Neal Stephenson USTRÓJ ŚWIATA TOM II Cykl Barokowy Część Trzecia Przełożył Wojciech Szypuła Wydawnictwo MAG Warszawa 2007 Tytuł oryginału: The System of The World Copyright © 2004 by Neal Stephenson Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG REDAKCJA: JOANNA FIGLEWSKA KOREKTA: MAGDALENA GÓRNICKA ILUSTRACJA NA OKŁADCE: PIOTR WYSKOK OPRACOWANIE GRAFICZNE OKŁADKI: JAROSŁAW MUSIAŁ PROJEKT TYPOGRAFICZNY, SKŁAD I ŁAMANIE: TOMEK LAISAR FRUŃ SPIS TREŚCI Spis treści 4 KSIĘGA SIÓDMA 6 OBIEG 6 HANOWER 7 PAŁAC WESTMINSTER 36 OGRODY PAŁACU HERRENHAUSEN, HANOWER 59 SYPIALNIA KSIĘŻNICZKI KAROLINY, PAŁAC HERRENHAUSEN 76 PÓŹNIEJ, TEGO SAMEGO RANKA 76 PÓŁNOCNY LONDYN, 98 POMIĘDZY BLACK MARY'S HOLE 98 I POSIADŁOŚCIĄ SIR JOHNA OLDCASTLE'A 98 PAŁAC CLERKENWELL 106 PAŁAC WESTMINSTER 138 DOKTOR DANIEL WATERHOUSE 139 CRANE COURT 139 PAŁAC WESTMINSTER 149 KLUB KIT-CATA 153 W DOROŻCE 157 LICHTUGA ROZTROPNOŚĆ 178 TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE, CRANE COURT 213 CLERKENWELL COURT 223 GOLDEN SQUARE 232 LEICESTER HOUSE 234 WIĘZIENIE NEWGATE 239 GOLDEN SQUARE 241 „POD CZARNYM PSEM”, WIĘZIENIE NEWGATE 247 MONMOUTH STREET 251 LEICESTER FIELDS 260 „POD CZARNYM PSEM”, WIEZIENIE NEWGATE 265 DOM BOLINGBROKE'A, GOLDEN SQUARE 278 OPERA WŁOSKA 282 GOLDEN SQUARE 287 PRZYSTAŃ BILLINGSGATE 288 NA POKŁADZIE SOPHII, U UJŚCIA TAMIZY 293 STOCZNIA ORNEYA, ROTHERHITHE 299 PRZYSTAŃ BILLINGSGATE 310 TAWERNA W HOCKLEY-IN-THE-HOLE 315 KSIĘGA SIÓDMA OBIEG Nie obeszło się bez normalnego przy takich okazjach warcholstwa oraz prób korupcji i zastraszania. - Sir Charles Petrie, opis wyborów parlamentarnych w tamtych czasach Hanower 18 (w Europie kontynentalnej) lub 7 (w Anglii) czerwca 1714 Nie użalajcie się nade mną. Nareszcie zaspokoję ciekawość, poznam sekret spraw, których nawet Leibniz nie umiał mi wytłumaczyć. Zrozumiem naturę przestrzeni, nieskończoności, bytu i nicości... - Zofia Charlotta, królowa Prus, na łożu śmierci w wieku trzydziestu sześciu lat - Dawno, dawno temu żyła sobie uboga sierotka dwojga imion: Wilhelmina Karolina. Albo, w skrócie, po prostu Karolina. Jej ojciec - człowiek mądry, choć nieco ekscentryczny - zmarł w młodym wieku na ospę, zostawiając matkę Karoliny zdaną na łaskę jego syna z pierwszego małżeństwa. Syn nie odziedziczył jednak po ojcu ani mądrości, ani ciepłych uczuć do pięknej wdowy. Widząc w niej złą macochę, a w małej Karolinie przyszłą rywalkę, wygnał je z domu. Matka porwała córeczkę w ramiona i uciekła do chatki stojącej w gęstym lesie. Przez lata wiodły żywot wagabundów, przemieszkując czasem w domach krewnych, którym fortuna sprzyjała bardziej. W końcu jednak zasoby rodzinnego współczucia wyczerpały się i matce nie pozostało nic innego, jak wyjść za mąż za pierwszego z brzegu zalotnika: dzikusa, który w dzieciństwie często był bity po główce. Nie interesował się ani nową żoną, ani tym bardziej małą Karoliną i skazał je na życie z okruchów ze swojego stołu, nie kryjąc się wcale z uczuciem, jakim darzył złą, głupią i okrutną metresę. Minął jakiś czas. Ojczym i jego kochanka pomarli na ospę. Wkrótce potem odeszła także matka Karoliny, zostawiając dziewczynkę samotną i bez grosza. Karolina odziedziczyła po matce tylko jedno, coś, czego nie mogła odebrać jej choroba ani złodzieje: tytuł księżniczki. Gdyby nie ten spadek, rychło skończyłaby w przytułku dla ubogich, zakonie albo jeszcze gorszym przybytku. Ponieważ jednak była - tak jak przedtem jej matka - księżniczką, dwaj bystrzy ludzie wywieźli ją do pałacu w dalekim mieście, gdzie mądra i piękna młoda królowa, Zofia Charlotta, wzięła ją pod swoje opiekuńcze skrzydła, aby na niczym jej nie zbywało. Z darów, jakimi na przestrzeni lat obsypywano Karolinę, dwa ceniła sobie najwyżej. Pierwszym była Miłość - Zofia Charlotta stała się dla niej zarówno starszą siostrą, jak i kochającą drugą matką. Drugim stała się Wiedza, w pałacu znajdowała się bowiem ogromna biblioteka, do której klucz ofiarował Karolinie jeden z owych dwóch bystrych mężczyzn, uczony doktor, nauczyciel i doradca królowej. Każdą wolną chwilę spędzała w tej bibliotece, robiąc to, co lubiła najbardziej: czytając książki. Wiele lat później, kiedy wyrosła na dojrzałą kobietę i zaczęła rodzić własne dzieci, miała zapytać doktora, skąd wiedział, że klucz do biblioteki będzie takim wspaniałym prezentem. Doktor odparł: „Ja również straciłem w dzieciństwie ojca, który, podobnie jak ojciec Waszej Wysokości, był człowiekiem oczytanym. Poznałem go jednak w późniejszym czasie - i poczułem jego obecność w moim życiu - właśnie dzięki książkom, które po sobie zostawił”. W tym miejscu Henrietta Braithwaite zawiesiła głos i uformowała brwi w gustowny, dworski marsik na czole. Jej palec wykreślił krętą ścieżkę po terytorium ostatniego akapitu, jak pysk świni ryjącej w poszukiwaniu trufli. - Do tego momentu wszystko pięknie, Wasza Królewska Mość, historia jednak gmatwa się, gdy pojawia się doktor i Wasza Wysokość zaczyna zmieniać czasy w narracji, a także przemawiać jego głosem... Zresztą, proszę mi łaskawie wyjaśnić, skąd doktor wziął się w bajce? Wcześniej mamy pałace, macochy, chatki w lesie - wszystko pasuje. Ale doktor? - Es ist ja ein Marchen... - Wasza Wysokość będzie łaskawa mówić po angielsku. - TO NAPRAWDĘ JEST BAJKA, ALE NIE PRZESTAJE PRZY TYM BYĆ MOJĄ HISTORIĄ - ODPARŁA WILHELMINA KAROLINA, KSIĘŻNICZKA BRANDENBURGII-ANSBACH. - A W MOJEJ HISTORII DOKTOR BYĆ MUSI I BASTA. WYJRZAŁA PRZEZ OKNO. LEKCJA ANGIELSKIEGO ODBYWAŁA SIĘ W LEINE SCHLOΒ, W KOMNACIE, KTÓREJ OKNA WYCHODZIŁY NIE NA RZEKĘ, LECZ PRZECIWNĄ - NA MAŁY BRUKOWANY DZIEDZINIEC, DALEJ ŁĄCZĄCY SIĘ Z RUCHLIWĄ HANOWERSKĄ ULICĄ. LEIBNIZ MIESZKAŁ DOSŁOWNIE DWA, TRZY DOMY DALEJ, TAK ŻE GDYBY WYKRZYKNĘŁA PRZEZ OKNO JAKIEŚ FILOZOFICZNE PYTANIE, PRAWIE MOGŁABY OCZEKIWAĆ ODPOWIEDZI. - W NASTĘPNYM ROZDZIALE ZNAJDZIE SIĘ ZNACZNIE WIĘCEJ POSTACI I WYDARZEŃ, DLA KTÓRYCH ZWYKLE NIE MA MIEJSCA W BAJKACH - MÓWIŁA DALEJ PO KRÓTKIEJ PRZERWIE, JAKIEJ POTRZEBOWAŁA, BY USTAWIĆ ANGIELSKIE SŁOWA WE WŁAŚCIWYM PORZĄDKU. - ALBOWIEM OPOWIEŚĆ SPISANA PRZEZE MNIE NA STRONICACH, KTÓRE TRZYMASZ W TEJ CHWILI W DŁONIACH, KOŃCZY SIĘ NA RAZIE W CHWILI ŚMIERCI ZOFII CHARLOTTY. ŚMIERCI Z RĄK PRUSKICH TRUCICIELI, JAK POWIEDZIELIBY NIEKTÓRZY. PANI BRAITHWAITE POŚWIĘCIŁA WSZYSTKIE SIŁY HEROICZNEMU ZADANIU, JAKIM BYŁO UKRYCIE PRZERAŻENIA I OBRZYDZENIA FAKTEM, ŻE KSIĘŻNICZKA KAROLINA GŁOŚNO WYPOWIEDZIAŁA TĘ MYŚL. NIE DLATEGO, ŻE DARZYŁA SZCZEGÓLNĄ MIŁOŚCIĄ DWORZAN, OD KTÓRYCH ROIŁO SIĘ W CHARLOTTENBURGU; PANI BRAITHWAITE, ANGIELKA I ŻONA ANGIELSKIEGO WIGA, BYŁABY GOTOWA WZIĄĆ STRONĘ ZOFII CHARLOTTY W DOWOLNEJ DEBACIE (POD WARUNKIEM, ŻE WYSTARCZYŁOBY JEJ ODWAGI, ABY W OGÓLE ZAJĄĆ JAKIEŚ STANOWISKO). MARTWIŁA JĄ NATOMIAST BEZPOŚREDNIOŚĆ KAROLINY - LECZ PRZYWILEJ MÓWIENIA BEZ OGRÓDEK TEGO, CO SIĘ MYŚLI, I NIEPONOSZENIA KONSEKWENCJI SWOICH SŁÓW BYŁ PRZYRODZONYM PRAWEM KAŻDEJ KSIĘŻNICZKI. - W RZECZY SAMEJ, OD OWEGO PRZYKREGO DNIA UPŁYNĘŁO DZIEWIĘĆ DŁUGICH, OBFITUJĄCYCH W WYDARZENIA LAT - PRZYZNAŁA PANI BRAITHWAITE. - WYSTARCZYŁOBY JEDNAK ZMIENIĆ POJEDYNCZE SŁOWA, ABY DLA PRZECIĘTNEGO CZYTELNIKA RZECZ CAŁA NADAL BRZMIAŁA JAK BAJKA. DOKTOR MÓGŁBY ZOSTAĆ CZAROWNIKIEM, STARA ELEKTORKA MĄDRĄ KRÓLOWĄ... W ANGLII NIKT NIE MIAŁBY NIC PRZECIWKO TAKIM ZMIANOM! - NIKT POZA JAKOBITAMI, KTÓRYM ZALEŻY NA ŚMIERCI ZOFII. TA WYPOWIEDŹ PRZYPOMINAŁA TROCHĘ PODSTAWIENIE NOGI PANI BRAITHWAITE, GDY TA NA PALUSZKACH, Z PODKASANĄ SPÓDNICĄ, USIŁUJE PRZEJŚĆ USŁANYM ODCHODAMI ZAUŁKIEM. ANGIELKA STRACIŁA REZON I PORÓŻOWIAŁA NA TWARZY, NIE PODDAŁA SIĘ JEDNAK. TAK JAK WSZYSCY W HANOWERZE, NIE WYŁĄCZAJĄC MAŁŻONKA KAROLINY, BYŁA UCIELEŚNIENIEM WDZIĘKU I GODNOŚCI. - POSTACI I WYDARZENIA PRZEWIJAJĄCE SIĘ PRZEZ OSTATNIE DZIEWIĘĆ LAT ŻYCIA WASZEJ WYSOKOŚCI - DZIELNY, PRZYSTOJNY MŁODY KSIĄŻĘ, DŁUGA WOJNA ZE ZŁYM KRÓLEM, UTRACONE KRÓLESTWO ZA MORZEM, KTÓRE ZGODNIE Z PRAWEM NALEŻY SIĘ WASZEJ WYSOKOŚCI, A TYMCZASEM PRZYSYŁA EMISARIUSZY... - NIE TYLKO EMISARIUSZY - ZAUWAŻYŁA KAROLINA. - TAKŻE INNE PRACOWITE PERSONY, ZGOŁA NIEPRZYSTAJĄCE DO BAJKI. PANI HENRIETTA BRAITHWAITE, DAME DU PALAIS KAROLINY I JEJ NAUCZYCIELKA ANGIELSKIEGO, BYŁA RÓWNIEŻ OFICJALNĄ METRESĄ JEJ MĘŻA. KAROLINIE ZUPEŁNIE NIE PRZESZKADZAŁO, ŻE JEJ „DZIELNY, MŁODY KSIĄŻĘ” UPRAWIA REGULARNIE SEKS Z ŻONĄ ANGLIKA, W DODATKU OSOBNIKA O MOCNO PODEJRZANEJ PROWENIENCJI. WPROST PRZECIWNIE - SEKS Z KSIĘCIEM ELEKTOREM JERZYM AUGUSTEM CZĘŚCIEJ WPRAWDZIE BYWAŁ PRZEŻYCIEM W MIARĘ PRZYJEMNYM NIŻ ZWYCZAJNIE PRZYKRYM I BOLESNYM, ALE ZAZWYCZAJ KOJARZYŁ SIĘ Z OBCINANIEM PAZNOKCI: PRZYPOMINAŁ NARZUCONY PRZEZ HIGIENĘ OBOWIĄZEK, KTÓRY PO SETNYM POWTÓRZENIU NIE BUDZI JUŻ ŻADNYCH EMOCJI. NA RAZIE WYNIKNĘŁO Z NIEGO CZWORO DZIECI (JEDEN KSIĄŻĘ I TRZY KSIĘŻNICZKI), A BĘDZIE ICH ZAPEWNE WIĘCEJ, JEŚLI TYLKO JERZY AUGUST NIE WLEJE CAŁEGO ZAPASU NASIENIA W ŁONO HENRIETTY. JEJ PRZYBYCIE NA DWÓR HANOWERSKI PRZED DWOMA LATY I BŁYSKAWICZNY AWANS DO GODNOŚCI MAHRESSE EN TITRE MŁODEGO HANOWERSKIEGO WOJAKA (JAK NAZYWALI MĘŻA KAROLINY BRYTYJSCY WIGOWIE) ZWOLNIŁY KAROLINĘ Z JEDNEGO Z MNIEJ FASCYNUJĄCYCH OBOWIĄZKÓW ŻONY I KSIĘŻNICZKI, DAJĄC JEJ WIĘCEJ CZASU NA SEN W NOCY I CZYTANIE ZA DNIA. DLATEGO TEŻ W UCZUCIACH ŁĄCZĄCYCH JĄ Z HENRIETTĄ NIE BYŁO MIEJSCA NA URAZY I ŻALE. Tyle, że o stosunkach między kobietą, która jest księżniczką, i kobietą, która nią nie jest, nie decydowały uczucia i myśli tej pierwszej, lecz określone rytuały, mające zapewnić stabilne funkcjonowanie dworu i, co za rym idzie, całego świeckiego uniwersum. Dlatego właśnie Karolina - poślubiona przed Bogiem Jerzemu Augustowi, a obdarowana przez matkę niewiarygodną, bezcenną zdolnością produkowania nowych książąt i księżniczek - wobec kobiet pokroju Henrietty Braithwaite zajmowała podobną pozycję, jak Hera wobec utytłanej w kozich bobkach pastereczki, której zdarzyło się ostatnio tarzać z Zeusem w koniczynie. Oczekiwano od niej, że od czasu do czasu będzie przypominała pani Braithwaite o jej niższym statusie, pani Braithwaite zaś powinna przyjmować jej uwagi z należytą pokorą i uległością. Nie miała zresztą innego wyjścia, biorąc pod uwagę, że wnuki Karoliny miały rządzić Imperium Brytyjskim, a przyszli Braithwaite'owie byli skazani na przegrywanie w karty i zapijanie się dżinem na śmierć w zagrzybionych londyńskich spelunkach. - Z NAJWIĘKSZĄ PRZYJEMNOŚCIĄ PRZECZYTAM NASTĘPNY ROZDZIAŁ BAJKI, WASZEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI - ZAPOWIEDZIAŁA PANI BRAITHWAITE. - TU, NA DWORZE, CZĘSTO POWTARZA SIĘ HISTORIĘ O TYM, JAK DWA LATA PO ŚLUBIE WASZA WYSOKOŚĆ ZACHOROWAŁA NA OSPĘ. WÓWCZAS JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ JERZY AUGUST PRZEGNAŁ PRECZ MEDYKÓW I RYZYKUJĄC WŁASNE ŻYCIE, CZUWAŁ PRZY ŁOŻU WASZEJ WYSOKOŚCI, TRZYMAJĄC ZA RĘKĘ. - RZECZYWIŚCIE, TAK BYŁO. JERZY NIE OPUSZCZAŁ MNIE, DOPÓKI NIE WYDOBRZAŁAM. - DLA MNIE, PODOBNIE JAK DLA WIELU KOBIET, KTÓRE NIE MOGĄ LICZYĆ NA TO, ŻE KIEDYKOLWIEK STANĄ SIĘ OBIEKTEM TAK WZNIOSŁEJ ADORACJI, JEST TO BAJKA, KTÓRĄ MOGŁYBYŚMY CZYTAĆ W NIESKOŃCZONOŚĆ, AŻ STRONICE KSIĄŻKI OBRÓCIŁYBY SIĘ W PROCH POD NASZYMI PALCAMI. - MOŻE JĄ ZATEM SPISZĘ - POWIEDZIAŁA KSIĘŻNICZKA KAROLINA. - A MOŻE ZACHOWAM DLA SIEBIE. NALEŻY BOWIEM DO MNIE I NIE MUSZĘ SIĘ NIĄ DZIELIĆ Z KIMŚ, KTO NA NIĄ NIE ZASŁUGUJE. MNIEJ WIĘCEJ DWA LATA WCZEŚNIEJ NA WIECZORNYM PRZYJĘCIU, NA KTÓRYM SPOTKAŁO SIĘ WIELE SZLACHETNIE URODZONYCH OSÓB, KAROLINA PODSŁUCHAŁA PRZYPADKIEM, JAK INNA KSIĘŻNICZKA NIEUPRZEJMIE WYPOWIADA SIĘ O ZOFII. ICH PÓŹNIEJSZA KONWERSACJA DAWNO POSZŁA W ZAPOMNIENIE, ZAPAMIĘTANO NATOMIAST FAKT, ŻE KAROLINA WYMIERZYŁA DRUGIEJ KSIĘŻNICZCE CIOS PIĘŚCIĄ, KTÓRY - TAK SIĘ ZŁOŻYŁO - TRAFIŁ PROSTO W SZCZĘKĘ. DRUGA KSIĘŻNICZKA UDAŁA OMDLENIE I ZOSTAŁA WYNIESIONA Z SALI. OKRUCIEŃSTWA, JAKICH OCZEKIWANO PO KSIĘŻNICZKACH, WCALE NIE LEŻAŁY W NATURZE KAROLINY. JEDNAKŻE (JAK WSPOMNIAŁA O TYM W SWOJEJ BAJCE) DOSKONALE ZDAWAŁA SOBIE SPRAWĘ, ŻE TYLKO STATUS KSIĘŻNICZKI UCHRONIŁ JĄ PRZED LOSEM MŁODOCIANEJ DZIWKI W JAKIMŚ OBOZOWISKU GÓRNIKÓW W SAKSONII. UDAWANIE, ŻE BYŁO INACZEJ - IGRANIE Z ODWIECZNYMI PRAWAMI KSIĘŻNICZKOWATOŚCI - NIE MIAŁO WIĘC SENSU. NAGLE W DZWONNICY WIELKIEGO, STAREGO KOŚCIOŁA NAPRZECIW DOMU LEIBNIZA POSZŁY W RUCH OBCIĄŻNIKI, ZACZĘŁY SIĘ ROZKRĘCAĆ SPRĘŻYNY - I KAWAŁ METALU ZACZĄŁ BEZLITOŚNIE TŁUC W DZWON, KTÓRY NIEPORUSZONY ZNOSIŁ JEGO CIOSY, DRŻĄC I JĘCZĄC DONOŚNIE. W LEINE SCHLOΒ NADESZŁA DLA KAROLINY PORA, BY RYTUALNIE PRZEGNAĆ PANIĄ BRAITHWAITE I UDAĆ SIĘ NA CODZIENNĄ WYCIECZKĘ DO HERRENHAUSEN. WZIĘŁA ANGIELKĘ Z ZASKOCZENIA: SPŁAWIŁA JĄ ENERGICZNYM DYGNIĘCIEM I W TEN SPOSÓB POZBYŁA SIĘ JEJ, NIE NARUSZAJĄC ETYKIETY. NIEDŁUGO PÓŹNIEJ (ZAJRZAWSZY PO DRODZE DO PARU ŻŁOBKÓW I SZKOLNYCH KLAS I POŻEGNAWSZY SIĘ ZE SWOIM MAŁYM KSIĘCIEM I KSIĘŻNICZKAMI) KAROLINA ZNALAZŁA SIĘ NA DZIEDZIŃCU LEINE SCHLOΒ I ZACZĘŁA TŁUMACZYĆ STAJENNYM, ŻE WSZYSTKO POMIESZALI. ODPOWIEDZIALNY ZA KRÓLEWSKIE STAJNIE HERR SCHWARTZ OSIĄGNĄŁ WIEK, W KTÓRYM WYDAWAŁO MU SIĘ, ŻE NA PODSTAWIE RWANIA W KOŚCIACH UMIE TRAFNIE PRZEWIDYWAĆ POGODĘ. DZISIAJ JEGO BIODRO I ŁOKIEĆ ZGODNIE PROROKOWAŁY DESZCZ, KAZAŁ WIĘC WYSZYKOWAĆ KARETĘ. TYMCZASEM ZMYSŁY KAROLINY ZAPEWNIAŁY JĄ, ŻE DZIEŃ JEST PIĘKNY, SŁONECZNY I ZBYT DUSZNY, ŻEBY SIĘ KISIĆ W DREWNIANEJ SKRZYNI. PODROCZYŁA SIĘ WIĘC TROCHĘ Z HERR SCHWARTZEM I KAZAŁA OSIODŁAĆ SWOJĄ ULUBIONĄ KLACZ. KLACZ ZOSTAŁA WYPROWADZONA Z BOKSU I PRZYSZYKOWANA DO JAZDY, ZANIM KSIĘŻNICZKA ZDĄŻYŁA WYARTYKUŁOWAĆ CAŁE POLECENIE; HERR SCHWARTZ ZNAŁ JĄ DOSKONALE. PODKASAŁA SPÓDNICE, WDRAPAŁA SIĘ NA PRZENOŚNE BAROKOWE SCHODKI I WSPIĘŁA NA SIODŁO. WYJECHAŁA NA ULICĘ, NIE OGLĄDAJĄC SIĘ ZA SIEBIE; WIEDZIAŁA, ŻE TOWARZYSZYĆ JEJ BĘDZIE MAŁA ESKORTA, A GDYBY ESKORTY ZABRAKŁO, LUDZIE ODPOWIEDZIALNI ZA JEJ PRZYDZIELENIE ZOSTANĄ W NIESŁAWIE WYDALENI Z DWORU, I NA ICH MIEJSCE PRZYJMIE SIĘ INNYCH. Zresztą Leine Schloβ nie zasługiwał na to, by osoba kulturalna się na niego oglądała. Dzielące go od miejsca zamieszkania Leibniza sto kroków przypominało skok nad architektoniczną przepaścią. Dom Leibniza był o wiele za duży jak na kawalerskie potrzeby właściciela, a to dlatego, że doktor dzielił go z biblioteką. Jak na typową habsburską rezydencję przystało, przywodził na myśl tort weselny, oblany gęstym lukrem wyrazistych fryzów i przybrany dziwacznymi i ohydnymi przedstawieniami scen biblijnych. Mając takiego sąsiada, Leine Schloβ z pewnością nie musiał się obawiać oskarżeń o kiczowatość; na kontynencie usianym mniej lub bardziej żałosnymi kopiami Wersalu mógł się śmiało pysznić swoim ponuractwem. Wciśnięty między leniwą Leine i przeciętną hanowerską ulicę nie miał co marzyć ani o własnym ogrodzie, ani nawet o przyzwoitym podjeździe. Owszem, w samym jego sercu znajdowała się oszałamiająco tandetna sala zwana Rittersaal, wybudowana przez męża Zofii trzydzieści lat po tym, jak Leibniz przywiózł z Italii dowody na to, że ów mąż ma nie mniej królewski rodowód niż jego małżonka, ale przeciętnemu człowiekowi przejeżdżającemu ulicą albo przepływającemu rzeką nie przyszłoby do głowy, że w murach Schloβu mieści się cokolwiek kolorowego, ozdobnego czy kwiecistego. Gmach był zlepkiem trzypiętrowych, klockowatych skrzydeł, podziurawionych licznymi prostokątnymi oknami - wszystkie były jednakowej wielkości, schludnie ułożone w wiersze i kolumny. Pierwszą rzeczą, jaką księżniczka Karolina oglądała każdego dnia, kiedy już otworzyła oczy, rozsunęła zasłony przy łożu i wyjrzała za okno, by sprawdzić, jaka jest pogoda, były dwie połączone pod kątem prostym płaszczyzny okien, malejących w nieskończonej logarytmicznej procesji. Te okna wprawiłyby Leibniza w przygnębienie. Widok, który Karolinie wydawał się zaledwie nieciekawy, dla niego był niepokojący, ponieważ czuł się za niego częściowo odpowiedzialny. Doktor dorastał w okresie powojennym, kiedy to - po wojnie trzydziestoletniej - wiele miast w ogóle nie miało żadnych budynków z prawdziwego zdarzenia, tylko ruiny i szałasy. Wojenną zawieruchę przetrwały wyłącznie garbate konstrukcje z muru pruskiego, tak samo do siebie podobne i zarazem tak bardzo różne jak wrzucone do kosza jabłka. Co innego budowle współczesne: ich kształt dyktowała geometria, a to oznaczało, że każda stanowiła odbicie jednej konkretnej idei geometrycznej, którą projektant do znudzenia wałkował w szkole. Sto lat wcześniej oznaczałoby to parabole, elipsy, powierzchnie obrotowe, ewoluty, ewolwenty oraz krzywe równoległe; teraz oznaczało kartezjański układ współrzędnych, bezduszną kratownicę, do której okrutni algebraicy przykuli wszystkie te wzniosłe łuki. Zabawka dla zajęcy dostała się w łapy żółwi. Rzutka mniejszość zamieszkująca świat chrześcijański - ta, która umiała czytać, mogła podróżować i nie umierała z głodu - miała (co wielce martwiło Leibniza) zaledwie zgrubne pojęcie o zmianach zachodzących na polu filozofii naturalnej i zamiast zadać sobie trud rzeczywistego ich zrozumienia, uczepiła się kartezjańskiej siatki jak relikwii, jak fetyszu oświecenia. Wynikiem tej skłonności było budownictwo w kratkę. Leibniz nie znosił widoku jego wytworów, ponieważ w największym stopniu ze wszystkich ludzi był odpowiedzialny za wprowadzenie prostokątnego układu współrzędnych. On, którego kariera rozpoczęła się od objawienia w ogrodzie różanym! Dlatego spotykali się z Karoliną nie w gofrowatym Leine Schloβ, lecz poza obrębem fortyfikacji nad łagodnie meandrującą Leine, lub w ogrodzie Zofii. LEIBNIZ WYJECHAŁ. KAROLINA NIE WIEDZIAŁA DLACZEGO. DWORSKIE PLOTKI ZE WSCHODU SUGEROWAŁY, ŻE CAR GROMADZI W PETERSBURGU FLOTĘ, SZYKUJĄC SIĘ DO WYJŚCIA NA BAŁTYK I OCZYSZCZENIA GO Z NATRĘTNYCH SKANDYNAWÓW. KAROLINA, PODOBNIE JAK WIĘKSZOŚĆ LICZĄCYCH SIĘ MIESZKAŃCÓW HANOWERU, WIEDZIAŁA O TYM, ŻE LEIBNIZ KNUJE COŚ NA BOKU Z PIOTREM ROMANOWEM, CO MOGŁO TŁUMACZYĆ NIEOBECNOŚĆ DOKTORA. CHOCIAŻ MÓGŁ TEŻ WYSKOCZYĆ TYLKO DO WOLFENBÜTTEL, ABY POSORTOWAĆ KSIĄŻKI, ALBO POJECHAĆ DO BERLINA ZAŁAGODZIĆ JAKIŚ SPÓR W AKADEMII. HANOWER BYŁ MIASTEM, MIASTO ZAŚ TO PRZEDE WSZYSTKIM ORGANIZM PRZYSTOSOWANY DO ODPIERANIA ZBROJNYCH NAPAŚCI. LEINE, OPŁYWAJĄCA HANOWER OD WSCHODU I POŁUDNIA, ZAWSZE ODGRYWAŁA PEWNĄ ROLĘ W PLANACH MAJĄCYCH NA CELU ZAPOBIEŻENIE ZŁUPIENIU GO I SPALENIU. TO WYJAŚNIAŁO, DLACZEGO SCHLOΒ WYRASTAŁ WPROST Z RZECZNEGO NURTU. LECZ ZADANIE STAWIANE PRZED LEINE ZMIENIAŁO SIĘ NA PRZESTRZENI DZIEJÓW, W MIARĘ JAK ARMATY STAWAŁY SIĘ CORAZ DOSKONALSZE, A ARTYLERZYŚCI UCZYLI SIĘ MATEMATYKI. Zaraz za domem Leibniza Karolina skręciła w lewo, w stronę rzeki, i rozpoczęła swoistą podróż w czasie. Zaczęło się od malowniczej, zakrzywionej uliczki, która wyglądała jak żywcem wyjęta ze średniowiecza i kończyła się (kwadrans później) na obrzeżach miejskiego systemu umocnień - rzeźby w ubitej ziemi, równie a la mode i równie zadbanej jak fryzury dam w wersalskim Grand Salon. Leine wiła się przez nie trajektorią, która wydała się inżynierom najwygodniejsza: w niektórych miejscach została wtłoczona w kanał jak mięso w owijkę kiełbasy, w innych zaś rozlewała się szeroko i zatapiała tereny uznane za słabe punkty fortyfikacji. Budowniczowie i niszczyciele fortów grali ze sobą w coś na kształt geometrycznych szachów. Światło, mogące przenosić informacje, przemieszczało się po liniach prostych; kule z muszkietów, zabójcze na krótkich dystansach - również (w przybliżeniu); kule armatnie, groźne dla fortyfikacji, zakreślały w powietrzu spłaszczone parabole, a pociski z moździerzy, zdolne niszczyć miasta - parabole strome. Umocnienia budowano z ziemi: była tania, łatwo dostępna i zatrzymywała pociski. Formowano ją i ubijano w pryzmy, czyli bryły ograniczone przecinającymi się płaszczyznami. Na przecięciach tworzyły się ostre krawędzie. Wzrok i kule muszkietowe miały się po nich ześlizgiwać, dostrzegając i zabijając wszystko, co znajdzie się w załamaniach powierzchni. Kule z armat powinny natomiast uderzać w pryzmy prostopadłe i kopać sobie w nich własne groby, zamiast odbijać się i miotać w tę i we w tę jak trzyletnie bachory o morderczych skłonnościach. Stajnie, koszary, prochownie i chodniki ryto w takich miejscach, gdzie prawdopodobieństwo dotarcia pocisków z dział było najmniejsze. Czynnik ludzki został bez reszty podporządkowany geometrii. Powstała pustynia płaszczyzn. Wszystko to było całkiem interesujące dla księżniczki, która zgłębiała tajniki geometrii, siedząc na kolanach barona Gottfrieda Wilhelma von Leibniz. Artylerię ulepszano systematycznie, lecz w gruncie rzeczy powoli, a artylerzyści nauczyli się już wszystkiego, co mogli z matematyki, toteż fortyfikacje nie zmieniły się znacząco w ciągu tych mniej więcej dziesięciu lat, kiedy Karolina prawie codziennie je mijała. Przejażdżka wśród umocnień była okazją do zadumy i snów na jawie. Zmysły księżniczki nie rejestrowały świata zewnętrznego, dopóki nie wjechała na drugą z dwóch grobli przecinających zatopione nieużytki, ulokowane w tym akurat miejscu, by zagwarantować obrońcom miasta przyzwoity dystans od dział Ludwika XIV. Najdalej wysuniętym punktem umocnień - znajdującym się w miejscu, gdzie deski grobli przechodziły w żwir stałego lądu - była zbudowana z bali wartownia. Rozciągał się stamtąd widok na prostą jak strzała Allee wiodącą do oranżerii Zofii, która stała półtorej mili od wartowni, w narożniku otaczającego Herrenhausen ogrodu. Drogę wytyczały cztery szeregi drzew limonkowych, okryte kożuchami jasnozielonego mchu i dzielące ją na trzy równoległe trakty. Środkowa część była dostatecznie szeroka, by przejechał po niej powóz, i biegła pod gołym niebem - była więc widoczna na całej długości i nie skrywała żadnych tajemnic. Za to po obu bokach ograniczały ją ścieżki znacznie węższe, w sam raz nadające się do przechadzek we dwoje. Gałęzie limonek splatały się nad nimi, tworząc nieprzebyte dla oka sklepienia. Patrząc z góry na Ailee, Karolina widziała całe jej półtorej mili w perspektywicznym skrócie. W paru miejscach mignęli jej wędrujący w grupce dworzanie i ogrodnicy przy pracy. Zofia realizowała swoje imperialistyczne zapędy, projektując ogrody, tak jak Ludwik XIV swoje - budując twierdze. Gdyby nic ich nie powstrzymało, pewnego dnia jej żywopłoty i klomby zderzyłyby się z jego barrićre de fer gdzieś w okolicach Osnabrück i doszłoby do pata. Karolina pierwszy raz spacerowała po ogrodach Herrenhausen przed dziesięciu laty, kiedy Zofia Charlotta sprowadziła ją, sierotę z książęcego rodu, z Berlina, by Jerzy August mógł z nią poflirtować. Znały się już wtedy z elektorką Zofią od paru lat, ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by dostąpiła zaszczytu zaproszenia na spacer. NA TĘ PRZECHADZKĘ UDAŁ SIĘ WRAZ Z NIMI LEIBNIZ, PONIEWAŻ ŁĄCZYŁO GO Z ZOFIĄ CHARLOTTĄ SWOISTE PLATONICZNE ZAUROCZENIE, ZRESZTĄ OBUSTRONNE. ZOFIA ZAŚ NIE MIAŁA NIC PRZECIW OBECNOŚCI DOKTORA, ZWŁASZCZA W CHWILACH, GDY OKAZYWAŁO SIĘ, ŻE WARTO MIEĆ PRZY SOBIE PODRĘCZNĄ BIBLIOTEKĘ, W KTÓREJ MOŻNA SPRAWDZIĆ NIEZNANE FAKTY. PLAN CECHOWAŁ SIĘ GODNĄ PODZIWU PROSTOTĄ I BYŁ, JAK MNIEMANO, DOSKONAŁY. OGRÓD O WYMIARACH PIĘĆSET NA TYSIĄC JARDÓW OPINAŁA POPROWADZONA PO JEGO OBWODZIE ŚCIEŻKA DO JAZDY KONNEJ, OBRAMOWANA Z KOLEI PROSTOKĄTNYM TOREM WODNYM. ZOFIA, ZOFIA CHARLOTTA I KAROLINA ZAMIERZAŁY WYJŚĆ Z PAŁACU HERRENHAUSEN, WZNOSZĄCEGO SIĘ NAD PÓŁNOCNYM SKRAJEM OGRODU, I ZROBIĆ SZYBKIE KÓŁKO PO ŚCIEŻCE; LEIBNIZ MIAŁ DOŁOŻYĆ WSZELKICH STARAŃ, ABY ZA NIMI NADĄŻYĆ. ŻWAWY SPACER WYWOŁAŁBY RUMIENIEC NA OBLICZU KAROLINY, KTÓRE NA CO DZIEŃ WYGLĄDAŁO JAK POWLECZONE KLEJEM DO PAPIERU. TUŻ PRZED ZAKOŃCZENIEM OBEJŚCIA CAŁA CZWÓRKA MIAŁA ZBOCZYĆ W OGRODOWY LABIRYNT, GDZIE PRZYPADKIEM NATKNĘLIBY SIĘ NA MŁODEGO JERZEGO AUGUSTA. ON I KAROLINA „ODDALILIBY SIĘ” I RAZEM „ZABŁĄDZILI” W LABIRYNCIE, CHOCIAŻ, RZECZ JASNA, ZOFIA I ZOFIA CHARLOTTA ZNAJDOWAŁYBY SIĘ PRZEZ CAŁY CZAS NIE DALEJ NIŻ DWA JARDY OD NICH, CZAJĄC SIĘ JAK OSY PO DRUGIEJ STRONIE ŻYWOPŁOTU, GOTOWE ZAATAKOWAĆ, GDY PRZECIWNIK CHOĆ TROCHĘ SIĘ ODSŁONI. WRESZCIE, ZA SPRAWĄ PRZEUROCZEGO POŁĄCZENIA ROZSĄDKU JERZEGO I PRZEBIEGŁOŚCI KAROLINY OBOJE WYMKNĘLIBY SIĘ Z LABIRYNTU I ROZSTALI CALI W PĄSACH. ELEKTORKA, KRÓLOWA, KSIĘŻNICZKA I UCZONY WYRUSZYLI Z PAŁACU O CZASIE; ZOFIA WCIELIŁA PLAN W ŻYCIE Z KRWIOŻERCZĄ BEZWZGLĘDNOŚCIĄ, JAKIEJ NIE POWSTYDZIŁBY SIĘ KSIĄŻĘ MARLBOROUGH PRZEŁAMUJĄCY FRANCUSKI FRONT POD TIRLEMONT. A PRZYNAJMNIEJ TAK TO WYGLĄDAŁO DO MOMENTU, GDY POKONALI DWIE TRZECIE ŚCIEŻKI I ZNALEŹLI SIĘ NA TAKIM JEJ ODCINKU, GDZIE GAŁĘZIE DRZEW ZWIESZAŁY SIĘ IM NISKO NAD GŁOWAMI, NADAJĄC OKOLICY DZIKI I ODLUDNY CHARAKTER. TAM WŁAŚNIE ZASKOCZYŁ ICH ODDZIAŁ JEŹDŹCÓW PROWADZONY PRZEZ SYNA I DZIEDZICA ZOFII, JERZEGO LUDWIKA. STAŁO SIĘ TO NIEOPODAL WRAKU GONDOLI. JAKO MIŁĄ PAMIĄTKĘ SPĘDZONYCH W WENECJI ROZWIĄZŁYCH KAWALERSKICH LAT ŚWIĘTEJ PAMIĘCI MĄŻ ZOFII, ERNEST AUGUST, SPROWADZIŁ Z ITALII GONDOLĘ - WRAZ Z GONDOLIEREM, KTÓRY PŁYWAŁ NIĄ DOOKOŁA OGRODU, PO AKWENIE, PRZEZ ZOFIĘ NAZYWANYM KANAŁEM, A PRZEZ JERZEGO LUDWIKA FOSĄ. UTRZYMANIE GONDOLI W PÓŁNOCNYCH NIEMCZECH, Z ICH NIEWDZIĘCZNĄ POGODĄ, OKAZAŁO SIĘ KŁOPOTLIWE; UTRZYMANIE GONDOLIERA JESZCZE BARDZIEJ. KIEDY KAROLINA WYBRAŁA SIĘ NA PIERWSZĄ PRZECHADZKĘ PO OGRODZIE, ERNEST AUGUST NIE ŻYŁ OD SIEDMIU LAT. ZOFIA, NIEPODZIELAJĄCA JEGO ZAMIŁOWANIA DO WENECKICH UCIECH CIELESNYCH I NIEPOCZUWAJĄCA SIĘ DO POKREWIEŃSTWA Z JEGO RZEKOMYMI GWELFICKIMI PRZODKAMI, NIE ZMARTWIŁA SIĘ SPECJALNIE, GDY GONDOLA UGRZĘZŁA NA MIELIŹNIE, GDZIE BURZE, ŚNIEŻYCE I SKORKI MOGŁY SIĘ NAD NIĄ PASTWIĆ DO WOLI. CZY TO PRZYPADKIEM, CZY TEŻ ZA SPRAWĄ PRZEBIEGŁYCH KNOWAŃ JERZEGO LUDWIKA, MATKA Z ORSZAKIEM SPOTKAŁA SYNA Z ESKORTĄ W MIEJSCU, GDZIE ŚCIEŻKA PRZEBIEGAŁA TUŻ OBOK WRAKU, KTÓRY TKWIŁ PRZECHYLONY NA PŁYCIŹNIE, OD CZASU DO CZASU STRZĄSAJĄC NA WODY KANAŁU ZŁOTY ŁUPIEŻ - TAK JAKBY OSADZONO GO TAM W CHARAKTERZE MEMENTO MORI DLA KSIĄŻĄT, ABY SKŁANIAŁ ICH DO REFLEKSJI NAD NIETRWAŁĄ I ULOTNĄ NATURĄ MŁODZIEŃCZYCH ŻĄDZ. JEŚLI RZECZYWIŚCIE TAK BYŁO, JERZY LUDWIK NIE ZROZUMIAŁ ALUZJI. - Cześć, mamusiu. Witaj, siostrzyczko - przywitał elektorkę Hanoweru i królową Prus. Po czym zapytał: - Czy to nie smutne, natknąć się na wrak gondoli tatki akurat tutaj, w morzu kwiatów? - URODA KWIATÓW ROZKWITA I PRZEMIJA - ODPARŁA ZOFIA. - CZY TO ZNACZY, ŻE KIEDY OPADNĄ ICH PŁATKI, POWINNAM KAZAĆ ZAORAĆ OGRÓD? NASTĄPIŁA PEŁNA UKRYTYCH ZNACZEŃ CISZA. GDYBY TO BYŁ WERSAL, I GDYBY JERZY LUDWIK NALEŻAŁ DO LUDZI, KTÓRZY PRZEJMUJĄ SIĘ TAKIMI RZECZAMI, SŁOWA ZOFII KWALIFIKOWAŁYBY SIĘ DO KATEGORII „STRZAŁ OSTRZEGAWCZY W RĘKĘ” - RANA NIE BYŁA ŚMIERTELNA, ALE WYSTARCZYŁA, BY UCZYNIĆ OPONENTA HORS DE COMBAT. ZNAJDOWALI SIĘ JEDNAK NA RODZINNYM PODWÓRKU JERZEGO LUDWIKA, KTÓRY W DODATKU NIE PRZEJMOWAŁ SIĘ BYLE CZYM - NAWET JEŚLI TO BYLE CO ZAUWAŻYŁ. ZOFIA DOKONAŁA PARALELI MIĘDZY ZWIĘDŁYMI KWIATAMI I PRÓCHNIEJĄCĄ GONDOLĄ. JERZY LUDWIK MIAŁ KŁOPOTY Z ROZUMIENIEM TAKICH ŚRODKÓW STYLISTYCZNYCH, TAK JAK NIEKTÓRZY MĘŻCZYŹNI MAJĄ KŁOPOT Z WIDZENIEM BARWY ZIELONEJ. MIAŁ RÓWNIEŻ VIS INERTIAE WOZU Z AMUNICJĄ, PRZEZ CO ZATRZYMANIE GO - W TYCH RZADKICH I WYJĄTKOWYCH SYTUACJACH, KIEDY JUŻ RUSZYŁ Z MIEJSCA - WYMAGAŁO CZEGOŚ WIĘCEJ NIŻ STRZAŁU OSTRZEGAWCZEGO. KTO, JAK KTO, ALE ZOFIA Z PEWNOŚCIĄ O TYM WIEDZIAŁA. PO CO WIĘC ZADAŁA SOBIE TEN TRUD? OTÓŻ, ODWOŁUJĄC SIĘ DO KWIATÓW, POSŁUŻYŁA SIĘ TAJEMNYM JĘZYKIEM, KTÓREGO JEJ SYN NIE POTRAFIŁ ROZSZYFROWAĆ. MOŻE ELEKTORKA PO PROSTU MYŚLAŁA NA GŁOS, A MOŻE JEJ SŁOWA BYŁY W RZECZYWISTOŚCI SKIEROWANEGO DO KOGO INNEGO. Po latach Karolina zrozumiała, że to ona była adresatką stwierdzenia Zofii. Elektorka próbowała ją nauczyć, jak być królową - albo przynajmniej jak być matką. JEDEN Z KOMPANÓW JERZEGO LUDWIKA WYKONCYPOWAŁ CO NIECO Z JEJ SŁÓW I WYSFOROWAŁ SIĘ NAPRZÓD. KIERUJĄCYCH NIM MOTYWÓW MOŻNA SIĘ BYŁO TYLKO DOMYŚLAĆ. MOŻE CHCIAŁ OKAZAĆ SWOJĄ LOJALNOŚĆ I PRZYJĄĆ NA PIERŚ NASTĘPNY STRZAŁ ZOFII. MOŻE LICZYŁ NA TO, ŻE WYTRĄCI JERZEGO LUDWIKA Z OBRANEGO KURSU. A MOŻE CHCIAŁ SIĘ POPISAĆ PRZED KAROLINĄ, WÓWCZAS JESZCZE WOLNĄ I NIEZARĘCZONĄ. W KAŻDYM RAZIE UKŁONIŁ SIĘ W PAS, POPISUJĄC SIĘ PIÓRAMI U KAPELUSZA. - JEŻELI TAKA JEST WOLA WASZEJ WYSOKOŚCI, MOŻNA NAKAZAĆ OGRODNIKOWI OBERWANIE MARTWYCH KWIATÓW - POWIEDZIAŁ PO FRANCUSKU, DZIWNIE ZNIEKSZTAŁCAJĄC DŹWIĘKI. - OGRÓD PREZENTOWAŁBY SIĘ WÓWCZAS PRZYJEMNIEJ. BYŁ TO HAROLD BRAITHWAITE, KTÓRY MNIEJ WIĘCEJ W TYM OKRESIE ZACZĄŁ BYWAĆ REGULARNYM GOŚCIEM W HERRENHAUSEN: UCIEKAŁ Z LONDYNU PRZED PRZEŚLADOWANIAMI I ZASKARBIAŁ SOBIE ŁASKI HANOWERSKICH WŁADCÓW. W BITWIE POD BLENHEIM ZROBIŁ COŚ NIEZBYT ROZSĄDNEGO, ALE MIAŁ FART, ZOSTAŁ WIĘC HRABIĄ ALBO KIMŚ W TYM RODZAJU. - ZA SŁABO MÓWIĘ PO ANGIELSKU, BY ZROZUMIEĆ PAŃSKĄ FRANCUSZCZYZNĘ - ODPARŁA ZOFIA. - PRZYPUSZCZAM JEDNAK, ŻE UDZIELIŁ MI PAN RADY, JAK MAM ZARZĄDZAĆ SWOIM OGRODEM. PROSZĘ ZATEM PRZYJĄĆ DO WIADOMOŚCI, ŻE UWIELBIAM MÓJ OGRÓD TAKI, JAKIM JEST; ZACHWYCAJĄ MNIE NIE TYLKO JEGO ŻYWE CZĘŚCI, LECZ TAKŻE MARTWE. NIE CHCĘ, BY STANOWIŁ ODBICIE ŻYCIA WIECZNEGO I DOSKONAŁEGO. OWSZEM, TAKI OGRÓD KIEDYŚ ISTNIAŁ, TAK PRZYNAJMNIEJ UCZY NAS BIBLIA, ALE JEGO KRES NASTAŁ, GDY PEWIEN WĄŻ ZSUNĄŁ SIĘ Z DRZEWA. PRZY TYCH SŁOWACH ZMIERZYŁA INTERLOKUTORA WZROKIEM OD STÓP DO GŁÓW. BRAITHWAITE, CZERWONY JAK BURAK, COFNĄŁ SIĘ. JERZY LUDWIK ZACZYNAŁ SIĘ CHYBA DENERWOWAĆ - NIE Z POWODU ZNACZENIA SŁÓW ZOFII, (KTÓRE NAJWYRAŹNIEJ CAŁKOWICIE MU UMKNĘŁO), LECZ Z POWODU TONU, JAKIM JE WYPOWIADAŁA. BYŁ TO TON KRÓLOWEJ, KTÓRA ZNALAZŁSZY SIĘ W STANIE WOJNY, ODRZUCA PROPONOWANY JEJ TRAKTAT POKOJOWY. KTOŚ INNY NA JEGO MIEJSCU WYCZUŁBY NIEBEZPIECZEŃSTWO, WYCOFAŁ SIĘ I PRZEPROSIŁ, ALE JERZYM LUDWIKIEM RZĄDZIŁA INERCJA. - KWIATY MNIE NIE INTERESUJĄ - OZNAJMIŁ. - GDYBYŚMY JEDNAK UPRZĄTNĘLI Z FOSY GONDOLĘ, BYŁOBY WIĘCEJ MIEJSCA DLA GALER W CZASIE KARNAWAŁU. ZGODNIE ZE STARĄ RODZINNĄ TRADYCJĄ, NA WIOSNĘ URZĄDZANO W HERRENHAUSEN KARNAWAŁ W WENECKIM STYLU. - DLA GALER... - POWTÓRZYŁA Z ROZTARGNIENIEM ZOFIA. - CZY TO NIE SĄ TE OKRĘTY, KTÓRE ŻEGLUJĄ PO MORZU ŚRÓDZIEMNYM NAPĘDZANE WIOSŁAMI PRZEZ NIESZCZĘSNYCH, CUCHNĄCYCH NIEWOLNIKÓW? - TAMTE SĄ ZA DUŻE. NIE ZMIEŚCIŁYBY SIĘ W NASZEJ FOSIE, MAMUSIU - PODPOWIEDZIAŁ JERZY LUDWIK. - MIAŁEM NA MYŚLI ICH POMNIEJSZONE KOPIE. - POMNIEJSZONE, TAK? TAKIE NA KILKU NIEWOLNIKÓW? - NIE, MAMUSIU. LUDWIK XIV URZĄDZA NA KANALE PROCESJE OKRĘTÓW I UDAWANE BITWY MORSKIE, KU UCIESZE ZAMIESZKUJĄCYCH WERSAL WAŻNYCH OSOBISTOŚCI. MOGLIBYŚMY W PODOBNY SPOSÓB OŻYWIĆ NASZ NASTĘPNY KARNAWAŁ... - JEŻELI NASTĘPNY BĘDZIE BARDZIEJ OŻYWIONY OD OSTATNIEGO, MOGĘ TEGO NIE PRZEŻYĆ! - OŻYWIONY, MAMUSIU... NO TAK, NASZE KARNAWAŁY ZAWSZE TAKIE BYŁY. I DOBRZE. TO TAKA... - TAKIE CO? - NIEZWYKŁA, SPECYFICZNA RODZINNA TRADYCJA. DLA NAS CUDOWNA, DLA OBCYCH NIEPRZENIKNIONA. JERZY LUDWIK SPOJRZAŁ Z UKOSA NA BRAITHWAITE'A. - MOŻE PO PROSTU NIE ŻYCZĘ SOBIE, ŻEBY OBCY MNIE PRZENIKALI. WOJNA O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ WESZŁA W TYM OKRESIE W DECYDUJĄCĄ FAZĘ. MARLBOROUGH NA CZELE POTĘŻNYCH LEGIONÓW PROTESTANCKICH SWOBODNIE BUSZOWAŁ PO CAŁEJ EUROPIE. W ANGLII WIGOWSKIE JUNCTO PRÓBOWAŁO NAKŁONIĆ ZOFIĘ DO PRZEPROWADZKI DO LONDYNU, GDZIE BYŁABY PRAWIE-KRÓLOWĄ W OCZEKIWANIU CHWILI, GDY ANNA WYZIONIE DUCHA. MOŻNA WIĘC CHYBA BYŁO WYBACZYĆ JERZEMU LUDWIKOWI TROSKĘ O WŁASNĄ POZYCJĘ W ŚWIECIE - ALE ZOFIA NIE ZAMIERZAŁA MU NICZEGO WYBACZAĆ. ON JEDNAK NIE USTĘPOWAŁ I BRNĄŁ NAPRZÓD JAK ZERWANY Z UWIĘZI I STACZAJĄCY SIĘ PO POCHYŁOŚCI WÓZ Z AMUNICJĄ. - TEN DOM I TE OGRODY WKRÓTCE STANĄ SIĘ DLA ANGLII TYM, CZYM DLA FRANCJI JEST WERSAL. NASZA REZYDENCJA, MAMUSIU, NABIERZE POWAGI I ZNACZENIA. W OGRODZIE, KTÓRY NA RAZIE JEST MIEJSCEM CZCZYCH PRZECHADZEK DLA FEMMES, BĘDĄ SIĘ TOCZYŁY WAŻNE ROZMOWY. - Już się toczą, mój mały książę. A przynajmniej toczyły się, bo przerwałeś nam i ważna rozmowa zmieniła się w tę... konwersację. Ta uwaga wydała się Karolinie niezwykle zabawna, gdyż przed spotkaniem konnych dyskutowali o skłonności pewnej ich kuzynki do gwałtownego przybierania na wadze, ilekroć jej małżonek wyprawił się na front. Jednakże uśmiech szybko zniknął z jej twarzy. Wszyscy widzieli, że Zofia jest wściekła. Wypowiadane przez nią słowa cięły ciszę jak ostrze miecza. - W moich żyłach płynie krew Plantagenetów. - Odsłoniła mlecznobiały przegub dłoni. - W twoich również. Mała księżniczka umarła w Tower, rody Yorków i Lancasterów zjednoczyły się, a sześć wspaniałych kobiet złożyło się w ofierze w łożu naszego przodka Henryka Ósmego, żebyśmy mogli zaistnieć. Kościół rzymski został usunięty z Brytanii, ponieważ utrudniał rozprzestrzenianie się naszego rodu. To dla nas Królowa Zimy wędrowała po świecie chrześcijańskim jak wagabunda w czasie wojny trzydziestoletniej. Wszystko po to, bym ja mogła się urodzić. A ty po mnie. Moja córka włada dziś Prusami i Brandenburgią. Tobie dostanie się Brytania. Jak do tego doszło? Dlaczego to właśnie moje dzieci rządzą najzamożniejszymi ziemiami chrześcijańskimi, a nie jego? - Wskazała ogrodnika z raczkami pełnymi gnoju, który tylko przewrócił oczami i pokręcił głową. - B-b-bo w twoich żyłach płynie boski... ichor, mamusiu? - wyjąkał książę, zerknąwszy niepewnie na swój nadgarstek. - Sprytna odpowiedź, ale błędna. Wbrew temu, co opowiadają ci dworscy pochlebcy, zawartość naszych żył nie ma nic wspólnego ani z ichorem, ani w ogóle z boskością. Nasz ród trwa nie dzięki nadnaturalnym domieszkom w naszej krwi i nie dlatego, że dzieci w ogóle coś po rodzicach dziedziczą. Trwa, ponieważ codziennie spaceruję po ogrodzie i rozmawiam z moją córką i twoją przyszłą synową, tak jak moja matka, Królowa Zimy, spacerowała i rozmawiała ze mną. Trwa, ponieważ nawet po piętnastu latach wojny prawie codziennie pisujemy do siebie z moją bratanicą Liselotte, która mieszka w Wersalu. Możesz, jeśli cię to ekscytuje, zaspokajać swą próżność, wmawiając sobie, że przejażdżki po okolicy w pogoni za szkodnikami są rozrywką godną króla i pewnego dnia pomogą ci władać imperium rozciągającym się od Szachdźahanabadu po Boston; nie mam nic przeciwko twoim małym złudzeniom. Nie pozwolę jednak, abyś wtrącał się do spraw, którym nasz ród zawdzięcza przetrwanie na przestrzeni wieków, wśród epidemii, wojen i rewolucji. Wynoś się z mojego ogrodu. I nigdy więcej nie przeszkadzaj nam w pracy. Z każdego innego mężczyzny w Europie (poza Ludwikiem XIV) zostałaby po tych słowach kupka żarzącego się popiołu, ale Jerzy Ludwik tylko trochę się zdziwił. - Do zobaczenia, mamusiu. Do widzenia, siostrzyczko - powiedział. Oddalił się stępa. Braithwaite i reszta towarzyszących mu dworzan poczerwienieli jak piwonie. Siedzieli sztywno w siodłach, udając, że niczego nie słyszeli. Za plecami Zofii Karolina i Zofia Charlotta wymieniły porozumiewawcze, życzliwe spojrzenia, z najwyższym trudem powstrzymując śmiech. Leibniz osunął się na ławkę jak zrzucony z wozu worek rzepy. Zwiesił głowę i ukrył twarz w dłoniach. Zsunął perukę, wystawiając na chłodny powiew wiatru błyszczącą od potu łysinę. Karolinie jeszcze bardziej zachciało się śmiać: jej nauczyciel najwyraźniej miał komicznie słabe nerwy. Dopiero później dotarł do niej głębszy sens całej sytuacji. Pewnego dnia Zofia umrze. Jerzy Ludwik zostanie elektorem Hanoweru, królem Anglii i przełożonym Leibniza. Zofia Charlotta w dalszym ciągu będzie królową Prus, a Karolina - być może - księżną Walii. Za to Leibniz pozostanie niepojętym dziwakiem, cieszącym się w przeszłości szczególnymi względami kobiet, które przez całe życie pomiatały Jerzym Ludwikiem i upokarzały go na każdym kroku. Dodatkowych powodów do zmartwień dostarczyła mu rychła, a zgoła niespodziewana choroba i śmierć Zofii Charlotty. Gdyby po tym wydarzeniu nawiązał bliższe kontakty z Rosjanami, miałby na starość przynajmniej jedną bezpieczną przystań, gdzie mógłby spokojnie dożyć swoich dni. Karolina nie zamierzała jednak do tego dopuścić. * * * Herrenhäuser Allee wiodła przez przyjemne, wiejskie tereny, którym pozwolono trochę zdziczeć. Nikt nie chciał marnować czasu ani pieniędzy na ich utrzymanie - po części dlatego, że leżały na terenach zalewowych Leine, a po części dlatego, że w sposób oczywisty zagrażała im ewentualna ekspansja ogrodu Zofii. Powstał więc w tym miejscu swoisty park, kształtem przypominający złożony wachlarz - węższym końcem zwrócony ku miastu i rozszerzający się w kierunku pałacu Herrenhausen. Efekt końcowy (zamierzony bądź nie) był taki, że na początku podróży Karolina czuła się wtłoczona między trakt i Leine - jedno i drugie podobnie ruchliwe, zawalone ekskrementami i pełne much. Za to w miarę jak posuwała się naprzód, Allee i rzeka niepostrzeżenie oddalały się od siebie i kiedy dotarła do miejsca, z którego mogła dostrzec archipelagi zielonych owoców w oknach oranżerii, jechała przez środek stożka ciszy. Powietrze było przesycone wonią świeżej roślinności. Przybywająca z oficjalną wizytą zagraniczna księżniczka skręciłaby w tym miejscu, okrążyła oranżerię i inne dobudowane do pałacu pawilony i wjechała w aleję, przy której z obu stron stały letnie rezydencje różnych arystokratycznych rodów. Pałac Herrenhausen kiedyś również był taką rezydencją, lecz z czasem ogromnie się rozrósł. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie alei, rozciągał się mniejszy i starszy ogród, w którym stała rodowa kaplica. Gość musiałby strawić kilka godzin, nim zostałby zaanonsowany, powitany, przedstawiony i przetworzony przez dwór na inne wymyślne sposoby, aż wreszcie dopuszczono by go przed oblicze Zofii. Tymczasem Karolina wśliznęła się przez boczną furtkę do ogrodu i od tyłu ruszyła w stronę pałacu. Jej klacz wiedziała, gdzie powinna jechać, gdzie się zatrzymać i u którego ze stajennych ma największe szanse wyżebrać niedojrzałe jabłko. Nie niepokojona przez ludzi, którzy mogliby przerwać jej zadumę, Karolina dotarła do północno-wschodniego narożnika ogrodu, gdzie zeskoczyła z siodła. Nie mogła sobie pozwolić na przypadkowe spotkanie z jakąś hrabiną w Herrenhausen, nie przygotowawszy się doń uprzednio ze skupieniem i sumiennością podobną do tych, z jakimi Jerzy August organizował kawaleryjskie szarże. Gdyby odezwała się niestosownym tonem albo poświęciła hrabinie zbyt mało uwagi, wieść o jej zachowaniu obiegłaby pałac jeszcze przed zachodem słońca, a najdalej dwa tygodnie później mogłaby się spodziewać dwóch listów: z Wersalu - od Liselotte, zaciekawionej, czy prawdą jest, jakoby miała romans z hrabią takim a takim, oraz z Londynu - od Elizy, dopytującej się, czy doszła już do siebie po poronieniu. Dlatego lepiej było zakraść się do pałacu incognito. Siatka ścieżek spacerowych cięła leżący najbliżej pałacu fragment ogrodu na prostokątne rabaty kwiatowe, rozmiarami zbliżone do kortów tenisowych. Uwagę spacerowicza przyciągały jednak nie tyle ozdobne rośliny, ile ustawione w pobliżu posągi: obowiązkowy Herkules, Atlas i spółka. Rzymscy bogowie i herosi wyrastali ze swoistej fanatycznie wypielęgnowanej tundry, której głównym składnikiem był bukszpan przycięty w mikrożywopłoty, szerokie i wysokie na szerokość dłoni. Wśród kwiatów uwijały się roje pszczół, wypełniając okolicę nieustannym basowym buczeniem. Było to idealne miejsce wypoczynku dla znerwicowanych arystokratów, którzy, żeby zacytować Zofię, każde pierdnięcie brali za grzmot zwiastujący burzę; tu mogli chwilę pospacerować, aby potem pospiesznie czmychnąć do pałacu i zabawiać dworzan opowieściami o swoich przygodach w dziczy. Rabaty stanowiły w zasadzie niezadaszony aneks pałacowy. Herrenhausen wznosił się nad nimi w sposób umiarkowanie imponujący, z boku zaś obejmowały je parterowe skrzydła pałacu. Centralna część budowli nie pomieściłaby nawet narzędzi ogrodniczych Ludwika XIV, na całych trzech kondygnacjach znajdował się zaledwie tuzin okien - ale Zofii paląc się podobał. Wersal - jako więzienie dla wszystkich znaczniejszych osobistości we Francji - musiał być ogromny; Herrenhausen służył po prostu do załatwiania różnych spraw, służyło mu więc to, że jest mały i schludny. Karolina zdawała sobie sprawę, że jest zapewne obserwowana z przynajmniej niektórych pałacowych okien, odwróciła się więc plecami do gmachu i ruszyła przed siebie po żwirowej ścieżce między rabatami. Wkrótce stanęła przed wysokim żywopłotem, przyciętym na kształt litego muru, i przez prostokątny otwór w nim przeszła na drugą stronę. Gdyby porównać ogród do pałacu zbudowanego z żywej materii, prostokątne rabaty stanowiłyby salon dla gości, a przejście prowadziłoby do dyskretnych komnat na tyłach budynku. Z jednej strony znajdował się teatr pod gołym niebem, otoczony żywopłotem i strzeżony przez marmurowe cherubiny, po drugiej zaś rozpościerał labirynt, w którym rozpoczęły się zaloty Karoliny i Jerzego Augusta. Minęła je i przeszła dalej, gdzie szereg małych, lśniących oczek wodnych wyznaczał cichą, spokojna ziemię niczyją, oddzielającą przednią część ogrodu od tylnej. Każdy staw; był otoczony skrawkiem ziemi tylko trochę mniej surowym niż kanciaste rabaty. Przechodząc między dwoma pierwszymi, obejrzała się przez ramię na pałac. Dopóki znajdowała się wśród rabat, była na widoku, teraz jednak chciała mieć pewność, że zostanie zauważona, zanim zniknie w głębi ogrodu. Nie zawiodła się - batalion stajennych i lokajów już pojawił się u stóp schodów łączących parter pałacu bezpośrednio z ogrodem i rozpoczął przygotowania do tradycyjnej szopki, z jaką wiązało się wyjście Zofii z domu. Karolina przyglądała się im do chwili, gdy się zorientowała, że uśmiecha się pod nosem. Potem okręciła się na pięcie i przekroczyła kolejną ogrodową zaporę, tym razem wyższą i mroczniejszą - rząd drzew posadzonych i przyciętych w taki sposób, że tworzyły ścianę wysoką jak dom. Gęste żywopłoty i starsze drzewa w głębi ogrodu dawały złudzenie, że Karolina znajduje się o dzień drogi od najbliższych zabudowań. Tę część posiadłości upodobały sobie nie tylko ona i Zofia, ale nawet Jerzy Ludwik, który w wieku pięćdziesięciu czterech lat nadal wypuszczał się na konne przejażdżki po okalającej ogród dróżce, wyobrażając sobie, że patroluje dzikie tereny jakiegoś pogranicznego księstewka. Kępy drzew wytyczały tu wąskie pole widzenia i ograniczały możliwość poruszania się, dźwięki rozchodziły się dziwacznie albo nie rozchodziły wcale. Ta część ogrodu wydawała się dziesięciokrotnie większa od części przypałacowej. Z pobliskiej gęstwiny dobiegło donośne bulgotanie. W pierwszej chwili można je było wziąć za podmuch wiatru, który uwiązł w gałęziach drzew, dźwięk jednak uparcie narastał i przybierał dodatkowe, pluszcząco-skwierczące tony. Gdzieś z dala od elektorskiego ogrodu jakiś człowiek naparł na olbrzymie koło, obrócił je i skierował wodę Leine do rur prowadzących aż tutaj, do Herrenhausen. Karolina podkasała spódnice, podbiegła do najbliższego skrzyżowania ścieżek i skręciła, stając przed dużą, okrągłą sadzawką, ulokowaną w samym środku dzikszej i mroczniejszej części ogrodu. Woda bulgotała jak wrzątek, aż w pewnym momencie nad obłożonym kamieniami otworem pośrodku sadzawki uformowało się obłe wybrzuszenie, które pięło się coraz wyżej niczym igła żaglomistrza, usiłująca przebić złożone warstwy grubego płótna. Im wyżej wznosiła się struga wody, tym wyraźniejszy stawał się zrzucany przez nią płaszcz kłębiącej się pary, aż w końcu odbiła się od białego nieba (poranek był pogodny, ale później chmury zasnuły niebo) i rozbryznęła chmurą drobniuteńkich kropelek. Łoskot sztucznej burzy wypełnił cały ogród, wyolbrzymiając złudzenie, że jest to miejsce dzikie i bezludne. Tworzona przez fontannę mgła snuła się po okolicy, wnikała między drzewa, rozmazywała kontury bliskich obiektów i całkowicie wymazywała te, które znajdowały się dalej od patrzącego niż na odległość strzału z łuku. We mgle dal szybko traciła wyrazistość i rozpływała się w zalegającym pod drzewami półmroku. W płaskiej okolicy pałacu nie było żadnych większych pagórków, z których dałoby się zajrzeć w głąb ogrodu. Za to nieopodal znajdował się kościół ze strzelistą dzwonnicą, krytą dachem w kształcie piramidy i przywodzącą na myśl zakapturzonego inkwizytora, patrzącego spode łba na rozgrywające się w dole pogańskie widowisko. Jeżeli ktoś obserwował Karolinę właśnie stamtąd, mogła się przed nim schować, obchodząc sadzawkę i znikając za odwróconą kataraktą olbrzymiej fontanny. Tym sposobem pozbywała się iglicy z pola widzenia i była w ogrodzie zupełnie sama. Południowy wiatr rozwiewał wodną mgiełkę w szerokie, migotliwe kurtyny, spychając je następnie w poprzek stawu na szeroką dróżkę, wiodącą prosto do domu Zofii. Pałac rysował się za tą wodną przegrodą niewyraźnie, jak w zaparowanym lustrze. Karolinie wydało się, że na schodach już widzi białą suknię, majaczącą nad nią białą koronkę i równie białą rękę, skinieniem odprawiającą najpierw wyprowadzony z wozowni powóz, a następnie także lektykę. Zofia zawsze jej powtarzała, że warto postać chwilę w wodnej mgiełce, bo to dobrze robi na cerę. Karolinie udało się wyjść za mąż i urodzić czwórkę dzieci mimo wszystkich usterek, które można by wytknąć jej skórze, ale i tak zawsze ustawiała się tak, by mgiełka ją owiewała - tylko po to, by sprawić Zofii przyjemność. Woda była zimna i zalatywała rybą. Obłoki i pasma wodnej mgły przywodziły na myśl opadające na nią stronice widmowych ksiąg. Dopóki unosiły się nad sadzawką, miały biały kolor i wydawały się tak namacalne, że prawie mogłaby je przeczytać; kiedy zaś ogarnęły ją i przepłynęły dalej, szybko blakły i zanikały w powietrzu. Tuż obok przy skraju stawu stał mężczyzna. Znajdował się niepokojąco blisko, zwłaszcza że nikt obcy nie miał prawa wstępu do ogrodu, ale Karolina zachowała spokój, ponieważ człowiek ten był bardzo stary, a w dodatku nie patrzył wcale na nią, tylko wbijał wzrok w fontannę. Był ubrany prawie jak dżentelmen, nie miał jednak peruki na łysej czaszce i rapiera u pasa, a dodatkowo opatulał go długi płaszcz podróżny - i nie była to bynajmniej czcza próba stylizowania się na wędrowca, ponieważ płaszcz był wymięty i pochlapany błotem, a buty wyglądały tak, jakby od kilku tygodni nie tknął ich żaden służący. Kiedy mężczyzna wyczuł, że Karolina spogląda w jego stronę, sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej pękatą sakiewkę z czerwonej skóry. Otworzył ją zmęczonymi dłońmi, chciwym gestem, po czym wyłowił ze środka dużą, złotą monetę. Podrzucił ją w powietrze nad stawem. Przez ułamek sekundy rozbłysła jak złota drobina kurzu, a potem spadła, ciśnięta masą wody w głąb sadzawki. - Pens za myśli Waszej Królewskiej Mości - powiedział mężczyzna po angielsku. - Dla mnie to wyglądało jak gwinea - odparła Karolina. Obecność intruza okrutnie ją drażniła, ale jako osoba dobrze wychowana okazywała publicznie niezadowolenie równie rzadko, jak Jerzy August spadał z konia, przyjmując defiladę gwardii królewskiej. Mężczyzna wzruszył ramionami, rozsznurował sakiewkę do końca i kciukami wypchnął jej dno, wywracając ją tym sposobem na nice i wsypując do stawu deszcz złotych gwinei. - Za takie pieniądze można by żywić całą wioskę przez okrągły rok - zauważyła Karolina. - Kiedy już pan sobie pójdzie, każę je wyłowić i przekazać na cele dobroczynne. - Proszę się zatem przygotować na to, że wasz luterański pastor odeśle ci je, pani, wraz z krótkim, oschłym listem. - Dlaczego miałby to zrobić? - Napisze mniej więcej tak: „Wasza Królewska Mość powinna zatrzymać te monety i rozdać je biedakom w Anglii, gdzie są coś warte - tylko dlatego, że angielski król tak twierdzi”. - Nasza konwersacja ma nader niezwykły przebieg... - Proszę o wybaczenie. Należę do tego gatunku ludzi, którzy nie darzą królów i królowych przesadnych szacunkiem. Chętnie mówimy o równości ludzi wobec Boga. Kiedy zatem księżniczka wciąga mnie w dziwną, nieoczekiwaną rozmowę, nie spocznę, dopóki nie odpłacę jej pięknym za nadobne. - Kiedy i czym tak pana skrzywdziłam? - Skrzywdziłaś, pani? Mnie? To raczej było coś w rodzaju przysługi. Kiedy? W zeszłym roku, w październiku, chociaż tryby tej machiny musiałaś puścić w ruch znacznie wcześniej. A gdzie? W Bostonie. - Daniel Waterhouse! - Sługa pani uniżony. Ależ by się mój ojciec wściekł, słysząc, jak przemawiam w ten sposób do księżniczki. - Doktorze... Zasługuje pan na wszelkie zaszczyty i wygody, jakie tylko mogę panu zapewnić. Dlaczego jednak przybywa pan do mnie w przebraniu wagabundy? I dlaczego rozpoczyna nasze spotkanie od tych niezwykłych uwag na temat złotych gwinei? Daniel Waterhouse pokręcił głową. - Królowa Anna napisała kolejny z tych swoich listów do Zofii... - Ojej... - Właściwie napisał go Bolingbroke, a później tylko podsunął tej nieszczęsnej kobiecie, żeby na dole nagryzmoliła swój podpis. List postanowiono powierzyć delegacji złożonej z Anglików: torysów, gotowych upokorzyć przeciwników politycznych, i wigów, aby było komu znosić upokorzenie. Ci pierwsi to ważne i wpływowe persony; o zaszczyt dostarczenia listu ubiegało się wielu ludzi, którzy chcieli wkraść się w łaski Bolingbroke'a. Wigowie natomiast nie okazali wielkiego entuzjazmu na wieść o tym, że ma im przypaść w udziale rola chłopców do bicia. Dlatego na statek stojący na kotwicy przy Tower Wharf spędzono grupkę postaci trzeciorzędnych i zasuszonych, przywodzących na myśl Maurów zabranych siłą na pokład niewolniczej galery u wybrzeży Gwinei. Dostrzegłem w tym szansę dla siebie: wreszcie mogłem przybyć tutaj i spłacić zaciągnięty u ciebie dług, pani. - W jaki sposób? Tymi gwineami? - Nie, ponieważ nie jest to dług natury pieniężnej. Znów odniosę się do sytuacji, kiedy w Bostonie zostałem przez Waszą Królewską Mość zaskoczony nieoczekiwanym zaproszeniem do rozmowy, które wkrótce doprowadziło mnie do podróży przez ocean i przygody na morzu. - Z przyjemnością z panem konwersuję. I zapewniam, doktorze, że z miłą chęcią przyjęłabym w zamian propozycję rejsu i przygód na oceanie, ale takie rzeczy są dobre dla bohaterów powieści pikarejskich, nie dla księżniczek. - Niedługo i ciebie, pani, czeka podróż morska, chociaż niedługa, na drugi brzeg Kanału. Kiedy zaś w Greenwich postawisz stopę na angielskiej ziemi, przygoda będzie nieunikniona, choć nie odważę się prorokować jej charakteru. - Wszystko to było prawdą także przed pańskim przybyciem, doktorze. Po co zatem się pan tutaj fatygował? Żeby się spotkać z Leibnizem? - Niestety, wyjechał. - Ma to jakiś związek z gwineami, prawda? - Owszem. - A zatem i z człowiekiem, który je wytwarza: Isaakiem Newtonem. - Leibniz mówił mi, że nie trzeba ci, pani, długich wyjaśnień, gdyż i tak sama wyciągasz słuszne wnioski. Widzę teraz, że w jego słowach było coś więcej aniżeli tylko wujowska duma. - W takim razie z przykrością muszę pana poinformować, że na tym moja zdolność dedukowania się kończy. Prosiłam, żeby udał się pan do Londynu; zrobił pan to, sprawiając mi tym wielką przyjemność. Odszukał pan Isaaca Newtona i odnowił łączącą was znajomość. Bardzo to chwalebne. - Wyłącznie w takim sensie, w jakim chwalimy kuglarza, który zabawia gawiedź połykaniem mieczy. - Też coś! Przepłynięcie Atlantyku zimą i wkroczenie do jaskini lwa to dzieło godne Herkulesa. Nie wiem, co musiałby pan zrobić, abym mogła być z pana jeszcze bardziej zadowolona. - Zapominasz, pani, że zadowolenie cię mnie nie interesuje. Nie zależy mi na wdzięczności. Podjąłem się tego zadania wyłącznie dlatego, że uznałem, że nasze cele są zbieżne, a ty dostarczyłaś mi środków niezbędnych dla osiągnięcia tychże. Karolina poczuła, że musi się odwrócić i zanurzyć twarz w chłodnej mgiełce, aby ochłonąć - tak jak rozpalone do czerwoności żelazo hartuje się w wodzie, żeby później nie pękało. - Słyszałam, że po drugiej stronie Kanału nadal żyje sporo takich ludzi jak pan, doktorze - powiedziała w końcu. - Cieszę się, że poznałam pana zawczasu i spotkaliśmy się na osobności. W przeciwnym razie popsułabym sobie pierwsze tygodnie pobytu w Anglii, pokrzykując: „Ściąć go!” po kilka razy dziennie, i to jeszcze przed śniadaniem. - W tej chwili waży się kwestia, czy ty, pani, Jerzy Ludwik albo Zofia w ogóle będziecie kiedyś rządzić w Anglii. Bo może się okazać, że to jakobicki motłoch albo jakiś Stuart zakrzyknie na wasz widok: „Ściąć ich!”