Neal Stephenson USTRÓJ ŚWIATA TOM I Cykl Barokowy Część Trzecia Przełożył Wojciech Szypuła Tytuł oryginału: The System of The World Copyright © 2004 by Neal Stephenson Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG REDAKCJA: JOANNA FIGLEWSKA KOREKTA: MAGDALENA GÓRNICKA ILUSTRACJA NA OKŁADCE: PIOTR WYSKOK OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI: JAROSŁAW MUSIAŁ PROJEKT TYPOGRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: TOMEK LAISAR FRUŃ Dla Mildred Lecz któż z nas pierwszy na poszukiwania Nowego świata się uda? Któż będzie W mniemaniu naszym najodpowiedniejszy? Kto się odważy przejść błądzącą stopą Mroczną, bezdenną, nieskończoną otchłań I w dotykalnej ciemności odnajdzie Drogę nieznaną lub lotem powietrznym Na nieznużonych uniesie się skrzydłach I ponad pustką rozległą przeleci, By dobić wreszcie do wyspy szczęśliwej? - Milton, Raj utracony? SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI 6 CO BYŁO WCZEŚNIEJ... 7 KSIĘGA SZÓSTA 10 ZŁOTO 10 SALOMONA 10 DARTMOOR 11 TOR CROCKERN 16 POD SARACEŃSKIM ŁBEM 22 POŁUDNIOWA ANGLIA 23 CRANE COURT 57 LONDYN 83 ARENA PANA WHITE'A 98 STOCZNIA ORNEY’A, ROTHERHITHE 112 PODZIEMNA KRYPTA W CLERKENWELL 117 BLOOMSBURY 142 DOM SIR ISAACA NEWTONA, 152 LEICESTER HOUSE 166 KLUB KIT-CATA 174 CRANE COURT, LONDYN 193 TAMIZA 221 DOM KOMENDANTA 228 SLUP ATALANTA, GRAVESEND 236 COLD HARBOUR 242 SLUP ATALANTA, HOPE 249 MONUMENT, LONDYN 256 SLUP ATALANTA, U WYBRZEŻY ISLE OF GRAIN 267 DOM KOMENDANTA 272 LONDYN, CITY 288 SLUP ATALANTA, U WYBRZEŻY SHIVE 291 MONUMENT 299 KAWIARNIA WORTHA 306 TOR SHIVE 312 WHITE TOWER 313 TOR SHIVE 325 CO BYŁO WCZEŚNIEJ... W ROKU TYSIĄC SIEDEMSET TRZYNASTYM, W BOSTONIE, SZEŚĆDZIESIĘCIOSIEDMIOLETNI DANIEL WATERHOUSE, ZAŁOŻYCIEL I JEDYNY WYKŁADOWCA PODUPADAJĄCEGO INSTYTUTU SZTUK TECHNICZNYCH KOLONII ZATOKI MASSACHUSETTS, PRZYJĄŁ ZGOŁA NIEOCZEKIWANEGO GOŚCIA. ODWIEDZIŁ GO ALCHEMIK, ENOCH ROOT, PRZYWOŻĄC LIST OD TRZYDZIESTOLETNIEJ KAROLINY, KSIĘŻNICZKI BRANDENBURGII-ANSBACH. DWIE DEKADY WCZEŚNIEJ DANIEL I JEGO PRZYJACIEL GOTTFRIED WILHELM VON LEIBNIZ ZNALI KSIĘŻNICZKĘ, JAKO UBOGĄ SIEROTĘ. OD TAMTEJ PORY KAROLINA DORASTAŁA NA DWORZE KRÓLA I KRÓLOWEJ PRUS, W BERLIŃSKIM PAŁACU CHARLOTTENBURG, W OTOCZENIU KSIĄŻEK, ARTYSTÓW I NATURALISTÓW (WŚRÓD KTÓRYCH NIE ZABRAKŁO LEIBNIZA). WYSZŁA ZA MĄŻ ZA JERZEGO AUGUSTA, KSIĘCIA ELEKTORA HANOWERU, POWSZECHNIE ZNANEGO JAKO „HANOWERSKI WOJAK”, KTÓRE TO PRZEZWISKO ZAWDZIĘCZAŁ DOKONANIOM W NIEDAWNO ZAKOŃCZONEJ WOJNIE O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ. JEST PONOĆ RÓWNIE PRZYSTOJNY I OSZAŁAMIAJĄCY, JAK KAROLINA PIĘKNA I BŁYSKOTLIWA. BABKĄ JERZEGO AUGUSTA JEST ZOFIA Z HANOWERU, WCIĄŻ ŻWAWA I BYSTRA MIMO SZACOWNEGO WIEKU OSIEMDZIESIĘCIU TRZECH LAT. WIGOWIE - JEDNO Z DWÓCH GŁÓWNYCH STRONNICTW POLITYCZNYCH W ANGLII - UTRZYMUJĄ, ŻE ZOFIA JEST NASTĘPNA W KOLEJCE DO ANGIELSKIEGO TRONU W RAZIE EWENTUALNEJ ŚMIERCI KRÓLOWEJ ANNY, KTÓRA LICZY SOBIE CZTERDZIEŚCI OSIEM WIOSEN I JEST SŁABEGO ZDROWIA. W TEJ SYTUACJI KSIĘŻNICZKA KAROLINA ZNALAZŁABY SIĘ NA PROSTEJ DRODZE DO TYTUŁU KSIĘŻNEJ WALII, A PÓŹNIEJ DO PRZYJĘCIA ANGIELSKIEJ KORONY. TORYSI, ZAWZIĘCI RYWALE WIGÓW, OFICJALNIE UZNAJĄ WPRAWDZIE SUKCESJĘ HANOWERSKĄ, ALE PO CICHU UDZIELAJĄ POPARCIA LICZNYM I WPŁYWOWYM DYSYDENTOM, ZWANYM JAKOBITAMI, OBSTAJĄCYM PRZY TYM, BY NASTĘPNYM ANGIELSKIM KRÓLEM BYŁ JAKUB STUART - KATOLIK, KTÓRY WIĘKSZOŚĆ ŻYCIA SPĘDZIŁ WE FRANCJI JAKO GOŚĆ I MASKOTKA NIEWIARYGODNIE POTĘŻNEGO KRÓLA SŁOŃCE, LUDWIKA XIV. NIEDAWNO ZAKOŃCZYŁA SIĘ TRWAJĄCA ĆWIERĆ WIEKU WOJNA ANGLII - SPRZYMIERZONEJ Z KILKOMA INNYMI, GŁÓWNIE PROTESTANCKIMI, KRAJAMI - PRZECIW FRANCJI. W DRUGIEJ CZĘŚCI TEJ KAMPANII, ZNANEJ JAKO WOJNA O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ, SPRZYMIERZENI ODNIEŚLI WIELE ZWYCIĘSTW POD WSPÓLNYM DOWÓDZTWEM KSIĘCIA MARLBOROUGH I KSIĘCIA EUGENIUSZA SABAUDZKIEGO, ALE CAŁĄ WOJNĘ I TAK WYGRAŁA FRANCJA, GŁÓWNIE DZIĘKI SPRYTNYM MANEWROM POLITYCZNYM. W EFEKCIE TEGO ZWYCIĘSTWA WNUK LUDWIKA XIV ZASIADA OBECNIE NA TRONIE CESARSTWA HISZPANII, KTÓRE OPRÓCZ WIELU INNYCH ZALET POSIADA I TĘ, ŻE JEST NAJWIĘKSZYM NA ŚWIECIE DOSTAWCĄ ZŁOTA I SREBRA. GDYBY ANGIELSKIM JAKOBITOM UDAŁO SIĘ OSADZIĆ JAKUBA STUARTA NA ANGIELSKIM TRONIE, TRIUMF FRANCUZÓW BYŁBY ABSOLUTNY. SPODZIEWAJĄC SIĘ RYCHŁEJ ŚMIERCI KRÓLOWEJ ANNY, ZWIĄZANI Z DWOREM WIGOWIE PRACUJĄ NAD ZACIEŚNIENIEM ZWIĄZKÓW I SOJUSZÓW ŁĄCZĄCYCH LONDYN Z HANOWEREM. UBOCZNYM EFEKTEM ICH ZABIEGÓW JEST UWYPUKLENIE TOCZĄCEGO SIĘ OD DAWNA DYSKRETNEGO SPORU MIĘDZY SIR ISAAKIEM NEWTONEM - ZNAKOMITYM ANGIELSKIM NAUKOWCEM, PREZESEM TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO I SZEFEM MENNICY KRÓLEWSKIEJ, MIESZCZĄCEJ SIĘ W LONDYŃSKIEJ TOWER, I LEIBNIZEM - ZAUFANYM DORADCĄ I PRZYJACIELEM ZOFII, A TAKŻE GUWERNEREM KSIĘŻNICZKI KAROLINY. Z POZORU CHODZI O TO, KTO PIERWSZY WYMYŚLIŁ RACHUNEK RÓŻNICZKOWY, ALE RZECZYWISTA ISTOTA SPORU SIĘGA ZNACZNIE GŁĘBIEJ. ZARÓWNO NEWTON, JAK I LEIBNIZ SĄ CHRZEŚCIJANAMI I OBU ZASMUCA FAKT, ŻE WIELU NATURALISTÓW NIE UMIE POGODZIĆ MECHANISTYCZNEGO, NAUKOWEGO WIDZENIA ŚWIATA Z DOGMATAMI WIARY. OPRACOWALI WIĘC DWIE RÓŻNE TEORIE, KTÓRYCH ZADANIEM JEST HARMONIJNE POŁĄCZENIE NAUKI I RELIGII: POMYSŁ NEWTONA OPIERA SIĘ NA ANTYCZNEJ PROTONAUCE, JAKĄ JEST ALCHEMIA, LEIBNIZ ZAŚ STWORZYŁ ŁĄCZĄCĄ CZAS, PRZESTRZEŃ I MATERIĘ, DZIEDZINĘ WIEDZY, KTÓRĄ NAZWAŁ MONADOLOGIĄ. ICH POMYSŁY ZNACZĄCO SIĘ RÓŻNIĄ I NIE WYGLĄDA NA TO, ABY DAŁO SIĘ JE POGODZIĆ. KSIĘŻNICZKA KAROLINA CHCIAŁABY ZAŻEGNAĆ KONFLIKT MIĘDZY DWOMA NAJŚWIATLEJSZYMI UMYSŁAMI ŚWIATA I ZAPOBIEC POLITYCZNO-RELIGIJNYM ZAWIROWANIOM, JAKIE Z PEWNOŚCIĄ BY Z NIEGO WYNIKNĘŁY. POPROSIŁA WIĘC DANIELA, DAWNEGO PRZYJACIELA OBU UCZONYCH, ABY ZOSTAWIŁ MŁODĄ ŻONĘ I SYNA W BOSTONIE, WRÓCIŁ DO ANGLII I PODJĄŁ SIĘ ROLI ROZJEMCY. DANIEL, ŚWIADOMY ZAWZIĘTOŚCI NEWTONA, UWAŻA, ŻE JEGO MISJA JEST SKAZANA NA NIEPOWODZENIE, ALE ZGADZA SIĘ SPRÓBOWAĆ - GŁÓWNIE DLATEGO, ŻE ŻYJE W BIEDZIE, A KSIĘŻNICZKA W ZAMIAN ZA POMOC ZAOFEROWAŁA MU HOJNĄ POLISĘ NA ŻYCIE. DANIEL WYRUSZA WIĘC Z BOSTONU W REJS NA POKŁADZIE MINERWY, SILNIE UZBROJONEGO STATKU HANDLOWEGO HOLENDERSKIEJ KOMPANII WSCHODNIOINDYJSKIEJ. MINERWA NAJPIERW ZOSTAJE UWIĘZIONA U WYBRZEŻY NOWEJ ANGLII PRZEZ NIESPRZYJAJĄCE WIATRY, A POTEM, W ZATOCE CAPE COD, ZAATAKOWANA PRZEZ BUDZĄCĄ GROZĘ PIRACKĄ FLOTYLLĘ KAPITANA EDWARDA TEACHA, LEPIEJ ZNANEGO JAKO CZARNOBRODY, KTÓRY DOWIEDZIAŁ SIĘ SKĄDŚ O OBECNOŚCI DOKTORA WATERHOUSE'A NA POKŁADZIE I ŻĄDA JEGO WYDANIA. KAPITAN MINERWY, OTTO VAN HOEK, KTÓRY NIENAWIDZI PIRATÓW ZNACZNIE BARDZIEJ NIŻ PRZECIĘTNY OFICER FLOTY HANDLOWEJ, STAWIA OPÓR I W TRWAJĄCEJ CAŁY DZIEŃ POTYCZCE ZWYCIĘŻA OKRĘTY TEACHA. Minerwa bezpiecznie przepływa Atlantyk, lecz nieopodal południowo-zachodnich wybrzeży Anglii wpada w objęcia sztormu i niewiele brakuje, by roztrzaskała się na skałach archipelagu Scilly. Pod koniec grudnia zawija do Plymouth dla dokonania napraw. Doktor Waterhouse schodzi z pokładu z zamiarem dotarcia do Londynu drogą lądową. W Plymouth spotyka Willa Comstocka, dawnego przyjaciela rodziny. WILL JEST WNUKIEM JOHNA COMSTOCKA, TORYSA I ARYSTOKRATY, KTÓRY W POŁOWIE UBIEGŁEGO WIEKU WALCZYŁ PRZECIW CROMWELLOWI, A PO RESTAURACJI WRÓCIŁ DO ANGLII I ZOSTAŁ WSPÓŁZAŁOŻYCIELEM TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO. PÓŹNIEJ POPADŁ W NIEŁASKĘ I MUSIAŁ SIĘ WYCOFAĆ Z ŻYCIA PUBLICZNEGO, ZA SPRAWĄ MIĘDZY INNYMI KNOWAŃ SWOJEGO (ZNACZNIE MŁODSZEGO) ODLEGŁEGO KREWNIAKA - I ZARAZEM ZACIEKŁEGO RYWALA - ROGERA COMSTOCKA. W SWOIM CZASIE DANIEL WYKŁADAŁ JEDNEMU Z SYNÓW JOHNA TAJNIKI FILOZOFII NATURALNEJ. SYN TEN PRZEPROWADZIŁ SIĘ PÓŹNIEJ DO CONNECTICUT, GDZIE ZAMIESZKAŁ W ROZLEGŁEJ POSIADŁOŚCI. TAM TEŻ URODZIŁ SIĘ I WYCHOWAŁ WILL, KTÓRY JEDNAK, DORÓSŁSZY, POPŁYNĄŁ DO ANGLII I ZAMIESZKAŁ W ZACHODNIEJ CZĘŚCI KRAJU. JEST UMIARKOWANYM TORYSEM I NOWO MIANOWANYM HRABIĄ LOSTWITHIEL. KRÓLOWA ANNA MUSIAŁA W OSTATNICH CZASACH NADAĆ WIELE PODOBNYCH TYTUŁÓW, ABY ZAPEŁNIĆ IZBĘ LORDÓW SPRZYJAJĄCYMI JEJ TORYSAMI. DANIEL SPĘDZIŁ DWUNASTODNIOWY OKRES ŚWIĄT BOŻEGO NARODZENIA Z RODZINĄ COMSTOCKÓW W ICH REZYDENCJI NIEOPODAL LOSTWITHIEL I DAŁ SIĘ WILLOWI NAMÓWIĆ NA KRÓTKI OBJAZD W DRODZE DO LONDYNU. KSIĘGA SZÓSTA ZŁOTO Salomona DARTMOOR 15 STYCZNIA 1714 NIE MA W ŻYCIU WIĘKSZEJ GŁUPOTY NIŻ WYNALAZCZOŚĆ. - JAMES WATT - MĘŻCZYŹNI DWAKROĆ OD PANA MŁODSI I DWAKROĆ CIĘŻSI GINĘLI NA TYCH PUSTKOWIACH, BEZBRONNI WOBEC OKRUTNEGO ZIMNA - POWIEDZIAŁ HRABIA LOSTWITHIEL, LORD-STRAŻNIK ZŁÓŻ CYNY, OPIEKUN LASÓW I ŁOWCZY DARTMOOR. WIATR AKURAT UCICHŁ, JAKBY BOREASZOWI CHWILOWO ZABRAKŁO POWIETRZA W PŁUCACH I MUSIAŁ ZACZERPNĄĆ TCHU GDZIEŚ NAD ISLANDIĄ. DZIĘKI TEMU MŁODY HRABIA MÓGŁ MÓWIĆ SWOIM ZWYKŁYM, SPOKOJNYM, KONKRETNYM TONEM. - PAN NEWCOMEN I JA JESTEŚMY ZASZCZYCENI PAŃSKIM TOWARZYSTWEM, ALE... PODMUCH ICH OGŁUSZYŁ. POCZULI SIĘ JAK PŁOMYKI ŚWIEC, KTÓRE ZA CHWILĘ ZOSTANĄ ZDMUCHNIĘTE. ZATOCZYLI SIĘ, ZAPARLI ZAWIETRZNYMI NOGAMI O CZARNY, KAMIENISTY GRUNT I POCHYLILI POD WIATR. LOSTWITHIEL ZAWOŁAŁ: - NIE UZNAMY PAŃSKIEGO ZACHOWANIA ZA NIEUPRZEJME, JEŚLI WRÓCI PAN DO MEGO POWOZU! SKINIENIEM GŁOWY WSKAZAŁ CZARNY POWÓZ, STOJĄCY NIEOPODAL NA TRAKCIE I ROZKOŁYSANY NA FRANCUSKICH RESORACH. JEGO KONSTRUKTORZY BARDZO SIĘ POSTARALI, BY WYGLĄDAŁ NA LŻEJSZY NIŻ BYŁ W RZECZYWISTOŚCI I TERAZ MIAŁO SIĘ WRAŻENIE, ŻE JEDYNYM, CO POWSTRZYMUJE GO OD KOZIOŁKOWANIA SKROŚ WRZOSOWISKA, JEST ZAPRZĘG NIEDOBRANYCH KONI POCIĄGOWYCH, KTÓRYM GRZYWY STAWAŁY DĘBA NA WIETRZE. - JESTEM SZCZERZE ZDUMIONY, ŻE MÓWISZ O OKRUTNYM ZIMNIE - ODPARŁ STARSZY MĘŻCZYZNA. - JAK DOSKONALE WIESZ, W BOSTONIE TAKA POGODA NIE WZBUDZIŁABY ŻYWSZYCH EMOCJI, A JA JESTEM UBRANY PO BOSTOŃSKU WŁAŚNIE. - ROZGARNĄŁ POŁY PROSTEGO PŁASZCZA ZE SKÓRY, ODSŁANIAJĄC PODSZEWKĘ ZE SKÓR SZOPÓW. - PO PRZEBYCIU KRĘTEGO JAK LUDZKIE WNĘTRZNOŚCI WĄWOZU LYD WSZYSCY CHĘTNIE ZACZERPNIEMY ŚWIEŻEGO POWIETRZA, A ZWŁASZCZA, JEŚLI MNIE WZROK NIE MYLI, PAN NEWCOMEN. THOMAS NEWCOMEN NIE POTRZEBOWAŁ DALSZEJ ZACHĘTY. JEGO TWARZ, BLADA JAK KSIĘŻYC, PORUSZYŁA SIĘ Z ENTUZJAZMEM W DÓŁ I W GÓRĘ, CO W WYPADKU KOWALA Z DARTMOUTH BYŁO NAJLEPSZYM PRZYBLIŻENIEM DWORSKIEGO UKŁONU. WYMÓWIWSZY SIĘ W TEN SPOSÓB OD DALSZEJ KONWERSACJI, ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO POZOSTAŁEJ DWÓJKI, ŻWAWO RUSZYŁ Z WIATREM I WKRÓTCE TRUDNO GO BYŁO ODRÓŻNIĆ OD LICZNYCH W TEJ OKOLICY STOJĄCYCH PIONOWO GŁAZÓW - CO MOŻNA INTERPRETOWAĆ JAKO ALUZJĘ DO JEGO BARCZYSTEJ POSTURY, PONUREJ POGODY ALBO SŁABEGO WZROKU DANIELA. - DRUIDZI UWIELBIALI STAWIAĆ KAMIENIE NA SZTORC - ZAUWAŻYŁ HRABIA. - NIE MAM POJĘCIA PO CO. - ZADAJĄC TO PYTANIE, JUŻ SOBIE NA NIE ODPOWIEDZIAŁEŚ. - JAK TO? - PONIEWAŻ ŻYLI W TAKIEJ ZAKAZANEJ OKOLICY, STAWIALI GŁAZY PIONOWO, BY LUDZIE, KTÓRZY ZNAJDĄ JE DWA TYSIĄCE LAT PO ICH ŚMIERCI, WIEDZIELI, ŻE KTOŚ TU MIESZKAŁ. KSIĄŻĘ MARLBOROUGH ZACHOWUJE SIĘ DOKŁADNIE TAK SAMO, WZNOSZĄC STERTĘ KAMIENI ZNANĄ JAKO PAŁAC BLENHEIM. HRABIA LOSTWITHIEL UZNAŁ, ŻE NAJROZSĄDNIEJ BĘDZIE POZOSTAWIĆ TO TWIERDZENIE BEZ KOMENTARZA. ODWRÓCIŁ SIĘ I BRODZĄC W SZTYWNEJ, ZASUSZONEJ TRAWIE, PODSZEDŁ DO NIEZWYKŁEGO, POKRYTEGO POROSTAMI KAMIENIA, KTÓRY JAKBY WYRASTAŁ Z ZIEMI. IDĄC ZA NIM, DANIEL ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE MA PRZED SOBĄ NAROŻNIK JAKIEGOŚ BUDYNKU. ZIEMIA UGINAŁA IM SIĘ MIĘKKO POD STOPAMI: CIENKA WARSTWA GLEBY SPOCZYWAŁA NA RESZTKACH SPRÓCHNIAŁYCH BELEK STROPOWYCH I GNIJĄCEJ DARNI. NAROŻNIK DAWAŁ JAKĄ TAKĄ OCHRONĘ PRZED WIATREM. - JAKO LORD-STRAŻNIK ZŁÓŻ CYNY WITAM PANA W DARTMOOR, DANIELU WATERHOUSE, W IMIENIU PRZEWODNICZĄCEGO ZGROMADZENIA. DANIEL WESTCHNĄŁ. - GDYBYM SPĘDZIŁ OSTATNIE DWADZIEŚCIA LAT W LONDYNIE, NIE ZANIEDBUJĄC LEKTURY HERBARZA I POPIJAJĄC HERBATĘ Z KRÓLEWSKIM HERALDYKIEM, WIEDZIAŁBYM, CO TO, DO LICHA, ZNACZY. JEDNAKŻE W MOJEJ OBECNEJ SYTUACJI... - OD ROKU TYSIĄC TRZYSTA TRZYDZIESTEGO ÓSMEGO DARTMOOR STANOWI INTEGRALNĄ CZĘŚĆ KSIĘSTWA KORNWALII, WOBEC CZEGO WCHODZI W SKŁAD POSIADŁOŚCI KSIĘCIA WALII, KTÓRY TO TYTUŁ STWORZYŁ KRÓL EDWARD W CELU... - CZYLI W TAKI NIEBEZPOŚREDNI SPOSÓB POWITAŁEŚ MNIE W IMIENIU KSIĘCIA WALII - WTRĄCIŁ DANIEL W ROZPACZLIWEJ PRÓBIE ZWABIENIA HRABIEGO Z POWROTEM DO RZECZYWISTOŚCI, ZANIM TEN ZAPUŚCI SIĘ ZBYT GŁĘBOKO W LABIRYNTY FEUDALNEJ HIERARCHII. - I KSIĘŻNEJ, KTÓRĄ, JEŚLI NASTANIE DYNASTIA HANOWERSKA, BĘDZIE... - KSIĘŻNICZKA KAROLINA Z ANSBACH. WIEM O TYM. JEJ NAZWISKO CZĘSTO SIĘ PRZEWIJA W TYM KONTEKŚCIE. CZY TO ONA KAZAŁA CI WYTROPIĆ MNIE NA ULICACH PLYMOUTH? HRABIA CHYBA POCZUŁ SIĘ URAŻONY. - JESTEM SYNEM PAŃSKIEGO STAREGO PRZYJACIELA. SPOTKALIŚMY SIĘ PRZEZ PRZYPADEK. MOJE ZASKOCZENIE BYŁO CAŁKOWICIE PRAWDZIWE, A GOŚCINNE PRZYJĘCIE, JAKIE ZGOTOWAŁY PANU MOJA ŻONA I DZIECI - SZCZERE. JEŻELI PAN W TO WĄTPI, PROSZĘ PRZYJECHAĆ NA ŚWIĘTA ZA ROK. - CZEMU ZATEM TAK DESPERACKO STARASZ SIĘ WPLEŚĆ W NASZĄ ROZMOWĘ WĄTEK KSIĘŻNICZKI? - WYŁĄCZNIE DLATEGO, ŻE CHCĘ BYĆ SZCZERY. TAM, DOKĄD TERAZ SIĘ PAN WYBIERA, DOKTORZE, NA KAŻDYM KROKU CZYHAJĄ INTRYGI. TYCH, KTÓRZY ZBYT DŁUGO BAWIĄ W LONDYNIE, DOPADA CHOROBA UMYSŁU, KTÓRA KAŻE LUDZIOM, SKĄDINĄD CAŁKIEM ROZSĄDNYM, NADAWAĆ WYMUSZONE I NIEDORZECZNE ZNACZENIE PRZYPADKOWYM FAKTOM. - WIDZIAŁEM, NA CZYM POLEGA TA PRZYPADŁOŚĆ - PRZYZNAŁ DANIEL, MAJĄC NA MYŚLI PEWNEGO BARDZO KONKRETNEGO CZŁOWIEKA. - NIE CHCĘ, ŻEBY ZA PÓŁ ROKU, KIEDY SOBIE PAN TO UŚWIADOMI, MYŚLAŁ O MNIE TAK: „AHA, HRABIA LOSTWITHIEL BYŁ TYLKO NARZĘDZIEM W RĘKACH KAROLINY. KTO WIE, JAKICH JESZCZE KŁAMSTW MI NAOPOWIADAŁ?”. - DOSKONALE. FAKT, ŻE MÓWISZ MI O TYM TERAZ, DOWODZI TWEJ ROZUMNOŚCI, MIMO MŁODEGO WIEKU. - INNI NAZWALIBY JĄ STRACHLIWOŚCIĄ I DOSZUKIWALI SIĘ JEJ ŹRÓDŁA W PORAŻKACH, JAKICH DOZNAŁ MÓJ OJCIEC, A PRZED NIM JEGO OJCIEC. - JA TAK NIE UWAŻAM - ODPARŁ KRÓTKO DANIEL. KĄTEM OKA DOSTRZEGŁ JAKIŚ RUCH I PRZEZ MOMENT BAŁ SIĘ, ŻE TO KTÓRYŚ ZE STOJĄCYCH GŁAZÓW PRZEWRACA SIĘ POD NAPOREM WICHURY, ALE TO TYLKO WRÓCIŁ THOMAS NEWCOMEN, ZNACZNIE RÓŻOWSZY NIŻ PRZED CHWILĄ. - JAK MI BÓG MIŁY, OBYM NIGDY W ŻYCIU NIE PRZEŻYŁ NICZEGO BARDZIEJ PRZYPOMINAJĄCEGO REJS PO MORZU NIŻ TA PRZEJAŻDŻKA! - POWIEDZIAŁ. - OBY NASZ PAN CIĘ WYSŁUCHAŁ - ODPARŁ DANIEL. - PODCZAS SZTORMÓW, KTÓRE PRZEŻYŁEM PRZEZ UBIEGŁY MIESIĄC, STATKIEM MIOTAŁO NA WSZYSTKIE STRONY TAK OKRUTNIE, ŻE NIKT ZE ZŁOŻONYCH CHOROBĄ MORSKĄ MARYNARZY NIE BYŁ W STANIE NAWET JEŚĆ. ZAMIAST MODLIĆ SIĘ, ŻEBYŚMY NIE ROZBILI SIĘ NA SKAŁACH, ZACZĄŁEM BŁAGAĆ BOGA, BY JEDNAK TAK SIĘ STAŁO. ZAWIESIŁ GŁOS, SŁUCHAJĄC, JAK JEGO TOWARZYSZE SIĘ ŚMIEJĄ. NEWCOMEN PRZED CHWILĄ WYJĄŁ Z KIESZENI GLINIANĄ FAJKĘ, A TERAZ LOSTWITHIEL POSZEDŁ W JEGO ŚLADY. HRABIA ZAKLASKAŁ, ZWRACAJĄC NA SIEBIE UWAGĘ STANGRETA, I DAŁ ZNAĆ, ŻE NALEŻY MU PODAĆ OGIEŃ. DANIEL GESTEM PODZIĘKOWAŁ ZA TYTOŃ. - PEWNEGO DNIA TO INDIAŃSKIE ZIELE ZABIJE WIĘCEJ BIAŁYCH, NIŻ BIALI ZABIJĄ INDIAN. - ALE JESZCZE NIE DZISIAJ - ZAUWAŻYŁ NEWCOMEN. BEZPOŚREDNIOŚĆ I SWOBODA, Z JAKĄ PIĘĆDZIESIĘCIOLETNI KOWAL ZACHOWYWAŁ SIĘ W OBECNOŚCI HRABIEGO, MOGŁABY DZIWIĆ KOGOŚ, KTO NIE WIEDZIAŁBY, ŻE OD ROKU WSPÓLNIE NAD CZYMŚ PRACUJĄ. - JAK MNIEMAM, RESZTA PODRÓŻY MIAŁA PRZYJEMNIEJSZY PRZEBIEG, DOKTORZE WATERHOUSE? - KIEDY SZTORM USTAŁ, CHMURY SIĘ UNIOSŁY, ODSŁANIAJĄC TE STRASZLIWE SKAŁY. MIJAJĄC JE, MODLILIŚMY SIĘ ZA DUSZE SIR CLOUDESLEYA SHOVELLA I DWÓCH TYSIĘCY ŻOŁNIERZY, KTÓRZY ROZTRZASKALI SIĘ NA NICH, WRACAJĄC Z FRONTU HISZPAŃSKIEGO, GDY NAGLE UJRZELIŚMY PRACUJĄCYCH NA BRZEGU MĘŻCZYZN. PODAJĄC SOBIE PERSPEKTYWĘ Z RĄK DO RĄK, STWIERDZILIŚMY, ŻE PRZECZESUJĄ PLAŻĘ GRABIAMI. HRABIA POKIWAŁ GŁOWĄ, JAKBY WIEDZIAŁ O CO CHODZI, DANIEL SPOJRZAŁ WIĘC NA NEWCOMENA, NA KTÓREGO OBLICZU MALOWAŁO SIĘ ZACIEKAWIENIE - CHOCIAŻ, NA DOBRĄ SPRAWĘ, JEGO TWARZ ZAWSZE TAK WYGLĄDAŁA, O ILE NIE PRZYŁAPAŁO SIĘ GO AKURAT NA RZYGANIU. - TRZEBA WAM WIEDZIEĆ, ŻE WIELE STATKÓW ROZBIJA SIĘ U BRZEGÓW SCILLY, WIOZĄC ŁADUNEK REALI - CIĄGNĄŁ DANIEL. - I ZDARZA SIĘ, ŻE PODCZAS WŚCIEKŁEGO SZTORMU MORZE WYMIOTUJE TAM SREBREM. KOWAL SKRZYWIŁ SIĘ ODRUCHOWO, SŁYSZĄC NIEZBYT SZCZĘŚLIWIE DOBRANY CZASOWNIK, HRABIA POSTANOWIŁ WIĘC WTRĄCIĆ MAŁY ŻARCIK: - TO CHYBA JEDYNE SREBRO, JAKIE TRAFIA DO ANGLII, ODKĄD KRÓLEWSKA MENNICA PŁACI FORTUNĘ ZA DOSTAWY ZŁOTA. - ŻE TEŻ O TYM NIE WIEDZIAŁEM, SCHODZĄC W PLYMOUTH NA LĄD! - WYKRZYKNĄŁ DANIEL. - MIAŁEM SAKIEWKĘ PEŁNĄ REALI. TRAGARZE, WOŹNICE, KARCZMARZE - WSZYSCY RZUCALI SIĘ NA NIE JAK WYGŁODNIAŁE PSY. OBAWIAM SIĘ, ŻE Z POCZĄTKU PRZEPŁACAŁEM ZA WSZYSTKO DWU - LUB NAWET TRZYKROTNIE. - TO, CO W PLYMOUTH WPRAWIAŁO PANA W ZAKŁOPOTANIE, TUTAJ, KILKA MIL DALEJ NA PÓŁNOC, MOŻE PANA WZBOGACIĆ. - TO CHYBA NIESZCZEGÓLNIE FORTUNNE MIEJSCE. TYM BIEDAKOM, KTÓRZY TU MIESZKALI, NIE UDAŁO SIĘ NAWET POWSTRZYMAĆ DACHU DOMU PRZED ZAWALENIEM. - NIKT TU NIGDY NIE MIESZKAŁ - ODPARŁ HRABIA. - TO TAK ZWANY ŻYDOWSKI DOM, MIEJSCE WYTAPIANIA CYNY. NIEDALEKO MUSI BYĆ ZŁOŻE. - PRZY STRUMYKU WIDZIAŁEM POZOSTAŁOŚCI MŁOTA SPADOWEGO - DODAŁ NEWCOMEN. - DO ROZDRABNIANIA RUDY. - ZAPALIWSZY FAJKĘ, WŁOŻYŁ WOLNĄ RĘKĘ DO KIESZENI. WYJĄŁ STAMTĄD CZARNY KAMIEŃ WIELKOŚCI PIĘŚCI I PODAŁ GO DANIELOWI. KAMIEŃ BYŁ CIĘŻKI I WYDAWAŁ SIĘ ZIMNIEJSZY NIŻ POWIETRZE. - PROSZĘ GO ZWAŻYĆ W DŁONI, DOKTORZE WATERHOUSE. TO CZARNA CYNA. ZWOŻONO JĄ TU, GDZIE STOIMY, I PRZETAPIANO W PIECU OPALANYM TORFEM. U DOŁU BIAŁA CYNA SPŁYWAŁA DO WYKUTEGO Z GRANITU ZBIORNIKA. PO SCHŁODZENIU OTRZYMYWAŁO SIĘ SZTABĘ CZYSTEGO METALU. HRABIA RÓWNIEŻ ZAPALIŁ. Z FAJKĄ W RĘCE PRZYWODZIŁ NA MYŚL JOWIALNEGO BIBLIOFILA, MIMO ŻE (1) MIAŁ ZALEDWIE DWADZIEŚCIA TRZY LATA, ORAZ (2) NOSIŁ UBRANIA, KTÓRE WYSZŁY Z MODY PRZED TRZYSTU LATY, NIE MÓWIĄC JUŻ O TYM, ŻE BYŁ CAŁY OBWIESZONY PRZEDZIWNYMI, ZABYTKOWYMI ARTEFAKTAMI: OPRÓCZ OZDOBNYCH ZNAKÓW HERALDYCZNYCH MIAŁ PRZY SOBIE NA PRZYKŁAD CYNOWĄ PIŁĘ DO TORFU ORAZ WIĄZKĘ GAŁĄZEK KARŁOWATEJ DĘBINY. - I W TYM MIEJSCU JA WKRACZAM NA SCENĘ - OZNAJMIŁ. - A WŁAŚCIWIE WKRACZALI MOI PRZODKOWIE. SZTABY CYNY PRZEWOŻONO TAKIM SAMYM ŻAŁOSNYM TRAKTEM, JAK TEN, KTÓRYM TU PRZYBYLIŚMY, DO JEDNEGO Z CZTERECH MIAST STANNARY?. - SPOŚRÓD ZAWIESZONYCH NA SZYI POBRZĘKUJĄCYCH FETYSZÓW HRABIA WYBRAŁ STARY, ZARDZEWIAŁY MŁOTEK Z OBUCHEM ZAKOŃCZONYM NA KSZTAŁT DŁUTA I POMACHAŁ NIM ZŁOWIESZCZO; W ODRÓŻNIENIU OD WIĘKSZOŚCI HRABIÓW WYGLĄDAŁ PRZYNAJMNIEJ NA TAKIEGO, KTÓRY WIE, DO CZEGO SŁUŻY MŁOTEK. - PROBIERCA ODŁUPYWAŁ ROŻEK SZTABY I BADAŁ CZYSTOŚĆ METALU. STARE SŁOWO NA OKREŚLENIE NAROŻNIKA BRZMI „COIGN”. OD NIEGO POCHODZI, NA PRZYKŁAD, „QUOIN”, CZYLI „WĘGIEŁ”... Daniel pokiwał głową. - Albo klin, który artylerzyści na okręcie podkładają pod działo, kiedy chcą je unieść wyżej na łożu. - Właściwa nazwa to quoinage. Stąd wywodzi się nasze słowo „coin”, dość niezwykłe, oznaczające monetę i niespokrewnione z żadnym określeniem francuskim ani łacińskim. Z niemieckim zresztą też nie. Nasi przyjaciele z kontynentalnej Europy mówią, w wolnym przekładzie, o „kawałku pieniędzy”, lecz my, Anglicy... - Wystarczy. - CZYŻBY MÓJ WYWÓD PANA DENERWOWAŁ, DOKTORZE WATERHOUSE? - TYLKO DLATEGO ŻE SZCZERZE CIĘ LUBIĘ, WILLU. POLUBIŁEM CIĘ OD RAZU, GDY PIERWSZY RAZ UJRZAŁEM CIĘ JESZCZE JAKO CHŁOPCA. ZAWSZE MIAŁEŚ POUKŁADANE W GŁOWIE, OBAWIAM SIĘ JEDNAK, ŻE TERAZ PODĄŻASZ DROGĄ ALCHEMIKÓW I SAMOUKÓW. CHCIAŁEŚ WŁAŚNIE OZNAJMIĆ, ŻE ANGIELSKI PIENIĄDZ JEST INNY NIŻ WSZYSTKIE I ŻE TA JEGO INNOŚĆ WIĄŻE SIĘ NIEROZŁĄCZNIE Z CZYSTOŚCIĄ METALU, Z KTÓREGO POWSTAJE, I ZAWIERA SIĘ W SŁOWIE „COIN”. ZAPEWNIAM CIĘ JEDNAK, ŻE FRANCUZI I NIEMCY DOSKONALE ZNAJĄ SIĘ NA PIENIĄDZACH I JEŻELI KTOŚ TWIERDZI INACZEJ, ZNACZY TO, ŻE TORYZM PRZYĆMIEWA U NIEGO ZDROWY ROZSĄDEK. - RZECZYWIŚCIE, KIEDY TAK TO UJĄĆ, BRZMI TO NIEZBYT MĄDRZE - PRZYZNAŁ POGODNIE HRABIA. - MOŻE WŁAŚNIE DLATEGO CHCIAŁEM ODBYĆ TĘ PODRÓŻ W TOWARZYSTWIE KOWALA I SZEŚĆDZIESIĘCIOSIEDMIOLETNIEGO DOKTORA: ABY NADAĆ MOJEJ PROPOZYCJI STOSOWNY CIĘŻAR GATUNKOWY. KILKOMA GESTAMI - TAK DYSKRETNYMI I ZARAZEM GUSTOWNYMI, ŻE ZDAWAŁY SIĘ WRĘCZ NIEZAUWAŻALNE - DAŁ SWOIM TOWARZYSZOM DO ZROZUMIENIA, ŻE PORA RUSZAĆ W DALSZĄ DROGĘ. WRÓCILI DO POWOZU. HRABIA PRZYSTANĄŁ JESZCZE NA STOPNIU I ZAMIENIŁ PARĘ UPRZEJMYCH SŁÓW Z GRUPĄ KONNYCH, KTÓRZY WŁAŚNIE WYJECHALI Z WĄWOZU I ROZPOZNALI HERB NA DRZWIACH POJAZDU. PRZEZ KWADRANS JECHALI W MILCZENIU. HRABIA WYGLĄDAŁ W ZADUMIE PRZEZ OTWARTE OKNO NA ODLEGŁY HORYZONT, GŁADKI I PRAWIE NIEZMIENNY, POZA MIEJSCAMI, W KTÓRYCH JEGO LINIĘ PRZEŁAMYWAŁY OSTAŃCE, NAZYWANE TU „TORAMI” I PODOBNE Z KSZTAŁTU DO SZKUNERÓW, PIECÓW ALCHEMICZNYCH, ZAMKOWYCH BASZT ALBO ŻUCHW NIEŻYJĄCYCH POTWORÓW. - PRZERWAŁ MI PAN, DOKTORZE WATERHOUSE - POWIEDZIAŁ W KTÓRYMŚ MOMENCIE MŁODY HRABIA. - I SŁUSZNIE. POPADAŁEM W MIAŁKOŚĆ I PUSTOSŁOWIE. TRUDNO JEDNAK BYŁOBY ZARZUCIĆ NIJAKOŚĆ DARTMOORSKIEMU KRAJOBRAZOWI, ZGODZI SIĘ PAN ZE MNĄ? - CAŁKOWICIE. - NIECH ZATEM ON PRZEMÓWI ZAMIAST MNIE. - CO NAM POWIE? ZAMIAST ODPOWIEDZIEĆ, WILL SIĘGNĄŁ DO KIESZENI NA PIERSI I WYJĄŁ Z NIEJ ZAPISANY ARKUSZ PAPIERU. PRZECHYLIŁ GO DO ŚWIATŁA I ZACZĄŁ CZYTAĆ: - PRASTARE KOPCE, POGAŃSKIE KURHANY, POLA BITEW PENDRAGONA, OŁTARZE DRUIDÓW, RZYMSKIE WIEŻE STRAŻNICZE I ROWY W ZIEMI WYŻŁOBIONE PRZEZ DAWNYCH LUDZI, PRZEMIERZAJĄCYCH TEN KRAJ Z ZACHODU NA WSCHÓD ŚLADEM POTOPU W POSZUKIWANIU CYNY; TO WSZYSTKO JEST JAK ODBICIE LONDYNU W KRZYWYM ZWIERCIADLE. DZIĘKI NIM WIEMY, ŻE PRZED WIGAMI I TORYSAMI, PRZED KAWALERAMI I KRĄGŁOGŁOWYMI, PRZED KATOLIKAMI I PROTESTANTAMI... BA! PRZED NORMANAMI, ANGLAMI I SASAMI, A NAWET NA DŁUGO PRZED TYM, JAK JULIUSZ CEZAR PRZYBIŁ DO BRZEGU TYCH WYSP, ZIEMIA TA KWITŁA, PŁYNĘŁY PODZIEMNE RZEKI, TĘTNIŁ CHTONICZNY PULS METALU W ZŁOŻACH, KTÓRE NABRZMIAŁY W TRZEWIACH ZIEMI, ZANIM CZŁOWIEK POSTAWIŁ NA NIEJ SWĄ STOPĘ. I ROZUMIEMY, ŻE JESTEŚMY ZALEDWIE PCHŁAMI, KTÓRE USIŁUJĄ ZASPOKOIĆ SWÓJ NIC NIEZNACZĄCY GŁÓD ŻERUJĄC NA NAJCIEŃSZYCH I NAJBARDZIEJ ODSŁONIĘTYCH ŻYŁACH. PODNIÓSŁ WZROK ZNAD KARTKI. - KTO TO NAPISAŁ? - ZAPYTAŁ DANIEL. - JA - ODPARŁ WILL COMSTOCK. Tor Crockern Później, tego samego dnia Z rzadkiej i rozmiękłej murawy wyrastało w tym rejonie tak wiele kamieni, że w końcu musieli się zatrzymać i wysiąść z powozu - dalsza jazda nie była warta zachodu. Nie pozostało im nic innego, jak albo ruszyć dalej pieszo, albo dosiąść uchodzących za udomowione dartmoorskich kuców. Newcomen postanowił iść. Daniel wolał jechać konno, chociaż był gotowy zmienić zdanie, gdyby wierzchowiec naprawdę okazał się tak wredny, na jakiego wyglądał. Na szczęście grunt stanowił wyjątkowo zdradziecką mieszankę kamieni i kęp trawy miękkiej jak puchowe poduchy i kuc musiał nieustannie koncentrować się na tym, gdzie za chwilę postawić które ze swoich czterech kopyt, dzięki czemu kompletnie zapomniał o dosiadającym go starszym panu. Trakt prowadził na północ, równolegle do płynącego nieco niżej strumienia; przez większość czasu pozostawał niewidoczny, ale był wyraźnie wytyczony - jak droga Jasia i Małgosi przez las okruszkami - parującymi odchodami wierzchowców, które pokonały tę drogę wcześniej. Kamienne mury, sterczące w okolicy bez ładu i składu, były tak stare, że ziały w nich dziury po brakujących kamieniach, a ich szczyty, skruszone i pokrzywione w uskokach, daleko odbiegały od jakiejkolwiek poziomej czy choćby równej linii. Daniel mógłby pomyśleć, że znalazł się na całkowitym odludziu, gdyby nie zasuszone owcze bobki, roztrącane butami Newcomena i chrzęszczące mu pod podeszwami. Na niektórych pagórkach rosły jodłowe zagajniki, piękne, gęste i miękkie jak skóry arktycznych ssaków. Smagane wiatrem wydawały odgłos przywodzący na myśl lodowatą wodę burzącą się na ostrych kamieniach. Większość ziemi była jednak porośnięta wrzosem, który na zimę przybrał kolor starych zwłok. Tam wiatr milczał, jeśli nie liczyć zgiełku, który wzbudzał, tłukąc się po serpentynach małżowin usznych Daniela, jak pijany włamywacz po ciemnym domu. Spośród rzadko rozsianych na widnokręgu torów Crockern był najniższy i najmniej rzucał się w oczy, ale za to znajdował się najbliżej traktu - i pewnie dlatego został wybrany. Właściwie nie wyglądał nawet jak tor z prawdziwego zdarzenia, bardziej jak kikut i garść gruzu, pozostałych po prawdziwym, godnym tego miana torze, który ktoś ściął i wziął sobie na pamiątkę. Wspięli się na płaskowyż wznoszący się nad wrzosowiskiem - i dopiero wtedy zobaczyli, jak bardzo tor nad nimi góruje. Ludzie i konie, skuleni po jego zawietrznej stronie, dawali pewne pojęcie o jego rzeczywistych rozmiarach i dzielącej ich odległości: było dalej i bardziej pod górę niż się spodziewali - jak to zwykle bywa, gdy cel podróży jest trudno dostępny. Mieli wrażenie, że mozolą się całymi godzinami i wcale nie posuwają naprzód, ale kiedy Daniel obejrzał się przez ramię na przebytą drogę, serpentyny, których wcześniej praktycznie nie zauważał, wydały mu się ściśnięte jak palce dwu splecionych pięści. Tory były kamiennymi ostańcami, zbudowanymi z tego rodzaju warstwowych skał, jakie zdaniem Leibniza powstawały na dnie rzek. Wiatr powygryzał z nich co miększe warstwy, pozostawiając obłe dyski, ułożone jeden na drugim w pozornie chwiejne stosy, jakby szukające oparcia w sobie nawzajem; przywodziły na myśl sterty zaczytanych książek w bibliotece, które szukający w nich czegoś mędrzec niedbale odłożył na bok. Pozostałości po tych, które runęły, leżały rozwłóczone na stokach wzgórz, na wpół zagrzebane w ziemi i wbite pod najdziwniejszymi kątami, niczym odrzucone z niesmakiem trzytomowe traktaty. Na tej wysokości wiatr się wzmógł. Małe brunatne ptaszki machały skrzydełkami ze wszystkich sił, ale spychane niewidzialnym prądem powietrza mijały Daniela w powolnym locie wstecznym. Wyglądało na to, że około dwustu pięćdziesięciu ludzi odpowiedziało na wezwanie hrabiego i stłoczyło się pod osłoną tora. Na tym bezludziu dwieście pięćdziesiąt osób wyglądało jak dziesięć tysięcy. Mało kto zsiadł z konia; kimkolwiek byli ich przodkowie, ci, którzy dziś przybyli pod Crockern, byli ludźmi na wskroś nowoczesnymi i, podobnie jak Daniel, czuli się zgoła nieswojo w tym miejscu. Jedynym, który tu pasował, był kowal Thomas Newcomen - kiedy tak stał na uboczu z rękami w kieszeniach, ustawiając szerokie plecy pod wiatr, wyglądał jak odprysk starego, większego tora. Danielowi wydał się nagle najprawdziwszym karłem z jakiejś saksońskiej sagi o pierścieniu. Gdyby rozumował jak alchemicy, musiałby dojść do wniosku, że smaganym wiatrem kamiennym ostańcem rządzą żywioły Ziemi i Powietrza, ale dla niego było to nade wszystko królestwo Wody. Wichura wysysała ciepło z jego ciała jak stopiony śnieg. Powietrze - w porównaniu z wyziewami miast - było czyste i klarowne, dzięki czemu krajobraz wyglądał jak oglądany przez oszlifowany klejnot. Daniel miał wrażenie, że jest wiosna, a on stoi na dnie jakiejś przeczystej rzeki w Nowej Anglii i patrzy, jak pękają skuwające ją lody. Dlatego jego zdaniem Woda rządziła torem, a obecność Thomasa Newcomena nie pozwalała zapomnieć o Ogniu: karzeł nigdy nie oddala się od swojej kuźni. - Nie zrozum mnie źle, chętnie przysłużyłbym się Właścicielom Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia - mówił dwunastego dnia pobytu u Comstocków, po tym, jak Newcomen dołożył do ognia pod kotłem i skonstruowana przez niego machina, mlaszcząc i sycząc jak smok, zaczęła przepompowywać wodę ze stawu przy młynie Lostwithielów do zbiornika umieszczonego na dachu domu. - Nie mam jednak pieniędzy. - Proszę zwrócić uwagę na kurek, którym pan Newcomen puszcza swoją maszynę w ruch. - Hrabia wskazał ręcznie kuty zawór na rurze. - Czy to on wytwarza parę? - Oczywiście, że nie. Para powstaje w kotle. - W tym kraju handel jest kotłem, z którego bucha cała para, jakiej będziemy potrzebowali. Inaczej mówiąc: cały niezbędny kapitał. Potrzebny nam jest zawór, który pozwoli nam skierować część tej pary w tryby maszyny wykonującej użyteczną pracę. * * * Zrzucone z barków tora kamienne płyty potworzyły naturalne ławki, postumenty, mównice i loże, służące cynowym ludzikom nie gorzej niż podobne sprzęty w prawdziwym domu zgromadzeń. Pod Crockernem zebrało się Zgromadzenie Stannary, tak jak - posłuszne pewnemu dekretowi króla Edwarda I - zbierało się od pół tysiąca lat. Najstarszy z członków tego Cynowego Parlamentu wystąpił naprzód i zaproponował niezwłoczne przeniesienie obrad do pobliskiej gospody „Pod saraceńskim łbem”, gdzie (jak domyślał się Daniel) można było liczyć na napitek i przekąski. Autor propozycji nawet nie podejrzewał, że ktoś mógłby ją odrzucić; przypominało to chwilę podczas ślubu, kiedy ksiądz pyta zgromadzonych, czy znają powody, dla których małżeństwo nie powinno zostać zawarte. Tym większe było więc powszechne zdumienie, gdy hrabia Lostwithiel odmówił. Do tej pory siedział na omszałej kamiennej ławie, teraz zaś stanął na niej i odezwał się w te słowa: - Jego Wysokość król Edward I zarządził, że to zgromadzenie ma się spotykać w tym właśnie miejscu. Domniemywano później, że król po prostu wskazał palcem na mapie punkt równoodległy od wszystkich czterech miast Stannary, rozrzuconych na obrzeżach tych wrzosowisk, nie mając pojęcia o tym, że w ten sposób wybiera jedno z najbardziej odludnych i przerażających miejsc w całej Brytanii. Dlatego zwyczajowo obrady przenosi się do ciepłego i wygodnego Tavistocku, zakładając, że nasz dawny monarcha nie życzyłby swoim podwładnym prowadzenia dysput w takiej okolicy. Ja jednak mam o Jego Wysokości wyższe mniemanie i śmiem twierdzić, iż będąc z natury podejrzliwym wobec przeróżnych zgromadzeń, chciał, aby jego poddani spędzali czas na wytapianiu metalu, nie zaś na niekończących się dyskusjach, albo nawet, kto wie, formowaniu klik i koterii. Wybrał więc dla nas takie miejsce spotkań, które gwarantuje skrócenie obrad do minimum. Dlatego wydaje mi się, że powinniśmy tu zostać i skorzystać z królewskiej roztropności. Hutnictwo cyny i miedzi przeżywa trudny okres, kopalnie są pozatapiane, a my, jeżeli chcemy zarabiać, musimy sami rozkręcić interes. O tym właśnie zamierzałem mówić i już przechodzę do rzeczy. Moim dziadkiem był John Comstock, hrabia Epsom, potomek tego odgałęzienia naszego starożytnego rodu, które znane jest pod pospolitym mianem Srebrnych Comstocków. Jak wiecie, John Comstock zbankrutował. Jego syn, a mój ojciec, Charles, też nie miał szczęścia. Ba, po obaleniu króla Jakuba musiał wręcz zrzec się tytułu i udać na wygnanie do Ameryki. Nie ma sensu zaprzeczać faktom; tak było. Ale nawet ci z was, którzy podejrzewają, że jesteśmy jakobitami, (co nie jest prawdą), nazywają nas zdeklarowanymi torysami, (co jest prawdą) i twierdzą, że królowa Anna nadała mi tytuł hrabiowski tylko po to, żeby zapełnić Izbę Lordów torysami i przy ich pomocy wygrać walkę o wpływy z księciem Marlborough, (co może być prawdą) - nawet ci, którzy mają o mnie i moim rodzie jak najgorsze, (choć z gruntu fałszywe) mniemanie, musieli słyszeć o Towarzystwie Królewskim. Jeżeli - jak przystało na rozumnych dżentelmenów - cenicie jego dokonania, nie będziecie mi chyba mieli za złe, że przypomnę w tym miejscu związki mojego dziadka z tą zacną instytucją. John Comstock, choć z natury konserwatywny, był także prawdziwym naturalistą, otwartym na wszelkie nowe idee. To on pierwszy zaczął produkować w Anglii proch strzelniczy; został również pierwszym przewodniczącym Towarzystwa Królewskiego. W Roku Zarazy wspomógł członków Towarzystwa, udzielając im schronienia w swojej rodowej posiadłości w Epsom, gdzie świętej pamięci John Wilkins i nieodżałowany Robert Hooke dokonali odkryć zbyt wielu, aby je tu wyliczać, a towarzyszył im człowiek, który dziś stoi po mojej prawicy: doktor Daniel Waterhouse, wykładowca w Kolegium Trójcy Świętej w Cambridge, członek Towarzystwa Królewskiego, kanclerz Instytutu Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts. Doktor Waterhouse właśnie wrócił zza oceanu z zamiarem udania się do Londynu i spotkania z sir Isaakiem Newtonem... Wzmianka o Danielu wywołała skromne poruszenie, które przebiegło przez skostniały, zirytowany tłumek jak zmarszczka po powierzchni wody, za to nazwisko Newtona spotkało się z bardzo ożywioną reakcją. Daniel domyślał się, że jej powodem tylko w niewielkim stopniu jest wynalezienie przez Newtona rachunku różniczkowego, w znacznie większym zaś fakt, że kieruje królewską mennicą. Dalsze słowa Williama Comstocka, hrabiego Lostwithiel, potwierdziły jego przypuszczenia. - Srebrne monety od lat już nie goszczą na angielskich targowiskach. Te, które bije się w mennicy, natychmiast trafiają do tygli złotników, którzy po przetopieniu wysyłają srebro na wschód. Dziś obowiązującą w Anglii walutą są złote gwinee, ale zwykłych ludzi nie stać na rozliczenia w złocie. Potrzebne są drobne monety. Czy będą bite z miedzi? A może z cyny? - Z miedzi! - rozległo się kilka głosów, które jednak zaraz utonęły w tłumnym: - Z cyny! Z cyny! - Spokojnie, spokojnie! To i tak bez znaczenia, bo nasze kopalnie nie dostarczą ani jednego, ani drugiego. Gdyby było inaczej, nie mielibyśmy o czym tu rozprawiać. Przenieślibyśmy się „Pod saraceński łeb”, aby podczas spotkania nie marznąć i nie przymierać głodem. Ponieważ jednak nasze kopalnie są zatopione, miedź albo cyna na nowe angielskie monety zostanie sprowadzona z zagranicy. Nie będzie to naszym zmartwieniem i nic na tym nie zarobimy. Obrady naszego czcigodnego zgromadzenia pozostaną ciekawostką dla historyków. Dlaczego więc spotykamy się tu, na smaganym lodowatą wichurą wrzosowisku? Otóż, drodzy panowie, rzecz w tym, że sytuacja zmieniłaby się diametralnie, gdybyśmy zdołali osuszyć nasze sztolnie. Wiem, co powiecie: próbowaliśmy pomp ręcznych, a także napędzanych przez konie, koła wodne i wiatraki; wszystko na próżno. Nie muszę być górnikiem, aby rozumieć wasze zastrzeżenia. Jest zresztą ze mną ktoś, kto rozumie je jeszcze lepiej niż ja. Mężczyzna stojący po mojej lewej stronie to pan Thomas Newcomen z Dartmouth, który, jako człowiek z natury skromny, mówi o sobie, że jest zwykłym kowalem. Ci spośród was, którzy kupują od niego narzędzia górnicze, znają go z tej właśnie strony. Ja jednak widziałem go przy pracy nad cudownymi mechanizmami, które tak się mają do górniczego oskarda, jak koncerty Herr Haendla do poskrzypywania zardzewiałych kół. Dlatego tytułuję pana Newcomena inżynierem. Zdaję sobie sprawę, że ci, którzy widzieli maszynę pana Savery'ego, mają niskie mniemanie o urządzeniach mających podnosić wodę za pomocą ognia. Tymczasem machina pana Newcomena, mimo że kwalifikuje się do tego samego patentu co przyrząd pana Savery'ego, działa na zupełnie innej zasadzie, czego najlepszym dowodem jest fakt, że naprawdę działa. Ale doktor Waterhouse pociąga mnie tu dyskretnie za rękaw... Nie mogę dłużej zwlekać. Oddaję mu głos. Daniel zdumiał się niepomiernie, ale, o dziwo, zdołał coś powiedzieć: - W ROKU ZARAZY WYKŁADAŁEM FILOZOFIĘ NATURALNĄ OJCU HRABIEGO LOSTWITHIEL, MŁODEMU CHARLESOWI COMSTOCKOWI. CAŁYMI GODZINAMI OBSERWOWALIŚMY SPRĘŻANIE I ROZRZEDZANIE GAZU W URZĄDZENIACH OBMYŚLONYCH PRZEZ PANA BOYLE'A I UDOSKONALONYCH PÓŹNIEJ PRZEZ PANA HOOKE'A. MŁODY CHARLES WZIĄŁ SOBIE TE LEKCJE DO SERCA I CZTERDZIEŚCI LAT PÓŹNIEJ NA FARMIE W CONNECTICUT PRZEKAZAŁ TĘ WIEDZĘ MŁODEMU WILLOWI. Z PRZYJEMNOŚCIĄ ICH TAM ODWIEDZAŁEM I PATRZYŁEM, JAK MÓJ DAWNY UCZEŃ NAUCZA INNYCH, A CZYNIŁ TO TAK ZNAKOMICIE, ŻE ŻADEN Z SZACOWNYCH CZŁONKÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO NIE MÓGŁBY ANI NIC DODAĆ DO JEGO WYKŁADÓW, ANI WYTKNĄĆ MU ŻADNEGO UCHYBIENIA. WILL ŚWIETNIE PRZYSWOIŁ SOBIE OJCOWSKIE NAUKI. LOS RZUCIŁ GO DO ANGLII, OPATRZNOŚĆ DAŁA MU PIĘKNĄ DEVONKĘ ZA ŻONĘ, KRÓLOWA NADAŁA MU TYTUŁ HRABIOWSKI, ALE TO CHYBA FORTUNA, TAK MI SIĘ PRZYNAJMNIEJ WYDAJE, POSTAWIŁA NA JEGO DRODZE INŻYNIERA, PANA NEWCOMENA. W MACHINIE SKONSTRUOWANEJ PRZEZ PANA NEWCOMENA W LOSTWITHIEL ZAKIEŁKOWAŁO ZIARNO POSIANE W EPSOM PODCZAS ZARAZY, W NAJCIEMNIEJSZEJ DLA ANGLII GODZINIE. ZAKIEŁKOWAŁO I WYROSŁO W PIĘKNE DRZEWO, KTÓREGO GAŁĘZIE UGINAJĄ SIĘ DZIŚ POD CIĘŻAREM NIEDOJRZAŁYCH JESZCZE OWOCÓW. JEŻELI CHCECIE ICH SKOSZTOWAĆ, PROSZĘ BARDZO: WYSTARCZY, ŻE PODLEJECIE DRZEWO, A WKRÓTCE PIĘKNE JABŁKA SPADNĄ WAM PROSTO DO RĄK. Z TYCH SŁÓW WIĘKSZOŚĆ DŻENTELMENÓW WYWNIOSKOWAŁA, ŻE ZA CHWILĘ ZOSTANĄ POPROSZENI O DATEK - CZY TEŻ, JAK TO W OWYCH CZASACH NAZYWANO, INWESTYCJĘ. GDYBY NIE POSTĘPUJĄCE WYCHŁODZENIE I DOKUCZLIWE ODPARZENIA OD SIODŁA, ICH REAKCJA BYŁABY ZAPEWNE BARDZIEJ ENTUZJASTYCZNA, ALE WILL COMSTOCK I TAK UMIAŁ PRZYKUĆ ICH UWAGĘ. - TERAZ CHYBA STAŁO SIĘ JASNE, DLACZEGO NIE CHCIAŁEM PRZENOSIĆ OBRAD DO GOSPODY. CHCIELIBYŚMY USTALAĆ CENY KRUSZCU I NADZOROWAĆ BICIE MONET Z CYNY. PONIEWAŻ DAWNI MIESZKAŃCY TYCH ZIEM BYLI POD PEWNYMI WZGLĘDAMI WYŁĄCZENI SPOD JURYSDYKCJI PRAWA ZWYCZAJOWEGO I UPRAWNIENI DO NIEPŁACENIA NIEKTÓRYCH PODATKÓW, ZGROMADZENIE ZBIERAŁO SIĘ, ABY ODDALAĆ I KONTESTOWAĆ PRZEPISY OBOWIĄZUJĄCE POZA TYM W CAŁEJ ANGLII. BEZ KAPITAŁU MACHINA PANA NEWCOMENA BĘDZIE TYLKO CIEKAWOSTKĄ, KTÓRA OPRÓŻNIA STAW PRZED MOIM DOMEM, KOPALNIE POZOSTANĄ ZALANE, NIE WYDOBĘDZIEMY Z NICH ANI ODROBINY MIEDZI I CYNY, A NASZE ZGROMADZENIE STRACI RACJĘ BYTU, PONIEWAŻ NIE BĘDZIE MOGŁO PROWADZIĆ ŻADNYCH INTERESÓW. JEŚLI JEDNAK WY, SZLACHETNI MIESZKAŃCY DEVONU, OKAŻECIE NAM ZAINTERESOWANIE, CZYLI, MÓWIĄC WPROST, NABĘDZIECIE UDZIAŁY W SPÓŁCE AKCYJNEJ ZNANEJ JAKO WŁAŚCICIELE MASZYNY DŹWIGAJĄCEJ WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA, BEZNADZIEJNA SYTUACJA, JAKĄ TU OPISAŁEM, ZMIENI SIĘ RAZ NA ZAWSZE. SFINANSUJECIE REWOLUCJĘ, A NASZE ZGROMADZENIE W OBLICZU NATŁOKU OBOWIĄZKÓW NIE BĘDZIE MIAŁO INNEGO WYJŚCIA, JAK PRZENIEŚĆ SIĘ DO TEJ WESOŁEJ GOSPODY PRZY TRAKCIE. TAM ZAŚ PIERWSZE DWIE KOLEJKI BĘDZIE STAWIAŁ WASZ POKORNY I UNIŻONY SŁUGA. POD SARACEŃSKIM ŁBEM WIECZOREM TEGO SAMEGO DNIA - TERAZ DLA NIEKTÓRYCH WIGÓW BĘDZIESZ TORYSEM - OSTRZEGŁ GO WILL. - I CELEM NAJJADOWITSZYCH ATAKÓW PARTII ZŁEJ WOLI. - DLA MNIE TO NIE NOWINA. TO SAMO PRZEŻYŁEM PODCZAS ZARAZY, KIEDY OPUŚCIŁEM RODZINNY DOM PRZY HOLBORN I UDAŁEM SIĘ SZUKAĆ SCHRONIENIA W EPSOM - ODPARŁ ZNUŻONYM TONEM DANIEL. - ALBO KIEDY ZOSTAŁEM DWORZANINEM KRÓLA JAKUBA... MIĘDZY INNYMI POD WPŁYWEM NACISKÓW ZE STRONY TWOJEGO OJCA. ZAWSZE TAK TO WYCHODZI, KIEDY ZADAJĘ SIĘ Z COMSTOCKAMI... - ZE SREBRNYMI COMSTOCKAMI - PODKREŚLIŁ WILL. - ALBO Z CYNOWYM COMSTOCKIEM, JAK ZACZĘTO MNIE NAZYWAĆ W PARLAMENCIE. - ALE BYCIE TORYSEM MA SWOJE ZALETY - PRZYZNAŁ DANIEL. - PAN THREADER BYŁ TAK UPRZEJMY, ŻE ZAPROPONOWAŁ, ŻE PODWIEZIE MNIE DO LONDYNU, DOKĄD WYBIERA SIĘ W INTERESACH. JUTRO WYRUSZAMY. HRABIA SKRZYWIŁ SIĘ. - A PAN Z WDZIĘCZNOŚCIĄ PRZYJĄŁ JEGO PROPOZYCJĘ, TAK? - NIE WIDZIAŁEM POWODU, ŻEBY MU ODMAWIAĆ. - POWINIEN PAN ZATEM WIEDZIEĆ, ŻE I WŚRÓD TORYSÓW SĄ RÓŻNE FRAKCJE, PARTIE W PARTII... - TAKIE JAK PARTIA ZŁEJ WOLI? - TAKIE JAK PARTIA ZŁEJ WOLI. Z TYM ŻE W OBRĘBIE MACIERZYSTEJ PARTII JEST JAK W RODZINIE: ZŁA WOLA PRZEJAWIA SIĘ NA RÓŻNE DZIWNE, CZĘSTO BARDZO GROŹNE SPOSOBY. JAK PAN WIE, DOKTORZE WATERHOUSE, JESTEM TRZECIM SYNEM MOJEGO OJCA. PRZEZ ZNACZNĄ CZĘŚĆ ŻYCIA OBRYWAŁEM OD STARSZYCH I Z WIEKIEM ZUPEŁNIE STRACIŁEM DO TEGO ZAMIŁOWANIE. NIE CHCIAŁEM BYĆ TORYSOWSKIM LORDEM, BO WIEDZIAŁEM, ŻE SKOŃCZY SIĘ TO TAK SAMO... WILL ODERWAŁ WZROK OD DANIELA I PRZEZ CHWILĘ BŁĄDZIŁ NIM PO SALI, AŻ WYPATRZYŁ PANA THREADERA, KTÓRY, STOJĄC W ROGU POMIESZCZENIA, PRZYSŁUCHIWAŁ SIĘ ROZMOWIE KILKU MĘŻCZYZN. SAM NIE BRAŁ W NIEJ UDZIAŁU, TYLKO SŁUCHAŁ I NOTOWAŁ. - ALE NIE ODMÓWIŁEM KRÓLOWEJ - CIĄGNĄŁ WILL. - PONIEWAŻ BYŁA, I NADAL JEST, MOJĄ KRÓLOWĄ. OD TAMTEJ PORY NIERAZ ZBIERAŁEM CIĘGI, ZARÓWNO OD WIGÓW, JAK I OD JAKOBITÓW WŚRÓD TORYSÓW, ALE DWIEŚCIE MIL KIEPSKIEJ DROGI ŁĄCZĄCEJ DARTMOOR Z LONDYNEM TROCHĘ ŁAGODZI ICH SIŁĘ. NA RAZIE TEŻ KORZYSTA PAN Z TEGO KOJĄCEGO EFEKTU. KIEDY JEDNAK WSIĄDZIE PAN DO POWOZU PANA THREADERA I MIL ZACZNIE UBYWAĆ... - ROZUMIEM - POWIEDZIAŁ DANIEL. - TE CIOSY NIE WYRZĄDZĄ MI JEDNAK KRZYWDY, PONIEWAŻ OD DZIECIŃSTWA TOWARZYSZY MI, CHOĆ NIEKTÓRZY POWIEDZIELIBY RACZEJ, ŻE MNIE PRZEŚLADUJE, DŁUGI KOROWÓD CUDOWNYCH WYDARZEŃ. TO TŁUMACZY, JAKIM SPOSOBEM DOŻYŁEM TAK PODESZŁEGO WIEKU, I CHYBA WYJAŚNIA, DLACZEGO ZOSTAŁEM WYBRANY DO TEGO ZADANIA: ALBO CHRONIĄ MNIE ANIOŁOWIE, ALBO MÓJ CZAS NA TEJ PLANECIE DOBIEGA KOŃCA. TAK CZY INACZEJ, MUSZĘ JECHAĆ DO LONDYNU. POŁUDNIOWA ANGLIA KONIEC STYCZNIA 1714 ZGODNIE Z ZAPOWIEDZIĄ PAN THREADER - A RACZEJ CAŁY NALEŻĄCY DO NIEGO KOROWÓD WOZÓW, POWOZÓW, LUDZI NA KONIACH I LUZAKÓW - ZABRAŁ DANIELA Z „SARACEŃSKIEGO ŁBA” RANKIEM DNIA SZESNASTEGO STYCZNIA TYSIĄC SIEDEMSET CZTERNASTEGO ROKU, O TAK WCZESNEJ PORZE, ŻE NAWET NAJBARDZIEJ OPTYMISTYCZNIE NASTAWIONE DO ŚWIATA KOGUTY JESZCZE SŁODKO SPAŁY. DANIELOWI PRZYPADŁ ZASZCZYT PODRÓŻOWANIA Z SAMYM PANEM THREADEREM W JEGO OSOBISTEJ KARECIE. PRZYWILEJ TEN ZOSTAŁ ZAOFEROWANY Z DWORSKIM UKŁONEM - I PRZYJĘTY Z NAJWYŻSZĄ NIECHĘCIĄ. PONIEWAŻ OSOBA DANIELA CIESZYŁA SIĘ SZCZEGÓLNYMI WZGLĘDAMI GOSPODARZA, JEGO BAGAŻ (TRZY MARYNARSKIE KUFRY, W TYM DWA PODZIURAWIONE KULAMI) TRAFIŁ NA WÓZ JADĄCY TUŻ ZA KARETĄ. ZAŁADOWANIE GO WYMAGAŁO PRZEŁOŻENIA INNYCH PAKUNKÓW, CO ZAJĘŁO KILKA MINUT. DANIEL STAŁ NA ZEWNĄTRZ I OBSERWOWAŁ TEN PROCES - NIE OBAWIAŁ SIĘ O LOS KUFRÓW (PRZETRWAŁY ZNACZNIE GORSZE RZECZY), ALE CHCIAŁ WYKORZYSTAĆ OKAZJĘ DO ROZPROSTOWANIA NÓG, CO MUSIAŁ CZYNIĆ REGULARNIE, ABY NIE ZASTAŁY SIĘ MU KOLANA. OBSZEDŁ NIEPEWNYM KROKIEM PODWÓRKO PRZED STAJNIĄ W GOSPODZIE, STARAJĄC SIĘ NIE WDEPNĄĆ W SŁABO WIDOCZNE PRZY ŚWIETLE KSIĘŻYCA KUPY GNOJU. TRAGARZE ZDJĘLI W TYM CZASIE Z WOZU KOMPLET TRZECH DREWNIANYCH SKRZYNEK, KTÓRYCH POLEROWANE NA WYSOKI POŁYSK DREWNO CHWYTAŁO KSIĘŻYCOWĄ POŚWIATĘ I GROMADZIŁO JĄ POD POSTACIĄ EFEKTOWNYCH REFLEKSÓW. ICH ŚCIANKI BYŁY IDEALNIE WYPOLEROWANE, W ROGACH ELEGANCKO SPOJONE NA JASKÓŁCZY OGON I OPATRZONE PIĘKNYMI OKUCIAMI: ZAWIASY, ZAMKI I UCHWYTY UDAWAŁY NATURALNIE POWYGINANE LIŚCIE AKANTU I INNYCH OKAZÓW FLORY, KTÓRE UPODOBALI SOBIE ANTYCZNI RZYMSCY DEKORATORZY WNĘTRZ. ZA NIMI NA WOZIE STAŁY W RZĄDKU DZIWNIE MAŁE, OKUTE ŻELAZEM SKRZYNECZKI; NIEKTÓRE Z NICH BYŁY LEDWIE WIELKOŚCI POJEMNIKÓW NA TYTOŃ. TRZY IDENTYCZNE SKRZYNIE PRZYPOMNIAŁY DANIELOWI SKRZYNIE ZAMAWIANE PRZEZ LEPIEJ SYTUOWANYCH CZŁONKÓW TOWARZYSTWA DO MAGAZYNOWANIA I PRZEWOŻENIA CUDÓW NAUKI I TECHNIKI. KIEDY HOOKE ZBUDOWAŁ DLA BOYLE'A MACHINĘ ROZRZEDZAJĄCĄ GAZ, BOYLE ZLECIŁ WYKONANIE SPECJALNEGO POJEMNIKA, W KTÓRYM MOŻNA BY JĄ PRZENOSIĆ, PODKREŚLAJĄC W TEN SPOSÓB ZNACZENIE WYNALAZKU. W LABORATORIUM POD KOPUŁĄ BEDLAM HOOKE - KTÓRY DO NAPĘDZANIA ROZRZEDZACZA UŻYWAŁ PROCHU OD COMSTOCKA - WYKAZAŁ, ŻE TŁOK JEST ZDOLNY WYKONAĆ PRACĘ, CZYLI, W JĘZYKU HOOKE'A, PEŁNIĆ FUNKCJĘ SZTUCZNEGO MIĘŚNIA. A WSZYSTKO ZACZĘŁO SIĘ OD TEGO, ŻE KALEKIEMU HOOKE'OWI MARZYŁO SIĘ LATANIE, A WIEDZIAŁ, ŻE ŻADEN CZŁOWIEK NIE MA DOSTATECZNIE SILNYCH MIĘŚNI, BY SIĘ WZBIĆ W POWIETRZE. ZDAWAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE ISTNIEJĄ W NATURZE OPARY (TAKIE JAK TE WYDOBYWAJĄCE SIĘ Z KOPALŃ), KTÓRE SPALAJĄ SIĘ BARDZO GWAŁTOWNIE; CHCIAŁ SIĘ NAUCZYĆ, JAK JE WYTWARZAĆ I PRZENOSIĆ DO CYLINDRA, BY TAM PORUSZYŁY TŁOK - BYŁOBY TO ROZWIĄZANIE ZNACZNIE LEPSZE OD ROZPYLANIA PROCHU STRZELNICZEGO. HOOKE ZAJMOWAŁ SIĘ JEDNAK WIELOMA RZECZAMI NA RAZ, A DANIEL MIAŁ WŁASNE PROBLEMY I ICH DROGI SIĘ ROZESZŁY. JEŚLI NAWET HOOKE UDOSKONALIŁ SWOJE SZTUCZNE MIĘŚNIE, DANIEL NIGDY ICH NIE WIDZIAŁ ANI NAWET O NICH NIE SŁYSZAŁ. TYMCZASEM WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE NEWCOMEN SIĘ NIMI ZAINTERESOWAŁ. JEGO MACHINY BYŁY OLBRZYMIE I TOPORNE, ALE TEMU TRUDNO BYŁO SIĘ DZIWIĆ: NEWCOMEN BYŁ KOWALEM GÓRNIKÓW, HOOKE ZAŚ ZEGARMISTRZEM KRÓLÓW. FAKT, ŻE WIDOK TRZECH DREWNIANYCH SKRZYŃ SKŁONIŁ GO DO TAKICH PRZEMYŚLEŃ, WPROWADZIŁ DANIELA W ZDUMIENIE TYM, ŻE W OGÓLE WSTAŁ RANO Z ŁÓŻKA. DAWNIEJ OBAWIAŁ SIĘ, ŻE STAROŚĆ PRZYNIESIE ZE SOBĄ UWIĄD I OCIĘŻAŁOŚĆ UMYSŁOWĄ. TERAZ ZANOSIŁO SIĘ RACZEJ NA TO, ŻE POWOLI GO SPARALIŻUJE, OBCIĄŻAJĄC KAŻDY NAJMNIEJSZY DROBIAZG BRZEMIENIEM NAJPRZERÓŻNIEJSZYCH ZNACZEŃ. ZAANGAŻOWANIE SIĘ W TAK PODESZŁYM WIEKU W PROJEKT MASZYNY DŹWIGAJĄCEJ WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA DODATKOWO KOMPLIKOWAŁO SPRAWĘ. ALE MOŻE BYŁ DLA SIEBIE ZBYT SUROWY; MOŻE W TYM WIEKU CZŁOWIEK NIE POTRAFI JUŻ SKONCENTROWAĆ SIĘ NA JEDNEJ TYLKO RZECZY I MUSI ZAJMOWAĆ SIĘ WIELOMA JEDNOCZEŚNIE. DOMYŚLAŁ SIĘ, ŻE LUDZIE WIODĄCY UPORZĄDKOWANE ŻYCIE UMIEJĄ WSZYSTKO TAK SOBIE UŁOŻYĆ, ŻEBY INTERESUJĄCE ICH POD KONIEC ŻYCIA SPRAWY ROZWIJAŁY SIĘ RÓWNOLEGLE, WZAJEMNIE SIĘ UZUPEŁNIAJĄC I DOSKONALĄC. TACY LUDZIE CIESZYLI SIĘ OPINIĄ ŻONGLERÓW, MAGIKÓW. INNI ODKRYWALI, ŻE ICH RÓŻNE DĄŻENIA SĄ SPRZECZNE, I STAWALI SIĘ BEZRADNI. POZOSTAWAŁO IM ZROBIĆ JEDNĄ Z TRZECH RZECZY: WYJŚĆ NA SZALEŃCÓW, DOSTRZEC DAREMNOŚĆ SWOICH WYSIŁKÓW I ZAPRZESTAĆ DALSZYCH PRÓB, ALBO SIĘ ROZPIĆ. DANIEL NIE BYŁ JESZCZE PEWIEN, DO KTÓREJ KATEGORII NALEŻY, ALE SPODZIEWAŁ SIĘ, ŻE WKRÓTCE TO ODKRYJE. STARAJĄC SIĘ NIE MYŚLEĆ O HOOKE'U - CO NIE BYŁO ŁATWE, DOPÓKI W JEDNEJ KIESZENI NOSIŁ USUNIĘTY Z PĘCHERZA KAMIEŃ, A W DRUGIEJ ZEGAREK HOOKE'A - WSIADŁ DO POWOZU PANA THREADERA. PAN THREADER PRZYWITAŁ SIĘ Z NIM, PO CZYM OTWORZYŁ OKNO I ZAMIENIŁ Z CZŁONKAMI ORSZAKU KILKA ZDAŃ, KTÓRYCH TREŚĆ SPROWADZAŁA SIĘ DO TEGO, ŻE MOŻNA BY ZACZĄĆ SIĘ PRZEMIESZCZAĆ W KIERUNKU LONDYNU. JEGO SŁOWA PRZYJĘTO Z OGROMNYM ENTUZJAZMEM, JAKBY POMYSŁ WYPRAWY DO LONDYNU BYŁ ZGOŁA NIEOCZEKIWANYM PRZEBŁYSKIEM GENIUSZU PANA THREADERA. RUSZYLI WIĘC I WIECZOREM SZESNASTEGO STYCZNIA DZIELIŁA ICH OD LONDYNU NIECO MNIEJSZA ODLEGŁOŚĆ NIŻ RANKIEM TEGOŻ DNIA. SIEDEMNASTEGO STYCZNIA JESZCZE BARDZIEJ PRZYBLIŻYLI SIĘ DO STOLICY. OSIEMNASTEGO STRACILI IMPET, DZIEWIĘTNASTEGO ZAŚ POSTĘP BYŁ MOCNO WĄTPLIWY. BYWAŁY I TAKIE DNI (JAK TEN, KIEDY ZBŁĄDZILI NA PÓŁNOC, NA PRZEDMIEŚCIA BRISTOLU), KIEDY W OGÓLE NIE POSUWALI SIĘ NAPRZÓD. OJCIEC DANIELA, DRAKE WATERHOUSE, PRZETRANSPORTOWAŁ BYŁ KIEDYŚ SWOJĄ SKROMNĄ OSOBĘ, DWA KONIE, PISTOLET, KILKA WORKÓW OWSA, BIBLIĘ GENEWSKĄ I SAKWĘ ZAWIERAJĄCĄ TYSIĄC STO FUNTÓW SZTERLINGÓW Z YORKU DO LONDYNU (BYŁ TO DYSTANS PORÓWNYWALNY DO TEGO, JAKI DANIEL USIŁOWAŁ WŁAŚNIE PRZEMIERZYĆ W TOWARZYSTWIE PANA THREADERA) W CIĄGU JEDNEGO DNIA. DZIAŁO SIĘ TO W SAMYM ŚRODKU WOJNY DOMOWEJ, GDY DROGI BYŁY TAK BŁOTNISTE, A KANAŁY MĘTNE, ŻE NIE SPOSÓB BYŁO ODRÓŻNIĆ JEDNE OD DRUGICH. TEN PRZEJAZD, WRAZ Z KILKOMA MU PODOBNYMI, STAŁ SIĘ WŚRÓD PURYTAŃSKICH KUPCÓW LEGENDARNYM PRZYKŁADEM ZARADNOŚCI. O ILE JEDNAK DRAKE'A MOŻNA BY NAZWAĆ PRZEDSIĘBIORCZYM ZAJĄCEM, O TYLE PAN THREADER PRZYWODZIŁ RACZEJ NA MYŚL LENIWEGO ŻÓŁWIA W TYM WYŚCIGU. PIERWSZEGO DNIA ZATRZYMYWALI SIĘ AŻ PIĘCIOKROTNIE - TYLKO PO TO, ABY MÓGŁ SIĘ WDAĆ W KONWERSACJĘ Z NAPOTKANYMI NA TRAKCIE DŻENTELMENAMI. TAK SIĘ SKŁADAŁO, ŻE ZA KAŻDYM RAZEM BYLI TO UCZESTNICY NIEDAWNYCH OBRAD CYNOWEGO PARLAMENTU. DANIEL ZACZYNAŁ POMAŁU DOCHODZIĆ DO WNIOSKU, ŻE PAN THREADER JEST NIESPEŁNA ROZUMU, KIEDY PODCZAS OSTATNIEJ Z TYCH ROZMÓW JEGO USZY WYCHWYCIŁY BRZĘK UDERZAJĄCYCH O SIEBIE MONET. ZAOPATRZYŁ SIĘ NA TĘ PODRÓŻ W POKAŹNY ZBIÓR KSIĄŻEK, WYPOŻYCZONYCH Z MAŁEJ, LECZ BARWNEJ BIBLIOTEKI LOSTWITHIELA. POGRĄŻONY W LEKTURZE, PRZEZ NASTĘPNE KILKA DNI STARAŁ SIĘ NIE ZWRACAĆ UWAGI NA ZACHOWANIE PANA THREADERA, NADAL JEDNAK WIDZIAŁ I SŁYSZAŁ, CO SIĘ DZIEJE, CO DLA CZŁOWIEKA CIERPIĄCEGO NA UWIĄD STARCZY BYŁO TORTURĄ WYJĄTKOWO OKRUTNĄ. TAK JAK DZWONY KOŚCIELNE OBWIESZCZAŁY KRES ŻYCIA PARAFIANINA, TAK DŹWIĘK MONET NIEODMIENNIE ZWIASTOWAŁ ZAKOŃCZENIE PROWADZONEJ PRZEZ PANA THREADERA ROZMOWY. NIE BYŁ TO OSTRY, ZGRZYTLIWY BRZĘK ĆWIERĆPENSÓWEK I HISZPAŃSKICH REALI, LECZ MATOWY, GŁUCHY ODGŁOS WYDAWANY PRZEZ ZDERZAJĄCE SIĘ W DŁONI PANA THREADERA ZŁOTE GWINEE. PAN THREADER MIAŁ W ZWYCZAJU BAWIĆ SIĘ PIENIĘDZMI - MUSIAŁ TO BYĆ JAKIŚ TIK NERWOWY, BO DANIEL NIE PRZYPUSZCZAŁ, BY PAN THREADER ROBIŁ TO, ABY WYKAZAĆ SIĘ KLASĄ I DOBRYM SMAKIEM. RAZ NAWET PRZYŁAPAŁ GO NA ŻONGLOWANIU DWIEMA GWINEAMI W JEDNEJ RĘCE, I TO Z ZAMKNIĘTYMI OCZAMI. KIEDY PAN THREADER ROZWARŁ POWIEKI I ZORIENTOWAŁ SIĘ, ŻE DANIEL MU SIĘ PRZYGLĄDA, SCHOWAŁ JEDNĄ GWINEĘ DO LEWEJ, A DRUGĄ DO PRAWEJ KIESZENI. DO CZASU, GDY POKONAWSZY RÓWNINĘ SALISBURY ZBLIŻYLI SIĘ DO PRZEDMIEŚĆ SOUTHAMPTON, ZOSTAWIAJĄC TYM SAMYM ZA SOBĄ WSZYSTKIE DRUIDYCZNE MONUMENTY, DANIEL NAUCZYŁ SIĘ JUŻ, JAK WYGLĄDA DZIEŃ W PODRÓŻY W TOWARZYSTWIE PANA THREADERA. ZWYKLE JECHALI DOBRZE UTRZYMANYM TRAKTEM PRZEZ ZAMOŻNY KRAJ, W CZYM NIE BYŁOBY NIC NIEZWYKŁEGO, GDYBY NIE FAKT, ŻE DANIEL NIGDY PRZEDTEM NIE WIDZIAŁ TAKICH DRÓG ANI TAK KWITNĄCEJ KRAINY. ANGLIA WSPÓŁCZESNA RÓŻNIŁA SIĘ OD ANGLII DRAKE'A NIE MNIEJ NIŻ ILE-DE-FRANCE OD MOSKWY. DO MIAST NIE WJEŻDŻALI. ZDARZAŁO IM SIĘ PRZEŚLIZNĄĆ PO PRZEDMIEŚCIACH, TYLKO PO TO JEDNAK, BY ODWIEDZIĆ JAKIŚ DOSTOJNY DWÓR, KTÓRY DAWNIEJ STAŁ SAMOTNIE WŚRÓD ŁĄK (ALBO PRZYNAJMNIEJ W NIEDAWNYCH CZASACH NADANO MU TAKI POZÓR). NA CO DZIEŃ PAN THREADER ZDECYDOWANIE WOLAŁ SIĘ TRZYMAĆ TERENÓW ODLUDNYCH I WYSZUKIWAŁ NA NICH SIEDZIBY MOŻNYCH, SZLACHETNYCH RODÓW, GDZIE ZAWSZE BYŁ GOŚCIEM NIESPODZIEWANYM - I ZARAZEM MILE WIDZIANYM. NIE PRZEWOZIŁ ŻADNYCH TOWARÓW, NIE ŚWIADCZYŁ USŁUG, MOŻNA BY NATOMIAST POWIEDZIEĆ, ŻE HANDLOWAŁ KONWERSACJĄ: CODZIENNIE KILKA GODZIN POŚWIĘCAŁ NA ROZMOWY, A PO KAŻDEJ Z NICH WRACAŁ, POBRZĘKUJĄC Z ZADOWOLENIEM, DO POWOZU, OTWIERAŁ POKAŹNYCH ROZMIARÓW TOM (NIE KSIĘGĘ RACHUNKOWĄ, KTÓRA BYŁABY W ZŁYM GUŚCIE, ALE ZWYKŁY NOTES O PUSTYCH KARTKACH) I GĘSIM PIÓREM CZYNIŁ W NIM TAJEMNICZE ADNOTACJE. KIEDY PRZEGLĄDAŁ SWÓJ DZIENNIK, ZAKŁADAŁ MALEŃKIE OKULARY, UPODABNIAJĄCE GO TROCHĘ DO KAZNODZIEI, KTÓRY PODCZAS CZYTANIA NA BIEŻĄCO ZMYŚLA TREŚĆ PISMA; DO EWANGELISTY, KTÓREGO DOBRA NOWINA, CHOĆ NIEZWYKLE DYSTYNGOWANA I ELEGANCKA, NIE STAJE SIĘ PRZEZ TO ANI TROCHĘ MNIEJ POGAŃSKA. ZŁUDZENIE TO ULATNIAŁO SIĘ JEDNAK STOPNIOWO, GDYŻ W MIARĘ JAK (POWOLI) ZBLIŻALI SIĘ DO LONDYNU, PAN THREADER UBIERAŁ SIĘ CORAZ BARDZIEJ SZYKOWNIE I CORAZ CZĘŚCIEJ PRZEBIERAŁ W PERUKACH, KTÓRE U KAŻDEGO INNEGO CZŁOWIEKA NA GŁOWIE BYŁYBY ZWYCZAJNĄ OZDOBĄ, U NIEGO ZAŚ STAWAŁY SIĘ NIEPRZENIKNIONYM PRZEBRANIEM. DANIEL SKŁADAŁ TO NA KARB KOMPLETNEGO BRAKU RYSÓW TWARZY U PANA THREADERA. PO BLIŻSZYM ZBADANIU SPRAWY MOŻNA BYŁO ODKRYĆ NOS, UMIESZCZONY POŚRODKU WIEŃCZĄCEGO JEGO SZYJĘ JASNEGO OWALU, PO CZYM, TRAKTUJĄC GO JAKO PUNKT WYJŚCIA, DOSZUKAĆ SIĘ INNYCH ELEMENTÓW SKŁADOWYCH TWARZY, ALE BEZ TAKICH STARANNYCH STUDIÓW OBLICZE PANA THREADERA STANOWIŁO CIELESNĄ TABULA RASA, NICZYM URWISTA ŚCIANA ROSTBEFU POZOSTAŁA PO PRZEJŚCIU RZEŹNICKIEGO NOŻA. Z POCZĄTKU DANIEL WZIĄŁ GO ZA SZEŚĆDZIESIĘCIOLATKA, Z BIEGIEM CZASU ZACZĄŁ JEDNAK PRZYPUSZCZAĆ, ŻE PAN THREADER JEST JESZCZE STARSZY, TYLE ŻE PODESZŁY WIEK - JAK MAŁPA WSPINAJĄCA SIĘ PO LUSTRZE - NIE ZNALAZŁ NA JEGO TWARZY ŻADNEGO PUNKTU ZACZEPIENIA. Biorąc pod uwagę bliskie związki pana Threadera z pieniędzmi, Daniel spodziewał się, że nie ominą Southampton, które było sporym portem morskim - podobnie jak kilka dni wcześniej oczekiwał, że zahaczą o Bristol. Tymczasem, tak jak zamiast zajechać do Bristolu, wykreślili hiperbolę wokół Bath, tak teraz zamiast odwiedzić Southampton przemknęli po obrzeżach Winchesteru. Wyglądało na to, że pan Threader najlepiej czuje się w miastach mających rzymskie korzenie, nowomodne porty uważa zaś za niewiele lepsze od osad prymitywnych Piktów. Oddalając się więc od słonej wody, obrali kurs może nie dokładnie na Oksford, ale na całe mnóstwo osad i wioseczek pomiędzy Winchesterem i Oksfordem, o których Daniel w życiu nie słyszał. Trzeba powiedzieć, że Daniel w żadnym wypadku nie był jeńcem pana Threadera, który nawet kilkakrotnie przepraszał go za zwłokę i proponował, że wynajmie mu powóz, aby szybciej dotarł do Londynu. Jego starania umacniały jednak Daniela w przekonaniu, że powinien odbyć całą podróż w stałym towarzystwie, i to z kilku powodów: (1) Po części była to kwestia klasy. Gdyby porzucił komfortową karetę pana Threadera na rzecz brudnego i topornego wynajętego pojazdu, dałby do zrozumienia, że się spieszy, a tego w kręgach, w których obracał się pan Threader, robić nie wypadało. (2) Daniel obawiał się, że gdyby musiał długo wytrwać w pozycji siedzącej (do czego z definicji musiałoby dojść w wynajętym powozie pospiesznym), kolana zdrętwiałyby mu na dobre. Niespieszna trasa obrana przez pana Threadera bardzo mu odpowiadała - sam by taką wybrał, gdyby miał w tej kwestii coś do powiedzenia. (3) I tak nigdzie mu się nie spieszyło. Ze słów Enocha Roota wynikało, że prośba, z jaką księżniczka zwróciła się do Daniela, jest zaledwie pyłkiem miotanym huraganem działań, który rozszalał się na dworze hanowerskim na przełomie wiosny i lata ubiegłego roku, po tym, jak podpisanie pokoju w Utrechcie zakończyło wojnę o sukcesję hiszpańską i wszyscy książęta i parlamenty zaczęli łamać sobie głowy nad tym, co poczną z tak pięknie rozpoczętym wiekiem osiemnastym. Karolina mogła zostać księżną Walii (a misja Daniela nagle nabrać wielkiej wagi), gdyby dwie osoby nagle odeszły z tego świata: królowa Anna i Zofia. Całkiem możliwe, że Karolina miała powody, by się spodziewać pierwszego z tych zgonów i obawiać drugiego, zaczęła więc ustawiać swoje figury na planszy i posłała po Daniela. Tymczasem jednak rok dobiegł końca, Anna i Zofia miały się świetnie i Daniel nie był nawet pionkiem na szachownicy. Pośpiech w drodze do Londynu byłby więc bezsensowny i świadczyłby tylko o jego próżności, odkąd znalazł się w Brytanii i w razie potrzeby mógł szybko stawić się w stolicy. Wolał niespiesznie obejrzeć dawno niewidzianą wyspę, zrozumieć, jak funkcjonuje i, gdy nadejdzie czas działania, być przynajmniej pionkiem kompetentnym. A za oknami powozu pana Threadera przewijał się kraj niemal równie egzotyczny jak Japonia. Nie chodziło tylko o niezwykły dla Anglii pokój i dobrobyt, ale także o rzadką okazję zajrzenia w miejsca, do których purytanie i profesorowie rzadko bywali zapraszani. A ponieważ nigdy ich nie widywał, miał skłonność do zapominania o ich istnieniu i lekceważenia ich mieszkańców. Był to błąd, który - gdyby nie został naprawiony - czyniłby zeń nader słabego i bezużytecznego pionka. A słabe pionki mają to do siebie, że często poświęca się je na samym początku rozgrywki. Przez dzień lub dwa towarzyszyła im nadspodziewanie ciepła pogoda, co Daniel wykorzystywał do maksimum, na każdym postoju wysiadając z karety, aby rozprostować nogi. Kiedy zmęczył się spacerowaniem, kazał sobie przynieść podbity szopami płaszcz (który sam zajmował jeden z kufrów) i rozkładał go na wilgotnej trawie. Trawa zawsze była pod ręką, ponieważ wszędzie, gdzie się zatrzymywali, rozciągały się łąki i trawniki, w dodatku - dzięki wszechobecnym owcom - krótko przystrzyżone. Siadał więc na połaci szopowego futra i czytał, jadł jabłka albo wyciągał się na wznak i drzemał w słońcu. Te krótkie pikniki pozwoliły mu poczynić dalsze obserwacje w kwestii interesów pana Threadera - o ile działalność pana Threadera rzeczywiście można było nazwać prowadzeniem interesów. Od czasu do czasu w oknie dworu, na trawniku przed posiadłością albo wśród szemrzących strumyków i fontann migał Danielowi pan Threader, wręczający gospodarzowi kawałek papieru, lub przeciwnie, odbierający od niego jakiś karteluszek. Świstki wyglądały zupełnie zwyczajnie; nie były giloszowane jak noty wydawane przez Bank of England, nie obciążały ich również ciężkie jak wahadła pieczęcie z wosku, jak stałoby się to w wypadku oficjalnych dokumentów. Niemniej jednak przekazywanie ich z rąk do rąk zawsze odbywało się z niezwykłą uprzejmością i gravitas. Kiedy w posiadłości mieszkały jakieś dzieci, chodziły za panem Threaderem krok w krok, a gdy tylko gdzieś przystawał, również zatrzymywały się i wpatrywały weń wyczekująco. Z początku udawał, że ich nie zauważa, a potem nagle sięgał ręką i wyciągał pensa z ucha któregoś z maluchów. - TEGO SZUKAŁEŚ? - PYTAŁ. - NO TO PROSZĘ, JEST TWÓJ. PODAWAŁ MONETĘ NA DŁONI, ZANIM JEDNAK ZAMKNĘŁA SIĘ NA NIEJ DZIECINNA RĄCZKA, JEDNOPENSÓWKA ZNIKAŁA RÓWNIE TAJEMNICZO JAK PRZED CHWILĄ SIĘ POJAWIŁA, ABY ZARAZ ODNALEŹĆ SIĘ W PSIM PYSKU ALBO POD JAKIMŚ KAMIENIEM, SKĄD, NATURALNIE, ZNÓW SIĘ ULATNIAŁA, ABY TYM RAZEM TRAFIĆ DO... ET CAETERA. WPRAWIAŁ DZIECI W BEZGRANICZNY ZACHWYT I ZDUMIENIE, ZANIM W KOŃCU NAGRADZAŁ WSZYSTKIE SREBRNYMI JEDNOPENSÓWKAMI. DANIEL ZŁOŚCIŁ SIĘ NA SIEBIE, ŻE TAK FASCYNUJĄ GO TANIE SZTUCZKI GODNE JARMARCZNEGO SZARLATANA, ALE NIE UMIAŁ SIĘ OPANOWAĆ. NIE MÓGŁ SIĘ TEŻ NADZIWIĆ, ŻE ZAMOŻNI RODZICE MALCÓW POWIERZAJĄ SWOJE PIENIĄDZE - BO WSZYSTKO NA TO WŁAŚNIE WSKAZYWAŁO - ZWYKŁEMU SZTUKMISTRZOWI. Kiedy pewnego razu przysnął na trawie, ze wszystkich stron otoczyły go owce. Odgłos skubania trawy wkradł się do jego snów niczym dyskretny akompaniament bosso continuo. Otworzył oczy i ujrzał pożółkłe, tępo zakończone owcze zęby ogryzające źdźbła dosłownie kilka cali od jego twarzy. Właśnie te zęby oraz masa zimowej sierści, za sprawą której owca przeobrażała się w kołyszącą się, tłustą belę wełny, wydały mu się szczególnie intrygujące. Że też żywiące się trawą i wodą zwierzę potrafi wytworzyć taką materię jak zęby i wełna! Ile owiec było w Anglii? Nie tylko w styczniu tysiąc siedemset czternastego, ale w ogóle w mierzonych tysiącleciami dziejach wyspy? Dlaczego Brytania nie zatonęła dotąd pod ciężarem owiec, ich kości i zębów? Może dlatego, że przynajmniej wełna w większości szła na eksport... No tak, ale trafiała przecież głównie do Holandii, a ta naprawdę pogrążała się w morzu! Q. E. D. Dwudziestego siódmego stycznia wjechali w las, który zdumiał Daniela swoimi rozmiarami. Przypuszczał, że są w okolicach Oksfordu (samo miasto omijali, rzecz jasna, szerokim łukiem), a kiedy mignął mu królewski herb, stary i obrośnięty bluszczem, domyślił się, że znaleźli się na terenie posiadłości znanej dawniej jako Królewski Dworek i Park w Woodstock - dawniej, czyli zanim królowa Anna podarowała go księciu Marlborough za zwycięstwo w bitwie pod Blenheim i ocalenie świata, co się wydarzyło przed dziesięciu laty. Królowa miała nadzieję, że powstanie w tym miejscu piękny pałac, w którym będą mieszkały kolejne pokolenia Marlboroughów. We Francji, gdyby Anna była Ludwikiem XIV, pałac dawno by już stał. Tu jednak była Anglia, parlament zaciskał kościste palce na monarszej szyi, a wigowie i torysi kopali się po kostkach w niekończącym się - a ostatnio bardzo zaognionym - sporze o to, komu powinien przypaść w udziale zaszczyt uduszenia królowej. W ogniu tej walki politycznej zdarzyła się rzecz niewytłumaczalna: opinia publiczna zaczęła postrzegać Marlborougha - przykładnego torysa i syna Kawalera - jako wiga. Królowa Anna, która u schyłku życia doszła do wniosku, że jednak woli torysów, odebrała mu dowództwo sił zbrojnych i ogólnie tak uprzykrzyła życie, że razem z Sarą wolał się przenieść do północnej Europy (gdzie cieszył się reputacją najwspanialszego zjawiska, jakie przytrafiło się światu od czasów wynalezienia piwa) i pławić w przejawach wdzięczności protestantów - przynajmniej do czasu, aż oddech królowej przestanie matowić lusterka w pałacu Kensington. Wiedząc to wszystko, znając angielski klimat i mając niezłe rozeznanie w kwestii budowania różnych konstrukcji, Daniel spodziewał się zastać pusty, podmokły teren, zaludniony przez próżnujących robotników, którzy, skuleni pod płachtami brezentu, żłopią dżin. I niewiele się pomylił. Jednakże pan Threader ze swym talentem do przemieszczania się po obrzeżach wszelkich włości zdawał się drażnić z Danielem; poruszali się nieoznaczonymi drogami wśród łąk i lasów, otwierali bramy posiadłości, czasem nawet rozmontowywali kawałki płotów, gdy tylko pan Threader zwęszył, że w pobliżu znajduje się dom lub dworek któregoś z oswojonych dżentelmenów księcia, którzy mieli w zwyczaju prowadzić księgi i liczyć monety. I tylko czasem pomiędzy pniami drzew (tam, gdzie drzewa jeszcze rosły) lub stertami drewna (w miejscach, gdzie drzew już nie było) udawało się Danielowi dostrzec niewyraźny zarys fundamentów i na wpół gotowych ścian pałacu. Wypad do Woodstock przełamał wreszcie lody, których między panem Threaderem i Danielem narosło całkiem sporo. Już wcześniej oczywiste było, że są dla siebie nawzajem postaciami wielce tajemniczymi. Ponieważ pan Threader nie był obecny na spotkaniu pod torem Crockern (czekał na rajców Cynowego Parlamentu „Pod saraceńskim łbem”), nie słyszał opowieści Willa Comstocka o Roku Zarazy i wiedział tylko tyle, że doktor Waterhouse jest członkiem Towarzystwa Królewskiego. Mógł się również domyślać, że Daniel został dopuszczony do obrad wyłącznie dzięki zaletom umysłu, gdyż innych biletów wstępu - klasy i pieniędzy - z pewnością mu brakowało. Na początku podróży, w Devonie, gdzie odległości między posiadłościami były większe, pan Threader nie mógł się powstrzymać, żeby nie krążyć podejrzliwie wokół Daniela i nie sondować go pytaniami. Nie wiedzieć czemu, ubzdurał sobie, że Daniel jest spokrewniony z rodziną żony Willa Comstocka, co wydało mu się całkiem sensowne. Will ożenił się z córką kupca z Plymouth, który dorobił się majątku na handlu winem sprowadzanym z Portugalii, ale pradziad dziewczyny żył z wydobywania miedzi. Will był dokładnym przeciwieństwem małżonki: szlachetna krew i kompletny brak pieniędzy. Ostatnio w Anglii zapanowała moda na takie właśnie komplementarne małżeństwa. Daniel nie był dżentelmenem, ergo, musiał pochodzić z tamtego rodu górników i kowali. Dlatego pan Threader rzucał od czasu do czasu niby to neutralne uwagi na temat Willa Comstocka, czekając, aż Daniel odłoży książkę i wypali prosto z mostu, jakim idiotyzmem jest próba zaprzęgnięcia pary do pracy. Przez kilka pierwszych dni próbował w ten sposób sprowokować współpasażera, ten jednak pozostawał obojętny na jego przynętę. Później zaś Daniel skupił się na czytaniu swoich ksiąg, a pan Threader na pisaniu w swoich. Obaj osiągnęli już wiek, w którym człowiekowi nie spieszy się do poznawania nowych ludzi i zwierzania się z sekretów. Zawieranie przyjaźni przypominało nieco otwieranie nowych zamorskich szlaków handlowych: takie wariackie przedsięwzięcia lepiej było zostawić młodym. Mimo to od czasu do czasu pan Threader kierował w stronę Daniela krótkie wypowiedzi mające zagaić rozmowę. Daniel przez wrodzoną uprzejmość odpowiadał mu w ten sam sposób, żaden jednak nie chciał narazić się na śmieszność, jaką groziło okazanie ciekawości. Daniel nie umiał się przemóc i zapytać wprost, z czego pan Threader żyje, gdyż widział, że dla ludzi zamieszkujących wielkie domy na obrzeżach miast sprawa jest zupełnie oczywista i tylko dureń albo tępy wig mógłby zadać takie pytanie. Pana Threadera z kolei ogromnie interesowała znajomość Daniela z hrabią Lostwithiel. Było dla niego niepojęte, jakim cudem podstarzały naturalista w płaszczu z szopów zmaterializował się niespodziewanie w samym środku Dartmoor, a po jego paru słowach dżentelmeni w promieniu dwudziestu mil zaczęli wycofywać się z innych inwestycji i kupować udziały w komercyjnym Przytułku Dla Obłąkanych, czyli Właścicielach Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia. Daniel stworzył na swój użytek dwie robocze hipotezy: albo pan Threader jest bukmacherem, który jeździ po kraju i przyjmuje zakłady, albo przebranym jezuitą, który odwiedza krypto-katolików, jakobitów i torysów w ich domach, wysłuchuje ich spowiedzi i zbiera dziesięcinę. W tym drugim wypadku skrzynie z polerowanego drewna zawierałyby hostie, kielichy i inne papistowskie utensylia. Obie te koncepcje legły w gruzach, gdy zobaczył powstający pałac Blenheim, zdał sobie sprawę, na czyich ziemiach się znaleźli, i kompletnie zaskoczony wypalił: - On tu jest? - Kto, doktorze Waterhouse? - zapytał spokojnie pan Threader. - Churchill. - Który Churchill? - dociekał sprytny pan Threader, bo Churchillów stale przybywało. - Książę Marlborough - odparł Daniel. Otrząsnął się. - Nie, przepraszam. To było głupie pytanie. Książę jest w Antwerpii. - We Frankforcie. - Nie, ostatnio przeniósł się do Antwerpii. Rozmowa ta odbyła się chwilę przed tym, jak pan Threader wszedł do jednego z domów na terenie posiadłości, by załatwić to, po co przybył. Daniel miał więc okazję przemyśleć głupstwo, które właśnie był popełnił. Pana domu nie było w posiadłości; właściciele takich rezydencji raczej w nich nie mieszkali, a już na pewno nie w styczniu: o tej porze roku wszyscy przebywali w Londynie. Zresztą najważniejszymi mieszkańcami wiejskich majątków arystokracji nie byli ludzie, lecz owce, których główne zajęcie polegało na przerabianiu trawy na wełnę - ponieważ wełna, sprzedana za granicę, przynosiła zysk, a ten, po odpowiednim zainwestowaniu, pozwalał arystokratom przez całą zimę płacić londyńskie czynsze, kupować wino i oddawać się hazardowi. W ogólnym zarysie wszystko to było jasne i klarowne, tyle że Daniel z wiekiem nauczył się szanować szczegóły. I domyślał się, że pan Threader jest takim właśnie szczegółem. Kupiec postrzegał Anglię jako naszyjnik z morskich portów nanizanych na wybrzeże, okalające zubożałe, smagane wiatrem pustkowia - tak jak w przypadku polana tlącego się w palenisku całe ciepło, kolor i żar zawierają się w zewnętrznej, rozgrzanej do czerwoności skorupie, a wnętrze pozostaje ciemne, zimne, wilgotne, martwe. Morze pełniło w angielskim handlu taką samą rolę, jak powietrze w procesie spalania drewna. Tereny w głębi lądu, do których nie dało się dotrzeć drogą morską, liczyły się tylko o tyle, że w pewnym sensie trzymały całą Anglię w kupie. Niemniej jednak Anglia jakieś tam wnętrze miała. Daniel zupełnie o tym nie myślał, dopóki nie otrzeźwił go widok owczych zębów tui przed twarzą. W przeciwieństwie do takiej na przykład Nowej Hiszpanii, której majątek koncentrował się w kilku położonych blisko siebie kopalniach, bogactwo angielskiego interioru miało naturę chyba najbardziej rozproszoną z możliwych. Nie istniały kopalnie wełny. Kawałek łąki sam z siebie przynosił dochód bliski zeru, jeśli zatem posiadający go lord chciał postawić sto gwinei na wyścigach konnych, musiał uruchomić jakiś przeraźliwie żmudny i skomplikowany proces gromadzenia pieniędzy. Co więcej, proces ten musiał trwać cały czas, nieprzerwanie, w całej Anglii. Danielowi oczy zaszły łzami na myśl o liczbie transakcji, jakie muszą być nieustannie zawierane na każdym kawałku angielskiej ziemi, by czysty zysk w wysokości jednego funta szterlinga mógł trafić do kieszeni któregoś z londyńskich dandysów. Jakoś się to jednak musiało odbywać. Odbiorcy tych funtów szterlingów zbierali się w Londynie, gdzie przez całą zimę oddawali się interesom i rozrywkom - co oznaczało, że pieniądze przechodziły z rąk do rąk, na koniec zaś w większości wracały na wieś, aby opłacić budowę dworów, ich utrzymanie, et caetera. Najgłupszym z możliwych sposobów załatwienia sprawy byłoby zbieranie tych wszystkich pojedynczych pensów z tysięcy gospodarstw i zwożenie ich do Londynu. Tam wozy i juczne konie odpoczywałyby do wiosny, czekając, aż ludzie szlachetnie urodzeni zakończą swoje sprawy, a potem ruszały w drogę powrotną z tym samym bagażem. I może nawet były na świecie kraje, w których tak to właśnie załatwiano, ale Anglia uparcie odmawiała bicia monet o dużym nominale - czyli po prostu monet złotych - w ilościach na tyle dużych, aby były naprawdę użyteczne. Zresztą złote gwinee i tak miały zbyt wielką wartość, żeby nadawać się do rozliczeń z wieśniakami, a w dodatku wychodzące z mennicy natychmiast trafiały do rąk londyńskich kupców handlujących z zagranicą. Prawdziwą angielską monetą, którą posługiwali się prości ludzie, zawsze był srebrny pens. Niestety, jego niska wartość - czyli ta właśnie cecha, która przysparzała mu popularności na rynkach i jarmarkach w całym kraju - czyniła go żałośnie bezużytecznym dla szlachty, chcącej pomieszkać w Londynie. Rytmiczny puls majątku wpływającego do miasta i wypływającego z powrotem na wieś wymagałby przemieszczania tysięcy wozów wyładowanych gotówką. NA ANGIELSKICH DROGACH NIE WIDYWAŁO SIĘ JEDNAK TAKICH KARAWAN. SAMA TAKA WIZJA BUDZIŁA NOSTALGIĘ ZA DAWNO MINIONYMI CZASAMI I MIAŁA W SOBIE COŚ Z LEGENDY O ROBIN HOODZIE. PONIEWAŻ ZAŚ, CZEGO OCZY NIE WIDZĄ, TEGO SERCU NIE ŻAL, DANIEL NIGDY NIE ZASTANAWIAŁ SIĘ NAD TYM, CO NAPRAWDĘ OZNACZA NIEOBECNOŚĆ WOZÓW PEŁNYCH SREBRA NA DROGACH WSPÓŁCZESNEJ ANGLII. PRZYPUŚĆMY, ŻE KTOŚ ZDOBYŁBY POWSZECHNE ZAUFANIE WŚRÓD BYWAJĄCYCH W LONDYNIE WIELMOŻÓW. MÓGŁBY WÓWCZAS PEŁNIĆ ROLĘ POŚREDNIKA, KTÓRY NADZOROWAŁBY TRANSAKCJE ZATWIERDZANE W MIEŚCIE SŁOWEM I UŚCISKIEM DŁONI, BEZ KONIECZNOŚCI PRZENOSZENIA I UPYCHANIA W DOMACH WORÓW PEŁNYCH SREBRA. PRZYPUŚĆMY RÓWNIEŻ, ŻE TEN SAM KTOŚ MIAŁBY ROZLEGŁE KONTAKTY POZA MIASTEM - SIATKĘ, JEŚLI MOŻNA TAK POWIEDZIEĆ, ZAUFANYCH WSPÓLNIKÓW, ROZLOKOWANYCH WE WSZYSTKICH MAJĄTKACH ZIEMSKICH I MIASTACH TARGOWYCH. MOŻNA BY WÓWCZAS PRAWIE ZUPEŁNIE ZREZYGNOWAĆ Z PRZEWOŻENIA SREBRNYCH KRĄŻKÓW DO I Z LONDYNU, ZASTĘPUJĄC JE BURZLIWYM, DWUSTRONNYM PRZEPŁYWEM INFORMACJI. MERKURY, SKRZYDŁOSTOPY POSŁANIEC BOGÓW, MUSIAŁ MIEĆ NIEWIELE PRACY W NOWOCZESNEJ EUROPIE, ODKĄD PRAKTYCZNIE WSZYSCY ODDAWALI CZEŚĆ JEZUSOWI. GDYBY WIĘC UDAŁO SIĘ GO ODSZUKAĆ, WYNAJĄĆ, A NASTĘPNIE NAMÓWIĆ, ŻEBY NIEUSTANNIE ŚMIGAŁ Z MIASTA NA WIEŚ I Z POWROTEM, PRZENOSZĄC INFORMACJE O TYM, KTO KOMU I ILE JEST WINIEN, ORAZ GDYBY - PÓJDŹMY DALEJ - MIEĆ POKÓJ PEŁEN PRACOWITYCH RACHMISTRZÓW ALBO (UŻYJMY WYOBRAŹNI!) GIGANTYCZNĄ MACHINĘ ARYTMETYCZNĄ, KTÓRA POZWOLIŁABY SZYBKO USTALAĆ I NOTOWAĆ SALDA KONT, WÓWCZAS WIĘKSZOŚĆ TRANSAKCJI DAŁOBY SIĘ SPROWADZIĆ DO ZAPISU PIÓREM NA PAPIERZE, A RUCH SREBRA NA ANGIELSKIEJ ZIEMI ZMNIEJSZYĆ DO MINIMUM NIEZBĘDNEGO DLA WYRÓWNANIA RACHUNKÓW MIĘDZY MIASTEM I WSIĄ. ZRESZTĄ, CO TAM SREBRO! WYSTARCZYŁOBY JE ZAMIENIĆ NA ZŁOTO, ABY LICZBA WOZÓW Z MONETAMI ZMALAŁA TRZYNASTOKROTNIE. GDYBY JESZCZE MIEĆ GDZIEŚ REZERWUAR PIENIĘDZY, TAKĄ CYSTERNĘ Z ZAPASEM MONET, OGRANICZENIE MOGŁOBY PÓJŚĆ JESZCZE DALEJ: WYSTARCZYŁOBY ZRÓŻNICZKOWAĆ KRZYWE, SCAŁKOWAĆ PO CZASIE... - MIAŁ PAN RACJĘ - POWIEDZIAŁ PAN THREADER, WSIADAJĄC DO POWOZU. - JEGO ŁASKAWOŚĆ RZECZYWIŚCIE PRZEPROWADZIŁ SIĘ DO ANTWERPII. - KIEDY KRÓLOWA ANNA DOZNAŁA KOLEJNEGO NAWROTU SWOJEJ PRZYPADŁOŚCI, JERZY LUDWIK Z HANOWERU ZROZUMIAŁ WRESZCIE, ŻE ON I JEGO MATKA POWINNI BYĆ W KAŻDEJ CHWILI GOTOWI DO PRZEJĘCIA STERÓW ZJEDNOCZONEGO KRÓLESTWA - ODPARŁ Z ROZTARGNIENIEM DANIEL. - DO TEGO POTRZEBNY IM BĘDZIE APARAT WŁADZY: RADA STANU ORAZ WÓDZ NACZELNY. - NO TAK. JERZY LUDWIK CHĘTNIE WIDZIAŁBY W TEJ ROLI WŁAŚNIE MARLBOROUGHA - STWIERDZIŁ PAN THREADER, CHYBA LEKKO PORUSZONY. TAK JAKBY BYŁO COŚ NIESTOSOWNEGO W FAKCIE, ŻE NASTĘPNY KRÓL ANGLII ZAMIERZA POWIERZYĆ DOWÓDZTWO ARMII NAJLEPSZEMU, NAJBARDZIEJ BŁYSKOTLIWEMU GENERAŁOWI W HISTORII KRÓLESTWA. - DLATEGO WŁAŚNIE KSIĄŻĘ UDAŁ SIĘ DO ANTWERPII: ZAMIERZA ODNOWIĆ WIĘZY Z REGIMENTAMI STACJONUJĄCYMI W NIDERLANDACH I PRZYGOTOWAĆ SIĘ... - DO SKOKU - WTRĄCIŁ PAN THREADER. - NIEKTÓRZY POWIEDZIELIBY: DO SŁUŻBY, GDY NOWY KRÓL ZASIĄDZIE NA TRONIE I WYGNANIE KSIĘCIA DOBIEGNIE KOŃCA. - NIE ZAPOMINAJMY, ŻE KSIĄŻĘ SAM SKAZAŁ SIĘ NA TĘ BANICJĘ. - NIE JEST ANI GŁUPCEM, ANI TCHÓRZEM. MUSIAŁ MIEĆ WAŻNY POWÓD, ABY OPUŚCIĆ KRAJ. - NATURALNIE! GROZIŁ MU SĄD ZA POJEDYNEK! - TYLKO ZA RZUCENIE WYZWANIA, JAK SŁYSZAŁEM. WYZWAŁ PANA SWALLOWA POULETTA NA POJEDYNEK PO TYM, JAK PAN POULETT ZARZUCIŁ MU W PARLAMENCIE, ŻE WYSYŁAŁ SWOICH OFICERÓW NA PEWNĄ ŚMIERĆ, ABY MÓC POTEM PO RAZ DRUGI SPRZEDAĆ ICH STANOWISKA. - TO SKANDAL! - WYKRZYKNĄŁ PAN THREADER COKOLWIEK NIEJEDNOZNACZNIE. - ALE CO BYŁO, A NIE JEST, NIE PISZE SIĘ W REJESTR. BEZ WZGLĘDU NA TO, JAK POWAŻNE PRZYCZYNY SKŁONIŁY KSIĘCIA DO UDANIA SIĘ NA WYGNANIE, TRACĄ WSZELKĄ WAGĘ WOBEC NOWIN NA JEGO TEMAT, KTÓRE JA POSIADAM, A KTÓRYCH PAN, DOKTORZE WATERHOUSE, ZAŁOŻĘ SIĘ, ŻE JESZCZE NIE SŁYSZAŁ. - PROSZĘ DŁUŻEJ NIE TRZYMAĆ MNIE W NIEPEWNOŚCI, BO WPĘDZI MNIE PAN W KATALEPSJĘ, PANIE THREADER. - OTÓŻ LORD OXFORD - ZACZĄŁ PAN THREADER, MAJĄC NA MYŚLI ROBERTA HARLEYA, LORDA SKARBNIKA KRÓLESTWA, NACZELNEGO MINISTRA KRÓLOWEJ I PRZYWÓDCĘ TORYSOWSKIEJ JUNTILLI, KTÓRA PRZED CZTEREMA LATY OBALIŁA WIGOWSKIE JUNCTO - UDZIELIŁ KSIĘCIU MARLBOROUGH GWARANTOWANEJ POŻYCZKI W WYSOKOŚCI DZIESIĘCIU TYSIĘCY FUNTÓW NA WZNOWIENIE BUDOWY TEGO PAŁACU! DANIEL WZIĄŁ DO RĘKI LONDYŃSKĄ GAZETĘ I STRZEPNĄŁ JĄ Z GŁOŚNYM SZELESTEM. - DOPRAWDY, NIEZWYKŁE POSUNIĘCIE, ZWŁASZCZA W SYTUACJI, GDY JEGO OSOBISTA ŚLEDZIONA, EXAMINER, OPLUWA KSIĘCIA ŻÓŁCIĄ. W TEN DELIKATNY SPOSÓB DANIEL USIŁOWAŁ DAĆ DO ZROZUMIENIA, ŻE HARLEY OBSYPUJE MARLBOROUGHA PIENIĘDZMI, BY ODWRÓCIĆ JEGO UWAGĘ, KIEDY POSPOŁU ZE SWOIM WIERNYM ZAUSZNIKIEM BOLINGBROKIEM KNUJE JAKIŚ PASKUDNY SPISEK. PAN THREADER JEDNAK NIE ZROZUMIAŁ ALUZJI. - PAN JONATHAN SWIFT Z EXAMINERA TO PRAWDZIWY BULTERIER - STWIERDZIŁ, OBRZUCAJĄC GAZETĘ SPOJRZENIEM, KTÓRE UCHODZIŁO U NIEGO ZA ŻYCZLIWE. - KIEDY RAZ ZATOPIŁ KŁY W ŁYDCE MARLBOROUGHA, LORD OKSFORD STRAWIŁ CAŁE LATA NA TO, BY ROZEWRZEĆ MU SZCZĘKI. ALE MNIEJSZA O TO; CZYNY HARLEYA PRZEMAWIAJĄ GŁOŚNIEJ OD SŁÓW SWIFTA. WIGOWIE, KTÓRZY CHCIELIBY ZAWŁASZCZYĆ CNOTY KSIĘCIA, MUSZĄ TERAZ JAKOŚ WYJAŚNIĆ TE DZIESIĘĆ TYSIĘCY FUNTÓW. Daniel miał właśnie zauważyć, że dziesięć tysięcy funtów to z punktu widzenia torysów całkiem rozsądna cena za przeciągnięcie księcia Marlborough na swoją stronę - zwłaszcza że w gruncie rzeczy wcale nie były to ich pieniądze - ale ugryzł się w język, dochodząc do wniosku, że ta rozmowa nie ma sensu. On i pan Threader po prostu nie mogli mieć zgodnych poglądów. Nie było zresztą po co dalej dyskutować, ponieważ fascynacja pana Threadera dziesięcioma tysiącami funtów była tą brakującą informacją, która pozwoliła wreszcie Danielowi rozwiązać równanie. - Tak się zastanawiam... - powiedział. - Czy myśmy się już kiedyś nie spotkali? Dawno temu. - Musiałoby to być naprawdę dawno, proszę pana, bo ja nie zapominam... - Rzeczywiście, zauważyłem to u pana, panie Threader, że powodowany pragmatyzmem pozwala pan niektórym sprawom dyskretnie osunąć się w otchłań przeszłości, ale poza pragmatyzmem kieruje się pan także rozwagą i nigdy nie zapomina. W tym wypadku również niczego pan nie zapomniał; po prostu nie zostaliśmy sobie oficjalnie przedstawieni. Latem tysiąc sześćset sześćdziesiątego piątego roku opuściłem Londyn, aby szukać schronienia w Epsom. Na drogach ruch był niewielki, bo wszyscy bali się zarazy, i musiałem pokonać pieszo drogę z miasteczka do majątku Johna Comstocka. Spacer był dosyć długi, lecz całkiem przyjemny. Pamiętam, że wyprzedził mnie po drodze powóz, zmierzający do dworu pana Comstocka. Na drzwiach miał namalowany nieznany mi herb. Podczas pobytu w posiadłości Comstocków widziałem ów pojazd jeszcze kilkakrotnie, ponieważ nawet w czasie, gdy cała Anglia znieruchomiała jak zabalsamowana, człowiek, który poruszał się tym powozem, musiał stale być w ruchu. Jego wizyty były dla mnie dowodem na to, że koniec świata jeszcze nie nastąpił, że nie doczekaliśmy Apokalipsy. Tętent kopyt na. podjeździe, zwiastujący jego przybycie, był jak ledwie wyczuwalny puls na szyi pacjenta, po którym medyk poznaje, że pacjent wciąż żyw... - Co to za szaleniec, który tak ciągle przyjeżdża i odjeżdża, nie bacząc na zarazę? - zdziwił się Daniel. - I dlaczego John Comstock go u siebie przyjmuje? Przecież on nas może wszystkich pozarażać! - Zamiast usiłować go powstrzymać, John Comstock równie dobrze mógłby próbować zaprzestać oddychania - odparł Wilkins, który z bezpiecznej odległości śledził przez lunetę przejazd powozu. - To skryba pieniężny. Panu Threaderowi zaszkliły się oczy, chociaż trudno byłoby stwierdzić, czy sprawiła to łzawa narracja Daniela, czy też nagłe zrozumienie natury jego związku ze Srebrnymi Comstockami. Daniel litościwie doprowadził dykteryjkę do szybkiego zakończenia: - Jeśli mnie pamięć nie myli, ten sam herb jest namalowany na drzwiach powozu, w którym siedzimy. - Doktorze Waterhouse, nie mogę spokojnie słuchać, jak raz za razem zarzuca pan swemu umysłowi niedoskonałość, albowiem pamięć ma pan zaiste godną słonia. Nie dziwi mnie już, że w tak młodym wieku przyjęto pana w poczet członków Towarzystwa Królewskiego. Pańskie wspomnienia są perfekcyjne. W rzeczy samej mój świętej pamięci ojciec, niech Bóg zmiłuje się nad jego duszą, miał zaszczyt służyć hrabiemu Epsom, a ja i moi bracia, terminując u niego, rzeczywiście kilkakrotnie odwiedziliśmy Epsom. * * * Pan Threader zapowiadał, że następnego dnia dotrą do Londynu, ale sprawa dziesięciu tysięcy funtów wszystko zmieniła: nagle znalazł się w sytuacji podobnej do pająka, który złapał w sieć ogromną zdobycz - co oznaczało, że wiadomość sama w sobie była świetna, lecz wymagała od niego mnóstwa nerwowej krzątaniny. Z tego właśnie powodu zabawili w okolicach Oksfordu jeszcze dwa dni. Daniel znów mógł porzucić swojego gospodarza i z łatwością sam dotrzeć do stolicy, ale podobnie jak poprzednio postanowił do końca towarzyszyć panu Threaderowi. Odwiedził więc Oksford, odnawiając przyjaźnie - i, jak się okazało, nieprzyjaźnie - z uczonymi z uniwersytetu, pan Threader zaś w tym czasie zajął się łataniem włókien swojej lokalnej sieci, nienawykłej do tak silnych wstrząsów. Trzydziestego stycznia, w sobotę, późno ruszyli w drogę. Daniel najpierw musiał wynająć powóz, który zawiezie go z powrotem do Woodstock, gdzie z kolei długo błąkał się po lesie, usiłując odnaleźć karawanę pana Threadera. Kiedy wreszcie ją wytropił - czekała przed domkiem na skraju lasu - stwierdził, że jednak przybył za wcześnie, gdyż konie stały jeszcze potulnie z łbami zatopionymi w workach z owsem. Kazał swojemu woźnicy wyładować bagaże, aby ludzie pana Threadera mogli spakować je na właściwy wóz, sam jednak nie wysiadł i polecił się wysadzić dopiero milę dalej, aby przespacerować się po lesie. Jeżeli mieli w tym dniu jednym skokiem pokonać dystans dzielący ich od Londynu, miał ostatnią okazję do rozprostowania nóg. Przechadzka okazała się niezwykle przyjemna. Wiosna usiłowała obudzić się wcześniej niż zwykle; mimo że gałęzie drzew jeszcze były nagie, ostrokrzew i bluszcz zapewniały odrobinę zieleni - i tylko droga była istnym grzęzawiskiem, z kałużami, które speszyłyby albatrosa. Trakt okrążał pagórek, oddzielający w tej chwili Daniela od domku pod lasem, toteż przy pierwszej nadarzającej się okazji skręcił na ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta, wiodącą na wyżej położony, suchszy teren. Wspiąwszy się na szczyt wzniesienia, z niejakim rozczarowaniem skonstatował, że dom stoi dokładnie tam, gdzie spodziewał się go znaleźć. Minęło wiele dziesiątków lat, odkąd ostatni raz czuł rozkoszny dreszcz emocji wywołany zabłądzeniem. Zszedł więc do podnóża pagórka, dzięki czemu obszedł domek od tyłu - i po drodze zobaczył coś przez okno. Trzy drewniane skrzynie pana Threadera wniesiono do domu i otwarto. Wyjęto z nich wagi - precyzyjne instrumenty o szalkach wykonanych ze złota, by nie było potrzeby regularnego czyszczenia czerniejącego metalu, co wpływałoby na ich wyważenie. Przed każdą wagą siedział jeden asystent pana Threadera, ważąc sztuka po sztuce złote monety. Czwarty asystent wyjmował monety ze skrzyni, liczył je i rozdawał wagowym, ci zaś odkładali zważone gwinee na stół przykryty ozdobnie haftowanym zielonym suknem. Przed każdym z wagowych piętrzyły się trzy stosiki monet, z których środkowy był najwyższy. Kiedy zaczynał się niebezpiecznie chwiać, zabierano go, przeliczano monety i składano w jednej z pancernych skrzyneczek pana Threadera. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Daniel, zerknąwszy do środka swoimi sześćdziesięciosiedmioletnimi oczyma przez wiekowe, pełne purchli szyby. Przypomniał sobie ostrzeżenie, którego Will udzielił mu „Pod saraceńskim łbem”, i w mgnieniu oka zrozumiał, że choć nie miał złych zamiarów i napatoczył się na tę scenę zupełnie przypadkowo, nikt mu nie uwierzy, kiedy to powie. Mimo że był niewinny, poczuł pierwsze ukłucia wyrzutów sumienia - w ten sposób przejawiał się cudowny dar samoobwiniania się, który starsi purytanie przekazywali w spadku swoim dzieciom, tak jak Cyganie uczą swoje dzieci sztuki połykania ognia. Czmychnął pospiesznie do lasu niczym kłusownik, który natknął się na obozowisko królewskiego łowczego, okrężną drogą wrócił na trakt i dotarł przed dom w samą porę, by zobaczyć, jak wagi i skrzynki z pieniędzmi lądują na wozach. Ruszyli w drogę przez ciąg tętniących życiem portów stłoczonych na brzegu Tamizy. W kilku z nich był akurat dzień targowy, co spowalniało przemarsz karawany, przez co tego dnia dotarli zaledwie w okolice Windsoru. Panu Threaderowi bardzo to odpowiadało, gdyż dostrzegł w tej wizycie okazję do konwersacji i zrobienia interesów, czego trochę mu brakowało w okolicy ubogiej w hrabiów, wicehrabiów i im podobnych. Daniel miał ochotę przejść się pieszo do pobliskiego Slough, które słynęło ze znacznej liczby gospód, w tym jednej lub dwóch takich, które wyglądały na całkiem nowe i pozwalały liczyć na przyzwoity nocleg. Pan Threader stwierdził, że to szalony pomysł i wielce podenerwowany śledził wzrokiem oddalającego się Daniela - a i to dopiero po tym, jak Daniel w obecności świadków zwolnił go z wszelkiej odpowiedzialności za swój los. Nieustraszony piechur nie zdążył jednak dobrze się rozruszać, gdy rozpoznał go i zatrzymał na trakcie pomniejszy miejscowy arystokrata, członek Towarzystwa Królewskiego. Uparł się, by przyjąć Daniela w swoim domu nieopodal Eton, gdzie oddał mu do dyspozycji gościnną sypialnię. Daniel przyjął z rozkoszą jego propozycję, a całe to zdarzenie wprost zafascynowało pana Threadera, który z oddali obserwował spotkanie na drodze i uznał za niezwykły (żeby nie rzec: podejrzany) fakt, że ktoś taki jak Daniel został wyłuskany z tłumu tylko dzięki temu, co miał w głowie. Następnego dnia, w niedzielę, trzydziestego pierwszego stycznia tysiąc siedemset czternastego roku, Daniel nie zjadł śniadania, ponieważ mu go nie podano - jego gospodarz dał kucharkom wychodne - został za to przewieziony do przepięknego kościoła na drodze z Windsoru do Londynu. Był to taki kościół, jaki Drake Waterhouse z rozkoszą by podpalił w czasach poprzedzających wojnę domową; ba, im dłużej Daniel mu się przyglądał, tym przemożniejsze ogarniało go wrażenie, że jego ojciec naprawdę podłożył tu ogień, a on, młody chłopak, był tego świadkiem. Ale mniejsza z tym - jakby to powiedział pan Threader, co było, a nie jest... I tak dalej. Kościół miał ładny, nowy dach. Pośladki Daniela, podobnie jak innych szlachetnie urodzonych wiernych, były wyniesione ponad posadzkę na przepięknie rzeźbionych ławkach, dzierżawionych najemcom za roczny czynsz, o którym wolał nawet nie myśleć. Kościół wyglądał na taki, w którym ekstrawagancki pastor przywdziewa przed nabożeństwem piękne, wielobarwne szaty - i może tak faktycznie było, ale nie tego dnia. Wielebny w szacie z surowego płótna stanął ze zwieszoną głową na podeście i wsparł brodę na splecionych kościstych palcach. Organy sapnęły cierpiętniczym tonem, wygrywanym na głosach naśladujących burczenie pustych żołądków wiernych. Atmosfera zrobiła się mroczna jak w czasach przednormańskich; Daniel tylko czekał, aż, roztrzaskując witraże, wpadną do środka Wikingowie i zaczną gwałcić kobiety. Spodziewał się, że albo królowa Anna znów gorzej się poczuła, albo Francuzi rzucili w ujście Tamizy sto irlandzkich regimentów. Kiedy jednak przebrnęli przez obowiązkowy początek nabożeństwa i pastor mógł się wreszcie wyprostować i podzielić ze słuchaczami tym, co leżało mu na wątrobie, okazało się, że całe to poszczenie, kajanie się i zakładanie gryzących szatek było wyrazem najgłębszego żalu z powodu wydarzenia, którego Daniel był naocznym świadkiem, kiedy sześćdziesiąt pięć lat wcześniej ojciec wziął go na barana. - Dla mnie ci ludzie równie dobrze mogliby być Hindusami! - stwierdził trzy godziny później, wskakując do powozu pana Threadera, dosłownie chwilę po tym, jak procesja się skończyła i umilkły treny. Spojrzał na pana Threadera, spodziewając się ujrzeć, jak jego peruka stoi w płomieniach, a stopione okulary skapują mu z uszu i nosa - wiedział bowiem, że przedłużający się głód narusza równowagę humorów w jego ciele i był święcie przekonany, że w tej chwili z ust bucha mu ogień, a z oczu tryskają skry. Tymczasem pan Threader ledwie zamrugał ze zdziwienia, a jego siwe brwi - bynajmniej nie płonące - uniosły się; zawsze tak się zachowywały, kiedy ich właściciel czuł przemożną potrzebę uśmiechnięcia się. Daniel znał powody, dla których owa żądza opętała jego towarzysza - otóż teraz, w ostatnich godzinach dwutygodniowej podróży, głód i kościelne nabożeństwo dokonały tego, co panu Threaderowi nie udało się ani raz: zdemaskowały Daniela Waterhouse'a. - Nie widzę żadnych Hindusów, doktorze Waterhouse, tylko trzódkę przyzwoitych angielskich parafian, którzy wychodzą nie z pogańskiej świątyni, lecz z kościoła, przybytku angielskiej religii państwowej. Mówię to na wypadek, gdyby tkwił pan w błędnym przekonaniu. - Wie pan, co robią? - W rzeczy samej, doktorze, albowiem również byłem w kościele, chociaż, muszę to przyznać, zasiadłem w tańszej ławce... - „Odpokutujemy upiorny grzech, jaki popełniono, popełniając odrażający mord na królu-męczenniku! Wspomnimy ohydną rzeź, dokonaną rękoma wściekłej tłuszczy!”