MARCIN CISZEWSKI WIATR WCZORAJ Po południu Cóż można powiedzieć, gdy życie właśnie się kończy? Protestować, błagać o litość, złorzeczyć Panu Bogu, obiecywać powrót ze ścieżki grzechu na jasną, słoneczną drogę cnoty? Możliwe. Jednak leżącemu na łóżku mężczyźnie nie przychodzi do głowy żadna myśl, która miałaby głębsze znaczenie, inny sens niż po prostu wyrażenie strachu czy protestu. Ma czterdzieści pięć lat i żegna się ze światem. Na czole czuje chłodny wylot rury tłumika, widzi majaczące w półmroku bezosobowe, czarne oczy napastnika. Domyśla się, po co tamten przyszedł. W gruncie rzeczy spodziewał się go. Wręcz dłużyło mu się oczekiwanie. Jasne – mógł dalej uciekać. Jednak jest na tyle doświadczony, by wiedzieć, że jego tropem poszłaby sfora psów o morderczych instynktach i absolutnym, czułym jak najczulszy detektor węchu. Nie miał już szans. A więc tak wygląda śmierć: ma zmęczoną twarz, nieruchome spojrzenie i rysy jak wykute ze stali. Jest ubrana w ciemnoszary płaszcz, pokryty drobnymi płatkami śniegu, które jeszcze nie zdążyły się roztopić od panującego w pokoju ciepła. Tak właśnie wygląda koniec złudzeń. – Musisz być cicho – mówi napastnik. – I robić dokładnie to, co powiem. Zrozumiałeś? Mężczyzna kiwa głową. – Dobrze. Uciekłeś. Schowałeś się. Odnaleźliśmy cię. Gdzie to masz? Milczenie. Napastnik wzdycha. Ileż razy był w takiej sytuacji? Nawet nie pamięta. A koniec i tak zawsze jest taki sam. Tym razem chciałby mieć już wszystko za sobą. – Musisz mi powiedzieć. Im szybciej, tym lepiej. – Lepiej od razu strzel. Zabójca patrzy nieruchomym wzrokiem. Protest go nie dziwi. Takie akty desperackiej odwagi również się zdarzają, a jakże. Amatorzy bardzo często mają problemy z właściwą oceną sytuacji. – Nie. Po prostu mi powiedz. Leżący na łóżku mruga oczami. Nagle paraliżujący strach nieco odpuszcza. Na twarzy pojawia się złość. I upór. W niedalekiej przeszłości wiele osiągnął, bardzo wiele. I buntuje się przeciw próbom odebrania mu dzieła, które niemal wszyscy uznaliby za sukces życia. On sam uznaje je za sukces życia bez żadnych wątpliwości. – Przez cztery lata pracowałem po dwanaście godzin na dobę – mówi. – Bez wolnych sobót, często też w niedziele. Parę razy chciano odebrać mi projekt. Przez większość czasu nikt nie wierzył, że mi się udac Nikt, rozumiesz? Nawet moja żonac – Wiem. Zostawiła cię. – Nawet onac – Jesteś samotny. A ja przyszedłem, by ci pomóc. Traktuj mnie jako jedyną realną szansę, jaką masz na widoku. Mężczyzna uśmiecha się samymi kącikami ust, choć czuje na języku smak piołunu. – Oczywiście. Wierzę ci na słowo. Zabójca waha się przez chwilę. A potem cofa broń. Czarny kształt niknie pod płaszczem. – Szukałem cię, bo uciekłeś. Złamałeś umowę. Mężczyzna wzrusza ramionami. Zniknięcie pistoletu nie poprawia mu nastroju. Okrąg zostawiony przez tłumik nadal mrozi mu czoło. – Nie zawierałem żadnej umowy. – Wszyscy uważają, że to zrobiłeś. A mnie się wydaje, że dotrzymywanie zobowiązań to jeden z fundamentów codziennego życia. – Owszem. Ale są również zasady wyższego rzędu. Jak poczucie powinności, na przykład. – Poczucie powinności? – Mężczyzna nie dałby głowy, ale wydaje mu się, że napastnik uśmiecha się ironicznie. Choć może to figle panującego w pokoju półmroku. – Cenna rzecz, ale bardzo niepraktyczna. Moim zdaniem najczęściej przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu. – Nie będę o tym dyskutował. Na pewno nie z tobą. – Może powinieneś. Może jestem jedyną osobą, z którą mógłbyś podyskutować o zasadach. Mężczyzna zamyka oczy. Czuje się znużony. Zbyt długo już walczy. I zbyt wielką ponosi klęskę. – Czego chcesz? – szepcze. Zabójca cofa się o krok. Po uśmiechu nie został nawet ślad. Jest poważny. Niemal uroczysty. – Zagrać o całą pulę. Z twoją pomocą. Albo bez niej. DZIŚ Przed południem Poczuł, że jest szaleńczo głodny, ma zgoła wilczy apetyt i musi go zaspokoić teraz, natychmiast! Może to zasługa ostrego zakopiańskiego powietrza, a może po prostu nastrój chwili. Jakub nie zastanawiał się nad tym; wiedziony pragnieniem sięgnął do suwaka polarowej bluzy i gwałtownie zaczął go rozpinać. Był w połowie drogi do celu, kiedy żona odsunęła się. Jej oczy lśniły, a na ustach błąkał się zagadkowy uśmieszek. – Kochany, jest czas siewu i czas zbiorów. Zasiałeś. Poczekaj, aż wzejdzie – powiedziała lekko schrypniętym altem. – Wszystko, co miało wzejść, już wzeszło – jęknął Tyszkiewicz. Zrobił krok do przodu. Ona zrobiła krok w tył. Jakub zatrzymał się. Znał Helenę na tyle dobrze, by wiedzieć, że na razie niczego więcej nie uzyska. Dotarło to do niego chwilę wcześniej; miłość jego życia oddała co prawda pocałunek, ale nie odłożyła trzymanego w lewej dłoni szkicownika. Wysoka, smukła, czarnowłosa. Choć ubrana tylko w ciemnoszary dres, wyglądała oszałamiająco. Pięknie oprawione niemal czarne oczy nie wymagały podkreślania makijażem. Helena poza srebrnym, odziedziczonym po babce pierścionkiem nie nosiła żadnej biżuterii. „Złoto przynosi pechah, mawiała. „Niejedno imperium przez nie upadłoh. Jakub, od kilku lat szczęśliwy mąż jednej z najbardziej znanych, a na pewno najbardziej utalentowanych (Jakub na swój prywatny użytek odrzucał określenie „jedna zh. Po prostu: najbardziej utalentowana) malarek w kraju, oczywiście znał przyczynę jej chwilowej oziębłości. Helena tworzyła. Znajdowała się w stanie, który w przypływach dobrego humoru nazywała fazą wstępną. Jakub znał reguły: artystka nad najlepszymi dziełami pracowała w samotności, starannie redukując czynniki, które mogłyby ją rozpraszać. Helena była malarką, której nazwisko odbijało się głośnym echem wśród koneserów malarstwa na całym świecie. Jej obrazy osiągały zawrotne ceny, wiele prestiżowych zachodnich galerii poczytywało sobie za zaszczyt, gdy mogły wystawić dzieła Heleny Berezowiec. Miała niezwykły dar mistrzowskiego operowania barwą, światłem i perspektywą. Malująca w lekko odrealnionym, jakby sennym stylu, z biegiem lat dorobiła się rzeczy najbardziej pożądanej przez każdego twórcę na świecie: wyraźnego, odrębnego, oryginalnego charakteru pisma. Teraz z uwagą przypatrywała się widniejącemu za oknem Giewontowi. Przez grubą zasłonę mgły i chmur na sekundę przebiło się słabe, anemiczne słońce, jego promienie akurat padły na północną ścianę góry; masywny, ośnieżony, dwugarbny szczyt z charakterystycznym stalowym krzyżem ekscytował spokojnym, niemal złowieszczym majestatem. Znany każdemu Polakowi widok Giewontu został powielony w milionach mniej lub bardziej kiczowatych landszaftów, pocztówek i fotografii tworzących całą gamę pamiątek z pobytu w stolicy polskich Tatr. Na ogół skłania ludzi do zadumy, podziwu, chęci wiernego odtworzenia monumentalnego widoku, albo chociaż oddania nastroju chwili. Widząc górę, malują górę. Albo słońce za górą. Na Helenę podziałał zupełnie inaczej. Gdy Jakub zajrzał do szkicownika, ujrzał drzewo. Całkowicie realistycznie narysowane, z dobrze widoczną fakturą kory pokrywającej gruby pień, szerokie w barach, niemal przysadziste. Od normalnego drzewa różniło się jednak tym, że z gałęzi zamiast liści wyrastały ludzkie dłonie. Z długich, najprawdopodobniej damskich palców kapała na ziemię krew, błyszcząca ostrą czerwienią w świetle padających z prawej strony promieni słonecznych. Światło było dokładnie takie jak za oknem. Reszta różniła się jak noc od dnia. Drzewo z krwawiącymi dłońmi jako metafora Giewontu. Ciekawe. – Ciekawe – mruknął. – Prawda? – Helena przypatrywała się górze. Różnobarwne kredki wykonywały na papierze szybkie, niemal niezauważalne ruchy. Dłoni przybywało. Krwi także. Jakub po raz kolejny złapał się na tym, że sztuka jego żony fascynuje go w równym stopniu, co przeraża. Nie rozumiał jej, to z pewnością, ale przy tym bał się. Nie metafor, ukrytych znaczeń, przesłania: na te zaszyte głęboko sensy reagował z wrażliwością głuchoniemego zaprowadzonego do filharmonii. Bał się nastroju. Obrazy malowane przez Helenę dotykały takich zakamarków duszy, o których Tyszkiewicz nie chciałby niczego wiedzieć. Pokazywały, do czego naprawdę byłby zdolny, gdyby okoliczności zmusiły go do zrzucenia garnituru uszytego przez wychowanie, normy cywilizacyjne i prawo. I przecież nie tylko on; autorka tych wizji również oddawała w jakiś sposób to, co siedziało w jej własnej podświadomości. Kim tak naprawdę jest człowiek, który wydobywa na świat takie rzeczy? Z drugiej strony: co on tu w ogóle robił? Jakim cudem wszechstronnie utalentowana artystka, wolny duch o niekiełznanej osobowości, zapierającej dech urodzie i ponadprzeciętnej inteligencji związała się z facetem, który owszem, może ma kilka zalet, potrafi być miły, a nawet dowcipny, ale w gruncie rzeczy jest człowiekiem prostym, powierzchownie wykształconym i z trudem reagującym na sprawy ducha? Prawdziwa zagadka. Jakub próbował kilkakrotnie sprowokować rozmowę na ten temat, Helena niezmiennie obracała każdą taką próbę w żart. Nie uzyskał niczego, choć nie ustawał w wysiłkach. Kochał ją jak nikogo na świecie, a ona była tego w pełni świadoma. Sprawiała wrażenie osoby usatysfakcjonowanej. To na razie musiało wystarczyć. Jakub obserwował szkic z rosnącą fascynacją. Helena zdawała się go nie dostrzegać. Najpewniej nie pamiętała już o pocałunku. Skupiona, intensywnie przypatrywała się kamiennemu kolosowi. – Wyjdę – powiedział, choć nade wszystko chciał zostać. – Wrócę za godzinę. Lub dwie. I wtedy zbiorę plon, choćbyś miała mnie zastrzelić. Helena kiwnęła z roztargnieniem głową. – Wtedy zbierzesz – mruknęła. – I to nie ja będę z czegokolwiek strzelała. Jakub cofnął się, założył kurtkę i wyszedł z pokoju, starając się jak najciszej zamknąć drzwi za sobą. DZIŚ Po południu Presja czasu nieubłaganie wzrastała. Gospodarz gabinetu miał najwyżej kilka minut, by podjąć decyzję. Najgorszą z możliwych. – Zrekapitulujmy – powiedział. – Oczywiście. Nasz człowiek nie zameldował o wykonaniu zadania. Nie stawił się w punkcie alarmowym. Pozostałe kontakty pozostały nieaktywne. Komórki milczą. Zniknął. Zniknął także Bagiński, jego cel. – Miał zniknąć – zripostował gospodarz. Taki był powód gry: wynajdywanie słabych punktów rozumowania. Nim rozpoczną polowanie, muszą się upewnić, że postępują właściwie. – Niezupełnie. Miał zginąć w wypadku. A tymczasem nie ma ciała ani dowodu, że cel nie żyje. – Nie ma również dowodu, że pozostaje przy życiu. – Zgadza się. – Co dały poszukiwania naszego człowieka? – Nic. Rozpłynął się w powietrzu. – Dalej. Czy coś znaleziono w laboratorium? – Pewne jest, że brakuje jednego z kluczowych elementów dokumentacji Pegaza, zarówno oryginału, jak i kopii. Również prototyp jest niekompletny. Bagiński wymontował z niego moduł zasilania, co powoduje, że wartość projektu spadła właściwie do zera. Trwają przesłuchania personelu, choć musimy robić to bardzo dyskretnie i wprowadzać tych ludzi w błąd co do powodu przesłuchań. – Co mówi procedura? – Nie przewidywała innego miejsca składowania dokumentacji niż laboratorium. – Komputer? – Dyski zostały profesjonalnie sformatowane. – Dane ze sformatowanego dysku można odzyskać. – Prace trwają. Na pewno nie skończą się wcześniej niż za tydzień. Dla naszych celów o tydzień za późno. – Nie mamy żadnego śladu? – Informator z konkurencji twierdzi, że nasz człowiek zgłosił się do nich i zaproponował spotkanie w Zakopanem. Chce przekazać informacje i dowody. – Dlaczego tam? – Bagiński przebywał w Zakopanem, to wiemy na pewno. Nasz człowiek tam właśnie go znalazł. I zniknęli obaj. – Poszukiwania Bagińskiego? – Trwają. Uruchomiliśmy wszystkie dostępne źródła informacji. Nadal nie mamy pewności, czy on żyje. Ale zakładamy, że tak. – Wspomniałeś, że nasz człowiek ma przekazać dowody. Dowody na co? – Tego informator nie określił. Przyjmujemy najgorszy wariant. – Że przekaże dokumentację Pegaza i moduł? – I być może wskaże adres, gdzie ukrył Bagińskiego. – A zatem nasz człowiek jest zdrajcą. Te słowa w końcu padły. Musiały paść. Gospodarz gabinetu, niemłody, posiwiały mężczyzna nadal stał twarzą do okna. Rok kończył się zimnym, pochmurnym dniem. Wspierany przez solidny mróz wiatr miótł wzdłuż ulicy zlodowaciałe drobinki śniegu, niemal do zera redukując aktywność przechodniów i znacznie ograniczając ruch samochodowy. O słońcu nikt nie słyszał od dwóch tygodni. Pogoda zniechęcała do życia nawet najbardziej zatwardziałych optymistów. Gospodarz nie dostrzegał widoku za oknem, choć ten doskonale współgrał z jego nastrojem. Przed oczyma przemykał mu ciąg wydarzeń, który doprowadził do punktu, w którym się właśnie znalazł. Zastanawiał się, kolejny już raz, w którym miejscu popełnił błąd. Może nie popełnił żadnego. Odwrócił się wolno. Jego zastępca był młody, a jego twarz wyrażała niezdecydowanie. W odróżnieniu od niego gospodarz doskonale zdawał sobie sprawę, że niezdecydowanie to ostatnie, na co w tej chwili można sobie pozwolić. Zdrada jest zdradą i niczego nie zmieni używanie semantycznych sztuczek. – O odbiorcach udało się dowiedzieć czegoś więcej? – Nic ponad to, co już pan wie. – Nadal nie mamy na nich chwytu? – Nie w przypadku tej komórki. Są bardzo hermetyczni. Przykro mi. Nasz informator stoi za nisko w hierarchii. – Próba blokady od góry? – Analizowałem ten wariant. Ryzyko porażki jest niemal stuprocentowe. Mimo wszystko uważam, że najprościej będzie odnaleźć naszego człowieka przed spotkaniem i uniemożliwić mu przekazanie dowodów. – Jest jeszcze Bagiński. – Oczywiście. Bagińskiego musimy odnaleźć również. O ile żyje. W głosie zastępcy nie było przekonania. Brał ten wariant pod uwagę, choć osobiście uważał go za mało prawdopodobny. Gospodarz odwrotnie. Uważał go za dobrze pasujący do faktów. Chwila wypełnionej namysłem ciszy. Cieniutkie brzęczenie szyby pod naporem wiatru. Daleki stukot obcasów na korytarzu. Gospodarz westchnął. – Kiedy nastąpi spotkanie? – Tego akurat informator zdołał się dowiedzieć. Jutro o dziewiątej. – Idealna pora. Współpracownik uśmiechnął się. Rzeczywiście idealna. W noworoczny poranek można się doskonale ukryć przed niepożądanymi spojrzeniami. Ale po chwili uśmiech przygasł, zanim nawet napotkał pełne dezaprobaty spojrzenie przełożonego. Zbyt wiele było do stracenia. – Miejsce nadal nieznane? Zakopane to dość duże miasto. – Grupa poszukiwawcza działa od wczoraj. Uruchomiła swoje kontakty. Szukamy bardziej konkretnej lokalizacji. Gospodarz gabinetu zamyślił się. Nie miał żadnego problemu ze zmierzeniem się z konsekwencjami decyzji, która musiała zostać podjęta. Nie czuł żalu ani wyrzutów sumienia. Tkwił na swoim stanowisku tyle lat, przeprowadził tyle operacji, zapobiegł tylu kryzysomc Jednak tym razem problemem były skutki. Jeżeli zostanie popełniony choć minimalny błąd, jeżeli zawiedzie wsparcie lub rozpoznanie, jeżeli owszem, zasadniczą część operacji uda się wykonać zgodnie z planem, ale obiekt przedsięweźmie ponadstandardowe środki zaradcze albo zabezpieczeniac Obiektc Cóż za pieprzone określenie. Przez wiele lat zdecydowanie najlepszy pracownik gospodarza. Mający na swoim koncie sukcesy, o których inni mogliby tylko śnić. Potrafiący dotrzeć do ludzi, którzy zdawali się nietykalni. Umiejący starannie zamaskować cel operacji oraz swoje działania, do tego stopnia, że zainteresowane służby bezpieczeństwa szukały, o ile w ogóle, w zupełnie innych miejscach, niż powinny. Dwanaście wspólnych lat. Niemal przyjaźń. I poczucie sensu podejmowanych działań. – Zespół poszukiwawczy jest? – zapytał gospodarz. Zmiana tonu była tak wyraźna, że podwładny aż drgnął. – Czeka. Tak jak pan kazał. – Poproś. Zastępca szybkim krokiem podszedł do drzwi, uchylił je i skinął głową. Drzwi bezszelestnie otworzyły się na całą szerokość i gęsiego weszło do pokoju sześciu mężczyzn. O żadnym z nich na pierwszy rzut oka nie dało się powiedzieć niczego konkretnego. Wszyscy charakteryzowali się całkowitym brakiem cech charakterystycznych. Przeciętny wzrost, wygląd, wyraz twarzy, ubranie, chód, gestykulacja: gdyby wypuścić tych ludzi na ruchliwą ulicę, staliby się całkowicie niewidoczni. To, między innymi, świadczyło o ich kwalifikacjach. Ich umiejętności były bardzo różnorodne: o niektórych z nich nawet gospodarz gabinetu miał jedynie mgliste pojęcie. Goście bez słowa zajęli miejsca przy niskim stoliku. Zastępca, nawet nie patrząc na szefa, usiadł u szczytu i przysunął do siebie otwartego laptopa. Bez słowa dwukrotnie kliknął myszką. Wiszący na jednej ze ścian ekran rozbłysnął. Ukazała się na nim fotografia człowieka, który był równie nijaki na twarzy jak przybyła przed chwilą grupa. Mógł mieć zarówno trzydzieści pięć, jak i pięćdziesiąt lat. Głęboko osadzone oczy beznamiętnie patrzyły wprost w obiektyw. Jedynie wąskie, zaciśnięte usta świadczyły o silnej woli i zdecydowaniu. – Otrzymałeś podstawowe informacje? Mężczyzna, do którego zwrócił się gospodarz, skinął głową. Używał pseudonimu Szary. Był dowódcą grupy. Sam wybrał i wyszkolił jej członków. Ponosił za nich pełną odpowiedzialność. Mógł na nich polegać. – To wasz cel. Szary nie wykonał najmniejszego gestu czy grymasu, ale gospodarz wiedział, że wypowiedziane przed chwilą trzy zdania zrobiły na nim kolosalne wrażenie. W każdej zakonspirowanej organizacji, najczęściej poruszającej się poza granicami prawa, największe niebezpieczeństwo stanowi nielojalność jej członków. Reguły są jasne i powszechnie akceptowane: zdrada jest niedopuszczalna, karana błyskawicznie i bezwzględnie. Jednak wszyscy, o czym nikt głośno nie mówi, modlą się codziennie, by nie nastąpiło to w ich organizacji, pionie, sekcji; przynajmniej nie wtedy, gdy mają dyżur. Lub w czasie prowadzonej przez nich operacji. Niemniej takie rzeczy się zdarzają. – Wyjedziecie natychmiast. Na lotnisku czeka śmigłowiec. W Zakopanem spotkacie się z grupą wsparcia. Jej dowódca uruchomił wszystkie dostępne kontakty. Możliwe, że do waszego przybycia będzie miał informację o prawdopodobnym miejscu pobytu obiektu. – Możliwe? Prawdopodobnym? – zapytał Szary cichym, całkowicie bezbarwnym głosem. Idealnie pasującym do sylwetki. Nie do zapamiętania. Jego właściciel był arcymistrzem nijakości. – Przepraszam za tak nieprecyzyjne określenie. Komunikaty o swoich aktualnych planach i miejscach pobytu cel ogłasza z irytującym opóźnieniem. – Gospodarz spotkania i szef wszystkich zgromadzonych w pokoju osób uśmiechnął się samymi ustami, podczas gdy jego oczy pozostały niepokojąco zimne. – To ja przepraszam. – Grupa wsparcia zrobi wszystko, żeby wam pomóc. Być może jej szefowi uda się dotrzeć do ludzi, wśród których ostatnio cel się obracał. Bardzo prawdopodobne, że będziecie wiedzieli, gdzie spędzi dzisiejszy wieczór. – Zapewne nigdzie na widoku – ponownie zabrał głos Szary. – Nie będzie chciał ryzykować. Gospodarz westchnął. – Namierzycie go i zlikwidujecie. Macie czas do jutra do dziewiątej. Szary spojrzał na ekran; nie po to, by utrwalić sobie twarz mężczyzny, którego miał ścigać. Znał nie tylko twarz, ale i człowieka. Wiedział o nim wszystko. Teraz jednak chciał po prostu mieć chwilę na zastanowienie, by precyzyjnie wyrazić uporczywie krążącą po głowie myśl. Przeniósł wzrok na gospodarza gabinetu. – Nie można wykluczyć, że będą świadkowie. Gospodarz skinął głową. – Nawet więcej – powiedział. – Obiekt jest uzbrojony. Świadkowie łatwo mogą się przekształcić w zakładników. – Co wtedy? Znali kaliber sprawy. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Mimo to chcieli ją usłyszeć. Głos gospodarza brzmiał cicho, co w żaden sposób nie odbierało mu stanowczości. I jakby pewnego rodzaju smutku. – Obiekt to dobrze wyszkolony i bardzo utalentowany zabójca. Siedzi w branży dwanaście lat. Jest bezwzględny i zdeterminowany. Dlatego macie zielone światło dla wszelkich działań. Są tylko dwa warunki: mają być skuteczne i dyskretne. Stuprocentowo skuteczne i stuprocentowo dyskretne. To tyle. Wszyscy wstali. – Szary, zostań, proszę – powiedział gospodarz gabinetu. Obaj czekali w milczeniu, aż za członkami grupy poszukiwawczej zamkną się drzwi. – Przyjmujemy, że obiekt albo już zdobył, albo w ciągu najbliższych godzin zdobędzie dokumentację Pegaza. Macie ją odzyskać, a obiekt zlikwidować. Ale jest coś więcej. – Szef omiótł wzrokiem pokój, jakby chcąc się upewnić, że nikt prócz Szarego nie usłyszy tego, co ma do powiedzenia. – Pegaz nie jest celem samym w sobie. To klucz do globalnej operacji o długofalowych, strategicznych skutkach. Być może nadejdą momenty, że tobie czy twoim ludziom będzie wydawało się inaczej. Pamiętaj: cel jest znacznie ważniejszy niż Pegaz jako taki, życie Bagińskiego, obiektu, twoje, twoich ludzi czy nawet moje. Jasne? – Tak jest. – Rozumiesz zadanie? – Pegaz musi zostać ponownie skompletowany. – Bez względu na wszystko. Spotkanie zakończyło się dokładnie trzydzieści sekund później. *** Zakopane stanowiło dla Jakuba Tyszkiewicza niemal drugi dom: spędził tu więcej czasu, niż zdołałby spamiętać. Jako nastolatek był zawodnikiem Warszawskiego Klubu Narciarskiego. Zdarzały się lata, gdy spędzał pod Giewontem większą część sezonu. Znał na pamięć wszystkie okoliczne stoki, każdy zakręt, fałdę terenową, niemal każdy kamień. Będąc dzieckiem, zakochał się w Tatrach i ta miłość pozostała mu do dziś. Gdy poznał Helenę, szybko okazało się, że podziela ona jego górskie fascynacje. Odtąd jeździli razem. Zawsze było na swój sposób wyjątkowo, ale Jakub nie pamiętał tak silnych doznań jak dziś: każdą swą cząstką czuł, smakował, chłonął. Jej skóra pachniała miłością, mięśnie prężyły się pod skórą, a smukłe, długonogie ciało wyzwalało w nim pokłady energii i namiętności, o jakie by siebie nigdy nie podejrzewał. Stracił poczucie czasu. Nie widział, czy za oknem zdążył zapaść zmrok, czy w pokoju pali się światło; najprawdopodobniej miałby nawet trudności z odpowiedzią na pytanie, jaka jest obecnie pora roku. Gdy mniej więcej wrócił do świadomości, najpierw zarejestrował cichutki chichocik Heleny. Potem fakt, że niemal całkowicie przykryła się kołdrą. Dopiero po chwili usłyszał, powtórne zapewne, pukanie. – Tak? – Jakub nie zdołał pozbyć się chrypy. Może nawet nie próbował; zapewne zresztą nie było to możliwe w tak krótkim czasie. W drzwiach stanął facet, który, by zmieścić się we framudze, musiał się schylić. Bary wypełniały ją na całą szerokość. Miał ostro ciosaną, osmaganą wiatrem twarz, na którą starał się przywołać wyraz życzliwej troski. Mógłby bez żadnej charakteryzacji grać najbardziej krwiożerczych antagonistów w amerykańskich wysokobudżetowych thrillerach. – Matko Bosko, Kubuś, za pół godziny odjezdzomy, a tobie ino figle w głowie? Tubalny głos jak ulał pasował do sylwetki i wyglądu właściciela. Stanisław Krzeptowski miał wszelkie warunki po temu, by prowadzić konferansjerkę plenerowego koncertu rockowego bez uciekania się do pomocy sprzętu nagłaśniającego. Helena zachichotała ponownie, nieco głośniej i bardziej nerwowo, po czym podciągnęła kołdrę jeszcze wyżej, pozostawiając na zewnątrz tylko oczy i kawałek czoła. Wylewające się spod kołdry kruczoczarne włosy ostro kontrastowały z bielą pościeli. – Stasiu, dałbyś nam jeszcze kwadrans? – zapytał Jakub. Chrypa zmniejszyła się nieco. – Kubuś, przed piyńci godzinami dołek wom trzi godziny. Cepry sakramenckie, ino byście se w pościeli legali i figlowali. Musyme iś zaroz. Sylwestra przefiglujecie. Jakub przeciągnął się. Nie miał ochoty nigdzie się ruszać. Swoją drogą to zabawne – od ślubu z Heleną minęły cztery lata, a nadal miał ochotę na takie numery. Nawet coraz większą, szczerze mówiąc. – Piętnaście minut. – Ale nie więcej. Bo pojadą bez nas. Jakub machnął ręką. Tak właśnie sądził: najlepiej byłoby, gdyby pojechali bez nich. Z drugiej strony – przecież właśnie po to dali się namówić na wypad w rodzinne strony Krzeptowskiego, by spędzić sylwestra po bożemu – na tańcach i zabawie do bladego świtu. Krzeptowski trzykrotnie rozcapierzył dłoń, wyraźnie pokazując pięć palców, puścił oko do przypatrującej mu się Heleny i wyszedł. Helena energicznie wyskoczyła spod kołdry i pomaszerowała do łazienki. Tyszkiewicz zagapił się: nim zdołał skoncentrować wzrok na najbardziej interesujących z jego punktu widzenia fragmentach jej figury, fragmenty owe (wraz z resztą ciała) szybko zniknęły za drzwiami. Po chwili dobiegł go szum prysznica. Jakub westchnął. Ciało bolało go w najbardziej przyjemny sposób – choć na kondycję, wytrzymałość i siłę nie narzekał, wyraźnie czuł każdy mięsień i ścięgno: godziny niemal nieprzerwanych ćwiczeń gimnastycznych zostawiły odczuwalny, słodki ślad. Chciał, by ów ślad nigdy nie zniknął. Wstał niespiesznie i zaczął się ubierać. Na imprezie miał obowiązywać strój casual. Całkiem słusznie – wieczorowe suknie i garnitury w okolicznościach, w jakich miał odbyć się sylwestrowy bal, wyglądałyby idiotycznie. A więc: t-shirt, miękki wełniany pulower, sportowa marynarka, bawełniane spodnie. Tylko ciężkie górskie buty były odstępstwem od reszty stroju – Jakub doszedł do wniosku, że później zmieni je na bardziej stosowne. Podniósł poduszkę i w zamyśleniu spojrzał na pistolet. Służbowy glock odbijał się matową czernią od bieli prześcieradła. Jakub wzruszył ramionami i włożył kaburę, broń oraz trzy zapasowe magazynki do torby z narciarskim ekwipunkiem. Jeszcze w Warszawie powziął szczere postanowienie, że podczas kilku dni urlopu zapomni o pracy; owszem, w dalszym ciągu jest gliniarzem Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej, ale ani broń, ani odznaka nie będą mu do niczego potrzebne. Dziś w nocy zabawa do upadłego, a przez kilka następnych dni jazda na nartach: oto właściwy plan na najbliższą przyszłość. Szum prysznica ucichł. Helena weszła do pokoju w czarnej koronkowej bieliźnie, którą niedawno dostała od Jakuba w prezencie urodzinowym. Uśmiechnęła się lekko, widząc spojrzenie męża, pokręciła nieznacznie głową, po czym zaczęła się ubierać. *** Podkomisarz Antoni Smotrycz znajdował się w stanie, który można określić jako proporcjonalnie dobraną mieszankę oszołomienia przechodzącego w euforię z obawą przeradzającą się w napady niekontrolowanego, dzikiego strachu. Dwudniowy urlop zarezerwował kilka tygodni temu, ale, znając realia instytucji, w której zarabiał na życie, do ostatniej chwili drżał, czy się uda. Ku jego niekłamanej uldze tym razem obyło się bez niespodzianek i awaryjnych sytuacji, które mogą zniweczyć najbardziej nawet wyrafinowane plany spędzenia prywatnego czasu. Tego Dnia wstał rano, przed ósmą, co, zważywszy na jego przyzwyczajenia i wolny dzień, było zgoła nietypowe. Na wylegiwanie się do południa nie miał jednak zwyczajnie czasu. Nie w Tym Dniu. Kiedy po długotrwałym oblężeniu Hania zdecydowała się przyjąć jego zaproszenie, po całkowicie zrozumiałym napadzie triumfalnego upojenia błyskawicznie zrozumiał, że osiągnął tylko częściowy sukces: konieczny, ale z punktu widzenia Celu będący zaledwie fundamentem ostatecznego triumfu. Podkomisarz, z charakterystyczną dla ścisłych umysłów drobiazgowością, przystąpił więc do opracowania szczegółowego planu ataku. Po pierwsze: gruntowne sprzątanie przyszłego pola – oby – bitewnej chwały. Po kilku popołudniach spędzonych ze szczotką w ręku osiągnął efekt więcej niż zadowalający: skromna kawalerka lśniła czystością i wydzielała dyskretny zapach wanilii, dobywający się z aromaterapeutycznego kominka. Po drugie: menu. Tu było gorzej. Smotrycz zaliczał się do ludzi, którzy, poza jednym wyjątkiem, potrafią przypalić nawet wodę na herbatę. Co więcej, rzecz wymagała starannego planowania jadłospisu, by już na początku kolacji nie okazało się, że z wielkim nakładem trudu przyrządzone potrawy nie leżą w guście gościa. W tej kwestii przydało się analityczne i wywiadowcze doświadczenie podkomisarza. Zasięgnął języka w środowisku znajomych, a także przyjaciół Hani i po kilku dniach dyskretnego zbierania informacji okazało się, czego Hania nie znosi, a co wprawia ją w dobry nastrój. Miał szczęście: uwielbiała akurat jedyną potrawę, której umiejętność przyrządzania wyniósł z domu rodzinnego, i to naprawdę na wysokim poziomie: kaczkę z jabłkami. Nikt nie umiał wytłumaczyć, a najmniej sam zainteresowany, dlaczego potrafił przygotować i upiec to danie, a nie potrafił niczego innego; było jednak bezspornym faktem, że wszelkie próby przyrządzania potraw niebędących kaczką kończyły się mniejszymi czy większymi katastrofami; a z faktami, jak wiadomo, ciężko przecież dyskutować. Zatem kaczka miała stanowić podstawę: w sylwestrowy poranek po mieszkaniu rozchodził się smakowity aromat pieczonego drobiu. Jednak już przy punkcie drugim Smotrycz poniósł całkowitą porażkę: bezowy blat, baza dla deseru, okazał się mieć konsystencję gumy do żucia. Ta pozycja menu musiała zostać zrealizowana za pomocą tak zwanych zasobów zewnętrznych, bowiem w żaden sposób nie kwalifikowała się do spełnienia roli taranu burzącego ostatnie bastiony obrony Hani przed wielką Sylwestrową Nagrodą, do której Smotrycz spodziewał się dotrzeć nie później niż po noworocznym toaście. Tak miała wyglądać ostatnia prosta: szampan, bezy z truskawkami i bitą śmietaną, a potem Grande Finale. Po trzecie: napitki. Smotrycz nawet w najbardziej życzliwej interpretacji własnych zainteresowań i umiejętności nie mógłby nazwać się koneserem szlachetnych alkoholi, ale dzięki konferencji odbytej z doświadczonym znajomym, zawodowym importerem win hiszpańskich i włoskich oraz wyasygnowaniu poważnej sumy ponad dwustu złotych stał się właścicielem trzech butelek wytrawnego trunku, który, wedle wszelkich zapewnień fachowca miał gwarantować jakość, smak, nastrój i szybką drogę do upragnionego sukcesu. Po czwarte w końcu: odpowiednia oprawa muzyczna. Smotrycz, samotnik niemal doskonały, nie przykładał specjalnej wagi do jakości domowego sprzętu stereo. Nie był miłośnikiem muzyki, traktował ją raczej jako wypełniacz tła podczas prowadzenia samochodu. Z pomocą przyszedł przypadek. Kolejny znajomy, kolega z ławki szkolnej, audiofil, szczycił się doskonałym sprzętem audio, a także imponującą kolekcją muzyki. Jego sylwestrowe plany zakładały tygodniowy wyjazd na narty w Alpy, więc, nie bez pewnych oporów, zgodził się wypożyczyć sprzęt wraz ze sporą partią płyt zawierających wyłącznie Wprawiacze W Odpowiedni Nastrój. Smotrycz dokonał starannej selekcji repertuaru; jako dobry taktyk miał opracowanych kilka wariantów scenariusza przebiegu tego wieczoru. Ogólnie: starał się przewidzieć wszystko. Być przygotowanym. Unikać niespodzianek. Teraz trzymał słuchawkę w ręku i usiłował być jednocześnie miły i stanowczy. – Tak, mamo. Bardzo ważne. Nie prosiłbym o pomocc – Zwykle przypominasz sobie o mnie, kiedy czegoś potrzebujesz. Smotrycz westchnął. Na usta cisnęło mu się kilka różnych odpowiedzi, ale wybrał tę, której stosunkowo najmniej chciał udzielić. – Wiem. Przepraszam. Chwila ciszy. Westchnienie. Długie, znaczące, aluzyjne. – Dobrze. Czego chcesz? Nawet nie musiał sięgać do kartki. – Tort bezowy z truskawkami i bitą śmietaną. Nie za duży. Taki na dwie osoby. Ponowne westchnienie. Tym razem nieco krótsze. – Przyjedź o szóstej. – Dziękuję. Odłożył słuchawkę. Rozmowa z mamą zwykle przebiegała według tego samego schematu. Cieszył się, że ma ją za sobą. Krytycznym okiem obejrzał mieszkanie. Kaczka czekała w piekarniku; butelki wina krótkim szeregiem prężyły się na kuchennym blacie. Stół w pokoju przykryty białym obrusem prezentował się okazale. Wysmukłe kieliszki cierpliwie wyczekiwały na start. Gryplan na najbliższy czas: przystawka: sałata z orzechami, gorgonzolą, gruszkami i sosem vinegret (jako że potrawa nie wymagała gotowania, Smotrycz założył, że poradzi sobie z nią sam), wypad do matki po tort, kąpiel, golenie, garderoba. A potem już tylko oczekiwanie. *** Szef grupy nazywał się Biniewicz, ale wszyscy, poza jego bezpośrednim zwierzchnikiem, znali go pod pseudonimem Szary. Prawdziwego nazwiska nie używał tak dawno, że niemal o nim zapomniał; nawet w kontaktach urzędowych, nader rzadkich, posługiwał się przybranymi tożsamościami. W państwowym systemie ubezpieczeń społecznych nigdy go nie umieszczono, jego prawdziwy numer PESEL dawno wymazano, a Urząd Skarbowy nawet o nim nie słyszał. Przez lata pracy udoskonalił w sobie do perfekcji umiejętność pamiętania, którego ze swoich życiorysów używa tym razem. Dla państwa, którego był obywatelem, formalnie nie istniał. Pięciu jego współpracowników miało identyczny status. Wszyscy byli heteroseksualnymi kawalerami w wieku od dwudziestu siedmiu do trzydziestu pięciu lat, mieszkali w anonimowych, wynajmowanych mieszkaniach w wielkich blokowiskach stolicy. Nie mieli żadnych zobowiązań rodzinnych ani towarzyskich. Niezbyt częste kontakty z kobietami ograniczali do jednorazowych incydentów. Każdy z nich był raportowany Szaremu (bez szczegółów erotycznych, ale z uwzględnieniem dokładnych personaliów kobiety) jeszcze przed faktem. W swoich prawdziwych życiorysach nie posiadali niczego, co mogłoby stanowić przedmiot szantażu czy nacisku. Stanowili swego rodzaju zakon; w ten sposób zresztą o sobie myśleli. Reguły były jasne i żaden z członków zespołu nigdy ich nie kwestionował. Teraz przyszło im się zmierzyć z jednym z najtrudniejszych zadań w obfitującej w ryzykowne akcje i niebezpieczeństwa karierze. Od początku szkolenia wpajano im, że zdrajcy zawsze stanowią największe niebezpieczeństwo. Wpływają na zakłócenie harmonii procedur, równowagi sił, porządku. Muszą być eliminowani bez chwili wahania. Lot śmigłowcem, choć maszyną targały podmuchy porywistego wiatru, przebiegł bez zakłóceń. Większość członków grupy spała. Szary nie mógł sobie na to pozwolić: sen w powietrzu zawsze przypłacał migreną, a ból głowy był ostatnią rzeczą, jakiej teraz chciał. Wiedział, że dziś wieczór (i być może przez część nocy) musi być maksymalnie skoncentrowany. Każdy błąd w ocenie sytuacji lub działaniu mógł być błędem ostatnim. Dlatego z zamkniętymi oczami rozpatrywał liczne warianty rozwoju sytuacji. Danych miał mało. Jednocześnie wiedział, że przeciwnik, choć samotny, jest człowiekiem skrajnie niebezpiecznym. Nie tyle nawet przez swoje wyszkolenie czy doświadczenie: Szary sądził, że jego własne wyszkolenie i doświadczenie nie ustępują poziomem umiejętnościom zdrajcy. Jednak tamten człowiek miał coś, co w branży czyniło go wyjątkowym: zdolność do błyskawicznej oceny położenia i nagłej zmiany planów, improwizacji opartej na genialnej intuicji oraz wyczuciu czasu i przestrzeni. Szary kilka godzin poświęcił na czytanie akt zdrajcy. Wiele przeprowadzonych przez niego akcji właśnie na tym się opierało: nagłe przeszkody występowały niespodziewanie i wszystko wskazywało na to, że zadanie nie zostanie wykonane, a człowiek ten zakończy misję więzieniem lub śmiercią. Jednak wzmiankowana wyżej umiejętność pozwalała mu obrócić przeszkody na swoją korzyść i wykonać zadanie. Co więcej, zdrajca, wbrew utartym procedurom, zwykł działać w pojedynkę. Był wilkiem, który kąsa samotnie. Szefostwo firmy, zważywszy na niekwestionowane sukcesy swego najlepszego wykonawcy, uczyniło wyjątek i zaakceptowało taki sposób działania. Choć wiatr wzmagał się, coraz mocniej szarpiąc maszyną, pilot wylądował gładko. Biały van na krakowskich numerach już czekał. Z kierowcą i jednocześnie szefem czteroosobowej grupy wsparcia Szary pracował kilkakrotnie i zapamiętał go jako człowieka solidnego, dobrze poinformowanego i świetnie zorganizowanego. Cieszył się, że będzie miał go dziś u swego boku. Grupa Szarego – Alfa, Bravo, Charlie, Delta, Foxtrot – zajęła miejsca w samochodzie i van natychmiast ruszył w kierunku centrum miasta. Zakopane przyjęło ich paskudną pogodą, temperatura wynosiła co prawda tylko minus osiem stopni, ale wskutek silnego południowo-zachodniego wiatru panowało przenikliwe zimno. Zamarznięte i poczerniałe hałdy zalegającego na chodnikach śniegu, zaciągnięte chmurami niebo i wiatr powodowały, że miasto, zwykle kolorowe i pełne turystów, wyglądało niemal jak wymarłe: jeśli ktoś nie miał naprawdę ważnego powodu, żeby wyjść, z zupełnie zrozumiałych przyczyn wolał przebywać w domu, szykując się do wieczoru, przez większość ludzi uznawanego za jeden z najważniejszych w roku. Szaremu pogoda nie przeszkadzała, odwrotnie, w zasadzie była sojusznikiem. Przy odrobinie szczęścia mogła, niejako naturalnie, wyeliminować ewentualnych świadków. Wszystko zależało od okoliczności. – Co masz dla mnie? – Jeden z informatorów namierzył obiekt. Mamy adres pensjonatu, w którym przebywał. Nie ma pewności czy tam nocował, na razie nie znamy też jego aktualnego miejsca pobytu. Zakładam, że właściciel pensjonatu będzie wiedział więcej. – Co powiedziałeś informatorowi? – Że prowadzimy śledztwo związane z malwersacjami finansowymi. Szary skrzywił się. Wolał mieć do czynienia z ludźmi, którzy po prostu chcieli zarobić – byli najbardziej przewidywalni i najłatwiej ich było kontrolować. Nie sprawiali kłopotów jak fanatycy czy osoby kierujące się chęcią zemsty, a ich informacje najczęściej posiadały odpowiednią wartość. Żywił jednak nadzieję, że przykrywka w postaci policyjnego śledztwa zadziała równie dobrze jak pieniądze. – Na ile pewne są jego informacje? – zapytał. Kierowca nieznacznie wzruszył ramionami. Miał mało czasu; nie wystarczyło go do zweryfikowania wszystkich danych. Nie lubił tak działać: improwizacja często prowadziła do porażki. Inna sprawa, że w tym wypadku nie miał żadnego wyboru. Rozkaz poszukiwania zdrajcy przyszedł z centrali wczoraj wieczorem. Szef grupy wsparcia uważał za nieliche osiągnięcie fakt, że już dwadzieścia godzin później złapał wielce prawdopodobny trop, prowadzący do poszukiwanego człowieka. Van skręcił w ulicę Piłsudskiego, przejechał jeszcze sto metrów, po czym zatrzymał się przed nowocześnie wyglądającym pensjonatem. Architektura budynku oraz parkujące przed nim samochody wskazywały wyraźnie, że oferowane są tu usługi na najwyższym poziomie oraz w odpowiednich do poziomu cenach. – Zostańcie – rzucił Szary swoim ludziom i wysiadł. Poczekał, aż kierowca opuści samochód. Obaj wolnym krokiem przecięli parking, weszli po kilku schodach wyłożonych granitem i znaleźli się w jasno oświetlonym, ciepłym holu. W głębi królowała wykonana ze szlachetnego drewna recepcyjna lada, nieco bliżej zachęcały do chwili odpoczynku skórzana kanapa i kilka klubowych foteli. W wykończonym stalą i kamieniem kominku płonął ogień. Siedząca za ladą atrakcyjna blondynka spojrzała na nich z profesjonalną uprzejmością. Kierowca przywołał na twarz wyraz dobrotliwej wyrozumiałości. Szary jednak nie zawracał sobie głowy żadnymi przyjacielskimi grymasami: po prostu wyciągnął z kieszeni policyjną legitymację. – Nadkomisarz Bogusz, Centralne Biuro Śledcze. Chcielibyśmy zobaczyć się z właścicielem pensjonatu. Recepcjonistka porzuciła uśmiech na rzecz poważnej, pełnej skupienia miny. – Czy coś się stało? – Jest na miejscu? Rozmowa miała jednostronny charakter. Blondynce nie pozostało nic innego, jak tylko podnieść słuchawkę telefonu. – Policja do pana. Słuchała przez chwilę, po czym słuchawka wylądowała na widełkach. – Właściciel czeka na panów. Po schodach na piętro. Pierwsze drzwi po lewej. Szary nie kłopotał się wyrażaniem podziękowania za tak błyskawiczne załatwienie sprawy. Gestem nakazał szefowi grupy wsparcia pozostanie na dole, szybko pokonał schody, zapukał do wskazanych drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedł do środka. Niewielki pokój urządzono zgodnie z obowiązującym w tym miejscu standardem – kwota wydana na zakup mebli i dywanu z pewnością wystarczyłaby czteroosobowej rodzinie na dostatnie przeżycie roku. Szary znowu machnął legitymacją, a potem wyciągnął z kieszeni zdjęcie. – Szukam tego człowieka – powiedział cicho do siedzącego za biurkiem i przyglądającemu mu się z zainteresowaniem właściciela pensjonatu. *** Gdy wyszli, w twarze uderzyły ich setki rozpędzonych drobinek śniegu. Mróz nominalnie nadal był niewielki – spadł nawet do siedmiu stopni – ale silny wiatr i ten cholerny drobny śnieżek powodowały, że, choć ubrani w goreteksowe kurtki narciarskie, aż się skulili. Marsz utrudniała sięgająca wyżej kostek śniegowa breja, ciężkie plecaki i zarzucone na ramiona narty. Na Krzeptowskim waga bagażu nie robiła najmniejszego wrażenia. Olbrzymi góral narzucił szybkie tempo. Jakub szedł na końcu, za Heleną. Zastanawiał się, jakim cudem natury jest jego żona: nawet w obszernej kurtce, z nartami na ramieniu i obciążona garbem plecaka wyglądała zgrabnie, poruszając się lekko, z wrodzoną sprężystością. Po raz kolejny pomyślał, że nie ma ochoty na sylwestrowe zabawy. Próbował przypomnieć sobie, jakim sposobem Krzeptowski zdołał go przekonać, że solidne pijaństwo w towarzystwie nieznanych ludzi, diametralnie różnych od ich kolegów z pracy, oraz kilka dni wyczerpujących narciarskich wyczynów jest tym, czego obaj najbardziej potrzebują. Najpewniej, jak zwykle w takich wypadkach, decydujące okazało się stanowisko Heleny: Helenie po prostu pomysł się spodobał, co zamknęło dyskusję. Gdy wyszli na ulicę, samochód już na nich czekał – stary, ale zadbany opel omega kombi. Oparty o kabinę wuj Krzeptowskiego, o głowę od niego niższy i o dwadzieścia lat starszy, uśmiechnął się na ich widok, mocno uściskał bratanka, z dubeltówki ucałował Helenę, a na koniec o mało nie połamał żeber Jakubowi. Potem przeszedł od czynów do słów. – Kurniawa i straśnie duje. Rysiek zwoniył, ze na górze to juz do imyntu. – E tam. – Krzeptowski machnął ręką i zaczął układać plecaki i narty w obszernej przestrzeni bagażowej samochodu. – Nie w taką pogodę się jeździło. – Ale wiater coroz wiynksy. – Stary góral pokręcił głową z powątpiewaniem. – Jesce troche i nie bedzie o cym godać. – No to wartko, wartko – Krzeptowski trzasnął klapą bagażnika. Klepnął stryja w ramię i zajął miejsce pasażera. Stary pokręcił głową, ale bez słowa usiadł za kierownicą. Jakub z Heleną usiedli z tyłu. Samochód ruszył i po chwili mknęli w stronę Kuźnic. – Rysiek nie z tych bojących. I kce wom pómóc – powiedział stary Krzeptowski. – Ale na robocie sie zno. Jak mówi, ze nie bedzie móg zawiyź, to nie bedzie. Staszek Krzeptowski odwrócił się w stronę Jakuba i Heleny. – Kolejka może chodzić, jak wiatr wieje poniżej dwudziestu metrów na sekundę – powiedział wyjaśniająco. Jakub uśmiechnął się z lekką urazą. – Stasiu, który raz jesteśmy razem na nartach? Trzydziesty? Dwudziesty piąty? A ile razy byliśmy na Kasprowym? – No, niech pan profesor się nie denerwuje. – Szeroka twarz Krzeptowskiego rozciągnęła się w przerażającym grymasie, który jedynie przy maksymalnym natężeniu wyobraźni, wspartej dobrą wolą, można było uznać za uśmiech. Autor grymasu sięgnął za pazuchę i wyjął płaską, metalicznie połyskującą metalową butelkę. Odkręcił korek, po czym wyciągnął rękę w stronę Heleny. – Na przeprosiny. – Mam pić, bo przepraszasz Jakuba? – Masz pić, bo ci się po tym lepiej zrobi. – Jeszcze lepiej? – Pij, pij – odparł Krzeptowski i bardziej wyszczerzył zęby. Gdyby Jakub nie znał Krzeptowskiego od stu lat i nie wiedział, że dla prostodusznego górala żona przyjaciela jest świętością, autor takiego uśmiechu zarobiłby w nos. Helena miała niejakie doświadczenie z zawartością noszonych przez Krzeptowskiego piersiówek, odetchnęła więc głęboko, po czym ostrożnym gestem przechyliła butelkę. – Uch – powiedziała chwilę później, starając się złapać dech. – No. – Krzeptowski z zadowoloną miną pstryknął palcami. – Kubuś, teraz ty. Na przeprosiny. Jakub wziął od Heleny piersiówkę i pociągnął z niej długi łyk. – Ua – westchnął chwilę później, ocierając usta wierzchem dłoni. – Księżycówka – oznajmił Krzeptowski. – Mąż mojej siostry najlepszą robi. Mam jeszcze dwie, trochę większe. – Nic nie mówię. – Jakub odetchnął, po czym pociągnął jeszcze jeden, tym razem nieco dłuższy łyk. Chuchnął, otarł usta wierzchem dłoni, po czym z pewnym żalem oddał piersiówkę właścicielowi. Samochód minął rondo Jana Pawła II i zaczął wspinać się drogą prowadzącą bezpośrednio do Kuźnic. Panował niewielki ruch. Zakopane, jak co roku, doświadczało istnej inwazji turystów, jednak ten wieczór był wyjątkowy. Pomijając niesprzyjającą spacerom pogodę, większość gości szykowała się do sylwestrowych imprez mających się odbyć w niezliczonych pensjonatach, hotelach, restauracjach w mieście; czołowe lokaty na liście miejsc najbardziej pożądanych zajmowały lokale umieszczone wzdłuż, albo przynajmniej w okolicy słynnych Krupówek. Jakub, Helena i Krzeptowski zmierzali dokładnie pod prąd głównego nurtu obowiązujących mód i snobizmów. Ich celem było miejsce jedyne w swoim rodzaju: górna stacja kolejki linowej na Kasprowym Wierchu. Spartańskie warunki oraz ograniczona liczba miejsc w znajdujących się na piętrze budynku pokojach (nie wspominając o potrzebie posiadania solidnych znajomości, by taką rezerwację w ogóle załatwić) powodowały, że nie musieli mierzyć się z konkurencją tłumów spragnionych zabawy turystów. W założeniu impreza miała mieć kameralny charakter i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek w tej sprawie miało się zmienić. – Długo znasz tego faceta? – zapytał Jakub. – Atoma? – Przyjaźń Krzeptowskiego z Jakubem trwała tak długo, że obaj zdołali dorobić się specyficznego sposobu komunikacji, często zrozumiałego wyłącznie dla użytkowników. Kilka podstawowych liter tego kodu: gwałtowne przeskoki z tematu na temat, skróty myślowe, a także powszechne, acz nieco intuicyjne używanie słów niezgodnie z ich pierwotnym znaczeniem. – No. – Trzy lata. Poznałem go, jak jeszcze boksował. Trochę trenowaliśmy razem. Wojciech Boguta, pseudonim ringowy Atom, swego czasu jeden z najlepiej zapowiadających się bokserów wagi ciężkiej, jacy w ciągu ostatnich piętnastu lat przewinęli się przez sale treningowe i ringi. Obdarzony piekielnym refleksem i atomową siłą ciosu, skąd zresztą wywodził się jego przydomek, szybko wyrobił sobie opinię czołowego pretendenta do tytułu mistrza świata najsilniejszych federacji. Dwa lata temu nieoczekiwanie zakończył karierę sportową suchym komunikatem, że rezygnuje ze sportu i pragnie zająć się biznesem. W prasie branżowej pojawiły się pełne szpalty domysłów i spekulacji, sugerowano kontuzję, bardziej dociekliwi szeptali o niejasnych powiązaniach Boguty ze światem przestępczym, zamieszaniu w nielegalne zakłady, ustawianie walk i tym podobne historie. Sam zainteresowany milczał, od dotychczasowych trenerów, promotorów i sponsorów również nie sposób było czegokolwiek się dowiedzieć. Krzeptowskiego to nie interesowało. Lubił Bogutę za jego prostolinijny charakter oraz to, że znalazł w nim w końcu odpowiadającego mu gabarytami i umiejętnościami sparingpartnera. Boguta bowiem, skończywszy karierę bokserską założył luksusowo wyposażony fitness club, do którego wnet zaczęły ciągnąć pielgrzymki spragnionych fizycznego wysiłku i trenowania pod okiem mistrza przedstawicieli warszawskiego highlife'u. Atom poświęcił się prowadzeniu klubu, nie zaprzestał jednak aktywności fizycznej, zatem na proponowane przez sękatego górala warunki walk treningowych przystał bez większych oporów. Nie bez znaczenia dla tej decyzji pozostawał fakt, iż Krzeptowski nigdy nie pytał Boguty o przyczyny rezygnacji z zawodowego uprawiania boksu. Teraz, z racji swoich kontaktów biznesowych były bokser stanowił łącznik pomiędzy Krzeptowskim, Jakubem i Heleną a towarzystwem, które mieli za chwilę poznać. Wszyscy goście trenowali w gymie. Dopytywany o tych ludzi Krzeptowski klepał Jakuba po ramieniu, uśmiechał się szeroko i ograniczał do uwagi, że z pewnością zabawa będzie przednia. W końcu opel dotarł na parking znajdujący się pomiędzy znanym wszystkim bywalcom Kasprowego budynkiem mieszczącym restaurację i hotel a dolną stacją kolejki. Ponad zaparkowanymi tam samochodami górował srebrny mercedes viano z przyciemnionymi szybami. Same felgi i ekstrawaganckie chromowane rury wijące się wokół wlotu chłodnicy musiały kosztować fortunę. Obok samochodu stała grupa głośno rozmawiających, kolorowo ubranych osób. Przez otwarte drzwi samochodu buchała klubowa muzyka ze stanowczo zbyt mocno podkręconym basem. – O matko – powiedział Jakub i skrzywił się w teatralny sposób. – Chcę wracać. – Nie marudź. – Helena przypatrywała się ich przyszłym towarzyszom zabawy z zainteresowaniem. Wręcz wyglądała na rozbawioną. Jeśli chodzi o kontakty z nowo poznanymi ludźmi prezentowała znacznie bardziej otwartą postawę niż Tyszkiewicz. – Właśnie. Nie marudź – zawtórował jej basem Krzeptowski. Otworzył drzwi. Wiatr wepchnął do środka mróz i drobinki śniegu. – Masz jeszcze łyczek? – zapytał Jakub. Miał minę człowieka, któremu wyrwano wszystkie trzonowe zęby, na dodatek oszczędzając na znieczuleniu. – Nawet dwa. – Krzeptowski ponownie sięgnął za pazuchę i wręczył rozmówcy piersiówkę. Tyszkiewicz przechylił butelkę i w jednej desperackiej serii wypił trzy, o połowę większe niż poprzednio, łyki księżycówki. Dłuższą chwilę walczył o utrzymanie oddechu. Poczuł gorąco. Alkohol pachniał miodem, miał delikatny smak i pięćdziesiąt stopni mocy. Świat, rozhuśtany i kolorowy już po wcześniejszej porcji, rozjaśnił się jeszcze bardziej. Możliwe, że ten wieczór da się jednak przetrwać. Tyszkiewicz spojrzał na sięgającą klamki Helenę, na Krzeptowskiego, który zabierał się za wypakowywanie bagaży, na skupione wokół busa towarzystwo i pomyślał, że zadaniem na najbliższe minuty i kwadranse jest skrycie się za podwójną gardą i nieuleganie złym emocjom. Co w gruncie rzeczy obchodzą go ci ludzie? Uprzejma obojętność będzie najbardziej właściwym środkiem do przeżycia nadchodzących chwil: Jakub obiecał sobie, że w dalszej części wieczoru zmodyfikuje plan w zależności od rozwoju sytuacji. Krzeptowski nie zawracał sobie głowy rozterkami Tyszkiewicza. Wypakował bagaże, trzasnął klapą, aż echo odbiło się od murów restauracji, po czym kołyszącym się krokiem podszedł do stojącej przed mercedesem grupy. Wylewnie przywitał się z odzianym na czarno facetem, który dorównywał mu wzrostem. Śladem Krzeptowskiego, nieco wolniej, podążyła Helena. Jakub mruknął coś niezrozumiale, odetchnął głęboko i wysiadł z samochodu. Wziął z ziemi swój plecak i narty, po czym wolnym krokiem skazańca idącego na szafot powlókł się przed siebie. Krzeptowski przestał ściskać dłoń faceta w czarnym stroju i odwrócił się. – O, Kubuś! – krzyknął tonem sprawiającym wrażenie, jakby widział Tyszkiewicza po raz pierwszy od co najmniej dwunastu miesięcy. – Chodź. Czekamy tylko na ciebie. Jakub miał świadomość konwencji, ale poczuł nieoczekiwany przypływ złego humoru. – Dzięki, Stasiu. Tego „Stasiu" właściwie nie zdołał poprawnie wyartykułować, ponieważ niespodziewanie ktoś przyłożył mu w plecy. Autorem powitania, w zamierzeniu będącego zapewne przyjacielskim gestem otwierającym prostą drogę do nowej znajomości, był osobnik z papierosem w palcach, w wielkich wojskowych butach z językami wywalonym na specjalnie rozchełstane sznurówki i spodniach wąskich w łydkach, ale za to z opuszczonym krokiem. Strój uzupełniał tshirt z dużym dekoltem odsłaniającym bujne owłosienie klatki piersiowej, gruby, długi rozpinany sweter z narzuconą na niego kosztowną kurtką snowboardową i starannie wystylizowane półdługie włosy, częściowo schowane pod czapką uszanką. – Marek Sztajnberg! – ryknął osobnik prosto w ucho Jakuba. – Zajebiście, prawda? Jakub nie zdążył się zorientować ani tym bardziej zapytać, co takiego mianowicie jest zajebiste; nowo poznany znajomy najwyraźniej nie miał zamiaru udzielać jakichkolwiek wyjaśnień. Po zaskakującym wstępie błyskawicznie porzucił bowiem Jakuba na rzecz Heleny i Krzeptowskiego. Powstrzymał się co prawda przed klepaniem w plecy wielkiego górala, za to przez dobre piętnaście sekund potrząsał jego prawą dłonią, angażując w powitanie obie ręce. – Zajebiście – powtarzał. – Wiatr na górze świata, dzikie, nagie skały, a my pośrodku. Zajebiście. Krzeptowski roześmiał się głośno, po czym bez większego trudu wyswobodził rękę. – A to moje dziewczynki, ofkors – powiedział tonem właściciela niewolników niczym niezrażony Sztajnberg, tuż po tym, jak oderwał się od Heleny, którą dla odmiany wycałował, otaksowawszy wcześniej od stóp do głów, nie zawracając sobie głowy jakąkolwiek dyskrecją. Tyszkiewicz w ciągu kilku sekund zaszeregował Sztajnberga jako człowieka kompletnie nieprzejmującego się konwenansami, albo, może nawet bardziej, starającego się za wszelką cenę sprawiać takie wrażenie. Krótko mówiąc, uznał go za kompletnego palanta. – Tosia i Małgosia. Wyższa, bardzo ładna blondynka, z gołą głową, ubrana w obcisłe spodnie narciarskie i na pierwszy rzut oka zbyt przewiewną kurtkę wyciągnęła rękę w stronę Jakuba. – Antonina – powiedziała głębokim, zmysłowym głosem mogącym przyprawić o gęsią skórkę. Jej mina wskazywała wyraźnie, co sądzi o zachowaniu Sztajnberga. Już ten drobny fakt spowodował, że Jakub od razu ją polubił. Tyszkiewicz uśmiechnął się, uścisnął dłoń dziewczyny, po czym mruknął niezrozumiale imię i nazwisko. W następnej kolejności przywitał się z Małgosią, śmiejącą się perliście, zamaszystą i sprawiającą wrażenie wstawionej. Kolejni uczestnicy imprezy stanowili materiał ludzki co najmniej równie interesujący jak poznana przed chwilą trójka. Wzmiankowany przez Krzeptowskiego Atom, wielki, rozłożysty w barach facet o złym spojrzeniu i sposobie powitania kojarzącym się z imadłem. W ringu (a może i poza nim) musiał to być naprawdę niebezpieczny przeciwnik. Nijaki, milkliwy człowieczek w okularach o nijakim nazwisku Koper, sprawiający wrażenie osobnika kompletnie niepasującego do otaczającego go towarzystwa. Małżeństwo prawników, ubranych na tę okazję stanowczo zbyt elegancko oraz wyposażonych w sprzęt narciarski z najwyższej półki (Joanna i Piotr Krasiccy, on wiceprezes jednej z międzynarodowych prawniczych korporacji o statusie wspólnika: ona specjalistka od prawa międzynarodowego w kancelarii o nieco niższym prestiżu; oboje: dochody już na pierwszy rzut oka przekraczające milion złotych rocznie). Zachowywali się przy tym w sposób dający wyraźnie do zrozumienia, że status majątkowy jest rzeczą istotną, wyznaczającą granicę, której plebejusze znajdujący się poniżej niej nie powinni przekraczać pod żadnym pozorem. Anglik Benjamin Barlow i jego włoska żona Francesca Schiavone-Barlow, oboje mówiący po polsku nieźle, choć z akcentem. On, choć śmiejący się nieco zbyt głośno i zachowujący w sposób daleko odbiegający od stereotypu zachowań typowego Anglika, jako jedyny mężczyzna w tym towarzystwie sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie. Ona, rozłożysta w biodrach, bardzo przystojna, miała miły uśmiech i piękne, wyraziste oczy. Na koniec brodaty lekarz (przedstawiający się jako Cośtam, Cośtam Rudnicki), z gatunku tych, którzy w ciągu pierwszych trzydziestu sekund znajomości powierzają nowo poznanemu człowiekowi tajemnicę wysokości swoich zarobków oraz listę dolegliwości, łącznie z takimi, które w powszechnej opinii uchodzą za intymne lub wstydliwe. Pochłonięty poważną pracą myślową polegającą na zapamiętaniu dziesięciu nazwisk podanych w ciągu niespełna minuty oraz skonstruowaniu i umieszczeniu w mózgu blokady przeciwko uprzedzeniom i wystawianiu ocen na podstawie pierwszego wrażenia dopiero co poznanym ludziom, Jakub kątem oka dostrzegł Krzeptowskiego stojącego naprzeciwko Tosi i trzymającego jej dłoń. Fakt, że Jakub i Helena zdołali przywitać się ze wszystkimi współuczestnikami imprezy, a Krzeptowski nadal tkwił przy dziewczynie, dawał do myślenia. Uważniejszy rzut oka utwierdził Jakuba w przekonaniu, że Krzeptowski doznał właśnie olśnienia, jedynego w swoim rodzaju stanu, w którym romantyczne i spragnione miłości serce wielkiego górala zaczynało bić znacznie mocniej i szybciej niż zwykle. Krzeptowski chodził wtedy z błyszczącymi oczyma, klął znacznie mniej niż zazwyczaj, stawał się uprzejmiejszy i zaczynał odczuwać, nawet w stosunku do ludzi, których na co dzień nie znosił, podejrzanie głęboką empatię. Na razie żaden z obiektów olśnień nie spełnił wygórowanych oczekiwań. Porażka każdorazowo napawała Krzeptowskiego goryczą i niechęcią do świata, poszukiwania na dłuższy czas zostawały zawieszone. W końcu wszystko wracało do normy: serce znów było gotowe do nowych porywów. Teraz Krzeptowski najwyraźniej zwariował na punkcie Tosi. A zatem zapowiadała się zabawa znacznie lepsza, niż Jakub podejrzewał jeszcze pół godziny temu. – Kie trza w dróge sie brać, to juz – rozległ się tubalny głos Krzeptowskiego seniora. Choć postaci zgoła nikczemnej, warunkami głosowymi dorównywał bratankowi, a być może nawet go przewyższał. Geny chadzają najdziwniejszymi ścieżkami. Grupa, zajęta wymianą wzajemnych złośliwości i rubasznych chichotów, pewnie by nie zareagowała, gdyby nie Marek Sztajnberg, który usłyszał wezwanie starego górala i poczuł się w obowiązku objąć funkcję lidera, organizatora i opiekuna. – Tak jest, kochani, goł, goł, goł! – ryknął, starając się natężeniem decybeli prześcignąć przedmówcę. – Prawdziwy fan czeka dopiero na gór szczycie. Musimy pocisnąć. Po czym zarechotał, najwyraźniej ubawiony elokwencją i lekkością swej wypowiedzi, złapał stojący obok plecak i deskę snowboardową, po czym ruszył do przodu przez tężejące podmuchy wiatru, niczym krążownik pokonujący wzburzone fale. Reszta towarzystwa podjęła z ziemi bagaże i poszła jego śladem. Krzeptowski na moment oderwał się od Tosi, wziął swój oraz jej plecak, niczym piórko wrzucił na plecy dwie pary nart, przez moment sprawiał wrażenie, jakby chciał jeszcze zarzucić sobie dziewczynę na ramię, przytomności starczyło mu na tyle, by szepnąć jeszcze stryjowi dwa słowa podziękowania i pożegnania, po czym niemal pobiegł, od razu wysforowując się na czoło grupy. By osiągnąć stację kolejki, należało pokonać niecałe dwieście metrów, biegnących co prawda częściowo po schodach, niemniej jednak dystans i teren nawet dla średnio wprawionego piechura nie powinny stanowić najmniejszego problemu. Jednak stanowiły: gdy rozciągnięta grupa osiągnęła cel, prawnicy byli czerwoni na twarzach i sprawiali wrażenie kompletnie wyczerpanych. Lekarz dyszał ciężko, okularnik przecierał ze znużeniem okulary, z wyraźną ulgą zrzucając z ramion plecak. Małgosia, przyboczna Sztajnberga, oddychała przez usta i nie wyglądała na osobę, która w dającej się przewidzieć przyszłości osiągnie formę pozwalającą oddać się kilkudniowym szaleństwom narciarskim. Jakub, w którego organizmie wypita uprzednio księżycówka dopiero teraz zaczęła hulać na dobre, odczuwał rozlewające się po ciele gorąco i przyjemny szum w głowie. Zaczynał wierzyć, że świat może jest jednak kolorowym i fascynującym miejscem. Taki Sztajnberg: na pierwszy rzut oka pajac i megaloman. Jednak gdy spojrzy się na faceta z odpowiedniej perspektywy, obserwacja może przysporzyć sporo uciechy; te wielkopańskie gesty, te wtrącane co drugie słowo angielskie słówka, ten do sześcianu modny, luzacki strójc Jakub mógł założyć się o dowolne pieniądze, że prawdziwa zabawa zacznie się dopiero, gdy Marek Sztajnberg przypnie deskę i uczyni pierwszy ruch w dół. Nawet nie trzeba było specjalnie natężać wyobraźni, by zobaczyć ośnieżony stok, wesołych, uśmiechniętych narciarzy i mknący z rosnącą prędkością kłąb składający się ze śniegu, deski, wypasionej kurtki oraz wypełnienia w postaci Marka Sztajnberga, właści-ciela świetnie prosperującej agencji reklamowej, pracującej na co dzień z Wielkimi Międzynarodowymi Koncernami. Jakub poczuł, że ktoś lekko uderza go w ramię. Helena stała obok i przyglądała mu się, mrużąc lekko oczy. – Podróż do innego wymiaru? – zapytała, po czym przekrzywiła głowę. Kruczoczarne włosy rozsypały się po błękitnej kurtce. Jakub, niezależnie od działania tej cholernej księżycówki, poczuł ciepło w okolicy serca. Zresztą nie tylko tam. – Staram się przygotować psychicznie na czekające nas atrakcje – odpowiedział. Zdjął plecak i postawił go na lastrikowych płytach podłogi dolnej stacji kolejki. – Dobrze przynajmniej, że nie myślisz o pracy. – Obiecałem. – Obiecałeś. Jakub rozejrzał się. Sądząc po narastającym, odbijającym się od ścian pustego budynku gwarze rozmów i śmiechów, członkowie grupy zaczynali dochodzić do siebie po trudach dwustumetrowego marszu. – Gdzie Staszek? – Rozmawia z bratankiem wujka ze strony ciotki Jadzi. Rzeczywiście, Krzeptowski stał na drugim stopniu schodów prowadzących na peron i poklepywał po ramieniu stojącego stopień wyżej, a i tak niższego o kilka centymetrów młodego faceta w mundurze Polskich Kolei Linowych. Mężczyzna, kolejny członek klanu Krzeptowskich (zawiłości drzewa genealogicznego tej zacnej rodziny starano się Jakubowi wytłumaczyć kilkakrotnie; Tyszkiewicz gubił się zawsze w tym samym momencie opowieści o rozlicznych ciotkach, wujach, stryjach i siostrzeńcach), pomimo uspokajających gestów kuzyna był najwyraźniej zaniepokojony. Po chwili jednak machnął z rezygnacją ręką i uczynił gest, jakby zapraszał grupę na peron. – Uwaga – głos Krzeptowskiego przykrył gwar rozmów z taką łatwością, jakby przekrzykiwanie równocześnie gadających, znajdujących się na lekkim rauszu uczestników noworocznych przyjęć było najprostszą czynnością pod słońcem. Rwetes umilkł, jakby wyłączono prąd. – Trochę nam wiaterek wieje, ale pojedziemy. Ładujcie się szybciutko do kolejki. Harmider wybuchł ze zdwojoną siłą. Ludzie podnieśli z ziemi plecaki i narty i zaczęli gęsiego wspinać się po schodach prowadzących na peron. Srebrzysty podłużny wagonik kolejki już czekał. Otwarte drzwi zapraszały do środka. Pomimo że peron znajdował się wewnątrz budynku i był osłonięty kamiennymi ścianami, podmuchy wiatru docierały aż tutaj. Liny nośne drżały lekko, wprawiając aluminiowe pudło w delikatne, ale wyraźnie wyczuwalne wibracje. Jakub pomyślał, że jeżeli w Kuźnicach tak wieje, na górze, zwłaszcza w drugim etapie podróży, powyżej Myślenickich Turni, musi być naprawdę wesoło. Grupa zajęła miejsca w środku, nie przestając chichotać i przekrzykiwać się wzajemnie. Nad wszystkim górowały ryzykowne dowcipy Marka Sztajnberga. Kolejarz, Ryszard Krzeptowski, zatrzasnął drzwi i nacisnął guzik przy panelu sterowania. Wagonik drgnął, po czym miękko poszybował w ciemność. Nikt, łącznie z wpatrzonym w Tosię Krzeptowskim, nie przeczuwał, co ich czeka. *** Stojący po drugiej stronie lustra facet nie grzeszył nadmiarem wzrostu, poza tym jednak prezentował się całkiem efektownie: po stronie atutów można było bez wahania umieścić starannie przystrzyżoną fryzurę, modne okulary w szylkretowych oprawkach, granatową koszulę, a także zapach kosztownej wody toaletowej, modny fason pantofli i niezbyt drogi, ale efektownie wyglądający zegarek: wszystko okraszone powalającym, nieco chłopięcym uśmiechem. Poza tym: cała spiżarnia anegdot, bateria bon motów, beczka historii z życia wziętych. Błysk w oku, erudycja, zdolność szybkiej syntezy. Hania była koleżanką po fachu, co zarówno ułatwiało, jak i utrudniało sprawę. Policjanci, nawet z różnych pionów i różnych specjalizacji, mają coś w rodzaju wspólnej wrażliwości i pewną pulę wspólnych poglądów. Niektórych obcych dla laika rzeczy nie trzeba godzinami tłumaczyć. To ułatwia rozmowy, nawet kompletnie nieznającym się ludziom. Jednak w pokrewieństwie zawodowym kryła się również pewna trudność: ludzie często mają dość spraw związanych z wykonywaną profesją i poza pracą najbardziej pragną o niej zapomnieć. W takich wypadkach chwalenie się sukcesami albo kolportowanie najnowszych plotek mogło przynieść fatalne skutki. Smotrycz od tej strony znał Hanię bardzo słabo. Nie wiedział, do jakiej grupy należy, toteż obiecał sobie reagować na zmiany nastroju rozmówczyni w sposób elastyczny. Jeżeli tematy związane z zawodem okażą się nie na miejscu, miał w zapasie kilka tematów bardziej ogólnych: literackich, filmowych, muzycznychc Tak, zdecydowanie: osiągnięcie sukcesu kosztowało go masę przygotowań intelektualnych, duchowych, materialnych i organizacyjnych. Ale potężną spodziewał się w zamian otrzymać nagrodę. Spojrzał na zegarek i zamarł: pięć po ósmej. Płuca domagały się powietrza, a on zapomniał o oddychaniu. Nie przyjdzie. Zapomniała. W ostatniej chwili zmieniła plany. Doszła do wniosku, że towarzystwo Smotrycza jest ostatnią rzeczą, na jaką ma ochotę w sylwestrową noc. Pojawił się dawno niewidziany kolega z ogólniaka, w którym się swego czasu podkochiwała, i oświadczył, że rozstał się z żoną, ponieważ doszedł do wniosku, że kocha tylko Hanię. Ona ze łzami w oczach rzuciła mu się w ramiona i odjechali razem w ciemną, bezksiężycową noc najnowszym modelem mercedesa szkolnego przystojniaczka. Poślizgnęła się na oblodzonym chodniku i właśnie cierpi katusze w jednej z warszawskich izb przyjęć, pełnych pijanej sylwestrowej gawiedzi. Zgubiła adresc Dźwięk dzwonka spowodował, że Smotrycz podskoczył. Zaczął ponownie oddychać, dla odmiany serce weszło na zgoła oszalałe obroty. Wyciągając rękę w stronę klamki, zauważył, że dłoń mu drży niczym podczas ataku febry. Otworzył drzwi. Hania dorównywała mu wzrostem. Była zaróżowiona od mrozu i wiatru. Miała na sobie długie, obsypane śniegiem futro i czapkę z lisa, spod której wymykały się kosmyki włosów o miedzianym odcieniu. Nigdy nie wyglądała równie zachwycająco. – Witaj – powiedziała, uśmiechając się niepewnie. Po czym przekroczyła próg. *** Gospodarz gabinetu liczył sobie sześćdziesiąt siedem lat i wedle prawa obowiązującego w jego branży już od dawna powinien być na emeryturze. Nawet go do tego namawiano, zresztą bez specjalnego zapału i wiary w powodzenie, wiedziano bowiem, że obiekt namów niczego tak nie znosi jak emeryckiej bezczynności. I nawet nie o ten przymusowy bezruch chodziło: ostatecznie, jeśli człowiek wykazuje odrobinę inicjatywy, na emeryturze można robić rzeczy, których z braku czasu nie zdążyło się wykonać w trakcie kariery zawodowej. Można zapełnić tydzień zajęciami po brzegi, nie mieć czasu na sen czy odpoczynek. Nie w tym rzecz. Szło o to, że wraz z przejściem na emeryturę w tym fachu traciło się wpływ na przebieg wypadków. Człowiek z dnia na dzień zostawał odcięty od bieżących wiadomości, od wpływania na los tysięcy podwładnych, przeciwników, konkurentów, fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów; tracił możliwość gry, która stanowi o istocie życia pewnego rodzaju ludzi. A gospodarz gabinetu właśnie do takich należał: aktywnych, inteligentnych drapieżników, posiadających rozległą sieć kontaktów, mających wpływy dalece wykraczające poza formalny obszar władzy. Gra była jego życiem, zwycięstwo – miarą skuteczności, celem – kontrola pionków na szachownicy. A przede wszystkim – wpływ. Wpływ na rzeczywistość. Nazywał się Berger. Benedykt Berger. Nie było wśród jego znajomych i podwładnych nikogo, kto ośmieliłby się zwrócić do niego zdrobnieniem „Benek". Żona, którą pochował sześć lat temu, mówiła do niego w ten sposób (lub bardziej zdrobniale: „Beniu"). I tylko ona. Nie ożenił się powtórnie. Wszystko, co najlepsze w jego wspomnieniach, wiązało się z tą drobną, niepozorną kobietą, którą kochał nad życie i która dzieliła z nim wszystkie jego wzloty i upadki. Nie sądził, by którakolwiek z ewentualnych kandydatek mogła choć w połowie zrozumieć i docenić to, co przeżył, czego doświadczył i co osiągnął. Po wyjściu grupy poszukiwawczej i krótkim poinstruowaniu swojego zaaferowanego i nieco jednak zdenerwowanego zastępcy (jedynego z czterech dopuszczonego do najwęższego kręgu zaufania), odbył dwa nieważne, lecz niestety obowiązkowe spotkania. Pierwsze toczące się w leniwym tempie i zupełnie jałowe. Drugie ciągnące się dwie godziny ponad plan i również niezakończone żadnymi wiążącymi konkluzjami. Berger miał przemożne wrażenie, że traci czas: nic, dosłownie nic nie było ważniejsze od pościgu za zdrajcą. Skutecznego pościgu. Rutynowe konferencje dotyczące drugorzędnych spraw w porównaniu do ciężaru problemu wytworzonego przez zdrajcę miały, bez żadnej przenośni, zerowe znaczenie. Kiedy wreszcie wyzwolił się od męczącej rutyny dnia, na koniec którego otrzymał równie rutynowe i nie poparte szczerością życzenia noworoczno-sylwestrowe, mógł wrócić do gabinetu i skoncentrować się na najważniejszej operacji swego zawodowego życia. Wysłuchał pierwszego, nader zresztą lakonicznego komunikatu od Szarego. Kontakt z grupą wsparcia został nawiązany, przekazany przez jej szefa namiar na człowieka mogącego udzielić konkretnych informacji okazał się owocny: właściciel pensjonatu – przekonany, że rozmawia z oficerem Centralnego Biura Śledczego – bez specjalnych oporów podzielił się z Szarym informacją, że poszukiwany mężczyzna nie nocował, co prawda, w pensjonacie, ale pojawił się w nim po południu i w towarzystwie znajomych odjechał w stronę Kuźnic. To akurat właściciel wiedział na pewno: ponieważ ruch kołowy do Kuźnic jest w znacznej mierze ograniczony, samochód prywatny powinien mieć specjalną przepustkę; o załatwienie tejże występował jeden ze współtowarzyszy mężczyzny, niejaki Marek Sztajnberg. Właściciel, człowiek w Zakopanem szeroko ustosunkowany, bez specjalnych problemów wyświadczył tę drobną przysługę Sztajnbergowi, jednemu ze swoich najlepszych klientów, w znaczący sposób przyczyniającemu się do zwiększenia obrotów firmy. Nie dość, że od wielu lat regularnie zostawiał znaczne sumy w pensjonacie, to jeszcze naganiał właścicielowi wielu bogatych i nie liczących się z groszem gości. Doprawdy, załatwienie przepustki na wjazd do Kuźnic i możliwość trzydniowego parkowania było dla właściciela niewygórowaną ceną w stosunku do korzyści, które otrzymywał w zamian. Meldunek został złożony właśnie takim, jakby żywcem wyjętym z monologu właściciela językiem. Szary potrafił mistrzowsko, za pomocą lekko akcentowanych niuansów przekazać nie tylko treść, ale też ton czy wydźwięk rozmowy i nastawienie źródła. Po zakończeniu rozmowy Berger zamknął oczy. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się niczego innego: przy tym stopniu organizacji i wyszkolenia wykonawców etap rozpoznania powinien pójść względnie gładko. Niewiadomych było stosunkowo niewiele, o ile takiego sformułowania można użyć w tym kontekście. Jego ludzie umieli wydobywać informacje od źródeł znacznie bardziej opornych i niechętnych współpracy. A więc trop został uchwycony. Berger wstał z fotela, niespiesznie ubrał się, po czym starannie zapiąwszy guziki zimowego płaszcza i wygładziwszy fałdy szalika, opuścił gabinet. Zwykle tętniący życiem i gwarem budynek Służby Wywiadu Wojskowego wyglądał jak wymarły. Nic dziwnego: o tej porze nawet najbardziej oddani swej pracy funkcjonariusze już raczej szykowali się do sylwestrowych przyjęć lub, jeżeli zdecydowali się spędzić tę noc w domowym zaciszu, właśnie zalegli przed telewizorem z pilotem w jednej i mocnym drinkiem w drugiej dłoni. Kroki odbijały się echem od ścian, potęgując ponury nastrój Bergera. Niemal nie zauważył prężącego się na baczność wartownika. Nieznacznie skinął głową kierowcy, otwierającemu usłużnie drzwi służbowej limuzyny, po czym zapadł się w miękkie siedzenie. Podczas drogi z biura do celu podróży myślał; zapytany, nie potrafiłby podać najmniejszego szczegółu dotyczącego trasy ani czasu przejazdu. Samochód zatrzymał się przed ogrodzoną stalowym parkanem niepozorną willą, wyglądającą po prostu jak jedna z rządowych nieruchomości, wykorzystywanych do dyskretnych narad, przyjmowania nieoficjalnych gości i tysięcy spotkań, podczas których robi się prawdziwą, a nie telewizyjną politykę. O tym miejscu nie wiedział jednak niemal nikt, włączając zdecydowaną większość członków rządu. Niewielki jednopiętrowy budynek stojący przy cichej willowej uliczce Mokotowa zapewniał niemal doskonałą anonimowość. Formalnie mieściła się tu siedziba spółki mającej kontrakty na obsługę jednej z tysięcznych rządowych inwestycji. To powodowało, że ewentualnych obserwatorów nie mogły dziwić liczne wizyty elegancko ubranych mężczyzn i kobiet. Inna sprawa, że o żadnych postronnych obserwatorach nie mogło być mowy. Uliczkę nieustannie monitorował rozbudowany system wysokiej jakości kamer oraz patrolowali dobrze zbudowani, sprężyście się poruszający mężczyźni o ostrych, czujnych spojrzeniach. Spotkania w willi mogły zatem przebiegać w niczym nie zakłócony sposób. Berger wysiadł z samochodu. Wzdrygnął się pod wpływem wyjątkowo kąśliwego podmuchu wiatru, po czym szybkim krokiem pokonał odległość dzielącą go od drzwi wejściowych. Gdy wszedł do środka, musiał zmrużyć oczy – reprezentacyjny hol rzęsiście oświetlono. Człowiek, który mu otworzył, nie wyglądał na portiera. Wiceministrowie rządu raczej rzadko pełnią funkcję odźwiernych: jednak dzisiejsze spotkanie było wyjątkowe i ograniczone do samych tylko zainteresowanych. Obsługa willi, ochrona, protokolanci, kucharz i kamerdyner dostali wychodne. Z tego powodu wiceminister obrony pofatygował się osobiście, by wpuścić Bergera. Dygnitarz starannie zamknął drzwi, po czym odwrócił się w stronę gościa i krótko uścisnął mu dłoń. – Jak nastroje? – zapytał Berger. Wiceminister nieznacznie wzruszył ramionami. Jednak lekceważący gest nie był w stanie ukryć poważnego zaniepokojenia. Urzędnik starał się, z nie najgorszym skutkiem, mieć obojętną minę, ale zdradzały go nerwowo myszkujące oczy. – Zaczęli się bać. – Ile wiedzą? – Tyle, ile muszą. – To i tak za dużo. Są cywilami. – Doskonale pan wie, że aby współpracowali, czegoś musieli się dowiedzieć. – Na temat współpracy. Kłopoty to nie ich sprawa. I tak nie pomogą, a mogą zacząć przeszkadzać. Ile się domyślają? – Trudno stwierdzić. Ale przecież nie gramy razem pierwszy raz. Są inteligentni i ustosunkowani. Umieją wywąchać zagrożenie, nawet jeżeli go z pozoru nie widać. – To nie najlepiej nam wróży. Wiceminister skinął głową. Doświadczenie podpowiadało, że współpracownik, który wpada w panikę, może stać się najgroźniejszym przeciwnikiem. Ilość popełnianych błędów rośnie wówczas lawinowo. W takich wypadkach najlepiej mieć do czynienia wyłącznie z ludźmi w rodzaju Szarego: profesjonalistami niepoddającymi się emocjom, umiejącymi chłodno analizować poszczególne warianty rozwoju sytuacji, a następnie wybierającymi najbardziej optymalne z nich. I, co najważniejsze: nie myślącymi o kosztach. Ryzyku. Możliwości przegranej. – Ma pan jakieś pocieszające wieści? – zapytał wiceminister. – Operacja rozwija się zgodnie z planem. Urzędnik skrzywił się. Wiedział, że na razie niczego więcej się nie dowie. Berger nie lubił zbędnego gadania: szczegóły, przynajmniej te, które będą musiały zostać ujawnione, zostaną przekazane wszystkim uczestnikom spotkania. Obaj mężczyźni przecięli krótki korytarzyk, wykładanymi dębowym drewnem schodami wspięli się na pierwsze piętro, po czym weszli do niewielkiej sali konferencyjnej. Znajdowało się w niej pięciu mężczyzn. Najmłodszy liczył czterdzieści dziewięć lat, najstarszy dobiegał wieku emerytalnego. Poza towarzyszącym Bergerowi wiceministrem obrony tylko jeden z nich pełnił funkcję w administracji rządowej. Pozostała czwórka zasiadała w zarządach firm ściśle współpracujących z władzami. Firmy te zajmowały się produkcją zaawansowanych technologicznie komponentów rozmaitych systemów obrony. Kontrakty, ich zakres merytoryczny, ceny, daty dostaw – wszystko zostało w najwyższym stopniu utajnione. Bez grama przesady można zaryzykować twierdzenie, że zgromadzeni w pokoju ludzie w dużej mierze stanowili o jakości systemu obronnego Rzeczpospolitej. Berger stanął przy fotelu ustawionym u szczytu stołu. Nie był w tym pokoju najwyższy rangą; wiceminister, siedzący po jego prawej stronie, formalnie miał znacznie większy zakres obowiązków, jednak wszyscy zdawali sobie sprawę, że w kwestii, w której zebrali się w sylwestrowy wieczór, kompetencje i możliwości Bergera są nieporównywalnie większe od reszty zgromadzonych razem wziętych. Wykonawcy, procedury utrzymania tajemnicy, współpracy z innym państwowymi służbami, policji nie wyłączając, wiedza, techniki operacyjne, tajne i jawne systemy łączności, informatorzy i mniej czy bardziej oficjalni współpracownicy – wszystkie atuty spoczywały w ręku tego zmęczonego, siwego mężczyzny o pomarszczonej twarzy. Stąd miejsce u szczytu stołu. Berger niespiesznie zdjął płaszcz, niedbale rzucił go na stojące pod ścianą krzesło, po czym postawił na podłodze teczkę. Usiadł. Dopiero teraz uważniej przyjrzał się zgromadzonym w pokoju ludziom i bardzo nie spodobało mu się to, co zobaczył. Siedzieli przed nim wytrawni gracze, zaprawieni w bojach o rządowe kontrakty, bezwzględni, pozbawieni skrupułów i odporni na stres. Wyrzuty sumienia z pewnością nie spędzały im snu z powiek. W trakcie karier zawodowych nauczyli się, że odniesienie sukcesu wyklucza kierowanie się pozabiznesowymi sympatiami. Zmiana sojuszy stanowiła dla nich chleb powszedni. Owszem, w ramach konkretnego aliansu pozostawali solidarni – bez elementarnej lojalności nie byłoby możliwe osiągnięcie tak wysokich celów. Posiadali wysoko rozwinięty instynkt samozachowawczy i umiejętności przetrwania w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Wiedzieli, że silni mogą być tylko w grupie. Tej grupie. Jednak teraz wyglądali na przestraszonych. Jeszcze nie spanikowanych, jeszcze nie na takim etapie, aby zaczęli popełniać głupie błędy, jeszcze nie ogarniętych chęcią ucieczki bez względu na okoliczności. Ale widać było, że już zaczęli się bać: o kariery, świetnie prosperujące biznesy, o poziom dochodów. Gdzieś na końcu niektórym przyszło już nawet do głowy, że fiasko może skończyć się wieloletnim pobytem w więzieniu. Najgorszego żaden z nich nie brał pod uwagę. Jeszcze. Ale to być może było tylko kwestią czasu. Bardzo niedługiego czasu. Berger zrozumiał sytuację z szybkością błyskawicy. Znał się na ludziach – między innymi właśnie ta umiejętność zapewniała mu pozycję na samym szczycie organizacji. Posiadł umiejętność szybkiego odczytywania tajników ludzkich charakterów. Teraz miał pewność, że dla dobra swojego i, poniekąd, zgromadzonych w pokoju mężczyzn musi nad nimi całkowicie zapanować. Przede wszystkim nie może pozwolić wpaść w panikę zgromadzonym w pokoju ludziom. Musi zapobiec najgorszemu. Nawet jeśli będzie musiał uciec się do niestandardowych środków. Dyskretnie wsadził rękę do kieszeni, odszukał komórkę i nacisnął guzik szybkiego wybierania. Zaszyfrowany komunikat pobiegł przez eter do oddalonego o cztery kilometry pomieszczenia, gdzie w gotowości czekała drużyna alarmowa. Berger mógł się założyć, że ośmiu mężczyzn za najwyżej dwie minuty będzie siedziało w dwóch nieoznakowanych samochodach i zmierzało w stronę celu, którego adres, dzięki lokalizatorowi GPS, wyświetlił się na ekranie komórki dowódcy grupy. Najdalej za kwadrans Berger zyska całkowitą swobodę dalszego prowadzenia operacji. Ciszę przerwał drugi z reprezentantów rządu – czerwony na twarzy i spocony szef Kancelarii Premiera. Był jak najdalszy od dyplomatycznych wstępów. – Czy sytuacja zdążyła się już całkowicie wymknąć spod kontroli? Berger najmniejszym gestem nie zdradził, co myśli o tak obcesowej zaczepce. Wobec czwórki biznesmenów ten człowiek formalnie reprezentował szefa rządu. Rozkład sił był jasny: premier, a zatem również jego przedstawiciel, zajmował miejsce na samym szczycie piramidy władzy. I na tej sali nie należało tego układu podważać. Na pytanie należało zatem odpowiedzieć we właściwy sposób. – W teren została wysłana grupa operacyjna. Ostatni meldunek mówił o uchwyceniu bezpośredniego tropu prowadzącego do zdrajcy. Grupa operacyjna spodziewa się nawiązać bezpośredni kontakt najpóźniej w ciągu półtorej godziny – powiedział Berger spokojnie. Termin nie był prawdą, ale pozostawiał pewien margines na nieprzewidziane wydarzenia. – I co potem? – zapytał jeden z prezesów. O ile się Berger orientował, zdecydowanie najbogatszy człowiek na tej sali. – Zagrożenie zostanie usunięte – odparł Berger. – W jaki sposób? – Skuteczny. Mężczyźni spojrzeli po sobie, próbując wyobrazić sobie konsekwencje wypowiedzianych słów. W ciszę wdarło się pogwizdywanie wiatru w nieszczelnych framugach okiennych. – Jak należy to rozumieć? – zapytał wiceminister. Akurat on dobrze wiedział, o czym mowa. Chciał jednak dać Bergerowi szansę na uspokojenie nastrojów. O ile było to jeszcze możliwe. – Są techniki operacyjne pozwalające na stuprocentowo efektywne wyeliminowanie zagrożenia. – Chyba nie chce pan powiedzieć, żec – prezes aż zaniemówił – c nie wolno wam, nie macie prawa! – Czy ja panu mówię, jak ma pan wykonywać swoją pracę? – wycedził Berger. Ci ludzie męczyli go niewymownie. Cholerni hipokryci. Tolerował ich tylko dlatego, że stanowili niezbędny element układanki. – Całe szczęście nie. – Prezes, pięćdziesięcioletni mężczyzna po dwóch operacjach plastycznych i przeszczepie włosów, wojowniczo wysunął do przodu podbródek. Był szary na twarzy. Wyglądał jak człowiek cierpiący na nadkwasotę. – Do tej pory ja również nie wtrącałem się w pańską i teraz mamy to, co mamy. Berger spojrzał na niego kamiennym wzrokiem. Prezes wytrzymał spojrzenie, choć jego złożone na stole dłonie drżały lekko. – To nie matematyka – odparł Berger. – Ani szkółka niedzielna. Od początku zdawał pan sobie sprawę z ryzyka. Dopóki wszystko przebiegało gładko, jakoś nie zgłaszał pan zastrzeżeń. Nie miał pan żadnych wahań, inkasując pieniądze. – Wywiązałem się ze wszystkich zobowiązań – warknął prezes. Kontrola nad sobą wyraźnie kosztowała go coraz więcej. – Oczywiście. Tylko dlatego pan tu jeszcze siedzi. Jednak nie o tym rozmawiamy. Prezes zacisnął usta w wąską, niemal niewidoczną kreskę. Część zgromadzonych na sali mężczyzn poruszyła się niespokojnie. Groźba była zawoalowana, niemniej bardzo wyraźnie słyszalna. Prezes, w tym towarzystwie człowiek stosunkowo nowy, dopiero od niedawna zaczął należeć do wąskiego kręgu ludzi zaufanych. Może dlatego, choć zrozumiał ostrzeżenie, nie chciał zrezygnować z walki. Wściekły z powodu wpadki, wiedział, że działać i naprawić szkody może tylko Berger. Jednak nim zdołał ponownie zabrać głos, szef Kancelarii Premiera podniósł dłoń. – Nie dyskutujmy o rozwiązaniach. Te sprawy są w kompetencji generała Bergera – urzędnik mówił tak cicho, że niemal zagłuszało go ponure wycie wiatru w szczelinach okien. – Jednak sądzę, że powinniśmy przewidywać najgorsze: że nie uda się wyeliminować zagrożenia spowodowanego ujawnieniem tajemnic przez zdrajcę. Musimy zająć się niwelowaniem ewentualnych skutków. Berger nie poruszył się. Zgromadzeni na sali mężczyźni bezbłędnie zrozumieli przekaz: wszechmocny szef Służby Wywiadu Wojskowego, generał brygady Benedykt Berger przestał cieszyć się stuprocentowym zaufaniem swojego szefa. Ściana pękła. Zdaniem zebranych kwestią czasu było, gdy zawali się całkowicie. Berger doskonale wiedział, że nie tylko nie może pozwolić na to, by ściana się zawaliła, ale nawet w najmniejszym stopniu zachwiała. Aby do tego nie dopuścić, należało być może wymienić niektóre cegły. Może nawet wszystkie. Równo z dźwiękiem hamujących przed willą samochodów przeszła mu przez głowę myśl, że ryzyko, które od pewnego czasu podejmuje, nie jest porównywalne z niczym, co wydarzyło się w czasie jego długotrwałej kariery. W imię ochrony najlepiej rozumianych interesów państwa będzie musiał obrócić się przeciwko temu państwu. DZIŚ Wieczorem Helena przylegała do Jakuba całym ciałem. Na jej wargach błąkał się zagadkowy uśmieszek. Ów grymas przestał być dla Jakuba zagadką, gdy poczuł dłoń żony manipulującą gdzieś pod kurtką. Nisko, coraz niżej i niżej. Zrobiło mu się gorąco. Stali oboje wciśnięci w kąt wagonika, ale i tak od najbliższego współtowarzysza podróży dzieliło ich nie więcej niż metr. – W dziwnym miejscu trzymasz broń – szepnęła Helena prosto w ucho Jakuba. Była tylko dwa centymetry niższa od męża. Jej włosy pachniały świeżością i biło od niej ciepło, odczuwalne pomimo kilku warstw termoizolacyjnej odzieży. – W dziwnym? – odparł, zastanawiając się, czy powinien przerwać jej działania w pełnej ludzi kolejce, czy odwrotnie: ustawić się tak, by jak najbardziej oddzielić się od współpasażerów. – Wydaje mi się, że zawsze w tym samym. Słowa tonęły w tubalnej gadaninie Krzeptowskiego, zajętego opisywaniem Tosi niewidocznej w ciemności panoramy Tatr. Sojusznikiem był panujący w kolejce półmrok. Rozchichotana grupa nie zwracała na nich uwagi, słuchając Krzeptowskiego i starając się utrzymać równowagę na roztańczonej podłodze wagonika. – Może nie o tej broni mowa. Jakub poczuł, że jest bliski utraty panowania nad sobą. – O tej – wyszeptał. Dalsze zabiegi Heleny zostały przerwane przez gwałtowny podmuch wiatru. Aluminiowe pudło zadrżało, jak uderzone pięścią, a potem przechyliło się na lewą stronę. Przygasło światło. Wszyscy podróżni stracili równowagę. Joanna Krasicka upadła na podłogę. Wagonik, mogący pomieścić blisko siedemdziesiąt osób (a więc w tej chwili zapełniony w niespełna piętnastu procentach) już od początku podróży podążał przez granatową ciemność nocy z wyczuwalnym wysiłkiem, jakby protestując przeciw zmuszaniu go do pokonywania trasy w tak niesprzyjających warunkach. Siła wiatru osiągała w porywach dwadzieścia pięć metrów na sekundę, temperatura spadła do minus piętnastu stopni, mknące nisko chmury ograniczały widoczność niemal do zera, ciemność miała konsystencję i barwę smoły. Wagonikiem bujało niczym jachtem na Bałtyku podczas ośmiostopniowego sztormu. Ryszard Krzeptowski, cokolwiek zdenerwowany, zastanawiał się, nim jeszcze dojechali do pierwszej podpory, czy nie machnąć ręką na ewentualne protesty i nie zawrócić kolejki. Po namyśle i stanowczym szturchnięciu wyższego o głowę kuzyna postanowił zaryzykować: zwolnił do dwudziestu procent zwykłej prędkości podróżnej i z zapartym tchem patrzył, jak pudło wagonika przesuwa się koło potężnego stalowego słupa. Choć wagonik zaprojektowano w taki sposób, by jego konstrukcja miała pewien zapas wytrzymałości, uderzenie o obręcz opasującą podporę było tak mocne, że doświadczony kolejarz przez chwilę bał się, że spadną. Joanna Krasicka podniosła się, rozmowy i śmiechy ucichły jak ucięte nożem. Wszyscy, spodziewając się następnego uderzenia, wpatrywali się w ciemność po lewej burcie, gdzie niewyraźnie majaczyła stalowa kratownica słupa. Nim jednak wagonik ponownie odchylił się na zewnątrz, zdążył już posunąć się o kilka metrów do przodu i wahnięcie poszło w pustkę. Młody Krzeptowski otarł pot z czoła i właśnie zabierał się za przestawianie dźwigni kierunku jazdy na przeciwstawną pozycję, gdy poczuł na ramieniu ciężką rękę. Nawet nie musiał się odwracać. – Świetnie ci idzie – powiedział Stanisław Krzeptowski. – Nic się nie stało. Jedziemy dalej. Młodszy z klanu wzruszył ramionami. Łatwo mówić. I tak przekroczył przepisy, zabierając turystów w taką pogodę. Nawet jeżeli osiągnie szczęśliwie górną stację, musi jeszcze wrócić. A wiatr wzmagał się z każdą chwilą. – Boję się! – W odgłosy wyjącego wiatru wdarł się nagle piskliwy, głośny, załamujący się w wyższych rejestrach damski głos. Joanna Krasicka kurczowo trzymała się podwieszonego u sufitu uchwytu i sprawiała wrażenie, jakby miała za chwilę zemdleć. Jej mąż przykleił się plecami do burty i ze wszystkich sił starał się utrzymać równowagę na rozchwianej podłodze. W najmniejszym stopniu nie wyglądał na człowieka, który pragnie utrzymać żonę w dobrym samopoczuciu. Po jego twarzy nie przemknął nawet cień empatii. – Wszystko będzie dobrze – Stanisław Krzeptowski uśmiechnął się szeroko, co w założeniu miało dodać otuchy współtowarzyszom podróży. Nie dopuszczał do siebie myśli, że ci i bez jego krokodylich uśmiechów mieli dość kłopotów na głowie. – Już jedziemy dalej. A wiatr słabnie. Było to piękne kłamstwo. Wiatr raczej wzmagał się, niż słabł, wagonik, rozpędziwszy się ponownie do prędkości podróżnej (o połowę niższej niż normalna), wpadł w głęboki wahadłowy ruch, od czasu do czasu zakłócany przez gwałtowne szkwały szarpiące linami, kolejką i podróżnymi na wszystkie strony. Aluminiowa blacha wydawała rozpaczliwe odgłosy, wiatr jęczał w kratownicy ramienia biegnącego od dachu wagonika do rolek sunących po linach nośnych, pleksiglasowe szyby uginały się pod naporem wściekłych podmuchów. Nie trzeba było specjalnej wyobraźni, by zobaczyć rozpadające się nity, pękającą i w końcu urywającą się podłogę, kilkanaście bezwładnych ciał lecących ku skrytym w ciemności skałomc Krzeptowski skorzystał z okazji i objął Tosię wpół. Dziewczyna nie protestowała. Daleka była od paniki, która owładnęła prawniczką, ale czuła się bezpieczniej podtrzymywana przez górującego nad nią o głowę górala. Krzeptowski stał pewnie i nie sprawiał wrażenia człowieka poświęcającego warunkom podróży więcej uwagi niż wiadomościom zawartym w gazecie sprzed dwóch tygodni. Piotr Krasicki, na szeroko rozstawionych nogach, nadal przyklejony plecami do burty wagonika i trzymający się kurczowo jednego ze słupków biegnących od sufitu do podłogi, wbijał oczy w Tosię. Patrzył, ale nie widział; jego myśli krążyły bardzo daleko od pogody, kolejki linowej i góry, ku której zdążali. Może dlatego przeoczył prześlizgujące się po jego twarzy nienawistne spojrzenie żony. Joanna Krasicka, blada i roztrzęsiona, tuż obok niego samotnie walczyła z objawami choroby morskiej i narastającą histerią. Jakub przyjrzał się Helenie. Owszem, może była bledsza niż zwykle, choć Tyszkiewicz nie dałby głowy, czy to nie wina jarzeniowego oświetlenia, sprawiającego, że wszyscy mieli na twarzach jakiś upiorny zielonkawy odcień. Jednak na twarzy żony nie zobaczył strachu. Helena miała duszę wojownika i kochała ryzyko. – Gotowy temat następnego dzieła – powiedział. – Nie bardzo. – Machnęła ręką i uśmiechnęła się łobuzersko. – Za słabe światło. Jakub zachichotał. – Umiałabyś namalować nawet wnętrze beczki ze smołą. – Lizusek – nachyliła się i cmoknęła go w policzek. – Jak tak dalej pójdzie, zasłużysz na nagrodę. – Już się cieszę. – Słusznie. Dojeżdżali do następnego słupa. Ryszard Krzeptowski ponownie zredukował prędkość kolejki. Tym razem obyło się bez emocji – uderzenie było nieporównanie słabsze niż poprzednie. Wagonik chwiejnie ruszył w dalszą podróż. – Mówiłem? – Stanisław Krzeptowski podniósł ręce w triumfalnym geście. – Za chwilę będziemy na Myślenickich. – Chyba że wcześniej spadniemy. – Usiłowania Marka Sztajnberga, by utrzymać w atmosferze wcześniejszy poziom humoru, spełzły na niczym. Spojrzenia współtowarzyszy podróży jasno mówiły, co sądzą o poziomie żarciku. Zwłaszcza że w tej samej chwili wagonik, pokonujący długi odcinek pomiędzy ostatnią podporą a stacją pośrednią, targany południowo-zachodnim wiatrem wpadł w długie, poprzeczne kołysanie. Utrzymanie równowagi na rozhuśtanej podłodze stanowiło dla pasażerów nie lada wzywanie. – To twój pomysł! – krzyknęła histerycznie Joanna Krasicka. Piotr Krasicki nie poruszył się, wlepiając wzrok gdzieś w przestrzeń ponad jej ramieniem. – Twój poroniony pomysł! Chcę wracać. Ponieważ prawnik nie reagował, Krasicka odwróciła się w stronę Ryszarda Krzeptowskiego. Nie zaczęła szarpać go za ramię tylko dlatego, że bała się puścić trzymany oburącz uchwyt. Jej oczy płonęły. – Proszę wracać. Proszę natychmiast zawrócić! Młodszy z Krzeptowskich miał minę, która z pewnością nie nadawała się do pocieszania spanikowanych turystów. W głębi duszy zgadzał się z żądaniem. Od początku uważał, że idea podróży kolejką w taką noc jest, najbardziej eufemistycznie rzecz nazywając, chybiona. Ale napotkawszy wzrok kuzyna, przełknął ślinę. – Już prawie jesteśmy na miejscu – powiedział z największym spokojem, na jaki go było stać. – Nie ma żadnego niebezpieczeństwa. – Nie ma? – krzyknęła prawniczka. Jej zielonkawa bladość pogłębiła się. – Nie wmówi mi pan! Te wstrząsyc mało nie spadliśmyc Starszy z Krzeptowskich oderwał się od Tosi, której niezmiennie od początku podróży pomagał utrzymać równowagę (nie posuwał się do niczego więcej ponad trzymanie jej w pasie; za to elokwentnie, prosto w osłonięte modnie przystrzyżoną blond czupryną ucho, komentował otaczającą ich rzeczywistość, wzbudzając u Tosi nieustanne ataki wesołości) i spojrzał na Krasicką. Nie znosił rozkapryszonych prawniczek ze skłonnością do wpadania w histerię, ale wiedział z doświadczenia, że w takich wypadkach lepiej skutkuje łagodna perswazja niż wdawanie się w otwarty konflikt. – Zwalniamy, widzi pani? – zapytał łagodnie. Jego schrypnięty głos brzmiał jak zawsze niczym naładowany gwoździami kartacz i nawet tak życzliwe słowa można było wziąć za groźbę, ale prawniczka zbyt się denerwowała, by zwracać uwagę na niuanse. – Wystarczy wyjrzeć przez okno, zobaczy pani stację pośrednią. Wagonik wszedł właśnie w swego rodzaju powietrzne martwe pole, wytwarzane przez budynek stacyjny. Wiatr już nie pędził tu z dużą prędkością, więc amplituda przechyłów wyraźnie się zmniejszyła. Różnica była tak znacząca, że zdołała dotrzeć nawet do spanikowanego umysłu Joanny Krasickiej. Nim prawniczka zdążyła odpowiedzieć, Ryszard Krzeptowski jeszcze bardziej zredukował prędkość. Jasno oświetlony peron dało się zauważyć bez specjalnego wytężania wzroku. Po chwili wagonik stuknął lekko o burty stalowego pomostu, po czym miękko stanął. Drzwi rozsunęły się z sykiem, do środka wpadła chmura zimnego powietrza i kilka garści zmrożonego firnu. Wszyscy odetchnęli z ulgą. – Połowa za nami – wesoło oznajmił Krzeptowski, zarzucił na ramiona dwa plecaki, po czym zgarnął oparte o ścianę swoje i Tosi narty. – Panie przodem. Prawniczka chciała protestować, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Uczestnicy wyprawy zarzucali plecaki na ramiona, chwytali w dłonie narty i pospiesznie opuszczali chwiejny pokład wagonika. Terenowe buty stukały o płyty posadzki. Szybko przeszli przez korytarz prowadzący na drugą stronę stacji pośredniej i wyszli na dolny peron drugiego etapu. Wagonik mający ich zawieźć do celu, bliźniak poprzedniego, drgał lekko, jakby niecierpliwiąc się przed podróżą. Wydawało się, że wiatr osłabł, choć Krzeptowski i Jakub zdawali sobie sprawę, że to ściany stacji w znacznej mierze niwelują wpływ warunków atmosferycznych, które nadal, pomimo chwilowej poprawy, były bardzo złe. Liny, obie nośne i holująca, drżały wyraźnie, w zaczynającej się tuż za peronem ciemności kłębiły się płatki zmrożonego śniegu i lecące nisko chmury, temperatura spadła przynajmniej jeszcze o pięć stopni. Młodszy z Krzeptowskich również dostrzegł pewną szansę. Wiedział, że poprawa pogody jest krótkotrwała i jeżeli podróż ma trwać dalej, z okazji należy korzystać czym prędzej. Niecierpliwym gestem pospieszył zajmujących miejsce pasażerów, obejrzał się, stwierdził, że nikt nie został z tyłu, zamknął czym prędzej drzwi i nacisnął guzik na panelu kontrolnym. Zaszumiał ukryty w siłowni elektryczny silnik i wagonik energicznie ruszył do przodu. Gdy uczepiony wózkiem jezdnym dwucalowych lin nośnych wypłynął na wolną przestrzeń, ponownie zainkasował energiczne uderzenie wiatru. Wagonik rozkołysał się, jednak ani zasięg wychyłu, ani jego częstotliwość nie były nawet w połowie tak intensywne jak podczas poprzedniego etapu podróży. Co ciekawe, zwykle bywa odwrotnie: na dolnym odcinku może panować zupełna cisza, natomiast powyżej Myślenickich Turni wiatr jest tak silny, że uniemożliwia funkcjonowanie zarówno kolejki linowej, jak i wyciągów krzesełkowych. Chwiejnie płynęli ku górze w monotonną, jednolitą ciemność. Zarówno Jakub, jak i obaj Krzeptowscy wiedzieli jednak, że krajobraz pod nimi zmienił się, i to radykalnie. Porośnięte świerkami stoki ustąpiły miejsca poszarpanym skałom pokrytym kosodrzewiną. O ile na dolnym etapie i w początkowej fazie górnego wagonik jechał nie wyżej niż kilkanaście metrów nad powierzchnią gruntu, teraz odległość od podłoża błyskawicznie wzrosła, niekiedy przekraczając sto metrów. Powyżej prawej burty wznosiła się grań, po lewej opadała gwałtownie w dół przepaść Doliny Kasprowej. W biegnących niemal pionowo w dół żlebach zalegał śnieg, z którego groźnie wychylały się grzebieniaste zęby skalnych grzbietów. Jakubowi przemknęła przez głowę myśl, że pora podróży w zasadzie jest błogosławieństwem. Wolał sobie nie wyobrażać, jak zareagowałaby prawniczka, jej mąż albo Marek Sztajnberg, gdyby mogli zobaczyć, co znajduje się pod ich stopami, jak kruche zdają się podpory i na jakiej wysokości przebiega podróż. Nawet przy pięknej, bezwietrznej pogodzie co wrażliwsi turyści woleli podróżować odwróceni plecami do okien. Przy obecnych warunkach wybuchłaby zapewne zbiorowa panika. Wagonik dzielnie wspinał się do góry, kołysząc się w nieregularnych interwałach i poskrzypując łączeniami elementów konstrukcji. Ku uldze wszystkich gładko minął pierwszą podporę. Pasażerowie zaczęli mieć nadzieję, że wyjdą z tej podróży żywi. Strach opadł w sposób odczuwalny, ale do końca podróży w kabinie panowała cisza. Wyludniony budynek górnej stacji kolejki na Kasprowym Wierchu powitał ich ciemnością. Nieprzyjemne wrażenie szybko jednak zniknęło, gdy prowadzący pochód Stanisław Krzeptowski zapalił lampy; światło natychmiast przekształciło wnętrze w najbardziej przytulne miejsce na świecie. Młodszy z Krzeptowskich, rzuciwszy krótkie pożegnanie, trzasnął drzwiami, nacisnął przycisk i wagonik lekko poszybował w dół. *** Szary zatrzymał samochód na jasno oświetlonym parkingu w Kuźnicach. Miejsce było właściwie bezludne. Kilka osób rozmawiało głośno przy wejściu do knajpy, nieliczna grupka fiakrów optymistycznie liczyła na kurs do ronda lub w odwrotnym kierunku – na Kalatówki, na placu stało kilkanaście samochodów, ale ogólnie okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Szary zgasił silnik i otworzył drzwi. Wiatr wepchnął do środka mróz i drobne płatki śniegu. Wszyscy wzdrygnęli się. Szary nacisnął czapkę na uszy i wysiadł z auta. Usłyszał dochodzący z kieszeni dzwonek telefonu. Nim wcisnął zielony guzik, włączył zintegrowane z komórką urządzenie szyfrujące. Cienki gwizd poinformował go, że połączenie jest zabezpieczone przed podsłuchem. – Tu Dwa Cztery – powiedział cicho. – Cześć, Dwa Cztery, tu centrala. – Szaremu wydawało się, że rozpoznaje głos zastępcy szefa, ale nie był tego pewien. System oddzielający połączenie od świata zewnętrznego miał między innymi tę cechę, że w dużej mierze zniekształcał głos rozmówcy, czyniąc go mechanicznym i bezosobowym. – Słucham. – Mam dla ciebie dane Sztajnberga. Lat trzydzieści cztery, wzrost sto osiemdziesiąt dwa centymetry, oczy niebieskie, blondyn. Wysyłam zdjęcia. Facet jest właścicielem dobrze prosperującej agencji reklamowej. Zatrudnia dwadzieścia siedem osób. Osobisty dochód za ostatni rok czterysta osiemdziesiąt tysięcy. – Połączenie z obiektem? – Jeszcze nie znaleźliśmy. Jeden z jego podwładnych twierdzi, że ze Sztajnbergiem pojechały do Zakopanego dwie pracownice: Antonina Bilska i Małgorzata Rapacka. – Gdzie konkretnie mają spędzić sylwestra? – Sztajnberg trąbił na lewo i prawo, że będzie niezła zabawa, ale miejsca nie podał. Brak konkretów. Przykro mi. Szary skinął głową. Nie spodziewał się, że pójdzie gładko. – Coś jeszcze? – Sztajnberg przyjechał do Zakopanego samochodem. Mercedes viano, srebrny, numer rejestracyjnyc Szary mechanicznie wbił w pamięć usłyszane przed chwilą dane, po czym rozejrzał się. Fart. Srebrzysty van stał dwadzieścia metrów dalej. Aluminiowe felgi i fantazyjnie wygięte rury chroniące silnik połyskiwały w świetle latarni. Samochód zapewne dało się zauważyć z Krupówek. Szary poczuł powiew optymizmu. Kuźnice nie są takie duże, liczba miejsc, gdzie można się bawić, jest dosyć ograniczona. Znalezienie właściciela mercedesa nie powinno być trudne. – Widzę go – mruknął bardziej do siebie niż do słuchawki. – Okej, masz trop. Szukaj. Jak będziemy coś mieli, skontaktujemy się. – Potrzebujemy połączenia z obiektem. – Szukam. Rozłączam się. Szary wcisnął czerwony guzik i upewniwszy się, że połączenie zostało przerwane, wrzucił aparat do kieszeni kurtki. Dokładnie w chwili, gdy otwierał drzwi auta, złośliwy podmuch wiatru przygnał wyjątkowo wścibską chmurę śniegu. Szary zadrżał i błyskawicznie podciągnął suwak pod szyję. W kieszeni poczuł delikatną wibrację. Ponownie wyjął telefon. Komórka odebrała MMS-y z podobiznami Sztajnberga. Szary ustawił opcję wysyłania korespondencji seryjnej, po czym wyekspediował fotografie do wszystkich swoich podkomendnych. – Dzielimy się na trzy zespoły – powiedział do skupionych wokół niego członków grupy. – Ja z Alfą biorę knajpę i hotel. Bravo z Charliem idą drogą na Kalatówki. Tam jest kilka domów wczasowych. Delta z Foxtrotem sprawdzą tam – machnął ręką gdzieś w ciemność za hotelem. – Szukamy gromady kilku, może kilkunastu osób. Będzie wśród nich Marek Sztajnberg. Macie na komórkach zdjęcie jego i dwóch dziewczyn, które mu towarzyszą, Antoniny Bilskiej i Małgorzaty Rapackiej. Używacie legitymacji CBŚ. Pokazujecie też podobiznę obiektu. – Pytamy o Budziszyńskiego? – zapytał Delta. – Pokazujemy samo zdjęcie – pokręcił głową Szary. – On na sto procent ma awaryjną tożsamość. Musicie też przyjąć, że wygląda inaczej. Pewnie zapuścił brodę, ogolił się na łyso albo używa peruki. Może kuleć, garbić się, wyglądać na dwadzieścia lat więcej. Czytaliście, co umie. Otaczający Szarego mężczyźni pokiwali głowami. Słyszeli o obiekcie wielokrotnie, był niemal legendą, ale nigdy nie widzieli go na żywo. Zajmował znacznie wyższą pozycję w strukturze organizacji. Wśród nich tylko Szary miał z nim zawodową styczność. – Jeszcze jedno. Na razie prowadzimy tylko rozpoznanie. Jeśli namierzycie Budziszyńskiego albo Sztajnberga, wycofujecie się. Najpierw składacie meldunek, potem zbieramy się, planujemy akcję, a dopiero wtedy wchodzimy. Jasne? W tej kolejności. Żadnych samodzielnych działań. Obiekt jest bardzo czujny. Gdy usłyszy, że człowieka, z którym spędza wieczór, szuka policja, wycofa się i już go nie znajdziemy, w każdym razie przed dziewiątą rano. Grupa milczała, ale Szary znał tych ludzi na wylot. Wiedział, że zastanawiali się intensywnie nad wypowiedzianymi przed chwilą słowami. Operacja została skierowana przeciw własnemu człowiekowi. Zatem ewentualny sukces pozostanie głęboko zakopaną tajemnicą. Żadnemu z nich nie przyniesie, może poza niewielką premią, korzyści ani tym bardziej chwały. Ryzyko natomiastc – Co on zrobił? – zapytał Delta. Na ogół występował w imieniu grupy. Był najmłodszy, ale miał cechy urodzonego przywódcy. Wypracował sobie autorytet, który szanowali wszyscy, łącznie z dowódcą. Szary pokręcił głową. Reguły były jasne. Ale nie chciał zostawiać ich z niczym. – Sprzeniewierzył się zasadom. – Szary zdecydował się na całkowitą, choć nie jedyną prawdę. – Wie bardzo dużo. I zamierza przekazać tę wiedzę naszym przeciwnikom. – Kim są? – Następne pytanie. – Robi to dla kasy? – Oczywiście – Szary wypowiedział te słowa z pełnym przekonaniem. Nie musiał udawać. Wierzył, że wersja, którą mu przekazano, jest, przynajmniej w tym zakresie, prawdziwa. – Marzy mu się luksusowa emerytura na egzotycznej wyspie. Delta powstrzymał się od uwagi, że w takim marzeniu nie ma w zasadzie niczego nagannego i pewnie każdy normalny człowiek przynajmniej od czasu do czasu oddaje się podobnym tęsknotom. Szary, nim zdążył skończyć zdanie, odgadł, że popełnił błąd. Niepotrzebnie wprowadził do czekającego ich zadania element ludzkich pragnień i dążeń. – Musicie pamiętać o jednym – powiedział stanowczym tonem, bojąc się, czy nie jest za późno na zatarcie złego wrażenia. – Jeżeli pozwolimy obiektowi spotkać się z ludźmi, którzy mają odebrać od niego informacje, wszystko przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie. My, firma, cała struktura. Wszystko, na co tak ciężko pracowaliśmy, zostanie zniszczone. Możliwe, że zawali się nawet ten cholerny kraj. Wybuchnie afera, przy której upadek muru berlińskiego to zabawa w kucanego berka. Szary nienawidził przesady i unikał nadużywania wielkich słów. Tym większe wrażenie wywarło to, co powiedział. Członkowie grupy nie należeli do ludzi, których trzeba co dzień na nowo motywować. Sądzili, że mają raz na zawsze ustawioną hierarchię wartości i azymut powinności wobec państwa. Państwo musi funkcjonować prawidłowo, nawet jeśli przy jego obsłudze trzeba sobie pobrudzić ręce i sumienie. Kierowali się tym rozumowaniem w czasie pracy. – W porządku – wyraził pogląd grupy Delta. – Znajdziemy go. Szary miał minę równie obojętną co zwykle, ale wewnętrznie odetchnął z ulgą. – Ruszamy. Zostawili w vanie torby ze sprzętem. Wyglądali jak grupa turystów. Tylko uważny obserwator zauważyłby, że szli podobnym, sprężystym krokiem, nie rozmawiali ze sobą, a gdy rozdzielili się na trzy grupy, zrobili to w tym samym momencie, jakby poruszani jedną komendą. *** Pokój surowością przypominał koszary. Niespełna dwudziestometrowe pomieszczenie przystosowane zostało aż dla dziewięciu osób. Choć pościel była czysta, ściany najwyraźniej niedawno odmalowano, a materace sprawiały wrażenie całkiem nowych i wygodnych, to cztery stalowe piętrowe łóżka, wciśnięty w kąt wąski tapczanik, wykonana z paździerzowej płyty spora szafa i stojący pośrodku odrapany stół otoczony wianuszkiem pięciu chybotliwych krzeseł najpewniej pamiętały jeszcze czasy starego reżimu i nie zostawiały już dla mieszkańców przestrzeni do życia. Zarządcy tego przybytku najwyraźniej wychodzili z założenia, że komfort jest tylko zbędnym dodatkiem, odrywającym narciarzy od podstawowego celu, dla jakiego się w tym miejscu znaleźli. Jakubowi nadal szumiało w głowie od wypitej księżycówki i dziko rozbujanej podróży. Może dlatego nie przejął się spartańską surowością wystroju. Przez jego mocno podlany alkoholem mózg przemknęło natomiast pytanie, w jaki sposób udało się tak rozdzielić miejsca, że Marek Sztajnberg wraz z uczepioną jego ramienia Małgosią oraz małżeństwo prawników zajęli sąsiedni czteroosobowy pokój, Krzeptowski zaś, Tosia, Jakub z Heleną, Ben Barlow i Francesca oraz trzech facetów: Koper, lekarz (Jakub przypomniał sobie w końcu jego nazwisko: Rudnicki) oraz Atom wylądowali w tym wąskim i niewygodnym pomieszczeniu. – Ciasno trochę – powiedział Krzeptowski, gdy już ustawił pod ścianą dwie pary nart i wepchnął do szafy plecaki. – Chodź, Kubuś, przejdziemy się. Zobaczymy, jak tam nasza sala balowa. A wy się w tym czasie rozpakujcie. Nawet nie było pewności, czy ktokolwiek usłyszał deklarację wielkiego górala. Kiedy tyle osób naraz, na powierzchni niewiele większej od chusteczki do nosa, stara się ustalić, gdzie kto śpi i jednocześnie szuka miejsca dla wyjmowanych z plecaka rzeczy osobistych, rejwach jest tak duży, że chyba tylko seria z karabinu maszynowego miałaby szansę zwrócić na siebie uwagę. Krzeptowski z Tyszkiewiczem opuścili pokój, po czym zeszli na parter, by stanąć oko w oko z sylwestrową rzeczywistością. Byli w górnej stacji kolejki kompletnie sami. Powitały ich zamknięte na głucho kasa biletowa, kiosk i sklep z pamiątkami oraz restauracja, której operatorem od pewnego czasu była znana sieć typu fast food, zaryglowana na długo przedtem, nim ostatni wagonik opuścił Kuźnice. Dookoła pustka i cisza. Atmosfera odległa od szampańskiej zabawy o lata świetlne. Jedynym pomieszczeniem jakkolwiek nadającym się do nocnych hulanek był po prostu hol. Kiedy wyszli z targanego wiatrem wagonika, wydał się im wszystkim cudem nad cudy; teraz, kiedy radość z powodu dotarcia na górę minęła, niewielkie pomieszczenie tuż przy schodach, z poręczą biegnącą niemal w poprzek i wejściem do publicznych toalet, wywarło już zgoła inne wrażenie. Krzeptowski sięgnął do kieszeni i wyciągnął prawie już pustą piersiówkę. Odkręcił korek i wręczył flaszkę Jakubowi. – No! Na lepszy humor! Tyszkiewicz przełknął alkohol, odetchnął, po czym oddał butelkę właścicielowi. – Nic nie mówię – odparł po dłuższej chwili. – Nie musisz. Mam oczy. – Psychoanalityk amator. – Nie chrzań. W Warszawie siedziałbyś cały czas w tych samych problemach. – Spędziłbym kilka cudownych dni z Leną w łóżku. – Spędziłbyś kilka dni w robocie, żeby złapać tego skurwiela. – I tak go trzeba złapać. – Właśnie o tym mówię. Na szczęście tu nie będziesz miał okazji. Jakub skrzywił się. Może to wina niezbyt długiego stażu w policji, a może za bardzo się wszystkim przejmował lub miał awersję do panującej wokół niemocy i biurokracji. Ale prowadzone ostatnio poszukiwania gwałciciela i mordercy kilku nastolatek dały mu się ostro we znaki. Jakub już jakiś czas temu złapał się na tym, że zaczął traktować schwytanie sprawcy osobiście. – Samo się po przyjeździe nie zrobi. – Pij. – Krzeptowski, najbliższy współpracownik Tyszkiewicza w Wydziale, miał podobne spojrzenie na to, co trzeba i czego nie należy. W równy sposób zależało mu, by dobrze robić to, za co mu płacą. Znacznie jednak szybciej i skuteczniej niż Tyszkiewiczowi udało mu się wytworzyć barierę ochronną oddzielającą go od zawodowych problemów. – Bo nie mogę słuchać tego płaczu. – Płaksa na maksa. Jakub posłusznie przechylił butelkę. – I niezła kraksa. Alkohol miał cudowny miodowy smak i niemal aksamitną konsystencję. Rzeczywiście, w zadziwiający sposób pozwalał spojrzeć na sprawy z odpowiedniej perspektywy. Krzeptowski przejął flaszkę i skończył ją dwoma długimi, głębokimi łykami. Moc samogonu zdawała się nie robić na nim najmniejszego wrażenia. – Spać mi się chce – powiedział Jakub. – To źle. Lena będzie niepocieszona. – Sam będę niepocieszony. Krzeptowski roześmiał się. Klepnął Tyszkiewicza w ramię, wstał, po czym złapał stojący nieopodal długi drewniany stół. – Rusz się – odparł. – Bufet trzeba zorganizować. I miejsce na tańce. Jakub wzniósł oczy ku górze, ale posłusznie wstał, po czym złapał za drugi koniec mebla. Ciężki klamot udało się dwoma zamaszystymi ruchami ustawić pod ścianą. Po chwili obok wylądował drugi stół. Miejsca zrobiło się znacznie więcej, niż potrzebowali. Usłyszeli szybkie kroki, po czym w holu ukazały się Tosia, Helena i Francesca. Żona Jakuba, ubrana w ściśle dopasowane dżinsy i bawełnianą bluzę z kapturem, z włosami związanymi w koński ogon, nie miała na twarzy nawet śladu makijażu. Ale i tak wyglądała obłędnie. Tyszkiewicz miał minę jak kot na widok śmietanki, lecz Helena nawet nie popatrzyła w jego stronę. Nie musiała. I bez tego uśmiechała się pod nosem. W ciągu następnych dziesięciu minut sytuacja zmieniła się niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, co tylko skłoniło Jakuba do niezbyt odkrywczej obserwacji, że grupa dobrze zorganizowanych, energicznych i pewnych siebie kobiet nawet najbardziej ponure miejsce jest w stanie przekształcić w uśmiechnięty świat, pełen smakowitych zapachów i przyjaznych kolorów. Pod sprężystym i kompetentnym dowództwem Franceski Barlow, właścicielki jednej z najbardziej modnych i uczęszczanych włoskich restauracji w Warszawie, stoły, przykryte obrusami i zastawione licznymi półmiskami i salaterkami wcześniej przygotowanych sałatek, zestawów mięs na zimno, a także przekąsek, szybko zaczęły wyglądać jak z programów kulinarnych o urządzaniu ekskluzywnych przyjęć. Helena w tym czasie zagoniła uśmiechającego się głupawo Jakuba i rzucającego ryzykownymi dowcipami Krzeptowskiego do pompowania balonów, sama zaś zajęła się dekorowaniem ścian i sufitu różnokolorowymi serpentynami. Tosia, pomagając Helenie, tanecznym krokiem wirowała po sali, a Krzeptowski nie mógł od niej oderwać wzroku. Po chwili na dole pojawił się Marek Sztajnberg. Okazało się, że nie jest jednak człowiekiem całkowicie pozbawionym zalet. Ostrożnie postawił na podłodze ciężką, podzwaniającą torbę, po czym rozsunął zamek błyskawiczny. Przyczyna jego ostrożności stała się jasna; w środku cieszyła oko mogąca przyprawić każdego konesera o zawrót głowy bateria alkoholi: dwunastoletnia whisky Glenfiddich, pokryta szronem butelka wódki Finlandia, francuski szampan oraz liczne markowe wina, zarówno białe, jak i czerwone. Małgosia, która pojawiła się u jego boku, uzupełniła bar o litry soku pomarańczowego, toniku i wody mineralnej. Kiedy w ciągu kilku następnych minut każdy z gości dodał do zaopatrzenia bufetu przywiezione z Warszawy zapasy, Jakub ocenił, że przyjęcie rzeczywiście może być całkiem udane, przynajmniej z punktu widzenia gastronomii, co w wypadku sylwestrowych wieczorów, spędzanych w towarzystwie nieznających się ludzi, często ma kluczowe znaczenie. – Zgromadzenie typu zbieranina – mruknął Krzeptowski, zająwszy ponownie miejsce obok Jakuba. Wepchnął mu w dłoń szklankę pełną wódki, lodu i soku pomarańczowego. – Pasujemy do siebie jak pięść do nosa – przytaknął Jakub. Zobaczył, jak Helena głośno śmieje się z kolejnego dowcipu Sztajnberga. – To kontakty tego twojego boksera? – No. – Krzeptowski, przez całe życie w sposób mocno ograniczony wykazujący skłonność do finezji, trzymał w ręku szklankę niczym nie rozcieńczonej whisky z lodem i pił ją małymi, równo mierzonymi łykami. – Sztajnberg, prawnicy i ten Angol z żoną chodzą do niego na siłownię i na treningi boksu. Reszta też, zdaje się. Zawsze nieźle brzmi, gdy na mieście mówią, że ćwiczysz u faceta, który walczył o mistrzostwo świata. Anglik i jego włoska żona wydawali się Jakubowi ludźmi sympatycznymi, ale Sztajnberg, a zwłaszcza państwo Krasiccy wyglądali na takich, dla których wywieranie wrażenia na innych było najistotniejszą rzeczą w życiu. Nie znosił tego typu ludzi i starał się trzymać od nich z daleka. – To jest czasem najważniejsze – przytaknął Jakub. – Prawie zawsze jest najważniejsze. – Gówno mnie to obchodzi. Krzeptowski roześmiał się głośno. – O paniczu, nie każdy może być taki jak ty. Tyszkiewicz łypnął złym spojrzeniem, powstrzymał się jednak od komentarza. Uważał Krzeptowskiego za jednego z najbliższych sobie ludzi, ale doskonale zdawał sobie sprawę z różnicy ich statusu finansowego. Nie wynikała ona z tego, że jako starszy stopniem zarabiał nieco więcej. Staszek Krzeptowski był kawalerem i ledwie wiązał koniec z końcem, żyjąc ze skromnej policyjnej pensji. Jakub natomiast, będąc mężem jednej z najbardziej popularnych malarek na świecie, której dochody już teraz przyprawiały o zawrót głowy i na dodatek ciągle rosły, mógł sobie pozwolić na niezależność sądów i dbałość o zachowanie zdrowego rozsądku. Niezadane przez Krzeptowskiego pytanie brzmiało, czy w wypadku innej sytuacji finansowej Jakub pozostawałby równie niezłomnym obrońcą podstawowych zasad moralnych. Nim Jakub zdołał udzielić odpowiedzi, z całą mocą huknęły stuwatowe głośniki portatywnego sprzętu grającego, przyniesionego przez niezawodnego Marka Sztajnberga. Sam właściciel wybiegł na środek sali i zaczął podrygiwać w rytm muzyki. Zabawa zdawała się szybko rozkręcać. *** Pierwszy etap rozpoznania okazał się dla zespołu Szarego całkowitym fiaskiem. Pracownicy hotelu i restauracji na widok pokazywanych zdjęć kręcili głowami. Nikt nie widział Marka Sztajnberga, towarzyszących mu młodych kobiet ani tym bardziej głównego obiektu poszukiwań. Personel zresztą, co Szary musiał niechętnie przyjąć do wiadomości, nie miał głowy do policyjnych akcji: goście przygotowywali się do urządzanego w restauracji przyjęcia sylwestrowego, obsługa, jak zwykle w takich wypadkach przeżywała sądny dzień, dopieszczając wystrój sali i po raz dziesiąty sprawdzając menu. Pracownicy zerkali na zdjęcia w biegu, niemal się nie zatrzymując i zdawkowo odpowiadali na zadane pytania. O żadnym skupieniu nie mogło być mowy. Szary zdał sobie sprawę, że traci czas. Ludzie mogliby przeoczyć jedną osobę, może dwie. Prawdopodobieństwo, że ktoś w ciągu ostatnich kilku godzin widział cztery osoby – bo Szary zakładał, że poszukiwani przebywają w jednym miejscu – i nie może sobie tego przypomnieć, było bliskie zeru. Dlatego, kiedy wyszedł z Alfą na zewnątrz, ogarnęło go krótkie niczym mgnienie oka, ale odczuwalne zniechęcenie. Nawet nie chodziło to, że kiedy niemal wszyscy mieszkańcy Polski szykują się do spędzenia wieczoru i dużej części nocy na zabawie, mogąc zapomnieć o troskach dnia codziennego, on jest w pracy, na dodatek czeka go – o ile ma dobrze wykonać zadanie – w dosłownym tego słowa znaczeniu brudna robota. Nie w tym rzecz. Po raz pierwszy w czasie zawodowej kariery przyszło mu do głowy, że sukces operacji najprawdopodobniej nie zmieni niczego. Owszem, jedna sprawa zostanie zakopana. Może nawet nie będzie miała dalszych konsekwencji, choć z doświadczenia wynikało, że często jeszcze długo po oficjalnym zamknięciu sprawy trzeba sprzątać pozostawiony wskutek wpadki bałagan i mierzyć się z długofalowymi skutkami przez nią wywołanymi. Ale zaraz potem wypłynie następna, potem jeszcze jedna i tak dalej, w nieskończoność. Szary odnosił wrażenie, że likwidowanie ciągłych zagrożeń, zażegnywanie grożących nieobliczalnymi skutkami kryzysów, budowanie niezliczonych zabezpieczeń i wykrywanie luk w systemie nie powoduje żadnych skutków. Nie miał wrażenia, że wskutek sukcesów jego ludzi struktura działała sprawniej. I odwrotnie – porażki nie powodowały korekty sposobów działania czy rekonstrukcji procedur. Najwyżej odchodzili niektórzy ludzie, szybko zastępowani przez nowych, identycznych co do kompetencji i sposobów postrzegania świata. I machina gnała dalej, choć Szary miał wątpliwość, czy ktokolwiek jeszcze kontroluje kierunek i cel jazdy. Wiatr hulał po na wpół opustoszałym parkingu. Strzępiaste chmury pędziły z coraz większą prędkością, a temperatura obniżyła się. Szary otrząsnął się, jakby odganiając złe myśli i podniósł do ust krótkofalówkę. – Tu jedynka. Dwójka, zgłoś się. Usłyszał chrobot, po czym w głośniku rozległ się głos mężczyzny znanego jako Bravo. – Dwójka, zgłaszam się. – Rezultat? – Zerowy. Nikt niczego nie widział. – Skończyłeś? – Jeszcze trzy domy. – W porządku. Rób swoje. Trójka, jesteś? – To samo, szefie. – Bądźcie na nasłuchu. Szary wyłączył krótkofalówkę, po czym schował ją do kieszeni. – Znajdź mi numer schroniska na Kalatówkach. Alfa sięgnął do zawieszonej na ramieniu torby i wyjął z niej palmtopa. Przez chwilę manipulował przy klawiaturze, łącząc się z bazą danych. Po chwili kliknął w jeden z klawiszy. Szary poczuł wibracje swojej komórki. – Ma pan u siebie – powiedział Alfa. Szary wybrał numer. Po chwili usłyszał w słuchawce damski głos, w którym przez zawodową uprzejmość wyraźnie przebijało się zmęczenie. – Dzień dobry. Mówi nadkomisarz Antoni Bogusz z Centralnego Biura Śledczego – powiedział wolno, wyraźnie, starannie akcentując słowa. – Dodzwoniłem się do hotelu na Kalatówkach? – Dobry wieczór. Tu recepcja – odpowiedział głos. Po pięciu minutach Szary wyłączył telefon. Również ta rozmowa, poparta wysłanymi zdjęciami poszukiwanych osób nie przyniosła rezultatów. Ani recepcjonistka, upewniona o powadze śledztwa, ani jej szef, ani nawet kierownik hotelu nie tylko nie meldowali wymienionych gości, ale nawet nie widzieli ich na oczy pośród rzeszy kłębiących się w okolicy turystów. Po dalszych dziesięciu minutach jałowych rozważań na temat możliwych miejsc pobytu poszukiwanych wrócili, niemal jednocześnie, pozostali członkowie grupy. Wystarczył rzut oka na ich twarze: nie mieli do przekazania nic, co mogłoby wskazywać na sukces. Wtedy z pomocą przyszedł przypadek, ten cholerny nieobliczalny czynnik, tak często decydujący o zwycięstwie lub porażce. Przed drzwi restauracji wyszedł jeden z kelnerów. Zapalił papierosa i z lubością zaciągnął się dymem. Po chwili od strony budynku stacji, z ciemności i mgły wyłonił się młody mężczyzna w czapce z daszkiem, zmierzający ku restauracji. Kelner na jego widok uśmiechnął się od ucha do ucha. – Rysiek, mordo, ty jeszcze tu? Myślałem, że z Zośką już dawno na zabawie. – No dejze pokój, robote miołek po godzinak – machnął ręką tamten. – Rany boskie, w taką pogodę? – zdziwił się kelner. – E, ceprziska się uparły, ze se sylwestra na górze zonacom. Cepry jak cepry, ale Stasekc – Przybysz pokręcił głową. – Staszek z nimi pojechał? – Pojechoł. Mówiłek mu, co niebeśpiecnie, ale sie upar i cało ta gromada sie uparła. Odwiózek ik jaz na samiućkom góre. Wiater takic i kurniawa. Jesce nigda tak nie duło, a jezdzem już osiem lot prawie. No mówiem ci, calućki jek mokry. Kelner pokręcił głową nad głupotą tych, którzy chęć zabawy przedkładają nad bezpieczeństwo. Góry często nie wybaczają takiej lekkomyślności. Góry lubią, gdy się je traktuje poważnie. Najszybciej wnioski z odbywającej się obok rozmowy wyciągnął Delta. Nim jeszcze kelner skończył ostatnie zdanie, pochylił się ku Szaremu. – To może być to – szepnął prosto w ucho dowódcy. – Na górze jest schronisko. Idealne miejsce na sylwestra, zwłaszcza jak się chce być odciętym od świata. Szary postąpił dwa kroki do przodu i wyciągnął z kieszeni policyjną legitymację. – Nadkomisarz Antoni Bogusz, Centralne Biuro Śledcze – powiedział spokojnie, patrząc wprost w oczy Ryszarda Krzeptowskiego. – Muszę zadać panu kilka pytań. Ryszard Krzeptowski nawet nie spojrzał na legitymację. – Słucham. – Prowadzimy śledztwo w sprawie bardzo poważnych malwersacji finansowych. Szukamy tego człowieka – podsunął mu pod nos komórkę. Podobizna Sztajnberga miała ostre barwy. – Widział go pan ostatnio? Krzeptowski ledwie rzucił okiem na wyświetlacz. – Tak – odparł bez zastanowienia, z wyraźnie wyczuwalną niechęcią. – Prawie jek go zawióz na góre. I z dziesiyńcioro innyk ceprów. Tam impreza mo być. – Świetnie – Szary kliknął przyciskiem. Na ekranie pojawiła się fotografia poszukiwanego zdrajcy. – A tego? Tym razem kolejarz przyglądał się ekranowi nieco dłużej. Po pełnej oczekiwania, denerwującej chwili skinął głową. – Jego tyz. Choć troche inacej wyziyro jak na tyj fotce. – Dawno ich pan zawiózł? – Ne dyć, przed chwilom jek wróciył. Ze dwaścia minut bedzie. Szary kiwnął głową. Odszedł kilka metrów w bok, wyciągnął komórkę, po czym połączył się z centralą. – Tu Dwa Cztery – powiedział, gdy usłyszał w słuchawce głos niedawnego rozmówcy. – Mamy go. Jest na Kasprowym. – Na Kasprowym? – Tak jest. Mamy świadka, który to potwierdził. Obiekt wjechał na górę w towarzystwie Sztajnberga i około dziesięciu innych osób. – Po co wjechali na górę wieczorem w taką pogodę? – Impreza sylwestrowa. – Rozumiem. Poczekaj chwilę, Dwa Cztery. Przełączam cię do szefa. W słuchawce coś trzasnęło, po czym Szary usłyszał głos Bergera. – Melduj, Dwa Cztery. Szary w kilku zdaniach zrelacjonował sytuację. Berger zareagował niemal natychmiast. – Posłuchaj mnie uważnie. Liczy się każda minuta, rozumiesz? On nie pojechał na Kasprowy bez celu. Załatwi, co ma załatwić, i zniknie. Musisz go dopaść, zanim to zrobi. – Najszybszym rozwiązaniem jest kolejka. Tyle, że jest wiatr. I wzmaga się. – Mimo to musisz zaryzykować, Szary. *** Człowiek, którego Benedykt Berger określał mianem zdrajcy, a Szary znał pod nazwiskiem Budziszyński, w rzeczywistości nazywał się Weksler i na pierwszy rekonesans wyruszył dziesięć minut po dotknięciu stopami peronu górnej stacji kolejki. Gdy głośna i zdecydowanie nadekspresyjna grupa uczestników przyjęcia zniknęła w pokojach i zajęła się rozpakowywaniem bagaży oraz wyszarpywaniem sobie nawzajem najlepszych miejsc do spania, spenetrował każdą dostępną część stacji. Zaczął od ubikacji na dolnym poziomie. Wejście do niej znajdowało się za drzwiami restauracji, ale sforsowanie prostego zamka nie zajęło mu więcej niż kilka sekund. Świecąc sobie miniaturową latarką, zszedł po schodach. Wszedł do pierwszej kabiny w męskiej toalecie i szybko znalazł to, czego szukał. Niewielkie, wyjęte z rezerwuaru, owinięte w brezent zawiniątko wylądowało głęboko w wewnętrznej kieszeni kurtki. Osiągnął to, po co się tu w ogóle znalazł. Miał zmienioną tożsamość i wygląd, a ludzie, z którymi teraz przebywał, nie mieli nic wspólnego z jego sprawami. Chociaż nie zostawił za sobą wyraźnych tropów, doskonale zdawał sobie sprawę, że nawet jego umiejętności nie czynią go niewidzialnym. Dlatego teraz najważniejszym zadaniem stało się przetrwanie do rana, a potem, po nawiązaniu kontaktu, przekazanie spoczywającego w kieszeni przedmiotu oraz wyników swego, dość szczegółowego dochodzenia. Tylko tyle i aż tyle. Nie myślał, co nastąpi potem, jutro, pojutrze, za tydzień. Nagle dotarło do niego, jak wiele się zmieniło. Zwykle planował posunięcia na wiele ruchów do przodu, najlepiej w kilku wariantach, zawsze biorąc pod uwagę możliwość, że sprawy mogą pójść źle. Za każdym razem, bez wyjątku, dysponował planem rezerwowym. Teraz po prostu chciał dotrwać do jutrzejszego poranka. Konsekwencje niewiele go obchodziły. Jednocześnie, jak nigdy przedtem, był pewien obranej drogi postępowania. Z drugiej jednak strony, by doczekać do spotkania, musiał się zabezpieczyć. Sprawdzenie terenu stanowiło pierwszy punkt programu. Zaczął od peronu. Przez dłuższą chwilę stał na samej krawędzi stalowego jęzora, mając po prawej stronie i nieco za plecami unieruchomione pudło wagonika, drżące lekko we wściekłych porywach wiatru, a tuż przed sobą ciemną czeluść opadającej stromo w dół śnieżnej ściany Doliny Suchej Kasprowej. Weksler wpatrywał się w mrok, nie widząc niczego poza przemykającymi z ogromną prędkością obłokami chmur i nieregularnymi nawałnicami płatków śniegu. Pamiętał przestudiowaną rano mapę: poniżej stacji stok zamieniał się w dziką stromiznę, co, w połączeniu z panującymi warunkami pogodowymi, czyniło go od dołu niemal nie do sforsowania. Nieco wyżej szła grań Suchego Upłazu: atakowana porywistym wiatrem, oblodzona, pełna rozpadlin i dziur, stanowiła śmiertelne ryzyko dla każdego, kto w takich warunkach pogodowych próbowałby tamtędy wdrapać się na szczyt. Od północy praktycznie jedyną drogą na górę pozostała kolejka linowa. Weksler cofnął się i spojrzał na przyczepiony do ściany budynku anemometr. Wskazówka zatrzymała się na cyfrze trzydzieści. Trzydzieści metrów na sekundę to prawie sto dziesięć kilometrów na godzinę. Wystarczająco, by założyć, że jazda kolejką jest niemożliwa. Teoretycznie. Rozejrzał się ostrożnie, ale na dole na razie pozostawał sam. Mając świadomość upływającego czasu, opuścił peron i przeciął hol. Słysząc dudnienie kroków na schodach, przyspieszył, nacisnął klamkę i, nie otwierając drzwi do końca, wymknął się na zewnątrz. Zajadły wiatr uderzył go w twarz z pełną siłą, mimo to zmusił się do podniesienia głowy. Noc była ciemna, bezksiężycowa, zasnuta nisko leżącymi chmurami. Sto metrów wyżej stało bezludne dzisiaj obserwatorium meteorologiczne, ale tego mógł się tylko domyślać, ponieważ widział nie dalej niż na kilka metrów. Nie dostrzegł ani nie usłyszał żywej duszy. Żadnych zapóźnionych narciarzy czy napalonych wyczynowców, dla których obecnie panujące warunki stanowiłyby dopiero warte wzmianki wyzwanie. Rekonesans przyniósł potwierdzenie założeń: jedynymi ludźmi w promieniu kilku kilometrów byli uczestnicy imprezy. Weksler popatrzył w dół. Nie zobaczył nic, choć wiedział, że tuż pod jego stopami znajduje się górna stacja wyciągu krzesełkowego, a po lewej zaczyna ostra stromizna ginącego w ciemności Kotła Gąsienicowego. Na wprost miał grań, a dalej rozległą rozpadlinę Cichej Doliny. Po prawej łagodne podejście do wytyczonej tuż nad skrajem stromizny nartostrady, prowadzącej do najbardziej atrakcyjnej trasy narciarskiej w Polsce: Kotła Goryczkowego. Utwierdził się we wcześniej przyjętym założeniu. Teoretycznie istniało siedem możliwości ataku: podejście lub wjazd od strony obu kotłów, wspięcie się po ścianie Doliny Cichej od strony Słowacji, przyjazd kolejką, wspinaczka od Doliny Suchej Kasprowej, podejście Suchym Upłazem, śmigłowiec. Mimo to Weksler uznał miejsce, w którym się znajdował, za względnie łatwe do kontroli z taktycznego punktu widzenia. Rajd śmigłowca odrzucił jako pierwszą możliwość. Próba lądowania zakończyłaby się katastrofą. Uznał także za nieprawdopodobne, by ewentualna grupa pościgowa nadciągnęła od strony Słowacji. Prosta kalkulacja czasu i miejsca wskazywała, że po ewentualnym otrzymaniu informacji na temat miejsca pobytu poszukiwanego obiektu grupa nie zdążyłaby przed nastaniem świtu wyjechać do sąsiedniego kraju i podejść pod górę, w bardzo trudnych warunkach pogodowych i w nocy. Równie nieefektywna i uciążliwa wydawała się droga północna, oznaczająca mozolną i niebezpieczną wspinaczkę od Doliny Kasprowej. Za potencjalnie lepszą Weksler uznał możliwość wykorzystania przez grupę ratraka i podjechania nim pod górę jednym z kotłów. Ten wariant należało poważnie brać pod uwagę, choć warunki były nadzwyczaj niesprzyjające: leżące niemal na ziemi chmury mogły zdezorientować nawet najbardziej doświadczonego kierowcę. Trudno odszukać właściwą drogę, zwłaszcza że na pewnych odcinkach górnych partii trasy brak jest punktów charakterystycznych, pozwalających zorientować się w położeniu. Po namyśle odrzucił tę możliwość. Nie przekreślał jej całkowicie, postanowił o niej pamiętać, ale uznał ją za stosunkowo mało prawdopodobną. Pozostawała kolejka. Owszem, przy takim wietrze ryzyko wypadku było spore, może nawet zbyt duże. Ale podróż z Kuźnic zajmowała z przesiadką piętnaście minut i zmierzało się wprost do celu, bez ryzyka zgubienia trasy. Jednak kolejka, z punktu widzenia grupy pościgowej, miała również poważną wadę (poza wrażliwością na pogodę), do niskiego poziomu redukowała bowiem czynnik zaskoczenia. W chwili, w której ktoś rozpocznie drogę na szczyt, na górnej stacji ruszy wielkie koło zamachowe, a wagon pomknie w dół, by w połowie drogi minąć się ze swym bratem bliźniakiem, wspinającym się od Myślenickich Turni. Przy założeniu, że ruch wagonu zauważyłby od razu (co nie było znów takie oczywiste, ponieważ nie mógł bez zwracania na siebie uwagi trzymać warty przy peronie), dawałoby to najwyżej dziesięć minut na ucieczkę. Zaczął się zastanawiać, czy zamiast czekać na rozwój wypadków, nie założyć dyskretnie nart, wspiąć się ku Goryczkowemu i pojechać w dół. Nawet przy takiej pogodzie za godzinę, może godzinę i kwadrans znalazłby się na miejscu. Mając w kieszeni paczkę znalezioną w toalecie, cel dzisiejszej wyprawy na tę cholerną górę, poczekałby w ukryciu do rana, spotkał się z umówionymi ludźmi i zniknął na zawsze. W końcu był mistrzem mimikry i kamuflażu. Świetny plan. Szkoda, że z pewnych powodów niezwykle trudny do zrealizowania. Cóż, trzeba wziąć pod uwagę inne rozwiązania. Pomyślał, że mógłby jeszcze spróbować uszkodzić kolejkę. Przedsięwzięcie nie jawiło się jako specjalnie trudne, Weksler nie znał się co prawda na mechanice kolejek linowych, ale był doświadczonym sabotażystą. Może wystarczyłoby po prostu odciąć linę ciągnącą. Dwa uderzenia strażackim toporem załatwiłyby sprawę. Musiał to przemyśleć. Znaczącą przeszkodą wydawało się usytuowanie sali balowej; znajdowała się tuż obok dyżurki kolejarzy oraz peronu. Ponadto sabotaż wymagał włamania się do zamkniętych pomieszczeń technicznych i przynajmniej dwudziestu minut spokoju. Wymagał też narzędzi, których Weksler nie posiadał. No cóż, ten wariant przyjmie jako zapasowy. Po prostu, wyczuwając zagrożenie, zniknie. Miał przy tym świadomość, że samo zniknięcie to nie wszystko. Powodzenie udanej ucieczki w dużej mierze zależało od wytworzenia odpowiedniej zasłony dymnej. Zasłony, za którą się ukryje. Musiał spowodować, by grupa właśnie kończąca dekorować stoły i salę poczuła się zagrożona i zmuszona do całkowitej zmiany planów. *** Smotrycz nie wierzył własnym oczom. Zrobiła to. Naprawdę zrobiła. Najpierw delikatnie musnęła jego dłoń, a kilka minut później przesunęła się ku niemu o sześć i siedemdziesiąt dwie setne centymetra. Wystarczy jeszcze tylko pokonać znacznie mniej niż pół metra i będą siedzieli biodro w biodro, ramię przy ramieniu. Poczuje nie tylko zapach jej ciała, zmieszany z delikatną wonią kosztownych perfum, ale również, a może przede wszystkim, żar bijący od dwudziestosiedmioletniej kobiecości. Początek poszedł lepiej niż dobrze. Przystawka (sałata z orzechami, pleśniowym serem, gruszkami i sosem vinegret) i danie główne (kaczka z jabłkami) zrobiły odpowiednie wrażenie, trzy kieliszki wina natomiast wprowadziły Hanię w naprawdę doskonały nastrój. Teraz siedzieli na kanapie i oglądali na ekranie laptopa stronę internetową pewnej nielegalnej organizacji, którą Smotrycz penetrował w ramach treningu łamania zabezpieczeń. Gospodarz mimowolnie wszedł na temat, który najbardziej go interesował i w którym był prawdziwym ekspertem: sieć komputerowa i jej tajemnice. Po kilku minutach przestraszył się, że zanudzi gościa. Hania jednak reagowała żywo, zadawała inteligentne pytania, świat Smotrycza zdawał się ją naprawdę obchodzić. Gospodarz dostrzegł, że kieliszek dziewczyny jest pusty. – Jeszcze wina? – zapytał. – Chętnie – skinęła głową. Smotrycz, rzuciwszy na Hanię przelotne spojrzenie, doszedł do niepokojącego wniosku, że wino nie robi na niej specjalnego wrażenia: owszem, miała zarumienione policzki i może śmiała się odrobinę głośniej niż zwykle, ale poza tym nie zdradzała żadnych innych objawów oddziaływania alkoholu. Mówiła z normalną artykulacją, a jej ruchy nie straciły precyzji. Smotrycz nie mógł tego z pewnością powiedzieć o sobie: w głowie mu szumiało, język zaczął się nieznacznie plątać, przed chwilą wypsnął mu się nawet zdecydowanie zbyt ryzykowny dowcip. Poczuł, że jeśli nie chce stracić kontroli nad sytuacją, musi zdecydowanie zwolnić tempo. W pierwszej butelce widać było dno, wstał więc i poszedł do kuchni. Kątem oka zobaczył, że Hania, nadal obserwująca ekran laptopa, założyła nogę na nogę. Wycięcie długiej wieczorowej sukni odsłoniło znacznie więcej, niż Smotrycz sobie życzył na obecnym etapie operacji. Niemal na ślepo odnalazł korkociąg, dopiero za trzecim razem udało mu się zatopić sprężynowato skręconą stal w korku. Nie mógł oderwać wzroku od oślepiającej bieli smukłego uda i zgrabnej, długiej łydki. Przełknął ślinę, mając niejasne wrażenie, że Hania doskonale zdaje sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajdował. Drżącą ręką nalał wina do kieliszka, po czym wrócił do pokoju. Postawił szkło na stole. Usiadł. Odległość zmniejszyła się do trzydziestu czterech i sześćdziesięciu setnych centymetra. Hania odwróciła się ku niemu. Oczy jej błyszczały. Smotrycz zaczął się gorączkowo zastanawiać nad zmodyfikowaniem planu: atak, mający wedle pierwotnych założeń nastąpić po noworocznych życzeniach i szampanie, nastąpiłby teraz, powiedzmy: w ciągu najbliższej godziny. Hania ponownie, mimochodem, musnęła jego dłoń. Smotrycz zadrżał: sukces naprawdę był w zasięgu ręki. *** – Powtorzom panu. Jazda jes niemoźliwo. Nie przi tyj pogodzie. – Będę się upierał. – Szary nie tracił cierpliwości. I tak wiedział, że osiągnie sukces. Zdecydowanie jednak wolał nakłonić kolejarza do dobrowolnej współpracy. Współpraca zawsze dawała lepsze efekty. – Przesłuchanie tych ludzi ma kluczowe znaczenie dla śledztwa. A to śledztwo ma kluczowe znaczenie dla państwa. Rozumie pan? – Rozumiem. – Jakby zaprzeczając własnym słowom, Ryszard Krzeptowski pokręcił głową. Nerwowo miął w rękach kolejarską czapkę. Powinien już od godziny być w domu. W ciągu ostatnich kilku minut trzykrotnie czuł wibracje spoczywającej w kieszeni komórki. Jego żona naprawdę nastawiła się dzisiaj na całonocną zabawę. A Ryszard Krzeptowski wiedział z doświadczenia, że za wszelką cenę powinien unikać sytuacji, gdy Zosia Krzeptowska z Gąsieniców jest z niego niezadowolona. – Jednakc – Jednak wydaje mi się, że nie do końca pan rozumie – Szary nieznacznie podniósł głos. Uznał, że czas nieco nacisnąć. Ślad był jeszcze ciepły i nie należało tracić czasu. – My musimy tam pojechać. – Sami nie pojedziecie. A jo ni mom zamiaru tam wracać. Przi tyj pogodzie to tak jakobyk som ze skały skocył. Szary zawahał się przez moment. – Ale kolejka ma funkcję zdalnego sterowania, no nie? – Delta wysunął się nieco do przodu. Popatrzył Krzeptowskiemu prosto w oczy. – Mo. Ale nik nie do zgody, jak tako kurniawa. To samobójstwo. – Pojedziemy na własne ryzyko. – Nie da rady. – Musimy się tam znaleźć i znajdziemy się. – Szary zaczął czuć zniecierpliwienie. Jego nastroju nie poprawiał coraz bardziej przenikliwy wiatr, który niemal spychał go z chodnika. Krzeptowski sapnął. Gorączkowo myślał, jak daleko może się posunąć. Nie był pewien, czy ci faceci nie mogli go oskarżyć z jakiegoś paragrafu, dajmy na to, o utrudnianie śledztwa. Spróbował jeszcze raz. – Dyć to naprowde samobójstwo. Milońskie rezyko. – Bierzemy je na siebie. Krzeptowski westchnął. Wyciągnął z kieszeni komórkę z trzema nieodebranymi połączeniami. – Jo som nie mogem decydować. Musem zazwonić do kierownika. Szary położył rękę na aparacie. – Nie. Ta sprawa objęta jest najwyższą klauzulą tajności. Nikt, kto naprawdę nie jest niezbędny, nie ma prawa o niej się dowiedzieć. Jedziemy, już. Krzeptowski wyszarpnął rękę. Ci ludzie zaczynali go denerwować. – Bez pozwolyństwa kierownika nika nie jedziecie. Abo zwoniem, abo bywojcie. Szary stracił cierpliwość. Błyskawicznym ruchem wyszarpnął z kieszeni pistolet i przystawił lufę do brzucha kolejarza. Ten ze zdumieniem spojrzał w dół. Zbladł. Próbował się cofnąć, ale został zablokowany przez Alfę. Grupa otoczyła Krzeptowskiego i Szarego ciasnym kręgiem, uniemożliwiając potencjalnym obserwatorom dojrzenie jakichkolwiek szczegółów. Ale plac był pusty, wymieciony z obserwatorów. Przeklęty wiatr w tym wypadku należało błogosławić. – Zje coz wy? – Szarpnął się Krzeptowski. Dopiero teraz, po raz pierwszy, odczuł strach. – Budynek stacji jest pusty? – zapytał Szary cicho, przyciskając lufę na tyle mocno, by tamten wyraźnie to odczuł. – Coz wy? – powtórzył Krzeptowski. Bał się, choć jeszcze nie do końca do niego dotarło, że sytuacja odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. – Jest tam ktoś? – Niy. – Masz klucze? Tamten zawahał się. Szary jeszcze mocniej naparł na broń. – Mom. – Idziemy. Kolejarz rozejrzał się, ale nie widział niczego poza zaciętymi twarzami otaczających go ludzi. Uświadomił sobie, dlaczego od początku mu się nie podobali: mieli obojętne, jak z kamienia wykute miny i nieodgadnioną pustkę w oczach. Doszedł do mało pocieszającego wniosku, że najprawdopodobniej – a na pewno można to powiedzieć o mężczyźnie przyciskającym mu lufę do brzucha – żaden z nich nie zawahałby się przed naciśnięciem spustu. Odwrócił się więc i ruszył w stronę dolnej stacji kolejki. Szary trzymał się blisko, trzymając broń na wysokości pasa i niemal w całości chowając ją w rękawie kurtki. – Weźcie z samochodu sprzęt – rzucił przez ramię do Charliego. – I pospieszcie się. Usłyszał za sobą skrzyp śniegu. Czterech ludzi biegiem ruszyło w stronę zaparkowanego nieopodal vana. Szary z Krzeptowskim i Alfą szybko pokonali sto metrów dzielących ich od stacji. Gdy dotarli na miejsce, Krzeptowski drżącymi rękoma wyjął z kieszeni klucze, ściągnął rękawiczki, po czym zaczął manipulować przy zamkach. Szary położył mu rękę na ramieniu. – Niech ci nie przyjdzie do głowy wciskać jakichś alarmów cichych albo głośnych. Szybko się zorientujemy. Masz dzieci? Żonę? – Ze jako? – Zmiana tematu nastąpiła zbyt gwałtownie, by Krzeptowski zdołał przestawić myśli na nowy tor. – Żona? Dzieci? – Mom babe i dwie córki. – Myśl o nich. Cały czas. Jeśli przyjdzie ci do głowy pomysł, który mógłby nam się nie spodobać, pomyśl tak: na pewno nie chciałbym, żeby moja żona została wdową, a dziewczynki wychowywały się bez ojca. Rozumiesz? Miej to w głowie przez cały czas. Krzeptowski dopiero teraz zdenerwował się na dobre. Źle ocenił tego nijakiego na twarzy, niemal przezroczystego faceta. Gość groził mu bronią i naprawdę sprawiał wrażenie kogoś, kto nie zawaha się przed użyciem przemocy. A pogróżki wypowiadał przyjacielskim, niemal ojcowskim tonem, jakby udzielając mu rad. Jeśli to był sen, to nader realistyczny. Skinął głową. – Jak się steruje kolejką? – Na pośredniyj stacyji siedzi jedyn. – Teraz też? Już przecież zamknięte. – Cały cas ftosi siedzi, w sterowni. – W nocy też? – Mo tam lezysko. Spi. – I on uruchamia silniki? – On. Nale on sie na bank nie zgodzi. Szary zastanowił się przez chwilę. W istocie, sprawa nieco się komplikowała. W faceta siedzącego na Myślenickich Turniach nie można wycelować pistoletu i zmusić do wykonywania rozkazów. – Zrobimy tak. – Szary patrzył Krzeptowskiemu prosto w oczy. – Pomożesz go przekonać. Zrobisz wszystko, żeby uruchomił kolejkę. Wyekspediujesz nas na górę i z całej siły postarasz się, żebyśmy bezpiecznie dotarli na miejsce. Załatwimy, co trzeba, i za godzinę będziemy z powrotem. Jeżeli nie sprawisz żadnych kłopotów, odwieziemy cię do domu. – Ostanem na dole? – Z jednym z naszych ludzi. – Puście mie. Nie bedem wom wadziył. – Spotkasz się z żoną za półtorej godziny. Krzeptowski nie dyskutował więcej. Przekręcił do końca klucz i otworzył drzwi stacji. Nie rozkrzyczały się żadne alarmy, budynek był cichy i opuszczony. Krzeptowski sięgnął do włącznika oświetlenia, ale Szary złapał go za rękę. – Nie zapalaj światła. Krzeptowski wzruszył ramionami. – I tak bedzie widno, co kolejka pojechała. – Nie martw się. Szary wyciągnął z kieszeni małą latarkę. Cienki snop skoncentrowanego światła przeciął ciemność. Krzeptowski zadrżał. Nadal nie mógł uwierzyć, że właśnie jemu coś takiego się przydarzyło. Stał się więźniem, poruszającym się wyłącznie wedle wskazań swego ciemiężyciela. I wszystko wskazywało na to, że w swoim najlepiej pojętym interesie musi się do jego woli zastosować. W tonie Szarego nie było groźby. Spokojna artykulacja, pozorna ciekawość. Do Krzeptowskiego po raz pierwszy dotarła myśl, że facet jest całkowicie wyprany z jakichkolwiek uczuć. Z pewnością nie jest gliniarzem – już dawno jego groźby przesunęły się poza granicę prawa. Kuzyn Staszek, który pracował w policji w Warszawie, nieraz po kilku półlitrówkach opowiadał pikantne szczegóły co bardziej skomplikowanych śledztw. Nie obywało się bez straszenia świadków bronią, bicia, wymuszania zeznań od przestępców. Jednak Krzeptowski miał wrażenie, że to wszystko mieści się w konwencji pracy gliniarza operacyjnego, dla którego jest jasne, że życie nie jest telewizyjnym serialem i nic nie bywa proste. Ale ci tutajc Pozbawieni emocji, zimni, obojętni. Skoncentrowani wyłącznie na zadaniu. Krzeptowski zrezygnował z dalszego oporu. Miał niejasne przeczucie, że akcja nie zakończy się w sposób opisywany przez przywódcę grupy. Nie było co nawet marzyć o powrocie do domu za półtorej godziny. Jednak opór, przynajmniej w tej chwili, nie miał żadnego sensu ani żadnych szans powodzenia. Szary wyjął klucze z ręki kolejarza. Weszli na pierwsze piętro. Nieco dalej zaczynał się peron. – Czy będąc w kabinie, mogę regulować prędkość? – zapytał Szary. – Pzez interkom mozno sie kontaktować z dyspozytorem, on zmniejso abo zwiynkso pryndkoś. – Bardzo dobrze. – Szary skinął głową. – Co muszę wiedzieć o tym kursie? Krzeptowski wzruszył ramionami. Co miał powiedzieć? Że podróż nie ma żadnego sensu, bo prawdopodobieństwo zakończenia jej sukcesem drastycznie maleje z każdą minutą? – Trzeba jechać pomału, pomalućku. I przed kozdom podporom zwolniać. – Mam za każdym razem zawiadamiać dyspozytora? – Jak ino pon uwidzi słup. I jesce trza sie pomodlić, zeby wagonik strzimoł. – Będzie uderzał o podporę? – Na pewno i zeby ino roz. – Dobra. Dzwoń do dyspozytora. I bądź przekonujący. Powiedz mu, kim jesteśmy, a potem oddaj mi słuchawkę. Nie rób żadnych numerów. Żona czeka i na pewno się niecierpliwi. Miej to w pamięci. Kilka minut później sprawa była załatwiona. Ryszard Krzeptowski okazał się nawet utalentowanym aktorem. Początkowo, zgodnie z oczekiwaniami, dyspozytor nie chciał nawet słyszeć o spełnieniu prośby. Krzeptowski w dramatycznych słowach opisał grupę Szarego, wspomniał o prowadzonym śledztwie, po czym dodał, że kwestia dostania się na górę jest sprawą wagi państwowej. Szary włączył się do rozmowy, gdy dyspozytor sprawiał już wrażenie zmęczonego odpieraniem