z preparowanych okazów były fascynujące, ale prawdziwą atrakcją były te żywe – prawdziwe zoo. Zdołali nawet stworzyć węża z dwunastoma nogami, ale nie potrafili nauczyć go chodzić. Poruszał wszystkimi sześcioma parami nóg jednocześnie, padał i dopiero potem stawiał następny krok, co stanowiło niezbyt imponujący postęp w stosunku do pełzania. Amelia stwierdziła, że nogi zwierzęcia z pewnością są połączone z układem nerwowym w taki sam sposób, jak żebra normalnego gada, co powoduje jednoczesne falowanie i umożliwia ruch. Sens tworzenia szybciej poruszającego się węża i tak stał pod znakiem zapytania. To biedne zwierzę najwidoczniej miało być tylko ciekawostką, lecz następne mogło mieć praktyczne zastosowanie, nie tylko do straszenia dzieci. Pająk wielkości poduszki, niczym żywe krosno snujący gęstą i grubą pajęczynę na ustawionej ramie. Wytwarzaną przez niego tkaninę, a raczej matę, wykorzystywano w medycynie. Nie podano jakie praktyczne zastosowanie mogłaby mieć karłowata krowa, mierząca zaledwie metr wysokości. Julian sugerował, że mogłaby zaspokajać potrzeby ludzi lubiących kawę ze śmietanką, tak jak oni dwoje, gdyby tylko wiedzieli jak ją wydoić. Jednak zwierzę nie poruszało się tak jak krowa, lecz kołysało się jak kaczka, tocząc wokół zaciekawionym spojrzeniem. Pewnie miało w sobie geny beagle’a *.. ABY ZAOSZCZĘDZIĆ KREDYTY I PIENIĄDZE, podeszliśmy do automatów w zoo, by kupić chleb i ser. Dalej znajdował się odgrodzony placyk z drewnianymi stołami, których nie było podczas naszego poprzedniego pobytu. Usiedliśmy przy jednym z nich. – Co powiemy reszcie paczki? – spytałem, krojąc plastikowym nożem cheddar na kruszące się kawałki. Miałem przy sobie nóż plazmowy, ale ten zrobiłby z sera fondue, albo bombę. – O tobie? Czy o projekcie? – Nie byłaś tu, od kiedy leżałem w szpitalu? – Pokręciła głową. – Nie wspominajmy o tym. Pytałem o to, czy powiemy im o odkryciu Petera – o naszym odkryciu. – Nie ma powodu, żeby milczeć. Jutro i tak wszyscy się dowiedzą. Ułożyłem nierówny stosik sera na kromce czarnego chleba i podałem jej na serwetce. – Lepiej już mówić o tym niż o mnie. – Będą wiedzieli. Marty na pewno. – Porozmawiam z Martym. Jeśli będę miał okazję. – Myślę, że koniec świata może okazać się większą sensacją. – Z pewnością pozwala ujrzeć wszystko w innej perspektywie. Chociaż słońce już zachodziło, podczas kilometrowego spaceru do „Specjału Sobotniej Nocy” dokuczał nam skwar i kurz – kredowobiały pył. Z ulgą weszliśmy do klimatyzowanego wnętrza. Marty i Belda już tam byli, siedząc przy talerzu z zakąskami. – Julian. Jak się masz? – ostrożnie powitał mnie Marty. – Już dobrze. Porozmawiamy później? – Skinął głową. Belda nie odezwała się, w skupieniu obierając krewetkę. – Jak wam idą te badania, które prowadzicie z Rayem? Nad empatią. – Prawdę mówiąc, mamy sporo nowych danych, chociaż Ray jest bardziej na bieżąco. Ta okropna historia z dziećmi w Iberii... – W Liberii – poprawiłem. – Widziało ją troje z tych ludzi, których badamy. Byli wstrząśnięci. – Jak każdy. A najbardziej dzieci. – Potwory – powiedziała Belda, podnosząc głowę. – Wiecie, że nie interesuję się polityką i nie jestem matką, ale nie rozumiem, jak oni mogli przypuszczać, że taki straszny czyn pomoże ich sprawie? – To po prostu nie jest mentalność wojownika – powiedziała Amelia. – Robić coś takiego swoim. – Większość Ngumich uważa, że my to zrobiliśmy – rzekł Marty – i manipulujemy faktami, żeby zrzucić odpowiedzialność na nich. Jak powiedziałaś, nikt nie robi czegoś takiego swoim. Dla nich to wystarczający dowód. – Myślicie, że wszystko zostało cynicznie zaplanowane? – zapytała Amelia. – Nie potrafię sobie wyobrazić... – Nie, mamy informacje – poufne i nie potwierdzone – że to robota jednego szalonego oficera i kilku jego zwolenników. Wszyscy już nie żyją, a psychop Ngumich robi, co może, by dowieść, że z jakiegoś powodu to my chcieliśmy zabić kilkaset niewinnych dzieci. Prawdopodobnie aby udowodnić brutalność Ngumich, podczas gdy wszyscy wiedzą, że oni są armią ludową i bronią ludu. – I ktoś kupuje tę bajeczkę? – zapytałem. – Wielu ludzi w Ameryce Środkowej i Południowej. Nie oglądałeś wiadomości? – Rzadko. Co to za historia z Amnesty International? – Och, armia pozwoliła jednemu z ich prawników podłączać się do dowolnych zapisów, pod warunkiem, że dochowa tajemnicy. Zaświadczył, że wszyscy byli szczerze zaskoczeni i przerażeni tym zbiorowym mordem. W ten sposób uwolniliśmy się od podejrzeń w oczach Europy, a nawet Afryki i Azji. Na południu nie zwrócili na to uwagi. Asher i Reza weszli razem. – Hej, witajcie z powrotem, oboje. Uciekliście i wzięliście ślub? – Uciekliśmy – wyjaśniła pospiesznie Amelia – ale do pracy. Byliśmy w Waszyngtonie. – Służbowo? – zapytał Asher. – Nie. Jednak po tym weekendzie to będzie służbowa sprawa. – Możemy dowiedzieć się czegoś bliższego? Czy też to zbyt specjalistyczny problem? – Nie nazbyt specjalistyczny, przynajmniej w najważniejszej części. – Zwróciła się do Marty’ego. – Czy Ray przyjdzie? – Nie. Ma jakieś rodzinne sprawy. – Trudno. Zamówmy drinki. Julian i ja mamy wam coś do powiedzenia. Kiedy kelner przyniósł wino, kawę oraz whisky, a następnie znikł, Amelia zaczęła opowiadać o groźbie kosmicznej zagłady. Ja od czasu do czasu dodałem kilka szczegółów. Nikt nie przerywał. Potem zapadło długie milczenie. Ta cisza trwała chyba dłużej niż kiedykolwiek podczas wszystkich tych lat, jakie upłynęły od kiedy zaczęliśmy się spotykać. Asher odchrząknął. – Oczywiście, sprawa jeszcze nie jest przesądzona. Dosłownie. – To prawda – odparła Amelia. – Jednak fakt, że Julian i Peter uzyskali takie same wyniki – aż do ośmiu liczb znaczących! – wychodząc z odmiennych założeń i dwiema różnymi metodami... No cóż, nie obawiam się błędu. Boję się politycznych komplikacji związanych z przerwaniem tak szeroko zakrojonego przedsięwzięcia. A także trochę niepokoję się o to, gdzie będę pracowała za rok. I w przyszłym tygodniu. – Ach – powiedziała Belda. – Zauważyliście drzewo. Chyba dostrzegliście również las. – Fakt, że to jest broń? – zapytałem, a Belda powoli skinęła głową. – Tak. To straszliwa broń. To urządzenie musi zostać zdemontowane. – Las jest znacznie większy – mruknęła Belda i upiła łyk kawy. – Załóżmy, że nie tylko zostanie zdemontowane, ale zniszczone bez śladu. Przejrzą dokumenty i zniszczą wszelki ślad projektu „Jupiter”. A potem wyślą rządowych zabójców, żeby zabili wszystkich, którzy o nim słyszeli. Co będzie wtedy? – Ty mi powiedz – odparłem. – Bo przecież chcesz. – To oczywiste. Za dziesięć lub sto lat, albo za milion, ktoś inny wpadnie na ten sam pomysł. I też go powstrzymają. Jednak za kolejnych dziesięć lub za milion lat znów ktoś to wymyśli. Prędzej czy później, ktoś zagrozi użyciem tej broni. Albo nawet nie zagrozi. Po prostu to zrobi, nienawidząc świata dostatecznie zaciekle, aby chcieć wszystko zniszczyć. Zapadła kolejna długa chwila ciszy. – No cóż – powiedziałem. – W ten sposób rozwiązaliśmy jedną tajemnicę. Ludzie zastanawiają się, kiedy powstały prawa fizyki. Mówię o tym, że zakłada się, iż wszystkie prawa rządzące materią i energią powstały w ułamku sekundy, gdy zaczęła się Diaspora. Wydaje się to niemożliwe, albo niepotrzebne. – Jeśli Belda ma rację – powiedziała Amelia – prawa fizyki istniały wcześniej. Tylko dwadzieścia miliardów lat temu ktoś nacisnął przycisk „reset”. – A kilka miliardów lat wcześniej – dodała Belda – zrobił to ktoś inny. Wszechświat istnieje tylko do chwili, aż powstaną w nim takie istoty jak my. – Podniosła dwa kościste palce, ułożone w literę „V”. – Ludzie tacy jak wy dwoje. Hm, to wcale nie rozwiązywało zagadki prapoczątku. Kiedyś przecież musiał być ten pierwszy raz. – Ciekawe – rzekł Reza. – Przecież w tych milionach Galaktyk z pewnością żyją inne rozumne istoty, które dokonały tego odkrycia. Tysiące lub miliony razy. Najwidoczniej są psychicznie niezdolne do popełnienia takiego czynu, do zniszczenia wszystkiego. – Są wyżej rozwinięte – rzekł Asher. – Szkoda, że my nie. – Przechylał szklaneczkę, poruszając lodem w whisky. – Gdyby Hitler miał w swoim bunkrze taki guzik... albo Kaligula czy Dżyngis–chan... – Od Hitlera dzieli nas zaledwie sto lat – przypomniał Reza. – Sądzę, że nadal potrafimy wyprodukować następnego. – I zawsze będziemy – wtrąciła Belda. – Agresja jest związana z przetrwaniem. Dzięki niej znaleźliśmy się na początku łańcucha pokarmowego. – Raczej dzięki umiejętności współpracy – poprawiła ją Amelia. – Agresja na nic by się nie zdała przy spotkaniu z tygrysem szablastozębnym. – Przyznaję, że ta cecha również – zgodziła się Belda. – Współpraca i agresja – rzekł Marty. – W ten sposób pluton żołnierzyków jest ostatecznym dowodem wyższości człowieka nad zwierzęciem. – Czasami trudno się z tym zgodzić – powiedziałem. – Niektórzy wydają się przykładami ewolucji wstecznej. – Pozwólcie, że podążę za tym tokiem rozumowania. – Marty złożył dłonie czubkami palców. – Pomyślcie o tym w ten sposób. Zaczął się wyścig z czasem. W ciągu następnej dekady lub przed upływem miliona lat, musimy ukierunkować ewolucję człowieka tak, aby wyzbył się agresji. Teoretycznie nie jest to niemożliwe. Sterowaliśmy ewolucją wielu innych gatunków. – Czasem w ciągu jednego pokolenia – przypomniała Amelia. – Niedaleko znajduje się ogród zoologiczny z mnóstwem takich okazów. – Cudowne miejsce – zauważyła Belda. – Moglibyśmy dokonać tego w ciągu jednego pokolenia – rzekł cicho Marty. – A nawet szybciej. Wszyscy spojrzeli na niego. – Julianie – powiedział – dlaczego operatorzy nie pozostają w żołnierzykach dłużej niż dziewięć dni? Wzruszyłem ramionami. – Zmęczenie. Zostań za długo, a robisz się niemrawy. – Tak wam mówią. Tak mówią wam wszystkim. I myślą, że to prawda. – Niespokojnie rozejrzał się wokół. Byli w lokalu sami, ale i tak zniżył głos. – To tajemnica. Ścisła tajemnica. Nie mógłbym wam tego powiedzieć, gdyby Julian wracał do swego plutonu, gdyż wówczas wiedziałoby o tym zbyt wiele osób. Jednak ufam wam wszystkim. – Do tego stopnia, by powierzyć nam tajemnicę wojskową? – spytał Reza. – Nawet wojsko jej nie zna. Ray i ja trzymaliśmy wszystko w sekrecie, a nie było to łatwe. W Dakocie Północnej znajduje się sanatorium z szesnastoma pacjentami. Nic im nie dolega. Przebywają tam, ponieważ wiedzą, że muszą. – Ludzie, nad którymi pracowaliście z Rayem? – zapytałem. – Właśnie. Ponad dwadzieścia lat temu. Teraz są już w średnim wieku i wiedzą, że zapewne będą musieli do końca życia pozostać w odosobnieniu. – Co im zrobiliście, do diabła? – zapytał Reza. – Ośmiu z nich pozostało podłączonych przez trzy tygodnie. Pozostałych ośmiu przez szesnaście dni. – To wszystko? – spytałem. – To wszystko. – I zwariowali? – zapytała Amelia. Belda roześmiała się chrapliwie i bez cienia wesołości. – Założę się, że nie. Założę się, że to wyleczyło ich z szaleństwa. – Belda jest bliska prawdy – rzekł Marty. – Ona ma irytującą umiejętność czytania w myślach bez pomocy elektroniki. Sprawa wygląda tak: po paru tygodniach podłączenia do żołnierzyka człowiek nie może już być żołnierzem. – Nie może zabijać? – A nawet celowo zrobić nikomu krzywdy, chyba że w obronie własnego życia. Albo życia innych. Zmienia się jego sposób myślenia i odczuwania. Na zawsze. Zbyt długo był połączony z innymi ludźmi, dzielił ich tożsamość. Teraz krzywdząc innych, sam odczuwałby ból. – A więc nie jest to pacyfizm w czystej postaci – zauważył Reza – jeśli potrafią zabijać w samoobronie. – To cecha indywidualna. Niektórzy woleliby zginąć niż zabić, nawet w obronie własnej. – Czy tak dzieje się z takimi ludźmi jak Candi? – zapytałem. – Niezupełnie. Tacy jak ona są wybierani ze względu na empatię i wrażliwość. Można by się spodziewać, że podłączenie zwielokrotni te cechy. – Przeprowadziliście eksperyment na losowo wybranych ludziach? – zapytał Reza. Marty skinął głową. – W skład pierwszej grupy weszło kilku płatnych ochotników, byłych żołnierzy. Z drugą było inaczej. – Pochylił się. – Połowę tej drugiej stanowili zabójcy z sił specjalnych. Pozostali byli cywilami skazanymi za morderstwo. – I wszyscy stali się... cywilizowani? – spytała Amelia. – My używamy określenia „zhumanizowani”. – Gdyby operatorzy plutonu pościgowo–bojowego pozostali podłączeni przez dwa tygodnie – powiedziałem – staliby się łagodni jak baranki? – Tak uważamy. Oczywiście, przeprowadziliśmy ten eksperyment kiedy jeszcze nie było plutonów pościgowo–bojowych, zanim użyto w walce żołnierzyków. Asher słuchał go w milczeniu. – Wydaje mi się absurdem, że wojsko nie powtórzyło waszego eksperymentu i nie opracowało jakiejś metody obejścia tej niewygodnej aberracji, jaką jest pacyfizm. „Zhumanizowanie”. – To nie jest niemożliwe, Asher, ale mało prawdopodobne. Jestem podłączony, jednokierunkowo, z setkami wojskowych, od szeregowca do generała. Wiedziałbym, gdyby któryś z nich brał udział w takim eksperymencie, albo chociaż o nim słyszał. – Nie wtedy, gdyby wszyscy wtajemniczeni również byli podłączeni tylkotylko jednostronnie. A obiekty eksperymentów odizolowane, tak jak wasze, albo zlikwidowane. Zapadła długa cisza. Czy wojskowi naukowcy mogli zabić niewygodnych świadków badań? – Przyznaję, że istnieje tak możliwość – rzekł Marty – chociaż bardzo niewielka. Ray i ja koordynujemy wszystkie wojskowe badania dotyczące żołnierzyków. To... mało prawdopodobne, aby ktoś bez naszej wiedzy zdołał uzyskać aprobatę dla takich badań, a potem sfinansować je i zrealizować. Choć równie mało prawdopodobne jest, że przy stu rzutach monetą za każdym razem wypadnie orzeł. – To ciekawe, iż odwołujesz się do liczb, Marty – rzekł Reza. Gryzmolił coś na serwetce. – Przyjmijmy optymistyczny scenariusz, zgodnie z którym wszyscy zgadzają się „zhumanizować” i ustawiają się w kolejce do wszczepienia łącza. Przede wszystkim jedna osoba na dziesięć czy dwanaście umrze lub zwariuje. Sam od razu zaczynam się zastanawiać, jak się od tego wykręcić. – No, nie wiemy czy... – Pozwól, że dokończę. Jeśli jedna na dwanaście, to zabijesz sześćset milionów ludzi aby mieć pewność, że pozostali nie zabiją nikogo. W porównaniu z tym Hitler ze swymi kilkudziesięcioma milionami ofiar to kiepski amator. – Jestem pewny, że to nie wszystko – rzekł Marty. – Owszem. Ilu mamy żołnierzyków? Sześć tysięcy? Powiedzmy, że zbudowalibyśmy ich sto tysięcy. Każdy musiałby spędzić dwa tygodnie w podłączeniu – a trzeba jeszcze doliczyć pięć dni na wywiercenie dziury w czaszce i rekonwalescencję po tym zabiegu. Powiedzmy, dwadzieścia dni na osobę. Zakładając, że siedem miliardów przeżyje operację, to siedem tysięcy osób przypadających na maszynę. Wychodzi mi sto czterdzieści tysięcy dni. To prawie czterysta lat. A potem będziemy żyli szczęśliwie. Ci, którzy tego dożyją. – Niech spojrzę. – Reza podał wykres Marty’emu. Ten powiódł palcem po kolumnie liczb. – Jedno, czego tu nie ma, to że nie potrzeba całego żołnierzyka. Tylko podstawowe okablowanie łączące mózg z mózgiem i kroplówki z pożywieniem. Moglibyśmy użyć milion stanowisk, nie sto tysięcy. Dziesięć milionów. To skróciłoby potrzebny czas do czterech lat. – Lecz nie zmniejszyłoby liczby ofiar – przypomniała Belda. – Dla mnie jest to czysto akademicka dyskusja, gdyż i tak już długo nie pożyję. Jednak cena wydaje się zbyt wysoka. Asher nacisnął przycisk, wzywając kelnera. – Nie wyskoczyłeś z tym pod wpływem nagłego impulsu, Marty. Od jak dawna o tym myślałeś, od dwudziestu lat? – Mniej więcej – przyznał Marty i wzruszył ramionami. – Nie potrzeba nawet zagłady wszechświata. Stoimy na krawędzi od czasu Hiroszimy. A nawet od czasu pierwszej wojny światowej. – Utajony pacyfista w armii? – zapytała Belda. – Wcale nie utajony. Armia toleruje teoretyczny pacyfizm, dopóki nie koliduje z pracą. Większość znanych mi generałów uważa się za pacyfistów. Kelner przyturlał się i przyjął zamówienie. Kiedy odjechał, powiedziałem: – Marty ma rację. Nie chodzi tylko o projekt „Jupiter’”. Wiele różnych rodzajów badań może doprowadzić do zagłady życia na Ziemi lub jej zniszczenia. Nawet jeśli nie wpłyną na resztę wszechświata. – Ty już byłeś podłączony – rzekł Reza i dopił wino. – Nie masz prawa głosu. – A co z takimi jak ja? –-¦ spytała Amelia. – Ludźmi, którzy próbują wszczepić sobie łącze i nie mogą? Może zamkniecie nas w ładnym obozie koncentracyjnym, gdzie nikomu nie będziemy mogli zrobić krzywdy? Asher roześmiał się. – Daj spokój, Blaze. To tylko eksperyment myślowy. Marty nie mówi poważnie... Marty trzasnął dłonią w stół. – Do licha, Asher! Nigdy w życiu nie mówiłem poważniej. – A więc oszalałeś. To nigdy się nie zdarzy. Marty zwrócił się do Amelii. – Dotychczas nie było ważne, czy kogoś uda się podłączyć, czy nie. Gdyby okazało się to niezbędne dla powodzenia projektu „Jupiter” – podobnie jak w ramach projektu „Manhattan” – rozwiązano by i ten problem. – A do Rezy rzekł: – To samo dotyczy twoich pół miliarda zabitych. Na razie czas nas nie goni. Intensywne i dokładne poszukiwania i postęp techniczny z pewnością pozwoliłyby zmniejszyć śmiertelność, może nawet do zera. – A więc postawmy sprawę jasno – rzekł Asher. – Oskarżasz armię o morderstwo. Przyznaję, że od tego ona jest. ale ofiarami powinni być ludzie z drugiej strony frontu. – Marty miał niepewną minę. – Chcę powiedzieć, że jeśli przez cały czas uważałeś, że instalowanie łącza można by przeprowadzić bez niepotrzebnego ryzyka, dlaczego wojskowi nie zaprzestali tworzyć nowych operatorów do czasu, aż będzie to bezpieczne? – To nie armię oskarżasz o morderstwo, ale mnie. Takich naukowców jak ja i Ray. – Och, nie dramatyzuj. Jestem pewny, że starałeś się jak najlepiej. Mimo to zawsze uważałem, że ten program kosztuje życie zbyt wielu ofiar. – Zgadzam się – przytaknął Marty. – I nie chodzi tylko o jedną dwunastą ze wszystkich poddawanych zabiegowi wszczepiania łącza. Wśród operatorów występuje niezwykle wysoka umieralność na wylew lub atak serca. – Umknął spojrzeniem w bok. – i I liczba samobójstw w trakcie służby lub po zwolnieniu do cywila. - Owszem. Ilu mamy żołnierzyków? Sześć tysięcy? Powiedzmy, że zbudowalibyśmy ich sto tysięcy. Każdy musiałby spędzić dwa tygodnie w podłączeniu - a trzeba jeszcze doliczyć pięć dni na wywiercenie dziury w czaszce i rekonwalescencję po tym zabiegu. Powiedzmy, dwadzieścia dni na osobę. Zakładając, że siedem miliardów przeżyje operację, to siedem tysięcy osób przypadających na maszynę. Wychodzi mi sto czterdzieści tysięcy dni. To prawie czterysta lat. A potem będziemy żyli szczęśliwie. Ci, którzy tego dożyją. - Niech spojrzę. - Reza podał wykres Marty’emu. Ten powiódł palcem po kolumnie liczb. - Jedno, czego tu nie ma, to że nie potrzeba całego żołnierzyka. Tylko podstawowe okablowanie łączące mózg z mózgiem i kroplówki z pożywieniem. Moglibyśmy użyć milion stanowisk, nie sto tysięcy. Dziesięć milionów. To skróciłoby potrzebny czas do czterech lat. - Lecz nie zmniejszyłoby liczby ofiar - przypomniała Belda. - Dla mnie jest to czysto akademicka dyskusja, gdyż i tak już długo nie pożyję. Jednak cena wydaje się zbyt wysoka. Asher nacisnął przycisk, wzywając kelnera. - Nie wyskoczyłeś z tym pod wpływem nagłego impulsu, Marty. Od jak dawna o tym myślałeś, od dwudziestu lat? - Mniej więcej - przyznał Marty i wzruszył ramionami. - Nie potrzeba nawet zagłady wszechświata. Stoimy na krawędzi od czasu Hiroszimy. A nawet od czasu pierwszej wojny światowej. - Utajony pacyfista w armii? - zapytała Belda. - Wcale nie utajony. Armia toleruje teoretyczny pacyfizm, dopóki nie koliduje z pracą. Większość znanych mi generałów uważa się za pacyfistów. Kelner przyturlał się i przyjął zamówienie. Kiedy odjechał, powiedziałem: - Marty ma rację. Nie chodzi tylko o projekt „Jupiter”. Wiele różnych rodzajów badań może doprowadzić do zagłady życia na Ziemi lub jej zniszczenia. Nawet jeśli nie wpłyną na resztę wszechświata. - Ty już byłeś podłączony - rzekł Reza i dopił wino. - Nie masz prawa głosu. - A co z takimi jak ja? - spytała Amelia. - Ludźmi, którzy próbują wszczepić sobie łącze i nie mogą? Może zamkniecie nas w ładnym obozie koncentracyjnym, gdzie nikomu nie będziemy mogli zrobić krzywdy? Asher roześmiał się. - Daj spokój, Blaze. To tylko eksperyment myślowy. Marty nie mówi poważnie... Marty trzasnął dłonią w stół. - Do licha, Asher! Nigdy w życiu nie mówiłem poważniej. - A więc oszalałeś. To nigdy się nie zdarzy. Marty zwrócił się do Amelii. - Dotychczas nie było ważne, czy kogoś uda się podłączyć, czy nie. Gdyby okazało się to niezbędne dla powodzenia projektu „Jupiter” - podobnie jak w ramach projektu „Manhattan” - rozwiązano by i ten problem. - A do Rezy rzekł: - To samo dotyczy twoich pół miliarda zabitych. Na razie czas nas nie goni. Intensywne i dokładne poszukiwania i postęp techniczny z pewnością pozwoliłyby zmniejszyć śmiertelność, może nawet do zera. - A więc postawmy sprawę jasno - rzekł Asher. - Oskarżasz armię o morderstwo. Przyznaję, że od tego ona jest, ale ofiarami powinni być ludzie z drugiej strony frontu. - Marty miał niepewną minę. - Chcę powiedzieć, że jeśli przez cały czas uważałeś, że instalowanie łącza można by przeprowadzić bez niepotrzebnego ryzyka, dlaczego wojskowi nie zaprzestali tworzyć nowych operatorów do czasu, aż będzie to bezpieczne? - To nie armię oskarżasz o morderstwo, ale mnie. Takich naukowców jak ja i Ray. - Och, nie dramatyzuj. Jestem pewny, że starałeś się jak najlepiej. Mimo to zawsze uważałem, że ten program kosztuje życie zbyt wielu ofiar. - Zgadzam się - przytaknął Marty. - I nie chodzi tylko o jedną dwunastą ze wszystkich poddawanych zabiegowi wszczepiania łącza. Wśród operatorów występuje niezwykle wysoka umieralność na wylew lub atak serca. - Umknął spojrzeniem w bok. - i liczba samobójstw w trakcie służby lub po zwolnieniu do cywila. – Śmiertelność wśród żołnierzy zawsze jest wysoka – powiedziałem. – To nic nowego. Właśnie o to chodzi, żeby wojsko przestało już być potrzebne. – Załóżmy, że zdołamy opracować stuprocentowo skuteczny sposób wszczepiania łącza, bez żadnych strat. Nadal nie dałoby się poddać temu zabiegowi wszystkich. Już widzę jak Ngumi pozwalają, by banda szalonych naukowców Sojuszu wierciła im dziury w głowach! Do licha, nie zdołalibyście tego zrobić naszym wojskowym. Gdyby generałowie dowiedzieli się, co zamierzacie, przeszlibyście do historii. Zrobiliby z was nawóz! – Możliwe. Możliwe. – Kelner nadjeżdżał z drinkami. Marty spojrzał na mnie i pogładził brodę. – Czujesz się na siłach podłączyć? – Chyba tak. – Jesteś wolny jutro o dziesiątej? – Tak, do drugiej. – Wpadnij do mnie. Potrzebne mi twoje łącze. – Co, chcecie połączyć się ze sobą i zmienić świat? – zapytała Amelia. – Uratować wszechświat? Marty roześmiał się. – Nie to miałem na myśli. Jednak tak było, właśnie tak. ABY DOSTAĆ SIĘ DO LABORATORIUM Marty’ego, Julian musiał przejechać dwa kilometry w długo wyczekiwanym deszczu, więc dotarł tam w nie najlepszym humorze. Marty znalazł mu ręcznik i fartuch laboratoryjny, chroniący przed chłodem klimatyzatora. Siedzieli na dwóch krzesłach z prostymi oparciami, przy kozetce, która właściwie była dwoma łóżkami zaopatrzonymi w zasłaniające całą twarz hełmy. Z okna rozciągał się ładny widok na smagane deszczem miasteczko akademickie, dziesięć pięter niżej. – Dałem moim asystentkom wolną sobotę – rzekł Marty – i przełączyłem telefon na numer domowy. Nikt nie będzie nam przeszkadzał. – W czym? – zapytał Julian. – Co chcesz zrobić? – Nie dowiem się, dopóki się nie podłączymy. Na razie wolę jednak, aby pozostało to między nami. – Wskazał na konsolę w przeciwnym końcu pokoju. – Gdyby była tu któraś z moich asystentek, mogłaby się jednostronnie podłączyć i podsłuchiwać. Julian wstał i obejrzał łóżko. – Gdzie przycisk przerywający eksperyment? – Nie będzie potrzebny. Jeśli tego zechcesz, tylko pomyśl „koniec” i więź zostanie przerwana. – Julian spojrzał z powątpiewaniem. – To nowa rzecz. Nie dziwi mnie, że nigdy tego nie widziałeś. – Do tego czasu ty będziesz szefem. – Formalnie. Kontroluję bodźce, ale to jest niezbędne dla utrzymania kontaktu. Mogę zmienić to na cokolwiek zechcesz. – Jednostronnie? – Możesz zacząć od jednostronnego, a potem przejść na ograniczoną dwustronną wymianę strumienia świadomości. – Julian wiedział, że Marty nie może z nikim nawiązać głębokiej łączności. Ze względów bezpieczeństwa pozbawiono go takiej możliwości. – To nie tak, jak w twoim plutonie. Nie będziemy dosłownie czytać sobie wzajemnie w myślach, tylko porozumiewać się szybciej i wyraźniej. – W porządku. – Julian wyciągnął się na łóżku i powoli wypuścił powietrze z płuc. – Zróbmy to. Obaj położyli się i wepchnęli głowy w ciasne kołnierze hełmów, zsunęli plastikowe ochraniacze z przewodów i zaczęli poruszać głowami, aż zatrzaski chwyciły. Potem zamknęli przednie szyby hełmów. Po godzinie otworzyły się z sykiem. Twarz Juliana była mokra od potu. Marty usiadł, wyglądał znacznie młodziej. – Czyżbym się mylił? – Nie sądzę. Lepiej jednak i tak pojadę do Dakoty Północnej. – O tej porze roku jest tam ładnie. Sucho. * * * KIEDY OPUŚCIŁEM LABORATORIUM Marty’ego nie padało, ale okazało się, że tylko chwilowo. Ujrzałem ścianę deszczu, zbliżająca się ku mnie ulicą, ale na szczęście właśnie byłem tuż przy Centrum Studenckim. Zamknąłem rower i wszedłem do środka w tej samej chwili, gdy lunęło. Na najwyższym piętrze tego budynku znajduje się jasna i gwarna kawiarenka. W porządku – zbyt długo siedziałem zamknięty w dwóch czaszkach, wśród złych myśli. Wewnątrz, jak na sobotę był tłok, zapewne z powodu pogody. Musiałem odstać dziesięć minut w kolejce, zanim zdobyłem filiżankę kawy i słodką bułkę, a do tego czasu nie było już wolnego miejsca. Jednak wewnątrz kopuły biegła półka, na której można było usiąść. Przypomniałem sobie, co znalazłem w umyśle Marty’ego. Dziesięcioprocentowa śmiertelność podczas instalowania łącza to nie wszystko. W przybliżeniu 7,5 procent operowanych umierało, 2,3 procent traciło zmysły, 2,5 doznawało lekkiego uszczerbku na zdrowiu, a u dwóch procent kończyło się tak jak u Amelii – bez obrażeń, ale i bez podłączenia. Zastrzeżona była informacja, że ponad połowę ofiar śmiertelnych stanowili poborowi, którzy mieli być operatorami i zostali zabici przez skomplikowany interfejs żołnierzyka. Wiele innych przypadków śmiertelnych powodowali źle wyszkoleni lekarze i kiepskie warunki w szpitalach Meksyku oraz Ameryki Środkowej. Na taką dużą skalę, o jakiej mówił Marty, w ogóle nie korzystano by z usług chirurgów, którzy ewentualnie mogliby nadzorować operacje. Jezu, zautomatyzowana neurochirurgia! Jednak Marty twierdził, że ten zabieg jest o wiele prostszy, jeżeli nie trzeba podłączać się do żołnierzyka. A nawet jeśli dziesięć procent zabiegów kończyło się śmiercią, alternatywą była stuprocentowa śmiertelność, zagłada wszelkiego życia aż po Ścianę Hubble’a. Tylko jak nakłonić do tego normalnych ludzi? Cywile decydujący się na zabieg, to szczególne przypadki: empaci, poszukiwacze przygód, chronicznie samotni i niewyżyci seksualnie. Oraz wielu ludzi, którzy tak jak Amelia chcieli połączyć się z ukochaną osobą. Najważniejsze, by nie robić tego za darmo. Jedno, czego nauczyliśmy się od opiekuńczego państwa to to, że ludzie nie cenią rzeczy, za które nie płacą. Zabieg miał kosztować miesięczny przydział punktów rozrywkowych – chociaż i tak przez większość tego czasu człowiek będzie leżał nieprzytomny. Po kilku latach dodatkowy wpływ odegra rywalizacja. Ludzie, którzy nie zostali „zhumanizowani”, będą odnosili mniejsze sukcesy. Może także będą mniej szczęśliwi, chociaż to trudniej udowodnić. Innym niewielkim problemem było to, co robić z takimi jak Amelia? Nie można ich było podłączyć, a więc i „zhumanizować”. Będą upośledzeni i gniewni – a także zdolni do używania przemocy. Dwa procent z sześciu milardówmiliardów to sto dwadzieścia milionów ludzi. Inaczej mówiąc, jeden wilk na czterdzieści dziewięć owieczek. Marty proponował, żeby początkowo przesiedlić ich wszystkich na wyspy, prosząc „zhumanizowanych” wyspiarzy, żeby się wynieśli na kontynent. Każdy mógłby wygodnie żyć gdziekolwiek, gdybyśmy użyli nanofaktur do wyprodukowania następnych nanofaktur i rozdali je wszystkim potrzebującym, czy byliby to Ngumi czy obywatele Sojuszu. Najważniejsze było to, by najpierw „zhumanizować” żołnierzyków i dowódców. To oznaczało infiltrowanie Budynku 31 i odizolowanie najwyższego dowództwa na kilka tygodni. Marty opracował plan: War College w Waszyngtonie ogłosiłby rozpoczęcie ćwiczeń wymagających odizolowania. Ja miałem być „kretem”. Marty zmodyfikował moje akta, z których wynikało, że przeżyłem chwilowe i najzupełniej uzasadnione załamanie nerwowe. „Sierżant Class jest w pełni zdolny do służby, lecz zaleca się by Portobello wykorzystała jego wiedzę i doświadczenie, przenosząc go do kadry dowódczej”. Uprzednio dokonałby selektywnych zmian mojej pamięci. Czasowo zapomniałbym o próbie samobójczej, o spisku i apokaliptycznych skutkach projektu „Jupiter”. Po prostu byłbym dawnym sobą. Mój pluton w ramach innego eksperymentu, pozostałby podłączony dostatecznie długo, żeby się „zhumanizować”, a ja byłbym w Budynku 31, aby otworzyć im drzwi, kiedy przyjdą wymienić pluton pełniący wartę. Generałowie zostaliby dobrze potraktowani. Marty był gotów czasowo przenieść dla nich z bazy w Panamie neurochirurga i anestezjologa, którzy osiągnęli fenomenalne rezultaty: dziewięćdziesiąt osiem procent udanych zabiegów. Dziś Budynek 31, jutro cały świat. Działając z Portobello i poprzez kontakt Marty’ego w Pentagonie, szybko „zhumanizowalibyśmy” wszystkie siły zbrojne. W międzyczasie skończyłaby się wojna, ale ważniejsza bitwa dopiero by się zaczęła. Jedząc bułkę z nadzieniem z krabów, spoglądałem przez migotliwe ściany wody na mokre miasteczko akademickie. Potem oparłem się o szybę i rozejrzałem się po kawiarence, wracając na ziemię. Obecni przeważnie byli zaledwie dziesięć lub dwanaście lat młodsi ode mnie, ale wydawało się, że dzieli nas nieprzebyta przepaść. Może jednak nigdy nie był to mój świat – gadaniny, chichoty, flirty – nawet kiedy byłem w ich wieku. Przez cały czas ślęczałem nad książkami lub przy konsoli. Dziewczyny, z którymi wówczas uprawiałem seks, należały do tej samej mniejszościowej grupy, co ja, i pragnęły szybko rozładować napięcie, żeby móc wrócić do książek. Tak jak wszyscy, kochałem się na zabój, zanim poszedłem na studia, ale kiedy ukończyłem osiemnaście lat, postanowiłem zadowolić się seksem, a tego wówczas nie brakowało. Teraz wahadło zaczynało wracać do konserwatyzmu z czasów pokolenia Amelii. Czy to wszystko zmieniłoby się, gdyby Marty’emu... gdyby nam się udało? Nie ma bardziej intymnego kontaktu niż połączenie, a motorem intensywnego popędu płciowego nastolatków w znacznym stopniu jest ciekawość, którą podłączenie zaspokoiłoby w ciągu minuty. Oczywiście, miło jest się dzielić doznaniami i myślami z płcią przeciwną, lecz pozostaje strumień męskiej lub kobiecej świadomości, znajomy po kilku minutach kontaktu. W ten sposób nabyłem wspomnienia porodów i poronień, miesiączkowania i rozrostu piersi. Amelię niepokoi fakt, że wszyscy żołnierze mojego plutonu odczuwali jednocześnie skurcze brzucha lub pęcherza, że kobiety wstydziły się mimowolnych erekcji lub ejakulacji i wiedziały, w jakim stopniu prostata narzuca sposób siadania, chodzenia i krzyżowania nóg. Amelia poczuła przedsmak podobnych odczuć w ciągu tych niecałych dwóch minut w Meksyku. Może częściowo nasz obecny problem wynikał z jej frustracji spowodowanej tym, że trwało to tak krótko. Od czasu tamtej przerwanej próby po tym, jak zobaczyłem ją z Peterem, rzadko uprawialiśmy seks. Bądźmy uczciwi: także od czasu, gdy pieprzyłem się z Zoe. A tyle się działo – koniec świata i w ogóle – że nie mieliśmy czasu ani chęci do rozwiązywania własnych problemów. Wokół unosił się zapach szatni i mokrej psiej sierści zmieszany z aromatem kawy, ale chłopcom i dziewczętom najwidoczniej to nie przeszkadzało. Szukając, dociekając, popisując się ze znacznie większym zaangażowaniem, niż na zajęciach z fizyki. Obserwując ten codzienny rytuał zalotów, poczułem smutek i odrobinę goryczy. Zastanawiałem się, czy między Amelią a mną będzie kiedyś tak jak dawniej. Częściowo dlatego, że nie potrafiłem zapomnieć o niej i o Peterze. Musiałem też przyznać, że jednym z powodów była Zoe i jej podobne. Wszystkim nam było trochę żal Ralpha, który nieustannie uganiał się za dziwkami. Jednak czuliśmy też jego nigdy nie gasnącą ekstazę. Byłem zaszokowany stwierdziwszy, że zastanawiam się, czy potrafiłbym żyć w taki sposób, a jeszcze bardziej kiedy natychmiast odpowiedziałem twierdząco na to pytanie. Ograniczone emocjonalnie związki, chwilowa namiętność. A potem powrót na chwilę do realnego świata, aż do następnego razu. Nieodparta pokusa dodatkowego wymiaru takich wrażeń – kiedy splatają się uczucia, myśli i doznania... Otoczyłem je murem w moim sercu, oznaczyłem napisem „Carolyn” i zamknąłem drzwi. Teraz jednak musiałem przyznać, że były niesamowite nawet z nieznajomą, aczkolwiek zręczną i sympatyczną, ale obcą kobietą i nie udającą miłości. Nie udającą: to było prawdą w dosłownym znaczeniu tego słowa. Marty miał rację. Automatycznie wiązało się to z czymś w rodzaju miłości. Pomijając seks, przez kilka minut byliśmy sobie bliżsi, znaliśmy się lepiej niż niejedna para małżeńska po pięćdziesięciu latach pożycia. To wrażenie zaczyna blaknąć, gdy tylko się rozłączycie i po kilku dniach jest już tylko słabym wspomnieniem. Dopóki znów się nie połączycie – wtedy wszystko powraca. Tak więc, gdybyście robili to przez dwa tygodnie, czy zmieniłoby was to na zawsze? Mogłem w to uwierzyć. Zostawiłem Marty’ego, nie ustaliwszy z nim terminu, co w rzeczywistości było milczącą zgodą. Obaj potrzebowaliśmy czasu, żeby uporządkować myśli. Nie spytałem go także, w jaki sposób zdoła zmienić wojskowe akta medyczne i manipulować przydziałami wysokich rangą oficerów. Nie byliśmy podłączeni dostatecznie mocno, żebym uzyskał tę informację. Dostrzegłem tylko postać jakiegoś mężczyzny, starego przyjaciela. Wolałbym nie wiedzieć nawet tego. Mimo wszystko odkładałem ostateczną decyzję do czasu, aż połączę się ze „zhumanizowanymi” ludźmi w Dakocie Północnej. Nie wątpiłem w prawdomówność Marty’ego, ale zastanawiałem się, czy dobrze ocenia sytuację. Kiedy jesteś z kimś połączony, słowo „myślenie życzeniowe” nabiera nowego wymiaru. Jeśli będziesz czegoś pragnął dostatecznie mocno, możesz zarazić tym innych ludzi. JULIAN PRZEZ PRAWIE dwadzieścia minut obserwował deszcz i doszedł do wniosku, że nie przestanie padać, więc ruszył do domu. Oczywiście deszcz ustał, kiedy Julian dojeżdżał do domu. Zamknął rower w piwnicy, spryskawszy olejem łańcuch i przerzutkę. Rower Amelii stał na miejscu, co wcale nie oznaczało, że była w domu. Spała głębokim snem. Wyjmując swoją walizkę, Julian narobił dość hałasu, żeby się zbudziła. – Julianie? – Usiadła i przetarła oczy. – Jak ci poszło z... – Zobaczyła walizkę. – Wyjeżdżasz? – Do Dakoty Północnej, na kilka dni. Potrząsnęła głową. – Po co, do licha... Ach tak, dziwolągi Marty’ego. – Chcę się z nimi połączyć i sprawdzić wszystko osobiście. Może są dziwolągami, lecz wszyscy możemy stać się tacy jak oni, – Nie wszyscy – powiedziała cicho. Otworzył usta i zamknął je, a potem w przyćmionym świetle wyjął trzy pary skarpetek. – Wrócę dostatecznie wcześnie, żeby zdążyć na wtorkowe zajęcia. – Będzie mnóstwo telefonów w poniedziałek. „Journal” nie ukaże się przed środą, ale obdzwonią wszystkich. – Nagraj je. Odsłucham z Dakoty Północnej. Przelot do tego stanu okazał się trudniejszy niż Julian przypuszczał. Znalazł trzy wojskowe rejsy, które zygzakiem doprowadziłyby go do wypełnionego wodą krateru Seaside, lecz kiedy próbował zarezerwować miejsce, komputer poinformował go, że nie ma już statusu „bojowego”, więc musi korzystać z ofert „last minutęminute”. Wyliczył, że ma piętnaście procent szans na to, żeby załapać się na wszystkie trzy loty. Powrót we wtorek będzie jeszcze trudniejszy. Zadzwonił do Marty’ego, który powiedział mu, że zobaczy, co da się zrobić. Oddzwonił minutę później. – Spróbuj jeszcze raz. Tym razem bez komentarzy zarezerwował miejsca na wszystkie sześć przelotów. Przed jego numerem służbowym znów pojawiła się literka „C”*.” . Julian przeniósł naręcze ubrań i walizkę do salonu, żeby tam się spakować. Amelia poszła za nim, wciągnąwszy przez głowę koszulę. – Być może pojadę do Waszyngtonu – powiedziała. – Peter wraca z Karaibów na jutrzejszą konferencję prasową. – Widzę, że zmienił zdanie. Sądziłem, że wyjechał tam, żeby uniknąć rozgłosu. – Spojrzał na nią. – Czy też wraca głównie po to, żeby zobaczyć się z tobą? – Nie powiedział. – Jednak to on płaci za bilet, prawda? Nie zostało ci dość kredytu na ten miesiąc. – Oczywiście. – Założyła ręce na piersi. – Jestem jego współpracownicą. Ty też byłbyś tam mile widziany. – Z pewnością. Chyba będzie jednak lepiej, jeśli sprawdzę ten aspekt problemu. – Skończył pakować walizeczkę i rozejrzał się po pokoju. – Gdybym cię poprosił, żebyś nie jechała, zostałabyś tu? – Nigdy byś o to nie poprosił. – To nie jest odpowiedź. Usiadła na kanapie. – W porządku. Gdybyś poprosił mnie, żebym nie jechała, spieralibyśmy się. I wygrałabym ten spór. – Czy to dlatego cię nie proszę? – Nie wiem, Julianie. – Nieco podniosła głos. – W przeciwieństwie do niektórych ludzi, ja nie umiem czytać w myślach! Włożył kilka gazet do walizki i starannie ją zamknął, pieczętując odciskiem kciuka. – Naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żebyś pojechała – rzekł cicho. – To jest coś, przez co musimy przejść, tak czy inaczej. Usiadł przy niej, nie dotykając jej. – Tak czy inaczej – powtórzyła. – Obiecaj mi tylko, że nie zostaniesz tam na stałe. – Co? – Ci z nas, którzy umieją czytać w myślach, potrafią także przepowiadać przyszłość – odparł. – Za tydzień połowa ludzi zaangażowanych w projekt „Jupiter” zacznie publikować swoje artykuły. Proszę ci tylko, żebyś nie zgadzała się od razu, kiedy zaproponuje ci stanowisko. – Dobrze. Powiem mu, że muszę to omówić z tobą. – O nic więcej nie proszę. – Ujął jej dłoń i musnął wargami palce. – Nie rób niczego pochopnie. – A co z... Ja nie będę się spieszyć i ty też nie. – Co takiego? – Podnieś telefon. Przełóż rezerwację na późniejszy lot. – Pomasowała jego udo. – Nie wyjdziesz stąd dopóki nie przekonam cię, że jesteś jedynym, którego kocham. Zawahał się, a potem podniósł telefon. Uklękła na podłodze i zaczęła rozpinać mu pasek. – Mów szybko. OSTATNI ODCINEK TRASY ZACZYNAŁ SIĘ w Chicago, ale samolot lądował kilkanaście kilometrów za Seaside, więc widzieliśmy w dole Inland Sea. „Sea” to lekka przesada, bo jest zaledwie dwukrotnie większe od Great Salt Lake. Mimo to robi wrażenie – idealnie równy krąg błękitu, poprzecinany białymi liniami śladów torowych pozostawianych przez statki wycieczkowe. Cel mojej podróży znajdował się zaledwie dziesięć kilometrów od lotniska. Taksówki kosztowały kredyty rozrywkowe, ale rowery były za darmo, więc pobrałem jeden i pojechałem na nim. Było gorąco i duszno, lecz ta odrobina wysiłku fizycznego przyda mi się po całym poranku spędzonym w samolotach i na lotniskach. Budynek reprezentował styl architektoniczny sprzed pięćdziesięciu pięciu lat – chrom i szkło. Tabliczka na nierówno przystrzyżonym trawniku głosiła „DOM ŚWIĘTEGO BARTŁOMIEJA”. Mężczyzna po sześćdziesiątce, noszący koloratkę pastora do cywilnego ubrania, otworzył mi drzwi i wpuścił do środka. Przedsionek był białym prostopadłościanem pozbawionym jakichkolwiek ozdób, poza krucyfiksem na jednej i holografieznymholograficznym obrazem Jezusa na drugiej ścianie. Pomiędzy nimi stały twarde fotele, nie zachęcające do siadania, kanapa oraz stół z inspirującą literaturą. Przeszliśmy przez podwójne drzwi do równie zwyczajnego holu. Ojciec Mendez był Hiszpanem o gładkich czarnych włosach i pomarszczonej twarzy naznaczonej dwoma długimi bliznami. Wyglądał okropnie, ale spokojny głos i szeroki uśmiech rozwiewały pierwsze wrażenie. – Proszę wybaczyć, że nie wyjechaliśmy na lotnisko. Nie mamy samochodu i rzadko wychodzimy na zewnątrz. W ten sposób podtrzymujemy powszechne przekonanie, że jesteśmy bandą nieszkodliwych starych wariatów. – Doktor Larrin mówił, że wasza przykrywka zawiera ziarno prawdy. – Owszem. Jesteśmy biednymi ofiarami pierwszych eksperymentów z żołnierzykami. Kiedy wychodzimy na zewnątrz, ludzie unikają nas. – A więc nie jest pan prawdziwym kapłanem. – Prawdę mówiąc jestem, a raczej byłem. Zostałem pozbawiony sutanny po tym, jak skazano mnie za morderstwo. – Przystanął przed zwyczajnie wyglądającymi drzwiami z tabliczką z moim nazwiskiem. – Gwałt i morderstwo. Oto pański pokój. Kiedy się pan odświeży, proszę zejść do atrium na końcu holu. Sam pokój nie wyglądał jak cela mnicha. Na podłodze leżał orientalny dywan, a nowoczesne łóżko ze sprężynowym materacem kontrastowało z antycznym sekretarzykiem i krzesłem. W kącie stała mała lodówka z napojami orzeźwiającymi i piwem, a na szafce butelki z winem i wodą oraz szklanki. Wypiłem szklankę wody, a potem drugą – wina. Zdjąłem mundur, starannie wygładziłem go i złożyłem na powrotną podróż. Później wziąłem szybki prysznic, przebrałem się w wygodniejsze ubranie i ruszyłem na poszukiwanie atrium. Korytarz był zaledwie przejściem między dwiema białymi ścianami. W prawej w regularnych odstępach znajdowały się drzwi podobne do moich, tylko z solidniej umocowanymi tabliczkami. Drzwi z matowego szkła na końcu korytarza otworzyły się samoczynnie, kiedy do nich dotarłem. Stanąłem jak wryty. W atrium rósł gęsty sosnowy las. Zapach cedrów i rześki plusk przepływającego w pobliżu strumyka. Spojrzałem w górę i... tak, ujrzałem świetlik, a więc nie zostałem niepostrzeżenie podłączony i przeniesiony do czyjejś pamięci. Poszedłem kamienistą ścieżką i na moment przystanąłem na drewnianym mostku nad rwącym i płytkim strumieniem. Usłyszałem głośny śmiech i kierując się słabym zapachem kawy minąłem zakręt, po czym wyszedłem na polankę. Ujrzałem na niej mniej więcej tuzin stojących lub siedzących ludzi po pięćdziesiątce. Na polance stały drewniane stołki różnej wielkości i kształtu, porozstawiane bez ładu i składu. Mendez oderwał się od jednej grupki rozmówców i podszedł do mnie. – Zazwyczaj zbieramy się tutaj na godzinę lub dwie przed obiadem – powiedział. – Czy mogę podać panu coś do picia? – Kawa dobrze pachnie. Zaprowadził mnie do stołu, na którym stały ekspresy do kawy i herbaty oraz szereg butelek. W rynience z lodem chłodziło się wino i piwo. Niczego domowej roboty i niczego taniego. Sporo importowanych trunków. Wskazałem na kilka butelek koniaków, whisky, nalewek. – Czyżbyście mieli tu drukarnię, i produkowali kartki przydziałowe? Uśmiechnął się i pokręcił głową, napełniając dwie filiżanki. – Nic tak legalnego. – Postawił moją filiżankę obok mleka i cukru. – Marty mówił, że możemy panu ufać i połączyć się z panem, więc i tak się pan dowie. – Przyglądał mi się uważnie. – Mamy własną nanofakturę. – Pewnie. – „W domu Pana jest wiele komnat” – rzekł – a w tym przypadku jedną z nich jest ogromna piwnica. Później będzie pan mógł zejść i popatrzeć. – Nie żartuje pan? Pokręcił głową i upił łyk kawy. – Nie. To stary model, mały, powolny i niezbyt wydajny. Wczesny prototyp, który miał być rozebrany na części. – Nie obawiacie się, że zrobicie następny wielki krater? – Wcale. Proszę, niech pan usiądzie. – Wskazał mi drewniany stolik, na którym stała czarna skrzynka z dwoma łączami. – To pozwoli nam oszczędzić czas. – Wręczył mi zielony wtyk, a sam wziął czerwony. – Jednokierunkowe połączenie. Podłączyłem się i on też. Przerzucił dźwigienkę włącznika tam i z powrotem. Rozłączyłem się i spojrzałem na niego, nie mogąc wykrztusić słowa. W ciągu sekundy ujrzałem wszystko w zupełnie nowym świetle. Eksplozja w Dakocie była mistyfikacją. W tajemnicy dokładnie przetestowano działanie nanofaktury, która okazała się bezpieczna w użyciu. Sojusz, który ją stworzył, chciał zamknąć tę część niezwykle obiecujących badań. Tak więc po spreparowaniu kilku odpowiednich dokumentów – które miały być ściśle tajne, ale w wyniku „przecieku” dostały się w ręce dziennikarzy – zakończono prace w Dakocie Północnej i Montanie. Upozorowano nieudaną próbę wytworzenia olbrzymiego diamentu z kilku kilogramów węgla. Jednak nanofaktury wcale tam nie było. Tylko spora ilość deuteru i trytu oraz zapalnik. Ogromnej mocy bomba wodorowa została umieszczona głęboko pod ziemią i przygotowana tak, by jej wybuch spowodował jak najmniejsze skażenie, jednocześnie tworząc okrągłe jezioro o szklistym dnie, wystarczająco duże by stanowić przekonujący argument przeciwko próbom chałupniczego konstruowania własnych nanofaktur. – Skąd wiecie? Czy macie pewność, że to prawda? Zmarszczył brwi. – Może... może to tylko plotka. Nie da się jej sprawdzić. Człowiek, który przekazał nam tę wiadomość, Julio Negroni, umarł kilka tygodni od chwili rozpoczęcia eksperymentu, a ten od kogo się o tym dowiedział, więzień z którym siedział w Raiford, już dawno został stracony. – Ten więzień był naukowcem? – Tak mówił. Z zimną krwią zamordował żonę i dzieci. Chyba łatwo można to sprawdzić w zapisach wiadomości z ‘22 lub ‘23. – Taak. Zrobię to wieczorem. Wróciłem do stołu i wlałem sobie rumu do kawy. Rum był zbyt dobry, żeby traktować go w taki sposób, lecz w chwilach desperacji człowiek sięga po desperackie środki. Pamiętam, że tak pomyślałem. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo rozpaczliwa jest sytuacja. – Zdrowie. Kiedy usiadłem, Mendez podniósł filiżankę. Ja uniosłem swoją. Niska kobieta z rozpuszczonymi siwymi włosami podeszła do nas, niosąc przenośny telefon. – Doktor Class? – Skinąłem głową i wziąłem słuchawkę. – Dzwoni doktor Harding. – Pracujemy razem – wyjaśniłem Mendezowi. – Chce się tylko upewnić, że dotarłem na miejsce. Jej twarz na ekranie miała wielkość mojego kciuka, ale zauważyłem, że była mocno zdenerwowana. – Julianie, coś się dzieje. – Czy to coś nowego? – próbowałem zażartować, ale głos lekko mi zadrżał. – Kolegium odrzuciło nasz artykuł. – Jezu. Na jakiej podstawie? – Naczelny mówi, że nie zamierzają rozmawiać na ten temat z nikim oprócz Petera. – A co Peter... – Nie ma go w domu! – Mała dłoń podniosła się i potarła czoło. – Nie było go w samolocie. W wiosce na St. Thomas twierdzą, że wyjechał wczoraj wieczorem. Jednak gdzieś pomiędzy wioską a lotniskiem... Sama nie wiem... – Kontaktowałaś się z policją na wyspie? – Nie, nie... Oczywiście, zaraz to zrobię. Wpadłam w panikę. Chciałam tylko... no wiesz, upewnić się, czy nie dzwonił do ciebie. – Chcesz żebym to ja z nimi porozmawiał? Możesz... – Nie, sama to zrobię. I z liniami lotniczymi – u nich też sprawdzę. Jeszcze do ciebie zadzwonię. – W porządku. Całuję. – Całuję. Rozłączyła się. Mendez wrócił z następną filiżanką kawy. – Jakie kolegium? Czy ona ma kłopoty? – Mamy je oboje. Kolegium redakcyjne, decydujące o przyjęciu lub odrzuceniu artykułu naukowego. – Wygląda na to, że ten artykuł jest bardzo ważny. Dla was obojga. – Dla nas obojga i dla wszystkich na świecie. – Podniosłem czerwony wtyk. – Ten automatycznie daje jednokierunkowe połączenie? – Tak. Podłączył się, a ja za nim. Nie nadawałem równie sprawnie jak on, chociaż byłem podłączony przez dziesięć dni w miesiącu. Tak samo było poprzedniego dnia z Martym. Jeśli jesteś przyzwyczajony do dwustronnej komunikacji, czekasz na impulsy zwrotne, których nie otrzymujesz. Tak więc kilkakrotnie zapuściłem się w ślepe uliczki, z których musiałem się wycofywać i minęło prawie dziesięć minut zanim zdołałem mu wszystko wyjaśnić. Przez jakiś czas tylko patrzył na mnie, a może przeze mnie. – W twoim umyśle nie ma wątpliwości. To koniec świata. – Zgadza się. – Oczywiście nie potrafię ocenić logiki twojego rozumowania, tej teorii pseudoperatorowej. Rozumiem, że ta metoda nie jest powszechnie akceptowana. – To prawda. Jednak Peter uzyskał identyczne wyniki w zupełnie inny sposób. Powoli pokiwał głową. – Dlatego Marty miał taki dziwny głos, kiedy zapowiadał mi twój przyjazd. Używał dziwnych sformułowań, jak „niezwykle istotne”. Nie chciał zbyt wiele powiedzieć, ale chciał mnie ostrzec. – Pochylił się. – A więc mówimy teraz o brzytwie Ockhama. Najprostszym wyjaśnieniem tych wydarzeń byłaby pomyłka: twoja, Petera i Amelii. Świat i wszechświat nie rozpadną się z powodu projektu „Jupiter”. – To prawda, ale... – Pozwól mi rozwinąć to rozumowanie. Z waszego punktu widzenia, najprostszym wyjaśnieniem jest to, że ktoś będący u władzy chce was uciszyć. – Zgadza się. – Chyba można bezpiecznie założyć, że żaden z członków kolegium redakcyjnego nie skorzysta na zniszczeniu wszechświata. Dlaczego więc, na Boga, ktokolwiek przywiązujący wagę do waszych twierdzeń miałby chcieć was uciszyć? – Byłeś jezuitą? – Franciszkaninem. Uważano nas za prawie taki sam wrzód na tyłku. – No cóż... Nie znam żadnego z członków kolegium redakcyjnego, więc mogę się tylko domyślać ich motywów. Oczywiście, oni nie chcą, żeby wszechświat kopnął w kalendarz. Mogą jednak chcieć wyciszyć sprawę na czas dostatecznie długi, żeby się zabezpieczyć – zakładając, że wszyscy brali udział w projekcie „Jupiter”. Jeśli nasze wnioski są słuszne, wielu naukowców i inżynierów będzie musiało poszukać sobie innej pracy. – Naukowcy byliby tak małostkowi? Jestem zaszokowany. – Jasne. Może to również być osobista rozgrywka z Peterem. On zapewne ma więcej wrogów niż przyjaciół. – Czy możesz się dowiedzieć, kto zasiada w kolegium? – Nie, skład jest anonimowy. Może Peter mógłby wycisnąć informację z kogoś. – A co sądzisz o jego zniknięciu? Czy to możliwe, że odkrył jakiś fatalny błąd w rozumowaniu i postanowił zniknąć ludziom z oczu? – To nie jest niemożliwe. – Masz nadzieję, że przydarzyło mu się coś złego. – Oo! Prawie jakbyś czytał w moich myślach. – Upiłem łyk kawy, teraz nieprzyjemnie zimnej. – Czego się dowiedziałeś? Wzruszył ramionami. – Niewiele. – Kiedy połączymy się dwukierunkowo, wszystko stanie się wiadome. Jestem ciekawy. – Niezbyt dobrze ukrywasz uczucia. W końcu nie masz w tym dużej wprawy. – Co widziałeś? – Zielonookiego potwora. Zazdrość. Widziałem jeden obraz, niepokojący. – Zaniepokoił cię? Lekko skinął głową, słysząc ironiczny ton mojego głosu. – Oczywiście, że nie. Powiedziałem tak przez grzeczność – zaśmiał się. – Przepraszam. Nie chciałem być protekcjonalny. I nie sądzę, żeby zaniepokoił cię czysto fizyczny aspekt tej sytuacji. – Nie. Tu chodzi o coś innego. I ta kwestia pozostaje otwarta. – Ona nie ma łącza. – Nie. Próbowała, ale operacja nie powiodła się. – Czy to było dawno? – Kilka miesięcy temu. Dwudziestego maja. – A ten... hm, epizod, miał miejsce później? – Tak. To skomplikowane. Zrozumiał sugestię. – Wracajmy do rzeczy. Dowiedziałem się od ciebie – zakładając, że macie rację co do projektu „Jupiter” – że ty i Marty, ale Marty nawet bardziej, wierzycie, iż musimy natychmiast położyć kres wojnie i agresji. Inaczej nastąpi koniec świata. – Tak twierdzi Marty. – Wstałem. – Idę po kawę. Chcesz coś? – Odrobinkę rumu. Ty nie jesteś tego pewny? – Nie... I tak, i nie. – Zająłem się napojami. – Pozwól, że dla odmiany ja będę czytał w twoich myślach. Sądzisz, że kiedy prace nad projektem „Jupiter” zostaną wstrzymane, nie będzie powodu do pośpiechu. – A ty tak nie uważasz? – Sam nie wiem. – Postawiłem drinki. Mendez skosztował swój i kiwnął głową. – Kiedy połączyłem się z Martym, wyczułem głęboko osobistą potrzebę pośpiechu. On pragnie ujrzeć przed śmiercią początek tego procesu. – Nie jest taki stary. – Owszem, ma zaledwie sześćdziesiąt parę lat. Jednak ta sprawa jest jego obsesją od czasu powstania waszej grupki, a może jeszcze wcześniej. I wie, że tego procesu nie da się rozpocząć od razu. – Szukałem słów, logicznych argumentów. – Pomijając uczucia Marty’ego, potrzeba pośpiechu jest w pełni racjonalnie uzasadniona. Wszystko co zrobimy lub nie, jest bez znaczenia, jeśli istnieje choć cień prawdopodobieństwa, że to mogłoby się zdarzyć. Powąchał rum. – Kres wszystkiego. – Właśnie. – Może za bardzo się w to zaangażowałeś, żeby zachować obiektywizm – rzekł. – Chcę powiedzieć, że mówisz o szeroko zakrojonej operacji. To nie jest coś, co mógłby obmyślić Borgia, ani nawet Hitler. – Nie w ich czasach. Teraz tak – odparłem. – Wy najlepiej powinniście zdawać sobie z tego sprawę. – Dlaczego? – Macie nanofakturę w piwnicy. Kiedy chcecie, żeby coś wyprodukowała, co robicie? – Prosimy o to. Mówimy jej czego chcemy, a ona przegląda katalog i informuje nas, jakich potrzebuje do tego surowców. – A więc nie możecie kazać jej się powielić. – Podobno nie, bo roztopiłaby się. Wolę nie próbować. – Jednak takie ograniczenie byłoby skutkiem zaprogramowania, prawda? Teoretycznie, można by je obejść. – Aha. – Powoli pokiwał głową. – Widzę, do czego zmierzasz. – No właśnie. Gdybyś zdołał obejść to ograniczenie, to mógłbyś powiedzieć, na przykład: „Odtwórz mi projekt »Jupiter«„«”i gdyby nanofaktura miała dostęp do odpowiednich surowców i informacji, mogłaby to zrobić. – Spełnić moje życzenie. – Właśnie. – Mój Boże. – Wypił rum i z trzaskiem odstawił szklankę. – Mój Boże. – Wszystko – powiedziałem. – Miliard Galaktyk zniknie, jeśli jakiś maniak wypowie prawidłową sekwencję słów. – Marty darzy ogromnym zaufaniem potwory, które stworzył – rzekł Mendez – powierzając nam taką tajemnicę. – To zaufanie lub desperacja. Podejrzewam, że jedno i drugie. – Jesteś głodny? – Słucham? – Chcesz coś zjeść, czy najpierw się połączymy? – Mam ochotę tylko na to drugie. Zróbmy to. Wstał i dwukrotnie głośno klasnął w dłonie. – Do dużej sali! – krzyknął. – Marc, ty zostań i trzymaj straż. Poszliśmy za wszystkimi do podwójnych drzwi po drugiej stronie atrium. Zastanawiałem się, w co wdepnąłem. JULIAN BYŁ PRZYZWYCZAJONY do połączenia z dziesięcioma osobami naraz, lecz bywało to stresujące i irytujące, kiedy ludzie stawali się zbyt bliscy sobie. Nie wiedział, czego ma się spodziewać po połączeniu z piętnastoma nieznajomymi mężczyznami i kobietami, którzy łączyli się ze sobą przez dwadzieścia lat. Nawet bez pacyfistycznej transformacji Marty’ego byłoby to wyzwaniem. Julian czasem nawiązywał słabą łączność „w poziomie” z innymi plutonami i zawsze wtedy miał wrażenie, że wtrąca się do rodzinnej rozmowy. Co najmniej osiem osób z tej piętnastki było operatorami, albo protooperatorami. Niepokoili go pozostali, zamachowcy i mordercy. A także budzili największą ciekawość. Może nauczą go, jak żyć ze wspomnieniami. „Duża sala” mieściła stół w kształcie pierścienia otaczający zestaw holograficzny. – Przeważnie zbieramy się tutaj, żeby obejrzeć coś razem – wyjaśnił Mendez. – Filmy, koncerty, sztuki. Zabawnie jest spoglądać na nie z różnych punktów widzenia. Julian wcale nie był tego pewien. Łagodził zbyt wiele sporów w swoim plutonie, kiedy któryś z operatorów występował ze zdecydowaną opinią na jakiś temat, dzieląc dziesięcioosobową grupkę na dwa zwalczające się obozy. Wystarczała sekunda, żeby rozgorzał spór, który czasem trzeba było uspokajać przez godzinę. Ściany były wyłożone ciemnym mahoniem, a stół i krzesła w kolorze jasnej sosny. Cichy szmer nakładanego pokostu i politury. Wyobrażenie leśnej polany i skąpanych w słońcu kwiatów. Wokół stołu stało dwadzieścia krzeseł. Mendez podsunął jedno Julianowi i usiadł obok niego. – Może chcesz podłączyć się pierwszy – rzekł – a pozostali kolejno będą ci się przedstawiać. – Jasne. Julian pojął, że wszystko omówili wcześniej. Popatrzył nana kwiaty i podłączył się. Mendez przybył pierwszy, z milczącym pozdrowieniem. Połączenie było dziwne – tak silnego jeszcze nigdy nie doświadczył. Zdumiewające uczucie, jak wtedy kiedy po raz pierwszy widzi się morze. I dosłownie było to morze, gdyż świadomość Mendeza rozpościerała się pozornym bezkresem wspólnych wspomnień i myśli. Julian czuł się w niej jak ryba w wodzie, śmigając przez tę niewidoczną toń. Julian usiłował przekazać Mendezowi to wrażenie oraz narastający lęk: nie był pewien, czy poradzi sobie z dwoma takimi wszechświatami, nie mówiąc o piętnastu. Mendez odparł, że z następnymi pójdzie łatwiej, a potem podłączył się Cameron, dowodząc, że Mendez miał rację. Cameron był najstarszy z nich wszystkich i zanim na ochotnika wziął udział w projekcie, przez jedenaście lat był zawodowym żołnierzem. Ukończył szkołę dla snajperów w Georgii, w której nauczył się zabijać na odległość z rozmaitej broni. Najczęściej używał mauzera typu Fernschiesser, z którego mógł trafić człowieka ukrytego za rogiem, a nawet za horyzontem. Miał na koncie pięćdziesięciu dwóch zabitych i ogromne poczucie winy z powodu każdego z nich, a także dotkliwy żal z powodu człowieczeństwa, które utracił, zabijając pierwszego. Pamiętał także satysfakcję, jaką wówczas dawało mu zabijanie. Walczył w Kolumbii i Gwatemali i natychmiast znalazł wspomnienia Juliana z misji w dżungli, chłonąc je i absorbując. Mendez nadal tam był i Julian wyczuł jak nawiązał więź z Cameronem, przesiewając informacje, które stary żołnierz uzyskał, nawiązując kontakt. Ta część nie była niczym nowym, zaskakiwała tylko szybkością i skutecznością. W miarę jak podłączali się następni, Julian zaczynał rozumieć, dlaczego całość może być wyraźniejsza: nadal było to morze informacji, lecz niektóre z nich były teraz lepiej widoczne, kiedy spoglądał na nie z punktu widzenia Camerona i Mendeza. Teraz Tyler. Ona też należała do grupki morderców. W ciągu jednego roku bez wahania zabiła troje ludzi, dla pieniędzy potrzebnych jej na zaspokojenie narkotykowego głodu. Stało się to zanim gotówka przestała być w Stanach środkiem płatniczym. Została schwytana w wyniku rutynowej kontroli, kiedy usiłowała wyjechać do kraju, w którym mogłaby płacić za narkotyki papierowymi pesetami. Popełniła te zbrodnie jeszcze przed narodzeniem Juliana i chociaż nie odżegnywała się od prawnej czy moralnej odpowiedzialności, naprawdę popełniła je, będąc zupełnie inną osobą. Narkomanka, która zwabiła do łóżka i zamordowała trzech handlarzy, oddając przysługę ich szefowi, była zaledwie żywym melodramatycznym wspomnieniem, niczym film obejrzany przed kilkoma godzinami. W chwilach wytchnienia, Tyler była częścią Dwudziestki, jak wciąż nazywali się w myślach, chociaż czworo z nich już umarło. Najczęściej pełniła obowiązki handlowca, wymieniając i sprzedając różne artykuły w kilkunastu krajach, należących zarówno do Ngumich, jak i do Sojuszu. Mając własną nanofakturę, Dwudziestka mogła obejść się bez pieniędzy, ale jeśli maszyna zażądała kubka prazeodymu, dobrze było mieć pod ręką kilka milionów rupii, żeby Tyler mogła zakupić go bez męczących formalności. Pozostali podłączali się szybciej, a może tylko tak wydawało się Julianowi, kiedy oswoił się z sytuacją. W miarę jak przedstawiali mu się kolejni członkowie grupy, coraz wyraźniej widział tę ogromną lecz już nie bezkresną strukturę. Kiedy podłączyli się wszyscy, ocean bardziej przypominał śródlądowe morze, wielkie i skomplikowane, ale doskonale opisane i żeglowne. I wydawało się, że żeglują po nim godzinami, wspólnie badając nieznane. Jedynym, który kiedykolwiek połączył się z kimś z zewnątrz był Marty, pełniący rolę swoistego ojca chrzestnego. Jednak rzadko ich odwiedzał i łączył się tylko jednostronnie. Julian był dla nich niewyczerpaną skarbnicą wiadomości. Łapczywie chłonęli jego wrażenia z Nowego Jorku, Waszyngtonu, Dallas. Cały kraj ogromnie się zmienił w wyniku socjalnej i technologicznej rewolucji, stając się państwem powszechnego dobrobytu w wyniku zastosowania nanofaktur. Nie mówiąc już o wojnie z Ngumi. Dziewiątkę byłych żołnierzy zafascynowało to, czym stały się żołnierzyki. W pilotażowym programie, w którym brali udział, te prymitywne maszyny były zaledwie sztucznymi ludzikami z laserowym palcem. Mogły chodzić, siadać, leżeć lub otworzyć drzwi zamknięte na prosty zamek. Wszyscy wiedzieli z wiadomości, co potrafią te współczesne maszyny i troje z nich było „zadymiarzami” – na swój sposób. Ta trójka nie jeździła na konwenty, ale śledziła poczynania plutonów i podłączała się do zapisów żołnierzyków. Jednakże to nie mogło się równać z dwustronnym podłączeniem prawdziwego operatora. Ich entuzjazm zbił z tropu Juliana, który jednak podzielał ich rozbawienie, wywy wołane jego reakcją. Znał to z czasów, gdy dowodził plutonem. W miarę jak oswajał się ze skalą tego połączenia, wszystko stawało się coraz bardziej znajome. Nie chodziło tylko o to, że członkowie Dwudziestki tak długo byli razem, ale o to, że mieli tak bogate doświadczenia. W wieku trzydziestu dwóch lat, Julian był o kilka lat starszy od najstarszego operatora w plutonie, a wszyscy razem, mieli niecałe trzysta lat doświadczeń. Łączny wiek Dwudziestki znacznie przekraczał tysiąc lat, z czego większą część spędzili na wspólnych medytacjach. Właściwie nie tworzyli „zbiorowej świadomości”, ale byli bliżsi tego stanu niż pluton Juliana. Nigdy się nie spierali, chyba że dla rozrywki. Byli łagodni i zadowoleni. Byli ludźmi... tylko czy na pewno? Od kiedy Marty po raz pierwszy powiedział mu o Dwudziestce, to pytanie przez cały czas tkwiło w podświadomości Juliana: a może wojna stanowi nieodłączny atrybut ludzkiej natury? Może aby zakończyć wojny, musimy przestać być ludźmi? Tamci dostrzegli jego wątpliwości i powiedzieli: – Nie, nadal jesteśmy ludźmi pod wszystkimi istotnymi względami. Ludzka natura zmienia się, a fakt że stworzyliśmy narzędzia pozwalające pokierować tą przemianą najlepiej świadczy o jej ludzkim charakterze. I musi to być ściśle związane z postępem technicznym w całym wszechświecie, w przeciwnym razie nie byłoby wszechświata. – Chyba, że my jesteśmy jedynym inteligentnym gatunkiem w całym wszechświecie – przypomniał Julian. – Na razie nie ma żadnych dowodów podważających tę tezę. Może nasze istnienie dowodzi jedynie tego, iż jako pierwsi osiągnęliśmy stopień rozwoju pozwalający na użycie przycisku „reset”. Ktoś musi być pierwszy. Może jednak pierwsi zawsze są ostatnimi. Dostrzegli nadzieję, którą Julian maskował pesymizmem. – Jesteś większym idealistą niż my – stwierdziła Tyler. – Większość z nas zabijała, ale nikogo z nas żal z tego powodu nie popchnął do próby samobójstwa. Oczywiście, odegrało w tym rolę wiele innych czynników, czego Julian nie musiał wyjaśniać. Otaczała go mądrość i zrozumienie... Nagle poczuł, że musi się wyrwać! Wyjął wtyczkę i znalazł się pośród piętnaściorga ludzi zapatrzonych w kwiaty. Spoglądających w swoją zbiorową duszę. Zerknął na zegarek i zdziwił się. Upłynęło zaledwie dwanaście minut, a wydawało mu się, że minęło kilka godzin. Rozłączali się jeden po drugim. Mendez potarł twarz i skrzywił się. – Poczułeś się zdominowany. – Trochę... przytłoczony. Wy wszyscy jesteście w tym tak dobrzy, że robicie to odruchowo. Poczułem... sam nie wiem... że tracę kontrolę. – Nie manipulowaliśmy tobą. Julian pokręcił głową. – Wiem. Bardzo staraliście się tego nie robić. Mimo to miałem wrażenie, że zostaję wchłonięty. Z własnej woli. Nie wiem jak długo mógłbym utrzymać połączenie z wami i nie stać się jednym z was. – A czy to byłoby złe? – zapytała Ellie Frazer. Była jedną z najmłodszych, niewiele starsza od Amelii, o pięknych, przedwcześnie posiwiałych włosach. – Myślę, że nie dla mnie. Nie osobiście. – Julian patrzył na jej spokojną urodę i wiedział, tak jak wszyscy pozostali, jak rozpaczliwie go pragnęła. – Jednak na razie nie mogę. Następna faza projektu wymaga, bym z zestawem fałszywych wspomnień wrócił do Portobello i infiltrował kadrę dowódczą. Nie mogę stać się... taki jak wy. – Wiemy – odparła. – Mimo to mógłbyś spędzić z nami więcej czasu... – Ellie – rzekł łagodnie Mendez – wyłącz te przeklęte feromony. Julian sam wie, co dla niego najlepsze. – Prawdę mówiąc, nie wiem. No bo skąd? Jeszcze nikt nie robił czegoś takiego. – Musisz zachować ostrożność – powiedziała Ellie, jednocześnie krzepiąco i irytująco: „Dobrze wiemy co myślisz i chociaż jesteś w błędzie, dostosujemy się”. Marc Lobell, mistrz szachowy i morderca żony, który nie uczestniczył w sesji, pilnując telefonu, przebiegł z tupotem po drewnianym mostku i zatrzymał się przed nimi. – Jakiś facet w mundurze – wysapał. – Przyszedł do sierżanta Classa. – Kto to taki? – zapytał Julian. – Lekarz – odparł zapytany. – Pułkownik Zamat Jefferson. MENDEZ, ROZTACZAJĄC AUTORYTET swojej koloratki, wyszedł ze mną na spotkanie Jeffersona. Kiedy weszliśmy do pustego przedsionka, pułkownik powoli wstał, odkładając egzemplarz „Reader’s Digest” z czasów jego młodości. – Ojciec Mendez, pułkownik Jefferson – przedstawiłem. – Zadał pan sobie sporo trudu, żeby mnie znaleźć. – Bynajmniej – rzekł. – Trudno było dostać się tutaj, ale komputer wyśledził pana w kilka sekund. – Do Fargo. – Wiedziałem, że weźmie pan rower. Na lotnisku była tylko jedna wypożyczalnia i zostawił im pan adres. – Wykorzystał pan swój stopień. – Wobec cywili nic by to nie dało. Pokazałem im legitymację i powiedziałem, że jestem pańskim lekarzem. Zgodnie z prawdą. – Nic mi nie jest. Może pan odejść. Roześmiał się. – W obu wypadkach myli się pan. Możemy usiąść? – Mamy tu odpowiednie miejsce – rzekł Mendez. – Proszę za mną. – Jakie miejsce? – zapytał Jefferson. – Miejsce, gdzie możemy usiąść. Przez chwilę spoglądali na siebie, a potem Jefferson skinął głową. Przeszliśmy korytarzem do drugich z kolei, nie oznaczonych tabliczką drzwi i weszliśmy do środka. W pokoju stał mahoniowy stół konferencyjny, miękkie fotele i samoczynny barek. – Napijecie się czegoś? Jefferson i ja poprosiliśmy o wino z wodą, Mendez zamówił sok jabłkowy. Kiedy usiedliśmy, nadjechał wózek z napojami. – Czy możemy sobie pomóc w jakiś sposób? – zapytał Mendez, splatając dłonie na brzuszku. – Sierżant Class mógłby rzucić światło na kilka spraw. – Spoglądał na mnie przez chwilę. – Nagle otrzymałem awans na pełnego pułkownika i przeniesienie do Fort Powell. Nikt w brygadzie nic o tym nie wiedział. Rozkazy przyszły z Waszyngtonu, z jakiejś sekcji zarządzania i kadr. – Czy to źle? – zapytał Mendez. – Nie. Ucieszyłem się. Nie byłem zadowolony z przydziału do Teksasu i Portobello, a w ten sposób wracam tam, gdzie dorastałem. Nadal jestem w trakcie przeprowadzki. Jednak wczoraj przeglądałem mój terminarz i znalazłem w nim pańskie nazwisko. Miałem połączyć się z panem i sprawdzić, jak działają środki przeciwdepresyjne. – Działają dobrze. Podróżuje pan tysiące kilometrów, żeby sprawdzić dawnych pacjentów? – Oczywiście, że nie. Jednak z ciekawości, prawie machinalnie, wywołałem pańskie akta i wie pan co? Nie znalazłem tam nic o próbie samobójstwa. I wygląda na to, że pan również otrzymał nowe rozkazy. Podpisane przez tego samego generała w Waszyngtonie, który wydał moje. Pańskie nie dotyczą sekcji zarządzania i kadr, lecz szkolenia mającego na celu włączenie do struktury dowodzenia. Żołnierza, który chciał popełnić samobójstwo, ponieważ kogoś zabił. Interesujące. Dlatego dotarłem aż tutaj. Do przytułku dla starych żołnierzy, którzy nie są tacy starzy, a w dodatku nie wszyscy są żołnierzami. – A więc chce pan zrezygnować z awansu – rzekł Mendez – i wrócić do Teksasu? Do Portobello? – Wcale nie. Zaryzykuję i powiem wam coś: nie zawiadomiłem o tym nikogo. Nie chcę kołysać łodzią. – Wskazał na mnie. – Mam tu jednak pacjenta i zagadkę, którą chciałbym rozwiązać. – Pacjent czuje się znakomicie – powiedziałem. – Natomiast zagadka to coś, w co nie chce pan być zamieszany. Zapadła długa, napięta cisza. – Ludzie wiedzą, gdzie jestem. – Nie chcemy straszyć ani grozić – rzekł Mendez. – Jednak w żadnym razie nie możemy pana wtajemniczyć. Dlatego Julian nie może połączyć się z panem. – Mam dostęp do informacji objętych najściślejszą tajemnicą. – Wiem. – Mendez pochylił się i powiedział cicho: – Pana była żona ma na imię Eudora. Macie dwoje dzieci: Pashę, który studiuje medycynę w Ohio i Rogera, który pracuje w Nowym Orleanie. Urodził się pan piątego marca 1990 roku i ma pan grupę krwi 0 minus. Mam powiedzieć, jak wabi się pański pies? – Chyba mi pan nie grozi? – Próbuję się z panem porozumieć. – Przecież pan nawet nie jest wojskowym. Nikt z przebywających tu nie jest, oprócz sierżanta Classa. – To powinno coś panu powiedzieć. Ma pan dostęp do ściśle tajnych danych, a jednak nie wie pan, kim jestem. Pułkownik potrząsnął głową. Oparł się wygodnie i pociągnął łyk wina. – Było dość czasu, żeby ktoś mógł dowiedzieć się o mnie tych rzeczy. Nie wiem, czy jest pan superagentem, czy jednym z najlepszych oszustów jakich spotkałem w życiu. – Gdybym blefował, teraz zacząłbym panu grozić. Pan o tym wie i dlatego tak pan powiedział. – A więc grozi mi pan, nie grożąc. Mendez zaśmiał się. – Trafił swój na swego. Przyznaję, że sam też byłem kiedyś psychiatrą. – Nie ma pana w bazie. – Już nie. – Kapłan i psychiatra to dziwne połączenie. Podejrzewam, że kościół katolicki również nic o panu nie wie. – Nad tą instytucją trudniej zapanować. Okazałby pan skłonność do współpracy, nie próbując tego sprawdzać. – Nie mam żadnego powodu, aby z wami współpracować. Jeśli nie chcecie mnie zastrzelić ani zamknąć w lochu. – Zamykanie wymaga zbyt wiele papierkowej roboty – odparł Mendez. – Julianie, ty się z nim łączyłeś. Co sądzisz? Przypomniałem sobie nikłą wskazówkę, jaką dostrzegłem podczas wspólnej sesji. – On poważnie traktuje tajemnicę zawodową. – Dziękuję. – Tak więc, jeśli opuścisz pokój, będę mógł z nim porozmawiać jak pacjent z lekarzem. Jest jednak pewien haczyk. – Istotnie – przyznał Mendez. On też znał teraz tę wskazówkę. – I może się pan na to nie zgodzić. – Na co? – Na operację mózgu – odrzekł Mendez. – Może pan się dowiedzieć, co robimy – powiedziałem – ale musielibyśmy mieć pewność, że nikt się o tym nie dowie. – Kasowanie pamięci – podpowiedział Jefferson. – To by nie wystarczyło – wyjaśnił Mendez. – Musielibyśmy wymazać wspomnienie nie tylko o tej wycieczce i wszystkim, co się z nią wiąże, ale także o leczeniu Juliana i ludziach, którzy go znają. To za wiele. – Musielibyśmy – ciągnąłem – wyjąć panu łącze i przypalić wszystkie włókna nerwowe. Chciałby pan to poświęcić w zamian za dopuszczenie do sekretu? – Łącze ma zasadnicze znaczenie w mojej profesji – rzekł. – I przyzwyczaiłem się do niego, więc dotkliwie odczuwałbym jego brak. Może poświęciłbym je za tajemnice wszechświata, ale nie za sekret Domu Świętego Bartłomieja. Ktoś zapukał do drzwi i Mendez kazał mu wejść. Wszedł Marc Lobell, przyciskając do piersi notatnik. – Czy mogę zamienić z tobą słowo, ojcze Mendez? Kiedy Mendez wyszedł, Jefferson nachylił się do mnie. – Jesteś tu dobrowolnie? – spytał. – Nikt cię nie zmusił? – Nikt. – Samobójcze skłonności? – Jestem od nich jak najdalszy. Może wciąż o tym myślałem, ale chciałem zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Jeśli wszechświat przestanie istnieć, to ja też. Podejrzewałem, że takie podejście mógł wykazywać człowiek o samobójczych skłonnościach, co pewnie dało się wyczytać z mojej twarzy. – Jednak coś cię niepokoi – rzekł Jefferson. – Kiedy ostatni raz spotkałeś kogoś, kto nie miał żadnych zmartwień? Mendez wrócił, niosąc notatnik. Szczęknął zamek drzwi. – Ciekawe. – Poprosił barek o filiżankę kawy i usiadł. – Wziął pan miesiąc urlopu, doktorze. – Jasne, na przeprowadzkę. – Spodziewają się, że wróci pan za dwa, trzy dni? – Wkrótce. – Kto? Przecież nie jest pan żonaty ani z nikim związany. – Przyjaciele. Koledzy. – Jasne. Podał Jeffersonowi notatnik. Ten spojrzał na pierwszą stronę i następną. – Nie może pan tego robić. Jak to możliwe? Nie widziałem, co było na drugiej stronie, ale dostrzegłem, że to jakiś rozkaz. – Najwidoczniej mogę. Natomiast w jaki sposób... – Mendez wzruszył ramionami. – Wiara czyni cuda. – Co to takiego? – Zostałem uziemiony tu na trzy tygodnie. Urlop odwołany. Co tu się dzieje, do diabła? – Musieliśmy podjąć decyzję, zanim nie opuści pan budynku. Został pan zaproszony do wzięcia udziału w naszym projekcie. – Odrzucam zaproszenie. – Upuścił notatnik na stół i wstał. – Proszę mnie wypuścić. – Kiedy skończymy rozmowę, będzie pan mógł zostać lub odejść. – Otworzył skrytkę w powierzchni stołu i wyjął dwa łącza: czerwone i zielone. – Jednostronnie. – Nie ma mowy! Nie może mnie pan do tego zmusić. – Niestety, to prawda. – Posłał mi znaczące spojrzenie. – Nie mogę zrobić niczego takiego. – Ja mogę – powiedziałem i wyjąłem z kieszeni nóż. Nacisnąłem przycisk, ostrze wyskoczyło, zaczęło mruczeć i świecić. – Grozi mi pan bronią, sierżancie? – Wcale nie, pułkowniku. – Podniosłem ostrze na wysokość szyi i spojrzałem na zegarek. – Jeśli za trzydzieści sekund nie będzie pan podłączony, zobaczy pan jak podrzynam sobie gardło. Przełknął ślinę. – Blefujesz. – Nie. Wcale nie. – Zadrżała mi ręka. – Pewnie już tracił pan pacjentów. – Dlaczego to jest tak cholernie ważne? – Proszę się podłączyć, a dowie się pan. – Nie patrzyłem na niego. – Piętnaście sekund. – Pan wie, że on to zrobi – rzekł Mendez. – Byłem z nim połączony. Jego śmierć będzie pańską winą. Jefferson pokręcił głową i wrócił do stołu. – Nie jestem tego pewny. Jednak złapaliście mnie w pułapkę. Usiadł i wepchnął wtyczkę w gniazdo. Wyłączyłem nóż. Myślę, że blefowałem. Obserwowanie podłączonych ludzi jest równie interesującym zajęciem, co przyglądanie się śpiącym. W pokoju nie było niczego do czytania, ale był notatnik i pisak, więc napisałem list do Amelii, opisując jej obecne wydarzenia. Mniej więcej po dziesięciu minutach zaczęli regularnie kiwać głowami, więc szybko zakończyłem list, zaszyfrowałem i wysłałem. Jefferson rozłączył się i ukrył twarz w dłoniach. Mendez też wyjął wtyczkę i spojrzał na niego. – To bardzo dużo informacji naraz – rzekł. – Ale naprawdę nie wiedziałem, na czym skończyć. – Dobrze pan zrobił – wykrztusił Jefferson. – Chciałem wiedzieć wszystko. – Wyprostował się i głośno odetchnął. – Teraz, oczywiście, muszę połączyć się z Dwudziestką. – Jesteś po naszej stronie? – zapytałem. – Stronach. Nie macie cienia szansy. Owszem, chcę wziąć w tym udział. – Jest zaangażowany bardziej niż sądzisz – rzekł Mendez. – Zaangażowany, ale nie przekonany? – Julianie – odparł Jefferson – z całym szacunkiem dla twojego wieloletniego doświadczenia operatorskiego i cierpień wywołanych tym, co musiałeś oglądać... śmiercią tego chłopca... Być może wiem o wojnie i jej potwornościach więcej od ciebie. Przyznaję, że z drugiej ręki. – Kantem dłoni otarł pot z czoła. – Czternaście lat, jakie spędziłem, ratując życie żołnierzom, czyni mnie bardzo dobrym kandydatem do waszej armii. Wcale mnie to nie zdziwiło. Pacjent nie odbiera zbyt wielu niekontrolowanych uczuć swego terapeuty – tak samo jak podczas jednostronnego podłączenia – ale wiedziałem jak bardzo nienawidzi zabijania i tego, co zabijanie czyni z zabójcami. * * * AMELIA WYŁĄCZYŁA APARATURĘ i zbierała papiery, zamierzając pójść do domu, wykąpać się i zdrzemnąć, kiedy do drzwi jej pokoju zapukał niski, łysy mężczyzna. – Profesor Harding? – Co mogę dla pana zrobić? – Współpracować. – Wręczył jej zwykłą, nie zaklejoną kopertę. – Nazywam się Harold Ingram, major Harold Ingram. Jestem prawnikiem Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego. Rozwinęła trzy zapisane drobnym drukiem kartki. – Zechciałby pan wyjaśnić mi w zwyczajnej angielszczyźnie o co tu chodzi? – Och, to bardzo proste. Stwierdzono, że przesłany do „Astrophysical Journal” artykuł, którego pani jest współautorką, zawiera materiał istotny dla obronności kraju. – Chwileczkę. Ten artykuł nie został przyjęty do druku. Odrzucono go. W jaki sposób dowiedziała się o nim pańska sekcja? – Naprawdę nie wiem. Nie zajmuję się takimi sprawami. Przejrzała kartki. – Nakaz zaniechania badań? Wezwanie sądowe? – Tak. Krótko mówiąc, musimy uzyskać wszystkie dokumenty związane z tymi badaniami oraz pani oświadczenie, że zniszczyła pani również kopie, a także obietnicę, że nie będzie pani kontynuować prac nad projektem, dopóki nie wydamy na to zgody. Popatrzyła na niego, a potem na dokument. – To żart, prawda? – Zapewniam, że nie. – Majorze, my tu nie projektujemy jakiegoś działa. Zajmujemy się abstrakcjami. – Nic mi o tym nie wiadomo. – Jak, na Boga, zamierzacie powstrzymać mnie od myślenia o czymś? – To nie moja sprawa. Ja tylko chcę dostać dokumenty i oświadczenie. – A uzyskał je pan od współautora? Ja tylko mu pomagałam zweryfikować niektóre aspekty związane z fizyką molekularną. – Rozumiem, że załatwiono z nim tę sprawę. Usiadła i położyła trzy kartki na blacie biurka. – Może pan już iść. Muszę to przejrzeć i skonsultować się ze zwierzchnikami. – Pani zwierzchnicy w pełni z nami współpracują. – Nie wierzę. Profesor Hayes? – Nie. J. MacDonald Roman podpisał... – Macro? On nie ma pojęcia, co robimy. – Ale zatrudnia i zwalnia takich ludzi jak pani. I zwolni panią, jeśli nie będzie pani współpracować. Nawet nie drgnął i nie mrugnął. Właśnie wygłosił swoją kluczową kwestię. – Muszę porozmawiać z Hayesem. Chcę wiedzieć, co mój szef... – Będzie lepiej, jeśli po prostu podpisze pani oba dokumenty – rzekł teatralnie spokojnym tonem – a ja jutro wrócę po materiały. – Te materiały – odparła – to po prostu makulatura. Co na to współautor artykułu? – Nie mam pojęcia. Zdaje się, że tym zajmuje się nasza karaibska sekcja. – On zniknął na Karaibach. Chyba nie sugeruje pan, że zabili go wasi ludzie? – Słucham? – Przepraszam. Przecież wojsko nie zabija ludzi. – Wstała. – Może pan zostać tutaj albo pójść ze mną. Zamierzam skopiować te dokumenty. – Byłoby lepiej, gdyby ich pani nie kopiowała. – Byłabym szalona, gdybym tego nie zrobiła. Został w jej gabinecie, zapewne po to, by powęszyć. Minęła pomieszczenie z kserokopiarką i zjechała windą na parter. Wepchnęła papiery do torebki i wsiadła do pierwszej z szeregu czekających po drugiej stronie ulicy taksówek. – Na lotnisko – powiedziała, zastanawiając się nad sytuacją. Wszystkie