. - Istotnie, wygląda na to, że uczestniczyliśmy w tym samym obrzędzie. - Byłem przy tym - powiedział Daniel, mając na myśli ohydną rzeź. - I powiedziałbym, że oglądałem całkiem zwyczajne, spokojne widowisko. Zdążył przez ten czas ochłonąć i wyzbyć się wrażenia, że zieje ogniem. - Ostatnie zdanie zostało wypowiedziane już zupełnie spokojnym, konwersacyjnym tonem - a mimo to wywarło na panu Threaderze większe wrażenie niż jakakolwiek inna kwestia, choćby została mu wykrzyczana w twarz. Rozmowa zakończyła się równie gwałtownie, jak rozpoczęła. Przez następną godzinę - a potem także przez kolejną - prawie nie rozmawiali. Powóz wraz z towarzyszącym mu orszakiem wyjechał z wąskich miejskich uliczek na Oxford Road i skierował się na wschód, w stronę stolicy, przez zielony, usiany stawami kraj. Na twarzy pana Threadera, zwróconego przodem do kierunku jazdy i wyglądającego przez okno, malowały się kolejno poruszenie, zaduma, wreszcie smutek. Daniel bezbłędnie rozpoznawał ten ciąg emocji i min - tak zachowywali się ewangelicy w obecności niereformowalnych grzeszników - i wiedział, że smutek wkrótce ustąpi miejsca determinacji. Wtedy należało oczekiwać ostatniej desperackiej próby nawrócenia. Daniel siedział tyłem do kierunku jazdy i patrzył, jak droga znika pod kołami pierwszego wozu bagażowego. Jechały na nim, jak wiedział, pedantycznie ułożone skrzyneczki pana Threadera, które teraz podsunęły mu pomysł wielce pożądanej zmiany tematu. - Jak mógłbym się panu odwdzięczyć, panie Threader? - Słucham, doktorze Waterhouse? Co pan powiedział? - Nie tylko zapewnił mi pan transport, ale także opłacił moje noclegi i wyżywienie, zapewnił mi rozrywkę i kształcił mnie przez ostatnie dwa tygodnie. Należy się panu zapłata. - Nie, panie Waterhouse. Bynajmniej. Jestem człowiekiem z natury skrupulatnym i gdybym oczekiwał pieniędzy, powiedziałbym o tym panu, zanim wyjechaliśmy z Tavistocku, a teraz upomniałbym się o należność. Skoro jednak wtedy milczałem, dziś nie mogę przyjąć od pana ani pensa. - Myślałem o więcej niż pensie... - Doktorze Waterhouse... Odbył pan długą podróż, dla mnie wręcz niewyobrażalnie długą, i znalazł się daleko od domu. Zgrzeszyłbym, domagając się choćby i ćwierci pensa z pańskiej sakiewki. - Nie musimy w to mieszać mojej sakiewki. Wyjeżdżając, zadbałem o należyte zabezpieczenie: mój bankier w City niezwłocznie wypłaci panu godziwą kwotę, a wypłatę skredytuje osoba, która finansuje moją podróż. Pan Threader wreszcie okazał cień zainteresowania: przestał wyglądać przez okno i przeniósł wzrok na Daniela. - Od nikogo nie przyjmę pieniędzy: ani od pana, ani od pańskiego bankiera, ani od tego, kto wspiera pana finansowo. Nie zapytam również, kim jest ten protektor, gdyż zrozumiałem wreszcie, że pańska misja jest jak nietoperz: mroczna i delikatna. Gdyby jednak był pan łaskaw zaspokoić moją ciekawość w jednej drobnej kwestii, uznałbym, że jesteśmy kwita. - Słucham. - Kto jest pańskim bankierem? - Ponieważ mieszkam w Bostonie, niepotrzebny mi bank w Londynie, mogę jednak mówić o szczęściu, gdyż mam w tym biznesie krewniaka, do którego mogę się zwrócić. To William Ham, mój bratanek. - Pan William Ham! Z Braci Ham, złotników, którzy zbankrutowali! - Ma pan na myśli jego ojca. W tamtych czasach William był jeszcze dzieckiem. Daniel wdał się w wyjaśnienia kolei kariery Williama w Bank of England, ale przerwał, widząc szkliste, zapatrzone w dal spojrzenie pana Threadera. - Złotnicy! - powtarzał pan Threader. - Złotnicy! - Coś w tonie jego głosu przypominało Danielowi Hooke'a oglądającego pod mikroskopem nowego insekta. - Sam pan widzi, że to nie ma większego znaczenia, ponieważ pieniądze pana Hama i tak byłyby dla mnie bezużyteczne. Dopiero teraz Daniel zrozumiał, że pytając o nazwisko bankiera, pan Threader zastawił na niego pułapkę. Przyznanie się przed panem Threaderem, skrybą pieniężnym, do posiadania bankiera-złotnika, można porównać z powiedzeniem arcybiskupowi, że uczęszcza się na nabożeństwa do kościoła, który mieści się w stodole: był to dowód na to, że Daniel stoi po drugiej stronie barykady. Pułapka zadziałała - i to (przypadkiem albo i nie) akurat w chwili, gdy przejeżdżali przez Tyburn Cross, gdzie na szubienicy wisiały jeszcze członki świeżo poćwiartowanych przestępców, obwieszone ich rozwleczonymi wnętrznościami. - Fałszerze! - obwieścił pan Threader tonem wyroczni. - To za to teraz ćwiartują?! - Sir Isaac postanowił pozbyć się ich raz na zawsze. Przekonał sędziów do swojego pomysłu, że fałszerstwo nie jest zwykłym wykroczeniem, lecz zdradą. Zdradą stanu, doktorze Waterhouse! Każdy złapany przez sir Isaaca fałszerz kończy tak samo: rzucony na żer krukom i muchom z Tyburn Cross. Po czym, jakby to była najbardziej naturalna z możliwych zmian tematu, pan Threader - który wychylił się z siedzenia w przód i obrócił wystawioną za okno głowę, aby jak najdłużej móc kontemplować gnijące szczątki ostatnich ofiar sir Isaaca - opadł na poduszki, westchnął z ukontentowaniem, utkwił takie samo spojrzenie w czubku nosa Daniela i zapytał: - Więc był pan obecny przy egzekucji Karola I? - Tak, przed chwilą to właśnie powiedziałem. I byłem, mówiąc delikatnie, poruszony, kiedy sześćdziesiąt pięć lat później wszedłem do kościoła i stanąłem oko w oko z dowodami na to, że członkowie Wysokiego Kościoła do dziś nie otrząsnęli się z szoku po tamtym wydarzeniu. Ma pan pojęcie, panie Threader, ilu Anglików poległo w wojnie domowej? Stosując się do waszych norm, w ogóle nie wspominam o Irlandczykach. - Nie, nie wiem tego... - No właśnie! Dlatego robienie takiego rwetesu z powodu śmierci jednego człowieka trąci dla mnie dziwactwem, bałwochwalstwem, fetyszyzmem i absurdem, podobnie jak cześć oddawana przez Hindusów krowom. - Mieszkał niedaleko - powiedział Threader, mając na myśli Windsor. - W kazaniu pastor słowem się nie zająknął o tym związku: ani w pierwszej godzinie, ani w dwóch następnych. Za to wciąż wracał do spraw, które dla mnie były niczym innym jak czystej wody polityką. - Dla pana tak, ale dla mnie, doktorze Waterhouse, były to sprawy Kościoła. Gdybyśmy natomiast zajrzeli tam... - Pan Threader wskazał stodołę na polu na północ od Tyburn Road, otoczoną powozami i rozbrzmiewającą czterogłosowymi harmoniami, co oznaczało, że jest zborem któregoś z pomniejszych Kościołów - ...usłyszelibyśmy słowa, które dla mnie trąciłyby polityką, dla pana zaś Kościołem. - Raczej zdrowym rozsądkiem - odparł Daniel. - I mam nadzieję, że po jakimś czasie zgodziłby się pan ze mną. Ja jednak nie mógłbym przyznać panu racji, znalazłszy się w takim miejscu jak to. - Tak się szczęśliwie złożyło, że jechali akurat jakąś ważną nową ulicą, która w czasach Daniela albo nie istniała w ogóle, albo była co najwyżej krowią ścieżką, ale na północ od niej jak dawniej stała Kaplica Oksfordzka, dzięki czemu mógł wskazać palcem panu Threaderowi iglicę anglikańskiego kościoła, co stanowiło wystarczającą ilustrację jego słów. - Nie ma w tym ani odrobiny sensu, tylko bezrozumny rytuał! - To całkiem naturalne, że tajemnice wiary nie poddają się zdroworozsądkowym wyjaśnieniom. - Jeżeli naprawdę pan w to wierzy, to równie dobrze mógłby pan być katolikiem. - A pan, doktorze Waterhouse, ateistą. O ile, podobnie jak wielu pańskich kolegów z Towarzystwa Królewskiego, po drodze do ateizmu nie zatrzymałby się pan przy źródełku arianizmu. - Czy wszyscy wiedzą o tym, że Towarzystwo Królewskie jest ariańskim matecznikiem? - spytał zaintrygowany Daniel. - Albo przynajmniej się tego domyślają? - Wszyscy ci, którzy umieją rozpoznać oczywiste sygnały. - Ci, którzy zadowalają się tym co oczywiste, mogliby po nabożeństwie, w którym właśnie uczestniczyliśmy, dojść do wniosku, że tym krajem rządzą jakobici, i to na wszystkich szczeblach drabiny władzy, nie wyłączając tych najwyższych. - Pańska zdolność obserwacji mnie zawstydza, doktorze Waterhouse, skoro twierdzi pan, że zna opinię królowej w tej materii. Może i Pretendent jest zatwardziałym katolikiem, może i mieszka we Francji, ale jest przecież jej bratem! I przypuszczenie, że u kresu swoich dni ta nieszczęsna stara kobieta zapomni o więzach krwi, jest wręcz nieludzkie. - Na pewno nie bardziej niż ciepłe powitanie, jakie zgotowano by jej bratu, gdyby przybił do brzegów Anglii jako samozwańczy król. Proszę sobie przypomnieć przykład, który tak długo i żmudnie przytaczał nam pastor w kościele. - Pana szczerość jest budująca. W moich kręgach nie mówi się tak wprost o śmierci króla z rąk tłuszczy. - Cieszę się, że poczuł się pan zbudowany, panie Threader. Ja jestem zwyczajnie głodny. - Powiedziałbym raczej, że spragniony... - Krwi? - Królewskiej krwi. - Krew Pretendenta nie jest krwią królewską, ponieważ nie jest on królem. I nigdy nie będzie. Widziałem krew jego ojca, tryskającą mu z nozdrzy w karczmie w Sheerness; widziałem, jak jego wujowi w Whitehallu upuszczano krwi z żył na szyi; widziałem także posokę jego dziadka, rozbryźniętą na szafocie przy Banqueting House - dziś mijają sześćdziesiąt dwa lata od tamtego dnia. I nie zauważyłem żadnej różnicy między nimi a krwią skazańców, którą w Towarzystwie trzymamy w słojach. Jeżeli przelanie krwi Pretendenta miałoby zapobiec kolejnej wojnie domowej, czemu by jej nie przelać? - Naprawdę powinien pan powściągnąć swój język, doktorze Waterhouse. Gdyby Pretendent zasiadł jednak w przyszłości na tronie, takie słowa poczytano by panu za zdradę stanu. Zostałby pan przewieziony saniami do miejsca, które przed chwilą mijaliśmy, a tam czekałoby pana powieszenie, włóczenie końmi i ćwiartowanie. - Po prostu nie mieści mi się w głowie, że ktoś taki miałby zasiąść na tronie Anglii. - Obecnie nazywamy nasz kraj Zjednoczonym Królestwem. Gdyby przybył pan tu prosto z Nowej Anglii, która jest siedliskiem dysydentów, albo zbyt długo mieszkał w Londynie, gdzie rządzą wigowie do spółki z parlamentem, i rozsądni Anglicy nie mają nic do powiedzenia, rozumiałbym pańskie odczucia. Ale podczas naszej podróży pokazałem panu Anglię prawdziwą, a nie taką, jak sobie ją wyobrażają wigowie. Jak to możliwe, że człowiek obdarzony takim intelektem nie dostrzegł wszechobecnego dostatku? I to dostatku podwójnego: doczesnego majątku, którego źródłem jest handel, i duchowego bogactwa Kościoła? Bo przecież gdyby był go pan zauważył, bez wątpienia stałby się pan torysem, a może nawet jakobitą. - Jeśli chodzi o duchowe bogactwo Anglii, to przeciwwagą dla Kościoła, może nawet zbyt wielką, są zbory, w których nie trzeba dzierżawić ławek. Wyłączmy więc z dalszych rozważań aspekt religijny. Co się zaś tyczy pieniędzy, to przyznaję, że zamożność rejonów wiejskich przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania. Wciąż jednak niewiele znaczy, gdy porównać ją z bogactwem miasta. I znów los sprzyjał Danielowi: jechali Oxford Street i po lewej stronie odchodziła właśnie na północ Green Lane, wijąc się wśród parków, ogrodów i farm, ginąc w dolinkach i wspinając się na wzgórza. Z prawej strony ciągnęła się lita zabudowa miejska w rejonie, który dwadzieścia lat wcześniej istniał tylko w wizji Sterlinga?: Soho Square. Gestykulując stosownie, Daniel mówił dalej: - Wieś ma stałe źródło dochodu: owce jedzące trawę. A miasto zarabia na handlu zagranicznym, który stale rośnie i jest, powiedziałbym, niewyczerpany. - NIEZMIERNIE SIĘ CIESZĘ, DOKTORZE WATERHOUSE, ŻE OPATRZNOŚĆ DAŁA MI SZANSĘ, BYM MÓGŁ WYPROWADZIĆ PANA Z BŁĘDU, ZANIM DOTRZE PAN DO LONDYNU I POSTAWI SIĘ W NIEZRĘCZNEJ SYTUACJI, DAJĄC WYRAZ POGLĄDOM, KTÓRE PODCZAS PAŃSKIEJ NIEOBECNOŚCI PRZESTAŁY BYĆ PRAWDZIWE. PROSZĘ SPOJRZEĆ: JESTEŚMY PRZY TOTTENHAM COURT ROAD, GDZIE MIASTO ZACZYNA SIĘ NA DOBRE. PAN THREADER ZASTUKAŁ W DACH POWOZU I ZAWOŁAŁ DO STANGRETA: - HIGH STREET JEST NIEPRZEJEZDNA, BO KŁADĄ TAM NOWĄ NAWIERZCHNIĘ! SKRĘĆ W LEWO I POJEDŹ GREAT RUSSELL DO HIGH HOLBORN! - NIE MA PAN RACJI, PANIE THREADER. SŁYSZAŁEM O TYM, ŻE W ODPOWIEDZI NA POWSTANIE BANK OF ENGLAND TORYSI ZAŁOŻYLI WŁASNY BANK. TYLE ŻE MAJĄTEK BANK OF ENGLAND STANOWIĄ UDZIAŁY W KOMPANII WSCHODNIOINDYJSKIEJ, A KAPITAŁEM TORYSOWSKIEGO LAND BANKU, CZYLI BANKU ZIEMI, JEST PO PROSTU ANGIELSKA ZIEMIA. I O ILE WARTOŚĆ HANDLU Z INDIAMI Z ROKU NA ROK ROŚNIE, O TYLE ILOŚĆ ZIEMI JEST STAŁA. CHYBA ŻE ZAMIERZACIE PÓJŚĆ W ŚLADY HOLENDRÓW I WŁASNORĘCZNIE PRODUKOWAĆ NOWE GRUNTY. - WŁAŚNIE TU SIĘ PAN MYLI, DOKTORZE. Z POWODÓW, KTÓRE BYŁ PAN ŁASKAW WSKAZAĆ, LAND BANK MOŻE BYĆ CO NAJWYŻEJ CIEKAWOSTKĄ. TO JEDNAK WCALE NIE OZNACZA, ŻE BANK OF ENGLAND JEST MONOPOLISTĄ. WPROST PRZECIWNIE. Z CAŁYM SZACUNKIEM DLA ZAPRACOWANYCH, LECZ BŁĄDZĄCYCH CZŁONKÓW JUNCTO, STAN ICH BANKU JEST RÓWNIE NIEPEWNY JAK ZDROWIE KRÓLOWEJ. WOJNA, KTÓRĄ NIEDAWNO ZAKOŃCZYLIŚMY, BYŁA WOJNĄ WIGÓW, WYMUSZONĄ NA OPORNEJ KRÓLOWEJ PRZEZ NAMOLNY PARLAMENT I PROWADZONĄ PRZEZ JUNCTO, KTÓREMU ZAMARZYŁA SIĘ AWANTURA NA OBCEJ ZIEMI. ABY JĄ SFINANSOWAĆ, NAŁOŻYLI NA MIESZKAŃCÓW ANGLII (MOICH PRZYJACIÓŁ! WIĘC WIEM, CO MÓWIĘ) NOWE PODATKI I PRZETRANSFEROWALI POCHODZĄCE Z NICH PIENIĄDZE DO SKARBCA ARMII KSIĘCIA MARLBOROUGH ZA POMOCĄ KREDYTÓW, KTÓRYCH W ZAMIAN ZA SOWITE PROWIZJE UDZIELALI WIGOWSCY BANKIERZY I ZŁOTNICY Z CITY. OJ, TAK, DOKTORZE WATERHOUSE, W SWOIM CZASIE TE POŻYCZKI TO BYŁ ZŁOTY INTERES. A GDYBY JESZCZE UWIERZYĆ SŁOWOM LORDA RAVENSCAR, MOŻNA BY NAWET DOJŚĆ DO WNIOSKU, ŻE BANK OF ENGLAND NA TYM ZAROBIŁ. NAWIASEM MÓWIĄC, WŁAŚNIE MIJAMY JEGO REZYDENCJĘ. - PAN THREADER WYJRZAŁ PRZEZ OKNO NA ROZLEGŁĄ BAROKOWĄ KUPĘ KAMIENIA PO PÓŁNOCNEJ STRONIE GREAT RUSSELL STREET. - GMACH NIEWIARYGODNIE WRĘCZ POSPOLITY, KWINTESENCJA NOWOBO... - BYŁEM JEGO ARCHITEKTEM - WTRĄCIŁ DANIEL. - PIERWSZYM - ZAUWAŻYŁ PAN THREADER PO TRWAJĄCYM DOSŁOWNIE UŁAMEK SEKUNDY WAHANIU. - NA POCZĄTKU DOM PREZENTOWAŁ SIĘ CUDOWNIE, ISTNA PEREŁKA. POZOSTAJE ŻAŁOWAĆ TEGO, CO SIĘ Z NIM STAŁO PO PAŃSKIM WYJEŹDZIE. ZNA PAN DZIEJE ZŁOTYCH I SREBRNYCH COMSTOCKÓW, DOKTORZE. FASCYNUJĄCA HISTORIA! RAVENSCAR NIE MA JUŻ TAKIEGO STATUSU, ŻEBY MÓC SOBIE POZWOLIĆ NA WSZYSTKO, CO NAJLEPSZE, TOTEŻ, JAK PAN WIDZI, BRAKI SMAKU I JAKOŚCI NADRABIA ILOŚCIĄ I OSTENTACJĄ. JEGO KOCHANCE SIĘ TO PODOBA. - ACH TAK... - CHYBA PAN WIE, DOKTORZE, KTO JEST KOCHANKĄ RAVENSCARA? - NIE MAM POJĘCIA. KIEDY ZNAŁEM GO BLIŻEJ, ZMIENIAŁ DZIEWKI CO TYDZIEŃ. KIM JEST JEGO NAJNOWSZA ZDOBYCZ? - SIOSTRZENICĄ SIR ISAACA NEWTONA. DANIEL NIE MÓGŁ ZNIEŚĆ TEJ MYŚLI, DLATEGO WYPALIŁ, CO MU ŚLINA NA JĘZYK PRZYNIOSŁA: - TU MIESZKAŁEM. SKINIENIEM GŁOWY WSKAZAŁ WATERHOUSE SQUARE I ZSUNĄŁ SIĘ NA SAM SKRAJ SIEDZENIA, ABY PRZYJRZEĆ SIĘ BUDOWLI, KTÓRĄ RALEIGH POSTAWIŁ NA GRUZACH WYSADZONEGO W POWIETRZE DOMU DRAKE'A. TA ZMIANA POZYCJI POSTAWIŁA GO KOLANO W KOLANO Z PANEM THREADEREM, KTÓRY ZNAŁ CHYBA HISTORIĘ ŚMIERCI DRAKE'E, BO NA CZAS OBJAZDU PLACU ZACHOWAŁ PEŁNE SZACUNKU MILCZENIE. ZERKAJĄC PO DACHACH ZE SWOJEJ OBNIŻONEJ POZYCJI DANIEL ZE ZDUMIENIEM ODNOTOWAŁ WIDOK GIGANTYCZNEJ KOPUŁY - NOWEJ KATEDRY ŚWIĘTEGO PAWŁA. POWÓZ SKRĘCIŁ W HOLBORN I KOPUŁA ZNIKNĘŁA MU Z OCZU. - MÓWIŁ PAN COŚ WCZEŚNIEJ O BANKACH, PRAWDA? - SPYTAŁ DANIEL. DESPERACKO STARAŁ SIĘ ODSUNĄĆ OD SIEBIE WIZJĘ ROGERA COMSTOCKA MAJSTRUJĄCEGO SWOIM ZASYFIAŁYM INTERESEM PRZY SIOSTRZENICY ISAACA. - OSTATNIE LATA WOJNY BYŁY DLA WIGÓW FATALNE. PO PROSTU FATALNE. - PAN THREADER UCIESZYŁ SIĘ, ŻE MOŻE ZRELACJONOWAĆ NIEPOWODZENIA JUNCTO. - BANKRUCTWO ZMUSIŁO ANGLIĘ DO CZEGOŚ, CZEGO FRANCJA NIE UMIAŁA OSIĄGNĄĆ: DO UBIEGANIA SIĘ O POKÓJ BEZ OSIĄGNIĘCIA GŁÓWNYCH CELÓW WOJNY. NIE DZIWOTA TEDY, ŻE MARLBOROUGH W NIESŁAWIE ULOTNIŁ SIĘ Z KRAJU. NAPRAWDĘ NIE DZIWOTA. - WĄTPIĘ JEDNAK, BY HANDEL Z INDIAMI WSCHODNIMI NA DŁUŻSZĄ METĘ POWAŻNIE UCIERPIAŁ. PAN THREADER JUŻ, JUŻ MIAŁ COŚ NA TO ODPOWIEDZIEĆ, GDY PRZERWAŁ MU STANGRET Z PYTANIEM NATURY ZAWODOWEJ. - DOKTORZE WATERHOUSE, GDYBY ZECHCIAŁ PAN PODAĆ JAKIŚ LONDYŃSKI ADRES, ODWIEZIENIE TAM PANA POCZYTAM SOBIE ZA ZASZCZYT I PRZYWILEJ. TYMCZASEM JEDNAK ZBLIŻAMY SIĘ DO MOSTU HOLBORN, A WRAZ Z NIM DO MURÓW I BRAM CITY. POWINIEN PAN SZYBKO PODJĄĆ DECYZJĘ, JEŻELI NIE CHCE MI PAN TOWARZYSZYĆ AŻ NA CHANGE ALLEY. - BARDZO TO UPRZEJME Z PANA STRONY, PANIE THREADER. DZIŚ ZATRZYMAM SIĘ W SIEDZIBIE TOWARZYSTWA. - SIĘ ROBI! - ZAWOŁAŁ STANGRET, KTÓRY W RAZIE POTRZEBY SWOBODNIE MÓGŁ PODSŁUCHAĆ ROZMOWĘ W POWOZIE. NASTĘPNIE ZWRÓCIŁ SIĘ DO KONI I PRZEMÓWIŁ DO NICH W ZGOŁA ODMIENNYM JĘZYKU. - TROCHĘ SZKODA, ŻE TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE WYPROWADZIŁO SIĘ Z KOLEGIUM GRESHAMA - ZAUWAŻYŁ PAN THREADER. - DELIKATNOŚĆ, Z JAKĄ SIĘ PAN WYSŁAWIA, NIE PRZESTAJE MNIE ZDUMIEWAĆ, PANIE THREADER. - DANIEL WESTCHNĄŁ. TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE ZOSTAŁO WYKWATEROWANE Z PLEŚNIEJĄCEJ KUPY GRUZÓW W ROKU TYSIĄC SIEDEMSET TRZECIM, KIEDY TO ZMARŁ HOOKE, KTÓRY PRZEZ LATA BRONIŁ ICH PRAWA DO DZIERŻAWY KOLEGIUM ZE ZWYKŁĄ U NIEGO ZAWZIĘTOŚCIĄ I UPOREM. GDY GO ZABRAKŁO, MOGLI JUŻ TYLKO OPÓŹNIAĆ EKSMISJĘ, I CZYNILI TO PO MISTRZOWSKU, ALE W KOŃCU MUSIELI SIĘ PRZENIEŚĆ DO NOWEGO GMACHU PRZY FLEET STREET, W KTÓRYM OBECNIE URZĘDOWALI JUŻ CZWARTY ROK. - CI Z NAS, KTÓRZY UTOPILI PIENIĄDZE W OBLIGACJACH NIEZBĘDNYCH DO OPŁACENIA NOWEJ SIEDZIBY, UŻYLIBY MOCNIEJSZYCH SŁÓW NIŻ „TROCHĘ SZKODA”. - CIEKAWIE SIĘ SKŁADA, ŻE PORUSZYŁ PAN TEMAT INWESTYCJI, DOKTORZE. CHCIAŁEM WŁAŚNIE WSPOMNIEĆ O TYM, ŻE GDYBYŚMY SKIEROWALI SIĘ W STRONĘ KOLEGIUM GRESHAMA, MINĘLIBYŚMY PEWIEN NIEDAWNO WYBUDOWANY GMACH NA ROGU THREADNEEDLE I BISHOPSGATE, KTÓRY Z CZYSTYM SUMIENIEM MOŻNA NAZWAĆ NOWYM CUDEM ŚWIATA. - CÓŻ TO ZA BUDYNEK, PANIE THREADER? PAŃSKIE BIURO? PAN THREADER ROZEŚMIAŁ SIĘ UPRZEJMIE, LECZ CHWILOWO STRACIŁ ZAINTERESOWANIE KONWERSACJĄ, PONIEWAŻ POWÓZ ZWOLNIŁ I PRZECHYLIŁ SIĘ LEKKO, SPYCHAJĄC GO W DÓŁ I WYNOSZĄC DANIELA DO GÓRY. PODJEŻDŻALI POD ŁAGODNE WZNIESIENIE. WZROK PANA THREADERA ZBŁĄDZIŁ Z LEWEGO OKNA DO PRAWEGO I TAM JUŻ POZOSTAŁ, UTKWIONY W PLAC PRZED KOŚCIOŁEM ŚWIĘTEGO ANDRZEJA, NA KTÓRYM ZBITE W CIASNE STADO SZARE PŁYTY BRUKOWE GINĘŁY W ZMIERZCHU NIEDORZECZNIE KRÓTKIEGO ZIMOWEGO DNIA. DANIEL, KTÓRY NAWET W POŁUDNIE MIAŁBY KŁOPOT Z ROZEZNANIEM SIĘ W TYM NOWYM LONDYNIE, ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE W DALSZYM CIĄGU PODĄŻAJĄ HIGH HOLBORN NA WSCHÓD. PRZEGAPILI JUŻ DWA SKRZYŻOWANIA Z ULICAMI, KTÓRYMI MOGLIBY ZJECHAĆ NA FLEET STREET (CHANCERY LANE I FETTER LANE), A KIEDY ŚWIĘTY ANDRZEJ ZOSTAŁ Z TYŁU, MINĘLI KOLEJNĄ: SHOE LANE. ZBLIŻALI SIĘ DO MOSTU, KTÓRYM HIGH HOLBORN PRZEPRAWIAŁA SIĘ NA DRUGĄ STRONĘ FLEET DITCH NICZYM DŻENTELMEN PRZESKAKUJĄCY NAD KUPĄ GNOJU. PAN THREADER ZABĘBNIŁ PIĘŚCIĄ W DACH. - TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE NIE MIEŚCI SIĘ JUŻ W KOLEGIUM GRESHAMA - RZEKŁ DO STANGRETA. - PRZENIEŚLI SIĘ W POBLIŻE FLEET STREET... - NA CRANE COURT - DODAŁ DANIEL. - TO BLISKO FETTER LANE, JAK MI POWIEDZIANO. STANGRET ZAMAMROTAŁ COŚ POD NOSEM, JAKBY WSTYDZIŁ SIĘ POWIEDZIEĆ TO NA GŁOS. - CZY POCZUŁBY SIĘ PAN URAŻONY, PRZERAŻONY, ZDEGUSTOWANY ALBO W JAKIKOLWIEK SPOSÓB ZNIEWAŻONY, GDYBYŚMY PODĄŻYLI WZDŁUŻ FLEET? - NIE, O ILE NIE POPŁYNIEMY ŁODZIĄ, PANIE THREADER. PAN THREADER PRZYTKNĄŁ CZUBKI PALCÓW DO UST, JAKBY SAM POMYSŁ PRZYPRAWIAŁ GO O MDŁOŚCI. DRUGĄ RĘKĄ WYSTUKAŁ NA DACHU KARETY ZASZYFROWANY KOMUNIKAT. STANGRET ZJECHAŁ NA PRAWO. - BRZEGI NASZEJ CLOACA MAXIMA ZOSTAŁY WZMOCNIONE I WYBRUKOWANE, ODKĄD MIAŁ PAN OSTATNI RAZ OKAZJĘ... - Zdeponować w niej osobisty ładunek? - Właśnie, doktorze Waterhouse. Na szczęście o tak wczesnej porze poranny ruch nad kanałem nie zdążył jeszcze przybrać rozmiarów, które sprawiają, że w późniejszej porze należy za wszelką cenę unikać jego sąsiedztwa. Daniel nie widział, gdzie jadą, ale nos dostarczał mu niezbędnych informacji. Kiedy zboczyli z podjazdu na most i zwolnili przed skrętem na południe, wychylił się i wyjrzał przez okno na Fleet Ditch, czarną i z pozoru bezdenną rozpadlinę w upstrzonym ohydnymi plamami bruku, biegnącą na południe prosto do Tamizy. Od strony rzeki kładł się na Fleet Ditch połyskliwy cień. Domy wyglądały, jakby w przerażeniu odsuwały się od brzegów kanału. Wbrew optymistycznym przewidywaniom pana Threadera zaprzężony w woły wóz, a właściwie olbrzymia beczka na kołach, podtoczyła się na skraj kanału. Brunatny, gruzłowaty wodospad chlusnął z ziejącego w jej tylnej części otworu wprost do tego najpaskudniejszego z dopływów Tamizy. Sądząc po bulgotaniu, które dobiegło z koryta, zawartość beczki nie wpadała bynajmniej do czystej wody. Daniel powiódł wzrokiem po Fleet Ditch od miejsca, w którym się znajdowali, aż po most Fleet, ćwierć mili dalej z biegiem kanału (o ile takie pojęcie jak „z biegiem kanału” miało w ogóle sens w tym przypadku), i dostrzegł jeszcze dwa wozy zajęte tym samym procederem lub szykujące się do jego rozpoczęcia. Jednakże poza tradycyjną zbieraniną próżniaków, włóczęgów, złodziei, obdartusów i zhańbionych kaznodziejów sprzedających błyskawiczne śluby ruch nad kanałem rzeczywiście był niewielki. Wypatrzył jeszcze tylko lektykę, która wyłoniła się akurat z zaułka po przeciwnej stronie Fleet Ditch i skręciła na północ, w stronę Holborn. W chwili, kiedy ją zauważył, zatrzymała się, a twarze dwóch niosących ją mężczyzn, na widok karawany pana Threadera pobladły jak dwa księżyce. W tym samym momencie powóz wiozący Daniela skręcił i Fleet Ditch zniknął mu z oczu, ustępując miejsca pierwszym z długiego rzędu kramów i garkuchni, które tu, w pobliżu Holborn, prezentowały się jeszcze nie najgorzej, ale im dalej na południe, tym bardziej ubożały. Daniel wyjrzał przez okno wychodzące na kanał. Na drugim brzegu wznosił się niemal lity mur, podziurawiony tylko nielicznymi, grubo okratowanymi oknami: więzienie. Chwilę później nozdrza wołu ciągnącego wóz z beczką przesłoniły mu widok, a podmuch powietrza na moment go sparaliżował. - Depozyty i tak są dziś niewielkie i beczkowozy zapewne świecą pustkami, gdyż wielu poddanych pości, wspominając króla-męczennika - zauważył z przekąsem Daniel, kiedy znów mógł oddychać. Domyślał się, że pan Threader ma ochotę kontynuować dyskusję o instytucjach finansowych. - Gdybym był w Londynie przybyszem znikąd, zupełnym nowicjuszem, doktorze Waterhouse, i chciał robić interesy z bankiem, nawet nie spojrzałbym na Bank of England. Dla własnego dobra po prostu minąłbym go bez słowa i poszedł dalej. - Do gmachu Giełdy Królewskiej, mieszczącej się prawie po sąsiedzku, po drugiej stronie ulicy... - Ależ nie, nie, nie. - Ach, zatem na Change Alley, gdzie handluje się udziałami. - Change Alley odchodzi od Cornhill, więc w sensie geograficznym oddalił się pan od celu. Ale w innym sensie jest pan bliżej niż przed chwilą. Ciepło, ciepło, doktorze Waterhouse. - Próbuje pan zwrócić moją uwagę na jakiś papier wartościowy, którym handluje się przy Change Alley. Źródłem tego papieru jest ósmy cud świata przy Threadneedle, nieopodal Kolegium Greshama. Imponująca zagadka, panie Threader, ale nie jestem chyba najlepszym zgadującym, skoro od dwudziestu lat nie byłem w tej tętniącej życiem okolicy. Daniel przechylił się, wsparł ramię na podłokietniku, a brodę na dłoni. Zrobił to nie dlatego, że był zmęczony i osłabiony z głodu (chociaż to też było prawdą), ale po to, by obok głowy pana Threadera wyjrzeć przez okno w tylnej ścianie powozu, w którym mignął mu niezwykły obiekt, mający ich za chwilę wyprzedzić. Człek prosty pomyślałby, że ma przed sobą unoszącą się w powietrzu trumnę. Biorąc pod uwagę liczbę zwłok, które na przestrzeni dziejów zrzucono do Fleet Ditch, nikogo właściwie nie powinno dziwić, że ten rejon jest nawiedzany przez ducha w latającej trumnie. Daniel jednak zdawał sobie sprawę, że widzi lektykę, zapewne tę samą, która przed chwilą wynurzyła się z bocznej uliczki. Przeniósłszy wzrok na drugi brzeg kanału, zajrzał w głąb takiego właśnie zaułka, który wydał mu się pionowym odpowiednikiem Fleet Ditch - czarnym, otchłannym i kryjącym niewiadome zło. Co robiła lektyka w takim miejscu? Może jakiś dżentelmen udawał się na niewyobrażalnie perwersyjną schadzkę? W każdym razie lektyka właśnie doganiała powóz i znalazła się już na tyle blisko, że Daniel mógł usiąść prosto i obserwować ją przez boczne okno. Jej okna - o ile w ogóle je miała - były zasłonięte czarną materią jak kratki w papistowskim konfesjonale, przez co nie dało się zajrzeć do środka. Właściwie wcale nie miał pewności, czy w ogóle ktoś w niej siedzi, chociaż jej głębokie kołysanie i widoczny wysiłek dwóch niosących ją osiłków sugerowały, że nie jest pusta. W pewnej chwili tragarze musieli usłyszeć jakiś rozkaz z głębi lektyki, bo zwolnili kroku i zostali w tyle za powozem pana Threadera. Pan Threader zaczął tymczasem wykonywać jakieś skomplikowane gesty dłońmi, wpatrując się w dal ponad głową Daniela. - Do rozwidlenia, tam gdzie Pig Street odchodzi od Threadneedle. Obojętne, czy pójdzie pan dalej w prawo, w kierunku Bishopsgate, czy w lewo, Pig w stronę Kolegium Greshama, po chwili znajdzie się pan przed siedzibą Kompanii Mórz Południowych, która, choć młoda, bo zaledwie trzyletnia, już wypełniła przestrzeń między tymi dwiema ulicami. - Co, pańskim zdaniem, powinienem tam zrobić? - Zainwestować! Otworzyć rachunek! Prowadzić interesy! - Czy to kolejny torysowski bank ziemi? - Ależ skąd! Nie jest pan jednym człowiekiem, który docenia zalety inwestowania w handel zagraniczny. - Z tego wnioskuję, że Kompania Mórz Południowych prowadzi interesy... No właśnie, gdzie? W Ameryce Południowej? - Taki był pierwotny zamysł, ale od kilku miesięcy wiadomo, że prawdziwy majątek Kompanii pochodzi z Afryki. - Z Afryki! Co za niezwykły zbieg okoliczności: przypomina mi się Kompania Afrykańska księcia Yorku sprzed pięćdziesięciu lat. Sprzed pożaru Londynu. - Proszę zatem myśleć o niej jako powstałej z popiołów Królewskiej Kompanii Afrykańskiej. Tak jak kapitałem Bank of England jest Kompania Wschodnioindyjska, tak majątek Kompanii Mórz Południowych stanowi Asiento. - Nawet ja wiem o tym, że słowo „Asiento” wiąże się w jakiś sposób z traktatem pokojowym, nadmiar zajęć nie pozwolił mi jednak... - Nie mogliśmy wygrać wojny, nie byliśmy w stanie wysadzić wnuka Ludwika Czternastego z tronu Hiszpanii, ale udało nam się uzyskać od niego pewne przywileje. Jednym z nich jest prawo dostarczania niewolników z Afryki do Nowego Świata. Pan Harley, nasz Lord Skarbnik, tak to zaaranżował, że Asiento stało się, rzec by można, aktywami Kompanii Mórz Południowych. - Wspaniale. - Gospodarka amerykańska się rozwija, więc popyt na afrykańskich niewolników będzie rósł, i to błyskawicznie. Nie ma zatem lepszej inwestycji niż Asiento; nie ma lepszego fundamentu dla banku, dla przyszłej fortuny... - Albo partii politycznej. Pan Threader uniósł brwi. Minęli kolejny beczkowóz, co zmusiło ich do zamknięcia na chwilę nie tylko ust, ale nawet oczu. Pan Threader pierwszy doszedł do siebie. - Jeśli zaś chodzi o parę, doktorze Waterhouse, wyceniam ją nadzwyczaj marnie, ot, najwyżej na parę pensów, jeśli wybaczy mi pan tę niewinną grę słów. - Wybrał pan, panie Tlireader, niezwykle późny etap zarówno naszej wspólnej podróży, jak i samej konwersacji, aby mi to oznajmić. - Co oznajmić, doktorze Waterhouse? - To, że pana zdaniem hrabia Lostwithiel zajmuje się niedorzecznym projektem, a pańscy klienci lepiej by zrobili, inwestując w Asiento niż w jego przedsięwzięcie. - Ich pieniądze trafią tam, gdzie sobie zażyczyli. Nie mogę jednak nie zauważyć, że na ciągnącym się praktycznie bez końca wybrzeżu afrykańskim roi się od niewolników, którzy, wygnani z głębi kontynentów przez bardziej wojowniczych kuzynów, na dobrą sprawę tylko czekają, aż ktoś ich stamtąd zabierze. Jeżeli zapragnę wypompować wodę z kopalni cyny w Kornwalii, doktorze Waterhouse, nie będę musiał płacić panu Newcomenowi za wybudowanie budzącej grozę machiny. Teraz, kiedy mamy Asiento, wystarczy wysłać statek na południe, by po kilku tygodniach otrzymać niezbędny zapas niewolników, którzy wypompują wodę, chodząc w kieracie albo, jeśli im każę, wysysając ją przez słomki i wypluwając do morza. - Anglicy nie przywykli do tego, by w ich kopalniach i na pastwiskach mozolili się poganiani knutem czarnoskórzy - zauważył Daniel. - Za to widok machin parowych to dla nich chleb powszedni, tak?! Pan Threader triumfował. Strudzony i wygłodniały Daniel westchnął ciężko i oparł głowę o zagłówek. Miał wrażenie, że potrzebowałby cudu, by wyjść cało z tej rozmowy. Na wysokości mostu na Fleet Ditch skręcili w prawo, cofając się na zachód, bo zajechali za daleko. Daniel, który - podobnie jak przez całą podróż - mógł wyglądać przez tylne okno powozu, ujrzał olbrzymie kamienne jajo, wznoszące się nad ulicami niespełna pół mili dalej i górujące nad niską londyńską zabudową niczym chan nad milionem poddanych. Była to zdecydowanie największa budowla, jaką kiedykolwiek widział. Jej widok przywrócił mu nieco sił. - W angielskim krajobrazie nie ma żadnych stałych elementów. - Skinieniem głowy wskazał katedrę Świętego Pawła, zmuszając pana Threadera do odwrócenia się na siedzeniu i ponownego odkrycia jej istnienia. - Tak jak pan przywykł zapewne do widoku tej kopuły, tak my wszyscy moglibyśmy oswoić się z mrowiem czarnych niewolników, mnóstwem machin parowych, albo jednym i drugim naraz. Zakładam jednak, że charakter angielski jest bardziej niezmienny. Pochlebię nam teraz, ale będę się upierał, że pomysłowość jest ważniejszą cechą naszej natury niż okrucieństwo. Dlatego też maszynę parową, wytwór tej pierwszej cnoty, łatwiej mi sobie wyobrazić w Anglii niż niewolnictwo, będące produktem wspomnianej przeze mnie przywary. Z tego powodu gdybym miał pieniądze, postawiłbym je na maszyny parowe. - Niewolnicy już pracują, a działających maszyn jeszcze nie ma! - Ale niewolnicy mogą kiedyś przestać pracować, a machina parowa, raz puszczona w ruch przez pana Newcomena, nigdy się nie zatrzyma, gdyż w odróżnieniu od niewolnika nie ma wolnej woli. - Przyzna pan jednak, że przeciętny inwestor nie ma co marzyć o tym, aby dorównać panu w sile przekonań. - Wystarczy, że spojrzy na to - Daniel znów wskazał Świętego Pawła - i zauważy, że kopuła nie wali się w gruzy. Gdyby obejrzał pan podtrzymujące ją łuki, przekonałby się pan, że mają kształt paraboliczny. Sir Christopher Wren uformował je w taki sposób, idąc za radą Hooke'a, który wykazał, że tak będzie najlepiej. - Jak dla mnie to za daleko odbiegł pan od tematu. Katedra jest piękna, ale nie widzę, jaki ma związek z maszynami parowymi. - Zarówno kopuły kościołów, jak i maszyny podlegają prawom fizyki, które z kolei poddają się opisowi matematycznemu. Te prawa są znane i równie rzeczywiste jak pański sposób zarabiania na życie. Zatrzymali się przed mysią dziurą w północnej pierzei Fleet Street, prowadzącą na dziedziniec znany jako Crane Court. Stangret wprowadził w nią powóz, zwracając przy tym uwagę pozostałym woźnicom, żeby wjechał za nim tylko pierwszy wóz z bagażami. Reszta korowodu, złożona w tej chwili z dwóch dużych powozów i drugiego wozu bagażowego, miała pozostać na Fleet Street, zawrócić i skierować się ku Ludgate. Przeprowadzenie koni z uprzężą i karetą przez łukowato sklepiony przejazd przypominało trochę przeciągnięcie modelu żaglowca z postawionymi żaglami przez szyjkę butelki. W pewnym momencie zatrzymali się i Daniel, wyjrzawszy przez okno, znalazł się na odległość pocałunku z przechodniem - mniej więcej trzydziestoletnim, niezgrabnym i dziobatym, któremu manewry orszaku pana Threadera uniemożliwiły przejście Fleet Street. Przechodzień ów, w niechlujnej peruce z końskiego włosia, z dymiącą latarnią w jednej i kosturem w drugiej ręce, gapił się na pasażerów powozu z nieskrywaną ciekawością, która panu Threaderowi wydała się zgoła niestosowna. - Proszę przechodzić, mój panie! Straż nie ma po co się nami interesować! Kareta wjechała na wąski, zamknięty Crane Court. - Nowi sąsiedzi Towarzystwa? - spytał Daniel. - Strażnicy miejscy? Skądże, mam nadzieję, że nie. - Każdy mieszkaniec miasta powinien służyć w straży - zauważył pedantyczny jak zwykle Daniel. - Tak mi się przynajmniej wydawało... - Tak było dwadzieścia lat temu, zaraz po przyjęciu uchwały. - Naiwność Daniela zasmucała pana Threadera. - Wkrótce mieszczanie zaczęli robić zrzutki i wynajmować ludzi, najczęściej łotrzyków z Southwark, aby ich zastąpili. Tego człowieka będzie pan tu spotykał co wieczór, chyba że akurat zasiedzi się w barze. Powoli i ostrożnie posuwali się w głąb Crane Court, który za bramą rozszerzał się tak, że dwa powozy mogłyby się na nim minąć, ocierając się o siebie. - Spodziewałem się raczej, że odwieziemy pana do domu jakiegoś zacnego członka Towarzystwa - przyznał w zadumie pan Threader. - Chyba nie ma pan z nimi na pieńku, prawda? - spytał, usiłując zakończyć podróż pogodną nutą. Niedługo będę miał. - Mam tu w kieszeni kilka zaproszeń i zamierzam je wykorzystywać metodycznie... - Jak skąpiec monety! - wtrącił pan Threader, w dalszym ciągu próbując podciągnąć Daniela na poziom wesołości, który uważał za stosowny dla chwili pożegnania. To mogło oznaczać, że chciałby się jeszcze w przyszłości z nim spotkać. - Albo żołnierz kule - odparł Daniel. - Niech pan dorzuci jeszcze jedno. - Słucham? - Zaproszenie! Koniecznie powinien pan u mnie pomieszkać przez kilka dni, doktorze Waterhouse. Odmawiając, uczyni mi pan wielki afront. Zanim Daniel zdołał obmyślić jakąś uprzejmą wymówkę, kareta się zatrzymała - i w tejże chwili drzwi otworzył człowiek, którego Daniel wziął za portiera, tyle że wystrojonego w szaty, które bardziej byłyby na miejscu na niedzielnym nabożeństwie. Nie był to portier w typie goryla, lecz mężczyzna wysoki, proporcjonalnie zbudowany, mniej więcej czterdziestopięcioletni i gładko ogolony. Wyglądał prawie jak dżentelmen. - To ja - oznajmił Daniel, widząc, że portier nie może się zdecydować, który z pasażerów jest oczekiwanym gościem honorowym. - Witam na Crane Court, doktorze Waterhouse - powiedział portier, szczerze, choć bez przesadnej serdeczności, ale za to z francuskim akcentem. - Henry Arlanc, do usług. - Hugenot - mruknął pan Threader, gdy Arlanc pomagał Danielowi wysiąść. Daniel spojrzał na front budynku zamykającego dziedziniec, ten jednak wyglądał całkiem zwyczajnie. Obejrzał się w stronę Fleet Street, gdzie widok przesłonił mu wóz bagażowy, który dłużej przeciskał się przez wjazd i wciąż jeszcze toczył się w ich stronę. Od Daniela dzieliło go teraz około pięćdziesięciu stóp. - Merci - powiedział pan Threader, kiedy Henry Arlanc jemu również pomógł wysiąść. Daniel stanął z boku, usiłując zajrzeć w szczelinę między wozem z bagażami i wspólną ścianą domów stojących przy dziedzińcu, schodzącą w kierunku ulicy. Zmierzchało się, wzrok już nie służył mu tak jak dawniej, ale wydawało mu się, że światło latarni dociekliwego strażnika wciąż Wadzie się od spodu na łukach odległego o trzysta stóp sklepienia bramy. Strażnik sprawdzał kolejnego gościa, podróżującego lektyką. WÓZ BAGAŻOWY NAGLE URÓSŁ DANIELOWI W OCZACH, JAKBY KTOŚ NADMUCHAŁ GO, NICZYM GIGANTYCZNY PĘCHERZ, DO TAKICH ROZMIARÓW, ŻEBY WYPEŁNIŁ CAŁY DZIEDZINIEC. LEDWIE ZDĄŻYŁ ZAREJESTROWAĆ TO ZJAWISKO, GDY STAŁO SIĘ ONO ŹRÓDŁEM ŚWIATŁA, I ODNIÓSŁ WRAŻENIE, ŻE PRZEZ ZASŁONĘ STALOWOSZAREGO DYMU PRZEBIJA SIĘ W JEGO STRONĘ ŻÓŁTA, ŚWIETLISTA PIĘŚĆ. CIOS ZOSTAŁ NA SZCZĘŚCIE POWSTRZYMANY NA DŁUGO PRZED TYM, JAK DOSIĘGNĄŁ TWARZY DANIELA. PIĘŚĆ OPADŁA I ROZPŁYNĘŁA SIĘ W CHMURZE POPIOŁU. POCZUŁ JEDNAK PODMUCH CIEPŁA, A Z OBŁOKU DYMU WYFRUNĘŁY I TRAFIŁY GO RÓŻNE PRZEDMIOTY. CISZĘ CRANE COURT OŻYWIŁ DŹWIĘK JAKBY ELFICH DZWONECZKÓW, GDY ZŁOTE MONETY SZUKAŁY SOBIE MIEJSCA SPOCZYNKU WŚRÓD BRUKOWCÓW ALBO KOZIOŁKUJĄC I KREŚLĄC W POWIETRZU PARABOLE OPADAŁY NA DACHY NICZYM DESZCZ. NIEKTÓRE Z NICH MUSIAŁY ZOSTAĆ WYRZUCONE NA ZNACZNĄ WYSOKOŚĆ, BO SPADAŁY Z IMPETEM I ODBIJAŁY SIĘ WYSOKO JESZCZE DŁUGO PO TYM, JAK DANIEL ZNALAZŁ SPOKOJNĄ PRZYSTAŃ - NA ZIEMI, NA WŁASNYM TYŁKU. ŚCIANA DYMU NAJPIERW ODCIĘŁA GO OD DZIEDZIŃCA, A TERAZ POCHŁONĘŁA KOMPLETNIE, TAK ŻE NIE WIDZIAŁ NAWET WŁASNYCH STÓP. CHARAKTERYSTYCZNY SIARKOWY ZAPACH DYMU JEDNOZNACZNIE ŚWIADCZYŁ O TYM, ŻE JEGO ŹRÓDŁEM BYŁ SPALONY PROCH STRZELNICZY. PRZENIKAŁA GO JESZCZE INNA, OSTRA WOŃ, KTÓRĄ DANIEL ZAPEWNE BY ROZPOZNAŁ, GDYBY ZACIĄGNĄŁ SIĘ NIĄ W ZACISZU LABORATORIUM - TU JEDNAK, NA DZIEDZIŃCU, NIE MÓGŁ SIĘ NA NIEJ SKUPIĆ. JACYŚ LUDZIE WYKRZYKIWALI RÓŻNE NAZWISKA, W TYM TAKŻE I JEGO. - JESTEM CAŁY! - ODPARŁ, ALE MIAŁ TAKIE WRAŻENIE, JAKBY JEDNOCZEŚNIE ZATKAŁ SOBIE PALCAMI USZY. ZERWAŁ SIĘ Z ZIEMI ŻWAWO JAK DWUDZIESTOLATEK I ZACZĄŁ BRNĄĆ PO OMACKU W STRONĘ WYJŚCIA NA ULICĘ. PRZY ZIEMI BYŁO MNIEJ DYMU, SZEDŁ WIĘC ZGIĘTY W PÓŁ SZLAKIEM ROZSYPANYCH ZŁOTYCH MONET I INNYCH ODŁAMKÓW. WŚRÓD DYMU UNOSIŁY SIĘ RÓWNIEŻ PŁATKI CZEGOŚ W RODZAJU ŚNIEGU: STRZĘPKI SZOPOWEGO FUTRA. - STRAŻ! - ZAWOŁAŁ. - SŁYSZYCIE MNIE? - TAK, MÓJ PANIE. POSŁAŁEM JUŻ PO PATROL. - PATROL MNIE NIE INTERESUJE, I TAK PRZYBIEGNĄ ZA PÓŹNO. PROSZĘ NATYCHMIAST POGNAĆ ZA TĄ LEKTYKĄ I POWIEDZIEĆ MI, DOKĄD SIĘ UDAŁA! CISZA. W KŁĘBACH DYMU, GDZIEŚ BLISKO DANIELA, ROZLEGŁ SIĘ GŁOS PANA THREADERA: - STRAŻNIKU? JEŻELI BĘDZIE PAN ŚLEDZIŁ TĘ LEKTYKĘ, ZAPŁACĘ PANU GWINEĘ! - TAK JEST, MÓJ PANIE! - ...ALBO EKWIWALENT JEDNEJ GWINEI W INNYCH TOWARACH LUB USŁUGACH, JAKIE UZNAM ZA STOSOWNE POD WARUNKIEM, ŻE SZYBKO DOSTARCZY PAN MNIE I TYLKO MNIE RZETELNYCH INFORMACJI, KTÓRYCH W INNY SPOSÓB NIE ZDOŁAŁBYM UZYSKAĆ. ZASTRZEGAM PRZY TYM, ŻE ŻADEN ELEMENT MOJEJ OFERTY NIE MOŻE ZOSTAĆ UZNANY ZA PRÓBĘ NAWIĄZANIA MIĘDZY NAMI STOSUNKU PRACY, W SZCZEGÓLNOŚCI W ZAKRESIE POWSTANIA ZOBOWIĄZAŃ UJĘTYCH W PRZEPISACH CYWILNYCH LUB KARNYCH. SŁYSZAŁ PAN, CO POWIEDZIAŁEM, DOKTORZE WATERHOUSE? - TAK, PANIE THREADER. - POŚWIADCZONE DNIA TRZYDZIESTEGO PIERWSZEGO STYCZNIA ROKU PAŃSKIEGO TYSIĄC SIEDEMSET CZTERNASTEGO - WYMRUCZAŁ POSPIESZNIE PAN THREADER. ZACZERPNĄWSZY TCHU, ZACZĄŁ WRESZCIE ODPOWIADAĆ NA OKRZYKI SŁUŻĄCYCH, KTÓRZY PRZYBIEGLI Z ULICY I BŁĄKALI SIĘ W DYMIE NA OŚLEP, STWARZAJĄC ZAGROŻENIE NIE MNIEJSZE NIŻ SPŁOSZONE KONIE. KIEDY ZNALEŹLI PANA THREADERA I DANIELA (OMAL ICH PRZY TYM NIE ROZDEPTUJĄC), ZACZĘLI SIĘ DOPYTYWAĆ - W KÓŁKO, POWTARZAJĄC SIĘ BEZ POTRZEBY - CZY NIC IM SIĘ NIE STAŁO, CO SZYBKO ZIRYTOWAŁO DANIELA, KTÓRY DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE ROBIĄ TO WYŁĄCZNIE PO TO, BY ICH ZAUWAŻONO. KAZAŁ IM ODSZUKAĆ STANGRETA WOZU BAGAŻOWEGO, KTÓRY - KIEDY WIDZIAŁ GO PO RAZ OSTATNI - FRUNĄŁ W POWIETRZU. W KOŃCU DYM ZACZĄŁ RZEDNĄĆ, PRZY CZYM RACZEJ WYCIEKAŁ Z PODWÓRZA NIŻ SIĘ NAD NIM ROZWIEWAŁ. - ZOSTAŁ PAN TRAFIONY, DOKTORZE WATERHOUSE? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ PAN THREADER, PODCHODZĄC DO DANIELA. - NIEZBYT MOCNO. DOPIERO TERAZ DANIEL POMYŚLAŁ O TYM, ŻEBY SIĘ OTRZEPAĆ: Z FAŁD UBRANIA POSYPAŁY SIĘ DRZAZGI I KĘPKI SZOPOWEJ SIERŚCI. NATKNĄŁ SIĘ RÓWNIEŻ NA MONETĘ, KTÓREJ KRAWĘDŹ PO OSTATNICH PRZEJŚCIACH STAŁA SIĘ OSTRA I POSZCZERBIONA JAK ZĘBY PIŁY; SPADŁA NA ZIEMIĘ I GŁUCHO STUKNĘŁA O BRUK. SCHYLIŁ SIĘ PO NIĄ I STWIERDZIŁ, ŻE NIE JEST TO ŻADNA MONETA, ALE MAŁE KÓŁKO ZĘBATE. WZIĄŁ JE DO RĘKI. WSZĘDZIE DOOKOŁA ASYSTENCI PANA THREADERA KUCALI I KLĘKALI, ZGARNIAJĄC ZŁOTE MONETY, JAK WIEŚNIACY NA RŻYSKU ZBIERAJĄCY ZIARNO ROZSYPANE PO PRZEJŚCIU ŻEŃCÓW. STANGRET WOZU Z BAGAŻAMI LEŻAŁ NA BRZUCHU ' POJĘKIWAŁ JAK PIJANY, OPATRYWANY PRZEZ HENRY'EGO ARLANCA I JAKĄŚ KOBIETĘ, ZAPEWNE JEGO ŻONĘ. KTOŚ WYKAZAŁ SIĘ PRZYTOMNOŚCIĄ UMYSŁU I USTAWIŁ DRUGI WÓZ BAGAŻOWY W POPRZEK WJAZDU NA CRANE COURT, ABY PATROL STRAŻY MIEJSKIEJ - GDYBY WRESZCIE SIĘ ZJAWIŁ - NIE WKROCZYŁ DO AKCJI TYLKO PO TO, BY ZBIERAĆ POROZRZUCANE WSZĘDZIE GWINEE. - RYZYKUJĄC, ŻE UZNA MNIE PAN ZA JEDNEGO Z TYCH NUDZIARZY, KTÓRZY ODKRYWCZO STWIERDZAJĄ FAKTY DLA WSZYSTKICH INNYCH OCZYWISTE, POWIEM, ŻE KTOŚ WYSADZIŁ W POWIETRZE MÓJ WÓZ Z BAGAŻEM. DANIEL KILKA RAZY OBRÓCIŁ KÓŁECZKO ZĘBATE W PALCACH, ZANIM SCHOWAŁ JE DO KIESZENI. - NA TO WYGLĄDA. PAŃSKA HIPOTEZA ZWYCIĘSKO WYCHODZI Z TESTU, KTÓRY NAZYWAMY BRZYTWĄ OCKHAMA. PAN THREADER BYŁ DZIWNIE WESOŁY. PRAWDĘ MÓWIĄC, DANIEL, KTÓRY OD RANA POŚCIŁ I MIAŁ PASKUDNY NASTRÓJ, RÓWNIEŻ ODZNACZAŁ SIĘ NIEZWYKŁĄ POGODĘ DUCHA. PODSZEDŁ DO NICH HENRY ARLANC. MIAŁ ZAKRWAWIONE RĘCE I POCZERNIAŁĄ OD DYMU TWARZ. - PANIE ARLANC? JEŚLI DOBRZE SIĘ PAN CZUJE, CZY BYŁBY PAN ŁASKAW PRZYNIEŚĆ SZCZOTKĘ I ZAMIEŚĆ MOJE RZECZY DO ŚRODKA? PAN THREADER AŻ WYBUCHNĄŁ ŚMIECHEM. - DOKTORZE WATERHOUSE, BĘDĘ Z PANEM SZCZERY. MARTWIŁEM SIĘ, ŻE PŁASZCZ Z SZOPÓW NARAZI PANA NA ŚMIESZNOŚĆ WŚRÓD LONDYŃSKIEJ A LA MODE, A TYMCZASEM WZMIANKOWANEJ CZĘŚCI GARDEROBY NIE DANE BYŁO NAWET PRZEKROCZYĆ BRAM MIASTA. - To musiał zrobić ktoś bardzo młody - zauważył Daniel. - Dlaczego tak pan przypuszcza? - Nigdy nie widziałem pana tak rozweselonego, panie Threader! Tylko ktoś, kto niewiele w życiu widział, mógłby się spodziewać, że zaimponuje w ten sposób człowiekowi w pańskim wieku i z pańskim doświadczeniem. Tymi słowami Daniel wbił szpunt w beczkę śmiechu pana Threadera, który na chwilę spoważniał. Wkrótce odzyskał dawną wesołość, po drodze odbył jednak niebezpieczną podróż przez terytoria zmieszania, zaskoczenia i złości. - To samo miałem powiedzieć o panu! Sama eksplozja mniej nim wstrząsnęła niż sugestia Daniela, że mogłaby mieć coś wspólnego z jego osobą. Przez jego twarz przemknęły kolejne fale zdumienia i tłumionego gniewu. Daniel śledził je zafascynowany - okazało się, że pan Threader ma jednak jakieś rysy twarzy, i to w całkiem sporej ilości. Ale w końcu panu Threaderowi nie pozostało nic innego, jak znów się roześmiać. - Miałem zamiar wyrazić moje oburzenie faktem, że podejrzewa pan, doktorze Waterhouse, że cała ta sprawa ma jakiś związek ze mną, ale się powstrzymałem. Nie mogę rzucić kamieniem, skoro winien jestem, mutatis mutandis, tego samego grzechu. - Sądzi pan, że ładunek był przeznaczony dla mnie?! Przecież nikt nie wiedział o moim przybyciu. SŁOWOM DANIELA BRAKOWAŁO JEDNAK PRZEKONANIA, PONIEWAŻ WŁAŚNIE PRZYPOMNIAŁ SOBIE PIRATÓW Z ZATOKI CAPE COD I DYMIĄCEGO KAPITANA EDWARDA TEACHA, KTÓRY Z POKŁADU ZEMSTY KRÓLOWEJ ANNY IMIENNIE SIĘ O NIEGO UPOMNIAŁ. - Nikt poza całą załogą statku, który wysadził pana w Plymouth na ląd, a który do tej pory na pewno dotarł już do Londynu. - ZGODA. NIKT JEDNAK NIE MÓGŁ WIEDZIEĆ, W JAKI SPOSÓB TU PRZYBĘDĘ. - NIKT POZA RADĄ ZARZĄDZAJĄCĄ I WIĘKSZOŚCIĄ INWESTORÓW WŁAŚCICIELI MASZYNY DŹWIGAJĄCEJ WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA! NIE WSPOMINAJĄC JUŻ O PAŃSKIM PROTEKTORZE. - PAN THREADER SIĘ ROZPROMIENIŁ. - MOŻE ONI WCALE NIE CHCIELI PANA NASTRASZYĆ, TYLKO PO PROSTU ZABIĆ?! - ALBO PANA. - LUBI PAN HAZARD, DOKTORZE WATERHOUSE? - WYCHOWANO MNIE W POGARDZIE DLA NIEGO, ALE MÓJ POWRÓT DO LONDYNU DOWODZI, ŻE JESTEM CZŁOWIEKIEM UPADŁYM. - DZIESIĘĆ GWINEI. - ZAKŁAD O TOŻSAMOŚĆ NIEDOSZŁEJ OFIARY? - WŁAŚNIE. CO PAN NA TO? - PONIEWAŻ I TAK ZŁOŻYŁEM JUŻ MOJE ŻYCIE NA SZALI, OSZCZĘDNOŚĆ DZIESIĘCIU GWINEI BYŁABY TYLKO POZORNA. PRZYJMUJĘ. CRANE COURT POCZĄTEK LUTEGO 1714 CO BYŁO WIĘC PRZYCZYNĄ, ŻE TAKI DOBRY CZŁOWIEK POZOSTAWAŁ PRZEZ CAŁE SWOJE ŻYCIE W TAKIEJ CIEMNOŚCI? - JOHN BUNYAN, WĘDRÓWKA PIELGRZYMA? Pierwsze dwa tygodnie pobytu Daniela w Towarzystwie Królewskim nijak nie dorównywały emocjami ani wspaniałością ognistemu spektaklowi, który towarzyszył jego przybyciu. Bezpośrednio po eksplozji zrodzone ze strachu podniecenie odmłodziło go o pół stulecia, Kiedy jednak następnego dnia rano obudził się na mansardzie dla gości, stwierdził, że ekscytacja ulotniła się wraz z dymem wybuchu, strach zaś uczepił się go na dobre, równie uparty, jak czarne plamy sadzy wgryzione w bruk. Był cały obolały, jakby wszystkie obelgi i wstrząsy, którym został poddany odkąd przed czterema miesiącami Enoch Root odwiedził go w Instytucie, nie zostały od razu zauważone przez jego organizm, ale trafiły do księgi kredytowej, a teraz ktoś przedstawił mu je do zapłacenia wszystkie naraz, i to z lichwiarskim procentem. Jeszcze bardziej osłabiała go wszechogarniająca melancholia: stracił apetyt, nie chciało mu się wstać z łóżka, nie miał nawet ochoty czytać. Wzdrygał się tylko od czasu do czasu, kiedy melancholia tężała w czysty, zwierzęcy strach, serce zaczynało mu walić jak młotem, a cała krew odpływała z głowy. Któregoś dnia przed świtem złapał się na tym, że skulony pod mikroskopijnym oknem uchyla rąbka firanki i wygląda na Crane Court, na który przywieziono właśnie zapas zebranego nad morzem węgla dla jednego z sąsiednich domów. Zastanawiał się, czy węglan i jego pomocnicy nie są czasem mordercami w przebraniu. Świadomość faktu, że jest na wpół obłąkany, nie łagodziła dręczącego go lęku, który kierował jego ciałem z niepohamowaną mocą, jak prąd morski niosący bezsilnego pływaka. Przez dwa tygodnie spędzone na poddaszu wcale nie wypoczął, chociaż większość czasu przeleżał w łóżku, a jedyną korzyścią z mieszkania przy Crane Court było lepsze zrozumienie stanu ducha sir Isaaca Newtona, które jednak nie przyniosło mu wielkiej satysfakcji. Czuł się trochę jak człowiek, który wskutek wylewu lub uderzenia w głowę całkiem postradał zdolność myślenia o przyszłości. Był przekonany, że jego życie dobiega kresu. Transatlantycki rejs okazał się wielkim nieporozumieniem i księżniczka Karolina wydmie tylko wargi, pokręci głową i spisze go na straty jako chybioną inwestycję i, ogólnie rzecz biorąc, kiepski pomysł. Czuł się równie podle jak przed laty, gdy tkwił w Bedlam przywiązany do krzesła, a Hooke wycinał mu kamień z pęcherza. Ból był mniej dokuczliwy, ale stan umysłu całkiem podobny: Daniel, uwięziony w teraźniejszości jak pies, nie stanowił elementu żadnej spójnej historii. Polepszyło mu się w dniu Świętego Walentego. Czynnik, który w cudowny sposób przywrócił mu zdrowie, był równie tajemniczy, jak przyczyna choroby. Z pewnością nie pochodził z Kolegium Lekarskiego, ponieważ Daniel resztkami sił oganiał się jak mógł od medyków i ich lancetów. Miał raczej wrażenie, że źródłem cudownej kuracji jest część miasta, która w jego młodzieńczych latach nie istniała - biegnąca na tyłach Bedlam Grub Street. Innymi słowy, lekarstwem były dla Daniela gazety. Pani Arlanc (żona Henry’ego, angielska dysydentka i gospodyni Crane Court) regularnie przynosiła mu jedzenie, picie i prasę. Gościom powtarzała, że doktor Waterhouse jest śmiertelnie chory, lekarzom zaś, że ma się coraz lepiej, dzięki czemu ani jedni, ani drudzy nie przekraczali progów jego pokoju. Na prośbę Daniela nie dostarczała mu adresowanej do niego poczty. Należy w tym miejscu nadmienić, że w niektórych miastach w ogóle nie drukowano gazet i gdyby znalazł się gdzieś indziej, gdzie pani Arlanc nie przynosiłaby mu prasy, nie zauważyłby jej braku. W Londynie było inaczej, ponieważ wychodziło w nim aż osiemnaście tytułów, zupełnie jakby nadmierna liczba pras drukarskich, powszechna żądza krwi, podsycana przez Partię Złej Woli, oraz nieskończone zasoby kawy, połączyły się w jakimś alchemicznym sensie i zrodziły zjawisko iście potworne: nigdy niegojącą się ranę broczącą atramentem, którego upływu nie dawało się zatamować. Daniel, który pamiętał, jak w Londynie prasy drukarskie trzeba było ukrywać na wozach z sianem, aby ocalić je przed cenzorskim młotem, z początku nie mógł w to uwierzyć, ale gazety napływały nieprzerwanym strumieniem. Pani Arlanc przynosiła mu je, jakby całkiem naturalne było, że człowiek co rano nad owsianką czyta sobie o wszystkich londyńskich skandalach, pojedynkach, katastrofach i okrucieństwach. Na początku nie potrafił tego znieść. Czuł się tak, jakby w ciągu pierwszej półgodziny każdego ranka ktoś wylewał mu na podołek całą zawartość Fleet Ditch. Z czasem jednak się przyzwyczaił i z krwiożerczości gazet zaczął nawet czerpać coś na kształt pociechy. Jakim był egoistą, kuląc się w łóżku z obawy przed nieznanymi nieprzyjaciółmi, w samym sercu metropolii, która była stolicą wrogości, tak jak Paryż był stolicą dobrego smaku. Jak mógł żyć w takim strachu tylko dlatego, że ktoś próbował go w Londynie wysadzić w powietrze? Zachowywał się jak marynarz, który podczas bitwy morskiej stroi fochy i ma do wszystkich żal, bo któryś z kompanów nadepnął mu na palec. Z czasem nauczył się niecierpliwie wyczekiwać porannej toalety gazetowej, która poprawiała mu samopoczucie: zanurzenie w żółci, bryzg kalumnii w twarz, kropla oszczerstw roztarta za uchem - i czuł się jak nowo narodzony. Czternasty lutego przypadał w niedzielę i państwo Arlancowie przed wschodem słońca udali się na cotygodniową pielgrzymkę do hugenockiego zboru leżącego gdzieś' za Ratcliff. Po przebudzeniu Daniel wziął ze stojącej przy drzwiach tacy miskę wystygłej owsianki - poza tym jednak taca była pusta. Nie przyniesiono mu nowych gazet! Zapuścił się na niższe piętra w poszukiwaniu starych, jednakże w większości pokojów nie znalazł nie tylko prasy, ale w ogóle nic do czytania, jeśli nie liczyć przeklętych książek traktujących o filozofii naturalnej. Dopiero na parterze, w kuchni, ujrzał stosik starych gazet mających iść na rozpałkę. Triumfalnie wrócił do siebie na poddasze i przejrzał najświeższe ze staroci, pomału drążąc wykop w zgęstniałej owsiance. O dziwo, kilka spośród zeszłotygodniowych gazet zgodnie opisywało ten sam fakt (zdarzało się to tak samo rzadko jak całkowite zaćmienie słońca i równie niezawodnie wywoływało panikę na ulicach): następnego dnia królowa Anna miała otworzyć obrady parlamentu. Daniel wyobrażał sobie królową jako karykaturalne wcielenie starczej kruchości i zawstydziła go informacja, że ten na wpół zabalsamowany stwór ma wygramolić się z łoża i zrobić coś ważnego. Kiedy późnym popołudniem Arlancowie wrócili z kościoła i pani Arlanc pospieszyła na poddasze, by zabrać stamtąd tacę i miskę po owsiance, Daniel obwieścił, że następnego dnia rano przeczyta adresowane do niego listy, a może nawet ubierze się i wstanie z łóżka. Pani Arlanc, która fachowość maskowała nerwową, nieco kurzą powierzchownością, uśmiechnęła się, była jednak na tyle dobrze wychowana, że nie otworzyła ust, aby nie pokazywać Danielowi zębów, które - podobnie jak większość londyńczyków - miała poczerniałe od cukru. - Dokonał pan słusznego wyboru - powiedziała następnego dnia rano, wchodząc przez wąskie drzwi tyłem i oburącz podtrzymując oparty na brzuchu kosz pełen książek i papierów. - Sir Isaac już trzeci raz o pana pytał. - Był tu dziś rano? - Nadal jest. - Pani Arlanc zawiesiła głos, a cały dom sapnął cicho, gdy zamknęły się frontowe drzwi. - Chyba, że właśnie wyszedł. Siedzący dotąd na skraju łóżka Daniel wstał i odważnie zapuścił się pod okno. Nie widział z tego miejsca drzwi wejściowych, ale chwilę później ujrzał oddalającego się od nich barczystego mężczyznę, który trzymał w dłoniach końce opartych na ramionach drągów. Tuż za nim posuwała się czarna lektyka, za nią zaś drugi człowiek z drągami na ramionach. Spokojnie przyspieszyli kroku, aż przeszli w trucht, wymijając po drodze hałaśliwych domokrążców, szlifierzy et caetera, krążących po Crane Court i udających wzburzenie faktem, że mieszkańcy nie pędzą jeden przez drugiego, by robić z nimi interesy. Daniel odprowadził wzrokiem lektykę Isaaca, dopóki nie znalazła się na Fleet Street, którą poniedziałkowy ruch poranny zmienił w rozjazgotaną czeluść między domami. Tragarze niosący lektykę przystanęli dla złapania oddechu, po czym, jak para szaleńców, skoczyli w szczelinę między dwoma powozami. Przez zamknięte okno, z odległości stu jardów Daniel słyszał, jak woźnice wypominają tragarzom ich niechlubne pochodzenie, ale na tym właśnie polegała przewaga lektyki nad powozem, że lektyka mogła go wyprzedzić, wciskając się w każdą, nawet najmniejszą szczelinę w ścisku. Wkrótce zniknęła Danielowi z oczu w powodzi ludzi i zwierząt zmierzających w stronę Westminsteru. - SIR ISAAC WYBIERA SIĘ NA UROCZYSTOŚĆ OTWARCIA PARLAMENTU - DOMYŚLIŁ SIĘ. - TAK, PROSZĘ PANA. PODOBNIE JAK SIR CHRISTOPHER WREN, KTÓRY RÓWNIEŻ O PANA PYTAŁ. - PANI ARLANC NATYCHMIAST SKORZYSTAŁA Z RZADKIEJ OKAZJI DO ZMIENIENIA POŚCIELI. - ALE TO JESZCZE NIE KONIEC, MÓJ PANIE, WCALE NIE. DZIŚ RANO PRZYSZEDŁ DO PANA LIST OD JAKIEJŚ KSIĘŻNEJ. POSŁANIEC DOSTARCZYŁ GO NIE DALEJ, JAK PRZED PÓŁGODZINĄ. JEST NA GÓRZE W KOSZYKU. HANOWER, 21 STYCZNIA 1714 DOKTORZE WATERHOUSE, PONIEWAŻ (JAK BÓG DA) DOTRZE PAN WKRÓTCE DO LONDYNU, BARON VON LEIBNIZ CHĘTNIE NAWIĄŻE Z PANEM KORESPONDENCJĘ. MAM ZAUFANYCH KURIERÓW, KTÓRZY MOGLIBY PRZEWOZIĆ WASZE LISTY NA TRASIE Z HANOWERU DO LONDYNU I Z POWROTEM. RYZYKUJĄC ZARZUT NATRĘCTWA, ZAPROPONOWAŁAM DOKTOROWI (JAK NAZYWAM GO PIESZCZOTLIWIE, MIMO ŻE UZYSKAŁ PRZECIEŻ TYTUŁ SZLACHECKI) SKORZYSTANIE Z MOICH USŁUG. MOJA PIECZĘĆ NA KOPERCIE DOWODZI, ŻE ZNAJDUJĄCY SIĘ W NIEJ LIST DOTARŁ Z RĄK DOKTORA PROSTO DO PANA, NIETKNIĘTY I NIEWIDZIANY PRZEZ NIKOGO. JEŚLI WYBACZY MI PAN KRÓTKI WTRĘT OSOBISTY, OŚMIELĘ SIĘ PANA POINFORMOWAĆ, ŻE JESTEM OBECNIE WŁAŚCICIELKĄ LEICESTER HOUSE, KTÓRY, JAK PANU ZAPEWNE WIADOMO, NALEŻAŁ DO ELŻBIETY STUART, ZANIM ZASŁUŻYŁA SOBIE NA TYTUŁ KRÓLOWEJ ZIMY. KIEDY DO NIEGO WRÓCĘ, CO, JAK MNIEMAM, NASTĄPI NIEBAWEM, MAM NADZIEJĘ, ŻE ZNAJDZIE PAN CZAS, ABY MNIE TAM ODWIEDZIĆ. PAŃSKA UNIŻONA I POKORNA SŁUGA ELIZA DE LA ZEUR KSIĘŻNA ARCACHON-QWGHLM W TAK ZAPISANĄ KARTKĘ ZAWINIĘTY BYŁ LIST SKREŚLONY RĘKĄ LEIBNIZA: DANIELU, TWIERDZENIE, JAKOBY BÓG WYSŁUCHIWAŁ MODLITW LUTERANÓW, JEST PRZEDMIOTEM GORĄCYCH DYSKUSJI - TAKŻE WŚRÓD SAMYCH LUTERANÓW. BA! LOSY TOCZĄCEGO WOJNĘ Z CAREM KRÓLA SZWECJI NAJWYRAŹNIEJ POTWIERDZAJĄ TEZĘ, ŻE JEŻELI BARDZO NAM NA CZYMŚ ZALEŻY, POWINNIŚMY POPROSIĆ LUTERANÓW O PADNIĘCIE NA KOLANA I ŻARLIWE MODŁY W INTENCJI DOKŁADNIE PRZECIWNEJ. NIE ZMIENIA TO FAKTU, ŻE ODKĄD DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE OPUŚCIŁ PAN BOSTON, CODZIENNIE MODLIŁEM SIĘ, BY MIAŁ PAN BEZPIECZNĄ PODRÓŻ. SŁOWA TE PISZĘ ZAŚ W SZCZEREJ NADZIEI, ŻE DOTARŁ PAN CAŁO I ZDROWO DO LONDYNU. NIE WYPADA MI NA SAMYM WSTĘPIE PROSIĆ PANA O POMOC, POZWOLĘ WIĘC SOBIE ZABAWIĆ PANA (POCHLEBIAM SOBIE, MYŚLĄC, ŻE MI SIĘ TO UDA) OPOWIEŚCIĄ O NIEDAWNEJ ROZMOWIE Z MOIM PRACODAWCĄ, PIOTREM ROMANOWEM, A WŁAŚCIWIE PIOTREM WIELKIM, JAK NIE BEZ POWODU BYWA TYTUŁOWANY. NAZYWAM GO MOIM PRACODAWCĄ, PONIEWAŻ JEST MI WINIEN - CELOWO NIE PISZĘ „WYPŁACA” - WYNAGRODZENIE JAKO SWOJEMU DORADCY; MOJĄ PANIĄ I ZWIERZCHNICZKĄ POZOSTAJE, JAK ZAWSZE, ZOFIA. JAK PANU ZAPEWNE WIADOMO, GŁÓWNYM ZAJĘCIEM CARA JEST OSTATNIO PROWADZENIE WOJEN ZE SZWEDAMI I TURKAMI. RESZTKI WOLNEGO CZASU PRZEZNACZA NA BUDOWANIE SANKT PETERSBURGA, SWOJEGO NOWEGO MIASTA, KTÓRE - MIMO ŻE POWSTAJE NA MOKRADŁACH - PREZENTUJE SIĘ PONOĆ PRZEPIĘKNIE. WSZYSTKO TO SPRAWIA, ŻE CAR RZADKO SŁUCHA UCZONYCH. TROCHĘ CZASU JEDNAK DLA NICH ZNAJDUJE. ODKĄD POZBYŁ SIĘ SZWEDÓW Z POLSKI, MA W ZWYCZAJU CO ROK WYPRAWIAĆ SIĘ PRZEZ TEN KRAJ DO CZECH, GDZIE PRZEZ KILKA TYGODNI ZAŻYWA ODPOCZYNKU, POPIJAJĄC LECZNICZE WODY W KARLSBADZIE. CZYNI TO ZIMĄ, KIEDY NIE RODZĄCA PLONÓW ZIEMIA I SKUTE LODEM MORZA UNIEMOŻLIWIAJĄ MU TOCZENIE WOJEN. DO KARLSBADU, POŁOŻONEGO W GÓRSKIEJ DOLINIE WŚRÓD GĘSTYCH LASÓW, ŁATWO DOTRZEĆ Z HANOWERU, DLATEGO TAM WŁAŚNIE JEŻDŻĘ ZARABIAĆ - CELOWO NIE PISZĘ „ODBIERAĆ” - MOJĄ PENSJĘ DORADCY CARA WSZECHRUSI. JEŚLI JEDNAK STAJE PANU PRZED OCZAMI OBRAZ SPOKOJNEJ ZIMOWEJ IDYLLI, TO TYLKO DLATEGO, ŻE NIE DOŚĆ DOKŁADNIE OPISAŁEM PANU CAŁĄ SCENERIĘ. (1) CAŁY SENS „PICIA WÓD” SPROWADZA SIĘ DO POWODOWANIA BIEGUNKI, KTÓRA POTRAFI TRWAĆ CAŁYMI TYGODNIAMI. (2) PIOTR PRZYWOZI ZE SOBĄ LICZNY ORSZAK LUBIEŻNYCH WILKÓW STEPOWYCH, KTÓRZY ŹLE SIĘ CZUJĄ W CICHYM I NUDNYM KARLSBADZIE. SŁOWA TAKIE, JAK „POWOLNY”, „NIESPIESZNY” CZY „OSPAŁY”, CHOĆ POWSZECHNE WŚRÓD EUROPEJCZYKÓW Z KLASĄ, WYCZERPANYCH TRWAJĄCĄ ĆWIERĆ WIEKU WOJNĄ, SĄ CHYBA NIEPRZETŁUMACZALNE NA ŻADEN Z JĘZYKÓW, KTÓRYMI POROZUMIEWA SIĘ PIOTROWA ZBIERANINA. ZATRZYMUJĄ SIĘ U PEWNEGO POLSKIEGO KSIĘCIA, KTÓRY NA TEN CZAS UDZIELA IM GOŚCINY W SWOIM MAJĄTKU. JESTEM PRZEKONANY, ŻE CZYNI TAK POWODOWANY UCZUCIAMI SILNIEJSZYMI ANIŻELI ZWYKŁA GOŚCINNOŚĆ, PONIEWAŻ CO ROKU ROSJANIE ZASTAJĄ POSIADŁOŚĆ W IDEALNYM STANIE, A ZOSTAWIAJĄ W RUINIE. GDYBYM NIE MIAŁ WŁASNEGO POWOZU, NIE MÓGŁBYM NAWET MARZYĆ O TYM, ABY TAM DOTRZEĆ: MIEJSCOWI WOŹNICE ZA ŻADNE SKARBY NIE ZBLIŻĄ SIĘ DO POSIADŁOŚCI, W OBAWIE PRZED DWOMA ZAGROŻENIAMI: ZBŁĄKANYMI KULAMI MUSZKIETOWYMI, KTÓRE MOGŁYBY ZABIĆ IM KONIE, ORAZ - CO BYŁOBY JESZCZE BARDZIEJ NIEBEZPIECZNE - ZAPROSZENIEM DO UDZIAŁU W OGÓLNYM SZALEŃSTWIE. JA JEDNAK NIE MIAŁEM WYBORU. GDY TYLKO WYSIADŁEM Z POWOZU NA PODJEŹDZIE, WYPATRZYŁ MNIE KARZEŁ, KIEDY - JAK PRAWDZIWY LUTERANIN - GORĄCO DZIĘKOWAŁEM BOGU ZA BEZPIECZNĄ PODRÓŻ I BŁAGAŁEM GO, BY JAK NAJPRĘDZEJ POZWOLIŁ MI SIĘ STAMTĄD ODDALIĆ. - SZWED! - ZAWOŁAŁ. - SZWED! INNI PODCHWYCILI JEGO OKRZYK. ODPRAWIŁEM STANGRETA, KTÓRY POSPIESZNIE SIĘ ULOTNIŁ WRAZ Z TURKOCZĄCYM POWOZEM, MNIE ZAŚ W TYM CZASIE DWÓCH KOZAKÓW CHWYCIŁO I WRZUCIŁO DO INNEGO POJAZDU: ZWYKŁYCH OGRODNICZYCH TACZEK. NIE OD RAZU JE ROZPOZNAŁEM, BYŁY BOWIEM WYŁOŻONE ZASŁONAMI Z JEDWABIU I HAFTOWANYMI MATERIAMI ZE ŚCIAN I UDEKOROWANE SREBRNYMI KANDELABRAMI. ROBIĄC MI MIEJSCE NA TACZKACH, KOZACY ZRZUCILI Z NICH MARMUROWE POPIERSIE KRÓLA PRUS, KTÓRE JUŻ WCZEŚNIEJ ZOSTAŁO PODZIURAWIONE KULAMI, A TERAZ, UDERZYWSZY O LODOWATY BRUK, ROZPĘKŁO SIĘ NA DWOJE. DOPIERO WTEDY ŻYWY LEIBNIZ ZAJĄŁ MIEJSCE RZEŹBIONEGO MONARCHY. W PRZECIWIEŃSTWIE DO MOJEGO POPRZEDNIKA NIE PĘKŁEM NA PÓŁ, ALE ULOKOWANO MNIE W RYDWANIE NA TYLE GWAŁTOWNIE, ŻE CUDEM TYLKO NIE ZŁAMAŁEM SOBIE KOŚCI OGONOWEJ. KTOŚ WETKNĄŁ MI W PERUKĘ ZŁAMANY DAMSKI DIADEM, MAJĄCY UDAWAĆ KORONĘ, PO CZYM JUŻ BEZ DALSZYCH CEREGIELI PRZEWIEZIONO MNIE DO SALI BALOWEJ, ZADYMIONEJ JAK POLE BITWY. WJECHAŁEM DO NIEJ ZANURZONY W MIESZANEJ HORDZIE KARŁÓW, KOZAKÓW, TATARÓW I PRZERÓŻNYCH EUROPEJCZYKÓW O NIEZDROWEJ CERZE, KTÓRZY DO CZASU MEGO PRZYBYCIA KŁĘBILI SIĘ NA MAJDANIE. NIE ZOBACZYŁEM ANI JEDNEGO ROSJANINA, DOPÓKI DYM W GŁĘBI SALI NIE PRZERZEDZIŁ SIĘ, ROZWIEWANY ZIMNYMI PODMUCHAMI Z OTWARTYCH DRZWI. DOSTRZEGŁEM TAM COŚ NA KSZTAŁT PROWIZORYCZNEJ WAROWNI, ZBUDOWANEJ Z PRZEWRÓCONYCH STOŁÓW JADALNYCH, KTÓRE POWIĄZANO SZARFAMI OD DZWONKÓW I SZNURAMI OD ZASŁON. FORT BYŁ WZMOCNIONY REDUTAMI I RAWELINAMI Z KRZESEŁ I ETAŻEREK. CAŁĄ JEGO OBSADĘ STANOWILI ROSJANIE. DOTARŁO DO MNIE, ŻE ORSZAK PIOTRA PODZIELIŁ SIĘ NA DWA OBOZY - MOSKWIAN I POZOSTAŁYCH - KTÓRE TOCZYŁY BITWĘ. A WŁAŚCIWIE NIE TYLE TOCZYŁY, CO ODTWARZAŁY, PONIEWAŻ UKŁAD UMOCNIEŃ I ROZSTAWIENIE SIŁ POZOSTAŁYCH PRZYWODZIŁ NA MYŚL BITWĘ POD POŁTAWĄ. PRZECIWNIKIEM PIOTRA W TAMTYM STARCIU BYŁ KRÓL SZWECJI KAROL XII, KTÓREGO ROLĘ JESZCZE PRZED CHWILĄ ODGRYWAŁ MARMUROWY KRÓLEWSKI BIUST. POSĄG SPISAŁ SIĘ JEDNAK FATALNIE: JEGO PODWŁADNI ZOSTALI POBICI I WYPCHNIĘCI NA ZIMNY PLAC PRZED DWOREM. TRUDNO IM SIĘ BYŁO DZIWIĆ, ŻE PORWALI MNIE, LUTERANINA Z KRWI I KOŚCI, BYM ZASTĄPIŁ RZEŹBĘ. JEŚLI JEDNAK SPODZIEWALI SIĘ, ŻE WYKAŻĘ SIĘ WIĘKSZĄ WALECZNOŚCIĄ NIŻ MARMUROWY KRÓL PRUSKI, ZAWIEDLI SIĘ SRODZE, PONIEWAŻ, NAWET ZNALAZŁSZY SIĘ W SAMYM ŚRODKU ARMII POZOSTAŁYCH, NIE PRZESTAŁEM BYĆ SOBĄ, SZEŚĆDZIESIĘCIOSIEDMIOLETNIM FILOZOFEM. NIE MIAŁ NAWET ZNACZENIA FAKT, ŻE POPUŚCIŁEM MOCZU, GDYŻ CZESKA PROSTYTUTKA, BIEGNĄCA KU MNIE Z WYSOKIM NA DWIE STOPY KUFLEM PIWA, POTKNĘŁA SIĘ O SWOJĄ SUKNIĘ I OBLAŁA MNIE CAŁEGO ZŁOTYM TRUNKIEM. PO TEJ KRÓTKIEJ CHWILI ODPOCZYNKU I ORZEŹWIENIA ARMIA POZOSTAŁYCH ZASZARŻOWAŁA NA UMOCNIENIA MOSKWIAN. PRZEBYLIŚMY MNIEJ WIĘCEJ PÓŁ DŁUGOŚCI SALI BALOWEJ, GDY JEDEN Z ROSJAN WYSKOCZYŁ ZZA LEŻĄCEGO KREDENSU I, TNĄC SZABLĄ NA ODLEW, PRZECIĄŁ SZNUR ŻYRANDOLA. PODNIOSŁEM WZROK I UJRZAŁEM PÓŁ TONY KRYSZTAŁU I MORZE ZAPALONYCH ŚWIEC PĘDZĄCE MI NA SPOTKANIE NICZYM ŚWIETLISTY METEOR. NA SZCZĘŚCIE LUDZIE PCHAJĄCY MOJE TACZKI RZUCILI SIĘ NAPRZÓD I DZIĘKI UZYSKANEMU W TEN SPOSÓB OGROMNEMU PRZYSPIESZENIU UNIKNĘLIŚMY ZDERZENIA Z ŻYRANDOLEM - A CHYBIŁ NIEZNACZNIE: TUŻ PRZED TYM, JAK OBSYPAŁ MNIE DESZCZ ODŁAMKÓW, POCZUŁEM NA TWARZY POWIEW CIEPŁA ŚWIEC. MY USKOCZYLIŚMY, LECZ TYCH, KTÓRZY PODĄŻALI ZA NAMI, NAJPIERW ZATRZYMAŁA W MIEJSCU EKSPLOZJA KRYSZTAŁÓW, A POTEM MIRIADY ODŁAMKÓW UTRUDNIAJĄCE SZTURM. NASZE NATARCIE ZOSTAŁO WIĘC SPOWOLNIONE, A MOJE SERCE JUŻ CAŁKIEM PRZESTAŁO BIĆ, GDY ZOBACZYŁEM LUFY MUSZKIETÓW - NAJPIERW WYZIERAJĄCE SPONAD UMOCNIEŃ, A POTEM SKRACAJĄCE SIĘ W PERSPEKTYWIE, GDY WYCELOWAŁY PROSTO W NAS. SYPNĘŁO SKRAMI, PANEWKI ROZBŁYSŁY OGNIEM, MUSZKIETY PLUNĘŁY BIAŁYMI PŁOMIENIAMI, JEDNAK W NASZĄ STRONĘ POLECIAŁY TYLKO NIELICZNE LEKKIE PRZYBITKI; ZOSTAŁEM TRAFIONY W RĘKĘ KORKIEM OD WINA, PO KTÓRYM DO TEJ PORY MAM KRWIAK NA BICEPSIE. ZA TO ILOŚCI DYMU W POWIETRZU NIEPODOBNA WRĘCZ OPISAĆ. WIĘKSZOŚĆ PRZYBRAŁA POSTAĆ BEZKSZTAŁTNEJ CHMURY, ALE DOSTRZEGŁEM TEŻ JEDNO LUB DWA KÓŁKA Z DYMU, WIELKOŚCI MĘSKIEGO KAPELUSZA, KTÓRE ZACHOWYWAŁY KSZTAŁT I VIS VIVA NA NIEZWYKLE DŁUGIM DYSTANSIE. TAKIE KÓŁKA RÓŻNIĄ SIĘ ZNACZNIE OD FAL NA WODZIE, KTÓRE W RÓŻNYCH MOMENTACH SKŁADAJĄ SIĘ Z RÓŻNYCH CZĄSTECZEK WODY: PIERŚCIENIE Z DYMU PROPAGUJĄ SIĘ W CZYSTEJ ATMOSFERZE, CO DOWODZI, ŻE PRZENOSZĄ WŁASNĄ SUBSTANCJĘ, NIE ROZCIEŃCZAJĄC JEJ POWIETRZEM I NIE ROZPŁYWAJĄC SIĘ W NIM. TYMCZASEM W SAMYM TWORZĄCYM JE DYMIE NIE MA NIC NIEZWYKŁEGO - TO PRZECIEŻ TEN SAM DYM, KTÓRY W AMORFICZNYCH KŁĘBACH UNOSI SIĘ NAD POLEM BITWY. WYGLĄDA WIĘC NA TO, ŻE O NATURZE KÓŁKA Z DYMU DECYDUJE NIE MATERIA, Z KTÓREJ POWSTAŁO, TA BOWIEM JEST POSPOLITA I NIJAKA, LECZ SZCZEGÓLNY RODZAJ ZWIĄZKU POMIĘDZY JEJ ELEMENTAMI SKŁADOWYMI. TO WŁAŚNIE WYTWORZONE MIĘDZY CZĄSTECZKAMI DYMU POŁĄCZENIE POZOSTAJE NIEZMIENNE W CZASIE I PRZESTRZENI I NADAJE KÓŁKU TOŻSAMOŚĆ. KTO WIE, MOŻE PODOBNE SPOSTRZEŻENIE DAŁOBY SIĘ UCZYNIĆ W ODNIESIENIU DO INNYCH OBSERWOWANYCH PRZEZ NAS BYTÓW, TAKŻE ISTOT LUDZKICH; MOŻE TAKA WŁAŚNIE JEST TAJEMNICA ICH NIEPOWTARZALNOŚCI I OSOBOWOŚCI. BO PRZECIEŻ MATERIA, Z KTÓREJ JESTEŚMY STWORZENI, WYSTĘPUJE W ŚWIECIE POWSZECHNIE, DO TEGO STOPNIA, ŻE MATERIALISTA MÓGŁBY STWIERDZIĆ, IŻ NICZYM NIE RÓŻNIMY SIĘ OD POLNYCH KAMIENI. A JEDNAK NASZĄ MATERIĘ PRZENIKA JAKAŚ PORZĄDKUJĄCA JĄ REGUŁA, KTÓRA NADAJE NAM TOŻSAMOŚĆ. TO DZIĘKI NIEJ MOGĘ WYSŁAĆ LIST DO LONDYNU DO DANIELA WATERHOUSE'A, WIEDZĄC, ŻE, JAK KÓŁKO DYMU UNOSZĄCE NAD POLEM BITWY, ON RÓWNIEŻ PRZEBYŁ ZNACZNĄ ODLEGŁOŚĆ, PRZETRWAŁ DŁUGI CZAS I POZOSTAŁ TYM SAMYM CZŁOWIEKIEM. PYTANIE - JAK ZWYKLE - BRZMI: CZY OWA REGUŁA ZOSTAŁA DODANA DO MATERII, BY JĄ OŻYWIĆ, TAK JAK DROŻDŻE DODAJE SIĘ DO PIWA, CZY TEŻ JEST NIEODŁĄCZNYM SKŁADNIKIEM ZWIĄZKÓW POMIĘDZY CZĄSTKAMI MATERII. JAKO NATURALISTA SKŁANIAM SIĘ KU TEMU DRUGIEMU POGLĄDOWI, BO JEŚLI FILOZOFIA NATURALNA MA OBJAŚNIAĆ ŚWIAT, MUSI CZYNIĆ TO W RAMACH TERMINOLOGII TWORZĄCYCH GO ELEMENTÓW, BEZ ODWOŁYWANIA SIĘ DO OKULTYSTYCZNYCH WIZJI ZEWNĘTRZNEGO, NIEPODDAJĄCEGO SIĘ POZNANIU KRÓLESTWA POZA ŚWIATEM. TAKIM WŁAŚNIE PRZEKONANIOM DAŁEM WYRAZ W SWOJEJ MONADOLOGII, KTÓREJ EGZEMPLARZ ZAŁĄCZAM DLA PAŃSKIEJ WYGODY. POSTANOWIŁEM - SŁUSZNIE BĄDŹ MYLNIE - ODCZYTAĆ ZNACZENIE KÓŁEK DYMU, PRZEPŁYWAJĄCYCH NADE MNĄ W KARLSBADZKIEJ SALI BALOWEJ, W PODOBNY SPOSÓB, JAK RZYMIANIE PRZED BITWĄ INTERPRETOWALI LOT SÓW, KRUKÓW I INNYCH PTAKÓW. Rosjanie nie strzelili do nas prawdziwymi kulami - a jeśli nawet, to żadna mnie nie trafiła. Przez chwilę cieszyłem się bezpieczeństwem, dopóki po drugiej stronie wału dymu, w który miałem za chwilę wpaść głową naprzód, nie usłyszałem świstu i zgrzytu stalowych kling wysuwanych z pochew, oraz basowych, dudniących w piersi okrzyków bojowych. Rosjanie zaczynali się już przedzierać przez meblowe fortyfikacje, aby urządzić sobie regularną wycieczkę z oblężonej twierdzy. Jak duchy materializujące się z gęstniejącego dymu spadli na napastników, wymachując szablami. Pogodziłem się wówczas z myślą, że trafiłem w sam środek gwałtownej insurekcji i umrę na taczkach, dopóki mój wzrok nie spoczął na jakimś okrutnym zamieszaniu, zbliżającym się ku mnie poprzez kłęby dymu. Nie było to zwykłe zawirowanie czy zagęszczenie dymnej materii, lecz prawdziwe zjawisko atmosferyczne, równie potężne jak amerykańskie trąby powietrzne i wznoszące się pod sklepienie niczym wieża - zwłaszcza, kiedy oglądało się je z pozycji człowieka zwiniętego w kłębek na taczkach. W mrocznym tumanie prześwitywały błyski światła odbitego nie tylko od stali, ale także od diamentów i złotogłowiu, aż w końcu dym rozstąpił się jak woda przed pozłacanym galionem statku i ze środka wynurzył się Piotr Wielki. NA MÓJ WIDOK PARSKNĄŁ ŚMIECHEM, MNIE ZAŚ, BIORĄC POD UWAGĘ SYTUACJĘ, W JAKIEJ SIĘ ZNALAZŁEM, NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO, JAK POGODZIĆ SIĘ Z TYM UPOKORZENIEM. - WYJDŹMY NA ZEWNĄTRZ - ZAPROPONOWAŁ PO NIDERLANDZKU. - ZABIJĄ MNIE! - ODPARŁEM WPROST, NA CO ON ZNÓW SIĘ ROZEŚMIAŁ, SCHOWAŁ SZABLĘ DO POCHWY, PODSZEDŁ BLIŻEJ I STANĄŁ OKRAKIEM NAD TACZKAMI, PRAWIE JAKBY ZAMIERZAŁ MNIE OBSIKAĆ. POCHYLIŁ SIĘ, ZAPARŁ BARKIEM O MÓJ BOK, PRZERZUCIŁ MI RĘKĘ PRZEZ PLECY I DŹWIGNĄŁ MNIE Z TAKĄ ŁATWOŚCIĄ, JAKBY PODNOSIŁ SPOCZYWAJĄCY W OKRĘTOWEJ ŁADOWNI WOREK Z KAWĄ. ZAWISŁEM GŁOWĄ W DÓŁ NA JEGO RAMIENIU I MOGŁEM TYLKO PATRZEĆ, JAK JEGO OSTROGI ODBIJAJĄ SIĘ W MARMUROWEJ POSADZCE, GDY PRZEMIERZAŁ JĄ DŁUGIMI KROKAMI. SPODZIEWAŁEM SIĘ UJRZEĆ NA NIEJ TAKŻE KAŁUŻE KRWI I POODRYWANE KOŃCZYNY, ALE NAJGORSZYM WIDOKIEM BYŁY TRAFIAJĄCE SIĘ OD CZASU DO CZASU BRYZGI PIWNYCH WYMIOCIN. BITWA TRWAŁA W NAJLEPSZE, LECZ OKRZYKI BRZMIAŁY BEZTROSKO I RADOŚNIE, A TAM GDZIE OSTRZA DOCHODZIŁY DO CELU, DAŁO SIĘ SŁYSZEĆ GŁOŚNE PLAŚNIĘCIA: ROSJANIE OKŁADALI WROGÓW PŁAZAMI SZABEL. PIOTR SZYBKO WYNIÓSŁ MNIE DO OGRODU, KTÓRY WIELKIM NAKŁADEM SIŁ I ŚRODKÓW WYDARTO OKOLICZNYM LASOM. SCHYLIŁ SIĘ I ZRZUCIŁ MNIE NA COŚ, CO W PIERWSZEJ CHWILI WZIĄŁEM ZA BARDZO WYSOKĄ ŁAWKĘ. DOPIERO KIEDY PRZESTAŁO MI SIĘ KRĘCIĆ W GŁOWIE, OTRZĄSNĄŁEM SIĘ, ROZEJRZAŁEM I PRZYWYKŁEM DO OŚLEPIAJĄCYCH ODBLASKÓW SŁOŃCA NA ŚNIEGU, ZORIENTOWAŁEM SIĘ, ŻE SIEDZĘ NA KOLE POWOZU, KTÓRY LEŻAŁ PRZEWRÓCONY NA BOK NA KOŃCU ŚLADÓW PO DŁUGIM POŚLIZGU. WRYŁ SIĘ W ŻYWOPŁOT, ARTYSTYCZNIE PRZYCIĘTY W KSZTAŁT OKRĘTU WOJENNEGO, KTÓRY TERAZ, PO STARANOWANIU, MIAŁ SILNY PRZECHYŁ NA BAKBURTĘ. ŻYWOPŁOT PEŁNIŁ ROLĘ WIATROCHRONU. ZE SWOJEJ GRZĘDY NA KOLE, KTÓRE ZNALAZŁO SIĘ NA WYSOKOŚCI BARKÓW DOROSŁEGO MĘŻCZYZNY, MOGŁEM PRAWIE SPOJRZEĆ CAROWI W OCZY. TRZEBA W TYM MIEJSCU NADMIENIĆ, ŻE RZADKO ZDARZAŁO MI SIĘ DOSTĘPOWAĆ ZASZCZYTU AUDIENCJI TAK SZYBKO PO PRZYBYCIU. W POPRZEDNICH LATACH WZYWAŁ MNIE PILNIE DO KARLSBADU - TYLKO PO TO, BYM CAŁYMI TYGODNIAMI SIEDZIAŁ W MIASTECZKU I BŁAGAŁ DWORSKICH URZĘDNIKÓW O MOŻLIWOŚĆ SPOTKANIA Z NIM. W PIERWSZYM ODRUCHU UCIESZYŁEM SIĘ, ŻE TYM RAZEM NIE MUSIAŁEM CZEKAĆ NA OBJAWIENIE SIĘ MAJESTATU. DOPIERO PÓŹNIEJ ZDAŁEM SOBIE SPRAWĘ, ŻE NIE ZAREAGOWAŁBY TAK POCHOPNIE, GDYBY NIE BYŁ NA MNIE ZŁY ALBO NIE CHCIAŁ MI WYDAĆ JAKIEGOŚ POLECENIA. JAK SIĘ OKAZAŁO, ZASZŁY OBIE TE OKOLICZNOŚCI. PIOTR MÓWIŁ BEZ OGRÓDEK, NIEKTÓRZY POWIEDZIELIBY NAWET, ŻE BYŁ BRUTALNIE SZCZERY - CHOCIAŻ Z NATURY WCALE NIE JEST DZIKUSEM I BRUTALEM. OWSZEM, BYWA PORYWCZY I NIEBEZPIECZNY, ALE BARDZIEJ PRZYPOMINA W TYM RZYMSKIEGO CESARZA SKUTECZNIE WŁADAJĄCEGO KRAJEM NIŻ NIEDŹWIEDZIA JASKINIOWEGO. PIOTR PO PROSTU JEST CZŁOWIEKIEM CZYNU, LUBI RÓŻNE SPRAWY ZAŁATWIAĆ OSOBIŚCIE I POSTRZEGA KONWERSACJE JAKO PRZESZKODY NA DRODZE DO WYTYCZONEGO CELU. WOLAŁBY ZROBIĆ COŚ GŁUPIEGO I ZGOŁA NIEPOTRZEBNEGO, NIŻ POROZMAWIAĆ O CZYMŚ PIĘKNYM I WZNIOSŁYM. CHCE, BY SŁUDZY STANOWILI PRZEDŁUŻENIE JEGO RĄK I WYKONYWALI JEGO POLECENIA NATYCHMIAST, BEZ ZWŁOKI SPOWODOWANEJ KONIECZNOŚCIĄ WERBALNEGO INSTRUKTAŻU. DRAŻNI GO TO DO TEGO STOPNIA, ŻE GDY TYLKO ROZMOWA PRZECIĄGA SIĘ PONAD PIERWSZE KILKA ZDAŃ, ZACZYNA SIĘ NIECIERPLIWIĆ I NIEPOKOIĆ, JEGO TWARZĄ SZARPIĄ NERWOWE TIKI I NAJCHĘTNIEJ ODEPCHNĄŁBY INTERLOKUTORA I PRZESZEDŁ DO DZIAŁANIA. PONIEWAŻ NIE ISTNIEJE JĘZYK, KTÓRYM OBAJ WŁADALIBYŚMY RÓWNIE PŁYNNIE, MÓGŁ WEZWAĆ TŁUMACZA, WOLAŁ JEDNAK ZADOWOLIĆ SIĘ PAROMA TOPORNYMI ZDANIAMI W MIESZANINIE NIDERLANDZKIEGO, NIEMIECKIEGO I ROSYJSKIEGO. - ZGODNIE Z TWOJĄ RADĄ WYZNACZYŁEM W SANKT PETERSBURGU MIEJSCE POD BUDOWĘ GMACHU AKADEMII NAUK - ZACZĄŁ. - NAJŁASKAWSZY PANIE, PONIEWAŻ MIAŁEM ZASZCZYT ZAKŁADAĆ PODOBNĄ AKADEMIĘ W BERLINIE, A TAKŻE UDAŁO MI SIĘ CHOĆ W CZĘŚCI PRZEKONAĆ CESARZA DO POMYSŁU OTWARCIA PODOBNEGO PRZYBYTKU W WIEDNIU, RADOŚĆ MOJĄ Z TWOICH SŁÓW MĄCI JEDYNIE LĘK, ŻE ROSYJSKA AKADEMIA MOŻE PEWNEGO DNIA PRZEWYŻSZYĆ DOKONANIAMI NIEMIECKĄ, A NAWET, KTO WIE, PRZYĆMIĆ SAMO TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE. MOŻESZ SOBIE WYOBRAZIĆ, DROGI DANIELU, ZNIECIERPLIWIENIE CARA, KTÓREMU PRZYSZŁO WYSŁUCHAĆ TEJ ODPOWIEDZI. BYŁEM ZALEDWIE W JEJ POŁOWIE, GDY ZACZĄŁ PRZYTUPYWAĆ I PRZESTĘPOWAĆ Z NOGI NA NOGĘ JAK PRZEMARZNIĘTY WARTOWNIK. PRZENIÓSŁSZY WZROK NA DRUGĄ STRONĘ OGRODU, DOSTRZEGŁEM KILKA PORTRETÓW W ZŁOCONYCH RAMACH, KTÓRE ZDJĘTO ZE ŚCIAN SALONÓW CHATEAU, POSTAWIONO POD ŻYWOPŁOTEM I WYKORZYSTANO W CHARAKTERZE TARCZ STRZELNICZYCH. W MIEJSCU TWARZY WIĘKSZOŚCI PRZEDSTAWIONYCH NA NICH OSÓB ZIAŁY TERAZ DZIURY WIELKOŚCI PIĘŚCI, A ZBŁĄKANE KULE WYRYSOWAŁY W CIEMNYCH TŁACH ZUPEŁNIE NOWE, NIEZNANE KONSTELACJE. UZNAŁEM, ŻE NAJROZSĄDNIEJ BĘDZIE PRZEJŚĆ DO RZECZY. - JAK MAM TO OSIĄGNĄĆ? ZASKOCZYŁEM GO. OKRĘCIŁ SIĘ NA PIĘCIE I SPOJRZAŁ NA MNIE SPODE ŁBA. - CO? - CZY CHCIAŁBYŚ, MÓJ PANIE, BY AKADEMIA ROSYJSKA PRZYĆMIŁA SWOJĄ SŁAWĄ AKADEMIE W BERLINIE, WIEDNIU I LONDYNIE? - TAK. - JAK MOGĘ SŁUŻYĆ W TYM DZIELE WASZEMU CARSKIEMU MAJESTATOWI? MAM ZACZĄĆ WERBOWAĆ UCZONYCH? - ROSJA JEST OGROMNA. UCZONYCH MOGĘ Z NIEJ PO PROSTU CZERPAĆ, TAK JAK CZERPIĘ ŻOŁNIERZY. ALE ŻOŁNIERZ BEZ MUSZKIETU TO TYLKO GĘBA DO WYŻYWIENIA. TO SAMO MOŻNA CHYBA POWIEDZIEĆ O UCZONYM POZBAWIONYM STOSOWNYCH NARZĘDZI. WZRUSZYŁEM RAMIONAMI. - MATEMATYKOM NARZĘDZIA NIE SĄ POTRZEBNE. ALE RZECZYWIŚCIE, WSZYSCY POZOSTALI POTRZEBUJĄ REKWIZYTÓW DO PRACY. - ZDOBĄDŹ JE. - TAK JEST, NAJŁASKAWSZY PANIE. - ZBUDUJEMY TĘ MACHINĘ, O KTÓREJ MÓWIŁEŚ. MYŚLĄCĄ BIBLIOTEKĘ. - MASZYNĘ, KTÓRE PRZETWARZA WIEDZĘ W OPARCIU O REGUŁY LOGIKI? - TAK. MOJEJ AKADEMII NAUK PRZYDAŁOBY SIĘ TAKIE URZĄDZENIE. NIKT INNY GO NIE MA. - W OBU KWESTIACH CAŁKOWICIE ZGADZAM SIĘ Z WASZĄ CESARSKĄ MOŚCIĄ. - CZEGO POTRZEBUJESZ, ŻEBY JĄ ZBUDOWAĆ? - TAK JAK PETERSBURGA NIE DA SIĘ ZBUDOWAĆ BEZ PROJEKTÓW ARCHITEKTONICZNYCH, STATKU BEZ PLANÓW... - WIEM, WIEM: POTRZEBNE CI SĄ TABLICE PEŁNE WIEDZY ZAKODOWANEJ W POSTACI LICZB BINARNYCH, ORAZ REGUŁY LOGIKI SYMBOLICZNEJ. OD LAT FINANSUJĘ TWOJE PRACE. - Z HOJNOŚCIĄ, JAKIEJ SAM CEZAR BY SIĘ NIE POWSTYDZIŁ, MÓJ PANIE. OPRACOWAŁEM JUŻ RACHUNEK LOGICZNY, KTÓRY DOSKONALE NADAJE SIĘ DO ZASTOSOWANIA W TAKIEJ MASZYNIE. - A CO Z TABLICAMI? MÓWIŁEŚ, ŻE ZAJMUJE SIĘ NIMI TWÓJ WSPÓŁPRACOWNIK Z BOSTONU! WZBURZONY CAR PODSZEDŁ DO WOZU, STANĄŁ NADE MNĄ I DOSTAŁ JEDNEGO Z TYCH SWOICH TIKÓW, KTÓRY TYM RAZEM OPRÓCZ TWARZY OBJĄŁ TAKŻE RAMIĘ. ABY ZAPANOWAĆ NAD JEGO DRŻENIEM, ZACISNĄŁ PALCE NA OBRĘCZY KOŁA, NA KTÓRYM SIEDZIAŁEM, I KRĘCIŁ NIM - A WRAZ Z NIM TAKŻE MNĄ - TO W JEDNĄ STRONĘ, TO W DRUGĄ. ABY CHOĆ W CZĘŚCI WYTŁUMACZYĆ CI MOJE NASTĘPNE SŁOWA, DANIELU, POZWOLĘ SOBIE WSPOMNIEĆ, ŻE CAR ROSJI W DALSZYM CIĄGU KAŻE ŁAMAĆ LUDZI KOŁEM, A TYM, KTÓRZY NARAŻĄ SIĘ NA JEGO GNIEW, WYZNACZA DALECE SUROWSZE KARY - O CZYM W MOJEJ SYTUACJI, CZYLI SIEDZĄC NA SKRAJU KOŁA, NIE POTRAFIŁEM ZAPOMNIEĆ. WYPALIŁEM WIĘC, NIE MYŚLĄC WIELE: - ACH TAK! DOKTOR WATERHOUSE PŁYNIE WŁAŚNIE PRZEZ ATLANTYK. JEŚLI BÓG BĘDZIE MU ŁASKAWY, POWINIEN NIEBAWEM DOTRZEĆ DO LONDYNU. - I PRZEKAZAĆ TOWARZYSTWU KRÓLEWSKIEMU WYNIKI PRACY, ZA KTÓRĄ JA ZAPŁACIŁEM?! WIEDZIAŁEM, ŻE NALEŻAŁO UDUSIĆ TEGO NEWTONA, KIEDY MIAŁEM PO TEMU OKAZJĘ! (KIEDY PRZED KILKOMA LATY PIOTR ODWIEDZIŁ LONDYN, SPOTKAŁ SIĘ Z ISAAKIEM W MENNICY). - ALEŻ NIE, NAJŁASKAWSZY PANIE. TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE GARDZI TWOIM POKORNYM SŁUGĄ I JEGO DZIEŁEM. NIGDY NIE PRZYJĘŁOBY NIC, CO WIĄŻE SIĘ Z MOIM NAZWISKIEM, NAWET GDYBY DOKTOR WATERHOUSE ZACHOWAŁ SIĘ W TAK NIEGODNY SPOSÓB, CO JEST ZGOŁA NIE DO POMYŚLENIA. - ROZBUDOWUJĘ FLOTĘ WOJENNĄ - OZNAJMIŁ PIOTR. TE SŁOWA, PRZYZNAJĘ, NIE ZROBIŁY NA MNIE WIELKIEGO WRAŻENIA, BO CHWILE, GDY CAR NIE ROZBUDOWUJE SWOJEJ FLOTY WOJENNEJ, NALEŻĄ DO RZADKOŚCI. - ZLECIŁEM BUDOWĘ TRZECH LINIOWCÓW W LONDYNIE - MÓWIŁ DALEJ. - WIOSNĄ, GDY TYLKO POGODA POZWOLI, MAJĄ WPŁYNĄĆ NA BAŁTYK I DOŁĄCZYĆ DO RESZTY FLOTY, BY WSPÓLNIE PRZYPUŚCIĆ SZTURM NA SZWEDÓW, BO FINLANDIA NIE ZOSTAŁA JESZCZE DO KOŃCA WYCZYSZCZONA Z TYCH SZKODNIKÓW. CHCIAŁBYM, ABY WYRUSZAJĄC Z LONDYNU, OKRĘTY TE WIOZŁY NARZĘDZIA, Z KTÓRYCH MOI UCZENI BĘDĄ KORZYSTAĆ W AKADEMII NAUK, ORAZ OWOCE PRACY DOKTORA WATERHOUSE'A, - BĘDZIE TAK, JAK SOBIE WASZA CESARSKA WYSOKOŚĆ ŻYCZY - ODPARŁEM. INNA ODPOWIEDŹ WYDAŁA MI SIĘ CO NAJMNIEJ NIEROZWAŻNA. PO TEJ WYMIANIE ZDAŃ PIOTR OD RAZU MNIE ODPRAWIŁ. PĘDZĄCĄ NA ZŁAMANIE KARKU TROJKĄ ODSTAWIONO MNIE DO CENTRUM KARLSBADU, GDZIE ODSZUKAŁEM SWÓJ POWÓZ. WRÓCILIŚMY DO HANOWERU, PO DRODZE SKŁADAJĄC KRÓTKĄ WIZYTĘ W LIPSKU, GDZIE W MOICH SPRAWACH PANUJE JAK ZWYKLE WIELKI ZAMĘT. BEZ WIĘKSZYCH NIŻ ZWYKLE KŁOPOTÓW Z DRUKARZAMI UDAŁO MI SIĘ OPUBLIKOWAĆ MONADOLOGIĘ. PO ZAKOŃCZENIU WOJNY KSIĄŻĘ EUGENIUSZ, WALECZNY TOWARZYSZ BRONI KSIĘCIA MARLBOROUGH, ZAINTERESOWAŁ SIĘ FILOZOFIĄ. TRUDNO OCENIĆ, CZY JEGO ZAINTERESOWANIE JEST PRAWDZIWE, CZY UDAWANE, ALE TAK CZY INACZEJ POPROSIŁ MNIE, ABYM SPISAŁ MOJE IDEE W FORMIE CZYTELNEJ DLA LUDZI JEGO POKROJU, CZYLI INTELIGENTNYCH I UMIEJĄCYCH CZYTAĆ, NIE NADAJĄC IM ZARAZEM POSTACI PROFESJONALNEGO WYKŁADU FILOZOFICZNEGO. (NIE ON PIERWSZY WYSTĄPIŁ Z TAKĄ PROŚBĄ. CIEKAWIE BYŁOBY ZAPYTAĆ TYCH LUDZI, DLACZEGO UWAŻAJĄ, ŻE JEST TO MOŻLIWE W WYPADKU FILOZOFII, KIEDY ŻADNEMU Z NICH NAWET NIE PRZYSZŁOBY DO GŁOWY PROSIĆ SIR ISAACA O NAPISANIE PRZYSTĘPNIEJSZEJ WERSJI PRINCIPIA MATHEMATICA, POZBAWIONEJ WSZELKIEJ MATEMATYKI). ZROBIŁEM CO W MOJEJ MOCY, ABY ZADOŚĆUCZYNIĆ PROŚBIE KSIĘCIA EUGENIUSZA. TRAKTAT NOSI TYTUŁ ZASADY NATURY I ŁASKI I SPRAWA JEGO DRUKU TAKŻE POSUWA SIĘ NAPRZÓD, CHOĆ TOWARZYSZĄ MU ZUPEŁNIE INNE KONTROWERSJE I PRZESZKODY. WIĘKSZOŚĆ CZASU SPĘDZONEGO W LIPSKU ZAJĘŁA MI JEDNAK NIE PRÓBA OPUBLIKOWANIA NOWEGO DZIEŁA, LECZ NADZWYCZAJ ŻMUDNY POWRÓT DO PRAC, KTÓRE POCHŁANIAŁY MNIE CZTERDZIEŚCI LAT TEMU. JAKO OSOBA ZBLIŻONA DO KRĘGÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, WIESZ, DANIELU, CO MAM NA MYŚLI: SPÓR Z SIR ISAAKIEM O PIERWSZEŃSTWO W WYNALEZIENIU RACHUNKU RÓŻNICZKOWEGO. KIEDY SZEŚĆ LAT TEMU KONFLIKT SIĘ ZAOGNIŁ, LISTY ŚMIGAŁY W TĘ I Z POWROTEM JAK KANIE NAD PODWÓRZEM JATKI, ALE DWA LATA TEMU SPRAWA NAPRAWDĘ STANĘŁA NA OSTRZU NOŻA, GDY ISAAC ZACZĄŁ FORMOWAĆ „KOMITETY” I - BOŻE, RATUJ NAS! - „TRYBUNAŁY” W OBRĘBIE TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, BY WYDAŁY BEZSTRONNY WERDYKT. KRÓTKO MÓWIĄC: ZANIM PRZECZYTASZ MOJE SŁOWA, WSZYSTKO, CO POWIEM NA TEMAT SPORU O PIERWSZEŃSTWO, STANIE SIĘ DAWNO NIEAKTUALNE I LEPSZYM ŹRÓDŁEM INFORMACJI BĘDZIE PIERWSZY LEPSZY CZŁOWIEK NAPOTKANY W SIEDZIBIE TOWARZYSTWA. Z pewnością obawiasz się teraz, Danielu, że za chwilę poproszę Cię o pomoc w wojnie z Isaakiem. Rzeczywiście, nie można wykluczyć, że upadłbym tak nisko, gdyby Piotr nie wyznaczył mi pilniejszych zadań. A tak dzięki niemu podczas podróży z Lipska do Hanoweru prawie wcale nie myślałem o Newtonie - może tylko w jednym, bardzo konkretnym kontekście: nie miałem pojęcia, jak przekazać ci list na Crane Court w taki sposób, aby nie wpadł w ręce komuś (może nawet samemu Newtonowi), kto rozpozna mój charakter pisma i rozedrze kopertę. Kiedy dotarłem na miejsce, okazało się, że Opatrzność była mi jednak łaskawa. Moja wypróbowana przyjaciółka (Pańska zresztą również, jak mniemam) Eliza, księżna Arcachon-Qwghlm, przyjechała incognito do miasta. W ciągu ubiegłego roku czy dwóch do Hanoweru ściągnęło całkiem sporo angielskiej arystokracji, kiedy tryby wojny zamarły ze zgrzytem i stało się oczywiste, że Anglia nie zdzierży Pretendenta w roli następcy Anny. Wszyscy ci dworzanie - wigowie, rzecz jasna - zostali wzgardzeni przez Londyn za odwrócenie się plecami do królowej, porzucenie ojczyzny i próbę wkupienia się w łaski Zofii i jej syna. Niektórzy zapewne nawet na to zasłużyli. Wszyscy oni oddali jednak ogromną przysługę - nie tylko Hanowerczykom, ale i samej Anglii - nawiązując kontakty, ucząc przyszłych władców podstaw angielskiego i przekonując ich, aby zaczęli przygotowywać się do swojej nowej roli. Jeżeli zmiana dynastii przebiegnie gładko, będziecie im mogli być za to wdzięczni. A oni z pewnością na tym nie stracą. To nie miejsce, by pisać teraz o naturze zajęć, którym Eliza oddaje się w Hanowerze: uwierz mi, kiedy powiem, że jej incognito to coś więcej niż dramatyczny wyraz podporządkowania się modzie. Nie bywa na dworze, mało kto w ogóle wie o jej obecności w mieście, ale prowadzi intensywną korespondencję z pewnym dystyngowanym Anglikiem, który do niedawna mieszkał we Frankforcie, a ostatnio przeniósł się do Antwerpii. Jeśli zaś dostaje listy z dworu Pretendenta w St. - Germain, to nie dlatego, że sprzymierzyła się z jakobitami, ale dlatego, że stara się wiedzieć wszystko o knutych tam intrygach, mających na celu przywrócenie katolickiego króla na tron Anglii. Tak czy inaczej, sieć kurierów księżnej nie ma sobie równych i znakomicie nadaje się do przesłania listu z moich rąk do Pańskich, gwarantując, że nie trafi on po drodze w drapieżne szpony i przed wytrzeszczone oczy sir Isaaca. Przejdę zatem do rzeczy. Trzy zamówione przez Piotra okręty powinny być już prawie gotowe w stoczni Orney’a, w miejscu zwanym Rotherhithe, naprzeciwko Limehouse, po drugiej stronie Tamizy, przy Shepherd & Dog Stairs odchodzących od Lavender Street. Mam nadzieję, że te nazwy coś dla Ciebie znaczą, Danielu. Jeżeli masz ochotę na małą przygodę, która nie przeszkodziłaby Q w wypełnianiu zobowiązań wobec księżniczki Karoliny, byłbym wdzięczny, gdybyś (1) dowiedział się od pana Orney’a, kiedy rzeczone okręty wyruszą do Sankt Petersburga, oraz (2) zanim wyjdą w morze wyładował je, na ile zdołasz, przedmiotami, które mogą okazać się użyteczne lub przynajmniej interesujące dla przyszłych rosyjskich naturalistów - mam tu na myśli w szczególności termometry, wagi, soczewki, żabie ślepia, pęcherzyki żółciowe jednorożców, Kamień Filozoficzny i tym podobne; tudzież gdybyś (3) na miłość Boską! przedstawił carowi jakieś wyniki naszej piętnastoletniej współpracy. Najlepsze byłyby Twoje karty zapisane monadami i pojęciami złożonymi, o ile udałoby Ci się je na czas sprowadzić z Bostonu. Gdyby jednak ich zabrakło, jakikolwiek materialny dowód tego, że nie pozostałeś bezczynny w Instytucie Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts, może pomóc twemu uniżonemu i pokornemu słudze uniknąć łamania kołem na oczach członków Rosyjskiej Akademii Nauk, gdzie posłużyłby za przykład na to, co się dzieje z uczonymi, którzy pobierają pensje, nie dając w zamian żadnych zdobyczy naukowych. Z poważaniem, et caetera, Leibniz * * * Daniel się ubrał. Większość jego stroju wyleciała w powietrze, ale po wybuchu pani Arlanc podjęła się pośrednictwa w zdobyciu nowych szat dla niego, a on był zbyt osłabiony, żeby się jej sprzeciwiać. W efekcie znalazł się teraz tak blisko bycia à la mode jak nigdy w życiu. W ostatnich pięćdziesięciu latach nie zaszła taka rewolucja w męskiej modzie jak po Zarazie i Wielkim Pożarze, kiedy to kubraki i inne średniowieczne wynalazki odeszły z tego świata za sprawą dekretu Karola II. Ubrania tworzące stos na stole przy łóżku Daniela nazywały się tak samo i przykrywały w przybliżeniu te same kawałki męskiej anatomii, co stroje, które nosiło się w Londynie w dobie restauracji: pończochy do kolan, spodnie, płócienna koszula, długa kamizelka z krótką spódniczką i mnóstwem guzików oraz płaszcz z długimi rękawami i jeszcze większą liczbą guzików. Pani Arlanc sprokurowała mu nawet perukę. Dawne lwie grzywy w stylu Ludwika XIV wyszły z użycia, a ich miejsce zajęły konstrukcje węższe i oszczędniejsze, za to rozpowszechnił się niezwykły nawyk posypywania ich białym pudrem. Ta, którą pani Arlanc położyła przy wezgłowiu łóżka, prezentowała się zupełnie zwyczajnie, dzięki czemu Daniel wyglądał tak, jakby miał po prostu gęstą szopę siwych włosów, związanych z tyłu w kucyk. Założył ją - chociażby po to, żeby było mu cieplej w głowę; tylko dzięki temu, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę miał na głowie wełnianą szlafmycę, uniknął zamarznięcia na śmierć w pokoju na poddaszu. UBIERAJĄC SIĘ (CO ZAJĘŁO MU SPORO CZASU, BO PALCE ZDRĘTWIAŁY MU Z ZIMNA I ZESZTYWNIAŁY ZE STAROŚCI, A CIĄGI GUZIKÓW NIE MIAŁY KOŃCA), GRZEBAŁ W KOSZYKU, KTÓRY PANI ARLANC UZNAŁA ZA ZBIORNIK - A ON SAM ZA ŚMIETNIK - NA PRZYCHODZĄCĄ DO NIEGO POCZTĘ. NALICZYŁ PIĘĆ LISTÓW OD PANA THREADERA, DWA OD ROGERA COMSTOCKA, JEDEN OD HRABIEGO LOSTWITHIEL, ORAZ MNÓSTWO KARTEK I BILECIKÓW OD CZŁONKÓW TOWARZYSTWA, KTÓRZY PRZYSZLI W ODWIEDZINY, ALE ZOSTALI ODPRAWIENI Z KWITKIEM PRZEZ NIEUGIĘTĄ GOSPODYNIĘ. LONDYŃSCY KREWNI DANIELA (TAKŻE TACY, O KTÓRYCH NIGDY NIE SŁYSZAŁ - DZIECI ŚWIĘTEJ PAMIĘCI STERLINGA, RALEIGHA I WILLIAMA HAMA) RÓWNIEŻ SIĘ ODEZWALI, CHOCIAŻ COKOLWIEK ZDAWKOWO. ZNALAZŁ OBIECANĄ MONADOLOGIĘ LEIBNIZA, JAK RÓWNIEŻ DRUGIE WYDANIE PRINCIPIA MATHEMATICA ISAACA, W SKÓRZANEJ OPRAWIE ZALATUJĄCEJ JESZCZE GARBARNIĄ. PRZYSŁAŁ JE NIE ISAAC - OD KTÓREGO NIE POCHODZIŁA ANI JEDNA ZE ZNAJDUJĄCYCH SIĘ W KOSZU PRZESYŁEK - LECZ JEDEN Z JEGO MŁODYCH AKOLITÓW, KTÓRY PRZEWIDUJĄCO DORZUCIŁ NAJNOWSZY NUMER JOURNAL LITERAIRE, UBIEGŁOROCZNY DOKUMENT WYDANY PRZEZ TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE POD TYTUŁEM COMMERCIUM EPISTOLICUM, ORAZ PRZEWIĄZANY CIENKĄ CZARNĄ WSTĄŻKĄ PLIK BROSZUR I ULOTEK W RÓŻNYCH JĘZYKACH. DANIEL ROZPOZNAŁ W NICH OWOCE WIELU LAT ATAKÓW I KONTRATAKÓW W SPORZE O RACHUNEK RÓŻNICZKOWY. NAJWYRAŹNIEJ KTOŚ CHCIAŁ, ABY SIĘ Z NIMI ZAZNAJOMIŁ, A TO MOGŁO OZNACZAĆ TYLKO JEDNO: CHCIELI GO WEZWAĆ PRZEZ TRYBUNAŁ I NAKŁONIĆ DO ZŁOŻENIA ZEZNAŃ. Na tym kończyła się poczta od ludzi, których znał. Sięgnął głębiej i z otchłani kosza dobiegły go metaliczne zgrzyty i szczęk. Znalazł kilka listów od Londyńczyków, którzy od miesiąca byli jego wspólnikami w radzie zarządzającej Właścicieli Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia. Dwa dalsze pochodziły od ludzi, których nazwisk nie znał, ale którzy - sądząc po charakterze pisma - musieli mieć poukładane w głowie, i tylko te dwa postanowił otworzyć, ponieważ nie domyślał się, co mogą zawierać. Okazało się, że obaj panowie obmyślili nowe sposoby określania długości geograficznej i zwracali się do niego z prośbą, by pomógł im zaprezentować swoje idee na forum Towarzystwa. Wyrzucił oba listy. NIE DOSTAŁ LISTU ANI OD ŻONY, ANI OD MAŁEGO GODFREYA, CO NIE BYŁO SPECJALNIE ZASKAKUJĄCE, JEŚLI WZIĄĆ POD UWAGĘ PORĘ ROKU I WZBURZONE MORZA. SIĘGNĄWSZY NA SAMO DNO KOSZA, ZAHACZYŁ RĘKĄ O JAKIŚ OSTRY PRZEDMIOT I ODRUCHOWO SIĘ COFNĄŁ. NIE BYŁ JESZCZE TAK STARY, ŻEBY NIE MÓC UMRZEĆ NA TĘŻEC. PALCE MIAŁ NA SZCZĘŚCIE TYLKO UCZERNIONE SADZĄ, A NIE ZAKRWAWIONE. WYJĄŁ WSZYSTKIE PAPIERY Z KOSZA, A NASTĘPNIE NACHYLIŁ GO DO ŚWIATŁA PADAJĄCEGO Z OKNA I UJRZAŁ NA DNIE SCZERNIAŁE DREWNIANE DRZAZGI I POWYKRĘCANE ODŁAMKI METALU. NAJWIĘKSZYM OBIEKTEM BYŁ NIEWIELKI, NAJWYŻEJ JEDNOGALONOWY ANTAŁEK, Z RODZAJU TYCH, W KTÓRYCH PRZEWOŻONO DESTYLOWANY ALKOHOL. Z JEDNEGO KOŃCA BYŁ MOCNO SFATYGOWANY, ALE WCIĄŻ DAWAŁO SIĘ W NIM ROZPOZNAĆ BECZUŁKĘ: KLEPKI, SPOJONE PRZY DNIE ŻELAZNĄ OBRĘCZĄ, ROZCHODZIŁY SIĘ JAK POŁUDNIKI OD BIEGUNA DO MIEJSCA, W KTÓRYM MÓGŁBY ZNAJDOWAĆ SIĘ RÓWNIK. NIE PRZECHODZIŁY JEDNAK ZBYT DALEKO NA DRUGĄ PÓŁKULĘ: NIEKTÓRE ZOSTAŁY GŁADKO ODCIĘTE, INNE WYGIĘŁY SIĘ NA ZEWNĄTRZ, JESZCZE INNE PRZYPOMINAŁY ZROBIONE Z DRZAZG MIOTEŁKI. DRUGIE DNO I OBRĘCZ PO PROSTU ZNIKNĘŁY, CHOCIAŻ DANIEL NIE MÓGŁ WYKLUCZYĆ, ŻE DOSZUKAŁBY SIĘ ICH RESZTEK W SZCZĄTKACH WALAJĄCYCH SIĘ NA DNIE KOSZA. BYŁY TAM RÓWNIEŻ INNE DROBIAZGI: KOŁA ZĘBATE, SPRĘŻYNY, DŹWIGIENKI Z KUTEGO MOSIĄDZU. JAKAŚ CZĄSTKA JEGO NATURY CHCIAŁA WYSYPAĆ ZAWARTOŚĆ KOSZA NA JASNO OŚWIETLONY STÓŁ I ZŁOŻYĆ URZĄDZENIE W CAŁOŚĆ. ZAMIAST JEDNAK TO ZROBIĆ, PO PROSTU PRZYSYPAŁ JE NIEPRZECZYTANYMI LISTAMI. PO DWÓCH TYGODNIACH NA STRYCHU, KTÓRE SPĘDZIŁ UNIERUCHOMIONY MELANCHOLIĄ I DRĘCZONY IRRACJONALNYM LĘKIEM, DZIŚ WRESZCIE ODZYSKAŁ RÓWNOWAGĘ HUMORÓW. DANIEL WATERHOUSE, PRZEZ DWA TYGODNIE KULĄCY SIĘ W ŁÓŻKU, NIE BYŁ TYM SAMYM CZŁOWIEKIEM, KTÓRY W TEJ CHWILI STAŁ PRZY DRZWIACH W NORMALNYM UBRANIU I PERUCE - ALE CI DWAJ MOGLI ŁATWO ZAMIENIĆ SIĘ MIEJSCAMI, GDYBY ZBYT DŁUGO GRZEBAŁ W ZNALEZIONYCH W KOSZU RESZTKACH. OSTYGŁY, CZEKAJĄC, AŻ ZNAJDZIE DLA NICH CZAS - I DOBRZE. NIECH OSTYGNĄ JESZCZE BARDZIEJ. SIEDZIBA TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO SKŁADAŁA SIĘ Z DWÓCH ODRĘBNYCH DOMÓW I ŁĄCZĄCEGO JE MALEŃKIEGO PODWÓRKA. KIEDY ZBIERANO FUNDUSZE NA PRZEPROWADZKĘ, KTOŚ OKREŚLIŁ CAŁOŚĆ DUMNYM MIANEM „KOMPLEKSU BUDYNKÓW”. JEDEN Z DOMÓW ZAMYKAŁ CRANE COURT OD PÓŁNOCY. MIAŁ PARTER, DWA PEŁNOWYMIAROWE PIĘTRA I PODDASZE, NA KTÓRYM ZAMIESZKAŁ DANIEL ZAOPATRZONE W DWA MAŁE MANSARDOWE OKNA WYCHODZĄCE NA DZIEDZINIEC ROZCIĄGAŁBY SIĘ Z NICH PIĘKNY WIDOK NA FLEET STREET I DALEJ, NA TAMIZĘ, GDYBY NIE NISKI MUREK, NADBUDOWANY NAD FRONTOWĄ ŚCIANĄ DOMU, BY PRZYDAĆ JEJ KILKA STÓP WYSOKOŚCI. Z ŁÓŻKA WIDZIAŁ WIĘC DANIEL COŚ W RODZAJU WYŁOŻONEGO OŁOWIANĄ BLACHĄ ROWU, POWSTAJĄCEGO W MIEJSCU, GDZIE STROMY DACH ZDERZAŁ SIĘ Z PODSTAWĄ MURKU. PO DESZCZU RÓW ZMIENIAŁ SIĘ W KĄPIELISKO DLA PTAKÓW, A BEZ WZGLĘDU NA POGODĘ STANOWIŁ TOR WYŚCIGOWY DLA GRYZONI. W CIĄGU KILKU POPOŁUDNIOWYCH GODZIN SŁOŃCE PRZEMIERZAŁO WIDOCZNY NAD MURKIEM PROSTOKĄT NIEBA - POD WARUNKIEM, ŻE AKURAT NIE BYŁO CHMUR. KIEDY DANIEL WSTAŁ I PODSZEDŁ DO OKNA, MÓGŁ SPOJRZEĆ PONAD GÓRNĄ KRAWĘDZIĄ MURKU, NA KTÓREJ MECH, SADZA I PTASIE GUANO WALCZYŁY O DOMINACJĘ, NA CRANE COURT I CHAOTYCZNĄ MOZAIKĘ OKOLICZNYCH DACHÓW. KIEDY JEDNAK CHCIAŁ ZOBACZYĆ KATEDRĘ ŚWIĘTEGO PAWŁA, MUSIAŁ OTWORZYĆ OKNO, WYSTAWIĆ GŁOWĘ NA ZEWNĄTRZ I WYKRĘCIĆ SZYJĘ MOCNO NA LEWO - WÓWCZAS STWIERDZAŁ, ŻE KOPUŁA KOŚCIOŁA ZNAJDUJE SIĘ ZDUMIEWAJĄCO BLISKO, CHOCIAŻ WCIĄŻ SPRAWIAŁA WRAŻENIE NIEDOSTĘPNEJ, A TO Z POWODU SZEROKIEJ PRZEPAŚCI FLEET STREET, DZIELĄCEJ MIASTO NA DWIE POŁÓWKI. ODWRÓCIWSZY GŁOWĘ O STO OSIEMDZIESIĄT STOPNI I SPOJRZAWSZY KU ZACHODOWI, WIDZIAŁ KOŚCIÓŁ STOJĄCY ZNACZNIE BLIŻEJ - I O WIELE STARSZY: ROLLS CHAPEL, KTÓRA ZDAWAŁA SIĘ TONĄĆ ALBO ZAPADAĆ W GŁĄB ROZLEGŁEGO PLACU PO DRUGIEJ STRONIE FETTER LANE. ŚREDNIOWIECZNE GMASZYSKO, OD WIEKÓW WYKORZYSTYWANE PRZEZ URZĄD LORDA KANCLERZA W CHARAKTERZE ARCHIWUM, ZA ŻYCIA DANIELA KOMPLETNIE SCZERNIAŁO OD WĘGLOWEGO DYMU. NA POŁUDNIE OD NIEGO, PRZY FLEET STREET, W ODLEGŁOŚCI STRZAŁU Z ŁUKU STAŁ KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO DUNSTANA NA ZACHODZIE, WYBUDOWANY PRZEZ WRENA I RÓWNIEŻ CZERNIEJĄCY ZGODNIE Z PLANEM. DLA CZŁOWIEKA W PODESZŁYM WIEKU, KTÓREMU ZE STAROŚCI KARK NIECO ZESZTYWNIAŁ, O WIELE ŁATWIEJSZE BYŁO SPOGLĄDANIE PROSTO NA POŁUDNIE PONAD CRANE COURT I WYPATRYWANIE RĄBKA ODSŁONIĘTEJ WODY POMIĘDZY BUDYNKAMI WYPEŁNIAJĄCYMI PRZESTRZEŃ OD FLEET STREET DO RZEKI. W RZADKICH CHWILACH, GDY TAKI WIDOK RZECZYWIŚCIE MU SIĘ TRAFIŁ, DANIEL MIAŁ WRAŻENIE, ŻE WSKUTEK BŁĘDU W NAWIGACJI TRAFIŁ DO JAKIEGOŚ EGZOTYCZNEGO MIASTA W RODZAJU MANILI LUB ISFAHANU. LONDYN, W KTÓRYM DORASTAŁ, STANOWIŁ ZLEPEK OBSZERNYCH POSIADŁOŚCI, PARKÓW I RZADKIEJ ZABUDOWY, KTÓRYCH TWÓRCÓW POŁĄCZYŁA JEDNAKOWA WIZJA ANGIELSKIEGO KRAJOBRAZU: ROZLEGŁE POŁACIE OTWARTEGO TERENU, A NA ŚRODKU KAŻDEJ SAMOTNY DOM; JEŻELI KAWAŁEK GRUNTU NIE BYŁ ZBYT DUŻY, POWINIEN PRZYNAJMNIEJ BYĆ OTOCZONY MUREM, W KAŻDYM RAZIE W LONDYNIE DANIELA BYŁO WIDAĆ NIEBO I WODĘ, A TAKŻE ROZSIANE WSZĘDZIE PARKI I MAŁE GOSPODARSTWA, KTÓRYCH ROZKŁADU NIE DYKTOWAŁY KRÓLEWSKIE DEKRETY, LECZ JAKIŚ NIEWYARTYKUŁOWANY, PODŚWIADOMY KONSENS. NA TYM ODCINKU RZECZNEGO BRZEGU, KTÓRY TERAZ OGLĄDAŁ ZE SWOJEJ MANSARDY, W PRZESZŁOŚCI CIĄGNĘŁY SIĘ POSIADŁOŚCI, REZYDENCJE, PAŁACE, DWORY, KOŚCIOŁY I ŚWIĄTYNIE WYBUDOWANE PRZEZ DZIELNYCH RYCERZY I MNICHÓW, PRZYBYŁYCH TAM NAJWCZEŚNIEJ I BRONIĄCYCH SIĘ NAJDŁUŻEJ. ZA JEGO ŻYCIA WSZYSTKIE TE BUDOWLE POZA KOŚCIOŁEM TEMPIE (NAPRZECIW WYLOTU CRANE COURT) I SOMERSET HOUSE (DALEKO Z PRAWEJ STRONY, W KIERUNKU, GDZIE STAŁ PAŁAC WHITEHALL, ZANIM SIĘ SPALIŁ) ZOSTAŁY WYBURZONE. NIEKTÓRE POCHŁONĄŁ WIELKI POŻAR, INNE PADŁY OFIARĄ NIE MNIEJ NISZCZYCIELSKICH PRZEDSIĘBIORCÓW BUDOWLANYCH. SKOŃCZYŁO SIĘ NA TYM, ŻE ROZLEGŁY ZIELONY PLAC TEMPIE STANOWIŁ W TEJ OKOLICY JEDYNY OBSZAR, KTÓRY NIE ZOSTAŁ ZASTĄPIONY ULICĄ LUB DOMEM. WYSTARCZYŁO JEDNAK, BY DANIEL ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO OKNA I OTWORZYŁ DRZWI, ABY WRÓCIĆ DO PRAWDZIWEGO LONDYNU - NIE TEGO, W KTÓRYM MIESZKALI PRZECIĘTNI LONDYŃCZYCY, LECZ LONDYNU Z LAT SZEŚĆDZIESIĄTYCH, LONDYNU NATURALISTÓW, LONDYNU JOHNA WILKINSA I ROBERTA HOOKE'A. POZOSTAŁĄ CZĘŚĆ PODDASZA WYPEŁNIAŁY BOWIEM PRZEDMIOTY, KTÓRE ROZPOZNAWAŁ JAKO „NAUKOWE RUPIECIE”, PRZENIESIONE TU Z POPRZEDNIEJ SIEDZIBY TOWARZYSTWA. KOLEGIUM GRESHAMA NALEŻAŁO WŁAŚNIE DO TAKICH TWORÓW, DLA JAKICH ZABRAKŁO MIEJSCA W NOWOCZESNYM LONDYNIE. MIEŚCIŁO SIĘ NIE W POJEDYNCZYM DOMU, LECZ W KOMPLEKSIE BUDYNKÓW OKALAJĄCYCH PRZESTRONNY DZIEDZINIEC, KTÓRY POMIEŚCIŁBY SETKI LONDYŃCZYKÓW, GDYBY SPLANTOWAĆ GO, A NASTĘPNIE DOKUMENTNIE ZASTAWIĆ NOWYMI KAMIENICAMI. ZBUDOWANO JE W STAREJ, DOBREJ, TYPOWEJ DLA EPOKI TUDORÓW TECHNICE PLECIONKOWEJ, CO ZACHĘCAŁO TWÓRCÓW DO IMPROWIZACJI, KTÓRA W DODATKU UCHODZIŁA IM NA SUCHO. TRUDNO POWIEDZIEĆ, JAKĄ KONSTRUKCJĘ WIDZIAŁ OCZYMA WYOBRAŹNI THOMAS GRESHAM, GDY WRÓCIŁ Z ANTWERPII WSŁAWIONY UZDROWIENIEM PIENIĄDZA GLORIANY I BOGATSZY DZIĘKI SPEKULACJOM NA TYMŻE, ALE KIEDY DANIEL PRZYJECHAŁ DO KOLEGIUM, BARDZIEJ PRZYPOMINAŁO GNIAZDO ULEPIONE PRZEZ OSY NIŻ DZIEŁO RĄK LUDZKICH. Z PEWNOŚCIĄ BYŁO OGROMNE, DZIESIĘCIOKROTNIE WIĘKSZE OD TYCH DWÓCH DOMÓW PRZY CRANE COURT RAZEM WZIĘTYCH. WPRAWDZIE NIE CAŁE BYŁO DO DYSPOZYCJI TOWARZYSTWA - ALE WIĘKSZOŚĆ TAK. MIELI TEŻ WTEDY W SWOICH SZEREGACH HOOKE'A I WRENA, KTÓRZY ODBUDOWYWALI LONDYN ZE ZGLISZCZ. JEŻELI GDZIEŚ W MIEŚCIE UCHOWAŁA SIĘ BEZPAŃSKA PIWNICA, STRYSZEK, SCHOWEK ALBO SZOPA, WREN O NICH WIEDZIAŁ, A HOOKE MIAŁ DOŚĆ TUPETU, BY WYKORZYSTAĆ JE DO SWOICH CELÓW. WSZYSTKO TO SPRAWIAŁO, ŻE NA PRZEŁOMIE STULECI TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE DYSPONOWAŁO POWIERZCHNIĄ MAGAZYNOWĄ MIERZONĄ W AKRACH. NIE MUSIELI NICZEGO WYBIERAĆ, WYRZUCAĆ ANI NAWET PORZĄDKOWAĆ. NIESTETY, W PIERWSZEJ DEKADZIE NOWEGO STULECIA STRACILI KOLEGIUM I HOOKE'A I AREAŁ ICH PRZECHOWALNI SKURCZYŁ SIĘ CO NAJMNIEJ DZIESIĘCIOKROTNIE. SAMA TA OKOLICZNOŚĆ NIE BYŁABY JESZCZE NAJGORSZA, GDYBY TEN, KTO ZAJMOWAŁ SIĘ SORTOWANIEM I WYRZUCANIEM RZECZY ZBĘDNYCH, MIAŁ STOSOWNE KWALIFIKACJE, CZYLI OD POCZĄTKU BYŁ W TOWARZYSTWIE, ORAZ PRZYŁOŻYŁ SIĘ DO PRACY - CZYLI, MÓWIĄC KRÓTKO, GDYBY ZADANIE TO PRZYPADŁO NEWTONOWI, WRENOWI LUB WATERHOUSE'OWI. ALE SIR ISAAC BYŁ ZAJĘTY KIEROWANIEM MENNICĄ, WOJNĄ Z FLAMSTEEDEM ORAZ UODPARNIANIEM DRUGIEGO WYDANIA PRINCIPIÓW NA ARGUMENTY LEIBNIZA. SIR CHRISTOPHER WREN KOŃCZYŁ W TYM CZASIE KATEDRĘ ŚWIĘTEGO PAWŁA I BUDOWAŁ SĄSIADUJĄCĄ Z PAŁACEM ST. JAMES LONDYŃSKĄ REZYDENCJĘ KSIĘCIA MARLBOROUGH, CZYLI MIAŁ NA GŁOWIE DWA POWAŻNE PROJEKTY ARCHITEKTONICZNE. A DANIEL SIEDZIAŁ W MASSACHUSETTS I USIŁOWAŁ SKONSTRUOWAĆ MASZYNĘ LOGICZNĄ. Kto zatem posortował starocie? Jeden z akolitów Newtona. I to pewnie w pośpiechu. Gdyby Daniel zdawał sobie z tego sprawę przed czterema laty, gdy rzecz cała miała miejsce, byłby przerażony, a tak pozostało mu tylko oglądać zawartość stryszku w nastroju podobnym do tego, w jakim rano po Wielkim Pożarze patrzył na zgliszcza domu Drake'a. Większość naukowych rupieci nadal znajdowała się w skrzyniach, beczkach, zawiniątkach i belach, w których dostarczono je na Crane Court. Każdy z tych pojemników uniemożliwiał pobieżne zapoznanie się z zawartością, Daniel wypatrzył jednak skrzynkę, stojącą wysoko, prawie pod sufitem, z uchylonym wekiem. Na niej stał jeszcze tylko słój z zasuszoną sową. Daniel odstawił ptaka na bok, zdjął skrzynkę ze stosu i ją otworzył. Zawierała kolekcję chrząszczy arcybiskupa Yorku, starannie opakowaną w słomę. Ten zbiór i sowa wyjaśniały wszystko. Potwierdziły się obawy Daniela. Ptaki i insekty, od góry do dołu i od tylnych rzędów po sam przód. Ocalały nie dlatego, że były cenne same w sobie, ale z tego powodu, że Towarzystwo otrzymało je w darze od wpływowych ludzi. Zachowano je na takiej samej zasadzie, na jakiej państwo młodzi latami trzymają paskudny prezent weselny od bogatej ciotki. Usłyszał, jak ktoś za jego plecami stłumił kichnięcie. Wyprostował się powoli, aby nie naruszyć żadnego z miękkich elementów kręgosłupa, spojrzał na schody i napotkał wzrok Henry'ego Arlanca. Arlanc był wyraźnie poruszony, a na jego twarzy malował się wystudiowany żal, jak u pastora, który czuwa przy zwłokach zupełnie obcego człowieka, ale zdaje sobie sprawę, że jego żyjący krewni ponieśli niepowetowaną stratę i są w grobowym nastroju. - Postanowiłem zachować wszystko, co tu dostarczono, w takim stanie, w jakim zostało dostarczone, doktorze Waterhouse. - Żaden prawnik nie wyraziłby tego ostrożniej - mruknął Daniel. - Słucham, doktorze? Daniel podszedł bliżej i oparł się o ścianę, schody bowiem przypominały drabinę i na ich widok zakręciło mu się w głowie. - Słusznie pan uczynił... Jest pan rozgrzeszony. Sowa w ogóle się nie zakurzyła. - Dziękuję, doktorze Waterhouse. Daniel usiadł na szczycie schodów i spuścił stopy na pierwszy stopień. Spoglądając w dół pomiędzy kolanami widział teraz bez przeszkód twarz Arlanca. Na strychu panował półmrok, ale ściany i drzwi piętro niżej pomalowano na biało albo prawie na biało, w dodatku drzwi były otwarte, przepuszczając wpadające oknem światło dnia, i Henry pławił się w bezlitosnym blasku jak okaz pod mikroskopem. Z niepokojem przyglądał się Danielowi. - Długo tu służysz, Henry? - Odkąd się wprowadziliście, doktorze. Daniel trochę się zdziwił, dopóki nie dopowiedział sobie w myślach, że Arlanc ma na myśli Towarzystwo Królewskie. - Można by powiedzieć, że byłem w komplecie z domem - dodał Arlanc. - Kiedy przenosiliśmy się tu z Kolegium Greshama, musiało po nas zostać mnóstwo... śmiecia. W Kolegium, znaczy się. Henry'emu wyraźnie ulżyło. - O tak, doktorze, nawet pan sobie nie wyobraża. - Całe wozy, co? - Dziesiątki wozów - przytaknął Arlanc, dumny z dobrze wykonanej pracy. - Dokąd pojechały? - Ja... - Arlanc na chwilę zaniemówił. - Nie wiem, doktorze. Ale są tacy ludzie, którzy grzebią w odpadkach w poszukiwaniu rzeczy użytecznych, które potem sprzedają druciarzom... - Rozumiem, Henry. Rozumiem również, że ani ty, ani nikt inny nie może wiedzieć, dokąd pojechały wozy po tym, jak zniknęły wam z oczu. Chciałbym ci jednak zadać inne pytanie związane z tą sprawą i muszę cię prosić, abyś się dobrze zastanowił, zanim odpowiesz. - Postaram się, doktorze Waterhouse. - Kiedy robiono porządki w Kolegium Greshama, pozbywano się śmieci a skarby zwożono tutaj, czy w tym samym czasie sprzątano również inne lokale Towarzystwa? - Jakie inne lokale? - Mam na myśli lokale pana Hooke'a. Roberta Hooke'a. Mógł schować coś w Bedlam, w przybudówkach rezydencji markiza Ravenscar, w Kolegium Lekarskim... - Dlaczego wymienia pan akurat te miejsca, doktorze Waterhouse? - Dlatego, że to on je zbudował. Podobnie jak katedrę Świętego Pawła i pomnik ofiar Wielkiego Pożaru, bo do nich też przyłożył rękę. Możliwe, że jakieś rzeczy po nim tam zostały i, tak jak orzechy, zakopane w tajemnicy przez wiewiórkę i często gęsto zapomniane, czekają na swoich odkrywców... - Nie przypominam sobie, żeby przywożono coś z Bedlam albo innych miejsc. Tylko z Kolegium Greshama - stwierdził sucho Arlanc. Dziwnie poczerwieniał na twarzy. Był człowiekiem prostym i łatwo wpadł w pułapkę, którą zastawił na niego Daniel, mówiąc o „śmieciach”, ale był również dostatecznie bystry, aby teraz - choć poniewczasie - pułapkę tę rozpoznać. I bardziej się rozzłościł, niż przestraszył, Daniel zaś wyczuł od razu, że nie warto go złościć. - Rzecz w tym, że Towarzystwo Królewskie dalece przewyższa inne akademie nauk na świecie - ciągnął łagodniejszym tonem. - To, co my odrzucamy jako śmiecie, dla innych, którzy w dalekich i zapóźnionych krainach uchodzą za mędrców, mogłoby się okazać bezcenne. W geście przyjaźni moglibyśmy posłać im drobiazgi, które nam już nie są do niczego potrzebne. - Zaczynam rozumieć, doktorze - przyznał Arlanc. Czerwień powoli odpływała mu z policzków. - Lepiej, żeby jakiś student w Moskwie badał stare zegary Hooke'a, niż żeby druciarz z Shadwell robił biżuterię z ich trybików. - Istotnie, doktorze. - Mieszkający na kontynencie kolega po fachu prosił mnie, bym miał oko na takie rzeczy. To, co znajdowało się na owych dziesiątkach wozów, przepadło zapewne bezpowrotnie. Z tym, co Hooke trzymał w innych miejscach, rzecz może się mieć inaczej. - Sir Christopher Wren przyjaźnił się z panem Hookiem. - To prawda. Dziwię się jednak, że o tym wiesz, skoro początek twoich związków z Towarzystwem datuje się na siedem lat po śmierci Hooke'a. Henry znów się zarumienił. - To nie tajemnica, doktorze. Sir Christopher bywa u nas regularnie, był nawet dzisiaj rano, i dość ciepło wspomina pana Hooke'a. Nieobecne spojrzenie i kąśliwy ton głosu dowodziły, że mówi prawdę. Bóg i aniołowie wypowiadaliby się o Hooke'u z niekłamaną czułością, ale Wren czy każdy inny śmiertelnik mogli się zdobyć co najwyżej na „dość ciepłą” wzmiankę. - W takim razie powinienem zwrócić się z tym pytaniem bezpośrednio do sir Christophera. - Który wielokrotnie podkreślał, że chętnie odnowi znajomość z panem, doktorze, gdy tylko... Arlanc zawiesił głos i zerknął ukradkiem w stronę drzwi na mansardę. - Gdy tylko oprzytomnieję. Możecie uznać, że wyzdrowiałem, Henry. Gdyby zaś naszła cię chęć na wyrzucanie czegokolwiek, koniecznie daj mi znać, abym mógł wcześniej wybrać ze śmiecia przedmioty, które zadziwią Moskwian. Daniel wyszedł na spacer, co było posunięciem dalece nieroztropnym. Gospodarz już na początku jego pobytu przy Crane Court dał mu do zrozumienia, że gdyby kiedyś w przyszłości zebrał siły i wolę do wyjścia z domu, on, Henry Arlanc, sprowadzi mu lektykę lub powóz. Propozycja ta była przejawem zwykłego zdrowego rozsądku: od czasów, gdy Daniel spacerował po Londynie, na ulicach zrobiło się bardziej niebezpiecznie, on sam zaś stał się bardziej bezbronny. Ale w taki poranek jak dziś, gdy wszędzie roiło się od zamożnych mieszczan, należało się raczej obawiać kieszonkowców niż morderców, a zwykły rzezimieszek niewiele by na nim zarobił. Przyszedł mu do głowy niezwykły pomysł: być może celem zamachu dokonanego z użyciem Machiny Piekielnej nie był ani on, ani pan Threader, lecz Henry Arlanc. Przez długie lata harówki w szeregach Towarzystwa Królewskiego nauczył się surowo oceniać niezwykłe pomysły i dostrzegał aż nadto powodów, by ten konkretny z miejsca odrzucić. Najpoważniejszą jego wadą byt fakt, że zupełnie nie potrafił wymyślić powodu, dla którego ktoś miałby zabijać portiera Towarzystwa Królewskiego. Poza tym mgła, która otuliła jego umysł po eksplozji, skłaniała go do wysnuwania hipotez nadzwyczaj - rocznych i przerażających, a ta z pewnością się do takich zaliczała. Jako naturalista musiał jednak przyznać, że teoretycznie istniała taka możliwość i dopóki całkowicie jej nie wykluczy, wolał zachować odrobinę prywatności i pewną niezawisłość od Arlanca, zamiast przyzwyczajać się do myśli, że jest od niego uzależniony za każdym razem, gdy postanowi wyściubić nos poza Crane Court. Arlanc nie tylko nie musiał, ale wręcz nie powinien znać szczegółów jego poczynań w Londynie. Kolana wciąż mu dokuczały po długim pobycie w łóżku, ale rozruszały się trochę, zanim przemierzył Crane Court i rzucił się w odmęty Fleet Street. Skręcił w prawo, czyli w przybliżeniu w kierunku Charing Cross, i ostrożnie zaczął się przemieszczać w górę rzeki, unikając zderzenia z posuwającym się w przeciwną stronę tłumem. Prawą ręką wodził po frontach domów i sklepów przy ulicy, na wypadek, gdyby w jakimś momencie musiał się salwować ucieczką w głąb którejś z bram. Wkrótce minął kościół Świętego Dunstana Na Zachodzie. Z lewej, po drugiej stronie Fleet Street, mijał w tej chwili kościół Tempie, schowany za rzędem nowych budynków, mieszczących głównie bary i kawiarnie - regularnych bohaterów ironicznych doniesień prasowych i obiektów ciętej, choć chwilami chybionej satyry. Przeszedł przez bramę Tempie Bar i ulica - nosząca teraz nazwę Strand - rozwidliła się: główna odnoga biegła w lewo, druga, węższa, odchodziła w prawo, a między nimi powstała wyspa, na której znalazło się miejsce dla kilku kościołów. Wybrał węższą drogę, na którą składały się topornie posklejane kawałki ulicy, i doszedł do wniosku, że zabłądził. Domy były tu poprzedzielane szczelinami zbyt wąskimi, by zasługiwały na miano „uliczek”, odchodzącymi na oślep w prawo i lewo i nie biegnącymi prosto nawet w tych miejscach, gdzie byłoby to możliwe. Ogień Wielkiego Pożaru nie dotarł tak daleko, prawdopodobnie dlatego, że powstrzymały go rozległe trawniki Rolls Chapel i Tempie, a Hooke, mimo uprawnień Miejskiego Mierniczego, nie był władny wydźwignąć tej okolicy z mroków średniowiecza. Prawa przechodu były tu święte, a z pewnością nie mniej niewzruszone niż postanowienia prawa zwyczajowego. Gdzieś tutaj znajdował się stary, a zatem nisko sklepiony pokój, który został wykupiony przez drukarza nazwiskiem Christopher Cat i stał się znany jako Klub Kit-Cata. Rozmawiałem o Tobie z panem Catem, donosił Roger w liściku, który Daniel znalazł wsunięty pod drzwi. Kiedy postanowisz wyjść na przechadzkę, zajdź do nas do klubu, napijemy się czegoś! Do liściku dołączony był narysowany odręcznie plan okolicy, który Daniel wyjął teraz z kieszeni, obejrzał i określił jako bezużyteczny. Ale do Klubu Kit-Cata trafił bez większego problemu, podążając w ślad za powozami wigowskich parlamentarzystów. Dom, w którym klub się znajdował, pochodził z epoki, w której Anglia cierpiała dotkliwy głód i niedostatek materiałów budowlanych: Daniel, mężczyzna średniego wzrostu, nie mógł się wyprostować, nie uderzając przy okazji głową w dźwigar. Nic dziwnego, że obrazy, które pan Cat zamówił w celu udekorowania ścian, wydawały się nieproporcjonalnie szerokie. Wrażenie to nie dotyczyło portretów (chyba że przedstawiały duże gromady ludzi widziane ze znacznej odległości), z których największe i najbardziej wyeksponowane przedstawiały dostojnych członków klubu. Honorowe miejsce na ścianie zajmował Roger, ubrany w swoją najlepszą perukę, przedstawioną na obrazie podkowiastym maźnięciem przeciążonego farbą pędzla. - Musimy coś zrobić z długością geograficzną! To był ten sam Roger w znacznie starszym ciele. Tylko jego zęby wyglądały młodziej - ponieważ naprawdę były: wyrzeźbiono je nie dalej niż przed kilkoma miesiącami. Postarzał się pod każdym względem poza umysłem i uzębieniem, ale zacierał to niekorzystne wrażenie ubiorem. Daniel podmuchał na gorącą czekoladę, usiłując ją schłodzić bez wytworzenia pomarszczonej skórki na powierzchni. Wigowie w perukach mówili jeden przez drugiego, przez co nie słyszał nawet własnych myśli. - Dwie godziny temu królowa otworzyła obrady parlamentu - przypomniał Rogerowi. - Tak słyszałem. I ponoć kompletnie zapomniała wspomnieć o takim drobiazgu, jak sukcesja. A ty chcesz sobie uciąć pogawędkę o długości geograficznej. Markiz Ravenscar przewrócił oczami. - Przecież to zostało ustalone wieki temu. Jej miejsce zajmie Zofia albo Karolina... - Chciałeś powiedzieć: Zofia albo Jerzy Ludwik. - Nie żartuj sobie. Europą rządzą kobiety. W wojnie o sukcesję hiszpańską odgrywały decydującą rolę. W Wersalu rządzi madame de Maintenon, a w Madrycie jej najlepsza przyjaciółka, księżna des Ursins, Camarera Mayor dworu hiszpańskich Burbonów. One się sprzymierzyły, a po drugiej stronie stanęły Zofia i królowa Anna. - Wydawało mi się, że Zofia i Anna się nie cierpią. - A co to ma do rzeczy? - Touche, Rogerze. - Skoro taki z ciebie pedant, to zgoda, Jerzy Ludwik jest następny w kolejce do tronu po Zofii. Słyszałeś, co zrobił z żoną? - PODOBNO COŚ STRASZNEGO. - ZA CUDZOŁÓSTWO ZAMKNĄŁ JĄ DO KOŃCA ŻYCIA W JEDNYM ZE SWOICH SCHLOΒÓW. - Czyli ma ewidentną przewagę... - Nie, Danielu. To jeden z tych wyjątków, które tylko potwierdzają regułę. Postępując w ten sposób, Jerzy Ludwik przyznał, że nie radzi sobie we współczesnym świecie. Żona przyprawiła mu rogi. Tego nie można cofnąć. - Ale, jakkolwiek na to patrzeć, to ona jest trzymana pod kluczem, nie on. - On sam zamknął się w Schloβie swojego umysłu, który, jak powiadają, ma tak grube mury, że w środku zostało bardzo niewiele miejsca. Pierwszą damą Anglii będzie więc księżna Walii, wychowana osobiście przez Zofię i nieodżałowaną, a ponoć wspaniałą królową Prus, a wyedukowana przez twojego przyjaciela - zakończył Roger ze złowrogą emfazą w głosie. - Wracając do tematu naszej rozmowy: nie uważasz, że lepiej byłoby teraz dopilnować, żeby dynastia Hanowerska naprawdę objęła tron? Długość geograficzna ci nie ucieknie. ROGER MACHNĄŁ RĘKĄ, JAKBY PO RAZ JEDENASTY USIŁOWAŁ PRZEGONIĆ KONKRETNEGO, WYJĄTKOWO NAMOLNEGO GZA. - DO LICHA, DANIELU, NAPRAWDĘ MYŚLISZ, ŻE JESTEŚMY AŻ TAK TĘPI, ŻEBY O TYM NIE POMYŚLEĆ? - PRZEPRASZAM... - NIE WPUŚCIMY PRETENDENTA! BYŁEŚ OBECNY PRZY JEGO TAK ZWANYCH NARODZINACH; WIDZIAŁEŚ SZTUCZKĘ ZE SZKANDELĄ. CZŁOWIEK TAK ŚWIATŁY JAK TY NA PEWNO NIE DAŁBY SIĘ ZWIEŚĆ. - DLA MNIE WYGLĄDAŁO TO JAK GŁÓWKA DZIECKA WYNURZAJĄCA SIĘ Z KRÓLEWSKIEJ WAGINY. - I TY NAZYWASZ SIĘ NAUKOWCEM! - ROGERZE, GDYBYŚ NA CHWILĘ ZAPOMNIAŁ O TYM DZIWACZNYM POMYŚLE, ŻE KRAJEM MUSI RZĄDZIĆ KRÓL, KTÓRY SAM JEST SYNEM KRÓLA, NIE MIAŁOBY DLA CIEBIE ZNACZENIA, CZY PRETENDENT WSZEDŁ DO PAŁACU ST. JAMES PRZEZ POCHWĘ, CZY PRZEZ SZKANDELĘ. TAK CZY INACZEJ, NIECH GO SZLAG TRAFI. - SUGERUJESZ, ŻE POWINIENEM ZOSTAĆ REPUBLIKANINEM? - SUGERUJĘ, ŻE JUŻ NIM JESTEŚ. - ALE... STAMTĄD JUŻ TYLKO KROK DO PURYTANIZMU. - PURYTANIZM MA SWOJE ZALETY. NIE ŻYJEMY POD DYKTATEM KOBIET. - TYLKO DLATEGO, ŻE WIESZACIE TE NAJBARDZIEJ INTERESUJĄCE! - PODOBNO MASZ PROTEKTORKĘ Z DOBREGO RODU... - TY RÓWNIEŻ. RÓŻNICA MIĘDZY NAMI DWOMA POLEGA NA TYM, ŻE JA ZE SWOJĄ SYPIAM. - MÓWIĄ, ŻE JEST NIEZWYKLE MĄDRA. - TWOJA CZY MOJA? - OBIE SĄ, ROGERZE, JA JEDNAK MÓWIŁEM O TWOJEJ. ROGER ZROBIŁ RZECZ ZDUMIEWAJĄCĄ, A MIANOWICIE PODNIÓSŁ KIELISZEK I ZACZĄŁ NIM PORUSZAĆ TO W JEDNĄ, TO W DRUGĄ STRONĘ, AŻ ŚWIATŁO Z OKNA W ODPOWIEDNI SPOSÓB ZAGRAŁO W SZKLE. SZKŁO BYŁO ZARYSOWANE DIAMENTEM, I TO WIELOKROTNIE: PRZECINAŁY JE CAŁE WERSY TEKSTU, KTÓRY ROGER ZAPREZENTOWAŁ TERAZ W CHRAPLIWEJ MELORECYTACJI. TRUDNO BYŁOBY POWIEDZIEĆ, CZY KIEPSKO ŚPIEWA, CZY MOŻE PO PROSTU FATALNIE CZYTA: CUDOWNEJ BARTON MIŁOŚCI BÓG STRZAŁY I ŁUK ODDAJE. TRONU W NIEBIOSACH NIEPOMNY JUŻ U BOKU JEJ ZOSTAJE. NAWET WENERY UROKÓW BLASK NIE PRZYĆMI JEJ URODY. Amor ja myli z matką swą; Są jak dwie krople wody. Zanim dukając i poświstując dobrnął do końca, kilku najbliżej siedzących gości podchwyciło melodię (o ile można to było nazwać melodią) i zaczęło głośno śpiewać, po czym nagrodzili się za występ konsumpcją trunków. - Rogerze! W życiu bym nie pomyślał, że w miłości do kobiety posuniesz się do pisania poezji! Choćby nawet kiepskiej poezji. - Jej niska jakość dowodzi mojej szczerości - stwierdził skromnie Roger. - Gdybym napisał idealny poemat miłosny, mówiono by, że uczyniłem to, by się popisać. - Istotnie, w tym wypadku nie ma mowy, aby ktoś mógł cię o to podejrzewać. Roger odczekał chwilę, poprawił perukę i wyprostował się, jakby siedział w parlamencie i zamierzał zabrać głos. - Teraz, gdy uwagę wszystkich dobrych i prawych mężów skupiają kontrowersje związane z sukcesją hanowerską, powinno się, moim zdaniem, uchwalić prawo niezwykłej wagi. - Coś w związku z długością geograficzną? - Ufundujemy nagrodę dla człowieka, który wymyśli sposób jej określania. Wysoką nagrodę. Rozmawiałem o tym z sir Isaakiem, sir Christopherem i panem Halleyem. Zgodzili się ze mną. Nagroda ma być naprawdę niebagatelna. - Skoro masz ich poparcie, Rogerze, do czego ja ci jestem potrzebny? - Najwyższy czas, aby Instytut Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts, któremu udzielałem tak hojnego wsparcia, zrobił coś użytecznego. - Na przykład? - Danielu... Chcę zdobyć tę nagrodę! Londyn Koniec lutego 1714 Daniel czaił się na strychu jak nietoperz, nadzorując Henry'ego Arlanca, który pakował naukowe rupiecie do skrzyń i baryłek. Sir Isaac Newton wyszedł z pokoju piętro niżej i idąc korytarzem, rozmawiał z dwoma towarzyszącymi mu młodszymi mężczyznami. Daniel wyciągnął szyję i spojrzał w dół schodów w samą porę, by ujrzeć znikające mu właśnie z oczu pięty i kostki Isaaca. Jeden z idących obok niego ludzi był Szkotem, optymistycznie nastawionym do życia i z zapałem przytakującym Isaacowi: - Poczynię uwagi do uwag barona, sir! Leibniz opublikował swoją najnowszą filipikę w Journal Literaire pod tytułem „Uwagi”. - Aż mu w pięty pójdzie! - DOSTARCZĘ PANU MOJE NOTATKI NA TEMAT TENTAMEN JEGO AUTORSTWA. ZNALAZŁEM TAM OCZYWISTY BŁĄD W UŻYCIU DRUGIEJ POCHODNEJ - POWIEDZIAŁ ISAAC I PIERWSZY WSZEDŁ NA SCHODY PROWADZĄCE W DÓŁ. - Rozumiem pańską strategię, sir! - zadudnił Szkot. - Zanim baron pokusi się o wyciągnięcie drzazgi z pańskiego oka, niech najpierw wyjmie belkę ze swojego! Był to John Keill, nadworny kryptograf królowej Anny. Zbiegli na parter i wyszli na zewnątrz - tak przynajmniej wydawało się Danielowi, w którego słabowitych uszach ich kroki i słowa rozpłynęły się w ulicznym hałasie. Odczekał, aż ich powozy wyjadą z Crane Court, po czym udał się do Klubu Kit-Cata. Jednym ze stałych bywalców klubu był John Vanbrugh, architekt, specjalista od wiejskich rezydencji. Obecnie budował na przykład pałac Blenheim dla księcia Marlborough - nie miał zresztą innego wyjścia po tym, jak Harley zasypał księcia deszczem dziesięciu tysięcy funtów - ale większość jego zajęć miała niewiele wspólnego z kreśleniem planów czy nadzorowaniem robotników. Zajmował się głównie przerzucaniem pieniędzy z miejsca na miejsce i próbami najęcia pracowników. Daniel wiedział o tym wszystkim, ponieważ Vanbrugh traktował klub jak swoje biuro, nie dało się więc siedzieć tam, czytać gazet i pić czekolady, nie słysząc przy okazji połowy prowadzonych przez Vanbrugha rozmów. Czasem, kiedy Daniel podnosił wzrok, stwierdzał, że architekt mu się przygląda. Może wiedział o ich korespondencji z Marlboroughem - a może chodziło o coś zupełnie innego. W każdym razie, kiedy przyszedł do klubu, Vanbrugh był na swoim miejscu, a w dodatku po chwili miał aż nadto powodów, by gapić się na niego. Ledwie bowiem Daniel zdążył zasiąść w fotelu, gdy przed klub zajechał przepyszny powóz i sir Christopher Wren wychylił się przez okno, pytając o doktora Daniela Waterhouse'a. Daniel wyszedł więc z klubu i wsiadł do powozu. Wspaniałość powozu i niezwykła uroda czterech ciągnących go idealnie dobranych koni wystarczyły, by zatrzymać ruch na Strand, co znacznie ułatwiło woźnicy zawrócenie i skierowanie się na wschód, a więc w kierunku, z którego Daniel niedawno przybył. - Na pańską prośbę posłałem na Crane Court stangreta z wozem, aby zabrał wszystko, co każe pan spakować. Spotkamy się z nim u Świętego Stefana przy Walbrook. Do wieczora jest do pańskiej dyspozycji. - Zaciągnąłem u pana wielki dług. - Bynajmniej, doktorze. Mogę zapytać, po co panu ten wóz? - Do przewiezienia rupieci ze strychu. Będą prezentem dla naszych kolegów po fachu w Sankt Petersburgu. - Wobec tego to raczej ja powinienem być pańskim dłużnikiem, a nie pan moim. Biorąc pod uwagę moją profesję, wybuchłby skandal, gdyby dom przy Crane Court zawalił się pod ciężarem chrząszczy. - Uznajmy zatem, że jesteśmy kwita. - Naprawdę wszystkie je pan przejrzał? - Tak naprawdę to szukam przede wszystkim pamiątek po Hooke'u. - Ach, tak... Ale, ale! Tam ich pan nie znajdzie. Sir Isaac o to zadbał. - Hooke i Newton to dwaj ludzie o najtrudniejszych charakterach, jakich miałem okazję w życiu poznać... - Flamsteed również zalicza się do tego grona. - Hooke podejrzewał, że Newton podkrada mu pomysły. - Owszem. Mówił mi o tym. - Newton czuł się urażony podobnymi oskarżeniami. Spuścizna Hooke'a może co najwyżej uwiarygodnić zarzuty samego Hooke'a, na pewno zaś nie oczyści Newtona - więc do diabła z nią! Tyle że Hooke, równie niepokorny jak Newton, z pewnością to przewidział i najcenniejsze skarby ukrył jak najdalej od rywala. Wren dźwigał swoje osiemdziesiąt jeden lat z takim samym wdziękiem jak architektoniczny łuk spoczywające na nim tony kamienia. Był chodzącym cudem matematyki i mechaniki. Żywe srebro, które w czasach Cromwella wezbrało w głębi ziemi, w nim musiało osiągnąć szczególnie wysokie stężenie. W późniejszym czasie fala najwyraźniej opadła, gdyż wielu członków Towarzystwa poddało się ociężałości kończyn i ducha. Inaczej rzecz się miała z Wrenem, który z efeba przeistaczał się w anioła, zaliczywszy po drodze krótki epizod w roli zwyczajnego mężczyzny. Nosił wysoką, srebrzystą, puszystą perukę i strój utrzymany w jasnych barwach, ozdobiony delikatną koronką u szyi i przy nadgarstkach. Jego twarz prezentowała się znakomicie: wiek odcisnął na niej swoje piętno głównie na policzkach, gdzie dołeczki z czasem rozciągnęły się w bruzdy, oraz na powiekach, których delikatna skóra zwiotczała i poróżowiała, a oczy zdawały się napuchnięte - ale i te oznaki starości nadawały jego obliczu wyraz łagodności i lekkiego rozbawienia. Daniel rozumiał teraz, że mądrość była naczelnym darem Boga dla młodego Wrena i że to właśnie ona powiodła go ku architekturze: dziedzinie, w której wyniki prac mówią same za siebie i w której trzeba całymi latami utrzymywać dość bliskie kontakty z mnóstwem ludzi. Inni członkowie Towarzystwa nie dostrzegli u Wrena tej mądrości, nie brakowało więc przed pięćdziesięciu laty takich, którzy szeptali, że marnuje swój talent, biorąc się za budownictwo. Daniel też się do nich zaliczał. Dawno już okazało się jednak, że decyzja Wrena była słuszna, i Daniel (który też dokonywał w życiu różnych wyborów, raz lepszych, raz gorszych) nie odczuł ani krzty zazdrości czy żalu - co najwyżej pełne podziwu zdumienie - gdy powóz wyjechał z Ludgate i okrążał Świętego Pawła, a Wren rozsunął palcem zasłonki i obrzucił katedrę takim spojrzeniem, jakie pasterz mógłby posłać swej trzódce. Jakie to uczucie zbudować coś takiego? Daniel mógł się tylko domyślać, mając na uwadze to, co sam zbudował, i próbując dokonać jakiegoś porównania. Tyle że jego dzieło nie było jeszcze skończone. A on sam nie był wcale taki stary - w każdym razie na pewno tak się nie czuł. Kiedy syn Wrena włożył ostatni kamień w latarnię na szczycie kopuły Świętego Pawła, sir Christopher był o dziesięć lat starszy niż Daniel obecnie. Katedra zniknęła im z oczu. Skręcili w Watling Street i utknęli w ścisku. Sytuacja się zmieniła i teraz to Wren spoglądał na Daniela w zadumie. - Nie chcę się mieszać do pańskich spraw, ale gdybym wiedział, jakiego rodzaju pamiątek po Hooke'u pan szuka, łatwiej byłoby mi panu pomóc. Chodzi o dzieła sztuki, którymi udekoruje pan sobie dom? Instrumenty nawigacyjne, które pozwolą panu znaleźć drogę powrotną do Bostonu? Szkice architektoniczne? Wyniki obserwacji astronomicznych? Plany maszyn latających? Okazy egzotycznych roślin i zwierząt? Zegary? Przyrządy optyczne? Wzory chemiczne? Innowacje kartograficzne? - Proszę o wybaczenie, sir Christopherze, ale sprawy, którymi się zajmuję, mnożą się w niewiarygodnym tempie. Zajmuję się zbyt wieloma rzeczami naraz i zapewne dlatego moja odpowiedź nie będzie tak prosta, jak mogłaby być. W zasadzie wszystko, co znajdę, może posłużyć celowi, o którym wspomniałem, czyli stać się intelektualną pożywką dla przyszłych rosyjskich uczonych. Mnie zaś osobiście interesuje wszystko, co ma związek z maszynami. - Doszły mnie słuchy, że wchodzi pan w skład rady zarządzającej Właścicieli Maszyny... - Nie, nie o to chodzi. Maszyna pana Newcomena to prawdziwe kowalskie monstrum; moja pomoc jest mu niepotrzebna. Miałem na myśli raczej urządzenia małe, precyzyjne, przemyślne. - Chciał pan powiedzieć: małe, precyzyjne i przemyślnie wykonane. - Wiem, co mówię, sir Christopherze. - Więc chodzi o Maszynę Logiczną? Myślałem, że Leibniz zarzucił prace nad nią... niech pomyślę... dobre czterdzieści lat temu. - Czterdzieści lat temu Leibniz odłożył projekt na bok, aby się zająć... Daniel zaniemówił, wstrząśnięty faux pas, którego omal nie popełnił: zamierzał powiedzieć „aby się zająć wynalezieniem rachunku różniczkowego”. Twarz sir Christophera, kiedy rozważał tę niedoszłą katastrofę, przypominała maskę pośmiertną człowieka, który w chwili śmierci śnił jakiś przyjemny sen. - Pamiętam, że Oldenburg był wściekły - powiedział w końcu pogodnie Wren. - Nigdy mu nie wybaczył, że jej nie skończył. JESZCZE CHWILA CISZY. DANIELOWI PRZYSZŁA DO GŁOWY MYŚL WRĘCZ NIEWYBACZALNA: MOŻE OLDENBURG MIAŁ RACJĘ, MOŻE LEIBNIZ POWINIEN BYŁ ZAJĄĆ SIĘ BUDOWANIEM TEJ PRZEKLĘTEJ MACHINY I NIE WKRACZAĆ NA ŚWIĘTĄ ZIEMIĘ, KTÓRĄ ISAAC ODKRYŁ I OTOCZYŁ MUREM. WESTCHNĄŁ. SIR CHRISTOPHER PRZYGLĄDAŁ MU SIĘ Z BEZGRANICZNĄ CIERPLIWOŚCIĄ. DANIEL AUŁ SIĘ, JAKBY JECHAŁ POWOZEM W TOWARZYSTWIE KORYNCKIEJ KOLUMNY. - SŁUŻĘ DWÓM PANOM I JEDNEJ PANI - ZACZĄŁ DANIEL. - PONIEWAŻ CHWILOWO NIE WIEM, CZEGO ODE MNIE OCZEKUJE PANI, WYŁĄCZMY JĄ Z DALSZYCH ROZWAŻAŃ I SKONCENTRUJMY SIĘ NA TYM, O CO CHODZI PANOM. OBAJ SĄ LUDŹMI WPŁYWOWYMI: JEDEN TO KSIĄŻĘ Z ODLEGŁEGO KRAJU, CZŁOWIEK STAREJ DATY, ALE PRZYCHYLNY NOWYM IDEOM; DRUGI TO KSIĄŻĘ NOWEGO RODZAJU - POTENTAT PARLAMENTARNY. OCZEKIWANIA OBU MOGĘ ZASPOKOIĆ W TEN SAM SPOSÓB: KONSTRUUJĄC MASZYNĘ LOGICZNĄ. WIEM, JAK TEGO DOKONAĆ, PONIEWAŻ OD DWUDZIESTU LAT ROZMYŚLAM O TYM I TESTUJĘ RÓŻNE JEJ ELEMENTY. NIEDŁUGO BĘDĘ MIAŁ GDZIE JĄ ZBUDOWAĆ. PIENIĄDZE TAKŻE SIĘ ZNAJDĄ. BRAKUJE MI TYLKO NARZĘDZI I BYSTRYCH PRACOWNIKÓW, KTÓRZY ZA ICH POMOCĄ POTRAFILIBY ZDZIAŁAĆ CUDA. - HOOKE WYNALAZŁ MASZYNY DO OBRÓBKI MALEŃKICH TRYBÓW I TYM PODOBNYCH DROBIAZGÓW. - I ZNAŁ WSZYSTKICH ZEGARMISTRZÓW. MOŻE W JEGO PAPIERACH SĄ JAKIEŚ NAZWISKA. - ZEGARMISTRZOWIE CHĘTNIE SIĘ Z PANEM SPOTKAJĄ. - WREN NIE UKRYWAŁ ROZBAWIENIA. - KIEDY TYLKO LORD RAVENSCAR DOPROWADZI DO PRZEGŁOSOWANIA USTAWY O DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ. - TO ZALEŻY OD TEGO, CZY UZNAJĄ MNIE ZA KONKURENTA? - A JEST PAN NIM? - MOIM ZDANIEM DROGA DO OKREŚLANIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ WIEDZIE NIE PRZEZ DOSKONALENIE ZEGARÓW, LECZ PRZEZ PEWNE OBSERWACJE ASTRONOMICZNE... - MA PAN NA MYŚLI METODĘ ODLEGŁOŚCI KSIĘŻYCOWYCH. - NIE INACZEJ. - TA METODA WYMAGA ŻMUDNEJ ARYTMETYKI. - DLATEGO NALEŻY WYPOSAŻYĆ KAŻDY STATEK W MACHINĘ ARYTMETYCZNĄ. SIR CHRISTOPHER WREN PORÓŻOWIAŁ - NIE ZE ZŁOŚCI CZY WSTYDU, LECZ Z ZAINTERESOWANIA. JEGO UMYSŁ PRZEZ CHWILĘ PRACOWAŁ, A DANIEL SPOKOJNIE CZEKAŁ. W KOŃCU WREN POWIEDZIAŁ: - NAJLEPSI MECHANICY, JAKICH WIDZIAŁEM, NIE ROBIĄ ZEGARÓW, CHOĆ DO TEGO RZECZYWIŚCIE TRZEBA WIELKICH UMIEJĘTNOŚCI. NAJLEPSI ROBIĄ ORGANY. - TAKIE Z PISZCZAŁEK? - TAK. KOŚCIELNE ORGANY. DANIEL POCZUŁ, ŻE COŚ BARDZO DZIWNEGO DZIEJE SIĘ Z JEGO TWARZĄ: UŚMIECHNĄŁ SIĘ. - PRZYPUSZCZAM, ŻE NIKT NIE ZATRUDNIAŁ W ŻYCIU TYLU BUDOWNICZYCH ORGANÓW, CO PAN, SIR CHRISTOPHERZE. WREN UCISZYŁ GO, PODNOSZĄC DŁOŃ. - TO RADY PARAFIALNE FUNDUJĄ BUDOWĘ ORGANÓW I ZATRUDNIAJĄ KONSTRUKTORÓW, ALE W JEDNYM SIĘ Z PANEM ZGODZĘ: RZECZYWIŚCIE MAM Z TYMI LUDŹMI STAŁY KONTAKT. - W LONDYNIE PEWNIE SIĘ OD NICH AŻ ROI! - TO TWIERDZENIE BYŁO BARDZIEJ PRAWDZIWE DZIESIĘĆ LUB DWADZIEŚCIA LAT TEMU. LONDYŃSKIE KOŚCIOŁY SĄ GOTOWE. KONSTRUKTORZY ORGANÓW W WIĘKSZOŚCI WRÓCILI NA KONTYNENT, ABY ODBUDOWYWAĆ INSTRUMENTY ZNISZCZONE W CZASIE WOJEN. CO NIE ZMIENIA FAKTU, ŻE SPORO ICH ZOSTAŁO. ZASIĘGNĘ JĘZYKA, DANIELU. MIJALI KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO STEFANA PRZY WALBROOK. W CZASACH RZYMSKICH W MIEJSCU WALBROOK PŁYNĄŁ STRUMYK, KTÓRY Z BIEGIEM CZASU ZMIENIŁ SIĘ W ŚCIEK, DO DZIŚ PŁYNĄCY ZAPEWNE POD ULICĄ O TEJ SAMEJ NAZWIE, CHOCIAŻ NIE BYŁO OCHOTNIKÓW, KTÓRZY ZESZLIBY POD ZIEMIĘ, ŻEBY SIĘ O TYM PRZEKONAĆ. DANIEL POTRAKTOWAŁ ÓW WIDOK JAKO DOBRY OMEN, PONIEWAŻ BYŁ TO JEGO ULUBIONY KOŚCIÓŁ. (1) WREN WYBUDOWAŁ GO U ZARANIA SWOJEJ KARIERY - W TYM SAMYM OKRESIE, GDY LEIBNIZ MOZOLIŁ SIĘ NAD RACHUNKIEM RÓŻNICZKOWYM. BUDOWLA SKŁADAŁA SIĘ Z KOPUŁ I ŁUKÓW, BIAŁYCH I CZYSTYCH JAK KURZE JAJO, I BEZ WZGLĘDU NA TO, JAK WZNIOSŁE SKOJARZENIA BUDZIŁA U ODWIEDZAJĄCYCH JĄ WIERNYCH, DANIEL DOBRZE WIEDZIAŁ, ŻE KOŚCIÓŁ JEST POTAJEMNYM HOŁDEM ZŁOŻONYM PRZEZ WRENA MATEMATYCE. (2) THOMAS HAM, ZŁOTNIK, WUJ DANIELA, MIESZKAŁ I PRACOWAŁ NA TYLE BLISKO, ŻE W DOMU BYŁO SŁYCHAĆ DOBIEGAJĄCE Z KOŚCIOŁA HYMNY. MAYFLOWER, WDOWA PO THOMASIE, KTÓRA POD KONIEC ŻYCIA NAWRÓCIŁA SIĘ NA ANGLIKANIZM, UCZĘSZCZAŁA TAM NA NABOŻEŃSTWA WRAZ Z OCALAŁYM SYNEM, WILLIAMEM. (3) KIEDY KAROL II NADAŁ THOMASOWI HAMOWI TYTUŁ SZLACHECKI (BY W PEWNEJ MIERZE ZADOŚĆUCZYNIĆ MU ZA TO, ŻE ZAREKWIROWAŁ WSZYSTKIE OSZCZĘDNOŚCI JEGO KLIENTÓW), UCZYNIŁ PO WICEHRABIĄ WALBROOK. NIC DZIWNEGO, ŻE KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO STEFANA PRZY WALBROOK BYŁ DLA DANIELA JAK RODZINNA KAPLICA. WREN BUDOWAŁ KOŚCIOŁY W TAKIM TEMPIE, ŻE NIE WSZYSTKIE ZDĄŻYŁ ZWIEŃCZYĆ IGLICĄ. OD ŚRODKA ŚWIĄTYNIE PREZENTOWAŁY SIĘ WSPANIALE, ALE IGLICE MIAŁY KLUCZOWE ZNACZENIE DLA JEGO WIZJI LONDYNU WIDZIANEGO Z ZEWNĄTRZ. DLATEGO TERAZ, KIEDY ODSZEDŁ NA POŁOWICZNĄ EMERYTURĘ, WRACAŁ DO SWOICH DAWNYCH BUDOWLI I DOKLEJAŁ IM JEDNĄ PO DRUGIEJ MAJESTATYCZNE, CHOĆ CAŁKIEM GUSTOWNE WIEŻE. Z MIEJSCA, W KTÓRYM SIĘ ZNAJDOWALI, DANIEL WIDZIAŁ JUŻ NASTĘPNĄ, WŁAŚNIE WYKAŃCZANĄ, NA ODLEGŁYM O ĆWIERĆ MILI KOŚCIELE ŚWIĘTEGO JAKUBA PRZY GARLICKHYTHE, ORAZ JESZCZE JEDNĄ, GOTOWĄ, PO DRUGIEJ STRONIE ULICY, U ŚWIĘTEGO MICHAŁA. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE IGLICE SIR CHRISTOPHERA PRZEWALAJĄ SIĘ PRZEZ LONDYN JAK FALA, ZAGARNIAJĄC PO JEDNEJ DZIELNICY NA RAZ. BYŁO TO ROZWIĄZANIE NIEZWYKLE PRAKTYCZNE. WIEŻA ŚWIĘTEGO STEFANA DOPIERO ZACZYNAŁA WYRASTAĆ, A PRZY JEJ BUDOWIE ZATRUDNIANO TYCH SAMYCH LUDZI I UŻYWANO TYCH SAMYCH MATERIAŁÓW, CO PRZY DWÓCH POPRZEDNICH. PLAC BUDOWY ZAJMOWAŁ SKRAJ OLBRZYMIEGO PUSTEGO TERENU, ROZPOŚCIERAJĄCEGO SIĘ NA PÓŁNOC OD KOŚCIOŁA NA PRZESTRZENI OKOŁO STU JARDÓW POMIĘDZY NIM I HAŁAŚLIWYM SKRZYŻOWANIEM POULTRY, THREADNEEDLE, CORNHILL I LOMBARD. DAWNIEJ W TYM MIEJSCU ZNAJDOWAŁA SIĘ GIEŁDA. TAKI KAWAŁ GRUNTU W LONDYNIE MUSIAŁ NATYCHMIAST PRZYCIĄGNĄĆ ALBO PRZESTĘPCÓW, ALBO AMATORÓW HANDLU I DANIEL NATYCHMIAST DOSTRZEGŁ JEDNYCH I DRUGICH, GDY TYLKO WYSIEDLI Z WRENEM Z POWOZU. TUŻ OBOK WYNAJĘCI PRZEZ WRENA LUDZIE PILNOWALI MATERIAŁÓW BUDOWLANYCH DLA CIEŚLI I MURARZY, KTÓRZY MIELI SIĘ TU MOZOLIĆ PRZEZ NAJBLIŻSZY ROK CZY DWA. NIEOPODAL STAWIALI MINIATUROWE MIASTECZKO NAMIOTÓW I SZAŁASÓW. ICH PSY PARADOWAŁY UROCZYŚCIE PO OKOLICY, I OBSIKIWAŁY WSZYSTKO, CO NIE ZDĄŻYŁO PRZED NIMI UCIEC. WŚRÓD TEGO ZAMIESZANIA DANIEL WYPATRZYŁ WÓZ WYŁADOWANY PACZKAMI, KTÓRE OSOBIŚCIE SPAKOWAŁ NA STRYCHU SIEDZIBY TOWARZYSTWA. WIELU LUDZI SIĘ KŁANIAŁO - NIE DANIELOWI, RZECZ JASNA, LECZ WRENOWI, KTÓRY POWOLI SZYKOWAŁ SIĘ DO POŻEGNANIA Z NIM. - JESTEM W POSIADANIU ZNACZNEJ LICZBY RYCIN PRZEDSTAWIAJĄCYCH BUDOWLE ZAPROJEKTOWANE PRZEZ HOOKE'A. - WŁAŚNIE CZEGOŚ TAKIEGO POSZUKUJĘ. - PRZYŚLĘ JE PANU. PODAM RÓWNIEŻ NAZWISKA KILKU LUDZI, KTÓRZY JE BUDOWALI. DZIŚ JUŻ WYCOFALI SIĘ Z ZAWODU, ALE MOGLI ZAPAMIĘTAĆ JAKIEŚ CIEKAWE FAKTY ZWIĄZANE Z BUDOWĄ. - BARDZO PAN WSPANIAŁOMYŚLNY. - TO I TAK ZBYT MAŁO, BY UCZCIĆ PAMIĘĆ CZŁOWIEKA, KTÓRY NAUCZYŁ MNIE PROJEKTOWAĆ ŁUKI. MIANUJĘ PANA RÓWNIEŻ INSPICJENTEM POKAZÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO. - SŁUCHAM? - PROSZĘ PRZEMYŚLEĆ MOJE SŁOWA, A WSZYSTKO STANIE SIĘ JASNE. ŻYCZĘ MIŁEGO DNIA, DOKTORZE WATERHOUSE. - PRAWDZIWY Z PANA DŻENTELMEN, SIR CHRISTOPHERZE. * * * MYŚLAŁ, ŻE WSCHODNIA CZĘŚĆ LONDYNU, ZA BISHOPSGATE, BĘDZIE MNIEJ ZATŁOCZONA, ALE WYGLĄDAŁA - O ILE TO MOŻLIWE - JESZCZE GORZEJ, A TO DLATEGO, ŻE BYŁA ZUPEŁNIE BEZBRONNA WOBEC ZAKUSÓW PRZEMYSŁU Z JEDNEJ STRONY I TRANSPORTU Z DRUGIEJ. ANI DANIEL, ANI JEGO WOŹNICA NIE ZAMIERZALI TRACIĆ DNIA NA UŻERANIE SIĘ O PRAWO PRZEJAZDU Z CIĘŻKIMI WOZAMI WYŁADOWANYMI CEGŁAMI, WĘGLEM I BLOKAMI WAPIENIA ANI RYZYKOWAĆ STRATOWANIA PRZEZ SZARŻUJĄCE ULICAMI KONIE POCIĄGOWE. MOGLIBY PRZEJECHAĆ PRZEZ MOST NA DRUGI BRZEG, ALE SOUTHWARK MUSIAŁO WYGLĄDAĆ PODOBNIE, A DROGI BYŁY TAM GORSZE, WĘŻSZE I MNIEJ LICZNE. DANIEL POSTANOWIŁ WIĘC ZMIENIĆ PLANY I KAZAŁ SIĘ WIEŹĆ FISH STREET HILL W OKOLICE MOSTU LONDYŃSKIEGO I DALEJ NA WSCHÓD THAMES STREET, JAKBY UDAWAŁ SIĘ DO TOWER. PO PRAWEJ STRONIE MIJALI WIEKOWE, WĄZIUTKIE ZAUŁKI SCHODZĄCE DO ODLEGŁYCH NA STRZAŁ Z ŁUKU RZECZNYCH PRZYSTANI. KAŻDA TAKA ULICZKA DAWAŁA DANIELOWI TRWAJĄCY UŁAMEK SEKUNDY WGLĄD W JAKIŚ SPÓR, ZAMIESZANIE LUB TRANSAKCJĘ HANDLOWĄ. TAMIZA NIE POJAWIAŁA SIĘ W TYCH TABLEAU: U WYLOTU ZAUŁKA ZA KAŻDYM RAZEM WIDZIAŁ TYLKO LAS MASZTÓW I GĄSZCZ REJ. Minęli targ przy Billingsgate, rozłożony z trzech stron wciętej w brzeg prostokątnej przystani, do której mogły wpływać mniejsze jednostki cumujące w The Pool. Przystań ciągnęła się w głąb lądu prawie do Thames Street, która w tym miejscu rozszerzała się w plac, jakby na powitanie targu. Czarne kamienie wypryskiwały spod kół; te, które zaklinowały się w szczelinach bruku, pękały pod naciskiem żelaznych obręczy. Konie zwolniły kroku. Przeciskali się właśnie przez tłumek umorusanych dzieciaków w łachmanach, tłoczących się wokół wozu i wyłuskujących czarne kamienie ze szpar pomiędzy brukowcami. - Węglarze! - wyjaśnił stangret. - Węglarze i miarowi spotykają się z megierami. Nie miał na myśli chłopców zbierających węgiel, ale klasy ludzi robiących interesy na północnym skraju przystani Billingsgate. Węglarze sprzedawali węgiel; sądząc po niesionych wiatrem urywkach rozmów i charakterystycznym akcencie, pochodzili z Yorkshire. Miarowi - londyńscy urzędnicy - ważyli bryły węgla na olbrzymich, poczerniałych bezmianach. Określenie „megiery” odnosiło się do krępych, masywnych barek, które przewoziły węgiel na brzeg z zacumowanych w The Pool większych statków. Cały ten proceder był czymś zupełnie nowym dla Daniela, uważającego Billingsgate za zwyczajny targ rybny. Ucieszył się więc, widząc, że handlarki ryb nie zostały bynajmniej przepędzone z okolicy - ba, w dalszym ciągu zajmowały większość targu, a napór namolnych węglarzy odpierały celnymi salwami rybich wnętrzności oraz barwnymi i zgodnymi z prawdą opisami ich samych i ich bliskich. Za Billingsgate sytuacja na drodze nieznacznie się poprawiła. Zbliżali się do znajdującej się po prawej stronie izby celnej, w której interesanci tworzyli taki ścisk, że zaczynało się mówić o niej jak o konkurencji dla Change Alley. Ich rozmowy łączyły się w zgiełk nie mniejszy niż łoskot fal przyboju; Daniel miał wrażenie, że słyszy huk i czuje na twarzy bryzgi piany potężnej fali interesów. - Wystarczy - powiedział. Skręcili w pierwszą uliczkę w prawo, prowadzącą nad Tamizę wśród małych, brudnych, ale tętniących życiem kramów i warsztatów. Na tym odcinku nabrzeża wybudowano kilkanaście małych, wrzynających się w ląd przystani. Nie musieli długo szukać tej, w której skupili się przewoźnicy, paląc fajki i przerzucając się uczonymi wynurzeniami. Wystarczyło, żeby Daniel stanął nieruchomo pośrodku tej ludzkiej masy i w odpowiednich momentach wręczał momenty odpowiednim ludziom, a wszystko działo się samo: jego bagaż trafił na właściwą łódź, jej właściciel zgodził się na rejs w dół rzeki i na drugi jej brzeg, a stangret Daniela został odesłany do domu. Widziana z Thames Street Tamiza bardziej przypominała zaporę niż szlak handlowy: widać było tylko częstokół z zaostrzonych pali, mający uniemożliwić albo inwazję na miasto, albo ucieczkę z niego. Wystarczyło jednak kilka ruchów wiosła, by przeniknęli na drugą stronę ustawionej wzdłuż brzegu bariery i wpłynęli w główny nurt. Natężenia ruchu na Tamizie nie dałoby się porównać z żadną inną rzeką na świecie, ale przy londyńskich ulicach i tak panował na niej cudowny ład i pustka. Daniel poczuł się, jakby ktoś zdjął mu z barków wielkie brzemię, chociaż wrażenie to nie miało nic wspólnego z rzeczywistością. Londyn bardzo szybko upodobnił się do dławiącej opończy, płachty cuchnącego brezentu, którą ktoś' narzucił na wzgórze, ale nie zadbał już o to, żeby ją wygładzić. Wyróżniały się w nim tylko pomnik ofiar Wielkiego Pożaru, Most Londyński, Tower i katedra Świętego Pawła. Most - jak zwykle - wyglądał źle: miasto na palach, i to miasto stare, tudorskie, walące się w gruzy i łatwopalne. Nieopodal jego północnego krańca znajdował się Monument, czyli pomnik ofiar Wielkiego Pożaru. Daniel pierwszy raz mógł mu się dobrze przyjrzeć. Miał formę olbrzymiej samotnej kolumny i był dziełem Hooke'a, chociaż jego autorstwo powszechnie przypisywano Wrenowi. Podczas swoich londyńskich wędrówek Daniel często ze zdumieniem stwierdzał, że wieńcząca kolumnę latarnia spogląda na niego ponad dachami innych budynków - tak jak w młodości miał wrażenie, że Hooke przygląda mu się przez mikroskop. Był odpływ, więc raźno posuwali się z biegiem rzeki i zanim się Daniel obejrzał, znaleźli się na wysokości Tower. Z wysiłkiem oderwał wzrok od Bramy Zdrajców, przestał rozpamiętywać dawne zdarzenia i skupił się na teraźniejszości. Nie mógł wprawdzie przebić wzrokiem murów i baszt Tower, ale widział dym wznoszący się w niebo z okolic mennicy. Wyobrażał sobie również, że słyszy powolny, rytmiczny puls bijących gwinee młotów spadowych, którego emanujący z miasta zgiełk nie był w stanie całkowicie zagłuszyć. Na blankach widział żołnierzy w czerwonych mundurach z czarnym oblamowaniem: królewscy Black Torrent Guards, którzy najpierw stacjonowali w Tower, następnie zostali z niej przeniesieni, potem na nowo sprowadzeni - i tak dalej. Tyle razy, że stracił rachubę. Lokalizacja Black Torrent Guards była niezawodnym wskaźnikiem pozycji Marlborougha. Gdy Zjednoczone Królestwo znajdowało się w stanie wojny, Black Torrent Guards szli na front. Jeżeli w czasach pokoju Marlborough pozostawał w dobrych układach z monarchą, stacjonowali w Whitehallu. Kiedy zaś na Marlborougha padało podejrzenie, że może być następnym Cromwellem, jego ukochany regiment skazywano na zesłanie do Tower i unieszkodliwiano, powierzając mu opiekę nad mennicą i arsenałem. Kiedy tak płynęli z biegiem Tamizy, domy stawały się coraz uboższe (co nie znaczy wcale, że od początku były ubogie), a statki coraz wspanialsze. Dawniej na obu brzegach ciągnęły się szerokie ulice, teraz jednak zniknęły, przesłonięte magazynami wybudowanymi - najczęściej z wypalanej cegły - nad samą rzeką. Ich ściany opadały wprost w rzeczny nurt. Łodzie dobijały do nich i załadowywano je lub rozładowywano za pomocą żurawi sterczących nad wodą niczym czułki oglądanych pod mikroskopem żyjątek. Rzadkie przerwy w litym poza tym ciągu magazynowych murów były wypełnione przez małe, płaskie pomosty, specjalizujące się w przeładunku określonych towarów i połączone ze światem promieniście rozchodzącymi się bitymi traktami. Po lewej, od strony Wapping, ulice te prowadziły w głąb miasta, które - ku oszołomieniu Daniela - powstało w całości podczas jego nieobecności. Na prawym brzegu, w Southwark, zabudowa rzedła, aż tylko pojedynczy ciąg domów oddzielał Tamizę od ciągnących się dalej otwartych terenów, które odsłaniały się przed jego wzrokiem jedynie w tych krótkich chwilach, gdy łódź znajdowała się na wprost wylotu drogi odchodzącej znad rzeki dokładnie na południe. Takie drogi przez mniej więcej ćwierć mili wiodły wśród kamienic, co upodabniało je do blizn po cięciach mieczem w tkance miasta. Dalej zaś nie rozciągały się typowe angielskie farmy (choć nie brakowało tam pastwisk i mleczarń), lecz na wpół industrialny krajobraz tkalni i garbarni - czyli wytwórców dużych i płaskich towarów, którzy z natury są zachłanni na wolną przestrzeń. Pokonali zakręt Tamizy w okolicach Wapping i ich oczom ukazał się prosty odcinek rzeki, długi na milę i biegnący aż do podkowiastego zakrętu między Limehouse i Rotherhithe. Daniel zarazem zdziwił się i nie zdziwił, że nowe miasto na lewym brzegu sięga aż tak daleko; Shadwell i Limehouse, dawniej samodzielne, odrębne miasteczka, miały lada chwila zostać wchłonięte przez Londyn. Na myśl o tym przeszły go ciarki. Mieściny w dole rzeki zawsze były wylęgarnią piratów, niebieskich ptaków, wściekłych psów, szczurów, rabusiów i wagabundów, a oddzielający je od miasta pas ziemi niczyjej, mimo że upstrzony gliniankami, cegielniami i gorzelniami, stanowił swoisty cordon sanitaire. Daniel Zastanawiał się, czy Londyn nie prosi się o kłopoty, zastępując tę naturalną barierę siecią ulic. Po stronie Southwark zabudowa była o wiele rzadsza, a w niektórych miejscach nie było jej w ogóle, dzięki czemu Daniel i pasące się na łąkach krowy mogli spojrzeć sobie w oczy, rozdzieleni zaledwie kilkoma jardami wody, błocka i stałego lądu. Ale tak jak na tym odcinku The Pool slupy i szkuty ustępowały pola trójmasztowym żaglowcom z prawdziwego zdążenia, tak miejsce małych przystani i magazynów należących do miejskich kupców zajmowały place rozciągające się na ogromnych połaciach rzecznego brzegu, wielkie jak pola bitewne i niemal równie hałaśliwe były to stocznie. Jeden z bywalców Klubu Kit-Cata mówił Danielowi, że na brzegach The Pool rozłożyły się co najmniej dwa tuziny stoczni i niemal drugie tyle suchych doków. Wówczas Daniel tylko z grzeczności udawał, że mu wierzy - ale teraz sam się o tym przekonał. Całymi milami, zdawałoby się, ciągnęły się wzdłuż Tamizy przedsiębiorstwa pożerające tysiące drzew i wydalające dziesiątki statków. Produkowały tyle trocin i wiórów, że można by nimi zabezpieczyć spakowaną do skrzyni katedrę Świętego Pawła - oczywiście pod warunkiem, że ktoś dałby radę zbić tak ogromną skrzynię, co tutaj, w stoczniach, nie wydawało się wcale takie nieprawdopodobne. Nagle fakty, na które Daniel już wcześniej zwrócił uwagę, zaczęły się w jego umyśle łączyć w logiczne ciągi. Tratwy z twardych bali, dzień w dzień spławiane rzeką w Bostonie, oraz wszechobecny w Londynie węgiel, dym i sadza dowodziły rozpaczliwego zapotrzebowania na drewno. Lasy Starej i Nowej Anglii masowo przerabiano na statki i okręty i tylko głupiec marnowałby budulec, paląc nim w piecu. POD KONIEC REJSU OKAZAŁO SIĘ, ŻE PRZEWOŹNIK NIE JEST PEWNY, KTÓRA STOCZNIA NALEŻY DO PANA ORNEY’A - BYŁO ICH ZBYT WIELE DO WYBORU, ALE DANIEL NIE MIAŁ TAKICH WĄTPLIWOŚCI: TA, W KTÓREJ STAŁY BURTA W BURTĘ TRZY OKRĘTY LINIOWE BUDOWANE WEDŁUG TYCH SAMYCH PLANÓW. ROBOTNICY SIEDZĄCY NA ICH WRĘGACH I ZAJADAJĄCY DRUGIE ŚNIADANIE BYLI ANGLIKAMI I IRLANDCZYKAMI, NA KTÓRYCH OSTRY WIATR OD MORZA NIE ROBIŁ WRAŻENIA, A JEŚLI NAWET, TO OSŁANIALI PRZED NIM GŁOWY WEŁNIANYMI CZAPECZKAMI. DOPIERO ZNALAZŁSZY SIĘ BLIŻEJ, DANIEL DOSTRZEGŁ DWÓCH MĘŻCZYZN W OBSZERNYCH FUTRZANYCH CZAPACH, KTÓRZY NADZOROWALI PRZEBIEG PRAC. PRZEPŁYNĘLI POD STERCZĄCYMI NAD RZEKĄ KASZTELAMI RUFOWYMI POWSTAJĄCYCH LINIOWCÓW. ŚRODKOWY BYŁ PRAWIE GOTOWY, BRAKOWAŁO JESZCZE TYLKO (NAJWAŻNIEJSZYCH W TYM INTERESIE) OZDÓB: RZEŹB, ZŁOCEŃ, JARMARCZNIE KOLOROWYCH FARB. POZOSTAŁE DWA KADŁUBY MIAŁY JESZCZE NIEKOMPLETNE POSZYCIE. OCZOM DANIELA UKAZAŁ SIĘ POMOST NA SKRAJU STOCZNI, WYBIEGAJĄCY W GŁĄB NURTU TAMIZY DALEKO POZA WYSTAJĄCE RUFY LINIOWCÓW. PRZY JEGO KOŃCU SIEDZIAŁ NA BECZCE MĘŻCZYZNA W PROSTYCH, CZARNYCH SZATACH; POJADAŁ PASZTECIK I CZYTAŁ BIBLIĘ. NA WIDOK ŁODZI OSTROŻNIE ODŁOŻYŁ JEDNO I DRUGIE, WSTAŁ I WYCIĄGNĄŁ RĘCE PO RZUCONĄ PRZEZ PRZEWOŹNIKA CUMĘ DZIOBOWĄ. JEGO DŁONIE AŻ ROZMYŁY SIĘ W POWIETRZU, WIĄŻĄC DOSKONAŁY WĘZEŁ MOCUJĄCY CUMĘ DO ŻELAZNEGO POLERU. ZARÓWNO SAM WĘZEŁ, JAK I STYL, W JAKIM POWSTAŁ, DOWODZIŁY WSZYSTKIM ŚWIADKOM, ŻE WIĄZAŁ GO CZŁOWIEK WYBRANY PRZEZ BOGA. STRÓJ MIAŁ SUROWY, NIE JAKIEŚ DELIKATNE, ELEGANCKIE CIUSZKI, JAKIE MOŻNA BY WŁOŻYĆ, IDĄC DO KOŚCIOŁA, ALE CIĘŻKIE UBRANIE ROBOCZE Z GRUBEJ WEŁNY, OPROSZONE POJEDYNCZYMI WŁÓKNAMI KONOPI I TROCINAMI. PATRZĄC NA ZGRUBIAŁE OD ODCISKÓW DŁONIE MĘŻCZYZNY I MAJĄC W PAMIĘCI WPRAWĘ, Z JAKĄ WIĄZAŁ WĘZEŁ, DANIEL WZIĄŁ GO ZA TAKIELARZA. NA BRZEGU ZA JEGO PLECAMI KOLEINY I WYŁOŻONE DESKAMI JEZDNIE TWORZYŁY MINIATUROWY LONDYN Z MNÓSTWEM ALEJ I PLACÓW - Z TĄ WSZAKŻE RÓŻNICĄ, ŻE MIEJSCE DOMÓW ZAJMOWAŁY STOSY DREWNIANYCH BALI, STERTY DESEK, ZWOJE LIN, BELE PAKUŁ I BECZKI SMOŁY. OGÓLNODOSTĘPNA DROGA BIEGŁA SKRAJEM TYCH MAGAZYNÓW NA WOLNYM POWIETRZU I ZARAZEM WSCHODNIĄ GRANICĄ STOCZNI ORNEY’A. ZAGŁĘBIAŁA SIĘ NA KRÓTKO W PUSTY TEREN NA TYŁACH STOCZNI, PO CZYM SCHODAMI WSPINAŁA SIĘ NA LAVENDER LANE, KTÓRA W TYM REJONIE ROTHERHITHE BYŁA ULICĄ NADBRZEŻNĄ. - NIECH BÓG MA CIĘ W SWOJEJ OPIECE, BRACIE - POWIEDZIAŁ DANIEL. - I CIEBIE... EEE... MÓJ PANIE. - ROBOTNIK OTAKSOWAŁ GO WZROKIEM. - JESTEM DOKTOR WATERHOUSE Z TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO. JAK NA GRZESZNIKA, TYTUŁ TO DOSTOJNY I CHWALEBNY, ALE NIEPRZYNOSZĄCY WIELKIEGO SZACUNKU WŚRÓD TYCH, KTÓRZY DALI SIĘ ZWIEŚĆ ROZKOSZOM I UŁUDOM TARGOWISKA PRÓŻNOŚCI. - OBEJRZAŁ SIĘ PRZEZ RAMIĘ NA LONDYN. - MOŻESZ TAK SIĘ DO MNIE ZWRACAĆ, JEŚLI CHCESZ. WIĘKSZYM ZASZCZYTEM BYŁOBY DLA MNIE JEDNAK, GDYBYŚ MÓWIŁ DO MNIE „BRACIE DANIELU”. - JAK SOBIE ŻYCZYSZ, BRACIE DANIELU. BĄDŹ JEDNAK ŁASKAW ODWZAJEMNIĆ MI SIĘ W PODOBNY SPOSÓB, NAZYWAJĄC MNIE „BRATEM NORMANEM”. - WIDZĘ, BRACIE NORMANIE, ŻE JESTEŚ NIEUSTAJĄCYM WZOREM PRACOWITOŚCI DLA TYCH SPOŚRÓD NAS, KTÓRYCH ZWABIŁY FAŁSZYWE OBIETNICE LENISTWA. ROZUMIEM TO WSZYSTKO... - ACH, BRACIE DANIELU, SĄ I WŚRÓD NAS LUDZIE CIĘŻKO PRACUJĄCY. JAKŻE BYŚMY MOGLI INACZEJ TWORZYĆ TAK WSPANIAŁE DZIEŁA? - CELNA UWAGA, BRACIE NORMANIE, LECZ MOJE ZDUMIENIE TYLKO SIĘ ZWIĘKSZYŁO. NIGDY JESZCZE BOWIEM NIE WIDZIAŁEM STOCZNI TAK WYDAJNEJ, A ZARAZEM ZATRUDNIAJĄCEJ TAK NIEWIELU PRACOWNIKÓW. GDZIE SIĘ WSZYSCY PODZIALI? - BRACIE DANIELU, ZE SMUTKIEM MUSZĘ CIĘ POINFORMOWAĆ, ŻE ZNALEŹLI SIĘ W PIEKLE. A W KAŻDYM RAZIE TAK BLISKO PIEKŁA, JAK TO NA ZIEMI MOŻLIWE. PIERWSZE DWA ROZWIĄZANIA TEJ ZAGADKI, JAKIE PRZYSZŁY DANIELOWI DO GŁOWY, BRZMIAŁY „WIĘZIENIE” ORAZ „POLE BITWY”, WYDAŁY MU SIĘ JEDNAK MAŁO PRAWDOPODOBNE. BYŁ JUŻ GOTÓW PRZYSTAĆ NA „BURDEL”, GDY Z DRUGIEJ STRONY LAVENDER LANE DOBIEGŁY GO GŁOŚNE WIWATY. - TEATR? NIE... ARENA! SZCZUCIE NIEDŹWIEDZIA! BRAT NORMAN PRZYMKNĄŁ OCZY I SKINĄŁ GŁOWĄ. WYBUCH ENTUZJAZMU BYŁ SYGNAŁEM DLA CZĘŚCI ZAJĘTYCH JEDZENIEM ROBOTNIKÓW - WSTALI ZE SWOICH MIEJSC I WYSZLI ZE STOCZNI. GRUPĄ WESZLI NA SCHODY, ŚLEDZENI Z BEZPIECZNEJ ODLEGŁOŚCI PRZEZ DWÓCH ROSJAN, KTÓRYCH DANIEL ZAUWAŻYŁ WCZEŚNIEJ. POZA BRATEM NORMANEM W CAŁEJ STOCZNI ZOSTAŁO NAJWYŻEJ Z PÓŁ TUZINA PRACOWNIKÓW. - HA! - WYKRZYKNĄŁ DANIEL. - CZYŻBY PAN ORNEY MIAŁ W ZWYCZAJU ZAWIESZAĆ DZIAŁALNOŚĆ STOCZNI W ŚRODKU DNIA, BY JEGO ROBOTNICY MOGLI UCZESTNICZYĆ W KRWAWYM I HANIEBNYM PRZEDSTAWIENIU? TOŻ TO CUD, ŻE PRACA W OGÓLE POSUWA SIĘ TU NAPRZÓD! - TO JA JESTEM PAN ORNEY - POWIEDZIAŁ ŁAGODNYM TONEM BRAT NORMAN. CZTERDZIEŚCI LAT WCZEŚNIEJ DANIEL RZUCIŁBY SIĘ ZE WSTYDU W ODMĘTY TAMIZY; W ŚWIETLE WYDARZEŃ, JAKIE ZASZŁY W OSTATNICH MIESIĄCACH, WIEDZIAŁ JEDNAK, ŻE - CZY MU SIĘ TO PODOBA, CZY NIE - PRAWDOPODOBNIE BY PRZEŻYŁ, NIE POZOSTAŁO MU WIĘC NIC INNEGO, JAK BOHATERSKO BRNĄĆ DALEJ. ZNACZNIE BARDZIEJ NIEPOKOIŁ SIĘ ZRESZTĄ O SWOJEGO PRZEWOŹNIKA, KTÓRY PRZYSŁUCHIWAŁ SIĘ BACZNIE ICH ROZMOWIE, A TERAZ WYGLĄDAŁ TAK, JAKBY LADA CHWILA MIAŁ ZEMDLEĆ I SPAŚĆ Z POMOSTU DO RZEKI. - PROSZĘ O WYBACZENIE, BRACIE NORMANIE. - ALEŻ TU NIE MA NIC DO WYBACZANIA, BRACIE DANIELU. JAKŻE MOGLIBYŚMY ZBLIŻYĆ SIĘ DO BOGA, GDYBYŚMY ZAMYKALI USZY NA KRYTYKĘ ZE STRONY BRACI W WIERZE? - PRAWDĘ MÓWISZ, BRACIE NORMANIE. - NIGDY BYŚ SIĘ NIE DOWIEDZIAŁ, SYNU DRAKE'A, JAK NIEDORZECZNY WIDOK SOBĄ PRZEDSTAWIASZ W SWEJ DANDYSOWSKIEJ PERUCE I KURWIARSKIM STROJU, GDYBYM CIĘ O TYM NIE UŚWIADOMIŁ. KOLEJNA FALA ŚMIECHU I OKRZYKÓW DOBIEGŁA ZZA LAVENDER LANE, PRZYPOMINAJĄC DANIELOWI, ŻE ZATWARDZIALI GRZESZNICY - JAK ZWYKLE - MAJĄ WIĘKSZĄ FRAJDĘ Z ŻYCIA. - PRZEDSTAWIŁEM MOIM PRACOWNIKOM SWÓJ POGLĄD NA TEGO RODZAJU ROZRYWKI - CIĄGNĄŁ BRAT NORMAN. - KILKU NASZYCH BRACI JEST TERAZ TAM, WŚRÓD NICH, I ROZDAJE NASZE TRAKTATY. TYLKO BÓG MOŻE ICH OCALIĆ. - WZIĄŁEM CIĘ, BRACIE NORMANIE, ZA TAKIELARZA. - CHCĄC W STOCZNI ŚWIECIĆ PRZYKŁADEM, TRZEBA BŁYSZCZEĆ W KAŻDYM PRZYDATNYM W NIEJ FACHU. - ROZUMIEM. - ARENA JEST TAM, PO DRUGIEJ STRONIE. DWA PENSY OD GŁOWY. MIŁEJ ZABAWY! - NIE, BRACIE NORMANIE, NIE PO TO PRZYBYWAM. - CO CIĘ ZATEM SPROWADZA, BRACIE DANIELU? CZY TYLKO CHĘĆ PODZIELENIA SIĘ ZE MNĄ OPINIĄ NA TEMAT TEGO, JAK LEPIEJ PROWADZIĆ STOCZNIĘ? MOŻE CHCESZ PRZEJRZEĆ MOJE KSIĘGI RACHUNKOWE? DZIEŃ JESZCZE MŁODY. - DOCENIAM TWĄ PROPOZYCJĘ, LECZ... - OBAWIAM SIĘ, ŻE MOJE PRZYBRUDZONE PAZNOKCIE NIE ZNAJDĄ U CIEBIE APROBATY, GDYBYŚ JEDNAK ZECHCIAŁ SIĘ POFATYGOWAĆ JUTRO... - ANI TROCHĘ MI NIE PRZESZKADZAJĄ, BRACIE NORMANIE. MÓJ OJCIEC, PRZEMYTNIK ZATRUDNIAJĄCY ROZLICZNYCH PIRATÓW I WAGABUNDÓW, WIELOKROTNIE MIEWAŁ BRUD ZA PAZNOKCIAMI PO CAŁONOCNYM PRZEŁADOWYWANIU KONTRABANDY. - ROZUMIEM, BRACIE DANIELU. W CZYM ZATEM MOGĘ CI POMÓC? - W ROZŁADUNKU MOJEJ ŁODZI I ZAŁADOWANIU ZNAJDUJĄCYCH SIĘ W NIEJ PAKUNKÓW NA POKŁAD TEGO Z OKRĘTÓW, KTÓRY, Z BOŻEJ ŁASKI, PIERWSZY POSTAWI ŻAGLE I WYRUSZY W DROGĘ DO PETERSBURGA. - TU NIE MAGAZYN. NIE MOGĘ WZIĄĆ NA SIEBIE ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA TO, CO SIĘ STANIE Z TOWAREM SKŁADOWANYM W STOCZNI. - TO ZROZUMIAŁE. ALE ZŁODZIEJ, KTÓRY BY JE UKRADŁ, SRODZE SIĘ ROZCZARUJE. - MUSISZ POPROSIĆ O ZGODĘ PANA KININA, BRACIE DANIELU. - A PAN KININ TO... - TEN NIŻSZY. PODEJDŹ DO NIEGO OD PRZODU, Z RĘKOMA NA WIDOKU. W PRZECIWNYM RAZIE TEN DRUGI, WYŻSZY, ZABIJE CIĘ. - DZIĘKUJĘ ZA RADĘ, BRACIE NORMANIE. - NIE MA ZA CO. PAN KININ ŻYJE W PRZEKONANIU, ŻE W LONDYNIE ROI SIĘ OD RASKOLNIKÓW. - KTO TO JEST RASKOLNIK? - Z PRZEDSIĘWZIĘTYCH PRZEZ PANA KININA ŚRODKÓW OSTROŻNOŚCI WNOSZĘ, ŻE TO KTOŚ W RODZAJU ROSYJSKIEGO HUGENOTA. MA DZIESIĘĆ STÓP WZROSTU, BRODĘ I ŚWIETNIE RZUCA RÓŻNYMI PRZEDMIOTAMI. - HMM... CHYBA NIE ODPOWIADAM TEMU RYSOPISOWI. - OSTROŻNOŚCI NIGDY ZA WIELE. MÓGŁBYŚ BYĆ RASKOLNIKIEM PRZEBRANYM ZA PODSTARZAŁEGO DANDYSA. - BRACIE NORMANIE, NAWET NIE WIESZ, JAKA TO RADOŚĆ, PROWADZIĆ DYSKURS WOLNY OD DUSZNYCH LONDYŃSKICH UPRZEJMOŚCI. - CAŁA PRZYJEMNOŚĆ PO MOJEJ STRONIE, BRACIE DANIELU. - POWIEDZ MI, PROSZĘ, CZY SŁYSZAŁEŚ JAKIEŚ NOWINY O MINERWIE, STATKU KOMPANII WSCHODNIOINDYJSKIEJ? - Masz na myśli Minerwę, o której krążą plotki i legendy? Czy tę prawdziwą? - Nie słyszałem plotek, nie znam legend... Zapewniam cię, że interesuję się nią z czysto praktycznych powodów. - DWA TYGODNIE WIDZIAŁEM JEDNĄ MINERWĘ W SUCHYM DOKU ZA ZAKRĘTEM RZEKI. MOGĘ WIĘC ŚMIAŁO TWIERDZIĆ, ŻE NIE BYŁA TO TA LEGENDARNA. - Skąd ten wniosek, bracie Normanie? Poszukuję informacji o Minerwie, które twą zagadkę zmieniłyby w historię. - Wybacz, bracie Danielu. Pomyślałem, że musisz być równie biegły w morskich legendach, jak w zarządzaniu stoczniami. Francuscy marynarze opowiadają urągające zdrowemu rozsądkowi historie o tym, jakoby istniał kiedyś statek o tej nazwie, którego kadłub pod linią wodną był cały pokryty złotem. - ZŁOTEM?! - CO BYŁO WIDAĆ TYLKO WÓWCZAS, GDY MOCNO SIĘ PRZECHYLIŁ. NA PRZYKŁAD PRZY SILNYM BOCZNYM SZKWALE. - CÓŻ ZA ABSURDALNY POMYSŁ! - NIE TAK DO KOŃCA, BRACIE DANIELU. PĄKLE SĄ WROGIEM CHYŻOŚCI STATKU, GDYŻ OBROŚNIĘTY NIMI KADŁUB BARDZIEJ TRZE O WODĘ. POMYSŁ OBICIA KADŁUBA GŁADKIM METALEM JEST ZNAKOMITY. DLATEGO WŁAŚNIE JA I POŁOWA WŁAŚCICIELI STOCZNI PRZY THE POOL POSZLIŚMY OBEJRZEĆ MINERWĘ W SUCHYM DOKU. - Ale nie ujrzeliście złota. - Ujrzałem miedź, bracie Danielu. Miedź, która w nowości była zapewne błyszcząca i miała rudy odcień, więc gdy światło odbijało się od niej w odpowiedni sposób, Francuz, czyli papista podatny na urok błyskotek i fałszywe wizje, mógł ją wziąć za złoto. - Pewnie tak właśnie narodziła się legenda. - Bez wątpienia. Ale sam statek jest jak najbardziej prawdziwy, bracie Danielu. Widziałem go wczoraj lub przedwczoraj, stojący na kotwicy nie dalej jak pół mili stąd. O, tam go widać, przed stocznią Lime-Kiln. - Brat Norman wyciągnął pomocną dłoń, pokazując w dół rzeki, gdzie na krótkim jej odcinku kotwiczyła setka statków, z których co trzeci był pełnowymiarowym morskim trójmasztowcem. Daniel nawet tam nie spojrzał. - Tb szybka jednostka, zbudowana z teku, wedle planów świętej pamięci Jana Vrooma. Świetne uzbrojenie, piękna linia... Dla piratów prawdziwa gratka i zarazem postrach. - Spędziłem na jej pokładzie dwa miesiące, ale nie potrafiłbym rozpoznać jej w tym tłumie, zwłaszcza z tej odległości. Jak sądzisz, bracie Normanie, kiedy okręty z twojej stoczni wyruszą do Sankt Petersburga? - W lipcu, o ile Bóg pozwoli i działa dotrą na czas. - Mój panie... - Daniel zwrócił się do przewoźnika. - Pójdę zamienić słówko z panem Kikinem. Będzie pan łaskaw przekazać w tym czasie wiadomość panu van Hoekowi, kapitanowi Minerwy. Wyjął ołówek, położył kawałek papieru na denku stojącej beczki i skreślił następujące słowa: KAPITANIE VAN HOEK, JEŻELI PLANUJE PAN REJS POWROTNY DO BOSTONU, CHCIAŁBYM PROSIĆ PANA O ZAKUPIENIE TAM PEWNYCH TOWARÓW I PRZYWIEZIENIE ICH TU, DO LONDYNU, NAJPÓŹNIEJ W LIPCU. OTO MÓJ ADRES: TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE, CRANE COURT, FLEET STREET, LONDYN. DANIEL WATERHOUSE ARENA PANA WHITE'A PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ TRZY CZWARTE WIDOWNI WYPEŁNIAŁY MIEJSCA STOJĄCE, NA POZOSTAŁEJ PRZESTRZENI ZNAJDOWAŁY SIĘ ŁAWKI. DANIEL OPĘDZIŁ SIĘ OD AKTYWISTÓW I MISJONARZY BLOKUJĄCYCH WEJŚCIE I ZAPŁACIŁ CAŁEGO SZYLINGA ZA MIEJSCE SIEDZĄCE I WOREK SŁOMY DO PODŁOŻENIA POD STARY, KOŚCISTY TYŁEK. ZAJĄŁ MIEJSCE NA SKRAJU ŁAWKI, LICZĄC NA TO, ŻE ZDĄŻY UCIEC, GDYBY TRYBUNA MIAŁA RUNĄĆ, BO NA PEWNO NIE BYŁA DZIEŁEM WRENA. NAPRZECIWKO, PO DRUGIEJ STRONIE ARENY, WIDZIAŁ TWARZE DWÓCH ROSJAN, KTÓRZY PRZEPCHNĘLI SIĘ DO PIERWSZEGO RZĘDU - A BYŁ TO WYCZYN NIE LADA, ZWAŻYWSZY NA FAKT, ŻE KONKUROWALI O MIEJSCA STOJĄCE Z ROBOTNIKAMI STOCZNIOWYMI Z SOUTHWARK. POMOGŁO IM ZAPEWNE TO, ŻE WYŻSZY Z ROSJAN BYŁ PRAWDZIWYM OLBRZYMEM, A W DODATKU MIAŁ BROŃ. PAN KIKIN STANĄŁ PRZED NIM; CZUBKIEM GŁOWY SIĘGAŁ MU W OKOLICE MOSTKA. WIDZOM ZA ICH PLECAMI NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO, JAK NA ZMIANĘ BRAĆ SIĘ NAWZAJEM NA BARANA. NA TYŁACH TRYBUNY STAŁA KARETA, STRZEŻONA PRZED WŚCIBSKĄ TŁUSZCZĄ Z ROTHERHITHE PRZEZ STANGRETA I ARMIĘ LOKAJÓW W PERUKACH. DANIEL DZIWIŁ S'C TROCHĘ, ŻE CZŁOWIEKOWI, KTÓREGO STAĆ NA POSIADANIE TAKIEGO POJAZDU, CHCIAŁO SIĘ FATYGOWAĆ TAKI KAWAŁ DROGI, BY ZOBACZYĆ SZCZUCIE NIEDŹWIEDZIA. TEATRY I ARENY W SOUTHWARK LEŻAŁY ZNACZNIE BLIŻEJ LONDYNU: WYSTARCZYŁA DZIESIĘCIOMINUTOWA PRZEJAŻDŻKA ŁODZIĄ, ŻEBY ZNALEŹĆ SIĘ NA MIEJSCU, TYMCZASEM DOTARCIE TUTAJ WYMAGAŁO DŁUGIEJ JAZDY POWOZEM, I TO DROGĄ WIODĄCĄ WŚRÓD CUCHNĄCYCH GARBARNI - CHOCIAŻ, Z DRUGIEJ STRONY, GDYBY PASAŻER POWOZU BYŁ MIĘCZAKIEM, W OGÓLE NIE PRZYSZŁOBY MU DO GŁOWY ZAPUSZCZAĆ SIĘ AŻ DO ROTHERHITHE. DANIEL NIE ZNAŁ HERBU ZDOBIĄCEGO DRZWI KARETY (DOMYŚLAŁ SIĘ, ŻE TO JEDEN Z NOWO UTWORZONYCH ZNAKÓW), A WIDZIANE OD TYŁU PERUKI PASAŻERA I JEGO DWÓCH TOWARZYSZEK NIEWIELE MU WYJAŚNIŁY. POZA NIM I TĄ TRÓJKĄ MIEJSCA NA TRYBUNIE ZAJĘŁO KILKA INNYCH MAJĘTNYCH PERSON, KTÓRE NAJWYRAŹNIEJ PRZYPŁYNĘŁY ŁODZIAMI I W POJEDYNKĘ. DANIEL MUSIAŁ PRZYZNAĆ, ŻE WTAPIA SIĘ W TŁUM. PRZEDSTAWIENIE ODWOŁYWAŁO SIĘ WPROST DO WZORCÓW KLASYCZNYCH, CO OZNACZAŁO, ŻE PIĘCIOMINUTOWY OKRES PRAWDZIWYCH EMOCJI POPRZEDZAŁA GODZINNA ROZGRZEWKA. ZACZĘŁO SIĘ OD POMPATYCZNYCH INTRODUKCJI, KTÓRYCH MONOTONIĘ PRZEŁAMYWAŁY WALKI KOGUTÓW. NASTĘPNIE NA ARENĘ WYPROWADZONO OGROMNE PSY NA ŁAŃCUCHACH, ABY PUBLIKA MOGŁA OBSTAWIĆ, KTÓRY Z NICH PRZEŻYJE. WIDZOWIE ZBYT OSTROŻNI LUB ZA BIEDNI, BY INTERESOWAĆ SIĘ ZAKŁADAMI, ZABAWIALI SIĘ W INNY SPOSÓB: PRZEPYCHALI SIĘ DO PRZODU I USIŁOWALI JESZCZE BARDZIEJ ROZDRAŻNIĆ I TAK JUŻ PODENERWOWANE PSY - RZUCALI W NIE KAMIENIAMI, SZTURCHALI JE PATYKAMI I WYKRZYKIWALI ICH IMIONA. BYŁ WŚRÓD OGARÓW KRÓL LUDWICZEK, BYŁ KRÓL FILIP, BYŁ MARSZAŁEK VILLARS ORAZ JAKUB TRZECI. JAKIŚ SPÓŹNIALSKI PRZYSIADŁ NA SKRAJU ŁAWKI TRZY RZĘDY PRZED DANIELEM - KOLEJNY NONKONFORMISTA, UBRANY NA CZARNO, W KAPELUSZU Z SZEROKIM RONDEM. PRZYNIÓSŁ KOSZYK, KTÓRY POSTAWIŁ SOBIE MIĘDZY STOPAMI NA ŁAWCE PRZED SOBĄ. DŻENTELMEN, KTÓRY PRZYJECHAŁ POWOZEM, WSTAŁ, WSPIERAJĄC POBLIŹNIONĄ DŁOŃ NA GŁOWICY RAPIERA, I SPOJRZAŁ WILKIEM NA NOWO PRZYBYŁEGO. PROFIL DŻENTELMENA WYDAŁ SIĘ DANIELOWI NIEPOKOJĄCO ZNAJOMY, NIE UDAŁO MU SIĘ GO JEDNAK UMIEJSCOWIĆ WE WSPOMNIENIACH. KIMKOLWIEK BYŁ, WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE MA OCHOTĘ PRZEPĘDZIĆ GDZIE PIEPRZ ROŚNIE NONKONFORMISTĘ, KTÓRY BYŁ TU TAK SAMO NIE NA MIEJSCU, JAK ON BYŁBY W WATYKANIE. JEDYNYM, CO GO POWSTRZYMYWAŁO - I TO CAŁKIEM DOSŁOWNIE - BYŁY JEGO TOWARZYSZKI: SIEDZĄC PO OBU JEGO STRONACH WYMIENIŁY ZA JEGO PLECAMI ZNACZĄCE SPOJRZENIA, PO CZYM IDEALNIE ZGODNYM GESTEM, JAKBY JEDNA STANOWIŁA ZWIERCIADLANE ODBICIE DRUGIEJ, WYCIĄGNĘŁY RĘCE I POŁOŻYŁY DŁONIE W RĘKAWICZKACH NA PRZEDRAMIONACH MĘŻCZYZNY. NIE SPODOBAŁO MU SIĘ TO. STRZĄSNĄŁ ICH RĘCE TAK GWAŁTOWNIE, ŻE DANIEL AŻ SIĘ SKULIŁ, OBAWIAJĄC SIĘ, ŻE ŁOKCIAMI TRAFI JE W TWARZE. DO ŻADNEJ SZARPANINY JEDNAK NIE DOSZŁO, BO W TEJ SAMEJ CHWILI SPIKER OBWIEŚCIŁ, ŻE NA ARENĘ WKRACZA „KSIĄŻĘ MARLBOROUGH”, NA CO WSZYSCY POZA PASAŻEREM KARETY, DANIELEM I NONKONFORMISTĄ ZAREAGOWALI OKLASKAMI I WIWATAMI. GROMADA WIDZÓW ZAJMUJĄCYCH MIEJSCA STOJĄCE ZOSTAŁA ZEPCHNIĘTA Z DROGI KRZYKLIWIE WYMALOWANEGO POJAZDU, BUDKI NA KOŁACH, WPROWADZANĄ NA ARENĘ TYŁEM, Z CELOWĄ POWOLNOŚCIĄ, BY PODKRĘCIĆ NASTRÓJ WYCZEKIWANIA I ZACHĘCIĆ DO ZAKŁADÓW. DŻENTELMEN, KTÓRY JUŻ, JUŻ MIAŁ USIĄŚĆ, SIĘGNĄŁ OBURĄCZ ZA PLECY, BY PRZYGŁADZIĆ POŁY KAFTANA. KIEDY OBEJRZAŁ SIĘ PRZEZ RAMIĘ, NA JEGO TWARZY ODMALOWAŁO SIĘ ZASKOCZENIE. DANIEL PODĄŻYŁ ZA JEGO WZROKIEM I ZE ZDUMIENIEM STWIERDZIŁ, ŻE KARETA GDZIEŚ ZNIKNĘŁA. NAJPRAWDOPODOBNIEJ STANGRET POSTANOWIŁ PRZENIEŚĆ SIĘ W MIEJSCE SPOKOJNIEJSZE I WOLNE OD NADRZECZNEJ TŁUSZCZY. ZRESZTĄ WIĘKSZOŚĆ KONI SPŁOSZYŁABY SIĘ, BĘDĄC ŚWIADKAMI MAJĄCEGO SIĘ ODBYĆ PRZEDSTAWIENIA. DANIEL WRÓCIŁ SPOJRZENIEM DO DŻENTELMENA, KTÓRY POKLEPAŁ SIĘ PO BRZUCHU, NA OŚLEP SZUKAJĄC ZŁOTEGO ŁAŃCUSZKA PRZECINAJĄCEGO W POPRZEK JEGO BROKATOWĄ KAMIZELKĘ, I Z MALUCHNEJ KIESZONKI WYCIĄGNĄŁ ZEGAREK Z DEWIZKĄ OBWIESZONĄ BRUNATNYMI, POMARSZCZONYMI AMULETAMI (CZYŻBY TO BYŁY KRÓLICZE ŁAPKI?). OTWORZYŁ KOPERTĘ, SPOJRZAŁ NA CYFERBLAT I USIADŁ. NICZEGO NIE PRZEGAPIŁ: DOPIERO TERAZ ODBYŁA SIĘ NIBY-POMPATYCZNA CEREMONIA WYCIĄGANIA ŁAŃCUCHA SPOD DRZWI BUDKI NA KOŁACH I MOCOWANIA GO DO WBITEGO W ZIEMIĘ GRUBEGO PALA. W KOŃCU DRZWI SIĘ OTWORZYŁY I ZE ŚRODKA WYCHYNĄŁ KSIĄŻĘ MARLBOROUGH. PAN KIKIN I JEGO TOWARZYSZ MUSIELI PRZEŻYĆ SROGIE ROZCZAROWANIE NA JEGO WIDOK, PONIEWAŻ KSIĄŻĘ BYŁ WPRAWDZIE SPORY JAK NA EUROPEJSKIEGO NIEDŹWIEDZIA BRUNATNEGO, ALE W PORÓWNANIU Z SYBERYJSKIMI POTWORAMI, POLUJĄCYMI NA LUDZI W PAŃSTWIE MOSKIEWSKIM, WYGLĄDAŁ JAK KARZEŁEK. CO GORSZA, KIEDY TRESER ŚCIĄGNĄŁ MU KAGANIEC I NIEDŹWIEDŹ ZARYCZAŁ, STAŁO SIĘ JASNE, ŻE KŁY SPIŁOWANO MU W BEZPIECZNE, OBŁE GUZY. - A OTO NAJZACIEKLEJSI PRZECIWNICY KSIĘCIA MARLBOROUGH: HARLEY I BOLINGBROKE! - WYKRZYKNĄŁ MISTRZ CEREMONII. DLA WIĘKSZEGO EFEKTU PAUZĘ LEKKO PRZECIĄGNIĘTO, A POTEM OGROMNE WROTA PSIARNI UNIOSŁY SIĘ JAK KRATA W BRAMIE ZAMKU. I NIC SIĘ NIE STAŁO. W PSIARNI EKSPLODOWAŁA PETARDA, CO WRESZCIE PRZYNIOSŁO OCZEKIWANY SKUTEK: ZE ŚRODKA WYPADLI HARLEY I BOLINGBROKE, DWA PUDLE W BIAŁYCH PERUKACH NA ŁEBKACH. PĘDZIŁY PRZED SIEBIE OGŁUSZONE I NA WPÓŁ ŚLEPE I NA ARENIE ROZBIEGŁY SIĘ W PRZECIWNE STRONY. HARLEY SKRĘCIŁ KU JEJ SKRAJOWI, A BOLINGBROKE WYBIEGŁ NA ŚRODEK, GDZIE NIEDŹWIEDŹ JEDNYM PACNIĘCIEM POWALIŁ GO, A POTEM OBRÓCIŁ NA GRZBIET I DRUGĄ ŁAPĄ WYKONAŁ TAKI RUCH, JAKBY COŚ ZAGARNIAŁ KU GÓRZE. GĄBCZASTA GRUDA PUDLICH WNĘTRZNOŚCI WYRAŹNIE ODCINAŁA SIĘ NA TLE BIAŁYCH CHMUR. KOZIOŁKUJĄC W LOCIE, BRYZNĘŁA SPIRALNĄ FONTANNĄ KRWI. PRZEZ CHWILĘ JAKBY ZAWISŁA NIERUCHOMO W POWIETRZU, CO KAZAŁO DANIELOWI PRZYPUSZCZAĆ, ŻE LECI PROSTO NA NIEGO, ALE POTEM SPADŁA SPOD NIEBA I Z IMPETEM WYRŻNĘŁA W CEL - CZYLI W STANIK BŁĘKITNEJ JEDWABNEJ SUKNI, W KTÓREJ WYSTĄPIŁA JEDNA Z KOBIET TOWARZYSZĄCYCH DŻENTELMENOWI Z KARETY. GRUDA ODBIŁA SIĘ OD TUŁOWIA DAMY, ZSUNĘŁA SIĘ NA JEJ PODOŁEK I UTKWIŁA MIĘDZY UDAMI. DANIEL ROZPOZNAŁ PSIE PŁUCO. KOBIETA ZACHOWAŁA NA TYLE PRZYTOMNOŚCI UMYSŁU, ŻEBY NAJPIERW ZERWAĆ SIĘ Z MIEJSCA, A DOPIERO POTEM KRZYKNĄĆ. CAŁE TO WIDOWISKO - OD WYBUCHU PETARDY DO NIEMAL RÓWNIE GŁOŚNYCH OWACJI WŚRÓD WIDZÓW NA MIEJSCACH STOJĄCYCH, KTÓRZY DOCENILI GRĘ DAMY - TRWAŁO NIE WIĘCEJ NIŻ PIĘĆ SEKUND. TOWARZYSZKA DAMY POWINNA JĄ TERAZ ZABRAĆ W USTRONNE MIEJSCE I USPOKOIĆ, PONIEWAŻ JEDNAK ICH POWÓZ PRZEPADŁ BEZ ŚLADU, MUSIAŁA IM WYSTARCZYĆ TRYBUNA PRZY ARENIE, GDZIE WSZYSCY JE WIDZIELI. W TEN SPOSÓB DAMY ZAPEWNIŁY WIDZOM COŚ W RODZAJU DODATKOWEJ ATRAKCJI, UZUPEŁNIAJĄCEJ DŁUGO WYCZEKIWANE GŁÓWNE PRZEDSTAWIENIE, KTÓRE WŁAŚNIE SIĘ ZACZĘŁO: NA ARENĘ WBIEGŁY DUŻE PSY - NA POCZĄTEK KRÓL LUDWICZEK I KRÓL FILIP. PĘDZIŁY PROSTO NA NIEDŹWIEDZIA, DOPÓKI TEN NIE STANĄŁ NA TYLNYCH ŁAPACH, WTEDY BOWIEM ZMIENIŁY ZDANIE I POSTANOWIŁY NAJPIERW SPRAWDZIĆ, CZY SAMO SZCZEKANIE NIE PRZYNIESIE JAKICHŚ SKUTKÓW. DOPIERO GDY Z PSIARNI WYPUSZCZONO MARSZAŁKA VILLARSA I JAKUBA TRZECIEGO, WYDARZENIA NA ARENIE ZACZĘŁY PRZYPOMINAĆ WALKĘ PSÓW Z NIEDŹWIEDZIEM. GAPIE BYLI NIE MNIEJ ROZOCHOCENI OD ZWIERZĄT - DO TEGO STOPNIA, ŻE NIE ZAUWAŻYLI, KIEDY UCZESTNICY POTYCZKI PRZESTALI ZWRACAĆ UWAGĘ NA SIEBIE NAWZAJEM I SPUŚCILI PYSKI KU ZIEMI. PSY MERDAŁY OGONAMI. TŁUM UMILKŁ JAK NA KOMENDĘ. GDZIEŚ Z OKOLIC MIEJSCA, W KTÓRYM SIEDZIAŁ DANIEL, NA ARENĘ POLECIAŁY STRZĘPY JAKIEJŚ CZERWONEJ MATERII I SPADŁY NA KLEPISKO ARENY Z PLAŚNIĘCIEM PRZYWODZĄCYM NA MYŚL MOKRE SZMATY. CI, KTÓRZY TO ZAUWAŻYLI, PRZEŚLEDZILI TRAJEKTORIĘ FRUWAJĄCYCH PRZEDMIOTÓW WSTECZ I ICH WZROK NAPOTKAŁ NONKONFORMISTĘ, KTÓRY PRZEZ TEN CZAS WSTAŁ I POSTAWIŁ KOSZ NA ŁAWCE OBOK SIEBIE. DOPIERO TERAZ DANIEL ZAUWAŻYŁ, ŻE KOSZ OCIEKA KRWIĄ. NONKONFORMISTA WYCIĄGAŁ Z NIEGO WIELKIE KAWAŁY SUROWEGO MIĘSA I RZUCAŁ NA ARENĘ. - JESTEŚCIE JAK TE NIESZCZĘSNE ZWIERZĘTA - POWIEDZIAŁ. - WALCZYCIE KU UCIESZE TAKICH ŁAJDAKÓW JAK PAN CHARLES WHITE I HARUJECIE NA ICH MAJĄTEK. A DLACZEGO? TYLKO DLATEGO, ŻE, TAK JAK ONE, JESTEŚCIE GŁODNI! SPRAGNIENI POMOCY FIZYCZNEJ I DUCHOWEJ! TYMCZASEM MOŻECIE DOSTĄPIĆ SZCZĘŚLIWOŚCI I DOCZESNEJ, I WIECZNEJ! SPADNIE Z NIEBA JAK MANNA, JEŚLI TYLKO ZECHCECIE JĄ PRZYJĄĆ! DO TEGO MOMENTU PERORA NONKONFORMISTY BYŁA NAWET W PEWNYM SENSIE ZABAWNA - WIDZOM SZCZEGÓLNIE SPODOBAŁ SIĘ MOMENT, W KTÓRYM, STOJĄC TWARZĄ W TWARZ Z DŻENTELMENEM, NAZWAŁ GO ŁAJDAKIEM. OSTATNIE ZDANIA CIĄŻYŁY JEDNAK NIEBEZPIECZNIE KU KAZANIU, A TO JUŻ BYŁO ZNACZNIE MNIEJ ZABAWNE. PO WIDOWNI ROZSZEDŁ SIĘ ZGODNY POMRUK, JAK W PARLAMENCIE, I DANIEL PIERWSZY RAZ ZWĄTPIŁ W TO, CZY UDA MU SIĘ TEGO DNIA UJŚĆ Z ŻYCIEM Z ROTHERHITHE. PAN CHARLES WHITE (KTÓRY ZAPEWNE ZADAWAŁ SOBIE TO SAMO PYTANIE) PRZEMIESZCZAŁ SIĘ SKOSEM PRZEZ TRYBUNĘ, RZUCAJĄC ZŁOWROGIE SPOJRZENIA LUDZIOM Z OBSŁUGI. Z JEGO ZACHOWANIA I SŁÓW MIOTACZA MIĘSA DANIEL WNIOSKOWAŁ, ŻE JEST ALBO WŁAŚCICIELEM, ALBO PRZYNAJMNIEJ SPONSOREM ARENY. - WYŚMIENITA PROPOZYCJA, STARUSZKU! JA CHYBA USZCZKNĘ DLA SIEBIE KAWAŁEK TEGO! DZIĘFUJĘ CI BAFDZO. OSTATNIE SŁOWA WHITE'A ZOSTAŁY ZNIEKSZTAŁCONE UCHEM NONKONFORMISTY. PROCEDURA USUNIĘCIA WYŻEJ WZMIANKOWANEGO UCHA DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAŁA ZDARZENIE, KTÓREGO DANIEL BYŁ ŚWIADKIEM PRZED DWUDZIESTU KILKU LATY W PEWNEJ KAWIARNI. DŁOŃ, KTÓRA CHWYCIŁA GŁOWĘ OFIARY I SZARPAŁA NIĄ NA WSZYSTKIE STRONY, BY TYM ŁATWIEJ ODDZIELIĆ OD NIEJ UCHO, NOSIŁA PASKUDNY ŚLAD PO SZTYLECIE ROGERA COMSTOCKA. DANIEL NIE MIAŁ OCHOTY DRUGI RAZ TEGO OGLĄDAĆ, ALE WIDZOWIE STALI JAK ZACZAROWANI. KRÓTKO MÓWIĄC, WHITE PO MISTRZOWSKU POKAZAŁ, JAK STEROWAĆ GAWIEDZIĄ, DAJĄC JEJ TO, ZA CO ZAPŁACIŁA: KRWAWĄ ROZRYWKĘ. JEDYNĄ W TYM DNIU. TYM RAZEM ODGRYZIENIE UCHA POSZŁO MU ZNACZNIE SZYBCIEJ (PRAKTYKA UCZYNIŁA MISTRZA) I PO CHWILI MÓGŁ JE UNIEŚĆ W GEŚCIE TRIUMFU. TŁUM WIWATOWAŁ, A WHITE OBRACAŁ UCHO RAZ W JEDNĄ, RAZ W DRUGĄ STRONĘ, ABY „NASŁUCHIWAŁO” TEJ CZĘŚCI WIDOWNI, KTÓRA GŁOŚNIEJ KLASZCZE. GDY WIDZOWIE ZROZUMIELI ŻART, PODCHWYCILI GO Z ZACHWYTEM I FLANKI ARENY ZACZĘŁY SIĘ PRZEŚCIGAĆ W CZYNIENIU HAŁASU. WHITE OTARŁ KORONKOWĄ CHUSTECZKĄ KREW Z KĄCIKA UST. - TO UCHO JEST MAŁO SOCZYSTE! - ZAWOŁAŁ, KIEDY ŻART ZNUDZIŁ SIĘ WIDZOM. - I ŚMIERDZI! COŚ MI SIĘ WIDZI, ŻE NASŁUCHAŁO SIĘ ZBYT WIELU KAZAŃ O OGNIU PIEKIELNYM I ZOSTAŁO W TEN SPOSÓB WYGARBOWANE. NIE ZASŁUGUJE NA TO, ABY ZAJĄĆ HONOROWE MIEJSCE NA DEWIZCE MOJEGO ZEGARKA. ALE DLA PSÓW SIĘ NADA. SUSEM PRZESADZIŁ BALUSTRADĘ I WYLĄDOWAŁ NA ARENIE, DEMONSTRUJĄC W TEN SPOSÓB WIGOR, KTÓRY WSZYSTKICH ZADZIWIŁ. NAKARMIŁ UCHEM OCALAŁEGO PUDLA, HARLEYA. TEN SPEKTAKL - PIES POŻERAJĄCY KAWAŁEK CZŁOWIEKA - DAŁ CHYBA TŁUMOWI DŁUGO WYCZEKIWANĄ SATYSFAKCJĘ. NIKT NIE BYŁ DO KOŃCA ZADOWOLONY Z WYNIKU SZCZUCIA NIEDŹWIEDZIA, ALE TEŻ NIKT NIE PROTESTOWAŁ. LUDZIE ZACZĘLI MAMROTAĆ I ŻARTOWAĆ PÓŁGŁOSEM; KILKU WYSZŁO PRZODEM, ŻEBY NIE PRZECISKAĆ SIĘ POTEM W TŁUMIE, ALE WIĘKSZOŚĆ ZACHOWYWAŁA SIĘ BIERNIE JAK ZBITE W STADO ZWIERZĘTA. OD CZASU DO CZASU ZERKALI NA PUDLA, KTÓRY Z PRZEKRZYWIONĄ PERUKĄ I OBNAŻONYMI CZARNYMI DZIĄSŁAMI ZMAGAŁ SIĘ Z UCHEM, MIAŻDŻĄC JE TRZONOWCAMI. DANIEL ROZEJRZAŁ SIĘ W POSZUKIWANIU JEDNOUCHEGO MIOTACZA MIĘSA, KTÓRY, KIEDY GO OSTATNIO WIDZIAŁ, WYMYKAŁ SIĘ Z TRYBUNY PRAWĄ STRONĄ, WYDAJĄC PRZERAŻAJĄCY DŹWIĘK - Z JEGO UST PŁYNĄŁ NI TO SZLOCH, NI TO HYMN. PODCZAS SZAMOTANINY Z PANEM WHITEM PRZEWRÓCIŁ MU SIĘ KOSZYK, Z KTÓREGO WYPADŁY KAWAŁKI MIĘSA, SPOCZYWAJĄCE TERAZ NA ŁAWCE W PARUJĄCYCH KAŁUŻACH CIEMNEJ KRWI. DANIEL ROZPOZNAŁ OGROMNĄ TARCZYCĘ I DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE W KOSZU MUSIAŁY SIĘ ZNAJDOWAĆ SZCZĄTKI KONIA LUB INNEGO ZWIERZĘCIA PODOBNEJ WIELKOŚCI, KTÓRE JESZCZE PRZED KWADRANSEM BYŁO ŻYWE. NONKONFORMISTA, POTYKAJĄC SIĘ, ZSZEDŁ NA TYŁY TRYBUNY, GDZIE OTOCZYŁO GO KILKUNASTU POBRATYMCÓW Z WYMUSZONYMI UŚMIECHAMI NA TWARZACH. KARETY PANA WHITE'A NADAL NIE BYŁO NIGDZIE WIDAĆ, NA JEJ MIEJSCU ZAŚ STAŁ POJAZD ZNACZNIE BARDZIEJ TOPORNY I LEPIEJ PASUJĄCY DO TEGO MIEJSCA: WÓZ RZEŹNIKA KONI, CIEMNY I OSKORUPIAŁY OD STAREJ POSOKI I BŁYSZCZĄCY OD ŚWIEŻEJ, NIE ZAKRZEPŁEJ. STOJĄCY WYSOKO NAD ZIEMIĄ DANIEL WIDZIAŁ, CO ZNAJDUJE SIĘ NA WOZIE - A CZEGO PAN WHITE Z POZIOMU ARENY ZOBACZYĆ NIE MÓGŁ: ŚWIEŻO PORĄBANE TRUCHŁO KONIA, I TO NIE JAKIEJŚ ZABIEDZONEJ CHABETY, LECZ ZADBANEGO RUMAKA O LŚNIĄCEJ SIERŚCI. BYŁ TO JEDEN Z KONI CIĄGNĄCYCH KARETĘ PANA WHITE'A. LOKAJE I STANGRET PANA WHITE'A STALI ZBICI W CIASNĄ GROMADKĘ ĆWIERĆ MILI OD ARENY, OBOK POWOZU ZAPRZĘŻONEGO TERAZ JUŻ TYLKO W TRZY KONIE. DANIEL ZERKNĄŁ PONOWNIE NA NONKONFORMISTÓW I STWIERDZIŁ, ŻE KAŻDY Z NICH MA PRZYNAJMNIEJ JEDEN PISTOLET ZATKNIĘTY ZA PAS. TO BYŁ DOSKONAŁY MOMENT, ŻEBY SIĘ ODDALIĆ. ZSZEDŁ Z TRYBUNY, USIŁUJĄC NIE DAĆ PO SOBIE POZNAĆ, ŻE WPADŁ W PANIKĘ, I NIE ZWOLNIŁ KROKU, DOPÓKI CAŁA ARENA NIE ODDZIELIŁA GO OD SCENY, KTÓRA ROZGRYWAŁA SIĘ - ALBO MIAŁA SIĘ ZA CHWILĘ ROZEGRAĆ - POD TRYBUNĄ. - PANIE KIKIN... - POWIEDZIAŁ, PODCHODZĄC OD PRZODU, Z RĘKOMA NA WIDOKU. UKŁONIŁ SIĘ DWORNIE. - PRZYSYŁA MNIE DO PANA BARON VON LEIBNIZ, DORADCA JEGO CESARSKIEJ WYSOKOŚCI CARA PIOTRA. ZACZĄŁ BEZ OGRÓDEK, ALE NIE BYŁO CZASU DO STRACENIA: POD TRYBUNĄ CHARLES WHITE ZACZYNAŁ JUŻ ROZUMIEĆ, JAK OKRUTNIE DAŁ SIĘ WYKORZYSTAĆ TYM DYSYDENTOM, A WZBIERAJĄCY W NIM GNIEW HAMOWAŁA TYLKO ŚWIADOMOŚĆ FAKTU, ŻE STOI TWARZĄ W TWARZ Z FANATYKAMI, KTÓRZY MAJĄ PRZEWAGĘ LICZEBNĄ, NAŁADOWANE PISTOLETY I AŻ SIĘ PALĄ DO TEGO, ŻEBY UMRZEĆ. W OBLICZU TAKIEGO ZAMIESZANIA POWOŁANIE SIĘ NA PIOTRA WIELKIEGO WYDAŁO SIĘ DANIELOWI JEDYNYM SPOSOBEM NA TO, BY ZWRÓCIĆ NA SIEBIE UWAGĘ PANA KIKINA. UDAŁO SIĘ. KIKIN NIE OKAZAŁ CIENIA WĄTPLIWOŚCI, ŻE DANIEL MÓWI PRAWDĘ, Z CZEGO DANIEL WYWNIOSKOWAŁ, ŻE LEIBNIZ CELNIE OPISAŁ MU CARA: WSZYSTKO ROBIŁ PO SWOJEMU I BYŁ KOMPLETNIE NIEPRZEWIDYWALNY, WIĘC JEŚLI KTÓRYŚ Z PODDANYCH CHCIAŁ MU SKUTECZNIE SŁUŻYĆ, MUSIAŁ CECHOWAĆ SIĘ NIEPRZECIĘTNĄ ELASTYCZNOŚCIĄ. DANIEL ODCIĄGNĄŁ ROSJAN NA STRONĘ, JAK NAJDALEJ OD MROŻĄCEGO KREW W ŻYŁACH WIDOWISKA W KULUARACH. PAN WHITE WYKRZYKIWAŁ GROŹBY I PRZEKLEŃSTWA POD ADRESEM DYSYDENTÓW, KTÓRZY ZAGŁUSZALI JEGO SŁOWA, ŚPIEWAJĄC HYMNY. PARU WYJĄTKOWO DURNYCH WIDZÓW SZYKOWAŁO SIĘ DO OBRZUCENIA ICH KAMIENIAMI. OD LUDZI, KTÓRZY ZNALI SIĘ NA ROSJANACH, SŁYSZAŁ, ŻE POWINIEN SIĘ SPODZIEWAĆ WIDOKU WYDATNYCH KOŚCI POLICZKOWYCH, I LEW STEFANOWICZ KIKIN (BO TAK PRZEDSTAWIŁ SIĘ ROSJANIN, GDY WYCOFALI SIĘ Z OKOLIC ARENY DO SPOKOJNEGO ZAKĄTKA STOCZNI PANA ORNEY’A) FAKTYCZNIE MIAŁ SIĘ CZYM POCHWALIĆ. TYLE, ŻE GRUBO CIOSANE RYSY I OGÓLNA MIĘSISTOŚĆ TWARZY KIKINA SKUTECZNIE MASKOWAŁY JEGO POCHODZENIE I NIKT, KTO MIESZKAŁ NA PÓŁNOC OD - POWIEDZMY - SEKWANY, NIE ROZPOZNAŁBY W NIM PRZYBYSZA Z KRAJU, KTÓRY - SĄDZĄC Z LICZNYCH RELACJI - ZNACZĄCO RÓŻNIŁ SIĘ OD RESZTY ŚWIATA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO. DANIEL CZUŁBY SIĘ SWOBODNIEJ, GDYBY KIKIN MIAŁ ZIELONĄ SKÓRĘ I TROJE OCZU, BY KAŻDY, KTO NA NIEGO SPOJRZY, WIEDZIAŁ, ŻE INACZEJ MYŚLI O RÓŻNYCH SPRAWACH. TYMCZASEM MUSIAŁ MU JEDNAK WYSTARCZYĆ CUDZOZIEMSKI KAPELUSZ KIKINA I JEGO TOWARZYSZ-OLBRZYM, NIEUSTANNIE PRZEPATRUJĄCY HORYZONT W POSZUKIWANIU RASKOLNIKÓW. KIKIN - JAKKOLWIEK NA TO PATRZĄC, DYPLOMATA - SŁUCHAŁ GO Z MIESZANINĄ ROZBAWIENIA I TOLERANCJI, KTÓRA WKRÓTCE ZACZĘŁA DRAŻNIĆ DANIELA. STARAŁ SIĘ TYM JEDNAK NIE PRZEJMOWAĆ; NIE PRZYBYŁ TU PO TO, BY ZAPRZYJAŹNIAĆ SIĘ Z KIKINEM (ANI Z ORNEY’EM, SKORO JUŻ O TYM MOWA), ALE BY ZAŁATWIĆ MIEJSCE NA PRZECHOWANIE NAUKOWYCH RUPIECI, KTÓRE PÓŹNIEJ MIAŁYBY TRAFIĆ DO PETERSBURGA. PRZED UPŁYWEM GODZINY OSIĄGNĄŁ ZAMIERZONY CEL I RUSZYŁ W DROGĘ POWROTNĄ DO LONDYNU. POPROSIŁ PRZEWOŹNIKA, ŻEBY WYSADZIŁ GO PRZY TOWER. PRZEWOŹNIK WIOSŁOWAŁ Z ZAPAŁEM - BYNAJMNIEJ NIE Z CHĘCI PRZYPODOBANIA SIĘ DANIELOWI, ALE Z SAMOLUBNEGO PRAGNIENIA JAK NAJSZYBSZEGO ODDALENIA SIĘ OD ROTHERHITHE. PRZECIĘLI THE POOL NA SKOS, Z POŁUDNIOWEGO BRZEGU NA PÓŁNOCNY, POSUWAJĄC SIĘ W TYM CZASIE OKOŁO MILI W GÓRĘ RZEKI, I ZNALEŹLI SIĘ W WAPPING. NA ODCINKU KOLEJNEJ MILI MINĘLI „CZERWONĄ KROWĘ”, GDZIE PRZED LATY DANIEL I BOB SHAFTOE DOPADLI JEFFREYSA, NASTĘPNIE KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEJ KATARZYNY I W KOŃCU DOTARLI DO DŁUGIEGO NABRZEŻA NA WYSOKOŚCI TOWER, W JEDNYM MIEJSCU PRZECIĘTEGO ŁUKIEM PROWADZĄCYM DO BRAMY ZDRAJCÓW. KIEDYŚ UDAŁO SIĘ DANIELOWI TAM WKRAŚĆ, NIE WIDZIAŁ JEDNAK POWODU, BY CZYNIĆ TO PONOWNIE, KAZAŁ WIĘC PRZEWOŹNIKOWI PŁYNĄĆ DALEJ. TUŻ ZA ZACHODNIM NAROŻNIKIEM TOWER TAMIZA JAKBY SKRĘCAŁA OSTRO W PRAWO, LECZ BYŁO TO TYLKO ZŁUDZENIE, GDYŻ W ISTOCIE W TYM MIEJSCU ROZCIĄGAŁ SIĘ BASEN PORTOWY STANOWIĄCY FRAGMENT SYSTEMU ZEWNĘTRZNYCH FOS TWIERDZY. NAD STOJĄCĄ WODĄ WZNOSIŁ SIĘ OSZAŁAMIAJĄCY ZESPÓŁ BRAM, ŚLUZ, POMOSTÓW, CHODNIKÓW I MOSTKÓW ZWODZONYCH, OKREŚLANY ZBIOROWYM MIANEM LWIEJ WIEŻY I PEŁNIĄCY ROLĘ GŁÓWNEJ BRAMY LONDYŃSKIEJ TOWER. DANIEL ZAPŁACIŁ PRZEWOŹNIKOWI I ZSZEDŁ NA LĄD. ZEWNĘTRZNE REJONY TWIERDZY BYŁY OGÓLNODOSTĘPNE, DANIEL PRZESZEDŁ WIĘC PRZEZ BRAMĘ BYWARD I DOTARŁ DO POCZĄTKU MINT STREET, ZANIM KTOŚ ZADAŁ SOBIE TRUD ZAPYTANIA GO, CZEGO SZUKA. ODPARŁ, ŻE PRZYSZEDŁ ODWIEDZIĆ SIR ISAACA NEWTONA. PO TYCH SŁOWACH OTRZYMAŁ ESKORTĘ W OSOBIE ANGLO-IRLANDZKIEGO SZEREGOWCA KRÓLEWSKICH BLACK TORRENT GUARDS, KTÓRY ODPROWADZIŁ GO KAWAŁEK WZDŁUŻ WĄSKIEJ, DŁUGIEJ I HAŁAŚLIWEJ MINT STREET. NA PIERWSZYM ODCINKU CIĄGNĘŁY SIĘ WZDŁUŻ NIEJ DOMOSTWA PRACOWNIKÓW MENNICY, DALEJ WCISKAŁA SIĘ MIĘDZY DOMEK PORTIERA Z PRAWEJ I BUDYNEK STANOWIĄCY OFICJALNĄ BRAMĘ MENNICY Z LEWEJ STRONY. SCHODY PROWADZIŁY DO ZNAJDUJĄCEGO SIĘ NA PIĘTRZE BIURA. SZEREGOWY ZAPROWADZIŁ GOŚCIA DO BUDYNKU PO LEWEJ, W KTÓRYM DANIEL BEZBŁĘDNIE ROZPOZNAŁ JEDNO Z TYCH SMĘTNYCH MIEJSC, GDZIE GOŚCIE KRUSZELI, CZEKAJĄC NA AUDIENCJĘ. ALE NIE BYŁO TO TAKIE ZŁE, BO Z ULGĄ PRZYJĄŁ CHWILĘ WYTCHNIENIA. PORTIER PRZYDREPTAŁ Z DRUGIEJ STRONY ULICZKI I - NA WYPADEK, GDYBY DANIEL JEDNAK OKAZAŁ SIĘ PRZYJACIELEM SIR ISAACA - PRZYNIÓSŁ MU HERBATĘ. SIEDZIAŁ WIĘC, POPIJAŁ, PATRZYŁ NA WJEŻDŻAJĄCE DO MENNICY WOZY Z WĘGLEM I WYJEŻDŻAJĄCE Z NIEJ WOZY Z GNOJEM I CZUŁ PRZENIKAJĄCE GO DO SZPIKU KOŚCI DUDNIENIE MŁOTÓW. PO CHWILI POINFORMOWANO GO, ŻE SIR ISAAC PRZEBYWA POZA MENNICĄ I ZAPROPONOWANO, BY ZOSTAWIŁ WIADOMOŚĆ. CO TEŻ UCZYNIŁ. PRZECHODZĄC W DRODZE POWROTNEJ TUNELEM WIEŻY BYWARD, NAPOTKAŁ SZEREGOWEGO, KTÓRY WCZEŚNIEJ ZAPROWADZIŁ GO DO BIURA ISAACA. - SŁUŻYŁ PAN W WOJSKU PODCZAS WOJNY? - SPYTAŁ DANIEL, SZEREGOWY NIE WYGLĄDAŁ BOWIEM NA ŻÓŁTODZIOBA. - W JEDENASTYM MASZEROWAŁEM Z KAPRALEM JOHNEM - ODPARŁ SZEREGOWY, MAJĄC NA MYŚLI KSIĘCIA MARLBOROUGH, KTÓREGO TAK WŁAŚNIE NAZYWALI PODWŁADNI. - ACH TAK, FLANKOWALIŚCIE NE PLUS ULTRA. ZROBILIŚCIE TRZYDZIEŚCI MIL JEDNEGO DNIA, PRAWDA? - Trzydzieści sześć mil w szesnaście godzin, proszę pana. - Coś wspaniałego... Daniel nie wypytywał o kampanię z roku tysiąc siedemset dwunastego, która zakończyła się klęską: w pierwszym dniu nowego roku królowa zwolniła Marlborougha z posady. - Znałem kiedyś sierżanta z tego regimentu. Wyświadczył mi przysługę, ja odwdzięczyłem mu się tym samym... Potem przez dwadzieścia pięć lat szalała wojna. Na pewno już go tu nie ma... - Tylko jeden człowiek przeżył z nami te dwadzieścia pięć lat. - Tylko jeden... Porażające. Jak się nazywa? - Sierżant Bob, proszę pana. - Bob Shaftoe? Szeregowy pozwolił sobie na uśmiech. - Ten sam. - Gdzie on teraz jest? - Misja mennicy. - Słucham? - Załatwia dla mennicy jakieś sprawy. - Czyli jest gdzieś tam...? - Daniel wskazał za plecy, w kierunku Mint Street. - Nie, proszę pana. Znajdzie go pan na Moście Londyńskim. To dość niezwykła misja. * * * Daniel przeszedł prawie przez cały most, ale nigdzie nie widział ani jednego żołnierza, który zajmowałby się czymś zwykłym bądź niezwykłym. Ale przynajmniej znalazł taki kawałek Londynu, który podczas jego nieobecności niewiele się zmienił. Ubrania na grzbietach ludzi i w sklepach przy drodze wyglądały, rzecz jasna, inaczej, ale gdy późno popołudniowe promienie słońca padały poziomo w dół rzeki, kryjąc zabudowane fragmenty mostu w cieniu zbyt głębokim, by jego starcze oczy mogły go przeniknąć, mógł sobie w tych plamach półmroku z powodzeniem wyobrazić siebie samego w wieku dziesięciu lat, biegającego na posyłki w purytańskiej republice Olivera Cromwella. Ten sen na jawie przerywały mu interwały przeciwpożarowe, w których domów nie budowano i most na dystansie rzutu kamieniem był nagim, kamiennym przęsłem. W tych lukach w zabudowie słońce paliło go w prawy policzek, odwracał się więc od niego i spoglądał w dół Tamizy, gdzie kotwiczyły dwa tysiące statków, dobitnie uświadamiając mu, że czasy jednak się zmieniły. Przemykał przez te odsłonięte fragmenty mostu jak szczur przez skrawek bruku skąpany w nieprzyjemnym blasku latarń, aby znów schronić się w mrocznym i chłodnym wąwozie między starymi domami. Ostatni i najwęższy z interwałów znajdował się w siedmiu ósmych długości mostu, praktycznie już w Southwark. Na jego drugim końcu domy po dwóch stronach przejazdu spinał kamienny kasztel, wyglądający na prastary, choć liczący zaledwie trzysta lat. Był najwyższą budowlą na moście i pełnił podwójną funkcję wieży strażniczej i zapory dla wrogów. Pochodził z czasów, gdy operacje wojskowe prowadzono według prostszych reguł: wartownik siedzący na jego szczycie mógł - na widok nadciągających z południa Francuzów lub Saracenów - wzniecić alarm i spowodować zamknięcie wjazdu na most. Kasztel nosił nazwę Wielkiej Kamiennej Bramy. Ostatni z plecionkowych domów stał dokładnie na wysokości jednej z podpór mostu, Wielka Kamienna Brama znajdowała się nad następną, a oddzielający je interwał przeciwpożarowy wypadał dokładnie na kamiennym łuku. Utworzony przez dwie sąsiadujące izbice wąwóz, którym pędziły wody Tamizy, nosił nazwę Rock Lock i był najszerszy ze wszystkich dwudziestu kanionów pod przęsłami Mostu Londyńskiego. Pasażerom łodzi, którzy byli gotowi zmierzyć się z bystrzami pod mostem, często proponowano objazd właśnie przez Rock Lock, który, jako najszerszy, był najmniej niebezpieczny. Jednakże, wybierając tę okrężną drogę, człowiek narażał się na kpiny ze strony prawdziwych wilków rzecznych, którzy uważali ją za niegodną prawdziwego mężczyzny. Interwały przeciwpożarowe na moście w niezwykły sposób przyciągały ludzi skłonnych do zadumy oraz obłąkanych. Daniel minął jednego i takich londyńczyków, (nie umiał stwierdzić, do której kategorii się zaliczał) stojącego tyłem do jezdni i patrzącego w górę rzeki. Miał na sobie wojskową kurtkę, różowawą albo w cielistym kolorze, i nie podziwiał roztaczającej się przed nim panoramy Londynu, bo schylił pobliźnioną, krótko ostrzyżoną, szpakowatą głowę i wpatrywał się w nurt rzeki. Gestykulował hebanową laską i powtarzał w kółko: - Ostrożnie, ostrożnie! Nie zapominajcie, jaki jest cel ćwiczenia. Nie byłoby sensu się nimi zajmować, gdyby popękały i mleko wyciekało. Słowa brzmiały niedorzecznie, ale wypowiadał je ze znużeniem i cierpliwością, jakie mogłyby cechować człowieka od dawna wydającego rozkazy. Żołnierz w czerwonym mundurze stał z zadartą głową obok jezdni i patrzył prawie pionowo w górę. Daniel zszedł na bok, żeby go coś nie rozjechało, i podążył wzrokiem za spojrzeniem żołnierza aż na szczyt Wielkiej Kamiennej Bramy, gdzie uwijało się dwóch nieszczęśników w starych, brudnych koszulach. Wielka Kamienna Brama zaliczała się do najstarszych bram Londynu, obok takich budowli jak Ludgate, Tempie Bar, czy Aldgate, i zgodnie z odwieczną szlachetną tradycją, przestrzeganą w większości praworządnych krajów chrześcijańskich, w tego rodzaju miejscach wystawiano na widok publiczny szczątki przestępców, na których wykonano wyrok. W ten sposób dawano niepiśmiennym przybyszom do zrozumienia, że wkraczają do miasta, w którym obowiązują pewne prawa i że praw tych skrupulatnie się przestrzega. Z tego właśnie powodu na szczycie Wielkiej Kamiennej Bramy zainstalowano liczne i długie żelazne szpikulce, rozczapierzone na jej blankach jak czarne promienie w koronie upadłego anioła. Na ich zaostrzonych końcach tkwiło zawsze kilkanaście ludzkich głów w różnym stanie rozkładu. Kiedy z Tower lub z któregoś z miejskich szafotów przysyłano świeżą sztukę, strażnicy na bramie robili dla niego miejsce, zrzucając do rzeki któryś ze starszych okazów - ale i w tej materii, podobnie jak w każdym innym aspekcie życia Anglików, obowiązywała surowa hierarchia. Niektóre trofea - na przykład głowy straconych w Tower szlachetnie urodzonych zdrajców - przetrzymywano na szpikulcach jeszcze długo po upływie ich terminu przydatności do użycia, natomiast kieszonkowcy i złodzieje kur zmieniali się tak szybko, że kruki nie zawsze zdążały skubnąć jakiś smakowity kąsek. Najwyraźniej właśnie trwała procedura wymiany głów, bo ze szczytu bramy Daniel wyraźnie usłyszał wypowiedziane nieznoszącym sprzeciwu tonem ostrzeżenie: - Tej nie ważcie się nawet tknąć. To baron Harland z Harland. Malwersacje finansowe, tysiąc siedemset siódmy. Ledwie się trzyma, jak widzicie... Tak, tę możecie obejrzeć. - Dzięki, panie. Jeden z brudnych biedaków sięgnął po szpikulec, wyjął go ostrożnie z otworu, w którym był osadzony, i odwrócił w taki sposób, że zatknięta na nim głowa znalazła się twarzą w twarz z jego pomocnikiem. Ten zaczął ją obmacywać niczym frenolog. - Ta chyba będzie dobra! - zawołał do stojącego na dole żołnierza. - Twarda jest! - Dawaj ją! - odkrzyknął żołnierz w czerwonym płaszczu. Chwilę później nieszczęśnik pojawił się na dole, u wylotu schodów prowadzących na szczyt bramy. Poruszał się sprężystym, dziarskim krokiem. Pokazał zdjętą ze szpikulca zdobycz żołnierzowi, który zbył go skinieniem głowy, po czym włożył ją z powrotem pod pachę i niespiesznie podszedł do zachodniej krawędzi mostu. Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od szpakowatego mężczyzny w różowej kurtce i zawołał: - Hej tam! Uważajcie! Po czym zrzucił głowę z mostu. Daniel nie widział jej, ale mógł się domyślać jej trajektorii, obserwując twarze miotacza i człowieka w różowym, którzy nie odrywali od niej wzroku: malowało się na nich wyczekiwanie, gdy głowa kreśliła w powietrzu parabolę, potem przerażenie, kiedy ktoś na dole najwyraźniej miał problemy z jej złapaniem, i wreszcie ulga, kiedy jednak się udało. Miotacz zrobił regularny w tył zwrot, jak żołnierz podczas musztry; jego twarz wyglądała trochę tak, jakby o włos uniknął trafienia kulą armatnią. Pomaszerował z powrotem do bramy. Daniel zajął jego miejsce przy skraju mostu. Spojrzawszy w dół, zobaczył płaską powierzchnię izbicy: śmietnisko okolone palami, wyniesione nad wodę dosłownie na długość ramienia. Stali tam dwaj kolejni żołnierze w mundurach, pilnujący - z bezpiecznej odległości - dwóch innych półnagich biedaków, wokół których leżały rozkładające się i zdekompletowane ludzkie głowy. Ci dwaj pracowali bez koszul, zapewne dlatego, że na plecach mieli wciąż krwawiące rany od kijów, ale również nie wyglądali na bezdomnych czy biednych. Daniel domyślił się, że muszą być szeregowcami, którzy w ramach kary za jakieś przewinienia wykonują pracę polegającą na łapaniu rzucanych im z góry głów i odpiłowywaniu ich górnych połówek. Zanim na dobre ogarnął rozgrywającą się przed nim scenę, jeden z półnagich żołnierzy wykonał ostatni ruch piłą i górna część czaszki spadła na ziemię. Podniósł ją, obejrzał i podrzucił. Stojący obok Daniela mężczyzna złapał fragment czaszki w najwyższym punkcie trajektorii i poddał starannym oględzinom. Danielowi-naturaliście wydało się, że okaz jest w doskonałym stanie: kości były mocno spojone, grube, solidne. - Jeżeli coś pan do mnie mówi, Danielu Waterhouse, nie słyszę pana - powiedział tamten. - W przeciwieństwie do innych ludzi, których zawodzi słuch, nauczyłem się nie krzyczeć i nie powtarzać, ale pan zapewne będzie musiał robić jedno i drugie. Dopiero teraz Daniel zauważył, że kurtka Boba Shaftoe to część normalnego munduru, która po wielokrotnym praniu straciła swoją zwykłą, żywą barwę. Z tego widoku, oraz z faktu, że mundur był starannie pocerowany, Daniel wywnioskował, że Bob ma żonę. - Abigail ma się dobrze, dziękuję - powiedział Bob. - Proszę mi wybaczyć moją domyślność, ale jeśli ktoś słabo słyszy, musi się nauczyć czytać nie tylko z ruchu warg, ale także w ludzkich głowach. A jeżeli nie zamierzał pan spytać o Abigail, to sam jest pan sobie winien. Daniel uśmiechnął się i skinął głową. - Co wy tu robicie, do licha?! - krzyknął, wskazując fragment czaszki w rękach Boba. Bob westchnął. - Pracownicy mennicy przetapiają ogromne ilości srebra wydobytego z wraku hiszpańskiego galeonu zatopionego na Morzu Karaibskim. Podczas przetapiania srebra wydzielają się z niego różne wyziewy, na których z pewnością zna się pan lepiej ode mnie. Ludzie, którzy je wdychają, chorują potem, a na ich chorobę jest tylko jedno lekarstwo. Sir Isaac poznał jego sekret od niemieckich mincerzy, których zatrudnił przy Wielkiej wymianie. Należy wypić mleko podane w ludzkiej czaszce. A ponieważ ostatnio znowu trochę ludzi w mennicy się pochorowało, kazano nam znaleźć czaszki i mleczne krowy. A pan co tu robi, doktorze? - W Londynie? Przyjechałem... - Nie, tutaj. - Bob wskazał na chodnik między stopami Daniela. - Obserwuje mnie pan jak insekta. - Załatwiałem coś w Tower i pomyślałem, że pana odwiedzę. Bob nie wyglądał na przekonanego. Odwrócił się i spojrzał w górę rzeki, w stronę Whitehallu. Jego kciuk natrafił na luźny płat skóry zwieszający się z trzymanej w dłoni kości i teraz Bob z roztargnieniem skalpował czaszkę. Skazaniec miał krótkie rude włosy i pokrytą piegami łysinę na czubku głowy. - Nie ma mnie - powiedział Bob. - Jak to: nie ma? - Nie ma mnie dla tego przeklętego markiza Ravenscar, który tworzy sobie tajną armię. Służę królowej, oby żyła jak najdłużej. Jeżeli Pretendent przypłynie na tę wyspę, trzeba będzie parę spraw wyjaśnić i uporządkować. Zwrócę się wtedy do Johna Churchilla, z prośbą o wskazanie mi drogi. Ale armia wigów będzie sobie musiała poradzić bez Boba Shaftoe. Dziękuję, nie piszę się na to. * * * Hooke, mimo swojej ułomności, miał w zwyczaju chodzić wszędzie na piechotę, choć, piastując godność Miejskiego Mierniczego i stanowisko nieformalnego współpracownika Wrena, mógłby sobie pozwolić na powóz i czwórkę koni. Daniel nigdy go nie rozumiał - aż do teraz: jeżeli człowiek chciał coś w Londynie załatwić, nie powinien tracić czasu na siedzenie w powozie, który grzązł w tłoku na ulicach. Lektyka była znośnym kompromisem, ale wciąż tylko kompromisem. Jedynymi powodami, dla których można było rozważać niechodzenie pieszo, były brud na ulicach i groźba utraty godności. Po tym, co dziś zobaczył, Daniel nie mógł już z czystym sumieniem gardzić londyńskimi ulicami za smród, brud i ubóstwo. Jeśli zaś chodzi o godność, to i tak miał niewiele do stracenia, a widok głów i czaszek pobudził jego umysł do tradycyjnych rozważań o moralności, pysze i tak dalej. Długie, gorzkie cytaty z Księgi Koheleta przychodziły mu do głowy, gdy szedł przez most, wspinał się na Eastcheap i skręcał w lewo. Niebo na zachodzie miało kolor krwistej czerwieni; na jego tle wznosząca się przed Danielem kopuła katedry Świętego Pawła wydawała się niebieskawa. Strażnicy miejscy zaczynali patrolować ulice, co pozwoliło mu mieć nadzieję, że spacer do domu nie jest jednak sposobem na popełnienie samobójstwa. Kiedy przechodził koło katedry, rozpoczęło się właśnie wieczorne nabożeństwo. Trwała budowa nowych organów, którym Daniel poświęcił więcej uwagi niż samej ceremonii. Wren nazywał je pogardliwie „pękiem gwizdków” i teraz Daniel rozumiał jego lekceważenie. On również zaprojektował kiedyś budynek, potem smakował dreszcz emocji związany z jego budową - tylko po to, by następnie cierpieć katusze, widząc, jak właściciel zagraca go meblami i bibelotami. Projekt „pęku gwizdków” był przyczyną jednego z wielu sporów, jakie Wren w ostatnich latach prowadził z królową Anną w sprawie dekoracji katedry. Rozglądając się po wnętrzu, Daniel co rusz dostrzegł drobiazgi, które chyba nie do końca wyglądały tak, jak Wren by sobie tego życzył, ale mimo wszystko musiał przyznać, że dekoratorom kościoła i tak trudno byłoby zarzucić zły gust, zwłaszcza w porównaniu z innymi znanymi mu dziełami barokowej architektury. Chyba, że po prostu się przyzwyczajał. Przyszło mu do głowy, że niewiarygodnie skomplikowana ornamentyka barokowych kościołów miała zastępować niesamowitą złożoność tworów Bożych, które dawniej otaczały człowieka w naturze (i które Hooke dostrzegał w kropli wody). Wchodząc do takiego wnętrza, człowiek stawał wobec skomplikowanych dzieł ręki ludzkiej, naśladujących dzieło Boga, ale zamrożonych i wyidealizowanych. Podobnie rzecz się miała z matematycznymi prawami filozofii naturalnej, które usiłowały opisywać rzeczywistość. Zanim nabożeństwo dobiegło końca, słońce zaszło i samotne spacery stały się niebezpieczne. Daniel dosiadł się do dorożki, którą już kilka osób zmierzało Fleet Street na zachód, i dojechał do Crane Court. Z Minerwy przyszedł liścik, podpisany przez van Hoeka, ale napisany i najprawdopodobniej także ułożony przez Dappę. Doktorze Waterhouse, SPODZIEWAMY SIĘ, ŻE PRZEWIEZIENIE PAŃSKIEGO ŁADUNKU, CHOĆ MNIEJ CHWALEBNE, POWINNO BYĆ TAKŻE MNIEJ NIEBEZPIECZNE NIŻ TRANSPORT PAŃSKIEJ OSOBY I NINIEJSZYM PRZYCHYLAMY SIĘ DO PANA PROŚBY. ZAMIERZAMY WYPŁYNĄĆ Z THE POOL W DRUGIEJ POŁOWIE KWIETNIA I WRÓCIĆ W LIPCU. JEŻELI TE TERMINY PANU ODPOWIADAJĄ, PROSZĘ NAS ŁASKAWIE POINFORMOWAĆ, JAKI W PRZYBLIŻENIU TONAŻ I JAKĄ OBJĘTOŚĆ MAMY DLA PANA REZERWOWAĆ W REJSIE POWROTNYM. ZANIM WYJDZIEMY Z PORTU, DAPPA ZEJDZIE NA LĄD, ABY SPOTKAĆ SIĘ ZE SWOIM WYDAWCĄ PRZY LEICESTER SQUARE, NIEDALEKO PAŃSKIEGO OBECNEGO MIEJSCA POBYTU. JEŚLI NIE BĘDZIE MIAŁ PAN NIC PRZECIWKO TEMU, SPOTKA SIĘ PRZY TEJ OKAZJI TAKŻE Z PANEM, ABY SPISAĆ UMOWĘ - JEGO PIÓRO JEST BOWIEM RÓWNIE WSZECHSTRONNE JAK JEGO JĘZYK. VAN HOEK STOCZNIA ORNEY’A, ROTHERHITHE 12 marca 1714 Daniel zakładał, że sprawa Orney’a, Kikina i naukowych rupieci została załatwiona raz na zawsze - do czasu, gdy pewnego ranka, prawie dwa tygodnie później, pani Arlanc nie przyniosła mu listu. List był nie tylko datowany, ale opatrzony dokładną datą powstania: skreślono go w pośpiechu przed zaledwie półgodziną. Monsieur Waterhouse, złowroga poświata, jaka dziś o poranku rozświetliła niebo na wschodzie, kazała każdemu londyńczykowi, który przypadkiem zwrócił wzrok w jej stronę, domyślać się, że zwiastuje kłopoty w Rotherhithe. Nadal widać wznoszące się nad tą dzielnicą kłęby pary, odkąd - po ugaszeniu pożaru - zmalała ilość bijącego w niebo dymu. Niestety, ogień strawił jeden z okrętów Jego Cesarskiej Mości. Ja, co zrozumiałe, udaję się tam czym prędzej. Wiadomość, za której nieuprzejmość przepraszam, posyłam Panu dorożką; proszę, z łaski swojej, poinformować stangreta, czy dołączy Pan do mnie w Rotherhithe (wówczas dowiezie Pana na miejsce na mój koszt), czy nie (w takim wypadku proszę go odprawić). Kikin Daniel ni w ząb nie pojmował, dlaczego miałby posłuchać tego zawoalowanego wezwania pana Kikina. Pożar w stoczni Orney’a to z pewnością przykre wydarzenie, ale związek Daniela z całą sprawą był cokolwiek wątły, z czego Kikin, jako człowiek inteligentny, z pewnością zdawał sobie sprawę. Mimo to postarał się, wykosztował i wzniósł na wyżyny dyplomatycznej angielszczyzny, by skłonić go do przybycia do Rotherhithe. W efekcie postanowił jednak pojechać - nie dlatego, że znalazł jakaś sensowną wymówkę, by się tam udać, ale głównie dlatego, że nie widział powodu, dla którego miałby tego nie zrobić i spędzić cały dzień przy Crane Court. Zdająca się nie mieć końca podróż dorożką utwierdziła go w przekonaniu, że dokonał niewłaściwego wyboru, ale było już za późno. Około południa dotarł do celu. Z miejsca przy Lavender Lane, gdzie wysiadł z dorożki, mógł podziwiać stocznię z iście olimpijskiej perspektywy. Powietrza nie mącił nawet najlżejszy powiew wiatru. Bezgłośna fala białego, półprzezroczystego dymu przesączała się przez labirynt złożonych w stoczni materiałów, zmieniając je w kanciaste wysepki w morzu mleka. Ogień im nie zaszkodził. Daniel odszukał wzrokiem platformę, na której składowano naukowe rupiecie z Crane Court: nie licząc paru śladów na brezencie, w miejscach, gdzie spadły nań skry, nie dostrzegł żadnych zniszczeń. Upewniwszy się w tym względzie, przeniósł wzrok na trzy równoległe doki, w których powstawały carskie okręty. Pożar wybuchł w środkowym z trzech kadłubów, którego chyba nawet nie próbowano ratować. Za to olbrzymie połacie zamoczonego w Tamizie płótna żaglowego okrywały oba sąsiednie okręty. Płótno było stare i zetlałe, z pewnością nie nadawało się już na żagle, ale wyglądało na to, że nie dymi, lecz tylko paruje w żarze płomieni. Ze śladów stóp odciśniętych w nadbrzeżnym błocie i innych podobnych przesłanek Daniel wywnioskował, że sformowano ludzki łańcuch do transportu wiader z wodą z rzeki, by regularnie zwilżać płótno, a może nawet walczyć z pożarem. Musiał tu zapanować niezły chaos, Orney i jego robotnicy na pewno wybiegli na plac, za późno jednak, by uratować środkowy okręt. Ogień musiał przez dłuższy czas tlić się w środku, zanim został zauważony. Poszycie z obu stron przepaliło się na wylot, stępka również została uszkodzona. Ubezpieczyciel pana Orney’a z pewnością spisze okręt na straty. To wszystko Daniel widział z góry, z poziomu ulicy. Rozedrgane fale gorącego powietrza nadal buchały znad pogorzeliska. Było przez nie widać dziwnie zdeformowane sylwetki ludzi i małe łódki uwijające się po rzece. Gapie przyglądali się zgliszczom z minami podobnymi do tych, z jakimi ich pobratymcy oglądali szczucie niedźwiedzia. Zszedł po schodach do stoczni. Dym unoszący się wśród zmagazynowanych materiałów pachniał jak dym z pożaru domu, co było do przewidzenia, ale mieszała się z nim jeszcze inna nuta, ostrzejsza, gryząca w nosie i zgoła niepasująca do tego miejsca: odór jakichś spalonych chemikaliów. Poprzedni raz wyczuł ją, kiedy pod wieczór przybył do Londynu i na Crane Court eksplodowała Machina Piekielna. Wcześniej napotykał ten zapach wielokrotnie, ale pierwszy raz w życiu zdarzyło się to przed czterdziestu laty na spotkaniu Towarzystwa Królewskiego. Gość honorowy: Enoch Root. Temat: nowy pierwiastek, phosphorus. Światłonośny. Substancja obdarzona dwoma niezwykłymi przymiotami: świeci w ciemności i bardzo chętnie się pali. Poczuł pierwsze ukłucie rodzących się wyrzutów sumienia, kiedy przyszło mu do głowy, że do wypadku mogło dojść z jego winy: może wśród rzeczy przywiezionych z Crane Court znajdowała się jakaś próbka fosforu, która się zapaliła i spowodowała pożar, a Kikin wezwał go na pogorzelisko, by go osądzić. Było to niezwykle mało prawdopodobne, ale dobrze ilustrowało charakter dręczących go regularnie koszmarów. Obejrzał starannie platformę z rzeczami z Crane Court i stwierdził, że nic podobnego się nie wydarzyło. Orney’a i Kikina znalazł w jednym z ocalałych okrętów, który w dalszym ciągu był okryty ociekającym wodą płótnem, zapewne na wypadek, gdyby ogień w środkowym kadłubie znów rozgorzał na dobre. Spacerowali w tę i z powrotem po wąskim pasku tymczasowego pokładu, zainstalowanego na czymś w rodzaju rusztowania. Daniel domyślał się, że zbudowano go po to, by robotnicy mogli dosięgnąć górnych partii wręg, ale w obecnej sytuacji nieźle sprawdzał się jako punkt obserwacyjny i stanowisko dowodzenia dla właściciela stoczni i jego klienta. PRZEZ CHWILĘ PODZIWIALI INTRYGUJĄCY WIDOK, JAKI SOBĄ PRZEDSTAWIAŁ DANIEL WCHODZĄCY PO DRABINIE, A POTEM - PONIEWAŻ PRZEŻYŁ - PRZYWITALI SIĘ Z NIM. ORNEY UŚMIECHAŁ SIĘ W TAKI SPOSÓB, JAK CZASEM ZDARZA SIĘ ŻAŁOBNIKOM NA POGRZEBACH. KIKIN - BEZ WZGLĘDU NA TO, JAKIE EMOCJE WCZEŚNIEJ NIM TARGAŁY - BYŁ POWAŻNY I KONKRETNY I ZE SZCZERYM ENTUZJAZMEM WYPYTYWAŁ O SZCZEGÓŁY WYPADKU. - PRZYJECHAŁ PAN - POWIEDZIAŁ, I POWTÓRZYŁ TO ZDANIE KILKAKROTNIE, JAKBY DOKONYWAŁ ZNACZĄCEGO ODKRYCIA. NORMAN ORNEY PRZETARŁ RĄBKIEM MOKREJ PŁACHTY USMOLONĄ TWARZ. NA TEN WIDOK PODSZEDŁ DO NIEGO CHŁOPAK Z WIADERKIEM PIWA I PODAŁ MU PEŁNY CZERPAK. - NIECH CIĘ BÓG BŁOGOSŁAWI, SYNU - POWIEDZIAŁ ORNEY I WYCHYLIŁ PÓŁKWATERKĘ W KILKU IMPONUJĄCYCH ŁYKACH. - POŻAR WYBUCHŁ NAD RANEM? - ZARYZYKOWAŁ DANIEL. - O DRUGIEJ, BRACIE DANIELU. - CZYLI TRWAŁ DOSYĆ DŁUGO, ZANIM ZWRÓCIŁ CZYJĄŚ UWAGĘ. - PRZECIWNIE, BRACIE. MYLISZ SIĘ. ZATRUDNIAM NOCNEGO STRÓŻA, ALBOWIEM W TYCH OKOLICACH AŻ ROI SIĘ OD RÓŻNEJ MAŚCI NIEBIESKICH PTAKÓW. - NOCNI STRÓŻE CZASEM PRZYSYPIAJĄ. - DZIĘKUJĘ, ŻE RACZYŁEŚ PODZIELIĆ SIĘ ZE MNĄ TĄ MĄDROŚCIĄ, BRACIE DANIELU. WIDZĘ, ŻE JAK ZWYKLE JESTEŚ CZUJNY I GOTOWY WYTKNĄĆ KAŻDE UCHYBIENIE I NAJMNIEJSZĄ OZNAKĘ NIEKOMPETENCJI. WIEDZ ZATEM, ŻE MÓJ STRÓŻ MA DWA PSY I OBA TUŻ PO DRUGIEJ WSZCZĘŁY RWETES. SAM STRÓŻ POCZUŁ GRYZĄCĄ WOŃ I ZOBACZYŁ DOBYWAJĄCY SIĘ Z TAMTEGO KADŁUBA DYM. OGŁOSIŁ ALARM. PRZYBYŁEM TU PO KWADRANSIE, ALE OGIEŃ ROZPRZESTRZENIAŁ SIĘ Z NIEPOJĘTĄ GWAŁTOWNOŚCIĄ. - PODEJRZEWASZ PODPALENIE, BRACIE NORMANIE? TA MYŚL DOPIERO W TEJ CHWILI PRZYSZŁA DANIELOWI DO GŁOWY I ARTYKUŁUJĄC JĄ, JUŻ RUMIENIŁ SIĘ ZE WSTYDU, ŻE MÓGŁ BYĆ TAKI NAIWNY. ORNEY I KIKIN UPRZEJMIE STARALI SIĘ ZAMASKOWAĆ NIEDOWIERZANIE - ZWŁASZCZA KIKIN, KTÓRY PODEJRZEWAŁBY, ŻE DOSZŁO DO PODPALENIA NAWET W OBLICZU DOWODÓW ŚWIADCZĄCYCH O CZYMŚ WPROST PRZECIWNYM. JAKKOLWIEK BY NA TO PATRZEĆ, CHODZIŁO PRZECIEŻ O OKRĘTY WOJENNE, A ROSJA BYŁA W STANIE WOJNY. CIEKAWE, CO KIKIN MUSIAŁ SOBIE O NIM POMYŚLEĆ. - CZY TY, BRACIE, ALBO TWOI STRAŻNICY WIDYWALIŚCIE OSTATNIO W OKOLICY JAKICHŚ OBCYCH? - POZA TOBĄ, BRACIE DANIELU? TYLKO DWÓCH RABUSIÓW, KTÓRZY POPRZEDNIEJ NOCY ZAKRADLI SIĘ TU W SZALUPIE. PSY ZACZĘŁY SZCZEKAĆ I ICH PRZEPŁOSZYŁY. NIEMOŻLIWE JEDNAK, BY MIELI COŚ WSPÓLNEGO Z PODPALENIEM, PONIEWAŻ STATEK SPŁONĄŁ DZIŚ, NIE WCZORAJ. - ALE CZY ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ, ŻE CI RABUSIE UKRYLI W KADŁUBIE, POWIEDZMY... W ZĘZIE, NIEWIELKI PRZEDMIOT, KTÓRY PRZEZ NASTĘPNĄ DOBĘ USZEDŁ WASZEJ UWAGI? ORNEY I KIKIN WPATRYWALI SIĘ W NIEGO WYCZEKUJĄCO. - OKRĘT JEST... TO ZNACZY: BYŁ BARDZO DUŻY, BRACIE DANIELU. W WIELU MIEJSCACH MOŻNA BYŁO COŚ SCHOWAĆ. - GDYBYŚCIE W ZĘZIE SPALONEJ JEDNOSTKI ZNALEŹLI RESZTKI MECHANIZMU ZEGAROWEGO, BĄDŹ ŁASKAW MNIE O TYM ZAWIADOMIĆ. - POWIEDZIAŁEŚ: MECHANIZMU ZEGAROWEGO, BRACIE DANIELU? - NIEWYKLUCZONE, ŻE PALĄCY SIĘ FOSFOR ZNISZCZYŁ GO NIE DO POZNANIA. - FOSFOR?! - KAŻ SWOIM LUDZIOM CODZIENNIE SPRAWDZAĆ ZĘZY POZOSTAŁYCH OKRĘTÓW I INNE POTENCJALNE SCHOWKI. - ZROBIĘ TAK, BRACIE DANIELU. - JESTEŚ UBEZPIECZONY OD POŻARU, BRACIE NORMANIE? - W BIURZE HANDIN-HAND NA SNÓW HILL. - GDYBY PRÓBOWALI CIĘ OBWINIE ZA TEN POŻAR, JESTEM DO TWOJEJ DYSPOZYCJI, BRACIE NORMANIE. - MOŻE JEDNAK TKWIĄ W TOBIE UKRYTE CNOTY, BRACIE DANIELU. WYBACZ MI, PROSZĘ, ŻE TAK UPORCZYWIE ICH NIE DOSTRZEGAŁEM. - TY ZAŚ WYBACZ MI, BRACIE, ŻE SKRYWAŁEM MOJE WEWNĘTRZNE ŚWIATŁO. - W RZECZY SAMEJ, DOKTORZE WATERHOUSE, KRYJE PAN WIELE TAJEMNIC - WTRĄCIŁ KIKIN. - CHĘTNIE BYM JE POZNAŁ. MOŻE MI PAN WYJAŚNIĆ, CO MIAŁ NA MYŚLI? - OSTRA WOŃ, NA KTÓRĄ SKARŻYŁ SIĘ STRÓŻ I KTÓRA WCIĄŻ UNOSI SIĘ TU W POWIETRZU, TO ZAPACH PALONEGO FOSFORU. POPRZEDNIM RAZEM POCZUŁEM JĄ TRZYDZIESTEGO PIERWSZEGO STYCZNIA NA CRANE COURT. DANIEL POKRÓTCE STREŚCIŁ WYDARZENIA TAMTEGO WIECZORU. - NIEZWYKŁA HISTORIA - PRZYZNAŁ KIKIN. - Z TĄ WSZAKŻE RÓŻNICĄ, ŻE OKRĘTU NIE WYSADZONO W POWIETRZE, TYLKO GO PODPALONO. - RZECZ W TYM, ŻE CZŁOWIEK, KTÓRY POTRAFIŁ SKONSTRUOWAĆ MACHINĘ PIEKIELNĄ Z NAPĘDEM ZEGAROWYM, Z PEWNOŚCIĄ UMIE WYKORZYSTAĆ JEJ SCHEMAT DO RÓŻNYCH CELÓW. DOMNIEMYWAM, ŻE ISTOTA DZIAŁANIA MACHINY POLEGA NA WYKORZYSTANIU FOSFORU DO ROZPALENIA OGNIA WE WCZEŚNIEJ USTALONYM MOMENCIE. OGIEŃ TEN MOŻNA PRZENIEŚĆ NA BECZKĘ Z PROCHEM, KTÓRA WÓWCZAS EKSPLODUJE, A MOŻNA TEŻ UŻYĆ GO DO ZAPALENIA WIĘKSZEJ PARTII FOSFORU ALBO INNEGO MATERIAŁU ŁATWOPALNEGO, TAKIEGO JAK TRAN. - TWIERDZISZ ZATEM, BRACIE DANIELU, ŻE W OBU WYPADKACH MAMY DO CZYNIENIA Z TAKIM SAMYM MECHANIZMEM I TYM SAMYM KONSTRUKTOREM - POWIEDZIAŁ ORNEY. - TO SPRAWA DLA WASZYCH KONSTABLI! - WYKRZYKNĄŁ KIKIN. - KONSTABLE NIE MAJĄ TU CZEGO SZUKAĆ, PONIEWAŻ WINNYCH NIGDZIE NIE WIDAĆ - ZAUWAŻYŁ DANIEL. - ALE TĄ SPRAWĄ POWINIEN SIĘ ZAJĄĆ SĘDZIA. - A CÓŻ ON MOŻE? - PRYCHNĄŁ KIKIN. - NIC, DOPÓKI NIE POSTAWI SIĘ PRZED NIM PODSĄDNEGO. - A KTO, W WASZYM SYSTEMIE, ZA TO ODPOWIADA? - OSKARŻYCIEL. - ZNAJDŹMY WIĘC OSKARŻYCIELA! - OSKARŻYCIELA NIE ZNAJDUJE SIĘ W ANGLII TAK, JAK MOŻNA ZNALEŹĆ KONSTABLA CZY SZEWCA. OSKARŻYCIELEM CZŁOWIEK SIĘ STAJE. TO MY, OFIARY MACHIN PIEKIELNYCH, MUSIMY OSKARŻYĆ TYCH, KTÓRZY JE ZBUDOWALI. BYŁO WIDAĆ, ŻE KIKIN SIĘ POGUBIŁ. - CZY TO OZNACZA, ŻE KAŻDY Z NAS MA OSKARŻAĆ OSOBNO, CZY... - OWSZEM, MOGLIBYŚMY TAK ZROBIĆ - WSZEDŁ MU W SŁOWO DANIEL. - WYDAJE MI SIĘ JEDNAK, ŻE BĘDZIEMY BARDZIEJ EFEKTYWNI - (TO SŁOWO WYBRAŁ SPECJALNIE PRZEZ WZGLĄD NA PANA ORNEY’A, KTÓRY RZECZYWIŚCIE BYŁ NIM ZACHWYCONY) - JEŚLI POŁĄCZYMY SIŁY: WY DWAJ, JA, HANDIN-HAND (JEŚLI BĘDĄ MIELI OCHOTĘ), ORAZ PANOWIE THREADER I ARLANC. - KIM SĄ THREADER I ARLANC? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ KIKIN. DANIEL NIE WSPOMNIAŁ O NICH, RELACJONUJĄC WYDARZENIA NA CRANE COURT. - MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE TO KOLEJNI CZŁONKOWIE NASZEGO KLUBU. PODZIEMNA KRYPTA W CLERKENWELL POCZĄTEK KWIETNIA 1714 - MOŻNA BY RZEC W PRZENOŚNI, ŻE FLEET JEST ILUSTRACJĄ LUDZKIEJ DEGRADACJI - STWIERDZIŁ PAN ORNEY ZAMIAST POWITANIA, SCHODZĄC W GŁĄB KRYPTY. - A NAWET NIE TYLE ILUSTRACJĄ, ILE ODBICIEM W KRZYWYM ZWIERCIADLE. GDYBY W TYM MOMENCIE PRZESTRASZYŁ SIĘ, OKRĘCIŁ NA PIĘCIE I WBIEGŁ ILE TCHU Z POWROTEM PO SCHODACH, NIKT NIE MIAŁBY MU TEGO ZA ZŁE. PAN THREADER, KIEDY PRZED KWADRANSEM ZSZEDŁ DO KRYPTY, BYŁ PRZERAŻONY. - TO ŚWIĘTA ZIEMIA, A NIE JAKIŚ POGAŃSKI KURHAN - POWIEDZIAŁ DANIEL. - TE DUSZYCZKI TO SZANOWANI CZŁONKOWIE WSPÓLNOTY UMARŁYCH. CHWYCIŁ ZA SPLĄTANĄ WIĄZKĘ BLADYCH KORZONKÓW I WYRWAŁ JĄ Z PODŁOŻA, ODSŁANIAJĄC STARĄ MOSIĘŻNĄ TABLICĘ, PERLĄCĄ SIĘ SKROPLONĄ WILGOCIĄ I PORZNIĘTĄ TOPORNIE WYGRAWEROWANYMI LITERAMI, Z KTÓRYCH KAŻDA MIAŁA INNĄ WIELKOŚĆ. BYŁO OCZYWISTE, ŻE JAKIŚ ŚREDNIOWIECZNY RZEMIEŚLNIK PRZEKOPIOWAŁ JE, NIE MAJĄC POJĘCIA, CO ZNACZĄ. PRZEKSZTAŁCENIE ICH W ŁACIŃSKIE SŁOWA I ZDANIA BYŁO ZADANIEM DLA CIERPLIWEGO SKRYBY LUB MNICHA - NA SZCZĘŚCIE TACY WŁAŚNIE LUDZIE PRZEZ PIĘĆSET LAT REGULARNIE SCHODZILI DO CLERKENWELL PO WODĘ. PO ODCYFROWANIU NAPISU MOŻNA SIĘ BYŁO Z NIEGO DOWIEDZIEĆ, ŻE POD PŁYTĄ SPOCZYWAJĄ DOCZESNE SZCZĄTKI NIEJAKIEGO THEOBALDA, TEMPLARIUSZA, KTÓRY UDAŁ SIĘ DO JEROZOLIMY W JEDNYM KAWAŁKU, A WRÓCIŁ W WIELU. OBOK ZNAJDOWAŁA SIĘ DRUGA TABLICZKA, OPISUJĄCA PODOBNE DZIEJE JAKIEGOŚ INNEGO GOŚCIA. W PRZECIWIEŃSTWIE DO PANA THREADERA, PAN ORNEY NIE WYGLĄDAŁ NA PORUSZONEGO WYSTROJEM WNĘTRZA. DANIEL ZADAŁ SOBIE WIELE TRUDU, BY POUSTAWIAĆ ŚWIECE I LATARNIE GDZIE TYLKO SIĘ DA - A DAŁO SIĘ GŁÓWNIE NA ZAŚCIELAJĄCYCH WIĘKSZOŚĆ POSADZKI WIEKACH KILKU MASYWNYCH SARKOFAGÓW. ŚWIATŁA BYŁO DOŚĆ, ABY DAŁO SIĘ ROZEZNAĆ ZARYSY SKLEPIONEGO SUFITU, TYM BARDZIEJ ŻE NIE BYŁO TO SZCZEGÓLNIE NIEBOTYCZNE SKLEPIENIE: OT, W SAM RAZ WYSTARCZAŁO, BY BISKUP MÓGŁ PRZEJŚĆ ŚRODKIEM POMIESZCZENIA, NIE BRUDZĄC SOBIE MITRY WILGOTNYM ŚLUZEM. KAMIENIE BYŁY JEDNAK SOLIDNIE SPOJONE I KRYPTA PRZETRWAŁA STULECIA W ŚWIETNYM STANIE - BAŃKA POWIETRZA W GŁĘBI ZIEMI, OBOJĘTNA NA WYDARZENIA NA POWIERZCHNI. PAN ORNEY PRZYSTANĄŁ NA CHWILĘ U STÓP SCHODÓW, CZEKAJĄC, AŻ WZROK PRZYZWYCZAI MU SIĘ DO PÓŁMROKU (CO BYŁO BARDZO ROZSĄDNYM POSUNIĘCIEM), PO CZYM PODSZEDŁ DO DANIELA I PANA THREADERA, KLUCZĄC POMIĘDZY SARKOFAGAMI I WYMIJAJĄC LEDWIE WIDOCZNE KAŁUŻE, Z WDZIĘKIEM MARYNARZA IDĄCEGO PO ROZKOŁYSANYM POKŁADZIE STATKU. OKAZYWAŁ BRAK CIEKAWOŚCI I NIECHĘĆ DO OKAZYWANIA NABOŻNEGO LĘKU, KTÓRE U INNEGO CZŁOWIEKA BYŁYBY NIEPODWAŻALNYM DOWODEM GŁUPOTY. PONIEWAŻ DANIEL WIEDZIAŁ, ŻE PAN ORNEY NIE JEST GŁUPI, ZAKŁADAŁ, ŻE W JEGO WYPADKU CHODZI RACZEJ O SWOISTĄ DEKLARACJĘ RELIGIJNĄ: PAPISTOWSCY KRZYŻOWCY MUSIELI SIĘ KWAKROWI WYDAWAĆ RÓWNIE PRYMITYWNI I NIEDORZECZNI JAK PIKTOWIE CHOWAJĄCY ZMARŁYCH W KURHANACH. - DLACZEGÓŻ TO, BRACIE NORMANIE? - SPYTAŁ UPRZEJMIE DANIEL. - CZY MASZ NA MYŚLI TO, ŻE FLEET, TAK JAK ŻYWOT CZŁOWIECZY, JEST KRÓTKA I OHYDNA? - ODÓR, JAKI WYDZIELA W OKOLICY UJŚCIA, JEST SZCZEGÓLNIE DOTKLIWY, GDY WIE SIĘ, JAK CZYSTA JEST TUTAJ, W GÓRNYM BIEGU, GDZIE ŁĄCZĄ SIĘ CIEKI WYPŁYWAJĄCE Z PRZERÓŻNYCH ŹRÓDEŁEK, STUDNI I DZIUR W ZIEMI. I TAK JAK NIEMOWLĘ, KTÓRE LEDWO OPUŚCI MATCZYNE ŁONO, JEST NARAŻONE NA NAJRÓŻNIEJSZE ZIEMSKIE... - ROZUMIEMY, DO CZEGO PAN ZMIERZA - WTRĄCIŁ PAN THREADER. - A JEDNAK ODLEGŁOŚĆ OD ŹRÓDŁA DO UJŚCIA JEST TAK NIEWIELKA - CIĄGNĄŁ PAN ORNEY - ŻE CZŁEK DZIARSKI - (MÓWIĄC TO, MIAŁ NA MYŚLI SIEBIE) - POKONA JĄ PIESZO W PÓŁ GODZINY. UDAŁ, ŻE SPOGLĄDA NA ZEGAREK, JAKBY CHCIAŁ DAĆ DO ZROZUMIENIA, ŻE WCALE NIE PRZESADZA. W KRYPCIE BYŁO JEDNAK ZA CIEMNO, ŻEBY MÓGŁ ODCZYTAĆ GODZINĘ Z CYFERBLATU. - PROSZĘ UKRYĆ CHRONOMETR PRZED WZROKIEM NASZEGO GOSPODARZA! - PORADZIŁ MU PAN THREADER TAKIM TONEM, JAKBY DOBRZE WIEDZIAŁ CO MÓWI. - BO ROZBIERZE GO NA CZĘŚCI, NIM PAN ZDĄŻY RZEC „PRECZ! KOSZTOWAŁ FORTUNĘ!”. - NIE ZABIORĘ CI ZEGARKA, BRACIE - POWIEDZIAŁ DANIEL. - ALE ROZPOZNAJĘ DZIEŁO PANA KIRBY'EGO. PRAWDOPODOBNIE SKONSTRUOWAŁ GO TERMINUJĄC U PANA TOMPSONA, DZIEWIĘĆ LAT TEMU. PO TYCH SŁOWACH ZAPADŁA KRÓTKA, LECZ GŁĘBOKA (CHCIAŁOBY SIĘ RZEC: GROBOWA) CISZA, KTÓRĄ PRZERWAŁA POCHWAŁA PANA ORNEY’A: - MASZ BYSTRY WZROK, BRACIE DANIELU. - PO TAJEMNICZEJ EKSPLOZJI DOKTOR WATERHOUSE ZASZYŁ SIĘ NA STRYCHU NIEWIELE JAŚNIEJSZYM OD TEGO GROBOWCA I PRZEZ WIELE TYGODNI NIE ODPOWIADAŁ NA MOJE LISTY. BAŁEM SIĘ JUŻ, ŻE BRAKUJE MU ODWAGI, BY PEŁNIĆ ROLĘ OSKARŻYCIELA. A TU, PROSZĘ: WRACA DO ŚWIATA ŻYWYCH, I TO W WIELKIM STYLU! NA ZEGARACH I ZEGARMISTRZACH ZNA SIĘ JAK NIKT INNY NA ŚWIECIE... - TO PRÓŻNE POCHLEBSTWO, MÓJ PANIE - ZAOPONOWAŁ DANIEL. - ALE W JEDNYM PRZYZNAM PANU RACJĘ: JEŻELI NASZ KLUB MA OSIĄGNĄĆ SWÓJ CEL, MUSIMY DOWIEDZIEĆ SIĘ JAK NAJWIĘCEJ O INTERESUJĄCYCH NAS MACHINACH PIEKIELNYCH. Z CAŁĄ PEWNOŚCIĄ BYŁY NAPĘDZANE MECHANIZMAMI ZEGAROWYMI. PRZED TRZYDZIESTU LATY ZNAŁEM OSOBIŚCIE HUYGENSA I HOOKE'A, NAJZNAMIENITSZYCH ÓWCZESNYCH ZEGARMISTRZÓW, ALE KIEDY TERAZ WRÓCIŁEM DO LONDYNU, STWIERDZIŁEM, ŻE NIE ZNAM JUŻ ANI TAJNIKÓW, ANI ADEPTÓW TEJ TECHNIKI. CHCĄC TEMU ZARADZIĆ, W SWYM ZAPALE ZAPOMINAM CZASEM O DOBRYCH MANIERACH, OTWIERAM ZEGARY I ZEGARKI, BADAM ICH MECHANIZMY I ODCZYTUJĘ ZNAKI ICH TWÓRCÓW, CO PRZED CHWILĄ WYPOMNIAŁ MI PAN THREADER. SKUTEK MOICH DZIAŁAŃ JEST TAKI, ŻE SPOTKALIŚMY SIĘ TUTAJ, W CLERKENWELL. - TLACZEKO, TO TIAPŁA, SPOTYKAMY SIĘ F TAKIM MIEJSCU? - ZABRZMIAŁ NOWY GŁOS. - NIECH PANA BÓG BŁOGOSŁAWI, PANIE KIKIN! - POWIEDZIAŁ (NIEZBYT ODKRYWCZO) PAN ORNEY. - GDYBY SIĘ PAN NIE SPÓŹNIŁ, USŁYSZAŁBY WYJAŚNIENIE DOKTORA WATERHOUSE’A - POWIEDZIAŁ ZIRYTOWANY PAN THREADER. - MÓJ POWÓZ UGRZĄZŁ PO OSIE W BAGNIE - BRZMIAŁA ODPOWIEDŹ PANA KIKINA. - TO BAGNO JEST CENNYM ODKRYCIEM - ZAUWAŻYŁ PAN ORNEY, KTÓRY ROZPOGADZAŁ SIĘ WYRAŹNIE, KIEDY PAN THREADER MIAŁ ZŁY HUMOR. - NIECH JE PAN OTOCZY PŁOTEM, NAZWIE UZDROWISKIEM I POBIERA PO SZYLINGU ZA WEJŚCIE, A WKRÓTCE BĘDZIE PANA STAĆ NA FAETON. ROSJANIN SCHODZIŁ DWUNASTOWIECZNYMI SCHODAMI - NIEZBYT ROZWAŻNIE - W GŁĄB WŁASNEGO CIENIA. ZZA JEGO PLECÓW PADAŁO ŚWIATŁO, KREŚLĄC NA PODŁODZE POMARAŃCZOWY TRAPEZ, KTÓRY BUJAŁ SIĘ W TĘ I Z POWROTEM JAK OPADAJĄCY Z DRZEWA LISTEK. MOŻNA SIĘ BYŁO DOMYŚLAĆ, ŻE TOWARZYSZ PANA KIKINA, ZA WYSOKI, ŻEBY SIĘ ZMIEŚCIĆ W KRYPCIE, STOI NA GÓRZE, U SZCZYTU SCHODÓW, I PORUSZA POCHODNIĄ Z BOKU NA BOK, USIŁUJĄC OŚWIETLIĆ DROGĘ PRYNCYPAŁOWI. - TA WILGOĆ NAS ZABIJE - STWIERDZIŁ STANOWCZO PAN KIKIN, JAKBY CO RANO PRZED ŚNIADANIEM COŚ GO ZABIJAŁO. - DOPÓKI ŚWIECE SIĘ PALĄ, ATMOSFERA W KRYPCIE NIE JEST DLA NAS GROŹNA - ODPARŁ DANIEL, MAJĄC SZCZERZE DOŚĆ NARZEKAŃ PSEUDOUCZONYCH, KTÓRZY WSZYSTKIE SWOJE NIESZCZĘŚCIA SKŁADALI NA KARB WILGOCI. - OWSZEM, WODA PRZESĄCZA SIĘ TUTAJ Z WILGOTNEJ GLEBY, ALE PAN ORNEY PRZED CHWILĄ ZACHWYCAŁ SIĘ JEJ NIEZWYKŁĄ CZYSTOŚCIĄ. JAK PAN MYŚLI, DLACZEGO TEMPLARIUSZE WŁAŚNIE TUTAJ ZBUDOWALI SWÓJ KOŚCIÓŁ? OTÓŻ DLATEGO, ŻE SIOSTRY MARIANKI I RYCERZE SZPITALNICY CZERPALI STĄD WODĘ I JAKOŚ OD NIEJ NIE POUMIERALI. BA, KAWAŁEK DALEJ ZAMOŻNI DŻENTELMENI PŁACĄ ZA TO, BY MÓC SIĘ W NIEJ WYMOCZYĆ. - DLACZEGO WIĘC NIE SPOTYKAMY SIĘ TAM, GDZIE ONI? - SPYTAŁ PAN KIKIN. - POPIERAM! - WYKRZYKNĄŁ PAN THREADER. - DLATEGO ŻE... - ZACZĄŁ DANIEL, ALE SŁYSZĄC DOLATUJĄCE Z GÓRY STRZĘPKI ROZMOWY, ZAWIESIŁ GŁOS. TRAPEZ ŚWIATŁA ROZSZERZYŁ SIĘ I PRZESUNĄŁ W BOK, A W JEGO CENTRUM POJAWIŁ SIĘ NOWY CIEŃ: PIĄTY, OSTATNI CZŁONEK KLUBU SCHODZIŁ DO KRYPTY. DANIEL ODCZEKAŁ, AŻ ZNAJDZIE SIĘ W ZASIĘGU GŁOSU I DOKOŃCZYŁ: - DLATEGO ŻE NIE CHCEMY ZWRACAĆ NA SIEBIE UWAGI. JEŻELI NASZ PRZECIWNIK ZATRUDNIŁ ZEGARMISTRZA ALBO KONSTRUKTORA INNYCH PRECYZYJNYCH PRZYRZĄDÓW, JEST CAŁKIEM PRAWDOPODOBNE, ŻE WARSZTAT TEGO ŁOTRA ZNAJDUJE SIĘ NIE DALEJ NIŻ NA STRZAŁ Z MUSZKIETU OD ŚWIĄTYNI, W KTÓREJ SIĘ ZNAJDUJEMY. - JEDNI POWIEDZIELIBY „ŚWIĄTYNI”, INNI „KOPCA NA PLACYKU PRZED CHLEWEM” - STWIERDZIŁ PAN KIKIN, ZERKAJĄC NA PANA THREADERA, KTÓRY OBDARZYŁ GO ŁASKAWYM SPOJRZENIEM. - „KOPIEC” TO ZBYT DOSTOJNE OKREŚLENIE. PO ANGIELSKU JEST TO CO NAJWYŻEJ „WYBRZUSZENIE”. - TEN, KTO TAK MÓWI, WYKAZUJE SIĘ KOMPLETNYM BRAKIEM ROZEZNANIA NA RYNKU BUDOWLANYM - ODPAROWAŁ DANIEL. - Z TRZECH NIEZBĘDNYCH ELEMENTÓW NIERUCHOMOŚCI, TA RUINA MA WSZYSTKIE: LOKALIZACJA, LOKALIZACJA I JESZCZE RAZ LOKALIZACJA! ROZBUDOWUJĄCY SIĘ LONDYN UDERZA O JEJ FUNDAMENTY JAK FALE PRZYBOJU O KLIF. - CZY JEST PAN JEJ WŁAŚCICIELEM, DOKTORZE WATERHOUSE? - SPYTAŁ Z NAGŁYM ZAINTERESOWANIEM PAN THREADER. - OPIEKUJĘ SIĘ NIĄ W IMIENIU PEWNEJ DUŻO WARTEJ OSOBISTOŚCI, KTÓREJ ZAMIAREM JEST PRZEOBRAŻENIE TEJ DOLINKI W SŁYNNY NA CAŁYM ŚWIECIE OŚRODEK SZTUK TECHNICZNYCH. - A SKĄD OWA PERSONA DOWIEDZIAŁA SIĘ O ISTNIENIU TEJ RUINY? - ODE MNIE. UPRZEDZAJĄC ZAŚ PAŃSKIE NASTĘPNE PYTANIE, DODAM, ŻE JA USŁYSZAŁEM O NIEJ OD ZNAJOMEGO, CZŁOWIEKA W BARDZO PODESZŁYM WIEKU, KTÓRY Z KOLEI DOWIEDZIAŁ SIĘ OD TEMPLARIUSZA. - RZECZYWIŚCIE, PAŃSKI ZNAJOMY MUSIAŁ BYĆ WIEKOWYM CZŁOWIEKIEM, BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE TEMPLARIUSZE OD CZTERECH STULECI NIE ISTNIEJĄ - ZAUWAŻYŁ PAN THREADER Z NUTĄ ROZDRAŻNIENIA W GŁOSIE. - CZY PLANOWANA JEST W TYM MIEJSCU BUDOWA NOWEGO OBIEKTU? - ZAPYTAŁ PAN ORNEY RZECZOWO, JAK PRZEDSIĘBIORCA PRZEDSIĘBIORCĘ. - JUŻ SIĘ ROZPOCZĘŁA. MA SIĘ W NIM ZNALEŹĆ CIĄG SKLEPÓW ORAZ PRACOWNIA DLA ZEGARMISTRZÓW I KONSTRUKTORÓW RÓŻNYCH INSTRUMENTÓW: NIE TYLKO MUZYCZNYCH, ALE TAKŻE FILOZOFICZNYCH. ZEBRANI SPOJRZELI NA DANIELA WYCZEKUJĄCO, JAKBY PRZERWAŁ W PÓŁ ZDANIA. - MAM NA MYŚLI PLANISFERY, HELIOSTATY, TEODOLITY, GRAFOMETRY I TYM PODOBNE - WYJAŚNIŁ. NA PRÓŻNO. - JEŻELI UDA SIĘ ZNALEŹĆ SPOSÓB NA OKREŚLANIE DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ, TO ŚMIEM TWIERDZIĆ, ŻE STANIE SIĘ TO WŁAŚNIE TUTAJ! CAŁEJ TEJ PRZEMOWY SPOKOJNIE SŁUCHAŁ HENRY ARLANC, OSTATNI Z GOŚCI. STAŁ NIECO Z BOKU. - DOBRZE - POWIEDZIAŁ PAN THREADER. - OTWIERAM DRUGIE ZEBRANIE KLUBU NA RZECZ POJMANIA I OSKARŻENIA OSOBY LUB OSÓB ODPOWIEDZIALNYCH ZA SKONSTRUOWANIE I PODŁOŻENIE MACHIN PIEKIELNYCH ZDETONOWANYCH OSTATNIO NA CRANE COURT I W STOCZNI ORNEY’A. * * * W LATACH MŁODOŚCI „CLUB?