. Ten pomysł wydał się Karolinie raczej intrygujący niż przerażający. Złość poszła w zapomnienie. - Zdaję sobie sprawę, że w Anglii nie brakuje jakobitów. Ale od tysiąc siedemset pierwszego roku obowiązuje przecież Akt o Następstwie Tronu. Nikt chyba nie odważy się kwestionować naszych praw. Czyżbym się myliła? - Obcięliśmy głowę wujowi Zofii. Widziałem to na własne oczy i wiem, że były po temu ważkie powody, ale w ten sposób ściągnęliśmy na kraj zgoła nieprzewidziane zagrożenia. Oto okazało się, że głowy książąt i księżnych niczym nie różnią się od piłek na boisku, które można kopać w tę i we w tę, zależnie od tego, co postanowi najliczniejsza albo najsprytniejsza drużyna. Wierzysz, moja pani, w to, co mówią ludzie? Ze Zofia Charlotta została zamordowana? - NIE BĘDZIEMY O TYM ROZMAWIAĆ! - ODPARŁA STANOWCZO KAROLINA. W TEJ CHWILI NAPRAWDĘ NAJCHĘTNIEJ KAZAŁABY ŚCIĄĆ INTRUZA, GDYBY W ZASIĘGU GŁOSU ZNAJDOWAŁ SIĘ JAKIŚ STRAŻNIK - ALBO ZROBIŁABY TO WŁASNORĘCZNIE, GDYBY MIAŁA NA PODORĘDZIU JAKIŚ OSTRY PRZEDMIOT. MUSIAŁO BYĆ PO NIEJ WIDAĆ, ŻE WPADŁA W FURIĘ, PONIEWAŻ DANIEL WATERHOUSE UNIÓSŁ NAJPIERW SIWE BRWI, POTEM PODBRÓDEK, A NA KONIEC PRZEMÓWIŁ GŁOSEM TAK CICHYM I ŁAGODNYM, ŻE ROZPUSZCZAŁ SIĘ ON JAK CUKIER W SZMERZE FAL ROZBIJAJĄCYCH SIĘ O SKRAJ SADZAWKI. - ZAPOMINASZ, PANI, ŻE ZNAM LEIBNIZA I DZIELIŁEM JEGO MIŁOŚĆ DO KRÓLOWEJ, A TERAZ DZIELĘ Z NIM SMUTEK PO JEJ ŚMIERCI. SMUTEK I GNIEW. - CZY LEIBNIZ UWAŻA, ŻE JĄ OTRUTO? BYŁ TO JEDEN Z NIELICZNYCH TEMATÓW, NA KTÓRE LEIBNIZ NIGDY NIE CHCIAŁ Z NIĄ ROZMAWIAĆ. - KONSEKWENCJE JEJ ZGONU SĄ ZNACZNIE WAŻNIEJSZE NIŻ TO, JAK DO NIEGO DOSZŁO. JEŻELI CHOCIAŻ POŁOWA Z TEGO, CO SIĘ O NIEJ MÓWI, JEST PRAWDĄ, TO POD JEJ PANOWANIEM BERLIN STAŁ SIĘ CZYMŚ NA KSZTAŁT PROTESTANCKIEGO PARNASU. PISARZE, KOMPOZYTORZY I NAUKOWCY ZEWSZĄD ŚCIĄGALI DO CHARLOTTENBURGA. ALE KRÓLOWA ZMARŁA, A POTEM, CAŁKIEM NIEDAWNO, ODSZEDŁ TAKŻE JEJ MAŁŻONEK. POPRZEDNI KRÓL PRUS LUBIŁ BYWAĆ W OPERZE; JEGO NASTĘPCA WOLI SIĘ BAWIĆ ŻOŁNIERZYKAMI... WIDZĘ, ŻE WASZA WYSOKOŚĆ SIĘ UŚMIECHA; PEWNIE PRZEZ POBŁAŻLIWOŚĆ DLA KUZYNA, KTÓRY UWIELBIA PARADY I DEFILUJĄCYCH ŻOŁNIERZY. JEDNAKŻE DLA TYCH SPOŚRÓD NAS, KTÓRZY NIE PODZIELAJĄ RODZINNYCH SENTYMENTÓW, FAKT TEN JEST ŚMIERTELNIE POWAŻNY I BYNAJMNIEJ NIE WESOŁY. WOJNA SIĘ SKOŃCZYŁA. UDAŁO SIĘ ZAŻEGNAĆ WIĘKSZOŚĆ CIĄGNĄCYCH SIĘ LATAMI KRWAWYCH KONFLIKTÓW. FILOZOFIA NATURALNA PODBIŁA KRÓLESTWO LUDZKIEGO UMYSŁU. DZISIAJ, KIEDY MY TU STOIMY I ROZMAWIAMY, KTOŚ GDZIEŚ OPISUJE TEN NOWY USTRÓJ ŚWIATA. - USTRÓJ ŚWIATA... TO TYTUŁ KSIĘGI, KTÓREJ NAPISANIA OD LAT SPODZIEWAMY SIĘ PO SIR ISAACU. BYŁBY TO NOWY TOM PRINCIPIA MATHEMATICA, NIEPRAWDAŻ? - Istotnie. Ja jednak miałem na myśli inne niedokończone dzieło: moje i twoje, pani. Straciliśmy Zofię Charlotte, a wraz z nią Prusy. Nie chciałbym teraz stracić ciebie i Anglii. Bo o to toczy się gra. Ni mniej, ni więcej. - Przecież po to właśnie kazałam odszukać pana w Massachusetts! Nie dam rady zarządzać domem rozdartym między zwolenników Leibniza z jednej i popleczników Newtona z drugiej strony! Kiedy Brytania i Niemcy zostaną zjednoczone pod wspólną koroną, angielska i niemiecka filozofia również muszą się zespolić. I to pan, doktorze Waterhouse, jest człowiekiem, który... Ale te słowa Karoliny padły już w próżnię. Daniel Waterhouse zniknął. Spojrzała w głąb ścieżki prowadzącej do pałacu i dostrzegła starszą damę, pędzącą jej na spotkanie i wymachującą trzymanym w ręce listem. Zofia jak zwykle przemieszczała się z prędkością dragona, ale ogród był naprawdę ogromny i Karolina miała jeszcze chwilę, żeby spokojnie zebrać myśli. Odwróciła się do fontanny, wiedząc, że lepiej, by Zofia nie wyczytała z jej twarzy zaskoczenia (jeśli wciąż się na niej malowało), chociaż i tak należało uczciwie przyznać, że konwersacja z Waterhousem poruszyła ją w znacznie mniejszym stopniu, niż poruszyłaby przeciętną europejską księżniczkę. Przez cały okres jej pobytu w Hanowerze widywała przybywających z Anglii ludzi; przywozili tajemnicze wieści i składali najdziwniejsze prośby, z których nic a nic nie rozumiała, ponieważ nigdy nie była w ich kraju. Zapraszali ją tam wprawdzie (wraz z Jerzym Augustem) ludzie zwani „wigami” (to słowo sprawiało sporo kłopotu próbującym je wymówić Niemcom), ale inni Anglicy, „torysi”, stanowczo sprzeciwiali się ich przybyciu. Ów spór był o tyle nieistotny, że Jerzy Ludwik i tak zakazał synowi i synowej opuszczania kraju. Wysoko nad jej głową, gdzie struga wody z fontanny ulegała wreszcie sile ciążenia, w powietrzu tworzyły się czasem wodne grudy, które jakimś cudem zachowywały przez chwilę kształt, zamiast rozpaść się na pojedyncze kropelki. Były widoczne jako ciemne smugi na tle połyskliwej kurtyny i spadały ze znacznie większą szybkością i impetem niż wodna mgiełka, rozpadając się po drodze na coraz mniejsze i mniejsze bryłki, wlokące za sobą godne komet ogony. Całe roje i eskadry tych komet wpadały do sadzawki, jak stada posłańców, niosących niezwykłe wieści spod samego nieba. Bez pośpiechu podeszła do miejsca, w którym spadało ich najwięcej. Fontanna huczała donośnie, wodny pył szemrał i skwierczał. Suknia stawała się coraz cięższa, nasiąkając rozpyloną w powietrzu wodą. Karolina usiłowała śledzić komety wzrokiem. Kiedy uderzały we wzburzoną powierzchnię, rozlegał się słabo słyszalny plusk, jak głos pojedynczych ludzi, którzy próbują przekrzyczeć tłum. Ogólny zgiełk pochłaniał jednak sens niesionej przez nie wiadomości, a gdy pozostawione przez nie bańki pękły i piana zniknęła, zostawała tylko czysta, lekko wzburzona wiatrem woda w stawiku. Karolina miała wrażenie, że nadal mogłaby odczytać niesione przez nie informacje, gdyby tylko odpowiednio długo wpatrywała się w sadzawkę, ale choćby nie wiedzieć jak bardzo wytężała wzrok, wciąż widziała tylko konstelację złotych punkcików na kamiennym dnie. - To nie może być zbieg okoliczności. - Dzień dobry, babciu. Zofia przyglądała się monetom; miała osiemdziesiąt trzy lata i nie potrzebowała okularów, żeby nie tylko je dostrzec, ale odróżnić awers od rewersu i rozpoznać odciśnięty na tym pierwszym profil królowej Anny. - Ciągle gdzieś widzę tę sukę - stwierdziła. Karolina nie odpowiedziała. - To znak - ciągnęła elektorka hanowerska. - Symbol, podrzucony do fontanny przez któregoś z tych okropnych Anglików. - Jak myślisz, co oznacza? - To zależy, jakie masz zdanie na temat angielskiego pieniądza. Inaczej mówiąc: czy jest cokolwiek wart? Na te słowa, niezwykle podobne do uwag poczynionych przed chwilą przez jednego „z tych okropnych Anglików”, Karolina oderwała wzrok od monet i popatrzyła na twarz Zofii. W tym celu musiała spojrzeć nieco w dół, ponieważ Zofia z wiekiem skurczyła się o kilka cali. Miała luźną, pomarszczoną skórę, jakiej należało się spodziewać u kobiety w jej wieku, za to oczy zachowały cudowną bystrość i dawny błysk. W Herrenhausen i Leine Schloβ wisiało wiele rodzinnych portretów, przedstawiających nie tylko samą Zofię i jej siostry, ale także ich matkę. Spoglądały z płócien ogromnymi oczami, spod wygiętych w łuki brwi i sponad małych, wąskich ust: dużo widziały, niewiele mówiły. Na pewno nie należały do kobiet, do których onieśmielony młody człowiek, napotkawszy je w salon, podszedłby w pierwszej kolejności, by zagaić rozmowę. Karolina zdawała sobie oczywiście sprawę, że portrety władców obojga płci należy traktować z rezerwą, ale oblicze, które w tej chwili miała przed sobą, niewiele odbiegało od twarzy z tamtych malowideł. Oczy i usta wyglądały dokładnie tak samo. Nie zmieniło się również emanujące z nich poczucie wewnętrznego spokoju i spełnienia, wrażenie, że ta kobieta nie czeka bynajmniej na kogoś, kto do niej dołączy; nie wyczekuje niecierpliwie chwili, w której ktoś zechce z nią porozmawiać. Zmienił się tylko strój. Zofia, choć nigdy nie dała się zniewolić modzie, przyswoiła sobie fontange - czepiec z białej koronki, udrapowany nad czołem, dodający jej kilka cali wzrostu, przesłaniający rzednące siwe włosy, a przy tym ułatwiający utrzymanie ich w takim porządku, by nie przesłaniały pięknych oczu. Karolinie przyszła do głowy ciekawa myśl, a mianowicie, że Zofia i Daniel Waterhouse doskonale by do siebie pasowali. Waterhouse również miał duże, szczere oczy i całkiem podobny charakter. Mogliby grozić obcinaniem głów sobie nawzajem przez większość osiemnastego stulecia. - ROZMAWIAŁAŚ Z KTÓRYMŚ Z ANGLIKÓW? MAM NA MYŚLI TYCH, KTÓRZY NIEDAWNO PRZYJECHALI, NIE TAKICH JAK BRAITHWAITE. - PRZEZ CHWILĘ. - CHODŹ. NIE MAM OCHOTY DŁUŻEJ OGLĄDAĆ TYCH MONET I TEJ KOBIETY. ZOFIA ODWRÓCIŁA SIĘ TYŁEM DO FONTANNY I ZWRÓCIŁA KU KAROLINIE, WIEDZĄC, ŻE MOŻE LICZYĆ NA JEJ SILNE RAMIĘ. SCZEPIŁY SIĘ JAK DWIE POŁÓWKI PAMIĄTKOWEGO MEDALIONU I ZACZĘŁY SIĘ ODDALAĆ OD SADZAWKI. ZOFIA ZDECYDOWANYMI RUCHAMI STEROWAŁA KAROLINĄ, ALE PRZEZ DŁUGĄ CHWILĘ MILCZAŁA. TA CZĘŚĆ OGRODU ZOSTAŁA PODZIELONA NA CZTERY PROSTOKĄTY. ŚRODEK KAŻDEGO ZAJMOWAŁA NIEWIELKA FONTANNA, OD KTÓREJ PROMIENIŚCIE ROZCHODZIŁY SIĘ WĄSKIE ŚCIEŻKI, DZIELĄC PROSTOKĄTY NA WYCINKI PRZYPOMINAJĄCE KSZTAŁTEM KAWAŁKI TORTU. KAŻDY Z TYCH WYCINKÓW (ŁĄCZNIE BYŁO ICH TRZYDZIEŚCI DWA) STANOWIŁ OSOBNĄ DZIAŁKĘ OGRODOWĄ. ŻADNE DWA NIE WYGLĄDAŁY TAK SAMO: NIEKTÓRE BYŁY SCHLUDNE I ZADBANE JAK SALONY PAŁACOWE, INNE MROCZNE I ZAPUSZCZONE JAK THURINGER WALD. ZOFIA POKIEROWAŁA SPACEREM W TAKI SPOSÓB, ŻE TRAFIŁY DO ZAKĄTKA OSŁONIĘTEGO RZĘDEM WYSOKICH, PRZYSTRZYŻONYCH DRZEW. PRZESZŁY PRZEZ LUKĘ MIĘDZY DWOMA Z NICH I ZNALAZŁY SIĘ W PRZYJEMNYM ZIELONYM ATRIUM Z MAŁYM BASENEM OKOLONYM KAMIENNYMI ŁAWKAMI. ZOFIA DAŁA KAROLINIE DO ZROZUMIENIA, ŻE CHCE NA JEDNEJ USIĄŚĆ, CO BYŁO O TYLE NIEZWYKŁE W JEJ WYPADKU, ŻE WYBIERAJĄC SIĘ NA „SPACER”, ZAWSZE MIAŁA NA MYŚLI PRZECHADZKĘ, A NIE POSIEDZENIE. - JEDEN Z ANGLIKÓW UŻYWAŁ WCZORAJ CIEKAWEGO SŁOWA W ROZMOWIE... CURRENCY. ZNASZ JE? - MY UŻYWAMY W TYM KONTEKŚCIE SŁOWA UMLAUF. OBIEG. ANGIELSKIE „CURRENCY” POCHODZI OD „CURRENT”, CZYLI NURT, PRĄD RZECZNY. NA PRZYKŁAD TAMIZA ZWYKLE PŁYNIE LENIWIE, ALE KIEDY PRZECISKA SIĘ POD MOSTEM LONDYŃSKIM, JEJ NURT GWAŁTOWNIE PRZYSPIESZA. CZYLI JEJ „CURRENCY” SIĘ ZWIĘKSZA. - Też tak myślałam. Kiedy Anglik perorował o currency z takim namaszczeniem, przypuszczałam, że chodzi mu o rzekę albo kanał. W końcu jednak zrozumiałam, że dla niego jest to synonim „pieniądza”. - Pieniądza? - Nigdy w życiu nie czułam się tak głupio. Na szczęście gości u nas baron von Hacklheber, z Lipska, który albo znał ten termin wcześniej, albo szybciej domyślił się jego znaczenia. Porozmawiałam z nim później na osobności i wszystko mi wyjaśnił. - Anglicy łatwo wprowadzają nowe słowa do... obiegu. - Coś ty za sprytna jesteś, dziewczyno. Lepiej uważaj. - Zawsze poruszają ten temat. Ich przywiązanie do tej idei jest naprawdę niezwykłe. - To dlatego, że ich jednym majątkiem są owce. Jeżeli masz być ich królową, musisz to zrozumieć. Musieli walczyć z Hiszpanią, która ma srebra i złota ile dusza zapragnie. Potem wojowali z Francją, która dysponuje wszelkimi innymi źródłami bogactwa. W jaki sposób biedny kraj może pokonać kraj bogaty? - Pewnie powinnam odpowiedzieć „Z Bożą pomocą” albo coś w tym guście... - Jeśli chcesz... Ale w czym się ta Boża pomoc przejawia? Czy stał się cud i na brzegach Tamizy nagle zmaterializowały się złote góry? - Oczywiście, że nie. - To może sir Isaac w laboratorium alchemicznym w Tower przemienia kornwalijską cynę w złoto? - W tej kwestii zdania są podzielone. Leibniz twierdzi, że nie. - Zgadzam się z baronem von Leibniz. A jednak całe złoto trafia do Anglii! Wydobyte w portugalskich i hiszpańskich kopalniach przepływa - przyciągane jakąś nadnaturalną siłą - prosto do londyńskiej Tower. - Przepływa... - powtórzyła Karolina. - Jak rzeka. Zofia skinęła głową. - Anglicy tak się do tego przyzwyczaili, że utożsamili nurt tej rzeki z pieniądzem, jakby wszelkie rozróżnienie między nimi było zbędne. - Czy tak brzmi odpowiedź na twoje pytanie? Czy w ten sposób biedny kraj może pokonać bogaty? - Właśnie. Nie zdobywa majątku w takim sensie, w jakim posiada go Francja... - Czyli nie chodzi o winnice, gospodarstwa, wieśniaków i krowy. - ...ale stosuje wybieg i definiuje zamożność w zupełnie nowy sposób. - Jako obieg złota! - Otóż to. Baron von Hacklheber twierdzi, że nie jest to zupełnie nieznana idea; mieszkańcy Genui, Florencji, Augsburga i Lyonu korzystają z niej od pokoleń, a Holendrzy w oparciu o nią zbudowali małe imperium. Natomiast Anglicy, pozbawieni innego wyboru, doprowadzili ją do perfekcji. - Dałaś mi do myślenia. - Tak? Co w takim razie myślisz? Jakie widzisz dla siebie perspektywy, Karolino? Dla pokolenia królów i królowych, do którego należała Zofia, pytanie to brzmiałoby szokująco: dziedzic czy dziedziczka tronu nie musieli się zastanawiać nad swoją przyszłością - sukcesja była rzeczą równie naturalną jak przypływy i odpływy mórz. Czasy się jednak zmieniły i Zofii należał się szacunek za to, że umiała się zmienić wraz z nimi, podczas gdy wielu jej współczesnych ze stanu niewiedzy gładko przechodziło w stan oburzenia, a potem w starcze otępienie. - Podoba mi się przebiegłość Anglików, którzy wygrywają wojny z silniejszymi, manipulując pojęciem bogactwa. Dzięki ich zabiegom nie muszę - w przeciwieństwie do biednej Elizy - wychodzić za mąż za jakiś owoc kazirodczego związku wśród Burbonów i dożywać swoich dni w Wersalu czy Eskurialu. Niepokoi mnie jednak związana z tym niepewność sytuacji. Pozwól, że sparafrazuję słowa pewnego znanego mi mądrego człowieka: na naszych oczach rodzi się nowy ustrój świata. Nie powstaje jednak tu, u nas, lecz w jakimś zadymionym pokoiku w Londynie, i nie my go wytyczamy, lecz naturaliści. My zaś będziemy musieli stosować się do jego reguł. Tyle, że na razie nikt za dobrze tych reguł nie zna i obawiam się, że po tym, jak Anglicy zrobili sztuczkę z pieniędzmi, by uzyskać tymczasową przewagę, teraz ktoś inny wytnie im podobny numer, aby odwrócić sytuację. - Otóż to! - wykrzyknęła Zofia, chłoszcząc wachlarzem z kości słoniowej trzymany w ręce pergamin. - I w ten sposób doszłyśmy do sedna sprawy, którym jest list od Anny. Parawan drzew za ich plecami sapnął ciężko, uderzony pięścią lodowatego powietrza. Wiatr zmienił kierunek na zachodni, zwiastując zmianę pogody. Kości Herr Schwartza nie kłamały. Drzewa pochyliły się nad kobietami, jakby chciały rozpostrzeć nad nimi baldachim. Brązowe liście i drobne gałązki pofrunęły w powietrze, a te leżące już na ziemi zaszeleściły niespokojnie. Zofia - która z całą pewnością nie brała pierdnięć za grzmoty - nie zwróciła na ten szmer uwagi; może była po prostu za bardzo pochłonięta rozmową, aby się rozpraszać, a może czuła się w ogrodzie tak bezpiecznie, że byle co nie mogło jej zaniepokoić. Skoro Zofia nie chciała rozmawiać o pogodzie, poruszanie tego tematu byłoby nie tylko nieuprzejme, ale i z góry skazane na porażkę. Karolina zadowoliła się więc wymownymi gestami: wygięła plecy w łuk, jakby pod naporem wiatru, splotła dłonie na kolanie i spojrzała w niebo. - CZY KRÓLOWA WSPOMINA COŚ O PIENIĄDZACH? - NIE ŻARTUJ. KRÓLOWA NIE MA POJĘCIA, CO TO SĄ PIENIĄDZE. ZRESZTĄ NAWET GDYBY MIAŁA, NIE PISAŁABY O RZECZACH TAK POSPOLITYCH. LIST DOTYCZY SPRAW RODZINNYCH, A KILKA AKAPITÓW ODNOSI SIĘ BEZPOŚREDNIO DO TWOJEGO MĘŻA. - FAKT TEN PRZYPRAWIA MNIE O DRESZCZE ZNACZNIE POWAŻNIEJSZE NIŻ ZMIANA KIERUNKU WIATRU, KTÓRA PRZED CHWILĄ NASTĄPIŁA. - PISZĄC O NIM, KRÓLOWA UŻYWA JEGO ANGIELSKICH TYTUŁÓW: KSIĄŻĘ CAMBRIDGE, HRABIA MILFORD HAVEN, WICEHRABIA NORTHALLERTON, BARON TEWKESBURY... - ZOFIA CYTOWAŁA OBCO BRZMIĄCE NAZWY OSCHŁYM TONEM, Z NUTĄ LEKKIEGO ROZBAWIENIA W GŁOSIE. - DROCZYSZ SIĘ ZE MNĄ, NIE ODCZYTUJĄC MI TREŚCI LISTU. - NIE DROCZĘ SIĘ, LECZ WYŚWIADCZAM CI PRZYSŁUGĘ, KOCHANIE. - JEST AŻ TAK ŹLE? - TO NAJGORSZY LIST Z DOTYCHCZASOWYCH. - MÓJ TEŚĆ JUŻ GO WIDZIAŁ? - NIE, JERZY LUDWIK JESZCZE GO NIE CZYTAŁ. - DAWNO BYLIBYŚMY JUŻ W ANGLII I MÓJ MĄŻ ZASIADAŁBY W IZBIE LORDÓW, GDYBY JERZY LUDWIK MIAŁ DOŚĆ ODWAGI, ŻEBY NAS TAM PUŚCIĆ - POSKARŻYŁA SIĘ KAROLINA. - TAKIE LISTY OD KRÓLOWEJ ANNY TYLKO GO PRZERAŻAJĄ I OPÓŹNIAJĄ NASZE PRZENOSINY O KOLEJNY MIESIĄC. ZOFIA UŚMIECHNĘŁA SIĘ WSPÓŁCZUJĄCO. - JERZY LUDWIK NIE PRZECZYTA TEGO LISTU, JEŚLI DOPADNIE NAS ULEWA I ATRAMENT SPŁYNIE Z PAPIERU. LODOWATA KROPLA PRZESĄCZYŁA SIĘ PRZEZ MATERIAŁ RĘKAWA SUKNI I SKAPNĘŁA KAROLINIE NA RĘKĘ. KSIĘŻNICZKA WZDRYGNĘŁA SIĘ I PARSKNĘŁA ŚMIECHEM. ZOFIA ANI DRGNĘŁA. NASTĘPNA KROPLA GŁOŚNO PLASNĘŁA O LIST. - NIE OSZUKUJ SIĘ - CIĄGNĘŁA ZOFIA. - PRAWDĄ JEST, ŻE MÓJ SYN NIE CHCE WAS PUŚCIĆ DO ANGLII, ALE STANOWCZY SPRZECIW ANNY TO NIE JEDYNY POWÓD JEGO DECYZJI. JERZY LUDWIK NIE JEST DOSKONAŁY; NIKT NIE WIE TEGO LEPIEJ NIŻ JEGO RODZONA MATKA. NIE MOŻNA MU JEDNAK ZARZUCIĆ BRAKU ODWAGI! TRZYMA WAS Z JERZYM AUGUSTEM W HANOWERZE, PONIEWAŻ ZAZDROŚCI SYNOWI GODNOŚCI OSOBISTEJ I CHWAŁY WOJENNEJ, A TAKŻE NIE UFA JEGO KOBIETOM. - MASZ NA MYŚLI PANIĄ BRAITHWAITE? - TEŻ COŚ! - ŻACHNĘŁA SIĘ ZOFIA. - ONA NIC NIE ZNACZY I WSZYSCY O TYM WIEDZĄ. WSZYSCY OPRÓCZ CIEBIE. JERZY LUDWIK TRAKTUJE NAS, KOBIETY SPACERUJĄCE PO TYM OGRODZIE - CZYLI CIEBIE, ELIZĘ, ŚWIĘTEJ PAMIĘCI ZOFIĘ CHARLOTTE I MNIE - JAK JAKIEŚ SPRZYSIĘŻENIE WIEDŹM. NIE MOŻE ZROZUMIEĆ, JAK TO MOŻLIWE, ŻE JEGO SYN I NASTĘPCA TRONU CZUJE SIĘ WŚRÓD NAS SWOBODNIE I DZIELI NASZE TAJEMNICE. Z TEGO POWODU NIGDY NIE ZGODZI SIĘ NA WASZ WYJAZD DO ANGLII. MOŻE UŻYĆ TEGO LISTU JAKO WYMÓWKI... - ZOFIA PRZECHYLIŁA KARTKĘ, DZIĘKI CZEMU ZEBRANE NA NIEJ KROPLE, CZARNE OD ROZPUSZCZONYCH ZNIEWAG, SPŁYNĘŁY NA PODPIS KRÓLOWEJ ANGLII. - ALE TY NIE DAJ MU SIĘ ZWIEŚĆ. SILNIEJSZY PODMUCH WIATRU PRZEDARŁ SIĘ PRZEZ ZAPORĘ DRZEW; GDZIEŚ NIEDALEKO TRZASNĘŁA ZŁAMANA GAŁĄŹ. DESZCZÓWKA, KTÓRA DO TEJ PORY CZEPIAŁA SIĘ LIŚCI, NAGLE ZOSTAŁA UWOLNIONA I OPADŁA NA ZIEMIĘ WOKÓŁ ZOFII I KAROLINY. ZOFIA ROZEJRZAŁA SIĘ I UŚWIADOMIŁA SOBIE, ŻE ZANOSI SIĘ NA COŚ POWAŻNIEJSZEGO NIŻ PRZELOTNY LETNI DESZCZYK. WYKROCHMALONY FONTANGE ZACZYNAŁ WIĘDNĄĆ. Teraz jednak to Karolina zobojętniała na kaprysy aury. - Kiedy tu siadałyśmy, sugerowałaś, że temat listu ma coś wspólnego z pieniędzmi... - Nie temat, lecz ton. - Zofia podniosła głos, aby wiatr jej nie zagłuszył. - Jej poprzednie listy, pisane po tym, jak wigowie zaprosili twojego męża do Anglii, zdradzały irytację. Zgorzknienie. Ten zaś jest napisany w tonie... wyniosłym. Triumfalnym. - Coś się zmieniło przez ostatni miesiąc albo dwa? - Obawiam się, że tak się jej właśnie wydaje. - Wyobraziła sobie, że wcale nie przyjedziemy i będzie mogła oddać tron Pretendentowi. Zofia nie odpowiedziała. - Ale nie może tak sama z siebie oddać tronu - ciągnęła Karolina. - Parlament ma w tej kwestii sporo do powiedzenia. Co zdarzyło się w ostatnich tygodniach, że jakobici nabrali takiej pewności siebie? - Zadano cios pieniądzowi. Obieg złota został utrudniony. - Mniej więcej coś takiego miałam przed chwilą na myśli. - Może naprawdę jesteś wiedźmą, moja droga. Może masz dar jasnowidzenia. - A może przyjmuję niezapowiedziane wizyty „tych okropnych Anglików”. - Ach tak! - Zofia spojrzała znacząco w stronę fontanny. - Musiało się stać coś złego z angielską mennicą. - Ale przecież kieruje nią sir Isaac Newton! On mnie bardzo interesuje - powiedziała z dumą Zofia. - Kiedy już będę królową Anglii, wszyscy pójdziemy do Tower ją obejrzeć. Klapnęła się otwartą dłonią w kolano, dając sygnał do opuszczenia ławki. Rozpadało się na dobre i z pałacu wyruszyły już zapewne ekipy poszukiwawcze. Karolina podała jej rękę i pomogła wstać z ławki. Zofia tymczasem kontynuowała: - Sir Isaac zreformował angielski pieniądz, który z najgorszego na świecie stał się najlepszym. - Co tylko dowodzi, że mam rację! Powiedziałaś właśnie, że angielska waluta cieszy się doskonałą reputacją... Ale... schowajmy się gdzieś. Tym razem to Karolina prowadziła: pociągnęła Zofię do najbliższej furtki i wyszły na jedną z promienistych dróżek. Po czym nagle się zatrzymała. Droga powrotna do Herrenhausen nie była wcale taka oczywista, nawet dla osoby dobrze znającej pałacowe ogrody. Zofia dostrzegła jej wahanie. - Przeczekajmy deszcz w pawilonie - zaproponowała. Ruchem głowy przykrytej oklapniętym fontange wskazała biegnącą ukośnie ścieżkę, która wyprowadziłaby je na skraj ogrodu, gdzie kamienna kopuła przeglądała się w wodach kanału. Karolina nie była zachwycona tym pomysłem, ponieważ musiałyby się zapuścić w odległe i rzadko odwiedzane rejony ogrodu, przedzierając się po drodze przez ciemną gęstwinę, nieprzeniknioną i głośno szemrzącą na deszczu. - Nie uważasz, że powinnyśmy raczej wrócić do fontanny? Ktoś na pewno przyjdzie nas tam szukać. - GDYBY NAS ZNALAZŁ, MUSIAŁYBYŚMY ZAKOŃCZYĆ ROZMOWĘ! - ZAUWAŻYŁA ROZDRAŻNIONA ZOFIA. NA TYM DYSKUSJA SIĘ ZAKOŃCZYŁA. ODWRÓCIŁY SIĘ PLECAMI DO FONTANNY I WESZŁY MIĘDZY DRZEWA. - TO TYLKO WODA - STWIERDZIŁA FILOZOFICZNIE KAROLINA ZOFIA JEDNAK NAJWYRAŹNIEJ MIAŁA TEJ WODY SERDECZNIE DOSYĆ, PONIEWAŻ ZŁAPAŁA KAROLINĘ ZA RĘKĘ I ZACZĘŁA CIĄGNĄĆ W PRZÓD, WYMUSZAJĄC SZYBSZE TEMPO. KSIĘŻNICZKA NIE OPONOWAŁA. - MASZ TROCHĘ RACJI - PRZYZNAŁA ZOFIA. - WALUTA OPARTA NA ZŁOCIE I SREBRZE MA PEWNĄ WARTOŚĆ ABSOLUTNĄ. - TAK JAK ABSOLUTNA PRZESTRZEŃ I CZAS U SIR ISAACA... - ODPARŁA W ZADUMIE KAROLINA. - MOŻNA JE MIERZYĆ. - KIEDY JEDNAK WARTOŚĆ ZACZYNA SIĘ OPIERAĆ NA REPUTACJI, TAK JAK CENA AKCJI W AMSTERDAMIE, ALBO NA TYM JESZCZE BARDZIEJ NIEUCHWYTNYM POJĘCIU OBIEGU... - TO Z KOLEI PRZYPOMINA DYNAMIKĘ LEIBNIZA, W KTÓREJ CZAS I PRZESTRZEŃ SĄ NIEROZERWALNIE SPLECIONE ZE ZWIĄZKAMI ŁĄCZĄCYMI OBIEKTY FIZYCZNE... - ALE WTEDY WARTOŚĆ STAJE SIĘ NIEZNANA. PLASTYCZNA. PODATNA NA DEFORMACJE. OBIEG MOŻE MIEĆ PEWNĄ WARTOŚĆ RYNKOWĄ, WARTOŚĆ TA MOŻE NAWET BYĆ RZECZYWISTA... - ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE JEST RZECZYWISTA! LUDZIE CIĄGLE NA NIEJ ZARABIAJĄ! - ...NIE JEST TO JEDNAK WARTOŚĆ, KTÓRA PRZETRWAŁABY PRÓBĘ PYXIS. - CÓŻ TO ZNOWU JEST TEN PYXIS? - ZDUMIAŁA SIĘ KAROLINA. NIE DOCZEKAŁA SIĘ JEDNAK ODPOWIEDZI. ZOFIA POCIĄGNĘŁA JĄ ZA RĘKĘ - I JEDNOCZEŚNIE SKRĘCIŁA, ZDERZAJĄC SIĘ Z KSIĘŻNICZKĄ. KAROLINA MUSIAŁA UGIĄĆ KOLANA I WOLNĄ RĘKĄ OBJĄĆ ZOFIĘ, ŻEBY OBIE SIĘ NIE PRZEWRÓCIŁY. - BABCIU? CHCESZ TU SKRĘCIĆ? - SPOJRZAŁA NA CIEMNY ZAGAJNIK NA LEWO OD ŚCIEŻKI. - IDZIEMY POD TEUFELSBAUM? NAJWIDOCZNIEJ ZOFIA ZMIENIŁA ZDANIE I POSTANOWIŁA SCHRONIĆ SIĘ POD DRZEWEM, ZAMIAST IŚĆ KAWAŁ DROGI AŻ DO PAWILONU. Z UST ZOFII DOBYŁ SIĘ STŁUMIONY DŹWIĘK, KTÓREGO NIE SPOSÓB BYŁO ZIDENTYFIKOWAĆ; SZUM DESZCZU UNIEMOŻLIWIAŁ ZROZUMIENIE NAWET WYRAŹNIE ARTYKUŁOWANYCH SŁÓW, A KAROLINA POWĄTPIEWAŁA, BY W TYM WYPADKU WCHODZIŁY ONE W GRĘ. WSPARTA NA NIEJ ZOFIA PODSKAKIWAŁA NA JEDNEJ NODZE, WLOKĄC DRUGĄ ZA SOBĄ, AŻ STANĘŁY PRZED ŻELAZNĄ FURTKĄ. SPŁACHETEK ZIEMI, NA KTÓRYM ROSŁO TEUFELSBAUM, DIABELSKIE DRZEWO, BYŁ OGRODZONY PŁOTEM Z KUTEGO ŻELAZA, TAK JAKBY NALEŻAŁO JE TRZYMAĆ W KLATCE. ZOFIA WSKAZAŁA RUCHEM GŁOWY FURTKĘ I SPOJRZAŁA NA KAROLINĘ, UŚMIECHAJĄC SIĘ KRZYWO: JEDNA POŁOWA JEJ TWARZY PRZYBRAŁA BŁAGALNĄ MINĘ, DRUGA OBWISŁA BEZWŁADNIE I STRACIŁA WSZELKI WYRAZ. KAROLINA SIĘGNĘŁA DO KLAMKI I W CHWILI, GDY DOTKNĘŁA ZIMNEGO METALU, UŚWIADOMIŁA SOBIE, ŻE ZOFIA DOSTAŁA WYLEWU. NIE BYŁO TO PIERWSZE NA WPÓŁ SPARALIŻOWANE OBLICZE, JAKIE WIDZIAŁA W ŻYCIU - PO PROSTU ROZPOZNANIE OBJAWÓW WYLEWU PRZYSZŁO JEJ Z WIĘKSZĄ TRUDNOŚCIĄ, KIEDY MIAŁA PRZED SOBĄ TWARZ TAK DOBRZE ZNANĄ I TAK UKOCHANĄ. ZAMARŁA Z RĘKĄ NA KLAMCE, JAKBY JAKIŚ CZAR ZMIENIŁ JEJ CIAŁO W KUTE ŻELAZO. POWINNA BIEC PO POMOC, PO LEKARZY... WTEDY JEDNAK ZOFIA UCZYNIŁA RZECZ BARDZO ZNACZĄCĄ: SPOJRZAŁA NAJPIERW W JEDNĄ STRONĘ ŚCIEŻKI, POTEM W DRUGĄ, I TO UKRADKIEM. ONA, KTÓRA NIGDY Z NICZYM SIĘ NIE KRYŁA. NIE BYŁA JUŻ W STANIE MÓWIĆ I LEDWIE TRZYMAŁA SIĘ NA NOGACH, ALE DOBRZE WIEDZIAŁA, CO SIĘ DZIEJE. BAŁA SIĘ, ŻE KTOŚ MÓGŁBY JĄ ZOBACZYĆ W TYM STANIE; ŻE PRZENIESIONO BY JĄ DO PAŁACU I ODDANO W RĘCE CYRULIKÓW, KTÓRZY UPUŚCILIBY JEJ KREW; NIE CHCIAŁA OGLĄDAĆ LUDZI, KTÓRZY WSPÓŁCZULIBY JEJ, SIEDZĄC PRZY ŁÓŻKU, I DRWILI Z NIEJ ZA PLECAMI. INSTYNKT KAZAŁ JEJ SCHRONIĆ SIĘ W NAJDALSZYM, NAJCIEMNIEJSZYM ZAKĄTKU OGRODU I TAM UMRZEĆ. KAROLINA PCHNĘŁA FURTKĘ I OBIE KOBIETY ZAGŁĘBIŁY SIĘ W PÓŁMROK. ZOFIA PRZYWIOZŁA TEUFELSBAUM JAKO CIEKAWOSTKĘ Z RODZINNEJ POSIADŁOŚCI W HARZU; BEZWARTOŚCIOWE CUDO PŁOŻYŁO SIĘ PRZY ZIEMI I WSPINAŁO NA NAPOTKANE PRZESZKODY. SIŁA I MASA PRAWDZIWEGO DRZEWA POŁĄCZYŁY SIĘ W NIM Z TYPOWYM DLA PNĄCZY ZWYCZAJEM OPLATANIA I OBRASTANIA INNYCH ROŚLIN. JEGO GAŁĘZIE WIŁY SIĘ, SKRĘCAŁY, DZIELIŁY I ROZWIDLAŁY NA NAJDZIWNIEJSZE SPOSOBY. ICH ZAŁAMANIA PRZYPOMINAŁY TROCHĘ LUDZKIE ŁOKCIE I KOLANA; GŁADKA KORA I ŻYLASTE KSZTAŁTY UPODABNIAŁY ROŚLINĘ DO PLĄTANINY KOŃCZYN DZIWACZNYCH, STOPIONYCH W JEDNO ZWIERZĄT. DRWALE Z GÓR HARZU NIENAWIDZILI TEUFELSBAUM I BEZLITOŚNIE JE PRZYCINALI, TYMCZASEM TUTAJ ZOFIA POZWOLIŁA MU SIĘ ROZRASTAĆ BEZ PRZESZKÓD - I TERAZ ODPŁACIŁO JEJ PIĘKNIE, PRZYGARNIAJĄC JĄ I KAROLINĘ W FALUJĄCE RAMIONA. KAROLINA UŁOŻYŁA BABKĘ W ROZWIDLENIU KONARÓW, NAD ZIMNĄ POWIERZCHNIĄ GRUNTU, OPIERAJĄC JEJ GŁOWĘ NA SWYCH KOLANACH. ULEWA NIECO ZELŻAŁA, LUB PO PROSTU LIŚCIE ZATRZYMYWAŁY WIĘKSZOŚĆ KROPEL. CZAS ROZCIĄGAŁ SIĘ I TRACIŁ WSZELKĄ MIARĘ. KAROLINA GŁADZIŁA ZOFIĘ PO WŁOSACH, WSŁUCHANA W SZUM DESZCZU. WOLNĄ RĘKĄ ŚCISKAŁA DRUGĄ, WŁADNĄ JESZCZE DŁOŃ BABKI, ALE NIE TRWAŁO TO DŁUGO. W CICHYM, SPOKOJNYM OGRODZIE ZOFIA WKRÓTCE PRZESTAŁA KURCZOWO TRZYMAĆ SIĘ NAJPIERW DŁONI KAROLINY, A POTEM TAKŻE CAŁEGO ŚWIATA. KAROLINA CHCIAŁA JEJ ZADAĆ MNÓSTWO PYTAŃ, ŻEBY SIĘ DOWIEDZIEĆ, JAK BYĆ KRÓLOWĄ. MOGŁA JE ZADAĆ TUTAJ, POD TEUFELSBAUM, ALE BYŁOBY TO NIETAKTOWNE, A ZOFIA I TAK NIE BYŁABY W STANIE JEJ ODPOWIEDZIEĆ. W KAŻDYM RAZIE NIE SŁOWAMI, BO JEJ PRAWDZIWA ODPOWIEDŹ, TA NAJWAŻNIEJSZA, ZOSTAŁA ZAARANŻOWANA Z OGROMNYM WYPRZEDZENIEM - BYŁO NIĄ TO MIEJSCE I TA CHWILA. ŚMIERĆ ZOFII STANOWIŁA JEJ OSTATNIĄ LEKCJĘ DLA KAROLINY. - JESTEM KSIĘŻNĄ WALII - POWIEDZIAŁA KAROLINA. MÓWIŁA DO SIEBIE. PAŁAC WESTMINSTER 11 czerwca 1714 STWIERDZA SIĘ, NEMINE CONTRADICENTE, ŻE IZBA POPIERA USTALENIA KOMITETU W KWESTII WYŻEJ WSPOMNIANEJ REZOLUCJI. ZGODNIE Z NIĄ PARLAMENT WYZNACZY NAGRODĘ DLA OSOBY BĄDŹ OSÓB, KTÓRE PRZEDSTAWIĄ SKUTECZNIEJSZĄ I BARDZIEJ PRAKTYCZNĄ METODĘ OKREŚLANIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ NIŻ TE ZNANE DOTYCHCZAS. WSPOMNIANA NAGRODA BĘDZIE PROPORCJONALNA DO PRECYZJI, JAKĄ OWA METODA OSIĄGNĄĆ POZWOLI. - DZIENNIK POSIEDZEŃ IZBY GMIN, VENERIS, 11° DIE JUNII; ANNO 13° ANNÆ REGINÆ, 1714 WESTMINSTER HALL MROCZYŁ BRZEG TAMIZY NICZYM PLAMA ZMIERZCHU ROZLANA PRZEZ NIECHLUJNEGO BOGA NIEBIOS, KIEDY TEN W PRZEDWIECZNYM POŚPIECHU WZNOSIŁ SKLEPIENIE NIEBIESKIE. PÓŹNIEJ STARANO SIĘ GO UPIĘKSZYĆ ALBO PRZYNAJMNIEJ SCHOWAĆ ZA NOWSZYMI BUDOWLAMI. BAGNA, Z KTÓRYCH SIĘ WYDŹWIGNĄŁ, OSUSZONO I WZMOCNIONO, BY MOGŁY UDŹWIGNĄĆ CHOROBLIWE NAROŚLE I ODROSTY - NIEKTÓRE PRZYBIERAŁY FORMĘ KATEDR, INNE TWIERDZ, JESZCZE INNE DOMÓW, LECZ WSZYSTKO TO BYŁY TYLKO PRÓŻNE SŁOWA, GDYŻ ŻADEN BUDYNEK NIGDY NIE ZOSTAŁ WYKORZYSTANY W CELU, JAKI PRZEZNACZYLI MU JEGO TWÓRCY. KTOŚ, KTO ZSZEDŁBY TU Z ŁODZI NA LĄD, ZAGŁĘBIŁ SIĘ W TĘ STERTĘ KAMIENIA, MIAŁ KOMPAS I SPORO SZCZĘŚCIA, BY NIE POBŁĄDZIĆ W LABIRYNCIE PSTROKATYCH DOBUDÓWEK, MOŻE ZDOŁAŁBY SIĘ PRZEDRZEĆ DO CELU. WESTMINSTER HALL BYŁ PUSTY. CHOCIAŻ NIEZUPEŁNIE. JEGO POŁUDNIOWY SKRAJ SKOLONIZOWAŁY SĄDY, UKRYTE ZA PARAWANAMI Z DESEK, A WSZĘDZIE WZDŁUŻ ŚCIAN NICZYM LISTWY PRZYPODŁOGOWE CIĄGNĘŁY SIĘ STRAGANY, TAK ŻE KAŻDY, KTO PRZEMIERZAŁ OLBRZYMIĄ PUSTKĘ, MÓGŁ BEZ PRZESZKÓD NABYĆ KSIĄŻKĘ, RĘKAWICZKI, TABAKĘ ALBO KAPELUSZ. LECZ OBECNOŚĆ KUPCÓW I PRAWNIKÓW TYLKO PODKREŚLAŁA KŁOPOTLIWĄ OBSZERNOŚĆ WNĘTRZA. PO CO BOWIEM WZNOSIĆ KONSTRUKCJĘ TAK OGROMNĄ, ŻE NIE SPOSÓB JEJ WYKORZYSTAĆ, DOPÓKI NIE ZABUDUJE SIĘ JEJ W ŚRODKU INNYMI, MNIEJSZYMI BUDOWLAMI? RZEŹBIONE ANIOŁY, ZDOBIĄCE KOŃCÓWKI WSPORNIKÓW, SPOGLĄDAŁY Z GÓRY NA PUSTĄ, SZARĄ WANNĘ. WYLUDNIONA PRZESTRZEŃ I ODSŁONIĘTE, NIEBOTYCZNE DŹWIGARY ZDRADZAŁY, ŻE MA SIĘ DO CZYNIENIA Z CZYMŚ NA KSZTAŁT PRZEROŚNIĘTEJ SALI W ŚREDNIOWIECZNYM WIKIŃSKIM DWORZE. W KAŻDEJ CHWILI MÓGŁ SIĘ TAM ZJAWIĆ BEOWULF I ZAŻĄDAĆ ROGU NAPEŁNIONEGO MIODEM - WYGLĄDAŁBY NATURALNIEJ I CZUŁ SIĘ SWOBODNIEJ NIŻ PERSONY W PERUKACH, KTÓRE NERWOWO PRZEMYKAŁY PO KAMIENNEJ POSADZCE, NICZYM TCHÓRZE, PRÓBUJĄCE PRZEBIEC PO PIASZCZYSTEJ ŁASZE, ZANIM SOWA WYPATRZY JE I ZAATAKUJE. MNIEJSZE ZABUDOWANIA, TULĄCE SIĘ DO WESTMINSTER HALL I OKRADAJĄCE JEGO PRZYPORY Z WDZIĘKU, ZNACZNIE LEPIEJ NADAWAŁY SIĘ DO KNUCIA, MACHINACJI, OSZUSTW I ODPRAWIANIA TAJEMNYCH RYTUAŁÓW, CZYLI ZAJĘĆ, KTÓRYM CZŁOWIEK Z UPODOBANIEM ODDAJE SIĘ OD NIEPAMIĘTNYCH CZASÓW. DLATEGO TCHÓRZE CZMYCHAŁY DO TYCH NOR ROZRZUCONYCH NA PERYFERIACH WESTMINSTER HALL, POZOSTAWIAJĄC GMACH WE WŁADANIU PONURYCH ANIOŁÓW. JEŻELI SMĘTNE WNĘTRZE WESTMINSTER HALL MIAŁO W OGÓLE JAKĄŚ RACJĘ BYTU, TO TYLKO JAKO PUSTE PUDŁO REZONANSOWE WIOLONCZELI. STRUNY, MOSTEK, SMYCZEK I WIOLONCZELISTA ZNAJDOWALI SIĘ NA ZEWNĄTRZ - TU, W ŚRODKU, W MROCZNEJ PRZESTRZENI NIC SIĘ NIE DZIAŁO, ALE INSTRUMENT NIE DZIAŁAŁBY JAK NALEŻY, GDYBY NIE ZBUDOWANO GO WOKÓŁ PRÓŻNI, NADAJĄCEJ JEGO ELEMENTOM SKŁADOWYM WŁAŚCIWY PORZĄDEK I WYTRZYMUJĄCEJ WIECZNE SZARPANIE STRUN, A ZARAZEM REAGUJĄCEJ NA ICH NAJDROBNIEJSZE PORUSZENIA. TYLKO JEDEN CZŁOWIEK NIE PRZYSPIESZAŁ KROKU, PRZEMIERZAJĄC POSADZKĘ WESTMINSTER HALL - STARSZY, DOSTOJNY MĘŻCZYZNA, KTÓRY NA PÓŁNOC OD GMACHU WYSIADŁ Z CZARNEJ LEKTYKI I ODPRAWIŁ TRAGARZY. TUŻ OBOK, PRZY PRĘGIERZU, OPRAWCA CHŁOSTAŁ ZAKUTEGO W DYBY GRUBASA, KTÓRY SZARPAŁ SIĘ I PODRYGIWAŁ ZA KAŻDYM RAZEM, GDY NOWA KRWAWA PRĘGA PRZECINAŁA MU GRZBIET, ALE UPARCIE POWSTRZYMYWAŁ SIĘ OD KRZYKU. PASAŻER LEKTYKI WYMINĄŁ PRĘGIERZ SZEROKIM ŁUKIEM, ABY NIE ZBRYZGAŁY GO KROPELKI KRWI, I ZANURZYŁ SIĘ W PRZEJŚCIE MIĘDZY DWIEMA KAWIARNIAMI, PRZYKLEJONYMI DO ZABYTKOWEJ FASADY GMACHU I NIEMAL CAŁKOWICIE ZASŁANIAJĄCYMI WEJŚCIE DO ŚRODKA. NIE POTRZEBOWAŁ PERUKI: WŁOSY, CHOĆ PRZERZEDZONE, MIAŁ DŁUGIE I PROSTE, A PRZEBYTA OSPA ZBYTNIO GO NIE OSZPECIŁA. NIE MUSIAŁ TAKŻE UŻYWAĆ PUDRU: OD PÓŁ WIEKU JEGO WŁOSY MIAŁY BIAŁĄ BARWĘ SOLI. SZEDŁ POWOLI, ZADZIERAJĄC GŁOWĘ I WYŁUPIASTYMI OCZAMI SPOGLĄDAJĄC W OCZY WSZECHWIEDZĄCYCH ANIOŁÓW; NIE ZWRACAŁ UWAGI NA OBECNYCH W SALI LUDZI. OD CZASU DO CZASU ROZGLĄDAŁ SIĘ TYLKO DOOKOŁA, JAKBY SŁYSZAŁ ECHA I POGŁOSY, NA KTÓRE INNI POZOSTAWALI GŁUSI. DOSZEDŁ W KOŃCU DO POŁUDNIOWEGO SKRAJU PUSTKI, GDZIE CAŁY RUCH PIESZY WCISKAŁ SIĘ JAK W LEJEK POMIĘDZY DWIE PROWIZORYCZNE SALE SĄDOWE. JEGO TWARZ WYRAŹNIE STĘŻAŁA, GDY ZANURZYŁ SIĘ W DZIELĄCE JE PRZEJŚCIE I WYSZEDŁ NA ZEWNĄTRZ GMACHU. MOŻE ZMIENIŁ GO, PRZECHODZĄC PRZEZ ŚRODEK; MOŻE ZOSTAŁA PO NIM JAKAŚ DRŻĄCA NUTA, KTÓRA NADAL REZONUJE W POWIETRZU. OD SZEŚCIUSET LAT PRZERÓŻNE PLEMIONA, KLANY, SEKTY, KLASY, FRAKCJE, RODY I DYNASTIE WZNOSIŁY SWOJE SZTANDARY, A POTEM OBSERWOWAŁY ICH UPADEK W OBLEPIAJĄCYCH TĘ BUDOWLĘ PRZYBUDÓWKACH. WESTMINSTER HALL BYŁ DLA WŁADZY TYM, CZYM COVENT GARDEN DLA WARZYW. ŻEBY SIĘ CZEGOŚ DOWIEDZIEĆ, NALEŻAŁO PRZEKROCZYĆ JEGO PRÓG; NIE WYSTARCZYŁO PRZYGLĄDAĆ SIĘ Z ZEWNĄTRZ. W ÓWCZESNYCH CZASACH JUŻ OD STULECI ISTNIAŁ TWÓR ZWANY PARLAMENTEM - W DWÓCH RÓWNOLEGŁYCH BĄDŹ ALTERNATYWNYCH WARIANTACH, ZWANYCH IZBĄ GMIN I IZBĄ LORDÓW. NA OBU TYCH POLACH TRWAŁY NIEUSTANNE WOJNY MIĘDZY TORYSAMI I WIGAMI, MIĘDZY SPADKOBIERCAMI KAWALERÓW I DZIEDZICAMI KRĄGŁOGŁOWYCH, MIĘDZY POTOMKAMI ANGLIKANÓW I DZIEĆMI PURYTANÓW, ET CAETERA. KAŻDA STRONA SPORU SAMĄ SIEBIE NAZYWAŁA „PARTIĄ”, A PRZECIWNICZKĘ „STRONNICTWEM WICHRZYCIELI”. W CIENIU ZA ICH PLECAMI TOCZYŁ SIĘ BÓJ - NA PIENIĄDZE I BROŃ BIAŁĄ - MIĘDZY POTOMKAMI DAWNYCH HERSZTÓW WOJENNYCH, OSTATNIO ZNANYCH POD MIANAMI JAKOBITÓW I HANOWERCZYKÓW. CODZIENNIE WYSTRZELIWANO W TYCH WOJNACH TYLE SŁÓW, ILE ZIAREN PROCHU STRZELNICZEGO ZUŻYTO BY W REGULARNEJ BITWIE. Srebrnowłosy arystokrata został wezwany do gotyckiej kaplicy o wysokich murach. Ciało zwane Izbą Gmin już od dłuższego czasu rościło sobie do niej pretensje, zajmowało ją i broniło jej przed intruzami. Izba była chwilowo zdominowana przez torysów, ale ludzie, którzy go wezwali, tworzyli komisję (podzbiór Izby), w której większość - tak się złożyło - stanowili wigowie. Dlaczego liczniejsi torysi tolerowali fakt utworzenia przez bandę wigów komisji, która uzurpowała sobie prawo wzywania wybranych arystokratów do tego świętego przybytku, który oni - torysi - przywykli traktować jak swój prywatny klub? Otóż stało się tak wyłącznie dlatego, że rozważania owej komisji dotyczyły spraw tak niepojętych, tak ezoterycznych i - krótko rzecz ujmując - tak nudnych, że torysi z przyjemnością patrzyli, jak wigowie marnują na nie czas i energię. * * * - Słyszałem o czterech różnych propozycjach metod określania długości geograficznej - powiedział sir Isaac Newton. - Tylko o czterech? - zdziwił się Roger Comstock, wig i markiz Ravenscar. To on zaprosił sir Isaaca na spotkanie komisji. Należał do Izby Lordów i był w kaplicy gościem honorowym. - W Towarzystwie Królewskim jesteśmy zasypywani czterema pomysłami tygodniowo. Można by się zastanawiać, czy człowiek niebędący członkiem właściwego zgromadzenia ma w ogóle prawo zapraszać obcych ludzi, by występowali przed Izbą. Roger miał jednak w Izbie Gmin wielu przyjaciół, którzy byli gotowi przymknąć oko na to i inne uchybienia z jego strony. - Wiadomo mi tylko o czterech, które są poprawne pod względem teoretycznym, mój panie. Innych nie biorę pod uwagę. - Czy propozycja panów Dittona i Whistona należy do tej szczęśliwej czwórki, czy też jej miejsce jest wśród nieprzeliczonej reszty odrzuconych? Na te słowa Ravenscara wszyscy zebrani w kaplicy zaczęli poszczekiwać jak psy - wszyscy poza nim samym, Newtonem oraz panami Dittonem (który przybrał kolor ziarnka granatu i zaczął poruszać ustami) i Whistonem (którego powieki zatrzepotały jak skrzydła kolibra, gdy lśniące strugi potu spłynęły mu spod peruki i ściekły w kąciki oczu). - Ich teoria jest równie poprawna, jak marne są ich ambicje - odparł Newton. Przedstawiciele Izby Gmin umilkli - nie dlatego, że słowa Newtona nimi wstrząsnęły, lecz dlatego, że im zaimponowały. - Gdyby udało się urzeczywistnić ich pomysł... - Sir Isaac zawiesił głos. - Nadmienię w tym miejscu, że jest to założenie, które w Towarzystwie Królewskim mogłoby być dyskutowane równie długo i budzić równie żywe emocje jak kwestia niedawnej wojny tu, w tej Izbie. Gdyby więc pominąć wszelkie praktyczne trudności związane z wcieleniem ich idei w czyn i przyjąć, że jakiś współczesny Dedal porwałby się na realizację tego projektu, nie umożliwiłby on swobodnego nawigowania po morzach i oceanach, lecz co najwyżej ułatwił co bystrzejszym marynarzom niewpadanie na skały podczas żeglugi przybrzeżnej. W kaplicy zapanowała ogólna wesołość, wywołana minami panów Dittona i Whistona, którzy już nawet nie starali się okazywać gniewu czy choćby poruszenia. Wyglądali, jakby spoczywali na katafalkach w Kolegium Lekarskim i byli w połowie sekcji własnych zwłok. Rozbawieniu nie poddał się markiz Ravenscar, któremu goniec właśnie przed chwilą podał był jakiś liścik. Ravenscar otworzył go, przeczytał - i przez krótką chwilę wydawał się równie przerażony jak Ditton i Whiston. Zaraz jednak wziął się w garść i niczym głuchy gość przy bankietowym stole, udający, że usłyszał pyszny bon mot gospodarza, uśmiechnął się znacząco i wyrazem twarzy odzwierciedlił nastrój Izby. Spuścił głowę i przebiegł wzrokiem leżące przed nim na stole dokumenty, tak jakby zapomniał, czego dotyczy spotkanie, i musiał sobie odświeżyć pamięć. Następnie odezwał się w te słowa: - Niezderzanie sicz kontynentami to niewiele. Co może nam pan powiedzieć o pozostałych trzech projektach, które są teoretycznie poprawne? Wydaje mi się bowiem, że skoro realizacja jakiegoś pomysłu miałaby wymagać pracy godnej Herkulesa, lepiej chyba byłoby skierować te wysiłki na ucieleśnienie idei, pozwalającej określać długość geograficzną w dowolnym miejscu, nie tylko przy brzegu. ODPOWIEDŹ SIR ISAACA NEWTONA ZAWIERAŁA WIELE SŁÓW, SPROWADZAŁA SIĘ JEDNAK DO PROSTEGO PRZEKAZU: DLA OKREŚLENIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ NIEZBĘDNY JEST PRECYZYJNY PRZENOŚNY CHRONOMETR, KTÓREGO NIKOMU JESZCZE NIE UDAŁO SIĘ SKONSTRUOWAĆ; WOBEC BRAKU CHRONOMETRU MOŻNA BY POLEGAĆ NA OBSERWACJACH SATELITÓW JOWISZA, CO JEDNAK WYMAGAŁOBY WYŚMIENITEGO MORSKIEGO TELESKOPU, KTÓREGO NA RAZIE NIKT NIE UMIE ZBUDOWAĆ; ALBO MOŻNA OBSERWOWAĆ POZYCJĘ KSIĘŻYCA I PORÓWNYWAĆ JĄ Z WYNIKAMI JEGO (TO ZNACZY: SIR ISAACA) TEORII LUNARNEJ, KTÓRA WPRAWDZIE NIE JEST JESZCZE GOTOWA, ALE LADA CHWILA ZOSTANIE UKOŃCZONA I PRZEDSTAWIONA W PRZYGOTOWYWANEJ DO WYDANIA KSIĄŻCE. ODWIECZNYM I UNIWERSALNYM ZWYCZAJEM PISARZY PRZEMAWIAJĄCYCH PUBLICZNIE SIR ISAAC NIE OMIESZKAŁ DODAĆ, ŻE DZIEŁEM TYM JEST TRZECI TOM PRINCIPIA MATHEMATICA, ZATYTUŁOWANY USTRÓJ ŚWIATA I DOSTĘPNY NIEBAWEM WSZĘDZIE TAM, GDZIE SPRZEDAJE SIĘ KSIĄŻKI. Markiz Ravenscar słuchał tej perory jednym uchem, zajęty gryzmoleniem notek na skrawkach papieru i wciskaniem skrawków w dłonie służby. Kiedy jednak zarejestrował dłuższą pauzę, zabrał głos: - A TE... NO... TE WYLICZENIA... OZY SĄ PODOBNE DO METOD OBECNIE STOSOWANYCH? CZY TEŻ... - SĄ O WIELE BARDZIEJ SKOMPLIKOWANE. - A TO PECH - MRUKNĄŁ Z ROZTARGNIENIEM RAVENSCAR, NADAL SKROBIĄC NA KARTEL USZKACH, JAK NAJNIESFORNIEJSZY UCZNIAK W DZIEJACH ŚWIATA. - CZYLI NA KAŻDYM STATKU TRZEBA BY ZAINSTALOWAĆ DODATKOWY POKŁAD DLA RACHMISTRZÓW, A TAKŻE PRZEWOZIĆ STADO GĘSI, KTÓRE ZAPEWNIŁOBY IM ZAPAS PIÓR. - ALBO NALEŻAŁOBY WYPOSAŻYĆ STATKI W MASZYNY ARYTMETYCZNE - ODPARŁ NEWTON, PO CZYM, OBAWIAJĄC SIĘ, ŻE CZŁONKOWIE IZBY NIE WYCHWYCILI SARKAZMU W JEGO GŁOSIE, DODAŁ: - TO TAKI KAPRYS HANOWERSKIEGO DYLETANTA I PLAGIATORA, BARONA VON LEIBNIZ, KTÓRY OD WIELU, WIELU LAT NIE POTRAFI DOPROWADZIĆ SWOJEGO DZIEŁA DO KOŃCA. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE ZAMIERZA ZNACZNIE BARDZIEJ SZCZEGÓŁOWO WYLICZYĆ WINY BARONA, ALE PRZERWAŁO MU - I ZDEKONCENTROWAŁO GO - POJAWIENIE SIĘ W JEGO DŁONI WCIŚNIĘTEJ POSPIESZNIE NOTKI OD MARKIZA RAVENSCAR. ATRAMENT JESZCZE NIE ZDĄŻYŁ OBESCHNĄĆ NA PAPIERZE. - ZATEM METODA LUNARNA RÓWNIEŻ WYMAGA ZASTOSOWANIA MECHANIZMU, KTÓREGO NA RAZIE NIE UMIEMY ZBUDOWAĆ - ZAUWAŻYŁ RAVENSCAR, DĄŻĄC DO PODSUMOWANIA I ZAMKNIĘCIA DYSKUSJI Z POŚPIECHEM, JAKIEGO NIE WIDZIANO W KAPLICY OD CZASU, GDY PEWIEN PAPISTA PRÓBOWAŁ WYSADZIĆ JĄ W POWIETRZE. W ŁAWACH ZAPANOWAŁO PORUSZENIE, ZASZELEŚCIŁY LICZNE DOSTOJNIE ODZIANE TYŁKI. CAŁA KAPLICA WYRAŻAŁA SWOJE ZDUMIENIE. - ZGADZA SIĘ, MÓJ PANIE... - KTO MIAŁBY JE SKONSTRUOWAĆ? - PROJEKTANCI, PRZEDSIĘBIORCY, POSZUKIWACZE PRZYGÓD... - CO MIAŁOBY ICH ZACHĘCIĆ DO TEGO, BY POŚWIĘCILI CAŁE LATA SWEGO ŻYCIA NA OPRACOWANIE... TECHNIKI, JEŚLI WOLNO MI ZAPOŻYCZYĆ OKREŚLENIE UKUTE PRZEZ DOKTORA WATERHOUSE'A, KTÓRA MOŻE SIĘ JESZCZE OKAZAĆ BEZUŻYTECZNA? RAVENSCAR WSTAŁ I WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ, DAJĄC TYM SAMYM DO ZROZUMIENIA, ŻE POZWALA PODAĆ SOBIE LASKĘ. I KTOŚ RZECZYWIŚCIE MU JĄ PODAŁ. - MÓJ PANIE, MOTYWACJA FINANSOWA BYŁABY... - ISAAC NEWTON RÓWNIEŻ WSTAŁ, PONIEWAŻ PRZECZYTAŁ JUŻ LIŚCIK OD RAVENSCARA. - MOTYWACJA FINANSOWA... NAGRODA! NAGRODA, JAKA ZOSTANIE PRZYZNANA OSOBIE LUB OSOBOM, KTÓRE OPRACUJĄ PRAKTYCZNY SPOSÓB OKREŚLANIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ. CZY TAK WŁAŚNIE BRZMI PAŃSKIE ZALECENIE? DOBRZE ROZUMIEM? SIR ISAACU, NIEBIOSA PO RAZ KOLEJNY ZDUMIEWAJĄ SIĘ PAŃSKĄ BŁYSKOTLIWOŚCIĄ; CAŁA BRYTANIA ZANIEMÓWIŁA, PODZIWIAJĄC TEN NIEZRÓWNANY GENIUSZ. - MÓWIĄC, RAVENSCAR SZEDŁ PRZEZ SALĘ, CZYM PODZIAŁAŁ NA WYOBRAŹNIĘ WIELU ODWIECZNYCH BYWALCÓW IZBY, KTÓRZY ALBO DAWNO UTRACILI ZDOLNOŚĆ JEDNOCZESNEGO CHODZENIA I PRZEMAWIANIA, ALBO NIGDY JEJ NIE POSIEDLI. - ZBRODNIĄ BYŁOBY ZAPRZĄTAĆ UMYSŁ NAJWIĘKSZEGO GENIUSZA LUDZKOŚCI DETALAMI. - PODSZEDŁ DO NEWTONA I WZIĄŁ GO POD RAMIĘ. - JESTEM PRZEKONANY, ŻE PAN HALLEY, DOKTOR CIARKĘ I PAN COTES UDZIELĄ ODPOWIEDZI NA DALSZE PYTANIA CZŁONKÓW SZANOWNEJ IZBY, NA MNIE JEDNAK JUŻ CZAS. MUSZĘ UDOBRUCHAĆ PEWNYCH ZANIEPOKOJONYCH LORDÓW. ODPROWADZĘ PANA, SIR ISAACU, IDZIEMY W TĘ SAMĄ STRONĘ. ZDĄŻYLI PRZEZ TEN CZAS WYJŚĆ ZA DRZWI, ZOSTAWIAJĄC ZA SOBĄ IZBĘ GMIN Z MNIEJ LUB BARDZIEJ SKONFUNDOWANYMI CZŁONKAMI PARLAMENTU, DITTONEM I WHISTONEM (PÓŁŻYWYMI, ALE JESZCZE DYCHAJĄCYMI) ORAZ TRZEMA WYMIENIONYMI PRZED CHWILĄ MNIEJ ZNACZNYMI UCZONYMI, KTÓRYCH WEZWANO DO KAPLICY JAKO AKOLITÓW NAJWYŻSZEGO KAPŁANA, A TERAZ ZOSTAWIONO, ŻEBY SAMI DOKOŃCZYLI CEREMONIĘ. * * * NIEWIELE BRAKOWAŁO, BY W WESTYBULU IZBY GMIN NEWTON STRACIŁ RĘKĘ, SKRĘCIŁ BOWIEM W LEWO, W KIERUNKU IZBY LORDÓW, PODCZAS GDY ROGER COMSTOCK, MARKIZ RAVENSCAR, KTÓRY GO ZA WYŻEJ WZMIANKOWANĄ RĘKĘ TRZYMAŁ, SKIEROWAŁ SIĘ W PRAWO, W STRONĘ WESTMINSTER HALL. - WEZWALI NAS LORDOWIE - WYJAŚNIŁ RAVENSCAR, UMIESZCZAJĄC WYBITY BARK NEWTONA Z POWROTEM W STAWIE I SZARPIĄC NIM NA PRÓBĘ. - ALE TO NIE ZNACZY, ŻE MAMY IŚĆ DO ICH IZBY. PRZEMIERZYLI KILKA ZAKRĘTÓW KORYTARZA I KILKA ODCINKÓW SCHODÓW, PRZESZLI PRZEZ WYTYCZONĄ DESKAMI SZCZELINĘ MIĘDZY SALAMI SĄDOWYMI I WRÓCILI DO WESTMINSTER HALL, GDZIE ANI NIE PRZYBYŁO WIKINGÓW, ANI NIE UBYŁO NIESTOSOWNYCH W TYM MIEJSCU WSPÓŁCZESNYCH ANGLIKÓW. JAKIŚ CZŁOWIEK W STROJU PRAWIE GODNYM DŻENTELMENA PRZEGLĄDAŁ KSIĄŻKI NA STRAGANIE, BY CAŁY ŚWIAT WIEDZIAŁ, ŻE UMIE CZYTAĆ. Z BUTA STERCZAŁO MU ŹDŹBŁO SŁOMY, NICZYM SYGNAŁ DLA ADWOKATÓW, ŻE ZA ODPOWIEDNIE WYNAGRODZENIE CHĘTNIE ZŁOŻY FAŁSZYWE ZEZNANIE. PODMUCH POWIETRZA PORUSZYŁ WISZĄCE W RZĘDZIE WYBLAKŁE, OSMOLONE I PODZIURAWIONE KULAMI CHORĄGWIE - PROPORCE FRANCUSKICH REGIMENTÓW, ZEBRANE PRZEZ MARLBOROUGHA POD BLENHEIM I PRZY INNYCH OKAZJACH. ZAWIESZONO JE NA ŚCIANACH, ABY CHOĆ TROCHĘ OŻYWIĆ WNĘTRZE KOLOREM, A PÓŹNIEJ BARDZO SZYBKO O NICH ZAPOMNIANO. ZE ZNAJDUJĄCEGO SIĘ PRZY PÓŁNOCNYM SKRAJU BUDOWLI NEW PALACE YARD DOBIEGAŁ GŁOŚNY ZGIEŁK. CZŁOWIEK SKAZANY NA CHŁOSTĘ NADAL STAŁ PRZY PRĘGIERZU ZAKUTY W DYBY, OTOCZONY PRZEZ DZIESIĄTKI LONDYŃCZYKÓW, KTÓRZY CISKALI MU W TWARZ GRUDY BŁOTA I GARŚCIE KOŃSKIEGO NAWOZU, W NADZIEI ŻE W TEN SPOSÓB UDA IM SIĘ GO UDUSIĆ. WIDOWISKA TEGO RODZAJU TRAFIAŁY SIĘ W LONDYNIE NA TYLE CZĘSTO, ŻE PRZECIĘTNY MIESZKANIEC MIASTA, KTÓRY NIE MIAŁ OCHOTY ICH OGLĄDAĆ, UCZYŁ SIĘ ICH PO PROSTU NIE ZAUWAŻAĆ. TYMCZASEM RAVENSCAR NIE ODRYWAŁ WZROKU OD SKAZAŃCA. ZNAJDOWAŁ SIĘ ZBYT DALEKO I MIAŁ ZA SŁABY WZROK, ŻEBY ROZEZNAĆ SZCZEGÓŁY, ALE WIEDZIAŁ, CO SIĘ DZIEJE. - ACH, OTO SZCZĘŚLIWY CZŁOWIEK! - WESTCHNĄŁ TĘSKNIE. - CHĘTNIE ZAMIENIŁBYM SIĘ Z NIM MIEJSCAMI NA NAJBLIŻSZĄ GODZINĘ. NEWTON ZESZTYWNIAŁ, UNIÓSŁ GŁOWĘ I, POWODOWANY OSTROŻNOŚCIĄ, ZWOLNIŁ. ROZEJRZAŁ SIĘ, JAKBY SIĘ ZASTANAWIAŁ, CZY SŁOWA TE SŁYSZAŁ KTÓRYŚ Z MAJACZĄCYCH NA GÓRZE ANIOŁÓW. - DOKĄD IDZIEMY, MÓJ PANIE? - DO IZBY GWIAŹDZISTEJ - OZNAJMIŁ RAVENSCAR, JEDNOCZEŚNIE ZACISKAJĄC PALCE NA RAMIENIU NEWTONA, NA WYPADEK, GDYBY TE STRASZNE SŁOWA MIAŁY SPŁOSZYĆ WYBITNEGO NATURALISTĘ I SPRAWIĆ, ŻE RZUCI SIĘ DO UCIECZKI. SIR ISAAC NICZEGO PODOBNEGO NIE UCZYNIŁ, ALE RZECZYWIŚCIE BYŁ ZASKOCZONY. SPODZIEWAŁ SIĘ USŁYSZEĆ W ODPOWIEDZI NAZWĘ JEDNEGO Z BUDYNKÓW SKARBU, KTÓRE NA PRZESTRZENI OSTATNICH DZIESIĘCIOLECI ROZPLENIŁY SIĘ SZEROKIM FRONTEM NA ZNACZNĄ ODLEGŁOŚĆ OD PÓŁNOCNOWSCHODNIEGO NAROŻNIKA WESTMINSTER HALL, PRAWIE CAŁKOWICIE WYPEŁNIAJĄC PRZESTRZEŃ DZIELĄCĄ GO OD TAMIZY. IZBA GWIAŹDZISTA BYŁA ZUPEŁNIE INNA: MAŁA I PRASTARA. ANGIELSCY MONARCHOWIE ZWYKLI SIĘ W NIEJ SPOTYKAĆ Z DORADCAMI TWORZĄCYMI TAJNĄ RADĘ. - KTO NAS WŁAŚCIWIE WEZWAŁ? - SPYTAŁ SIR ISAAC. - WĘGORZ - ODPARŁ RAVENSCAR TAKIM TONEM, JAKBY ODPOWIEDŹ BYŁA OCZYWISTA. WYPOWIEDZENIE TEGO TAJEMNICZEGO OKREŚLENIA NA GŁOS NAJWYRAŹNIEJ PRZYWRÓCIŁO MU ZDOLNOŚĆ KONCENTRACJI, BO MÓWIŁ DALEJ: - ZARAZ BĘDZIEMY NA MIEJSCU, ALE MOŻEMY ZYSKAĆ NA CZASIE, ZWALNIAJĄC KROKU. CHCIAŁBYM JEDNAK, ABYŚMY DO SAMEJ IZBY WESZLI Z WERWĄ I ENTUZJAZMEM. ZNACZENIE NASZEGO ZAPAŁU JEST NIE DO PRZECENIENIA. DLATEGO WYSŁUCHAJ MNIE UWAŻNIE, SIR ISAACU. NIE BĘDĘ MIAŁ CZASU TEGO POWTÓRZYĆ. OTÓŻ WYGLĄDA NA TO, ŻE TYLKO PO TO POZWOLONO MI ZABAWIAĆ SIĘ ZAGADNIENIEM OKREŚLANIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ, ABY CZCIGODNY LORD HENRY ST. JOHN, WICEHRABIA BOLINGBROKE, MÓGŁ SPOKOJNIE PRZYGOTOWAĆ COŚ NA KSZTAŁT TEATRZYKU. KIEDY TY, SIR ISAACU, WYPOWIADAŁEŚ SIĘ PRZED IZBĄ GMIN, JA OTRZYMAŁEM ZAPROSZENIE NA TEN SPEKTAKL. NIE WĄTPIĘ, ŻE BOLINGBROKE WOLAŁBY PRZYWIĄZAĆ JE DO DRZEWCA STRZAŁY, KTÓRĄ NASTĘPNIE PRZESTRZELIŁBY MI BRZUCH, ALE TAKIE ROZWIĄZANIE, CHOĆ CZĘSTO PRAKTYKOWANE WŚRÓD LORDÓW, W IZBIE GMIN NIE SPOTKAŁOBY SIĘ Z AKCEPTACJĄ. DLA CIEBIE MAM PRZEPUSTKĘ ZA KULISY, CO KAŻE MI DOMNIEMYWAĆ, ŻE PRZEZNACZONO CI GŁÓWNĄ ROLĘ W PRZEDSTAWIENIU. SIR ISAAC NEWTON ZATRZYMAŁ SIĘ W PÓŁ KROKU I PRZEZ CHWILĘ NIC NIE MÓWIŁ. W TAKI SPOSÓB MIAŁ ZWYCZAJ OKAZYWAĆ GNIEW. - TO DLA MNIE AFRONT! PRZYBYŁEM TU DYSKUTOWAĆ O DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ, A PAN, MARKIZIE, MÓWI MI, ŻE DAŁEM SIĘ WCIĄGNĄĆ W AMBUSCADE. W ZASADZKĘ! - Błagam, sir Isaacu, potraktuj to jakkolwiek zechcesz, ale nie czuj się urażony. Wtedy bowiem, gdy człowiek się starzeje, zyskuje na znaczeniu i zaczyna irytować pierwszą lepszą ambuscade, staje się najbardziej bezbronny wobec takich zabiegów. Bądź, jeśli taka twoja wola, zdumiony, obojętny, rozradowany... A najlepiej przyjmij zasadzkę z godnością. W tej chwili Isaac nie wyglądał na człowieka, który chciałby cokolwiek przyjmować z godnością. Wrota Izby Gwiaździstej nagle wydały się Ravenscarowi równie ogromne jak pysk wieloryba widziany oczami Jonasza. - MNIEJSZA Z TYM - DODAŁ. - JEŚLI WOLISZ, CZUJ SIĘ URAŻONY. TYLKO Z NICZYM SIĘ NIE WYRYWAJ, SIR. JEŻELI W DYSPUCIE ZDARZY SIĘ MOMENT, KTÓRY UZNASZ ZA DOSKONAŁĄ OKAZJĘ DO WYPOWIEDZENIA SIĘ NA TEN CZY INNY TEMAT, NIE ZAPOMINAJ, ŻE BOLINGBROKE CELOWO CI GO PODSUNĄŁ, NICZYM KOKIETKA UPUSZCZAJĄCA CHUSTECZKĘ U STÓP MĘŻCZYZNY, KTÓREGO ZAMIERZA OMOTAĆ. - CZY TOBIE JAKAŚ KOKIETKA NAPRAWDĘ TO ZROBIŁA? - W TEJ CHWILI DOŁĄCZYŁ DO NICH WALTER RALEIGH WATERHOUSE WEEM, ZNANY RÓWNIEŻ JAKO PAR, KTÓRY, PODOBNIE JAK ROGER, BYŁ WIGOWSKIM LORDEM. - SŁYSZAŁEM O TYM ZWYCZAJU, ALE... - NIE - PRZYZNAŁ ROGER. - TO TYLKO PRZENOŚNIA. NIEZOBOWIĄZUJĄCA WYMIANA ZDAŃ MIĘDZY WEEMEM I COMSTOCKIEM - COŚ W RODZAJU WZIĘTEGO Z JOGI ĆWICZENIA NA USPOKOJENIE NERWÓW - WYWARŁA JEDNAK NA NEWTONA WPŁYW ODWROTNY OD ZAMIERZONEGO. - PO CO MAM UCZESTNICZYĆ W DYSKUSJI, SKORO KAŻE MI SIĘ IGNOROWAĆ WSZYSTKIE OKAZJE DO ZABRANIA GŁOSU? - ZDZIWIŁ SIĘ. - SPOTKANIE BĘDZIE MIAŁO TYLE SAMEGO Z RZETELNĄ DEBATĄ, CO EGZEKUCJA NA TYBURN CROSS. WICEHRABIA BOLINGBROKE CHCE BYĆ NASZYM KATEM. COKOLWIEK POZWOLĄ NAM POWIEDZIEĆ, BĘDZIE TO NASZ TESTAMENT. NASZA ODPOWIEDŹ, JEŚLI W OGÓLE SIĘ NA JAKĄŚ ZDOBĘDZIEMY, BĘDZIE SIĘ WYRAŻAĆ CZYNEM, NIE SŁOWEM, I TO NIE TUTAJ, LECZ... NA... ZEWNĄTRZ... TEJ... IZBY. ROGER TAK WYMIERZYŁ RYTM ZDANIA, ŻEBY WYPOWIADAJĄC OSTATNIE SŁOWO PRZEKROCZYĆ PRÓG IZBY GWIAŹDZISTEJ. NEWTON NIE ŚMIAŁ ODPOWIEDZIEĆ, PONIEWAŻ W ŚRODKU ZEBRALI SIĘ LICZNI LORDOWIE ŚWIATA DOCZESNEGO I KRÓLESTWA NIEBIESKIEGO, UTYTUŁOWANI ARYSTOKRACI, DWORZANIE I DUCHOWNI. BYŁO CICHO JAK W KOŚCIELE, KIEDY TO KSIĄDZ W POŁOWIE KAZANIA ZGUBI WĄTEK. * * * - PÓŁTORA MIESIĄCA TEMU W TOWER WYDARZYŁO SIĘ COŚ OKROPNEGO. NAZWANIE JEDNEGO Z LORDÓW „WĘGORZEM” BYŁO PRZEJAWEM OKRUTNEJ ZŁOŚLIWOŚCI ZE STRONY ROGERA, ALE GDYBY DO IZBY GWIAŹDZISTEJ NIESPODZIEWANIE ZBŁĄDZIŁ PRZYBYSZ Z INNEJ EPOKI I INNEGO MIEJSCA, KOMPLETNIE OBCY I NIEOBEZNANY W TOWARZYSTWIE, BEZ TRUDU WSKAZAŁBY CZŁOWIEKA, O KTÓRYM MÓWIŁ RAVENSCAR. PRZEMAWIAJĄCY WŁAŚNIE HENRY ST. JOHN, WICEHRABIA BOLINGBROKE I KRÓLEWSKI SEKRETARZ STANU, PRZECHADZAŁ SIĘ SWOBODNIE PO PUSTYM ŚRODKU KOMNATY, PODCZAS GDY POZOSTALI GOŚCIE TULILI SIĘ DO ŚCIAN NICZYM MALEŃKIE RYBKI DZIELĄCE AKWARIUM Z ZĘBATYM, WĘŻOKSZTAŁTNYM POTWOREM. - WAŻNE LONDYŃSKIE OSOBISTOŚCI, NALEŻĄCE ZARÓWNO DO PARTII, JAK I DO STRONNICTWA WICHRZYCIELI, DOŁOŻYŁY WSZELKICH STARAŃ, ABY WYPADKI TE OKRYŁA ZASŁONA MILCZENIA. ROZPOWSZECHNIONO RÓWNIEŻ FAŁSZYWĄ INFORMACJĘ, JAKOBY BYŁY ONE SKUTKIEM CHWILOWEGO WZBURZENIA MOTŁOCHU, KTÓRY ZOSTAŁ SZYBKO I SPRAWNIE SPACYFIKOWANY PRZEZ KRÓLEWSKICH BLACK TORRENT GUARDS. POŻAR STAJNI NA TOWER HILL ODWRÓCIŁ UWAGĘ MIEJSCOWYCH OD INNYCH WYDARZEŃ I OKRYŁ OKOLICĘ CAŁUNEM DYMU, CO UZNAĆ NALEŻY ZA SZCZĘŚLIWY ZBIEG OKOLICZNOŚCI. W ANNAŁACH HISTORII TAMTEN DZIEŃ ZAPISZE SIĘ CO NAJWYŻEJ LOKALNYMI ZAMIESZKAMI. BYŁOBY JEDNAK GRZECHEM, MORALNYM I INTELEKTUALNYM, UZNAĆ WYDARZENIA Z DNIA DWUDZIESTEGO TRZECIEGO KWIETNIA ZA COŚ NORMALNEGO I NIENAGANNEGO. SPRAWĘ NALEŻY DOGŁĘBNIE ZBADAĆ, A WOBEC OSÓB ODPOWIEDZIALNYCH WYCIĄGNĄĆ SUROWE KONSEKWENCJE. LORD OXFORD, JAKO LORD SKARBNIK, ZAWIÓDŁ MOJE ZAUFANIE, ŚLEDZTWO BOWIEM NIE POCZYNIŁO ŻADNYCH POSTĘPÓW. TAKI FRONTALNY ATAK NA INNEGO TORYSOWSKIEGO LORDA BYŁ CZYMŚ ZUPEŁNIE NOWYM W RYM GRONIE I WYWOŁAŁ W IZBIE GWIAŹDZISTEJ ZROZUMIAŁE PORUSZENIE. BOLINGBROKE ZAWIESIŁ NA CHWILĘ GŁOS I POWIÓDŁ WZROKIEM PONAD GŁOWAMI LUDZI PODPIERAJĄCYCH ŚCIANY, KTÓRZY WZDRYGNĘLI SIĘ, JAKBY KOŃ SMAGNĄŁ ICH OGONEM PO TWARZY. BOLINGBROKE NIE PATRZYŁ JEDNAK NA NIKOGO KONKRETNEGO, LECZ TYLKO ZWRÓCIŁ SIĘ W PRZYBLIŻENIU KU BIUROM I ZABUDOWANIOM SKARBU. NASTĘPNE JEGO SŁOWA ROZBRZMIEWAŁY JUŻ W STARANNIE PRZESTRZEGANEJ CISZY; NAWET LUDZIE, KTÓRYCH ZAATAKOWAŁ (KILKU PODWŁADNYCH OXFORDA ZOSTAŁO WYPCHNIĘTYCH DO PIERWSZEGO SZEREGU), MILCZELI. Z TEGO ZAŚ WYNIKAŁO, ŻE CAŁE TO SPOTKANIE NIE MA NIC WSPÓLNEGO Z NORMALNYM POSIEDZENIEM PARLAMENTU. W ZALEŻNOŚCI OD CHWILOWYCH KAPRYSÓW KRÓLOWEJ ANNY BOLINGBROKE BYŁ ALBO NAJWAŻNIEJSZYM CZŁOWIEKIEM W PAŃSTWIE, ALBO DRUGIM W KOLEJNOŚCI, USTĘPUJĄCYM JEDYNIE OXFORDOWI. TEGO DNIA NAJWYRAŹNIEJ BYŁ ŚWIĘCIE PRZEKONANY, ŻE WYPRZEDZIŁ OXFORDA; KTO WIE, MOŻE NAWET PRZYBYŁ NA TO SPOTKANIE PROSTO OD KRÓLEWSKIEGO ŁOŻA BOLEŚCI. MIMO ŻE IZBA GWIAŹDZISTA BYŁA - PODOBNIE JAK SIEDZIBY LORDÓW I GMIN - PRZYBUDÓWKĄ WESTMINSTER HALL, NIE MIAŁA NIC WSPÓLNEGO Z PARLAMENTEM (PRZEZNACZONYM DO PROWADZENIA DYSKUSJI), ZA TO BARDZO WIELE WSPÓLNEGO ZE STARĄ SZKOŁĄ MONARCHII, W KTÓREJ GŁOWY PODDANYCH SPADAŁY CZĘSTO I SZYBKO. MORDERCZY SĄD IZBY GWIAŹDZISTEJ PRZESTAŁ WPRAWDZIE ISTNIEĆ ZA CZASÓW CROMWELLA, ALE NADAL SPOTYKAŁA SIĘ TUTAJ TAJNA RADA, BY SNUĆ SWOJE PLANY I PROWADZIĆ SWOJĄ POLITYKĘ - CZASEM DYKTOWANĄ ODWIECZNYMI ZWYCZAJAMI, A CZASEM IMPROWIZOWANĄ NA BIEŻĄCO. WSZYSTKO WSKAZYWAŁO NA TO, ŻE W TEJ CHWILI ZEBRANI SĄ ŚWIADKAMI TEGO DRUGIEGO TRYBU DZIAŁANIA. W KAŻDYM RAZIE NIKT NIE ODZYWAŁ SIĘ NIEPYTANY PRZEZ BOLINGBROKE'A - A ON NA RAZIE NIKOGO O ZDANIE NIE ZAPYTAŁ. - W TOWER ZNAJDUJE SIĘ MIEJSCE NAZYWANE MENNICĄ - MÓWIŁ DALEJ. ZERKNĄŁ NA NEWTONA, KTÓRY PATRZYŁ MU SPOKOJNIE W OCZY - BYŁ TO SZCZEGÓŁ, ALE GODNY ODNOTOWANIA. ROGER COMSTOCK, PODOBNIE JAK KAŻDY INNY ŚWIATOWY CZŁOWIEK, DORADZIŁBY SIR ISAACOWI SPUSZCZENIE WZROKU, PONIEWAŻ POWSZECHNIE UWAŻANO, ŻE TAKIE ZACHOWANIE DZIAŁA KOJĄCO NA WŚCIEKŁE PSY I CZŁONKÓW TAJNEJ RADY. PROBLEM POLEGAŁ NA TYM, ŻE NEWTON WIĘKSZOŚĆ CZASU SPĘDZAŁ W INNYCH ŚWIATACH, A ASPEKTY NASZEGO ŚWIATA, KTÓRE LUDZIE POKROJU RAVENSCARA I BOLINGBROKE'A UWAŻALI ZA NAJWAŻNIEJSZE, W MNIEMANIU SIR ISAACA NAJCZĘŚCIEJ OKAZYWAŁY SIĘ TRYWIALNE I IRYTUJĄCE. BOLINGBROKE NIE ZNAŁ ISAACA NEWTONA. NEWTON BYŁ PURYTANINEM I WIGIEM, BOLINGBROKE ZAŚ CZŁOWIEKIEM POZBAWIONYM ZASAD I OBDARZONYM ODRUCHAMI BEZWARUNKOWYMI JAKOBICKIEGO TORYSA. NALEŻAŁ DO TYCH HOMMES D'AFFAIRES, KTÓRZY ZABIEGALI (SKUTECZNIE) O PRZYJĘCIE DO TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO TYLKO DLATEGO, ŻE TAKA BYŁA MODA. NIEKTÓRZY WIGOWIE - TACY JAK PEPYS CZY RAVENSCAR - W OPARCIU O SWĄ ABSTRAKCYJNĄ WIEDZĘ WYMYŚLALI PRAWDZIWE CUDA: BANKI, RENTY, LOTERIE, DŁUG NARODOWY I INNE TAJEMNE PRAKTYKI, KTÓRE POZWALAŁY IM WYCZAROWYWAĆ WŁADZĘ I PIENIĄDZE Z POWIETRZA. TRUDNO SIĘ WIĘC DZIWIĆ, ŻE KTOŚ TAKI JAK BOLINGBROKE UZNAŁ, IŻ CELEM ISTNIENIA TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO JEST ZDOBYWANIE PIENIĘDZY I UMACNIANIE WŁADZY. ODEJŚCIE NEWTONA Z CAMBRIDGE I OBJĘCIE PRZEZEŃ STANOWISKA MISTRZA MENNICY DODATKOWO UTWIERDZIŁO GO W TYM PRZEKONANIU. GDYBY SEKRETARZ STANU JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI ZNAŁ PRAWDZIWY POWÓD PRZEPROWADZKI SIR ISAACA - TO ZNACZY, GDYBY KTOŚ ZDOŁAŁ MU WTŁOCZYĆ DO GŁOWY ZROZUMIENIE PEŁNI NATURY NEWTONA, W CAŁOŚCI, ZA JEDNYM ZAMACHEM - TRZEBA BY GO WYNIEŚĆ Z IZBY GWIAŹDZISTEJ NA DRZWIACH I PRZEZ WIELE DNI PODAWAĆ MU TYNKTURĘ Z OPIUM. NA RAZIE JEDNAK ZAKŁADAŁ, ŻE NEWTON OBJĄŁ NOWE STANOWISKO Z TEJ PROSTEJ PRZYCZYNY, ŻE SZCZYTEM AMBICJI KAŻDEGO CZŁOWIEKA JEST WYGODNA SYNEKURA, STOSOWNIE POMPATYCZNY TYTUŁ I MOŻLIWIE NAJMNIEJSZA ILOŚĆ OBOWIĄZKÓW. Teraz zaś Newton patrzył mu prosto w oczy. Ludzi, którzy mieli czelność spojrzeć Bolingbroke'owi w oczy, w całym świecie chrześcijańskim dałoby się policzyć na palcach i aż do tej chwili sekretarz stanu był święcie przekonany, że zna ich wszystkich. Było to bowiem jego pierwsze znaczące spotkanie z Newtonem - i pierwszy przebłysk intuicji, że ten, obejmując mennicę, kierował się nie do końca oczywistymi motywami. - Jak mają się sprawy w królestwie pieniądza, sir Isaacu? - spytał, bawiąc się tabakierką, co dostarczyło mu pretekstu do zerwania kontaktu wzrokowego z lodowatym spojrzeniem Newtona. - Waluta Jej Królewskiej Mości nigdy jeszcze nie była tak solidna jak obecnie, lordzie... Newton zawiesił głos, czując na pośladku dotyk dłoni Ravenscara. Bolingbroke odwrócił się gwałtownie, jakby chciał uciec przed sir Isaakiem, ukazując swoim zwolennikom malujący mu się na twarzy wyraz zdumienia i radości. Bo przecież - co każdy dobrze urodzony i stosownie wychowany człowiek powinien natychmiast zauważyć - określenie „królestwo pieniądza” było grą słów, żartem rzuconym w celu przełamania lodów i stworzenia luźnej, towarzyskiej atmosfery, a także po to, by rozmówca mógł odpowiedzieć własnym celnym bon motem. Newton przegapił tę możliwość, okazując w ten sposób brak obycia, i potraktował wypowiedź Bolingbroke'a dosłownie, jako pytanie o informacje, co dowodziło, że jest spięty, nakręcony, podenerwowany. Coś niezwykłego! Skąd te nerwy? Bolingbroke zażył tabaki, spoważniał i odwrócił się do Newtona, upewniwszy się, że cały jego przekaz dotarł do obserwujących go ludzi i odmalował się na ich twarzach, doskonale widocznych dla zgromadzonych. Wszyscy poczuli się zażenowani zachowaniem sir Isaaca - z wyjątkiem samego sir Isaaca, który najwyraźniej przyszedł tu, by wysłuchać pytań, udzielić odpowiedzi i jak najszybciej opuścić towarzystwo tych ludzi. - NATURALNIE, SIR ISAACU. ZARAZ DO TEGO WRÓCIMY. NA RAZIE ZAŚ WITAM PANA I SPIESZĘ WYRAZIĆ UBOLEWANIE, ŻE CZŁONKOWIE RADY NIE PRZYBYLI NA TO SPOTKANIE W WIĘKSZEJ LICZBIE. - TE SŁOWA BOLINGBROKE WYPOWIEDZIAŁ SCENICZNYM SZEPTEM, NA STRONIE, JAKBY ZNAJDOWALI SIĘ Z ISAAKIEM NA SCENIE. NASTĘPNIE WYPROSTOWAŁ SIĘ, ODCHRZĄKNĄŁ I ROZPOCZĄŁ MONOLOG: - PIENIĄDZE JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI POCHODZĄ Z MENNICY. NA KAŻDEJ MONECIE WIDNIEJE IMIĘ I SZLACHETNY PROFIL KRÓLOWEJ. Z TEJ TEŻ PRZYCZYNY PIENIĄDZ, PODOBNIE JAK SKARB, ZAWSZE ZNAJDOWAŁY SIĘ W KRĘGU ZAINTERESOWAŃ PAŃSTWA. TAK JAK CHARING CROSS NIE JEST ANI CZĘŚCIĄ STRANDU, ANI WHITEHALLU, LECZ RACZEJ ICH SPOJENIEM, PUNKTEM WSPÓLNYM, TAK I WALUTA JEST ŁĄCZNIKIEM MIĘDZY PAŃSTWEM I SKARBEM. I SEKRETARZ STANU MUSI SIĘ NIĄ INTERESOWAĆ - MÓWIŁ, MAJĄC NA MYŚLI SIEBIE. - W TYM MIEJSCU ZACZYNA SIĘ PUBLICZNY ETAP DOCHODZENIA PROWADZONEGO PRZEZ SEKRETARZA STANU. POWIEDZIAŁEM „ZACZYNA SIĘ”, PONIEWAŻ DALEKO MU DO KOŃCA. OD KILKU TYGODNI PROWADZĘ JE DYSKRETNIE NA WŁASNĄ RĘKĘ I NIE CHCIAŁEM PRZEDWCZEŚNIE UJAWNIAĆ FAKTÓW. KIEDY JEDNAK DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE SIR ISAAC NEWTON, KTÓRY MA ZASZCZYT ZAJMOWAĆ STANOWISKO MISTRZA MENNICY, PRZYBYWA W TE OKOLICE, BY WYPOWIEDZIEĆ SIĘ W JAKIEJŚ BŁAHEJ KWESTII ZAINICJOWANEJ PRZEZ CZŁONKÓW STRONNICTWA, POSTANOWIŁEM ZAPROSIĆ GO TUTAJ, DO IZBY GWIAŹDZISTEJ, ABY JEGO PRZYJAZD DO WESTMINSTERU NIE BYŁ KOMPLETNĄ STRATĄ CZASU. - WĘŻOWE RUCHY BOLINGBROKE'A ZAPROWADZIŁY GO DO MIEJSCA, Z KTÓREGO MÓGŁ SPOJRZEĆ NEWTONOWI W OCZY PONAD KILKOMA JARDAMI DYWANU Z DOSKONAŁEJ WEŁNY. - SIR ISAACU, ZDĄŻYŁEM JUŻ USTALIĆ, ŻE W DNIU NAPAŚCI NIE BYŁO PANA W TOWER. NIE WĄTPIĘ JEDNAK, ŻE KIEDY PO POWROCIE STWIERDZIŁ PAN, IŻ POD PAŃSKĄ NIEOBECNOŚĆ W TOWER STOCZONO MAŁĄ WOJNĘ, PAŃSKA LEGENDARNA CIEKAWOŚĆ WZIĘŁA GÓRĘ, ZAINTERESOWAŁ SIĘ PAN TĄ SPRAWĄ BLIŻEJ I WYPYTAŁ ŚWIADKÓW. JAKIE KONKLUZJE WYSNUŁ PAN ODNOŚNIE DO PRAWDZIWEJ NATURY TYCH GWAŁTOWNYCH WYDARZEŃ? - MÓJ PANIE... DOSZŁO WÓWCZAS DO PRÓBY, I TO, PRZYZNAJĘ ZE SMUTKIEM, W ZNACZNEJ MIERZE SKUTECZNEJ, WYKRADZENIA KLEJNOTÓW KORONNYCH. NA CZELE ZBROJNEJ BANDY, KTÓRA SIĘ O TO POKUSIŁA, STAŁ NAJPRAWDOPODOBNIEJ JACK MINCERZ WE WŁASNEJ OSOBIE. STOJĄCY ZA PLECAMI NEWTONA RAVENSCAR ZASTANAWIAŁ SIĘ, CZY GDYBY WYRŻNĄŁ SIR ISAACA ŁOKCIEM W SZYJĘ I TRWALE USZKODZIŁ MU GŁOŚNIĘ, USZŁOBY MU TO NA SUCHO. - ZAPEWNE USPOKOI PANA, SIR ISAACU, WIADOMOŚĆ, ŻE MOI ŚLEDCZY SCHWYTALI JUŻ CZĘŚĆ ZŁOCZYŃCÓW, O KTÓRYCH ROZMAWIAMY. PRÓBOWALI UCIEKAĆ DO DUNKIERKI, ALE ICH PRZECIĄŻONY STATEK ZOSTAŁ ZATRZYMANY I PRZESZUKANY PRZEZ ZAŁOGĘ BRYGU NALEŻĄCEGO DO KRÓLEWSKIEJ FLOTY - WYJAŚNIŁ BOLINGBROKE. BAWIŁA GO NAIWNOŚĆ NEWTONA; NA RAZIE POSTANOWIŁ JĄ TOLEROWAĆ. - UDAŁO SIĘ ODZYSKAĆ SKRADZIONE PRECJOZA, A LUDZI ROZDZIELONO I PRZESŁUCHANO NA OSOBNOŚCI. WSZYSCY, JAK JEDEN MĄŻ, ZEZNALI, ŻE NAWET PO TYM, JAK JACK MINCERZ ZAJĄŁ DZIEDZINIEC WEWNĘTRZNY I MIAŁ CAŁĄ TOWER W GARŚCI, NIE PRZEJAWIAŁ CIENIA ZAINTERESOWANIA KLEJNOTAMI KORONNYMI, UZNAJĄC JE ZA BEZWARTOŚCIOWE ŚWIECIDEŁKA. UDAŁ SIĘ NATOMIAST PROSTO DO MENNICY, DO PIWNICY, W KTÓREJ PRZECHOWYWANE JEST PYXIS. - TO NIEDORZECZNE - POWIEDZIAŁ NEWTON. - W PYXIS ZNAJDUJĄ SIĘ TYLKO PRÓBNE EGZEMPLARZE PENSÓW I GWINEI. KLEJNOTY KORONNE BYŁYBY NIESKOŃCZENIE CENNIEJSZYM ŁUPEM. - KRADZIEŻY KLEJNOTÓW DOKONANO POD WPŁYWEM PRZELOTNEGO KAPRYSU. BYŁA IMPROWIZACJĄ, DZIEŁEM BEZMYŚLNYCH PIONKÓW, KTÓRE NIE MIAŁY POJĘCIA O PRAWDZIWYM CELU NAPAŚCI. DOWODZI TEGO RÓWNIEŻ ŁATWOŚĆ, Z JAKĄ POJMALIŚMY TYCH LUDZI. TWIERDZĘ JEDNAK, ŻE JACK MINCERZ PRZYBYŁ DO TOWER PO TO, BY ODSZUKAĆ PYXIS. - SŁYSZĘ, CO TWIERDZISZ, MÓJ PANIE. JA ZAŚ UTRZYMUJĘ, ŻE Z PIWNICY NICZEGO NIE UKRADZIONO. - PROSZĘ ZWRÓCIĆ UWAGĘ NA STARANNY DOBÓR SŁÓW... - BOLINGBROKE ZWRÓCIŁ SIĘ DO PLUTONU UŚMIECHAJĄCYCH SIĘ ZNACZĄCO TORYSOWSKICH POCHLEBCÓW. - CZY TO STWIERDZENIE FAKTU, CZY ZAGADKA MATEMATYCZNA? - ODWRÓCIŁ SIĘ DO DRZWI, PROWADZĄCYCH DO KOMNAT W GŁĘBI BUDYNKU. - WNIEŚCIE JE! PAŹ OTWORZYŁ CIĘŻKIE DRZWI, ZA KTÓRYMI CZEKAŁO KILKU MĘŻCZYZN. NAJWIĘKSZY Z NICH WSZEDŁ PIERWSZY, PRZEWODZĄC RESZCIE. MIAŁ BUTY Z OSTROGAMI I ELEGANCKI STRÓJ, WŁĄCZNIE Z PELERYNĄ. NA PIERŚ OPADAŁ MU SREBRNY MEDALION W KSZTAŁCIE CHARTA. ZA NIM PODĄŻAŁO JESZCZE CZTERECH PODOBNIE UBRANYCH LUDZI. KAŻDY TRZYMAŁ W RĘCE KONIEC DRĄGA, PRZEZ CO WYGLĄDALI JAK TRAGARZE NIOSĄCY LEKTYKĘ. WYWOŁAŁO TO SPORE FRISSON W IZBIE GWIAŹDZISTEJ, WSZYSCY BOWIEM W PIERWSZEJ CHWILI DOSZLI DO WNIOSKU, ŻE KRÓLOWA WE WŁASNEJ OSOBIE ZJAWI SIĘ NA SPOTKANIU. TYMCZASEM BRZEMIĘ OBCIĄŻAJĄCE DRĄGI BYŁO ZARAZEM MNIEJSZE I CIĘŻSZE NIŻ KRÓLOWA: WYGLĄDAŁO JAK SKRZYNIA PRZYKRYTA AKSAMITNĄ NARZUTĄ. - Wszyscy państwo znacie pana Charlesa White'a, kapitana Królewskich Gońców - odezwał się Bolingbroke. - A także, od kilku tygodni, tymczasowego dowódcę królewskich Black Torrent Guards, w zastępstwie zdegradowanego pułkownika Barnesa. Niepewny szmer powitań przebiegł przez komnatę i umilkł, gdy czterej Gońcy postawili tajemnicze brzemię na środku Izby, pomiędzy Bolingbrokiem i Newtonem. Charles White, który jako właściciel areny w Rotherhithe umiał wykorzystywać oczekiwania publiczności, odliczy! w duchu do pięciu, zanim podszedł do noszy i zerwał okrywającą je kapę, odsłaniając opatrzoną trzema kłódkami czarną skrzynię. - Na rozkaz lorda Bolingbroke, prosto z mennicy w Tower - powiedział. - Pyxis. * * * - Nie, nie, nie, bez żartów proszę, to nie będzie Próba Pyxis! - wykrzyknął nieco później Bolingbroke, kiedy gapie uspokoili się nieco i przestali szeptać jeden drugiemu do ucha. - Jak każdy członek Rady wiedzieć powinien, próba wymagałaby obecności osobistego skarbnika królowej, oraz Lorda Skarbnika, który nie uznał za stosowne zaszczycić nas dzisiaj swoją obecnością. Nie, nie, nie. Wasze domysły są niedorzeczne. Nie będziecie świadkami próby, lecz zaledwie pobieżnej inspekcji Pyxis. - A jaka jest... procedura takiej... eee... inspekcji, mój panie? - wtrącił Ravenscar. - Nigdy o niej nie słyszałem. Pełnił w tej chwili rolę sekundanta Newtona, któremu odebrało mowę - tak przynajmniej wnosił Ravenscar z faktu, że skóra pod przerzedzonymi włosami sir Isaaca poczerwieniała i pokryła się gęsią skórką. - Nie mógł pan o niej słyszeć, jest to bowiem procedura nadzwyczajna. Nigdy wcześniej nie dokonywano takich inspekcji. Nigdy nie było takiej potrzeby, bo do niedawna Pyxis strzegli zaufani ludzie. Obowiązek pilnowania go spoczywał na żołnierzach garnizonu stacjonującego w Tower. Na przestrzeni dziejów różne formacje dostępowały tego zaszczytu, ostatnio zaś uhonorowano nim królewskich Black Torrent Guards, a więc regiment, któremu zdarzały się przebłyski wielkości pod dowództwem lorda Marlborough, dopóki ten nie pogubił się kompletnie i nie wyjechał z kraju. Pod komendą pułkownika Barnesa doszło do poważnego rozprzężenia w oddziale, wskutek czego pułkownik został pozbawiony dowództwa. Otóż w tym regimencie od wielu lat służy pewien sierżant, niejaki Robert Shaftoe. Członkowie Rady zapewne ze zdumieniem przyjmą informację, że sierżant Shaftoe jest rodzonym lub przyrodnim bratem niejakiego Jacka Shaftoe, o którym powszechnie uważa się, że jest Jackiem Mincerzem. Mimo to - wskutek systematycznego i wieloletniego zaniedbywania obowiązków ze strony Marlborougha - Robert Shaftoe zachował stopień i pozycję w oddziale, twierdząc, że od lat nie spotyka się z Jackiem Shaftoe i nic ich nie łączy. Właśnie takim ludziom jak on powierzono opiekę nad mennicą, a w szczególności nad Pyxis, po tym, jak wojna dobiegła końca i Black Torrent Guards wrócili z frontu. Jak wspomniałem, po wydarzeniach z dnia dwudziestego trzeciego kwietnia pułkownik Barnes został zdymisjonowany, a całkiem niedawno sierżant Shaftoe zmienił miejsce pobytu. Nadal wprawdzie mieszka na terenie Tower, ale nie w koszarach, lecz w zupełnie innej, nowej kwaterze. Z tej też racji miał okazję rozmawiać z panem Whitem. Na razie ich konwersacje nie były przesadnie pouczające, wierzę jednak, że to się zmieni; pan White nie raz dowiódł, że w dążeniu do prawdy potrafi być sumienny i nieprzejednany. Od czasu wprowadzenia tych zmian w Tower, Pyxis jest zabezpieczone przed nieupoważnionym dostępem, rzekłbym wręcz: jest równie dobrze strzeżone jak klejnoty koronne. Trudno jednak powiedzieć, co się z nim działo przez ten rok, kiedy leżało w podziemiach mennicy zdane na łaskę ludzi tak nieodpowiedzialnych, żeby nie powiedzieć wprost: nieuczciwych, jak pułkownik Barnes i sierżant Shaftoe. Dlatego właśnie zgromadziliśmy się dziś tutaj, w tej sali, by uczestniczyć w wydarzeniu bez precedensu: inspekcji Pyxis. * * * - Krótko mówiąc, mnie również nie było w Tower podczas najazdu bandytów - powiedział Charles White. - Świadomość tego wstydliwego faktu będzie mnie prześladować do końca życia. W ten sposób zakończy! - przed niedowierzającymi słuchaczami - niesamowitą opowieść o pościgu na Tamizie; o przedsięwzięciu, które podjęto w oparciu o zapewnienia pułkownika Barnesa i sir Isaaca Newtona, że doprowadzi do pojmania Jacka Mincerza, a które zakończyło się pożarem w zniszczonej nadmorskiej wieży strażniczej i przeprawą błądzących i zagubionych dragonów przez przeklęte błota w ujściu rzeki. Zauważono wprawdzie jeden lub dwa statki, ale zapadnięcie ciemności zmusiło żołnierzy do zaprzestania pościgu. Sir Isaaca wyratowano z dryfującego wraku hookera, na którym znaleziono go w zęzie, w towarzystwie innego podstarzałego wigowskiego naturalisty. Zabawiali się diabełkiem w pudełku. - Pan i pańskie poczucie obowiązku powinny być dla nas wszystkich wzorem, panie White - stwierdził Bolingbroke, nie kryjąc rozbawienia zakończeniem tej historii. - Dał się pan zwieść iście bizantyjskiej intrydze, całkowicie obcej naturze uczciwego Anglika. Proszę mi powiedzieć jeszcze jedno... Kiedy po powrocie do Tower zastał pan tam nieopisany chaos, zaniepokoił się pan o los klejnotów koronnych? - Naturalnie, mój panie. Natychmiast pobieżałem do miejsca, gdzie je przechowywano. - Kto jeszcze w dzisiejszych czasach „bieży” dokądkolwiek? - zdziwił się Roger. Cisza, jaka zapanowała po tym żarciku, była absolutna. Charles White odchrząknął i mówił dalej: - Odkryłem, że część klejnotów zniknęła, i doszedłem do wniosku, że to wszystko wyjaśnia. - Co pan przez to rozumie, panie White? - spytał Bolingbroke, wchodząc w rolę przyjaznego śledczego. - Myślałem, że łotrom, którzy napadli na Tower, chodziło właśnie o klejnoty i że wszystko, co się tamtego dnia wydarzyło, było częścią planu, mającego na celu ich kradzież. - Mówi pan w czasie przeszłym, panie White. Czyżby z biegiem czasu zmienił pan zdanie? - Po kilku tygodniach, kiedy złapaliśmy niektórych członków szajki i zmusiliśmy ich do powiedzenia nam wszystkiego, co wiedzą, zacząłem dostrzegać luki w mojej pierwotnej hipoteozie. White nie umiał wymówić poprawnie słowa „hipoteza”. - Mimo że z początku wydawała się hipotezą całkiem rozsądną, nieprawdaż? Nie można jej było niczego zarzucić, dopóki więźniowie nie zdradzili nam, że Jack Mincerz w ogóle nie interesował się klejnotami koronnymi. - Istotnie, mój panie, zapowiadała się rozsądnie; tak przynajmniej przez długi czas sobie wmawiałem. Kiedy jednak spojrzeć na nią bardziej krytycznym okiem, nie wytrzymuje weryfikacji. - Czemuż to, panie White? - Rejs w dół rzeki, o którym przed chwilą opowiedziałem, był, co wydaje się dziś oczywiste, wyłącznie dywersją, mającą na celu wywabienie z Tower mnie i całej pierwszej kompanii Black Torrent Guards. - Na to wygląda. - Sprawa musiała więc zostać zaaranżowana z wyprzedzeniem przez człowieka pozostającego w zmowie z Jackiem, któremu powodzenie całego przedsięwzięcia przyniosłoby jakąś korzyść. - To bardzo racjonalne domniemanie - zgodził się Bolingbroke i zwrócił się do White'a: - Niecierpliwie czekamy na potwierdzające ten fakt zeznania sierżanta Shaftoe. - Jak sobie życzysz, mój panie. Kłopot w tym, że Robert Shaftoe jest tylko sierżantem. Starym i doświadczonym, to prawda, ale... - Tak, rozumiem, panie White. Może należałoby przesłuchać pułkownika Barnesa. On byłby władny... - Teoretycznie tak, mój panie. Rzecz jednak w tym, że nie wydał wtedy żadnego takiego rozkazu; a możesz mi wierzyć, panie, że wielokrotnie wracałem pamięcią do tamtych chwil. To ja poleciłem mu wysłać żołnierzy do Shive, ponieważ, zgodnie ze słowami sir Isaaca, pokonanie nielicznego oddziałku bandytów, który spodziewaliśmy się tam zastać, miało wymagać co najmniej całej kompanii wojska. - Ależ panie White... Nie chce pan chyba powiedzieć, że samemu sobie zarzuca pan współudział w przestępstwie? - Nawet gdybym chciał to zrobić, nie obroniłbym tej tezy przed sądem. Wiemy już teraz, że prawdziwym celem napaści Jacka Mincerza nie były klejnoty koronne, lecz mennica, a konkretnie przechowywane w niej Pyxis. Jaką zaś korzyść ja mógłbym odnieść z narażenia Pyxis na szwank? - Ha! Jak w ogóle ktokolwiek mógłby na tym skorzystać? - zapytał Bolingbroke. - To bez znaczenia - wtrącił Newton. - Pyxis nie zostało skradzione ani opróżnione. - Ach, sir Isaac Newton! Nie mieliśmy jeszcze przyjemności usłyszeć pańskich wyjaśnień. Czy zechciałby pan łaskawie objaśnić wszystkim tu zgromadzonym, zwłaszcza tym, którzy Pyxis widzą po raz pierwszy w życiu, jaką właściwie pełni funkcję? - Z przyjemnością, mój panie. - Newton wystąpił naprzód, unikając ręki markiza Ravenscar, który, wiedziony instynktem, sięgnął na oślep przed siebie, usiłując wydobyć sir Isaaca z otchłani. - Jest zamykane na trzy kłódki; trzeba zdjąć wszystkie, aby można było podnieść wieko. Wieko, jak panowie widzicie, jest zaopatrzone w miniaturową zapadnię, przez którą można wrzucać niewielkie przedmioty, nie otwierając Pyxis. Nie da się jednak sięgnąć przez nią ręką, by coś wyciągnąć ze środka. Zademonstrował działanie mechanizmu, aby wszyscy mogli zobaczyć, jak otwiera się i zamyka dwuskrzydłowa klapka zapadni. - Po co w mennicy takie urządzenie? - spytał Bolingbroke, celnie udając dręczącą go ciekawość, co na spotkaniach Towarzystwa Królewskiego uchodziło za przejaw dobrego wychowania. Newton również wszedł w rolę i odpowiedział z naukową swadą: - Z każdej partii monet wybitych w mennicy wybiera się kilka, by zdeponować je w Pyxis. Pokażę państwu, jak to wygląda. Proszę patrzeć. Otworzył sakiewkę i wytrząsnął na dłoń gwineę i kilka pensów, oczywiście świeżo wybitych w mennicy. Wziął od jednego ze skrybów kawałek papieru, położył go na wieku Pyxis, a na środku monety. Owinął monety papierem, tworząc zgrabną paczuszkę. - Tutaj musiałem posłużyć się papierem, ale w mennicy używamy do tego celu skóry. Następnie sinthia, bo tak nazywamy taką paczuszkę, zostaje zaszyta. Pracownik mennicy wypisuje na skórze datę pobrania próbki i stempluje szwy pieczęcią służącą wyłącznie do tego celu. A potem... Położył sinthię na zapadni i uruchomił mechanizm. Paczuszka zniknęła i stuknęła głucho we wnętrzu skrzyni. - Od czasu do czasu, o czym tak wybitny specjalista od finansów i pieniądza jak lord Ravenscar z pewnością wie, Tajna Rada zarządza przeniesienie Pyxis tutaj, do Izby Gwiaździstej. Tu zostaje otwarte, a zespół złotników, złożony z najbardziej szacownych londyńczyków, ocenia jego zawartość. - Istotnie, mój panie. Dawniej Próbę Pyxis zarządzano cztery razy do roku, ostatnio zdarza się to rzadziej. - Kiedy odbyła się po raz ostatni, sir Isaacu? - W zeszłym roku, mój panie. - Czy nie w tym okresie, kiedy wojna na kontynencie przycichła i królewscy Black Torrent Guards wrócili do Tower? - Właśnie wtedy, mój panie. - A zatem przed dwudziestym drugim kwietnia Pyxis zawierało próbki wszystkich serii monet wybitych w okresie, gdy Black Torrent Guards strzegli Tower. - No... tak właśnie było, mój panie - przytaknął Newton, kompletnie nie rozumiejąc, co to ma do rzeczy. Bolingbroke z prawdziwą przyjemnością go oświecił: - Pan Charles White jest zdania, że ludzie odpowiedzialni za bezpieczeństwo Tower mogli odnieść większe korzyści z naruszenia bezpieczeństwa Pyxis niż z kradzieży klejnotów koronnych. Jak to możliwe, sir Isaacu? - Nie wiem, mój panie. Co więcej, uważam te rozważania za jałowe, gdyż Pyxis jest nietknięte. - Skąd ta pewność, sir Isaacu? Jack Mincerz miał je dla siebie przez całą okrągłą godzinę. - Jak widać, skrzynia jest zamknięta na trzy kłódki. Nie wypowiem się w kwestii jakości dwóch pozostałych, z których jedna jest własnością Kuratora Mennicy, druga zaś Lorda Skarbnika, wiem jednak, że trzecia należy do mnie, jest do niej tylko jeden klucz i ja się z nim nie rozstaję. - Słyszałem, że są ludzie, którzy potrafią otwierać zamki bez kluczy, używając... jak to się mówi... - Wytrychów, mój panie - podsunął ktoś usłużnie. - Otóż to! Widzę, że prawdziwi wigowie znają się na rzeczy. Czy Jack mógł otworzyć te kłódki wytrychami? - Pewnie tak. Za te dwie nie ręczę - odparł Newton, przesuwając dłoń nad nieswoimi kłódkami. Wziął do ręki trzecią, najcięższą i zważył ją w dłoni takim gestem, jakim Roger Comstock mógłby ująć pierś kochanki. - Otworzenie wytrychem tej jest prawie niemożliwe. Natomiast otworzenie wszystkich trzech w ciągu godziny - wręcz wykluczone. - Rozumiem. Czyli sprytny złodziej mógłby otworzyć Pyxis w godzinę, pod warunkiem, że dysponowałby pańskim kluczem; pozostałe dwie kłódki mógłby otworzyć wytrychem. Ale bez pańskiego klucza byłby bez szans, czy tak? - W rzeczy samej, mój panie. Newton kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się i ujrzał Rogera Comstocka, który wymachiwał rozpaczliwie rękami i dramatycznym gestem raz po raz przeciągał sobie palcem po gardle. Sir Isaac potraktował jego zachowanie jak niezrozumiały spektakl wędrownego mima. Bolingbroke również zwrócił uwagę na Ravenscara. - Lord Ravenscar znów przesadził z kawą i dostał spazmów - stwierdził, wyrażając na głos swoje przypuszczenia, po czym znów zwrócił się do Newtona: - Będzie pan łaskaw zdjąć swoją znakomitą kłódkę, sir Isaacu. - Skinął na dwóch ludzi, stojących w kącie sali i nerwowo bawiących się ozdobnymi kluczami. - Dołączył już do nas Kurator Mennicy, a Lord Skarbik był łaskawy przysłać swojego przedstawiciela z kluczem do jego kłódki. Zajrzyjmy do Pyxis. Skrzynia była w trzech czwartych wypełniona skórzanymi zawiniątkami. Papierowa paczuszka Newtona stoczyła się w róg; schylił się teraz i wziął ją do ręki. Ze wszystkich obecnych tylko on jeden nie zdawał sobie sprawy, że Bolingbroke i White bacznie śledzą każdy jego najdrobniejszy ruch, jakby usiłowali przyłapać go na jakiejś kuglarskiej sztuczce. - Czy to właśnie spodziewał się pan ujrzeć po podniesieniu wieka, sir Isaacu? - zapytał Bolingbroke. - Wygląda normalnie. Newton sięgnął do skrzyni, wyjął sinthię, obejrzał ją, wrzucił z powrotem. Wyjął następną... i tym razem się zawahał. - Wszystko w porządku, sir Isaacu? - zaniepokoił się Bolingbroke, istne wcielenie dżentelmeńskiej troski. SIR ISAAC PODNIÓSŁ SINTHIĘ WYŻEJ, DO ŚWIATŁA, I ZACZĄŁ JĄ OBRACAĆ W PALCACH. - Sir Isaacu? - powtórzył Bolingbroke. W Izbie panowała grobowa cisza. Bolingbroke zerknął na Kuratora, który postąpił dwa kroki naprzód, wspiął się na palce i zajrzał Newtonowi przez ramię. Newton stał jak skamieniały. Kurator wybałuszył oczy. Newton upuścił paczuszkę do Pyxis, jakby nagle zajęła się ogniem. Zatoczył się w tył, w stronę markiza Ravenscar, jak oślepiony pojedynkowicz, szukający schronienia wśród sekundantów. - Ta paczuszka była jakaś dziwna, mój panie - stwierdził Kurator. - Pismo... wyglądało na podrobione. Charles White szturchnął kolanem wieko Pyxis. Zamknęło się z łoskotem przypominającym armatni wystrzał. - Od tego momentu Pyxis jest dowodem w śledztwie w sprawie kryminalnej - obwieścił Bolingbroke. - Proszę założyć kłódki i przynieść moją pieczęć. Opieczętuję Pyxis, aby zapobiec dalszym próbom ingerowania w jego zawartość. Pan White odtransportuje je z powrotem do Tower, gdzie będzie trzymane w przeznaczonym dlań miejscu pod wzmocnioną strażą, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Osobiście poinformuję o rozwoju sytuacji nieobecnych tu członków Tajnej Rady. Należy się spodziewać rychłego ogłoszenia Próby Pyxis. - Mój panie... - Par wystąpił naprzód. - Jakie mamy dowody na to, że faktycznie doszło do ingerencji w zawartość Pyxis? Kurator stwierdził, że jedna sinthia wygląda nieco dziwnie, ale trudno to nazwać dowodem. A sir Isaac w ogóle nic nie powiedział. - Sir Isaacu? - Bolingbroke zwrócił się do Newtona. - Rzecz, która jest najzupełniej oczywista dla nas wszystkich, dla tego wiga pozostaje niepojęta. Żąda dowodów. Jest pan najwłaściwszą osobą, która może w tej kwestii złożyć oficjalne oświadczenie. Czy wobec Izby Gwiaździstej zeznaje pan oficjalnie, sir Isaacu, że wszystkie znajdujące się w Pyxis monety zostały wybite pod pańskim nadzorem w mennicy w Tower i pańską ręką umieszczone we wnętrzu skrzyni? Przypominam, że podczas Próby wszystkie monety zostaną starannie zbadane, a pana wiąże oficjalna umowa, w której stroną jest Jej Królewska Mość. Konsekwencje nieudanej Próby będą bardzo poważne. - ZGODNIE Z WIELOWIEKOWĄ TRADYCJĄ KARĄ ZA BICIE FAŁSZYWYCH MONET JEST OBCIĘCIE RĘKI, KTÓRA DOKONAŁA ZAKAZANEGO CZYNU - POWIEDZIAŁ ROGER COMSTOCK, PRZYSŁANIAJĄC USTA DŁONIĄ. - ORAZ KASTRACJA. PODENERWOWANIE NA JEGO TWARZY NA MOMENT ZMIENIŁO SIĘ W ZGROZĘ, ALE ZARAZ USTĄPIŁO MIEJSCA FASCYNACJI. NEWTON PRÓBOWAŁ COŚ ODPOWIEDZIEĆ, ALE GŁOS CHWILOWO GO ZAWIÓDŁ I Z JEGO GARDŁA DOBYŁ SIĘ TYLKO NIEARTYKUŁOWANY JĘK. PRZEŁKNĄŁ ŚLINĘ, SKRZYWIŁ SIĘ Z BÓLU, JAKI MU TO SPRAWIŁO, I WYKRZTUSIŁ NASTĘPUJĄCE SŁOWA: - NIE MOGĘ TEGO POTWIERDZIĆ, MÓJ PANIE. BEZ BARDZIEJ SZCZEGÓŁOWYCH OGLĘDZIN... - WKRÓTCE SIĘ ODBĘDĄ, PRZY OKAZJI PRÓBY. - ZA PRZEPROSZENIEM, MÓJ PANIE... - WTRĄCIŁ SIĘ PAR, KTÓRY, KIEROWANY CZYMŚ NA KSZTAŁT INSTYNKTU STADNEGO, ZACZYNAŁ PEŁNIĆ ROLĘ KOZŁA OFIARNEGO W IMIENIU CAŁEJ SWOJEJ PARTII. - PO CO PRZEPROWADZAĆ PRÓBĘ PYXIS, SKORO ZAWARTOŚĆ MOGŁA ZOSTAĆ ZMIENIONA? - JAK TO PO CO?! ABY SIĘ POZBYĆ FAŁSZYWYCH MONET I MIEĆ PEWNOŚĆ, ŻE WSZYSTKIE, KTÓRE OD TEJ PORY DO NIEGO TRAFIĄ, BĘDĄ PRAWDZIWYMI WYTWORAMI MENNICY, A NIE FAŁSZYWKAMI, KTÓRE PODRZUCONO W ROZPACZLIWEJ PRÓBIE UKRYCIA STWIERDZANYCH OD LAT NIEDOSKONAŁOŚCI ANGIELSKIEGO PIENIĄDZA! - JAKŻE POETYCKO POWIEDZIANE! - ZACHWYCIŁ SIĘ ROGER. JEGO SŁOWA UTONĘŁY JEDNAK W OGÓLNYM ZGIEŁKU, GDY PARTIE I STRONNICTWA ZACZĘŁY SIĘ MOBILIZOWAĆ I ZBROIĆ. - SIR ISAAC BOI SIĘ STWIERDZIĆ, ŻE PIENIĄDZE W PYXIS SĄ PRAWDZIWE, W OBAWIE PRZED JACKIEM, KTÓRY MÓGŁ DORZUCIĆ DO ŚRODKA MONET GORSZEJ JAKOŚCI. FAKT TEN WYPŁYNIE PODCZAS PRÓBY PYXIS, A WINĄ ZA TAKI STAN RZECZY OBARCZY SIĘ SIR ISAACA. CHCĄC URATOWAĆ RĘKĘ I JĄDRA, MUSIAŁBY PRZYZNAĆ, ŻE PYXIS ZOSTAŁO OTWARTE. WTEDY JEDNAK PODA W WĄTPLIWOŚĆ JAKOŚĆ BITYCH PRZEZ SIEBIE MONET I PRZYZNA SIĘ DO WSPÓŁUDZIAŁU W NAPADZIE NA TOWER! - MÓJ PANIE... - ODEZWAŁ SIĘ KTÓRYŚ Z TORYSÓW - ZACHODZI UZASADNIONE PODEJRZENIE, ŻE ROCZNY ZBIÓR PRÓBEK ZNIKNĄŁ Z PYXIS, SKRADZIONY PRZEZ JACKA MINCERZA. JEŻELI ISTOTNIE TAK SIĘ STAŁO, TO JAK MAMY OCENIĆ JAKOŚĆ BITYCH OBECNIE MONET? NASI WROGOWIE NA CAŁYM ŚWIECIE ZACZNĄ TWIERDZIĆ, ŻE KRÓLEWSKA MENNICA OD ROKU, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, WPROWADZA DO OBIEGU FAŁSZYWE ALBO NIEDOWAŻONE GWINEE! - TO NIEZWYKLE POWAŻNA SPRAWA - PRZYZNAŁ BOLINGBROKE. - DOTYCZY ONA BEZPOŚREDNIO RACJI STANU, PONIEWAŻ ISTNIENIE I BEZPIECZEŃSTWO NASZEGO PAŃSTWA OPIERAJĄ SIĘ NA WARTOŚCI NASZEJ WALUTY. JEŻELI PRAWDĄ JEST, ŻE NA SKUTEK SPISKU ZOSTALIŚMY POZBAWIENI ZAWARTOŚCI PYXIS... CÓŻ, NIE POZOSTAJE NAM NIC INNEGO, JAK ZEBRAĆ PRÓBKI MONET BĘDĄCYCH W OBIEGU I NA ICH PODSTAWIE OCENIĆ AKTUALNĄ WARTOŚĆ NASZEGO PIENIĄDZA. RAVENSCAR UPRZEDZAŁ SIR ISAACA, ŻEBY NIE PODNOSIŁ ŻADNYCH CHUSTECZEK, KTÓRE BOLINGBROKE MÓGŁBY MU RZUCAĆ POD NOGI. BYŁA TO RADA, KTÓRĄ NEWTON - SPOKOJNY I PEWNY SWEGO, JAK PRZYSTAŁO NA CZŁOWIEKA, KTÓRY NIE MA NIC DO UKRYCIA - UPARCIE I SYSTEMATYCZNIE IGNOROWAŁ. TERAZ BYŁO JUŻ ZA PÓŹNO NA ZMIANĘ FRONTU. - PROTESTUJĘ, MÓJ PANIE! - WYKRZYKNĄŁ. - ISTNIEJE BARDZO POWAŻNY POWÓD, DLA KTÓREGO NIGDY NIE STOSUJE SIĘ PROPONOWANEJ PRZEZ PANA METODY. RZECZ W TYM, ŻE ZDOBYTA W TEN SPOSÓB PRÓBKA MONET BĘDZIE SIŁĄ RZECZY ZAWIERAĆ PEWNĄ NIEZNANĄ LICZBĘ MONET SFAŁSZOWANYCH, WPROWADZONYCH DO OBIEGU PRZEZ INDYWIDUA POKROJU JACKA SHAFTOE. NIEROZSĄDNE I NIEUCZCIWE BYŁOBY OPIERANIE NA PODRÓBKACH OCENY MONET ZNAJDUJĄCYCH SIĘ W PYXIS! BOLINGBROKE SPRAWIAŁ WRAŻENIE, JAKBY ZAIMPONOWAŁA MU STANOWCZOŚĆ NEWTONA. - SIR ISAACU, W RAMACH PROWADZONEGO ŚLEDZTWA ZAPOZNAŁEM SIĘ Z TREŚCIĄ PAŃSKIEGO KONTRAKTU NA STANOWISKU MISTRZA MENNICY, KTÓRY JEST PRZECHOWYWANY POD KLUCZEM W ARCHIWUM OPACTWA WESTMINSTERSKIEGO, NIEDALEKO STĄD, PO DRUGIEJ STRONIE ULICY. MOŻEMY SIĘ TAM RAZEM PRZEJŚĆ I OBEJRZEĆ TĘ UMOWĘ, JEŚLI CHCE PAN ODŚWIEŻYĆ SOBIE W PAMIĘCI JEJ ZAWARTOŚĆ. OD RAZU JEDNAK POWIEM, ŻE PRZYSIĘGA PAN W NIEJ ŚCIGAĆ I KARAĆ FAŁSZERZY. DO TEJ PORY ZAKŁADAŁEM, ŻE SUMIENNIE WYPEŁNIA PAN SWOJE OBOWIĄZKI, PAN JEDNAK POSTANOWIŁ ZASKOCZYĆ IZBĘ GWIAŹDZISTĄ STWIERDZENIEM, ŻE WCALE TAK NIE JEST! PROSZĘ MI POWIEDZIEĆ, SIR ISAACU, JEŚLI PRZEPROWADZIMY PRÓBĘ MONET ZNAJDUJĄCYCH SIĘ W OBIEGU I STWIERDZIMY, ŻE SZLACHETNY KRUSZEC JEST W NICH ROZCIEŃCZONY ZNACZNĄ ILOŚCIĄ PODLEJSZYCH METALI, TO CZY WINNYM TEGO STANU RZECZY NIE BĘDZIE WŁAŚNIE PAN, KTÓRY ZANIEDBAŁ ŚCIGANIA FAŁSZERZY? A MOŻE SAM BIJE PAN W MENNICY GORSZY PIENIĄDZ, ABY W TEN SPOSÓB WZBOGACIĆ SIĘ I PRZYSPORZYĆ ZYSKU PAŃSKIM WIGOWSKIM ZWOLENNIKOM? ALBO JESZCZE INACZEJ: NAJPIERW ZACZĄŁ PAN BIĆ ZŁĄ MONETĘ, A NASTĘPNIE POZWOLIŁ FAŁSZERZOM ROZPLENIĆ SIĘ W KRÓLESTWIE, BY ZATARLI ŚLADY PAŃSKIEJ DZIAŁALNOŚCI? SIR ISAACU... SIR ISAACU? NO CÓŻ, WYGLĄDA NA TO, ŻE CAŁKIEM STRACIŁ ZAINTERESOWANIE TĄ SPRAWĄ. W RZECZYWISTOŚCI SIR ISAAC STRACIŁ NIE TYLE ZAINTERESOWANIE, ILE PRZYTOMNOŚĆ - A PRZYNAJMNIEJ BYŁ TEGO BARDZO BLISKI. PODCZAS OSTATNIEJ WYPOWIEDZI BOLINGBROKE'A NAJPIERW SŁANIAŁ SIĘ NA NOGACH, A POTEM MIĘKŁ I STOPNIOWO OSUWAŁ SIĘ NA POSADZKĘ IZBY GWIAŹDZISTEJ, JAK ŚWIECA WSTAWIONA DO PIECYKA. MIAŁ SZYBKI I PŁYTKI ODDECH, TRZĄSŁ SIĘ JAK W GORĄCZCE. KTOKOLWIEK JEDNAK PRZYŁOŻYŁ MU DŁOŃ DO CZOŁA, STWIERDZAŁ, ŻE JEST SUCHE I CHŁODNE; KTO ZAŚ PRÓBOWAŁ WYCZUĆ PULS U NASADY SZYI, COFAŁ RĘKĘ ZE ZGROZĄ, STWIERDZIWSZY, ŻE SERCE SIR ISAACA WALI JAK MŁOTEM. NEWTON BYNAJMNIEJ SIĘ NIE ROZCHOROWAŁ, LECZ DOZNAŁ ATAKU PARALIŻUJĄCEGO, ZWIERZĘCEGO STRACHU. - ZANIEŚCIE GO DO MOJEGO POWOZU - ZARZĄDZIŁ ROGER COMSTOCK. - I ZAWIEŹCIE DO MNIE DO DOMU. JEST TAM PANNA BARTON. ZNA WUJA I NAJLEPIEJ SIĘ NIM ZAOPIEKUJE. A NA PEWNO LEPIEJ NIŻ, BOŻE UCHOWAJ, LEKARZ. - WIDZI PAN? - ZWRÓCIŁ SIĘ BOLINGBROKE DO CHARLESA WHITE'A, STOJĄCEGO OBOK I ODGRYWAJĄCEGO ROLĘ UCZNIAKA, KTÓRY Z WYTRZESZCZONYMI OCZAMI PODZIWIA GENIUSZ MISTRZA. - WCALE NIE TRZEBA ODGRYZAĆ IM USZU. ZRESZTĄ TO JESZCZE NIC. WIDZIAŁEM TAKICH, CO OD RAZU PADALI TRUPEM. CHOCIAŻ DO TEGO TO JUŻ TRZEBA MIEĆ APOPLEKSJĘ. SZYKOWAŁ SIĘ CHYBA DO UDZIELANIA DALSZYCH DOBRYCH RAD W PODOBNYM TONIE, KIEDY NAGLE JEGO UWAGĘ ZWRÓCIŁ MARKIZ RAVENSCAR, STOJĄCY SPOKOJNIE PO DRUGIEJ STRONIE IZBY I PRZYGLĄDAJĄCY SIĘ, JAK INNI WIGOWIE ZMAGAJĄ SIĘ Z NIECODZIENNYM ZADANIEM, JAKIM BYŁO WYNIESIENIE ISAACA NEWTONA ZA DRZWI. RAVENSCAR WYCIĄGNĄŁ PRZED SIEBIE RĘKĘ. KTOŚ WŁOŻYŁ MU W NIĄ LASKĘ, KTÓRĄ MARKIZ ZWAŻYŁ W DŁONI. CHARLES WHITE, SPODZIEWAJĄC SIĘ AKTU PRZEMOCY, ZROBIŁ PÓŁ KROKU W PRZÓD, ZANIM ZDAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE ZACHOWUJE SIĘ NIEDORZECZNIE, I SPLÓTŁSZY RĘCE NA WYSOKOŚCI MEDALIONU, Z ROZTARGNIENIEM POTARŁ BLIZNĘ PO SZTYLECIE, SZPECĄCĄ MU JEDNĄ DŁOŃ. BOLINGBROKE LEDWIE UNIÓSŁ BREW. ROGER COMSTOCK WYCELOWAŁ LASKĘ W GWIAŹDZISTY SUFIT, UNIÓSŁ JĄ NA WYSOKOŚĆ TWARZY, PO CZYM BŁYSKAWICZNYM GESTEM OPUŚCIŁ. TO BYŁ SALUT SZERMIERSKI - GEST SZACUNKU I SYGNAŁ, ŻE ZA CHWILĘ DOJDZIE DO ZABÓJSTWA. - IDZIEMY DO KLUBU KIT-CATA - ZARZĄDZIŁ, ZWRACAJĄC SIĘ DO PARA I KILKU WIGÓW, KTÓRZY NADAL NIE RUSZYLI SIĘ Z MIEJSCA. - SIR ISAAC ZAJĄŁ MÓJ POWÓZ, JA JEDNAK Z PRZYJEMNOŚCIĄ SIĘ PRZEJDĘ. BOŻE, CHROŃ KRÓLOWĄ. - BOŻE, CHROŃ KRÓLOWĄ - ODPOWIEDZIAŁ HENRY ST. JOHN, WICEHRABIA BOLINGBROKE. - MIŁEGO SPACERU, ROGERZE. OGRODY PAŁACU HERRENHAUSEN, HANOWER 23 (w Europie kontynentalnej) lub 12 (w Anglii) czerwca 1714 - KOCHAM CIĘ. - KOFAM CIĘ. - NIE KOFAM. KOCHAM. - KO-AM CIĘ. - NO... NIEZUPEŁNIE. - NAPRAWDĘ SŁYSZYSZ JAKĄŚ RÓŻNICĘ? TO CAŁE „I LOVE YOU” BRZMI JAK DUDNIENIE FALUJĄCEGO ARKUSZA BLACHY. JAK ZA POMOCĄ TAKICH DŹWIĘKÓW MOŻNA WYRAZIĆ „ICH LIEBE DICH”? - Mnie możesz to powtarzać jak chcesz, ale mimo wszystko powinnaś popracować nad spółgłoskami. JOHANN VON HACKLHEBER SPRÓBOWAŁ UNIEŚĆ GŁOWĘ Z PODOŁKA KAROLINY, ALE NIE OD RAZU MU SIĘ TO UDAŁO, GDYŻ KUCYK ZACZEPIŁ MU SIĘ O PERŁOWY GUZIK. WYPLĄTAŁ WŁOSY, USIADŁ I OBRÓCIŁ SIĘ TAK, BY SIEDZIEĆ Z NIĄ TWARZĄ W TWARZ. - PATRZ MI NA USTA - POWIEDZIAŁ. - I NA JĘZYK. KOCHAM CIĘ. NA TYM LEKCJA ANGIELSKIEGO SIĘ SKOŃCZYŁA, CHOCIAŻ WCALE NIE DLATEGO, ŻE UCZENNICA ZLEKCEWAŻYŁA NAUCZYCIELA, JEGO USTA I JĘZYK. PRZECIWNIE, POŚWIĘCIŁA IM CAŁĄ SWĄ UWAGĘ, TYLE ŻE NIE W GŁOWIE JEJ BYŁO SZLIFOWANIE SPÓŁGŁOSEK. - NOCH EINMAL, BITTE - POPROSIŁA. Kiedy Johann uniósł piaskowe brwi i otworzył usta, żeby powiedzieć „Kocham”, dopadła go. Jego wargi i język zdążyły jeszcze wyartykułować „cię”, ale Karolina, zajęta badaniem ich ruchów własnymi ustami i językiem, niczego nie usłyszała. - To było znacznie bardziej kształcące - stwierdziła po kilu kolejnych powtórzeniach. Kucyk Johanna całkiem się rozpadł, głównie dzięki Karolinie, która trzymała go obiema rękami za głowę i wyciągała kolejne blond pasemka spod spinającej je czarnej opaski, doprowadzając go do prześlicznego dezabilu. - Podobno twoja matka była najpiękniejszą kobietą w Wersalu. - Ja słyszałem, że ten zaszczytny tytuł należy się bratu króla. - Przestań! - Delikatnie pacnęła go w policzek. - Chciałam powiedzieć, że pewnie to po niej odziedziczyłeś urodę. - A teraz co chcesz powiedzieć? - Zastanawiam się, po kim masz to poczucie humoru, bo sprawia mi znacznie mniejszą frajdę niż twoja uroda. - Najusilniej upraszam o wybaczenie. Nie wiedziałem, że Wasza Królewska Mość darzyła świętej pamięci brata króla Francji tak ciepłym uczuciem. - Pomyśl raczej o wdowie, Liselotte, która go przeżyła i prawie codziennie pisywała do damy, którą dziś złożymy do grobu. - Związek ten wydaje mi się tak wątły... - W taki dzień jak dziś nie ma wątłych związków. Cały świat chrześcijański opłakuje Zofię. - Oprócz pewnych londyńskich salonów. - W tym jednym jedynym dniu mógłbyś mi oszczędzić swojego dowcipu, bym mogła bez przeszkód napawać się twoją urodą. Powinieneś się ogolić! - Doktor na pewno wykładał ci ideę równonocy i przesileń. - A co to ma wspólnego z goleniem się? Wiesz, gdybym nosiła rękawiczki, co rusz grzęzłyby i niszczyły się w twojej dziczej szczecinie. Karolina wcisnęła Johannowi kciuk w policzek powyżej żuchwy i podciągnęła skórę do góry, pod kość jarzmową. Teraz nie wyglądał już jak syn najpiękniejszej mieszkanki Wersalu. Nie artykułował również perfekcyjnych spółgłosek, kiedy powiedział: - Schadzka w ogrodzie o świtaniu to niezwykle romantyczny koncept. Przyznaję również, że w brzoskwiniowym blasku jutrzenki twoja twarz promienieje piękniej od wszelkich kwiatów i wydaje się jędrniejsza od wszystkich owoców... - Ten sam brzask sprawia, że twoja złocista grzywa i szczeć jarzą się jakby płonęły, mój aniele. - Jednakże biorąc pod uwagę, że mieszkamy dalej na północ niż na pięćdziesiątym równoleżniku... - Pięćdziesiąt dwa stopnie i dwadzieścia kilka minut szerokości północnej, o czym dobrze wiesz, jeśli doktor szkolił cię w używaniu kwadrantu równie sumiennie jak mnie. - Mniejsza z tym. Do przesilenia zostało nam zaledwie kilka dni, toteż na tej szerokości geograficznej „świtanie” wypada w okolicach drugiej w nocy. - Też coś! Wcale nie jest tak wcześnie! - Widzę, że twoje dworki nie zdążyły cię jeszcze dopaść... - Hmm... - Co bardzo mi odpowiada - dodał pospiesznie Johann - gdyż puder, koafiura i przyklejane pieprzyki tylko odciągałyby moją uwagę od tego, co samo w sobie jest doskonale. - Dziś czeka mnie podwójne pudrowanie i czesanie - poskarżyła się Karolina. - Najpierw dla szlachetnych gości, a potem drugi raz, na pogrzeb. - Dobrze się zatem składa, że masz silnego męża, który z łatwością weźmie na siebie główny ciężar uroczystości. Wystarczy, że staniesz za jego plecami, będziesz się wachlować i udawać niepocieszoną po stracie. - Ale ja naprawdę jestem niepocieszona. - Byłaś. Mam wrażenie, że z każdym dniem coraz szybciej ci to mija. - Nie były to najmilsze słowa pociechy, ale Johann spędził wystarczająco dużo czasu w towarzystwie królów i królowych, aby znać ich prawdzie pragnienia. - Twój umysł już zaczyna się zwracać ku innym sprawom. Szykujesz się do przyjęcia brzemienia na swoje barki. - Niepotrzebnie mi o tym przypominasz. Popsułeś cały nastrój. Johann von Hacklheber wstał, pamiętając o tym, żeby najpierw wziąć Karolinę za rękę. - Dla mnie ranek był stracony jeszcze zanim się rozpoczął. Mam zaplanowane pewne niezwykłe spotkanie, z którego nie mogłem się wyłgać, mówiąc: „Bardzo mi przykro, ale będę w tym czasie zajęty przyprawianiem rogów księciu Walii”. Mimo najszczerszych chęci Karolina nie zdołała powstrzymać się od uśmiechu. - Nie jest jeszcze księciem Walii. Najpierw musimy pojechać do Anglii i zasiąść na tronie. - Musicie zostać koronowani. Po angielsku „crowned”. Spróbuj wymówić to słowo; ma „ł” w środku. Zobaczymy się za kilka godzin, moja pani. Moja księżno. - I...? - Moja ukochana. - Powodzenia w twojej tajemniczej misji... niezdaro. - To nic takiego, po prostu pewien Anglik cierpi na bezsenność i chce sobie pospacerować. - Pospacerować? Jak to będzie po angielsku? „Valk”? - dopytywała się Karolina. Lecz Johann ostatnie słowa rzucił już przez ramię, otwierając żelazną furtkę. Potem wyszedł na główną ogrodową aleję i usłyszała tylko szczęk zamykanej furtki i cichnący w oddali chrzęst jego butów na żwirze. Została sama pod poskręcanymi konarami Teufelsbaum. Nie powiedziała Johannowi, że w tym właśnie miejscu umarła Zofia; bała się, że świadomość tego faktu zniechęci go do amorów. Chociaż może niepotrzebnie się martwiła - wyglądało na to, że mężczyzn w jego wieku (miał dwadzieścia cztery lata) nic, absolutnie nic nie jest w stanie zniechęcić. Jeśli zaś chodziło o nią... Cóż, przeżyła śmierć ojca, matki, ojczyma, złej kochanki ojczyma, przybranej matki (Zofii Charlotty), a teraz Zofii. Śmierć i choroba tylko zaostrzały jej apetyt na miłość. Miała ochotę zapomnieć wszystko co w życiu złe i cieszyć się rozkoszami ciała, dopóki to możliwe. Znowu usłyszała chrzęst żwiru, tym razem bardzo wyraźny i dochodzący z jednej z trzech ścieżek, które przecinając się, wytyczały trójkątną żelazną klatkę Teufelsbaum. Jej nadzieje, że Johann się rozmyślił, okazały się płonne, gdyż po pierwszym chrzęście nie nastąpił drugi. A właściwie nastąpił, ale po bardzo długiej przerwie, w dodatku dziwnie cichy i przeciągnięty, jakby ktoś niezwykłe ostrożnie stawiał stopę. Po czym dało się słyszeć: „Cśś!” tak wyraźne, że Karolina aż się odwróciła, żeby spojrzeć w tamtą stronę. Każdy szanujący się dworzanin wiedział, że mąż Karoliny ma kochankę, Henriettę Braithwaite; każdy, komu chciało się zasięgnąć języka, wiedział również, że Karolina ma swojego Jean-Jacquesa (jak pieszczotliwie nazywała Johanna). Naprawdę niewiele brakowało, żeby Grosse Garten mógł się równać z Wersalem jako ośrodek schadzek i intryg. Dlatego też Karolinie nie zależało jakoś szczególnie na zachowaniu tajemnicy; nie przejmowała się podsłuchiwaczami, którzy - co zrozumiałe - musieli być w pobliżu. Zdumiało ją jednak oczywiste naruszenie etykiety: głośne uciszanie się nawzajem w odległości kilku kroków od podsłuchiwanego było równie źle widziane jak pierdzenie przy kolacji. Karolina wzięła głęboki wdech i westchnęła ciężko. TO ICH NAUCZY! NIE WIEDZIAŁA JEDNAK, CZY JEJ KOMUNIKAT TRAFIŁ DO ODBIORCY, GDYŻ DOCHODZĄCE Z BLISKA ODGŁOSY ZAGŁUSZYŁ NAGLE ZGRZYT ŻELAZNYCH OBRĘCZY KÓŁ NA ŻWIRZE I TUPOT CZWÓRKI PODKUTYCH KONI. POWÓZ SIĘ ZBLIŻAŁ, A KONIE DYSZAŁY CIĘŻKO. CZYŻBY JECHAŁY, OSTRO POGANIANE, PRZEZ CAŁĄ NOC? JEŚLI TAK, TO NIE ONE JEDNE BYŁY WYCZERPANE - CAŁA EUROPEJSKA ARYSTOKRACJA ZJEŻDŻAŁA SIĘ DO HERRENHAUSEN, WYKORZYSTUJĄC POGRZEB ZOFII JAKO OKAZJĘ DO ZJAZDU RODZINNEGO NAJWIĘKSZEJ, NAJDZIWACZNIEJSZEJ, NAJOKRUTNIEJSZEJ I NAJBARDZIEJ KAZIRODCZEJ RODZINY NA ŚWIECIE. PRZEZ ICH NOCNE PRZYJAZDY KAROLINA PRAWIE NIE ZMRUŻYŁA OKA. WSTAŁA Z ŁAWKI. MIĘDZY DRZEWAMI DOSTRZEGŁA DWIE PŁOWE PLAMY, PRZESUWAJĄCE SIĘ SKOKAMI PO ALEJCE. - SCYLLA! - ZAWOŁAŁ KTOŚ CHRAPLIWIE. - CHARYBDA! ODESZŁA OD ŁAWKI I COFNĘŁA SIĘ POD NISKO ZWIESZONĄ GAŁĄŹ, SKĄD DOSTRZEGŁA DWA OGROMNE PSY, ZZIAJANE I ZAŚLINIONE. ODDZIELAŁO JĄ OD NICH ŻELAZNE OGRODZENIE, NIE WIDZIAŁA WIĘC PRZECIWWSKAZAŃ, ABY PODEJŚĆ BLIŻEJ, OSTROŻNIE PRZESTĘPUJĄC WIJĄCE SIĘ PO ZIEMI ODNOGI TEUFELSBAUM, KTÓRE JAKOŚ NIE MOGŁY SIĘ ZDECYDOWAĆ, CZY CHCĄ BYĆ KORZENIAMI, GAŁĘZIAMI, CZY PNĄCZAMI. ALEJKĄ JECHAŁA CZARNA KARETA (KIEDYŚ BŁYSZCZĄCA, TERAZ ZAKURZONA I ZACHLAPANA BŁOTEM), ZAPRZĘŻONA W CZTERY DOBRANE MAŚCIĄ GNIADOSZE. BŁOTNE KOMETY ODRYWAŁY SIĘ OD KÓŁ I ROZBRYZGIWAŁY NA WYPOLEROWANYM NADWOZIU. MIMO TO KAROLINA DOSTRZEGŁA HERB NA DRZWIACH: GŁOWY NEGRÓW I LILIE RODU ARCACHON, DZIELĄCE TARCZĘ Z SZARYM SZCZYTEM GÓRSKIM, GODŁEM KSIĘSTWA QWGHLM. OKNO NAD HERBEM BYŁO OTWARTE, W NIM ZAŚ WIDNIAŁA TWARZ ZDUMIEWAJĄCO PODOBNA DO TEJ, KTÓRĄ JESZCZE NIEDAWNO CAŁOWAŁA... TYLE, ŻE POZBAWIONA ZAROSTU. - ELIZA! - ZATRZYMAJ SIĘ, MARTINIE. LIŚCIE PRZESŁONIŁY TWARZ ELIZY, ALE KAROLINA POZNAŁA PO GŁOSIE, ŻE SIĘ UŚMIECHA. MARTIN - BO TAK NAJWYRAŹNIEJ NAZYWAŁ SIĘ STANGRET - ŚCIĄGNĄŁ WODZE. KONIE STRACIŁY RYTM, ZWOLNIŁY, AŻ W KOŃCU ZATRZYMAŁY SIĘ, PRZYJMUJĄC IMPET WPRAWIONEGO W RUCH POWOZU NA PASY POŚLADKOWE. KAROLINA PODESZŁA TYMCZASEM DO OGRODZENIA. TEUFELSBAUM - REGULARNIE PRZYCINANE - NIE SIĘGAŁO RAK DALEKO. PRZY SAMYM PŁOCIE BYŁ SKRAWEK WOLNEJ PRZESTRZENI DLA OGRODNIKÓW, ABY MOGLI BEZ PRZESZKÓD OBEJŚĆ CAŁĄ DZIAŁKĘ. PRZYSPIESZYŁA KROKU, WODZĄC PALCAMI JEDNEJ RĘKI PO ŻELAZNYCH PRĘTACH, NA WYPADEK, GDYBY ZAHACZYŁA O COŚ RĄBKIEM SUKNI I MIAŁA SIĘ PRZEWRÓCIĆ. DWÓCH LOKAJÓW ZESKOCZYŁO Z ŁAWECZKI Z TYŁU POWOZU. PORUSZALI SIĘ WOLNO I TROCHĘ NIENATURALNIE, JAKBY RĘCE I NOGI UJĘTO IM W ŁUBKI; TRUDNO BYŁO POWIEDZIEĆ, JAK DŁUGO STALI TAM NIERUCHOMO, KURCZOWO ŚCISKAJĄC UCHWYTY I WALCZĄC O ŻYCIE NA WYBOISTYM TRAKCIE. W KOŃCU ELIZA STRACIŁA DO NICH CIERPLIWOŚĆ I KOPNIAKIEM OTWORZYŁA SOBIE DRZWICZKI, OMAL NIE ODRYWAJĄC PRZY TYM NOSA JEDNEMU ZE SŁUŻĄCYCH. TEN NA SZCZĘŚCIE W PORĘ SIĘ USUNĄŁ, A POTEM OTRZĄSNĄŁ Z SZOKU DOSTATECZNIE SZYBKO, BY PRZYSTAWIĆ DO DRZWI MACIUPKIE PRZENOŚNE SCHODKI I POMÓC KSIĘŻNEJ ARCACHON-QWGHLM ZEJŚĆ NA ZIEMIĘ - CHOCIAŻ, PRAWDĘ POWIEDZIAWSZY, TRUDNO BYŁOBY POWIEDZIEĆ, KTO NA KIM BARDZIEJ SIĘ WSPIERAŁ. DWA MASTYFY - SCYLLA I CHARYBDA - ZATOCZYŁY KÓŁKO, PRZYSIADŁY NA DRÓŻCE I WLEPIŁY WZROK W ELIZĘ, WYMIATAJĄC OGONAMI NA ŻWIRZE RÓWNE ĆWIARTKI KÓŁ. ELIZA UBRAŁA SIĘ ALBO NA PODRÓŻ, ALBO NA POGRZEB - ALBO NA JEDNO I DRUGIE JEDNOCZEŚNIE - W SMĘTNĄ, CIEMNĄ SUKNIĘ I NARZUCONĄ NA GŁOWĘ CHUSTĘ Z CZARNEGO JEDWABIU. MIAŁA CZTERDZIEŚCI KILKA LAT. JEŻELI ZACZĘŁA SIWIEĆ, TRUDNO BYŁOBY TO STWIERDZIĆ, BO JEJ WŁOSY ZAWSZE MIAŁY NATURALNY KOLOR CIEMNOBLOND; UWAŻNY OBSERWATOR - A TAKICH W WYPADKU KSIĘŻNEJ ARCACHON-QWGHLM NIE BRAKOWAŁO - MÓGŁBY SOBIE JEDNAK WYOBRAZIĆ, ŻE ZŁOTE LOKI SĄ DELIKATNIE PRZETYKANE NIĆMI SREBRA. SKÓRA WOKÓŁ OCZU I W KĄCIKACH UST ZDRADZAŁA JEJ PRAWDZIWY WIEK. GRONO ADMIRATORÓW KSIĘŻNEJ Z CZASEM WCALE NIE MALAŁO, ZMIENIAŁ SIĘ ZA TO ICH CHARAKTER. KIEDY JAKO ATRAKCYJNA MADEMOISELLE W WERSALU ZWRÓCIŁA UWAGĘ KRÓLA, ZACZĘŁY SIĘ ZA NIĄ UGANIAĆ HORDY ZAŚLEPIONYCH ŻĄDZĄ DANDYSÓW. TERAZ, PO MAŁŻEŃSTWIE, MACIERZYŃSTWIE, OSPIE I WDOWIEŃSTWIE STAŁA SIĘ JEDNĄ Z TYCH KOBIET, O JAKICH POWAŻNI CZTERDZIESTO, PIĘĆDZIESIĘCIO- I SZEŚĆDZIESIĘCIOLATKOWIE ROZMAWIAJĄ PRZYCISZONYMI GŁOSAMI W KLUBACH I SALONACH. OD CZASU DO CZASU JEDEN Z NICH ZBIERAŁ SIĘ NA ODWAGĘ, WYCHYLAŁ Z BEZPIECZNEGO BASTIONU I KUPOWAŁ JEJ CHATEAU ALBO COŚ W TYM GUŚCIE, PO CZYM WYCOFYWAŁ SIĘ Z HONOREM, POKONANY, LECZ NIE UPOKORZONY, SZCZYCĄCY SIĘ WOJENNYMI BLIZNAMI I ŚWIEŻO NABYTĄ REPUTACJĄ KOBIECIARZA. NATYCHMIAST TEŻ OTACZALI GO JEGO TOWARZYSZE, DESPERACKO PRAGNĄCY SIĘ DOWIEDZIEĆ, CO MIĘDZY NIMI ZASZŁO. ODRZUCENIE PRZEZ KOBIETĘ, O KTÓREJ POWIADANO, ŻE SYPIAŁA Z KSIĘCIEM MONMOUTH, WILHELMEM ORAŃSKIM I LUDWIKIEM XIV, POZWALAŁO W PEWNYM SENSIE DOŁĄCZYĆ DO GRONA TYCH LEGENDARNYCH POSTACI. Karoliny te sprawy zupełnie nie interesowały. Eliza nigdy nie poruszała tego tematu, a kiedy spotykały się tylko we dwie, nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Za to kiedy znalazły się w większym towarzystwie (czyli przez większą część dnia) Karolina co rusz musiała sobie przypominać, z kim się zadaje - dla niej reputacja Elizy była niczym, dla innych była wszystkim. - POSPACERUJĘ PO OGRODZIE Z JEJ KRÓLEWSKĄ MOŚCIĄ, MARTINIE - WYJAŚNIŁA ELIZA. - JEDŹ DO STAJNI, OPORZĄDŹ KONIE, A POTEM ZADBAJ O SIEBIE. FAKT, ŻE KOBIETA ZAJMUJĄCA TAKĄ POZYCJĘ PRZEJMOWAŁA SIĘ TAKIMI DROBIAZGAMI, BYŁ TROCHĘ NIEZWYKŁY, ELIZA SŁYNĘŁA JEDNAK Z TEGO, ŻE PRZYKŁADAŁA OGROMNĄ WAGĘ DO SZCZEGÓŁÓW, A STOSUNKOWO NIEWIELKĄ DO KWESTII TEGO, CO WYPADA, A CO NIE. JEŻELI MARTIN BYŁ ZDZIWIONY JEJ POLECENIEM, NIE OKAZAŁ TEGO. - DOBRZE, PANI - ODPARŁ SPOKOJNIE. - NASI STAJENNI ZAJMĄ SIĘ KOŃMI - WTRĄCIŁA KAROLINA. - POWIEDZ IM, MARTINIE, ŻE JA TAK POWIEDZIAŁAM. A TY ODPOCZNIJ. - TO DLA MNIE ZASZCZYT, WASZA WYSOKOŚĆ. MARTIN SPRAWIAŁ WRAŻENIE ZMĘCZONEGO, ALE NIE DŁUGĄ PODRÓŻĄ, LECZ TOWARZYSTWEM WYSOKO URODZONYCH DAM, KTÓRYM SIĘ WYDAJE, ŻE NIE BĘDZIE UMIAŁ ZAOPIEKOWAĆ SIĘ ZDROŻONYMI KOŃMI. LEKKO SZARPNĄŁ WODZE I POWÓZ RUSZYŁ. DWAJ LOKAJE, KTÓRZY CZĘŚCIOWO ODZYSKALI DAWNĄ SPRAWNOŚĆ, WSKOCZYLI NA SWOJĄ ŁAWECZKĘ. PSY ZACZĘŁY SKAMLEĆ ROZPACZLIWIE, NIE WIEDZĄC, ZA KIM BIEC. ELIZA UCISZYŁA ZWIERZĘTA SPOJRZENIEM, A MARTIN PRZYWOŁAŁ JE CHRZĄKNIĘCIEM. - CHODŹMY DO FURTKI - ZAPROPONOWAŁA KAROLINA. - NIE MA SENSU ROZMAWIAĆ PRZEZ PŁOT. RUSZYŁA W TĘ SAMĄ STRONĘ, W KTÓRĄ JECHAŁA KARETA. ELIZA SZŁA RÓWNO Z NIĄ, PO WYŻWIROWANEJ STRONIE OGRODZENIA. DZIELIŁA JE ODLEGŁOŚĆ WYCIĄGNIĘTEJ RĘKI, A MIMO TO KSIĘŻNICZKA KAROLINA PRZEDZIERAŁA SIĘ PRZEZ LAS, A BIEŻNA ELIZA SZŁA PO ELEGANCKIEJ PARKOWEJ ŚCIEŻCE. - NIE PRZYJECHAŁAŚ CHYBA AŻ Z LONDYNU... - NIE, Z ANTWERPII. - AHA. JAK SIĘ MIEWA KSIĄŻĘ? - PRZESYŁA WYRAZY SZACUNKU I KONDOLENCJE. JAK WIESZ, ZAWSZE PODZIWIAŁ ZOFIĘ I BARDZO CHCIAŁ PRZYJECHAĆ NA POGRZEB, ALE OSTATNIE DONIESIENIA Z LONDYNU SĄ NAD WYRAZ NIEPOKOJĄCE. WOLI NIE ODDALAĆ SIĘ ZA BARDZO OD RODAKÓW. DOTARŁY DO FURTKI. KAROLINA SIĘGNĘŁA DO KLAMKI, ALE ELIZA BYŁA SZYBSZA: OTWORZYŁA DRZWICZKI, WESZŁA DO OGRÓDKA STANOWCZYM KROKIEM I RZUCIŁA SIĘ KAROLINIE NA SZYJĘ, Z ZAPAŁEM, A NAWET - RZEC BY MOŻNA - Z ZAPAMIĘTANIEM. BYŁO TO POWITANIE CAŁKOWICIE INNE OD SZTYWNYCH, DWORSKICH POZDROWIEŃ, JAKIE MIAŁY WYPEŁNIĆ KAROLINIE RESZTĘ DNIA. KIEDY WRESZCIE SIĘ ROZDZIELIŁY (CO NASTĄPIŁO PO DOŚĆ DŁUGIM CZASIE), POLICZKI ELIZY, POZBAWIONE PUDRU I RÓŻU, BYŁY MOKRE OD ŁEZ. - KIEDY MIAŁAM SZESNAŚCIE LAT, UŻALAŁAM SIĘ NAD SOBĄ I ZŁOŚCIŁAM NA CAŁY ŚWIAT, KTÓRY ZABRAŁ MI MATKĘ - NAJPIERW PRZEZ PRZEKLEŃSTWO NIEWOLNICTWA, POTEM PRZEZ ZWYKŁĄ ŚMIERTELNOŚĆ. KIEDY JEDNAK WIDZĘ, JAK WIELE TY STRACIŁAŚ, JEST MI WSTYD, ŻE TAK SIĘ ROZCZULAŁAM. KAROLINA NIE OD RAZU ODPOWIEDZIAŁA, PO CZĘŚCI DLATEGO, ŻE CZUŁA SIĘ WZRUSZONA I TROSZKĘ ZAKŁOPOTANA TYM SZCZERYM WYZNANIEM KOBIETY SŁYNĄCEJ PRZECIEŻ Z OPANOWANIA I ZDROWEGO ROZSĄDKU, A PO CZĘŚCI TAKŻE Z POWODU HAŁASU, JAKI ROZLEGŁ SIĘ ZA JEJ PLECAMI - MARTIN ZMUSIŁ KONIE DO OSTREGO SKRĘTU PRZY NAJWĘŻSZYM CZUBKU TRÓJKĄTNEJ DZIAŁKI (CO MUSIAŁO MU PRZYSPORZYĆ TROCHĘ KŁOPOTÓW) I TERAZ ZAPRZĘG ODDALAŁ SIĘ SĄSIEDNIĄ DRÓŻKĄ, WZDŁUŻ DRUGIEJ DŁUGIEJ KRAWĘDZI KLATKI TEUFELSBAUM. - CZASEM MAM WRAŻENIE, ŻE CAŁA SKŁADAM SIĘ ZE STRAT - ODPARŁA W KOŃCU. - ALE JEŚLI TAK, TO KAŻDA KOLEJNA STRATA MNIE WZBOGACA. MAM NADZIEJĘ, ŻE MOJE SŁOWA NIE WYDAJĄ CI SIĘ NAZBYT PONURE - DODAŁA POSPIESZNIE, WIDZĄC, JAK SZLOCH WSTRZĄSA CIAŁEM KSIĘŻNEJ. - JA PO PROSTU W TEN SPOSÓB NADAJĘ SENS ŚWIATU. POWIEM CI W ZAUFANIU, ŻE CZASEM WYOBRAŻAM SOBIE, ŻE JESTEM SWOISTĄ DZIEDZICZKĄ KRÓLOWEJ ZIMY, CHOCIAŻ NIE ŁĄCZĄ MNIE Z NIĄ WIĘZY KRWI. MYŚLĘ SOBIE WTEDY, ŻE MOIM PRZEZNACZENIEM JEST POWRÓT DO ANGLII I UPOMNIENIE SIĘ O TRON W JEJ IMIENIU. DLATEGO PROSIŁAM, ŻEBYŚ KUPIŁA LEICESTER HOUSE. TAM SIĘ URODZIŁA. - JA GO WCALE NIE KUPIŁAM, TYLKO W NIEGO ZAINWESTOWAŁAM. - W TAKIM RAZIE MAM NADZIEJĘ, ŻE TWOJA INWESTYCJA OKAŻE SIĘ TRAFIONA. - A CZEMU MIAŁOBY BYĆ INACZEJ? - WIEŚCI Z ANTWERPII, W POŁĄCZENIU Z INNYMI NOWINAMI, KTÓRE OSTATNIO DO MNIE DOCHODZĄ, KAŻĄ MI WĄTPIĆ, CZY KIEDYKOLWIEK CHOĆBY ZOBACZĘ BRYTANIĘ NA WŁASNE OCZY, NIE MÓWIĄC JUŻ O RZĄDZENIU NIĄ. - NA PEWNO CI SIĘ UDA, MOJA DROGA. MARLBOROUGH NIE MARTWI SIĘ O LOS CAŁEGO KRÓLESTWA, LECZ JEDNEGO ODDZIAŁU WOJSKA, KTÓRY JEST SZCZEGÓLNIE BLISKI JEGO SERCU, A OSTATNIO DOSTAŁ SIĘ POD SILNE WPŁYWY JAKOBITÓW. NIEPOKOI SIĘ ZWŁASZCZA O PEWNYCH OFICERÓW I SIERŻANTÓW; CHCIAŁBY SIĘ DOWIEDZIEĆ, CO SIĘ Z NIMI DZIEJE. - LOS JEDNEGO REGIMENTU MOŻE SIĘ STAĆ UDZIAŁEM CAŁEGO KRÓLESTWA - ZAUWAŻYŁA KAROLINA I ODWRÓCIŁA SIĘ, ZANIEPOKOJONA WŚCIEKŁYM SZCZEKANIEM DOBIEGAJĄCYM Z PRZECIWNEJ STRONY WĘZŁA GORDYJSKIEGO TEUFELSBAUM. MARTIN ZŁORZECZYŁ PO NIDERLANDZKU PSOM, KTÓRE ZAPEWNE RZUCIŁY SIĘ W POGOŃ ZA JEDNĄ Z LICZNYCH W OGRODZIE WIEWIÓREK. KIEDY ZNÓW SPOJRZAŁA NA ELIZĘ, STWIERDZIŁA, ŻE TA BACZNIE TAKSUJE JĄ WZROKIEM. WYNIK OGLĘDZIN BYŁ CHYBA ZADOWALAJĄCY. - BARDZO SIĘ CIESZĘ, ŻE MÓJ SYN CIĘ ODSZUKAŁ. - JA RÓWNIEŻ - PRZYZNAŁA KAROLINA. - ALE POWIEDZ MI SZCZERZE, PRZYJECHAŁAŚ TU DO MNIE CZY DO NIEGO? - SPODZIEWAŁAM SIĘ, ŻE ZASTANĘ WAS RAZEM. CÓŻ, WYGLĄDA NA TO, ŻE SIĘ Z NIM ROZMINĘŁAM. ELIZA WYCIĄGNĘŁA RĘKĘ I ZDJĘŁA DŁUGI, JASNY WŁOS, ZACZEPIONY O GUZIK NA BRZUCHU KAROLINY. - MIAŁ NADZIEJĘ, ŻE PRZYJEDZIESZ. I DOBRZE WIEDZIAŁ, ŻE ZJAWISZ SIĘ NIEOCZEKIWANIE. BYŁ UMÓWIONY NA SPACER Z JAKIMŚ ANGLIKIEM. ELIZA ZMARSZCZYŁA BRWI, ZROBIŁA KROK DO PRZODU I STANOWCZYM GESTEM ODSUNĘŁA KAROLINĘ NA BOK. DRUGĄ RĘKĄ SIĘGNĘŁA ZA PAS SUKNI. ROZLEGŁ SIĘ TRZASK ŁAMANYCH GAŁĄZEK I Z GĘSTWINY TEUFELSBAUM WYNURZYŁ SIĘ JAKIŚ MĘŻCZYZNA, ZMIERZAJĄC PROSTO KU NIM. SCYLLA I CHARYBDA PĘDZIŁY NA ZŁAMANIE KARKU WZDŁUŻ OGRODZENIA, SZUKAJĄC DROGI NA TEREN DZIAŁKI. MĘŻCZYZNA WYSZEDŁ NA ODSŁONIĘTĄ PRZESTRZEŃ I ZATRZYMAŁ SIĘ. PIERWSZĄ RZECZĄ, KTÓRA RZUCIŁA SIĘ KOBIETOM W OCZY, BYŁ SZTYLET W JEGO RĘCE, DRUGĄ, ŻE JEST TO JEDEN Z LOKAJÓW ELIZY; POSKRĘCANE KOŃCZYNY TEUFELSBAUM ZERWAŁY MU PERUKĘ Z GŁOWY, ALE JEGO LIBERIA WYGLĄDAŁA ZNAJOMO, CZEGO NIE DAŁOBY SIĘ POWIEDZIEĆ O TWARZY: ZACZERWIENIONEJ, WYKRZYWIONEJ STRACHEM I GNIEWEM. ALBO SZAŁEM BOJOWYM, POMYŚLAŁA KAROLINA. - JANIE?! - ZDUMIAŁA SIĘ ELIZA. - CO SIĘ STAŁO? JAN JAKBY JEJ NIE SŁYSZAŁ - POWIÓDŁ WZROKIEM WZDŁUŻ ŚCIEŻKI, UPEWNIŁ SIĘ, ŻE SCYLLA I CHARYBDA ZNALAZŁY FURTKĘ I BĘDĄ JEJ PILNOWAĆ. WTEDY ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO ELIZY I KAROLINY I ZACZĄŁ PRZEPATRYWAĆ GĘSTWINĘ. COŚ UDERZYŁO KAROLINĘ W BARK. ELIZA. KAROLINA PRÓBOWAŁA ZAPRZEĆ SIĘ NOGĄ Z DRUGIEJ STRONY I ZAMORTYZOWAĆ WSTRZĄS, ALE ELIZA TO PRZEWIDZIAŁA I