podróże do Waszyngtonu i z powrotem opłacała z rachunku Petera, więc miała mnóstwo kredytów, za które mogła polecieć do Dakoty Północnej. Tylko czy chciała zostawiać ślad wiodący prosto do Juliana? Zadzwoni do niego z publicznego telefonu na lotnisku. Zaraz, chwileczkę. Nie mogła tak po prostu wsiąść do samolotu i polecieć do Dakoty Północnej. Jej nazwisko znalazłoby się na liście pasażerów i czekaliby tam na nią. – Zmiana celu – powiedziała. – Na dworzec kolejowy. Taksówka potwierdziła zmianę i zawróciła. Mało kto podróżował teraz koleją – głównie ludzie cierpiący na lęk wysokości albo lubiący utrudniać sobie życie. Albo ci, którzy chcieli pojechać dokądś, nie zostawiając śladów. Bilety na pociąg kupowało się w automatach, za te same anonimowe kupony, którymi płaciło się za taksówki. (Biurokraci i purytanie chętnie zastąpiliby ten niedoskonały system kartami płatniczymi, takimi jakie dawniej używano do bankomatów, ale wyborcy woleli, by rząd nie wiedział co, kiedy i z kim robią. Ponadto kartki znacznie upraszczały handel wymienny i czarnorynkowy.) Amelia doskonale wyliczyła czas: ledwie zajęła miejsce w składzie odjeżdżającym o szóstej do Dallas, gdy pociąg ruszył. Włączyła ekran w oparciu fotela przed nią i wywołała mapę. Kiedy dotykała dwóch miast, na ekranie pojawiały się godziny odjazdów i przyjazdów. Sprawdziła rozkład. Za około osiem godzin mogła dostać się z Dallas przez Oklahoma City, Kansas City i Omaha do Seaside. – Przed kim uciekasz, kochanie? – zapytała siedząca obok niej staruszka o siwych i nastroszonych włosach. – Przed jakimś mężczyzną? – Jasne – powiedziała Amelia. – To prawdziwy drań. Staruszka pokiwała głową i wydęła usta. – Powinnaś kupić sobie coś do jedzenia, kiedy dojedziesz do Dallas. Lepiej nie jedz tego, co mają w bufecie. – Dziękuję. Tak zrobię. Kobieta znów zaczęła oglądać jakąś mydlaną operę, a Amelia włączyła gazetkę Amtraka „Zobacz Amerykę!” Po lekturze nie nabrała na to ochoty. Przez większą część drogi do Dallas udawała, że śpi. Potem pożegnała siwowłosą damę i wtopiła się w tłum. Miała ponad godzinę czasu do odjazdu pociągu do Kansas City, więc kupiła ubranie na zmianę – kowbojską podkoszulkę i czarne spodnie od dresu – oraz kilka kanapek i wino. Później zadzwoniła do Dakoty Północnej, pod numer, który zostawił jej Julian. – Kolegium zmieniło zdanie? – zapytał. – Nie, mam coś ciekawszego. Opowiedziała mu o Haroldzie Ingramie i jego groźbach. – Peter nie odezwał się? – Nie. Jednak Ingram wygadał się, że wiedzą o jego pobycie na Karaibach. Wtedy postanowiłam uciec. – No cóż, wojsko wytropiło i mnie. Chwileczkę. – Znikł z ekranu i zaraz znów się pojawił. – Nie, to tylko doktor Jefferson. Nikt nie wie, że on tu jest. Właściwie przyłączył się do nas. – Kamera śledziła jego ruchy, kiedy siadał. – Ten Ingram nie wspomniał o mnie? – Nie, artykuł nie był podpisany twoim nazwiskiem. – To tylko kwestia czasu. Nawet jeśli nie powiążą mnie z tym artykułem, to odkryją, że mieszkaliśmy razem i dowiedzą się, że jestem operatorem. Będą tu za kilka godzin. Czy masz jakieś przesiadki? – Tak. – Sprawdziła rozkład. – Ostatnią w Omaha. Mam tam być tuż przed północą... Dokładnie o jedenastej czterdzieści sześć czasu środkowoamerykańskiego. – W porządku. Będę tam. – I co potem? – Nie mam pojęcia. Muszę omówić to z Dwudziestką. – Jaką dwudziestką? – Grupą Marty’ego. Później ci wyjaśnię. Podeszła do automatu i po chwili wahania kupiła bilet tylko do Omaha. Lepiej nie zdradzać celu podróży na wypadek, gdyby była śledzona. Następne skalkulowane ryzyko: dwa telefony miały komputerowe złącza. Zaczekała aż do odjazdu pociągu pozostało zaledwie kilka minut, po czym wywołała swoją bazę danych. Pobrała do podręcznego notebooka kopię wysłanego do „Astrophysical Journal” artykułu. Potem poleciła bazie wysłać ten plik do wszystkich adresatów, których charakterystyki zawierały ciąg znaków *PHYS lub *ASTR. Było ich około pięćdziesięciu i większość w taki czy inny sposób uczestniczyła w projekcie „Jupiter”. Czy któryś z nich zechce przeczytać plik o objętości dwudziestu czterech stron, zawierający głównie wywód pseudooperatorowy, bez wstępu i wyjaśnienia? Uświadomiła sobie, że ona ledwie rzuciłaby na to okiem i wpakowała wszystko do kosza. W pociągu trochę czytała, ale nie literaturę fachową, gdyż musiałaby podać swoje dane, żeby uzyskać do niej dostęp. Przejrzała komputerową gazetkę kolejową, okrojone wydanie „USA Today” oraz kilka pism podróżniczych, składających się głównie z reklam. Przez jakiś czas spoglądała na widoczną za oknem, jedną z najmniej interesujących aglomeracji Ameryki. W zapadającym mroku równiny między miastami wydawały się oazami spokoju. Amelia zasnęła. Fotel obudził ją, kiedy dojechali do Omaha. Jednak tam nie czekał na nią Julian. Na peronie stał z zadowoloną miną Harold Ingram. – Jest wojna, pani profesor. Rząd jest wszędzie. – Jeśli bez nakazu podsłuchujecie prywatne rozmowy... – To nie było konieczne. Na wszystkich dworcach kolejowych i autobusowych są ukryte kamery. Jeśli jest pani poszukiwana przez rząd federalny, kamery panią zidentyfikują. – Nie popełniłam żadnego przestępstwa. – Słowa „poszukiwana” nie użyłem w znaczeniu „ścigana za przestępstwo”. Władze chcą tylko z panią porozmawiać. Stąd te poszukiwania. Proszę ze mną. Amelia rozejrzała się wokół. Ucieczka nie wchodziła w grę. Teren był pilnowany przez roboty strażnicze i co najmniej jednego mundurowego policjanta – człowieka. Nagle zauważyła Juliana – ubranego w mundur, ukrytego za filarem. Przyłożył palec do ust. – Pójdę z panem – powiedziała – ale robię to wbrew mojej woli i spotkamy się w sądzie. – Mam taką nadzieję – odparł major, prowadząc ją w kierunku terminalu. – To moje naturalne środowisko. Minęli Juliana, który ruszył za nimi. Przeszli przez terminal i podeszli do pierwszej z czekających przed dworcem taksówek. – Dokąd jedziemy? – Złapać pierwszy samolot do Houston. Otworzył drzwiczki i pomógł jej wsiąść, niezbyt delikatnie. – Majorze Ingram – powiedział Julian. Zagadnięty obrócił się, będąc już jedną nogą w taksówce. – Sierżancie? – Pański lot został odwołany. – Julian trzymał w ręce mały czarny pistolet. Broń wystrzeliła prawie bezgłośnie. Julian złapał padającego Ingrama i udał, że pomaga mu wsiąść do taksówki. – 1236 Grand Street – powiedział, płacąc kuponem z książeczki Ingrama. Schował kartki do kieszeni i zamknął drzwi. – Po powierzchni, proszę. – Miło cię widzieć – powiedziała, z trudem zachowując spokój. – Znamy kogoś w Omaha? – Znamy kogoś, kto parkuje na Grand Street. Kiedy samochód zygzakiem przedzierał się przez miasto, Julian wypatrywał ogona. Na tych pustych ulicach bez trudu zauważyliby, gdyby ktoś ich śledził. Kiedy wjechali na Grand Street, odwrócił się i spojrzał przed siebie. – Ten czarny lincoln za następnym skrzyżowaniem. Zaparkuj obok. Wysiadamy. – Jeśli dostanę mandat za nieprawidłowe parkowanie, zostanie potrącony z pańskiego rachunku, majorze Ingram. – Zrozumiałem. Zatrzymali się obok wielkiej czarnej limuzyny z tabliczkami rejestracyjnymi Dakoty Północnej i lustrzanymi szybami. Julian wysiadł z taksówki i przeniósł Ingrama na tylne siedzenie lincolna. Wyglądał jak żołnierz pomagający pijanemu koledze. Amelia poszła za nimi. Za kierownicą siedział groźnie wyglądający, siwowłosy mężczyzna w koloratce, a obok niego Marty Larrin. – Marty! – Do usług. Czy to ten człowiek przyniósł ci nakaz? – Amelia kiwnęła głową. Kiedy samochód ruszył, Marty wyciągnął rękę do Juliana. – Pokaż mi jego legitymację. Julian podał mu pękaty portfel. – Blaze, poznaj ojca Mendeza, byłego franciszkanina i pensjonariusza więzienia o zaostrzonym rygorze w Raiford. Mówiąc to, w świetle deski rozdzielczej przeglądał zawartość portfela. – Doktor Harding, jak sądzę. – Mendez uniósł dłoń w pozdrowieniu, drugą ręką trzymając kierownicę przestawionego na ręczne sterowanie pojazdu. Komputer zapiszczał, gdy przejechali kolejne skrzyżowanie. Mendez puścił kierownicę i rzekł: – Jesteśmy w domu. – To irytujące – mruknął Marty i włączył oświetlenie kabiny. – Sprawdź mu kieszenie. Zobacz czy ma przy sobie kopię rozkazu. – Podniósł portfel do światła i przyjrzał się zdjęciu mężczyzny z owczarkiem alzackim. – Ładny pies. Żadnych rodzinnych zdjęć. – Nie nosi obrączki – zauważyła Amelia. – Czy to ważne? – Upraszcza sprawę. Czy ma łącze? Amelia obmacała potylicę nieprzytomnego, a Julian przetrząsnął mu kieszenie. – Treska. – Oderwała ją z nieprzyjemnym trzaskiem. – Tak, ma łącze. – To dobrze. Julianie, znalazłeś rozkazy? – Nie. Tylko bilet lotniczy dla niego oraz trzech dodatkowych osób – dwóch więźniów i strażnika. – Na kiedy i dokąd? – Dowolny termin, do Waszyngtonu. Priorytet 00. – To wysoki czy niski? – zapytała Amelia. – Najwyższy. Myślę, że może nie będziesz naszym jedynym „kretem”, Julianie. Przyda nam się ktoś w Waszyngtonie. – On? – zdziwił się Julian. – Po tym jak przez kilka tygodni będzie podłączony z Dwudziestką... Potraktujemy to jako sprawdzian skuteczności tego procesu. Nie wiedzieli, jak trudny będzie ten sprawdzian. NIE ZABRALIŚMY KAJDANEK ani niczego takiego, więc kiedy w połowie drogi do Świętego Bartłomieja facet zaczął się poruszać, wpakowałem mu następny pocisk usypiający. Szukając papierów, znalazłem AK 101 – niewielki rosyjski pistolet na strzałki, będący ulubioną bronią zabójców. Ładny kawałek żelaza. Chociaż ta broń była teraz bezpiecznie zamknięta w schowku na rękawiczki, nie miałem ochoty wdawać się w pogawędki z mężczyzną. Pewnie znał sto sposobów, żeby zabić mnie jednym palcem. Okazało się, że byłem bliski prawdy. Kiedy zawieźliśmy go do Świętego Bartłomieja, przywiązaliśmy do krzesła, ocuciliśmy i połączyliśmy jednostronnie z Martym, dowiedzieliśmy się, że był agentem specjalnym wywiadu, przydzielonym do Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego. Nie znaleźliśmy nic więcej poza wspomnieniami z dzieciństwa i młodości oraz encyklopedycznej wiedzy obejmującej najrozmaitsze metody zabijania. Nie został poddany selektywnemu transferowi ani wymazaniu pamięci, jakie według Marty’ego było mi niezbędne do odegrania roli „kreta”. Był to po prostu efekt głębokiej hipnozy, który nie utrzyma się długo po połączeniu z Dwudziestką. Do tego czasu i on, i my wiedzieliśmy tylko, w którym pokoju w Pentagonie miał złożyć raport. Kazano mu znaleźć i doprowadzić Amelię – albo zabić ją i siebie, gdyby znalazł się w rozpaczliwej sytuacji. Wiedział o niej tylko tyle, że wraz z innym naukowcem odkryła potężną broń, która mogłaby zapewnić zwycięstwo Ngumim, gdyby wpadła w niepowołane ręce. Dziwnie do tego podchodzili. My używaliśmy metaforycznego „naciśnięcia guzika”, lecz – oczywiście – aby doprowadzić projekt „Jupiter” do ostatecznej, katastrofalnej fazy, potrzebny był zespół naukowców wykonujących szereg skomplikowanych czynności w ściśle określonej kolejności. Teoretycznie ten proces można by zautomatyzować, po przeprowadzeniu kilku prób. Tyle, że po pierwszej próbie nie pozostałby już nikt, kto mógłby wykonać następne. A więc ktoś z kolegium redakcyjnego „Astrophysical Journal” był powiązany z wojskiem – żadna niespodzianka. Tylko czy redakcja odrzuciła artykuł w wyniku nacisków z góry, czy też znalazła jakiś błąd w naszym rozumowaniu? Pragnąłem wierzyć, że gdyby rzeczywiście obalili naszą teorię, to nie mieliby powodu ścigać Amelii, a zapewne i Petera. Może jednak wywiad postanowił pozbyć się ich na wszelki wypadek. Wciąż powtarzają, że trwa wojna. Oprócz połączonej dwójki, było nas w sali konferencyjnej jeszcze czworo: Amelia i ja, Mendez i Megan Orr – lekarka, która zbadała Ingrama i podała mu środek otrzeźwiający. Dochodziła trzecia rano, ale nikomu z nas nie chciało się spać. Marty rozłączył się i wyjął wtyk z głowy Ingrama. – No? – zapytał. – To mnóstwo informacji – rzekł Ingram i spojrzał na swoje związane ręce. – Lepiej by mi się myślało, gdybyście mnie rozwiązali. – Co o tym myślisz? – zapytałem Marty’ego. – Nadal jesteś uzbrojony? Pokazałem mu pistolet usypiający. – Mniej więcej. – Możemy go rozwiązać. W innych okolicznościach mógłby nam sprawić kłopoty, ale nie w zamkniętym pomieszczeniu, obserwowany przez uzbrojonego strażnika. – No, nie wiem – powiedziała Amelia. – Może powinniśmy zaczekać aż przejdzie przez tę procedurę oświecająco–łagodzącą. Wygląda na niebezpiecznego człowieka. – Poradzimy sobie z nim – rzekł Mendez. – To ważne aby porozmawiać z nim zaraz po pierwszym kontakcie – dodał Marty. – Zna fakty, ale jeszcze nie jest z nimi związany emocjonalnie. – Być może... – powiedziała Amelia. Marty rozwiązał go i usiadł. – Dziękuję – rzekł Ingram, rozcierając przeguby. – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć... Wszystko wydarzyło się tak szybko, że nie potrafiłbym tego opisać, dopóki nie obejrzałem nagrania z umieszczonej pod sufitem kamery. Ingram lekko uniósł się na krześle, jakby obracając się do mówiącego Marty’ego. W rzeczywistości szykował się do ataku. Gwałtownym ruchem, godnym olimpijczyka akrobaty, wyskoczył w powietrze i trafił czubkiem buta w brodę Marty’ego. Potem wykonał przewrót w przód, zmierzając w kierunku stołu, za którym siedziałem z nie wycelowanym pistoletem w ręce. Zdążyłem wystrzelić raz, na oślep, zanim obiema nogami kopnął mnie w pierś, łamiąc dwa żebra. Złapał pistolecik w powietrzu, przetoczył się po stole, uderzył stopami o podłogę i natychmiast wykonał iście baletowy obrót, kopiąc mnie w szyję. Pewnie celował w moją skroń, ale nikt nie jest doskonały. Niewiele widziałem z podłogi, ale usłyszałem słowa Marty’ego: – Nic z tego. Potem straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, znów siedziałem na krześle, a Megan Orr wyjmowała igłę z mojego przedramienia. Jakiś mężczyzna, którego znałem, ale nie pamiętałem jego nazwiska, robił to samo Amelii... Lobell, Marc Lobell – jedyny z Dwudziestki, z którym jeszcze nie byłem połączony. To było tak, jakbyśmy cofnęli się w czasie o kilka minut i mogli zacząć od nowa. Wszyscy wrócili na poprzednie miejsca, a Ingram ponownie został związany. Tylko kłuło mnie w piersiach przy każdym oddechu i nie wiedziałem, czy zdołam mówić. – Meg – wychrypiałem. – Doktorze Orr? – Odwróciła się do mnie. – Mogę do pani zajść, kiedy to się skończy? Chyba złamał mi żebro lub dwa. – Chce pan pójść ze mną do gabinetu? Pokręciłem głową, przy czym zabolała mnie szyja. – Chcę usłyszeć, co ten drań ma do powiedzenia. Marc stał w otwartych drzwiach. – Dajcie mi pół minuty na zajęcie stanowiska. – W porządku. Megan podeszła do Ingrama, który jako jedyny nadal był nieprzytomny, i czekała. – Marc obserwuje wszystko z sąsiedniego pokoju – wyjaśnił Mendez. – W ciągu kilku sekund może napełnić tę salę gazem usypiającym. To niezbędny środek ostrożności w kontaktach z obcymi. – A więc naprawdę nie jesteście zdolni do użycia przemocy – powiedziała Amelia. – Ja jestem – mruknąłem. – Macie coś przeciwko temu, żebym kopnął go kilka razy, zanim go obudzicie? – Prawdę mówiąc, możemy się bronić. Jednak nie wyobrażam sobie, że mógłbym być napastnikiem. – Mendez spojrzał na mnie. – Julian trafił w nasz słaby punkt. Gdyby naprawdę zaatakował tego człowieka, niewiele mógłbym zrobić. – A gdyby zaatakował kogoś z Dwudziestki? – zapytał Marty. – Znasz odpowiedź na to pytanie. Wówczas byłaby to samoobrona. Atakowałby mnie. – Mogę? – zapytała Megan. Mendez kiwnął głową, a ona zrobiła Ingramowi zastrzyk. Ocknął się, instynktownie szarpiąc więzy, ale po dwóch szarpnięciach zrezygnował. – Szybko działający środek, cokolwiek to było. – Spojrzał na mnie. – Mógłbym cię zabić, wiesz to. – Akurat. Dałeś z siebie wszystko, na co cię stać. – Lepiej żebyś nigdy się nie dowiedział, na co mnie stać. – Panowie – przerwał nam Mendez – nikt nie przeczy, że jesteście najniebezpieczniejszymi ludźmi w tym pokoju... – Wcale nie – rzekł Ingram. – To wy jesteście najniebezpieczniejszymi ludźmi na świecie. Może w całej historii. – Rozważaliśmy taką możliwość – rzekł Marty. – To rozważcie lepiej. Z waszej winy ludzka rasa wymrze w ciągu kilku pokoleń. Jesteście potworami. Jak istoty z innej planety, pragnące naszej zguby. Marty odparł z szerokim uśmiechem: – Taka metafora nie przyszła mi do głowy. W rzeczywistości, jedyne co chcemy zniszczyć, to ludzką skłonność do samozagłady. – Nawet gdyby się wam udało – a wcale nie jestem tego pewny – co to da, jeśli przestaniemy być ludźmi? – Czy on wie – zapytałem – skąd ten pośpiech? – Nie zna szczegółów – odparł Marty. – Chodzi o „cudowną broń”, cokolwiek to jest. Widzieliśmy ich wiele od 1945 roku. – Wcześniej – poprawił Mendez. – Samolot, czołg, gaz bojowy. Tylko że ta jest trochę groźniejsza. Odrobinę cudowniejsza. – I ty za nią stoisz – powiedział, z dziwnym szacunkiem spoglądając na Amelię. – A oni wszyscy, cała Dwudziestka, wiedzą o tym. – Nie wiem, co oni wiedzą – odparła. – Nie łączyłam się z nimi. – Ty jednak wkrótce się połączysz – powiedział mu Mendez. – Wtedy wszystko zrozumiesz. – Podłączanie kogoś wbrew jego woli jest przestępstwem federalnym. – Rzeczywiście. Nie sądzę, aby władze rozbawił fakt, że uśpiliśmy kogoś i porwaliśmy. A potem związaliśmy go i przesłuchiwaliśmy. – Możecie mnie rozwiązać. Widzę, że wszelki opór byłby daremny. – Nie ma mowy – rzekł Marty. – Jesteś trochę za szybki i za dobry. – Związany, nie odpowiem na żadne pytania. – Och, sądzę, że odpowiesz, tak czy inaczej. Megan? Podniosła automatyczną strzykawkę i obróciła tarczę na boku o dwa stopnie podziałki. – Powiedz tylko kiedy, Marty. – I z uśmiechem wyjaśniła Ingramowi: – Tazlet F–3. – O, to naprawdę nielegalne. – Ojej. Będą musieli nas odciąć i powiesić ponownie. – To wcale nie jest zabawne. W jego głosie słychać było skrywany lęk. – Myślę, że on wie o efektach ubocznych – powiedziała Megan. – Są długotrwałe. Powodują ogromny spadek wagi ciała. Zrobiła krok w kierunku Ingrama, który szarpnął się w więzach. – W porządku. Będę mówił. – Będzie kłamał – ostrzegłem. – Możliwe – rzekł Marty. – Dowiemy się o tym, kiedy go podłączymy. Powiedziałeś, że jesteśmy najniebezpieczniejszymi ludźmi na świecie i doprowadzimy do zagłady ludzkiej rasy. Może zechciałbyś rozwinąć to stwierdzenie? – Gdyby się wam udało, w co bardzo wątpię. Zmienicie znaczną część naszych, poczynając od góry, a wówczas Ngumi lub ktoś inny przejmie władzę i to będzie koniec waszego eksperymentu. – Zmienimy także Ngumich. – Niewielu i nie dostatecznie szybko. Ich dowództwo jest zbyt rozproszone. Gdybyście zmienili wszystkich południowoamerykańskich Ngumich, Afrykańscy pożarli by ich i przejęli władzę. Rasistowskie poglądy, pomyślałem, ale trzymałem język za moimi zębami ludożercy. – I uważasz – drążył Mendez – że gdyby nam się udało, byłoby jeszcze gorzej? – Oczywiście! Po przegranej wojnie można się pozbierać i znów walczyć. Natomiast utrata zdolności do walki... – Przecież nie będzie z kim walczyć – powiedziała Megan. – Nonsens. Tego nie da się zrobić ze wszystkimi. Wystarczy, że ten proces nie obejmie jednej tysięcznej części społeczeństwa, a ci ludzie uzbroją się i przejmą władzę. A wy będziecie musieli wydać im klucze do miast i robić co każą. – To nie jest takie proste – odparł Mendez. – Umiemy się bronić, nie zabijając. – Jak? W taki sam sposób jak przede mną? Usypiając wszystkich i wiążąc? – Jestem pewny, że we właściwym czasie opracujemy odpowiednią strategię. W końcu będziemy dysponowali wieloma takimi umysłami jak twój. – Ty jesteś żołnierzem – powiedział do mnie – i godzisz się na coś takiego? – Nie zostałem żołnierzem z własnej woli. I nie wyobrażam sobie, żeby pokój mógł być gorszy od tej wojny, którą prowadzimy. Potrząsnął głową. – Przekabacili cię. Twoja opinia się nie liczy. – Prawdę mówiąc – rzekł Marty – on dobrowolnie opowiedział się po naszej stronie. Nie przechodził przez ten proces. Ja też nie. – A więc tym większymi jesteście głupcami. Wyeliminujcie potrzebę współzawodnictwa, a przestaniecie być ludźmi. – Odczuwamy potrzebę współzawodnictwa – wyjaśnił Mendez. – Jak najbardziej. Ellie i Megan zawzięcie grają w piłkę ręczną. Większość z nas nie jest już tak sprawna z powodu podeszłego wieku, ale rywalizujemy umysłowo w sposób, jakiego nie potrafisz pojąć. – Mam łącze. Znam to – szachy świetlne i trójwymiarowe go. Nawet wy musicie wiedzieć, że to nie to samo. – Pewnie, że nie. Byłeś podłączony, ale zbyt krótko, by zrozumieć reguły naszej gry. – Ja mówię o stawce, nie o regułach! Wojna jest okrutna i straszna, ale takie jest życie. Inne gry są tylko grami. Wojna jest rzeczywistością. – Jesteś przeżytkiem, Ingram – powiedziałem. – Chciałbyś pomalować ciało na wojenne barwy i rozbijać łby maczugą. – Jestem tym, kim jestem. Nie wiem tylko, kim ty jesteś, oprócz zdrajcy i tchórza. Nie będę udawał, że mnie nie wkurzył. Miałem szczerą ochotę porozmawiać z nim w cztery oczy i stłuc go na miazgę. A on właśnie tego chciał: gdyby tylko miał okazję, na pewno wyprułby mi flaki. – Przepraszam – powiedział Marty i postukał w prawy kolczyk, żeby odebrać wiadomość. Po chwili potrząsnął głową. – Otrzymał rozkazy z samej góry. Nie wiadomo, kiedy oczekują go z powrotem. – Jeśli nie wrócę za dwie... – Och, zamknij się. – Marty skinął na Megan. – Uśpij go. Im prędzej go podłączymy, tym lepiej. – Nie musicie mnie usypiać. – Musimy przejść do innej części budynku. Wolę cię uśpić niż ryzykować. Megan przestawiła tarczę strzykawki i wstrzyknęła mu środek. Ingram przez kilka sekund mierzył ją wyzywającym spojrzeniem, a potem oklapł. Marty wyciągnął rękę, żeby go rozwiązać. – Zaczekaj pół minuty – poprosiła Megan. – Może udawać. – To nie jest ten sam środek co poprzednio? – zapytałem, pokazując pistolet. – Nie, tego dostał już za dużo jak na jeden dzień. Ten nie działa tak szybko, ale też nie ma tak poważnych efektów ubocznych. – Wyciągnęła rękę i mocno uszczypnęła Ingrama w ucho. Nie zareagował. – W porządku. Marty odwiązał nieprzytomnemu lewe ramię, które natychmiast sięgnęło do jego gardła, ale dotarło tylko do połowy drogi i opadło. Wargi poruszyły się, ale usta pozostały zamknięte. – Twardy gość. Po chwili wahania, Marty odwiązał Ingrama od krzesła. Wstałem, żeby pomóc go przenieść, ale skrzywiłem się, czując przeszywający ból w piersiach. – Siadaj – rozkazała Megan – i nie podnoś nawet ołówka, dopóki cię nie zbadam. Wszyscy wyszli, niosąc Ingrama, zostawiając Amelię i mnie samych. – Pozwól mi na to spojrzeć – powiedziała, rozpinając mi koszulę. W dolnej części klatki piersiowej miałem zaczerwienienie, które już zaczęło ciemnieć, przybierając siną barwę. Nie dotknęła go. – Mógł cię zabić. – Nas oboje. Jak się czujesz jako poszukiwana, żywa lub martwa? – Paskudnie. Mogli wysłać więcej takich jak on. – Powinienem to przewidzieć – mruknąłem. – Przecież znam sposób myślenia wojskowych. W końcu sam jestem jednym z nich. Delikatnie pogładziła mnie po ramieniu. – A my obawialiśmy się tylko reakcji innych naukowców. To nawet zabawne. Gdybym w ogóle zastanawiała się nad ewentualną reakcją, zakładałabym, że ludzie uznają słuszność naszych argumentów i będą zadowoleni, że w porę dostrzegliśmy niebezpieczeństwo. – Sądzę, że tak zareaguje większość ludzi, nawet wojskowych. Tyle, że jako pierwsze dowiedziały się o tym zupełnie niewłaściwe osoby. – Jastrzębie. – Skrzywiła się. – Czyżby szpiedzy czytali biuletyny naukowe? – Teraz, po fakcie, taki obrót sytuacji wydaje się nieunikniony. Wystarczy by komputer rutynowo wyszukiwał kluczowe słowa w plikach tekstowych, przesyłanych do periodyków publikujących prace z zakresu nauk ścisłych i niektórych dziedzin nauk technicznych. Jeśli coś wydaje się mieć militarne zastosowanie, sprawdzają to i pociągają za sznurki. – I zabijają autorów? – Raczej powołują do wojska. Każą im pracować dla siebie. W naszym przypadku – a raczej twoim – musieli sięgnąć po drastyczne środki. Ta broń jest tak potężna, że nie można jej użyć. – A więc po prostu ktoś podniósł słuchawkę i wydał rozkaz zlikwidowania Petera i mnie? Zagwizdała na autobarek i poprosiła o wino. – No cóż, Marty dowiedział się od niego, że miał cię zabić tylko w ostateczności. Peter zapewne jest teraz w Waszyngtonie, w pomieszczeniu podobnym do tego. Nafaszerowany Tazletem F–3, potwierdza to, co i tak już wiedzą. – W takim razie wiedzą o tobie. Raczej trudno będzie ci przeniknąć w roli „kreta” do Portobello. Barek przyniósł nam wino. Pijąc je, spoglądaliśmy na siebie i myśleliśmy o tym samym: będę bezpieczny tylko wtedy, jeśli Peter zmarł, zanim zdążył im o mnie powiedzieć. Weszli Marty z Mendezem. Usiedli naprzeciw nas. Marty masował sobie skronie. – Będziemy musieli działać szybko. W jakiej części cyklu jest twój pluton? – Są podłączeni od dwóch dni. Od wczoraj z żołnierzykami. – Zastanowiłem się. – Zapewne nadal są w Portobello. Ćwiczą w Pedropolis z nowym dowódcą plutonu. – W porządku. Najpierw muszę sprawdzić, czy mój ulubiony generał może przedłużyć im okres ćwiczeń. Pięć lub sześć dni powinno wystarczyć. Jesteś pewny, że ta linia jest bezpieczna? – Całkowicie – rzekł Mendez. – W przeciwnym razie wszyscy bylibyśmy już w mundurach lub w więzieniu, włącznie z tobą. – Tak więc zyskamy prawie dwa tygodnie. Mnóstwo czasu. W ciągu dwóch lub trzech dni mogę zmodyfikować Julianowi pamięć. I postaram się o rozkaz, zgodnie z którym ma oczekiwać w Budynku 31 na resztę plutonu. – Przecież nie wiemy, czy powinien tam iść – zaprotestowała Amelia. – Jeśli ludzie, którzy wysłali za mną Ingrama. schwytali Petera i zmusili go do mówienia, to dowiedzieli się, że Julian był współautorem artykułu. Złapią go, gdy tylko stawi się na służbę. Uścisnąłem jej dłoń. – Muszę podjąć to ryzyko. Postaraj się., żeby nie mogli dowiedzieć się ode mnie o tym miejscu. Marty w zadumie pokiwał głową. – Modyfikacja twojej pamięci to rutynowy zabieg. Chociaż wiąże się z tym pewien problem... Przed twoim powrotem do Portobello musimy wymazać ci wspomnienia związane z projektem. „Jupiter”. Jeśli jednak dowiedzieli się o tobie od Petera i schwytają cię, znalazłszy dziurę w twojej pamięci, zrozumieją, że skasowano ci część wspomnień. – Może moglibyście to powiązać z próbą samobójstwa? – spytałem. – Jefferson proponował, że wymaże mi część wspomnień. Może upozorujecie, że tak się właśnie stało? – Może. Nie jestem pewny. Mogę? – Marty nalał sobie trochę wina do plastikowego kubka. Zaproponował trunek Mendezowi, który odmownie pokręcił głową. – Niestety, nie jest to proces addycyjny. Mogę usuwać wspomnienia, lecz nie zdołam zastąpić ich fałszywymi. – Upił łyk. – Mamy jednak pewną możliwość, dzięki temu, że Jefferson jest po naszej stronie. Bez trudu możemy upozorować, że wymazał zbyt wiele, łącznie z tym tygodniem, który spędziłeś w Waszyngtonie. – To wygląda coraz gorzej – stwierdziła Amelia. – Chcę powiedzieć, że nic nie wiem o tych implantach, ale gdyby przeciwnik połączył się z tobą, Mendezem lub Jeffersonem, to chyba cały plan ległby w gruzach? – Skoro o tym mowa – powiedziałem. – Potrzebna nam trucizna. – Nie mogę żądać od ludzi, żeby popełniali samobójstwo. Nie jestem pewny, czy sam byłbym do tego zdolny. – Nawet po to, by ocalić wszechświat? – Chciałem być sarkastyczny, ale zabrzmiało to dość kategorycznie. Marty lekko pobladł. – Oczywiście, masz rację. Powinienem przynajmniej zapewnić taką możliwość. Nam wszystkim. Mendez powiedział: – Sytuacja nie jest aż tak dramatyczna, ale przeoczyliśmy pewien dość prosty sposób zyskania na czasie. Powinniśmy się przeprowadzić. Trzysta kilometrów na północ i znajdziemy się w neutralnym kraju. Dobrze się zastanowią, zanim wyślą morderców do Kanady. Wszyscy rozważaliśmy to przez chwilę. – Sam nie wiem – rzekł Marty. – Rząd Kanady nie będzie miał żadnych powodów, aby nas chronić. Jakaś rządowa agenda wystąpi o nakaz ekstradycji i nazajutrz znajdziemy się w kajdankach w Waszyngtonie. – Meksyk – powiedziałem. – Kanada nie jest wystarczająco skorumpowana. Zabierzcie nanofakturę do Meksyku, a będziecie mogli kupić sobie milczenie. – Racja! – przytaknął Marty. – Ponadto w Meksyku jest mnóstwo klinik, w których można wszczepiać łącza i modyfikować pamięć. – Tylko jak zamierzacie przetransportować tam nanofakturę? – spytał Mendez. – Waży ponad tonę, nie mówiąc już o tych stertach surowców, którymi się żywi. – Możecie wykorzystać ją do stworzenia ciężarówki? – zapytałem. – Nie sądzę. Nie wyprodukuje niczego, co ma średnicę większą niż siedemdziesiąt dziewięć centymetrów. Teoretycznie moglibyśmy zrobić ciężarówkę, ale musielibyśmy złożyć ją z setek części. Potrzebowalibyśmy do tego ze dwóch mechaników i dobrze wyposażonego warsztatu. – Dlaczego nie mielibyśmy jej ukraść? – podsunęła cicho Amelia. – Armia ma mnóstwo ciężarówek. Wasz ulubiony generał potrafi zmieniać rozkazy, awansować i przenosić ludzi. Na pewno może załatwić wam ciężarówkę. – Podejrzewam, że przedmiotami trudniej manipulować niż informacjami – rzekł Marty. – Mimo wszystko warto spróbować. Czy ktoś z was potrafi prowadzić? Wszyscy popatrzyliśmy po sobie. – Czterech z Dwudziestki umie – rzekł Mendez. – Ja nigdy nie prowadziłem ciężarówki, ale to chyba nie różni się tak bardzo od kierowania samochodem osobowym. – Maggie Cameron była szoferem – przypomniałem sobie informację uzyskaną w trakcie połączenia. – Jeździła po Meksyku. Ricci nauczył się jeździć w wojsku, prowadząc wojskowe pojazdy. Marty powoli podniósł się z krzesła. – Zaprowadź mnie do telefonu, Emilio. Zobaczymy, co generał może zrobić w tej sprawie. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła zasapana Unity Han. – Powinniście się czegoś dowiedzieć. Gdy tylko połączyliśmy się z nim dwukierunkowo, dowiedzieliśmy się, że... ten człowiek, Peter, nie żyje. Zabili go z zimną krwią, z powodu tego, co wiedział. Amelia przycisnęła dłoń do ust i spojrzała na mnie. Miała łzy w oczach. – Doktor Harding... – Zawahała się. – Pani też miała umrzeć, gdy tylko Ingram upewniłby się, że zniszczyła pani dokumenty. Marty pokręcił głową. – To mi nie wygląda na robotę Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego. – Ani wywiadu wojskowego – wyjaśniła Unity. – Ingram należy do sekty Enderów. Są ich tysiące, we wszystkich agendach rządowych. – Jezu – powiedziałem. – A teraz wiedzą, że ich proroctwo może się ziścić. INGRAM UJAWNIŁ, ŻE OSOBIŚCIE ZNAŁ tylko trzech innych członków sekty „Młot Boży”. Dwaj z nich byli jego współpracownikami z Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego: cywilna sekretarka pracująca w biurze Ingrama w Chicago oraz jego kolega, który pojechał do St. Thomas zabić Petera Blankenshipa. Trzecią osobą był człowiek znany mu jedynie jako Ezechiel, który pojawiał się raz czy dwa razy w roku, przynosząc rozkazy. Ezechiel twierdził, że „Młot Boży” ma tysiące członków umieszczonych w agendach rządowych i w przemyśle, głównie w wojsku i policji. Ingram zamordował czterech mężczyzn i dwie kobiety. Wszystkie ofiary oprócz jednej (męża kobiety naukowca, którą kazano mu zabić) pracowały w wojskowości. Zawsze działał daleko od Chicago i w większości przypadków udało mu się upozorować śmierć z przyczyn naturalnych. W jednym przypadku, zgodnie z rozkazem, zgwałcił ofiarę i w specyficzny sposób okaleczył zwłoki, żeby zabójstwo wyglądało na dzieło seryjnego mordercy. Nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Posłał do piekła niebezpiecznych grzeszników. Szczególnie spodobało mu się kaleczenie ofiary i to, co przy tym czuł. Miał nadzieję, że Ezechiel zleci mu jeszcze jedno podobne zadanie. Łącze zainstalowano mu przed trzema laty. Inni Enderowie nie aprobowali tego, tak samo jak on nie aprobował ich hedonistycznego stylu życia. Wykorzystywał łącze tylko w świątyniach, traktując je jako doświadczenie religijne. Jedna z zabitych przez niego osób była operatorem stabilizującym emocje oddziału, tak jak Candi. Julian przypomniał sobie tych ludzi, być może Enderów, którzy zgwałcili Arly i pozostawili ją, żeby umarła. A także napotkanego przed sklepem spożywczym, uzbrojonego w nóż Endera. Czy byli tylko szaleńcami, czy też wykonywali czyjeś polecenia? A może jedno i drugie? NASTĘPNEGO RANKA POŁĄCZYŁEM SIĘ z tym draniem na godzinę – pięćdziesiąt dziewięć minut za długo. Scoville był przy nim chłopczykiem z chóru. Musiałem oderwać się od tego wszystkiego. Włożyliśmy z Amelią stroje kąpielowe i pojechaliśmy na rowerach na plażę. W męskiej szatni dwaj mężczyźni rzucali mi dziwnie wrogie spojrzenia. Podejrzewam, iż rzadko widywano tu czarnych. A może rowerzystów. Niewiele pływaliśmy, gdyż woda była zbyt słona, o tłustawym metalicznym posmaku i zaskakująco zimna. Z jakiegoś powodu miała zapach peklowanej szynki. Pobrodziliśmy w niej, a potem przez chwilę spacerowaliśmy po pustej plaży, dygocząc z zimna. Biały piasek najwidoczniej został tu nawieziony. Po drodze jechaliśmy po prawdziwej powierzchni krateru, przypominającej ciemnoniebieskie szkło. Piasek pod nogami był zbyt sypki i skrzypiał. To było naprawdę niezwykłe w porównaniu z teksańskimi plażami Padre Island i Matagordy, gdzie spędzaliśmy wakacje. Żadnych mew, muszli, krabów. Tylko wielki okrągły staw z zasadową wodą. Jezioro stworzone przez prymitywne bóstwo, powiedziała Amelia. – Wiem gdzie mogłoby znaleźć kilka tysięcy wyznawców – zauważyłem. – Śnił mi się – powiedziała. – Śniło mi się, że dopadł mnie, tak jak tę, o której mi mówiłeś. Zawahałem się. – Chcesz o tym porozmawiać? Rozpłatał ofiarę od pępka po krocze, a potem wyciął jej krzyż na środku tułowia, jako dekorację po poderżnięciu gardła. Amelia machnęła ręką. – Rzeczywistość jest bardziej przerażająca od snu. Jeśli choć część tego, co nam przekazał, jest prawdą. – Tak. Rozważaliśmy taką możliwość, że było ich tylko kilku, na przykład czterech nawiedzonych spiskowców. Jednak Ingram miał dostęp do wszystkiego: informacji, pieniędzy, kredytów rozrywkowych i takich gadżetów jak AK 101. Tego ranka Marty miał porozmawiać ze znajomym generałem. – To przerażające, że oni są w znacznie lepszej sytuacji niż my. Moglibyśmy zdemaskować i przesłuchać nawet tysiąc Enderów i nie znaleźć tego, który był w to zamieszany. Tymczasem wystarczy by oni połączyli się z którymkolwiek z was, a dowiedzą się wszystkiego. Skinąłem głową. – Dlatego musimy działać szybko. – Powinniśmy wynieść się stąd. Kiedy ustalą miejsce pobytu jego lub Jeffersona, będziemy ugotowani. – Amelia przystanęła. – Usiądźmy tu. Po prostu posiedźmy przez kilka minut. To może być ostatnia okazja. Skrzyżowała nogi w kostkach i przyjęła pozycję kwiatu lotosu. Ja usiadłem mniej zgrabnie. Trzymaliśmy się za ręce i patrzyliśmy na poranną mgłę, snującą się nad trupio szarą wodą. MARTY PRZEKAZAŁ GENERAŁOWI to, czego dowiedzieli się od Ingrama o „Młocie Bożym”. Oficer powiedział, że to brzmi jak bajka, ale obiecał przeprowadzić dyskretne śledztwo. Znalazł też dla nich dwa pojazdy z demobilu, które dostarczono po południu: potężną ciężarówkę i szkolny autobus. Zmienili rzucającą się w oczy wojskową zieleń na jasnoniebieski kościelny kolor i na obu pojazdach namalowali napis „DOM ŚWIĘTEGO BARTŁOMIEJA”. Załadunek nanofaktury był prawdziwym wyzwaniem. Ekipa, która przywiozła ją przed wieloma laty, umieściła ją w piwnicy korzystając z dwóch podnośników, rampy i wyciągarki. Teraz kazano maszynie stworzyć kopie tego sprzętu i po poszerzeniu trzech otworów drzwiowych, po całym dniu ciężkiej pracy zdołano załadować ją na skrzynię ciężarówki. W międzyczasie przerobiono szkolny autobus tak, aby Ingram i Jefferson mogli być stale połączeni, co wymagało zdemontowania foteli i zastąpienia ich łóżkami, jak również zainstalowania sprzętu zapewniającego pokarm, wodę i załatwianie potrzeb fizjologicznych. Ci dwaj byli przez cały czas połączeni z dwoma osobami z Dwudziestki lub z Julianem, którzy zmieniali się co cztery godziny. Julian i Amelia pełnili rolę niewykwalifikowanej siły roboczej. Zdemontowali ostatni rząd siedzeń w autobusie i zrobili prowizoryczną ramę na łóżka. Spoceni, tłukli moskity przy ostrym świetle lamp, kiedy do autobusu wpadł Mendez, podwijając rękawy. – Julianie, ja cię zastąpię. Dwudziestka chce się z tobą połączyć. – Chętnie. – Julian wstał i przeciągnął się, aż zatrzeszczało mu w stawach. – Co się stało? Czyżby Ingram dostał ataku serca? – Nie, potrzebują kilku praktycznych informacji o Portobello. Jednokierunkowe połączenie, ze względów bezpieczeństwa. Amelia odprowadziła Juliana spojrzeniem. – Boję się o niego. – Ja boję się o nas wszystkich. – Wyjął z kieszeni spodni fiolkę, otworzył ją i wytrząsnął na dłoń jedną kapsułkę. Lekko drżącą ręką podał ją Amelii. Spojrzała na srebrzystą kulkę. – Trucizna. – Marty mówi, że działa niemal natychmiastowo i nieodwracalnie. Enzym blokujący czynności kory mózgowej. – Wygląda jak szklany paciorek. – To rodzaj plastiku. Trzeba go rozgryźć. – A jeśli się go połknie? – Potrwa to dłużej. Chodzi o to... – Wiem, o co chodzi. – Schowała kapsułkę do kieszeni bluzki i zapięła ją. – Co Dwudziestka chce wiedzieć o Portobello? – Dokładniej mówiąc, o Panama City. Obozie jeńców wojennych i bazie w Portobello. – Co chcecie zrobić z tysiącami wrogo usposobionych jeńców? – Zmienić ich w przyjaciół. Podłączyć ich wszystkich razem na dwa tygodnie i „zhumanizować”. – A potem wypuścić? – Och, nie. – Mendez uśmiechnął się i spojrzał w kierunku domu. – Nawet za kratami nie będą już jeńcami. ODŁĄCZYŁEM SIĘ I PRZEZ CHWILĘ spoglądałem na kwiaty, trochę żałując, że nie było to dwustronne połączenie, a trochę nie. Potem wstałem, potknąłem się i wróciłem do siedzącego przy jednym z piknikowych stołów Marty’ego. Ten był zajęty: kroił cytryny. Miał ich pełną plastikową torbę, trzy pojemniki i ręczną wyciskarkę do soków. – I co o tym sądzisz? – Robisz lemoniadę. – To moja specjalność. Na dnie każdego pojemnika znajdowała się dokładnie odmierzona ilość cukru. Kroił cytryny, a potem odkrawał cienki plasterek ze środka i rzucał go na cukier. Następnie wyciskał sok z obu połówek. Wyglądało na to, że wychodzi mu sześć cytryn na pojemnik. – Sam nie wiem – powiedziałem. – To zuchwały plan. Mam złe przeczucia. – W porządku. – Chcesz się połączyć? – Ruchem głowy wskazałem na stojącą na stole skrzynkę. – Nie. Najpierw mi to powiedz. Własnymi słowami. Usiadłem naprzeciw niego i obracałem w dłoniach cytrynę. – Tysiące ludzi. Wszyscy należący do odmiennej kultury. Ten proces działa, ale wypróbowaliśmy go tylko na dwudziestu Amerykanach – dwudziestu białych Amerykanach. – Nie ma powodu przypuszczać, że miałby być związany z jednym kręgiem kulturowym. – Oni też tak mówią. Tylko że nie ma na to żadnego dowodu. A jeśli stworzymy trzy tysiące niebezpiecznych szaleńców? – Raczej nie. Zgodnie z wszelkimi regułami naukowymi, powinniśmy najpierw sprawdzić to na małej grupie pacjentów, ale nie możemy sobie na to pozwolić. Teraz nie zajmujemy się nauką, lecz polityką. – Skądże – zaprzeczyłem. – Nie ma na to odpowiedniej nazwy. – Inżynierią społeczną? Musiałem się roześmiać. – Nie mówiłbym tego w obecności żadnego inżyniera. To