„ BYŁ DLA DANIELA WYŁĄCZNIE PRZYRZĄDEM DO BICIA. KIEDY W ROKU TYSIĄC SZEŚĆSET SZEŚĆDZIESIĄTYM CZWARTYM NIEJAKI PAN POWER NAPISAŁ W DYSKUSJI O BAROMETRACH, ŻE „RÓŻNICE W WYSOKOŚCI SŁUPA RTĘCI WYNIKAJĄ ZE WSZYSTKICH TYCH PRZYCZYN JEDNOCZEŚNIE, RZEC BY MOŻNA: Z CAŁEGO ICH KLUBU”, TEN SENS SŁOWA „KLUB” CZŁONKOWIE TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO CHWYCILI W LOT, GDYŻ WIĘKSZOŚĆ Z NICH MIAŁA ŚWIEŻO W PAMIĘCI OKRES STUDIÓW NA UNIWERSYTECIE, GDZIE NAJBIEDNIEJSI MIELI W ZWYCZAJU ŻEBRAĆ O DROBNE PIENIĄDZE NA JEDZENIE LUB - CZĘŚCIEJ - PICIE. W UCZELNIANYM SLANGU OKREŚLAŁO SIĘ TO MIANEM „ROBIENIA KLUBU”. NATURALIŚCI CHĘTNIE PODCHWYCILI TĘ MODĘ I NIERAZ PÓŹNIEJ SŁYSZANO, JAK PAN PEPYS PROPONUJE JOHNOWI WILKINSOWI I INNYM „ZROBIENIE KLUBU” W CELU SPOŻYCIA KOLACJI: PROCEDURA BYŁA TA SAMA, PIENIĄDZE WIĘKSZE, A EFEKTY LEPSZE NIŻ NA UNIWERSYTECIE. Podczas nieobecności Daniela w Londynie wesołe improwizacje Pepysa rozciągnęły się w wymiarze temporalnym i stały ponadczasowe, straciły natomiast swobodę przestrzenną i zostały ograniczone do konkretnego lokalu. Pomysł taki wydawał się Danielowi chybiony, dopóki Roger nie zwabił go w końcu do Klubu Kit-Cata. Wtedy to, przekroczywszy próg przybytku, Daniel wykrzyknął: - Och, dlaczego od razu tak nie powiedziałeś! Natychmiast rozpoznał bowiem ulepszoną wersję kawiarni, w których dwadzieścia lat wcześniej wszyscy chętnie spędzali wolny czas. Najważniejsza różnica polegała na tym, że do klubu nie każdy mógł przyjść, co eliminowało takie zagrożenia, jak odgryzanie uszu, pchnięcia sztyletem i pojedynki. Ten klub w niczym jednak nie przypominał Klubu Kit-Cata. Miał zupełnie inny cel, jego członkowie (poza Danielem) bardzo różnili się od znajomych Rogera, a na miejsce spotkań wybrał pomieszczenie mroczniejsze i jeszcze niższe. Pewne cechy klubów były jednak niezmienne. - Punkt pierwszy porządku obrad - ogłosił pan Threader. - Zebranie składek członkowskich. Z maleńkiej kieszeni kamizelki wyjął przygotowaną uprzednio monetę i niby od niechcenia rzucił ją na kamienną pokrywę dwudziestotonowej kamiennej trumny. Do reszty dopiero po chwili dotarło, co widzą: funt szterling, a więc moneta srebrna, i to błyszcząca, jak nowa. Opłacenie nią składki klubowej można by porównać do nonszalanckiej przejażdżki po Hyde Parku na grzbiecie jednorożca. Daniel dorzucił peso, pan Kikin srebrną monetę holenderską, a pan Orney złotą gwineę. Henry Arlanc odwrócił sakiewkę do góry nogami i wytrząsnął z niej półkwaterek miedziaków, które w większości otrzymał wcześniej od Daniela - czego członkowie klubu zapewne się domyślali. Daniel uparł się, żeby hugenocki portier został dopuszczony do spisku, ponieważ istniała teoretyczna możliwość, że to właśnie on był niedoszłą ofiarą pierwszej Machiny Piekielnej. Pan Threader chciał ustalić składki na dość wysokim poziomie, by wyeliminować z klubu pospólstwo w rodzaju pana Arlanca. Pan Orney przystał na jego propozycję z powodów czysto praktycznych: szukanie i doprowadzanie przestępców przed sąd było z natury kosztowne. Kikin godził się na wszelkie wydatki, wiedząc, że jeśli będzie mógł pokazać carowi, iż nie szczędził sił i środków, aby schwytać ludzi, którzy spalili carski okręt, być może nie straci głowy. Skończyło się więc na tym, że Daniel musiał opłacić wysoką składkę nie tylko za siebie, lecz także za Arlanca. Pan Threader otworzył teraz szkatułkę wyłożoną czerwonym aksamitem, wyjął z niej wagę i zaczął porównywać ciężar hiszpańskich i holenderskich monet z wzorcem w postaci skalibrowanego spiżowego odważnika, który - jeśli wierzyć wyrytym na jego powierzchni mikroskopijnym, ale żarliwym zapewnieniom - stanowił platoński ideał wagi funta szterlinga, ustalony sto pięćdziesiąt lat wcześniej przez Greshama. Pan Orney uznał to za sygnał do odczytania protokołu i wniosków z poprzedniego spotkania, które przed dwoma tygodniami odbyło się w domu pana Kikina przy Black Boy Alley. - Jeśli członkowie klubu nie mają nic przeciwko temu, pozwolę sobie pominąć fragmenty nieistotne i streścić pokrótce te, które były przejawem nadmiernego pedantyzmu... - Brawo! Dobrze mówi! - zawołał Daniel zanim pan Threader zdążył zaprotestować, ale niepotrzebnie się martwił: pan Threader był tak zajęty ważeniem hiszpańskiego srebra, że wysunął spomiędzy warg czubek języka, a oczy mało nie wyszły mu na szypułkach z głowy. - W tej sytuacji zostają tylko dwa punkty warte wzmianki - ciągnął pan Orney. - Przesłuchanie nieszczęsnego strażnika oraz wykład doktora Waterhouse'a na temat mechanizmu. Po kolei. Odbyliśmy spotkanie z panem Pinewoodem, strażnikiem miejskim, który był świadkiem eksplozji na Crane Court i został zatrudniony przez pana Threadera, a przynajmniej zmobilizowany wygłoszoną przez niego werbalną zachętą dwuznacznej i spornej natury, która nadal stanowi przedmiot zażartych dyskusji... - To wszystko jest w protokole? - zapytał pan Threader, podnosząc z udawanym zdumieniem wzrok znad wagi. - Pan Pinewood, spodziewając się wynagrodzenia za swój trud, rzucił się w pościg za lektyką, którą widziano, jak tuż przed wybuchem podążała śladem powozu wiozącego pana Threadera i doktora Waterhouse'a - ciągnął pan Orney, wyraźnie zadowolony, że udało mu się uzyskać jakąś reakcję ze strony pana Threadera. - Poinformował nas, że podążył za lektyką Fleet Street aż do mostu na Fleet Ditch, gdzie niosący ją tragarze zatrzymali się, postawili ją na ziemi, chwycili pana Pinewooda... - Wystarczy, wszyscy wiemy, co było dalej - mruknął pan Threader. - ...i wrzucili go do Fleet Ditch. Wszyscy przełknęli ślinę. - Zorganizowano kwestę na leczenie wrzodów pana Pinewooda. Odprawiono również modły w intencji wyleczenia innych objawów, niektórych zgoła nieznanych współczesnej medycynie. Zaangażowanie w kwestę i modlitwy było różne u różnych osób. Dalszych ruchów lektyki możemy się jedynie domyślać. Doktor Waterhouse natychmiast się domyślił, że wróciła do zaułka, z którego, jak widział, niewiele wcześniej się wynurzyła. Doktor Waterhouse wyraził następującą opinię: „Jestem przekonany, że ci ludzie wiedzieli zawczasu o naszym przybyciu do Londynu i czekali na okazję, by śledzić powóz pana Threadera z Newgate do City, my, zaś pokrzyżowaliśmy im szyki, skręcając nad Fleet Ditch i udając się na Crane Court”. Następnie odbyła się dyskusja o tym, czy pasażer lektyki miał w ogóle jakiś związek z Machiną Piekielną. Zauważyłem, że nierozważne byłoby podążanie w tak bliskiej odległości za pojazdem, o którym się wie, że w każdej chwili może eksplodować. Zasugerowałem również, że w tej sytuacji lektyką podróżowała zapewne jakaś żądna przygód kurtyzana. Pan Threader poczuł się urażony imputacją, że jakaś kurwa (to jego słowa) potraktowała przybycie jego orszaku do Londynu jako okazję do zarobku. Na twarzach pozostałych członków klubu odmalowało się rozbawienie, gdy usłyszeli te bogobojne... - Wnioskuję o wyznaczenie nowego protokolanta - powiedział pan Threader. - Pan Arlanc, bez względu na to, co wcześniej o nim mówiliśmy, jest spokojny, sumienny i piśmienny. Jeżeli weźmie na siebie obowiązki protokolanta, opłacę jego składkę. Ostatnie słowa zabrzmiały trochę niewyraźnie, ponieważ, mówiąc, pan Threader ściskał pomiędzy trzonowcami złotą monetę. - Panie Threader, jeżeli odczuwa pan głód, przy trakcie w Black Marys Hole nie brakuje gospód, podobnie jak nieco dalej, przy Hockley-in-the-Hole. Możemy przenieść tam spotkanie klubu. Z pewnością jednak nie nasyci się pan moją gwineą. - Nie jest już pańska. Należy do klubu. - Pan Threader wyjął monetę z ust i szukał na niej śladów zębów. - I nie jest gwineą, dopóki ja tak nie powiem. - Przecież już została zważona - zauważył pan Orney. - Po co ją jeszcze gryźć? - To dobra gwinea - oznajmił pan Threader. - Będzie pan łaskaw kontynuować swoją cudaczną narrację, panie Orney. - Krótko mówiąc, zasugerowałem, że lektyka to fałszywy trop. Doprowadziło to do cokolwiek mętnych wynurzeń na temat mechanizmów zegarowych, tak przynajmniej wynika z moich notatek... - Chociaż raz ich treść odpowiada prawdzie. - Pan Threader westchnął. - Bynajmniej! - obruszył się Daniel. - Według pana Orney’a umieszczenie w powozie Machiny Piekielnej, mającej eksplodować w określonym momencie, a następnie podążenie za tymże powozem, i to tuż przed wybuchem, zakrawa na szaleństwo. Moja odpowiedź sprowadzała się do stwierdzenia, że wszystko zależy od tego, jak dobrym specjalistą i jak pewnym siebie człowiekiem był konstruktor mechanizmu. Dobry zegarmistrz umiałby precyzyjnie nastawić zegar, a także miałby niezłe pojęcie o tym, jak mechanizm zachowa się w chłodny dzień w kołyszącym i podskakującym pojeździe. - A zatem pasażer lektyki nie był żadnym zegarmistrzem! - powiedział pan Kikin. Pan Threader parsknął śmiechem, biorąc jego słowa za żart, Daniel jednak widział, że Rosjanin wziął sobie jego wywód do serca i mówi całkiem poważnie. - Istotnie. Uważam, że za podłożeniem Machin Piekielnych mogą stać ludzie, którzy nie do końca rozumieją ich funkcjonowanie. Jeśli mam rację, to urządzenie z Crane Court miało eksplodować wiele godzin - albo nawet dni - później. Pasażer lektyki był więc równie zaskoczony rozwojem wydarzeń jak pan Threader i ja. - Wszyscy zgadzamy się, że tamta machina wybuchła nie wtedy, kiedy powinna - przyznał pan Threader. - Dzięki temu pańska hipoteza zachowuje przynajmniej jakiś pozór wiarygodności. - Ale nie posuwa nas naprzód - stwierdził oschle pan Orney. - Pan Pinewood wylądował w gównie, a my nie wiemy nic więcej na temat lektyki. - Nie zgadzam się z panem. Dwukrotne użycie mechanizmu zegarowego zdradza taktykę zamachowca. Urządzenie, które doprowadziło do spalenia pańskiego okrętu, zadziałało we właściwym momencie: w środku nocy. Machina z powozu pana Threadera wybuchła przedwcześnie. Wygląda na to, że w chłodny dzień mechanizm w telepiącym się na boki pojeździe pracował szybciej niż powinien, natomiast kiedy spoczywał nieruchomo w zęzie okrętu, działał jak należy. Można z tego wysnuć pewne wnioski na temat jego konstrukcji, a to z kolei może nas zaprowadzić do jego twórcy. - I dlatego... Clerkenwell - powiedział pan Kikin. - Jakie konkretnie efekty przyniósł ten wątek śledztwa? - zainteresował się pan Orney. - Równie dobrze mógłby pan w kwietniu zapytać wieśniaka, jakie plony zebrał z pól obsianych przed tygodniem. Miałem nadzieję, że przy Crane Court znajdę jakieś pozostałe po Robercie Hooke'u zapiski i prototypy. Był prekursorem prób określenia długości geograficznej za pomocą zegarów i jak nikt inny znał się na wpływie kołysania oraz zmian temperatury na ich funkcjonowanie. Niestety, całe dziedzictwo Hooke'a trafiło na śmietnik. Rozpytywałem w Królewskim Kolegium Lekarskim, a także w siedzibie lorda Ravenscar. - Czemu akurat tam, jeśli można wiedzieć? - zainteresował się pan Threader. - Hooke zaprojektował gmach Kolegium przy Warwick Lane, a także rozbudował rezydencję lorda Ravenscar. Wydało mi się całkiem prawdopodobne, że przechowywał tam część swoich rzeczy. Nie uzyskałem odpowiedzi na moje pytania, pozostaje mi więc tylko podwoić starania. - Skoro już przeszliśmy do nowych spraw, panie Orney, proszę nam powiedzieć, jakie są nowiny z frontu gotowania moczu - zaproponował pan Threader. - Jak utrzymuje doktor Waterhouse, odparowywanie moczu, i to na wielką skalę, jest sposobem na zdobycie fosforu do konstrukcji Machin Piekielnych - przypomniał pan Orney. - Istotnie, przedstawiony przez doktora opis tego procesu nie pozostawiał wiele miejsca na domysły - przyznał pan Threader. - Przeprowadzenie go w Londynie byłoby trudne... - Niby czemu? Londyn nie może już chyba gorzej cuchnąć szczynami - zauważył pan Kikin. - Cała operacja zwróciłaby powszechną uwagę nie ze względu na przykry zapach, ale dlatego, że to dosyć niezwykła praktyka. Dlatego gotowanie moczu odbywa się prawdopodobnie gdzieś pod miastem. To jednak wymaga transportowania uryny, i to w znacznych ilościach, z miejsca, gdzie jest jej w bród - najlepiej dużego miasta, takiego jak, powiedzmy, Londyn - na wyżej wspomniane tereny podmiejskie. Trudno to zrobić dyskretnie. - Należałoby popytać wśród ludzi z beczkowozami! - Znakomity pomysł, panie Kikin, który i mnie już dawno przyszedł do głowy - powiedział pan Orney. - Mieszkam jednak daleko od dolnego biegu Fleet, gdzie beczkowozacy gromadzą się co noc rojem gęstym niczym muchy, aby pozbywać się swoich ładunków. Ponieważ monsieur Arlanc mieszka znacznie bliżej, bo przy Crane Court, jego obarczyłem tym zadaniem. Panie Arlanc? - Byłem bardzo, bardzo zajęty... - zaczął Henry Arlanc, został jednak natychmiast zakrzyczany przez pozostałych członków klubu. Dzielnie zniósł godne parlamentu pokrzykiwania i kpiny, dając pokaz galijskiej godności, po czym dokończył: - Tam, gdzie mnie się nie powiodło, zdałem się na sędziego pokoju z Southwark. Z dobrym skutkiem. Voila! Wyciągnął zza pazuchy broszurkę i rzucił ją na kamienne wieko sarkofagu. Prześliznęła się po kamieniu i zatrzymała w plamie światła padającego ze świecy. Napis na okładce wydrukowano dużą, toporną, dramatyczną czcionką, tak że Daniel nie musiał nawet zakładać okularów, aby go przeczytać: „PROTOKÓŁ z wyjazdowej sesji sądu kryminalnego dla HRABSTWA SURREY”. Dalej litery stawały się mniejsze, ale pan Kikin pochylił się i odczytał podtytuł na głos: „Opis PEŁNY i PRAWDZIWY najbardziej niezwykłych, godnych potępienia i makabrycznych ZBRODNI popełnianych przez WROGÓW, oraz sprawiedliwych i surowych kar, wymierzanych niezwłocznie przez OBROŃCÓW pokoju tegoż hrabstwa, w okresie od piątku I stycznia, do soboty 27 lutego Anno Domini 1713/14... „ Kikin i Arlanc wymienili rozbawione spojrzenia ponad świecą. Te broszurki można było nabyć dosłownie wszędzie, co oznaczało, że niektórzy ludzie naprawdę je kupowali i że było tych ludzi naprawdę sporo, ale nikt, kto potrafił je przeczytać, nie przyznałby się do takiego zakupu. Tego rodzaju literaturę po prostu się ignorowało. To, że pan Arlanc zwróci! na nią uwagę, świadczyło o jego nieokrzesaniu, rozbawienie pana Kikina było zaś zwyczajnie niegrzeczne. Ach, ci cudzoziemcy i ich obyczaje! - Proszę mi wybaczyć, panie Arlanc, ale nie miałem... hmm... przyjemności zapoznać się z tym dokumentem - powiedział pan Threader. - o czym traktuje? - Opisuje między innymi przypadek niejakiego pana Marsha. W pewną grudniową noc jechał swoim wozem Lambeth Road, gdy napotkał trzech dżentelmenów, którzy niespodziewanie wyłonili się z przybytku cieszącego się fatalną reputacją, a znajdującego się w St. Georges Fields. Kiedy się mijali, zapach bijący od pojazdu pana Marsha tak rozjuszył młodych ludzi, że dobyli rapierów i zatopili klingi w ciele ciągnącego go konia, który padł na miejscu. Pan Marsh wszczął rwetes, co zwróciło uwagę klientów pobliskiej gospody. Ci wybiegli z lokalu i schwytali sprawców. - Odważnie, jak na pijaną tłuszczę. - W tamtej okolicy na drogach aż roi się od bandytów - mądrzył się pan Threader. - Ci z gospody uznali zapewne, że bezpieczniej będzie wybiec razem i wspólnie stawić im czoło, niż dać się napadać pojedynczo w drodze do domu. - Proszę sobie wyobrazić ich zdumienie, gdy się okazało, że zatrzymali nie rabusiów, lecz dżentelmenów! - dodał szczerze rozbawiony pan Kikin. - Jedno i drugie - poprawił go Henry Arlanc. - Jak to?! - Dżentelmeni często bywają bandytami - wyjaśnił z uczoną miną pan Threader. - Ponieważ praca zarobkowa uwłacza godności człowieka szlachetnie urodzonego, kiedy ktoś taki przeputa w karty i przepuści na dziwki cały swój majątek, nie pozostaje mu nic innego jak chwycić za broń i zostać rozbójnikiem. To jedyne honorowe wyjście. - Skąd pan tyle wie na ten temat? Coś mi się widzi, że pan chyba prenumeruje te broszury! - Pan Orney był wprost zachwycony. - Kilka miesięcy rocznie spędzam w podróży, mój panie, i lepiej znam się na rozbójnikach niż pan na najnowszych technikach kalfatażu! - Jaki był finał tej sprawy, monsienr Arlanc? - zapytał Daniel. - Przy tej trójce znaleziono kosztowności zrabowane wcześniej tego samego wieczoru pasażerom powozu zmierzającego do Dover. Pasażerowie ci oskarżyli napastników przed sądem, a napastnicy, jako że oczywiście umieli czytać, skorzystali z przywileju kościelnego i zostali wyłączeni spod władzy sądu. Pan Marsh występuje później w tej historii wyłącznie w roli świadka. - A zatem wiemy o nim tylko tyle, że w środku nocy jechał Lambeth Road, przewożąc ładunek tak obrzydliwie cuchnący, że trzech rozbójników, ryzykując szubienicę, postanowiło zadźgać mu konia! - powiedział pan Orney. - Ja wiem nieco więcej - przyznał Arlanc. - Przespacerowałem się brzegiem Fleet po zmroku i popytałem wśród ludzi. Pan Marsh rzeczywiście był woźnicą beczkowozu. Jego koledzy po fachu bardzo się dziwili) że po nocy przeprawia się z ładunkiem na drugi brzeg Tamizy. - Powiedział pan „był” woźnicą - wtrącił Daniel. - Co się z nim stało? Nie żyje? - Po stracie konia wypadł z branży. Wrócił do Plymouth, skąd pochodzi, i zamieszkał u siostry. - Może ktoś z nas powinien wybrać się do Plymouth i z nim porozmawiać? - zasugerował Daniel pół żartem, pół serio. - Wykluczone! - sprzeciwił się pan Threader. - Finanse klubu są w opłakanym stanie! Zapadła cisza, gdy wszyscy zgodnie przygryźli języki. Jedna lub dwie twarze zwróciły się pytająco w stronę Daniela, który najdłużej znał pana Threadera, przez co zwykły szacunek nakazywał dać mu pierwszeństwo przy próbie odgryzienia głowy panu Threaderowi. - Właśnie podwoiliśmy wartość naszych aktywów, mój panie. Skąd więc taka reakcja? - Niezupełnie podwoiliśmy. Pańskie peso, doktorze Waterhouse, okazało się pół pensa lżejsze od pełnego funta. - Za to cały świat wie, że moja gwinea jest o kilka pensów cięższa - wtrącił pan Orney. - Może pan opłacić niedobór składki brata Daniela z nadwyżki mojej. A skoro już o tym mowa, reszta dla pana. - Pańska hojność mogłaby być wzorem dla nas, zatwardziałych anglikańskich grzeszników - powiedział z przekąsem pan Threader. - W żaden sposób nie zmienia jednak zawartości kasy klubu. Owszem, w porównaniu z dniem wczorajszym ilość środków, jakimi dysponujemy, podwoiła się, ale mamy również zobowiązania. - Nie wiedziałem o tym. - Pan Kikin w dalszym ciągu świetnie się bawił. - Czyżby zabierał pan nasze składki na Change Alley i tam inwestował je w jakieś tajemnicze instrumenty pochodne? - Myślę perspektywicznie, panie Kikin. Klient dostaje tyle, za ile płaci; ta zasada obowiązuje wszędzie: na targu rybnym, w burdelu i w parlamencie. Ma również zastosowanie w świecie łapaczy. Pan Threader rozkoszował się ciszą, która zapanowała po jego słowach, dopóki pan Orney, który nie mógł znieść świadomości, że coś sprawia komuś (zwłaszcza panu Threaderowi) rozkosz, powiedział: - Jeżeli zamierza pan nająć łapacza i opłacić go z naszych pieniędzy, powinien pan najpierw przedłożyć nam tę propozycję pod rozwagę. - Zanim zaczniemy rozmawiać o łapaczach, czy któryś z panów byłby tak miły i objaśnił mi to określenie? - poprosił pan Kikin. - Chwytanie przestępców bywa męczące i w najwyższym stopniu niebezpieczne - wyjaśnił pan Threader. - Zamiast więc zajmować się tym osobiście, można wynająć łapacza złodziei, który nas wyręczy. - To znaczy, wyjdzie z domu, wytropi złoczyńcę i... i go złapie? Tak po prostu? - Owszem. A jak inaczej wyobraża pan sobie możliwość wymierzenia sprawiedliwości? - No, od tego jest policja... konstable... milicja... coś w tym guście. - Pan Kikin omal się nie zakrztusił. - Ale w praworządnym kraju... Nie może być tak, że ludzie ganiają się po ulicach i aresztują nawzajem! - Dziękujemy ci, panie, za radę, jak urządzić państwo prawa! - Pan Threader ryknął śmiechem. - Ach, gdybyż tak Anglia upodobniła się do carstwa moskiewskiego... - Panowie, panowie... - próbował ich pogodzić Daniel, ale u pana Kikina fascynacja i tak zwyciężyła, bo właśnie zapytał: - Jak to działa? - Wyznacza się nagrodę, a resztę pozostawia niewidzialnej ręce rynku - odparł pan Threader. - Jak wysoka powinna być nagroda? - Oto i sedno sprawy. Od czasów Wilhelma i Marii nagroda za ujęcie pospolitego włamywacza lub rabusia wynosi dziesięć funtów. - Czy to kwestia umowy, czy... - Tak stanowi królewski dekret. Pan Kikin spochmurniał. - Czyli konkurujemy w tej kwestii z rządem Jej Królewskiej Mości. A zatem... - To nie koniec. Czterdzieści funtów za rozbójników grasujących na trakcie, od dwudziestu do dwudziestu pięciu za złodziei koni, za morderców odpowiednio więcej. Przypominam, że klub ma w tej chwili dziesięć funtów, z dokładnością do paru pensów. - Rzeczywiście, ostra konkurencja - przyznał pan Orney. - I zarazem znak, choć nie dla wszystkich widoczny, że poleganie na łapaczach to strata czasu. Zanim pan Threader zdążył powiedzieć, co myśli o mądrościach pana Orney’a, odezwał się pan Kikin: - Szkoda, że wcześniej tego nie wiedziałem. Gdyby składki członkowskie miały iść na jakieś bzdury, byłbym skąpy. Jeśli jednak w grę wchodzi wyznaczenie nagrody, i to za złapanie wroga cara... Od jutra wszyscy łapacze w Londynie będą pracować dla nas! Pan Threader nie ukrywał zadowolenia. - Na pewno tego właśnie chcemy? - spytał Daniel. - Łapacze mają reputację jeszcze gorszą niż złodzieje. - To bez znaczenia. Nie chcemy zatrudniać ich w roli nianiek. Powiem wprost: im gorszy, tym lepszy. Daniel dostrzegał w tym rozumowaniu pewną lukę, nawet niejedną, ale po twarzach Orney’a i monsieur Arlanca widział, że został przegłosowany. Wydawanie w ten sposób pieniędzy cara uznali za świetny pomysł. - Jeżeli nie mamy więcej spraw do omówienia, myślę, że wycieczka po warsztatach zegarmistrzowskich w Clerkenwell byłaby nie od rzeczy - powiedział Daniel. - CHCĄC ZNALEŹĆ PRZESTĘPCÓW, DOKTORZE WATERHOUSE, POWINNIŚMY SZUKAĆ WŚRÓD PRZESTĘPCÓW, A NIE WŚRÓD ZEGARMISTRZÓW. POZA TYM, ZAMIAST ROBIĆ TO OSOBIŚCIE, WYNAJMIEMY ŁAPACZY, KTÓRZY, OPŁACANI Z PIENIĘDZY CARA, WSZYSTKIM SIĘ ZAJMĄ. - PIERWSZY RAZ MOŻNA BYŁO ODNIEŚĆ WRAŻENIE, ŻE PAN THREADER PRZEMAWIA W IMIENIU WSZYSTKICH CZŁONKÓW KLUBU, POZA DANIELEM. - ZAMYKAM ZEBRANIE. * * * TAK JAK FALA PRZEBIEGA SZARPNIĘTY DO GÓRY DYWAN, PCHAJĄC PRZED SOBĄ TUMAN KURZU, PCHEŁ, PESTEK Z JABŁEK, POPIOŁU Z FAJEK, WŁOSÓW ŁONOWYCH, PŁATKÓW ŁUPIEŻU ET CAETERA, TAK ROZBUDOWUJĄCY SIĘ LONDYN NA BEZBRONNYCH POLACH POD MIASTEM WSTRZĄSAŁ WSZYSTKIMI, KTÓRYCH ZMIANY WYRZUCIŁY Z SIODŁA, JAK RÓWNIEŻ TYMI, KTÓRZY NIGDY NIE BYLI ZBYT SILNIE ZWIĄZANI Z ZIEMIĄ. FARMER ZAMIESZKAŁY NA ZIELONYCH PASTWISKACH NA PÓŁNOCY MÓGŁ ZAUWAŻYĆ PODPEŁZAJĄCE KU NIEMU ROK PO ROKU BUDYNKI, ALE NIE ZDAWAŁ SOBIE SPRAWY Z TEGO, ŻE LONDYN ZAGARNIE JEGO ŁĄKĘ, DOPÓKI PIJACZKOWIE, RZEZIMIESZKI I DZIWKI OBOJGA PŁCI NIE ZACZĘLI ZBIERAĆ MU SIĘ POD OKNAMI. W dzieciństwie Daniela z okna na tyłach domu Drake'a przy Holborn roztaczał się widok na ciągnący się na odcinku mili pagórkowaty teren i nieregularną połać zieleni zwaną Clerkenwell Green - komunalny kawałek ziemi pomiędzy kościołami świętych Jakuba i Jana. Każda ze świątyń była właściwie starym, chaotycznym kompleksem zabudowań, w którego skład oprócz kościoła wchodził cmentarz, domy mieszkalne, wiekowy klasztor papistów oraz budynki gospodarcze. Podobnie jak wszystkie inne rzymskokatolickie kościoły w królestwie, te również przeszły na anglikanizm (i zapewne zostały co nieco złupione) za panowania Henryka VIII. Kiedy nastał Cromwell, gotowy zastąpić anglikanizm jeszcze surowszą regułą, złupiono je po raz drugi, tym razem znacznie rzetelniej. A teraz to, co z nich zostało, wchłonął Londyn. Lepiej jednak było zostać wchłoniętym niż znaleźć się na obrzeżach, ponieważ miasto wymuszało pewien ład, którego brakowało pograniczu. Wszelkie przestępstwa, niepokoje i okrucieństwa, które dręczyły Clerkenwell Green, zanim zostało okolone wianuszkiem nowych domów, z czasem przeniosły się odrobinę dalej na północ, a ich miejsce zajęły występki spokojniejszej i schludniejszej natury. Pół mili na północny zachód od Clerkenwell Green znajdowało się miejsce, w którym młoda jeszcze i czysta Fleet na krótkim odcinku płynęła równolegle do drogi do Hampstead. Płaski i podmokły teren pomiędzy nimi mienił się kałużami wody, za to na drugim brzegu, bliżej Clerkenwell, gdzie grunt był suchszy i bardziej solidny, dało się sadzić krzewy i warzywa, nie tonąc w wodzie, oraz budować domy, nie taplając się w błocie. Tam właśnie z czasem powstała niewielka osada, nazwana Black Marys Hole. Gdyby komuś zamarzyło się porzucenie miejskiej klatki Clerkenwell Green i włóczęga przez pola do Black Marys Hole, miałby do pokonania kilka przeszkód. Najpierw napotkałby na swojej drodze kompleks kościelno-klasztorny Świętego Jakuba, potem natrafiłby na pierwsze więzienie, nowo wybudowane, a następnie na drugie - starsze i prowadzone przez kwakrów. A człowiek, który postanowiłby spędzić dzień na wycieczce do Black Marys Hole, takich przybytków instynktownie by unikał. Dlatego rozpocząłby wędrówkę raczej od zboczenia na zachód i wyjścia z Clerkenwell Green przez coś na kształt zwieracza wychodzącego na Turnmill Street. W lewo, czyli w kierunku Londynu, Turnmill prowadziła na znajdujący się w Smithfield targ, na którym handlowano żywym inwentarzem. Wzdłuż niej ciągnęły się jatki, wytwórnie świec łojowych i ubojnie koni - krótko mówiąc, okolica nieszczególnie spacerowa. Kiedy zaś skręciło się w prawo i zaczęło oddalać od miasta, ulica się rozwidlała: w prawo odchodziła Rag Street, w lewo Hockley-in-the-Hole, biegnąca wzdłuż zakrętu Fleet, którą na tym odcinku przecinało tak dużo mostków i kładek, że całkiem skryła się przed ludzkim wzrokiem. Hockley-in-the-Hole pełniła rolę rekreacyjnego aneksu do targów mięsnych. Tak jak w rzeźniach Smithfield zwierzęta były szlachtowane dla pieniędzy, tak na ringach i arenach Hockley-in-the-Hole były szczute i rozszarpywane ku uciesze gawiedzi. Rag Street wyglądała niewiele lepiej, ale przynajmniej szybko wyprowadzała za miasto. Z prawej strony zabudowania kończyły się po stu krokach, ustępując miejsca ogrodom. Po lewej ciągnęły się nieco dłużej, były za to przyjemniejsze: kilka piekarni, a dalej łaźnia, do której ważne osobistości przychodziły zażywać kąpieli. Po kilkuset jardach także i z tej strony zabudowa się urywała i rozpościerał się widok na ćwierćmilową łąkę ciągnącą się aż do Black Marys Hole. Inaczej mówiąc: był to najbliższy miasta kawałek otwartej przestrzeni, gdzie zwyczajny londyńczyk, obłąkany od tłumów i przyduszony dymem, mógł swobodnie odetchnąć. I wielu ulegało tej pokusie, przez co cały obszar od Islington Road na wschodzie do Tottenham Court Road na zachodzie przeobraził się w coś na kształt niechlujnego parku, w którego środku znalazła się Black Marys Hole. Tu właśnie spotykali się ludzie spragnieni takich form zespolenia seksualnego, które Modlitewnik Powszechny pomijał milczeniem; tu również rozbójnicy wyszukiwali sobie ofiary, a łapacze śledzili opryszków i szczuli ich na siebie nawzajem, aby zainkasować podwójną nagrodę. Łaźnie i herbaciane ogródki również zachęcały do odwiedzin - także ludzi szlachetnie urodzonych, którzy na kąpiel i herbatę nie mieli ochoty, a potrzebowali dyskretnego miejsca i pretekstu, by się spotkać. Dodatkowo zaś sprawę komplikowały całe rzesze Bogu ducha winnych ludzi, odwiedzających te miejsca z przyczyn dziecinnie prostych i zgoła niewinnych; rodzinne pikniki zdarzały się tam równie często jak morderstwa. Podczas pierwszej wizyty w parku Daniel usłyszał za plecami czyjeś dyskretne kroki i, przekonany, że tropi go złoczyńca gotowy lada chwila wyrżnąć go pałką w głowę, odwrócił się gwałtownie. Zobaczył jednego z członków Towarzystwa Królewskiego, który z zapałem wymachiwał siatką na motyle na długim kiju. W tym właśnie miejscu, gdzie kończył się Londyn, na drodze do Black Marys Hole, znajdował się kawałek terenu, który członkowie klubu celnie opisywali jako „placyk przed chlewem”, ozdobiony kopcem gruzu. Kiedy mały Daniel wyglądał przez okno domu ojca, setki razy prześlizgiwał się po nim wzrokiem i nie zwracał nań uwagi. Ostatnio jednak otrzymał plik listów z Massachusetts. Jeden z nich przysłał mu Enoch Root, którego doszły słuchy o tym, że Daniel zamierza wybudować pod Londynem filię Instytutu Sztuk Technicznych. Od dawna marzyło mi się znalezienie opiekuna dla zrujnowanej świątyni w Clerkenwell, który umiałby ją jakoś zaadaptować. Na te słowa Daniel aż przewrócił oczami: z Roota taki był przedsiębiorca budowlany, jak z niego turecka nałożnica. Oto typowy przykład Enochowego mącenia: wiedząc, że na parceli, która niedługo miała zostać połknięta przez Londyn, pod ziemią znajdują się pozostałości grobowca templariuszy, nie chciał, żeby zostały zasypane albo skończyły jako piwniczka na dżin w jakiejś karczmie, i miał nadzieję, że Daniel albo ktoś z jego znajomych coś w tej sprawie zrobi. Daniel zjeżył się cały w reakcji na tę transatlantycką namolność, ale Root miał talent do wynajdowania - albo tworzenia - związków łączących jego własne interesy z interesami ludzi, którym mieszał w życiorysach. Daniel potrzebował miejsca na warsztat. Clerkenwell - choć niepewne, błotniste, cuchnące końską juchą i rozbrzmiewające krzykiem i rykiem zabijanych zwierząt, a przez ważne persony uważane wręcz za niebezpieczne - dla jego celów nadawało się wprost idealnie. Wystarczyło przejść kilka kroków, by znaleźć się w mieście lub na wsi (albo z jednego lub drugiego uciec); nikt z sąsiadów nie powinien zwracać uwagi na dziwactwa właściciela ani skarżyć się na nocnych gości. Parcela miała kształt nieregularnego pięciokąta o szerokości około stu kroków. Ruiny świątyni były na niej ulokowane niesymetrycznie, z dala od drogi do Black Marys Hole, w pobliżu narożnika najbliższego Clerkenwell. Z jednej strony przylegały do działki ogrody pobliskiego uzdrowiska, przez co wydawała się większa niż w rzeczywistości. Stanowiła jeden z wielu okruchów ziemi, jakie za czasów Tudorów uszczknięto z olbrzymich włości kościelnych. Ustalenie, ile razy przechodziła z rąk do rąk (i z czyich do czyich), na długi czas zaprzątnęło bezrobotnego naukowca ze świetną znajomością łaciny: Daniel dwukrotnie wyprawiał się do Oksfordu, by badać tę sprawę. Stwierdził, że działka należy do rodziny Kawalerów, która za czasów Cromwella wyemigrowała do Francji, po czym, na skutek rozlicznych małżeństw, nieślubnych poczęć, podejrzanych zgonów i oportunistycznych nawróceń stała się praktycznie rodem francuskim i nie zanosiło się na to, by miała wrócić do Anglii, a dwadzieścia pięć lat prawie nieustannych wojen angielsko-francuskich skutecznie uniemożliwiło jej śledzenie trendów na londyńskim rynku nieruchomości. Daniel powiedział o tym wszystkim Rogerowi, kiedy spotkali się w Klubie Kit-Cata. Do Francji popłynęły stosowne listy i po kilku tygodniach Roger poinformował go, że może na działce budować, co mu się żywnie podoba, pod jednym warunkiem: że później da się to coś odsprzedać z zyskiem. Daniel znalazł przeciętnego architekta i kazał mu wybudować na obwodzie parceli piętrowe domy ze sklepami na parterze, które okalałyby podwórze z ruinami świątyni. Kiedy wyszedł z na wpół zawalonego przedsionka krypty (ostatni opuszczał miejsce spotkań klubu), poraziła go lejąca się z bezchmurnego nieba oślepiająca biel. Osłaniając dłonią oczy, spuścił wzrok na świetlistą trawę. Tuż przy swoim bucie dostrzegł jakiś mały, pomarszczony przedmiot, jak sakiewkę leśnego duszka. Kopnął go i rozpoznał kondom z owczej kiszki. Oswoiwszy się z powodzią światła, mógł rozejrzeć się po okolicznych błotach, które wyschły po tym, jak udało się namówić właściciela świń, żeby zaczął prowadzać trzodę gdzie indziej. W końcu odjął dłoń znad oczu i powiódł wzrokiem wzdłuż linii wytyczonych palikami mierniczego i wyznaczających kontury przyszłych budynków. Kiedy z ziemi wyrosną mury, odgrodzą podwórko od traktu, a wtedy jedynymi gapiami pozostaną goście uzdrowiska oraz obdarzeni sokolim wzrokiem lub wyposażeni w lunety pensjonariusze nowego, odległego o ćwierć mili więzienia przy Clerkenwell Close. Dobrze chociaż, że będą to więźniowie lepszego sortu - tacy, których będzie stać na zapłacenie za celę na piętrze. Daniel - przyzwyczajony do niespiesznego rytmu prac Kolegium Trójcy Świętej i Towarzystwa Królewskiego - spodziewał się, że zebranie klubu potrwa znacznie dłużej, ale jeżeli coś łączyło Threadera, Orney’a i Kikina, to z pewnością determinacja. Nie ociągali się, a teraz zegarek podpowiadał mu, że ma jeszcze sporo czasu do umówionego spotkania z sir Isaakiem Newtonem. Dla przeciętnego człowieka taki stan rzeczy byłby błogosławieństwem - któż bowiem chciałby wyjść na bezczelnego typa, który każe sir Isaacowi czekać? Dla Daniela, wyczekującego tego spotkania jak następnej operacji pęcherza, była to uciążliwa niedogodność. Zamarzyła mu się jakaś bezmyślna rozrywka, postanowił więc odwiedzić markiza Ravenscar. Każda droga prowadząca z siedziby klubu do rezydencji markiza była albo niebezpieczna, albo nieprzyjemna - albo jedno i drugie. Daniel wybrał wersję nieprzyjemną, czyli postanowił przedefilować samym środkiem Hockley-in-the-Hole, biegnącej niedaleko, w zasięgu głosu, po drugiej stronie zabudowań. Tym, co czyniło ją nieprzyjemną, było towarzystwo, które zebrało się tam w ten sobotni poranek i w którym większość stanowili cockneye, czyli robotnicy, którzy przyszli oglądać walki zwierząt i uczestniczyć w walkach ludzi. Jednakże to właśnie dzięki nim trasa przez Hockley-in-the-Hole stała się w pewnym sensie bezpieczna: roiło się od kieszonkowców, ale rozbójnicy, których ulubionym modus operandi było bicie ofiar do nieprzytomności, nie mogli pracować w tłumie. W miejscu, gdzie Saffron Hill Road wypluwała ładunek londyńczyków w strefę Hockley-in-the-Hole, dwóch półnagich mężczyzn mierzyło się gniewnym wzrokiem zza wzniesionych gard. Jeden miał już nawet czerwony ślad knykci na policzku i smugę brudu na ramieniu po tym, jak przewrócił się po ciosie. Obaj byli masywni i muskularni (pewnie rzeźnicy ze Smithfield), a ze stu gapiów utworzyło wokół nich krąg, obstawiając wynik walki. Cały ruch pieszy w okolicy musiał zmieścić się w cieśninie szerokości najwyżej sążnia, oddzielającej las łokci od budynków stojących na północ od Hole - knajp i różnych podejrzanych lokali, które chyba wolałyby nie zwracać na siebie uwagi. Przy jednym z domów leżał na wznak mężczyzna - trudno było powiedzieć, czy spał, czy już nie żył - i kiedy przechodnie go omijali, tworzące się wokół niego zawirowania dodatkowo utrudniały przepływ ludzkiej masy. Wyglądał jak duch, który objawił się Danielowi, by uświadomić mu, co się z nim stanie, jeśli w tym miejscu noga mu się powinie. Dlatego Daniel postanowił nie unosić się godnością. Przesunął się w prawo najdalej jak mógł, niemal tuląc się do brunatnych cegieł fasady, i przełożył laskę do prawej ręki, by nikt mu jej nie wytrącił kopniakiem - po czym wsunął dłoń w pętlę na jej końcu, na wypadek gdyby jednak tak się stało. I dał się nieść tłumowi prosto w wąwóz. Był mniej więcej w połowie drogi i po drugiej stronie zaczynało mu majaczyć światło dnia, kiedy poczuł dreszcz niepokoju, rozchodzący się jak fala w poprzedzającym go tłumie. Podniósł wzrok. Olbrzymi koń - prawdziwy potwór w czarnej, zdobionej srebrem uprzęży - ciągnął lekki powóz. Pojazd wyglądał obco: był cały obły i wydawał się spięty do skoku, czym przypominał czyhającego na zwierzynę geparda. Na ułamek sekundy przed tym, jak do Daniela dotarło, że wpadł w tarapaty, rozpoznał jeden z tych nowomodnych powozików zwanych faetonami, który właśnie zamierzał się przecisnąć przez wąskie gardło - a właściwie nie tyle przecisnąć, co swobodnie przemknąć, zostawiając przeciskanie się pieszym. Tłum przyglądał mu się z niedowierzaniem: to się nie mogło udać! Mimo to pojazd - długi na dwadzieścia stóp i wysoki na osiem, ciągnięty przez tonę brykającego, okutego metalem cielska - nie zwalniał. Czubki drągów nośnych sterczały bojowo jak rycerskie kopie. Każdy z nich mógł przeszyć ludzką czaszkę jak dynię, a gdyby nawet niedoszła ofiara zrobiła unik, nadal groziło jej zmiażdżenie stopy obręczą koła i późniejszy niewdzięczny dylemat: amputacja czy gangrena? Setka ludzi dokonała rozsądnego wyboru, a łączny skutek tych stu rozsądnych decyzji należałoby nazwać paniką. Wkład Daniela w panikę wyglądał tak: osiem stóp przed sobą dostrzegł cofnięte w głąb muru drzwi i wpadł na pomysł, że skoro wszyscy patrzą jak zaczarowani na faeton, on przeciśnie się pomiędzy gapiami po lewej stronie i witryną sklepową po prawej i skuli się przy drzwiach. Schyliwszy się, przemknął pod ramieniem kogoś wysokiego i skoczył naprzód. Przebył połowę dystansu, kiedy z lewej strony pole jego peryferyjnego widzenia kompletnie poczerniało: to wielka liczba napierających ciał przesłoniła niebo. Nagle zrozumiał, że za chwilę zginie, i że stanie się to w następujących okolicznościach: zostanie rozsmarowany na frontowej ścianie sklepu przez kilka ton mięsa i kości. Nie miał co liczyć na to, że okno prędko trzaśnie. Składało się z małych kwadratowych szybek w drewnianych ramkach grubych jak jego nadgarstki i nawet jeśli w końcu ugięłoby się pod naporem tłumu, znacznie wcześniej ugną się i popękają mu wszystkie żebra. Desperacko rzucił się w przód, próbując zrobić jeszcze jeden krok, ale tylko pogorszył sprawę, gdy zahaczył stopą o nierówność terenu - a dokładniej o pierś człowieka, którego wcześniej widział leżącego w tym miejscu. Stracił równowagę - ale zyskał sześć cali wzrostu, co obudziło w nim swoisty instynkt wspinaczkowy. Jeżeli słupki w oknie były wystarczająco solidne, żeby zdruzgotać mu klatkę piersiową, niech przynajmniej przy okazji udźwigną jego ciężar. Wyrzucił ramiona w powietrze jak baptysta w religijnej ekstazie, złapał się poprzeczki i podciągnął, zapierając się obiema nogami o ciało śpiącego lub martwego mężczyzny. W tej samej chwili impet tłumu porwał go jak wezbrana fala źdźbło trawy i cisnął nim o mur. Stopy straciły kontakt z podłożem. Siłę ciążenia zrównoważyło parcie rozlicznych kolan, ramion, bioder i głów, które zderzyły się z jego ciałem w krótkiej, lecz intensywnej kościanej kanonadzie. Gdyby dał się wciągnąć pod powierzchnię, byłby stracony, ale ciżba wypchnęła go w górę. Policzkiem wyrżnął w jedną z szybek i częściowo wybił ją z ramy, przez co teraz niepokojąco trzeszczała nieprzyjemnie blisko jego oka. Nie musiał już sam podtrzymywać swojego ciężaru, puścił więc lewą ręką poprzeczny fragment obramowania, przesunął ją sobie przed nosem, wściubił palce między żuchwę i szkło i zacisnął na listwie, wykorzystując obluzowanie szyby do poprawienia swojej pozycji. Nie chciał spaść na ziemię i roztrzaskać sobie czaszki, kiedy w niedalekiej przyszłości tłum odklei się od ściany. Powietrze w sklepie wydało mu się chłodniejsze niż na zewnątrz i pachniało fajkowym dymem. Przez pięć sekund nie miał innego wyjścia, jak patrzeć przez okno do środka. Architekt wyobrażał sobie zapewne, że tworzy uroczą witrynę, przy której damy będą się zbierać i gruchać do wyłożonych w niej pięknych towarów; może w przyszłości tak właśnie będzie, jeśli Hockley-in-the-Hole stanie się kiedyś modna. Na razie jednak okno było zasłonięte deską, zainstalowaną nieco dalej niż na wyciągnięcie ręki od szyby; Daniel nie był pewien, czy umieszczono ją tam jako zabezpieczenie przed intruzami, czy w roli tła dla wystawy. Dawno temu obszyto ją zielonym płótnem, które w wychodzącym na południe oknie wyblakło na słońcu i prawie zbielało wszędzie tam, gdzie nie zasłaniały go towary. W tej chwili witryna była pusta, ale na płótnie pozostały wyraźnie widoczne cienie, które w pierwszej chwili skojarzyły się Danielowi z wahadłami: okrągłe przedmioty zawieszone na cienkich sznurkach. Tyle, że wahadła kupowali wyłącznie naturaliści i mesmeryści. Musiały więc być to zegarki na łańcuszkach. Faeton przejechał, tłum się odprężył i przed Danielem otworzył się cały kosmos nowych niebezpieczeństw. Mnóstwo ludzi, którzy napierali na innych ludzi, którzy - w końcu - przyciskali Daniela do ściany, nagle postanowiło stanąć na nogi, a, żeby dopiąć swego, zaczęli się intensywnie rozpychać, przez co kolejne fale naporu co chwila przyciskały go do okna z taką siłą, że zaczęło pękać. Jeden z mosiężnych guzików jego płaszcza stłukł szybę; deszcz trójkątnych odłamków obryzgał cienie zegarków. Nagle Daniel stracił oparcie i zaczął się osuwać, ale - zgodnie z planem - powstrzymał ten proces, zahaczywszy lewą ręką o poprzeczkę w oknie. Biodrem wybił następne szkło. Kiedy jego policzek przestał wgniatać poluzowaną szybkę do wewnątrz, wróciła na swoje miejsce i jej ostra krawędź przycięła mu knykcie. Musiał stanąć na palcach, jak więzień rozciągany sznurem. Prawą rękę miał wolną: laska zwieszała się na rzemiennej pętli wokół nadgarstka. Wykręcając dłoń i podrzucając laskę, zdołał chwycić ją w połowie długości, podnieść jej sękatą główkę i zbić więżącą go szybkę. Mężczyzna, który leżał na ziemi na wznak, usiadł gwałtownie i z nosa puściła mu się krew. Daniel zaczął iść. Mijając drzwi, poczuł, że się otwierają, a po trzech krokach usłyszał: - Ej, ty! Ma szczęście przy całej Hockley-in-the-Hole panował taki zamęt, że mógł z czystym sumieniem zignorować ten okrzyk. Nie wyobrażał sobie, je mógłby wdać się w rozmowę z człowiekiem, który czaił się w takim budynku. Przyspieszył kroku, podążając zakręcającą w lewo ulicą. Zalatujące wilgocią opary z rynsztoka i szczelin w chodniku podpowiadały mu, że przeszedł na drugą stronę pogrzebanej żywcem Fleet. Od razu skręcił na Windmill Hill?, które zachowało dawną nazwę, chociaż od dawna nie było tam widać ani wiatraka, ani nawet wyraźnego wybrzuszenia terenu. Przez następne sto kroków maszerował prosto na zachód, nakazując sobie nie oglądać się do tyłu. Hockley się skończyła i znalazł się w samym środku największej niezabudowanej połaci ziemi w okolicy, gdzie Leather Lane, Liquorpond Street i kilka innych ulic zbiegało się na bezkształtnym i bezimiennym skrzyżowaniu o połowę mniejszym od Charing Cross. Tam zatrzymał się i odwrócił. - Pański zegarek - powiedział ktoś. - Tak przypuszczam. Całe powietrze uszło Danielowi z płuc. Przez ostatnie dziesięć minut czuł się sprytny i żwawy, kiedy jednak teraz spojrzał po sobie, zobaczył obdartusa. Szkoda mu było czasu na szczegółowy przegląd uszkodzeń, jakich doznała jego garderoba, ale zegarek na pewno gdzieś przepadł. Zrobił krok w stronę człowieka, który się odezwał; potem drugi, mniejszy. Tamten jednak podjął chyba decyzję, że dalej za Danielem już nie pójdzie: stał i czekał, a im dłużej czekał, tym bardziej spode łba na niego spoglądał. To był chłop na schwał, jakby stworzony do tego, żeby od rana do wieczora rąbać drwa. Daniel od lat nie widział tak obfitych bokobrodów. Zresztą intruz w ogóle sprawiał wrażenie, jakby w tydzień mógł wyhodować na twarzy czarną jak smoła bobrową skórę. Ostatni raz golił się zapewne przed dwiema dobami, nie miał jednak motywacji, żeby robić to częściej, bo na policzkach i podbródku miał rozliczne i głębokie blizny po ospie. Jego twarz przywodziła na myśl kocioł wykuty nad stygnącym paleniskiem za pomocą młotka z kulistym noskiem. Opadające na nią włosy kojarzyły się Danielowi z młodym Robertem Hookiem, o ile jednak Hooke był przygarbiony i cherlawy, o tyle ten człowiek był zbudowany jak czterokołowy ciężki wóz. Trzymał zegarek Daniela w przedziwnie delikatny sposób, położywszy go na zaróżowionej, wielkiej jak półakrowe pole dłoni. Łańcuszek spoczywał na pociętych czarnymi zmarszczkami palcach drugiej ręki. Intruz zachowywał się jak sklepikarz prezentujący swój towar. Daniel postąpił jeszcze jeden krok w przód. Przez głowę przemknęła mu niedorzeczna myśl, że gdy wyciągnie rękę, mężczyzna rzuci się do ucieczki: taki odruch wyrobił sobie w okresie dziecięcych zabaw w berka i od tamtej pory nie umiał się go pozbyć. COŚ TU BYŁO NIE TAK. DANIEL PRZYJRZAŁ SIĘ MĘŻCZYŹNIE BACZNIEJ I ZAUWAŻYŁ KURZE ŁAPKI W KĄCIKACH SZARYCH OCZU. INTRUZ BYŁ STARSZY NIŻ SIĘ TO NA PIERWSZY RZUT OKA WYDAWAŁO, MUSIAŁ BYĆ JUŻ PO CZTERDZIESTCE. TO PO CZĘŚCI WYJAŚNIAŁO SPRAWĘ. - NIE MYLI SIĘ PAN - POWIEDZIAŁ TAMTEN ZACHĘCAJĄCO. - JESTEM ZEGARMISTRZEM, KTÓRY ZSZEDŁ NA ZŁĄ DROGĘ. - TO PAŃSKA SPECJALNOŚĆ? KRADZIONY CZAS... - WSZYSCY SIĘ NIM INTERESUJEMY, NIEPRAWDAŻ, MÓJ PANIE? KAŻDY CHCIAŁBY SKRAŚĆ TROCHĘ DLA SIEBIE. - CHCIAŁEM POWIEDZIEĆ „CZASOMIERZ”, ALE NIE DAŁ MI PAN DOKOŃCZYĆ. - TO CZĘSTE UCHYBIENIE U LUDZI, KTÓRZY KUPUJĄ CZAS DROGO, A SPRZEDAJĄ TANIO, DOKTORZE WATERHOUSE. - ZNA PAN MOJE NAZWISKO? A JAK BRZMI PAŃSKIE? - NAZYWAM SIĘ HOXTON, NA CHRZCIE DALI MI PETER, A W OKOLICY ZNAJĄ MNIE JAKO SATURNA. - TO RZYMSKI BÓG CZASU. - I GNIEWU. - WIDZIAŁEM PAŃSKI WARSZTAT, PANIE HOXTON. ZAWARŁEM Z NIM ZNAJOMOŚĆ O WIELE BLIŻSZĄ, NIŻBYM CHCIAŁ. - WIEM O TYM. SIEDZIAŁEM PO DRUGIEJ STRONIE SZYBY, PALIŁEM FAJKĘ I OBSERWOWAŁEM PANA. - PRZED CHWILĄ POWIEDZIAŁ PAN, ŻE ZSZEDŁ NA ZŁĄ DROGĘ. PRZYBRAŁ PAN IMIĘ, KTÓRE JEST SYMBOLEM PASKUDNEGO CHARAKTERU. CHYBA WIEM, CZYM SIĘ PAN ZAJMUJE. MIMO TO CHCE PAN, ABYM UWIERZYŁ, ŻE ODDAJE MI PAN ZEGAREK BEZ ŻADNYCH... KOMPLIKACJI, I SPODZIEWA SIĘ PAN, ŻE WEJDĘ W ZASIĘG PAŃSKICH RĄK... DANIEL ZAWIESIŁ GŁOS, SPOGLĄDAJĄC NA ZEGAREK I STARAJĄC SIĘ UDAWAĆ, ŻE JEST ZNACZNIE MNIEJ ZAINTERESOWANY JEGO ODZYSKANIEM NIŻ W RZECZYWISTOŚCI. - NALEŻY PAN DO LUDZI, DLA KTÓRYCH WSZYSTKO MUSI MIEĆ SENS? W TAKIM RAZIE SPOTKAŁEM BRATNIĄ DUSZĘ. - MÓWI PAN TAK, BO JEST ZEGARMISTRZEM? - MECHANIKIEM OD DZIECIŃSTWA, A ZEGARMISTRZEM ODKĄD ZACZĄŁEM ROZSĄDNIE MYŚLEĆ. MAM INFORMACJĘ, KTÓREJ PANU BRAKOWAŁO; DOKTORZE WATERHOUSE: TO JEST STARY ZEGAREK HOOKE'A ZE SPRĘŻYNĄ I BALANSEM. W CZASACH, KIEDY POWSTAWAŁ, HO, HO... BYŁ ZAPEWNE NAJDOSKONALSZYM CZASOMIERZEM STWORZONYM PRZEZ CZŁOWIEKA. ALE TERAZ W CLERKENWELL JEST ZE DWUDZIESTU DOBRYCH ZEGARMISTRZÓW, KTÓRZY POTRAFIĄ KONSTRUOWAĆ DOKŁADNIEJSZE CHRONOMETRY. TECHNOLOGIA SZYBKO SIĘ ROZWIJA, PRAWDA? DANIEL WYDĄŁ WARGI, Z TRUDEM POWSTRZYMUJĄC ŚMIECH NA WIDOK TEGO SPEKTAKLU: OTO „TECHNOLOGIA”, NOWE, SZCZEROZŁOTE SŁOWO WYDOBYŁO SIĘ Z TAKIEJ GŁOWY. - SZYBCIEJ OD NAS - CIĄGNĄŁ HOXTON. - CZASEM TRUDNO ZA NIĄ NADĄŻYĆ. - TAKA JEST TWOJA HISTORIA, SATURNIE? NIE NADĄŻYŁEŚ I ZBŁĄDZIŁEŚ? - ZMĘCZYŁEM SIĘ NADĄŻANIEM, DOKTORZE. TAKA WŁAŚNIE JEST MOJA HISTORIA, JEŚLI JUŻ KONIECZNIE CHCE PAN WIEDZIEĆ. ZNUŻYŁA MNIE WIEDZA ULOTNA I POSTANOWIŁEM POSZUKAĆ INNEJ, TRWALSZEJ. - I TWIERDZI PAN, ŻE JĄ ZNALAZŁ? - NIE. - TO DOBRZE. BAŁEM SIĘ, ŻE ZACZNIE MI PAN PRAWIĆ KAZANIE. DANIEL POCZUŁ SIĘ NA TYLE BEZPIECZNIE, ŻE ZROBIŁ KOLEJNE DWA KROKI, GDY NAGLE PRZYSZŁO MU DO GŁOWY PYTANIE. ZATRZYMAŁ SIĘ. - SKĄD PAN ZNA MOJE NAZWISKO? - JEST WYGRAWEROWANE NA SPODNIEJ STRONIE KOPERTY. - WCALE NIE. - BARDZO SPRYTNIE... - MRUKNĄŁ SATURN. DANIEL NIE MIAŁ PEWNOŚCI, KTÓRY Z NICH BYŁ OBIEKTEM JEGO SARKAZMU. - NO DOBRZE. PEWIEN KLIENT, TAKI DROBNY KANCIARZ, TROCHĘ KAPUŚ, NARAZIŁ SIĘ JEDNEMU MĄDRALI Z FLEET STREET I SKAZALI GO NA CHŁOSTĘ PRZY WOZIE JADĄCYM OD NEWGATE DO LEADENHALL. POZNAŁEM GO KTÓREGOŚ POPOŁUDNIA, KIEDY PRZYSZEDŁ TU SZUKAĆ JAKIEJŚ SPOKOJNEJ ROBOTY, COBY ODCZEKAĆ, AŻ MU SIĘ GRZBIET WYGOI. WZIĄŁEM SIĘ NAJPIERW ZABEZPIECZYŁEM, ZNACZY SIĘ, SPRAWDZIŁEM, ŻE NIE PRÓBUJE MNIE WYKIWAĆ, NO I MÓWIĘ GOŚCIOWI, ŻE CHWILOWO MAM KŁOPOTY, BO NIE MOGĘ PROWADZIĆ INTERESU NIE BĘDĄC NA BIEŻĄCO Z BRANŻĄ. A NIE MAM OCHOTY BYĆ NA BIEŻĄCO, BO WOLĘ SIEDZIEĆ W WARSZTACIE I CZYTAĆ KSIĄŻKI, NABYWAJĄC WIEDZĘ WIECZNĄ, KTÓRA PRZYNOSI MI KORZYŚĆ NIEMATERIALNĄ, ALE ZA DIABŁA NIE POMAGA W ZDOBYWANIU I ZBYWANIU TOWARÓW NATURY CHRONOMETRYCZNEJ, A TAKI JEST PRZECIEŻ RAISON D'ETRE MOJEGO WARSZTATU. WIĘC MÓWIĘ, IDŹ, POCHLAJ GROGU W „OLD NASS”; POMYSZKUJ PO METACH W HOCKLEY-IN-THE-HOLE; ROZEJRZYJ SIĘ PO MELINACH PO DRUGIEJ STRONIE MOUNT; IDŹ DO „KOZŁA” NA LONGLANE, DO „PSA” PRZY FLEET STREET, I DO „CZARNEGO” PRZY NEWTENHOUSE LANE. PIJ, BYLE NIE ZA DUŻO, STAWIAJ, ALE BEZ PRZESADY, I SŁUCHAJ, CO LUDZIE GADAJĄ. CHŁOŃ WIEDZĘ ULOTNĄ, A POTEM WRÓĆ TU I OPOWIEDZ, CZEGO SIĘ DOWIEDZIAŁEŚ. WRACA TYDZIEŃ PÓŹNIEJ I MÓWI MI, ŻE JAKIŚ STARY RAMOL CHODZI PO MIEŚCIE I WYPYTUJE SIĘ O ZGUBIONE RUPIECIE. „A CO ZGUBIŁ?”, PYTAM. „NIC”, MÓWI TAMTEN. „SZUKA GRATÓW PO INNYM GOŚCIU, KTÓRY OD DZIESIĘCIU LAT WĄCHA KWIATKI OD SPODU”. NO TO MÓWIĘ: „IDŹ, DOWIEDZ SIĘ, JAK TEN UMARLAK SIĘ NAZYWA. I TEN ŻYWY TEŻ”. I DOWIADUJĘ SIĘ, ODPOWIEDNIO: ROBERT HOOKE I DANIEL WATERHOUSE. HA, GOŚĆ NAWET MI PANA POKAZYWAŁ, DOKTORZE, JAK PRZECHODZIŁ PAN KOŁO MOJEGO WARSZTATU PO DRODZE NA SWÓJ PLACYK ZE ŚWINIAMI. STĄD WIEM. Peter Hoxton wyciągnął przed siebie ręce: w lewej trzymał dyndający na łańcuszku zegarek Hooke'a, prawą wyciągał na powitanie. Daniel łapczywie chwycił zegarek i z nieco mniejszym entuzjazmem uścisnął podaną mu dłoń. - Mam do pana pytanie, doktorze - powiedział Saturn, potrząsając prawicą Daniela. - Słucham. - Popytałem o pana i dowiedziałem się, że jest pan po trochu naturalistą. I chciałem zaprosić pana do siebie. - Czy pan... Czy zaaranżował pan kradzież mojego zegarka?! - spytał Daniel, próbując się cofnąć, ale jego dłoń zniknęła w dłoni Hoxtona jak mysz w pysku pytona. - A czy pan, doktorze, celowo rzucił się na moje okno wystawowe? - zapytał Hoxton, świetnie naśladując ton głosu Daniela. Urażony Daniel zmilczał jego słowa, co. Hoxton potraktował jako zachętę do dalszych wywodów. - Filozofia to nauka o mądrości. O prawdach wieczystych. Tymczasem pan przed laty przeprawił się przez ocean i założył na jego drugim brzegu Instytut Sztuk Technicznych, teraz zaś wraca do Londynu z podobną misją. Po co, doktorze? Prowadził pan życie, o jakim marzyłem: mógł pan sobie siedzieć na tyłku i wyczytywać z książek prawdy wieczyste. A ja co? Ledwie zacząłem brnąć przez rozdział z Platona, a tu nagle pan rozmazał mi się na szybie jak wielki bryzg ptasiego gówna. Dlaczego porzucił pan studiowanie wiecznej mądrości na rzecz wiedzy ulotnej? Ku swojemu zaskoczeniu, Daniel stwierdził, że ma na to pytanie gotową odpowiedź, która w dodatku wydobyła się z jego ust, zanim zdążył ją przemyśleć: - A dlaczego pastor w kazaniu przywołuje historie z życia wzięte? Nie lepiej byłoby cytować wyrafinowane traktaty teologiczne? - Anegdoty mają ilustrować przedstawiane przez niego idee. Gdyby jego idee nijak nie przekładały się na rzeczywistość, byłyby nic niewarte. - W takim razie, panie Hoxton, ja jestem tylko skromnym kaznodzieją przy Newtonie i Leibnizu, prawdziwych teologach. Technika jest dla mnie czymś na kształt liturgii, drogą do wieczności przez powszedniość. Czy taka odpowiedź pana zadowala? Mogę odzyskać moją rękę? - Tak - powiedział Saturn. - Zwracam panu zegarek, dłoń, i dorzucam parafianina. - Nie chcę mieć żadnych parafian. Daniel okręcił się na pięcie i ruszył Liquorpond Street przed siebie. - W takim razie proszę nie prawić kazań i porzucić te ceremonie religijne, o których pan wspomniał. - Hoxton dogonił go i zrównał z nim krok. - Kształcił się pan w Cambridge? - Owszem. - A czy odwiecznym celem tamtejszej uczelni nie jest wypuszczanie w świat duchownych, którzy pełniliby w Anglii posługę dla nieobmytych z grzechu? - Dobrze pan wie, że to prawda! Ja jednak nie będę pełnił żadnych posług ani dla pana, Peterze Hoxton, ani dla żadnego innego człowieka, albowiem jeśli nawet w przeszłości można mnie było nazwać kapłanem, dziś jestem kapłanem upadłym, który nawet psa nauczać nie powinien. Zbłądziłem wcześnie i daleko zboczyłem z Bożej ścieżki, a dziś jedynym sposobem na zbliżenie się do Boga wydaje mi się to niezwykłe wyznanie, o którym przed chwilą wspomniałem, a w którym Hooke'a i Spinozę należałoby uznać za proroków. Nie zalecam tej drogi nikomu innemu, ponieważ sam oddaliłem się od nauk Kościoła równie mocno jak pustelnik, który całe dnie spędza na szczycie słupa na pustkowiu. - Ja zbłądziłem dalej i stałem się bardziej wyobcowany niż pan, doktorze. Błąkam się po tym samym pustkowiu bez nadziei na znalezienie słupa, na który mógłbym się wspiąć. Pan, doktorze, usadowiony na wysokości, jest dla mnie jak latarnia morska na Faros. - Powiem to jeszcze raz: nie czas... - Znów to słowo: czas! Czas... Coś panu powiem na temat czasu, doktorze. Jeżeli dalej będzie się pan włóczył samotnie po Hockley-in-the-Hole i w ogóle po mieście, czas, który panu pozostał, będzie mierzony co najwyżej w dniach, jeśli nie w godzinach. Jest pan za mało czujny, a w okolicy nie brakuje oprychów, którzy już to zauważyli, bo żyją z napadania na nieczujnych ramoli. Każdy obwieś i łachmyta w górnym biegu Fleet strzyże uszami, kiedy przemyka pan przez to swoje świńskie podwórko i znika w dziurze w ziemi. Jeżeli w krótkim czasie nie dorobi się pan wpływowych przyjaciół, skończy pan ze skręconym karkiem, a pańskie nagie zwłoki spłyną Fleet Ditch do Bridewell. - Czyżbym właśnie zyskał samozwańczego ochroniarza, Saturnie? - Samozwańczego parafianina, doktorze. Ponieważ nie ma pan swojego kościoła, będziemy musieli spotykać się na nabożeństwach wędrownych, chodząc po ulicach tak jak w tej chwili. Hockley-in-the-Hole stanie się naszą agorą. Jako że jestem od pana dwakroć młodszy i dwa razy większy, każdy obibok nieświadomy prawdziwej natury łączącego nas związku będzie mylnie domniemywał, że faktycznie jestem pańskim ochroniarzem i - opierając się na tym błędnym założeniu - powstrzyma się od zasztyletowania pana lub zatłuczenia pałką na śmierć. Doszli do Grays Inn Lane. Popularne wśród prawników ogródki i ścieżki na tyłach Grays Inn biegły tu po obu stronach ulicy, dalej zaś rozciągały się gęsto zabudowane place: Red Lyon, Waterhouse, Bloomsbury. Posiadłość Rogera znajdowała się na przeciwległym skraju Bloomsbury Square, gdzie Londyn znów się kończył i zaczynały się tereny podmiejskie. Daniel nie chciał prowadzić Saturna prosto do tego miejsca. Zatrzymał się. - Jestem jeszcze głupszy niż myślałeś, Saturnie. - To niemożliwe! - Słyszałeś o piracie, który grasuje w Ameryce i nazywa się Edward Teach? - O Czarnobrodym? Oczywiście, doktorze. To żywa legenda. - Powiem ci zatem, że całkiem niedawno słyszałem na własne uszy, jak Czarnobrody, stojąc na rufie Zemsty królowej Anny, wołał mnie po nazwisku. Pierwszy raz Petera Hoxtona po prostu zamurowało. - JAK WIDZISZ, JESTEM NIESPEŁNA ROZUMU. LEPIEJ DAJ MI SPOKÓJ - RZEKŁ DANIEL I DRUGI RAZ TEGO DNIA ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO SATURNA, WYPATRUJĄC PRZERWY W STRUMIENIU POJAZDÓW I PIESZYCH SUNĄCYCH GRAYS INN LANE. - W SPRAWIE PANA TEACHA POPYTAM WŚRÓD CZYŚCICIELI - POWIEDZIAŁ HOXTON. ZANIM DANIEL ODWAŻYŁ SIĘ ZNÓW OBEJRZEĆ PRZEZ RAMIĘ, SATURN ZNIKNĄŁ. BLOOMSBURY PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ - RZYMSKA ŚWIĄTYNIA NA SKRAJU MIASTA. SKROMNA. BEZ JARMARCZNEGO PRZEPYCHU. TAK BRZMIAŁY INSTRUKCJE, JAKIE WYDAŁ MU ROGER PRZED DWUDZIESTU PIĘCIU LATY. - TO CHYBA WYKLUCZA PRZYBYTEK JOWISZA ALBO APOLLA - ZAUWAŻYŁ DANIEL. ROGER WYJRZAŁ PRZEZ OKNO KAWIARNI, UDAJĄC GŁUCHEGO. ZAWSZE SIĘ TAK ZACHOWYWAŁ, KIEDY WYDAWAŁO MU SIĘ, ŻE DANIEL SOBIE Z NIEGO KPI. DANIEL POCIĄGNĄŁ ŁYK KAWY, ROZWAŻAJĄC JEGO SŁOWA. - ZE SKROMNYCH I POKORNYCH RZYMSKICH BÓSTW ZOSTAJE NAM... NIECH NO POMYŚLĘ... WESTA. ŚWIĄTYNIE WESTY BUDOWANO POZA MURAMI MIASTA. TAK JAK TWÓJ DOM. - DOSKONALE. ŚWIETNY BÓG: WESTA - ODPARŁ ROGER Z NIEOBECNYM WYRAZEM TWARZY. - BOGINI. - NIECH CI BĘDZIE. KTO TO W OGÓLE JEST, DO LICHA? - BOGINI OGNISKA DOMOWEGO, SKROMNA I CZYSTA JAK NIKT INNY... - CHRYSTE PANIE! - ...CZCZONA NON STOP PRZEZ WESTALKI, DZIEWICE... - PRZYDAŁYBY SIĘ. BYLE NIE UPIERAŁY SIĘ PRZESADNIE PRZY TYM DZIEWICTWIE. - SKĄDŻE. SAMA WESTA PRAWIE ULEGŁA PRIAPOWI, ITYFALLICZNEMU BÓSTWU... ROGER AŻ SIĘ WZDRYGNĄŁ. - NIE MOGĘ SIĘ DOCZEKAĆ, KIEDY POWIESZ MI, CO TO ZNACZY. MOŻE MÓJ DOM POWINIEN BYĆ ŚWIĄTYNIĄ PRIAPA? - KAŻDA CHAŁUPA, DO KTÓREJ WEJDZIESZ, STAJE SIĘ ŚWIĄTYNIĄ PRIAPA. NIE MUSISZ WYRZUCAĆ PIENIĘDZY NA ARCHITEKTA. - A KTO POWIEDZIAŁ, ŻE CI ZAPŁACĘ? - JA, ROGERZE. - A, NO TAK. - NIE ZBUDUJĘ CI ŚWIĄTYNI PRIAPA. WĄTPIĘ, ŻEBY KRÓLOWA ANGLII CHCIAŁA CIĘ ODWIEDZIĆ, GDYBYŚ W CZYMŚ TAKIM MIESZKAŁ. - W TAKIM RAZIE DAJ MI INNEGO, SKROMNEGO BOGA! - ROGER PSTRYKNĄŁ PALCAMI. - NO, SZYBCIUTKO, NIE PŁACĘ CI ZA PICIE KAWY. - WULKAN? - KULAS! - RZECZYWIŚCIE, MIAŁ PODAGRĘ - PRZYZNAŁ DANIEL, NIE TRACĄC CIERPLIWOŚCI. - JAK WIELU DŻENTELMENÓW. ALE DOSTAWAŁY MU SIĘ NAJPIĘKNIEJSZE BOGINIE, NIE WYŁĄCZAJĄC SAMEJ WENUS! - HA! TO ŁOTR! - MISTRZ KOWALSTWA. MIMO ŻE POKORNY, CICHY I POGARDZANY, SWYM KUNSZTEM ZNIEWOLIŁ BOGÓW I TYTANÓW... - ZAJMOWAŁ SIĘ METALAMI... W TYM TAKŻE... - SREBREM I ZŁOTEM. - KAPITAŁ! - BYŁ PONADTO BOGIEM OGNIA I WŁADCĄ WULKANÓW. - WULKANY! ANTYCZNY SYMBOL PŁODNOŚCI. GÓRY TRYSKAJĄCE STOPIONYM KAMIENIEM POD SAMO NIEBO! - MÓWIŁ W ZADUMIE ROGER. DANIEL ODSUNĄŁ SIĘ TROCHĘ WRAZ Z KRZESŁEM. - PIĘKNIE! TAK WŁAŚNIE ZROBIMY. WYBUDUJ MI PRZY BLOOMSBURY ŚWIĄTYNIĘ WULKANA, TYLKO PAMIĘTAJ: MA BYĆ GUSTOWNA I NIEDROGA. I UMIEŚĆ W NIEJ PRAWDZIWY WULKAN! TO POLECENIE - UMIEŚĆ W NIEJ PRAWDZIWY WULKAN! - BYŁO PIERWSZĄ I OSTATNIĄ WSKAZÓWKĄ DLA DANIELA W KWESTII WYSTROJU WNĘTRZ. DANIEL ZRZUCIŁ TO ZADANIE NA BARKI ZŁOTNIKA - NIE TAKIEGO OD PIENIĘDZY, ALE RZEMIEŚLNIKA STAREJ SZKOŁY, KTÓRY NADAL ŻYŁ Z KUCIA SREBRA - DZIĘKI CZEMU MÓGŁ SIĘ SKUPIĆ NA PROJEKTOWANIU SAMEJ ŚWIĄTYNI, CO BYŁO ZADANIEM DZIECINNIE PROSTYM. GRECY JUŻ PRZED DWOMA TYSIĄCAMI LAT MASOWO ZGŁĘBIALI TAJNIKI KONSTRUKCJI TEGO RODZAJU, A RZYMIANIE, KTÓRZY NASTALI PO NICH, OPRACOWALI TECHNIKĘ POZWALAJĄCĄ IM STAWIAĆ ŚWIĄTYNIE O WIELE SZYBCIEJ NIŻ GREKOM. A TERAZ KAŻDY SZANUJĄCY SIĘ LONDYŃSKI ARCHITEKT MIAŁ TE RZYMSKIE SZTUCZKI W MAŁYM PALCU. NIE BARDZO WIERZĄC W TO, ŻE ROGER NAPRAWDĘ KIEDYŚ ZBUDUJE TAKI GMACH, DANIEL ZASIADŁ NAD OGROMNYM ARKUSZEM CZYSTEGO PAPIERU I ZACZĄŁ NA NIM PIĘTRZYĆ KOLEJNE ELEMENTY BUDOWLI: MNOŻYŁ PLINTY, PILASTRY, ARCHITRAWY, URNY, ARCHIWOLTY I KWIATONY, AŻ UZYSKAŁ EFEKT KOŃCOWY, NA WIDOK KTÓREGO PRZERAŻONY JULIUSZ CEZAR ZŁAPAŁBY SIĘ ZA NAMASZCZONĄ OLEJKAMI I ZWIEŃCZONĄ WAWRZYNEM GŁOWĘ, PO CZYM KAZAŁBY UKRZYŻOWAĆ PROJEKTANTA. JEDNAKŻE PO KOMIWOJAŻERSKIM POPISIE DANIELA W SALONIKU KAWIARNI („ZWRÓĆ UWAGĘ NA ROŚLINNE ZWIEŃCZENIA KOLUMN, ZAINSPIROWANE ORNAMENTYKĄ LESBIJSKĄ... ANTYCZNE SYMBOLE PŁODNOŚCI WPLECIONE W WYSKLEPKI... POZWOLIŁEM SOBIE PRZEDSTAWIĆ AMAZONKĘ Z DWIEMA PIERSIAMI ZAMIAST POSTULOWANEJ PRZEZ HISTORYKÓW JEDNEJ... „), ROGER BYŁ PRZEKONANY, ŻE BUDOWLA WYGLĄDA DOKŁADNIE TAK, JAK ŚWIĄTYNIA WULKANA WYGLĄDAĆ POWINNA. A KIEDY NAPRAWDĘ WZIĄŁ SIĘ ZA JEJ BUDOWANIE I WMAWIAŁ WSZYSTKIM, ŻE JEST WIERNĄ KOPIĄ PRAWDZIWEJ ŚWIĄTYNI WULKANA NA STOKACH WEZUWIUSZA, DZIEWIĘCIU NA DZIESIĘCIU LONDYŃCZYKÓW CHĘTNIE MU UWIERZYŁO. JEDYNĄ POCIECHĄ DLA DANIELA BYŁ FAKT, ŻE DZIĘKI BEZCZELNEMU KŁAMSTWU O WEZUWIUSZU MAŁO KTO ZDAWAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE POD PROJEKTEM PODPISAŁ SIĘ WŁAŚNIE ON (CZY W OGÓLE JAKAŚ ŻYJĄCA OSOBA). TYLKO BÓG ZNAŁ PRAWDĘ, WIĘC DANIEL - DOPÓKI UNIKAŁ TYCH CZĘŚCI ŚWIATA, W KTÓRYCH JEST DUŻO WULKANÓW - MÓGŁ ŻYĆ SPOKOJNIE. W OKRESACH NAJWIĘKSZEGO PRZYGNĘBIENIA NIE DAWAŁA MU SPAĆ PRZERAŻAJĄCA WIZJA PRZYSZŁOŚCI, W KTÓREJ ZE WSZYSTKICH JEGO DZIEŁ TA WŁAŚNIE REZYDENCJA PRZETRWAŁA NAJDŁUŻEJ I ZOBACZYŁO JĄ NAJWIĘCEJ LUDZI. ALE Z WYJĄTKIEM STRACHU PRZED WYCIĘCIEM KAMIENIA, WSZYSTKIE DANIELOWE NOCNE STRACHY W ŚWIETLE DNIA OKAZYWAŁY SIĘ WCALE NIE TAKIE STRASZNE. KIEDY WLOKĄC SIĘ GREAT RUSSELL STREET NA ZACHÓD W STRONĘ TOTTENHAM COURT ROAD MIJAŁ BLOOMSBURY SQUARE I KĄTEM OKA WIDZIAŁ OLBRZYMI BIAŁY KSZTAŁT, ZAKAZYWAŁ SOBIE NAŃ PATRZEĆ - DO MOMENTU, AŻ ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ Z ABSURDALNOŚCI SWOJEGO POSTĘPOWANIA. WZIĄŁ SIĘ W GARŚĆ, WYPIĄŁ PIERŚ, ZROBIŁ REGULARNY W PRAWO ZWROT I STANĄŁ OKO W OKO ZE SWOIM NAJGORSZYM BLAMAŻEM, KTÓRY - MIRABILE DICTU! - WCALE NIE PREZENTOWAŁ SIĘ TAK ŹLE. KIEDY DWADZIEŚCIA LAT WCZEŚNIEJ POWSTAWAŁ NA ŚRODKU ZAJMOWANEJ PRZEZ ŚWINIE PARCELI, TUŻ OBOK SKŁADU DREWNA, WYGLĄDAŁ POTWORNIE DZIWACZNIE. PÓŹNIEJ ZAŚ ZNALAZŁ SIĘ W ŚRODKU MIASTA, CO TROCHĘ MU POMOGŁO, A PONADTO ZOSTAŁ ROZBUDOWANY PRZEZ HOOKE'A - CO POMOGŁO MU OGROMNIE. NIE BYŁ JUŻ WYALIENOWANĄ ŚWIĄTYNIĄ, LECZ SPRZĄCZKĄ W PASIE ARKAD, WSPARTYCH NA KORYNCKICH KOLUMNACH I CIĄGNĄCYCH SIĘ PO OBU STRONACH DZIAŁKI ROGERA. SKRZYDŁA POPRAWIŁY PROPORCJE BUDYNKU, POZA TYM DZIĘKI NIM PRZESTAŁ SPRAWIAĆ WRAŻENIE, ŻE W KAŻDEJ CHWILI MOŻE SIĘ PRZEWRÓCIĆ NA BOK. PODCZAS POBYTU DANIELA W BOSTONIE PRZYBYŁY NOWE FRYZY NA FRONTONIE; SZLACZEK Z TÓG I TRÓJZĘBÓW ODCIĄGAŁ UWAGĘ WIDZA OD BEZNADZIEJNEJ (ZDANIEM DANIELA) ARCHITEKTURY. HOOKE ODDAŁ MU ZRESZTĄ KOLEJNĄ PRZYSŁUGĘ, PRZEDŁUŻAJĄC POZIOME ELEMENTY FRONTU ŚWIĄTYNI NA JEJ SKRZYDŁA I PRZYDAJĄC W TEN SPOSÓB DANIELOWYM FANTAZJOM I IMPROWIZACJOM NIEZASŁUŻONEJ POWAGI. DANIEL PRZEZ PEŁNE PIĘĆ ALBO DZIESIĘĆ MINUT STAŁ I GAPIŁ SIĘ NA SWOJE DZIEŁO, NIE PALĄC SIĘ ZE WSTYDU. GRANICE LONDYNU POMIEŚCIŁY JUŻ GORSZE POTWORKI. Chyba po raz trzydziesty od przekroczenia Grays Inn Road odwrócił się, żeby sprawdzić, czy Saturn go śledzi. Odpowiedź znowu brzmiała: nie. Przeszedł na drugą stronę Great Russell i wszedł po schodach, czując się jak mały ludzik wrysowany w projekt dla zobrazowania skali. Przeszedł między dwiema żłobkowanymi kolumnami, przemierzył portyk i zastukał laską w masywne drzwi frontowe (obite złotą blachą, z detalami z miedzi i srebra - wszystko wariacje na temat metalurgii), które otworzyły się tak szybko, jakby uskakiwały przed jego dotykiem. Zdziwił się trochę, bo dał się zwieść złudzeniu, że tkwią nieruchomo, a on się od nich oddala. Zrobił krok w przód, żeby zniwelować dzielący go od nich dystans, a kiedy znalazł się w rowku między rozchylającymi się skrzydłami drzwi, omal nie wpadł w rowek między kobiecymi piersiami. Z trudem złapał równowagę, wyprostował się i spojrzał właścicielce biustu w oczy. Spoglądała na niego karcąco, ale dołeczki w policzkach mówiły coś innego: Przecież to tylko zabawa, śmiało, popatrz sobie. - Doktor Waterhouse! Stanowczo za długo kazał mi pan na siebie czekać. Nie wiem, czy panu wybaczę. TE SŁOWA AŻ SIĘ PROSIŁY O JAKIŚ DOWCIPNY KOMENTARZ, ALE ŚMIGNĘŁY MU KOŁO USZU Z SZYBKOŚCIĄ SZRAPNELI. - EEE... NAPRAWDĘ? NA SZCZĘŚCIE DAMA MIAŁA WPRAWĘ W POSTĘPOWANIU Z NATURALISTAMI, KTÓRZY ZAPOMINALI JĘZYKA W GĘBIE. - POWINNAM BYŁA POSŁUCHAĆ WUJA ISAACA, KTÓRY Z TAKIM UZNANIEM WYPOWIADA SIĘ O PAŃSKIEJ SILE CHARAKTERU. - ŻE JAK... SŁUCHAM? POMYŚLAŁ, ŻE ZAMIAST STUKAĆ W DRZWI, POWINIEN BYŁ WYRŻNĄĆ SIĘ LASKĄ W GŁOWĘ. MOŻE WTEDY KREW ZACZĘŁABY MU ZNÓW DOPŁYWAĆ DO MÓZGU. - CZŁOWIEK SŁABSZY STAWIŁBY SIĘ TAM, GDZIE PAN STAŁ PRZED CHWILĄ, ZARAZ PIERWSZEGO DNIA PO PRZYBYCIU DO LONDYNU, ABY OBWIESZCZAĆ WSZYSTKIM PRZECHODNIOM: „PATRZCIE PAŃSTWO! WIDZICIE TEN DOM? TO JA GO ZBUDOWAŁEM. TO MOJE DZIEŁO!”. ALE PAN... - KOBIETA OPARŁA RĘCE NA BIODRACH Z UDAWANĄ ZŁOŚCIĄ. W GEŚCIE TYM, KTÓRY W JEJ WYKONANIU WYGLĄDAŁ BARDZO ZABAWNIE, NIE BYŁO JEDNAK CIENIA AFEKTACJI. - PAN, DOKTORZE WATERHOUSE, ZACHOWAŁ SIĘ JAK PRAWDZIWY PURYTANIN. ZUPEŁNIE JAK WUJ ISAAC. OPIERAŁ SIĘ PAN TEJ POKUSIE PRZEZ... NIECH NO POMYŚLĘ... PONAD DWA MIESIĄCE! NIE POJMUJĘ, JAK PAN I WUJ UMIECIE Z TAKĄ CIERPLIWOŚCIĄ ODMAWIAĆ SOBIE PRZYJEMNOŚCI. JA BYM ZWARIOWAŁA. - TO ZABRZMIAŁO CHYBA ZBYT NIESTOSOWNIE, BO ZARAZ DODAŁA: - PRZY OKAZJI CHCIAŁABYM PANU PODZIĘKOWAĆ, ŻE ODPISY' WAŁ PAN NA MOJE LISTY. - NIE MA ZA CO, NAPRAWDĘ. DLA MNIE BYŁ TO ZASZCZYT - ODPARŁ ODRUCHOWO DANIEL, DOPIERO PO CHWILI ZDAJĄC SOBIE SPRAWĘ, O CZYM MOWA. CATHERINE BARTON PRZYBYŁA DO LONDYNU NA PRZEŁOMIE STULECI, W WIEKU OKOŁO DWUDZIESTU LAT. JEJ OJCIEC - SZWAGIER ISAACA - ZMARŁ KILKA LAT WCZEŚNIEJ I ISAAC WZIĄŁ NA SIEBIE OBOWIĄZEK WYKARMIENIA, UBRANIA I ZAKWATEROWANIA JEGO RODZINY. PRZEZ KRÓTKI OKRES MIESZKAŁA W LONDYNIE U ISAACA, DOPÓKI NIE ZAPADŁA NA OSPĘ I NIE UCIEKŁA NA WIEŚ, GDZIE MIAŁA WYZDROWIEĆ ALBO UMRZEĆ. W TYM WŁAŚNIE CZASIE PIERWSZY RAZ NAPISAŁA DO DANIELA DO BOSTONU. JEJ LIST BYŁ NIE TYLKO SŁODKI I UROCZY, ALE TAKŻE ŚWIADCZĄCY O JEJ INTELIGENCJI. CO PRZYPOMNIAŁO DANIELOWI, ŻE POWINIEN COŚ POWIEDZIEĆ. - NIEZMIERNIE SIĘ CIESZĘ, ŻE DZIĘKI LISTOM MIAŁEM OKAZJĘ POZNAĆ PANI UMYSŁ, ZANIM ZAGROZIŁO MI NIEBEZPIECZEŃSTWO ZMIECENIA Z NÓG PRZEZ... RESZTĘ PANI OSOBY. OD POCZĄTKU PRÓBOWAŁA ROZSZYFROWAĆ WUJA, I TO NAJWYRAŹNIEJ NIE BEZ ZŁYCH INTENCJI, ZA TO ZE SZCZERYM ZAMIAREM WSPARCIA TEGO NIEZWYKŁEGO, STARSZEGO PANA, KTÓRY W PRAKTYCE ZOSTAŁ JEJ NOWYM OJCEM. DANIEL NAPISAŁ OSIEM BRUDNOPISÓW PIERWSZEJ ODPOWIEDZI, WIEDZĄC, ŻE PEWNEGO DNIA ISAAC ZNAJDZIE LIST W RZECZACH SIOSTRZENICY I GO PRZECZYTA. PRZECZYTA GO I ZANALIZUJE DOGŁĘBNIE JAK WYZWANIE OD SAMEGO LEIBNIZA. WSZYSCY WIEDZĄ, ŻE ISAAC TO GENIUSZ, I TAK WŁAŚNIE GO TRAKTUJĄ, LECZ POPEŁNIAJĄ BŁĄD. ISAAC JEST NIE TYLKO BŁYSKOTLIWY, ALE RÓWNIEŻ - A MOŻE PRZEDE WSZYSTKIM - BOGOBOJNY. NIE CHODZI TU O DEWOCJĘ, O POBOŻNOŚĆ NA POKAZ, LECZ O WEWNĘTRZNY ŻAR, UKRYTY BLASK, PRAGNIENIE ZBLIŻENIA SIĘ DO BOGA DZIĘKI OTRZYMANYM OD NIEGO DAROM. - Pańskie rady stały się dla mnie bezcenne, kiedy z woli Bożej ozdrawiałam i wróciłam do Londynu. I jeśli można w ogóle mówić o tym, że byłam w czymś wujowi pomocna, to śmiem twierdzić, że stało się tak również dzięki pańskim listom. - Nie będę gryzł paznokci w oczekiwaniu podziękowań z jego strony - odparł Daniel, mając nadzieję, że zabrzmiało to odpowiednio kąśliwie. Panna Barton roześmiała się uprzejmie. Daniel odniósł wrażenie, że przywykła do mężczyzn, którym w jej towarzystwie wyrywają się niedyskretne słowa, i uważa to za doskonałą rozrywkę. - Co też pan mówi! Nikt na świecie nie rozumie go tak dobrze jak pan, doktorze Waterhouse. Wuj świetnie zdaje sobie z tego sprawę. Te słowa - choć towarzyszyły im dołeczki w policzkach - bardziej Przypominały groźbę niż komplement. Zwłaszcza, że Daniel wiedział, iż Catherine Barton wypowiedziała je celowo, z rozmysłem. Postanowił nie czekać dłużej na oficjalne przedstawienie panny Catherine Barton doktorowi Danielowi Waterhouse'owi; wyglądało na to, że prezentacja nigdy nie nastąpi. Panna Barton wzięła tę przeszkodę z marszu, w zamieci wstążek i sukni i kazała mu iść za sobą. - Pewnie chciałby się pan rozejrzeć - zasugerowała, unosząc brwi. Nie musiała kończyć zdania: Gdyby tylko zdołał pan choć na chwilę oderwać wzrok ode mnie. Prawdę mówiąc, była raczej ładna niż piękna, choć zdarzały się w niej i piękne fragmenty. Z całą pewnością była za to elegancka - nie po to jednak, by podkreślić, ile pieniędzy może wydać na stroje, ale raczej po to, by jej kreacja mogła zaprezentować światu w sposób pełny, niekłamany i wyczerpujący wszystkie zalety ciała. Kiedy odwróciła się tyłem, prowadząc gościa przez westybul, spódnice zawirowały wokół jej ud i pośladków w taki sposób, że ich zarys stał się dla Daniela całkowicie oczywisty - a przynajmniej tak mu się zdawało, co na jedno wychodziło. Od przyjazdu do Londynu zastanawiał się, co takiego ta kobieta ma w sobie, że prowokuje sławnych i wpływowych mężczyzn do recytowania beznadziejnych wierszy w Klubie Kit-Cata, a kiedy jej nazwisko wypływa w rozmowie, oczy robią im się szkliste i wpatrzone w dal. Powinien był się domyślić. Twarz może co najwyżej zwieść lub zauroczyć, ale panna Barton przyprawiała mężczyzn o poważne uszkodzenia kręgosłupa - a do tego zdolne jest tylko kobiece ciało. Stąd potrzeba rozlicznych klasycznych aluzji w poezji miłosnej dla Catherine Barton: jej wyznawcy odwoływali się do wzorców przedchrześcijańskich, usiłując wyrazić choć część tego, co czuli na widok posągów nagich greckich boginek. A było ich w okolicy istne zatrzęsienie. W ścianach owalnego westybulu ziały liczne nisze, które podczas ostatniej wizyty Daniela świeciły pustkami. Od tamtej pory minęły jednak dziesiątki lat i Roger miał aż nadto czasu, by finansować wyprawy rabunkowe do klasycznych ruin albo zamawiać nowe, oryginalne rzeźby. Zanim Daniel wyszedł w ślad za panną Barton z westybulu, zatrzymał się i obrócił w miejscu o trzysta sześćdziesiąt stopni. Przyłapał dwóch młodych służących, którzy na polecenie Catherine otworzyli drzwi wejściowe, na wpatrywaniu się w pupę pracodawczyni. Obaj odwrócili gwałtownie głowy i się zarumienili. Daniel mrugnął do nich porozumiewawczo, obrócił się na pięcie i wyszedł. - SETKI RAZY OPROWADZAŁAM TU GOŚCI - MÓWIŁA WŁAŚNIE PANNA BARTON. - MAM WIĘC NA KOŃCU JĘZYKA PRZERÓŻNE BŁAHOSTKI, KTÓRE WYDAŁYBY SIĘ PANU ŚMIERTELNIE NUDNE, DOKTORZE WATERHOUSE. KOMU JAK KOMU, ALE PANU NIE MUSZĘ TEGO DOMU PRZEDSTAWIAĆ. WIE PAN, ŻE JESTEŚMY TERAZ W GŁÓWNEJ SALI I ŻE PO LEWEJ STRONIE ZNAJDUJĄ SIĘ NAJWAŻNIEJSZE POKOJE REZYDENCJI. - MIAŁA NA MYŚLI JADALNIĘ I BIBLIOTEKĘ. - PO PRAWEJ MIJAMY RÓŻNE MNIEJ ISTOTNE POMIESZCZENIA - (CZYLI POKOJE DLA SŁUŻBY, KUCHNIĘ, KUCHENNE SCHODY, ŚWIĄTYNIĘ DUMANIA) - A NA WPROST JEST SALON. CO PAN SOBIE ŻYCZY? CHCE SIĘ PAN UDAĆ TAM? - ZWRÓCIŁA GŁOWĘ W PRAWO. PYTAŁA, CZY MA OCHOTĘ ODDAĆ MOCZ LUB STOLEC. - A MOŻE TAM? - SPOJRZAŁA W LEWO: W JADALNI MOGŁABY PODAĆ MU COŚ DO PICIA. TRZYMAŁA RĘCE ZŁOŻONE NA WYSOKOŚCI STANIKA, PODKREŚLAJĄC PYTANIA RUCHAMI OCZU, CO ZMUSZAŁO DANIELA DO INTENSYWNEGO WPATRYWANIA SIĘ W NIE. - JAKO DOBRA GOSPODYNI POWINNAM ZABRAĆ PANA PROSTO DO SALONU, GDZIE MOGLIBYŚMY SIĘ POSPIERAĆ O TO, KTO GDZIE MA USIĄŚĆ. ALE PO ZAKOŃCZENIU WOJNY FRANCUSKIE MANIERY WYSZŁY Z MODY, ZWŁASZCZA WŚRÓD NAS, WIGÓW, I NIE POTRAFIŁABYM BYĆ WOBEC PANA TAK OFICJALNA. JEST PAN DLA MNIE PRAWIE JAK WUJ. - TYLKO BYM WYSZEDŁ NA DURNIA - POWIEDZIAŁ DANIEL. - PRZEMIESZKAŁEM DWADZIEŚCIA LAT W DREWNIANEJ CHAŁUPIE! ALE PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, CZY JEŚLI PRZEJDZIEMY DO SALONU, ZOBACZĘ... - WULKAN ZOSTAŁ PRZENIESIONY - ODPARŁA Z POWAGĄ CATHERINE, JAKBY SIĘ OBAWIAŁA, ŻE DANIEL WPADNIE W GNIEW. - POZA DOM? CZY... - BOŻE UCHOWAJ! POZOSTAŁ NAJWAŻNIEJSZYM ELEMENTEM WYSTROJU, DOKTORZE. RZECZ W TYM, ŻE TA CZĘŚĆ REZYDENCJI, TO ZNACZY CZĘŚĆ, KTÓRĄ PAN PROJEKTOWAŁ, Z CZASEM WYDAŁA SIĘ ROGEROWI ZA MAŁA. - DLATEGO SPROWADZIŁ PANA HOOKE'A, KTÓRY DOBUDOWAŁ BOCZNE SKRZYDŁA. - ZNA PAN TĘ HISTORIĘ, DOKTORZE, WIĘC NIE BĘDĘ NIĄ PANA ZANUDZAĆ. POWIEM TYLKO, ŻE W DOBUDOWANEJ CZĘŚCI DOMU ZNALAZŁA SIĘ SALA BALOWA DOSTATECZNIE DUŻA, BY ZAPEWNIĆ WULKANOWI NALEŻYTĄ OPRAWĘ. CATHERINE ODWRÓCIŁA SIĘ I PCHNĘŁA DUŻE, DWUSKRZYDŁOWE DRZWI PO DRUGIEJ STRONIE SALI, KTÓRĄ NATYCHMIAST ZALAŁO ŚWIATŁO WPADAJĄCE PRZEZ OKNA SALONU. DANIEL PRZESZEDŁ PRZEZ PRÓG - I STANĄŁ JAK WRYTY. KIEDY PROJEKTOWAŁ SALON, Z OKIEN ROZTACZAŁ SIĘ WIDOK NA ROZCIĄGAJĄCĄ SIĘ NA PÓŁNOCY ŁĄKĘ, KTÓREJ MIEJSCE MIAŁ WKRÓTCE ZAJĄĆ OZDOBNY OGRÓD - PANORAMA SZCZEGÓLNIE DROGA JEGO SERCU, BO PRAWIE IDENTYCZNA Z WIDOKIEM Z OKIEN STAREGO DOMU DRAKE'A. Z CZASEM OGRÓD SKURCZYŁ SIĘ JEDNAK DO DZIEDZIŃCA Z FONTANNĄ, A PO JEGO PRZECIWNEJ STRONIE, W ODLEGŁOŚCI DOSŁOWNIE RZUTU KAMIENIEM, WYRÓSŁ BAROKOWY PAŁAC. W TEN SPOSÓB POKÓJ, MAJĄCY W ZAMYŚLE DANIELA BYĆ CICHYM AZYLEM Z WIDOKIEM NA OGRÓD I KWIATY, STAŁ SIĘ GALERIĄ, Z KTÓREJ MOŻNA BYŁO CO NAJWYŻEJ PODZIWIAĆ WSPANIAŁOŚĆ REZYDENCJI Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA. - VANBRUGH - WYJAŚNIŁA CATHERINE. CZŁOWIEK, KTÓRY BUDOWAŁ PAŁAC BLENHEIM DLA KSIĘCIA MARLBOROUGH. - ALE HOOKE... - PAN HOOKE DOBUDOWAŁ SKRZYDŁA, KTÓRE, JAK PAN WIDZI, Z DWÓCH STRON OBEJMUJĄ DZIEDZINIEC I ŁĄCZĄ PAŃSKĄ ŚWIĄTYNIĘ Z WYBUDOWANYM PRZEZ VANBRUGHA... EEE... „BURDELEM BOGÓW”, CHCIAŁ POWIEDZIEĆ DANIEL, ALE NIE ŚMIAŁ ZŁORZECZYĆ VANBRUGHOWI, SKORO SAM ZACZĄŁ TĘ FARSĘ. ZDOBYŁ SIĘ WIĘC TYLKO NA NASTĘPUJĄCE ZAKOŃCZENIE: - TO DLA MNIE ZASZCZYT ZGOŁA NIEZASŁUŻONY, ŻE VANBRUGH TAK PIĘKNIE DOKOŃCZYŁ MOJE SKROMNIE ROZPOCZĘTE DZIEŁO. KRZESŁA W SALONIE USTAWIONO W PÓŁOKRĄG, PRZODEM DO OKIEN. CATHERINE PRZESZŁA POMIĘDZY NIMI I OTWORZYŁA PRZESZKLONE DRZWI, KTÓRE WEDLE PIERWOTNEGO PROJEKTU WYCHODZIŁY NA DŁUGĄ PROMENADĘ, PRZECINAJĄCĄ OGRÓD NA DWOJE. DANIEL PODĄŻYŁ ZA NIĄ NA WYŁOŻONĄ MARMUROWYMI PŁYTAMI DRÓŻKĘ I PODSZEDŁ DO OŚMIOKĄTNEGO BASENU. W ŚRODKU ZNAJDOWAŁA SIĘ FONTANNA Z BRĄZU, PRZEDSTAWIAJĄCA WSPANIALE DYNAMICZNĄ SCENĘ KLASYCZNĄ: MUSKULARNY WULKAN NA POTĘŻNYCH, LEKKO UGIĘTYCH NOGACH, PRÓBOWAŁ ZADAĆ CIOS SPOKOJNEJ, ODZIANEJ W HEŁM MINERWIE, KTÓRA POWSTRZYMYWAŁA GO JEDNĄ RĘKĄ. DOOKOŁA WALAŁY SIĘ MIECZE, HEŁMY, SZTYLETY I KIRYSY, PRZEMIESZANE Z NA WPÓŁ WYKUTYMI PIORUNAMI. WĘŹLASTE PALCE WULKANA USIŁOWAŁY ZERWAĆ MINERWIE NAPIERŚNIK, ODSŁANIAJĄC TORS W OCZYWISTY SPOSÓB WZOROWANY NA TORSIE CATHERINE BARTON. DANIEL ROZPOZNAŁ TĘ OPOWIEŚĆ: MINERWA PRZYBYŁA DO KUŹNI WULKANA PO BROŃ I ZBROJĘ, WULKAN - OPĘTANY CHUCIĄ - RZUCIŁ SIĘ NA NIĄ, ONA JEDNAK, ZNANA WŚRÓD BOGIŃ TWARDZIELKA, POWSTRZYMAŁA GO I MUSIAŁ SIĘ ZADOWOLIĆ WYTRYŚNIĘCIEM NA JEJ UDO. WYTARŁA NASIENIE SZMATĄ, KTÓRĄ RZUCIŁA NASTĘPNIE NA ZIEMIĘ, ZAPŁADNIAJĄC W TEN SPOSÓB MATKĘ ZIEMIĘ, A TA ZRODZIŁA POTEM ERYCHTONIUSA, JEDNEGO Z PIERWSZYCH KRÓLÓW ATEN, KTÓRY WSŁAWIŁ SIĘ TYM, ŻE WPROWADZIŁ DO UŻYTKU SREBRNE MONETY. RZEŹBA WPROST UGINAŁA SIĘ POD CIĘŻAREM UKRYTYCH ZNACZEŃ I ALUZJI. WOLNĄ RĘKĄ MINERWA SIĘGAŁA JUŻ PO SZMATĘ, WIDZĄC, ŻE WULKAN ZNALAZŁ SIĘ NIEPOKOJĄCO BLISKO JEJ DELIKATNYCH UD. MNIEJSZE GRUPY RZEŹB ZDOBIŁY OBRZEŻA BASENU: TA NAJBLIŻEJ GMACHU WYBUDOWANEGO PRZEZ DANIELA PRZEDSTAWIAŁA DZIECKO, KTÓRE JAKAŚ BOGINI, NAJPRAWDOPODOBNIEJ PATRONKA PŁODNOŚCI (Z MNÓSTWEM ROGÓW OBFITOŚCI), KARMIŁA KIŚCIĄ WINOGRON. NAPRZECIWKO - BLIŻEJ BUDYNKU VANBRUGHA - KRÓL W KORONIE SIEDZIAŁ NA STERCIE ZŁOTYCH SZTABEK. OBCHODZĄC FONTANNĘ, DANIEL CZUŁ OGROMNĄ POKUSĘ BY PODEJŚĆ BLIŻEJ I SPRAWDZIĆ, JAK JEJ TWÓRCA ROZWIĄZAŁ PEWNE PROBLEMY TECHNICZNE - W SZCZEGÓLNOŚCI GDZIE UMIEŚCIŁ WYLOT STRUMIENIA WODY - ALE ZARAZEM NIE MÓGŁ ZNIEŚĆ MYŚLI, ŻE MÓGŁBY ZOBACZYĆ TO Z BLISKA. CATHERINE CAŁKOWICIE IGNOROWAŁA FONTANNĘ; NIE CHCIAŁA O NIEJ ROZMAWIAĆ, ODWRACAŁA SIĘ OD NIEJ, NAŚLADUJĄC POZĘ MINERWY. DANIEL ZADOWOLIŁ SIĘ WIĘC PODĄŻANIEM ZA NIĄ NA DRUGĄ STRONĘ DZIEDZIŃCA - Z JESZCZE MIZERNIEJSZYM SKUTKIEM NIŻ WULKAN ŚCIGAJĄCY ATENĘ. ROZPRASZAŁO GO TYLE WRAŻEŃ JEDNOCZEŚNIE, ŻE ANI SIĘ OBEJRZAŁ, JAK ZNALEŹLI SIĘ WE WNĘTRZU BUDYNKU, ZANIM ZDĄŻYŁ NASYCIĆ WZROK JEGO ZEWNĘTRZEM. ALE MOŻE DOBRZE SIĘ STAŁO: PO FASADZIE POZOSTAŁO MU NIEJASNE WSPOMNIENIE TABUNÓW RZEŹB PLĄSAJĄCYCH RADOŚNIE PO DACHACH I BALUSTRADACH. - ROKOKO - WYJAŚNIŁA CATHERINE, PROWADZĄC GO DO POMIESZCZENIA, KTÓRE NIE MOGŁO BYĆ NICZYM INNYM, JAK NAJWIĘKSZĄ SALĄ BALOWĄ. - TAK SIĘ NAZYWA TEN STYL. OSTATNI KRZYK MODY. DANIEL WSPOMNIAŁ Z SENTYMENTEM DOM DRAKE'A - NAGIE POSADZKI, PUSTE ŚCIANY, I JEDEN, NAJWYŻEJ DWA PUDEŁKOWATE MEBLE W POKOJU. - CZUJĘ SIĘ TU STARO - POWIEDZIAŁ BEZ OGRÓDEK. CATHERINE POSŁAŁA MU PROMIENNY UŚMIECH. - NIEKTÓRZY MÓWIĄ, ŻE ROKOKO WZIĘŁO SIĘ Z NADMIERNEJ PODAŻY DEKORATORÓW WNĘTRZ I ZBYT MAŁEJ LICZBY DOMÓW DO UDEKOROWANIA. „ORAZ Z BRAKU GUSTU”, DODAŁ W DUCHU DANIEL, ŻAŁUJĄC, ŻE NIE MOŻE TEGO POWIEDZIEĆ GŁOŚNO. - JESTEŚ TU, PANI, GOSPODYNIĄ. POWSTRZYMAM SIĘ WIĘC OD KOMENTOWANIA TEGO, CO MÓWIĄ NIEKTÓRZY. NAGRODZIŁA GO DOŁECZKAMI W POLICZKACH. CAŁKIEM NIECHCĄCY CELNIE SKOMENTOWAŁ UKŁAD POMIĘDZY NIĄ I ROGEREM. TAKIE CHWILE BYŁY DLA DANIELA ODROBINĘ NIEPOKOJĄCE. CATHERINE NA DOBRĄ SPRAWĘ WCALE NIE PRZYPOMINAŁA ISAACA - NAWET MŁODEGO, DELIKATNEGO, ODROBINĘ DZIEWCZĘCEGO ISAACA Z KOLEGIUM TRÓJCY ŚWIĘTEJ SPRZED PÓŁ WIEKU. GDYBY NIE WIEDZIAŁ, KIM JEST, NIE DOMYŚLIŁBY SIĘ, ŻE W JEJ ŻYŁACH PŁYNIE KREW NEWTONÓW. JEDNAKŻE W TYCH MOMENTACH, KIEDY ZAPOMINAŁA UKRYWAĆ SWÓJ SPRYT, RODZINNE PODOBIEŃSTWO BYŁO WIDOCZNE JAK NA DŁONI I PRZEZ UŁAMEK SEKUNDY MIAŁ WRAŻENIE, ŻE MIGNĘŁA MU TWARZ ISAACA, TAK JAKBY AUTOR PRINCIPIÓW CZAIŁ SIĘ OBOK NIEGO W CIEMNYM POKOJU, ROZJAŚNIONYM NAGLE ŚWIATŁEM BŁYSKAWICY. - Pokażę panu ciekawy wynalazek, który może pana zainteresować, doktorze. Proszę za mną. Wulkan stał przy jednym krańcu sali balowej. Prezentował się o wiele lepiej od wulkanów będących dziełem natury, które były toporne, nieregularne i pozbawione ozdób. Ten miał kształt idealnego stożka. Nachylone pod kątem czterdziestu pięciu stopni zbocza zbiegały się na szczycie w dyszy - albo sutku - z polerowanego mosiądzu. Stojąca na wierzchołku częściowo zrujnowana klasyczna świątynia z na wpół zawaloną kopułą okalała dyszę, widoczną w przerwach między doryckimi kolumnami z czerwonego marmuru. Sam wulkan wykonano z czarnego marmuru z czerwonymi żyłkami i ozdobiono tradycyjną, niezbyt oryginalną menażerią nimf, satyrów, centaurów i tym podobnych istot wykonanych ze złota. Cała konstrukcja od podstawy do wierzchołka miała zapewne nie więcej niż cztery stopy wysokości, ale baza, na której się wspierała, sprawiała, że wyglądała na znacznie większą: pusty w środku cokół, wzniesiony na podporach w kształcie Tyfona i innych morskich potworów, sięgał dorosłemu człowiekowi do pasa. - Zechce pan tu podejść, doktorze? Pokażę panu sztuczkę. - Słucham?! Catherine otworzyła ukrytą z tyłu cokołu klapę i skinęła na niego. Podszedł do niej, ostrożnie przykucnął i zajrzał do środka. Zobaczył pękaty cylinder, który wychodził pod kątem z miedzianej misy na poziomie podłogi i biegł do samego wierzchołka wulkanu. - Roger uparł się, żeby mieć wulkan, który będzie wypluwał rzeki płynnego srebra. To by było widowisko! Ale pan MacDougall obawiał się, że w ten sposób podpali gości. - To by dopiero było widowisko. Choć nieco innego rodzaju. - Pan MacDougall nakłonił Rogera, żeby zrezygnował ze srebra na rzecz oleju fosforowego, który jest dostarczany w beczkach. Wlewa się go do tej balii, skąd śruba Archimedesa podnosi go i wypycha przez krater. Olej spływa po zboczach, a centaury i reszta tej zbieraniny uciekają w panice. - Uciekają? - Ależ naturalnie. Fosfor ma udawać rzeki płynnego ognia. - To rozumiem. Ale jak mogą uciekać...? - Napędza je mechanizm zegarowy. - To także dzieło pana MacDougalla? - Tak. - Pamiętam, że nająłem złotnika nazwiskiem Millhouse, nie przypominam sobie jednak, bym zatrudniał ingenieura nazwiskiem MacDougall. - Pan Millhouse wziął sobie do pomocy pana MacDougalla, specjalistę od mechanizmów. A kiedy zmarł na ospę... - JEGO ROLĘ PRZEJĄŁ PAN MACDOUGALL - DOMYŚLIŁ SIĘ DANIEL. - I DODAWAŁ CORAZ SPRYTNIEJSZE MECHANIZMY, JEDEN ZA DRUGIM. - DOPÓKI ROGER GO NIE ODPRAWIŁ. DOŚĆ OSTRO, POWIEDZIAŁABYM. CATHERINE SKRZYWIŁA SIĘ Z TAKĄ EMFAZĄ, ŻE DANIEL MIAŁ OCHOTĘ POGŁASKAĆ JĄ PO GŁOWIE. - ŻYJE JESZCZE? - NATURALNIE. ZATRUDNIA SIĘ W TEATRACH, GDZIE ODPOWIADA ZA WYWOŁYWANIE DUCHÓW, BURZE I WYBUCHY. - TO ZROZUMIAŁE. - TO ON ZAINSCENIZOWAŁ BITWĘ MORSKĄ, PODCZAS KTÓREJ SPALIŁ SIĘ TEATR CURTAIN. - WIERZĘ. JAK CZĘSTO DOCHODZI DO ERUPCJI WULKANU? - RAZ, CZASEM DWA RAZY W ROKU. PRZY OKAZJI NAJWYSTAWNIEJSZYCH PRZYJĘĆ. - CZY WZYWACIE WTEDY DO POMOCY SKAZANEGO NA WYGNANIE PANA MACDOUGALLA? - ROGER PŁACI MU REGULARNIE. - SKĄD PAN MACDOUGALL BIERZE FOSFOR? - MUSI MIEĆ SWOICH DOSTAWCÓW - ODPARŁA CATHERINE, JAKBY TO WSZYSTKO WYJAŚNIAŁO. - TAK SIĘ ZASTANAWIAM... GDZIE MÓGŁBYM ZNALEŹĆ PANA MACDOUGALLA? - W THEATER ROYAL, W COVENT GARDEN - ODPARŁA Z REZERWĄ CATHERINE. - PRZYGOTOWUJE TAM NOWE PRZEDSTAWIENIE, ZATYTUŁOWANE „ZŁUPIENIE PERSEPOLIS”. - PROSZĘ NIC WIĘCEJ NIE MÓWIĆ, PANNO BARTON. DOM SIR ISAACA NEWTONA, St. Martins Street, Londyn Ten sam dzień, później - Mam dla ciebie zagadkę, która się łączy z gwineami. W taki oto sposób Daniel przerwał dwudziestoletnie milczenie między nim i Newtonem. Od czasu, gdy Enoch Root stanął na progu jego domu w Massachusetts, Daniel zadręczał się planowaniem tej rozmowy; rozmyślał o tym, jakie uroczyste powitanie odda powagę sytuacji; ile czasu powinni spędzić, wspominając studenckie czasy w Cambridge; czy w ogóle napomykać o poprzednim spotkaniu, które potoczyło się prawie najgorzej, jak to możliwe - prawie, bo obeszło się bez ofiar śmiertelnych. Jak dramaturg który na przemian pisze i pali kolejne brudnopisy trudnej sceny, setki razy rozpisywał sobie w głowie scenariusz powitania z Newtonem - i za każdym razem kończyło się to krwawym fiaskiem, jak ostatni akt Hamleta. W końcu uznał, że sprawa jest beznadziejna, a kiedy Saturn zapowiedział, że i tak pozostało mu najwyżej kilka dni życia, postanowił dać sobie spokój z protokołem. Kiedy drzwi się otworzyły i pierwszy raz spojrzał w oczy siedzącemu w głębi pokoju Isaacowi, nie dostrzegł w nich ani śladu gniewu czy (co byłoby jeszcze groźniejsze) strachu. Isaac był zrezygnowany. Wyglądał jak książę, który, nie okazując zniecierpliwienia, musi powitać dawno zaginionego przyrodniego brata-imbecyla. A Daniel pod wpływem nagłego impulsu powiedział mu o zagadce z gwineami. Służący, który go wpuścił, posłał mu spojrzenie, jakim on sam mógłby obdarzyć trupa w żelaznej klatce, zawieszonego nad skrzyżowaniem dróg w ciepły dzień, po czym zamknął za nim drzwi. ZOSTALI Z ISAAKIEM SAMI W PRACOWNI. TO ZNACZY, DANIEL DOMYŚLAŁ SIĘ, ŻE JEST TO PRACOWNIA; NIE WYOBRAŻAŁ SOBIE, ŻEBY ISAAC MIAŁ W DOMU SYPIALNIĘ CZY JADALNIĘ - KAŻDY POKÓJ, W KTÓRYM PRZEBYWAŁ, AUTOMATYCZNIE STAWAŁ SIĘ PRACOWNIĄ. ŚCIANY BYŁY WYŁOŻONE CIEMNĄ BOAZERIĄ, ZDUMIEWAJĄCO NIERÓWNĄ, CO W PORÓWNANIU Z WNĘTRZAMI REZYDENCJI ROGERA NADAWAŁO DOMOWI ISAACA CHARAKTER NIEMAL RUSTYKALNY. DRZWI RÓWNIEŻ OBITO TYM SAMYM DREWNEM, TOTEŻ PO ZAMKNIĘCIU ZNIKNĘŁY BEZ ŚLADU. MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE ISAAC I DANIEL SĄ DWOMA STARYMI, ZASUSZONYMI OKAZAMI PRZYRODNICZYMI, KTÓRE KTOŚ ZAMKNĄŁ W SKRZYNI I PRZEZNACZYŁ DO WYSŁANIA. OKNA POKOJU WYCHODZIŁY NA ULICĘ. CIĘŻKIE, OZDOBNE OKIENNICE BYŁY OTWARTE I DO ŚRODKA WPADAŁO NIECO ŚWIATŁA ZNAD LEICESTER FIELDS, KTÓRE JEDNAK W WIĘKSZOŚCI ZATRZYMYWAŁO SIĘ NA CZĘŚCIOWO ZASUNIĘTYCH SZKARŁATNYCH KOTARACH. ISAAC SIEDZIAŁ ZA DUŻYM STOŁEM, KTÓRY PASOWAŁBY DO DOMU DRAKE'A, UBRANY W DŁUGI CZERWONY SZLAFROK, NARZUCONY NA DOBREJ JAKOŚCI PŁÓCIENNĄ KOSZULĘ. JEGO TWARZ NIEWIELE SIĘ ZMIENIŁA, RYSY ZROBIŁY SIĘ TYLKO NIECO CIĘŻSZE. WŁOSY - NADAL DŁUGIE I SIWE - COFNĘŁY SIĘ ZNAD CZOŁA, JAKBY MÓZG CHCIAŁ MU WYSKOCZYĆ NA ZEWNĄTRZ. KIEDY DANIEL WSZEDŁ, ISAAC BYŁ BLADY. ZANIM JEDNAK GOŚĆ PODSZEDŁ DOŃ I PODAŁ MU RĘKĘ NA POWITANIA POCZERWIENIAŁ NA TWARZY JAKBY CZERPAŁ KOLOR ZE SZLAFROKA. - NIC MNIE TAK NIE IRYTUJE JAK ZAGADKI I NIEDORZECZNE SZARADY, KTÓRE MAJĄ DOWIEŚĆ MEGO GENIUSZU I SPRAWDZIĆ, CZY NIE POPADAM W UWIĄD STARCZY - POWIEDZIAŁ. - BERNOULLI, PIONEK LEIBNIZA, PRZYSŁAŁ MI... - ZAGADNIENIE BRACHISTOCHRONY. PAMIĘTAM. ROZWIĄZAŁEŚ JE W KILKA GODZIN. MNIE ZAJĘŁO ZNACZNIE WIĘCEJ CZASU. - ALE SOBIE Z NIM PORADZIŁEŚ. TO BYŁ PROBLEM, KTÓRY MIAŁ SPRAWDZIĆ, CZY ROZUMIEM RACHUNEK RÓŻNICZKOWY, CZY NIE! WYOBRAŻASZ SOBIE?! CÓŻ ZA IMPERTYNENCJA! BYŁEM PIERWSZYM CZŁOWIEKIEM, KTÓRY MÓGŁ TO ZAGADNIENIE ROZWIĄZAĆ, A TY, DANIELU, BYŁEŚ DRUGIM, PONIEWAŻ NAUCZYŁEŚ SIĘ RACHUNKU RÓŻNICZKOWEGO BEZPOŚREDNIO ODE MNIE. ŻEBY SŁUŻALCY BARONA TAK MNIE UPOKARZALI, TRZYDZIEŚCI LAT PO TYM, JAK WYNALAZŁEM... - PRAWDĘ MÓWIĄC, MOJA ZAGADKA JEST ZUPEŁNIE INNEGO TYPU - WTRĄCIŁ DANIEL. - JEST MI NAPRAWDĘ PRZYKRO, ŻE CIĘ TAK ZMYLIŁEM. ISAAC ZAMRUGAŁ I WESTCHNĄŁ Z ULGĄ. MOŻE BAŁ SIĘ, ŻE DANIEL PODA W WĄTPLIWOŚĆ JEGO SŁOWA: „NAUCZYŁEŚ SIĘ RACHUNKU BEZPOŚREDNIO ODE MNIE”. TAK, TO BYŁ KLUCZ DO JEGO ZACHOWANIA. WIDZIAŁ W DANIELU ŚWIADKA, KTÓRY MÓGŁ POTWIERDZIĆ JEGO PIERWSZEŃSTWO W OPRACOWANIU RACHUNKU RÓŻNICZKOWEGO. W OBLICZU TEGO FAKTU BLEDŁY WSZYSTKIE IRYTUJĄCE I NIEWYGODNE PRZYMIOTY, JAKIE MOGŁY GO CECHOWAĆ. DANIEL POCZUŁ, JAK ROZLUŹNIAJĄ MU SIĘ MIĘŚNIE KARKU I GŁOWY; ZACZERPNĄŁ GŁĘBOKO TCHU. NIC MU NIE GROZIŁO. WYJDZIE Z TEGO POKOJU W JEDNYM KAWAŁKU, NAWET JEŚLI TO, CO POWIE, ROZDRAŻNI ISAACA. BO DLA ISAACA BYŁ CZYMŚ WIĘCEJ NIŻ PIONKIEM: BYŁ WIEŻĄ, SCHOWANĄ BEZPIECZNIE W NAROŻNIKU PLANSZY W OCZEKIWANIU KOŃCÓWKI, KIEDY TO ZOSTANIE WYWOŁANA Z UKRYCIA I BEZLITOŚNIE ZACZNIE SMAGAĆ WROGA, ZMUSZAJĄC GO DO ZŁOŻENIA BRONI. WIEŻA MOGŁA SOBIE NA SPORO POZWOLIĆ. PRZYSZŁO MU DO GŁOWY, ŻE MOŻE ISAAC W JAKIŚ SPOSÓB DOPROWADZIŁ DO ŚCIĄGNIĘCIA GO DO LONDYNU. MOŻE ODDZIAŁYWAŁ Z ODDALI NA KSIĘŻNICZKĘ KAROLINĘ Z HANOWERU, - CO TO ZA ZAGADKA, DANIELU? - SPOTKAŁEM SIĘ DZIŚ Z CZŁOWIEKIEM, KTÓRY ZNA SIĘ NA PIENIĄDZACH ZNACZNIE LEPIEJ ODE MNIE. I TEN CZŁOWIEK PRÓBOWAŁ OSZACOWAĆ WARTOŚĆ GWINEI. - MONETY, KTÓRA UCHODZIŁA ZA GWINEĘ - POPRAWIŁ DANIELA ISAAC. - ISTOTNIE. NAZYWAM JĄ GWINEĄ, BO TYM WŁAŚNIE SIĘ OKAZAŁA. - POWINIEN BYŁ JĄ ZWAŻYĆ. - TO WŁAŚNIE UCZYNIŁ. I O JEJ WADZE NIC ZŁEGO NIE MÓGŁ POWIEDZIEĆ, CO MOIM ZDANIEM POWINNO ZAŁATWIĆ SPRAWĘ. ALE WTEDY ZROBIŁ COŚ BARDZO DZIWNEGO: WŁOŻYŁ GWINEĘ DO UST I PRZYGRYZŁ. ISAAC MILCZAŁ. DANIEL MIAŁ WRAŻENIE, ŻE ZNÓW SIĘ ZACZERWIENIŁ, ODROBINKĘ. OPOWIEŚĆ Z PEWNOŚCIĄ GO ZAINTERESOWAŁA, ALE TYLKO SPOKOJNIE ZŁOŻYŁ DŁONIE NA BLACIE BIURKA Z PODOBNĄ DO KOCIEJ GODNOŚCIĄ. - NO DOBRZE - CIĄGNĄŁ DANIEL. - NAWET JA WIEM O TYM, ŻE CZĘSTO PRODUKUJE SIĘ FAŁSZYWKI W TAKI SPOSÓB, ŻE SKLEJA SIĘ AWERS I REWERS MONETY WYKONANE Z CIENKIEJ ZŁOTEJ FOLII, A PRZESTRZEŃ POMIĘDZY NIMI WYPEŁNIA STOPEM LUTOWNICZYM, KTÓRY JEST I LŻEJSZY, I MIĘKSZY NIŻ ZŁOTO. TAKIE FAŁSZERSTWO MOŻNA WYKRYĆ DWOJAKO: ALBO ZWAŻYĆ MONETĘ, ALBO ZGRYŹĆ JĄ W ZĘBACH. KAŻDA Z TYCH METOD Z OSOBNA JEST WYSTARCZAJĄCA, A JUŻ SZCZEGÓLNIE PRÓBA WAGI, KTÓRA BEZ CIENIA WĄTPLIWOŚCI POTWIERDZA WARTOŚĆ MONETY. NIE MA PRZECIEŻ METALU CIĘŻSZEGO OD ZŁOTA; GRAWITACJA ZDRADZI KAŻDE ZANIECZYSZCZENIE, WIĘC WAŻENIE POWINNO BYĆ ROZSTRZYGAJĄCE. A MIMO TO TEN CZŁOWIEK, KTÓRY NA MONETACH ZNA SIĘ NAPRAWDĘ WYŚMIENICIE, UZNAŁ ZA STOSOWNE WYKONAĆ DODATKOWE BADANIE POLEGAJĄCE NA GRYZIENIU. MIAŁ KU TEMU POWODY? CZY TYLKO SIĘ ZBŁAŹNIŁ? - ON SIĘ NIE ZBŁAŹNIŁ - POWIEDZIAŁ ISAAC I SPOJRZAŁ NA DANIELA WYCZEKUJĄCO. JEGO OCZY PRZYPOMINAŁY ZAWIESZONE W PUSTCE ŚWIETLISTE KULE LODU, JAK DWIE KOMETY. - ALE JA TAK, ISAACU? - ZADAJĄC SIĘ Z NIM? ALBO TO, ALBO JESTEŚ NAIWNY. BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE PRZEZ DWIE OSTATNIE DEKADY BŁĄKAŁEŚ SIĘ PO BEZLUDNYCH OSTĘPACH, TŁUMACZĘ WĄTPLIWOŚCI NA TWOJĄ KORZYŚĆ. - WYLECZ MNIE ZATEM Z NAIWNOŚCI I POWIEDZ, CO TO ZA CZŁOWIEK? - WAGOWY. - BEZ WĄTPIENIA, WAŻY PRZECIEŻ MONETY. ALE W TWOICH USTACH TO SŁOWO NABIERA ZNACZEŃ, KTÓRE MNIE, PROSTACZKOWI Z ZAŚCIANKA, KOMPLETNIE SIĘ WYMYKAJĄ. - MIMO MOICH WYSIŁKÓW, ZMIERZAJĄCYCH DO ZREFORMOWANIA MENNICY W TAKI SPOSÓB, BY WSZYSTKIE BITE W NIEJ GWINEE BYŁY IDENTYCZNE, PEWNYCH WAHAŃ WAGI NIE UDAŁO SIĘ WYELIMINOWAĆ. JEDNE SĄ CIĘŻSZE, INNE LŻEJSZE; NIEWIELE, ALE JEDNAK. TEN BŁĄD MOŻNA ZMNIEJSZYĆ, ALE NIE SPOSÓB CAŁKOWICIE GO WYELIMINOWAĆ. JA ZMNIEJSZYŁEM GO DO TEGO STOPNIA, ŻE DLA LUDZI UCZCIWYCH WSZYSTKIE MOJE GWINEE SĄ TAKIE SAME. TO ZNACZY, ŻE WIĘKSZOŚĆ LONDYŃCZYKÓW, W TYM NAJBARDZIEJ WYRAFINOWANYCH KUPCÓW, BEZ WAHANIA WYMIENI JEDNĄ GWINEĘ NA DRUGĄ, NIE ZADAJĄC SOBIE TRUDU PORÓWNYWANIA ICH CIĘŻARU. - DOSKONALE PAMIĘTAM CZASY, KIEDY BYŁO ZGOŁA INACZEJ - POWIEDZIAŁ DANIEL. - MASZ NA MYŚLI NASZĄ WIZYTĘ NA TARGU W STOURBRIDGE, PRZED ZARAZĄ - ODPARŁ NATYCHMIAST ISAAC. - TAK - PRZYZNAŁ DANIEL PO CHWILI NIEZRĘCZNEGO MILCZENIA. PRZESPACEROWALI SIĘ KIEDYŚ WE DWÓCH Z KOLEGIUM TRÓJCY ŚWIĘTEJ NA TARG, ABY KUPIĆ PRYZMATY. PO DRODZE ISAAC WYŁOŻYŁ DANIELOWI IDEĘ KRZYWYCH - ZACZĄTEK RACHUNKU RÓŻNICZKOWEGO. PODCZAS REJSU Z MASSACHUSETTS DANIEL PRZYPOMNIAŁ SOBIE TAMTEN DZIEŃ, OŻYWIŁ GO W MYŚLACH, WSPOMINAJĄC RÓŻNE NIEZWYKŁE SZCZEGÓŁY, TAKIE JAK KSZTAŁTY WODNYCH ROŚLIN PRZYGIĘTYCH NURTEM CAMU. BYŁO OCZYWISTE, ŻE ISAAC CAŁKIEM NIEDAWNO RÓWNIEŻ WRÓCIŁ DO TYCH WSPOMNIEŃ I POŚWIĘCIŁ IM SPORO UWAGI. CZCZA GADANINA O MONETACH, GDY PRAWDZIWY TEMAT ROZMOWY AŻ SIĘ PROSIŁ O PORUSZENIE, TRĄCIŁA LEKKIM ABSURDEM - ALE ANGLICY, JEŚLI TYLKO DAĆ IM WYBÓR, ZAWSZE PRZEDŁOŻĄ LEKKI ABSURD NAD PRZYKRĄ DOSŁOWNOŚĆ. DLATEGO DANIEL I ISAAC WOLELI POZOSTAĆ PRZY NUMIZMATYCE. - PÓŹNIEJ BYŁO JESZCZE GORZEJ - ZAUWAŻYŁ ISAAC. - Z MONETAMI. - PRZYPOMNĘ CI, ŻE OPUŚCIŁEM ANGLIĘ DOPIERO W POŁOWIE LAT DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH, KIEDY W KRAJU PRAWIE W OGÓLE NIE BYŁO JUŻ PIENIĘDZY, A NASZA EKONOMIA OPIERAŁA SIĘ NA CONFETTI WEKSLI. - DZIŚ ANGLIA OPŁYWA W ZŁOTO. WALUTA JEST MOCNA JAK SKAŁA. LONDYN TO HANDLOWY CUD ŚWIATA, PRZYĆMILIŚMY NAWET AMSTERDAM. GDYBYM PRZYPISYWAŁ SOBIE NADMIERNE ZASŁUGI W TEJ MATERII, BYŁBYM CZŁOWIEKIEM PRÓŻNYM, ALE ZWYKŁA UCZCIWOŚĆ KAŻE MI STWIERDZIĆ, ŻE DO TEJ CUDOWNEJ PRZEMIANY NIE DOSZŁOBY, GDYBY ANGLICY NIE OSWOILI SIĘ Z MYŚLĄ, ŻE JEDNĄ GWINEĘ MOŻNA BEZ CHWILI ZASTANOWIENIA WYMIENIĆ NA INNĄ, BO SĄ TAKIE SAME. NAGLE WSZYSTKIE SPOSTRZEŻENIA, JAKIE DANIEL POCZYNIŁ W ZWIĄZKU Z OSOBĄ PANA THREADERA, UŁOŻYŁY MU SIĘ W GŁOWIE W ZUPEŁNIE NOWY, NIEZWYKŁY, ALE ZARAZEM DOSKONALE SPÓJNY OBRAZ - TAK JAKBY NA JEGO OCZACH Z KUPY MARMUROWYCH ODŁAMKÓW SPONTANICZNIE POWSTAŁ GOTOWY POSĄG. - ZARYZYKUJĘ PEWNĄ HIPOTEZĘ - STWIERDZIŁ DANIEL. - OTÓŻ WAGOWY... - OMAL NIE POWIEDZIAŁ „PAN THREADER”. - WAGOWY NA POZÓR PODZIELA PRZEKONANIE WSZYSTKICH ZWYCZAJNYCH, UCZCIWYCH ANGLIKÓW O WARTOŚCI GWINEI, ALE POTAJEMNIE WAŻY KAŻDĄ, KTÓRA WPADNIE MU W RĘCE, I TO Z NAJWYŻSZĄ PRECYZJĄ. TYM, KTÓRE SĄ ZBYT LEKKIE, POZWALA WRÓCIĆ DO OBIEGU; CIĘŻSZE ZACHOWUJE DLA SIEBIE. KIEDY ZGROMADZI ICH SETKĘ... KONKRETNA LICZBA NIE MA ZNACZENIA, PODAJĘ JĄ TYLKO NA POTRZEBY TEGO WYWODU. KIEDY WIĘC ZBIERZE STO SZTUK, MOŻE SIĘ OKAZAĆ, ŻE ZAWARTEGO W NICH KRUSZCU WYSTARCZY MU DO WYBICIA STU I JEDNEJ GWINEI. W TEN SPOSÓB STWORZY ZŁOTĄ GWINEĘ Z NICZEGO. ISAAC PRZYTAKNĄŁ LENIWYM MRUGNIĘCIEM ZARÓŻOWIONYCH POWIEK. - OPISANA PRZEZ CIEBIE PRAKTYKA TO OCZYWIŚCIE TYLKO NAJPROSTSZY ZE STOSOWANYCH PRZEZ NICH ZABIEGÓW. CI, KTÓRZY GO OPANOWALI, SZYBKO PRZECHODZĄ DO INNYCH, NIKCZEMNIEJSZYCH PODSTĘPÓW. ALE DANIEL, DLA KTÓREGO BYŁY TO WSZYSTKO RZECZY NOWE, TKWIŁ JESZCZE NA ETAPIE PODSTAWOWYCH SZTUCZEK. - MIAŁOBY TO SENS TYLKO DLA KOGOŚ, KTO Z RACJI WYKONYWANEGO ZAWODU OBRACA DUŻĄ ILOŚCIĄ PIENIĘDZY. - NATURALNIE! DLATEGO JEST TO PRAKTYKA TAK ROZPOWSZECHNIONA WŚRÓD SKRYBÓW PIENIĘŻNYCH. JA BIJĘ GWINEE I ROZSYŁAM JE PO KRAJU, A ONI ROZPLATAJĄ MATERIĘ, KTÓRĄ Z TAKIM TRUDEM UTKAŁEM, I ZWOŻĄ NAJCIĘŻSZE MONETY Z POWROTEM DO LONDYNU, GDZIE TRAFIAJĄ ONE DO KUFRÓW NAJOHYDNIEJSZYCH, NAJBARDZIEJ PERFIDNYCH ZDRAJCÓW KORONY! DANIELOWI STANĘŁY PRZED OCZAMI POSZATKOWANE ZWŁOKI SKAZAŃCÓW W TYBURN. - SUGERUJESZ, ŻE WAGOWI SĄ W ZMOWIE Z MINCERZAMI. - JAK PRZĄDKI Z TKACZAMI, DANIELU. DANIEL NIE OD RAZU ODPOWIEDZIAŁ. W MILCZENIU ODTWARZAŁ PRZED OCZYMA DUSZY WSZYSTKIE WSPOMNIENIA ZWIĄZANE Z PANEM THREADEREM. - TO DLATEGO BYŁEM WSTRZĄŚNIĘTY FAKTEM, ŻE PODRÓŻUJESZ W TOWARZYSTWIE KOGOŚ TAKIEGO. PRAWDĘ MÓWIĄC, NIEWIELE BRAKOWAŁO, ŻEBYM WASZ WIDOK PRZYPŁACIŁ ŻYCIEM. DANIEL TAK BARDZO PRZYWYKŁ DO TEGO, ŻE ISAAC PO PROSTU WIE O RÓŻNYCH SPRAWACH, ŻE JEGO NIEZWYKŁE WYZNANIE NIE ZDZIWIŁO GO TAK BARDZO, JAK POWINNO. NA DOBRĄ SPRAWĘ PUŚCIŁ JE MIMO USZU. - WYJAŚNIENIE JEST TAK PROSTE, ŻE GDYBYM CI JE PRZEDSTAWIŁ, UZNAŁBYŚ JE ZA NUDNE I POSPOLITE - ODPARŁ. - DOŁOŻYŁEM PEWNYCH STARAŃ, ABY JE POZNAĆ, I PRZYZNAJĘ, ŻE NIE WIDZĘ NIC NIESTOSOWNEGO W TWOIM TYMCZASOWYM PRZYMIERZU Z TYM CZŁOWIEKIEM. GDYBYM JEDNAK BYŁ Z NATURY PODEJRZLIWY, TAK JAK FLAMSTEED, TRWAŁA ZNAJOMOŚĆ Z NIM STAWIAŁABY CIĘ W MOICH OCZACH W FATALNYM ŚWIETLE! WIDZĘ TERAZ, ŻE NIE ZDAWAŁEŚ SOBIE SPRAWY, Z KIM SIĘ ZADAJESZ, I ULEGŁEŚ JEGO UROKOWI. UFAM, ŻE POSŁUCHASZ MOJEGO OSTRZEŻENIA. DANIEL MIAŁ OGROMNĄ OCHOTĘ ROZEŚMIAĆ SIĘ W GŁOS. NIE UMIAŁBY POWIEDZIEĆ, CO GO BARDZIEJ ROZBAWIŁO - TWIERDZENIE, ŻE NEWTON WCALE NIE JEST PODEJRZLIWY, CZY SUGESTIA, ŻE PAN THREADER POSIADA JAKIŚ UROK. CZAS ZMIENIĆ TEMAT! - TO NADAL NIE JEST ODPOWIEDŹ NA MOJE PYTANIE. DLACZEGO ZGRYZŁ MONETĘ, SKORO WCZEŚNIEJ JUŻ JĄ ZWAŻYŁ? - WAGĘ MOŻNA OSZUKAĆ. - NIEMOŻLIWE! NIE MA METALU CIĘŻSZEGO OD ZŁOTA! - ODKRYŁEM ZŁOTO CIĘŻSZE NIŻ DWUDZIESTOCZTEROKARATOWE. - TO NIEDORZECZNE - POWIEDZIAŁ DANIEL, PRZETRAWIWSZY SŁOWA ISAACA. - TWÓJ MÓZG, JAKO NARZĄD LOGICZNY, ODRZUCA TĘ MOŻLIWOŚĆ, PONIEWAŻ CZYSTE ZŁOTO Z DEFINICJI WAŻY DWADZIEŚCIA CZTERY KARATY. CZYSTE ZŁOTO NIE MOŻE BYĆ JESZCZE CZYSTSZE, NIE MOŻE WIĘC RÓWNIEŻ STAĆ SIĘ CIĘŻSZE. I JA DOBRZE O TYM WIEM. POWIADAM CI JEDNAK, ŻE WŁASNYMI RĘKAMI WAŻYŁEM ZŁOTO, KTÓRE OKAZAŁO SIĘ CIĘŻSZE OD NAJCZYSTSZEGO, JAKIE ZNAM. GDYBY POWIEDZIAŁ TO JAKIKOLWIEK INNY CZŁOWIEK, NAWET NATURALISTA, JEGO SŁOWA NALEŻAŁOBY ROZUMIEĆ TAK: „BYŁEM NIECHLUJNY W LABORATORIUM I POPEŁNIŁEM BŁĄD”. TE SAME SŁOWA W USTACH SIR ISAACA NEWTONA MIAŁY MOC EUKLIDESOWEGO AKSJOMATU. - PRZYPOMNIAŁO MI SIĘ ODKRYCIE FOSFORU - POWIEDZIAŁ PO CHWILI ZASTANOWIENIA DANIEL. - TO NOWY PIERWIASTEK, O NIESPOTYKANYCH WCZEŚNIEJ WŁAŚCIWOŚCIACH. MOŻE JEST WIĘCEJ TAKICH PIERWIASTKÓW, KTÓRYCH CECH WCZEŚNIEJ NIE ZNALIŚMY. MOŻE ISTNIEJE PIERWIASTEK DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAJĄCY ZŁOTO, ALE O WYŻSZEJ GĘSTOŚCI; MOŻE SUBSTANCJA, KTÓRĄ BADAŁEŚ, NIE BYŁA CZYSTYM ZŁOTEM, LECZ STOPEM ZŁOTA Z TYM NOWYM METALEM. TAKI STOP MÓGŁBY PRZYPOMINAĆ ZŁOTO, ALE WIĘCEJ WAŻYĆ. - PRZYZNAJĘ, DANIELU, ŻE TO POMYSŁOWE WYTŁUMACZENIE - PRZYZNAŁ Z ROZBAWIENIEM ISAAC. - ISTNIEJE JEDNAK INNE, PROSTSZE. OWSZEM, ZŁOTO, KTÓRE MIAŁEM W RĘKACH, RZECZYWIŚCIE ZAWIERA DOMIESZKĘ: DOMIESZKĘ PŁYNNEJ ESENCJI, KTÓRA WYPEŁNIA LUKI MIĘDZY ATOMAMI METALU I PRZYDAJE MU CIĘŻARU. I JESTEM PRZEKONANY, ŻE TA ESENCJA TO NIC INNEGO JAK... - RTĘĆ FILOZOFICZNA! - ZAWOŁAŁ AUTENTYCZNIE PODEKSCYTOWANY DANIEL. SŁOWA WYSKOCZYŁY MU Z UST, ODBIŁY SIĘ OD BOAZERII I WRÓCIŁY DO JEGO USZU. AŻ SIĘ SKRZYWIŁ, SŁYSZĄC, JAK GŁUPIO BRZMIĄ. - TAK UWAŻASZ. - DUCH ULOTNY - POWIEDZIAŁ ISAAC, WCALE NIE PODEKSCYTOWANY, LECZ POWAŻNY JAK RADAMANTYS. - SUBSTANCJA, O KTÓREJ ALCHEMICY ŚNIĄ OD TYSIĘCY LAT, ODKĄD DAWNO ZMARŁY MISTRZ SZTUKI, SALOMON, ZABRAŁ JEJ TAJNIKI ZE SOBĄ I SPRAWIŁ, ŻE PRZEPADŁY W ORIENCIE. - OD DZIECIŃSTWA SZUKASZ ŚLADÓW RTĘCI FILOZOFICZNEJ. NIE DALEJ JAK PRZED DWUDZIESTU LATY PONIOSŁEŚ SROMOTNĄ KLĘSKĘ, NIE ZNALAZŁEŚ DOSŁOWNIE NIC. CO SIĘ ZMIENIŁO? - POSŁUCHAŁEM CIĘ, DANIELU. ZGODZIŁEM SIĘ OBJĄĆ KIEROWNICTWO MENNICY - ZAINICJOWAŁEM WIELKĄ WYMIANĘ, KTÓRA POZWOLIŁA NAM ZEBRAĆ OGROMNE ILOŚCI UKRYWANEGO DOTĄD ZŁOTA. - ZMIENIŁEŚ RÓWNIEŻ STOSUNEK CENY SREBRA DO ZŁOTA W TAKI SPOSÓB, ŻE ZŁOTO STAŁO SIĘ PRZEWARTOŚCIOWANE. CO, JAK WIADOMO, WYWOŁAŁO ODPŁYW SREBRA Z WYSPY I NAPŁYW ZŁOTA ZE WSZYSTKICH ZAKĄTKÓW ŚWIATA, DO KTÓRYCH SIĘGAJĄ MACKI HANDLU. ISAAC NIE SKOMENTOWAŁ TYCH SŁÓW. - ZANIM... - W TYM MIEJSCU DANIEL MIAŁ OCHOTĘ POWIEDZIEĆ COŚ W RODZAJU „DOPADŁA CIĘ PORAŻAJĄCA DEMENCJA”, ALE POPRAWIŁ SIĘ NA: - ...DWADZIEŚCIA LAT TEMU ZMIENIŁEŚ PROFESJĘ, MIAŁEŚ DO DYSPOZYCJI BARDZO SKROMNE ILOŚCI ZŁOTA, DOSTĘPNE Z LOKALNYCH ŹRÓDEŁ. OBJĘCIE PRZEZ CIEBIE MENNICY I ZAPROWADZENIE TAM NOWYCH PORZĄDKÓW ZMIENIŁO TOWER W WĄSKIE GARDŁO, KTÓRYM PRZEPŁYWA CAŁE ZŁOTO TEGO ŚWIATA, A TOBIE POZWOLIŁO DO WOLI MACZAĆ PALCE W TYM STRUMIENIU. MOGŁEŚ POBIERAĆ I BADAĆ PRÓBKI Z CAŁEGO ŚWIATA. MAM RACJĘ? ISAAC POKIWAŁ GŁOWĄ Z NA WPÓŁ FIGLARNYM UŚMIECHEM, KTÓRY UPODABNIAŁ GO DO STAREGO, NIEGRZECZNEGO SATYRA. - WSZYSCY ALCHEMICY OD CZASÓW HERMESA TRISMEGISTOSA ZAKŁADALI, ŻE ZŁOTO SALOMONA PRZEPADŁO NA WIEKI, A JEDYNA DROGA DO PONOWNEGO ODKRYCIA TAJNIKÓW SZTUKI WIEDZIE PRZEZ CIERPLIWE EKSPERYMENTY I ZDOBYWANIE WIEDZY TAJEMNEJ. TA WŁAŚNIE ŚCIEŻKA OKAZAŁA SIĘ DLA MNIE ZBYT TRUDNA, JESZCZE PRZED, JAK TO DELIKATNIE UJĄŁEŚ, ZMIANĄ PROFESJI. KIEDY JEDNAK PODCZAS REKONWALESCENCJI DOKONAŁEM INSPEKCJI MENNICY I ZACZĄŁEM SIĘ SPOTYKAĆ Z MOIMI POPRZEDNIKAMI NA STANOWISKU MISTRZA, ZDAŁEM SOBIE SPRAWĘ, ŻE ODWIECZNE PRZEKONANIE BRACTWA EZOTERYCZNEGO NIE JEST JUŻ SŁUSZNE. NAWET JEŚLI SALOMON ZAMIESZKAŁ NA NAJODLEGLEJSZYCH WYSPACH ORIENTU, TO PRZECIEŻ HANDEL RÓWNIEŻ TAM DOTARŁ, A NAWET JESZCZE DALEJ. A HISZPANIE I PORTUGALCZYCY PRZEKOPALI CAŁY ŚWIAT, NIEUSTĘPLIWIE POSZUKUJĄC ZŁOTA I SREBRA. GDZIEKOLWIEK UDAŁ SIĘ SALOMON, POZOSTAWIŁ PO SOBIE ŚLAD W POSTACI ZŁOTA SALOMONA, CZYLI ZŁOTA UZYSKANEGO W PROCESIE ALCHEMICZNYM I ZAWIERAJĄCEGO ŚLADOWĄ ILOŚĆ RTĘCI FILOZOFICZNEJ. NA PRZESTRZENI MILENIÓW, JAKIE UPŁYNĘŁY OD ZAGŁADY JEGO KRÓLESTWA, ZŁOTO MOGŁO TYSIĄCE RAZY PRZECHODZIĆ Z RĄK DO RĄK, TYSIĄCE RAZY ZMIENIAĆ NICZEGO NIEŚWIADOMYCH WŁAŚCICIELI. KARAWANY PRZEWOZIŁY JE PRZEZ PUSTYNIE, POGAŃSCY KRÓLOWIE KULI Z NIEGO MASKI POŚMIERTNE, WODZOWIE RABOWALI JE ZE ZDOBYTYCH TWIERDZ, RABUSIE ZAKOPYWALI JE W UKRYTYCH SKARBCACH, INNI RABUSIE JE WYKOPYWALI, PIRACI PORYWALI JE ZE STATKÓW, JUBILERZY PRZEKUWALI NA KLEJNOTY, A MINCERZE WSZELKICH MOŻLIWYCH KRAJÓW BILI ZEŃ MONETY. ALE ŻADNA Z TYCH PRZEMIAN NIE USUWAŁA Z KRUSZCU RTĘCI FILOZOFICZNEJ, KTÓRA POZOSTAŁA NIEPODWAŻALNYM DOWODEM JEGO POCHODZENIA. CHCĄC JĄ ZNALEŹĆ, NIE MUSIAŁEM JUŻ DŁUŻEJ ŚLĘCZEĆ NAD PRASTARYMI TOMAMI WIEDZY ALCHEMICZNEJ ANI ZAPUSZCZAĆ SIĘ OSOBIŚCIE W NAJDALSZE ZAKĄTKI ŚWIATA. WYSTARCZYŁO, ŻE JAK PAJĄK USADOWIŁEM SIĘ W SAMYM ŚRODKU GLOBALNEJ SIECI HANDLU, A NASTĘPNIE TAK WSZYSTKO URZĄDZIŁEM, ŻE ZŁOTO SAMO DO MNIE SPŁYWAŁO, TAK JAK KAŻDA DROBINA MATERII W UKŁADZIE SŁONECZNYM W SPOSÓB NATURALNY OPADA KU SŁOŃCU. GDYBYM ZACHOWAŁ CZUJNOŚĆ I BADAŁ KAŻDĄ PRÓBKĘ ZŁOTA, Z KTÓREJ MENNICA MIAŁA BIĆ GWINEE, PRĘDZEJ CZY PÓŹNIEJ MUSIAŁBYM NATRAFIĆ NA ŚLAD ZŁOTA SALOMONA. - I TWIERDZISZ, ŻE CI SIĘ UDAŁO - POWIEDZIAŁ DANIEL. NIE BYŁ JESZCZE GOTOWY NA TO, BY WPROST PRZYZNAĆ RACJĘ ISAACOWI. - KIEDY? - PRZEZ PIERWSZE LATA NIC NIE ZNAJDOWAŁEM. ANI ŚLADU. ZACZĄŁEM WĄTPIĆ, CZY KIEDYKOLWIEK MI SIĘ POWIEDZIE. PÓŹNIEJ, OKOŁO ROKU TYSIĄC SIEDEMSET PIERWSZEGO, GDY NA KRÓTKO ZAWIESZONO DZIAŁANIA WOJENNE, ZNALAZŁEM DROBINKĘ ZŁOTA CIĘŻSZEGO NIŻ DWUDZIESTOCZTEROKARATOWE. NIE UMIEM DZIŚ WYRAZIĆ SŁOWAMI, CO WTEDY CZUŁEM. TO BYŁ POJEDYNCZY PŁATEK CIENIUTKIEJ ZŁOTEJ FOLII, ZNALEZIONY W WARSZTACIE ZŁOTNICZYM, W KTÓRYM KRÓLEWSCY GOŃCY NA MÓJ ROZKAZ DOKONALI REWIZJI. NAJGORSZE JEDNAK, ŻE SAM ZŁOTNIK ZGINĄŁ I NICZEGO SIĘ NIE DOWIEDZIAŁEM. KILKA LAT PÓŹNIEJ W MOJE RĘCE TRAFIŁA FAŁSZYWA GWINEA, CIĘŻSZA OD ORYGINAŁU. PO PEWNYM CZASIE UDAŁO MI SIĘ WYTROPIĆ FAŁSZERZA I PRZESŁUCHAŁEM GO, BY SIĘ DOWIEDZIEĆ, SKĄD WZIĄŁ SUROWIEC. WIĘKSZOŚĆ, JAK POWIEDZIAŁ, POCHODZIŁA ZE ZWYKŁYCH ŹRÓDEŁ, ALE W OSTATNIM CZASIE ZAKUPIŁ PRZEZ POŚREDNIKA WIĘKSZĄ PARTIĘ ZŁOTA W POSTACI RĘCZNIE KUTEJ BLACHY O GRUBOŚCI OKOŁO JEDNEJ ÓSMEJ CALA. PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ ROZMAWIAŁEM Z INNYM FAŁSZERZEM, KTÓRY RÓWNIEŻ NATKNĄŁ SIĘ NA ZŁOTO W TAKIEJ POSTACI. TWIERDZIŁ, ŻE PO JEDNEJ STRONIE BLACHA BYŁA PORYSOWANA, A PO DRUGIEJ UBRUDZONA SMOŁĄ. - SMOŁĄ?! - TAK, SMOŁĄ. DO DZIŚ NIE UDAŁO MI SIĘ JEDNAK ZOBACZYĆ ANI KAWAŁKA TAKIEJ BLACHY NA WŁASNE OCZY. WCIĄŻ TYLKO NAPOTYKAM DOWODY JEJ ISTNIENIA W MONETACH, ZŁOTYCH GWINEACH PODROBIONYCH TAK PERFEKCYJNIE, ŻE CZASEM SAM DAJĘ IM SIĘ ZWIEŚĆ! - WYGLĄDA WIĘC NA TO, ŻE WŁAŚCICIEL ZŁOTA PRZECHOWUJE JE I SPIENIĘŻA W POSTACI UMAZANYCH SMOŁĄ ARKUSZY BLACHY. ALE OD CZASU DO CZASU DOSTARCZA JE JAKIEMUŚ MINCERZOWI... - NIE JAKIEMUŚ, LECZ BARDZO KONKRETNEMU. TO JACK. JACK MINCERZ. MÓJ NAJWIĘKSZY WRÓG I ZARAZEM ZWIERZYNA, NA KTÓRĄ POLUJĘ OD DWUNASTU LAT. - BRZMI INTERESUJĄCO - PRZYZNAŁ DANIEL. - I CHĘTNIE WIĘCEJ O NIM POSŁUCHAM, ALE NA RAZIE CHCIAŁEM CIĘ ZAPYTAĆ, CZY TWOIM ZDANIEM JACK TRZYMA W JAKIMŚ SKARBCU ZAPAS ZŁOTEJ BLACHY I OD CZASU DO CZASU BIJE Z NIEJ MONETY? - NIE. UKRYTE W SKARBCU BYŁYBY DLA NIEGO BEZUŻYTECZNE. GDYBY RZECZYWIŚCIE MIAŁ ZAPAS KRUSZCU, PRZEROBIŁBY GO NA GWINEE NAJSZYBCIEJ JAK TO MOŻLIWE. DLATEGO MAM INNY POMYSŁ: JACK JEST ZNAJOMYM WŁAŚCICIELA TEGO SKARBU, KTÓRY OD CZASU DO CZASU, KIEDY POTRZEBUJE GOTÓWKI, PRZYNOSI MU PO KILKA ARKUSZY BLACHY. - MASZ JAKIEŚ PODEJRZENIA CO DO TOŻSAMOŚCI WŁAŚCICIELA? - SMOŁA I RYSY PODPOWIADAJĄ, ŻE ZŁOTO POCHODZI ZE STATKU. - RZECZYWIŚCIE, SMOŁA I STATKI MAJĄ ZE SOBĄ CO NIECO WSPÓLNEGO, ALE POZA TYM... NIE NADĄŻAM. - BO NIE SŁYSZAŁEŚ O POPULARNEJ WŚRÓD FRANCUSKICH MAJTKÓW I OFICERÓW LEGENDZIE... - WPROST PRZECIWNIE, SŁYSZAŁEM! PO PROSTU NIE SKOJARZYŁEM FAKTÓW. MASZ NA MYŚLI NA WPÓŁ MITYCZNY STATEK O KADŁUBIE OBŁOŻONYM ZŁOTĄ BLACHĄ? - WŁAŚNIE. - TYLKO ŻE DLA CIEBIE TO WCALE NIE JEST MIT ANI LEGENDA. - ZBADAŁEM TĘ SPRAWĘ DOGŁĘBNIE. PRZEŚLEDZIŁEM CAŁĄ DROGĘ ZŁOTA SALOMONA Z KART BIBLII, PRZEZ STULECIA, NA STATEK I DO MOJEGO LABORATORIUM W TOWER. - OPOWIEDZ MI ZATEM TĘ HISTORIĘ! - WŁAŚCIWIE NIE MA W NIEJ NIC SZCZEGÓLNEGO. WYSPY KRÓLA SALOMONA LEŻĄ NA OCEANIE SPOKOJNYM. TAM TEŻ SPOCZYWAŁO JEGO ZŁOTO, PRZEZ NIKOGO NIE NIEPOKOJONE, MNIEJ WIĘCEJ DO CZASU, GDY MY BYLIŚMY DZIEĆMI, A HUYGENS SKONSTRUOWAŁ SWÓJ PIERWSZY ZEGAR. WTEDY TO HISZPAŃSKA FLOTA, ZEPCHNIĘTA PRZEZ SZTORM Z DOBRZE ZNANEGO SZLAKU ŁĄCZĄCEGO ACAPULCO Z MANILĄ, PRZYBIŁA DO BRZEGÓW WYSP SALOMONA, GDZIE UZUPEŁNIŁA ZAPASY. ZABRAŁA NA POKŁAD MIĘDZY INNYMI PIASEK DO OBSYPANIA PALENISK W KAMBUZACH; W TEN SPOSÓB ZABEZPIECZA SIĘ DREWNIANĄ KONSTRUKCJĘ I POSZYCIE STATKU PRZED POŻAREM. PODCZAS REJSU DO NOWEJ HISZPANII ŻAR PALENISK WYTOPIŁ Z PIASKU ZŁOTO - A W KAŻDYM RAZIE METAL, KTÓRY DO ZŁUDZENIA ZŁOTO PRZYPOMINAŁ I KTÓRY ZEBRAŁ SIĘ W GRUDKI KRUSZCU O NIESPOTYKANEJ CZYSTOŚCI, CO ZE ZDUMIENIEM ODKRYLI HISZPANIE W ACAPULCO. WICEKRÓL NOWEJ HISZPANII, KTÓRY DOPIERO ZACZYNAŁ SWOJE DWUDZIESTOPIĘCIOLETNIE RZĄDY NIEZWŁOCZNIE ZACZĄŁ SŁAĆ NA WYSPY SALOMONA KOLEJNE STATKI, NAKAZUJE ICH ZAŁOGOM WYDOBYĆ WIĘCEJ ZŁOTA I PRZEWIEŹĆ JE DO MEKSYKU, GDZIE TRAFIAŁO DO JEGO PRYWATNEGO SKARBCA. POD KONIEC PANOWANIA KAZAŁ ZAŁADOWAĆ ZŁOTO SALOMONA NA SWÓJ BRYG I POSŁAŁ GO DO HISZPANII W KONWOJU RAZEM Z CAŁĄ SREBRNĄ FLOTĄ. DOPŁYNĘLI BEZPIECZNIE DO KADYKSU. STAMTĄD BRYG NIEROZWAŻNIE POŻEGLOWAŁ - SAM! - WZDŁUŻ WYBRZEŻA DO BONANZY, GDZIE WICEKRÓL KAZAŁ WYBUDOWAĆ PAŁAC, W KTÓRYM ZAMIERZAŁ SPĘDZIĆ RESZTĘ ŻYCIA, OPŁYWAJĄC W DOSTATKI. BRYG NIE ZDĄŻYŁ SIĘ JEDNAK ROZŁADOWAĆ, GDY NOCĄ NAPADLI NAŃ PIRACI, PRZEBRANI ZA TURKÓW I DOWODZENI PRZEZ CIESZĄCEGO SIĘ FATALNĄ SŁAWĄ PRZESTĘPCĘ, KTÓREGO MY ZNAMY JAKO JACKA PÓŁKUŚKĘ, KRÓLA WAGABUNDÓW, A FRANCUZI JAKO L’EMMERDEURA. UKRADLI ZŁOTO I ETAPAMI PRZETRANSPORTOWALI JE AŻ DO HINDUSTANU, GDZIE W WIĘKSZOŚCI ZAGARNĘŁA JE POGAŃSKA WŁADCZYNI, CZARNA JAK SMOŁA KRÓLOWA PIRATÓW, KTÓRA NIE MIAŁA ZIELONEGO POJĘCIA, CO WPADŁO JEJ W RĘCE. TAM TEŻ JACK I JEGO KOMPANI PRZEZNACZYLI ZŁODZIEJSKO ZDOBYTY MAJĄTEK NA BUDOWĘ STATKU PIRACKIEGO. OD HOLENDERSKICH SZKUTNIKÓW PRZEJĘLI POMYSŁ (ZRESZTĄ SŁUSZNY - NA TEJ SAMEJ ZASADZIE, NA JAKIEJ NAWET ZEPSUTY ZEGAR DWA RAZY DZIENNIE WSKAZUJE WŁAŚCIWY CZAS), ŻE OBICIE KADŁUBA STATKU POD LINIĄ WODNĄ GŁADKIMI PŁYTAMI METALU ZABEZPIECZY DREWNO PRZED PĄKLAMI I ŚWIDRAKAMI. - Całkiem rozsądna idea. - A jak nietrywialnie została zrealizowana! Otóż próżność i ekstrawagancja kazały Jackowi obić statek litym złotem. - Czyli Francuzi wcale nie zmyślali... - Powiedziałbym raczej, że ich zmyślenia okazały się szczerą prawdą. - Wiesz, gdzie ten statek jest teraz? - spytał Daniel, starając się nie okazywać podenerwowania. Bo on wiedział. - Podobno nadano mu nazwę Minerwa. Nie jest to jednak informacja sprawdzona, a nawet gdyby była, i tak na niewiele by się zdała, ponieważ to imię noszą setki jednostek. Podejrzewam jednak, że nadal pływa po morzach i oceanach, a od czasu do czasu zawija do Londynu i wtedy Jack Mincerz handluje z tymi, którzy nią żeglują: arkusze złotej blachy wyniesione z jej zęzy - dawno już bowiem zdarto je z poszycia i zastąpiono miedzią, zapewne w jakimś mało uczęszczanym karaibskim porcie - trafiają do Jacka, a on bije z nich fenomenalne gwinee i zatruwa nimi królewski skarbiec. Oto dzieje Złota Salomona, Danielu. Mam nadzieję, że wydały ci się interesujące. Skąd ten wyraz roztargnienia na twojej twarzy? - To niezwykłe, że skarb, którego szukałeś przez całe życie, znalazł się w rękach człowieka, którego nazwałeś swoim największym nieprzyjacielem. - TYLKO W SPRAWACH ZWIĄZANYCH Z MENNICĄ. NIE ZAPOMINAJ, ŻE W INNYCH DZIEDZINACH TEŻ MAM WROGÓW. - TO W TEJ CHWILI NIEISTOTNE. DLACZEGO ZŁOTO SALOMONA NIE SPOCZYWA BEZPIECZNIE W SKARBCU W SEWILLI, W WATYKANIE, ALBO W PEKIŃSKIM ZAKAZANYM MIEŚCIE? MOGŁO TRAFIĆ W KAŻDE MIEJSCE NA ŚWIECIE, A TRAFIŁO AKURAT DO JACKA MINCERZA, CZŁOWIEKA, KTÓREGO NAJCHĘTNIEJ WIDZIAŁBYŚ DYNDAJĄCEGO NA SZNURZE W TYBURN. DLACZEGO? - JAKO CIĘŻSZE OD ZWYKŁEGO ZŁOTA, JEST DLA FAŁSZERZA OGROMNIE CENNE. - JESZCZE CENNIEJSZE BYŁOBY DLA ALCHEMIKA. MYŚLISZ, ŻE JACK ZDAJE SOBIE Z TEGO SPRAWĘ? WIE, ŻE TY JESTEŚ ALCHEMIKIEM? - TO ZWYKŁY PRZESTĘPCA. - ALE, SĄDZĄC Z TWOICH SŁÓW, BYWAŁY W ŚWIECIE. - ZAPEWNIAM CIĘ, ŻE ABSOLUTNIE NIE WYZNAJE SIĘ NA ALCHEMII. - JA RÓWNIEŻ NIE. CO NIE PRZESZKADZA MI ROZUMIEĆ, ŻE POŻĄDASZ TEGO ZŁOTA! - A JAKIE TO MA ZNACZENIE? WIE, ŻE CHCĘ GO SCHWYTAĆ I POSTAWIĆ PRZED SĄDEM. TO WYSTARCZY. - ISAACU, MASZ W ZWYCZAJU NIE DOCENIAĆ INTELEKTU KAŻDEGO, KTO NIE JEST TOBĄ. MOŻE TEN JACK UŻYWA ZŁOTA SALOMONA JAKO PRZYNĘTY? - CO Z TEGO? DLACZEGO LEW MIAŁBY SIĘ PRZEJMOWAĆ TYM, ŻE WABI GO MYSZ? - TO ZALEŻY OD TEGO, CZY CELEM MYSZY JEST SPROWOKOWANIE LWA DO POJEDYNKU, CZY ZWABIENIE GO DO WILCZEGO DOŁU NABITEGO NA DNIE ZAOSTRZONYMI PALAMI. - TWOJA ANALOGIA WYDAJE MI SIĘ CHYBIONA, ALE JESTEM CI WDZIĘCZNY ZA WYRAŻONĄ TROSKĘ. PROPONUJĘ, BYŚMY POŁOŻYLI KRES TEJ PRZYDŁUGIEJ DYSPUCIE, KOŃCZĄC Z SAMYM JACKIEM. - MY, ISAACU? - TAK, DOBRZE SŁYSZAŁEŚ. PONIEWAŻ JEST NAS TYLKO DWÓCH W TYM POKOJU, MIAŁEM NA MYŚLI NAS: SIEBIE I CIEBIE. TAK JAK W MŁODOŚCI DZIELILIŚMY MIESZKANIE I RAZEM PRACOWALIŚMY, TAK TERAZ, U KRESU NASZYCH DNI, ZNÓW POŁĄCZYMY SIŁY. - A DO CZEGÓŻ JA CI SIĘ MOGĘ PRZYDAĆ PRZY PRÓBIE UJĘCIA JACKA MINCERZA? - PRZYBYŁEŚ Z AMERYKI Z JAKĄŚ TAJEMNICZĄ MISJĄ. PODRÓŻOWAŁEŚ W TOWARZYSTWIE ZNANEGO PROBIERZA. SŁYSZAŁEM RÓWNIEŻ, ŻE W CLERKENWELL, W JAKIEJŚ DZIURZE W ZIEMI, ZNÓW COŚ KNUJESZ. - TO NIEPRAWDA, CHYBA ŻE ZA KNUCIE UZNASZ INWESTYCJĘ W PRZEDSIĘWZIĘCIE BUDOWLANE. - GDYBYŚ PRZEDSTAWIŁ SIĘ W NASZYM ŚWIATKU KRYMINALNYM JAKO PROBIERZ, ZAMOŻNY W AMERYKAŃSKIE ZŁOTO... - WYBACZ, ISAACU, ALE NIE ZAMIERZAM PRZEDSTAWIAĆ SIĘ LONDYŃSKIEMU PÓŁŚWIATKOWI W ŻADNYM CHARAKTERZE! - GDYBYŚ JEDNAK TO ZROBIŁ, TO KTO WIE, MOŻE UDAŁOBY CI SIĘ NAWIĄZAĆ KONTAKT Z UTRZYMYWANĄ PRZEZ JACKA SIATKĄ INFORMATORÓW I CZYŚCICIELI. - DRUGI RAZ SŁYSZĘ DZIŚ SŁOWO „CZYŚCICIEL” WYPOWIADANE ZŁOWROGIM TONEM. MYŚLAŁEM, ŻE CZYŚCICIEL TO TAKI CZŁOWIEK, KTÓRY ZAMIATA ULICE. - NIEKTÓRZY Z TYCH ZAMIATACZY SPRZĄTAJĄ INNEGO RODZAJU ŚMIECI. - A ZATEM NIE CHCĘ MIEĆ Z NIMI NIC DO CZYNIENIA. - SKORO SŁYSZAŁEŚ DZISIAJ TO SŁOWO, TO CHYBA JUŻ MASZ Z NIMI DO CZYNIENIA - ZAUWAŻYŁ ROZBAWIONY ISAAC. - CO NIE POWINNO MNIE DZIWIĆ, BIORĄC POD UWAGĘ TOWARZYSTWO, W JAKIM SIĘ OBRACASZ. DANIEL NIE ODPOWIEDZIAŁ - ALE TYLKO DLATEGO, ŻE NIE MÓGŁ ZDRADZIĆ ISAACOWI, ŻE JEDYNYM POWODEM, DLA KTÓREGO ROZMAWIAŁ Z CZŁOWIEKIEM, KTÓRY WSPOMNIAŁ O CZYŚCICIELACH (BYŁ NIM PETER HOXTON), BYŁA CHĘĆ ODNALEZIENIA SPADKU PO HOOKE'U. ISAAC ZINTERPRETOWAŁ JEGO MILCZENIE JAKO ZGODĘ. GDYBY MIELI WIĘCEJ CZASU, MOŻE DANIEL PRÓBOWAŁBY ROZWIAĆ JEGO ZŁUDZENIA I WYŁGAĆ SIĘ Z CAŁEJ SPRAWY, ALE W TEJ SAMEJ CHWILI SŁUŻĄCY ZAPUKAŁ DO DRZWI. CHWILĘ WCZEŚNIEJ DANIEL SŁYSZAŁ DOBIEGAJĄCE OD FRONTU WOŁANIE - ZAPEWNE POSŁAŃCA Z WIADOMOŚCIĄ, KTÓRA TERAZ DOTARŁA DO GABINETU, PRZERYWAJĄC IM ROZMOWĘ W NAJGORSZYM DLA DANIELA MOMENCIE. PRZYSZŁO MU DO GŁOWY, ŻE MOŻE LOKAJ PODSŁUCHIWAŁ PRZY DRZWIACH, CZEKAJĄC NA JAKIŚ UMÓWIONY SYGNAŁ ZE STRONY ISAACA: „MAM GO! TERAZ WEJDŹ I NAM PRZERWIJ, ZANIM ZERWIE SIĘ Z HACZYKA!”