argumentów Krzeptowskiego. Uznał, że pora nacisnąć: podał dyspozytorowi pewien warszawski numer telefonu z prośbą o skontaktowanie się z osobą, która wyjaśni, dlaczego naciskają na przeprowadzenie akcji. Dodał, że zależy mu na czasie i przełożeni dyspozytora są o wszystkim poinformowani. Nawet za bardzo nie kłamał: zastępca Bergera miał w razie czego odegrać komedyjkę polegającą na udawaniu jednego z najwyższych szefów CBŚ, a potem spowodować, że łączność dyspozytora zostanie całkowicie odcięta: założenie blokady na prywatną komórkę i zakłócenie służbowej krótkofalówki było dla techników Bergera kwestią kilku minut. Dyspozytor uznał jednak, że nie będzie dzwonił do Warszawy. Z wyraźnymi oporami, zastrzegając, że Szary i jego ludzie robią to wyłącznie na własną odpowiedzialność, wyraził zgodę na podróż. Szary skończył rozmowę i w tym momencie usłyszał zgrzyt klucza przekręcanego w drzwiach na dole, tupot kilku par butów na schodach, po czym w korytarzu zaszurały kroki pozostałych członków grupy. – Pilnuj go. – Wskazał Krzeptowskiego brodą stojącemu pod drzwiami Alfie. Wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Czwórka podkomendnych stała na pomoście prowadzącym na peron z plecakami na ramionach i patrzyła na dowódcę. – Zostaniesz na dole z tym kolejarzem – powiedział, patrząc na Bravo. – Dopilnujesz, żeby facet nie panikował. Możliwe, że będziemy czegoś od niego chcieli. Spowodujesz, żeby to zrobił. Zabezpieczasz tyły. Utrzymujesz łączność z nami, centralą i wsparciem. – Tak jest. – Bravo zdjął z ramion plecak. Wyciągnął z niego karabinek szturmowy M-4 z kolimatorowym celownikiem. Wbił w gniazdo magazynek, po czym zawiesił broń na pasku, który przerzucił przez ramię. – Teraz uwaga. Zakładamy, że obiekt rzeczywiście jest na górze i uda nam się go schwytać. Jeśli pogoda pozwoli, zwieziemy go na dół kolejką. Mogą jednak nastąpić odstępstwa od planu. Obiekt może się zorientować, że nadjeżdżamy, i próbować uciec. Zakładam, że będzie poruszał się na nartach. Ma dwie drogi. – Szary wyciągnął z plecaka palmtopa. Wywołał aplikację ze sztabową mapą polskiej części Tatr. Oparł urządzenie o poręcz pomostu. – Może wiać Kotłem Goryczkowym albo Gąsienicowym. Do Gąsienicowego zjeżdża się bezpośrednio z górnej stacji kolejki, ale w połowie drogi, za schroniskiem Murowaniec, trzeba kawał podchodzić, więc nie jest to dobra trasa ucieczki. Do Kotła Goryczkowego trudniej się dostać, ale potem zjeżdża się cały czas, aż tu – machnął ręką w ciemność gdzieś na przedłużeniu peronu, gdzie miała wylot nartostrada biegnąca od dolnej stacji wyciągu na Goryczkowy do Kuźnic. – Jeśli będzie jechał tędy, ruszymy za nim. Jak dobrze pójdzie, wpadnie prosto na ciebie. – Teoretycznie może jeszcze pojechać na Nosal – mruknął Charlie, wpatrując się w mapę. – Albo odbić z Goryczkowego na Kalatówki, albo na Halę Kondratową. – Jeżeli ucieknie, nie będzie miał dużej przewagi. Damy wam znać. Zaraz zawiadomię grupę wsparcia. Ma do dyspozycji skutery śnieżne. – Może uciekać na piechotę. Wtedy ma więcej możliwości – mruknął Charlie. – Może zejść do Suchej Doliny albo granią nad Doliną Kasprową. Ryzykowne, ale możliwe. – Możliwe – przytaknął Szary. – Na górze zdecydujemy. – Centrala nie namierzyła jego komórki? – zapytał Foxtrot. – Do tej pory nie. Monitorują wszystkie numery, którymi się dotąd posługiwał. Program ma zadany konkretny algorytm słówkluczy. – Szary wzruszył ramionami. Musieliby mieć nadzwyczajne szczęście, żeby Budziszyński pozwolił namierzyć aparat, którym się posługuje. Z pewnością używa jednorazowej karty, a w rozmowie nie mówi niczego, co mogłoby naprowadzić na jego ślad. Ze swoimi odbiorcami jest umówiony od dwunastu godzin i z pewnością, o ile nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, nie będzie się z nimi (ani z nikim innym) kontaktował. Po prostu o umówionej godzinie przyjdzie na spotkanie. – A może spróbować ratrakiem? – zapytał Charlie. Może nie spodobał mu się wyjątkowo silny podmuch wiatru, który dotarł aż na pomost prowadzący na peron, oddzielony od niego szklanymi drzwiami. Ponury gwizd w nieszczelnościach framugi niezawodnie podpowiadał, że siła wichury wzrastała z każdą chwilą. – Nie wiem, czy to cholerstwo naprawdę się nie urwie. – Jeździłeś ratrakiem po Kasprowym w nocy, we mgle i przy takim wietrze? – zapytał Szary. Charlie wzruszył ramionami. – Ratrak prowadziłem, żadna filozofia. A może znajdziemy taki z GPS-em. – A może nie. Nie mamy czasu szukać ratraka z GPS-em ani ratraka bez GPS-u, ale z kierowcą, który nie zgubi się na pierwszym zakręcie. Nie. – Moglibyśmy mieć przewagę zaskoczenia. – Najwcześniej za dwie godziny. Musimy załatwić to szybko. – Nie sądzę, żeby obiekt się gdzieś wybierał. – Lepiej załatwmy to teraz – poparł Szarego Foxtrot. Szary kiwnął głową, choć poparcie nie miało znaczenia. Rozkazy i tak zostaną wykonane. – Przebieramy się i jedziemy. Bez dalszych dyskusji otworzyli plecaki. Wyciągnęli z nich białe zimowe kombinezony maskujące, a potem uniwersalne buty tourowe, mogące służyć do jazdy na nartach, wspinaczki, jak i zwykłego marszu. Narty, którymi się posługiwali, miały wiązania pozwalające zarówno na zjazdy, jak i na bieg lub nawet – po założeniu na ślizg specjalnej nakładki, tak zwanej „foki" – podbieg pod stosunkowo stromą górę. Po kombinezonach i butach założyli grube bawełniane czapki, a potem kewlarowe kaski z bardzo silnymi latarkami czołowymi, których baterie pozwalały na osiem godzin pracy. W plecakach znajdowała się jeszcze broń maszynowa wraz z amunicją i zapasowymi bateriami, a także żelazna porcja żywności, zestaw medyczny, krótkofalówka, kodowana komórka oraz wielofunkcyjny GPS. Po trzech minutach ruszyli w kierunku peronu. Gdy pierwszy z nich z trudem otworzył drzwi, wiatr niemal wepchnął ich do wewnątrz. Temperatura odczuwalna obniżyła się o kilka stopni. Ciemność, o ile to możliwe, stała się jeszcze bardziej smolista. Światło dalekich latarń, niemal w całości pochłonięte przez mgłę, nie docierało do budynku. Wagonik kołysał się w nieregularnych interwałach i postukiwał o stalową kładkę peronu. Pięciu członków grupy pościgowej szybko wskoczyło do środka. Szary nacisnął guzik i szklana tafla drzwi zasunęła się z sykiem, jednocześnie pod sufitem rozbłysły lampy, oświetlając przestronne wnętrze nieco trupim, bladym światłem. Szary nacisnął kolejny przycisk. Rozległ się dźwięk dzwonka. Kilka sekund później wagon drgnął łagodnie i poszybował w ciemność. W sterowni Bravo uważnie przyglądał się Ryszardowi Krzeptowskiemu. Nie zauważył oznak buntu czy prób zastosowania jakichkolwiek podstępów. Kolejarz wręcz popadł w nawet zrozumiałą w jego sytuacji apatię. Bravo miał dla niego jeszcze jedno zadanie. – Ten Staszek to twój znajomy? – zapytał. Krzeptowski podniósł głowę. Jego oczy stały się czujne. – No – odparł ostrożnie. – Dobry? – No, kapke sie znomy. – A reszta towarzystwa? – Piyrsy roz jek ik dzisioj widzioł. Bravo patrzył Krzeptowskiemu prosto w oczy. – Masz numer do Staszka? – Mom. – Wyślesz mu SMS-a, że jest awaria. Na górę właśnie jedzie ekipa serwisowa. Nie ma powodu do niepokoju. Rozumiesz? Kolejarz pokiwał głową. Opór nie miał sensu, a żądanie wydawało się raczej niewinne. – A potem zadzwonisz do żony, że trochę się spóźnisz. Nie potrzebujemy, żeby szalała ze strachu. *** Jakość sprzętu nagłaśniającego była więcej niż przyzwoita, co, biorąc pod uwagę repertuar, tylko pogarszało sytuację. Brzmienie basu wbijało się w serce. Harmonie utworów przyprawiały o ból zębów. Rytm mógł w szybkim tempie doprowadzić co bardziej zawziętych tancerzy do poważnych powikłań ortopedycznych. Jakub – mężczyzna bez ambicji tanecznych, za to niemal całkowicie pozbawiony umiejętności – pomyślał, że los jego kończyn jest w zasadzie przesądzony. – Świetnie ci idzie – powiedziała Helena. Tańczyła z Jakubem twarzą w twarz. Jej każdy ruch był celowy, precyzyjny i pełen wdzięku. – Wazeliniarz. – Raczej wazeliniarka. – Nie zasłaniaj się semantyką. – Odwdzięczam się, jak mogę. – Czyli to nieprawda. – Tylko w pewnym sensie. Jakub roześmiał się. Helena była jedyną osobą na świecie, która mogła zmusić go do wyjścia na parkiet. Owszem, lubił muzykę, tańczył jednak fatalnie. Swe zainteresowania skupiał raczej na ambitnym rocku, mainstreamowym jazzie i muzyce świata, a nie, jak to nazywał, dyskotekowej łupaninie. W normalnych warunkach młóckę puszczaną przez Sztajnberga ominąłby jak najszerszym łukiem. Helena okazała się jednak bezwzględna: siłą wyciągnęła męża na środek sali i zmusiła do rytmicznego podrygiwania, od czasu do czasu przerywanego wyczynianiem najdzikszych łamańców. Dał się namówić, bo wyglądała zachwycająco, a jej uśmiech niósł obietnicę wydarzeń mogących mieć miejsce w drugiej części wieczoru. Dwa drinki później jeszcze trochę się rozkręcił; zauważył wręcz, że zaczyna wprowadzać do swej techniki pewne modyfikacje: skłony, obroty, a nawet, o zgrozo, podskoki. Helena śmiała się i dopingowała go do wzmożonego wysiłku. Obok na parkiecie wirował Krzeptowski. On z kolei od urodzenia był bardzo dobrym tancerzem, czuł rytm i miał doskonałą koordynację ruchów. Kawałki puszczane przez Sztajnberga potraktował jako okazję do bliższego poznania Tosi. Dziewczyna, obdarzona naturalną gracją, także tańczyła świetnie. Krzeptowskiemu nie udało się jednak uzyskać pełnego monopolu na jej towarzystwo. Zarówno lekarzowi, mecenasowi Krasickiemu, jak i Atomowi udało się kilkakrotnie porwać Tosię do tańca. Za każdym razem Krzeptowski pochmurniał, uzupełniał poziom płynów w organizmie o kolejną szklankę whisky z lodem, po czym, wytrzymawszy samotnie najwyżej pół piosenki, odbijał Tosię aktualnemu tancerzowi w sposób niedopuszczający jakiejkolwiek dyskusji. Okazywane jej przez panów zainteresowanie Tosia przyjmowała w sposób naturalny, choć po jakimś czasie zaczęła dawać do zrozumienia, że towarzystwo Krzeptowskiego stawia na pierwszym miejscu. Joanna Krasicka, choć zdecydowanie niebrzydka, a przy tym świetnie ubrana, nie cieszyła się nawet w połowie takim wzięciem. Owszem, zatańczyła kilka razy, poproszona przez męża (już na pierwszy rzut oka widać było, że zrobił to z poczucia obowiązku), Bena Barlowa i Atoma, jednak na tym skończyły się jej towarzyskie sukcesy. Od kwadransa siedziała samotnie w kącie z wielkim kieliszkiem wina w ręce i wściekłym wzrokiem wpatrywała się w przestrzeń, podczas gdy Piotr Krasicki w przeciwległym kącie sali popijał z Atomem wódkę, nawet nie przegryzając, i przyglądał się wirującym pośrodku sali ludziom. Jedynie nijaki mężczyzna o nazwisku Koper pił umiarkowanie, tańczył przeciętnie i nikomu nie narzucał się ze swym towarzystwem. W końcu muzyka ucichła. Parkiet opustoszał. Tancerze musieli zrobić przerwę, bo tempo było naprawdę szybkie. Dla niektórych może nawet za bardzo. Lekarz dyszał jak po maratonie, Anglik z żoną, czerwoni na twarzach, wachlowali się dłońmi, nawet Atom wyglądał na zasapanego. Jedynie Marek Sztajnberg i ściśle przyklejona do niego Małgosia, choć zmęczeni, sprawiali wrażenie niezaspokojonych. Najprawdopodobniej nie chodziło jednak o taniec; w każdym razie nie tylko. Tosia, zarumieniona i uśmiechnięta, odsunęła równie uśmiechniętego Krzeptowskiego na odległość ramion. – Dasz mi chwilę? – zapytała. – Muszę pójść do pokoju. – Byle nie na długo – odparł Krzeptowski. – Bo każda sekunda bez ciebie to wieczność. Tosia roześmiała się. W zwykłych wypadkach gasiła tego typu odzywki niczym świeczki na weselnym torcie, jednak teraz wydawało jej się, że ten facet, z wyglądu przypominający górę, na szczycie której właśnie się znajdowali, mówi całkowicie poważnie. Owszem, sporo wypił, a mężczyźni po pijaku mówią różne rzeczy, których rano nawet nie pamiętają. Gdy jednak spojrzała w oczy swego o głowę wyższego partnera i zobaczyła w nich, oprócz zwykłego w takich razach pożądania, jakąś obietnicę poważnych zamiarów, jakąś szczerość, a nawet, co niezwykłe, czułość, straciła pewność, że ma do czynienia ze standardowym imprezowym podrywem. Zaczynała podejrzewać, że ta nieoczekiwana znajomość może ją zaprowadzić w całkiem interesujące rejony. Policjant, hm. Góral. Jaskiniowiec cytujący Bułhakowa. Zamyślona poszła na górę, a Krzeptowski z rozmachem usiadł na ustawionej pod ścianą ławie obok trzymających się za ręce Jakuba i Heleny. Wszyscy troje odprowadzili wzrokiem Tosię, aż ta nie zniknęła w cieniu schodów. Helena odwróciła się. – Fajna – powiedziała w przestrzeń. – Co? – zapytał Jakub. – To nie do ciebie, kochany. Tosia fajna. I nie mówię tylko o jej tyłku – odparła. Krzeptowski wychylił się i spojrzał uważnie na Helenę. Znali się sto lat. Kochał ją jak siostrę. Był gotów skoczyć za nią w ogień. Nie podejrzewał jej o złośliwość – doskonale świadoma własnej urody nie potrzebowała zwalczać konkurencji. – Widzę – powiedział. – Nie schrzań tego – dodała. – Tu nie ma czego chrzanić. Nic o niej nie wiem. – Ona chce cię bardzo. – O matko – westchnął Jakub. Helena życzyła Krzeptowskiemu jak najlepiej i z zapałem kibicowała jego olśnieniom. Jej znajomości przedstawicielek płci pięknej, wspartej kobiecą intuicją, można było zaufać. Ale te matrymonialne zapędy niezmiennie Jakuba śmieszyły. – Cicho, Kubuś. Dorośli rozmawiają – skarcił go Krzeptowski. Wpatrywał się w Helenę z natężeniem. – Stasiu, napijmy się, co? – spróbował Tyszkiewicz. – Z dziećmi nie piję. Więc co z tą Tosią? – Ma w sobie coś – odparła Helena. – To wiem. Ale co ze mną? – Też masz w sobie coś. Jakub wzniósł oczy ku sufitowi, ale Krzeptowskiemu taka odpowiedź najwyraźniej wystarczyła, bo wyszczerzył zęby z zadowoleniem. – Kochana, jesteś superbabeczka, wiesz? Na rękach bym cię nosił. – Więc jak wróci z pudrowania noska, tańcz z nią dalej, a potem bądź grzeczny – zaordynowała Helena. Krzeptowski wzniósł do góry dwa palce. – Jak harcerz. – Bo się usmarczesz – wtrącił Tyszkiewicz. – Cicho, Kubuś. – Napijmy się. – Dobrze. Upijesz się i przestaniesz marudzić. – Przynajmniej nie będę musiał oglądać tych końskich zalotów. Helena parsknęła śmiechem. Czasami zastanawiała się, jak mogła do tego dopuścić, że jeden z pary tych nieokrzesanych troglodytów został jej mężem, a drugi, najlepszy kumpel męża, również jej najlepszym kumplem. Krzeptowski prychnął lekceważąco i już szykował się do szybkiej riposty, kiedy nagle zastygł, jakby nasłuchując. Z kieszeni dobiegł dźwięk przychodzącego SMS-a. Wyjęta komórka niemal zginęła w jego wielkiej dłoni. Przez chwilę przyglądał się wyświetlaczowi, po czym schował aparat z powrotem. – Wszystko okej? – zapytała Helena. – Nic takiego. Rysiek pisze, że są jakieś kłopoty techniczne z systemem sterowania. Jedzie do nas ekipa serwisowa. – W taką pogodę? – Podobno mus. Jakub pokiwał głową. – Służba nie drużba. – Wiejski filozof. – Lepszy wiejski filozof niż miastowy koń. Krzeptowski klepnął Jakuba w plecy i już otwierał usta, by ciętą odpowiedzią zmieść rozmówcę z powierzchni planety, kiedy z głębi budynku rozległ się nagle rozdzierający krzyk. Kobiecy, histeryczny krzyk, wyrażający przerażenie i strach. *** Odzyskanie kontroli nad sytuacją poszło nadspodziewanie gładko. Szczerze mówiąc, Berger spodziewał się większych kłopotów. Ośmiu poruszających się bezszelestnie mężczyzn, ubranych w zimowe kombinezony, z twarzami niknącymi za kominiarkami i goglami, bez najmniejszego trudu sforsowało elektroniczny zamek strzegący wejścia do willi. Ich uzbrojenie stanowiły wytłumione pistolety maszynowe Heckler & Koch MP5 oraz broń krótka. Biorąc pod uwagę, że raczej nie spodziewali się walki, byli wyposażeni aż za dobrze. Trzech z nich, nie czekając nawet na polecenie dowódcy, sprawdziło pomieszczenia parteru. Puste, jak się okazało. Przy wejściu został strażnik, reszta, nie wydając najmniejszego dźwięku, wspięła się po schodach na górę. Zza drzwi jednego z pomieszczeń dochodziły podniesione głosy. Wpadli do sali konferencyjnej niemal jednocześnie, jeden na plecach drugiego. Twarze zgromadzonych przy stole mężczyzn nawet nie zdążyły się wykrzywić w grymasie przerażenia. Pistolety maszynowe odbijały się matowo w jaskrawym świetle sufitowej lampy. Dziewięciomilimetrowe stalowe otwory luf patrzyły prosto w oczy ludzi. Cicho. Obojętnie. Martwo. – Po pierwsze: ani słowa – powiedział szef grupy. – Po drugie: wszyscy ręce na stół. Teraz. Polecenie zostało spełnione dopiero po dłuższej chwili, i to nie przez wszystkich. Treść docierała do zainteresowanych mężczyzn z zauważalnym opóźnieniem. Tylko szef Kancelarii Premiera miał zbyt małą wyobraźnię, by potraktować groźbę poważnie. – Co to za bzdury? – wybuchnął, gwałtownie wstając. Jego twarz zaczęła przybierać niebezpiecznie szkarłatny odcień. – Czy nie wieciec? Zebranym nie dane było dosłuchać do końca pytania i być może ukrytej za nim pogróżki, ponieważ jeden ze stojących najbliżej urzędnika napastników uczynił szybki krok, po czym błyskawicznie uderzył go lufą pistoletu maszynowego w nerkę. Szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów jęknął i zgięty wpół z bólu osunął się na krzesło. Zamaskowany mężczyzna cofnął się bez słowa. Przywódca grupy beznamiętnie przyglądał się urzędnikowi. – Proszę tego więcej nie robić – rzekł w końcu. A potem zwrócił się do swoich ludzi. – Obszukajcie ich. Po chwili na stole pojawiły się portfele i telefony komórkowe. Tylko te ostatnie stanowiły przedmiot zainteresowania dowódcy grupy. Zgarnął aparaty i wsadził je do kieszeni. Portfele zostały na blacie. A potem kiwnął na Bergera. – Za mną – polecił. Generał wstał i poszedł w ślad za szefem grupy. Gdy zamknęli za sobą drzwi i znaleźli się w korytarzu, szef grupy zasalutował. – Szybko się uwinęliście – stwierdził Berger. Zajrzał do pomieszczenia w drugim końcu korytarza. Zobaczył duże biurko, komputer i kilka wygodnych foteli. Doszedł do wniosku, że na razie to wszystko, czego mu trzeba. – Na ulicach pustki. – Dobrze. Telefon. Szef grupy wyciągnął z kieszeni aparaty. Berger wybrał swój. – Wyciągniesz wiceministra i przyślesz go do mnie. Na dole jest pusty, zamykany na klucz pokój bez okien. Odizolujesz tego, co się zbuntował. Pilnuj go uważnie, to sprytny człowiek. – Tak jest. – Resztę zostaw tam, gdzie są. Mają nie gadać ze sobą. Mogą pić kawę, ale generalnie niech po prostu siedzą. Do kibla tylko z asystą. – Rozumiem. – I przynieś mi portfel. – Rozkaz. Berger odwrócił się i wszedł do gabinetu. Ciężko opadł na fotel. Nie chciał zastanawiać się nad konsekwencjami czynu, którego właśnie dokonał. Owszem, widział szansę, by nikt nie domyślił się, kto za tym wszystkim stał. Dla uczestników narady napastnicy byli całkowicie anonimowi. Na lojalność wykonawców poleceń mógł liczyć. Jeśli tylko rozegra to dobrze, nie będzie można mu niczego zarzucić. Wybrał numer czuwającego w centrum łączności zastępcy. – Nadszedł meldunek od Szarego? – zapytał. – Właśnie ruszyli na Kasprowy. Berger zamyślił się. Gdzieś w głębi czaszki pulsowało podejrzenie, że zdrajcę zlokalizowano zbyt łatwo. Zbyt wyraźnym tropem podążała grupa łowców. – Natychmiast zdobądź plany górnej stacji kolejki i szczegółową mapę otoczenia. Prześlij dane Szaremu. – Tak jest. – I sprawdź, kto oprócz obiektu i Sztajnberga jest na górze. Niech Szary poczeka na pośredniej stacji, dopóki nie zapewnisz mu kompletnej wiedzy na ten temat. – Mówił pan, żeby jak najszybciejc – Wykonaj rozkaz. *** Berger dobrze wyszkolił swoich ludzi: Szary wpadł na ten sam pomysł nieco wcześniej od szefa. Nim wagonik kolejki rozpędził się do prędkości podróżnej (w stosunku do normalnej szybkości zredukowanej o blisko pięćdziesiąt procent), wyciągnął z kieszeni komórkę. Na szerokim dotykowym ekranie wpisał kilkuwyrazowe polecenie. Zaszyfrowany komunikat poleciał w eter. Bravo otrzymał go kilka sekund później. Odczytał tekst, po czym spojrzał na wpatrującego się w ekran kontrolny kolejarza. – Będziemy musieli pogadać. Krzeptowski podniósł wzrok. – O czym? – O towarzystwie na górze. Zaczniemy od twojego kumpla Staszka. Pięć minut później Bravo wyszedł na korytarz. Z poważną miną wybrał numer centrali, po czym podał dwa nazwiska i zlecił bardzo dokładne sprawdzenie tych ludzi. Sprawa coraz bardziej przestawała mu się podobać. *** Joanna Krasicka stała u podnóża schodów i krzyczała. Pomimo wypitego alkoholu była blada i wyraźnie drżały jej wyciągnięte przed siebie ręce. Skosem, od ramienia po lewą pierś biegła czerwona smuga, jaskrawo kontrastująca z jasnoszarym materiałem prostej sukienki. W stóp prawniczki leżała Tosia. Miała zmierzwione włosy i zamknięte oczy. Z nosa leciała jej krew. Rozrzucone szeroko ręce sprawiały wrażenie, jakby chciały czemuś się przeciwstawić albo coś zatrzymać. Pierwszy dobiegł Atom, po nim prawnik. A potem reszta. Krzeptowskiemu wystarczył rzut oka na leżącą bez ruchu dziewczynę. Energicznym ruchem odgarnął tłoczących się ludzi. – Odsuńcie się – krzyknął. Potem spojrzał Joannie Krasickiej prosto w twarz. – A ty, cisza! Prawniczka nie sprawiała wrażenia, jakby docierały do niej bodźce zewnętrzne. Całkowicie zamknięta w swoim świecie nadal krzyczała, wysoko, histerycznie, przeciągle. – Zabierz ją stąd. I uspokój – polecił Krzeptowski prawnikowi. Piotr Krasicki niepewnym krokiem podszedł do żony i próbował ją objąć. Kobieta wyrwała się gwałtownie. – Zostaw mnie! – krzyknęła. – Joannoc Prawniczka odepchnęła go, a potem, stukając obcasami kosztownych szpilek, pobiegła na górę. Krasicki rozejrzał się bezradnie, ale poza szybko ustępującym rozbawieniem i coraz większą konsternacją nie znalazł na niczyjej twarzy współczucia, poparcia czy jakiejkolwiek rady, co czynić dalej. Machnął ręką, jakby bagatelizując całe zdarzenie, a jednocześnie przepraszając, że nie może pomóc leżącej na podłodze Tosi, po czym powlókł się śladem żony. Prawniczka, jej problemy, ani tym bardziej mąż nie interesowały Krzeptowskiego w najmniejszym stopniu. Wielki góral uklęknął. Delikatnie przytknął wskazujący i środkowy palec do szyi dziewczyny poniżej ucha. Przez chwilę uważnie nasłuchiwał płynących od Tosi sygnałów. Jego surowe rysy były jak wyrzeźbione z granitu. – Żyje – mruknął po dłuższej chwili. Sprawiał wrażenie człowieka całkowicie trzeźwego. Rozejrzał się, po czym skoncentrował wzrok na stojącym obok brodatym mężczyźnie. – Jesteś lekarzem, tak? – Alergologiem – mruknął brodacz tonem, jakim ludzie z reguły usprawiedliwiają porażkę. Bez dalszych dyskusji zdjął jednak marynarkę i rzucił ją w kąt. Klęknął obok Krzeptowskiego. Zaczął uważnie przyglądać się leżącemu bez ruchu ciału, a potem delikatnie dotknął twarzy dziewczyny i obu boków głowy. – No? – zapytał Krzeptowski. – Ma złamany nos, to na pewnoc – Od tego nie traci się przytomności. – Ale od tego już tak – odparł lekarz, odchylając włosy Tosi na lewej skroni. Guz był gigantyczny. Sączyła się z niego wąska strużka krwi. Lekarz obmacał opuchliznę, a potem wprawnymi ruchami zbadał pozostałą część czaszki. – Głowa jest cała. Nie jestem w stanie stwierdzić, czy doszło do złamania lub pęknięcia kości w miejscu krwiaka. Opuchlizna mogła to przykryć. – Co możemy zrobić? Lekarz wzruszył ramionami. – Na razie wiem tyle, że dziewczyna doznała urazu głowy i ma złamany nos. Jak poważny jest uraz, ciężko stwierdzić. Może mieć wstrząśnienie mózgu, pękniętą czaszkę, krwiak wewnętrzny, albo żadnej z tych rzeczy. Cała sprawa równie dobrze może skończyć się na bólu głowy. – Czyli nic nie wiemy na pewno? – Na razie nie. To nie wydało się Krzeptowskiemu specjalnie przekonujące. Przyjrzał się lekarzowi uważniej. Facet wyglądał na otwartego i szczerego gościa, mówił cichym, pewnym głosem. O jego kompetencjach Krzeptowski oczywiście nie wiedział nic. Rozejrzał się. Co tu się właściwie stało? Wypadek? Ranna jęknęła cicho. A potem otworzyła oczy. Krzeptowski nachylił się. – Gdzie jestem? – wyszeptała Tosia. *** Czemu wszyscy stoją i machają rękami? Kto tak idiotycznie krzyczy? Znowu pani prawniczka? Czy na tych bogatych durniów naprawdę nie ma rady? Muszą zatruć każdą dobrze zapowia-dającą się imprezę, na której człowiek nawet zaczynał tańczyć? Łamać sobie nogi, by godnie przywitać Nowy Rok? I podlizać się żonie? Jakub wstał z ławy i to zdecydowanie nie był dobry pomysł. Kamienne płyty podłogi stawiały opór nawet przy najmniejszym kroku. Powietrze zdawało się falować, a wspomnienie grzmiącej muzyki boleśnie wrzynało się w mózg. Kto do cholery odpowiedzialny jest za ten przeklęty sprzęt? Marek Sztajnberg, jasne. Karykaturalny przedstawiciel męskiego rodu, próbujący uszczęśliwić wszystkich dookoła swoimi kretyńskimi odzywkami. I równie kretyńską muzyką puszczoną na cały gaz. Takich ludzi należałoby spryskiwać muchozolem czy jak się tam to cholerstwo na insekty nazywa. To, że muzyka została radykalnie ściszona pięć minut temu, nie miało dla Jakuba żadnego znaczenia. Skoncentrował wzrok. Co do cholery? Ludzie stali u podnóża schodów i wydawali się czymś bardzo zaaferowani. Dumny, że udało mu się wyartykułować w myślach tak trudne słowo, Jakub postąpił do przodu trzy niepewne kroki i wtedy dostrzegł nieco więcej szczegółów. Tosia leży, okej. Krew jej leci z nosa, też mi coś. Prawniczka wpadła w histerię, zdarza się. Zarówno ona, jak i jej mąż wyglądają na strasznych dupków, co stanowi skądinąd ciekawy problem językowy. Facet jest dupkiem, jasne. Ale czy takie rzeczy można powiedzieć o kobiecie? Czy kobieta w ogóle może być dupkiem? Eeeee. Raczej dupką. Ale czy to nie znaczy raczej czegoś innego? Znaczy. Więc może dupkówną? Joanna Krasicka, magister prawa, dupkówna. Czyż to nie urocze? Jakub zaplątał się w tych podejrzanych wywodach i nagle rzecz wydała mu się nieodparcie śmieszna. Przemknęła mu przez głowę myśl, że być może w wesołym rechotaniu w obliczu Bardzo Poważnego Wypadku jest coś niestosownego, ale refleksja przyszła niestety zbyt późno. Parsknął głośno, a natychmiast potem poczuł, że to dopiero początek. Wariacje na temat kondycji moralnej państwa Krasickich przebiegały przez mózg Tyszkiewicza z rosnącą szybkością. Zabawa zapowiadała się coraz lepiej. Dupkówna zrymowała mu się z prutkówną, co było bez sensu, ale stanowiło kolejny powód do zdrowego śmiechu. Pani Krasicka, tra la la, pani Krasicka dupkówna. Z akcentem na ostatnią sylabę. Śmiech. Oklaski. Jakub nie zauważył pełnego dezaprobaty spojrzenia Atoma i szybkiego, taksującego wzroku Anglika Barlowa, poczuł natomiast czyjś łokieć wbijający się w żebro. Helena patrzyła na niego z niesmakiem. – Może byś pomógł? – zapytała, wskazując brodą Krzeptowskiego. – I przestał rżeć. – Poradzi sobie – odparł Tyszkiewicz lekko. Nadal nie był w stanie odpowiedzialnie kontrolować rzeczywistości. – Staszek to wybitny specjalista od niesienia pierwszej pomocy zagubio-nym i bezbronnym blondynkom. Zwłaszcza tym o stosownych wymiarach. – Kubuśc – Mówię ci – powtórzył z pijackim uporem. – Nic mu nie będzie. Helena była poważna. I zaniepokojona. Nawet bardzo zaniepokojona. – Może chociaż pogadasz z tą prawniczką? Dowiesz się, co się stało? Odbębnisz trochę gliniarskiej roboty? – Jestem na urlopie. Zresztą, po co? – Kubuśc. Jakub nie miał ochoty rozmawiać z Joanną Krasicką. Nie miał ochoty rozmawiać nawet ze swoją efektowną i utalentowaną żoną. Pragnął zabawy. I zapomnienia. Zmarszczył brwi. Tosia leży bez ruchu, a Staszek wygląda na zmartwionego. Hm. Widząc wzrok Heleny, wzruszył ramionami, wygładził z godnością marynarkę, po czym chwiejnym krokiem, mocno chwytając poręcz, zaczął wspinać się na górę. *** Szlag by to trafił! Falstart. Gówniany, monstrualny, groteskowy falstart. Przedwczesne wyrwanie się z bloków startowych. Źle przygotowane, a co najgorsze, przedwczesne rozpoczęcie ostatecznego szturmu. Może jeszcze nie wszystko stracone, niemniej prawda na razie wygląda tak, że sukces, który wydawał się na wyciągnięcie ręki, oddalił się i na razie nie wiadomo, czy w ogóle uda się go osiągnąć. Prosta jeszcze przed chwilą autostrada zamieniła się w krętą górską ścieżkę wiodącą tuż obok przyprawiającej o zawrót głowy przepaści. No żesz, kurwa mać! Hania wyglądała na zagniewaną. – No, no – mruknęła. Przesunęła się w przeciwległy kąt kanapy. Z trzaskiem odstawiła kieliszek na stolik. – Jeszcze pół godziny temu nie wyglądałeś na takiego szybkobiegacza. – Przepraszam – powiedział Smotrycz. Miał wrażenie, że bełkocze. Szum w głowie przeszkadzał w należnym sytuacji skupieniu. – Naprawdę bardzo cię przepraszam. Nie chciałemc Co właściwie powinien powiedzieć? Czego nie chciał? Przecież chciał i to bardzo. Jak powinien się zachować? Co powinien teraz zrobić? Nie miał zbyt wielkiego doświadczenia z kobietami, a zwłaszcza takimi jak Hania. Zastanawiał się, w którym miejscu popełnił błąd. Logika podpowiadała, że Hania nie przyjęłaby zaproszenia na spotkanie tête-à-tête w sylwestrową noc od faceta, który by jej się nie podobał. Atrakcyjna i inteligentna, nie narzekała na brak powodzenia. Z pewnością nie musiała przyjmować pierwszej oferty z brzegu. Czy rzeczywiście chodziło o zbyt szybkie tempo? Możliwe. Nie wiedział tego. Okazało się, że wysyłane przez nią sygnały odczytywał błędnie. On miał na myśli jeden rozkład jazdy, ona – zupełnie inny. Wino szumiało w głowie, myśli uciekały we wszystkie strony, wniosków nie udało się wysnuć żadnych. No cóż, stało się. Mimo wszystko Hania nie przejawiała chęci zakończenia spotkania. I to była szansa. Ale jak opracować nowy plan, gdy podłoga pod stopami kołysze się niczym transatlantyk? Mógł, o ile w ogóle, oddać jeszcze tylko jeden strzał. Dodatkowej szansy nie będzie z pewnością. Smotrycz zmobilizował dostępne jeszcze zasoby silnej woli i wstał. Z przelotnym przebłyskiem satysfakcji odnotował, że udało mu się dokonać tego w jednym płynnym ruchu. Nawet nie musiał trzymać się oparcia kanapy. – Co mogę zrobić? – zapytał. Nawet w jego własnych uszach zabrzmiało to żałośnie. Hania zmarszczyła nos. – Może na początek zmień płytę – odparła. Miała odrobinę mniej gniewną minę. – Ta muzyka jest zbyt smutna. *** Na Myślenickie grupa Szarego dotarła po dwukrotnie dłuższym od normalnego czasie. W trakcie przejazdu emocji nie brakowało. Wiał boczny, południowo-zachodni wiatr, najgorszy z punktu widzenia bezpieczeństwa podróży. Wagonik kołysał się na boki jak szalony, przechyły dochodziły do pięćdziesięciu stopni. Przy podporach pudło waliło z ogromną siłą w okalające słupy elipsoidalne osłony; ludziom w środku udało się zachowywać wertykalną pozycję tylko dlatego, że stali na szeroko rozstawionych nogach i z całej siły trzymali się poręczy. W pewnym momencie źle zamocowane narty któregoś z nich urwały się z uchwytu, przeleciały przez całą kabinę, o włos mijając głowę Alfy, po czym huknęły o szybę. Szary był pewien, że wylecą na zewnątrz; mocny plastik pokrył się siateczką pęknięć, ale nie puścił. Narty upadły na podłogę i z hurgotem zaczęły sunąć w drugą stronę. Foxtrota, który próbował je opanować, uderzyły w dłoń tak mocno, że o mało nie złamały mu kości. Uspokojenie krnąbrnego sprzętu zajęło im dobre kilkadziesiąt sekund. Dotarli na górę spoceni jak myszy; podłoga stacji wydała im się cichym, bezpiecznym azylem. Weszli cicho do budynku. Szary pochylił się ku Alfie. – Zostaniesz tutaj. Przypilnujesz tego kolejarza. W chwili gdy grupa Szarego znikała w drodze na drugą stronę budynku, Alfa był już w dyżurce; wszedł tak cicho, że dyspozytor aż drgnął, usłyszawszy jego głos. – Dobrze nam poszło, prawda? – zapytał. Kolejarz miał około pięćdziesiątki i wyglądał na zdenerwowanego. – Ludzie, macie szczęście, że żyjecie – odparł. W pomieszczeniu panowała niska temperatura, ale czoło i nos kolejarza pokryły się kroplami potu. Alfa uznał to za dobry znak – facet nie był na tyle spanikowany, by zacząć popełniać głupstwa, ale wyraźnie dotarła do niego powaga sytuacji. Napięcie powodujące koncentrację, a nie paraliż. Idealnie. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Niewielki pulpit sterowniczy nie wyglądał na specjalnie skomplikowany. Kilka przełączników, dźwigni, parę lampek kontrolnych, dwa monitory LCD, klawiatura komputerowa i mysz; poza tym zapomniany kubek po kawie. I dwa obrotowe fotele wyglądające na całkiem wygodne. – Połowa za nami – powiedział Alfa, odłożył narty, z ulgą pozbył się plecaka, po czym usiadł w wolnym fotelu. – Teraz postaraj się pan, żeby bezpiecznie dotarli na górę. – Alec – Już. Nie ma czasu. Startujemy. Wagonik ruszył minutę później. *** – Szefie, gdzie jesteście? – powiedział Bravo do słuchawki. – Ruszyliśmy z Myślenickich. – Głos Szarego był słaby, przytłumiony przez zakłócenia. Bravo pokręcił głową. Uważał pomysł zwłoki na pośredniej stacji za niewłaściwy, jednak rozkaz centrali był wyraźny. Należało czekać na wyniki prześwietlenia gości. Z drugiej strony jednak Szary miał pełną autonomię decyzyjną w kwestiach operacyjnych. I najwyraźniej postanowił z niej skorzystać. – Warunki pogarszają się. Wiatr jest coraz silniejszy. Możliwe, że za dziesięć minut nie dałoby się pojechać w ogóle – dodał Szary, jakby usłyszał myśli podwładnego i poczuł potrzebę usprawiedliwienia się. Bravo doskonale zdawał sobie sprawę, że jedno i drugie nie było prawdą, usłyszał bowiem w tym prostym twierdzeniu coś innego niż tylko ułożone w logiczny ciąg słowa. Usłyszał rozpaczliwą walkę pięciu kolegów o przetrwanie pierwszego etapu podróży. Usłyszał zwycięską melodię wiatru wygrywaną na walczących z całych sił linach, po których wspinała się kolejka. Usłyszał zgrzyt aluminiowych ścianek i kakofonię tworzoną przez pracujące w pocie czoła nity i spojenia. Zobaczył pobladłe twarze i przepaść pod cienką podłogą. I stuletnie świerki uginające się pod wściekłym atakiem rozpędzonych mas powietrza. Szary jednak milczał, Bravo uznał więc, że zmieni temat. – Mam już pierwsze wieści. – Mów. – Stanisław Krzeptowski, komisarz. I Jakub Tyszkiewicz, nadkomisarz. Obaj pracują w Wydziale Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej. Już zleciłem dokładniejsze sprawdzenie. – Policjanci? Co robią na górze? – Według kolejarza po prostu się bawią. Ten kolejarz to kuzyn Krzeptowskiego, nawiasem mówiąc. Zapadła przerywana szumem i trzaskami cisza. – Machniecie blachą CBŚ, zgarniecie cel i tyle. Oni się podporządkują – powiedział Bravo. – Nie podoba mi się to. Mogą tam być służbowo. Nie są zwykłymi krawężnikami. – Okej. Może prowadzą śledztwo w innej sprawie. – W sylwestra? W takim miejscu? – Pomimo zakłóceń sceptycyzm w głosie szefa grupy był wyraźnie słyszalny. Jasne. Obaj zostali wyszkoleni w sposób nakazujący maksymalną nieufność, jeśli chodzi o tego typu zbiegi okoliczności. – Pospieszę sprawdzających. – Zrób to zaraz. Spróbuj dotrzeć do ich zwierzchnika. Poproś o założenie im podsłuchu na telefony. – Tak jest. Powodzenia. *** Bravo prawidłowo zinterpretował wypowiedziane przez Szarego zdanie o potrzebie niezwłocznego kontynuowania podróży, ale oczywiście nie wiedział wszystkiego. Nie wiedział, że Szary po raz pierwszy w życiu był niemal sparaliżowany ze strachu, po prostu bezradny wobec potęgi żywiołu. W odróżnieniu od swych młodszych o dekadę podkomendnych traktujących wszystko ze zgoła nonszalancką powierzchownością odczuwał wobec gór pewien metafizyczny szacunek. Wyszkolenie obejmowało zarówno naukę jazdy na nartach, jak i wysokogórską wspinaczkę, i to na wysokim poziomie. Szary umiał doskonale czytać mapę, biegle posługiwał się przyrządami, nie cierpiał na lęk wysokości. Chociaż był człowiekiem nizin, miał właściwy góralom lęk czy może raczej szacunek dla nieobliczalności gór. Wiedział, że nie wybaczają błędów i lekceważenia, i że w twierdzeniu tym nie ma grama przesady. Teraz, jadąc kruchym wagonikiem na samą górę Kasprowego Wierchu, łamał wszelkie zasady. Droga z Myślenickich Turni na szczyt Kasprowego różni się znacznie od trasy pierwszego etapu z Kuźnic na Myślenickie. W pierwszym etapie wagonik szybuje stosunkowo nisko, a poniżej niego rozpościera się świerkowy las. Można z powodzeniem wyobrazić sobie, że w razie urwania się lin nośnych (co teoretycznie jest niemożliwe) drzewa zamortyzują upadek wagonika. W każdym razie znacznie zwiększą szanse przeżycia. W drugiej fazie podróży nie ma o tym nawet mowy. Na górnym odcinku pułap rejsu osiąga niejednokrotnie sto metrów i podłoże jest najgorsze z możliwych. Kolejka płynie nad poszarpanym, ostro pochylonym na wschód zboczem Suchej Kasprowej, osiągającym niekiedy nawet pięćdziesiąt procent nachylenia i poprzecinanym licznymi kamienistymi żlebami, w zimie pokrytymi warstwą śniegu, czasami przekraczającą trzy metry grubości. Wiatr i mróz powodują jednak, że ukształtowanie terenu zmienia się radykalnie: rozpadliny i ostre jak brzytwa krawędzie ukryte są pod śniegiem i dla śmiałka mającego czelność zapuścić się w te rejony stanowią śmiertelne niebezpieczeństwo. Wszystkie te myśli przeszły Szaremu przez głowę i pogorszyły jego i tak nie najlepszy nastrój. Wagonik tańczył na linie jak marionetka poruszana wolą szalonego lalkarza; te dzikie szarpnięcia przypominały Szaremu taniec śmierci. Południowo-zachodni wiatr przelatywał nad granią, powodując po tej stronie najbardziej nieprzewidywalne turbulencje, wytwarzając lokalne wiry i przeciwwiatry, a nawet nieoczekiwane małe azyle niemal kompletnej ciszy. Mimo iż prędkość podróży nie przekraczała trzydziestu procent zwykłego tempa, wagonik sprawiał wrażenie, jakby umierał. Pomimo ryku wichru wciskającego się w każdą nieszczelność kabiny do znajdujących się wewnątrz ludzi dobiegał wyraźnie słyszalny jęk protestu. Szyby kabiny niemal gięły się pod wpływem napierających na nie mas powietrza. Szary starał się przebić wzrokiem smolistą, rozedrganą ciemność. Instynktownie wyczuł, że zbliżają się do pierwszej podpory. Rozhuśtany wagonik mógł roztrzaskać się o nią niczym skorupka jajka. To był jeden z newralgicznych momentów podróży. Szary nacisnął czerwony przycisk na konsolecie sterującej. Znajdujący się niespełna kilometr dalej dyspozytor zatrzymał silnik. Wagonik stanął kilka metrów przed mocarnym stalowym słupem. Szary wyjął komórkę. – Zgłaszam się – usłyszał głos Alfy. – Wieje coraz mocniej. Jesteśmy przed pierwszą podporą. Gdy usłyszysz sygnał, każ mu dać trzy czwarte mocy. – Alec – Musimy przejechać ten odcinek maksymalnie szybko. Wykonać. – Rozkaz. Szary rozłączył się i wrzucił aparat do kieszeni. Zaczęło się nerwowe, rozkołysane oczekiwanie. W końcu wiatr ucichł na tyle, że Szary postanowił zaryzykować. Szybko nacisnął zielony przycisk. Wagonik skoczył do przodu. Pierwszą część dystansu przebył gładko, niemal nie odchylając się od pionu. Potem silny podmuch wiatru szarpnął nim w lewo, na zewnątrz podpory. Niczym w zwolnionym tempie, poddane nieuchronnemu prawu rozkołysanego wahadła aluminiowe pudło zaczęło nabierać prędkości, mknąc w drugą stronę. Uderzenie było bardzo mocne, niemal zabójcze. Wagon jęknął, jakby bezsilnie protestując przeciwko złemu losowi. Jeden z ludzi Szarego upadł. Jednak przeszli. Tym razem. *** Decydując się wystąpić przeciw organizacji, Weksler wiedział, na co się porywa. Wiedział aż nadto dobrze. Nie miał wątpliwości, że jego postępek będzie zakwalifikowany jako zdrada, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Zbyt dobrze znał zasady i samego Bergera. Sam nie nazywał swego postępowania w ten sposób; odwrotnie; uważał, że to, co zrobił, było jedyną drogą dla człowieka chcącego zachować resztki przyzwoitości i sumienia. Jednak decyzja w jakiś sposób wyczerpała go, tak jakby sam proces dochodzenia do niej, a potem zrobienie pierwszego kroku, od którego nie było już odwrotu, wymagał tyle sił i koncentracji, że potem nie starczyło ich już na fazę realizacji. Absurd: po to przecież zdecydował się pójść własną drogą, by doprowadzić rzecz do końca. By winni zapłacili rachunki, które, zdawało się, nigdy nie zostaną zapłacone. I by choć w minimalnym stopniu ograniczyć ich poczucie bezkarności. Przez lata praktyki Weksler nabył czegoś w rodzaju wewnętrznego, bardzo czułego radaru. Nie miało to nic wspólnego z jakimiś nadprzyrodzonymi zdolnościami: po prostu zmysły wyostrzone wieloletnim treningiem reagowały szybko, niemal bez udziału świadomości. Odnotowywały zdarzenia i dźwięki, jakich przeciętny śmiertelnik nawet by nie zauważył. Teraz, korzystając z przerwy wywołanej zamieszaniem wokół rannej dziewczyny, stał i nasłuchiwał, starając się wyłowić cokolwiek z ponurego wycia wiatru i podzwaniania szyb. Budynek stacji z całych sił walczył z żywiołem. Ale Weksler miał szczęście: usłyszał hałas pięć sekund po tym, jak wielkie koło zamachowe, po którym biegła lina ciągnąca, ruszyło z miejsca. Wagonik ruszył w dół: bliźniak zaczął bieg z Myślenickich ku górze. Choć teoretycznie mogło to oznaczać kilka różnych rzeczy, Weksler od razu założył, że grupa wysłana w pościg wpadła na trop i właśnie po niego jedzie. Nie zastanawiał się nad uniemożliwiającymi podróż warunkami; gdyby przed nim postawiono takie zadanie, podjąłby identyczną decyzję. Wrócił do pomysłu sabotażu. Żeby go zrealizować, po pierwsze należało dostać się na peron, w którego okolicy zlokalizowane zostały wszystkie newralgiczne punkty systemu. Minuty uciekały, ale zadanie nie wymagało długiej pracy; ruszył w kierunku holu. Cholera! Dokładnie koło drzwi oddzielających halę główną od peronu stały trzy osoby trzymające w rękach szklanki z alkoholem i zawzięcie dyskutujące o wypadku Antoniny Bilskiej. Nie miał czasu, by odciągnąć ich uwagę czy wręcz stamtąd usunąć. Zatem sabotaż, mogący bardzo skutecznie unieruchomić grupę pościgową na kilka godzin, odpadał. A może wymknąć się na zewnątrz i próbować powstrzymać napastników ogniem z pistoletu? Miał glocka i cztery zapasowe magazynki. Sto metrów przed górną stacją wagonik zwalniał, stając się powolnym i dużym celem. Nawet w tej ciemności nie byłoby zbyt trudno go trafić. Grupa pościgowa liczy co najmniej czterech żołnierzy wyposażonych w broń maszynową, gotowych do natychmiastowej akcji. Zdąży wyeliminować jednego, może dwóch. Reszta błyskawicznie zlokalizuje jego stanowisko i w ciągu kilku sekund na każdy jego pocisk odpowie dziesięcioma. Odpada. Pozostawała ucieczka. Szybko obliczył czas. W normalnych warunkach wagonik pokonuje górny etap w siedem minut. Przy obecnej pogodzie musi posuwać się wolniej, a przy podporach niemal stawać: pamiętał własną niedawną podróż, a warunki były wtedy zdecydowanie lepsze. Jechali jedenaście minut. Założył, że podróż grupy pościgowej zajmie kwadrans. Miał dziewięćset sekund, by zniknąć. Jeśli podejmie dobre decyzje, wystarczy. Wyjął z kieszeni komórkę, którą kupił wczoraj wraz z nową kartą. Wystukał dziewięć cyfr. Mężczyzna po drugiej stronie odebrał po sześciu sygnałach. – Cześć. To ja – mruknął Weksler. Wahanie trwało krótko. – Nie spodziewałem się twojego telefonu. Ostatnio zrobiło się głośno. – Domyślam się. – Wersja oficjalna jest bardzo brzydka. – Mówiłem ci: nigdy nie wierz wersji oficjalnej. Potrzebuję przysługi. Mężczyzna najwyraźniej spodziewał się takiej prośby. – Możliwe, że nie będę mógł jej spełnić. – Nigdy więcej już nie będę niczego od ciebie chciał. A to drobiazg. – Brzmi kusząco. – Pamiętasz bitwę pod Górą? W nieoficjalnym żargonie oznaczało to pewną afgańską wioskę o nazwie Nagum Thal. – Jasne. – Faceta, który tam dowodził? – Tak. – I jego bliskiego kumpla? Jakiś czas później wylecieli. – Kojarzę. – Potrzebuję krótkiej informacji na ich temat. Co teraz robią? – To wszystko? – Czy nadal są tak dobrzy, jak kiedyś? Krótki śmiech. – Chcesz ich zneutralizować czy pozyskać? Weksler uśmiechnął się również. – Zadzwonisz? – Dwadzieścia minut. Potem wyrzuć tę komórkę. – Zadzwoń. *** Jak na pocieszyciela znajdującej się w szoku połowicy Piotr Krasicki zachowywał się nietypowo. Stał przy oknie, tyłem do siedzącej na skraju łóżka żony i ponuro wpatrywał się w ciemność. Ręce skrzyżował na piersiach. Odwrócił się dopiero, gdy usłyszał wchodzącego do pokoju Tyszkiewicza i musiał walczyć dłuższą chwilę, by pozbyć się z twarzy wyrazu złości. Jakub podczas krótkiej wspinaczki po schodach oczywiście nie pozbył się z organizmu pochłoniętego wcześniej alkoholu, ale przynajmniej zdołał prowizorycznie skoncentrować myśli. Nadal nie mógł dopatrzyć się w zaszłym na dole wypadku czegoś więcej niż niefortunnego zbiegu okoliczności. Wszyscy sporo wypili: czy trudno sobie wyobrazić, że Tosia po prostu straciła kontrolę nad swoim ciałem? Czy tego typu wypadki nie zdarzają się niemal codziennie i to nie tylko po pijaku? Jakub skupił wzrok na prawniczce. Czerwona plama na jasnej sukience biła w oczy niczym lotniczy reflektor. – W porządku? – zapytał. Zabrzmiało to bardziej jak: „W poziontku?", ale mimo wszystko te dwa krótkie wyrazy zostały dobrane nieprzypadkowo. Żadnych „r", żadnych twardych głosek, żadnych przeszkód, na których można się wywrócić. Krasicka nie odpowiedziała. Jakub nawet nie był pewien, czy w ogóle go dostrzegła. – Żonie nic nie jest – powiedział Piotr Krasicki. Tyszkiewicz przeniósł wzrok na mężczyznę. – Powiedziała panu? – mruknął. W głowie mu szumiało. Podłoga pokoju nie sprawiała wrażenia zbyt stabilnej. Aparat mowy buntował się przeciwko próbom nadmiernej eksploatacji. Utrzymanie poważnego wyrazu twarzy sprawiało ogromne trudności. Co za durny dzień. Prawnik zawahał się. – Widzę – odparł ostrożnie. Ocenienie jego nastroju i stanu przychodziło Jakubowi z pewnym trudem, ale podejrzewał, że facet jest całkowicie trzeźwy. Albo doskonale nad sobą panuje, co w wypadku prawnika nie musiało być niczym nadzwyczajnym. – Widzi pan? – Tyszkiewicz parsknął. Nie mógł się opanować. Przypomniały mu się niedawne rozważania na temat tego, czy Joanna Krasicka jest dupkówną. Lub ewentualnie nią nie jest. – Powiedziałem coś śmiesznego? – Piotr Krasicki zmarszczył brwi. Jakub nie mógł sobie przypomnieć, czy na dole, w Kuźnicach, przedstawił się tylko imieniem i nazwiskiem, czy wymsknęło mu się, gdzie pracuje. Mogło tak być. Już wtedy lekutko się nawalił. Ups, przepraszam – natrąbił, to znaczy, nabombiłc He, he. Zresztą, jakie to ma znaczenie? Był gliniarzem, a Krasickiemu nic do tego. – Nie – Jakub pokręcił głową. Myślał nad pierwszym pytaniem, które nieco posunęłoby do przodu tę jałową rozmowę. Chęć głupiego rechotania jakoś w sobie zwalczył. – A więc może zostawi nas pan samych? Chciałbym porozmawiać z żoną. Mimo mgły spowijającej umysł usłyszał w głosie prawnika agresję. A agresywni prawnicy zajmowali jedną z czołowych lokat na długiej liście ludzi wyzwalających w nim najdziksze instynkty. Szukasz guza, koleś? Voilà. – Ja również – odparł Jakub. – Żona musi odpocząć. Bardzo proszę, żeby pan wyszedł. – Agresja w głosie Krasickiego nasiliła się. Ten człowiek był przyzwyczajony do łamania wszelkich przeszkód spotkanych na drodze. Tyszkiewicz skupił się. Musiał myśleć o wielu rzeczach naraz i uważać na szczegóły. Problemy z wymową i składnym formułowaniem myśli stanowiły jedno z pierwszoplanowych zadań. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął policyjną blachę. Jeszcze na dole, gdy przypadkowo ją wymacał, wkurzył się, że nie zostawił jej w plecaku razem z pistoletem. To miał być prywatny wieczór zabawy i zapomnienia. Teraz jednak durny odruch noszenia ze sobą odznaki w każdych okolicznościach okazał się nader przydatny. Ręka podjechała pod nos Krasickiego. – Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz, Komenda Stołeczna – powiedział wolniutko, patrząc prawnikowi prosto w oczy. Wypowiadanie trudnych słów i złożonych zdań szło mu coraz lepiej. – Muszę porozmawiać z pana żoną o wypadku, który miał miejsce na dole. Sam na sam. – Mowy nie ma – Krasicki pokręcił głową i uczynił dwa kroki w stronę Tyszkiewicza. Wyższy od Jakuba o pół głowy, sprawiał wrażenie człowieka zawsze stawiającego na swoim. Tyszkiewicz takich uwielbiał. – A to czemu? – zapytał i poczuł, że jednak język mu się plącze. Trudno przemawiać z wyżyn policyjnego autorytetu, gdy człowiek potyka się o najprostszą zgłoskę. – Jestem prawnikiem. Wiem, co panu wolno, a czego nie. Żona źle się czuje. Nie będzie teraz z panem rozmawiała. Może później. Strasznie dużo słów. Facet ewidentnie próbuje zagadać rzeczywistość. W głowie Jakuba jaskrawym światłem zamigotała kontrolka alarmowa. Westchnął głęboko i zamrugał oczami. Krasicki przyglądał mu się uważnie. Krasicka nadal sprawiała wrażenie nieobecnej. – Chyba pan nie zrozumiał – powiedział Jakub cicho i nadal spokojnie. Z lewej strony szczęki poczuł znajome, delikatne mrowienie, które z reguły nie zwiastowało łagodnego dalszego ciągu. – Na dole doszło do wypadku. Muszę wyjaśnić okoliczności zdarzenia. Pana żona najpewniej była jego świadkiem i może mi pomóc. To w gruncie rzeczy bardzo proste. – Chce ją pan przesłuchać w charakterze świadka? Jako policjant? Wydaje mi się, że Zakopane nie podlega Komendzie Stołecznej. O Jezu! Jakub mimowolnie zwęził oczy. – Niech pan nie udaje głupiego, dobrze? – powiedział, starając się nadać głosowi jak najbardziej nieuprzejme brzmienie. Pocisk trafił. Krasicki poczerwieniał i postąpił o następny krok. Gwałtownym ruchem wyciągnął ręce z kieszeni. – Co pan sobie wyobraża? – warknął. W ten oto cudowny sposób prośba Heleny przestała mieć cokolwiek do rzeczy. Teraz Jakub musiał już po prostu postawić na swoim. – Doskonale pan wie, że jako policjant mam obowiązek podjąć interwencję niezależnie od tego, czy miejsce zdarzenia podlega pod juryscjurysdykcję mojej jednostki, czy nie. – Długość zdania napawała go dumą. Tylko jedno potknięcie i to w niezbyt łatwym wyrazie. Alkohol już tak bardzo nie przeszkadzał. Jakub nie dał Krasickiemu rozwinąć skrzydeł. – Bardzo proszę, żeby pan opuścił pokój. Chyba że chce pan, bym panu w tym pomógł. – Grozi mi pan? – Nie. Nazywam rzeczy po imieniu. Krasicki spojrzał wściekle, ale Jakub wytrzymał napór. Och, szermierka na zmarszczone brwi należała do jego ulubionych rodzajów walki. Gdy w końcu usłyszał trzaśnięcie drzwi, spojrzał na Joannę Krasicką. Kobieta patrzyła tępo w przestrzeń. Jej odsłonięte ramiona drżały. Jakub podszedł do niej, przyciągnął krzesło i usiadł. – Możemy porozmawiać? – zapytał. Udało mu się niemal całkowicie zmienić nastawienie. Nie widział potrzeby, przynajmniej na razie, używania zaczepnego, agresywnego tonu wobec kobiety. Krasicka westchnęła i po raz pierwszy, odkąd Jakub przekroczył próg pokoju, podniosła wzrok. Błękitne, wyraziste oczy były prawdziwą ozdobą jej chłodnej, jakby trochę niedzisiejszej urody. – Ja nic nie wiem – powiedziała ochryple. Komunikat oznaczał, że rozmowa najprawdopodobniej będzie kompletną stratą czasu, ale Jakub ucieszył się, że z prawniczką udało się nawiązać jakikolwiek kontakt. Uśmiechnął się wyrozumiale. – Proszę po prostu opowiedzieć, co pani pamięta – powiedział. Zagryzła wargi. Jakubowi ten gest wydał się prezentacją całkowitej bezradności. Możliwe jednak, że babka była po prostu dobrą aktorką. – Niewiele – powiedziała. Znużonym gestem odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Na czerwoną plamę na sukience nie zwracała najmniejszej uwagi. – Sporo wypiłam. W pewnym momencie musiałam wyjść do toalety. Poszłam w kierunku schodów. Chciałam pójść na górę. I wtedy ta dziewczynac – Tak? – zapytał Jakub. – Spadła. *** Mieli przed sobą ostatni etap podniebnej podróży. I ostatnią podporę. W normalnych warunkach czas pokonania drugiego etapu wynosi siedem minut. Teraz jechali piętnaście i dopiero dojeżdżali do ostatniego słupa. Rozpaczliwie starali się utrzymać równowagę: pokład wagonika odchylał się niekiedy o blisko sześćdziesiąt stopni od pionu. Wszyscy zdradzali wyraźne objawy choroby morskiej. Już przy poprzednich dwóch podporach żegnali się z życiem. Ponieważ pierwsza próba omal nie zakończyła się rozbiciem wagonika, przy drugim słupie Szary spróbował innej metody: kazał zmniejszyć prędkość do minimum. Skutek okazał się opłakany: wagonik zdążył uderzyć o stalową obręcz opasującą kratownicę słupa aż czterokrotnie. Już przy trzecim uderzeniu pękła boczna szyba, choć teoretycznie było to niemożliwe. Rozległ się straszliwy, niemal wyrywający bębenki huk. Lodowaty wicher wpadł do środka z impetem artyleryjskiego pocisku. Mimo wszystko pojechali dalej. – Szefie, widzę ją – powiedział Charlie. Stał z przodu z nosem przyklejonym do szyby. Noktowizor nie dawał niczego: kiedy kilka minut temu próbowali za jego pomocą przebić wzrokiem ciemność, przed oczyma zobaczyli tylko zieloną, skłębioną watę. Szary spojrzał przez przednią szybę. Tak, przed nimi majaczyła ostatnia podpora. – Zatrzymaj – powiedział do słuchawki. Na Myślenickich zareagowano błyskawicznie: wagonik stanął, co było zresztą nader względnym określeniem w tych warunkach. Niepohamowany wiatr atakował z furią. Śnieg, choć drobny, bębnił o szyby nieustannym, szarpiącym nerwy staccato. Sztorm o mocy dziesięciu stopni w skali Beauforta. I mała łupina jachtu na wzburzonym morzu. – Nie przejedziemy – powiedział Charlie. Wyraził przekonanie wszystkich. Jednocześnie Szary nabrał pewności, że coś się stało z systemem jezdnym wagonika. Jazgot wiatru zagłuszał każdy odgłos, ale, gdy jeszcze jechali, Szaremu wydawało się, że słyszy ostre, nieregularne skrzypienie, jakby ktoś otwierał gigantyczne drzwi o dawno nieoliwionych zawiasach. Wagonik jechał ciężko, z wysiłkiem. Możliwe, że uszkodzeniu uległa któraś z sunących po linach nośnych rolek. Może nawet wszystkie. Stanowiące zwieńczenie mocarnego ramienia zamocowanego do dachu wagonika, ukryte były w bardzo solidnie zbudowanej stalowej osłonie. Zaprojektowano je tak, by mogły wytrzymać naprawdę bardzo dużo. Ale przepisy, bezwzględnie przestrzegane, mówiły, że kolejka nie może wyruszać w trasę, gdy wiatr przekracza dwadzieścia metrów na sekundę. A Szary przed dwoma minutami otrzymał od Alfy lakoniczny komunikat, że wiatr w ciągu sekundy przebiegał dystans czterdziestu dwóch metrów. Czterdziestu dwóch! System jezdny wagonika i jego konstrukcja znacznie przekroczyły granicę, o której naruszaniu nie myśleli nawet najbardziej przewidujący konstruktorzy. Wiatr z upiornym chichotaniem wpadał przez rozbite okno, odbierał mowę i dech. Szary doskonale zdawał sobie sprawę, że czas działa przeciwko nim. I nie chodziło o Budziszyńskiego. Warunki atmosferyczne w ciągu najbliższych kilku godzin z pewnością się nie poprawią, odwrotnie: pogoda miała tendencję do pogarszania się. Przeczekanie nie było żadną strategią. Wagonik tańczył na linach kilka metrów od słupa. Szary miał stuprocentową pewność, że następnych uderzeń nie wytrzyma. Wyciągnął z kieszeni lokalizator GPS. Wywołał mapę okolic szczytu Kasprowego, a potem nałożył na nią siatkę szlaków turystycznych. Przez chwilę analizował obraz. A potem podniósł głowę. – Ile mamy do ziemi? – zapytał. Delta i Foxtrot spojrzeli na niego z zainteresowaniem. Stali blisko, ale twarz dowódcy majaczyła w ciemności tylko jako niewyraźna plama. – Słup ma ze dwadzieścia metrów. Jesteśmy mniej więcej na tej wysokości. – Dobra. Zamocujemy linę. Zjadę na dół. Zakotwię ją na dole i trochę ustabilizuję wagonik. Potem zjedziecie wy. I podejdziemy na piechotę. Wszyscy trzej podkomendni odruchowo wyjrzeli na zewnątrz. Wnętrze wagonika w żadnym razie nie przypominało ciepłego i bezpiecznego azylu, ale to, co znajdowało się poza nim, nie mieściło się na jakiejkolwiek skali. – Zanim dojedzie pan na dół, wiatr rozhuśta linę. Nie wyląduje panc – powiedział Alfa. – Postaram się. – O ile pamiętam, nachylenie stoku ma tu momentami pięćdziesiąt stopni. I co chwila są jakieś skalne grzbiety, a potem żlebiki. Nawet przy dobrej pogodzie i w leciec – Ale jest zima i wieje – uciął Szary. – Nie pojedziemy dalej, bo to pudło tego nie wytrzyma. A musimy się dostać na górę. Ktoś ma lepszy pomysł? Zapadła pełna skupienia cisza. – Ja – powiedział Charlie. – Nie pan pójdzie, tylko ja. Szary pokręcił głową. – Mam największe doświadczeniec – Ale jest pan dowódcą – przerwał mu Foxtrot. W normalnych warunkach nie pozwalali sobie na przerywanie szefowi. – Przeszliśmy taki sam trening jak pan. Szary zastanawiał się krótko. Uważał, że są takie sytuacje, gdy dowódca nie może się wahać zaryzykować życiem. Nie miał z tym problemu. W przeszłości zdarzało mu się podejmować śmiertelne ryzyko. Ale Charlie miał rację. Celem nadrzędnym było złapanie Budziszyńskiego. Dowódca trzymał w ręku klucz do operacji w terenie. – Dobrze. Załóż uprząż. Przygotowania zajęły im niecałe pięć minut. Z trudem utrzymując równowagę, Szary otworzył drzwi znajdujące się po prawej stronie. Charlie zdjął z ramion plecak i opasał się uprzężą, starannie sprawdzając każde zapięcie. W tym czasie Foxtrot i Delta rozwinęli pięćdziesięciometrowy zwój liny i zamocowali jeden z jej końców do wiszącego u sufitu uchwytu, z którego wcześniej zdjęli drabinkę ewakuacyjną. Drugi koniec liny wyrzucili na zewnątrz. Charlie podszedł do krawędzi podłogi. Zaczepił do uprzęży rolkę, urządzenie pozwalające kontrolować prędkość zjazdu. Nie patrzył w dół – i tak niczego by nie dostrzegł. Uśmiechnął się blado, raczej na własny użytek, bo twarz skrył za goglami i kominiarką. Nigdy wcześniej nie opuszczał wagonika kolejki w ten sposób, ale potraktował to jak wyjście ze śmigłowca, które ćwiczył wielokrotnie. Ustawił się plecami do wyjścia, złapał mocno linę, odetchnął głęboko, wyczekał moment, gdy wagonik na pół sekundy osiągnął mniej więcej pion, po czym wyskoczył. *** – W porządku – powiedział Krzeptowski i uśmiechnął się pocieszająco. Nigdy nie można było założyć ze stuprocentową pewnością, jaki skutek odniesie taki czy inny jego grymas, nawet wykonany w najlepszej wierze. Twarz wielkiego górala, na co dzień jak granitowa maska, dysponowała nader ograniczonym zakresem mimiki; skłonna raczej do przybierania złowrogich i ponurych wyrazów, w najmniejszym stopniu mogła służyć do wyrażania pociechy czy współczucia. Jednak Krzeptowski w tym konkretnym przypadku postarał się bardziej niż zwykle i włożył wiele wysiłku w nadanie swemu obliczu dobrotliwego wyglądu. Niemal mu się udało. Razem z lekarzem zadecydowali, że przeniosą Tosię z podłogi na wyściełaną kocem ławę. Nikt na razie nie myślał o dalszej zabawie: muzyka została wyłączona, goście zbili się w niewielkie grupki i dyskutowali cicho o wypadku, starając się dojść jego prawdziwych przyczyn. Napastliwy wiatr coraz mocniej wył i wzmagał atak na szyby. Tosia była kredowoblada, ale patrzyła dość przytomnie. Zgodnie z zaleceniem lekarza leżała spokojnie, nie tylko nie starając się wstać, ale nawet unikając energiczniejszych ruchów. – Nic nie pamiętam – powiedziała słabo. – Nieważne – odparł Krzeptowski. Pomimo wytwarzanego przez żywioł hałasu wyraźnie słyszał szum koła zamachowego kolejki. Ekipa serwisowa z uporem starała się dotrzeć do celu. W normalnych okolicznościach Krzeptowski uznałby to za rzecz przynajmniej wartą zainteresowania. W tej chwili nawet o tym nie myślał. – Potem się tym zajmiemy. Teraz musisz odpocząć. Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. – Nie dość, że świetny tancerz, to jeszcze dżentelmen. – Nie mów tyle – skarcił ją dobrotliwie. – Muszę wstać – powiedziała nieoczekiwanie, ale nie wykonała najmniejszego ruchu. Oczy jej zmętniały. – Mam pilną pracę do zrobienia. Prezentacja dla klienta. To bardzo ważny klient. Logiczne, poprawnie wypowiedziane zdanie. Tyle że kompletnie nie pasujące do okoliczności. Krzeptowski przyjrzał się Tosi, a potem zerknął na stojącego obok lekarza. Brodacz uniósł brwi. – Mówiłem panu. Ranna musi jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Ciałem Tosi wstrząsnął dreszcz. Dziewczyna pobladła jeszcze bardziej i zamknęła oczy. Lewa ręka wykonywała nerwowe koliste ruchy. Prawa zwisała bezwładnie. – Szybko – powiedziała cicho. By cokolwiek usłyszeć, Krzeptowski musiał niemal przytknąć ucho do ust dziewczyny. – Zaraz przyjdzie jesień. Moja mama zawsze robi o tej porze dżem jagodowy. Krzeptowski podniósł głowę. Ponownie spojrzał na lekarza i w jego spojrzeniu był strach. Przypomniał sobie jego nazwisko: Rudnicki. Facet miał w sobie coś wzbudzającego zaufanie. Krzeptowski skinął nieznacznie głową i wstał. Rudnicki podniósł się również. Odeszli kilka kroków w bok. – Zaczęła mówić od rzeczy – powiedział Krzeptowski. – Nie podoba mi się to. – Mnie również, nawet bardziej niż panu. – To znaczy? – Mówiłem, nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Tu trzeba neurochirurga. Ale mimo wszystko zaryzykowałbym twierdzenie, że sprawa jest znacznie poważniejsza, niż się wydawało jeszcze kilka minut temu. Ona może mieć coś, co nazywa się krwiakiem nadtwardówkowym. Ma wielki siniak na skroni, widać, że uderzenie było bardzo silne. Zaczyna majaczyć. Niech pan zwróci uwagę na źrenice: są nierównej wielkości. I co gorsza, wydaje mi się, że zaczyna wykazywać niedowład prawej strony ciała. Chora rusza lewą ręką, prawa leży bezwładnie. Charakterystyczny objaw: lewa źrenica większa, a prawa część ciała bezwładna. – Ten krwiak nadtwardówkowyc Jeśli ma pan racjęc – Nie ma chwili do stracenia. Dziewczyna musi znaleźć się na stole operacyjnym w jak najkrótszym czasie. Możliwe, że jedynym ratunkiem jest trepanacja czaszki. Krzeptowski zastanowił się. Alkohol już dawno wyparował mu z głowy. – Zwieziemy ją kolejką. Lekarz pokręcił głową. – Mam wrażenie, że zjazd kolejką może być bardzo niebezpieczny. – Na górę jedzie ekipa serwisowa – odparł Krzeptowski. – Jeśli im się uda, uda się i nam. – Właśnie chyba już nie jedzie – odparł Rudnicki i spojrzał na Tosię. Dziewczyna miała zamknięte oczy. – Nie ma pan wrażenia, że te hałasy ucichły? Krzeptowski nadstawił ucha. Rzeczywiście. Nie słyszał szumu wielkiego koła zamachowego. Spojrzał w stronę peronu. Nikogo. A więc wagonik stoi gdzieś na trasie. Przerwa w podróży? Oczekiwanie na lepszą pogodę? – Może stoją przed podporą i czekają na dogodny moment? – Mam wrażenie, że kolejka stoi od co najmniej minuty. Może nawet dłużej. Coś się musiało stać. Krzeptowski przekrzywił głowę. Ulubionym sformułowaniem Rudnickiego było: „Mam wrażenie". Ale jego wnioskowanie wydawało się logiczne. Ekipa serwisowa miała kłopoty. Krzeptowski znał wszystkich pracowników firmy obsługującej kolej linową, łącznie z konserwatorami. Nie wiedział, po cholerę pchali się na górę w taką pogodę. W obecnej sytuacji musiał jednak pozostawić ich samym sobie. – Cholera. Helikopter odpada. – Tu przecież jest placówka TOPRu. Niech pan po nich idzie, a za pięć minut dziewczyna będzie w drodze – ucieszył się lekarz. – Oni nie pracują w nocy. Zjeżdżają na dół, jak kolejka przestaje chodzić. – Coś musimy wymyślić. I to bezzwłocznie. Ona naprawdę musi szybko znaleźć się na dole. – Sam ją zwiozę. Pożyczymy od TOPR-owców sanie. *** Mieszanka ekskluzywnych perfum i zapachu młodego kobiecego ciała sprawiała, że Smotryczowi kręciło się w głowie. Dziewczyna szła do głowy jak szampan, tornado i wyścigi Formuły 1 w jednym, skompresowanym pakiecie. Tym razem to ona wykazała inicjatywę. Pocałunek był niezbyt długi, ale obiecywał zapierający dech w piersiach ciąg dalszy. A więc dawne błędy zostały wybaczone, pole position utrzymana. Matko, już po tym pocałunku widać, że zapowiada się wieczór prawdziwych cudów boskich. Smotrycz zresztą na to właśnie liczył. Gdy Hania oderwała się od niego i usiadła na swoim miejscu, Smotrycz musiał podjąć ogromny wysiłek, by powstrzymać się od zrobienia kolejnego głupstwa. Nagrodą był wyrażający aprobatę dla jego szarmanckiej postawy uśmiech bogini. Smotrycz z trudem doszedł do siebie. Nie słyszał sączących się z głośników dźwięków jazzowego standardu. Na wargach czuł delikatny smak ust dziewczyny. Pokój falował, a Smotrycz falował wraz z nim. Hania uśmiechnęła się ponownie. Czy tak właśnie wygląda raj? Smotrycz zyskał stuprocentową pewność, że już niedługo naprawdę przekroczy jego bramy. *** Krzeptowski spojrzał na leżącą bez ruchu Tosię. Dziewczyna wyglądała, jakby do pożegnania się z tym światem brakowało jej bardzo niewiele. Panowała cisza wypełniona zawodzeniem wiatru za oknem. Ben Barlow przypatrywał się rannej. Jego żona Francesca kucała tuż przy ławie i gładziła dziewczynę po włosach. Sztajnberg siedział kilka metrów dalej wraz z Atomem i Koprem. Wszyscy trzej ponuro wpatrywali się w ścianę. Obok nich stała z drinkiem w ręku Małgosia Rapacka. Do dziewczyny raczej nie docierała powaga sytuacji: na jej twarzy nadal gościł bezmyślny, zapewne wywołany działaniem alkoholu uśmieszek. Krzeptowski usłyszał kroki na schodach. Tyszkiewicz wydawał się znacznie trzeźwiejszy niż jeszcze przed kwadransem. Niebieskie oczy patrzyły wprost w wielkiego górala. – Tosia jest poważnie ranna. Musimy ją zwieźć na dół – mruknął Krzeptowski. Jakub kiwnął głową, jakby omówili wszystko już wcześniej, a jazda w takich warunkach była czymś całkowicie naturalnym. – To szaleństwo – zaprotestował Koper. – Państwo mogą bawić się dalej. A my sobie poradzimy – odparł Tyszkiewicz. Dla każdej postronnej osoby wygłoszone przed chwilą słowa oznaczały dokładnie to, co zostało powiedziane. Ale Krzeptowski wiedział, że Jakub właśnie ogłosił alarm. Atom wstał. Wstali również pozostali. – Jest bardzo zła pogoda. Krzeptowski uśmiechnął się wyrozumiale, ale Jakub ubiegł go. – Kochamy złą pogodę. Grupa do niedawna jeszcze szampańsko bawiących się gości przysłuchiwała się rozmowie. Sprawiali wrażenie zdezorientowanych. Na większości twarzy malowało się napięcie. Tylko część osób wyglądała na pijanych. Jakub pomyślał, że jedna osoba na pewno nie jest pijana i doskonale wie, co robi. Wszystko to wydało mu się teatrem, w którym grały niczego nieświadome marionetki. Poszukał wzrokiem Heleny. Stała z boku. Podszedł do niej szybko. – Mogłabyś ubrać Tosię? – zapytał cicho. – Jasne. Wejdę na górę po jej rzeczy. – Weź najcieplejsze, jakie znajdziesz. Poczekam na ciebie. Helena skinęła głową. Jakub nachylił się ku niej. – Jak wrócisz, pójdę ze Staszkiem przygotować sprzęt. A ty nie możesz dziewczyny spuścić z oka – szepnął. Helena nie zmieniła wyrazu twarzy, świadoma, że część gości przygląda jej się uważnie. Jeżeli podejrzewała, że uraz Tosi nie powstał wskutek zwykłego wypadku, a Jakub właśnie potwierdził jej podejrzenia, nie dała niczego po sobie poznać. Umiała szybko kojarzyć nawet pozornie niezwiązane ze sobą fakty, a swego męża znała więcej niż dobrze. – Jadę z wami. Jakub skinął głową. Nawet nie myślał o zostawieniu jej pośrodku pełnego wilków lasu. – Przebierz się i bądź gotowa. Dołączył do nich Krzeptowski. – Musimy włamać się do dyżurki TOPR-owców – powiedział cicho. – Potrzebujemy sań i sprzętu. – Jesteśmy gliniarzami – odparł Jakub. – Włamania mamy we krwi. Masz broń? – Jasne – odparł Krzeptowski. Uważnie przyjrzał się Tyszkiewiczowi. – Co jest grane? – Pogadamy po drodze. Teraz wynośmy się stąd w cholerę. *** Jechał. I stawał. Jechał i stawał. Po kawałku. Pokonywał pół metra, czasami mniej. Bał się, oczywiście, że się bał, tylko kompletni idioci się nie boją. Odwaga to nie jest wyeliminowanie strachu. Odwaga to opanowanie strachu, sprawienie, by zamiast paraliżować, dawał bodziec do działania. Od początku szkolenia instruktorzy powtarzali maksymę do znudzenia, a Charlie, jak i większość kursantów, wbił ją sobie do głowy. Praktyka bojowa dowiodła, że instruktorzy mieli rację. Ci, którzy myśleli inaczej, z reguły odpadali w trakcie kursu, najpóźniej przy testach. Albo ginęli w walce. Strach jest czynnikiem naturalnym, dzwonkiem ostrzegawczym. Nigdy nie należy go lekceważyć. Więc teraz jechał przez zażarty wiatr i atramentową ciemność, przebijał się przez zacinający z ukosa śnieg, niemal fizycznie czuł uderzenia nisko lecących chmur i bał się. Opadał w dół powoli, rozkołysany niczym szalone wahadło. I walczył ze strachem. Wylądował twardo, tylko cudem nie odnosząc poważnej kontuzji. Zbocze było mocno nachylone i pokryte nawianym na półtora metra śniegiem, gdzieniegdzie poprzecinanym nieregularnymi jęzorami oczyszczonej przez wiatr kosodrzewiny. Gdy uderzył nogami o podłoże, prawy but utkwił pod takim właśnie odsłoniętym korzeniem i zaklinował się. Lina pociągnęła go dalej, w górę zbocza, zgodnie z wahadłowym ruchem wagonika. But nie chciał wyleźć z pułapki. Charlie przez moment był pewien, że złamie nogę w kolanie i na tym skończy się jego udział w akcji. Lina szarpała się jak wściekły pies na łańcuchu, Charlie czuł całym ciałem przeniesioną przez nią znaczną przecież masę wagonika. Sięgnął do karabińczyka. Udało mu się poluzować zacisk; szarpanie ustało. Usiadł. Pomagając sobie obiema rękami, wyzwolił nogę z pułapki. Południowo-zachodni wiatr spychał go ze zbocza – oprócz stromizny, ciemności, śniegu, mrozu i nisko lecących chmur stanowił główny czynnik stwarzający śmiertelne zagrożenie. Charlie wyciągnął z kieszeni hak i wbił go w skałę. Odpiął się z liny, po czym przewlókł ją przez ucho haka. Ostrożnie napiął linę. Przy kolejnym szarpnięciu hak wyskoczył ze skały jak artyleryjski pocisk. Fatalny pomysł. Charlie wbił w skałę kolejny hak, odciął czterometrowy kawałek liny, po czym przywiązał się nią do haka. Linę łączącą go z kolejką trzymał w ręku, przepuszczając ją przez zamocowaną do pasa rolkę. – Jestem na dole – powiedział do mikrofonu. – Bardzo dobrze – usłyszał pełen ulgi głos Szarego. – Ale kolejki na sztywno nie zakotwimy. Ani hak, ani lina nie utrzymają. – Przyjąłem. Po prostu trzymaj linę, dobrze? – Właśnie to robię. Ruszajcie. Po blisko trzech minutach nerwowego oczekiwania tuż nad nim pojawiła się rozhuśtana dziko sylwetka. Foxtrot wylądował dobrze. W następnej kolejności wagonik opuścił Szary. Potem na drugiej linie zjechały cztery plecaki i cztery pary nart. Ze złapaniem dziko tańczącego pakunku były pewne problemy. Gdy Foxtrot próbował złapać go po raz pierwszy, o mały włos nie został strącony w przepaść; Charlie złapał jego szukającą zaczepienia dłoń niemal w ostatniej chwili. Musieli złączyć siły, by opanować tańczący na linie ciężar. Jako ostatni na ziemi wylądował Delta. Jako jedyny w zasadzie bez problemów. Założyli plecaki. Do specjalnych uchwytów przymocowali narty. Związali się liną w pięciometrowych odstępach. Szary ponownie wyjął GPS. – Mamy do przejścia kilometr – powiedział, wpatrując się w ekran. – Tuż za słupem zaczyna się szlak. Jak wejdziemy na grań, stromizna będzie mniejsza. Tam założymy narty. – Ale za to będzie bardziej wiało – skrzywił się Foxtrot. – Coś za coś – mruknął Szary. Schował do kieszeni GPS i spojrzał pod górę. Nie widział nic, tylko białoszare mleko. Śnieg bębnił o kurtkę. Robiło się coraz zimniej. Podniósł stopę i postawił ją pół metra wyżej; ostrożnie, z wyczuciem, starając się grubą podeszwą tourowego buta wyczuć podłoże. Potem dostawił drugą nogę. Śnieg hamował ruchy, stromizna i zapamiętały wiatr robiły wszystko, by potoczył się w przepaść. Jednak pierwszy krok został zrobiony. Reszta ruszyła za dowódcą. *** – Mów. Jakub obejrzał się. Nikogo nie dostrzegł, co oczywiście nie wykluczało, że w mroku mógł znajdować się ktoś jeszcze. Mrok i zła pogoda to najbardziej pożądani sojusznicy złych intencji. Stacja kolejki ginęła w ciemnościach, oddzielona dwudziestoma metrami chmur i huraganowego wichru. Drobinki zlodzonego śniegu atakowały odsłonięte części ciała z energią piły łańcuchowej. Pięć minut temu weszli do pomieszczenia ratowników. Znaleźli tam akię – rodzaj sań do transportowania rannych oraz czołówki, bardzo silne lampy zakładane na czapkę. Wynieśli akię na zewnątrz i zaczęli przygotowywać ją do podróży. – To nie był wypadek. – Wiem – odparł Krzeptowski. Pracowali na klęczkach, bardzo blisko siebie, a i tak musieli podnieść głos, by się słyszeć. – Mów pierwszy. – Prawniczka kręci. Raz mówi, że niczego nie widziała, po czym nagle stwierdza, że Tosia kłóciła się z kimś. – Niech zgadnę: nie wiadomo z kim. – Ani czego dotyczyła kłótnia. Krzeptowski zgrzytnął zębami. Sprawdził zapięcia pasów. – W normalnych warunkach trzeba by ją przycisnąć. Baba coś