inżynieria za pomocą łomu i młota. Skupił się na cytrynie. – Mimo to przyznasz, że nie ma innego wyjścia. – Coś trzeba zrobić. Jeszcze przed paroma dniami rozważaliśmy możliwości. Teraz suniemy po równi pochyłej, nie mogąc zwolnić ani zawrócić. – To prawda, ale nie robimy tego z własnej woli. Jefferson ustawił nas na skraju równi, a Ingram wepchnął na nią. – Taak. Moja matka mawiała: „Rób cokolwiek, choćby coś złego”. Zdaje się, że wpadliśmy w taki nastrój. Odłożył nóż i spojrzał na mnie. – Ależ nie. Nie całkiem. Zawsze możemy po prostu ujawnić wszystko opinii publicznej. – O projekcie „Jupiter”? – O wszystkim. Prawdopodobnie rząd odkryje, co robimy, i uciszy nas. Moglibyśmy pozbawić go tej możliwości, ujawniając prawdę. Dziwne, że o tym nie pomyślałem. – Jednak nie uzyskalibyśmy jednomyślności. Sam wyliczyłeś, że najwyżej połowa zgodziłaby się na zabieg. A wtedy urzeczywistniłby się koszmar Ingrama: mniejszość owieczek, otoczona przez wilki. – Byłoby jeszcze gorzej – odparł wesoło. – Kto kontroluje media? Zanim pierwszy ochotnik zdążyłby się wpisać na listę, rząd zrobiłby z nas potwory żądne władzy nad światem. Manipulatorów. Złapano by nas i zlinczowano. Skończył wyciskać cytryny i rozlał równe porcje soku do każdego pojemnika. – Zrozum, że zastanawiałem się nad tym przez dwadzieścia lat. Nie da się obejść głównej przeszkody: aby kogoś „zhumanizować”, musimy mu zainstalować łącze, a podłączona dwukierunkowo osoba nie zdoła dochować tajemnicy. Gdybyśmy mieli mnóstwo czasu, moglibyśmy stworzyć organizację o strukturze komórkowej, jaką stosują Enderowie. Modyfikować pamięć każdemu nie należącemu do ścisłego kierownictwa, żeby nikt nie mógł zdradzić mojej czy twojej tożsamości. Jednak zmiany pamięci wymagają wyszkolonego personelu, wyposażenia i czasu. Pomysł „zhumanizowania” jeńców wojennych częściowo ma na celu uprzedzić ewentualne posunięcia rządu, wymierzone przeciwko nam. Zostanie przedstawiony jako sposób utrzymania porządku wśród jeńców, ale potem media „odkryją”, że miał daleko bardziej istotne skutki. Bezduszni mordercy przemienieni w świętych. – Tymczasem to samo zrobimy z operatorami. Na kolejnych zmianach. – Racja – rzekł. – W ciągu czterdziestu pięciu dni. Jak dobrze pójdzie. Obliczenia nie pozostawiały wątpliwości. Sześć tysięcy żołnierzyków, każdy obsługiwany przez trzy piętnastodniowe zmiany. Po czterdziestu pięciu dniach powinniśmy mieć po naszej stronie osiemnaście tysięcy ludzi, plus tysiąc lub dwa tysiące lotników oraz marynarzy, których obejmie ten proces. Ulubiony generał Marty’ego miał ogłosić ogólnoświatowe ćwiczenia, w ramach których niektóre plutony musiały pełnić służbę tydzień lub dwa dłużej. Wystarczy pięć dodatkowych dni by „nawrócić” operatora, ale potem nie można odesłać go do domu. Zmianę zachowania zbyt łatwo dałoby się zauważyć, a pierwszy podłączony zdradziłby naszą tajemnicę. Na szczęście, podłączeni operatorzy natychmiast akceptowali potrzebę zachowania tajemnicy, więc zatrzymanie ich w bazie nie stanowiło żadnego problemu (oprócz żywienia i zakwaterowania wszystkich tych dodatkowych żołnierzy, których generał Marty’ego powołał do ćwiczeń. Nigdy nie zaszkodzi, jeśli żołnierz pobiwakuje sobie przez tydzień lub dwa). W międzyczasie rozgłos wokół cudownego „nawrócenia” jeńców wojennych skłoni opinię publiczną do zaakceptowania naszego następnego kroku. Ostateczny, bezkrwawy przewrót: pacyfiści przejmują kontrolę nad armią, a ta obejmie rządy. Następnie lud – radykalny pomysł! – sam wybiera rząd. – Wszystko to zależy od jednego człowieka – powiedziałem. – Kogoś, kto może żonglować danymi medycznymi, przenosić ludzi, załatwić ciężarówkę i autobus. To wszystko drobiazgi w porównaniu z ogłoszeniem ogólnoświatowych ćwiczeń. W dodatku mających doprowadzić do przewrotu. W milczeniu skinął głową. – Nie dolejesz wody do tej lemoniady? – Dopiero rano. W tym cały sekret. – Założył ręce na piersi. – Natomiast co do prawdziwego sekretu, a mianowicie tożsamości tego człowieka, to jesteś bliski jej odkrycia. – Prezydent? – Zaśmiał się. – Sekretarz obrony? Szef Połączonych Sztabów? – Mógłbyś wywnioskować to ze znanych ci faktów, gdybyś miał schemat organizacyjny. W tym cały problem. Do czasu aż zmodyfikujemy ci pamięć będziemy w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Wzruszyłem ramionami. – Od Dwudziestki wiem o kapsułkach z trucizną. Ostrożnie otworzył brązową fiolkę i wytrząsnął na moją dłoń trzy twarde pigułki. – Po rozgryzieniu jednej w ciągu kilku sekund następuje zanik aktywności kory mózgowej. W twoim i moim przypadku powinno się ją umieścić w szklanym zębie. – W zębie? – Żartowałem. Gdyby jednak schwytali ciebie lub mnie i połączyli się z nami, generał poszedłby pod ścianę i wszystko diabli by wzięli. – Przecież twoje łącze jest jednokierunkowe. Skinął głową. – W moim przypadku musieliby użyć tortur. W twoim... No cóż, równie dobrze możesz poznać jego nazwisko. – Senator Dietz? Papież? Wziął mnie pod rękę i odprowadził na tył autobusu. – To generał major Stanton Roser, zastępca sekretarza do spraw zarządzania i kadr. Był jednym z Dwudziestki. Upozorowano jego śmierć, po czym zmieniono twarz i nazwisko. Teraz jego łącze jest nieaktywne, ale poza tym ma bardzo dobre kontakty. – Nikt z Dwudziestki o tym nie wie? Pokręcił głową. – I ode mnie się nie dowiedzą. Ani od ciebie. Nie będziesz się z nikim łączył dopóki nie dotrzemy do Meksyku i nie zmodyfikujemy ci pamięci. ICH PODRÓŻ DO MEKSYKU była aż nazbyt interesująca. Baterie słoneczne ciężarówki tak szybko traciły moc, że co dwie godziny trzeba je było ładować. Zanim wyjechali z Dakoty Południowej, postanowili zrobić kilkugodzinny postój i przerobić pojazd tak, by był napędzany bezpośrednio przez reaktor nanofaktury. Potem popsuł się autobus – wysiadła przekładnia. W zasadzie był to hermetyczny cylinder z utwardzanego żelaza, unieruchomiony w polu magnetycznym. Dwaj z Dwudziestki, Hanover i Lamb, znali się na samochodach i razem doszli do wniosku, że problem leży w programie zmiany biegów. Kiedy moment obrotu osiągnął pewną wartość progową, pole wyłączało się na moment, wrzucając niższy bieg; kiedy opadł poniżej innego progu, włączało wyższy. Program oszalał i próbował wykonać sto zmian na sekundę, w wyniku czego żelazny cylinder nie był dostatecznie nieruchomy, by przenieść większą moc. Kiedy określili przyczynę problemów, łatwo było ją usunąć, gdyż parametry dawało się ustawić ręcznie. Musieli jednak co dziesięć lub piętnaście minut resetować komputer, gdyż autobus nie był przystosowany do przewożenia tak ciężkiego ładunku i wciąż próbował przejść na niższy bieg. Pomimo to, dziennie robili ponad tysiąc kilometrów, planując dalsze posunięcia. Zanim dotarli do Teksasu, Marty zawarł jakąś podejrzaną umowę z doktorem Spencerem, właścicielem kliniki w Guadalajarze, który operował Amelię. Nie wyjawił mu, że dysponuje nanofakturą, ale powiedział, że ma ograniczony lecz swobodny dostęp do tego urządzenia, tak więc może załatwić mu wszystko – w granicach rozsądku – co maszyna może wyprodukować w sześć godzin. Jako dowód przesłał mu półkilogramowy, wartości 2200 karatów diamentowy przycisk do papieru z wypalonym laserem nazwiskiem Spencera. W zamian za sześć godzin pracy maszyny doktor Spencer przełożył umówione spotkania i zwolnił personel do domów, tak że ludzie Marty’ego mieli całe skrzydło szpitala dla siebie. Przydzielił im też kilku techników, którzy mieli im pomagać przez tydzień. W razie potrzeby ten okres mógłby ulec przedłużeniu. Marty nie potrzebował więcej czasu niż tydzień, by zmodyfikować pamięć Julianowi i zakończyć „humanizację” obu więźniów. Przekroczyli granicę Meksyku bez trudu, dzięki prostej transakcji. Powrót tą samą drogą byłby niemożliwy: strażnicy po amerykańskiej stronie działali powoli lecz skutecznie i byli nieprzekupni – jak to roboty. Jednak nie zamierzali tam wracać, chyba że wszystko się rozleci. Planowali powrót do Waszyngtonu na pokładzie wojskowego samolotu – najchętniej nie w roli jeńców. Po kolejnym dniu dojechali do Guadalajary: dwie godziny przedzierania się przez miasto. Wszystkie uliczki, które nie były w remoncie, wyglądały na nienaprawiane od dwudziestego wieku. W końcu jednak znaleźli klinikę i pozostawili autobus oraz ciężarówkę na podziemnym parkingu pod opieką staruszka z pistoletem maszynowym. Mendez został w ciężarówce i miał oko na starego. Spencer wszystko przygotował, włącznie z wynajęciem pobliskiego hoteliku „La Florida” dla pasażerów autobusu. Nie zadawał żadnych pytań, jedynie upewnił się, że niczego im nie brakuje. Marty umieścił Jeffersona i Ingrama w klinice, razem z dwoma członkami Dwudziestki. Z „La Florida” rozpoczęli następną fazę operacji. Zakładając, że miejscowe telefony nie są bezpieczne, korzystali z szyfrowanego łącza satelitarnego, które udostępnił im generał Roser. Ponieważ Julian nie odgrywał już istotnej roli w strategicznych planach kompanii, bez trudu udało się umieścić go w celach szkoleniowych w Budynku 31. Niestety, druga część planu – żądanie przedłużenia czasu podłączenia operatorów o dodatkowy tydzień – zostało odrzucone na szczeblu batalionu, z lakonicznym wyjaśnieniem, że „chłopcy” i tak już zbyt wiele przeszli w ciągu kilku ostatnich zmian. Co było prawdą. Mieli trzy tygodnie, żeby – nie podłączani – rozmyślać o katastrofalnej akcji w Liberii i niektórzy wrócili do jednostki w wyjątkowo kiepskim stanie. Potem stres wywołany koniecznością szkolenia z Eileen Zakim, następczynią Juliana. Przez dziewięć dni mieli tkwić w Pedropolis, bez końca powtarzając te same manewry, dopóki nie zaczną ich wykonywać równie sprawnie jak z Julianem. (Okazało się, że Eileen spotkała przyjemna niespodzianka. Oczekiwała niechęci wywołanej tym, że nowego dowódcę plutonu przysłano z zewnątrz, zamiast awansować któregoś z członków oddziału. Było wprost przeciwnie: wszyscy doskonale wiedzieli, na czym polega praca Juliana i żaden z nich jej nie chciał.) Szczęśliwym, chociaż bynajmniej nie niezwykłym zbiegiem okoliczności, pułkownik, który odrzucił wniosek o wydłużenie czasu podłączenia, złożył wniosek o zmianę przydziału. Wielu oficerów w Budynku 31 chciało przenieść się gdzieś, gdzie działo się więcej lub mniej. Ten pułkownik nagle otrzymał rozkaz przeniesienia do kompanii odwodowej stacjonującej w Botswanie, idealnie spokojnym kraju, w którym obecność sił Sojuszu uważano za dar Boży. Pułkownik, który go zastąpił, przyszedł z sekcji zarządzania i kadr. Po kilku dniach, sprawdziwszy papiery i poczynania poprzednika, zmienił jego rozkaz dotyczący dawnego plutonu Juliana. Mieli pozostać podłączeni do dwudziestego piątego lipca, w ramach długoterminowych ćwiczeń sprawnościowych zarządzonych przez sekcję zarządzania i kadr. Potem mieli przejść badania kontrolne w Budynku 31. Sekcja Rosera nie miała bezpośredniego wpływu na to, co działo się w ogromnym obozie jenieckim w Strefie Kanału. Tym zajmowała się kompania wywiadu wojskowego z przydzielonym do niej plutonem żołnierzyków. Trzeba było znaleźć jakiś sposób na to, aby połączyć wszystkich jeńców na okres dwóch tygodni, nie budząc podejrzeń strażników ani oficerów wywiadu, z których jeden zawsze prowadził nasłuch kontrolujący żołnierzyków. W końcu awansowali na pułkownika Harolda McLaughlina, jedynego członka Dwudziestki, który miał doświadczenie wojskowe i płynnie mówił po hiszpańsku. Skierowano go do obozu, gdzie miał obserwować wyniki eksperymentu polegającego na długofalowym łagodzeniu ekstremistycznych nastrojów wśród jeńców. Mundur i dokumenty czekały na niego w Guadalajarze. Pewnego wieczoru Marty zadzwonił z Teksasu do wszystkich przyjaciół ze „Specjału Sobotniej Nocy” i zapytał, bardzo ostrożnie i ogólnikowo, czy chcieliby przyjechać do Guadalajary i spędzić kilkudniowy urlop z nim, Julianem i Blaze. „Wszyscy tyle przeszliśmy”. Chciał usłyszeć ich opinie i skorzystać z ich doświadczenia, a także ściągnąć ich za granicę, zanim dotrą do nich niewłaściwi ludzie i zaczną zadawać pytania. Wszyscy oprócz Beldy powiedzieli, że mogą przyjechać – nawet Ray, który niedawno spędził kilka tygodni w Guadalajarze, gdzie dał sobie odessać pokłady nagromadzonego przez dziesięciolecia tłuszczu. Tymczasem pierwszą osobą, która pojawiła się w Guadalajarze była jednak Belda, kusztykająca o lasce, w towarzystwie obładowanego bagażami boya. Marty akurat był w holu i przez chwilę tylko wytrzeszczał oczy. – Przemyślałam to i postanowiłam przyjechać pociągiem. Przekonaj mnie, że to nie była pomyłka. – Ruchem głowy wskazała boya. – Powiedz temu miłemu chłopcu, gdzie ma złożyć bagaże. – Hmm... habitación dieciocho. Pokój numer osiemnaście. Mówisz po angielsku? – Wystarczająco – odparł boy i zaczął taszczyć po schodach cztery duże walizki. – Wiem, że Asher przyjedzie po południu – powiedziała. Jeszcze nie było dwunastej. – Co z innymi? Pomyślałam, że mogłabym trochę odpocząć zanim zaczną się rozrywki. – Dobrze. Doskonały pomysł. Do szóstej lub siódmej powinni być już wszyscy. Na ósmą zarezerwowałem bufet. – Przyjdę. Ty też się prześpij. Wyglądasz okropnie. Wspierając się na lasce i poręczy, weszła po schodach na górę. Marty wyglądał tak kiepsko jak powiedziała. Przez klika godzin był połączony z McLaughlinem. Analizował wszystkie możliwe warianty rozwoju sytuacji i ewentualne zagrożenia dla „numeru” w obozie jenieckim, jak nazywał to McLaughlin. Nie będzie problemów, jeśli wszyscy będą wykonywać rozkazy, gdyż te nakazywały całkowitą izolację jeńców na okres dwóch tygodni. Większość Amerykanów i tak nie lubiła się z nimi łączyć. Po dwóch tygodniach, w chwili gdy pluton Juliana znajdzie się w Budynku 31, McLaughlin pójdzie na spacer i zniknie, pozostawiając za sobą „zhumanizowanych” jeńców. Następnie połączą się z Portobello i przygotują następną fazę operacji. Marty rzucił się na nie zasłane łóżko w swoim pokoiku i spoglądał w sufit. Ten był zdobiony sztukaterią, której zawiłe sploty tworzyły fantastyczne wzory w migotliwym, wpadającym przez szpary w okiennicach świetle. Za oknami światło odbijało się od przednich szyb i dachów samochodów, które powoli, w zgiełku przesuwały się ulicą, nieświadome, że ich stary świat ma niebawem zginąć. Marty patrzył na ruchome cienie i w myślach sporządzał listę rzeczy, które mogły źle pójść. A wtedy ten stary świat naprawdę zginie. Czy mogli mieć nadzieję, że mimo wszystko uda im się utrzymać wszystko w tajemnicy? Gdyby tylko proces „humanizowania” nie trwał tak długo. Tego jednak nie dało się skrócić. A przynajmniej tak sądził. NIECIERPLIWIE CZEKAŁEM NA PONOWNE spotkanie z przyjaciółmi ze „Specjału Sobotniej Nocy”, a ponieważ wszyscy mieliśmy dość posiłków zjadanych w podróży, Marty nie mógł wybrać lepszego miejsca. Stół w „La Florida” uginał się od apetycznych przysmaków: sterta smażonych kiełbasek i druga z pieczonymi kurczakami, poporcjowanymi i parującymi; ogromny łosoś na półmisku; ryż w trzech kolorach oraz miski z ziemniakami, kukurydzą i fasolą; stosy chleba i tortilli. Miseczki z salsą, papryką i guacamole. Kiedy wszedłem, Reza napełniał talerz. Wymieniliśmy pozdrowienia w niezdarnym hiszpańskim gringo, a potem poszedłem w jego ślady. Właśnie zapadaliśmy w miękkie fotele, stawiając sobie talerze na kolanach, gdy pozostali zeszli razem po schodach, prowadzeni przez Marty’ego. Była to spora gromadka – tuzin członków Dwudziestki i kilku naszych. Odstąpiłem fotel Beldzie i nałożyłem jej na talerz to, co sobie zażyczyła, przywitałem się ze wszystkimi, a w końcu znalazłem kawałek miejsca w kącie, razem z Amelią i Rezą, który również odstąpił swój wcześniej zdobyty fotel siwowłosej Ellie. Reza nalał nam do kieliszków wina z butelki bez etykiety. – Zobaczymy, co jest warte – rzekł. Skosztował, pokręcił głową, opróżnił kieliszek i ponownie go napełnił. – Emigruję – oznajmił. – Lepiej zrób to z pełnym portfelem – zauważyła Amelia. W Meksyku nie było pracy dla „białasów” z północy. – Wy naprawdę macie własną nanofakturę? – Człowieku, to tajemnica. Wzruszył ramionami. – Słyszałem jak Marty mówił o tym Rayowi. Kradziona? – Nie, zabytkowa. Opowiedziałem mu tyle, ile mogłem. Było to trochę irytujące, gdyż całą tę historię znałem z połączeń z Dwudziestką i w żaden sposób nie potrafiłem teraz oddać wszystkich niuansów tej skomplikowanej opowieści. Jakbym czytał tekst, nie korzystając z odnośników hipertekstowych. – Tak więc, właściwie nie jest kradziona. Należy do nich. – No cóż, prywatni obywatele nie mają prawa posiadać reaktorów atomowych, nie mówiąc już o modułach nanofaktur, ale Dom Świętego Bartłomieja opłacano z funduszu, który finansował przeróżne ściśle tajne operacje. Podejrzewam, że cała dokumentacja została zaszyfrowana, a my po prostu zaopiekowaliśmy się tą starą maszyną do czasu, aż upomni się o nią kustosz muzeum techniki. – To ładnie z waszej strony. – Zaatakował ćwiartkę kurczaka. – Czy popełniłbym błąd, zakładając, że Marty nie wezwał nas tu, by wysłuchać naszych światłych rad? – Zapyta was o radę – powiedziała Amelia. – Mnie pyta przez cały czas. Podniosła oczy ku niebu. Reza zanurzył udko kurczaka w jalapenos. – Zawsze chroni tylko swój tyłek. Chce się zabezpieczyć. – Raczej was – powiedziałem. – O ile wiemy, jeszcze nikt nie wpadł na jego trop. Na pewno jednak ścigają Blaze, z powodu tego, co wie o projekcie „Jupiter”. – Zabili Petera – mruknęła. Reza wytrzeszczył oczy, a potem potrząsnął głową. – Twojego współautora. Kto? – Ten, który przyszedł do mnie, twierdził, że jest z Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego. – Pokręciła głową. – I tak, i nie. – Faceci z wywiadu? – Gorzej – odparłem. Opowiedziałem mu o „Młocie Bożym”. – Dlaczego nie podacie tego do publicznej wiadomości? – zapytał. – Chyba nie zamierzacie zachować tego w sekrecie. – Podamy – odrzekłem. – Tylko później. Najlepiej byłoby zrobić to dopiero wtedy, kiedy nawrócimy wszystkich operatorów. Nie tylko w Portobello, ale wszędzie. – Co potrwa półtora miesiąca – przypomniała Amelia – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Mogę sobie wyobrazić, jakie to nieprawdopodobne. – Wszystko wyda się wcześniej – rzekł Reza. – Chcecie urobić wszystkich, którzy czytają w swoich myślach? Założę się o miesięczny przydział alkoholu, że sprawa padnie, zanim przekabacicie pierwszy pluton. – Nie zakładam się – powiedziałem. – Nie potrzebuję twojego przydziału. Nasza jedyna szansa to wyprzedzanie biegu wydarzeń. Musimy być przygotowani na wpadkę. Jakiś nieznajomy przysiadł się do nas i dopiero po chwili poznałem, że to Ray, a raczej trzy czwarte, które pozostały z niego po chirurgii kosmetycznej. – Połączyłem się z Martym – zaśmiał się. – Boże, co za popieprzony plan. Wystarczy wyjechać na parę tygodni, a wszystkim odbija. – Niektórzy rodzą się szaleni – rzekła Amelia – a u innych to rzecz nabyta. Jesteśmy skazani na szaleństwo. – To pewnie cytat – mruknął Ray i ugryzł marchewkę. Na talerzu miał same surowe warzywa. – Chociaż to prawda. Jeden już nie żyje i kto wie, ilu z nas czeka ten sam los? Podejmujecie beznadziejną próbę poprawienia ludzkiej natury. – Jeśli chcesz się wycofać – powiedziałem – lepiej zrób to teraz. Ray odstawił talerz i nalał sobie wina. – Nie ma mowy. Pracowałem przy łączach równie długo jak Marty. Zajmowaliśmy się tym problemem, kiedy ty jeszcze nie interesowałeś się dziewczynami. Zerknął na Amelię, uśmiechnął się i spojrzał na swój talerz. Marty uratował go, dzwoniąc łyżeczką o dzbanek z wodą. – Reprezentujemy ogromny wachlarz wiedzy i doświadczeń, jaki nieczęsto można znaleźć w jednym pokoju. Sądzę, iż wystarczy jeśli na razie przedstawię ogólny plan i podstawowe informacje – doskonale znane tym, którzy mają łącza, ale nie pozostałym. – Zacznijmy od końca – powiedział Ray. – Podbijemy świat. Od kiedy zaczniemy? Marty podrapał się po brodzie. – Od pierwszego września. – Święta Pracy? – To także Święto Wojska. Jedyny dzień w roku, kiedy tysiąc żołnierzyków naraz może przejść ulicami Waszyngtonu. Spokojnie. – A także jeden z niewielu dni – dodałem – kiedy większość polityków znajduje się w Waszyngtonie. Przeważnie obserwując pochód. – Powodzenie całej operacji w znacznym stopniu zależy od tego, czy zdołamy dobrze pokierować mediami. Podsunąć im odpowiedni temat. Dwa tygodnie wcześniej skończymy „humanizować” wszystkich jeńców w obozie w Panama City. To będzie cud – wszyscy ci niesforni, wrogo nastawieni jeńcy nagle przemienieni w łagodnych i chętnych do współpracy ludzi, pragnących wykorzystać swój nowo nabyty spokój ducha, by zakończyć wojnę. – Widzę, do czego zmierzasz – rzekł Reza. – To nigdy się wam nie uda. – W porządku – powiedział Marty. – Do czego zmierzam? – Chcesz, żeby wszyscy podniecili się przemianą tych paskudnych Ngumich w aniołki, a potem machniesz magiczną różdżką i powiesz: „Bach! To samo zrobiliśmy wszystkim naszym żołnierzom. Nawiasem mówiąc, właśnie zajęliśmy Waszyngton”. – Nic równie subtelnego. – Marty zawinął w tortillę dziwną mieszaninę fasoli, tartego sera i oliwek. – Zanim dowie się o tym opinia publiczna, będzie to raczej: „Nawiasem mówiąc, właśnie zajęliśmy gmach Kongresu i Pentagon. Nie wchodźcie nam w drogę, kiedy jesteśmy zajęci”. Ugryzł tortillę, spojrzał na Rezę i wzruszył ramionami. – Sześć tygodni, licząc od teraz – przypomniał Reza. – Sześć burzliwych tygodni – poprawiła Amelia. – Zanim opuściłam Teksas, rozesłałam tekst artykułu do pięćdziesięciu naukowców – wszystkich fizyków i astronomów znajdujących się w mojej książce adresowej. – To zabawne – rzekł Asher. – Ja nie mogłem dostać tego pliku, gdyż w twojej książce adresowej figuruję jako „matematyk” lub „stary piernik”. Sądzę jednak, iż któryś z kolegów powinien mi o tym wspomnieć. Kiedy to było? – W poniedziałek – odparła Amelia. – Cztery dni. – Asher napełnił dzbanek kawą i gorącym mlekiem. – Kontaktowałaś się z którymś z nich? – Jasne, że nie. Nie odważyłam się korzystać z telefonu ani logować. – W wiadomościach nic nie ma – rzekł Reza. – Czyżby żaden z tych pięćdziesięciu nie pragnął rozgłosu? – Może przechwycili transmisję – podsunąłem. Amelia pokręciła głową. – Dzwoniłam z zaopatrzonego w łącze komputerowe, publicznego telefonu na dworcu kolejowym w Dallas. Transmisja trwała najwyżej mikrosekundę. – A więc dlaczego nikt nie zareagował? – spytał Reza. Wciąż kręciła głową. – Byliśmy... bardzo zajęci. Powinnam... Odstawiła talerz i wyłowiła z torebki telefon. – Nie chcesz... – ostrzegł ją Marty. – Do nikogo nie dzwonię. – Z pamięci wystukała szereg cyfr. – Przecież nie sprawdziłam, czy przesyłka doszła! Założyłam, że wszyscy otrzymali... O cholera! – Pokazała nam aparat. Jego ekran pokazywał chaos liter i liczb. – Ten drań dostał się do mojej bazy danych i zaszyfrował ją. W ciągu czterdziestu pięciu minut jakie upłynęły, zanim dotarłam do Dallas i wykonałam tę rozmowę. – Obawiam się, że jest gorzej niż myślisz – powiedział Mendez. – Połączony z nim, dokładnie sprawdziłem każdy jego krok. On tego nie zrobił. Nie przyszło mu to do głowy. – Jezu – powiedziałem w głębokiej ciszy. – Czy to mógł być ktoś z naszego wydziału? Ktoś, kto zdołał odczytać twoje pliki, a potem je popsuł? Amelia przewijała tekst. – Spójrzcie na to. Chaos, a na samym końcu dwa słowa: W;OjLjAiBj;L;A;B;O;Ż;A. ZANIM INFORMACJA DOTRZE do wszystkich członków organizacji o strukturze komórkowej, mija sporo czasu. Kiedy Amelia znalazła dowód na to, że „Młot Boży” zniszczył jej dane, kierownictwo organizacji dopiero nazajutrz miało się dowiedzieć, że Bóg dał im sposób na wywołanie Sądnego Dnia: wystarczy jeśli nie pozwolą, by ktoś przerwał projekt „Jupiter”. Nie byli głupi i też coś wiedzieli o manipulowaniu mediami. Rozpuścili wieści, że banda zwariowanych konserwatystów uważa, iż projekt „Jupiter” jest narzędziem szatana i kontynuowanie prac spowoduje koniec świata. Koniec wszechświata! Czy ktoś słyszał coś zabawniejszego? Nieszkodliwy projekt, który – dawno rozpoczęty – nie kosztował teraz ani grosza, a mógł doprowadzić do rozwiązania zagadki początku wszechświata. Nic dziwnego, że te religijne świry chciały go storpedować. Mógł udowodnić, że Bóg nie istnieje! Podczas gdy to dowodziło, że Bóg rzeczywiście istnieje i wzywa nas do siebie. Enderem, który rozszyfrował i zniszczył pliki Amelii był nie kto inny jak Macro, jej formalny szef, który był niewypowiedzianie rad, że mógł się przyczynić do realizacji tego planu. W nieoczekiwany sposób pomógł zrealizować inny plan – bynajmniej nie boski, lecz opracowany przez Marty’ego. Macro zatarł ślady nagłego zniknięcia Amelii i Juliana. Wysłał Ingrama, żeby zabił Amelię i założył, że zabójca pozbył się nie tylko jej, ale i Juliana. Podrobił podpisy obojga na wypowiedzeniach, na wypadek gdyby ktoś ich szukał. Prowadzone przez nich zajęcia zlecił innym ludziom, którzy byli zbyt wdzięczni, żeby coś podejrzewać, a ponadto o tej parze krążyło już tyle plotek, że nie musiał niczego wymyślać. Młody czarny mężczyzna i starsza od niego biała kobieta. Pewnie zwinęli manatki i wyjechali do Meksyku. NA SZCZĘŚCIE POZOSTAŁ MI JESZCZE szkic artykułu w notebooku. Razem z Amelią mieliśmy wygładzić tekst i rozesłać w sieci po wyjeździe z Guadalajary. Ellie Morgan, która była dziennikarką zanim popełniła morderstwo, podjęła się przygotowania uproszczonej wersji dla szerszej publiczności oraz drugiej, pomijającej wyłącznie równania, dla tygodnika popularnonaukowego. Miał to być bardzo krótki artykuł. Personel pozbierał talerze, puste lub pełne ogryzionych kości, po czym przyniesiono półmiski z ciastkami i owocami. Ja nie mogłem już wchłonąć ani kalorii, ale Reza zaatakował oba. – Ponieważ Reza ma pełne usta – rzekł Asher – pozwólcie, że tym razem ja odegram rolę adwokata diabła. Załóżmy, że proces „humanizacji” wymagałby jedynie zażycia pigułki. Rząd informuje społeczeństwo, że dzięki pigułce wszystkim będzie się żyło lepiej, a nawet, że jeśli nie wszyscy ją zażyją, nastąpi koniec świata, po czym rozdaje wszystkim pigułki. Zatwierdza prawo grożące dożywotnim więzieniem każdemu, kto jej nie zażyje. Ilu obywateli i tak by jej nie zażyło? – Miliony – odparł Marty. – Nikt nie ufa władzom. – A zamiast pigułki, mówicie o skomplikowanym zabiegu chirurgicznym, uwieńczonym powodzeniem jedynie u dziewięciu z dziesięciu pacjentów, a w pozostałych przypadkach powodującym śmierć lub kalectwo. Ludzie zaczną kryć się po lasach. – Już to omawialiśmy – rzekł Marty. – Wiem. Znam tę dyskusję z podłączenia. Nie dacie tego za darmo – będziecie wykonywać zabieg odpłatnie i uczynicie go symbolem statusu społecznego. Jak myślicie, ilu Enderów zdołacie w ten sposób zmienić? I co z ludźmi, którzy już mają ten status i władzę? Czy oni powiedzą: „W porządku, teraz każdy może być taki jak ja”? – Rzecz w tym – powiedział Mendez – że w ten sposób naprawdę ma się moc. Połączony z Dwudziestką, znam pięć języków, mam dwanaście dyplomów i żyłem tysiąc lat. – Z początku będzie trzeba podkreślać kwestię statusu – odrzekł Marty. – Potem jednak, kiedy ludzie zobaczą, że dosłownie wszystkie doniosłe osiągnięcia są dziełem „zhumanizowanych”, propaganda nie będzie potrzebna. – Niepokoi mnie ten „Młot Boży” – powiedziała Amelia. – Nie zdołamy nawrócić wielu z nich, a niektórzy pragną służyć Bogu, mordując bezbożników. Przytaknąłem. – Nawet jeśli nawrócimy kilku takich jak Ingram, komórkowa struktura ich organizacji nie pozwoli dotrzeć do wszystkich. – Oni są znani z niechętnego stosunku do łączy – rzekł Asher. – Mówię o Enderach. A status i władza to dla nich żaden argument. – Może przekonają ich korzyści duchowe – powiedziała Ellie Morgan. Wyglądała jak święta o długich, rozpuszczonych siwych włosach. – Ci spośród nas, którzy są wierzący, znajdują wiarę silniejszą i głębszą. Zastanawiałem się nad tym. Podłączony, czułem jej wiarę i podobała mi się radość oraz spokój ducha, jaki z tego czerpała. Ona jednak natychmiast zaakceptowała mój ateizm jako „inną drogę”, w czym nie przypominała żadnego znanego mi Endera. Przez godzinę, jaką spędziłem podłączony do Ingrama i dwóch innych, zabójca wykorzystał łącze, by ukazać nam wizje czekającego nas piekła, w którym będziemy gwałceni i okrutnie torturowani. Ciekawe byłoby połączyć się z nim po tym, jak zostanie „zhumanizowany” i pokazać mu te jego wizje. Pewnie by sobie wybaczył. – Powinniśmy nad tym popracować – rzekł Marty. – Nad wykorzystaniem wiary – nie takiej jak twoja, Ellie, ale zorganizowanych ruchów religijnych. Oczywiście, z pewnością uzyskamy poparcie cyberbaptystów i kościoła Omnia. Gdybyśmy jednak wykorzystali jedną z głównych religii, mielibyśmy rzesze wiernych, którzy nie tylko głosiliby nasze posłanie, ale i demonstrowali jego skuteczność. – Wziął ciasteczko i obejrzał je. – Tak bardzo skupiłem się na militarnych aspektach, że zapomniałem o innych źródłach siły. O religii i szkolnictwie. Belda zastukała laską w podłogę. – Nie sądzę, aby możliwość zdobywania wiedzy bez pośrednictwa szkół wzbudziła entuzjazm dziekanów i profesorów. Panie Mendez, łączy się pan z przyjaciółmi i mówi w pięciu językach. Ja znam tylko cztery i żadnego dobrze, a nauczenie się trzech z nich zabrało mi sporo czasu. Pedagodzy zazdrośnie bronią czasu i energii zainwestowanych w zdobywanie wiedzy. Pan oferuje ją w postaci pigułki. – Ależ skądże, to wcale nie tak – odparł szczerze Mendez. – Rozumiem japońskie lub katalońskie słowa tylko wtedy, kiedy ktoś myśli w tym języku. Nie zachowuję ich w pamięci. – To tak jak wtedy, kiedy połączył się z nami Julian – powiedziała Ellie. – Dwudziestka nigdy przedtem nie łączyła się z fizykiem. Zrozumieliśmy jego miłość do fizyki i każdy z nas mógł bezpośrednio skorzystać z jego wiedzy – ale tylko wtedy, jeśli sam wiedział tyle, by zadawać prawidłowe pytania. Nie pojęliśmy nagle wszystkich niuansów rachunku różniczkowego. Tak samo jak nie nauczyliśmy się japońskiej gramatyki po połączeniu z Wu. Megan skinęła głową. – Dzielimy się informacjami, nie przekazujemy ich. Ja mam dyplom lekarza, co może nie jest wybitnym osiągnięciem intelektualnym, ale wymaga wielu lat studiów i praktyki. Kiedy wszyscy jesteśmy połączeni i ktoś narzeka na kłopoty ze zdrowiem, pozostali doskonale rozumieją, na czym opieram diagnozę i sposób leczenia, ale sami nie poradziliby sobie z tym, nawet gdybyśmy podłączyli się na dwadzieścia lat. – Takie doświadczenie może nawet skłonić kogoś do studiowania medycyny lub fizyki – rzekł Marty – i z pewnością nieustanny i bezpośredni kontakt z lekarzem lub fizykiem pomógłby studentowi. Ten jednak nadal musiałby odłączać się i ślęczeć nad książkami, żeby zdobyć wiedzę. – Albo wcale się nie rozłączać – zauważyła Belda. – Najwyżej po to, żeby zjeść, przespać się lub pójść do toalety. To naprawdę kusząca perspektywa. Miliardy zombie chwilowo będących ekspertami w dziedzinie medycyny, fizyki lub lingwistyki. Przynajmniej w półśnie. – Trzeba będzie to jakoś ograniczyć – powiedziałem. – Ludzie powinni być podłączeni przez kilka tygodni, w ramach procesu „humanizacji”. Potem... Frontowe drzwi otworzyły się tak gwałtownie, że uderzyły o ścianę. Do środka weszli trzej rośli policjanci z pistoletami maszynowymi. Za nimi szedł niższy, nie uzbrojony policjant. – Mam nakaz aresztowania doktora Marty’ego Larrina – powiedział po hiszpańsku. – Z jakiego powodu? – zapytałem. – Pod jakim zarzutem? – Nie płacą mi za gadanie z czarnuchami. Który z was jest doktorem Larrinem? – Ja – powiedziałem po angielsku. – Może mi pan odpowiedzieć. Obrzucił mnie spojrzeniem, jakiego nie widziałem od lat, nawet w Teksasie. – Milcz, czarnuchu. Jeden z was, białych, jest doktorem Larrinem. – Pod jakim zarzutem? – zapytał Marty po angielsku. – Pan jest profesorem Larrinem? – Jestem i mam pewne prawa, o czym doskonale pan wie. – Nie ma pan prawa porywać ludzi. – Czy osoba, którą podobno porwałem, jest obywatelem Meksyku? – Wie pan, że nie. Jest przedstawicielem rządu Stanów Zjednoczonych. Marty roześmiał się. – A zatem proponuję, żeby przysłał pan tu innego przedstawiciela rządu Stanów Zjednoczonych. – Odwrócił się tyłem do gliniarzy. – O czym mówiliśmy? – Porwanie jest sprzeczne z meksykańskim prawem. – Policjant poczerwieniał jak postać z kreskówki. – Obojętnie kto kogo porywa. Marty podniósł telefon i odwrócił się. – To wewnętrzna sprawa między dwoma agendami rządu Stanów Zjednoczonych. – Trzymając telefon niczym broń, podszedł do gliniarza i przeszedł na hiszpański: – Jesteś robakiem między dwoma głazami. Mam wykonać jeden telefon i zgnieść cię? Policjant cofnął się o krok, ale nie rezygnował. – Nie znam tej sprawy – powiedział po angielsku. – Nakaz jest nakazem. Musi pan pójść ze mną. – Bzdura. Marty nacisnął przycisk i wyciągnął z aparatu przewód połączeniowy zakończony wtykiem. Podłączył go do gniazdka z tyłu głowy. – Muszę wiedzieć z kim się pan kontaktuje! Marty tylko obrzucił go ponurym spojrzeniem. – Cabo! – zawołał gliniarz i jeden z jego ludzi podsunął Marty’emu pod nos lufę pistoletu. Marty powoli podniósł rękę i rozłączył się. Zignorował wycelowaną w niego broń i spojrzał z góry na niskiego policjanta. Potem powiedział pewnym głosem: – Za dwie minuty może pan zadzwonić do dowódcy, Julio Castenady. On szczegółowo wyjaśni panu, że z powodu niewiedzy o mało nie popełnił pan okropnej pomyłki. Albo może pan wrócić z powrotem do koszar i nie niepokoić komendanta Castenady. Przez długą chwilę spoglądali sobie w oczy. Potem gliniarz gwałtownie skinął głową i jego człowiek zabrał lufę sprzed nosa Marty’ego. Bez słowa wszyscy czterej policjanci zrobili w tył zwrot i opuścili lokal. Marty zamknął za nimi drzwi. – To było kosztowne – rzekł. – Połączyłem się z doktorem Spencerem, który z kolei połączył się z kimś z policji. Zapłaciliśmy Castefiadzie trzy tysiące dolarów za unieważnienie nakazu. Na dłuższą metę pieniądze nie mają znaczenia, ponieważ możemy wyprodukować coś i sprzedać. Jednak tu i teraz nie mamy na to czasu. Tylko jeden kryzys za drugim. – A jeśli ktoś się dowie, że macie nanofakturę? – rzekł Reza. – Wtedy nie pojawi się tylko kilku gliniarzy z pistoletami. – Ci ludzie nie znaleźli nas w książce telefonicznej – zauważył Asher. – Musiał ich tu skierować ktoś od doktora Spencera. – Oczywiście, masz rację – rzekł Marty. – Tak więc oni orientują się, że mamy co najmniej dostęp do nanofaktury. Jednak Spencer sądzi, że wykonuję jakąś rządową misję, o której nie wolno mi mówić. I tak też powie policji. – To śliska sprawa – powiedziałem. – Cholernie śliska. Prędzej czy później podjadą czołgiem pod drzwi i zaczną stawiać żądania. Jak długo tu zostaniemy? Włączył notebook i nacisnął przycisk. – To zależy wyłącznie od Ingrama. Powinien się nawrócić w ciągu sześciu do ośmiu dni. Tak czy inaczej, ty i ja dwudziestego pierwszego musimy znaleźć się w Portobello. Siedem dni. – Nie mamy planu awaryjnego na wypadek gdyby mafia lub władze wpadły na nasz ślad. – Nasz najlepszy plan to nie tracić czasu. Na razie nieźle nam idzie. – Powinniśmy się przynajmniej rozdzielić – rzekł Asher. – Będąc w jednym miejscu, stanowimy zbyt łatwy cel. Amelia położyła dłoń na moim ramieniu. – Podzielmy się na dwuosobowe zespoły. W każdym powinna znaleźć się jedna osoba znająca hiszpański. – I zróbcie to zaraz – ponagliła Belda. – Ktokolwiek przysłał tu tych chłopców z bronią, na pewno znajdzie inny sposób. Marty skinął głową. – Ja zostanę tutaj. Wszyscy pozostali niech zadzwonią, gdy tylko znajdą sobie kryjówkę. Kto na tyle zna hiszpański, żeby załatwić nocleg i zamówić posiłek? Okazało się, że ponad połowa obecnych, więc w ciągu kilku minut sprawnie podzieliliśmy się na dwuosobowe zespoły. Marty otworzył gruby portfel i położył na stole plik banknotów. – Niech każdy z was weźmie co najmniej pięćset pesos. – Ci, którzy mogą, powinni pojechać metrem – powiedziałem. – Kolumna taksówek rzucałaby się w oczy i łatwo byłoby ją wytropić. Wzięliśmy z Amelią nasze bagaże, jeszcze nie rozpakowane, po czym jako pierwsi opuściliśmy hotel. Przystanek metra znajdował się kilometr dalej. Zaproponowałem, że poniosę jej walizkę, ale powiedziała, że to zbyt odstaje od meksykańskich zwyczajów. Powinna wziąć moją i iść dwa kroki z tyłu. – Przynajmniej będziemy mieli trochę czasu, żeby zająć się artykułem. Wszystko to na nic się nie zda, jeśli do czternastego września nie zatrzymamy projektu „Jupiter”. – Dziś rano pracowałam nad nim przez chwilę – westchnęła. – Żałuję, że nie ma tu Petera. – Nigdy nie sądziłem, że to powiem... ale ja też. NIEBAWEM, WRAZ Z RESZTĄ ŚWIATA mieli się przekonać, że Peter jeszcze żyje. Tylko że nie zdoła pomóc im w przygotowaniu artykułu. Policja w St. Thomas aresztowała mężczyznę, który o świcie kręcił się po rynku. Był brudny i nie ogolony, ubrany tylko w bieliznę. Z początku myśleli, że jest pijany. Kiedy jednak dyżurny sierżant próbował go przesłuchać, okazało się, że mężczyzna jest trzeźwy, ale niepoczytalny. Zdecydowanie niepoczytalny: sądził, że jest rok 2004, a on ma dwadzieścia lat. Na potylicy znaleźli łącze zainstalowane tak niedawno, że jeszcze pokryte zakrzepłą krwią. Ktoś włamał się do jego umysłu i ukradł co najmniej czterdzieści lat. Oczywiście, z jego mózgu usunięto wszystko, co miało jakikolwiek związek z artykułem. W ciągu kilku dni wspaniała wiadomość dotarła do najwyższych kręgów „Młota Bożego”: boski plan miał się ziścić, zrządzeniem Opatrzności w wyniku działań bezbożnych naukowców. Nadal niewielu ludzi wiedziało o cudownym końcu i początku, jaki Bóg ześle im czternastego września. Jeden z autorów artykułu został unieszkodliwiony, a zawartość jego umysłu spoczywała gdzieś w czarnej skrzynce. Zajęto się też naukowcami z kolegium redakcyjnego, pozorując nieszczęśliwe wypadki lub chorobę. Współautorka artykułu znikła, wraz z agentem posłanym, by ją zabił. Ponieważ nie wystąpiła publicznie i nie ostrzegła świata, założono, że oboje nie żyją. Najwidoczniej autorzy nie wiedzieli, ile mają czasu, zanim projekt osiągnie punkt krytyczny. Najbardziej wpływowym członkiem „Młota Bożego” był generał Mark Blaisdell, podsekretarz Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Ministerstwa Obrony. Znał swojego największego rywala, generała Rosera, w czym nie było niczego dziwnego: w Pentagonie jadali w tej samej kantynie, którą teoretycznie można by nazwać mesą oficerską, gdyby to określenie pasowało do lokalu mającego ściany wyłożone mahoniową boazerią i jednego kelnera w białym fraku na każdych dwóch gości. Blaisdell i Roser nie lubili się, chociaż obaj ukrywali to dostatecznie dobrze, by od czasu do czasu grywać w tenisa lub bilard. Kiedy pewnego dnia Roser zaproponował Blaisdellowi partyjkę pokera, usłyszał chłodną odmowę: „Nigdy w życiu nie grałem w karty”. Wolał grać rolę Boga. Za pośrednictwem trzech lub czterech łączników nadzorował szereg przesłuchań i morderstw, które były niezbędne dla realizacji boskich planów. Wykorzystał nielegalne laboratorium na Kubie, do którego zabrano Petera, żeby usunąć mu pamięć. To Blaisdell