ZDĄŻYŁA JĄ PODCIĄĆ. UPADŁY NA ZIEMIĘ. KAROLINA ZNALAZŁA SIĘ NA DOLE, ELIZA ZAŚ, ZAMIAST PO PROSTU SIĘ NA NIĄ PRZEWRÓCIĆ, PRZYJĘŁA IMPET UDERZENIA NA DŁONIE I KOLANA I USIADŁA OKRAKIEM NA LEŻĄCEJ KSIĘŻNICZCE, ROZGLĄDAJĄC SIĘ CZUJNIE. DRUGI LOKAJ OBSZEDŁ TEUFELSBAUM Z DRUGIEJ STRONY I DOŁĄCZYŁ DO CZEKAJĄCYCH PRZY FURTCE PSÓW. ON TAKŻE MIAŁ SZTYLET W RĘCE. ELIZA NADAL JEDNAK NIE WSTAWAŁA, PRZEZ CO KAROLINA RÓWNIEŻ NIE MOGŁA PODNIEŚĆ SIĘ Z ZIEMI. CHWILĘ PÓŹNIEJ W ALEJCE ZATURKOTAŁY KOŁA ZAPRZĘGU, CIĄGNIĘTEGO PRZEZ CZTERY WŚCIEKLE ZIRYTOWANE KONIE, POWOŻONE PRZEZ LEDWIE PANUJĄCEGO NAD NIMI NIESZCZĘSNEGO MARTINA. - CO SIĘ STAŁO?! - POWTÓRZYŁA ELIZA, GDY STANGRET ZATRZYMAŁ POWÓZ. ALE MARTIN TEŻ NIE SPIESZYŁ SIĘ Z ODPOWIEDZIĄ. STANĄŁ NA KOŹLE I ROZEJRZAŁ SIĘ DOOKOŁA. W WOLNEJ RĘCE TRZYMAŁ PISTOLET I WODZIŁ NIM WSZĘDZIE, GDZIE SPOJRZAŁ, ABY MÓC WYSTRZELIĆ NATYCHMIAST PO WYPATRZENIU WROGA. - PO DRUGIEJ STRONIE TEGO DZIWNEGO DRZEWA PSY WYCZUŁY LUDZI, KTÓRZY MIELI ZŁE ZAMIARY - ODPARŁ W KOŃCU SPOKOJNIE. KAROLINA - JAKO RASOWA NATURALISTKA, CHOCIAŻ CHWILOWO PRZYGNIECIONA DO ZIEMI OSOBĄ KSIĘŻNEJ - ZAPYTAŁA: - SKĄD WIESZ, ŻE NIE BYŁA TO MAJĄCA JAK NAJLEPSZE ZAMIARY WIEWIÓRKA? - POZNAŁEM PO ZACHOWANIU PSÓW - ODPARŁ MARTIN, WYRAŹNIE ROZDRAŻNIONY, ŻE WYPYTUJE SIĘ GO O TAKIE BŁAHOSTKI. - PODJĘŁY TROP PRZY OGRODZENIU, KTÓRE CI LUDZIE MUSIELI PRZESKOCZYĆ. PROWADZIŁ DO SĄSIEDNIEJ CZĘŚCI OGRODU, ALE ODWOŁAŁEM JE I KAZAŁEM IM SZUKAĆ MOJEJ PANI. A POTEM, KIEDY SKRĘCAŁEM, O TAM, ŻEBY DO WAS WRÓCIĆ, OBEJRZAŁEM SIC PRZEZ RAMIĘ I UJRZAŁEM DWÓCH LUDZI PĘDZĄCYCH PO ŚCIEŻCE ILE SIŁ W NOGACH. - W NASZĄ STRONĘ? - W PRZECIWNĄ, PANI. - ŁUKI? MUSZKIETY? - ANI JEDNO, ANI DRUGIE, PANI. DOPIERO TERAZ ELIZA UZNAŁA, ŻE MOŻE BEZPIECZNIE WSTAĆ. PODAŁA KAROLINIE RĘKĘ I POMOGŁA SIĘ JEJ DŹWIGNĄĆ Z ZIEMI. LOKAJE Z OBNAŻONYMI SZTYLETAMI CAŁY CZAS STALI NA STRAŻY. - TO BYŁA DOŚĆ... NIEZWYKŁA PROCEDURA - STWIERDZIŁA KAROLINA. - W KONSTANTYNOPOLU TO CODZIENNOŚĆ. - SKĄD WZIĘŁAŚ TYCH LUDZI? - Z DUNKIERKI, Z OKRĘTU KORSARSKIEGO. MIAŁAM KIEDYŚ PRZYJACIELA W TEJ BRANŻY, NIEJAKIEGO JEANA BARTA. STALE MNIE ROZPIESZCZAŁ. I ZADBAŁ O TO, ŻEBYM MIAŁA DOBRĄ OPIEKĘ. - ELIZA ZWRÓCIŁA SIĘ DO MARTINA: - ROZPOZNAŁBYŚ ICH, GDYBYŚ ICH ZNOWU ZOBACZYŁ? - NIE, PANI. NOSILI DŁUGIE PŁASZCZE Z KAPTURAMI, JAK MNISIE HABITY. PRZYPUSZCZAM, ŻE JEŚLI DOBRZE POSZUKAMY, ZNAJDZIEMY JE PORZUCONE W ZASIĘGU STRZAŁU MUSZKIETOWEGO OD MIEJSCA, W KTÓRYM STOIMY... - A ZABÓJCY WMIESZAJĄ SIĘ W TŁUM GOŚCI, ZANIM WRÓCIMY DO PAŁACU - DOKOŃCZYŁA ELIZA. - TO BARDZO PRAWDOPODOBNE - PRZYTAKNĘŁA KAROLINA. - ZARAZ! POWIEDZIAŁAŚ: ZABÓJCY?! * * * - LIST, W KTÓRYM KSIĘŻNICZKA KAROLINA POPROSIŁA MNIE O PRZYBYCIE, ZOSTAŁ ZAPIECZĘTOWANY W OBECNOŚCI ENOCHA ROOTA I TRAFIŁ DO JEGO RĄK, KIEDY LAK BYŁ JESZCZE CIEPŁY. ROOT WYJECHAŁ STĄD TRAKTEM PROWADZĄCYM NA ZACHÓD, DO AMSTERDAMU, BEZ SZCZEGÓLNEGO POŚPIECHU, ALE I BEZ ZBĘDNEJ ZWŁOKI. DZIEŃ PÓŹNIEJ BYŁ JUŻ W SCHEVENINGEN, TRZY DNI PÓŹNIEJ - W LONDYNIE. PO TYGODNIU OCZEKIWANIA ZNALAZŁ SOBIE MIEJSCE NA STATKU PŁYNĄCYM DO NOWEGO JORKU. REJS NIE TRWAŁ SZCZEGÓLNIE DŁUGO. ROOT SPĘDZIŁ DOSŁOWNIE JEDNĄ NOC NA MANHATTANIE, SKĄD KONNO WYRUSZYŁ DO BOSTONU. JESZCZE W DNIU PRZYJAZDU ODDAŁ MI LIST DO RĄK WŁASNYCH. NIE ROZSTAWAŁ SIĘ Z NIM ANI NA CHWILĘ ODKĄD ZALAKOWANO GO PRZY NIM W LEINE SCHLOΒ. STARY ANGLIK WSKAZAŁ SKINIENIEM GŁOWY ZADRZEWIONĄ HERRENHÄUSER ALLEE, PROWADZĄCĄ DO MROCZNEGO KOMPLEKSU HANOWERSKICH FORTYFIKACJI. Młody baron zorientował się, że zostaje w tyle, i przyspieszył kroku. - Czy pan i Enoch... nazywam go tak, ponieważ jest starym przyjacielem rodziny... - Wydawało mi się, że dawno temu, kiedy przybrał nowe imię, był wręcz członkiem waszego rodu, nie tylko przyjacielem. - To rozmowa na inną okazję - powiedział baron bardzo przyzwoitą angielszczyzną. - Czy w Bostonie dyskutowaliście panowie z Enochem o tej sprawie przy świadkach? - W gospodzie. Ale byliśmy dyskretni. Nawet własnej żonie nie powiedziałem, kto jest autorem listu. Wyjaśniłem tylko, że ktoś bardzo ważny prosi mnie o przybycie. - A co się stało z listem? - To zupełnie inna sprawa. Enoch Root pokazał pieczęć kilku osobom. Można więc było domniemywać, że jestem wzywany do Hanoweru. - Proszę mówić dalej. - Dalej było już łatwo. Jeszcze tego samego wieczoru zaokrętowałem się na Minerwie. Przez miesiąc niesprzyjający wiatr uniemożliwiał nam podróż, a potem pewnego dnia dopadła nas piracka flota. Mój Boże, co tam się działo; w całym swoim życiu nie byłem tak... Johann von Hacklheber wyczuł, że jego rozmówca szykuje się do dygresji, i wszedł mu w słowo: - PODOBNO U WYBRZEŻY NOWEJ ANGLII PIRACI SĄ RÓWNIE LICZNI I POSPOLICI JAK PCHŁY NA PSIE. - OWSZEM, TAKICH TEŻ TAM MAMY - PRZYTAKNĄŁ DANIEL WATERHOUSE Z TROCHĘ PODEJRZANYM ENTUZJAZMEM. - DROBNE RZEZIMIESZKI W SZALUPACH. ALE OD NICH OPĘDZALIŚMY SIĘ Z ŁATWOŚCIĄ. JA ZAŚ MAM NA MYŚLI NAJPRAWDZIWSZĄ FLOTĘ BUDZĄCYCH GROZĘ OKRĘTÓW PIRACKICH, DOWODZONĄ PRZEZ WIAROŁOMNEGO KAPITANA BRYTYJSKIEJ MARYNARKI EDWARDA TEACHA... - CZARNOBRODEGO! - WYKRZYKNĄŁ JOHANN. - WIDZĘ, ŻE PAN O NIM SŁYSZAŁ. - STAŁ SIĘ JUŻ BOHATEREM POWIEŚCI ŁOTRZYKOWSKICH, KTÓRE NA TARGU KSIĄŻKOWYM W LIPSKU SPRZEDAJE SIĘ NA PUDY. JA, OCZYWIŚCIE, NIE GUSTUJĘ W TAKICH LEKTURACH... - ZASTRZEGŁ SIĘ JOHANN. AŻ SIĘ SPOCIŁ, W OBAWIE, ŻE DOWCIP UMKNIE UWAGI WATERHOUSE'A. ANGLIK WYGLĄDAŁ MU NA TAKIEGO, KTÓRY MOŻE GO WZIĄĆ ZA MAŁEGO, ZAROZUMIAŁEGO BARONKA. - A CZY PROWADZĄC SWOJE PRYWATNE ŚLEDZTWO, DOWIEDZIAŁ SIĘ PAN, ŻE CZARNOBRODY SPRZYJA JAKOBITOM? - WIEM, ŻE JEGO OKRĘT FLAGOWY NAZYWA SIĘ ZEMSTA KRÓLOWEJ ANNY. Z TEGO WNOSZĘ, ŻE KIERUJĄ NIM JAKIEŚ BARDZO OSOBISTE MOTYWY. - Napadł na Minerwę, którą płynąłem. Poświęcił w tym celu co najmniej jeden, jeśli nie dwa ze swoich statków. - Po to, żeby dostać w swoje ręce Minerwę, czy... - Po to, żeby dostać w swoje ręce mnie. Wywołał mnie po nazwisku. Każdy inny kapitan zaraz by mnie wydał, ale Otto van Hoek nie odda piratowi nawet zapleśniałego suchara. Tym bardziej nie oddał mu więc pasażera. - Pozwoli pan, że zabawię się w adwokata diabła... Pojawienie się Enocha, wymachującego listem z hanowerską pieczęcią, musiało zwrócić powszechną uwagę w tym... Bostown, które przedstawia pan w swojej relacji jako przerośniętą osadę drwali. O pańskim wyjeździe z pewnością było głośno. - Może nawet nadal jest. - W każdym porcie znajdą się ludzie podłej proweniencji, gotowi przekazać tego rodzaju informacje przestępcom, piratom i tym podobnym indywiduom. Powiedział pan, że cisza na morzu unieruchomiła was na cały miesiąc... - Nie nazwałbym tego ciszą, lecz sztormem, ale poza tym wszystko się zgadza. - To aż nadto czasu, by wieść rozeszła się po wszystkich pirackich kryjówkach w Nowej Anglii. Kiedy ten cały Teach się o tym dowiedział, doszedł do wniosku, że jest pan ważną personą, wartą porwania dla okupu. - To samo powtarzałem sobie podczas rejsu przez Atlantyk, żeby się nie denerwować. Nauczyłem się nawet nie dostrzegać kluczowej słabości tej hipotezy, takiej mianowicie, że nigdzie poza Barbarią piraci nie przetrzymują zakładników dla okupu, a już w żadnym wypadku starszych panów, którzy mogą w każdej chwili wyzionąć ducha. Kiedy jednak dotarłem do Londynu, próbowano mnie, lub kogoś bardzo mi bliskiego, wysadzić w powietrze. Podczas tych kilku miesięcy, które upłynęły od zamachu na moje życie, uzyskałem informacje - z dwóch różnych źródeł, jednego bardzo wysoko postawionego i drugiego z niższych sfer - że tu, w Hanowerze, działa szpieg, który przekazuje do Londynu informacje przeznaczone dla jakobitów. - Chciałbym się dowiedzieć więcej na ten temat - powiedział Johann. Jeszcze przed chwilą próbował ukoić irracjonalne lęki podstarzałego Anglika, teraz zaś stwierdził, że sam na gwałt potrzebuje ukojenia. - Pewien mój znajomy... - Znajomy? Nie przyjaciel? - Przyjaźnimy się od tak dawna, że czasem nie odzywamy się do siebie przez całe dziesięciolecia. Ktoś napakował Machinę Piekielną prochem i spowodował jej eksplozję. Nie wiem, czy była przeznaczona dla mnie, dla mojego przyjaciela, czy dla nas obu. W każdym razie przyjaciel wszczął prywatne śledztwo w tej sprawie, a może mi pan wierzyć, że dysponuje środkami przewyższającymi moje niemal pod każdym względem. Odkrył, że pewni ustosunkowani jakobici... - Bolingbroke? - ...pewni ustosunkowani jakobici pozyskują informacje ze źródła zbliżonego do dworu elektorskiego. Sądząc po częstotliwości i trafności jego depesz, ich informator musi mieć swobodny wstęp do Leine Schlofi i pałacu Herrenhausen. - Mówił pan, że ma pan również źródło w niższych sferach... - Znam człowieka, który ma rozległe kontakty w londyńskim świecie przestępczym: wśród fałszerzy, rzezimieszków, et caetera, a więc w tym samym środowisku, z którego Czarnobrody rekrutuje swoich marynarzy i, mówiąc oględnie, dokerów. - Ufa mu pan? - TAK. WBREW ZDROWEMU ROZSĄDKOWI, INTUICJI I WSZELKIM DOBRYM RADOM. JESTEM JEGO SPOWIEDNIKIEM, ON ZAŚ MOIM UCZNIEM I OCHRONIARZEM. ALE TO ROZMOWA NA INNĄ OKAZJĘ... - TOUCHE. - Ten człowiek popytał wśród swoich i stwierdził, że wyrok na mnie zapadł w Londynie, skąd dopiero dotarł do Edwarda Teacha. - Nie wiedziałem, że piraci słuchają rozkazów z Londynu. - Och, drogi panie, to odwieczna, uświęcona tradycją praktyka. - Łącząc zgromadzone w ten sposób dane postawił pan hipotezę, że szpieg działający w Hanowerze dowiedział się o liście, który Jej Królewska Mość wysłała panu za pośrednictwem Enocha Roota, następnie poinformował o tym fakcie jakiegoś wpływowego jakobitę w Londynie, a ten z kolei dał znać operującemu u wybrzeży Massachusetts Edowi Teachowi, wykorzystując jakiegoś londyńskiego łotrzyka w charakterze posłańca. - Istotnie. Zręcznie pan to ujął, w sposób godny podziwu. - Piękna teza. Mam tylko jedno pytanie. - Tak? - Dlaczego o świtaniu spacerujemy po Herrenhäuser Allee? - O świtaniu?! Słońce przecież dawno już wstało! - MOJE PYTANIE POZOSTAŁO BEZ ODPOWIEDZI. - WIE PAN, PO CO PRZYJECHAŁEM DO HANOWERU? - Z PEWNOŚCIĄ NIE NA POGRZEB; KIEDY PAN TU DOTARŁ, ZOFIA JESZCZE ŻYŁA. JEŚLI MNIE PAMIĘĆ NIE MYLI, WCHODZI PAN W SKŁAD DELEGACJI, KTÓRA DOSTARCZYŁA LIST, O KTÓRYM MÓWI SIĘ, ŻE DOPROWADZIŁ DO JEJ ŚMIERCI. - NICZEGO PODOBNEGO NIE SŁYSZAŁEM! - PODOBNO TAK OKRUTNIE PORUSZYŁ ELEKTORKĘ, ŻE ZMARŁA JAK RAŻONA PIORUNEM. - WICEHRABIA BOLINGBROKE SŁYNIE Z ZABÓJCZYCH GIER SŁOWNYCH, A MOŻNA SIĘ DOMYŚLAĆ, ŻE TO WŁAŚNIE ON NAPISAŁ LIST... ALE NIE, PAŃSKIE DOMYSŁY SĄ CHYBIONE. OWSZEM, PRZYJECHAŁEM Z TĄ DELEGACJĄ, ALE TYLKO DLATEGO, ŻE BRAKOWAŁO W NIEJ WIGA DO KOMPLETU. MOICH TOWARZYSZY TORYSÓW NA PEWNO MIAŁ JUŻ PAN OKAZJĘ POZNAĆ. - JAKOŚ ZNIOSŁEM TEN ZASZCZYT. POWTÓRZĘ JEDNAK PYTANIE: DLACZEGO O TAK WCZESNEJ PORZE PRZECHADZAMY SIĘ PO HERRENHÄUSER ALLEE? - W trakcie podróży z Londynu przyszło mi do głowy, że jeśli jakobici rzeczywiście mają swojego szpiega w Hanowerze, to przybyli ze mną torysi dołożą wszelkich starań, aby potajemnie się z nim spotkać. Dlatego od przyjazdu zachowuję wzmożoną czujność, rozsiewając przy tym plotki i udając na każdym kroku, że jestem stary i głuchy jak pień. Wczoraj przy kolacji słyszałem, jak dwaj torysi wypytywali jakiegoś pomniejszego hanowerskiego arystokratę, jak się nazywa ten park, rozciągający się od Herrenhäuser Allee na północ i zachód, aż do brzegów Leine. Czy ziemia jest tam sucha? A może to teren podmokły? Czy są w nim jakieś charakterystyczne punkty orientacyjne, w rodzaju olbrzymich drzew albo... - Niedaleko stąd, z prawej strony, rośnie piękny, szlachetny dąb - zauważył Johann. - WIEM O TYM. TEN HANOWERCZYK TEŻ IM O NIM POWIEDZIAŁ. - A PAN DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE PRÓBUJĄ ZAARANŻOWAĆ SPOTKANIE ZE SZPIEGIEM I SZUKAJĄ DOGODNEGO MIEJSCA. DLACZEGO JEDNAK WYBRAŁ PAN TAK MAKABRYCZNĄ PORĘ? - CAŁA DELEGACJA BĘDZIE UCZESTNICZYŁA W POGRZEBIE, PO KTÓRYM BEZZWŁOCZNIE WYJEDZIEMY DO LONDYNU. TO JEDYNY MOŻLIWY MOMENT. - OBY SIĘ PAN NIE MYLIŁ. - NIE MYLĘ SIĘ. - SKĄD TA PEWNOŚĆ? - POPROSIŁEM SŁUŻĄCYCH, ABY OBUDZILI MNIE O TEJ SAMEJ GODZINIE, CO POZOSTAŁYCH ANGLIKÓW. LOKAJ PRZYSZEDŁ PO MNIE O ŚWICIE. Z TYMI SŁOWY DANIEL WATERHOUSE ZASZEDŁ JOHANNOWI DROGĘ, ZMUSZAJĄC GO DO ZWOLNIENIA KROKU, I ZBOCZYŁ Z GŁÓWNEJ ALEI OGRODOWEJ. PRZESZEDŁ MIEDZY DWOMA DRZEWAMI LIMONKOWYMI, KTÓRYCH SZEREG ODDZIELAŁ ALEJĘ OD BIEGNĄCYCH PO BOKACH WĘŻSZYCH DRÓŻEK. JOHANN RUSZYŁ ZA NIM. ZANIM ZNIKNĄŁ WŚRÓD DRZEW, SPOJRZAŁ JESZCZE NA GŁÓWNĄ DROGĘ I DOSTRZEGŁ NA NIEJ ZBLIŻAJĄCEGO SIĘ OD STRONY HANOWERU SAMOTNEGO JEŹDŹCA. DANIEL ZDĄŻYŁ SIĘ JUŻ ZAGŁĘBIĆ W PARK I ZNALEŹĆ KRĘTĄ ŚCIEŻKĘ WŚRÓD ZAROŚLI. JOHANN SZEDŁ JEGO ŚLADEM PRZEZ DOBRĄ MINUTĘ, DOPÓKI KĄTEM OKA NIE DOSTRZEGŁ MAJACZĄCEJ W POBLIŻU KORONY OGROMNEGO DRZEWA. USŁYSZAŁ RÓWNIEŻ ROZMOWĘ. UCZESTNICZĄCY W NIEJ LUDZIE NIE MÓWILI PO NIEMIECKU; DŹWIĘKI ICH MOWY PRZYPOMINAŁY RACZEJ DUDNIENIE FALUJĄCEGO ARKUSZA BLACHY. NIEWIELE BRAKOWAŁO, ŻEBY WPADŁ NA DANIELA, KTÓRY PRZYCUPNĄŁ ZA KRZAKIEM. JOHANN WZIĄŁ Z NIEGO PRZYKŁAD - CZYLI NAJPIERW SIĘ SCHOWAŁ, A POTEM SPOJRZAŁ TAM GDZIE ON. W ODLEGŁOŚCI RZUTU KAMIENIEM, POD ROZŁOŻYSTYMI KONARAMI DĘBU, W POZACH GODNYCH MODELI POZUJĄCYCH MALARZOWI DO IDYLLICZNEJ SCENKI RODZAJOWEJ, STALI TRZEJ SPOŚRÓD ANGIELSKICH TORYSÓW, KTÓRZY PRZYJECHALI Z WATERHOUSEM Z LONDYNU. - SZANOWNY PANIE, ZACHWYCAM SIĘ PAŃSKIMI DZIEŁAMI, ALE W TEJ CHWILI NADE WSZYSTKO PODZIWIAM FAKT, ŻE CZŁOWIEK W PAŃSKIM WIEKU I O PAŃSKIEJ POZYCJI ROBI TAKIE RZECZY. DANIEL ODWRÓCIŁ SIĘ I SPOJRZAŁ JOHANNOWI W OCZY. JEGO USIANA ZMARSZCZKAMI TWARZ, WIDOCZNA W PORANNYM ŚWIETLE, BYŁA SPOKOJNA I ZAWZIĘTA. W NICZYM NIE PRZYPOMINAŁ OTĘPIAŁEGO STAROWINY, KTÓRY UBIEGŁEGO WIECZORU ZASIADŁ DO KOLACJI I NAROBIŁ ANGLIKOM WSTYDU, WYLEWAJĄC SOBIE WINO NA KOSZULĘ. - PROSZĘ MNIE UWAŻNIE POSŁUCHAĆ. NIE MARZYŁEM O TYM, ABY WASZA KSIĘŻNICZKA MNIE TU WZYWAŁA. KIEDY TO UCZYNIŁA, WCALE NIE CHCIAŁEM PRZYJECHAĆ. SKORO JEDNAK ZOSTAŁEM JUŻ WEZWANY I PRZYJECHAŁEM, ZAMIERZAM SPISAĆ SIĘ JAK NAJLEPIEJ. TEGO NAUCZYŁ MNIE OJCIEC I INNI PRZEDSTAWICIELE JEGO EPOKI, KTÓRZY ZABIJALI KRÓLÓW I ZMIATALI Z POWIERZCHNI ZIEMI NIE TYLKO RZĄDY, ALE CAŁE SCHEMATY MYŚLENIA; BYLI JAK CHANOWIE UMYSŁU. CHCIAŁBYM, ŻEBY MÓJ SYN W BOSTONIE WIEDZIAŁ, CZEGO DOKONAŁEM, BYŁ ZE MNIE DUMNY, NAŚLADOWAŁ MNIE I PRZEKAZAŁ MOJE WARTOŚCI NASTĘPNYM POKOLENIOM, ZAMIESZKUJĄCYM INNY KONTYNENT. PRZECIWNIK, KTÓRY TEGO O MNIE NIE WIE, STOI NA Z GÓRY PRZEGRANEJ POZYCJI. A JA CHĘTNIE ZNIŻĘ SIĘ DO TEGO, BY WYKORZYSTAĆ TĘ JEGO SŁABOŚĆ. W TEJŻE CHWILI TĘTENT KOPYT PRZESZEDŁ W MIĘKKI TUPOT: PRZYBYSZ Z HANOWERU ZJECHAŁ Z GŁÓWNEJ ALEI W GŁĄB PARKU, KIERUJĄC SIĘ PROSTO W STRONĘ DĘBU. RZUCAŁ SIĘ W OCZY JEGO WYKWINTNY UBIÓR, POZWALAJĄCY SIĘ DOMYŚLAĆ, ŻE JEŹDZIEC PRZYBYWA Z LEINE SCHLOΒ. JOHANN OD RAZU GO ROZPOZNAŁ. SCHYLIŁ SIĘ I SZEPNĄŁ DANIELOWI DO UCHA: - TO ANGLIK. UCHODZI ZA NIEPRZEJEDNANEGO WIGA I NAZYWA SIĘ HAROLD BRAITHWAITE. * * * - Z PERSPEKTYWY CZASU WYDAJE SIĘ TO TAKIE OCZYWISTE! - BIADAŁ JOHANN KWADRANS PÓŹNIEJ, KIEDY PRZEKRADLI SIĘ PRZEZ PARK Z POWROTEM NA HERRENHÄUSER ALLEE I RUSZYLI W STRONĘ PAŁACU. - Jak wszystkie wielkie odkrycia. - Daniel wzruszył ramionami. - Niech mnie pan zapyta przy innej okazji, co czuję, kiedy myślę o prawic odwrotnej proporcjonalności siły ciążenia do kwadratu odległości. - Braithwaite z żoną zjawili się tu... niech pomyślę... jakieś pięć lat temu, kiedy wigowskie Juncto zaczęło mieć kłopoty. Oxford i Bolingbroke planowali triumfalny powrót torysów i uzyskanie przychylności królowej... Jeśli dobrze pamiętam, na skutek plotek o jakobickim powstaniu w Szkocji Bank of England znalazł się na skraju bankructwa. - Czy tak właśnie mówił Braithwaite, kiedy przyjechał tu bez grosza przy duszy? Że zrujnowała go niewypłacalność banku? - Mówił, że pospólstwo wszczęło bunt przeciw bankowi. - To prawda, ale nie miało to nic wspólnego z Braithwaitem. Jest on jednym z tych Anglików, których rodacy z entuzjazmem wysyłają za granicę. - Pojawiły się również pogłoski... - W których wychodził na dzielnego zawadiakę, dzięki czemu bywał zapraszany na kolacje. - W rzeczy samej. - Jego prawdziwa historia brzmi przygnębiająco znajomo. Po tym, jak roztrwonił ojcowiznę na gry hazardowe, został rozbójnikiem, tyle że niezbyt dobrym - podczas pierwszego napadu wdał się w bójkę z jedną z ofiar i ciął ją kordelasem. Wdało się zakażenie, rana zropiała i ofiara zmarła. Jej zamożna torysowska rodzina wyznaczyła tak wysoką nagrodę za głowę Braithwaite'a, że wszyscy londyńscy złodzieje zaczęli sobie ostrzyć na niego zęby, on zaś uciekł na kontynent. Było to chyba najrozsądniejsze posunięcie w całym jego życiu. - Przedstawiał się jako ortodoksyjny wig. - Jedyne, co w nim wigowskie, to fakt, że jego prześladowcy byli torysami. On sam jest człowiekiem pozbawionym wszelkich zasad. - Czego właśnie dowiódł. Dlaczego jednak ktoś taki miałby zostać szpiegiem torysów? - Jego sytuacja prawna mocno się skomplikowała, a to oznaczało, że zręczne pociągnięcie za sznurki w jego sprawie w londyńskich urzędach mogło mu przynieść ogromne korzyści. Musiał zawrzeć rozejm ze stronnictwem, które byłoby mu w stanie pomóc. Dlatego wziął rozbrat z wigami i zwrócił się do torysów. - Co pan sobie pomyślał, widząc ten list? Na takie non seqnitur Daniel aż spojrzał podejrzliwie na Johanna. Znaleźli się tymczasem tak blisko pałacu, że czuli dolatujące z oranżerii zapachy niedojrzałych owoców; było również słychać, jak budzą się stajnie i kuchnie. Odległy szum wielkiej fontanny tłumił ostre, wyraziste odgłosy z wnętrza budynku. - O czym pan mówi, mein Herr? - spytał Daniel. Znalazłszy się w zasięgu głosu od Herrenhausen, podświadomie zaczął się stosować do zasad etykiety. Zeszli z Allee i między stajniami skierowali się ku ozdobnym rabatom w północnym zakątku ogrodu, gdzie kilka szlachetnie urodzonych rannych ptaszków wyszło już rozprostować nogi. - Chodzi mi o to, jak był napisany - wyjaśnił Johann. - List od Karoliny. Napisała do pana po francusku? - NIE, PO ANGIELSKU. - DOBRĄ ANGIELSZCZYZNĄ? - NAWET BARDZO. WIDZĘ JUŻ, DO CZEGO PAN ZMIERZA. - JEŻELI BYŁ NAPISANY POPRAWNĄ ANGIELSZCZYZNĄ, KAROLINIE MUSIAŁA POMAGAĆ NAUCZYCIELKA TEGO JĘZYKA, CZYLI PANI BRAITHWAITE. - ALEŻ BY TO BYŁA NIEZRĘCZNA SYTUACJA... - DANIEL SIĘ ZAMYŚLIŁ. - KOCHANKA KSIĘCIA WALII JEST SZPIEGIEM NA USŁUGACH LUDZI, KTÓRZY ZROBIĄ WSZYSTKO CO W ICH MOCY, BY NIE DOPUŚCIĆ DO JEGO KORONACJI. - ZNAM JĄ. JEST NIEMORALNA, ALE NIE JEST ZŁĄ KOBIETĄ, JEŚLI ROZUMIE PAN, CO MAM NA MYŚLI. JAK ZNAM ŻYCIE, POMOGŁA KAROLINIE NAPISAĆ LIST, A POTEM CAŁKIEM NIEWINNIE WSPOMNIAŁA O NIM MĘŻOWI, KTÓRY, JAK SAMI WIDZIELIŚMY, NAPRAWDĘ JEST SZPIEGIEM. - TRUDNO BY SIĘ GO BYŁO POZBYĆ, NIE WYWOŁUJĄC SKANDALU W PAŁACU... - WCALE NIE. KIEDY ZNALEŹLI SIĘ JUŻ WŚRÓD KLOMBÓW, UWAGĘ JOHANNA PRZYCIĄGNĘŁA ZAPRZĘŻONA W CZTERY KONIE KARETA, WYNURZAJĄCA SIĘ Z OBŁOKU WODNEJ MGŁY ROZSIEWANEJ PRZEZ OLBRZYMIĄ FONTANNĘ. - WYGLĄDA JAK POWÓZ MOJEJ MATKI - ZAUWAŻYŁ. - ALE ZAMIAST NIEJ PRZEZ OKNO WYGLĄDA KSIĘŻNICZKA KAROLINA. DZIWNE, ŻE JADĄ, SKORO MOGŁYBY SIĘ PRZEJŚĆ. PÓJDĘ, PRZYWITAM SIĘ Z NIMI. - A JA SKORZYSTAM Z OKAZJI I ZNIKNĘ DYSKRETNIE. NIE ZNAM WIARYGODNEGO PRETEKSTU, KTÓRY POZWOLIŁBY MI SIĘ POKAZAĆ W TAKIM TOWARZYSTWIE. SYPIALNIA KSIĘŻNICZKI KAROLINY, PAŁAC HERRENHAUSEN PÓŹNIEJ, TEGO SAMEGO RANKA - PANI BRAITHWAITE? - ZAPYTAŁA KAROLINA. - PROSZĘ ZAWSZE MIEĆ TEN PRZYRZĄD Z KOŚCI SŁONIOWEJ POD RĘKĄ. - WIEM, GDZIE JEST, MOJA PANI. HENRIETTA BRAITHWAITE PODNIOSŁA SIĘ ZE STOŁKA, NA KTÓRYM SIEDZIAŁA ZAJĘTA FRYZOWANIEM PERUKI KSIĘŻNICZKI, I PO PRZEŚLICZNYM, ZWRACAJĄCYM POWSZECHNĄ UWAGĘ DYGNIĘCIU PODESZŁA DO BLATU Z RÓŻNYMI NIEZWYKŁYMI PRZEDMIOTAMI. MOŻNA BY JE W PIERWSZEJ CHWILI WZIĄĆ ZA PRZYBORY KUCHARZA, LEKARZA LUB KATA, GDYBY NIE FAKT, ŻE SPOCZYWAŁY NA PŁYCIE POLEROWANEGO RÓŻOWEGO MARMURU WIEŃCZĄCEJ BIAŁĄ, POZŁACANĄ I OBFICIE RZEŹBIONĄ TOALETKĘ, WYKONANĄ W NAJMODNIEJSZYM, HIPERBAROKOWYM STYLU „ROKOKO”. ZDOBIŁY JĄ NA PRZYKŁAD CHERUBINKI Z NAPIĘTYMI ŁUKAMI I POŚLADKAMI BŁYSZCZĄCYMI OD JUBILERSKIEGO RÓŻU, MRUŻĄCE OCZKA I BIORĄCE NA CEL NIEWIDZIALNYCH PRZECIWNIKÓW. KRÓTKO MÓWIĄC, TOALETKA WYKAZYWAŁA WSZYSTKIE CECHY CHARAKTERYSTYCZNE DLA PREZENTU PRZYSŁANEGO KSIĘŻNICZCE PRZEZ CZŁOWIEKA, KTÓRY MA BARDZO DUŻO PIENIĘDZY I ZUPEŁNIE JEJ NIE ZNA. STAŁY NA NIEJ MOŹDZIERZE Z TŁUCZKAMI DO UBIJANIA SKŁADNIKÓW MAKIJAŻU, KORYTKA, SZPATUŁKI I PĘDZLE DO NAKŁADANIA GO - ORAZ INNE PRZEDMIOTY, KTÓRYCH PRZEZNACZENIE NIE BYŁO JUŻ TAK OCZYWISTE. HENRIETTA WYBRAŁA ZAOPATRZONY W DŁUGĄ RĄCZKĘ INSTRUMENT, KTÓREGO KOŃCÓWKĘ STANOWIŁ ŁAGODNIE WYGIĘTY PŁAT POLEROWANEJ KOŚCI SŁONIOWEJ, PORÓŻOWIAŁY NA BRZEGACH OD CZĘSTEGO UŻYWANIA. - SPRAWDŹ, CZY NIE ZESZTYWNIAŁ - POLECIŁA KAROLINA. - I OBEJRZYJ GO DOKŁADNIE, CZY NIE MA ZADZIORÓW. OSTATNIM RAZEM PASKUDNIE SIĘ PODRAPAŁAM. - DOBRZE, MOJA PANI. PANI BRAITHWAITE DYGNĘŁA I ODWRÓCIŁA SIĘ TYŁEM DO KSIĘŻNICZKI. TRZY INNE DAMY DWORU PRZYGOTOWYWAŁY STRÓJ, PERUKĘ I BIŻUTERIĘ KAROLINY. CZĘŚĆ TYCH ATRYBUTÓW JUŻ ZNALAZŁA SIĘ NA KSIĘŻNICZCE, CZĘŚĆ TKWIŁA JESZCZE NA DREWNIANYCH MANEKINACH. KSIĘŻNA ARCACHON-QWGHLM SIEDZIAŁA NAPRZECIWKO, DOTRZYMUJĄC JEJ TOWARZYSTWA. BYŁA JUŻ UBRANA I UMALOWANA, CHOĆ ZNACZNIE SKROMNIEJ. DLA KOBIETY O STATUSIE NIŻSZYM NIŻ STATUS KSIĘŻNICZKI UBRANIE SIĘ NA POGRZEB BYŁO PRZEDSIĘWZIĘCIEM BANALNIE PROSTYM. JASNE WŁOSY ELIZY ZOSTAŁY UKRYTE ZA FONTANGE ZE SZTYWNEJ CZARNEJ KORONKI, A RESZTĘ JEJ SYLWETKI SPOWIJAŁ CZARNY JEDWAB. DOSKONALE USZYTA SUKNIA Z DODATKAMI MUSIAŁA SPORO KOSZTOWAĆ, ALE W EFEKCIE JEJ STRÓJ DAŁO SIĘ OKREŚLIĆ JEDNYM TRADYCYJNYM ZDANIEM: ELIZA PRZYWDZIAŁA ŻAŁOBĘ. - Syn mnie złajał - powiedziała księżna. Karolina udała, że zaparło jej dech w piersi, przykładając jednocześnie dłoń do nasady szyi - doskonale wiedziała, że Eliza stroi sobie żarty. Henrietta Braithwaite, która znała Elizę wyłącznie z opowiadań, musiała się odwrócić, aby stwierdzić to samo. Natychmiast też zdała sobie sprawę, że zbyt otwarcie okazuje ciekawość, skupiła się więc ponownie na przerwanym zajęciu, którym było wodzenie palcami po kościanym przyrządzie w poszukiwaniu ostrych krawędzi i szorstkich powierzchni. - Dlaczego tak dobrze wychowany młody człowiek miałby się nieuprzejmie odnosić do matki? - zdziwiła się Karolina. Eliza nachyliła się ku niej. Wszystkie dworki jak na komendę odkryły nagle, że mogą kontynuować swoje zajęcia w absolutnej ciszy. Udając, że do oględzin potrzebuje więcej światła, Henrietta Braithwaite przesunęła się pod okno i zastrzygła uchem. - Strasznie cię przepraszam! Dopóki mi nie powiedział, nie miałam pojęcia, że jak ostatnia idiotka w czymś wam przeszkodziłam. Myślałam, że jesteś w ogrodzie sama. - Byłam sama, bo gdy usłyszał nadjeżdżający powóz, ulotnił się. Nie wiedział, że to ty. - Ładna ze mnie matka, co? Żeby przerywać synowi w takim momencie! Trzeba mnie było pogonić! - Ależ nic się nie stało! I tak nie byliśmy tam naprawdę sami. Już wcześniej wydawało mi się, że słyszę kroki jednego albo dwóch ludzi. - Szpiedzy?! - Oj, Elizo, Elizo... To nie jest jakiś bizantyjski dwór, na którym roi się od szpiegów, jak to się dzieje w Wersalu. Z pewnością byli to jacyś goście przybyli na pogrzeb, którym po prostu zdarzyło się zapomnieć o dobrych manierach. - Pewnie ci sami, na których szczekały moje psy. Niegrzeczne bestyjki. - Nic się nie stało. Dziś wieczorem, nim zapadnie zmierzch, Zofia spocznie w grobie po drugiej stronie drogi. Anglicy wyjadą, podobnie jak większość naszych dostojnych gości. Wtedy spotkam się z nim znowu w tym samym miejscu i podejmiemy przerwany wątek. - Miałam wrażenie, że jest... sfrustrowany. - Frustracja dobrze robi mężczyznom. Sfrustrowani zachowują się w sposób, który najbardziej nam odpowiada, ujawniając skrywane pokłady śmiałości i galanterii. Księżna długo zastanawiała się nad odpowiedzią. - Wasza Wysokość ma sporo racji - odparła w końcu. - Ale może któregoś dnia, kiedy będziemy miały więcej czasu, opowiem Waszej Wysokości historię człowieka, któremu nadmiar frustracji zaszkodził. - Co wtedy zrobił? - Zachował się ciut nazbyt śmiało i przesadził z galanterią. W dodatku trwało to niemożliwie długo. - I to wszystko przez ciebie, Elizo? Znów nastała długa chwila refleksji. Księżna, która bez oporów dyskutowała przy świadkach o sercowych sprawach Karoliny, nagle zrobiła się dziwnie skryta. - Z początku chyba rzeczywiście robi! to z mojego powodu, ale później... Trudno powiedzieć. Wzbogacił się, zdobył znaczne wpływy... W pewnym sensie. Może wtedy zamarzył mu się awans społeczny. - Chcesz powiedzieć, że z miłości do ciebie dokonał rzeczy niewiarygodnie śmiałych i dżentelmeńskich, a dopiero potem stał się człowiekiem majętnym i wpływowym? Jak to możliwe, że jeszcze za niego nie wyszłaś?! - To skomplikowane. Pewnego dnia zrozumiesz. - Widzę, że moje słowa trafiły w czuły punkt, Elizo - zauważyła pogodnie Karolina. - Rzadko traktujesz mnie tak protekcjonalnie. - Proszę o wybaczenie, Wasza Wysokość. Rozmowa wciągnęła je na dobre. - Znam się trochę na komplikacjach, i choć moja wiedza nie obejmuje nawet setnej części twojego doświadczenia, wiem, że zawsze istnieje sposób, aby pokonać przeciwności. Kochasz go? - Tego mężczyznę, o którym mówiłam? - A rozmawiałyśmy o jakimś innym? - Kiedyś na pewno go kochałam. Kiedy nie miał zupełnie nic. - Tylko ciebie. - Mnie, szablę i konia. Przestało się nam układać później, kiedy zaczął mieć głupie pomysły na zdobycie majątku. - Czego mu brakowało, skoro miał ciebie? - Też tego nie rozumiałam. Ranił mnie! - Jeżeli chociaż połowa tego, co się o tobie mówi, jest prawdą, mogłabyś spokojnie utrzymać was oboje i... Ach, o to chodzi. Urażona męska duma, tak? - To jedna sprawa. Poza tym odczuwał perwersyjną chęć wykazania się, udowodnienia, że jest mnie godny. Nie potrafił zrozumieć, że kocham go właśnie za to, że jest zupełnie inny ode mnie. A ja nie mogłam mu tego powiedzieć. - No to teraz mu powiedz! Przyjedzie na pogrzeb? - On? Nie. Nic z tych rzeczy. Wasza Wysokość źle mnie zrozumiała. Janie mówię o jakichś niedawnych wydarzeniach, to wszystko działo się trzydzieści lat temu. Od tamtej pory go nie widziałam. Wasza Wysokość może być absolutnie pewna, że na pogrzebie go nie będzie. - Trzydzieści lat... - Tak. - Trzydzieści lat. - ... - Trzydzieści lat! To było przed moim urodzeniem! Ta sprawa ciągnie się dłużej, niż się znamy! - Nie powiedziałabym, że cokolwiek „się ciągnie”. To tylko epizod z mojego dzieciństwa. Dawno zapomniany. - Właśnie widzę. - ... - Gdzie on teraz jest? W Anglii? - Dwoje ludzi może żyć w różnych światach, nawet kiedy znajdują się w jednym mieście... - Czyli jest w Londynie! A ty nic nie zrobiłaś?! - Wasza Królewska Mość... - No, to mam kolejny bardzo dobry powód, aby tam pojechać i zostać księżną Walii! Albo królową, jeśli będzie trzeba. Wykorzystam swoją monarszą władzę i poukładam ci życie jak należy. - Błagam Waszą Wysokość, nie... - zaczęła księżna, pierwszy raz sprawiając wrażenie szczerze poruszonej. Ktoś jej jednak przerwał. - Uroczystość zaraz się rozpocznie, Wasza Wysokość - powiedziała Henrietta Braithwaite, wyjrzawszy przez okno na tłum w czarnych wełnach i jedwabiach, zbiegający się jak w lejku przy wejściu do znajdującej się w pałacu małej kaplicy. Odwróciła się do księżniczki, pokornie spuściła wzrok i pokazała kościany przyrząd. - Jest zupełnie gładki - zapewniła. - Bez względu na to, ile razy będziemy musiały go użyć, na skórze Waszej Wysokości nie zostanie najmniejszy ślad. - Henrietto... - odparła Karolina. - Gdyby nie ty, moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Stwierdzenie to było cokolwiek dwuznaczne, ale pani Braithwaite wybrała bardziej pochlebną interpretację i odpowiedziała dygnięciem. A nawet się lekko zarumieniła. * * * - Mam problem, madame - powiedziała ciemna, szczupła postać, która od kwadransa pojawiała się i znikała na obrzeżach pola widzenia Elizy. - A dla pani to prawdziwa okazja. - No nie, znowu jakaś okazja?! Odwróciła się w końcu, by stanąć twarzą w twarz z tym mężczyzną, który snuł się za nią jak duch, mimo jej usilnych prób zgubienia go w tłumie żałobników. Stali przed pałacem, wśród rabat w północnym narożniku ogrodu. Na terenie samego Herrenhausen znajdowała się niewielka, prywatna kaplica, stanowczo za mała, by pomieścić wszystkich żałobników. Nabożeństwo rozpoczęło się przed godziną. Karolina i pozostali członkowie rodziny byli w kaplicy; goście rozproszyli się po białych żwirowych ścieżkach jak stado czarnych gołębi. Eliza już wcześniej zauważyła, że naprzykrzający się jej mężczyzna jest ubrany na czarno i nosi białą perukę, ale to samo można było powiedzieć o wszystkich gościach przebywających w tej chwili w Herrenhausen. Dopiero teraz, kiedy pierwszy raz spojrzała mu prosto w twarz, stwierdziła, że siwe włosy, choć z pewnością sztuczne, nie są bynajmniej przejawem afektacji. Ten człowiek naprawdę miał swoje lata. - Nawet w najbardziej pogodne dni nie lubię być molestowana przez mężczyzn oferujących mi „okazje”. A w taki dzień jak dzisiaj... - To ma związek z pani nieobecnym przyjacielem. Eliza była prawie pewna, że chodzi o Leibniza. Jeszcze nie przyjechał, a uwagi, jakie na temat jego nieobecności wymykały się dworzanom, przypominały pasemka dymu, zwiastujące istny pożar plotek. Kim zatem był ten człowiek? Stary Anglik. Znał ją. Przyjaźnił się z doktorem... - Pan doktor Waterhouse. Przymknął oczy i ukłonił się lekko. - Minęło... - Gdyby sądzić po wyglądzie, pół godziny w pani wypadku i sto lat w moim. Jeśli jednak woli pani odpowiedź kalendarzową, brzmi ona: około dwudziestu pięciu lat. - Dlaczego nie odwiedził mnie pan w Leicester House? - Zanim dotarło do mnie pani zaproszenie, otrzymałem już inne, od innej damy. - Daniel skinął głową w stronę kaplicy. - Na dłuższy czas zaprzątnęło moją uwagę. Mam nadzieję, że wybaczy mi pani moją nieuprzejmość. - Jaką znowu nieuprzejmość? Nieodwiedzenie mnie? Czy narzucanie mi się z okazją? - Jeżeli tak to panią zaniepokoiło, proszę potraktować moje słowa jako wiadomość od doktora we własnej osobie. - Kiedy go poznałam, pracował nad projektem wiatraka, który pozwoliłby wypompować wodę z zalanych kopalni w Harzu - wspomniała z uśmiechem Eliza. - Miał nadzieję, że będą wtedy mogły dostarczyć dość srebra, by udało się sfinansować jego Maszynę Logiczną połączoną z ogromną biblioteką. - Ciekawe, że akurat o tym pani wspomniała... Kiedy ja go poznałem, co nastąpiło przynajmniej dziesięć lat przed waszym pierwszym spotkaniem, zajmował się tą właśnie maszyną. Potem jednak pochłonęła go praca nad rachunkiem różniczkowym. - Staram się panu w delikatny sposób dać do zrozumienia, że... - Że doktor ma szalone pomysły? Jeśli tak, to pojąłem pani aluzję. - Kocham doktora, cenię sobie jego filozofię, wiem, że pan podziela moje odczucia... - Zaprotokołowano - powiedział z uśmiechem Daniel, przezornie zaciskając wargi, by nie odsłaniać ewentualnych wad uzębienia. - Skoro nie jest w stanie zrealizować tego projektu, mając poparcie i fundusze cara, do czego ja mogłabym mu się przydać? - Właśnie o tym chciałem z panią porozmawiać - odparł Daniel. W tej samej chwili otworzyły się drzwi prywatnej kaplicy i cała gromada królów, książąt i elektorów wyniosła ze środka trumnę Zofii. Złożyli ją na lawecie zaprzężonej w karego konia. Z kaplicy wyszli bliscy zmarłej, kondukt sformował się i ruszył: przodem jechała laweta, za nią zaś szli żałobnicy, których uznano za godnych towarzyszenia elektorce w jej ostatniej przechadzce. Procesja posuwała się na południe aleją stanowiącą główną oś ogrodu, prowadzącą do wielkiej fontanny. Daniel dołączył do niej na szarym końcu. Eliza nie musiała go długo szukać. - Domyśla się pani zapewne, że nieobecność Leibniza ma związek z pracą, którą wykonuje na zlecenie cara. Przypuszczam, że przebywa w tej chwili w Sankt Petersburgu. - W takim razie dalsze wyjaśnienia w tej kwestii są zbędne. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, jak szybko wieść o śmierci Zofii mogła dotrzeć do Petersburga, uwzględnimy czas niezbędny na podróż, zwłaszcza teraz, gdy Rosja jest w stanie wojny ze Szwecją... - Nie miał szans zdążyć - zgodził się Daniel. - Poza tym nie odniosła się pani w ogóle do kwestii tego, czy pozwolono by mu wyjechać. Reakcję Elizy poprzedziła chwila milczenia i kilka kroków na żwirze. - Dlaczego ktoś miałby mu tego zabronić? - zapytała zmienionym głosem. - Car nie słynie z cierpliwości. Żąda wyników. - Zatem nasz przyjaciel mógł wpaść w poważne tarapaty. - Bez przesady. Zadbałem o to. - Z Londynu? - Owszem. Markiz Ravenscar sfinansował wybudowanie Pałacu Sztuk Technicznych w Clerkenwell. - Po co? - spytała Eliza ostrym tonem, który zdradzał, że postać markiza nie jest jej całkiem obca. - Chodzi o długość geograficzną. Ma nadzieję, że zatrudnieni w Pałacu ludzie wymyślą sposób precyzyjnego określania długości geograficznej. - Co to za ludzie? - Najlepsi zegarmistrze, złotnicy, mechanicy, budowniczowie organów i maszynerii teatralnej w całym świecie chrześcijańskim. Kondukt dotarł do placu przy fontannie, którą w takim dniu autorzy pamiętników mieli zapewne opisywać jako skowyczącą z żalu i napełniającą niebiosa łzami. Żałobnicy okrążyli ją i, zmieniwszy w ten sposób kierunek ruchu, ruszyli z powrotem pod pałac. Czarny fontange Elizy nasiąknął wodną mgiełką i zaczął więdnąć. - Jeżeli Leibniz znalazł się między Piotrem Wielkim i Rogerem Comstockiem jak między młotem i kowadłem, wątpię, żebyśmy pan czy ja mogli mu pomóc. - SPRAWA NIE WYGLĄDA AŻ TAK BEZNADZIEJNIE. NIE POTRZEBA MU WIELKIEGO KAPITAŁU, LECZ PO PROSTU GOTÓWKI. - MA PAN NA MYŚLI POŻYCZKĘ? - NA PRZYKŁAD. ALBO ŻYCZLIWĄ INWESTYCJĘ W ZAPRZYJAŹNIONE PRZEDSIĘWZIĘCIE. - CZEKAM - POWIEDZIAŁA ELIZA TONEM OSOBY, KTÓREJ KAZANO ZGRYŹĆ W ZĘBACH MUSZKIETOWĄ KULĘ W OCZEKIWANIU, AŻ CYRULIK ZNAJDZIE CHWILĘ CZASU I AMPUTUJE JEJ NOGĘ. - PANI DOŚWIADCZENIE W HANDLU NA RYNKU TOWAROWYM JEST WPROST LEGENDARNE. - SŁUCHAM? - NA PEWNO SŁYSZAŁA PANI O BRIDEWELL. NAWRÓCONE PROSTYTUTKI PRACUJĄ TAM PRZY MIĘDLENIU KONOPI I PRODUKCJI PAKUŁ. - WIEM, CO TO ZA MIEJSCE. - CHCĄC ZBUDOWAĆ MASZYNĘ LOGICZNĄ, BĘDZIEMY POTRZEBOWALI LICZNEJ I TANIEJ SIŁY ROBOCZEJ, NIEZBĘDNEJ DO WYKONYWANIA PROSTYCH, POWTARZALNYCH ZADAŃ. WSTĘPNE ROZMOWY ZE STRAŻNIKAMI Z BRIDEWELL POZWALAJĄ NAM PATRZEĆ Z OPTYMIZMEM W PRZYSZŁOŚĆ I PLANOWAĆ ZATRUDNIENIE TAMTYCH KOBIET PRZY NASZYM PROJEKCIE. NIE BĘDĄ JUŻ PRODUKOWAĆ PAKUŁ. - I CENA PAKUŁ WZROŚNIE. DROGI PANIE, TO NIE JEST ZWYKŁA SPOSOBNOŚĆ DO ZAINWESTOWANIA PIENIĘDZY, TYLKO RACZEJ POUFNY CYNK. PRZYPOMINA MI, CHOCIAŻ TAKIEGO PRZYPOMNIENIA NIE POTRZEBUJĘ, DLACZEGO NATURALISTÓW TAK RZADKO WIDUJE SIĘ W POBLIŻU GIEŁDY. POZA TYMI, KTÓRYCH WIERZYCIELE KAŻĄ PRZYKUĆ DO PRĘGIERZA. - JEŻELI DZIĘKI TEMU POUFNEMU CYNKOWI UDA SIĘ PANI WZBOGACIĆ, MOŻE ZAINWESTOWAŁABY PANI W... - PROSZĘ NIE MÓWIĆ. DOMYŚLAM SIĘ. W AKCJE WŁAŚCICIELI MASZYNY DŹWIGAJĄCEJ WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA. - WŁAŚNIE. - WRĘCZ NIE POSIADAM SIĘ ZE ZDUMIENIA, MÓJ PANIE. HISTORIA ZATOCZYŁA KOŁO - DOKTOR LEIBNIZ PROSI MNIE, ABYM ZAINWESTOWAŁA W JAKIEŚ NIEZWYKŁE URZĄDZENIE DO WYPOMPOWYWANIA WODY Z KOPALŃ! - PRAWDĘ POWIEDZIAWSZY, DOKTOR CHYBA NAWET NIE WIE O ISTNIENIU MASZYNY DŹWIGAJĄCEJ WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA. KOLEJNA PRZERWA W ROZMOWIE NASTĄPIŁA, GDY KONDUKT NAPOTKAŁ I WCHŁONĄŁ ŻAŁOBNIKÓW, KTÓRZY PODCZAS PIERWSZEGO ETAPU PRZECHADZKI ZOSTALI W PAŁACU. CZĘŚĆ Z NICH PODRÓŻOWAŁA W LEKTYKACH, INNI JECHALI POWOZAMI; JEDNE I DRUGIE WYRAŹNIE POWIĘKSZAŁY I OŻYWIAŁY POCHÓD. KONDUKT OBSZEDŁ JEDNO Z BOCZNYCH SKRZYDEŁ BUDYNKU I OPUŚCIŁ OLBRZYMI OGRÓD ZOFII. GŁÓWNA DROGA Z HANOWERU PRZEBIEGAŁA PRZED FRONTEM PAŁACU. ŻAŁOBNICY PRZESZLI PRZEZ NIĄ NA DRUGĄ STRONĘ, POWOLI I DOSTOJNIE, NA TRAKT WYLEGLI BOWIEM MIESZKAŃCY MIASTA, BY ZŁOŻYĆ HOŁD ZMARŁEJ ELEKTORCE. ELIZA PO RAZ DRUGI ODSZUKAŁA W TŁUMIE DANIELA. - WIĘC NIE CHODZI O KOPALNIE SREBRA? PRZYZNAM, ŻE MAM ICH TROCHĘ DOŚĆ... - JA RÓWNIEŻ, MADAME - PRZYZNAŁ DANIEL. - MOGŁABYM NATOMIAST ROZWAŻYĆ PROJEKT WYDOBYCIA CYNY, Z KTÓREJ SŁYNIE KORNWALIA. - PODOBNIE JAK Z OŁOWIU I INNYCH METALI. W TYM WYPADKU NIE CHODZI JEDNAK O SREBRO, CYNĘ, OŁÓW ANI ŻADEN INNY METAL, SZLACHETNY BĄDŹ NIE. - ZATEM... WĘGIEL? - NIE! W OGÓLE NIE MÓWIMY O KOPALNIACH, A RACZEJ O POTĘDZE. - TO CZĘSTY TEMAT ROZMÓW W KAŻDYM ŚRODOWISKU - ZAUWAŻYŁA ELIZA, ZERKAJĄC NA KRÓLA PRUS. SZEDŁ POD RĘKĘ Z KAROLINĄ. NA CHWILĘ PRZERWAŁY IM DWIE DAMY, ZAPEWNE JAKIEŚ HRABINY, KTÓRE RZUCIŁY SIĘ NA KAROLINĘ I NA ZMIANĘ PO KILKA RAZY TULIŁY SWOJE MOKRE OD ŁEZ POLICZKI DO JEJ TWARZY. WYMIENIŁA Z NIMI OBOWIĄZKOWE UPRZEJMOŚCI I CZMYCHNĘŁA Z POWROTEM DO MĘŻA. LAWETA PRZETOCZYŁA SIĘ WRESZCIE NA DRUGĄ STRONĘ TRAKTU I WJECHAŁA DO STARSZEGO I MNIEJSZEGO OGRODU. PODĄŻAJĄCY ZA TRUMNĄ TŁUM ŻAŁOBNIKÓW NAGLE WYRAŹNIE SIĘ PRZERZEDZIŁ. ODWRÓCIWSZY SIĘ NA CHWILĘ, KAROLINA SPOJRZAŁA NA PODĄŻAJĄCĄ ZA NIĄ KARNIE HENRIETTĘ BRAITHWAITE, WYNIOŚLE ZADARŁA PODBRÓDEK, UPODABNIAJĄC SIĘ DO GALIONU NA DZIOBIE STATKU, I ZAMKNĘŁA OCZY. PANI BRAITHWAITE ZBLIŻYŁA SIĘ DO NIEJ, PODNIOSŁA PRZYRZĄD OPATRZONY ZAKRZYWIONYM JĘZYKIEM Z KOŚCI SŁONIOWEJ I SKROBNĘŁA NIM NAJPIERW LEWY POLICZEK KSIĘŻNICZKI, A POTEM PRAWY, ZDRAPUJĄC Z NICH POZOSTAWIONE PRZEZ ŻAŁOBNICZKI WARSTWY ZLEPIONEGO ŁZAMI PUDRU I RÓŻU. KAROLINA PORUSZYŁA USTAMI W BEZGŁOŚNYM DANKE SCHÖN I RUSZYŁA DALEJ, A PANI BRAITHWAITE OTARŁA KOŚĆ SŁONIOWĄ SZMATKĄ, KTÓRA JUŻ SIĘ TEGO DNIA SPORO NAPRACOWAŁA. - Użyłem tego słowa w nowym znaczeniu - wyjaśnił Daniel, kiedy drepczący w miejscu i poszturchujący się tłum znów zbliżył ich z Elizą. Znajdowali się w połowie drogi łączącej pałac Herrenhausen ze środkiem Berggarten (tak nazywał się mniejszy ogród), gdzie znajdowała się niezwykle przysadzista i masywna dorycka świątynia, strzeżona i ocieniona przez piękne, stare drzewa. - W znaczeniu mechanicznym. Nie chodziło mi o władzę, lecz o moc, o mierzalną zdolność wprowadzania zmian. Moc potrafi wypompować wodę z kopalń, ale nie jest to jej jedyne zastosowanie. - Można dzięki niej międlić konopie. - Albo przestawiać elementy Maszyny Logicznej, a także robić jeszcze inne rzeczy, których na razie nie wymyśliliśmy. Kiedy raz idea mocy zagnieździ ci się, pani, w głowie, nie zdołasz się jej pozbyć. Gdziekolwiek spojrzysz, będziesz dostrzegać nowe możliwości jej wykorzystania. Zauważysz również, ile naszych przedsięwzięć cierpi na jej niedostatek; aż dziwne, jak sobie do tej pory radziliśmy. - Pańskie słowa, doktorze, wymagają namysłu, na który nie czas teraz i nie miejsce. Chciałabym spokojnie opłakać Zofię. - Ja również, madame. Dziękuję. - Po powrocie do Londynu chętnie obejrzę cen Pałac w Clerkenwell i dowiem się czegoś więcej o pańskich planach dla kobiet z Bridewell. Tłum dotarł do kamiennej świątyni-kaplicy i rozlał się kałużą wokół niej. Budowla nie miała okien. Dwuskrzydłowe drzwi prowadziły do środka, do krypt przeznaczonych dla dalszych kuzynów i dzieci zmarłych przed narodzeniem, i dziś miały pozostać zamknięte. W posadzce przedniego portyku osadzono dwie potężne kamienne płyty, na których wyryto imiona Jana Fryderyka (człowieka, który sprowadził Leibniza do Hanoweru) i Ernesta Augusta, świętej pamięci męża elektorki. Niedawno pojawił się tam trzeci grób. Na odstawionej na bok płycie widniało imię Zofii. Ciąg dalszy uroczystości był już w miarę przewidywalny. Wszyscy opłakiwali zmarłą - jedni mniej, inni bardziej szczerze, nikt szczerzej niż Karolina. Za to kiedy grób zapełnił się ziemią, ciskaną garściami (przez członków rodziny) i spychaną łopatami (przez grabarzy), Karolina otrzepała ręce i rzuciła jakąś dowcipną uwagę, która u zaskoczonych bliskich wywołała szokujący wybuch śmiechu. Kondukt wrócił do Herrenhausen. Nastrój żałobników poprawiał się z minuty na minutę, a najpogodniejsza ze wszystkich była Karolina. Tylko Henrietta i kilka innych osób wiedziało, że księżniczka cieszy się na coś, co czeka ją wieczorem. * * * Rozpoczęła się osiemnasta godzina długiego dnia letniego przesilenia. Angielska delegacja zabawiła znacznie dłużej, niż początkowo planowano, by godnie reprezentować Jej Wysokość królową Anglii na pogrzebie. Wydali większość pieniędzy i wyczerpali zapasy gościnności ze strony gospodarzy, którzy od początku nie byli im przesadnie życzliwi. Dlatego z pośpiechem graniczącym z bezczelnością opuścili w końcu Hanower, podążając na zachód w kawalkadzie karet i wozów bagażowych, w nadziei, że jeszcze za dnia dotrą do gospody w Stadthagen. Jeden Anglik został w Herrenhausen - wątły starowina, o którym mówiło się, że w młodości brylował nieprzeciętnym intelektem, ale odkąd posunął się w latach, stracił swoje atuty i chyba w ogóle nie powinien był zapuszczać się tak daleko od domu. Długa podróż do Hanoweru ogromnie go osłabiła i nie miał siły wracać forsownym marszem na holenderskie wybrzeże. Jakaś dobra dusza na hanowerskim dworze zaofiarowała się, że pomoże starszemu panu, Danielowi Waterhouse'owi, wrócić do domu bez zbędnego pośpiechu, a w razie potrzeby zapewni mu asystę lekarzy i pielęgniarek. Pozostali Anglicy z miejsca przystali na tę propozycję, kwitując ją znaczącymi uśmieszkami - dla nich była to wyrachowana próba zwrócenia na siebie uwagi w Londynie przez osobę pozbawioną wszelkiego znaczenia. Ponad połowa pozostałych dostojnych gości również opuściła już pałac; większość skierowała się na wschód, do Brunszwiku, Brandenburgii i Prus, inni udali się wszędzie tam, gdzie Zofia miała rodzinę, czyli rozjechali się we wszystkie strony świata. Ci, którzy zostali, mieli powód, aby zwlekać z wyjazdem. Powodem tym był Jerzy Ludwik, elektor hanowerski i następca brytyjskiego tronu, nareszcie wolny od matczynej opieki. Nic dziwnego, że mimo długiego, ciepłego dnia atmosfera w pałacu była raczej chłodna. Takie przynajmniej wrażenie odniósł baron Johann von Hacklheber, który znalazł się w ogrodzie z zupełnie innych przyczyn. Niczym czarny trzmiel przeskakiwał z jednej rabaty na drugą. Zrywał kwiaty do bukietu, który zamierzał wręczyć ukochanej, gdy tylko ta się pojawi. Uniwersalne prawa rządzące młodymi mężczyznami czekającymi na swoje wybranki stosowały się do niego tak samo jak do innych kochanków, toteż bukiet rósł w oczach. Już jakiś czas temu spuchł tak bardzo, że jeden człowiek nie był w stanie utrzymać go w rękach, teraz zaś przyjął formę sterty kwiatów, złożonej na postumencie stojącego w pobliżu pomnika. Za każdym razem, kiedy Johann dorzucał do stosu kolejny kwiat, odmawiał w duchu modlitwę do Wenus (ona bowiem zajmowała ów postument) i spoglądał na pałac, wypatrując w zachodnim skrzydle okna, za którym dworki szykowały Karolinę do wyjścia. Dopóki koronkowe firanki pozostawały zasunięte, prace trwały. Wówczas Johann cofał się o krok i taksował stos kwiatów krytycznym spojrzeniem, oceniając dobór kolorów i różnorodność kształtów. W wyobraźni odbywał krótką naradę z milczącą i nieskorą do pomocy boginią, po czym ruszał na poszukiwanie tego jednego brakującego kwiatu, który dopełniłby bukiet i nadał mu ostateczną, doskonałą formę. Czas płynął, a Johann odwiedzał coraz więcej wielokątnych (głównie trój - i czworokątnych) rabat. Gdyby jakiś podejrzliwy ogrodnik przyglądał mu się z daleka, mógłby wziąć go za agenta wrogiego wywiadu ogrodniczego. Natomiast każdy, kto przyjrzałby mu się nieco uważniej, zwróciłby uwagę, że Johann znacznie więcej uwagi poświęca obwiedni ogrodu niż samym kwiatom. Na poprowadzonej brzegiem kanału drodze niezbyt często, ale systematycznie pojawiali się kręcący się bez celu jeźdźcy na drogich koniach. Najczęściej podróżowali w grupkach po dwie, trzy osoby. Szczęk ostróg niósł się daleko, w wilgotnym i wonnym powietrzu dźwięczały jak elfie dzwoneczki. Kiedy dwie takie grupki się spotykały, ostrogi milkły i w ruch szły języki. Ktoś nieobeznany z życiem dworów, a z życiem Herrenhausen w szczególności, mógłby uznać te spotkania za tajemnicze i denerwujące, ale Johann, jako pałacowy bywalec, doskonale zdawał sobie sprawę, że dworzanie naprawdę nie mają nic lepszego do roboty. Nie pierwszy raz był pełen podziwu dla sprytu Zofii, która kazała wytyczyć trakt jeździecki na obwodzie ogrodu - w ten sposób wypchnęła wszystkich konnych spiskowców daleko od jego wnętrza, które wprost uwielbiała. Dostrzegłszy ładną różę, jeszcze nie całkiem rozkwitłą, przesunął lewą ręką w górę po zewnętrznej stronie uda. Czarna wełna zamruczała pod palcami. Przeniósł dłoń nad rzemieniem z mrowiem srebrnych dzwoneczków, mocującym czarną, skórzaną pochwę rapiera do końca szerokiego pasa, także wykonanego z czarnej skóry, nazywanego pendentem i przecinającego mu skośnie tors. Przemieścił dłoń jeszcze wyżej, nieco ku tyłowi, i wcisnął ją pod połę płaszcza z czarnej wełny, odsłaniając satynową podszewkę. Zgiął rękę w łokciu i obrócił dłoń, która prześliznęła się wierzchem po pośladku i pasku zapobiegającym opadaniu spodni (również czarnym i skórzanym), po czym zatrzymała się w okolicy lewej nerki, gdzie zacisnęła się na twardym przedmiocie: rękojeści sztyletu, który mieszkał sobie w przekrzywionej pochwie, przypiętej do pasa na wysokości krzyża. Odchylając łokieć na zewnątrz, Johann wydobył sztylet i sprytnym, szybkim ruchem wystawił go naprzód, zanim poła płaszcza zdążyła opaść i ulec uszkodzeniu. Podobne środki bezpieczeństwa nie byłyby konieczne, gdyby miał do czynienia z nowoczesnym sztyletem, przeznaczonym do pchnięć, parowania ciosów przeciwnika i ewentualnie czyszczenia paznokci, i, w związku z tym, pozbawionym ostrza, które mogłoby cokolwiek przeciąć. Miał nawet kilka takich sztyletów, wszystkie jednak były niezwykle ozdobne i nie pasowały do żałoby. To samo dałoby się powiedzieć o jego kolekcji szabli i rapierów, która nie była ani mniejsza, ani większa niż zbiory innych dżentelmenów. Za to w głębi garderoby trzymał te dwie stare klingi, odziedziczone po stryjecznym dziadku. Pochodziły z Włoch, sprzed stu lat, kiedy w szermierce - a co za tym idzie, także w produkcji broni białej - obowiązywał zupełnie inny styl. Rapier był ogromny, miał głownię o dobre osiem cali dłuższą niż męskie ramię i znacznie szerszą od przeciętnej, a ważył tyle, że z trudem dawało się nim władać jedną ręką. Ostrze tyle razy wyszczerbiło się w boju i zostało na nowo oszlifowane, że nie było już proste i gdy patrzyło się na nie od rękojeści ku sztychowi, można było odnieść wrażenie, że faluje. W tym względzie rapier zupełnie nie przypominał sztyletu, zaopatrzonego w wężowate, zdumiewająco ostre, obosieczne ostrze z błyszczącej stali. Taki model został wymuszony rozpowszechnioną wśród włoskich szermierzy (o których umiejętnościach Johann mógł co najwyżej pomarzyć) praktyką chwytania wolną ręką za klingę lewaka przeciwnika. Sztuczka ta była skuteczna, jeśli ostrze lewaka było proste i dało się je mocno złapać; z takim sztyletem, jaki nosił Johann, nie warto było tego próbować. W każdym razie i rapier, i sztylet miały stosunkowo mało ozdobne rękojeści, bardziej renesansowe niż barokowe, a z pewnością dalekie od rokokowego przepychu. Pochwy również były najprostsze z możliwych - czarna skóra, bez żadnych dekoracji. Johann przypasał je sobie rano i już około południa przestał obijać rapierem nogi stołów i kostki żałobników. A teraz sztylet przydał mu się do ścinania kwiatów. Głównym źródłem dziennego światła nie były już w tej chwili padające bezpośrednio promienie słońca, lecz zachodnia, płonąca pomarańczem część nieba. W nowym świetle bukiet należało ocenić nowym okiem. Johann wrócił do Wenus, z najwyższą ostrożnością schował sztylet i przez chwilę przekładał kwiaty na stosie. Spojrzał w stronę pałacu - bardziej z przyzwyczajenia niż w nadziei, że coś się zmieniło, zauważył jednak, że pomarańczowy blask niebios prześwietla apartament Karoliny na wylot. Firanki zostały odsłonięte; Karolina była w drodze. Spanikowany młodzian, przekonany, że całe to polowanie na grządkach pójdzie na marne, pospiesznie przegrzebał obfity plon swoich zabiegów i wygarnął zeń naręcze kwiatów, które akurat zwróciły jego uwagę. Resztę zostawił w ofierze bogini miłości i skierował się ku zajmowanej przez Teufelsbaum klatce, poruszając się komicznym krokiem człowieka, który usiłuje przemieszczać się jak najszybciej, starając się przy tym nie biec. W trójkątnym ogrodzeniu oplatającym wężowate drzewo znajdowała się tylko jedna furtka, do której miał dość daleko, tymczasem z pałacowych stajni wyjechał już powóz, który żwawo zmierzał ku tejże furteczce. Niech Bóg zlituje się nad Johannem, gdyby miał się spóźnić. Dopadł do furtki z minimalną przewagą i wśliznął się do królestwa Teufelsbaum, pogrążonego w półmroku o godzinę gęstszym niż reszta ogrodu. Za furtką zrobił w tył zwrot, wyjrzał na ścieżkę i popatrzył najpierw w jedną, a potem w drugą stronę, upewniając się, że żaden wieczorny spacerowicz nie widział, jak wchodzi na teren działki, gdzie za chwilę miała się zjawić księżniczka, by oddać się dwugodzinnej „medytacji w ciszy i samotności”. Zadowolony z wyniku oględzin (nikogo nie zauważył) cofnął się w głąb działki i po cichu zamknął furtkę. Stanął za nią wyprężony jak muszkieter po „prezentuj broń”, który zamiast muszkietu trzyma bukiet kwiatów. Chwilę później zza zakrętu dróżki wyłonił się perszeron wciśnięty między dwa długie, solidne dyszle, zakończone małym powozikiem. Woźnica wdał się w krótką wymianę odgłosów z koniem. Perszeron zwolnił, minął furtkę, zatrzymał się, a następnie (ponieważ zajechał za daleko i stangret miał do niego pretensje) cofnął, aby drzwiczki pojazdu zrównały się z żelazną furtką. Uspokojony woźnica zaciągnął hamulec, wykazując chyba nadmiar przezorności. Johann otworzył furtkę i sięgnął do klamki w drzwiczkach powozu. Otworzył je i zobaczył dwa mastyfy. Psy powitały go wściekłym spojrzeniem wytrzeszczonych oczu. Nozdrza miały rozpaczliwie rozdęte, a to dlatego, że każdego przytrzymywał stojący nad nim okrakiem silny mężczyzna, zaciskający mu obie ręce na pysku i uniemożliwiający w ten sposób szczekanie. Johann zszedł im z drogi. Opiekunowie spuścili psy. Miało się wrażenie, że dopiero dwadzieścia stóp za furtką Scylla i Charybda pierwszy raz dotknęły ziemi. Wparowały w gąszcz Teufelsbaum, roztrącając gałęzie z impetem staczających się po zboczu wzgórza lawet armatnich. Dopiero kiedy zniknęły Johannowi z oczu, pomyślały o tym, żeby zaszczekać, i to też nie od razu. Nie były psami myśliwskimi, które szkoli się do tego, by szczekały. Miały inne zadania. Na ścieżce obiegającej dziedzinę Teufelsbaum od tyłu było słychać stukot kopyt konia w kłusie, który teraz gwałtownie przyspieszył do galopu. Johann spojrzał w stronę skrzyżowania w samą porę, by dostrzec jeźdźca, który właśnie dobywał kordelasa. Jeźdźcem był jeden z jego lipskich pociotków. Zza Teufelsbaum dobiegł następnie wściekły psi jazgot, a potem skowyt bólu. Dwaj psi opiekunowie (lokaje Elizy) wyskoczyli z powozu i rzucili się w pogoń za Scyllą i Charybdą. Johann upuścił bukiet, który już spełnił swoją rolę, i pobiegł za nimi. Przyszło mu do głowy, że mógłby wyciągnąć rapier, ale na pewno zaplątałby się z nim w niewyobrażalnej gmatwaninie pnączy i gałęzi. Wyjął więc sztylet i przełożył go do prawej ręki. Niepotrzebnie. Zanim przedarł się pod płot na