wie. Albo sama to zrobiła. – Ma potężny konflikt z mężem. – Akurat kłopoty małżeńskie nie są taką znowu rzadkością. – Ale tam chodzi o coś więcej. To nie jest zwykły kryzys. Ona jakbyc – Jakub zawahał się. – Boi się go. – Męża? – No. Facet wygląda na cynicznego skurwysyna. – Większość prawników tak wygląda. – Jasne. – A poza tym, co ma z tym wszystkim wspólnego Tosia? – Tego powinniśmy się dowiedzieć. – Na pewno. Ktoś ją próbował zabić. – Mów. – Dziewczyna ma siniaki na przegubach rąk. Tak jakby ktoś ją mocno ścisnął. – I zrzucił ze schodów? – Na przykład. – Kiepski sposób zabójstwa. Mało skuteczny. – Ale w wypadku sukcesu trudny do wykrycia. Jakub zamyślił się. Po alkoholowej euforii nie został nawet ślad. Czuł się otępiały i zmęczony. – Jest jeszcze jedna rzecz, która mi się nie podoba. Może nawet bardziej – powiedział Krzeptowski. – Zabójca jest wśród nas. Wielki góral machnął lekceważąco ręką. – On ma większy problem niż my. Myślę o czymś jeszcze. – Mów! – Nie ma takiej awarii, do której w taką pogodę jechałaby ekipa serwisowa. Jakub wytrzeszczył oczy. Jasne. Jak mógł o tym nie pomyśleć? Przeklęta księżycówka. – Komuś bardzo zależy, żeby się do nas dostać. – Mało tego. Spieszy mu się. W taką pogodę dużo bezpieczniej jest przecież podjechać na górę ratrakiem albo ostatecznie skuterem. A oni zaryzykowali i użyli kolejki. – Oni? – Ekipy serwisowe są dwu– albo czteroosobowe. – Czyli lada chwila będziemy tu mieć czterech gości. – Umawiałeś się z kimś? Jakub spojrzał na leżący u ich stóp stalowy kokon, wyłożony sztywnym, ale miękkim materacem i zaopatrzony w pasy do przypięcia transportowanego człowieka. Na razie nie widział związku pomiędzy wypadkiem Tosi i zmierzającymi ku nim gośćmi, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że nadszedł czas szybkich decyzji i zdecydowanych działań. – Nie – odparł. – Musimy się pospieszyć. Krzeptowski wstał. Złapał uchwyty akii. Były na odpowiedniej wysokości. – Na pewno. A także wykonać telefon. *** Smotrycz nie przypuszczał, że tak łatwo pójdzie mu z suwakiem długiej wieczorowej sukni. Biorąc pod uwagę, że umysł miał w poważnym stopniu zmącony potężną mieszanką pożądania i wyśmienitego francuskiego wina, palce drżały, a pokój rozświetlał wątły blask stojącej na nocnym stoliku niewielkiej lampki, mógł sobie pogratulować. Nie ma nic gorszego niż borykanie się z opornym zamkiem bądź zatrzaskiem w takim momencie. Tu cenna jest każda sekunda, a co gorsza, bardzo łatwo można przekroczyć granicę oddzielającą namiętność od śmieszności. I chociaż nie miał w tym zakresie wielkiego doświadczenia, ten etap przeszedł naprawdę gładko. Hania, tym razem całkowicie aprobująca działania gospodarza, siedziała Smotryczowi na kolanach, obejmowała go wpół i z uległością poddawała się pocałunkom oraz – naprzemiennie – manipulacjom przy suwaku. I wtedy, właśnie w tym momencie, który Smotrycz – później zyskał co do tego całkowitą pewność – będzie przeklinał do końca życia, rozległ się dźwięk telefonu. Nie był to przyjemny dla ucha klasyczny brzęczyk ani nawet któraś z banalnych fabrycznych melodyjek. Jeden z legionu sieciowych znajomych namówił kiedyś Smotrycza na inne rozwiązanie i wtedy, nie wiedzieć czemu, pomysł ten wydał się bardzo zabawny. Gdy ktoś próbował się do Smotrycza dodzwonić, głośnik zaczynał skrzeczeć w języku naszych południowych sąsiadów: „Halo, to sem ja, waś telefon, ja zwonim". Głos stawał się coraz głośniejszy i bardziej histeryczny, co w połączeniu z niezwykłym dla polskiego ucha językiem czeskim powodowało, że użytkownik o niczym innym nie marzył, jak tylko o zatrzymaniu potoku wrzaskliwych słów. Smotrycz oczywiście nie miał najmniejszego zamiaru odebrać połączenia, ale nagle do jego zaaferowanego mózgu dotarło, że kilka tygodni temu zmienił ustawienia: wszystkim normalnym petentom przydzielił normalny dzwonek, a Czecha pieniacza zarezerwował dla szefa i jego nadmiernie rubasznego pomocnika. Nie miał zielonego pojęcia, po co jeden z nich dzwoni w sylwestrową noc, ale znając ich od niemal trzech lat, mógł podejrzewać, że chodzi o niezbyt wyrafinowany żart albo odwrotnie, niecierpiącą zwłoki sprawę służbową. Obie te możliwości były zgoła niezachęcające i stały w całkowitej sprzeczności z planami i działaniami Smotrycza, dotyczącymi dalszej części wieczoru. Co gorzej, ponieważ Czech nerwus ani myślał zaprzestać wrzasków, Hania zesztywniała nieco i odsunęła się. – Myślałam, że jesteśmy sami – powiedziała. Jej smukłe ręce o śniadej skórze nadal obejmowały Smotrycza. – Jesteśmy – odparł gospodarz z ledwie skrywanym drżeniem głosu. – Przepraszam cię. Zapomniałem ściszyć telefon. Niech dzwoni. Zaraz się wyłączy. Hania przez chwilę przysłuchiwała się narastającej lawinowo litanii czeskich słów. Hałas stawał się coraz trudniejszy do wytrzymania. – Może jednak odbierz. Albo go wyłącz. Wygląda na to, że facet przestanie dopiero jutro rano. Smotrycz skinął głową, po czym przypomniał sobie ze zgrozą, że zostawił telefon na blacie w kuchni, po drugiej stronie mieszkania. Musiał wstać, uprzednio uwolniwszy się od słodkiego ciężaru ciała dziewczyny, ale również od jej uścisku, przejść przez cały pokój, odrzucić połączenie, wyłączyć ten cholerny aparat, a potem wrócić do akcji, mając nadzieję, że nastrój prysł tylko w minimalnym stopniu i szybko uda się nadrobić straty. Hania zrozumiała i zeskoczyła z jego kolan. Uśmiechnął się przepraszająco, wstał i szybko przeszedł przez pokój. Aparat świecił mdłym blaskiem i wprost zanosił się od krzyku. Smotrycz zerknął na wyświetlacz. „Jakub Tyszkiewicz". Ja zwonim, to sem ja, waś telefon, ja zwonim, ja stale zwonimc Świetnie. Powinien nacisnąć czerwony guzik, a potem wyłączyć zasilanie. Oto jego zadanie na najbliższe trzy sekundy. Nie myśleć, nie kombinować, nie zastanawiać się, co za ważna sprawa może sprowadzać szefa o jedenastej wieczorem w sylwestrową noc. Gdyby dzwonił Krzeptowski, Smotrycz nawet by się nie zawahał. O tej porze mógł to być wyłącznie głupi żart. Czerwony guzik, klik, koniec. Ale Tyszkiewicz? Mniej skłonny do małpich figli, poważniejszy, braki w policyjnym doświadczeniu nadrabiający sumiennym podejściem do rzeczy. Może to coś naprawdę ważnego? Sam nie wiedział, jak to się stało, ale jego palec wskazujący niemal bez udziału świadomości wysunął się do przodu i wcisnął obleczony w gumę zielony klawisz. Wolnym, jakby sennym ruchem Smotrycz podniósł aparat i przycisnął go do ucha. – Halo? – Antoni? – usłyszał. W istocie, nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz we własnej osobie. Jakiś odległy i zakłócony, jakby dzwonił z orbity okołoziemskiej. Ale, niestety, jak najbardziej realny. – Tak – odparł. Jeszcze się łudził. Jeszcze sądził, że to nic ważnego. Może przedwczesne życzenia. Albo zrodzona nagle, pod wpływem impulsu, chęć pogadania. Ale już pierwsze zdanie zburzyło wszystko. – Mamy poważną awarię. Potrzebujemy twojej pomocy. Teraz! Smotrycz zamknął oczy. O matko! – Jak poważną? – wydukał w końcu. Bał się nawet spojrzeć w stronę kanapy. – Bardzo – usłyszał odpowiedź. – Możliwe, że wpadliśmy po uszy w gówno. Co za cholerna noc. *** Jakub starał się osłonić dłonią mikrofon i maksymalnie przytulić się ściany stacji. Krzeptowski dokonywał ostatnich przygotowań do podróży, Jakub natomiast został na zewnątrz, nie chcąc, by ktokolwiek słyszał, o czym mówi. Na prawo od drzwi znalazł kąt, który stwarzał jakiekolwiek szanse rozmowy. Było tu nieco zaciszniej, choć określenie „zaciszniej" należało traktować z dużą umownością; szalony wiatr wył w najlepsze, a dosłownie na wyciągnięcie ręki wirował w powietrzu, gnany z ogromną prędkością, przemieszany z mgłą zmrożony firn. – Jesteśmy na Kasprowym – powiedział. Komórka tkwiła w kieszeni. Jakub porozumiewał się za pomocą przewodowego zestawu słuchawkowego. – Gdzie? Jasne. Facet nigdy w życiu nie był w górach. Narty widział wyłącznie na wystawach sklepowych i może jeszcze kilka razy w telewizji. Nawet kiedyś sam o tym wspominał. – Na Kasprowym Wierchu. Taka góra w Zakopanem. – Coś tam słyszałem. I? – Mamy próbę zabójstwa. Zapadła cisza. Dopiero po dłuższej chwili Jakub usłyszał jakiś niewyraźny trzask. – Jesteś tam? – zapytał. – Jestem. Telefon mi wypadł. I co w związku z tą próbą? – O kolejce linowej słyszałeś? – Takie coś, co zapierdala do góry na linie i wiezie narciarzy? – Mniej więcej. Jak jest zła pogoda, to się tym nie jeździ, bo można stracić życie. U nas cholernie wieje. Naprawdę kurewsko. Nikt o zdrowych zmysłach nawet nie wychyla nosa na zewnątrz. – Czekajc mówiłeś o próbie zabójstwa. – W środku mamy nieprzytomną dziewczynę. A z dołu kolejką ktoś próbuje się do nas dostać. Dwóch albo czterech facetów. Cisza była dłuższa niż przedtem i inna. Jakby bardziej skupiona. – Co chcesz, żebym sprawdził? – zapytał Smotrycz. Z jego głosu zniknęły zniecierpliwienie i złość, podrasowane pitym od kilku godzin alkoholem. Jakub mówił przez niewiele ponad minutę. *** Smotrycz rozłączył się, po czym w zamyśleniu spojrzał na aparat. Nadal nie mógł uwierzyć, że nie tylko odebrał połączenie, ale również, co gorsza, zgodził się pomóc Tyszkiewiczowi. Na dobrą sprawę żaden z nich nie był w pracy; wszyscy oficjalnie przebywali na urlopach. Podniósł głowę. Hania patrzyła na niego z rosnącą irytacją. Jasne: słyszała rozmowę i pracowała w branży wystarczająco długo, by wiedzieć, co się dzieje, i bez pudła zgadnąć, że wydarzenia wieczoru zaczęły podążać zupełnie nowym nurtem. – Haniuc – bąknął Smotrycz. Wstała. Odwróciła się plecami. – Zapnij mi sukienkę, a potem zamów taksówkę. I lepiej nic nie mów. Może uda ci się nie popsuć wszystkiego do końca. *** – Załóż dodatkową warstwę – mruknął Jakub, wciągając przez głowę goreteksową bluzę. – Nie będę się mogła ruszyć – odparła Helena, ale posłusznie sięgnęła do plecaka. Pomimo dwóch bawełnianych podkoszulków i polarowej bluzy wyglądała zgrabnie; smukłe, sprężyste ciało sprawiało wrażenie gotowego do skoku. – Nie będziesz musiała się specjalnie ruszać. Masz tylko trzymać się moich pleców. Helena z zainteresowaniem przyjrzała się mężowi. – Zdecydowanie wolałabym trzymać się czegoś innego – stwierdziła. W oczach zagrały znane iskierki. Zwykle zwiastowały nadchodzące szybkimi krokami szaleństwo. W normalnych okolicznościach Jakub przyjmował tego typu zapowiedź z otwartymi ramionami. – Wtedy nie będziesz mogła skupić się na jeździe – odparł. Zachowywali się jak para sztubaków na pierwszej randce. Typowe: w sytuacjach ekstremalnych tego rodzaju zachowanie jest próbą zagłuszenia obaw. Jakub nie miał nic przeciwko temu. Zdarzało mu się żartować na miejscu nawet najbardziej odrażających zbrodni. Helena westchnęła i dopięła zamek grubej puchowej kurtki, a potem schyliła się. Klamry butów narciarskich trzasnęły sucho. Podniosła się. Jakub podszedł i położył jej ręce na ramionach. Helena niemal dorównywała mu wzrostem. Okno jęknęło z wysiłkiem. Zaciekły wiatr czynił desperackie wysiłki, by zepchnąć budynek stacji do Kotła Gąsienicowego. Jakub odnosił przemożne wrażenie, że niewiele mu brakuje do sukcesu. – Posłuchaj – powiedział. Nie znosił wciągać Heleny w swój świat. Uważał, że nie jest w najmniejszym stopniu kompatybilny z jej światem. Teraz musiał złamać zasady. Nie miał specjalnie wyboru. – Niczego nie jestem pewien. Możliwe, że Tosia po prostu spadła ze schodów. Możliwe, że kolejką rzeczywiście jadą technicy, bo coś się popsuło. Alec – zawahał się. Co właściwie chciał jej powiedzieć? – Ale nie wierzysz w zbiegi okoliczności – odparła, a Jakub po raz kolejny doszedł do wniosku, że na nią nie zasługuje. – Zwykle oznaczają kłopoty – skinął głową. – Nie podoba mi się to. Staszkowi też. – W takim razie pospieszmy się. Jakub zamknął oczy. Próbował przywołać z pamięci trasę, którą przyjdzie im pokonać, przypomnieć sobie każdy fragment terenu. Powiedzieć, że świadomość trudności, jakie piętrzyły się przed nimi, napawała go lekką obawą, to użyć daleko idącego eufemizmu. – Postaramy się zjeżdżać jak najszybciej i robić jak najmniej postojów. Nie będzie prawie nic widać. – Kubuś – tym razem Helena położyła mu rękę na ramieniu – szusowaliśmy tędy ze dwieście razy. Nie musiałeś na mnie czekać. – Wiem – odpowiedział. Helena jeździła bardzo dobrze. Krzeptowski, pod którego okiem przez ostatnich kilka sezonów szlifowała umiejętności, był z niej dumny. W częstych, jeśli chodzi o Helenę, chwilach słabości twierdził nawet, że uczennica przerosła mistrza i czas mu na emeryturę, opiekować się wnukami. Na fakt, że kiedy brak żony i dzieci, trudno też o wnuki, nikt z zainteresowanych nie zwracał specjalnej uwagi. – Ale to nie będzie normalny zjazd. Mamy ranną, jest noc, chmury powodują, że nie widzisz końca własnego kijka. Na dodatek ten przeklęty wiatr już jest bardzo silny, a mam wrażenie, że nadal się wzmaga. Problemem może być utrzymanie się w pionie, nie mówiąc już o zjeździe. Helena spojrzała na niego uważnie. Zawsze ceniła u niego szczerość i postępowanie wedle pewnego dawno ustalonego wzorca. Szczerość w małżeństwie bywa zgubna, ale jej taki układ odpowiadał. Po prostu wiedziała, na czym stoi. Teraz nie mówił jej wszystkiego. – Kim są ludzie w kolejce? – zapytała. Jakub pokręcił głową. Jego żona była stanowczo zbyt bystra. – Nie wiem. Ale sądzę, że bardzo nie chcemy ich spotkać. – Bo? – Intuicja. – Dlatego uciekamy. – Zwozimy Tosię do szpitala. Włączamy pełen gaz. I unikamy kłopotów. Trudno o trafniejszy plan działania i bardziej fałszywe wnioski. *** – Lekarz chciał jechać z nami. Nie zgodziłem się – oznajmił pięć minut później Krzeptowski. Stali we trójkę tuż przy drzwiach oddzielających główną salę od czarnego jak sadza, zmrożonego piekła. Ostatni kwadrans spędzili bardzo pracowicie. Znali góry, kochali je i szanowali. Wiedzieli, że porywają się na szalone przedsięwzięcie. Chcieli przygotować się najlepiej, jak można. Obejrzeli sprzęt i podkręcili sprężyny wiązań, świadomi, że wypięcie narty w takim śniegu i w nocy może oznaczać jej bezpowrotną utratę. Nasmarowali twarze grubą warstwą kremu. Sprawdzili, czy baterie czołówek są w pełni naładowane. Zrobili próbę łączności – komórki nadal pozostawały w zasięgu najbliższego masztu. Wszyscy dysponowali zestawami słuchawkowymi. A potem w milczeniu, uważnie, przyszykowali broń. – Bo? – zapytał Jakub. – Mógłby się przydać w razie kryzysu. – Nie znamy go. I nie wiemy, jak jeździ. Istotny argument. Biorąc pod uwagę umiejętności całej trójki, można było z góry założyć, że lekarz szybko zostałby z tyłu. Krzeptowski nie wspomniał o braku zaufania: nie musiał. Jedna szansa na dziesięć, że to właśnie lekarz stał za próbą zabójstwa Tosi. Dziesięć procent w tych warunkach to za dużo. – A pozostali? Gdy Jakub z Heleną przebierali się w narciarskie stroje, Krzeptowski został przy Tosi, nie spuszczając z niej oka nawet na moment. Miał w zasięgu wzroku większość uczestników imprezy. – Sztajnberg niezbyt się przejął. Małgosia jest napruta jak smok, chyba w ogóle nie zarejestrowała, co się stało. Reszta, o ile zdołałem się zorientować, ma raczej ochotę stąd spadać. – Powodzenia. Ruszamy? Krzeptowski odetchnął głęboko, po czym spojrzał przez szybę. Ciemność wydawała się jeszcze bardziej nieprzenikniona niż przed kwadransem. Wielki góral przeżegnał się. – W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego, amen – powiedział. A potem otworzył drzwi. *** – Atmosfera jak w rodzinnym grobie – mruknął lekarz. Pogładził się po czarnej brodzie z siwymi pasemkami. Wyglądał na zmęczonego. Atom przewyższał go o głowę. Szybkim ruchem odstawił na blat stołu szklankę z wódką, którą uprzednio niósł do ust. – Ciekawe, kto pęknie pierwszy. On czy ona. Lekarz skrzywił się. Nawet przez szum wiatru, grającego w nieszczelnościach budynku najdziksze melodie, słychać było dochodzące z góry odgłosy karczemnej awantury. Małżeństwo państwa Krasickich znajdowało się ewidentnie na ostrym wirażu. – Facet wygląda na kawał skurwiela – powiedział Atom w przestrzeń. – Myśli pan, że to wypadek? Z tą dziewczyną? – zapytał lekarz. – Ta prawniczka jest trochę za bardzo zszokowana, jak na wypadek – wtrącił się Koper. Jego twarz lśniła szarością. Atom uświadomił sobie, że facet otworzył usta po raz pierwszy, odkąd ruszyli z Kuźnic. – Czyli co, zepchnęła ją ze schodów? – zapytał Atom. Wyglądał jak człowiek żywotnie zainteresowany przebiegiem rozmowy. – Możliwe – mruknął lekarz. – Dlaczego nie? – A jak ją zepchnęła, to znaczy, że coś do niej ma. Czyli jest niebezpieczna. Jakoś nie mam ochoty dłużej tu zostawać – powiedział Koper. Atom parsknął. Atmosferę przyjęcia uważał za popsutą bezpowrotnie, ale niespecjalnie przejmował się zagrożeniem ze strony Joanny Krasickiej. Potrafiłby jej skręcić kark jednym ruchem dłoni. – Ja, szczerze mówiąc, też – poparł Kopra lekarz. – Eeee – skrzywił się Atom. Wcześniej sporo wypił. Myśl o wychodzeniu na zewnątrz i walce z żywiołem wydała mu się pozbawiona wszelkich uroków. – Napijmy się, a potem pójdźmy spać. Lekarz spojrzał na zegarek. Nowy rok miał zacząć się za trzy kwadranse. – Może zajrzę do tej kobiety – powiedział i wstał. Tania marynarka marszczyła się na zgarbionych ramionach. Facet wyglądał źle. Sam wyglądał na chorego. – Krasickiej? – zapytał Atom. – Daj pan spokój. Niech się kiszą we własnym sosie. Lekarz zawahał się. Może przypomniał sobie złe spojrzenie i pełne wyższości zachowanie prawniczki i doszedł do wniosku, że wielki eksbokser ma rację. – Jednak pójdę – powiedział po chwili. – Może dam jej coś na uspokojenie. Przynajmniej nie będziemy musieli słuchać tych krzyków. W istocie, zatamowanie dochodzących z góry odgłosów było dobrym pomysłem. Wszyscy odetchnęliby z ulgą. Atom skinął głową. Lekarz poszedł w kierunku schodów. Do Kopra i boksera podszedł niewysoki, żylasty Anglik. Atom przypomniał sobie jego nazwisko: Barlow. Benjamin Barlow. Facet miał sympatyczną żonę i nieźle mówił po polsku. – Czy panowie wiedzą, co się tu w ogóle dzieje? Koper pokręcił głową, ale Atom najwyraźniej miał sprecyzowany pogląd na sytuację. – Mieliśmy niezłą imprezę, która właśnie się skończyła – powiedział, po czym ponownie sięgnął po szklankę z wódką. – I co dalej? – zapytał Anglik. Nie wspomniał, że przez ostatni kwadrans dokładnie obejrzał budynek stacyjny oraz miejsce wypadku. Jego uwadze nie umknął fakt najpierw rozpoczęcia, a potem zatrzymania ruchu kolejki. Ben Barlow był człowiekiem nawykłym do analizowania najróżniejszych informacji i układania ich w logiczny ciąg. Nim jednak ktokolwiek zdążył odpowiedzieć na to pytanie, w budynku zgasło światło; bez żadnego ostrzeżenia – migania żarówek czy ostrego zapachu przegrzanej izolacji. Lampy i kinkiety w jednej sekundzie paliły się równym blaskiem, a w następnej zapadła całkowita, nieprzejrzysta, niemal fizycznie namacalna ciemność. Nie sposób było dojrzeć wyciągniętej przed siebie dłoni. Na moment umilkły wszelkie odgłosy: sącząca się ze sprzętu Sztajnberga muzyka, gwar rozmów, brzęk sztućców czy kieliszków. Oraz awantura Krasickich. Tym głośniejsze wydało się wycie wiatru za oknem. – Co to? – rozległ się czyjś głos. – Awaria – powiedział Atom w przestrzeń. Na górze trzasnęły drzwi. – Nie zostanę tu ani chwili dłużej, rozumiesz? – wykrzyczał histerycznie damski głos. Krasicka. – Pogoda jest koszmarna – zaoponował jej mąż. – Kolejką nie zjedziemy. Na nartach też nie. – Nic mnie to nie obchodzi! Chcę stąd wyjść! Natychmiast! Zaraz potem rozległ się tupot stóp na schodach. Błysnął wąski promień światła. Ben Barlow trzymał w dłoni niewielką latarkę. Twarze ludzi wyglądały upiornie. Joanna Krasicka sprawiała wrażenie osoby niespełna rozumu. Ale, paradoksalnie, większość osób zdawała się podzielać jej zdanie. Szalę przeważyła Małgosia, gwałtownie trzeźwiejąca asystentka Marka Sztajnberga. – Ciemno tu jak w grobie – wzdrygnęła się. – Boję się. Też nie chcę tu być! Ruszyli po dziesięciu minutach. *** Końcowy odcinek kosztował grupę pościgową ostatnie rezerwy sił. Szli gęsiego, czasami po pas w śniegu, starając się trzymać umownej trasy biegnącej tuż poniżej grani zwanej Suchym Upłazem. Po lewej, niemal pod stopami, czekała na ofiary przepaść Doliny Kasprowej. Szary otwierał pochód, badając drogę czekanem. Wszyscy wspinacze powiązani byli ze sobą liną przyczepioną do karabińczyków u pasa. Dziki wiatr niemal zabijał. Pędzące z szybkością międzynarodowego ekspresu masy powietrza nadlatywały zza grani, starając się oderwać wspinaczy od skał. Utrzymanie się na nogach i pilnowanie kierunku marszu wyczerpywało siły w zastraszającym tempie. Gdy Szaremu zdawało się, że wspinaczka wyssała już z niego nie tylko zapas sił, ale odebrała również możliwość oddychania, ścięgna i mięśnie paliły żywym ogniem, a postawienie kolejnego kroku stało się zadaniem przekraczającym możliwości, gdy wyczerpał się zbiornik z silną wolą i motywacją, nagle dostrzegł coś w ciemności. Wytężył wzrok. Tak, nie mylił się, przed nimi majaczyła ciemniejsza niż otoczenie plama budynku. Obserwatorium astronomiczne sprawiało wrażenie opuszczonego wraku, dryfującego w bezmiarze oceanu rozwścieczonych żywiołów. – Doszliśmy – krzyknął przez ramię, starając się przebić przez wycie wichru. Trzydzieści metrów. Może mniej. Potem krótkie zejście do stacji i będą na miejscu. W normalnych warunkach dystans niewart uwagi. Dziś niedosiężny Olimp. Z najwyższym wysiłkiem Szary odwrócił się w stronę swoich ludzi. – Jeszcze dwie minuty – krzyknął. Chciał, by komunikat dotarł do pozostałych trzech członków zespołu. Pragnął wlać w ich serca otuchę. Rzeczywiście, poruszający się do tej pory jak automaty Delta i Charlie ożywili się nieco, a idący na końcu Foxtrot podniósł nawet w górę dłoń z podniesionym kciukiem. Pokonanie ostatniego odcinka trwało dużo dłużej niż prognozowane przez Szarego dwie minuty, ale bliskość mety dodała im sił. W końcu dotknęli rękoma budynku stacji – ciemny i lodowaty, wcale nie sprawiał wrażenia azylu. Z bliska wrażenie martwoty tylko się pogłębiło. – Nie pali się żadne światło – powiedział Foxtrot. Dyszał ciężko. – Widzę – odparł Szary, dysząc również. Pomimo huczącej w skroniach krwi i kończyn jak z ołowiu przez ostatni odcinek drogi Szary starał się ułożyć coś na kształt planu postępowania. Przyjął za pewnik, że Budziszyński zauważył ruszające koło zamachowe i doskonale wie, co to oznacza. Tak więc obiekt jest świadom przybycia grupy i podjął środki zaradcze. Jakie? Czy będzie się bronił, starał ukryć, czy po prostu ucieknie? Ze szczegółowego dossier Szary wiedział, że Budziszyński zadziwiająco słabo jeździ na nartach. O ile wiele innych, nawet rzadko spotykanych umiejętności posiadł na najwyższym poziomie, do swobodnego szusowania nigdy nie przejawiał specjalnych talentów ani, co ważniejsze, ochoty do nauki. Po jakimś czasie jego pozycja w firmie była tak mocna, że przymknięto na to oko. Budziszyńskiemu udawało się kierować akcjami w taki sposób, by unikać jazdy na nartach, w każdym razie w okolicznościach, od których zależało życie. Szary na razie przyjął więc, że cel nie podjął ryzyka ucieczki, znajduje się zatem albo na terenie stacji, albo w najbliższej okolicy. Całkowity brak oświetlenia może właśnie o tym świadczyć. Budziszyński stara się po prostu wyrównać szanse, wiedząc, że ciemność bardziej zdezorientuje napastników niż obrońcę. Jest uzbrojony, może podjąć ryzyko walki. Miał kilka godzin, by znaleźć najlepsze stanowisko, żeby, samemu pozostając ukrytym, mieć grupę w polu ostrzału. Czy jednak zdecyduje się na taki krok? Jego umiejętności na to pozwalały i dawały mu nawet spore szanse sukcesu. Jeden przeciw czterem? Dla tego człowieka taka proporcja nie była druzgocąca. Szary liczył się z możliwością starcia, w głębi ducha jednak nie bardzo w nie wierzył. Budziszyński kierował się pewnymi altruistycznymi pobudkami – choć pewnie generał Berger nie zgodziłby się z takim twierdzeniem (przynajmniej oficjalnie) – pewnym idealizmem, sądząc, że racja i prawo moralne znajdują się po jego stronie. Strzelanie do niedawnych towarzyszy broni stało z tą postawą w oczywistej sprzeczności. Z tego punktu widzenia znajdujący się w budynku uczestnicy imprezy mogli stanowić pewną przeszkodę w realizacji planu obrony. Jeśli Budziszyński nie był na tyle zdesperowany czy bezwzględny, by uczynić z nich zakładników lub żywe tarcze, ludzie ci stanowili balast. W takiej sytuacji mogli okazać się pomocni Szaremu i jego ludziom. Te teoretyczne kalkulacje nie zmieniały konieczności zachowania niezbędnych procedur. Kiedy więc odpoczęli i ich oddechy zdołały wrócić do mniej więcej normalnego poziomu, Szary sięgnął pod kurtkę, wyjął palmtopa i wywołał przysłany mu przez centralę plan budynku. Trzy twarze nachyliły się nad połyskującym blado ekranem. – Foxtrot i Charlie, obejdziecie budynek od prawej. Sprawdzicie wyjście oraz pomieszczenie zajmowane przez ratowników. Żadnych latarek. – Jasne. – I najpierw lokalizujemy cel. Trzech żołnierzy bez słowa skinęło głowami. Już miał wydać rozkaz rozpoczęcia akcji, gdy zadzwonił ukryty w kieszeni telefon. Szary wcisnął maleńki guziczek przy tkwiącym w uchu systemie bluetooth. Odszedł kilka metrów w bok. – Tak? – mruknął. – Tu Alfa. Mam wieści o tych dwóch gliniarzach – usłyszał. – Rozumiem, że to nie są dobre wieści. – Skąd pan wie? – Słyszę. – Niestety. Nadal nie wiem, co tam robią, ale wiem, co robili kiedyś. – Ciekawe. – Pracowali w naszej branży. – Żołnierze? – I to jacy. Tyszkiewicz miał stopień kapitana, dowodził kompanią w 18. Batalionie Desantowo-Szturmowym, skończył kilka różnych kursów, między innymi snajperski. A Krzeptowski był porucznikiem w tej kompanii, specjalistą od zwiadu. Strzela może trochę gorzej od Tyszkiewicza, ale jest ekspertem od walki wręcz, nawet podobno widziano go startującego w walkach w klatkach. I jest miejscowy, zna pewnie każdy kamień na tej cholernej górze. Obaj mają po dwie tury w Iraku i jedną niepełną w Afganistanie. Duże doświadczenie bojowe, kilka poważnych bitew na koncie, w tym Nagum Thal. – O! – wyrwało się Szaremu. – Tyszkiewicz tam dowodził. Nagum Thal; największa bitwa lądowa Wojska Polskiego po drugiej wojnie światowej. W armii zdążyła już obrosnąć legendą. Szary nie tylko o niej słyszał. Czytał szczegółowe raporty. Rozmawiał z kilkoma uczestnikami. Doskonale znał opinię na temat postawy dowódcy. Rzeczywiście, facet nazywał się Jakub Tyszkiewicz. – Przypominam sobie. Czemu zmienili branżę? – Długa sprawa. – W skrócie. – Złapali paru trepów na lewych patrolach. – I system się nie dał. – Owszem. Oskarżono ich o jakieś bzdury. Groziła im dyscyplinarka. Ale Tyszkiewicz się zaparł. Zagroził, że po powrocie do kraju zacznie rozrabiać. Więc zawarto ugodę: kilku podrzędnych trepów po cichu zwolniono, a naszych niezłomnych przeniesiono do resortu spraw wewnętrznych. – Nieprzekupny. – Obaj. Ten Krzeptowski też. A do tego idealiści. – Ale zgodzili się milczeć. – Mimo wszystkoc – Wiem. Uznali, że wyjdą z twarzą. Tacy są najgorsi. Szary zamyślił się. Już wcześniej miał niemal pewność, że obecność dwóch gliniarzy na imprezie, na której przebywał Budziszyński, nie jest przypadkiem. Teraz, wiedząc, co to za ludzie, zastanawiał się nad ich zadaniem. Ochrona? Czy inwigilacja? Oba przypadki nie ułatwiały sprawy. Szary wiedział, że dość kłopotów przysporzy samo schwytanie Budziszyńskiego. Proporcja sił cztery do jednego nie gwarantowała sukcesu, ale zapewniała relatywnie duże szanse. Szary dopuszczał możliwość, że być może nie uda się pojmać celu, ale bez trudu wyobrażał sobie wariant, w którym Budziszyński zostanie zneutralizowany. Wystarczy jedna celna kula. Obecność w tym samym miejscu dwóch gliniarzy z przeszłością w batalionie desantowym, totalnie wyszkolonych, ostrzelanych, doświadczonych, na pewno uzbrojonych, być może nawet w coś więcej niż służbowe glocki, stwarzało nową jakość. Zakładając wariant najgorszy, iż obaj przydzieleni są jako ochrona celu, Szary będzie miał przed sobą trzech profesjonalistów, być może dysponujących dodatkowym wsparciem. Może w ogóle ta impreza stanowi pułapkę? Gdyby spojrzeć na sprawę szerzejc Cholera jasna. – Co wiadomo o pozostałych? – Nic konkretnego. To przypadkowi ludzie. – Dotarłeś do zwierzchników Tyszkiewicza i Krzeptowskiego? – Tak. Nie ma żadnego zlecenia wyjazdu służbowego. Oficjalnie obaj są na urlopie. – Co nie musi o niczym świadczyć. – Oczywiście. – Szukaj dalej. Może są inne powiązania z naszym resortem. – Szukam. – Na razie. Szary rozłączył się, po czym nacisnął guzik szybkiego wybierania. W słuchawce rozległ się zmęczony głos generała. Presja, jakiej podlegał ten człowiek, musiała być ponad siły większości śmiertelników. Szary w kilku krótkich zdaniach streścił sytuację grupy oraz ostatnie informacje przekazane przez Alfę. Podkreślił, że nie uważa obecności dwóch niezwykłych policjantów w otoczeniu Budziszyńskiego za przypadek. – Masz rację. – Budynek jest nieoświetlony. Możliwe, że cel przygotował się na nasze przybycie. Muszę wiedzieć coś więcej na temat ewentualnej współpracy z tymi policjantami. Muszę wiedzieć, czy mam przed sobą jednego przeciwnika, czy trzech. – Uruchomię dodatkowe źródła – zadeklarował Berger. – Może również w CBA – zasugerował Szary. Szary wyczuł, że generał się waha. – Dotkniemy gniazda żmij. – Muszę wiedzieć, co mam przed sobą. – Jest sylwestrowa noc. Berger miał rację. Ich wtyczki są przecież tylko ludźmi. Większość z nich odczuwa zwykłe ludzkie potrzeby. A sprawa jest na tyle delikatna, że chaotyczne poszukiwania mogą jej tylko zaszkodzić. – Jakie są pana rozkazy? Mam wchodzić do środka? – Twoja ocena? Szary podniósł głowę. Kamienna ściana budynku ginęła w lodowatej, chmurnej ciemności. – Jesteśmy na stanowiskach do wejścia. Budynek całkowicie ciemny. Nie dostrzegamy najmniejszego ruchu, żadnych latarek, niczego. Stacja wygląda na całkowicie opuszczoną. Tak, jakby nie było tam żadnej imprezy. Obstawiamy dwa wejścia. Mamy szanse. Zapadła cisza. – Szary, jeśli uznajesz, że możesz wchodzić, wchodź. – Tak jest. Rozłączył się. Trójka jego ludzi stała skupiona tuż obok. – Możliwe, że cel ma do pomocy dwóch doświadczonych gliniarzy – powiedział. – Więc? – zapytał Delta. – Gotowi? – Jasne. – Strzelamy tylko w ostateczności. – Rozkaz. Wyjęcie z plecaków noktowizorów i wytłumionych pistoletów maszynowych zajęło im kilkanaście sekund. Potem ruszyli. *** Smotrycz ze wszystkich sił starał się skupić. Nie było to łatwe. W ciągu ostatnich kilku godzin wypił na spółkę z Hanią dwie i pół butelki wina. Alkohol nie chciał wywietrzeć z głowy, kierując rozbiegane myśli w całkiem nieoczekiwane i zgoła niepożądane rejony. Nadal siedziało w nim poczucie klęski: tyle planowania, zabiegów, przygotowań, wysiłku i nic. Wszystko na próżno. Porażka, tym większa, że od sukcesu dzieliło go może pięć minut. Ostatnia prosta. Co z tego, że fiasko nastąpiło właściwie nie z jego winy? Mógł nie odbierać telefonu? Mógł. Miał prawo odmówić Tyszkiewiczowi? Oczywiście, że tak. Miał urlop, mógł równie dobrze spędzać go w Pernambuco i wszyscy, łącznie z komendantem głównym policji, mogli go cmoknąć w pewną część ciała znajdującą się tuż poniżej pleców. To wszystko teoretycznie prawda. Prawdą jednak było również – co Smotrycz stwierdził nie po raz pierwszy, choć w tym wypadku dokonał tej konstatacji z pewną melancholią i sporą dozą odrazy do samego siebie – że uwielbiał być w akcji. Kochał tropić i łamać zabezpieczenia. Uwielbiał adrenalinę towarzyszącą pokonywaniu przeszkód i dochodzeniu do prawdy, w wypadkach, które badał, będącej najczęściej głęboko skrywaną tajemnicą. Sprawiało mu nielichą satysfakcję, gdy przyczyniał się do rozwiązania sprawy, doprowadzenia za kratki zabójcy czy wyjątkowo niebezpiecznego gangstera. Fakt, że większość z jego ofiar nigdy nie używała broni, nosiła drogie garnitury i zasiadała w zarządach lub radach nadzorczych dużych, znanych firm, napawał Smotrycza głębokim zadowoleniem. Na swój prywatny użytek uważał, że gangster skrywający się za parawanem wykwintnych manier, wyszukanego słownictwa oraz rzesz prawników i finansistów, skłonnych na każde skinienie stworzyć dowolną konstrukcję prawną, by ochronić swego pryncypała, jest nawet bardziej niebezpieczny niż bandyta z przekrwionymi ślepiami, wymachujący nożem na ulicy czy kark w dresie ściągający haracz z tego czy innego restauratora. Co równie ważne, szef, Jakub Tyszkiewicz, choć jego policyjny staż liczył niewiele ponad trzy lata, podzielał te poglądy. Uważał, że zło należy zwalczać wszelkimi dostępnymi środkami. Jakub, w ocenie Smotrycza, był człowiekiem konsekwentnym. Szedł raz na zawsze wytyczoną ścieżką. Dał to jasno do zrozumienia po pół roku znajomości, podczas pierwszej poważnej popijawy w ścisłym gronie kilku zaufanych gliniarzy. Rozmowa zaczęła się nieco nietypowo. Tyszkiewicz prowoko-wał, a jego kumpel, bodyguard i spowiednik w jednym, Staszek Krzeptowski, człowiek, którego Smotrycz trochę podziwiał, a trochę się bał, przyglądał się wszystkim spod zmarszczonych brwi, gotów za każdą niewłaściwą odpowiedź rozszarpać rozmówcę na sztuki. – Taki zdolny człowiek jak ty mógłby bez problemu znaleźć robotę za trzykrotnie większą pensję – powiedział Jakub, uśmiechając się zmrużonymi oczami. Sprawiał wrażenie pijanego, choć Smotrycz miał niejasne wrażenie, że to tylko przedstawienie stworzone i odegrane na jego użytek. – Albo i pięciokrotnie – dodał Krzeptowski. – No. Więc właściwie co tu robisz? Niezbyt oryginalne pytanie. Smotrycz zadawał je sobie każdorazowo na początku miesiąca, gdy odbierał pensję. – Jakoś mi się zdaje, że tacy ludzie jak ja mogą się tu przydać – powiedział ostrożnie. Słabo znał Tyszkiewicza. Instynktownie czuł, że on i jego kumpel są w porządku, ale niczego nie był pewien. Wiele razy w życiu się sparzył. – Facet ma poczucie misji – parsknął Krzeptowski. – Widzisz, Kubuś? Mówiłem ci, że to idealista w okularkach. I nawet nie pije. – A co? – Smotrycz poczuł nagły przypływ złości. – Ty sprzątasz tylko ósma-szesnasta? A reszta w dupie? – Mnie wszystko jedno. – Właśnie o tym mówię. Chętnie walniesz w mordę, pokrzyczysz, pogrozisz bronią, ale więcej cię nie obchodzi. Byle do fajrantu. Byle do soboty. I emerytury. Nawet nie spostrzegł, że się zapędził. Jakub jednak uśmiechnął się szeroko. Krzeptowski, w normalnych okolicznościach reagujący ostro na obelgi, również przywołał na twarz potworny grymas głodnego krokodyla, który w jego mniemaniu uchodził za życzliwy uśmiech. – Takiego kogoś właśnie szukamy – stwierdził. Smotrycz sapnął. – Źle trafiliście – powiedział i wstał. Precyzyjniej: chciał wstać. Okazało się to jednak niemożliwe, ponieważ Krzeptowski położył mu rękę na ramieniu. A człowiek, nawet stosunkowo duży i silny, któremu Krzeptowski kładł rękę na ramieniu, miał wrażenie zderzenia z lokomotywą. Smotrycz nie należał ani do rosłych, ani tym bardziej do silnych. Toteż nie tylko nie zdołał się podnieść, ale nawet jakby zmalał. Przynajmniej we własnych oczach. – Odwrotnie: wydaje nam się, że trafiliśmy bardzo dobrze – powiedział Tyszkiewicz. – Mamy parę rzeczy do załatwienia, prawda? Chcemy sprzątać nie od ósmej do szesnastej, tylko tyle, ile trzeba. I potrzebujemy do tego odpowiednich ludzi. Potem już poszło. Smotrycz został członkiem zespołu Tyszkiewicza i nigdy tego nie żałował. Co więcej, bardzo szybko okazało się, że jego nowy szef nade wszystko ceni sobie efektywność działania, dając przy tym do zrozumienia, że procedury i regulamin nie są dla niego święte. Credo to wyłożył mu dobitnie Krzeptowski, gdy jakiś czas po popijawie zostali sami w samochodzie. – Gdybym się założył, że nie ma takiej bazy danych czy pojedynczej informacji, której byś nie mógł zdobyć, wygrałbym? Czy przegrał? – A co? – Nic. Ciekawość taka. Smotrycz uśmiechnął się chełpliwie. – Gdyby były takie zakłady, szybko zostałbyś bardzo bogaty. Krzeptowski odwrócił się i spojrzał na niego uważnie. – I nie dałbyś się złapać. – Przecież jeszcze chodzę po świeżym powietrzu, no nie? W ten sposób pakt został przypieczętowany. I tak oto teraz, mając jeszcze na wargach wspomnienie słodkiego smaku, ubranie pachnące kobiecymi perfumami oraz, gdzieś w tyle głowy, imperatyw bycia skutecznym, zasiadł do komputera. Zaczął od rzeczy najprostszej: Krajowego Rejestru Statystycznego. Mając tylko imiona i nazwiska uczestników imprezy na Kasprowym, ich przybliżony wiek oraz przekazaną przez Tyszkiewicza sugestię, że wszyscy są mieszkańcami Warszawy, wiedział, że będzie musiał dokonywać selekcji. Ten etap poszedł w miarę gładko: Smotrycz dobrał tak ciasne filtry, że bardzo szybko zidentyfikował większość grupy. W wypadku Zygmunta Kopra wyskoczyło mu co prawda trzech mężczyzn w tym samym przedziale wiekowym, a odszukani Marek Sztajnberg i Małgorzata Rapacka okazali się nie być mieszkańcami Warszawy, ale łatwo mógł zweryfikować, czy znalazł właściwe osoby – przez zamontowaną w komputerze bramkę GSM posłał zdjęcia zidentyfikowanych osób na telefony obu policjantów. Po kilku minutach przyszło wskazanie tożsamości „właściwego" Kopra. Sztajnberg i Rapacka byli tymi, o których chodziło. Smotrycz miał teraz numery PESEL, adresy zameldowania oraz kilka innych danych osobowych boksera, lekarza, Kopra, Sztajnberga, Małgorzaty Rapackiej oraz małżeństwa Krasickich. Każdej z tych osób założył oznaczony imieniem i nazwiskiem folder. Osobną bazę danych zarezerwował dla Tosi. W jej życiorysie będzie próbował znaleźć ewentualny motyw usiłowania zabójstwa. Został mu Benjamin Barlow oraz jego włoska żona. Oboje nie mieli polskiego obywatelstwa. No cóż, zagraniczne bazy danych to też nie są jakieś niezdobyte fortece, prawda? Smotrycz uznał, że zajmie się nimi za chwilę. Na razie otworzył Rejestr Osób Skazanych, Rejestr Zainteresowań Operacyjnych oraz kilka innych policyjnych baz danych. Zadał im prowadzenie poszukiwań według ściśle określonych parametrów, po czym poszedł do kuchni. Wiedział, że ma kilka minut czasu, a bardzo potrzebował mocnej kawy. Nie bawił się w drobiazgi: przygotował od razu duży dzbanek. Czuł przez skórę, że gorący napar będzie jednym z podstawowych narzędzi walki w ciągu nadchodzących godzin. *** Weszli naprawdę cicho. Ubezpieczając się wzajemnie, w upiornym, zielonkawym świetle noktowizorów przeszukali pomieszczenie po pomieszczeniu. I nie znaleźli nikogo. Zatem, korzystając ze wskazówek dyspozytora na Myślenickich, Szary przywrócił zasilanie. Tablica została uszkodzona w sposób dość powierzchowny: Szary nie miał zapasowych części, ale na razie uznał, że nie będzie przejmował się przepisami dotyczącymi bezpieczeństwa. Po prostu złączył przewody na krótko i prąd zaczął znowu krążyć w instalacji. W świetle lamp członkowie zespołu przyjrzeli się pomieszczeniom jeszcze raz, dokładniej. Budynek wyglądał na opuszczony w pośpiechu. Na stole stała bateria kosztownych alkoholi i kilka wypełnionych w połowie półmisków z jedzeniem. Sprzęt stereo mrugał lampkami, w każdej chwili gotów do akcji. W pokojach na górze Szary znalazł trzynaście plecaków, ale ich zawartość nie pomogła w odpowiedzi na pytanie, co się tu naprawdę stało. – Byli tu jeszcze kilka minut temu – powiedział Delta, jakby podsumowując stan poszukiwań. Grupa zebrała się na dole. Wszyscy jeszcze mieli ubrania pokryte skorupą zamarzniętego śniegu. Szary wyciągnął telefon. Zastępca szefa odebrał po pierwszym sygnale. – Tu Dwa Cztery. Jesteśmy w budynku stacji – zameldował Szary. – Nikogo nie ma. Wszyscy się wynieśli. – Rozumiem, Dwa Cztery. Mamy podsłuch komórek obu policjantów. Krzeptowski kilka minut temu połączył się z zakopiańskim pogotowiem i prosił o wysłanie karetki do Kuźnic. Podobno na górze zdarzył się wypadek. Zwozi ranną dziewczynę. Twierdził, że będzie na dole za godzinę. – Jest sam? – Używał liczby mnogiej. Możesz założyć, że zwozi tę dziewczynę razem z Tyszkiewiczem. To zresztą logiczne: do sań ratunkowych potrzeba dwóch ludzi. Z ich akt wynika, że obaj jeżdżą bardzo dobrze na nartach. – Mówił, którędy jadą? – Nie. Mówił tylko o Kuźnicach. – Przyjąłem. Rozłączył się. – Zdarzył się wypadek. Dwóch gliniarzy zwozi ranną dziewczynę – oznajmił swoim ludziom. – To dlaczego nie ma reszty? – zapytał Foxtrot. – Budziszyński usłyszał, że jedziemy. – Delta wzruszył ramionami, jakby scenariusz wydarzeń był już całkowicie oczywisty. – Dał w ucho dziewczynie, żeby sprowokować ruch na dół. I pojechali wszyscy. Szary doszedł do podobnych wniosków, ale nie wszystko mu w tej układance pasowało. – W takim razie dlaczego nie ma światła? – zapytał. – Tablica rozdzielcza nosi wyraźne ślady celowego uszkodzenia. – Dodatkowy czynnik, żeby ograniczyć do zera inne opcje. Najpierw zaatakował dziewczynę, potem wyłączył światło, żeby nikomu nie przyszło do głowy zostać. – Dlaczego tak mu zależało, żeby nikt nie został? – zapytał Charlie. – Bo po pierwsze, nie chciał, żebyśmy spotkali kogoś, kto mógłby udzielić wyjaśnień – odparł Delta. Był pewny siebie. – Po drugie, uznał, że jazda w grupie da mu lepszą osłonę. Mogę się założyć, że pojechali przez Goryczkowy. Łatwiej i nie ma podejścia. Szary skinął głową. Zgadzał się z ostatnim wnioskiem; co do reszty miał nieco inne zdanie. Na razie zostawił je dla siebie. Po pierwsze: rzeczywiście można przyjąć, że wypadek jest sprawką Budziszyńskiego, a policjanci, jako najlepiej jeżdżący, po prostu ratują dziewczynę. Mogłoby to oznaczać, że Tyszkiewicz i jego kompan nie współpracują z Budziszyńskim i nie są świadomi prowadzonej przez niego gry. Całkiem korzystny dla grupy pościgowej rozkład sił. Po drugie: jeśli powyższy wniosek jest prawidłowy, można również przyjąć, że Tyszkiewicz i Krzeptowski nie wzięli ze sobą Budziszyńskiego – z ich punktu widzenia przypadkowego człowieka, o którego umiejętnościach narciarskich niczego nie wiedzieli – ponieważ chcieli jak najszybciej znaleźć się na dole, by bezpiecznie umieścić dziewczynę w szpitalu. Budziszyński zatem podąża na dół w drugiej grupie, ukryty pomiędzy uczestnikami imprezy, nie chcąc, z racji swoich nie najlepszych umiejętności narciarskich, ryzykować samotnego zjazdu. W taką pogodę i w nocy zgubiłby się po stu metrach, musiał więc skorzystać z pomocy kogoś, kto jeździ lepiej i zna trasę. Dowiedział się, kto jest dobrym narciarzem i sprowokował go do opuszczenia górnej stacji kolejki. Wyłączenie światła spowodowało, że pozostali uczestnicy imprezy (nie chcąc zostawać w ciemnym i nieprzyjaznym budynku, na dodatek będącym miejscem wielce podejrzanego wypadku) zdecydowali się także opuścić stację. Z powyższego rozumowania Szary wywiódł dwie konkluzje. Obie dość optymistyczne. Po pierwsze, miał jednak przed sobą jednego przeciwnika, a nie trzech. I, po drugie, przeciwnik ten miał nad jego grupą tylko niewielką przewagę czasową. Dopadną go. Bez dalszych dyskusji wyszli na zewnątrz i przypięli narty, ustawiając wiązania w pozycji zjazdowej. Przewiesili przez pierś pistolety maszynowe. Po kilku minutach, ostro pracując kijami i połykając wiatr, podeszli do grani nad Cichą Doliną. Chmury i ciemność ograniczały widoczność. Wicher spychał z trasy i niemal uniemożliwiał komunikację. Mimo to, bez odpoczynku, trzymając się blisko jeden drugiego, ruszyli wąską nartostradą prowadzącą do Kotła Goryczkowego. Czuli, że są na tropie. *** Kasprowy Wierch to narciarska wizytówka Tatr, perła w koronie polskiej części tego imponującego masywu górskiego, jedna z największych atrakcji turystycznych i narciarskich kraju. Gdy świeci słońce, widoczność sięga wielu kilometrów i panorama dosłownie zapiera dech w piersiach. Obserwator, opuściwszy budynek górnej stacji kolejki, ma po lewej ręce widok na opadający stromą ścianą Kocioł Gąsienicowy, nieco dalej Suchą Przełęcz, a potem górujący nad nią szczyt Beskidu. A niemal na horyzoncie, przewyższający pozostałe, masyw Świnicy. Zarówno Krzeptowski, jak i małżeństwo Tyszkiewiczów znali Kasprowy jak własną kieszeń, znali niemal każdy kamień, muldę i padak tego wymagającego stoku. Właśnie: wymagającego. Nawet przy dobrej, bezwietrznej pogodzie i świecącym wesoło słońcu (co na Kasprowym nie jest niestety częste) już krótka nartostrada prowadząca do kotła – choć zabezpieczona siatkami mającymi zapobiec ewentualnemu upadkowi narciarzy do znajdującej się pół kilometra niżej Cichej Doliny – wymaga pewnych umiejętności. Kocioł Goryczkowy, nachylony pod nieco łagodniejszym kątem od Gąsienicowego, ale usiany metrowymi muldami, nader często pokryty niebezpieczną mieszaniną lodu, luźnego firnu i świeżo spadłego puchu, stawia narciarza przed koniecznością skoncentrowania stu procent uwagi i sił. Kocioł Goryczkowy to nie jest pólko do nauki. Nie wybacza brawury i dyletanctwa. Podczas ładnej pogody. W nocy, przy pędzących nisko chmurach i huraganowym wietrze Kasprowy to prawdziwa Czarcia Góra, dno mroźnego piekła. Zanim ruszyli, Krzeptowski zastanawiał się, jaki sposób sterowania saniami będzie najbardziej efektywny. Akia, nowoczesny następca toboganu, miała, podobnie jak poprzednik, dwie pary uchwytów zamocowanych do dziobu i rufy. Prowadzący ratownik wytyczał trasę i kierował saniami. Drugi, jadący z tyłu, miał za zadanie podążać wytyczonym śladem i pełnić, w razie potrzeby, rolę hamulca. Olbrzymi góral znał Kasprowy na wylot, był zatem przygotowany na wszelkie niespodzianki, miał też okazję kilkukrotnie obsługiwać tobogan i dlatego to on powinien otwierać stawkę. Problem polegał na tym, że ważył co najmniej o trzydzieści kilogramów więcej od Jakuba. Logika podpowiadała, by w takich warunkach cięższy z ratowników jechał jako drugi. Przeważyło jednak przekonanie Krzeptowskiego o swojej orientacji w terenie bez względu na niesprzyjające okoliczności, umiejętności nawigacji „na nos". Staszek Krzeptowski zaufał swym zdolnościom Nie sądził, by miał pociągnąć Jakuba w przepaść. Zaprzągł się do akii jako prowadzący. Podejście do nartostrady nad Cichą kosztowało ich sporo wysiłku. Wiejący zza grani okrutny wiatr odpychał i niemal zrzucał ze szlaku, usianego na przemian twardym jak kamień, wyszlifowanym przez wicher lodem i wielkimi zaspami o nieregularnych kształtach. Obserwacja trasy okazała się niemożliwa: Krzeptowski błyskawicznie przekonał się, już po kilkudziesięciu okupionych dużym wysiłkiem krokach, że rzeczywiście przyjdzie mu prowadzić na wyczucie. Ale zdał się na nie bez obaw; mimo wszystko trafił we wlot nartostrady niemal idealnie. Tyszkiewicz nie widział Krzeptowskiego, czuł tylko stanowcze, zdecydowane ruchy sań. Nawet Tosia, opatulona w śpiwór i przypięta pasami do stalowego kokonu, ginęła w ciemności. Za plecami Jakub wyczuwał obecność Heleny. Złapał się na tym, że ta świadomość zarówno pomaga mu, jak i ciąży. Pomaga, bo nie musiał myśleć o żonie przebywającej wśród obcych ludzi, pomiędzy którymi znajdował się zabójca. Ciąży: ponieważ spodziewał się kłopotów. Czuł przez skórę, że zjazd do Kuźnic nie okaże się po prostu walką z własnymi słabościami, czasem i żywiołem. Gwałtowniejszy niż inne podmuch uderzył go w twarz. Jakub błyskawicznie ułożył narty w tak zwany pług. Poczuł, że zarówno Krzeptowski, jak i Helena robią to samo. Mimo wszystko szalony atak wiatru o mało nie zmiótł ich z trasy: szedł nieco skośnie do kierunku jazdy, odpychając od zbocza i kierując w stronę niewidocznej siatki, zabezpieczającej przed upadkiem w przepaść. Jakub wolał nie myśleć, jaki byłby efekt zderzenia: upadek, wywrotka sań, splątane i wypięte narty, których nie sposób odszukać w ciemnościach. A to tylko łagodna wersja wydarzeń. Z całych sił ścisnął uchwyty i napiął mięśnie nóg. Poczuł, że odzyskał panowanie nad nartami. Akia przechyliła się w lewo, ale Krzeptowski również zareagował błyskawicznie; wspólnym wysiłkiem udało się przywrócić właściwe położenie sań. Zaczęli jechać, nartostrada łagodnie opadała w dół. Krzeptowski, widząc, że szlak jest mocno pofałdowany i poprzecinany poprzecznymi garbami, zrezygnował z zabójczej w tych okolicznościach techniki jazdy pługiem na rzecz krótkich, ostrych skrętów. Było to konieczne; jazda na wprost nadałaby im zbyt wielką prędkość, co musiało skończyć się upadkiem. Tak, kontrola prędkości i kierunku jazdy były dwoma najważniejszymi zadaniami wieczoru. Na razie. Jakub poczuł w uchu delikatne drżenie. Oderwał rękę od uchwytu i sięgnął do ukrytej pod czapką słuchawki. Nacisnął guzik. – Nudno trochę, to możemy pogadać, nie? – usłyszał głos Krzeptowskiego. Biorąc pod uwagę ryk wiatru, oddalenie od najbliższego masztu telekomunikacyjnego oraz zakłócenia, zadziwiająco czysty i wyraźny. Jakub zdecydowanie nie uważał sytuacji za nudną: maksymalna koncentracja kosztowała go sporo wysiłku. Impreza na szczycie góry wydawała mu się odległa o dwa stulecia. Czuł otępiające działanie alkoholu. – O czym? – zapytał, starając się jak najmniej otwierać usta. Maleńki mikrofonik chował się pod kołnierzem kurtki i kominiarką, tuż pod brodą, przy gardle. Przed wyjściem sporo uwagi poświęcili łączności. Obaj wiedzieli, że od niej może zależeć ich życie. Krzeptowski szybko przeszedł do tematu. – Myślisz, że to Krasicka? – zapytał. – Nie wiem. Wygląda na straszną sukę, ale nie mam pojęcia, czy jest zdolna do zabójstwa. – Każdy jest zdolny, jak musi. Może coś ją wyprowadziło z równowagi i uznała, że nie ma wyjścia. – Może. – Tosia widziała albo słyszała coś, czego nie powinna. I Krasicka ją stuknęła. – Jest jeszcze inny wariant. Tosia zobaczyła coś, co ma związek z jazdą kolejki. I Krasicka nie ma tu nic do rzeczy. – Wiesz, co to znaczy? – Wiem. Że na górze jest ktoś, kto próbował załatwić Tosię i jest w jakiś sposób związany z tą jadącą grupą. – W jaki? – Nic mi nie przychodzi do głowy. – Poczekaj, dobra? Bądź na stendbaju, ale nie rozłączaj się. Jakub usłyszał pstryknięcie. Po chwili usłyszał je znowu. – Co? – Chciałem dodzwonić się do Rysia. Ale nie odbiera. – Jest prawie północ. Mówił, że chce się bawić. Więc się bawi. – Ode mnie zawsze odbiera. Nawet pijany. – Może dziś jest ten pierwszy raz. Obaj wiedzieli, że to kolejna rzecz, która nie powinna im się podobać. Tego wieczoru doświadczali zbyt wielu zbiegów okoliczności naraz. – Jeszcze coś mi przyszło do głowy – mruknął Jakub. – Mów. – Jeśli przyjmiemy, że ktoś stuknął Tosię, by odwrócić uwagę od wjeżdżających kolejką facetów, możliwe, że nie chciał zabić. Do zwożenia trupa nie mielibyśmy takiej motywacji. Co innego ranna, której potrzebna pomoc. – Jasne. Chciał się nas pozbyć? – Nie wiem. Ale byliśmy jedynymi gliniarzami na górze. Może mu w czymś przeszkadzaliśmy. – Słabe. Musiałby wiedzieć, że jesteśmy gliniarzamic – O to nietrudno. – … a poza tym, że jeździmy na nartach tak, żeby sobie poradzić. Zbyt skomplikowane, żeby się złożyło. Krzeptowski zastanawiał się przez chwilę. – No dobra, ale teoretycznie możliwe. Facet wali Tosię w łeb. Jednocześnie ci w kolejce grzeją na górę. Dziewczyna musi być zwieziona. Mogliśmy się wygadać, że umiemy jeździć. – Jeśli masz racjęc wiesz, co to znaczy? – Że wszystko, co istotne, rozegra się w budynku stacji. Tym razem to Tyszkiewicz milczał przez dłuższą chwilę. Jechali wolno, starając się wyczuć każdą nierówność terenu. Ślizgi nart co chwila zgrzytały o kamienie. Mimo braku widoczności czuli, że zbliżają się do końca nartostrady. – Wszystko mi tu śmierdzi. Ale niczego nie wymyślimy, dopóki Smotrycz czegoś nam nie da. – No. To nie wszystko. Załóżmy, że Tosia odzyska przytomność i przypomni sobie, co się stało. Jaka jest szansa, że zabójcy udało się zaaranżować wypadek tak, by Tosia go nie rozpoznała? – Duża. – Ale nie stuprocentowa. – Dziewczyna może zeznać, kto ją tak załatwił. – Bingo, Watsonie. Możemy więc przyjąć, że będzie chciał nas dogonić i dokończyć temat. Pozbył się nas z góry, szybko załatwi swoje i ruszy naszym śladem. – Kurwa. W tym momencie prawa narta Jakuba zahaczyła o niewidoczny w ciemnościach kamień i wypięła się. *** Grupa pozostałych uczestników imprezy sylwestrowej składała się z dziewięciu osób: byłego boksera Wojciecha Boguty, zwanego Atomem, lekarza Rudnickiego, Zygmunta Kopra, Marka Sztajnberga, Małgorzaty Rapackiej, małżeństwa Krasickich oraz Bena Barlowa z żoną Francescą. Tuż po starcie okazało się, że umiejętności narciarskie rozłożone są w grupie nierównomiernie. O ile Atom, Ben i Francesca radzili sobie całkiem dobrze, to Krasiccy po prostu walczyli o życie. Każdy krok przypłacali niewspółmiernym do efektu wysiłkiem i rozpaczliwą walką o utrzymanie się na nogach. Marek Sztajnberg, jedyny w towarzystwie posługujący się deską snowboardową, wbrew oczekiwaniom umiał się na niej poruszać całkiem dobrze; w każdym razie panował nad własnym ciałem. Reszta stawki lokowała się gdzieś pośrodku palety umiejętności. Wichura atakowała, ponure wycie potęgowało nastrój grozy, wszyscy zataczali się jak pijani, ale motywacji dodawała świadomość, że górna stacja kolejki przestała być jakimkolwiek azylem. Po przejściu kilkudziesięciu metrów każdy z członków grupy zdał sobie sprawę, że próba powrotu byłaby czystą loterią; trzeba by mieć sporo szczęścia, by odnaleźć w ciemności i mgle drogę powrotną do budynku. Gdy doszli do grani, Atom stanął. Reszta grupy stopniowo zatrzymywała się przy nim. Ben Barlow wzbudzał największe zaufanie, stał na nartach pewnie i nie wyglądał nawet na zdyszanego. – Na początku i na końcu powinni jechać najlepsi. Jeśli poprowadzę, pojedzie pan na końcu? – Boguta musiał krzyczeć, by przebić się przez wściekły wrzask wiatru. Barlow nawet się nie wahał. – Oczywiście. Atom zdjął z ramienia zwój liny, którą zabrał z dyżurki TOPRu. – Słuchajcie. Musimy się trzymać razem. Ja poprowadzę. Jedziemy jedno za drugim, bardzo blisko siebie. Każdy z nas złapie prawą ręką linę. Jeśli ktoś upadnie, nie puszcza liny, bo go nie znajdziemy. Rozumiecie? Twarze ludzi, ukryte pod goglami, kominiarkami albo wysoko podniesionymi kołnierzami kurtek ginęły w ciemności. Atom nie był w stanie odgadnąć, czy komunikat dotarł do wszystkich i czy został właściwie zrozumiany. Trapiące większość imprezowiczów poczucie surrealizmu, które pojawiło się w momencie, gdy jeszcze rozgrzani tańcem i alkoholem zebrali się wokół nieprzytomnej Antoniny Bilskiej, przybrało na sile. Pomimo to Atom włożył sporo wysiłku, by ustalić, kto za kim jedzie, upewnić się, że wszyscy mają owiniętą wokół prawych przegubów linę i że odległości między narciarzami będą mniej więcej równomierne. W jakiś, nie do końca zrozumiały sposób, czuł się odpowiedzialny za tych ludzi. Znał Kasprowy dobrze; może dlatego przewidywał liczne kłopoty. Zdawał sobie sprawę, że czeka ich długa i pełna niespodzianek droga. Pogoda pogarszała się. Ruszyli dokładnie w momencie, gdy ekipa Szarego przypinała narty przed budynkiem górnej stacji kolejki. *** Weksler myślał o dalszych posunięciach. Ostrożnie zjeżdżając ciemną nartostradą, pełną muld i śniegu nawianego w najbardziej nieoczekiwanych miejscach, mając w lewym ręku kij, którym jak ślepiec starał się wymacać drogę, a prawą starając się kontrolować napięcie liny, czuł, a właściwie wiedział ze stuprocentową pewnością, że żołnierze z grupy pościgowej zaraz go dogonią. Nie miał złudzeń: grupa pościgowa porusza się przynajmniej dwukrotnie szybciej niż on i jego przypadkowi towarzysze niedoli. Wiedział, że ma ostatnią szansę, żeby przeszkodzić napastnikom. Nie miało znaczenia, że jeśli zrealizuje plan opóźnienia, będzie musiał pokonać resztę drogi samotnie. Mógł się zgubić, to prawda. Ale zaniechanie działania przyniosłoby niemal stuprocentową pewność przegranej. Na to nie chciał sobie pozwolić. Nie znał zbyt dokładnie ukształtowania terenu. Owszem, zjeżdżał tędy kilkukrotnie w przeszłości, ale skłamałby, twierdząc, że poznaje każdy zakręt. Nie lubił ani gór, ani śniegu, ani nart. Z tego powodu nauczył się jeździć na bardzo podstawowym poziomie, a potem dał sobie spokój z jakimikolwiek próbami podnoszenia umiejętności. Tak czy inaczej musiał wybrać optymalne miejsce do realizacji swego planu. I to szybko. Bez obawy, że jego manipulacje zostaną dostrzeżone, wyswobodził z pętli prawą rękę. Mocno uchwycił oba kije. Kierując się intuicją i nader prowizorycznym obliczeniem przebytego dystansu, uznał, że znaleźli się blisko końca nartostrady i jadą już trawersem nad Kotłem Goryczkowym. Najechał na wyższą niż inne muldę, po czym niezdarnie się z niej zsunął, podcinając nogi jadącej przed nim Małgosi Rapackiej. Dziewczyna upadła i zaczęła ześlizgiwać się w dół. Po sekundzie dotarła do jadącego przed nią właściciela agencji reklamowej. Sztajnberg, rzecz jasna, nie spodziewał się uderzenia: nawet jeśli słyszał powstałe za plecami zamieszanie, zabrakło mu czasu, by zareagować. Nim upadł, jego prawy przegub wysunął się z pętli taterniczej liny. Poczuł, że leci w dół. Jęknął głucho, uderzając klatką piersiową o twardą jak stal, wyszlifowaną przez wiatr muldę. Zderzenie spowolniło go tylko na chwilę; cały czas rozpaczliwie walczył, by się zatrzymać. Przez chwilę jechał głową w dół. Poczuł, że wali w coś miękkiego, usłyszał krzyk, którego treści nie zrozumiał, a potem jakiś ciężar łupnął tuż obok. Tuż przed twarzą coś świsnęło mu złowrogo. Narta? Nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Obróciło go o sto osiemdziesiąt stopni. Nadal nie odzyskał panowania nad ciałem, ale przynajmniej poruszał się stopami w dół. Starał się wbić krawędź deski w stok, by uczynić z niej rodzaj hamulca, ale pofałdowany teren właściwie uniemożliwiał to rozsądne posunięcie. Stal krawędzi zgrzytała rozpaczliwie, odłupywała małe kawałki podłoża, ale bezsilnie ześlizgiwała się po gładkim jak szkło lodzie. Marek Sztajnberg, nieświadom szkód, których stał się mimowolnym sprawcą, zniknął w ciemności i mgle. *** Wiatr, bezksiężycowa ciemność i ołowiano-mleczne chmury stanowiły owej nocy dominujące, ale nie jedyne utrudnienia na szlaku każdego śmiałka, który odważył się stawić czoło zjazdowi z Kasprowego. Na ogół o tej porze roku przeciętna pokrywa śnieżna na obu stokach Kasprowego Wierchu liczy nie mniej niż półtora metra grubości. Nie należy tego jednak rozumieć jako jednolitej, stupięćdziesięciocentymetrowej powłoki, równo sprasowanej przez ratraki i zapraszającej do swobodnego szusowania. Wiejące często wiatry, różnice temperatur, a także intensywna eksploatacja przez dziesiątki tysięcy narciarzy powodują, że zbocze Kotła Goryczkowego szybko zaczyna przypominać krajobraz znany z fotografii niektórych połaci Księżyca. Stromizna pokryta jest mniejszymi i większymi muldami, czyli wytworzonymi ze śniegu i lodu pagórkami. Muldy na swych szczytach często bywają oblodzone, doliny natomiast na ogół zalega, zwłaszcza podczas intensywnych opadów, luźno związany z podłożem puch lub firn. Narzuca to pewne konkretne warunki jazdy. O ile na lodzie wskazane jest mocne krawędziowanie, w puchu jeździ się na płaskich nartach. Na muldach narciarz musi pamiętać o szybkich zmianach punktu ciężkości ciała i ugięciu kolan; nawet w dogodnych warunkach jazda taka wymaga sporych umiejętności i dużej koncentracji. Tej nocy wichura spowodowała, że w dolinach między muldami utworzyły się zaspy sięgające niekiedy osiemdziesięciu centymetrów. Narciarz zapadał się wyżej kolan. W innych miejscach szalejący wiatr wywiewał śnieg do gołego lodu, odsłaniając nawet kamienie i kosodrzewinę. W taki właśnie zdradziecki kamień uderzył Jakub krawędzią prawej narty. Szarpnęło go w bok. Wiązanie zareagowało prawidłowo, trzasnęła sprężyna; narta odpadła od buta. Jakub niemal od razu zrozumiał, co się stało i co musi zrobić. Utrzymanie równowagi, nawet w tych warunkach pogodowych i w takim terenie, nie stanowiłoby pewnie problemu; zwłaszcza że miał dodatkowy punkt podparcia w postaci obu rękojeści akii. Wiedział jednak, że jeśli ujedzie jeszcze choćby kilka metrów, nigdy nie zdoła odnaleźć wypiętej, zagrzebanej w śniegu narty. Gwałtownie szarpnął saniami i skręcił w prawo. Krzeptowski poczuł szarpnięcie i zrozumiał: wykonał błyskawiczny skręt w tę samą stronę. Stanęli. Jakub obejrzał się. Tuż obok mignęła sylwetka Heleny. – Lena! – krzyknął. Usłyszała. Krawędzie nart zgrzytnęły na lodzie i Helena zatrzymała się kilka kroków niżej. – Postój? – zapytała. Jej głos tłumił gruby szal, zasłaniający dolną część twarzy, i ryk wiatru. – Zgubiłem nartę – powiedział Jakub. – Cholerny lód. Albo kamień. – Gdzie? – włączył się do rozmowy Krzeptowski. – Blisko. – Tyszkiewicz wskazał ręką w górę. – Może jeszcze znajdziemy ślad. – Musimy. – Krzeptowski puścił uchwyty akii. – Lena, zerkniesz na nią? Helena z trudem wspięła się do góry i stanęła tuż przy saniach, starając się choć w pewnym stopniu osłonić Tosię od szarpiących podmuchów. Jednocześnie złapała mocno za uchwyt; sanie stały w poprzek stoku, ale stanowiły dla zawziętego wiatru relatywnie dużą płaszczyznę ataku. Zniknięcie w ciemności pchanego wiatrem aluminiowego czółna byłoby najmniej pożądanym przez trójkę ratowników efektem przymusowego postoju. Jakub postanowił podchodzić na jednej narcie, uznając, że łatwiej będzie mu przypiąć jedną niż dwie; każdy, kto próbował we mgle i w głębokim, świeżo nawianym puchu odśnieżyć zarówno but, jak i wiązanie, a potem równo ustawić nartę w poprzek stoku, wie, o czym mowa. Krzeptowski i Tyszkiewicz szli obok siebie w odległości mniej więcej dwóch metrów. Polegali nie tyle na wzroku, co na uważnym badaniu terenu wbijanymi w śnieg kijami. By nie pozbawiać się nadziei już na początku poszukiwań, założyli, że dzięki skistoperom narta nie ujechała daleko. Posuwali się bardzo wolno, krok po kroku przeszukując stok zarówno przed sobą, jak i po bokach. Jakub pomyślał, że to wszystko jest kwestią przypadku: przypadek sprawił, że Krzeptowski spotkał swego kumpla boksera i obaj wymyślili tę Poronioną Imprezę Na Szczycie Góry. Przypadek sprawił, że trafili na cholerną, niespotykaną pogodę. Przypadkiem wpadli w środek wydarzeń, które wbrew woli wciągały ich w swą orbitę. Przypadek postawił kamień na trasie Jakuba. I tylko przypadek sprawi, że uda się znaleźć tę cholerną nartę. Jakby na zamówienie kijek zgrzytnął o coś twardego. Tyszkiewicz schylił się i rozgarnął śnieg. Ukazał się charakterystyczny trzyramienny symbol firmy Atomic. Jakub odetchnął. – Mam! – krzyknął. Krzeptowski stanął. – To dobrze. Oczyść but. Przytrzymam cię. Jakub schylił się, podniósł nogę i zaczął kijem oczyszczać podeszwę ze śniegu. I wtedy, mijając ich dosłownie o włos, przeleciał obok Marek Sztajnberg. *** Helena nachyliła się nad saniami. Odsłoniła szczelnie otulający Tosię szal i przyłożyła ucho do ust dziewczyny. Oczywiście nie zarejestrowała żadnego dźwięku i w duchu zwymyślała się od ostatnich idiotek. Po pierwsze: dlaczego miała usłyszeć cichy oddech wśród ryku wichury? I po drugie: czemu uważała, że Tosia mogła przestać oddychać? Przeczucie? Nie. Raczej poczucie obowiązku. Dobrze życzyła Krzeptowskiemu, dziewczyna jej się podobała, więc dobrze życzyła i jej. Dlatego chciała wiedzieć, czy jej stan się nie pogorszył. Nie zdążyła jednak pomyśleć, co dalej, bo nagle coś zgrzytnęło metalicznie, ktoś krzyknął zduszonym głosem, a potem Helena poczuła potężne uderzenie w bark. Upadła, nawet nie wiedząc kiedy. Zaczęła zjeżdżać w dół; jeden z własnych kijów boleśnie uderzył ją w twarz, czapka i gogle zsunęły się na nos; w tym momencie utraciła resztki kontroli nad własnym ciałem. Pomimo kilku grubych warstw ubrania czuła każdą nierówność terenu, piekielnie mocny cios w plecy pobawił ją tchu, narty wirowały gdzieś nad głową, rozpaczliwie walczyła o odzyskanie oddechu i starała się przezwyciężyć narastającą panikę; przyszło jej do głowy, że to już koniec: upadek nastąpił na samej górze kotła, stromizna nijak nie chciała się wypłaszczyć, prędkość rosła. W końcu musiało nastąpić uderzenie, które pozbawi ją przytomności. Padający śnieg przykryje nieruchome ciało w ciągu pół godziny. A przy tej pogodzie nawet dwa zastępy dobrze wyszkolonych ratowników będą mogły mówić o dużym szczęściu, jeśli znajdą jej ciało do południa. Poczuła żal. Żal, że to już, że nie będzie jej dane smakować życia, odnosić sukcesów, kochać i być kochaną, doświadczyć radości macierzyństwa, starzeć się razem z Jakubemc Ten szybko przebiegający przez głowę ciąg pesymistycznych obrazów i myśli przerwało mocniejsze od innych uderzenie, coś zgrzytnęło głośniej niż ryk wiatru, w lewej nodze poczuła szarpiący ból, po czym świat znieruchomiał. Ciemność była tak samo gęsta jak przedtem, ale ustało dojmujące poczucie wirowania i całkowitego braku kontroli nad własnymi poczynaniami. Helena poruszyła się. Podciągnęła opadłą niemal do ust czapkę, po czym otworzyła oczy. Skłębione obłoki ograniczały widoczność z równą skutecznością, jak przed upadkiem, ale Helena ucieszyła się. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatnio cieszyła się tak bardzo. Żyła. Wściekły wiatr wył i zatykał dech, zimno wciskało się pod ubranie, śnieg miał energię piły łańcuchowej, a ona cieszyła się. Żyła. Powoli, bardzo ostrożnie usiadła. Ciało bolało ją jak po walce bokserskiej, ale nie miała wrażenia, by któraś z kości została złamana. Z obu przegubów zwisały zawieszone na pętlach kije, do prawego buta przyczepiona była narta. To ona, wbiwszy się krawędzią we fragment równego, twardego stoku, spowodowała zakończenie szalonego ześlizgu. Natomiast lewa narta zniknęła. Helena chwyciła mocno oba kije i, pomagając sobie rękoma, wstała. Lewe kolano odpowiedziało tak ostrym bólem, że Helena o mało nie wylądowała z powrotem na śniegu. By zachować równowagę, musiała z całej siły oprzeć się na kijach. Zacisnęła zęby. Czuła, że pod szalem po policzkach popłynęły łzy. Po chwili ból minął na tyle, że zebrała się na odwagę i wykonała krótki, łukowaty skręt w lewo, ustawiając się w ten sposób, by oprzeć ciężar ciała na niższej, tak zwanej dolnej narcie. Mogła w ten sposób, zachowując odpowiedni punkt ciężkości, podchodzić. Parę razy ześlizgnęła się, raz omal nie złamała kijka. Ale lewa narta, ku jej niekłamanej uldze, znalazła się po piętnastu metrach. Helena po prostu uderzyła kijkiem w sterczący z muldy dziób. Szarpnięciem wydobyła deskę ze śniegu, przybliżyła do oczu i obejrzała dokładnie. Nie dopatrzyła się uszkodzeń. Walcząc z bólem, ciemnością i pogodą oczyściła wiązanie oraz but. Ułożyła nartę prostopadle do spadku stoku. Po kilkunastu nieudanych próbach wreszcie usłyszała szczęknięcie sprężyny wiązania. Podniosła nogę i poruszyła nią w lewo i w prawo. Kolano zareagowało wściekłym bólem, ale wiązanie trzymało bez zarzutu. W porządku. Była mniej więcej cała, miała na nogach narty, w okrytych rękawiczkami dłoniach oba kije, na głowie czapkę, a na oczach gogle. Gorzej, że nie wiedziała, jak długo trwał jej upadek. Nie umiała ocenić swego położenia. Nadal stromy stok oznaczał, że znajdowała się w dalszym ciągu w którejś z części kotła. Ale w której? Gdzie dokładnie? Mgła lub gęste chmury powodują niekiedy, że nawet doświadczony zjazdowiec traci poczucie kierunku jazdy i nachylenia trasy. Szusuje się niejako na ślepo. Tej nocy ślizgające się po zboczach chmury zespoliły się z ciemnością i wichurą. Tak jakby czekały na potknięcia narciarzy. Helena sięgnęła do kieszeni. Nie znalazła niczego. Jeszcze pełna nadziei zdjęła rękawiczkę i poszukała dokładniej. Po chwili powtórzyła tę czynność, tyle że w drugiej kieszeni. A potem przeżyła napad niekontrolowanej, dzikiej paniki. Zgubiła telefon komórkowy. *** W odróżnieniu od Wekslera Szary i jego ludzie byli wytrawnymi narciarzami. Choć niepowstrzymany wiatr atakował ich z równą wściekłością co dwie poprzednie grupy, szybko pokonali nartostradę nad Cichą Doliną. Gdy znaleźli się na górze Kotła, Szary wydał polecenie, by się zatrzymali. Wyjął palmtopa. Na ekranie widniały wolno poruszające się zielone kropki oznaczające położenie dwóch zidentyfikowanych osób: Marka Sztajnberga i Małgorzaty Rapackiej. Namierzenie i zlokalizowanie należących do tych osób komórek było dla służb podległych Bergerowi prostą sprawą. – Mamy tych ludzi nie więcej niż sto-sto dwadzieścia metrów przed sobą – powiedział Szary. Stali w ciasnym kręgu, głowa przy głowie, a i tak musiał krzyczeć. – Zakładam, że jadą razem, a Budziszyński jest wśród nich. – O ile już się nie pogubili – Foxtrot nie był dobrej myśli. – Mogło ich rozrzucić po całym kotle. Przejedziemy obok i nawet ich nie zauważymy. Mamy położenie tylko dwojga z nich. – Rozdzielimy się – zarządził Szary. – Zjedziemy tyralierą. Dwadzieścia metrów jeden od drugiego. Powoli. Płaskie trawersy. Czterdzieści metrów w jedną, czterdzieści w drugą. Musimy na nich wpaść. – Okej. Załóżmy, że ich znajdę. Co wtedy? – zapytał Delta. – Powiadomisz pozostałych. Żadnych działań na własną rękę, zrozumiano? Zbierzemy się razem i zatrzymamy go. Dopiero wtedy. – Jasne. – Powoli. I ostrożnie. Ruszyli. *** Dystans dzielący ich od sań i Heleny pokonali w ciągu kilku sekund. Ale w miejscu, gdzie pięć minut temu się rozstali, nie było nikogo. – Gdzie one są? – rozpaczliwie krzyknął Jakub. Nawet nie starał się ukryć strachu. – My mieliśmy szczęście, ale ten idiota, co spadał, musiał wpaść na którąś z nich – podsumował Krzeptowski. Rozejrzał się, ale to był próżny trud. Widoczność w najlepszym razie nie przekraczała metra. Jakub błyskawicznie wyciągnął komórkę. Nie bacząc na kąśliwy mróz, zdjął rękawiczkę i wszedł do menu. Wybrał numer Heleny, modląc się w duchu, by opętańczy wiatr do reszty nie zerwał łączności. Jednak sygnał był głośny i wyraźny. Nikt nie odebrał połączenia. Jakub ponowił próbę. Nic. Jeszcze raz. Z podobnym rezultatem. I znowu. – Odbierz, proszę, odbierz. – Może nie słyszy dzwonka. – Krzeptowski sam w to nie wierzył; w tkwiącej w uchu każdego z nich słuchawce dzwonek brzmiał więcej niż wystarczająco głośno. Jakub wrzucił komórkę do kieszeni i założywszy z powrotem rękawiczkę, mocno uchwycił rękojeść kijka. – Jedziemy. Pomysł wydał się Krzeptowskiemu pozbawiony nawet odrobiny sensu, ale nie był w stanie zaproponować lepszego. Myśl o tym, co mogło się stać bezbronnej, ciężko rannej Tosi i jego ukochanej Helenie, niemal go sparaliżowała. – Płasko, żebyśmy się nie zgubili. Ty w prawo, ja w lewo. Spotykamy się trzydzieści metrów niżej. Jakub obskokiem zmienił położenie nart i zniknął w ciemności. Wojowniczy wiatr ryknął gniewnie. Nie zwykł wypuszczać swoich ofiar. Krzeptowski ruszył ostrożnie, w pełni zdając sobie sprawę, że sieć poszukiwań jest rozpaczliwie szeroka. Stało się to, czego się obawiał: nie przebyli nawet dwudziestu procent drogi, a już się pogubili. Wcześniej nie zdradzał się z wątpliwościami. Nie chciał martwić Heleny bardziej, niż to było konieczne. Ale rozdzielenie się uważał za jedno z największych niebezpieczeństw czekających na nich na trasie. Samotny człowiek w górach, zwłaszcza w nocy i podczas takiej pogody, ma znacznie mniejsze szanse niż w grupie. Myślał również o przyczynach, dla których się tu znaleźli. Wraz z upływem czasu zyskiwał coraz większą pewność, że nie ma w tym przypadku. Zahamował gwałtownie i zatrzymał się. Nie zobaczył niczego, udało mu się natomiast z ryku przemieszczających się mas powietrza i nieustannego staccato grudek zmrożonego śniegu bębniących o kurtkę wyodrębnić dodatkowy dźwięk, dźwięk, którego wcześniej nie słyszał. Cienki, nieregularny gwizd. Krzeptowski nadstawił ucha. Przez chwilę myślał, że mu się wydawało, ale niec gwizd dochodził z lewej strony, z miejsca znajdującego się kilka metrów poniżej. Nawet wyraźniejszy niż przedtem. Objechał wielką muldę i ruszył w dół krótkimi, ostrymi skrętami. Niemal wpadł na podłużny kształt, który pojawił się przed nim ni stąd, ni zowąd. Akia stała wbita w zaspę, nieco przechylona w bok, ale wyglądała na nietkniętą. Na jej wystających w górę uchwytach wiatr wygrywał trel, który przywabił Krzeptowskiego. Wielki góral z ulgą usiadł na śniegu, a potem pochylił się. Tosia była mocno przywiązana i opatulona śpiworem. Oddychała. Najwyraźniej bez szwanku zniosła niewygody gwałtownej, ale na szczęście krótkiej, bo niespełna pięćdziesięciometrowej podróży. Cud. Akia mogła równie dobrze znajdować się kilometr niżej. – Kuba? – wysapał do mikrofonu. – Tak? – Znalazłem Tosię. Jest cała. *** Chmury jakby zgęstniały. I nabrały prędkości. Foxtrot skręcił. W ostatniej chwili udało mu się uniknąć zderzenia. Znajdująca się tuż przed nim szczelnie okutana postać krzyknęła ze strachu. Kobieta. – Przepraszam – powiedział Foxtrot. Nachylił się ku niej. – Zauważyłem panią w ostatniej chwili. W porządku? – Tak – mruknęła niewyraźnie Małgorzata Rapacka. A potem podniosła głowę. Ukryte za goglami oczy taksowały nieoczekiwanego rozmówcę. – Kim pan jest? – Komisarz Bielski, Centralne Biuro Śledcze – odparł Foxtrot. Zobaczył, że kobieta otwiera usta, by o coś zapytać, ale nie dał jej czasu. – Brała pani udział w imprezie na górze? – Tak. A o co chodzi? – Cała grupa zjeżdża razem? Rozmówczyni pokręciła głową. – Zdarzył się wypadek. Moja koleżanka spadła ze schodów. O tym Foxtrot wiedział. Odpowiedź wydała się nieco oderwana od pytania, ale postanowił wziąć ją za dobrą monetę. – Rozumiem. Kto z nią jedzie? – Jeden nazywa się Krzeptowski. Taki wielki facet. A drugi chyba Tyszkiewicz. Tak, Jakub Tyszkiewicz. I jego żona też z nimi pojechała. – A reszta? – Reszta ruszyła później. Zgasło światłoc – Rapacka wzdrygnęła się. Wspomnienie ciemnego i złowrogiego budynku jeszcze teraz powodowało dreszcz. – A ten człowiek? – Foxtrot podsunął kobiecie pod nos wyświetlone na ekranie komórki zdjęcie Budziszyńskiego. Kobieta nachyliła się, ale szybko się wyprostowała. – Jedzie z nami. – Na pewno? – Jasne. Ale teraz pogubiliśmy się. Ktoś się wywrócił, podciął resztę, za mną jechał właśnie ten człowiek. Co on zrobił? – To bardzo groźny przestępca. Szukamy go. Rapacka spojrzała na niego. Zdumienie w jej głosie było gigantyczne. – Przestępca? Taki miły człowiek? Foxtrot uśmiechnął się smutno. Dowiedział się już wszystkiego, czego potrzebował. Nie chciał przedłużać tej rozmowy. – Niestety. Ciążą na nim bardzo poważne zarzuty. – Myśli pan, że to onc zaatakował Tosię? Znaczy, moją koleżankę? – Możliwe. Czyli nie wie pani, gdzie on jest? – Mówię panu. Nie wiem. Może być wszędzie. Ja sama nie wiem, gdzie jestem. – Rozumiem. Odepchnął się kijami i pojechał. Małgosia Rapacka jeszcze przez kilka minut nie mogła zebrać rozbieganych myśli. *** Krzeptowski mocno złapał przednie uchwyty akii i zaczął powoli trawersować w stronę lewej części kotła. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ze względu na stan rannej musi pokonywać stok w sposób maksymalnie łagodny. Wykonał skręt i po raz pierwszy poczuł, jak bardzo podczas tego manewru brakuje mu jadącego z tyłu partnera. Sanie wykonały znacznie większy łuk niż narciarz i zaczęły sunąć bokiem. Poczuł, że prawa ręka wygina mu się niebezpiecznie, a mięśnie napinają niemal do granic wytrzymałości. Skorygował nieco tor jazdy i nacisk zelżał. Akia nadal posuwała się skosem, ale przynajmniej nie ściągała Krzeptowskiego w dół. – Jesteś? – powiedział do mikrofonu. – Czekam. Chyba cię słyszę. To „chyba" było całkowicie uzasadnione. W chmurach czy mgle dźwięk rozchodzi się w najprzedziwniejszy sposób. Ktoś, kto zdaje się być niemal na wyciągnięcie ręki, może znajdować się sto metrów dalej. I odwrotnie: bywają sytuacje, że nie słychać kogoś, kto stoi w odległości pięciu kroków. – Uderzam kijem o nartę. – Słyszę. Wydaje się, że jestem dokładnie pod tobą. Krzeptowski znowu wykonał skręt, tym razem obszerniejszy. Pomogło mu ukształtowanie terenu: akia tym razem nie sprawiła problemów. Spotkali się chwilę później. Jakub składał się z oblepionego śniegiem kombinezonu i wielkiego, widocznego pomimo ciemności zmartwienia. – Nadal nie odbiera? – zapytał na wszelki wypadek Krzeptowski. – Nie. Nie wiem, co robić. Krzeptowski zastanowił się. Helena mogła być wszędzie. Równie dobrze mogła zjechać na sam dół kotła i leżeć nieprzytomna, jak również zakończyć ześlizg po dziesięciu metrach. Mogła znajdować się zarówno powyżej, jak i poniżej nich. Nie było dobrego rozwiązania. – Mam wrażenie, że jak pojedziemy kawałek w lewo, znajdziemy się dokładnie na osi jej spadku – powiedział Krzeptowski. – Raczej jej nigdzie nie zniosło w bok, w każdym razie nie dalej niż kilka kroków. Sanie stały ze sto metrów wyżej. Podejdziesz te sto metrów. Ja powoli zjadę na dół, trzymając się osi. Krzycz i rozglądaj się na boki. Zdzwonimy się. Jakub skinął głową. Bez słowa przejechali we wskazanym przez Krzeptowskiego kierunku, po czym Tyszkiewicz schylił się, odpiął narty, zarzucił je na ramię i zaczął wspinać się do góry. Krzeptowski usłyszał okrzyk „Lena!" tylko raz, a potem ogarnął go tylko ryk wiatru. Mocno ujął uchwyty sań i bardzo powoli, wpatrując się w ciemność, aż w oczach pokazały się łzy, zaczął sunąć trawersem w dół. Zdołał wykonać jeden skręt, gdy w uchu rozdzwoniła się słuchawka. Po omacku odnalazł guzik i przycisnął go, mając nadzieję, że Jakub przekaże mu dobre wieści. – Udało się? – To ja. – Głos Smotrycza brzmiał zadziwiająco wyraźnie. – Żyjesz? – Cześć, Antoś – mruknął Krzeptowski, starając się ukryć rozczarowanie. – Wiesz, że nie lubięc – No tak, mówiłeś – Krzeptowski w normalnych okolicznościach nie przepuściłby okazji, by powymieniać ze Smotryczem poglądy na temat uroków rozmaitych zdrobnień imienia „Antoni", ale teraz nawet o tym nie myślał. Był, pomimo swej słoniowej wręcz odporności, strapiony i poważnie zaniepokojony. Prawie zapomniał, że Jakub zlecił Smotryczowi poszukiwania. – Masz coś? – Zależy, z której strony spojrzeć. Nic konkretnego, ale jest parę zastanawiających rzeczy. – Dawaj. – Po pierwsze, niejaki Boguta figuruje w Rejestrze Zainteresowań Operacyjnych. – O żesz! – wyrwało się Krzeptowskiemu. Starał się skoncentrować. W gruncie rzeczy zamartwianie się losem Heleny i próby zgadnięcia, komu stanęła na drodze Antonina Bilska, były jałowe. Rozwiązanie przynajmniej części zagadek mogły przynieść ustalenia oddalonego o czterysta kilometrów współpracownika. Należało go bardzo uważnie słuchać i wyciągać wnioski. – Tak. Sprawa jest zagmatwana, ale wygląda na to, że koleś na stałe współpracuje z CBA. – Coraz lepiej. – Krzeptowski, jak większość policjantów, uważał CBA za coś w rodzaju dobrze płatnej synekury dla starszych wiekiem funkcjonariuszy i nie miał wielkiego szacunku dla osiągnięć tworzących biuro ludzi, choć nie podważał sensu ich pracy. Przeciwnie. Zgadzał się z poglądem, że do nadzwyczajnej sytuacji, w jakiej znalazła się spora część życia politycznego, zwłaszcza na styku z biznesem, potrzebne są nadzwyczajne środki. Chciałby tylko, by działania tego elitarnego biura były równie skuteczne, jak otaczająca je propaganda. – Wiesz, co robi? – Sprawa jest głęboko ukryta. Kopię. Mam jednak wrażenie, że jego zniknięcie z zawodowego ringu może mieć z tym związek. – Ciekawe. Krzeptowski znał Bogutę dość dobrze, ale nigdy specjalnie nie wypytywał go o przyczyny zerwania z boksem w zawodowym wydaniu. Nie słyszał nic o żadnej poważnej kontuzji ani kłopotach finansowych. Wyglądało na to, że Atom po prostu postanowił odejść na sportową emeryturę. Krzeptowski miał jednak wrażenie, że nie była to decyzja, w wyniku której Boguta stał się szczęśliwym człowiekiem. Może więc ktoś zdecydował za Atoma, wbrew jego woli? Ciekawe, choć trudno dopatrzyć się związku z bieżącymi wydarzeniami. – Co dalej? – Sztajnberg jest czysty jak łza. Kilka razy dostał mandat za przekroczenie prędkości, ale poza tym nikt się nim nie interesował w żadnej sprawie. Prowadzi agencję reklamową, nieźle mu idzie i tyle w temacie. To samo Rapacka. Laska przyjechała z małego miasta, skończyła studia i, sądząc z wymiany korespondencji, szybko wskoczyła Sztajnbergowi do łóżka. Została jego asystentką, a teraz ma nadzieję szybko zostać żoną i szefową. Banał. Krzeptowskiego nie interesowało, czy Smotrycz musiał włamać się do prywatnych skrzynek pocztowych wzmiankowanych osób, by podać te informacje – co było nie tylko nielegalne, ale też, z pewnego punktu widzenia, raczej nieetyczne. Miał to gdzieś. Nade wszystko pragnął złapać człowieka, który zaatakował Tosię. Co więcej, nie miał zamiaru obiecywać, że człowiek ów stanie przed obliczem sprawiedliwości w nietkniętym stanie. – Dalej. – Krasicki to ciekawy przypadek. – Zamieniam się w słuch. *** Ileż dałaby za to, by zobaczyć. Cokolwiek. By pozbyć się sprzed oczu cholernej nieprzejrzanej ciemności i tej diabelskiej, otulającej wszystko waty powodującej, że choćby nie wiem jak wytrzeszczała oczy, nie ujrzy niczego poza szaro-czarną ścianą i wirującymi płatkami śniegu. Nie marzyła o słońcu; jej życzenia ograniczały się do światła księżyca albo popielatego świtu, pozwalającego odróżnić kontury znajdujących się w polu widzenia przedmiotów czy ludzi. Z goryczą stwierdziła, że to próżne marzenia. Nie umiała określić, gdzie jest. Wszelkie próby uświadomienia sobie, jak długo spadała i jaką drogę przebyła, w którą część kotła zapędził ją zły los, spaliły na panewce. Mogła ślizgać się dziesięć sekund, jak i dwie minuty. Mogła trzymać się linii spadku albo podryfować w lewo lub w prawo. W końcu dała spokój jałowym rozważaniom. Czuła się zagubiona, a bardzo nie chciała poddać się frustracji czy ulec panice. Dobrze, nie wie, gdzie jest, i jeśli nie poprawi się pogoda, a nic na to nie wskazywało, raczej niczego nie wymyśli. W tej sytuacji najbardziej istotnym pytaniem było: co dalej. Czekać? Zjeżdżać w dół? Podchodzić? Szukanie komórki mijało się z celem. Tak mały przedmiot byłby niemal nie do znalezienia nawet w ciągu dnia, w nocy pomóc mógł jedynie cud. Helena w cuda nie wierzyła. Miała przed sobą prosty wybór. Znajdzie obu towarzyszy albo dostanie się do Kuźnic samodzielnie. Po namyśle doszła do wniosku, że istnieje jeszcze wyjście pośrednie. Mogła zjechać do wlotu nartostrady poniżej dolnej stacji wyciągu krzesełkowego i tam poczekać. Jeśli po godzinie nikt się nie zjawi, poszusuje dalej. Trasa wiodła co prawda przez las, ale należała do dosyć mało wymagających. Łatwo na niej zachować rozsądną prędkość, a trudno zgubić szlak. To był jakiś pomysł. Poruszyła lewą nogą. Kolano reagowało bólem, ale jakby bardziej ospałym, bez dawnej energii i wściekłości. Helena uznała, że nie przysporzy jej znaczących problemów. Powoli, bardzo ostrożnie odepchnęła się kijkami i zaczęła jechać. *** Weksler nasłuchiwał. Po sprowokowaniu wypadku podniósł się szybko, wykonał ostry skręt w prawo, po czym zaczął trawersować w stronę niewidocznego w ciemności wyciągu krzesełkowego. Po jakimś czasie, zachowując elementarną kontrolę nad prędkością i kierunkiem, poczuł niepokój. Nie mógł sobie przypomnieć, jak dokładnie wygląda stok w tej części kotła. Przełożył więc ciężar ciała na górną nartę i wykonał niezgrabny skręt, o mało nie wywracając się na niewysokiej, ale stromej muldzie, która nagle wyrosła tuż przed nim. Szarpnął ciałem i udało mu się zachować równowagę. Po pokonaniu czterech trawersów stanął i zaczął nasłuchiwać. Obliczył, że znajduje się mniej więcej w połowie kotła. Nie widział niczego, mimo to stał, wpatrywał się w ciemność i nasłuchiwał. Znowu, tak jak na górze, odezwał się instynkt. Czuł, że niebezpieczeństwo jest blisko. Wyprzedził je najwyżej o pół sekundy. Powyżej, może o metr, zamajaczył niewyraźny cień, zgrzytnęła krawędź; ciemna postać zatrzymała się. Weksler od razu wiedział, kogo ma przed sobą. Człowiek ów poruszał się zupełnie inaczej niż ktokolwiek z sylwestrowych gości. Weksler sięgnął do suwaka kurtki, rozpiął go do połowy, po czym sięgnął do ukrytej pod lewym ramieniem pochwy. Wyrzucił w górę rękę uzbrojoną w nóż o piętnastocenty-metrowym ostrzu setną sekundy przedtem, zanim w oczy chlusnął mu jaskrawy promień światła. Na chwilę stracił zdolność widzenia. Pistolet tkwiący w kaburze pod drugim ramieniem dawałby większe szanse, ale Weksler nie chciał zdradzać swej pozycji towarzyszom napastnika, a nie miał czasu nakręcać na lufę tłumika. Stal minęła cel, ponieważ tamten, wiedziony instynktem, uchylił się. Miał przewagę pozycji: stał wyżej. I najwyraźniej, w odróżnieniu od Wekslera, nie odczuwał skrupułów przed użyciem broni palnej. Weksler dostrzegł (choć nie miał pewności, czy obraz ten nie stanowił wytworu jego przemęczonej wyobraźni), jak tamten podnosi w górę przedmiot, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa był pistoletem maszynowym. Zrobił pół kroku ku górze, schylił się i uderzył napastnika barkiem w okolice kolan. Cios nie miał wielkiej mocy, na dodatek częściowo chybił celu, ale ostatecznie spełnił swe zadanie. Napastnik zachwiał się, machnął wolną ręką, starając się utrzymać równowagę, po czym podjął próbę odstawienia górnej narty. Zrobił to jednak odrobinę za późno; niezgrabnie i powoli upadł na bok. A potem Weksler rzucił się na niego. *** Opętany wiatr wściekle szarpał ubraniem. Jakub miał poczucie déjà vu. Wiele lat wcześniej, będąc zawodnikiem Warszawskiego Klubu Narciarskiego, zjeżdżał z Kasprowego podczas straszliwej mgły i zawieruchy. Musiał, ponieważ wraz z grupą takich samych jak on, dwunasto– i trzynastoletnich, przemarzniętych na kość i niewąsko przestraszonych chłopaczków, spieszył się na zawody narciarskie. Mistrzostwa Polski odbywały się na Nosalu, a oni po prostu musieli tam dotrzeć. Jechali aż trzy godziny, choć umiejętnościami przewyższali nawet niektórych zakopiańczyków z dziada pradziada. Wszyscy, bez wyjątku, dotarli na miejsce z odmrożonymi nosami i policzkami. Część nawet wystartowała w zawodach, co było nie lada wyczynem; metę slalomu giganta osiągnęło dwóch. Wtedy, podczas niekończących się minut zmagania się z temperaturą, nieokiełznanym wiatrem, mgłą i śniegiem, Jakub myślał, że gorzej już być nie może. Może to kwestia perspektywy, a może czas po prostu zatarł szczegóły. Dziś tamta trauma wydawała mu się nic niewartym wspomnieniem, śmiechu wartą przygodąc Wiatr wiał prosto w twarz, zmuszając mimo gogli i podniesionego wysoko kołnierza puchowej kurtki do opuszczenia głowy. Jakub nie widział właściwie nic, poruszał się na ślepo, na wyczucie. Tracił poczucie kierunku, nie miał pojęcia, czy choć w przybliżeniu porusza się po linii prostej. Niejednokrotnie musiał zbaczać z trasy, by ominąć niektóre muldy; kompletnie oblodzone stoki większości z nich uniemożliwiały właściwie wejście na ich szczyt. Brnął dolinami, zapadając się niemal po kolana, coraz bardziej czując ciężar nart; krawędzie boleśnie wpijały mu się w ramię. – He-le-na! – krzyczał. Był całkowicie świadom, że szansa, iż żona usłyszy jego krzyk, jest bliska zeru. Musiałaby stać nie dalej jak kilka metrów. Mimo to krzyczał, ignorując narastający ból gardła i wstrząsające ciałem dreszcze. W końcu poślizgnął się i upadł. Wyrżnął łokciem w muldę, aż ciało przeszył ostry jak igła ból, ale nart ani kijów z rąk nie wypuścił. Leżał przez chwilę na boku, starając się uspokoić oddech i zebrać siły do kolejnego podejścia. Silniejszy niż inne atak wiatru rozegnał na moment chmurę; Jakub zobaczył coś, nie dalej niż trzy metry od siebie. Mulda? Czy leżący człowiek? Zapomniał o bólu łokcia, dreszczach, zmęczeniu i dojmującym, przenikliwym zimnie. Składał się tylko z podszytej strachem adrenaliny. Poderwał się, lewe kolano, nie wiedzieć czemu, strzyknęło bólem, ale nawet tego nie czuł. Wbił narty i kije głęboko w śnieg, na tyle jeszcze przytomny, by zrobić to solidnie i mocno, tak by nie wywrócił ich wiatr, po czym, skosem pod górę, postąpił kilka szybkich kroków, o ile w ogóle można użyć takiego sformułowania w stosunku do człowieka, który porusza się po omacku, a na nogach ma zapięte wysokie buty narciarskie. Nie mylił się. Rzeczywiście coś zobaczył i włosy podniosły mu się pod czapką. – Lena?!! Jakub pochylił się. Biały kombinezon. Biały kask. Jasnoszare buty narciarskie. Twarz ukryta w śniegu. Ulga. To był ktoś inny. Jakub przewrócił leżącego na plecy. Mężczyzna miał na piersi wielką czarną plamę i ściągnięte bólem rysy. Jakub przyjrzał się uważnie twarzy zabitego; nigdy wcześniej go nie widział. Zdjął rękawiczkę i dotknął jego policzka; był jeszcze ciepły. To, co się stało, wydarzyło się niedawno, może nawet przed kilkoma minutami. Obcy facet. Do czoła kasku przymocowany był noktowizyjny binokular i latarka czołówka. Nieco dalej ostro od śniegu odcinała się ciemna plama, którą szybko zasypywał śnieg, a której Jakub na razie nie zidentyfikował. Rozpiął kombinezon denata. Pod spodem, w kaburze pod prawą pachą tkwił glock 17 wraz z dwoma zapasowymi magazynkami. Przy pasie znajdowały się ładownice: Jakub sięgnął głębiej, wymacał podłużny przedmiot i wyciągnął go. Przez chwilę przyglądał mu się w zdumieniu, a potem nie mógł powstrzymać się od cichego gwizdnięcia: trzymał w ręku magazynek od pistoletu maszynowego Heckler & Koch MP5. Samej broni nigdzie nie było widać. Szukał dalej. Facet miał przy sobie legitymację Centralnego Biura Śledczego. Kilka minut później Jakub podniósł się, po czym z kamienną miną i lodem ściskającym serce wybrał numer Krzeptowskiego. *** Staszek Krzeptowski trzymał się planu. Nie bał się improwizacji i niestraszne mu były decyzje podejmowane pod wpływem impulsu, jednak najbardziej lubił planować swoje postępowanie, a potem odfajkowywać punkt po punkcie. Dokładnie tak jak teraz. Zjeżdżał powoli, najwolniej jak mógł. Musiał mocno oporować dolną nartą, bo masa sań razem z leżącą na nich Tosią nie była bagatelna nawet dla niego, ale do tej pory udawało mu się w pełni kontrolować przebieg zjazdu. Jechał dwadzieścia-trzydzieści metrów trawersem w jednym kierunku, robił szeroki łuk i trawersował w drugą stronę, cały czas starając się pamiętać o utrzymywaniu łączności z domniemaną linią upadku Heleny. Podobnie jak Tyszkiewicz krzyczał od czasu do czasu, mając jednak poczucie, że to próżny trud. Miał tylko nadzieję, że Helena, dobra narciarka i twarda kobieta, zachowała przytomność, nie uległa jakiejś paskudnej kontuzji i gdzieś poniżej niego po prostu walczy z wypiętą nartą, albo, lepiej, po prostu na nich czeka. Dzwonek telefonu potraktował jako pretekst do krótkiego postoju. Mięśnie nóg potrzebowały odpoczynku. Wcisnął przycisk. – To ja – usłyszał. – Znalazłeś ją? – zapytał, choć wiedział, że usłyszy zaprzeczenie. Mało tego: znał Tyszkiewicza na tyle długo, by po tych dwóch krótkich sylabach zyskać granitową pewność, że usłyszy bardzo złe wieści. Nie pomylił się. – Znalazłem trupac Krzeptowski uczuł w sercu potworne ukłucie strachu. – Helena!? – Nie. – Tyszkiewicz najwyraźniej zorientował się, że o mało nie przyprawił najlepszego kumpla o zawał. – Przepraszam. – W porządku. – Krzeptowski odetchnął głęboko. – Zabitym jest policjant. Facet ma przy sobie legitymację cebe-esiu na nazwisko Piotr Kowalski, podkomisarz. I jeśli miałbym zgadywać, powiedziałbym, że jeśli cebeeś, to Wydział VI. – O kurwa! – Dokładnie. Gość ma na głowie noktowizor, a pod kombinezonem glocka 17, tłumik i magazynki do empepiątki. Samej broni nie znalazłem, może zabrał ją zabójca. Co ciekawe, nic innego nie zginęło. Komórka, krótkofalówka i tak dalej. – Może zabójcy nie były potrzebne. – Prawdopodobnie. I teraz najciekawsze. Facet wygląda na sprawnego, ale został zabity nożem. – Cicha broń. – Tylko trzeba się nią umieć posługiwać. – Zabójca nie chciał hałasu. – Był na tyle dobry, by poradzić sobie z wyszkolonym, uzbrojonym policjantem z jednostki specjalnej i zabić go nożem. Krzeptowski skupił się. Kurwa mać, co tu się w ogóle działo? – Co taki gliniarz robił na Kasprowym w nocy i w taką pogodę? – zapytał. – Dobre pytanie. Może to samo co my? – My? – Likwidował skutki. – My nie likwidujemy skutków, tylko zwozimy dziewczynę do szpitala. – Jak zwał, tak zwał. – Nie znajdziemy połączenia, dopóki się czegoś więcej nie dowiemy. – Zadzwonisz do Smotrycza? – Jasne. Próbowałem jeszcze kilka razy złapać Ryśka. Nadal nie odpowiada. Coś mi się zdaje, że ci faceci z kolejki są gliniarzami i zakazali mu kontaktu z nami. – Czyli mamy w okolicy jeszcze trzech innych gliniarzy. – I zabójcę, który nie tylko zepchnął Tosię ze schodów, ale i zabił gliniarza. – O ile to ten sam facet. Musimy znaleźć Helenę. – I to jak najszybciej. – Miej oczy otwarte. I broń pod ręką. – Mam ją pod ręką, odkąd ruszyliśmy. – Dzwoń do Smotrycza. Niech sprawdzi, co CBŚ robi na tym terenie. Jadę do ciebie. Krzeptowski rozłączył się. Zerknął na zegarek. Właśnie wybiła północ. Daleko, nad Zakopanem, niebo rozjaśniło się czerwono-niebiesko-zieloną feerią barw wybuchających fajerwerków. Zaczął się nowy rok. JUTRO Po północy Dzwonek telefonu rozdarł zalegającą budynek ciszę. Generał Benedykt Berger znużonym gestem podniósł do oczu aparat. Nie przyznawał się do tego przed nikim, ale miał kłopoty z odczytaniem liter i cyfr, jeśli były zbyt małe. Nie bardzo umiał wytłumaczyć, czemu to ukrywał – niewielka dalekowzroczność nie stanowiła przecież ujmy na honorze. Może sądził, że okulary osłabią jego autorytet. Westchnął. Na wyświetlaczu widniały znajome cyfry. To akurat połączenie musiał odebrać. – Cześć, Mark – powiedział po angielsku. – Benedict! Dobry wieczór. – Głos rozmówcy brzmiał całkiem rześko. Nic dziwnego. W Stanach Zjednoczonych nadal było późne popołudnie poprzedniego dnia. – Jakieś nowe wiadomości? Berger zastanowił się. Robił to zawsze podczas rozmowy z tym człowiekiem; odkąd zaczął z nim utrzymywać kontakty służbowe, ostrożna powściągliwość stała się nawykiem, niemal automatycznym odruchem. Rozmówca był jednym z najlepiej poinformowanych ludzi na świecie; miał możliwości pozyskiwania informacji, o których szef polskiego wywiadu wojskowego mógł tylko pomarzyć. Berger zakładał, że w sprawie, którą razem prowadzili, nie jest jedynym źródłem. Wszechstronna weryfikacja danych to podstawa pracy każdego wywiadu. – Owszem. Zdrajca został zlokalizowany. Wysłałem za nim zespół poszukiwawczy wraz z solidnym wsparciem. Jesteśmy blisko. – Angielszczyzna Bergera była szkolna, twarda i sprawiała wrażenie nieporadnej. Ale tylko pozornie: generałowi udawało się oblec w obce słowa dokładnie to, co chciał przekazać. – Okej. Jeśli go zlokalizowaliście, dlaczego nie możecie go zatrzymać? Zatrzymać. Cóż za piękny eufemizm. W odpowiedzi Berger streścił wydarzenia kilku ostatnich godzin. Nie wdawał się w szczegóły. Nie podkreślał piekielnych warunków atmosferycznych panujących na Kasprowym i ich wpływu na przebieg akcji. Jego rozmówca nie chciał słuchać usprawiedliwień. Interesowały go efekty. I dyskrecja. – Rozumiem – odparł tamten. Dzieliło ich blisko siedem tysięcy kilometrów, ale słyszalność kodowanego przekazu była znakomita. – Czy mogę jakoś pomóc? O tak, pomoc ludzi podlegających temu potężnemu człowiekowi mogłaby być niezwykle efektywna. Ale z kilku różnych powodów nie wchodziła w grę. – Załatwimy to we własnym zakresie. – W porządku. A co z tym drugim człowiekiem? Bagińskim? – Nadal szukamy. – Zwłok? Berger pokiwał głową z uznaniem. Rozmówca wiedział, że Bagiński uciekł. Wiedział zbyt dużo, zbyt szybko i zbyt otwarcie dawał do zrozumienia, że wie. Zaufany krąg ludzi otaczających generała okazał się niezbyt szczelny, co zresztą niespecjalnie Bergera dziwiło; zbyt wiele podobnych doświadczeń zdołał zebrać w trakcie zawodowej kariery. – Niestety, dopuszczamy możliwość, że poszukiwany cel żyje. – Generał miał nadzieję, że udało mu się zachować neutralne brzmienie głosu. – O! Po tym nic nieznaczącym wykrzykniku zapadło milczenie. Berger nie sądził, by człowiek za oceanem zastanawiał się nad tym, co powiedzieć. Myślał tylko o właściwej formie. – Tak. Zdrada naszego człowieka jest faktem. To, że mógł pozostawić tamtego przy życiu, doskonale do tego faktu pasuje. – Zgadzam się. Ale to nam dodatkowo komplikuje sytuację. Zamiast jednego masz dwa potencjalne źródła przecieku. Musimy pomyśleć nad planem awaryjnym. A więc jednak. Ile ten człowiek wie? I co chce zrobić? – Już o nim pomyślałem. Mam nadzieję opanować sytuację również od strony politycznej. – Rozumiem. – Nie ma potrzeby uruchamiania planów awaryjnych. Przynajmniej na razie. – W porządku. – Teraz ja mam pytanie. Co z Wolskim? – Docieramy do celu. Berger słyszał takie zapewnienie wcześniej. W końcu chciał usłyszeć konkrety. Każdy z nich trzymał w ręku fragment układanki. Dopiero złożone wraz z wieloma innymi stanowiły całość. – Kiedy spodziewasz się efektów? – W ciągu doby. – W ciągu doby może wydarzyć się bardzo wiele. Wolski może w końcu zostać zmuszony do mówienia. – Na razie udało nam się osiągnąć tyle, że w ogóle żyje. Interweniowaliśmy, wykonanie wyroku odroczono. Wiesz, że muszę zdać się na pośredników, którym na dodatek nie mogę zdradzić zbyt wiele, również, a może przede wszystkim, w twoim interesie. I muszę dać im coś w zamian, znasz ich przecież. Sytuacja jest korzystna, akurat miałem do dyspozycji coś, czym mogłem zapłacić. Berger miał tego pełną świadomość. Gra była cienka i wielce ryzykowna; korzystanie z pomocy odwiecznego wroga niosło ze sobą rozliczne niebezpieczeństwa, nie mówiąc o zobowiązaniach. Sprawa przybierała inny obrót, gdy zobowiązania brali na siebie potężni sojusznicy zza oceanu. – To bardzo dużo, ale niestety nie wszystko. On musi milczeć. Nasi wspólni przyjaciele są bardzo zaniepokojeni. I mają rację – powiedział, z trudem tłumiąc westchnienie. – Wiem. Gdybyś powiedział, co on wie, można byłoby zneutralizować zagrożenie. Berger doskonale o tym wiedział. Ale akurat wyjawienie prawdziwej wiedzy człowieka, o którym rozmawiali, nie wchodziło w grę. Nie po to łamał wszelkie zasady, by spalić operację tuż przed samym końcem. Nie lubił wchodzić w zwarcie ze swoim rozmówcą. Ale musiał. – Pozostańmy przy naszych ustaleniach – odparł. – Jak chcesz. – Tamten nie naciskał. I tak wiedział, że w tym związku to on jest mocniejszym partnerem. – Zadzwonię za kilka godzin. – Dzwoń bez względu na porę. I tak nie wybieram się tańczyć. Berger rozłączył się. Egzekucja została odroczona. To na razie musiało mu wystarczyć. Miał nadzieję, że wystarczy kolejnemu z jego partnerów. Pod pewnymi względami nawet ważniejszemu niż poprzedni. Bez wahania wybrał znany na pamięć numer. Sygnał zabrzmiał trzy razy. Nie bał się, że zbudzi rozmówcę. Na Bliskim Wschodzie była jeszcze noc, ale ten człowiek nigdy o tej porze już nie spał. – Szewach. Dzień dobry. – Witaj, Benedict. Jak się masz? – W porządku. – Czekałem na twój telefon. Angielszczyzna dyrektora Mossadu do spraw operacyjnych była zupełnie inna niż poprzedniego rozmówcy. Nic dziwnego: Mark Messner, zastępca dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, był Amerykaninem z Teksasu, Szewach Moskowicz zaś Żydem, którego rodzice pochodzili z Polski. Ten ostatni angielskiego nauczył się późno, po trzydziestce, podobnie zresztą jak Berger. Obaj mówili niemal w identyczny sposób: twardo, ze złym akcentem, ale wyraźnie i mieli stosunkowo duży zasób słów. – Przejdę od razu do rzeczy. Poprosiłem o pomoc naszych wspólnych przyjaciół – powiedział generał. – Oni uruchomili swoje kontakty, również osoby trzecie. – Ciekawe. Berger doskonale wiedział, co to znaczy: Moskowicz wyraził zaniepokojenie. Przy jego powściągliwym sposobie bycia, wypowiadając w ten sposób wyraz, niemal krzyczał. – Są nieświadomi prawdziwego obrotu spraw – dodał. – Niedocenienie ich jest błędem – odparł Moskowicz. W jego głosie nie słyszało się niezadowolenia. Ale był niezadowolony, generał mógł się założyć. Sprawy miały iść zupełnie innym torem. I znacznie szybciej. Moskowicz ryzykował nie tylko swoją obfitującą w sukcesy karierę. Ryzykował byt swego państwa. – Jestem od tego jak najdalszy. Ale o sprawie nie wie nikt poza tobą i mną. – I Wolskim. Celny cios. Wolski siedział w jednym z najcięższych więzień świata i oczekiwał na śmierć. Człowiek w jego sytuacji, choćby nie wiem jak dobrze przeszkolony i odporny, jest podatny na rozmaite manipulacje. I chętny do zawierania ratujących skórę kompromisów. – Tak, Wolskic – Berger zawahał się. – Na razie wiadomo, że będzie żył. Właśnie dostałem zapewnienie, że egzekucja została odroczona. – Przynajmniej na jakiś czas. Realistyczne stwierdzenie. Po prostu Moskowicz lepiej znał stosunki w krajach bliższego i dalszego sąsiedztwa. Z krajów tych Iran zaliczany był do najbardziej śmiertelnych wrogów. Nic dziwnego, że Mossad starał się mieć jak najpełniejszą orientację w kwestiach polityki prowadzonej przez to potężne i nieco zagadkowe państwo. – Mam nadzieję, że dłużej. Robię wszystko, żeby wyszedł. Jeśli to się stanie, mogę ci obiecać, że ślad po nim zaginie. – O to się nie martwię. Co innego mnie nurtuje. Dostałem parę niepokojących informacji. Ludzie z Gwardii Rewolucyjnej wiedzą stanowczo zbyt dużo. Odroczenie egzekucji tylko to potwierdza. Będą go naciskać. – Gdyby wiedzieli na pewno, kim jest, już by mówił. – To nasza jedyna szansa. Może zdążysz go wyciągnąć. Staram się zrobić wszystko, by pomóc. – Doceniam to, Benedict, naprawdę. Szewach Moskowicz kłamał i nawet nie bardzo starał się to ukryć. Nic dziwnego; każdy kraj ma swoje specyficzne interesy. Coś, co jest sprawą życia i śmierci dla jednego państwa, dla innego, położonego o kilka tysięcy kilometrów dalej, ma marginalne znaczenie. Służby specjalne nie są od wyrażania sympatii czy współczucia. Służby specjalne powołane są do ochrony swoich obywateli przed zagrożeniem z zewnątrz. I wewnątrz. Dla obu mężczyzn Henryk Wolski był niezwykle cenny. Z zupełnie różnych powodów. – Będę w kontakcie. – Dziękuję. Czekam. Berger odłożył telefon i westchnął. Bardzo żałował, że nie ma bardziej konkretnych wieści do przekazania swemu rozmówcy. Wstał, po czym wyszedł na korytarz. Szef grupy interwencyjnej palił papierosa. – Przyprowadź do mnie szefa Kancelarii Premiera – polecił Berger. *** Helena przede wszystkim koncentrowała się na tym, by nie zgubić trasy. Jechała wolno, na szeroko rozstawionych nogach, miękko wchodząc w muldy lub omijając je. Mimo że na górze wiele trudu włożyła w staranne przygotowanie odpowiedniego do pogody ubrania, czuła, jak ostry wiatr przenika ją na wylot. Podmuchy podnosiły tumany śniegu i rzucały je prosto na gogle narciarki, skutecznie ograniczając i tak niewielkie pole widzenia. Starała się uważać na pojawiające się znienacka jęzory lodu; kontrolowała prędkość, od czasu do czasu oporując dolną nartą. Miała wrażenie, że mniej więcej trzyma się kierunku. Na szczęście nachylenie stoku stopniowo złagodniało. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Helena pokonała kocioł i znalazła się w tak zwanej „szyjce". Muldy skończyły się, teren był zdecydowanie równiejszy. – Nie chciałam, rozumiesz? – usłyszała. Nieoczekiwane słowa tak ją przeraziły, że omal się nie wywróciła. Odruchowo skręciła kolana w lewo, pod stok i stanęła. Kobieta? Tak, raczej tak. Jeśli miałaby zgadywać, zaryzykowałaby twierdzenie, że zna właścicielkę tego spanikowanego, znajdującego się na pograniczu histerii głosu. – … kretynkąc kompletną kretynkąc – dobiegły ją kolejne słowa. Tym razem wypowiedziane przez mężczyznę. Jasne. Małżeństwo Krasickich nie traciło żadnej okazji, by załatwiać swe domowe sprawy. Co oni tu robią, do cholery? Helena nie miała najmniejszej ochoty na towarzystwo tych ludzi. Należeli do osób, których za wszelką cenę starała się unikać. Ich zachowanie, mentalność, maniery, w tym nieustanne dawanie innym do zrozumienia, czym są pieniądze albo ich brak, były jej najzupełniej obce; chociaż wszystkie aktywa małżeństwa prawników mogłaby kupić, nawet nie sięgając do rezerw. Ruszyła w dół, mając szczere postanowienie ominięcia kłócącej się pary i pozostawienia jej własnemu losowi, ale po chwili stanęła, usłyszała bowiem coś jeszcze. Płacz. Wyraźnie przebijający się przez huk wiatru, rozpaczliwy, płynący z głębi duszy szloch. Poczuła niewyraźne drgnienie wyrzutów sumienia. Jakoś nie mogła się zdecydować, by porzucić na pastwę nocy i mrozu płaczącą kobietę i jej beznadziejnie nieczułego męża. Odepchnęła się kijkami i wykonawszy trzy szybkie, krótkie skręty, znalazła się przy dwóch ledwie majaczących w ciemności postaciach. Obie, słysząc zgrzyt lodu pod krawędziami nart, drgnęły jak na komendę. Szloch przycichł, choć nie ustał zupełnie. – To ja, Helena – powiedziała. – Przestraszyła nas pani – odezwał się Piotr Krasicki. Kombinezony obojga nosiły ślady licznych kontaktów ze śniegiem i lodem, tworząc niemal jednolite, zamarznięte na kość białe pancerze. Krasiccy sprawiali wrażenie skrajnie zmęczonych i nieradzących sobie z przeciwnościami losu. Poprawka: nie sprawiali wrażenia. Byli skrajnie zmęczeni i nie radzili sobie z przeciwnościami losu. – Co wy tu robicie? – Myc – Krasicki zawahał się, zastanawiając się, czy ich przypadkowa i raczej niechciana rozmówczyni usłyszała końcowy fragment kłótni, a jeżeli tak, to co na ten temat myśli – c ruszyliśmy całą grupąc – Po co? – Słucham? – Po co opuściliście budynek w taką pogodę? – zapytała Helena. Nie była pewna, czy udało jej się usunąć z głosu zaczepkę. Czuła wobec tych ludzi zadziwiającą mieszaninę współczucia i agresji. Ale pewność siebie Piotra Krasickiego została najwyraźniej poważnie nadszarpnięta nocnym zjazdem z jednej z najniebezpieczniejszych gór w Polsce, dalece przekraczającym jego i żony umiejętności, bo nie zauważył agresywnego tonu rozmówczyni. Albo był zbyt zmęczony, by zareagować. – Wysiadł prąd – odparł. – Zrobiło się jak w rodzinnym grobie. Nikt nie miał ochoty zostawać tam dłużej. Helena pomyślała, że to ciekawe, iż na Krasickich wrażenie wywarła awaria oświetlenia, a nie wypadek Tosi. Normalny człowiek przede wszystkim nie chciałby zostać w miejscu, w którym doszło do próby zabójstwa, dyskomfort związany z brakiem światła odsunąłby raczej na drugi plan. – A gdzie reszta? Pogubiliście się? – Na to wygląda. Ten bokser, Boguta, związał nas liną. Ale po kilkuset metrach ktoś się wywrócił i wszyscy spadliśmy w dół. Węzły liny chyba puściły, nie jestem pewien. Całe szczęście nic nam się nie stało, ani żonie, ani mnie. Gdzie reszta, nie wiemy. – Na pewno nic wam nie jest? – zapytała, patrząc na Joannę Krasicką. Głowa prawniczki przesunęła się o kilka centymetrów w lewo, a potem powtórzyła ten ruch w przeciwną stronę. Przypominała czarną, bezosobową maskę składającą się z podniesionego kołnierza kurtki i na wpół zamarzniętych, zaparowanych gogli. Helena miała ochotę uderzyć pięścią w sam środek tej maski. – A pani? – zapytał Krasicki. Logiczne pytanie. Przecież widział, że opuszczała górną stację kolejki w towarzystwie dwóch mężczyzn i rannej dziewczyny. – Również się zgubiłam – odparła. W postawie Krasickiego coś jej się nie podobało. Był zmęczony i wyczerpany, to dało się dostrzec na pierwszy rzut oka, ale jednocześnie w jego głosie Helena wyczuła coś na kształt obawy. Czego on się boi? Czego boi się jego żona? Przed czym uciekają? – I nie wie pani, gdzie jest mąż i ten drugic Krzeptowski? – Nie. Ma pan komórkę? – zapytała. – Jac – zawahał się. Powie? – … tak. A więc jednak. – Mogę pożyczyć na chwilę? Zawahał się ponownie, tym razem nieco dłużej. Miał ostatnią szansę: wyczerpana bateria na ogół służy za bardzo dogodny pretekst, gdy nie chce się komuś pożyczyć telefonu. Ale Krasicki nie skorzystał z okazji. Wsadził rękę do kieszeni i wyciągnął z niej czarny aparat najnowszej generacji. – Proszę. – To będzie naprawdę krótka rozmowa. – Proszę się nie krępować. Zastanawiała się, czy nie odejść kilku kroków, ale jakoś nie mogła się zdecydować na tak wyraźną ostentację. Zdjęła rękawiczkę i zgrabiałymi z zimna palcami wystukała dziewięć cyfr. Wyjątkowo złośliwy podmuch wiatru spowodował, że zadrżała. Dopiero teraz poczuła, jak potwornie jest jej zimno. Miała przemożne wrażenie, że nie czuje stóp. Palce u rąk również traciły czucie. Policzki przypominały kawałki drewna. Naciśnij ten cholerny guzik, pomyślała. Jakub często nie odbierał połączeń przychodzących z nieznanego numeru. Jednak nie tym razem. – Halo? – Cześć, Kubuś, to ja – powiedziała, nie mogąc opanować drżenia głosu. – Lena? – Dawno nie słyszała takiej radości. Niedowierzania. I gigantycznej, wręcz fizycznie odczuwalnej ulgi. Świat wydał jej się nieco jaśniejszy. – Zgubiłam komórkę. – Martwiłem się o ciebie. – Nic mi nie jest. – Gdzie jesteś? – Gdzieś na początku szyjki. Mniej więcej. Po prostu spadłam trochę dalej, niż planowałam. Spodziewała się usłyszeć krótki chichocik i złośliwość dotyczącą jej umiejętności narciarskich, ale przeliczyła się. – Co to za numer? – Głos Jakuba radykalnie się zmienił, brzmiał bardziej głucho niż przed sekundą. Coś się musiało stać, a on chciał jej o tym powiedzieć. – Natknęłam się na państwa Krasickich. – Tych prawników? Co oni tam robią? – Wszyscy opuścili budynek kwadrans po nas. Wysiadły korki. – Wszyscy? To gdzie reszta? – Pogubili się na górze kotła. Ktoś się wywaliłc – Poczekaj, czy ja dobrze rozumiem: cała grupa opuściła budynek? – Tak. – I wszyscy są gdzieś na stoku? – Tak twierdzą Krasiccy. – Widziałaś jeszcze kogoś? – Kogo? – Kogokolwiek. – Nie. Tylko ich. Po drugiej stronie linii przez chwilę panowała pełna namysłu cisza. – Nie odzywaj się, tylko słuchaj. To bardzo ważne. Nie wiem, jaki związek mają Krasiccy z tym, co powiem, może nie mają żadnego, ale nie chcę ryzykować. Musisz natychmiast zjechać na dół. Jedź jak najszybciej, nie zatrzymuj się, a na pewno nie reaguj, gdyby ktoś chciał cię zatrzymać. Nawet z grupy, wiesz, Atom, Anglik, lekarz czy ktokolwiek. Zmroziło ją i nie miało to nic wspólnego z pogodą. Czuła, że wydarzyło się coś okropnego. Ale zgodnie z poleceniem milczała. – Dojedź do wlotu nartostrady, schowaj się za drzewami i poczekaj na nas. Zawołamy cię. Możesz wyjść tylko wtedy, jeśli będziesz pewna, że słyszysz głos Staszka albo mój. Rozumiesz? Zostaw Krasickich i jedź. *** – Wpadła na prawników – powiedział Jakub. Wpatrywał się w aparat. Nie czuł zimna. Myślał tylko o Helenie. – Słyszałem. Nastraszyłeś ją – odparł Krzeptowski. – Wolę ją mieć przestraszoną, ale żywą. – Co oni tam robią? – Nie tylko oni. Mamy na głowie wszystkich. Całą grupę. Wyjechali kwadrans po nas, bo ktoś zatroszczył się o przerwę w dostawie prądu. Krzeptowski odwrócił się w stronę Jakuba. Ton ostatniego zdania wskazywał, że jego wieloletni kumpel właśnie wszedł na wojenną ścieżkę. Okej, nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz. Jeśli chodzi o Krzeptowskiego, chadzanie wojennymi ścieżkami było naturalnym sposobem na życie. Jako policjanta obowiązywały go przepisy. To prawda. Nie przejmował się tym. – Ktoś wyłączył prąd, żeby ruszyć wszystkich z miejsca. – Na to wygląda. – I sam nie został na górze? – Tak mówią prawnicy. Jadą wszyscy. Krzeptowski przechylił głowę, jakby usłyszał coś spomiędzy wycia wichru. A może się tylko nad czymś zastanawiał. – Ten ktoś dał Tosi w ucho, bo zorientował się, że po niego jadą – powiedział. – Nie chciał zabić, tylko spowodować, żeby wszyscy się ruszyli. Nie udało się, pojechaliśmy sami. Wyłączył światło. Poskutkowało. Ten ktoś ukrył się w grupie. Ale ci z kolejki dogonili go. Wywiązała się walka, zabił jednego z nich. I ucieka dalej. – Może pozostali go załatwili. I gdzieś na górze leży jeszcze jeden trup. – Dla własnego bezpieczeństwa przyjmij, że nie. – Przyjąłem. – Kurwa, wiesz, co to znaczy? Mamy na karku faceta, który nie wahał się zabić gliniarza. I zrobił to nożem, więc umie. Zawodowy cyngiel, tak na moje oko. – Facet? – Stuprocentowej pewności nie ma. – Mamy do wyboru Atoma, Sztajnberga, lekarza, Kopra i tego Angola. – Zapomniałeś o prawniku. – Ach tak, pan Krasicki. Krzeptowski skrzywił się. Wątpił, by ktoś o takiej osobowości był zawodowym zabójcą. Choć wykluczyć tej ewentualności oczywiście nie mógł. – Niezła menażeria. – Który z nich? – Atoma znam o tyle, o ile. Ma warunki, to na pewno. Resztę widziałem pierwszy raz w życiu. – Sztajnberg to pajac. – Co niczego nie zmienia. Wszyscy się nadają, tak na moje oko. – O ile to ktoś z nich. Może mamy na górze jeszcze kogoś. – Jedziemy? Krzeptowski skinął głową. Nachylił się nad saniami i odsunął nieco miękki wełniany szal osłaniający od wiatru twarz Tosi. Dziewczyna miała zamknięte oczy, ale oddychała regularnie. Jej skóra miała kolor pergaminu. Sprawiała wrażenie, jakby niewiele miała już sił do dalszej walki o przetrwanie. Krzeptowski uśmiechnął się z czułością. – Śpij, maleńka – mruknął. – Już niedługo. Po czym wyprostował się. Po uśmiechu nie zostało ani śladu. – Musimy się pospieszyć – powiedział. – Bardzo. Trzydzieści sekund później byli w drodze. Zaczęła się najbardziej wariacka jazda w ich usianym najprzeróżniejszym wariackimi wyczynami życiu. *** Szary wyciągnął krótkofalówkę. – Charlie, zgłoś się. Cisza. – Charlie, tu Dwa Cztery, zgłoś się. Szum. I trzaski. – Foxtrot, zgłoś się. – Zgłaszam się, szefie. Trochę mnie zniosło. Wygląda na to, że jestem jakieś dwadzieścia metrów poniżej was. – W porządku – odparł Szary, po czym ponowił wezwanie. – Charlie, zgłoś się. Brak odzewu. – Zakłócenia? Utrata sprzętu? Upadek? – podpowiedział Delta. Szary nie odpowiedział. Obaj zdawali sobie sprawę, że sytuacja jest najprawdopodobniej znacznie poważniejsza niż zgubienie krótkofalówki czy zwykła wywrotka. Dowódca wyciągnął z kieszeni GPS. Ekran rozjarzył się zielonkawym blaskiem. Szary wprowadził do urządzenia czterocyfrowy kod. Sygnał radiowy poleciał w eter i został odebrany przez zaszyty w kołnierzu kombinezonu Charliego sygnalizator pozycji. Urządzenia te należały do standardowego wyposażenia wszystkich członków grupy. Wszyscy mogli widzieć się wzajemnie. Po chwili nadeszła odpowiedź. – Jest pięćdziesiąt metrów powyżej nas. Czterdzieści metrów na zachód. Nie porusza się. – Nietrudno się poślizgnąć – powiedział Delta. Szary skinął głową. Wątpliwości pozostawił dla siebie. Charlie był najlepszym narciarzem z nich wszystkich. Jeśli oni dali radę pokonać górną część kotła bez wywrotki, było mało prawdopodobne, by Charliego spotkał wypadek. Szary nie wykluczał tego całkowicie, choć mocno w to wątpił. – Masz. – Wręczył Delcie urządzenie. – Podejdziesz do góry, znajdziesz Charliego, zameldujesz się. Potem ustalimy, co dalej. Jasne? – Tak jest. – Delta puścił rączkę kijka, pozwalając mu zwisać swobodnie na pętli, po czym wziął GPS. Energicznie odepchnął się drugim kijem i zaczął podchodzić. Po chwili zniknął w ciemnościach. Szary wyciągnął telefon. Wybrał numer centrali. Głos zastępcy szefa był pełen napięcia. Szary w kilku krótkich zdaniach zreferował sytuację. – Zameldujesz, gdy znajdziecie Charliego – mruknął zastępca. – Tak. Mam złe przeczucia. – Ja też. Ta cholerna akcja od początku napotyka same problemy. Szary poczekał kilka sekund, aż zastępca się uspokoi. Uleganie emocjom z reguły nie prowadziło do konkretnych, skutecznych rozwiązań. – Możliwe, że będę potrzebował wsparcia – powiedział po chwili. – Godzinę temu wydałem grupie zakopiańskiej rozkaz pozostawania w gotowości. W tej sytuacji wysyłam ją do Kuźnic razem ze skuterami. Dowódca grupy podlega twoim rozkazom. – Rozumiem. Będę meldował. Szary schował komórkę do kieszeni, po czym zjechał do stojącego poniżej Foxtrota. Zdążył się zatrzymać, gdy zatrzeszczała krótkofalówka. – Szefie, tu Delta. – usłyszał. – Znalazłem Charliego. Nie żyje. Szary spodziewał się takiego komunikatu, pomimo to zaklął w duchu. Sama śmierć nie martwiła go tak bardzo; miał zasadę, by nie zaprzyjaźniać się ani nie związywać towarzyskimi więzami z członkami zespołu. Śmierć była elementem pracy, zdążył się z nią oswoić. Liczył się zarówno ze śmiercią współpracowników, jak i swoją własną. Martwiły go raczej konsekwencje faktu, że jeden z jego ludzi został zabity. Utrata jednej czwartej sił zespołu to utrata jednej czwartej efektywności. – Melduj. – Dostał nożem. Prosto w serce. Jeden cios. Kewlarowa kamizelka kuloodporna, którą każdy z nich miał na sobie, nie zapewniała co prawda stuprocentowej ochrony przed nożem, ale trzeba było niezłej wprawy i siły oraz odpowiedniego ostrza, by przebić się przez warstwę ochronną i zadać śmiertelną ranę. Nie mówiąc o pokonaniu zapory złożonej z umiejętności Charliego. Trzeba było fachowca. – Żadnych śladów? – Nie znalazłem. Charlie ma na sobie sprzęt, dookoła nie widzę śladów walki. Ale pada śnieg. Zabójstwa dokonano kilka minut temu, ślady po prostu już zniknęły. Na pewno brakuje pistoletu maszynowego. Dodatkowa zła wiadomość. Heckler & Koch MP-5 ma sporą siłę ognia. Dawał Budziszyńskiemu dodatkowy atut. – Reszta sprzętu? – Jest. Nie zabrał ani komórki, ani krótkofalówki, ani GPS-u. Szary wzruszył ramionami. Oczywiście, że nie. Budziszyński doskonale zdawał sobie sprawę, że namierzyliby go w pół minuty. – Ruszaj – powiedział Szary z wahaniem. – Czekamy na ciebie. Zostaw Charliego tam, gdzie jest. Potem po niego wrócimy. *** Helena wbrew wyraźnemu poleceniu Jakuba nie zdecydowała się porzucić prawników na pastwę losu. Pięćdziesiąt metrów po rozpoczęciu zjazdu gorzko tego żałowała. – Będziemy jechali szybko, rozumiecie? – powiedziała kilka minut wcześniej, gdy Krasicki, porzucając resztki buty i poczucia wyższości, poprosił ją, by pomogła im dostać się choć do nartostrady. Nie bardzo umiała odpowiedzieć na pytanie, co ją skłoniło do tej decyzji, całkowicie przecież sprzecznej z otrzymanymi od męża instrukcjami. Może czuła, że zostawienie tych aroganckich, ale bezradnych w obliczu żywiołu ludzi byłoby nie w porządku. Zdecydowanie. Oglądając swe odbicie w lustrze, lubiła po prostu się lubić. Wrzuciła do kieszeni komórkę, na co prawnik zdawał się nie zwracać uwagi. – Oczywiście. Słyszałaś, Joanno? Joanna Krasicka nie sprawiała wrażenia, jakby cokolwiek słyszała. Drżała i trzęsła się; dreszcze najwyraźniej wysysały z niej siły w zastraszającym tempie. Bardzo możliwe, że była po prostu ubrana zbyt cienko jak na tę pogodę. Jej mąż nie wyglądał na człowieka wykazującego nadmierną troskę o żonę. – Joanno? Nic. Helena machnęła ze złością ręką. Naprawdę musiała się zbierać. Przez kilka lat małżeństwa z Jakubem nauczyła się nie lekceważyć wypowiadanych przez niego ocen. I tak zmitrężyła dość czasu. Wbiła kijki w śnieg i już miała ruszyć przed siebie, gdy Krasicka wykonała dwa mechaniczne ruchy i zaczęła powoli zjeżdżać lewym trawersem. Poruszała się niezdarnie, narty prowadziła w odległości przynajmniej pół metra jedna od drugiej, na nogach utrzymywała się z trudem. Nim jeszcze zniknęła w ciemności, jej śladem ruszył Piotr Krasicki. Helena zaklęła. To ona powinna jechać pierwsza, wybierać trasę i narzucać tempo. Ruszyła również. Jechała blisko prawnika, nie chcąc stracić go z oczu. Ciągle musiała zwalniać tempo jazdy. Krasicki miał tendencję, zabójczą w nierównym terenie, do nadmiernego obciążania dziobów nart. Jego kontrola nad torem jazdy zdawała się wielce ograniczona. Skutek nadszedł szybko. Coś trzasnęło i prawnik zarył nosem w śnieg. – Co się stało? – zapytała Helena. Skręt wykonała dosłownie w ostatniej chwili. Usłyszała, że gdzieś niżej, w ciemności, prawniczka zatrzymuje się również. – Wiązanie – odrzekł, gramoląc się. – Wypięło mi wiązanie. – Samo wypięło? – zapytała z nieoczekiwaną złością. Prawnik nie był w nastroju do walki. – Zawadziłem o coś – powiedział. Wstał niezdarnie, po czym schylił się i zaczął oczyszczać but ze śniegu. Helena starała się uspokoić. Zdenerwowanie dekoncentrowało ją, a musiała myśleć za całą trójkę. Wznowili podróż po czterech minutach. Tym razem nie pozwoliła żadnemu z małżonków prowadzić: zakładała ślad, starając się zmusić prawników do szybszej jazdy. Zadanie nie było łatwe: musiała wybierać trasę, orientować się w terenie, pilnować kierunku, a jednocześnie kontrolować, czy walczące z pogodą, fizycznymi ograniczeniami i sobą nawzajem małżeństwo nadal trzyma się jej śladu. Efekt końcowy nie należał do olśniewających: przez pierwszych kilka skrętów udało się jechać nawet dość szybko, wiatr mocno dął w twarz i przenikał każdy centymetr ubrania, ale teren był już stosunkowo płaski i równy, wystarczyło wykonywać łagodne, obszerne łuki, nie wymagające jakichś specjalnie zaawansowanych umiejętności; ten odcinek słynnej góry pokonali w niezłym tempie. Potem jednak, tuż przed padakiem, Joanna Krasicka wywróciła się. Przez dłuższą chwilę leżała nieruchomo i Helenie przebiegła przez głowę myśl, że może odniosła kontuzję albo, co gorzej, straciła przytomność. Ale nie: oparła się na kijkach i podjęła próbę stanięcia na nogach. Narty wysunęły się spod niej; zaczęła bezwładnie zjeżdżać. Pięć metrów dalej trafiła w muldę, która ją zatrzymała. Leżała teraz głową w dół. Narty znajdowały się wyżej od niej i nie poruszały się. Krasicki wykonał dwa niepewne skręty i stanął tuż obok żony. – Joanno, wstań. Cisza. – Wstawaj, musimy jechać. Pospiesz się. Nic o współczuciu, chęci niesienia pomocy czy trosce. Tylko o upływającym czasie. Helena skrzywiła się z niesmakiem, ale powstrzymała się od wypowiedzenia na głos przychodzącego na myśl komentarza. – Joanno, proszę cię. Ponieważ kobieta w dalszym ciągu nie reagowała, Krasicki schylił się i złapał ją za ramię. Bez złych intencji, najpewniej chciał tylko pomóc żonie wstać. Joanna Krasicka wyszarpnęła ramię z wściekłością. – Zostaw mnie, rozumiesz? – krzyknęła z nieoczekiwaną energią. – Alec – Łapy przy sobie, skurwysynu! – Joanno! Krasicka zamachnęła się kijkiem. Aluminiowa rurka wykonała krótki łuk; talerzyk trafił Piotra Krasickiego tuż powyżej łokcia. Prawnik gwałtownie odsunął się, po czym stracił równowagę; zaczął zjeżdżać w dół. Krasicka machnęła jeszcze raz, ale kij tylko przeciął powietrze; mężczyzna zdążył odjechać zbyt daleko. Zatrzymał się dopiero kilka metrów niżej i zaczął rozcierać obolałe ramię. – Nie zbliżaj się do mnie, dziwkarzu! – ryknęła Krasicka. Jeszcze minutę temu Helenie nie przyszłoby do głowy, że tak apatyczna i wyczerpana osoba może wykrzesać z siebie tyle energii. Prawniczka obróciła się niezdarnie. Narty znalazły się niżej niż tułów. Wbiła kije w śnieg i wsparła się na nich mocno. Podciągnęła kolana, po czym wstała. – Jedziemy? – zapytała chrapliwym tonem, podnosząc głowę. Nadal wstrząsały nią dreszcze, była oblepiona śniegiem, wełniany szal w okolicy ust zamienił się w szklaną skorupę, szyba gogli zaparowała. Pomimo agresywnego zachowania prominentna przedstawicielka prawniczej kultury korporacyjnej wyglądała żałośnie. – Teraz zacznie się krótka stromizna – powiedziała Helena, starając się nie zwracać uwagi na stan Krasickiej. Stosunki rodzinne tych ludzi w gruncie rzeczy nic jej nie obchodziły. Chciała tylko bezpiecznie zjechać na dół. – Potem będzie łatwiej. Musicie ugiąć nogi w kolanach i opierać ciężar ciała na dolnej narcie. Stok na pewno jest oblodzony. Trzeba jechać mocno na krawędziach. Odpowiedziała jej cisza. – I jeszcze jedno. Mam gdzieś wasze problemy. Ale na tej górze, dopóki nie zjedziemy, musicie współpracować. Rozumiecie? I ze mną, i ze sobą nawzajem. Jeśli zobaczę, że walczycie dalej, że uznajecie to miejsce za najlepszą scenerię do załatwiania waszych spraw, zostawię was i będziecie musieli radzić sobie sami. Mówię zupełnie serio. Komunikat równie dobrze mógł zostać wygłoszony po chińsku. Ani Joanna Krasicka, ani jej mąż nawet się nie poruszyli. Nie patrzyli na swą przewodniczkę i nadzieję na ocalenie, może nawet jej nie słyszeli. Patrzyli na siebie i w ich spojrzeniach czuć było takie stężenie nienawiści i agresji, jakiego Helena nie widziała nigdy przedtem. Zignorowała nagły przypływ złości i zniechęcenia, na własny użytek wzruszyła ramionami, po czym odepchnęła się kijkami i zaczęła wolno jechać. Trzymała się nisko na nogach, starając się wyczuć miejsca, gdzie lód był bardziej odsłonięty. Ku swemu zaskoczeniu, tuż za sobą usłyszała zgrzytanie krawędzi na lodzie i uderzenia kijów o śnieg. Najwyraźniej prawnicy nie stracili jeszcze resztek rozsądku; jadąc, rozpaczliwie walczyli o życie, ale przynajmniej na razie nie opóźniali jej. Stromiznę padaka udało się przejechać bez upadku. Gdy Helena uznała, że nachylenie stoku ponownie zmalało, poczuła ulgę. Przejechała jeszcze kilkadziesiąt metrów i zatrzymała się. Nieco niżej zahamował Piotr Krasicki. Jego żona, ku zaskoczeniu Heleny, stanęła obok nich zaledwie kilka sekund później. Helena doszła do wniosku, że tym razem pora na odrobinę pochwał. Niezależnie od targającego tymi ludźmi konfliktu, potrzebowali czegoś, co wzmocni ich motywację. – Doskonale wam idzie – powiedziała. – Teraz już powinno być łatwiej. Stok będzie mniej nachylony. Natrafimy jeszcze na muldy, ale stromizna taka jak w kotlec – Och, po co ten protekcjonalny ton – przerwała jej Joanna Krasicka. – Po prostu zjedźmy na dół, dobrze? Helena poczuła, że krew napływa jej do twarzy. – Oczywiście – odparła nienaturalnie spokojnym tonem. Po czym, nie zważając na Piotra Krasickiego, który otwierał właśnie usta, by ratować sytuację, dodała: – Widzę, że odzyskałaś pewność siebie. Świetnie się składa. Nie czekając na jakąkolwiek reakcję, odepchnęła się kijami, pomogła sobie dwoma szybkimi krokami łyżwowymi i pomknęła w dół, nie oglądając się za siebie. *** Jechali szybko, na granicy ryzyka, często poza nią, przebijając się przez ciemność i złośliwy, wyczerpujący siły oraz psychikę wicher. Tyszkiewicz starał się oddzielić od pogody. Myślał. Wiedział, że ma do czynienia z zawodowym zabójcą. Uważał za niesłychanie mało prawdopodobne, by Helena stanowiła cel jego działania, choćby pośredni. Podobnie zresztą nie podejrzewał, by akcja miała coś wspólnego z nim samym czy prowadzonymi przez nich warszawskimi śledztwami. Zajmowali się raczej zwykłą przestępczością, owszem, niejednokrotnie bardzo brutalną i krwawą, ich klienci byli ludźmi nie stroniącymi od przemocy, ale w gruncie rzeczy banalną. Świat wielkich gangów czy przekrętów finansowych na ogromną skalę leżał w zasadzie na innej orbicie. Akcja CBŚ wymierzona była w zabójcę. Człowiek ten dał dowód bezwzględności, atakując Tosię, a potem zabijając policjanta. Uciekał i najwyraźniej nie wahał się przed niczym. Mógł po prostu przypadkiem wpaść na Helenę i uczynić z niej na przykład zakładnika. Jakub nie chciał nawet dopuścić do siebie takiej myśli. W ogóle nie wyobrażał sobie, że Helenie może się coś stać; miał zbyt małą wyobraźnię, by myśleć o życiu bez niej. Po prostu. Dlatego, choć prowadzący akcję Krzeptowski narzucił naprawdę mordercze tempo, Jakub nie starał się go zwalniać. Szusował najszybciej jak potrafił, pomimo ciemności, chmur i wichru, pomimo drobinek zamarzniętego śniegu, kłujących bezlitośnie każdy fragment skóry, do którego zdołały się dobrać. Chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce spotkania. Chciał po prostu uprzedzić nieszczęście. Usłyszał w słuchawce ostry dźwięk dzwonka. Puścił na sekundę jeden z uchwytów akii, sięgnął do kieszeni i na oślep wcisnął zielony guzik. – Cześć, mówi Antoni – usłyszał. Jasne. Zlecił przecież Smotryczowi przeprowadzenie poszukiwań. Niemal o tym zapomniał. – Cześć – odparł, przezwyciężając niechęć do otwierania ust. Miał wrażenie, że znajduje się w jakiejś gigantycznej zamrażarce z włączonym na cały regulator termoobiegiem. – Słyszę głównie gwizdanie powietrza. – Dość szybko jedziemy, a jeszcze kurewsko wieje. – Mam wieści, ale nie wiem, czy chcesz je usłyszeć – powiedział Smotrycz. – Mów. – Może lepiej, gdybyście słuchali obaj? Słuszna uwaga. – Poczekaj – powiedział Jakub. Gwałtownie zaczął oporować dolną nartą. – Stajemy! – krzyknął w stronę Krzeptowskiego. Wielki góral zareagował ze zwykłym refleksem. Już sekundę przed okrzykiem wyczuł ruch sań, zaczął więc hamować. Zgrzytając krawędziami na lodzie, zatrzymali się, niczym jeden organizm. Krzeptowski odwrócił się. – No? – Dzwoni Antoni. Włączam cię w konferencję. Krzeptowski usłyszał dzwonek, odebrał połączenie i od tej pory rozmówców było trzech. – Dawaj – powiedział Tyszkiewicz. – Sprawdzałem we wszystkich rejestrach. Na waszym terenie CBŚ nie prowadzi żadnej operacji. Mówiąc szczerze, Jakub nie był przygotowany na taką informację. – Jesteś pewien? – zapytał, wiedząc, że w zasadzie traci czas. Smotrycz bywał roztrzepany w życiu prywatnym, ale jako researcher słynął z dokładności, precyzji i inwencji. – Tak. Ta legitymacja była prawdziwa? – Wyglądała jak prawdziwa. – Więc macie parę opcji do wyboru. – Facet jest na lewiźnie – powiedział Krzeptowski. – Był – poprawił Tyszkiewicz. – Był. On i jego koledzy przyjęli prywatne zlecenie i szukają kogoś lub czegoś. – Poza facetem, który stuknął Tosię, nikt mi nie przychodzi do głowy. – A mi przychodzi – odezwał się Smotrycz. – Ten bokserc – No? Znalazłeś coś? – Owszem. Boguta współpracuje z CBAc – Już mówiłeś. – Znalazłem dlaczego. Nie ciekawi was, co spowodowało, że jeden z najlepszych bokserów ostatnich dwudziestu lat zniknął z ringu? – Płoniemy z ciekawości. – Pokopałem trochę. Nawet Amerykanie mówili o nim jako o wielkim talencie i pretendencie, który może na lata zdominować wagę ciężką. Wygrał dwie walki, potem minimalnie przegrał na punkty walkę o mistrzostwo świata i bum, znikł, choć za rewanż proponowano mu siedem milionów dolarów. Kto rezygnuje z takiej kasy? – Wpierdolił się w coś, w co nie powinien – krzyknął w słuchawkę Krzeptowski. – Nie wrzeszcz tak, bo mi ucho urwie. I tak zaraz dostanę szału od wycia wiatru. Dokładnie tak, panie komendancie. Pół roku przed walką o mistrzostwo Atom odsunął trenera, z którym pracował przez ostatnich osiem lat. Facet go w zasadzie wychował. Ale na tym etapie okazał się za słaby; Atom uznał, że potrzebny mu ktoś z wyższej półki, i wziął profesjonalistę, a tamtego zwolnił. No więc gość się wkurwił, czemu się zresztą wcale nie dziwię. Poszedł do CBA i zasypał, że pan bokser i pretendent Wojciech Boguta przy okazji kariery handluje nielegalnymi używkami, sterydami, a jak jest okazja, to owszem, również narkotykami. Chłopaki się zainteresowali, choć to właściwie parafia cebeesiu, chodzili za nim trzy miesiące, nagrali go w kilku sytuacjach, widziałem dwa filmiki, naprawdę niezłe. No i któregoś pięknego poranka pojawiło się u niego dwóch smutnych panów i przedstawiwszy mu owoc swego wielomiesięcznego wysiłku, zaproponowało, by Atom odbył jeszcze tę walkę o mistrzostwo świata, a następnie wycofał się. – Po co? – Nie zgadniesz. Otóż nasze orły wymyśliły, że Boguta, jako facet znany w całej Polsce, kochany przez gazety i tabloidy, telewizje śniadaniowe i podwieczorkowe, założy wypasiony gym dla bogatych, taki klub fitness na sto dwadzieścia procent: basen, sauna, siłownia, trenerzy od wszystkiego i tak dalej. Będzie firmował to swoim nazwiskiem i osobiście pilnował biznesu, pozwalając robić w klubie interesy. Pomysł wypalił nawet lepiej, niż zakładano: do Atoma walą tłumy prezesów wielkich korporacji, udziałowców kancelarii prawniczych z najwyższej półki, różnych rekinów giełdy, polityków wysokiego szczebla i tak dalej. Lokal oczywiście naszpikowany jest kamerami, wszystko się bardzo ładnie nagrywa. Mam dostęp, jakbyście chcieli pooglądać na przykład, o czym rozmawiała ostatnio żona pewnego ministrac Bardzo ciekawe, mówię wam. W życiu by mi do głowy nie przyszło, że kobiety potrafią tak gadać o tych rzeczach. – Coś takiego – powiedział Jakub. Nie miał na myśli obserwacji obyczajowych. Krzeptowski uśmiechnął się do niego poprzez ciemność. Obaj nie podejrzewali kolegów z konkurencyjnej służby o taką finezję. CBA raczej waliło jak cepem. – Może jednak pojedziemy, co? – zaproponował Krzeptowski. – Słucham? – chciał wiedzieć Smotrycz. – Nie do ciebie. Jakub chciał odpowiedzieć, ale jego uwagę zwrócił cichy zgrzyt, jakby ktoś gdzieś niedaleko zakrawędziował na lodzie. Zaczął nasłuchiwać. – Co jest? – zapytał Krzeptowski Jakub dał mu znak, by nie przeszkadzał. Wsłuchał się w ponure zawodzenie wiatru. Po kilku sekundach wydało mu się, że znowu, tym razem dużo poniżej miejsca, w którym stali, usłyszał zgrzyt, nawet nieco dłuższy, a zaraz potem następny. Słuchał dalej, ale bez rezultatu. Tajemniczy narciarz był już daleko stąd. – Ktoś nas minął – powiedział Tyszkiewicz. – Słyszałem, jak skręcał. Przejechał blisko. Jedna osoba. Jechała bardzo szybko. – Helena jeździ szybko. – Wiem, jak jeździ. Ale to facet. Mocniej siedział na krawędziach i robił krótsze skręty. Lena jeździ dłuższymi łukami. – Antoni, jesteś? – Cały czas. Zdążyłem nastawić wodę na kawę. – Szczęściarz z ciebie. – Musimy się ruszyć. Coraz mniej mi się to podoba. Rozłączę się i będę miał oko na drogę, a ty gadaj z Antosiem – zadysponował Krzeptowski. Czuł, że zaczyna go boleć gardło. Nic dziwnego. W takich warunkach nie powinno się nawet otwierać ust. Jakub skinął głową. I tak już dość czasu zmitrężyli. Jak na komendę odepchnęli się łyżwą i zaczęli sunąć w dół. *** Oddalony o czterysta kilometrów na północ podkomisarz Antoni Smotrycz zdążył już nie tylko nastawić wodę na kawę. W ferworze poszukiwań udało mu się niemal zapomnieć o Hani. Właściwie stracił rachubę czasu. Rano sobie przypomni: o tak, rano będzie miał kaca i poczucie straconej szansy. Będzie patrzył na w połowie pusty kieliszek wina, na którego obrzeżu jeszcze teraz widać wyraźnie ślad czerwonej szminki, i będzie wymyślał sobie od ostatnich durniów. Nocne śledztwo odejdzie w niepamięć; zostanie suchość w ustach, ulotny zapach damskich perfum na ubraniu i ponure, te same co zwykle, cztery ściany ciasnawej, skromnie urządzonej kawalerki. Teraz jednak nie myślał o tym. Napędzała go adrenalina i poczucie lojalności. A przede wszystkim uwielbiał składać w całość pozornie niepasujące do siebie fragmenty układanki. Czuł się jak ogar: złapał trop i nie miał zamiaru go zgubić. Polowanie wciągnęło go całkowicie. Podzielał przeczucia swych partnerów, że zdarzenia, których mimowolnymi uczestnikami się stali, diabelnie mocno wykraczają poza policyjną rutynę i że wszyscy trzej dalecy są od całkowitego rozszyfrowania ich prawdziwego sensu. I odkrycia znaczenia. Smotrycz posługiwał się dwoma komputerami: prywatnym, stacjonarnym, podrasowanym wedle specjalnego zamówienia oraz służbowym laptopem, o znacznie mniejszej mocy obliczeniowej, ale z którego łatwo było wchodzić do wszelkiego rodzaju baz danych, zarządzanych przez rozmaite agendy, instytucje i służby mniej lub bardziej związane z bezpieczeństwem państwa. Nim Krzeptowski i Tyszkiewicz zdążyli ruszyć w dalszą drogę, na monitorze laptopa wyskoczyła informacja, na którą czekał. Wszystkie wydarzenia, nawet pozornie niezrozumiałe, muszą mieć przecież swą przyczynę. Odkąd włączył się do śledztwa, szukał nie tylko odpowiedzi na pytanie: co się wydarzyło? Przede wszystkim interesowało go: dlaczego. – Jesteś? – zapytał. – Jestem – odparł Tyszkiewicz. Jego głos z trudem przebijał się przez monotonne wycie wiatru. – Znalazłem coś ciekawego. Dziśc to znaczy wczoraj przed południem poleciał z Warszawy do Zakopanego śmigłowiecc – Rewelacja – Tyszkiewicz nawet nie starał się ukryć sarkazmu. Smotrycz zastanawiał się, czy jednak trochę się nie obrazić; nie przyszło mu do głowy, że jego szef mógł być przemarznięty do szpiku kości, wykończony jazdą po omacku, zestresowany losem Heleny i nie miał ochoty na zabawy w zgaduj-zgadulę. Zdecydował jednak, że da Tyszkiewiczowi jeszcze jedną szansę. – Poczekaj. Od przedwczoraj jest zakaz lotów cywilnych maszyn na terenie całego kraju. Warunki pogodowe, rozumiesz? – No? – To był cywilny helikopter. Wyleciał z Okęcia o jedenastej, na miejsce dotarł trochę przed pierwszą. Należy do firmy Open Flight, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością. Kapitał, zarząd, regon, NIP, bla, bla bla. Właścicielc Smotrycz zamilkł. – Jesteś tam? – usłyszał po chwili. – Jestem – odparł roztargnionym tonem. – Zadzwonię do ciebie, dobra? Muszę coś sprawdzić. I rozłączył się, nie czekając na reakcję Tyszkiewicza. *** Weksler nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz żałował, że pracuje sam. Musiało to być naprawdę dawno; tak dawno, że zdążyły mu się zatrzeć wszystkie szczegóły rozważań na ten temat. Nie bardzo pamiętał ewentualnych kandydatów do współpracy ani argumenty, którymi przekonał swych przełożonych, by odstąpili od powszechnie przyjętych reguł. To wszystko nie miało znaczenia. Z pewnością żałował teraz. Czuł się źle. Miał pełną świadomość, że pętla się zaciska. Kilkakrotnie wywrócił się, całe szczęście bez większych konsekwencji. Pogoda i ograniczona orientacja w terenie powodowały, że jego ucieczka w znacznie większym stopniu niż zazwyczaj zależna była po prostu od szczęścia. Przy obecnej widoczności i warunkach rozchodzenia się dźwięku mógł przemknąć dosłownie w odległości kilku metrów od czekającego nań zabójcy, nie zwracając na siebie uwagi. I odwrotnie: w każdej chwili z ciemności mogła wynurzyć się po prostu ciemna sylwetka podnoszącego broń człowieka; celny strzał zakończy dalsze spekulacje na temat sensu podjętych przez uciekiniera działań lub jego braku. Weksler jechał więc bardzo ostrożnie, z pistoletem w ręku, wytężając słuch i starając się mieć oczy szeroko otwarte. Był skupiony i czujny. Wcześniej, jeszcze na górze, przeanalizował poszczególne trasy ucieczki. Możliwości w zasadzie ograniczały się do dwóch opcji; zjazdu w dół do Kuźnic albo odbicia na Halę Kondratową. Po namyśle doszedł do wniosku, że skorzysta z szansy, jaką daje druga możliwość. Odbije w bok, dotrze do schroniska i tam przeczeka złą pogodę, a potem postara się zmylić pogoń. Taki wariant dawał więcej szans na umknięcie grupie pościgowej. Tyle że przeoczył odgałęzienie. Nie bardzo mógł sobie uświadomić, jak to się stało. Co kilka minut robił postój i starał się zorientować w położeniu, przy okazji odpoczywając i łapiąc oddech przed następnym etapem. Po jakimś czasie zauważył, że postoje robią się coraz dłuższe, o kilka, potem kilkanaście sekund, w końcu o całą minutę. Bolały go stopy, poza tym coraz bardziej marzł. Warunki atmosferyczne wysysały z niego siły w przyspieszonym tempie, a myśl, że w równym stopniu zwalniają i osłabiają ścigających go ludzi, stanowiła tylko niewielką pociechę. Ostatni etap wydłużył, chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole. Gdy stanął, zorientował się, że odgałęzienie, którym powinien pojechać, znajduje się gdzieś wyżej, zakopane w całkowitej ciemności. Stopy i łydki płonęły żywym ogniem; po prostu nie miał siły podchodzić, nie w tych warunkach. Jeszcze wczoraj podjąłby inną decyzję, ale teraz po prostu pojechał w dół. Obliczył, że do nartostrady ma nie więcej jak pięćset metrów. Zastanawiał się, gdzie znajduje się grupa pościgowa: poniżej czy powyżej niego. Zakładał, że mogła się podzielić: dwaj żołnierze otrzymali zapewne zadanie założenia zasadzki przy wjeździe na nartostradę. On by tak zrobił. Tak czy inaczej, czekali na niego. W tych warunkach mogło się zdarzyć wszystko. Dziesięć minut wcześniej dostał informację na temat obu policjantów. Życiorysy i dokonania robiły wrażenie. Weksler nabrał pewności, że będzie mógł wykorzystać obecność tych ludzi. Natychmiast po zakończeniu rozmowy wyrzucił komórkę. Skręcił w prawo, w stronę dolnej stacji wyciągu. To nie było po drodze. Właśnie na to liczył. I na osłonę, jaką dawał zaczynający się poniżej las. *** Piotr Burkietowicz, szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, miał upiornie bladą twarz. Berger zbytnio się temu nie dziwił: człowiek ten, sprytny i bezwzględny, śliski jak wąż, był niezwykle niebezpiecznym przeciwnikiem dla każdego polityka świadomego reguł gabinetowej gry. Czym innym jest jednak najbardziej nawet wyrafinowana intryga, czym innym zaś bycie obiektem agresji zamaskowanych mężczyzn, uzbrojonych w broń maszynową i sprawiających wrażenie, że nie zawahają się przed użyciem tejże, przenikających do zakonspirowanego i, zdawałoby się, szczelnie chronionego lokalu. Berger jednak już dawno oduczył się lekceważenia ludzi tego typu. Nawet najbardziej nieporadne zwierzę zapędzone w pułapkę potrafi śmiertelnie ukąsić. Szef kancelarii pokazał to już w pierwszych chwilach spotkania. Nawet nie czekał, aż za człowiekiem Bergera zamkną się drzwi. – Tylko przez pierwszych kilka minut myślałem, że to ktoś z zewnątrz – powiedział podniesionym głosem. – Potem dodałem dwa do dwóch i wyszło mi, że tylko pan mógł urządzić to przedstawienie. – Konieczność, niestety. – Berger nawet nie zadał sobie trudu, by przybrać skruszoną minę. Być może pochopnie ocenił tego człowieka. Jak widać, bladość oblicza i drżenie rąk nie oznaczały, że przestał myśleć. – Partycypanci konsorcjum byli bliscy rozpoczęcia podejmowania decyzji na własną rękę. – To oczywiste. Czują, że utracił pan kontrolę nad wydarzeniami. Chcą się ratować. – Nie utraciłem kontroli – odrzekł Berger. Zabrzmiało to słabo nawet w jego własnych uszach. – Gra toczy się nadal. I musimy współpracować. – Nie mogę uwierzyć, że napuścił pan na nas uzbrojonych zbirów. – Bardzo proszę nie krzyczeć. Burkietowicz skrzywił się, a potem wzruszył ramionami. Mówił jednak ciszej. – Dopóki pan nie złapie tego człowieka, mamy marne szanse, by odzyskać zaufanie Amerykanów. Berger zaśmiał się w duchu. Stawka była nieporównywalnie ważniejsza od czegoś tak enigmatycznego jak odzyskanie zaufania zamorskiego sojusznika. Gdyby ten żałosny pajac wiedział, z iloma diabłami należało się sprzymierzyć, aby ugrać cele prowadzonej operacji, nie potrafiłby tego nawet ogarnąć rozumem. – W czasie ostatniej godziny dwukrotnie dzwonił do mnie premier – powiedział, ignorując ostatnią uwagę. – Nie odebrałem, ale w końcu muszę oddzwonić. – Mam pana dalej kryć? – Taka była umowa, prawda? – Wtedy warunki były inne. – Być może. O ile pamiętam, pańskie honorarium natomiast pozostało bez zmian. Burkietowicz skrzywił się. Był rekinem pływającym w bardzo mętnych wodach. Umiał nazywać rzeczy po imieniu, zwłaszcza negocjując umowy z partnerami, których należało najpierw przekupić albo przestraszyć. Jednak w tym wypadku wolał, by chciwość i całkowity brak skrupułów pozostały ukryte za fasadą dyplomacji. Mimo wszystko nie o tym myślał. Instynktownie czuł, że Berger przegrał i przegrała jego sprawa. Nie miał zamiaru tonąć wraz z nim. W jego życiorysie odwracanie sojuszy, zdrady najbliższych przyjaciół czy gwałtowne polityczne wolty stanowiły chleb powszedni. Już od dzisiejszego poranka, gdy odbyło się pierwsze, pospieszne, wypełnione nerwowością i wzajemnymi pretensjami spotkanie z Bergerem, na którym generał opowiedział o zdradzie swego podwładnego i zaginięciu człowieka stanowiącego najistotniejszy element układanki, obmyślał plan ratunkowy. Wiedział, że z worem pokutnym na głowie będzie musiał pójść do Canossy. Od początku się z tym liczył, nie sądził, by stanowiło to dla niego ujmę na honorze. Nie rozumował w tych kategoriach. Zastanawiał się raczej, czy to wystarczy. Co jeszcze będzie musiał zaoferować, by winy zostały wybaczone, a groźba poniesienia odpowiedzialności oddalona? Wiedział, że stoi nad przepaścią. Jego szef nie tolerował nielojalności. Uważał ją za najcięższe z przestępstw, co powtarzał wielokrotnie, niemal jak mantrę. Berger jakby czytał w jego myślach. Westchnął, po czym odwrócił w stronę swego rozmówcy ekran laptopa. Kliknął dwukrotnie myszką. Ukazał się pokój, ten sam, w którym siedzieli przed kilkoma godzinami. Skład osobowy był również ten sam, ale pora roku najwyraźniej inna, ponieważ wszyscy mężczyźni mieli na sobie lżejsze stroje. Jakość dźwięku i obrazu nie pozostawiała nic do życzenia. Generał siedział i po prostu patrzył Burkietowiczowi prosto w twarz. – Wszyscy uczestnicy konsorcjum, którzy wykładają środki finansowe, ryzykują najwięcej – powiedział prezes jednej z firm. – Powinni mieć stosownie większy udział. Siedzący naprzeciwko Burkietowicz roześmiał się złośliwie. Była bardzo pewny siebie. – Drogi panie, chyba pan czegoś nie rozumie. Pan ryzykuje tylko pieniądze. Ja i moi koledzy mamy znacznie więcej do stracenia. Zapewniamy