niechętnie postanowił pozostawić naukowca przy życiu, podczas gdy pięciu jurorów padło ofiarą wypadków i chorób. Tych pięciu naukowców mieszkało w różnych częściach świata, więc nieprędko ktoś powiąże ich śmierć lub kalectwo: dwaj z nich zapadli w śpiączkę, z której nie obudzą się do końca świata, ale śmierć Petera mogłaby wywołać spore zamieszanie. Był dość znaną osobą, więc zapewne dziesiątki ludzi znały pięciu członków kolegium redakcyjnego i wiedziały o tym, że ci odrzucili jego artykuł. Dochodzenie mogło doprowadzić na ślad artykułu, a fakt, że został odrzucony w wyniku nacisków ludzi powiązanych z Blaisdellem, mógłby zwrócić uwagę na jego poczynania. Starał się ukrywać swoje przekonania religijne, ale zdawał sobie sprawę z tego, że niektórzy ludzie – tacy jak Roser – wiedzieli o jego głębokim konserwatyzmie i mając choćby cień dowodu lub plotki, mogli rozpoznać w nim Endera. Wprawdzie nie zostałby za to zdegradowany, ale zrobiliby z niego najstarszego rangą kwatermistrza na świecie. A gdyby dowiedzieli się o „Młocie Bożym”, zostałby rozstrzelany za zdradę. Osobiście wolałby to od degradacji. Jednak przez długie lata udawało mu się zachować to w tajemnicy i byłby ostatnim, który by ją złamał. Nie tylko grupa Marty’ego miała pigułki w trucizną. Blaisdell wrócił z Pentagonu do domu, przebrał się w sportowy strój i poszedł na wieczorny mecz piłki w Alexandrii. Ustawił się w kolejce do budki z hot dogami i zamienił kilka słów ze stojącą przed nim kobietą. Kiedy szli razem w kierunku ławek, powiedział jej, że ich agent Ingram udał się na dworzec kolejowy w Omaha wieczorem jedenastego lipca, żeby przejąć i zlikwidować kobietę, Blaze Harding. Agent i kobieta opuścili stację razem – co zarejestrowały kamery – lecz potem oboje zniknęli. Znaleźć ich i zabić Harding. Zabić Ingrama, gdyby się okazało, że przeszedł na stronę wroga. Blaisdell wrócił na ławkę. Kobieta udała się do damskiej toalety, gdzie wyrzuciła hot doga i poszła do domu po broń. Pierwszym orężem z jej arsenału był wirus, który niepostrzeżenie wprowadziła do sieci komputerowej miejskiego przedsiębiorstwa przewozowego. Dowiedziała się, że ktoś trzeci jechał taksówką z agentem i jego ofiarą. Zatrzymali taksówkę na Grand Street, nie podając żadnego adresu. Początkowym celem było 1236 Grand Street, ale zatrzymali się wcześniej, wydając ustne polecenie. Przejrzała zapisy z kamer i zobaczyła, że tym dwojgu towarzyszył wysoki czarny mężczyzna w mundurze. Jeszcze nie wiedziała o związku łączącym kobietę z czarnoskórym operatorem. Uznała, że był wsparciem Ingrama. Wprawdzie Blaisdell nic o tym nie mówił, ale może Ingram sam go zatrudnił. Ingram zapewne miał tam samochód, którym wywiózł ofiarę za miasto i pozbył się ciała. Następny etap zależał od szczęścia. Po wybuchu wojny z Ngumi system Irydium zapewniający globalną łączność za pośrednictwem floty okołoziemskich satelitów został po cichu przejęty przez rząd. Wszystkie satelity zostały zastąpione przez nowe, pełniące podwójną rolę. Nadal zapewniały połączenia telefoniczne, ale także prowadziły nieustanną obserwację terenów, nad którymi przelatywały. Może tuż przed północą, jedenastego lipca, któryś z nich przeleciał nad Omaha i Grand Street? Nie pracowała w wojsku, lecz przez sekcję Blaisdella miała dostęp do zdjęć satelitarnych. Po kilku minutach przeglądania znalazła zdjęcie odjeżdżającej taksówki i czarnoskórego operatora, wsiadającego na tylne siedzenie czarnej limuzyny. Następne, zrobione pod ostrym kątem zdjęcie, ukazywało tablicę rejestracyjną limuzyny: „North Dakota 101 Clergy”. W ciągu minuty dowiedziała się, że wóz należy do mieszkańca Domu Świętego Bartłomieja. To było niezwykłe, ale wiedziała, co ma robić. Już zdążyła zapakować garsonkę i modną sukienkę, dwie zmiany bielizny oraz pistolet i nóż wykonane z twardego plastiku. A także fiolkę z witaminami, w rzeczywistości zawierającą silną truciznę w ilości wystarczającej do uśmiercenia mieszkańców małego miasteczka. Przed upływem godziny już siedziała w samolocie, lecąc ku położonej w kraterze Seaside tajemniczej rezydencji. Dom Świętego Bartłomieja miał jakieś powiązania z wojskiem, lecz generał Blaisdell nie miał dostępu do tak tajnych danych. Przyszło jej do głowy, że tym razem zadanie może okazać się niewykonalne. Pomodliła się o znak i Bóg swym surowym, ojcowskim głosem powiedział jej, że postępuje słusznie. Rób tak dalej i nie obawiaj się śmierci. To po prostu powrót do domu. Znała Ingrama, który był trzecim członkiem jej komórki, i wiedziała, że potrafi zabijać znacznie sprawniej od niej. Ona, służąc Bogu, zabiła ponad dwudziestu grzeszników, ale zawsze z daleka lub z zaskoczenia, wykorzystując bardzo bliski kontakt. Bóg obdarzył ją wybitną urodą, którą wykorzystywała jak broń, wpuszczając grzeszników między swoje uda i sięgając po ukryty pod poduszką kryształowy nóż. Mężczyźni, którzy nie zamykali oczu podczas wytrysku, zamykali je na zawsze chwilę później. Jeśli leżała na plecach a mężczyzna na niej, wbijała mu sztylet w nerkę. Prężył się w skurczu agonii, mimo woli usiłując ponownie ejakulować, a wtedy ostrym jak brzytwa ostrzem podrzynała mu gardło. Kiedy opadał na nią, upewniała się, że ma przecięte obie tętnice szyjne. Siedząc w samolocie, mocno zacisnęła kolana, przypominając sobie ostatnie pchnięcia sztywnego członka. Wszystko działo się tak szybko, że ofiary zapewne nie czuły żadnego bólu, a i tak czekała je wieczność mąk piekielnych. Nigdy nie zrobiła tego nikomu, kto uznawałby Jezusa za swego Zbawcę. Zamiast umyć się we krwi jagnięcia, dławili się własną. Ateiści i uwodziciele, zasłużyli na gorszy los. Jeden z nich o mało nie uszedł z życiem – zboczeniec, który wziął ją od tyłu. Musiała okręcić się, żeby pchnąć go w serce, ale nie mogła się zamachnąć ani wycelować, więc czubek noża złamał się na jego obojczyku. Sztylet wypadł jej z ręki, a mężczyzna rzucił się do ucieczki i wypadłby nagi i zakrwawiony na korytarz hotelu, gdyby nie zamknęła drzwi. Kiedy szamotał się z zamkami, ona podniosła nóż, doskoczyła do niego i rozcięła mu brzuch. Mężczyzna był gruby i wypadła z niego niewiarygodna masa wnętrzności. Umierając, narobił strasznego hałasu, podczas gdy ona klęczała i wymiotowała w łazience, lecz najwyraźniej hotel miał dźwiękoszczelne ściany. Uciekła przez okno i po schodach przeciwpożarowych, a w porannych wiadomościach usłyszała, że ten mężczyzna – dobrze znany radny – spokojnie umarł we śnie we własnym domu. Szczerze opłakiwany przez żonę i dzieci. Bezbożny wieprz, zbyt gruby, żeby normalnie wejść w kobietę. Widząc krzyżyk na jej szyi udawał nawet, że się modli zanim poszli do łóżka, a potem chciał, żeby pobudziła go ustami. Robiąc to, postanowiła rozpruć mu brzuch. Jednak nienawiść nie przygotowała jej na widok wielobarwnej masy wnętrzności. No cóż, tym razem czekała ją czysta robota. Już dwukrotnie zabijała kobiety, każdą jednym strzałem w głowę. Zrobi to i teraz, a potem ucieknie lub nie. Miała nadzieję, że nie będzie musiała zabijać Ingrama, surowego lecz miłego człowieka, który nigdy nie spoglądał na nią pożądliwie. Jednak był mężczyzną i może ta rudowłosa profesor sprowadziła go na manowce. Po północy dotarła do Seaside. Wynajęła pokój w hotelu znajdującym się najbliżej Domu Świętego Bartłomieja, zaledwie kilometr od niego, po czym poszła się rozejrzeć. Dom był cichy i pogrążony w ciemnościach. Uznała, że ze względu na późną porę nie ma w tym niczego dziwnego, tak więc wróciła do hotelu i przespała się kilka godzin. Minutę po ósmej zadzwoniła. W Domu Świętego Bartłomieja odpowiedziała jej automatyczna sekretarka. To samo powtórzyło się o ósmej trzydzieści. Wzięła broń i punktualnie o dziewiątej zadzwoniła do drzwi. Brak odpowiedzi. Obeszła budynek i nie zauważyła żadnych oznak życia. Trawnik wymagał strzyżenia. Zanotowała w pamięci kilka miejsc, przez które mogłaby włamać się do środka, po czym wróciła do hotelu, żeby powęszyć w sieci. W żadnej bazie danych nie znalazła informacji o działalności religijnej mieszkańców Domu Świętego Bartłomieja, jedynie jego lokalizację. Zbudowano go w rok po wybuchu nanofaktury, w wyniku którego powstało śródlądowe morze. Niewątpliwie był przykrywką jakiejś działalności, w dodatku związanej z wojskiem. Kiedy usiłowała dowiedzieć się czegoś w Waszyngtonie, wykorzystując hasła dostępu Blaisdella, otrzymała wiadomość, że upoważnione osoby mogą uzyskać wgląd do dokumentów za pośrednictwem sekcji do spraw zarządzania i kadr. Musiało to być coś naprawdę tajnego, gdyż Blaisdell miał swobodny dostęp do prawie wszystkich materiałów. Tak więc mieszkańcy tego budynku byli bardzo potężni, albo bardzo sprytni. Może jedno i drugie. A Ingram najwidoczniej był jednym z nich. Nasuwał się wniosek, że należeli do „Młota Bożego”. Tyle, że w takim przypadku Blaisdell wiedziałby o nich. Czy naprawdę? Organizacja była bardzo liczna i miała tak rozległe i utajnione powiązania, że nawet kierujący nią człowiek mógł nie wiedzieć o jednym z nich. Tak więc powinna tam pójść przygotowana na strzelaninę, ale także na cichy odwrót w razie konieczności. Bóg ją poprowadzi. Przez kilka godzin układała mozaikę satelitarnych zdjęć budynku, wykonanych po jedenastym lipca. Na żadnym nie widziała czarnej limuzyny, w czym nie było niczego dziwnego, gdyż w posiadłości znajdował się duży garaż i na zewnątrz nie parkował ani jeden samochód. Potem na zdjęciach pojawiła się wojskowa ciężarówka i szkolny autobus, które z kolei odjechały jako niebieskie klasztorne pojazdy. Wiedziała, że wytropienie ich w bazie danych służb granicznych będzie wymagało wielogodzinnych poszukiwań i sporej dawki szczęścia. Jednakże jasny błękit to niezwykły kolor. Postanowiła poszukać śladów w budynku, zanim przystąpi do tej żmudnej pracy. Włożyła garsonkę, pod którą schowała broń i zabrała legitymację oraz odznakę, zgodnie z którymi była agentką FBI z Waszyngtonu. Nie przeszłaby przez skanowanie siatkówki na posterunku policji, ale nie zamierzała oddać się żywa w ręce władz. Ponownie nikt nie zareagował na dzwonek do drzwi. W kilka sekund uporała się z zamkiem, ale drzwi były zaryglowane od środka. Wyjęła pistolet i przestrzeliła zasuwę. Drzwi stanęły przed nią otworem. Z pistoletem w ręku wpadła do środka i wrzasnęła „FBI!” w zakurzonym holu. Pobiegła korytarzem, rozpoczynając pospieszne poszukiwania, mając nadzieję, że znajdzie coś i umknie przed przybyciem policji. Wprawdzie doszła do wniosku, że mieszkańcy Domu Świętego Bartłomieja nie mieli systemu przeciwwłamaniowego, gdyż nie życzyli sobie niespodziewanych wizyt policji, ale wolała na to nie liczyć. W pomieszczeniach nie znalazła niczego ciekawego – dwie sale konferencyjne i szereg pokoików lub cel. Na chwilę zatrzymała się w atrium, gdzie rosły wysokie drzewa i pluskał strumyk. W koszu na śmieci znalazła sześć pustych butelek po Dom Perignon. Obok atrium znajdowała się duża okrągła sala konferencyjna, na środku której stał projektor holowizyjny. Znalazła konsolę i włączyła go. Zobaczyła spokojny wiejski krajobraz. Z początku nie zauważyła elektronicznych przystawek przy każdym fotelu. Dopiero po chwili zrozumiała, że w tym pomieszczeniu dwunastu grzeszników mogło połączyć się ze sobą! Nigdy nie słyszała, żeby robił to ktoś poza wojskowymi. Może jednak było to wojskowe przedsięwzięcie – ściśle tajny eksperyment z żołnierzykami. Może rzeczywiście stoi za tym sekcja zarządzania i kadr. Zawahała się, nie wiedząc co robić. Blaisdell był jej duchowym przywódcą i kierownikiem komórki, więc zwykle bez namysłu wykonywała jego rozkazy. Tym razem nie ulegało wątpliwości, że nie miał pojęcia o pewnych aspektach tej sprawy. Powinna wrócić do hotelu i porozmawiać z nim na bezpiecznej linii. Wyłączyła projektor holograficzny i chciała wrócić do atrium. Drzwi nie otworzyły się. Pokój przemówił: – Twoja obecność tutaj jest nielegalna. Czy możesz ją jakoś wyjaśnić? Głos należał do Mendeza, który widział ją z Guadalajary. – Jestem Audrey Simone z FBI. Mamy powody przypuszczać... – Czy masz nakaz przeszukania tego budynku? – Jest w posiadaniu miejscowych władz. – Włamując się tutaj, zapomniałaś zabrać kopii. – Niczego nie muszę wyjaśniać. Pokaż się. Otwórz drzwi. – Nie zrobię tego. Sądzę, że powinnaś mi podać nazwisko twojego zwierzchnika i adres biura. Kiedy okaże się, że jesteś osobą, za którą się podajesz, porozmawiamy o braku nakazu rewizji. Lewą ręką wyjęła portfel i obróciła go w dłoni, pokazując odznakę. – Będzie łatwiej jeśli... Przerwał jej śmiech niewidzialnego mężczyzny. – Schowaj tę fałszywą odznakę i utoruj sobie drogę strzałami. Zaraz zjawi się policja, więc będziesz mogła wyjaśnić im brak nakazu. Musiała odstrzelić nie tylko trzy rygle, ale i oba zawiasy. Przebiegła przez atrium i stwierdziła, że drzwi wiodące na zewnątrz też zostały zamknięte. Przeładowała broń, licząc w myślach pozostałe naboje, po czym spróbowała otworzyć drzwi trzema strzałami. Zużyła cztery pociski więcej. OBSERWOWAŁEM JĄ NA EKRANIE zza pleców Mendeza. W końcu zdołała wyważyć drzwi ramieniem. Nacisnął dwa przyciski, przełączając się na kamerę w korytarzu. Pędem przebiegła do drzwi, trzymając w obu rękach pistolet. – Czy ona wygląda na agentkę FBI zamierzającą porozmawiać z miejscowymi glinami? – Może naprawdę powinieneś ich wezwać. Pokręcił głową. – Byłby to niepotrzebny rozlew krwi. Nie poznajesz jej? – Obawiam się, że nie. Mendez zawołał mnie, gdy tylko pokonała frontowe drzwi. Miał nadzieję, że znam ją z Portobello. Zanim wyszła na ulicę, wsunęła pistolet do kabury na brzuchu i zapięła górny guzik żakietu, zamieniając go w pelerynkę – zasłaniającą broń lecz nie krępującą ruchów. Potem spokojnie opuściła budynek. – Dobra robota – powiedziałem. – Może nawet naprawdę jest z FBI. Ktoś mógł ją przekupić. – Raczej wygląda mi na wariatkę z „Młota Bożego”. Najwyraźniej prześledzili drogę ucieczki Blaze aż do dworca w Omaha. Przełączył na zewnętrzną kamerę. – Ingram, chociaż był świrem, miał potężnych mocodawców. Ona pewnie też. – Byłem pewny, że zgubili Blaze w Omaha. Gdyby ktoś jechał za limuzyną, goście pojawiliby się tam już dawno temu. Wyszła na ulicę i z beznamiętną miną rozejrzała się wokół, po czym ruszyła chodnikiem, udając turystkę na porannym spacerze, idąc niespiesznie lecz raźnie. – Może powinniśmy sprawdzić w hotelach i dowiedzieć się, kim jest? – podsunąłem. – Lepiej nie. Nawet jeśli poznamy jej nazwisko, nic nam to nie da. I nie chcemy by ktoś powiązał Świętego Bartłomieja z Guadalajarą. Wskazałem na monitor. – Nikt nie dowie się, dokąd został przesłany sygnał? – Skądże. Idzie przez satelity Irydium. Można go pasywnie odszyfrować w dowolnym punkcie kuli ziemskiej. – Wyłączył monitor. – Sam ich oświecisz? Tego dnia miał się zakończyć proces „humanizowania” Jeffersona i Ingrama. – Blaze zastanawia się, czy powinienem. Moje uczucia wobec Ingrama nadal są godne neandertalczyka. – Ciekawe dlaczego. On tylko usiłował zamordować twoją kobietę i ciebie. – Nie wspominając o znieważeniu mojego męskiego ego i próbie zniszczenia wszechświata. Jednak i tak dziś po południu mam być w klinice, gdzie będą mi gmerać w pamięci. Równie dobrze mogę spotkać się z tym cudownym facetem. – Potem wszystko mi opowiesz. Ja przez dzień czy dwa posiedzę przed monitorem, na wypadek gdyby „agentka Simone” złożyła następną wizytę w budynku. Oczywiście, nie mogłem mu później niczego opowiedzieć, gdyż spotkanie z Ingramem łączyło się z tym wszystkim, co musiano mi wymazać z pamięci – a przynajmniej tak zakładałem. Nie mogłem pamiętać o jego napadzie na Amelię, gdyż musiałbym wiedzieć, co sprowokowało ten atak. – Powodzenia. Powinieneś zwrócić się do Marty’ego – jego generał może mieć dostęp do kartotek personalnych FBI. – Dobry pomysł. – Wstał. – Napijesz się kawy? – Nie, dziękuję. Resztę ranka chcę spędzić z Blaze. Nie wiemy, kim będę jutro. – Przerażająca perspektywa. Chociaż Marty przysięga, że ten proces jest całkowicie odwracalny. – To prawda. Jednak Marty zamierzał zrealizować swój plan, nawet ryzykując, że miliard ludzi straci przy tym życie lub zdrowe zmysły. Może ewentualna utrata moich wspomnień nie była dla niego najważniejszym problemem. KOBIETA, KTÓRA PRZESTAWIŁA SIĘ jako Audrey Simone, a nosiła pseudonim „Gavrila”, nigdy nie wróciła do Świętego Bartłomieja. Dowiedziała się tam już dość. Przez półtora dnia układała mozaikę satelitarnych zdjęć, śledząc drogę dwóch niebieskich pojazdów z Dakoty Północnej do Guadalajary. Bóg okazał się łaskawy i ostatnie zdjęcie zostało wykonane w najlepszym możliwym momencie: autobus sygnalizował skręt w lewo do podziemnego garażu, w którym już zniknęła ciężarówka. Kobieta sprawdziła budynek i nie zdziwiła się, gdy pod tym adresem znalazła klinikę zajmującą się instalowaniem łączy. Najwidoczniej ta bezbożna praktyka była osią wszystkich wydarzeń. Generał Blaisdell załatwił jej transport do Guadalajary, ale musiała zaczekać sześć godzin, zanim dostała ekspresową przesyłkę. W Dakocie Północnej nie było sklepów sportowych, w których mogłaby uzupełnić amunicję zużytą na rozbijanie drzwi – wybuchowe pociski do magnum, niewykrywalne przez bramki na lotnisku. Chciała mieć ich większy zapas, na wypadek gdyby musiała przebić sobie drogę do rudowłosej. I może do Ingrama. INGRAM I JEFFERSON SIEDZIELI RAZEM, ubrani w niebieskie szpitalne piżamy. Zasiadali na fotelach z prostymi oparciami z kosztownego drewna tekowego lub mahoniowego. W pierwszej chwili nie zauważyłem tego niezwykłego surowca. Widziałem na twarzy Jeffersona łagodny spokój, przypominający mi Dwudziestkę. Ingram miał nieprzenikniony wyraz twarzy i obie ręce przykute do poręczy fotela. W pustym owalnym pokoju o białych ścianach ustawiono naprzeciw nich półkolem dwadzieścia krzeseł. Znajdowaliśmy się w sali operacyjnej, o ścianach zabezpieczonych przed promieniowaniem rentgenowskim i przenikaniem pozytronów. Zajęliśmy z Amelią ostatnie wolne krzesła. – Co z Ingramem? – spytałem. – Nie udało się? – Zamknął się w sobie – odparł Jefferson. – Kiedy zrozumiał, że nie może oprzeć się przemianie, zapadł w katatonię. Nie wyszedł z tego stanu po rozłączeniu. – Może udaje – powiedziała Amelia, zapewne wspominając przesłuchanie w Domu Świętego Bartłomieja. – Czeka na sposobność do ataku. – Dlatego jest skuty – rzekł Marty. – Teraz jest wielką niewiadomą. – Po prostu jest nieobecny duchem – stwierdził Jefferson. – Łączyłem się z ludźmi częściej niż ktokolwiek z tu obecnych i nigdy nie spotkałem się z czymś takim. Nie można odłączyć się psychicznie, tymczasem on to zrobił. Jakby postanowił przekręcić kontakt. – Nie najlepsza reklama procesu „humanizowania” – powiedziałem do Marty’ego. – Czy to działa wyłącznie na psychopatów? – Tak właśnie mnie nazywali – powiedziała niewinnie i słodko Ellie. – I mieli rację. Zamordowała męża i dzieci, oblewając ich benzyną. – Jednak w moim przypadku proces podziałał i po upływie tylu lat nadal działa. W przeciwnym razie oszalałabym, a raczej pozostała szalona. – Pojęcie „psychopata” jest bardzo obszerne – zauważył Jefferson. – Ingram jest człowiekiem o niewzruszonych zasadach moralnych, chociaż popełniał czyny, które większość z nas nazwałaby głęboko niemoralnymi. – Kiedy byłem z nim połączony – powiedziałem – reagował na mój gniew z niewzruszoną wyższością. Byłem beznadziejnym przypadkiem, człowiekiem który nie potrafił pojąć słuszności jego uczynków. Tak było pierwszego dnia. – Trochę nadwątliliśmy to przekonanie w ciągu kilku następnych dni – rzekł Jefferson. – Nie okazując mu dezaprobaty, tylko usiłując zrozumieć. – Jak można „zrozumieć” kogoś, kto wykonuje rozkaz i gwałci kobietę, a potem w specyficzny sposób kaleczy jej ciało? Zostawił ją związaną i zakneblowaną, żeby wykrwawiła się na śmierć. To nie człowiek. – On jest człowiekiem – rzekł Jefferson – a jego postępowanie, jakkolwiek dziwaczne, nadal jest ludzkie. Sądzę, że właśnie dlatego zamknął się w sobie – ponieważ nie chcieliśmy dostrzec w nim anioła zemsty, tylko bardzo chorego człowieka, któremu trzeba pomóc. Mógłby pogodzić się z potępieniem i śmiać się z tego. Nie mógł znieść chrześcijańskiego miłosierdzia i czułości Ellie. Ani, skoro o tym mowa, mojego zawodowego obiektywizmu. – Powinien już nie żyć – wtrąciła doktor Orr. – Od kilku dni nic nie jadł i nie pił. Karmiliśmy go dożylnie. – Marnowanie glukozy – orzekłem. – Ty wiesz najlepiej. – Marty pomachał palcami przed nosem Ingrama, który nawet nie mrugnął. – Musimy dowiedzieć się, dlaczego tak się stało i jak często możemy oczekiwać u innych podobnej reakcji. – Nieczęsto – orzekł Mendez. – Byłem z nim przedtem, w trakcie i po tym, jak zamknął się w sobie. Z początku wydawało się, że połączyłem się z jakąś obcą istotą lub zwierzęciem. – Przyznaję ci rację – mruknąłem. – Mimo to bardzo dociekliwym – dodał Jefferson. – Przyglądał się nam od pierwszej chwili. – Usiłował dowiedzieć się, co wiemy o łączach – wyjaśniła Ellie. – Nie interesował się nami. Uprzednio bywał podłączony tylko w ograniczony, komercyjny sposób i bardzo chciał wchłonąć naszą wiedzę. Jefferson skinął głową. – Miał taką żywą fantazję, żywcem wziętą z projekcji. Chciał połączyć się z kimś i zabić go. – Albo ją – powiedziała Amelia. – Jak tę biedną kobietę, którą zgwałcił i zamordował. – W jego fantazjach zawsze był to mężczyzna – wyjaśniła Ellie. – Nie uważa kobiet za godnego przeciwnika. I nie odczuwa silnego popędu płciowego – kiedy gwałcił tamtą kobietę, jego penis był po prostu bronią. – Przedłużeniem jego ja, jak każda broń – dodał Jefferson. – Ma głębszą obsesję na punkcie broni niż którykolwiek znany mi żołnierz. – Minął się z powołaniem. Znam kilku facetów, z którymi świetnie by się czuł. – Nie wątpię – powiedział Marty. – Co czyni go tym bardziej godnym uwagi obiektem badań. Niektórzy ludzie w plutonach pościgowo–bojowych reprezentują podobną mentalność. Musimy znaleźć sposób, by zapobiec takiej reakcji. Tylko po co, miałem ochotę zapytać. – A więc nie będziesz jutro przy mnie? Zostajesz tutaj? – Nie, jadę do Portobello. Doktor Jefferson zajmie się Ingramem. Zobaczy, czy uda mu się postawić go na nogi psychoterapią i lekami. – Nie wiem, czy życzyć wam szczęścia. Naprawdę wolę go takiego jak teraz. Może tylko mi się wydawało, ale w tym momencie ujrzałem w jego oczach błysk ożywienia. Może Marty powinien pojechać do Portobello sam, aa ja zająłbym się tym draniem i wyrwał go z katatonii. NA LOTNISKU JULIAN I MARTY minęli się o kilka minut z kobietą, która przyleciała zabić Amelię. Polecieli wojskowym samolotem do Portobello, podczas gdy ona pojechała taksówką do hotelu naprzeciw kliniki. Nieprzypadkowo zatrzymał się tam Jefferson i dwoje z Dwudziestki – Ellie oraz były żołnierz, Cameron. Jefferson i Cameron jedli śniadanie w barze hotelowym, kiedy Gavrila weszła tam po kubek kawy. Obaj odruchowo spojrzeli na nią, jak mężczyźni na pojawiającą się znienacka piękną kobietę, ale Cameron patrzył dłużej. Jefferson uśmiechnął się i powiedział głosem popularnego komika: – Jim, jeśli będziesz tak wlepiał w nią gały, to podejdzie tu i da ci w dziób. Zdążyli się już zaprzyjaźnić, obaj wywodzili się z tego samego środowiska, z zamieszkanych przez czarnych, nędznych przedmieść Los Angeles. Cameron odwrócił się z dziwną miną i rzekł cicho: – Zam, ona mogłaby zrobić coś więcej niż dać mi w dziób. Na przykład zabić mnie dla wprawy. – Co? – Założę się, że zabiła więcej ludzi niż ja. Ma oczy snajpera: każdy jest potencjalnym celem. – Rzeczywiście ma żołnierską postawę. – Jefferson zerknął na nią. – Albo jak pewien typ pacjenta. Z nerwicą natręctw. – Może lepiej nie zapraszajmy jej do stolika? – Racja. Kiedy jednak kilka minut później opuszczali bar, znów ją spotkali. Próbowała dowiedzieć się czegoś od nocnej recepcjonistki, przestraszonej nastolatki, kiepsko mówiącej po angielsku. Hiszpański Gavrily był jeszcze gorszy. Jefferson ruszył jej na pomoc. – Mogę w czymś pomóc? – zapytał po hiszpańsku. – Jest pan Amerykaninem – zauważyła Gavrila. – Może spyta pan ją, czy widziała tę kobietę? Pokazała zdjęcie Blaze Harding. – Wiesz, o co pyta? – zapytał recepcjonistkę. – Si, claro – dziewczyna rozłożyła ręce. – Widziałam tę kobietę. Kilka razy jadła tu posiłek. Jednak nie zatrzymała się tutaj. – Mówi, że nie jest pewna – przetłumaczył Jefferson. – Wszyscy Amerykanie wyglądają dla niej tak samo. – A pan ją widział? Jefferson przyjrzał się fotografii. – Chyba nie. Jim? – Cameron podszedł do nich. – Czy widziałeś tę kobietę? – Nie sądzę. Mnóstwo Amerykanów pojawia się tu i znika. – Pracujecie w klinice? – Jako konsultanci. – Jefferson zrozumiał, że odrobinę za długo zwlekał z odpowiedzią. – Czy ona jest pacjentką? – Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że tu jest. – Czego pani od niej chce? – spytał Cameron. – Zadać jej kilka pytań. To urzędowa sprawa. – No cóż, damy znać, jeśli ją zobaczymy. Pani...? – Francine Gaines. Pokój 126. Będę bardzo wdzięczna za pomoc. – Jasne. – Patrzyli jak odchodzi. – Czy wpadliśmy w szambo – szepnął Cameron – czy tylko wdepnęliśmy w gówno? – Musimy zdobyć jej zdjęcie – rzekł Jefferson – i posłać je generałowi Marty’ego. Jeśli to wojsko szuka Blaze, to zapewne mógłby to załatwić. – Przecież nie sądzisz, że przysłała ją armia. – A ty? Zastanowił się. – Sam nie wiem. Kiedy spojrzała na ciebie, a potem na mnie, najpierw spojrzała na środek piersi, a potem między w oczy. Namierzając. Nie robiłbym przy niej żadnych gwałtownych ruchów. – Jeśli jest z wojska, to z jednostek pościgowo–bojowych. – Kiedy ja odbywałem służbę, nie było takiej nazwy. Jednak swój pozna swego. Jestem pewny, że zabiła wielu ludzi. – Żeńska odmiana Ingrama. – Może być niebezpieczniejsza od niego. Ingram wygląda na tego, kim jest. A ona wygląda... – Taak. – Jefferson spojrzał na drzwi windy, którą kobieta właśnie zaszczyciła swoją obecnością. – Z pewnością. – Potrząsnął głową. – Załatwmy zdjęcie i zanieśmy je do kliniki, gdzie damy je Mendezowi. Ten był właśnie w Mexico City w poszukiwaniach surowców dla nanofaktury. – Mówił, że jakaś zwariowana baba włamała się do Świętego Bartłomieja. – Niepodobna do tej – rzekł Cameron. – Tamta była brzydka i ruda. Włamując się do budynku, Gavrila założyła perukę i ciśnieniową maskę. BEZ PROBLEMU WESZLIŚMY DO Budynku 31. Dla ich komputera Marty był generałem brygady, który większość kariery spędził na uczelni. Ja wróciłem do mojego dawnego wcielenia. A może nie. Modyfikacja pamięci była niezauważalna, ale myślę, że gdyby połączyli mnie z kimś z mojego dawnego plutonu (co powinni zrobić w ramach procedury kontrolnej, ale na szczęście zapomnieli), natychmiast zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Byłem zbyt zdrowy. Oni wszyscy wyczuwali mój niepokój i – w sposób, jakiego nie da się opisać słowami – zawsze „byli na miejscu”, pomagając mi przetrwać kolejny dzień. Zaskoczyłbym ich, jak stary przyjaciel, który po kilkunastu latach nagle przestał utykać. Porucznik Newton Thurman, który miał znaleźć dla mnie jakieś zajęcie, był dziwakiem: zaczął jako operator, ale nabawił się rodzaju alergii na podłączenie: dostawał okropnego bólu głowy, nieznośnego zarówno dla niego, jak i dla każdego, kto się z nim połączył. Czasem zastanawiałem się, dlaczego umieścili go w Budynku 31 zamiast zwolnić do cywila, i on sam najwidoczniej też się temu dziwił. Był tu zaledwie od kilku tygodni. Patrząc wstecz to oczywiste, że umieszczono go tu celowo. Poważny błąd! W Budynku 31 roiło się od wyższych oficerów: ośmiu generałów i dwunastu pułkowników, dwudziestu majorów i kapitanów oraz dwudziestu czterech poruczników. Łącznie sześćdziesięciu czterech oficerów, wydających rozkazy pięćdziesięciu podoficerom i szeregowcom. Dziesięciu z nich pełniło tylko służbę wartowniczą i nie podlegało bezpośrednio personelowi Budynku 31, chyba że coś się stało. Bardzo słabo i niewyraźnie pamiętam te cztery dni, jakie upłynęły zanim odzyskałem pamięć. Przydzielono mi czasochłonne lecz nieskomplikowane zajęcie, głównie polegające na weryfikowaniu podejmowanych przez komputer decyzji dotyczących przydziałów: ile jajek lub pocisków należy wysłać i dokąd. Dziwne, ale nie znalazłem żadnego błędu w obliczeniach. Okazało się, że do moich nieskomplikowanych obowiązków należała jedna czynność, dla której wszystkie pozostałe były tylko przykrywką – zbieranie raportów sytuacyjnych. Co godzinę łączyłem się z dyżurnymi operatorami i prosiłem o „rapsyt”. Miałem formularz z kratkami do zakreślania, zależnie od tego, co raportowano mi co godzinę. Zawsze zakreślałem kratkę przy „rapsyt negatywny” – nic się nie wydarzyło. Typowa biurokratyczna formalność. Gdyby naprawdę wydarzyło się coś ciekawego, na mojej konsoli zapaliłaby się czerwona lampka, nakazująca mi połączyć się ze strażnikami. Wtedy nie musiałbym wypełniać formularza. Jednak nie zastanawiałem się nad takimi oczywistymi sprawami: chcieli mieć w Budynku 31 kogoś, kto mógłby sprawdzić prawdziwą tożsamość operatorów kierujących żołnierzykami. Czwartego dnia siedziałem tam, mniej więcej na minutę przed „rapsytem”, gdy nagle zamrugała czerwona lampka. Serce uderzyło mi jak młotem. Podłączyłem się. Nie, jak zawsze, z sierżantem Sykesem. To. była Karen i cztery inne osoby z mojego plutonu. Co do licha? Zaufaj nam. Musiałeś przejść lekką modyfikację pamięci, dzięki czemu mogliśmy się tu dostać – przesłała mi szybki strumień świadomości. Potem ogólny zarys planu i niewiarygodna afera z projektem „Jupiter”. Niemo potwierdziłem, rozłączyłem się i zakreśliłem okienko „rapsyt negatywny”. Nic dziwnego, że byłem taki skołowany. Zadzwonił telefon i nacisnąłem go kciukiem. Dzwonił Marty, z obojętną miną i w zielonym szpitalnym kitlu. – O czternastej zero zero chcę cię tu widzieć na operacji. Zejdziesz po dyżurze, żeby się przygotować? – To najciekawsza propozycja, jaką dziś usłyszałem. BYŁA TO NIE TYLKO BEZKRWAWA OPERACJA, ale również bezgłośna i niewidzialna. Połączenie między operatorem a żołnierzykiem opiera się na zwyczajnym sygnale elektronicznym, więc na wszelki wypadek przygotowano obwody awaryjne, umożliwiające zamianę. Po takiej historii jak tamta masakra w Portobello, po której żaden z operatorów nie mógł już kierować żołnierzykiem, wystarczy kilka minut, aby ściągnąć nowy pluton z odległości kilkuset lub kilku tysięcy kilometrów. (W rzeczywistości zasięg był ograniczony do pięciu tysięcy, gdyż przy większych odległościach szybkość światła powodowała już znaczące opóźnienie.) Marty przygotował wszystko tak, aby za naciśnięciem guzika cała piątka siedzących w piwnicy budynku operatorów wartowniczych żołnierzyków została rozłączona, a kontrolę nad żołnierzykami przejęło pięciu członków plutonu Juliana, który miał to zauważyć jako jedyny obecny w Budynku 31. Najbardziej agresywnym posunięciem, jakie mieli wykonać, było przekazanie pięciu trepom „rozkazu” od kapitana Perry’ego, dowodzącego jednostką. Zgodnie z tym fikcyjnym poleceniem mieli natychmiast udać się do pokoju numer 2H na niespodziewane szczepienie. Poszli tam. Kiedy usiedli, śliczna pielęgniarka zrobiła każdemu zastrzyk w rękę. Potem wstała i czekała w milczeniu, aż wszyscy zasnęli. W pokojach od 1H do 6H mieściła się izba chorych, która miała cieszyć się niezwykłym wzięciem w najbliższym czasie. Najpierw Marty i Megan Orr mieli zainstalować wszystkim łącza. Jedyny pacjent leżący w izbie, porucznik z zapaleniem krtani, został przeniesiony do wojskowego szpitala, kiedy z Pentagonu przyszedł rozkaz, by odizolować Budynek 31. Lekarz, który przychodził tam co dzień rano, teraz nie miał wstępu. Jednak tego samego dnia po południu pojawili się dwaj nowi lekarze. Byli nimi Tanya Sidgwick i Charles Dyer, para chirurgów z Panamy, którzy mieli dziewięćdziesiąt osiem procent udanych wszczepień. Zaskoczył ich rozkaz stawienia się w Portobello, ale z radością wyglądali wakacji, gdyż wstawiali łącza dziesięciu lub dwunastu jeńcom dziennie, zbyt szybko dla spokoju ducha i bezpieczeństwa. Kiedy tylko zajęli kwatery, natychmiast zeszli do skrzydła H, żeby zobaczyć, co się dzieje. Marty położył ich na łóżkach i powiedział, że mają się połączyć z pacjentem. Potem połączył ich z Dwudziestką i w mgnieniu oka zrozumieli, jakie czekają ich wakacje. Jednakże po kilkuminutowym kontakcie z Dwudziestką dali się przekonać, a nawet zapałali większym entuzjazmem niż niektórzy z twórców tego planu. W ten sposób zyskaliśmy na czasie, ponieważ nie trzeba było „humanizować” Sidgwick i Dyera, żeby dołączyli do zespołu. W budynku znajdowało się sześćdziesięciu czterech oficerów, a tylko dwudziestu ośmiu z nich miało implanty, w tym tylko dwóch z ośmiu generałów. Z pięćdziesięciu podoficerów i szeregowców łącza miało dwudziestu. Najpierw musieliśmy położyć do łóżek tych ostatnich i połączyć ich z Dwudziestką. Z kwater oficerskich przeniesiono do skrzydła H piętnaście łóżek. W ten sposób uzyskano szpitalik z czterdziestoma miejscami. Pozostałych dziewięciu miano podłączyć w ich własnych łóżkach. Jednak Marty i Megan Orr przede wszystkim musieli przywrócić pamięć Julianowi. A przynajmniej spróbować. Nie był to skomplikowany zabieg. Po uśpieniu pacjenta cała procedura była całkowicie zautomatyzowana i trwała czterdzieści pięć minut. Była także bezpieczna dla fizycznego i psychicznego zdrowia pacjenta. Julian wiedział o tym. Natomiast nie wiedział, że okazywała się skuteczna w trzech przypadkach na cztery. Mniej więcej co czwarty pacjent coś tracił. Julian stracił świat. * * * OBUDZIŁEM SIĘ RZEŚKI I OŻYWIONY. Pamiętałem otępienie w jakim trwałem przez ostatnie cztery dni, oraz wspomnienia, które mi zabrano. Dziwna rzecz, cieszyć się ze wspomnienia o próbie samobójstwa i świadomością wiszącego nad światem niebezpieczeństwa, lecz w moim przypadku wynikało to z odkrycia prawdziwych powodów niepokoju, jaki dręczył mnie przez kilka ostatnich dni. Siedziałem na brzegu łóżka, spoglądając na kopię idiotycznego obrazu Normana Rockwella, przedstawiającego żołnierzy obejmujących wartę, gwałtownie przypominając sobie wszystko, kiedy do pokoju wszedł Marty. Miał ponurą minę. – Coś się stało – powiedziałem. Skinął głową. Rozwinął dwa przewody połączone z leżącą na stole czarną skrzynką i bez słowa podał mi jeden z nich. Połączyliśmy się. Otworzyłem się, ale nie poczułem niczego. Sprawdziłem wtyk. Był w porządku. – Czujesz coś? – Nie. Po operacji też nic nie czułem. Z powrotem zwinął swój kabel, a potem mój. – Co jest? – Czasem ludzie na zawsze tracą usunięte wspomnienia... – Ja odzyskałem wszystkie! Na pewno! – ...a czasem zdolność łączenia się. Zimny pot oblał mi czoło i dłonie, spłynął po plecach. – Czasowo? – Nie. Tak samo jak u Blaze. To przytrafiło się generałowi Roserowi. – Wiedziałeś. Mdlący ból z powodu straty zmienił się w gniew. Wstałem i zmierzyłem go spojrzeniem. – Mówiłem ci, że możesz... coś stracić. – Mówiłeś o pamięci. Byłem gotowy poświęcić pamięć! – Jednostronne połączenie ma pewną zaletę, Julianie. Przy połączeniu dwustronnym nie można kłamać przez niedopowiedzenie. Gdybyś mnie zapytał: „Czy stracę umiejętność łączenia się?”, powiedziałbym ci. Na szczęście nie zapytałeś. – Jesteś lekarzem, Marty. Jak brzmi pierwsza część przysięgi? – „Przede wszystkim nie szkodzić”. Jednak zanim dostałem ten świstek, robiłem mnóstwo różnych rzeczy. I później też. – Może lepiej wyjdź, zanim zaczniesz mi o nich opowiadać. Nie poddawał się. – Jesteś żołnierzem, a to jest wojna. Padłeś jej ofiarą. Jednak ta część ciebie, która obumarła – tylko część – poświęciła się dla innych, aby osłonić wielu. Zamiast go uderzyć, odsunąłem się od niego i usiadłem na łóżku. – Mówisz jak jakiś cholerny „zadymiarz”. Amator pokoju. – Możliwe. Chcę, żebyś wiedział, jak paskudnie się czuję. Wiem, że zawiodłem twoje zaufanie. – Tak, owszem, mnie też się to nie podoba. Może po prostu sobie pójdziesz? – Wolę zostać i porozmawiać z tobą. – Tak podejrzewałem. No dalej, masz dziesiątki ludzi do zoperowania. Dopóki jest jeszcze cień szansy na ocalenie tego świata. – Nadal w to wierzysz. – Nie miałem czasu, żeby to przemyśleć, ale tak, jeśli to, co nakładliście mi do głowy o projekcie „Jupiter” jest prawdą, a „Młot Boży” rzeczywiście istnieje, to coś trzeba z tym zrobić. Ty coś robisz. – Wszystko w porządku? – Tak samo „w porządku”, jakbym stracił rękę. Dobrze. Nauczę się golić drugą. – Nie chcę zostawiać cię w takim nastroju. – W jakim? Zejdź mi z oczu. Mogę to przemyśleć bez twojej pomocy. Spojrzał na zegarek. – Naprawdę na mnie czekają. Mam na stole pułkownika Owensa. Machnąłem ręką. – A więc idź i zajmij się nim. Nic mi nie będzie. Przez chwilę spoglądał na mnie, a potem wstał i wyszedł bez słowa. Sięgnąłem do kieszeni na piersi. Pigułka wciąż tam była. * * * TEGO RANKA W GUADALAJARZE Jefferson ostrzegł Blaze, żeby nie pojawiała się w klinice. Nie miała takiego zamiaru: zaszyła się z Ellie Morgan w mieszkaniu kilka przecznic dalej, pracując nad różnymi wersjami artykułu, który miał ostrzec świat o zagrożeniu, jakim był projekt „Jupiter”. Jefferson i Cameron siedzieli przez kilka godzin w barze, obserwując drzwi windy. Na stole między nimi leżał maleńki aparat fotograficzny. O mało jej nie przegapili. Kiedy zjechała na dół, blond włosy miała ukryte pod czarną peruką. Jej ubranie nie rzucało się w oczy, a skórę na widocznych częściach ciała ufarbowała na oliwkowy kolor typowej Meksykanki. Nie zdołała tylko zamaskować swojej idealnej figury i sposobu chodzenia. Jefferson urwał w pół słowa i niepostrzeżenie obrócił aparat wskazującym palcem. Obaj ukradkiem obserwowali jak wyszła z windy. – I co? – szepnął Cameron. – To ona. Przebrana za Meksykankę. Cameron zdążył jeszcze obrócić się w porę, żeby dostrzec ją w obrotowych drzwiach. – Dobry Boże, masz rację. Jefferson zabrał aparat na górę i zadzwonił do Raya, który pod nieobecność Marty’ego koordynował działania razem z Mendezem. Znalazł go w klinice. Pobrał zdjęcia kobiety i obejrzał je. – Nie ma problemu. Będziemy na nią uważać. Pół minuty później weszła do kliniki. Wykrywacze metalu nie wykryły jej plastikowej broni. Nie wyjęła zdjęcia Amelii i nie pytała, czy ktoś ją tu widział. Wiedziała, że Amelia była w tym budynku i założyła, że to terytorium wroga. Powiedziała recepcjonistce, że chce porozmawiać o zainstalowaniu łącza, ale odmawia rozmowy z kimkolwiek poza dyrektorem kliniki. – Doktor Spencer jest na chirurgii – usłyszała. – Będzie tam co najmniej dwie godziny, może trzy. Mnóstwo ludzi... – Zaczekam. Gavrila usiadła na kanapie, z której mogła widzieć wejście. W odległym pokoju doktor Spencer dołączył do Raya, który spoglądał na obserwującą wejście kobietę. – Mówią, że ona jest niebezpieczna – rzekł Ray. – To szpieg lub zabójczyni. Szuka Blaze. – Nie chcę mieć żadnych kłopotów z waszym rządem. – Czy powiedziałem, że przysłał ją rząd? Gdyby była tu oficjalnie, to chyba pokazałaby jakieś papiery? – Nie wtedy, gdyby była morderczynią. – Nasz rząd nie wynajmuje płatnych morderców! – O rany. Może wierzysz też w Świętego Mikołaja? – Nie, mówię serio. Banda maniaków religijnych próbuje wykończyć Marty’ego i jego ludzi. Ona należy do tej sekty, albo została przez nich wynajęta. Opowiedział o jej podejrzanych poczynaniach w hotelu. Spencer patrzył w ekran. – Sądzę, że masz rację. Widziałem tysiące twarzy. Ma skandynawskie rysy, nie meksykańskie. Zapewne ufarbowała blond włosy... nie, ma perukę. Tylko czego ode mnie oczekujecie? – Pewnie nie mógłbyś zamknąć jej tu na wieki. – Daj spokój. To nie Stany Zjednoczone. – No cóż... Chcę z nią porozmawiać. Tylko, że ona może być naprawdę niebezpieczna. – Nie ma noża ani pistoletu. Detektory wykryłyby to, kiedy przechodziła przez drzwi. – Hmm. Może mógłbym pożyczyć od kogoś broń, żeby czuć się pewniej podczas rozmowy? – Jak już powiedziałem... – To nie Stany Zjednoczone. A ten stary hombre na dole, z pistoletem maszynowym? – On nie pracuje dla mnie. Pilnuje garażu. Czy ta kobieta może być niebezpieczna, jeśli nie ma broni? – Bardziej niebezpieczna niż ja. Mam poważne luki w wykształceniu, jeśli chodzi o zabijanie. Czy masz przynajmniej jakieś pomieszczenie, w którym mógłbym z nią porozmawiać obserwowany przez kogoś na wypadek, gdyby chciała urwać mi głowę i zatłuc mnie nią na śmierć? – Nie ma problemu. Zaprowadź ją do pokoju numer jeden. – Podniósł pilota i nacisnął guzik. Na ekranie pojawił się gabinet. – To specjalne pomieszczenie seguridad. Zabierz ją tam, a ja będę was obserwował przez dziesięć, piętnaście minut. Potem poproszę kogoś innego, żeby mnie zastąpił. Ci ultimodiadores, których wy nazywacie Enderami – czy o nich tu chodzi? – Są z tym powiązani. – Przecież oni są nieszkodliwi. Głupi, bluźniący ludzie... Są groźni jedynie dla własnych dusz. – Nie ci, doktorze Spencer. Gdybyśmy się połączyli, zrozumiałby pan, jak bardzo się jej obawiam. Dla dobra Spencera żadna ze znających cały plan osób nie łączyła się z nim dwukierunkowo. Uznał ten warunek za przejaw typowo amerykańskiej paranoi. – Mam tu pielęgniarza, który jest bardzo gruby... no, bardzo duży i umie... ma czarny pas w karate. Będzie patrzył razem ze mną. – Nie. Zanim zdąży zejść na dół, ona może mnie zabić. Spencer skinął głową i zastanowił się. – Poślę go do sąsiedniego pokoju i dam mu biper. – Znów podniósł pilota i nacisnął inny guzik. – Przywołam go, tak jak teraz. Ray przeprosił i poszedł do łazienki, gdzie zdołał tylko sprawdzić broń, którą dysponował: pęk kluczy i szwajcarski scyzoryk. Wróciwszy do pokoju, zastał Lalo, który miał bicepsy grubości ud Raya. Nie znał angielskiego i poruszał się z nerwową ostrożnością człowieka, który wie, jak łatwo łamią się różne rzeczy. Zeszli razem po schodach. Lalo wszedł do pokoju numer dwa, a Ray poszedł do holu. – Madame? – Spojrzała na niego, namierzając cel. – Jestem doktor Spencer. A pani? – Jane Smith. Możemy gdzieś porozmawiać? Zaprowadził ją do pokoju numer jeden, który okazał się większy niż wyglądał na ekranie. Wskazał jej kozetkę, a sam przysunął sobie krzesło. Usiadł na nim okrakiem, zasłaniając się oparciem. – W czym mogę pani pomóc? – Ma pan tu pacjentkę, niejaką Blaze Harding. Profesor Blaze Harding. Muszę z nią koniecznie porozmawiać. – Po pierwsze, nie zdradzamy nazwisk naszych pacjentów. Po drugie, nasi pacjenci nie zawsze podają nam prawdziwe nazwiska, pani Smith. – Kim pan naprawdę jest? – Słucham? – Z moich informacji wynika, że doktor Spencer jest Meksykaninem. Nigdy nie spotkałam Meksykanina mówiącego z bostońskim akcentem. – Zapewniam, że jestem... – Nie. – Sięgnęła za pasek spodni i wyjęła pistolet wyglądający na zrobiony ze szkła. – Nie mam na to czasu. – Jej twarz przybrała ponury, zacięty wyraz furiatki. – Teraz spokojnie oprowadzi mnie pan po szpitalu, aż znajdziemy profesor Harding. – A jeśli jej tu nie ma? – rzekł po namyśle Ray. – To pójdziemy w jakieś spokojne miejsce, gdzie będę odcinała ci palec po palcu, aż powiesz mi, gdzie ona jest. Lalo otworzył drzwi na oścież i wpadł do środka, unosząc wielki czarny pistolet. Kobieta obrzuciła go gniewnym spojrzeniem i strzeliła mu w oko. Szklany pistolet wypalił prawie bezgłośnie. Lalo upuścił broń i przyklęknął, zakrywając rękami twarz. Zawył piskliwie, kiedy drugi strzał oderwał mu połowę czaszki, bezgłośnie runął na twarz, tryskając krwią, mózgiem i płynem mózgowo–rdzeniowym. Ton jej głosu wcale się nie zmienił: brzmiał głucho i beznamiętnie. – Jak widzisz, możesz przeżyć tę noc tylko współpracując ze mną. Ray z niedowierzaniem spoglądał na trupa. – Wstawaj. Idziemy. – Ja... nie wiem gdzie ona jest. – A więc... Przerwał jej grzechot metalowych rolet opadających na okno i drzwi. Ray usłyszał cichy syk i przypomniał sobie opowieść Marty’ego o pokoju przesłuchań w Domu Świętego Bartłomieja. Może tu korzystali z usług tego samego architekta. Ona najwidoczniej nie usłyszała tego dźwięku – zbyt wiele godzin spędziła na strzelnicy – ale rozejrzała się wokół i dostrzegła kamerę telewizyjną wielkości ołówka, wycelowaną w nich w górnego narożnika pokoju. Obróciła go twarzą do kamery i przyłożyła mu pistolet do skroni. – Macie trzy sekundy na otwarcie tych drzwi, albo go zabiję. Dwie. – Senora Smith! – głos rozlegał się zewsząd. – Aby otworzyć te drzwi, potrzeba... el gato... łącza. To potrwa dwie, trzy minuty. – Macie dwie minuty. – Spojrzała na zegarek.