tyłach działki, zamieszanie dobiegło końca. Jeden z psów (w zapadającym zmierzchu nie potrafił stwierdzić który) tarmosił porzucony w rogu ogrodzenia czarny płaszcz. Było mało prawdopodobne, że płaszcz okaże się nieprzyjacielem, ale pies na wszelki wypadek rzucił się na niego i potraktował jak kręgowca, szarpiąc nim na wszystkie strony, by przetrącić mu kręgosłup. Drugim psem zajął się jeden z lokajów. Mastyf otrzymał skośne cięcie przez pysk i mocno krwawił, chociaż rana nie była szczególnie poważna. Drugi z ludzi Elizy klęczał przy człowieku w czarnym płaszczu, leżącym na brzuchu przy samym ogrodzeniu. Musiał być chyba studentem anatomii, gdyż metodycznie, obiema rękami dźgał leżącego (stopowej długości sztyletem!) w różne starannie wybrane miejsca na plecach. Ranny pies, którego przed chwilą ledwie dało się namówić, żeby spokojnie przysiadł na zadzie, wstał. Nie mógł jednak ustać o własnych siłach - łapy dygotały mu rozpaczliwie i gięły się na wszystkie strony, aż w końcu osunął się na bok i wstrząsany drgawkami zwymiotował. Johann podszedł do zabitego (nawet jeśli serce tego człowieka jeszcze biło, z powodzeniem można go było nazwać martwym) i ostrożnie podniósł krótki sztylet, leżący na ziemi obok jego prawej dłoni. Obejrzał go w świetle, które sączyło się przez gałęzie olbrzymiego drzewa. Jedna krawędź klingi była czerwona i wilgotna od psiej krwi, całe ostrze zaś połyskiwało brunatną, mieniącą się tęczowo poświatą. - Nie dotykaj go - usłyszał znajomy kobiecy głos. - Niektóre trucizny wnikają do organizmu przez skórę. - Dobrze, mamo. * * * - Nie wyobrażam sobie bardziej niezręcznej sytuacji. Eliza myślała na głos. Wracali pieszo do pałacu i od czasu do czasu musiała podkasywać spódnicę, by nadążyć za synem. Johann zwykle bywał bardziej wyczulony na otoczenie, ale w tej chwili myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Musiała ściągnąć go z powrotem. - Dwóch martwych zabójców w ogrodzie elektorki... A właściwie elektora, prawda? Tak właśnie powinnam powiedzieć. Dosłownie przed chwilą byli świadkami, jak drugi z intruzów marnie skończył w pobliskim kanale. Szli jedną ze ścieżek przecinających ogród na skos i na każdym skrzyżowaniu zerkali w prawo, wypatrując dogodnej drogi powrotnej do pałacu. Teraz właśnie ukazał im się na tle fioletowo-pomarańczowego nieba, odległy o jakieś pięćset (johannowych) lub siedemset (elizowych) kroków. Johann skręcił w prawo jak żołnierz na placu defiladowym i przyspieszył. - Nie, przesadzam - rozmyślała dalej Eliza. - Hashisbini nie stanowią problemu. Jeden zginął w lesie, drugi w kanale... Możemy powiedzieć, że ten drugi po pijaku wpadł do wody i się utopił. A pierwszego już uprzątnięto. - W takim razie wybacz, mamo, ale ja nie widzę w tej sytuacji niczego niezręcznego. - POMYŚL. - ELIZA BYŁA WYRAŹNIE POIRYTOWANA. - SZPIEDZY SĄ WSZĘDZIE, TO OCZYWISTE. ALE TEN KONKRETNY PRACUJE DLA JAKOBITÓW, A JEGO ŻONA JEST DWORKĄ KAROLINY... - ZNAJDZIE SIĘ INNĄ. - ...A TAKŻE OFICJALNĄ KOCHANKĄ JERZEGO AUGUSTA! - TO TEŻ NIE PROBLEM. ZROZUM, MAMO, GŁÓWNA ZALETA KOCHANEK POLEGA NA TYM, ŻE MOŻNA JE ZMIENIAĆ. - KAROLINA UTRZYMUJE, ŻE JEJ MĄŻ ZADURZYŁ SIĘ W HENRIETCIE. DOPÓKI NIE POKAŻEMY MU TRUPÓW OBU HASHISHINÓW, NIE BARDZO WIDZĘ, JAK MIELIBYŚMY GO PRZEKONAĆ... - Wybacz, mamo, że ci przerywam, ale Karolina twierdzi również, że Henrietta nie jest szpiegiem. Może powinniśmy raczej porozmawiać o Haroldzie Braithwaite. Eliza rzeczywiście wybaczyła Johannowi to wtrącenie, choćby dlatego, że i tak musiała zrobić pauzę i złapać oddech. - Są małżeństwem - przypomniała mu. - Braithwaite'owie. Połączył ich boski węzeł. Weszli do północnej, bliższej pałacu części ogrodu, co oznaczało, że porzucili królestwo wysokich drzew i głębokich cieni na rzecz zalanej światem równiny. Przed nimi rozpościerały się cztery prostokątne sadzawki. Woda w nich była idealnie gładka i odbijała ogniste kolory nieba, wywołując złudzenie, że od pałacu oddziela ich podświetlone od dołu piekło. Johann miał na to gotową ripostę, ale ugryzł się w język. Dopiero pięćdziesiąt kroków dalej powiedział: - Gdyby przemówić mu do rozumu, może sam się usunie. - To jeszcze by uszło na jakimś małym dworze na prowincji. Ale kiedy Jerzy August zostanie królem Anglii, stała nieobecność męża jego kochanki będzie nie do pomyślenia. - Masz rację, mamo. To bardzo niezręczna sytuacja - przyznał w końcu Johann. Ostatnie zdanie wypowiedział już sotto voce, ponieważ zbliżyli się do dwóch spacerujących po ogrodzie dworzan. Byli to (podobnie jak Braithwaite) angielscy wigowie, którzy przeprowadzili się na kontynent, aby zabiegać o łaski człowieka, mającego w przyszłości - jak obstawiali - zostać ich kolejnym królem. Mieli nazwiska, mieli nawet tytuły, ale ponieważ jedno i drugie jest bez znaczenia, z powodzeniem możemy ich nazywać Smithem i Jonesem. - Przepraszam panów... Nie wiecie panowie przypadkiem, gdzie mógłbym, a właściwie gdzie moglibyśmy znaleźć pana Braithwaite'a? - ALEŻ WIEMY, MEIN HERR. NIE DALEJ JAK PRZED KWADRANSEM WIDZIELIŚMY GO, JAK OPROWADZAŁ PO OGRODZIE GOŚCI Z FRANCJI - ODPARŁ SMITH. - POSZLI OBEJRZEĆ LABIRYNT. - Labirynt... Doskonałe miejsce dla tak... skomplikowanego człowieka. - Chwileczkę - wtrącił Jones. - Jeśli mnie wzrok nie myli, to chyba właśnie widzę pana Braithwaite i jego gości. Idą w głąb ogrodu. Wskazał grupę odzianych w czerń mężczyzn, widoczną na tle pałacu. - Ależ szybko znudzili się labiryntem! - zauważył Smith. - To z pewnością nędzna namiastka francuskich labiryntów - powiedział Johann. - Francuzi mogli się poczuć rozczarowani. - Teraz pewne idą do teatru - stwierdził Jones. - Wprawdzie dziś wieczorem nie ma przedstawienia, ale przynajmniej można go sobie obejrzeć. - Któż mógłby być lepszym przewodnikiem niż pan Braithwaite, zawołany aktor - zauważył Johann. - Mamo? Nie poszłabyś do pałacu podzielić się najświeższymi ploteczkami z naszą przyjaciółką? Na pewno niecierpliwie wyczekuje nowin. Eliza podążyła spojrzeniem za Braitliwaitem. Rozdarta i niepewna wydawała się młodsza niż zwykle. - Ja zaraz do was dołączę - uspokoił ją Johann. - Porozmawiam tylko z panem Braithwaite o podróży, którą planuje. - Pan Braithwaite wyjeżdża? - zainteresował się Smith. - I to na długo. Mamo? Bardzo cię proszę... - Jeżeli ci dwaj panowie zechcą ci towarzyszyć... Smith z Jonesem spojrzeli po sobie. - Braithwaite to dusza towarzystwa - powiedział Smith. - Nie będzie nam miał chyba za złe, że się z nim spotkamy...? - Nie wydaje mi się - odparł Smith. - Świetnie - ucieszyła się Eliza. - Do zobaczenia za piętnaście minut - dodała twardym, matczynym tonem. - Nawet szybciej, mamusiu. Eliza poszła do pałacu. Johann odprowadził ją wzrokiem, po czym rzucił z roztargnieniem: - Chodźmy. Robi się ciemno. - A do czego potrzebuje pan światła? - spytał Smith, kiedy już go dogonił, co wymagało pewnego wysiłku. Jones został całe mile z tyłu. - Jak to? Chcę, żeby pan Braithwaite dobrze obejrzał prezent, który zamierzam mu dać na pożegnanie. * * * Teatr ogrodowy był pochyłym kawałkiem gruntu, ograniczonym żywopłotami i strzeżonym przez oddział stojących w szeregu cherubinów. W świetle dnia wyglądały uroczo, zmierzch upodabniał je jednak do bladych, bezwłosych, martwych płodów. Tam, gdzie teren opadał, znajdowała się scena, na której goście z Francji zabawiali się zapadnią. Braithwaite stał pod sceną, w kanale dla orkiestry, pogrążony w rozmowie z jakimś mężczyzną. Jego rozmówca był ubrany - jak wszyscy - na czarno, tyle tylko, że nie w spodnie, kamizelkę et caetera, lecz w opadającą do ziemi sutannę z setką srebrnych guzików. Zbliżywszy się, Johann rozpoznał ojca Edouarda de Gex, jezuitę ze szlacheckiej rodziny, przewijającego się przez co bardziej niepokojące opowieści matki z Wersalu. Zatrzymał się dziesięć kroków od nich - wystarczająco blisko, by musieli przerwać rozmowę. Sięgnął obiema rękami w okolice lewego biodra i lewą dłonią chwycił punkt styku pochwy i pendentu, a prawą rękojeść rapiera. Wyciągnął broń na mniej więcej stopę, żeby poluzować ją w pochwie. Wiedząc, że rapier jest za długi, by dało się go dobyć jednym płynnym ruchem, podsunął sobie cały zestaw - rapier, pendent i pochwę - pod nos i zdjął z ramienia. Odrzucił skórzane elementy ekwipunku w okolice najtańszych miejsc w teatrze i został z samym obnażonym rapierem w garści. Lewą ręką wyjął wężowaty sztylet. Stanął naprzeciw Braithwaite'a, z bronią w rękach, celując oboma sztychami w nasadę szyi przeciwnika. Knykcie miał skierowane w dół, dłonie zwrócone wierzchem naprzód. Nauczył się tego od Węgrów. Tymczasem Braithwaite i wszyscy Francuzi (poza jednym) w starannie pielęgnowanym odruchu również zdążyli wysunąć broń z pochew. De Gex sięgnął za pazuchę. - Ojcze de Gex... - odezwał się Johann - nie wiem, co ojciec tam trzyma, ale nie będzie to ojcu potrzebne. De Gex opuścił rękę. Johann upewnił się, że jest pusta. - To nie będzie bijatyka, lecz pojedynek. Obecność ojca jest niezbędna. Po pierwsze, będzie ojciec sekundantem pana Braithwaite. Po drugie, udzieli mu ojciec ostatniego namaszczenia. Moim sekundantem jest jeden z tych dwóch panów, którzy tu ze mną przyszli. Jest mi obojętne który, niech ustalą to między sobą. Gdybym podczas pojedynku zginął od trafienia meteorytem, przekażą mojej matce przeprosiny i wyrazy uszanowania. Domyślał się, że gdyby obejrzał się na Smitha i Jonesa, mógłby się ubawić, widząc ich miny na wieść o niespodziewanym zaszczycie. Skoro jednak posunął się tak daleko, nie mógł już spuścić Braithwaite'a z oka, dopóki serce tamtego nie przestanie bić. De Gex coś powiedział i wszyscy Francuzi schowali broń. Następnie zwrócił się do Braithwaite'a i powiedział coś zupełnie innego. Braithwaite stał jak skamieniały, z na wpół wysuniętym rapierem. - Panie Braithwaite! Jako dżentelmen mam prawo wezwać pana, by bronił się pan orężem, z którym się pan obnosi. Czy zechce się pan również zachować jak na dżentelmena przystało i dobyć broni? - Proponuję spotkać się jutro o świcie... - Gdzie pan wtedy będzie? W Pradze? - Pojedynków nie należy toczyć w pośpiechu, to niestosowne... - Mam wrażenie, że świt już nastał. - Johann nie był nawet pewien, w jakim języku mówi. Zrobił szybki krok w przód, czym wreszcie zmusił Braithwaite'a do wyjęcia krótkiego rapiera. - Zmierzch i świt są o tej porze roku tak blisko, że niemal mogłyby się pocałować. Nigdy nie wiem, który jest który. Anglik, z bronią w ręku, z niewielką pomocą de Gexa wyplątał się z pendentu i przyjął postawę podobną do tej, w jakiej stał Johann, lecz z dziwnie - po angielsku - podkurczoną ręką. De Gex się odsunął. Braithwaite sam ograniczył sobie pole manewru, stając plecami do sceny. Johann natarł. Braithwaite się zasłonił. Johann odtrącił sztyletem jego broń, przyłożył mu sztych rapiera do splotu słonecznego, wepchnął ostrze na głębokość sześciu cali i szarpnął rękojeść ostro w dół. Wyciągnął broń, okręcił się na pięcie i ruszył do pałacu, gdzie czekały nań matka i kochanka. - To ci dopiero niezręczna sytuacja - powiedział. * * * Daniel Waterhouse wyjął z kieszeni chusteczkę, owinął nią sobie dłoń i wziął do ręki sztylet zabójcy. Sztylet wniesiono do pokoju - spiżarni w pobliżu apartamentów Karoliny - na srebrnej tacy, jak danie na przystawkę. Przytrzymał broń nad świecą w taki sposób, by ostrze dzieliło na pół strugę rozgrzanego powietrza wznoszącą się znad płomienia. Następnie nachylił się i umieścił swój nos na pewnej wysokości ponad sztyletem. Najdelikatniej jak umiał wciągnął przez nos odrobinę powietrza do płuc - i natychmiast odsunął się i odwrócił. Odłożył sztylet na tacę, a chusteczkę zwinął i wrzucił do wygaszonego kominka w kącie. Johann też poczuł ten zapach - gryzący, intensywny i dziwnie znajomy. - Nikotyna - wyjaśnił Daniel. - Nie znam - powiedział Johann. - Nie dziwię się, ale z pewnością masz jej trochę w płucach, jeśli w ciągu ostatnich paru godzin paliłeś fajkę. - Rzeczywiście, to dlatego zapach wydał mi się znajomy. Zaśmierdziało jak ze starego, nigdy nie czyszczonego cybucha. - To wyciąg z tytoniu. Kiedy byłem w twoim wieku, Johannie, wśród członków Towarzystwa Królewskiego zapanowała moda na warzenie tej trucizny i podawanie jej zwierzętom. Rozpuszcza się w oleju. Jest gorzka w smaku... - Próbował jej pan? - Nie, ale ludzie, którzy próbowali, zawsze zwracali uwagę na jej gorycz, zanim przestali oddychać. - W jaki sposób zabija? - Właśnie ci to powiedziałem: ofiara przestaje oddychać. Po krótkotrwałych konwulsjach. - Tamten pies cały dygotał, kiedy go zobaczyłem. Potem pobiegłem za drugim zabójcą. Dotarł do kanału i wolał skoczyć do wody, niż zginąć od rapiera. Szamotał się w wodzie, która sięga tam zaledwie do piersi, i szukał miejsca, w którym mógłby wyjść na brzeg po drugiej stronie. A później nagle przestał się ruszać i poszedł na dno. Kiedy go wyciągnęliśmy, już nie żył. - Czy z płuc wypłynęła mu woda? - Nie zwróciłem na to uwagi, ale... nie. Nie było wody. - Czyli wcale się nie utopił. Jeżeli zbadacie dokładnie ciało, znajdziecie miejsce, w którym zadrasnął się własnym sztyletem albo ostrze otarło mu się o skórę. - Daniel oparł dłonie po obu stronach srebrnej tacy. Utkwił wzrok w sztylecie. - Mistrzowska robota. Trucizna rozpuszczona w lekkim tłuszczu, na przykład wielorybim tranie, rozsmarowana na skórze wnika do naczyń włosowatych, skąd w kilka chwil przedostaje się do płuc. - Spojrzał na Johanna. - Kiedy palisz fajkę, najpierw czujesz krótkotrwałe pobudzenie, a później spokój, ukojenie. Taki jest pierwszy objaw, cień zaledwie, zatrucia nikotyną. Gdybyś został zraniony tym sztyletem, rozluźnienie nerwów posunęłoby się tak daleko, że zapomniałbyś oddychać i utopił się w powietrzu... Kiedy palisz, to tak jakbyś odgrywał własną śmierć. - Makabra... Chętnie bym zapalił, żeby się uspokoić. - Pan Hooke eksperymentował z zielem o nazwie bhang, które by ci teraz pomogło. Niestety, trudno je zdobyć. - Popytam. Ale to dziwne, wcześniej, kiedy to wszystko się działo, miałem jasną głowę i zmysły wyostrzone jak nigdy przedtem. A teraz jestem przerażony. - TEŻ BYM BYŁ, GDYBYM DOSTAŁ TAKĄ BURĘ OD KSIĘŻNEJ ARCACHON-QWGHLM. - SŁYSZAŁ JĄ PAN? Z TAK DALEKA? - JA? PRZYPUSZCZAM, ŻE SAM KRÓL FRANCJI ZERWAŁ SIĘ W WERSALU Z ŁÓŻKA, ZANIEPOKOJONY WYBUCHEM NOWEJ WOJNY W NIEMCZECH. - MA PAN RACJĘ, NIGDY JESZCZE NIE WIDZIAŁEM JEJ TAKIEJ ROZEŹLONEJ. FAKTYCZNIE, ZAKAZAŁA MI SIĘ POJEDYNKOWAĆ, A JA OBIECAŁEM, ŻE NIE BĘDĘ. ALE TO... - WYBRAŁEŚ NAJWŁAŚCIWSZY MOMENT - USPOKOIŁ GO DANIEL. - NIGDY NIE STOSOWAŁEM PRZEMOCY, DO ŻADNYCH CELÓW. WIĄŻE SIĘ Z NIĄ OGROMNE RYZYKO, A CZŁOWIEK O MOJEJ KONSTRUKCJI PSYCHICZNEJ, KTÓRY WIDZI ZAGROŻENIA WSZĘDZIE, GDZIE ICH NIE MA, ZAWSZE ZNAJDZIE INNE WYJŚCIE NIŻ PRZEMOC. TY JESTEŚ MŁODY I... - GŁUPI? - NIE. MNIEJ WYCZULONY NA RYZYKO. KIEDY, JAK BÓG DA, DOŻYJESZ CZTERDZIESTKI, BĘDZIESZ W ŚRODKU NOCY ZRYWAŁ SIĘ Z ŁÓŻKA I ZLANY POTEM WSPOMINAŁ DZISIEJSZY WIECZÓR: „BOŻE! ŻE TEŻ MOGŁEM SIĘ KIEDYŚ POJEDYNKOWAĆ!”. TAKĄ MAM PRZYNAJMNIEJ NADZIEJĘ. - DLACZEGO ŻYCZY MI PAN BEZSENNOŚCI? - DLATEGO, ŻE CHOĆ SAM WYSTRZEGAŁEM SIĘ PRZEMOCY, NIEJEDNOKROTNIE BYWAŁEM JEJ ŚWIADKIEM. NIE WSZYSCY, KTÓRZY SIĘ DO NIEJ UCIEKAJĄ, SĄ ŹLI ALBO GŁUPI, CHOCIAŻ WIĘKSZOŚĆ RZECZYWIŚCIE TAKA JEST. POZOSTALI STOSUJĄ JĄ NIECHĘTNIE, KIEDY WSZYSTKO INNE ZAWIEDZIE, BY PRZECHYLIĆ SZALĘ NA SWOJĄ KORZYŚĆ. TWOJA MATKA TO ZROZUMIE I DOJDZIE DO SIEBIE, ALE TY, TAK JAK KAŻDY PALACZ, ZABIŁEŚ DZISIAJ CZĄSTKĘ SIEBIE. UWAŻAJ, ŻEBYŚ SIĘ NIE UZALEŻNIŁ. - TO DOSKONAŁA RADA, DZIĘKUJĘ PANU. DZIĘKUJĘ RÓWNIEŻ ZA INFORMACJĘ, KTÓRA OCALIŁA ŻYCIE KAROLINIE, MOŻE PAN BYĆ PEWIEN NAGRODY... - CHĘTNIE WYRZEKŁBYM SIĘ WSZYSTKICH PODZIĘKOWAŃ I NAGRÓD W ZAMIAN ZA CHWILĘ SNU. - ZDRZEMNIE SIĘ PAN W POWOZIE, DOKTORZE WATERHOUSE - ROZLEGŁ SIĘ KOBIECY GŁOS, NIECO SCHRYPNIĘTY, JAKBY JEGO WŁAŚCICIELKA NIEDAWNO SPORO SIĘ NAKRZYCZAŁA. DANIEL I JOHANN ODWRÓCILI SIĘ JAK NA KOMENDĘ I UJRZELI STOJĄCĄ W PROGU ELIZĘ. BYŁA WYRAŹNIE SPOKOJNIEJSZA. - TO TY, PANI... - WESTCHNĄŁ DANIEL. - GDYBY POWIEDZIAŁA TO INNA KOBIETA, UZNAŁBYM JEJ SŁOWA ZA ŻART ALBO NON SEQUITUR. OBAWIAM SIĘ JEDNAK, ŻE W PANI USTACH... - Powszechnie wiadomo, że zatrzymał się pan na dłużej w Hanowerze, gdyż osłabienie nie pozwoliło panu wyruszyć w męczącą podróż... - Dziękuję, że mi o tym przypomniałaś, pani. Gdyby nie ty, byłbym zapomniał o moim nadwątlonym zdrowiu. - Należy oczekiwać, że wróci pan do domu bez pośpiechu, w asyście opiekunki. Przydzielę panu pielęgniarkę. Eliza weszła do spiżarni, robiąc miejsce dla młodej kobiety w surowym habicie, z głową owiniętą długim pasem białego płótna, który zakrywał jej włosy i większość twarzy. Trudno byłoby o niej powiedzieć, że ubiera się modnie, ale też taki strój nie powinien budzić większych emocji w czasie i miejscu, gdzie każdy prędzej czy później musiał przejść ospę, z której niektórzy wychodzili w dobrym zdrowiu, ale za to okrutnie oszpeceni. - To jest Gertruda von Klötze, drobna szlachcianka z Brunszwiku, która po ciężkiej chorobie postanowiła poświęcić resztę życia niesieniu pomocy ludziom w potrzebie. - Cóż za szlachetna kobieta - powiedział Daniel. - Bardzo miło mi panią poznać, mademoiselle - dodał, sprytnie przemilczając fakt, że ma przed sobą księżniczkę Karolinę. - Fraülein von Klötze będzie panu towarzyszyć aż do Londynu. - A jak nasza słodka Gertruda wróci do domu? - zainteresował się Johann, otrząsnąwszy się z szoku wywołanego przeobrażeniem się jego ukochanej w zamaskowaną pielęgniarkę. Próbował podejść do Karoliny, ale powstrzymała go ostrzegawczym spojrzeniem. - Jej bliscy będą tęsknić! - Może wcale nie będzie musiała wracać - odparła Eliza. - Zanosi się na to, że cała jej rodzina w najbliższym czasie przeprowadzi się do Anglii. Do tego czasu Gertruda zamieszka w Leicester House. - Nie wiedziałem, że jadę... że jedziemy do Londynu! - zdziwił się Johann. - Jedziemy - przytaknęła spokojnie Eliza. - Ale po drodze odwiedzimy Schloβ Ubersetzenseehafenstadtbergwald. - Boże... Naprawdę? Żartujesz? Co tam będziemy robić, łapać nietoperze? - Usłyszałeś może przed paroma minutami kobiecy krzyk w tym skrzydle pałacu? - Owszem. Jeszcze mi po nim dzwoni w uszach. - To była księżniczka Karolina. - Jesteś pewna, mamo? Pytam, ponieważ w chwili, gdy ten krzyk dobiegał do moich uszu, widziałem, jak twoje usta się poruszają. Zdumiewająca była synchronizacja ich ruchów z... - Twoje poczucie humoru mnie nuży. Krzyczała księżniczka, nieutulona w żalu po śmierci Zofii. Dziś jeszcze trzymała się dzielnie, ale była to zwykła gra, udawanie maskujące poważny wstrząs. Wieczorem się załamała. Podano jej tynkturę z opium. Przebywa w odosobnieniu, w swojej sypialni. Przed świtem zostanie stamtąd wyniesiona w lektyce i wsiądzie do mojego powozu. Razem, mój synu, przewieziemy ją do Schloβ, o którym mówiłam. Znajduje się on na samym krańcu chrześcijańskiego świata, na całkowitym odludziu. Tam jej Królewska Mość spędzi kilka tygodni pod opieką garstki zaufanych służących, którzy będą odprawiać z kwitkiem wszystkich nieproszonych gości. - A zwłaszcza tych uzbrojonych w zatrute sztylety... - PLOTKI O ZABÓJCACH W OGRODZIE SĄ NIEDORZECZNE. TO UROJENIE, FANTAZMAT, WYTWÓR OSŁABIONEGO I ROZGORĄCZKOWANEGO UMYSŁU JEJ WYSOKOŚCI. A NAWET GDYBY JACYŚ MORDERCY ISTNIELI, WDARCIE SIĘ DO MIEJSCA, DO KTÓREGO JĄ ZABIERZEMY, WYMAGAŁOBY OGROMNEGO ZACHODU. JAK MOŻE WIESZ, O ILE PILNIE UCZYŁEŚ SIĘ HISTORII SWOJEJ RODZINY, WYBUDOWANY NA SKALE NA ŚRODKU JEZIORA SCHLOΒ JEST DZIEŁEM PEWNEGO ZAMOŻNEGO BARONA, KTÓRY TAK BARDZO OBAWIAŁ SIĘ O SWOJE BEZPIECZEŃSTWO, ŻE NAWET PTAKI UWAŻAŁ ZA NAKRĘCANE REKWIZYTY HASHISBINÓW, KTÓRE MAJĄ WLECIEĆ MU PRZEZ OKNO DO JADALNI I WSYPAĆ TRUCIZNĘ DO PIWA. - Czy to czasem nie on wynalazł kufel z przykrywką? - zainteresował się Daniel. ELIZA JEDNAK NIE BYŁA W NASTROJU DO ŻARTÓW. - NIE MIAŁABYM NIC PRZECIWKO TEMU, ŻEBY ORGANIZM NAGLE ODMÓWIŁ PANU POSŁUSZEŃSTWA, DOKTORZE WATERHOUSE. - ZAWSZE DO USŁUG, PANI - ODPARŁ Z GALANTERIĄ DANIEL I ZACZĄŁ SIĘ ROZGLĄDAĆ PO SPIŻARNI W POSZUKIWANIU DOGODNEGO MIEJSCA DO OSUNIĘCIA SIĘ NA ZIEMIĘ. - MÓGŁBYM ZOSTAĆ NA CHWILĘ SAM Z „GERTRUDĄ”? - ZAPYTAŁ JOHANN. - CHCIAŁBYM UDZIELIĆ JEJ WIELU... RAD W KWESTII... EEE... LONDYNU I... - NIE MA CZASU DO STRACENIA. ZRESZTĄ TWOJE RADY NA NIC BY SIĘ GERTRUDZIE NIE ZDAŁY, PONIEWAŻ NIE ZAMIERZA SIĘ W LONDYNIE WDAWAĆ W POJEDYNKI. ELIZA WZIĘŁA GŁĘBOKI WDECH, JAKBY ZAMIERZAŁA ROZWINĄĆ TEMAT, ALE WTEDY ZASUSZONA DŁOŃ DANIELA DELIKATNIE SPOCZĘŁA JEJ NA RAMIENIU. ELIZA WYPUŚCIŁA POWIETRZE Z PŁUC. JOHANN I „GERTRUDA” SPOJRZELI SOBIE GŁĘBOKO W OCZY. GDYBY W TEJ CHWILI TUŻ OBOK EKSPLODOWAŁA BECZKA PROCHU, NICZEGO BY NIE USŁYSZELI. - RUSZAJMY WIĘC - POWIEDZIAŁ DANIEL. - DO LONDYNU! PÓŁNOCNY LONDYN, POMIĘDZY BLACK MARY'S HOLE I POSIADŁOŚCIĄ SIR JOHNA OLDCASTLE'A 8 CZERWCA 1714, O ŚWICIE BEZPRAWNA SŁUŻBA WOJSKOWA. ODBYŁO SIĘ DRUGIE CZYTANIE PROJEKTU PRZEDSTAWIONEGO PRZEZ LORDÓW, Z ZAMIAREM UCHWALENIA GO W POSTACI AKTU PARLAMENTARNEGO. PROJEKT MA NA CELU ZAPOBIEŻENIE ZACIĄGANIU SIĘ PODDANYCH JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI DO WOJSKA BEZ ZGODY JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. Postanawia się, że projekt zostanie przekazany do komisji. Postanawia się, że projektem zajmie się komisja złożona ze wszystkich członków Izby. Postanawia się, że Izba na jutrzejszym posiedzeniu przekształci się w stosowną komisję, aby zaopiniować wyżej wymieniony projekt. - Dziennik posiedzeń Izby Gmin, JOVIS, 1° DIE JULII; ANNO 13° ANNÆ REGINÆ, 1714 PODOBNO MAHOMET ZAKAZAŁ WIESZANIA DZWONÓW W MASDŻIDACH NIE DLATEGO, ŻE MOGŁY BYĆ OBELGĄ DLA ALLAHA, ALE DLATEGO, ŻE FRANKOWIE TAK SIĘ W NICH ROZMIŁOWALI I TAK CZĘSTO ICH UŻYWALI, ŻE SAM ICH DŹWIĘK NARZUCAŁBY MUZUŁMANOM WSPOMNIENIE BEZECEŃSTW, JAKICH DOPUSZCZAJĄ SIĘ NIEWIERNI. JEŻELI RZECZYWIŚCIE TAK BYŁO, TO POBOŻNEGO MUZUŁMANINA, KTÓRY MIAŁBY NIESZCZĘŚCIE OBOZOWAĆ NA POLACH NA PÓŁNOC OD CLERKENWELL, W PIĄTEK RANO CZEKAŁOBY NAJGORSZE PRZEBUDZENIE Z MOŻLIWYCH. CIEMNA, ZIMNA, LEPKA I CUCHNĄCA ŚCIEKAMI MGŁA, KTÓRA W TEJ OKOLICY ZASTĘPOWAŁA ATMOSFERĘ, NIOSŁA DŹWIĘK KOŚCIELNYCH DZWONÓW, I TO NIE WESOŁE TONY ZESTROJONYCH I WYGRYWAJĄCYCH MELODYJKI SYGNATUREK, TYLKO CIĘŻKIE, POWOLNE DUDNIENIE WIELKICH, SAMOTNYCH DZWONÓW, OD KTÓREGO WNĘTRZNOŚCI WPADAŁY CZŁOWIEKOWI W WIBRACJE. Łoskot ten niósł wiele znaczeń. Po pierwsze, zaczął się dzień. Gdyby nie dzwony, przeciętny londyńczyk dla stwierdzenia tego faktu potrzebowałby precyzyjnego chronometru i tablic astronomicznych, ponieważ nadal było zupełnie ciemno. Po drugie, Londyn nie przestał istnieć; budynki wbrew pozorom nie podryfowały nocą każdy w swoim kierunku jak statki otulonej mgłą floty. Były niewidoczne, ale od poprzedniego wieczoru nie zmieniły położenia i obdarzony bystrym słuchem cockney mógłby nawet poruszać się po mieście, dokonując triangulacji w oparciu o charakterystyczne brzmienie St. Mary-le-Bow, świętego Tomasza Apostoła, świętej Mildred i świętego Benedykta, tak jak marynarze wytyczali kurs, kierując się na Rasalhague, Caput Medusae i Stella Polaris. Na tych polach dźwięk dzwonów dochodził nie tylko od południa, ale także ze wschodu i zachodu - z tej prostej przyczyny, że Londyn był naprawdę ogromny, a z Clerkenwell było doń bardzo blisko. Wygramoliwszy się z namiotu, napchawszy egipskiej bawełny do uszu i zwinąwszy obóz, urażony muzułmański wędrowiec skierowałby się zatem na północ, aby oddalić się od źródeł piekielnego łoskotu. Miałby z tym jednak spory kłopot, zwłaszcza na mostach i skrzyżowaniach, gdyż cały ruch (głównie pieszy) w tych okolicach kierował się w przeciwną stronę, na południe. Wielu ludzi spędziło tę noc w Clerkenwell pod gołym niebem. Kiedy rozdzwoniły się dzwony, wstali i zaczęli brnąć we mgle przed siebie, jak wskrzeszona na polu bitwy armia, której świeżo ożywieni żołnierze karnie maszerują ku parafialnemu kościółkowi. Wszyscy szli na południe, w stronę High Holborn, ponieważ melancholijnie bijące dzwony niosły jeszcze trzecią wiadomość: to był Dzień Wieszania. Jeden z ośmiu w roku. Ludzie podążający ciężkim krokiem na południe byli - w najlepszym razie - pospolici. Ci uczciwi zbijali się w grupki, głęboko chowali sakiewki i wspierali się na dziwnie dużych kijach podróżnych - w tłumie znajdowało się bowiem całkiem sporo wagabundów i jeszcze gorszych indywiduów. Wszyscy mieli nadzieję dotrzeć do Holborn przed nastaniem dnia, by zająć miejsce w przednich rzędach i mieć dobry widok na ostatnią podróż skazańców na Tyburn Cross. Gdyby im się nie powiodło, mogli wycofać się w głąb sąsiednich zaułków i wykonać widowiskowy manewr oskrzydlający, kierując się na zachód i gromadząc na rozległych polach i w parkach okalających Potrójne Drzewo. Gościowi z zagranicy - a nawet niejednemu Anglikowi - większość z tych scen wydałaby się dziwaczna, atmosferę zaś odbierałby jako ciężką, ponurą, niesamowitą i makabryczną, przez co najciekawsze zjawiska mogłyby ujść jego uwagi. Natomiast ludzie, którzy osiem razy do roku brali udział w Wisielczych Marszach, nie mogli przeoczyć nieoczekiwanego zagęszczenia tłumu na zakręcie drogi między posiadłością sir Johna Oldcastle'a (kompleksem dostojnych zabudowań i drzew na skraju Clerkenwell) i Black Marys Hole (małym, odosobnionym osiedlem nadrzecznym w górnym biegu Fleet). Przy drodze stał powóz, zaprzężony w cztery konie, które świata bożego nie widziały poza workami z obrokiem. Pilnowali go woźnica (z batem) i dwaj lokaje (z pałkami), odpędzając małych wagabundów, którzy chcieliby zaprzyjaźnić się ze zwierzętami. Nieopodal, na skrawku pola usłanym ludzkimi ekskrementami i innymi śladami przedwisielczej hulanki, starszy mężczyzna dosiadł konia, który wyskubywał co smaczniejsze rośliny z pola, włócząc się w ich poszukiwaniu gdzie popadło. Jeździec - okutany płaszczem, z rękami skrzyżowanymi na piersi i dłońmi wciśniętymi pod pachy dla zachowania maksimum ciepła - od czasu do czasu wyplątywał się z opończy, chwytał wodze i próbował (bez wielkich efektów) pokierować zwierzęciem. Wierzchowiec - ogromny, siwy wałach - miał prostą uprząż i ewidentną wojskową przeszłość. Starszemu mężczyźnie towarzyszyło czterech jeźdźców. Dwóch dosiadało koni podobnych do siwego wałacha, za co o wiele bardziej posłusznych. Byli młodzi, barczyści i odziani w proste, chłopskie stroje, jakie włościanie mogliby włożyć na długą podróż. Mimo mgły i półmroku pozostali dwaj konni w każdym calu (poza jednym szczegółem, o którym za chwilę) wyglądali na młodych przedstawicieli uprzywilejowanej klasy społecznej. Mieli rapiery (niezbyt użyteczne dla jeźdźców), a ich wierzchowce wyglądały przy siwych wałachach jak elfki przy handlarkach ryb. Obaj mogliby śmiało wjechać do parku St. James, przejechać Rotten Row w tę i z powrotem i nie zwrócić na siebie nieprzychylnej uwagi dandysów i innych bywalców parku. Najpierw musieliby jednak włożyć peruki; w perukach bez problemu wtopiliby się w tłum, a na razie, bez nich, bardziej pasowali do dzikich równin Ameryki Północnej - dlatego że obaj mieli starannie wygolone głowy, na których pozostawili sobie tylko podłużne pasy, biegnące od czoła po potylicę i szerokie na trzy palce. Te włosy zapuścili na długość kilku cali, a następnie usztywnili jakimś fryzjerskim specyfikiem, dzięki któremu stały sztywno jak druty. Gdyby je umyć, przylizać i wcisnąć pod perukę, zniknęłyby bez śladu, tymczasem zaś przypominały (ludziom, którzy odebrali klasyczne wykształcenie) pióropusze na antycznych hełmach lub (czytelnikom romansów) bojowe fryzury Mohawków. Ciężki wóz torował sobie drogę przez wzburzoną rzekę przyszłych widzów egzekucji. Był wyładowany beczkami, w jakich zwykle przewoziło się ale, przybywał od strony wschodniego Londynu i objeżdżał miasto od północy, by późnym przedpołudniem dotrzeć na Tyburn Cross. Plan był doskonały, natomiast jego realizację trochę utrudniały tłumy gapiów, podążające za wozem niczym stado mew za kutrem poławiaczy śledzi. Na szczęście piwowar dysponował budzącą grozę awangardą (złożoną z ludzi uzbrojonych w pałki) i ariergardą (złożoną z psów), dzięki którym towar był niezagrożony, a wóz poruszał się z całkiem rozsądną prędkością. Zaplanowana trasa zaprowadziła go na zakręt, przy którym stał wóz i kręciło się pięciu jeźdźców. Tam wóz się zatrzymał. Wagabundy od razu rzuciły się w jego stronę, ale zostały natychmiast przepędzone, i to nie tylko przez psy i ludzi piwowara, ale także przez pięciu młodych jeźdźców, którzy bez słowa udzielili wsparcia obrońcom. Piwowar z pomocnikiem (który, sądząc po wyglądzie, mógł być jego synem) spuścili z tyłu wozu deskę, tworząc sięgającą ziemi pochylnię, a następnie sturlali po niej jedną z olbrzymich beczek. Beczka musiała być nadzwyczaj lekka, bo specjalnie się przy tym nie przemęczali, natomiast jej zawartość była chyba niezwykle delikatna, ponieważ działali spokojnie i bez pośpiechu. Chłopak wciągnął deskę na wóz, a piwowar postawił beczkę pionowo i trzy razy z czułością zastukał w pokrywę. Następnie wrócił na kozioł i na miejscu, na którym zamierzał usiąść, ze zdumieniem odkrył leżącą złotą gwineę. - Dziękuję, szanowny panie - powiedział do starszego mężczyzny na szarym koniu. - Ale tak się nie godzi. Odrzucił monetę. Jeździec miał za słaby wzrok, żeby dostrzec ją w gęstej mgle, więc zatrzymała się dopiero, uderzywszy go w pierś. Stoczyła się na siodło, gdzie przycisnął ją dłonią. - Gdyby był w niej ktokolwiek inny, przyjąłbym te pieniądze - wyjaśnił piwowar. - Ale ten jest na koszt firmy. - Przynosi pan zaszczyt swojej profesji - odparł jeździec. - Nie dlatego, że bez tego jest mało zaszczytna... Kiedy następnym razem odwiedzę Wolną Tower, postawię kolejkę całej gospodzie. Co tam gospodzie, całemu garnizonowi! Nawet duże obiekty szybko znikały we wszechobecnych miazmatach, i tak właśnie stało się z wozem piwowara. Czterej jeźdźcy przez następną minutę lub dwie kręcili się po okolicy, rozpędzając wścibskich wagabundów, po czym spotkali się przy beczce. Dwaj Mohawkowie stanęli na straży; dwaj pozostali zsiedli z koni i - ostrożnie - rozrąbali denko toporkami. Przewrócili beczkę na bok. Jeden ją przytrzymał, drugi zaś sięgnął do środka, mocno złapał ładunek i wyciągnął go na zewnątrz. Ładunek miał ludzką postać i wyglądał tak, że nikt by się specjalnie nie zdziwił, gdyby okazał się martwy - ale jeśli rzeczywiście rak było, to musiał umrzeć niedawno, ponieważ nadal leciał przez ręce. Po minucie poruszył się, a po trzech siedział już na beczce, popijał brandy, zerkał spode łba na Mohawków i rozmawiał ze swoimi wybawcami. Zwracał się do nich po imieniu, oni zaś tytułowali go sierżantem. - Sierżancie Shaftoe... - odezwał się starszy mężczyzna. - Będzie mi szczerze żal Kostuchy, kiedy pewnego dnia na serio przyjdzie po pana. Obawiam się, że da jej się pan we znaki tak bardzo, że potem będzie musiała wziąć dwa tygodnie wolnego. - Co w tym złego? - wychrypiał sierżant Shaftoe. Głos miał paskudnie zdarty, jakby przez ostatnie dni dużo krzyczał. Na nadgarstkach widniały bransoletki z ropiejących strupów. - Proszę pomyśleć o zamieszaniu w podatkach! O jatce w kawiarni u Lloyda! Sierżant Shaftoe najwyraźniej nie doceniał poczucia humoru starszego dżentelmena. - Pan musisz być Comstock - powiedział, kiedy niezręczne milczenie przeciągnęło się wystarczająco długo. - Chętnie bym podjechał bliżej i podał panu rękę... - I tak nie mam czucia w dłoniach. - ...ale nie ufam temu zwierzęciu. Shaftoe zwalczył (słabą) pokusę uśmiechnięcia się. - Nie podoba się panu, co? - Jako grzałka pod tyłek sprawdza się doskonale, ale niech mnie Bóg ma w swojej opiece, jeślibym miał gdzieś kiedyś na nim pojechać. - Tak sobie myślę, że to chyba panu jestem winien podziękowanie za uwolnienie. - Z faktu, że jest pan tutaj cały i zdrowy, wnoszę, że wszystko poszło zgodnie z planem? - Na drodze z lochu do bednarza nastąpiły pewne komplikacje, bez których rzecz cała przebiegłaby rutynowo jak wyrzucanie gnoju ze stajni. Nasz regiment ma nowego, niezbyt kompetentnego dowódcę. - A Królewscy Gońcy? Nie przeszkadzali? - Dzień i noc tłoczą się wokół Pyxis. Poza tym nigdzie ich nie widać. Comstock parsknął śmiechem. - Dużo pan mówi, ale mało w pańskich słowach konkretów. Sprawdziłby się pan w parlamencie. Shaftoe wzruszył ramionami. - Jestem już stary. Pańscy ludzie, którzy wyciągnęli mnie z Tower, to młode chłopaki; byle co ich rusza. Niech pan ich wypyta, jak było, a usłyszy pan znacznie dłuższą i ciekawszą historię od mojej. - I pewnie dalszą od prawdy. - Co teraz? - Shaftoe postanowił wstać. Udało mu się to osiągnąć przy wtórze ogłuszających trzasków w kościach. - Ależ sierżancie Shaftoe, to byłaby niedorzeczność, gdybym najpierw zadał sobie tyle trudu, by pana uwolnić, a zaraz potem odebrał panu tę wolność, wydając polecenia. - Mój błąd, szanowny panie. Po prostu przyzwyczaiłem się do słuchania rozkazów. - Może ucieszy się pan na wieść o tym, że pański długoletni przełożony, pułkownik Barnes, jest teraz moim gościem. Nie, nie tutaj w Londynie. Mieszka w Ravenscar, mojej nadmorskiej posiadłości w North York Moors. Shaftoe przeniósł wzrok na dwójkę dragonów, którzy wyciągnęli go z beczki. Skinęli głowami. - Rozumiem, że nie jest tam sam? - Przeciwnie. Śmiem twierdzić, że większość waszego oddziału osusza w tej chwili moje piwniczki z winem. Jeden z dragonów uzupełnił odpowiedź Comstocka, mamrocząc coś nieśmiało o „trzech kompaniach”. Sierżant Shaftoe nie należał do ludzi, którzy daliby po sobie poznać, że coś im imponuje albo ich zdumiewa, ale przynajmniej nie sprawiał wrażenia znudzonego i nie okazywał lekceważenia, co było niewątpliwym sukcesem Rogera. - Wiem wszystko o tym waszym wigowskim stowarzyszeniu - powiedział Shaftoe. Po udanej próbie stania o własnych siłach teraz zaryzykował chodzenie: zrobił kilka chwiejnych kroków w stronę Comstocka. - Słyszałem to i owo o pieniądzach, jakie dali wam kupcy z City. Jeśli zaś chodzi o podkupowanie żołnierzy królowej i tworzenie z nich własnych oddziałów... Ja pierwszy ich zwerbowałem i wyszkoliłem, więc proszę sobie nie wyobrażać, że któryś umknął mojej uwagi. - Nie ośmieliłbym się, sierżancie. - Za młody jestem, żeby pamiętać wojnę domową, ale nasłuchałem się sporo opowieści ludzi, którzy ją przeżyli. Widziałem również, jak wojna zmieniła Irlandię, Belgię i inne kraje. Musiałbym być niespełna rozumu, żeby dopuścić do powtórzenia się czegoś takiego na angielskiej ziemi. - W takim razie proszę tego nie robić. - Słucham? - Proszę nie brać w tym udziału, sierżancie Shaftoe. Naturalnie, zapraszam pana serdecznie do Ravenscar... - W tym momencie Comstock rozpoczął procedurę zsiadania z konia, najwyraźniej tak najeżoną niebezpieczeństwami (dla jeźdźca i dla wierzchowca), że sierżant wolał pospieszyć mu z pomocą. - Proszę go przytrzymać... tak... dobrze... Nie! Przepraszam... Dziękuję... Oj, to bolało... Jestem pańskim dłużnikiem... Odda mi pan zęby, z łaski swojej? No i proszę... Rety! Proszę go zatrzymać, sierżancie. Myślę, że będzie równie zadowolony z pozbycia się mnie, jak i z faktu, że to pan go dosiądzie. Ha! Ci dwaj doskonali dragoni, którzy są chyba panu znajomi, pojadą z panem do samego Ravenscar. Niech się pan tam rozgości, wypije zdrowie pułkownika Barnesa, odpocznie, odzyska siły, połowi pstrągi... Jak pan chce. Nie będzie drugiej wojny domowej, sierżancie, jeśli tylko będę miał coś do powiedzenia w tej kwestii. A tak się składa, że mam. - A jeśli się pan myli? - W takim razie będę panu doradzał... nie, wręcz zachęcał pana do odejścia ze służby. - Jaką to panu przyniesie korzyść? - To zawsze jest ważne pytanie. Toczę obecnie swojego rodzaju pojedynek z wicehrabią Bolingbroke, tym samym, któremu zawdzięcza pan niedawne cierpienia w lochach Tower. Zwyczaj nakazuje, by pojedynkowicze mieli swoich sekundantów; przyjaciół, którzy będą ich wspierać. Sekundant rzadko musi cokolwiek naprawdę robić. Można powiedzieć, że te bataliony stowarzyszenia wigów są takim właśnie moim sekundantem. Co się zaś tyczy Bolingbroke'a, to zawsze miał do dyspozycji Królewskich Gońców, a teraz ma także w kieszeni znaczną część pańskiego dawnego regimentu. Inne oddziały boją się przeciw niemu wystąpić. Ale najważniejsze, żebym ja nie dal mu się zastraszyć, sierżancie Shaftoe. I posiadanie własnej armii w Ravenscar daje mi miłe, ciepłe poczucie bezpieczeństwa. - Ale po co to wszystko? Pan Charles White zadawał mi mnóstwo najdziwniejszych pytań o Pyxis, mennicę i brata. On coś planuje... - Ach, sierżancie, on to zaplanował wiele lat temu, a teraz wprowadza plan w życie. Za to ja rzeczywiście coś planuję. - Wojnę? - Coś znacznie gorszego: śledztwo parlamentarne. Dziś dałem Boligbroke'owi prztyczka w nos, wykradając mu z Tower ulubionego świadka, czyli pana, sierżancie. Jutro w Westminsterze zdzielę go przez łeb młotem kowalskim. Wścieknie się na mnie okrutnie. Mniej się będę obawiał jego gniewu, jeśli i on, i ja będziemy wiedzieli, że pan i pańscy ludzie ćwiczycie musztrę w North York Moors. Ravenscar wcisnął wodze konia w sztywną i opuchniętą dłoń sierżanta. - Co zamierza pan z nim zrobić, na miłość boską? - spytał Shaftoe. - Powiem tak: kazałem wszystkim moim znajomym blankować akcje Kompanii Mórz Południowych. - A cóż to znaczy, u diabła? - To znaczy, że nadchodzą ciężkie czasy dla Kompanii. Gdybym zaczął to panu objaśniać, strawilibyśmy tu cały dzień. Proszę jechać. No, jazda! Wisielczy Marsz nie będzie w nieskończoność maskował waszych ruchów. Niechże pan wskakuje na siodło. Shaftoe dosiadł konia i przez chwilę siedział bez ruchu, krzywiąc się niemiłosiernie, gdy różne części jego ciała kolejno zgłaszały swój sprzeciw wobec takiego traktowania. Dragoni podeszli do niego z obu stron i zaczęli wydłużać mu strzemiona. Z mgły wyłonił się tuzin zawodzących hymn barkerów - szli do Tyburn, żeby przeciw czemuś zaprotestować. Mohawkowie zajechali im drogę i zmusili do obrania innej trasy. Jeden z barkerów popychał przed sobą taczki, tak ciężkie od wypełniających je paszkwili, że co rusz zapadały się w błocie. - Chciałbym to zobaczyć - powiedział sierżant Shaftoe. - To, co chce pan zrobić z Bolingbrokiem. - W jego glosie brzmiała niezwykła u człowieka jego pokroju zazdrość. - Nie - zapewnił go Ravenscar. - Nie chciałby pan. Może mi pan wierzyć, że znacznie lepiej jest słuchać o wiekopomnych wydarzeniach w parlamencie, niż brać w nich udział. Zapewniam jednak, że wydarzenie to naprawdę będzie wiekopomne. Kiedy ujawnię całemu światu, co wiem o Bolingbroke'u i o tym, co zrobił z pieniędzmi z Asiento, nikt nie będzie mówił o Próbie Pyxis, przynajmniej przez jakiś czas. Roger klepnął konia w zad. Siwek ruszył stępa. Dragoni, którzy tymczasem też dosiedli koni, ruszyli za nim. - I spodziewam się, że moja ustawa o długości geograficznej zostanie przyjęta bez przeszkód! - zawołał za nimi Comstock. Pałac Clerkenwell 19 czerwca 1714 Nakazuje się, by dyrektorzy Kompanii Mórz Południowych przedłożyli Izbie sprawozdanie z wszelkich działań w/w Kompanii związanych z Asiento. Nakazuje się również dołączenie wszelkich rozkazów, poleceń i listów odnoszących się do tej sprawy, które dyrektorzy i inne ciała nadzorcze otrzymali. - Dziennik posiedzeń Izby Gmin, Veneris, 18° die Junii; Anno 13° Annæ Reginæ, 1714 Ćwierć mili na południe od załamania traktu, przy którym Roger Comstock spotkał się z Bobem Shaftoe, człek mądry mógł wytropić granicę Londynu, obserwując rozwój okolicznej zabudowy. Najlepszym dowodem bliskości miasta był fakt, że droga do Black Marys Hole została tu uszlachetniona nazwą Coppice Row?, mającą wywoływać (w głowach podekscytowanych przyszłych kupców) skojarzenia z przytulną, sielankową wsią angielską, w tej okolicy wyjątkowo dalekie od prawdy. Wszędzie przy Coppice Row powstawały nowe domy; niektóre wybudowano tak niedawno, że nie pogubiły jeszcze przyklejonych do mokrego tynku końskich włosów. Po lewej stronie traktu (patrząc od strony Londynu) zalew zabudowy został chwilowo powstrzymany przez kępę drzew i kłąb wiekowych praw własności do terenów okalających majątek sir Johna Oldcastle'a. Po prawej znajdowało się kilka nijakich budynków z czerwonej, jeszcze nie całkiem ostygłej cegły. Na parterze znajdowały się w nich sklepy, na piętrze mieszkania. Najdłuższy z frontów ciągnął się przez dobre sto stóp, podzielony na kilkanaście różnej wielkości pomieszczeń, w większości wąziutkich i wciąż jeszcze czekających na swoich najemców. Jedną z klitek wynajął zegarmistrz. Tak przynajmniej należało wnosić z szyldu, który całkiem niedawno zawisł nad ulicą na sprytnie wykutym wsporniku. Głównym elementem szyldu było truchło zabytkowego zegara, pochodzące prawdopodobnie z jakiejś starej wieży na kontynencie - może z belgijskiego hotel de ville, który w ostatniej wojnie zawalił się po trafieniu kulą armatnią. Zegar z pewnością miał już swoje lata, zanim po ognistej katastrofie, cudownym ocaleniu, wymoczeniu w słonej wodzie i brutalnym transporcie trafił w końcu do Clerkenwell. Z powykrzywianymi i wyszczerbionymi trybami i rozległymi strupami rdzy bardziej przypominał symbol czasu niż jego miernik. Już sam w sobie byłby doskonałym przedmiotem konwersacji, niczym dostojne rzymskie ruiny, a tymczasem dodano mu jeszcze muskularną postać, ulepioną z gipsu na drewnianym szkielecie i uformowaną na kształt boga, który jedną ręką podtrzymuje czasomierz, a drugą sięga do jego wskazówki godzinowej. Wszystko po to, by zareklamować warsztacik tak skromny, że kiedy jego właściciel rozpościerał ręce, czubkami palców dotykał ścian. Pałac Clerkenwell (taką bowiem dumną nazwę nosił ten gmach) nie był bynajmniej źle usytuowany - stał przy trakcie, którym mieszkańcy miasta w dzień wolny zmierzali do herbaciarni i kurortów Lambs Conduit Fields. Znajdował się również niedaleko Grays Inn i wielu placów, przy których różne zamożne persony pobudowały miejskie rezydencje. Nie był jednak ulokowany szczególnie korzystnie, aby bowiem dotrzeć w te okolice, należało po drodze przemierzyć cieszące się ratalną sławą wylęgarnie zła, gniazda żmij i jaskinie upodlenia, takie jak Hockley-in-the-Hole czy Smithfield. Nie przeszkodziło to jednak pewnej dostojnej damie zapuścić się tutaj w swoim powozie w sobotni poranek. Miała liczną eskortę: woźnica, dwóch lokajów, biegnący obok powozu pies, oraz towarzyszący jej w środku młody herbowy dżentelmen i służąca. W towarzystwie dwojga ostatnich dama weszła przez drzwi pod cudzoziemskim zegarem i pociągnęła za sznur dzwonka. W głębi domu dało się słyszeć stłumione dzwonienie. Pociągnęła po raz drugi, potem trzeci, aż wreszcie otworzyły się drzwi na zaplecze, za którymi klienci ujrzeli nie - jak się spodziewali - kantorek, lecz ogromny, ruchliwy, hałaśliwy dziedziniec o skomplikowanym rozkładzie. Chwilę później otwór drzwiowy przesłoniła postać śniadego, potężnie zbudowanego mężczyzny, wychodzącego gościom na spotkanie. Wszedł do warsztatu, zatrzymał się i spojrzał ponad ich głowami na powóz, który zostawili przy Coppice Row. Rozpoznawszy herb, usunął się im z drogi i zapraszającym gestem wskazał drzwi, przez które wszedł. - Proszę - zadudnił basem, po czym, jakby się bojąc, że wypowiedział się nie dość dwornie i kwieciście, dodał: - Witam. Johann von Hacklheber - jedyny gość płci męskiej, w dodatku uzbrojony - wysunął się do przodu i zasłonił kobiety, kiedy barczysty mężczyzna wynurzył się z zaplecza. Lewa dłoń (ta od sztyletu) drgała mu nerwowo, co nie uszło uwagi gospodarza, który uniósł ręce - albo chciał pokazać, że nie ma broni, albo zwyczajnie się zirytował. Potem odwrócił się do nich plecami i wrócił tam, skąd przyszedł. Chwilę później jego miejsce zajął Daniel Waterhouse. - Podobno Saturn omal was nie wypłoszył - powiedział. - Przesyła przeprosiny. Poszedł przemyśleć fakt, że najwyraźniej nie nadaje się na sprzedawcę. Chodźcie na zaplecze. Ten pokój to tylko namiastka warsztatu zegarmistrza, który nawet nie płaci czynszu. Wymienili również bardziej oficjalne pozdrowienia i powitania, tak jednak rutynowe, że na nikim nie zrobiły wrażenia, poza jednym drobiazgiem - Eliza wskazała towarzyszącą jej służkę i powiedziała: - Przedstawiam panu Fraülein Hildegardę von Klötze. - Nazwisko brzmi znajomo... - Gdyby lepiej mówiła po angielsku, sama by panu wyjaśniła, że jest przyrodnią siostrą Gertrudy von Klötze. - Pielęgniarki, która towarzyszyła mi w podróży z Hanoweru! To wyjaśnia, dlaczego oczy panny Hildegardy wydały mi się niepokojąco znajome. Witam w Londynie, Fraülein. - Daniel ukłonił się, nisko i znacznie bardziej oficjalnie, niżby wypadało przed zwykłą dworką. - Wszystkich zaś państwa witam w Pałacu Sztuk Technicznych. Pozwólcie za mną. * * * - KIEDY BYŁAM DZIEWCZYNKĄ, W KONSTANTYNOPOLU, ZEBRAŁAM SIĘ PEWNEGO DNIA NA ODWAGĘ I WYSZŁAM Z HARIMU W PAŁACU TOPKAPI, BY ROZEJRZEĆ SIĘ TROCHĘ PO CAŁEJ TEJ PSTROKATEJ KUPIE KAMIENIA, KTÓRA MIAŁA BYĆ DLA MNIE ZAKAZANA - MÓWIŁA ELIZA. - W TYM CELU WSPINAŁAM SIĘ PO WINOROŚLI, GRAMOLIŁAM PO DACHACH I TAK DALEJ. PO JAKIMŚ CZASIE DOTARŁAM DO MIEJSCA, Z KTÓREGO BYŁO WIDAĆ MAŁY DZIEDZINIEC. ZAJMOWALI GO CZŁONKOWIE TAJEMNICZEJ SEKTY DERWISZÓW, NOSZĄCY TAKIE STROJE I ODPRAWIAJĄCY TAKIE CEREMONIE, KTÓRE WYRÓŻNIAŁY ICH ZE ŚWIATA AL-ISLAM. POOGLĄDAŁAM ICH CHWILĘ, PO CZYM, NASYCIWSZY SIĘ NIEZWYKŁYM WIDOKIEM, PO CICHUTKU WRÓCIŁAM DO HARIMU. - Celne porównanie - przyznał Daniel. - Właśnie znalazła się pani na dziedzińcu pełnym derwiszów, równie ekscentrycznych, a przy tym czujących się równie swobodnie wśród swoich, jak ci, na których napatoczyła się pani w Konstantynopolu. Przystanęli z Elizą we względnie spokojnym kącie. Nad ich głowami biegła przerzucona w poprzek dziedzińca belka, na której w połowie długości wisiał kieł słonia - olbrzymi, co najmniej ośmiostopowy łuk kości słoniowej. Sznur ozdobiono mnóstwem sprytnych amuletów i przeszkadzajek, żeby zniechęcić gryzonie do opuszczania się po nim i urządzania sobie nocnych pikników. Jedyną istotą, której pozwolono obgryzać ten skarb, był rzeźbiarz-czeladnik, dobierający się doń za pomocą piłki o drobnych zębach. Nie było to bynajmniej jedyne cudo czy dziwactwo w Pałacu Sztuk Technicznych. Dziedziniec miał kształt nieregularnego pięciokąta o szerokości około stu stóp. Przy jego tylnej ścianie ciągnęły się arkady mieszczące maleńkie warsztaciki, wyposażone w najdziwniejsze instrumenty i przybory. Eliza z miejsca rozpoznała pracownie szklarza, złotnika, zegarmistrza i szlifierza soczewek, ale tuż obok znajdowały się inne, nieznane jej, wyposażone w specjalistyczne szlifierki, narzędzia ręczne i utensylia nie mniej od tamtych tajemnicze, wyjątkowe i zazdrośnie strzeżone. Stary Żyd z przymocowanymi na oczach pękatymi lunetami mógł być dawniej jubilerem, a gruby Niemiec, ledwie mieszczący się na małym zydelku, wytwarzał w przeszłości pozytywki, ale to, czym zajmowali się obecnie, ginęło w jakimś większym, wspólnym dla wszystkich i wszechogarniającym planie. Jeszcze innych rzemieślników Eliza w ogóle nie umiałaby sklasyfikować - na przykład człowiek, który miał cały pokaźny kram dla siebie w narożniku podwórka, a więc na wygnaniu nawet wśród tych derwiszów. Zainstalował szklaną kulę na osi i obracając ją za pomocą jakiegoś kruchego, rozklekotanego mechanizmu, generował małe pioruny i nieziemskie trzaski. Różne frakcje rzemieślników podzieliły między siebie wolną przestrzeń dziedzińca, prowadząc na nim prace zarówno całkiem zwyczajne, jak i zgoła niecodzienne. Pieców i kuźni nie dałoby się łatwo zliczyć; wszystkie były małe i bardzo wąsko wyspecjalizowane. Wybudowano je z cegieł spojonych zaprawą, każdy w innym kształcie; laikowi przywodziły na myśl muszle wyrzucone na jakąś egzotyczną plażę. W głębi, nieopodal bramy łączącej dziedziniec z plątaniną wiejskich dróg i pasterskich ścieżek, które nie doczekały się jeszcze szlachetnie brzmiących nazw, stal dźwig, napędzany przez dwóch chodzących w kieracie mężczyzn. Dodatkowe urozmaicenie stanowiły mniejsze żurawie, wysięgniki, prasy, machiny i podnośniki o bliżej nieznanej naturze i przeznaczeniu. Na środku znajdował się nawet mały kurhan: kamienny wzgórek, który pięć wieków wcześniej zasługiwałby może na miano ruiny, z czasem jednak prawie całkowicie zapadł się pod ziemię. - Musicie mieć spory budżet na wyroby papiernicze - zauważyła Eliza. Nie bez powodu. Następną interesującą cechą Pałacu były niesione wiatrem zapisane skrawki papieru, unoszące się wszędzie jak jesienne liście. - Przypomina mi to Giełdę. Złapała wirujący w powietrzu karteluszek i rozprostowała go. Był pogryzmolony i pokreślony wściekłymi ruchami pióra. Z początku przedstawiał chyba całkiem udatny rzut perspektywiczny jakiejś trójwymiarowej bryły, ale później inne ręce dodawały coś do rysunku, odejmowały, modyfikowały go i opatrywały przypisami - tyle razy, że atrament pokrywał teraz bitą połówkę arkusza. Kiedy osiągnął taki oto stan doskonałości, pozbyto się go. - Rzeczywiście, sporo wydajemy na papier i atrament - przyznał Daniel. - Ale tacy ludzie nie potrafią bez nich myśleć. - Pewnie powinno mi to zaimponować, przyznaję jednak, że jestem przede wszystkim skonfundowany - orzekł Johann von Hacklheber, który trzymał się na wyciągnięcie ręki od „Hildegardy”, kiedy spacerowali po dziedzińcu, chociaż ani razu nie próbował jej dotknąć. - Główny problem polega na tym, że możemy zaprezentować niewiele gotowych wytworów naszej pracy - powiedział Daniel. - A to, co uda się nam wyprodukować, natychmiast wysyłamy do pałacu Bridewell. Nastąpiła chwila przerwy w rozmowie, kiedy Johann usiłował wyjaśnić Niemce ideę Bridewell, co chyba niespecjalnie mu się udało. - Pozwólcie państwo, że wam to zademonstruję - zaproponował Daniel. Przyspieszył kroku; Johann, „Hildegarda” i Eliza ruszyli za nim gęsiego, przemykając między kuźniami, piecami i bliżej nieokreślonymi konstrukcjami, aż stanęli u stóp kurhaniku. Wejścia do środka strzegła brama z kutego żelaza - nieprzeciętnie masywna i opatrzona kłódką wielką jak księga formatu folio; nie powstydziłby się jej królewski arsenał. Daniel miał do niej klucz: funt mosiądzu, któremu kucie i rzeźbienie nadały kształt koronkowego labiryntu. Dmuchnął nań i włożył go w otwór w kłódce z ostrożnością godną chirurga przecinającego wrzód na skórze króla. Z wnętrzności kłódki dobiegły zgrzyty i szczękanie, kiedy stawiała kolejne mechaniczne przeszkody na drodze klucza. Ten jednak dzielnie je zwalczył i w końcu Daniel mógł go przekręcić, obrócić bębenek wypychający kolejne zapadki i uchylić bramę. Przeprosił wszystkich i wszedł do środka. Zerkając ponad jego ramieniem, goście widzieli tylko zarysy niepozornego wnętrza - kamiennego podestu na skraju otworu w ziemi. Odwrócone do góry nogami pochodnie w dzbanie nasiąkały olejem. Wyjął jedną, strząsnął nadmiar oleju i podał ją Johannowi. - Będzie pan łaskaw... JOHANN BEZ WIĘKSZYCH PROBLEMÓW ZNALAZŁ NA DZIEDZIŃCU OGIEŃ I CHWILĘ PÓŹNIEJ ODDAŁ MU ZAPALONĄ POCHODNIĘ. - ZARAZ WRÓCĘ - ZAPOWIEDZIAŁ DANIEL. - A GDYBYM NIE WRACAŁ, ZA PÓŁ GODZINY WYŚLIJCIE KOGOŚ, ŻEBY MNIE POSZUKAŁ. Z TYMI SŁOWY PRZEKROCZYŁ SKRAJ DZIURY. „HILDEGARDA” JĘKNĘŁA CICHO, PRZEKONANA, ŻE DANIEL