. - WEJŚĆ! - ZAWOŁAŁ ISAAC. W PROGU STANĄŁ TEN SAM SŁUŻĄCY, KTÓRY WPUŚCIŁ DANIELA DO DOMU. TRZYMAŁ W RĘCE PROSTOKĄTNY KAWAŁEK PAPIERU, NA KTÓRYM KTOŚ BARDZO WAŻNY, SĄDZĄC PO NIEDBAŁYM CHARAKTERZE PISMA, SKREŚLIŁ KILKA LINIJEK. KIEDY ISAAC CZYTAŁ LIST, ROZMYŚLAŁ O JEGO TREŚCI, A NASTĘPNIE DYSKRETNYM SZEPTEM DYSKUTOWAŁ Z LOKAJEM, DANIEL MIAŁ PIERWSZĄ OKAZJĘ DO REFLEKSJI NAD TYM, CO SIĘ WYDARZYŁO OD CHWILI, GDY WSZEDŁ DO GABINETU Z GOTOWĄ ZAGADKĄ O GWINEACH. CZEGO SIĘ SPODZIEWAŁ? TEGO, ŻE W NAJLEPSZYM RAZIE ISAAC PRZYJMIE GO CHŁODNO I Z REZERWĄ, A W NAJGORSZYM - ŻE WIEDZĄC O POSZUKIWANIACH PAMIĄTEK PO HOOKE'U, A TAKŻE O KORESPONDENCJI Z LEIBNIZEM I WYŚWIADCZANIU MU PRZYSŁUG, NA MIEJSCU WYRWIE MU BIJĄCE SERCE Z PIERSI, NICZYM JAKIŚ AZTECKI KAPŁAN. TE DWA SCENARIUSZE WYDAWAŁY SIĘ NAJBARDZIEJ PRAWDOPODOBNE. GDYBY JAKAKOLWIEK WYROCZNIA ZDRADZIŁA MU ZAWCZASU, ŻE CZEKA GO DŁUGA, SERDECZNA, NAWET PRZYJACIELSKA POGAWĘDKA Z ISAAKIEM, UZNAŁBY SPOTKANIE ZA SUKCES. I MOŻE NAWET RZECZYWIŚCIE ZAKOŃCZYŁO SIĘ SUKCESEM - TYLE ŻE BYŁ TO SUKCES ISAACA, NIE JEGO. ISAAC MÓGŁ NIE ZDAWAĆ SOBIE SPRAWY Z JEGO POTAJEMNEJ LOJALNOŚCI WOBEC HOOKE'A I LEIBNIZA, ALE WYMYŚLIŁ SOBIE, ŻE MUSI GO TRZYMAĆ KRÓTKO I ZNALEŹĆ MU ZAJĘCIE. - NIE ZDĄŻYLIŚMY NAWET PORUSZYĆ KWESTII BARONA VON LEIBNIZA I JEGO PRETENSJI ODNOŚNIE DO RACHUNKU RÓŻNICZKOWEGO - ZAUWAŻYŁ ISAAC POGODNYM TONEM, KTÓRY ZUPEŁNIE DO NIEGO NIE PASOWAŁ. - JA ZAŚ MUSZĘ TERAZ WYJŚĆ. - I TAK POWINIENEM SIĘ CIESZYĆ, ŻE POŚWIĘCIŁEŚ MI AŻ TYLE CZASU - POWIEDZIAŁ DANIEL, STARAJĄC SIĘ NIE PRZESADZIĆ Z SARKAZMEM. - TO JA MOGĘ MÓWIĆ O SZCZĘŚCIU. ZAPEWNIAM CIĘ, ŻE SPOTKANIE, NA KTÓRE SIĘ UDAJĘ, NIE BĘDZIE DLA MNIE NAWET W POŁOWIE TAK PRZYJEMNE JAK ROZMOWA Z TOBĄ. GDYBY MENNICA BYŁA PRAWDZIWYM PRZYBYTKIEM FILOZOFII NATURALNEJ, TAK JAK BYĆ POWINNO, ZARZĄDZANIE NIĄ STANOWIŁOBY CZYSTĄ PRZYJEMNOŚĆ. A TAK TRACĘ MASĘ CZASU NA POLITYCZNE ROZGRYWKI. ISAAC WSTAŁ OD BIURKA. - Z KIM SIĘ DZIŚ SPOTYKASZ? WIGOWIE CZY TORYSI? - SPYTAŁ DANIEL, RÓWNIEŻ WSTAJĄC. OD TEGO MOMENTU ROZMOWA SPROWADZAŁA SIĘ DO PRZERZUCANIA SIĘ BŁAHOSTKAMI I WYMIANY UPRZEJMOŚCI, KTÓRE RÓWNIE DOBRZE MOGLIBY WYGŁASZAĆ PO IROKESKU. - NIEMCY - ODPARŁ ISAAC, PRZEPUSZCZAJĄC GO W DRZWIACH. KTOŚ, BYĆ MOŻE CATHERINE BARTON, NAUCZYŁ GO DOBRYCH MANIER. - NIEMCY! PRZECIEŻ I TAK NIEDŁUGO BĘDĄ RZĄDZIĆ CAŁYM KRAJEM! DLACZEGO JUŻ TERAS CI SIĘ NAPRZYKRZAJĄ? ZATRZYMALI SIĘ W PRZEDPOKOJU. NEWTON ZRZUCIŁ SZLAFROK I ODCZEKAŁ, AŻ LOKAJ UBIERZE GO W KAMIZELKĘ I PŁASZCZ. - NIE NAPRZYKRZAJĄ SIĘ MNIE, LECZ INNYM WYŻEJ POSTAWIONYM OSOBISTOŚCIOM, CO MA OKREŚLONE KONSEKWENCJE. ZAPROPONOWAŁBYM CI, ŻE CIĘ GDZIEŚ PODWIOZĘ, ALE W MOIM ŚRODKU LOKOMOCJI JEST MIEJSCE TYLKO DLA JEDNEJ OSOBY. MOGĘ CI WEZWAĆ DOROŻKĘ. - DZIĘKUJĘ, PRZEJDĘ SIĘ. WYSZLI DO WESTYBULU, W KTÓRYM ZROBIŁO SIĘ CIASNO, PONIEWAŻ BYŁO W NIM JUŻ DWÓCH MĘŻCZYZN, ZALATUJĄCYCH ULICĄ. POMIĘDZY NIMI ZNAJDOWAŁA SIĘ USTAWIONA PIONOWO CZARNA SKRZYNIA, OTWARTA Z JEDNEGO BOKU I ZAWIERAJĄCA WYŚCIEŁANY CZERWONĄ SKÓRĄ FOTEL. ISAAC WSUNĄŁ SIĘ DO NIEJ BOKIEM I USIADŁ, PRZYGŁADZIWSZY POŁY PŁASZCZA. SŁUŻĄCY STANĄŁ PRZY DRZWICZKACH, GOTÓW JE ZATRZASNĄĆ. - DASZ MI ZNAĆ, CO POSTANOWIŁEŚ W SPRAWIE PROPOZYCJI, KTÓRĄ CI ZŁOŻYŁEM - WYPROROKOWAŁ ISAAC. - A KTÓREGOŚ DNIA KONIECZNIE MUSIMY JESZCZE POROZMAWIAĆ O RACHUNKU RÓŻNICZKOWYM. - NIE MA DNIA, ŻEBYM O NIM NIE MYŚLAŁ - ODPARŁ DANIEL. DRZWI LEKTYKI ZAMKNĘŁY SIĘ. ISAAC ZNIKNĄŁ WE WNĘTRZU CZARNEJ SKRZYNI, ALE JEGO GŁOS NIÓSŁ SIĘ NA ZEWNĄTRZ WYRAŹNIE I DONOŚNIE: - BOŻE, CHROŃ KRÓLOWĄ - POWIEDZIAŁ, UŚWIADAMIAJĄC DANIELOWI, ŻE DZIELI ICH TYLKO CIENKA CZARNA PRZEGRODA, CAŁKOWICIE NIEPRZENIKNIONA I ZEWNĄTRZ, ALE W ŻADEN SPOSÓB NIEUTRUDNIAJĄCA PASAŻEROWI OGLĄDANIA I SŁUCHANIA, CO SIĘ DOOKOŁA DZIEJE. - BOŻE, CHROŃ KRÓLOWĄ - POWTÓRZYŁ DANIEL. WYSZEDŁ W ŚLAD ZA LEKTYKĄ NA ST. MARTINS STREET, GDZIE ISAACA PONIESIONO NA POŁUDNIE, KU PAŁACOWI ST. JAMES, WESTMINSTEROWI I WSZELKIM WAŻNYM SPRAWOM, A ON, CHCĄC UNIKNĄĆ NIEZRĘCZNEJ SYTUACJI, W KTÓREJ SZEDŁBY PIESZO RÓWNO Z ISAACOWĄ LEKTYKĄ, SKRĘCIŁ W PRZECIWNĄ STRONĘ. PRZESZEDŁ PRZEZ BRAMĘ ZAMYKAJĄCĄ ULICĘ I ZNALAZŁ SIĘ NA PLACU, MAJĄCYM W PRZYBLIŻENIU KSZTAŁT KWADRATU O BOKU DŁUGOŚCI STRZAŁU Z ŁUKU. PLAC NOSIŁ NAZWĘ LEICESTER FIELDS I Z TRZECH STRON BYŁ OGRANICZONY NOWOMODNYMI KAMIENICAMI, KTÓRE UPOWSZECHNIŁY SIĘ PO WIELKIM POŻARZE. TYLKO OD PÓŁNOCY - CZYLI DOKŁADNIE NAPRZECIWKO DANIELA, W ODLEGŁOŚCI KILKUSET STÓP - ZAMYKAŁA GO JEDNA Z NIEWIELU OCALAŁYCH TUDORSKICH BUDOWLI: KOMPLEKS BUDYNKÓW Z DREWNA I CZERWONEJ CEGŁY, NOSZĄCY NAZWĘ LEICESTER HOUSE. DAWNIEJ UCHODZIŁ ZA JEDEN Z NIELICZNYCH DOMÓW W LONDYNIE DOSTATECZNIE ELEGANCKICH, ABY MOGLI W NIM MIESZKAĆ CZŁONKOWIE RODZINY KRÓLEWSKIEJ, TOTEŻ RÓŻNI TUDORZY I STUARTOWIE WYKORZYSTYWALI GO W CHARAKTERZE PAŁACU. ELŻBIETA STUART MIESZKAŁA W NIM, ZANIM UDAŁA SIĘ NA TUŁACZKĘ PO EUROPIE, ZOSTAŁA KRÓLOWĄ ZIMY I SPŁODZIŁA ZOFIĘ I LICZNE INNE POTOMSTWO. ZMIANY W KRÓLEWSKIM RODZIE NADSZARPNĘŁY SENTYMENTALNE WIĘZY ŁĄCZĄCE GO Z TĄ REZYDENCJĄ, A ODBUDOWA LONDYNU W NOWYM STYLU ZEPCHNĘŁA LEICESTER HOUSE W CIEŃ I UPODOBNIŁA DO ZWYCZAJNEGO WIEJSKIEGO DOMU. WYCHODZĄC NA LEICESTER FIELDS, DANIEL SPOJRZAŁ Z ZACIEKAWIENIEM NA BUDOWLĘ, PRÓBUJĄC USTALIĆ SWOJE POŁOŻENIE, JAK MARYNARZ WYPATRUJĄCY NA NIEBIE ZNAJOMYCH GWIAZD. NA WIDOK ZGROMADZONYCH PRZED REZYDENCJĄ POJAZDÓW I KONI POCZUŁ BOLESNE UKŁUCIE W SERCU - PRZESTRASZYŁ SIĘ, ŻE TO ROBOTNICY SZYKUJĄ SIĘ DO ROZBIÓRKI. JEDNAKŻE KIEDY SZEDŁ PRZEZ PLAC, TWORZĄC LOKALNE OGNISKA PANIKI WŚRÓD DROBIU I OWIEC, ZACZĘŁO DO NIEGO DOCIERAĆ, ŻE NIE SĄ TO WOZY DO TRANSPORTU GRUZU, LECZ POWOZY BAGAŻOWE, I TO BARDZO PORZĄDNIE UTRZYMANE. DOSTRZEGŁ TEŻ WŚRÓD NICH KARETĘ ZAPRZĘŻONĄ W CZARNE, PRAWIE IDENTYCZNE KONIE. PRZED CHWILĄ WYSIADA Z NIEJ KOBIETA, KTÓRA TERAZ, ZWRÓCONA TYŁEM DO DANIELA, SZŁA SZPALEREM WITAJĄCEJ JĄ SŁUŻBY W STRONĘ DOMU. Z TEJ ODLEGŁOŚCI MÓGŁ POWIEDZIEĆ O NIEJ TYLKO TYLE, ŻE JEST DROBNA I SZCZUPŁA. JEJ GŁOWĘ OTULAŁ OBSZERNY JEDWABNY SZAL, SKRYWAJĄCY SPORY KAPELUSZ LUB PERUKĘ. PRZY TAK OSŁABIONYM WZROKU NIE BYŁ W STANIE ODCZYTAĆ WYRAZU TWARZY SŁUŻĄCYCH, ALE W ICH POSTURACH I W SPOSOBIE, W JAKI SIĘ ZA NIĄ OGLĄDALI, BYŁO COŚ TAKIEGO, PO CZYM POZNAWAŁ, ŻE SIĘ UŚMIECHAJĄ. KOCHALI JĄ. U SZCZYTU SZPALERU, W MIEJSCU GDZIE PODWÓJNY SZEREG SŁUŻBY PRZYTYKAŁ DO GŁÓWNEGO WEJŚCIA LEICESTER HOUSE, STAŁ MĘŻCZYZNA, KTÓRY NIE BYŁ SŁUŻĄCYM - MIAŁ NA SOBIE STRÓJ DŻENTELMENA. POSIADAŁ JEDNAK RÓWNIEŻ JAKĄŚ NIEZWYKŁĄ CECHĘ, KTÓREJ DANIEL NIE POTRAFIŁ ZIDENTYFIKOWAĆ, DOPÓKI MĘŻCZYZNA SIĘ NIE PORUSZYŁ: ZGIĄŁ SIĘ W NISKIM UKŁONIE I UJĄŁ DŁOŃ DAMY DO POCAŁUNKU. BYŁ CZARNOSKÓRY. KOBIETA PODAŁA MU RAMIĘ I RAZEM WESZLI DO ŚRODKA. SZPALER ROZPADŁ SIĘ NA POJEDYNCZE SYLWETKI, KTÓRE ZAJĘŁY SIĘ ROZŁADOWYWANIEM BAGAŻU. PONIEWAŻ NIE BYŁO NIC WIĘCEJ DO OGLĄDANIA, DANIEL SKRĘCIŁ I BEZ POŚPIECHU RUSZYŁ W STRONĘ SKRAJU LEICESTER FIELDS. NAGLE ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE JEST TYLKO JEDNĄ Z WIELU CZĄSTEK SKŁADOWYCH POWSZECHNIEJSZEJ MIGRACJI: NAJRÓŻNIEJSI DRUCIARZE, WAGABUNDY, PRZECHADZAJĄCY SIĘ DŻENTELMENI I PUCYBUCI RÓWNIEŻ ZACZĘLI SIĘ ROZCHODZIĆ, KIERUJĄC SIĘ KU ODCHODZĄCYM OD PLACU ULICOM, A W OKOLICZNYCH DOMACH ZGODNIE ZASUWANO FIRANKI. LEICESTER HOUSE DZIESIĘĆ SEKUND PÓŹNIEJ MUSIAŁ WEJŚĆ ZA NIĄ NA PIĘTRO, PONIEWAŻ, NIE PRZESTAWAŁA DO NIEGO MÓWIĆ. SZTURMEM WZIĘŁA DŁUGIE, GROŹNIE WYGLĄDAJĄCE SCHODY. ZAWAHAŁA SIĘ TYLKO NA SEKUNDĘ, GDY DROGĘ PRZEGRODZIŁY JEJ DUŻE, CHOĆ KRUCHO WYGLĄDAJĄCE DRZWI. ZANIM DAPPA ZDOŁAŁ WYKRZTUSIĆ „POZWÓL, ŻE... „, PCHNĘŁA JE BARKIEM, OTWORZYŁA I ZNIKNĘŁA W ZNAJDUJĄCYM SIĘ ZA NIMI, ROZBRZMIEWAJĄCYM GŁOŚNYM ECHEM WNĘTRZU. DRZWI DRŻAŁY, UCHYLONE. OSTROŻNIE POKONAŁ OSTATNIE KILKA STOPNI, JEGO NOGI BOWIEM NIE PRZYWYKŁY DO STĄPANIA PO POWIERZCHNI, KTÓRA TKWI - NIERUCHOMO, ZAMIAST SIĘ HUŚTAĆ I KOŁYSAĆ. PO WSZYSTKIM, PRZEZ CO W ŻYCIU PRZESZEDŁ, NIE CHCIAŁ ZGINĄĆ, SPADAJĄC Z WREDNYCH STARYCH SCHODÓW W JAKIMŚ DZIWACZNYM ANGIELSKIM DOMU. ZNALEŹLI SIĘ W RÓWNORAMIENNYM TRÓJKĄCIE, UTWORZONYM PRZEZ OPADAJĄCE SKOŚNIE POŁACIE SUFITU I TROCHĘ PODEJRZANĄ PODŁOGĘ Z POLUZOWANYCH DESEK. W KAŻDYM INNYM DOMU, ZBUDOWANYM W NORMALNEJ SKALI, NA PODDASZU MOGŁYBY CO NAJWYŻEJ GNIEŹDZIĆ SIĘ GOŁĘBIE, TU JEDNAK BYŁO DOŚĆ MIEJSCA, BY ODTAŃCZYĆ GIGĘ. DAPPA POŻAŁOWAŁ, ŻE NIE WZIĄŁ ZE SOBĄ PARU MARYNARZY, BO WSZYSCY POŚMIALIBY SIĘ CHĘTNIE Z TEGO POMIESZCZENIA. LUDZIE NAWYKLI DO ŻYCIA NA LĄDZIE SZYBKO POPADALI W DZIWACTWA. ZAPOMINALI, ŻE CAŁE BOŻE STWORZENIE POZOSTAJE W CIĄGŁYM RUCHU, I WYOBRAŻALI SOBIE, ŻE MOŻNA PRZYPADKOWY PRZEDMIOT, NA PRZYKŁAD KREDENS, USTAWIĆ W TAKIM POKOJU W DOWOLNIE WYBRANYM MIEJSCU, PRZYKRYĆ KAWAŁKIEM PŁÓTNA I ZOSTAWIĆ BEZ OPIEKI NA NASTĘPNE DWADZIEŚCIA LAT, A PO TYM CZASIE ZASTAĆ GO W NIEZMIENIONYM STANIE W TYM SAMYM POŁOŻENIU. NIEKTÓRZY POSUWALI SIĘ DO TEGO, ŻE I TAKIE WNĘTRZA JAK TO PRZERABIALI NA MUZEA. ZASŁONIĘTE SZMATAMI MEBLE, SKRZYNIE PEŁNE OBRAZÓW I STERTY KSIĄŻEK TŁOCZYŁY SIĘ W POKOJU JAK KRY SPĘDZONE PÓŁNOCNYM WIATREM W ŚLEPEJ ZATOCZCE. PAJĄKI NIE PRÓŻNOWAŁY - ARMIA PILNYCH TAKIELARZY DNIEM I NOCĄ PRACOWAŁA NAD POWIĄZANIEM TOWARÓW I UMOCOWANIEM ICH DO PODŁOGI I ŚCIAN. ELIZA NISZCZYŁA TERAZ ICH DZIEŁO, POSUWAJĄC SIĘ PRZEZ PODDASZE W SERII STARANNIE MIERZONYCH WYPADÓW I SPRYTNYCH UNIKÓW. JEJ SUKNIA ZBIERAŁA PÓŁPRZEZROCZYSTY NALOT PAJĘCZYNY, A ŚLAD JEJ PRZEJŚCIA ZNACZYŁY UNOSZĄCE SIĘ W POWIETRZU EKSPLOZJE I ZAWIROWANIA KURZU. POCHŁONIĘTA ROZMYŚLANIEM NAD KAŻDYM NASTĘPNYM KROKIEM, ZAPOMNIAŁA SIĘ ODZYWAĆ. W POŁACIACH DACHU CO KILKA JARDÓW WYBITO MANSARDOWE OKIENKA, PRZEZ KTÓRE WPADAŁO WYSTARCZAJĄCO DUŻO ŚWIATŁA, BY DAPPA DOCENIŁ, NA ILE SPOSOBÓW MOŻE POBRUDZIĆ SOBIE CZARNY STRÓJ, IDĄC ZA ELIZĄ. ZAPOMNIAWSZY O TYM, ŻE DOM NIE ZACHWIEJE MU SIĘ POD STOPAMI, ODRUCHOWO UNIÓSŁ RĘKĘ I OPARŁ SIĘ O TRAM ŁĄCZĄCY KROKWIE. LAWINKA NIETOPERZOWEGO GUANA WSYPAŁA MU SIĘ DO RĘKAWA, WTAPIAJĄC SIĘ W DROGĄ, CZARNĄ WEŁNĘ. - DOBRZE, ŻE WŁOSY MAM SZPAKOWATE - MRUKNĄŁ I UMILKŁ ZDUMIONY TYM, JAK ŚWIETNIE PONIÓSŁ SIĘ JEGO GŁOS W ABSOLUTNEJ CISZY PODDASZA. - SŁUCHAM? - NIE, NIC, TAK SOBIE GDERAM. - NIC NIE SZKODZI - POWIEDZIAŁA ELIZA. - ALE NIE ZAPOMINAJ, ŻE KIEDY ZNAJDZIEMY SIĘ WŚRÓD LUDZI, ZWŁASZCZA W TOWARZYSTWIE WAŻNYCH PERSON... - BĘDZIESZ MOJĄ SZLACHETNIE URODZONĄ PROTEKTORKĄ, A JA TWOIM UNURZANYM W ATRAMENCIE SKRYBĄ. UNURZANYM DO TEGO STOPNIA, ŻE OD STÓP DO GŁÓW JESTEM CZARNY, NIE LICZĄC PODESZEW STÓP, NA KTÓRYCH STĄPAM WYSŁUCHUJĄC OPOWIEŚCI NIEWOLNIKÓW... - I WNĘTRZA DŁONI, KTÓRĄ TRZYMASZ PIÓRO. ZNAM TO: CYTUJESZ APOLOGIĘ DO SWOJEGO NOWEGO RĘKOPISU - POWIEDZIAŁA ELIZA, ZASZCZYCAJĄC DAPPĘ LEKKIM UŚMIESZKIEM. - AHA! WIĘC GO CZYTAŁAŚ! - OCZYWIŚCIE - ODPARŁA URAŻONA. - CZEMU MIAŁABYM NIE CZYTAĆ? - BAŁEM SIĘ, ŻE HISTORIE NIEWOLNIKÓW CI SIĘ ZNUDZĄ. WYDAJE MI SIĘ, ŻE SĄ BARDZO PODOBNE: „ZŁAPALI MNIE ŹLI LUDZIE Z SĄSIEDNIEJ WSI... SPRZEDALI PLEMIENIU MIESZKAJĄCEMU ZA RZEKĄ... CI ZAGONILI MNIE NA BRZEG WIELKIEJ WODY, NAPIĘTNOWALI ROZPALONYM ŻELAZEM, WSADZILI NA STATEK, POTEM PÓŁŻYWEGO ZWLEKLI Z POKŁADU... A TERAZ ŚCINAM TRZCINĘ CUKROWĄ”. - WSZYSTKIE HISTORIE SĄ W PEWNYM SENSIE PODOBNE, KIEDY DOTRZEĆ DO SEDNA. A MIMO TO LUDZIE SIĘ ZAKOCHUJĄ. - SŁUCHAM? - LUDZIE SIĘ ZAKOCHUJĄ, DAPPA; W KONKRETNYM MĘŻCZYŹNIE ALBO W KONKRETNEJ KOBIECIE, NIE W KIMŚ PRZYPADKOWYM. ALBO KOBIETA RODZI DZIECKO I KOCHA JE DO GROBOWEJ DESKI, NIE OGLĄDAJĄC SIĘ NA TO, JAK BARDZO JEGO HISTORIA PRZYPOMINA HISTORIE INNYCH DZIECI. - TWIERDZISZ, ŻE WCHODZIMY W ZWIĄZKI, NIE BACZĄC NA IDENTYCZNOŚĆ... - NIE MA ŻADNEJ IDENTYCZNOŚCI. MOŻE DLA ALBATROSA, KTÓRY PATRZY NA ŚWIAT Z WYSOKA, NIEKTÓRZY SPOŚRÓD ZAMIESZKUJĄCYCH ZIEMIĘ LUDZI NICZYM SIĘ MIĘDZY SOBĄ NIE RÓŻNIĄ. ALE MY NIE JESTEŚMY ALBATROSAMI. OGLĄDAMY ŚWIAT Z NASZEGO POZIOMU, Z WNĘTRZA NASZYCH CIAŁ, WŁASNYMI OCZAMI; KAŻDY Z NAS PRZYKŁADA OBRAZ ŚWIATA DO WŁASNEGO UKŁADU ODNIESIENIA, KTÓRY ZMIENIA SIĘ, GDY SIĘ PORUSZAMY I GDY INNI PORUSZAJĄ SIĘ WOKÓŁ NAS. IDENTYCZNOŚĆ TO TWÓJ KONCEPT, WYMYSŁ PISARZA, COŚ, CO CIĘ DRĘCZY, KIEDY NOCĄ PRZEWRACASZ SIĘ Z BOKU NA BOK W HAMAKU. - PRAWDĘ MÓWIĄC, MAM WŁASNĄ KAJUTĘ I PRZEWRACAM SIĘ NA ŁÓŻKU. ELIZA NIE ODPOWIEDZIAŁA. JUŻ JAKIŚ CZAS TEMU DOTARŁA POD PRZECIWLEGŁĄ ŚCIANĘ SZCZYTOWĄ, KTÓRA - JAK SIĘ DOMYŚLAŁ DAPPA - WCHODZIŁA NA LEICESTER FIELDS, I PODCZAS TEJ WYMIANY ZDAŃ WYGLĄDAŁA PRZEZ OKRĄGŁY ŚWIETLIK GDYBY BYLI NA STATKU, OBSERWOWAŁABY ZMIANY POGODY, ALE CO MOGŁO PRZYKUĆ JEJ UWAGĘ NA LĄDZIE? - WYSTARCZY, ŻE CZYTELNIK ROZPOZNA POKREWNĄ DUSZĘ CHOĆ W JEDNEJ Z TWOICH HISTORII - ODPARŁA W KOŃCU NIEOBECNYM GŁOSEM. - TO GO PRZE KONA, ŻE NIEWOLNICTWO JEST PODŁE. - MOŻE POWINNIŚMY DRUKOWAĆ TE HISTORIE W OSOBNYCH BROSZURACH? - ARKUSZE GAZETOWE SĄ TAŃSZE. POZA TYM MOŻNA JE WIESZAĆ NA MURACH I TAK DALEJ. - UPRZEDZASZ FAKTY. - DYSTRYBUCJA TO MOJA DZIAŁKA. TY SIĘ ZAJMIJ ZBIERANIEM OPOWIEŚCI. - NA CO TAK PATRZYSZ? BOISZ SIĘ, ŻE KTOŚ CIĘ ŚLEDZIŁ? - KIEDY KSIĘŻNA SCHODZI NA LĄD W THE POOL I JEDZIE PRZEZ PÓŁ LONDYNU W ORSZAKU ZŁOŻONYM Z TUZINA POJAZDÓW, NA PEWNO KTOŚ JĄ ŚLEDZI - STWIERDZIŁA BEZNAMIĘTNIE ELIZA. - SPORZĄDZAM SPIS SWOICH WIELBICIELI. - JACYŚ ZNAJOMI? - ROZPOZNAJĘ CHYBA PEWNEGO PODSTARZAŁEGO PURYTANINA, PARU WSTRĘTNYCH TORYSÓW... A FIRANKI RUSZAJĄ SIĘ W TYLU OKNACH, ŻE NIE CHCE MI SIĘ NAWET LICZYĆ. - ODWRÓCIŁA SIĘ PLECAMI DO OKNA. - CO DOBREGO SŁYCHAĆ W BOSTONIE? - SPYTAŁA ZUPEŁNIE INNYM GŁOSEM. - SPOTYKA SIĘ TAM GŁÓWNIE ANGOLAŃCZYKÓW, A MÓJ ANGOLAŃSKI TROCHĘ ZARDZEWIAŁ. BARKERZY STALI SIĘ W MASSACHUSETTS OKROPNIE AGRESYWNI, WSZĘDZIE ROZDAJĄ SWOJE PAMFLETY... TE INFORMACJE, CHOĆ DAPPIE WYDAŁY SIĘ INTERESUJĄCE, NAJWYRAŹNIEJ ZNUDZIŁY ELIZĘ, BO ZNÓW ODWRÓCIŁA SIĘ DO OKNA. NO TAK, NA PEWNO ŚWIETNIE WIEDZIAŁA, JAK SOBIE RADZĄ BARKERZY W MASSACHUSETTS. - W EFEKCIE WŁAŚCICIELE NIEWOLNIKÓW SĄ OSTROŻNIEJSI NIŻ W TAKIEJ, NA PRZYKŁAD, BRAZYLII, I KIEDY WIDZĄ, ŻE KTÓRYŚ Z ICH LUDZI WDAŁ SIĘ W PRZYDŁUGĄ DYSKUSJĘ Z JAKIMŚ DZIWNYM, ELEGANCKIM MAUREM... - NICZEGO CIEKAWEGO SIĘ NIE DOWIEDZIAŁEŚ - SKWITOWAŁA JEGO WYWÓD ELIZA. - CZYŻBYM BYŁ ZBYT WYLEWNY W SWYCH ODPOWIEDZIACH, WASZA MIŁOŚĆ? - A JA, CZYŻBYM ZA BARDZO WCHODZIŁA W ROLĘ REDAKTORA? ELIZA NA DOBRE PORZUCIŁA ŚWIETLIK I RUSZYŁA Z POWROTEM W STRONĘ DAPPY. - TEN POKÓJ TO PRZECIWIEŃSTWO ZĘZY - UŚWIADOMIŁ SOBIE DAPPA. - TO ZNACZY, GDYBY WZIĄĆ MINERWĘ I OBRÓCIĆ JĄ W TAKI SPOSÓB, ŻEBY JEJ MASZTY CELOWAŁY W ŚRODEK ZIEMI, KIL WZNIÓSŁBY SIĘ W GÓRĘ, JAK KALENICA NAD NASZYMI GŁOWAMI, A POSZYCIE UTWORZYŁOBY DWUSPADOWY DACH. - W dodatku byłoby tam mnóstwo gratów, jak na tej mansardzie. - Tak to nazywacie? - Na mansardach mieszkają przymierający głodem pisarze. - Mam się tu wprowadzić, czy chcesz mnie zagłodzić? - To zależy od tego, czy z następnego rejsu przywieziesz jakieś sensowne opowieści. - Eliza się uśmiechnęła. Stanęła przed Dappą i wzięła go za rękę. - Dokąd teraz? - Wracamy do Bostonu. Spojrzeli w dół schodów, gdzie krzątali się służący. Mogli ich usłyszeć. - A wasza miłość? - spytał głośno i wyraźnie Dappa. - Och... Pytasz, dokąd pojadę? - Tak, pani. Dopiero co wróciłaś z Hanoweru, jak mniemam? - Z Antwerpii - odszepnęła Eliza. - Zostaję tutaj, Dappa. Obrałam, jak byś to powiedział, kurs na Londyn. Zeszli po schodach - chociaż prostą tę procedurę wydłużały i komplikowały starania służących i dworek, którzy koniecznie chcieli im pomóc. Dappa, jak zwykle wyczulony na brzmienie obcego języka, wychwycił fragment rozmowy, jaką dwie dworki toczyły po niemiecku. Były ubrane jak zwykłe mieszczanki - ale nie uszło jego uwagi, że noszą się z powagą prawdziwych arystokratek. Od czasu, gdy poznał Elizę, minęło około dwudziestu lat. Miał wtedy szczerą ochotę ją znienawidzić. On, Jack, van Hoek i Vrej Esphahnian płynęli z Vera Cruz na statku wyładowanym złotem, kierując się do Londynu lub Amsterdamu, ale zboczyli po drodze na Qwghlm - tylko dlatego że Jack był w tej kobiecie zakochany bez pamięci. List, który ich tam zwabił, został sfałszowany przez jezuickiego księdza, Edouarda de Gex, i Minerwa wpadła w zastawioną przez Francuzów pułapkę. Jackowi w pewnym sensie wymierzono sprawiedliwość. Dappie, van Hoekowi i załodze Minerwy pozwolono odpłynąć, ale dopiero po opróżnieniu ładowni ze złota. Zostały im tylko cienkie płyty złotej blachy, którymi kadłub jeszcze w Hindustanie został obłożony od zewnątrz, pod linią wodną - oraz, rzecz jasna, sam statek. Minerwa stanowiła ich dom i źródło zysku, pod warunkiem, że będą nią cały czas pływać. Inaczej mówiąc, zostali skazani na tułaczkę, wieczny żeglarski mozół i życie pełne niebezpieczeństw. Van Hoek o niczym innym nie marzył. Dappa miał jednak inne plany. Nie posiadali Minerwy na wyłączność. Jej udziałowcami byli - kolejno, poczynając od najważniejszych: Kottakkal (malabarska królowa), Zofia (elektorka hanowerska), van Hoek, Dappa, Jack Shaftoe oraz ich dawni towarzysze, którzy, kiedy ostatnio o nich słyszano, mieszkali na wyspie Ojieena-Kootah u wybrzeży Borneo. Inwestorzy ci w większości znajdowali się bardzo daleko i nie mieli żadnej możliwości nawiązania kontaktu z załogą statku - co w wypadku inwestorów było cechą niezmiernie pożądaną. Nawet Zofia rządziła przecież odciętym od morza elektoratem. Niestety, wkrótce otrzymali napisany przez nią list, w którym wyznaczała Elizę, księżną Arcachon i Qwghlm, na swą pełnomocniczkę i żądała, by za każdym razem, gdy zawiną do Londynu, meldowali się u księżnej w celu przekazania należnej jej części zysków i odebrania nowych rozkazów. Udając się na pierwsze z tych spotkań, Dappa nie bardzo wiedział, czego oczekiwać. Nasłuchali się zachwytów Jacka nad nieprzeciętną urodą Elizy, ale nauczyli się również nie ufać za grosz jego zdolnościom trzeźwej oceny sytuacji, spodziewał się więc widoku jakiejś jednozębej, ospowatej wiedźmy. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Przede wszystkim księżna wyglądała najwyżej na jakieś trzydzieści pięć lat. Miała wszystkie zęby, a z ospy wyszła zaledwie przeciętnie oszpecona - była więc, na dzień dobry, całkiem nieobrzydliwa. Miała niebieskie oczy i żółte włosy, co dla Dappy było trochę niezwykłe, ale skoro przywykł do van Hoeka-rudzielca, mógł się przyzwyczaić do wszystkiego. Za sprawą małego nosa i drobnych ust, w Chinach uchodziłaby za piękność, Dappa zaś nauczył się z czasem, że i w Europie nie brak amatorów tego typu urody. Gdyby jej nosa i policzków nie szpeciły piegi, Dappa mógłby od biedy dać sobie wmówić, że jest ładna. Szkoda tylko, że miała wąskie biodra i była dosyć koścista - właściwie pod żadnym pozorem nie dałoby się o niej powiedzieć, że ma bujne kształty. A Dappa lubił bujność. Sądząc zaś po obrazach i rzeźbach, których sporo się naoglądał w Londynie i Amsterdamie, wielu Europejczyków podzielało jego upodobania. Tematem ich pierwszego spotkania były rozliczenia i nawet jeśli na początku mógł od biedy uznać księżną za pociągającą, zapomniał o tym na śmierć, kiedy dwanaście godzin później opuszczał na chwiejnych nogach jej dom. Eliza miała dryg do rachunków i wypytywała go o każde ćwierć pensa wydane od momentu położenia stępki pod Minerwę. Biorąc pod uwagę, przez co przeszli Dappa i jego towarzysze, jej pytania trąciły impertynencją; wielu mężczyzn spoliczkowałoby ją, większość pewnie wybiegłaby wzburzona, trzaskając drzwiami. Kłopot w tym, że Eliza reprezentowała jedną z najbardziej wpływowych osób w całym świecie chrześcijańskim, kobietę, która mogła zniszczyć Minerwę na tak wiele różnych sposobów, że właściwie jedyny jej problem polegałby na wyborze najwłaściwszej broni. Dappa pohamował się więc - po części z tego właśnie powodu, a po części dlatego, że w głębi serca zdawał sobie sprawę z tego, że Minerwa naprawdę powinna staranniej prowadzić swoje księgi. Stracili dwóch członków załogi, którzy najlepiej się na tym znali: Moseh de la Cruz pojechał kolonizować Amerykę na północ od Rio Grandę, a Vrej Esphahnian oddał życie za możliwość zemsty na ludziach, którzy zastawili na nich pułapkę. Od tamtej pory w księgach panował chaos i Dappa wiedział o tym, że gdy nastanie czas zapłaty, porachunki będą brutalne i przykre - i naprawdę mogło go spotkać coś znacznie gorszego niż nasiadówka przy stole z tą dziwnie wyglądającą młodą księżną. Od tamtej pory spotykali się regularnie, aby mógł jej przedstawiać rozliczenia. Dowiedziała się przez ten czas o jego niezwykłym zwyczaju kolekcjonowania opowieści niewolników („Dlaczego aż tyle wydajecie na papier i atrament? Wypływacie na morze i wyrzucacie je tonami za burtę, czy co?”) i została jego wydawcą („Możemy się przynajmniej postarać, żeby twoje hobby samo na siebie zarabiało”). Mijały lata. Dappa często się zastanawiał, jak Eliza się zestarzeje. Nie potrafił myśleć o niej jak o kobiecie (kobietą była dla niego królowa Kottakkal: sześć stóp wzrostu i trzysta funtów żywej wagi) i po obejrzeniu Snu nocy letniej w Londynie doszedł do wniosku, że Eliza musi być elfem. Ale jak wyglądają stare, albo chociaż niemłode, królowe elfów? Usiedli w niedużym pokoju na piętrze Leicester House, mniej oficjalnym niż znajdujący się na parterze salon. Nieustraszona Eliza siedziała twarzą do okna, przez które - co gorsza - wpadał czerwony blask zachodzącego słońca. Dappa przyglądał się jej badawczo. Spojrzała mu w oczy. - CO WIDZISZ? - ZAPYTAŁA. - UMIEM W TOBIE DOSTRZEC JUŻ TYLKO PRZYJACIÓŁKĘ, MECENASKĘ I DAMĘ, ELIZO. OZNAKI WIEKU, ZDROWIA, DOŚWIADCZENIA I CHARAKTERU, KTÓRE OBCY MÓGŁBY WYCZYTAĆ Z TWOJEJ TWARZY, DLA MNIE SĄ NIEWIDOCZNE. - CO NAPRAWDĘ WIDZISZ? POWIEDZ. - ZA MAŁO WIDZIAŁEM CHUDYCH BIAŁYCH KOBIET, ABY BYĆ WIARYGODNYM SĘDZIĄ. WIDZĘ JEDNAK, ŻE SZKIELET TO DOBRA RZECZ I ŻE NA PEWNO GO MASZ. STWÓRCA OBDARZYŁ CIĘ PIĘKNYM RUSZTOWANIEM. O DZIWO, JEGO SŁOWA JĄ ROZBAWIŁY. - WIDZIAŁEŚ KIEDYŚ JAKIEGOŚ ARCACHONA? ALBO PRZYNAJMNIEJ WIERNY PORTRET? - TYLKO CIEBIE. - NIE, CHODZI MI O DZIEDZICA RODU. MNIEJSZA Z TYM; WYSTARCZY, JAK CI POWIEM, ŻE ONI NIE MIEWAJĄ ŁADNYCH SZKIELETÓW I ZDAJĄ SOBIE Z TEGO SPRAWĘ. I JA ZAWDZIĘCZAM SWOJĄ DZISIEJSZĄ POZYCJĘ W ŚWIECIE NIE ODWADZE, NIE INTELIGENCJI I NIE DOBROCI SERCA, LECZ WŁAŚNIE PIĘKNEMU RUSZTOWANIU I ZDOLNOŚCI DO PRZEKAZYWANIA GO POTOMSTWU. CO TY NA TO, DAPPA? - JEŻELI DZIĘKI NIEMU MOŻESZ ZNALEŹĆ PUNKT ZACZEPIENIA NA STROMYM URWISKU ŚWIATA, KTÓRY POZWOLI CI WYKORZYSTAĆ POSIADANE W NADMIARZE ODWAGĘ, INTELIGENCJĘ I DOBROĆ, TO CÓŻ... ZA SZKIELET! - DAPPA WZNIÓSŁ TOAST HERBATĄ. ELIZA PRÓBOWAŁA SIĘ NIE UŚMIECHNĄĆ, LECZ BEZ POWODZENIA. ZMARSZCZKI ROZKWITŁY WOKÓŁ JEJ UST I OCZU - I WCALE NIE WYGLĄDAŁY ŹLE, TAK JAKBY UCZCIWIE NA NIE ZAPRACOWAŁA. STUKNĘŁA SWOJĄ FILIŻANKĄ W FILIŻANKĘ DAPPY. - TO NAPRAWDĘ ZABRZMIAŁO JAK APOLOGIA DO KSIĄŻKI. - WRACAMY DO TEGO TEMATU, PANI? - OWSZEM. - CHCIAŁEM CIĘ ZAPYTAĆ O TE HANOWERSKIE HRABINY, KTÓRE CHYBA DOŁĄCZYŁY DO TWOJEGO ORSZAKU W ANTWERPII. - DLACZEGO MYŚLISZ, ŻE SĄ ZALEDWIE HRABINAMI? DAPPA SPOJRZAŁ NA NIĄ PODEJRZLIWIE SPOD ZMRUŻONYCH POWIEK. PO SZELMOWSKIM BŁYSKU W JEJ OCZACH POZNAŁ, ŻE TYLKO GO PROWOKUJE. - ZGADYWAŁEM. - ZGADUJ DALEJ. JA NIE POWIEM CI NIC WIĘCEJ PONAD TO, CO JUŻ WIESZ. - SKĄD TA ANTWERPIA? SPOTKANIE Z KSIĘCIEM MARLBOROUGH? - IM MNIEJ CI POWIEM, TYM MNIEJSZA SZANSA, ŻE PRZESŁUCHAJĄ CIĘ LUDZIE KRĘCĄCY SIĘ Z LUNETAMI PRZED MOIM DOMEM. - NO DOBRZE, SKORO TAK STAWIASZ SPRAWĘ... - STWIERDZIŁ PODENERWOWANY DAPPA. - MOŻE FAKTYCZNIE POMÓWMY O MOJEJ KSIĄŻCE. ELIZA ZROBIŁA ZADOWOLONĄ MINĘ, JAKBY CHCIAŁA DAĆ MU DO ZROZUMIENIA, ŻE TO ZNACZNIE CIEKAWSZY TEMAT KONWERSACJI, I PRZEZ CHWILĘ NIC NIE MÓWIŁA. DAPPA POTRAKTOWAŁ JEJ MILCZENIE JAKO OSTRZEŻENIE, ŻE ZA CHWILĘ WYGŁOSI ZAWCZASU PRZYGOTOWANĄ PRZEMOWĘ. - NIE WOLNO CI ZAPOMINAĆ, DAPPA, ŻE NIE BYŁABYM TAKĄ PRZECIWNICZKĄ NIEWOLNICTWA, GDYBYM SAMA NIE ZOSTAŁA SPRZEDANA DO NIEWOLI W BARBARII. DLA PRZECIĘTNEGO ANGLIKA NIEWOLNICTWO JEST CZYMŚ ZUPEŁNIE NATURALNYM; HANDLARZE UTRZYMUJĄ, ŻE NIE MA W TYM PROCEDERZE NIC OKRUTNEGO, A NIEWOLNICY SĄ SZCZĘŚLIWI. WIĘKSZOŚĆ CHRZEŚCIJAN CHĘTNIE SŁUCHA TYCH KŁAMSTW, CHOCIAŻ DLA CIEBIE CZY DLA MNIE BRZMIĄ ONE NIEDORZECZNIE; LUDZIE WIERZĄ, ŻE NIEWOLNICTWO NIE JEST WCALE TAKIE ZŁE, BO SAMI GO NIE DOŚWIADCZYLI. HANDEL NIEWOLNIKAMI KWITNIE W AFRYCE I AMERYCE, NIE W ANGLII, A CZEGO OCZY NIE WIDZĄ, TEGO SERCU NIE ŻAL. ANGLICY LUBIĄ PO PROSTU POSŁODZIĆ HERBATĘ I NIE INTERESUJE ICH, SKĄD SIĘ BIERZE CUKIER. - ZAUWAŻYŁEM, ŻE TY NIE SŁODZISZ. - DAPPA UNIÓSŁ FILIŻANKĘ DO UST. - Z FAKTU, ŻE W DALSZYM CIĄGU MAM KOMPLET ZĘBÓW UMOCOWANYCH DO MOJEGO PIĘKNEGO SZKIELETU, MÓGŁBYŚ SIĘ DOMYŚLIĆ, ŻE NIGDY NIE SŁODZIŁAM. NASZĄ JEDYNĄ BRONIĄ W WALCE Z TĄ DOBROWOLNĄ NIEWIEDZĄ SĄ OPOWIEŚCI. HISTORIE, KTÓRE TYLKO TY SPISUJESZ. W JEDNYM Z PUDEŁ NA PARTERZE MAM PLIK LISTÓW OD ANGLIKÓW I ANGIELEK, PISZĄCYCH MNIEJ WIĘCEJ COŚ TAKIEGO: „NIGDY NIE MIAŁEM NIC PRZECIWKO NIEWOLNICTWU, DOPÓKI W OSTATNIM CZASIE NIE WPADŁA MI W RĘCE WASZA KSIĄŻKA. WIĘKSZOŚĆ ZAWARTYCH W NIEJ HISTORII BYŁA WPRAWDZIE CKLIWA I NUDNA, ALE JEDNA PORUSZYŁA CZUŁĄ STRUNĘ W MEJ DUSZY. WIELOKROTNIE DO NIEJ WRACAŁEM (LUB WRACAŁAM), AŻ WRESZCIE DOTARŁO DO MNIE, JAK OKRUTNĄ I NIELUDZKĄ ZBRODNIĄ JEST NIEWOLNICTWO...” - KTÓRA TO OPOWIEŚĆ? - SPYTAŁ ZAFASCYNOWANY DAPPA. - O KTÓREJ TAK PISZĄ? - WIDZISZ, DAPPA, RZECZ W TYM, ŻE KAŻDE PISZE O INNEJ. NAJWYRAŹNIEJ, KIEDY PRZEDSTAWI SIĘ CZYTELNIKOM DOSTATECZNIE DUŻĄ LICZBĘ TAKICH HISTORII, WIELU ZNAJDZIE WŚRÓD NICH TAKĄ, KTÓRA ICH PORUSZY. NIE SPOSÓB JEDNAK PRZEWIDZIEĆ, KTÓRA TO BĘDZIE. - ZATEM TO, CO ROBIMY DO TEJ PORY, MOŻNA BY PORÓWNAĆ DO STRZELANIA SZRAPNELAMI - POWIEDZIAŁ W ZADUMIE DAPPA. - SĄ SZANSE, ŻE KTÓRAŚ KULKA TRAFI W CEL, ALE NIE WIADOMO KTÓRA, WIĘC ŁADUJE SIĘ ICH MNÓSTWO. - SZRAPNELE BYWAJĄ UŻYTECZNIE - PRZYZNAŁA ELIZA. - ALE NIE DA SIĘ NIMI ZATOPIĆ OKRĘTU, PRAWDA? - NIE, PANI. TO NIEMOŻLIWE. - MOIM ZDANIEM WYSTRZELILIŚMY ICH DOSTATECZNIE DUŻO. LEPSZEGO EFEKTU ZA ICH POMOCĄ JUŻ NIE UZYSKAMY. TERAZ POTRZEBUJEMY PRAWDZIWEJ KULI ARMATNIEJ, DAPPA. - HISTORII, KTÓRĄ WSZYSCY ZAUWAŻĄ? - WŁAŚNIE. DLATEGO NIE ZMARTWIŁAM SIĘ, SŁYSZĄC, ŻE NIE PRZYWIOZŁEŚ Z BOSTONU WIĘCEJ SZRAPNELI. CO NIE ZNACZY, ŻE MASZ ICH NIE SPISYWAĆ: SPISUJ, PRZYSYŁAJ, A JA JE BĘDĘ PUBLIKOWAĆ. ALE NA TYM KONIEC ZE STRZELANIEM NA OŚLEP. MUSISZ UŻYĆ SWOJEGO ZMYSŁU KRYTYCZNEGO I ZNALEŹĆ TĘ JEDNĄ JEDYNĄ, W KTÓREJ BĘDZIE COŚ WIĘCEJ NIŻ TANI SENTYMENTALIZM, PRZENIKAJĄCY JE WSZYSTKIE. ZNAJDŹ NAM KULĘ ARMATNIĄ. CZAS ZATOPIĆ JAKIEGOŚ HANDLARZA NIEWOLNIKÓW. KLUB KIT-CATA WIECZOREM TEGO SAMEGO DNIA - JESTEM PEWIEN, ŻE KTOŚ NAS ŚLEDZI - POWIEDZIAŁ DANIEL. DAPPA SIĘ ROZEŚMIAŁ. - CZY TO DLATEGO TAK PANU ZALEŻAŁO NA TYM, ŻEBY SIEDZIEĆ TWARZĄ DO OKNA? ZAŁOŻYŁBYM SIĘ, ŻE JESZCZE NIKT W DZIEJACH KLUBU NIE UPIERAŁ SIĘ PRZY MIEJSCU Z WIDOKIEM NA TEN ZAUŁEK. - NAJLEPIEJ PAN ZROBI, OBCHODZĄC STÓŁ I SIADAJĄC OBOK MNIE. - WIEM, CO BYM ZOBACZYŁ: TŁUM WIGÓW GAPIĄCYCH SIĘ NA OSWOJONEGO NEGRA. MOŻE TO PAN USIĄDZIE OBOK MNIE, ABYŚMY RAZEM MOGLI PODZIWIAĆ NAGĄ DAMĘ WYCIĄGNIĘTĄ W POZYCJI LEŻĄCEJ NA TYM NIEZWYKŁYM WYDŁUŻONYM OBRAZIE NAD PAŃSKĄ GŁOWĄ? - NIE JEST NAGA - ODPARŁ ZIRYTOWANY DANIEL. - CZYŻBY, DOKTORZE WATERHOUSE? DOSTRZEGAM U NIEJ NIEDWUZNACZNE OZNAKI NAGOŚCI. - MIMO TO NAZWANIE JEJ NAGĄ TRĄCI LUBIEŻNOŚCIĄ. MA NA SOBIE STRÓJ ZAWODOWEJ ODALISKI. - MOŻE WSZYSTKIE PARY OCZU, KTÓRE, JAK PAN SOBIE WYOBRAŻA, SĄ ZWRÓCONE NA NAS, W RZECZYWISTOŚCI PODZIWIAJĄ WŁAŚNIE JĄ? TO NOWY OBRAZ, JESZCZE PACHNIE POKOSTEM. MOŻE NALEŻAŁO USIĄŚĆ TAM, POD TYM NADMORSKIM LANDSZAFTEM? - ZASUGEROWAŁ DAPPA, WSKAZUJĄC NASTĘPNY, PODŁUŻNY OBRAZ, PRZEDSTAWIAJĄCY PRZYGARBIONYCH, ZZIĘBNIĘTYCH HOLENDERSKICH ZBIERACZY MAŁŻY. - BYŁEM DZIŚ PRZYPADKOWYM ŚWIADKIEM PAŃSKIEGO SPOTKANIA Z KSIĘŻNĄ ARCACHON-QWGHLM. - WOLI TYTUŁ DE LA ZEUR. JEST MNIEJ OFICJALNY. DANIEL NA CHWILĘ ZNIERUCHOMIAŁ, PO CZYM UŚMIECHNĄŁ SIĘ PÓŁGĘBKIEM I POKRĘCIŁ GŁOWĄ. - JEST PAN DZIWNIE ROZTARGNIONY... NIE POWINIENEM BYŁ STAWIAĆ PANU USQUEBAUGH. - ZA DŁUGO PRZEBYWAM NA STAŁYM LĄDZIE. - KIEDY PŁYNIECIE DO BOSTONU? - NO TAK, PRZEJDŹMY DO RZECZY. CHCIELIŚMY WYRUSZYĆ W DRUGIEJ POŁOWIE KWIETNIA, TERAZ BARDZIEJ PRAWDOPODOBNY WYDAJE SIĘ POCZĄTEK MAJA. CO MAMY PRZYWIEŹĆ? - OWOCE DWUDZIESTU LAT MOJEJ PRACY. MAM NADZIEJĘ, ŻE BĘDZIECIE SIĘ Z NIMI OBCHODZIĆ DELIKATNIE. - JAKĄ MAJĄ POSTAĆ? RĘKOPISÓW? - RĘKOPISÓW I MASZYNERII. - DZIWNE SŁOWO... CO OZNACZA? - PROSZĘ MI WYBACZYĆ, TO Z ŻARGONU TEATRALNEGO. KIEDY ANIOŁ ZSTĘPUJE NA ZIEMIĘ, DUSZA WZNOSI SIĘ DO NIEBA, WYBUCHA WULKAN ALBO DZIEJE SIĘ JESZCZE COŚ INNEGO, CO NA SCENIE JEST Z POZORU NIEMOŻLIWE, ZA WSZYSTKO ODPOWIADA WŁAŚNIE MASZYNERIA. TAK ZA KULISAMI NAZYWA SIĘ TE WSZYSTKIE SPRĘŻYNY, DŹWIGNIE, SZNURY ET CAETERA, KTÓRE POMAGAJĄ STWORZYĆ POŻĄDANĄ ILUZJĘ. - Nie wiedziałem, że prowadzi pan w Bostonie teatr. - Raczy pan żartować. Bostończycy nigdy by się na to nie zgodzili. Kazaliby mi się pakować i wynosić do Providence. - Skąd zatem w Bostonie maszyneria? - Ironizuję. Zbudowałem tam, nie w samym Bostonie, tylko na drugim brzegu rzeki, w szopie stojącej w pół drogi między Charleston i Harvardem, maszynę, która nie ma nic wspólnego z teatrem. I chciałbym, żebyście mi ją przywieźli. - W takim razie interesują mnie następujące kwestie, po kolei: Czy jest niebezpieczna? Czy jest bardzo duża? Czy jest delikatna? - Po kolei: tak, nie, tak. - W jakim sensie jest niebezpieczna? - Nie mam pojęcia, ale jedno jest pewne: staje się niebezpieczna dopiero, kiedy da się jej coś do przemyślenia i pociągnie za dźwignię. - W takim razie odkręcę tę dźwignię, będę ją trzymał u siebie w kajucie i używał wyłącznie do okładania piratów po głowach - oświadczył Dappa. - Zwrócę również załodze uwagę, by nie wdawała się w rozmowy z pańską maszynerią, chyba że to będą konwersacje pozbawione bodźców intelektualnych. Rozumie pan, co najwyżej zdawkowe „Dzień dobry, maszyno. Jak leci? Czy kikut odkręconej dźwigni rwie cię w wilgotne poranki?”. - Dobrze byłoby popakować jej elementy do beczek wyłożonych słomą. Znajdziecie przy niej również tysiące prostokątnych kart z wypisanymi słowami i liczbami. Je również należałoby przewieźć w wodoszczelnych beczułkach. Niewykluczone, że zanim dotrzecie do Charleston, Enoch Root już wszystko spakuje. Na dźwięk nazwiska Enocha Dappa spuścił wzrok, tak jakby Daniel popełnił jakąś niedyskrecję. Wziął swój kieliszek i upił łyk trunku. Markiz Ravenscar nie potrzebował dalszej zachęty, aby wtrącić się do rozmowy. Pojawił się przy ich stoliku tak niespodziewanie i z taką zręcznością, jakby teatralna maszyneria wepchnęła go do Klubu Kit-Cata przez klapę w podłodze. - Od jednej odaliski do drugiej, co, panie Dappa? Mam rację? Domyślam się, że to pan jest tym pisarzem. - Owszem, jestem pisarzem, mój panie - odparł uprzejmie Dappa. - Mam nadzieję, że nie poczuje się pan urażony, kiedy przyznam, że nie czytałem pańskich książek. - Wprost przeciwnie, mój panie. Nie ma nic milszego niż zostać publicznie rozpoznanym jako autor książek, których nikt nie czyta. - Gdyby doktor Waterhouse, mój dobry przyjaciel, był tak uprzejmy, żeby nas sobie przedstawić, nie musiałbym uciekać się do zgadywania. Ale trzeba mu wybaczyć. Dorastał wśród fanatyków. - Teraz już za późno na takie uprzejmości - odparł Daniel. - Kiedy ktoś zaczyna rozmowę od tajemniczej wzmianki o odaliskach, to co powinien uczynić dobrze wychowany człowiek? - W mojej wzmiance nie było nic tajemniczego! - żachnął się markiz Ravenscar. - Nic a nic! Cały Londyn wie przecież teraz, o godzinie - spojrzał na zegarek - dziewiątej, że o godzinie - znów spojrzał na zegarek - czwartej pan Dappa przywitał księżną Arcachon i Qwghlm przed jej domem. - A nie mówiłem?! - mruknął Daniel do Dappy. Przyłożył dwa wyprostowane palce do powiek, a następnie wskazał nimi przed siebie, w kierunku wyimaginowanych szpiegów i obserwatorów. - Co mówiłeś? - zainteresował się Roger. - Że jesteśmy obserwowani. - Ty nie. - Roger był szczerze rozbawiony, co upewniło Daniela w przekonaniu, że kłamie. - Dlaczego ktoś miałby się tobą interesować? Obserwują pana Dappę, jak odwiedza kolejne odaliski. - Znowu te odaliski... O co chodzi? - Lord Ravenscar nawiązuje do pewnej legendy - wyjaśnił Dappa. - Dyskretni, dobrze wychowani londyńczycy mówią o niej szeptem, ale podpici i weseli arystokraci gadają o tym na prawo i lewo. Podobno księżna była w przeszłości odaliską. - W sensie przenośnym... - Niewolnicą w haremie Wielkiego Turka, w Konstantynopolu. - Cóż za dziwaczny pomysł... Rogerze, jak możesz? Rozdrażniony słowami Dappy Roger uniósł brwi i wzruszył ramionami. - W narodzie zbieraczy ostryg i postrzygaczy owiec import historii fantastycznych zawsze będzie przeważał nad eksportem - powiedział Dappa. - Anglia musi sprowadzać z zagranicy jedwab, pomarańcze, perfumy i fantazje. - Nie wiesz, co mówisz - mruknął Daniel. - Zgadzam się z panem Dappą! - stwierdził stanowczym tonem Roger. - Nowina o jego tete a tete z księżną śmiga Grub Street w tę i z powrotem, a jutro o świtaniu trafi do gazet! Po tych słowach zniknął, jakby się zapadł pod ziemię. - WIDZI PAN? GDYBY ZACHOWAŁ PAN DYSKRECJĘ... - TO GRUB STREET O NICZYM BY SIĘ NIE DOWIEDZIAŁA. NIKT BY NIC NIE NAPISAŁ ANI NIE WYDRUKOWAŁ O MNIE I KSIĘŻNEJ. NIKT BY O NAS NIE USŁYSZAŁ. NIKT NIE KUPIŁBY MOJEJ NASTĘPNEJ KSIĄŻKI. - ACH TAK... - NA PAŃSKIEJ FIZYS, DOKTORZE, MALUJE SIĘ WYRAZ OLŚNIENIA. - NIE ZDAWAŁEM SOBIE DOTĄD SPRAWY Z ISTNIENIA TAK NOWATORSKIEJ FORMY HANDLU. - SPOTYKA SIĘ JĄ TYLKO W LONDYNIE - WYJAŚNIŁ DAPPA. - I NIE JEST TU WCALE NAJDZIWNIEJSZA - NACISKAŁ DANIEL. DAPPA ZROBIŁ NIEWINNĄ MINĘ. - CZYŻBY I PAN, WZOREM MARKIZA, CHCIAŁ MI OPOWIEDZIEĆ JAKĄŚ NIECODZIENNĄ HISTORIĘ? - ZNACZNIE BARDZIEJ NIEZWYKŁĄ. A TAKŻE, CO GODNE PODKREŚLENIA, POCHODZĄCĄ Z NASZEGO PODWÓRKA, NIE Z IMPORTU. PAMIĘTA PAN, PANIE DAPPA, JAK PRZY CAPE COD NAPOTKALIŚMY FLOTYLLĘ PANA EDA TEACHA? ZAGONIŁ MNIE PAN WTEDY DO PRACY W ZĘZIE. - W ŁADOWNI. NIE MAMY ZWYCZAJU TRZYMAĆ STARSZYCH PANÓW W ZĘZIE. - DOBRZE, JUŻ DOBRZE. - PAMIĘTAM, ŻE POMAGAŁ NAM PAN, TŁUKĄC STARĄ PORCELANĘ NA AMUNICJĘ DO GARŁACZY. - ZGADZA SIĘ. JA ZAŚ PAMIĘTAM, ŻE POŁOŻENIE TEJ PORCELANY ZOSTAŁO PRECYZYJNIE, Z PODZIWU GODNĄ KLAROWNOŚCIĄ PRZEDSTAWIONE NA PLANIE, KTÓRY PRZYCZEPIONO DO BELKI PRZY SCHODACH. DIAGRAM ILUSTROWAŁ ROZŁOŻENIE NAJRÓŻNIEJSZYCH TOWARÓW W WYŁADOWANYCH DO GRANIC MOŻLIWOŚCI ZĘZIE I ŁADOWNI. - ZNOWU JE PAN MYLI. W ZĘZIE NIE TRZYMA SIĘ TOWARÓW, PONIEWAŻ ZAZWYCZAJ WYPEŁNIA JĄ CIECZ, KTÓRĄ EUFEMISTYCZNIE NAZWĘ WODĄ, BO WSZELKIE DOBRA BARDZO SZYBKO ZMIENIAJĄ SIĘ W NIEJ W ZŁA, JEŚLI MOŻNA TAK POWIEDZIEĆ. JEŻELI PAN W TO WĄTPI, MOGĘ WRZUCIĆ TAM CZĘŚĆ PAŃSKIEJ MASZYNERII; ZOBACZY PAN, W JAKIM STANIE DOTRZE DO LONDYNU. NAWET SOBIE PAN NIE WYOBRAŻA, JAK OHYDNA... DANIEL UNIÓSŁ OBIE DŁONIE W OBRONNYM GEŚCIE. - NIE MA TAKIEJ POTRZEBY, DOBRY CZŁOWIEKU. NIE ZAPRZECZY PAN JEDNAK, ŻE DIAGRAM ŁADUNKU UWZGLĘDNIA TAKŻE ZĘZĘ I WSZYSTKO, CO NURZA SIĘ W TYM PASKUDZTWIE, PRAWDA? - MA PAN NA MYŚLI BALAST? - TAK MI SIĘ WYDAJE. - POŁOŻENIE BALASTU MUSI BYĆ DOKŁADNIE OPISANE, PONIEWAŻ MA WPŁYW NA WYWAŻENIE I TRYM STATKU. OD CZASU DO CZASU PRZEKŁADAMY PO KILKA TON Z MIEJSCA NA MIEJSCE, ŻEBY SKOMPENSOWAĆ NIERÓWNOMIERNE ROZŁOŻENIE ŁADUNKU. DOBRZE WTEDY WIEDZIEĆ, CO GDZIE JEST. - O ILE DOBRZE PAMIĘTAM TEN DIAGRAM, NA SAMYM DNIE SĄ TRZYMANE PŁASKIE, PROSTOKĄTNE ŻELAZNE GĄSKI, UŁOŻONE JEDNA PRZY DRUGIEJ JAK PŁYTKI PODŁOGOWE. - TO BALAST STAŁY. WRZUCAMY TAM TEŻ PĘKNIĘTE DZIAŁA I STARE KULE ARMATNIE. - NASTĘPNĄ WARSTWĘ TWORZĄ OBŁE KAMIENIE. - ŁUPEK Z MALABARSKICH PLAŻ. NIEKTÓRZY SYPIĄ PIASEK, ALE MY WOLIMY KAMIENIE, BO OD PIASKU PSUJĄ SIĘ POMPY. - NA TYM ŁUPKU STAWIACIE BECZKI Z DROBNĄ AMUNICJĄ, SOLĄ, WODĄ I INNE CIĘŻKIE TOWARY. - TAKA JEST POWSZECHNA... NIE, WRĘCZ OBOWIĄZKOWA PRAKTYKA NA NIEWYWROTNYCH STATKACH. - PAMIĘTAM JEDNAK, ŻE NA DIAGRAMIE WYMIENIONO JESZCZE JEDEN SKŁADNIK BALASTU: POD BECZKAMI, POD ŁUPKIEM, POD ZŁOMEM ŻELAZNYM, NAWET POD BALASTEM STAŁYM. TA OSTATNIA WARSTWA BYŁA CIENIUTKA NICZYM MEMBRANA; NA RYSUNKU WYGLĄDAŁA JAK SKÓRKA CEBULI. PRZYLEGAŁA OD WEWNĄTRZ DO WYSMOŁOWANYCH DESEK POSZYCIA, A PODPISANO JĄ „PŁYTY ZABEZPIECZAJĄCE”. - NO I? - PO CO ZABEZPIECZAĆ KADŁUB OD ŚRODKA? - TO PŁYTY ZAPASOWE. Z PEWNOŚCIĄ ZWRÓCIŁ PAN UWAGĘ, DOKTORZE, ŻE WOZIMY ZAPAS WSZYSTKIEGO CO NIEZBĘDNE. KADŁUB MINERWY JEST OBŁOŻONY BLACHA MIEDZIANĄ. Z TEGO SŁYNIE. KIEDY ZAMAWIALIŚMY U KOWALA BLACHĘ, POPROSILIŚMY, ŻEBY WYKUŁ JEJ WIĘCEJ NIŻ POTRZEBA. DZIĘKI TEMU NIE TYLKO DOSTALIŚMY BLACHĘ NA ZAPAS, ALE I WYTARGOWALIŚMY LEPSZĄ CENĘ. - Na pewno nie myli ich pan z zapasowymi arkuszami blachy, które składujecie przy pięcie fokmasztu? Pamiętam, jak na nich siedziałem. - Rzeczywiście, niektóre tam właśnie trzymamy. Reszta znajduje się Przy burtach, pod balastem stałym, tak jak pan to opisał. - To dość niezwykłe miejsce na składowanie czegokolwiek. Przecież, żeby się do nich dostać, musielibyście całkowicie rozładować statek, wypompować to niewyobrażalne ohydztwo z zęzy, wynieść na zewnątrz tony kamieni i wyciągnąć na żurawikach cały złom. Dappa nie odpowiedział, zaczął natomiast nerwowo bębnić palcami w blat stołu. - Bardziej mi to wygląda na ukryty skarb niż balast. - Jeżeli ma pan ochotę sprawdzić swoją hipotezę, doktorze, zapraszam następnym razem do suchego doku. Proszę tylko przynieść własną szuflę, - Czy tak właśnie odpowiadacie wścibskim celnikom? - Dla celników jesteśmy bardziej uprzejmi. Oni dla nas również. - Mniejsza o uprzejmości. Rzecz w tym, że ładownię można na żądanie celników opróżnić. Minerwa będzie się wtedy unosić na wodzie jak korek, ale dzięki balastowi nie przewróci się stępką do góry. Niestety, tych zapasowych płyt zabezpieczających nie da się obejrzeć, dopóki nie usunie się całego balastu, a statek bez balastu będzie niestabilny. Można więc to zrobić tylko po wyciągnięciu go na brzeg albo wstawieniu do suchego doku. To ostatnie niedawno nastąpiło. Chyba nie z powodu żądań jakiegoś wścibskiego celnika? - Nasza rozmowa przybrała bardzo dziwny obrót. - W MOJEJ WŁASNEJ SKALI OD JEDNEGO DO DZIESIĘCIU, GDZIE DZIESIĘĆ OZNACZA NAJDZIWNIEJSZĄ KONWERSACJĘ, JAKĄ W ŻYCIU ODBYŁEM, A SIEDEM NAJBARDZIEJ NIEZWYKŁĄ Z ROZMÓW, JAKIE CODZIENNIE ZDARZA MI SIĘ ODBYWAĆ, NASZ DIALOG ZASŁUGUJE NAJWYŻEJ NA PIĄTKĘ. ALE DOBRZE, DOŚĆ TYCH UDZIWNIEŃ. POWIEM WPROST: WIEM, Z CZEGO SĄ ZROBIONE TE ARKUSZE BLACHY. I WIEM, ŻE OD CZASU DO CZASU, BAWIĄC W LONDYNIE, WYJMUJECIE JE, A ONE W JAKIŚ SPOSÓB TRAFIAJĄ DO CZŁOWIEKA, KTÓRY BIJE Z NICH MONETY. NIE INTERESUJE MNIE ANI PO CO TO ROBICIE, ANI JAK TO SIĘ ODBYWA. CHCĘ JEDNAK, ABYŚCIE WIEDZIELI, ŻE ZA KAŻDYM RAZEM, GDY PUSZCZACIE W OBIEG CZĘŚĆ SKARBU Z ZĘZY, GROZI WAM NIEBEZPIECZEŃSTWO. WYDAJE WAM SIĘ, ŻE W MINCERSKIM TYGLU MOŻNA WASZ METAL PRZETOPIĆ RAZEM Z TAKIM SAMYM KRUSZCEM Z INNYCH ŹRÓDEŁ I ŻE PO TAKIM WYMIESZANIU I PUSZCZENIU W ŚWIAT STANIE SIĘ NIEWYKRYWALNY, A WY ZATRZECIE ŚLAD. WIEDZCIE JEDNAK, ŻE JEST NA ŚWIECIE PRZYNAJMNIEJ JEDEN CZŁOWIEK, KTÓREGO NIE ZWIEDLIŚCIE W NAJMNIEJSZYM STOPNIU I KTÓRY W TEJ CHWILI JEST DOSŁOWNIE O WŁOS OD PRZENIKNIĘCIA WASZEJ TAJEMNICY. TEN CZŁOWIEK WIĘKSZOŚĆ CZASU SPĘDZA W TOWER. NA POCZĄTKU PRZEMOWY DANIELA DAPPA WYRAŹNIE SIĘ NIEPOKOIŁ, ALE Z CZASEM JEGO TWARZ PRZYBRAŁA NIEOBECNY, WYRACHOWANY WYRAZ, JAKBY ROZWAŻAŁ W MYŚLACH, JAK SZYBKO MINERWA MOŻE PODNIEŚĆ KOTWICĘ I CZMYCHNĄĆ Z THE POOL. - Dlaczego pan mi o tym mówi? Z dobroci serca? - Wy okazaliście mi dobroć. Odmówiliście wydania mnie, kiedy upomniał się o mnie Czarnobrody. - To nie była z naszej strony dobroć, tylko upór. - W takim razie proszę potraktować moje ostrzeżenie jako bezinteresowny akt chrześcijańskiej miłości. - Niech pana Bóg błogosławi, doktorze! - powiedział Dappa, nadal zachowując czujność. - Przynajmniej do czasu, aż dojdziemy do porozumienia w kwestii pozbycia się złota. - Słowa „pozbycie się” brzmią podejrzanie. Co ma pan na myśli? - Musicie się go pozbyć, zanim znajdzie je dżentelmen, o którym wspomniałem. Ale jeśli zamierzacie bić z niego monety, równie dobrze możecie w samo południe podejść Minerwa pod działa Tower i wciągnąć na maszty te arkusze złotej blachy zamiast żagli. - Jaki będziemy mieć z niego pożytek, jeśli nie przerobimy go na gwinee? - ZŁOTO MOŻNA WYKORZYSTAĆ NA RÓŻNE SPOSOBY. PRZY OKAZJI OPOWIEM PANU O NICH, ALE NIE DZIŚ. W TEJ CHWILI BOWIEM IDZIE TUTAJ PAR I POWINNIŚMY SPROWADZIĆ NASZĄ ROZMOWĘ DO PIERWSZEGO, NAJWYŻEJ DRUGIEGO STOPNIA DZIWNOŚCI W SKALI, O KTÓREJ PRZED CHWILĄ WSPOMNIAŁEM. - PAR? A CO TO TAKIEGO? - JAK NA CZŁOWIEKA, KTÓRY DOPIERO CO WYKŁADAŁ MI IDEĘ FUNKCJONOWANIA GRUB STREET, JEST PAN SŁABO ZORIENTOWANY W GAZETOWYCH AKTUALNOŚCIACH. - WIEM, ŻE GRUB STREET ISTNIEJE, ROZUMIEM MECHANIZM JEJ DZIAŁANIA, I ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE JEST BARDZO WAŻNA, ALE... - JA CODZIENNIE CZYTAM GAZETY. POKRÓTCE: JEST TAKA GAZETA, „YE LENS”, CZYLI „SOCZEWKA”, URUCHOMIONA PRZEZ WIGÓW W OKRESIE, GDY ICH JUNCTO RZĄDZIŁO KRAJEM. PISUJE DO NIEJ PARU BYSTRYCH LUDZI. PAR SIĘ DO NICH NIE ZALICZA. - TO ZNACZY, NIE PISUJE DO „YE LENS”? - NIE JEST BYSTRY. - JAK WOBEC TEGO DOSTAŁ TĘ PRACĘ? - ZASIADAJĄC W IZBIE LORDÓW I ZAWSZE BIORĄC STRONĘ WIGÓW. - ACH, WIĘC JEST PO PROSTU PAREM! - PAREM KRÓLESTWA, KTÓRY MA AMBICJE PISARSKIE. PONIEWAŻ PISUJE DO „LENS”, A SOCZEWKA JEST CZYMŚ, PRZEZ CO SIĘ PATRZY, PRZYJĄŁ PSEUDONIM ARTYSTYCZNY „PAR?„. - To najdłuższy wstęp do prezentacji, jaki w życiu słyszałem - stwierdził Dappa. - Kiedy dokładnie się nam objawi? - Chyba czeka... to znaczy: czekają, aż ich pan zauważy. - Daniel wskazał wzrokiem kierunek. - Proszę się przygotować. Dappa zmrużył oczy, rozdął nozdrza i odwrócił się w bok na krześle, by - idąc za radą Daniela - zaprzeć się łokciem o stół. Z odległości około dwunastu stóp przyglądali mu się markiz Ravenscar, twardo stąpający po śliskiej od alkoholu podłodze, i jakiś obcy mężczyzna, bardziej elegancki, oburącz uwieszony jednego z nisko biegnących dźwigarów i huśtający nienagannie obutymi stopami kilka cali nad ziemią. Kiedy wisielec zorientował się, że Dappa odwraca się w ich stronę, zeskoczył na podłogę z gromkim „Hu!”. Mocno ugiął kolana, wywołując niepokojące naprężenia spodni w rejonie bioder, i zwiesił dłonie niemal do ziemi. Upewniwszy się, że Dappa go widzi, rozkołysanym krokiem podreptał do markiza Ravenscar, który tkwił na swoim miejscu nieruchomo niczym gwiazda i uśmiechał się kwaśno. Par wyszczerzył zęby jak tylko mógł najbardziej i, oglądając się przez ramię na Dappę, zaczął zataczać krąg wokół Rogera, powtarzając (nieco ciszej) swoje „Hu! Hu!”. Zrobiwszy kółko, podszedł do Ravenscara, nachylił się ku niemu, tak że prawie szturchnął go nosem w bark, i zaczął węszyć, przekrzywiając głowę to w jedną, to w drugą stronę. Musiał chyba zauważyć jakiś paproch w lokach wspaniałej peruki Rogera, bo uniósł rękę, sięgnął w głąb obfitej czupryny, ujął w palce coś małego, wyciągnął to, obejrzał, dokładnie obwąchał, a na koniec włożył do ust i zaczął żuć, mlaskając głośno. Następnie - na wypadek gdyby Dappa coś przegapił - kilkakrotnie powtórzył cała scenkę, aż znudziła się chyba nawet Rogerowi, który pogroził mu łagodnie i mruknął: - Przestańże wreszcie! Gwałtowność reakcji Para była zdumiewająca: odskoczył poza zasięg ciosu, przykucnął, podparł się na knykciach stulonych dłoni, wydał podekscytowany wrzask (na ile to możliwe u członka Izby Lordów) i wyskoczył w powietrze, wyrzucając ręce w górę. Ponownie uczepił się dźwigara, strząsając przy okazji chmurę kurzu, który osypał mu się na perukę i zakręcił go w nosie - co było zdarzeniem nad wyraz niefortunnym, gdyż wcześniej Par zażył tabaki. Kiedy kichnął, podwójna pecyna rudobrunatnego śluzu wyprysnęła mu z nosa i przykleiła się do podróbka. Zrobiło się cicho jak w klasztorze. W klubie przebywało blisko czterdziestu mężczyzn, przy czym w znakomitej większości była to klientela, którą śmieszyło prawie wszystko. Rzadko się zdarzało, by trwającej choćby minutę wymiany zdań nie zakłócił hałaśliwy wybuch śmiechu przy tym czy owym stoliku. Zachowanie Para było jednak tak niewiarygodne, że gości zamurowało. Daniel, który miał wrażenie, że tłum i zgiełk zapewniają jemu i Dappie odrobinę prywatności, nagle poczuł się całkowicie odsłonięty, bezbronny i zdany na łaskę szpiegów. Markiz Ravenscar podszedł swobodnym krokiem do Dappy. Par puścił dźwigar, opadł na podłogę i poświęcił chwilę uwagi chusteczce z belgijskiej koronki, by po kilku krokach dogonić Rogera, kuląc się w jego cieniu. - Doktorze Waterhouse, panie Dappa... - zaczął z emfazą Roger. - Miło mi was znowu widzieć. - Nam również - odparł zdawkowo Daniel, ponieważ Dappie chwilowo odebrało mowę. W całym klubie rozległy się nieśmiałe próby ożywienia zamarłych konwersacji. - Upraszam waszmościów, abyście nie mieli mi za złe, że nie wyiskam was w taki sposób, w jaki lord Wragby był łaskaw uczynić to z moją peruką. - To nie są nawet moje prawdziwe włosy, Rogerze. - Pan, panie Dappa, pozwoli, że dokonam prezentacji. Dla ciebie, Danielu, będzie to prezentacja powtórna: lord Walter Raleigh Waterhouse Weem, wicehrabia Wragby, rektor Scanque, członek parlamentu i członek Towarzystwa Królewskiego. - Czołem, wuju Danielu - powiedział Par, prostując się. - Czy to był twój pomysł, żeby go tak ubrać? Kapitalna sprawa! Dappa obserwował Daniela kątem oka. - Zapomniałem dodać, że Par jest moim przyrodnim ciotecznym bratankiem czy jakoś tak - wyjaśnił Daniel, przesłaniając usta dłonią. - Komu to mówisz, wuju? - zdziwił się Par, kierując wzrok w pustkę obok głowy Dappy. Nikogo nie zobaczył, więc wzruszył ramionami i mówił dalej: - Jak myślisz, czy mój pokaz odniósł skutek? Nie masz pojęcia, ile musiałem się naczytać, żeby wszystko wyszło jak trzeba. - Nie wiem, Wally. - Daniel odwrócił się do Dappy, który zamarł w półobrocie, nadal mierząc go kosym spojrzeniem. - Dappa? Czy z tego, co przed chwilą widziałeś, wnioskujesz, że stojący przed tobą lord Wragby jest członkiem małpiego stada lorda Ravenscar i że odgrywa w tymże stadzie rolę podrzędną, okazując lordowi Ravenscar całkowitą uległość? - Komu to mówisz? - powtórzył Par. - Nie „komu”, tylko „do kogo”! - nie wytrzymał Dappa. Reakcją Para było bardzo długie milczenie; Roger i Daniel napawali się każdą jego sekundą. Par rozdziawił usta, uniósł rękę, wycelował palec wskazujący w Dappę, jakby trzymał go na muszce pistoletu, i spojrzał pytająco na Daniela. - Nie wiedziałeś, mój bratanku, że Dappa trafił w bardzo młodym wieku na pokład pirackiego okrętu, którzy przygarnęli go w charakterze maskotki. Jak przystało na piratów, byli zbieraniną ze wszystkich stron świata. Dla zabawy nauczyli Dappę porozumiewania się w dwudziestu pięciu różnych językach. - W dwudziestu pięciu językach! - wykrzyknął Par. - Nie inaczej. Po angielsku mówi zresztą lepiej od ciebie, co przed chwilą udowodnił. - Ale... Ale przecież tak naprawdę nic z tego nie rozumie. - Ot, tyle co papuga, kiedy skrzeczy i dopomina się o pierniczki - przytaknął Daniel i sam zaskrzeczał, gdy Dappa kopnął go pod stołem w piszczel. - To i tak niezwykłe! Powinieneś go pokazywać za pieniądze! - A jak ci się wydaje, co w tej chwili robię? - Jaka była wczoraj pogoda? - zapytał Par po francusku. - Rano było pochmurno i padał deszcz - odparł Dappa w tym samym języku. - Zapowiadało się, że po południu się przejaśni, tymczasem zachmurzenie utrzymało się aż do wieczora. Dopiero kiedy kładłem się spać, zobaczyłem pierwsze gwiazdy przeświecające przez dziury w chmurach. Dostanę pierniczka? - Francuski pirat, który go tego nauczył, musiał być człowiekiem wykształconym! - zachwycił się Par, po czym jego twarz przybrała taki wyraz, jakby myślał. W ciągu prawie siedemdziesięciu lat życia Daniel nauczył się nie oczekiwać zbyt wiele po ludziach, którzy robią takie miny, ponieważ myśleć powinno się bez przerwy, a nie zrywami. - Można by pomyśleć, że nie ma sensu prowadzić konwersacji z kimś, kto nie rozumie, co się do niego mówi - powiedział Par. - On jednak opisał wczorajszą pogodę lepiej niż ja umiałbym to zrobić. Hm, może nawet wykorzystam jego słowa w jutrzejszym wydaniu! - Znowu ta zadumana mina. - Gdyby umiał relacjonować inne swoje doświadczenia, na przykład tete a tete z księżną, równie wiernie jak opisuje pogodę, wywiad z nim byłby o niebo łatwiejszy. Bo ja przygotowałem się na pochrząkiwania i język migowy! - Znacząco poklepał kieszeń na biodrze, w której nosił notatnik. - Przypuszczam, że kiedy nasze wypowiedzi mają charakter abstrakcyjny, czyli prawie zawsze, w rzeczywistości zachodzi jakiegoś rodzaju interakcja z obiektem symbolicznym istniejącym w naszym umyśle - powiedział Dappa. - Weźmy na przykład wczorajszą pogodę. Nie ma jej tu dziś z nami w klubie; nie mogę poczuć na skórze wczorajszego deszczu ani zobaczyć wczorajszych gwiazd. Kiedy je opisuję (po francusku czy w dowolnym innym języku), wdaję się w istocie w wewnętrzny dialog z ich obrazem zapisanym w moim mózgu. Mogę ten obraz przywołać w każdej chwili, tak jak książę mógłby sobie zażyczyć, aby przyniesiono mu z poddasza przechowywany tam obraz. Kiedy ujrzę go oczyma duszy, opisanie go nie przedstawia żadnego problemu. - WSZYSTKO PIĘKNIE, DOPÓKI ROZMAWIAMY O CZYMŚ, CZEGO DOŚWIADCZYŁEŚ ZMYSŁAMI I SCHOWAŁEŚ SOBIE NA TYM SWOIM PODDASZU - ZAUWAŻYŁ PAR. - MÓGŁBYM, NA PRZYKŁAD, ZAPYTAĆ CIĘ O WRAŻENIA ZE SPOTKANIA Z KSIĘŻNĄ I UZNAĆ TWĄ RELACJĘ ZA WIARYGODNĄ. PONIEWAŻ JEDNAK NIE ZROZUMIAŁEŚ ODBYTEJ Z NIĄ ROZMOWY, TAK JAK NIE ROZUMIESZ KONWERSACJI, W KTÓREJ OBECNIE BIERZESZ UDZIAŁ, OBAWIAM SIĘ, ŻE TWOJA INTERPRETACJA ZDARZEŃ, KTÓRE NASTĄPIŁY W LEICESTER HOUSE, MOGŁABY BYĆ KOMPLETNIE CHYBIONA. PAR MĘCZYŁ SIĘ I DUKAŁ, NIE BARDZO WIEDZĄC, JAK ROZMAWIAĆ Z KIMŚ, KTO GO NIE ROZUMIE. DANIEL POSTANOWIŁ UDERZYĆ W TEN CZUŁY PUNKT. - JAK MÓGŁBY COKOLWIEK ZINTERPRETOWAĆ, SKORO NIE ROZUMIE, CO SIĘ DO NIEGO MÓWI? - ZAPYTAŁ. PAR ZANIEMÓWIŁ I ZAPADŁA KRĘPUJĄCA CISZA. - POLECAM W TYM WYPADKU PRACE SPINOZY - ODEZWAŁ SIĘ DAPPA. - OCZYWIŚCIE JEGO SŁOWA SĄ DLA MNIE KOMPLETNIE NIEPOJĘTE, ALE W ETYCE PISAŁ TAK: „PORZĄDEK POJĘĆ I ZWIĄZKI MIĘDZY NIMI SĄ TAKIE SAME JAK PORZĄDEK I ZWIĄZKI ŁĄCZĄCE RZECZY”. CO NALEŻY ROZUMIEĆ W TEN SPOSÓB, ŻE JEŻELI WEŹMIEMY DWA OBIEKTY MATERIALNE, NAZWIJMY JE A I B, POZOSTAJĄCE W OKREŚLONEJ RELACJI, TAKIEJ NA PRZYKŁAD, JAK PERUKA LORDA WRAGBY I GŁOWA LORDA WRAGBY, TO GDYBYM STWORZYŁ SOBIE W UMYŚLE IDEĘ PERUKI LORDA WRAGBY I NAZWAŁ JĄ ALFA, ORAZ IDEĘ GŁOWY LORDA WRAGBY I NAZWAŁ JĄ BETA, RELACJA ŁĄCZĄCA ALFĘ I BETĘ BYŁABY TAKA SAMA, JAK TA ŁĄCZĄCA A I B. DZIĘKI TEJ WŁASNOŚCI MOJEGO UMYSŁU MOGĘ SOBIE WYTWORZYĆ W GŁOWIE CAŁY WSZECHŚWIAT POJĘĆ, Z KTÓRYCH KAŻDE BĘDZIE W TAKICH SAMYCH RELACJACH ZE WSZYSTKIMI POZOSTAŁYMI, W JAKICH POZOSTAJĄ RZECZY PRZEZ NIE OPISYWANE. BA, MÓGŁBYM W PRZESTRZENI ZAWARTEJ MIĘDZY MOIMI USZAMI STWORZYĆ CAŁY MIKROKOSMOS, NI W ZĄB GO NIE ROZUMIEJĄC. NIEKTÓRE Z TYCH POJĘĆ BĘDĄ ZAPISAMI WRAŻEŃ ZMYSŁOWYCH, TAK JAK WCZORAJSZA POGODA, INNE JEDNAK MOGĄ BYĆ KONCEPTAMI CZYSTO ABSTRAKCYJNYMI Z DZIEDZINY RELIGII, FILOZOFII, MATEMATYKI, CZY CO MI TAM PRZYJDZIE DO GŁOWY; NIE DLATEGO ŻE ROZUMIEM, O CZYM MÓWIĘ, DLA MNIE BOWIEM JEST TO PO PROSTU POZBAWIONA ZNACZENIA PARADA ZŁUDZEŃ. JEDNAKŻE W KRÓLESTWIE IDEI WSZYSTKIE POJĘCIA SĄ RÓWNE. OWSZEM, MAJĄ RÓŻNE POCHODZENIE, ALE JA NADAŁEM IM WSZYSTKIM WSPÓLNĄ FORMĘ, DZIĘKI CZEMU MOGĘ Z RÓWNĄ ŁATWOŚCIĄ DYSKUTOWAĆ O TWIERDZENIU PITAGORASA, TRAKTACIE POKOJOWYM W UTRECHCIE, CZY WCZORAJSZEJ POGODZIE. DLA MNIE TO PO PROSTU PIERNIKI. TAK JAK I PAN, LORDZIE WRAGBY. - To oczywiste - odparł z wahaniem Par, któremu oczy zaszły mgłą mniej więcej w tym momencie, gdy Dappa wplótł do swojego wywodu greckie litery. - Powiedz mi, Dappa, mieliście na pokładzie jakichś Niemców? - Ma pan na myśli ludzi, których językiem ojczystym jest Hochdeutsch? Niestety, są rzadkością wśród piratów, albowiem Niemcy boją się wody i kochają porządek. Dlatego przeważali Holendrzy. Mieliśmy jednak przez pewien czas więźnia, bawarskiego dyplomatę, którego związanego trzymaliśmy w zęzie. Nauczył mnie tego języka. - Doskonale! - Par otworzył notes i zaczął przeglądać strony pokryte pracowicie spartolonymi rysunkami. - Możesz o tym nie wiedzieć, Dappa, ale my, Anglicy, mieszkamy na takim kawałku lądu, który trochę przypomina piaszczyste łachy w waszych rzekach, z tą różnicą, rzecz jasna, że nasza łacha jest dużo, dużo większa i nie zamieszkują jej krokodyle... POKAZAŁ JEDEN Z RYSUNKÓW. - NAZYWAMY JĄ WYSPĄ - PODPOWIEDZIAŁ MARKIZ RAVENSCAR. - OLBRZYMIA RZEKA ZIMNEJ I SŁONEJ WODY - CIĄGNĄŁ PAR, ROZKŁADAJĄC SZEROKO RĘCE - O WIELE SZERSZA NIŻ ODLEGŁOŚĆ MIĘDZY MOIM NOTESEM I OŁÓWKIEM, ODDZIELA NASZĄ ŁACHĘ OD MIEJSCA ZWANEGO EUROPĄ, ZAMIESZKANEGO PRZEZ PASKUDNE, ALE TO NAPRAWDĘ PASKUDNE MAŁPY. ODWOŁUJĄC SIĘ DO TWOJEGO ŚWIATA POJĘĆ, MOŻNA BY POWIEDZIEĆ, ŻE ŻYJE TAM MNÓSTWO MAŁPICH STAD, KTÓRE BEZUSTANNIE WRZESZCZĄ NA SIEBIE I OBRZUCAJĄ SIĘ NAWZAJEM KAMIENIAMI. - CZASEM JEDNAK PRZEPŁYWAMY PRZEZ TĘ SŁONĄ I ZIMNĄ RZEKĘ NA PRZEDMIOTACH, KTÓRE TROCHĘ PRZYPOMINAJĄ WYDRĄŻONE KŁODY DREWNA, TYLE ŻE SĄ DUŻO WIĘKSZE - WTRĄCIŁ MARKIZ RAVENSCAR, GŁADKO WCHODZĄC W KONWENCJĘ. - I SAMI ZACZYNAMY RZUCAĆ KAMIENIAMI. ŻEBY NIE WYJŚĆ Z WPRAWY. MRUGNĄŁ POROZUMIEWAWCZO DO DAPPY, KTÓRY ODPOWIEDZIAŁ MU PONURYM, ZADUMANYM SPOJRZENIEM. - ZA RZEKĄ MIESZKA WIELKI I SILNY GORYL, STARY I POSIWIAŁY, ALE GROŹNY. BOIMY SIĘ GO. DAPPA WESTCHNĄŁ CIĘŻKO, WIDZĄC, ŻE SIĘ NIE WYMIGA. - CHYBA WIDZIAŁEM JEGO PROFIL NA FRANCUSKICH MONETACH. NAZYWA SIĘ LEROY. - WŁAŚNIE! MA NAJWIĘCEJ BANANÓW NA ŚWIECIE I LICZNIEJSZE STADO NIŻ MY. W PRZESZŁOŚCI CZĘSTO OBRZUCAŁ NAS KAMIENIAMI. - TO MUSIAŁO BOLEĆ - STWIERDZIŁ NIEZBYT WSPÓŁCZUJĄCO DAPPA. - TO PRAWDA. ALE MY TEŻ MAMY SWOJEGO PRZYWÓDCĘ, STAREGO SAMCA, KTÓRY RZUCA KAMIENIAMI JAK NIKT INNY, Z MORDERCZĄ WPRAWĄ. I TEN NASZ PRZYWÓDCA ZAPĘDZIŁ KILKA KSIĘŻYCÓW TEMU LEROYA NA DRZEWO! TERAZ CAŁE STADO, ZAMIESZKUJĄCE TĘ NASZĄ PIASZCZYSTĄ ŁAWICĘ NA SŁONEJ RZECE, NIE MOŻE SIĘ ZDECYDOWAĆ, CZY CZCIĆ GO JAK BOGA, CZY RACZEJ BAĆ SIĘ GO I WYKLINAĆ JAK DIABŁA. TRZEBA CI RÓWNIEŻ WIEDZIEĆ, ŻE MAMY TU U NAS TAKĄ OGROMNĄ POLANĘ W DŻUNGLI, NAWET CAŁKIEM NIEDALEKO STĄD, GDZIE SIĘ ZBIERAMY, BY SKŁADAĆ HOŁD PEWNEJ STAREJ, SCHOROWANEJ SAMICY. PRZY OKAZJI WALIMY SIĘ PIĘŚCIAMI W PIERSI I OBRZUCAMY NAWZAJEM ODCHODAMI. - FUJ! GDYBY NIE TO OSTATNIE ZDANIE, TO NAWET CHĘTNIE ZOBACZYŁBYM TĘ POLANĘ. - RZECZYWIŚCIE, WIDOK BYWA PASKUDNY - WTRĄCIŁ ROGER, PRZERAŻONY PORÓWNANIEM UŻYTYM PRZEZ PARA. - UZNALIŚMY JEDNAK, ŻE LEPIEJ OBRZUCAĆ SIĘ ODCHODAMI NIŻ KAMIENIAMI. - PAN TEŻ RZUCA EKSKREMENTAMI, LORDZIE WRAGBY? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ DAPPA. - CZY RZUCAM?! JA Z TEGO ŻYJĘ! - PAR POMACHAŁ NOTESEM. - A TYM OTO INSTRUMENTEM ZESKROBUJĘ SOBIE Z ZIEMI AMUNICJĘ! - MOGĘ ZAPYTAĆ, CO TAKIEGO SZCZEGÓLNEGO JEST W TEJ STAREJ SAMICY, ŻE NIEPOMNI LATAJĄCYCH W POWIETRZU FEKALIÓW CHODZICIE ODDAWAĆ JEJ CZEŚĆ? - TRZYMA NASZĄ LASKĘ WŁADZY - ODPARŁ PAR, JAKBY TO WSZYSTKO WYJAŚNIAŁO. - ALE WRACAJĄC DO RZECZY, W NASZYM STADZIE ŚCIERAJĄ SIĘ DWIE GRUPY WALCZĄCE O ŁASKI TEJ SAMICY. PRZYWÓDCA JEDNEGO Z TYCH ODŁAMÓW STOI W TEJ CHWILI PRZED TOBĄ. - PAR WSKAZAŁ ROGERA, KTÓRY DWORNIE SIĘ UKŁONIŁ. - NIESTETY, NA SKUTEK WZMOŻONEGO I DŁUGOTRWAŁEGO OSTRZAŁU EKSKREMENTAMI, JAKIEGO JESZCZE NASZA DŻUNGLA NIE WIDZIAŁA, ZOSTALIŚMY ZEPCHNIĘCI NA SAM SKRAJ POLANY; NIEWIELE BRAKOWAŁO, ŻEBY NASZ OGROMNY I SILNY SAMIEC, O KTÓRYM WSPOMNIAŁEM, ZOSTAŁ ŻYWCEM POGRZEBANY POD WARSTWĄ GNOJU. UMKNĄŁ JEDNAK I WYCOFAŁ SIĘ NA DRUGI BRZEG SŁONEJ RZEKI, DO MIEJSCA, KTÓRE NAZYWA SIĘ ANTWERPIA. TAM MOŻE SPOKOJNIE ZAJADAĆ BANANY, BEZ OBAWY, ŻE ZOSTANIE TRAFIONY CUCHNĄCĄ PECYNĄ. NAS, KTÓRZY ZOSTALIŚMY Z ROGEREM W ANGLII, BARDZO INTERESUJE KILKA SPRAW: KIEDY, O ILE W OGÓLE, PRZEPRAWI SIĘ Z POWROTEM PRZEZ RZEKĘ? CZY, JEŚLI TO ZROBI, NIE ZECHCE OBRZUCIĆ NAS KAMIENIAMI ZAMIAST ODCHODÓW? ORAZ: JAKIE MA PLANY W ZWIĄZKU Z LASKĄ WŁADZY? - CO Z LEROYEM? DALEJ SIEDZI NA DRZEWIE? - CHCIAŁBY ZEJŚĆ NA ZIEMIĘ, ALE NA RAZIE ZATRZYMAŁ SIĘ W POŁOWIE WYSOKOŚCI PNIA. PONIEWAŻ MA JUŻ SŁABY WZROK, TO Z TEJ ODLEGŁOŚCI NIE UMIE ODRÓŻNIĆ MAŁP RZUCAJĄCYCH KAMIENIE OD TYCH, KTÓRE MIOTAJĄ ODCHODY. JEDNO JEST PEWNE: JEŻELI UZNA, ŻE JESTEŚMY POCHŁONIĘCI INNYMI SPRAWAMI, NATYCHMIAST ZESKOCZY NA TERRA FIRMA, JAK NA BEZCZELNEGO MAŁPISZONA PRZYSTAŁO. A TEGO BYŚMY NIE CHCIELI. - Zapytam wprost: dlaczego mi pan o tym mówi? - Chodzi o tę śliczną samicę, którą odwiedził pan dziś po południu. Otóż ta właśnie urocza szympansica o żółtej sierści dopiero co wróciła na naszą łachę z drugiego brzegu słonej rzeki. Wiele księżyców spędziła w dżungli leżącej tam, gdzie codziennie wschodzi słońce, wśród tysięcy małpich szczepów gadających po niemiecku i walczących o pojedyncze drzewa w lesie, a czasem wręcz o poszczególne gałęzie tych drzew. Przypłynęła na olbrzymiej wydrążonej kłodzie, którą wraz z nią podróżowała spora, większa niż zwykle, liczba tych niemieckojęzycznych małp. Przybyła mniej więcej z tego samego kierunku, w którym leży miejsce, gdzie nasz stary samiec czeka na wyklarowanie się sytuacji i objada się bananami. A my nie wiemy, z którym stadem zwiąże się szympansica. Rzecz w tym, że w kraju, w którym bawiła, żyje inna stara samica, która rządzi tam paroma wielkimi drzewami i ma chrapkę na naszą laskę władzy Czy twoja przyjaciółka należy do jej plemienia? Czy też do obozu samca z Antwerpii? Może do obu naraz? A może do żadnego? Tym razem to Dappa zamyślił się, zapatrzył w dal zamglonym wzrokiem i dopiero po dłuższej chwili dał wyraz swoim domysłom: - Próbuje pan wybadać, czy obrzucenie Elizy odchodami przyniosłoby wam jakieś korzyści. - A niech mnie! Znakomicie to ująłeś! Ten Spinozel to jednak był gość! Roger Comstock potrafił samą swoją postawą dać do zrozumienia, że chce coś powiedzieć; był to znak tak nieodparty, że wszyscy znajdujący się od niego na wyciągnięcie piki natychmiast milkli i z szacunkiem zwracali się ku niemu. I teraz to właśnie zrobili, gdyż wydał ów niewerbalny sygnał. On zaś jeszcze przez chwilę zbierał myśli, uniósł rękę, zagiął kciuk do wnętrza dłoni i znowu mrugnął do Dappy. - Czworo przywódców stad - powiedział. Uniósł drugą rękę, z dwoma wyprostowanymi palcami. - Dwie laski władzy: jedną mocno dzierży Leroy i jego dziedzice, druga jest powszechnie postrzegana jako rzecz do wzięcia. Ale wróćmy na razie do naszej czwórki starych goryli. - Teraz trzymał w górze obie ręce i w każdej miał wyprostowane po dwa palce. - Dwie samice, dwa samce, wszystko stare wygi i twardziele, przy czym, to trzeba przyznać, ten z Antwerpii to najżwawszy sześćdziesięcioczterolatek, jakiego świat widział. Samica z Niemiec ma syna, takiego trochę przygłupiego olbrzyma, który, moim zdaniem, niedługo złapie naszą laskę władzy w swoją grubą pięść. Samica rządząca dziś naszą łachą piasku szczerze nie znosi jego matki; do tego stopnia, że gdy tylko zaleci ją jej woń, zaczyna wrzeszczeć i wymachiwać laską. Naturalną koleją rzeczy syn niemieckiej samicy jest u nas persona non grata. Sam jednak również ma syna, którego chętnie ujrzelibyśmy skaczącego w Anglii z drzewa na drzewo i zjadającego angielskie banany, gdyby tylko udało się nam go tu ściągnąć. Dlatego... - Dlatego nie powinniście obrzucać Elizy gównem - powiedział Dappa. - DZIĘKUJĘ. - MOŻE CHOCIAŻ TROCHĘ? - PAR BYŁ NIEPOCIESZONY. - ŻEBY NIE ZARZUCONO NAM ZDRADY. - MOŻE POWINIENEŚ, MÓJ PANIE, IŚĆ DO NIEJ I WYBRAĆ JEJ GNIDY Z WŁOSÓW? - ZASUGEROWAŁ DAPPA. - DZIĘKUJEMY PANU, PANIE DAPPA, TO WSZYSTKO - POWIEDZIAŁ ROGER, UCINAJĄC DALSZĄ ROZMOWĘ. WZIĄŁ PARA POD RAMIĘ I ODCIĄGNĄŁ OD STOLIKA. - UPRZEDZAJĄC PAŃSKIE PYTANIE... - ODEZWAŁ SIĘ DANIEL. - TO BYŁO DZIESIĘĆ. * * * WIĘKSZOŚĆ DROGI NA CRANE COURT DAPPA SPĘDZIŁ POGRĄŻONY W ROZMYŚLANIACH. - MAM NADZIEJĘ, ŻE NIE URAZIŁEM PANA SPOSOBEM, W JAKI ROZMAWIAŁEM Z PAREM - POWIEDZIAŁ DANIEL. - ALE NIE MIAŁEM LEPSZEGO POMYSŁU. - DLA PANA TO PO PROSTU ODOSOBNIONY PRZYPADEK IMBECYLA - ODPARŁ DAPPA. - DLA MNIE ZAŚ TYPOWY PRZYKŁAD KLIENTA, DO KTÓREGO CHCĘ TRAFIĆ Z MOIMI KSIĄŻKAMI. KIEDY WIĘC POPADAM W ZADUMĘ, TO NIE DLATEGO, ŻE JESTEM NA PANA ZŁY, CHOCIAŻ TROCHĘ JESTEM, ALE DLATEGO, ŻE ZADAJĘ SOBIE PYTANIE: PO CO W OGÓLE STARAĆ SIĘ DOTRZEĆ DO TAKICH LUDZI? MOŻE TRACĘ CZAS? - MÓJ BRATANEK PO PROSTU WIERZY W TO, W CO WIERZĄ LUDZIE, KTÓRZY GO OTACZAJĄ. GDYBY BYWALCY KLUBU KIT-CATA OGŁOSILI PANA KRÓLEM ANGLII, PADŁBY NA KOLANA I POCAŁOWAŁ PANA W SYGNET. - NAWET JEŚLI MA PAN RACJĘ, W ŻADEN SPOSÓB NIE POMAGA TO ANI MNIE, ANI MOJEMU WYDAWCY. - PAŃSKI WYDAWCA... KSIĘŻNA. WIĘC ROZMAWIALIŚCIE PO PROSTU O KSIĄŻKACH, TAK? - NATURALNIE. - NIE ROZMAWIA Z PANEM O SPRAWACH, KTÓRE TAK INTERESUJĄ WIGÓW. - OCZYWIŚCIE, ŻE NIE. PROSZĘ MI NIE MÓWIĆ, ŻE PAN TEŻ CHCIAŁ MNIE O NIE ZAPYTAĆ. - PRZYZNAJĘ, ŻE INTERESUJE MNIE POSTAĆ KSIĘŻNEJ I JEJ LONDYŃSKIE PLANY. WIDZI PAN, DAPPA, ZNALIŚMY SIĘ KIEDYŚ, DAWNO TEMU, I OSTATNIO DAŁA MI SYGNAŁ, ŻE CHCIAŁABY ODNOWIĆ TĘ ZNAJOMOŚĆ. WĄTPIĘ, BY ZROBIŁA TO ZE WZGLĘDU NA MOJĄ URODĘ LUB UROK OSOBISTY. DAPPA NIE ODPOWIEDZIAŁ I PRZEZ DŁUGĄ CHWILĘ JECHALI W MILCZENIU. DANIEL WYCZUWAŁ, ŻE JEGO SŁOWA JESZCZE BARDZIEJ ROZDRAŻNIŁY TOWARZYSZA PODRÓŻY. - CZY BYŁOBY TO DLA MINERWY DUŻĄ NIEDOGODNOŚCIĄ, GDYBYŚCIE POSŁUCHALI MOJEJ RADY I NIE WYŁADOWYWALI TYCH PŁYT ZABEZPIECZAJĄCYCH? - W takiej sytuacji nie obeszłoby się bez kredytu, który po powrocie musielibyśmy spłacić złotem. - Coś załatwię. W półmroku wnętrza powozu Daniel zauważył, jak Dappa wygląda nerwowo przez okno: był poirytowany. Daniel mógł sobie wyobrazić o czym myśli. „Do czego to doszło, żebyśmy musieli zatrudniać podstarzałego naukowca w charakterze bankiera?”. Uparł się, żeby wysiąść przy skręcie na Crane Court, zamiast przeciskać się w powozie przez wąską bramę wjazdową i podjeżdżać pod samą siedzibę Towarzystwa. Krótki spacer dobrze mu zrobi. Pożegnał się z Dappą i kołysząc się na poskrzypujących nogach, wszedł w bramę. Powóz jeszcze przez chwilę stał w miejscu, gdy stangret odprowadzał pasażera wzrokiem, ale na Crane Court nie należało raczej spodziewać się zamaskowanych morderców, bo ci, w razie wszczęcia alarmu, nie mieliby dokąd uciec ze ślepego zaułka. Woźnica zacmokał więc na konie i powóz, turkocząc, zaczął się oddalać, wioząc Dappę na przystań przy White Friars Stairs, gdzie zamierzał znaleźć przewoźnika, który zabierze go na kotwiczącą w dole rzeki Minerwę. Daniel został na Crane Court sam - i w tejże chwili poraziła go straszna myśl. TO BYŁ BARDZO DŁUGI DZIEŃ: ZACZĘŁO SIĘ OD WYCIECZKI DO GROBU TEMPLARIUSZA W CLERKENWELL, POTEM BYŁ SPACER PRZEZ HOCKLEY-IN-THE-HOLE, NIEZWYKŁA ROZMOWA Z PETEREM „SATURNEM” HOXTONEM, ORZEŹWIAJĄCE ODWIEDZINY W DOMU ROGERA U CATHERINE BARTON, WYCZEKIWANE Z LĘKIEM SPOTKANIE Z WUJEM PANNY BARTON, WRESZCIE WIZYTA W KLUBIE KIT-CATA. STARY UMYSŁ NIE RADZIŁ SOBIE Z TAKIM NATŁOKIEM SPRAW I INFORMACJI. KAŻDE Z TYCH WYDARZEŃ Z OSOBNA DOSTARCZYŁOBY MU DOŚĆ MATERIAŁU DO PRZEMYŚLEŃ, ABY MIAŁ CZYM ZAJĄĆ GŁOWĘ W CZASIE KRÓTKIEJ PRZECHADZKI Z FLEET STREET POD DRZWI TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO. W TYM AKURAT MOMENCIE PRZYPOMNIAŁ SOBIE LEKTYKĘ ISAACA. TUŻ PRZED WYBUCHEM I TUŻ PO NIM JAKAŚ LEKTYKA STAŁA W TYM SAMYM MIEJSCU, W KTÓRYM PRZED CHWILĄ WYSIADŁ Z POWOZU - U WYLOTU SKLEPIONEGO TUNELU WYCHODZĄCEGO NA FLEET STREET. W TEJ CHWILI DROGĘ NA DZIEDZINIEC PRAWIE CAŁKOWICIE ZAGRADZAŁ MU BECZKOWÓZ, KTÓRY PRZYJECHAŁ ODEBRAĆ ŚCIEKI Z JEDNEJ Z SĄSIEDNICH KAMIENIC. DANIEL SKRĘCIŁ, ABY WYMINĄĆ GO W BEZPIECZNEJ ODLEGŁOŚCI I NIE DAĆ SIĘ OCHLAPAĆ EKSKREMENTAMI, ALE ZANIM TO ZROBIŁ, OBEJRZAŁ SIĘ JESZCZE PRZEZ FAMIE W STRONĘ FLEET STREET. ZŁOTE ŚWIATŁO SĄCZYŁO SIĘ Z ZASILANYCH TRANEM LATARŃ ULICZNYCH, TAK JAK W TAMTEN WIECZÓR, GDY DOSZŁO DO EKSPLOZJI. TAMTEJ NIEDZIELI, U WYLOTU BRAMY, DOKŁADNIE POŚRODKU PODKREŚLONEGO ZŁOCISTYM BLASKIEM ŁUKU, STAŁA LEKTYKA. PODĄŻAŁA ZA POWOZEM PANA THREADERA, ZATRZYMAŁA SIĘ, POCZEKAŁA (TAK TO PRZYNAJMNIEJ WYGLĄDAŁO) NA WYBUCH, PO CZYM ULOTNIŁA SIĘ Z MIEJSCA ZDARZENIA, ŚCIGANA - NA KRÓTKIM ODCINKU - PRZEZ PECHOWEGO STRAŻNIKA. PODCZAS ROZMOWY ISAAC POWIEDZIAŁ COŚ O TYM, ŻE BYŁ WSTRZĄŚNIĘTY, WIDZĄC, W JAKIM TOWARZYSTWIE PODRÓŻUJE DANIEL. JEGO SŁOWA MOŻNA BYŁO INTERPRETOWAĆ NA RÓŻNE SPOSOBY, ALE NAJPROSTSZY BYŁ TAKI, ŻE ISAAC WIDZIAŁ ICH PO PROSTU RAZEM - DANIELA I PANA THREADERA - W POWOZIE. A TAKIEJ OBSERWACJI MÓGŁ DOKONAĆ WYŁĄCZNIE NAD FLEET DITCH KRÓTKO PRZED EKSPLOZJĄ. MOŻE TO ISAAC JECHAŁ TAMTĄ LEKTYKĄ? MOŻE TYLKO PRZEZ PRZYPADEK ZRÓWNAŁ SIĘ NA CHWILĘ Z ICH POJAZDEM? MOŻE SKĄDŚ WRACAŁ, ZAŁATWIWSZY JAKĄŚ SPRAWĘ (BARDZO DZIWNĄ I OKRUTNIE MROCZNĄ, BEZ DWÓCH ZDAŃ) W NIEBEZPIECZNYCH ZAUŁKACH ODCHODZĄCYCH OD FLEET DITCH NA WSCHÓD, I ZDĄŻAŁ DO SWOJEGO DOMU PRZY LEICESTER FIELDS? PO CO JEDNAK ZATRZYMYWAŁBY SIĘ PRZY WJEŹDZIE NA CRANE COURT? DANIEL WPATRYWAŁ SIĘ W ŁUK BRAMY, USIŁUJĄC PRZYWOŁAĆ Z PAMIĘCI BLAKNĄCE WSPOMNIENIE. ZAMIAST JEDNAK UJRZEĆ CZARNY, PUDEŁKOWATY KSZTAŁT, ZOBACZYŁ DWUNOGI CIEŃ, KTÓRY ODKLEIŁ SIĘ OD SKRAJU BRAMY I PRZEŚLIZNĄŁ NA DRUGĄ STRONĘ: KTOŚ CZAIŁ SIĘ PRZY WJEŹDZIE, A TERAZ WYBIEGŁ NA FLEET STREET. CHWILĘ PÓŹNIEJ DO USZU DANIELA DOBIEGŁ STUKOT PODKUTYCH ŻELAZEM KOPYT, KRZESZĄCYCH ISKRY NA KRUCHYCH BRUKOWCACH. JEŹDZIEC MUSIAŁ WCZEŚNIEJ ZSIĄŚĆ Z KONIA I PODPROWADZIĆ GO POD SAMĄ BRAMĘ, BY DYSKRETNIE OBSERWOWAĆ DANIELA. KIEDY OBIEKT ZAINTERESOWANIA ZNIKNĄŁ MU W CIENIU BECZKOWOZU, UZNAŁ NAJWYRAŹNIEJ, ŻE NA DZISIAJ WYSTARCZY, I ODJECHAŁ. DANIEL ZAPOMNIAŁ O LEKTYCE. OKRĘCIŁ SIĘ NA PIĘCIE I RUSZYŁ PRZED SIEBIE SZYBKIM KROKIEM, DO MIEJSCA W KTÓRYM WYDZIELANY PRZEZ BECZKOWÓZ OPAR AMONIAKU PRZESTAŁ PALIĆ GO W NOZDRZACH I SZCZYPAĆ W OCZY. NIE ZDZIWIŁ SIĘ, SŁYSZĄC ZA PLECAMI CZYJEŚ KROKI. - CZY TO PAN JEST TYM DZIADKIEM, KTÓREGO SATURN NAZYWA DOKTOREM? - ROZLEGŁ SIĘ CHŁOPIĘCY GŁOSIK. - PROSZĘ NIE UCIEKAĆ, JA NIE ZŁODZIEJ. DANIEL POMYŚLAŁ O TYM, ŻE MÓGŁBY SIĘ ZATRZYMAĆ, ALE DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE CHŁOPIEC ZA NIM NADĄŻY. - JESTEŚ CZYŚCICIELEM? - ZAPYTAŁ ZNUŻONYM GŁOSEM. - NIE, DOKTORZE, ALE MAM PEWNE ASPIRACJE. - TO ŚWIETNIE. - TO DLA PANA. - CHŁOPIEC PODAŁ DANIELOWI RULON PAPIERU, KTÓRY W JEGO USMOLONEJ DŁONI AŻ LŚNIŁ BIELĄ. DANIEL PRZYJĄŁ PRZESYŁKĘ, A MAŁY POSŁANIEC CZMYCHNĄŁ DO WYLOTU DZIEDZIŃCA I WDRAPAŁ SIĘ NA BECZKOWÓZ, KTÓRYM PRZYJECHAŁ. - MA PAN KLAWY ZEGAREK! PROSZĘ GO DOBRZE PILNOWAĆ! - ZAWOŁAŁ UPRZEJMIE. HENRY ARLANC OTWORZYŁ DANIELOWI DRZWI, POMÓGŁ ZDJĄĆ PŁASZCZ I ODSTAWIŁ LASKĘ. - TO DLA MNIE WIELKI ZASZCZYT, ZOSTAĆ SEKRETARZEM PAŃSKIEGO KLUBU, DOKTORZE - POWIEDZIAŁ. - WŁAŚNIE PRZEPISUJĘ NA CZYSTO PROTOKÓŁ Z DZISIEJSZEGO SPOTKANIA. - PORADZISZ SOBIE, NIE WĄTPIĘ W TO. ŻAŁUJĘ TYLKO, ŻE NIE SPOTYKAMY SIĘ W JAKIMŚ PRZYJEMNIEJSZYM LOKUM, GDZIE MOŻNA ZJEŚĆ I SIĘ NAPIĆ. - OD TEGO MAM TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE, DOKTORZE. - TO PRAWDA, ALE W NIM NIE JEST PAN SEKRETARZEM. - ALE MÓGŁBYM NIM BYĆ. JEŻELI DO OBOWIĄZKÓW SEKRETARZA NALEŻY NOTOWANIE WSZYSTKICH WIZYT ORAZ PROTOKOŁOWANIE PRZEBIEGU OBRAD I DYSKUSJI, WSZYSTKO JEST TUTAJ. - ARLANC, DZIWNIE ROZMOWNY, POSTUKAŁ SIĘ W CZEREP. - CZEMU PAN MI SIĘ TAK PRZYGLĄDA, DOKTORZE? - COŚ MI PRZYSZŁO DO GŁOWY. HENRY ARLANC WZRUSZYŁ RAMIONAMI. - JEŚLI PAN SOBIE ŻYCZY, PRZYNIOSĘ PIÓRO I... - NIE, DZIĘKUJĘ. TĘ MYŚL PRZECHOWAM BEZPIECZNIE TUTAJ. - DANIEL POWTÓRZYŁ GEST ARLANCA. - POSŁUCHAJ, HENRY, CZY ZDARZA SIĘ, ŻE SIR ISAAC PRZYJEŻDŻA TU LEKTYKĄ W NIEDZIELĘ WIECZOREM? - BARDZO CZĘSTO. ZAWSZE MA MNÓSTWO PRACY. W TYGODNIU JEST ZAJĘTY W MENNICY, A KIEDY ZJAWIA SIĘ TUTAJ, GOŚCIE NIE DAJĄ MU SPOKOJU. DLATEGO NAUCZYŁ SIĘ PRZYJEŻDŻAĆ W NIEDZIELNE WIECZORY, KIEDY JESTEŚMY TU TYLKO JA I MOJA ŻONA, BO MY ROZUMIEMY, ŻE NIE NALEŻY MU PRZESZKADZAĆ. MOŻE WTEDY PRACOWAĆ DO PÓŹNA, CZASEM NAWET DO WSCHODU SŁOŃCA W PONIEDZIAŁEK. - I NIKT GO WTEDY NIE ODWIEDZA, TAK? - POURQUOI NON. NIKT NIE WIE, ŻE TU JEST. - Ty, madame Arlanc i jego służący wiecie. - Chodziło mi o to, że nie wie o tym nikt z ludzi, którzy ośmieliliby się mu naprzykrzać. - NO TAK, NATURALNIE. - CZEMU PAN O TO PYTA, DOKTORZE? - ZDZIWIŁ SIĘ ARLANC. JAK NA PORTIERA BYŁO TO PYTANIE DZIWNE I COKOLWIEK OBCESOWE. - WYDAWAŁO MI SIĘ, ŻE CZASEM W NIEDZIELĘ WIECZOREM WIDZĘ OZNAKI JEGO OBECNOŚCI W TYM DOMU. MYŚLAŁEM, ŻE MOŻE MI SIĘ PRZYWIDZIAŁO. - NIC SIĘ PANU NIE PRZYWIDZIAŁO, DOKTORZE. POZWOLI PAN, ŻE POMOGĘ PANU WEJŚĆ PO SCHODACH? * * * DOKTORZE, JEŻELI CZYTA PAN TE SŁOWA, TO ZNACZY, ŻE CHŁOPAK ZNALAZŁ PANA NA CRANE COURT. RADZĘ SPRAWDZIĆ KIESZENIE. W PRZYSZŁY CZWARTEK MÓJ CZŁOWIEK MA ZJEŚĆ PODWIECZOREK Z PRZYJACIELEM PRZYJACIELA PANA THREADERA. WYPYTA GO. ODWIEDZIŁEM TĘ PAŃSKĄ DZIURĘ W ZIEMI I PRZEGONIŁEM DWÓCH LUMPÓW, KTÓRZY ZESZLI TAM W INNYM NIŻ ZWYKLE CELU, CZYLI NIE ZAMIERZALI UPRAWIAĆ SODOMII. MAM WRAŻENIE, ŻE WZIĘLI MNIE ZA DUCHA TEMPLARIUSZA, Z CZEGO WNOSZĘ, ŻE BYLI LUDŹMI NA POZIOMIE. SATURN SATURNIE, DZIĘKUJĘ ZA SUMIENNOŚĆ W WYPEŁNIANIU OBOWIĄZKÓW. TEGO WŁAŚNIE SPODZIEWAM SIĘ PO ZEGARMISTRZU. PRZYPUŚĆMY, ŻE WSZEDŁBYM W POSIADANIE SKRAWKÓW PEWNEGO ŻÓŁTEGO METALU. CZY ZNA PAN CZŁOWIEKA, KTÓRY BY JE ODE MNIE ODKUPIŁ? NAJLEPIEJ TAKIEGO, ZA KTÓRYM PAN NIE PRZEPADA? PYTAM CZYSTO HIPOTETYCZNIE, W IMIENIU PEWNEGO SŁAWNEGO NATURALISTY. DR WATERHOUSE ISAACU, NIE WIEM DOPRAWDY, JAK MÓGŁBYM CI SIĘ LEPIEJ ZREWANŻOWAĆ ZA GOŚCINNOŚĆ, JAKĄ MI DZIŚ OKAZAŁEŚ, NIŻ OSTRZEGAJĄC CIĘ, ŻE BYĆ MOŻE KTOŚ DYBIE NA TWOJE ŻYCIE I PRÓBUJE WYSADZIĆ CIĘ W POWIETRZE. KTOKOLWIEK TO JEST, NAJWYRAŹNIEJ DOBRZE ZNA TWOJE NAWYKI. ZASTANÓW SIĘ, CZY ICH NIE ZMIENIĆ. SŁUGA UNIŻONY, DANIEL PS JEŚLI ZAŚ CHODZI O INNE TEMATY, KTÓRE PORUSZYLIŚMY, SZUKAM INFORMACJI. CRANE COURT, LONDYN 22 KWIETNIA 1714 ...PODCZAS GDY TUTAJ BRANDY, WINO, A TAKŻE INNE TRUNKI - ALE, PONCZ, MOCNE PIWA ET CAETERA PIJA SIĘ W ILOŚCIACH NADMIERNYCH, PRZESADNYCH DO TEGO STOPNIA, ŻE STAJĄ SIĘ TRUCIZNĄ DLA ZDROWIA I MORALNOŚCI, ŚMIERTELNĄ TOKSYNĄ DLA CIAŁA, DLA NASZYCH ZASAD, NAWET DLA ROZUMU. CODZIENNIE WIDUJE SIĘ PRZYKŁADNYCH, SILNYCH MĘŻCZYZN, KTÓRYCH PICIE WPĘDZA DO GROBU, ORAZ, CO GORSZA, LUDZI O MOCNEJ GŁOWIE I ZDROWYM ROZSĄDKU, KTÓRZY PIJĄC, Z WŁASNEJ WOLI POPADAJĄ W ZIDIOCENIE I TĘPOTĘ... - Daniel Defoe, Opisanie handlu angielskiego Przez środek Crane Court biegł rynsztok, bezskutecznie usiłując nakłonić grawitację do jakiegoś użytecznego wysiłku. Spadek był tak mizerny, że wychodząc na Fleet Street, Daniel wyprzedził po drodze spływający rynsztokiem ogryzek, który wyrzucił był pół godziny wcześniej, kiedy czekał przed drzwiami na Saturna. PETER HOXTON WYGLĄDAŁ TAK, JAKBY LEDWIE MIEŚCIŁ SIĘ W BRAMIE. ZGIĄŁ RĘCE W ŁOKCIACH I WCISNĄŁ DŁONIE W KIESZENIE KAMIZELKI, PRZEZ CO GÓRNA POŁOWA JEGO CIAŁA UPODOBNIŁA SIĘ DO SATURNA WIDZIANEGO PRZEZ TELESKOP. PALIŁ GLINIANĄ FAJKĘ, KTÓREJ OBŁAMANY CYBUCH MIAŁ DŁUGOŚĆ PALICZKA MĘSKIEGO PALCA. NA WIDOK DANIELA WYJĄŁ JĄ Z UST I RZUCIŁ DO RYNSZTOKA, PO CZYM ZNIERUCHOMIAŁ Z POCHYLONĄ GŁOWĄ, JAKBY NIESPODZIEWANIE NASZŁA GO CHĘĆ DO MODLITWY. - PROSZĘ SPOJRZEĆ! - TAK WŁAŚNIE ZACZĄŁ ROZMOWĘ. - CO TU PŁYNIE! DANIEL STANĄŁ OBOK NIEGO I TEŻ SPOJRZAŁ W DÓŁ. W MIEJSCU, GDZIE RYNSZTOK PRZECHODZIŁ MIĘDZY STOPAMI SATURNA, ZIEMIA USUNĘŁA SIĘ SPOD KAMIENI, KTÓRYM BYŁ WYŁOŻONY, I WODA ZBIERAŁA SIĘ W ZAGŁĘBIENIU. NA DNIE SIATECZKA SZCZELIN MIĘDZY KAMIENIAMI BYŁA POCIĄGNIĘTA LINIAMI PŁYNNEGO SREBRA. - ŻYWE SREBRO - STWIERDZIŁ DANIEL. - PEWNIE RESZTKI Z LABORATORIUM TOWARZYSTWA. - NIECH JE PAN WSKAŻE PALCEM! - ZAŻĄDAŁ SATURN, NIE ODRYWAJĄC WZROKU OD RYNSZTOKA. - SŁUCHAM? - PROSZĘ POKAZAĆ NA SIEDZIBĘ TOWARZYSTWA I UDAWAĆ, ŻE COŚ PAN O NIM MÓWI. DANIEL ODWRÓCIŁ SIĘ Z WAHANIEM I POKAZAŁ NA ŚRODEK DZIEDZIŃCA, ZAPOMNIAŁ TYLKO COŚ POWIEDZIEĆ. SATURN UNIÓSŁ GŁOWĘ, SPOJRZAŁ WE WSKAZANYM KIERUNKU, PRZEZ CHWILĘ TRWAŁ W TAKIEJ POZYCJI, PO CZYM, POWŁÓCZĄC NOGALI, WYSZEDŁ NA FLEET STREET. CHWILĘ TRWAŁO, ZANIM DANIEL GO DOGONIŁ: DOPIERO CO KOŚCIELNE DZWONY WYBIŁY SZÓSTĄ I NA ULICY PANOWAŁ NIEMIŁOSIERNY ŚCISK. - MYŚLAŁEM, ŻE PRZYJECHAŁ PAN DOROŻKĄ - ZAGAIŁ DANIEL, LICZĄC NA TO ŻE WCIĄGAJĄC SATURNA W KONWERSACJĘ SPOWOLNI JEGO MARSZ. - OBIECAŁEM PRZECIEŻ, ŻE POKRYJĘ WSZELKIE KOSZTY... - NIE MA POTRZEBY - RZUCIŁ SATURN, NIE ODWRACAJĄC SIĘ. - TO DOSŁOWNIE DWIEŚCIE KROKÓW STĄD. SZEDŁ FLEET NA WSCHÓD. ZERKAJĄC PRZEZ RAMIĘ, WYPATRYWAŁ LUK W POTOKU JEŹDŹCÓW I POJAZDÓW, PO CZYM WCISKAŁ SIĘ W NIE BEZCZELNIE, WYMUSZAJĄC PIERWSZEŃSTWO. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE USIŁUJE PRZEPRAWIĆ SIĘ NA POŁUDNIOWĄ STRONĘ ULICY. - SUGEROWAŁ PAN, ŻE TO GDZIEŚ NIEDALEKO, ZDUMIEWA MNIE JEDNAK, ŻE TEGO RODZAJU PRZYBYTEK ZNAJDUJE SIĘ AŻ TAK BLISKO... - PRZYBYTKU MIESZCZĄCEGO TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE? NIE MA W TYM NIC NIEZWYKŁEGO, DOKTORZE. ULICE W LONDYNIE SĄ JAK REGAŁY Z KSIĄŻKAMI: RÓWNIE ŁATWO MOŻNA SIĘ NATKNĄĆ NA TWORZĄCE DZIWNE SĄSIEDZTWO DOMY, JAK ZNALEŹĆ NA PÓŁCE POWIEŚĆ ŁOTRZYKOWSKĄ OBOK BIBLII. - PO CO KAZAŁ MI PAN PRZED CHWILĄ POKAZYWAĆ NA SIEDZIBĘ TOWARZYSTWA? - ŻEBYM MÓGŁ NA NIĄ SPOJRZEĆ. - NIE WIEDZIAŁEM, ŻE POTRZEBA DO TEGO PRETEKSTU. - TO DLATEGO, ŻE OBRACA SIĘ PAN WŚRÓD NATURALISTÓW, KTÓRZY DO WOLI GAPIĄ SIĘ NA WSZYSTKO, NA CO IM PRZYJDZIE OCHOTA. JEST W TYM PEWNA AROGANCJA, Z KTÓREJ NIE ZDAJECIE SOBIE, PANOWIE, SPRAWY. KAŻDY INNY CZŁOWIEK NAPRAWDĘ POTRZEBUJE PRETEKSTU. POZWOLENIA. DOBRZE SIĘ ZŁOŻYŁO, ŻE ROZMAWIAMY O TYM PO DRODZE DO HANGING SWORD ALLEY, BO TAM, DOKĄD IDZIEMY, KAŻDY POTRZEBUJE POZWOLENIA. - W TAKIM RAZIE ZROBIĘ, CO PAN KAŻE, PANIE HOXTON. DOSZLI DO SKRZYŻOWANIA Z WATER LANE, KTÓRA ODCHODZIŁA W PRAWO, KU RZECE. SATURN SKRĘCIŁ W NIĄ, JAKBY CHCIAŁ TRAFIĆ DO PRZYSTANI WHITE FRIARS. WATER LANE TWORZYŁA DOŚĆ SZEROKĄ I PROSTĄ BRUZDĘ MIĘDZY DWOMA OBSZARAMI, NA KTÓRYCH GĘSTA ZABUDOWA TWORZYŁA PRAWDZIWY LABIRYNT: STRONA PRAWA - OKOLICE TEMPIE; TYPOWY MIESZKANIEC - ADWOKAT; STRONA LEWA - ST. BRIDES, CZYLI PARAFIA ŚWIĘTEJ BRYGIDY; TYPOWY MIESZKANIEC - KOBIETA ARESZTOWANA ZA PROSTYTUCJĘ, KRADZIEŻ LUB WŁÓCZĘGOSTWO I SKAZANA NA MIĘDLENIE KONOPI W BRIDEWELL. KIEDY DANIEL WPADAŁ W SZCZEGÓLNIE ZRZĘDLIWY NASTRÓJ, LUBIŁ TWIERDZIĆ, ŻE JEDYNYM, CO POWSTRZYMUJE MIESZKAŃCÓW PRAWEJ I LEWEJ STRONY WATER LANE OD LUBIEŻNEGO PARZENIA SIĘ NA ŚRODKU ULICY, JEST NIEPRZERWANY STRUMIEŃ CUCHNĄCYCH BECZKOWOZÓW PĘDZĄCYCH NIĄ DO GNOJNEJ PRZYSTANI (KTÓRĄ CZUĆ BYŁO Z DALEKA), ABY TAM POZBYĆ SIĘ PARUJĄCEGO ŁADUNKU. PO OBU STRONACH STAŁY DOMY WYBUDOWANE PO WIELKIM POŻARZE, UTRZYMYWANE W TAKIM STANIE, BY PRZYPADKOWY PRZECHODZIEŃ MÓGŁ OD RAZU WYROBIĆ SOBIE POJĘCIE O WYGLĄDZIE ROZCIĄGAJĄCYCH SIĘ ZA NIMI KWARTAŁÓW - CO OZNACZAŁO, ŻE ILEKROĆ ZDARZYŁO SIĘ DANIELOWI SCHODZIĆ TĄ DROGĄ NAD TAMIZĘ, ZAWSZE SZEDŁ NIE DALEJ NIŻ NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI OD FRONTÓW BUDYNKÓW PO STRONIE TEMPIE. KIEDY OTACZALI GO DOBRZE UBRANI ADWOKACI I MUSKULARNI, UCZCIWI RZEMIEŚLNICY, ZDOBYWAŁ SIĘ CZASEM NA ODWAGĘ I Z DEZAPROBATĄ WODZIŁ WZROKIEM PO ZABUDOWANIACH PO DRUGIEJ STRONIE WATER LANE. TAM WŁAŚNIE, MIĘDZY PEWNYM LOMBARDEM I JEDNĄ Z KARCZM, ODCHODZIŁA W BOK WĄSKA ULICZKA, PRZYWODZĄCA NA MYŚL MIEJSCE PO WYBITYM ZĘBIE W GNIJĄCEJ ŻUCHWIE. DANIEL ZAWSZE PODEJRZEWAŁ, ŻE POWSTAŁA W WYNIKU POMYŁKI HOOKE'A, ŚWIĘTEJ PAMIĘCI MIEJSKIEGO MIERNICZEGO, KTÓRY - CHOĆ W LEPSZYCH OKOLICACH SPISAŁ SIĘ BEZ ZARZUTU - TUTAJ DAŁ SIĘ ZAPEWNE ZWIEŚĆ POWABOM JAKIEJŚ DZIEWKI Z BRIDEWELL. OBSERWUJĄC LUDZI ZNIKAJĄCYCH W TEJ SZCZELINIE MIĘDZY DOMAMI, BĄDŹ Z NIEJ WYCHODZĄCYCH, ZASTANAWIAŁ SIĘ CZASEM, CO BY SIĘ Z NIM STAŁO, GDYBY SIĘ TAM ZAPUŚCIŁ. CZUŁ SIĘ TROCHĘ JAK SIEDMIOLATEK, KTÓRY MYŚLI O TYM, CO SIĘ STANIE, JEŚLI WPADNIE DO DZIURY W WYGÓDCE. SKRĘCIWSZY W WATER LANE, SATURN OD POCZĄTKU (NIEUCHRONNIE) CIĄŻYŁ KU JEJ LEWEJ STRONIE, CO ZDEZORIENTOWAŁO DANIELA, NIGDY DOTĄD NIEOGLĄDAJĄCEGO JEJ Z TAKIEJ PERSPEKTYWY. SPACERUJĄCY NIESPIESZNIE I ZAŻYWAJĄCY TABAKI PRAWNICY WYGLĄDALI PO PROSTU GŁUPIO. DOSŁOWNIE PO KILKU KROKACH SATURN SKRĘCIŁ W WĄSKIE, MROCZNE PRZEJŚCIE. DANIEL, KTÓRY ZA WSZELKĄ CENĘ CHCIAŁ MU DOTRZYMAĆ KROKU, PRZYSPIESZYŁ. DOPIERO GDY ZAGŁĘBILI SIĘ W ZAUŁEK NA DOBRE DZIESIĘĆ JARDÓW, ODWRÓCIŁ SIĘ, SPOJRZAŁ NA ODLEGŁE FASADY KWARTAŁU PRAWNIKÓW PO DRUGIEJ STRONIE WATER LANE - I ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE ZNALAZŁ SIĘ W ULICZCE, O KTÓREJ WIELOKROTNIE MYŚLAŁ. SŁOWO „PĘDZIŁ” NAJLEPIEJ OPISYWAŁO TERAZ JEGO SPOSÓB PORUSZANIA SIĘ. ZRÓWNAŁ SIĘ Z SATURNEM I STARAŁ SIĘ GO NAŚLADOWAĆ W NIEPATRZENIU NA WSZYSTKO, CO MIJALI. JEŻELI TEN LABIRYNT NAPRAWDĘ BYŁ TAK MAKABRYCZNY, JAK TO SOBIE ZAWSZE WYOBRAŻAŁ, TO PRZYNAJMNIEJ NIE WIDZIAŁ ZAMIESZKUJĄCYCH GO KOSZMARÓW - A DOPÓKI PORUSZALI SIĘ Z TAKĄ PRĘDKOŚCIĄ, ŻADEN Z NICH NIE MÓGŁ ICH DOGONIĆ. OCZYMA WYOBRAŹNI WIDZIAŁ CIĄGNĄCY SIĘ ZA JEGO PLECAMI KOROWÓD DUSICIELI I SKRYTOBÓJCÓW, ZDYSZANYCH I ZGIĘTYCH WPÓŁ OD KOLKI. - DOMYŚLAM SIĘ, ŻE TO KANT? - ZAPYTAŁ PETER HOXTON. - CHODZI PANU... O ZASADZKĘ... PUŁAPKĘ... TAK? - WYSAPAŁ DANIEL. - NIE... WIEM... - CZY KTOŚ WIE, GDZIE I O KTÓREJ GODZINIE BYŁ PAN UMÓWIONY? - ZOSTAWIŁEM... WIADOMOŚĆ... Z MIEJSCEM... I GODZINĄ SPOTKANIA. - W TAKIM RAZIE TO JEST KANT. SATURN USKOCZYŁ W BOK I PCHNĄŁ JAKIEŚ DRZWI. DANIEL - PO KRÓTKIEJ, LECZ DRAMATYCZNEJ CHWILI SAMOTNOŚCI W HANGING SWORD ALLEY - WGRAMOLIŁ SIĘ ZA NIM I GRAMOLIŁ SIĘ TAK DŁUGO, DOPÓKI NIE USIADŁ PRZY NIM OBOK KOMINKA. SATURN DORZUCIŁ WĘGLA DO DOGASAJĄCEGO OGNIA. W POKOJU BYŁO DUSZNO. ZAJĘLI OSTATNIE DWA WOLNE KRZESŁA. - TU WCALE NIE JEST TAK STRASZNIE - ZAUWAŻYŁ DANIEL. SATURN WYCIĄGNĄŁ SKĄDŚ MIECH, ZŁAPAŁ GO ZA UCHWYTY I PODDAŁ OGLĘDZINOM. ŚCISNĄŁ SZYBKO I PODMUCH POWIETRZA ODWIAŁ MU CZARNE LOKI Z TWARZY. WYCELOWAŁ DYSZĘ W PALENISKO I ZACZĄŁ PORUSZAĆ MIECHEM W TAKIM TEMPIE, JAKBY TRZYMAŁ W RĘKACH MACHINĘ LATAJĄCĄ, KTÓRA POMOŻE MU ODERWAĆ SIĘ OD ZIEMI. POMNY JEGO OSTRZEŻEŃ DANIEL PILNIE UNIKAŁ OTWARTEGO SPOGLĄDANIA NA COKOLWIEK, SŁYSZAŁ JEDNAK, ŻE W DUSZNYM (A TERAZ TAKŻE ZADYMIONYM) WNĘTRZU ROZCHODZĄ SIĘ KOBIECE GŁOSY. NIE MÓGŁ SIĘ POWSTRZYMAĆ, SŁYSZĄC WYBUCH KOBIECEGO ŚMIECHU W DRUGIM KOŃCU SALI, I OBEJRZAŁ SIĘ PRZEZ RAMIĘ. ODNIÓSŁ WRAŻENIE, ŻE W POMIESZCZENIU ZNAJDUJE SIĘ MASA NIEPASUJĄCYCH DO SIEBIE SPRZĘTÓW, KTÓRE W DODATKU NIE SĄ USTAWIONE W ŻADNYM KONKRETNYM PORZĄDKU, LECZ DAJĄ SIĘ PRZESUWAĆ TAM I SIAM, POPYCHANE PRZYPŁYWAMI I ODPŁYWAMI GOŚCI. GOŚCI BYŁO OKOŁO DWADZIEŚCIORGA - KOBIET I MĘŻCZYZN; ZEBRALI SIĘ W GRUPKACH PO DWIE, TRZY, CZTERY OSOBY. OKNO W PRZECIWLEGŁEJ ŚCIANIE WYCHODZIŁO NA OTWARTĄ, JASNO OŚWIETLONĄ PRZESTRZEŃ - ZAPEWNE SALISBURY SQUARE, PLAC W SAMYM SERCU ST. BRIDES, CHOCIAŻ PEWNOŚCI DANIEL MIEĆ NIE MÓGŁ, BO PRZESŁANIAŁA JE FIRANKA Z DOBREJ GATUNKOWO KORONKI, TYLE ŻE TROCHĘ ZA DUŻA I TAK BARDZO ZBRĄZOWIAŁA OD TYTONIOWEGO DYMU, ŻE KOLOREM UPODOBNIŁA SIĘ DO KONOPNYCH LIN OKRĘTOWYCH. PRZESZEDŁ GO LEKKI DRESZCZ, GDY UŚWIADOMIŁ SOBIE, ŻE ZOSTAŁA SKRADZIONA, KTO WIE, MOŻE BEZCZELNIE ZERWANA Z CZYJEGOŚ OKNA W BIAŁY DZIEŃ. NA JEJ OCHROWYM TLE RYSOWAŁY SIĘ SYLWETKI TRZECH KOBIET: DWÓCH MŁODYCH I CHUDYCH, TRZECIEJ PULCHNEJ, NIECO STARSZEJ, Z FAJKĄ W ZĘBACH. DANIEL ODWRÓCIŁ SIĘ DO SATURNA. PRZY OKAZJI PRZEBIEGŁ WZROKIEM CAŁY POKÓJ I STWIERDZIŁ, ŻE ZALUDNIAJĄ GO NAJPRZERÓŻNIEJSZE POSTACI: ZARÓWNO DŻENTELMENI, KTÓRYCH WIDOK NA PRZECHADZCE NA ST. JAMESS SQUARE NIKOGO BY NIE ZDZIWIŁ, JAK I JEGOMOŚCIE, KTÓRYCH MIEJSCE BYŁO RACZEJ PRZY HOCKLEY-IN-THE-HOLE. - ILE TU SAMIC! - ZAUWAŻYŁ. - MY NAZYWAMY JE „KOBIETAMI” - BURKNĄŁ SATURN. - MAM NADZIEJĘ, ŻE NIE GAPIŁ SIĘ PAN NA LUDZI TUTAJ JAK NA ROBALE W JAKIEJŚ KOLEKCJI. - MY NAZYWAMY JE „OWADAMI” - ODPAROWAŁ DANIEL, WYWOŁUJĄC U SATURNA LEKKIE, DWORNE SKINIENIE GŁOWY. - NIE MUSZĘ SIĘ GAPIĆ, BY ZAUWAŻYĆ, ŻE CHOĆ PANUJE TU NIEŁAD, TRUDNO BYŁOBY TO MIEJSCE NAZWAĆ ODPYCHAJĄCYM. - MOŻNA POWIEDZIEĆ, ŻE PRZESTĘPCY CENIĄ SOBIE PORZĄDEK BARDZIEJ NIŻ SĘDZIOWIE, CHOĆ TYLKO W PEWNYCH GRANICACH. DO POKOJU WPADŁ ZDYSZANY CHŁOPIEC, POWIÓDŁ WZROKIEM PO TWARZACH ZEBRANYCH, ROZPOZNAŁ SATURNA I PODBIEGŁ DOŃ Z WESOŁĄ MINĄ, SIĘGAJĄC ZNACZĄCO DO KIESZENI. HOXTON MUSIAŁ MU JEDNAK DAĆ JAKIŚ SYGNAŁ GESTEM ALBO SPOJRZENIEM, BO NAGLE DZIECIAK SPOCHMURNIAŁ I OKRĘCIŁ SIĘ NA PIĘCIE. - CHŁOPIEC, KTÓRY KRADNIE NA ULICY ZEGAREK, NIE ROBI TEGO Z PERWERSYJNEJ POTRZEBY SPRAWIENIA PRZYKROŚCI WŁAŚCICIELOWI, LECZ Z CAŁKOWICIE RACJONALNEJ ŻĄDZY ZYSKU. KIEDY WIDZIMY, ŻE KTOŚ STRZYŻE OWCE, MOŻNA W CIEMNO ZAKŁADAĆ, ŻE GDZIEŚ NIEDALEKO KRĘCĄ SIĘ KOŁOWROTKI; KIEDY ZŁODZIEJ KRADNIE NAM ZEGAREK, MOŻEMY SIĘ DOMYŚLAĆ, ŻE DOM TAKI JAK TEN ZNAJDUJE SIĘ W ZASIĘGU KRÓTKIEGO SPRINTU. - NASTROJEM I WYSTROJEM PRZYPOMINA RACZEJ KAWIARNIĘ. - TO PRAWDA, ALE PROSZĘ NIE ZAPOMINAĆ, ŻE LUDZIE, KTÓRZY CHĘTNIE GARDZĄ TAKIMI PRZYBYTKAMI, POWIEDZIELIBY, ŻE MIŁY CHARAKTER TEGO MIEJSCA NAJLEPIEJ ŚWIADCZY O JEGO DIABELSKIEJ NATURZE. - MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE AROMAT KAWY CZUĆ TU SŁABIEJ NIŻ TANIĄ WOŃ JAŁOWCOWEGO TRUNKU. - DŻINU. TAK NAZYWAMY TUTAJ TEN NAPITEK. TO MOJA ZGUBA - STWIERDZIŁ LAKONICZNIE SATURN. ZERKNĄŁ PRZEZ RAMIĘ NA CHŁOPCA, KTÓRY NEGOCJOWAŁ Z GRUBYM MĘŻCZYZNĄ, SIEDZĄCYM SAMOTNIE PRZY STOLIKU W KĄCIE, PO CZYM UWAŻNIE ROZEJRZAŁ SIĘ PO CAŁEJ SALI. - ŁAMIE PAN WŁASNE ZASADY! - SYKNĄŁ DANIEL. - CZEGO PAN SZUKA? - SPRAWDZAM POŁOŻENIE WYJŚĆ. JEŻELI SIĘ OKAŻE, ŻE JESTEŚMY W PUŁAPCE, NIE BĘDZIE CZASU NA POŻEGNANIA. - WIDZI PAN GDZIEŚ NASZEGO KUPCA? - POZA SIEDZĄCYM W KĄCIE ZEGARMISTRZEM, KTÓREGO ZNAM, ORAZ TYM PRYKIEM OBOK NAS, KTÓRY DŻINEM Z RTĘCIĄ ZAPIJA OSPĘ, WSZYSCY STOJĄ W GRUPACH. A JA POWIEDZIAŁEM KUPCOWI, ŻEBY PRZYSZEDŁ SAM. - PRYK... TAK NAZYWA PAN STARSZEGO CZŁOWIEKA? - TAK. DANIEL ZARYZYKOWAŁ RZUT OKA NA WSPOMNIANEGO PRYKA, KTÓRY KULIŁ SIĘ NA PODŁODZE PRZY KOMINKU TUŻ OBOK NICH, NIE DALEJ NIŻ NA WYCIĄGNIĘCIE RAPIERA. POMIESZCZENIE W OGÓLE BYŁO NIEDUŻE, STOLIKI USTAWIONE GĘSTO A PODZIAŁ LUDZI NA GRUPY ZAPEWNIAŁA TYLKO SWOISTA ETYKIETA. PRYK WYGLĄDAŁ JAK KŁĄB KOCÓW I ZNOSZONYCH UBRAŃ, Z KTÓREGO NA JEDNYM KOŃCU WYSTAWAŁA BLADA TWARZ I DŁONIE. PRZED NIM, JESZCZE BLIŻEJ KOMINKA, STAŁA GLINIANA BUTELKA HOLENDERSKIEGO DŻINU I FLAKONIK RTĘCI. JUŻ SAM FLAKONIK SUGEROWAŁ, ŻE PRYK JEST SYFILITYKIEM (RTĘĆ BYŁA JEDYNYM ZNANYM LEKARSTWEM NA TĘ PRZYPADŁOŚĆ), ALE JEDNO SPOJRZENIE NA TWARZ ROZWIEWAŁO WSZELKIE WĄTPLIWOŚCI: BYŁA OBRZMIAŁA I ZDEFORMOWANA GRUZŁOWATYMI KILAKAMI OKALAJĄCYMI USTA I OCZY. - W KAŻDEJ ROZMOWIE, KTÓREJ STRZĘPKI PODSŁUCHA PAN W TYM POKOJU, BĘDĄ SIĘ PRZEWIJAĆ TAKIE GREPSY JAK „PRYK”, „KANT” ET CAETERA, TUTAJ BOWIEM, PODOBNIE JAK WŚRÓD PRZEDSTAWICIELI PROFESJI MEDYCZNEJ LUB PRAWNICZEJ, IM BARDZIEJ NIEZROZUMIAŁA MOWA, TYM WYŻSZA ESTYMA OTACZA MÓWCĘ. NIC NIE ZASZKODZIŁOBY NASZEJ REPUTACJI BARDZIEJ, NIŻ GDYBYŚMY ROZMAWIALI OTWARCIE I ZROZUMIALE DLA KAŻDEGO. MOŻE SIĘ JEDNAK OKAZAĆ, ŻE BĘDZIEMY MUSIELI DŁUGO CZEKAĆ, A WTEDY BOJĘ SIĘ, ŻE ZACZNĘ PIĆ I SKOŃCZĘ JAK TEN PRYK. PROPONUJĘ ZATEM WSZCZĄĆ NIEZROZUMIAŁĄ KONWERSACJĘ O NASZEJ RELIGII. - O religii? - Proszę nie zapominać, doktorze, że jest pan moim spowiednikiem, a ja pańskim uczniem. Umówiliśmy się, że pomoże mi pan zbliżyć się do prawd wiecznych poprzez sakrament technologii. Nie ja chciałem tu przyjść. - Wzrok Hoxtona prześliznął się po pokoju, nie zatrzymując się na dłużej w żadnym miejscu. - Powinniśmy być w Clerkenwell, konstruować maszyny. - I będziemy - zapewnił go Daniel. - Gdy tylko murarze, cieśle i tynkarze zakończą prace przy świątyni. - To nie potrwa długo. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś w takim pośpiechu zrzucał kamienie na kupę. Co pan chce tam zbudować? - Proszę czytać gazety. - A to co ma znaczyć? - Jak to? Przecież to pan nalegał, abyśmy mówili zagadkami. - Ale ja czytam gazety - odparł urażony Saturn. - Siedzi pan wydarzenia w Parlamencie? - Głównie słychać stamtąd wrzaski i kwiki, kiedy kłócą się o to, czy syna naszego następnego króla? przywitać z honorami w Izbie Lordów, czy raczej zakazać mu przekraczania granic królestwa. Daniel parsknął śmiechem. - PRAWDZIWY Z PANA WIG, SKORO Z TAKIM PRZEKONANIEM WYPOWIADA SIĘ PAN O JERZYM LUDWIKU JAKO NASZYM PRZYSZŁYM KRÓLU. - A NA KOGO WYGLĄDAM? - SATURN ZNIŻYŁ GŁOS, STRZELAJĄC NA BOKI OCZAMI. - NA ZDEKLAROWANEGO TORYSOWSKIEGO JAKOBITĘ! CHICHOT DANIELA BYŁ PRZEZ CHWILĘ JEDYNYM DŹWIĘKIEM SŁYSZALNYM W SALI. ALE DO CZASU. - NIE CHCĘ TU SŁYSZEĆ TAKIEJ GADKI! SŁOWA TE PADŁY Z UST NISKIEGO, KRĘPEGO WALIJCZYKA O MASYWNEJ ŻUCHWIE. BYŁ ZAKUTANY W OBSZERNY CZARNY PŁASZCZ, JAKBY PRZED CHWILĄ WSZEDŁ Z ULICY, ALE W RZECZYWISTOŚCI KOŃCZYŁ WŁAŚNIE RUNDKĘ PO SALI I WRACAŁ DO KUCHNI. W PRAWEJ RĘCE TRZYMAŁ WIANUSZEK PUSTYCH BUTELEK PO DŻINIE, W LEWEJ JEDNĄ, ALE ZA TO PEŁNĄ. DANIEL POMYŚLAŁ, ŻE ŻARTUJE, I CHICHOTAŁ SOBIE DALEJ W NAJLEPSZE - DOPÓKI WALIJCZYK POWOLI NIE ODWRÓCIŁ SIĘ DO NIEGO I NIE UCISZYŁ GO SPOJRZENIEM. PRAWIE WSZYSCY KLIENCI SPOGLĄDALI JUŻ W ICH STRONĘ. - TO CO ZWYKLE, SATURNIE? - ZAPYTAŁ WALIJCZYK, NIE ODRYWAJĄC WZROKU OD DANIELA. - KAŻ JEJ PODAĆ KAWĘ, ANGUSIE. DŻIN MI OSTATNIO NIE SŁUŻY, A MÓJ PRZYJACIEL, JAK WIDZISZ, JUŻ I TAK ZA DUŻO WYPIŁ. ANGUS ODWRÓCIŁ SIĘ NA PIĘCIE I WYSZEDŁ. - PRZEPRASZAM! - POWIEDZIAŁ DANIEL PODNIESIONYM GŁOSEM. JESZCZE PRZED CHWILĄ CZUŁ SIĘ TU JAK W DOMU, ALE TERAZ BYŁ BARDZIEJ ZDENERWOWANY NIŻ NA ZEWNĄTRZ, W ZAUŁKU. NIESZCZĘŚNIK LEŻĄCY NA PODŁODZE DOSTAŁ DRGAWEK I PRÓBOWAŁ UŁOŻYĆ ODRĘTWIAŁE KOŃCZYNY W WYGODNIEJSZEJ POZYCJI. - MYŚLAŁEM, ŻE... - ZACZĄŁ DANIEL. - ŻE PAŃSKIE SŁOWA BĘDĄ DLA TYCH LUDZI RÓWNIE NIEZROZUMIAŁE JAK RACHUNEK RÓŻNICZKOWY. - ALE DLACZEGO WŁAŚCICIEL, BO ZAKŁADAM, ŻE TO BYŁ WŁAŚCICIEL, TAK SIĘ PRZEJĄŁ MOIM ŻARTEM? - DLATEGO ŻE JEŚLI ROZEJDZIE SIĘ WIEŚĆ O TYM, ŻE W LOKALU ANGUSA BYWAJĄ TACY LUDZIE... - JACY? - TACY, KTÓRZY W TAJEMNICY POPRZYSIĘGLI, ŻE HANOWER NIE BĘDZIE NASZYM NASTĘPNYM KRÓLEM - WYCHRYPIAŁ SATURN TAK CICHO, ŻE DANIEL MUSIAŁ CZYTAĆ JEGO SŁOWA Z RUCHU WARG. - I ŻE BĘDZIE NIM ODMIENIEC?. WÓWCZAS TACY LUDZIE, KTÓRYM ZAWSZE BRAKUJE MIEJSC, GDZIE MOGLIBY SIĘ SPOTYKAĆ I KNUĆ, ZACZNĄ SIĘ TU SCHODZIĆ. - A jakie to ma znaczenie?! - wyszeptał rozeźlony Daniel. - Tu i tak roi się od przestępców! - I to się podoba Angusowi, który był kiedyś mistrzem łapaczy - wyjaśnił Saturn, tracąc powoli cierpliwość. - Wie, jak dogadać się ze strażą, z konstablami i sędziami. Ale jeśli zaczną się tu złazić zwolennicy Odmieńca, wszystko stanie na głowie! Jeżeli powstanie tutaj bezpieczna przystań nie tylko dla złodziei, ale także dla zdrajców, zaczną mu się naprzykrzać Królewscy Gońcy. - Jakoś sobie nie wyobrażam, żeby Gońcy odważyli się tu zapuścić - odparł Daniel, ale nawet on miał dość rozumu, by nazwy tej jednostki nie wymawiać zbyt głośno. - Zjawiliby się z całą pewnością, gdyby zwietrzyli zdradę. Angus zostałby powieszony, rozwłóczony końmi i poćwiartowany przy Potrójnym Drzewie, razem z bandą ospowatych jakobickich wicehrabiów. Porządny łapacz nie powinien tak kończyć. - Drugi raz tak pan o nim mówi. - Jak? - Łapacz. - No tak. - Myślałem, że łapacz doprowadza złodziei przed sąd, żeby odebrać wyznaczoną przez królową nagrodę, a nie... Daniel urwał w pół zdania, widząc, że Hoxton z zapałem kręci głową i robi minę, jakby miał zwymiotować. - Widzę, że puszczasz mój węgiel z dymem! - zadudnił skradający się ku nim Angus. Pozbył się płaszcza i butelek. Za nim szła - zachowując bezpieczny dystans - dziewczyna wyglądająca na pensjonariuszkę Brideswell. Niosła dwa kubki z kawą. - Raczej wyświadczam ci przysługę: to dzięki mnie ogień jeszcze nie wygasł - odparł spokojnie Saturn. - I nie musisz mi za to płacić. - Wcale nie chciałem palić w kominku - burknął Angus. - To przez tego ciecia, który miauczał i skamlał o odrobinę ciepełka. Ogień spokojnie by sobie wygasł, a ty co? Znów go rozpaliłeś! Nie ma nic darmo! - Naturalnie. Podano im kawę, pieniądze przeszły z rąk do rąk. Angus dokładnie obejrzał każdego miedziaka. - Dlaczego powiedział pan, że powinienem się zainteresować tym, co się dzieje w parlamencie? - zapytał Saturn, kiedy zaczęli popijać kawę. - Co może łączyć księcia Cambridge? z waszą dziurą w ziemi w Clerkenwell? - Nic. Zupełnie nic. Tyle tylko, że hałaśliwe i oczywiste poczynania parlamentu mogą być zasłoną dymną dla ukrytych machinacji, które mogłyby pana zainteresować. - TO GORSZE NIŻ ZUPEŁNY BRAK INFORMACJI - POSKARŻYŁ SIĘ SATURN. JAKIŚ CZŁOWIEK WSZEDŁ DO SALI I ZACZĄŁ SIĘ ROZGLĄDAĆ W POSZUKIWANIU WOLNEGO MIEJSCA. DANIEL NATYCHMIAST ZORIENTOWAŁ SIĘ, ŻE MA PRZED SOBĄ KUPCA. ZAMIAST JEDNAK DOSKAKIWAĆ DO NIEGO I UJAWNIAĆ SWOJĄ OBECNOŚĆ, WOLAŁ ZAPAŚĆ SIĘ W KRZEŚLE I PRZEZ CHWILĘ SPOKOJNIE OBSERWOWAĆ PRZYBYSZA. WIDZĄC TYLKO KONTUR SYLWETKI, RYSUJĄCY SIĘ NA ROZJARZONYM TLE FIRANY, MOŻNA BY GO OMYŁKOWO WZIĄĆ ZA DŻENTELMENA - MIAŁ BOWIEM NA GŁOWIE PERUKĘ, PRZYCIŚNIĘTĄ DODATKOWO KAPELUSZEM Z SZEROKIM, MODNIE WYWINIĘTYM RONDEM. U BIODRA ZWISAŁ MU RAPIER. KIEDY STAŁ, PRZYKUCAŁ; KIEDY SZEDŁ, PRZEMYKAŁ; KIEDY NA COŚ PATRZYŁ, MRUŻYŁ OCZY. A KIEDY PODSZEDŁ DO KOMINKA I USIADŁ NA KRZEŚLE PODSUNIĘTYM MU PRZEZ NADSPODZIEWANIE GOŚCINNEGO PETERA HOXTONA, DANIEL ZAUWAŻYŁ, ŻE PERUKĘ MA WYKONANĄ Z CUCHNĄCEGO KOŃSKIEGO WŁOSIA, KAPELUSZ PRZYMAŁY, A RAPIER W POCHWIE STANOWI WIĘKSZE ZAGROŻENIE DLA WŁAŚCICIELA, NIŻ WYJĘTY Z NIEJ STANOWIŁBY DLA KOGOKOLWIEK INNEGO: PRZYBYSZ DWUKROTNIE POTKNĄŁ SIĘ O BROŃ I PRAWIE PRZEWRÓCIŁ, BO ZA KAŻDYM RAZEM, GDY WYCIĄGAŁ KLINGĘ SPOMIĘDZY NÓG KRZESEŁ I STOŁÓW, WPLĄTYWAŁA MU SIĘ MIĘDZY KOSTKI. PRZYPOMINAŁ KLOWNA Z TARGU W DZIEŃ ŚWIĘTEGO BARTŁOMIEJA, KTÓRY UDAJE DŻENTELMENA. JEDNAKŻE W TAKIM LOKALU SAMA USILNOŚĆ STARAŃ ZAPEWNIAŁA MU SZACUNEK GOŚCI. - PAN BAYNES - POWIEDZIAŁ SATURN. - DOKTOR GATEMOUTH. DOKTORZE, PRZEDSTAWIAM PANU CZŁOWIEKA, KTÓREGO NAZYWAMY PANEM BAYNESEM. - DOKTORZE, TO DLA MNIE PRZYJEMNOŚĆ I ZASZCZYT JEDNOCZEŚNIE - POWIEDZIAŁ PRZYBYSZ. - DLA MNIE RÓWNIEŻ, PANIE BAYNES - ZAPEWNIŁ GO DANIEL. - PAN MOŻE Z GATEMOUTHÓW Z ZAMKU GATEMOUTH? DANIEL NIE MIAŁ POJĘCIA, CO ZROBIĆ Z TYM PYTANIEM. - DOKTOR POCHODZI Z DYSTRYKTU GATEMOUTH, Z BARDZO STAREGO RODU HERBOWYCH WŁOŚCIAN - ODPARŁ ZNUDZONYM TONEM SATURN. - MOŻE PAŃSCY PRZODKOWIE ZNALI MOICH! - WYKRZYKNĄŁ PAN BAYNES, POKLEPUJĄC SIĘ PO RĘKOJEŚCI RAPIERA. - JESTEM PRAWIE PEWIEN, ŻE OPACTWO GATEMOUTH GRANICZY Z PARAFIĄ, W KTÓREJ... - TO FAŁSZYWE NAZWISKO - WARKNĄŁ SATURN. - ALEŻ NATURALNIE, TO ZROZUMIAŁE. CO JA, DZIECKO JESTEM? PO PROSTU CHCIAŁEM, ŻEBY POCZUŁ SIĘ SWOBODNIE. - NO TO PANU NIE WYSZŁO. POROZMAWIAJMY MOŻE O TOWARZE I BĘDZIE SIĘ PAN MÓGŁ ZMYWAĆ. GDYBY TAKIE SŁOWA USŁYSZAŁ PRAWDZIWY DŻENTELMEN, JAK NIC DOSZŁOBY DO POJEDYNKU - NIC WIĘC DZIWNEGO, ŻE DANIEL PRZEZ CHWILĘ SIEDZIAŁ JAK NA SZPILKACH. NA SZCZĘŚCIE PAN BAYNES NIE DAŁ SIĘ SPROWOKOWAĆ. OTRZĄSNĄŁ SIĘ I ODPARŁ: - ZGODA. - ROZUMIEMY SIĘ, ŻE W GRĘ WCHODZI ZNACZNA ILOŚĆ TOWARU? - SŁYSZAŁEM O JEGO SPORYM CIĘŻARZE, NIC MI TO JEDNAK NIE MÓWI O JEGO RZECZYWISTEJ ILOŚCI, DOPÓKI NIE ZBADAM CZYSTOŚCI PRÓBKI. - JAK DUŻĄ PRÓBKĘ MA PAN NA MYŚLI? - SPYTAŁ ROZBAWIONY SATURN. - DOSTATECZNIE DUŻĄ, BY WYNAGRODZIŁA MI MOZÓŁ I CIERPIENIE. - NIEZALEŻNIE OD TEGO, ILE CZASU BĘDZIE PAN JĄ BADAŁ, O ILE W OGÓLE, PRZEKONA SIĘ PAN, PANIE BAYNES, ŻE NASZ DOKTOR TO NIE ŻADEN MACHER. CIĘŻAR I ILOŚĆ SĄ IDENTYCZNE - W STOPNIU, W JAKIM EFEKT TEN MOŻNA UZYSKAĆ W KOWALSKIM TYGLU. CO DALEJ? - TRANSAKCJA - ODPOWIEDZIAŁ OSTROŻNIE PAN BAYNES. - KIEDY OSTATNIO ROBIŁEM Z PANEM INTERESY, PANIE BAYNES, NIE ZAJMOWAŁ PAN TAKIEJ POZYCJI W BRANŻY, ŻEBY POKUSIĆ SIĘ O PRZETWORZENIE ILOŚCI TOWARU, JAKĄ MOŻE DOSTARCZYĆ DOKTOR GATEMOUTH. A RZUT OKA NA PAŃSKĄ PERUKĘ POZWALA MI TWIERDZIĆ, ŻE NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO. - PETERZE HOXTON, JA LEPIEJ ZNAM TWOJĄ HISTORIĘ, NIŻ TY MOJĄ. KIMŻE JESTEŚ, ABY RZUCAĆ TAKIE OSZCZERSTWA? DANIEL SŁUCHAŁ TEJ WYMIANY ZDAŃ JEDNYM UCHEM, TAK BARDZO POCHŁANIAŁA GO OBSERWACJA FIZJONOMII GOŚCIA. PO OSTATNIEJ WYPOWIEDZI PANA BAYNESA PRZYSZŁA MU DO GŁOWY HIPOTEZA, KTÓRA TŁUMACZYŁABY NIEZWYKŁE ZJAWISKO, KTÓREGO BYŁ ŚWIADKIEM. OTÓŻ PAN BAYNES MIAŁ ZĘBY WYRZEŹBIONE Z DREWNA I MIAŁY ONE PEWNĄ PASKUDNĄ WADĘ: MIANOWICIE NIE PASOWAŁY DO JEGO ZBYT MAŁYCH SZCZĘK I NIEUSTANNIE PRÓBOWAŁY WYZWOLIĆ SIĘ Z OKÓW TWARZOCZASZKI, PRZY OKAZJI NADAJĄC WŁAŚCICIELOWI NIEPOKOJĄCY, NIECO KOŃSKI WYGLĄD. ROZMOWA W WYKONANIU PANA BAYNESA BYŁA NIEUSTANNĄ WALKĄ, W KTÓREJ STARAŁ SIĘ ARTYKUŁOWAĆ SWOJE POGLĄDY, NIE TRACĄC PRZY TYM UZĘBIENIA. Z TEGO TEŻ POWODU WYPOWIADAŁ SŁOWA POWOLI, RYTMICZNIE, Z NACISKIEM, A KAŻDĄ FRAZĘ KOŃCZYŁ NIEWIARYGODNYM WYCZYNEM, JAKIM BYŁO OBJĘCIE CHWYTNYMI WARGAMI ROZBIEGAJĄCYCH SIĘ KŁÓW I SIEKACZY I ŚCIĄGNIĘCIE ICH Z POWROTEM NA WŁAŚCIWE MIEJSCE. DLATEGO WŁAŚNIE JUŻ SAM WYSIŁEK (O RYZYKU NIE WSPOMINAJĄC) ZWIĄZANY Z TĄ CIĘTĄ RIPOSTĄ PRZYDAWAŁ JEJ POWAGI I MOCY. PETER HOXTON UCHYLIŁ SIĘ ODRUCHOWO, OPADŁ NA OPARCIE KRZESŁA I PRZECZESAŁ PALCAMI WŁOSY. PAN BAYNES, KTÓRY TYM SPOSOBEM PRZEJĄŁ INICJATYWĘ W DYSKUSJI, MÓWIŁ DALEJ: - PRZYPUŚĆMY, ŻE JAKIŚ GOŚĆ MA STOSOWNE ZASOBY, ABY PRZYSTĄPIĆ - (PAN BAYNES MIAŁ SPORY KŁOPOT Z... WYPOWIEDZENIEM... TEGO OSTATNIEGO SŁOWA, PONIEWAŻ WYMAGAŁO OD NIEGO INTENSYWNEGO ZAWINIĘCIA WARG I NA POCZĄTKU, I NA KOŃCU) - DO TRANSAKCJI NA TAKĄ SKALĘ, JAKĄ ROZWAŻA DOKTOR GATEMOUTH. CZY KTOŚ TAKI PRZYSZEDŁBY TUTAJ, ABY SPOTKAĆ SIĘ Z OBCYM CZŁOWIEKIEM?! NIE SĄDZĘ. RACZEJ WOLAŁBY ZLECIĆ ZAŁATWIENIE SPRAWY PODWŁADNEMU, KTÓRY Z KOLEI ZWRÓCIŁBY SIĘ DO ZAUFANEGO POŚREDNIKA Z PROŚBĄ O NAWIĄZANIE KONTAKTU. SATURN UŚMIECHNĄŁ SIĘ SZEROKO, PRZEZ CO JEGO NIEOGOLONA TWARZ WYDAŁA SIĘ JESZCZE CIEMNIEJSZA. POKRĘCIŁ GŁOWĄ. - WSZYSCY WIEMY, ŻE W CAŁYM KRÓLESTWIE JEST TYLKO JEDEN MINCERZ, KTÓREGO NIE PRZERAZI TAKA SKALA PRZEDSIĘWZIĘCIA. NIE, PROSZĘ SIĘ TAK NIE KULIĆ; NIE WYPOWIEM TU GŁOŚNO JEGO IMIENIA. DAJE NAM PAN DO ZROZUMIENIA, ŻE PRZEMAWIA W IMIENIU KTÓREGOŚ Z JEGO ZAUSZNIKÓW? - TAKIEGO WIELKIEGO GOŚCIA ZJEDNA RĘKĄ. CUDZOZIEMCA. TO BYŁ ZNACZĄCY MOMENT. DO TEJ PORY PAN BAYNES ZNOŚNIE GRAŁ SWOJĄ ROLĘ, ALE PODAWANIE TAKICH INFORMACJI Z WŁASNEJ WOLI BYŁO W ZŁYM GUŚCIE. I ON O TYM WIEDZIAŁ. - WIDZICIE PANOWIE, NIE WAHAM SIĘ MÓWIĆ O TAKICH RZECZACH, PONIEWAŻ JESTEM PRZEKONANY, ŻE I TAK BĘDĘ POŚREDNICZYŁ W WASZYCH KONTAKTACH. DOKTOR I SATURN POKIWALI Z POWAGĄ GŁOWAMI, ALE CO SIĘ STAŁO, TO SIĘ NIE ODSTANIE. PAN BAYNES RÓWNIEŻ ZDAWAŁ SOBIE Z TEGO SPRAWĘ, ALE NIE MÓGŁ TEGO DAĆ PO SOBIE POZNAĆ. LEŻĄCY OBOK NICH PRYK-SYFILITYK, KTÓRY JESZCZE DO NIEDAWNA WYDAWAŁ SIĘ CAŁKIEM NIEŻYWY, OD CHWILI POJAWIENIA SIĘ PANA BAYNESA WIERCIŁ SIĘ NIESPOKOJNIE. NIEWYKLUCZONE, ŻE JEGO AKTYWNOŚĆ BYŁA SPOWODOWANA ZMIANĄ ROZSTAWIENIA KRZESEŁ - DANIEL WCISNĄŁ SIĘ MIĘDZY NIEGO I KOMINEK, ODCINAJĄC MU DOPŁYW CIEPŁA. PRYK ZACZĄŁ WYDAWAĆ TAKIE ODGŁOSY, JAKBY ZAMIERZAŁ USIĄŚĆ. DANIEL SIĘ NIE ODWRÓCIŁ - NIE MUSIAŁ; WYSTARCZYŁA ŻE WIDZIAŁ SATURNA, KTÓRY Z NIESMAKIEM ŚLEDZIŁ RUCHY PRYKA - ALE W PEWNYM MOMENCIE COŚ KAZAŁO MU ZERWAĆ SIĘ Z KRZESŁA I ODSUNĄĆ. PODOBNIE JAK WIĘKSZOŚĆ CZŁONKÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, DANIEL RÓWNIEŻ TRAKTOWAŁ SYFILIS I TRĄD JAKO DWIE NIEZALEŻNE I RÓŻNIE PRZENOSZONE CHOROBY. PRZECIĘTNY CZŁOWIEK KOJARZYŁ JE JEDNAK ODRUCHOWO I UNIKAŁ SYFILITYKÓW Z TAKĄ SAMĄ ODRAZĄ JAK TRĘDOWATYCH - CO DOSKONALE TŁUMACZYŁO REAKCJĘ SATURNA. A DANIEL, MIMO PRZYNALEŻNOŚCI DO T. K., NA TĘ CHWILĘ DAŁ SIĘ PORWAĆ PRZESĄDOM I ODSUNĄŁ NAJDALEJ JAK MÓGŁ OD PRYKA, KTÓRY NA WPÓŁ SIĘ CZOŁGAŁ, NA WPÓŁ SZEDŁ W STRONĘ KOMINKA. NIEKTÓRE JEGO CZŁONKI CIĄGNĘŁY SIĘ ODRĘTWIAŁE PO ZIEMI, INNE DRGAŁY SPAZMATYCZNIE, JAK POD UKŁUCIAMI NIEWIDZIALNYCH SZERSZENI. WLOKĄC ZA SOBĄ UPLECIONE Z KOCÓW GNIAZDO, SKULIŁ SIĘ NAD PALENISKIEM, CAŁKOWICIE PRZESŁANIAJĄC ŻAR OGNIA, PO CZYM NACHYLIŁ NAD NIM JESZCZE BARDZIEJ, ROZCIERAJĄC JEDNĄ DŁOŃ, TĘ SPARALIŻOWANĄ, DRUGĄ, TARGANĄ TIKAMI. SZPAKOWATE WŁOSY DAWNO OPADŁYBY MU NA TWARZ I ZAJĘŁY SIĘ OGNIEM, GDYBY KTOŚ - MOŻE ON SAM - NIE UTKAŁ ICH WSZYSTKICH POD CZYMŚ NA KSZTAŁT TURBANU Z BANDAŻA. - ŁATWO PRZEWIDZIEĆ, JAKIE PYTANIA ZADA TEN CUDZOZIEMIEC - POWIEDZIAŁ PAN BAYNES. - RZECZYWIŚCIE - PRZYTAKNĄŁ SATURN. - TOWAR POCHODZI Z AMERYKI. - POWSZECHNIE WIADOMO, ŻE DOKTOR GATEMOUTH PRZYBYŁ NIEDAWNO Z BOSTONU, TRUDNO WIĘC BYŁOBY SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻE TOWAR BĘDZIE Z GWINEI - ODPARŁ PAN BAYNES Z WYRAFINOWANĄ ZŁOŚLIWOŚCIĄ. - CUDZOZIEMIEC ZAPYTA O CO INNEGO: CZY NAD RZEKĄ CHARLES ODKRYTO NOWE ZŁOŻA ZŁOTA? BO JEŚLI TAK... - JEŻELI TEN CUDZOZIEMIEC RZECZYWIŚCIE REPREZENTUJE MINCERZA, KTÓREGO OBAJ MAMY NA MYŚLI, TO Z PEWNOŚCIĄ JEST BARDZO ZAJĘTYM CZŁOWIEKIEM I NIE BĘDZIE MIAŁ CZASU NA WYSŁUCHIWANIE DŁUGICH I NIECIEKAWYCH OPOWIEŚCI O PIRATACH Z KARAIBÓW - POWIEDZIAŁ SATURN. - NIE WYSTARCZY MU INFORMACJA, ŻE TO PRAWDZIWY TOWAR? GŁÓWNĄ ZALETĄ TOWARU JEST PRZECIEŻ FAKT, ŻE MOŻNA GO PRZETOPIĆ Z TOWAREM Z INNEGO ŹRÓDŁA I NIE PRZEJMOWAĆ SIĘ TYM, GDZIE ZOSTAŁ WYKOPANY. - PRZECIWNIE. TEN CUDZOZIEMIEC UWAŻA, ŻE NALEŻY SIĘ TYM PRZEJMOWAĆ, A PONADTO CHĘTNIE WYŁAPUJE WSZELKIE NIEKONSEKWENCJE W OPOWIEŚCIACH. BA, W JEGO ŚWIECIE, GDZIE HANDEL Z KONIECZNOŚCI MA CHARAKTER NIEFORMALNY I W NAJWYŻSZYM STOPNIU AD HOC, PRZEDSTAWIENIE SPÓJNEJ HISTORII TO JEDYNY SPOSÓB, ABY ZASKARBIĆ SOBIE JEGO ZAUFANIE. - Pan Baynes ma w tej kwestii rację - przyznał Saturn, zwracając się Jo Daniela na stronie. - Tego rodzaju ludzie są znakomitymi krytykami literackimi. - Nie ma przekonującej opowieści - nie ma zaufania - nie ma transakcji. Nie przyszedłem tu po to, by sprawdzać wasz towar, ale by ocenić waszą historię. Jeżeli wieczorem nie przedstawię cudzoziemcowi przepysznej gawędy, to cóż... Będzie po was. Od strony kominka dobiegł szmer, jakby ktoś rzucił garść pyłu na węgle. Daniel zerknął w tę stronę: pryk tarł z zapamiętaniem oczy i usta. Dym musiał mu podrażnić śluzówki, wywołując kichanie i prowokując do rozdrapywania pokrywających twarz strupów. Płomień buchnął z nową siłą, więcej jednak było z niego dymu niż światła. Dym szybko uchodził kominem - i całe szczęście, bo miał paskudny, diabelski, czerwonawy odcień. Daniel oderwał wzrok od dziwnie zachowującego się pryka i wrócił do ważniejszych spraw: pana Baynesa, który dalej opowiadał o swoim cudzoziemcu, i pustego krzesła. Puste krzesło drugi raz ściągnęło jego wzrok. Potem trzeci. Do pana Baynesa też dopiero teraz dotarło, że Saturn zniknął. Obaj zaczęli rozglądać się po pokoju, spodziewając się, że ich towarzysz wstał, żeby rozprostować nogi albo odnieść pusty kubek. Nad Salisbury Square zapadał zmierzch, ale przez okna sączyło się jeszcze dostatecznie dużo światła, by stwierdzić, że Peter Hoxton wyszedł. Zresztą światło to w większości było przesłonięte. Kobiety, do niedawna stojące przy koronkowej firance, uciekały w popłochu. Jedna zgarnęła suknię w dłoń i podciągnęła ją wysoko nad kostki, drugą ręką usuwając przeszkody z drogi ku najbliższemu wyjściu. Wyglądała, jakby chciała zacząć wrzeszczeć wniebogłosy, ale chwilowo miała ważniejsze sprawy na głowie, przez co z jej ust dobywało się tylko stłumione pohukiwanie. W sali zrobiło się na chwilę prawie całkiem ciemno, gdy zadrżała od impetu uderzenia jakiegoś dużego obiektu, który trafił w okno. Zafurkotały połamane meble, koziołkując po podłodze i tonąc w powodzi tłuczonego szkła. Daniel wstał. Nagle wokół niego się zakotłowało, gdyż połowę powierzchni sali zajął ciemny kształt wepchnięty przez nieistniejące już okno. Cofnął się do kąta utworzonego przez ścianę i komin; wiedział, że kiedy tłum w panice zacznie się ewakuować, on pierwszy skończy ze śladami butów na twarzy. Nagle rozległ się donośny syk i piekielny blask rozświetlił całą scenę. Twarze napierających gości wyłoniły się z półmroku - rzesza białych owali, z ustami otwartymi nie do śpiewu, lecz do krzyku - a potem wszyscy zgodnie unieśli ręce, by zasłonić oczy przed światłem. Rozbiegli się na boki, wpadając na siebie nawzajem i potykając się o sprzęty, aż w końcu znieruchomieli. Środek pokoju był wolny - jeśli nie liczyć chwiejnej sterty przewróconych krzeseł - i Daniel mógł się wreszcie przyjrzeć nowemu elementowi wyposażenia. Przez okno wjechał spory, masywny wóz, podobny do tych, którymi dostarczano złom do mennicy, tylko, że dodatkowo wzmocniony, aby mógł służyć, jako taran, i pomalowany farbą tak czarną, że nawet we wszechobecnej oślepiającej poświacie był tylko ponurą plamą mroku. Tylko jeden jego element wyraźnie odcinał się od korpusu: na dziobie, w pobliżu tarana, znajdowała się srebrzysta tarcza, płytka z polerowanej stali, przycięta w kształt charta w biegu. Z obu stron pojazdu otworzyły się drzwi i o podłogę załomotały podeszwy ciężkich buciorów. Daniel niewiele teraz widział, słyszał jednak podzwanianie ostróg i wizg obnażanych kling - jedno i drugie dowodziło, że nowi goście Angusa to jakieś ważne persony. Odwrócił się częściowo w stronę światła, jedną ręką osłaniając oczy, i spojrzał na pana Baynesa, który zgubił zęby i wyglądał teraz strasznie staro i bezradnie. Ze wszystkich bodźców atakujących zmysły pana Baynesa w ostatnich paru chwilach jego uwagę najsilniej przyciągnął srebrny chart. Daniel podążył za jego wzrokiem i zorientował się, że ten symbol widać w wielu miejscach naraz: ludzie, którzy wysypywali się z wozu i rozstawiali klientów Angusa po kątach, grożąc im bronią, nosili takie same odznaki. Pusty wagon wycofano ze zgruchotanego okna, odsunięto na bok i nagle lokal Angusa zmienił się w przybudówkę Salisbury Square. Jakiś wysoki, barczysty mężczyzna w płaszczu, dosiadający czarnego konia, zmierzał w ich stronę z obnażonym rapierem. Wjechał na środek sali, ściągnął wodze i stanął w strzemionach, odsłaniając przypiętego do płaszcza srebrnego charta. - Zdrada stanu! - zawołał głosem tak donośnym, że odbił się echem od przeciwległej strony placu. - Na kolana, powiadam! Prawdą jest, że zarówno zwierzęta, jak i ludzie, kiedy są przerażeni - do tego stopnia, że tracą rozum - robią jedną z dwóch rzeczy: albo zamierają w bezruchu, albo zaczynają w panice uciekać. Do tego momentu pan Baynes tkwił nieruchomo, teraz zaś instynkt kazał mu rzucić się do ucieczki. Zerwał się z krzesła i odwrócił od ścigających go chartów - i tym samym stanął twarzą w twarz ze światłem, które zdawało się wywierać nań namacalny, fizyczny nacisk, napierać z siłą, która najpierw pchnęła go na kolana, a potem na czworaki. Wzrok Daniela przywykł wreszcie do światłości - a może to ona powoli słabła, w każdym razie widział już, że stary pryk zniknął i zostały po nim tylko koce, zrzucone na stertę przy kominku jak zrzucona skóra węża. Wyłoniła się z nich istota, którą dziewięćdziesiąt pięć procent chrześcijan zidentyfikowałoby jako anioła zemsty z rozwianymi białymi włosami i ognistym mieczem w dłoni. Nawet Daniel dał się z początku nabrać - ale po chwili refleksji doszedł do wniosku, że ma przed sobą sir Isaaca Newtona, dzierżącego laskę płonącego fosforu. * * * W ciągu pierwszej godziny po nalocie Królewskich Gońców na spelunkę Angusa zmysły Daniela doświadczyły wielu nowych, nieznanych i intensywnych wrażeń. Kiedy wreszcie znalazł chwilę, żeby usiąść i spokojnie pomyśleć - tak się złożyło, że miał po temu okazję na dziobie słupa zakotwiczonego na Tamizie naprzeciwko Black Friars, robiąc piękną kupę, która spadła prosto w nurt rzeki - ustalił następujące bezsporne fakty: Isaac dorzucił do ognia jakiejś substancji chemicznej, która sprawiła, że z komina buchnęły nagle kłęby dymu. Na ten sygnał czekali Królewscy Gońcy, by natychmiast przypuścić szturm na lokal Angusa. Peter Hoxton i Angus wymknęli się z kuchni przez klapę w podłodze, prowadzącą do piwnicy łączącej się z podziemiem sąsiedniego domu, skąd tylnym wyjściem uciekli na podwórko, przesadzili mur, śmignęli przez burdel, wpadli do następnej mordowni, a stamtąd przez kolejną dziurę w ziemi czmychnęli w zaułek noszący nazwę The Wilderness (Królewscy Gońcy ustalili te fakty później, podążając ich tropem i przepytując gapiów). Uliczka Wilderness kończyła się od wschodu ślepo, doprowadzając na cmentarz na tyłach Bridewell. Tam, wśród anonimowych grobów prostytutek, Angus i Saturn rozdzielili się i każdy poszedł w swoją stronę. Nie złapano ich. Wrzody na twarzy Isaaca były oczywiście sztuczne: Isaac sporządził je z lateksu, czyli żywicy pewnego brazylijskiego drzewa. Kapitanem Królewskich Gońców - potężnym mężczyzną, który