– Licząc od teraz. Ray nagle zwiotczał i osunął się, padając na wznak. Jego głowa z łoskotem uderzyła o podłogę. Kobieta skrzywiła się z obrzydzeniem. – Tchórz. Kilka sekund później ona też się zachwiała, a potem gwałtownie usiadła na podłodze. Z trudem uniosła oburącz pistolet i cztery razy strzeliła Rayowi w pierś. MOJA KWATERA W SEKCJI dla kawalerów składała się z dwóch pokoi – sypialni i małego „gabinetu”, czyli szarej klitki, w której ledwie mieściła się lodówka, dwa twarde krzesła i mały stolik przed konsolą komputera. Na stole znajdowała się szklanka wina i mój ostatni posiłek: szara pigułka. Miałem notatnik z żółtymi kartkami i długopis, ale nie przychodziło mi do głowy nic takiego, co nie byłoby oczywiste. Zadzwonił telefon. Po trzecim sygnale podniosłem go i powiedziałem „Halo”. To był Jefferson – moja psychiatryczna Nemezis, pojawiająca się za pięć dwunasta. Postanowiłem, że gdy tylko się rozłączy, zażyję pigułkę. Jefferson, podobnie jak pokój i pigułka, był szary, bardziej szary niż czarny. Nie widziałem takiej barwy skóry od czasu, gdy matka zadzwoniła do mnie i powiedziała, że umarła ciotka Franci. – Co się stało? – zapytałem. – Ray nie żyje. Zabity przez morderczynię, którą posłali za Blaze. – Oni? „Młot Boży”? Falująca srebrna linia na górze ekranu oznaczała, że rozmowa jest szyfrowana. Mogliśmy bezpiecznie rozmawiać. – Zakładamy, że ta kobieta jest jedną z nich. Spencer właśnie zakłada jej łącze. – Skąd wiecie, że chodziło jej o Amelię? – Miała jej zdjęcie i węszyła w hotelu. Julianie, ona zabiła Raya zupełnie bez powodu, po tym jak zastrzeliła innego człowieka. Przeszła przez bramkę kontrolną w klinice, mając przy sobie pistolet i nóż z jakiegoś plastiku. Obawiamy się, że może nie być tu sama. – Boże. Wytropili nas w Meksyku? – Możesz tu przyjechać? Blaze cię potrzebuje... My wszyscy cię potrzebujemy. Dosłownie opadła mi szczęka. – Chcecie żebym przyjechał tam jako żołnierz? Do tych wszystkich zawodowych snajperów i skazanych za morderstwo. SPENCER ROZŁĄCZYŁ SIĘ I PODSZEDŁ do okna. Podniósł roletę i zmrużył oczy w słońcu, ziewając. Obrócił się do kobiety przywiązanej do fotela na kółkach. – Senora – powiedział – jest pani kompletnie stuknięta. Jefferson odłączył się minutę wcześniej. – Moja diagnoza jest dokładnie taka sama. – To co robicie, jest całkowicie nielegalne i niemoralne – powiedziała. – To gwałt na ludzkiej duszy. – Gavrila – powiedział Jefferson – jeśli masz jakąś duszę, to nie zdołałem jej odnaleźć. Szarpnęła się w więzach, aż zakołysał się fotel. – Mimo to, ma trochę racji – powiedział Jefferson do Spencera. – W żadnym razie nie możemy jej oddać w ręce policji. – No cóż, na czas nieokreślony zatrzymam ją tu na obserwacji, jak mówią Amerykanie. Kiedy wyzdrowieje, będzie mogła odejść. – Podrapał się po szczeciniastej brodzie. – Najwcześniej w połowie września. Ty też w to wierzysz? – Nie znam się na matematyce. Jednak Julian i Blaze znają się i nie mają żadnych wątpliwości. – Spadnie na was Młot Boży – powiedziała Gavrila. – W żaden sposób nie zdołacie temu zapobiec. – Och, przymknij się. Czy możemy ją gdzieś zamknąć? – Mam tu pomieszczenie, które wy nazywacie „pokojem bez klamek”. Jeszcze żaden wariat z niego nie uciekł. Podszedł do interkomu i poprosił jakiegoś Luisa, żeby ją tam zabrał. Usiadł i spojrzał na kobietę. – Biedny Lalo, biedny Ray. Nie wiedzieli, jakim jesteś potworem. – Oczywiście, że nie. Mężczyźni widzą we mnie tylko narzędzie do zaspokojenia żądzy. Dlaczego mieliby obawiać się cipy? – Dowiesz się o tym aż za dobrze – obiecał jej Jefferson. – Możesz mi grozić. Nie obawiam się gwałtu. – To coś bardziej osobistego niż gwałt. Przedstawimy cię naszym przyjaciołom. Jeśli masz duszę, oni ją znajdą. Nic nie powiedziała. Rozumiała, co miał na myśli; wiedziała, że łączył się z Dwudziestką. Po raz pierwszy wyglądała na lekko przestraszoną. Ktoś zapukał do drzwi, ale nie był to Luis. – Julianie – rzekł Jefferson i wskazał na kobietę. – To ona. Julian przyjrzał się jej. – Czy to ta sama kobieta, którą widzieliśmy na ekranie w Świętym Bartłomieju? Trudno uwierzyć. – Spoglądała na niego z dziwnym wyrazem twarzy. – O co chodzi? – Poznała cię – rzekł Jefferson. – Kiedy Ingram próbował porwać Blaze z pociągu, pojechałeś za nimi. Myślała, że jesteś z Ingramem. Julian podszedł do niej. – Dobrze mi się przyjrzyj. Będę ci się śnił po nocach. – Strasznie się boję – warknęła. – Przyszłaś tu zabić moją kobietę, a zamiast niej zabiłaś starego przyjaciela. A także innego człowieka. Mówią, że zrobiłaś to bez jednego mrugnięcia. Powoli wyciągnął rękę. Usiłowała się uchylić, ale złapał ją za gardło. – Julianie... – Och, bez obawy. – Koła wózka były zablokowane. Powoli nacisnął i fotel odchylił się do tyłu. Przytrzymał go w tej pozycji. – Zobaczysz, że wszyscy inni tutaj będą dla ciebie bardzo mili. Oni po prostu chcą ci pomóc. Puścił ją i fotel upadł z łoskotem. Kobieta jęknęła. – Ja nie jestem jednym z nich. – Opadł na kolana, przysuwając twarz do jej twarzy. – Nie jestem miły i nie chcę ci pomóc. – To na nią nie działa, Julianie. – Nie robię tego dla niej, tylko dla siebie. Próbowała go opluć, ale chybiła. Wstał i niedbałym ruchem postawił fotel. – To do ciebie niepodobne. – Bo nie jestem sobą. Marty nie powiedział mi, że nie będę mógł się łączyć! – Nie wiedziałeś, że to się zdarza przy modyfikowaniu pamięci? – Nie. Ponieważ nie zapytałem. Jefferson pokiwał głową. – To dlatego nasze połączenie przewidziano na później. Mógłbyś mnie o to zapytać. Luis wszedł do pokoju i nikt się nie odezwał, gdy na polecenie Spencera wytoczył fotel z Gavrilą. – Sądzę, że to było nawet bardziej cyniczne i wyrachowane – rzekł Julian. – Myślę, że Marty potrzebował kogoś, kto był mechanikiem i żołnierzem, ale jest niepodatny na proces „humanizacji”. – Wskazał kciukiem Spencera. – Czy on już wie wszystko? – Najważniejsze fakty. – Sądzę, że Marty potrzebował mnie takim na wypadek, gdyby trzeba było użyć przemocy. A ty – wzywając mnie, żebym chronił Blaze – zasugerowałeś to samo. – No, ja po prostu... – I miałeś rację! Jestem tak cholernie wściekły, że mógłbym kogoś zabić. Czy to nie szaleństwo? – Julianie... – Och, wy nie używacie słowa „szaleństwo”. – Zniżył głos. – To jednak dziwne, prawda? Wróciłem do punktu wyjścia. – To też mogło być tymczasowe. Masz wszelkie prawo się złościć. Julian usiadł i splótł dłonie, jakby chciał je unieruchomić. – Czego dowiedzieliście się od niej. Czy w mieście są inni zabójcy i wybierają się tutaj? – Jedynym, którego znała, jest Ingram. Jednakże poznaliśmy nazwisko jej bardzo wysoko postawionego zwierzchnika. To generał Blaisdell. To on nie dopuścił do opublikowania waszego artykułu i kazał zabić współautora Blaze. – On jest w Waszyngtonie? – W Pentagonie. Jest podsekretarzem Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych Ministerstwa Obrony. Julian o mało nie wybuchnął śmiechem. – Ta agencja wykończyła wiele projektów badawczych. Nie wiedziałem, że wykańcza też ludzi. – On wie, że morderczyni pojechała do Guadalajary i wybierała się z wizytą do kliniki, ale nic poza tym. – Ile jest tu klinik wszczepiających łącza? – Sto trzydzieści osiem – rzekł Spencer. – A po zabiegu, który przeprowadziłem na profesor Harding, jedyny ślad jej prawdziwej tożsamości znajduje się w moich prywatnych aktach i w... Jak nazywał się ten dokument, który pan podpisał? – Pełnomocnictwo. – No właśnie, ale ono znikło w aktach kancelarii prawniczej i gdyby nawet ktoś je odnalazł, nigdy nie zdoła powiązać go z moją kliniką. – Nie byłbym tego taki pewny – rzekł Julian. – Jeśli Blaisdell zechce, odnajdzie nas w taki sam sposób, jak zrobiła to ona. Zostawiliśmy jakiś ślad. Meksykańska policja zapewne mogłaby odnaleźć nas w Guadalajarze – może nawet i tutaj – a bardzo łatwo ją przekupić. Bez urazy, doktorze Spencer. Wzruszył ramionami. – Es verdad. – Tak więc musimy podejrzewać każdego, kto przestąpi ten próg. A co z Amelią... Blaze – czy ona jest gdzieś w pobliżu? – Około pół kilometra stąd – rzekł Jefferson. – Zaprowadzę cię tam. – Nie. Mogą śledzić każdego z nas. Nie ułatwiajmy im zadania. Tylko napisz mi adres. Wezmę dwie taksówki. – Chcesz zrobić jej niespodziankę? – Co to ma znaczyć? Czy ona z kimś mieszka? – Nie, nie. A właściwie tak – z Ellie Morgan. Nie ma się czym przejmować. – A kto tu się przejmuje? Ja tylko pytam. – Chciałem tylko zapytać, czy mam zadzwonić i uprzedzić, że przyjdziesz? – Przepraszam. Jestem rozkojarzony. No dobrze, możesz ją... Zaczekaj, nie. Telefon może być na podsłuchu. – To niemożliwe – rzekł Spencer. – Chce mnie pan rozśmieszyć? – Spojrzał na adres, który zapisał mu Jefferson. – Dobrze. Pojadę taksówką na mercado. Wmieszam się w tłum, a potem pojadę metrem. – Ta ostrożność graniczy z paranoją – rzekł Spencer. – Graniczy? To naprawdę paranoja. A pan nie miałby jej, gdyby jeden z najlepszych przyjaciół pozbawił pana połowy życia, a jakiś generał z Pentagonu posyłał zabójców tropem pana ukochanej? – To tak jak powiadają – wtrącił Jefferson. – Fakt, że zachowujesz się jak paranoik wcale nie dowodzi, że nikt nie chce cię zabić. ZAPOWIEDZIAWSZY, ŻE POJADĘ NA RYNEK, kazałem taksówce zawieźć się na przedmieścia, a potem wróciłem metrem do miasta. Nie można być zbyt ostrożnym. Boczną uliczką dostałem się na podwórze motelu, w którym mieszkała Amelia. Drzwi otworzyła Ellie Morgan. – Ona śpi – powiedziała półszeptem – ale wiem, że chciałaby, żeby ją obudzić. Mieszkały w sąsiadujących pokojach. Przeszedłem przez ten, który zajmowała Ellie, a ona zamknęła za mną drzwi. Amelia była ciepła i miękka od snu, i pachniała lawendą ze swoich ulubionych soli do kąpieli. – Marty mówił mi, co się stało – powiedziała. – To musiało być okropne, jakbyś stracił któryś ze zmysłów. Nie znalazłem na to odpowiedzi. Tylko przez chwilę mocniej tuliłem ją do siebie. – Wiesz o tej kobiecie i o... Rayu – wykrztusiła. – Byłem tam. Rozmawiałem z nią. – Lekarz miał wszczepić jej łącze. – Zrobili to. Szybka operacja o wysokim stopniu ryzyka. Ona jest z „Młota Bożego”, tak samo jak Ingram. – Powiedziałem jej też o generale z Pentagonu. – Nie sądzę, żebyś była tu bezpieczna. Ani nigdzie w Guadalajarze. Ta kobieta dzięki zdjęciom satelitarnym prześledziła naszą drogę od Domu Świętego Bartłomieja do samych drzwi kliniki. – Nasz kraj używa satelitów, żeby szpiegować obywateli? – No cóż, w przestrzeni roi się od satelitów. Nie będą ich wyłączać kiedy przelatują nad USA. – W ścianie był osadzony automat do kawy. Nie przestając mówić, nastawiłem go. – Nie sądzę, by ten Blaisdell wiedział dokładnie, gdzie jesteśmy. W przeciwnym razie mielibyśmy na głowie oddział antyterrorystyczny zamiast samotnej zabójczyni, a przynajmniej kilkuosobową grupę mającą ją osłaniać. – Czy na tych zdjęciach satelitarnych widać nas. czy tylko autobus? – Autobus i ciężarówkę. – A więc mogłabym stąd wyjść, pójść na dworzec kolejowy i pojechać do jakiejś odludnej części Meksyku. – Sam nie wiem. Ona miała twoje zdjęcie, więc musimy zakładać, że Blaisdell da je następnemu zabójcy. Mogą kogoś przekupić i cała policja Meksyku zacznie cię szukać. – Miło być potrzebną. – Może powinnaś wrócić ze mną do Portobello. Zaszyć się w Budynku 31, dopóki nie będziesz bezpieczna. Marty może załatwić niezbędne rozkazy, zapewne w ciągu kilku godzin. – To dobrze. – Przeciągnęła się i ziewnęła. – Zostało mi jeszcze parę godzin pracy nad tym artykułem. Chciałabym, żebyś go potem przeczytał. Możemy go wysłać z budki telefonicznej na lotnisku, tuż przed odlotem. – W porządku. Miło będzie na odmianę zająć się fizyką. Amelia napisała dobry i zwięzły artykuł. Dodałem długi odnośnik dotyczący słuszności zastosowania w tym wywodzie teorii pseudooperatorowej. Przeczytałem również wersję przygotowaną przez Ellie do czasopisma popularnonaukowego. Wydawała mi się mało przekonująca – ze względu na brak matematycznego wywodu – ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie zdać się na jej osąd i nie powiedziałem tego głośno. Pomimo to Ellie wyczuła mój niepokój i zauważyła, że w tym wypadku pomijanie wywodu matematycznego przypomina pisanie o religii, nie wspominając o Bogu, ale redaktorzy uważają, iż dziewięćdziesiąt procent czytelników zrezygnowałoby z lektury przy pierwszym równaniu. Zadzwoniłem do Marty’ego. Był na chirurgii, ale jego asystent oddzwonił i powiedział, że rozkazy będą czekać na Amelię w dyżurce. Przekazał także nie budzącą mojego zdziwienia wiadomość, iż porucznika Thurmana nie da się „zhumanizować”. Mieliśmy nadzieję, że spokojne środowisko i połączenie z ludźmi z mojego plutonu złagodzi stres, który powodował migrenę. Jednak nie, te ataki tylko opóźniały się, ale były jeszcze silniejsze. Tak więc, podobnie jak mnie, musieli go z tego wyłączyć. Natomiast, w przeciwieństwie do mnie, zamknęli go w areszcie domowym, gdyż w ciągu kilku minut podłączenia dowiedział się o wiele za dużo. Niecierpliwie czekałem na spotkanie z nim, gdyż nagle przestaliśmy być zwykłymi urzędasami. Jako byli operatorzy, mogliśmy znaleźć wspólny język. Nagle znacznie więcej zaczęło mnie łączyć z Amelią. Jeśli w ogóle odniosłem jakąś korzyść z tego, że utraciłem zdolność łączenia się, to taką, iż znikła dzieląca nas bariera. Z mojego punktu widzenia, oboje byliśmy kalekami – ale razem. Czułem się tak dobrze, pracując razem z nią, przebywając w tym samym co ona pokoju, że z trudem mogłem uwierzyć, iż zaledwie poprzedniego dnia byłem bliski zażycia trucizny. No cóż, nie byłem już sobą. Doszedłem do wniosku, że nad tym, kim właściwie jestem, będę się zastanawiał po czternastym września. A do tego czasu ten problem być może stanie się nieistotny, jeśli przestanę być człowiekiem i zmienię się w plazmę. Podczas gdy Amelia pakowała torbę, zadzwoniłem na lotnisko, spytałem o numer lotu i upewniłem się, że mają tam budki telefoniczne z łączami komputerowymi. Potem uświadomiłem sobie, że jeśli w Portobello czekają na Amelię rozkazy, to zapewne mamy zarezerwowany przelot wojskowym samolotem. Zadzwoniłem na D’Orso Field i rzeczywiście, Amelia była „kapitan Blaze Harding”. Nasz samolot odlatywał za dziewięćdziesiąt minut – transportowy lotnik, bardzo przestronny jeśli nie miało się nic przeciwko siedzeniu na ławkach. – No, nie wiem – powiedziała Amelia. – Jako wyższa od ciebie stopniem, powinnam ci siedzieć na kolanach. Taksówka szybko dowiozła nas na miejsce. Amelia przesłała dobrym znajomym dwanaście kopii artykułu wraz z osobistymi uwagami, a następnie umieściła po jednej w sieci, w ogólnodostępnych działach fizyki i matematyki. Wysłała również przygotowane przez Ellie wersje dla czasopisma popularnonaukowego i komunikat dla środków przekazu, po czym pobiegliśmy do samolotu. BYĆ MOŻE TO, ŻE POSPIESZNIE pojechali do bazy sił powietrznych zamiast czekać w motelu na rejsowy lot, uratowało im życie. Pół godziny po ich wyjeździe Ellie usłyszała pukanie do drzwi sąsiedniego pokoju, do niedawna zajętego przez Amelię. Poszła tam i spojrzała przez wizjer. Zobaczyła meksykańską pokojówkę w fartuszku i ze szczotką, śliczną dziewczynę o długich kręconych włosach. Otworzyła drzwi. – Nie mówię po hiszpańsku... Koniec szczotki wbił się jej w splot słoneczny i runęła na podłogę, zwijając się w kłębek. – Ja też nie, Szatanie. – Kobieta bez wysiłku podniosła ją i rzuciła na krzesło. – Siedź cicho, albo cię zabiję. Z kieszeni fartucha wyjęła rolkę taśmy klejącej i owinęła nią przeguby ofiary, a potem dwukrotnie pierś i oparcie krzesła. Oddarła kawałek i zakleiła Ellie usta. Zdjęła fartuch. Ellie sapnęła przez nos na widok niebieskiej szpitalnej piżamy, zbroczonej krwią. – Ubranie. – Kobieta zerwała z siebie zakrwawioną piżamę. Obróciła się na pięcie, zwinnym i płynnym ruchem, po czym przez otwarte drzwi dostrzegła walizkę Ellie. – Aha. Przeszła do sąsiedniego pokoju i wróciła z dżinsami i bawełnianą koszulą. – Trochę luźne, ale mogą być. Złożyła je równo na końcu łóżka i oderwała część taśmy, żeby Ellie mogła mówić. – Nie ubierasz się – powiedziała Ellie – ponieważ nie chcesz mieć krwi na ubraniu. Mojej krwi. – Może chcę cię podniecić. Myślę, że jesteś lesbijką, skoro mieszkasz tu sama z Blaze Harding. – Jasne. – Gdzie ona jest? – Nie wiem. – Na pewno wiesz. Czy muszę zrobić ci krzywdę? – Nic ci nie powiem. – Głos jej zadrżał i przełknęła ślinę. – I tak mnie zabijesz. – Dlaczego tak myślisz? – Ponieważ mogłabym cię poznać. Gavrila uśmiechnęła się wzgardliwie. – Właśnie zabiłam dwóch strażników i uciekłam ze ściśle strzeżonego oddziału waszego szpitala. Tysiąc policjantów zna mój rysopis. Mogę zostawić cię przy życiu. Zwinnie schyliła się i wyjęła z kieszeni fartucha błyszczący skalpel. – Wiesz co to jest? Ellie skinęła głową i znów przełknęła ślinę. – Solennie obiecuję, że nie zabiję cię, jeżeli szczerze odpowiesz na moje pytania. – Przysięgniesz na Boga? – Nie, to byłoby bluźnierstwo. – Uniosła skalpel i spojrzała na niego. – Prawdę mówiąc, nie zabiję cię nawet wtedy, jeśli mnie okłamiesz. Po prostu okaleczę cię tak okropnie, że będziesz błagać, żebym cię zabiła. A ja, zanim odejdę, utnę ci język, żebyś nie mogła im nic o mnie powiedzieć. Potem odetnę ci dłonie, żebyś nie mogła pisać. Oczywiście, zatamuję krew taśmą. Chcę, żebyś żyła długo i długo cierpiała. Kilka kropel moczu spłynęło na podłogę i Ellie zaczęła płakać. Gavrila zakleiła jej usta taśmą. – Czy matka mówiła ci: „Dam ci powód do płaczu?” Zamachnęła się i przybiła lewą dłoń ofiary do krzesła. Ellie przestała płakać i tępym wzrokiem spojrzała na rączkę skalpela i strumyk krwi. Gavrila lekko poruszyła ostrzem i wyrwała je. Krew popłynęła szerszym strumieniem, ale przycisnęła do rany chusteczkę higieniczną i przykleiła ją taśmą. – Jeśli pozwolę ci mówić, odpowiesz na moje pytania? Nie będziesz krzyczeć? Ellie bezsilnie skinęła głową i Gavrila oderwała taśmę do połowy. – Pojechali na lotnisko. – Oni? Ona i jej czarny przyjaciel? – Tak. Wrócą do Teksasu. Do Houston. – Och. Kłamiesz. Przyłożyła skalpel do grzbietu drugiej ręki Ellie i uniosła zaciśniętą pięść. – Panama! – powiedziała chrapliwym szeptem Ellie. – Portobello. Nie... proszę nie. – Numer lotu? – Nie wiem. Zapisał go w notesie – wskazała ruchem głowy. – Przy telefonie. Gavrila podeszła tam i podniosła kartkę. – Aeromexico 249. Pewnie bardzo się spieszyli, skoro zostawili tę kartkę. – Wyjeżdżali w pośpiechu. Gavrila pokiwała głową. – Pewnie ja też powinnam. – Wróciła do ofiary i spojrzała na nią w zadumie. – Nie zrobię ci wszystkich tych strasznych rzeczy, chociaż mnie okłamałaś. Zakleiła jej usta taśmą, a potem urwała drugi kawałek i zacisnęła nią nos Ellie. Ta zaczęła się miotać i kręcić głową, ale morderczyni zdołała ciasno owinąć jej głowę taśmą, przymocowując te dwa mniejsze kawałki i uniemożliwiając w ten sposób oddychanie. Szamocząc się, Ellie przewróciła krzesło. Gavrila podniosła je bez trudu, tak jak Julian kilka godzin wcześniej zrobił to z fotelem. Potem powoli ubrała się, patrząc w oczy umierającej poganki. W MOJEJ KWATERZE CZEKAŁA na nas wiadomość, migocząca na ekranie konsoli, że Gavrila załatwiła strażnika i uciekła. No cóż, w żaden sposób nie mogła dopaść nas w bazie, zamkniętych w budynku strzeżonym równie pilnie, co Pentagon. Amelia obawiała się, że ta kobieta może dowiedzieć się, gdzie mieszkała, więc zadzwoniła do Ellie. Nikt nie odpowiadał. Zostawiła wiadomość, ostrzegając ją i radząc, żeby przeprowadziła się do pierwszego lepszego hotelu w mieście. Organizator Marty’ego poinformował mnie, że właściciel jest na chirurgii i będzie zajęty do dziewiętnastej, a więc jeszcze przez pięć godzin. W lodówce znalazłem trochę sera i piwo. Zjedliśmy niespiesznie, a potem padliśmy na łóżko. Było za wąskie dla dwojga ludzi, ale byliśmy tak zmęczeni, że wystarczyło nam, że mogliśmy się położyć. Amelia zasnęła z głową na moim ramieniu, po raz pierwszy od długiego czasu. Z głębokiego snu wyrwało mnie popiskiwanie konsoli. Nie zbudziło Amelii. Niezgrabnie usiłowałem wstać. Zdrętwiała mi lewa ręka, w której czułem teraz irytujące mrowienie i zostawiłem bardzo romantyczną kroplę śliny na policzku Amelii. Otarła go i otworzyła oczy. – Telefon? – Śpij dalej. Powiem ci, jeśli to coś ważnego. Poszedłem do gabinetu, uderzając lewą ręką o udo. Wziąłem z lodówki imbirowe piwo – ulubiony napój osoby, która mieszkała tu przede mną – po czym zasiadłem przy konsoli. Marty spotka się z wami o dziewiętnastej piętnaście w mesie. Przynieś to: Nazwi sko Stopień Implant/Zespoł Humaniz acja: Początek/ Koniec Tames st. szer. - 26.07/9.0 8 Reyno lds st. szer. - Benyo st. szer. - Jewel kpr. - „ ztab. - „ NazwiskoNazwi sko Stopień Implant/Zespoł Humanizacja: Początek/Koniec Tames st. szer. – 26.07/9.08 Reynolds st. szer. – “ Benyo st. szer. – “ Jewel kpr. sztab. – “ Foster gen. dyw. – “ Pagel Stopieńgen. broni Implant/Zespół– Humanizacja:“ Fox płk – Początek/Koniec“ FosterLyman gen. dyw.płk – „“ PagelMCcnnell gen. bronipłk – „“ FoxLorenz ppłk – “ LymanMealy ppłk – „“ MCcnnellSwitn ppłk – “ LorenzBarbea ppłkmjr – 11“ MealyBarnes ppłkmjr – 11“ SwitnCostello ppłkmjr – 11“ BarbeaDick mjr – “ BarnesDonahue mjr – “ CostelloEvans mjr – “ DickHo mjr – “ DonahueWashin gton mjr – “ EvansGriffen mjrpor. – „“ HoHyde mjrpor. – 11“ WashingtonLakę mjrpor. – “ GriffenNeumann por. – “ HydePhan por. – “ LakęSteinberg por. – “ NeumannCheck ppor. – “ Phan por. - Steinbe rg por. - Check ppor. - Thurman ppor. (X) (X) Friedman ppor. – „“ Steinman ppor. – “ Thomson ppor. – “ Troxler ppor. – “ Spoa gen. bryg. 27.07/2 28.07/11.08 Pew gen. dyw. 27.07/2 28.07/11.08 Bowden gen. broni 28.07/2 29.07/12.08 Nguyen gen. broni 28.07/2 29.07/12.08 Hoffher gen. broni 29.07/2 30.07/13.08 Kummer płk 27.07/1 28.07/11.08 Nazwis ko Stopień Implan t/Zespół Humani zacja Począte k/Konie Loftus płk 27.07/1 28.07/11.08 Owens płk 27.07/1 28.07/11.08 Snyder ppłk 27.07/1 28.07/11.08 Stallings ppłk 27.07/1 28.07/11.08 Tomy ppłk 27.07/2 28.07/11.08 Allan mjr 27.07/2 28.07/11.08 Blackney mjr 27.07/2 28.07/11.08 Bobo mjr 27.07/2 28.07/11.08 DeHenning mjr 28.07/2 29.07/12.08 Edwards mjr 28.07/2 29.07/12.08 Ford mjr 28.07/2 29.07/12.08 Lynch mjr 28.07/2 29.07/12.08 Majors mjr 28.07/2 29.07/12.08 Nestor mjr 28.07/2 29.07/12.08 Perry mjr 28.07/2 29.07/12.08 Roxy mjr 28.07/2 29.07/12.08 Van Horn mjr 28.07/2 29.07/12.08 Sutton por. 28.07/1 29.07/12 Whipple por. 29.07/2 30.07/13 Daniel por. 29.07/2 30.07/13 Suggs por. 29.07/2 30.07/13 Johnson B. por. 29.07/2 30.07/13 Hazeltine por. 29.07/2 30.07/13 Maxberry por. 29.07/2 30.07/13 Lanardson por. 29.07/2 30.07/13 Dare ppor. 29.07/2 30.07/13 Butwell ppor. 29.07/1 30.07/13 Lavallec ppor. 29.07/1 30.07/13 Kelly ppor. 29.07/1 30.07/13 Gilpatrick sierż. 27.07/2 28.07/11 Miller st. sierż. 27.07/2 28.07/11 Holloway st. sierż. 27.07/1 28.07/11 Garrison st. sierż. 29.07/1 30.07/13 McLaughin sierż. sztab. 29.07/1 30.07/13 Rowe sierż. sztab. 30.07/1 31.07/13 Nazwi sko Stopień Implan t/Zespół Humaniz acja: Początek /Koniec Hughes sierż. sztab. 30.07/1 31.07/13 Smith, R. st. sierż. sztab. 30.07/1 31.07/13 Duffy st. sierż. sztab. 30.07/1 31.07/13 Ching st. sierż. sztab. 30.07/1 31.07/13 Schauer kpr. 30.07/2 31.07/13 Williams kpr. 30.07/2 31.07/13 Perkins kpr. 20.07/2 31.07/13 Hunt kpr. 30.07/2 31.07/13 Taral kpr. 30.07/2 31.07/13 Kanzer st. szer. 30.07/2 31.07/13 Pincay st. szer. 30.07/2 31.07/13 Hyde st. szer. 30.07/2 31.07/13 Blinken st. szer. 31.07/1 01.08/14 Merrill st. szer. 31.07/1 01.08/14 Ramsden st. szer. 31.07/1 01.08/14 Yalowitz szer. 31.07/1 01.08/14 Santos szer. 31.07/1 01.08/14 Merci szer. 31.07/2 01.08/14 Kantor szer. 31.07/2 01.08/14 Walleri szer. 31.07/2 01.08/14 Scanlan szer. 31.07/2 01.08/14 Pomoroy szer. 31.07/2 01.08/14 DeBerry szer. 31.07/2 01.08/14 Pesk szer. 31.07/2 01.08/14 Gilbertson sierż. – 26.07/09 Tasille st. sierż. – „“ Flynn st. sierż. – „“ Mintner sierż. sztab. – “ Raymond sierż. sztab. – “ Goldsmith st. sierż. sztab. – „“ Sweeney st. sierż. sztab. – “ Lyons st. sierż. sztab. – “ Cavan st. sierż. sztab. – “ West kpr. – “ Lubhausel kpr. – “ NazwiskoChin Stopieńkpr. Implant/Zespół– Humanizacja: Początek/Koniec“ Chin Yarrow Spender Warren kpr. kpr. szer. szer. – ¦¦“ Spender szer. – “ Warren szer. – “ Ta lista wyglądała znajomo – obejmowała cały stan osobowy Budynku 31, oprócz mnie. W ramach dotychczasowych obowiązków zapewne oglądałem ją sto razy dziennie. Zestawiono ją w dość dziwnej kolejności, gdyż nie miała nic wspólnego z wykonywanymi obowiązkami (zwykle widywałem ją ułożoną według kolejności pełnienia służby), ale po chwili zrozumiałem, dlaczego. Pierwsze pięć nazwisk należało do operatorów, których żołnierzyki przejęli ludzie z mojego plutonu. Następne do oficerów mających implanty, którzy zostali połączeni razem od dwudziestego szóstego lipca, chociaż zapewne nie w jedną, tak liczną grupę. Na końcu listy umieszczono wszystkich podoficerów i szeregowców z łączami, a także wartowników. Oni również zostali połączeni razem, przedwczoraj. Teoretycznie ich kuracja powinna się zakończyć dziewiątego sierpnia i wyleczyć ich z wojny. Między tymi dwiema grupami wymieniono sześćdziesięciu paru ludzi, którzy do tej pory wiedli marne, normalne życie. Czterej lekarze zakładali im łącza aż do wczoraj. Wyglądało na to, że zespół numer 1 przeprowadzał pięć operacji dziennie, a zespół numer 2 – zapewne eksperci ze Strefy Kanału – osiem. Usłyszałem, że Amelia kręci się w sypialni, zdejmując ubranie, w którym spała. Wyszła stamtąd, czesząc się, w czerwono–czarnej meksykańskiej sukni, której wcześniej nie widziałem. – Nie miałem pojęcia, że zabrałaś sukienkę. – Dał mi ją doktor Spencer. Powiedział, że kupił ją dla żony, ale nie pasowała na nią. – Akurat. Zajrzała mi przez ramię. – Tłum ludzi. – Operują około dwunastu dziennie. Mają dwa zespoły. Zastanawiam się, czy w ogóle śpią. – No cóż, na pewno jedzą. – Spojrzała na zegarek. – Jak daleko stąd do mesy? – Parę minut drogi. – Może zmienisz koszulę i ogolisz się? – Dla Marty’ego? – Dla mnie. – Uszczypnęła mnie w ramię. – A sio! Chcę jeszcze raz zadzwonić do Ellie. Ogoliłem się i znalazłem koszulę, którą nosiłem tylko jeden dzień. – Nadal nie odpowiada – zawołała Amelia z drugiego pokoju. – W recepcji też nikogo nie ma. – Chcesz zadzwonić do kliniki? Albo do Jeffersona? Pokręciła głową i podniosła się od konsoli. – Po obiedzie. Pewnie wyszła. Kopia listy wysunęła się ze szczeliny drukarki. Amelia wzięła ją, złożyła i schowała do torebki. – Chodźmy poszukać Marty’ego. MESA BYŁA MAŁA, LECZ – ku zdziwieniu Amelii – nie całkowicie zautomatyzowana. Stały tam maszyny serwujące standardowe, proste dania, ale był też bufet z prawdziwym kucharzem, którego Julian natychmiast rozpoznał. – Porucznik Thurman? – Julian. Nadal nie toleruję podłączania, więc na ochotnika zastępuję sierżanta Duffy’ego. Tylko nie rób sobie przesadnych nadziei. Umiem ugotować zaledwie trzy lub cztery potrawy. – Spojrzał na Amelię. – Czy to jest... Amelia? – Blaze – poprawił Julian i przedstawił ich sobie. – Byłeś z nimi połączony? – Jeśli chcesz zapytać: „Czy znasz sytuację”, to mam ogólne rozeznanie. Pani wykonała obliczenia? – zapytał Amelię. – Nie, ja zajmuję się fizyką molekularną. Okrasiłam teorią obliczenia Juliana i Petera. Zaczął nakładać sałatkę. – Peter, ten facet od kosmologii – rzekł. – Widziałem go wczoraj w wiadomościach. – Wczoraj? – zdziwił się Julian. – Nie słyszałeś? Znaleźli go błąkającego się po jakiejś wyspie. Thurman powiedział im wszystko, co zapamiętał z komunikatu. – I zupełnie nie pamięta artykułu? – zapytała Amelia. – Chyba nie. Skoro myśli, że mamy rok 2004. Myślicie, że odzyska pamięć? – Tylko wtedy, jeśli ci, którzy mu ją zabrali, przechowująprzechowują ją – rzekł Julian – a to mało prawdopodobne. To mi wygląda na prymitywny zabieg. – Przynajmniej wciąż żyje – zauważyła Amelia. – I co nam z tego – rzekł Julian i przechwycił spojrzenie Amelii. – Przepraszam. Jednak to prawda. Thurman skończył nakładać sałatkę i dołożył po dwa hamburgery. Wszedł Marty i poprosił o to samo. Usiedli na końcu długiego i pustego stołu. Marty osunął się na krzesło i oderwał zza ucha plaster z psychostymulantem. – Od jak dawna jesteś na nogach? Zerknął na zegarek, nie skupiając na nim wzroku. – Wolę nie wiedzieć. Już prawie skończyliśmy z pułkownikami. Drugi zespół poszedł się zdrzemnąć. Oni załatwią Tomy’ego i szefa... jak on się nazywa? – Gilpatrick – podpowiedział Julian. – Przyda się go trochę „uczłowieczyć”. Thurman przyniósł Marty’emu sałatkę. – W Guadalajarze było jakieś zamieszanie – rzekł. – Jefferson zawiadomił mnie, kiedy wychodziłem od Dwudziestki. Większość rozmów między Guadalajarą a Portobello prowadzono za pośrednictwem łączy, a nie konwencjonalnych telefonów. W ten sposób przekazywano więcej informacji w krótszym czasie, ale wszyscy podłączeni prędzej czy później znali temat rozmowy. – Byli nieostrożni – rzekł Julian. – Powinni uważać z tą kobietą. – Na pewno. Thurman wrócił do hamburgerów. Marty i Julian nie mieli pojęcia, że mówią o dwóch różnych sprawach. Dwukrotnie próbowali podłączyć Thurmana, raz po tym, jak przyszły wieści o ucieczce Gavrily i zamordowaniu Ellie. – Jaką kobietą? – zapytał Marty między kolejnymi kęsami. Julian i Amelia popatrzyli po sobie. – Nic nie wiesz o Gavrile? I o Rayu? – Nie. Czy Ray ma jakieś kłopoty? Julian zaczerpnął tchu i powiedział: – On nie żyje, Marty. Marty upuścił widelec. – Ray? – Gavrila to zabójczyni „Młota Bożego”, którą wysłali żeby zabiła Blaze. Przemyciła broń na teren szpitala i zastrzeliła go. – Ray? – powtórzył Marty. Przyjaźnili się od szkoły podstawowej. Zastygł i zbladł jak ściana. – Co ja powiem jego żonie? – Pokręcił głową. – Byłem jego drużbą. – Nie mam pojęcia – rzekł Julian. – Nie możesz po prostu powiedzieć: „Oddał życie za pokój”, chociaż w pewnym sensie byłoby to prawdą. – Prawdą jest także to, że wyciągnąłem go z bezpiecznego, wygodnego gabinetu i postawiłem na drodze szalonej morderczyni. Amelia ujęła jego dłoń w swoje ręce. – Teraz o tym nie myśl. Niczego nie zdołasz już zmienić. Obrzucił ją pustym spojrzeniem. – Nie spodziewa się jego powrotu przed czternastym. Może wszechświat eksploduje i uczyni jego śmierć nieistotną. – Bardziej prawdopodobne – powiedział Julian – że Ray stanie się jedną z pozycji na długie liście ofiar. Równie dobrze możesz zaczekać i zawiadomić wszystkich, kiedy to wszystko się skończy. Po tej cholernej bezkrwawej rewolucji. Thurman cicho podszedł i podał im hamburgery. Podsłuchał dosyć, by zrozumieć, że jeszcze nie wiedzą o zamordowaniu Ellie, a może i o ucieczce Gavrily. Postanowił im nie mówić. I tak wkrótce się dowiedzą. Może zdoła jakoś wykorzystać tę niewielką zwłokę. Ponieważ nie zamierzał spokojnie czekać aż ci wariaci zniszczą armię. Musiał ich powstrzymać i dobrze wiedział, do kogo się zwrócić. Przez wywołane migreną oszołomienie, które nie pozwalało mu porozumieć się z tymi nawiedzonymi idealistami, przedarło się kilka istotnych informacji. Na przykład o generale Blaisdellu oraz zajmowanym przez niego stanowisku. Blaisdell mógł załatwić sprawę, wykonując jeden telefon. Thurman musi jak najszybciej porozumieć się z nim. Hasłem będzie imię tej kobiety – „Gavrila”. KIEDY WRÓCILIŚMY NA KWATERĘ, na konsoli była wiadomość nie dla mnie, lecz dla Amelii, żeby natychmiast połączyła się po bezpiecznej linii z Jeffersonem. Był w swoim pokoju hotelowym w Guadalajarze, jadł obiad. Pod pachą miał kaburę z pistoletem na strzałki. Popatrzył na ekran. – Usiądź, Blaze. Powoli opadła na krzesło przed konsolą. – Nie wiem, jak zabezpieczony jest Budynek 31. Nie sądzę, żeby był wystarczająco bezpieczny. Gavrila uciekła. Zostawiła za sobą kilka trupów. Zabiła dwóch ludzi w klinice, a z jednego z nich torturami wydobyła twój adres. – Nie... Och, nie! Jefferson skinął głową. – Przyszła tam po waszym wyjeździe. Nie wiemy, co Ellie powiedziała jej przed śmiercią. Chyba uderzyło mnie to bardziej niż ją. Amelia mieszkała z Ellie, ale ja mieszkałem w niej. Pobladła i powiedziała prawie nie poruszając wargami: – Torturowała ją. – Tak. A potem udała się prosto na lotnisko i poleciała pierwszym samolotem do Portobello. Teraz jest gdzieś w mieście. Musicie zakładać, że dokładnie wie, gdzie jesteście. – Nie zdoła się tu dostać – powiedziałem. – Komu to mówisz, Julianie. Stąd miała się nie wydostać. – Taak, masz rację. Jesteś gotowy do połączenia? Obrzucił mnie ostrożnym spojrzeniem lekarza. – Z tobą? – Oczywiście, że nie. Z moim plutonem. Oni pełnią tu służbę wartowniczą i przyda im się rysopis tej suki. – Jasne. Przepraszam. – Przekażesz im wszystko, co wiesz, a potem my dowiemy się wszystkiego od Candi. – W porządku... Tylko pamiętaj, że Gavrila była połączona ze mną dwukierunkowo... – Co takiego? Ładne rzeczy. – Myśleliśmy, że pozostanie na wieki w domu wariatów. Tylko w ten sposób mogliśmy coś z niej wyciągnąć i dowiedzieliśmy się wiele. Musisz jednak zakładać, że ona może wykorzystać to, czego dowiedziała się od Spencera i ode mnie. – Nie zna mojego adresu – przypomniała Amelia. Jefferson pokręcił głową. – Ja go nie znałem i Spencer też nie. Mimo to ona w ogólnych zarysach zna teraz nasz plan. – Niech to szlag. Zawiadomi innych. – Na razie nie. Ma zwierzchnika w Waszyngtonie, ale jeszcze się z nim nie skontaktowała. Jest dla niej idolem, a to w połączeniu z jej fanatyzmem religijnym... Nie sądzę, aby porozumiała się z nim, dopóki nie będzie mogła mu zameldować, że wykonała zadanie. – A więc nie chodzi o to, żebyśmy trzymali się od niej z daleka. Mamy ją złapać i zamknąć usta. – Trzymać pod strażą. – Albo podłączoną. Kiwnął