temu przedsięwzięciu parasol polityczny. A to jest warte nawet więcej. – Tak? – cicho odezwał się inny z biznesmenów. – Mówimy o setkach milionów dolarów. – Właśnie – Burkietowicz odwrócił głowę i wbił w rozmówcę zimne spojrzenie. – Tylko dlatego możecie je zarobić, że wam to umożliwiamy. Zysk jest gigantyczny. I dlatego podzielimy go wedle pierwotnych propozycji. – Wie pan, żywot polityka to nie jest najbardziej stabilna rzecz na świecie. W tym momencie odezwał się wiceminister obrony. Siedział tuż obok Burkietowicza. Mówił bardzo cicho. – Proszę nam nie grozić. Pieniędzy i ludzi chętnych do ich wydania jest na rynku sporo. Jak powiedział mój kolega: ponosimy całe ryzyko operacyjne i polityczne, dlatego taki a nie inny podział zysków. Wasz wybór. Jeśli chcecie się wycofać, wolna droga. Choć już nie będziemy w stanie wam zagwarantować, co znajdziecie na jej końcu. Nie było potrzeby używania krzyków, gróźb czy wulgarnych słów. Komunikat został właściwie zrozumiany. Najstarszy na sali biznesmen, do tej pory po prostu przysłuchujący się rozmowie, spojrzał na pozostałych uczestników spotkania, po czym odezwał się po raz pierwszy, odkąd zajął miejsce za stołem. – Nie ma chyba potrzeby zmieniać warunków umowy. Wszyscy pozostali z ociąganiem skinęli głowami. Burkietowicz nie mógł powstrzymać się od uśmieszku wyrażającego satysfakcję. Berger zatrzymał nagranie. Szef Kancelarii Premiera wbijał w niego mordercze spojrzenie. Generał nie opuścił wzroku. – To tylko jedno ze spotkań. Są następne. Są oczywiście i wcześniejsze. Cały szereg. Mam bardzo obfitą filmotekę. Mogą panu na domowy adres wysłać kilka najciekawszych odcinków. – Ty skurwysynu. Berger nie poruszył się. Groźby i obelgi już od dawna nie robiły na nim wrażenia. – Jeśli myśli pan o wyskoczeniu z pociągu, zanim ten się wykolei, zaręczam, że jestem w stanie pociągnąć pana za sobą. Ja będę tłumaczył się racją stanu. Pan nie ma niczego na swoje usprawiedliwienie poza ordynarną chęcią zysku. Media, zwłaszcza opozycyjne, kochają takie tematy. Rozniosą pana w pył. A CBA i prokuratura będą miały zajęcie przez najbliższy rok. We wbitym w Bergera spojrzeniu Burkietowicza lśniła czysta, kliniczna nienawiść. Jednocześnie najbliższy człowiek premiera po raz pierwszy w życiu zaczął się bać. Nigdy nie przypuszczał, że doświadczy takiego uczucia. Było niemal całkowicie paraliżujące. Prowizoryczne opanowanie rozbieganych myśli zajęło mu dłuższą chwilę. – Czego pan chce? – zapytał w końcu mechanicznym, drewnianym głosem. – Oddzwonię do premiera i postaram się go uspokoić. Pan natomiast niezwłocznie do niego pojedzie i użyje całej swojej siły woli i umiejętności, by przekonać go, że nic złego się nie dzieje. Sprzeda pan wersję, którą ustaliliśmy wcześniej. I niech pan nie próbuje niczego na własną rękę. Nie warto. I tak się dowiem. Piotr Burkietowicz opuścił budynek pięć minut później, intensywnie zastanawiając się nad następnym krokiem. Canossa? Czyste samobójstwo. Czy jednak w pewnych okolicznościach samobójstwo nie jest najlepszym wyjściem? *** – Szefie, tu Warszawa. – Mów – powiedział Jakub, pełen najgorszych przeczuć. Takie już miał szczęście: od czasu do czasu wpadał w kłopoty, których nie życzyłby najgorszemu wrogowi. I mógł przyjąć ze stuprocentową pewnością, że miał do czynienia właśnie z takim przypadkiem. – Właściciel firmy Open Flight nazywa się Jarosław Fijewski – odparł Smotrycz. – Przez dwadzieścia lat był oficerem, pracownikiem resortu obrony; te dwadzieścia lat prawie na pewno spędził w wywiadzie. Mówię „prawie na pewno", bo wiesz, jak to z nimi jest: gówno wiadomo na pewno. Ale raczej się nie mylę. Potem przeszedł na emeryturę, wziął kredyt i założył firmę. Ma dwa śmigłowce Bell, całkiem wypasione. Organizuje kursy pilotażu i wozi rozmaitych spragnionych adrenaliny japiszonów, generalnie bardzo dobrze mu się wiedzie. Płaci podatki, nigdy nie dostał nawet mandatu, słowem: wzorowy obywatel. I dziwnym trafem jego helikopter dostał zezwolenie na lot dzisiejszegoc to znaczy wczorajszego poranka. – Przykrywka – mruknął Tyszkiewicz. – Niech mnie, jak pan na to wpadł, panie komendancie? Dokładnie. Dam sobie uciąć coś cennego, że facet pracuje dla Służby Wywiadu Wojskowego, która dziś rano zaordynowała sobie lot z Warszawy do Zakopanego. Po co? Dobre pytanie. Musiało to być coś pilnego, skoro chłopaki ryzykowali twarde lądowanie do góry nogami. Na trasie naprawdę kurewsko wiało, padał śnieg, była mgła i co tylko chcesz. Pozwoliłem sobie wejść do systemu monitoringu lotniskac te wynalazki naprawdę czasami ułatwiają życiec no i pan sobie wyobrazi, panie komendancie, rzeczywiście śmigłowiec Bell w barwach Open Flight o trzynastej z minutami wylądował na lotnisku naszej tatrzańskiej stolicy. Wysiadło z niego sześciu ludzi. Jakbym miał zgadywać, tobym powiedział, że żołnierzy i to takich bardziej specjalsów, Rambo w naszym lokalnym wydaniu, znaczy się. – Coraz lepiej. Tyszkiewicz nie chciał popadać w pesymizm, ale wyłaniający się z raportu Smotrycza obraz co najmniej dawał do myślenia. Zabity nożem mężczyzna posługiwał się legitymacją Centralnego Biura Śledczego. Było tylko kilka instytucji w Polsce, które mogły legalnie posługiwać się taką przykrywką. Działająca w strukturach Ministerstwa Obrony Narodowej Służba Wywiadu Wojskowego była niewątpliwie jedną z nich. Smotrycz mógł mieć rację. Świetnie. Najwyraźniej w okolicy wywiad prowadził za pomocą sił specjalnych jedną ze swoich operacji, a Tyszkiewicz wraz z Krzeptowskim, Heleną i Tosią znalazł się na pierwszej linii frontu. Pech chciał, że w grupie ludzi, którzy wybrali się na szczyt Kasprowego, by tam spędzić sylwestra, znajdował się ktoś pozostający w orbicie zainteresowań wywiadu. Napadnięto na dziewczynę, a niedługo potem padł trup; wniosek, że gra musiała toczyć się o naprawdę niebagatelną stawkę, nie wymagał specjalnego namysłu. – Co dalej? – Nic. Na lotnisku uchwyciła ich tylko jedna kamera. Szukam w systemie monitoringu miejskiego, ale na razie niczego nie znalazłem. Te typki z wywiadu, jeśli naprawdę chcą, po prostu znikają. – Czyli nie wiesz, dokąd pojechali? – Na razie nie. I tak się dziwię, że dali się złapać na lotnisku. – Sprawdź, czy w Kuźnicach nie ma kamer. Coś mi się wydaje, że tych gości z helikoptera mamy tu, na górze. – Sprawdzę. – Co z tym wszystkim ma wspólnego Antonina Bilska? – Nic. To jest najciekawsze. Nie znalazłem żadnego połączenia. Dziewczyna ma całkowicie czyste konto. Żadnych podejrzanych interesów, związków z policją czy kimkolwiek innym. Zwykła, dobrze wykształcona panienka z dobrego domu. Dwa fakultety, trzy języki, siedem różnych certyfikatów, te sprawy. – Szukaj dalej. Może nie dostała w głowę przypadkiem. – Szukam. I znalazłem jedną ciekawą rzecz, chociaż trochę nie na temat. – Rzeczy nie na temat są na ogół najciekawsze. Mów. – W zasadzie wszyscy goście są w jakiś sposób związani z Bogutą. Chodzą do tego jego fitness klubu dla snobów. Kilku ma teczki operacyjne, ale poza Krasickim niczego na nich nie znaleziono, przynajmniej na razie. – Bilska i ta drugac – Rapacka. Małgorzata Rapacka. – Rapacka. One też? – One nie. Sztajnberg. Trenuje pod okiem samego mistrza. To on je zaprosił. Tyszkiewicz westchnął. – Taki był, zdaje się, klucz do zorganizowania tej imprezy – powiedział. – Znajomość z Bogutą. – No. Tyle że jeden gość nie pasuje. Nikogo nie zna ani nikt nie zna jego. Nie ma karty stałego klienta, mało tego, jego noga nigdy nie stanęła w tym gymie. Podaliście nazwisko Rudnicki. Paląca się w głowie Tyszkiewicza lampka zmieniła kolor z pomarańczowego na czerwony. – Lekarz – mruknął przez zaciśnięte zęby i to była na razie jedyna reakcja. Musiał gwałtownie zakrawędziować. Akia zwolniła, ale nie do końca udało się ominąć wyjątkowo wysoką muldę, która niespodziewanie wyłoniła się z ciemności. Spód sań uderzył głucho w zmrożony, twardy śnieg. Krzeptowski skręcił energicznie. Stanęli. – W porządku? – zawołał niespokojnie Jakub. Czuł coraz większe wyczerpanie. Zimno i wiatr nieustannie wciskające się pod ubranie pochłaniały siły w szybkim tempie. – Tak jakby – odkrzyknął Krzeptowski. – Za późno zauważyłem muldę. Cholera! – Może trochę wolniej, co? – Chyba trzeba. Zaraz mamy wjazd na nartostradę, tam znajdziemy Helenę i chwilkę odpoczniemy. Ruszyli. Wolniej, ostrożniej, czujnie badając ciemności przed sobą. Tyszkiewicz rozglądał się na wszystkie strony. Wieść o sześciu żołnierzach sił specjalnych, którzy najprawdopodobniej operują w okolicy, do reszty popsuła mu nastrój. – Jesteś? – usłyszał zaniepokojony głos Smotrycza. – Jestem. Mało się nie wywaliliśmy. Mów dalej. – Lekarz, Stefan Rudnicki. Sprawdziłem. To fałszywa tożsamość. Nikt taki nie kończył medycyny w latach wynikających z jego daty urodzenia. W Warszawie zameldowanych jest kilkudziesięciu Stefanów Rudnickich. Żaden nie pasuje. Wygląda na to, że masz swojego człowieka. – Od podejrzenia, że facet posługuje się fałszywą tożsamością, do udowodnienia mu próby zabójstwa Bilskiej i morderstwa policjanta droga daleka. – To nie jest podejrzenie – w głosie Smotrycza bez trudu dało się usłyszeć urażoną ambicję. – Facet na pewno podaje się za kogoś innego. Dałem wam go na tacy. Dowody w sprawie zabójstw to wasza działka. Jakub zastanowił się. Zmęczone ręce bolały jak diabli. Nogi zamieniły się w dwa betonowe słupy. Logiczne myślenie przychodziło mu z coraz większym wysiłkiem. – Okej – powiedział. – Szukaj połączenia z wywiadem. – Już nastawiłem filtry. Ale to nie będzie proste, oni nie wywieszają swojej listy płac w internecie. – Wiem. Próbujc Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale nie zdążył. Majaczący w ciemności Krzeptowski gwałtownie skręcił w bok, dużo gwałtowniej niż przed momentem. Tyszkiewicz o całą sekundę spóźnił się z reakcją. Siła odśrodkowa wyrwała mu z ręki jeden z uchwytów akii, jakby ten przedmiot nagle zyskał własną wolę; szarpnięcie pozbawiło go równowagi. Sanie obróciły się o dziewięćdziesiąt stopni, po czym ustawiły poprzecznie do kierunku jazdy, krawędź górnej narty Tyszkiewicza zazgrzytała rozpaczliwiec Jakub wywrócił się. Z rozmachem uderzył czołem o lód. Uderzenie nieco go zamroczyło. Przez chwilę zsuwał się głową w dół, zmagając się z niewyraźną myślą, że wypuścił z ręki również drugi uchwyt sań i akia może wywrócić się, lub, co gorzej, wyrwać się także Krzeptowskiemu i zniknąć na dobre w ciemności. Nim zdołał uporać się z rozważeniem konsekwencji takiego obrotu sytuacji, znieruchomiał. Leżał na brzuchu, nogami celując w stronę szczytu góry. Obie narty, nawet nie wiadomo kiedy, wypięły się i odfrunęły; Jakub w każdym razie nie miał ich w zasięgu wzroku. Przewrócił się na plecy, po czym energicznie wykonał pół obrotu. Stopy znalazły się niżej niż głowa. Wsparł się na rękach i usiadł. Chciał się podnieść, ale niespodziewanie zamajaczył przed nim niewyraźny kształt, po czym męski stanowczy głos zakomenderował: – Zostań tam, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. I nie sięgaj po broń. *** Szary posuwał się wolno. Zarówno on, jak i dwaj pozostali łowcy jechali szerokimi zakosami, blisko siebie, starając się niczego nie przeoczyć; wydawało się, że przy obecnym składzie osobowym grupy pościgowej to najefektywniejszy plan poszukiwań zdrajcy. Pogoda do maksimum utrudniała poruszanie się i orientację w terenie, zimno przenikało na wylot, narty wpadały co chwila w głębokie pryzmy świeżo nawianego puchu albo przeciwnie, zgrzytały krawędziami na rozległych plackach gołego lodu. Szary przeczuwał, że Budziszyński jest nadal przed nimi, że nie minęli go gdzieś w ciemności i mgle. Przyjął założenie, że przy swoich nienadzwyczajnych umiejętnościach narciarskich trzyma się najłatwiejszej drogi, prowadzącej prosto do celu. Zdawał sobie sprawę, że może się mylić. Jednak czas, przestrzeń i warunki atmosferyczne działały raczej na niekorzyść uciekiniera. – Szefie, wydaje mi się, że mignęli mi z lewej ci gliniarze – usłyszał w słuchawce cichy głos Delty. – Dwóch ludzi z saniami do ewakuacji rannych. Stali i gadali. A więc jednak. – Dobrze – mruknął. – Nie zatrzymujcie się. Poczekamy na nich niżej. W milczeniu pokonali jeszcze kilkaset metrów. Widoczność poprawiła się nieco, przynajmniej na tyle, by Szary dostrzegł drzewa. Stanął. Poniżej zaczynał się las, ciągnący się aż do samych Kuźnic. A tuż obok zamajaczył mierzący kilka metrów szerokości początek przecinki: grupa trafiła idealnie na początek nartostrady. Szary rozejrzał się. Nikogo. Doskonałe miejsce na zasadzkę. Nie dostrzegł na śniegu żadnych śladów. Nikt tędy nie jechał. A więc Szary nie mylił się: wyprzedzili Budziszyńskiego. Odpiął narty i wszedł między drzewa. Ściągnął czapkę. Wyciągnął kodowany telefon komórkowy i wybrał numer Alfy. – Tu dowódca – powiedział, gdy usłyszał jego uważny, czujny głos. – Słucham. – Skuj kolejarza i zostaw go. Zjedź do dolnej stacji wyciągu. Jesteśmy przy wlocie nartostrady. Wygląda na to, że Budziszyński jest gdzieś przed nami. – Patrzyłem na mapę. Teoretycznie mógł odbić na Kondratową – powiedział Alfa. Jednocześnie przygotowywał się do drogi. Szary słyszał w słuchawce kroki i szuranie. – Sprawdziliśmy. Mogło zawiać ślady, ale raczej nikt tamtędy nie jechał. – Rozumiem. – Chcę, żebyś zjechał i poszukał śladów. Dopuszczam możliwość, że Budziszyński poszedł piechotą przez las. Albo pójdzie. – To mu zajmie z sześć godzin przy tej pogodzie. W lesie jest śnieg po pas. – Wiem. Sprawdź, a potem czekaj tam. Masz być na nasłuchu. – Tak jest. Szary rozłączył się i zaczął nasłuchiwać. W czasie gdy rozmawiał, Foxtrot i Delta zajęli stanowiska po obu stronach szlaku. Bez pośpiechu zdjęli narty, wbili je w śnieg, by pozostawały pod ręką, a potem spod kurtek wyciągnęli pistolety maszynowe. Byli całkowicie niewidoczni. W końcu się doczekali. Dziesięć metrów przed nimi zamajaczył niewyraźny kształt narciarza, a za nim podłużne czółno sań. Delta zrobił dwa kroki do przodu i podniósł broń. Prowadzący narciarz najwyraźniej go dostrzegł; skręcił gwałtownie w prawo. Manewr, wykonany przy stosunkowo dużej prędkości, pozbawił równowagi narciarza jadącego z tyłu. Człowiek ów upadł, wiązania trzasnęło ostro, najpierw jedna, a potem druga narta pofrunęła w bok i facet zaczął zjeżdżać na brzuchu i to głową w dół. W końcu zatrzymał się, szczęśliwie niemal u stóp Szarego. Dowódca grupy pościgowej pochylił się i wycelował lufę pistoletu w głowę leżącego. – Zostań tam, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. I nie sięgaj po broń – powiedział. *** Krzeptowski uniknął upadku, ale gwałtowny manewr jego również pozbawił równowagi na kilka jak się okazało, kluczowych sekund. Całkiem prawidłowo dostrzegł i zinterpretował zagrożenie: majaczący przed nim cień, lekko pochylony do przodu i trzymający przy ramieniu niewyraźny, krótki przedmiot okazał się odzianym w biały kombinezon człowiekiem celującym do niego z pistoletu maszynowego. Krzeptowski podjął decyzję w ułamku sekundy; w następnym postawił przed sobą zadania: musiał zejść z linii strzału, wyciągnąć broń i otworzyć ogień, nim zdoła to uczynić tamten. Pomimo wrodzonego, zgoła kociego refleksu i mistrzowskich umiejętności narciarskich zdołał wykonać tylko pierwszą czynność: broń pozostała w pierwotnym położeniu, w kaburze pod kurtką. Jest rzeczą dyskusyjną, czy ktokolwiek w jego sytuacji zdołałby osiągnąć więcej; Krzeptowski w każdym razie wymyślał sobie od ślamazarnych, dotkniętych niedowładem kończyn, ślepych, dupowatych durniów. Bardzo szybko zresztą doszedł do wniosku, że nie ma czasu nawet na to: majaczący przed nim cień wykonał kilka szybkich kroków (nie ma nart, skurwysyn, pomyślał obojętnie Krzeptowski), po czym lufa pistoletu maszynowego pojawiła się tuż przed jego nosem. Heckler & Koch MP5, krótka, wytłumiona wersja, kontynuował spóźnione rozważania Krzeptowski. Zawodowiec. Jakby na potwierdzenie, zawodowiec spokojnym tonem zapytał: – Masz broń? W jego głosie nie sposób było dopatrzeć się emocji czy napięcia; brzmiało w nim po prostu profesjonalne zainteresowanie. Z ciemności wynurzył się kolejny człowiek w białym kombinezonie. Również trzymał przy ramieniu pistolet maszynowy, którym omiatał przestrzeń dookoła. Poruszał się szybko. Krzeptowski doszedł do wniosku, że opór na tym etapie nie na wiele się zda. – Pistolet – odparł. – Gdzie? – W kaburze na prawym biodrze. Napastnik wykonał dwa szybkie ruchy i po chwili glock Krzeptowskiego tkwił w jego lewej dłoni. Drugi z mężczyzn podszedł ostrożnie i szybkimi, wprawnymi posunięciami sprawdził, czy potężny góral nie kłamał. Ale glock nie miał żadnego mniej czy bardziej sprytnie ukrytego towarzysza. Po chwili z ciemności wynurzył się idący pod górę Jakub. W ręku trzymał narty. Za nim podążał trzeci mężczyzna, wyglądający dokładnie tak samo jak dwaj pierwsi. Identyczny kombinezon, identyczna broń, takie same ruchy i twarz ginąca pod goglami i maską śnieżną. Eskortujący Tyszkiewicza mężczyzna stanął, wyciągnął z kieszeni komórkę i podsunął ją obu policjantom pod nos. Z wyświetlacza uśmiechał się smutno lekarz, tym razem bez zmierzwionej brody. – Gdzie znajdę tego człowieka? – zapytał. Ach tak, pomyślał Krzeptowski. Raczej stawiałem na tego, jak mu tam, Kopra. Bardziej nijaki, cichy i małomówny. Gaduła opowiadający o swoich schorzeniach i narzekający na pensję za bardzo zwraca na siebie uwagę. Choć z drugiej strony: czy takie zachowanie nie jest dobrym kamuflażem? – Nie wiem – odparł i wzruszył ramionami. To drugie stanowiło gest całkowicie zbędny. I tak nie sposób go było dostrzec spod kurtki. – Posłuchaj – powiedział tamten tonem cierpliwego nauczyciela akademickiego. Sprawiał na Krzeptowskim wrażenie człowieka, który nigdy nie traci nerwów. Wskazał na stojącą nieopodal akię. – Wiemy, co się wydarzyło na górze. Na przykład wiemy o dziewczynie, którą zwozicie. Ona nas nic nie obchodzi. Jeśli nam pomożesz, będziesz mógł ją szybko odtransportować do szpitala. – Jeśli wiesz, co się wydarzyło na górze, może obiło ci się o uszy, że ruszyliśmy pierwsi. Reszta została na górze. Mężczyzna pokręcił głową. Zdawał się wyprzedzać Krzeptowskiego o krok. – Grupa ruszyła najwyżej dziesięć minut za wami. Wiesz o tym równie dobrze jak ja. *** Kiedy do Tyszkiewicza dotarł sens ostatniego zdania, przynajmniej cztery całkiem nieźle pasujące do siebie kawałki obrazka ukazały mu się w wyraźniejszym niż dotychczas świetle. Pierwszy, całkiem oczywisty, zarejestrowany już wcześniej: trzej napastnicy wyglądali dokładnie tak samo jak mężczyzna znaleziony przez Jakuba półtora kilometra wyżej. Najwyraźniej zabity stanowił czwarty element zespołu. Miał przy sobie legitymację Centralnego Biura Śledczego. Można śmiało założyć, że ci trzej tutaj też takie mają. Drugi, wynikający z pierwszego: dlaczego zatem nie machają blachami, tylko pistoletami maszynowymi? Wyglądają na dobrze poinformowanych, można przyjąć, że są świadomi, iż mają przed sobą gliniarzy. Odznaka CBŚ niekiedy działa na zwykłych policjantów jak płachta na byka, ale przecież mimo wszystko pracownik Biura to taki sam gliniarz, kolega ze służby w każdym razie. Informacje można pozyskać skuteczniej, odwołując się do solidarności zawodowej, niż zastraszając – machanie bronią pozostawia stosunkowo wąski margines na negocjacje. Trzeci: ładnie się składa z obrazkiem numer dwa i obserwacją poczynioną przez Smotrycza na lotnisku. Ludzie ci zachowują się i poruszają jak żołnierze sił specjalnych. Ponieważ prowadzący indagację mężczyzna mówi po polsku czysto, bez akcentu (co nie jest dowodem ostatecznym, ale po prostu dość zdecydowaną wskazówką) można przyjąć, że mamy do czynienia z rodzimymi siłami specjalnymi. Co jest do wyboru? GROM, Formoza, komandosi z Lublińca. Alboc. I to był właśnie czwarty element, który przyszedł Jakubowi do głowy. Przypomniał sobie upalny, suchy i pełen znużenia poranek w Afganistanie, pierwszy poranek po Nagum Thal. W bazie zaroiło się wtedy od różnego rodzaju ludzi, między innymi od typków z wywiadu. Faceci rozpoczęli serię drobiazgowych i nużących przesłuchań, a Jakub, jako dowódca grupy zadaniowej, poszedł oczywiście na pierwszy ogień. Nim jednak został wraz z trzema wścibskimi i zachowującymi się agresywnie oficerami na blisko osiem godzin zamknięty w rozpalonym do czerwoności i dusznym pomieszczeniu jednego z baraków, zobaczył, jak do bazy wjechał MRAP z sześcioma ludźmi. Byli dokładnie tacy jak stojący teraz przed nim tercet. Niewysocy, poruszający się bezszelestnie, małomówni. Stanowili komponent wykonawczy Służby Wywiadu Wojskowego. Byli ludźmi do zadań specjalnych. A więc i do sprzątania. Nawet wiele lat później Jakub, wracając wspomnieniem do tych kilku godzin spędzonych na Kasprowym, nie mógł sobie przypomnieć, co naprowadziło go na tę myśl. Ale po prostu w pewnym momencie wpadł na to, że ci ludzie są tutaj, ponieważ niwelują skutki czegoś, co się wydarzyło w niedalekiej przeszłości. Sprzątają po kimś, kto popełnił błąd. Na tyle gruby, by nie wahano się wysłać w teren ludzi z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału. Wywiad, siły specjalne, pościg za enigmatycznym człowiekiem podającym się za lekarzac Zaraz potem nasunął mu się logiczny wniosek, że w takim razie nie cofną się przed użyciem żadnego środka, który będzie mógł zaprowadzić ich do celu. A więc użyją broni, jeśli uznają to za stosowne. Konstatacja ta, zestawiona z chwilową, ale na razie dość radykalną bezbronnością – zarekwirowany glock Jakuba spoczywał w kieszeni jednego z napastników – i ich przewagą liczebną, nakazywała chwilowe powstrzymywanie się od stawiania czynnego oporu. Nie należało prowokować agresorów i dawać im żadnego powodu do stosowania przemocy. Inna sprawa, że wprawiali go w prawdziwą wściekłość. Jakub nie znosił sytuacji przymusowych. Niezależnie od intencji ludzi, którzy do nich doprowadzali. Zastanawiał się, jak to rozegrać. Owszem, myślał o bezpieczeństwie. Swoim i Krzeptowskiego, a także o spoczywającej na saniach nieprzytomnej dziewczynie. Ale głównym celem było zapewnienie ochrony Helenie. Spodziewał się, że jego żona może w każdym momencie pojawić się na nartostradzie. – Okej – powiedział możliwie pojednawczym tonem. Mężczyzna indagujący Krzeptowskiego odwrócił głowę. Czarne szyby gogli celowały wprost w Tyszkiewicza. – Możliwe, że on za nami jedzie. Nie widzieliśmy go, odkąd ruszyliśmy z góry. Gogle nagle zmieniły o ułamek azymut i znieruchomiały. Tyszkiewicz nie był nawet pewien, czy ich właściciel w ogóle usłyszał ostatnią kwestię. – Cofnijcie się – powiedział po chwili facet w białym kombinezonie. – Weźcie sanie i wejdźcie między drzewa. Obaj. I żadnych ruchów, które mogłyby się nie spodobać mojemu koledze. Pół minuty później początek nartostrady prowadzącej do Kuźnic ponownie wyglądał na całkowicie bezludny. *** – Panie generalec – Głos zastępcy zdradzał człowieka na skraju wyczerpania nerwowego. Bardzo niedobry znak. Ludzie w takim stanie zaczynają popełniać błędy. – Coś nowego? – Berger również nie należał do ludzi wypoczętych i w pełni sił. Ostatnie tygodnie były pełne napięcia. Nigdy nie grał o taką stawkę. W zdecydowanie większym stopniu jednak niż młody człowiek po drugiej stronie połączenia posiadł umiejętność ukrywania emocji. – Tak jest. – Zastępca zawahał się. Musiał w lapidarny sposób przekazać szefowi kwintesencję wiadomości. Berger nie znosił pustego gadania. – Tym dwóm policjantom założyliśmy podsłuchc – Wiem. – … tak jest. Oni mają pomocnika w Warszawie. Policyjny informatyk, bardzo cwany. Bez specjalnych trudności złamał kody dostępu do kilku niejawnych baz danych. – U nas już był? – Słucham?c Nie, u nas nie – zreflektował się zastępca. Dla Bergera nie było świętości na tym świecie, nie wierzył, by istniały stuprocentowo skuteczne zabezpieczenia chroniące bazy danych, niemniej uważał obieg informacji w podległej sobie instytucji za stosunkowo odporny na działanie czynników zewnętrznych. Nie sądził, by pierwszy z brzegu policyjny informatyk, nawet uzdolniony, mógł sforsować przemyślnie skonstruowane bariery, nie mówiąc o tym, że musiałby być naprawdę głupi, by podjąć taką próbę. Spektakularny koniec kariery i dyscyplinarka to tylko najłagodniejsze z konsekwencji, jakie go mogły czekać. Tak czy inaczej, nawet wchodząc na obrzeża prowadzonej przez wywiad operacji, znalazł się w orbicie zainteresowań ludzi Bergera. – Dalej. – Tyszkiewicz znalazł legitymację CBŚ przy naszym zabitym człowieku. Informatyk odkrył, że CBŚ nie prowadzi na tym terenie żadnej oficjalnej operacji. Co gorzej, wpadł na ślad Open Flight i powiązał ją z nami. Dzięki podglądowi obrazu z kamer umieszczonych na lotnisku zidentyfikował grupę Szarego. Może „zidentyfikował" to za duże słowo. Zarejestrował fakt przybycia śmigłowcem sześciu ubranych po cywilnemu ludzi, co dało mu do myślenia, ponieważ wiedział, że w kraju obowiązuje całkowity zakaz lotów cywilnych. Berger zaklął duchu. Jednym z jego niekwestionowanych osiągnięć było stworzenie efektywnego systemu wspomagania działań Służby przez sieć niewinnie wyglądających prywatnych firm wykonujących zadania, z którymi wywiad oficjalnie nie chciał być kojarzony. Kamuflaż działał do tej pory bez zarzutu. No cóż, wszystko ma kiedyś swój kres. – A więc wiedzą zbyt dużo – powiedział w końcu. Serce tłukło się w piersi. Poczuł się stary. I śmiertelnie zmęczony. Po raz pierwszy pomyślał, że być może czas oddać pole młodszym. Dograć operację do końca, a potem wycofać się. – Na to wygląda. Są bystrzy. Nie mają wielkiego doświadczenia jako policjanci, ale to paradoksalnie działa na ich korzyść. To bardziej nasi ludzie niż resortu spraw wewnętrznych. – Można im przemówić do rozsądku. – Nie sądzę. Można natomiast, lekko naginając fakty, przemówić do ich poczucia patriotyzmu. Tak. Ciekawe słowo. Ostatnio używane w zgoła nieoczekiwanych kontekstach. Każdy rozumiał je inaczej. Jak rozumieli je Tyszkiewicz i Krzeptowski? Frapujące pytanie, niemniej Berger doszedł do wniosku, że nie ma czasu na sporządzanie dokładnych portretów psychologicznych obu policjantów i ich stosunku do takich imponderabiliów jak patriotyzm. – Nie zdążymy – zadecydował Berger. – Przekaż Szaremu, że jeśli nie zdoła skłonić tych ludzi do współpracy, albo chociaż do trzymania się z dala, musi ich zneutralizować. A ten informatykc. – Tak? – Namierzyliście go? – Tak jest. – Wyślij tam zespół. *** Helena zatrzymała się. Obliczała, jaki dystans zdołała pokonać, odkąd pozostawiła prawników samym sobie. Sto metrów? Najwyżej. Co ją zatrzymało? Wyrzuty sumienia. Śmieszne, ale prawdziwe. Wyrzuty sumienia nader często bywają zbędnym balastem, nie pozwalającym na skuteczne funkcjonowanie w tym oszalałym z pośpiechu świecie. Helena jednak nigdy nie starała się ich tłumić, ani teraz, ani w przeszłości. Nie bardzo mogła pogodzić się z myślą, że zostawiła dwoje bezradnych ludzi na pastwę losu. Pewnie nie groziła im śmierć, aż tak źle nie było, w końcu nie tkwili pośrodku Antarktydy. Jednak mogli zabłądzić, spędzić kilka godzin pełnych grozy pośród wichru i mgły. Odmrożenia to tylko pierwsze z brzegu straty, na jakie byli narażeni. Podniosła głowę i zaczęła nasłuchiwać. W tym miejscu stok przewężał się do kilkudziesięciometrowej, stosunkowo płaskiej przestrzeni. Stała mniej więcej pośrodku niej. Liczyła, że usłyszy zjeżdżających prawników, niezależnie, czy będą starali się ją minąć z prawej, czy lewej strony. Wiatr wiał skośnie, nieco pod górę, co w pewien sposób ułatwiało sprawę. Skryta za wysoko podniesionym kołnierzem Helena starała się usłyszeć cokolwiek, co nie byłoby ponurym, modulowanym wyciem i odgłosem bębnienia drobinek śniegu o kurtkę. Doczekała się. Po pięciu wypełnionych walką z pogodą i narastającym zniechęceniem minutach usłyszała zgrzytanie. Powolne. Niepewne. Zbliżały się dwie słabo jeżdżące osoby. Po chwili nieco wyżej i z boku zamajaczyły ciemne postacie. Helena machnęła ręką. Narciarze stanęli. Krasiccy, a jakże. – Do początku nartostrady mamy pewnie nie więcej niż trzysta metrów – powiedziała spokojnie, jakby była przewodnikiem tatrzańskim, przyzwyczajonym do najbardziej aroganckich i lekceważących zachowań podopiecznych. Nie wdawała się w długie wstępy. Potęgowane przez wiatr wszechogarniające zimno w zastraszającym tempie wyczerpywało jej tolerancję i zasoby cierpliwości. Pomyślała, że gdyby małżeństwo Krasickich zwlekało jeszcze minutę czy dwie, ruszyłaby na dół sama. – Stok nie jest specjalnie trudny. Trzymajcie się moich pleców. Jak dobrze pójdzie, za godzinę będziemy w Kuźnicach. – Dziękujemy, że pani na nas poczekała – powiedział Piotr Krasicki. Dawna buta była już tylko wyblakłym wspomnieniem. Trząsł się z zimna i wyraźnie miał dość. Jego stan, jakkolwiek zdradzający wyczerpanie i brak sił fizycznych, był jednak niczym w porównaniu z kondycją Joanny Krasickiej. Sylwetka, okryta grubą warstwą odzieży, nie zdradzała niczego specjalnego. Helenie jednak wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że prawniczka w zasadzie już się poddała. Poruszała się sztywno, mechanicznie, niemal bez życia; nie odzywała się, nie wykazywała inicjatywy; po prostu stała i biernie wyczekiwała na rozwój sytuacji. Kojarzyła się ze zużytym robotem przeznaczonym na złom. Po agresji, z którą zaatakowała Helenę, nie pozostał nawet ślad. – Widzę, że jesteście zmęczeni – powiedziała Helena, wkładając spory wysiłek, by nie zabrzmieć protekcjonalnie. – Lepiej jednak będzie odpocząć na nartostradzie. Tam zaczyna się las. Między drzewami na pewno tak nie wieje. – Jasne. Joasiu, pojedziemy? Milczenie. Żadnego, nawet najmniejszego gestu. Helena sporo dałaby za to, by móc przedrzeć się przez gogle zasłaniające twarze Krasickich. Chciała dostrzec wyrazy ich twarzy. – Tak czy siak, ruszajmy – powiedziała po chwili. – Pojadę przodem. Nie czekając na odpowiedź, odepchnęła się kijami i zaczęła zjeżdżać. Korzystając z faktu, że stok w tym miejscu był znacznie równiejszy niż wcześniej, jechała długimi zakosami, lekko oporując dolną nartą. Czasami odwracała głowę, starając się przebić wzrokiem ciemność. Joanna Krasicka podążała tuż za nią, narta w nartę; wyglądało na to, że energii i sił, by utrzymać choć minimalną kontrolę nad szybkością i kierunkiem jazdy, jednak jej wystarcza. Helena słyszała również pełne determinacji zgrzytanie krawędzi o lód: Piotr Krasicki zamykał konwój i najwyraźniej starał się zrobić wszystko, by nie pozostać w tyle. Grupa posuwała się z żółwią prędkością, ale przynajmniej trzymała się razem. Helena pomyślała, że jeśli zgubi swoich niechcianych podopiecznych, z pewnością nie starczy jej sił i chęci, by na nich ponownie czekać. W dole przed nią zamajaczyły jakieś kształty. Wjazd na nartostradę? Nie pomyliła się: wjechała między pierwsze drzewa; coraz wyraźniej dostrzegała przecinkę. Było znacznie mniej stromo, równiej i zaciszniej; w istocie między drzewami wiatr gubił pewną część furii. Poprawiła się również widoczność; chmury stały się nieco rzadsze. Spodziewała się, że zobaczy Jakuba i Staszka, stojących obok akii i czekających na nią z niecierpliwością. Była przygotowana, że zasypią ją pretensjami dotyczącymi jej powolnego zjeżdżania i zignorowania polecenia pozostawienia na stoku Krasickich. Wiedziała, że burkliwe słowa będą tylko maskowały ulgę. W gruncie rzeczy najważniejszym komunikatem będzie to, że ponownie są razem, szczęśliwie przebyli najtrudniejszy odcinek trasy, do Kuźnic już niedaleko, trudno się zgubić i ogólnie szanse na pomyślne zakończenie niecodziennego zjazdu jawią się jako całkiem spore. Tego wszystkiego się spodziewała, miała już nawet przygotowanych kilka pierwszorzędnych odpowiedzi na zaczepki i udawane pretensje, w zależności od rozwoju sytuacji. Gdy jednak zobaczyła tuż przed sobą niezbyt wysokiego mężczyznę w białym kombinezonie, który pochylał się nad przyrządami celowniczymi przyciśniętego do ramienia pistoletu maszynowego, zaskoczenie stępiło jej refleks i na moment zakłóciło pracę wyćwiczonych, nawykłych do wysiłku mięśni. Skręciła odruchowo, uderzyła krawędzią dolnej narty o niewidoczną w ciemności nierówność terenu i upadła ciężko na bok, notując automatycznie, że Krasiccy wywrócili się również. Mężczyzna pochylił się jeszcze bardziej i ruszył w jej kierunku. *** Krzeptowski miał najszybszy refleks: jako pierwszy ocenił, że ludzie, którzy niespodziewanie wychynęli z ciemności, nie stanowią dla napastników najmniejszego zagrożenia. Widoczność sięgająca trzech metrów nie jest czynnikiem sprzyjającym precyzyjnej ocenie sytuacji, ale Krzeptowski miał stuprocentową pewność, że się nie myli. Sylwetki Heleny, nawet zamaskowanej grubym kombinezonem narciarskim, nie sposób było pomylić z niczyją inną. – Stójcie! – krzyknął, starając się nie wykonywać przy tym żadnego ruchu. Nie chciał sprowokować trzymanego na spuście palca, należącego do pochylającego się nad Heleną mężczyzny. – Oni są z nami. Facet z bronią nie stracił zimnej krwi i nie pociągnął za spust. Tym razem. *** Podkomisarz Antoni Smotrycz nigdy nie uważał się za policjanta operacyjnego. Jego życiem były komputery, sieć i precyzyjna analiza pozyskiwanych tą drogą danych. Najwygodniej czuł się przy służbowym biurku, w obrotowym starym fotelu z łuszczącą się tapicerką, który „zorganizował" z jakiegoś zapomnianego magazynu na początku policyjnej kariery. Był po prostu urodzonym analitykiem, ze wszystkimi konsekwencjami, jakie niesie ze sobą to określenie. Dlatego bardzo nie podobał mu się obraz, jaki wyłaniał się ze znalezionych w ciągu kilku ostatnich godzin informacji. Nie miał stuprocentowych dowodów, mimo to nabrał pewności, że Tyszkiewicz i Krzeptowski wpadli w środek operacji prowadzonej przez wywiad i to z użyciem sił specjalnych. Już samo to było więcej niż niepokojące. Gdy jednak usłyszał słowa Tyszkiewicza: – Wiem. Próbujc Następnie odgłos jakby uderzenia, zgrzytania i wycie wichruc … a potem, czyjś obcy, obojętny głos: – Zostań tam, gdzie jesteś. Nie ruszaj się. I nie sięgaj po brońc A sekundę później połączenie zostało przerwanec … niepokój zamienił się w niekontrolowany napad lęku. Siedział jak sparaliżowany przez pół minuty, może nawet więcej. Wyobraźnia podsuwała nieprzerwany potok obrazów, każdy następny groźniejszy i bardziej ponury od poprzedniego: zimni, ponurzy mordercy, bezwzględni, pozbawieni skrupułów szefowie, zaawansowane technologie, kwoty idące w setki milionów dolarów, stojący poza granicami prawa współpracownicy, międzynarodowe siatki powiązańc To niemal zawsze tak wygląda. Gdy jednak otrząsnął się z pierwszego szoku, poraził go wniosek płynący z powyższych obrazów i ze wszystkiego, czego do tej pory zdołał się dowiedzieć. Wniosek logiczny, oczywisty i niepozostawiający miejsca na jakiekolwiek interpretacje. Operacje wywiadowcze są zawsze dobrze zabezpieczone, również, a może przed wszystkim od strony informatycznej. A on zapuścił się na tę cuchnącą łączkę wystarczająco daleko, by zostać zauważonym. I zlokalizowanym. Dlaczego dopiero teraz przyszło mu to głowy? Musiał działać. Pracując z Tyszkiewiczem i Krzeptowskim przez prawie trzy lata, nauczył się, że moment, gdy należy przejść od słów do czynów, bywa kluczowy i często decyduje o powodzeniu operacji. W tym wypadku cel operacji był najważniejszy z możliwych: ratowanie własnej skóry. Smotrycz zmobilizował siły, poderwał się jak na sprężynie, odłączył laptopa od sieci, zamknął ekran, po czym zanurkował pod biurko. Kilkoma szybkimi ruchami wymontował ze stojącego pod nim komputera twardy dysk. To była jego prywatna baza danych: z wielu różnych powodów nie mógł dopuścić, by wpadła w niepowołane ręce. Wyprostował się, po czym włożył laptopa i dysk do torby. Rozejrzał się po pokoju. Na stole: resztki jedzenia i kieliszki. Na kuchennym blacie: niedopita butelka wina. Przyćmione światło. Smooth jazz w dalszym ciągu sączący się z głośników. Okej. Niezła sceneria. Po prostu przyjęcie, które już się skończyło. Wziął z wieszaka kurtkę i założył ją. Poczuł w kieszeni kojący ciężar pistoletu i zapasowego magazynka. Nie był żadnym ekspertem od broni, strzelał słabo, na strzelnicy bywał tylko wtedy, kiedy szefostwo kazało odbyć obowiązkowe strzelanie. Teraz jednak poczuł się jakoś pewniej. W drugiej kieszeni wymacał kluczyki do samochodu. Nie sądził jednak, by miał z nich skorzystać. Ostrożnie otworzył drzwi na korytarz. Nikogo. Bełkot głosów z nastawionych głośno telewizorów. Śmiechy. Pobrzękiwanie szkła. Poza tym cisza i spokój. Wyszedł na zewnątrz. Najciszej jak potrafił przekręcił klucz w dolnym zamku i zaczął iść w kierunku wind. Decyzja: winda czy schody? Mieszkał na szóstym piętrze. Czy dla członków ewentualnego Einsatzkommando sześć pięter to dużo, czy mało? Czy czynnik ten będzie istotny przy podejmowaniu decyzji? Nie wiedział. Przyjął, czysto intuicyjnie, że tacy ludzie mają raczej ograniczone zaufanie do wind, ich zależności od dostaw prądu czy podatności na zwykłe awarie, o sabotażu nie wspominając. Założył więc, że pójdą schodami. Są na pewno wysportowani i sprawni; sześć pięter nie stanowi dla nich żadnej przeszkody. Dlatego podszedł do windy, wcisnął guzik, jednocześnie łowiąc uchem odgłosy dochodzące z pobliskiej klatki schodowej. Czekał najdłuższe pół minuty w swoim życiu. W końcu drzwi windy otworzyły się z charakterystycznym szurnięciem. Wskoczył do środka. Nacisnął guzik parteru. Drzwi zamknęły się, kabina ruszyła w dół. Dopiero wtedy zrobiło mu się słabo. Powoli osunął się na podłogę. Szuranie otwieranych drzwi przywróciło go rzeczywistości. Wstał. Z palcami zaciśniętymi na rękojeści broni wyszedł do jasno oświetlonego holu. Nikogo. Na ulicy przed domem również było kompletnie pusto. Wyciągnął z kieszeni komórkę, wybrał numer przedsiębiorstwa taksówkowego i zamówił kurs do Komedy Stołecznej. Miał szczęście: operatorka zapewniła go, że kierowca zjawi się nie później niż za dziesięć minut, po czym zapytała o adres. Smotrycz w ostatniej chwili doszedł do wniosku, że nierozsądnie będzie czekać na taksówkę pod swoim domem, podał więc numer sąsiedniego bloku i rozłączył się. Z ulgą wrzucił telefon do kieszeni i wtedy dostrzegł, że pod blok podjeżdża oblepiony śniegiem volkswagen ze zgaszonymi światłami. Cofnął się w panice, zdając sobie sprawę, że w oświetlonym holu jest doskonale widoczny. Uderzył plecami o wystający z muru filar. Schował się za nim, w pełni zdając sobie sprawę, jak żałosna to kryjówka. Nie wiedział, co robić. Biec na górę schodami? Wskoczyć do windy? Czy jednak wtedy nie znajdzie się w pułapce? Samochód zatrzymał się. Przez chwilę nie działo się nic. Smotrycz zerknął przez ramię. Metr dalej dostrzegł drzwi. Schowek na rowery. Jasna cholera. Wyciągnął klucze. Z dreszczem ulgi skonstatował, że ma ze sobą komplet, do którego swego czasu przytroczył mały, płaski kluczyk do schowka. Z plecami przyklejonymi do ściany i wzrokiem utkwionym w stojącym przed wejściem samochodzie zaczął się przesuwać w stronę drzwi. Uderzył plecami w klamkę dokładnie w momencie, gdy z volkswagena wysiadło dwóch facetów i zaczęło iść w stronę drzwi wejściowych. To, że już za drugim razem trafił w dziurkę od klucza, błyskawicznie otworzył zamek, uchylił drzwi, wślizgnął się do środka i najciszej jak potrafił zamknął za sobą drzwi, nim jeszcze obaj mężczyźni postawili nogę w holu, zaliczył do kategorii cudów. Upewnił się, że nie ma za plecami żadnego źródła światła, po czym ostrożnie wyjrzał przez niewielki otwór pełniący rolę wizjera. Dwóch obsypanych śniegiem mężczyzn szybkim krokiem przecięło hol, po czym zniknęło w ciemności klatki schodowej. Przez chwilę słyszał ciche kroki, potem i one ucichły. Serce waliło mu w piersi, jakby chciało pobić rekord częstotliwości uderzeń na minutę. Smotrycz otarł pot z czoła. Na palcach opuścił schowek. Choć wiedział, że postępuje idiotycznie, bo jeśli dwaj mężczyźni zostawili w volkswagenie trzeciego kompana, ten zwróci na niego uwagę, nie mógł powstrzymać się od biegu. Nie czuł mrozu, wiatru i padającego śniegu. Obejrzał się za siebie. Nikt zanim nie biegł. Cztery minuty później siedział w taksówce. *** Dwaj członkowie plutonu specjalnego, tego samego, do którego należał Szary i jego ludzie, weszli do mieszkania Smotrycza. Kawalerka miała nie więcej niż trzydzieści metrów kwadratowych, przeszukanie łazienki, salonu i mikroskopijnej kuchni było kwestią dosłownie dziesięciu sekund. Obrzucili wzrokiem ślady niedawnego przyjęcia. Mieszkanie sprawiało wrażenie opuszczonego dosłownie przed momentem. Jeden z mężczyzn wyjął z kieszeni telefon i połączył się z centralą. – Tu Trzy Sześć. Pusto – powiedział. – Cel zniknął. – Rozumiem – odparł zastępca szefa. – Poczekaj chwilę, Trzy Sześć, namierzam jego komórkę. Mężczyzna przedstawiający się jako Trzy Sześć czekał, wsłuchany w szum wiatru za oknem. W końcu doczekał się. – Trzy Sześć, jesteś tam? – Jestem. – Namiar wskazuje, że cel powinien być na miejscu. W każdym razie w obrębie bloku. – Niemożliwe. – To pewne. Mężczyzna rozejrzał się. – Możesz zadzwonić do niego, podając się za dyżurnego z komendy? – Oczywiście. Mężczyzna usłyszał w słuchawce trzask klawiszy. Zastępca szefa po drugiej stronie szukał właściwego numeru. – Mam. Dzwonię, Trzy Sześć. Po chwili mężczyzna usłyszał kiczowatą, fabryczną melodyjkę. Podszedł do kuchennego blatu. Aparat podskakiwał, jakby znudziło mu się tak długie spoczywanie w bezruchu. – Cel zwiał i nie wziął ze sobą telefonu – mruknął do słuchawki. – Co dalej? – Zwijajcie się – odparł zastępca szefa. W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie. Najwyraźniej był świadom stawki gry. – I weźcie ten telefon ze sobą. Sprawdzimy połączenia. *** Taksówkarz był ponurakiem i nie zadawał żadnych pytań. Podróż do Pałacu Mostowskich zajęła kwadrans. Smotrycz zapłacił żądaną, tylko odrobinę przesadzoną sumę, złapał torbę z laptopem i dyskiem, biegiem przebył dystans dzielący go od wejścia i z westchnieniem ulgi wkroczył w progi budynku. Jeszcze nigdy to ponure, pamiętające carskie czasy gmaszysko nie wydawało mu się tak cichym i bezpiecznym azylem. Machnął ręką zaspanemu dyżurnemu i przeskakując po dwa stopnie, wbiegł na drugie piętro. W swoim pokoju z ulgą opadł na fotel. Już w taksówce, uznając, że niebezpieczeństwo, przynajmniej tymczasowo, się oddaliło, zaczął się zastanawiać nad dalszymi krokami. Bezspornie: Tyszkiewicz i Krzeptowski potrzebowali pomocy. Zderzyli się z siłami dysponującymi nieporównanie większymi możliwościami operacyjnymi, szybkością pozyskiwania informacji, zasobami ludzkimi i, najwyraźniej, w dość luźny sposób związanymi prawem. Zabójstwo i próba zabójstwa to być może tylko preludium do właściwiej akcji. Otworzył laptopa, podłączył go do sieci, po czym zaczął drukować wszystkie rezultaty swoich dotychczasowych poszukiwań. Pora na wykonanie telefonu. Numer, o który mu chodziło, miał zapisany w służbowej komórce. Cóż, raczej jej nie użyje – mógł się założyć o wszystkie pieniądze, że teraz znajduje się już w rękach jego niezapowiedzianych gości. Bezzwłocznie wszedł do policyjnej bazy adresowej i odnalazł numer, którego szukał. Podniósł słuchawkę. Głośno przełknął ślinę. Była trzecia nad ranem. Nowy Rok. A on postanowił zignorować służbową hierarchię i uderzyć bezpośrednio w jedno z najwyższych pięter. Wchodził na bardzo, bardzo kruchy lód. – Halo? – usłyszał schrypnięty głos. Odczuł ulgę. I jednocześnie niemal do szaleństwa się zdenerwował. – Dobry wieczór, panie komendanciec to jest dzień dobryc Mówi Smotrycz. – Kto? – Antek Smotrycz, pański student. To znaczyc – zawahał się. Cała ta rozmowa wydała mu się bezsensowna. – c były student. – Cześć, Antoni – odpowiedział głos. Smotrycz usłyszał w nim nutkę zniecierpliwienia. Ale również rozbawienia spowodowanego alkoholem. To dobry znak. Gdyby jego rozmówca o tej porze był trzeźwy, znaczyłoby, że albo jest poważnie chory, albo wyrzucono go z policji. Oba warianty oznaczałyby całkowite fiasko pomysłu. Jedynej poważnie rozważanej opcji. – Poznaję. Dzwonisz z życzeniami? – Takc Niec Tak. Szczęśliwego Nowego Roku, panie komendancie. Ale, szczerze mówiąc, nie tylko z tym. Mam ważną sprawę. Stanisław Matuszewski, zastępca komendanta głównego policji, roześmiał się. Dopiero teraz Smotrycz usłyszał w tle głośną muzykę. Dotarło do niego, że naprawdę psuje zabawę jednemu z najpotężniejszych ludzi w firmie. – Tak sądzę, biorąc pod uwagę, która jest godzina i co to za data. – Tak jest, panie komendancie. Bardzo przepraszam. Ale to nie może czekać. – Kto jest twoim szefem? – Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. – Nie znam. A wyżej? – Podinspektor Górkiewicz. – Rozumiem. – Krótkie słowo, ale mogło oznaczać wszystko. Podinspektora Górkiewicza, naczelnika Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw powszechnie uważano za durnia. Smotrycz uważał, że facet uczciwie zapracował na tę opinię. Dureń, asekurant i karierowicz. Przyjście do niego w noworoczną noc z prośbą o interwencję na rzecz Tyszkiewicza i Krzeptowskiego równałoby się samobójstwu i porzuceniu przyjaciół na pastwę losu. – Muszę panu o czymś opowiedzieć. Osobiście. – Ach tak. – Milczenie. – Sądząc po numerze, jesteś w pracy. – Tak. Siedzę w Pałacu. – I to naprawdę ważne? – Inaczej bym pana nie niepokoił. – Tak sądzę. Tak sądzę. – Westchnienie. – Całe szczęście, że towarzystwo już i tak się upiło, więc psujesz mi zabawę tylko częściowo. – Przepraszamc – Oby to było tego warte, Antek. Siedź i czekaj. Będę za pół godziny. – Dziękujęc Trzask. Nie czekając na odpowiedź, Stanisław Matuszewski zakończył rozmowę. Smotrycz delikatnie odłożył słuchawkę na widełki i dopiero teraz zrobiło mu się naprawdę gorąco. Kości zostały rzucone. *** Wiatr i zimno atakowały z równą, monotonną furią, ale Krzeptowski nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Wszystko się w nim gotowało. Choć wylot lufy karabinu znajdował się co najmniej metr od jego głowy, niemal fizycznie czuł na czole jej śmiercionośny chłód. Nienawidził takich sytuacji. Nienawidził aroganckich, oszczędnych w ruchach typków o zimnych oczach (tego ostatniego mógł się tylko domyślać, ponieważ oczy skryte były za goglami, ale był pewien, że się nie myli. Tego typu ludzie mają na ogół nieruchome, pozbawione życia spojrzenie). Niezależnie od rodzaju zadania, obojętnie, czy kierowała nimi szlachetna patriotyczna motywacja, czy po prostu polecenie, wiecznie uwikłanych w skomplikowane gry przełożonych. Cholerne MP5, pomyślał. Miał przeciw sobie trzech dobrze wyszkolonych, uzbrojonych ludzi, co gorsza, zdeterminowanych. Ich determinacji nie należało się dziwić: stracili już jednego z towarzyszy. Na razie działali metodycznie. W ciągu ostatnich kilku minut, jak ryby do saka, wpadali po kolei uczestnicy niefortunnej imprezy sylwestrowej. Po Helenie i prawnikach Koper, po Koprze Ben i Francesca, po nich z mgły wychynął Marek Sztajnberg, który na widok białej postaci z gotową do strzału bronią z głośnym okrzykiem przestrachu wjechał w las, po czym nie był w stanie przez pięć minut odkopać się z zaspy. Nieco później nadjechał Atom i tak samo jak inni wpadł w pułapkę. Brakowało tylko dwóch osób, lekarza i Małgosi Rapackiej. Krzeptowski przyglądał się napastnikom: cierpliwie czekali na Rudnickiego. Wobec pojmanych nie zachowywali się brutalnie. Po zrewidowaniu wszystkich obecnych i pozbawieniu ich telefonów komórkowych kazali po prostu stać, nie odzywać się i czekać. Krzeptowski podejrzewał jednak, że w razie konieczności nie będą mieli najmniejszych oporów przed zastosowaniem przemocy. Więc stał, milczał i czekał. Na szansę. Nadeszła całkiem szybko, po kilku minutach. Szef napastników zajęty był wypytywaniem Krasickich o lekarza, gdy tuż przed nimi rozpaczliwie zazgrzytały na lodzie krawędzie nart. Ciemna sylwetka wychynęła z białoszarej mgły, machnęła gwałtownie ramionami, starając się utrzymać równowagę, po czym zatrzymała się tuż przed jednym z członków ekipy Szarego. Dokładnie w tym momencie w las wpadł silniejszy niż inne podmuch wiatru. Gdzieś blisko, niemal tuż nad głowami, coś trzasnęło ogłuszająco. Stojący przy nartostradzie młody świerk złamał się wpół. Sześciometrowy fragment drzewa spadł tuż za odzianym w biały kombinezon mężczyzną. Pień uderzył go w plecy. Stał na szeroko rozstawionych nartach i był silny, ale uderzenie okazało się zbyt mocne, by utrzymał się na nogach. Upadł na twarz. Dwaj pozostali napastnicy, w tym człowiek z telefonem, popełnili błąd, czemu zresztą trudno się dziwić. Nawet najlepsze szkolenie nie przygotuje człowieka do wszystkich zdarzeń, jakie mogą na niego czekać podczas wykonywania zadania. Obaj na całe długie dwie sekundy oderwali wzrok od aresztantów i spojrzeli na swego towarzysza. Wypadek zaskoczył ich na równi ze wszystkimi innymi. Wszystkimi – z wyjątkiem Krzeptowskiego. Wielki góral miał przypięte narty, więc dysponował nader względną swobodą ruchów. Z drugiej strony odległość pomiędzy nim a najbliższym, stojącym nieco z prawej napastnikiem nie przekraczała dwóch metrów. Dwa metry dla wściekłego i zdeterminowanego Krzeptowskiego nie stanowiły bariery, nad którą by się zastanawiał. – Kubuś, drugi – ryknął, odbił się z lewej nogi i runął w przód. Wyciągnięta do przodu pięść trafiła w bok szczęki napastnika, gdy ten, najwyraźniej uświadomiwszy sobie popełniony błąd, na dodatek ostrzeżony okrzykiem, zaczynał się ponownie odwracać w stronę ofiar. Nie zdążył, zabrakło mu ćwierć sekundy. Kawał bazaltowej skały, w jaką przemienił się kułak wielkiego górala, trafił czysto, złamał mężczyźnie szczękę i odrzucił go o metr. Człowiek ten nie zdołał utrzymać równowagi na twardym, zlodzonym podłożu; wywrócił się na bok, padając głową między drzewa. Krzeptowski upadł na niego, poprawił czołem gdzieś pomiędzy czarną szybę gogli a wysoko postawiony kołnierz kurtki, usłyszał trzask łamanego nosa i jęk zaatakowanego, po czym chwycił za broń. To była najkrótsza wersja pistoletu maszynowego MP5, stanowiła jednak nieporęczny kawał żelaza, który utkwił dokładnie pomiędzy walczącymi. Ale odziany w biały kombinezon napastnik nie dysponował już pełnią możliwości. Jak wszyscy żołnierze sił specjalnych był ekspertem również w dziedzinie walki wręcz, jednak dwa potężne ciosy znacznie wyższego i silniejszego przeciwnika oraz wywołany przez nie potworny ból zamroczyły go, przejściowo odebrały wzrok i znaczną część sił. Toteż Krzeptowski zdołał wyrwać pistolet i, nim tamten zorientował się w obrocie sytuacji, zerwał się na równe nogi, po czym skierował lufę w stronę napastnika. – Stój! – usłyszał zza pleców. – Nie strzelaj, bo ją zabiję. Krzeptowski znał takie głosy i taki ton, toteż posłuchał polecenia. Zdjął palec ze spustu. Nie wypuszczał broni, ale ręce rozsunął na boki, z dala od ciała. Odwrócił się bardzo, bardzo powoli. Może pięć metrów od niego stał biało odziany mężczyzna i przyciskał lufę pistoletu do skroni Małgosi Rapackiej. Skutki uderzenia przez upadające drzewo okazały się niezbyt trwałe: facet szybko zdołał się pozbierać, a następnie użył Rapackiej w charakterze zakładniczki. Krzeptowski rozejrzał się. W czasie gdy walczył z jednym z napastników, na skraj nartostrady wyszli Atom, Ben Barlow oraz Sztajnberg. Wyglądali na całkowicie zszokowanych i niezdolnych do akcji, przynajmniej na razie. Zaatakowany przez Krzeptowskiego człowiek nadal leżał na ziemi i jęczał, sprawiał jednak wrażenie, że pozbiera się w ciągu najbliższej minuty. Jakub stał tuż obok: ustawił się w taki sposób, by w razie ewentualnej strzelaniny stanąć pomiędzy źródłem ognia a Heleną. Trzeci z napastników zniknął z pola widzenia. Krzeptowski nie miał pewności, co się stało, ale na razie miał przed sobą jednego w pełni sprawnego przeciwnika, oraz drugiego, któremu do pełnej sprawności sporo brakowało. Nadal trzymał w ręku broń. Ocenił jednak trzeźwo, że nie ma żadnej szansy, by zdążył złożyć się i trafić, nim tamten pociągnie za spust. Na dodatek tamten człowiek nie zamierzał biernie czekać na rozwój wypadków. – Rzuć broń – rozkazał i przycisnął mocniej lufę do skroni kobiety. Rapacka miała rozszerzone ze strachu źrenice. Krzeptowski nie podejrzewał, że mogą być aż tak wielkie. – Teraz. Strzał stanowił zaskoczenie dla wszystkich. Krzeptowski usłyszał krótki szczęk i bliski gwizd przelatującej obok kuli. Dałby głowę, że minęła jego głowę o kilka centymetrów. Zdołał pomyśleć, że trzeci z napastników (ten z telefonem) otworzył ogień gdzieś z ciemności, po czym padł na ziemię, wyciągając przed siebie lufę pistoletu maszynowego. Ale nie był to trzeci z napastników, ten bowiem nie strzelałby do własnych ludzi. Pocisk trafił człowieka grożącego bronią Rapackiej. Strzelec musiał być nielichym fachowcem, zneutralizowanie bowiem kogoś, kto zasłania się zakładnikiem, jest niezwykle trudne, wymaga wielkich umiejętności i stalowych nerwów. Najdrobniejszy błąd może się skończyć nieszczęściem i śmiercią zakładnika. W tym wypadku wszystko poszło zgodnie z zamierzeniem strzelca. Napastnik, trafiony w głowę, wywrócił się na plecy; pistolet zatoczył krótki łuk i zniknął w ciemności. Małgorzata Rapacka opadła na kolana. Jej ciałem wstrząsały dreszcze i szloch. Całą tę rozgrywającą się z szybkością błyskawicy scenę Krzeptowski ogarnął jednym spojrzeniem. Nie zastanawiał się, kim jest tajemniczy wybawca, przybyły na plac boju w najbardziej odpowiednim momencie. Uznał, że napastnik został skutecznie wyeliminowany, a Rapacka jest cała i zdrowa. Odwrócił się. Człowiek, z którym walczył, właśnie podnosił się do klęku. W ręku trzymał pistolet. Szybko złożył się, po czym pociągnął za spust. Krzeptowski zdążył pomyśleć, że właśnie dobiega końca ostatnia sekunda jego życia. Nie było podstaw, by sądzić inaczej: zabójca klęczał w odległości nie większej niż pięć metrów, co nawet dla przeciętnego strzelca nie było zbyt wymagającą odległością. Mężczyzna ów nie strzelał jednak do niego. Posłał kulę w stronę tajemniczego, oddalonego o kilkanaście metrów, niewidocznego w ciemności wybawiciela. Krzeptowski zrozumiał to naprawdę szybko. Podniósł pistolet maszynowy i strzelił krótką serią. Trzy pociski. Głowa człowieka z pistoletem opadła. I wtedy otworzył ogień ukryty w ciemności trzeci z napastników. Ten z telefonem. *** Jakub rzucił się instynktownie w stronę człowieka, który sterroryzował Rapacką. Nie po to, by go zaatakować; dziura w jego skroni świadczyła aż nadto wymownie, że nie ma takiej potrzeby. Mężczyzna był najpewniej martwy, nim jeszcze dotknął śniegu. Celem Tyszkiewicza nie było również podtrzymanie padającej kobiety. O nią będzie się troszczył później. Chciał zdobyć broń. Dopadł jej, wyrwał z zaciśniętej dłoni trupa, klęknął, obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni – wszystko w jednym płynnym ruchu – i wycelował w miejsce, skąd, jak sądził, nadleciały kule, przy czym słowo „wycelował" stanowiło w tych okolicznościach niezbyt precyzyjne określenie. Celuje się na ogół do czegoś, co się widzi. Jakub określił kierunek i dystans w ciągu ułamka sekundy, w ciemności, mgle, i padającym prosto w oczy drobniutkim śniegu; celu nie widział, raczej się go po prostu domyślał. Strzelił szybko pięć razy, zdobyczny glock zareagował znajomym odrzutem, kule, rozrzucone wachlarzykowato, poleciały w ciemność. Jakub nasłuchiwał, ale nie usłyszał niczego poza skowytem wiatru i wywołanym strzelaniną dzwonieniem w uszach. Nie chciał ruszać w dół i narażać się na strzał; w każdym razie nie teraz. Zresztą miał na głowie ważniejsze rzeczy niż pościg za człowiekiem z telefonem. – Helena! – krzyknął. – Jestem – usłyszał z ciemności. Nigdy tak krótki wyraz nie sprawił mu aż tak wielkiej przyjemności. Zaczął podchodzić. Ciemna postać rzuciła się w jego kierunku. Dopiero teraz zaczęło do niego docierać, czego uniknęli. Stanął. Nogi ugięły się pod nim. – Jesteś – powiedział. – Naprawdę jesteś. – Jestem – odpowiedziała. – Nic ci nie jest? – Chyba nie – odparł. Nawet nie zaczął się nad tym zastanawiać. Nie czuł niczego poza zimnem i jakąś dziwną, paraliżującą drętwotą. – Dwóch załatwiliśmy, trzeci uciekł – powiedział Krzeptowski. – Ktoś nam pomógł. – Wiem. Sprawdzę. – Pójdę z tobą. Krzeptowski pokręcił głową. Wyjął z pistoletu magazynek. Połowa naboi. Wystarczy. – Nie – odparł. – Zostań. Pilnuj Leny i Tosi. Jakub skrzywił się. Chciał pomóc. Ale nie mógł myśleć o pozostawieniu Heleny bez opieki. – Bądź w kontakcie. Krzeptowski wbił magazynek w łoże broni i zaczął podchodzić. Po chwili zniknął Jakubowi z oczu. Tyszkiewicz podniósł wzrok. Ben Barlow obejmował żonę. Wojciech Boguta stał obok i mechanicznym ruchem rozcierał policzek. Nie sprawiał wrażenia człowieka rozumiejącego sytuację, w jakiej się znalazł. Koper patrzył bezmyślnie przed siebie. Marek Sztajnberg klęczał obok Małgosi i przytulał ją z całych sił. Szlochała cicho, jej ciałem wstrząsały dreszcze, ale wyglądało na to, że wyszła ze strzelaniny bez większego szwanku. A obokc Jakub spochmurniał. – Przyjechałaś z nimi? Helena odwróciła głowę. Małżeństwo Krasickich stało nieco z boku. Nawet w tej sytuacji nie wykazywali chęci współpracy z kimkolwiek, o okazywaniu współczucia nie wspominając. Ich wzajemna wrogość widoczna była gołym okiem. – Przepraszam – powiedziała Helena. Jakub nie dopatrzył się w jej głosie skruchy. – Oni są bezradni, prawie nie jeżdżą, zgubiliby się na pierwszym zakręcie. – Posłuchaj. To zupełnie nieważne, rozumiesz? Tu się dzieje coś takiego, że opieka nad Krasickimi nie ma żadnego znaczenia. – A co ma znaczenie? – Lenac – Urwał. Jak miał wytłumaczyć, że, przynajmniej czasowo, postanowił zawiesić wykonywanie powinności policjanta polegające na niesieniu pomocy i zapewnieniu bezpieczeństwa wszystkim bez wyjątku znajdującym się w potrzebie obywatelom? – Co tu się dzieje, Kuba? Kim są ci ludzie? Czemu szukają tego lekarza? – Nie wiem. Onc Spojrzała mu w twarz i zrozumiała. – Jasne. Mam niczego nie wiedzieć. – Lena, ja sam niczego nie wiem. – Coś nam jeszcze grozi? Czy mamy to za sobą? – Nie – odparł. Objął ją mocno i spojrzał prosto w oczy. – Nie mamy. Najtrudniejsze przed nami. – Więc co? Zostawisz ich tutaj? Wszystkich? Czy weźmiecie Tosię i pojedziemy sami? Jakub pokręcił głową. Cóż mógł powiedzieć? Prawdę? *** Krzeptowski przyjrzał się zwłokom mężczyzny, który groził Rapackiej. Dokładnie pośrodku prawej skroni widniała dziura po kuli. Krew zdążyła już zamarznąć. Fachowy strzał. Schylił się. To był facet, który go rozbroił. Sięgnął pod kurtkę nieboszczyka i odebrał swoją broń. Zabrał również pistolet zabitego, trzy zapasowe magazynki, a także legitymację CBŚ. Resztę zostawił, gdzie była. Rozejrzał się. Stał kilka metrów od najbliższych drzew. Prowizorycznie obliczył trajektorię lotu kuli; strzał musiał paść z głębi lasu, ale z nie większej odległości niż dziesięć, maksymalnie dwanaście metrów. Ciemność sprawiała, że z dalszego dystansu byłby to strzał na ślepo. Kim był tajemniczy wybawca? Człowiek przedstawiający się nazwiskiem Rudnicki, uciekinier poszukiwany przez komando zabójców? Krzeptowski odpiął narty, wbił je w śnieg i wszedł pomiędzy świerki. Pomyślał, że to lekkomyślność; ten człowiek niekoniecznie strzelał, by uratować mu życie. Mógł po prostu torować sobie drogę, a myszkującego po lesie Krzeptowskiego potraktować jako kolejne zagrożenie. W nocy, w górach, pośród drzew, dobrze ukryty myśliwy ma ogromne szanse zorganizowania skutecznej zasadzki. Szedł ostrożnie, z lufą pistoletu maszynowego przeszukującą noc, bardziej zdając się na intuicję niż zmysły. Poruszał się z trudem, śnieg często sięgał wyżej kolan, wyczynowe buty narciarskie w żadnej mierze nie ułatwiały marszu. Pocieszał się, że nie musiał specjalnie dbać o zachowanie pożądanej w tych warunkach ciszy; szum wiatru i trzeszczenie poddawanych nieustannemu naporowi pni skutecznie zagłuszało hałas wytworzony przez kroki. Gdzieś poprzez szum usłyszał jęk. Człowiek? Podniósł wyżej lufę, starając się przebić wzrokiem ciemność. Widoczność poprawiła się nieco, nadal jednak nie sięgała dalej niż na kilkanaście kroków. Krzeptowski wsłuchał się w wiatr. Jęk powtórzył się. Niedaleko, nieco po prawej. Krzeptowski skręcił. Poszedł w dół stoku, uważając pod nogi; za wszelką cenę chciał uniknąć potknięcia się o niewidoczny, zagrzebany w śniegu korzeń albo wpadnięcia w jakiś wykrot. Szedł, starając się ignorować przyspieszone bicie serca i pulsującą w skroniach krew. Wiatr targał gałęziami i raz po raz zrzucał na dół wielkie kłęby śniegu. W końcu zobaczył go. Siedział na śniegu, oparty plecami o pień. W ręku trzymał pistolet maszynowy, ale lufa opuszczona była w dół, jakby dzierżącej żelazo dłoni zabrakło siły, by trzymać ją w górze, gotową do strzału. Krzeptowski podszedł bliżej. A więc jednak. Lekarz. Rudnicki. Czy jak mu tam. – Oberwałeś? – zapytał, mierząc prosto w głowę mężczyzny. – Możesz opuścić broń – odparł lekarz. – Słyszałem cię pół minuty temu. Krzeptowski z natury nie ufał ludziom podejrzanym o zabójstwo jednej osoby i usiłowanie zabójstwa drugiej. Na dodatek uzbrojonym. Więc pistolet pozostał w poprzednim położeniu. – Będzie nam łatwiej rozmawiać, jeśli ty rzucisz broń – powiedział. Rudnicki wahał się tylko przez moment. Powolnym, ociężałym ruchem podniósł rękę, złapał pistolet za lufę i zwrócił rękojeść w stronę Krzeptowskiego. Wielki góral podszedł ostrożnie. Lewą ręką wziął broń. Przełożył pasek przez głowę i zarzucił empepiątkę na plecy. – Słyszałem o tobie. – Rudnicki z trudem mówił. – I o twoim kumplu też. Dużo dobrych rzeczy. – Jesteś ranny. – Drobiazg. Przebity mięsień, nic więcej. – Trzeba zatamować krew. – Już to zrobiłem. Nie przejmuj się. Krzeptowski spojrzał uważniej. Teoretycznie miał przed sobą tego samego człowieka co na górze. Ale ten człowiek zachowywał się, jakby był kimś zupełnie innym. – Kim są faceci, którzy nas zaatakowali? – zapytał. – Ilu ich jest? – Było. Trzech. Dwóch nie żyje. Ty załatwiłeś jednego, ja drugiego. Trzeci uciekł. – Uciekł. – Lekarz zamyślił się. – To bardzo źle. – Kim oni są? Rudnicki westchnął. Oparł się na ręce i próbował wstać. – Lepiej będzie, jak mi pomożesz. Mamy mało czasu. – Kim oni są? – Nieważne. Ważniejsze jest, czego chcą. – Czego chcą? – Mnie. Ale ponieważ ty i Tyszkiewicz wiecie o mnie sporo, chcą też was. Krzeptowski wzruszył ramionami. – Nic o tobie nie wiemy. Lekarz niemal niedostrzegalnie się uśmiechnął. – Nie łudź się. Nie uwierzą ci. *** Nadinspektor Stanisław Matuszewski wkroczył do pokoju Smotrycza po trzydziestu siedmiu minutach od zakończenia rozmowy telefonicznej, co rzeczywiście w pewien sposób mogło świadczyć o tym, że przyjęcie noworoczne, które opuścił, nie należało do specjalnie udanych. Miał na sobie stanowczo jak na tę pogodę zbyt lekki płaszcz narzucony na dobrze skrojony garnitur. Wyglądał na czterdzieści kilka lat, choć pięćdziesiąte piąte urodziny obchodził już prawie pół roku temu. Trzymał się prosto, niebieskie oczy zdradzały niemałą inteligencję i spore doświadczenie życiowe. On i Smotrycz swego czasu niemal się przyjaźnili. To „niemal" jest istotne: Smotrycz był jednym z najzdolniejszych studentów szkoły policyjnej, Matuszewski zaś jej rektorem i wykładowcą. Nadinspektor od razu zwrócił uwagę na młodego, wygadanego człowieka w okularach, mającego co prawda najwyżej przeciętne oceny ze strzelania, samoobrony i taktyki, wykazującego się natomiast wybitnymi zdolnościami we wszystkim, co związane było z komputerami i analizą informacji. Smotrycz potrafił wyciągać prawidłowe wnioski z najbardziej nawet zagmatwanych i niepełnych danych, odnaleźć ukryte połączenia między nimi, rzucić nowe światło na, zdawałoby się, wielokrotnie przeanalizowane treści. Pomimo ogromnej różnicy wieku, stopnia i doświadczenia, mistrza i ucznia połączyła więź, którą można było na pewno nazwać obopólnym szacunkiem, a być może nawet pewnym rodzajem przyjaźni. Potem ich drogi rozeszły się. Smotrycz skończył szkołę z wyróżnieniem i dostał przydział do Komendy Stołecznej, gdzie po kilku latach terminowania trafił pod skrzydła Tyszkiewicza. Matuszewski po jakimś czasie awansował: po kolejnych wyborach nowa ekipa szukała nowych ludzi. Dostał propozycję objęcia stanowiska zastępcy komendanta głównego policji do spraw operacyjnych. Skorzystał z niej: od trzech lat pracował w Warszawie. Od tej pory spotkał się ze swoim ulubionym studentem dwukrotnie, przy błahych, nieistotnych okazjach. Przez trzydzieści siedem minut oczekiwania Smotrycz intensywnie pracował: co chwilę szumiała drukarka, biurko szybko przestało mieścić ułożone w logiczny ciąg dokumenty; podkomisarz musiał skorzystać z biurek kolegów. Jednocześnie nadal energicznie przeszukiwał sieć, nawet nie mając czasu na głębszą analizę wydobywanych na światło dzienne informacji. Był jak ogar, który złapał trop. Jednocześnie bił się z myślami, czy postępuje właściwie. Owszem, cenił i lubił Tyszkiewicza i Krzeptowskiego. Nawet podziwiał ich. Zawsze starał się być wobec nich lojalny, zwłaszcza wypytywany przez Górkiewicza, który, nawet specjalnie się z tym nie kryjąc, usilnie szukał pretekstu, by pozbyć się z wydziału obu świeżo upieczonych policjantów, uważając ich za główną przeszkodę w spokojnym dopłynięciu do zasłużonej emerytury. Wzywając na pomoc Matuszewskiego, Smotrycz miał mocne argumenty, co w żaden sposób nie zagłuszało uporczywie krążącej po głowie myśli, iż gra o zbyt wysoką stawkę. Zdawał sobie sprawę, że jego doświadczenie w sprawach balansujących na cienkiej granicy oddzielającej strategię od zbrodni było bliskie zera. Mógł się dać zwieść pozorom, które fałszywie interpretował. Najmniejszy fałszywy ruch i upadnie. Bolesny będzie to upadek. Musiał przestać o tym myśleć. Co się stało, już się nie odstanie. Matuszewski usiadł po drugiej stronie biurka. Smotrycz zbierał się do wygłoszenia pierwszego zdania, ale zastępca komendanta ubiegł go. – Nie obraź się, synu, ale źle wyglądasz – powiedział. – Nie udał się sylwester, co? – Słucham? – zająknął się Smotrycz. – Siedzisz w pracy w taką noc. – No, szczerze mówiąc, miałem ją spędzić trochę inaczej. Szef uśmiechnął się. – Ja też. – Jeszcze raz przepraszam. Sprawa jestc – Smotrycz zawahał się. Jak to ująć? – bardzo nietypowa. – Mów – Matuszewski rozsiadł się wygodnie, wyjął z kieszeni paczkę papierosów, zapalił i przysunął sobie spodeczek. – Słyszał pan o zaginięciu inżyniera Bagińskiego? Nadinspektor wyprostował się. Nie spodziewał się, że jego niegdyś ulubiony student wezwał go tutaj z błahego powodu. Ale pytanie dotyczyło sprawy, która nie dawała mu spokoju od kilkunastu godzin. Przypadek? – Owszem. Od wczorajszego poranka uczestniczę w przepychankach kompetencyjnych dotyczących tego zaginięcia. – To bardzo dobrze. To znaczy, nie chodzi mi o to, że pan uczestniczy w przepychankach, tylko, że wie pan, o co chodzi. – Pobieżnie. Ten człowiek zaginął przedwczoraj wieczorem podczas urlopu w Zakopanem. Jest inżynierem Wojskowej Akademii Technicznej. Jego zaginięcie zgłosiła córka. Ale sprawę natychmiast chciała przejąć żandarmeria. Twierdzą, że to ich człowiek i oni go znajdą. Smotrycz skinął głową. – To tylko jedna ze stron medalu. Ważniejszy wydaje mi się fakt, że on jest szefem pewnego projektu badawczego o najwyższym stopniu utajnieniac – Nawet nie pytam, jak na to wpadłeś. – Ton był żartobliwy, ale w twarzy Matuszewskiego trudno byłoby dopatrzyć się uśmiechu. Smotrycz również się nie uśmiechał. Nie czuł się w najmniejszym stopniu winny. Włamywanie się do obcych baz danych było niczym w porównaniu z przestępstwem, które miał nadzieję udowodnić. – Po prostu wiem. W dodatku mam uzasadnione podejrzenia, że żandarmeria jest tylko narzędziem w ręku Służby Wywiadu Wojskowego. Matuszewski założył nogę na nogę. Nie czuł się w obowiązku poinformować swojego młodego kolegę, że sam miał podobne podejrzenia. Od wczorajszego ranka, odkąd sprawa ta trafiła na jego biurko (od komendanta zakopiańskiej policji poprzez komendanta wojewódzkiego aż na samą górę), zlecił dyskretne sprawdzenie, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego o zaginięcie, będące przecież sprawą podlegającą pod kompetencje wyspecjalizowanych służb policyjnych, toczy się tak zaciekła walka? Wynik był zaskakujący: niejasne i mętne tropy wiodły w stronę ludzi generała Bergera, szefa SWW. – Dlaczego szukałeś informacji o Bagińskim? – Za chwilę do tego dojdę. – Dobrze. Mów dalej – powiedział Matuszewski. – Co robi w tym wszystkim wywiad? O ile się nie mylę, oni mają placet do działania poza granicami kraju. – Oficjalnie. W uzasadnionych przypadkach mają prawo działać wewnątrz. – W porządku. I mają prawo podszywać się pod policjantów cebeesiu? Matuszewski skrzywił się. Tego oczywiście nikt oficjalnie nie przyznał, a najmniej sami pracownicy Służby Wywiadu. Ale posługiwanie się fałszywymi tożsamościami należało do ich stałych zagrywek. – Możliwe. – A nawet pewne. Odkryłem, że wczoraj rano poleciał do Zakopanego sześcioosobowy zespół, składający się według wszelkiego prawdopodobieństwa z pracowników wywiadu. Proszę. – Smotrycz wręczył generałowi plik wydruków. Daty, godziny, opis spółki Open Flight, zdjęcie z lotniskowej kamery. Generał przejrzał uważnie każdy dokument, po czym spojrzał na Smotrycza. – To jeszcze o niczym nie świadczy – powiedział. – Bagiński, jak twierdzisz, szefował tajnemu projektowi badawczemu. To z definicji oznacza specjalny nadzór wojskowych służb. Tym człowiekiem zajmuje się żandarmeria i możliwe, że działa na zlecenie wywiadu. Ale takie postępowanie nie jest w gruncie rzeczy niczym nadzwyczajnym. Owszem, nie jestem zadowolony, bo zaginięcia i porwania to moja działka, ale nie będę umierał z tego powodu. Zgadza się, tych sześciu ludzi wygląda na specjalsów. To logiczne: zaginięcie nastąpiło w Zakopanem. Tam go szukają. Wpadli pewnie na jakiś trop, ściągnęli posiłki. – Byłoby tak, gdyby chodziło tylko o to. Ale jest jeszcze parę innych zdarzeń. Popełniono zabójstwo i najprawdopodobniej usiłowano popełnić następne. Matuszewski spojrzał na zegarek. Stało się jasne, że spędzi w tym pomieszczeniu dłuższy czas. – Domyślam się, że nie ściągnąłeś mnie tu tylko po to, by pogadać o zaginięciu Bagińskiego. Masz kawę? – Zwykłą. Sypaną. – Daj. Byle z mlekiem. I opowiadaj. Smotrycz wstał, podszedł do stojącego w kącie stołu „socjalnego", pstryknął guzikiem elektrycznego czajnika, wybrał dla szefa kubek wyglądający na najczystszy, po czym zaczął opowiadać. O wycieczce Tyszkiewicza i Krzeptowskiego na Kasprowy. O towarzyszących im ludziach. O wypadku Antoniny Bilskiej, który wyglądał jak próba zabójstwa, i decyzji zwiezienia rannej do Kuźnic. O tajemniczej ekipie serwisowej, która pomimo krańcowo niesprzyjających warunków pogodowych usiłowała dostać się na górę kolejką linową. O znalezieniu przez Tyszkiewicza doskonale uzbrojonego i wyposażonego martwego mężczyzny, wyglądającego na specjalsa, a posiadającego legitymację policjanta CBŚ. O tym, że CBŚ nie prowadzi w tamtym rejonie żadnej operacji. O powiązaniach Wojciecha Boguty z CBA. I o tym, że jeden z uczestników niefortunnego wysokogórskiego przyjęcia, niejaki Stefan Rudnicki, również posługuje się fałszywą tożsamością i nie może pochwalić się jakimikolwiek znajomościami z innymi członkami grupy. O gwałtownym urwaniu rozmowy z Tyszkiewiczem i wyraźnej groźbie wypowiedzianej pod jego adresem. A na koniec o dwóch mężczyznach, którzy odwiedzili go o drugiej nad ranem w jego prywatnym mieszkaniu i bynajmniej nie wyglądali na takich, którzy pragną mu złożyć noworoczne życzenia. Mówił przez dwadzieścia minut. W tym czasie szef zdążył wypić kawę, zażądać następnej, a także pokryć notatkami kilka kartek papieru. Pytania zadawał rzadko, najwyraźniej zdając się na tok narracji Smotrycza. Opowiadanie nie było idealnie uporządkowane, miało luki, mielizny i na razie nie składało się w