wjechał do lokalu na koniu - był nie kto inny, jak Charles White we własnej osobie, słynący z zamiłowania do odgryzania uszu i szczucia niedźwiedzi. Po sumiennym wystraszeniu klientów Angusa na śmierć, Królewscy Gońcy z Danielem, Isaakiem i panem Baynesem przemknęli przez The Wilderness z szybkością nie mniejszą niż wcześniej Saturn i Angus. Nad zatłoczonym cmentarzykiem wznosił się Bridewell - jeden z nadprogramowych pałaców królewskich, dawno temu oddany we władanie biedocie. W Wielkim Pożarze częściowo spłonął, a następnie został częściowo odbudowany. Daniel nigdy wcześniej dobrze mu się nie przyjrzał - bo i po co? - ale chyba właśnie w takiej chwili Bridewell prezentował się najkorzystniej, kiedy dogasający siny zmierzch kładł się na elewacji, a od reszty parafii Świętej Brygidy oddzielało go błotniste cmentarzysko. Przyspieszyli kroku na The Wilderness i Daniel miał wrażenie, że zaraz przypuszczą szturm na pałac: przegalopują przez dziobaty, gruzłowaty stok bojowy cmentarza, wyważą drzwi i zgarną wszystkie dziwki. W ostatniej chwili skręcili jednak w prawo w Dorset i wypadli na nadrzeczny plac, na którym składowano drewno. Przy nabrzeżu stały dwie szalupy, zasłonięte stertami bali przed wzrokiem wścibskich przedstawicieli półświatka, którzy mogliby zagapić się na rzekę z górnych okien Bridewell. Miały pełną obsadę wioślarską i były w każdej chwili gotowe odbić od brzegu. Po krótkiej wieczornej przejażdżce szalupą Gońcy (w sumie szóstka), Daniel, sir Isaac i ich więzień trafili na slup o nazwie Atalanta, który na tę noc nie wciągnął żagli ani nie wywiesił bandery i pozostawał incognito; tylko na jednej ze zwiniętych flag było widać herb Charlesa White'a - Atalanta była jego prywatnym jachtem. Kiedy królowa się o tym dowie, z pewnością będzie mu niezwykle wdzięczna. Charles White w szalupie siedział naprzeciw pana Baynesa, od niechcenia bawiąc się kolekcją zasuszonych ludzkich uszu na dewizce zegarka i głośno rozważając, ile czasu zajmie im spływ slupem w dół rzeki do Tower, gdzie można znaleźć pierwszorzędne narzędzia tortur. Wdał się również w dyskusję z innymi Gońcami, spekulując o tym, czy nie wystarczyłoby przeciągnąć pana Baynesa pod kilem; o tym, jaki wpływ na skuteczność tej operacji miałby fakt przeprowadzenia jej w miejscu (odległym zaledwie o sto jardów), gdzie Fleet Ditch uchodził do Tamizy, czyli - krótko mówiąc - jak opicie się ścieków wpłynie na rozmowność pana Baynesa; a także o tym, czy nie należałoby najpierw przeciągnąć go pod kilem, a potem i tak użyć dostępnych w Tower instrumentów. Problem polegał na tym, że zdrajców, których i tak czekało publiczne powieszenie, kastracja, włóczenie końmi i ćwiartowanie, zwykle trudno było nakłonić do rozmowy. Jeden z jego poruczników (młody dżentelmen, wybrany do tej roli zapewne dzięki jasnym włosom i słodkiej fizjonomii) zgłosił w tym miejscu pewną obiekcję, taką mianowicie, że pan Baynes może w ogóle nie trafić do Tyburn, na razie bowiem nie dowiedziono mu zdrady stanu - ale został natychmiast zakrzyczany. Kiedy jednak minutę później zgłosił ten sam sprzeciw po raz wtóry, pozwolono mu się wypowiedzieć. Porucznik wyjaśnił, że przebiegły adwokat mógłby dowodzić przed sądem, że pan Baynes jest w rzeczywistości lojalnym poddanym Jej Królewskiej Mości. Zaraz, zaraz! Poczekajcie. To wcale nie jest tak niedorzeczne, jakby się na pierwszy rzut oka wydawało. Przecież doktor Waterhouse był lojalnym podwładnym królowej, który tylko udawał, że wchodzi w konszachty z fałszerzami, gdy naprawdę chodziło mu o zdobycie informacji. Czy adwokat pana Baynesa nie mógłby użyć tego samego argumentu? Nie, to absurd, odparł Charles White - ku przerażeniu pana Baynesa, któremu przed chwilą zaczęła świtać jutrzenka nadziei. Rzecz w tym (ciągnął White), że pan Baynes nie udzielił doktorowi żadnych informacji, ba, najprawdopodobniej w ogóle ich nie posiadał. Dlatego nie mogło być mowy, by uniknął włóczenia i ćwiartowania i pozostawało tylko wyjaśnić jedną kwestię: jakich tortur użyć, do czasu wymierzenia mu kary, by jednak coś ciekawego powiedział. Daniel miał tego pecha, że podczas tej wymiany zdań siedział na dziobie szalupy, zwrócony twarzą ku rufie. Miał dzięki temu świetny widok na szerokie bary Charlesa White'a i bezwłosą, bezzębną głowę pana Baynesa, który co rusz wyciągał i wykręcał szyję, wypatrując w szalupie współczujących twarzy. Dla Daniela było zupełnie oczywiste, że ogląda dziecinne przedstawienie, które, grając na lękach pana Baynesa, ma go złamać bez potrzeby używania imadła. Tymczasem sam pan Baynes - w roli jednoosobowej widowni - dał się bez reszty wciągnąć odgrywanej na jego użytek sztuce. Zgodził się nie tyle zawiesić niewiarę na czas spektaklu, ile raczej wystrzelić ją z armaty prosto w kamienny mur. Nie można było mieć cienia wątpliwości, że jego opór został złamany. Pozostała tylko jedna niewyjaśniona kwestia: czy przypadkiem wraz z oporem nie udało się złamać również jego rozumu i doprowadzić do sytuacji, w której stał się dla nich bezużyteczny? Czy znalazłszy się na jego miejscu, Daniel z równą łatwością przejrzałby podstęp White'a? Wątpił w to. A może znalazł się w tym samym położeniu, nie wiedząc o tym, a White grał nie tylko dla pana Baynesa, ale i dla niego? Kupa, którą zrobił na dziobie Atalanty, była prawdziwym majstersztykiem: dwa idealnie uformowane klocki spadły do Tamizy jak ciężarki ołowianej sondy i bez plusku zniknęły pod wodą - co dowodziło, że jego jelita będą się spisywać doskonale jeszcze długo po tym, jak inne organy przegrają ze starością. Miał ochotę posiedzieć tak dłuższą chwilę, z pośladkami ujętymi w wygodną, wypolerowaną obręcz deski klozetowej, i napawać się swoim triumfem, tak jak świętej pamięci Samuel Pepys nauczył go rozkoszować się oddawaniem moczu. Niestety, dobiegające spod pokładu hałasy przypominały mu, że ma pewne obowiązki - i to nie tylko wobec królowej, ale także wobec pana Baynesa. Okazało się bowiem, że jego obawy dotyczące pana Baynesa potwierdziły się w stu procentach. Królewscy Gońcy mieli sporą wprawę w zaszczuwaniu zdrajców, ale w zaimprowizowanej trupie teatralnej grali jak ostatni amatorzy, którzy za grosz nie opanowali najważniejszej w aktorskim fachu sztuki wyczucia nastrojów publiczności. Przeciągnęli spektakl ponad miarę i zmienili pana Baynesa w bełkocącego imbecyla. DANIEL PODCIĄGNĄŁ SPODNIE, PRZESZEDŁ KU RUFIE I U SZCZYTU SCHODÓW PROWADZĄCYCH POD POKŁAD NIEMAL WPADŁ NA CZŁOWIEKA, KTÓRY WYSZEDŁ NA GÓRĘ ZACZERPNĄĆ ŚWIEŻEGO POWIETRZA. NIE ZDERZYŁ SIĘ Z NIM TYLKO DLATEGO, ŻE BIAŁA CZUPRYNA TAMTEGO RZUCIŁA MU SIĘ W OCZY, GDY SEKUNDĘ WCZEŚNIEJ ZALŚNIŁA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA. ODSUNĄŁ SIĘ OD WŁAZU I ODCZEKAŁ, AŻ ISAAC WYJDZIE NA POKŁAD. - PAN HOXTON ZADEKLAROWAŁ SIĘ, PO KTÓREJ JEST STRONIE - ZACZĄŁ ISAAC. - W JAKI SPOSÓB? UCIEKAJĄC? - NATURALNIE. - GDYBY ZOSTAŁ, DAŁ SIĘ PRZECIĄGNĄĆ POD KILEM, ZMIAŻDŻYĆ SOBIE PALCE W IMADLE I POĆWIARTOWAĆ, UZNAŁBYŚ GO ZA CZŁOWIEKA GODNEGO ZAUFANIA? - NIC PODOBNEGO MU NIE GROZIŁO - ODPARŁ LEKKO URAŻONY ISAAC. - GDYBY TYLKO ZECHCIAŁ SŁUŻYĆ KRÓLOWEJ. - NAJLEPSZYM SPOSOBEM, W JAKI PETER HOXTON MOŻE SIĘ PRZYSŁUŻYĆ KRÓLOWEJ ALBO TOBIE, ISAACU, JEST DOSTARCZENIE INFORMACJI ZE ŚWIATA PRZESTĘPCZEGO. GDYBY NIE UCIEKŁ, ZALICZYŁBY SIĘ DO GRONA WROGÓW WSZYSTKIEGO, CO PRZESTĘPCZE, I STAŁ SIĘ DLA NAS KOMPLETNIE BEZUŻYTECZNY. NATOMIAST UCIEKAJĄC Z ANGUSEM OGROMNIE POPRAWIŁ SWOJĄ REPUTACJĘ. - TO I TAK BEZ ZNACZENIA, DANIELU. TWOJA ROLA SKOŃCZONA. ŚWIETNIE SIĘ SPISAŁEŚ, DZIĘKUJĘ. - PO CO WYSŁAŁEŚ SYGNAŁ DYMNY? DLACZEGO NIE POCZEKAŁEŚ, CO JESZCZE POWIE BAYNES? - ON JUŻ I TAK WYGADAŁ WIĘCEJ NIŻ POWINIEN I ZDAWAŁ SOBIE Z TEGO SPRAWĘ. ZROBIŁ SIĘ MAŁOMÓWNY I CHCIAŁ WAS SPRAWDZIĆ. DLATEGO ZAPYTAŁ, JAKA JEST TWOJA HISTORIA. A JA WIEDZIAŁEM, ŻE NIE MASZ NIC DO POWIEDZENIA, A NA PEWNO NIC TAKIEGO, W CO UWIERZYŁBY TEN JEDNORĘKI CUDZOZIEMIEC CZY CHOĆBY NAWET SAM PAN BAYNES. DLATEGO WYDAŁEM ROZKAZ DO ATAKU. - A CZEGO TERAZ POTRZEBUJESZ OD PANA BAYNESA, BY KONTYNUOWAĆ NATARCIE? * * * NA WYRAŹNĄ PROŚBĘ DANIELA CHARLES WHITE I JEGO WESELI KOMPANI ZOSTAWILI PANA BAYNESA SAMEGO W KAJUCIE - UPRZEDNIO ZAKUWSZY GO W KAJDANY, ŻEBY NIE PRZYSZŁO MU DO GŁOWY UNIKNĄĆ KARY POPRZEZ POPEŁNIENIE SAMOBÓJSTWA. DANIEL KRĘCIŁ SIĘ POD DRZWIAMI DOPÓKI PAN BAYNES NIE PRZESTAŁ POPŁAKIWAĆ I JĘCZEĆ, POTEM ODLICZYŁ POWOLI DO STU (ŻEBY SIĘ USPOKOIĆ), AŻ WRESZCIE WZIĄŁ ŚWIECĘ, OTWORZYŁ DRZWI I WSZEDŁ DO ŚRODKA. PAN BAYNES SIEDZIAŁ NA ŁAWCE. RĘCE MIAŁ SKUTE ZA PLECAMI, GŁOWĘ ZWIESIŁ I OPARŁ O BLAT STOJĄCEGO PRZED NIM STOŁU. W PIERWSZEJ CHWILI DANIEL POMYŚLAŁ, ŻE ZMARŁ NA ZAWAŁ, DOPÓKI NIE ZAUWAŻYŁ, ŻE SKUTE DŁONIE POWOLI SIĘ UNOSZĄ I OPADAJĄ, KIEDY JEGO PŁUCA NAPEŁNIAŁY SIĘ I OPRÓŻNIAŁY JAK MIECH IRLANDZKICH DUD. DANIEL TEŻ CHĘTNIE BY ZASNĄŁ. CHWILĘ POSIEDZIAŁ OBOK WIĘŹNIA W BLASKU ŚWIECY, KIWAJĄC SENNIE GŁOWĄ, ALE TUPOT PODKUTYCH BUTÓW I CHRZĘST OSTRÓG NAD GŁOWĄ NIE POZWALAŁY MU ZAPOMNIEĆ, ŻE NIE CUMUJE W CICHEJ ZATOCZCE, TYLKO RZUT KAMIENIEM OD BLACK FRIARS W LONDYNIE. - NIECH SIĘ PAN OBUDZI. - ŻE CO...? PAN BAYNES SZARPNĄŁ SIĘ W WIĘZACH, POŻAŁOWAŁ TEGO I WYPROSTOWAŁ SIĘ GWAŁTOWNIE. KRĘGOSŁUP ZATRZESZCZAŁ MU PRZY TYM JAK STARY MASZT POD NAPOREM WICHURY. OTWARTE USTA MIAŁ WYSUSZONE NA WIÓR, ICH OTWÓR WYGLĄDAŁ JAK WKLĘŚNIĘTA RANA NA TWARZY. NIE PATRZYŁ DANIELOWI W OCZY. - POROZMAWIA PAN ZE MNĄ? PAN BAYNES ROZWAŻYŁ TĘ PROPOZYCJĘ, ALE NIC NIE POWIEDZIAŁ. DANIEL WSTAŁ. PAN BAYNES OBSERWOWAŁ KĄTEM OKA, JAK SIĘGA DO KIESZENI; ZESZTYWNIAŁ W OCZEKIWANIU NA BÓL. DANIEL WYJĄŁ RĘKĘ, OTWORZYŁ ZACIŚNIĘTĄ DŁOŃ I PODSUNĄŁ JĄ POD NOS PANU BAYNESOWI, KTÓRY ROZPOZNAŁ LEŻĄCE NA NIEJ JEGO WŁASNE SZTUCZNE ZĘBY. WYTRZESZCZYŁ OCZY I RZUCIŁ SIĘ NAPRZÓD JAK KOBRA, OTWIERAJĄC SZEROKO USTA. DANIEL PODAŁ MU ZĘBY. PAN BAYNES ZASSAŁ JE NA MIEJSCE I WYPROSTOWAŁ SIĘ; MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE PRZED CHWILĄ ZAMIENIŁ NIEDOROBIONĄ CZASZKĘ, Z KTÓRĄ SIĘ OBUDZIŁ, NA NOWĄ, LEPSZĄ I ŁADNIEJSZĄ. DANIEL COFNĄŁ SIĘ I WYTARŁ RĘKĘ W SPODNIE. - PRAWDZIWY Z PANA DŻENTELMEN! OD RAZU SIĘ NA PANU POZNAŁEM, JAK TYLKO ŻEŚMY SIĘ SPOTKALI... - PRAWDĘ MÓWIĄC, NIE JESTEM ARYSTOKRATĄ, ZA TO POTRAFIĘ BYĆ MIŁY. PAN CHARLES WHITE, KTÓRY JEST PRAWDZIWYM DŻENTELMENEM, POWIEDZIAŁ JUŻ, CO ZAMIERZA Z PANEM ZROBIĆ, A JEST CZŁOWIEKIEM SŁOWNYM. BA, DZIWIĘ SIĘ, ŻE MA PAN JESZCZE OBOJE USZU. ALE PROPONUJĘ, BY OCALIŁ PAN ZARÓWNO USZY, JAK I RESZTĘ SWOJEJ OSOBY, INFORMUJĄC MNIE O MIEJSCU I CZASIE PLANOWANEGO SPOTKANIA Z JEDNORĘKIM CUDZOZIEMCEM. - WIE PAN, ŻE UMRĘ, PRAWDA? - NIE, JEŚLI BĘDZIE PAN SŁUŻYŁ KRÓLOWEJ. - WTEDY ZABIJE MNIE JACK MINCERZ. - JAK NIE ON, TO STAROŚĆ. CHYBA, ŻE APOPLEKSJA LUB TYFUS BĘDĄ SZYBSZE. GDYBYM ZNAŁ SPOSÓB NA UNIKNIĘCIE ŚMIERCI, PODZIELIŁBYM SIĘ NIM Z PANEM I CAŁYM ŚWIATEM. - PODOBNO SIR ISAAC GO ZNA. TAK MÓWIĄ. - ALCHEMICZNY BEŁKOT NIE JEST NAJLEPSZĄ METODĄ WKUPIENIA SIĘ W MOJE ŁASKI. PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, GDZIE ZNAJDĘ JEDNORĘKIEGO CUDZOZIEMCA. - PRZYZNAJĘ PANU RACJĘ W KWESTII NASZEJ ŚMIERTELNOŚCI. I PRAWDĘ POWIEDZIAWSZY, NIE O SIEBIE SIĘ BOJĘ. - A O KOGO? - O MOJĄ CÓRKĘ. - GDZIE JEST? - W BRIDEWELL. - OBAWIA SIĘ PAN, ŻE KTOŚ BĘDZIE CHCIAŁ SIĘ NA NIEJ ZEMŚCIĆ, JEŚLI PÓJDZIE PAN NA WSPÓŁPRACĘ Z KRÓLEWSKIMI GOŃCAMI? - WŁAŚNIE. CZYŚCICIELE JĄ ZNAJDĄ. - CHARLES WHITE NA PEWNO MA WYSTARCZAJĄCE WPŁYWY, BY ZWOLNIĆ JEDNĄ DZIEWCZYNĘ Z BRIDEWELL - POWIEDZIAŁ DANIEL, ZANIM UGRYZŁ SIĘ W JĘZYK, UŚWIADOMIWSZY SOBIE, ŻE MÓWI JAK PRZESTĘPCA. - Z PEWNOŚCIĄ. TRAFIŁABY PROSTO DO JEGO ŁOŻA, ZOSTAŁA JEGO DZIWKĄ, DOPÓKI BY SIĘ NIĄ NIE ZNUDZIŁ I NIE POCHOWAŁ JEJ Z NALEŻNYMI HONORAMI WE FLEET DITCH! PAN BAYNES BYŁ NIE MNIEJ PORUSZONY WYOBRAŻENIEM TEJ SCENY, NIŻ GDYBY BYŁ JEJ NAOCZNYM ŚWIADKIEM. CAŁY SIĘ TRZĄSŁ, DREWNIANE ZĘBY SZCZĘKAŁY, Z NOSA CIEKŁ ŚLUZ. - I MYŚLI PAN, ŻE JA JESTEM PORZĄDNY? - NATURALNIE. JUŻ TO MÓWIŁEM. - CZY JEŚLI DAM PANU SŁOWO, ŻE PÓJDĘ DO PAŁACU PRZĄŚNICZEK I POSZUKAM PAŃSKIEJ CÓRKI... - CISZEJ, NA LITOŚĆ BOSKĄ! NIE CHCĘ, ŻEBY PAN WHITE DOWIEDZIAŁ SIĘ O JEJ ISTNIENIU. - MAM SIĘ PRZED NIM NA BACZNOŚCI NIE MNIEJ NIŻ PAN, PANIE BAYNES. - W TAKIM RAZIE... DAJE PAN SŁOWO, DOKTORZE GATEMOUTH? - TAK. - NAZYWA SIĘ HANNAH SPATES. TO SILNA DZIEWCZYNA, PRACUJE U PANA WILSONA PRZY MIĘDLENIU KONOPI. - ZAŁATWIONE. - PROSZĘ WEZWAĆ GOŃCÓW. * * * NAGRODĄ DLA DANIELA ZA TEN ZAIMPROWIZOWANY AKT ŁASKI BYŁ DARMOWY REJS DO TOWER, W BLASKU KSIĘŻYCA I NIENATURALNIE SIELANKOWYCH OKOLICZNOŚCIACH. NAJLEPSZE BYŁO W NIEJ TO, ŻE ODBYWAŁ SIĘ BEZ UDZIAŁU CHARLESA WHITE' A I JEGO PLUTONU DŻENTELMENÓW Z PIEKŁA RODEM, KTÓRZY PO KRÓTKIEJ KONWERSACJI Z PANEM BAYNESEM ZGROMADZILI SIĘ NA POKŁADZIE JAK STADO WRON, WSKOCZYLI DO SZALUP I WRÓCILI NA PRZYSTAŃ PRZY BLACK FRIARS. NAWET POKONANIE KATARAKT POD MOSTEM LONDYŃSKIM, KTÓRE NA MNIEJSZEJ ŁODZI ZAWSZE GROZIŁO ŚMIERCIĄ - BYŁO JEDNYM Z TYCH PRZEŻYĆ, O KTÓRYCH DŻENTELMENI CHĘTNIE ROZPISYWALI SIĘ PO POWROCIE DO DOMU, OCZEKUJĄC, ŻE KTOŚ ZECHCE O TYM CZYTAĆ - POSZŁO GŁADKO: STRZAŁEM Z FALKONETU OBUDZILI ŚPIĄCEGO W NONSUCH HOUSE STRAŻNIKA ZWODZONEGO ODCINKA MOSTU I WCIĄGNĘLI BANDERĘ ZE SREBRNYM CHARTEM. STRAŻNIK WSTRZYMAŁ RUCH NA MOŚCIE, PODNIÓSŁ PRZĘSŁO I KAPITAN PCHNĄŁ SLUP W NURT RZEKI, KTÓRY PONIÓSŁ ICH DO THE POOL. PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ PRZY ŚWIETLE POCHODNI GRAMOLILI SIĘ PO STROMYCH SCHODACH NA PRZYSTAŃ TOWER WHARF. W MIARĘ JAK DANIEL WCHODZIŁ CORAZ WYŻEJ I SIĘGAŁ GŁOWĄ PONAD POZIOM POMOSTU, CAŁA TOWER ODSŁANIAŁA SIĘ PRZED NIM, OTWIERAŁA JAK OGROMNA CZARNA KSIĘGA, SPISANA OGNIEM I DYMEM NA SMOLISTYM PERGAMINIE. PRAWIE NA WPROST NIEGO, JESZCZE NA PRZYSTANI, ZNAJDOWAŁ SIĘ NIEWIELKI KOMPLEKS ZABUDOWAŃ, OGRODZONY PALISADĄ. JEDEN Z NOCNYCH STRAŻNIKÓW OTWORZYŁ FURTKĘ W OGRODZENIU. DANIEL PRZEMASZEROWAŁ PRZEZ NIĄ RAZEM Z RESZTĄ PASAŻERÓW I WSZEDŁ DO JEDNEGO Z DOMKÓW, CZUJĄC SIĘ TROCHĘ NIESWOJO, ŻE PAKUJE SIĘ KOMUŚ PROSTO DO MIESZKANIA. PRZECZUCIE GO NIE MYLIŁO: POSADOWIONY NA PRZYSTANI BUDYNEK BYŁ DOMEM DLA KILKU OSÓB, W TYM (CO NAJMNIEJ) DLA PORTIERA, MARKIETANA, KARCZMARZA ORAZ CZŁONKÓW ICH RODZIN. PO KILKU KROKACH POCZUŁ JEDNAK, ŻE PODŁOŻE SIĘ ZMIENIŁO I ZNALAZŁ SIĘ ZNÓW NA ZEWNĄTRZ, TYM RAZEM NA DESKACH PRZERZUCONYCH NAD SPOKOJNĄ TONIĄ WODY. TO MUSIAŁA BYĆ FOSA TOWER, A ON SZEDŁ PO MOŚCIE ZWODZONYM. MOST PROWADZIŁ DO NIEWIELKIEGO OTWORU W STROMYM ZEWNĘTRZNYM MURZE TWIERDZY. Z PRAWEJ STRONY WYRASTAŁ ZE ŚCIANY KLINOWATY BASTION, ALE W NIM PRÓŻNO BY SZUKAĆ DRZWI - SZCZERZYŁ ZA TO MNÓSTWO AMBRAZUR I INNYCH OTWORÓW, PRZEZ KTÓRE OBROŃCY MOGLI UPRZYKRZAĆ ŻYCIE LUDZIOM CHCĄCYM PRZEJŚĆ PO MOŚCIE. TEJ NOCY MOST BYŁ JEDNAK OPUSZCZONY, KRATA PODNIESIONA, A Z PASZCZ TOWER NIE SYPAŁ SIĘ DESZCZ POCISKÓW. PRZEŚLIZNĘLI SIĘ GĘSIEGO PRZEZ COŚ W RODZAJU BOCZNEJ FURTKI I ZNALEŹLI W SKLEPIONYM PRZEJŚCIU POD WIEŻĄ BYWARD. PO LEWEJ MIELI TERAZ DRUGĄ, WIĘKSZĄ BRAMĘ, WYCHODZĄCĄ NA GROBLĘ, KTÓRĄ BIEGŁA GŁÓWNA DROGA DO TOWER; NA NOC ZAMYKANO JĄ NA CZTERY SPUSTY. ZRESZTĄ, KIEDY WSZYSCY PRZESZLI PO MOŚCIE, MĘŻCZYZNA W SZLAFMYCY I KAPCIACH ZAMKNĄŁ TAKŻE FURTKĘ ZA ICH PLECAMI. DANIEL ORIENTOWAŁ SIĘ W TAJNIKACH TOWER NA TYLE, BY SIĘ DOMYŚLIĆ, ŻE MA PRZED SOBĄ PORTIERA-DŻENTELMENA, ZAMIESZKUJĄCEGO JEDNĄ Z LICZNYCH W TYM REJONIE KWATER DLA STRAŻNIKÓW. W TEN OTO SPOSÓB ZOSTALI ZAMKNIĘCI NA NOC W TOWER. PO ZATRZAŚNIĘCIU DRZWI POD WIEŻĄ BYWARD ZROBIŁO SIĘ CIEMNO JAK W GROBIE. ISAAC I DANIEL WYSZLI PO OMACKU NA SKRZYŻOWANIE MINT STREET Z WATER LANE. ODCZEKALI CHWILĘ, PATRZĄC, JAK STRAŻ ODPROWADZA SKUTEGO PANA BAYNESA DO LOCHU. KAŻDEGO, KTO WSZEDŁBY DO TOWER TĄ SAMĄ DROGĄ I SPODZIEWAŁ SIĘ, ŻE PO POKONANIU BRAMY ZNAJDZIE SIĘ NA DZIEDZIŃCU, CZEKAŁO ROZCZAROWANIE, WIEŻA BYWARD, PRZEZ KTÓRĄ WŁAŚNIE PRZESZLI, STANOWIŁA ELEMENT MURÓW ZEWNĘTRZNYCH I WYCHODZIŁO SIĘ Z NIEJ TYLKO NA WĄSKI PAS GRUNTU OKALAJĄCY MURY WEWNĘTRZNE - ZNACZNIE STARSZE I O WIELE WYŻSZE. JEDNAKŻE NAWET SPECJALISTA W DZIEDZINIE ŚREDNIOWIECZNYCH FORTYFIKACJI ZDUMIAŁBY SIĘ NA WIDOK, JAKI POWITAŁ DANIELA I ISAACA, TO BOWIEM, CO WIDZIELI, NIJAK NIE PRZYPOMINAŁO SYSTEMU UMOCNIEŃ OBRONNYCH. PRĘDZEJ MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE ZNALEŹLI SIĘ NA SKRZYŻOWANIU DWÓCH RUCHLIWYCH ULIC W LONDYNIE SPRZED WIELKIEGO POŻARU. W GŁĘBI, ZA SZACHULCOWYMI ŚCIANAMI DOMÓW I GOSPÓD, RZECZYWIŚCIE ZNAJDOWAŁY SIĘ MURY ZE SPOJONEGO ZAPRAWĄ KAMIENIA, KTÓRE BYŁYBY NIE DO ZDOBYCIA DLA ARMII NIEDYSPONUJĄCEJ BRONIĄ PALNĄ, ALE CHCĄC DOTRZEĆ DO TYCH WSZYSTKICH BASZT, AMBRAZUR ET CAETERA, NALEŻAŁOBY ZBURZYĆ I SPALIĆ WSZYSTKO TO, CO NAROSŁO NA NICH I PRZED NIMI - A BYŁOBY TO PRZEDSIĘWZIĘCIE PORÓWNYWALNE ZE ZRÓWNANIEM Z ZIEMIĄ NIEWIELKIEGO MIASTECZKA. BYWARD SAMA W SOBIE STANOWIŁA ISTNY WĘZEŁ GORDYJSKI: NIE TYLKO STRZEGŁA GŁÓWNEJ BRAMY, ALE TEŻ GÓROWAŁA NAD NAJRUCHLIWSZYM SKRZYŻOWANIEM W TOWER - A TO I TAK BYŁ DOPIERO POZIOM GRUNTU. WIEŻA SKŁADAŁA SIĘ Z DWÓCH SPIĘTYCH MOSTEM CYLINDRYCZNYCH BASZT I STANOWIŁA WYMARZONE MIEJSCE DO PRZETRZYMYWANIA WAŻNYCH WIĘŹNIÓW. W TEJ CHWILI ZNAJDOWAŁA SIĘ NA LEWO OD ISAACA I DANIELA. PO DRUGIEJ STRONIE ULICY WYBRZUSZAŁA SIĘ Z WEWNĘTRZNEGO MURU DZWONNICA - CHOCIAŻ DANIEL WIEDZIAŁ O JEJ ISTNIENIU TYLKO DZIĘKI TEMU, ŻE JAKO NAUKOWIEC Z DŁUGIM STAŻEM NAOGLĄDAŁ SIĘ W SWOIM CZASIE RYCIN PRZEDSTAWIAJĄCYCH TOWER. W TEJ CHWILI ZNACZNIE BARDZIEJ RZUCAŁY SIĘ W OCZY BUDOWLE WYROSŁE U JEJ PODNÓŻA: DWIE GOSPODY, SZOPY MARKIETANÓW I MAŁE DOMKI MIESZKALNE, JAK GDYBY ZRZUCONE NA STOS I POUCZEPIANE WSZYSTKICH MOŻLIWYCH KAMIENNYCH PÓŁEK I WYSTĘPÓW, KTÓRE MOGŁY IM DAĆ OPARCIE. KAŻDY, KTO ZNALAZŁBY SIĘ W TAK OGRANICZONEJ PRZESTRZENI, INSTYNKTOWNIE ZACZĄŁBY SZUKAĆ WYJŚCIA Z TEJ PUŁAPKI. PIERWSZYM, CO RZUCAŁO SIĘ W OCZY PO WYJŚCIU Z CIENIA WIEŻY BYWARD, BYŁA WATER LANE: BIEGNĄCA WZDŁUŻ RZEKI BRUKOWANA ULICA MIĘDZY MUREM ZEWNĘTRZNYM I WEWNĘTRZNYM. CZĘŚCIOWO PRZESŁANIAŁA JĄ DZWONNICA I JEJ NAROŚLE, ALE I TAK NARZUCAŁA SIĘ JAKO DROGA UCIECZKI, PONIEWAŻ BYŁA STOSUNKOWO SZEROKA, A TAKŻE - DZIĘKI TEMU, ŻE ZA DNIA BYŁA OGÓLNODOSTĘPNA - PRZEJEZDNA. DRUGIM WYJŚCIEM BYŁ OSTRY SKRĘT W LEWO, PLECAMI DO RZEKI, I ZAPUSZCZENIE SIĘ W OKOLICĘ DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAJĄCĄ ŚREDNIOWIECZNY SLUMS, PRZYKLEJONY DO MURU ZAMKU KRZYŻOWCÓW, A WYBUDOWANY PRZEZ LICZNA HAŁASTRĘ, KTÓREJ NIE POZWOLONO WEJŚĆ DO ŚRODKA I MIESZAĆ SIĘ Z RYCERZAMI I GIERMKAMI. OŚ SLUMSU STANOWIŁA WĄSKA ULICZKA. PO JEJ LEWEJ STRONIE CIĄGNĘŁY SIĘ STARE KAZAMATY, CZYLI, W ŻARGONIE WOJSKOWYM, UFORTYFIKOWANE KRUŻGANKI, UMOŻLIWIAJĄCE OBROŃCOM (CELOWO UWIĘZIONYM W ICH OBRĘBIE) STRZELANIE W PLECY NIEPRZYJACIOŁOM, KTÓRYM ZDAWAŁO SIĘ, ŻE ZDOBYLI ZEWNĘTRZNY PIERŚCIEŃ MURÓW. W NOWSZYCH FORTYFIKACJACH KAZAMATY BYŁY WKOPANE GŁĘBOKO W SZAŃCE I OBSYPANE ZIEMIĄ; W STARSZYCH UMIESZCZANO JE PO WEWNĘTRZNEJ STRONIE KURTYN - I TAKIE WŁAŚNIE BIEGŁY WZDŁUŻ MINT STREET. WZNOSIŁY SIĘ NIEMAL NA WYSOKOŚĆ MURU, PRZESŁANIAJĄC GO I SKUTECZNIE ZACIERAJĄC PAMIĘĆ O TYM, ŻE WSZYSTKO, CO CZŁOWIEK WIDZI, JEST ZBUDOWANE INTRA MUROS. PROCH SPRAWIŁ, ŻE STAŁY SIĘ BEZUŻYTECZNE Z MILITARNEGO PUNKTU WIDZENIA, TOTEŻ PRZEROBIONO JE NA WARSZTATY I KOSZARY DLA PRACOWNIKÓW MENNICY. Po stronie prawej do wewnętrznego muru lgnął szereg domów, ciasno upakowanych, ale nigdy nieprzekraczających określonej wysokości, jak muszle małży na skałach odsłanianych podczas odpływu. Z narożnika Tower, w którym stała Wieża Byward, wyglądało to jak zgliszcza niedopalonego miasta, zgrabione w kamienny stos, podczas gdy przydałaby im się solidna ulewa, która ugasiłaby płomienie, stłamsiła dym i zmyła szlam. Tylko rytmiczny łoskot przenikający ten zagnojony slums sugerował, że rozwija się tam jakaś zorganizowana działalność - nie zmieniał jednak faktu, że Mint Street wyglądała nad wyraz niezachęcająco, nawet jeśli ktoś (tak jak Daniel) wiedział, że nieustanny łomot wydają młoty spadowe, bijące nowe monety. Przyszło mu do głowy, że w pewien zabawny sposób ten ognisty rynsztok jest odbiciem Fleet Ditch. Biorąc pod uwagę, że Fleet Ditch był wypełniony wodą i ziemią, a na Mint Street dominowały raczej ogień i powietrze, porównanie to nie przyszłoby mu do głowy, gdyby nie fakt, że całkiem niedawno spoglądał prosto w wylot tego pierwszego - a teraz stanął u wylotu tej drugiej. Kiedy się nad tym zastanowił, musiał przyznać, że mają ze sobą niewiele wspólnego: łączyło je tylko to, że biegły prostopadle do Tamizy, były niemiłosiernie zaśmiecone i pełne gówna. Znał Isaaca od pięćdziesięciu lat i wiedział bez cienia wątpliwości, że ten bez wahania odwróci się plecami do czystej, chłodnej i przyjemnej Water Lane i pomaszeruje prosto w metalową kipiel Mint Street. Tak też się stało. Zrezygnowany Daniel ruszył za nim. Nigdy wcześniej nie zapuścił się na teren mennicy dalej niż na kilka jardów - najdalej dotarł Jo biura znajdującego się tuż za wejściem, po lewej stronie, schodami na górę. Oczywiście Isaac minął teraz to miejsce i poszedł dalej. Tower miała, w przybliżeniu, kształt kwadratu, pedant jednak musiałby zauważyć, że wybrzuszenie północnego odcinka muru nadawało jej kształt pięciokąta. Ulica między murami biegła wzdłuż całego jej obwodu - na południu nosiła nazwę Water Lane, a wszędzie poza tym Mint Street, Mennicza, co oznaczało, że mennica okala Tower z trzech stron (czy, dokładniej rzecz biorąc, czterech, jeśli uwzględnić północną nieregularność murów). Może się to wydawać dziwne, ale w tym miasteczku z jedną tylko ulicą i tak można było pobłądzić. Chyba z dziesięć różnych baszt wyrastało z wewnętrznego muru, częściowo przegradzając Mint Street i mocno ograniczając pole widzenia. Nawet Daniel, który zdawał sobie sprawę, że znajduje się w continuum o kształcie podkowy, był zgubiony z chwilą, gdy stracił rachubę wież. Podążając uparcie w jedną lub drugą stronę dotarłby w końcu do jednego z końców podkowy (i jednego z końców Water Lane), ale mennica ciągnęła się na odcinku ćwierci mili, co dla londyńczyka równało się odległości z Oslo do Rzymu. Taki sam dystans dzielił Fleet Ditch od siedziby Towarzystwa Królewskiego; stanowił o różnicy między parlamentem w Westminsterze i jatkami w Southwark. Kiedy więc minęli z Isaakiem kilka baszt i raz czy dwa skręcili, poczuł się na Mint Street niewiele mniej obco niż czułby się w Algierze albo Nagasaki. Po dwustu stopach droga przewężała się przy pięknie zaokrąglonej, półkolistej Wieży Beauchampa. Naprzeciw niej, stłamszone pod zewnętrznym murem, znajdowały się długie kazamaty, w których w olbrzymich piecach przetapiano srebro i złoto. Na północ od nich biegły kolejne kazamaty, tym razem zajęte przez mincerzy. Za zakrętem napotkali następne przewężenie, między Wieżą Deveraux i niskim, przysadzistym fortem w zewnętrznym murze, noszącym nazwę Legges Mount. Obie budowle były solidne i obsadzone żołnierzami z garnizonu Black Torrent Guards, aby na pewno wytrzymały napór Odwiecznego Zagrożenia - Londynu, który w tym miejscu prawie przytykał do Tower. Isaac zwolnił i spojrzał znacząco na Daniela. Zaintrygowany Daniel zerknął w głąb tego odcinka Mint Street, który właśnie się przed nimi otworzył - i rozczarowany stwierdził, że niewiele się tam dzieje. Miał nadzieję, że spacer przez mennicę będzie przypominał podróż w głąb piekieł, jakby żywcem wyjętą z Dantego, i że w samym jej sercu znajdzie kuźnię rozpaloną do granic możliwości w której Isaac przemienia ołów w złoto. Kiedy jednak stanął na tym zakręcie, dotarło do niego, że szczyt emocji ma już za sobą: wszystko co duże, gorące i hałaśliwe ulokowano blisko wejścia (musiał przyznać że z logistycznego punktu widzenia było to rozwiązanie ze wszech miar sensowne), a północna odnoga Mint Street miała uchodzić za cichą i spokojną dzielnicę mieszkaniową. Była równie mało demoniczna jak Bloomsbury Square - co tylko dowodziło, że Anglik może mieszkać wszędzie: skażcie go na piekło, a on na żywej siarce posadzi petunie i wyhoduje trawnik. Isaac coś powiedział. Nie miało znaczenia, jakich dokładnie słów użył - ich sens był taki, że Daniel przeszkadza mu w nocnych tajemnych eksperymentach. I czy nie zechciałby się, w związku z tym, ulotnić? Daniel odpowiedział jakąś zdawkową uprzejmością, po czym Isaac odszedł, zostawiając go, by swobodnie buszował po ćwierćmilowej Mint Street. Postanowił przejść się po niej szybkim krokiem, żeby się pozbyć poczucia zagubienia. W północnej odnodze najpierw minął dwa domy, ewidentnie przeznaczone dla wysokich rangą urzędników. Dalej po jego lewej ręce ciągnęły się kwatery robotników, po prawej zaś stały jakieś machiny, być może te, które na krawędziach monet wybijały napisy, by uprzykrzyć życie skrawkarzom. Zbliżając się do załamania murów, znalazł się wśród żołnierzy i doszedł do wniosku, że naprawdę zabłądził, ale za załomem znów zobaczył ubogie domostwa robotników i rzędy maszyn, tak jakby przemiana wojskowych kazamat w warsztaty jeszcze się nie zakończyła. Kolejny zakręt w prawo był wciśnięty między basztę, w której przechowywano klejnoty koronne, i następny fort w rodzaju Legges Mount, za nim zaś ciągnęła się wschodnia odnoga Mint Street, prowadząca na południe do Water Lane. Dziwnie urokliwe domki z ogródkami szybko ustąpiły miejsca przybytkom zadymionym, rozjarzonym i ogłuszającym - tu najwyraźniej zaczynała się mennica irlandzka, biegnąca aż do końca uliczki. Daniel miał pełne prawo czuć się zmęczony, ale zgiełk mennicy go zaraził, a jej wigor udzielił mu się i musiał ją przemierzyć kilkakrotnie, by wreszcie poczuć w kościach znużenie długim dniem. Dzwon w kaplicy na wewnętrznym dziedzińcu bił właśnie północ, kiedy po raz trzeci Daniel wchodził w zakręt przy Legges Mount, w północnozachodnim narożniku Tower. Uznał to za sygnał, że najwyższy czas uskoczyć na maleńki placyk pod zewnętrznym murem, pomiędzy dwoma odcinkami kazamat, który już wcześniej wydał mu się zachęcający. Musiał chyba należeć do któregoś z oficjeli, mającego na jego skraju mały domek - najprzytulniejszy kawałek dachu nad głową, jaki dało się wykroić z fortecznych umocnień. Na placyku stała ławka. Daniel usiadł na niej i natychmiast zasnął. Jego zegarek wskazywał drugą w nocy, kiedy obudził go - podobnie jak wszystkich mieszkańców Mint Street - zgiełk, jaki mógłby towarzyszyć triumfalnemu wjazdowi cesarza do Rzymu. Wrzawa przemieszczała się powoli od strony Wieży Byward ku północy. Kiedy Daniel w końcu zwlókł się z ławki, spragniony i sztywny jak trup, i wyczłapał na Mint Street, w pierwszej chwili pomyślał, że ma przed sobą kondukt pogrzebowy. Charles White siedział na koźle czarnego powozu, jadącego w eskorcie konnych Królewskich Gońców i oddziału pieszych - dwóch plutonów Black Torrent Guards, stacjonujących w Tower i (jak Daniel się domyślał) mających wątpliwą przyjemność bycia na każde skinienie Charlesa White'a, gdy ten uznał, że potrzebne mu są posiłki. Drzwi powozu były zamknięte na kłódkę. Od zewnątrz. To była dziwna procesja - ale lepiej pasowała do tego podkowiastego miasteczka niż jakaś zwyczajna, wesoła, tonąca w kwiatach i rozśpiewana parada w blasku słońca. Daniel nie miał innego wyjścia, jak zrównać się z wozem i pójść dalej obok niego. - No proszę! - zawołał. - Wygląda na to, że nasz gość udzielił prawdziwych informacji! Spojrzenie White'a paliło go w twarz jak żywy ogień. - Powiem tylko, że nasza kurka zagdakała i złożyła jajo, którego smaku na razie nie sprawdzono. Lepiej żeby złożyła następne, konkretne i mięsiste, bo inaczej zaserwuję katu skrzydełka i nóżki. Przypowieść o kurze i jaju wywołała salwę śmiechu. - A jak zamierzasz sprawdzić jajo, które właśnie wybraliśmy, mój panie? - spytał jeden z piechurów. - Najpierw stłukę skorupkę. A potem się zobaczy: można je usmażyć sadzone, ugotować na twardo, zrobić jajecznicę... albo zjeść na surowo! Odpowiedzią na żart był kolejny wybuch śmiechu. Daniel pożałował, że wyszedł na Mint Street, ale właśnie skręcali za wybrzuszenie w północnym murze, odsłonił się widok na następne baszty i zabudowania i White stracił zainteresowanie jego osobą. - Mamy go! - zawołał, zadarłszy głowę, jakby rozmawiał z księżycem. Lecz kiedy Daniel podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, ujrzał sylwetkę Isaaca, rysującą się na tle łukowatego przejścia po prawej stronie i podświetloną z tyłu blaskiem pochodni - albo fałszywą jutrzenką menniczego pieca. Dotarli do najelegantszego odcinka mennicy - tego, w którym po lewej stronie ulicy znajdowały się prywatne domy Mistrza i Kuratora... Ale Isaac czekał na nich po prawej. ' Łukowato sklepiony otwór musiał być furtką na wewnętrzny dziedziniec. - Walczył jak Herkules - ciągnął White. - Chociaż ma tylko jedną rękę. Z tego też powodu nie mogliśmy go zakuć w kajdany. - Wszyscy się roześmiali, a White zabębnił w dach pojazdu. - Ale to wystarczy. Nie ucieknie! Procesja zatrzymała się pod ambrazurami Ceglanej Wieży, Daniel zaś zrozumiał w przebłysku olśnienia, że baszta ta stanowiła punkt zborny dla najodważniejszych, najgłupszych i najbardziej pijanych rycerzy z Tower, którzy szykowali się tu do wycieczek przeciw oblegającym ją wrogom. Kiedy uznali, że są gotowi, zbiegali pędem po schodach poprowadzonych w prawo w skos po wewnętrznym murze, zawracali, pokonywali drugi odcinek schodów i wypadali przez drzwi, w których teraz stał Isaac, na ulicę, gdzie wszystko mogło się wydarzyć - o ile jacyś wrogowie naprawdę przeżyli ostrzał z kazamat i dotarli aż tutaj. Tej nocy jednak podobne rozważania zainteresowałyby wyłącznie historyka - poza może stwierdzeniem faktu, że pod zakrętem schodów znajdował się spory magazyn i stajnia, będące własnością mennicy. Zasłaniały cały dół wieży, a Daniel domniemywał, że są z nią połączone korytarzami. Oglądanie poczerniałych od sadzy murów o drugiej nad ranem naprawdę pomagało puścić wodze wyobraźni. Tak czy inaczej, konie doszły do wniosku, że są w domu i pracowity dzień dobiegł końca. Wóz wprowadzono do jednego z czarnych budynków. Królewscy Gońcy zostali z nim w środku, a żołnierze z Black Torrent Guards po chwili wyszli i zaczęli się rozchodzić do koszar. Do najbliższych mieli nie dalej niż pięćdziesiąt kroków. Daniel został sam - tak przynajmniej myślał, dopóki chwilę później nie ujrzał czerwonego ognika, który podrygując w górę i w dół przeciął ulicę w poprzek. Domyślił się, że ktoś kryje się w księżycowym cieniu, pali fajkę i go obserwuje. - Był pan przy tym, sierżancie Shaftoe? Było to z jego strony wyłącznie domniemanie, ale na te słowa fajka wynurzyła się z półmroku i obok Daniela zmaterializował się Bob. - Przyznaję, że wyłgałem się z tej misji, mój panie. - Cóż to? Nie przepada pan za takimi wypadami? - Niech młodsi pławią się w blasku chwały. Ostatnio wojna przycichła, to i okazji do wykazania się jest niewiele. - Na drugim końcu miasta nie powiedzieliby, że wojna przycichła, tylko że się skończyła - zauważył Daniel. - Ciekawe, co to za drugi koniec... - zdziwił się Bob, udając starczy uwiąd. - Czyżby Westminster? - powiedział z doskonałym akcentem, po czym wrócił do swojego knajackiego cockneya. - Bo chyba nie Klub Kit-Cata? - Czemu nie? W Klubie ludzie mówią to samo. - Może w rozmowach z doktorami, bo żołnierzom mówią zupełnie co innego. Mowa wigów jest rozdwojona jak kopyto diabła. W stajni pod schodami zrobiło się jakieś brzydkie zamieszanie. Podczas rozmowy doktora Waterhouse'a z sierżantem Shaftoe pozapalano w niej pochodnie, a teraz otwarto drzwi wozu i żołnierze zaczęli pokrzykiwać w sposób, jakiego Daniel nie słyszał od czasu wizyty na arenie w Rotherhithe - może niezbyt głośno, ale wystarczająco, żeby uniemożliwić dalszą konwersację. Nagle ich głosy wzniosły się i osiągnęły takie natężenie, że Daniel odruchowo się skulił, bojąc się, że więzień za chwilę wyrwie się na wolność. Rozległ się donośny tupot, jeden albo dwa krzyki, a potem na chwilę zapadła cisza, którą zmącił cudzoziemski głos, wykrzykujący coś w języku obfitującym w przeciągnięte samogłoski i niezrozumiałe sylaby. - Słyszałem przekleństwa w wielu narzeczach, ale to dla mnie coś nowego - powiedział Bob. - Skąd pochodzi ten więzień? - Z Moskwy - stwierdził Daniel, posłuchawszy jeszcze chwilę. - Poza tym wcale nie przeklina, tylko się modli. - Jeżeli tak brzmią Moskwianie, kiedy rozmawiają z Bogiem, nie chciałbym usłyszeć ich bluźnierstw. Od tego momentu wszelkim ruchom w stajni towarzyszył szczęk żelaza. - Włożyli mu obrożę - stwierdził fachowo Bob. Odgłosy były coraz słabiej słyszalne, aż nagle ucichły jak nożem uciął. - Jest w Tower. Niech Bóg się nad nim zlituje. - Westchnął i spojrzał na zawieszony nisko nad Londynem księżyc w pełni. - Pójdę się przespać. Panu też to radzę, jeśli wybiera się pan z nami. - Dokąd? - Tam, gdzie nam powie ten Rosjanin. Daniel potrzebował dłuższej chwili na przetrawienie tych słów i ich implikacji. - Myśli pan, że będą go torturować... złamią go, a on nas zaprowadzi do...? - Teraz to tylko kwestia czasu, skoro Charles White już go ma w Tower. Chodźmy, załatwię panu jakieś przyzwoite lokum, z dala od tego hałasu. - Jakiego hałasu? - zdziwił się Daniel. Od pewnego czasu w mennicy panowała niezwykła w tym miejscu cisza. Kiedy jednak ruszył za Bobem Shaftoe, z jednego z otworów w wewnętrznym murze dobiegł przeraźliwy krzyk człowieka. Tamiza Następnego dnia rano (23 kwietnia 1714) - Wreszcie Moskwianin powiedział wszystko po dobroci - rzekł Isaac. Stali z Danielem na pokładzie rufówki Atalanty. Od sprowadzenia Moskwianina do Tower upłynęło dwanaście godzin. Pierwszą z tych dwunastu godzin Daniel spędził w pokojach oficerskich garnizonu, ale po jej upływie ogłoszono alarm, stawiając całą Tower na nogi. Tak to przynajmniej wyglądało z perspektywy zirytowanego jak wszyscy diabli starszego człowieka, który desperacko usiłował zasnąć. W rzeczywistości tylko Pierwszą Kompanię Black Torrent Guards postawiono w stan gotowości bojowej. Dla pozostałych mieszańców twierdzy był to najsłodszy z możliwych nocnych alarmów: taki, po którym można się spokojnie przewrócić na drugi bok i spać dalej. PO KRÓTKIM ZAMIESZANIU, KTÓRE NIE ZAPISAŁO SIĘ W PAMIĘCI DANIELA, PONIEWAŻ SPAŁ NA STOJĄCO, WYPROWADZONO GO Z TOWER TĄ SAMĄ DROGĄ, KTÓRĄ DO NIEJ PRZYBYŁ, I PRZEWIEZIONO NA ATALANTĘ. TAM ZNALAZŁ SOBIE NIEDUŻĄ KAJUTĘ, A W NIEJ UCZEPIŁ SIĘ PIERWSZEGO Z BRZEGU OBIEKTU, KTÓRY WYGLĄDAŁ JAK KOJA. JAKIŚ CZAS PÓŹNIEJ OBUDZIŁ GO BLASK SŁOŃCA. WYJRZAWSZY PRZEZ OKNO, STWIERDZIŁ, ŻE PRZEMIEŚCILI SIĘ NAJWYŻEJ ĆWIERĆ MILI W DÓŁ RZEKI OD FOWER. CZYLI WYSZŁO JAK ZWYKLE: COŚ (TRUDNO POWIEDZIEĆ CO) POKRZYŻOWAŁO IM PLANY I ZATRZYMAŁO CAŁĄ MACHINĘ. SPIESZYLI SIĘ WCZEŚNIEJ TYLKO PO TO, ŻEBY TERAZ CZEKAĆ. NACIĄGNĄŁ KOC NA TWARZ I SPAŁ DALEJ. Kiedy wreszcie obudził się na dobre (całkiem niedawno), zwlókł się i koi i wyczołgał na pokład - zesztywniały, śmierdzący i na wpół ślepy - żeby wysikać się za reling, zaskoczył go widok rzeki rozlanej szeroko na milę i łąk ciągnących się wzdłuż brzegów. Domyślał się, że dopływają do końca Long Reach, pomiędzy Erith i Greenhithe, czyli znajdują się w pół drogi z Londynu do morza. Żeby przepchnąć się do relingu, musiał „przeprosić” cały tłum żołnierzy: cała Pierwsza Kompania w liczbie ponad stu ludzi została zamustrowana na Atalantę i nawet kiedy co drugi siedział pod pokładem, na górze panował taki ścisk, że nie dało się usiąść. Zamiast więc chodzić po pokładzie, zwinna załoga przemykała po takielunku jak pająki. Na szczęście na każdym porządnym statku pokład dziobowy lub rufowy był zarezerwowany dla oficerów - i nie inaczej wyglądało to na Atalancie, a członkowie Towarzystwa Królewskiego cieszyli się honorowym statusem oficerów. Kiedy więc Daniel wdrapał się po schodkach na pokład rufówki, mógł swobodnie się przeciągnąć, stanąć w dowolnie wybranym miejscu przy relingu, odetchnąć świeżym powietrzem, oddać mocz i wypluć watowatą senną wydzielinę z ust. Chłopiec okrętowy - najwidoczniej przejęty tym, że zasuszony starowina wydala tyle płynów - przyniósł mu czerpak z wodą. A po jakimś czasie stanął obok niego sam Isaac Newton. Dzień zaczynał się pięknie. - Powiedział po dobroci - powtórzył Daniel, starając się ukryć przerażenie. - Nie inaczej. Dano mu wybór: albo trafi do Tower, gdzie zostanie przesłuchany i dożyje swoich dni, albo powie wszystko, co wie, i odeślemy go do Rosji. Wybrał Rosję. - No, jeśli tak stawiasz sprawę, to można powiedzieć, że każdy na torturach mówi po dobroci - zauważył Daniel. W innych okolicznościach tyłby ostrożniejszy z wytykaniem błędów Isaacowi, ale czuł się paskudne, a poza tym dzień wcześniej wyświadczył mu ogromną przysługę. - Widziałem, jak po przesłuchaniu wracał do celi o własnych siłach - odparł Isaac. - Nie wiem, czy stała mu się jakaś krzywda, ale nawet jeśli ucierpiał na duchu, naszym żołnierzom codziennie wymierza się surowsze kary cielesne za drobniejsze przewinienia. Pan White potrafi przekonać więźniów do współpracy, nie uszkadzając ich trwale. - Czyli co? Wróci do Moskwy z obojgiem uszu? - Z obojgiem uszu, obojgiem oczu, brodą i tyloma kończynami, z iloma tu przybył. Daniel nie odwrócił się jeszcze do Isaaca - spoglądał ku rufie, gdzie w kilwaterze słupa płynęły dwie płaskodenne barki. Ich ładunek stanowiły konie i cały związany z nimi ekwipunek, czyli siodła, uprzęże i stajenni. Nic dziwnego, że wypłynięcie spod Tower zajęło im tyle czasu. Podczas tej rozmowy slup pokonywał zygzakowaty odcinek rzeki, powiększając przewagę nad barkami. W tej chwili opływali właśnie rozległą, bagnistą wypustkę południowego brzegu i ich oczom ukazało się odległe o dwie mile miejsce, w którym wśród białych, kredowych wzgórz i jaskrawozielonych pagórków usadowiło się ludzkie osiedle. Gravesend. Załoga słupa - rzadko rozsiana wśród Black Torrent Guards - wzmogła czujność. Kapitan wydawał coraz więcej lakonicznych, niezrozumiałych poleceń. Zamierzali przybić do brzegu. Nie mieli zresztą wielkiego wyboru, gdyż dalej, aż do samego Morza Północnego, nie było już stałego lądu, tylko gęsta maź, a nie było sensu spławiać rzeką stada koni tylko po to, żeby na koniec je utopić. - Jak sądzisz, dlaczego ten Rosjanin sprzymierzył się z Jackiem Mincerzem? - spytał Daniel. - Jack cieszy się poparciem jakiegoś możnego cudzoziemca, najprawdopodobniej króla Francji. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że cały świat zazdrości Anglii handlu. Władcom, którzy nie potrafią wydźwignąć swoich królestw na podobne wyżyny, wydaje się, że mogą ściągnąć nas w dół i sprowadzić do swojego poziomu, psując naszą monetę. A jeżeli król Francji ma takie ambicje, to czemu car Rosji miałby być ich pozbawiony? - Myślisz, że ten Moskwianin to carski szpieg? - To najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. - Mówiłeś, zdaje się, że ma brodę, tak? - Owszem. Długą i gęstą. - Ile lat musiał ją hodować? - Nie wiem, ale kiedy namoknie i oklapnie, sięga mu za pępek. - W takim razie wygląda mi na raskolnika. - Kto to są raskolnicy? - Nie mam zielonego pojęcia, ale wiem, że nienawidzą cara. A nienawidzą go między innymi za to, że kazał im zgolić te ich piękne, długie brody. To dało Isaacowi do myślenia i kazało mu przeprowadzić w pośpiechu zupełnie nowe wnioskowanie. Wykorzystując jego milczenie, Daniel mówił dalej: - Całkiem niedawno nowy okręt, budowany na zlecenie cara w Rotherhithe, spłonął w wyniku eksplozji Machiny Piekielnej, którą w nocy ukryto w jakimś zakamarku kadłuba. Zawierała mechanizm zegarowy, który doprowadził do rozbicia fiolki z białym fosforem, ten zaś w zetknięciu z powietrzem buchnął płomieniem. Tak przynajmniej wywnioskowałem, wdychając woń dymu i przesiewając szczątki. Nowina do tego stopnia zafascynowała Isaaca, że nie przyszło mu do głowy zapytać, skąd Daniel to wszystko wie. - Taki sam mechanizm spowodował eksplozję na Crane Court! - Widzę, że zainteresowałeś się tą sprawą? - Wolałem nie ignorować twojego ostrzeżenia. - Jednoręki Moskwianin nie jest obcym agentem, ale kimś w rodzaju fanatyka, który opuścił Rosję z tych samych powodów, dla których mój pradziad, John Waterhouse, za panowania Krwawej Marii uciekł do Genewy. W Londynie, gdzie znalazł się sam jak palec, w jakiś sposób stał się częścią kryminalnej siatki Jacka. Dałbym sobie głowę uciąć, że nie wróci do Rosji. - Dowody, których sam dostarczyłeś, przeczą tej hipotezie - zauważył Isaac podniosłym tonem, cechującym jego filozoficzne dyskursy. - Przekonałeś mnie, że jedna i ta sama organizacja odpowiada za wybuch na Crane Court oraz podpalenie carskiego okrętu w Rotherhithe. Ale przecież zwykła banda oprychów powinna mieć w nosie politykę zagraniczną! - Nie możemy wykluczyć, że Szwedzi zapłacili im za zniszczenie okrętu w stoczni, ponieważ jest to znacznie łatwiejsze niż zatopienie go po zwodowaniu i uzbrojeniu. A może ten Moskwianin, który jest, jak domniemywam, fanatykiem, sam dokonał podpalenia. Purytanie też usiłowali szkodzić królowi na wszelkie możliwe sposoby. Isaac przemyślał te słowa, zanim odparł: - Dalsza dyskusja o organizacji, którą kieruje Jack, i celach jej działała, jest ze swej natury czysto spekulatywna i jałowa. - Dlaczegóż to? - Dlatego że za kilka godzin wszyscy jej członkowie znajdą się w naszych rękach, a wtedy będziemy mogli ich o wszystko zapytać. - Ach tak... Właśnie, nie byłem pewien, czy zamierzamy najechać Francję, czy tylko aresztować Jacka Mincerza. Isaac wydał dźwięk, który poniekąd przypominał parsknięcie śmiechem. - Będziemy oblegać zamek. - Żartujesz! - Jakobicką twierdzę - dodał z odcieniem ironii w głosie Isaac. - Czyli w pewnym sensie jednak chcesz najechać Francję - mruknął Daniel. - Można by powiedzieć, że jest to odprysk Francji nad Tamizą - przyznał Isaac. Okazywał zupełnie niezwykłe u niego zamiłowanie do kpin. Ten fakt, a także śmiech i sarkazm w głosie wskazywały na to, że spędziwszy dwie dekady w Londynie, opanował przynajmniej podstawy sztuki konwersacji. A wśród nich czczą gadaninę o genealogii arystokratycznych rodów. - Na pewno pamiętasz Angleseyów. - Jak mógłbym zapomnieć? Sam dźwięk tego nazwiska otrzeźwił Daniela w podobnym stopniu, jak gdyby ktoś powiedział mu, że na horyzoncie majaczą żagle okrętów Czarnobrodego. Pierwszy raz od rozpoczęcia rozmowy spojrzał Isaacowi w twarz. W młodości znał Angleseyów jako rodzinę niebezpiecznych, krypto-katolickich dworskich dandysów. Patriarcha rodu, Thomas Morę Anglesey, książę Gunfleet, był śmiertelnym nieprzyjacielem Johna Comstocka, hrabiego Epsom i pierwszego wielkiego mecenasa Towarzystwa Królewskiego. Comstock był literą C, a Anglesey pierwszym A w CABAL, czyli pięcioosobowej koterii kierującej rządem Karola II po restauracji Stuartów. Daniel - wówczas jeszcze młody i naiwny - nie zdawał sobie sprawy, jak bliskie związki łączą Angleseyów z rodziną królewską. Później odkrył, że dwaj synowie Thomasa More'a - Louis, hrabia Upnor, oraz Philip, hrabia Sheerness - byli w rzeczywistości nieślubnymi dziećmi Karola II. spłodzonymi z pewną francuską hrabiną w okresie interregnum, który Karol spędzał na wygnaniu we Francji. Thomas Morę Anglesey został w jakiś sposób nakłoniony do ślubu z zakłopotaną hrabiną i podjął się trudu wychowania chłopców - zresztą spisał się w tej roli fatalnie, prawdopodobnie dlatego, że bez reszty pochłaniało go spiskowanie przeciw Johnowi Comstockowi. Młodszy z dwóch „Angleseyów”, Louis, był wyśmienitym fechmistrzem i podczas pobytu w Kolegium Trójcy Świętej Cambridge wykorzystywał purytanów jako żywe manekiny treningowe. Studiował tam w tym samym czasie, co Daniel, Isaac i inni zdumiewający przedstawiciele ludzkiego gatunku, tacy jak Roger Comstock i świętej pamięci książę Monmouth. Później Louis odkrył w sobie zamiłowanie do alchemii i Daniel zawsze obwiniał go o zwabienie Isaaca w szeregi bractwa ezoterycznego. Z czasem jednak pretensje te straciły sens, ponieważ hrabia Upnor zginął przed ćwierćwieczem w bitwie pod Aughrim, broniąc się rapierem przed setką purytanów, Niemców, Duńczyków i im podobnych, dopóki ktoś nie strzelił mu w plecy. Jego rzekomy ojciec, książę Gunfleet, nie żył już wtedy od dawna. Zresztą marnie skończył: doprowadziwszy Srebrnych Comstocków do ruiny (John musiał zamieszkać na wsi, a jego krewni wynieśli się aż do Connecticut) i zająwszy ich rezydencję, pałac St. James, roztrwonił następnie fortunę, topiąc pieniądze w chybionych inwestycjach, spłacając hazardowe długi synów (co pewnie tym bardziej go bolało, że wcale nie byli jego synami), a nade wszystko finansując spisek papistowski, czyli polityczno-religijną wściekliznę, która ogarnęła Londyn około roku tysiąc sześćset siedemdziesiątego ósmego. Wtedy przeprowadził się z całą rodziną do Francji, a londyński pałac sprzedał Rogerowi Comstockowi. Ten niezwłocznie zrównał go z ziemią i zabudował domami. Książę zmarł we Francji (Daniel nie wiedział dokładnie kiedy, ale na pewno dawno temu), zostawiając tylko Philipa, hrabiego Sheerness, starszego z dwóch bękartów. Hrabia Sheerness. Wszystkie te nazwy - Gunfleet, Upnor, Sheerness - odnosiły się do rejonów w pobliżu ujścia Tamizy. Karol II nadał Angleseyom tytuły i włości w nagrodę za wierną służbę w okresie restauracji. Daniel nie pamiętał wszystkich szczegółów, ale Thomas Morę Anglesey orał udział w jakiejś rzecznej potyczce nieopodal Gunfleet, gdzie zapewne zatopił statek pełen zatwardziałych purytanów albo coś w tym rodzaju, a następnie udał się w okolice boi na Norę, gdzie zgromadził znaczne siły rojalistyczne. Norę była piaszczystą mielizną, końcowym odcinkiem rozległej połaci ruchomych piasków, rozciągającej się w miejscu, gdzie Medway łączyła się z Tamizą i razem uchodziły do morza. Od niepamiętnych czasów znajdowała się tam zakotwiczona boja, która miała ostrzegać zbliżające się do łachy statki i zmuszać je do wybrania jednego z dwóch szlaków: mogły popłynąć w lewo, czyli - o ile Bóg i pływy pozwolą - wejść w głąb Medway, przedefilować pod lufami fortu Sheerness i zamku Upnor, i na koniec trafić do Rochester i Chatham, albo wybrać prawą odnogę i posuwając się w górę Tamizy, dotrzeć do Londynu. Zebrana naprędce flota Angleseya nie była ani pierwszą, ani ostatnią armią inwazyjną, która wybrała okolice boi na swój punkt zborny. Holendrzy zrobili to zaledwie kilka lat wcześniej. Ba, jednym z zadań okrętów wojennych stacjonujących w rejonie ujścia Tamizy było podejście pod Norę, kiedy szykowały się kłopoty, i zestrzelenie boi, by okręty nieprzyjaciela nie znalazły rozwidlenia. Kiedy Karol II wracał na tron, inwazja Holendrów była pieśnią odległej przyszłości, a Sheerness i Upnor brzmiały dumnie i dostojnie. Jednakże dla Anglików, którzy przeżyli wojnę angielsko-holenderską, określenia „boja na Norę” i „Sheerness” stały się później symbolami knowań cudzoziemców, żałosnych porażek angielskich wojsk, upokorzenia i ogólnej bezbronności kraju wobec najazdu od morza. Jeśli więc wzmianka Isaaca o hrabim Sheerness była atramentem, cała historia Angleseyów była stronicą, na którym ten atrament zostawiał znaki. Pozostając na kursie, którym płynęli, za kilka godzin powinni zobaczyć boję. - Nie mówisz serio - wypalił Daniel. - Gdybym, zamiast obserwować gwiazdy, badał ludzkie twarze, i filozofował o myśleniu, a nie o grawitacji, mógłbym napisać cały traktat o tym, co odmalowało się na twojej twarzy w ciągu ostatnich trzydziestu sekund. - Czy będzie to z mojej strony przejaw arogancji, kiedy powiem, że Waterhouse'owie są równie mocno zamieszani w sprawy tego świata, jak Angleseyowie i Comstockowie? Bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że właśnie wtedy, kiedy wydaje mi się, że nic mnie już z nimi nie łączy, że nasze związki zostały ostatecznie zerwane... - Lądujesz na statku płynącym do Sheerness? - dokończył Isaac. - Mów dalej. Nie jestem na bieżąco z losami Angleseyów. - Są teraz rodem francuskim i mają francuskie tytuły, odziedziczone po matce Louisa i Philipa. Mieszkają w Wersalu, skąd przenoszą się czasem na krótko do St. Germain, gdzie rezyduje dwór na wygnaniu, by oddać cześć Pretendentowi. Tylko Philip żył dostatecznie długo, żeby zapewnić ciągłość rodu: zanim w tysiąc siedemsetnym żona go otruła, spłodził z nią dwóch synów. Obaj mają dziś' po dwadzieścia kilka lat, żaden nie był nigdy w Anglii i nie mówią ani słowa po angielsku. Starszy nadal jednak jest panem skrawków ziem rozrzuconych w okolicach Sheerness, po obu stronach Medway. - Nie wyobrażam sobie, żeby nie był jakobitą. - Położenie jego włości sprawia, że stanowią doskonały przyczółek dla przemytników i francuskich szpiegów. W szczególności należy do niego pewien samotny zameczek niedaleko Isle of Grain, z pięknym widokiem na morze. Można do niego dotrzeć wprost z kontynentu, nie narażając się na spotkanie z celnikami Jej Królewskiej Mości. - To wszystko powiedział wam ten Rosjanin? Nie ufałbym mu przesadnie... - Historia wchłonięcia Angleseyów przez Francję jest powszechnie znana. Szczegóły dotyczące tora Shive pochodzą od Moskwianina. - Przed chwilą wspomniałeś, że Jack Mincerz jest na usługach Ludwika XIV, który nie szczędzi mu grosza. Chcesz powiedzieć, że to coś, co nazwałeś torem Shive... - Tak. Tor Shive oddano do dyspozycji Jacka. Stamtąd kieruje swoim przestępczym imperium, tam trzyma skarby, tam się ukrywa i stamtąd kontaktuje się z Francją. Jakie to wygodne wytłumaczenie faktu, że łotr przez tyle lat ci się wymykał, pomyślał Daniel. Wiedział jednak, że gdyby powiedział to na głos, Isaac kazałby go wyrzucić za burtę. - I spodziewasz się, że go tam zastaniesz, tak? Isaac długą chwilę przyglądał mu się badawczo. Dość szybko Daniel zaczął się niespokojnie wiercić i poczuł, że musi coś powiedzieć. - Brzmi to sensownie - przyznał. - Gdyby złoto, mówię tu o Złocie Salomona, przywieziono statkiem, jak przypuszczasz, to nie ma lepszego miejsca na wyładunek i przechowywanie go niż na wpół zapomniana wieża strażnicza, stojąca na odludziu, z dala od armat i celników Jej Królewskiej Mości. - Byłbym ci wdzięczny, gdybyś nie dzielił się tą wiedzą z innymi. Dopóki złoto nie zostanie bezpiecznie przewiezione do Tower, musimy zachować najwyższą ostrożność. - A potem co? - Jak to co? - Przypuśćmy, że na torze Shive znajdziesz Złoto Salomona, przetransportujesz je do swojego laboratorium, wyekstrahujesz z niego rtęć filozoficzną... To będzie koniec, prawda? - Jaki koniec? - No wiesz, koniec świata. Jak w Apokalipsie. Rozwiązałeś zagadkę, znalazłeś ślad obecności Boga na Ziemi, poznałeś tajemnicę wiecznego życia... Ech, cała ta nasza rozmowa funta kłaków warta. Przecież to i tak wszystko bez znaczenia. Prawda? - Tego nikt nie wie - odparł kojącym tonem Isaac, jak człowiek, który próbuje udobruchać szaleńca. - Z obliczeń, których dokonałem na podstawie Księgi Objawienia, wynika, że koniec świata nie nastąpi wcześniej niż w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym. - Poważnie?! To strasznie odległy termin: sto sześćdziesiąt dwa lata! Może to całe Złoto Salomona jest przereklamowane? - Salomon miał je w rękach, a świat się wtedy nie skończył? Jezus Chrystus, Słowo, które ciałem się stało, we własnej osobie przez trzydzieści trzy lata stąpał po Ziemi, a mimo to dziś, siedemnaście stuleci później, świat nadal nie jest wolny od plugastwa i pogaństwa. Nigdy nie twierdziłem, że Złoto Salomona będzie panaceum na wszystkie nasze bolączki. - Po co ci ono w takim razie? Po co, do licha?! - Chociażby po to, żeby zgotować Niemcowi gorące powitanie, kiedy przypłynie do mnie zza morza. Isaac odwrócił się na pięcie i zszedł pod pokład. Dom komendanta Tower, Londyn Po południu Generał Ewell Throwley, komendant Tower, powiedział: - Najmocniej przepraszam, mój panie, ale po prostu nie rozumiem. Jego więzień i gość, Rufus MacIan, lord Gy, spojrzał jedynym ocalałym okiem nad stołem na poczerwieniałą twarz swojego dozorcy i gospodarza. Lord Gy miał dopiero trzydzieści lat, był duży, zarośnięty, poobijany i wymizerowany. Głośno i wyraźnie powtórzył swoje poprzednie stwierdzenie: - Harny ten blat. Trudno dziś o takie fest dyle. No to miast ludzi pchać, hen, do lasu, się kleci sprzęta z takich dranic, co to mój dziadek by wzion i do pieca piznął. Ewell Throwley odwrócił się i odparł: - Mój panie, obaj jesteśmy żołnierzami. W czasie ostatniej wojny poznaliśmy, co to znaczy prawdziwa służba, i fakt, że za sprawą kaprysów losu pan jest dziś skazańcem, a ja oficerem odpowiedzialnym za obronę Tower, niczego nie zmienia. Służąc w wojsku nauczyłem się, pan zresztą również, jak się domyślam, że przychodzi czasem taki moment, kiedy trzeba dać sobie spokój z dobrymi manierami i mówić bez ogródek, po męsku. Pozwoli pan, że tak właśnie będę mówił? Lord Gy wzruszył ramionami. - Pewno. Mów pan. Gy była rzeką płynącą nieopodal Arras. W dawnych czasach, kiedy lord Gy nazywał się po prostu Rufus MacIan, powodowany gwałtownym impulsem przeszedł Gy w bród i oburęcznym, długim na pięć stóp claymorem rozciął pewnego francuskiego dżentelmena na dwoje. Francuz okazał się hrabią oraz pułkownikiem, który zabłądził, bo łatwo tracił orientację w terenie. Cięcie claymore'a rozstrzygnęło losy bitwy. MacIan został uszlachcony jako lord Gy. - Wiedziałem, że mogę na panu polegać jak żołnierz na żołnierzu - mówił dalej generał. - Cieszy mnie to. Jest bowiem pewna sprawa, którą w towarzystwie zbywa się milczeniem, chociaż wszyscy o niej wiedzą. Sprawa ta, gdy ją zignorować, czyli udawać, że nie istnieje, potrafi przemienić miłe spotkanie towarzyskie w nieznośną męczarnię. Z pewnością domyśla się pan, co mam na myśli. - No chyba cie drze! - wykrzyknął lord Gy i dodał z oczywistym sarkazmem w głosie: - Mało żem na ziem nie rymsnął. - Nareszcie! Już wiem, o co chodzi. Pan nie mówi po angielsku, drogi panie. Zapadło krępujące milczenie. Rufus MacIan wziął wdech, szykując się do odpowiedzi, ale Throwley go uprzedził: - Nie mówię, że nie rozumie pan angielszczyzny: rozumie pan doskonale. Ale kiedy pan mówi, to nie po angielsku. Można by użyć wielu uprzejmych eufemizmów; powiemy, że lord Gy mówi gwarą, że zaciąga po szkocku, że ma twardą wymowę... Ale w ten sposób omijamy prawdziwą naturę problemu, który sprowadza się do tego, że pan po prostu nie mówi po angielsku. Mógłby pan, gdyby chciał, ale teraz pan tego nie robi. Ja jednak proszę pana, lordzie Gy, by przeszedł pan na angielski i czuł się jak gość w moim domu i przy moim stole. - Blat, to żem o stole mówił. Zanim żeś się pan wdał w wywody o moim akcyncie. - To nie jest kwestia akcentu, mój panie. W tym rzecz. - Od szysnastu miesiency miszkom w Towerze - powiedział lord Gy, cedząc słowa. - A dopiero teroz pirszy raz widzę tę chałpę ode środka. To żem chciał pochwalić meble. - Chwycił za krawędź stołu i uniósł go pół cala nad podłogę, sprawdzając, ile waży. - Te dyle kulę by strzymały. Z kolubryny. - Z wdzięcznością przyjmuję ten komplement. Jeśli zaś chodzi o zwłokę w udzieleniu panu gościny... Proszę mi wybaczyć to zaniedbanie. Jak pan wie, do tradycji Tower należy podejmowanie przez komendanta przy herbacie gości szlachetnego rodu, którzy trafili pod jego opiekę. Wyczekiwałem dnia, w którym będę mógł pana podjąć przy tym stole, jak weteran weterana. Jak sam pan najlepiej wie, doszliśmy do wniosku, że przez pierwszy rok więzienia powinien pan być przykuty grubym łańcuchem do posadzki Wieży Beauchampa. Żałuję, że tak się stało, ale od tamtej pory nie słyszano już z pana ust zapowiedzi mordów, rozczłonkowania i rzezi, a jeśli nawet, to nikt ich nie rozumiał. Uznano więc, że można pana przenieść do domu jednego ze Strażników Tower, podobnie jak innych dostojnych gości. Pan i pan Downs pozostajecie w świetnej komitywie, jak się domyślam? Obaj spojrzeli na korpulentnego brodacza, który przyprowadził więźnia do domu generała. Strażnik Downs sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie - wyglądał tak cały czas, odkąd przed kwadransem otworzył drzwi swojego domku i wyprowadził zeń więźnia w eskorcie uzbrojonych wartowników. - Dogadujem się, jak w chałpie przy pożarze - odparł z powagą lord Gy. Zarówno komendant, jak i Strażnik poczuli się trochę niepewnie, słysząc to porównanie, na chwilę więc zapadło niezręczne milczenie. Lord Gy umilał sobie czas, nucąc jakąś dziwną, niekończącą się celtycką melodię. Dom komendanta, który znajdował się w południowozachodnim narożniku wewnętrznego dziedzińca, został zbudowany w stylu Tudorów, typowym dla Londynu przed Wielkim Pożarem. W tej chwili wyróżniał się chyba tylko tym, że nie spłonął. Downs, Throwley i MacIan siedzieli w jadalni, która sporo przez te lata widziała. Pokojówka i lokaj generała czaili się za progiem. Służąca lorda Gy - przyszła tu razem z nim i Downsem - czekała w sieni wraz z zamykanym koszykiem, który przyniosła, drzwi wejściowych strzegło na zewnątrz trzech uzbrojonych wartowników, wodząc wzrokiem po pustym w tej chwili placu defiladowym. Zza muru, od strony Tower Hill, dobiegał łoskot werbli i pokrzykiwania sierżantów: garnizon ćwiczył musztrę. Dało się też słyszeć sporadyczne puk, puk, puk narzędzi cieśli budujących szafot, na którym za siedem dni kat miał oddzielić od tułowia głowę Rufusa MacIana. - Znakomicie - powiedział niepewnie Throwley. - Tak twierdzi pan Downs. Ogromnie się cieszę, że mieliśmy okazję zasiąść razem do stołu, zanim się... rozstaniemy. - ŻEŚ PAN COŚ GADAŁ O TRADYCYJI... LORD GY SPOJRZAŁ ZNACZĄCO NA STRAŻNIKA. TEN PRZEKAZAŁ ÓW SYGNAŁ KOMUŚ W SIENI I DO POKOJU WESZŁA KOBIETA, NA WIDOK KTÓREJ EWELL THROWLEY UNIÓSŁ BRWI I ROZDZIAWIŁ USTA: BYŁA WYSOKA, MUSKULARNA I MIAŁA TAK OBFITĄ RUDĄ CZUPRYNĘ, ŻE JEJ WŁOSÓW WYSTARCZYŁOBY NA PRZYKRYCIE TRZECH PRZECIĘTNYCH GŁÓW. WPADŁSZY DO JADALNI, TUŻ ZA PROGIEM WYKONAŁA COŚ NA KSZTAŁT DYGNIĘCIA W BIEGU I POSŁAŁA THROWLEYOWI SZEROKI UŚMIECH. - W RANNOCH DZIEWKI ABO ROSNOM NA SCHWAŁ, ABO WCALE - WYJAŚNIŁ MACIAN. - ROZUMIEM. KAZAŁ PAN SPROWADZIĆ... KOBIETĘ Z... RODZINNYCH STRON, ŻEBY SIĘ PANEM OPIEKOWAŁA. - TO JA SIĘ NIĄ OPIEKAM... BO TO SIROTA JEST... STARZYKÓW JEJ ZACIUKALI. MACIAN ODKASZLNĄŁ. RUDOWŁOSA DZIEWCZYNA WYJĘŁA Z ZAWIESZONEGO NA RĘCE KOSZA BUTELKĘ, PODAŁA JĄ DOWNSOWI, DYGNĘŁA I WYSZŁA. GY POSŁAŁ JEJ JAKIEŚ ZAFLEGMIONE CZUŁE SŁÓWKO I TKLIWYM GESTEM UJĄŁ W DŁONIE PODANĄ MU PRZEZ DOWNSA BUTELKĘ. - CHCĘ COŚ POWIEDZIEĆ! - OBWIEŚCIŁ W ANGIELSZCZYŹNIE WYRAŹNIE BLIŻSZEJ TEJ, KTÓRĄ POSŁUGIWAŁ SIĘ THROWLEY, CZYM SKUPIŁ NA SOBIE POWSZECHNĄ UWAGĘ. - PANIE GENERALE, JESTEŚMY TU TRAKTOWANI DOSYĆ PRZYZWOICIE, JAK NA ZDRAJCÓW. W TOWER NIE TRZYMIE SIĘ LUDZI O CHLEBIE I WODZIE, PRZYNAJMNIEJ TAKICH LUDZI, KTÓRE UMIEJOM SIĘ ZACHOWAĆ. WSZYSTKO IDZIE DOSTAĆ! CZASAMI TO NAWET JEDEN Z DRUGIM GOŚĆ LEPIEJ ŻRE WE WIĘŹNIU W TOWERZE NIŻ W LONDYNIE NA WOLNOŚCI. NO I ŻEM SŁYSZAŁ, ŻE JEST TAKA TRADYCYJA, COBY SIĘ DZIELIĆ ZE STRAŻNIKAMI, Z MAJOREM, PUŁKOWNIKIEM, I TAK DALEJ, INNI LUKSUSAMI, KTÓRE TU MAMY. TO SIĘ TYCZY W OGLE WSZYSTKICH OFICERÓW, TYLKO DO TEJ PORY ŻEM NIE MIAŁ ZASZCZYTU SIĘ Z PANEM POZNAĆ. - PODNIÓSŁ BUTELKĘ. - MÓWIŁEŚ PAN, ŻE PRZEZ PIERSZY ROK WE WIĘŹNIU BYŁEM TAKI BARDZIEJ NARWANY. NIE MÓWIĘ, ŻE NIE; JA ŻEM JEST ZAPARTY JAK TEN OSIOŁ. ŹLE ŻEM O PANU GADAŁ, CAŁKIEM NIE JAK DŻENTELMEN. ALE SZKOCKI DŻENTELMEN ZAWSZE POWINIEN MIEĆ PRZY SOBIE BUTELCZYNĘ USQUEBAUGH. NIEKTÓRE LUDZIE GADAJO, ŻE TO WODA ŻYCIA. JAKEŚCIE MI JOM DALI PIĆ, ZARAZ POPRAWIŁ MI SIĘ NASTRÓJ I MANIERY. TERA ZOSTAŁO MI DUŻO WIĘCEJ WODY NIŻ ŻYCIA, BO COŚ MI SIĘ WIDZI, ŻE ZA TYDZIEŃ MAM SPOTKANIE Z JACKIEM KETCHEM NA TOWER HILLU. NO I DLATEGO BYM CHCIAŁ COŚ PANU DAĆ, GENERALE THROWLEY. DOSTAŁEM JOM OD BLISKIEGO KUMA NIE DALEJ JAK WCZORAJ. NIEOTWIERANA, JAK PAN WIDZISZ. THROWLEY UKŁONIŁ SIĘ, LECZ NIE WYCIĄGNĄŁ RĘKI PO BUTELKĘ, CZEKAJĄC, AŻ MACIAN OFICJALNIE MU JĄ PODA. CHWILOWO ZADOWOLIŁ SIĘ ZERKNIĘCIEM NA ETYKIETĘ. - GLEN COE, DWADZIEŚCIA DWA LATA - ODCZYTAŁ NA GŁOS. - A NIECH MNIE! STARSZA OD TEJ DZIEWCZYNY, CO JĄ PRZYNIOSŁA! DOWNS ZAŚMIAŁ SIĘ W TAKI SPOSÓB, JAK WSZYSCY PODWŁADNI NAUCZENI ŚMIAĆ SIĘ Z DOWCIPÓW PRZEŁOŻONEGO. LORD GY NAWET SIĘ NIE UŚMIECHNĄŁ. - BYSTRZAK Z PANA - POWIEDZIAŁ. - MAJOM TYLE SAMO LAT. - MÓJ PANIE, ZNAM W LONDYNIE DŻENTELMENÓW, KTÓRZY STUDIUJĄ USQUEBAUGH WE WSZELKICH MOŻLIWYCH ODMIANACH, POŚWIĘCAJĄC JEJ NIE MNIEJ UWAGI NIŻ FRANCUZI BURGUNDZKIEMU WINU. JA, MUSZĘ TO PRZYZNAĆ, ZUPEŁNIE SIĘ NA TYCH GLENACH NIE WYZNAJĘ, ALE NAWET MNIE NIE TRZEBA TŁUMACZYĆ, ŻE JEŚLI BUTELKA MA LAT DWADZIEŚCIA I DWA, TO MUSI ZAWIERAĆ TRUNEK RZADKIEJ URODY. - A RZADKIEJ, RZADKIEJ. NIEWIELE TAKICH OCALAŁO. BARDZO NIEWIELE. USQUEBAUGH MOŻNA SIĘ NAUCZYĆ, PANIE GENERALE. NIEDŁUGO W TOWERZE BĘDZIE SIEDZIEĆ MNÓSTWO JAKOBITÓW, I SPORO Z NICH TO BĘDOM GÓRALE ZE SZKOCJI. NIE MA DRUGIEGO GOŚCIA, KTÓRY TAK JAK PAN NADAWAŁBY SIĘ NA KONESERA I KOLEKCJONERA. - NIECH ZATEM MOJA KOLEKCJA I MOJA EDUKACJA ROZPOCZNĄ SIĘ JUŻ DZIŚ! DAVIDZIE? PRZYNIEŚ KIELISZKI - POWIEDZIAŁ THROWLEY DO LOKAJA STOJĄCEGO PRZY WEJŚCIU DLA SŁUŻBY. ODWRÓCIŁ SIĘ Z POWROTEM DO RUFUSA MACIANA. - CO MOŻE MI PAN POWIEDZIEĆ O TEJ BUTELCE? CO ODRÓŻNIA JĄ OD INNYCH? - NO, MÓJ PANIE, MUSISZ SIĘ NAUCZYĆ CENIĆ NIE TYLKO WIEK, ALE I POCHODZENIE. JAK POWIEDZIELIBY FRANCUZI: TERROIR. SZKOCJA TO DUŻY I UROZMAICONY KRAJ, DZIOBATY I POŻŁOBIONY JAK MOJA FACJATA, TU MIŁA, TAM PASKUDNA. NIE MA DWÓCH TAKICH SAMYCH GÓR, PAGÓRKÓW, DOLINEK; KAŻDA MA SWÓJ KLIMAT, ZIEMIE, WODĘ. WINO ADAMA, TAK WODĘ NAZYWAMY. ZNAŁEM GÓRALI, CO JAK SIĘ ZGUBILI WE MGLE, UMIELI POZNAĆ, GDZIE SOM, BIORUNC ŁYCZEK WODY Z JAKIEGO JEZIORA ALBO ROZTOKI. - Ach, cóż za rozkosz: łyk wody z kałuży! - wtrącił generał Throwley. Strażnik Downs uśmiał się serdecznie, ale Rufus MacIan nie był przesadnie rozbawiony i zadowolił się obserwowaniem chichoczących Anglików. - Się nie ma co śmiać! To prawda jest. Usquebaugh to dziecko zimnej, czystej wody ze szkockich roztok. - Mój panie, jest pan człowiekiem skromnym, przez co, doprawdy, nie oddaje pan sprawiedliwości mieszkańcom szkockich dolinek. Na pewno oprócz wody liczą się umiejętności, technika... Nie wystarczy wymieszać kilku naturalnych składników. Rufus MacIan uniósł brwi, a potem dłoń z wyprostowanym palcem wskazującym. - Co racja, to racja, panie generale. Dzięki za okazję do przechwałki. Downs i Throwley prychnęli śmiechem. Lokaj przyniósł i postawił na stole srebrną tacę, na której grzechotały małe kieliszki. - Proszę siadać, panie MacIan. - Postoję, jak profesor przed uczniami. Anglicy nie bardzo wiedzieli, jak się zachować, ale lord Gy dał im gestem do zrozumienia, żeby siadali, a nawet odsunął krzesło dla Downsa. - W rozróbie pod Malplaquet, o której możeście panowie słyszeli, moja kompania naparzała się z Francuzami. Oberwałem tęgo kolbą muszkietu, zwaliłem się z konia i połamałem se gnaty w krzyżu. Oparł dłonie o nerki i wypchnął biodra do przodu. Futrzany sporran u pasa zakołysał się gwałtownie. W kręgosłupie MacIana coś głośno chrupnęło. - Coś w tym jest - przyznał Downs. - On nigdy nie siada i tym swoim nieustannym dreptaniem doprowadza mnie do szału. Było tak oczywiste, że MacIan stara się ich uspokoić, że w końcu pogodzili się z tym, rozsiedli wygodnie i słuchali. - Tak jak nasz kraj jest podziabany torfowiskami, moczarami, oparzeliskami, dolinami, wąwozami, parowami, wądołami, pagórkami et caetera, tak samo mój lud, o czym wszyscy wiedzom, dzieli się na klany. Starszyzna, ci, jak my to mówimy, długorodzy, przechowują skoncentrowanom... ha, poetycko rzeknę: wydestylowanom... mądrość wyrabiania usquebaugh. Każdy klan ma swojom gorzelnię i swoje sztuczki. Rożnom Usquebaugh produkujom. - Niech nam pan coś, z łaski swojej, opowie o klanie, który mieszka w tym miejscu, co jest wypisane na butelce - zaproponował Throwley. - Nie wiedzieć czemu nazwa Glen Coe wydaje mi się znajoma. Kłopot w tym, że podczas wojny tyle obco brzmiących nazw obiło mi się o uszy że nie umiem już ich rozróżnić. - A TO CIEKAWE, ŻE PAN PYTASZ, GENERALE. BO TO MÓJ KLAN! DOWNS I THROWLEY ZGODNIE RYKNĘLI ŚMIECHEM, PEŁNI PODZIWU DLA SPRYTU MACIANA. MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE OCZY IM SIĘ NAGLE OTWORZYŁY I ZACZĘLI POSTRZEGAĆ LORDA GY W ZUPEŁNIE NOWYM ŚWIETLE, JAK ZWYKŁEGO CZŁOWIEKA I WESOŁEGO KOMPANA. SZKOT UKŁONIŁ SIĘ LEDWO DOSTRZEGALNIE, DZIĘKUJĄC ZA TEN WYRAZ ENTUZJAZMU, I MÓWIŁ DALEJ: - WŁAŚNIE DLATEGO DAJĘ PANU TEN PREZENT, GENERALE. DLA GÓRALA WODA ŻYCIA Z JEGO DOLINY JEST JAK WŁASNA JUCHA. DAJĄC JOM PANU, SPRAWIĘ, ŻE BĘDĘ ŻYŁ DALEJ, NAWET PO TYM, JAK TAM, NA PAGÓRKU, ŁEB MI ZETNOM. DOPIERO TERAZ SCHYLIŁ SIĘ NAD STOŁEM I PODAŁ BUTELKĘ THROWLEYOWI. GENERAŁ, KTÓRY - JAK NA ANGLIKA PRZYSTAŁO - UMIAŁ DOCENIĆ CEREMONIAŁ, WSTAŁ I PRZYJĄŁ DAR, KŁANIAJĄC SIĘ DARCZYŃCY W PAS. KIEDY USIADŁ, USIADŁ TAKŻE MACIAN. - MÓJ PANIE... SKROMNOŚĆ NIE POZWALA SIĘ PANU NALEŻYCIE WYWIĄZAĆ Z OBOWIĄZKÓW PROFESORSKICH. POWINNIŚMY SIĘ CZEGOŚ DOWIEDZIEĆ O MIESZKAŃCACH GLEN COE, ZANIM WYPIJEMY ICH... HMM... - WODĘ ŻYCIA. - NO WŁAŚNIE. - NIEWIELE JEST DO OPOWIADANIA O MACIANACH Z RODU MACDONALDÓW. JESTEŚMY MAŁYM KLANEM, ZWŁASZCZA W OSTATNIM CZASIE. GLEN COE TO WYSOKO POŁOŻONA, MALUCHNA DOLINA NA PÓŁNOCY ARGYLL, NIEDALEKO FORT WILLIAM. CIĄGNIE SIĘ OD WYSOKIEGO, HEJ, WYSOKIEGO SIODŁA W GRAMPIANACH AŻ DO KOPALŃ ŁUPKU W BALLACHULISH, NAD JEZIOREM LINNHE, CO TO OPŁYWA BRZEGI MULI I ŁĄCZY SIĘ Z ATLANTYKIEM. TO DZIKIE MIEJSCE. KIEDY JAKIŚ OBCY TAM DO NAS PRZYDZIE, NAJCZĘŚCIEJ SZUKAJĄC DROGI DO CRIANLARICH, TO ZAWSZE JEST WIELKA NIESPODZIANKA. ALE STARAMY SIĘ TAKIEGO GOŚCIA PRZYJĄĆ JAK NAJLEPIEJ. ŻEŚMY SIĘ NAUCZYLI, ŻE GOŚCINNOŚĆ TO NIEZWYKŁA SPRAWA: CZŁOWIEK NIGDY NIE WIE, JAK MU ZA NIOM ODPŁACOM. - CZY W GLEN COE WYTWARZA SIĘ DUŻO USQUEBAUGH? - CIEKAWE, ŻE PAN PYTASZ... TERAZ TO JUŻ CHYBA WCALE. OD LAT. NO I DLATEGO, JEŚLI BĘDZIESZ PAN MIAŁ JAKIEŚ BUTELKI Z GLEN COE W SWOICH ZBIORACH, TO TYLKO STARE. - ALE CO... - GORZELNIA SIĘ SPSUŁA. NIKT JEJ NIE NAPRAWIŁ. - NO TO MUSIAŁY NASTAĆ NAPRAWDĘ CIĘŻKIE CZASY DLA MACIANÓW I MACDONALDÓW - ZASĘPIŁ SIĘ THROWLEY. - ANO CIENŻKIE. KIEDY MY WSZYSCY, JAK TU SIEDZIMY, BYLI DZIECIAKAMI, PRZYSZEDŁ ROZKAZ OD KRÓLA WILHELMA, ŻE WODZOWIE WSZYSTKICH GÓRSKICH KLANÓW MUSZĄ ZŁOŻYĆ WIELKOM PRZYSIĘGĘ I WYRZEC SIĘ LOJALNOŚCI DLA STUARTA, TEGO CO GO NAZYWACIE PRETENDENTEM. ALASTAIR MACIAN MACDONALD, NASZ WÓDZ, PRZYSIĘGI NIE ZŁOŻYŁ. MIESZKAŁ NA KOŃCU ŚWIATA, BYŁ ŚRODEK OSTREJ ZIMY I PO PROSTU NIE ZDĄŻYŁ. NO I JAKOŚ TAK NIEDŁUGO POTEM CAŁKIEM ZASYPAŁO NASZĄ DOLINKĘ; ZASPY PRZYKRYŁY CHAŁUPY I STODOŁY. I KTO SIĘ WTEDY ZJAWIŁ? ŻOŁNIERZE Z FORT WILLIAM. ZABŁĄDZILI W ZAMIECI. BŁĄKALI SIĘ JAK BEZDOMNI, NA WPÓŁ ZAGŁODZENI, SINI Z ZIMNA... JAK BANDA DEZERTERÓW. NIE MUSIELI NAS PROSIĆ O POMOC. MY SOM PORZĄDNI GÓRALE, DOBRZY DLA BLIŹNICH. DALI MY IM DACH NAD GŁOWĄ, I TO NIE W STODOŁACH, TYLKO W CHAŁPACH, CHOCIAŻ BIEDNIE MIESZKAMY. BO TO, ROZUMIECIE, NIE BYLI OBCY LUDZIE, TYLKO SZKOCI, JAK MY, CHOCIAŻ Z INNEGO KLANU. NO I WYPRAWILI MY UCZTĘ I CAŁA NASZA USQUEBAUGH POSZŁA! WSZYSTKO ŁOBUZY WYPIŁY! ALE NIC ŻEŚMY IM NIE POWIEDZIELI. W TEJ CHWILI ZDARZYŁA SIĘ RZECZ NIEZWYKŁA - MIANOWICIE, ZZA OKNA DOBIEGŁ DŹWIĘK DUD. DOM GENERAŁA STAŁ W NAROŻNIKU WEWNĘTRZNEGO DZIEDZIŃCA. ŚCIANA FRONTOWA BYŁA ZBUDOWANA Z SZACHULCA, OD TYŁU ZAŚ BUDYNEK PRZYLEGAŁ DO TEGO ODCINKA WIEKOWEGO MURU OBRONNEGO, PO KTÓREGO DRUGIEJ STRONIE BIEGŁA WATER LANE. W GÓRNEJ CZĘŚCI MURU POWYBIJANO OKNA, ŻEBY GENERAŁ MIAŁ Z DOMU WIDOK NA DROGĘ, MUR ZEWNĘTRZNY, PRZYSTAŃ I RZEKĘ. W CIĄGU DNIA PRZYSTAŃ I WATER LANE BYŁY OTWARTE DLA WSZYSTKICH. WYDAWAŁO SIĘ CAŁKIEM PRAWDOPODOBNE, ŻE GOSPOSIA GENERAŁA OTWORZYŁA OKNA, ŻEBY PRZEWIETRZYĆ SYPIALNIE, A AKURAT DOŁEM PRZECHODZIŁ SZKOCKI DUDZIARZ, SKOCZNIE PRZYGRYWAJĄC W NADZIEI, ŻE KTOŚ RZUCI MU MONETĘ. TĘ SAMĄ MELODIĘ NIE TAK DAWNO NUCIŁ LORD GY. NA TWARZY MACIANA MALOWAŁY SIĘ SILNE EMOCJE, KIEDY OPOWIADAŁ O SPOTKANIU Z ZABŁĄKANYMI ŻOŁNIERZAMI I NAPRĘDCE WYPRAWIONEJ UCZCIE NA ICH CZEŚĆ, W ZASYPANEJ ŚNIEGIEM GLEN COE. KIEDY DŹWIĘK DUD POPŁYNĄŁ PRZEZ POKÓJ, OKO ZASZŁO MU ŁZAMI. PODRAPAŁ SIĘ PO ŁATCE ZASŁANIAJĄCEJ DRUGI OCZODÓŁ. - MUSZĘ SIĘ NAPIĆ. JAKIŚ KŁOPOT Z OTWARCIEM BUTELKI, PANIE GENERALE? - PRZYZNAJĘ, ŻE WOSK, OŁÓW I DRUT CHRONIĄ ZAWARTOŚĆ BUTELKI NIE GORZEJ NIŻ TOWER SWOICH WIĘŹNIÓW. - GDZIEŻ TAM: LEPIEJ! - RZUCIŁ LEKCEWAŻĄCO LORD GY. - PROSZĘ MI JOM DAĆ. TRZEBA UŻYĆ FORTELU, ŻEBY JOM OTWORZYĆ. ZARA POLEJĘ. WZIĄŁ BUTELKĘ OD GENERAŁA. DOWNS POWIÓDŁ ZA NIĄ ŁZAWYM SPOJRZENIEM. - MUSZĘ PRZYZNAĆ, MÓJ PANIE, ŻE PAŃSKA OPOWIEŚĆ PORUSZYŁA WE MNIE CZUŁĄ, MELANCHOLIJNĄ STRUNĘ. COŚ MI SIĘ OBIŁO O USZY... ALE SZCZEGÓŁÓW NIE POMNĘ. - TO JA DOKOŃCZĘ. DWA TYGODNIE MIESZKALI Z NAMI, JAK BRACIA. WYJADALI NASZE ZAPASY, PALILI NASZ TORF, TAŃCOWALI Z NASZYMI DZIEWKAMI, A POTEM, JEDNEGO DNIA, WSTAŁY TE KUNDLE PRZED ŚWITEM I POTRAKTOWAŁY MACIANÓW Z MACDONALDÓW OGNIEM I MIECZEM. TO BYŁA JATKA. NIEKTÓRYM Z NAS UDAŁO SIĘ UCIEC W GÓRY, CHOCIAŻ ŻEŚMY WYLI I RYCZELI Z BÓLU. CHOWALIŚMY SIĘ W ŚNIEGU, ŻYWILI ŻĄDZĄ ZEMSTY I CZEKALI, AŻ ŁAJDAKI SOBIE PÓJDĄ. DOPIERO WTEDY ŻEŚMY ZESZLI Z GÓR. W GLEN COE ZOSTAŁY POPIOŁY I KOŚCI. MUSIELIŚMY WYRĄBYWAĆ ZBIOROWE MOGIŁY W ZMROŻONEJ ZIEMI. STRAŻNIK DOWNS I GENERAŁ THROWLEY SIEDZIELI JAK SKAMIENIALI, CHOCIAŻ JEDNO OSTRE SŁOWO RUFUSA MACIANA WYSTARCZYŁOBY, ŻEBY UCIEKLI Z KRZYKIEM. WIDZĄC TO, MACIAN Z SATYSFAKCJĄ PRZYMKNĄŁ JEDNO OKO, OTWORZYŁ JE I UŚMIECHNĄŁ SIĘ KĄŚLIWIE. DLA ANGLIKA TAKI WŁAŚNIE BYŁBY MORAŁ TEJ OPOWIEŚCI: MIMO MAKABRY, KTÓREJ BYŁ ŚWIADKIEM W DZIECIŃSTWIE, RUFUS MACIAN WYRÓSŁ NA DŻENTELMENA, ZNAJDUJĄC POCIECHĘ W SAMOKONTROLI I DOBRYCH MANIERACH, JAKICH SIĘ OD DŻENTELMENA OCZEKUJE. - TO JAK? - ZAPYTAŁ MACIAN. - NAPIJECIE SIĘ PANOWIE? - ODMÓWIENIE PANU BYŁOBY OZNAKĄ BRAKU SZACUNKU - ZACHRYPIAŁ THROWLEY. - ZARAZ OTWORZĘ TO DRAŃSTWO. - RUFUS MACIAN Z MACDONALDÓW OTARŁ ŁZĘ O BARK I WCIĄGNĄŁ POTĘŻNY SMARK, ZANIM TEN ZDĄŻYŁ MU WYPŁYNĄĆ Z NOSA. - PANIE DOWNS, JAK MÓWIŁEM, TRZEBA UŻYĆ FORTELU. CZASEM MOŻE PRYSNĄĆ SZKŁO. PAN SIĘ LEPIEJ ODWRÓCI. CHYBA ŻE MAM PANU ZAPISAĆ W TESTAMENCIE MOJĄ PRZEPASKĘ NA ŚLEPIĘ. PAN DOWNS POZWOLIŁ SOBIE NA LEKKI, KONTROLOWANY UŚMIECH I ODWRÓCIŁ WZROK. LORD GY CHWYCIŁ BUTELKĘ ZA SZYJKĘ, WZIĄŁ POTĘŻNY ZAMACH, ZATOCZYŁ NIĄ ŁUK W POZIOMIE I ROZTRZASKAŁ JĄ O SKROŃ DOWNSA. ZOSTAŁA MU W RĘCE SAMA SZYJKA, Z KTÓREJ WYSTAWAŁ TERAZ STALOWY SZTYLET, DŁUGI NA DZIEWIĘĆ CALI I OCIEKAJĄCY USQUEBAUGH. ZANIM GENERAŁ THROWLEY ZDĄŻYŁ WSTAĆ Z KRZESŁA, MACIAN WSKOCZYŁ NA STÓŁ. Z SIENI DOBIEGŁ SZCZĘK ZASUW ZATRZASKIWANYCH PRZEZ RUDOWŁOSĄ SŁUŻĄCĄ RUFUS MACIAN Z MACDONALDÓW KUCNĄŁ NA ŚRODKU STOŁU, DZIĘKI CZEMU THROWLEY MÓGŁ Z BLISKA I DOKŁADNIE OBEJRZEĆ, CO SKRYWA POD KILTEM - I TEN WIDOK NAJWYRAŹNIEJ SPARALIŻOWAŁ GENERAŁA. CO DODATKOWO UŁATWIŁO ZADANIE JEGO GOŚCIOWI. - A TO ZROZUMIESZ? - WYSYCZAŁ MACIAN I WEPCHNĄŁ SZTYLET W OKO GENERAŁA, AŻ OSTRZE ZGRZYTNĘŁO O POTYLICĘ. SLUP ATALANTA, GRAVESEND Po południu PODESZLI DO POMOSTU W GRAVESEND. KURSOWAŁ STĄD PROM DO LONDYNU, WIĘC NA PRZYSTANI ZEBRAŁ SIĘ SPORY, CIEKAWSKI TŁUMEK, KTÓRY CO RUSZ WYKRZYKIWAŁ PYTANIA POD ADRESEM ATALANTY. MOŻE ISAAC UZNAŁ, ŻE JEGO OSTRA ODPOWIEDŹ O „NIEMCU” BYŁA CAŁKIEM NATURALNYM ZAKOŃCZENIEM ROZMOWY, A MOŻE PO PROSTU NIE CHCIAŁ STAĆ NA POKŁADZIE JAK DZIWADŁO, NA KTÓRE WSZYSCY SIĘ GAPIĄ. Tymczasem Daniel czuł, że jest obserwowany, lecz ze zgoła innego kierunku. Od jakiegoś kwadransa widział kątem oka kręcącego się po pokładzie dżentelmena, który, sądząc po mundurze, musiał być oficerem królewskich Black Torrent Guards. - Pułkownik Barnes - powiedział oficer, reagując najwyraźniej na jakąś chwilę słabości Daniela, ze wszystkich sił starającego się wyglądać ponuro i nieprzystępnie. - Doktor Daniel Waterhouse. Widywałem przestępców przedstawiających mi się z większą kurtuazją niż pan przed chwilą. - Wiem o tym. Jeden z nich przedstawił mi się na Tower Wharf, zaledwie parę godzin temu. - Panie pułkowniku, na pewno ma pan jakieś niecierpiące zwłoki obowiązki. Nie będę pana dłużej zatrzymywał... Barnes spojrzał na slup, w tej chwili w dwóch miejscach połączony trapami z pomostem. Żołnierze wysypywali się na przystań, ponaglani przekleństwami sierżantów na pokładzie i sztorcowani przez poruczników na lądzie. Ustawiali się w plutonach. - Bynajmniej, doktorze. Mam zostać na statku. Co, zresztą, mi odpowiada. Pułkownik zastukał głośno w pokład. Daniel spuścił wzrok i zobaczył, że jedną z nóg Barnesa stanowi obtoczony hebanowy drąg ze stalową końcówką. - Prawdziwy z pana Black Guard, do szpiku kości - przyznał Daniel. Każdy regiment miał swój ulubiony rodzaj drewna, z którego wykonywał oficerskie pałki i tym podobne przybory. Heban był znakiem firmowym królewskich Black Torrent Guards. - To prawda. Jestem z nimi od rewolucji. - Na pewno nie powinien pan przypilnować dragonów...? - Doktorze Waterhouse, chyba nie rozumie pan idei hierarchii dowodzenia. Wyjaśnię ją panu. Kazałem swoim podwładnym sprowadzić żołnierzy na ląd, ale zostawić dwa plutony na pokładzie. I tym się właśnie zajmują. - A kto zlecił panu naprzykrzanie mi się na pokładzie rufówki? - Dobrze wychowany przestępca, którego przed chwilą wspomniałem. - Myślałem, że to pułkownik dowodzi regimentem. - Bo tak jest. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że pułkownikiem dowodzi jakiś blackguard?? - Jak w prawie każdej armii - odpalił Barnes. - Owszem, u nas za czasów księcia Marlborough wyglądało to inaczej, ale odkąd odebrano mu dowództwo... Łotr łotrem pogania. DANIEL MIAŁ CAŁKIEM ZROZUMIAŁĄ OCHOTĘ PARSKNĄĆ ŚMIECHEM, CZUŁ JEDNAK, ŻE Z BARNESEM NALEŻY OBCHODZIĆ SIĘ OSTROŻNIE. A SŁOWA PUŁKOWNIKA BYŁY DOWCIPNE, ALE I NIEROZWAŻNE. WIĘKSZOŚĆ DRAGONÓW ZESZŁA JUŻ NA LĄD I NA SLUPIE ZOSTAŁY DWA PLUTONY - KAŻDY LICZYŁ OKOŁO CZTERNASTU LUDZI I MIAŁ SWOJEGO SIERŻANTA, KTÓRY NIM DOWODZIŁ. JEDEN PLUTON SKUPIŁ SIĘ NA DZIOBIE, DRUGI TRZYMAŁ SIĘ BLISKO RUFY, TUŻ OBOK NADBUDÓWKI, NA DACHU KTÓREJ DANIEL ROZMAWIAŁ Z BARNESEM. W TEN SPOSÓB CAŁY WOLNY ŚRODEK POKŁADU OBJĄŁ WE WŁADANIE SIERŻANT BOB SHAFTOE. STAŁ TWARZĄ DO PRZYSTANI I BOKIEM DO DANIELA, TERAZ ZAŚ LEKKO ODWRÓCIŁ SIĘ W STRONĘ RUFY I NA UŁAMEK SEKUNDY SPOJRZAŁ NA BARNESA. - ODDAJĘ PANU SLUP, KAPITANIE! - ZAWOŁAŁ BARNES. W ODPOWIEDZI KAPITAN WYDAŁ CIĄG DRAMATYCZNIE BRZMIĄCYCH ROZKAZÓW. WCIĄGNIĘTO TRAPY, RZUCONO CUMY. - PAN I SIERŻANT BOB RAZEM WOJUJECIE. WOJNA TO WASZ ZAWÓD. - SKORO TAK, DOKTORZE, TO CHYBA PONIEŚLIŚMY SROMOTNĄ KLĘSKĘ! - ODPARŁ BARNES, UDAJĄC OBRAŻONEGO. - WOLAŁBYM TWIERDZIĆ, ŻE NASZA PRACA POLEGA NA ZAPROWADZANIU POKOJU, W CZYM ODNIEŚLIŚMY PEŁNY SUKCES. - JAK PAN CHCE. NIE ZMIENIA TO FAKTU, ŻE PRZEZ OSTATNIE ĆWIERĆ WIEKU MASZEROWAŁ PAN U JEGO BOKU I SŁYSZAŁ WSZYSTKIE JEGO ŻARTY I ANEGDOTY PO TYSIĄC RAZY. - TO SIĘ ZDARZA W NASZYM FACHU. - WYDAJE SIĘ PANU, ŻE WIE O MNIE WSZYSTKO, PONIEWAŻ DZIESIĘĆ CZY DWADZIEŚCIA LAT TEMU, W JAKIMŚ NAMIOCIE NAD RENEM ALBO ZIEMIANCE W IRLANDII, SIERŻANT BOB OPOWIEDZIAŁ PANU O MNIE. UWAŻA PAN, ŻE Z TEGO POWODU MOŻE PAN DO MNIE PODEJŚĆ JAKBY NIGDY NIC, PO PRZYJACIELSKU ZAGADYWAĆ I BRATAĆ SIĘ ZE MNĄ, JAKBYŚMY BYLI WSPÓLNIKAMI; TAK JAK TO ROBIĄ CHŁOPCY, KIEDY KALECZĄ SIĘ W KCIUKI, MIESZAJĄ SWOJĄ KREW I NAZYWAJĄ SIĘ BRAĆMI. BEZ URAZY, ALE NIE ODPOWIADA MI PAŃSKA PROPOZYCJA. STARSI LUDZIE MAJĄ SWOJE POWODY, BY ZACHOWYWAĆ SIĘ Z REZERWĄ, I POWODY TE NIE MAJĄ NIC WSPÓLNEGO Z WYWYŻSZANIEM SIĘ NAD INNYCH. - POWINIEN PAN ODNOWIĆ ZNAJOMOŚĆ Z MARLBOROUGHEM - POWIEDZIAŁ BARNES, UDAJĄC, ŻE JEST POD WRAŻENIEM PRZEMOWY DANIELA. - PASOWALIBYŚCIE DO SIEBIE WPROST REWOLUCYJNIE. - TO NIE NAJSZCZĘŚLIWSZY PRZYSŁÓWEK. BARNES UMILKŁ. DO POMOSTU ZBLIŻAŁY SIĘ BARKI Z KOŃMI. BLACK TORRENT GUARDS BYLI DRAGONAMI, CO OZNACZAŁO, ŻE WALCZYLI PIESZO, STOSUJĄC TAKTYKĘ I UZBROJENIE PIECHOTY, ALE PO POLU BITWY PRZEMIESZCZALI SIĘ NA KONIACH. MOŻNA BY POWIEDZIEĆ, ŻE STANOWILI ODDZIAŁ UDERZENIOWY. NALEŻAŁO SIĘ SPODZIEWAĆ, ŻE ŻOŁNIERZE, KTÓRZY ZESZLI NA LĄD, MIELI ROZKAZ DOSIĄŚĆ WIERZCHOWCÓW, WJECHAĆ NA DROGĘ BIEGNĄCĄ RÓWNOLEGLE DO RZEKI I RUSZYĆ NIĄ NA WSCHÓD, NIE TRACĄC SŁUPA Z OCZU. - W TEJ CHWILI WSZYSCY SĄ ŚMIERTELNIE PRZERAŻENI - POWIEDZIAŁ BARNES. STANĄŁ PRZY RELINGU OBOK DANIELA I PODSUNĄŁ MU POŁÓWKĘ MAŁEGO CHLEBA. DANIEL RZUCIŁ SIĘ NA JEDZENIE JAK WYGŁODNIAŁY WILK. - GDYBY WIERZYĆ WIGOM, NIESIONE PAPISTOWSKIM WIATREM JAKOBICKIE SIŁY INWAZYJNE CZAJĄ SIĘ TUŻ ZA HORYZONTEM. A SIR ISAAC BOI SIĘ PRZYBYCIA NIEMCA. HANOWERCZYCY I JAKOBICI NIE MOGĄ JEDNOCZEŚNIE ZAJMOWAĆ TEGO SAMEGO MIEJSCA W PRZESTRZENI, ALE NIE ZMIENIA TO FAKTU, ŻE OBAWY WIGÓW I SIR ISAACA SĄ RÓWNIE RZECZYWISTE. NAPOMYKAJĄC O DWÓCH OBIEKTACH ZAJMUJĄCYCH TO SAMO MIEJSCE W PRZESTRZENI, BARNES UŻYŁ SFORMUŁOWANIA ŻYWCEM WYJĘTEGO Z KARTEZJUSZA, TO ZAŚ OZNACZAŁO, ŻE MIAŁ ZA SOBĄ POBYT W OKSFORDZIE LUB CAMBRIDGE. POWINIEN BYŁ ZOSTAĆ PASTOREM, MOŻE NAWET DIAKONEM W JAKIEJŚ PARAFII. CO W TAKIM RAZIE ROBIŁ TUTAJ? - KIEDY SIR ISAAC WSPOMINA Z LĘKIEM O NIEMCU, NIE MA NA MYŚLI JERZEGO LUDWIKA. NA TWARZY BARNESA NAJPIERW ODMALOWAŁO SIĘ ZDUMIENIE, A CHWILĘ PÓŹNIEJ ZROZUMIENIE. - LEIBNIZ...? - TAK. - TYM RAZEM TO DANIEL NIE UMIAŁ POWSTRZYMAĆ SIĘ OD UŚMIECHU. - CZYLI SIR ISAAC WCALE NIE JEST JAKOBITĄ... - ALEŻ SKĄD! OBAWIA SIĘ PRZYBYCIA HANOWERCZYKÓW TYLKO DLATEGO, ŻE LEIBNIZ JEST DORADCĄ ZOFII I KSIĘŻNICZKI KAROLINY. DANIEL NIE BYŁ PEWIEN, CZY POWINIEN O TYM WSZYSTKIM MÓWIĆ BARNESOWI, ALE UZNAŁ, ŻE LEPIEJ BĘDZIE, JEŚLI BARNES POZNA I ZROZUMIE PRAWDĘ, NIŻ ŻEBY MIAŁ PODEJRZEWAĆ ISAACA O POTAJEMNE SPRZYJANIE ODMIEŃCOWI. - POMINĄŁ PAN JEDNO POKOLENIE - ZAUWAŻYŁ BARNES FIGLARNIE, PRZYNAJMNIEJ TAK FIGLARNIE, JAK TO BYŁO MOŻLIWE W WYPADKU KALEKIEGO PUŁKOWNIKA DRAGONÓW. - JEŚLI JERZY LUDWIK INTERESUJE SIĘ CHOĆ TROCHĘ FILOZOFIĄ... BA, JEŻELI W OGÓLE CZYMŚ SIĘ INTERESUJE, TO PILNIE STRZEŻE TEJ TAJEMNICY. - CHCE PAN POWIEDZIEĆ, ŻE EKSPEDYCJA, W KTÓREJ UCZESTNICZYMY, WZIĘŁA SWÓJ POCZĄTEK Z DYSPUTY FILOZOFICZNEJ? - ZAPYTAŁ BARNES, ROZGLĄDAJĄC SIĘ, JAKBY NAGLE UJRZAŁ SLUP W ZUPEŁNIE NOWYM ŚWIETLE. ATALANTA WYSZŁA NA ŚRODEK KANAŁU. NIE MUSZĄC DŁUŻEJ OGLĄDAĆ SIĘ NA POWOLNE BARKI Z KOŃMI, POSTAWIŁA WIĘCEJ ŻAGLI. PŁYNĘLI GRAVESEND REACH PROSTO NA WSCHÓD. PO PRAWEJ KREDOWE WZGÓRZA COFAŁY SIĘ ZNAD RZEKI, USTĘPUJĄC POLA ROZLEWAJĄCYM SIĘ U ICH PODNÓŻY MOKRADŁOM; PO LEWEJ LEŻAŁO MIASTECZKO TILBURY, OSTATNI PORT PO TEJ STRONIE TAMIZY, KTÓRA DALEJ ZACZYNAŁA SIĘ SĄCZYĆ PRZEZ BŁOTA, ZAMIAST PŁYNĄĆ POMIĘDZY BRZEGAMI Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA. NAWET BIORĄC POD UWAGĘ ZWIĘKSZONĄ SZYBKOŚĆ SŁUPA, CZEKAŁO ICH KILKA GODZIN ŻEGLUGI. ISAACA NIE BYŁO NIGDZIE WIDAĆ. DANIEL DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE POGAWĘDKA Z FILOZOFEM-HOBBYSTĄ NIE POWINNA MU ZASZKODZIĆ. Zadarł głowę, szukając dogodnego ciała niebieskiego, które nadawałoby się na pretekst do zagajenia, ale chmury przesłoniły już niebo. Spojrzał więc w dół, na wodę opływającą kadłub i na błota poniżej Tilbury. - Nie widzę słońca... A pan, panie Barnes? - Jesteśmy w Anglii. Tu co najwyżej słyszy się plotki o jego istnieniu. We Francji raz je widziałem. Ale dzisiaj nie. - A księżyc? - Jest w pełni. Zaszedł nad Westminsterem, kiedy przy Tower wsiadaliśmy na slup. - Księżyc schował się za Ziemią, a słońce za chmurami. Tymczasem woda, która nas unosi, słucha jednego i drugiego, prawda? - Słyszałem z dobrego źródła, że pływy funkcjonują normalnie. - Barnes spojrzał na zegarek. - O siódmej w Sheerness ma być odpływ. - Wiosenny? - Zapowiada się wyjątkowo niski stan wody. Proszę spojrzeć, jak szybko nurt rzeki niesie nas do morza. - Dlaczego woda cofa się do morza? - To wpływ słońca i księżyca. - Których nie widzimy. Woda jest pozbawiona zmysłów, którymi mogłaby je postrzegać, oraz woli, dzięki której mogłaby za nimi podążać. Jak to zatem możliwe, że słońce i księżyc oddziałują na nią z tak wielkiego oddalenia? - Grawitacja - odparł pułkownik Barnes, zniżając głos jak kapłan wzywający imię Boże. Rozejrzał się w poszukiwaniu sir Isaaca Newtona. - Dziś wszyscy tak mówią, ale kiedy byłem mniejszy, nie było tak łatwo. Małpowaliśmy Arystotelesa i twierdziliśmy, że taka jest natura wody, że daje się przyciągać księżycowi. Natomiast teraz, dzięki człowiekowi, który płynie tu z nami, mówimy „grawitacja”. To chyba krok naprzód, nie uważa pan? Ale czy na pewno? Czy stwierdzenie „to grawitacja” sprawia, że naprawdę rozumie pan mechanizm pływów, pułkowniku? - Nigdy nie twierdziłem, że je rozumiem. - Jakże roztropnie! - Grunt, że on je rozumie - dodał Barnes, wpatrując się w deski pokładu, jakby umiał przeniknąć je wzrokiem. - Czyżby? - Przecież wszystkim to wmawiacie. - My? Ma pan na myśli Towarzystwo Królewskie? Barnes skinął głową. Obserwował Daniela z narastającym zaniepokojeniem. Daniel - okrutnik - milczał i patrzył, jak pułkownik dusi się we własnym sosie, aż wreszcie, nie mogąc dłużej znieść tego napięcia, wypalił: - Sir Isaac pracuje nad trzecim tomem, prawda? Wyjaśni w nim zagadnienie księżyca. Zakończy dyskusję. - Opracowuje równania, które powinny potwierdzić obserwacje pana Flamsteeda. - Wobec tego sprawa grawitacji jest załatwiona. Jeżeli teoria grawitacji ma wyjaśnić oddziaływanie księżyca, będzie również tłumaczyła przelewanie się wody w oceanach. - Czy opisanie zjawiska jest równoważne jego zrozumieniu? - Może nie, ale to na pewno dobry początek. - Rzeczywiście. I sir Isaac zrobił ten pierwszy krok. Pozostaje pytanie: kto zrobi drugi? - Pyta pan: on czy Leibniz? - Właśnie. - Ale przecież Leibniz nie zajmuje się grawitacją? - Sugeruje pan, że sir Isaac, który zrobił krok pierwszy, znajduje się na lepszej pozycji wyjściowej do uczynienia kroku drugiego. - Zgadza się. - Rzeczywiście, łatwo o taki wniosek - przyznał współczująco Daniel. - Bywa jednak i tak, że ten, kto idzie przodem, zapędza się w ślepą uliczkę i daje się wyprzedzić. - Teoria, która wszystko doskonale tłumaczy, nie może być ślepą uliczką. - Przed chwilą słyszał pan, że martwi się Leibnizem - zauważył Daniel. - Boi się Leibniza, bo Zofia go słucha! A nie dlatego że Leibniz jest lepszym naturalistą. - Wybaczy pan, pułkowniku, ale znam sir Isaaca od czasów studenckich i zapewniam pana, że nie zawracałby sobie głowy byle natrętną muchą. Skoro jednak z taką starannością przygotowuje się do bitwy, z pewnością spodziewa się starcia z tytanem. - Jakąż to bronią Leibniz mógłby zranić sir Isaaca? - Przede wszystkim niepoddaniem się jego autorytetowi, a także obcą dzisiejszym Anglikom żądzą zadawania niewygodnych pytań. - Na przykład jakich? - Takich jak to, które zadałem przed chwilą: skąd woda wie, gdzie jest księżyc? Jak może go dostrzec, kiedy dzieli ją od niego cała Ziemia? - Grawitacja przenika Ziemię jak światło szybę w oknie. - Jaką formę przyjmuje, że posiada tę zdumiewającą zdolność przenikania przez materię? - Nie mam pojęcia. - Sir Isaac też tego nie wie. Barnesa zamurowało. - A Leibniz? - zapytał po chwili. - Leibniz ma zupełnie inną koncepcję całego problemu, tak bardzo odmienną, że niektórym wydaje się niedorzeczna. Ale przynajmniej unika w niej bzdur w rodzaju grawitacji przechodzącej przez Ziemię jak światło przez szkło. - Koncepcja ta musi mieć poważne braki, bo w przeciwnym razie to Leibniz, a nie sir Isaac byłby największym naturalistą na świecie. - Może tak właśnie jest, tylko nikt o tym nie wie? Ale ma pan rację: filozofia Leibniza ma tę zasadniczą wadę, że nikt na razie nie umie jej wyrazić poprzez matematykę. Dlatego w przeciwieństwie do sir Isaaca Leibniz nie może przewidywać pływów i zaćmień. - W takim razie, po co komu filozofia Leibniza? - Bo to ona może być prawdą. Cold Harbour To samo popołudnie Tower nie wymagałaby żadnej konserwacji i byłaby praktycznie wieczna, gdyby nie zalęgli się w niej ludzie. Z punktu widzenia zarządców twierdzy problem z rodzajem ludzkim polegał nie na tym, że jego przedstawiciele przejawiali skłonności niszczycielskie, ale że - przeciwnie - wciąż rwali się do budowania. Bezustannie wnosili materiały i surowce na teren twierdzy (korzystając z jej nazbyt licznych bram) i stawiali z nich domy. Gdyby porzucić je na pastwę żywiołów, prowizoryczne schronienia rozsypałyby się po dziesiątkach czy setkach lat, zostawiając Tower w takim stanie, jak chciał tego Bóg i Normanowie. Jednakże ludzie sprawiają kłopoty: kiedy już znajdą gotowe lokum, to je zamieszkują; kiedy się psuje, naprawiają je; a jeśli nikt im w tym nie przeszkodzi, rozbudowują je. Ludzie w Tower bardziej niż plagę termitów przypominali rój os lepiących gniazda z gliny. Za każdym razem, gdy Konstabl sprowadzał mierniczego i porównywał jego rysunki z planem wykreślonym kilka dekad wcześniej przez swojego poprzednika, odkrywał nowe gniazda, bezmyślnie nawarstwione po kątach jak koty pod łóżkiem. Kiedy zamarzyło mu się ich wyburzenie, eksmisja mieszkańców, ci przedstawiali mu dokumenty i precedensy, świadczące o tym, że legalnie zajmują swoje domy, płacąc czynsz jakiemuś innemu półlegalnemu lokatorowi, który z kolei opłacał się albo świadczył niezbędne usługi na rzecz jakiejś korporacji, biura lub innej tajemniczej instytucji, podpierającej się wielowiekową tradycją albo królewskim przywilejem. Poza zorganizowaną kampanią podpaleń czynnikiem hamującym rozprzestrzenianie się zarazy był brak miejsca w obrębie murów okalających gniazdo os. Problem sprowadzał się więc do tego, w jak wielkim ścisku mogą żyć ludzie. Odpowiedź brzmiała: nie w takim wprawdzie jak osy, ale i tak pokaźnym. Co więcej, był pewien rodzaj ludzi, którzy w takim tłoku radzili sobie znakomicie i ludzie ci w sposób naturalny koncentrowali się w Londynie. Dart Cyrulik mieszkał na poddaszu magazynu w Cold Harbour, Zimnej Przystani. Przez większą część roku Cold Harbour była naprawdę zimna, a dla mieszkańców poddasza - Darta, Pete'a Markietana i Toma Pucybuta - stanowiła przystań życiową w sensie przenośnym, ale poza tym nazwa ta nie miała większego sensu. Cold Harbour znajdowała się z dala od wody i nie pełniła funkcji przystani: był to spłachetek ziemi z kilkoma magazynami na trawniku porastającym wewnętrzny dziedziniec Tower, tuż przy południowozachodnim rogu prastarej twierdzy Wilhelma Zdobywcy, nazywanej White Tower. W najwyższym punkcie plecionkowej ściany poddasza wydrążono mały otwór - w sam raz, żeby gołąb się przecisnął, dym uszedł na dwór, a człowiek mógł wsadzić głowę. W tej chwili Dart wyglądał przezeń i podziwiał rozciągający się w dole Plac Defiladowy. Plac zajmował około połowy wewnętrznego dziedzińca i był największym kawałkiem otwartej przestrzeni na terenie Tower. A jakim zadbanym! Jednakże tuż poniżej punktu obserwacyjnego Darta szpeciły go kamienne żebra: odsłonięte fundamenty domów, które na przestrzeni wieków burzyli dawno nieżyjący Konstable - bo chyba jedynym czynnikiem, który mógł przekonać Konstabla do użycia siły wobec mieszkalnych narośli szop, aneksów, przybudówek et caetera, była połączona świadomość (a) własnej śmiertelności, oraz (b) braku miejsca na terenie Tower, w którym mógłby sobie wykopać grób. W każdym razie łatwo było z tych ruin wyczytać, że Plac Defiladowy był kiedyś znacznie większy. Widziane z poziomu gruntu ruiny zdawały się pozbawionym wszelkiego ładu labiryntem przeszkód; z uprzywilejowanego punktu widokowego, jaki zajmował Dart, można było je czytać jak kanciaste pismo, naniesione szarą i żółtą farbą na zielone płótno. Gdyby minione stulecia interesowały Darta równie mocno jak nadchodzące godziny, mógłby z trawiastego palimpsestu wyczytać historię umocnień i zachodzących w nich przemian od palisady powstrzymującej napór wojowniczych Anglów, poprzez ostatni z kilku koncentrycznych wałów ziemnych, barbakan pałacu królewskiego, niezamieszkany slums, aż po trawnik usłany zawalidrogami. Część zabudowań, w której mieszkał Dart, ocalała tylko dlatego, że łatwo dało się ją przerobić na magazyny i składy. GDYBY DART MIAŁ SKŁONNOŚĆ DO GŁĘBOKICH REFLEKSJI, MÓGŁBY ZADUMAĆ SIĘ NAD NIEZWYKŁOŚCIĄ SWOJEGO POŁOŻENIA: OTO ON (NIEPIŚMIENNY CYRULIK), MARKIETAN I CZYŚCICIEL (BUTÓW) MIESZKALI WE WSPÓLNYM DOMU NIE DALEJ NIŻ DWADZIEŚCIA KROKÓW OD GŁÓWNEGO FORTU WILHELMA ZDOBYWCY. ŻADNA Z TYCH MYŚLI NIE PRZYSZŁA MU JEDNAK DO GŁOWY, ŻADNA NAWET SIĘ DO NIEJ NIE ZBLIŻYŁA, KIEDY W TO KONKRETNE POPOŁUDNIE WYGLĄDAŁ PRZEZ WYWIETRZNIK NA PODDASZU, PLUJĄC RUBINOWĄ KRWIĄ W BRUNATNĄ, OSKORUPIAŁĄ STRUPAMI SZMATĘ. DART ŻYŁ CHWILĄ. PLAC DEFILADOWY MIERZYŁ STO KROKÓW ZE WSCHODU (GDZIE ZABUDOWANIA KOSZAR TULIŁY SIĘ DO MURÓW WHITE TOWER) NA ZACHÓD (DO DOMOSTW STRAŻNIKÓW, PRZYCUPNIĘTYCH POD ZACHODNIĄ ŚCIANĄ DZIEDZIŃCA); STO PIĘĆDZIESIĄT KROKÓW DZIELIŁO JEGO PÓŁNOCNY SKRAJ (KAPLICĘ) OD POŁUDNIOWEGO (DOM KOMENDANTA). DOM DARTA CYRULIKA, TOMA PUCYBUTA I PETE'A MARKIETANA ZNAJDOWAŁ SIĘ MNIEJ WIĘCEJ W POŁOWIE DŁUGOŚCI WSCHODNIEJ KRAWĘDZI. DZIĘKI TEMU DART MIAŁ DOSKONAŁY WIDOK NA PÓŁNOCNĄ POŁÓWKĘ PLACU, DALEJ ZAŚ PO PRAWEJ STRONIE WHITE TOWER - PRZYCUPNIĘTA W SERCU CAŁEGO KOMPLEKSU JAK LITY KAMIENNY SZEŚCIAN - SKUTECZNIE ZASŁANIAŁA MU WIDOK. OD ZACHODU I POŁUDNIA JEJ GODNY PODZIWU KSZTAŁT SZPECIŁY NISKIE CIĄGI IDENTYCZNYCH BUDYNKÓW KOSZAROWYCH, WCIŚNIĘTYCH JEDEN PRZY DRUGIM TAK CIASNO, ŻE ICH DACHY ŁĄCZYŁY SIĘ W PIŁOKSZTAŁTNĄ FALBANKĘ. MIESZKAŁY W NICH DWIE KOMPANIE STRAŻY. POZOSTAŁE KILKANAŚCIE KOMPANII ROZLOKOWANO W RÓŻNYCH MIEJSCACH POD ŚCIANAMI WEWNĘTRZNEGO DZIEDZIŃCA, PRZY MINT STREET I WSZĘDZIE TAM, GDZIE ZNALAZŁ SIĘ CHOĆ KAWAŁEK WOLNEGO MIEJSCA. W SUMIE LICZYŁY OKOŁO TYSIĄCA ŻOŁNIERZY. TYSIĄC LUDZI NIE MOŻE SIĘ OBEJŚĆ BEZ ZAOPATRZENIA - Z TEGO TEŻ POWODU ZGODZONO SIĘ (I TO OCHOCZO), ABY W ZAKAMARKACH SAMEJ TOWER I NA SĄSIADUJĄCEJ Z NIĄ PRZYSTANI WYROSŁO MROWIE DOMÓW, W KTÓRYCH ZAMIESZKALI MARKIETANIE. NALEŻAŁ DO NICH PETE, OFICJALNY LOKATOR TEGO PODDASZA, KTÓRY WYNAJĄŁ KĄT NA POWIESZENIE HAMAKA DARTOWI, A OSTATNIO TAKŻE TOMOWI. KRÓLEWSCY BLACK TORRENT GUARDS CZĘSTO WYPEŁNIALI OBOWIĄZKI CEREMONIALNE - TAKIE NA PRZYKŁAD, JAK WITANIE NA PRZYSTANI AMBASADORÓW Z ZAGRANICY, TOTEŻ BARDZIEJ NIŻ PRZECIĘTNI ŻOŁNIERZE DBALI O MUNDURY I SPRZĘT TO ZAŚ OZNACZAŁO, ŻE TOM I INNI PUCYBUCI MIELI ZAWSZE PEŁNE RĘCE ROBOTY A PONIEWAŻ W KAŻDYM SKUPISKU LUDZI PRZYDA SIĘ KTOŚ, KTO UMIE OPATRYWAĆ RANY, A TAKŻE USUWAĆ ZBĘDNE OWŁOSIENIE, UPUSZCZAĆ SZKODLIWYCH HUMORÓW I ZNIECZULAĆ CZŁONKI, DARTOWI POZWALANO WYWIESZAĆ W COLD HARBOUR ZAKRWAWIONĄ GAZĘ NA PATYKU JAKO TRADYCYJNY SZYLD CYRULIKA. W tej chwili nie uprawiał swojego fachu, lecz nerwowymi ruchami ostrzył brzytwę o skórzany pas. Przez dziurę w ścianie widział Toma-pucybuta zajętego swoją robotą. Większość garnizonu znajdowała się w tej chwili extra muros, na Tower Hill, i Tom chodził od drzwi do drzwi, czyszcząc buty wystawione przez żołnierzy za próg. Wyglądał na dwanaście lat, ale miał głos - i potrzeby - dorosłego mężczyzny, co kazało Dartowi podejrzewać, że po prostu nie wyrósł jak należy. Od blisko dwóch godzin Tom krążył po Placu, pucując buty, i zdążył wypracować sobie schemat postępowania: przykucał, czyszcząc parę butów, potem wstawał, udając, że prostuje obolały krzyż, niby od niechcenia rozglądał się dookoła, patrzył w niebo, jakby wypatrywał nadchodzącej zmiany pogody, po czym zajmował się następną parą butów. BARDZIEJ MĘCZĄCE OD JEGO ZAJĘCIA BYŁO CHYBA TYLKO OBSERWOWANIE GO. MIMO ŻE DARTOWI PRZYKAZANO CAŁY CZAS MIEĆ NA NIEGO BACZENIE, OCZY MU SIĘ ZAMYKAŁY. SŁOŃCE ROZPALAŁO WNĘTRZE PODDASZA, W ŚRODKU ZROBIŁO SIĘ DUSZNO I SENNIE. TYLKO CHŁODNE PODMUCHY POWIETRZA, Z RZADKA OWIEWAJĄCE MU TWARZ, POWSTRZYMYWAŁY GO PRZED ZAŚNIĘCIEM. ZGODNIE ZE STARĄ PRAWDĄ, ŻE SZEWC BEZ BUTÓW CHODZI, CYRULIK BYŁ NAJGORZEJ OGOLONYM CZŁOWIEKIEM W CAŁEJ TOWER: KRÓTKA SZCZECINA KŁUŁA GO W BRODĘ I CUCIŁA, GDY PRZYSYPIAJĄC OPIERAŁ SIĘ PODBRÓDKIEM O DOLNĄ KRAWĘDŹ MINIATUROWEGO OKNA. JEDYNYM UŻYTECZNYM ZAJĘCIEM, JAKIEMU MÓGŁ SIĘ ODDAĆ, OBSERWUJĄC TOMA, BYŁO OSTRZENIE NARZĘDZI, BAŁ SIĘ JEDNAK, ŻE JEŚLI POTRWA TO JESZCZE CHWILĘ, OSTRZA STANĄ SIĘ PRZEZROCZYSTE. TOM PUCYBUT MIAŁ PRZERZUCONĄ PRZEZ RAMIĘ ŻÓŁTĄ SZMATĘ. PRZED CHWILĄ JEJ TAM NIE BYŁO. STRACH I WYRZUTY SUMIENIA ZAWŁADNĘŁY DARTEM, KTÓRY NATYCHMIAST ZACZĄŁ SIĘ TŁUMACZYĆ SAM PRZED SOBĄ: PATRZYŁEM CAŁY CZAS! NIE SPUŚCIŁEM Z NIEGO OKA ANI NA CHWILĘ! SPOJRZAŁ PONOWNIE. TOM SCHYLIŁ SIĘ NAD KOLEJNĄ PARĄ BUTÓW. ŻÓŁTA SZMATA NA TLE INNYCH, CZARNYCH, ODCINAŁA SIĘ JAK BŁYSKAWICA OD CIEMNEGO NIEBA. PRZYMKNĄŁ POWIEKI, POLICZYŁ DO PIĘCIU, OTWORZYŁ OCZY - I SPOJRZAŁ PO RAZ TRZECI, ŻEBY SIĘ UPEWNIĆ. SZMATKA BYŁA NA SWOIM MIEJSCU. DART CYRULIK PIERWSZY RAZ OD DWÓCH GODZIN ODSUNĄŁ SIĘ OD OKNA, WRZUCIŁ PASEK, NOŻYCE I BRZYTWY DO WORKA I RUSZYŁ W STRONĘ SCHODÓW. PODDASZE PRZYPOMINAŁO LABIRYNT: WORKI Z MĄKĄ I BECZKI Z SOLONYM MIĘSEM STAŁY WSZĘDZIE NA PODŁODZE, A Z BELEK POD SUFITEM ZWISAŁY SZYNKI, WYPATROSZONE KRÓLIKI ORAZ HAMAKI TRÓJKI LOKATORÓW. DART PRZEMKNĄŁ WŚRÓD NICH Z WIELKĄ WPRAWĄ I ZBIEGŁ PO ZABÓJCZO STROMYCH SCHODACH NA PARTER. PRZECISNĄŁ SIĘ PRZEZ NIEWIARYGODNIE CUCHNĄCY ZAUŁEK, NIEWIELE SZERSZY OD NIEGO SAMEGO, I ZNALAZŁ SIĘ W NIECO WIĘKSZEJ ULICZCE W KSZTAŁCIE LITERY L, ŁĄCZĄCEJ KRWAWĄ WIEŻĘ Z DZIEDZIŃCEM WEWNĘTRZNYM. PRZEMKNĄWSZY PRZEZ ZAŁAMANIE L, WYBIEGŁ NA OTWARTĄ TRAWIASTĄ PRZESTRZEŃ NIEOPODAL POŁUDNIOWOZACHODNIEGO NAROŻNIKA WHITE TOWER, SKĄD SKRĘT W LEWO WYPROWADZIŁ GO NA PLAC DEFILADOWY. OSTRZEGANO GO, ŻEBY NIE ROZGLĄDAŁ SIĘ BEZ POTRZEBY, ALE NIE MÓGŁ SIĘ OPRZEĆ, ŻEBY NIE ODSZUKAĆ TOMA, ZAPAMIĘTALE PUCUJĄCEGO KOLEJNY BUCIOR. TOM BYŁ ZWRÓCONY TWARZĄ W JEGO STRONĘ. GŁOWĘ TRZYMAŁ NISKO POCHYLONĄ, ZA TO OCZY ZWRÓCIŁ TAK BARDZO KU GÓRZE, ŻE WIDAĆ BYŁO MU PRAWIE SAME BIAŁKA, KIEDY ŚLEDZIŁ WZROKIEM RUCHY DARTA. DART DZIELNIE SPOJRZAŁ NAJPIERW W JEDNĄ STRONĘ, POTEM W DRUGĄ, PRÓBUJĄC SIĘ DOMYŚLIĆ, CO ZWRÓCIŁO UWAGĘ TOMA. WYGLĄDAŁO BOWIEM NA TO, ŻE PRZEZ CAŁE TE DWIE GODZINY TOM WYPATRYWAŁ CZEGOŚ NA NIEBIE. PONAD ZACHODNIM ODCINKIEM MURU BYŁO WIDAĆ TYLKO ODLEGŁY O PÓŁ MILI MONUMENT I WYZIERAJĄCĄ ZZA NIEGO KOPUŁĘ ŚWIĘTEGO PAWŁA. DART SPOJRZAŁ W PRAWO, NA PÓŁNOC, PONAD SKŁADAMI I KOSZARAMI NA DZIEDZIŃCU. TU RZECZYWIŚCIE COŚ BYŁO: SMUGI DYMU SNUŁY SIĘ W POWIETRZU I ROZPŁYWAŁY NA BIAŁYM TLE NIEBA. ICH ŹRÓDŁO MUSIAŁO BYĆ GDZIEŚ BLISKO, NIE TAK BLISKO JEDNAK JAK MENNICA, KTÓRA ZNAJDOWAŁA SIĘ ZARAZ ZA KOSZARAMI I MUREM. DOMYŚLIŁ SIĘ, ŻE DYM BIJE Z OKOLIC TOWER HILL I NIE JEST TO RACZEJ DYM PROCHOWY, BO NIE SŁYSZAŁ ŻADNYCH STRZAŁÓW. MOŻE KTOŚ GDZIEŚ NA KTÓRYMŚ Z LICZNYCH PODWÓRECZEK W LABIRYNCIE KOLONII TOWER PALIŁ ŚMIECI. A MOŻE COŚ WIĘCEJ NIŻ ŚMIECI. ZAWAHAŁ SIĘ. PRZESZEDŁ JUŻ PRAWIE PRZEZ CAŁY PLAC, GDY OTWORZYŁY SIĘ DRZWI DOMKU POD NUMEREM SZÓSTYM - JEDNEGO Z MIESZKAŃ STRAŻNIKÓW. PILNOWAŁO ICH TRZECH WARTOWNIKÓW, ZAMIAST - JAK ZWYKLE - JEDNEGO. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE SZKOT WYBIERA SIĘ NA SPACER. ZE ŚRODKA WYSZEDŁ STRAŻNIK, W KTÓRYM DART ROZPOZNAŁ DOWNSA. DOWNS MIESZKAŁ POD SZÓSTKĄ RAZEM ZE SZKOTEM; TEGO RANKA BARDZO PILNOWAŁ, ŻEBY DART PORZĄDNIE GO OGOLIŁ. TERAZ DODATKOWO WYSTROIŁ SIĘ W SWÓJ NAJLEPSZY PŁASZCZ. ZA NIM SZEDŁ LORD GY - KRĘPY, BARCZYSTY MĘŻCZYZNA W KILCIE. NASTĘPNA WYSZŁA RUDOWŁOSA SŁUŻĄCA Z KOSZYKIEM. LORD GY I STRAŻNIK DOWNS SZLI PROSTO NA POŁUDNIE, W STRONĘ DOMU KOMENDANTA, STOJĄCEGO POD SAMĄ DZWONNICĄ. TRZEJ WARTOWNICY UTWORZYLI TRÓJKĄT WOKÓŁ NICH, A RUDA DZIEWCZYNA ZAMYKAŁA POCHÓD. DART ZATRZYMAŁ SIĘ, ŻEBY ICH PRZEPUŚCIĆ. ZDJĄŁ KAPELUSZ. SZKOT UDAŁ, ŻE GO NIE WIDZI; STRAŻNIK DOWNS MRUGNĄŁ POROZUMIEWAWCZO. LEDWIE ZNIKNĘLI DARTOWI Z OCZU, TEN NATYCHMIAST O NICH ZAPOMNIAŁ; NIEWIELE BYŁO WYDARZEŃ RÓWNIE RUTYNOWYCH JAK WIZYTY SZLACHETNIE URODZONYCH WIĘŹNIÓW U KOMENDANTA. PRZED DRZWIAMI Z NUMEREM CZWARTYM STAŁ SAMOTNY WARTOWNIK, SZEREGOWY BLACK TORRENT GUARDS. NUMER CZWARTY BYŁ - PODOBNIE JAK NUMER SZÓSTY - TUDORSKIM DOMKIEM, NA KTÓRY NIKT NIE ZWRÓCIŁBY UWAGI, GDYBY STAŁ PRZY GŁÓWNYM PLACU W DOWOLNEJ MIEŚCINIE W ESSEX, ZAMIESZKANY PRZEZ DROBNEGO RZEMIEŚLNIKA Z RODZINĄ. KIEDY DART ZBLIŻYŁ SIĘ NA TYLE, BY STAŁO SIĘ OCZYWISTE, ŻE KIERUJE SIĘ POD CZWÓRKĘ, WARTOWNIK WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ I ZASTUKAŁ DO DRZWI. STRAŻNIK CLOONEY WYSTAWIŁ GŁOWĘ PRZEZ OTWARTE OKNO I ZAPYTAŁ: - JAKIŚ GOŚĆ DO MOJEGO PANA? - CYRULIK - WYJAŚNIŁ ŻOŁNIERZ. - ZAPOWIEDZIANY? CLOONEY ZAWSZE ZADAWAŁ TO PYTANIE. BYŁ TO NAJBARDZIEJ NIEPORADNY Z MOŻLIWYCH SPRAWDZIANÓW DLA NIEOCZEKIWANYCH GOŚCI, ALE DART I TAK Z TRUDEM SIĘ POHAMOWAŁ, ŻEBY NIE RZUCIĆ SIĘ DO UCIECZKI - ALBO, CO GORSZA, PAŚĆ NA KOLANA I WSZYSTKO WYZNAĆ. CZUŁ JEDNAK NA SOBIE WZROK WARTOWNIKA, WYMIERZONY W JEGO PLECY JAK LUFA PISTOLETU. - PANIE... - WYKRZTUSIŁ. MUSIAŁ ODKASZLNĄĆ I PRZEŁKNĄĆ KRWAWĄ WYDZIELINĘ, ZANIM MÓGŁ MÓWIĆ DALEJ. - MÓWIŁEM, ŻE PRZYJDĘ W TYM TYGODNIU. JUŻ PORA. CLOONEY COFNĄŁ GŁOWĘ. PRZEZ OKNO DAŁO SIĘ SŁYSZEĆ PROWADZONĄ PRZYCISZONYMI GŁOSAMI ROZMOWĘ. SKRZYPNĘŁY DESKI PODŁOGOWE, SZCZĘKNĘŁY ZASUWY I STRAŻNIK CLOONEY OTWORZYŁ DRZWI. SKINĄŁ WARTOWNIKOWI GŁOWĄ. - JEGO LORDOWSKA MOŚĆ PRZYJMIE PANA - OBWIEŚCIŁ GŁOSEM GODNYM HEROLDA, PRZYPOMINAJĄC DARTOWI, ŻE GOLENIE CZASZKI HRABIEGO TO ZASZCZYT, KTÓREGO ABSOLUTNIE NIE JEST GODNY. DART SKULIŁ SIĘ, ŚCISNĄŁ W GARŚCI WOREK Z PRZYBORAMI I WŚLIZNĄŁ SIĘ DO DOMKU. PO DRODZE UCHYLIŁ KAPELUSZA WARTOWNIKOWI I SKINĄŁ GŁOWĄ STRAŻNIKOWI. OKNO ZNAJDUJĄCEGO SIĘ OD FRONTU SALONU WYCHODZIŁO NA PLAC DEFILADOWY; TO PRZEZ NIE WYGLĄDAŁ CLOONEY, ROZMAWIAJĄC Z WARTOWNIKIEM-ŚWIATŁA BYŁO W NADMIARZE, DLATEGO DART WŁAŚNIE TUTAJ ROZŁOŻYŁ PŁACHTĘ NA PODŁODZE I POSTAWIŁ NA NIEJ KRZESŁO. HRABIA HOLLESLEY DOŻYWAŁ SWOICH DNI W TYM WŁAŚNIE DOMU, PONIEWAŻ ZA RZĄDOWE PIENIĄDZE, POWIERZONE MU W CZASIE WOJNY O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ, WYMIENIŁ DACH U SIEBIE W REZYDENCJI, ZAMIAST KUPIĆ W AMSTERDAMIE SALETRĘ. DOBIEGAŁ SZEŚĆDZIESIĄTKI I - NA ILE DART ORIENTOWAŁ SIĘ W TEJ MATERII - JEGO ŻYCIE SPROWADZAŁO SIĘ DO SIEDZENIA W FOTELU I PODDAWANIA SIĘ STRZYŻENIU. INNI PRZESTĘPCY SPACEROWALI, POPEŁNIALI SAMOBÓJSTWA, PODEJMOWALI NIEWIARYGODNE, SPEKTAKULARNE PRÓBY UCIECZKI - A HRABIA HOLLESLEY NIE OPUSZCZAŁ DOMU POD NUMEREM CZWARTYM. NIE LICZĄC DARTA, KTÓRY PRZYCHODZIŁ CO DWA TYGODNIE, RZADKO PRZYJMOWAŁ GOŚCI, A KIEDY JUŻ SIĘ JACYŚ TRAFIALI, NAJCZĘŚCIEJ BYLI TO KATOLICCY KSIĘŻA, JAKO ŻE HRABIA NA STAROŚĆ ZBLIŻYŁ SIĘ DO PAPISTÓW. KIEDY WSZEDŁ DO SALONU, WSPIERAJĄC SIĘ NA RAMIENIU CLOONEYA, DART PRZYWITAŁ GO KRÓTKIM: „MÓJ PANIE”. DORADZANO MU, ŻEBY NIC WIĘCEJ NIE MÓWIŁ. STRAŻNIK CLOONEY MIAŁ PRACĘ ŁATWĄ, CHOĆ NIEWYOBRAŻALNIE NUDNĄ: MIAŁ PRZEZ DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY NA DOBĘ PILNOWAĆ HOLLESLEYA. USIADŁ TERAZ W KĄCIE, PATRZĄC, JAK HRABIA SADOWI SIĘ NA KRZEŚLE DARTA I DAJE MU SIĘ PRZYKRYĆ NARZUTKĄ. - MÓJ PANIE... - POWIEDZIAŁ DART DO CLOONEYA SCENICZNYM SZEPTEM. - POZWOLĘ SOBIE ZAMKNĄĆ OKNO. DZIEŃ MAMY WIETRZNY, NIE CHCIAŁBYM, ŻEBY PO TAK SCHLUDNYM WNĘTRZU WŁOSY LATAŁY WE WSZYSTKIE STRONY. CLOONEY PRZEZ CHWILĘ UDAWAŁ, ŻE GO TO INTERESUJE, ALE NIE TRWAŁO TO DŁUGO. DART PODSZEDŁ DO OKNA, WYJRZAŁ NA PLAC - I SPOJRZAŁ Z DALEKA PROSTO W OCZY TOMA PUCYBUTA. PRZED OPUSZCZENIEM PRZESUWANEGO PIONOWO OKNA WYJĄŁ SZMATKĘ Z KIESZENI, GŁOŚNO I WYRAŹNIE ZACHARCZAŁ W NIĄ I SPLUNĄŁ NA ZEWNĄTRZ. BYŁO OCZYWISTYM, ŻE HRABIA HOLLESLEY NOSI PERUKĘ, ALE I TAK MUSIAŁ SIĘ REGULARNIE STRZYC, A NAWET GOLIĆ NA ŁYSO, BO UNIEMOŻLIWIAŁO TO ZALĘGNIĘCIE SIĘ WSZY. ZANIM DART SIĘ ROZPAKOWAŁ, WYŁOŻYŁ PĘDZLE I BRZYTWY I ZAJĄŁ POZYCJĘ FRYZJERSKĄ PRZY BOKU HRABIEGO, TOM ZDĄŻYŁ PRZEMIERZYĆ PÓŁ PLACU I GAPIŁ SIĘ NA NIEGO PRZEZ OKNO. I BARDZO DOBRZE, BO OSAMOTNIONY CYRULIK NIE TYLKO NIE BYŁBY W STANIE ZROBIĆ TEGO, PO CO PRZYSZEDŁ, ALE NAWET POWAŻNIE TEGO ROZWAŻYĆ. HRABIA - A NAWET ZWYKŁY STRAŻNIK - BYŁ DLA TAKIEGO ROBAKA JAK ON NIESKOŃCZENIE WIELKI, POTĘŻNY, PRZERAŻAJĄCY. ZA TO TOM PUCYBUT MIAŁ W SOBIE SPOKÓJ I SIŁĘ, KTÓRE RÓWNOWAŻYŁY WPŁYW HRABIEGO. DART MÓGŁ UCIEC PRZED SĘDZIĄ POKOJU, ALE TAKI GOŚĆ JAK TOM WYNIUCHAŁBY GO NAWET NA BARBADOSIE. GDYBY NIE WYKONAŁ POLECENIA, NA ZAWSZE ZOSTAŁBY KRÓLIKIEM ZAPĘDZONYM W LABIRYNT KRÓLIKARNI I ŚCIGANYM PRZEZ ARMIĘ FRETEK. Z TEGO WŁAŚNIE CZERPAŁ ODWAGĘ (O ILE MOŻNA TO NAZWAĆ ODWAGĄ) MÓWIĄC: - STRAŻNIKU CLOONEY? PRZYŁOŻYŁEM BRZYTWĘ DO GARDŁA HRABIEGO HOLLESLEY. - EEE... ŻE CO? - CLOONEY PRAWIE ZDĄŻYŁ ZASNĄĆ. - TRZYMAM MU BRZYTWĘ NA GARDLE. HRABIA CZYTAŁ „EXAMINERA”. NIEDOSŁYSZAŁ. - CHCE GO PAN NIE TYLKO OSTRZYC, ALE PRZY OKAZJI TAKŻE OGOLIĆ? NIE TAK TO MIAŁO WYGLĄDAĆ. DART SPODZIEWAŁ SIĘ, ŻE CLOONEY ZROZUMIE GROŹBĘ. - ANI JEDNO, ANI DRUGIE, MÓJ PANIE. GROŻĘ, ŻE ZARAZ GO ZABIJĘ. HRABIA ZESZTYWNIAŁ I POTRZĄSNĄŁ GAZETĄ. - WIGOWIE ZGUBIĄ TEN KRAJ! - STWIERDZIŁ. - Z JAKIEGOŻ TO POWODU CHCIAŁBY PAN COŚ TAKIEGO UCZYNIĆ? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ CLOONEY, NIE RUSZAJĄC SIĘ Z FOTELA W KĄCIE. - JUNCTO! - MÓWIŁ TYMCZASEM HRABIA. - DLACZEGO SIĘ NIE UJAWNIĄ? DLACZEGO SIĘ NIE PRZYZNAJĄ, KIM NAPRAWDĘ SĄ? KLIKA! BANDA SPISKOWCÓW! CHCĄ WPĘDZIĆ JEJ WYSOKOŚĆ DO GROBU! TO ZAMACH, CHOCIAŻ NIKT TAK TEGO NIE NAZWIE! - NIE ZNAM POWODÓW - ODPARŁ DART. - POWODAMI ZAJMUJE SIĘ TOM, KTÓRY STOI TERAZ POD DRZWIAMI. - WSZYSTKO JEST TU NAPISANE, CZARNO NA BIAŁYM! - HRABIA POCHYLIŁ SIĘ TAK GWAŁTOWNIE, ŻE GDYBY DART W PORĘ NIE COFNĄŁ RĘKI, SAM PODERŻNĄŁBY SOBIE GARDŁO. - KSIĄŻĘ CAMBRIDGE, TEŻ COŚ... JUŻ NIE WYSTARCZY MU WŁASNY, NIEMIECKI TYTUŁ? MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE TO JAKIŚ PRZYZWOITY ANGLIK! WARTOWNIK ZAPUKAŁ DO DRZWI. - PUCYBUT! - OBWIEŚCIŁ. - PROSZĘ GO WPUŚCIĆ, PANIE CLOONEY - POLECIŁ DART. - I NIECH PAN NIE PRÓBUJE OSTRZEC WARTOWNIKA; TOM BĘDZIE MIAŁ PANA NA OKU. ON WSZYSTKO PANU WYJAŚNI. - NIC DZIWNEGO, ŻE JEJ WYSOKOŚĆ SIĘ ZŁOŚCI! TO WYRACHOWANA OBELGA, WYMYŚLONA PRZEZ RAVENSCARA! WIEK I GORĄCZKA NIE ZMOGŁY NASZEJ KRÓLOWEJ, WIĘC RAVENSCAR USIŁUJE JĄ WZBURZYĆ! BOŻE UCHOWAJ! CLOONEY WYSZEDŁ Z SALONU. DART PRZEZ CHWILĘ STAŁ NIERUCHOMO, ŚCISKAJĄC BRZYTWĘ W DRŻĄCEJ DŁONI; W KAŻDEJ CHWILI WARTOWNIK MÓGŁ WEJŚĆ DO POKOJU I ODSTRZELIĆ MU GŁOWĘ. ALE NIE: DRZWI OTWORZYŁY SIĘ I ZAMKNĘŁY SPOKOJNIE, OBESZŁO SIĘ BEZ ZAMIESZANIA I DART USŁYSZAŁ PRZYTŁUMIONY GŁOS TOMA PUCYBUTA, KTÓRY W SIENI MÓWIŁ COŚ DO CLOONEYA. - TA ZOFIA TO ISTNY SĘP - POWIEDZIAŁ HRABIA HOLLESLEY. - ZAMIAST POCZEKAĆ I Z GODNOŚCIĄ PRZEJĄĆ TRON, NASYŁA NA NAS SWOJEGO WNUKA JAK DRAPIEŻNĄ KANIĘ, KTÓRA MA PODZIOBAĆ STERANĄ TWARZ NASZEJ WŁADCZYNI. DART WYTĘŻAŁ SŁUCH, ALE WYWODY HRABIEGO I SZELESZCZENIE GAZETY ZAGŁUSZYŁY KONWERSACJĘ I DO SALONU DOLATYWAŁY TYLKO POJEDYNCZE SŁOWA: - MOSKWIANIN... W WIEŻY WAKEFIELDA... KRĘGOSŁUP... JAKOBICI... NAGLE TOM WETKNĄŁ GŁOWĘ DO SALONU I OBRZUCIŁ DARTA BEZNAMIĘTNYM SPOJRZENIEM, JAKIE LEKARZ MÓGŁBY REZERWOWAĆ DLA TRUPÓW. - NIE RUSZAJ SIĘ STĄD, DOPÓKI NIE BĘDZIE PO WSZYSTKIM - POWIEDZIAŁ. - PO CZYM? - SPYTAŁ DART, ALE TOM JUŻ BYŁ W PÓŁ DROGI DO WYJŚCIA. STRAŻNIK CLOONEY WYSZEDŁ RAZEM Z NIM. DART STAŁ BEZ RUCHU, OPARŁSZY PRZEGUB ZMĘCZONEJ RĘKI NA OBOJCZYKU HRABIEGO, I PATRZYŁ, JAK TAMCI DWAJ IDĄ PRZEZ PLAC W STRONĘ WIEŻY WAKEFIELDA, GDZIE PONOĆ POPRZEDNIEJ NOCY WTRĄCONO SKUTEGO ROSJANINA Z JEDNĄ RĘKĄ. NIE MAJĄC NIC LEPSZEGO DO ROBOTY, ZACZĄŁ MYDLIĆ HRABIEMU GŁOWĘ. CHWILĘ PÓŹNIEJ ROZLEGŁO SIĘ NATARCZYWE BICIE DZWONÓW, DOBIEGAJĄCE Z PÓŁNOCY, Z OKOLIC TOWER HILL. ALARM, GDZIEŚ ZA FOSĄ PALIŁ SIĘ DOM. W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH DART POPĘDZIŁBY TAM PIERWSZY - UWIELBIAŁ POŻARY. TYM RAZEM JEDNAK ZATRZYMAŁY GO OBOWIĄZKI. SLUP ATALANTA, HOPE Późne popołudnie JAKO CZŁOWIEK W PEWNYM SENSIE OŚWIECONY (ZA TO OŚWIECENIE MUSIAŁ ZAPŁACIĆ OKRĄGŁĄ SUMKĘ W OKSFORDZIE LUB CAMBRIDGE) PUŁKOWNIK BARNES NIE BARDZO MÓGŁ ODMÓWIĆ DANIELOWI, KIEDY TEN POPROSIŁ GO O POKAZANIE MAPY. ZESZLI NA ŚRÓDOKRĘCIE I ROZŁOŻYLI JĄ NA STOJĄCEJ BECZCE, BY SIERŻANT SHAFTOE MÓGŁ WRAZ Z NIMI SIĘ NAD NIĄ ZADUMAĆ. NIE BYŁA TO JEDNA Z TYCH PIĘKNYCH MAP RĘCZNIE RYSOWANYCH NA ZŁOCONYM PERGAMINIE, LECZ ZWYKŁY DRZEWORYT ODBITY NA TANIM PAPIERZE DRUKARSKIM. DANIEL WIDZIAŁ OCZYMA WYOBRAŹNI KARTOGRAFA, KTÓRY Z PRZEKONANIEM TŁUMACZY, ŻE TA CZĘŚĆ ŚWIATA NIE ZASŁUGUJE NA TO, BY ZNALEŹĆ SIĘ NA MAPIE, PONIEWAŻ SKŁADA SIĘ WYŁĄCZNIE Z BŁOTA, KTÓREGO KSZTAŁTY I KONTURY ZMIENIAJĄ SIĘ Z GODZINY NA GODZINĘ. MAPA BYŁA UPSTRZONA TAKIMI NAZWAMI JAK FOULNESS, HOO, WARP, SLEDE OOZE, TAK JAKBY ANGLIA POZBYWAŁA SIĘ ZUŻYTYCH SŁÓW, JAK CZŁOWIEK, KTÓRY WYRZUCA OBŁAMANĄ FAJKĘ. A NURT TAMIZY NIÓSŁ JE WRAZ ZE ŚMIECIAMI, ODCHODAMI I ZDECHŁYMI KOTAMI, ROZRZUCAJĄC PO RÓWNINACH I MIELIZNACH W OKOLICY UJŚCIA. PRZED NIMI RZEKA - CORAZ SZERSZA - SKRĘCAŁA W LEWO. Z MAPY WYNIKAŁO, ŻE MILĘ LUB DWIE DALEJ SKRĘCI W DRUGĄ STRONĘ I WKRÓTCE POTEM ROZPŁYNIE SIĘ W MORZU. TEN ODCINEK NOSIŁ NAZWĘ HOPE? - ZAPEWNE CAŁKIEM ADEKWATNĄ Z PUNKTU WIDZENIA SIR ISAACA. Hope opływała należący do Kentu kawałek lądu w kształcie młota, pozbawiony wyraźnej granicy między bagnem i wodą i wyznaczający milowej szerokości strefę pływów: między przypływem i odpływem Tamiza zwężała się w tym miejscu o połowę. Ponieważ Daniel wiedział, dokąd płyną, spojrzał ponad płaskim obuchem młota na półokrągły kształt, widoczny od strony morza. Była to wyspa zwana Isle of Grain; Tamiza opływała ją od północy, Medway od południa, po czym obie łączyły się za jej wschodnim cyplem. I tak jak dwaj tragarze, którzy zrzucają ładunki na środku ulicy, żeby wdać się w bójkę o pierwszeństwo przechodu, tak obie te rzeki w miejscu spotkania pozbywały się całego mułu niesionego do morza. W ten sposób powstała ławica, długa wypustka wybiegająca z niewyraźnego wschodniego skraju wyspy i sięgająca w morze, gdzie mila za milą zwężała się, zbiegała i przeobrażała w cieniutki pręt wystający daleko w głąb słonych wód pomiędzy Foulness Sand na północy i Cant na południu. Na czubku tej mierzei zakotwiczono boję na Norę. Na wschód od niej ujście Tamizy rozwierało się jak pysk żmii, a leżąca w środku Norę do złudzenia przypominała rozwidlony wężowy język. Tam właśnie rozpościerał się ten przeklęty obszar ławic, z wodą zbyt płytką, żeby po niej żeglować, ale i za głęboką, żeby jakieś zwierzę mogło tam wyżyć. Na tejże ławicy, daleko przed boją, właściwie tuż za skrajem Isle of Grain znajdowało się zaś takie miejsce, do którego dostęp był możliwy albo łodzią, albo konno - w zależności od tego, czy był akurat przypływ, czy odpływ. Miejsce małe, niepozorne jak mucha leząca po stronicy księgi. Daniel nie musiał pochylać się nad mapą i odcyfrowywać nieczytelnych liter, by wiedzieć, że ma przed sobą tor Shive. Wodząc wzrokiem po niedookreślonych brzegach Tamizy, dostrzegał kilka miejsc, w których stare kości Ziemi sterczały jak knykcie, powleczone cienką warstwą naniesionego przez wodę ciała. Tor Shive, wysepka odległa o milę od wytyczanej przypływem linii brzegowej Isle of Grain, była jednym z nich. Miała nawet własne jeziorka i ławice, jakby pomniejszoną kopię większego systemu, którego sama była częścią. Daniel domyślał się, że ktoś sprytny dawno temu umyślił sobie zwieźć kamienie na tę skalistą przeszkodę nawigacyjną i usypać z nich kopiec, z którego można by wypatrywać wikingów albo dawać znaki ogniowe i dymne. Późniejsze pokolenia spryciarzy użyły tych kamieni w charakterze fundamentów pod bardziej konkretną, permanentną konstrukcję: fort. Kiedy się odwrócił, pułkownika Barnesa już przy nim nie było (został odwołany na rufę, by tam układać plany ataku), a Bob Shaftoe przyglądał mu się nader złowrogo. - Ma pan do mnie o coś pretensję, sierżancie? - Kiedy ostatni raz spał pan w Tower, szanowny panie, opowiedział mi pan pewną historię. - Bob cofnął się pamięcią do czasów tuż przed Wspaniałą Rewolucją. - O tym, że na własne oczy widział pan, jak w pałacu Whitehall wyszło z królewskiej waginy pewne dziecko. Oprócz pana świadkami tego wydarzenia byli licznie zgromadzeni w sypialni notable. - Rzeczywiście. O co chodzi? - O to, że teraz to dziecko dorosło, mieszka w St. - Germain i wyobraża sobie, że będzie naszym nowym królem, prawda? - Tak mówią. - Tymczasem wigowie nazywają tego człowieka Odmieńcem i twierdzą, że to zwykły bękart, przemycony do Whitehallu w szkandeli, który nigdy nie był w królewskiej pochwie - przynajmniej do czasu, aż dorósł i mógł się do takowej dobrać od drugiej strony. - To prawda, wigowie powtarzają to do znudzenia. - Co pan na to? - To co zwykle. Mój ojciec już sto lat temu biegał po Londynie i pokrzykiwał, że wszyscy królowie i królowe to zwykłe bękarty. Ba, że nawet najlepsi z nich nie nadają się do rządzenia choćby stogiem siana. W takim domu się wychowałem. - Czyli nic to pana nie obchodzi. - Istotnie, rodowody królów mnie nie interesują. Co innego ich obyczaje i polityka. - I dlatego brata się pan z wigami. - Bob wyraźnie się uspokoił. - Bo bardziej odpowiada panu polityka Zofii. - Nie podejrzewał pan chyba, że jestem jakobitą?! - Musiałem się upewnić, szanowny panie. Bob oderwał w końcu wzrok od twarzy Daniela i rozejrzał się dookoła. Płynęli Hope na północ i zbliżali się już do miejsca, gdzie rzeka zataczała ostatni zakręt i odsłaniał się widok ku wschodowi, a tam woda ciągnęła się nieprzerwanie aż po horyzont. - Co innego lord Bolingbroke - zauważył Bob. - On jest jakobitą. Było to stwierdzenie równie odkrywcze, jak powiedzenie, że kąpiel we Fleet Ditch może być niezdrowa. - Często go pan widuje? - zainteresował się Daniel. - Często to ja widuję tego pana. - Bob skinął głową ku rufie, wskazując banderę na bezanmaszcie, przedstawiającą herb Charlesa White'a. - A jak zapewne panu wiadomo, to on jest biczem, z którego strzela Bolingbroke. - Nie wiedziałem o tym - przyznał Daniel. - Ale wcale się nie dziwię. - Bolingbroke jest ulubieńcem królowej, odkąd wygnał z kraju Marlborougha. - O tym to wiemy nawet w dalekim Bostonie. - Wracając do wigów, a w szczególności do pańskiego przyjaciela... Formują prywatną armię. - Spotkaliśmy się jakiś czas temu na Moście Londyńskim - przypomniał Daniel. - Wtedy też pan o tym napomknął, bardzo ponuro. Zaczynał się bać, pierwszy raz odkąd wstał z łóżka. Nie był to ożywczy, dodający sił strach przed pokonaniem katarakt Mostu Londyńskiego w małej łódeczce, lecz nieokreślony, duszący lęk, który przykuwał go do łóżka przez pierwsze tygodnie pobytu w Londynie. Był znajomy i przez to dziwnie kojący. - Wigowie szepczą do wielu uszu. - Bob zapatrzył się w punkt, w którym przed chwilą stał pułkownik Barnes. - Jest pan z nami czy przeciw nam? Pokaże się pan czy schowa? Czy kiedy Hanowerczycy obejmą tron, rozpoznają w panu wiernego poddanego? Człowieka, któremu można powierzyć dowództwo? - Rozumiem... Trudno się oprzeć. - Niespecjalnie, kiedy Marlborough jest tuż-tuż. - Bob uniósł brodę, wskazując wschodni widnokrąg. - Ale Bolingbroke też wywiera naciski i ciągnie w swoją stronę. Kto wie, czy nie silniej. - Co takiego zrobił? - Przygotowuje spis wszystkich kapitanów, pułkowników i generałów. A jeśli wierzyć White'owi, który na pokaz chlapie ozorem, udając bardziej pijanego niż naprawdę jest, Bolingbroke każe im później sprzedać swoje kompanie i regimenty, jeśli nie podpiszą przysięgi bezwarunkowej wierności wobec królowej. - Sprzedać je dowódcom jakobickim, należy domniemywać. - Tak właśnie należy domniemywać - przytaknął Bob kpiąco. - Gdyby na łożu śmierci królowa zdecydowała, że korona ma trafić w ręce jej przyrodniego brata (daruję sobie tę dziecinadę z nazywaniem go Odmieńcem), armia będzie gotowa wprowadzić jej słowa w czyn i powitać Pretendenta w Anglii. - Na to wygląda. I taki człowiek jak pułkownik Barnes nagle znajduje się w niezręcznej sytuacji. Awanse markiza Ravenscar można zbyć, byle zrobić to grzecznie. Co innego Bolingbroke. On stawia człowieka przed wyborem, jak boja na Norę. Wóz albo przewóz. I kiedy raz się podejmie decyzję, nie ma od niej odwrotu. - To prawda - przytaknął Daniel. Nie powiedział rzeczy oczywistej: że Barnes, lojalny wobec Marlborougha, nigdy nie ugnie się przed Bolingbrokiem. Ale Bob słusznie zauważył, że pułkownik musi dokonać wyboru: nie mógł powiedzieć „nie” Bolingbroke'owi, nie mówiąc „tak” Ravenscarowi. Daniel przez dłuższą chwilę rozmyślał o głupocie Bolingbroke'a, który zmuszał ludzi pokroju Barnesa, by służyli w armii wroga. To był przejaw paniki. Panika zaś słynie z tego, że jest zaraźliwa - pytania, jakie zadawali mu Barnes i sierżant Shaftoe, dobitnie o tym świadczyły. Co kazało mu się zastanowić, dlaczego, u licha, zwrócili się z tymi pytaniami właśnie do niego. Barnes miał własny regiment dragonów, na litość boską! A jeżeli choć dziesiąta część aluzji czynionych przez niego i sierżanta miała pokrycie w faktach, byli w stałym kontakcie z Marlboroughem. Jak to Barnes niedawno powiedział? „W tej chwili wszyscy są śmiertelnie przerażeni”. Z pozoru chodziło o Isaaca i jego lęk przed Leibnizem - ale może tak naprawdę Barnes mówił o sobie? Mógł mieć na myśli każdego. Bolingbroke się bał. Roger Comstock, markiz Ravenscar, w«swojej wesołkowatości nie dawał po sobie poznać, że się boi, ale przecież zaangażował się w tworzenie wigowskiej armii, czego nie zrobiłby człowiek, który śpi spokojnie. Kto zatem się nie bał? Na pewno sir Christopher Wren spełniał to kryterium. Jeżeli księżna Arcachon-Qwghlm się bała, to umiała to ukryć. Może jeszcze Marlborough się nie bał, ale trudno było o tym wyrokować, dopóki siedział w Antwerpii. Nikt więcej nie przychodził mu do głowy. Nagle przydarzył mu się jeden z tych rzadkich momentów, kiedy opuszczał swoje ciało i mógł spojrzeć na siebie z boku - a w tym wypadku z góry, jakby z mewiej perspektywy, gdy na pokładzie słupa należącego do Charlesa White'a płynął z biegiem Hope. Musiał sobie zadać pytanie: dlaczego marnuje te nieliczne bezcenne chwile, jakie pozostały mu na ziemskim padole, na żmudne liczenie tych, którzy się boją, i tych, którzy nie czują lęku? Czy doktor filozofii i członek Towarzystwa Królewskiego naprawdę nie miał nic lepszego do roboty? Odpowiedź otaczała go ze wszystkich stron, unosiła jego i innych, nie dając im zatonąć. Hope. Nadzieja, która wedle mitu ostatnia wynurzyła się z puszki Pandory. Czując wyciągające się po niego lepkie łapy strachu, odczuwał niemal fizyczną tęsknotę za nadzieją. Może była nie mniej zakaźna od paniki? Chciał się nią zarazić, więc próbował myśleć o kimś takim, jak Wren lub Marlborough, który by mu ją dał. Była to przynajmniej jakaś hipoteza, i to opisująca działania innych nie gorzej niż jego własne. Dlaczego księżniczka Karolina wezwała go z Bostonu? Dlaczego pan Threader chciał się z nim sprzymierzyć? Dlaczego Roger kazał mu opracować metodę określania długości geograficznej, a Leibniz, zbudować myślącą maszynę? Dlaczego ktoś taki jak Saturn śledził go przy Hockley-in-the-Hole i prosił o opiekę duchową? Dlaczego Isaac zabiegał o jego względy i pomoc? Dlaczego pan Baynes chciał, żeby zaopiekował się jego córką, która zbłądziła w życiu i trafiła do Bridewell? Dlaczego pułkownik Barnes i sierżant Shaftoe zadawali mu te dociekliwe pytania? Dlatego że wszyscy się bali, że podobnie jak on sam pragnęli nadziei i szukali kogoś, kto mógłby ją w nich tchnąć. A kiedy dzielili ludzi na tych, którzy się boją, i tych, którzy się nie boją, Daniel nie wiedzieć czemu - albo przez godną pożałowania omyłkę, albo za sprawą jakiegoś cudu - trafiał do grupy nieustraszonych. Kiedy to zrozumiał, parsknął śmiechem, czym chyba zaniepokoił Boba Shaftoe. Ponieważ jednak sierżant przywykł do myśli, że Daniel się nie boi, potraktował ten wybuch śmiechu jako kolejny dowód niewiarygodnej, wszechpotężnej pewności siebie. Co dalej? Przyszło mu do głowy, że mógłby nająć któregoś z drukarzy od Świętego Pawła i kazać mu opublikować afisze, na których Daniel Waterhouse przyznawałby się przed całym światem, że na dobrą sprawę cały czas sra w gacie ze strachu. W innych okolicznościach byłoby to nawet całkiem rozsądne wyjście z sytuacji - upokarzające, bez wątpienia, ale uczciwe. Pozbyłby się w ten sposób ludzi w potrzebie, którzy mieli ochotę czerpać z jego rzekomo niewyczerpanych pokładów nadziei. No tak, ale to by oznaczało, że w dziecinny sposób pojmuje historię puszki Pandory i postrzega nadzieję jako anioła. A może Pandora miała dla ludzi diabełka w pudełku? Może nadzieja nie była niczym więcej, jak tylko klownem na sprężynie? Deus ex machina? Bóg z maszyny. Daniel spędził wystarczająco dużo czasu za kulisami teatrów, aby cynicznie oceniać działanie maszynerii i jej wpływ na widzów. Miał nawet w życiu długi etap, w którym żywił najgłębszą pogardę dla teatru i tych naiwnych, którzy dawali się oszukiwać i jeszcze za to płacili. Kiedy jednak wrócił do Londynu (w którym były teatry) z Bostonu (gdzie ich nie było), stwierdził, że jego cynizm był nieco chybiony. Dzięki teatrom Londyn był lepszym miejscem, a Anglia krajem bardziej cywilizowanym. Wyglądało na to, że nie ma nic złego w oszukiwaniu widzów przez aktorów i maszynerię. Zatem nawet nadzieja stanowiła twór sztuczny, byt fałszywy, który wyskoczył z puszki Pandory za sprawą dźwigni i sprężyn - i nie było w tym nic złego. Z tego zaś wynikało, że jeżeli większa grupa ludzi niewiadomym sposobem wmówiła sobie, że Daniel się nie boi, po czym z przekonania tego zaczęła czerpać nadzieję i odwagę, to pozostawało im tylko przyklasnąć. Musiał zostać na scenie i grać swoją rolę, choćby nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. W ten sposób mógł powstrzymać zarazę paniki, która popychała ludzi pokroju Bolingbroke'a do tak koszmarnie głupich czynów. Podrabiana nadzieja - nadzieja z maszyny - mogła generować nadzieję prawdziwą. Oto alchemia co się zowie. Oto przemiana ołowiu w złoto. - Charles White przypomina do złudzenia lorda Jeffreysa, nie uważa pan? - Oczywiście, szanowny panie. Pod wieloma względami. - Pamięta pan tę noc, kiedy ścigaliśmy Jeffreysa jak wściekłego psa, aresztowaliśmy go i oddaliśmy w ręce sprawiedliwości? - Ha, mój panie. Od ćwierć wieku kupuję sobie tą historią kolacje. To wiele wyjaśniało. Opowieść zapewne rozrastała się przy każdym powtórzeniu i odmalowywała Daniela w coraz bardziej heroicznych barwach, zgoła niezgodnie z faktami. - Kiedy wieczorem opuszczaliśmy Tower, spotkaliśmy Johna Churchilla. Nazywam go po nazwisku, gdyż w tamtych czasach nie był jeszcze księciem Marlborough. - A pamiętam, pamiętam. Chcieliście zamienić słówko na osobności i wyszliście na środek grobli, żeby nikt nie mógł was podsłuchać. - Właśnie. Temat tej rozmowy nadal musi pozostać tajemnicą, ale czy przypomina pan sobie, jak się zakończyła? - Podaliście sobie ręce, bardzo uroczyście, z pompą, jakby przypieczętowując jakąś transakcję. - Za bystry pan jest, sierżancie; to może panu zaszkodzić. Ale do rzeczy: wie pan co nieco o mnie, zna pan trochę Marlborougha... Czy wydaje się panu możliwe, aby któryś z nas wycofał się z umowy zawartej w takich okolicznościach: u bram londyńskiej Tower, w przeddzień Wspaniałej Rewolucji, kiedy życie nas obu wisiało na włosku? - Nie, mój panie. Oczywiście, że nie. Nigdy bym... - Wiem. Spokojnie. Powiem panu tylko, sierżancie, że nasza umowa jest aktualna po dziś dzień; że nasza misja i ten rejs są jej częścią; że wszystko jest w porządku, a rewolucja z każdym dniem staje się coraz wspanialsza. - To właśnie chciałem usłyszeć, szanowny panie. - Bob skłonił się lekko. Daniel powstrzymał się od odpowiedzi: „Wiem o tym”. Monument, Londyn Późne popołudnie W pół drogi zatrzymali się, żeby spokojnie podyszeć. Dwaj młodsi pielgrzymi przysiedli na kamiennej półce, rozjaśnianej blaskiem słońca wpadającym przez mikroskopijny świetlik. Budowniczowie zadali sobie wiele trudu, by w potężne ściany wprawić w tym miejscu okruch białego jak gaza nieba. - Szkoda, że to taki nijaki dzień - powiedział jeden, ale dopiero po tym, jak dopadł do maleńkiego okienka i przez minutę posapał jak miech kowalski. - Będziemy musieli obmyślić własną meteorologię - odparł drugi. Wcisnął bark w świetlistą szczelinę, jaka utworzyła się między ramą okienną i żebrami jego kompana, odepchnął go i sam zaczął wdychać powietrze. Było to powietrze londyńskie, trudno więc byłoby je nazwać świeżym, ale i tak smakowało o niebo lepiej niż miazmaty zalegające we wnętrzu, w którym się znajdowali - czymś w rodzaju szybu o wysokości dwustu stóp. STARSZY PIELGRZYM, WSPINAJĄCY SIĘ PO SPIRALNYCH SCHODACH KILKA ZAKRĘTÓW NIŻEJ, POTKNĄŁ SIĘ. ZE ZMĘCZENIA NIE MIAŁ NAWET SIŁY ZAKLĄĆ. MUSIAŁ SIĘ ZADOWOLIĆ OKRUTNIE POSĘPNYM DYSZENIEM. - ODSŁOŃCIE... MI... ŚWIATŁO! - WYSAPAŁ, PRZEZNACZAJĄC PO JEDNYM SŁOWIE NA STOPIEŃ. DWAJ MŁODSI (CHOCIAŻ WCALE NIE TACY ZNÓW MŁODZI, BO OBAJ PO TRZYDZIESTCE) RUSZYLI DALEJ DO GÓRY, GDY NAGLE UŚWIADOMILI SOBIE, ŻE MUSZĄ W TRYBIE PILNYM USTĄPIĆ MIEJSCA TRZEM MŁODYM DŻENTELMENOM ZBIEGAJĄCYM Z GÓRY. TRZEJ ROZSĄDNI DŻENTELMENI ODPIĘLI RAPIERY OD PASA, ŻEBY SIĘ O NIE NIE POTYKAĆ, I NIEŚLI JE PRZED SOBĄ KLINGAMI DO DOŁU, JAK ŚWIĘCI KRZYŻE. PODĄŻAJĄCY NA GÓRĘ PIELGRZYMI BYLI UBRANI NA CZARNO; CZARNE PELERYNY SIĘGAŁY IM ZA KOSTKI, BIAŁE MIELI TYLKO KOŁNIERZYKI. BYŁO OCZYWISTE, ŻE SĄ NONKONFORMISTAMI - KWAKRAMI, MOŻE NAWET BARKERAMI. TRZEJ IDĄCY Z GÓRY PANOWIE BYLI WESOŁKAMI Z PICCADILLY W KOLOROWYCH UBRANIACH, ZALATUJĄCYMI TABAKĄ I DŻINEM. - PRZEPRASZAMY NAJMOCNIEJ, WESZLIŚMY NA GÓRĘ ZOBACZYĆ NIEBO - WYJAŚNIŁ JEDEN. - OKAZAŁO SIĘ OKRUTNIE NUDNE, WIĘC TYM BARDZIEJ SPIESZYMY SIĘ TERAZ DO PIEKŁA. PIELGRZYMI STALI PLECAMI DO OKNA I TWARZE MIELI UKRYTE W CIENIU. GDYBY NIE TO, MOŻNA BY DOSTRZEC MALUJĄCE SIĘ NA NICH ZGOŁA NIEPIELGRZYMIE ROZBAWIENIE. - PRZEPUŚĆ ICH, BRACIE - RZEKŁ TEN Z DYSYDENTÓW, KTÓRY STAŁ WYŻEJ. - NAM DO NIEBA NIESPIESZNO, A NA NICH PIEKŁO JUŻ CZEKA. MÓWIĄC TO, PRZYKLEIŁ PLECY DO ZIMNEGO KAMIENIA, SCHODZĄC IM Z DROGI. JEGO BRAT W WIERZE, OSZPECONY POTĘŻNYM GARBEM, MUSIAŁ SIĘ COFNĄĆ W DÓŁ I WCISNĄĆ PLECY WE WNĘKĘ OKIENNĄ. - ZASŁANIACIE MI ŚWIATŁO, WY GŁUPIE KUTAFONY! - POSKARŻYŁ SIĘ ZNOWU STARSZY PIELGRZYM, WIDOCZNY W TEJ CHWILI TYLKO JAKO BEZCIELESNY KOŁNIERZ POSUWAJĄCY SIĘ W GÓRĘ MROCZNEGO SZYBU. - USTĘPUJĘ MIEJSCA ZATWARDZIAŁYM GRZESZNIKOM, OJCZE - WYJAŚNIŁ GARBUS. - A TY SPRÓBUJ ZACHOWYWAĆ SIĘ JAK NA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO PIELGRZYMA PRZYSTAŁO. - WEŹCIE ICH NA ZAKŁADNIKÓW! - ODPARŁ TEN NAZWANY OJCEM. - POTRZEBUJEMY ZAKŁADNIKÓW! TA NIEZWYKŁA SUGESTIA WYPŁYNĘŁA Z MROKÓW W TEJ SAMEJ CHWILI, GDY PIERWSZY GRZESZNIK PRZECISKAŁ SIĘ OBOK PIELGRZYMA, KTÓRY ROZPŁASZCZYŁ SIĘ NA ŚCIANIE. PRZEZ CHWILĘ ZNAJDOWALI SIĘ TAK BLISKO SIEBIE, ŻE TEN DRUGI WYRAŹNIE SŁYSZAŁ, JAK TEMU PIERWSZEMU BURCZY W BRZUCHU. MIELI UŁAMEK SEKUNDY NA ROZWAŻENIE DOBRYCH I ZŁYCH STRON SWOJEJ SYTUACJI: JEDEN MIAŁ RAPIER I STUSTOPOWĄ PRZEPAŚĆ ZA PLECAMI, DRUGI BYŁ WPRAWDZIE PRZYPARTY DO MURU, ALE UZBROJONY W PIELGRZYMI KOSTUR. TEN, KTÓRY SZEDŁ DO NIEBA, UPRZEJMIE ODWRÓCIŁ WZROK (NIE BYŁO TO ŁATWE, BO NIE WYGLĄDAŁ NA CZŁOWIEKA, KTÓRY PRZEGRYWA TAKIE POJEDYNKI NA SPOJRZENIA) I KRZYKNĄŁ W DÓŁ: - OJCZE?! ROZMAWIAŁEM Z NIMI. TO ANGLICY, A NIE, JAK MYŚLELIŚMY NA POCZĄTKU, FRANCUSCY DRAGONI. MRUGNĄŁ DO CHŁOPTASIA Z RAPIEREM, KTÓRY GŁADKO WSZEDŁ W SWOJĄ ROLĘ, MÓWIĄC: - DOBRZE SIĘ STAŁO, BO TO NIE MIEJSCE NA POTYCZKĘ. RUSZYŁ DALEJ I WYMINĄŁ GARBUSA, A CHWILĘ PÓŹNIEJ DAŁO SIĘ SŁYSZEĆ, JAK TRZECH SKAZANYCH NA PIEKŁO WITA SIĘ ZE STARSZYM PIELGRZYMEM Z PRZESADNĄ UPRZEJMOŚCIĄ, ZWYKLE PRZEZNACZONĄ DLA OBŁĄKANYCH. - ZAMIENIAMY SIĘ - POWIEDZIAŁ GARBUS. ODSUNĄŁ SIĘ OD OKNA - SZARA POŚWIATA SPŁYNĘŁA NA POTYKAJĄCEGO SIĘ STARCA - ZRZUCIŁ Z RAMION PELERYNĘ, ODSŁANIAJĄC PRZYPIĘTY PASAMI DO PLECÓW DUŻY, WYDŁUŻONY PRZEDMIOT, KSZTAŁTEM PRZYPOMINAJĄCY HEŁM. ZDJĘCIE GO I PRZEŁOŻENIE NA BARKI DRUGIEGO MŁODZIANA WYMAGAŁO DOBRYCH KILKU MINUT GORĄCZKOWYCH WYSIŁKÓW. ZANIM SIĘ Z TYM UPORALI, BYLI RÓWNIE POIRYTOWANI JAK ICH STARSZY TOWARZYSZ. TEN ZAŚ DOGONIŁ ICH WRESZCIE I, OPARTY O PARAPET OKNA, PRÓBOWAŁ ZŁAPAĆ ODDECH. ŚWIATŁO PADAŁO NA TWARZ, NA KTÓREJ PIĘTNO ODCISNĘŁA TAKA LICZBA DZIWACZNYCH I NIEZDROWYCH OPOWIEŚCI, ŻE PRÓŻNO BY ICH SZUKAĆ W SKŁADZIE KSIĘGARSKIM PEŁNYM BIBLII. - NIJAKI DZIEŃ - POWTÓRZYŁ Z PRZEKĄSEM. - NIE ROZUMIEM, O CO CI CHODZI. TO NIE POGODA DECYDUJE O JAKOŚCI DNIA, LECZ MY, KTÓRZY MOŻEMY GO DOWOLNIE KSZTAŁTOWAĆ. DZIŚ MAM OCHOTĘ ZNISZCZYĆ WALUTĘ PAŃSTWA. POGODA JEST PIĘKNA. - NA TYCH PRZEKLĘTYCH SCHODACH AŻ SIĘ ROI OD WYCIECZKOWICZÓW - ZAUWAŻYŁ PIELGRZYM STOJĄCY NAJWYŻEJ, SPĘTANY PAJĘCZYNĄ SZNURÓW MOCUJĄCYCH HEŁMOKSZTAŁTNE BRZEMIĘ DO JEGO PLECÓW. - NIE MÓGŁBYŚ TRZYMAĆ JĘZYKA ZA ZĘBAMI, TATO? - DOPÓKI KAŻDY MOŻE ZOBACZYĆ, CO MASZ NA GRZBIECIE, JIMMY, WSZELKA DYSKRECJA Z MOJEJ STRONY ZAKRAWA NA FARSĘ - ODPAROWAŁ TATO. BRAT JIMMY'EGO - WYPROSTOWANY JUŻ I UZBROJONY W KOSTUR - NARZUCIŁ JIMMY'EMU NA PLECY PELERYNĘ, CZYNIĄC ZEŃ GARBUSA. - NAPRAWDĘ NIE MA LEPSZEGO SPOSOBU NA DOSTANIE SIĘ DO TOWER, TATO? - TO ZNACZY? - DO MURÓW PRZYLEGAJĄ OTWARTE DLA WSZYSTKICH GOSPODY. WYSTARCZYŁOBY STAMTĄD ZARZUCIĆ NA BLANKI KOTWICZKĘ Z LINĄ... - WIĘŹNIOWIE MAJĄ SŁUŻĄCE, KTÓRE CODZIENNIE ROBIĄ ZAKUPY NA TARGU - DODAŁ JIMMY. - MÓGŁBYŚ SIĘ ZA TAKĄ PRZEBRAĆ. - ALBO SCHOWAĆ SIĘ NA WOZIE Z SIANEM. - TUDZIEŻ W JEDNYM Z TYCH DIABELNIE CIĘŻKICH WOZÓW, KTÓRYMI ZWOŻĄ CYNĘ Z KORNWALII... - ALBO UDAĆ CYRULIKA JAKIEGOŚ SZLACHETNIE URODZONEGO ZDRAJCY... - JA SIĘ TAM KIEDYŚ PRZEKRADAŁEM Z NOCNYMI KONDUKTAMI POGRZEBOWYMI, TAK TYLKO, ŻEBY SIĘ ROZEJRZEĆ... - MOŻNA PRZEKUPIĆ STRAŻNIKA NA PRZYSTANI, ŻEBY CIĘ PRZEGAPIŁ, KIEDY BĘDĄ ZAMYKAĆ TOWER NA NOC... - DANNY, SYNKU... - ODPARŁ STARSZY MĘŻCZYZNA. - GDYBYŚ NIE SPĘDZIŁ OSTATNIEGO MIESIĄCA NA PRZYGOTOWANIACH NA SHIVE, A TY, JIMMY, GDYBYŚ NIE HAROWAŁ JAK WÓŁ PRZY PRASACH, WIEDZIELIBYŚCIE, ŻE POŁOWA NASZYCH TAK WŁAŚNIE ZROBIŁA. SĘK W TYM, ŻE PRZEKRADNIĘCIE SIĘ DO TOWER W TAKI SPOSÓB NA NIEWIELE BY MI SIĘ ZDAŁO, NIE SĄDZICIE? NO, NIE GAPCIE SIĘ TAK NA WASZEGO TATKĘ, TYLKO MASZERUJCIE DO GÓRY, ZAŁATWMY SPRAWĘ, ZANIM PLAN DO RESZTY WEŹMIE W ŁEB. A JEŚLI ZNOWU MNIE WYPRZEDZICIE I NATKNIECIE SIĘ NA PRZYZWOITYCH LONDYŃCZYKÓW, KTÓRZY NADAWALIBY SIĘ NA ŚWIADKÓW, TO NIE WYGŁUPIAJCIE SIĘ, TYLKO BIERZCIE ICH NA ZAKŁADNIKÓW! PRZECIEŻ WIECIE, JAK TO SIĘ ROBI! PO KILKU MINUTACH DALSZEJ WSPINACZKI WYSZLI NA ŚWIATŁO DZIENNE I ZNALEŹLI SIĘ NA KWADRATOWEJ KAMIENNEJ PLATFORMIE W TOWARZYSTWIE CZTERECH ŻYDÓW, DWÓCH FILIPIŃCZYKÓW I MURZYNA. - ZUPEŁNIE JAKBYM SIĘ ZNALAZŁ NA SCENIE JEDNEGO Z TYCH GŁUPAWYCH ŻARTÓW, KTÓRE RÓŻNI IMBECYLE OPOWIADAJĄ PO GOSPODACH - WYMRUCZAŁ STARSZY PIELGRZYM, ALE NIKT GO NIE USŁYSZAŁ. JIMMYEMU I DANNY'EMU WIDOK ZAPARŁ DECH W PIERSI: Z JEDNEJ STRONY NOWA KOPUŁA ŚWIĘTEGO PAWŁA, Z DRUGIEJ - DWAKROĆ BLIŻEJ - TOWER, A TUŻ POD NIMI (TAK BLISKO, ŻE SŁYSZELI TURKOTANIE POPYCHANYCH ODPŁYWEM HOLENDERSKICH KÓŁ WODNYCH) MOST LONDYŃSKI. - TOMBA! - STARSZY PIELGRZYM ZWRÓCIŁ SIĘ DO MURZYNA. - CO TU ROBIĄ CI PRZEKLĘCI SYNOWIE IZRAELA?! TOMBA SIEDZIAŁ PO TURECKU W POŁUDNIOWOWSCHODNIM NAROŻNIKU PLATFORMY. NA KOLANACH TRZYMAŁ WIELOKRĄŻEK (W ŻARGONIE MARYNARSKIM - BLOK) WIELKOŚCI BYCZEGO ŁBA. WYJĄŁ TRZYMANY W ZĘBACH FISZBIN I ODPARŁ: - PRZYSZLI SOBIE POPATRZEĆ. NIE PRZESZKADZAJĄ NAM. MIAŁ TAK OBFITE DREDY, ŻE ZAPEŁNIŁYBY BUSZLOWY KOSZ. - CHODZIŁO MI O TO, ŻE SĄ WSZĘDZIE, GDZIE TYLKO SIĘ RUSZĘ - ODPARŁ PIELGRZYM. ZRZUCIŁ PELERYNĘ, ZDJĄŁ KOŁNIERZYK. POD SPODEM NOSIŁ ZWYCZAJNE SPODNIE, PŁASZCZ Z DŁUGIMI POŁAMI I PRZEPIĘKNĄ KAMIZELKĘ ZE ZŁOTOGŁOWIU, ZE SREBRNYMI GUZIKAMI; TAK SIĘ PRZY TYM KRYGOWAŁ, ŻEBY NA PEWNO NIE USZŁA UWAGI ŻYDÓW. - W AMSTERDAMIE, ALGIERZE, KAIRZE, MANILI... - DODAŁ. - A TERAZ TUTAJ. TOMBA WZRUSZYŁ RAMIONAMI. BYŁ ZAJĘTY SPLATANIEM LINY. - BYLI PIERWSI. ZRESZTĄ TRUDNO UDAWAĆ ZASKOCZENIE NA ICH WIDOK. PLATFORMA, NA KTÓREJ SIĘ ZNAJDOWALI, ZOSTAŁA NABITA, JEŚLI MOŻNA TAK POWIEDZIEĆ, NA TRZON MONUMENTU: GIGANTYCZNEJ ŻŁOBKOWANEJ KOLUMNY, STOJĄCEJ SAMOTNIE NA FISH STREET HILL. JEJ FUNDAMENTY ZNAJDOWAŁY SIĘ PONOĆ W TYM SAMYM MIEJSCU, W KTÓRYM W TYSIĄC SZEŚĆSET SZEŚĆDZIESIĄTYM SZÓSTYM WYBUCHŁ WIELKI POŻAR - TAK PRZYNAJMNIEJ STWIERDZAŁY ŁACIŃSKIE INSKRYPCJE NA POSTUMENCIE, OBWINIAJĄCE O WZNIECENIE OGNIA NASŁANYCH PRZEZ WATYKAN PAPISTOWSKICH MĄCICIELI. TAK CZY INACZEJ, ŚRODEK PLATFORMY WIDOKOWEJ ZAJMOWAŁ KAMIENNY CYLINDER, MIESZCZĄCY GÓRNE ZAKOŃCZENIE KLATKI SCHODOWEJ I SŁUŻĄCY JAKO PODPORA DLA BAROKOWEJ LATARNI I ROZLICZNYCH ORNAMENTÓW, GIRLAND I TYM PODOBNYCH, KTÓRE ŁĄCZNIE PRZYDAWAŁY MONUMENTOWI SPORO WYSOKOŚCI. FILIPIŃCZYCY - KTÓRZY ZDJĘLI BUTY I USTAWILI JE PRZY WEJŚCIU W RÓWNYM RZĄDKU, WOLĄC PRACOWAĆ JAK ŻEGLARZE, CZYLI NA BOSAKA - OPLETLI CYLINDER KILKOMA ZWOJAMI LINY, DALEJ PRZECHODZĄCYMI PRZEZ SPOCZYWAJĄCY W RĘKACH TOMBY BLOK. SZCZUR LĄDOWY MÓGŁBY DOJŚĆ DO WNIOSKU, ŻE WIELOKRĄŻEK JEST JUŻ NAD WYRAZ SOLIDNIE UMOCOWANY DO ZWIEŃCZENIA MONUMENTU, ALE FILIPIŃCZYCY - JAK NA PRAWDZIWYCH TAKIELARZY PRZYSTAŁO - NIE ZAMIERZALI SPOCZĄĆ NA LAURACH I DALEJ WIĄZALI, ŁĄCZYLI I SPLATALI. JUŻ WCZEŚNIEJ BYLI ZAPRACOWANI, ALE POJAWIENIE SIĘ MĘŻCZYZNY W ZŁOTEJ KAMIZELCE WPRAWIŁO ICH W PRAWDZIWY TWÓRCZY SZAŁ I NAWET ŻYDZI WOLELI SIĘ ODSUNĄĆ, ŻEBY NIE ZAHACZYŁ ICH MARSZPIKEL, NIE OGŁUSZYŁ DRĄŻEK POWROŹNICZY, A PEJSY NIE WPLĄTAŁY SIĘ NIEODWOŁALNIE W GUZ TURECKI. OJCIEC JIMMY'EGO I DANNY'EGO OBSZEDŁ CYLINDRYCZNĄ KLATKĘ SCHODOWĄ Z DRUGIEJ STRONY I STANĄŁ NA WSCHODNIEJ KRAWĘDZI PLATFORMY. LUNETA WYNURZYŁA SIĘ Z JEGO OTCHŁANNEJ KIESZENI I SZCZĘKNĘŁA METALICZNIE, WYCIĄGAJĄC SIĘ NA CAŁĄ DŁUGOŚĆ. OBEJRZAŁ PRZEZ NIĄ KAWAŁEK LONDYNU CIĄGNĄCY SIĘ NA DŁUGOŚCI TRZECIEJ CZĘŚCI MILI, OD PODNÓŻA MONUMENTU PO ROZLEGŁE POLE ŚMIERCI NA TOWER HILL. PIĘĆDZIESIĄT LAT WCZEŚNIEJ WSZĘDZIE TAM CIĄGNĘŁY SIĘ DYMIĄCE ZGLISZCZA I KAŁUŻE STOPIONEGO OŁOWIU Z BLACHY DO KRYCIA DACHÓW. DLATEGO TEŻ WSZYSTKIE STOJĄCE NA TYM OBSZARZE DOMY BYŁY STUARTOWSKIE W STYLU I CEGLANE, NIE LICZĄC PARU KOŚCIOŁÓW, KTÓRE WREN WYBUDOWAŁ GŁÓWNIE Z KAMIENIA. NAJBLIŻEJ STAŁ ŚWIĘTY JERZY: TAK BLISKO, ŻE MOŻNA BY SKOCZYĆ Z PLATFORMY I ROZTRZASKAĆ SIĘ O JEGO DACH. DZIŚ JEDNAK ŚWIĘTY JERZY INTERESOWAŁ GO WYŁĄCZNIE JAKO PUNKT ORIENTACYJNY: UNIÓSŁ LUNETĘ I PRZENIÓSŁ WZROK NA KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEJ MARII NA WZGÓRZU, ODLEGŁY O PIĘĆSET STÓP Z HAKIEM OD TANDETNEGO COKOŁU MONUMENTU. NA KOPULE KOŚCIOŁA SIEDZIAŁ INNY CZŁOWIEK Z LUNETĄ: W TEJ CHWILI ODJĄŁ PRZYRZĄD OD OKA I POMACHAŁ PIELGRZYMOWI. GEST WYGLĄDAŁ PRZYJAŹNIE I RACZEJ NIE STANOWIŁ OSTRZEŻENIA, WIĘC PIELGRZYM PRZEŚLIZNĄŁ SIĘ TYLKO SPOJRZENIEM PO DACHU KOŚCIOŁA, ODNOTOWUJĄC OBECNOŚĆ KUSZNIKA, STOJĄCEGO OBOK MIEDZIANEJ BEKI ZE WZROKIEM UTKWIONYM W DOMY PO PRZECIWNEJ, WSCHODNIEJ STRONIE ULICY (ST. MARY HILL). DALEJ, KILKA STOPNI NA STERBURTĘ, WIDNIAŁ MASYWNY GMACH KOLEJNEGO KOŚCIOŁA, ŚWIĘTEGO DUNSTANA NA WSCHODZIE. RÓWNIEŻ NA JEGO DACH WSPIĘŁA SIĘ JAKAŚ NIEUPOWAŻNIONA OSOBA. OD ŚWIĘTEJ MARII DZIELIŁO GO STO JARDÓW, A DALSZE STO NA WSCHÓD OD NIEGO ZNAJDOWAŁ SIĘ PRZYSADZISTY BUDYNEK, NA KTÓREGO DACHU WPROST ROIŁO SIĘ OD KUSZNIKÓW I INNYCH NIEPOWOŁANYCH INDYWIDUÓW. MUSIAŁ TO BYĆ TRINITY HOUSE, SIEDZIBA GILDII CZY TEŻ KLUBU PILOTÓW RZECZNYCH PŁYWAJĄCYCH PO TAMIZIE. DOLNE PIĘTRA BYŁY RZADKO ZAMIESZKANE PRZEZ EMERYTOWANYCH STERNIKÓW, KTÓRZY PIJANI OD SHERRY ZACHODZILI W GŁOWĘ, O CO TO CAŁE ZAMIESZANIE. PRZENOSZĄC CELOWNIK NIECO BARDZIEJ NA BAKBURTĘ I PIĘĆSET STÓP DALEJ, ODSZUKAŁ KOŚCIÓŁ WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH, ŁATWY DO ROZPOZNANIA DZIĘKI OKALAJĄCEMU GO OD PÓŁNOCY, WSCHODU I POŁUDNIA BARKING CHURCHYARD. NIE LICZĄC SAMOTNEGO WARTOWNIKA NA WIEŻY, KOŚCIÓŁ WYGLĄDAŁ CAŁKIEM NIEWINNIE. KONDUKT POGRZEBOWY WCHODZIŁ WŁAŚNIE Z TOWER STREET NA DZIEDZINIEC. DALEJ WYRASTAŁO WZGÓRZE TOWER HILL - ODSŁONIĘTY STOK BOJOWY MIĘDZY ZABUDOWANIAMI LONDYNU I FOSĄ TWIERDZY. TOWER HILL PEŁNIŁO ROZMAITE FUNKCJE: ODBYWAŁY SIĘ TAM PUBLICZNE EGZEKUCJE, ĆWICZENIA ŻOŁNIERZY ORAZ PIKNIKI. NIEKTÓRZY NAZYWALI JE „TRAWNIKIEM”, ALE TEGO DNIA MIAŁO KOLOR GŁĘBOKO BRUNATNY, OŻYWIANY PASEMKAMI CZERWIENI. GARNIZON STACJONUJĄCY W TOWER ĆWICZYŁ NA NIM MUSZTRĘ - TO WYJAŚNIAŁO, DLACZEGO ZIEMIA MA BRĄZOWĄ BARWĘ: NA UBITYM BŁOCIE TRAWA NIE ROSŁA. GARNIZON ĆWICZYŁ WŁAŚNIE TERAZ - A TO Z KOLEI TŁUMACZYŁO CZERWONE PASKI: KRÓLEWSCY BLACK TORRENT GUARDS, WBREW SWOJEJ NAZWIE, NOSILI CZERWONE MUNDURY. BYLI PODZIELENI NA KOMPANIE, DZIĘKI CZEMU NAWET BEZ LUNETY DAWAŁO SIĘ ICH Z ŁATWOŚCIĄ POLICZYĆ. UPORZĄDKOWANE SZYKI DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAŁY ZNACZNIKI POSTAWIONE CZERWONĄ KREDĄ NA GLINIANEJ TABLICZCE DO RACHOWANIA. - NA MOJE OKO BĘDZIE ICH Z TUZIN! W SUMIE KOMPANII JEST CZTERNAŚCIE. PIERWSZA POPŁYNĘŁA W DÓŁ TAMIZY, DWANAŚCIE JEST NA TOWER HILL, JEDNA, JAK ZWYKLE, PILNUJE SAMEJ TWIERDZY. ILU ŻOŁNIERZY Z NIEJ WYSZŁO NA PRZYSTAŃ? POLICZYLIŚCIE ICH? ZRESZTĄ NIEWAŻNE, ZAJMIJCIE SIĘ MONTAŻEM SPRZĘTU... GDZIE TEN PRZEKLĘTY DUDZIARZ? O, JEST, IDZIE WATER LANE... HA, PRAWIE JAKBYM SŁYSZAŁ TE JEGO POGAŃSKIE POPISKIWANIA. NO TO PO GENERALE... A JAK SIĘ MIEWA MÓJ POŻAR? PRZESUNĄŁ LUNETĘ OSTRO W LEWO, OMIATAJĄC NIĄ CAŁY TEREN TOWER. W OBIEKTYWIE MIGNĄŁ MU PÓŁNOCNY ODCINEK MURU I FOSY, A POTEM STOK TOWER HILL - WĄSKI SKRAWEK ODSŁONIĘTEGO TERENU, BO W TYM MIEJSCU MIASTO DALEKO ZAPUSZCZAŁO SWOJE MACKI I NIEMAL PRZECINAŁO WZGÓRZE NA DWOJE. NAJBLIŻSZE ZABUDOWANIA PRZY POSTEM ROW ZNAJDOWAŁY SIĘ DOSŁOWNIE O RZUT KAMIENIEM OD FOSY I NIE BYŁY JUŻ CZĘŚCIĄ LONDYNU, LECZ PODLEGAŁY BEZPOŚREDNIO TOWER. NAZWANO JE „KOLONIAMI TOWER”. MIAŁY WŁASNĄ MILICJĘ, WŁASNYCH SĘDZIÓW POKOJU, NAWET WŁASNYCH STRAŻAKÓW. ZWŁASZCZA TO OSTATNIE BYŁO W TEJ CHWILI ISTOTNE, PONIEWAŻ JEDEN Z DOMÓW WCHODZĄCYCH W SKŁAD KOLONII STAŁ W PŁOMIENIACH. KŁĘBY DYMU WSKAZYWAŁY, ŻE TLIŁ SIĘ JUŻ DOSYĆ DŁUGO, A TERAZ WRESZCIE Z OKIEN BUCHNĄŁ POMARAŃCZOWY OGIEŃ. STRAŻAKÓW WEZWANO Z OKOLICZNYCH KARCZM, GDZIE CIERPLIWIE CZEKALI, DZIEŃ W DZIEŃ, NA OKAZJĘ DO PEŁNIENIA SWOICH OBOWIĄZKÓW - I TERAZ WYBIEGALI NA WOODRUFF LANE ZE WSZYSTKICH PODWÓREK I ZAUŁKÓW, Z DISTILLERS YARD I SAVAGE GARDENS. GINĘLI JEDNAK W MASIE LICZNIEJSZYCH (I SZYBSZYCH) MIESZKAŃCÓW OKOLICY, KTÓRZY PO PROSTU MIELI OCHOTĘ ZOBACZYĆ PALĄCY SIĘ DOM. - MOI KOCHANI... - ROZCZULIŁ SIĘ PIELGRZYM. ODJĄŁ LUNETĘ OD OKA, ZAMRUGAŁ I PO RAZ PIERWSZY OD DŁUŻSZEGO CZASU ZAINTERESOWAŁ SIĘ SPRAWAMI DZIEJĄCYMI SIĘ TUŻ OBOK. NA SZCZYCIE SCHODÓW POJAWIŁ SIĘ OLBRZYMI INDIANIN, NA WPÓŁ ŚLEPY OD ZALEWAJĄCEGO MU OCZY POTU I NIOSĄCY KUBEŁ JEDWABNEJ NICI. JEDEN Z FILIPIŃCZYKÓW WDRAPAŁ SIĘ NA KAMIENNY WYSTĘP NA SZCZYCIE MONUMENTU, DOBRE DWADZIEŚCIA STOP NAD PLATFORMĄ, I PRZYWIĄZAŁ SIĘ DO PODSTAWY LATARNI. ZŁAPAŁ LINĘ RZUCONĄ PRZEZ RODAKA. TOMBA SPLATAŁ SZNURKI W REKORDOWYM TEMPIE, OD CZASU DO CZASU CZUJNIE PODNOSZĄC WZROK. CZTEREJ ŻYDZI ZGROMADZILI SIĘ W POŁUDNIOWOZACHODNIM NAROŻNIKU I Z OŻYWIENIEM DYSKUTOWALI O TYM, CO TU SIĘ WŁAŚCIWIE DZIEJE, DO LICHA CIĘŻKIEGO. TYLKO DANNY I JIMMY, ZAMIAST ROBIĆ COŚ UŻYTECZNEGO, GAPILI SIĘ JAK ONIEMIALI NA TOWER. - DO ROBOTY, OBIBOKI PRZEKLĘTE! - WARKNĄŁ STARSZY MĘŻCZYZNA W ZŁOTEJ KAMIZELCE. - BO JAK PODEJDĘ I WYRŻNĘ JEDNEGO Z DRUGIM PRZEZ ŁEB, TO SIĘ WAM Z USZU ZAKURZY! ZANIM JEDNAK PRZYSZŁY MU DO GŁOWY INNE CZUŁOSTKI, JEGO UWAGĘ ZWRÓCIŁY WYDARZENIA ROZGRYWAJĄCE SIĘ NA TAMIZIE. PO WSCHODNIEJ STRONIE MOSTU (TEJ USYTUOWANEJ W DOLE RZEKI) DO CZWARTEJ Z KOLEI IZBICY, LICZĄC OD PÓŁNOCY, CZYLI OD STRONY MONUMENTU, BYŁA PRZYCUMOWANA SFATYGOWANA BARKA. NIŻEJ, W THE POOL, STOJĄCY TAM SLUP PODNOSIŁ WŁAŚNIE KOTWICĘ - W CZYM NIE BYŁO JESZCZE NICZEGO NIEZWYKŁEGO. ALE SLUP WYPROWADZIŁ TAKŻE WSZYSTKIE DZIAŁA NA POKŁAD, CO JUŻ BYŁO DZIWNE, A W DODATKU NA RUFIE MARYNARZE SZYKOWALI SIĘ DO PODNIESIENIA NIEBIESKIEJ BANDERY ZE ZŁOTYMI LILIAMI. ALE NAJCIEKAWSZY BYŁ W TYM WSZYSTKIM OGROMNY, ZAPRZĘŻONY W OSIEM KONI WÓZ, JADĄCY PRZEZ MOST OD STRONY SOUTHWARK. WYGLĄDAŁ JAK POJAZDY, KTÓRYMI ZWOZI SIĘ KAMIENNE BLOKI Z LEŻĄCYCH POD MIASTEM KAMIENIOŁOMÓW DO MIASTA NA PLAC BUDOWY, Z TĄ RÓŻNICĄ, ŻE ŁADUNEK MIAŁ PRZYKRYTY STARYM PŁÓTNEM ŻAGLOWYM, A PRZED NIM I ZA NIM PODĄŻAŁA GROMADA WESOŁYCH ŁOTRZYKÓW, KTÓRZY - JEŚLI NIE PRZYPADKIEM ZAPRACOWALI NA SWOJĄ REPUTACJĘ - OKRADALI PEWNIE PO DRODZE PRZECHODNIÓW I SKLEPY, JAK STADO PASIKONIKÓW OBJADAJĄCYCH DO CZYSTA POLE ZBOŻA. KIEDY ZNALEŹLI SIĘ NA „PLACU” - CZYLI INTERWALE PRZECIWPOŻAROWYM W SAMYM ŚRODKU MOSTU - KTOŚ ZESKOCZYŁ Z WOZU, PODBIEGŁ DO WSCHODNIEGO SKRAJU MOSTU, WYCHYLIŁ SIĘ PRZEZ MUR OGRANICZAJĄCY MOST I KILKAKROTNIE ZAMACHAŁ NAD GŁOWĄ ŻÓŁTĄ SZMATKĄ. PATRZYŁ PRZY TYM W KIERUNKU CZWARTEJ IZBICY. KORDELAS PRZECIĄŁ CUMĘ. BARKA ZACZĘŁA DRYFOWAĆ Z BIEGIEM TAMIZY, NIESIONA NURTEM RZEKI I ODPŁYWEM. - MOI CHŁOPCY... - MRUCZAŁ MĘŻCZYZNA W ZŁOTEJ KAMIZELCE. - MOJE GOŁĄBECZKI. KAŻDY ŁAJDAK W PROMIENIU MILI PRACUJE W TEJ CHWILI DLA MNIE; TYLKO WY DWAJ ZOSTALIŚCIE BEZ ZAJĘCIA. MACIE POJĘCIE, ILE CZASU PRACOWAŁEM NA TĘ WDZIĘCZNOŚĆ, O KTÓREJ DOWODY MOGŁEM SIĘ DZIŚ UPOMNIEĆ? TRUDNIEJ JĄ SOBIE ZASKARBIĆ NIŻ ZDOBYĆ PIENIĄDZE. BA! TO, CO TUTAJ TERAZ ROBIĘ, MOŻNA BY PORÓWNAĆ Z WRZUCANIEM GWINEI GARŚCIAMI DO MORZA. PO CO TO ROBIĘ? - ZAPYTACIE. TO PROSTE: DLA WASZEGO DOBRA. CHCIAŁBYM ZNALEŹĆ DLA WAS DOBRĄ MAMĘ, KTÓRA BĘDZIE SIĘ WAMI NALEŻYCIE OPIEKOWAŁA. - GŁOS MU SIĘ ŁAMAŁ, TWARZ ZŁAGODNIAŁA, ZNIKNĘŁY Z NIEJ WSZELKIE ŚLADY GNIEWU. - GAPICIE SIĘ NA TOWER, JAKBYŚCIE NIGDY NIE WIDZIELI MINARÓW SZACHDŹAHANABADU. PRZYPOMINACIE MI MNIE I BOBA, KIEDYŚMY JAKO MAŁE SMARKI WYPUŚCILI SIĘ W GÓRĘ RZEKI. DLA WAS TO PEWNIE WIDOK FASCYNUJĄCY, BO DO TEJ PORY MIELIŚCIE INNE SPRAWY NA GŁOWIE, I TO SPRAWY, MUSZĘ PRZYZNAĆ, Z KTÓRYCH WYWIĄZALIŚCIE SIĘ JAK NALEŻY. ALE JA MAM JEJ SZCZERZE DOSYĆ, CHOCIAŻ MOJA STOPA NIGDY TAM NIE POSTAŁA. WASZ OJCIEC ZBADAŁ LONDYŃSKĄ TOWER BARDZO RZETELNIE; W JEJ WYPADKU JESTEM, JAKBY TO POWIEDZIAŁ NASZ PRZYJACIEL, LORD GY, PRAWDZIWĄ KOPALNIĄ WIEDZY. NIE BYŁO TO ŁATWE ZADANIE DLA KOGOŚ TAK NIENAWYKŁEGO DO NAUKI JAK JA. WIELE GODZIN PRZEPIŁEM Z IRLANDCZYKAMI Z GARNIZONU, KTÓRZY ZNAJĄ TAM WSZYSTKIE ZAKAMARKI; WYNAJMOWAŁEM RYSOWNIKÓW, ŻEBY NASZKICOWALI MI TĘ CZY TAMTĄ WIEŻĘ; W ZIMNE, PASKUDNE DNI STAŁEM TU I OBSERWOWAŁEM TOWER PRZEZ PERSPEKTYWĘ; UWODZIŁEM SŁUŻĄCE, PRZEKUPYWAŁEM I SZANTAŻOWAŁEM STRAŻNIKÓW. ZNAM JĄ JAK STARY PROBOSZCZ SWÓJ KOŚCIÓŁ. NA CUCHNĄCYCH ULICACH ZMIERZYŁEM NIEWIDZIALNE GRANICE WOLNEJ TOWER?; WIEM, KTÓRZY WIĘŹNIOWIE MOGĄ SIĘ PO NIEJ SWOBODNIE PORUSZAĆ, A KTÓRZY SĄ PILNIE STRZEŻENI. WIEM, ILE PŁACI SIĘ KONSTABLOWI ZA OPIEKĘ NAD MAJĘTNYM ZWYKŁYM CZŁOWIEKIEM, A ILE ZA OPIEKĘ NAD ZWYKŁYM CZŁOWIEKIEM BEZ GROSZA. WIEM, KTÓRE Z DZIAŁ STRZEGĄCYCH PODEJŚCIA OD STRONY RZEKI SĄ W DOBRYM STANIE, A Z KTÓRYCH NIE MOŻNA STRZELAĆ, BO MAJĄ SPRÓCHNIAŁE ŁOŻA. WIEM, ILE PSÓW JEST NA TERENIE TOWER; ILE Z NICH TO DOMOWE KUNDLE, A ILE PRZYBŁĘDY, I KTÓRE Z PRZYBŁĘD SĄ WŚCIEKŁE. ZNAM WYSOKOŚĆ NAPIWKU, JAKI ZWYCZAJOWO PŁACI SIĘ STRAŻNIKOWI, CHCĄC WEJŚĆ NA WEWNĘTRZNY DZIEDZINIEC. KIEDY PORTIER-DŻENTELMEN WYJEŻDŻA DO WÓD I NIE MOŻE, JAK CO WIECZÓR, ZAMYKAĆ WEJŚCIA DO TOWER O PÓŁ DO JEDENASTEJ W NOCY, KTO PRZEJMUJE JEGO OBOWIĄZKI? JA TO WIEM. A WIECIE O TYM, ŻE NAMIESTNIK DWORU WOLNEJ TOWER PEŁNI TAKŻE FUNKCJĘ KORONERA? ALBO ŻE APTEKARZ MUSI MIEĆ POZWOLENIE WYDANE PRZEZ KONSTABLA, A CYRULIK JEST WOLNYM STRZELCEM? CYRULIKA TO NAWET ZWERBOWAŁEM. MOJA WIEDZA OBEJMUJE TO WSZYSTKO ORAZ NIEZLICZONE MNÓSTWO INNYCH FAKTÓW. SKOŃCZYWSZY TE SWOJE STUDIA, DOSZEDŁEM DO WNIOSKU, ŻE TOWER NIE JEST NICZYM WIĘCEJ, JAK PO PROSTU JEDNYM Z WIELU DZIWACZNYCH ANGIELSKICH MIASTECZEK, KTÓRE MA SWOJE WIĘZIENIE I KOŚCIÓŁEK PARAFIALNY, GŁÓWNE RÓŻNICE ZAŚ SĄ TAKIE, ŻE PRODUKUJE SIĘ W NIEJ PIENIĄDZE, A WŚRÓD JEJ MIESZKAŃCÓW WIĘKSZOŚĆ STANOWIĄ ARYSTOKRACI SKAZANI ZA ZDRADĘ STANU. MÓWIĘ WAM O TYM TERAZ, ABYŚCIE NIE ROZCZAROWALI SIĘ PONOWNIE, GDY POTWIERDZI SIĘ PRAWDZIWOŚĆ MOICH SŁÓW. A TAKŻE PO TO, ŻEBYŚCIE PRZESTALI SIĘ GAPIĆ JAK SROKI W GNAT, POLICZYLI CZERWONYCH NA PRZYSTANI I ZŁOŻYLI DO KUPY TĘ FRANCOWATĄ RAKIETĘ! Jimmy i Danny zaczęli się wybudzać z transu mniej więcej w tym momencie, gdy ojciec wspomniał o wściekłych psach; nawet u ludzi wiodących niebezpieczne życie taka wzmianka musiała wywołać jakąś reakcję. Ostatnie słowo - „rakieta” - wstrząsnęło nimi jak pętla na końcu nagle napiętego sznura. Jimmy zrzucił z pleców pelerynę, która zsunęła się na kamienny podest. Przez chwilę wydawało się, że Danny żywi jakieś bratobójcze zapędy, bo majstrował sztyletem pod pachami Jimmy'ego, ale on tylko przecinał sznury mocujące do grzbietu brata hełmokształtny przedmiot. - A niech mnie kule biją! - burknął ich ojciec, obserwując przez lunetę dachy okolicznych budynków. - Naprawdę powinienem mniej gadać, a więcej patrzeć. Zdążyli przez ten czas przerzucić liny. Cienka jak pajęcza nić kreska łączyła wieże Świętej Marii i Świętego Dunstana, skąd niemal idealnie prostą linią biegła na dach Trinity House. Udało mu się zogniskować lunetę na wzburzonym strumieniu ludzi wypełniającym Tower Street w samą porę, by dostrzec przelatujący nad ulicą bełt kuszy. Bełt utkwił w krytym miedzianą blachą dachu kościoła Wszystkich Świętych, a już po chwili śniady, bosonogi mężczyzna wdrapał się do miejsca, w którym był wbity, i zaczął odstawiać dziwne pantomimiczne przedstawienie, przekładając rękę nad ręką: wciągał długą jedwabną nić, zbyt cienką, by dało się ją dostrzec przez lunetę. Nić wychodziła z miedzianej beczki na dachu Trinity House i w miarę, jak ją zwijał, stawała się coraz grubsza, więc przy odrobinie cierpliwości można było doczekać się chwili, kiedy da się ją wreszcie zobaczyć. Przesunął perspektywę kilka sekund kątowych w dół i spojrzał na plac przed kościołem. Pogrzeb przybrał makabryczny obrót: wieko trumny spadło, odsłaniając przedmiot w kształcie hełmu z wystającym od dołu długim prętem. W nogach trumny znajdował się kolejny pojemnik ze miniętą nicią. Minimalny ruch lunety zaprowadził go na Tower Hill. Czerwone linie zniknęły! Kompanie wojska odmaszerowały. Przeczesał wzgórze, aż znów je odszukał: żołnierze zachowali się zgodnie z jego przewidywaniami, czyli skierowali się prosto do pożaru. Nie mieli zresztą wyboru, ogień bowiem zapłonął w pobliżu stajni, gdzie wielu dragonów trzymało swoje wierzchowce. Protokół rządzący londyńskimi pożarami był równie niezmienny jak rytuał koronacji króla: najpierw zjawiali się strażacy, potem ściągała tłuszcza, a na koniec przybywali żołnierze, żeby tłuszczę rozgonić. Tym razem też wszystko odbywało się zgodnie z tradycją. Opuścił lunetę, by sprawdzić, czy synowie odrabiają swoją działkę planu. Nie próżnowali: przymocowali już pielgrzymi kostur do głowicy rakiety, oparli ją o balustradę i wycelowali mniej więcej w kierunku kościoła Świętej Marii Na Wzgórzu. Mierzący kilka jardów żelazny łańcuch zwisający z końca kija został związany z luźnym końcem sznura, który znikał w głębi przyniesionego przez Indianina kubła. Czyli tu wszystko wyglądało jak trzeba. Spojrzał w dół: potężny wóz wtaczał się z łoskotem na stanowisko u stóp Monumentu. Zgodnie z planem. Odwrócił się i ruszył w stronę rzeki, ciekaw rozwoju sytuacji na wodzie, ale kiedy mijał wylot schodów, nagle drogę zastąpił mu wysoki, chudy mężczyzna w długiej szacie. Właśnie wszedł po schodach i w ogóle nie był zdyszany. - A niech mnie piekło pochłonie... Nadzorca przyszedł, chłopaki. Jimmy i Danny zgodnie splunęli na podest. Przybysz odrzucił kaptur, odsłaniając czarne włosy przetykane siwymi pasemkami i niemodną wprawdzie, ale nader elegancką kozią bródkę. - Witaj, Jack. - Lepiej niech ojciec powie Bonjour, Jacques, żeby francuskość ojca nie uszła uwagi zakładników. A skoro już o tym mowa, radzę się również przeżegnać, aby dać świadectwo swojej katolickości. Ojciec Edouard de Gex przeszedł z radością na francuski. - JESZCZE NIE RAZ ZDĄŻĘ SIĘ PRZEŻEGNAĆ, ZANIM SKOŃCZYMY - POWIEDZIAŁ, PODNOSZĄC GŁOS. - MON DIEU, NIE BYŁO JAKICHŚ LEPSZYCH ZAKŁADNIKÓW? PRZECIEŻ TO ŻYDZI. - Wiem o tym. Lepiej nadają się na świadków. Są w tym sporze bezstronni. Nos ojca Edouarda był arcydziełem struktury kostnej, wieńczącym nozdrza zdolne wciągnąć korki od wina. Teraz umiejętnie z nich skorzystał, dosłownie obwąchując Żydów. Odrzucił z ramion pelerynę, odsłaniając czarną sutannę jezuity, w komplecie z krucyfiksem, różańcem i resztą regaliów. Żydzi - którzy do tej pory przypuszczali, że zabawa Tomby z wielokrążkiem to element regularnego procesu konserwacji Monumentu - nie bardzo umieli teraz wybrać między zaskoczeniem i strachem. „Weszliśmy na górę podziwiać widoki”, zdawali się mówić. Ale nie spodziewaliśmy się hiszpańskiej inkwizycji!”. - Gdzie monety? - spytał de Gex. - Czy, wchodząc po schodach, uniknął ojciec o włos stratowania przez barczystego Indianina, który zbiegał pospiesznie na dół? - Oni. - Kiedy go znów zobaczymy, będzie miał monety. A teraz, za pozwoleniem, chętnie popatrzyłbym sobie na rzekę. JACK WYMINĄŁ DE GEXA I ZACZĄŁ ODRUCHOWO PODNOSIĆ LUNETĘ DO OKA, ZANIM ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE NIE BĘDZIE MU POTRZEBNA. NIESIONA ODPŁYWEM BARKA, DRYFUJĄCA KU MORZU, ZDĄŻYŁA POKONAĆ OKOŁO JEDNEJ CZWARTEJ DYSTANSU DZIELĄCEGO JĄ OD TOWER WHARF. NA POKŁADZIE POJAWILI SIĘ LUDZIE, KTÓRZY BEZZWŁOCZNIE ZAJĘLI SIĘ ZNAJOMO WYGLĄDAJĄCYMI CZYNNOŚCIAMI WYMAGAJĄCYMI SZNURÓW I RAKIET. SLUP TYMCZASEM OTWARCIE WYWIESIŁ FRANCUSKĄ BANDERĘ I OBRAŁ KURS NA TOWER. TAKŻE I NA JEGO POKŁADZIE ZAPANOWAŁO PORUSZENIE - WYLEGŁ NAŃ TŁUM LUDZI W BŁĘKITNYCH MUNDURACH. GDYBY JACKOWI CHCIAŁO SIĘ SPOJRZEĆ NA NICH PRZEZ LUNETĘ, ZOBACZYŁBY W ICH RĘKACH LINY, KOTWICZKI, GARŁACZE I INNE MARYNARSKIE PRZYBORY. PYTANIE BRZMIAŁO: CZY KTOŚ W TOWER MA CZAS SIĘ IM PRZYGLĄDAĆ? CO BĘDZIE, JEŻELI NIKT NIE ZECHCE PODZIWIAĆ ABORDAŻU? ZWYCZAJEM WSZYSTKICH OSOBISTOŚCI NADZORUJĄCYCH STOJĄCY ZA JEGO PLECAMI DE GEX ZADAWAŁ BEZSENSOWNE PYTANIA: - JIMMY, CO TY NA TO? - MOIM ZDANIEM WSZYSTKO ZALEŻY OD ROZWOJU WYDARZEŃ W TOWER - ODPARŁ BEZNAMIĘTNIE JIMMY. DE GEX Z ZADOWOLENIEM PRZYJĄŁ TĘ OKAZJĘ WYKAZANIA SIĘ KAPŁAŃSKĄ CNOTĄ GOTOWOŚCI DO NIESIENIA POMOCY ROZPACZAJĄCYM. - ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE TOWER JEST BARDZO POTĘŻNA, ALE TOBIE, JIMMY, CZŁOWIEKOWI NIEPIŚMIENNEMU, PRZYDA SIĘ OBSZERNIEJSZY RYS HISTORYCZNY. WIESZ, KTO BYŁ PIERWSZYM WIĘŹNIEM W TOWER? - NIE - ODPARŁ JIMMY, POWSTRZYMAWSZY NAJPIERW DRUGĄ MOŻLIWĄ REAKCJĘ, CZYLI ZEPCHNIĘCIE DE GEXA ZE SZCZYTU MONUMENTU. - JEGO ŚWIĄTOBLIWOŚĆ RANULF FLAMBARD, BISKUP DURHAM. A WIESZ, JIMMY, KTO BYŁ PIERWSZYM WIĘŹNIEM, KTÓREMU UDAŁO SIĘ Z TOWER UCIEC? - NIE MAM POJĘCIA. - RANULF FLAMBARD. WYDARZYŁO SIĘ TO W ROKU PAŃSKIM TYSIĄC STO PIERWSZYM I OD TAMTEJ PORY NIEWIELE SIĘ ZMIENIŁO. WIĘŹNIOWIE NIE UCIEKAJĄ Z TOWER NIE DLATEGO, ŻE SĄ ŚWIETNIE PILNOWANI, ALE DLATEGO, ŻE ANGIELSKIEMU DŻENTELMENOWI NIE WYPADA Z NIEJ UCIEKAĆ. GDYBY TOWER BYŁA WIĘZIENIEM FRANCUSKIM, NASZ PLAN SPALIŁBY NA PANEWCE, ALE W OBECNEJ SYTUACJI... - BEZ PRZESADY - WTRĄCIŁ JACK. - NIE SĄ WCALE TACY KIEPSCY. CZERWONI MASOWO WYLEGLI NA PRZYSTAŃ. KTOŚ PODNIÓSŁ ALARM. - DOSKONALE - ZAMRUCZAŁ Z SATYSFAKCJĄ DE GEX. - KTO WIE, MOŻE ROSJANIN I SZKOT DOKONAJĄ SZTUKI, O KTÓREJ ANGLIK MÓGŁBY CO NAJWYŻEJ POMARZYĆ. SLUP ATALANTA, U WYBRZEŻY ISLE OF GRAIN Późne popołudnie KIEDY NASTĘPNY RAZ ZOBACZYLI PUŁKOWNIKA BARNESA, ZNAJDOWALI SIĘ JUŻ NA OSTATNIM ODCINKU HOPE. ODPŁYW BYŁ TAK GWAŁTOWNY, JAKBY CHCIAŁ UWIĘZIĆ ATALANTĘ NA OSUSZONYM DNIE TAMIZY. RZEKA Z KAŻDĄ CHWILĄ CORAZ BARDZIEJ SIĘ ZWĘŻAŁA, UCHODZĄCA DO MORZA WODA ODSŁANIAŁA OGROMNE POŁACIE SZAROBURYCH OSADÓW. KILKA MIL NA LEWO OD NICH BYŁO WIDAĆ SOUTHEND, UWIĘZIONE POŚRODKU MULISTEJ PUSTYNI, ALE UWAGĘ PRZYCIĄGAŁ PRZEDE WSZYSTKIM KAWAŁ OTWARTEGO MORZA, ZAJMUJĄCY CAŁĄ CZWARTĄ CZĘŚĆ WIDNOKRĘGU. Po prawej szeroka, kręta rzeka wiła się przez płaskie mokradła Kentu, prawie się w nich rozpływając i z najwyższym trudem łącząc się z Tamizą. - Yantlet Creek - wyjaśnił pułkownik Barnes. - Wszystko, co widzicie dalej, to nie stały ląd, lecz Isle of Grain. - Jak strumień może tworzyć wyspę?? - zdziwił się Daniel. - Takie pytania to kara, jaka nas spotyka za zabieranie naturalistów w rejs - westchnął Barnes. - A CO, SIR ISAAC TEŻ O TO PYTAŁ? - OWSZEM. I ZAMIERZAM UDZIELIĆ PANU TAKIEJ SAMEJ ODPOWIEDZI, JAK JEMU. BARNES ROZŁOŻYŁ MAPĘ I POWIÓDŁ PALCEM WZDŁUŻ ZAWIJASA YANTLET CREEK DO MIEJSCA, W KTÓRYM ŁĄCZYŁ SIĘ Z SIECIĄ DZIESIĄTKÓW INNYCH POTOKÓW, Z KTÓRYCH NIEKTÓRE PŁYNĘŁY NA DODATEK W PRZECIWNYM KIERUNKU, ABY UJŚĆ DO MEDWAY, OPŁYWAJĄCEJ RZEKĘ Z DRUGIEJ STRONY. - WYGLĄDA NA TO, ŻE GRAWITACJA SOBIE Z NAS ZAKPIŁA - ZADUMAŁ SIĘ DANIEL. - KTÓŻ UMIAŁBY WYJAŚNIĆ, DLACZEGO KORYTA TYCH STRUMIENI PRZYBRAŁY TAKIE WŁAŚNIE KSZTAŁTY? - MOŻE LEIBNIZ - ODPARŁ SOTTO VOCE BARNES. - Rzeczywiście, mamy tu wyspę - zgodził się Daniel. - A to rodzi pytanie: jak pańskie konne kompanie zamierzają na nią dotrzeć od strony lądu? Bo domyślam się, że to właśnie próbują zrobić. Barnes wskazał brudnym paznokciem linię oznaczającą drogę, która biegła od przystani promowej w Gravesend na wschód, u stóp kredowych wzgórz. W miejscu, gdzie Tamiza odbijała ostrzej na północ, opływając młot, droga skręcała ku południowi, przecinała wąski trzonek młota i na odcinku następnych kilku mil odbiegała od Tamizy nieco w głąb lądu, na wyżej położony i suchszy teren. - Tu powinni nas byli wyprzedzić - mówił Barnes. - A tu jest most, jedyny most na Yantlet Creek, łączący Isle of Grain z lądem. - Jako żołnierz bardzo pan podkreśla jego jedyność - zauważył Daniel. - Jako żołnierz przywłaszczyłem go sobie na cały dzisiejszy dzień. Moi ludzie przeszli po nim i utrzymują przyczółek na cyplu Isle of Grain. - Barnes spojrzał dla pewności na zegarek. - Jack i jego ludzie są uwięzieni na wyspie. Lądem nie uciekną, a gdyby próbowali drogi morskiej... Cóż, będziemy na nich czekać, prawda? Z mapy nie dało się wyczytać wiele więcej, więc Daniel podniósł wzrok. Jakąś milę przed nimi, na wierzchołku regularnego kamiennego kopca wznosiła się kanciasta twierdza. Podczas przypływu tor Shive nie prezentował się może ślicznie, ale z pewnością efektownie i złowrogo, wyzierając ze spienionych wód tuż przy Isle of Grain, jakby marszczył brwi w zadumie nad statkami wpływającymi frontową bramą do Anglii. Teraz jednak był odpływ i tor stał samotnie na środku wielkiego jak cały Londyn placka wysychającego błocka. - Jeżeli reputacja Jacka nie jest przesadzona, na pewno trzyma jakiś statek w gotowości, może nawet większy i lepszy od naszego słupa - stwierdził Daniel, nie dlatego nawet, żeby poważnie przejmował się taką ewentualnością, ale po to, by zachęcić Barnesa do dalszej rozmowy. - Proszę spojrzeć! - wykrzyknął Barnes. - Tam, daleko! Daniel przeniósł wzrok dalej, milę, może dwie za tor Shive, gdzie znów Połyskiwała woda. Chwilę trwało, zanim uświadomił sobie, że widzi koryto Medway, a na jego drugim brzegu system umocnień chroniących wioskę rybacką. Sheerness. - Gdyby Jack próbował czmychnąć do Francji, wystarczy, że zawiadomimy Fort Sheerness, a resztą zajmie się Admiralicja - mówił z roztargnieniem Barnes, obserwując tor Shive przez wyciągniętą na pełną długość mosiężną lunetę. - Ale niepotrzebnie się martwimy: woda za daleko się cofnęła. Jest tam kanał, który pozwala podejść do tora statkiem; Jack regularnie go pogłębia, żeby mogły nim pływać coraz większe statki. Ale podczas wiosennego odpływu, tak jak dzisiaj, nic mu po nim. Nawet szalupa szorowałaby tam dziś po dnie. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy tor Shive wyłonił się zza Isle of Grain, ze sterburty dmuchnął silniejszy wiatr i przez ostatnie kilka minut marynarze byli zajęci wybieraniem żagli, żeby jak najlepiej go wykorzystać. Ich krzątanina maskowała dyskretne zabiegi sygnalistów, próbujących za pomocą chorągiewek (jak domyślał się Daniel) porozumieć się z dragonami, którzy w Gravesend zeszli na ląd. Inaczej mówiąc - na statku zapanowała leniwa atmosfera. Oczywiście nie należało liczyć na to, że potrwa długo, i trudno byłoby powiedzieć, kiedy Daniel znów będzie miał okazję porozmawiać z pułkownikiem. - Proszę się nie przejmować Rogerem. - Słucham pana? - Markizem Ravenscar. Proszę się nim nie martwić. Wyślę mu list. - Jaki list? - Jeszcze dokładnie nie wiem. „Drogi Rogerze, zaintrygował mnie Twój plan powołania własnej armii pod broń. Tak się składa, że ja również się tym zajmuję. Poprosiłem już pułkownika Barnesa, by został jej dowódcą. Proponuję zawarcie sojuszu. Twój towarzysz broni, Daniel”. Barnes miał ochotę roześmiać się w głos, ale nie wierząc własnym uszom, powstrzymał śmiech i poczerwieniał jak przy ataku apopleksji. - Byłbym zobowiązany - odparł. - Doprawdy, nie ma za co. - Gdyby moim ludziom miała stać się krzywda z jakichś politycznych... - Wykluczone. Bolingbroke dokona żywota we Francji. Hanowerczycy przeprowadzą się do Anglii, a wtedy nie omieszkam pochwalić pana i pańskich ludzi przed księżniczką Karoliną. Barnes ukłonił się i powiedział: - To zależy od tego, co wydarzy się w ciągu najbliższej godziny. - Wszystko pójdzie zgodnie z planem, pułkowniku. Ale jest jeszcze jedna sprawa, zanim wdamy się... - Tak, doktorze? - Czy pański przełożony chciał mi coś przekazać? - Nie rozumiem... - Mówię o żołnierzu, który zaczepił pana rano na przystani pod Tower. - Ach, ten. - Barnes się rozpromienił. - Chłop jak byk, czarny, trochę ponury; byłby z niego świetny dragon. Mówił w taki sposób, że nie do końca go rozumiałem, ale domyślam się, że o to mu właśnie chodziło. Powiedział, że to kant. Daniel znieruchomiał na długą, bardzo długą chwilę. - Co się stało, doktorze? - Nic, ta bryza od morza... Zimno mi. - Przyniosę panu koc. - Nie, proszę poczekać... Tak powiedział? „Uwaga, to kant”? - Taki był sens jego słów. A co to właściwie znaczy, jeśli wolno zapytać? - Że powinniśmy natychmiast zawrócić do Londynu. Barnes parsknął śmiechem. - Czemuż to, doktorze? - Bo to pułapka. Nie rozumie pan? Dowiedzieli się. Nie wiem jak, ale Jack się dowiedział. - O czym? - O wszystkim. Daliśmy mu się nabrać. Barnes przetrawił słowa Daniela. - Chce pan powiedzieć, że Rosjanin był podstawiony? - Właśnie! W przeciwnym razie dlaczego wyśpiewałby tak dużo i tak prędko? - Dlatego że Charles White wkręcił mu jądra w imadło? - Nie, nie, nie. Proszę mnie posłuchać, pułkowniku... - To zbyt wyrafinowane - stwierdził Barnes. - Prędzej uwierzę, że ten żołnierz jest na usługach Jacka i próbował nas wystraszyć, żebyśmy tu nie przypłynęli. To była jego ostatnia deska ratunku. Nie dał się przekonać. Daniel popełnił fatalny błąd, najpierw dając mu nadzieję, a potem próbując go nastraszyć. Brak nadziei wpędza ludzi w rozpacz; jej nadmiar ogłupia ich w zupełnie inny sposób. Wychodziło na to, że nadzieja to śliska sprawa i powinien nią szafować ktoś z większym niż Daniel doświadczeniem. Z brzegu powitał ich pojedynczy strzał z muszkietu. Kapitan kazał wypuścić żagle, tak że slup ledwo ledwo posuwał się naprzód. Od niewyraźnego brzegu Isle of Grain odbiła łódź wiosłowa. Wieść o niej szybko przedostała się pod pokład i zwabiła na górę Charlesa White'a i sir Isaaca Newtona. Niedługo potem łódź dobiła do burty słupa, przywożąc porucznika królewskich Black Torrent Guards. Łódź zarekwirowano miejscowemu rybakowi, który wraz z synem został zmuszony do wiosłowania, co też posłusznie czynili - o dziwo, nawet nie tyle ze złością, ile z niedowierzaniem. Porucznik przywiózł ładunek słów, które nie bez dumy zrzucił na pokład rufówki. Wszyscy obecni uznali słowa za cenne informacje wywiadowcze - wszyscy poza Danielem, który dostrzegał w nich efekt kolejnego podstępu Jacka Mincerza. Treść ich była z grubsza taka, że dragoni odnieśli wielki sukces. Pół godziny przed czasem przegalopowali po moście na Yantlet Creek. Zostawili przy nim jeden pluton na straży, a reszta kompanii skierowała się na wybrzeże w pobliżu tora Shive. Wystawili posterunek w kościele Świętego Jakuba, zbudowanym na wybrzuszeniu uchodzącym na Isle of Grain za pagórek, skąd rozciągał się doskonały widok na błotniste równiny zalewowe. Tam też zainstalował się sztab całej operacji. Dragonów rozstawiono poniżej kościoła, na wysokości linii przypływu, gotowych albo do wyłapania fałszerzy, którzy chcieliby uciekać z Shive piechotą, albo do szarży na tor, gdyby przyszedł taki rozkaz. Mieszkańcy twierdzy musieli śledzić ich ruchy, bo spalili trochę dokumentów (na to w każdym razie wskazywały zaobserwowane nad zameczkiem smugi dymu) i próbowali uciec drogą morską. Po przeciwnej stronie tora, w pogłębionym kanale czekał nieduży statek: miał sześćdziesiąt stóp długości, a kształtem i takielunkiem przypominał holenderski pełnomorski statek rybacki zwany hookerem. Daniel, syn szmuglera, zdawał sobie sprawę, że takie jednostki idealnie nadają się do uprawiania przemytu na Morzu Północnym. Drake wolał łodzie bardziej płaskodenne, ponieważ często musiał je rozładowywać w płytkich zatoczkach i ujściach strumieni, ale Jack, który miał własną wyspę i kanał, mógł z powodzeniem wykorzystać głębiej zanurzony statek. Mieszkańcy Shive załadowali w pośpiechu hooker, postawili żagle i próbowali wyprowadzić go kanałem na otwarte morze. Niestety, nie dalej niż strzał z łuku od Shive hooker ugrzązł na mieliźnie. Załoga wyrzuciła dość towaru, by udało się zepchnąć statek na wodę, po czym wiejący akurat półwiatr zepchnął go na brzeg kanału i unieruchomił na dobre. Dzięki temu sam kanał znów stał się spławny, co umożliwiło mieszkańcom ucieczkę w łodzi wielorybniczej: niewiele większej od szalupy, ale zaopatrzonej w maszt, na który - po wyjściu z kanału - wciągnięto żagiel. Ucieczkę wielorybnika śledzono z kościoła Świętego Jakuba, ale wkrótce miał zapaść zmierzch i zasłonić ją przed wzrokiem dragonów. Porucznik skończył swoją opowieść i czekał na dalsze instrukcje. Charles White, który w sposób oczywisty dowodził całą ekspedycją, okazał w tym momencie odrobinę przyzwoitości i spojrzał wyczekująco na Barnesa, pozostawiając mu wydanie rozkazu. Pułkownik długo się zastanawiał, co White i Newton przyjęli najpierw z niedowierzaniem, a następnie z narastającą irytacją. W końcu wzruszył ramionami i wydał rozkazy. Porucznik miał wrócić na ląd i poprowadzić natarcie przez błota na tor Shive. Atalanta miała ruszyć w pościg za łodzią wielorybniczą, zatrzymując się po drodze u wylotu kanału prowadzącego do twierdzy, gdzie spuściłaby na wodę szalupę z ekipą mającą podwójne zadanie: aresztować tych mieszkańców Shive, którzy nie znaleźli się na liście pasażerów uciekającego wielorybnika, oraz ściągnąć hooker z mielizny, zanim napierający przypływ zdąży go uszkodzić. Polecenia Barnesa wywołały gorączkową krzątaninę na pokładzie słupa. Tylko Charles White nie ruszył się z miejsca, z udawaną ulgą przewracając oczami: czemu to tyle trwało?! Cenne sekundy upływały, a Barnes dumał nad czymś, co było oczywiste! PUŁKOWNIK ZARAZ PO WYDANIU ROZKAZU ODWRÓCIŁ SIĘ DO WHITE'A PLECAMI I PODSZEDŁ DO DANIELA. - MIAŁ PAN RACJĘ - POWIEDZIAŁ. - TO... JAK TO POWIEDZIAŁ PAŃSKI PRZYJACIEL? KANT. - SKĄD TA ZMIANA POGLĄDÓW, PUŁKOWNIKU? - STĄD, ŻE WŁAŚCIWIE NIE MUSIAŁEM PODEJMOWAĆ ŻADNEJ DECYZJI. BYLE DUREŃ MÓGŁ WYDAĆ TAKIE ROZKAZY. - BARNES OBEJRZAŁ SIĘ PRZEZ RAMIĘ NA WHITE'A. - I NIEWIELE BRAKOWAŁO, ŻEBY TAK WŁAŚNIE SIĘ STAŁO. - ZOSTANIE PAN NA ATALANCIE CZY POPŁYNIE SZALUPĄ DO TORA? - Drewniana noga tylko by mi przeszkadzała w błocie. - Danielu? - odezwał się sir Isaac Newton, stając za plecami Barnesa. - Będziesz mi potrzebny w Shive. Narzucił właśnie płaszcz na plecy i wyniósł na pokład skrzynkę, która - sądząc po spojrzeniu, jakim miażdżył każdego, kto się do niej zbliżył - musiała zawierać jakieś przybory filozoficzne lub alchemiczne. Barnes się zamyślił. - Czy ja wiem... - zaczął. - Mógłbym przecież skakać na tej drugiej, zdrowej. Dom komendanta Tower, Londyn Późne popołudnie Zanim wpadł do sypialni świętej pamięci komendanta, już cztery kotwiczki zahaczyły o parapety. Na jego oczach piąta wpadła do środka, rozbijając zamknięte okno; odłamki szkła pofrunęły w powietrze, omal nie pozbawiając go jedynego ocalałego oka. Odwrócił się, podszedł tyłem do okna, na oślep wystawił przez nie rękę i pomachał. Z zewnątrz odpowiedziały mu wiwaty. Szesnaście miesięcy wcześniej MacIan został aresztowany za złamanie Ustawy o Dźganiu. Zadźgany był Anglikiem, wigiem, który prowokował go i przedrzeźniał w kawiarni, udając, że nie jest w stanie zrozumieć, co Szkot mówi. Oskarżycielem była wdowa po zadźganym - przeciwnik zaiste straszliwy. Za pomocą kruczków prawnych udało jej się rozdąć porywcze pchnięcie sztyletem do rangi zdrady stanu. Wykorzystując fakt, że zabity był członkiem parlamentu, przekonała sędziego, że kawiarniane nieporozumienie stanowiło w rzeczywistości akt międzynarodowego szpiegostwa, inspirowany przez szkockiego jakobitę i torysa i wymierzony przeciwko wysoko postawionemu funkcjonariuszowi rządu Jej Królewskiej Mości. Dlatego właśnie MacIan trafił do Tower, a nie do więzienia Newgate. Od tamtej pory ani razu nie wyszedł poza wewnętrzny mur. Dopiero teraz można by powiedzieć, że prawie uciekł, wystawiając głowę i ramiona przez okno. Na zewnątrz był inny świat. Jego uwagę najpierw przykuła rzeka: księga nie najłatwiejsza w czytaniu, kiedy ma się tylko jedno oko, a w The Pool tłoczą się dziesiątki najróżniejszych jednostek pływających. W dzieciństwie statki zawsze go oszałamiały; teraz, z pozycji weterana, postrzegał je inaczej - każdy był stężonym motywem, zamrożonym czynem. Szybko wyłowił w tłumie trójkątne żagle słupa, niebieską banderę francuskiej marynarki i skupionych pod nimi, na pokładzie, żołnierzy w błękitnych mundurach. A na dodatek - tak jakby ten widok nie stanowił wystarczająco oczywistego przekazu - w tej właśnie chwili slup oddał nierówną salwę z falkonetów, co, jak wiedział MacIan, miało dwojaki cel: potwierdzało obawy strażników na przystani, że slup nie jest mirażem, a innych aktorów przedstawienia informowało, że MacIan trafił do celu i pojawił się w zapowiedzianym wcześniej oknie. W obrębie fosy i na przystani powinno się w tej chwili znajdować siedemdziesięciu dwóch szeregowych, czterech kaprali, czterech sierżantów, dwóch doboszy i jeden porucznik - jedna pełna kompania, czyli minimalny garnizon gwarantujący ponoć bezpieczeństwo Tower. Jedna czwarta z tej liczby (pluton) zwykle przebywała w pobliżu przystani, która stanowiła najbardziej narażoną na atak część kompleksu, ponieważ dosłownie każdy mógł do niej dotrzeć od strony rzeki. Pozostałe trzy plutony były rozrzucone po licznych w Tower wartowniach i kordegardach: oczywiście głównie przy bramach, na groblach i mostach zwodzonych, ale także przy drzwiach domów Strażników, przy wejściu do Wieży Klejnotów i na innych posterunkach. Na terenie Tower znajdowały się również mniej więcej dwie dwudziestki Strażników - czyli, teoretycznie rzecz biorąc, także żołnierzy: Strażników Królowej, „Królewskich Włóczni”, pozostałości swoistej gwardii pretoriańskiej sformowanej przez Henryka VII po bitwie na Bosworth Field. Jednakże MacIan nie zamierzał się nimi przejmować: w większości siedzieli grzecznie po domach, pilnując ważniejszych więźniów; byli poza tym słabo uzbrojeni i nie funkcjonowali jak regularny oddział wojska. W normalnej sytuacji po okolicy kręciłby się Charles White z Królewskimi Gońcami, którzy potrafili być naprawdę niebezpieczni, ale tego dnia wybrali się przecież na przejażdżkę statkiem. W teorii była jeszcze milicja kolonii Tower, ale zmobilizowanie jej wymagałoby kilku dni zachodu, a oporządzenie jej broni palnej tak, żeby nadawała się do strzelania - jeszcze dłużej. Zresztą większość jej członków i tak mieszkała po niewłaściwej stronie fosy. Był także w Tower Ogniomistrz i czterech podlegających mu Kanonierów. Tyle, że o tej porze można było mieć pewność, że Ogniomistrz jest zalany w trupa, a straż pełni jeden lub dwóch Kanonierów - przy czym „pełnienie straży” oznaczało siedzenie w lochach i liczenie kul armatnich, a nie czekanie na blankach w gotowości do strzału. Załadowanie i odpalenie dział i moździerzy na przystani wymagało znacznie liczniejszej obsady, dlatego też było zadaniem garnizonu; kiedy strzelano z armat z okazji urodzin królowej albo przyjazdu zagranicznego posła, w ich obsługę była zaangażowana większość żołnierzy w Tower. Zostawało więc pięćdziesięciu czterech żołnierzy, nieprzebywających obecnie na przystani, których trzeba było wyłączyć z akcji. Teraz właśnie rozległ się dźwięk, którego Rufus MacIan nasłuchiwał od dłuższej chwili: dobosz na Tower Wharf bił w bęben. Alarm! Alarm! MacIan wyraźnie słyszał werbel; mógłby nawet rzucić kamieniem ponad niższym zewnętrznym murem i trafić małego dobosza w główkę. Dla niego sygnał nie miał znaczenia; ciekawiło go tylko, czy usłyszą go żołnierze rozproszeni po mennicy i wewnętrznym dziedzińcu, dopóki zagłuszał go alarm pożarowy dobiegający z kolonii na północ od fosy. Punkt obserwacyjny, w którym znajdował się MacIan - dom komendanta garnizonu - był doskonałym miejscem, aby się o tym przekonać. MacIan cofnął się spod okna i ruszył na północ. Wyszedł z pokoju na korytarz i kątem oka zobaczył schody, po których właśnie wbiegała Angusina, jego duża, rudowłosa wspólniczka. Jedną ręką przytrzymywała plączącą się jej pod nogami spódnicę, w drugiej ściskała naładowany pistolet. Pod piegami była zarumieniona, jakby przed chwilą z kimś flirtowała. - Wartownicy nawiewajom! - powiedziała. - Lecom jak cieciorki, jak im ze strzelby palnąć. - Że słyszom strzały, to ja wiem. A wyrbel? - MacIan wszedł do małego pokoiku na poddaszu i jednym długim krokiem podszedł do podzielonego pionowymi listwami okna wychodzącego na Plac Defiladowy. Widok, który stanął mu przed oczami, bardzo go ucieszył. - Czerwono. Dobrze. Z okna swojego więzienia napatrzył się na niekończące się musztry garnizonu i wiedział, że po ogłoszeniu alarmu kompania pełniąca służbę powinna sformować szyk przy koszarach i jak najszybciej przemaszerować na Plac - i to właśnie oglądał w tej chwili, tyle że z innego niż zwykle okna. Na Placu stawił się jeden prawie pełny pluton oraz gromada szeregowych z innych plutonów, którzy sformowali dwa dodatkowe oddziały. Fakt, że dowódca garnizonu zginął przed chwilą zasztyletowany we własnej jadalni, nie miał żadnego wpływu na zachowanie żołnierzy, ponieważ nie zdawali sobie z niego sprawy - ale nawet gdyby o nim wiedzieli, niczego by to nie zmieniło: postępowali zgodnie z regulaminem, co na tym etapie realizacji planu miało kluczowe znaczenie. Gdyby dowódca (Throwley) żył, albo gdyby na miejscu znajdowali się Barnes (pułkownik) lub Shaftoe (sierżant), każdy z nich mógłby wydać nowe rozkazy i pokrzyżować plany MacIana. Tak się jednak złożyło, że żaden z nich nie mógł w tym wypadku wykorzystać zalet swojego nieprzeciętnego intelektu. Poza nimi zaś w hierarchii dowodzenia znajdowały się jeszcze tylko trzy osoby: Konstabl Tower (przełożony świętej pamięci Throwleya), oraz zastępca komendanta i major (podwładni Throwleya). Konstabl wziął wolny dzień i wyjechał do wód, usiłując pozbyć z organizmu pozostałości trzech tuzinów zepsutych ostryg, które przyswoił był poprzedniego dnia wieczorem. Pozostałych dwóch udało się pod jakimś pretekstem wywabić z Tower. I tak oto szczątkowy garnizon zachowywał się jak zarżnięta kura: wykonywał wyuczone polecenia głowy, którą oderżnięto już i rzucono psom. Sierżant - najwyższy stopniem - stał na środku Placu, obsztorcowując po ojcowsku każdego szeregowego, który przybiegał z koszar. Żołnierze kłębili się jak czerwone rybki zbite w ławicę na zielonym tle trawnika, a ich widok budził w MacIanie wojenne skojarzenia: o pięknej rzezi pod Blenheim, o przełamaniu francuskiego frontu w Brabancji, o przeprawie przez mokradła na prawym skrzydle szyku pod Ramilles, o stłamszeniu francuskiej kawalerii pod Oudenaarde; tysiące pięknych historii, które wypełniały głowy ogłuchłych weteranów. Miał ochotę wybiec na Plac, zebrać żołnierzy pod swoją komendą (bo byli to świetni żołnierze) i poprowadzić na przystań. Obawiał się tylko, że mógłby mu w tym przeszkodzić status skazańca, zdrajcy i zaprzysięgłego wroga Anglii. Łatwo jednak przypomniał sobie, co naprawdę było w tej chwili ważne: wystarczyło, że się odwrócił i spojrzał na rudowłosą dziewczynę. Przypomniał sobie dzień, w którym zabrał ją od sinej i zimnej piersi martwej matki, owinął w zakrwawioną pościel i wyniósł wysoko w góry nad Glen Coe. Sierżant zwrócił sinofioletową twarz na południe i przez moment MacIan bał się, że zostanie zauważony w generalskim oknie - ale sierżant patrzył w nieco innym kierunku, w stronę Cold Harbour... Nie, nawet bardziej w stronę Krwawej Wieży, głównego wejścia z Water Lane na dziedziniec. MacIan nie miał pojęcia, co zwróciło jego uwagę, ale po jego postawie i milczeniu poznawał, że odbiera rozkazy. Pewnie zobaczył dowódcę kompanii. To było całkiem prawdopodobne: porucznik, usłyszawszy kanonadę na rzece i alarm na przystani, przybiegł sprawdzić, co się dzieje, a w obliczu nieprawdopodobnego, niewiarygodnego, nie mieszczącego mu się w głowie widoku, jakim był slup ostrzeliwujący się na prawo i lewo z falkonetów oraz desant francuskiej piechoty morskiej na Tower Wharf, wybrał najkrótszą możliwą drogę na Plac Defiladowy (przez Water Lane i masywną, nisko sklepioną bramę Krwawej Wieży), wypadł na Plac i wydał krótką komendę „Za mną!”. Sierżant na Placu zareagował w jedyny znany sobie sposób: metodycznie. Z namysłem, który musiał być równie drażniący dla spanikowanego porucznika na progu Krwawej Wieży jak dla obserwującego rozwój sytuacji MacIana, obnażył rapier, zasalutował nim i zaczął wywrzaskiwać regulaminowe rozkazy. Kompania i trzy luźne oddziały stanęły na baczność, wykonały „na ramię broń”, „w lewo zwrot” (na południe) i - kiedy sierżant opuścił rapier - „naprzód marsz”. A kiedy żołnierze nabrali lekkiego rozpędu, sierżant pozwolił im nawet przyspieszyć kroku. MacIan wrócił do sypialni komendanta, gdzie Angusina zajęła się już wciąganiem lin i wiązaniem ich do masywnego generalskiego łoża. Jej rozłożyste biodra rysowały się na tle nieba jak jajo w tabakierze, gdy wciągała uwieszony na sznurze ciężar. MacIan wystawił głowę przez sąsiednie okno i spojrzał w dół i na lewo w samą porę, by dostrzec czoło czerwonej kolumny wynurzające się z Krwawej Wieży. Skręcili w lewo, przecięli Water Lane i wbiegli do Wieży Świętego Tomasza, skąd prowadziła droga na przystań. Jego uwagę zwrócił dochodzący gdzieś z bliska metaliczny szczęk. Przeniósł wzrok w prawo i ujrzał obijający się o mur claymore - Angusina pracowicie wciągała go na linie na górę. Miecz był nagi, przewiązany tylko rzemieniem, który pozwalał umocować go na plecach. Claymore'y nie miały pochew, bo były przeznaczone do walki, a nie do noszenia. Ten konkretny egzemplarz przeszedł znacznie gorsze koleje losu i krzeszące iskry zderzenia ostrza z murem nie budziły niepokoju MacIana. Pod murem zgromadził się okrągły tuzin ludzi. Na pierwszy rzut oka wyglądali jak zwykłe oprychy z miejskich tawern, a dokładniej rzecz biorąc: jak zwykłe powojenne oprychy, bo przez ostatni rok londyńska tłuszcza stała się wyraźnie młodsza i bardziej agresywna - po tym, jak królewskie wojska rozpuszczono i wojaków odesłano do domów. Niektórzy weterani wybrali żywot piratów i najemników, ale ci szczęściarze, którzy teraz stłoczyli się pod oknem, stali się zwyczajnym, nierzucającym się w oczy elementem wystroju wnętrz dwóch knajp przyklejonych do podnóża Dzwonnicy i pobliskiego kawałka muru, dokładnie pod oknami, przez które wyglądali w tej chwili MacIan i Angusina. - Prezent, wuju! - zawołała Angusina. - I to jaki miły! Wciągnęła claymore do pokoju. Zaraz po nim pęk żelaznych prętów zadźwięczał o parapet, claymore był bowiem przywiązany do czubka drabinki sznurowej, składającej się z kutych szczebli łączących dwa powęźlone sznury. Angusina podniosła miecz tak, by wuj mógł zakrwawionym sztyletem przeciąć sznurek łączący broń z drabinką. MacIan rzucił claymore na łóżko (w niskiej sypialni nie mógłby się nim nawet na próbę zamachnąć) i pomógł dziewczynie zamocować drabinkę do tudorskiego kredensu, wielkiego jak skrzynia na amunicję okrętową. Pospiesznie wrócili do okien, bo właśnie rozpoczynała się chyba najbardziej ryzykowna część planu. Okna sypialni były zupełnie bezbronne wobec spojrzeń (tudzież innych, groźniejszych przejawów atencji) ludzi znajdujących się na przystani. Wszystko, czym MacIan i Angusina zajmowali się do tej pory - cała ta zabawa ze sznurkami i drabiną - odbywało się na widoku, ale samo z siebie raczej nie przyciągało uwagi; żołnierze na Tower Wharf, pochłonięci spektaklem na Tamizie, zobaczyliby ich, gdyby się odwrócili, ale równie dobrze mogli się nie odwrócić i niczego nie zauważyć. Natomiast to, co miało się teraz wydarzyć, musiało zaalarmować wszystkich. MacIan wciągnął przez okno pęk muszkietów, rozciął go i zaczął ładować pierwszy z nich; chwilę wcześniej Angusina wciągnęła na górę proch i kule. Ostrzał osłaniający nikomu nie mógł zaszkodzić - ale przede wszystkim cały czas brakowało kawalerii. - Jacy oni odważni! - zachwyciła się Angusina. - Ci chłopcy w niebieskich mundurach, na rzece. Skądeś wziął takich dzielnych wojaków, wuju? - Z teatru po plajcie. Ci francuscy żołnierze nie som ani Francuzami, ani żołnierzami; nie som też dzielni ani odważni. To aktorzy, moja panno, poproszeni o udział w małym przedstawieniu ku uciesze holenderskiego ambasadora. - Nie może być! - Ależ tak. - Do czorta! A to będzie siurpryza. - Ognia! - rozległo się od strony przystani. Okrzyk jeszcze nie przebrzmiał, gdy zagłuszyła go salwa potężnych grzmotów: chyba ze czterdziestu żołnierzy naraz wypaliło z muszkietów. Zapadła cisza, mącona tylko przerażonym skowytem aktorów na slupie. - I to z ich strony wszystko - stwierdził Rufus MacIan. - Teraz ucieknom. Ale gdzie moja przeklynta kawaleryja?! Z naładowanym muszkietem zbliżył się do okna. Kusiło go, żeby od razu zwrócić wzrok w prawo, w kierunku Wieży Byward i grobli nad fosą, ale ostrożność nakazywała najpierw zbadać sytuację na przystani. Żołnierze stali w szeregu, zwróceni do niego plecami; tylko ustawiony bokiem sierżant patrzył, jak przeładowują broń. A dobosz... Psiakrew dobosz patrzył prosto na niego! Ścisnął mocniej muszkiet. Problem polegał na tym, że zestrzelenie dobosza do rzeki, chociaż nietrudne z tej odległości, wcale nie pomogłoby mu w zachowaniu dyskrecji. Pozostawało się cieszyć, że chwilowo przynajmniej nikt nie brał go na muszkę. Spojrzał w prawo. Jard, może dwa poniżej sąsiedniego okna jeden z oprychów wspinał się po drabince z umocowanym na plecach garłaczem; parę szczebli niżej gramolił się następny. Dalej, niestety, wybrzuszenie muru Dzwonnicy przesłaniało MacIanowi widok na zachód. Dzwonnica pełniła rolę bastionu, co oznaczało, że wystawała poza obrys muru ciągnącego się z obu jej stron. Miało to całkiem praktyczny sens militarny, taki mianowicie, że obrońcy, bezpiecznie ukryci w baszcie, mogli przez otwory strzelnicze razić ogniem nieprzyjaciół usiłujących wspiąć się na mury. Coś poruszyło się w małym okienku Dzwonnicy wychodzącym na wschód, od którego dzieliło go nie więcej niż dwadzieścia stóp - ale bardzo długie dwadzieścia stóp, ponieważ Dzwonnica była odrębnym budynkiem, niepołączonym (o ile wiedział) z domem komendanta żadnym wewnętrznym przejściem. Wzmiankowane okienko wpuszczało promyk światła do zarezerwowanej dla grubych ryb celi więziennej. MacIan nie mógł sobie przypomnieć, kto powinien tam akurat siedzieć, ale na pewno ktoś ważny - a ważnej osobistości na terenie Tower zawsze towarzyszył któryś ze Strażników. No a Strażnik nie mógł nie wyjrzeć przez okno, słysząc zamieszanie na Tower Wharf: wyjrzał więc, jak najbardziej, i wykonywał gwałtowne ruchy ręką - i to właśnie one przyciągnęły żołnierskie oko Szkota. Inne oczy, wyszkolone w innych profesjach i okolicznościach, mogłyby przywieść swojego właściciela do konkluzji, że Strażnik ubija masło, masturbuje się albo potrząsa trzymanymi w dłoni kośćmi do gry - ale MacIan nie miał wątpliwości: Strażnik właśnie upychał wyciorem kulę w lufie. MacIan nie zdążyłby podnieść muszkietu i złożyć się do strzału. - Hej, ty! - powiedział do oprycha stojącego niżej na drabinie. - Rzuć mi pistolet i trzymaj się mocno. Była to prośba niezwykła, ale MacIan nauczył się artykułować podobne polecenia takim głosem i popierać je takim spojrzeniem, że mógł mieć pewność, że zostaną wysłuchane. Pistolet poleciał w jego stronę, rzucony kolbą naprzód. MacIan złapał go w tej samej chwili, w której Strażnik otwierał okno, odwiódł kurek, kiedy Strażnik wystawiał lufę broni na zewnątrz, i pociągnął za spust ułamek sekundy wcześniej niż tamten. Nie zdążył tylko wycelować, więc kula wyszczerbiła ramę okna i zrykoszetowała z dziwnym wizgiem, jaki mogłaby wydać pijana osa. Strzał odniósł jednak pożądany skutek, czyli uniemożliwił Strażnikowi celowanie: kula z jego pistoletu trafiła w ścianę przed drabiną. Oprych, który rzucił pistolet MacIanowi, wykorzystał czas potrzebny Strażnikowi na przeładowanie broni na przemknięcie ostatnich paru szczebli i skok przez okno do domu generała. Ledwie zniknął MacIanowi z oczu, z dołu, od strony Water Lane, poleciała biała kreska i trafiła w okno Strażnika, wywołując jego wściekły okrzyk: - Niech to szlag! Rufus MacIan spuścił wzrok i zobaczył łucznika, który stał na trawie przed tawerną i spokojnie nakładał drugą strzałę na cięciwę. Spojrzał pytająco na MacIana, jakby oczekiwał z jego strony potwierdzenia, ale zamiast tego usłyszał: - Do pioruna, widzisz stamtąd groblę?! Jeśli ta zakichana kawaleryja zaraz się nie zjawi... MacIanowi przerwał huk i trzask, kiedy kula muszkietowa wystrzelona z przystani trafiła w ścianę tuż przy jego głowie. Padł na podłogę i wtulił twarz w rękaw; miał wrażenie, że odłamki kamienia posiekały mu cały jeden policzek na miazgę. Ale przynajmniej doczekał się odpowiedzi na swoje pytanie: w ciszy, która nagle zapanowała, usłyszał tętent wielu okutych kopyt i turkot (mniej licznych) żelaznych obręczy na brukowanej nawierzchni grobli. Mogłaby to być całkiem dowolna grupa jeźdźców, prowadzących ze sobą wóz, gdyby nie dudziarz z Water Lane, który od dłuższego czasu nie dawał znaku życia, a teraz zaczął grać pieśń bojową MacDonaldów; tej melodii Rufus MacIan nie słyszał od dnia poprzedzającego rzeź w Glen Coe, kiedy to tańczyli do niej królewscy żołnierze. Nie słuchał jej uszami, lecz chłonął przez skórę. Dostał gęsiej skórki, miał wrażenie, że zamiast krwi płynie mu w żyłach ogień; zębate płomienie biegły od serca do czubków kończyn, sięgały w głąb niezbadanych zakamarków mózgu. Po tym właśnie poznał, że nadjeżdżają nie byle jacy jeźdźcy, lecz jego rodacy, krajani z klanu, bracia krwi, gotowi nasycić wreszcie trawiącą ich od dwudziestu dwóch lat żądzę krwi. Angusina i kilku mężczyzn, którzy wdrapali się na górę po drabince, Wystrzelili z muszkietów. Kiedy MacIan odzyskał słuch, usłyszał końskie kopyta dudniące o drewno: zwabiona dźwiękiem dud kawaleria wjechała na most zwodzony spinający brzegi fosy tuż przed Wieżą Byward. Pędzili galopem - czyli nie mieli powodu wstrzymywać koni, co z kolei oznaczało, że ekipa z karczmy pod Dzwonnicą osiągnęła najważniejszy z zakładanych celów: krata w bramie była podniesiona. Zagrzmiała kanonada jak seria uderzeń młota. Powietrze w sypialni nagle zgęstniało od kurzu. To żołnierze z Tower Wharf strzelili salwą w okna. MacIan wykorzystał czas potrzebny im na przeładowanie broni i wysunął głowę nad parapet. Dwóch następnych ludzi pięło się po drabinie najszybciej jak mogło. Jeden pluton stał na przystani plecami do rzeki i ładował muszkiety; któryś z żołnierzy został trafiony i leżał skulony z boku pomostu. Reszty ludzi z Tower Wharf nie było nigdzie widać - i nic dziwnego: po tym, jak złowieszczy slup przerwał atak, nie byli tam potrzebni. Porucznik na pewno to zrozumiał i kazał im wracać do twierdzy przez Wieżę Świętego Tomasza. Za chwilę wypadną na Water Lane... Łoskot kopyt. Pod oknem. Spojrzał prosto w dół i zobaczył tuzin jeźdźców w kiltach wjeżdżających przez bramę. Usłyszał też przesłodki dźwięk: łoskot opuszczanej za ich plecami kraty w Wieży Byward. Zostali odcięci od reszty Londynu. - Chrzanić tych za plecami! - zawołał. - Anglicy z przodu! Rozwalcie im łby! Nie czekając na wykonanie tego rozkazu, odwrócił się, porwał z łóżka claymore i z mieczem w jednej, a muszkietem w drugiej ręce wypadł z pokoju i zbiegł po schodach. Jako chłopiec tysiące razy planował swoją zemstę i śnił o niej na jawie - i zawsze jawiła mu się jako rzecz prosta: wystarczyło wziąć claymore i wymachując nim, brodzić po kolana w bebechach Campbellów i Anglików. Na szczęście kilkanaście lat profesjonalnej żołnierki oddzielało dziecinne fantazje od dnia dzisiejszego i przez ten czas nauczył się, że warto zrobić to systematycznie. Dlatego też nie wybiegł na Plac Defiladowy, rozglądając się za Anglikami do wyrżnięcia, ale zatrzymał się przy drzwiach, by przewiesić miecz przez plecy, i spokojnie obserwował rozwój wydarzeń. Dziedziniec był w zasadzie pusty: tylko jeden osamotniony żołnierz w czerwonym mundurze biegł jeszcze od strony koszar ku Krwawej Bramie. Chociaż nie, już nie biegł. Ktoś - chyba z okolic Cold Harbour - właśnie go odstrzelił. Plan wymagał, aby mniej więcej dziesięciu ludzi przekradło się na wewnętrzny dziedziniec i zajęło na nim pozycje, z których będą mogli pokryć go ogniem oraz, w razie potrzeby, blokować to czy tamto wyjście. I chyba udało się to osiągnąć. Strażnicy wyglądający z okien na pewno widzieli, jak trafiony żołnierz pada, i zrozumieli, że wyjście za próg grozi śmiercią. To jednak nie znaczyło jeszcze, że Rufus MacIan może bez przeszkód paradować po Placu: pierwszy lepszy Strażnik czy zabłąkany żołnierz z garnizonu mógł przecież strzelić do niego przez okno albo z murów. Na razie Plac Defiladowy musiał pozostać ziemią niczyją. - Trza sprawdzić, czy spuścili kratę w Krwawej Wieży - stwierdził, myśląc na głos. Słysząc chrząknięcie za plecami, odwrócił się i ujrzał pół tuzina młodych ludzi, zaczerwienionych i zdyszanych po wspinaczce po drabince i biegu w dół po schodach, ale uzbrojonych w naładowane muszkiety i aż rwących się do działania. - Za pozwoleniem... Mamy na to umówiony sygnał. - Ktoś ty? - Sierżant artylerii, w stanie spoczynku. Dick Milton, mój panie. - To chodźże tu, Milton, i wypatruj tego swojego sygnału. - Tam - powiedział Milton, wyjrzawszy na plac. - Z Kaplicy jest dobry widok na Krwawą Wieżę, a stąd dobry widok na Kaplicę. Mamy tam naszą dziewczynę: przyszła wczoraj na pogrzeb, została na noc, żeby się modlić, a potem została jeszcze na cały dzień, żeby mieć oko na wieżę. Widzi pan tę żółtą szmatę w oknie? To znaczy, że krata jest spuszczona. - Czyli pucybut uwolnił Rosjanina - powiedział MacIan. - A Rosjanin zrobił, co miał zrobić. Do stu tysięcy beczek! To ci majster! - Majster, mój panie...? - W życiu bym nie pomyślał, że jednoręki załatwi tylu ludzi. No, ale miał po swojej stronie zaskoczenie i panikę, a każde z tej dwójki ma siłę Herkulesa. To jak, chłopaki? Gotowi wrócić do swojego dawnego zajęcia? - Tak! Tak jest! - rozległo się. - Pewnie! - No to policzcie do pięciu... i za mną! MacIan otworzył drzwi i wyszedł na Plac niedbałym krokiem, jakby był komendantem garnizonu, który właśnie udaje się do Kaplicy. - Raz! - zgodnym chórem zawołali przycupnięci przy drzwiach spiskowcy. Z okna domu Strażnika wzbiła się smużka dymu. - Dwa! Kula z muszkietu bzyknęła jak przyciężki trzmiel, zmierzwiła brodę MacIana i strzaskała okno, przez które niedawno wyglądał. - Trzy! - krzyknęli strzelcy, wszyscy poza jednym, który darł się wniebogłosy. Dymek wzbił się teraz w kilku miejscach wokół dziedzińca: w otworze gołębnika, nad stosem beczek w Cold Harbour, w oknie koszar, z załomów wiekowych murów. - Cztery! Następna kula poszybowała o wiele za wysoko i wybiła dziurę we froncie domu komendanta. - Nędza - orzekł Rufus MacIan. - Szkoda było zachodu. Echo kanonady zagłuszyło te słowa: jego ludzie szachowali ogniem Strażników, którzy próbowali go ustrzelić. - Pięć! Trzech ludzi wskoczyło z otwartych drzwi, przyklęknęło na żwirowej ścieżce przed domem i podniosło muszkiety, mierząc w okna, gdzie, jak sądzili, kryli się Strażnicy. Dym z ich wystrzałów przesłonił następną trójkę, która wybiegła z budynku. MacIan biegł już dróżką na wschód, wzdłuż szeregu domów wychodzących na Plac. W pół drogi do Krwawej Wieży przystanął i z zimną krwią odwrócił się plecami do placu, by poszukać przyczajonych w oknach snajperów. Dostrzegł tylko widoczny w jednym z górnych okien czubek głowy służącej. Nie miał się więc czego obawiać z tej strony, ale wolał trzymać broń w pogotowiu, na wypadek gdyby napatoczył się jakiś muszkieter. Druga trójka dobiegła do miejsca dwa jardy za jego plecami, rzuciła się na ziemię i zajęła pozycję do ostrzeliwania Placu. Angusina i oprychy z Water Lane osłaniali ich, ostrzeliwując się z górnych okien domu komendanta. Pierwsza trójka strzelców cisnęła puste, jeszcze dymiące muszkiety na ziemię i pobiegła w stronę Krwawej Wieży, wymijając po drodze swoich trzech towarzyszy (którzy w tej samej chwili strzelili, nie biorąc nikogo konkretnego na cel) i MacIana. W jednym z domów po lewej mignął mu czerwony mundur. MacIan skierował muszkiet w tamtą stronę, ale żołnierz zobaczył go i rzucił się na podłogę, zanim MacIan zdążył pociągnąć za cyngiel. Druga trójka strzelców również odrzuciła muszkiety i pobiegła do wieży. Szkot zamykał szyk, ale w odróżnieniu od reszty nie spieszył się. tylko spokojnie szedł - między innymi dlatego, że czekał na następnych strzelców, którzy powinni wybiec z domu komendanta. I nie zawiódł się: dwóch, a potem jeszcze dwóch wypadło z impetem na żwirową alejkę i pobiegło w jego kierunku, wystawiając się na rzadki ostrzał ze strony najbardziej upartych Strażników. Ale MacIan chciał również mieć na oku budynek, w którym czaił się co najmniej jeden - jeśli nie więcej - żołnierz z garnizonu. W nierównym szeregu szachulcowych domów, biegnącym wzdłuż południowego skraju dziedzińca, dom komendanta był pierwszy od zachodu. Ten, który w tej chwili interesował Rufusa MacIana, znajdował się na przeciwległym końcu rządka, najbliżej Krwawej Wieży. Wystawał z szeregu na Plac w sposób, który fachowemu żołnierskiemu oku przywodził na myśl bastion. Jego wschodnią ścianę dzielił od Krwawej Wieży skrawek odsłoniętej przestrzeni, szeroki na jakieś piętnaście jardów: wąska przerwa, w sam raz do pokrycia skoncentrowanym ogniem z muszkietów. Inaczej mówiąc, żołnierze zabarykadowani w tym domu mogli pokrzyżować MacIanowi i jego ludziom plany dotarcia do Krwawej Wieży. Znowu błysk czerwieni: kolejny żołnierz przemknął za oknem, najprawdopodobniej po obniżającej się trajektorii. Jakby zbiegał po schodach. Klamka się poruszyła! Zafascynowany MacIan obserwował to z odległości dziesięciu stóp. Drzwi uchyliły się na pół cala. Ostatni dwaj strzelcy MacIana, niczego nieświadomi, przebiegli obok nich, aby schronić się w dającej bezpieczeństwo wieży. Żołnierz za drzwiami widział ich, ale nie widział Szkota. To, co miało się za chwilę wydarzyć, nagle stało się dla MacIana tak oczywiste, jakby już to kiedyś przeżył. Odłożył muszkiet i ruszył ku drzwiom, sięgając po przewieszony przez plecy miecz. Chwycił rękojeść i wyciągnął broń w tej samej chwili, w której drzwi otworzyły się szeroko. Pierwszy wysunął się zza nich muszkiet, ściskany w pobielałych dłoniach. MacIan pociągnął rękojeścią claymore'a w dół najszybciej jak umiał, ale jej szybkość i tak była niczym w porównaniu z prędkością, jaką nadał w ten sposób czubkowi czterostopowego ostrza: świsnęło złowieszczo jak rozwijający się do ciosu bykowiec. Potem stało się coś paskudnego i muszkiet upadł na ziemię. Ostrze miecza odcięło przedramię żołnierza, werżnęło się pod kątem w drzwi i odłupało pokaźny, klinowaty kawał drewna, zanim zatrzymało się na ćwieku. Żołnierz zniknął za progiem; MacIan nie zdążył nawet zobaczyć jego twarzy. Nagle drzwi się zatrzasnęły, wyszarpując mu claymore z ręki. Dopiero kiedy czubek klingi uderzył We framugę, rozedrgane ostrze pofrunęło w powietrze. MacIan złapał je za jelec i usłyszał szczęk zamykanej zasuwy. Należało z tego wnosić, że w środku jest jeszcze jeden żołnierz. Rozpłaszczył się przy ścianie i poświęcił chwilę na zarzucenie miecza na plecy, mierząc wzrokiem odległość dzielącą go od rzuconego na ziemię muszkietu. Strażnicy strzelali do niego z drugiego końca Placu, ale przy takiej odległości kule mogły co najwyżej słuchać sugestii, a nie wykonywać rozkazy. Rozbijały więc okna nad jego głową i sprawiały zapewne tyle samo kłopotu zamkniętym w środku żołnierzom, co swojemu niedoszłemu celowi. Puścił się biegiem, porwał w dłoń muszkiet, skręcił za róg i znalazł się na placyku między ostatnim domem i Krwawą Wieżą. Gdyby nadal chcieli go zabić, musieliby strzelać przez inne okna, a może nawet przebiec do innych pokojów. Taktyka okazała się skuteczna - jak to często bywa z prostymi taktykami: przez okno na parterze zobaczył otwierające się drzwi i wbiegającego przez nie żołnierza, który natychmiast skręcił w stronę światła - po czym znieruchomiał, gdy dotarło do niego, że wyszedł przeciwnikowi na strzał. Ta chwila wahania dała MacIanowi czas niezbędny do wycelowania w czerwono umundurowaną pierś. Zanim jednak zdążył to zrobić, kątem oka zauważył otwierające się okno na piętrze, a w nim kolejną plamę czerwieni. Nastąpiła błyskawiczna kalkulacja: żołnierz na parterze właściwie się nie liczył - wystarczył mały ruch palca wskazującego. Co innego ten na piętrze: jeśli miał broń i mógł jej użyć, MacIan dostałby kulkę bez względu na to, co zrobi. A gdyby próbował zmienić cel i strzelić do góry, najprawdopodobniej by chybił. Dlatego pociągnął za cyngiel. Później można było tylko zgadywać, co się dzieje, bo dym po strzale dokumentnie zasnuł placyk. Chwilę później z góry padł strzał. MacIan poczuł, że ziemia zadrżała mu pod stopami. Domyślił się, że w ten sposób przejawia się impet trafienia kulą, przeniesiony przez jego ciało na terra firma. Jeżeli jeszcze chwilę postoi bez ruchu, poczuje ogniste ukłucia bólu rozchodzące się od rany wlotowej i nieodpartą chęć odkaszlnięcia wypełniającej mu płuca krwi. Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Dym się rozwiewał. Powodowany czymś w rodzaju zawodowej ciekawości, MacIan spojrzał do góry, chcąc na własne oczy ujrzeć żołnierza tak beznadziejnego, że z tej odległości spudłował; nie mógł się doczekać, żeby w oczach Anglika zobaczyć wstyd, gdy tamten odkryje, że strzelił w ziemię. ALE KIEDY DYM WRESZCIE NA DOBRE SIĘ ROZWIAŁ, MACIANA POWITAŁ ZUPEŁNIE INNY WIDOK: NIESTWORZONY KOSZMAR, BESTIA RODEM Z NAJGORSZYCH SNÓW, JAK KTÓREŚ Z MAKABRYCZNYCH WSPOMNIEŃ SPOD MALPLAQUET, WYPCHANY POTWÓR ZE STAREGO STRYCHU W DOMU MYŚLIWEGO, KTÓRY CO NOC DRĘCZYŁ GO I NIE POZWALAŁ ZASNĄĆ. I TEN WŁAŚNIE POTWÓR PORUSZYŁ SIĘ: OSUNĄŁ SIĘ BEZWŁADNIE Z OKNA I SPADŁ GŁOWĄ W DÓŁ NA TRAWĘ U STÓP MACIANA. NIE PRZYJĄŁ BYNAJMNIEJ SPOKOJNEJ POZY GODNEJ TRUPA: BYŁA NADZIANY NA PIKĘ ALBO WŁÓCZNIĘ, KTÓRA PRZEBIŁA MU PIERŚ I NIE POZWALAŁA OSUNĄĆ SIĘ NA ZIEMIĘ. WYGLĄDAŁA JAK GIGANTYCZNA OBCA KOŚĆ, WSZCZEPIONA W LUDZKI SZKIELET. MACIAN SPOJRZAŁ W OKNO, ALE NIKOGO W NIM NIE ZOBACZYŁ - Z CZEGO WYSNUŁ WNIOSEK, ŻE POCISK NIE PRZYLECIAŁ Z DOMU, LECZ Z ZEWNĄTRZ. KŁOPOT W TYM, ŻE POZA NIM NA PLACYKU NIKOGO NIE BYŁO WIDAĆ, A NIE PRZYPOMINAŁ SOBIE, ŻEBY SAM RZUCAŁ OSTATNIO WŁÓCZNIĄ. W TAKIM RAZIE MUSIAŁA PRZYFRUNĄĆ GDZIEŚ Z GÓRY. ODWRÓCIŁ SIĘ I PRZESUNĄŁ WZROKIEM PO KRWAWEJ WIEŻY OD PODSTAWY DO ZNAJDUJĄCYCH SIĘ CZTERDZIEŚCI STÓP NAD ZIEMIĄ BLANKÓW. TAM WŁAŚNIE DOSTRZEGŁ RYSUJĄCĄ SIĘ NA TLE NIEBA SYLWETKĘ BRODATEGO OLBRZYMA. DOOKOŁA KRZĄTALI SIĘ ZWYCZAJNI, MNIEJSI LUDZIE: PRZETACZALI ROZSTAWIONE NA SZCZYCIE WIEŻY DZIAŁKA, ODWRACALI JE W STRONĘ RZEKI I PODKŁADALI POD NIE OD TYŁU GRUBE DREWNIANE KLINY, BY NIE CELOWAŁY W THE POOL, LECZ W DÓŁ, NA PRZYSTAŃ. BRODACZ TRZYMAŁ W JEDNEJ RĘCE NASTĘPNĄ KRÓTKĄ PIKĘ. DRUGĄ ZAMACHAŁ DO MACIANA - I WTEDY SIĘ OKAZAŁO, ŻE ZAMIAST DŁONI MA OPATRZONY ZADZIORAMI HAK, Z KTÓREGO ZWISA JAKAŚ OŚLIZŁA RESZTKA PRZECIWNIKA, ZAPEWNE WŁOSY ALBO STRZĘP UBRANIA. WSKAZAŁ KIERUNEK PRZECIWNY DO RZEKI, ODRYWAJĄC MACIANA OD ŚLEDZENIA WYSIŁKÓW ARTYLERZYSTÓW I KAŻĄC MU ZWRÓCIĆ BACZNIEJSZĄ UWAGĘ NA WNĘTRZE TOWER. PONAD DACHAMI COLD HARBOUR, KOSZARAMI GARNIZONU, PONAD BRAMĄ NA OSTATNI DZIEDZINIEC JEDNORĘKI WSKAZYWAŁ SKARB ZNAJDUJĄCY SIĘ W SAMYM SERCU KOMPLEKSU, Z CZTEREMA WIEŻAMI DOMINUJĄCYMI NAD TWIERDZĄ, RZEKĄ I MIASTEM: WHITE TOWER. TRZY RAZY DŹGNĄŁ HAKIEM POWIETRZE. BOHATER ZNAD GY NIE POTRZEBOWAŁ DALSZEJ ZACHĘTY. ODRZUCIŁ MUSZKIET, ŚCIĄGNĄŁ Z PLECÓW CLAYMORE - SPODZIEWAJĄC SIĘ, ŻE CZYNI TO PO RAZ OSTATNI - I W DESZCZU ŚWISZCZĄCYCH KUL POMKNĄŁ KU BRAMIE COLD HARBOUR. JAK KAŻDY SZANUJĄCY SIĘ SKAZANIEC, KTÓREGO OSADZONO ZA ZDRADĘ STANU, MACIAN SPĘDZIŁ MNÓSTWO CZASU NA PLANOWANIU SPEKTAKULARNYCH UCIECZEK Z TOWER. ZNAŁ POŁOŻENIE WSZYSTKICH WYJŚĆ Z TWIERDZY - TYLE ŻE DZIŚ MUSIAŁ O NICH MYŚLEĆ JAK O WEJŚCIACH. NA WEWNĘTRZNY DZIEDZINIEC PROWADZIŁO PIĘĆ DRÓG. JEDNA Z NICH WIODŁA Z MENNICY PRZEZ FURTKĘ W PÓŁNOCNOWSCHODNIM NAROŻNIKU, NIEOPODAL CEGLANEJ WIEŻY - I TA NIE MIAŁA W TEJ CHWILI WIĘKSZEGO ZNACZENIA. POZOSTAŁE CZTERY WEJŚCIA BYŁY ROZLOKOWANE W NIERÓWNYCH ODSTĘPACH WZDŁUŻ WATER LANE. W KRWAWEJ WIEŻY I WIEŻY WAKEFIELDA ZNAJDOWAŁY SIĘ BRAMY, PRZY CZYM TE DWIE BASZY STAŁY TAK BLISKO SIEBIE, ŻE W ZASADZIE TWORZYŁY JEDNĄ ZDEFORMOWANĄ BUDOWLĘ. SPACEROWICZ, IDĄC WATER LANE NA WSCHÓD, NAJPIERW ZOBACZYŁBY BRAMĘ W KRWAWEJ WIEŻY, A DOPIERO PÓŹNIEJ, OBSZEDŁSZY BASTION WIEŻY WAKEFIELDA, TĘ DRUGĄ. MIMO BLISKOŚCI W PRZESTRZENI, BRAMY PREZENTOWAŁY SIĘ CAŁKOWICIE ODMIENNIE. PIERWSZA BYŁA SZEROKIM, MASYWNYM I ELEGANCKIM GOTYCKIM OSTROŁUKIEM, PROWADZĄCYM PROSTO NA PLAC DEFILADOWY - A DOKŁADNIEJ NA TRAWNIK, NA KTÓRYM W TEJ CHWILI STAŁ RUFUS MACIAN. DZIĘKI ROSJANINOWI ŚWIATŁO WPADAJĄCE NA PLAC PRZEZ BRAMĘ BYŁO TERAZ POSZATKOWANE KRATOWNICĄ GRUBYCH ŻELAZNYCH PRĘTÓW. ZA KRATĄ MACIAN WIDZIAŁ KILKU ŻOŁNIERZY Z GARNIZONU, LEŻĄCYCH BEZ RUCHU NA WATER LANE. WRÓCILI Z PRZYSTANI, SPODZIEWAJĄC SIĘ, ŻE PRZEJDĄ POD OSTROŁUKIEM I ZNAJDĄ SIĘ NA WEWNĘTRZNYM DZIEDZIŃCU, ALE ODKRYLI, ŻE ZABYTKOWA KRATA OPADŁA I PRZEGRODZIŁA IM DROGĘ. W TEJ SAMEJ CHWILI ZASZARŻOWAŁO NA NICH DWUNASTU SZKOCKICH JEŹDŹCÓW Z RAPIERAMI W DŁONIACH. KIEDY JAZDA ATAKOWAŁA PIECHOTĘ, WYNIK STARCIA MÓGŁ BYĆ TYLKO JEDEN - CHYBA ŻE PIECHURZY MIELI PIKI I BYLI PRZESZKOLENI W ICH UŻYCIU. ŻOŁNIERZE Z GARNIZONU LONDYŃSKIEJ TOWER NIE MIELI I NIE UŻYWALI PIK. DRUGA BRAMA BYŁA WŁAŚCIWIE FURTKĄ, PROWADZĄCĄ DO OKRĄGŁEGO POMIESZCZENIA NA PARTERZE WIEŻY WAKEFIELDA. STAMTĄD MOŻNA BYŁO PRZEJŚĆ DO ZŁAMANEJ NA KSZTAŁT LITERY L GALERII, KTÓRA BIEGŁA PRZEZ COLD HARBOUR I WYCHODZIŁA NA ODSŁONIĘTY TEREN PRZY SAMEJ WHITE TOWER. TA DROGA NIE NADAWAŁA SIĘ DLA KAWALERII. DLATEGO - JEŚLI WSZYSTKO SZŁO ZGODNIE Z PLANEM - TOM-PUCYBUT CZAIŁ SIĘ POD OKNEM W POBLIŻU ZAŁOMU Z MNÓSTWEM NAŁADOWANEJ BRONI POD RĘKĄ I SZACHOWAŁ OGNIEM OBA ODCINKI GALERII. EWENTUALNI OBROŃCY TOWER MIELI NIEWIELKIE SZANSE NA PRZEJŚCIE PRZEZ BRAMĘ W WIEŻY WAKEFIELDA - ZA TO PIESI NAPASTNICY, DEPCZĄCY PO PIĘTACH KONNICY, POWINNI WPAŚĆ DO ŚRODKA WŁAŚNIE TĘDY. MACIAN POBIEGŁ NA PÓŁNOC SKRAJEM PLACU DEFILADOWEGO, MIJAJĄC PO PRAWEJ MAGAZYNY I SKŁADY COLD HARBOUR. STRAŻNICY W DALSZYM CIĄGU ZASYPYWALI OKOLICĘ GRADEM KUL, ALE ŻADEN NIE CELOWAŁ JUŻ W SZKOTA. KIEDY DOPADŁ DO OSTATNIEGO DOMU I SCHOWAŁ SIĘ ZA WĘGŁEM, MÓGŁ WRESZCIE SPOKOJNIE OCENIĆ SYTUACJĘ. POJAWIENIE SIĘ NA KRWAWEJ WIEŻY I POBLISKICH ODCINKACH MURU ARTYLERZYSTÓW, KTÓRZY SZYKOWALI KRÓLEWSKIE ARMATY DO OSTRZAŁU WATER LANE I PRZYSTANI, ZMUSIŁO ŻOŁNIERZY Z TOWER WHARF DO CIŚNIĘCIA MUSZKIETÓW W NURT RZEKI. STALI TERAZ BEZRADNIE, NIE MOGĄC DŁUŻEJ OSTRZELIWAĆ NAPASTNIKÓW, WSPINAJĄCYCH SIĘ PO SZNUROWYCH DRABINKACH DO DOMU KOMENDANTA GARNIZONU. DZIĘKI TEMU PRZEZ FRONTOWE DRZWI TEGOŻ CIURKAŁ STAŁY STRUMYK NAJEŹDŹCÓW, KTÓRZY SPRINTEM POKONYWALI ODCINEK DZIELĄCY DOM OD KRWAWEJ WIEŻY, PO SCHODACH WYBIEGALI NA GÓRĘ I OBSADZALI KOLEJNE DZIAŁA. I WŁAŚNIE TĄ DZIAŁALNOŚCIĄ SKUPIALI NA SOBIE ZAINTERESOWANIE I SPORADYCZNY OGIEŃ STRAŻNIKÓW, DODATKOWO TŁUMIONY SALWAMI, KTÓRE STRZELCY AGRESORA ODDAWALI ZE STANOWISK ROZLOKOWANYCH NA POŁUDNIOWYM SKRAJU PLACU. USŁYSZAŁ ZA PLECAMI ZGRZYT ZAWIASÓW I ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO PLACU DEFILADOWEGO, KTÓRY I TAK BYŁ W PEWNYM SENSIE ZAMKNIĘTYM ROZDZIAŁEM. ZRESZTĄ PRZEZ OSTATNIE KILKA CHWIL REALIZOWAŁ JUŻ INNY PROJEKT: POSUWAŁ SIĘ SKOKAMI NA PÓŁNOC, OBCHODZĄC COLD HARBOUR, ABY Z DZIEDZIŃCA WEWNĘTRZNEGO (PLACU DEFILAD DLA ŻOŁNIERZY I OŚRODKA ŻYCIA TOWARZYSKIEGO DLA STRAŻNIKÓW) DOSTAĆ SIĘ NA CENTRALNY (PODWÓRZEC PAŁACU KRÓLEWSKIEGO). MIAŁ PRZED SOBĄ PRZESTRZEŃ DŁUGOŚCI DZIESIĘCIU, MOŻE PIĘTNASTU KROKÓW, ODDZIELAJĄCĄ ZABUDOWANIA COLD HARBOUR OD NAROŻNIKA WHITE TOWER. DOSTĘPU DO NIEJ BRONIŁ MUR, ALE BYŁA W NIM FURTKA, KTÓRĄ UPRZEJMIE OTWORZYŁ MU MĘŻCZYZNA W KILCIE. - NARESZCIE KTOŚ, Z KIM MOGĘ NORMALNIE POGADAĆ - POWIEDZIAŁ MACIAN. - WITAJ W TOWER, CHŁOPCZE. - WITAJ NA CENTRALNYM DZIEDZIŃCU, WUJU - ODPARŁ MŁODZIENIEC I USUNĄŁ SIĘ MACIANOWI Z DROGI. W PORÓWNANIU Z PLACEM DEFILADOWYM CENTRALNY DZIEDZINIEC BYŁ PO PROSTU KAWAŁKIEM TRAWNIKA, A WYDAWAŁ SIĘ JESZCZE MNIEJSZY NIŻ W RZECZYWISTOŚCI, PRZEZ TO, ŻE BYŁ WCIŚNIĘTY POMIĘDZY WHITE TOWER NA PÓŁNOCY, WIEŻĘ WAKEFIELDA (KTÓRA SAMA BYŁA JAK PAŁAC) NA POŁUDNIU, ORAZ ZLEPEK PRZYSADZISTYCH MAGAZYNÓW I KANCELARII ZBROJOWNI. GDZIEŚ WŚRÓD TYCH ZABUDOWAŃ ZNAJDOWAŁA SIĘ KOLEJNA NIEDUŻA FURTKA - TRZECIE Z CZTERECH WEJŚĆ OD STRONY WATER LANE - PROWADZĄCA DO DOMU KONSTABLA I TEGO DNIA CAŁKOWICIE NIEISTOTNA. ZNACZNIE WAŻNIEJSZA BYŁA BRAMA CZWARTA - BRAMA Z PRAWDZIWEGO ZNACZENIA, KTÓRĄ SZKOCCY GÓRALE MOGLI WJECHAĆ KONNO. WYCHODZIŁA NA ULICĘ PROWADZĄCĄ PRZEZ KOSZARY NA WSCHODNIM OBRZEŻU CENTRALNEGO DZIEDZIŃCA I ZAKOŃCZONĄ KOLEJNĄ BRAMĄ, BLIŹNIACZO PODOBNĄ DO TEJ, PRZEZ KTÓRĄ WŁAŚNIE PRZESZEDŁ MACIAN... TYLKO GDZIE ON TERAZ WŁAŚCIWIE BYŁ? JEGO JEDYNE OKO NIE POZWALAŁO MU DOBRZE OKREŚLAĆ ODLEGŁOŚCI I TROCHĘ SIĘ POGUBIŁ. DOBRZE SIĘ STAŁO, ŻE DUDZIARZ ZAJĄŁ POZYCJĘ U WYLOTU KOSZAROWEJ ULICZKI, BY SWOIM GRANIEM PROWADZIĆ KAWALERIĘ, BO MUZYKA ROZBRZMIEWAJĄCA WŚRÓD KAMIENNYCH ŚCIAN OKAZAŁA SIĘ INFORMACJĄ, KTÓREJ POTRZEBOWAŁ DO ROZSZYFROWANIA LABIRYNTU. ZNALAZŁ WŁAŚCIWĄ BRAMĘ. BYŁA OTWARTA. WŁAŚNIE WJEŻDŻALI PRZEZ NIĄ PIERWSI JEŹDŹCY: NIEKTÓRZY LEDWO TRZYMALI SIĘ W SIODŁACH, PRZYCISKAJĄC DŁONIE DO RAN ODNIESIONYCH NA WATER LANE ALBO JESZCZE WCZEŚNIEJ, KIEDY WYPADLI Z LONDYŃSKIEJ ULICZKI WPROST NA ZASKOCZONYCH WARTOWNIKÓW PRZY LWIEJ BRAMIE, ALE WIĘKSZOŚĆ JECHAŁA WYPROSTOWANA I DUMNA. JEDEN Z KONNYCH - NICH GO BÓG BŁOGOSŁAWI! - NIÓSŁ ROZWINIĘTĄ FLAGĘ MACIANÓW Z MACDONALDÓW. - WIĘC TO JEST TA SŁYNNA WHITE TOWER! - STWIERDZIŁ CHŁOPAK, KTÓRY OTWORZYŁ RUFUSOWI FURTKĘ. - PHI! NAWET NIE JEST BIAŁA! - ANGLICY NIE WIEDZOM CO TO GODNOŚĆ OSOBISTA. KIEDY POCZYTASZ TROCHA O ICH HISTORII, ZOBACZYSZ, ŻE TO BANDA LENIWYCH, ZAPIJACZONYCH BAGIENNYCH ĆWOKÓW. NO BO WEŹ POWIEDZ: CZY KRÓLOWEJ ANGLII NIE STAĆ NA PARĘ GALONÓW BIAŁEJ FARBY? - JAK BOGA KOCHAM, SAM BYM IM JOM POMALOWAŁ, ŻEBYM TYLKO NIE MUSIAŁ JEJ TAKIEJ OGLĄDAĆ. GDZIE SIĘ CZŁOWIEK RUSZY W TYM MIEŚCIE, ZEWSZĄD JĄ WIDAĆ JAK KLEKS NA HORYZONCIE. - JEST LEPSZE ROZWIĄZANIE - ODPARŁ RUFUS MACIAN. - SZYBSZE. ZNAM TAKIE MIEJSCE, NIEDALEKO, SKĄD MOŻNA PATRZEĆ GDZIE DUSZA ZAPRAGNIE I NIE ZOBACZY CZŁOWIEK TEJ KUPY GRUZU. - GDZIE TO JEST, WUJU? - W ŚRODKU! MACIAN SKINĄŁ NA CHORĄŻEGO. - ALE... JAK CHCESZ SIĘ TAM DOSTAĆ? - ZDZIWIŁ SIĘ CHŁOPAK. - JAK TO JAK, DO DIASKA? WEJŚĆ FRONTOWYMI DRZWIAMI! WIDZISZ? WSTAWILI JE WYSOKO NAD ZIEMIOM, ŻEBY ŁATWIEJ BYŁO ICH BRONIĆ, ALE JAK TO ANGLICY, Z LENISTWA DOBUDOWALI SOBIE DO NICH PIĘKNE DREWNIANE SCHODKI, ŻEBY SIĘ NIE PRZEMĘCZAĆ PRZY WCHODZENIU. - NIE WIDZĘ. - KOSZARY CI ZASŁANIAJĄ. ZA MNĄ! I MACIAN WSZEDŁ DO BUDYNKU PRZYPOMINAJĄCEGO WARTOWNIĘ, WCIŚNIĘTEGO MIĘDZY DWA BARAKI KOSZAR. - PUŚĆ MNIE PRZODEM, WUJU! - ZAWOŁAŁ CHŁOPAK. INNI PODCHWYCILI JEGO OKRZYK, ZESKAKUJĄC Z KONI NA CENTRALNYM DZIEDZIŃCU I BIEGNĄC ZA RUFUSEM, OBCIĄŻENI PRZERÓŻNYMI KORDELASAMI; CLAYMORE'AMI, GARŁACZAMI I GRANATAMI. MACIAN NIE CZEKAŁ NA NICH: WYSZEDŁSZY NA TYŁY WARTOWNI, ZACZĄŁ WCHODZIĆ PO TOPORNYCH DREWNIANYCH SCHODACH, PROWADZĄCYCH DO ZAOKRĄGLONEGO ŁUKU DRZWI W POŁUDNIOWEJ ŚCIANIE WHITE TOWER. - NIC NIE ROZUMIECIE! - ODKRZYKNĄŁ PRZEZ RAMIĘ. - SPODZIEWACIE SIĘ WALKI O WHITE TOWER, JAKBY TO BYŁA POWIEŚĆ ŁOTRZYKOWSKA. NIC Z TEGO. BITWA SKOŃCZONA. STOCZYLIŚCIE JĄ I WYGRALIŚCIE. NAGLE W DRZWIACH STANĄŁ JEDEN ZE STRAŻNIKÓW TOWER. Z POCHWY U PASA DOBYŁ STARY RAPIER, WZNIÓSŁ GO NAD GŁOWĘ I Z RYKIEM ZACZĄŁ BIEC W ICH STRONĘ. RUFUS MACIAN NAWET NIE SIĘGNĄŁ PO CLAYMORE: GRAD KUL, KTÓRE POSYPAŁY SIĘ Z KILKU RÓŻNYCH MIEJSC JEDNOCZEŚNIE, ROZDARŁ STRAŻNIKA NA STRZĘPY. PRZY KAŻDYM TRAFIENIU POTYKAŁ SIĘ I BRYZGAŁ KRWIĄ, DOSŁOWNIE ROZPADAJĄC SIĘ NA OCZACH SZKOTÓW NA KAWAŁKI. W KOŃCU UPADŁ I STOCZYŁ SIĘ PO SCHODACH, ZOSTAWIAJĄC PO DRODZE WIĘKSZOŚĆ CIAŁA. - ON TEŻ NACZYTAŁ SIĘ POWIEŚCI ŁOTRZYKOWSKICH - STWIERDZIŁ MACIAN. - UWAŻAJCIE, CHŁOPCY. ZROBIŁO SIĘ ŚLISKO. POKONAŁ OSTATNIE KILKA STOPNI, PRZESADZAJĄC PO DWA NA RAZ, I PRZESZEDŁ PRZEZ PRÓG WHITE TOWER. - W IMIENIU GLEN COE BIORĘ CIĘ W POSIADANIE - POWIEDZIAŁ. LONDYN, CITY PÓŹNE POPOŁUDNIE DOBRZE SIĘ PREZENTOWAŁ, BYŁ MIŁY, UMIAŁ SIĘ PODPISAĆ (ZAKŁADAJĄC, ŻE „JONES” BYŁO JEGO PRAWDZIWYM NAZWISKIEM) - NA ŻĄDANIE, BO POZA TYM BYŁ I MIAŁ NA ZAWSZE POZOSTAĆ CAŁKOWICIE NIEPIŚMIENNY. TA CECHA PRZESĄDZAŁA, ŻE MARYNARZ JONES Z ZAŁOGI MINERWY NIGDY NIE ZOSTANIE ANI OFICEREM, ANI KUPCEM. Jones nie buntował się przeciw swoim ograniczeniom - nie wiedział nawet, że jakieś ma. Zabrali go z Jamajki. Twierdził wtedy, że jest przyzwoitym chłopakiem z północnego Devonu, uprowadzonym z okolic Lynmouth przez bandę marynarzy z cumującego w Kanale bristolskiego statku niewolniczego (inaczej mówiąc, siłą wcielonym do załogi), który wziął udział w rejsie do Gwinei, gdzie zabrali na pokład niewolników, a następnie, kiedy dotarli na Jamajkę, uciekł ze statku. Z początku podejrzewali, że przy pierwszej okazji wyskoczy za burtę Minerwy, by wrócić na rodzinną farmę na obrzeżach Exmoor, ale minęło wiele lat, a Jones wykazał się wielką odpornością na pokusy ziemi przodków, mimo że Minerwa często zawijała do Plymouth, Dartmouth i innych portów leżących w pobliżu jego rzekomej ojcowizny. Ba, wykazywał wszelkie oznaki zadowolenia z losu, jaki przypadł mu w udziale. Z początku jego awanturnicza natura (sugerująca poniekąd, przed czym uciekał) przysparzała im kłopotów, ale z biegiem czasu i upływem kolejnych rejsów Jones wyrósł na rzetelnego, godnego zaufania, chociaż może nieco ograniczonego załoganta. Po stronie pasywów na rachunku Jonesa należałoby więc zapisać analfabetyzm, tajemniczą - zapewne kryminalną - przeszłość i brak ambicji. Miał jednak pewną zaletę, której nie posiadał idący obok niego Lombard Street oficer: był białym Anglikiem. Zdarzało się, że kazano mu tę cnotę maksymalnie wykorzystać: przebierano go wtedy w spodnie, skórzane buty, kamizelkę, długi płaszcz o lekko marynarskim kroju i tanią perukę z końskiego włosia. Był to strój, jaki oficer mógł trzymać w skrzyni na statku podczas rejsu przez ocean, a potem wyjmować go i zakładać, kiedy jego statek rzuci kotwicę w jakimś porcie. Wtedy, schodząc na ląd, mógł wyglądać w miarę wiarygodnie w oczach kredytodawców, zaopatrzeniowców i ubezpieczycieli. Gdyby tej parze przyszło do głowy zatrzymać dorożkę i przejechać nią dwie mile na zachód, w rejon Piccadilly i St. James, gdzie powstały nowe ulice, a przemierzający je ludzie bardziej niż spedycją interesowali się robieniem zakupów, mogliby z powodzeniem zamienić się rolami. Człowiek mający oko do ubrań zwróciłby uwagę, że strój Dappy świetnie na nim leży, jest nowy, zadbany i gustowny; koronka przy mankietach nie była unurzana w piwnej pianie, gęsim tłuszczu i atramencie; jego buty lśniły jak woskowe owoce. Wyrafinowani eleganci z West Endu zauważyliby, że Dappa jest starszy od Jonesa i bardziej wyczulony na wszystko, co się wokół nich dzieje. Nie uszłoby ich uwagi także i to, że na skrzyżowaniach to Dappa skręcał tam, gdzie chciał, a Jones po prostu szedł za nim. Poza tym Jones rozglądał się ciekawie dookoła, ale był pozbawiony cechującej Dappę bystrości i błysku w oku. Widząc ich razem, mieszkaniec West Endu doszedłby do wniosku, że Dappa jest marokańskim dyplomatą z Algieru albo Rabatu, a Jones jego przewodnikiem po mieście. Ale nie byli na West Endzie, tylko w City, rzut kamieniem od Change Alley. Tu nikt nie zwracał uwagi na strój, przynajmniej dopóki nie był on bezwstydną, szokującą deklaracją zamożności - ale do tego Dappie i Jonesowi tak wiele brakowało, że byli w zasadzie niewidzialni. Przechodnie zakładali, że Dappa, przeciskający się przodem przez tłum, to służący - żywa pamiątka z egzotycznego rejsu, której zadaniem jest wyrąbywanie ścieżki przez dżunglę, jeśli można tak powiedzieć, i wypatrywanie niebezpieczeństw. Idący za nim niespiesznie Jones musiał być jego właścicielem, a wyraz jego twarzy, który w innych okolicznościach zinterpretowano by jako głupawy bądź tępy, tutaj mógł zostać uznany za oznakę zadumy wytrawnego finansisty, usiłującego zgłębić znaczenie najnowszych tendencji rządzących cenami udziałów w kompanii Ostrze Miecza; w takiej sytuacji nie należało, rzecz jasna, oczekiwać, że elegancko się ubierze czy sam będzie szukał drogi przez miasto. Nieobecne spojrzenie Jonesa dowodziło, że jego umysł podąża pogmatwanymi ścieżkami handlu i niczym perfekcyjnie nastrojony instrument reaguje na najmniejsze zmiany zachodzące na rynku. Tak przynajmniej wmawiał sobie Dappa, z trudem zachowując cierpliwość, kiedy marynarz Jones zagadywał śliczne pomarańczarki albo wyciągał rękę, by wziąć ulotkę od brudnego, zawodzącego agitatora. Kiedy wreszcie stanęli przed drzwiami Kawiarni Wortha przy Birchin Lane, naprzeciw heraklitejskiego chaosu Change Alley, Dappa wycofał się na ryły. Jones pierwszy wszedł do kawiarni i wybrał pusty stolik. Dappa podsunął mu krzesło i udał się na poszukiwania służącej, aby przekazać jej zamówienie pana Jonesa. - Przyszliśmy za wcześnie - stwierdził, wracając z kawą do stolika. - Ponieważ pan Sawyer zawsze się spóźnia, rozgość się; ja nie mogę tego zrobić. A po tym spotkaniu odpoczniemy dopiero w Massachusetts. Dappa stanął za plecami Jonesa, jak służący, gotowy w każdej chwili skoczyć naprzód i spełnić wszystkie żądania swojego pana. Pozostali klienci albo z kimś rozmawiali, albo - jeśli siedzieli sami - czytali. Kawiarnia Wortha była ulubionym terenem łowieckim pośredników finansowych oferujących armatorom pożyczki krótkoterminowe i inne, mniej oczywiste instrumenty finansowe. Samotnicy dzielili się na dwie kategorie: wilków morskich (zatopionych w lekturze almanachów lub tabel pływów) oraz złotników lub skrybów pieniężnych (którzy woleli czytać londyńskie gazety). Jones wyróżniał się tym, że czytać nie umiał w ogóle, ale na rogu Gracechurch i Lombard wziął jakąś ulotkę od paskudnego grubasa o okrągłej twarzy, który wyglądał i pachniał tak, jakby mył twarz zjełczałym łojem, a kiedy go mijali, posłał Dappie mordercze spojrzenie spode łba. Jones zwinął papier w rulon i idąc, trzymał go w ręce; można by go wziąć za klienta banku, który idzie spieniężyć weksel. Teraz jednak, usiłując wtopić się w tłum ludzi oczytanych, rozwinął papier na stole i pochylił się nad nim, naśladując pozy otaczających go ludzi. Tyle że położył go do góry nogami! Dappa pochylił głowę i zrobił krok w przód, żeby dyskretnie szturchnąć go kolanem w tyłek. Ale Jones zaskoczył go refleksem, o jaki Dappa nigdy by go nie podejrzewał: nie znając się na literach, domyślił się, że papier należy odwrócić - a to dlatego, że ulotka była ilustrowana. U góry strony widniała plama farby wielkości pięści: koszmarna odbitka drzeworytu przedstawiającego czarnoskórego dzikusa z rozczochranymi dredami na głowie. Szyję miał ujętą w koronkową chustę, ramiona upiększone porządnie uszytym angielskim ubraniem. Pod obrazkiem kanciastymi, wysokimi na cal literami wypisano słowo: DAPPA Oraz, nieco niżej: NIEWOLNIK, należący do pana CHARLESA WHITE'A, zaginął. Prawdopodobnie zabłądził lub został ukradziony. Kto sprowadzi tego Negra do domu pana White'a przy St. James Square, otrzyma NAGRODĘ w wysokości DZIESIĘCIU GWINEI. Dalej biegł drobniejszy druk, którego Dappa nie potrafił odcyfrować bez okularów. Nie mógł jednak sięgnąć po okulary do kieszeni na piersi. Nie był w stanie poruszyć ani jednym mięśniem. Slup Atalanta, u wybrzeży Shive O zachodzie słońca Żałował, że nie ma przy nim Hooke'a. Każdy prawdziwy naturalista musiał się zachwycić widokiem odsłoniętym przez wyjątkowo silny odpływ. Na zachodzie słońce opadło nisko nad ziemię i spoza otaczającej Londyn kopuły dymu słało promienie o barwie wykuwanej na kowadle podkowy. Światło ślizgało się po równinach zalewowych, ujawniając, że wcale nie są równe: schnący muł był pofalowany jak powierzchnia stawu, wzburzona zimnym wiatrem i gwałtownie zamrożona. Znacznie ciekawsze kształty przybierał Foulness Sand, leżący po drugiej stronie ujścia Tamizy, kilka mil na północ od miejsca, w którym się znajdowali. Prawdziwe królestwo błocka, większe od niejednego niemieckiego księstwa, zwykle znajdowało się pod wodą i pozostawało niewidoczne dla oka. Próżno by w nim szukać takich punktów charakterystycznych jak skały czy spłachetki roślinności. Kiedy nastąpił odpływ, ogromne ilości wody wypełniającej wszystkie zmarszczki terenu zaczęły znikać; nie spływała jednak lśniącą strugą do morza ani nie wsiąkała w grunt, lecz po prostu zbierała się w miejscach najniżej położonych. Kałuża wielkości dłoni przerywała brzegi, napadała na swoją sąsiadkę, zagarniała ją, po czym we dwie, połączywszy siły, szukały zagłębienia leżącego choćby o milimetr niżej. W promieniu wielu mil każda odrobina wody obierała tę samą strategię działania. Jej wynikiem, po scałkowaniu (żeby użyć terminologii Leibniza) po całym obszarze Foulness Sand, był układ zupełnie nowych rzek z zupełnie nowymi dopływami. Niektóre wydawały się stare jak Tamiza i dostatecznie duże, by na ich brzegach budować miasta - co nie zmieniało faktu, że za parę godzin znikną. Na razie istniały w stanie czystym, ostrym, nie zmiękczone zielskiem ani wierzbami, nie obrośnięte dziełami ręki ludzkiej. To była geometria w postaci najczystszej, choć nieregularnej i organicznej, która wydałaby się pewnie odrażająca Euklidesowi, tak jak - jak przypuszczał Daniel - stojącemu na pokładzie słupa siwowłosemu rycerzowi. Ale Hooke byłby zafascynowany jej pięknem i zacząłby je szkicować, tak jak rysował muchy i pchły. - Czy te rzeki zawsze powstają w tych samych miejscach? - zamyślił się na głos Daniel. - Czy przy każdym odpływie pojawiają się nowe, za każdym razem gdzie indziej? - Tworzą się tak samo przez całe lata - odparł Isaac. - Przypływy i odpływy wprowadzają tylko niewielkie, niezauważalne zmiany. - To było pytanie retoryczne - mruknął Daniel. - Aż któregoś dnia, może po sztormie, albo po wyjątkowo obfitym przypływie, woda cofa się i rzeka znika na zawsze. Świat podziemny bywa równie nieprzenikniony dla umysłu, jak dla oka. Isaac przeszedł na drugą stronę pokładu rufówki, by popatrzeć na Shive. Daniel nie odstępował go na krok. Po lewej stronie szarość sięgała nieskończoności. Na wprost sięgała tylko do odległej o dwie mile Isle of Grain. Wysepka ledwie wznosiła się nad horyzontem - poza jednym wyrazistym pagórkiem, mierzącym może pięćdziesiąt, a może sto stóp, na którym rosła trawa i kilka rachitycznych drzew, wyciągających konary w geście przerażenia. Na szczycie pagórka stał mały, kanciasty, stary kościół - bokiem do morza, jakby budowniczowie zaczęli od postawienia wiatrochronu, żeby mieć się za czym schować, a następnie zwieńczyli go stromym dachem, aby odbijać impet sztormów z powrotem w przestworza. Po stronie zachodniej znajdowała się kwadratowa, blankowana dzwonnica z płaskim dachem, którą Black Torrent Guards wcielili do służby w charakterze wieży obserwacyjnej. Nieregularna krecha morskiej piany dzieliła szarą przestrzeń pomiędzy Atalanta i wzgórzem na część górną i dolną. Część dolna miała odcień błękitno-szmaragdowy, część górna, bliższa stałego lądu, wpadała w żółcie, zielenie i brązy i była poznaczona rozrzuconymi tu i ówdzie wybrzuszeniami w błocie. Tuż nad nią szybowały morskie ptaki, łącząc się w pary i trójki, jakby dzięki temu czuły się bezpieczniej. Czasem siadały, drobiły na patykowatych nóżkach i wydziobywały coś z błota. Niektóre robiły to u stóp Shive, wystającego z mokrych piasków pół drogi między slupem i kościołem. Pogłębiony kanał prowadzący do tora biegł skosem w dół rzeki, więc Atalanta, chcąc się w nim znaleźć, musiała minąć tor i następnie zawrócić. Marynarze zaczęli się przygotowywać do tego manewru i do spuszczenia na wodę szalupy; spieszyli się, ponieważ nagle wydało im się całkiem prawdopodobne, że zanim slup dogoni łódź wielorybniczą zapadnie zmierzch. Ktoś przyniósł skądś banderę ze srebrnym chartem, którą mocowano teraz do króciutkiego masztu na rufie szalupy, aby - tak jakby to miało jakieś znaczenie - każdy, kto ich zobaczy, wiedział, że ma do czynienia z Królewskimi Gońcami. Dwóch dragonów zapędzono do sondowania kanału - po jednym z każdej strony dziobu. Barnes sprzeczał się teraz z kapitanem słupa o to, który z nich dwóch potrzebuje więcej żołnierzy. Kapitan przypominał, że znajdują się na prywatnym jachcie rekreacyjnym pana Charlesa White'a, a nie na okręcie Admiralicji, w związku z czym na pokładzie nie ma żołnierzy piechoty morskiej. Biorąc pod uwagę, że łodzią wielorybniczą uciekali zapewne prowodyrzy zarządzanej przez Jacka organizacji - być może był wśród nich Jack we własnej osobie, ale nawet jeśli nie, to z pewnością zaliczali się do najgroźniejszych przestępców w całym królestwie - większość dragonów powinna pozostać na slupie. - Ścigacie jedną niewielką łódź - odparł Barnes. - A my mamy szturmować twierdzę. Nie wiadomo, co znajdziemy... Na próżno. Charles White (zamierzał pozostać na Atalancie, by przypadła mu w udziale sława człowieka, który pojmał Jacka Mincerza) wziął stronę kapitana i podkreślił, że oddział pułkownika Barnesa zostanie wkrótce wzmocniony prawie pełną kompanią dragonów z Isle of Grain. Skończyło się na tym, że oprócz pułkownika i sierżanta Shaftoe szalupą miało popłynąć jeszcze ośmiu żołnierzy. Gdyby się okazało, że to za mało, zawsze mogli się wycofać i czekać, aż rozpocznie się szturm od strony lądu. - Czuję się jak w teatrze - mruknął Barnes. - Jakbym grał w farsie zatytułowanej „Jak wymyślić kiepski plan”. - GDYBY JACK POZNAŁ SIĘ NA ZŁOCIE SALOMONA, NIE BIŁBY Z NIEGO FAŁSZYWYCH GWINEI - POWIEDZIAŁ ISAAC DO DANIELA. NAJWYRAŹNIEJ CZUŁ POTRZEBĘ WYTŁUMACZENIA SIĘ Z OBRANEJ TAKTYKI. - DLA NIEGO TO ZŁOTO JAK KAŻDE INNE, MOŻE ODROBINĘ WIĘCEJ WARTE OD PRZECIĘTNEGO, ALE NIC PONADTO. WIDZĄC ZBROJNYCH, PRZENIÓSŁ JE ZAPEWNE NA POKŁAD HOOKERA, A KIEDY TEN WPADŁ NA MIELIZNĘ, PORZUCIŁ GO. NA PEWNO MA JESZCZE INNE KRYJÓWKI ZE ZŁOTEM. - MYŚLISZ, ŻE WYRZUCIŁ JE ZA BURTĘ? - SPANIKOWANE BANDZIORY NA POKŁADZIE HOOKERA MOGŁY WYRZUCIĆ ZA BURTĘ WSZYSTKO CO CIĘŻKIE; NIE MOŻNA WIĘC WYKLUCZYĆ, ŻE ZŁOTO ZNAJDZIEMY ROZWŁÓCZONE NA BRZEGU KANAŁU. ALBO NAWET WCIĄŻ NA POKŁADZIE. WĄTPIĘ JEDNAK, BY ZOSTAŁO W TWIERDZY ALBO TRAFIŁO NA TĘ ŁÓDŹ WIELORYBNICZĄ... CHODŹ! PŁYNIEMY! DROBIĄC KROKI, ISAAC PODSZEDŁ DO SCHODÓW NA ŚRÓDOKRĘCIE. SKRZYNKĘ Z PRZYBORAMI ZAWIESIŁ NA SKÓRZANYM PASKU I ZARZUCIŁ SOBIE NA RAMIĘ; OBIJAŁA MU SIĘ TERAZ O BIODRO, GROŻĄC WYTRĄCENIEM GO Z RÓWNOWAGI. DANIEL POSPIESZYŁ ZA NIM, PODTRZYMAŁ SKRZYNKĘ I DWAJ PODSTARZALI FILOZOFOWIE RAZEM ZESZLI PO SCHODACH I ZBLIŻYLI SIĘ DO MIEJSCA, W KTÓRYM SZALUPA WISIAŁA NA WYCHYLONYCH ZA BURTĘ ŻURAWIKACH. WKRÓTCE POTEM ZASIEDLI W NIEJ WRAZ Z BARNESEM, SIERŻANTEM SHAFTOE I OŚMIOMA DRAGONAMI - CHOCIAŻ NIEWIELE BRAKOWAŁO, BY DANIEL PRZY OKAZJI WPADŁ DO WODY; NA SZCZĘŚCIE W ZAMIESZANIU STRACIŁ TYLKO PERUKĘ. MARYNARZE CHWYCILI ZA LINY, SZALUPA ZACHYBOTAŁA SIĘ, PRZECHYLIŁA I OPADŁA W CIEŃ KADŁUBA. ZANURZONEMU W PÓŁMROKU I POZBAWIONEMU PERUKI DANIELOWI NAGLE ZROBIŁO SIĘ ZIMNO. ZAWOŁAŁ, ŻEBY KTOŚ RZUCIŁ MU ZE STATKU KOC. CHWILĘ PÓŹNIEJ Z GÓRY SPADŁ KŁĄB SZAREJ WEŁNY, A ZA NIM WEŁNIANA MARYNARSKA CZAPKA, KTÓRĄ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ NACIĄGNĄŁ NA GOŁĄ GŁOWĘ. KIEDY ATALANTA ZACZĘŁA SIĘ OD NICH ODDALAĆ, W WIRZE POWSTAŁYM MIĘDZY NIĄ I SZALUPĄ DOSTRZEGŁ SWOJĄ PERUKĘ: WIROWAŁA JAK OPĘTANA, DŁUGI BIAŁY KUCYK ZWRACAŁ SIĘ TO W JEDNĄ, TO W DRUGĄ STRONĘ, JAK IGŁA KOMPASU, KTÓRA ZGUBIŁA NAMIAR NA PÓŁNOC. SLUP, SPRAWIAJĄCY WRAŻENIE, ŻE PORUSZA SIĘ OSPALE, DOPÓKI CZŁOWIEK ZNALAZŁ SIĘ NA JEGO POKŁADZIE, TERAZ ŻWAWO OD NICH ODSKOCZYŁ - A MOŻE TAK SIĘ TYLKO WYDAWAŁO PRZYSZŁYM ROZBITKOM. PO MINUCIE ZNALEŹLI SIĘ POZA ZASIĘGIEM GŁOSU I JEDYNYM SPOSOBEM NA ZWRÓCENIE UWAGI ATALANTY POZOSTAŁ STRZAŁ Z MUSZKIETU. Żołnierze z Isle of Grain poruszali się znacznie wolniej. Dopóki plan był w fazie opracowywania, Daniel wyobrażał sobie, że Atalanta i konni dragoni jednocześnie uderzą na Shive. Tymczasem nadszedł etap jego realizacji, znaleźli się w szalupie u wylotu kanału na odległość strzału muszkietowego od tora - a żołnierzy nie było nigdzie widać. Mieli czekać u stóp wzgórza, pod kościołem, rejon ten spowijały jednak gęste cienie, a trawa dodatkowo przesłaniała widok. Samo istnienie dragonów stało się tylko niosącą pociechę teorią - taką samą jak ta, że Bóg istnieje i chce dla nas dobrze. Dlatego przez krótką chwilę wszyscy w szalupie, może z wyłączeniem Isaaca, mieli przemożne wrażenie, że popełniają okrutny błąd. DO CZASU, GDY OD STRONY LĄDU DOBIEGŁO ICH STŁUMIONE ODLEGŁOŚCIĄ PARSKANIE KONIA, A PO NIM RYTMICZNE, POWTARZAJĄCE SIĘ TRZASKI I CHROBOTY. NA PLAŻY ZALEGAŁ PAS WYRZUCONYCH PRZEZ MORZE MUSZLI, KTÓRE PĘKAŁY TERAZ POD KOPYTAMI KONI. - NO DOBRA, POWIOSŁUJMY TROCHĘ - ZAPROPONOWAŁ BARNES. - ZAŁOŻĘ SIĘ, ŻE JACK TRZYMA TAM JAKIEŚ DOBRE CZERWONE WINO. Z TYMI SŁOWAMI ZWRÓCIŁ SIĘ DO BOBA SHAFTOE, KTÓRY RYKNĄŁ COŚ DO SWOICH LUDZI. NIE BYLI SPECJALISTAMI OD WIOSŁOWANIA I KIEDY Z ANIMUSZEM PRZYŁOŻYLI SIĘ DO TEGO NOWEGO ZAJĘCIA, WIOSŁA OD RAZU ZACZĘŁY IM SIĘ PLĄTAĆ. - WODĘ MŁÓĆCIE, WODĘ! - ZAWOŁAŁ SIERŻANT. - TO NIE WALKA NA KIJE! CZY JA WYGLĄDAM JAK ROBIN HOOD, PSIAKREW? PRZESTAŃCIE TŁUC WIOSŁAMI O SIEBIE I WSADŹCIE JE DO WODY! KONTYNUOWAŁ PRZEMOWĘ W TAKIM MNIEJ WIĘCEJ STYLU, AŻ SZALUPA OBRÓCIŁA SIĘ I ZACZĘŁA ŚLIZGAĆ PO WODZIE ZALEGAJĄCEJ CIENKĄ WARSTWĄ NA MULISTYM DNIE. PRZECIĘLI LINIĘ, NA KTÓREJ ŁAMAŁY SIĘ FALE I SPIENIONE GRZYWACZE WYGLĄDAŁY, JAKBY SIĘGAŁY NAD ICH GŁOWY. ZŁUDZENIE TO NIEPOKOIŁO NAWET DANIELA, KTÓRY PRZECIEŻ MÓGŁ SIĘ POCIESZAĆ, ŻE PŁYNIE ŁODZIĄ; ZBLIŻAJĄCY SIĘ KU NIM DRAGONI NIE MIELI TAK DOBRZE. W KOŃCU NA MOKRADŁACH ZAGRAŁ RÓG, ODPOWIEDZIAŁA MU ŻOŁNIERSKA WRZAWA I KRAJ WYSPY CAŁY SIĘ ZACZERWIENIŁ: TO PIERWSZA KOMPANIA KRÓLEWSKICH BLACK TORRENT GUARDS POWSTAŁA TYRALIERĄ Z TRAWY I TRUCHTEM RUSZYŁA NAPRZÓD. DANIEL SPOJRZAŁ NA TOR. TWIERDZA MIAŁA KSZTAŁT KWADRATU O BOKU DŁUGOŚCI NIESPEŁNA DZIESIĘCIU JARDÓW. OKOŁO DWUDZIESTU JARDÓW DZIELIŁO SZCZERBATE BLANKI OD KAMIENNYCH FUNDAMENTÓW UŁOŻONYCH NA WYRASTAJĄCYM Z MUŁU LŚNIĄCYM, CZARNYM KAMIENIU. „SHIVE” BYŁO STAROANGIELSKIM SŁOWEM OZNACZAJĄCYM RZEPKĘ KOLANOWĄ; DANIEL, KTÓREMU NIE RAZ I NIE DWA ZDARZYŁO SIĘ WYKRAWAĆ RZEPKI TRUPOM, ROZUMIAŁ TERAZ, SKĄD WZIĘŁA SIĘ NAZWA SKAŁY. JEJ DOLNĄ CZĘŚĆ POKRYWAŁ ŚLUZ I PĄKLE, UNIEMOŻLIWIAJĄC WYTYCZENIE GRANICY MIĘDZY DZIEŁEM NATURY I WYTWOREM RĄK LUDZKICH. FORT ZBUDOWANO Z OGROMNYCH BRUNATNYCH BLOKÓW, WYDOBYTYCH ZAPEWNE W KAMIENIOŁOMACH W GÓRZE RZEKI, ZWIEZIONYCH PODCZAS PRZYPŁYWU W DÓŁ I WYRZUCONYCH ZA BURTĘ. SPAJAŁA JE BIAŁA ZAPRAWA. DO ŚRODKA PROWADZIŁA TYLKO JEDNA BRAMA - OD STRONY ZAMULONEGO BASENU KOŃCZĄCEGO DŁUGI RÓW, KTÓRYM NIEPEWNIE POSUWALI SIĘ NAPRZÓD. PRÓG ZNAJDOWAŁ SIĘ NA DŁUGOŚĆ RAMIENIA W GÓRĘ OD MIEJSCA, W KTÓRYM KOŻUCH SKORUPIAKÓW I GLONÓW ODSŁANIAŁ NAGI, WYOBLONY WODĄ KAMIEŃ, I TAM TEŻ PRZEBIEGAŁ POZIOM GRUNTU W TWIERDZY. SĄDZĄC Z POŁOŻENIA OKIEN (O ILE NIE BYŁO TO NAZBYT DUMNE OKREŚLENIE DLA TYCH DZIUR W ŚCIANACH), DANIEL OCENIAŁ, ŻE BUDYNEK MA WEWNĄTRZ DREWNIANE PIĘTRO, A NAD NIM PŁASKI DACH, Z KTÓREGO STRAŻNICY I STRZELCY MOGLI OBSERWOWAĆ OKOLICĘ ALBO PONAD ŻAŁOSNYMI BLANKAMI, ALBO PRZEZ ZIEJĄCE W NICH WYRWY. - CZY KONIE ZMIESZCZĄ SIĘ W ŚRODKU, KIEDY NADEJDZIE PRZYPŁYW? - ZANIEPOKOIŁ SIĘ. - NAJPIERW BAŁ SIĘ PAN, ŻE W OGÓLE TU NIE DOJDĄ - ODPARŁ BARNES. - TAK, TAK, WIDZIAŁEM TO PO PAŃSKIEJ MINIE. A TERAZ SIĘ PAN OBAWIA, ŻE JEDNAK PRZYBĘDĄ... MIMO WSZYSTKO PAŃSKIE PYTANIE ZASŁUGUJE NA ODPOWIEDŹ. KONIE TO TYLKO ŚRODEK TRANSPORTU. KIEDY LUDZIE DOTRĄ NA MIEJSCE, NATYCHMIAST ODEŚLEMY JE Z POWROTEM. ZA PÓŁ GODZINY WRÓCĄ NA ISLE OF GRAIN. - PROSZĘ MI WYBACZYĆ, PUŁKOWNIKU. JAK POWIEDZIAŁ MI KIEDYŚ PEWIEN MĄDRY CZŁOWIEK: WSZYSCY ŻYJEMY W STRACHU. BARNES SKINĄŁ ŁASKAWIE GŁOWĄ, ALE - CZUJĄC NEWTONOWSKI WZROK, ŚWIDRUJĄCY MU CZASZKĘ Z PRZECIWNEJ STRONY, DODAŁ POD ADRESEM SIERŻANTA: - POSPIESZMY SIĘ. ZOBACZYMY, CZY ŚCIĄGNIEMY NA SIEBIE ICH OGIEŃ. - NIE WIEDZIAŁEM, ŻE SIR ISAAC NEWTON JEST TU PO TO, BY ŚCIĄGAĆ OGIEŃ - ZAUWAŻYŁ Z PRZEKĄSEM DANIEL I ZARAZ UGRYZŁ SIĘ W JĘZYK, WIDZĄC, ŻE NAWET ISAAC ŚMIEJE SIĘ Z ŻARTU PUŁKOWNIKA. WKURZONY NA WSZYSTKICH, SIEBIE NIE WYŁĄCZAJĄC, CHWYCIŁ KOC - DZIESIĘĆ FUNTÓW TŁUSTEJ OWGHLMIAŃSKIEJ WEŁNY - I NARZUCIŁ GO SOBIE NA RAMIONA. WEŁNA KŁUŁA GO PRZEZ UBRANIE JAK GÓRA OSTU, ALE WIEDZIAŁ, ŻE PRZYNAJMNIEJ W KOŃCU SIĘ ROZGRZEJE. SZALUPA CO KILKA JARDÓW SZOROWAŁA KILEM PO PIASKU I UPARCIE JAK OSIOŁ NIE DAWAŁA SIĘ ZEPCHNĄĆ NA WODĘ. SIERŻANT BOB CORAZ BARDZIEJ SIĘ IRYTOWAŁ, A Z CZASEM ZACZĄŁ KLĄĆ TAK SZPETNIE, ŻE SIR ISAAC POCZUŁ SIĘ URAŻONY. POŁOWA DRAGONÓW ODŁOŻYŁA PROCHOWNICE I GRANATY I WYSKOCZYŁA Z SZALUPY, ŻEBY JĄ ODCIĄŻYĆ; BRODZILI TERAZ PO PAS W WODZIE I POPYCHALI OPORNĄ ŁÓDŹ BARKAMI, JAK LAWETĘ UGRZĘZŁA WE FLANDRYJSKICH BŁOTACH. - NALEŻY WYKORZYSTYWAĆ NISKI STAN WODY - POWIEDZIAŁ Z APROBATĄ BARNES. - DŁUGO TO NIE POTRWA. PRAWIE CAŁY CZAS WPATRYWAŁ SIĘ W BLANKI TWIERDZY, MARTWIĄC SIĘ EWENTUALNYMI SNAJPERAMI. ISAAC TYMCZASEM NIE ODRYWAŁ WZROKU OD HOOKERA, KTÓRY KOŁYSAŁ SIĘ NA WODZIE PRZY BRZEGU KANAŁU: ZACZYNAŁ SIĘ PRZYPŁYW! SIERŻANT KOMENDEROWAŁ PODWŁADNYMI. TYLKO DANIEL ZAUWAŻYŁ WIĘC, ŻE PIERWSZA KOMPANIA PRZERWAŁA SWĄ SZARŻĘ Z ISLE OF GRAIN ZARAZ PO TYM, JAK JĄ ZACZĘŁA. DOSŁOWNIE PARĘ JARDÓW ZA LINIĄ WYTYCZANĄ PRZEZ MUSZLE KILKA KONI UPADŁO NA ZIEMIĘ, A RESZTA SZYKU ROZJECHAŁA SIĘ NA BOKI, NAJWIDOCZNIEJ USIŁUJĄC OMINĄĆ JAKĄŚ PRZESZKODĘ. STRZAŁ Z PISTOLETU ZAKOŃCZYŁ ŻYWOT KONIA, KTÓRY ZŁAMAŁ NOGĘ. HUK ZWRÓCIŁ POWSZECHNĄ UWAGĘ. CHWILĘ PÓŹNIEJ DAŁO SIĘ SŁYSZEĆ GŁUCHE UDERZENIE: SIEKIERA WCIĘŁA SIĘ W DREWNO. - LUDZIE JACKA POWBIJALI W MUŁ ZAOSTRZONE PALE - DOMYŚLIŁ SIĘ BOB. - I ROZCIĄGNĘLI MIĘDZY NIMI ŁAŃCUCHY. TO POWSTRZYMA KONIE. ZROBILI TO W NAJWYŻEJ POŁOŻONYCH I NAJSUCHSZYCH MIEJSCACH, Z CZEGO WNIOSEK, ŻE SKRZYDŁA GRZĘZNĄ W TRZĘSAWISKU. KTOŚ PRÓBUJE RĄBAĆ PALE. - A PONIEWAŻ PALE SĄ NABITE ĆWIEKAMI, JEGO SIEKIERA JUŻ SIĘ DO NICZEGO NIE NADAJE - DODAŁ ROZTARGNIONYM TONEM ISAAC, NADAL WPATRUJĄC SIĘ W HOOKER. - SIR ISAAC MA ŚWIETNY SŁUCH - WYJAŚNIŁ ZDUMIONEMU SIERŻANTOWI DANIEL. - TO NIECH LEPIEJ ZATKA USZY - PORADZIŁ BOB, SIĘGAJĄC PO MUSZKIET. STRZELIŁ W POWIETRZE. SZALUPA ZAKOŁYSAŁA SIĘ OD SIŁY ODRZUTU, A BOB ODDAŁ BROŃ DRAGONOWI, KTÓRY POSPIESZNIE ZACZĄŁ JĄ ŁADOWAĆ. - JEŻELI JUŻ CHCE PAN MARNOWAĆ PROCH I KULE, SIERŻANCIE, PROSZĘ JE PRZYNAJMNIEJ MARNOWAĆ NA OSTRZELIWANIE BLANKÓW - POWIEDZIAŁ BARNES. KILKA NASTĘPNYCH STRZAŁÓW BYŁO WYMIERZONYCH W SZCZYT TWIERDZY. W POWIETRZU PONIÓSŁ SIĘ KLEISTY OBŁOK DYMU. SHIVE NIE ODPOWIEDZIAŁ OGNIEM, ALE MAŁA KANONADA PRZYNIOSŁA POŻĄDANY PRZEZ BOBA SKUTEK: DRAGONI Z ISLE OF GRAIN ZSIADALI Z KONI, ODSYŁALI JE NA SUCHY LĄD I DALEJ NACIERALI PIESZO. MIMO ŻE JESZCZE NIEDAWNO ICH MUNDURY LŚNIŁY DUMNĄ CZERWIENIĄ, TERAZ WYGLĄDALI JAK CZARNE PLAMKI NA TLE SZAREGO PIASKU, I TO WCALE NIE DLATEGO, ŻE BYLI JUŻ CALI UTAPLANI W LEPKIM BŁOCIE (CHOCIAŻ ZAPEWNE TAK BYŁO), ALE Z POWODU ZAPADAJĄCEGO ZMIERZCHU, KTÓRY ZE WSZYSTKIEGO WYSYSAŁ KOLORY. NA NIEBIE, BLISKO TORA, ROZBŁYSŁA GWIAZDA WIECZORNA. DALEKO NA ZACHÓD OD TWIERDZY ROZLEGŁ SIĘ OGŁUSZAJĄCY HUK - TAK POTĘŻNY, ŻE NAWET ISAAC ODERWAŁ SIĘ OD KONTEMPLOWANIA HOOKERA. - CO TO BYŁO? - SPYTAŁ, PIERWSZY PRZERYWAJĄC CISZĘ, KTÓRA ZAPADŁA PO WYBUCHU. - EKSPLODOWAŁA OGROMNA ILOŚĆ PROCHU - ODPARŁ PUŁKOWNIK. - NA POLU BITWY POMYŚLAŁBYM, ŻE WYDARZYŁA SIĘ JAKAŚ TRAGEDIA. ALE W NASZEJ SYTUACJI SĄDZĘ RACZEJ, ŻE TO ŁADUNEK WYBUCHOWY ZNISZCZYŁ MOST NA YANTLET CREEK. - DLACZEGO ZAMINOWALIŚCIE MOST, PUŁKOWNIKU? - TO NIE MY. ISAACA ZAMUROWAŁO. - A... A KTO? - ŻĄDA PAN ODE MNIE SNUCIA DOMYSŁÓW, SIR - ODPARŁ CHŁODNO BARNES. - PRZECIEŻ MACIE TAM STRAŻE. - ALBO MIELIŚMY. - JAK MOŻNA BYŁO ZAMINOWAĆ MOST, SKORO BYŁ PILNOWANY? - ZNÓW UCIEKNĘ SIĘ DO DOMNIEMAŃ: ZOSTAŁ ZAMINOWANY WCZEŚNIEJ, W TAKI SPOSÓB, ŻE ŁADUNEK BYŁ NIEWIDOCZNY. - KTO ZATEM PODPALIŁ LONT? - NIE MAM POJĘCIA. - CZŁOWIEK NIE BYŁ DO TEGO POTRZEBNY - WTRĄCIŁ DANIEL. - JAK INACZEJ MOŻNA TO ZROBIĆ? - ZAPYTAŁ PUŁKOWNIK. - TAK SAMO JAK TO - DANIEL WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ SPOD KOCA I WSKAZAŁ NA SHIVE. CHWILĘ WCZEŚNIEJ KĄTEM OKA DOSTRZEGŁ NIEBIESKĄ ISKIERKĘ, KTÓRĄ MYLNIE WZIĄŁ ZA WSCHODZĄCĄ NAD TOREM GWIAZDĘ WIECZORNĄ. ISKIERKA SZYBKO ROZPALIŁA SIĘ DO TEGO STOPNIA, ŻE PRZYĆMIŁABY KAŻDE CIAŁO NIEBIESKIE OPRÓCZ SŁOŃCA; SIŁĄ BLASKU Z PEWNOŚCIĄ PRZEWYŻSZAŁA KAŻDĄ KOMETĘ. POZA TYM NIE ZNAJDOWAŁA SIĘ WCALE NA NIEBIE, LECZ W JEDNYM Z NIEREGULARNYCH OTWORÓW OKIENNYCH W MURZE TWIERDZY. TERAZ JUŻ WSZYSCY SIĘ W NIĄ WPATRYWALI, CHOCIAŻ NATĘŻENIE ŚWIATŁA PRZYPRAWIAŁO O BÓL OCZU. TYLKO DANIEL I ISAAC WIEDZIELI, CO MAJĄ PRZED SOBĄ. - W ŚRODKU PŁONIE FOSFOR - STWIERDZIŁ ISAAC, BARDZIEJ CHYBA ZAFASCYNOWANY NIŻ ZAALARMOWANY TYM FAKTEM. - CZYLI KTOŚ TAM JEST. - BOB SIĘGNĄŁ PO MUSZKIET. - NIE - POWSTRZYMAŁ GO DANIEL. - PODPALIŁA GO MACHINA PIEKIELNA. DRZWI TWIERDZY OTWORZYŁY SIĘ DO WEWNĄTRZ, PCHNIĘTE PODMUCHEM NASILAJĄCEGO SIĘ WIATRU. ŁUKOWATO SKLEPIONY OTWÓR DRZWIOWY PAŁAŁ ŻÓŁTYM BLASKIEM. NA PODŁODZE UŁOŻONO GÓRĘ SUCHEGO, POŁAMANEGO CHRUSTU, KTÓRY TERAZ PŁONĄŁ RAŹNO, STRZELAJĄC SKRAMI. ISKRY FRUWAŁY W POWIETRZU I WYLATYWAŁY OTWORAMI W ŚCIANACH I SUFICIE. - PIĘKNA ROBOTA - POWIEDZIAŁ ISAAC Z PODZIWEM, BEZ CIENIA ŻALU W GŁOSIE. - PRZYPŁYW KAŻE WSZYSTKIM SCHRONIĆ SIĘ NA TORZE, A FORT, WYPEŁNIONY DOSKONAŁYM PALIWEM, NIEDŁUGO ZMIENI SIĘ W ROZPALONY PIEC, KTÓREGO ŻAR UPIECZE KAŻDEGO, KTO SIĘ ZBLIŻY. ZNALEŹLIBYŚMY SIĘ MIĘDZY MŁOTEM I KOWADŁEM. BARNES WSTAŁ, PRZENOSZĄC CAŁY CIĘŻAR CIAŁA NA ZDROWĄ NOGĘ I OPIERAJĄC SIĘ DREWNIANYM KIKUTEM O ŁAWKĘ. PRZYTKNĄŁ STULONE DŁONIE DO UST I ZAWOŁAŁ W KIERUNKU WYSPY: - ODWRÓT! WYCOFAĆ SIĘ! NIE ZMIEŚCICIE SIĘ! - FALA PRZYPŁYWU UNIOSŁA SZALUPĘ I PUŁKOWNIK KLAPNĄŁ NA TYŁEK. - NIE CHCĘ SŁUCHAĆ, JAK MOJA PIERWSZA KOMPANIA SIĘ TOPI. - POPŁYŃMY W STRONĘ WYSPY - ZAPROPONOWAŁ DANIEL. - BĘDZIE PAN MÓGŁ WSZYSTKICH OSTRZEC, A WIĘKSZOŚĆ OCALIĆ. - WYSADŹCIE MNIE NA TYM STATKU - ZAŻĄDAŁ ISAAC, WSKAZUJĄC HOOKER, SWOBODNIE UNOSZĄCY SIĘ NA WODZIE. - NIE ZOSTAWIĘ SIR ISAACA NEWTONA NA JAKIEJŚ ZDEZELOWANEJ RYBACKIEJ ŁAJBIE! - ZAPERZYŁ SIĘ BARNES. - W TAKIM RAZIE NIECH PAN WYSIĄDZIE RAZEM Z NIM - ZASUGEROWAŁ SIERŻANT SHAFTOE. - WEŹCIE TEŻ PARU LUDZI. JA Z RESZTĄ POPŁYNĘ NA ISLE OF GRAIN; PRZYPŁYW NAM POMOŻE. PO DRODZE OSTRZEGĘ, KOGO ZDOŁAM, A TYCH, KTÓRZY UGRZĘZNĄ, WEŹMIEMY NA POKŁAD. Z SHIVE DOBIEGŁ TRZASK I GŁUCHY ŁOSKOT: PĘKŁ NADPALONY DŹWIGAR. MIRIADY POMARAŃCZOWYCH ISKIEREK BRYZNĘŁY WSZYSTKIMI OTWORAMI TWIERDZY. - JA TEŻ ZOSTANĘ Z SIR ISAAKIEM - USŁYSZAŁ DANIEL SWÓJ GŁOS, JAK TRUP WYSTAWIONY NA MARACH, KTÓRY SŁYSZY PRZEZNACZONĄ DLA NIEGO MOWĘ POGRZEBOWĄ. - ODPROWADZIMY HOOKER, ŻEBY NIE ZAJĄŁ SIĘ OGNIEM. BĘDZIEMY NAWIGOWAĆ WEDŁUG GWIAZD. SIR ISAAC I JA ZNAMY SIĘ TROCHĘ NA GWIAZDACH. MONUMENT O ZACHODZIE SŁOŃCA - OGNIA - ZAKOMENDEROWAŁ JACK. KLĘCZAŁ PRZY BALUSTRADZIE, OPARŁSZY NA NIEJ PRZYSTAWIONĄ DO OKA LUNETĘ. ODPOWIEDZIĄ NA TEN ROZKAZ - WYDANY ZRESZTĄ SWOBODNYM, KONWERSACYJNYM TONEM - NIE BYŁA, JAK MOŻNA BY SIĘ SPODZIEWAĆ, PIEKIELNA KANONADA I KŁĘBY DYMU. COFNĄŁ GŁOWĘ OD OKULARU - I NAGLE SOBIE PRZYPOMNIAŁ, ŻE ZNAJDUJE SIĘ DWIEŚCIE STÓP NAD LONDYNEM. KIEPSKI MOMENT NA ZAWROTY GŁOWY. UDERZYŁ OTWARTĄ DŁONIĄ W PORĘCZ, ZACISNĄŁ MOCNO POWIEKI I STWIERDZIŁ: - SZKOT JEST W WHITE TOWER. POWIEDZIAŁEM: OGNIA! OTWORZYŁ OCZY, WSTAŁ I WYCOFAŁ SIĘ NA DRUGĄ STRONĘ CYLINDRYCZNEGO ZWIEŃCZENIA MONUMENTU; WIEDZIAŁ, ŻE TE ZABAWKI RÓWNIE DOBRZE MOGĄ EKSPLODOWAĆ, JAK WZBIĆ SIĘ W POWIETRZE. USŁYSZAŁ, JAK JIMMY I DANNY MÓWIĄ COŚ PÓŁGŁOSEM, POTEM ROZLEGŁO SIĘ SKWIERCZENIE PŁONĄCEGO LONTU I TUPOT STÓP. JIMMY I DANNY DOPADLI DO NIEGO BIEGIEM - I W TEJ SAMEJ CHWILI Z DRUGIEJ STRONY PLATFORMY DOBIEGŁ DŹWIĘK, JAKI MÓGŁBY WYDAWAĆ BAZYLISZEK: PÓŁ SYCZENIE, PÓŁ RYK. ZABRZMIAŁ GŁOŚNO - I RAPTOWNIE ŚCICHŁ. JACK OBIEGŁ KAMIENNY CYLINDER I ZOBACZYŁ SNUJĄCĄ SIĘ NAD MIASTEM CZARNĄ MGŁĘ. OD JEGO STRONY CIEMNE KŁĘBY BYŁY DZIWNIE ROZŚWIETLONE, JAK LINIA PRZYBOJU O ZACHODZIE SŁOŃCA, ALE ŚWIATŁO ZARAZ POBLADŁO I ZGASŁO I JEDYNYMI ŚLADAMI TEGO POWAŻNEGO NARUSZENIA WSZELKICH PRAWIDEŁ RAKIETNICTWA BYŁY: STOJĄCY PRZY MINCING LANE DOM Z DZIURĄ W DACHU I CIENKA JAK PAJĘCZYNA NIĆ ŁĄCZĄCA OWĄ DZIURĘ Z WIELOKRĄŻKIEM UMOCOWANYM NAD ICH GŁOWAMI DO LATARNI MONUMENTU. OD BLOCZKA NIĆ SCHODZIŁA W DÓŁ DO KUBŁA Z POLEROWANEJ MIEDZI, STOJĄCEGO TRZY STOPY OD JACKA, MIĘDZY STOPAMI BARCZYSTEGO INDIANINA. CZERWONOSKÓRY TRZYMAŁ NIĆ W DŁONI, ŻEBY POD WŁASNYM CIĘŻAREM NIE WYŚLIZNĘŁA SIĘ CAŁA Z KUBŁA. WYCHYLIWSZY SIĘ PRZEZ BALUSTRADĘ, JACK ŚLEDZIŁ WZROKIEM BIEG NICI, KTÓRA OPADAŁA STROMO NA WSCHÓD I GINĘŁA MU Z OCZU W CIENIU MONUMENTU. WIDZIAŁ JEDNAK SZCZENIACKIE ZAMIESZANIE NA ODLEGŁYM O PIĘĆSET STÓP DACHU KOŚCIOŁA ŚWIĘTEJ MARII NA WZGÓRZU: JEDNI CHŁOPCY PODSKAKIWALI W MIEJSCU, INNI RZUCALI KAMIENIE Z PRZYWIĄZANYMI SZNURKAMI. DLA OBSERWATORA, KTÓRY - W PRZECIWIEŃSTWIE DO JACKA - NIE WIEDZIAŁBY, ŻE W POWIETRZU KILKA JARDÓW NAD ICH GŁOWAMI PRZECHODZI JEDWABNA NIĆ, CHŁOPCY I MĘŻCZYŹNI MUSIELIBY SPRAWIAĆ WRAŻENIE OBŁĄKANYCH WSKUTEK CZARÓW LUB SYFILISU - OT, TAKIE BEDLAM AL FRESCO. Z okolic Tower dobiegł przytłumiony odległością wizg rakiety. Leciała tak szybko, że zanim wydawany przez nią odgłos dotarł na szczyt Monumentu i zwrócił uwagę Jacka, ona sama zniknęła, pozostawiając po sobie tylko czarną tęczę, przerzuconą nad Tower Hill i fosą i spinającą Barking Churchyard za kościołem Wszystkich Świętych z blankami White Tower. - No, nie był to garniec złota - stwierdził Jack. - Ale blisko. Tym razem miał więcej szczęścia, bo akurat patrzył we właściwą stronę: nad Tamizą wykwitł jęzor białego ognia, wlokąc za sobą całun czarnego dymu. Osiągnął najwyższy punkt trajektorii nad Tower Wharf, po czym zgasł. Siła rozpędu przeniosła jeszcze pocisk nad zewnętrznym murem, ale roztrzaskał się na Tower Lane. - Za blisko, do diabła! - zaklął Jack, gdy dobiegł ich grzmot wystrzału. - Na barce mają ich więcej - przypomniał mu Danny. Jack odwrócił się i spojrzał na kościół Świętej Marii Na Wzgórzu. Mężczyźni i chłopcy na dachu wyraźnie się uspokoili - a nawet większość uciekała z miejsca przestępstwa, co było reakcją całkowicie zrozumiałą. Zostało tylko dwóch: jeden siedział i coś robił, trzymając ręce na podołku, drugi zaś stał na czatach - ale niepotrzebnie: rakieta, która przed chwilą z wyciem śmignęła im nad głowami, podpaliła strych domu przy Mincing Lane. Pożar skupił na sobie uwagę wszystkich (nielicznych i w większości samozwańczych) przedstawicieli władz oraz (znacznie liczniejszych i o wiele bardziej aktywnych) gapiów. Ten, który coś majstrował na podołku, nagle zerwał się na równe nogi i zadarł głowę, jakby wypuścił gołębia pocztowego i śledził jego lot. Stojący obok Jacka Indianin zaczął szybko wciągać jedwabną nić. - Hej, tam na dole! - wrzasnął Jimmy. - Uwaga! Chwycił miedziany kubeł z zapasem nici i wyrzucił go za balustradę. Danny zaklął. - Trafiła w Wieżę Latarniową - dodał. Od strony rzeki znów dał się słyszeć wizg, w oddali na niebie pojawił się kolejny słup dymu. Miedziane naczynie spadło na bruk, wydając dziwny odgłos, coś pośredniego między plaśnięciem i metalicznym zgrzytem. Tomba, z lunetą przy oku, wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Na blankach White Tower widzę gości w kiltach - obwieścił. - Tak? Co robią? - zainteresował się Jack, wpatrzony w dach Świętego Dunstana Na Wschodzie, gdzie rozgrywała się scena do złudzenia przypominająca tę ze Świętej Marii. - Wydaje mi się, że piją usquebaugh i tańczą. - Któregoś dnia twoje poczucie humoru cię zabije - powiedział spokojnym tonem Jack. - Moimi rękami. - Część zajęła się wciąganiem sznurka z Barking Churchyard. A niektórzy wciągają na maszt flagę. - Wciągają flagę?! Nic im nie mówiłem o wciąganiu flagi! - To krzyż Świętego Andrzeja... - Na rany Chrystusa! A czy któryś z nich zajął się w ogóle wielokrążkiem? - Bloczek instaluje... Zaczekaj... O mój Boże! - Tomba zgiął się wpół ze śmiechu. - Co się stało? - Rakieta! - wykrztusił Tomba. - Niewiele brakowało, żeby przewróciła jednego z nich. Nad rzeką znów zaskrzeczał bazyliszek. - Czyli co? Trafiła? - Odbiła się od dachu White Tower jak dobrze puszczona kaczka na wodzie - przytaknął Danny, który nie potrzebował lunety. - Potem przeszła Szkotowi między nogami i roztrzaskała się od wewnątrz o blanki. - Mam nadzieję, że temu Szkotowi starczyło rozumu, żeby przydepnąć nić. - Chyba właśnie ją wciągają... Tak... Jeden z nich montuje blok. Przewlekają sznur... - Trinity House pusty! - zauważył Tomba, wymierzywszy lunetę w budynek stojący w pół drogi między Monumentem i White Tower. - Wybierać luz! - zawołał Jack, wychyliwszy się przez balustradę. - Migiem! Stał na platformie skąpany w powodzi złotego blasku; ludzie u podnóża Monumentu pracowali w sinym cieniu zmierzchu, ile sił w rękach wybierając opadającą z góry nić. Znajdowali się w czymś w rodzaju obronnego kręgu, utworzonego przez zbirów z biczami, którzy powstrzymywali napierający tłum. Dodatkowo osłaniali ich łucznicy, zająwszy stanowiska na postumencie Monumentu, pod skrzydłami zdobiących go smoków. - Jaką plotkę rozpuściliście? - spytał Jack Jimmy'ego. Rozpłaszczony na bruku kubeł lśnił jak świeżo wybita moneta. - Że o zachodzie słońca Jack Mincerz objawi się na szczycie Monumentu i będzie rzucał z góry złotymi gwineami. - Barking Churchyard czysty! - zameldował Danny. Oznaczało to, że choć żaden z nich tego nie widzi, jedwabna nić długości blisko pół mili łączy wielokrążek nad ich głowami z drugim, podobnym blokiem, który Szkoci zainstalowali na południowowschodniej baszcie White Tower. Dalej biegła nad wewnętrznym i zewnętrznym murem, nad Tower Wharf, aż na pokład barki, która przez ostatnią godzinę zdryfowała kawałek w dół rzeki i tam rzuciła kotwicę. Z poziomu wody nie byłoby to oczywiste, ale z góry, z platformy pod szczytem Monumentu, było widać, że na barce jest zainstalowane potężne koło o średnicy dobrych kilku jardów - na pionowej osi, tak że jego krawędź nie wystawała ponad nadburcie. Nie był to potężny kabestan, jakich używano do wciągania lin kotwicznych; koło bardziej przypominało położony na boku kołowrotek. Otaczało go kilkunastu ludzi, którzy właśnie teraz, najwyraźniej na dany z White Tower sygnał, zaczęli kręcić kołem, zwijając ten sam sznurek, który nie tak dawno przerzucili nad blankami twierdzy. Bardzo szybko efekt ich wysiłków stał się widoczny nawet ze szczytu Monumentu: wyraźnie było widać, jak sznur się napręża. - Dawać sznur! - krzyknął Jack do zebranych na dole ludzi. Odrzucili stare żagle, przykrywające do tej pory ładunek olbrzymiego wozu, i odsłonili walcowatą kadź, w której z wprawą ułożono całe mile zwiniętego sznura. Nie była to jednak zwyczajna lina o stałej grubości: na górze Monumentu z coraz większą szybkością przewijał się przez blok cienki jedwabny sznurek - a na samym dnie kadzi spoczywał sznur gruby jak męski nadgarstek. - Doskonale. - Jack odwrócił się do Indianina. - Wygląda na to, że niedługo będzie mi potrzebny rydwan Faetona. Właściwie dwa: drugi dla wielebnego. Wielebny dał do zrozumienia, że jest rozbawiony. Indianin westchnął ciężko, zszedł na schody i rozpoczął długą drogę na dół. - Z czego się ojciec cieszy? - zapytał Jack. Przeszedł na drugą stronę kolumny, gdzie de Gex zapędził żydowskich turystów - z braku lepszego słowa - w kozi róg, czyli w południowozachodni narożnik platformy. Przed nim stała czarna, okuta żelazem skrzynka z podniesionym wiekiem. Wszędzie dookoła walały się ręcznie kute kłódki i dziwacznie powykręcane klucze. Skrzyneczka była już prawie pusta, ale w środku dało się jeszcze dostrzec resztkę zawartości: leżały w niej skórzane woreczki, pełne przedmiotów o dużym ciężarze właściwym, podzwaniających metalicznie, gdy de Gex przekładał woreczki do solidnej sakwy z wołowej skóry. Druga sakwa, pełna, leżała obok tej, którą dopiero pakował. - Sam nieświadomie rzucasz na siebie klątwę - odparł de Gex. - Powinieneś raczej wezwać rydwan Apolla. - Apollo to przydupas Leroya. Chciałem okazać szacunek... - Rozumiem. W takim razie: Helios. Nie Faeton. - Co drugi elegancik w mieście jeździ faetonem. Myślałem, że ja mogę sobie nim polatać. - Faeton był, jeśli można tak powiedzieć, bękartem Heliosa. Pożyczył lśniący powóz ojczulka, żeby pośmigać po niebie. Kiedy jednak zobaczył, jak wysoko się wzbił, przestraszył się herosów i tytanów, których bogowie rozwiesili na firmamencie pod postacią konstelacji, i całkiem zgłupiał. Stracił panowanie nad rydwanem, który opadł niżej i osmalił ziemię. Zeus musiał go zestrzelić piorunem. Faeton spadł do rzeki. Kiedy więc nazywasz swój środek transportu rydwanem Faetona... - Rozumiem wymowę twej opowieści, ojcze. - Jack patrzył, jak de Gex przekłada do drugiej sakwy resztki ładunku. - Swoją drogą, to ciekawe... - zauważył zmienionym tonem. - Zawsze mi się wydawało, że ceremonie starożytnych pogan, odprawiane w przewiewnych świątyniach przez nagie dziewice i podrygujących chłoptasiów, ożywiane ucztami i przerywane orgiami, musiały być sto razy ciekawsze niż obrzędy chrześcijan. Tymczasem dramatyczne dzieje tego całego Faetona, kiedy ojciec je relacjonuje, są tak samo nudne i natrętnie dydaktyczne jak litanie baptystów. - Opowiadam ci, Jack, o twojej pysze, niewiedzy i potępieniu. Przykro mi, że nie umiem wykrzesać z siebie więcej entuzjazmu. - A kto jeździł księżycowym rydwanem po zapadnięciu zmroku? - Selene. Ale ten rydwan był ze srebra. - Jeśli te obiboki na barce się nie pospieszą, niedługo będzie można nas do niej porównać. - Bez przesady. Zmierzch jeszcze trochę potrwa. Jack poszedł obejrzeć wciąganą z dołu linę, która po przejściu przez blok biegła nad Londynem na wspomnianą przed chwilą barkę. Ze zdumieniem stwierdził, że przybrała już grubość jego palca - ze zdumieniem i z odrobiną lęku bo do tej pory miał nadzieję, że cienka nitka zahaczy gdzieś o kurek na dachu i pęknie. Teraz jednak, kiedy osiągnęła taką grubość, nie bardzo należało na to liczyć. Naprawdę będzie musiał to zrobić. Minęło kilka minut. W Londynie - jak to w Londynie - puls wydarzeń nie zwalniał ani na chwilę: napęczniała do tysiąca osób ciżba wokół Monumentu, dopominająca się o obiecane gwinee, w jednym miejscu ustępująca przed wściekłym psem, gdzie indziej znów gęstniejąca, by złapać kieszonkowca; strażacy przy pompach najpierw w koloniach Tower, a teraz także przy Mincing Lane, otoczeni przez tłum gapiów i chronieni przed jego naporem przez żołnierzy; szkoccy górale na szczycie baszty White Tower - zwycięscy, ale trochę zapomniani, bo mało kto się zorientował, czego dokonali; marynarze na barce i ich gigantyczny kołowrót, przywodzący na myśl koło zębate ogromnego zegara; statki w The Pool - zajęte swoimi codziennymi sprawami i całkowicie obojętne na to, co dzieje się dookoła. Faeton we własnej osobie lądował właśnie awaryjnie w górnym biegu Tamizy, kawałek na zachód od miasta. Była jeszcze nadzieja, że po drodze podpali zamek Windsor. Blask towarzyszący jego podejściu do lądowania kładł się płasko na całym Londynie, zalewając go złotem i kreśląc ostre cienie. Jack rozejrzał się po mieście uważnie, jak kiedyś po Kairze - i nagle Londyn wydał mu się równie dziwny i obcy jak niegdyś Kair. Oglądał go zwilgotniałym okiem podróżnika, dostrzegając wiele rzeczy, które uszłyby uwagi prostego cockneya. Był to winien Jimmy'emu, Danny'emu i wszystkim potomnym, bo de Gex miał rację: Jack był bękartem, który sięgnął teoretycznie niedostępnych dla niego wyżyn, bratał się z tytanami i herosami i widział rzeczy, których nie powinno mu być dane oglądać. Kto wie, czy nie po raz ostatni któryś z Shaftoe'ów spoglądał na świat z tak wysoka i sięgał wzrokiem tak daleko. Ale co właściwie widział? - Tato... - odezwał się Jimmy. - Już czas, tato. Odwrócił się. Lina, gruba jak przegub jego dłoni, znieruchomiała, umocowana do postumentu kolumny. Pół mili od Monumentu załoga barki przecięła linę kotwiczną i wyrzuciła do wody olbrzymie wory z grubego materiału. Dryfkotwy. Nurt Tamizy wypełnił je i pociągnął z wielką siłą, napinając linę tak bardzo, że liny mocujące blok do zwieńczenia Monumentu zaczęły skrzypieć i trzeszczeć jak takielunek statku pod naporem szkwału. Na tak napiętej linie nad głową Jacka wisiał ruchomy bloczek, zamocowany na dobrze nasmarowanej osi w obudowie z kutego żelaza. Opadały od niego dwa łańcuchy, rozchodzące się na boki i przymocowane do dwóch końców krótkiej deski. Jimmy przytrzymywał jeden łańcuch, Danny drugi. Rydwan Faetona czekał na pasażera. Wszyscy na platformie - nawet Żydzi, którzy zapomnieli się bać i zafascynowani śledzili przygotowania - spoglądali teraz to na wózek, to na Jacka. - Dobrze już, dobrze - mruknął Jack, podchodząc bliżej. De Gex wręczył mu sakwę. Jack zarzucił ją sobie na ramię. - Ojcze? Widzimy się niebawem. Tymi słowy odprawił jezuitę, który instynktownie wyczuł, że w takiej chwili nawet on powinien się odsunąć. Jack wspiął się na deskę, zawieszoną prawie na wysokości poręczy balustrady. Usadowił się wygodnie, położył sobie sakwę na kolanach i zaparł stopami o barierkę, jakby się bał, że synowie zepchną go, zanim będzie gotowy. Co było całkiem rozsądnym założeniem, biorąc pod uwagę, że za chwilę zamierzał dać im Dobrą Radę. - Posłuchajcie, chłopcy. Albo mi się uda, albo nie. Jeśli coś pójdzie nie tak, pamiętajcie, że na Anglii świat się nie kończy. Sami wiece, że widzieliście go więcej niż przeciętny londyńczyk. Wielki Mogoł zawsze chętnie przyjmie dobrych najemników. Królowa Kottakkal z radością powita was na dworze, o sypialni nie wspominając. Nasi wspólnicy z Queena-Kootah powitają was jak bohaterów u stóp Góry Elizy. Manila też nie jest taka zła. Tylko Japonię wam odradzam. Pamiętajcie też, że jeśli popłyniecie w drugą stronę, do Ameryki, a potem podążycie dostatecznie daleko lądem na zachód, prędzej czy później spotkacie starego, dobrego Moseha, o ile Komańcze nie przerobią go do tego czasu na mokasyny. Krótko mówiąc: nie ma sensu, żebyście tu siedzieli, jeśli ja skończę w Tyburn. Zanim odjedziecie, proszę was tylko o jedną przysługę. - Jak chcesz... - mruknął bez entuzjazmu Jimmy. Podczas całej tej przemowy Jack nie patrzył synom w oczy, bo domyślał się, że nie chcą, by oglądał ich zapłakanych. Kiedy jednak podniósł wzrok na Jimmy'ego, stwierdził, że bynajmniej nie płacze i przygląda mu się z pytającą, lekko zniecierpliwioną miną. Obejrzał się na Danny'ego, który obojętnie spoglądał w stronę White Tower. - Psia wasza mać! Czy usłyszeliście choć jedno słowo z tego, co powiedziałem?! - Chcesz nas prosić o przysługę - odparł Danny. - Zanim zaczniecie nowe życie za morzem, o ile taki los ma wam przypaść w udziale, znajdźcie Elizę i powiedzcie jej, że jest moją prawdziwą miłością. Jack wyszarpnął łańcuch najpierw z ręki Jimmy'ego, potem jego brata. Pochylił się, odepchnął obiema nogami od balustrady i zawisł w powietrzu nad Londynem. Poły płaszcza wydęły się za nim jak skrzydła lecącego orła, odsłaniając - przed wzrokiem ewentualnych gapiów - kamizelkę ze złotogłowiu, która zalśniła w ostatnich promieniach słońca jak rydwan Apolla. Ruszył w dół. Kawiarnia Wortha Birchin Lane, Londyn O zachodzie słońca Dappa przez dziesięć uderzeń serca stał jak skamieniały - tak jakby mógł od tego zbieleć. - Jak rany... - Jones parsknął śmiechem. - On wygląda zupełnie jak pan. Co tu piszą? Bogu niech będą dzięki za Jonesa i za to, że był absolutnym imbecylem. Często się zdarzało, że oficer na okręcie, który w ogniu walki albo podczas sztormu poddał się naturalnej u ludzi skłonności do zamierania bez ruchu, zostawał wytrącony ze stuporu kompletną bezradnością załogi. Ciało Dappy chwilowo nie reagowało najlepiej na rozkazy swojego kapitana, toteż kiedy zrobił krok w przód, wyrżnął udem w kant stołu, omal go nie przewracając. Zdołał jednak chwycić plakat i zmiąć go w dłoni. Rozejrzawszy się po kawiarni, napotkał kilka spojrzeń, ale nie wyrażały one niczego poza chwilowym zaciekawieniem gwałtownością ruchów Maura. Nikt nie zauważył ulotki. - Co piszą? - powtórzył Jones. Dappa włożył kartkę do kieszeni z taką samą przyjemnością, z jaką chowałby tam rudę gnoju - ale przynajmniej nie była już na widoku. - Coś na mój temat, co nie jest prawdą - odparł. - To ohydne, obrzydliwe kłamstwo. - Pożałował trochę, że nie był w stanie zniżyć głosu, ale był tak podminowany, że wyskrzeczał te słowa jak przyduszona kura. Zamknął oczy, usiłując się skoncentrować. - Tak, to kłamliwy atak na mnie ze strony pewnego torysa, Charlesa White'a. Dlaczego został wymierzony właśnie we mnie? Bez szczególnego powodu, w istocie bowiem nie zagraża wcale mnie, lecz temu, czego jestem częścią. Minerwie. - Otworzył oczy. - Zaatakowano twój statek, Jones. - Jestem do tego przyzwyczajony. - ALE NIE KULAMI ARMATNIMI, LECZ PAPIEREM. OSTRZELIWUJĄ WAS BATERIE NABRZEŻNE. CO NALEŻY ZROBIĆ? - CHCIAŁ PAN POWIEDZIEĆ „OSTRZELIWUJĄ NAS”. DZIAŁA NA BRZEGU TRUDNO UCISZYĆ, WIĘC TRZEBA ODDALIĆ SIĘ POZA ICH ZASIĘG. - TAK JEST. KŁOPOT W TYM, ŻE PRZYSZLIŚMY TU PODPISAĆ UMOWĘ, KTÓRA MUSI ZOSTAĆ PODPISANA. W PRZECIWNYM RAZIE, JONES, STRACIMY WIARYGODNOŚĆ I ZDOLNOŚĆ KREDYTOWĄ. ROZUMIESZ? PAN SAWYER JEST UCZCIWY JAK NA ZAOPATRZENIOWCA. KIEDY PRZYJDZIE, WEŹ DOKUMENT, KTÓRY CI DA, UDAJ, ŻE GO CZYTASZ, I PODPISZ. POTEM PĘDŹ NAD RZEKĘ, NA MINERWĘ, I KAŻ KAPITANOWI NATYCHMIAST PODNOSIĆ KOTWICĘ. - Chce mnie pan tu zostawić samego? - Tak. Chociaż spróbuję zdążyć na statek, zanim rzucicie cumy. Jeżeli przy następnym przypływie nie będzie mnie na pokładzie, musicie odpłynąć beze mnie. Dappa spojrzał w stronę okna i zobaczył najgorszą rzecz, jaka mogła im się przydarzyć: agitator, który rozdawał ulotki, śledził ich aż do kawiarni i w tej chwili właśnie przyciskał błyszczącą gębę do szyby. Spojrzał w oczy Dappie, któremu przypomniało się dzieciństwo w Afryce i dzień, kiedy, bawiąc się nad rzeką, podniósł w pewnym momencie wzrok i spojrzał prosto w prążkowane ślepię krokodyla. Wydało mu się nagle, że tysiąc jego przodków stoi wokół niego, tworząc niewidoczny tłum i krzycząc chórem „Uciekaj! Uciekaj!”. Od ucieczki powstrzymywała go świadomość, że jest jedynym czarnoskórym w promieniu mili i na pewno nie zdoła biec wystarczająco szybko, by umknąć prześladowcy. Cień zaległ nad kawiarnią, jakby chmura przesłoniła słońce. Nie była to jednak chmura, lecz ogromna czarna kareta, zaprzężona w czarne konie, która właśnie zatrzymała się przy wejściu. Agitator nie zwracał na nią uwagi. Na jego twarzy malował się dziki wyraz triumfu, który sprawiał, że jeszcze mniej nadawała się do oglądania. Nie spuszczając wzroku z Dappy, zaczął się przesuwać bokiem w stronę drzwi. - Powtórz, co ci powiedziałem - zażądał Dappa. - Czekam na pana Sawyera. Oglądam umowę, jakbym ją czytał. Podpisuję. Pędzę na statek. W porze przypływu rzucamy cumy, z panem albo bez pana. - Jak Bóg da, to po waszym powrocie z Bostonu wszystko wyjaśnimy. Dappa odsunął się od stolika i skierował ku wyjściu. Zanim jednak zdążył do niego dojść, drzwi otworzyły się i lśniąca, czarna ściana karety przesłoniła widok na ulicę. Sięgnął za plecy, odrzucając połę płaszcza, i namacał rękojeść zatkniętego z tyłu za pas sztyletu; na razie jeszcze go nie wyciągał. Za progiem stał agitator, blokując mu drogę; podekscytowany przestępował z nogi na nogę, jak dziecko, któremu chce się siku. Spojrzał w bok, rozpaczliwie usiłując złapać z kimś kontakt wzrokowy - potrzebował świadka, może nawet wspólnika. Spojrzał w bok, zapewne na człowieka, który otworzył drzwi, po czym odwrócił się i znów utkwił wzrok w Dappie. Wycelował weń palec wskazujący, jakby mierzył z pistoletu. Już wcześniej upuścił plik ulotek, które wiatr rozwiewał teraz wokół jego stóp i wpychał do kawiarni. Za plecami agitatora stanął inny, znacznie większy od niego mężczyzna - młody, jasnowłosy i niebieskooki. Był lepiej ubrany i trzymał coś w ręce: laskę z mosiężną gałką. Podrzucił ją pionowo, chwycił w połowie długości (gałka znalazła się ponad jego głową) i tym samym płynnym ruchem uderzył z góry na dół. Mosiężna główka laski zderzyła się z impetem z potylicą agitatora. Jego twarz zwiotczała, chwilę potem całe ciało poszło za jej przykładem, jakby wszystkie zawarte w nim dwieście sześć kości nagle zmieniło się w galaretę. Zanim jednak zdążył osunąć się na ziemię i zablokować wyjście, blondyn obszedł go z boku i odepchnął z drogi. W obrysie drzwi po agitatorze zostały tylko stopy, drgające niespokojnie na progu. Wysoki blondyn złapał laskę normalnie, za gałkę, z niezwykłą uprzejmością ukłonił się Dappie i drugą ręką wskazał karetę, zapraszając go do środka. Dopiero teraz Dappa rozpoznał w nim Johanna von Hacklhebera, Hanowerczyka z orszaku księżnej Arcachon-Qwghlm. * * * Zasiadł w przytulnym powozie jak w drewnianym łonie. Otoczył go zapach wody toaletowej Elizy. Johann nie wsiadł razem z nim, lecz zatrzasnął drzwi, uderzył otwartą dłonią w ścianę i zaczął wydawać po niderlandzku polecenia stangretowi i dwóm lokajom. Lokaje zeskoczyli z grzędy z tyłu karety i zaczęli brodzić w zalegających ulicę śmieciach, wyłapując wszystkie egzemplarze ulotki, które wpadły im w ręce. Dappa śledził ich wysiłki przez okno do czasu, aż powozem szarpnęło i ruszyli z miejsca. Wtedy zasłonił okno, oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Chciało mu się płakać ze złości, ale łzy - nie wiedzieć czemu - nie chciały płynąć. Może gdyby udało mu się gładko wymknąć prześladowcom i po prostu uciec, zdołałby się odprężyć i zapłakać, ale na razie jechali jedną z najbardziej zatłoczonych ulic w Londynie. Na razie nie wydawał więc woźnicy żadnych nowych rozkazów, bo od najbliższego skrzyżowania - z Cornhill, sto stóp dalej - i tak dzielił ich kwadrans jazdy. Po dłuższej chwili sięgnął do kieszeni i wyjął z niej ulotkę. Rozprostował ją na udzie i uchylił okiennice, żeby wpuścić do środka odrobinę światła. Wymagało to wszystko świadomego wysiłku i pewnego samozaparcia, bo nade wszystko miał ochotę cieszyć się elegancją i komfortem pojazdu i udawać, że ta wstrętna, paskudna, ohydna, porażająca scena nigdy nie nastąpiła. Nie wiedział dokładnie, ile ma lat, ale pewnie około sześćdziesięciu. Dredy miał czarne na końcach i siwe u nasady. Opłynął świat dookoła i znał więcej języków niż przeciętny Anglik pijackich przyśpiewek. Był pierwszym oficerem na statku handlowym i ubierał się lepiej niż członkowie Klubu Kit-Cata. A teraz coś takiego! Kawałek papieru leżący mu kolanach, był dziełem Charlesa White'a, ale to samo mógł zrobić każdy inny Anglik. Ta konkretna konfiguracja atramentu na papierze zmieniała go w zaszczutego zbiega, wystawiała na łaskę i niełaskę ulicznego agitatora, zmuszała do ucieczki z kawiarni. Miał wrażenie, że nosi w żołądku armatnią kulę. Czy tak czuł się Daniel Waterhouse, nosząc w pęcherzu kamień wielkości piłki tenisowej? Być może - ale wystarczyło kilka cięć i kamień zniknął. Kula z żołądka Dappy nie zniknie tak łatwo; przeciwnie, wspomnienie jej obecności będzie go prześladować do końca życia, ilekroć przypomni sobie wydarzenia z ostatnich kilku minut. Może uda mu się dostać na Minerwę i uciec, ale kula wystrzelona przez Charlesa White'a dosięgnie go nawet na Morzu Japońskim, gdy tylko jego pamięć wróci do tego dnia. A będzie wracać, jak pies do wymiocin. Teraz rozumiał, dlaczego dżentelmeni wyzywają się na pojedynki: nic innego nie mogło zmazać takiej hańby. Zabił w życiu trochę ludzi - głównie piratów i głównie z pistoletu. Miał większą od przeciętnej szansę, że w uczciwym pojedynku mógłby zastrzelić Charlesa White'a. Tylko że pojedynki były dla dżentelmenów. Niewolnik nie mógł wyzwać swojego pana. ZRESZTĄ TO GŁUPI POMYSŁ. MUSIAŁ PRZEDE WSZYSTKIM DOTRZEĆ NA POKŁAD MINERWY. KARETA SKRĘCAŁA WŁAŚNIE W PRAWO W CORNHILL, ZBLIŻAJĄC SIĘ DO THE POOL - GDYBY SKRĘCIŁA W LEWO, ZNACZYŁOBY TO, ŻE JADĄ DO LEICESTER HOUSE, GDZIE MIESZKAŁA ELIZA I JEJ ZAPRZYJAŹNIONA ARMIA HANOWERCZYKÓW. TAK, LEPIEJ BĘDZIE UCIEKAĆ Z MIASTA. Szkoda. Pomysł wyzwania Charlesa White'a na pojedynek i przeszycia go kulą był wprost rozkoszny. Nic nie sprawiło Dappie takiej satysfakcji, odkąd zobaczył swoje imię na liście gończym. Uchylił okiennice trochę szerzej. Wyjrzał przez boczne okna, potem odwrócił się do tyłu. Johann śledził karetę wzrokiem z odległości nie większej niż dwanaście stóp - szedł bruzdą, jaką powóz wyrzynał w tłumie. Gwałtownie pokręcił głową, nakazując Dappie zasłonić okna, i obejrzał się przez ramię. Dappa zorientował się, że są śledzeni: niespiesznym krokiem szło za nim dwóch ludzi z ulotkami White'a w rękach. Powiódłszy wzrokiem wzdłuż Cornhill, stwierdził, że rozdających je agitatorów jest znacznie więcej. Zapewne tylko obietnica nagrody sprawiła, że ludzie nie rzucili się na niego hurmem: nikt nie chciałby się dzielić dziesięcioma gwineami z całym tłumem obcych. Na razie więc miał tylko dwóch przeciwników, chwilowo powstrzymywanych przez uzbrojonego w rapier Johanna. Problem polegał na tym, że White mógł produkować nowych z taką szybkością, z jaką pracowały prasy drukarskie. Jakie to wszystko niezwykłe! Jak miałby to wyjaśnić pobratymcom z rodzinnej afrykańskiej wioski? Kawałki metalu wstawione w ramę i umazane czarnym świństwem po przyciśnięciu do białych płacht miały magiczne właściwości: zmieniały człowieka - jednego w całej metropolii - w przerażonego zbiega, a wszystkich pozostałych mieszkańców miasta w jego bezwzględnych prześladowców. Zarazem te same kawałki metalu w tej samej ramie, tyle że inaczej ułożone, mogły nie mieć żadnej wagi, żadnego znaczenia. Ciekawe, czy udałoby mu się wydrukować ulotki przedstawiające Charlesa White'a jako zbiegłego niewolnika, będącego jego - Dappy - własnością, i wyznaczające nagrodę za sprowadzenie go do domu. Pomysł był kuszący, bardziej nawet niż myśl o zastrzeleniu White'a, ale niepotrzebnie zawracał sobie nim głowę. Mógł mieć nadzieję, że uda mu się uciec; na zemstę nie miał co liczyć. Dotarli do ruchliwego skrzyżowania Cornhill z szeroką ulicą biegnącą z północy na południe, która w tym miejscu zmieniała nazwę. Gdyby teraz skręcili w lewo, na północ, znaleźliby się na Bishopsgate i pojechali w stronę Kompanii Mórz Południowych, Kolegium Greshama i Bedlam. Bardziej prawdopodobny wydawał się jednak zwrot w prawo w Gracechurch Street, która dalej przechodziła w Fish Street, mijała Monument i zbiegała prosto na Most Londyński. Na środku skrzyżowania powóz musiał się zatrzymać, gdyż zebrał się tam zgoła niecodzienny tłum. Wyglądając przez prawe okienko, Dappa widział głównie plecy gapiów, wyglądając przez lewe - głównie twarze, ponieważ większość z nich z zapartym tchem śledziła jakiś spektakl rozgrywający się na południe od skrzyżowania. Nie umiał dostrzec, co właściwie się dzieje, próbował więc wyczytać odpowiedź na to pytanie z twarzy widzów. Nie znalazł na nich żadnej użytecznej informacji - może poza tą, że cokolwiek obserwowali, działo się to wysoko nad ich głowami. Mignął mu za to South Sea House, siedziba Kompanii Mórz Południowych, olbrzymi kompleks zabudowań, którego najbliższa brama znajdowała kilkaset jardów od skrzyżowania, po lewej stronie Bishopsgate. Był większy i nowszy niż Bank of England. Kompania była w pewnym sensie anty bankiem. Jej aktywa, czyli zabezpieczenie udzielanych kredytów, stanowiło Asiento: przywilej prowadzenia transatlantyckiego handlu niewolnikami, wydarty Hiszpanom przed rokiem przy okazji zakończenia wojny. Nagle z tłumu dobiegł chóralny okrzyk. Dappa spojrzał w prawo. Spod szczytu Monumentu wybiegała czarna krecha dymu. Zmrużył oczy, żeby lepiej się przyjrzeć: wieńcząca Monument latarnia była zniekształcona umocowanym do niej wielokrążkiem. Doszedł do wniosku, że jest świadkiem jakiegoś pospolitego przedstawienia dla gawiedzi, i znów odwrócił się w stronę South Sea House. Widok złowieszczego gmaszyska, majaczącego w głębi ulicy niczym statek piracki, pomógł mu ułożyć w głowie elementy układanki. Nagle objawił mu się pewien plan - nie jakiś tam zarys, lecz plan pełną gębą, gotowy w każdym szczególe, a przy tym tak oczywisty i narzucający się, że Dappa bez zbędnej zwłoki przystąpił do jego realizacji. By to bowiem plan, który w cudowny sposób mógł usunąć z jego brzucha kulę armatnią Charlesa White'a. Uklęknął na podłodze karety i położył ulotkę na ławce naprzeciwko, czystą stroną do góry. Wyjął z kieszeni ołówek, poślinił go, jakby chciał przelać weń swoją elokwencję, i zaczął pisać: Łaskawa pani, Johann spisał się dzielnie i na medal. Proszę, nie miej do niego pretensji, gdy odkryjesz, że kareta jest pusta. Podczas naszego ostatniego spotkania rozmawialiśmy o mojej karierze pisarza i zbieracza historii z życia niewolników. Porównałaś nawet, Pani, moją dotychczasową twórczość do szrapneli, które mogą rozdrażnić wroga, ale nie poślą statków niewolniczych na dno, gdzie ich miejsce. Nalegałaś też, abym porzucił gromadzenie tej drobnej amunicji na rzecz poszukiwań kuli armatniej z prawdziwego zdarzenia. Aż do dziś zakładałem, że kuli tej - czyli historii, która raz na zawsze przekona wszystkich Anglików o niedorzeczności i okrucieństwie niewolnictwa - przyjdzie mi szukać na targach niewolników w Sao Paulo, Kingstown albo Carolinie. Tym większe było więc moje zdumienie, gdy dzisiejszego wieczoru znalazłem ją we własnym brzuchu. Minerwa odpływa o świcie, ale mnie znajdziesz, Pani, w którymś z londyńskich więzień. Będę potrzebował papieru, atramentu i wsparcia Twoich modlitw. Sługa Pani uniżony, Dappa Zostawił list na ławce i otworzył lewe drzwi karety. Przy samym powozie była odrobina wolnej przestrzeni, nikt bowiem nie chciał stanąć na tyle blisko, by pojazd zasłaniał mu widok na południe. Johann - na równi z innymi zafascynowany wydarzeniami na Monumencie - niczego nie zauważył. Dappa ruszył spokojnie - bynajmniej nie biegiem - przez tłum na Bishopsgate. Wydawało mu się, że słyszy za plecami kroki podążających jego śladem i liczących na nagrodę donosicieli - ale nawet gdyby tamci dwaj za nim nie poszli, był pewien, że niedługo trafią się następni. Niedługo potem siedział już w kawiarni ulokowanej (jak najbardziej dosłownie) w cieniu South Sea House, sącząc gorącą czekoladę i udając, że czyta „Examinera” - jakby nigdy nic. Dookoła panował zwykły kawiarniany ruch. Ludzie oglądali rozkładane na stołach papiery: mapy Zatok Gwinejskiej i Biafrańskiej, diagramy załadunku statków niewolniczych, księgi rachunkowe ciężkie od ludzkich aktywów. W powietrzu fruwały znajome nazwy: Akra, Elmina, Ijebu, Bonny. O dziwo, Dappa czuł się jak w domu. Co jeszcze dziwniejsze, był zupełnie spokojny. Odwrócił gazetę, polizał ołówek i znów zaczął pisać. Tor Shive O zmierzchu Parę minut później sir Isaac wdrapał się na pokład hookera. We wściekłym blasku płonącej twierdzy jego siwe włosy błyszczały jak ogon komety. Daniel stanął obok niego, przygnieciony ciężarem koca, i zerkał na świat spod rąbka wymiętej marynarskiej czapki. Czterech wychylonych za burtę dragonów usiłowało wciągnąć na pokład pułkownika Barnesa, nie łamiąc mu przy okazji zdrowej nogi. Szalupa pospiesznie się oddaliła: wody przybywało tak szybko, że mogła już swobodnie wyjść ze sztucznego kanału. Hooker, który miał sporo większe zanurzenie, na razie był w nim uwięziony. Daniel ściągnął czapeczkę. Mocny wiatr, studzący mu głowę, potwierdził jego podejrzenia: płomienie twierdzy Shive podsycał potężny ruch powietrza, napierającego na kadłub i gołe reje hookera. Kolumna ognia wsysała z wolna statek, jak kuźnia Wulkana ćmę. Barnes również zdawał sobie z tego sprawę. Dragoni zaczęli się rozglądać w poszukiwaniu kotwicy lub innego obiektu, który mógłby pełnić podobną funkcję. Niczego nie znaleźli. Fałszerze poprzecinali w panicznej ucieczce liny kotwiczne. - Jest tam w ogóle coś ciężkiego? - zawołał Barnes do żołnierza, który po omacku przeszukiwał przestrzeń pod pokładem. Isaac zastrzygł uszami: on też szukał czegoś ciężkiego. - Tylko jakaś ogromniasta skrzynia - odparł dragon. - Piekielnie ciężka, nie ruszymy jej. - Zaglądaliście do środka? - zapytał Isaac, spięty jak wygłodniały kocur. - Nie, mój panie. Jest zamknięta. Ale wiem, co w niej jest. - Niby skąd, skoro jej pan nie otworzył? - No bo słyszę, jak coś tyka w środku. To musi być wielki zegar. Daniel i Isaac spojrzeli po sobie, jakby ktoś, kto związał im nosy sznurkiem, nagle go naprężył. Daniel przemówił do dragona, nadal patrząc Isaacowi w oczy: - Czy na pewno jest aż tak ciężka, że nie da się jej wynieść na pokład i wyrzucić za burtę? - Zaparłem się z całej siły, ale nawet nie drgnęła. Daniel zastanawiał się, czy powinien podzielić się z żołnierzami wiedzą, którą posiedli obaj z Isaakiem: że znaleźli się w potrzasku, na uszkodzonym statku, z tykającą Machiną Piekielną na pokładzie. Ale Isaac był szybszy. - Proszę wybaczyć doktorowi to zainteresowanie nic nieznaczącym drobiazgiem - powiedział. - Obaj uwielbiamy mechanizmy zegarowe. Jako że chwilowo i tak nie mamy nic do roboty, pozwolicie panowie, że zejdziemy pod pokład, żeby uciąć sobie pogawędkę o zegarach. - Chętnie do panów dołączę - zaproponował Barnes, orientując się w sytuacji. - O ile się zgodzicie, rzecz jasna. - Ależ naturalnie, pułkowniku - odparł Daniel. - Prosimy. Razem z Isaakiem i Barnesem podszedł do otwartego włazu, rysującego się ostrą, czarną plamą na tle rozświetlonych blaskiem pożogi desek pokładu. White Tower O zmierzchu Ojciec Edouard de Gex z Towarzystwa Jezusowego stanął na jednej nodze (przy hamowaniu skręcił kostkę), odwrócił się i spojrzał na pobojowisko, jakie zostawił po sobie na dachu White Tower. Interesował go przede wszystkim los zawartości sakwy, która wydawała mu się znacznie lżejsza niż przed chwilą, gdy skakał z Monumentu. Pod skrzypiącą z napięcia liną, wśród roztrąconych na boki Szkotów i porzuconych przez nich sztyletów, sporranów i beretów biegła Mleczna Droga usypana z monet ze skórzanych woreczków, z których się wysypały. De Gex pokuśtykał wzdłuż swojej trajektorii wstecz, zbierając je z powrotem do sakwy. Górale - oszołomieni, poobijani, a nade wszystko zakłopotani widokiem świętego męża wykonującego tak ciężką pracę, pozbierali się z ziemi, otrzepali kilty z kurzu i rzucili mu się na pomoc. De Gex zbierał jednak i liczył monety tak długo, aż wytyczony przez nie szlak zaprowadził go pod zachodnie blanki wieży. Tam natknął się na pierwszego z ludzi, których potrącił i przewrócił: krępego jegomościa z opaską na oku. Ów przemówił w całkiem znośnej francuszczyźnie: - W imię starego sojuszu... - Było to nawiązanie do sporadycznych, ale trwających przez stulecia dyplomatycznych schadzek Szkotów i Francuzów. - Witam cię, ojcze, w Tower. Możesz ją uznać za terytorium francuskie... - Pourquoi non? Przecież to my ją zbudowaliśmy. - ...i przejąć nad nią dowództwo. - MÓJ PIERWSZY ROZKAZ BRZMI: ŚCIĄGNĄĆ Z MASZTU FLAGĘ MACIANÓW Z MACDONALDÓW - POWIEDZIAŁ DE GEX. LORD GY NIE BYŁ ZACHWYCONY. NIECHĘĆ ZIAŁA NA JEGO TWARZY JAK OTWARTA RANA, ALE ZMEŁŁ PRZEKLEŃSTWO W ZĘBACH, JAK CZŁOWIEK, KTÓRY SŁYSZAŁ JUŻ GORSZE RZECZY I - PATRZCIE PAŃSTWO! - NADAL ŻYŁ. - PROSZĘ O WYBACZENIE. CHŁOPCÓW PONIOSŁO. PARYSKA OSTROŻNOŚĆ I TRZEŹWOŚĆ UMYSŁU JEST OBCA MŁODZIEŃCOM, KTÓRZY PRZYGALOPOWALI TU PROSTO Z WRZOSOWISKA. UKŁONIŁ SIĘ LEKKO I ODWRÓCIŁ W STRONĘ FLAGI. DE GEX RÓWNIEŻ SPOJRZAŁ W TĘ STRONĘ. I OBAJ WIELCE SIĘ ZDUMIELI, BO FLAGA ZNIKNĘŁA: MASZT BYŁ PUSTY I SIĘGAŁ IM ZALEDWIE DO PASA, PRZEPOŁOWIONY JAKĄŚ OSTRĄ KLINGĄ. MŁODY CHORĄŻY - ISTOTA MNIEJ WIĘCEJ CZTERNASTOLETNIA I SKŁADAJĄCA SIĘ WYŁĄCZNIE Z PIEGÓW - SIEDZIAŁ OBOK MASZTU, WCIŚNIĘTY W PRZERWĘ W BLANKACH, I TRZYMAŁ SIĘ ZA ROZKWASZONY NOS. RUFUS MACIAN PODBIEGŁ DO NIEGO I ZACZĄŁ ZARZUCAĆ PYTANIAMI. DE GEX - PO OBOWIĄZKOWYM PRZEWRÓCENIU OCZAMI - ROZEJRZAŁ SIĘ I DOPIERO TERAZ ZAUWAŻYŁ, ŻE NIGDZIE NIE WIDAĆ JACKA. W ZAMIESZANIU TOWARZYSZĄCYM ZSTĄPIENIU DE GEXA NA WHITE TOWER JACK NAJWYRAŹNIEJ WZIĄŁ SPRAWĘ FLAGI W SWOJE RĘCE, PO CZYM ZAPEWNE ZBIEGŁ PO SCHODACH. NAJBLIŻSZE ZEJŚCIE ZNAJDOWAŁO SIĘ PEWNIE ZA DRZWIAMI, KTÓRE - OTWARTE - ZNAJDOWAŁY SIĘ W OKRĄGŁEJ WIEŻYCZCE SPINAJĄCEJ PÓŁNOCNOWSCHODNI NAROŻNIK BUDYNKU. WIEŻYCZKA WZNOSIŁA SIĘ NAD MACIANEM PRZESŁUCHUJĄCYM PIEGUSA Z ROZBITYM NOSEM I WYDAWAŁO SIĘ OCZYWISTE, ŻE ZA CHWILĘ MACIAN PODĄŻY ZA JACKIEM. DE GEX KAZAŁ SZKOTOM ZOSTAĆ NA POSTERUNKU I RUSZYŁ W STRONĘ WIEŻYCZKI. KILKU UDAŁO, ŻE NIE SŁYSZAŁO ROZKAZU, I RUSZYŁO ZA NIM, ALE MACIAN, KTÓRY ZDĄŻAŁ JUŻ W TYM SAMYM KIERUNKU, ODWRÓCIŁ SIĘ Z WŚCIEKŁYM GRYMASEM I RZUCIŁ SZKOTOM KILKA SŁÓW. SPRAWIŁY ONE, ŻE POSPUSZCZALI GŁOWY. WSZEDŁ NA SCHODY ZALEDWIE DWA KROKI PRZED JEZUITĄ. - JAKA SZKODA - POWIEDZIAŁ DE GEX, ROZGLĄDAJĄC SIĘ PO CAŁKIEM PUSTYM POMIESZCZENIU U SZCZYTU SCHODÓW. - WSZYSTKIE PRZYRZĄDY ASTRONOMICZNE ZNIKNĘŁY. - ŻE CO? - SPYTAŁ LORD GY, KTÓRY JUŻ ZACZĄŁ SCHODZIĆ. - TO PAN NIE WIE? TO BYŁA PRACOWNIA FLAMSTEEDA, ZANIM KRÓLEWSKIE OBSERWATORIUM PRZENIESIONO DO GREENWICH. KIEDYŚ PRZEZ TEN POKÓJ PRZECHODZIŁ GŁÓWNY POŁUDNIK ANGLII. BYŁY TO BŁAHOSTKI POZBAWIONE WIĘKSZEGO ZNACZENIA - I DE GEX ŚWIETNIE ZDAWAŁ SOBIE Z TEGO SPRAWĘ. NIE PODOBAŁ MU SIĘ JEDNAK WYRAZ TWARZY LORDA GY I CHCIAŁ GO ZA WSZELKĄ CENĘ ZDEKONCENTROWAĆ. ZABIEG TEN PODZIAŁAŁBY ZAPEWNE NA FRANCUSKIEGO ARYSTOKRATĘ, KTÓREMU POBYT W WERSALSKICH SALONACH DO PERFEKCJI WYOSTRZYŁ ZMYSŁ TOWARZYSKI - NA NIC SIĘ JEDNAK ZDAŁ W WYPADKU LORDA GY, KTÓRY AWANSOWAŁ DO GRONA ARYSTOKRATÓW DZIĘKI TEMU, ŻE ROZRĄBAŁ TAKIEGO FRANCUZA NA DWOJE, A W TEJ CHWILI WYGLĄDAŁ, JAKBY MIAŁ OCHOTĘ POWTÓRZYĆ TAMTEN CIOS. CELEM ISTNIENIA OKRĄGŁEJ WIEŻY BYŁO PODTRZYMYWANIE KRĘCONYCH SCHODÓW. POSZUKIWANIA JACKA SPROWADZAŁY SIĘ DO SCHODZENIA SPIRALĄ W DÓŁ I ZAGLĄDANIA ZA KAŻDE NAPOTKANE PO DRODZE DRZWI. POSTĘPUJĄC WEDLE TEJ PROCEDURY WKRÓTCE ZNALEŹLI SIĘ NA ŚRODKOWEJ Z TRZECH KONDYGNACJI WIEŻY. DAWNIEJ ZNAJDOWAŁA SIĘ TU SALA TRONOWA, W PÓŹNIEJSZYCH WIEKACH URZĄDZONO W NIEJ ARCHIWUM. JACK KUCAŁ W GIGANTYCZNYM KOMINKU, ODWRÓCONY DO NICH PLECAMI, I WYTRZĄSAŁ PROCH Z PROCHOWNICY NA SZKOCKĄ FLAGĘ, ZŁOŻONĄ NA CZWORO I WEPCHNIĘTĄ POD RUSZT. PO DRODZE PRZEZ BYŁĄ SALĘ TRONOWĄ ZGARNĄŁ Z PÓŁKI PRZYKURZONE NARĘCZE ZROLOWANYCH PAPIERÓW, KTÓRYMI OBŁOŻYŁ FLAGĘ ZE WSZYSTKICH STRON, ABY POSŁUŻYŁY ZA PODPAŁKĘ. - JACQUES... - ZACZĄŁ DE GEX. - PROSZĘ MI WYBACZYĆ, WASZA DZIEWICZOŚĆ. CHCĘ ZNISZCZYĆ DOWODY. - TY ŁAJDAKU! - WYKRZYKNĄŁ LORD GY. - POWIEDZIAŁEM: ZNISZCZYĆ DOWODY? - JACK OBEJRZAŁ SIĘ PRZEZ RAMIĘ NA MACIANA. - CHODZIŁO MI O TO, ŻE TA SZLACHETNA CHORĄGIEW WYSTRZĘPIŁA SIĘ I POBRUDZIŁA W BITEWNYM ZAMIESZANIU I JEDYNYM SPOSOBEM NA TO, BY Z SZACUNKIEM JĄ POŻEGNAĆ, BĘDZIE SPALENIE JEJ W OCZYSZCZAJĄCYM OGNIU. PRZYŁOŻYŁ DO FLAGI PISTOLET - NIENAŁADOWANY, JAK SIĘ ZA CHWILĘ OKAZAŁO - I POCIĄGNĄŁ ZA CYNGIEL. ISKRY PRZESKOCZYŁY NA OBSYPANY PROCHEM MATERIAŁ, GDZIE STAŁY SIĘ CZYMŚ WIĘCEJ NIŻ ZWYKŁYMI ISKRAMI. FLAGA STANĘŁA W NISKICH, TRZASKAJĄCYCH PŁOMIENIACH - TROCHĘ JAK RŻYSKO, TYLKO DUŻO SZYBCIEJ. JACK ZATOCZYŁ SIĘ W TYŁ I WYSKOCZYŁ Z PALENISKA, UCIEKAJĄC PRZED DYMEM, KTÓRY, PONIEWAŻ W KOMINIE NIE WYTWORZYŁ SIĘ JESZCZE CUG, W WIĘKSZOŚCI WYPEŁZŁ ZA NIM - ZOSTAŁ WRĘCZ ZASSANY PRZEZ JEGO RUCH, UPODABNIAJĄC GO DO RAKIETY WLOKĄCEJ CZARNY WARKOCZ. - CHODŹMY GDZIEŚ, GDZIE DA SIĘ ODDYCHAĆ - ZAPROPONOWAŁ JACK. WYMINĄŁ MACIANA I DE GEXA I WYSZEDŁ NA SCHODY. DE GEX WIDZIAŁ W SWOIM ŻYCIU SPORO POJEDYNKÓW - SFORMALIZOWANYCH I ZAMIERZONYCH JAK ŚLUBY. ALE BYŁ RÓWNIEŻ ŚWIADKIEM WYSTARCZAJĄCO WIELU BÓJEK ZE SKUTKIEM ŚMIERTELNYM, ABY ZDAWAĆ SOBIE SPRAWĘ, ŻE NIGDY NIE WYBUCHAJĄ TAK SPONTANICZNIE, JAKBY SIĘ TO MOGŁO WYDAWAĆ. WEŹMY NA PRZYKŁAD WERSAL. MOGŁO SIĘ ZDARZYĆ TAK, ŻE PRZECHADZAJĄC SIĘ PO OGRODACH, USŁYSZYMY JAKIEŚ DZIWNE DŹWIĘKI, A ODWRÓCIWSZY SIĘ, UJRZYMY W ODDALI JEDNEGO MĘŻCZYZNĘ - NAZWIJMY GO ARNAULDEM - DOBYWAJĄCEGO RAPIERA I RZUCAJĄCEGO SIĘ NA DRUGIEGO - NAZWIJMY GO BLAISEM. NIEBACZNY OBSERWATOR MÓGŁBY Z TEJ SCENY WYSNUĆ WNIOSEK, ŻE OTO PRZED CHWILĄ ARNAULD Z NIEWIADOMYCH POWODÓW STRACIŁ PANOWANIE NAD SOBĄ I PĘKŁ JAK SKUTA LODEM GAŁĄZKA DRZEWA. PRAWDA JEDNAK WYGLĄDA INACZEJ: ARNAULDOWIE RZADKO BYWAJĄ AŻ TAK PORYWCZY. BYSTRZEJSZY ŚWIADEK, KTÓRY MIAŁBY OKO NA ARNAULDA PRZEZ DWIE, TRZY MINUTY PRZED TĄ ESKALACJĄ PRZEMOCY, ZAUWAŻYŁBY, ŻE MIĘDZY NIM I BLAISEM DOSZŁO DO WYMIANY ZDAŃ: BLAISE OBRAZIŁ Z ZIMNĄ KRWIĄ ARNAULDA, NA PRZYKŁAD NIE PRZEPUSZCZAJĄC GO W PROGU, ALBO ZAŻARTOWAŁ Z JEGO PERUKI, MÓWIĄC, ŻE ZALEDWIE PRZED TRZEMA MIESIĄCAMI BYŁA OSTATNIM KRZYKIEM MODY. JEŻELI BLAISE JEST SZCZWANYM LISEM, POSZEDŁ ZAPEWNE DALEJ Z LEKKIM SERCEM, NUCĄC POD NOSEM JAKĄŚ ARIĘ I UDAJĄC, ŻE NATYCHMIAST ZAPOMNIAŁ O CAŁYM INCYDENCIE. TYMCZASEM ARNAULD STAJE SIĘ ŻYWĄ OFIARĄ PRZYPADŁOŚCI TAK OCZYWISTEJ I TAK DRAMATYCZNEJ, ŻE AŻ ZASŁUGUJĄCEJ NA GŁĘBSZE ZBADANIE PRZEZ CZŁONKÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO. BA, CAŁE KONSYLIUM ANGIELSKICH UCZONYCH MOGŁOBY SIĘ ZEBRAĆ Z LUPAMI I NOTESAMI WOKÓŁ BIEDNEGO ARNAULDA, OBSERWUJĄC ZMIANY JEGO FIZJONOMII, ZAPISUJĄC ICH ŁACIŃSKIE OKREŚLENIA I ODZWIERCIEDLAJĄC JE Z MOZOŁEM W DRZEWORYTACH. WIĘKSZOŚĆ SYMPTOMÓW MA ZWIĄZEK Z HUMOREM NAMIĘTNOŚCI. Z POCZĄTKU ARNAULD STOI JAK WROŚNIĘTY W ZIEMIĘ, PRZETRAWIAJĄC ZNIEWAGĘ. JEGO TWARZ CZERWIENIEJE, GDY NACZYNIA KRWIONOŚNE POD SKÓRĄ WIOTCZEJĄ I NAPEŁNIAJĄ SIĘ KRWIĄ TŁOCZONĄ PRZEZ SERCE BIJĄCE W RYTMIE TURECKIEGO TARABANU, DAJĄCEGO SYGNAŁ DO SZTURMU. NIE PORA TO JEDNAK NA ATAK, GDYŻ NA TYM ETAPIE CHOROBY ARNAULD NIE JEST W STANIE RUSZYĆ SIĘ Z MIEJSCA. WSZELKA JEGO AKTYWNOŚĆ OGRANICZA SIĘ DO AKTYWNOŚCI UMYSŁOWEJ. W KOŃCU OTRZĄSA SIĘ Z PIERWSZEGO SZOKU I PRÓBUJE SOBIE WMÓWIĆ, ŻE ZDOŁAŁ POWŚCIĄGNĄĆ EMOCJE I ZAPANOWAĆ NAD SYTUACJĄ, DZIĘKI CZEMU MOŻE SPRAWĘ ROZSĄDNIE PRZEMYŚLEĆ. NASTĘPNE CHWILE SCHODZĄ MU NA ODTWORZENIU W PAMIĘCI SPOTKANIA Z BLAISEM. UDAJĄC, ŻE PODCHODZI DO SPRAWY SPOKOJNIE I RACJONALNIE, GROMADZI DOWODY NIEZBĘDNE DO OSKARŻENIA BLAISE'A O ŁOTROSTWO I SKAZANIA GO NA ŚMIERĆ. PO TEJ ANALIZIE NIE TRZEBA JUŻ DŁUGO CZEKAĆ NA ATAK. NIEMNIEJ JEDNAK CZŁOWIEKOWI, KTÓRY NIE ROZPOCZĄŁ OBSERWACJI ODPOWIEDNIO WCZEŚNIE I NIE SŁUCHAŁ ANALIZUJĄCYCH JĄ NA BIEŻĄCO CZŁONKÓW TOWARZYSTWA, WYBUCH ARNAULDA MOŻE SIĘ WYDAĆ RÓWNIE NIEOCZEKIWANY JAK EKSPLOZJA MACHINY PIEKIELNEJ. DE GEX STAŁ ZA PLECAMI MACIANA I OBSERWOWAŁ PROCES PALENIA FLAGI SPONAD JEGO EPOLETÓW. CZUBKI USZU SZKOTA PRZYBRAŁY BARWĘ WIŚNI. NAWET NIE MRUGNĄŁ, GDY JACK WYMINĄŁ GO, WRACAJĄC NA SCHODY, ALE DE GEX WIEDZIAŁ, CZEGO NALEŻY SIĘ ZA CHWILĘ SPODZIEWAĆ. NIE MÓGŁ POWSTRZYMAĆ PROCESU ZAPOCZĄTKOWANEGO W UMYŚLE MACIANA: ROZPOCZĘŁO SIĘ ZBIERANIE ARGUMENTÓW, KTÓRE MUSIAŁO SIĘ ZAKOŃCZYĆ NIEUNIKNIONYM WYROKIEM - ALE COŚ JEDNAK MÓGŁ ZROBIĆ. ODŁOŻYŁ SAKWĘ NA PODŁOGĘ I DYSKRETNIE WŁOŻYŁ RĘKĘ DO KIESZENI SUTANNY. NIE BYŁA TO WCALE PRAWDZIWA KIESZEŃ, TYLKO ROZCIĘCIE PROWADZĄCE POD UBRANIE. OJCIEC EDOUARD BYŁ CZŁONKIEM TOWARZYSTWA JEZUSOWEGO, ALE NALEŻAŁ RÓWNIEŻ DO SPOŁECZEŃSTWA ZWYKŁYCH LUDZI, A KONKRETNIE LONDYŃCZYKÓW, MIESZKAŃCÓW NAJOKROPNIEJSZEGO MIASTA, JAKIE W ŻYCIU WIDZIAŁ, CHOCIAŻ OPŁYNĄŁ ŚWIAT DOOKOŁA. ZA PASEM NAMACAŁ RĘKOJEŚĆ PIĘKNEGO SZTYLETU ZE STALI BŁYSZCZĄCEJ, KUPIONEGO OD PEWNEGO BANYANA W BATAWII. BEZSZELESTNIE WYSUNĄŁ GO Z POCHWY. MACIAN ANI DRGNĄŁ. JEDYNYM DŹWIĘKIEM W POKOJU BYŁ TRZASK OGNIA ROZPRZESTRZENIAJĄCEGO SIĘ NA ZABYTKOWE DOKUMENTY, KTÓRYMI JACK OBŁOŻYŁ FLAGĘ. DE GEX ZMĄCIŁ TĘ CISZĘ - LEDWIE ZAUWAŻALNIE - KIEDY ZROBIŁ KROK DO PRZODU. Wtedy jednak za jego plecami rozległ się znacznie głośniejszy dźwięk. Zanim de Gex zdążył się odwrócić, ktoś wykręcił mu rękę ze sztyletem do tyłu. Palce jezuity rozprostowały się, wypuszczając broń, ta jednak nie spadła na ziemię, bo czyjaś dłoń złapała ją w locie. Chwilę później ta sama dłoń pojawiła się przed de Gexem i przystawiła mu jego własny sztylet do gardła. Od tyłu złapał go człowiek śmierdzący przepoconą wełną, koniem i prochem. Najwidoczniej jeden ze Szkotów śledził jezuitę, kiedy ten schodził po schodach. - Żeś jest człek świenty, to ci dom kościelny przywilej - wyszeptał do ucha jezuity. - Ale miauknij ino, a świenty Pioter ci powie, gdzie nastempne kazanie opowiesz. Rufus MacIan odwrócił się i wyminął ich obu. Już nie miał czerwonych uszu. Nie zaszczyciwszy de Gexa spojrzeniem, zszedł na schody i ruszył za Jackiem na parter. * * * Który to parter był pod sufit wypakowany prochem. Nie chcąc wysyłać niedobitka rodzinnego klanu do Królestwa Niebieskiego, MacIan wyjął pistolet zza pasa, sprawdził, że kurek nie jest odwiedziony i odłożył go na parapet pod oknem, zanim rozejrzał się po pomieszczeniu zajmującym większość kondygnacji. - Coś ty sobie wyobrażał? - spytał Jack Mincerz. Stał u wylotu piętrowego szpaleru beczułek z prochem. Nie obnażył szabli, ale wysunął ją na kilka cali z pochwy, żeby swobodnie się przesuwała, i stał bokiem do Szkota, w pozie, która - w społeczeństwie, w którym mężczyźni regularnie przeszywali się nawzajem ostrymi narzędziami - stanowiła niedwuznaczną groźbę. MacIan nie podszedł bliżej. - Żem nie myślał, że tak długo pożyję. To i żem nie myślał, co dalej. - Pozwól zatem, że podsunę ci parę pomysłów. To koniec. - Koniec?! - Zrobiliśmy, co było do zrobienia. Zostało tylko do załatwienia parę drobiazgów w mennicy, którymi zajmiemy się z ojcem Edouardem, kiedy... kiedy was już nie będzie. - Jak to nie będzie?! Jak chcesz bronić Tower przed całym regimentem wojska, skoro ci nikt na murach nie zostanie?! - Nie zamierzam jej przed nikim bronić. Nigdy nie zamierzałem. Więc zmykaj. Migiem. Wracaj na wrzosowiska. Ciesz się zemstą. Chyba, że... - Chyba, że co? - Chyba, że chcesz zostać bohaterem Zjednoczonego Królestwa, broniąc zamku dla królowej z rodu Stuartów. - Nie zdzierżę - wycedził Rufus MacIan. - Nie strzymam dłużej! Uniósł ręce, jakby chciał je złożyć do modlitwy, one jednak, zamiast zetknąć się dłońmi na wysokości twarzy, przesuwały się coraz wyżej i lekko do tyłu, aż natrafiły na sterczącą mu ponad ramieniem rękojeść claymore'a. Wtedy wystarczyło jedno szarpnięcie, by klinga zalśniła mu przed twarzą. Niespodziewanie także i broń Jacka wyskoczyła z pochwy - piękna, błyszcząca, zakrzywiona jak szabla i na turecką modłę nieco szersza w sztychu niż w okolicach gardy. Trzymał ją w jednej ręce. Zapowiadał się niezwykły, niedorzeczny pojedynek: średniowieczny miecz przeciwko skrzyżowaniu kordelasa z rapierem. - Jak chcesz - powiedział Jack. - Bohaterze Brytanii. Jack miał broń lżejszą i szybszą. MacIan musiałby być samobójcą, żeby czekać na jego natarcie, ponieważ najprawdopodobniej nie zdążyłby sparować ciosu swoim claymorem. Dlatego runął na przeciwnika jak wypuszczony z boksu byk. Zrobił unik w jedną stronę, potem w drugą, w nadziei że Jack da się zwieść, a następnie wziął potężny zamach i z całej siły ciął z góry na dół, mierząc w głowę. Takiego cięcia nie odbiłaby żadna lżejsza klinga, Jack musiał więc odskoczyć i się cofnąć. MacIan wszedł za nim w szpaler beczułek. W wąskiej przestrzeni miał mniej miejsca na manewrowanie długim mieczem, ale ponieważ Jack w żaden sposób nie blokował pierwszego ciosu, MacIan wprowadził claymore płynnie w zamach z drugiej strony i znowu ciął. Jack ledwie zdążył unieść rękę z szablą. Gdyby zastawił się bronią poziomo i próbował całkowicie powstrzymać impet claymore'a, źle by się to dla niego skończyło. Miał jednak dość szczęścia - albo przytomności umysłu - by najwyżej wznieść głowicę szabli, a klingę skierować ukośnie w dół. Claymore osunął się po niej w zasadzie bez straty szybkości, chybił Jacka i zderzył się z kamienną posadzką, krzesząc iskry, których cały deszcz sypnął na najbliższą beczułkę. W głowie Rufusa MacIana mieszkał wprawdzie rozsądny, odpowiedzialny oficer, ale w ostatnich paru minutach został zepchnięty na bok i całkowicie stłamszony przez jegomościa, z którym dzielił czaszkę: wściekłego celtyckiego berserka. Na widok iskier dziki Celt ulotnił się bez śladu i do władzy znów doszedł oficer. Szkot znieruchomiał na ułamek sekundy, niepewny, czy oni sami i White Tower przetrwają, ale skry zgasły i nic się nie wydarzyło. - Mamy szczęście - stwierdził. Odkaszlnął, czując w płucach nienaturalny ciężar. Zwrócił uwagę, że Jack stoi dziwnie blisko - stanowczo za blisko, żeby dało się go trafić długim claymorem. Co więcej, jedną stopą przydepnął czubek miecza. Rufus MacIan zakrztusił się, zakaszlał i poczuł, jak coś mokrego i ciepłego wsiąka mu w brodę. Spojrzał w dół i zobaczył ozdobioną pogańskimi ornamentami rękojeść szabli Jacka przyciśniętą do swojej piersi. - Ja w ogóle mam szczęście, drogi panie - odparł Jack. MacIan jakoś nie mógł zebrać myśli i słuchał go tylko jednym uchem. - We wszystkich sprawach oprócz tej najważniejszej. * * * - A zatem... do Pyxis! Jack cofnął się o krok i przeciągnął szablą w poziomie. Krew ściekła po ostrzu, bryznęła ze sztychu i z sykiem chlapnęła na ścianę, tworząc na niej długą, ociekającą krechę. De Gex nie ruszał się jeszcze przez trzy uderzenia serca. Poruszył gałkami ocznymi w dół, żeby się upewnić, że jego sztylet leży na podłodze i, co za tym idzie, nie znajduje się już w bezpośrednim sąsiedztwie jego szyi. Ciężar, napór i aromat Szkota gdzieś zniknęły. Schylił się po sztylet, podniósł go i odwrócił się do Jacka, omal nie tracąc przy tym równowagi, gdyż pośliznął się na rozlewającej się coraz szerzej kałuży krwi. Góral, który go obezwładnił, leżał skulony na podłodze z półotwartymi oczami i zszarzałą twarzą. - To było bardzo ryzykowne - zauważył de Gex. - No ja przepraszam, to teraz będziemy jeszcze dyskutować o tym, co jest ryzykowne, a co nie?! - zdumiał się Jack. - Ma ojciec pojęcie, do jakiej tragedii omal... - Wystarczy - uciął de Gex, wiedząc, że kiedy Jack rozkręci się w swoich szyderstwach, będzie je równie trudno powstrzymać jak czkawkę. Znajdowali się na samym dole wieżyczki. Najstarsze drzwi w White Tower znajdowały się w przeciwległym rogu i prowadziły na centralny dziedziniec, za to bliżej, bo przy schodach, widniały inne, nowsze. Przeszli przez nie i znaleźli się na trawniku na północ od White Tower, oddzielającym ją od rzędu magazynów przytulonych do wewnętrznej strony obronnej kurtyny. Jack na chwilę zwolnił kroku, gdyż magazyny były identyczne jak snopki zboża na zżętym polu i za diabła nie nadawały się na punkty orientacyjne. Dopiero podniósłszy wzrok ponad piłokształtną linię utworzoną przez ich dachy, zobaczył zębate zwieńczenia trzech znajdujących się za nimi baszt. Przydał mu się teraz ogień, wciąż trawiący kolonie Tower na północ od fosy, ponieważ światło dnia prawie całkiem dogasło i blanki rysowały się na tle nieba dzięki łunie pożaru. Jako żywa skarbnica wiedzy na temat Tower wiedział, że ma przed sobą - od lewej - Wieże: Łuczniczą, Ceglaną i Klejnotów. Ktoś do niego wołał z góry. Jack nie rozumiał ani słowa. Odwrócił się, zadarł głowę, przytknął dłonie do ust i krzyknął do Szkotów na dachu White Tower: - Uciekajcie! Ruszyli z de Gexem dalej, wypatrując drzwi, przez które mogliby dostać się do magazynów i Wnętrza Wieży Ceglanej, czyli środkowej z trzech baszt. Wzrok Jacka oswoił się już z półmrokiem i wydawało mu się, że dostrzega wejście: w samym środku szeregu szachulcowych ścian ziała przerwa - szeroka brama, przez którą mogły wjeżdżać wozy z zaopatrzeniem. Stało w niej dwóch ludzi: olbrzym i chłopiec. Jewgienij i Tom-pucybut. - Znalazłem drogę do furtki - oznajmił Jewgienij. - Macie Strażnika? Rosjanin wskazał mężczyznę stojącego w progu magazynu, z rękoma skrępowanymi za plecami. - Cieszę się, że wreszcie przyszedłeś, brachu - powiedział Tom do Jacka. - Cały czasu tłumaczę temu Moskwianinowi, że to nie to wejście! - Ruchem kciuka wskazał za plecy. - Wieża Klejnotów jest następna! Tędy wejdziecie do Ceglanej. Tom wyszedł na trawnik i wskazał basztę w północnowschodnim narożniku wewnętrznego dziedzińca. Kilkunastu ludzi, którzy wyglądali tak, jakby przed kwadransem zeszli na ląd z okrętu flagowego Czarnobrodego - kręciło się w tamtej okolicy, spoglądając znacząco na Jacka. - Co z tego? - spytał Jack. Zapadła niezręczna cisza. Tom trochę zbladł. De Gex podszedł do Jacka i szepnął mu coś do ucha. - No tak, naturalnie - powiedział Jack. - Wieża Klejnotów. Tam trzymają te, jak to się mówi... - Klejnoty Koronne - podpowiedział mu skonfundowany Tom. - Tak, oczywiście. Rozumiem, do czego zmierzasz... Ależ naturalnie! Klejnoty Koronne! Dobrze. - Jack przez chwilę się zastanawiał. - Pewnie chcielibyście spróbować je ukraść, korzystając z faktu, że już tu jesteśmy? - Myślałem, że od początku o to właśnie chodziło - odparł Tom, który w tej chwili naprawdę wyglądał jak mały chłopak. - No pewnie! Jakżeby inaczej! - zapewnił go pospiesznie Jack. - Jasne. Nigdy nie miałem innych zamiarów. Od początku chodziło mi o to, żeby wcisnąć sobie na łeb kupę drogocennych kamieni. Diamenty, rubiny... Tak, szaleję na ich punkcie. Lećcie po nie! - A ty nie... - Do tej pory spisywałeś się bez zarzutu, Tomie. Ci jegomoście w kącie placu też wydają mi się godni zaufania. Idźcie się rozejrzeć po Wieży Klejnotów, a potem spotkamy się tutaj... Jewgienij chrząknął znacząco. - Albo nie, spotkamy się... u Czarnego Jacka, przy Hockley-in-the-Hole. Jutro wieczorem, po szczuciu niedźwiedzia. Jack uzupełniał swoje improwizowane naprędce słowa mnóstwem skinień, gestów, szturchnięć i kuksańców, skierowanych do Toma i mających pchnąć go na drogę prowadzącą do legendarnego skarbu. W końcu Tom rzeczywiście ruszył we wskazanym kierunku, tyle tylko, że szedł tyłem, nie spuszczając Jacka z oka. - Naprawdę uważasz, panie, że spelunka Czarnego Jacka to najlepsze miejsce, żeby pociąć Królewskie Jabłko? - Potnij je, gdzie chcesz. Przynieś parę kawałków w worku, tyle, ile uznasz, że mi się należy. A teraz już cię nie ma! Tom, który przez ten czas pokonał połowę dystansu dzielącego go do brygady niby piratów, wodził wzrokiem po dachach magazynów, spodziewając się, że wszystko to jest jakąś próbą, sprawdzianem jego lojalności, i że jeżeli uczyni niewłaściwy krok, skończy z bełtem wystrzelonym z kuszy w sercu. Nie zauważył jednak nic ciekawego poza rozwścieczonymi Szkotami, którzy zaczynali się wysypywać przez drzwi” White Tower i - tak czy inaczej - wymusili na nim podjęcie decyzji. - Się robi! - zawołał, okręcił się na pięcie i popędził po Klejnoty. Jack nawet tego nie widział, bo już chwilę wcześniej skoczył za de Gexem za drzwi, w których czekał na nich Jewgienij. Rosjanin zatrzasnął drzwi za nimi i założył na nie sztabę. - Nazwisko?! - spytał Jack Strażnika. - Clooney! Nie wiem, czego chcecie... - Strażniku Clooney, zachowuje się pan tak, jakbym był jakimś nikczemnym bandziorem, a ja chciałbym tylko, by przez najbliższe kilka minut był pan moim radosnym towarzyszem i przeżył tę noc w dobrym zdrowiu. - Wolałbym w ogóle nie być pańskim towarzyszem. - W takim razie informuję pana, że naprawdę jestem nikczemnym bandziorem. I albo pójdzie pan ze mną o własnych siłach, albo każę Rusowi założyć panu smycz na szyję i wlec pana po schodach w górę i w dół na tym pańskim pełnym wołowiny brzuchu. - Pójdę sam - powiedział Clooney, łypnąwszy spode łba na Jewgienija. Napatrzył się już pewnie na różne wstrząsające postępki Rosjanina i bał się go bardziej niż Jacka. Nastąpiła krótka, lecz mozolna przechadzka po ciemnych wnętrznościach Tower. Po trzecim zakręcie Jack kompletnie się pogubił. Domyślał się tylko, że przecięli płaszczyznę muru i są w Ceglanej Wieży. Znaleźli kamienne schody prowadzące w dół, w półmrok, którego nie rozświetlały ich latarnie. Człowiek bardziej od Jacka przesądny cofnąłby się odruchowo, widząc w zejściu pod ziemię wróżbę więzienia, śmierci i zaświatów. Jednakże w klasyfikacji znanych Jackowi miejsc, od których widoku włosy stawały dęba na głowie, te schody nie zajęłyby wysokiej lokaty. Zaczął więc żwawo schodzić. Na pierwszym podeście skręcił w lewo, na następny odcinek schodów; na drugim podeście zrobił to samo. Przypuszczał, że schodzą do jakiegoś tajemnego normańskiego lochu, kiedy jednak otworzył znalezione na końcu schodów drzwi, znalazł się pod gołym niebem, i to nie gdzie indziej, jak na Mint Street. Po drugiej stronie ulicy stał dom, a raczej osmolona ruina. Drzwi były otwarte, w środku paliło się światło. Okolicy pilnowało trzech ludzi, dobrych znajomych Jacka, uzbrojonych w najlepsze narzędzia do poskramiania tłumu: arkebuzy. I robili to skutecznie, bo nieliczni gapie - umorusani pracownicy mennicy - trzymali się od nich z dala, gotowi w każdej chwili schować się za występem muru Wieży Łuczniczej. Nie było takiej potrzeby. Na środku ulicy Jack zwolnił kroku, odłożył sakwę na ziemię, jakby chciał ulżyć zmęczonemu ramieniu, i obejrzał się za siebie, niby z ciekawości, co zatrzymało pozostałą dwójkę. Ruch ten wprawił w ruch poły jego płaszcza i odsłonił złotą kamizelkę, co nie mogło ujść uwagi przyczajonych robotników. Jezuita w sutannie deptał mu po piętach, więc Jack odwrócił się na północ, dźwignął sakwę i wniósł ją do domu Kuratora Mennicy. Dom był niezamieszkany. Stanowisko Kuratora było zyskowną synekurą, przyznawaną zwykle ludziom, którzy w ogóle nie znali się na pieniądzach i nie interesowali pracą mennicy, za to mieli wysoko ustosunkowanych przyjaciół. Komuś takiemu nie przyszłoby do głowy, że mógłby tu zamieszkać, nawet jeśli finansowany przez państwo dom należał mu się z racji sprawowanej funkcji. Wolałby zamieszkać przy jatkach na obrzeżach Dublina niż na tej zadymionej ulicy, i to w tłumie żołnierzy. Dlatego większość domu pozostawała nieużywana - większość, lecz nie całość. Podążając za światłem lampy, Jack zszedł po schodach do podziemnego skarbca. Drzwi stały otworem. W skarbcu z trudem dawało się rozpostrzeć ramiona, tak był mały; w najwyższym punkcie łukowatego sklepienia ledwie wystarczało miejsca, żeby Jack mógł stanąć prosto. Zawilgocone ściany ociekały wodą, skarbiec bowiem znajdował się niemal na poziomie fosy - ale był solidnie zbudowany. W głębi stał stół, a na nim czarna skrzynia z trzema skoblami. Na dwóch wisiały otwarte kłódki, jak świeżo upolowana zwierzyna na rzeźnickich hakach. Trzeci skobel był nadal zamknięty, a zapięta na nim kłódka miała rozmiary męskiej pięści. Przy stole na odwróconym do góry dnem koszu siedział krępy mężczyzna. Włosy opadały mu na twarz, nie pozwalając się jej przyjrzeć. Przyglądał się kłódce z odległości paru cali: trzymał ją w jednej ręce, a drugą grzebał stalową wykałaczką w jej bebechach. Czym zresztą nie zaskoczył Jacka w najmniejszym stopniu, bo wszystko wyglądało tak, jak miało wyglądać. Z jednym wyjątkiem. - To jest to?! - Tak - przytaknął mężczyzna siedzący na koszu, tonem tak spokojnym, jak hinduski mędrzec w transie. - To jest Pyxis. - Wiecie co... W każdym innym kraju postaraliby się, żeby wyglądało olśniewająco. A tutaj? Zwykła czarna skrzynia. - Wszystkie przedmioty pełniące prostą skądinąd funkcję skrzyni z konieczności wyglądają skrzyniowato. Nie wiem, czy to jakaś pociecha, ale kłódki są znakomite. - Te dwie chyba nie były dostatecznie znakomite. - Mówię o tej. Domyślam się, że dwie pierwsze należały do Intendenta i Szambelana. Za to ta... To musi być kłódka Mistrza. - Newtona. - Właśnie. Musiał mu ją podarować jakiś wielbiciel, lizus z kontynentu. Jack usłyszał za plecami oddech de Gexa. - Kto jak kto, ale ty powinieneś być szczególnie wyczulony na upływ czasu - powiedział. - Saturn był władcą czasu, nie sługą. - A ty? Kim jesteś? - Jednym i drugim. Przez większą część dnia i nocy czas jest moim ciemiężcą. Tylko kiedy grzebię w zegarze albo w zamku, zatrzymuje się. - Zegar. - Nie, czas. Tak mi się wydaje. Nie czuję jego upływu, dopóki coś mi nie przeszkodzi: pełny pęcherz, wyschnięte usta, burczenie w brzuchu, wygaśnięcie ognia, zachód słońca. Ale wtedy przede mną na stole leży już gotowy zegar... - W kłódce coś zgrzytnęło. Mężczyzna zwinnie przełożył palce na wykałaczce. - Albo otwarta kłódka. W ciasnym wnętrzu Saturn nie mógłby się wyprostować na stojąco, zrobił to więc siedząc. Odetchnął głęboko i niezwykle ostrożnie ściągnął kłódkę z trzeciego skobla, by przypadkiem jej nie uszkodzić. - Zdaje się, że kłódka Newtona miała być wyjątkowa - zauważył Jack. Saturn podniósł kłódkę do światła, żeby wszyscy mogli docenić jej barokowość. Uformowano ją na podobieństwo portyku starożytnej świątyni, a więc kształt miała klasyczny, ale zamiast figurek olimpijskich bogów zdobiły ją rozmieszczone dookoła serafiny i cherubiny, a inskrypcja na fryzie była w języku hebrajskim. - To Świątynia Salomona - wyjaśnił Saturn. - Nie ma dziurki! - zauważył Jack. Od frontu, pomiędzy kolumnami, znajdowały małe drzwiczki, również opisane po hebrajsku. Saturn otworzył je poczerniałym paznokciem, odsłaniając umieszczoną pod spodem dziurkę o niewiarygodnie skomplikowanym kształcie. Wyglądała jak prawdziwy labirynt. Wyrżnięto ją w bloku litego złota (tak to przynajmniej wyglądało) mającym kształt ognia płonącego na ołtarzu świątyni. - Faktycznie - mruknął Jack. - Wygląda niesamowicie. - Bardzo ozdobna - przyznał Saturn. - I cwana. Ale to tylko kłódka. Podniósł ze skobla metalową listwę z otworem, złapał za uchwyt na wieku i pociągnął. Skrzypnęły zawiasy. Pyxis zostało otwarte. Jack podszedł bliżej. De Gex pospiesznie stanął u jego boku. Tor Shive O zmierzchu Na pokładzie, przy blasku ognia żołnierze mozolili się z drągami, usiłując zepchnąć hooker jak najdalej od pożaru, po jardzie na raz. Pod pokładem zaś sir Isaac Newton i Daniel Waterhouse - w świetle latarni, którą pułkownik Barnes przytomnie zabrał z Atalanty - patrzyli na ogromną zamkniętą skrzynię i wsłuchiwali się w dobiegające ze środka rytmiczne tykanie. Barnes wcisnął czubek bagnetu pod krawędź wieka i próbował je podważyć, ale bez powodzenia. - TA SKRZYNIA NIE JEST WCALE TAKA STRASZNIE CIĘŻKA - STWIERDZIŁ. - LEKKA TEŻ NIE JEST, ALE NAJGORSZE, ŻE ZOSTAŁA PRZYŚRUBOWANA DO STĘPKI. A GŁÓWKI ŚRUB SĄ PEWNIE BEZPIECZNIE UKRYTE W JEJ WNĘTRZU. ISAAC MILCZAŁ. NIE ODEZWAŁ SIĘ ANI SŁOWEM, ODKĄD ZESZLI Z DANIELEM DO ŁADOWNI I ZNALEŹLI W NIEJ TYLKO TYKAJĄCĄ SKRZYNIĘ. CHOCIAŻ RAZ DANIEL BYŁ ŚWIADKIEM PORAŻKI ISAACA. JESZCZE WSPINAJĄC SIĘ NA POKŁAD HOOKERA, ISAAC SĄDZIŁ, ŻE WYGRAŁ Z JACKIEM MINCERZEM I ZA CHWILĘ ZDOBĘDZIE ZŁOTO SALOMONA. MYŚL O TYM, ŻE SAM DAŁ SIĘ ZWABIĆ JACKOWI W PUŁAPKĘ, DOPIERO OSTROŻNIE BADAŁA GRANICE JEGO ŚWIADOMOŚCI I NIEPRĘDKO MIAŁA SIĘ ZAPUŚCIĆ W GŁĄB MÓZGU. INSTYNKT PODPOWIADAŁ DANIELOWI (CO ZROZUMIAŁE) WYCOFANIE SIĘ NA DZIÓB ALBO NA RUFĘ, W KAŻDYM RAZIE JAK NAJDALEJ OD UKRYTEJ W SKRZYNI MACHINY; MOŻE WTEDY PRZY ODROBINIE SZCZĘŚCIA PRZEŻYŁBY WYBUCH. NIE ULEGAŁO JEDNAK WĄTPLIWOŚCI, ŻE PRZY EKSPLOZJI STĘPKA TRZAŚNIE JAK SUCHA GAŁĄZKA I STATEK SZYBKO PÓJDZIE NA DNO. DANIEL WYSZEDŁ NA POKŁAD, ZABIERAJĄC LATARNIĘ I KAŻĄC ISAACOWI DOSŁOWNIE BŁĄDZIĆ PO OMACKU. BAŁ SIĘ, ŻE JEŚLI ZOSTAWI MU ŹRÓDŁO ŚWIATŁA, ISAAC ZACZNIE MAJSTROWAĆ PRZY SKRZYNI. BARNES RÓWNIEŻ WSZEDŁ NA GÓRĘ. SHIVE STAŁ SIĘ ROZPALONYM DO CZERWONOŚCI OBELISKIEM, WYRASTAJĄCYM PROSTO Z MORZA. TAKIELUNEK HOOKERA ZOSTAŁ ZNISZCZONY, A STER ODCIĘTY, STATEK BYŁ WIĘC ZDANY NA ŁASKĘ WIATRU I PRĄDÓW RZECZNYCH I MORSKICH, A TRUDNO BYŁO PRZEWIDZIEĆ, GDZIE TE GO PONIOSĄ, PONIEWAŻ TAMIZA I MEDWAY ZMAGAŁY SIĘ W TEJ OKOLICY Z PRZYPŁYWEM, TWORZĄC WŚCIEKŁE WIRY. HOOKER ZMIERZAŁ JEDNAK KU ŚRODKOWI UJŚCIA, GDZIE POŁĄCZONE SIŁY RZEK POWINNY WYPCHNĄĆ GO NA MORZE. ISLE OF GRAIN BYŁA JESZCZE CAŁKIEM BLISKO; MOŻE ZDĄŻYLIBY WEZWAĆ SIERŻANTA BOBA, KTÓRY GDZIEŚ TAM, W CIEMNOŚCIACH, RATOWAŁ ŻOŁNIERZY PIERWSZEJ KOMPANII PRZED NAPIERAJĄCYM PRZYPŁYWEM. NA PEWNO MUSIAŁ ZAUWAŻYĆ, ŻE SHIVE STOI W OGNIU, ALE NIE MIAŁ PRAWA SIĘ DOMYŚLIĆ, ŻE DRUGA MACHINA PIEKIELNA JEST PRZYŚRUBOWANA DO STĘPKI HOOKERA. DRAGONI WYRĄBALI Z TAKIELUNKU DWA DRĄGI, KTÓRYCH TERAZ UŻYWALI JAKO PYCHÓW, TULĄC JE OBURĄCZ DO PIERSI (BYŁY CIĘŻKIE) I WBIJAJĄC W MULISTE DNO. PRZED CHWILĄ, KIEDY DANIEL SCHODZIŁ POD POKŁAD, ICH ZABIEGI MIAŁY POWSTRZYMAĆ HOOKER PRZED WPADNIĘCIEM W OBJĘCIA POŻARU, CO NIE BYŁO BARDZO TRUDNE: WODY LEDWIE WYSTARCZYŁO, ŻEBY HOOKER ZSZEDŁ Z MIELIZNY, WIĘC PYCHY ŁATWO SIĘGAŁY DNA. TERAZ SYTUACJA SIĘ ZMIENIŁA. ODDALILI SIĘ OD KOLUMNY OGNIA NA BEZPIECZNĄ ODLEGŁOŚĆ. BLASK OGNIA OSŁABŁ. OSTRY KONTRAST MIĘDZY ŚWIATŁEM I CIENIEM ZMUSZAŁ UMYSŁ DANIELA DO TWORZENIA OBRAZU RZECZYWISTOŚCI NA PODSTAWIE NIELICZNYCH JASNYCH ŁUKÓW, PUNKTÓW I PLAM ORAZ WYNURZAJĄCYCH SIĘ Z MROKU JAK WE ŚNIE LUDZKICH TWARZY. WIDZIAŁ JEDNAK, ŻE DRAGONI NIEBEZPIECZNIE WYCHYLAJĄ SIĘ ZA BURTY, Z TRUDEM UTRZYMUJĄC W RĘKACH PYCHY, KTÓRYCH WIĘKSZOŚĆ ZNIKAŁA POD WODĄ. POZA TYM ALBO DOSIĘGNĄŁ ICH PRZYPŁYW, ALBO WYSZLI NA ŚRODEK RZEKI - W KAŻDYM RAZIE SZYBKO TRACILI RESZTKI WPŁYWU NA RUCH STATKU. TOR - JEDYNY OBIEKT WIDOCZNY POZA POKŁADEM HOOKERA - DO NIEDAWNA ZAJMOWAŁ STAŁĄ POZYCJĘ Z LEWEJ STRONY HOOKERA, TERAZ JEDNAK ROZPOCZĄŁ SZYBKI I EFEKTOWNY MARSZ W POPRZEK HORYZONTU, A NA DODATEK MALAŁ W OCZACH. NURT DWÓCH RZEK NIÓSŁ ICH NA PEŁNE MORZE. - CO BY BYŁO, GDYBY WYSTRZELIĆ Z MUSZKIETU, NIE WYJĄWSZY WYCIORU Z LUFY? - RZUCIŁ DANIEL PYTANIE W CIEMNOŚĆ. - SIERŻANT SHAFTOE DAŁBY PANU POPALIĆ - ODPARŁ KTÓRYŚ Z DRAGONÓW. - ALE CO BY SIĘ STAŁO Z WYCIOREM? - POFRUNĄŁBY PEWNIE JAK WŁÓCZNIA. ALBO ZAKLINOWAŁ SIĘ W LUFIE, ALE WTEDY TO CAŁY MUSZKIET BY ROZERWAŁO. - CHODZI MI O TO, ŻE CHCIAŁBYM ZROBIĆ DZIURĘ W ZAMKNIĘTEJ SKRZYNI. - MAMY SIEKIERĘ - ZAUWAŻYŁ ŻOŁNIERZ. - SKRZYNIA JEST CAŁA OKUTA ŻELAZEM - ODPARŁ DANIEL, ALE PORZUCIŁ JUŻ MYŚL O DZIURAWIENIU TYKAJĄCEJ SKRZYNI WYCIOREM CZY CZYMKOLWIEK INNYM: RÓWNIE DOBRZE MÓGŁ W TEN SPOSÓB USZKODZIĆ MACHINĘ PIEKIELNĄ, JAK JĄ ZDETONOWAĆ. ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE SĄ NIEODWOŁALNIE ZGUBIENI - I PRZYNIOSŁO MU TO DZIWNĄ ULGĘ. ZSZEDŁ POD POKŁAD, ABY POINFORMOWAĆ O TYM ISAACA. SPODZIEWAŁ SIĘ, ŻE ISAAC MÓGŁ SIĘ WŚCIEC, PO TYM, JAK ZOSTAWILI GO SAMEGO W CIEMNOŚCIACH, ALE KIEDY ŚWIATŁO LATARNI WDARŁO SIĘ DO ŁADOWNI, WYŁOWIŁO Z MROKU ISAACA SKULONEGO NA POKŁADZIE Z UCHEM PRZYCIŚNIĘTYM DO SKRZYNI. WYGLĄDAŁ TROCHĘ JAK KRÓLEWSKI LEKARZ, KTÓRY PRÓBUJE USTALIĆ, CZY KRÓLOWA ANNA JESZCZE ŻYJE. - MECHANIZM SPRĘŻYNOWY Z BALANSEM, MODEL TOMPSONA - OZNAJMIŁ. - CHOCIAŻ STRASZNIE CIĘŻKI, JAK ZEGAREK DLA OLBRZYMA. BARDZO PORZĄDNIE WYKONANY. NIE SŁYCHAĆ ŻADNYCH ZGRZYTÓW, ZĘBATKI CHODZĄ GŁADKO. - SPRÓBUJEMY JĄ OTWORZYĆ? - SZTUKA WBUDOWYWANIA MORDERCZYCH PUŁAPEK W SKRZYNIE JEST O WIELE STARSZA NIŻ IDEA KONSTRUKCJI MACHIN PIEKIELNYCH. - TO WIEM, ALE JEŻELI ZAMIAST TEGO MOŻEMY EWENTUALNIE NIC NIE ROBIĆ I DAĆ SIĘ ROZERWAĆ NA KAWAŁKI... DANIEL ZAWIESIŁ GŁOS, WIDZĄC, JAK ISAAC PRZYMYKA POWIEKI, ROZCHYLA USTA I PRZYCISKA UCHO JESZCZE MOCNIEJ DO ŻELAZNEGO SZKIELETU SKRZYNI. - COŚ SIĘ TAM DZIEJE - POWIEDZIAŁ ISAAC. - SZCZĘKNĄŁ SWORZEŃ, OBRACA SIĘ KRZYWKA... OTWORZYŁ OCZY I COFNĄŁ SIĘ, JAKBY DOPIERO TERAZ PRZYSZŁO MU DO GŁOWY, ŻE MOŻE BYĆ W NIEBEZPIECZEŃSTWIE. DANIEL PODAŁ MU RĘKĘ I POMÓGŁ WSTAĆ - A POTEM ZŁAPAŁ GO W RAMIONA, GDY FALA PRZYPŁYWU ZAKOŁYSAŁA STATKIEM. - TO JAK? - ZAPYTAŁ. - JESTEŚ GOTOWY PRZEKONAĆ SIĘ, CO BĘDZIE DALEJ? - PRZECIEŻ CI MÓWIŁEM: W ŚRODKU JEST MECHANIZM... - MIAŁEM NA MYŚLI TO, CO CZEKA NAS PO ŚMIERCI. - NA TO OD DAWNA JESTEM PRZYGOTOWANY - ODPARŁ ISAAC. DANIEL PRZYPOMNIAŁ SOBIE ZIELONE ŚWIĄTKI TYSIĄC SZEŚĆSET SZEŚĆDZIESIĄTEGO DRUGIEGO ROKU, KIEDY ISAAC WYZNAŁ WSZYSTKIE POPEŁNIONE GRZECHY I ZACZĄŁ SPISYWAĆ W DZIENNIKU NOWE, KTÓRYCH DOPUŚCIŁ SIĘ PO TAMTYM DNIU. CZY NADAL MIAŁ TEN DZIENNIK? I CZY JEGO STRONICE DALEJ BYŁY PUSTE? - A TY, DANIELU? - JA PRZYGOTOWAŁEM SIĘ DO TEJ CHWILI DWADZIEŚCIA PIĘĆ LAT TEMU, KIEDY ZABIJAŁ MNIE KAMIEŃ W PĘCHERZU. OD TAMTEJ PORY CZĘSTO SIĘ ZASTANAWIAM, KIEDY ŚMIERĆ SIĘ PO MNIE POFATYGUJE. - WOBEC TEGO NIE MAMY SIĘ CZEGO OBAWIAĆ. DANIEL ZGADZAŁ SIĘ Z ISAAKIEM NA POZIOMIE CZYSTO INTELEKTUALNYM, ALE I TAK ODRUCHOWO SKULIŁ SIĘ, GDY ZE SKRZYNI DOBIEGŁO CIĘŻKIE, METALICZNE PLONK. WIEKO ODSKOCZYŁO NA DWÓCH GRUBYCH SPRĘŻYNACH. DANIEL NIE WIDZIAŁ, CO SIĘ PÓŹNIEJ WYDARZYŁO, PONIEWAŻ (JAK UŚWIADOMIŁ SOBIE ZE WSTYDEM) SCHOWAŁ SIĘ ZA ISAAKIEM. DOPIERO PO CHWILI WYSZEDŁ ZZA JEGO PLECÓW. WYPUŚCIŁ LATARNIĘ Z RĘKI - NIE BYŁA JUŻ POTRZEBNA. SKRZYNIA ŚWIECIŁA WŁASNYM ŚWIATŁEM. WZDŁUŻ KRAWĘDZI WYROSŁY METALOWE RURY, PRZYPOMINAJĄCE TROCHĘ SZPIKULCE ZDOBIĄCE WIELKĄ KAMIENNĄ BRAMĘ NA MOŚCIE LONDYŃSKIM I TRYSKAJĄCE W TEJ CHWILI FONTANNAMI KOLOROWYCH ISKIER. ICH BLASK NA CHWILĘ GO OŚLEPIŁ, KIEDY JEDNAK WZROK OSWOIŁ SIĘ ZE ŚWIATŁEM, DANIEL DOSTRZEGŁ WYRZEŹBIONĄ Z DREWNA, POMALOWANĄ FIGURKĘ - LALKĘ, KOŁYSZĄCĄ SIĘ NA STERCZĄCEJ ZE SKRZYNI PIONOWEJ SPRĘŻYNIE. NA GŁOWIE MIAŁA BŁAZEŃSKĄ CZAPECZKĘ Z DZWONECZKAMI NA KOŃCACH MACEK, A NA TWARZY WYMALOWANY GŁUPAWY UŚMIECH. PODŚWIETLONA SNOPAMI ISKIER WYGLĄDAŁA ZŁOWIESZCZO I DRAPIEŻNIE. - Diabełek w pudełku! - wykrzyknął Daniel. Isaac podszedł do skrzyni. Pojemnik wypełniała góra pieniędzy, które po otwarciu wieka przesypały się jak lawina przez skraj skrzyni i w dalszym ciągu spadały na podłogę, pojedynczo i dwójkami. Jedna potoczyła się Isaacowi pod nogi. Ten schylił się i ją podniósł, Daniel zaś, jak na wiernego asystenta przystało, podsunął mu latarnię. Isaac przez ćwierć minuty wpatrywał się w monetę. Daniela zaczęła boleć ręka, w której trzymał latarnię, ale nie odważył się poskarżyć. W końcu Isaac uświadomił sobie, że powinien znów zacząć oddychać. Z jego ust dobyło się ciche cmoknięcie, gdy wprawiał w ruch zapomniany aparat mowy. - Musimy wracać do Tower - powiedział. - Niezwłocznie. - Jestem za - odparł Daniel. - Kłopot w tym, że Tamiza i Medway mogą być przeciw.