głową i zakończył rozmowę. – Chcesz ją zabić? – zapytała Amelia. – To nie będzie konieczne. Po prostu oddam ją w ręce medyków, a ci uśpią ją aż do Sądnego Dnia. Pomyślałem, że być może tak się stanie, ale wkrótce Amelia i ja będziemy jedynymi ludźmi w tym budynku, mogącymi kogoś zabić. TO, CO POWIEDZIAŁA IM CANDI, było przerażające. Gavrila nie tylko była niebezpieczna, dobrze wyszkolona i motywowana miłością oraz lękiem przed Bogiem i jego ziemskim namiestnikiem, generałem Blaisdellem, ale także łatwiej niż Julian przypuszczał mogła dostać się do Budynku 31. Obiekt nie był zabezpieczony przed atakiem wroga lub rozjuszonego tłumu. Nawet nie miał systemu przeciwwłamaniowego. Oczywiście, najpierw musiałaby dostać się na teren bazy. Przekazali wartownikom jej rysopisy w dwóch znanych im wcieleniach, a także kopie jej odcisków palców i wzór siatkówki, z poleceniem natychmiastowego zatrzymania, jako osoby „uzbrojonej i niebezpiecznej”. Na lotnisku w Guadalajarze nie mieli zainstalowanych kamer bezpieczeństwa, lecz w Portobello było ich mnóstwo. Żadna podobna do niej osoba nie przybyła którymkolwiek z sześciu samolotów, które tego popołudnia i wieczorem przyleciały z Meksyku, co jednak mogło tylko oznaczać, że znów się przebrała. Przybyło kilka kobiet o jej wzroście i wymiarach. Ich opisy również podano wartownikom. W rzeczywistości, co Jefferson mógł przewidzieć, paranoicznie przezorna Gavrila wykupiła bilet do Portobello, ale nie wykorzystała go. Zamiast tego poleciała do Strefy Kanału przebrana za mężczyznę. Poszła na nabrzeże, poderwała pijanego żołnierza mniej więcej jej wzrostu, po czym zabiła go dla dokumentów i munduru. Większość ciała zostawiła w pokoju hotelowym, najpierw odcinając mu dłonie i głowę, które starannie zapakowała i wysłała zwykłą przesyłką pod fikcyjny adres w Boliwii. Potem pojechała koleją jednoszynową do Portobello i znalazła się w bazie godzinę przed tym, zanim zaczęto jej szukać. Oczywiście nie miała już plastikowego pistoletu i noża. Musiała zostawić nawet skalpel, którym dźgnęła Ellie. W bazie były tony broni, ale dobrze zamkniętej i pilnowanej. Wprawdzie wartownicy i żandarmi chodzili uzbrojeni w pistolety, ale zabijanie któregoś z nich, żeby zdobyć broń nie wydawało się dobrym pomysłem. Poszła pod zbrojownię i kręciła się tam przez chwilę, udając, że studiuje tablicę ogłoszeń. Przez chwilę stała w kolejce, a potem wyszła z niej, jakby czegoś zapomniała. Opuściła budynek i ponownie weszła do niego tylnymi drzwiami. Dobrze zapamiętała rozkład pomieszczeń i teraz poszła prosto do konserwatorni. Znalazła tablicę z listą dyżurów, po czym weszła do jednego z pustych pomieszczeń, zadzwoniła do dyżurnego oficera i powiedziała mu, że ma się zameldować u majora Feldmana. Zostawił pokój otwarty, a Gavrila natychmiast skorzystała z okazji. Wiedziała, że ma najwyżej półtorej minuty. Musiała znaleźć jakąś śmiercionośną i sprawną broń, której zniknięcie nie zostanie natychmiast zauważone. Ujrzała stertę karabinów M–31, zabłoconych, lecz poza tym w dobrym stanie. Zapewne były wykorzystywane na ćwiczeniach – przez oficerów, którzy nie musieli ich potem czyścić. Wzięła jeden i owinęła go zielonym ręcznikiem razem z pudełkiem eksplodujących strzałek i bagnetem. Strzałki z trucizną byłyby lepsze, bo cichsze, ale nigdzie ich tu nie było. Niepostrzeżenie wyślizgnęła się z pokoju. Ponieważ po tej bazie żołnierze nie kręcili się uzbrojeni w lekką broń automatyczną, nie odwijała M–31. Wsunęła pochwę z bagnetem za pazuchę i za pas. Elastyczny bandaż ściągający jej piersi był niewygodny, ale nie zdejmowała go, licząc, że w razie czego zaskoczy przeciwnika i da jej dodatkową sekundę czy dwie. Mundur był luźny i wyglądała w nim na niskiego mężczyznę, grubaska o wypukłej piersi. Szła ostrożnie. Budynek 31 nie wyróżniał się spośród otaczających go obiektów niczym, poza niskim ogrodzeniem pod wysokim napięciem i budką wartowniczą. W zapadającym zmroku podeszła do budki, powstrzymując chęć zaatakowania trepa i wystrzelania sobie drogi. Tymi czterdziestoma pociskami, które miała w magazynku, mogła wyrządzić spore szkody, ale od Jeffersona dowiedziała się, że budynku pilnuje także żołnierzyk. Ktoś z plutonu tego czarnoskórego Juliana. Juliana Classa. Niestety, doktor Jefferson nie znał rozkładu pomieszczeń w Budynku 31, a to bardzo by jej się teraz przydało. Gdyby wiedziała, w którym pokoju przebywa profesor Harding, wymyśliłaby coś, co zwróciłoby uwagę żołnierzyków i skierowało ich w odległy koniec gmachu, a potem odszukałaby ją. Jednak budynek był zbyt duży, aby po prostu wejść do środka i znaleźć ofiarę w ciągu kilkuminutowej nieobecności żołnierzyków. Ponadto na pewno jej tu oczekiwano. Przechodząc obok, nawet nie spojrzała na Budynek 31. Z pewnością wiedzieli o torturach i morderstwach. Czy mogłaby to jakoś wykorzystać? Sprawić by strach pozbawił ich rozwagi? Cokolwiek miała zrobić, musi się to stać wewnątrz budynku. W przeciwnym razie zajmie się tym oddział pełniący służbę wartowniczą na zewnątrz, a żołnierzyki będą osłaniać Harding. Przystanęła, a potem zmusiła się, by iść dalej. No właśnie! Musi narobić zamieszania na zewnątrz, ale znaleźć się w środku, kiedy to zauważą. Pójść za żołnierzykami do ofiary. Potem będzie potrzebowała Bożej pomocy. Żołnierzyki będą szybkie, chociaż zapewne spacyfikowane, jeśli ich operatorów już poddano „humanizacji”. Musi zabić Harding zanim zdołają ją powstrzymać. Nie opuszczała jej pewność siebie. Bóg doprowadził ją tak daleko – nie zawiedzie jej i teraz. Nawet przydomek tej kobiety, Blaze, był demoniczny, nie tylko jej misja. Wszystko będzie dobrze. Skręciła za róg i odmówiła cichą modlitwę. Na chodniku bawiło się dziecko. Dar od Boga. * * * LEŻELIŚMY W ŁÓŻKU, ROZMAWIAJĄC, kiedy konsola odegrała sygnał telefonu. Dzwonił Marty. Był zmęczony, ale uśmiechnięty. – Wyciągnęli mnie z sali operacyjnej – oznajmił. – Na odmianę mam dobrą wiadomość z Waszyngtonu. W wieczornej edycji „Harold Burley Hour” mówili o waszej teorii. – Poparli ją? – spytała Amelia. – Najwidoczniej. Widziałem tylko krótki fragment i musiałem wracać na salę. Powinniście mieć to już w bazie danych. Sprawdźcie. Wyłączył się, a my natychmiast odnaleźliśmy program. Zaczynał się dramatycznym ujęciem eksplodującej galaktyki, z efektami dźwiękowymi i tym podobne. Potem pojawił się profil Burleya, jak zawsze poważnego, obserwującego kataklizm. – Czy taki los może spotkać nas, zaledwie za miesiąc? W naukowych kręgach trwa zażarty spór. I nie tylko naukowcy mają poważny problem. Policja również. Zdjęcie Petera, ponurego i wymizerowanego, nagiego do pasa, pokazującego numer policyjnej kamerze. – Oto Peter Blankenship, który przez dwie dekady był jednym z najbardziej szanowanych kosmologów na świecie. Dziś nawet nie zna liczby planet w Układzie Słonecznym. Sądzi, że mamy rok 2004, a on jest dwudziestoczteroletnim młodzieńcem w sześćdziesięcioczteroletnim ciele. Ktoś porwał go i pozbawił wspomnień z ostatnich czterdziestu lat. Dlaczego? Co wiedział Peter Blankenship? Oto Simone Mallot, kierownik laboratorium neuropatologii FBI. Kobieta w białym fartuchu, w tle mnóstwo lśniących chromem aparatów. – Pani doktor Mallot, co może pani powiedzieć o zabiegu chirurgicznym, który przeprowadzono na tym mężczyźnie? – Ten, kto to zrobił, powinien siedzieć w więzieniu – odparła. – Użyto, a raczej nadużyto wyrafinowanego sprzętu. Badania mikroskopowe wspomagane komputerowo wykazują, że początkowo usiłowano wymazać specyficzne i stosunkowo niedawne wspomnienia. Te próby nie powiodły się, więc w końcu wymazano cały ich duży blok. W ten sposób zamordowano osobowość i – jak wiemy – zniszczono wspaniały umysł. Siedząca obok mnie Amelia westchnęła płaczliwie, ale pochyliła się nad konsolą, bacznie wpatrując się w ekran. Burley popatrzył na nas z niego. – Peter Blankenship wiedział coś – lub przynajmniej wierzył w coś – co dotyczy każdego z nas. Uważał, że jeśli nie podejmiemy odpowiednich kroków, by temu przeciwdziałać, czternastego września nastąpi koniec świata. Pokazano nie mające żadnego związku z tematem zdjęcie ogromnego układu luster nad ciemną stroną majestatycznie unoszącego się w próżni Księżyca. Potem zdjęcia obracającego się Jowisza. – Projekt „Jupiter” – największy, najbardziej skomplikowany eksperyment naukowy, jaki kiedykolwiek zaplanowano. Peter Blankenship przeprowadził obliczenia, według których ten program należy natychmiast przerwać. Niespodziewanie znikł, a kiedy ponownie się pojawił, jego stan uniemożliwia jakąkolwiek naukową dyskusję. Jednakże jego asystentka, profesor Harding – tu pokazano zdjęcie prowadzącej wykład Amelii – podejrzewała coś i znikła. Ukrywając się w Meksyku, rozesłała tuzin kopii artykułu Blankenshipa, zawierającego teorię popartą obliczeniami matematycznymi, do naukowców na całym świecie. Zdania są podzielone. W swoim studio, Burley siedział zwrócony twarzą do dwóch mężczyzn. Jeden z nich wyglądał znajomo. – Boże, tylko nie Macro! – jęknęła Amelia. – Są tu dziś ze mną profesorowie Lloyd Doherty i Mac Roman. Doktor Doherty jest długoletnim współpracownikiem Blankenshipa. Doktor Roman jest dziekanem wydziału nauk ścisłych Uniwersytetu Stanowego w Teksasie, gdzie pracuje i naucza profesor Harding. – Nauczanie to nie praca? – zdziwiłem się, ale uciszyła mnie. Macro rozpierał się w fotelu. Na twarzy miał dobrze nam znany wyraz samozadowolenia. – Profesor Harding ostatnio żyła w ogromnym napięciu, między innymi z powodu romansu z jednym z jej studentów oraz z Peterem Blankenshipem. – Poprzestańmy na kwestiach czysto naukowych, Macro – rzekł Doherty. – Czytaliśmy artykuł. Co o tym sądzisz? – No, to przecież... czysta fantastyka. To śmieszne. – Powiedz dlaczego. – Lloyd, słuchacze nie zrozumieją obliczeń matematycznych. Jednak sama idea jest absurdalna. Żeby reakcje fizyczne zachodzące wewnątrz czegoś mniejszego od punktu miały zapoczątkować koniec wszechświata... – Kiedyś uważano za absurd, by maleńka bakteria mogła spowodować śmierć ludzkiej istoty. – To niewłaściwe porównanie. Jego rumiana twarz jeszcze pociemniała. – Bynajmniej, bardzo trafne. Jednak zgadzam się z tobą, że to nie spowoduje końca wszechświata. Macro zwrócił się do Burleya i kamery. – No, widzicie. – Zniszczy tylko Układ Słoneczny i może galaktykę – ciągnął Doherty. – Stosunkowo niewielki zakątek wszechświata. – Jednak zniszczy Ziemię – rzekł Burley. – Owszem, w ciągu niecałej godziny. – Zbliżenie jego twarzy. – Nie ma co do tego wątpliwości. – Ależ jest! – zawołał Macro, poza polem widzenia kamery. Doherty obrzucił go znużonym spojrzeniem. – Nawet gdyby istniały w tej kwestii uzasadnione wątpliwości, a tak nie jest, jaki procent ryzyka byłby dopuszczalny? Pięćdziesiąt? Dziesięć? Jedna szansa na sto, że wszyscy zginiemy? – Takie wyliczenia są nienaukowe. Teorie nie są prawdziwe nawet w dziesięciu procentach. – A ludzie nie bywają w dziesięciu procentach martwi. – Doherty obrócił się do Burleya. – Stwierdziłem, że problem nie polega na przewidywalności pierwszych pięciu minut czy nawet wieków. Sądzę, że autorzy popełnili błąd, stosując teorię do przestrzeni międzygalaktycznej. – Proszę wyjaśnić – rzekł Burley. – Ostatecznym rezultatem byłoby podwojenie materii i powstanie dwukrotnie większej liczby Galaktyk. Jest na nie dość wolnego miejsca. – Jeśli choć część teorii jest błędna... – zaczął Macro. – Co więcej – ciągnął Doherty – wydaje się, iż to już się zdarzało, w innych Galaktykach. Ta teoria wyjaśnia zauważone tu i ówdzie anomalie. – Wracając do Ziemi – rzekł Burley – a przynajmniej do Układu Słonecznego. Czy trudno byłoby przerwać prace nad projektem „Jupiter”” – największym eksperymentem jaki kiedykolwiek podjęto? – W kategoriach naukowych, zdecydowanie nie. Wystarczy jeden impuls radiowy z ośrodka kontroli. Natomiast trudność polega na tym, by skłonić ludzi do wysłania tego sygnału, który zakończy ich kariery naukowe. Tylko że jeśli tego nie zrobią, czternastego września zakończą się kariery wszystkich ludzi. – To nieodpowiedzialne brednie – wtrącił Macro. – Wątła teoria, szukanie sensacji. – Ma pan jeszcze dziesięć dni, żeby tego dowieść, Mac. Do tego guzika ustawia się długa kolejka. Zbliżenie Burleya, kręcącego głową. – Moim zdaniem nie mogą go nacisnąć za szybko. Ekran konsoli zgasł. Śmialiśmy się, ściskaliśmy i oblaliśmy to imbirowym piwem. Nagle ekran zapiszczał i włączył się, zanim nacisnąłem przycisk. Zobaczyłem twarz Eileen Zakim, nowego dowódcy mojego plutonu. – Julianie, mamy kłopoty. Jesteś uzbrojony? – Nie... Tak. Mam tu pistolet. – Zostawił go poprzedni lokator, tak samo jak piwo imbirowe. Nawet nie sprawdziłem, czy jest naładowany. – Co się dzieje? – Jest tu ta zwariowana suka, Gavrila. Może już w środku. Zabiła dziewczynkę przed budynkiem, żeby odwrócić uwagę wartownika. – Dobry Boże! Nie mamy przy wejściu żołnierzyka? – Mamy, ale patroluje teren. Gavrila zaczekała aż znalazł się po drugiej stronie budynku. Domyślamy się, że pocięła dziewczynkę i rzuciła ją, umierającą, pod drzwi budki wartowniczej. Kiedy trep otworzył drzwi, poderżnęła mu gardło, przeciągnęła przez wartownię i wykorzystała odcisk jego dłoni do otwarcia drzwi. Wyjąłem pistolet i zaryglowałem drzwi. – Domyślacie się? Nie wiecie na pewno? – Niestety nie. Wewnętrzne drzwi nie są monitorowane. Skoro przeciągnęła go przez wartownię i ma wojskowe przeszkolenie, to wie, jak działają zamki na linie papilarne. Sprawdziłem magazynek. Osiem naboi drzazgowników. Każdy zawierał sto czterdzieści cztery ostre jak brzytwa drzazgi, będąc w istocie zwiniętą i ponacinaną metalową taśmą, która rozpadała się na sto czterdzieści cztery części, kiedy nacisnąłeś spust. Grad metalu bez trudu mógł odciąć rękę lub nogę. – Skoro jest już w budynku... – Nie jesteśmy tego pewni. – Jeśli jednak jest, czy musi pokonać jeszcze jakieś zamki? Monitorowane przejścia? – Główne wejście jest monitorowane, ale nie ma tu drzwi z czytnikami linii papilarnych. Tylko mechaniczne zamki. Moi ludzie sprawdzają wszystkie pomieszczenia. Skrzywiłem się, słysząc to „moi ludzie”. – W porządku. Tu jesteśmy bezpieczni. Informuj nas na bieżąco. – Dobrze. Ekran konsoli zgasł. Oboje spojrzeliśmy na drzwi. – Może ona nie ma niczego, czym mogłaby je pokonać – powiedziała Amelia. – Dziecko i wartownika zabiła nożem. Przecząco pokręciłem głową. – Zrobiła to dla przyjemności. GAVRILA SKULIŁA SIĘ W SZAFCE pod zlewem, czekając. W rękach trzymała gotowy do strzału M–31, a pistolet maszynowy wartownika wbijał się jej w żebra. Weszła do pralni przez otwarty właz, który zamknęła za sobą. Przez długą chwilę spoglądała przez szczelinę w drzwiczkach, aż jej cierpliwość i umiejętność przewidywania zostały nagrodzone. Żołnierzyk bezszelestnie pojawił się przy drzwiach, sprawdził zamek i odszedł. Odczekała minutę, a potem wyszła i przeciągnęła się. Musiała ustalić miejsce pobytu kobiety, albo znaleźć jakiś sposób, by zniszczyć cały budynek. I to szybko. Przeciwnicy mieli przytłaczającą przewagę liczebną, a chcąc wzbudzić w nich przerażenie, zrezygnowała z przewagi, jaką dałoby jej zaskoczenie. Zobaczyła pokiereszowaną klawiaturę i wbudowaną w ścianę konsolę z szarego plastiku, białego od cienkiej warstwy jakiegoś środka czyszczącego. Podeszła do niej, nacisnęła pierwszy lepszy klawisz i komputer włączył się. Wystukała „spis” i uzyskała listę personelu. Nie było na niej Blaze Harding, lecz był Julian Class. Numer 8–1841. Wyglądało to na numer telefonu, a nie pokoju. Najechała kursorem na jego nazwisko i nacisnęła przycisk. Otrzymała numer 241, bardziej prawdopodobny. Budynek miał dwa piętra. Drgnęła, słysząc nagły grzechot za plecami. Obróciła się na pięcie, podrywając oba pistolety, ale to był tylko automat pralniczy, który samoczynnie się włączył. Ominęła windę towarową i prześlizgnęła się przez ciężkie drzwi z napisem „WYJŚCIE AWARYJNE”, które wyprowadziły ją na brudne schody. Nie zauważyła żadnych kamer. Szybko i cicho weszła na drugie piętro. Namyślała się chwilę, po czym zostawiła jeden pistolet obok drzwi. Aby zabić ofiarę, potrzebowała tylko jednego. Ponadto, będzie musiała szybko się wycofywać i drugi może jej się przydać jako element zaskoczenia. Tamci wiedzą, że ma pistolet maszynowy wartownika, ale zapewne nie mają pojęcia o M–31. Ostrożnie wyjrzawszy na korytarz, po przeciwnej stronie ujrzała szereg drzwi, oznaczonych tabliczkami z rosnącymi numerami. Zamknęła oczy, zrobiła głęboki wdech, zmówiła w myślach krótką modlitwę, a potem wyskoczyła zza drzwi i pobiegła ile sił w nogach, spodziewając się licznych kamer i żołnierzyków. Nie było ich. Przystanęła przed pokojem 241, w ułamku sekundy odczytała tabliczkę z napisem „CLASS”, wycelowała pistolet i puściła cichą serię w zamek. Drzwi nie otworzyły się. Wymierzyła piętnaście centymetrów wyżej i tym razem odstrzeliła zasuwę. Drzwi uchyliły się odrobinę, a wtedy otworzyła je kopniakiem. Julian stał w ciemnym pokoju, trzymając w obu rękach pistolet. Instynktownie uchyliła się, kiedy strzelił, i grad stalowych ostrzy, które odcięłyby jej głowę, tylko wyrwał kawałek ciała z jej lewego ramienia. Na oślep puściła dwie serie w ciemność – ufając, że Bóg skieruje je nie w niego, ale w białą kobietę, którą miała ukarać – i odskoczyła w tył przed drugim strzałem. Potem pomknęła w kierunku schodów i zniknęła za drzwiami na moment przed tym, zanim trzeci strzał Juliana zdemolował korytarz. Na schodach zobaczyła ogromną postać przyczajonego żołnierzyka. Po połączeniu z Jeffersonem wiedziała, że kierujący robotem operator zapewne przeszedł pranie mózgu i nie mógł jej zabić. Opróżniła resztę magazynka w oczy maszyny. Czarnoskóry mężczyzna krzyknął, żeby rzuciła broń i wyszła z podniesionymi rękami. W porządku. Chyba tylko on stał pomiędzy nią a uczoną. Ignorując machającego za jej plecami oślepionego żołnierzyka, czubkiem buta uchyliła drzwi i wyrzuciła bezużyteczny pistolet. – Teraz powoli wyjdź – powiedział mężczyzna. W mgnieniu oka wyobraziła sobie, co zrobi, jednocześnie przesuwając bezpiecznik M– 31. Przetoczy się po podłodze korytarza i wypuści długą serię w kierunku przeciwnika. Skoczyła. To był błąd. Trafił ją, zanim upadła na podłogę. Poczuła okropny ból w brzuchu. Ujrzała własną śmierć, spadając w rozbryzgu krwi i wnętrzności. Uderzyła ramieniem o podłogę i usiłowała się przetoczyć, lecz tylko pośliznęła się w miejscu. Zdołała jakoś podnieść się na kolana, a wtedy z jej ciała wypadło coś śliskiego. Rozciągnęła się na podłodze, twarzą do mężczyzny, i przez zasnuwającą oczy mgłę usiłowała wycelować broń. On powiedział coś i świat przestał istnieć. * * * KRZYKNĄŁEM „RZUĆ TO!”, ale ona zignorowała mnie i drugi pocisk pozbawił kobietę głowy i ramion. Odruchowo wystrzeliłem ponownie, rozwalając M–31 i rękę, w której go trzymała, zmieniając jej pierś w szkarłatną jamę. Za moimi plecami Amelia zakrztusiła się i pobiegła zwymiotować do łazienki. Nie mogłem oderwać oczu od leżącej. Od pasa w górę nawet nie przypominała człowieka, tylko ochłap surowego mięsa i szmat. Reszta jej ciała pozostała nietknięta. ZZ jakiegoś powodu przesunąłem po nim spojrzeniem i z lekką zgrozą zauważyłem szeroko, kusicielsko rozłożone nogi. Żołnierzyk powoli otworzył drzwi. Jego układ optyczny zmienił się w masę poskręcanego metalu. – Julianie? – zapytał głosem Candi. – Nic nie widzę. Wszystko w porządku? – Nic mi nie jest, Candi. Myślę, że już po wszystkim. Nadchodzi wsparcie? – Claude. Jest na dole. – Będę w moim pokoju. Krocząc jak automat, wróciłem do mojej kwatery. Byłem prawie szczery, kiedy mówiłem, że nic mi nie jest. Po prostu zmieniłem człowieka w stertę dymiącego mięsa, co mi tam, dzień jak co dzień. Umywszy sobie twarz, Amelia zostawiła odkręconą wodę. Nie zdążyła dobiec do toalety i usiłowała wytrzeć podłogę ręcznikiem. Odłożyłem pistolet i pomogłem jej wstać. – Połóż się, kochanie. Ja się tym zajmę. Płakała. Pokiwała wtuloną w moje ramię głową i pozwoliła, bym zaprowadził ją do łóżka. Kiedy wytarłem podłogę i wrzuciłem ręczniki do niszczarki, usiadłem na łóżku, próbując zebrać myśli. Nie mogłem jednak uwolnić się od obrazu rozrywanego kulami ciała tej kobiety. Kiedy bez słowa odrzuciła broń, domyśliłem się, że wyskoczy zza drzwi, strzelając. Starannie wycelowałem i zdążyłem nacisnąć spust, kiedy jeszcze była w powietrzu. Słyszałem cichy grzechot jej wyciszonej broni, kiedy oślepiła Candi. A kiedy bez wahania rzuciła pistolet, domyśliłem się, że opróżniła magazynek i ma inną broń. A gdy powoli naciskałem spust i czekałem aż się pokaże... Nigdy tego nie czułem, połączony z żołnierzykiem. Takiej gotowości.. Naprawdę chciałem, żeby wyszła i zginęła. Naprawdę chciałem ją zabić. Czyżbym aż tak bardzo się zmienił w ciągu kilku tygodni? A może nie była to żadna zmiana? Chłopiec był zupełnie innym przypadkiem, „wypadkiem przy pracy”, niezupełnie przeze mnie zawinionym, i gdybym mógł przywrócić mu życie, zrobiłbym to. Natomiast nie przywróciłbym życia Gavrile, no, chyba żeby zabić ją jeszcze raz. Z jakiegoś powodu przypomniała mi się matka i jej gniew, kiedy zamordowano prezydenta Brennera. Miałem wtedy cztery lata. Potem dowiedziałem się, że wcale nie lubiła Brennera, co jeszcze pogarszało sprawę, jakby czyniąc ją współwinną zbrodni. Jakby to jej myśli doprowadziły do tego morderstwa. Lecz jej niechęć nie równała się z nienawiścią, jaką ja darzyłem Gavrilę, która właściwie nie była człowiekiem. To było tak, jak pozbyć się wampira. W dodatku wampira, który zaciekle tropił kobietę, którą kochasz. Amelia przestała płakać. – Przykro mi, że to widziałaś. To było naprawdę okropne. Pokiwała głową, nadal chowając twarz w poduszce. – Dobrze, że już po wszystkim. To już koniec. Masowałem jej plecy i mamrotałem słowa pocieszenia. Nie wiedzieliśmy, że Gavrila- – jak wampir – powróci zza grobu, żeby znów zabijać. NA LOTNISKU W GUADALAJARZE, Gavrila napisała krótką wiadomość dla generała Blaisedlla i włożyła ją do koperty zaadresowanej na jego domowy adres. Tę wsunęła do drugiej koperty, którą wysłała na adres brata z poleceniem, żeby nadał list, nie czytając go, jeśli Gavrila nie zadzwoni do jutra rana. Oto, co napisała: Jeśli do tej pory nie nawiązałam kontaktu, to oznacza, że nie żyję. Na czele grupy ludzi, którzy mnie zabili, stoi generał major Stanton Roser, najniebezpieczniejszy człowiek w Ameryce. Oko za oko? Gavrila Kiedy już wysłała tę wiadomość, uświadomiła sobie, że to nie wystarczy i w samolocie napisała jeszcze dwie strony, usiłując zawrzeć na nich wszystko, co zapamiętała w ciągu tych kilku minut, kiedy zaglądała w umysł Jeffersona. Tym razem jednak szczęście dopisało przeciwnej stronie. Wysłała wiadomość przez skrzynkę poczty elektronicznej w Strefie Kanału, gdzie wywiad wojskowy rutynowo sprawdzał całą korespondencję. Znudzony sierżant przeczytał kilka pierwszych zdań i skasował list jako spam. Niestety, nie tylko ona jedna poznała szczegóły planu. Porucznik Thurman usłyszał o śmierci Gavrily kilka minut po fakcie, dodał dwa do dwóch, po czym przebrał się w wyjściowy mundur i opuścił budynek. Bez problemów przeszedł obok wartownika. Trep, którego postawiono tam na miejscu zamordowanego przez Gavrilę, zapadł w niemal katatoniczny trans. Sprężyście zasalutował i przepuścił Thurmana. Thurman nie miał pieniędzy na samolot rejsowy, więc musiał zaryzykować i skorzystać z wojskowego. Gdyby ktoś zapytał go o dokumenty podróży, lub gdyby poddano go skanowaniu siatkówki, byłby załatwiony – nie tylko zdezerterował, lecz w dodatku złamał zakaz opuszczania budynku. Jednak dzięki szczęściu, tupetowi i umiejętności planowania udało mu się. Wydostał się z bazy na pokładzie dostawczego helikoptera, który wracał do Strefy Kanału. Wiedział, że od kilku miesięcy panuje tam biurokratyczny chaos, od kiedy Strefa oderwała się od Panamy i stała się częścią terytorium USA. Tamtejsza baza sił powietrznych nie była już zagraniczną, ale też i nie krajową. Wpisał się na listę oczekujących na lot do Waszyngtonu, przekręcając swoje nazwisko. Pół godziny później machnął swoją legitymacją ze zdjęciem i wszedł na pokład samolotu. Przed świtem przyleciał do bazy lotniczej Andrews, zjadł obfite śniadanie w mesie dla pasażerów tranzytowych, a potem wałęsał się do dziewiątej trzydzieści. Następnie zadzwonił do generała Blaisdella. Naramienniki porucznika nie są wystarczającą, przepustką do Pentagonu. Powiedział kolejno dwóm cywilom, dwom sierżantom i jakiemuś porucznikowi, że ma prywatną wiadomość dla generała Blaisdella. W końcu na ekranie zobaczył panią pułkownik, szefa jego personelu administracyjnego. Była atrakcyjną kobietą o kilka lat starszą od Thurmana. Zmierzyła go podejrzliwym spojrzeniem. – Dzwonił pan z Andrews – powiedziała – a z danych w komputerze wynika, że stacjonuje pan w Portobello. – Zgadza się. Dostałem urlop okolicznościowy. – Proszę pokazać dokumenty do obiektywu. – Nie mam ich przy sobie. – Wzruszył ramionami. – Zgubili mój bagaż. – Włożył pan dokumenty do bagażu? – Przez pomyłkę. – Taka pomyłka może pana drogo kosztować, poruczniku. Jaką wiadomość ma pan dla generała? – Z całym szacunkiem, pani pułkownik, to osobista sprawa. – Jeśli to prywatna sprawa, to lepiej niech pan opisze ją w liście i wyśle go na adres domowy. Cała służbowa korespondencja przechodzi przez moje ręce. – Proszę powiedzieć mu, że chodzi o jego siostrę... – Generał nie ma siostry. – Jego siostrę Gavrilę – nalegał Thurman. – Ona ma kłopoty. Kobieta nagle wyprężyła się, mówiąc do kogoś poza ekranem: – Tak jest, sir. Natychmiast. Nacisnęła przycisk i jej twarz zastąpił zielony emblemat Wojskowej Sekcji Postępu Technicznego. Nad nim pojawiła się zielona linia programu szyfrującego, a potem wszystko zniknęło i pokazała się twarz generała. Miał uprzejmy, ojcowski wyraz twarzy. – Czy mówi pan na bezpiecznej linii? – Nie, sir. To publiczny telefon. Jednak wokół nikogo nie ma. Generał skinął głową. – Rozmawiał pan z Gavrilą? – Pośrednio, sir. – Rozejrzał się wokół. – Złapali ją i zainstalowali łącze. Ja połączyłem się na chwilę z tymi, którzy ją schwytali. Ona nie żyje, sir. Twarz generała nie zmieniła wyrazu. – Czy wykonała zadanie? – Jeśli polegało ono na pozbyciu się naukowców, to nie. Została zabita, kiedy próbowała to zrobić. Podczas rozmowy generał nieznacznie dał rozmówcy dwa znaki, które były sygnałem rozpoznawczym Enderów z „Młota Bożego”. Oczywiście, Thurman nie odpowiedział na nie. – Panie generale, to potworny spisek... – Wiem, synu. Dokończymy tę rozmowę w cztery oczy. Przyślę po ciebie samochód. Zostaniesz zawiadomiony przez pager, kiedy podjedzie. – Tak jest, sir – powiedział do pustego ekranu. Thurman przez prawie godzinę pił kawę i spoglądał na gazetę, wcale jej nie czytając. W końcu otrzymał przez pager wiadomość, że limuzyna generała czeka na niego przed wyjściem z lotniska. Poszedł tam i ze zdziwieniem stwierdził, że samochodem kieruje szofer, niska kobieta w randze sierżanta i w zielonym mundurze. Otworzyła mu tylne drzwi. Limuzyna miała lustrzane szyby. Fotele były miękkie i głębokie, ale pokryte plastikiem. Kobieta nie odezwała się słowem, tylko włączyła muzykę, jakiś spokojny jazz. I nie kierowała samochodem, tylko nacisnęła guzik autopilota. Potem otworzyła staromodne, papierowe wydanie Biblii, ignorując przygnębiającą monotonię ogromnych szarych bloków Grossmana. W każdym z nich mieszkało sto tysięcy ludzi. Thurman był zafascynowany tym widokiem. Kto dobrowolnie chciałby w nich mieszkać? Oczywiście, większość z nich to prawdopodobnie poborowi, czekający na swoją kolej pełnienia służby. Przez kilkanaście kilometrów jechali wzdłuż rzeki, w pasie zieleni, a potem wspięli się spiralną estakadą na szeroką autostradę do Pentagonu, który właściwie był teraz dwoma Pentagonami: mniejszy i starszy z nich został wchłonięty przez nowy, w którym wykonywano większość pracy. Thurman przez kilka sekund widział cały kompleks, a potem limuzyna skręciła na długi, wiodący do budynku betonowy łuk. Zatrzymała się przy rampie załadunkowej, oznaczonej jedynie napisem namalowanym łuszczącą się, żółtą farbą: „BLKRDE21”. Sierżant odłożyła Biblię, wysiadła i otworzyła Thurmanowi drzwi. – Proszę za mną, sir. Przez automatycznie rozsuwane drzwi weszli prosto do windy o lustrzanych ścianach. Kobieta przycisnęła dłoń do czytnika i powiedziała: „Do generała Blaisdella”. Winda jechała do góry prawie minutę i Thurman w tym czasie spoglądał na milion Thurmanów odbitych w lustrach, usiłując nie gapić się na odbicia pociągającej współpasażerki. Pożeraczka Biblii, nie w jego typie. Ładny tyłeczek. Drzwi otworzyły się, ukazując pusty i rozległy hol recepcyjny. Sierżant weszła za kontuar i włączyła konsolę. – Zawiadom generała, że jest tu porucznik Thurman. – Usłyszała dochodzący z konsoli szept i skinęła głową. – Proszę za mną, sir. Następne pomieszczenie bardziej przypominało generalski gabinet. Drewniane boazerie, oryginały obrazów na ścianach, panoramiczny ekran z widokiem na Kilimandżaro. Cała ściana dyplomów, nagród i holograficznych zdjęć generała z czterema prezydentami. Starszy pan zwinnie podniósł się zza akra idealnie pustego biurka. Był atletycznie zbudowany i miał wesoły błysk w oczach. – Niech pan usiądzie, poruczniku. – Wskazał przybyłemu jeden z obitych skórą foteli. Spojrzał na kobietę. – Sierżancie, proszę sprowadzić pana Carewa. Thurman zawahał się, ale usiadł. – Panie generale, nie wiem czy ktoś powinien wiedzieć... – Och, pan Carew jest cywilem, ale możemy mu ufać. Jest specjalistą od informacji. Połączy się z panem, co zaoszczędzi nam sporo czasu. Na samą myśl o połączeniu Thurmana rozbolała głowa. – Panie generale, czy to naprawdę konieczne? Od łączenia... – Och, tak, tak. Ten człowiek łączył się ze świadkami w sądzie federalnym. Jest cudowny, naprawdę cudowny. Cud wszedł bez pukania. Wyglądał jak własna figura woskowa. Miał na sobie garnitur i cienki krawat. – On – powiedział, a generał kiwnął głową. Usiadł na sąsiednim fotelu i wyjął dwa przewody ze stojącego między nim a Thurmanem pudełka. Porucznik otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko wepchnął wtyk w gniazdko. Carew poszedł za jego przykładem. Thurman zesztywniał i postawił oczy w słup. Carew spojrzał na niego z zaciekawieniem, a potem zaczął ciężko dyszeć i pot oblał mu czoło. Po pięciu minutach rozłączył się, a Thurman z ulgą stracił przytomność. – To była dla niego ciężka próba – rzekł Carew – ale uzyskałem wiele ciekawych informacji. – Wiesz wszystko? – zapytał generał. – Wszystko, co chcieliśmy wiedzieć i znacznie więcej. Thurman zaczął kaszleć i powoli zdołał usiąść. Jedną dłoń przycisnął do czoła, a drugą zaczął rozcierać sobie skroń. – Panie generale... czy mogę prosić o proszek od bólu głowy? – Oczywiście... Sierżancie? Kobieta wyszła i wróciła, niosąc szklankę wody i tabletkę. Z wdzięcznością połknął proszek i popił wodą. – A teraz, panie generale? Co zrobimy? – To, co ty teraz zrobisz, synu, to odpoczniesz. Sierżant zawiezie cię do hotelu. – Sir, nie mam przy sobie kartek ani pieniędzy. Wszystko zostało w Portobello. Byłem na ćwiczeniach. – Nie ma obawy. Zajmiemy się wszystkim. – Dziękuję, sir. Ból głowy ustępował, lecz jadąc windą o lustrzanych ścianach Thurman musiał zamknąć oczy, żeby nie zwymiotować. Limuzyna stała tam, gdzie ją zostawili. Thurman z ulgą opadł na miękki i śliski plastik. Szofer zamknęła drzwi i usiadła za kierownicą. – Ten hotel – zapytał ją – znajduje się daleko stąd? – Nie – powiedziała i włączyła silnik. – To Arlington. Odwróciła się, podniosła automatyczny i zaopatrzony w tłumik pistolet kalibru .22 i strzeliła mu w lewe oko. Rozpaczliwie złapał za klamkę drzwi, a wtedy przechyliła się i strzeliła powtórnie, prawie przykładając mu lufę do skroni. Skrzywiła się na widok zabrudzonego wnętrza i nacisnęła przycisk, kierując limuzynę na cmentarz. BOMBA PĘKŁA, KIEDY MARTY przyprowadził na śniadanie znajomego. Jedliśmy dania z automatów, jak co rano, kiedy wszedł z kimś, kogo w pierwszej chwili nie poznałem. Dopiero gdy przybyły uśmiechnął się, przypomniałem sobie diament osadzony w przednim zębie. – Szeregowiec Benyo? Był jednym z operatorów zastąpionych przez mój dawny pluton. – We własnej osobie, sierżancie. Uścisnął rękę Amelii i przedstawił się, a potem usiadł i nalał sobie kubek kawy. – W czym problem? – zapytałem. – Nie udało się? – Nie – ponownie się uśmiechnął. – Nie udało się zrobić tego w dwa tygodnie. – Co takiego? – To nie zajęło nam aż dwóch tygodni – wyjaśnił Marty. – Benyo jest już „zhumanizowany”, tak samo jak pozostali. – Nie rozumiem. – Wasza stabilizująca, Candi, też była połączona. To przyspieszyło proces. Jeśli jesteś połączony z kimś, kto już jest „zhumanizowany”, trwa to tylko dwa dni. – A zatem... dlaczego u Jeffersona trwało to aż dwa tygodnie? Marty roześmiał się. – Nie trwało! Po dwóch dniach był już jednym z nich, tylko nikt się nie zorientował, ponieważ on był pierwszy i w dodatku od początku w dziewięćdziesięciu procentach się z nimi zgadzał. Wszyscy, włącznie z samym Jeffersonem, skupili się na Ingramie, nie na nim. – Dopiero kiedy weźmiesz kogoś takiego jak ja – rzekł Benyo – kto z początku nienawidzi tej idei i jest wrogo nastawiony... Do licha, wszyscy bez trudu mogli zauważyć, kiedy udało im się mnie przekonać. – I jesteś... przekonany? – zapytała Amelia. Zrobił poważną minę i pokiwał głową. – Nie masz żadnych pretensji, że nie jesteś... taki jak dawniej? – Trudno to wyjaśnić. Nadal jestem tym, kim byłem dawniej. Jednak teraz jestem też kimś więcej, rozumiecie? – Bezradnie rozłożył ręce. – Chcę powiedzieć, że nawet za milion lat nie dowiedziałbym się, co naprawdę we mnie tkwi. Dopiero inni mi to pokazali. Uśmiechnęła się i pokręciła głową. – To brzmi jak wyznanie wiary. – Bo prawie tak jest – powiedziałem. – Tak było z Ellie. Nie powinienem tego mówić; spochmurniała. Wziąłem jej dłoń w obie ręce. Przez chwilę wszyscy milczeli. – A więc – powiedziała Amelia. – Jak to wpłynie na nasz plan? – Gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej, znacząco przyspieszyłoby jego realizację, i tak też się stanie w ostatecznym rezultacie, kiedy zabierzemy się za zmienianie świata. Teraz jednak ogranicza nas harmonogram wszczepień. Zamierzamy zakończyć tę fazę operacji do trzydziestego pierwszego. Do trzeciego września powinniśmy mieć w tym budynku samych nawróconych, od generała do szeregowca. – A co z jeńcami? – zapytałem. – McLaughlin nie nawrócił ich w dwa dni, prawda? – Powtarzam, że gdybyśmy wiedzieli o tym wcześniej... Nie łączył się z nimi dłużej niż na kilka godzin. Dobrze byłoby wiedzieć, czy to działa w przypadku połączenia kilku tysięcy ludzi naraz. – Tylko czy można przewidzieć rezultat? – spytała Amelia. – Dwa tygodnie w przypadku samych „normalnych” ludzi, dwa dni, jeżeli jest wśród nich jeden z nawróconych. Nie wiadomo, jaki wynik uzyska się w pośrednich przypadkach. – Racja. – Potarł oczy i skrzywił się. – A nie mamy czasu na eksperymenty. Ten fascynujący problem dopiero czeka na zbadanie, ale – jak już mówiłem w Domu Świętego Bartłomieja – na razie nie mamy czasu na badania naukowe. – Zadzwonił telefon. – Przepraszam. Dotknął kolczyka i słuchał, spoglądając w przestrzeń. – W porządku, już tam idę. Tak. Pokręcił głową. – Kłopoty? – zapytałem. – Być może nic, a może poważne. Straciliśmy kucharza. Na chwilę odebrało mi mowę. – Thurman zdezerterował? – Taak. Wczoraj wieczorem przeszedł obok wartownika, zaraz po tym jak ty... Jak zginęła Gavrila. – Czy wiecie, dokąd poszedł? – Może być teraz wszędzie. Może siedzi w mieście i przeżywa. Łączyłeś się z nim, Benyo? – Nie. Jednak robił to Monez, aa ja za Monezem. Dlatego trochę się zorientowałem. Nie za wiele – no wiecie, przez te jego bóle głowy. – Jakie odniosłeś wrażenie? – Normalny facet. – Potarł podbródek. – Chyba był trochę bardziej przywiązany do wojska niż większość ludzi. Chcę powiedzieć, że podobało mu się jako idea. – A więc nie podobała mu się nasza idea. – Nie mam pojęcia. Pewnie nie. Marty spojrzał na zegarek. – Za dwadzieścia minut mam być na sali operacyjnej. Do pierwszej będę wszczepiał łącza. Julianie, może zechciałbyś go poszukać? – Zrobię co będę mógł. – Benyo, ty połącz się z Monezem i wszystkimi, którzy łączyli się z Thurmanem. Musimy sprawdzić, co on wie. – Jasne. – Wstał. – Pewnie znajdę go w świetlicy. Patrzyliśmy jak odchodzi. – Przynajmniej nie wie, kim jest nasz generał. – Owszem – rzekł Marty. – Jednak od któregoś z naszych ludzi z Guadalajary mógł dowiedzieć się o szefie Gavrily, generale Blaisdellu. Właśnie to trzeba sprawdzić. – Ponownie spojrzał na zegarek. – Zadzwoń do Benyo za godzinę lub dwie. I sprawdź wszystkie loty do Waszyngtonu. – Zrobię co w mojej mocy, Marty. Do licha, jeśli tylko opuścił Portobello, mógł dostać się do Waszyngtonu na tysiąc różnych sposobów. – Tak, masz rację. Może po prostu powinniśmy zaczekać, czy Blaisdell da jakiś znak życia. Nie mieliśmy czekać długo. BLAISDELL ODBYŁ KILKUMINUTOWĄ rozmowę z Carewem – przekazanie wszystkich informacji uzyskanych w trakcie połączenia wymagałoby wielogodzinnego nagrywania relacji zahipnotyzowanego pacjenta – lecz zdążył się dowiedzieć, że istnieje kilkudniowa luka między schwytaniem Gavrily w Guadalajarze, a jej śmiercią w odległej o prawie dwa tysiące kilometrów bazie. Czego się dowiedziała? Co sprawiło, że wyruszyła do Portobello? Zaczekał w gabinecie na zaszyfrowaną wiadomość od szofera, że wszystko zostało załatwione, a potem sam poprowadził samochód do domu. Czasem ulegał tej ekscentrycznej zachciance. Mieszkał sam, wśród robotów–służących i pilnujących go żołnierzyków, w leżącej nad Potomakiem rezydencji, oddalonej zaledwie o pół godziny jazdy od Pentagonu. Osiemnastowieczny dom z oryginalnym, odsłoniętym belkowaniem i wypaczoną drewnianą podłogą pasował do obrazu własnej osoby, jaki stworzył na swój użytek: człowieka, którego przywilejem i przeznaczeniem było zmienić losy świata. Wywołać koniec świata. Nalał sobie codzienną porcję whisky do kryształowej szklaneczki, po czym usiadł, by przejrzeć korespondencję. Kiedy włączył konsolę, zanim jeszcze zapalił się kursor, komputer brzęczeniem zasygnalizował mu, że przyszedł do niego list. Niezwykłe. Kazał robotowi go przynieść i maszyna wróciła z białą kopertą, bez zwrotnego adresu, nadaną tego ranka w Kansas City. Zważywszy na intymne aspekty łączącego ich związku było dziwne, że nie rozpoznał charakteru pisma Gavrily. Dwukrotnie przeczytał krótką wiadomość, a potem spalił ją. Stanton Roser najniebezpieczniejszym człowiekiem w Ameryce? Nieprawdopodobne i w jakże dogodnej chwili: w sobotę rano byli umówieni na partyjkę golfa w Bethesda Country Club. Golf bywa niebezpieczną grą. Zignorował pocztę elektroniczną i połączył się ze swoim biurowym komputerem. – Dobry wieczór, generale – powiedziała maszyna starannie modulowanym, bezpłciowym głosem. – Pokaż mi listę wszystkich operacji opatrzonych