RUNIE W GŁĄB WIEKOWEJ STUDNI, ZARAZ JEDNAK STAŁO SIĘ OCZYWISTE (DLA KAŻDEGO, KTO ŚLEDZIŁ JEGO RUCHY), ŻE SCHODZI PO NIEWIDOCZNYCH W PÓŁMROKU SCHODACH. WKRÓTCE ZNIKNĄŁ IM Z OCZU, POZOSTAWIAJĄC PO SOBIE TYLKO ROZEDRGANY PROSTOKĄT OGNISTEGO BLASKU, ORAZ DOBIEGAJĄCE Z OTCHŁANI SZURANIE, POPISKIWANIE I METALICZNY SZCZĘK. PO JAKIMŚ CZASIE ŚWIATŁO ZNÓW SIĘ SKUPIŁO I PRZYBRAŁO KSZTAŁT PODRYGUJĄCEJ W CZYJEJŚ DŁONI POCHODNI, UKAZUJĄC W KRÓTKICH ODSTĘPACH - TWARZ DANIELA WATERHOUSE'A, A NASTĘPNIE BŁYSZCZĄCY KWADRAT, KTÓRY ŚCISKAŁ POD PACHĄ JAK KSIĄŻKĘ. - POŻYCZYŁ MI TO PRZYJACIEL, KTÓRY CIERPI NA KŁOPOTLIWY NADMIAR BOGACTWA - WYJAŚNI! DANIEL. ZGASZONA POCHODNIA WRÓCIŁA NA MIEJSCE I BRAMA ZOSTAŁA ZAMKNIĘTA. MIELI PRZED SOBĄ KWADRATOWĄ PŁYTĘ MATERIAŁU WYGLĄDAJĄCEGO JAK ZŁOTO, KTÓRE KTOŚ POTRAKTOWAŁ NAD WYRAZ GRUBIAŃSKO - BYŁA POGIĘTA, PORYSOWANA, NIERÓWNA, OBROŚNIĘTA SOLĄ I UMAZANA SMOŁĄ. POZOSTAŁA JEDNAK ZLOTEM, WYKLEPANYM RĘCZNIE NA BLACHĘ GRUBOŚCI OKOŁO JEDNEJ ÓSMEJ CALA. - JAK SIĘ PAŃSTWO ZAPEWNE DOMYŚLACIE, TAM, POD ZIEMIĄ, MAMY ICH WIĘCEJ. WYCIĄGAMY ICH JEDNAK TYLKO TYLE, ILE ZDĄŻYMY W JEDEN DZIEŃ OBROBIĆ. SZLI PO DZIEDZIŃCU, GDZIE DANIEL PODSTAWIAŁ ZŁOTĄ BLACHĘ DO OBRÓBKI KOLEJNYM PRACOWNIKOM. NAJPIERW ROBOTNIK ZANURZYŁ JĄ W BECZCE Z WODĄ I OSKROBAŁ Z SOLI. ZŁOTNIK CHWYCIŁ JĄ W SZCZYPCE I WŁOŻYŁ DO PIECA, GDZIE OGARNĘŁY JĄ KOLOROWE PŁOMIENIE, WYPALAJĄC ZANIECZYSZCZENIA, A ZŁOTO ZACZĘŁO SIĘ MIENIĆ PIĘKNYM POŁYSKIEM. RZEMIEŚLNIK WYJĄŁ JE, OSTUDZIŁ W WODZIE I ODŁAMAŁ SKRAWEK BLACHY DO PÓŹNIEJSZEGO SPRAWDZENIA JAKOŚCI. NASTĘPNIE DANIEL ODDAŁ PŁYTĘ W RĘCE WAGOWEGO, KTÓRY DŁUGO PRZETRZYMYWAŁ JĄ NA SZALCE WAGI, NIM ZAPISAŁ WYNIK WAŻENIA W KSIĘDZE. STAMTĄD TRAFIŁA DO WALCOWNI PO DRUGIEJ STRONIE PODWÓRZA - OBSŁUGUJĄCY MASZYNERIĘ MĘŻCZYZNA WŁOŻYŁ BLACHĘ MIĘDZY MOSIĘŻNE WAŁKI URZĄDZENIA DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAJĄCEGO WYŻYMACZKĘ, A JEGO POMOCNIK, MŁODY CHŁOPAK, ZAKRĘCIŁ KORBĄ DOŁĄCZONĄ DO SKOMPLIKOWANEJ PRZEKŁADNI ZĘBATEJ. WAŁKI OBRACAŁY SIĘ NIEWIELE SZYBCIEJ NIŻ DUŻA WSKAZÓWKA ZEGARA. TO, CO WYNURZAŁO SIĘ Z ICH DRUGIEJ STRONY, NIE MIAŁO JUŻ ZGRABNEJ, KWADRATOWEJ FORMY, LECZ NIEREGULARNY, W PRZYBLIŻENIU OWALNY KSZTAŁT, JAK ROZWAŁKOWANE NA GRUBOŚĆ PAZNOKCIA CIASTO. NA KONIEC BLACHA TRAFIŁA NA OBCIĄGNIĘTE WOŁOWĄ SKÓRĄ RUSZTOWANIE WIELKOŚCI SPOREGO STOŁU; NA TYM ETAPIE PRZYPOMINAŁA POWIERZCHNIĘ JEZIORA PŁYNNEGO ZŁOTA, WYPOLEROWANĄ DO POŁYSKU I PRAWIE NADAJĄCĄ SIĘ NA LUSTRO. CZTERECH LUDZI CHWYCIŁO RAMĘ ZA ROGI I PRZENIOSŁO JĄ DO OLBRZYMIEJ KRAJALNICY. PRZYTKNĘLI RAMĘ Z WOŁOWĄ SKÓRĄ DO OBUDOWY URZĄDZENIA I ZSUNĘLI ZŁOTY ARKUSZ PROSTO POD NÓŻ, A DWAJ LUDZIE OBSŁUGUJĄCY KRAJALNICĘ ZACZĘLI CIĄĆ BLACHĘ NA PODŁUŻNE PASY O SZEROKOŚCI DŁONI. NASTĘPNIE ODWRÓCILI JE O DZIEWIĘĆDZIESIĄT STOPNI I POKROILI NA MAŁE KWADRATY. NIEKTÓRE, POCHODZĄCE Z BRZEGÓW ARKUSZA I NIEMAJĄCE IDEALNYCH KSZTAŁTÓW, WYRZUCONO DO KOSZA NA ODPADY, A Z POZOSTAŁYCH UŁOŻONO ZGRABNY STOSIK. KIEDY BLACHA SIĘ SKOŃCZYŁA, KROJCZY DWA RAZY PRZELICZYLI I PRZEŁOŻYLI KARTY (ZŁOTE KWADRATY DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAŁY POWIĘKSZONE KARTY DO GRY). NA KONIEC WSZYSTKO - WŁĄCZNIE Z ODPADAMI - TRAFIŁO Z POWROTEM DO DANIELA, KTÓRY ZANIÓSŁ ZŁOTO DO WAGOWEGO, GDZIE SPRAWDZONO, CZY JEGO CIĘŻAR ZGADZA SIĘ Z CIĘŻAREM SPRZED WALCOWANIA. ODPADY TRAFIŁY Z POWROTEM DO KRYPTY W KURHANIE. WYCIECZKA WRÓCIŁA DO PRACOWNI CZŁOWIEKA, KTÓREGO DANIEL NAZWAŁ SATURNEM. ZŁOTE KARTY ZOSTAŁY TRZECI RAZ PRZEŁOŻONE ZE STOSU NA STOS I PRZELICZONE, PO CZYM ZŁOŻONO JE W ZROBIONEJ NA WYMIAR I WYŁOŻONEJ AKSAMITEM SKRZYNCE. WSZYSCY OBECNI INSTYNKTOWNIE SKUPILI SIĘ WOKÓŁ NIEJ. - NO, DOKTORZE WATERHOUSE... - ZACZĘŁA ELIZA - MYŚLĘ, ŻE ZROZUMIELIŚMY MNIEJ WIĘCEJ ZALEDWIE JEDNĄ DZIESIĄTĄ WSZYSTKICH OSOBLIWOŚCI PAŃSKIEGO PAŁACU. KIEDY POJMIEMY RESZTĘ? - GDY TYLKO ZNAJDZIEMY SIĘ W BRIDEWELL - ODPARŁ DANIEL I WZIĄŁ SKRZYNECZKĘ DO RĄK, JAKBY SZYKOWAŁ SIĘ DO WYJŚCIA. * * * - JESTEŚMY JAK KLEJNOTY W PIRACKIEJ SKRZYNI ZE SKARBAMI - POWIEDZIAŁA KSIĘŻNA ARCACHON-QWGHLM, PRÓBUJĄC POCIESZYĆ WSPÓŁPASAŻERÓW. W BUDCE NA KOŁACH STŁOCZYLI SIĘ DANIEL, ELIZA, JOHANN I „HILDEGARDA”, W TOWARZYSTWIE NIE TYLKO SKRZYNKI ZŁOTYCH KART, ALE TAKŻE STOSÓW PAMFLETÓW POLITYCZNYCH, KTÓRE, SĄDZĄC PO INTENSYWNEJ WONI I SKŁONNOŚCI DO BRUDZENIA UBRAŃ, MUSIAŁY CAŁKIEM NIEDAWNO WYJŚĆ SPOD PRASY. WSZYSCY SIĘ OD NICH ODSUWALI, POZA DANIELEM, KTÓRY I TAK BYŁ UBRANY NA CZARNO. ZGODNIE Z NIEPISANĄ, CHOĆ UNIWERSALNĄ REGUŁĄ ETYKIETY LUDZIE STŁOCZENI NA OGRANICZONEJ PRZESTRZENI UPARCIE STARALI SIĘ NIE SPOGLĄDAĆ SOBIE W OCZY I NIE PODEJMOWAĆ ROZMOWY. FAKT, ŻE „HILDEGARDA” BYŁA W RZECZYWISTOŚCI KAROLINĄ, KSIĘŻNICZKĄ HANOWERSKĄ, DODATKOWO KOMPLIKOWAŁ SYTUACJĘ. DLATEGO WŁAŚNIE ELIZA PODJĘŁA PRÓBĘ ROZLUŹNIENIA ATMOSFERY. KIEDY POWÓZ ZDROWO ICH WYTRZĄSŁ, PRZEJECHAWSZY SPORY KAWAŁEK SAFFRON HILL ROAD NA POŁUDNIE, DANIEL ZDOŁAŁ OSWOBODZIĆ JEDNĄ RĘKĘ I OTWORZYĆ OKNO. W LONDYNIE PRAWDZIWE PROMIENIE SŁONECZNE BYŁYBY NADMIAREM SZCZĘŚCIA, ALE WYSIŁKI DANIELA ZOSTAŁY NAGRODZONE ZALEWEM SZAREJ, MGLISTEJ POŚWIATY, KTÓRA WYŁOWIŁA Z MROKU LEŻĄCY NA SZCZYCIE STOSU PAMFLET. WOLNOŚĆ DAPPA MÓJ PRZEŚLADOWCA TWIERDZI PONOĆ, ŻE MOJE PAMFLETY NADAJĄ SIĘ TYLKO DO ZAPYCHANIA SZPAR W ŚCIANACH I ZATYKANIA INNYCH PRZEWIEWNYCH OTWORÓW TO LATRYNACH NADRZECZNYCH SPELUNEK. W TAKIM WYPADKU RODZI SIĘ PYTANIE, SKĄD TAK DOBRZE ZNA TAKIE MIEJSCA - LECZ SPUŚĆMY NA TĘ TAJEMNICĘ ZASŁONĘ MILCZENIA. PONIEWAŻ, JEŚLI TWIERDZENIE PANA CHARLESA WHITEA ISTOTNIE JEST PRAWDZIWE, TO TY, CZYTELNIKU, CIESZYSZ SIĘ WŁAŚNIE KRÓTKĄ CHWILĄ SPOKOJU W ŚWIĄTYNI DUMANIA GDZIEŚ W SOUTHWARK, JA ZAŚ POWINIENEM JAK NAJPRĘDZEJ PRZEJŚĆ DO RZECZY, ZANIM SKOŃCZYSZ TO, PO CO PRZYSZEDŁEŚ. Jeżeli przyłożysz oko do szpary, którą opróżniłeś, wydobywając mój pamflet z przynależnego mu miejsca, może uda Ci się zobaczyć ulicę - wschodnie przedłużenie Bankside, nieco oddalone od rzeki i przechodzące przez Winchester Yard. Ulica ta nosi nazwę Clink Street i stanowi fragment granicy rejonu Wolnego Clink. W przeszłości obszar ten należał podobno do miejscowych księży, którzy odstąpili go biskupowi Winchester, z prośbą, by posłużył zbożnemu dziełu ratowania ludzkich dusz i zbierania jałmużny. Zgodnie z tym zaleceniem całe rzesze biskupów prowadziły w Wolnym Clink domy publiczne. Nie były to jednak znane z naszych czasów burdele, słynące z pohańbienia kobiet i stanowiące siedliska zarazy - co to, to nie. Działo się to w świetlanych dniach przed ekspansją francuskiej choroby. Pewien światły klient i nadzorca burdeli, mieszkający nieopodal, w St. James, wydał dekret zakazujący zatrudniania w nich kobiet wbrew ich woli. Instytucje te były tak ściśle kontrolowane i zarządzane przez króla i biskupa, że pracownicy, zarząd i klienci żyli w zgodzie, a wszelkie scysje należały do rzadkości. Podobnie jednak jak w każdym ludzkim przedsięwzięciu, także i tutaj spodziewano się kłopotów, zawczasu więc wybudowano więzienie, i to właśnie w tym więzieniu, w Clink, kreślę te słowa. Nie martw się o mój los. Mieszkam w przestronnym lokum z widokiem na rzekę, które zawdzięczam mojej mecenasce i kilku czytelnikom. Poniżej, w pozbawionych okien komnatach, żyją setki moich współwięźniów, którym straż nie żałuje żelaza, za to skąpi strawy. Kiedyż to, mógłbyś zapytać, Clink zapełnił się więźniami, skoro królowie i biskupi dokładali wszelkich starań, aby stworzyć tu raj na ziemi? Cóż, z czasem okolica podupadła. Francuska choroba doprowadziła do zamknięcia starych burdeli, nowe zaś nie powstały w dumnych gmachach przy Bankside, lecz w diasporze zakamarków rozsianych po całej metropolii. Jest ich tyle, że Lordowie nie tylko nie są w stanie nimi zarządzać, ale nawet ich znaleźć. Miejsce przybytków Afrodyty zajęły areny, na których szczuje się byki i niedźwiedzie; mógłbym opisać je jako Pola Marsowe, gdyby miały cokolwiek wspólnego z Marsem, ale na taki 'zaszczyt nie zasługują. Kiedyś mieszkały tu również muzy - dopóki Cromwell nie kazał pozamykać teatrów. Po Wolnym Clink przechadzał się niegdyś wesoły Dionizos. Niestety, stare dobre napitki, ale i wino, zostały dziś wyparte przez nowomodną truciznę: dżin. Dziś Wolnym Clink rządzą choroby, trucizna i psy. Smutna to konkluzja, która każdego rozumnego więźnia zmusza do refleksji nad naturą wolności. Wszyscy bowiem uwielbiamy sobie wyobrażać, że żyjemy w jakiejś wolnej strefie - jeśli nie w Wolnym Clink, to może w City albo na innym terytorium, gdzie ludzie z dumą mienią się wolnymi. Jednakże po bliższym zbadaniu sprawy wolność ta często okazuje się ułudą, a swoboda jest niewiele więcej warta niż mój pokój na górnym piętrze Clink. Chyba należy złożyć to na karb tęsknoty za starą dobrą Anglią, która sprawia, że wszystko, nawet rzeczy nowoczesne i cudzoziemskie, oglądamy przez zabytkowa lunetę, która tylko obiecuje rzetelny obraz, a tak naprawdę koloryzuje i zniekształca rzeczywistość. W starej dobrej Anglii nie było francuskiej choroby, dlatego i burdele wyglądały inaczej. Nie było w niej również miejsca dla krwawych aren, z pewnością nie w takiej liczbie jak obecnie; nie zarządzali nimi również i nie odwiedzali ich ludzie powszechnie szanowani. Stara dobra Anglia nie znała również niewolnictwa - dziwacznej instytucji, w której jeżeli człowiek chce posiąść drugiego człowieka na własność, wystarczy, że to powie. Nie skarżę się więc na fakt, że ja siedzę w Clink, a Ty, Czytelniku, jesteś wolny. Wolność nas obu jest bowiem tylko pozorna. I wolałbym zażywać wolności skromniejszej, lecz prawdziwszej, niż rozkoszować się wolnością wielką, dając się zarazem wykorzystywać, okłamywać i zwodzić aktualnie rządzącej partii. - Co pan na to? - spytała Eliza. Widziała, że Daniel czyta pamflet. - Całkiem zgrabnie napisane, ale nie wydaje mi się, by to był skuteczny tekst polityczny. - Kiedy autor zwraca się wprost do czytelnika, nie jest to czcza figura stylistyczna. On naprawdę ma czytelników. Chociaż w obecnej sytuacji mato który by się do tego przyznał. - W tym rzecz, moja pani. - Daniel zamknął okno, ponieważ jechali brzegiem Fleet Ditch (znaleźli się niedaleko siedziby Towarzystwa Królewskiego przy Crane Court) i odór amoniaku zaparł mu dech w piersi i wycisnął łzy z oczu. - Publikacja takich tekstów oznacza, że obstawia pani zwycięstwo wigów i porażkę torysów. Ta krytyka chyba trochę rozdrażniła Elizę, za to Karolina, która przysłuchiwała się ich rozmowie, pospieszyła z gotową odpowiedzią: - Fszyscy tak opstafiamy, doktosze Vaterhauz. Pan tesz. * * * Gdyby Johann nie powiedział Karolinie, że Bridewell to dawny pałac królewski, wysiadłaby z powozu, rzuciła okiem i uznała, że zatrzymali się przed nieciekawą, gotycko-tudorską ruiną. Wiedząc jednak zawczasu, co ma przed sobą, musiała przez chwilę udawać zachwyt i wyobrażać sobie, jak Bridewell mógł wyglądać w lepszych czasach. Odwiedzający króla książęta spędzali całe popołudnia, grając w kręgle na tym samym placyku, na którym dziś zalegały splątane w gordyjski węzeł stare konopne sznury, zanim trafiły w popękane dłonie uwięzionych w Bridewell prostytutek i zmieniły się w pakuły. Z tego wysokiego okna księżniczki wyglądały na Fleet, zanim z krystalicznego strumyka stała się kanałem ściekowym; w tej chwili dwunastoletni złodziejaszek sikał zza okuwających okno krat na ulicę. Podłużny budynek, w którym teraz mieścił się hałaśliwy i brudny warsztat, mógł być dawniej stajnią, do której rycerze odprowadzali swoje dzielne rumaki. Młoda dama o nieco bardziej romantycznym charakterze mogłaby przez cały dzień w pocie czoła tworzyć sobie w głowie jakieś sielankowe obrazy, mając przed oczami tę architektoniczno-społeczną pryzmę kompostu. Karolina dzielnie podtrzymywała to złudzenie, dopóki okrzyki i pogwizdywania z zakratowanych okien nie uświadomiły jej, że nie powinna zbyt długo bawić na placu, na który zwykle przybywali nowi więźniowie. - Proszę się tym nie przejmować - powiedział Daniel, prowadząc gości przez bramę na wewnętrzny dziedziniec. - Różne ważne persony przyjeżdżają tu czasem popatrzeć sobie na więźniów, chociaż ponoć Bedlam przedstawia sobą znacznie bardziej odrażający widok. Wezmą nas za turystów. Okazało się, że pałac składa się z dwóch (niepasujących do siebie) skrzydeł. - Tam nie idziemy - powiedział Daniel, skinieniem głowy wskazując lewe skrzydło. - To męskie więzienie: złodzieje, alfonsi, czeladnicy, którzy rozbili nos mistrzowi. Chodźmy do części dla kobiet. Mówił z rozwagą, powoli, ale szedł całkiem szybko - obrał taką taktykę celowo, aby zmusić gości do przyspieszenia kroku i odwrócić ich uwagę od niezliczonych zbędnych atrakcji po drodze. - Będę pierwszy wchodził przez wszystkie drzwi - uprzedził. - Wiem, że jest to niewybaczalne naruszenie etykiety, ale, jak się pewnie państwo sami zorientowaliście, to nie Wersal. Proszę patrzeć pod nogi. Z tymi słowami zagłębił się w labirynt schowków, spiżarek i korytarzy, w przeszłości stanowiący zapewne królestwo drobnej służby pałacowej. Pchnął barkiem drzwi, za którymi rozpostarła się zdumiewająco rozległa i wysoko sklepiona przestrzeń - wiekowa sala tronowa lub bankietowa, gdzie dawni hrabiowie zasiadali pewnie do obiadów i podejmowali gości. Teraz były w niej głównie kobiety, a w wystroju wnętrza dominowały dwa elementy wyposażenia: bloki i dyby. Bloki były kawałkami pni dużych drzew, postawionymi na sztorc i przyciętymi tak, że sięgały człowiekowi do połowy uda. Przy blokach stały kobiety - nie mogły być za stare ani zbyt młode, gdyż praca, jaką wykonywały, była zbyt ciężka dla podlotków i wdów. Każda trzymała w rękach ogromny tłuczek: osadzony na stylisku siekiery kawał twardego drewna, długi na stopę i szeroki na dłoń. Na blokach leżały poskręcane jak węże rozmiękczone łodygi konopi, mające kilka cali średnicy i blisko trzy jardy długości, które parę miesięcy wcześniej zostały odarte z liści, zatopione w bagnistych bajorach w okolicy Lambeth i obciążone kamieniami. Woda wniknęła w nie i wsiąkła w międzytkankowe lepiszcze spajające łodygę, oszczędzając przy tym same włókna. Wysuszono je następnie na słońcu, przewieziono barką do Bridewell i zrzucono na gigantyczny stos pod jedną ze ścian. Młodsze dziewczęta co rusz wyciągały zeń świeże łodygi, wlokły kawałek po posadzce i kładły na pustych blokach, jakby chciały je złożyć w ofierze. Ledwie łodyga znieruchomiała, skradający się po sali mężczyzna w długim fartuchu brał zamach trzcinką i wpatrywał się łapczywym wzrokiem w plecy kobiety stojącej przy tym bloku, osłonięte tylko cieniutką warstwą perkalu. Jeżeli w mgnieniu oka nie zamachnęła się tłuczkiem i nie zmiażdżyła leżących na bloku konopi, trzcinką z porównywalnym impetem spadała na jej grzbiet. Każdą łodygę należało wymiędlić wielokrotnie, na całej długości i całym obwodzie, by oddzielić długie, ciemne włókna od przegniłej i podsuszonej pulpy. Tłuczki biły o bloki w niekończącej się kanonadzie, paździerze sypały się na ziemię jak brudny śnieg, albo wystrzeliwały w powietrze, tworząc nigdy nieopadającą chmurę. Karolina i Eliza jednocześnie sięgnęły po chustki i przykryły sobie głowy, żeby szorstkie odpadki nie wmieszały im się we włosy. Nie trzeba było długo czekać, żeby wolnymi końcami tych samych chustek przysłoniły także twarze, usta i nosy, w powietrzu unosiła się bowiem zawiesina konopnych drobinek, niewidocznych wprawdzie, ale wyraźnie wyczuwalnych, kiedy trafiły do gardła lub oka. Drugim powszechnym składnikiem umeblowania były dyby. Stały pod ścianami, rozlokowane w równych odstępach. Składały się z pary desek zamontowanych na pionowym stelażu, w którym można je było przesuwać w górę i w dół i unieruchamiać kołkami na pożądanym poziomie. Na krawędziach desek widniały półkoliste wycięcia, różnej wielkości, różnie rozmieszczone i gotowe na przyjęcie różnej średnicy karków i nadgarstków oraz unieruchomienie ich w takim miejscu i na takiej wysokości, które więźniowi przysporzyłyby największych cierpień, a pilnującemu go nadzorcy sprawiły największą frajdę. Większość dybów świeciła pustkami (dowód dobrego zarządzania przedsiębiorstwem), ale w trzech tkwiły unieruchomione kobiety, z rękami skutymi wysoko nad głową. Plecy ich sukienek były czarne od sączącej się i krzepnącej krwi. - Teraz już państwo wiecie wszystko, co można wiedzieć o produkcji pakuł i resocjalizacji zdemoralizowanych - powiedział Daniel, kiedy wymknęli się bocznym wyjściem na klatkę schodową, gdzie dało się normalnie oddychać. Nastąpiła dłuższa przerwa, by wszyscy mogli się spokojnie otrzepać i wypłakać farfocle z oczu. - Zdumiewa mnie, że są ludzie, którzy jednego dnia oglądają to, co my przed chwilą, a dzień później jakby nigdy nic idą do burdelu. Osobiście nie wyobrażam sobie widoku, który by mniej stymulował zapędy erotyczne w ogóle, a chęć do obcowania z prostytutkami w szczególności... Johann odchrząknął. Eliza spiorunowała go wzrokiem. Karolinę wywód doktora Waterhouse'a chyba szczerze zainteresował, ale została przegłosowana. - No dobrze, chodźmy w takim razie do apartamentów panny Hannah Spates - zasugerował Daniel. - Proszę tylko uważać, gdzie stawiacie nogi - dodał zgoła niepotrzebnie, ponieważ wszędzie dookoła zalegały ludzkie ekskrementy. * * * Pałac Bridewell miał typowo angielską naturę - w tym sensie, że (abstrahując od całego procesu historycznego, który sprawił, że skończył tak jak skończył) nie było w nim za grosz sensu. Podobnie jak botanikę, można go było wykuć na pamięć, ale nie zrozumieć. Goście natychmiast zabłądzili i nikt by się nie zdziwił, gdyby Daniel niespodziewanie otworzył drzwi prowadzące do tajnego tunelu pod dnem Tamizy albo po prostu boczne wejście do piekła. W końcu jednak znaleźli się na najwyższym piętrze któregoś ze skrzydeł pałacu lub jego przybudówek, gdzie mieszkała i pracowała Hannah Spates i jej przyjaciółki - w olbrzymim pomieszczeniu, pod masywnymi dźwigarami i krokwiami jęczącymi pod ciężarem wiekowej dachówki z płyt łupku. W zimie musiało być w nim równie zimno, jak w lecie duszno, było jednak suche, nie śmierdziało, nie zdobiły go krwawiące kobiety, a przez kilka okien wpadało do środka trochę dziennego światła. Krokwie były stromo nachylone, jakby chciały strząsnąć brzemię kamiennych płytek. Upodabniało to budynek do gotyckiego kościoła, którego budowniczych zabrała Czarna Śmierć, zanim zdążyli wyposażyć wnętrze w ławki i pulpit. Ktoś jednak wstawił tu organy - tak przynajmniej pomyśleli z początku goście. Największym wolnostojącym przedmiotem we wnętrzu była skrzynia wielkości szałasu wagabundów, chociaż znacznie staranniej wykonana, zbita ze sprytnie łączonych dębowych desek, uszczelniona pakułami i smołą. Z jednej strony miała cztery ogromne miechy i zamocowaną kilka stóp nad nimi drewnianą barierkę. Dwie kobiety stały na miechach, opierając stopy po jednej na miechu i przytrzymując się barierki. Urządzenie zestrojono w taki sposób, że kiedy jedna stopa szła w dół i powodowała wdmuchnięcie powietrza w głąb machiny, miech pod druga stopą napełniał się powietrzem, przez co kobiety wyglądały, jakby wchodziły po niekończących się schodach. Były to dwie dorodne, rumiane dziewoje, podobne do siebie, cycate, szerokie w biodrach, z kręconymi włosami. Ich policzki czerwieniły się i błyszczały coraz bardziej, a dziewczyny najwyraźniej miały sporo frajdy ze swojego nowego zajęcia. Zerkając ciekawie na gości, starały się mieć stałe baczenie na szklaną rurkę w kształcie litery U, wypełnioną rtęcią, która przelewała się w rytm ich kroków: przesuwała się w górę jednego ramienia, gdy odciążały miechy, i pędziła w górę drugiego, gdy naciskały któryś z nich. Jedno z ramion rurki przewiązano czerwoną wstążką. Gościom nie trzeba było tłumaczyć, że celem ćwiczenia jest doprowadzenie rtęci do poziomu wskazanego wstążką. Po drugiej stronie nadymanej powietrzem skrzyni znajdowała się konsola nieco przypominająca manuał organowy - skrócony, pozbawiony półtonów i liczący zaledwie trzydzieści dwa klawisze, z których w dodatku kilka było chyba wciśniętych na stałe. Organistką była młoda kobieta o spiętych w luźny kok włosach barwy cynamonu. Tak jak wszystkie pensjonariuszki Bridewell, nosiła sukienkę, która wyglądała jak wyciągnięta na chybił trafił z parafialnej skrzyni z darami dla biednych. Dziewczyna wyprała ją jednak, a także poświęciła trochę czasu na podszycie, połatanie i nadanie kształtu, który chociaż w przybliżeniu odpowiadał kształtom jej ciała. Kiedy Daniel podszedł bliżej, prowadząc gości, wyprostowała się i pociągnęła za gałkę z kości słoniowej. Mechanizm sapnął i wszystkie wciśnięte klawisze odskoczyły. - Łaskawa pani... - Daniel zwrócił się do Elizy. - Przedstawiam pani pannę Hannah Spates. Panno Spates, to jest dama, o której pani opowiadałem. Hannah Spates wstała od klawiatury i spróbowała dygnąć. - Miło mi panią poznać - powiedziała Eliza serdecznie, ale z dystansem, przybierając pozę typową dla filantropów-arystokratów zmuszonych wizytować szpitale, sierocińce i przytułki. - Co to za instrument? Przygotowałyście panie jakiś spektakl? Słowa „instrument” i „spektakl” zbiły Hannah z tropu, ale dziewczyna szybko - i bez pomocy Daniela - rozszyfrowała pytanie. - To maszyna do dziurkowania kart, łaskawa pani - odparła. - Wycina w nich małe otworki, co właśnie mam pani zademonstrować. - Najpierw zajrzymy do ksiąg - wtrącił Daniel. Poprowadził swój mały orszak w kąt pomieszczenia, gdzie zorganizowano imitację banca - przy ogromnym biurku siedział skryba. Za jego plecami stał mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat, który na widok gości wyszedł naprzód i czekał, aż Daniel dokona prezentacji. - Pan William Ham - powiedział Daniel. - Złotnik, który prowadzi nasze sprawy w City, a takie mój siostrzeniec. WYMIENIONO UPRZEJMOŚCI. ELIZA STWIERDZIŁA, ŻE SŁYSZAŁA O PANU HAMIE OD PRZYJACIÓŁ, KTÓRZY CHWALILI GO SOBIE JAKO KONTRAHENTA. WILLIAM HAM ODPARŁ, ŻE JEJ SŁOWA PRZYNOSZĄ MU ZASZCZYT. SPRAWIAŁ WRAŻENIE ZASKOCZONEGO, ALE I ZADOWOLONEGO Z FAKTU, ŻE KTOŚ GO KOJARZY; Z NATURY BYŁ CZŁOWIEKIEM DYSKRETNYM, ELEGANCKIM, ALE NIEWYRÓŻNIAJĄCYM SIĘ Z TŁUMU, TYPOWYM PRZEDSTAWICIELEM NOWEJ RASY, KTÓRA PRZEJĘŁA ZARZĄDZANIE BANCA Z RĄK HUŚTAJĄCYCH SIĘ NA KANDELABRACH AWANTURNIKÓW, WIECZNIE ZAPITYCH TCHÓRZY I PATOLOGICZNYCH KŁAMCÓW, KTÓRZY URUCHOMILI CAŁY TEN PROCEDER, GDY DANIEL BYŁ JESZCZE MŁODZIENIASZKIEM. Ale do rzeczy: Daniel wręczył siostrzeńcowi skrzyneczkę ze złotymi kartami. Ham zaniósł karty na stojące przy oknie biurko i poważył, podając kolejne wyniki skrybie, który najpierw powtarzał je głośno, a potem zapisywał w księdze. Po zważeniu karty trafiły do pancernej skrzyni, przycupniętej na podłodze tuż obok banca - wszystkie poza jedną, którą Ham wręczył trzeciemu mężczyźnie: nadzorcy w fartuchu, tym tylko różniącemu się od strażników z międlarni, że nie miał trzcinki. Z ostrożnością i pompą, jakich nie powstydziłby się ksiądz obnoszący poświęconą hostię po prezbiterium, przeniósł kartę do nibyorganów i odłożył ją - na chwilę - na półeczkę na nuty. Ujął dwa czarne uchwyty z kutego żelaza, sterczące z przedniej płyty maszyny tuż nad klawiaturą, i mocno je szarpnął. Maszyna pokazała mu język - ze środka wysunęła się żelazna płyta, płaska i gładka, jakby przed chwilą wyszła spod prasy w walcowni. Tylko w jej tylnej części widoczne było płytkie kwadratowe zagłębienie o ażurowym, podziurawionym gęstą siateczką otworów dnie. Nadzorca sięgnął po złotą kartę i ułożył ją w zagłębieniu. Pasowała idealnie; przykryła wszystkie otworki, a po bokach została jeszcze odrobina zapasu. Mężczyzna zaparł się o drążki i pchnął płytę - razem z nowym, złotym brzemieniem - z powrotem w głąb maszyny. Załomotała głucho, wskakując na miejsce; uważny słuchacz wychwyciłby zapewne metaliczny szczęk, jakby jakieś bolce zablokowały ją w tej pozycji. Nadzorca się cofnął. Panna Spates wróciła na swoją grzędę przy instrumencie - usiadła i przygładziła sukienkę, po czym nachyliła się nad klawiaturą i zajrzała w pryzmat zamontowany na szczycie przedniej ścianki. To, co zobaczyła, chyba jej się nie spodobało, bo wyciągnęła ręce i zaczęła kręcić dwiema żelaznymi korbkami to w jedną, to w drugą stronę, najwyraźniej ustawiając płytę w pożądanym położeniu. W końcu - zadowolona z uzyskanego efektu - złożyła skromnie ręce na podołku i spojrzała na Daniela. - JA RÓWNIEŻ MAM TU PEWNĄ NIEWIELKĄ ROLĘ DO ODEGRANIA - PRZYZNAŁ DANIEL. Z KIESZENI NA PIERSI WYJĄŁ SZTYWNY KARTONIK, KTÓRY PRZEZ DOBRE KILKA GODZIN (ALBO NAWET DNI!) BYŁ OBIEKTEM ZAINTERESOWANIA CZŁOWIEKA UZBROJONEGO W OSTRO PRZYCIĘTE PIÓRO. JEGO SKRAJ OZDABIAŁY CIĄGI CYFR, WNĘTRZE ZAŚ WYPEŁNIAŁY CIASNO STŁOCZONE ZNACZKI: FRAGMENTY TEKSTU PO ŁACINIE I ANGIELSKU, RUNY PRAWDZIWEGO PISMA I LAWINY LICZB. DANIEL WRĘCZYŁ GO - WYKONUJĄC PRZY TYM NAMIASTKĘ UKŁONU - HANNAH, KTÓRA OBRÓCIŁA KARTONIK W DŁONI I POŁOŻYŁA NA PÓŁECZCE NA NUTY. - ONA UMIE CZYTAĆ?! - SPYTAŁ Z NIEDOWIERZANIEM JOHANN. - TAK SIĘ SKŁADA, ŻE UMIE, DZIĘKI STARANIOM TROSKLIWEGO OJCA. ALE JEST TO TALENT RZADKO SPOTYKANY, A W TYM WYPADKU ZGOŁA NIEPOTRZEBNY. WYSTARCZY, ŻEBY UMIAŁA ODRÓŻNIĆ ZERO OD JEDYNKI. SAMI MOŻECIE SIĘ PAŃSTWO O TYM PRZEKONAĆ; PROSZĘ OBEJRZEĆ TĘ KARTKĘ. JOHANN, ELIZA I KAROLINA STŁOCZYLI SIĘ ZA PLECAMI PANNY SPATES, ABY ZERKNĄĆ PONAD JEJ RAMIENIEM NA WYSTAWIONY NA PÓŁECZCE OKAZ. POKRYWAŁY GO LITERY ZNAKI W RÓŻNYCH STYLACH I JĘZYKACH, HANNAH JEDNAK USTAWIŁA GO W TAKI SPOSÓB, BY WYGODNIE SCZYTYWAĆ UMIESZCZONE PRZY JEDNEJ KRAWĘDZI DŁUGIE CIĄGI CYFR. KAŻDA Z TYCH CYFR BYŁA ALBO ZEREM, ALBO JEDYNKĄ. GOŚCIE ROZMAWIALI, A HANNAH PRZESUWAŁA PALCEM PO MANUALE, WCISKAJĄC JEDNE KLAWISZE, A INNE POMIJAJĄC. PRZY KAŻDYM NACIŚNIĘCIU BYŁO SŁYCHAĆ KLEKOTANIE UKŁADU DŹWIGNI I POPYCHACZY WE WNĘTRZU MASZYNY; WCIŚNIĘTY KLAWISZ NIE WRACAŁ DO POPRZEDNIEJ POZYCJI. BYŁO OCZYWISTE, ŻE ZERA I JEDYNKI NA KARTONIKU SĄ KLUCZEM, WEDŁUG KTÓREGO WYBIERA KLAWISZE DO NACIŚNIĘCIA: WIDZĄC JEDYNKĘ, WCISKAŁA ODPOWIADAJĄCY JEJ KLAWISZ; WIDZĄC ZERO, PRZEŚLIZGIWAŁA SIĘ NAD NIM I SZŁA DALEJ. PRECYZYJNYM, WYMAGAJĄCYM SKUPIENIA WYSIŁKOM PANNY SPATES TOWARZYSZYŁY GŁOŚNE ODGŁOSY WYDAWANE PRZEZ SPOCONE I ZMACHANE DZIEWCZYNY OD DEPTANIA MIECHÓW. RYTM ICH KROKÓW I SAPNIĘĆ OSIĄGNĄŁ CRESCENDO, KIEDY PRÓBOWAŁY PCHNĄĆ RTĘĆ AŻ DO CZERWONEJ WSTĄŻKI. - ZA POZWOLENIEM SZANOWNEGO PANA... - WYSAPAŁA JEDNA - CZASEM ŚPIEWAMY PRZY TYM PIOSENKĘ, JAK MARYNARZE... KIEDY... WSPINAJĄ SIĘ... PO LINACH. - ALEŻ PROSZĘ BARDZO, ŚPIEWAJCIE! - POWIEDZIAŁ DANIEL, NIE ZAUWAŻAJĄC PRZERAŻONEJ MINY NADZORCY, KTÓRY JUŻ OTWORZYŁ USTA, ŻEBY ZAPROTESTOWAĆ. SALLY-RĄCZKĘ WAM PRZEDSTAWIĘ, CO TAM LICZKIEM KRASNYM BŁYSKA. ZA DRAG ZŁAPIE - I PO SPRAWIE, Bo w mig woda z pompy tryska. To ci pompka - Sally-Rączka! Nikt jak ona nie kręci bączka! POMPUJCIE WIĘC, DZIEWCZYNY WRAZ! SZCZĘŚLIWY CZEKA CHŁOPCÓW CZAS. DO LONDYNU SIĘ WYBRAŁA, LECZ TAM ZESZŁA NA ZŁĄ DROGĘ. WSZYSTKIM CHĘTNYM POMPOWAŁA, CHWILE ZAPEWNIAJĄC BŁOGIE. TO CI POMPKA - SALLY-RĄCZKA![ITD.] Dzisiaj w Bridewell Sally mieszka, Pompowaniem znów zajęta. W organ dmie z małego mieszka, Zamęczając swe... nóżęta! To ci pompka - Sally-Rączka! [itd.] Przy ostatniej nucie refrenu żywe srebro wystrzeliło w rurce do góry i musnęło czerwoną wstążkę. Hannah Spates pociągnęła za gałkę z kości słoniowej, którą od dłuższej chwili ściskała niecierpliwie w spoconej dłoni. Maszyna zasyczała donośnie; syk nie dobiegał z jednego konkretnego punktu, lecz z wielu miejsc jednocześnie, jakby deszcz szczątków rozsadzonej wybuchem armaty spadł do morza. OD GÓRY NA PUDLE ZAMONTOWANO CYLINDRY, KTÓRE W PIERWSZEJ CHWILI MOŻNA BY WZIĄĆ ZA PISZCZAŁKI ORGANOWE: MIAŁY KILKA CALI ŚREDNICY I DŁUGOŚĆ OKOŁO JARDA. USTAWIONE W PÓŁOKRĄG O ŚREDNICY DWÓCH JARDÓW, OKALAŁY ŚRODKOWĄ CZĘŚĆ POKRYWY, GDZIE ZNAJDOWAŁO SIĘ NIEZWYKŁE ZAGĘSZCZENIE DŹWIGNI I DŹWIGIENEK, I BYŁY POŁĄCZONE ZE ŚRODKIEM WIEKA ZA POMOCĄ MOSIĘŻNYCH PRĘTÓW, ROZCHODZĄCYCH SIĘ DO NICH WACHLARZOWATO, NICZYM PROMIENIE SŁOŃCA. STAŁO SIĘ JUŻ OCZYWISTE, ŻE W CYLINDRACH ZNAJDUJĄ SIĘ TŁOKI. SPRĘŻONE POWIETRZE ZE SKRZYNI POPCHNĘŁO NIEKTÓRE Z NICH DO GÓRY, ONE ZAŚ, PORUSZAJĄC SIĘ, POCIĄGNĘŁY ZA SOBĄ KOŃCÓWKI MOSIĘŻNYCH PRĘTÓW. KAŻDY PRĘT MIAŁ OBROTOWY PUNKT PODPARCIA UMIESZCZONY DALEKO OD TŁOKA I BLISKO ŚRODKA MECHANIZMU, CO TWORZYŁO ZEŃ SKUTECZNĄ DŹWIGNIĘ DWURAMIENNĄ. SZYBKI RUCH TŁOKA WYPYCHAŁ DŁUŻSZY KONIEC DŹWIGNI DO GÓRY I SPRAWIAŁ, ŻE JEJ DRUGA KOŃCÓWKA, KRÓTSZA, OPADAŁA POWOLI, LECZ ZE ZNACZĄ SIŁĄ, WCISKAJĄC CIENKI PIONOWY PRĘT. TRZYDZIEŚCI DWA TAKIE PRĘTY STAŁY W RÓWNYM RZĄDKU, JAK ŻOŁNIERZE NA PARADZIE; KAŻDY Z NICH NAJPIERW PRZEZ CHWILĘ STAWIAŁ OPÓR, A POTEM NAGLE USTĘPOWAŁ I SUNĄŁ W DÓŁ, JAKBY WŁAŚNIE UDAŁO MU SIĘ PRZEBIĆ JAKĄŚ BARIERĘ. JEGO GWAŁTOWNY RUCH SPRAWIAŁ, ŻE TŁOK SWOBODNIE WYPYCHAŁ DRUGI KONIEC DŹWIGNI I UDERZAŁ W POZIOMĄ DŹWIGIENKĘ, KTÓREJ DRUGI KONIEC BYŁ PRZYMOCOWANY DO PIONOWEGO POPYCHACZA, BIEGNĄCEGO NA ZEWNĄTRZ WZDŁUŻ ŚCIANKI CYLINDRA. POPYCHACZ PRZENOSIŁ NACISK W DÓŁ, DO ZAWORU U NASADY CYLINDRA, KTÓRY OTWIERAŁ SIĘ I WYPUSZCZAŁ POWIETRZE, ABY TŁOK MÓGŁ SWOBODNIE OPAŚĆ DO PIERWOTNEGO POŁOŻENIA. CAŁY CYKL TRWAŁ KILKA SEKUND, PO CZYM PANNA SPATES POCIĄGNĘŁA ZA GAŁKĘ I WSZYSTKIE KLAWISZE ZOSTAŁY ODBLOKOWANE. KODĄ PRZEDSTAWIENIA BYŁ CICHY PISK, KTÓRY PRZEZ KILKA SEKUND DOBYWAŁ SIĘ - JAK Z DUD - Z TRZEWI MASZYNERII. Z ZAGŁĘBIENIA NA PRZODZIE INSTRUMENTU WYSTRZELIŁ MAŁY PIÓROPUSZ ZŁOTYCH ODPADKÓW, PO CZYM TRAFIŁ DO USTAWIONEJ POD OTWOREM PORCELANOWEJ MISECZKI. DANIEL PODNIÓSŁ JĄ SZYBKO I POKAZAŁ GOŚCIOM. ZAWIERAŁA KILKANAŚCIE MALEŃKICH ZŁOTYCH KRĄŻKÓW, PRZYWODZĄCYCH NA MYŚL MONETY Z KRAJU ELFÓW; NIEKTÓRE JESZCZE WIROWAŁY I DŹWIĘCZAŁY CICHO. - WSZYSTKIE SĄ IDENTYCZNE - WYJAŚNIŁ DANIEL. - WAŻĄ TYLE SAMO, WIĘC WYSTARCZY JE ZWAŻYĆ, ŻEBY SIĘ DOWIEDZIEĆ, ILE ICH JEST. WYNIK RACHUNKÓW ZOSTAJE POTEM DODATKOWO SPRAWDZONY. - W JAKI SPOSÓB? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ JOHANN. - SKRYBA OGLĄDA TEN KARTONIK. - DANIEL WSKAZAŁ ZAGRYZMOLONĄ TEKTURKĘ, Z KTÓREJ PANNA SPATES ODCZYTYWAŁA ZERA I JEDYNKI. - SPRAWDZA, JAKA LICZBA MIAŁA ZOSTAĆ NA NIM WYBITA I ILE OTWORÓW MASZYNA POWINNA ZROBIĆ. JEŻELI ICH LICZBA NIE ZGADZA SIĘ Z LICZBĄ DROBINEK W MISCE, BŁĘDNIE WYDZIURKOWANA KARTA ZOSTAJE ODDANA DO PRZETOPIENIA. ALE TO ZDARZA SIĘ RZADKO, BO PANNA SPATES RACZEJ SIĘ NIE MYLI. PANNA SPATES ZDĄŻYŁA PRZEZ TEN CZAS POCIĄGNĄĆ ZA INNĄ MOSIĘŻNĄ DŹWIGNIĘ. ŻELAZNA PŁYTA ZE ZŁOTĄ KARTĄ PRZESUNĘŁA SIĘ W GŁĘBI MASZYNY, CO OPERATORKA SPRAWDZIŁA, ZERKAJĄC DO ŚRODKA PRZEZ PRYZMAT. DZIEWCZYNY NA MIECHACH ZNÓW SIĘ ROZŚPIEWAŁY, PANNA SPATES ZNALAZŁA NA KARCIE NOWY CIĄG CYFR I ODZWIERCIEDLIŁA GO WCIŚNIĘCIEM ODPOWIEDNICH KLAWISZY. CHWILĘ PÓŹNIEJ ŚPIEW, SYK I METALICZNY ŁOSKOT ZNÓW ZLAŁY SIĘ W OGŁUSZAJĄCĄ KAKOFONIĘ, MOSIĘŻNE DŹWIGNIE ZADYGOTAŁY KONWULSYJNIE I DO MISKI TRYSNĘŁA NASTĘPNA STRUŻKA ZŁOTYCH KRĄŻKÓW. PROCEDURA TA POWTARZAŁA SIĘ PRZEZ JAKIŚ CZAS, AŻ W KOŃCU HANNAH WSTAŁA ZE SWOJEGO STANOWISKA. DZIEWCZYNY ZESKOCZYŁY Z MIECHÓW I PODESZŁY DO KUBŁA Z PIWEM, A NADZORCA WYCIĄGNĄŁ Z MASZYNY ŻELAZNĄ PŁYTĘ I ZDJĄŁ Z NIEJ ZŁOTĄ KARTĘ, PODZIURAWIONĄ JAK SER SZWAJCARSKI RZĘDAMI RÓWNYCH, OKRĄGŁYCH OTWORKÓW. KAŻDY ZNAJDOWAŁ SIĘ NA JEDNYM Z PUNKTÓW PRZECIĘCIA LINII SIATKI MONSIEUR KARTEZJUSZA, ALE NIE WSZYSTKIE TAKIE SKRZYŻOWANIA ZOSTAŁY PRZEDZIURAWIONE. EFEKT KOŃCOWY STANOWIŁ INTRYGUJĄCE POŁĄCZENIE ŁADU I CHAOSU, W PEWNYM SENSIE PODOBNE DO KARTKI ZE SCHLUDNIE ZASZYFROWANĄ INFORMACJĄ. - Moje rozumienie Pałacu Clerkenwell jest teraz znacznie pełniejsze - przyznała Eliza. - Nadal jednak pozostało tu wiele tajemnic. Rozumiem już, na przykład, po co zatrudnił pan konstruktorów organów. Nie pojmuję za to, do czego jest panu potrzebny człowiek wytwarzający małe błyskawice. - Od pewnego holenderskiego konstruktora organów odkupiliśmy zapas części i elementów - odparł Daniel. - Dlatego też nasza machina powstała w oparciu o tajniki tego kunsztu. Twórca zabawek, zegarmistrz i entuzjasta elektryczności mogli osiągnąć ten sam cel zupełnie inną drogą. - Nie jest to jednak maszyna, która myśli, prawda? - Ależ nie, Maszyna Logiczna będzie wyglądała zupełnie inaczej. - Będzie? Czyli... jeszcze nie powstała? - Przygotowanie kart musi potrwać, nawet gdybyśmy zbudowali więcej dziurkarek i zatrudnili tu całe Bridewell. A Maszyny Logicznej nie można zaprojektować, zbudować i przetestować, dopóki nie mamy gotowych kart do niej. Dlatego do tej pory koncentrowaliśmy się przede wszystkim na problemie dziurkowania, który, jak państwo widzieliście, został z powodzeniem rozwiązany. Produkcja następnych dziurkarek trwa, teraz jednak gros naszych wysiłków skupimy na skonstruowaniu Maszyny Logicznej. - Daniel odchrząknął cicho. - Z tego też powodu przydałby się nam zastrzyk kapitału. - Wcale się nie dziwię! - wykrzyknął Johann. - Dlaczego robicie te karty ze złota? - Złoto jest niezwykle kowalne, co pozwala wytwarzać zeń karty jednolitej grubości. Jest przy tym wytrzymałe, nie pokrywa się rdzą i nie śniedzieje. Nie po to jednak potrzebujemy pieniędzy. Może to państwa zaskoczy, ale mamy w skarbcu dość złota, by zakodować wszystkie informacje z papierowych kart, które ze sobą przywiozłem. - Mógłby pan rozwinąć tę myśl? - poprosiła Eliza. - Przywiozłem z Bostonu kilka skrzyń takich papierowych kart; wystarczy ich, by zasilić logiczne jądro naszej przyszłej maszyny. - Po co zabrał je pan ze sobą? - Instytut Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts ma hojnych sponsorów. Pomyślałem, że te ważne persony chętnie zobaczą materialne dowody prowadzonych przeze mnie prac - wyjaśnił Daniel. - Nie, nie przewidziałem, że sytuacja tak się rozwinie - dodał, wskazując dziurkarkę. Przymknął oczy i skinął głową Karolinie. - To znaczy, że w Bostonie zostało więcej takich kart? - Znakomita większość. Jeśli jednak Bóg jest mi łaskawy, w tej chwili są one ładowane na pokład Minerwy, o której z pewnością pani słyszała. W kwietniu wypłynęła z Londynu; przed tygodniem powinna była dotrzeć do Bostonu. - Kiedy z Bożą pomocą wróci do Londynu, będzie pan potrzebował więcej złota na karty - zauważył Johann. Daniel się uśmiechnął. - Tak się szczęśliwie składa, że w tym samym czasie otrzymamy nową dostawę złota. Także drogą morską. Dlatego, kiedy wspominam o konieczności dofinansowania naszego przedsięwzięcia, nie mam na myśli produkcji złotych kart. - Jest pan, można by rzec, poszukiwaczem przygód technologicznych, doktorze - powiedziała Eliza. - Ma pan pełne prawo, a nawet obowiązek, okazywać optymizm, który w innych dziedzinach, takich jak finanse, uznano by za niekompetencję. Ja jednak, proszona o wystąpienie w roli mecenasa, nie mogę sobie pozwolić na taki luksus. Moim zdaniem pokłada pan zbytnią ufność w fakcie, że oba statki - ten z kartami i ten ze złotem - przybędą do Londynu bezpiecznie i na czas. - Celna uwaga, droga pani. Pozwólcie państwo zatem, że uproszczę sytuację: otóż karty i złoto przypłyną tym samym statkiem. - Minerwą? - Z pewnością zdaje sobie pani sprawę, że to wyśmienity statek. Wolałbym powierzyć złoto zęzie Minerwy niż skarbcowi niejednego banca. Można bezpiecznie założyć, że na początku sierpnia rzuci kotwicę na Pool, my zaś zostaniemy zaopatrzeni we wszystko, co potrzebne do wyprodukowania znacznej liczby dziurkowanych kart. Do tego czasu potrzebne są jednak fundusze na sfinansowanie działalności Pałacu Clerkenwell, abyśmy mogli zbudować Maszynę Logiczną. - Czy słusznie się domyślam, że zabiegał pan już - bez powodzenia - o wsparcie finansowe ze strony swojego dobroczyńcy? - ROGER COMSTOCK ZASUGEROWAŁ, ABYM ZWRÓCIŁ SIĘ W TEJ SPRAWIE DO PANI, MADAME. - NIE MYŚLAŁAM, ŻE KOMUŚ TAKIEMU JAK ON MOŻE ZABRAKNĄĆ PIENIĘDZY. - CHODZI NIE TYLE O BRAK PIENIĘDZY, ILE O PŁYNNOŚĆ FINANSOWĄ. JAK PANI WIE, W TEJ CHWILI DUŻO ZALEŻY OD SYTUACJI W POLITYCE. ZAGROŻENIA, KTÓRE KAZAŁY KSIĘŻNICZCE KAROLINIE SZUKAĆ BEZPIECZEŃSTWA Z DALA OD HANOWERSKICH OGRODÓW, NIEMAL RÓWNIE MOCNO DAJĄ SIĘ WE ZNAKI MARKIZOWI RAVENSCAR. POWAŻNIE NADWERĘŻYŁ SWOJE ZASOBY, ZBROJĄC SIĘ I SZYKUJĄC NA SPOTKANIE Z BOLINGBROKIEM. - CO PRZYNIOSŁO MU JUŻ PIERWSZE SUKCESY, JEŚLI WIERZYĆ WCZORAJSZYM DONIESIENIOM Z PARLAMENTU - WTRĄCIŁ JOHANN. - ISTOTNIE, WCZORAJ COMSTOCK TRIUMFOWAŁ. BYŁA TO JEDNAK ZALEDWIE MAŁA POTYCZKA, A CZEKAJĄ GO JESZCZE PRAWDZIWE BITWY. - NALEŻY SIĘ ZATEM DZIWIĆ, ŻE W OGÓLE ZNAJDUJE CZAS I PIENIĄDZE NA BUDOWANIE MASZYN LOGICZNYCH - ZAUWAŻYŁ JOHANN. - PRAWDĘ MÓWIĄC, NIE ZNAJDUJE ICH - PRZYZNAŁ DANIEL. - CAŁKIEM O NAS ZAPOMNIAŁ. - POTRZEBUJE PAN ZATEM POŻYCZKI POMOSTOWEJ - STWIERDZIŁA ELIZA. - W RZECZY SAMEJ, MADAME. - ŻADEN BUDOWNICZY MOSTÓW I POMOSTÓW NIE ZAPROJEKTUJE TAKIEJ KONSTRUKCJI, JEŚLI NIE ZNA JEJ DŁUGOŚCI... - OD DZIŚ DO CHWILI, GDY JAKIŚ HANOWER ZOSTANIE KORONOWANY NA KRÓLA LUB KRÓLOWĄ ANGLII. - TO MOŻE NIGDY NIE NASTĄPIĆ. - JEDNAKŻE, JAK ZAUWAŻYŁA PEWNA MĄDRA KOBIETA, WSZYSCY NA TO LICZYMY. I RYZYKUJEMY. - ZGODA, MOŻE NIE NIGDY, ALE NIEPRĘDKO. MOGĄ MINĄĆ CAŁE LATA. - SZANSE NA TO, ŻE KRÓLOWA ANNA DOŻYJE KOŃCA ROKU TYSIĄC SIEDEMSET CZTERNASTEGO, SĄ RÓWNIE NIKŁE, JAK NA TO, ŻE POJADĘ DO NEAPOLU I ZATRUDNIĘ SIĘ TAM W ROLI ŻIGOLAKA. - O JAKIEJ SUMIE MÓWIMY? - NIE CHODZI O JEDNORAZOWĄ WYPŁATĘ, LECZ RACZEJ O STYPENDIUM, WYPŁACANE W REGULARNYCH TRANSZACH. PAN HAM PRZEDSTAWI PANI KONKRETNE WYLICZENIA. - TO NUDNE. DLATEGO PROPONUJĘ SIĘ ROZDZIELIĆ. JOHANN, KTÓRY MA GŁOWĘ DO LICZB, POROZMAWIA Z PANEM HAMEM. HILDEGARDA ZAPEWNE ZECHCE MU TOWARZYSZYĆ. - A PANI, MADAME? - Ja mam głowę do związków międzyludzkich. Dlatego zaproszę pana do mojego powozu i odwiozę do Pałacu Clerkenwell, a po drodze porozmawiamy o takim właśnie związku... Powiem wprost: wyjaśnię panu, jak widzę zabezpieczenie takiego kredytu. * * * - Stworzył pan tutaj ciekawy rodzaj mennicy - stwierdziła Eliza. Daniel otrząsnął się z drzemki. Księżna Arcachon-Qwghlm milczała i wyglądała przez okno, kiedy jechali wzdłuż Fleet Ditch i okrążali zachodni podjazd mostu Holborn. Teraz utknęli w niedorzecznie nazwanej Field? Lane - pełnym końskiego gnoju ciasnym korycie z cegieł. Londyn budził się niechętnie. Poprzedniego dnia pospólstwo zużyło większość energii na Wisielczy Marsz; nawet ci, którzy nie przeciskali się przez tłum, aby na własne oczy oglądać, jak okrutny żuraw wznosi się nad Tyburn Cross, byli zajęci grzebaniem innym w kieszeniach, napełnianiem sobie brzuchów oraz zaspokajaniem potrzeb tych, którzy zajęli wymarzone miejsce w pierwszych rzędach. Jeśli zaś chodzi o arystokratów, pochłaniał ich bez reszty inny, choć nie mniej okrutny i makabryczny spektakl - w Westminsterze wigowie zaczęli znienacka zadawać kłopotliwe pytania o dochody z Asiento. Ważne persony spędziły poprzedni wieczór i większość nocy na wyzbywaniu się udziałów w Kompanii Mórz Południowych, oraz gromadzeniu się w klubach i kawiarniach i przekazywaniu sobie nawzajem niepokojących (i fałszywych) nowin. TYMCZASEM NASTAŁO JUŻ POPOŁUDNIE DNIA NASTĘPNEGO I WSZYSCY - OD GAPIÓW Z EGZEKUCJI PO CZŁONKÓW PARLAMENTU - WRESZCIE SIĘ OBUDZILI. WSZYSCY POZA DANIELEM WATERHOUSEM, KTÓRY PRZYSYPIAŁBY DALEJ, GDYBY NIE INTRYGUJĄCE STWIERDZENIE ELIZY. - SŁUCHAM? - WYMAMROTAŁ, PRÓBUJĄC ZYSKAĆ NA CZASIE I DO KOŃCA SIĘ ROZBUDZIĆ. - SZUKAM DOBREJ METAFORY DLA TEGO, CO ROBI PAN W BRIDEWELL - ODPARŁA ELIZA, ALE CHYBA WYCZUŁA, ŻE TA ODPOWIEDŹ NIEWIELE WYJAŚNIA. PRZECIĄGNĘŁA SIĘ JAK KOTKA I SPOJRZAŁA NA DANIELA. BYŁA TAK PIĘKNA, ŻE AŻ SIĘ SKULIŁ. - ZŁOTO UCHODZI ZA W PEŁNI WYMIENIALNE. UNCJA ZŁOTA W LONDYNIE NICZYM NIE RÓŻNI SIĘ OD UNCJI ZŁOTA W AMSTERDAMIE ALBO SZACHDŹAHANABADZIE. DOBRZE BY BYŁO, ŻEBY KTOŚ TO WRESZCIE WYTŁUMACZYŁ ISAACOWI, POMYŚLAŁ DANIEL. ZARAZ JEDNAK POCZUŁ SIĘ PASKUDNIE, PONIEWAŻ ISAAC CHOROWAŁ - PO TYM, JAK PRAWIE DWA TYGODNIE TEMU ZEMDLAŁ W WESTMINSTERZE, WCIĄŻ LEŻAŁ NA ŁOŻU BOLEŚCI W DOMU ROGERA COMSTOCKA. - FINANSISTA, KIEDY POPROSIĆ GO O POŻYCZKĘ, PRZEPROWADZA STARANNĄ WYCENĘ AKTYWÓW POŻYCZKOBIORCY, BY SIĘ UPEWNIĆ, ŻE KREDYT BĘDZIE MIAŁ WARTOŚCIOWE ZABEZPIECZENIE. PAN MA ZŁOTO. ZŁOTO MOŻNA ZWAŻYĆ I W TEN SPOSÓB OSZACOWAĆ JEGO WARTOŚĆ. NIE MA LEPSZEGO ZABEZPIECZENIA DLA POŻYCZKI. JEST JEDNAK PEWIEN PROBLEM: PAN NIE WYKORZYSTUJE GO JAKO ZŁOTA, LECZ W CHARAKTERZE NOŚNIKA INFORMACJI. MOŻE POWIEM INACZEJ: PAN NASYCA JE INFORMACJĄ ZA POMOCĄ TYCH DZIURKUJĄCYCH PŁYTKI ORGANÓW. NASYCONE INFORMACJĄ ZŁOTO NABIERA - PRZYNAJMNIEJ DLA PANA - WARTOŚCI, KTÓREJ WCZEŚNIEJ NIE POSIADAŁO. GDYBY ZOSTAŁO PRZETOPIONE, UTRACIŁOBY JĄ. JEDYNY PODOBNY ZABIEG, JAKI PRZYCHODZI MI DO GŁOWY, TO BICIE MONET W MENNICY: KRĄŻEK ZŁOTA ZOSTAJE W MASZYNIE PRZEROBIONY NA GWINEĘ I W TEN SPOSÓB UZYSKUJE DODATKOWĄ WARTOŚĆ, TAK ZWANY SENIORAŻ. RENTĘ MENNICZĄ. DLATEGO WŁAŚNIE POWIEDZIAŁAM, ŻE PAŃSKIE ORGANY W BRIDEWELL PRZYPOMINAJĄ MINIATUROWĄ MENNICĘ, A DZIURKOWANE KARTY - MONETY JAKIEGOŚ NOWEGO KRÓLESTWA. - Przekonałaś mnie, pani. Mam tylko nadzieję, że sir Isaac nie usłyszy twojego wywodu i nie uzna mnie za rywala. - Jeżeli pogłoski o stanie zdrowia sir Isaaca nie są przesadzone, wkrótce albo pan, albo jakiś pański rzeczywisty rywal będzie zarządzał mennicą w Tower. Ale odbiegliśmy od tematu. Przypuśćmy, że zbuduje pan Maszynę Logiczną i że będzie ona działać zgodnie z oczekiwaniami. W takim wypadku wartość - nie moralna, estetyczna czy duchowa, lecz ekonomiczna - pańskiego Instytutu będzie wynikać z możliwości wykonywania operacji logicznych i arytmetycznych, do których posłużą panu karty. - Zgadza się, madame. To właśnie mogę zaproponować. - Gdyby kredytodawca zarekwirował karty i kazał je przetopić, informacja zostałaby utracona, Maszyna Logiczna nie mogłaby funkcjonować i wartość, o której wspominałam, przestałaby istnieć. - Owszem. - Wynika z tego, że złoto w postaci dziurkowanych kart jest miernym zabezpieczeniem kredytu, ponieważ nie można go wydać, nie szkodząc pańskiemu przedsięwzięciu. - Zgadzam się z panią w zupełności, to złoto nie może stanowić zabezpieczenia pożyczki. - Co więcej, jeśli dobrze rozumiem ideę całego projektu, karty i gotowa maszyna mają trafić do Akademii Nauk w Sankt Petersburgu. - Pierwszy komplet... Tak. - Następne, jeżeli powstaną, będą własnością markiza Ravenscar. - W tej chwili wszystko na to wskazuje. - A mnie zostaną tylko informacje, które - być może - będę mogła wykorzystać z zyskiem dla siebie na takim czy innym rynku. W gry tego rodzaju grałam, kiedy byłam bardzo młoda, nie miałam nic do stracenia i nikt nie był ode mnie zależny. Czasy się jednak zmieniły i teraz wymagam walorów materialnych jako zabezpieczenia inwestycji. Inwestuję, kierując się głową, nie sercem. - Co nie przeszkadza ci, pani, mecenasować Dappie, a także, jak słyszałem, dawać szczodrych datków na szpitale weteranów i wagabundów. - Prowadzą działalność dobroczynną. Chyba trochę już na to za późno, żeby Pałac Clerkenwell stał się instytucją charytatywną. - Pozwól zatem, pani, że powiem ci o Maszynie Logicznej coś, czego nawet Roger o niej nie wie. - Zamieniam się w słuch, doktorze. - Nie będzie działała. - Maszyna Logiczna nie będzie wykonywała działań logicznych? - Oczywiście, że będzie. Logika w wykonaniu maszyny to nic skomplikowanego. Leibniz podjął ideę zarzuconą przez Pascala, ja zaś w Bostonie kontynuowałem dzieło Leibniza. Następnie przyjechałem tutaj i oddałem je w ręce kliki geniuszy, którzy przez piętnaście tygodni poczynili większe postępy niż ja przez piętnaście lat. - Co zatem ma pan na myśli, mówiąc, że Maszyna Logiczna nie będzie działała? - Kiedy dwa dni temu wróciłem z Hanoweru, poświęciłem chwilę uwagi schematom jej funkcjonowania opracowanym przez moich ingenieurs. Wyniki zapowiadały się wielce zadowalająco, dopóki nie odkryłem poważnej przeszkody: brakuje nam mocy. - Rozmawialiśmy już o tym w Hanowerze. - ISTOTNIE, A TO DLATEGO, ŻE JUŻ WTEDY PODEJRZEWAŁEM COŚ, O CZYM TU, W LONDYNIE, SIĘ UPEWNIŁEM. MASZYNA LOGICZNA BĘDZIE WYMAGAŁA ŹRÓDŁA MOCY, W TYM NOWOMODNYM, MECHANICZNYM ROZUMIENIU TEGO SŁOWA, KTÓRE ZAPEWNI JEJ STAŁY I INTENSYWNY DOPŁYW. OLBRZYMIE KOŁO WODNE, OSADZONE W NURCIE GIGANTYCZNEJ RZEKI, MOGŁOBY SIĘ DO TEGO CELU NADAWAĆ. ZNACZNIE LEPSZA JEDNAK BYŁABY... - MASZYNA DŹWIGAJĄCA WODĘ ZA POMOCĄ OGNIA. - GDYBYŚ ŁASKAWIE ZECHCIAŁA W NIĄ ZAINWESTOWAĆ, PANI, A MOGĘ CIE UCZCIWIE ZAPEWNIĆ, ŻE TAKA INWESTYCJA BARDZO BY SIĘ PRZYDAŁA, Z ŁATWOŚCIĄ NABYŁABYŚ KONTROLNY PAKIET UDZIAŁÓW, CO GWARANTOWAŁOBY CI POŻĄDANY WPŁYW NA INWESTYCJĘ. PAN NEWCOMEN, ZŁAPAWSZY NOWY FINANSOWY WIATR W ŻAGLE, POKONAŁBY MIELIZNY, NA KTÓRYCH OSTATNIO UTKNĘŁA JEGO PRACA, I WYPŁYNĄŁ NA SZEROKIE, GOŚCINNE MORZE. TYMCZASEM PROJEKT MASZYNY LOGICZNEJ ZNAJDZIE SIĘ Z BRAKU MOCY W KRYZYSIE, I TO CAŁKIEM NIEDŁUGO, ZA NIESPEŁNA ROK. WTEDY, PANI, PRZYSTĄPISZ DO ROZMÓW Z CAREM, MARKIZEM RAVENSCAR, ALBO Z OBOMA NARAZ. NIE BĘDĄ MIELI WYBORU. ELIZA DŁUGO PATRZYŁA PRZEZ OKNO. PRZEJECHALI JUŻ WZDŁUŻ CAŁEGO SAFFRON HILL, SKĄD STANGRET SKIEROWAŁ SIĘ NA OBJAZD PRZEZ OBRZEŻA CLERKENWELL GREEN I RAG STREET, OSZCZĘDZAJĄC W TEN SPOSÓB SOBIE, KONIOM I PASAŻEROM PRZYKROŚCI I NIEBEZPIECZEŃSTW ZWIĄZANYCH Z POKONYWANIEM HOCKLEY-IN-THE-HOLE, GDZIE WŁAŚNIE DOKONYWAŁY SIĘ OKROPIEŃSTWA, ZA KTÓRE KARY WYMIERZAĆ SIĘ BĘDZIE ZA SZEŚĆ TYGODNI, W NASTĘPNY DZIEŃ WIESZANIA. WJECHALI NA PRZEDŁUŻENIE RAG STREET, NOSZĄCE NAZWĘ COPPICE ROW, I DANIEL, WYJRZAWSZY PRZEZ OKNO, DOSTRZEGŁ STOJĄCY PRZED PAŁACEM POWÓZ. KIEDY GO ROZPOZNAŁ, NA MOMENT PRZESTAŁO MU BIĆ SERCE; ZANOSIŁO SIĘ NA TO, ŻE SYTUACJA SKOMPLIKUJE SIĘ O WIELE BARDZIEJ, NIŻBY SOBIE TEGO ŻYCZYŁ. ZASTUKAŁ W SUFIT. WOŹNICA ŚCIĄGNĄŁ WODZE I ZATRZYMALI SIĘ NA SKRZYŻOWANIU, DOSŁOWNIE RZUT KAMIENIEM OD TAMTEGO POWOZU. - WYSIĄDĘ TUTAJ - POWIEDZIAŁ DANIEL. - BĘDZIE WAM ŁATWIEJ ZAWRÓCIĆ. ZANIM ELIZA ZDĄŻYŁA ZAPROTESTOWAĆ, OTWORZYŁ DRZWI I JEDEN Z LOKAJÓW POSPIESZYŁ, ABY POMÓC MU PRZY WYSIADANIU. - UKAZAŁ MI PAN TĘ SPRAWĘ W NOWYM ŚWIETLE - STWIERDZIŁA ELIZA, POSYŁAJĄC MU OFICJALNY UŚMIECH JAKO WSTĘP DO POŻEGNANIA. - ROZWAŻĘ PAŃSKĄ PROPOZYCJĘ. NIE PODEJMĘ JEDNAK DECYZJI, DOPÓKI NIE POZNAM ZAŁOŻYCIELA KOMPANII. - TO HRABIA LOSTWITHIEL. - DANIEL MUSIAŁ PODNIEŚĆ GŁOS, ABY ELIZA SŁYSZAŁA GO PRZEZ OTWARTE DRZWICZKI POWOZU. - OD TYGODNI NIE BYWAŁ W IZBIE LORDÓW, WYMAWIAJĄC SIĘ CHOROBĄ SWOJEGO TRZECIEGO SYNA. WYJECHAŁ DO DOMU, NA ZACHÓD KRAJU. ŚMIERĆ BIEDNEGO DZIECKA PRZEDŁUŻYŁA JEGO ABSENCJĘ; OBAWIAM SIĘ, ŻE KOMPLIKACJE ZWIĄZANE Z BUDOWĄ MASZYNY RÓWNIEŻ MIAŁY WPŁYW NA JEGO NIEOBECNOŚĆ. ALE WIEŚCI O WCZORAJSZYCH WYDARZENIACH W PARLAMENCIE DOTRĄ WKRÓTCE NAWET NA ZACHÓD; LOSTWITHIEL BĘDZIE MUSIAŁ WRÓCIĆ DO LONDYNU, I TO NIEBAWEM. DOPILNUJĘ, BY ODWIEDZIŁ CIĘ, PANI, W LEICESTER HOUSE. * * * - TRZYDZIEŚCI SIEDEM MINUT TEMU POD BRAMĄ POJAWIŁ SIĘ STARSZY TORYS - POWIEDZIAŁ BARCZYSTY ZEGARMISTRZ IMIENIEM SATURN, WSKAZUJĄC STOJĄCY NIEOPODAL POWÓZ. - DZIWAK JAKIŚ. ZACZĄŁ SIĘ DOPYTYWAĆ O DOKTORA WATERHOUSE. DANIEL WIEDZIAŁ JUŻ, CZYJ TO POJAZD. - GDZIE JEST PAN THREADER? - ZAPYTAŁ. - PODAŁEM MU HERBATĘ I OPROWADZIŁEM GO PO PAŁACU, ALE NIE POKAZAŁEM NIC CIEKAWEGO. POTEM OD HERBATY PRZESZLIŚMY DO BRANDY. POPIJA JĄ TERAZ TRZY POKOJE STĄD, W WARSZTACIE, KTÓRY WCZORAJ SKOŃCZYLI TYNKARZE. - DZIĘKUJĘ, PANIE HOXTON. DANIEL POŁOŻYŁ DŁOŃ NA KLAMCE, SZYKUJĄC SIĘ DO WYJŚCIA. - NIE MA ZA CO - ODPARŁ OSTROŻNIE PETER HOXTON. - MUSZĘ JEDNAK PRZYZNAĆ, ŻE GDYBYM WIEDZIAŁ, Z KIM SIĘ PAN ZADAJE, NIE PRÓBOWAŁBYM NAWIĄZAĆ Z PANEM BLIŻSZEJ ZNAJOMOŚCI. DANIEL UŚMIECHNĄŁ SIĘ I WYSZEDŁ, ALE JEGO UŚMIECH SZYBKO USTĄPIŁ MIEJSCA WYRAZOWI ZASKOCZENIA, GDY UJRZAŁ NA COPPICE ROW KOLEJNY POJAZD - STARA, WYSŁUŻONA DOROŻKA PĘDZIŁA NA ZŁAMANIE KARKU NA WYPACZONYCH I OBLEPIONYCH ZESCHŁYM GNOJEM KOŁACH, AŻ WRESZCIE ZATRZYMAŁA SIĘ, KLEKOCZĄC I TELEPIĄC NA WSZYSTKIE STRONY, TUŻ PRZED POWOZEM PANA THREADERA. DRZWI OTWORZYŁY SIĘ Z IMPETEM I ZE ŚRODKA WYSKOCZYŁ CZERWONY NA TWARZY, SIWY I UBRANY NA CZARNO NONKONFORMISTA. ZA NIM WYSIADŁ NISKI CZŁOWIECZEK W SPODNIACH, KAMIZELCE ET CAETEM O BARDZIEJ KONWENCJONALNYM KROJU, LECZ W KOLORACH TAK WŚCIEKŁYCH, JAKBY NALEŻAŁ DO JAKIEGOŚ EGZOTYCZNEGO PLEMIENIA. TRZECIM PASAŻEREM POJAZDU BYŁ MĘŻCZYZNA O CAŁKIEM POSPOLITEJ TWARZY, ZA TO WYŻSZY I POTĘŻNIEJ ZBUDOWANY OD SATURNA; WYSIADŁ I RZUCIŁ GARŚĆ MONET NA PODSTAWIONĄ DŁOŃ STANGRETA. - Bracie Normanie, panie Kikin... - powiedział Daniel, usiłując ich przechwycić, zanim wparują do warsztatu i unicestwią nawet tę resztkę szacunku, jaką Saturn jeszcze go darzył. - Miło mi panów widzieć. Nie wiedziałem, że dziś mamy spotkanie klubu, ale witam serdecznie w Pałacu Clerkenwell. Chętnie przywitam się również z naszym skarbnikiem, gdy tylko wreszcie go wytropię. - To pan Threader tu jest? - zdziwił się Kikin. Z komiczną miną powiódł wzrokiem po Coppice Row. Jego ochroniarz, który zdążył tymczasem zająć stanowisko za plecami chlebodawcy, powtórzył ten gest. - Po co? - zapytał pan Orney. W tej samej chwili otworzyły się gwałtownie drzwi jednego z sąsiednich warsztatów i na ulicę wytoczył się pan Threader, mocno już rumiany od brandy. - Nie mam zielonego pojęcia, po co przyjechaliście - oznajmił. - Skoro już jednak tu jesteście, zwołuję nadzwyczajne zebranie Klubu na Rzecz Pojmania i Oskarżenia Osoby lub Osób Odpowiedzialnych za Skonstruowanie i Podłożenie Machin Piekielnych Zdetonowanych Ostatnio na Crane Court i w Stoczni Orneya! - Punkt pierwszy porządku obrad: znalezienie krótszej nazwy - zaproponował Orney. - Punktem pierwszym porządku obrad jest, jak zwykle, zebranie składek. O ile, panie Orney, jest pan wypłacalny. - Jeżeli wieści z Westminsteru są prawdziwe, to nie o moją wypłacalność powinniśmy się martwić, panie Threader. - O parlamencie również porozmawiamy, to będzie punkt drugi. Członkowie klubu, którzy się spóźnili, muszą poczekać na swoją kolej. - Jak mogliśmy się spóźnić na spotkanie, które zwołano dopiero po naszym przybyciu? - Panowie - wtrącił Daniel - zakłócamy spokój naszych sąsiadów z Hockley-in-the-Hole. Wejdźmy, proszę, do środka. * * * Pewnego dnia lokal ów mógłby zapewne pełnić rolę szynku albo kawiarni, na razie jednak było to puste wnętrze o świeżo otynkowanych murach i zasłanej słomą podłodze. Ściany były białe, szary odcień miały tylko w kątach, gdzie wilgotny jeszcze tynk emanował wyraźnie wyczuwalne ciepło i gryzącą woń. Klub zorganizował naprędce własne posiedzenie parlamentu, wykorzystując odwrócone kubły w charakterze krzeseł i stojącą beczkę jako pulpit. Kubły i beczkę dostarczyli Saturn i opiekun pana Kikina w czasie, gdy pan Threader zbierał składki, ważył, przygryzał i dokładnie oglądał monety, a także wygłaszał zgryźliwe komentarze, co należało już do klubowej tradycji. Wreszcie skończył liczyć i zajął miejsce za beczką. Natychmiast też odkrył, że beczka jest pusta i po uderzeniu pięścią wydaje basowe „bum!”, dające znakomity efekt retoryczny. - Kiedy przed falochronem pojawia się okręt liniowy i wystrzeliwuje pocisk (bum!) na miasto (bum!), dwie rzeczy są pewne. Po pierwsze (bum!), wróg od miesięcy snuł plany ataku. Po drugie (bum!), należy się spodziewać (bum!), że wkrótce (bum!) spadną (bum!) dalsze (bum!) pociski (bum! bum! bum!). - Życzy pan sobie jeszcze brandy, panie Threader? - zaproponował Orney. Threader udał, że go nie słyszy. - W dniu wczorajszym przywódca frakcji wichrzycielskiej w Izbie Lordów rzuci! (bum!) prawdziwą bombę (bum!), niwecząc majestatyczną godność tego czcigodnego ciała i wytrącając je z tradycyjnego marazmu. - Słyszałem, że gdyby dało się jakoś inwestować w apopleksję, wczoraj można było w Westminsterze sporo zarobić - wtrącił Rosjanin. - Jest pan cudzoziemcem, panie Kikin, dlatego pańskie rozbawienie, podobnie jak pańska osoba, mogą być tolerowane, nawet jeśli nie są mile widziane. My, którzy tu mieszkamy, musimy potraktować tę sprawę poważnie i trzeźwo. - Pan Threader spiorunował wzrokiem pana Orneya, by zdławić w zarodku ewentualną chęć popisania się grą słów. - Pozwólcie, panowie, że znów przywołam porównanie do okrętu ostrzeliwującego miasto. Musimy w tym momencie zadać pytanie, od jak dawna Ravenscar planował ten atak? I gdzie spadnie (bum!) następna (bum!) kula (bum!)