żadną spójną całość. – Znalazłem jeszcze coś – powiedział Smotrycz, gdy w końcu usiadł i odstawił kubek na wpół wystygłej, lurowatej kawy. – Około roku temu powstało konsorcjum kilku prywatnych firm związanych z przemysłem zbrojeniowym. Nazywa się Arms Holding. Niby nic nadzwyczajnego. Jednak ciekawe jest to, że jednym z udziałowców jest spółka Baltic Sea, której właścicielkami są dwie kobiety. I tak się przypadkiem składa, że jedna z nich jest żoną szefa Kancelarii Premiera, a druga – wiceministra obrony narodowej. Ta spółka wykazuje bardzo duże obroty, a co ciekawe, nie wygrała żadnego przetargu. Nadinspektor westchnął. Również wolałby, aby członkowie rodzin wysokich państwowych dygnitarzy nie brali udziału w przedsięwzięciach ekonomicznych, w których głównym graczem i szafarzem funduszy jest państwo. Zdawał sobie jednak sprawę z realiów. Tak było, jest i najprawdopodobniej będzie. Doskonale wiedział, że kopanie zbyt głęboko z pewnością nie pomoże jego karierze. Przez długie lata służby nauczył się, kiedy nie należy zadawać zbyt szczegółowych pytań. – To nie wszystko. Bardzo duża część przychodów tej firmy, właściwie większość, pochodzi zza oceanu. Matuszewski odstawił kubek. – Amerykanie? – Owszem. Partnerem Arms Holding jest duża firma z siedzibą w Luizjanie, mająca na koncie szereg ogromnych kontraktów na dostawy dla wojska. Wyłącznie najnowsze technologie. Przepływ pieniędzy jest skomplikowany, dopiero go zacząłem śledzić. Bardzo możliwe, że udział w operacjach ma jeden z banków na Kajmanach. Trzeba by posadzić ze trzech fachowców od finansów na tydzień, to panu stworzą dokładną mapę przepływów. Matuszewski pomyślał, że przedstawiony przez młodego człowieka ciąg wydarzeń w istocie mógł być powodem przedwczesnego opuszczenia noworocznego przyjęcia. – Co to ma wspólnego z twoimi przyjaciółmi na Kasprowym? – Na pozór nic. Ale niech pan pomyśli: Bagiński był pracownikiem WATu, a WAT podlega resortowi obrony. Niezwykle uzdolniony inżynier prowadzący tajny projekt znika. Potem wywiad wysyła na Kasprowy grupę sześciu kilerów, którzy ewidentnie szukają kogoś lub czegoś. Gdybym miał zgadywać, powiedziałbym, że ścigają człowieka, który może coś wiedzieć o Bagińskim albo wręcz jest porywaczem lub zabójcą. A w Warszawie mamy spółkę ewidentnie związaną z ludźmi z rządu, mającą duże przychody zza oceanu pochodzące od giganta zbrojeniowego. Tajny projekt, WAT, Amerykanie, duża kasa. Wszystko śmierdzi na kilometr. Nie ma pan takiego wrażenia? – Na razie mam natłok informacji. Musimy to uporządkować. Ale Smotrycz jeszcze nie skończył. – Moim zdaniem Tyszkiewicz i Krzeptowski potrzebują pomocy. Mają na karku bandę specjalsów, którzy są wkurwieni, bo zginął ich kolega. Nie będą się bawić w niuanse. A moi chłopcy nie bardzo lubią, jak ktoś im się stawia. – Co to znaczy? – zapytał Matuszewski. – Zanim trafili do policji, byli żołnierzami, umieją walczyć, mają doświadczenie bojowe – wyjaśnił Smotrycz. – Nie boją się byle czego. Ale mają zbyt silnego przeciwnika. Są zdani na własne siły, obciążeni tą ranną dziewczyną. – Przecież specjalsi nie będą strzelać do policjantów. – Na pewno? Nadinspektor zamyślił się. Smotrycz milczał. *** Szary zniknął w ciemności. Jedna z pięciu kul wystrzelonych przez Tyszkiewicza minęła go w niewielkiej odległości, tak bliskiej, że słyszał jej złowróżbny chichot niemal tuż obok ucha. Niemniej nie trafiła. Cholerny Budziszyński. Cholerny duch. A wydawało się, że plan się powiedzie. Wąski wlot nartostrady gwarantował łatwe zorganizowanie zasadzki. Było niezwykle mało prawdopodobne, by Budziszyński zdołał osiągnąć to miejsce przed nimi. A jednak dokonał tego. Zresztą Szary nie dałby głowy, w którym momencie ścigana zwierzyna, niepostrzeżenie zmieniwszy się w myśliwego, dotarła na miejsce. Może wtedy, gdy w ich sieci wpadli obaj policjanci z ranną dziewczyną, albo później, kiedy przyjechała reszta. Budziszyński najwyraźniej chciał, wykorzystując czynnik zaskoczenia, pozbyć się za jednym zamachem wszystkich trzech członków grupy pościgowej. Znalazł stanowisko i czekał na dogodną okazję. Poszło nawet lepiej: do walki po jego stronie włączyli się obaj policjanci. Nie było w tym momencie ważne, czy zrobili to świadomie, czy po prostu zareagowali na zagrożenie. Szary nie miał pewności co do dalszych losów tego sojuszu. Z dossier Krzeptowskiego i Tyszkiewicza wynikało jasno, że obaj są uparci, dociekliwi i nie dają się zbyć byle czym. Szary wiedział, bo takie informacje przekazała mu centrala, że obaj, zjeżdżając z Kasprowego, prowadzili z pomocą trzeciego policjanta działającego w Warszawie coś w rodzaju śledztwa i, biorąc pod uwagę krótki czas i ekstremalne warunki, w jakich przyszło im działać, zdołali dojść do zadziwiająco trafnych wniosków. Na pewno nie dadzą się zbyć wykrętami. Zażądają od Budziszyńskiego szczegółowych wyjaśnień. On nie powie wszystkiego, to jasne. Ale można założyć, że postara się ich przekonać, by razem zjechali na dół. Koalicja zatem mogła trwać nadal. Szary nie był przekonany, czy trafił uciekiniera. Strzelał właściwie na ślepo, określając pozycję Budziszyńskiego po prostu po odgłosie strzałów. Nie usłyszał ani nie zobaczył niczego, co pozwoliłoby wyciągnąć jednoznaczne wnioski. Nadal panowała nieprzenikniona ciemność, wiatr targał stuletnimi świerkami. Mróz, jak to zwykle bywa głębokim przedświtem o tej porze roku, tężał. Jedynie chmury rozrzedziły się nieco, jakby całą swą oblepiającą, zwodniczą siłę pozostawiły sto metrów w górę stoku, powyżej poziomu drzew. Szary stał i nasłuchiwał. Doszedł do wniosku, że pościg, o ile ktoś go w ogóle ścigał, został odwołany. Obliczył, że oddalił się od nartostrady o pięćdziesiąt metrów, może nieco więcej. Czy grupa nadal tam była? Czy Budziszyński dołączył do niej? Prawdopodobnie. Można przyjąć, że tak. Wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał numer Alfy. – Tu Dwa Cztery. Jesteś na stanowisku? – Tak jest. Słyszałem strzały. – Budziszyński zajął pozycję w głębi lasu. Zaatakował nas. Delta i Foxtrot nie żyją. – Jasna cholera! – wyrwało się Alfie. Członków zespołu w żadnej mierze nie dało się nazwać przyjaciółmi. Ale byli towarzyszami broni, co w pewnych okolicznościach znaczyło znacznie więcej niż przyjaźń. Jeden dla drugiego bez wahania naraziłby życie. Strata trzech członków zespołu stanowiła cios zdolny ugodzić nawet tak odporną psychikę jak psychika żołnierza wyszkolonego według najsurowszych regulaminów sił specjalnych. – Zostałem sam – Szary chciał powiedzieć coś innego, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Był bardzo zmęczony. Dopiero teraz uświadomił sobie, że ostatni posiłek zjadł wczorajszego poranka, blisko osiemnaście godzin temu. – A Budziszyński? – Nadal na chodzie. Co gorsza, możliwe, że skumał się z tymi dwoma policjantami. – Czyli jest ich trzech. – Tak możemy przyjąć. – Spróbujmy dogadać się z ich przełożonymi, by kazali im trzymać się z daleka. – Za mało czasu – uciął Szary. Nie tak dawno złożył takie zapytanie centrali. Dostał w tej sprawie lakoniczny, ale całkowicie jednoznaczny komunikat. Sprawa zaszła za daleko, by próbować załatwić ją za pomocą legalnych środków. Może dwie godziny temu. Teraz już nie. – Bravo meldował? – Tak jest. Dotarło czterech ludzi na dwóch skuterach. – Niech weźmie dwóch ludzi i jedzie nartostradą pod górę. Oni nie mają innej drogi, nie przy tej pogodzie. Spróbujemy ich przechwycić przed Kuźnicami. – Tak jest. – I jeszcze jedno. Dwaj, którzy zostają, mają za wszelką cenę zablokować drogę z miasta do Kuźnic. Na najbliższą godzinę lub półtorej. Nie chcę żadnej cholernej kawalerii przybywającej na odsiecz. – Żandarmeria z Zakopanego nie może pomóc? – I tak za dużo osób o tym wie. – Rozumiem. Już przekazuję. Zadanie dla mnie? – Na razie czekasz. Szary rozłączył się, po czym wybrał numer centrali. – Tu Cztery Dwa – powiedział. – Słucham cię, Cztery Dwa. W kilku treściwych zdaniach zreferował stan operacji. Zastępca szefa w żaden sposób nie zareagował na wiadomość o śmierci dwóch następnych członków zespołu. – Masz coś dla mnie? – zapytał Szary. – Nie, Dwa Cztery. Nie ma nic nowego. – W porządku. Ściągam z Kuźnic posiłki. Chcę zorganizować zasadzkę. – Zrozumiałem. Powodzenia, Dwa Cztery. Szary wrzucił telefon do kieszeni. Zmienił magazynek w pistolecie maszynowym, a potem sprawdził obie sztuki broni. Zarówno MP5, jak i glock były gotowe do użycia. Założył noktowizor. Mozolnie, z trudem wyciągając nogi z głębokiego śniegu, z kolbą przy ramieniu zaczął iść w kierunku nartostrady. Tyszkiewicz i Krzeptowski musieli być blisko. Na wyciągnięcie ręki. Może wsparcie z Kuźnic nie będzie potrzebne. *** – Chciałeś zabić dziewczynę? – zapytał Krzeptowski. – Ani nie chciałem, ani nie próbowałem. – Kłamiesz. Chciałeś nas zmusić, żebyśmy się ruszyli. Żebyśmy zjechali na dół. A ty pośród nas. – Słuszność co do intencji, błąd w kwestii techniki. Miałem inny pomysł, żeby zakończyć imprezę. Gdyby nie zdarzył się ten wypadek czy, jak wolisz, próba zabójstwa, kilka minut później nastąpiłaby kompletna i definitywna awaria zasilania. – Więc kto ją stuknął? – Mówię ci: nie ja. – Dobrze. Dlaczego nie mogłeś pojechać wcześniej? Sam? – Nie najlepiej jeżdżę na nartach. Na Kasprowym byłem parę razy i zawsze wtedy była ładna pogoda. Potrzebowałem kogoś, kto zna teren. – A GPS? – GPS można łatwo namierzyć, jeszcze łatwiej niż komórkę. A ja nie chciałem, żeby mnie znaleźli. Musiałem trzymać się, że tak powiem, sposobów naturalnych. Krzeptowski przyjrzał się lekarzowi. Facet wyglądał źle. Nawet w ciemności widać było upiorną bladość policzków. Nic dziwnego, postrzał, nawet lekki, mało komu dodaje urody. Rudnicki nie pozwolił Krzeptowskiemu zająć się raną. Nie chciał, by ktokolwiek mu pomagał. Doszedł do nartostrady o własnych siłach. Nie wyglądał na kogoś, kto kłamie. Teraz stał z Krzeptowskim i Tyszkiewiczem nieco z boku, z dala od reszty grupy. Tego zażądał: tylko oni trzej. – Kim ty w ogóle jesteś? – zapytał Jakub. Czuł, że drętwieją mu policzki. Od pewnego czasu nie czuł końca nosa. Zdaje się, że lekarze od odmrożeń będą mieli po zakończeniu tego zjazdu sporo roboty. O ile w ogóle ktokolwiek dowiezie te odmrożenia na dół. – Nazywam się Weksler. – Musisz być kimś ważnym. – Według nich. – Zabiłeś tego faceta na górze? – Gdybym tego nie zrobił, on zabiłby mnie. Tyszkiewicz pokręcił głową. Jakie to proste. Wszystko sprowadzało się do atawistycznej walki o przetrwanie. – Facet miał przy sobie legitymację cebeesiu. Sprawdziliśmy. Biuro nie prowadzi na tym terenie żadnej akcji. – Oczywiście, że nie. Widziałeś ich. Rozmawiałeś z nimi. – Weksler skrzywił się. – Wyglądali jak policjanci? Jakub po prostu chciał to usłyszeć. – Kim jesteś? – powtórzył pytanie Krzeptowski. Nadal nie miał pewności, czy facet nie kłamie i czy to jednak nie on stoi za próbą zabójstwa Tosi. Musiał być fantastycznym aktorem. Na górze wydawał mu się nieco pierdołowatym hipochondrykiem o pesymistycznym nastawieniu do życia. Teraz okazał się kimś zupełnie innym. O zabiciu człowieka mówił beznamiętnym, pozbawionym emocji tonem. – Lepiej, żebyście tego nie wiedzieli. – I lepiej, żebyśmy nie wiedzieli też, o co cały ten szum? – zapytał Jakub. Nie był w stanie wyeliminować z głosu zaczepki. Może nawet nie bardzo się starał. Zmęczenie i stres zaczynały go pomału pokonywać. – Tak – odparł krótko Weksler. – Nie miejcie złudzeń: grupa pościgowa ma rozkaz zlikwidowania mnie oraz wszystkich ewentualnych świadków. Sprawa rozgrywa się na takim szczeblu i chodzi o takie pieniądze, że kilka dodatkowych ofiar nie ma żadnego znaczenia. – Pieniądze – mruknął przez zaciśnięte zęby Tyszkiewicz. – Zawsze przecież o to chodzi, prawda? Macie inne doświadczenia? Chętnie posłucham. Jakub milczał. Krzeptowski obejrzał się. Zwłoki dwóch zabójców leżały nie dalej jak kilka metrów od nich. – Z trzech kilerów został jeden – powiedział. Nie uważał za istotne roztrząsanie przyczyn obecnego stanu rzeczy. Nie w tej chwili. Teraz interesowało go przede wszystkim znalezienie sposobu, by wszyscy bezpiecznie zjechali na dół. – Tutaj. Nie zakładaj się, że z dołu nie jedzie wsparcie. Przegrasz. – Przy zwłokach są krótkofalówki. Może się po prostu skontaktujemy z resztą? – włączył się do rozmowy Jakub. – Tak? I co im powiesz? – zapytał Weksler uprzejmie. – Żeby cię zabrali w cholerę – odparł Tyszkiewicz, po czym wycelował broń prosto w głowę rannego mężczyzny. *** Weksler nie pomylił się. Wsparcie nadciągało. Szczerze mówiąc, miało do celu nie więcej niż kilometr. Prowadzący czołowy skuter Bravo dobrze znał trasę, pokonał ją swego czasu kilkakrotnie w obu kierunkach. Mimo to jechał ostrożnie, pilnie wypatrując drogi. Ponieważ szlak od wczorajszego dnia był zamknięty, służby odpowiedzialne za jego utrzymanie nie zawracały sobie głowy przejezdnością trasy, zakładając, że zajmą się tym strategicznym zagadnieniem w momencie, gdy kolejka na Kasprowy zostanie ponownie uruchomiona. Krótko mówiąc, gdy poprawi się pogoda. Zatem wybór właściwego toru jazdy nie był zadaniem prostym. Napędzająca skuter gąsienica dobrze radziła sobie ze świeżym puchem, ale płoza prowadząca miała tendencje do zapadania się, powodując niebezpieczne ruchy maszyny. Między innymi z tego powodu Bravo nie ryzykował i nie forsował tempa. Widoczność sięgała najwyżej dziesięciu metrów. Skutery zwolniły jeszcze bardziej, osiągając tempo niezbyt wysilonego marszu. Bravo przyjrzał się ekranowi GPSu, po czym pstryknął przyciskiem telefonu. – Tu Bravo – powiedział. – Jesteśmy około kilometra od początku nartostrady. – Dobrze – usłyszał przytłumiony głos Szarego. – Zatrzymajcie się. Skutery w las. Obserwujecie szlak. I czekacie na sygnał. *** Jeżeli obaj policjanci spodziewali się gwałtownej reakcji rannego, pomylili się. Weksler nawet nie mrugnął okiem. Pomasował ramię. Zdawał się nie zwracać uwagi ani na rosnącą z każdą chwilą na rękawie plamę krwi, ani na znajdującą się pół metra od głowy lufę glocka. Może nie wierzył, że Tyszkiewicz jest zdolny, by spełnić groźbę. – Skąd pewność, że to ja jestem tym złym? – zapytał spokojnie. Z tym właśnie się kojarzył; ze spokojem. – Może chodzi o to, by zamknąć mi usta? – Na jaki temat? – Mówiłem ci. Sporo wiem o pieniądzach, które idą zupełnie nie tam, gdzie miały iść. – I dlatego oni chcą cię uciszyć? Z powodu kasy? – Powtarzam: to bardzo dobry powód. Ale jest jeszcze inny. – Jaki? – Parę osób postanowiło na własną rękę zinterpretować, co leży w interesie państwa, a co w nim nie leży. – A ty masz pewność, że interpretujesz ten interes prawidłowo. – Taką mam nadzieję. – A jeśli się mylisz? – Raczej nie. Cisza. Tyszkiewicz spojrzał na Krzeptowskiego. Wielki góral już jakiś czas temu podniósł do góry gogle, Tyszkiewicz zobaczył więc jego oczy. Wyrażały dokładnie to samo, co jego własne: nieufność. Gdy obaj słyszeli o interesie państwa, a więc o polityce, mieli ochotę uciekać. Zbyt wiele razy przekonali się, że zdrowy rozsądek, uczciwość, zasady czy choćby proste trzymanie się prawa ponosi sromotną porażkę, gdy na scenie pojawia się cokolwiek, co ma wspólnego z polityką albo politykami. – I co z tego wynika? – Udało mi się sporo dowiedzieć, najpierw przypadkiem, potem już zacząłem kopać. Nie spodobało mi się to. Pewność zyskałem, gdy znalazłem pewnego człowiekac Wtedy przekroczyłem granicęc – zawahał się. – c moi mocodawcy zorientowali się od razu i ruszyli w pościg. – Nie dałeś im szansy negocjacji? – dociskał Krzeptowski. – Nie mogłem. Sprawy zaszły za daleko. Zresztą oni nie chcą żadnego kompromisu. – Skąd wiesz? – Wiem. – Wzruszył ramionami. – Po prostu wiem. Macie komórki? Trzeba je wyrzucić. I to samo zrobić z komórkami reszty. Jeśli chcemy mieć szanse, musicie zniknąć z ekranów systemu lokalizacji. – Nie mamy. Zabrali nam. – Dobrze. Niech zostaną tam, gdzie są. Musimy się zastanowić, jak zjechać na dół. – Może tak zrobimy – włączył się do rozmowy Jakub. Opuścił broń, ale nie chował jej do kieszeni. – Ale najpierw musisz nam powiedzieć, o co chodzi. Jeśli chcesz, żebyśmy kiwnęli palcem w tej sprawie, musimy wiedzieć więcej. – Nie sądzę. Im mniej wiecie, tym lepiej dla was i, szczerze mówiąc, dla mnie. Wasz wybór. Albo współdziałamy i próbujemy przebić się na dół, albo jadę sam. To nawet lepiej. Jeden człowiek ma większe szanse, by się przemknąć, niż wielka grupa ludzi, z których połowa prawie nie jeździ na nartach i jeszcze jest obciążona nieprzytomną dziewczyną. Jakub ponownie podniósł glocka. – Jednak się z nimi skontaktuję – powiedział zimno. Dwa strzały klasnęły ostro. Weksler dostał w pierś. Krzyknął i poleciał na plecy. *** Krzeptowski stał bardzo blisko, więc od razu zorientował się, że te dwie kule nie były sprawką Jakuba. Strzelec znajdował się nie dalej jak dziesięć metrów od nich, może nawet mniej. Krzeptowski nie sprawdzał, co z Wekslerem; nie miał czasu. Rzucił się szczupakiem, uderzył Jakuba barkiem w pierś i obaj polecieli w dół stoku. Upadli ciężko, głęboki śnieg tylko częściowo zamortyzował uderzenie. Krzeptowski uderzył biodrem w kamień albo jakiś ukryty pod śniegiem korzeń. Poczuł ostry, rwący ból błyskawicznie oblewający ogniem całą lewą część ciała. Mimo to starał się zachować przytomność umysłu. Ukrywający się w ciemności strzelec kontynuował kanonadę. Seria przeznaczona dla Jakuba gwizdnęła obok i poleciała w mrok, haratając kilka najbliższych drzew. Strzelec skorygował położenie lufy, starając się podążyć za dwiema upadającymi sylwetkami. Huknęły następne strzały. Długa seria, do końca magazynka. Krzeptowski przekręcił się na plecy, potem wykonał jeszcze pół obrotu i znalazł się na brzuchu. Wyciągnął przed siebie pistolet maszynowy. Nie widział nic, śnieg oblepiał mu oczy, zabójca pozostawał niewidoczny. Wycelował mniej więcej w punkt, w którym, jak sądził, znajdowało się stanowisko strzelca. Pociągnął za spust. MP-5 zaszczekał krótko, potem jeszcze raz. Krzeptowski nie miał nadziei, że trafi. W takich warunkach była to czysta loteria. Liczył jednak na zmuszenie napastnika do zaprzestania ostrzału, może nawet do zmiany stanowiska. Efekt osiągnął. Ogień ustał. – Jesteś cały? – zapytał. Tyszkiewicz stęknął. Przetarł rękawicą twarz i przekręcił się na brzuch. – Mniej więcej – odparł, starając się oczyścić glocka ze śniegu. – Było blisko. – Zdaje się. – Widzisz skurwysyna? – Widzę tylko najbliższe drzewo. Tyszkiewicz obejrzał się. Weksler leżał nieruchomo. – Co z nim? Krzeptowski spojrzał przez ramię. – Dostał dwa razy prosto w klatkę. – Zdaje się, że tamten strzelał też do nas. – Na pewno. – Dzięki, Stasiu. – No. Krzeptowski odwrócił głowę i zaczął intensywnie wpatrywać się w ciemność. Nie lubił podziękowań. Nie uważał ratowania komuś życia za rzecz wymagającą komentarza. – Był jeden strzelec. Wsparcie chyba jeszcze nie dotarło. Mamy przewagę. Jakub był jak najdalszy od rozpoczynania zabawy w „kto kogo?" w ciemności, mgle i śniegu po pas. Martwił się o Helenę, z pewnością ciężko przestraszoną strzelaniną. Ale doskonale wiedział, co Krzeptowski ma na myśli. Musieli ruszyć na polowanie, czy tego chcieli, czy nie. I to teraz, póki strzelec jest sam. – Okej – mruknął. – Osłonię cię. A potem idę. – Zostań. Zobacz, co z tym pseudolekarzem. – We dwóch mamy większe szanse. – Zostań. Gówno widać, nawet noktowizor by nie pomógł. Największe szanse mamy powystrzelać się nawzajem. Jeśli ten cały Weksler będzie mógł gadać, niech opowie, co tu jest kurwa grane. Logiczny argument. Jakub wyciągnął broń przed siebie. Złożył się. Huk wiatru nie pozwalał się skupić. Lufa drżała. Nacisnął spust. Przesunął broń o pół centymetra w lewo. Strzał. Ruch w lewo. Strzał. Ruch. Strzał. Kątem oka widział, jak Krzeptowski zrywa się i zaczyna biec. Biorąc pod uwagę, że na nogach miał ciężkie buty narciarskie, poruszał się naprawdę szybko. Niemal od razu zniknął Tyszkiewiczowi z oczu. Jakub wystrzelił dwanaście pocisków, po czym wstrzymał ogień. Przez chwilę nasłuchiwał, ale nie usłyszał niczego poza trzeszczeniem drzew i wyciem wiatru. Zmienił magazynek. A potem odczołgał się do tyłu. Weksler leżał na plecach. Miał zamknięte oczy. Kule rozerwały kurtkę w dwóch miejscach na piersi. Z jednego z otworów przez materiał przesączała się krew. Jakub zdjął rękawicę i przyłożył dłoń do szyi mężczyzny. Wyczuł puls, niezbyt silny, ale regularny. Złapał Wekslera pod pachy i zaczął ciągnąć. Po kilkunastu krokach był mokry od potu, ale przynajmniej zeszli z nartostrady. Kilka małych świerczków dawało skromną iluzję osłony. Weksler zakrztusił się i otworzył oczy. – Muszę cię przenieść – powiedział Tyszkiewicz. Wskazał w górę nartostrady. – Tam. On może wrócić. – Nie trać czasu. – Weksler skrzywił się. Plama na kurtce powiększała się. – To już koniec. – Trzeba cię zwieźć do szpitala. Tu niedaleko powinien stać ratrak. Koło górnej stacji wyciągu. – Nie słuchaszc. Tyszkiewicz rzeczywiście nie słuchał. Rozpiął kurtkę Wekslera. Chciał obejrzeć ranę. Zatamować krew. Dłoń trafiła w pancerz. – Masz kamizelkę? – zapytał. Obejrzał dwa otwory wlotowe, a potem stwierdził: – Pociski ze spiłowanym czubkiem. – Owszem. Dlatego ci mówiłem, żebyś nie tracił czasu. Gdzieś niedaleko rozległ się przytłumiony odgłos serii. Potem następnej, dłuższej. Zarówno Krzeptowski, jak i zabójca posługiwali się identycznym typem broni. Nie sposób było zgadnąć, kto strzelał. Jakub wyjął z kieszeni pistolet. Weksler z wysiłkiem sięgnął pod kurtkę. Wyciągnął kopertę. – Słuchaj mnie uważnie. O dziewiątej rano jestem umówiony z dwoma wysokimi oficerami CBA. – Mówienie przychodziło Wekslerowi z coraz większym trudem. – Nad knajpą w Kuźnicach jest hotel. Zapytasz w recepcji o Dzierżkiewicza. Zapamiętasz? Dzierżkiewicz. – Dlaczego mi to mówisz? – Bo ja już raczej nie dotrę na miejsce. – Nie o to chodzi. Dlaczego uważasz, że zrobię to, o co prosisz? – Znajomy odczytał mi twoją biografię. – O! Weksler skrzywił się ponownie. Był kredowobiały. Wyciągnął rękę z kopertą. Atak wiatru prawie wyrwał mu ją z rąk. – Nie traćmy czasu. Dzierżkiewicz, pamiętasz? Spotkasz się z nim i dasz mu to. Opowiesz o wszystkim, co widziałeś. Tyszkiewicz wziął kopertę i zajrzał do środka. Płyty DVD, pendrive i jakaś niewielka plastikowa kostka z kilkoma sterczącymi drutami. – Skąd wiesz, że mnie się uda? – Na płycie jest kompletna dokumentacja prototypu zaawansowanego technologicznie egzoszkieletu o nazwie Pegaz. – Egzoszkieletu? Niech zgadnę. Pracujesz w wywiadzie? – Owszem. Ale to nie tak, jak myślisz. Nie ukradłem tego. – Mylisz się. Nie myślę tak. Gdybyś ukradł, nie przekazywałbyś dokumentacji CBA. Weksler spojrzał na Tyszkiewicza. Uśmiechnął się samym kącikiem ust. – Masz rację. Chronię ją przed wywozem. – Chyba musisz opowiedzieć mi wszystko od początku. Weksler zignorował tę uwagę. Strzelanina umilkła, słychać było tylko zawodzenie wiatru. – Pendrive zawiera wyniki moich poszukiwań. Przepływy finansowe, powiązania kapitałowe. I moje zeznanie na temat Pegaza i wszystkiego, co się stało do wczorajszego przedpołudnia. Ci z CBA dojdą, co i jak. – Kim są ludzie, którzy cię ścigają? Weksler skrzywił się. Słabł z każdą chwilą. Złapał Tyszkiewicza za rękę. – Szef nazywa się Berger. Generał Benedykt Bergerc *** Krzeptowski nasłuchiwał. Odkąd ruszył na polowanie, ani razu nie udało mu się ze stuprocentową pewnością dostrzec przeciwnika. Przed kilkoma minutami wydawało mu się, że gdzieś z przodu mignęła zgarbiona sylwetka człowieka. Złożył się i strzelił dwiema krótkimi seriami. Podszedł ostrożnie, ale nie zauważył niczego poza kilkoma ściętymi gałązkami. Strzelał do fantomów. Ślady były niewyraźne, splątane, kilkakrotnie się krzyżowały, zresztą padający śnieg zasypywał je szybko, a wiatr zacierał kontury. Tropienie nie dawało żadnego konkretnego rezultatu. Szedł kilka kroków i zastygał w bezruchu. Nasłuchiwał. Czekał pięć minut. Szedł w drugim kierunku. Nic. Łowił każdy dźwięk, stojąc niczym zamieniona w słup soli żona Lota. Doszedł do wniosku, że traci czas. Nie miał możliwości namierzenia tego człowieka. Był sam, zdany tylko na własne, nader zawodne w tych warunkach zmysły. Widoczność nie przekraczała kilkunastu metrów, szum wiatru zagłuszał wszystkie inne odgłosy. Nie było sensu dalej ryzykować. Powoli, ostrożnie, wycofał się. Gdy doszedł do nartostrady, nie zauważył nikogo. Skierował się w górę szlaku. *** Helena była żoną człowieka, który całe swe dorosłe życie spędził w mundurze żołnierza lub, jak ostatnio, policjanta, więc w pewnym sensie zdążyła oswoić się z przemocą. Jakub starannie unikał przynoszenia do domu spraw zawodowych, epatowania stanowiącymi jego chleb powszedni krwawymi scenami zabójstw i gwałtów. Czasem jednak tama pękała. I wtedy, przy kieliszku czerwonego wina i cicho sączącej się z głośników muzyce, wyrzucał z siebie wszystko jak leci, czując, że musi pozbyć się obrazów zdarzeń nagromadzonych podczas codziennej harówki. Helena nie prowokowała do zwierzeń, ale była jak najdalsza od tego, by do nich zniechęcać. Wiedziała, że nawet najbardziej odporny człowiek od czasu do czasu musi skorzystać z wentyla, którym odprowadzi nadmiar złych emocji. Nie miała nic przeciw temu, doskonale rozumiała, że jest to niezbędne. Toteż, choć wcale tej wiedzy nie pragnęła, zdawała sobie sprawę, wokół jakich spraw kręci się ten świat. Do jakich okrucieństw i bestialstwa potrafią posunąć się ludzie, jak niskimi pobudkami się kierują, jak błahy mogą mieć powód, by uruchomić najdziksze pokłady agresji. Czym innym jest jednak słuchać i współczuć, czym innym natomiast stać na pierwszej linii frontu, wysłuchiwać początkowo zimnych, bezosobowych poleceń uzbrojonych mężczyzn ubranych w białe kombinezony, potem być naocznym świadkiem gwałtownej strzelaniny, z nosem wbitym w śnieg słyszeć przelatujące blisko kule, łowić chrapliwe krzyki walczącychc. Czuła się zdezorientowana. Zasadzka zorganizowana przez nieznanych napastników stanowiła całkowite zaskoczenie, walka, która nastąpiła potem, oszołomiła ją do reszty. Teraz, gdy strzały ucichły, a Jakub i Staszek Krzeptowski zniknęli w ciemności, ścigając zabójców, Helena zaczęła pomału dochodzić do siebie. Przede wszystkim doszła do wniosku, że nic jej nie jest, nie znalazła się na drodze żadnej z latających w powietrzu kul, upadając, nie nabawiła się kontuzji, ma nadal na nogach narty, w rękach kije, a na głowie czapkę i gogle. Wstała. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze. Bała się. O siebie, ale także, może nawet bardziej – o Jakuba. Wokół zaczynali podnosić się pozostali uczestnicy zjazdu. Ben Barlow pomagał wstać żonie, Koper rozglądał się wokół, a jego wyraz twarzy zdradzał, że facet niczego nie rozumie. Atom stał nad jednym z zastrzelonych mężczyzn i przyglądał mu się uważnie. Małgorzata Rapacka wtulała twarz w kurtkę Marka Sztajnberga i łkała histerycznie, a sam Sztajnberg sprawiał wrażenie, jakby najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed pójściem w jej ślady. Sanie z niczego nieświadomą Tosią stały pod drzewem i również wyglądały na nietknięte. Helena podeszła do akii. Schyliła się i odchyliła szal osłaniający twarz rannej. Dziewczyna była blada; szczerze mówiąc, wyglądała na martwą. Helena zdjęła rękawiczkę i przyłożyła palce do twarzy Tosi. Poczuła nikłe, jakby pulsujące ciepło. Schyliła się jeszcze bardziej. Przytknęła ucho do ust dziewczyny. Usłyszała cichutki, nieregularny oddech. To, co wydarzyło się na górze, w budynku kolejki, wydało jej się odległe o całe epoki, niemniej sądziła, że oddech rannej stał się znacznie szybszy i bardziej urywany niż wcześniej. Jeżeli Tosia miała zachować jakiekolwiek szanse, musiała jak najszybciej trafić do szpitala. Helena wyprostowała się i wtedy usłyszała dochodzące z góry głosy. – Przyjechali po mnie, rozumiesz? Po mnie! – Ciszej, do cholery. – Myślisz, że nie wiem? – Jezusc nie mogę tego słuchać. Głosy umilkły, jakby ich właściciele zbierali siły do następnej rundy. Helena niemal słyszała wściekłe sapanie. – Posłuchaj – powiedział męski głos. Brzmiał teraz ciszej, przybierając ton łagodnej perswazji. – Nie wiem, co to za ludzie i dlaczego ci dwaj policjanci rozpoczęli strzelaninę. Ale na pewno nikt nie przyjechał po ciebie. Nie było czasu, by to zorganizować. Weź się w garść i wyjdziemy z tego. Oboje. W odpowiedzi Helena usłyszała śmiech. Gorzki. Ironiczny. Nawet jakby nieco szalony. Potem narty zaszumiały na śniegu i po chwili z ciemności wyłoniła się Joanna Krasicka. Nim Helena zdołała wykonać choćby najmniejszy ruch, prawniczka przejechała obok niej. Patrzyła prosto przed siebie. Wolno, niemal majestatycznie minęła grupę, po czym zatrzymała się kilka metrów dalej, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie życzy sobie niczyjego towarzystwa. Po chwili jej śladem przejechał Piotr Krasicki. Mijając Helenę, przyjrzał jej się uważnie, jakby oceniając, czy słyszała wcześniejszą wymianę zdań. Helena chciała go zatrzymać, zapytać o coś, zażądać wyjaśnieńc Nie zdążyła. Piotr Krasicki zahamował obok żony. – Jesteś cała? – usłyszała Helena za sobą. Odwróciła się. Jakub dyszał ciężko. Wyglądał na śmiertelnie wyczerpanego. – Tak. Alec – zawahała się. Co właściwie chciała powiedzieć? Że Krasiccy wyglądają na ludzi gotowych wymordować się wzajemnie? Czy w obliczu niedawnej strzelaniny ma to jakieś znaczenie? – No? Zamiast tego zdecydowała się powiedzieć coś innego. – Mam wrażenie, że z Tosią jest coraz gorzej. – Bo? – Oddycha słabo, słabiej niż na górze. I bardziej nieregularnie. Wygląda, jakby naprawdę niewiele czasu jej zostało. Jakub zerknął w stronę akii. Sanie były ciche i milczące. – Ona musi naprawdę szybko wylądować na stole operacyjnym – dodała Helena. – Wiem. Tylko żec – Czy ktoś może mi wytłumaczyć, co tu się dzieje? Kim są ci ludzie? – dobiegł ich głos Wojciecha Boguty. Jakub odwrócił się. Grupa uczestników imprezy sylwestrowej stała kilka kroków dalej. Atom górował o głowę nad resztą. Zdawał się wyrażać uczucia wszystkich. Był ich samozwańczym liderem. Tyszkiewicz pokręcił głową. Co miał powiedzieć? – Nie wiem – odparł. – Nie ma wśród nas lekarza – zauważył Atom. – To prawda. Onc – Jakub zawahał się – c nie żyje. Boguta postąpił krok do przodu. – Ci ludzie go zabili? – Tak. – Byli tu z jego powodu? No cóż, nie było potrzeby tego ukrywać. – Owszem. Ścigali go. Atom rozejrzał się. – Kim byli? Policjantami? – Nie. – A on? Jakub pokręcił głową. Boguta zrozumiał. Ale nie zamierzał zaprzestać przesłuchania. Nawet trudno się dziwić. – Ilu było napastników? – Trzech. – Jakub nie uważał za stosowne rozwodzić się nad czwartym człowiekiem zabitym przez Wekslera w kotle. – Dwóch nie żyje. – A trzeci? Jakub zbierał się do odpowiedzi, ale z ciemności wyłonił się Krzeptowski. Niedbale rzucił w śnieg narty i kije. Przewieszony przez ramię pistolet maszynowy kołysał się w rytm kroków. – Niestety – pokręcił głową. Był w znacznie lepszej formie niż Tyszkiewicz, ale i tak wyglądał na zmęczonego. Najwyraźniej słyszał ostatnie pytanie. – Trzeci zwiał. Jakub w gruncie rzeczy nie spodziewał się niczego innego. – Znalazłeś ślady? – zapytał, mając świadomość, że wszyscy, choć zapewne niewiele rozumieją, nasłuchują pilnie. – Owszem. Facet poszedł w dół. Tyszkiewicz rozumiał, co to znaczy. Napastnik zdążył już zająć stanowisko gdzieś poniżej nich. I czekał. Z palcem na spuście. – Musimy się pospieszyć – powiedział. Po czym, widząc spojrzenie Krzeptowskiego, dodał: – Z Tosią. Krzeptowski, dokładnie w taki sam sposób, w jaki niedawno zrobił to Jakub, spojrzał w stronę akii. – Tak – odparł. – Co z Wekslerem? – Nie żyje. – Powiedział coś? Jakub spojrzał mu prosto w oczy. Krzeptowski zrozumiał. Obrócił się w stronę grupy. – Ktoś umie poprowadzić sanie? – rzucił. Najpierw odpowiedziało mu milczenie. A potem Wojciech Boguta wysunął się o pół kroku do przodu. – Musicie powiedzieć, o co chodzi. Chyba należy nam się jakieś wyjaśnienie. Krzeptowski pokręcił głową. – Lepiej, żebyście nie wiedzieli. – Poczekaj. Musimy zjechać na dół. Grozi nam jakieś niebezpieczeństwo? Krzeptowski zerknął na Tyszkiewicza, ale Jakub sam nie był pewien, co należy powiedzieć. – Możliwe – odparł ostrożnie Krzeptowski. – Jak to? Mówisz, że ścigali tego lekarza. Dopadli go. Facet nie żyje. Załatwili, co chcieli załatwić. Co my mamy z tym wspólnego? Jak na potrzeby obu policjantów, Boguta kojarzył stanowczo zbyt szybko. – Wy nie. My. – Aha – Atom potarł policzek. Jak większość odsłoniętych części ciała wszystkich uczestników zjazdu stawał się coraz bielszy i coraz gorzej krążyła w nim krew. – Czyli jeżeli pojedziecie sami, a my poczekamy tutaj, nic nam nie grozi. Trafna diagnoza. Bijąca szczerością prosto między oczy, ale trafna. – To jakaś straszna historia – po raz pierwszy zabrał głos Marek Sztajnberg. – Jak z filmu. – Można przyjąć, że jeżeli zostaniecie, nic wam nie grozi – odparł Krzeptowski, nie zwracając uwagi na Sztajnberga. – Mimo to musimy prosić o pomoc jedno z was. – Co chcesz zrobić? – zapytał Jakub. Nawet nie spojrzał na Atoma. Wbijał wzrok w Krzeptowskiego. – Dziewczyna nie może czekać. A my nie mamy innej drogi – odparł wielki góral, jakby mówił o przyrządzeniu popołudniowego drinka. – Pojadę pierwszy. Ściągnę na siebie uwagę. A ty się przemkniesz. Jeśli nikt nie chce pomóc, pojedziesz sam. – Nie ma mowy. – Jadę. Szkoda czasu – powiedział łagodnie Krzeptowski, po czym schylił się i zaczął przypinać narty. – Chwileczkę – powiedział Boguta. – Nie powiedziałem, że nie pomogę. – Pojedziesz? Boguta powoli, jakby jeszcze się wahając, jakby zdając sobie sprawę, że decyzja należy do najpoważniejszych w życiu, skinął głową. – O ile mi powiecie, co mam robić. – Dobra – odparł Krzeptowski. – Jakub poprowadzi sanie. Ty masz tylko jechać z tyłu i pilnować trasy. Nartostrada jest dość płaska. Ruszycie pięć minut po mnie. – Mam lepszy pomysł – odezwał się Ben Barlow. Jakub niemal zapomniał, że w dyskusji może uczestniczyć ktokolwiek poza nim, Atomem i Krzeptowskim. – Lepszy? – zapytał. – Ci ludzie tutaj – powiedział Ben, wskazując leżące w ciemności dwa ciała – to żołnierze sił specjalnych, mogę się założyć. Nie chcecie powiedzieć, czego szukają ani dlaczego nas zaatakowali. Rozumiem to. Podobnie jak wy przypuszczam, że jeszcze nie osiągnęli celu. Będą polować dalej. I możliwe, że nie będzie to tylko ten człowiek, który wam uciekł. Otrzyma wsparcie. Jakub znieruchomiał. Ben Barlow mówił spokojnym tonem, zbyt spokojnym. Takim tonem nie mówią ludzie, którzy przed chwilą o mało nie zginęli w strzelaninie. No chyba, żec Są policjantami. Albo żołnierzami posiadającym praktykę bojową. – Co proponujesz? – Kiedy dojeżdżaliśmy w to miejsce, trochę zabłądziłem – powiedział Ben. – Zniosło nas w okolice dolnej stacji wyciągu. Tam stoi zaparkowany ratrak. Założę się, że byłbym w stanie go uruchomić. Krzeptowski kiwnął głową. To nie był zły plan. – Pojedziemy przodem i ściągniemy na siebie uwagę – powiedział. – Tak jest – zgodził się Barlow. – Nie ma mowy – zaprzeczyła gwałtownie Francesca. – Fransi. – Barlow zmienił ton. Z rzeczowego, suchego wywodu w ułamku sekundy przeszedł na pełną lirycznego ciepła perswazję. – Musimy jakoś zjechać na dół. Ta dziewczyna potrzebuje pomocy. – Możemy wezwać policję. – Nie możemy. Oni zniszczyli wszystkie telefony – pokręcił głową Ben. – Ale pocieszę cię: nawet najlepsza policja świata nie przybyłaby z pomocą wcześniej niż za godzinę lub dwie. Jest Nowy Rok i straszna pogoda. To dla tej dziewczyny za późno. Chcesz ją mieć na sumieniu? – A ty chcesz mnie uczynić wdową? – Nie zrobię ci tego, Fransi, obiecuję. Ani Jakub, ani Krzeptowski lepiej by tego nie ujęli. Choć Francesca chciała jeszcze protestować, Ben Barlow uśmiechnął się ciepło, pogładził żonę po policzku, odwrócił się na pięcie i zniknął w ciemnościach. – Mamy sporo rzeczy do uzgodnienia – powiedział Krzeptowski. – Owszem. I sporo do zrobienia. Pierwsza sprawa: na pewno nikt nie ma komórki? Zobaczył wyłącznie zaprzeczenie. Większość telefonów zabrali i zniszczyli napastnicy. Komórka Bena uległa uszkodzeniu podczas jednego z upadków. Aparat Franceski leżał na stole w budynku górnej stacji kolejki. Sytuacja nie wymagała komentarza: o wezwaniu pomocy rzeczywiście nie było mowy. *** – Tu Dwa Cztery – powiedział Szary. – Słyszę cię, Dwa Cztery. Melduj – odpowiedział zastępca szefa. – Cel został wyeliminowany. – Jesteś pewien? – Nie na sto procent. Trafiłem go, to na pewno. Ale byli przy nim obaj policjanci. Nie mogłem sprawdzić skuteczności. – Policjanci. Rozumiem. Czy cel rozmawiał z nimi? – Tak. Nawet więcej. Można przyjąć, że podjął próbę wciągnięcia ich do współpracy. Zapadło milczenie. Szary wiedział, co może to oznaczać. Jeśli człowiek w centrali nie drąży dalej tematu, informacja podana przez Szarego zgadza się z jego własnymi ustaleniami. Szary miał świadomość, że jest tylko jednym z trybików w maszynie. W operacji brało udział wielu ludzi, spędzając bezsenną noc na pozyskiwaniu informacji, likwidowaniu przecieków czy wylewaniu oliwy na wzburzone fale politycznego oceanu. – Musimy przyjąć, że miał przy sobie dokumentację. – Tak – potwierdził Szary. – Po to pojechał na Kasprowy. I mógł ją przekazać policjantom. – Jak sądzisz, ile zdołał im powiedzieć? Szary zastanowił się. Wydarzenia ostatniej godziny biegły w naprawdę szybkim tempie. – Obawiam się, że miał czas, by powiedzieć wystarczająco dużo, by skomplikować sytuację. Tym razem to w centrali zapadło milczenie. – Gdzie jesteś? – usłyszał w końcu. – Mniej więcej w połowie nartostrady. Razem z grupą wsparcia i Bravo. – A Alfa? – Jest za nimi. Czeka na rozkaz. – Zrozumiałem, Dwa Cztery. Nie rozłączaj się, wrócę do ciebie za dwie minuty. Połączenie zostało zawieszone. Szary podniósł głowę. Bravo przyglądał mu się w milczeniu. Pozostali dwaj członkowie grupy ginęli w ciemności. Ale byli gotowi do akcji. Po dwóch i pół minucie w słuchawce zachrobotało. – Jesteś, Dwa Cztery? – Tak. – Twoim priorytetem jest odzyskanie dokumentacji i wyeliminowanie przecieku. Masz w tej kwestii całkowicie wolną rękę. JUTRO Nad ranem W ciągu ostatniej godziny służbowy pokój Smotrycza (który nawet najbardziej życzliwi koledzy, o przełożonych nie wspominając, nazywali po prostu „norą") zamienił się w centrum dowodzenia jednej z najbardziej skomplikowanych i zarazem okrytych mgłą tajemnicy operacji w dwudziestoletniej historii polskiej policji. Matuszewski zdążył zorientować się, że sprawa, którą przyszło mu rozwikłać, należy do najbardziej znienawidzonych wśród policjantów – miał tu skrzyżowanie polityki, wielkich pieniędzy i interesów służb specjalnych. Nieoficjalnie takie sprawy nazywano „pograniczem". Nadinspektor wiedział, że doszło do porwania znanego naukowca, próby zabójstwa jednej osoby oraz zabójstwa drugiej; przestępstwa te niewątpliwie podlegały jego resortowi. Niestety: na wszystko nakładały się niejasne przepływy finansowe spółki Arms Holding i aż nadto wyraźne ślady wiodące do Służby Wywiadu Wojskowego. Zlecenie ustalenia tożsamości zabitego człowieka nie przyniosło konkretnych rezultatów: danych przekazanych przez Tyszkiewicza było mało, sprawdzenie potwierdziło tylko to, co odkrył wcześniej Smotrycz: policjant o nazwisku Piotr Kowalski nie pracował w Centralnym Biurze Śledczym, a sam CBŚ ponad wszelką wątpliwość nie prowadził żadnej operacji w tej części Zakopanego. Wniosek nasuwał się sam: identyfikację zabitego będzie można przeprowadzić dopiero po oględzinach zwłok. By sprawę jeszcze bardziej skomplikować, Matuszewski podzielał pogląd swego niegdysiejszego studenta, że obu policjantom oraz rannej dziewczynie potrzebne jest natychmiastowe wsparcie. Rodzaj zagrożenia nie został do końca sprecyzowany, kontakt urwał się przeszło półtorej godziny temu, w momencie, gdy obaj policjanci wpadli na kogoś, kto zmusił ich do zatrzymania się i oddania broni. Od tej pory Smotrycz nie próbował do nich dzwonić, uznając, że może to tylko pogorszyć sytuację. Matuszewski pochwalił ostrożność podwładnego, po czym zarządził zlokalizowanie używanych przez Tyszkiewicza i Krzeptowskiego telefonów. Okazało się, że oba aparaty tkwią bez ruchu w miejscu, w którym zaczyna się nartostrada do Kuźnic. Pytanie, czy znajdują się nadal w rękach swych właścicieli, pozostało bez odpowiedzi. Matuszewski przetrawił otrzymane od Smotrycza informacje, zestawił je z wiedzą pochodzącą z innych źródeł i postanowił działać metodycznie. Najpierw wykonał krótki telefon do swojego szefa, komendanta głównego policji, uznając, że mimo swych rozległych kompetencji musi zapewnić śledztwu coś w rodzaju wsparcia w nieuchronnym starciu z resortem obrony i zaangażowanymi w sprawę politykami. Nie miał złudzeń: atak nastąpi najpóźniej w noworoczny poranek i będzie bardzo brutalny. Wyraźnie wyrwał komendanta ze snu, poniewczasie przypomniawszy sobie, że szef odnosi się z ostentacyjną pogardą do wszelkiego rodzaju balów sylwestrowych, uznając je za bezsensowną, obowiązkową rutynę i zwykłą stratę czasu i zapowiadając wszem i wobec, że właśnie tej nocy wyśpi się za wszystkie czasy. Przez pierwszych kilka minut przebijał się zatem przez generalski pancerz lekkiego oderwania od rzeczywistości oraz złego humoru. Kiedy jednak udało mu się wyjaśnić, z czym dzwoni, senność szefa przeszła jak ręką odjął, zły humor natomiast pogłębił się znacznie. Komendant słuchał uważnie, zadał kilka pytań, westchnął głęboko, po czym udzielił zgoła delfickiej odpowiedzi, którą można było interpretować w każdy dowolny sposób – zależnie od potrzeb wynikłych z rozwoju sytuacji. Matuszewski nie spodziewał się niczego innego, podziękował i rozłączył się. Druga rozmowa była znacznie bardziej konkretna. Szef Biura Kryminalnego Komendy Głównej zawdzięczał awans Matuszewskiemu, choć więc wyraźnie znajdował się w stanie błogiego upojenia alkoholowego, skoncentrował się, wysłuchał krótkiego komunikatu zakończonego stanowczym poleceniem, po czym obiecał przyjechać najszybciej, jak się da. Nieco ponad pół godziny później wszedł do pokoju Smotrycza, jeszcze czerwony na twarzy, jeszcze poruszający się niepewnie, ale w widoczny sposób gotów do akcji. Matuszewski nie zwracał uwagi na jego stan. W pięć minut zreferował mu dotychczasowe ustalenia, nie wdając się w szczegóły dotyczące porwania Bagińskiego i projektu, nad którym tenże pracował, a także powiązań polskich spółek z amerykańskim przemysłem zbrojeniowym. Wydał kilka krótkich poleceń, które z kolei spowodowały w ciągu kolejnego kwadransa wyrwanie z łóżek lub sylwestrowych parkietów kilku specjalistów od przepływów finansowych, tropienia nielegalnych kont czy ustalania powiązań kapitałowych pomiędzy rozsianymi po całym świecie, pozornie niemającymi ze sobą nic wspólnego spółkami. W ciągu godziny policjanci owi, klnąc i złorzecząc przeklętej służbie, zasiedli do służbowych komputerów, próbując rozjaśnić umysły służbową kawą. Śledztwo nabrało nowego impetu. Trzeci telefon Matuszewski również zdecydował się wykonać osobiście, choć w zasadzie równie dobrze mógłby zlecić to szefowi kryminalnych. Wiedział, że wkrótce, jeszcze tej samej nocy jego ludzi czeka masa papierkowej roboty, ale na razie chciał skrócić biurokratyczną mitręgę do minimum. Po trzech sygnałach odezwał się burkliwy, schrypnięty głos, na kilometr zalatujący co najmniej pół litrem wyborowej pitej pod kwaszone ogóreczki i szeroki zestaw pieczonych mięs. – No witom wos piykniec – Dzień dobry, panie podinspektorzec. Chciał mówić dalej, ale głos przerwał mu: – Haaaaa, Józuś, poznołek cie! Kaześ ty, Józuś? Podź haw, piykne dziywcynta, piykne przisły, lajbikami rucajom, narychtowali my flasecki, hyboj ku nom wartko! – Skończył pan? – zapytał Matuszewski. Nie sądził, że pójdzie gładko. Plotki o temperamencie i skłonnościach do szampańskiej zabawy podinspektora Zygmunta Wielgosza, komendanta zakopiańskiej policji, dotarły nawet do Warszawy. Zapadło milczenie, przerywane narastającymi odgłosami pijackiej czkawki. – Józek, to nie ty? – głos był znacznie cichszy, niepewny, jakby przez pogrążony w euforii mózg właściciela przemknęły pierwsze obawy. – Tu nadinspektor Matuszewski, zastępca komendanta głównego policji. Numer mojej komórki znajdzie pan w policyjnej bazie danych. Proszę do mnie oddzwonić nie później niż za pięć minut – powiedział Matuszewski, po czym rozłączył się. Dzwonek zabrzmiał po stu pięćdziesięciu sekundach, dokładnie w połowie wyznaczonego czasu. – Panie nadinspektorze, ja bardzo przepraszam, ja nie wiedziałemc – Wielgoszowi oczywiście nie udało się pozbyć alkoholu z organizmu w czasie dwóch i pół minuty, nadal potykał się o co trudniejsze zgłoski, ale przynajmniej starał się nie krzyczeć. Matuszewski uznał to za niezły początek. – Więc już pan wie, że to nie żart, tak? – Oczywiście. Jac. – Proszę słuchać. – Matuszewski uznał, że szkoda czasu na wysłuchiwanie jałowych tłumaczeń. – Natychmiast zmobilizuje pan wszystkich kryminalnych oraz prewencję i pośle do Kuźnic. Z Kasprowego zjeżdża na nartach grupa osób, wśród których są dwaj policjanci z Warszawy. Zwożą ranną dziewczynę, ale nie w tym rzecz. Istnieje bardzo poważne prawdopodobieństwo, że ludzie ci są ścigani przez zabójcę lub nawet kilku zabójców. Nie chcę, żeby to zabrzmiało zbyt sensacyjnie, ale prawie na pewno mamy do czynienia z grupą byłych żołnierzy sił specjalnych. Są bardzo niebezpieczni. Naszym ludziom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Proszę potraktować sprawę priorytetowo i bardzo poważnie. Proszę swoich ludzi uzbroić w broń długą i dopilnować, żeby mieli na sobie kamizelki kuloodporne. – Tak jest, panie komendancie. Matuszewski niemal fizycznie czuł ogrom pracy, którą wykonywał nad sobą Wielgosz. Rozumiał to: by w ciągu kilku minut przezwyciężyć działanie alkoholu, przestawić się z szampańskiej zabawy na tor służbowy, zrozumieć polecenie, obmyślić plan działania, należało zmobilizować wszystkie dostępne pokłady silnej woli. – Zrozumiał pan? – Tak jest, zrozumiałem. Jednak jest sylwesterc – Nowy Rok. – Słucham? No tak, już Nowy Rok. Mam w mieście sto tysięcy turystówc – Wiem – przerwał Matuszewski niecierpliwie. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że Zakopane w tę noc stanowi istny kocioł czarownic. Bójki, uliczne burdy, występy mniejszych czy większych gwiazd złodziejskiego fachu, kilka plutonów rodzimych i zagranicznych gangsterów na wakacjach – to wszystko stanowiło nieodłączny koloryt sylwestrowej nocy w stolicy polskich Tatr i powodowało, że w pocie czoła pracowali nie tylko wszyscy zakopiańscy funkcjonariusze, ale również przysłane z Krakowa wzmocnienia. Skutek oderwania kilkudziesięciu policjantów od bieżących zadań był łatwy do przewidzenia. Mimo wszystko Matuszewski nie chciał słuchać żadnych tłumaczeń. – Powtarzam: natychmiast ściąga pan z ulicy kryminalnych i prewencję, uzbraja ich i posyła do Kuźnic. Osobiście bierze pan tyłek w troki, jedzie do komendy i organizuje tam centrum dowodzenia. Od tej chwili zostawia pan wszystkie inne zajęcia i zajmuje się wyłącznie tą sprawą. Na czas operacji podlega pan bezpośrednio mnie i składa raporty na moje ręce, o czym za moment poinformuję komendanta wojewódzkiego. Do dowodzenia operacją w Kuźnicach proszę wyznaczyć najbardziej doświadczonego funkcjonariusza. – Tak jest. Ale o co tu chodzi? – Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Śledztwo jest w początkowej fazie. Pańskim głównym zadaniem jest uratowanie grupy jadącej nartostradą. Proszę uczulić ludzi: niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne. Muszą być jednocześnie bardzo ostrożni i zarazem bardzo zdecydowani. Liczy się dosłownie każda minuta. To wszystko. Proszę się pospieszyć. I zameldować z komendy. *** – Szefie, tu Alfa. – Melduj. – Stoję jakieś pięćdziesiąt metrów od początku nartostrady. Ktoś przed chwilą uruchomił ratrak. Właśnie przejechał obok mnie. – Ratrak? – Owszem. Ludzie z firmy utrzymującej trasy czasami zostawiają je koło dolnej stacji wyciągu. Może ci policjanci postanowili z niego skorzystać. – Co dalej? – Dokładnie nie słyszę, bo wiatr nadal wieje, ale wydaje mi się, że zatrzymał się przy wlocie nartostrady. Nie zgasił silnika, ale stoi. – Mają ranną dziewczynę. Możliwe, że chcą ją zwieźć ratrakiem – mruknął Szary. Alfa miał wrażenie, że raczej do siebie niż do niego. – Widzisz ich? – Nie. Słyszę tylko silnik. – Spróbuj się zbliżyć. Zorientuj się, co planują. Zamelduj, kiedy ruszą. *** Ratrak wychynął z ciemności wolno, niemal majestatycznie. Barlow zatrzymał maszynę tuż przed stojącym pośrodku nartostrady Krzeptowskim. Plan działania powstał nieco wcześniej i był bardzo prosty. Ratrakiem mieli pojechać Ben Barlow, Krzeptowski oraz Wojciech Boguta, który zmienił zdanie i zgłosił akces do grupy mającej stanowić przynętę. Barlow i Atom założyli kamizelki kuloodporne zdjęte z napastników oraz uzbroili się w zabrane im pistolety. Krzeptowski skorzystał z kamizelki Wekslera. W obliczu faktu używania przez przeciwników specjalnej amunicji Krzeptowski nie żywił złudzeń co do jakości ochrony, ale nie podzielił się tą myślą z pozostałymi członkami grupy. – Strzelaliście wcześniej? – zapytał. Boguta wzruszył ramionami. – Dwa razy na strzelnicy. Wiem, jak się nie postrzelić. Ale może będzie okazja dorwać któregoś na odległość wyciągniętej pięści. Krzeptowski uśmiechnął się. Boguta odzyskiwał dobry humor. To bardzo dobrze. Był groźnym przeciwnikiem. – A ty? – zwrócił się do Barlowa. Barlow również się uśmiechnął i w tym momencie Krzeptowski zrozumiał, że zadał głupie pytanie. – Byłem żołnierzem – odparł Ben. Krzeptowski skinął głową, po czym odwrócił się do Tyszkiewicza. Jakub stał ramię w ramię z Heleną, tuż przy akii. Pozostali członkowie grupy przypatrywali się ratrakowi i trzem śmiałkom, jakby nadal nie mogli uwierzyć w to, co się stało, oraz w to, co miało się niebawem wydarzyć. W oczach Franceski było błaganie, trwoga i złość. – Ruszajcie nie wcześniej niż za pięć minut – powiedział Krzeptowski. – Kiedy usłyszycie strzały, zatrzymajcie się. Jeśli się nie odezwiemy, po prostu działajcie według własnego uznania. Lapidarna ocena sytuacji. Trafna kalkulacja szans. Boguta, Krzeptowski i Barlow weszli do kabiny. Ben zasiadł za kierownicą. Silnik warknął i maszyna zginęła w ciemności. Pomruk silnika ucichł nieco później. *** Gdy słyszeli na powrót już tylko wiatr, Jakub odwrócił się. – Kto pomoże mi przy saniach? – zapytał. – Ja – powiedziała Helena. Tyszkiewicz pokręcił głową. – Chcę, żebyś ubezpieczała plecy – powiedział głośno. Helena nie dyskutowała. Jakub już podjął decyzję. Znała go: nie było takiej siły, która mogłaby go zmusić do jej zmiany. – To szaleństwo jest – powiedziała Francesca. – Powinniśmy poczekać, aż ktoś po nas przyjedzie. – My tak – odparł Jakub. Po czym wskazał na sanie. – Ona nie. – Alec – Musi trafić do szpitala i to jak najszybciej – włączyła się do rozmowy Helena. Była daleka od pochwalania tej samobójczej misji. Nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Nie była nawet pewna, czy chce się dowiedzieć. Ale dostrzegała nadrzędną konieczność: tą koniecznością było uratowanie życia dziewczynie. – Więc? – zapytał Jakub. Koper patrzył w miejsce, w którym zniknął ratrak. Masował odmrożony policzek. Milczał. Krasicki chyba w ogóle nie słyszał pytania. Stał tuż obok żony ze spuszczoną głową. Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się pięćset kilometrów od Zakopanego. – Ja pojadę – odezwał się Marek Sztajnberg. – Ty? – Jakubowi nie udało się ukryć zaskoczenia. Kandydatura właściciela agencji reklamowej była ostatnią, której się spodziewał. – Owszem. – Jeździsz na desce. – Tak. Ale dam radę. Jakub przyjrzał mu się uważnie. Maska pajaca została w budynku górnej stacji kolejki. Obecny Marek Sztajnberg był poważniejszy, nieskłonny do żartów i brylowania w towarzystwie. – Dobrze – powiedział Tyszkiewicz. – Pojadę jako pierwszy. – Co mam robić? – Trzymaj mocno uchwyty. Uważaj na moje ruchy. Ratrak przetrze szlak, musimy uważać, żeby poza niego nie wyjechać, bo się zakopiemy. Będziemy jechali wolno. – To chyba nie wygląda na specjalnie skomplikowane. Zadziwiające, jak człowiek może zmienić się w ciągu kilku godzin. Co zresztą jest wnioskiem w gruncie rzeczy optymistycznym. Jakub obrzucił wzrokiem pozostałych. – Nie ma konieczności, żebyście jechali z nami. Możecie zostać i poczekać. Dotrzemy na dół i wezwiemy pomoc. – Jadę z wami – powiedziała Francesca zdecydowanym tonem. Wyglądała na osobę, która nie tylko nie lubi rozstawać się z mężem, ale również nie ma w zwyczaju opuszczać go w potrzebie. – Ja również – powiedział Koper. – I ja – dodała Małgorzata Rapacka. Wszyscy spojrzeli na prawników. W odróżnieniu od swego męża Joanna Krasicka uważnie przysłuchiwała się rozmowie. – Na pewno tu nie zostanę. Nie ma mowy. Wśród tych zabitychc Jakub mimowolnie zerknął w miejsce, gdzie jeszcze niedawno leżały zwłoki. Nieco wcześniej wraz z Krzeptowskim przeciągnęli je w pobliskie krzaki, ale nie zmieniało to faktu, że miejsce rzeczywiście mogło napawać strachem. – W porządku – powiedział Jakub. – Jedziemy. Przewiesił przez pierś pistolet maszynowy w taki sposób, by móc jednym ruchem uchwycić rękojeść. Spojrzał na Helenę znacząco. Kilka minut temu udało im się przez chwilę zostać sam na sam. Przybliżył wtedy usta do jej ucha i w kilku zdaniach powiedział, czego mogą się naprawdę spodziewać w ciągu najbliższego czasu. Uchwycił rękojeści akii. Odepchnął się lewą nogą. Nachylenie stoku było stosunkowo łagodne, świeżo spadły śnieg, choć sprasowany gąsienicami ratraka, miękki i niezbyt nośny. Tyszkiewicz trafnie ocenił sytuację: poruszali się wolno, co stanowiło korzystną okoliczność, dawało bowiem więcej czasu na reakcję. Tuż za saniami jechała Francesca, za nią Koper, Rapacka i prawnicy. Helena zjeżdżała jako ostatnia, w pewnym oddaleniu od reszty grupy. Przez głowę przebiegało jej tysiące myśli; o niej, o Jakubie, o Krasickich, tajemniczych zabójcach, celu, który próbowali osiągnąćc Bała się. Po prostu się bała. *** Pogoda poprawiła się: chmury zostały wyżej, wiatr zelżał, śnieg właściwie przestał padać. Noc była jednak bezksiężycowa, las mroczny, widoczność nie przekraczała dziesięciu metrów, Barlow prowadził więc ostrożnie. Nerwy mieli napięte do granic: mogli spodziewać się ataku dosłownie za najbliższym zakrętem. Każdy metr pokonywali w nieznośnym napięciu. Siedzący za kierownicą Ben nie miał wielkiego pola manewru, musiał choć trochę wyglądać przez szybę i kontrolować tor jazdy, Boguta jednak, na wyraźnie polecenie Krzeptowskiego, leżał na podłodze, w miejscu stosunkowo najlepiej osłoniętym wielkim blokiem silnika. Sam Krzeptowski starał się maksymalnie rozpłaszczyć na wąskim, niewygodnym foteliku, a jednocześnie obserwować drogę i pobocze. Przez uchylone do połowy okno wpadało lodowate powietrze. Krzeptowski zerknął na Bena. Anglik miał zaciśnięte usta i czujne oczy. Pistolet leżał tuż obok, przy udzie. Nim ruszyli, Ben sprawdził broń i przygotował ją do strzału. Po sposobie, w jaki to zrobił, Krzeptowski wywnioskował, że glock jest w dobrych rękach; w razie potrzeby zostanie użyty w ciągu sekundy. Ben naprawdę był profesjonalistą. – SAS? – zapytał Krzeptowski. – Dziesięć lat. To aż tak widać? – Owszem – odparł Krzeptowski. Wiedział, co mówi. Kilka akcji w Afganistanie przeprowadził ramię w ramię z mieszaną grupą polskich i brytyjskich specjalsów. Podejście Anglików robiło wrażenie; po zakończonych sukcesem działaniach bez słowa protestu pili polską wódkę i to bez zagrychy. – Dlaczego to robisz? – Co? – Przecież nie musisz nam pomagać. – Nie znoszę, jak ktoś grozi bronią mojej żonie. Krzeptowski uśmiechnął się. Podzielał to odczucie. Chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył. Seria poszła prosto w silnik i unieruchomiła go. Jedna z kul trafiała w układ kierowniczy; lewa gąsienica stanęła. Ciężka maszyna gwałtownie skręciła niemal w miejscu, po czym uderzyła w gruby, stuletni świerk. *** Szary czuł zmęczenie. Osiemnaście poprzednich godzin spędził niezwykle intensywnie, nie zastanawiając się specjalnie nad swoim stanem; po prostu wykonywał kolejne zadania, rozwiązywał problemy, skupił się na osiągnięciu celu. Teraz, odkąd czekał w zasadzce, zrobił się senny i otępiały. Marzył, by operacja dobiegła końca; bał się, że siły zawiodą go w decydującej chwili. Zapadł nawet w coś w rodzaju płytkiej drzemki. Wrócił do przytomności, gdy klęczący obok Bravo trącił go w ramię. – Tak? – Jadą. Rzeczywiście. Silnik słychać było całkiem wyraźnie. Szary otworzył szerzej oczy. Nie dostrzegł żadnych świateł. Pomruk narastał. W końcu nie dalej jak dziesięć metrów od nich zamajaczył niewyraźny cień. Szary przycisnął kolbę do ramienia. Obraz w celowniku był zamazany. Cholerne zmęczenie. Szary opuścił lufę niżej. Chciał przede wszystkim zatrzymać pojazd. Nacisnął spust. Dziesięć pocisków trafiło w cel. Ratrak skręcił gwałtownie. Gdy uderzał w drzewo, już biegli. *** Krzeptowski samych strzałów nie słyszał, ale miał za to w uszach złowróżbne grzechotanie pocisków po aluminiowej osłonie silnika i przeciągły gwizd rykoszetów. Zorientował się, że strzelec chciał na razie tylko zatrzymać pojazd. W innym wypadku strzelałby wyżej, w kabinę. Nie zamierzał się jednak nad tym zastanawiać. Szarpnął za klamkę i wypadł na zewnątrz. Wykonał całkiem udany przewrót w przód, kątem oka zarejestrował, że tuż za nim wypadł Boguta, a drugimi drzwiami maszynę opuścił Ben. Przyłożył kolbę do ramienia. Dostrzegł biegnącego człowieka. Odwrócił lufę w jego stronę, ale człowiek ten musiał zauważyć go nieco wcześniej, bo skoczył raptownie w lewo i zniknął za drzewem. Krzeptowski pomimo to nacisnął spust. Kule oderwały kilka całkiem sporych kawałków kory z najbliżej stojącego świerka. Przesunął lufę i wtedy, tuż obok jego spoczywającego na śniegu łokcia, aż się zagotowało. Krzeptowski przeturlał się w prawo, wyciągnął przed siebie pistolet, po czym strzelił krótką serią w miejsce, skąd, jak mu się wydawało, dobiegały strzały. W przerwach między seriami usłyszał pojedyncze pistoletowe klaśnięcia. Odwrócił głowę. Ben Barlow, skryty za szeroką gąsienicą ratraka, prowadził spokojny, metodyczny ogień, trzymając jednego z napastników w szachu i zmuszając go do zmiany stanowiska. Dwóch, pomyślał Krzeptowski. Przynajmniej tylu na razie strzela. Więc nasz znajomy dostał posiłki. Dwie dwójki, co najmniej. Dwóch strzela, druga para właśnie nas okrąża. Myśl ta, w najwyższym stopniu niepokojąca, pchnęła go do działania. Plan napastników był całkiem jasny. Jedna część zespołu miała za zadanie trzymać Krzeptowskiego i spółkę pod ogniem, druga – zajść od tyłu i zlikwidować. Proste i skuteczne. Wyrzucił opróżniony magazynek i załadował nowy, ostatni. – Widzisz ich? – zapytał półgłosem. – Nie – odparł leżący metr dalej Atom. Wyciągał przed siebie pistolet, trzymając go obiema rękami. – Zauważyłeś, skąd padły strzały? – Mniej więcej. Raczej mniej. – Dobra. Złap mocno rękojeść, żeby lufa nie skakała. Na trzy zaczniesz strzelać. Od lewej do prawej. – A ty? – Osłonię nam tyłek. Raz, dwa, trzy! Trzymany przez Atoma glock zaczął ujadać niczym spuszczony z łańcucha pies. *** W momencie gdy zaczęła się strzelanina, otwierający karawanę narciarzy Tyszkiewicz znajdował się mniej więcej dwieście metrów od miejsca kraksy ratraka i oczywiście doskonale ją usłyszał. Stanął raptownie. W gruncie rzeczy tego się właśnie spodziewał, nie żywił złudzeń, że człowiek, który zabił Wekslera i potem im uciekł, zrezygnuje. Wsłuchał się w wietrzną ciemność. Ochrypłego szeptu wytłumionych pistoletów maszynowych używanych przez Krzeptowskiego oraz zabójcę oczywiście nie usłyszał, ale udało mu się wychwycić serię pojedynczych trzasków glocka (Ben Barlow albo Boguta, pomyślał), oraz, co gorsza, suche grzechotanie karabinu szturmowego M-4. Oznaczało to, że albo zabójca zaopatrzył się w nowy rodzaj broni (co było mało prawdopodobne), albo otrzymał wsparcie. Jakub odwrócił się. Marek Sztajnberg świecił upiorną bladością oblicza, ale starał się nad sobą panować. Mocno trzymał uchwyty akii, jakby sanie stanowiły dla niego jakąś gwarancję bezpieczeństwa. Za nim zatrzymali się kolejni członkowie grupy. – Zostaniecie tu i ukryjecie się w lesie – powiedział Tyszkiewicz. Schylił się i odpiął narty. – Nie ruszajcie się, aż ktoś po was nie przyjdzie. Sztajnberg kiwnął głową. Jakub pomyślał, że powinien dodać tym ludziom otuchy, wlać w ich serca odrobinę nadziei, spowodować, że będą w stanie stawić czoła nadchodzącym wydarzeniom. Nie mógł jednak znaleźć odpowiednich słów. Choć obliczył, że znajdowali się najwyżej dziesięć minut jazdy od Kuźnic, droga wydawała mu się długa, najeżona pułapkami, niemal niemożliwa do pokonania. Mimo to udało mu się dostrzec człowieka pół sekundy wcześniej niż człowiek ten dostrzegł jego. Blisko, bardzo blisko. Biały maskujący kombinezon, kask pokryty białą tkaniną, owinięty w biel karabin szturmowyc Jakub złożył się, strzelił krótką serią i trafił, odrobinę się jednak spóźnił. Mężczyzna bowiem zareagował z imponującą szybkością; odwrócił lufę w stronę Jakuba i nacisnął spust dokładnie w momencie, gdy trafiły go kule. Poleciał w tył, a karabin upadł tuż obok. Jego lufę zdążyły opuścić trzy pociski. Drugi i trzeci wbiły się w jedno z pobliskich drzew. Pierwszy natomiast trafił Jakuba. Ból i szok spowodowały, że klęknął. Przez chwilę kiwał się w przód i w tył, jakby nie mogąc się zdecydować, którą pozycję uznać za optymalną, a potem powoli, jak w zwolnionym filmie, przewrócił się na plecy. *** Oderwanie od bieżących zajęć blisko dwudziestu funkcjonariuszy z wydziałów kryminalnego i prewencji o trzeciej nad ranem w sylwestrową noc i rzucenie w sam środek nowej, w pośpiechu montowanej operacji w takim mieście jak Zakopane jest zadaniem co najmniej niezwykle trudnym do wykonania. Ludzie mają pełne ręce roboty i ostatnie, co chcą usłyszeć, to rozkaz przydzielający im nową robotę. Ktokolwiek miałby możliwość nagrania krzyżujących się w eterze odpowiedzi na rozkazy płynące z centrali, stałby się bez wątpienia królem internetu. Dialogi, zadziwiające pomysłowością doboru przekleństw oraz inwencją językową wielopiętrowych protestów, z pewnością błyskawicznie stałyby się ogólnopolskim hitem. Ludzie byli zbyt wściekli na to, że w tę jedyną w roku noc muszą użerać się z pijanymi, napakowanymi adrenaliną przybyszami ze wszystkich zakątków Polski, by bez protestu pogodzić się z nowym rozkazem. „Co?" pytali na koniec, gdy już stało się jasne, że trzeba czym prędzej zabierać tyłek do komendy, pobrać ze zbrojowni stuletnie kałasznikowy i niemal równie wiekowe kamizelki kuloodporne, po czym pędzić na złamanie karku do Kuźnic. „Dowodzi Janusz Janusz? Kurwa żesz mać". Jakby nieszczęściom nie było końca. Zgodnie z poleceniem, szef zakopiańskich gliniarzy wyznaczył na dowódcę akcji funkcjonariusza o największym doświadczeniu, szefa wydziału kryminalnego, nadkomisarza Janusza Kubistę. Facet zaczynał jeszcze w milicji, wspinał się niespiesznie po szczeblach kariery, aż w końcu cztery lata temu został szefem wydziału, co, według znających go ludzi, stanowiło szczyt jego marzeń i ostatnią prostą przed emeryturą. Kubista nie miał ambicji, by piąć się wyżej. Na tym stanowisku czuł się spełniony. Dowodził ludźmi sprawnie, kompetentnie i bez większych wpadek. A przede wszystkim – systematycznie. Słowo to stanowiło klucz do zrozumienia osobowości nadkomisarza. Kubista nie znosił pośpiechu ani improwizacji, dostawał białej gorączki, gdy widział niechlujnie, po łebkach sporządzone raporty, ostro krytykował te aspekty śledztw, które uznał za niesystematyczne. „Pośpiech to najgorszy doradca – mawiał. – Wszystko trzeba najpierw starannie, starannie przemyśleć. Rozumiemy się? Rozumiemy?" Teraz nadkomisarz Janusz Kubista jechał w pierwszym samochodzie policyjnej, wyjącej syrenami kolumny złożonej z pięciu pojazdów, starając się ignorować trudności z oddychaniem spowodowane przez zdecydowanie zbyt ciasną kamizelkę kuloodporną, i myślał. Polecenie od szefa nie zawierało prawie żadnych szczegółów dotyczących akcji, o planie nie wspominając. Niebezpieczeństwo zostało określone nader ogólnie, postawiony przed funkcjonariuszami cel również nie miał zbyt jasnego charakteru. „Nartostradą do Kuźnic zjeżdża dwóch naszych z Warszawy – powiedział komendant, potykając się o co bardziej skomplikowane sylaby i ewidentnie walcząc ze skutkami niedawno zakończonego pijaństwa. – Mają na dupie jakieś problemy i jeszcze zwożą toboganem panienkę, której ktoś dał w głowę. Pomożecie im, zabezpieczycie pomoc medyczną, zabezpieczycie ewentualne ślady, przesłuchacie świadków i ogólnie ogarniecie temat. Jasne?" Kubista próbował dowiedzieć się czegoś więcej na temat owych problemów siedzących na dupie kolegom z Warszawy, ale uzyskał odpowiedź, co do której nie był pewien, czy nie stanowiła wyniku pijackich majaków komendanta. Wyszkoleni zabójcy? Na Kasprowym? Czy to aby nie amerykański film? Komendant uciął dyskusję, oznajmił, że sprawa prowadzona jest bezpośrednio przez komendę główną i należy potraktować ją ze śmiertelną powagą, po czym zakończył rozmowę poleceniem, by meldować mu na bieżąco postępy operacji. Kubista, nazywany przez podwładnych Januszem Januszem, zachodził więc w głowę, w jaki sposób ma postępować. Szef nakazywał pośpiech i zdecydowanie, czyli sposób działania, do którego zaufanie nadkomisarza oscylowało wokół zera. Danych prawie nie było, wszelkie próby opracowania jakiegoś sensownego planu nie przynosiły rezultatów. – Szefie – odezwał się siedzący z tyłu facet, znany wszystkim pod niewiele mówiącą ksywką Boguś. Był oficerem krakowskiego oddziału antyterrorystycznego, karnie oddelegowanym na trzy miesiące do Zakopanego. Stanowiło to nader częstą praktykę: za pewnego typu przewinienia czy niesubordynację zsyłano funkcjonariuszy z całej Polski do wiecznie głodnej ludzi zakopiańskiej komendy. Część policjantów traktowała karę jako dopust boży. Boguś akurat należał do drugiej grupy, która ceniła sobie takie rozwiązanie, dostrzegając uroki pracy na ulicy i to po cywilnemu. – O co tu w ogóle biega? Po co nam ta cała artyleria? Kubista sam był ciekaw, ale oczywiście nie mógł takiej odpowiedzi udzielić podwładnemu. – Zabezpieczenie – odparł. – Wiecie, podkomisarzu, że lubię działać systematycznie. Boguś uśmiechnął się do pleców Kubisty. – Więc jaki jest plan? – zapytał. Nadkomisarz miał już na końcu języka odpowiedź, która usadziłaby tego nadmiernie dociekliwego pętaka, ale nie zdążył jej wyartykułować. Samochód bowiem zahamował gwałtownie, a nadkomisarz Kubista tylko cudem uniknął wybicia oka przez lufę trzymanego między kolanami kałacha. – Co jest, kurwa? – krzyknął kierowca. Samochód tańczył na śliskiej nawierzchni, przez chwilę wydawało się, że wywróci się na bok, ale w końcu stanął, dwoma przednimi kołami na chodniku, dokładnie pod kątem czterdziestu pięciu stopni do osi jazdy. Kubista podniósł głowę i przyczyna gwałtownego manewru kierowcy stała się całkowicie jasna. W poprzek drogi, tuż za ostatnim przed Kuźnicami zakrętem, stała biała furgonetka z oznaczeniami Żandarmerii Wojskowej i skutecznie blokowała przejazd. Obok samochodu Kubista dostrzegł dwóch ludzi w wojskowych kurtkach. Obaj trzymali w rękach karabiny szturmowe, wyglądające na gotowe do strzału. Usłyszał, że samochody za nim stanęły. Zapadła pełna namysłu cisza. Cisza, będąca zapowiedzią nadchodzącej z szybkością huraganu konfrontacji. *** Szary obserwował przedpole i starał się ocenić sytuację. Z ratraka błyskawicznie wyskoczyło trzech ludzi, co oznaczało, że do obu policjantów dołączył ktoś trzeci, ktoś, kto był na tyle odważny lub głupi, by ryzykować życie w walce o nader niepewnym rezultacie. Szary wiedział, kogo ma przed sobą, znał na pamięć kilka istotnych szczegółów kariery zarówno Tyszkiewicza, jak i Krzeptowskiego, ale mimo wszystko siła i jakość riposty zaskoczyła go. Plan był prosty: Szary wraz z jednym z żołnierzy miał trzymać załogę ratraka pod ogniem, a dwójka dowodzona przez Bravo otrzymała zadanie obejścia pola walki lasem i zaskoczenia przeciwnika od tyłu. Bravo zameldował, że dotarł do wyznaczonego punktu i właśnie rusza do akcji. Od tej pory milczał. Do uszu Szarego dotarło kilka serii dochodzących z tego miejsca, jednak później nie działo się nic. Trójka ukryta wokół ratraka strzelała od czasu do czasu. Coś poszło nie tak. Szary wezwał Bravo. Krótkofalówka milczała. Pat. – Przykryjesz mnie ogniem. Jego towarzysz skinął głową. Przyłożył kolbę karabinu do ramienia i nacisnął spust. Seria zagotowała śnieg wokół ratraka. Szary zerwał się do biegu. Wyciągał nogi najwyżej jak się da. Usłyszał drugą serię, ktoś odpowiedział kilkoma pojedynczymi strzałami. Szary skręcił w lewo. Przed oczyma pojawił się niewyraźny ludzki kształt. Nie zdążył podnieść broni. Postać rzuciła się na niego. Szary uchylił się, mimo to cios dosięgnął go. Upadli obaj. *** Jakub otworzył oczy, a potem powoli podniósł się na łokciu. Spojrzał w dół. Przestrzelony biceps piekł jak przypalany ogniem, ból promieniował na całą lewą stronę ciała, obezwładniał i przeszkadzał zebrać myśli. Krwawienie było jednak niewielkie. Jakub ostrożnie pomacał ranę. Zabolało mocniej, możliwe jednak, że kość pozostała nienaruszona. Podparł się prawą ręką i wstał. Człowiek, który go postrzelił, leżał kilka metrów dalej, cichy i spokojny. Tyszkiewicz podszedł bliżej. Biały kombinezon, kask pokryty maskującą tkaniną, pomalowane w barwy ochronne oporządzenie i broń. Ci ludzie wyglądali jak sklonowani. Kręciło mu się w głowie. Zdecydował, że nie będzie teraz przeszukiwał tego człowieka. Odruchowo podniósł karabin, ale ból ramienia zaatakował ze zdwojoną energią. M4 wymagał strzelania z obu rąk, wniosek narzucał się sam: Jakub odrzucił broń. Z podobnego powodu pozbył się swojego pistoletu maszynowego. Wyjął zza pazuchy glocka i ostrożnie ruszył w dół. *** Krzeptowski biegł pod górę skrajem nartostrady. Wiatr wiał mu prosto w twarz i szumiał w uszach. Po dwudziestu metrach skręcił w las pod kątem prostym, po chwili wykonał identyczny zwrot. Wracał ku ratrakowi. Glock Atoma przestał ujadać, krótko warknęła seria karabinu szturmowego, a potem zapadła cisza. Krzeptowski przetarł oczy. Dwadzieścia metrów przed sobą miał wbitą w drzewo maszynę. Zrobił krok do przodu. I wtedy zobaczył walczących. *** Ban Barlow, napomykając Krzeptowskiemu o służbie w Special Air Service, elitarnej formacji brytyjskich sił specjalnych, na której stara się wzorować większość jednostek tego typu na świecie, nie wchodził w szczegóły. Nie musiał. SAS znany jest z perfekcyjnego przygotowania swoich żołnierzy do akcji w każdych warunkach. Żołnierze ci cieszą się zasłużoną renomą prawdziwych twardzieli. Umieją doskonale walczyć, są ekspertami w dziedzinie taktyki i rozpoznania, potrafią przetrwać każde ziemskie piekło. Ben odszedł z SAS przed dwudziestu laty, co nie oznaczało jednak porzucenia służby dla kraju. Odwrotnie. Przez kolejną dekadę wykonywał dla rządu Jej Królewskiej Mości wiele zakrojonych z rozmachem, a przy tym wielce ryzykownych zadań, które przysporzyły mu w szeregach brytyjskich decydentów sporo uznania, ale na zawsze miały pozostać ściśle strzeżoną tajemnicą. Podczas tych dziesięciu lat Ben wielokrotnie używał broni, a także walczył wręcz, zarówno gołymi rękoma, jak i za pomocą noża, pałki czy rozbitego krzesła. Szkoła SAS procentowała w każdej sytuacji. W końcu przeszedł na emeryturę, poznał Franceskę i zajął się, z wielkimi zresztą sukcesami, handlem chińską porcelaną. Przypadek sprawił, że osiadł w Warszawie. Poza treningami z niegdysiejszym bokserskim mistrzem świata nie miał od tej pory do czynienia z przemocą. Gdy jednak wyskoczył z ratraka z pistoletem w dłoni, wszystkie stare nawyki i umiejętności