klauzulą „tajne” lub „ściśle tajne”, które sekcja zarządzania i kadr przeprowadziła w zeszłym miesiącu... nie, w ciągu ośmiu ostatnich tygodni. Pomiń wszystkie, które nie mają żadnego związku z generałem Stantonem Roserem. Lista obejmowała tylko trzy takie operacje. Blaisdell zdziwił się, że tak niewiele. Okazało się, że jedna z pozycji obejmowała szereg różnych, ściśle tajnych operacji – łącznie dwieście czterdzieści osiem. Pominął ja i zajął się pozostałymi dwiema, opatrzonymi klauzulą najwyższego utajnienia. Nie widział między nimi żadnego związku, tyle że obie operacje rozpoczęły się tego samego dnia i – aha! – obie w Panamie. Jedną był eksperyment na więźniach obozu jenieckiego, a drugim ćwiczenia sprawnościowe w Fort Howell w Portobello. Dlaczego Gavrila nie podała więcej szczegółów? Niech diabli porwą tę kobietę, za jej upodobanie do dramatyzmu. Kiedy pojechała do Panamy? To łatwo sprawdzić. – Pokaż mi wszystkie rachunki za transport, wystawione przez personel Sekcji Postępu Technicznego w ciągu dwóch ostatnich dni. Interesujące. Kupiła bilet do Portobello, używając przybranego kobiecego nazwiska i drugi do Strefy Kanału, na nazwisko mężczyzny. Dokąd poleciała naprawdę? Wniosek napisała na firmowej papeterii Aeromexico, co w niczym nie pomagało, gdyż samoloty tej firmy obsługiwały obie trasy. Hmm, a jakiego nazwiska używała w Guadalajarze? Komputer oznajmił, iż żadna z tych dwóch osób nie przyleciała w ciągu dwóch ostatnich tygodni do miasta, ale można było uznać, że tropiąc tę kobietę, nie zadawałaby sobie tyle trudu, żeby przebierać się za mężczyznę. Tak więc prawdopodobnie przebrała się, żeby uniknąć pojmania w drodze powrotnej. Dlaczego Panama, dlaczego Strefa Kanału, skąd ta wiadomość o myszowatym starym Stantonie? Dlaczego po prostu nie wróciła do Stanów, gdy dotycząca projektu „Jupiter” teoria tej przeklętej kobiety stała się główną sensacją we wszystkich środkach przekazu? No cóż, znał odpowiedź na to ostatnie pytanie. Gavrila tak rzadko oglądała wiadomości, że pewnie nawet nie wiedziała, kto jest prezydentem. Jakby ten kraj w ogóle miał teraz prawdziwego prezydenta. Oczywiście Strefa Kanału mogła być wybiegiem. Stamtąd mogła w kilka minut dostać się do Portobello. Tylko po co miałaby tam lecieć? Roser był kluczem do tej zagadki. To on chronił tę Harding, ukrywając ją w jednej z tych dwóch baz. – Podaj mi wykaz Amerykanów, którzy zginęli w Panamie w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin. W porządku. Miał dwóch w Fort Howell: szeregowca, mężczyznę, który zginął na posterunku, nie na polu bitwy, oraz nie zidentyfikowaną kobietę. Szczegóły możliwe do uzyskania w uzasadnionych przypadkach, w sekcji zarządzania i kadr. Sprawdził te szczegóły, które nie były utajnione. Dowiedział się, że mężczyzna został zamordowany podczas pełnienia warty przed głównym budynkiem administracyjnym. To z pewnością robota Gavrily. Usłyszał cichy pisk i w rogu ekranu pojawiła się sylwetka jego asystenta, Carewa. Wskazał ją kursorem i ikona rozwinęła się w liczący sto tysięcy słów raport hipertekstowy. Generał westchnął i postanowił nalać sobie drugą porcję whisky, tym razem do kawy. W BUDYNKU 31 ZROBIŁO NAM się trochę ciasno. Ludzie w Guadalajarze byli zbyt zagrożeni. Nie wiadomo, ilu takich świrów jak Gavrila miał jeszcze Blaisdell. Tak więc nasz administracyjny eksperyment nagle potrzebował paru tuzinów cywilnych konsultantów – gromady ze „Specjału Sobotniej Nocy” i Dwudziestki. Alvarez został tam z nanofakturą, ale pozostali przybyli do nas w ciągu dwudziestu czterech godzin. Nie byłem pewny, czy to dobry pomysł, gdyż w końcu Gavrila zabiła tutaj prawie tyle samo ofiar, co w Guadalajarze. Jednak teraz wartownicy naprawdę pełnili warty, a zamiast jednego żołnierzyka teren patrolowały trzy. To uprościło plan „humanizacji”. Korzystając z bezpiecznej linii telefonicznej, mogliśmy podłączać naraz tylko jednego z członków Dwudziestki, obecnych w klinice Guadalajarze. Teraz, kiedy wszyscy znaleźli się na miejscu, mogliśmy wykorzystywać czterech jednocześnie. Niecierpliwie czekałem nie na przybycie Dwudziestki, ale pozostałych – moich starych przyjaciół, którzy teraz dzielili ze mną nieumiejętność czytania w myślach. Każdy, kto miał łącze, był całkowicie zaabsorbowany planem, w którym Amelia i ja uczestniczyliśmy wyłącznie jako niewykwalifikowana siła robocza. Miło było przebywać w towarzystwie ludzi mających zwyczajne, a nie kosmiczne problemy. I którzy mieli czas, by posłuchać o niektórych moich problemach. Na przykład związanych z tym, że po raz drugi zostałem mordercą. Obojętnie jak bardzo na to zasłużyła i sama mnie do tego zmusiła, to mój palec nacisnął spust i w moich oczach pozostał na zawsze okropny obraz rozrywanego pociskami ciała. Nie chciałem rozmawiać o tym z Amelią, nie teraz, a może jeszcze przez bardzo długi czas. Wieczorem siedzieliśmy z Rezą na trawniku, usiłując odnaleźć kilka gwiazd, zamaskowanych przez mglistą łunę miasta. – Z pewnością nie przejmujesz się tym tak bardzo, jak tamtym chłopcem – rzekł. – Jeśli komuś się należało, to jej na pewno. – Ach, do licha – powiedziałem i otworzyłem drugie piwo. – Czuję się tak, jakby to nie miało żadnego znaczenia, kim byli i co zrobili. Na piersi chłopca wykwitła czerwona plama i upadł martwy. Co do Gavrily, to rozsmarowałem jej bebechy, mózg, a nawet ręce po całym korytarzu. – I wciąż o tym myślisz. – Nie mogę przestać. – Piwo było jeszcze zimne. – Za każdym razem, gdy burczy mi w brzuchu, albo coś mnie tam zakłuje, widzę jak ją rozprułem. Myślę o tym, że w środku mam to samo. – Przecież nie widziałeś tego po raz pierwszy. – Dotychczas nigdy nie było to moim dziełem. To ogromna różnica. Zapadła niezręczna cisza. Reza obwiódł palcem brzeg swojej szklanki, lecz wydobył tylko cichy syk. – A zatem zamierzasz spróbować znowu? O mało nie zapytałem: „Czego spróbować?”, ale Reza za dobrze mnie znał. – Nie sądzę. Kto wie? Jeśli człowiek nie umrze z innego powodu, zawsze może się sam zabić. – Hej, nigdy nie przyszło mi to do głowy. Dzięki. – Pomyślałem, że trzeba cię rozweselić. – Tak, pewnie. – Polizał palec i spróbował znowu, bez skutku. – No nie, czy to szklanka z wojskowych zapasów? Jak wy, chłopcy, zamierzacie wygrać wojnę, nie mając porządnego szkła? – Nauczyliśmy się dobrze je gryźć. – A więc bierzesz lekarstwa? – Taak, środki przeciwdepresyjne. Nie sądzę, żebym miał to zrobić. Z zaskoczeniem uzmysłowiłem sobie, że dopóki Reza nie poruszył tego tematu, przez cały dzień nie myślałem o samobójstwie. – Wszystko będzie dobrze. Rozlałem piwo, padając na ziemię. W następnej chwili Reza dołączył do mnie, kiedy zrozumiał, że ten dźwięk to terkot karabinu maszynowego. WOJSKOWA SEKCJA POSTĘPU TECHNICZNEGO nie miała własnych oddziałów liniowych, ale Blaisdell był generałem, a do jego cichych współwyznawców należał Philip Cramer, wiceprezydent Stanów Zjednoczonych. Mając decydujący głos w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, szczególnie wobec całkowitej bierności najbardziej nieudolnego prezydenta od czasu Andrew Johnsona, wydał Blaisdellowi pozwolenie na przeprowadzenie dwóch kontrowersyjnych operacji. Jednym była czasowa okupacja laboratorium silników odrzutowych w Pasadenie, której głównym celem było uniemożliwienie naciśnięcia guzika przerywającego projekt „Jupiter”. Drugim było wysłanie „sił interwencyjnych” pod dowództwem Blaisdella do Panamy, kraju z którym Stany Zjednoczone nie toczyły wojny. Podczas gdy senatorowie oraz prawnicy pienili się i protestowali przeciwko tym jawnie nielegalnym posunięciom, żołnierze pakowali się, ładowali broń i wykonywali rozkazy. Laboratorium zostało opanowane z dziecinnądziecinną łatwością. Wojskowy konwój zajechał tam o trzeciej nad ranem, wygonił robotników z nocnej zmiany i otoczył teren. Prawnicy ucieszyli się, tak samo jak nieustępliwa, pacyfistycznie nastawiona mniejszość Ameryki. Natomiast niektórzy naukowcy uważali, że nie ma się z czego cieszyć. Jeśli żołnierze pozostaną w Pasadenie przez kilka tygodni, kwestia naruszenia konstytucji może stać się zupełnie nieistotna. Atak na bazę wojskową nie był równie prosty. Generał brygady podpisał rozkaz i zginął kilka sekund później, osobiście zastrzelony przez Blaisdella. Pluton pościgowo– bojowy wraz z kompanią wsparcia wysłano z Colón do Portobello, pod pozorem opanowania buntu wznieconego przez zdrajców w szeregach amerykańskiej armii. Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa zabroniono im kontaktować się z bazą w Portobello i powiedziano im niewiele więcej ponad to, że zasięg buntu ogranicza się do głównego budynku dowodzenia. Mieli go opanować i czekać na rozkazy. Dowodzący ekspedycją major zwrócił się do dowódcy z pytaniem dlaczego, jeśli bunt ma tak ograniczony zasięg, nie przydzielono tego zadania kompanii stacjonującej w bazie. Nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ jego zwierzchnik już nie żył, tak więc major musiał założyć, że wszyscy obecni w bazie są potencjalnymi wrogami. Według mapy Budynek 31 znajdował się w pobliżu brzegu, tak więc postanowiono przeprowadzić atak drogą wodną. Żołnierzyki miały zanurzyć się na bezludnej plaży na północ od bazy i przejść kilka kilometrów pod wodą. Atakując w wodzie tak blisko brzegu, omijali instalacje broniące bazę przed łodziami podwodnymi, co major postanowił podkreślić w przyszłym raporcie. NIE MOGŁEM UWIERZYĆ WŁASNYM OCZOM: żołnierzyki walczyły z żołnierzykami. Dwie maszyny wyszły z wody i przyczaiły się na plaży, ostrzeliwując dwa roboty stojące na warcie. Trzeci wartownik schował się za rogiem budynku, gotowy włączyć się do walki, ale pilnując frontowego wejścia. Najwyraźniej nikt nas nie zauważył. Chwyciłem Rezę za ramię i potrząsnąłem nim, żeby zwrócić jego uwagę – spoglądał jak urzeczony na efekty pirotechniczne pojedynku – po czym szepnąłem: – Nie podnoś się! Za mną! Przeczołgaliśmy się do zarośli, a następnie, nisko pochyleni, pobiegliśmy do frontowych drzwi. Stojący przy bramie trep zauważył nas i oddał ostrzegawczy lub źle wymierzony strzał nad naszymi głowami. Wrzasnąłem do niego „Strzała!”, co było ustalonym na ten dzień hasło i najwidoczniej poskutkowało. Właściwie wcale nie powinien patrzeć w tę stronę, ale postanowiłem wytłumaczyć mu to innym razem. Przecisnęliśmy się we dwóch przez wąskie drzwi, niczym para komików z niemego filmu i zobaczyliśmy ślepego żołnierzyka, tego uszkodzonego przez Gavrilę. Nie posłaliśmy go do naprawy, ponieważ chcieliśmy uniknąć kłopotliwych pytań, a poza tym cztery żołnierzyki wydawały się wystarczającą siłą. Oczywiście, zanim rozpętała się ta wojna. – Hasło! – wrzasnął ktoś. – Strzała – odkrzyknąłem, a Reza zawtórował mi: – Strzałka! Nie widziałem tego filmu, ale trzeba Rezie przyznać, że się starał. Klęcząca za kontuarem recepcji kobieta, która pełniła rolę oczu żołnierzyka, przepuściła nas machnięciem ręki. Przykucnęliśmy obok niej. Nie miałem na sobie munduru. – Jestem sierżant Class. Kto tu dowodzi? – Boże, nie mam pojęcia. Może Sutton. To ona kazała mi tu przyjść i kierować żołnierzykiem. – Gdzieś na tyłach budynku rozległy się dwie eksplozje. – Czy pan wie, co się tu dzieje, do diabła? – Wiem tylko, że jesteśmy atakowani przez sojuszników. Chyba że nieprzyjaciel w końcu też zaopatrzył się w żołnierzyki. Cokolwiek się działo, zrozumiałem, że napastnicy musieli działać szybko. Nawet jeśli w bazie nie było więcej żołnierzyków, w każdej chwili powinniśmy uzyskać wsparcie lotników. Ona pomyślała o tym samym. – Gdzie lotniki? Ktoś już powinien ich wezwać. Racja – oni zawsze byli w pogotowiu, zawsze podłączeni. Czy to możliwe, żeby zostali wyeliminowani? A może otrzymali rozkaz, żeby się nie wtrącać? W Budynku 31 nie było niczego takiego jak „centrum dowodzenia”, ponieważ właściwie nigdy nie dowodzono stąd walką. Sierżant powiedziała, że porucznik Sutton jest w mesie, więc ruszyliśmy tam. W piwnicznym pomieszczeniu bez okien będziemy zapewne równie bezpieczni jak gdzie indziej, jeśli żołnierzyki zaczną rozwalać budynek. Sutton siedziała przy stole z pułkownikiem Lymanem i porucznikiem Phanem, którzy byli połączeni. Marty i generał Pagel, również używający łączy, siedzieli za drugim stołem, przy którym niespokojnie wiercił się sierżant Gilpatrick. Wokół czaiło się kilkudziesięciu trepów i nie podłączonych operatorów, czekając. Pod ciężkim metalowym stołem bufetu zauważyłem kilkunastu skulonych cywili, a wśród nich Amelię. Pomachałem do niej. Pagel rozłączył się i oddał przewód Gilpatrickowi, który go zastąpił. – Co się dzieje, sir? – zapytałem. Zadziwiające, ale poznał mnie. – Niewiele wiem, sierżancie Class. To oddziały Sojuszu, ale nie możemy nawiązać kontaktu. Jakby przylecieli z Marsa. I nie możemy połączyć się z batalionem ani z brygadą. Pan Larrin – Marty – próbuje za pomocą łączy dotrzeć przez Waszyngton do ich struktury dowodzenia. Mamy w pogotowiu dziesięciu operatorów, ale nie w klatkach. – A więc mogą kierować żołnierzykami, ale w ograniczonym zakresie. – Poruszać nimi, używać podstawowego uzbrojenia. Może wystarczy jeśli każą żołnierzykom po prostu stać tam, albo leżeć. Byle nie atakować. Odcięto nam łączność z lotnikami i marynarzykami, zapewne tuż za murami budynku. – Wskazał na drugi stół. – Porucznik Phan próbuje ją nawiązać. Kolejny wybuch był tak silny, że zadzwoniły talerze. – Można by sądzić, że ktoś powinien coś zauważyć. – No cóż, wszyscy wiedzą, że ten teren został odizolowany w celu przeprowadzenia ćwiczeń. Pewnie sądzą, że to zamieszanie jest zaplanowane. – Do czasu aż zmienią nas w parę – mruknąłem. – Gdyby zamierzali zniszczyć budynek, mogli to zrobić w kilku pierwszych sekundach ataku. Gilpatrick rozłączył się. – Kurwa. Przepraszam, panie generale. – Na górze rozległ się donośny łomot. – Już po nas. Cztery żołnierzyki przeciwko dziesięciu, nie mieliśmy żadnych szans. – Nie mieliśmy? – zapytałem. Marty też się rozłączył. – Załatwili wszystkich czterech. Już są w budynku. W drzwiach mesy stanął lśniąco czarny, najeżony bronią żołnierzyk. Mógł nas zabić w mgnieniu oka. Nawet nie drgnąłem, tylko nerwowo zamrugałem. Robot odezwał się ogłuszającym kontraltem, od którego bolały uszy. – Jeśli będziecie słuchać rozkazów, nikomu nic się nie stanie. Wszyscy uzbrojeni niech położą broń na ziemi. Potem staną z podniesionymi rękami pod ścianą naprzeciw mnie. Cofnąłem się z rękami w powietrzu. Generał wstał odrobinę za szybko i lufy lasera oraz karabinu maszynowego natychmiast obróciły się i wzięły go na cel. – Generał broni Pagel. Ja tu dowodzę. – Tak. Pańska tożsamość została potwierdzona. – Czy wiecie żołnierzu, że pójdziecie za to pod sąd wojenny? Resztę życia spędzicie w... – Panie generale, proszę wybaczyć, ale mam rozkaz nie zwracać uwagi na stopnie wszystkich obecnych w tym budynku. Otrzymałem rozkazy od generała majora, który – o ile mi wiadomo – wkrótce tu przybędzie. Z całym szacunkiem sugeruję, żeby omówił pan to z nim. – A więc zamierzasz mnie zastrzelić, jeśli nie stanę z podniesionymi rękami pod ścianą? – Nie, panie generale. Napełnię to pomieszczenie gazem wymiotnym i nie zabiję nikogo, chyba że ktoś sięgnie po broń. Gilpatrick zbladł. – Panie generale... – W porządku, sierżancie. Wiem, co to za gaz. Generał z ponurą miną i rękami w kieszeniach stanął pod ścianą. Do mesy wtoczyły się dwa następne żołnierzyki oraz tuzin ludzi z innych pięter. Usłyszałem cichy warkot nadlatującego helikoptera, a potem lotnika. Obie maszyny wylądowały na dachu i ucichły. – Czy to wasz generał? – zapytał Pagel. – Nie mam pojęcia, sir. Po chwili do mesy weszły grupki trepów – najpierw dziesięciu, a potem jeszcze kilkunastu. Mieli hełmy obciągnięte siatką i kombinezony maskujące bez żadnych insygniów i oznakowań. Taki widok może zdenerwować. Pozostawili swoją broń na korytarzu i zaczęli zbierać tę, która leżała na podłodze. Jeden z nich zdjął kombinezon i odrzucił hełm. Nie licząc wianuszka siwych włosów, był całkiem łysy. Nawet w mundurze generała majora wyglądał sympatycznie. Podszedł do generała Pagela i oddali sobie honory. – Chcę porozmawiać z doktorem Martym Larrinem. – Generał Blaisdell, jak sądzę – powiedział Marty. Tamten podszedł do niego i uśmiechnął się. – Musimy porozmawiać. – Oczywiście. Może któryś z nas się nawróci. Rozejrzał się wokół i spojrzał na mnie. – Pan jest tym czarnoskórym fizykiem. Mordercą. – Skinąłem głową. Potem wskazał na Amelię. – I doktor Harding. Chcę, żebyście wszyscy poszli ze mną. Wychodząc, klepnął w ramię pierwszego żołnierzyka. – Pójdziesz ze mną jako moja osłona – rzekł z uśmiechem. – Chodźmy porozmawiać w gabinecie doktor Harding. – Nie mam tu gabinetu – powiedziała. – Tylko pokój. Wyraźnie starała się przy tym nie patrzeć na mnie. – Numer 241. Miałem tam broń. Czy sądziła, że zdołam strzelić szybciej od żołnierzyka? „Przepraszam, generale, muszę otworzyć szufladę i zobaczyć, co tam znajdę”. Bach i mamy smażonego Juliana. Jednak mogła to być jedyna szansa, by go załatwić. Żołnierzyk był za duży, żebyśmy wszyscy zmieścili się w windzie, więc poszliśmy po schodach. Blaisdell szedł pierwszy, raźnym krokiem. Marty trochę się zasapał. Generał był wyraźnie rozczarowany, że pokój 241 nie jest zastawiony probówkami i tablicami. Pocieszył się piwem imbirowym z lodówki. – Pewnie jesteście ciekawi, jaki mam plan – powiedział. – Niespecjalnie – rzekł Marty. – To mrzonki. W żaden sposób nie zapobiegnie pan nieuchronnemu. Zaśmiał się z rozbawieniem, chociaż oczekiwałem chichotu szaleńca. – Opanowałem centrum w Pasadenie. – Och, daj pan spokój. – To prawda. Na rozkaz prezydenta. Dziś wieczorem nie ma tam już naukowców. Tylko wierne mi oddziały. – Złożone z wyznawców „Młota Bożego”? – zapytałem. – Tylko wszyscy dowódcy – odparł. – Pozostali to kordon, mający trzymać z daleka niewiernych. – Wygląda pan na normalnego człowieka- – powiedziała Amelia, łżąc jak z nut. – Dlaczego chce pan zniszczyć cały ten piękny świat? – Wcale nie uważa mnie pani za normalnego, doktor Harding, ale jest pani w błędzie. Wy, ateiści, w waszych wieżach z kości słoniowej, nie macie pojęcia, co czują prawdziwi ludzie. Jakie to doskonałe rozwiązanie. – Zabić wszystko – mruknąłem. – Pan jest gorszy od niej. To nie jest śmierć, lecz odrodzenie. Bóg użył was, naukowców, jako narzędzia, którym On oczyści ten świat i stworzy go na nowo. Był w tym pewien zwariowany sens. – Jesteś świrem – powiedziałem. Żołnierzyk obrócił się do mnie. – Julianie – powiedział basem – jestem Claude. Odrobinę niepewne ruchy zdradzały, że nie siedzi w klatce, rozgrzany, ale operuje żołnierzykiem za pomocą zdalnego łącza. – Co się dzieje? – warknął Blaisdell. – Algorytm transferu zadziałał – wyjaśnił Marty. – Pańscy ludzie już nie kontrolują żołnierzyków. Przejęli ich nasi. – Wiem, że to niemożliwe – powiedział. – Zabezpieczenia... Marty roześmiał się. – Zgadza się. Zabezpieczenia przed przejęciem kontroli są niezwykle szczelne i skomplikowane. Powinienem to wiedzieć. Sam je opracowałem. Blaisdell popatrzył na żołnierzyka. – Żołnierzu. Opuśćcie ten pokój. – Nie wychodź, Claude – rzekł Marty. – Możemy cię potrzebować. Został na miejscu, lekko kołysząc się. – Otrzymałeś bezpośredni rozkaz od generała majora – wycedził Blaisdell. – Wiem kim pan jest, sir. Blaisdell zdumiewająco szybko skoczył do drzwi. Żołnierzyk wyciągnął rękę, żeby go zatrzymać, ale źle obliczył ten ruch i powalił generała na podłogę. Potem wepchnął go z powrotem do pokoju. Blaisdell powoli podniósł się i otrzepał. – A więc jesteś jednym z tych „zhumanizowanych”. – Zgadza się, sir. – Myślisz, że to daje ci prawo ignorowania rozkazów przełożonych? – Nie, sir. Jednak zgodnie z rozkazem mam uważać pańskie działania i polecenia za poczynania szaleńca. – I tak mogę kazać cię rozstrzelać! – Pewnie tak, sir, jeśli tylko zdoła mnie pan znaleźć. – Och, dobrze wiem, gdzie się chowacie. Klatki operatorów kierujących wartownikami tego budynku znajdują się w piwnicy, w północno–wschodnim narożniku. – Dotknął klipsa w uchu. – Majorze Lejeune, zgłoś się. – Spróbował jeszcze raz. – Zgłoś się. – Panie generale, z tego pomieszczenia nie wydostanie się nic prócz szumu i tego, co nadam na mojej długości fali. – Claude – powiedziałem – dlaczego go po prostu nie zabijesz? – Julianie, przecież wiesz, że nie mogę tego zrobić. – Mógłbyś go zabić, żeby ratować własne życie. – Tak, ale on nie mógłby zrealizować tej groźby i odnaleźć mojej klatki. Prawdę mówiąc, mojego ciała tam nie ma. – Posłuchaj. On chce zabić nie tylko ciebie, ale wszystkich ludzi na świecie. We wszechświecie. – Zamknijcie się, sierżancie – warknął Blaisdell. – Nie miałbyś bardziej oczywistego przypadku obrony koniecznej nawet wtedy, gdyby stał z bronią przyłożoną do twojej skroni. Żołnierzyk przez długą chwilę stał nieruchomo. Lufa lasera zaczęła się unosić, ale zaraz opadła. – Nie mogę, Julianie. Ale chociaż przyznaję ci rację, nie potrafię zabić go z zimną krwią. – A jeśli poproszę cię, żebyś opuścił ten pokój – powiedziałem – i zaczekał na korytarzu. Możesz to zrobić? – Oczywiście. Chwiejnie wyszedł na zewnątrz, zabierając ze sobą kawałek framugi, o którą zahaczył ramieniem. – Amelio... Marty... Wy też wyjdźcie, proszę. Otworzyłem górną szufladę biurka. W pistolecie zostały jeszcze dwa naboje. Wyjąłem go. Amelia zobaczyła broń i próbowała coś wykrztusić. – Chodźmy na chwilę na zewnątrz. Marty objął ją ramieniem i razem niezgrabnie wyszli tyłem z pokoju. Blaisdell wyprostował się. – A więc to tak. Rozumiem, że nie jesteś jednym z nich. Tych „zhumanizowanych”. – Właściwie częściowo jestem. A przynajmniej ich rozumiem. – A jednak chcesz zabić człowieka za jego przekonania religijne. – Zabiłbym własnego psa, gdyby był wściekły. Z cichym trzaskiem zwolniłem bezpiecznik. – Co z ciebie za diabeł? Czerwona plamka promienia lasera znalazła się na środku jego piersi. – Właśnie zaczynam się dowiadywać. Nacisnąłem spust. ŻOŁNIERZYK NIE PRÓBOWAŁ mu przeszkodzić, kiedy strzelił i dosłownie rozerwał Blaisdella na dwoje. Jedna część ciała przewróciła lampę i pokój pogrążył się w ciemności, przeszywanej jedynie przez smugę światła wpadającego z korytarza. Julian stał nieruchomo, słuchając obrzydliwych odgłosów wstrząsanego konwulsjami ciała. Żołnierzyk wszedł do pokoju i stanął za jego plecami. – Oddaj mi pistolet, Julianie. – Nie. Na nic ci się nie przyda. – Boję się o ciebie, przyjacielu. Daj mi tę broń. Julian odwrócił się w półmroku. – Och, rozumiem. – Wepchnął pistolet za pasek. – Nie obawiaj się, Claude. Nie masz powodu. – Na pewno? – Na pewno. Może tabletkami. Ale nie z pistoletu. – Ominął żołnierzyka i wyszedł na korytarz. – Marty. Ilu mamy tu ludzi, którzy nie zostali „zhumanizowani”? Marty dopiero po chwili doszedł do siebie i zdołał odpowiedzieć. – No cóż, wielu z nich znajduje się dopiero w połowie cyklu. Wszyscy, którzy doszli do siebie po zabiegu są „zhumanizowani” lub podłączeni. – A więc, ilu jeszcze nie przeszło tego procesu? Ilu ludzi w tym budynku może walczyć? – Dwudziestu pięciu, może trzydziestu. Większość w skrzydle E. Ci, którzy nie siedzą pod strażą w piwnicy. – Chodźmy tam. Pozbierajmy tyle broni, ile zdołamy. Claude wyszedł na korytarz. – Nasze stare żołnierzyki miały sporo broni obezwładniającej – mówił o wyposażeniu przeznaczonym głównie do tłumienia zamieszek – i jej część powinna być nie uszkodzona. – Sprawdź to. Spotkamy się w skrzydle E. – Pójdźmy schodami przeciwpożarowymi – zaproponowała Amelia. – W ten sposób przekradniemy się do skrzydła E, nie przechodząc przez hol. – Dobrze. Czy przejęliśmy wszystkie żołnierzyki? Ruszyli w kierunku schodów przeciwpożarowych. – Czterech – odparł Claude. – Jednak sześć pozostałych została unieszkodliwiona i unieruchomiona. – Czy trepy przeciwnika o tym wiedzą? – Jeszcze nie. – No cóż, możemy to wykorzystać. Gdzie jest Eileen? – Na dole, w mesie. Nadal próbuje znaleźć sposób na rozbrojenie trepów tak, żeby nikt nie ucierpiał. – Taak, powodzenia. Julian otworzył okno i ostrożnie wyjrzał. Nie dostrzegł nikogo. Jednak z głębi korytarza nadleciał sygnał zatrzymującej się windy. – Wszyscy odwrócić się i zasłonić uszy – powiedział Claude. Kiedy otworzyły się drzwi windy, wystrzelił w ich kierunku granat ogłuszający. Błysk i huk oślepiły i ogłuszyły żołnierzy wysłanych na pomoc Blaisdellowi. Zaczęli strzelać na oślep. Claude osłonił towarzyszy, ustawiając żołnierzyka plecami do strzelających. – Ruszajcie się – powiedział, zupełnie niepotrzebnie. Julian już całkiem nie po dżentelmeńsku wypychał Amelię przez okno, a Marty gramolił się za nimi. Z łoskotem zbiegli po metalowych schodkach i pomknęli w kierunku skrzydła E. Claude strzelał na postrach, na przemian z karabinu maszynowego i lasera, o mało ich nie trafiając. Serie przecinały ciemność po lewej i prawej, wyrzucając w powietrze bryły ziemi. Ludzie w skrzydle E zdążyli się już uzbroić. Znaleźli stojak z sześcioma M–31 oraz skrzynkę granatów i na końcu głównego korytarza wznieśli prowizoryczną barykadę z materaców, ułożonych półkolem na wysokość ramienia. Na szczęście ich obserwator rozpoznał Juliana, więc kiedy wpadli przez frontowe drzwi, nie zostali skoszeni gradem kul przez zdecydowanie „nie zhumanizowanych” i okropnie wystraszonych ludzi na barykadzie. Julian wyjaśnił im sytuację. Claude oznajmił, że dwa żołnierzyki wyszły na zewnątrz sprawdzić pozostałości naszych dawnych żołnierzyków, tych uzbrojonych w sprzęt do tłumienia zamieszek. Obecni operatorzy żołnierzyków byli pokojowo nastawieni, ale trudno wyrażać pacyfistyczne uczucia granatami i laserami. Gaz łzawiący i wymiotny nie zabijał, ale bezpieczniej było po prostu wszystkich uśpić i odebrać im broń. Dopóki nieprzyjaciel pozostawał w budynku, było to możliwe. Niestety, Budynek 31, w przeciwieństwie do kliniki w Guadalajarze czy Domu Świętego Bartłomieja, nie posiadał takiego pomieszczenia, do którego można by zwabić ludzi i uśpić ich gazem. Jednak dwa z naszych pierwszych żołnierzyków miały pojemniki ze „słodkim snem”, będącym gazem usypiająco–rozweselającym, pod wpływem którego ludzie zasypiali i budzili się ze śmiechem. Tylko że obie te maszyny leżały teraz na plaży, rozrzucone w promieniu stu metrów. Wysłane na poszukiwania roboty przeszukały stos żelastwa i wróciły z trzema nietkniętymi pojemnikami na gaz. Wszystkie trzy zbiorniki były identyczne i w żaden sposób nie można było orzec, po którym będzie się spać, płakać, a po którym rzygać. Gdyby byli podłączeni normalnie, z klatek, mechanicy mogliby wypuścić odrobinę gazu i powąchać, ale przy zdalnym połączeniu było to niemożliwe. I nie mieli wiele czasu na rozwiązanie tego problemu. Blaisdell tak dobrze ukrył swoje poczynania, że nie groziła im międzymiastowa rozmowa z Pentagonem, ale ludność Portobello zaczęła się niepokoić. Te ćwiczenia były aż nadto realistyczne: dwie osoby cywilne zostały zranione zabłąkanymi kulami. Większość mieszkańców pochowała się w piwnicach. Przed bramą bazy ustawiły się cztery policyjne radiowozy. Ośmiu zdenerwowanych policjantów kryło się za samochodami, krzycząc coś po angielsku i hiszpańsku do stojącego na warcie żołnierzyka, który nie odpowiadał. Nie wiedzieli, że nikt nim nie kieruje. – Zaraz wracam. Kontrolowany przez Claude’a żołnierzyk znieruchomiał, gdy jego operator kolejno sprawdzał sześć unieruchomionych maszyn. Kiedy znalazł tę, która stała przy frontowej bramie, kilkoma seriami rozwalił opony radiowozów, robiąc dużo huku. Potem przez kilka minut kierował robotem stojącym w holu, podczas gdy Eileen szukała rozwiązania zagadki trzech kanistrów, przypominającej problem wilka, kozy i kapusty, które trzeba przewieźć przez rzekę. W końcu wzięła trzech „jeńców” (wybierając oficerów, których nie lubiła) i zaprowadziła ich na plażę. Okazało się, że mieli po jednym pojemniku każdego rodzaju: jeden pułkownik zapadł w głęboki sen, a drugi rozpłakał się. Natomiast generał odbył intensywne ćwiczenia w puszczaniu pawia. Claude wrócił do skrzydła E po tym, jak żołnierzyk Eileen wmaszerował do mesy, niosąc pod pachą kanister z gazem. – Sądzę, że niebezpieczeństwo już prawie minęło – powiedział. – Czy ktoś wie, gdzie można znaleźć kilkaset metrów sznura? WIEDZIAŁEM, GDZIE MOŻNA ZNALEŹĆ trochę sznura do wieszania bielizny: był w pralni, pewnie na wypadek, gdyby wszystkie suszarki zepsuły się jednocześnie. (Dzięki niezwykłej funkcji, jaką pełniłem przedtem w Budynku 31, być może byłem jedyną osobą wiedzącą o istnieniu tego sznura, jak również o tym, gdzie można znaleźć trzy zakurzone puszki dwunastoletniego masła orzechowego.) Odczekaliśmy pół godziny aż wentylatory wydmuchają resztki „słodkiego snu”, a potem poszliśmy do mesy, aby oddzielić przyjaciół od wrogów, rozbrajając i wiążąc żołnierzy Blaisdella. Okazało się, że byli to sami mężczyźni, zbudowani jak zapaśnicy. W powietrzu pozostało dość „słodkiego snu” by wywołać lekki szum w głowie, uczucie odprężenia i swobody. Związaliśmy komandosów Blaisdella parami i twarzami do siebie, zakładając i mając nadzieję, że po przebudzeniu przerażą się swych homoseksualnych skłonności. (Ubocznym efektem „słodkiego snu” u mężczyzn jest potężny wzwód.) Jeden z trepów miał pas z amunicją do drzazgownicy. Wyniosłem pas na zewnątrz i usiadłem na schodach. Kiedy wpychałem pociski do komory magazynka, rozjaśniło mi się w głowie. Na wschodzie zauważyłem słabą poświatę. Słońce miało zaraz wzejść i rozpocząć bardzo interesujący dzień. Może mój ostatni. Amelia wyszła i w milczeniu usiadła obok mnie. Pogładziła moje ramię. – Jak się czujesz? – zapytałem. – Nie jestem rannym ptaszkiem. – Uniosła moją dłoń i pocałowała ją. – To musiało być dla ciebie straszne. – Zażyłem proszki. – Wepchnąłem ostatni nabój i zważyłem broń w ręku. – Zabiłem z zimną krwią generała. Armia mnie powiesi. – Jest tak jak mówiłeś Claude’owi – powiedziała. – Samoobrona. Broniłeś całego świata. Ten człowiek był najgorszego rodzaju zdrajcą. – Zachowaj tę przemowę dla sądu wojennego. – Oparła się o mnie, cicho płacząc. Odłożyłem broń i objąłem Amelię. – Nie wiem, co teraz będzie. – I myślę, że Marty też nie wie. Jakiś obcy podbiegł do nas, trzymając ręce w powietrzu. – Sierżant Billy Reitz, sir, z kolumny transportowej. Co tu się dzieje, u licha? – Jak się tu dostałeś? – Przebiegłem obok żołnierzyka – nic się nie stało. Co to za zamieszanie? – Jak już mówiłem... – Nie mówię o tym! – machnął ręką w kierunku budynku. – Mówię o tym! Spojrzeliśmy z Amelią w kierunku ogrodzenia. W słabym świetle poranka ujrzeliśmy tysiące milczących, kompletnie nagich ludzi. * * * ZALEDWIE KILKANAŚCIE OSÓB, z których składała się Dwudziestka, dzięki swej wspólnej wiedzy i inteligencji potrafiło rozwiązywać bardzo interesujące i skomplikowane problemy. Posiadali te możliwości, od kiedy zostali „zhumanizowani”. Tysiące jeńców w Strefie Kanału tworzyły znacznie większy zespół, mający do rozwiązania tylko dwa problemy: „Jak się stąd wydostać” oraz „Co potem”. Wydostanie się było dziecinnie łatwe. Większość prac w obozie wykonywali jeńcy, którzy wiedzieli o jego funkcjonowaniu więcej od strzegących ich żołnierzy i komputerów. Opanowanie komputerów było prostą operacją, polegającą na zasymulowaniu w odpowiedniej chwili zawału, by na decydującą minutę odciągnąć od monitora pewną kobietę (znaną z dobrego serca). Nastąpiło to o drugiej w nocy. Do drugiej trzydzieści wszyscy żołnierze zostali obudzeni i pod bronią zaprowadzeni do pilnie strzeżonego baraku. Poddali się bez jednego wystrzału, czemu trudno się dziwić, zważywszy, że stali naprzeciw setek pozornie wrogo nastawionych i uzbrojonych żołnierzy wroga. Nie mieli pojęcia, że nieprzyjaciel wcale nie jest wrogo nastawiony i nie potrafi nacisnąć na spust. Żaden z jeńców nie wiedział, jak operować żołnierzykiem, ale zdołali je unieruchomić, wydając rozkaz z ośrodka dowodzenia, a potem wyprowadzili operatorów z klatek i zaprowadzili ich na dół, do uwięzionych w piwnicy trepów. Zostawili im mnóstwo więziennego jedzenia i wody, a potem uczynili następny krok. Mogli po prostu rozproszyć się i uciec. Wówczas jednak wojna trwałaby nadal, wojna, która zmieniła ich spokojny, zasobny kraj w pole bitwy. Musieli zwrócić się do wroga. Musieli mu pomóc. Między Portobello a Strefą Kanału regularnie kursowała jednoszynowa kolejka, przewożąca zaopatrzenie. W obozie pozostawili broń, oraz kilku ludzi umiejących mówić po angielsku (aby jeszcze przez kilka godzin podtrzymywali złudzenie, że obóz nadal istnieje), po czym wcisnęli się do wagonów oznaczonych jako transport świeżych owoców i warzyw. Kiedy skład zatrzymał się przed posterunkiem kontrolnym, wszyscy rozebrali się, by pokazać, że są nieuzbrojeni i pokojowo nastawieni – a także, by zbić z tropu Amerykanów, którzy dziwnie podchodzą do nagości. Niektórzy z nich zostali wysłani do obozu z Portobello, więc kiedy otworzyła się brama i wszyscy stanęli w blasku lamp, doskonale wiedząc, dokąd iść. PATRZYŁEM JAK ŻOŁNIERZYK PRZY BRAMIE waha się przez moment, a potem obraca, oceniając skalę zjawiska. – Co tu się dzieje, do diabła? – zahuczał głos Claude’a. – Qué pasa? Pomarszczony starzec wysunął się do przodu, trzymając w rękach skrzynkę z przenośnym łączem. Jakiś trep podbiegł do niego i zamachnął się kolbą. – Stój! – krzyknął Claude, ale za późno. Kolba z głośnym trzaskiem uderzyła w głowę starca, który osunął się do stóp żołnierza, nieprzytomny lub martwy. Tę scenę nazajutrz miał obejrzeć cały świat i Marty nie zdołałaby wymyślić niczego, co wywarłoby równie silny efekt. Jeńcy spojrzeli na trepa z litością i zrozumieniem. Olbrzymi żołnierzyk przyklęknął i ostrożnie podniósł ciało starca, po czym spojrzał na trepa. – Rany boskie, to był tylko stary człowiek – powiedział cicho. A potem mniej więcej dwunastoletnia dziewczynka podniosła skrzynkę z ziemi, wyjęła jeden przewód i bez słowa podała go żołnierzykowi. On przyklęknął i przyjął łącze, po czym niezgrabnie wepchnął wtyk w gniazdo, nie puszczając starca. Dziewczynka wepchnęła drugi wtyk do gniazda w swojej czaszce. W Portobello słońce szybko wschodzi i gdy przez kilka minut oświetlało te tysiące stojących nieruchomo ludzi i jedną maszynę, cała ulica zdawała się płonąć złotem i szkarłatem. Dwa trepy w białych kitlach podeszły z noszami. Claude rozłączył się i delikatnie powierzył ciało ich opiece. – To jest Juan Jose de Cordoba – rzekł po hiszpańsku. – Zapamiętajcie jego nazwisko. Oto pierwsza ofiara ostatniej wojny. Wziął dziewczynkę za rękę i razem poszli w kierunku bramy. NAZWALI JĄ OSTATNIĄ WOJNĄ, może nazbyt optymistycznie, gdyż były jeszcze dziesiątki tysięcy ofiar. Jednak Marty dokładnie przewidział rozwój wydarzeń i okazało się, że miał rację. Jeńcy, którzy nazwali się Los Liberados, „Wyzwolonymi”, wchłonęli Marty’ego i jego grupę, po czym utorowali drogę do pokoju. Zaczęli od niezwykłego pokazu możliwości intelektualnych. Metodą dedukcji odtworzyli sygnał, który miał przerwać projekt „Jupiter” i za pomocą małego radioteleskopu w Kostaryce wysłali go – ratując świat i wykonując pierwsze posunięcie w tej rozgrywce, która bardziej przypominała grę niż wojnę. Grę, która miała na celu odkrycie jej reguł. Wiele z tego, co wydarzyło się w ciągu następnych dwóch lat, przekraczało zdolności pojmowania zwykłych ludzi. W pewnym sensie ten konflikt miał niemal Darwinowski charakter: dwa różne gatunki walczyły o jedną niszę ekologiczną. Właściwie były to podgatunki – Homo sapiens sapiens i Homo sapiens pacificans, gdyż mogły się krzyżować. I nie było żadnych wątpliwości, że w ostatecznym wyniku zwycięży Homo pacificans. Kiedy zaczęli izolować nas, „normalnych”, którzy w czasie krótszym od jednego pokolenia mieliśmy stać się rzadkością, Marty poprosił mnie, żebym został łącznikiem między tymi, którzy zamieszkiwali na Kubie, w Puerto Rico i Kolumbii Brytyjskiej. Odmówiłem, ale w końcu dałem się przekonać. Na całym świecie żyły tylko dwadzieścia trzy normalne osoby, które kiedyś łączyły się ze „zhumanizowanymi”. Mieliśmy być nieocenioną pomocą dla innych normalnych, mieszkających na Tasmanii, Tajwanie, w Sri Lance, Zanzibarze i tym podobnych miejscach. Podejrzewam, iż w końcu zaczną nas nazywać „Wyspiarzami”. A „zhumanizowani” przejmą naszą dotychczasową nazwę. Dwa lata chaosu wywołanego upartym oporem przeciw nowemu porządkowi. Jednak wszystko było jasne już tego pierwszego dnia, kiedy Claude zabrał dziewczynkę do Budynku 31, żeby dwukierunkowo połączyła się tam z jej braćmi i siostrami. Dochodziło południe. Byliśmy z Amelią śmiertelnie znużeni, ale wcale nie chciało nam się spać. Ja z pewnością nie zamierzałem już nigdy więcej spać w tym pokoju, chociaż dyżurny przyszedł do mnie i dyskretnie zameldował, że „uprzątnięto” pomieszczenie, używając wiader z wodą, szczotek oraz jednego czy dwóch worków na ciała. Przyszła kobieta, niosąc kosz z chlebem i jajkami na twardo. Rozłożyliśmy na schodach gazetę i przygotowaliśmy lunch, krojąc jajka i kładąc je na chlebie. Inna kobieta w średnim wieku podeszła do nas z uśmiechem. W pierwszej chwili nie poznałem jej. – Sierżant Class? Julian? – Buenos dias – powiedziałem. – Zawdzięczam ci wszystko – powiedziała drżącym ze wzruszenia głosem. Wtedy przypomniałem sobie ten głos i tę twarz. – Seniora Madero. Skinęła głową. – Kilka miesięcy temu, na pokładzie helikoptera, nie pozwoliłeś mi popełnić samobójstwa. Znalazłam się w Strefie Kanału i zostałam conectada, a teraz żyję – naprawdę żyję. Dzięki twojemu współczuciu i refleksowi. Przez cały ten czas, kiedy się zmieniałam, przez te dwa tygodnie, miałam nadzieję, że jeszcze żyjesz i będziemy mogli – jak wy mówicie – połączyć się ze sobą. – Uśmiechnęła się. – Wasz język jest zabawny. A potem przyszłam tu i dowiedziałam się, że żyjesz, ale zostałeś oślepiony. Byłam jednak z tymi, którzy cię znali i kochali, kiedy mogli zajrzeć w twoje serce. Ujęła moją dłoń, spojrzała na Amelię i podała jej drugą rękę. – Amelio... my również przez chwilę dotknęłyśmy siebie. I tak trzymaliśmy się za ręce, tworząc milczący krąg. Troje ludzi, którzy o mało nie zrezygnowali z życia z powodu miłości, gniewu i żalu. – Ty... wy... – zaczęła. – No hay palabras. Nie ma na to słów. Puściła nasze ręce i odeszła ku plaży, ocierając oczy w jasnym słońcu. Przez jakiś czas siedzieliśmy i obserwowaliśmy ją. Nasz chleb i jajka schły na gazecie, a Amelia mocno trzymała mnie za rękę. Sami, razem. Tak jak zawsze. Joe Asshole (ang.) – Jaś Dupek, podobna wymowa (przyp. red.) Hamiltonian, funkcja Hamiltona – mechanika; funkcja uogólnionych współrzędnych qr, pędów pr i ewentualnie czasu t, charakteryzująca układ mechaniczny; znajomość funkcji pozwala otrzymać równania różniczkowe rzędu pierwszego, opisujące całkowicie ruch układu (przyp. red). Beagle – pies gończy. C od ang. Combat – bojowy. W przypadku wielu stopni wojskowych armii amerykańskiej (szczególnie generałów i sierżantów) istnieją jedynie ich przybliżone odpowiedniki w Wojsku Polskim (przyp. tłum.)