wróciły w mgnieniu oka. Przeczekał wymianę ognia pomiędzy Krzeptowskim i napastnikami, po czym doszedł do wniosku, że profesjonalnie zastawiona pułapka powinna wyglądać zupełnie inaczej. Nie wątpił w profesjonalizm napastników. Doszedł do wniosku, że zapora ogniowa jest tylko jednym z elementów mających przygwoździć ich do ziemi. Nie miał zamiaru biernie czekać na rozwój wydarzeń. Powoli, ostrożnie wycofał się. Miał pełną świadomość, że jego narciarski kombinezon odcina się ostro od śniegu, starał się więc do maksimum wykorzystać osłonę krzaków i zarośli. Spotkanie jednego z napastników nie zaskoczyło go. Nim tamten go zauważył, Ben podniósł swoją broń i nacisnął spust. Usłyszał cichy stuk. Niewypał. Cholerny niewypał. Rzucił się do przodu i zadał cios prawą ręką, starając się trafić przeciwnika w gardło. Siła uderzenia pociągnęła go w dół. Upadli obaj. Tamten był silny, ewidentnie dobrze wytrenowany i zwinny. Cios sięgnął celu, ale był za słaby, facet zrewanżował się piekielnie mocnym uderzeniem w żebra, po czym odepchnął się rękoma od klatki piersiowej Bena, chcąc odskoczyć. Barlow nie miał zamiaru na to pozwolić; choć ubranie i kopny śnieg spowalniały go i krępowały ruchy, uznał, że więcej szans ma w parterze, niż stojąc. Nie mógł zatem dopuścić, by przeciwnik wstał. Starał się założyć mu dźwignię na łokieć, ale mężczyzna znał wszystkie sztuczki i wyswobodził się z uchwytu. Rękawice ślizgały się na materiale kombinezonów. Ben otrzymał cios w twarz, po którym na pełną grozy chwilę zabrakło mu sił do walki. Intuicyjnie zbił następne uderzenie idące w bok szczęki, po czym gwałtownie odturlał się w bok, by choć chwilę odpocząć. Napastnik wykorzystał przerwę w zupełnie odmienny sposób. Ben kątem oka dostrzegł, że tamten sięga pod kurtkę, płynnym ruchem wyciąga pistolet i składa się do strzału. Barlow szarpnął się w tył, mając pełną świadomość daremności takiego działania. Nie zdąży zniknąć w ciemności, nie ma najmniejszych szans. Czas jakby stanął w miejscu. Ben widział wszystko bardzo dokładnie. Napastnik złożył się, dostawił prawą rękę do lewej, dzierżącej broń (cholerny mańkut, pomyślał Ben, jakby to, która ręka zada śmierć, robiło jakąś różnicę), przesunął lufę tak, by jej przedłużenie wypadało dokładnie pośrodku głowy przeciwnikac Trzy strzały klasnęły ostro w mroźnym powietrzu przedświtu. Mężczyzna skoczył do przodu jak rażony prądem, a Ben przez ciągnącą się wieczność sekundę miał przemożne wrażenie, że śni. Z ust napastnika, otoczona wianuszkiem krwi i potrzaskanych zębów, wyleciała pistoletowa kula, przeleciała jeszcze kilka metrów i, spełniwszy swe śmiercionośne zadanie, wpadła w znajdujące się na jej drodze krzaki. Krzeptowski zdążył w ostatniej chwili. *** Człowiek tworzący drugą połowę pary dowodzonej przez Bravo nie widział śmierci swego towarzysza, jak również sylwetki Tyszkiewicza, który śmierć tę spowodował. Owszem, zarejestrował strzały gdzieś na prawo od siebie, ale brnął dalej, skoncentrowany przede wszystkim na podstawowym zadaniu, jakim było zneutralizowanie załogi ratraka. Do Szarego walczącego z jednym z jej członków dotarł w momencie, kiedy dowódca odskakiwał od ubranego w utytłany śniegiem ocieplacz narciarski człowieka. Wyraźnie widział, jak Szary stara się strzelić, a potem umiera. Śmierć, zadana wyplutą niczym ślina kulą, wydała mu się groteskowa, jakaś niepoważna, jakby nie na miejscu. Co, oczywiście, w niczym nie zmieniało faktu, że była definitywna i nieodwołalna. Odrzucił tę refleksję i podniósł karabin. Obu przeciwników miał blisko, mógł załatwić ich dwoma krótkimi seriami. Muszka zgrała się ze szczerbinką na szerokiej piersi mężczyzny, który zabił dowódcę. Palec zaczął ściągać spust. *** Przedostatnim elementem tego chaotycznego przekładańca, w który przekształciła się walka wokół rozbitego ratraka, był syczący z bólu i coraz ciężej poruszający się nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz, ongiś gwiazda 18. Batalionu Desantowo-Szturmowego, a obecnie człowiek znajdujący się na skraju wyczerpania, który parł przed siebie i miał w głowie jeden cel: ochronić znajdującą się gdzieś wyżej Helenę! Tosia, reszta grupy, cholerne zadanie, którym obarczył go umierający Weksler, nawet Staszek Krzeptowski, najlepszy kumpel i zarazem powiernik, niewiele go w tej chwili obchodzili. Jakub dziobał ciemność lufą pistoletu, starając się opanować targające ciałem dreszcze oraz powracające fale nudności. Śnieg spowalniał go, narciarskie buty zdawały się wykonane z cementu. Wiatr ucichł znacznie, ale w głowie Jakuba nadal huczało wspomnienie tego, czego doświadczył na górze. Długimi chwilami czuł się jak niezbyt doświadczony marynarz na wzburzonym morzu. Zasrana pogoda, zasrany wiatr. Zasrany Weksler i jego przeklęty szef. Tknięty przeczuciem Jakub zatrzymał się. Drzewa stały niemal nieruchomo, ciemność straciła barwę czarnego atramentu i stała się szaro-grafitowa. Dostrzegł ruch, a potem usłyszał trzy strzały. Glock. Spojrzał w lewo. Jakieś dziesięć metrów przed nim stał człowiek w białym kombinezonie, który podnosił do ramienia karabin szturmowy. Nieco dalej zauważył dwie niewyraźne sylwetki, jedną bardzo wysoką i barczystą, drugą niższą, zgarbioną, niczym w ataku torsji. Jakub podjął decyzję w ułamku sekundy, właściwie odruchowo. Podniósł broń, dołączył lewą dłoń do prawej i strzelił dwukrotnie, modląc się, by nie popełnić błędu, postacie stojące dalej znajdowały się bowiem w zasadzie w jednej linii z człowiekiem z karabinem. Huk wystrzałów targnął powietrzem, kule jedna za drugą poleciały do celu. Obie trafiły dokładnie tam, gdzie zaplanował strzelec: w tylną część prawego uda mężczyzny w kombinezonie. Nawet nie zdążył krzyknąć, karabin zatoczył łuk i wbił się w zaspę, a mężczyzna upadł jak rażony gromem. Dopiero potem zaczął jęczeć. Znacząc śnieg śladami krwi, Jakub powlókł się w jego stronę. *** – Nadkomisarz Janusz Kubista, dowódca specjalnej grupy operacyjnej – powiedział Janusz Janusz do wyższego z mężczyzn blokujących drogę, po czym, chcąc się upewnić, że do odbiorcy dotrze pełna powaga wygłoszonego komunikatu, podsunął mu pod nos policyjną blachę. – Proszę usunąć samochód. Facet przy furgonetce ani drgnął. Nawet nie patrzył na legitymację. – Przejazd został zamknięty. Na terenie Kuźnic prowadzona jest operacja związana z bezpieczeństwem państwa – powiedział tonem niezdradzającym żadnych emocji. – Proszę się cofnąć. – Cofnąć? – zapytał Kubista z niedowierzaniem. Policjanci poruszyli się. Sytuacja stawała się niemal groteskowa. – Tak. Proszę stąd odjechać. – Dokumenty – powiedział stojący tuż obok Kubisty Boguś. – Pokaż, człowieku, dokumenty. Mężczyzna sięgnął za pazuchę i podsunął Kubiście pod nos legitymację. Wojciech Piotrowski. Major. Żandarmeria Wojskowa. – No więc? – zapytał Kubista. – Z tego nie wynika, że macie prawo blokować drogę. – Akcja związana jest z bezpieczeństwem państwa – powtórzył Piotrowski, jakby zacięła się w nim płyta. – Proszę się cofnąć. – Panie majorze, chyba czegoś pan nie rozumie – odparł Kubista. – Jesteśmy jednostką Policji Państwowej na służbie. Mamy zadanie do wykonania. Zapewniam, że posiadamy wystarczające uprawnienia do tego, by dostać się do Kuźnic. – Proszę się cofnąć. – A ten swoje – podniósł głos Boguś. Zaczynał się niecierpliwić. – Człowieku, przejedziemy tędy, czy nam zabronisz, czy nie! Kubista otwierał usta, by zdyscyplinować podwładnego i odzyskać inicjatywę negocjacyjną, gdy obaj żandarmi, jakby poruszani niesłyszalną komendą, podnieśli w górę karabiny szturmowe. Lufa beryla trzymanego przez Piotrowskiego znalazła się tuż przed nosem Kubisty. I wtedy właśnie Janusz Janusz zadziwił swoich ludzi. Nadkomisarz Janusz Kubista bowiem nawet nie mrugnął okiem. Patrzył na żandarma, jakby ten trzymał w dłoniach lizaka. – Grozi pan bronią policjantowi? – zapytał. – Macie pół minuty na wycofanie się. Potem otwieram ogień – powiedział Piotrowski. W jego głosie nie było groźby. Tylko obietnica. Ale na Kubiście to również nie zrobiło wrażenia. – Proszę. Ciekawy jestem, co jest ważniejsze od życia policjantów na służbie – zapytał. Piotrowski ani drgnął. – Piętnaście sekund – oznajmił. – Mamy dwudziestu ludzi. Wszyscy jesteśmy uzbrojeni w broń maszynową. Jak wyobrażasz sobie tę walkę? – zapytał Boguś. – Wycofajcie się. Nie dojdzie do walki. – I tak do niej nie dojdzie – powiedział Kubista. – Nie odważysz się nacisnąć spustu. Do końca życia nie wyszedłbyś z więzienia. – Dziesięć sekund. Ciszę przerwał odgłos krótkiej, przytłumionej przez odległość serii z broni maszynowej. Piotrowski na ułamek sekundy oderwał wzrok od twarzy Kubisty. Boguś rzucił się do przodu jak kot atakujący mysz. Pistolet dosłownie wyrósł mu w dłoni. Nim żandarm zdołał zareagować, lufa służbowego walthera dotykała jego skroni. Bogusia przeniesiono do Zakopanego za niesubordynację i kłopoty z wykonywaniem rozkazów, ale nikomu, łącznie z jego przełożonymi, nawet nie przyszłoby do głowy kwestionować jego zalet jako antyterrorysty. Boguś był nadzwyczaj sprawny fizycznie, odważny i szybki jak kobra. Teraz buzowała w nim adrenalina. – Obaj opuścicie broń, a potem spokojnie rzucicie ją na ziemię – powiedział konwersacyjnym tonem. – Już. Piotrowski nadal był kamiennie spokojny. Z oddali nadleciały odgłosy kolejnych strzałów, tym razem pojedynczych. – Robicie błąd – powiedział, po czym wykonał polecenie Bogusia. Jego milczący towarzysz również zastosował się do polecenia. Oba beryle głucho stuknęły o pokryty lodem asfalt. – Nie – odparł Kubista. – To wy zrobiliście błąd. Postaram się, żebyście za niego zapłacili. Po czym zwrócił się do Bogusia. – Obszukajcie ich, skujcie i do samochodu. Jedziemy. Specjalna grupa operacyjna dowodzona przez nadkomisarza Janusza Kubistę dotarła do Kuźnic trzy minuty później. *** – Dwa Cztery, zgłoś się. Dwa Cztery, zgłoś się. Tu Alfa. Cisza. – Szefie, tu Alfa. Nic. – Jasna cholera. Alfa zajmował pozycję może trzydzieści metrów powyżej stojącej na poboczu nartostrady grupy. Wyraźnie słyszał podniecone strzelaniną głosy. Czekał. Szef zniknął z eteru. Przełączył kanał. – Tu Alfa. Czy ktoś mnie słyszy? – Zgłasza się Czerwony. Czerwony był kodem oznaczającym jednego z członków przybyłej z Kuźnic grupy wsparcia. – Gdzie jesteś? – Trzydzieści metrów poniżej ratraka. – Gdzie reszta? – Nikt się nie zgłasza. – Był z tobą dowódca. – Poszedł do przodu pięć minut temu. Słyszałem strzały. Od tej pory cisza. – Widzisz kogoś? – Nie. Możliwe, że trafiłem jednego. Alfa zastanowił się. Czuł się związany rozkazem zneutralizowania obu policjantów i przejęcia od nich dokumentacji, którą wedle relacji dowódcy przekazał im Budziszyński. Z drugiej strony, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, operacja poniosła fiasko: większa część członków grupy łącznie z Szarym została wyeliminowana z walki w taki czy inny sposób. Co nie odwoływało rozkazów. – Odezwę się. Przerwał połączenie, po czym nacisnął klawisz szybkiego wybierania, pod którym krył się numer centrali. – Tu Alfa z grupy Dwa Cztery – powiedział po usłyszeniu głosu zastępcy szefa. – Słucham cię, Alfa. – Utraciłem łączność z dowódcą. Z wyjątkiem jednego, również z pozostałymi członkami zespołu. – Podaj swoje położenie. Alfa w ciągu niespełna minuty przekazał wszystko, co najważniejsze. W pełni zdawał sobie sprawę, że opisuje tylko niewielki wycinek rzeczywistości. Liczył, że centrala, dysponując znacznie pełniejszym obrazem sytuacji, nadal sprawuje kontrolę nad operacją. Ale polecenie nie wskazywało na to. – Alfa, posłuchaj mnie uważnie. Próbowaliśmy się połączyć z Szarym i resztą. Również nam się nie udało. Ty i Czerwony jesteście jedynymi, którzy są w stanie działać. Czy możesz zlokalizować obu policjantów? – Słyszę głosy grupy. Czekają schowani w lesie. Ratrak miał utorować drogę. – Więc można przypuszczać, że obaj policjanci są w okolicy ratraka. Dasz radę dołączyć do Czerwonego? – Mogę pójść lasem. – Za wolno. Zakopiańska policja została zmobilizowana do pomocy. Ustawiliśmy blokadę, ale na długo nie wystarczy. Musisz się pospieszyć, przejąć dokumentację i zniknąć. – Grupa jest schowana w lesie. Mogę po prostu przejechać obok. – Ruszaj. Wydam polecenie Czerwonemu, żeby na ciebie czekał. – Wykonuję. Alfa schował do kieszeni komórkę, po czym odepchnął się kijkami. Wjechał na ślad zostawiony przez ratrak. Od tej pory wydarzenia zaczęły toczyć się bardzo szybko. *** Marek Sztajnberg był zmarznięty, sztywny ze zmęczenia i miał wszystkiego dosyć: czekania, szarpiących nerwy odgłosów nieregularnej strzelaniny poniżej, szalejącej ze zmartwienia Włoszki i chlipiącej mu w rękaw Małgosi. Martwił się również o spoczywającą na saniach Tosię. Wbrew pozorom zależało mu na niej i z pewnością nie chciał, by pomoc lekarska przybyła za późno. Stali po kolana w śniegu kilka metrów od skraju nartostrady. Pogoda poprawiała się z każdą chwilą, mróz co prawda nadal dokuczał, ale las stał nieruchomy, ośnieżony, cichy. Strzały ucichły kilka minut temu. – Przestali – powiedział Koper. – Chwała Bogu – odparł Sztajnberg. – Ruszajmy – zadysponowała Francesca i zaczęła przypinać narty. – Może jednak poczekamy, aż któryś z nich po nas przyjdzie? – zaoponował Sztajnberg. – Racja – wtrącił Koper. – Jakub wyraźnie powiedział, że po wszystkim nas zawiadomią – poparła go Helena. – Czekajcie, jeśli chcecie – Francesca energicznie trzasnęła wiązaniami. Włożyła dłonie w pętle kijków. – Ja jadę. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła iść w stronę nartostrady. Po chwili dotarła na skraj lasu. Odepchnęła się kijami, by dostać się do ubitego przez ratrak pasa biegnącego pośrodku szlaku. Sztajnberg miał całkiem niezły widok na to, co zdarzyło się potem. Francesca pokonała pas zalegającego pobocze puchu, po czym wbiła w śnieg lewy kij, by wykonać skręt. Ubrany w biały kombinezon człowiek zjawił się nagle, jak duch. Nie zdążył zahamować ani ominąć przeszkody. Z dużą prędkością uderzył w nagle wyrosłą przed nim kobietę. Fransi, upadając, krzyknęła. Wyrżnęła głową w śnieg, lewa narta wypięła się z głośnym kliknięciem. Mężczyzna upadł na nią. Oboje, spleceni w jakimś dziwacznym uścisku, zaczęli zjeżdżać na kombinezonach. Sztajnberg rzucił się w przód. Nie myślał, nie analizował, nie obliczał szans. Jego rozumowanie było proste: pojawił się mężczyzna w białym kombinezonie, z pistoletem maszynowym przewieszonym przez pierś. Wyglądał identycznie jak ludzie, z którymi Sztajnberg miał do czynienia wyżej, przy początku nartostrady. Ludzie ci grozili Małgosi, przytykali jej pistolet do głowy, a przy tym wyglądali na takich, którzy nie żartują i mogą z broni zrobić użytek, gdy uznają to za wskazane albo niezbędne. Miał już wszystkiego dosyć, chciał jak najszybciej znaleźć się na dole, a napastnik stał na przeszkodzie tym planom. Stanowił zagrożenie, więc Marek Sztajnberg w ułamku sekundy podjął decyzję, by działać. W normalnych warunkach zapewne postąpiłby inaczej. Wyprysnął na nartostradę w momencie, kiedy napastnik zdołał uwolnić się od bezradnie machającej rękoma Franceski i właśnie się podnosił. Buty snowboardowe są znacznie wygodniejsze od butów narciarskich i znacznie łatwiej w nich chodzić, toteż Sztajnberg biegł naprawdę szybko. Zdołał dopaść przeciwnika, gdy ten stał już na nogach i najwyraźniej zauważył niebezpieczeństwo, ponieważ sięgał do pistoletu maszynowego. Pięść właściciela agencji reklamowej trafiła go w twarz w momencie, kiedy naciskał spust. Broń warknęła krótko, lufa zatoczyła szeroki łuk, palec ponownie zacisnął się na spuście, tym razem bez kontroli właściciela. Napastnik bowiem znajdował się w tym czasie w trakcie gwałtownego upadku na plecy. Huknął o podłoże, ale miękki śnieg i kamizelka kuloodporna w znacznej mierze wytłumiły wstrząs. Przez chwilę leżał, oszołomiony, próbując zrozumieć, co się stało. Przekręcił się i podparł na łokciu. Tuż obok leżał człowiek, który go zaatakował. Marek Sztajnberg już tego nie widział. Pierwsze dwa pociski serii trafiły go w pierś. Jeden z nich przebił na wylot serce i w niespełna pół minuty doprowadził do śmierci. Francesca Schiavone-Barlow spoczywała nieco dalej. Leżała na plecach. Kurtka poniżej piersi była czarna od krwi. Alfa potrząsnął głową i złapał za rękojeść pistoletu maszynowego. Wtedy na plac boju przybył Zygmunt Koper. Miał w ręku jedyną broń, jaka była pod ręką. Z całej siły wyrzucił przed siebie prawe ramię. Ostry koniec narciarskiego kija wbił się prosto w oko Alfy. *** – Tu Czerwony. – Melduj. – Próbuję wywołać Alfę. Nie zgłasza się. Przed chwilą słyszałem strzały, powyżej, na nartostradzie. – Rozumiem. Jesteś w stanie zbadać, co się stało? – Nie. To znaczy, być może tak, ale nie bez ryzyka ujawnienia się. – Poczekaj, Czerwony. Zapadła szarpiąca nerwy cisza. Człowiek oznaczony kryptonimem Czerwony pięć minut temu wycofał się z zajmowanego stanowiska. Znajdował się teraz sporo poniżej ratraka, z dala od skraju nartostrady. – Zlokalizowaliśmy Alfę. Nie porusza się. Jest trzysta metrów od ciebie. – Nie żyje? – Tak przyjmujemy. – Jakie są dalsze rozkazy? – Masz się wycofać, Czerwony. Zgłoś się, gdy dotrzesz na dół. – Co dalej? – Ewakuujemy cię. *** Generał zjawił się w centrum dowodzenia przed półgodziną. Chciał mieć bezpośredni dostęp do raportów grup pracujących w Zakopanem. Siedział w fotelu i z kamienną miną słuchał narastającej lawiny złych informacji. Choć nie spał od przeszło czterdziestu godzin, nie czuł się senny. Nadal miał przed oczyma nadrzędny cel, dla którego poświęcił tak wiele. W dalszym ciągu wierzył, że może go osiągnąć, choć zdawał sobie sprawę, że zapłaci wyższą cenę niż wcześniej. Zapłaci samym sobą. Spojrzał na zastępcę. Młody człowiek miał twarz mokrą od potu. – To już koniec? – zapytał. Berger zdobył się na nikły uśmiech. – Czasami tak bywa – powiedział. – Przecież to niemożliwe. – Zastępca pokręcił głową. – Możliwe. Nigdy nie zakładaliśmy stuprocentowej skuteczności. – Alec panie generale – zastępca otarł ręką czoło. Jeszcze nie docierała do niego wymowa wszystkich zaistniałych w ciągu ostatnich godzin zdarzeń – Messner się wycofa. – Najprawdopodobniej. – Izraelczycy się wściekną. – Całkiem możliwe. Zastępca spojrzał na szefa ze zdumieniem. Ten leki ton ostro kontrastował z katastrofą, która właśnie zmierzała do efektownego końca. – Nie rozumiem. – Młody człowieku, fiasko jest wpisane w naszą działalność. Mieliśmy na oku pewne ambitne cele i być może nadal uda nam się osiągnąć najważniejszy z nich. Przynajmniej tak mi się wydaje. A ty pewnego dnia wrócisz do gry. – Rozpocznie się śledztwo. Odsuną mnie. – Owszem. Ale mamy jeszcze pewne możliwości, prawda? Śledztwu należy nadać pożądany bieg. – Ale przecież zniknie parasol ochronny. – O to się nie martw. Politycy to najłatwiej wymienialny element układanki. Są nielojalni i nie kierują się zasadami, ale łatwo ich kupić albo zastraszyć. – Co pan ma na myśli? Berger wyjaśnił mu. A potem przystąpili do pracy, tylko oni dwaj. Pierwszym posunięciem było wycofanie grupy interwencyjnej z tajnej rządowej willi oraz uwolnienie członków zarządów firm tworzących konsorcjum. Potem nastąpiły kolejne. Krok po kroku. *** – Nie żyje? – zapytał Jakub. Krzeptowski podniósł w górę twarz ściągniętą grymasem wściekłości. I smutku. Naprawdę lubił Atoma. – Przynajmniej wszystko odbyło się szybko – powiedział. – Szlag by to trafił. Wojciech Boguta leżał na brzuchu, z twarzą zakopaną w śniegu. Krew zdążyła już zamarznąć. Gdy po przeszukaniu terenu zebrali się wokół ratraka – Jakub, Krzeptowski i Ben – początkowo nie zauważyli byłego boksera. Dopiero po dłuższej chwili, gdy rozemocjonowani walką doszli do wniosku, że zagrożenie, przynajmniej na razie, zostało zażegnane, Ben dostrzegł wystające zza gąsienicy ratraka ramię trzymające pistolet. Gdy podbiegli, już pierwsze spojrzenie na leżące nieruchomo ciało pozwoliło stwierdzić, że jakakolwiek próba pomocy będzie spóźniona. Boguta dostał dwie kule prosto w głowę. Krzeptowski miał rację: umarł rzeczywiście szybko. I wtedy usłyszeli, gdzieś z góry, stłumiony charkot krótkiej serii. A zaraz potem następnej. Jakub, o ile to w ogóle możliwe przy takiej pogodzie, zrobił się jeszcze bledszy. – Helena! – krzyknął rozpaczliwie. – Biegiem! – zawołał Krzeptowski. I widząc, że Jakub schyla się, szukając czegoś w śniegu, dodał: – Zostaw narty, będzie szybciej na butach. Zaczęli biec, zapadając się wyżej kostek. Zdołali pokonać może sto metrów, gdy rozpaczliwy krzyk osadził ich w miejscu. – Ratunku! Mężczyzna. Stanęli jak na komendę. Z góry, w zasadzie nie kontrolując ani prędkości, ani toru jazdy, zjeżdżał narciarz trzymający na rękach ludzkie ciało, którego głowa opadła i kołysała się w rytm jazdy, a ręce zwisały bezwładnie. – Ratunku! – krzyknął narciarz ponownie. Nim odległość pozwoliła rozpoznać szczegóły, Jakub zidentyfikował głos. Zygmunt Koper, facet, który do tej pory niemal się nie odzywał. Ben natomiast rozpoznał spoczywającą bezwładnie w ramionach Kopra postać. – Francesca! – krzyknął, a w jego głosie było tyle rozpaczy i protestu, tyle całkowitej bezradności, że obu policjantów, ludzi oswojonych przecież ze śmiercią i przemocą, przeszedł dreszcz. Koper, widząc stojących na nartostradzie ludzi, zahamował gwałtownie, omal się przy tym nie wywracając. Ben gwałtownie rzucił się do przodu. I wtedy Tyszkiewicz i Krzeptowski dostrzegli to również. Osobą trzymaną w objęciach przez Kopra była rzeczywiście Francesca, śmiertelnie blada, z zamkniętymi oczyma. Dolna część kurtki sczerniała od krwi. – Dostała postrzał w brzuch – wydyszał Koper. Miał rozbiegane, nieprzytomne oczy. – Trzeba ją zwieźć na dół. Jak najszybciej. – A reszta? – Sztajnbergc nie żyje. – Kto go zabił? Kto postrzelił Fransi? – zapytał Krzeptowski. – Jeden z nichc zabiłem goc – Gdzie Helena?! Koper pokręcił głową. Jakub poczuł, że robi mu się ciemno przed oczami. Nogi ugięły się pod nim i byłby upadł, usłyszał jednak coś, co sprawiło, że podniósł głowę. Mała karawana narciarzy zjeżdżała śladem Kopra. Helena ciągnęła za sobą sanie z Tosią. Wyglądała na przestraszoną, nieludzko zmęczoną, ale najwyraźniej nietkniętą. Ruszyli dosłownie chwilę później. Na czele jechał Krzeptowski, trzymający w ramionach nieprzytomną i lejącą się przez ręce Fransi. Tuż za nim, a właściwie obok, Ben z wściekłością i rozpaczą w sercu i pistoletem trzymanym na podorędziu. Jako trzeci wiodący sanie, ranny, ale niepozwalający odebrać sobie prowadzenia akii Jakub. A potem reszta. *** Piotr Krasicki przewrócił się po niespełna stu metrach zjazdu. Helena, przywykła już do roli dobrej samarytanki, ze zrezygnowanym westchnieniem zatrzymała się nieco powyżej miejsca upadku. Usłyszała, że prawniczka, jadąca jako trzecia od końca, tuż przed mężem, stanęła również. Reszta uczestników niegdysiejszego balu sylwestrowego nie zwróciła uwagi na napotkane przez ariergardę trudności i zniknęła w ołowianej szarości przedświtu. Piotr Krasicki wstał chwiejnie, zgiął prawą nogę, po czym zaczął stukać kijem w podeszwę buta, próbując oczyścić go ze śniegu. Szło mu opornie: wyglądał jak człowiek, któremu rezerwy sił skończyły się już jakiś czas temu. Helena schyliła się i wyciągnęła ręce, by pomóc. – Łapy przy sobie – usłyszała. Zdumienie spowodowało, że znieruchomiała. Gdy podniosła głowę, zobaczyła przed sobą dwa laserowe sztylety, które przepalały ją na wylot. Joanna Krasicka miała minę Terminatora i szaleństwo w płonących oczach. – O co ci chodzi? – zapytała Helena. Nic bardziej sensownego nie przychodziło jej na myśl. Czuła, że kręci jej się w głowie. – Zostaw go, ty głupia dziwko! Widzę, jak na niego patrzysz. Wtedy Helena zrozumiała wszystko. Złożyła dwa do dwóch dopiero teraz, ponieważ wcześniej skupiona była na ratowaniu Krasickim skóry, a potem bała się o życie Jakuba i własne. – Tak jak Tosia, no nie? – zapytała. Spokój, na jaki się zdobyła, wprawił ją samą w zdumienie. – Wszystkie jesteście takie same, głupie kurwy. – Cicho bądź! – krzyknął Krasicki, prostując się. – A bo co? – wrzasnęła prawniczka, podeszła szybko trzy kroki do góry, przysunęła twarz do twarzy Heleny i wysyczała: – Należało jej się. Szkoda, że przeżyła. – Aśka, kurwa mać, zamknij się! – krzyknął Krasicki jeszcze głośniej. Był blady jak ściana. Helena nie odsunęła twarzy. Wpatrywała się wprost w oczy Krasickiej. – Nie spodobało ci się, że twój mąż spojrzał na dziewczynę parę razy – powiedziała. – Nie spodobało ci się, że podtrzymał ją w kolejce. Patrzyłaś, jak z nią tańczył. I pomyślałaś, że nauczysz ją rozumu. Podczas przerwy w tańcach poszłaś za nią na górę. Jak schodziła, zepchnęłaś ją ze schodów. Zgadza się? – A żebyś wiedziała – powiedziała Krasicka. Nie krzyczała już. Co więcej, ku zaskoczeniu Heleny, uśmiechnęła się. – I żebyś wiedziała, jaką miała głupią minęc – Cisza! – ryknął Krasicki i szarpnął żonę za ramię. Zachwiała się, ale nie upadła. – Nie widzisz, kretynko, że właśnie przyznałaś się do winy? – To nie ma znaczenia. Z nią zaraz zrobię to samo – odparła Krasicka. Była kamiennie spokojna. – Pomożesz mi. Nim Piotr Krasicki zdołał zareagować, prawniczka podniosła rękę i dźgnęła kijem przed siebie. Helena poczuła piekący ból w biodrze, jedna z nart uciekła w bok, horyzont zawirował. Zesztywniałe od mrozu ciało zareagowało gwałtownym wybuchem bólu. Upadła na twarz, prosto w zalegający nartostradę puch. Oślepiona, poczuła, że się dusi. Usłyszała, że ktoś ruszył ku niej. Ona? On? Zaczęła pluć śniegiem, jednocześnie w rozpaczliwym pośpiechu szukając czegoś w kieszeni. Biodro płonęło. Zawieszony na pętli kijek przeszkadzał, nie miała jednak czasu wyzwolić ręki. Była pewna, że jeśli się nie pośpieszy, w ciągu najbliższych kilku sekund umrze. W końcu odzyskała wzrok. Małżeństwo prawników działało tym razem wyjątkowo zgodnie. Oboje byli nie dalej niż o metr. Krasicka trzymała w ręku kamień (jak zdołała go znaleźć tak szybko? To dziwne, jak jasno można myśleć) i właśnie brała potężny zamach. Nie uderzyła jednak. – Cofnijcie się! Już! – wrzasnęła Helena. Oboje zastygli w bezruchu, z bezgranicznym zdumieniem przyglądając się kobiecie celującej do nich z pistoletu. Kobiecie, którą uważali za współczującą, skorą do pomocy i całkowicie nieszkodliwą, a która teraz rękę miała pewną, w oczach determinację i chłodną złość. Wcześniej, po pierwszej strzelaninie z ekipą likwidacyjną Jakub wręczył Helenie jeden z odebranych napastnikom glocków. „Raczej ci się nie przyda – powiedział wtedy, zbliżając usta do jej ucha. – Ale mogą wydarzyć się różne rzeczy. Masz szesnaście naboi. W razie czego to będzie twoja ostatnia linia obrony. Trzymaj go mocno, najlepiej oburącz, bo kopie". Prorocze słowa. Krasicki postąpił niezdarnie krok do tyłu. Jego żona zdawała się nie słyszeć: stała z wzniesioną ku górze, dzierżącą kamień ręką, jakby nie mogła dopuścić do siebie myśli o porażce. Być może do jej udręczonego mózgu to po prostu nie docierało. Helena ostrożnie, trzymając broń na wysokości oczu, podniosła się. Podczas upadku jedno z wiązań się wypięło: narta sterczała obok, wbita dziobem w śnieg. Nie tracąc z oczu prawników, Helena schyliła się i uwolniła but od drugiej narty. Dźgnięte kijem biodro płonęło nadal. Nogi ledwie ją trzymały. Podczas całego zjazdu poddane zostały stanowczo zbyt ostremu traktowaniu. – Mam dosyć bycia waszą niańką – powiedziała. – Pójdziemy na piechotę. Krasicki czynił ogromne wysiłki, by nad sobą zapanować. Podszedł do żony, wyjął jej z ręki kamień i odrzucił go w las. A potem odwrócił się. – Nie ma potrzeby wymachiwać bronią – powiedział. – Idziemy. – A jeśli nie? Helena podniosła pistolet wyżej. Ile dałaby za to, by móc po prostu zadzwonić do Jakuba i wezwać go na pomoc. – Chcesz się przekonać? Krasicki uśmiechnął się przebiegle. – Przecież nie strzelisz. Oboje to wiemy. W normalnych okolicznościach Helena zapewne zdobyłaby się jeszcze na odrobinę cierpliwości. Pociągnęłaby negocjacje minutę lub dwie. Teraz jednak po prostu pociągnęła za spust. Huk ogłuszył całą trójkę, odbił się echem od gór i wrócił, słabszy. Kula wbiła się pół metra od stopy prawnika. – Postawisz na to pieniądze? – zapytała. Oczy Joanny Krasickiej zgasły. Ponownie stała się oblepionym śniegiem nieszczęściem. – Chodźmy – zaskamlała. – Zimno mi. Ale Krasicki nie zamierzał się poddawać. – Wiesz, że nikt nam niczego nie udowodni? – starał się przybrać ton, jakim zwykł przemawiać do klientów swej kancelarii. – Ani Joannie, ani mnie? Wszystkiego się wyprzemy. – Idziemy. Twoja żona marznie. – Będzie tylko twoje zeznanie przeciwko naszym. Mam paru kolegów specjalizujących się w takich sprawach. Rozniosą cię w pył. – Na razie nie martw się o to. – Lepiej będzie, jeśli w ogóle zapomnisz o sprawie. – Grozisz mi? – Nie. Mówię, jak jest. Helena straciła cierpliwość po raz drugi. – Tak się zastanawiam: wygodniej ci będzie schodzić do Kuźnic na jednej nodze czy na dwóch? – Słucham? – Jeżeli natychmiast się nie zamkniesz, strzelę ci w kolano. A potem dostarczę na dół, choćbyś miał się czołgać. Uwierz mi. Słowo i strzelam. Krasicki zbladł i cofnął się o krok. Najwyraźniej uznał, że tę rundę przegrał. Może zastanawiał się już nad następną. – Dobrze. Oboje narty na plecy i idziemy – powiedziała Helena. W jej głosie nie było satysfakcji. – Po co nam narty? – Żebyście mieli zajęte ręce. Weź też moje. W końcu jesteś dżentelmenem, prawda? *** Byli śmiertelnie zmęczeni. Daleki strzał umknął ich uwadze. Jadąca szybko kolumna prowadzona przez Krzeptowskiego i Bena napotkała idących pod górę policjantów z grupy operacyjnej nadkomisarza Janusza Kubisty czterysta metrów od dolnej stacji kolejki. Po dotarciu do Kuźnic Janusz Janusz postanowił działać systematycznie. Podzielił ludzi na zespoły i przydzielił im konkretne zadania. Najważniejszy z nich, pięcioosobowy, miał niezwłocznie ruszyć nartostradą pod górę, by jak najszybciej dotrzeć do grupy potrzebujących pomocy narciarzy. Jej dowódcą nadkomisarz uczynił Bogusia i nakazał najwyższy pośpiech. Druga grupa dostała rozkaz zbadania budynku stacji kolejki, co napotkało trudności, ponieważ wszystkie drzwi zostały zamknięte na głucho. W trybie alarmowym wezwano jednego z kolejarzy, ale nie należało się go spodziewać przed upływem godziny. Ostatnia część zespołu, najliczniejsza, dowodzona osobiście przez nadkomisarza, rozpoczęła proces odnajdywania i przepytywania ewentualnych świadków wczorajszych i dzisiejszych wydarzeń. Nie trzeba dodawać, że ta część akcji napotkała największe przeszkody: była szósta rano i Nowy Rok, wszyscy potencjalni świadkowie, którzy mieliby cokolwiek do powiedzenia, spali snem sprawiedliwych, a i po przebudzeniu nie bardzo nadawali się do składania jakichkolwiek zeznań, tym bardziej sensownych i popychających śledztwo do przodu. Krzeptowski dostrzegł Bogusia na przedostatnim zakręcie przed metą. Kiedy zobaczył tuż przed sobą pięciu uzbrojonych w kałasznikowy mężczyzn, pomyślał, że to jednak nie koniec, że przyjdzie mu znowu przebijać się na dół z bronią w ręku. Zdawał sobie sprawę, że trzymana przez niego w ramionach kobieta umiera, a druga, jadąca saniami tuż za nim, potrzebuje pomocy równie pilnie. Cenna była dosłownie każda sekunda. A on naprawdę nie miał już sił. Stanął. Nim jednak zdołał podjąć jakąkolwiek decyzję, idący na czele grupy facet krzyknął „Policja!" i zaczął machać znajomo wyglądającą legitymacją. Nigdy wcześniej Krzeptowskiemu widok ten nie wydał się równie kojący. – Karetki są? – krzyknął Krzeptowski. – Jedna czeka. Dwie następne w drodze, będą za parę minut – odparł jeden z policjantów, wysoki facet w czarnej kurtce i wojskowych butach. Kałasznikowa trzymał pewnie, jak zawodowiec. – Daj. Wezmę ją – powiedział Ben. Krzeptowski nie oponował, zmęczone ramiona powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Ben nie czekał, wziął ukochaną żonę na ręce i ruszył ostro w dół. Błyskawicznie nabrał prędkości. Policjanci rozstąpili się. – Stasiu. – Zdenerwowany Jakub trącił Krzeptowskiego w ramię. – No? – Nie ma Heleny. I tych cholernych prawników. Krzeptowski spojrzał w górę nartostrady. W szarości rozjaśnionej przez kilka stojących przy szlaku latarni nie dostrzegł nikogo. – Pewnie znowu się wywalili. Jeżdżą jak łamagi. – Pójdęc – Jesteś ranny. Ja pójdę. – Zajmij się Tosią. Spotkamy się na dole. – I tak jeszcze nie ma tych cholernych karetek. – Zwieź ją. Krzeptowski chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy zobaczył wynurzających się z przedświtu prawników. A za nimi kulejącą Helenę z zaciętą miną i glockiem w ręku. JUTRO Rano Gdy Jakub, Krzeptowski, Helena i prawnicy znaleźli się w końcu na dole, zastali tam istne pandemonium. W ciągu ostatniej godziny Janusz Janusz przekształcił teren Kuźnic w tętniący życiem ośrodek prowadzonego na szeroką skalę śledztwa, w które zaangażowane zostały znaczne siły zakopiańskiej policji. Nadkomisarz zorganizował centrum dowodzenia w jednej z furgonetek, zaopatrzonej w nowoczesną wielozakresową radiostację. Z poważną miną przyjmował raporty od pracujących w terenie funkcjonariuszy, co jakiś czas przekazywał meldunki Wielgoszowi, wyciągał wnioski, zarządzał, podejmował decyzje. Podwładni, nawet znający go bardzo długo, takiego szefa jeszcze nie widzieli. Z otwartej w końcu stacji kolejki uwolniono przestraszonego, ale najwyraźniej nietkniętego Ryszarda Krzeptowskiego, którego pierwszym życzeniem było umożliwienie mu wykonania telefonu do żony. Uspokojenie szalejącej z niepokoju Zofii z Gąsieniców Krzeptowskiej zajęło mu blisko kwadrans i skończyło się przejęciem słuchawki przez Janusza Janusza, który z wyżyn swego policyjnego autorytetu potwierdził, że małżonek pani Krzeptowskiej nie spędził nocy na alkoholowych hulankach ani żadnej małżeńskiej lewiźnie, lecz został uwięziony przez grupę brutalnych i bezwzględnych przestępców, wobec których toczy się śledztwo zakrojone na skalę ogólnokrajową. Małżeństwo prawników zostało, pomimo protestów Piotra Krasickiego, aresztowane i odwiezione wprost do przepełnionych pijanymi uczestnikami nocnych bójek cel tymczasowego aresztu, znajdującego się w podziemiach zakopiańskiej komendy powiatowej. Grupa operacyjna dysponowała już kilkoma skuterami śnieżnymi: dowodzony przez Bogusia zespół ponownie wyruszył w górę nartostrady, kierowany tym razem poleceniem zabezpieczenia śladów walki, udzielenia pierwszej pomocy oraz aresztowania postrzelonego przez Jakuba członka grupy Szarego oraz odnalezienia zwłok Atoma, Marka Sztajnberga, Wekslera, a także reszty poległych w walce napastników. Pierwsza karetka pogotowia odjechała z rykiem syreny, zanim jeszcze Tyszkiewicz, Helena i Jakub dotarli na placyk przed hotelem. Wiozła nadal nieprzytomną Franceskę oraz Bena, który nie chciał nawet słyszeć o straceniu z oczu małżonki. Drugą karetką niespełna pięć minut później odjechała do szpitala Tosia. Krzeptowski początkowo chciał jej towarzyszyć: zauroczone dziewczyną serce pchało go na pokład ślizgającego się na łysawych oponach ambulansu i nakazywało być przy rannej podczas nadchodzącej operacji i tuż po niej. Krzeptowski bardzo bał się o dziewczynę i naprawdę chciał być pierwszą osobą, którą Tosia ujrzy po wybudzeniu się z uśpienia. Myśli, że sprawy mogą potoczyć się źle, starał się nawet do siebie nie dopuszczać. Musiał jednak zmienić decyzję. Tyszkiewicz oznajmił, że ma w Kuźnicach pewną sprawę do załatwienia i uda się do szpitala później, napotkał jednak jednolity front protestu złożony z Heleny i Krzeptowskiego. – Jesteś ranny, Kubuś, prawda? Ledwo trzymasz się na nogach. Przesłuchanie może się odbyć później, w szpitalu, gdy nabierzesz nieco sił. Tutejsi gliniarze ogarniają temat, nie jesteś im potrzebny. Helena, zdradzająca objawy odmrożenia nosa i policzków (jak zresztą wszyscy ocalali uczestnicy zjazdu), oświadczyła, że wyłącznie w szpitalu, w towarzystwie męża, złoży obszerne zeznanie na temat prawników, faktycznego przyznania się Joanny Krasickiej do usiłowania zabójstwa Antoniny Bilskiej, a także napaści obojga na Helenę w końcowej fazie zjazdu. – Nie chodzi o przesłuchanie – powiedział Jakub. – A o co? – zapytał Krzeptowski. Tyszkiewicz szybko streścił mu ostatnią rozmowę z Wekslerem. Kilka minut później Krzeptowski schował pod kurtkę otrzymaną od Jakuba kopertę, westchnąwszy głośno, odprowadził wzrokiem karetkę, w której znajdowała się Tosia oraz Jakub z Heleną, po czym powlókł się w stronę hotelu. *** Matuszewski wysłuchał wypowiedzianego nieco jeszcze bełkotliwym tonem chaotycznego, ale obszernego sprawozdania komendanta zakopiańskiej policji, po czym odłożył słuchawkę. Smotrycz wpatrywał się w niego z natężeniem. Kilku innych włączonych w ciągu ostatnich godzin do śledztwa policjantów energicznie stukało w klawiatury komputerów. – Jatka – powiedział nadinspektor, krzywiąc się. – Dziewięć trupów. Ale można powiedzieć, że twoi koledzy wyszli obronną ręką. Tyszkiewicz jest lekko ranny. Nic groźnego, zdaje się. Smotrycz z sykiem wypuścił powietrze. – Bałem się o nich – powiedział. – Wierzę. Z tego co słyszę, rozegrała się tam regularna bitwa. Trzech uczestników imprezy poniosło śmierć, dwoje następnych jest ciężko rannych, wszyscy są odmrożeni. – Udało się ustalić, kogo ta ekipa ścigała? – Nazywał się Weksler. Był wśród gości, jako Rudnicki. Nie żyje. To od niego zaczęło się całe zamieszanie. Nie znam na razie szczegółów. Krzeptowski i Tyszkiewicz mają złożyć obszerne zeznania. Smotrycz nie uznał tej odpowiedzi za zadowalającą, ale wiedział, że na razie więcej się nie dowie. Czekała ich jeszcze masa roboty. Nagle przyszło mu do głowy coś jeszcze. Pomyślał o czymś, co zawalił, a co być może można jeszcze uratować. Nachylił się ku Matuszewskiemu i ściszył głos. – Panie nadinspektorze, mam prośbę – powiedział, przełykając ślinę. – Wczoraj wieczorem byłem umówiony z pewną dziewczyną. Taka jedna Hania Bogucka, od nas z komendy. Spędzaliśmy bardzo miły wieczór, rozumie pan? No ic Matuszewski uśmiechnął się. To był Smotrycz, którego pamiętał. Wiecznie snujący plany miłosnych podbojów, wiecznie na coś polujący i ciągle sfrustrowany brakiem wyraźnych rezultatów. – I nie udało się? – powiedział. – No, właściwie, nawet całkiem, już w zasadziec ale zadzwonił Jakub. Nadkomisarz Tyszkiewicz, znaczy się. – Antek, Antek, Antek – roześmiał się Matuszewski. – Z kobietami tak się nie da. Z kobietami trzeba poważnie, z szacunkiem, sercem i głową. – Wiem. – Smotrycz nagle się zdenerwował. Sytuacja i tak była trudna, nawet bez tej niechcianej psychoanalizy. – Nie o to chodzi. – A o co? – Jakby pan zadzwonił do niej i pogadałc Dziewczyna jest z branży, zrozumie. – Chcesz, żebym ci uratował wieczór, tak? – Nie chodzi o wieczór, panie nadinspektorze – zaperzył się Smotrycz. Popełnił błąd, mówiąc Matuszewskiemu o Hani. Co go to mogło obchodzić? – Ja mam naprawdę poważne zamiary wobec niej. – Dobrze. Daj mi numer. Zadzwonię. *** Krzeptowski wszedł do hotelowego holu. Spojrzał na zegarek. Była za minutę dziewiąta. Recepcjonista podpierał głowę rękoma. Wyglądał na człowieka cierpiącego na silną migrenę. – Jestem umówiony z panem Dzierżkiewiczem. Facet za ladą niechętnie podniósł wzrok. – A pan jestc? – Rudnicki. – Pan Dzierżkiewicz zaprasza pana do pokoju numer dwadzieścia cztery. Krzeptowski niespiesznie wspiął się drewnianymi schodami na pierwsze piętro. Pokój dwadzieścia cztery znajdował się na końcu korytarza. Szedł, starając się nie robić hałasu. Miał przemożne wrażenie, że jest obserwowany. Dotarł do drzwi, zapukał i nie czekając na zaproszenie, nacisnął klamkę. W środku stało dwóch mężczyzn po cywilnemu. Krzeptowski nie bawił się w powitania. – Który to Dzierżkiewicz? – Ja – odezwał się niższy. – A ty? – Nikt. – Krzeptowski przestąpił próg i zamknął za sobą drzwi. – Jestem tylko posłańcem. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie. Na czołach mieli wypisaną nieufność i rodzące się podejrzenia. Krzeptowski był zbyt zmęczony, by się tym przejmować. – Spodziewaliśmy się kogoś innego. – Ten ktoś nie żyje. Mężczyźni taksowali wzrokiem niemal dwumetrową sylwetkę gościa, starając się odgadnąć, z kim mają do czynienia. Nie wyglądali na ludzi, których poruszyła wiadomość o czyjejś śmierci. Ale ich podejrzliwość pogłębiała się. – Wokół roi się od gliniarzy. Ciebie szukają? – Nie. Powiedziałem ci. Jestem nikim. Tylko dlatego z wami rozmawiam. I tak ma pozostać, jeśli chcecie się czegoś dowiedzieć. – Dlaczego? Krzeptowski nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Dzierżkiewicz wskazał gościowi fotel, ale góral pokręcił głową. Nie zamierzał tu długo zostawać. – Dlaczego z nami gadasz? – Sprawa na kilometr śmierdzi polityką. – Krzeptowski zachowywał się, jakby nie słyszał pytania. – Może jestem naiwny, ale nie chciałbym, żeby ukręcono jej łeb. Dzierżkiewicz wzruszył ramionami. – Co się stało Rudnickiemu? – Wekslerowi. W rzeczywistości nazywał się Weksler. – Więc? – Jeden warunek. Nigdy mnie nie widzieliście. Wiem, że to nagrywacie. Ale mam zostać usunięty z taśm. Ma zaginąć po mnie najmniejszy ślad. Pasuje? – Pytałem dlaczego. – Bo jeżeli jest okazja, by kopnąć w dupę paru ważniaków, którym się wydaje, że mogą robić, co chcą, nie przegapiam jej. Dzierżkiewicz spojrzał na swego milkliwego towarzysza. Ten nieznacznie skinął głową. – Okej – powiedział. – Możemy iść na taki układ. Nigdy cię tu nie było. Krzeptowski nie wierzył im za grosz, ale zdawał sobie sprawę, że niczego więcej mu nie zagwarantują. Sięgnął pod kurtkę. Wyciągnął kopertę. – Tu jest zeznanie Wekslera oraz dane, które zdołał zebrać na temat sprawy. Reszty będziecie musieli dojść sami. Dierżkiewicz wziął kopertę i zajrzał do środka. – To wszystko? – Jeszcze adres. Małe Żywczańskie 8. Pokój siedemnaście. – Co tam znajdę? – Raczej kogo. Facet nazywa się Bagiński. Pogadaj z nim. Dowiesz się ciekawych rzeczy. – Trudno się z tobą rozmawia. Wiesz, kto zabił Wekslera? Krzeptowski spojrzał przez okno. Placyk przed hotelem zaczął się pomału zaludniać turystami, choć nadal przeważali umundurowani i cywilni policjanci. Poranek był mroźny, ale bezwietrzny. Na bezchmurnym niebie coraz wyżej wznosiło się słońce. – Ekipa wysłana przez niejakiego Bergera. – Szefa Służby Wywiadu Wojskowego? – Nie mam pojęcia. Nie tylko od polityki trzymam się jak najdalej. Od wojska też. Trzy dni później Korytarz oddziału intensywnej opieki medycznej zakopiańskiego szpitala świecił pustkami. Tyszkiewicz starał się stąpać cicho, wiedziony podświadomą obawą, że hałasy mogą zaszkodzić leżącym w salach chorym. Czuł się źle, rana odzywała się szarpiącym, nieprzyjemnym bólem, odmrożone policzki piekły i drętwiały na zmianę. Nadal huczał mu w głowie ponury ryk wiatru. Bywały chwile, że zataczał się bez wyraźnego powodu. Uważał jednak, że paru osobom jest winien tę wyprawę, powziętą wbrew najsurowszym zakazom lekarzy. Przed chwilą zamienił kilka słów z Benem Barlowem, od trzech dni nieprzerwanie trzymającym wartę przy Francesce. Ranna jeszcze w noworoczny poranek została poddana operacji, trwającej blisko pięć godzin i zakończonej usunięciem tkwiącej w jej ciele kuli. Lekarze wykazywali umiarkowany optymizm, zastrzegając, że rekonwalescentka jeszcze przez kilka dni pozostanie w śpiączce farmakologicznej. Ben właściwie nie jadł i pozwalał sobie tylko na kilkuminutowe drzemki. Trudy morderczego zjazdu z Kasprowego zdawały się nie robić na nim jakiegokolwiek wrażenia. Po prostu czuwał. Chciał być gotów, gdy Fransi otworzy oczy. Jakub pocieszył go, jak umiał, po czym wycofał się. Nie zdążył dojść do drugiego z celów swej wyprawy, gdy drzwi znajdującej się przy końcu korytarza izolatki stanęły otworem. Twarz Krzeptowskiego świeciła niczym latarnia morska. Przyczyna dobrego humoru wielkiego górala nie była trudna do zgadnięcia. – Obudziła się? – mruknął Jakub. – Pół godziny temu. A teraz usnęła znowu – odparł Krzeptowski, po czym z ulgą opadł na stojące pod ścianą krzesło. Jakub usiadł obok niego. Bardzo tego potrzebował. Niespecjalnie lubił się nad sobą rozczulać, ale nogi miał zawstydzająco miękkie. – Jest taka słabiutkac Antonina Bilska przeszła zabieg trepanacji czaszki niemal równolegle z operacją Fransi, dosłownie w sąsiedniej sali. Wspomagana tomografią komputerową diagnoza okazała się zadziwiająco zgodna z opinią wygłoszoną przez Wekslera na szczycie Kasprowego: wskutek upadku ze schodów Tosia nabawiła się urazu, który zaowocował krwiakiem nadtwardówkowym umiejscowionym pomiędzy mózgiem a kośćmi czaszki. Podczas zabiegu neurochirurg wykonał kilka otworów trepanacyjnych, po czym wypłukał krwiak, likwidując przyczynę nacisku na mózg i wzrastającego ciśnienia środczaszkowego. Operacja się udała, ale zespół lekarski był zgodny: ranna trafiła na stół niemal w ostatniej chwili. Mimo wszystko rokowania były optymistyczne. Tosia odzyskała przytomność kilka godzin po zabiegu, miała jednak kłopoty z mówieniem i cierpiała na zaniki pamięci. Przez dwa dni głównie drzemała. Krzeptowski nie męczył jej opowiadaniem o wydarzeniach sylwestrowej nocy. Nie chciał niczego przyspieszać ani robić na siłę. – Coś mówi? – zapytał Tyszkiewicz. – Stara się sobie przypomnieć. Zwłaszcza Krasickich. Jakub spojrzał na Krzeptowskiego z zainteresowaniem. – Dlaczego ich? – Bo akurat fakt, że Krasicki się do niej bezczelnie przystawiał, pamięta bardzo dobrze. – A więc jednak. – No. Krasicka nie taka stuknięta, na jaką wygląda. Facet naprawdę nie umie utrzymać fiuta w spodniach. – Pani Joanna po prostu likwidowała konkurencję. – Każdy orze, jak może. – Znowu ci z CBA mnie maglowali – powiedział Jakub. Jego twarz w miejscach, które nie zostały pomalowane pomarańczową maścią przeciw odmrożeniom, była blada i ściągnięta znużeniem. – Mnie też. Pogoniłem ich. – I kontrwywiad. I CBŚ. – Przyjacielu, to za duża sprawa, żeby każdy nie chciał ugrać czegoś dla siebie. – Tak. – Tosia mnie lubi, wiesz? – Powiedziała ci? – Mam oczy. Widzę. – Dziwne. – Głupiś. – Bardzo dziwne. Krzeptowski uśmiechnął się. *** Wprowadzony przez milczącego żandarma generał brygady Benedykt Berger przekroczył próg i obrzucił pomieszczenie obojętnym spojrzeniem. Główny pokój przesłuchań Prokuratury Wojskowej nie grzeszył nadmiarem komfortu ani imponującymi rozmiarami, ale najwyraźniej do potrzeb prowadzących sprawę prokuratorów wystarczał w zupełności. Pod przeciwległą ścianą stało duże, zawalone papierami biurko oraz kilka krzeseł. Dalej: szafa uginająca się od akt. W obu bocznych ścianach zamontowano dwa duże okna, niewpuszczające jednak światła dziennego. Znajdowały się za nimi niemal identyczne, niewielkie pomieszczenia. Jedno z nich pełne było ludzi mających obserwować przesłuchanie. Nie była to powszechnie stosowana procedura, zastosowano ją jednak ze względu na charakter sprawy, dalece wykraczającej poza kompetencje jednego resortu. Przewodniczącym zespołu śledczego został szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jego zastępcami: wysoki rangą przedstawiciel cywilnego Prokuratora Generalnego oraz szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Zespół liczył jeszcze trzy osoby: zastępcę szefa Żandarmerii Wojskowej, inspektora Dzierżkiewicza z CBA oraz nadinspektora Matuszewskiego z Komendy Głównej Policji. Wszyscy siedzieli teraz za weneckim lustrem i obserwowali dwóch prowadzących przesłuchanie prokuratorów, a także Bergera, który zajął miejsce naprzeciwko nich. – Panie generale – odezwał się straszy z prokuratorów, niemal łysy mężczyzna około czterdziestki. – Informuję pana, że to pierwsze oficjalne przesłuchanie i jest pan przesłuchiwany w charakterze podejrzanego. Czy to jest zrozumiałe? Berger skinął głową w milczeniu. – Będziemy starali się omawiać poszczególne zagadnienia w porządku chronologicznym – powiedział prokurator wyjaśniającym tonem. Wstał. W ręku trzymał teczkę. Był pewny siebie. Scenariusz przesłuchania został dokładnie zaplanowany i kilkakrotnie przedyskutowany w gronie siedzących za ścianą osób. – Proszę opowiedzieć o systemie Pegaz. – No cóż. – Berger założył nogę na nogę. – Jest to nowatorski projekt egzoszkieletu, zaprojektowanego i skonstruowanego w jednym z laboratoriów Wojskowej Akademii Technicznej. – Użył pan określenia: nowatorski. Skąd to określenie? – Najkrócej mówiąc, ponieważ zastosowano w nim rewolucyjną mechanikę i napęd. Jak pan wie, egzoszkielety są systemami indywidualnego wyposażenia żołnierza zwiększającymi jego możliwości na polu walki. Na przykład zwielokrotniającymi siłę mięśni, szybkość poruszania się i czas reakcji, a także chroniącymi przed ogniem, zapobiegającymi odniesieniu kontuzji i tak dalej. Pegaz o dziesięć lat wyprzedza wszystko, co zostało do tej pory skonstruowane na świecie. – Kto jest szefem projektu? – Inżynier Stanisław Bagiński. Prokurator zerknął do akt. – Dobrze – powiedział. – Wrócimy jeszcze do tego. Na jakim etapie zaawansowania znajduje się system? – Opracowano kompletną dokumentację oraz skonstruowano prototyp, a następnie odbyto szereg prób poligonowych. – Jest pan świetnie poinformowany. – Owszem. Mam pełną wiedzę na ten temat. – Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę: zabezpieczeniem i ochroną tego typu projektów zajmuje się Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Nie należy to do kompetencji wywiadu. – Wspieraliśmy program Pegaz z dalszego planu. – Rozumiem – prokurator zamyślił się. Nie mógł na razie rozszyfrować taktyki generała. Berger był świadom ciążących na nim zarzutów. Powinien kluczyć i unikać odpowiedzi. Tymczasem odpowiadał jasno i klarownie. – Czy to stała praktyka? – Owszem. Projekty o szczególnym znaczeniu dla państwa bierzemy również pod swoje skrzydła. Siedzący za szybą szef SKW poruszył się. Zawsze najbardziej niejasne i zagmatwane są sprawy z pogranicza kompetencji poszczególnych agend państwa. Wiedział, że tak się dzieje. Co więcej, zdawał sobie sprawę, że Berger będzie próbował grać na tej nucie. Pytaniem pozostawało, jaką melodię. – Kto decyduje o, że tak powiem, wadze projektów? Pan? – Tak. Decydowałem o tym osobiście po zasięgnięciu opinii szefów odnośnych departamentów oraz moich zastępców. – Czyli pańscy zastępcy są również zorientowani w szczegółach projektu Pegaz? – Nie. Podjąłem decyzję jednoosobowo. – Dlaczego? – W tym wypadku sprawa była bardziej skomplikowana. – Ponownie zapytam: dlaczego? – Ponieważ Pegaz miał zostać użyty jako fragment większej operacji. Prokurator spojrzał na Bergera. – Zamierzał pan wykorzystać program Pegaz do swoich celów. Zgadza się? – Nigdy nie działam z pobudek prywatnych. – A jak by je pan nazwał? – Cele i zadania Służby Wywiadu są wpisane w nasz statut. – Wspominał pan o operacji. Mógłby pan określić jej cel i charakter? – To niejawna informacja. – Obaj posiadamy certyfikat dostępu do informacji niejawnych. – Mimo to odmawiam odpowiedzi. – Czy wie pan, gdzie znajduje się prototyp egzoszkieletu? – Nie. – Czy wie pan, gdzie znajduje się dokumentacja? – Nie. – A inżynier Bagiński? Wie pan, gdzie on jest? – Obawiam się, że również nie. – Dlaczego? Dlaczego główny konstruktor systemu, który podobno obdarza pan specjalną opieką, zniknął panu z oczu? – Bagiński uciekł. – Domyśla się pan, z jakiego powodu? – Nawet dość dokładnie. Z powodu zdrady. – Zdrady? – Owszem. Inżynier Bagiński doskonale zdawał sobie sprawę, jak cenną rzeczą jest prototyp i dokumentacja. Postanowił wykorzystać go do swoich celów. Kiedy moi ludzie odkryli to, uciekł, wraz z dokumentacją i prototypem. – W porządku. – Prokurator wstał, podszedł do prawej ściany i nacisnął niewielki przycisk. Szyba, do tej pory ciemna, stała się przezroczysta. Pokój za nią był niewielki i skromnie urządzony. Znajdowało się w nim dwóch mężczyzn: jeden, w mundurze z pułkownikowskimi naramiennikami, stał obok biurka, drugi natomiast, szpakowaty pięćdziesięciolatek, siedział na ustawionym naprzeciwko krześle. Prokurator przesłuchujący Bergera nachylił się do stojącego na biurku interkomu i rzucił: – Możecie zaczynać. Widok za szybą Berger obrzucił obojętnym spojrzeniem. Prokurator pokręcił głową z podziwu. Generał zdawał się przygotowany na wszystko. – Proszę się przedstawić – powiedział gospodarz drugiego gabinetu. Zawieszone pod sufitem głośniki wiernie przekazywały zarówno natężenie głosu, jak i intonację wypowiadanych słów. – Stanisław Bagiński. – Czym pan się zajmuje? – Jestem szefem laboratorium wysokich technologii Wojskowej Akademii Technicznej. – Nad jakim projektem pracował pan ostatnio? – System indywidualnego wspomagania żołnierza o nazwie Pegaz. – Proszę nam o tym opowiedzieć. – Prace zaczęły się trzy lata temu. Postawiliśmy sobie zadanie stworzenia systemu zaawansowanego technologicznie, lekkiego, niezawodnego, a jednocześnie rozsądnego cenowo. Nie wiem, czy mam wchodzić w szczegóły technicznec – Na razie nie ma takiej potrzeby. – W połowie zeszłego roku udało się zakończyć prace nad prototypem. Przeprowadziliśmy liczne testy, zarówno w warunkach laboratoryjnych, jak i terenowych. Ponieważ zastosowaliśmy w konstrukcji szereg rozwiązań niespotykanych w świecie, mieliśmy pewne obawy co do praktycznego działania systemu. Ale testy wypadły bardzo pomyślnie. Potem odbyły się pokazy dla przedstawicieli resortu obrony. Wykazali duże zainteresowanie. Zaczęły toczyć się rozmowy o zakupie przez armię kilkunastu tysięcy egzemplarzy Pegaza. Produkcja w całości miała odbywać się w Polsce. Całkowicie się z tym zgadzałem; uważałem, zresztą nie tylko ja, ale również wszyscy członkowie zespołu, że Pegaz może stać się hitem eksportowym i przynieść krajowi znaczne korzyści, tak prestiżowe, jak i polityczne, o finansowych nie wspominając. – Zapadła nawet na ten temat specjalna uchwała Rady Ministrów – wtrącił prokurator. – Tak, to był nasz wielki sukces. Ale kilka dni później odwiedził mnie w laboratorium pewien człowiek. Przedstawił się jako reprezentant prywatnego biznesu, ale podkreślił, że stoją za nim bardzo poważne siły zarówno w Ministerstwie Obrony, jak i w Sztabie Generalnym, a także w kilku resortach cywilnych. Oświadczył, że jest w kontakcie z potężną firmą zagraniczną, gotową kupić projekt Pegaza. W skład transakcji miał wchodzić prototyp wraz z dokumentacją i patentem. Miała opiewać na wiele milionów dolarów. Dał do zrozumienia, że prowizja uczyni mnie bajecznie bogatym człowiekiem. – Chodziło o przeniesienie produkcji Pegaza za granicę? – Nie tylko. Chodziło przede wszystkim o całkowitą sprzedaż patentu, łącznie z pozbyciem się wszelkich praw do własności intelektualnej. Pegaz stałby się produktem amerykańskim, nawet jeśli byłby produkowany w Polsce. – Rozumiem. Jak pan zareagował? – Odmówiłem. Ten człowiek nalegał. Skontaktowałem się z oficerem przydzielonym do ochrony projektu przez SKW. Obiecał, że zajmie się sprawą. – I oferent przestał pana nachodzić? – Tak. Ale nie przestał działać. Szybko się okazało, że moi kluczowi współpracownicy zaczynają mówić o możliwości sprzedaży projektu. Argumentowano bardzo różnie: że będą pieniądze na dalsze badania na poziomie dotychczas dla nas nieosiągalnym, że znacznie zwiększy się fundusz płac, a wszyscy mają przecież rodziny na utrzymaniu i tak dalej. Presja rosła z każdym dniem. Normalna praca stała się niemożliwa. Wyszło na to, że jestem jedyną przeszkodą na drodze do powszechnej szczęśliwości. Argumentów, że sprzedaż stoi w sprzeczności z interesem państwa, nikt nie chciał słuchać. Zaczęły się głuche telefony, anonimowe groźby, również wobec mojej córki. – Zgłaszał pan te sprawy oficerowi SKW? – Wielokrotnie. Sporządzałem zresztą notatki z tych spotkań. Zgłaszałem problem władzom uczelni. Wszyscy mnie uspokajali i obiecywali się zająć sprawą. – Bez efektu? – Całkowicie. – Co było dalej? – Pewnej nocy, tydzień temu, dostałem anonimowy telefon. Zaproponowano mi trzy miliony dolarów, zmianę tożsamości i wyjazd za granicę. W przeciwnym razie zagrożono wprost, że poniosę śmierć. Ja i moja córka. Groźba brzmiała bardzo poważnie. – Chciałbym zatrzymać się na moment przy tym wątku. Dlaczego pańska zgoda była tak ważna? Nie można było sprzedać Pegaza za pańskimi plecami? – Nie. Po pierwsze, byłem głównym konstruktorem, mój podpis musiał widnieć na umowie. Ponadto, ponieważ już od pewnego czasu czułem, że to się może źle skończyć, wymontowałem z prototypu jeden z kluczowych modułów i usunąłem dotyczący go fragment dokumentacji. Obie te rzeczy starannie ukryłem. Wkrótce oczywiście zorientowano się, że Pegaz jest niekompletny. Część pracowników laboratorium już wtedy współpracowała z oferentem, więc odkryli to bardzo szybko. Oczywiście nikt oficjalnie nie mógł przyznać się, że wie, że Pegazowi czegoś brakuje. Stąd naciski na mnie. – Rozumiem. Jak pan zareagował na telefon? – Przestraszyłem się, jeszcze tej samej nocy skopiowałem w laboratorium resztę dokumentacji, zniszczyłem twarde dyski, po czym wsiadłem do pociągu i wyjechałem do Zakopanego. – Dlaczego tam? – Mam tam rodzinę, to był odruch. Potem uświadomiłem sobie, że oczywiście nie mogę się z nią kontaktować, bo ci ludzie będą mnie ścigać i rodzinę sprawdzą w pierwszej kolejności. Więc po prostu wynająłem pokój w pensjonacie, podałem fałszywe nazwisko, udając, że ukradziono mi dokumenty. Na nic się to nie zdało. Po dwóch dniach zostałem znaleziony, dokładnie w przeddzień sylwestra. – Kto pana znalazł? – Człowiek ten, znacznie zresztą później, przedstawił się jako Weksler. Jan Weksler. Zdradził mi, że ma stopień majora i pracuje w wywiadzie. – Jak pana odnalazł? – Podobno moja lokalizacja od początku nie była dla wywiadu tajemnicą. No cóż, w tych sprawach jestem amatorem. Wekslera wysłano, by odzyskał dokumentację, a mnie zlikwidował. Miałem zginąć w wyniku nieszczęśliwego wypadku. – Chciałbym się upewnić, że dobrze zrozumiałem. Pracownik wywiadu wojskowego major Jan Weksler został wysłany, by pana zabić? – Tak. – Czy zdradził panu, kto go wysłał? – Padło nazwisko Berger. Generał Berger. Uwierzyłem. Pracuję w branży dostatecznie długo, by orientować się, kim jest generał Berger. – Czy Weksler zdradził panu przyczyny, dla których postanowił nie wykonać polecenia? – Poinformowano go o sprawie Pegaza. Doszedł do wniosku, że sprawy zaszły za daleko. Podzielał moje zdanie w tej kwestii. – Uważał, że Pegaz powinien pozostać czysto polską produkcją? – Tak jest. – Rozumiem. Co było dalej? – Weksler przekonał mnie, że jest po mojej stronie. Nie było to łatwe, początkowo nie wierzyłem mu. Odebrał mi komórkę. Dał fałszywy dowód osobisty. Zmusił mnie, byśmy zmienili lokalizację. Umieścił w innej części Zakopanego, na Małym Żywczańskim. Zakazał ruszania się z miejsca. Potem opowiedział o sobie i Bergerze. Twierdził, że już od pewnego czasu na własną rękę prowadzi śledztwo w sprawie Pegaza. Jego kupnem zainteresowana była wielka amerykańska firma i to ona stała za lobbingiem, jednak część krajową zorganizował Berger. Powołano konsorcjum firm, którym Amerykanie obiecali podwykonawstwo. W grę wchodziły naprawdę gigantyczne kontrakty. Ci ludzie byli całkowicie zaślepieni możliwym zyskiem, interes państwa nie liczył się w ogóle. Wtedy uległem. Zdradziłem Wekslerowi miejsce ukrycia brakującej części dokumentacji i modułu zasilania. – Gdzie pan ją ukrył? – W miejscu kompletnie idiotycznym. Poprzedniego dnia wybrałem się na Kasprowy. Już w dolnej stacji miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Wpadłem w panikę. Dokumentację miałem przy sobie, to były dwie płyty DVD o dużej pojemności i moduł, kostka wielkości paczki papierosów. W górnej stacji kolejki ukryłem pakiet w spłuczce jednej z toalet. Potem pospacerowałem trochę i zjechałem na dół. Zaszyłem się w pensjonacie i tam wieczorem znalazł mnie Weksler. – Czy nadal pana śledzono? Czy to mógł być Weksler? – Nie. Nie jestem pewien, czy wtedy w ogóle mnie śledzono. Ja naprawdę bardzo się bałem, wiedziałem, do czego ci ludzie mogą się posunąć. Ale Wekslera zobaczyłem po raz pierwszy w życiu, gdy po prostu zjawił się w moim pokoju. – Co było dalej? – Opowiedziałem Wekslerowi, gdzie ukryłem dokumentację. Był zły, ponieważ zaczęło wiać i wyglądało na to, że kolejka nie będzie jeździć. Szykował się nawet do podejścia pieszo, ale potem udało mu się nawiązać kontakt ze znajomym, który wkręcił go do grupy jakichś ludzi z Warszawy, planujących spędzić na górze sylwestra. Mieli jakieś układy z kolejarzami i dla nich wagonik uruchomiono. – Co miało stać się potem? – Weksler powiedział, że gdyby nie przyszedł następnego dnia do południa, mam się przenieść pod inny adres, a potem przekazać mediom zeznanie, które nagrał wcześniej. Dotyczyło całej sprawy Pegaza, bo ja stanowiłem tylko niewielki fragment większej całości. Nie zdążyłem nic zrobić, bo zjawili się dwaj oficerowie CBA. – Dziękuję – powiedział prowadzący przesłuchanie pułkownik. – Na razie wystarczy. Łysy prokurator stojący przy oknie i na przemian zerkający to na Bagińskiego, to na Bergera wcisnął przycisk. Szyba ponownie pociemniała. – Tak więc inżynier Bagiński się znalazł, jak pan widzi – powiedział. – Wbrew pańskiej intencji, zdaje się? Jak się panu podobała jego opowieść? – To tylko słowa. – Tak? W porządku. Chce pan faktów? Do tej pory sporo pan opowiadał. Teraz ja panu coś opowiem. Podszedł do biurka, wziął z niego jedną z teczek i otworzył ją. – Mam tutaj podpisane zeznania uczestników owego przyjęcia sylwestrowego, o którym wspominał Bagiński. Oczywiście zeznania złożone przez tych, którym udało się przeżyć atak wysłanych przez pana ludzi. Berger skrzywił się. Nie znosił teatralnych gestów. Ten człowiek w gruncie rzeczy go nudził. Prokurator jednak nie zwracał uwagi na grymasy generała. Przez dziesięć minut opowiedział, nie pomijając szczegółów, przebieg wydarzeń feralnej nocy, począwszy od wjazdu kolejką, aż do pojawienia się grupy w Kuźnicach. – Tylko obecności dwóch doświadczonych policjantów z przeszłością wojskową oraz pewnego cudzoziemca ci ludzie zawdzięczają życie. Przyznaję, nie udało nam się dotrzeć do żadnych billingów rozmów pańskich ludzi, a ci, których zatrzymaliśmy, milczą. Ale obraz, jaki się z tego wyłania, jest oczywisty: zorganizował pan tę akcję, by nie tylko odszukać Bagińskiego i odzyskać dokumentację, ale również zneutralizować skutki zdrady Wekslera, przy czym pojęcie to należy rozumieć w ten sposób, że Weksler zorientował się w pańskich przestępczych zamiarach i postanowił je uniemożliwić, uznając, że przekroczył pan wszelkie granice. W istocie, zdradził więc pana, natomiast wobec prawa i wobec państwa, które zobowiązał się chronić, zachował się jak najbardziej w porządku. Berger milczał. – Zainteresował się pan Pegazem, ponieważ dostrzegł pan możliwości uzyskania gigantycznych zysków ze sprzedania go. Wciągnął pan do współpracy wiceministra obrony i szefa Kancelarii Premiera. Nawiasem mówiąc, mamy pełne zeznanie tego ostatniego, łącznie z obszernym passusem dotyczącym stosowanych przez pana nacisków, mających charakter zwykłego szantażu. Dzięki swoim kontaktom w branży zbrojeniowej bez trudu zorganizował pan konsorcjum firm, które przedstawił pan Amerykanom jako wiarygodnego partnera. Złamał pan literę uchwały Rady Ministrów. Bliższa koszula ciału, prawda, panie generale? W pełni zadowalały pana prowizje od kontraktów na produkcję podzespołów. Nie obchodziło pana, że dzięki projektowi Pegaz nasza pozycja w NATO mogła bardzo wzrosnąćc Prokurator przerwał, ponieważ milczący dotychczas Berger wstał i podszedł do szyby znajdującej się po lewej stronie. Przyjrzał jej się uważnie, a potem odwrócił się. – Są tam? – zapytał. – Słucham? – Zakładam, że jeszcze przed aresztowaniem mnie powstał specjalny międzyresortowy zespół złożony z szyszek pozbieranych ze wszystkich służb. Pan, bez urazy, ma zbyt niską rangę, by prowadzić tego typu śledztwo. Więc pytam: są tam i słuchają wszystkiego, co mówimy? Łysy prokurator zerknął na swego milczącego kolegę. Ale z jego miny nie wywnioskował, co ma odpowiedzieć. – W istociec – Mają certyfikat dostępu do informacji niejawnych? – No cóżc – Mają czy nie? Niech pan pamięta, że to też idzie do protokołu. – Tak. – A więc dobrze. – Berger przeszedł dwa kroki i ponownie zasiadł na krześle. Plamy na jego dłoniach wyraźnie odbijały się od bladej, jakby przezroczystej skóry. – Zarzuca mi pan brak troski o państwo. – Między innymi. – Więc proszę posłuchać. Wszystko, co powiem, objęte jest klauzulą tajności i ma kluczowe znaczenie dla obronności naszego państwa. Wbrew temu, co pan twierdzi, leży mi to bardzo na sercu. Od razu chciałbym zaznaczyć, że za wszelkie konsekwencje wynikłe wskutek działań podjętych przez kierowaną przeze mnie instytucję biorę całkowitą i jedyną odpowiedzialność. Rozumie pan? Niczego pan więcej nie znajdzie. Wszelkie ślady prowadzą tylko do mnie. Czy wyrażam się jasno? Prokurator skinął głową. Miał wrażenie, że śni. Zmiana postawy Bergera była tak niespodziewana, że aż nierealna. A generał brygady Benedykt Berger po prostu mówił. – Pod koniec listopada na terenie Iranu wpadł w ręce Gwardii Rewolucyjnej nasz agent Henryk Wolski. Tak przy okazji: jeden z najzdolniejszych i najbardziej skutecznych oficerów wywiadu, z jakimi miałem okazję pracować. W tym wypadku ważne jest jednak to, że Wolski prowadził w tym czasie zakrojoną na szeroką skalę operację, której celem było dotarcie do kluczowych osób zarządzających irańskim programem atomowym i pozyskanie szczegółowej wiedzy na ten temat. Operacja ta była przedsięwzięciem łączonym, polskoizraelskim. Nie muszę chyba tłumaczyć, z jakiego powodu Izraelczycy są żywotnie zainteresowani irańskim programem atomowym. Wolski był mózgiem operacji, z czym wiąże się fakt, iż miał wiedzę na temat agenta zwerbowanego przez Mossad spośród irańskich ministrów, mających dostęp do tajnych informacji na temat programu. Wpadka Wolskiego postawiła nas przed groźbą utraty wszystkich informatorów, a co za tym idzie oślepnięcia na wiele lat. Izraelczycy nie mogą sobie na to pozwolić, dla nich to sprawa życia i śmierci. Zażądali od nas energicznych działań w celu uwolnienia Wolskiego, co jest oczywiście bardzo trudne. Kto ma najlepsze kontakty z Iranem? Rosjanie. Poproszenie o pomoc Rosjan nie wchodziło w grę. Musiałem więc poprosić kogoś, kto mógłby poprosić ich. Mianowicie Amerykanów. Prokurator słuchał niemal z zapartym tchem. Nie wiedział, że zgromadzeni za ścianą oficerowie również wstrzymali oddech. – Amerykanie, wbrew pozorom, w wielu dziedzinach współpracują z Rosjanami. Akurat tak się złożyło, że mieli walutę, którą mogli Rosjanom zapłacić. Namierzyli mianowicie bardzo rozgałęzioną siatkę czeczeńskich ekstremistów, którzy na terenie Stanów i kilku krajów europejskich przygotowywali operację mającą ugodzić w rosyjskie interesy rozsiane po całej Europie. Rosjanie zgodzili się pomóc, nawet stosunkowo chętnie jak na nich. Zakładam, że rozumie pan, iż ja również musiałem coś Amerykanom zaproponować. I, szczęśliwym zrządzeniem losu, okazało się, że mam pod ręką silną walutę, którą mogę zapłacić. – System Pegaz – powiedział prokurator drewnianym głosem. – Owszem. System Pegaz. Dla Amerykanów ważny jeszcze z tego powodu, że gdyby udało im się go kupić i zaprezentować jako swój, podtrzymałoby to prestiż Ameryki jako państwa najbardziej zaawansowanego na świecie w zakresie technologii militarnych. Stąd pomysł zakupu przez nich systemu, a w celu zachowania przynajmniej jakichś pozorów, stworzenia w Polsce konsorcjum mającego produkować podzespoły. Zysk był tylko kwestią dodatkową, choć dla niektórych ważną. Ucieczka Bagińskiego i zdrada Wekslera przeszkodziły w realizacji projektu w jego ostatniej fazie. – Podsumujmy: zapłacił pan Amerykanom Pegazem, żeby pomogli panu uwolnić agenta, na którym zależało Izraelczykom. – Tak. Przy czym podkreślam: Wolski był naszym agentem, nie izraelskim. – Dlaczego to takie ważne? Nie mamy interesów w Iranie, nie jesteśmy też przez Iran zagrożeni. – Zgadza się. Jednak wszystko jest od czegoś zależne. Nie mamy interesów w Iranie, ma je natomiast Izrael, do którego my mamy interes w Polsce. Zapadła cisza. W głębi budynku ktoś nawoływał wysokim głosem, ktoś śmiał się wesoło. – Więc jest coś jeszcze? – Owszem. Właśnie dochodzimy do sedna. Do systemu Fantom. Proszę zapamiętać tę nazwę, a potem natychmiast o niej zapomnieć. – Nie rozumiem. – Fantom jest skonstruowanym w jednym z izraelskich laboratoriów systemem kryptograficznym, pozwalającym całkowicie zabezpieczyć obieg informacji zarówno pisanych, przesyłanych elektronicznie, jak i głosowych. Dzięki temu zakupowi Polska stałaby się krajem całkowicie szczelnym. Podkreślam: całkowicie. Byłaby odporna na wszelkie próby podsłuchiwania czy infiltracji elektronicznej. Stałaby się najlepiej zabezpieczonym pod tym względem członkiem NATO. Żaden inny kraj, łącznie z Amerykanami, nie dysponuje Fantomem. Rozumie pan wagę takiego stanu rzeczy? – Tak sądzę. Dlaczego Izraelczycy zdecydowali się nam go sprzedać? – Prowadzą w naszym kraju bardzo rozległe interesy. Korzystają z naszej myśli technicznej. Współpracujemy na wielu płaszczyznach. A penetrowanie nas przez Rosjan, jak wspomniałem, blisko współpracujących z Iranem, sprowadzało na nich zagrożenie i to całkiem realne. Doszli do wniosku, że nie opłaca im się rezygnować ze współpracy, za dużo korzyści im przynosi. Postanowili więc pomóc nam się zabezpieczyć. Uznałem to za cel nadrzędny. Mówiłem: wszystko jest zależne od czegoś i wszystko sprowadza się do interesu, niekoniecznie rozumianego jako korzyść materialna. Nieoczekiwana wolta spowodowała, że mężczyźni, ciasno skupieni w sąsiednim pokoju, starający się nie uronić z wypowiedzi Bergera ani jednego słowa, patrzyli na siebie zaskoczeni. – A więc poświęcił pan Pegaza, zdecydował się na dokonanie licznych zabójstw, byle tylko osiągnąć cel? – Wspominał pan o interesie państwa. Dokładnie o tym mówimy. Przy zabezpieczaniu go nie sposób się czasem nie pobrudzić. Prokurator westchnął głośno. Nie zamierzał dać się wciągnąć w dalece wykraczające poza literę prawa rozważania. – Zdaje pan sobie sprawę, że to nie osłabia ciążących na panu zarzutów? – Oczywiście. – I nie osiągnął pan celu. – Przeciwnie. Zakup systemu Fantom dojdzie do skutku. Właściwe osoby z Ministerstwa Obrony podpiszą kontrakt w przyszłym tygodniu. – Jakim sposobem? Przecież, o ile pana prawidłowo zrozumiałem, warunkiem transakcji miało być uwolnienie tego pańskiego agentac Wolskiego. A z logiki pańskiej opowieści wynika, że Amerykanie wycofali się z pomocy. – Amerykanie owszem. Jednak głównym warunkiem transakcji dotyczącej Fantomu miało być zapewnienie, że Wolski będzie milczał. – I udało się panu to zapewnić? – Tak. Wolski nie żyje. Prokurator poczerwieniał. – Kazał go pan zabić? – Zabił go kat, zakładając mu pętlę na szyję, a skazał Trybunał Rewolucyjny. Ja tylko na to pozwoliłem. Możliwość przecieku została zlikwidowana. Prokurator milczał. – Mam prośbę – Berger wstał. – Odbyliśmy interesującą rozmowę na temat powinności wobec państwa, ale jestem już bardzo zmęczony. Czy strażnik może odprowadzić mnie do celi? Podziękowania Tej książki z pewnością nie udałoby się skończyć bez wydatnej pomocy kilku osób: mojej żony Kasi, która naciskała, by górale mówili między sobą gwarą, a nie warszawską polszczyzną, oraz włożyła ogromny wysiłek, by tekst przybrał pożądany kształt, Kuby Hornowskiego, ratownika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, który poświęcił masę czasu na wyjaśnienie mi szczegółów dotyczących sprzętu wysokogórskiego oraz technik wspinaczkowych i ratowniczych, doktora Pawła Andruszkiewicza, z którym odbyłem kilka sesji poświęconych urazom głowy oraz postępowaniu medycznemu dotyczącemu takich przypadków, oraz doktora Krzysztofa Liedela, objaśniającego mi z (jak zwykle) ogromną cierpliwością zawiłości reguł kierujących pracą rozmaitych służb specjalnych. Dziękuję jeszcze raz. Marcin Ciszewski