? - Tobie na łeb, jeśli dalej będziesz tak walił w tę beczkę - mruknął Orney. - Rzeczywiście, słyszałem o tym, że wczorajszy dzień był ważnym dniem dla Kompanii Mórz Południowych - przyznał Daniel. - A także z pewnością dla pańskiej profesji, panie Threader. Prawdę mówiąc, dziwię się, że znalazł pan czas, aby tu przyjechać - zapotrzebowanie na pańskie usługi musi być obecnie przeogromne. Zgadzam się, że Comstock postawił Bolingbroke'a w trudnej sytuacji, zadając mu pytanie o pieniądze z Asiento, ale co to ma wspólnego z naszym klubem? - Ostatnie dwa tygodnie były nader niezwykłe dla ludzi, którzy zawodowo zajmują się obracaniem pieniędzmi - powiedział pan Threader. - Dziękujemy, że zechciał się pan podzielić z nami tą refleksją - odparł pan Orney. - Jak ma się ona do pytania, które zadał przed chwilą brat Daniel? - Ludzie zbierają złote gwinee. Skupują je, wyławiają z obiegu, płacą za nie pieniędzmi francuskimi i innymi. Mówi się, że to wszystko część dyskretnego śledztwa monetarnego, puszczonego w ruch przez Bolingbrokea. - Wnioskuję o nieprotokołowanie słów pana Threadera i odsunięcie go od beczki, dopóki nie zdradzi chęci objaśnienia nam, krótko i zwięźle, co go tu, u diabła, sprowadza! - zażądał Daniel. - Przez ten czas brat Norman albo pan Kikin mogą zabrać głos i wyjaśnić, po co sami tu przybyli. Wniosek przyjęto przez aklamację. Threader spochmurniał i odwrócił się do nich plecami, co wywołało kilka kpiarskich okrzyków. Orney postanowił zabrać głos. Stojąc przy beczce, na wysypanej słomą podłodze, w tradycyjnym stroju nonkontormisty wyglądał wypisz, wymaluj jak wędrowny kaznodzieja przemawiający do zebranych w stodole wieśniaków. - Egzekucje były wczoraj najchętniej dyskutowanym tematem na osi Tyburn - Newgate; nierozliczone dochody z Asiento stały się sensacją w Westminsterze i City; w Rotherhithe zaś wydarzeniem dnia było przybycie - tu ucieknę się do płaskiego niedopowiedzenia i użyję słowa „niewiarygodnej” - rosyjskiej galery wojennej. Przypłynęła prosto z Sankt Petersburga. Sądząc po wolnych miejscach na ławkach, musiała płynąć z prędkością, która dla części wioślarzy okazała się zabójcza. Pokaźne dziury w kadłubie dowodzą z kolei przynajmniej jednego spotkania z okrętami szwedzkiej floty wojennej. Tak czy inaczej, przybyła do Londynu i zdobi teraz jeden z moich doków, ponieważ wymaga napraw. Ledwie przycumowała do nabrzeża, futrzaści emisariusze zbiegli po trapie i rozproszyli się po mieście... - Szczury? - domyślił się pan Threader. - Rosjanie. Chociaż szczury również by się znalazły. Jeden z Rosjan miał wiadomość dla pana Kikina, inny miał informacje dla mnie. - Carowi brakuje pewnie okrętów i pyta, kiedy będą gotowe te, które miał pan dla niego zbudować. - Ależ ja je naprawdę buduję. Mimo najszczerszych starań spiskowców podkładających Machiny Piekielne. - Należą ci się wielkie brawa, bracie Normanie - wtrącił Daniel. - Jesteś pierwszą osobą poruszającą tu dziś temat, który ma jakiś związek z istnieniem klubu. - Jaką odpowiedź każe pan przekazać zniecierpliwionemu carowi? - zapytał okrutnie pan Threader. - Prace trwają - odparł Orney. - Chociaż, nie ukrywam, szłyby szybciej, gdyby mój ubezpieczyciel zechciał mi łaskawie wypłacić odszkodowanie za pożar, od którego miałem ponoć być ubezpieczony. - Aha! - Pan Threader triumfował. - Dlaczego ubezpieczyciel nie chce panu wypłacić pieniędzy za pożar, skoro właśnie od pożaru był pan ubezpieczony? - zdumiał się Daniel. - Polisa, którą u niego zakupiłem, wyłącza spod ubezpieczenia pożary będące wynikiem wojen. Ubezpieczyciel utrzymuje zaś, że podpalaczami byli Szwedzi. Tego było za wiele dla pana Threadera, który musiał dłonią zasłonić sobie usta, żeby nie parsknąć śmiechem. Mógł być nieprzejednanym wrogiem pana Orneya w wielu dziedzinach, ale niechęć do towarzystw ubezpieczeniowych łączyła ich silniej niż więzy krwi. - No oczywiście! - wykrzyknął. - Przeciętny londyńczyk musi dziś ogromnie uważać, kiedy wychodzi z domu. Przecież za każdym rogiem mogą na niego czyhać szwedzcy podpalacze! - Wyłuszczyłeś swą sprawę dostatecznie jasno, bracie Normanie - stwierdził Daniel. - Chciałbyś, aby klub osiągnął swój statutowy cel, bo mógłbyś wtedy uzyskać należne ci pieniądze z ubezpieczenia, dokończyć budowę statków i uniknąć gniewu cara. - Spojrzał na przybysza z Moskwy. - Panie Kikin, czy może nam pan wyjawić treść wiadomości, która wczoraj do pana dotarła? - Jego Cesarska Mość napomknął mi o panu Orneyu; powtarzanie tych jego słów jest chyba zbędne. Poza tym przychyla się do opinii ubezpieczyciela, że podpalenia dokonali Szwedzi. - Kikin odchrząknął i przez chwilę przyglądał się swoim paznokciom, czekając, aż pan Threader przestanie chichotać. - Dalej Jego Cesarska Mość spisał, a raczej podyktował skrybie niezwykłe, wręcz niecodzienne rozważania na temat arkuszy złotej blachy, których pilnie pożąda, nie bacząc na fakt, że zostały w pewnej mierze zniszczone. W tym kontekście pojawiło się również nazwisko doktora Daniela Waterhouse'a, o którym nie sądziłem, że kiedykolwiek napotkam je w oficjalnej korespondencji od Cara Wszechrusi. - To długa historia - powiedział Daniel, przerywając głęboką ciszę, jaka zapadła, kiedy wybrzmiały słowa Rosjanina. Nawet Threader zaniemówił, wysłuchawszy rewelacji pana Kikina. - Car ma długą pamięć - przypomniał mu Kikin. - I długie ręce. - No dobrze. Daniel otworzył skrzyneczkę, z którą się nie rozstawał. W Bridewell zostawił wyprodukowane rano nietknięte karty, a na ich miejsce włożył te podziurkowane przez Hannah Spates i sprawdzone przez skrybę. Teraz wyjął jedną i pokazał ją wszystkim członkom klubu pod światło, by zobaczyli, jak przechodzi przez otworki. - Jak panowie widzicie, nazwanie tych kart „zniszczonymi” musiało być wynikiem błędu w zapisie lub przekładzie. Carowi chodziło po prostu o to, że są w nich wybite liczne otwory. - Nie jest to bynajmniej pierwsze niezwykłe żądanie Jego Cesarskiej Mości - powiedział Kikin. Trzeba mu było przyznać, że pokaz Daniela przyjął ze spokojem, którego zabrakło Orneyowi i Threaderowi - obaj mieli tak ogłupiałe miny, że można by pomyśleć, że się czegoś boją. - Do czasu, gdy brat Norman wyszykuje carską galerę, co nastąpi... - Za tydzień - odparł Orney. - Z Bożą pomocą. - Do tego czasu zdążę zniszczyć tych kart całkiem sporo - ciągnął Daniel. - I przygotuję je do wysyłki do Petersburga. Jeżeli zadowolą cara, projekt, o którym mowa, będzie bez przeszkód kontynuowany. Nie ma on jednak nic wspólnego z naszym klubem, dlatego proponuję na razie odłożyć go na bok. Co też uczynił - schował kartę do pudełka i odłożył je na bok. - Skoro mamy już nie wracać do związków brata Daniela z moskwianami, może to dobry moment, aby pan Threader wyjaśnił nam powód swojego przybycia - zaproponował Orney. - Chciałem przedstawić klubowi pewną sposobność - zapowiedział Threader. Zdążył już ochłonąć, spoważnieć i odzyskać swoją tradycyjną wyniosłość i dumę. Zamyślony patrzył przez okno, dzięki czemu nie zauważył, jak pozostali członkowie klubu zerkają na zegarki i wznoszą oczy ku niebu. Dla lepszego efektu przedłużył pauzę, robiąc półobrót i spoglądając im po kolei w oczy. - Doktor Waterhouse zwrócił uwagę na fakt, że Machina Piekielna, która omal nie zabiła nas na Crane Court, mogła nie być przeznaczona dla nas, lecz dla sir Isaaca Newtona, o którym wiadomo, że w niedzielne wieczory odwiedza siedzibę Towarzystwa Królewskiego. Na naszym poprzednim spotkaniu hipoteza ta spotkała się z lekceważącym przyjęciem; przyznaję, że sam byłem do niej niezwykle sceptycznie nastawiony. Teraz jednak wszystko się zmieniło. W klubach i kawiarniach w City wszyscy powtarzają jedno nazwisko: Jack Mincerz. W Westminsterze, w Izbie Lordów, w Izbie Gwiaździstej - o kim się mówi? O księciu Marlborough? Nie. O księciu Eugeniuszu? Nie. O Jacku Mincerzu. W Tower krążą plotki, że Jack Mincerz swobodnie przychodzi do mennicy i wychodzi, kiedy chce. Dlaczego lord Bolingbroke nagle zainteresował się stanem królewskiego pieniądza? Boi się, że Jack Mincerz mógł go sfałszować. Co doprowadziło do załamania nerwowego sir Isaaca Newtona? Psikus, którego spłatał mu Jack Mincerz. Stąd moje pytanie do was, panowie, członków naszego klubu. Przypuśćmy, dla dobra tej dysputy, że niewiarygodna teoria doktora Waterhouse'a, dotycząca tożsamości niedoszłej ofiary pierwszej Machiny Piekielnej, jest prawdziwa. Kto miałby interes w tym, aby pozbawić życia człowieka, który z racji zajmowanego stanowiska ma obowiązek ścigać fałszerzy i skazywać ich na poćwiartowanie w Tyburn? Jak to kto? Fałszerz! A który z fałszerzy mógłby mieć dość pieniędzy i sprytu, by zbudować Machinę i podrzucić ją w upatrzone miejsce? Kikin i Orney milczeli, uparcie odmawiając udziału w urządzonym przez Threadera konkursie pytań i odpowiedzi. - Jack Mincerz - odparł posłusznie Daniel. Jakkolwiek by na to patrzeć, sam przecież przedstawił tę hipotezę. - Otóż to, Jack Mincerz. Przedstawię teraz sposobność, o której wspomniałem na początku. - Nadarza się sposobność, abyśmy dali sobie poderżnąć gardła? - podsunął pan Orney. - Możemy się przysłużyć wielkim ludziom, takim jak sekretarz stanu Jej Królewskiej Mości wicehrabia Bolingbroke, pan Charles White i sir Isaac Newton! - Rzeczywiście, dla niektórych to musi być prawdziwa gratka - zgodził się Kikin. - Jeśli o mnie chodzi, jestem dostatecznie zajęty usługiwaniem największemu człowiekowi na świecie. Mimo to dziękuję za pamięć. - Mnie zaś przychodzi do głowy nasz Zbawiciel, który własnoręcznie obmywał stopy biedakom - powiedział pan Orney. - Ponieważ staram się Go naśladować najlepiej jak grzesznik potrafi, nie mam większych ambicji niż służenie moim braciom, zwykłym ludziom, soli tej ziemi. Wicehrabia Bolingbroke sam umie o siebie zadbać. Pan Ihreader westchnął ciężko. - Miałem nadzieję, że tchnę w nasz klub nową żądzę pogoni za przestępcą. - Pan Kikin i pan Orney mają własne powody, dla których postanowili się przyłączyć do tej pogoni. Wyłuszczyli je nam; nic nie stoi na przeszkodzie, byśmy ścigali Jacka, kierując się różnymi motywami. Jeżeli pan, panie Threader, chce to potraktować jako wyjątkową „sposobność”, nie mam nic przeciwko temu. - Rozpytywałem trochę o tego łajdaka, Jacka - poinformował Threader. - Podobno widuje się go czasem w okolicach magazynów należących do pana Knockmealdowna. - Równie dobrze można by powiedzieć, że widziano go w Anglii! - żachnął się Orney. - Kryjówki i skryrki Kompanii Wschodniolondyńskiej są rozrzucone po całym mieście. - Kim jest ten człowiek? - zainteresował się pan Kikin. - I co to za kompania? - Pan Knockmealdown to najbardziej znany odbiorca kradzionych towarów w mieście - wyjaśnił Daniel. - To nie byle jakie wyróżnienie - powiedział Kikin. - Wziąwszy pod uwagę, że w Londynie jest tylu paserów, co konstabli. - Owszem, są ich tysiące. Ale tylko kilkudziesięciu naprawdę poważnych. - I tylko jednemu udało się zgromadzić kapitał, który pozwala mu skupować towary hurtem - wtrącił Orney. - Na przykład całą zawartość pirackiego statku za jednym zamachem. I statek na dokładkę. Tak właśnie działa pan Knockmealdown. - I ktoś taki kieruje własną kompanią handlową?! - Oczywiście, że nie. Kieruje organizacją, która - co z przykrością muszę przyznać - powstała w Rotherhithe, skąd następnie rozprzestrzeniła się w górę rzeki, wchłaniając przybrzeżną część Bermondsey i Southwark. Jakiś żartowniś porównał ją kiedyś do Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej, nazwał Irlandzką Kompanią Wschodniolondyńską i tak już zostało. - Pan Threader podążył zatem tropem naszej zwierzyny na południowy brzeg Tamizy - stwierdził Daniel. - Henry Arlanc, którego nie ma dziś z nami, kontynuuje, jak twierdzi, śledztwo wśród ludzi powożących beczkowozami nad Fleet Ditch. Na razie bez powodzenia. Udało się nam nająć łapacza? - Poświęciłem, a raczej straciłem na to sporo czasu - odparł pan Kikin. - Wyznaczyłem nagrodę, odezwało się paru ludzi, którzy wyglądali na zainteresowanych sprawą... Ale kiedy wyłożyłem im naturę czekającego ich zadania, szybko tracili zainteresowanie. - Nie ma się co dziwić, jeśli domysły brata Daniela i pana Threadera są słuszne - zauważył Orney. - Łapacze, o ile dobrze zrozumiałem, to pospolite dranie; kłusownicy, którzy polują na drobnicę. Ktoś taki nie porwie się na Jacka Mincerza. - Bardzo miło z panów strony, że łaskawie dzielicie się ze mną tymi przemyśleniami - powiedział Kikin. - Przewidziałem to jednak i spróbowałem nawiązać kontakt z panem Seanem Partrym. - Który jest...? - Orney spojrzał na niego pytająco. - Najsłynniejszym z żyjących łapaczy - wyjaśnił Rosjanin. - Nigdy o nim nie słyszałem - przyznał Threader. - To dlatego, że jest pan człowiekiem City. Łapacze pana nie interesują. Zapewniam jednak, że pan Partry cieszy się doskonałą renomą w demimonde: wszyscy drobni łapacze, którzy zgłaszali się do mnie po informacji o nagrodzie, wyrażali się o nim z wielkim szacunkiem. - Załóżmy, że jego reputacja nie jest przesadzona - zgodził się Daniel. - Czy to wystarczy, by mógł stawić czoło człowiekowi pokroju Jacka Mincerza? - I NAJWAŻNIEJSZE: CZY TO ZROBI? - DODAŁ PAN THREADER. - TAK, ZROBI TO, PONIEWAŻ CZŁOWIEK JACKA ZABIŁ JEGO MŁODSZEGO BRATA. CO SIĘ ZAŚ TYCZY JEGO MOŻLIWOŚCI... ZOSTANĄ SPRAWDZONE, ZANIM BĘDZIEMY MU MUSIELI WYPŁACIĆ WIĘKSZĄ SUMĘ PIENIĘDZY. - ŚWIETNIE! - UCIESZYŁ SIĘ THREADER. - JEŻELI DOJDZIEMY DO POROZUMIENIA W KWESTII ZNACZENIA SŁÓW „WIĘKSZA SUMA PIENIĘDZY”, JESTEM CAŁYM SERCEM ZA WYNAJĘCIEM SEANA PARTRY'EGO. POZOSTALI CZŁONKOWIE KLUBU DALI SKINIENIEM GŁOWY DO ZROZUMIENIA, ŻE SIĘ TEMU NIE SPRZECIWIAJĄ. - TY JESZCZE NIC NAM NIE POWIEDZIAŁEŚ, BRACIE DANIELU - ZAUWAŻYŁ ORNEY. - CZY TAKŻE PROWADZIŁEŚ DALSZE ŚLEDZTWO? UDAŁO CI SIĘ COŚ USTALIĆ? - ŚLEDZTWO IDZIE DOSKONALE, OBRAŁEM JEDNAK STRATEGIĘ, KTÓRA WYMAGA OGROMNEJ CIERPLIWOŚCI. CO NIE ZMIENIA FAKTU, ŻE MAM JUŻ PIERWSZE WYNIKI: W UBIEGŁYM MIESIĄCU ZARÓWNO MARKIZ RAVENSCAR, JAK I KRÓLEWSKIE KOLEGIUM LEKARSKIE PADLI OFIARAMI WŁAMAŃ. LEPIEJ BYĆ NIE MOGŁO. TRZEJ POZOSTALI UCZESTNICY SPOTKANIA SPOJRZELI PO SOBIE, ALE ŻADEN NIE CHCIAŁ SIĘ PIERWSZY ZDRADZIĆ Z TYM, ŻE NIE MA POJĘCIA, O CZYM DANIEL MÓWI. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE WYPRACOWUJE SOBIE POWOLI REPUTACJĘ DZIWAKA BŁĄKAJĄCEGO SIĘ PO LONDYNIE Z PUDEŁKIEM ZŁOTYCH KART, KTÓRE CAR BARDZO CHCIAŁBY MIEĆ W SWOIM POSIADANIU. INSTYNKT POWSTRZYMYWAŁ PANÓW ORNEYA, THREADERA I KIKINA OD OTWIERANIA PUSZKI PANDORY, JAKĄ NAJWYRAŹNIEJ STANOWIŁO ŻYCIE DOKTORA WATERHOUSE'A. PAŁAC WESTMINSTER 25 CZERWCA 1714 IZBA ZOSTAŁA POINFORMOWANA, ŻE PRZYBYŁ SEKRETARZ KOMPANII MÓRZ POŁUDNIOWYCH. WEZWANO GO, ABY OFICJALNIE PRZEDŁOŻYŁ IZBIE KSIĘGĘ OPISUJĄCA POSTĘPOWANIE DYREKTORÓW KOMPANII MÓRZ POŁUDNIOWYCH W KWESTII ASIENTO, WRAZ Z WSZELKIMI ROZKAZAMI, POLECENIAMI I LISTAMI ODNOSZĄCYMI SIĘ DO TEJ SPRAWY, KTÓRE DYREKTORZY I INNE CIAŁA NADZORCZE OTRZYMALI. PO CZYM SEKRETARZ OPUŚCIŁ POSIEDZENIE IZBY. ODCZYTANO TYTUŁ WYŻEJ WYMIENIONEJ KSIĘGI. POSTANAWIA SIĘ, ŻE WYŻEJ WYMIENIONA KSIĘGA ZOSTANIE WYŁOŻONA DO WGLĄDU WSZYSTKICH CZŁONKÓW IZBY. - DZIENNIK POSIEDZEŃ IZBY GMIN, VENERIS, 25° DIE JULII; ANNO 13° ANNÆ REGINÆ, 1714 DOKTOR DANIEL WATERHOUSE TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE CRANE COURT LONDYN PAN ENOCH ROOT GOSPODA „POD CIERNISTYM KRZEWEM” BOSTON 25 CZERWCA 1714 PANIE ROOT, PROSZĘ WYBACZYĆ, ŻE KORZYSTAM Z TEGO BARBARZYŃSKIEGO UDOGODNIENIA, JAKIM JEST OŁÓWEK, ALE KREŚLĘ TE SŁOWA PRZY FILIŻANCE KAWY W KAWIARNI WAGHORNA, KTÓRA, JAK PANU WIADOMO, STANOWI RODZAJ ANEKSU DO WESTYBULU IZBY LORDÓW. JAK SIĘ PAN ZAPEWNE W ZWIĄZKU Z TYM DOMYŚLA, ZE WSZYSTKICH STRON GĘSTO OTACZAJĄ MNIE DWUNOŻNE PASOŻYTY ZNANE POD NAZWĄ LOBBYSTÓW. KTO WIE, MOŻE NAWET SKUBIE PAN TERAZ Z TROSKĄ SWOJĄ RUDĄ BRODĘ, ZASTANAWIAJĄC SIĘ, CZY I JA NIE PRZEOBRAZIŁEM SIĘ W LOBBYSTĘ. FAKT, ŻE PISZĘ LIST, ZAMIAST PRZYSIĄŚĆ SIĘ DO MODNIE ODZIANEGO DŻENTELMENA I Z UDAWANYM ZAINTERESOWANIEM WYPYTYWAĆ GO O ZDROWIE DZIECI, ŚWIADCZY O TYM, ŻE TAK SIĘ NIE STAŁO. PRZYBYŁEM DO WESTMINSTERU, BY WYSTĄPIĆ NA SPOTKANIU KOMISJI DO SPRAW DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ. SWÓJ POBYT W TYM MIEJSCU PRZEDŁUŻYŁEM, ŻYWIĄC NADZIEJĘ - PRÓŻNĄ, JAK SIĘ OKAZUJE - ŻE LORDOWIE SZYBKO ZAKOŃCZĄ SWOJE DELIBERACJE, BYM MÓGŁ Z JEDNYM Z NICH POROZMAWIAĆ. MOŻE WIĘC W GRUNCIE RZECZY JEDNAK JESTEM LOBBYSTĄ. PISZĘ DO PANA, PONIEWAŻ MAM COŚ DO PRZEKAZANIA MOJEMU SYNOWI GODFREYOWI. TEN POŚREDNI SPOSÓB KOMUNIKACJI MOŻE SIĘ PANU WYDAĆ DZIWNY I INTRYGUJĄCY. ZDARZA MI SIĘ PRZESYŁAĆ MU ŻYCZENIA URODZINOWE I KRÓTKIE OJCOWSKIE KAZANIA, ZAŁĄCZONE DO LISTÓW DO ŻONY. LIŚCIKI, KTÓRE PO MIESIĄCACH DOCIERAJĄ DO MNIE W ODPOWIEDZI, SKREŚLONE KOŚLAWYM, ROZŁOŻYSTYM CHARAKTEREM PISMA I UPSTRZONE KLEKSAMI DOWODZĄ, ŻE FAITH PRZEKAZUJE MU MOJE LISTY. DLACZEGO ZATEM POSYŁAM TEN LIST DROGĄ OKRĘŻNĄ, PRZEZ PANA ROOTA BAWIĄCEGO „POD CIERNISTYM KRZEWEM”? CHODZI O TO, ŻE WIADOMOŚĆ TĘ TRUDNO JEST UJĄĆ W SŁOWA, KTÓRE CHŁOPIEC W JEGO WIEKU UMIAŁBY POPRAWNIE ZANALIZOWAĆ. KAŻDY, KTO ZNA ŻYCIORYS IMIENNIKA MOJEGO SYNA, GOTTFRIEDA WILHELMA VON LEIBNIZA, WIE, ŻE PRZEZ PEWIEN CZAS W DZIECIŃSTWIE LEIBNIZ MIAŁ ZAKAZ WSTĘPU DO POZOSTAWIONEJ PRZEZ OJCA BIBLIOTEKI. PEWIEN LIPSKI ARYSTOKRATA, PORAŻONY TYM OKRUCIEŃSTWEM, INTERWENIOWAŁ W IMIENIU MAŁEGO GOTTFRIEDA, NAKAZAŁ OTWORZYĆ BIBLIOTEKĘ I DOPILNOWAŁ, ŻEBY KLUCZ DO NIEJ TRAN! W RĘCE CHŁOPCA. MAŁO KTO WIE JEDNAK O TYM, ŻE OWYM TAJEMNICZYM ARYSTOKRATĄ BYŁ EGON VON HACKLHEBER, CZŁOWIEK WSPÓŁCZESNY WPŁYWOWEMU I WYNIOSŁEMU BANKIEROWI IMIENIEM LOTHAR, KTÓREMU RÓD VON HACKLHEBER ZAWDZIĘCZA SWOJĄ DZISIEJSZĄ POZYCJĘ. ZAMIAST WDAWAĆ SIĘ W SZCZEGÓŁOWY OPIS POWIERZCHOWNOŚCI EGONA, MAŁO ZNANEGO „PRZYBRANEGO BRATA” LOTHARA, NAPISZĘ KRÓTKO: WYGLĄDAŁ DOKŁADNIE TAK JAK PAN, PANIE ROOT. NIEDŁUGO PO ZAKOŃCZENIU WOJNY TRZYDZIESTOLETNIEJ PRZEPADŁ BEZ WIEŚCI; DOMNIEMYWANO, ŻE ZOSTAŁ NAPADNIĘTY I ZAMORDOWANY PRZEZ RABUSIÓW GDZIEŚ NA TRAKCIE. W BOSTONIE MIESZKA CHŁOPIEC DWOJGA IMION, GODFREY WILLIAM, KTÓRY NIEDŁUGO MOŻE ZNALEŹĆ SIĘ W PODOBNEJ SYTUACJI JAK MAŁY GOTTFRIED WILHELM SZEŚĆDZIESIĄT LAT TEMU W LIPSKU. JEST BOWIEM CAŁKIEM PRAWDOPODOBNE, ŻE JEGO OJCIEC UMRZE, A CHŁOPIEC ZNAJDZIE SIĘ POD WYŁĄCZNĄ OPIEKĄ MATKI, KTÓRA - CHOĆ TROSKLIWA, KOCHAJĄCA I PEŁNA DOBRYCH INTENCJI - STANOWCZO ZBYT ŁATWO ULEGA NAMOWOM SĄSIADÓW, NAUCZYCIELI, PASTORÓW I TYM PODOBNYCH OSÓB. SPĘDZIŁEM DOSTATECZNIE DUŻO CZASU WŚRÓD PURYTANÓW, A ZWŁASZCZA WŚRÓD PURYTANÓW BOSTOŃSKICH, ABY WIEDZIEĆ, CO JEJ DORADZĄ: „ZAMKNIJ BIBLIOTEKĘ!”. ALBO, INACZEJ MÓWIĄC (ZOSTAWIŁEM TAM BOWIEM NADER MIZERNY ZBIÓR KSIĄŻEK), „WYCHOWAJ CHŁOPCA W TAKI SPOSÓB, ABY UWAŻAŁ OJCA ZA KOCHANEGO NIEUDACZNIKA I NIESZKODLIWEGO DZIWAKA (TAKIEGO JAK NASZA SĄSIADKA, PANI GOOSE), KTÓRY POGONIŁ ZA UŁUDĄ, ZA CO SPOTKAŁ GO PRZEWIDYWALNY, A WIĘC I CAŁKOWICIE ZASŁUŻONY LOS” - LOS, KTÓREGO ON, GODFREY, MOŻE UNIKNĄĆ, NIE POPADAJĄC W CECHUJĄCY OJCA ENTUZJAZM I NIE FOLGUJĄC CHARAKTERYSTYCZNEJ DLA OJCA EKSCENTRYCZNOŚCI. TYM SPOSOBEM FAITH POZWOLI CHŁOPCU CZERPAĆ Z KAŻDEGO ŹRÓDŁA STRAWY (TAKŻE DUCHOWEJ), JAKIE SOBIE UPATRZY, POD WARUNKIEM, ŻE NIE BĘDZIE ONO ZALATYWAŁO FILOZOFIĄ. POWIERZAM PANU, PANIE ROOT, MISJĘ OCALENIA MOJEGO SYNA. WIEM, ŻE SKŁADAM NA PAŃSKIE BARKI CIĘŻKIE BRZEMIĘ, ALE STAWKA W TEJ GRZE JEST WYSOKA. ABY WSPOMÓC PANA W TYM ZADANIU, BĘDĘ CZASEM PRZESYŁAŁ PANU TAKIE LISTY JAK TEN; DOWIE SIĘ PAN Z NICH W PARĘ MINUT O WSZYSTKIM, CZEGO JA DOKONAŁEM PRZEZ PARĘ TYGODNI. JEŻELI POKAŻE JE PAN GODFREYOWI, KIEDY DOROŚNIE, POMOGĄ MU WYZBYĆ SIĘ ZŁUDZEŃ CO DO MOJEJ POCZYTALNOŚCI, KTÓRYMI MOGĄ GO KARMIĆ INNI KOLONIŚCI. NIE WYKLUCZAM JEDNAK, ŻE MINĄ CAŁE MIESIĄCE, ZANIM ZNÓW BĘDĘ MÓGŁ DO PANA NAPISAĆ, CHOĆBY NAWET W TAKIM POŚPIECHU JAK TERAZ, OŁÓWKIEM. CAŁKIEM MOŻLIWE JEST RÓWNIEŻ, ŻE PODCZAS TYCH MIESIĘCY WEJDĘ W BLIŻSZY KONTAKT Z NASMAROWANYM NIKOTYNĄ SZTYLETEM, PAŁKĄ ROZBÓJNIKA, SZPADĄ DWORSKIEGO DANDYSA ALBO WISIELCZYM SZNUREM. MOGĘ WRESZCIE - CHOĆ OBECNIE WYDAJE MI SIĘ TO NIEZWYKLE MAŁO PRAWDOPODOBNE - UMRZEĆ ŚMIERCIĄ NATURALNĄ. * * * NA CHWILĘ PRZERWAŁ MI MÓJ ZNAJOMY, PAN THREADER. ŚMIGA I TURKOCZE PO KAWIARNI I WESTYBULU JAK WRÓBELEK, KTÓREMU WICHURA PORWAŁA GNIAZDKO. WIĘKSZOŚĆ ENERGII ZUŻYWA NA WYBADANIE, CO SIĘ DZIEJE W IZBIE LORDÓW, GDZIE TRWA DEBATA O ZAGINIONYCH PIENIĄDZACH Z ASIENTO; JEŚLI JESZCZE NIE SŁYSZAŁ PAN O TYM SKANDALU, PROSZĘ ZAJRZEĆ DO JAKIEJKOLWIEK GAZETY NA STATKU, KTÓRY DOSTARCZYŁ PANU TEN LIST. BYŁ JEDNAK TAK MIŁY, ŻE ŁASKAWIE POŚWIĘCIŁ MI KILKA MINUT, ABY UDAĆ ZAINTERESOWANIE STANEM ZDROWIA SIR ISAACA. MINĘŁY DWA TYGODNIE, ODKĄD NEWTON PRZYBYŁ DO WESTMINSTERU, BY WZIĄĆ UDZIAŁ W ROZPRAWIE O DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ NA FORUM IZBY GMIN, SKĄD ZOSTAŁ ZABRANY DO IZBY GWIAŹDZISTEJ, GDZIE TOCZYŁA SIĘ DYSKUSJA O SPRAWACH MENNICY, I PRZEŻYŁ POWAŻNE ZAŁAMANIE NERWOWE. NATURA CHOROBY I STAN CHOREGO STAŁY SIĘ PRZEDMIOTEM NIEZLICZONYCH PLOTEK, KTÓRE PAN THREADER WYRECYTOWAŁ MI PRZED CHWILĄ W KOMPLECIE, BACZNIE OBSERWUJĄC WYRAZ MOJEJ TWARZY. NIE MAM POJĘCIA, CO POWIEDZIAŁA MU MOJA FIZYS, ALE W SŁOWACH WYRAZIŁEM JASNO, ŻE WSZYSTKIE TE HISTORIE TO KŁAMSTWA. PRAWDA JEST TAKA, ŻE NEWTON ZOSTAŁ PRZENIESIONY Z POWROTEM DO DOMU PRZY ST. MARTIN'S, A JEGO REKONWALESCENCJA PRZEBIEGA W ZADOWALAJĄCYM TEMPIE. DZIŚ WYSTĄPIŁEM W JEGO ZASTĘPSTWIE PRZED KOMISJĄ DO SPRAW DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ - NIE DLATEGO, ŻE JEST AŻ TAK POWAŻNIE CHORY, TYLKO DLATEGO, ŻE W TEJ CHWILI NIE SPOSÓB GO ZWABIĆ DO WESTMINSTERU, KTÓRY POSTRZEGA JAKO ROJĄCE SIĘ GNIAZDO ŻMIJ, SZERSZENI, JEZUITÓW ET CAETERA. JEŻELI JEGO STOPA JESZCZE KIEDYŚ TAM POSTANIE, TO TYLKO GDY ZOSTANIE ZMUSZONY PRZYBYĆ NA PRÓBĘ PYXIS; NIE BĘDZIE WTEDY NAIWNY I NIEPRZYGOTOWANY, JAK PRZED DWOMA TYGODNIAMI. PRZYBĘDZIE UZBROJONY PO ZĘBY, OBWIESZONY GRANATAMI JAK JABŁOŃ OWOCAMI. Będzie Pan zapewne wstrząśnięty, kiedy powiem, że u Waghorna najmodniejszą rozrywką jest dziś hazard. Lobbyści zalobbowują się nawzajem na śmierć, a lordowie, nie bacząc na etykietę, obradują za zamkniętymi drzwiami. Jedyną rozrywką lobbystów jest zatem folgowanie żądzom i nałogom. Wypili wszystko, co nadawało się do wypicia; wypalili całe powietrze w kawiarni - teraz pozostały im już tylko zakłady. I tak oto pieniądze, które przyniesiono rankiem do Westminsteru w szlachetnym zamiarze przekupienia prawodawców, zostają spożytkowane do zgoła niegodnych celów. Kiedy zasiadałem do pisania, zakładali się, czy Bolingbroke osiągnie swój naczelny cel, czyli namówi Tajną Radę do przeprowadzenia Próby Pyxis. Jednakże skrawki papieru i skąpe plotki, przesączające się zza drzwi Izby Lordów, zdaje się sugerują, że sprawy nie idą po myśli wicehrabiego. Całkiem możliwe, że właśnie ważą się jego losy. Gambit z Pyxis - choć znakomity - musiał chwilowo pójść w kąt, aby Bolingbroke mógł bez reszty skoncentrować się na odpieraniu zarzutów związanych z Asiento. Ci, którzy przed godziną obstawiali Próbę Pyxis, spisali na straty zadeklarowane przy tej okazji pieniądze i teraz próbują się odegrać, stawiając na fakt, że Jej Królewska Mość rozwiąże parlament - tylko po to, by ocalić swojego sekretarza stanu, który w razie upadku pociągnąłby za sobą całą Kompanię Mórz Południowych. Drzwi Izby Lordów właśnie się otworzyły. Na razie kończę; wrócę do tego listu przy pierwszej nadarzającej się okazji. Duże sumy przechodzą z rąk do rąk. Lostwithiel idzie w moją stronę. * * * Piszę, trzymając kartkę na kolanach; siedzę na nabrzeżu Tamizy ze zwieszonymi nad wodą nogami. Jestem - na oko - dziewięćdziesiątym piątym klientem w stuosobowej kolejce do łodzi na przystani Westminster Stairs. Pozostałych dziewięćdziesięciu dziewięciu lekceważącym wzrokiem taksuje moją wątłą sylwetkę, ale jako najstarszy w kolejce mam pewne przywileje. Na przykład mogę siedzieć. Powodem, dla którego zajmuję tak odległą pozycję, jest fakt, że zasiedziałem się u Wighorna do późna, gawędząc z hrabią Lostwithiel i panem Threaderem, który narzucił nam swoje towarzystwo i nijak nie dawał się odpędzić. Nie raz i nie dwa przypominał nam, że dołączając do nas, dopełnił trójcę, która w styczniu spotkała się w Devonie. Bo rzeczywiście tak było: to wtedy zwróciłem uwagę pana Threadera na przedsięwzięcie Lostwithiela i kompanię Właścicieli Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia, swym krasomówczym występem przysporzyłem jej akcjonariuszy i spowodowałem mały run na jej udziały. A było to zaledwie pierwsze zamieszanie, jakie wprowadziłem w spokojnym i uporządkowanym życiu pana Threadera. Potem przyszedł czas na eksplozje, spory polityczne, listy od cara i wiele innych nowinek, które uczyniły ze mnie upartego i niepokojącego natręta. Moje związki ze Srebrnymi Comstockami datują się od dawna, są przy tym niezwykle skomplikowane i wieloznaczne, ale dość będzie powiedzieć, że najmłodsze pokolenia uznały mnie za przyjaciela rodziny. Dlatego w dalszej części listu będę nazywał hrabiego Lostwithiel po prostu Willem Comstockiem. Will potwierdził to, co sygnalizowały rozstrzygnięcia zakładów: dzień nie ułożył się po myśli Bolingbroke'a i torysów. Markiz Ravenscar zdołał - posługując się podstępami i fortelami zbyt złożonymi, by mój znużony umysł mógł je ogarnąć, a ręka opisać - dosłownie wezwać sekretarza Kompanii Mórz Południowych na dywanik. Sensacyjne wezwanie dla sekretarza zostało wystosowane przed tygodniem. Sekretarz odpowiedział na nie dopiero przed kilkoma godzinami, stawiając się w Izbie Gmin, której przedstawił księgę - zbiór wszystkich dokumentów Kompanii dotyczących Asiento. Dla torysów była jak granat z zapalonym lontem, dla wigów - jak złote jabłko. Przez całe popołudnie krążyła między Izbami Gmin i Lordów, gdy przeciwne stronnictwa usiłowały ulokować ją tam, gdzie wyrządzi najmniejsze (lub największe) szkody. Ważni ludzie odczytywali nagłos jej fragmenty. Księga nie zawiera niczego, co wyjaśniałoby zanik dochodów z handlu niewolnikami, co obciąża Bolingbroke'a, który nigdy - nawet wśród swoich zwolenników - nie cieszył się opinią człowieka przesadnie uczciwego. Jeśli uwzględnimy fakt, że nie dalej jak wczoraj Izba Gmin przegłosowała ustanowienie nagrody w wysokości stu tysięcy funtów dla każdego, kto schwyta Pretendenta, gdyby ten wylądował w Anglii, staje się oczywiste, że sytuacja, jeszcze przed dwoma tygodniami tak korzystna dla Bolingbroke'a, zmieniła się diametralnie. Tyle wiadomości. Przyznaję, że nie słuchałem zbyt uważnie opowieści młodego Willa, całkowicie bowiem pochłonęła mnie obserwacja oblicza pana Threadera. Jego twarz zazwyczaj niczego nie wyraża, dziś jednak stała się fascynującym studium sprzecznych namiętności, których żaden van Dyck by nie oddał. Threaderatorysa martwi kłopotliwa sytuacja torysów; Threaderafinansistę przeraża publiczne pranie brudów Kompanii Mórz Południowych. Tymczasem kiedy Will poinformował nas, że Próba Pyxis odwlecze się na czas nieokreślony, trudno było nie zauważyć ulgi, a nawet uniesienia na fizys pana Threadera. Od jakiegoś czasu nawiedzał mnie o najdziwniejszych porach, albo przysyłał mi dziwne, pisane w pośpiechu liściki z pytaniami o monetarne śledztwo Bolingbroke'a. Sekretarz stanu JKM wszczął to dochodzenie, by (o czym wszyscy wiedzą) zdyskredytować wigów. Stanowi ono jednak dla pana Threadera przedmiot nieustannej troski i zmartwienia. Kiedy Will stwierdził, że Pyxis pozostanie nietknięte przez co najmniej dwa najbliższe miesiące, twarz pana Threadera rozpromieniła się jak maska wycięta z dyni, kiedy rozświetlić ją od środka świecą. Pożegnał się z nami i udał do City. Obaj z Willem zwróciliśmy na to uwagę, ale Will - jako człowiek lepiej wychowany - nie plotkuje o ludziach za ich plecami. Dlatego zmienił temat, czy raczej rozbroił go, mówiąc: „Pan Threader wkrótce przestanie się martwić o reakcję rynku, gdy księżna Qwghlm złapie go za gardło”. Zapytałem, zdumiony, dlaczego Eliza miałaby chcieć udusić starego finansistę. Will wyjaśnił mi, że spotkał się z nią niedawno, by przedyskutować sprawę Właśc. Masz. Dźw. W. za Pom. O. Napomknął przy tej okazji, że pod pewnymi względami maszyny takie można potraktować jako alternatywę dla pracy niewolniczej, czym wywołał długą przemowę księżnej o złu instytucji niewolnictwa, Komp. Mórz Pd. oraz ludzi takich jak pan Threader, którzy rzeczoną ohydną Kompanię finansują. Wolałem o tym nie wspominać podczas rokowań z Elizą, aby jej emocjonalny (i powszechnie znany) stosunek do kwestii niewolnictwa nie wziął góry nad rozsądkiem, ale ze słów Willa jasno wynikało, że sama wpadła na ten pomysł. Ostatni zwrot fortuny przeciwko Komp. Mórz Pd. powinien księżną upewnić w przekonaniu, że inwestycja w W. M. D. W. z. P. O. będzie nie tylko racjonalna, ale także moralnie słuszna. Tak czy inaczej, Will dal mi do zrozumienia - starannie mierzonym porozumiewawczym mrugnięciem - że taka inwestycja jest obecnie wielce prawdopodobna. A potem znów zmienił temat i wyraził uprzejme zainteresowanie pracami przy budowie Maszyny Logicznej. Poinformowałem go, że podobnie jak drukarz wysyła klientowi arkusz z próbnym wydrukiem dzieła, tak i my szykujemy się do wysłania próbki złotych kart na wschód, do naszego inwestora. Wspomniałem również o tym, że spodziewamy się pewnego zastrzyku środków finansowych, na co Will, jakby tego właśnie oczekiwał, przyznał, że być może ma dla mnie wieści w tej sprawie, i wręczył mi zalakowany list od Elizy. Następnie dopił kawę i się pożegnał. Patrzę w dół rzeki i widzę zbliżającą się flotyllę łódek, zwabionych miłym widokiem długiej kolejki ważnych person, które, sfrustrowane, pompują niecierpliwie na brzegu. Będę zatem kończył. Otworzyłem list od Elizy. Ze środka wypadła mniejsza karteczka. W liście księżna określa Willa (choć bez entuzjazmu) mianem „porządnego torysa”, którego „warto znać”, i stwierdza, że doszli do porozumienia. Sam ten takt wystarczyłby, żeby ogromnie poprawić mi humor, tymczasem mały karteluszek okazał się notą kredytową, wystawioną przez Dom Hacklheber na nazwisko niżej podpisanego. Pieniędzy wystarczy na sfinansowanie kolejnego tygodnia prac Pałacu Clerkenwell, ja zaś pochlebiam sobie wyobrażeniem, że kiedy się wyczerpią, księżna uzna za stosowne wypłacić mi kolejną transzę. W ciągu dwóch tygodni powinniśmy zainstalować w Bridewell dwie dalsze dziurkarki. Hannah Spates szkoli już następne operatorki. Kolejka się ożywia, jak rozleniwiony wąż, kiedy ogrzeje go słońce. Na razie kończę. Czeka mnie zupełnie inne zadanie. * * * Znów siedzę w przeklętej kawiarni - tym razem na Warwick Court, na tyłach Old Bailey, tuż obok Kolegium Lekarskiego. Otaczają mnie - w równej liczbie - adwokaci i lekarze; nie umiałbym powiedzieć, których bardziej nie lubię. Gdybym się rozchorował albo popadł w konflikt z prawem, śpiewałbym, rzecz jasna, innym głosem. Dotarłszy do początku kolejki, na którą uskarżałem się poprzednio, popłynąłem wodną taksówką na przystań Black Friars Stairs, gdzie wynająłem lektykę, która zawiozła mnie pod Old Bailey. Okazało się, że panuje tam ścisk i zamęt większy niż w parlamencie, gdyż przez większość dnia odbywało się posiedzenie sądu, które krótko przed moim przybyciem zostało zawieszone. Rozejrzawszy się, dostrzegłem mężczyznę o głowę przerastającego otaczający go tłum. Podszedłem bliżej i, jak zwykle, znalazłem pana Kikina, sięgającego temu olbrzymowi mniej więcej do piersi. Po jego minie poznałem, że się spóźniłem. Po krótkiej wymianie uprzejmości odwrócił się do mnie plecami i pomaszerował na dziedziniec, gdzie pod gołym niebem stłoczyli się oskarżeni, obrońcy i oszczercy, bezbronni wobec deszczu i sędziowskiego gniewu. Parł pod prąd tłumu, który przybył opłakiwać albo wychwalać decyzje urzędników, i musiał wykorzystać swojego ochroniarza w charakterze żywego tarana. Gdyby nie ten jego pośpiech, doradziłbym mu, żeby poczekał, aż ciżba zrzednie i powietrze stanie się czystsze - w przeciwnym razie ryzykował zarażenie gorączką więzienną, która łatwo przenosi się z zagrody, gdzie trzymani są więźniowie, na gapiów i dalej na ulice Londynu. Nie zdążyłem jednak zareagować i stanąłem przed dylematem: pójść za Kikinem, wystawiając się na groźbę zarażenia, czy zostać tam, gdzie stałem, sam, wśród ludzi nie mniej groźnych od skazańców, którym sędziowie zsyłali okrutny los. Ruszyłem w ślad za Rosjaninem i w wąskim przejściu z ulicy na podwórze zarobiłem przy tej okazji kilka szturchańców. Wypłynęliśmy na szeroki przestwór dziedzińca, tłum się przerzedził i mogłem odetchnąć swobodniej. W ostatnim czasie w Londynie nie padało, więc pod nogami zamiast błota mieliśmy miałki kurz. Koksownik, w którym są trzymane żelaza do piętnowania, mienił się czerwoną poświatą, wypuszczając pióropusz gryzącego, węglowego dymu, mogącego - jak uznałem - oczyścić powietrze z miazmatów wywołujących gorączkę. Stanąłem więc tuż obok, odczytując litery z rozrzuconych po węglach instrumentów: V dla wagabundów, T dla złodziei, i tak dalej. Miałem przy tym baczenie na pana Kikina, ciekawiło mnie bowiem, dokąd się wybiera. Sędziowie, skrybowie et caetera zeszli już z wysokiego ganku, z którego wymierza się sprawiedliwość; większość widzów również - jak wspomniałem - zdążyła się ulotnić. Ci, którzy zostali, skupiali się wokół drewnianych zagród, gdzie trzymano więźniów obojga płci. Sięgając ponad ogrodzeniem, podawali sakiewki, chleb, jabłka i inne skarby swoim przyjaciołom, dzieciom, żonom i mężom, którzy zgarniali te dobra skutymi, pokrytymi strupami rękami. Strażnicy sądowi usiłowali oczywiście spędzić więźniów do Bramy Janusa, ale nie próbowali przeszkadzać w zawieraniu transakcji, które właśnie opisałem, wiedząc, że większość gotówki znajdującej się w małych, połatanych sakiewkach i tak wkrótce trafi do ich kieszeni. Rzecz jasna nie tylko dobra materialne przekazywano sobie ponad barykadą - ludzie wymieniali pocałunki i uściski dłoni, płakali, zawodzili, obiecywali sobie wieczną miłość, zwłaszcza tym, którzy właśnie otrzymali bilet w jedną stronę do Tyburn. Pominę jednak ich szczegółowy opis. Udam, że nie chcę odbiegać od tematu; w rzeczywistości sceny te były tak żałosne, że nie umiem znaleźć dla nich słów. Przy północnowschodnim skraju dziedzińca, tuż obok Bramy Janusa, stała grupa ludzi, którzy nie płakali, nie lamentowali ani nie podawali nikomu sakiewek. Stali plecami do bramy, twarzą do więźniów, i patrzyli. Przedstawiali interesujący widok. Z daleka można by ich wziąć za zwyczajnych próżniaków, kiedy jednak trochę się do nich zbliżyłem (podążając za panem Kikinem), moją uwagę zwrócił intrygujący wyraz ich twarzy - przyglądali się więźniom wzrokiem kota, który za sekundę rzuci się na niepodejrzewającego niczego ptaszka. Nie próżnowali więc wcale, lecz ciężko pracowali - praktykowali swój fach z takim samym skupieniem jak pan Hooke oglądający pod mikroskopem roje maleńkich żyjątek. Niektórzy więźniowie nie zwracali na nich uwagi; tamci przyglądali się im, zapamiętywali ich twarze i na rym koniec. Inni, lepiej zorientowani w regułach rządzących przestępczym światkiem, rozpoznawali w rzekomych próżniakach łapaczy złodziei i zasłaniali twarze rękawami albo nawet szli tyłem, dopóki bezpiecznie nie minęli bramy. Łapacze uciekali się czasem do dziecinnie prostej, ale skutecznej sztuczki, wykrzykując imiona; „John! Bob! Tom!”. Zdarzało się, że więźniowie reagowali na te okrzyki i spoglądali w ich stronę, umożliwiając łapaczom obejrzenie i zapamiętanie charakterystycznych znamion, pieprzyków, blizn, braków w uzębieniu et caetera. Tylko złoczyńcy skazani na Tyburn przyjmowali obecność łapaczy obojętnie. Inni mieli całkiem spore szanse ujść z Newgate z życiem i wrócić w przyszłości do swoich domów i zajęć. Gdyby łapacz ich zapamiętał, mogli zostać w każdej chwili ponownie schwytani i postawieni przed sądem i niemiałoby znaczenia, czy naprawdę dopuścili się zarzucanych im czynów - sąd chce mieć winnego, a łapaczowi zależy na nagrodzie. Sean Partry wyróżniał się w gronie łapaczy wiekiem (na moje oko jest człowiekiem po pięćdziesiątce) i sposobem bycia (kusi mnie, by nazwać go „godnością”), którego innym brakowało. Ma zielone jak morze oczy i jasne włosy, lekko tylko przerzedzone na czubku głowy i siwiejące. Jest szczupły, co może dziwić u człowieka, którego praca składa się głównie z przesiadywania po gospodach, ale wszelkie ewentualne złudzenia co do jego szczególnej sprawności fizycznej znikają, gdy tylko się poruszy - chodzi sztywno, lekko kuleje, a częste westchnienia i grymasy twarzy sugerują, że cierpi z powodu jakichś bólów. Za nic w świecie nie chciał na nas spojrzeć, w ogóle nie zwracał na nas uwagi, dopóki ostatnich więźniów nie wyprowadzono z dziedzińca. Wtedy zaczął nas przesłuchiwać - i czynił to, muszę przyznać, dość gburowato: kim jesteśmy, kogo reprezentujemy i dlaczego tak bardzo interesujemy się Jackiem Mincerzem. Dopóki nie zaczęliśmy udzielać konkretnych odpowiedzi na zadawane nam pytania, traktował nas z niechęcią, żeby nie rzec: z wrogością. Potem jednak trochę złagodniał i nawet zgodził się, żeby pan Kikin postawił mu drinka w pobliskim barze. Sprawiał wrażenie człowieka, który nieźle orientuje się w polityce; z zainteresowaniem wypytywał mnie o relację z wydarzeń w Westminsterze. Opowiedziałem mu o eksplozji na Crane Court i podałem nazwiska niedoszłych ofiar: pana Threadera, sir Isaaca, Henry'ego Arlanca oraz własne. Partry skomentował je w paru słowach, słusznie zauważył, że Arlanc musi być hugenotem, a najbardziej zainteresował się Newtonem. Nie ma w tym nic niezwykłego, gdyż sir Isaac, ścigając fałszerzy, często kontaktował się z łapaczami; niewykluczone, że i samemu Partry'emu wypłacał już w przeszłości nagrody. Znacznie mniejsze zainteresowanie okazał opowieścią pana Kikina o podpaleniu rosyjskiego okrętu w Rotherhithe. Uważa, że zapłacili za nie Jackowi zagraniczni szpiedzy, na przykład Szwedzi, wobec czego nie jest miarodajnym źródłem informacji o kierujących nim motywach. Fakt, że w ogóle zgodził się rozważyć naszą propozycję i tak szybko wyrobił sobie zdanie na jej temat, wystawiło mu w moich oczach doskonałe świadectwo. Kikin chyba zgodził się ze mną w tej kwestii. Zapytaliśmy Partry'ego, czy zechciałby nam pomóc. Odparł, że tak, ale uprzedził, żebyśmy nie spodziewali się szybkich efektów. „Mam swoje metody”, powiedział i zastrzegł się, że pierwsze wieści będzie miał dla nas w okolicach piątku, trzydziestego lipca. Kikin był niepocieszony, ale Partry uświadomił mu, że samo wynegocjowanie stawki za jego usługi potrwa zapewne niewiele krócej. Po tych słowach rozstaliśmy się. W mojej rozmowie z panem Kikinem nastąpiła krótka przerwa, ponieważ pan Kikin nie lubi zbyt długo przebywać w jednym miejscu. Zapłaciliśmy rachunek i przeszliśmy kawałek dalej, do kawiarni, w której siedzę teraz i piszę ten list. Kikin nie pojmował, w jaki sposób Partry przeszedł od zgrubnego oszacowania, że śledztwo potrwa dosyć długo, do konkretnego określenia daty jego zakończenia na trzydziesty lipca, ja potraktowałem słowa łapacza jako zagadkę i zapytałem, czy pan Kikin nie słyszał przypadkiem o jakimś wydarzeniu zaplanowanym na ten właśnie dzień, które tłumaczyłoby przekonanie Partryego. W końcu Kikin wyjął z kieszeni notes, w którym zapisuje sobie umówione spotkania. Przerzucił kartki i dotarł do trzydziestego lipca, na której to stronie miał zapisane tylko jedno słowo: WIESZANIE. Następny Wisielczy Marsz do Tyburn został zaplanowany na ten właśnie dzień. Pan Kikin starał się nie planować wtedy żadnych spotkań, nauczony doświadczeniem, że niezwykle trudno będzie dotrzeć gdziekolwiek na czas, przedzierając się przez wypełniający ulice tłum. - W ostatnim czasie całkiem sporo ludzi skazano za fałszowanie monet - wyjaśniłem. - Trzydziestego zostaną przewiezieni do Tyburn, gdzie czeka ich powieszenie, wyprucie wnętrzności i poćwiartowanie. Fałszerze mogą coś wiedzieć o Jacku, ale boją się go i na razie nie puszczają pary z ust. Jednakże w miarę zbliżania się trzydziestego dnia lipca lęk przed katem zacznie w nich brać górę nad strachem przed Jackiem Shahoe i ktoś taki jak Sean Partry może ich przekonać, aby podzielili się z nim swoją wiedzą. W zamian obieca im łagodne traktowanie w Tyburn. - Chce pan powiedzieć, że Partry może im załatwić ułaskawienie?! - Kikin był wyraźnie wstrząśnięty pobłażliwością naszego wymiaru sprawiedliwości. - Nie. Ale jeśli mu zapłacimy, może podzielić się pieniędzmi z Jackiem Ketchem, który z kolei zadba o to, by skazaniec miał lekką śmierć - sznur złamie mu kark, zamiast tylko go przydusić, dzięki czemu nie dożyje patroszenia i ćwiartowania. - To naprawdę dziwny kraj... - mruknął Kikin. Nie miałem nic do dodania. Zamartwia się tym, że tak długo przyjdzie nam czekać na odpowiedź. Przypuszczam, że nieustannie oblicza w pamięci, ile czasu zajmie rosyjskiej galerze (naprawianej obecnie w stoczni Orneya w Rotherhithe) powrót do Petersburga, a następnie kolejny rejs do Londynu, tym razem z jakimś wściekłym rosyjskim hrabią na pokładzie, który odbierze mu stanowisko, a jego samego zawiezie w kajdanach do Rosji. Poinformowałem go, że mam paczkę złotych kart, które chciałbym tą właśnie galerą (wkrótce ma wyjść w morze) odesłać do Petersburga. Trochę go to pocieszyło; postanowił natychmiast jechać do Pałacu Cterkenwell i odebrać karty. Wyszedł więc, a ja zostałem, oczekując przybycia zaufanego posłańca, który zaniesie notę kredytową od księżnej Qwghlm do City, do mojego bankiera, Williama Hama. Siedzę więc w kawiarni sam - dziwny człowiek w dziwnym kraju - i zastanawiam się, skąd się tu wziąłem i co mnie teraz czeka. Sługa pański uniżony Daniel Waterhouse Pałac Westminster 9 lipca 1714 Wiadomość z Izby Lordów, od panów Holforda i Lovibonda: Panie Przewodniczący, z polecenia Lordów informujemy Izbę Gmin, że w dniu dzisiejszym debatować będą nad sprawą Kompanii Mórz Południowych, która ma wielką wagę dla przyszłości handlowej Królestwa. W związku z powyższym Lordowie proszą o zwolnienie z obrad Izby Gmin tych jej członków, którzy wchodzą w skład Komisji do spraw Kompanii Mórz Południowych oraz Asiento, by w dniu dzisiejszym mogli uczestniczyć w posiedzeniu Izby Lordów. Przekazawszy tę wieść, posłańcy wyszli. Postanawia się, że Izba udzieli zwolnienia wyżej wzmiankowanym członkom, aby - jeśli uznają to za stosowne - udali się na posiedzenie Izby Lordów. Posłańców wezwano ponownie i Przewodniczący zapoznał ich z treścią postanowienia Izby. JOVIS, 8° DIE JULII; ANNO 13° ANNÆ REGINÆ, 1714 Zarządza się wysłanie wiadomości do Lordów, z żądaniem, aby usunęli z Malowanej Komnaty, westybulu oraz przejścia do Izby Parów wszelkich gapiów, kiedy członkowie niniejszej Izby przybędą, by na polecenie Jej Wysokości spotkać się z Jej Wysokością. Postanawia się, że pan Campion dostarczy wyżej wzmiankowaną wiadomość. Poleca się Strażnikowi Izby usunięcie z westybulu oraz korytarza prowadzącego do Malowanej Komnaty wszelkich osób nieupoważnionych do przebywania w nich, aby ułatwić przejście członków niniejszej Izby do Izby Parów... WIADOMOŚĆ OD JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI, PRZEKAZANA PRZEZ SIR WILLIAMA OLDESA, MARSZAŁKA CZARNEJ LASKI: PANIE PRZEWODNICZĄCY, KRÓLOWA ZALECA, BY CZŁONKOWIE CZCIGODNEJ IZBY SPOTKALI SIĘ Z JEJ WYSOKOŚCIĄ W IZBIE PARÓW, W TRYBIE NATYCHMIASTOWYM. PAN PRZEWODNICZĄCY UDAŁ SIĘ ZATEM WRAZ Z RESZTĄ IZBY NA SPOTKANIE Z JEJ WYSOKOŚCIĄ W IZBIE PARÓW, GDZIE JEJ WYSOKOŚĆ BYŁA ŁASKAWA ZATWIERDZIĆ SWOIM KRÓLEWSKIM MAJESTATEM PRZEGŁOSOWANE USTAWY. NASTĘPNIE JEJ WYSOKOŚĆ BYŁA ŁASKAWA WYGŁOSIĆ PRZEMÓWIENIE SKIEROWANE DO OBU IZB PARLAMENTU. PO CZYM LORD KANCLERZ WIELKIEJ BRYTANII, POWOŁUJĄC SIĘ NA AUTORYTET JEJ WYSOKOŚCI, POWIEDZIAŁ, CO NASTĘPUJE: „WOLĄ JEJ WYSOKOŚCI JEST, ABY NASTĘPNE POSIEDZENIE PARLAMENTU ODBYŁO SIĘ WE WTOREK, DZIESIĄTEGO SIERPNIA”. Zgodnie z żądaniem Jej Wysokości parlament zbierze się na kolejnym posiedzeniu w dniu dziesiątym sierpnia. VENERIS, 9° DIE JULII; ANNO 13° ANNÆ REGINÆ, 17L4 DWÓCH PODEJRZANIE MUSKULARNYCH SŁUŻĄCYCH RAVENSCARA PRZYSZŁO RANKIEM NA CRANE COURT PO DANIELA. WEPCHNĘLI GO DO LEKTYKI Z TAKIM POŚPIECHEM, ŻE NIE ZDĄŻYŁ SIĘ ZORIENTOWAĆ, CZY ZOSTAŁ WEZWANY, CZY MOŻE UPROWADZONY. ZAPAKOWANY DO SKRZYNI JAK ZASUSZONY INTERESUJĄCY OKAZ PRZYRODNICZY, RELIKT Z EPOKI CROMWELLA, ZOSTAŁ DOSTARCZONY DO WESTMINSTERU, NA OLD PALACE YARD, I WYTRZĄŚNIĘTY PRZED KAWIARNIĄ WAGHORNA. GDYBY CZŁOWIEK OBDARZONY DOBRYM SŁUCHEM PODSZEDŁ W TYM MOMENCIE BLIŻEJ, USŁYSZAŁBY, JAK MAMROCZE POD NOSEM NAJGORSZE OBELGI I KALUMNIE POD ADRESEM MARKIZA RAVENSCAR. LUBIŁ BOWIEM PRZESIADYWAĆ PRZY CRANE COURT, NAD IMBRYKIEM PEŁNYM HERBATY, KAWAŁKIEM CIASTA OD PANI ARLANC I STOSEM ZJADLIWYCH GAZET. A WESTMINSTER BYŁ BRUDNY, TŁOCZNY I HAŁAŚLIWY, I TO NIE W RADOSNY SPOSÓB, JAK HOCKLEY-IN-THE-HOLE W WIGILIĘ DNIA WIESZANIA, LECZ NA MODŁĘ WREDNĄ I DRAŻNIĄCĄ, TYPOWĄ DLA LUDZI, KTÓRYCH OŻYWIAŁY TE SAME NAJPROSTSZE INSTYNKTY, LECZ KTÓRZY MAJĄ ZBYT WIELE DO STRACENIA, BY OWYM INSTYNKTOM SIĘ PODDAĆ. WSZYSCY POZA DANIELEM GDZIEŚ SIĘ SPIESZYLI - WIĘKSZOŚĆ JAK NAJSZYBCIEJ CHCIAŁA PO PROSTU DOSTAĆ SIĘ DO ŚRODKA, DO PAŁACU. ICH CEL BYŁ SPRZECZNY Z ZAMIARAMI MAŁEJ, LECZ KŁOPOTLIWEJ MNIEJSZOŚCI, KTÓRA PRZEMIESZCZAŁA SIĘ MIĘDZY IZBĄ GMIN I IZBĄ LORDÓW, IDĄC SKRÓTEM PRZEZ OLD PALACE YARD, ABY UNIKNĄĆ BŁĄDZENIA PO ROZLICZNYCH KOMNATACH I GALERIACH WESTMINSTERU, KTÓRE, JAK NALEŻAŁO DOMNIEMYWAĆ, BYŁY ZBYT ZATŁOCZONE, BY W OGÓLE DAŁO SIĘ PRZEZ NIE PRZEJŚĆ. TU I ÓWDZIE ZDARZAŁY SIĘ WYBUCHY UPRZEJMOŚCI, KIEDY JEDNAK DANIEL TRZECI RAZ ZOBACZYŁ, JAK JAKIŚ TRZECIORZĘDNY FAGAS SIĘGA TEATRALNYM GESTEM PO RAPIER, DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE OKOLICA STAŁA SIĘ NIE TYLKO NIEPRZYJEMNA, ALE WRĘCZ NIEBEZPIECZNA. OKRĘCIŁ SIĘ NA PIĘCIE I ZACZĄŁ ODDALAĆ OD KAWIARNI. GDYBY UDAŁO MU SIĘ WYDOSTAĆ Z TEJ CIŻBY, W PÓŁ GODZINY MÓGŁBY DOTRZEĆ DO KLUBU KIT-CATA... TĘ SIELANKOWĄ FANTAZJĘ ZDRUZGOTAŁY NIESPODZIEWANE SŁOWA: - DOKTORZE WATERHOUSE! BAŁEM SIĘ, ŻE JUŻ PANA NIE DOGONIĘ. ZECHCE PAN ŁASKAWIE PÓJŚĆ ZA MNĄ? TRZYMAMY DLA PANA MIEJSCE U WAGHORNA. DANIEL ZNAŁ TEN GŁOS. ZAPOMNIAŁ WPRAWDZIE, JAK NAZYWA SIĘ JEGO WŁAŚCICIEL, WIEDZIAŁ JEDNAK, ŻE BEZ TRUDU GO ROZPOZNA - ÓW CZŁOWIEK MIAŁ NIEPOWTARZALNE UCZESANIE. ODWRÓCIŁ SIĘ, SPODZIEWAJĄC SIĘ UJRZEĆ MŁODEGO MĘŻCZYZNĘ Z FRYZURĄ WOJOWNIKA Z PLEMIENIA MOHAWKÓW, ALE ZOBACZYŁ TYLKO MORZE BIAŁYCH PERUK NA MĘSKICH GŁOWACH. TYLE, ŻE OCZY W JEDNEJ Z TYCH GŁÓW WPATRYWAŁY SIĘ W NIEGO NATARCZYWIE. GDYBY ODJĄĆ (W PAMIĘCI) PERUKĘ I DODAĆ CHARAKTERYSTYCZNY MOHAWKOWY GRZEBIEŃ NA GŁOWIE, DANIEL MIAŁBY PRZED SOBĄ JEDNEGO Z WIGOWSKICH GALANTÓW, KTÓRYCH ROGER ROZSYŁAŁ PO MIEŚCIE, BY ZAŁATWIALI JEGO SPRAWY. ZADANIE NA DZIŚ BRZMIAŁO: URATOWAĆ STAREŃKIEGO, ROZTRZĘSIONEGO DOKTORA I SPROWADZIĆ GO - NAJLEPIEJ ZWIĄZANEGO - DO PAŁACU. U WAGHORNA DANIEL SĄCZYŁ KAWĘ I ZASŁANIAŁ SIĘ GAZETĄ, TRAKTUJĄC JĄ JEDNOCZEŚNIE JAKO LEKTURĘ I PRZESZKODĘ W KONWERSACJI, OBAWIAŁ SIĘ BOWIEM, ŻE MOHAWKOWI KAZANO RÓWNIEŻ DOTRZYMAĆ MU TOWARZYSTWA. PARLAMENTARNY ZGIEŁK PRZEWALAŁ SIĘ WOKÓŁ NIEGO I ROZTRZASKIWAŁ JAK FALE PRZYBOJU NA SKAŁACH. LUDZIE ROZMAWIALI O WSZYSTKIM, POZA TYM, CO NAPRAWDĘ W TEJ CHWILI BYŁO NAJWAŻNIEJSZE. W OSTATNICH TYGODNIACH ICH UWAGĘ ZAPRZĄTNĘŁY LICZNE UCHWALONE PRZEZ PARLAMENT USTAWY: O ZAPOBIEŻENIU SCHIZMIE (ULUBIONY PROJEKT BOLINGBROKE'A); O WYZNACZENIU DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ (UKOCHANE DZIECKO ROGERA); O WIECZNIE AKTUALNYCH SPRAWACH PRODUKCJI WEŁNY, NIEZALEŻNOŚCI WŁADZ MUNICYPALNYCH, KWESTIACH GRODZENIA PASTWISK, ROZWODACH, SPORACH MAJĄTKOWYCH I NIEWYPŁACALNYCH DŁUŻNIKACH; A TAKŻE O SPRAWACH, KTÓRE ZYSKAŁY WSPÓLNE MIANO „SZEŚCIU P”: POWOŁANIU MILICJI, PRODUKCJI BRANDY, POMNIEJSZENIU ODSETEK Z LICHWY, PRZYCHODACH SZKOCKICH BISKUPÓW, PRAWIE O WŁÓCZĘGOSTWIE ORAZ (COKOLWIEK NIEZRĘCZNIE) PAPIESTWA OGRANICZENIU. SŁOWEM, JEDNA WIELKA BZDURA. CHYBA, ŻE GOŚCIE WAGHORNA MÓWILI SZYFREM, W KTÓRYM KAŻDA WSPOMNIANA USTAWA BYŁA ZAWOALOWANYM ODNIESIENIEM DO JEJ SPONSORA. DYM I ZGIEŁK STAŁY SIĘ NIE DO ZNIESIENIA MNIEJ WIĘCEJ W TYM SAMYM CZASIE, KIEDY PĘCHERZ (KTÓRY NIGDY NIE BYŁ NAJMOCNIEJSZYM ORGANEM DANIELA) POSKARŻYŁ SIĘ NA NADMIAR WYPITEJ KAWY. DANIEL OPUŚCIŁ GAZETĘ I STWIERDZIŁ, ŻE MOHAWK ZNIKNĄŁ, ZAJĘTY ZAPEWNE NOWYM ZLECENIEM, NA PRZYKŁAD NAJAZDEM NA WROGIE PLEMIĘ W GÓRNYM ODCINKU RZEKI HUDSON. DOKTOR WYSZEDŁ WIĘC Z KAWIARNI I ZNALAZŁ MIEJSCE, W KTÓRYM MÓGŁ SPOKOJNIE ODDAĆ MOCZ, (CO OKAZAŁO SIĘ ŁATWIEJSZE NIŻ ZNALEZIENIE MIEJSCA, W KTÓRYM NIE MÓGŁBY TEGO ZROBIĆ), PO CZYM UDAŁ SIĘ NA SPACER PO MALOWANEJ KOMNACIE I DŁUGIEJ GALERII. TYM SPOSOBEM ZAPLĄTAŁ SIĘ W SAM ŚRODEK WIELKIEJ EWAKUACJI POKOJÓW I KORYTARZY, ZARZĄDZONEJ PRZEZ IZBĘ GMIN. NIEWIELE BRAKOWAŁO, ŻEBY ZOSTAŁ ZUPEŁNIE WYPCHNIĘTY Z PAŁACOWYCH TERENÓW, KIEDY INNY MOHAWK ZNALAZŁ GO I PRZEPROWADZIŁ, OKRĘŻNĄ DROGĄ, PRZEZ TYLNE WEJŚCIA, SŁUŻBÓWKI I SIEDZIBY ROZMAITYCH KOMISJI DO SAMEJ IZBY LORDÓW, GDZIE PORADZIŁ MU STANĄĆ WŚRÓD KIBICÓW RAVENSCARA I ZACHOWYWAĆ SIĘ NATURALNIE. TO OBUDZIŁO W DANIELU ZŁE PRZECZUCIA. WIDZIAŁ, JAK GŁOWA KAROLA I SPADA I TOCZY SIĘ PO ZIEMI. KAROLOWI II TOWARZYSZYŁ NIEMAL DO SAMEJ ŚMIERCI, STOJĄC W ARIERGARDZIE I ODPIERAJĄC KOLEJNE TALE ATAKÓW BEZLITOSNYCH KRÓLEWSKICH MEDYKÓW. BYŁ ŚWIADKIEM BÓJKI (DO KTÓREJ ZRESZTĄ MIAŁ OGROMNĄ OCHOTĘ SIĘ PRZYŁĄCZYĆ), W KTÓREJ JAKUBOWI II ROZKWASZONO NOS I KTÓRA W PEWNYM SENSIE ZAPOWIADAŁA KONIEC JEGO PANOWANIA. KIEDY UMIERALI WILHELM I MARIA, PRZEZORNIE ULOTNIŁ SIĘ Z KRAJU, TERAZ JEDNAK WRÓCIŁ, A ANGLICY POSTANOWILI PRZYPROWADZIĆ MU KRÓLOWĄ. CZY JEŻELI ANNA WYBIERZE TEN AKURAT MOMENT I TO MIEJSCE, BY WYZIONĄĆ DUCHA, WSZYSTKIE OZDOBIONE PERUKAMI GŁOWY ZWRÓCĄ SIĘ W JEGO STRONĘ? CZY LORDOWIE ROZSZARPIĄ GO NA MIEJSCU, A POTEM ODEŚLĄ DO TOWER, ŻEBY KAT JAK NALEŻY OBCIĄŁ MU GŁOWĘ? CZY WYDA SIĘ, ŻE ROZBIJA SIĘ PO LONDYNIE POWOZEM W TOWARZYSTWIE PEWNEJ ZAGRANICZNEJ KSIĘŻNICZKI, KTÓRA PRZYBYŁA DO ANGLII INCOGNITO I BEZ ZAPROSZENIA? TAKIE TO WŁAŚNIE MYŚLI ZAPRZĄTAŁY MU GŁOWĘ, PRZEZ CO PRAWIE PRZEGAPIŁ NIESPODZIEWANĄ CISZĘ W IZBIE I POJAWIENIE SIĘ RACZEJ TANDETNIE OZDOBIONEJ LEKTYKI. OTO ZOSTAŁ ZASZCZYCONY (PODOBNIE JAK MASA INNYCH LUDZI, KTÓRZY ZDOŁALI SIĘ WCISNĄĆ DO KOMNATY) OBECNOŚCIĄ JEJ WYSOKOŚCI! TO BYŁA HISTORYCZNA CHWILA! A NA PEWNO CHWILA, O KTÓREJ BĘDZIE SIĘ PISAŁO W ANNAŁACH HISTORII. MIMO TO - A MOŻE WŁAŚNIE Z TEGO POWODU - ODCZUWAŁ PIEKIELNIE IRYTUJĄCĄ NIEZDOLNOŚĆ UCZESTNICZENIA W TYM EPOKOWYM WYDARZENIU. WŁASNE ROZMYŚLANIA WYDAWAŁY MU SIĘ O NIEBO CIEKAWSZE. CZY NIE BYŁ TO CZASEM PRZEJAW NIEWYBACZALNEJ AROGANCJI? JEGO TOWARZYSZE NAJWYRAŹNIEJ DOSTĄPILI BŁOGOSŁAWIEŃSTWA ŻYCIA CHWILĄ I PRZEŻYWANIA JEJ (JAK WYOBRAŻAŁ SOBIE DANIEL) Z IŚCIE ZWIERZĘCĄ INTENSYWNOŚCIĄ. ALE NIE ON. ZASTANAWIAŁ SIĘ, JAK POSTRZEGAJĄ TEN UROCZYSTY SPEKTAKL, JAKIM JEST OBJAWIENIE SIĘ KRÓLOWEJ W PARLAMENCIE. KOLOROWY. WSPANIAŁY. OSZAŁAMIAJĄCY. JEMU NIE DANE BĘDZIE TEGO DOŚWIADCZYĆ. ON WIDZIAŁ TYLKO STARĄ, SCHOROWANĄ KOBIETĘ, PRZYBYWAJĄCĄ Z WIZYTĄ DO GROMADY ZDENERWOWANYCH I SPOCONYCH MĘŻCZYZN, KTÓRZY OD DAWNA SIĘ NIE KĄPALI. KLUB KIT-CATA GODZINĘ PÓŹNIEJ ISAAC NEWTON WYOBRAŻAŁ SOBIE ZAPEWNE, ŻE WE WSZYSTKICH KOMNATACH ZAWSZE PANUJE CISZA, PONIEWAŻ WSZĘDZIE, GDZIE SIĘ POJAWIAŁ - NAWET TUTAJ! - NATYCHMIAST ZAMIERAŁY WSZELKIE ROZMOWY. DANIEL OTRZĄSNĄŁ SIĘ JUŻ Z DZIWNEJ NIEOBECNOŚCI DUCHA, KTÓRA DRĘCZYŁA GO PODCZAS PRZEMÓWIENIA KRÓLOWEJ W PARLAMENCIE, I BEZ RESZTY KONCENTROWAŁ SIĘ NA BIEŻĄCYCH WYDARZENIACH. MUSIAŁO SIĘ TO JAKOŚ WIĄZAĆ Z FAKTEM, ŻE W KLUBIE MÓGŁ SIĘ NAPIĆ CZEKOLADY. MÓGŁ RÓWNIEŻ POCHODZIĆ MIĘDZY STOLIKAMI, POROZMAWIAĆ Z LUDŹMI I ZAJĄĆ SIĘ TYM, CO SAM UZNA ZA INTERESUJĄCE. DO MOMENTU, GDY POJAWIENIE SIĘ ISAACA ZAMKNĘŁO WSZYSTKIM USTA, GWIAZDĄ BYŁ ROGER, KTÓRY, SIEDZĄC PRZY SWOIM ULUBIONYM STOLIKU, PRZYJMOWAŁ PODZIĘKOWANIA (W POSTACI KIEPSKICH WIERSZY) I GRATULACJE (W POSTACI DROGICH PREZENTÓW) OD CAŁEJ WIELKIEJ BRYTANII - PO JEDNYM BRYTYJCZYKU NA RAZ. JAK NA KLUB KIT-CATA PRZYSTAŁO, WSZYSTKIE LAUDACJE MUSIAŁY BYĆ WYRAŻONE WIERSZEM: ZWIĘZŁĄ FRASZKĄ, JEŚLI ROGER MIAŁ SZCZĘŚCIE, LUB ROZWLEKŁYM CIĄGIEM KUPLETÓW HEROICZNYCH, JEŚLI SZCZĘŚCIA NIE MIAŁ. JEDEN Z FORMALNYCH WYMOGÓW PRZESTRZEGANYCH PRZEZ WIERSZOKLETÓW U KIT-CATA ZAKAZYWAŁ UŻYWANIA PRAWDZIWYCH IMION BOHATERÓW. ALUZJE DO KLASYKI BYŁY DE RIGEUR. ROGER PRAWIE ZAWSZE WYSTĘPOWAŁ JAKO WULKAN. Taki czy inny wicehrabia deklamował więc, co następuje: W swej kuźni ognistej Wulkan wykuwa Gromy złociste ; zbroi swego pana . By boscy więźnie nie pierzchnęli, czuwa. Olbrzyma pęta i więzi tytana. Prometej , ogniem swym rozochocony, Do skał przybity straszne cierpi męki. Gdy gniew Wulkana wzbudził czyn Junony , Do tronu ją przykuło dzieło jego ręki . Oczywiste było, że wicehrabia nie skomponował tych wersów osobiście. Pomagał mu któryś z młodych poetów, którzy kręcili się po klubie, sypiąc epigramami jak z rękawa w zamian za paszteciki i wino. Sir Isaac Newton zburzył urokliwy nastrój tej sceny i wdał się w rozmowę z Rogerem. Po masakrze w Izbie Gwiaździstej przez dwa tygodnie nie wstawał z łóżka, teraz jednak poruszał się żwawo jak dwudziestoletni naukowiec przechadzający się brzegiem Camu. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy, że wpycha się na pierwsze miejsce w wijącej się jak wąż, podwójnie zakręconej kolejce ludzi, którzy przewyższają go statusem. Daniel przedzierał się przez ciżbę wolniej, ponieważ - w przeciwieństwie do Isaaca - co chwila mówił: „Przepraszam”. Dlatego też nie usłyszał pierwszych słów Newtona, ale domyślił się, że sprowadzają go pomyślne wiadomości i że właśnie gratuluje Rogerowi zagonienia Bolingbroke'a tak daleko w kozi róg, że ten musiał wzywać na pomoc mamuśkę. Poważani ludzie powtarzali Rogerowi to samo już od kilku godzin, a on kwitował ich pochwały zdawkowym skinieniem głowy, które z czasem upodobniło się do nerwowego tiku. Tymczasem kiedy te same słowa usłyszał z ust Newtona, przyjął je z najwyższą powagą - tak jakby tamci całymi dniami chodzili i gratulowali różnych rzeczy komu popadnie, a Isaac jako jedyny mówił serio. Może pomogło mu to, że przemówił prozą. Roger wydawał się nieobecny duchem - a może po prostu melancholijny - kiedy tak siedział i słuchał pochwalnej poezji wigowskiej. Daniel domyślał się, co jest przyczyną tego stanu ducha Ravenscara. Roger uwielbiał kontratakować. Przez cały ubiegły miesiąc przygotowywał swoją kontrofensywę, a teraz ją przeprowadził - i było po wszystkim. Znalazł się w podobnej sytuacji jak pojedynkowicz, który wystrzelił już Z pistoletu i stoi bezbronny, nie wiedząc, czy przeciwnik jest śmiertelnie ranny, zaledwie oszołomiony, czy w też pełni sił napawa się świadomością, że w każdej chwili może mu palnąć w łeb. Powinien szykować się na ripostę Bolingbroke'a, a tymczasem musiał siedzieć w klubie i słuchać kiepskich wierszy. Teraz wziął Isaaca pod ramię i pociągnął go w stronę Daniela. - Panowie! - zawołał. - Proszę o chwilę uwagi. Doszły mnie słuchy, że królowa wydała dziś zgodę na propozycję przyznania nagrody za znalezienie sposobu wyznaczania długości geograficznej - mówił dalej z udawanym zdumieniem. - Słyszałem również, że sir Isaac wie więcej na ten temat. Gdy sekret długości poznać chcesz, wpierw znajdź Newtona i daj mu zjeść! - zaimprowizował, wywołując wątłe oklaski i liczne toasty. ~ Panie Cat?! Bardzo proszę, paszteciki baranie! Zanim Danielowi udało się do nich przedrzeć, zmienili już temat rozmowy. - Świetnie pan wygląda! - komplementował Newtona Ravenscar. - Prawdziwy okaz zdrowia! Czy to oznacza, że odzyskam Catherine? Mój dom popadł w ruinę, odkąd jego pani opiekuje się wujem. - Catherine już wróciła do swoich obowiązków - odparł Newton, znudzony i lekko zirytowany słowami Rogera. - No to za kilka dni dom będzie lśnił, jeśli zajmie się nim równie sumiennie jak panem. - Rzeczywiście, opiekowała się mną troskliwie - przyznał Newton. - Ale prawdę mówiąc, zdrowie przywróciły mi najświeższe nowiny z Westminsteru, a mianowicie, że udało się pokrzyżować szyki Bolingbroke’owi i odwlec Próbę Pyxis. - Wobec tego zalecam panu i doktorowi Waterhouse'owi carpe diem! A swój nowy zapas wigoru niech pan zainwestuje w jakiś przemyślany plan natarcia. Parlament zbierze się ponownie już dziesiątego sierpnia. Dla człowieka pokroju Bolingbroke'a to aż nadto czasu, żeby przygotować minę, na której wylecimy do nieba. - DOKTOR WATERHOUSE I JA JESTEŚMY PRZYZWYCZAJENI DO TEGO, ŻE PRÓBUJE SIĘ NAS WYSADZIĆ W POWIETRZE - ODPARŁ NEWTON. TRUDNO BYŁOBY STWIERDZIĆ, CZY BYŁ TO W JEGO WYKONANIU KĄŚLIWY ŻART, CZY PROSTE STWIERDZENIE FAKTU. ZASKOCZYŁ - I PRZESTRASZYŁ - DANIELA, GDY NIEOCZEKIWANIE SPOJRZAŁ MU W OCZY. - DOBRZE, ŻE JESTEŚ - POWIEDZIAŁ. - CHCIAŁEM Z TOBĄ POROZMAWIAĆ. - W TAKIM RAZIE POZWOLICIE PANOWIE, ŻE SIĘ ODDALĘ - ODEZWAŁ SIĘ ROGER. - NIE BĘDĘ WAM PRZESZKADZAŁ. PROSZĘ TYLKO, ABYŚCIE PORUSZYLI W ROZMOWIE SPRAWY WAŻKIE I AKTUALNE, ALBOWIEM NAJSKUTECZNIEJSZĄ BRONIĄ JAKOBITÓW BYŁOBY ROZPOWSZECHNIENIE WŚRÓD ANGLIKÓW PRZEŚWIADCZENIA, ŻE WIGOWIE, A CO ZA TYM IDZIE TAKŻE HANOWERCZYCY, POTAJEMNIE PSUJĄ ANGIELSKĄ WALUTĘ, BY SIĘ W TEN SPOSÓB WZBOGACIĆ. TRZEBA BYŁO MIEĆ TUPET, ŻEBY RZUCIĆ TAKIE OSKARŻENIE PROSTO W TWARZ MISTRZOWI MENNICY. NEWTON BYŁ WSTRZĄŚNIĘTY, I O TO ZAPEWNE WŁAŚNIE CHODZIŁO ROGEROWI. ODCZEKAŁ JESZCZE CHWILĘ, BY SIĘ UPEWNIĆ, ŻE SIR ISAAC NIE OSUNIE SIĘ W SPAZMACH NA PODŁOGĘ, ALE NEWTON TYLKO PATRZYŁ NA NIEGO SPODE ŁBA. DANIEL MRUGNĄŁ DYSKRETNIE DO ROGERA; WIELOKROTNIE WIDYWAŁ ISAACA W PODOBNYM HUMORZE I WIEDZIAŁ, ŻE W TAKIEJ SYTUACJI JEST GOTOWY PRACOWAĆ NAWET I DWIE DOBY BEZ PRZERWY, DOPÓKI NIE ROZWIĄŻE DRĘCZĄCEGO GO PROBLEMU. ROGER UKŁONIŁ SIĘ I ODDALIŁ, ZRZUCAJĄC CAŁE BRZEMIĘ KONTAKTU Z NEWTONEM NA BARKI DANIELA, KTÓRY OD RAZU POCZUŁ, JAK SIĘ POD NIM UGINA. * * * - MUSIMY WYTROPIĆ JACKA MINCERZA, ZAKUĆ GO W ŻELAZA I ZMUSIĆ DO PRZYZNANIA SIĘ, ŻE SFAŁSZOWAŁ ZAWARTOŚĆ PYXIS, KTÓRE DO CHWILI, GDY ZANURZYŁ W NIM SWOJE BRUDNE ŁAPSKA, BYŁO WYPEŁNIONE PORZĄDNYMI, UCZCIWYMI MONETAMI - STWIERDZIŁ SIR ISAAC NEWTON. ZNALEŹLI SOBIE Z DANIELEM STOLIK W KĄCIE. - JESZCZE LEPIEJ BYŁOBY, GDYBYŚMY OPRÓCZ ZEZNANIA WYMUSILI NA NIM ODDANIE PRAWDZIWYCH GWINEI, KTÓRE, BYĆ MOŻE, UKRADŁ Z PYXIS. W TEN SPOSÓB DOWIEDLIBYŚMY MOJEJ NIEWINNOŚCI W SPOSÓB BEZSPORNY NAWET DLA JEZUITÓW. - JEŻELI NA TYM WŁAŚNIE CI ZALEŻY, ISAACU, Z PRZYJEMNOŚCIĄ CIĘ POINFORMUJĘ, ŻE POSZUKIWANIA JACKA TRWAJĄ JUŻ OD KILKU MIESIĘCY, A PROWADZI JE... - WASZ KLUB. TAK, WIEM O JEGO ISTNIENIU. CHCĘ DO NIEGO PRZYSTĄPIĆ. - REGULAMIN WYMAGA PODDANIA TEGO POD GŁOSOWANIE. TO BYŁ ŻART, ALE ISAAC CHWILOWO NIE MIAŁ NASTROJU DO ŻARTÓW. - NIE PRZEWIDUJĘ PROBLEMÓW W TEJ KWESTII. PROPONUJĘ POŁĄCZENIE WSZCZĘTEGO NA ZLECENIE MENNICY ŚLEDZTWA W SPRAWIE FAŁSZERSTWA PYXIS Z PROWADZONYM PRZEZ WASZ KLUB POSZUKIWANIEM TWÓRCY MACHIN PIEKIELNYCH, MAMY BOWIEM AŻ NADTO POWODÓW, ABY PRZYPUSZCZAĆ, ŻE ZA OBA TE ŁOTROSTWA ODPOWIADA JEDEN I TEN SAM CZŁOWIEK. KLUB ODNIÓSŁBY Z TEGO OCZYWISTĄ KORZYŚĆ. - POKUŚMY SIĘ ZATEM O UPRZEDZENIE DECYZJI KLUBU I UZNAJMY CIĘ ZA JEGO PEŁNOPRAWNEGO CZŁONKA - ZAPROPONOWAŁ DANIEL. OPARŁ DŁONIE NA BLACIE I DŹWIGNĄŁ SIĘ OD STOLIKA. ISAAC RÓWNIEŻ WSTAŁ. KELNER NIÓSŁ IM JUŻ PASZTECIKI NA SREBRNYM PÓŁMISKU. DANIEL WSKAZAŁ MU DRZWI. - TAK SIĘ SZCZĘŚLIWIE SKŁADA, ŻE WIEM O PEWNYM ISTOTNYM ŚWIADKU W TEJ SPRAWIE, KTÓRY CHCIAŁBY ZE MNĄ POROZMAWIAĆ - DODAŁ. ISAAC JUŻ RUSZYŁ W STRONĘ WYJŚCIA. - WYNAJĄŁEM DOROŻKĘ NA CAŁY DZIEŃ - RZUCIŁ PRZEZ RAMIĘ. - DOKĄD SIĘ WYBIERZEMY? - POWIEDZ STANGRETOWI, ŻE JEDZIEMY DO BEDLAM. W DOROŻCE CHWILĘ PÓŹNIEJ - ...I TAK OTO ZAWARLIŚMY UMOWĘ Z PANEM PARTRYM, NIE WYPŁACAJĄC MU, OCZYWIŚCIE, ŻADNYCH PIENIĘDZY - MÓWIŁ DANIEL. - SPODZIEWAMY SIĘ, ŻE DO ZAPŁATY DOJDZIE NAJWCZEŚNIEJ POD KONIEC MIESIĄCA. STREŚCIŁ ISAACOWI OSTATNIE POCZYNANIA KLUBU - LITOŚCIWIE JE SKRACAJĄC, GDYŻ AROMAT PASZTECIKÓW, LEŻĄCYCH NA SREBRNYM PÓŁMISKU NA JEGO KOLANACH, KRĘCIŁ GO W NOSIE. PÓŁMISEK WAŻYŁ DWADZIEŚCIA FUNTÓW I BYŁ LITĄ BRYŁĄ SREBRA, ODLANĄ W BAROKOWYM STYLU I OZDOBIONĄ CIĄGNĄCYM SIĘ PRZEZ CAŁE MILE NAPISEM Z ZAWIJASAMI - PEANEM NA CZEŚĆ TALENTÓW EROTYCZNYCH SIOSTRZENICY NEWTONA. W TYM POEMACIE NOSIŁA IMIĘ AFRODYTY I SZANSA NA TO, ŻE ISAAC ROZSZYFRUJE TEN KOD, BYŁA DOPRAWDY NIEWIELKA. WZAJEMNE USYTUOWANIE DANIELA I TANDETNEGO PÓŁMISKA ZE SMAKOWICIE PACHNĄCĄ PRZEKĄSKĄ STANOWIŁO DOSKONAŁĄ ILUSTRACJĘ POSTULOWANEJ PRZEZ GALILEUSZA ZASADY WZGLĘDNOŚCI - PASZTECIKI ZNAJDOWAŁY SIĘ DOKŁADNIE W TAKIM SAMYM POŁOŻENIU (I, TEORETYCZNIE, BYŁY RÓWNIE JADALNE), JAK GDYBY DANIEL SIEDZIAŁ PRZY - A ONE LEŻAŁY NA - STOLE NIERUCHOMYM WZGLĘDEM GWIAZD. TWIERDZENIE TO POZOSTAWAŁO W MOCY, MIMO ŻE DOROŻKA WIOZĄCA DANIELA, ISAACA I PASZTECIKI TELEPAŁA SIĘ PO LONDYŃSKICH ULICACH. DANIEL DOMYŚLAŁ SIĘ, ŻE W TEJ WŁAŚNIE CHWILI OBJEŻDŻAJĄ OD PÓŁNOCY DZIEDZINIEC ŚWIĘTEGO PAWŁA, ALE NIE MIAŁ JAK POTWIERDZIĆ SWOICH PRZYPUSZCZEŃ: ZAMKNĄŁ OKIENNICE, SPODZIEWAJĄC SIĘ, ŻE ZDĄŻAJĄC DO BEDLAM WJADĄ PROSTO W PASZCZĘ GRUB STREET, A NIE MIAŁ OCHOTY CZYTAĆ W JUTRZEJSZYCH GAZETACH O SWOICH DZISIEJSZYCH PRZYGODACH. ISAAC, KTÓRY ZAPEWNE NAJLEPIEJ ZE WSZYSTKICH ŻYJĄCYCH LUDZI ROZUMIAŁ IDEĘ WZGLĘDNOŚCI, NIE PRZEJAWIAŁ NAJMNIEJSZEGO ZAINTERESOWANIA SWOIM PASZTECIKIEM, TAK JAKBY SAM FAKT, ŻE PASZTECIK PORUSZA SIĘ WZGLĘDEM ZIEMI, W JAKIŚ SPOSÓB CZYNIŁ Z NIEGO NIE-PASZTECIK. TYMCZASEM DLA DANIELA PASZTECIK ZNAJDUJĄCY SIĘ W RUCHOMYM UKŁADZIE ODNIESIENIA WCALE NIE BYŁ GORSZYM PASZTECIKIEM OD TAKIEGO, KTÓRY TKWIŁ NIERUCHOMO. POŁOŻENIE I PRĘDKOŚĆ MOGŁY BYĆ CAŁKIEM INTERESUJĄCYMI WIELKOŚCIAMI FIZYCZNYMI, NIE MIAŁY JEDNAK ABSOLUTNIE ŻADNEGO WPŁYWU NA PASZTECIKOWATOŚĆ PASZTECIKA. LICZYŁA SIĘ WYŁĄCZNIE WZAJEMNA RELACJA FIZYCZNEGO STANU DANIELA I STANU PASZTECIKA. DOPÓKI DANIEL I PASZTECIK MIELI ZBLIŻONE POŁOŻENIA I PRĘDKOŚCI, MYŚL O ZJEDZENIU PASZTECIKA STANOWIŁA CAŁKIEM NATURALNĄ - I MIŁĄ - POKUSĘ. GDYBY PASZTECIK ZNAJDOWAŁ SIĘ DALEKO OD DANIELA, BĄDŹ PORUSZAŁ SIĘ W STOSUNKU DO NIEGO Z DUŻĄ PRĘDKOŚCIĄ WZGLĘDNĄ - GDYBY, NA PRZYKŁAD, KTOŚ RZUCIŁ MU NIM W TWARZ - JEGO PASZTECIKOWATOŚĆ ZOSTAŁABY W PEWNYM SENSIE ZANEGOWANA, PRZYNAJMNIEJ Z DANIELOWEGO PUNKTU WIDZENIA. NA RAZIE JEDNAK BYŁY TO ROZWAŻANIA CZYSTO AKADEMICKIE - DANIEL TRZYMAŁ NA KOLANACH BARDZO PASZTECIKOWATY PASZTECIK, BEZ WZGLĘDU NA TO, CO NEWTON SOBIE O NIM MYŚLAŁ. PAN CAT ZAOPATRZYŁ ICH NAWET W SREBRNE SZTUĆCE. NIE PRZERYWAJĄC WYWODU, DANIEL WŁOŻYŁ SOBIE SERWETKĘ POD KOŁNIERZYK - WYWIESIŁ BIAŁĄ FLAGĘ, ŚWIADECTWO BEZWARUNKOWEJ KAPITULACJI WOBEC ATRAKCYJNOŚCI PASZTECIKA, ALE ZAMIAST ZŁOŻYĆ BROŃ, DOPIERO TERAZ PO NIĄ SIĘGNĄŁ. WZIĄŁ DO RĄK NÓŻ I WIDELEC. PYTANIE ISAACA SPRAWIŁO, ŻE UZBROJONE DŁONIE DANIELA ZAMARŁY NAD PRZYPIECZONĄ GÓRNĄ POWIERZCHNIĄ PASZTECIKA. - CZY KLUB ZAMIERZA BIERNIE CZEKAĆ NA KONIEC LIPCA? - ZAPYTAŁ. - KAŻDY CZŁONEK WYBIERA SOBIE I PROWADZI TAKI WĄTEK ŚLEDZTWA, KTÓRY WYDAJE MU SIĘ NAJBARDZIEJ OBIECUJĄCY. TAK JAK MY W TEJ CHWILI. DANIEL DŹGNĄŁ PASZTECIK WIDELCEM. - CO ROBIĄ POZOSTALI? - NIEWIELE MIELI DO POWIEDZENIA. ACZKOLWIEK NA OSTATNIM ZEBRANIU PAN THREADER PRZYZNAŁ, ŻE CZEGOŚ SIĘ DOWIEDZIAŁ: JACK MINCERZ ROBI INTERESY Z PANEM KNOCKMEALDOWNEM, NIESŁAWNYM PASEREM, A TAKŻE ODWIEDZA LOKALE TAK ZWANEJ KOMPANII WSCHODNIOLONDYŃSKIEJ. TO STWIERDZENIE UCISZYŁO NEWTONA NA DŁUŻSZĄ CHWILĘ, DZIĘKI CZEMU DANIEL MÓGŁ PRZENIEŚĆ PARUJĄCY KĘS OCIEKAJĄCEJ SOSEM BARANINY DO SWOJEGO OTWORU GĘBOWEGO, PRZYSTOSOWANEGO DO PRZYJMOWANIA PASZTECIKÓW. OCZY ISAACA CAŁY CZAS BYŁY SKIEROWANE NA TWARZ TOWARZYSZA PODRÓŻY, ALE ZOGNISKOWANE ZUPEŁNIE GDZIEŚ INDZIEJ - I BARDZO DOBRZE, GDYŻ NA FIZYS DANIELA ODMALOWAŁ SIĘ WYRAZ BEZGRANICZNEJ ROZKOSZY. - WIESZ, CO MYŚLĘ O PANU THREADERZE - POWIEDZIAŁ ISAAC. DANIEL SKINĄŁ GŁOWĄ. - NA PEWNO MA KONSZACHTY Z JACKIEM, JA CI TO MÓWIĘ - CIĄGNĄŁ NEWTON. DANIELOWI WYDAŁO SIĘ TO RÓWNIE PRAWDOPODOBNE JAK MOŻLIWOŚĆ, ŻE JEGO ŻONA JEST W SPISKU Z CZARNOBRODYM, MIAŁ JEDNAK USTA PEŁNE MIĘSA, BYŁO MU DOBRZE I POSTANOWIŁ NIE OPONOWAĆ. UNIÓSŁ TYLKO Z POWĄTPIEWANIEM BREW. - PEWNIE TRZĘSIE SIĘ ZE STRACHU NA MYŚL O TYM, ŻE DOCHODZENIE BOLINGBROKE'A MOGŁOBY UJAWNIĆ JEGO WSTRĘTNE MACHINACJE. W TYBURN ZA MNIEJSZE RZECZY WIESZA SIĘ I ĆWIARTUJE LUDZI. W TYM MIEJSCU NEWTON - JAK NA PRAWDZIWEGO MATEMATYKA PRZYSTAŁO - PRZERWAŁ SWÓJ WYWÓD, ZOSTAWIAJĄC DOKOŃCZENIE GO JAKO ĆWICZENIE DLA CZYTELNIKA. DANIEL PRÓBOWAŁ DAĆ MU DO ZROZUMIENIA (ZA POMOCĄ NIEZWYKLE WYRAZISTYCH - JAK MU SIĘ WYDAWAŁO - WESTCHNIEŃ, WZRUSZEŃ RAMION I RUCHÓW BRWI), ŻE KOMPLETNIE SIĘ POGUBIŁ, ALE W EFEKCIE NIE POZOSTAŁO MU NIC INNEGO JAK PRZEŁKNĄĆ I POWIEDZIEĆ: - GDYBY PAN THREADER RZECZYWIŚCIE OBAWIAŁ SIĘ TEGO, ŻE JACK MOŻE ZOSTAĆ SCHWYTANY, PO CO MIAŁBY SAM DOSTARCZAĆ NAM INFORMACJI O JEGO ZWYCZAJACH? - TO BYŁ SUBTELNY KOMUNIKAT. - O CZYM ŚWIADCZĄCY? - O TYM, ŻE PAN THREADER NIE BRZYDZI SIĘ ZDRADĄ. JEST GOTÓW PÓJŚĆ NA UGODĘ I POMÓC ZŁAPAĆ JACKA W ZAMIAN ZA ŁASKAWE POTRAKTOWANIE. JAK WIADOMO, HONOR JEST OBCY ZŁODZIEJOM; FAŁSZERZE I PROBIERCY MAJĄ GO JESZCZE MNIEJ. - ŁASKAWE POTRAKTOWANIE... PRZEZ KLUB? - PRZEZ MISTRZA MENNICY. ZDAJE SOBIE SPRAWĘ Z TEGO, ŻE SIĘ ZNAMY. - DZIĘKUJĘ CI, ISAACU, ŻE ZAZNAJOMIŁEŚ MNIE Z TĄ HIPOTEZĄ. BEZ TWOJEJ POMOCY NIE WPADŁBYM NA PODOBNY POMYSŁ, JEST TAK NIEWIARYGODNY - POWIEDZIAŁ NIECO AROGANCKIM TONEM DANIEL I ZAKOŃCZYŁ DYSKUSJĘ NASTĘPNYM KAWAŁKIEM PASZTECIKA. * * * JAK MELANCHOLIK, KTÓRY CHOWA SIĘ W KĄCIE TŁOCZNEGO SALON, BEDLAM ODWRÓCIŁO SIĘ DO CITY PLECAMI. SZEROKIM FRONTEM ZWRÓCIŁO SIĘ W STRONĘ MOOR FIELDS, NAJWIĘKSZEGO KAWAŁKA ZIELENI NA TERENIE METROPOLII. OBŁĄKANI, KTÓRYM DOPISAŁO SZCZĘŚCIE, TRAFIALI DO CEL Z OKNAMI WYCHODZĄCYMI NA PÓŁNOC I MOGLI SIĘ ROZKOSZOWAĆ PRZYJEMNYM WIDOKIEM PÓŁ MILI NIEZABUDOWANEGO TERENU, DZIELĄCEGO SZPITAL OD PIERWSZEJ WIĘKSZEJ BUDOWLI - VINEGAR YARD PANA WITANOONTA, PRZY WORSHIP STREET, U STÓP HOLYWELL MOUNT. NAJSZERSZY FRAGMENT MOOR FIELDS, ROZPOŚCIERAJĄCY SIĘ TUŻ PRZED BEDLAM, BYŁ OBWIEDZIONY BIEGNĄCĄ PO PROSTOKĄCIE DRÓŻKĄ I PRZECIĘTY DWOMA KOLEJNYMI NA SKOS, NA KSZTAŁT KRZYŻA ŚWIĘTEGO ANDRZEJA. WSZYSTKIE TE TRAKTY BYŁY WYTYCZONE REGULARNIE ROZMIESZCZONYMI DRZEWAMI, KTÓRE - ZASADZONE NA POLECENIE HOOKE'A - MIAŁY OBECNIE OKOŁO CZTERDZIESTU LAT. Droga tworząca południową granicę Moor Fields została wciśnięta między gęsty szereg takich właśnie drzew i budzący respekt płot. Małe złoże rudy żelaza musiało zostać wybrane do cna, by dostarczyć surowca na grube jak męski nadgarstek elementy tej zapory, a mały kamieniołom wypatroszony, by zbudować jej kamienne segmenty. Gdy tylko ta niewiarygodna antywariacka konstrukcja pojawiła się w prawym oknie dorożki, Daniel odłożył sztućce i zaczął ocierać usta serwetką, jednym okiem zerkając na fraszkę, którą - zgodnie z wieloletnią tradycją Klubu Kit-Cata - wyrzeźbiono w dolnej warstwie ciasta. Pomnóżcie pi i promień w kwadracie, A pasztecika rozmiar poznacie, Wypiek to spory, nasyciłby wielu, A ty pożarłeś go sam, przyjacielu! Hooke wybudował gmaszysko długie na siedemset stóp, czyli podobnie jak cały kompleks Tower. Na taki luksus mogli sobie pozwolić tylko architekci odbudowujący Londyn zaraz po Wielkim Pożarze. Daniel nie mógł się powstrzymać, żeby nie zerkać przez szpary w ogrodzeniu, czy jacyś pacjenci nie baraszkują przed budynkiem. Zobaczył jednak tylko włóczące się po ogrodzie grupy wycieczkowiczów i samotne prostytutki. Niewielka strata. Tych najciekawszych szaleńców i tak nie wypuszczano na dwór. Po jakimś czasie ogrodzenie odbiło w prawo, drzewa oddaliły się w lewo, a dorożka skręciła i wjechała na owalny dziedziniec rozpostarty przed centralną kopułą Bedlam. Plac był zastawiony koncentrycznymi elipsami powozów i lektyk, czekającymi, aż ich właściciele i najemcy znudzą się oferowanymi przez szpital rozrywkami. Daniel z Isaakiem wysiedli; Danie! zapłacił stangretowi i poprosił o odwiezienie półmiska z powrotem do klubu. Mimo że byli starszymi, dostojnymi naturalistami, musieli - tak jak wszyscy inni - stanąć w kolejce. Brama, przy której goście płacili pensa za wstęp na teren Bedlam, pasowała do reszty ogrodzenia. Od góry jej słupy spinał kamienny gzyms - dwie wdzięcznie wygięte połówki łuku, zbiegające się i prawie stykające pośrodku. Każda połówka pełniła rolę szezlongu dla spoczywającej na niej postaci. Po lewej stronie (patrząc od strony dziedzińca) wylegiwała się - niczym strach na wróble, którego wiatr zdmuchnął z podtrzymującego go szkieletu - męska personifikacja Melancholii, wpatrzona tępym wzrokiem w przestrzeń ponad Moor Fields. Po prawej leżał Fiksat, dotykający szezlongu tylko łokciami, biodrem i kostkami. Wszystkie mięśnie miał napięte do granic możliwości; zaciskał pięści, próbując wyrwać się z więzów, i przewracał oczami, wpatrzony w niebo. Daniel doskonale znał obu kamiennych dżentelmenów, traktował ich nawet po trosze jak chrześniaków. Odwiedzał Hookea w jego pracowni pod kopułą Bedlam, kiedy Hooke szkicował projekty obu rzeźb; ośmielił się nawet podsunąć kilka sugestii, które Hooke - naturalnie - zignorował. Kiedy zaś zostali stworzeni przez rzeźbiarzy i zainstalowani na swoich miejscach, wielokrotnie przechodził pod nimi, czy to odwiedzając Hooke'a, czy też uczestnicząc w prowadzonych przez Towarzystwo Królewskie badaniach nad obłędem. Nigdy wcześniej jednak nie czuł się tak mocno z nimi związany: oto dziś Daniel, który wielokrotnie bywał uosobieniem melancholii, stał w kolejce na lewo od sir Isaaca Newtona - wcielenia Fiksata. Wodził wzrokiem od Isaaca do Fiksata (lub, jak nazywali go ludzie pospolici, Wariata), licząc na to, że ten pierwszy również zauważy łączące ich podobieństwo - ponieważ Daniel nie bardzo umiał się zdobyć na odwagę i głośno wyrazić swoich myśli. Skończyło się na tym, że Isaac westchnął, przewrócił oczami i stwierdził: - Tak, zgadzam się, to rzeczywiście zabawne. W końcu weszli po szerokich schodach prowadzących do bramy i zapłacili po pensie, co pozwoliło im wspiąć się po następnych schodach i znaleźć przy wejściu do budynku, gdzie mogli wręczyć dodatkowe łapówki kręcącemu się przy drzwiach personelowi. Nie musieli tego robić, ale datek dawał im gwarancję, że zostaną zaprowadzeni prosto do najzabawniejszych pacjentów. Daniel powiódł wzrokiem po opiekunach, po czym, nie widząc tego, którego szukał, pociągnął Isaaca do środka. - Słucham? - powiedział Isaac, słysząc, jak Daniel mamrocze coś pod nosem. - Mówiłeś coś? - Za przeproszeniem, sir Isaacu... - zadudnił ktoś basem za jego plecami. - Proszę nie zwracać na niego uwagi. Ilekroć doktor Waterhouse przekracza próg tego przybytku, ma w zwyczaju odmawiać cichą modlitwę, by wypuszczono go z powrotem. Isaac udał, że niczego nie słyszy; spodziewał się, że słowa padły z ust któregoś z pacjentów, który czaił się przy drzwiach i liczył na to, że za dowcipną uwagę zostanie wynagrodzony drobną monetą. Było to domniemanie niegłupie, ale chybione. Daniel zatrzymał się i odwrócił do mówiącego. Isaac również. Nie był to żaden obłąkany, ponieważ długie i proste włosy opadały mu na ramiona (pacjentom szpitala golono głowy); nie był również skuty. Daniel podszedł do intruza i podał mu rękę, Newton zaś - przeciwnie - zesztywniał i cofnął się o krok, rozpoznał bowiem w Saturnie człowieka, z którym miał kiedyś do czynienia w nader niemiłych okolicznościach w pewnej spelunce nieopodal Bridewell. Jednakże po chwili, gdy zdał sobie sprawę, że otaczają go wygoleni, podzwaniający łańcuchami fiksaci i melancholicy, doszedł do wniosku, że towarzystwo Saturna wcale nie jest najgorsze. Niemal w tym samym momencie czwarty mężczyzna, trzymający się w pobliżu Saturna, podszedł do nich, jakby czekał na prezentację. - To pan Timothy Stubbs - powiedział Saturn. - Jak łatwo poznać po jego rudych lokach, nie mieszka tutaj, ale, na co wskazuje jego indygowy uniform, jest pracownikiem szpitala. Może pan wyjąć rękę z kieszeni, doktorze Waterhouse. Pan Stubbs dostał już swoją dolę. - Opiekujemy się N. N. zgodnie z pańskimi dyrektywami, doktorze - powiedział Timothy Stubbs, kiedy udało się już zmusić Saturna do bardziej oficjalnej prezentacji. - Otrzymuje wszystkie najnowsze leki i jest poddawany wszelkim możliwym terapiom, jakie zna nowoczesna medycyna. Niestety, nie wpływa to nijak na jego urojenia. - No proszę! - zdumiał się Daniel. - Wnioskuję z tego, że trzymacie go pod kluczem. - Nie inaczej. W przeciwnym razie wybiłby dziury już we wszystkich ścianach. Mieszka w celi na górze. - Na piętrze trzyma się najbardziej niebezpiecznych pacjentów - wyjaśnił Saturn. - A gdzie przebywa w tej chwili? - W Machinie do Uspokajania Gwałtownych Szaleńców, doktorze - odparł Stubbs, nieco zaskoczony tym pytaniem. - Tak jak pan zalecił, spędza tam po cztery godziny dziennie. - Czy środki przeczyszczające działają? - Jeżeli pyta pan o to, czy go przeczyszczają, to owszem, nad wyraz skutecznie. Jeśli jednak chodzi o postępy w leczeniu obłędu, to obawiam się, że odpowiedź jest negatywna... Dlatego znów podwoiliśmy dawkę. - Znakomicie! Którędy do Machiny? - Znajduje się na samym końcu oddziału męskiego. To, niestety, spory kawałek stąd. Prowadzeni przez Stubbsa wyminęli ogolonego na łyso jegomościa, który leżał na brzuchu na posadzce, zerkając na boki i bełkocząc coś w jakimś wojskowym żargonie. Co chwila kulił się konwulsyjnie, reagując na wyimaginowane eksplozje pocisków. - Ależ nic nie szkodzi - odparł pogodnie Daniel. - Bedlam nie bez powodu cieszy się renomą najlepszej krytej ścieżki spacerowej w Londynie. - Wątły to atut w tak pogodny dzień - odparł Stubbs. Obeszli trzech młodych mężczyzn z fryzurami Mohawków. Stali ramię w ramię i wymieniali uwagi na temat pensjonariusza, który jednocześnie grał na skrzypcach i tańczył gigę: - Zapłacę ci pensa, jeśli zagrasz inną melodię, a dwa, jeśli w ogóle przestaniesz grać! - Dlaczego stoimy tu i przyglądamy się temu smutasowi, skoro dwa kroki dalej można oglądać roznegliżowane wariatki? - Kiedy zobaczysz roznegliżowaną wariatkę, sam zrozumiesz. Wyszli z głównego holu i znaleźli się w korytarzu ciągnącym się przez dobre sto jardów. Okna w jego prawej ścianie wpuszczały światło znad Moor Fields. Po lewej stronie ciągnęły się gęsto upakowane drzwi, każde z małym, zakratowanym judaszem na wysokości głowy dorosłego człowieka. Zabrakło tylko najdostojniejszych i najbiedniejszych, ale poza tym przedstawiciele całego londyńskiego społeczeństwa - mężczyźni i kobiety, arystokraci i pospólstwo, dorośli i dzieci, grupki hałaśliwych czeladników i stadka dobrze ubranych młodych kobiet, samotne, jeszcze bardziej eleganckie kobiety (w tym wypadku dziwki), dziarscy staruszkowie obojga płci odbywający zdrowotne przechadzki, rozbrykani malcy, dumni Mohawkowie, pyszniący się jak pawie dandysi i wiecznie roześmiani cockneye - niespiesznie przechadzali się od drzwi do drzwi i zerkali przez judasze, podziwiając rozgrywające się w celach sceny. Obwoźni handlarze dokarmiali i poili gości ze swoich wózków. Zdarzało się, że oddział indygowych strażników rzucał się na pacjenta, który wymknął się spod kontroli, ale przeważnie pensjonariusze przechadzali się swobodnie w tłumie - w stopniu, w jakim można się przechadzać swobodnie, mając skute łańcuchami ręce w nadgarstkach i nogi w kostkach. Niektórzy - melancholicy - siedzieli skuleni na podłodze albo szwendali się smętnie, nie zwracając uwagi na odwiedzających, którzy poszturchiwali ich laskami w żebra. Inni - fiksaci - toczyli zajadłe spory z niewidzialnymi istotami albo perorowali o dręczących ich umysły ułudach. Ci najbardziej ożywieni ściągali na siebie powszechną uwagę gapiów, zaśmiewających się do rozpuku z polityczno-erotycznych majaczeń i prowokujących chorych do dalszych zwierzeń. Któryś z pacjentów próbował wmówić słuchaczom, że Ludwik XIV kieruje całym Londynem z tajnej fortecy na szczycie katedry świętego Pawła za pomocą armii jezuitów, którzy dzięki sztuce magii przybierają postać szarych gołębi. Jakiś młody człowiek poinformował go, że widziano, jak całe stado gołębi wlatuje przez wybite okno do Bedlam. Stwierdzenie to wprawiło pensjonariusza w przerażenie. Uciekł do celi najszybciej, jak tylko dał radę powłóczyć nogami. Szczęk ciężkich łańcuchów mieszał się ze śmiechem i oklaskami. Przez chwilę zgiełk był taki, że w korytarzu nie dało się rozmawiać. Stubbs odczekał, aż wrzawa przycichnie. - Musimy wymieniać słomę w celi N. N. pięć razy dziennie - powiedział, jak gdyby chciał rozwiać ewentualne wątpliwości Daniela w kwestii skuteczności środków przeczyszczających. - Inni pacjenci nauczyli się już do niego nie zbliżać, oczywiście poza koprofilami, których trzeba odpędzać kijem. Skinął głową w stronę nieodległych drzwi. Brunatny pocisk wyleciał przez judasz i - trudno byłoby powiedzieć, czy przypadkiem, czy celowo - trafił w perukę przechodzącego dandysa, wzburzając obłoczek pudru. - Powinien był opłacić przewodnika - mruknął Stubbs, prowadząc Daniela, Isaaca i Saturna po łuku, poza zasięgiem latających ekskrementów. - Całkiem serio się zastanawiam, jak N. N. zareagowałby na terapię biciem... - rozmarzył się. - Wiem, że jej pan zabronił, doktorze, ale gdyby pozwolił mi pan spróbować, trzcinką... - Nie. Przekazał mi pan wczoraj informację, że N. N. chce się ze mną spotkać. - Rzeczywiście, doktorze. Wręcz błaga o takie spotkanie. - Poczekajmy zatem z tą trzcinką i przekonajmy się, co wyniknie z rozmowy. Znaleźli się już wystarczająco blisko końca korytarza, by wyraźnie słyszeć jednostajne głuche dudnienie i metaliczny zgrzyt. Stubbs otworzył ostatnie drzwi i weszli do sporego pomieszczenia - znaleźli się bowiem we wnętrzu swoistego bastionu, zamykającego zachodnie skrzydło szpitala jak zaciśnięta pięść na końcu wyciągniętej ręki. W środku hałas znacznie się nasilił. Komnata była równie zagracona najdziwniejszymi przedmiotami jak Pałac Sztuk Technicznych w Clerkenwell i zajmowała ją podobna liczba hałaśliwych obłąkańców, co Izbę Gwiaździstą podczas spotkania Tajnej Rady Jej Królewskiej Mości. Jednakże zdecydowanie największym obiektem w pokoju - i źródłem hałasu - był olbrzymi drewniany bęben, zawieszony nad podłogą na poziomej osi, niczym gigantyczne koło wozu. Oś łączyła dwa ustawione pionowo bale, sięgające trochę powyżej głowy Daniela. Bęben przypominał mocno spęczniała monetę: miał około jarda grubości. Niewiele brakowało, żeby obracając się, tarł o podłogę i sufit, co nasuwało przypuszczenie, że ma ponad dwanaście stóp średnicy. Jego okrągłe ściany - awers i rewers, gdyby trzymać się porównania do monety - zbudowano w taki sam sposób jak koła prymitywnych wozów: z szerokich desek ułożonych obok siebie i połączonych długimi żelaznymi klamrami. Krawędź „monety” składała się z kolejnych desek, łączących odległe o jard ściany boczne. Z jednej strony przedłużona oś przechodziła w ogromną korbę z uchwytem długim niczym wiosło. Masywne schodki prowadziły na platformę, na której dwóch lub nawet trzech mężczyzn mogło stanąć obok siebie, naprężyć muskuły i zakręcić korbą. Jeden taki zespół właśnie był tym zajęty, drugi odpoczywał i popijał piwo, odnawiając zapas wypoconych płynów. Gdy olbrzymie koło obracało się na obficie nasmarowanej osi, ze środka dobiegały stłumione, głuche odgłosy - pospieszne dudnienie, jakby tupot biegnących stóp, które nieodmiennie kończyło się serią łoskotów, przywodzących na myśl spadającego ze schodów człowieka. - Koniec zabiegu! - zarządził Stubbs. Pracownicy na podeście przerwali z przyjemnością pracę i zaczęli się przeciągać, nie spuszczając oka z korby, która nadal się obracała: jej vis inertiae mogła nieuważnemu operatorowi zgruchotać szczękę. Dopiero kiedy bęben znacząco zwolnił, złapali ją znowu i przekręcili jeszcze o jakieś ćwierć obrotu. Dało się teraz zauważyć, że w jednej z bocznych ścian bębna znajduje się wąski, podłużny właz, sięgający prawie od osi do zewnętrznej krawędzi. Operatorzy korby obrócili bęben w taki sposób, aby właz był ustawiony pionowo, przy ziemi, jak mała wskazówka zegara o godzinie szóstej. Dopiero wtedy zeszli z platformy, by się orzeźwić. Stubbs wcisnął się między bęben i podporę i otworzył zasuwkę blokującą właz. Pokrywa odskoczyła z impetem na zawiasach i odbiła się od ścianki. Od wewnątrz bęben był wyłożony pikowaną płócienną kołdrą, wypchaną końskim włosiem lub słomą, okrutnie brudną i wyświeconą. Sam właz ział pustką - tylko przy dnie coś na kształt ludzkiej postaci wyczołgiwało się właśnie na podłogę, jak na wpół stopiona woskowa figurka, którą ktoś próbuje wylać na patelnię. - WIDZICIE?! - STUBBS TRIUMFOWAŁ. - MACHINA DZIAŁA! CZŁOWIEK, KTÓRY WYNURZYŁ SIĘ Z BĘBNA, PRZEJAWIAŁ OGROMNĄ CHĘĆ ODDALENIA SIĘ OD NIEGO MOŻLIWIE JAK NAJDALEJ I JAK NAJSZYBCIEJ. WIEDZIAŁ JEDNAK, ŻE NIE POWINIEN PRÓBOWAĆ WSTAWAĆ, A NAWET SIADAĆ O WŁASNYCH SIŁACH. WYCIĄGNĄŁ SIĘ JAK DŁUGI NA PODŁODZE, PODPIERAJĄC SIĘ NA GŁOWIE I ŁOKCIACH, I ZACZĄŁ PEŁZNĄĆ JAK GĄSIENICA, CO KILKA CALI ZATRZYMUJĄC SIĘ I DYSZĄC CIĘŻKO. PO MNIEJ WIĘCEJ MINUCIE DOCZOŁGAŁ SIĘ DO STOJĄCEGO NIEOPODAL NOCNIKA. MACHNĄWSZY NA OŚLEP RĘKĄ, STRĄCIŁ JEGO PRZYKRYWKĘ, OBJĄŁ GO CZULE I, WSPIERAJĄC SIĘ NA NIM, ZACZĄŁ SIĘ DŹWIGAĆ Z POSADZKI. DZIĘKI JESZCZE JEDNEMU WYSIŁKOWI - I WYDATNEJ POMOCY CZŁOWIEKA W INDYGO - ZASIADŁ NA WYŻEJ WZMIANKOWANYM NACZYNIU I NATYCHMIAST ZACZĄŁ WYDAWAĆ DŹWIĘKI O CHARAKTERZE PNEUMATYCZNO-HYDRAULICZNYM. - CZY PRÓBOWAŁ DZIURAWIĆ INNE ŚCIANY? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ DANIEL. - NIE, TYLKO TAMTĄ JEDNĄ, DOKTORZE. ELEMENTEM JEGO UROJEŃ JEST PRZEŚWIADCZENIE, ŻE WIE, GDZIE ZOSTAŁ UKRYTY SKARB. - JAKI SKARB MA PAN NA MYŚLI? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ NEWTON. - JAK TO JAKI? - ZDZIWIŁ SIĘ STUBBS. - TEN SAM, KTÓREGO POSZUKUJĄ WSZYSCY OBŁĄKANI. ZŁOTO SALOMONA. * * * N. N. CHWILOWO NIE NADAWAŁ SIĘ DO ROZMOWY. KIEDY OPIEKUNOWIE ZAJĘLI SIĘ SKUWANIEM GO I ODPROWADZANIEM DO CELI, DANIEL, ISAAC I PETER HOXTON WESZLI NA WYŻSZE PIĘTRO I RUSZYLI Z POWROTEM DO CENTRUM BEDLAM KORYTARZEM BLIŹNIACZO PODOBNYM DO BIEGNĄCEGO NIŻEJ. SPOTKALI W NIM MNIEJ GOŚCI, ALE ZA TO SAMYCH ORYGINALNYCH: GRUPY MŁODYCH RZEMIEŚLNIKÓW Z ŻĄDZĄ MORDU W OCZACH, WYJĄTKOWO ODRAŻAJĄCYCH DANDYSÓW, ORAZ SAMOTNIKÓW, KTÓRZY SPRAWIALI WRAŻENIE, ŻE KILKA GODZIN SAM NA SAM Z MACHINĄ DOBRZE BY IM ZROBIŁO. WIĘŹNIOWIE NA TYM PIĘTRZE SIEDZIELI ZAMKNIĘCI W CELACH - I NIE BEZ PRZYCZYNY. WIEDZIONY OSTROŻNOŚCIĄ DANIEL TRZYMAŁ SIĘ JAK NAJDALEJ OD DRZWI I MOŻLIWIE NAJBLIŻEJ OKIEN I STARAŁ SIĘ NIE SŁYSZEĆ MAMROTANIA DOBYWAJĄCEGO SIĘ Z GARDEŁ TYCH, KTÓRZY STALI W CELACH Z TWARZAMI PRZYCIŚNIĘTYMI DO KRAT JUDASZA. PROWADZIŁ ŻWAWYM KROKIEM, NA KTÓRY NIKT NIE NARZEKAŁ. WKRÓTCE OPUŚCILI ODDZIAŁ MĘSKI I ZNALEŹLI SIĘ W CENTRALNYM REJONIE SZPITALA, NAD GŁÓWNYM WEJŚCIEM, POD KOPUŁĄ. TUTAJ PO KOLEJNYCH SCHODACH PRZEDOSTALI SIĘ DO WYSOKO SKLEPIONEGO POMIESZCZENIA, KTÓRE Z TECHNICZNEGO PUNKTU WIDZENIA STANOWIŁO PODDASZE, ALE JAK NA PODDASZE BYŁO NIEZWYKLE STARANNIE WYKOŃCZONE, PRZESTRONNE I JASNO OŚWIETLONE. BEDLAM WIDZIANE Z VINEGAR YARD PANA WITANOONTA WYGLĄDAŁO TAK, JAKBY KTOŚ WZIĄŁ KANCIASTY LEJEK, ODWRÓCIŁ GO DO GÓRY NOGAMI I NASADZIŁ NA BUDYNEK. NAJSZERSZĄ CZĘŚĆ LEJKA TWORZYŁ WYSOKI DACH MANSARDOWY, OBEJMUJĄCY ROZLEGŁĄ PRZESTRZEŃ, W KTÓREJ TERAZ ZNAJDOWALI SIĘ DANIEL, ISAAC I SATURN; ZWĘŻAJĄCY SIĘ WYLOT LEJKA BYŁ KOPUŁĄ, KTÓRA PRZEBIJAŁA SKLEPIENIE, WPUSZCZAJĄC ŚWIATŁO I (PRZY UCHYLONYCH - TAK JAK TERAZ - OKNACH) WYRZUCAJĄC NA ZEWNĄTRZ DUSZNE SZPITALNE POWIETRZE. - ULUBIONA PRZEZ HOOKE'A CZĘŚĆ GMACHU - WYJAŚNIŁ DANIEL. - JEGO KRÓLESTWO. JEGO PRACOWNIA. - PODSZEDŁ DO BARIERKI I SPOJRZAŁ W GŁĄB CENTRALNEGO SZYBU, KTÓRYM ŚWIATŁO WPADAŁO DO WESTYBULU. - ZA JEGO ŻYCIA WYGLĄDAŁO TO ZUPEŁNIE INACZEJ: NAD SZYBEM BYŁY PRZERZUCONE DESKI, TWORZĄCE LITĄ PODŁOGĘ. - BYŁEM TUTAJ TYLKO RAZ - PRZYZNAŁ ISAAC. - NA TWOIM PRZYJĘCIU POŻEGNALNYM. TE SŁOWA ZAINTERESOWAŁY SATURNA, DO TEJ PORY WYCHYLONEGO PRZEZ BARIERKĘ I MACHAJĄCEGO DO SPACERUJĄCYCH DWA PIĘTRA NIŻEJ LUDZI, KTÓRZY TERAZ CAŁĄ GRUPĄ ZACZĘLI WCHODZIĆ NA GÓRĘ. JAKIŚ MĘŻCZYZNA W INDYGOWYM UNIFORMIE RUSZYŁ W ICH STRONĘ, BY PRZECHWYCIĆ ICH NA PÓŁPIĘTRZE. SATURN, ZERKAJĄC NA NICH JEDNYM OKIEM, ZWRÓCIŁ SIĘ DO DANIELA: - TO BYŁO, ZANIM WYJECHAŁ PAN DO MASSACHUSETTS? - NA DŁUGO PRZEDTEM. DO MASSACHUSETTS ZEBRAŁEM SIĘ DOPIERO W TYSIĄC SZEŚĆSET DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM PIĄTYM ROKU. PRZYJĘCIE, O KTÓRYM WSPOMNIAŁ SIR ISAAC, ODBYŁO SIĘ W OSIEMDZIESIĄTYM DZIEWIĄTYM. - TO NIE MA SENSU - ZAUWAŻYŁ SATURN I ZNÓW WYJRZAŁ PRZEZ PORĘCZ, ZACIEKAWIONY WYDARZENIAMI NA PODEŚCIE. CZŁOWIEK W UNIFORMIE ZASTĄPIŁ DROGĘ CZTEREM MĘŻCZYZNOM, KTÓRZY ODPOWIEDZIELI NA WEZWANIE SATURNA. BYLI BARCZYŚCI, KRZEPCY I MOGLIBY SKOSIĆ PIELĘGNIARZA W MGNIENIU OKA, ALE ZBILI SIĘ W KUPĘ I PATRZYLI PYTAJĄCO W GÓRĘ. - PROSZĘ ICH PRZEPUŚCIĆ! - ZAWOŁAŁ. - ONI SĄ Z NAMI! - A WY COŚCIE ZA JEDNI, DO DIABŁA?! DANIEL UCISZYŁ SATURNA, KŁADĄC MU DŁOŃ NA RAMIENIU, I ODPOWIEDZIAŁ: - SIR ISAAC NEWTON, MISTRZ MENNICY KRÓLEWSKIEJ, PROWADZI DOCHODZENIE W SPRAWIE ZDRADY STANU. UTRUDNIA PAN JEGO ZASTĘPCOM WYPEŁNIANIE OBOWIĄZKÓW. PROSZĘ SIĘ ODSUNĄĆ. ISAAC ZDUMIAŁ SIĘ TYMI SŁOWAMI NIE MNIEJ NIŻ INDYGOWY ZAPAŚNIK I PODSZEDŁ DO BALUSTRADY - NIE DLA EFEKTU, LECZ PO PROSTU PO TO, BY ZOBACZYĆ, CO SIĘ TAM WŁAŚCIWIE WYRABIA. WIDOK SIWOWŁOSEGO RYCERZA-CZAROWNIKA OSZOŁOMIŁ PIELĘGNIARZA I PCHNĄŁ GO NA BOK JAK PODMUCH WIATRU, KTÓRY OTWIERA NIEDOMKNIĘTE DRZWI. - PROSZĘ O WYBACZENIE, SZANOWNY PANIE - WYKRZTUSIŁ (JUŻ O WIELE UPRZEJMIEJSZYM TONEM), KIEDY WYMINĘŁY GO WEZWANE PRZEZ SATURNA MIĘŚNIAKI. - MOGĘ W CZYMŚ PANOM POMÓC? - PROSZĘ PILNOWAĆ, ŻEBY GOŚCIE NIE ZAKŁÓCALI NAM SPOKOJU - ODPARŁ DANIEL. - DZIĘKUJEMY. ODWRÓCIŁ SIĘ PLECAMI DO SZYBU I ZACZĄŁ UWAŻNIE OGLĄDAĆ ŚCIANY. ZARZĄDCY BEDLAM NIE DARZYLI PODDASZA TAKĄ ESTYMĄ JAK HOOKE: ZAMIAST ULOKOWAĆ TU SWOJE NAJLEPSZE GABINETY, ROZRZUCILI PO KOMNACIE STOŁY I SKRZYNIE, CZYNIĄC Z NIEJ GOŁĘBNIK DLA SKRYBÓW I SKŁADZIK RZADKO UŻYWANYCH DOKUMENTÓW. - KIEDY PRZYSZLIŚMY TU NA PRZYJĘCIE, WYGLĄDAŁO TO PODOBNIE - POWIEDZIAŁ DANIEL, ZWRACAJĄC SIĘ DO ISAACA. - NACHYLONE KU ŚRODKOWI ŚCIANY, STANOWIĄCE, RZECZ JASNA, WNĘTRZE KOPULASTEGO ZWIEŃCZENIA DACHU, ZOSTAŁY JUŻ WCZEŚNIEJ OTYNKOWANE. - TO PRAWDA. - JA JEDNAK WCZEŚNIEJ CZĘSTO ODWIEDZAŁEM HOOKE'A, JESZCZE W LATACH SIEDEMDZIESIĄTYCH. NAJPIERW WYBUDOWANO TĘ WŁAŚNIE, ŚRODKOWĄ CZĘŚĆ BEDLAM. JAK PEWNIE PAMIĘTASZ, BUDOWA BOCZNYCH SKRZYDEŁ CIĄGNĘŁA SIĘ LATAMI. - OWSZEM. - WŁAŚNIE USIŁUJĘ SOBIE PRZYPOMNIEĆ, JAK TO WNĘTRZE WYGLĄDAŁO PRZED POŁOŻENIEM TYNKÓW. WYDAJE MI SIĘ, ŻE W KILKU MIEJSCACH POD TYNKIEM ZNAJDUJĄ SIĘ SPORE PUSTE PRZESTRZENIE, ZWŁASZCZA, JEŚLI MNIE PAMIĘĆ NIE MYLI, O, TUTAJ, MIĘDZY KOMINEM, PRZY SUFICIE, I ŚCIANĄ. SĄ CZTERY KOMINY, WIĘC POWINNY BYĆ CZTERY TAKIE WNĘKI. MÓWIĄC, DANIEL WODZIŁ DŁONIĄ PO MURZE, OD CZASU DO CZASU OPUKUJĄC GO KOSTKAMI PALCÓW. ZATRZYMAŁ SIĘ W NAROŻNIKU POMIESZCZENIA, GDZIE OSTUKANY TYNK WYJĄTKOWO GŁOŚNO ZADUDNIŁ. TRZYMAJĄC DŁOŃ NIERUCHOMO, ODWRÓCIŁ SIĘ I SPOJRZAŁ PO POZOSTAŁYCH KĄTACH. JEGO WZROK ZATRZYMAŁ SIĘ NA TYM, KTÓRY BYŁ ZBRYZGANY NAJŚWIEŻSZĄ WARSTWĄ ZAPRAWY. ZAUWAŻYŁ RÓWNIEŻ, ŻE - NARESZCIE! - DOGONIŁ ICH TIMOTHY STUBBS. KIEDY STUBBS JESZCZE WCHODZIŁ PO SCHODACH, STAN JEGO UMYSŁU MOŻNA BY OPISAĆ JAKO „PRZYJEMNIE ZDUMIONY”; TERAZ ZNACZNIE CELNIEJSZE BYŁOBY OKREŚLENIE „PRZERAŻONY”. DANIEL POSŁAŁ MU WĄTŁY UŚMIECH. - CZYŻBY MOJE SŁOWA BUDZIŁY JAKIEŚ WSPOMNIENIA, PANIE STUBBS? - OWSZEM, DOKTORZE. PRAWIE TO SAMO MÓWIŁ N. N. SWOIM WSPÓLNIKOM TAMTEJ NOCY, KIEDY SIĘ TU ZA NIMI ZAKRADŁEM. - MUSI PAN BYĆ BARDZO ODWAŻNY, PANIE STUBBS. ŻEBY TAK ŚLEDZIĆ BANDĘ WARIATÓW... STUBBS TROCHĘ SIĘ ROZLUŹNIŁ, SŁYSZĄC TĘ POCHWAŁĘ. - ŻAŁUJĘ TYLKO, ŻE NIE WYSTARCZYŁO MI ZIMNEJ KRWI, ŻEBY SCHWYTAĆ WSZYSTKICH, SZANOWNY PANIE. - ZACHOWAŁ SIĘ PAN DOSKONALE: ZŁAPAŁ PAN PRZYWÓDCĘ SZAJKI. CZY TO NIE TAM ZAATAKOWALI MUR? - SPYTAŁ DANIEL, WSKAZUJĄC ŚWIEŻĄ PLAMĘ TYNKU. - WŁAŚNIE TAM, DOKTORZE. - SZALONY JAK KAPELUSZNIK, TAK TO PRZYNAJMNIEJ WYGLĄDA - ROZMYŚLAŁ NA GŁOS DANIEL. - CHOCIAŻ Z DRUGIEJ STRONY... PRZYPUŚĆMY, ŻE W KTÓRYMŚ Z TYCH KĄTÓW NAPRAWDĘ JEST UKRYTY SKARB. WÓWCZAS N. N. NIE BYŁBY SZALEŃCEM, LECZ WŁAMYWACZEM. ALBO GORZEJ. TO BY OZNACZAŁO, ŻE WSZELKA TERAPIA, JAKĄ MU PRZEPISAŁEM, BĘDZIE NIE TYLKO NIESKUTECZNA, ALE MOŻE SIĘ WRĘCZ OKAZAĆ SZKODLIWA! NALEŻAŁOBY GO OSADZIĆ W NEWGATE I POSTAWIĆ PRZED SĄDEM, A NIE TRZYMAĆ W BEDLAM I PRÓBOWAĆ LECZYĆ. CÓŻ, NIE POZOSTAJE NAM NIC INNEGO, JAK PRZEKONAĆ SIĘ OSOBIŚCIE. ROZUMIEM, ŻE N. N. NICZEGO NIE ZNALAZŁ, KIEDY WYBIŁ DZIURĘ W ŚCIANIE? - TYLKO GNIAZDO OS I POKŁADY NIETOPERZOWEGO GUANA - ODPARŁ STUBBS POWOLI, Z NAMYSŁEM. - NIE DZIWIĘ SIĘ. PAN HOOKE UKRYŁBY SKARB W NAROŻNIKU NAJLEPIEJ CHRONIONYM PRZED PRZEWAŻAJĄCYMI W TEJ OKOLICY WIATRAMI - STWIERDZIŁ DANIEL. - CZYLI TAM! WSKAZAŁ SĄSIEDNI NAROŻNIK, A KIEDY SATURN SPOJRZAŁ NA NIEGO PYTAJĄCO, SKINĄŁ GŁOWĄ. SATURN PODSZEDŁ DO WSKAZANEGO KĄTA. PO DRODZE PORUSZYŁ LEKKO PRAWĄ RĘKĄ I Z RĘKAWA NA DŁOŃ WYŚLIZNĘŁA MU SIĘ ŻELAZNA KULA NA DŁUGIM TRZONKU. ZŁAPAŁ TRZONEK, ZANIM TEN ZDĄŻYŁ CAŁKOWICIE WYŚLIZNĄĆ MU SIĘ Z RĘKI I SPAŚĆ NA PODŁOGĘ, PO CZYM ZGOŁA NIESPODZIEWANYM RUCHEM WZIĄŁ SOLIDNY ZAMACH NA SKOS, PRZEZ PIERŚ, I SKRĘTEM CAŁEGO TUŁOWIA WYPROWADZIŁ POTĘŻNY CIOS NA ODLEW, TRAFIAJĄC KULĄ W ŚCIANĘ. KULA PRZEBIŁA TYNK I ZNAJDUJĄCĄ SIĘ POD SPODEM PLECIONKĘ, TAK JAK POCISK Z MUSZKIETU PRZEBIJA ARBUZ. SATURN WYCIĄGNĄŁ JĄ, PRZEŁOŻYŁ DO LEWEJ RĘKI, A PRAWĄ - JUŻ WOLNĄ - WŁOŻYŁ AŻ PO ŁOKIEĆ W OTWÓR. PANU STUBBSOWI WCALE SIĘ TO NIE PODOBAŁO. MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE TYLKO OBECNOŚĆ CZTERECH WEZWANYCH PRZEZ SATURNA MĘŻCZYZN (I DOMNIEMANA GROŹBA UŻYCIA PRZEZ NICH SIŁY) POWSTRZYMUJE GO PRZED WCIĄGNIĘCIEM BURZYCIELA NA LISTĘ PACJENTÓW BEDLAM. ALE PETER HOXTON POMÓGŁ MU ROZSTRZYGNĄĆ TEN DYLEMAT. - WYROK ZAPADŁ - POWIEDZIAŁ. - N. N. NIE JEST SZALEŃCEM, LECZ ZWYCZAJNYM ZŁODZIEJEM. - WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ Z DZIURY, POKAZUJĄC JAKO DOWÓD PRAWDZIWOŚCI SWOICH SŁÓW ZROLOWANE I ZAKURZONE PAPIERY. - ALBO MOŻE WCALE NIE TAKIM ZWYCZAJNYM... * * * - ROZUMIEM, ŻE KAZAŁEŚ PANU STUBBSOWI MIEĆ BACZENIE NA OBŁĄKAŃCÓW, KTÓRYM PRZYSZŁOBY DO GŁOWY WYBIJAĆ DZIURY W ŚCIANACH - STWIERDZIŁ NEWTON. - JAK NA TO WPADŁEŚ? COFNĘLI SIĘ W PRZECIWLEGŁY KĄT PODDASZA, BY SCHRONIĆ SIĘ PRZED HAŁASEM I KURZEM, TOWARZYSZĄCYM DALSZEMU ROZBIJANIU MURU. CHŁOPAKI SATURNA, KTÓRZY PRZYBYLI DO BEDLAM UZBROJENI W UKRYTE POD UBRANIEM ŁOMY, HAKI DOKERSKIE I TYM PODOBNE NARZĘDZIA, ZDARLI KILKA JARDÓW KWADRATOWYCH PLECIONKI I TYNKU, ODSŁANIAJĄC MROCZNY OSTROSŁUP, W KTÓRYM MOŻNA BY UKRYĆ ZWŁOKI DWOJGA, MOŻE NAWET TROJGA LUDZI - GDYBY HOOKE BYŁ TEGO RODZAJU EKSCENTRYKIEM. ALE NIE BYŁ I DLATEGO UPCHNĄŁ W NIM DWIE DREWNIANE SKRZYNKI I KILKA PŁASKICH, SKÓRZANYCH TECZEK, PO CZYM USZCZELNIŁ PRZESTRZEŃ MIĘDZY NIMI ZROLOWANYMI I ZŁOŻONYMI PAPIERAMI. STĘŻENIE KURZU W POWIETRZU OPADŁO DO ZNOŚNEGO POZIOMU I DANIEL Z ISAAKIEM PODESZLI BLIŻEJ. TYLE, ŻE ISAAC NAJPIERW CHCIAŁ USŁYSZEĆ WYJAŚNIENIE. - NIE ZNAM CAŁEJ TEJ HISTORII - PRZYZNAŁ DANIEL. - WIEM JEDNAK, ŻE NIEDAWNO PODOBNE WYPADKI NASTĄPIŁY W INNYCH GMACHACH PROJEKTOWANYCH PRZEZ HOOKE'A, MIĘDZY INNYMI W KOLEGIUM LEKARSKIM I DOMU LORDA RAVENSCARA. - ISTOTNIE, CATHERINE WSPOMINAŁA MI O NAPAŚCI NA JEJ DOM. CIEKAWI TO BYLI WŁAMYWACZE: ZAMIAST BRAĆ SKARBY LEŻĄCE NA WIDOKU, NAROBILI W ŚCIANACH DZIUR, W KTÓRYCH NICZEGO NIE ZNALEŹLI. - PROSTA EKSTRAPOLACJA DOPROWADZIŁA MNIE DO KONKLUZJI, ŻE BEDLAM MOŻE BYĆ NASTĘPNE. ZAPŁACIŁEM PANU STUBBSOWI ZA WZMOŻENIE CZUJNOŚCI. W ZESZŁYM TYGODNIU UDAŁO MU SIĘ POJMAĆ N. N., KTÓRY, JAK MI POWIEDZIANO, DOKŁADA WSZELKICH STARAŃ, ABY UCHODZIĆ ZA BEZNADZIEJNY PRZYPADEK OBŁĘDU. LICZĘ NA TO, ŻE TERAZ, KIEDY JUŻ WIE, JAK W BEDLAM LECZY SIĘ WARIATÓW, BĘDZIE WOLAŁ SIĘ PRZYZNAĆ DO ZWYKŁEJ PRÓBY KRADZIEŻY. - DANIEL SPOJRZAŁ STUBBSOWI W OCZY, CO NIE BYŁO ŁATWE, PONIEWAŻ STUBBS STAŁ JAK ZACZAROWANY I GAPIŁ SIĘ NA CUDA WYDOBYWANE ZE ŚCIANY. - PROSZĘ PÓJŚĆ DO CELI N. N. ALE NIECH PAN MU NIE MÓWI, CO SIĘ NAPRAWDĘ WYDARZYŁO. NIECH MU PAN POWIE, ŻE DOKTOR WATERHOUSE PODZIURAWIŁ WSZYSTKIE CZTERY NAROŻNIKI NA PODDASZU I NICZEGO NIE ZNALAZŁ. TO BĘDZIE DOWODZIŁO, ŻE N. N. NAPRAWDĘ JEST OBŁĄKANY, W ZWIĄZKU Z CZYM MOŻE OCZEKIWAĆ, ŻE JEGO POBYT W TYM PRZYBYTKU PRZECIĄGNIE SIĘ NA CZAS NIEOKREŚLONY. PETER HOXTON Z GRUBSZA SORTOWAŁ WYDOBYTE ZE ŚCIANY SKARBY - CZYLI NA JEDNĄ STERTĘ ZGARNIAŁ WSZYSTKO, CO SATURNOWI WYDAŁO SIĘ INTERESUJĄCE, A NA DRUGĄ, ZNACZNIE WIĘKSZĄ, ZRZUCAŁ ODPADKI. NAZBIERAŁ JUŻ DOŚĆ SKARBÓW, ABY ZAPEWNIĆ SOBIE ZAJĘCIE NA WIELE TYGODNI - W DUŻYCH SKRZYNIACH ZNAJDOWAŁY SIĘ BOWIEM MNIEJSZE, A W NICH Z KOLEI DELIKATNE PRZYRZĄDY I INSTRUMENTY, W WIĘKSZOŚCI WYKONANE Z MOSIĄDZU, A CZASEM TAKŻE ZE ZŁOTA. WIELE MIAŁO MECHANIZMY ZEGAROWE. ZAGLĄDAŁ DO PUDEŁEK, PO CZYM - ŚWIADOMY UNOSZĄCYCH SIĘ WSZĘDZIE TUMANÓW KURZU - ZAMYKAŁ JE SZYBKO I ODKŁADAŁ NA BOK, PRZYKRYWAJĄC POKAŹNYCH ROZMIARÓW RYCINĄ, KTÓRĄ WCIELIŁ DO SŁUŻBY W CHARAKTERZE BREZENTOWEJ PŁACHTY. TERAZ JEDNAK SAMA RYCINA - SZCZEGÓŁOWY WIZERUNEK PTASIEGO SZKIELETU - PRZYKUŁA JEGO UWAGĘ. ZNIERUCHOMIAŁ. ISAAC RÓWNIEŻ NA NIĄ SPOJRZAŁ. - MYŚLAŁEM, ŻE TO PTAK - POWIEDZIAŁ SATURN. - DOPÓKI NIE ZAUWAŻYŁEM TEGO GOŚCIA... WSKAZAŁ KŁĘBEK KRESEK, KTÓRE HOOKE NAKREŚLIŁ I NAGRYZMOLIŁ NA PAPIERZE PAROMA LENIWYMI, ALE JAK ZWYKLE WŚCIEKLE INTENSYWNYMI POCIĄGNIĘCIAMI PIÓRKA, A KTÓRE JAKIMŚ CUDEM UŁOŻYŁY SIĘ W DOSKONAŁĄ PODOBIZNĘ MĘŻCZYZNY W SPODNIACH, KAMIZELCE I PERUCE, STOJĄCEGO Z PODNIESIONYMI RĘKAMI I PODTRZYMUJĄCEGO JEDEN ZE STAWÓW PTASIEGO SKRZYDŁA. GDYBY TO BYŁ PRAWDZIWY PTAK, ROZPIĘTOŚCIĄ SKRZYDEŁ KILKAKROTNIE PRZEWYŻSZAŁBY NAJWIĘKSZE ALBATROSY - ALE W MIEJSCU, GDZIE PTAK MA MIĘŚNIE, KTÓRE PORUSZAJĄ SKRZYDŁAMI, TEN STWÓR MIAŁ CYLINDRY I TŁOKI. BYŁ JAK PTAK WYWRÓCONY NA NICE, KTÓRY SZKIELET MA NA ZEWNĄTRZ CIAŁA. WZROK DANIELA PADŁ NA OGROMNĄ SKÓRZANĄ TECZKĘ, NA ROGACH NADGRYZIONĄ PRZEZ GRYZONIE, ALE POZA TYM ZACHOWANĄ W ŚWIETNYM STANIE. ROZWIĄZAŁ WSTĄŻKĘ, KTÓRĄ BYŁA PRZEWIĄZANA, I ROZŁOŻYŁ TECZKĘ NA WIEKU SKRZYNI. WYPEŁNIAŁY JĄ ARKUSZE TANIEGO PAPIERU, UŁOŻONE W STOSIK GRUBY NA TRZY PALCE, POGIĘTE I POMARSZCZONE WSKUTEK DŁUGOTRWAŁEGO ZAMUROWANIA, ALE NADAL CAŁKOWICIE CZYTELNE. ZAWIERAŁY NOTATKI, SPORZĄDZONE PRZEZ HOOKE'A, OPATRZONE DALSZYMI ZNAKOMITYMI ILUSTRACJAMI I DOTYCZĄCE NAJRÓŻNIEJSZYCH DZIEDZIN: KSIĘGA DUCHÓW DOKTORA DEE ZDEMASKOWANA KRYTYKA HIPOTEZY GRAWITACJI DOKTORA VOSSIUSA KWAŚNOŚĆ OWOCÓW PLAGIAT W AKADEMII PARYSKIEJ KRYPTOGRAFIA TRITHEMIUSA OKŁADANIE STATKÓW OŁOWIEM, PRAKTYKOWANE PRZEZ CHIŃCZYKÓW OPISANIE CELOWNIKÓW TELESKOPOWYCH DO RÓŻNYCH INSTRUMENTÓW NIEWYOBRAŻALNA ODLEGŁOŚĆ DO NIERUCHOMYCH GWIAZD PARYSCY NATURALIŚCI POMIJAJĄ WYNIKI OBSERWACJI, KIEDY NIE PODOBAJĄ IM SIĘ PŁYNĄCE Z NICH WNIOSKI STRUNA, KTÓRA DRGA 272 RAZY NA SEKUNDĘ, WYDAJE DŹWIĘKI G SOL RE UT OPISANIE PYTONA O WIOSŁOWANIU NA STAROŻYTNYCH GALERACH OBJAŚNIENIE STRUKTURY MIĘŚNI ŻELAZO I SÓL EKSPLODUJĄ I PŁONĄ MAŚĆ NA OPARZENIA - RECEPTURA Idee ucieleśnione, z wyjaśnieniem i przybliżoną ich liczbą, jaką człowiek może w swym życiu uformować Małpy - różnice w porównaniu z ludźmi Jak gnijące ciała generują światło MIKROMETR NOWEGO POMYSŁU SUGESTIA LIBRACJI KSIĘŻYCA KRZEMIENIE: ICH POWSTANIE I PIERWOTNA PŁYNNOŚĆ AKADEMIA FRANCUSKA OPUBLIKOWAŁA ODKRYCIA, KTÓRYCH PIERWEJ TUTAJ DOKONANO DLACZEGO ZAMRAŻANIE POWIĘKSZA WODĘ WPŁYW TRZĘSIEŃ ZIEMI NA SKŁAD POWIETRZA WZGÓRZA POWSTAŁE WSKUTEK TRZĘSIEŃ ZIEMI HOBA HIPOTEZA GRAWITACJI - BŁĘDNA Latające ryby i o lataniu ogólnie Środek Ziemi nie jest środkiem ciężkości Obserwacje rozkładu ludzkich zwłok Opinia Anthelme'a w kwestii światła - fałszywa Prawdziwy przepis na orvietano DLACZEGO W PROMIENIACH KSIĘŻYCA NIE CZUĆ CIEPŁA CIĄŻENIE I ŚWIATŁO, DWA WIELKIE PRAWA NATURY, TO W ISTOCIE DWA SKUTKI JEDNEJ PRZYCZYNY METODA HODOMETRYCZNA OKREŚLANIA DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ WPŁYW NA EKSPERYMENTATORA PEWNEJ ROŚLINY, PRZEZ PORTUGALCZYKÓW ZWANEJ BANGUE, PRZEZ MAURÓW ZAŚ GANGE Mechaniczna metoda rysowania figur stożkowych Soczewki starożytnych Można się było domyślać, że Hooke poukrywał te skarby w ścianach Bedlam, ponieważ nie chciał ich powierzać Towarzystwu Królewskiemu, a w szczególności Newtonowi. Dlatego odczytując tytuły jego prac na głos, Daniel w pewnym sensie czynił Newtonowi wyrzuty, ale kiedy już zaczął tę litanię, nie umiał się powstrzymać. To była kwintesencja tego cudownego ducha, który ożywiał Daniela - i całe Towarzystwo Królewskie - w ich najszczęśliwszych dniach. Kiedy przekładał te stronice, czuł się, jakby pił wprost ze źródła wiecznej młodości. Zatrzymał się na dłużej na stronicy zapisanej nie po angielsku (w przeciwieństwie do większości z nich) i nie po łacinie (w przeciwieństwie do niektórych), lecz w zupełnie innym języku - i w innym alfabecie: nie łacińskim, nie greckim i nie hebrajskim; nie była to również cyrylica ani pismo arabskie; znaki nie miały nic wspólnego z żadnym azjatyckim systemem pisma. Alfabet był prosty, elegancki i przejrzysty - dla każdego, kto go znał. A Daniel prawie go znał. Na sam widok tego arkusza zaniemówił na długą chwilę. Ledwie zaczął odcyfrowywać tytuł, gdy odezwał się Saturn: - Parę już takich znalazłem, doktorze. Co to za język? Stojący trzy jardy dalej Isaac zerknął na trzymany przez Daniela papier i odparł: - To Prawdziwe Pismo, język opracowany przez świętej pamięci Johna Wilkinsa i oparty na zasadach filozoficznych. Wilkins miał nadzieję, że z czasem zastąpi łacinę. Hooke i Wren przez pewien czas go używali. Dasz radę to odczytać, Danielu? - A ty? - spytał Daniel; to mogła być ważna informacja. - Musiałbym zajrzeć do książki Wilkinsa. - To przepis. - Daniel podniósł kartkę do światła. - Receptura leku wzmacniającego, uzyskiwanego ze złota. - Nie trać zatem czasu na jej tłumaczenie. Obaj dobrze wiemy o zamiłowaniu Hooke'a do znachorstwa. - Ale to nie jest jego receptura. On ją tylko spisał; nie wynalazł tego specyfiku. Tę zasługę przypisuje temu samemu człowiekowi, który zademonstrował Towarzystwu, jak wytwarzać fosfor. Saturnowi i innym podsłuchiwaczom te słowa nic nie powiedziały, ale dla Isaaca ich sens był oczywisty: chodziło o Enocha Rudego. Od tej pory Newton poświęcił Danielowi całą swą uwagę. - Mów dalej, z łaski swojej. - Na początku jest jakieś wprowadzenie, relacja z wydarzenia, którego Hooke był świadkiem... - Dłuższa pauza (trudniejszy fragment) i olśnienie: - To było tutaj! Tu, gdzie teraz stoimy! Jest data... jeśli dobrze liczę... anno domini tysiąc sześćset osiemdziesiąty dziewiąty. - Rok i miejsce takie samo, jak w przypadku pańskiego dziwnie przedwczesnego przyjęcia pożegnalnego, doktorze - zauważył Saturn. TO DAŁO DANIELOWI DO MYŚLENIA: SPOSTRZEŻENIE BYŁO CELNE, A W DODATKU CAŁKOWICIE USZŁO JEGO UWAGI. ISAAC GO PONAGLAŁ, CZYTAŁ WIĘC DALEJ, CHOĆ NIEZBYT PŁYNNIE: - CHODZI O ZABIEG MEDYCZNY... CHIRURGICZNY... NA CZŁOWIEKU... PACJENCIE PŁCI MĘSKIEJ... W WIEKU... DWUDZIESTU TRZECH LAT. - WASZ RÓWIEŚNIK, PANOWIE - WTRĄCIŁ ZNOWU SATURN. - MOŻE KTOŚ ZNAJOMY? - CIERPIAŁ Z POWODU KAMIENIA. W PĘCHERZU. HOOKE WYKONAŁ LITOTOMIĘ. - TUTAJ?! - SATURN Z NIEDOWIERZANIEM POWIÓDŁ WZROKIEM DOOKOŁA. - WIDZIAŁEM, JAK INNI PRZEPROWADZALI TEN ZABIEG NA ULICY - MRUKNĄŁ DANIEL. - NIE BYŁA TO NAJDZIWNIEJSZA RZECZ, JAKĄ HOOKE TU ROBIŁ - ZAPEWNIŁ SATURNA NEWTON. - STAJE SIĘ TO TYM BARDZIEJ OCZYWISTE, IM DŁUŻEJ GRZEBIEMY W JEGO RZECZACH - PRZYZNAŁ SATURN. - CZYTAJ DALEJ, DANIELU. - ZABIEG PRZEBIEGAŁ NORMALNIE, ALE PACJENT... PACJENT ZMARŁ - PRZETŁUMACZYŁ DANIEL. NIE WIEDZIEĆ CZEMU ZAKRĘCIŁO MU SIĘ W GŁOWIE. MUSIAŁ PRZYSIĄŚĆ NA ZAKURZONEJ SKRZYNI, ŻEBY NIE STRACIĆ PRZYTOMNOŚCI I NIE RUNĄĆ W GŁĄB STUDNI DUSZ BEDIAM. - PRZEPRASZAM... PACJENT ZMARŁ NA SKUTEK WSTRZĄSU. TO SIĘ CZĘSTO ZDARZA. NIE MIAŁ PULSU. WTEDY TO UCZONY MĄŻ, O KTÓRYM WCZEŚNIEJ WSPOMNIAŁEM, WYSZEDŁ Z UKRYCIA, SKĄD OBSERWOWAŁ PRZEBIEG OPERACJI. - JAKIE TO WYGODNE! - PRYCHNĄŁ SATURN. - TO CO, MAMY UWIERZYĆ, ŻE JAKIŚ ALCHEMIK CHOWA SIĘ W BEDIAM PO KĄTACH I CZEKA, AŻ KTOŚ WYZIONIE DUCHA PODCZAS IMPROWIZOWANEJ LITOTOMII NA KUCHENNYM STOLE? - PRAWDA WCALE NIE WYGLĄDA AŻ TAK NIESAMOWICIE. CZŁOWIEK TEN PRZYBYŁ DO BEDIAM WCZEŚNIEJ, NA SPOTKANIE TOWARZYSKIE. ZOSTAŁ DŁUŻEJ, ABY MIEĆ BACZENIE NA OPERACJĘ - WYJAŚNIŁ DANIEL. TEGO NIE MUSIAŁ CZYTAĆ; ÓW FRAGMENT DODAŁ Z PAMIĘCI. - SPOTKANIE TOWARZYSKIE! CZYŻBY CHODZIŁO O CZĘSTO TU WSPOMINANE PRZEDWCZESNE PRZYJĘCIE POŻEGNALNE? - ZAŻARTOWAŁ SATURN. ANI DANIEL, ANI ISAAC SIĘ NIE ROZEŚMIALI. DANIEL CZYTAŁ DALEJ: - HOOKE MIAŁ TU ZAINSTALOWANY PIEC PŁOMIENNY, KTÓRY TEGO WIECZORU ZDĄŻYŁ JUŻ ROZGRZAĆ PRZY OKAZJI INNEGO EKSPERYMENTU. ALCHEMIK POSPIESZNIE ZABRAŁ SIĘ DO PRACY, KORZYSTAJĄC Z ZAPASÓW CHEMIKALIÓW ZGROMADZONYCH PRZEZ HOOKE'A. SAM MOGĘ ZAŚWIADCZYĆ, ŻE BYŁY TO ZAPASY POKAŹNE. UŻYŁ MIĘDZY INNYMI CZEGOŚ, CO HOOKE OPISUJE JAKO MISĘ Z KOŚCI I POPIOŁU... - PEWNIE MIAŁ NA MYŚLI KUPELĘ. - BRAWO, ISAACU. KUPELA. POZA TYM WYKORZYSTAŁ TEŻ KILKA SKŁADNIKÓW, KTÓRE MIAŁ PRZY SOBIE, W DREWNIANEJ SKRZYNECZCE. TUTAJ TROCHĘ TRUDNO TO PRZEŁOŻYĆ... TEŻ MUSIAŁBYM ZAJRZEĆ DO WILKINSA. - DANIEL PRZERZUCIŁ JEDNĄ STRONĘ, POTEM DRUGĄ. - EFEKT KOŃCOWY: NIEWIELKA ILOŚĆ ŚWIECĄCEJ SUBSTANCJI. PO UMIESZCZENIU JEJ W USTACH PACJENTA JEGO SERCE ZNÓW ZACZĘŁO BIĆ. OBJAWY WSTRZĄSU USTĄPIŁY. PO KILKU MINUTACH PACJENT SIĘ OBUDZIŁ, TWIERDZĄC, ŻE NICZEGO NIE PAMIĘTA. ALCHEMIK ZDĄŻYŁ JUŻ SIĘ ODDALIĆ, ZABIERAJĄC ZE SOBĄ RESZTKI SUBSTRATÓW I RECEPTURĘ. HOOKE SPISAŁ TO, CO ZAPAMIĘTAŁ, NAJLEPIEJ JAK UMIAŁ. - TO SPORO WYJAŚNIA - STWIERDZIŁ NEWTON, SPOGLĄDAJĄC NA DANIELA PODEJRZLIWIE. DANIEL LEDWIE TO ZAUWAŻYŁ: OPARŁ SIĘ CIĘŻKO O ŚCIANĘ I WPATRYWAŁ TĘPO W OKRĄGŁY OTWÓR POD SZCZYTEM KOPUŁY. CZUŁ SIĘ W TEJ CHWILI RÓWNIE MARTWY JAK KAMIENNA MELANCHOLIA NAD BRAMĄ BEDLAM. - ISTOTNIE! - PODCHWYCIŁ TĘ MYŚL SATURN. - WIEMY JUŻ, CZEGO SZUKAŁ N. N. - NAGLE UMILKŁ I Z WYSIŁKIEM PRZEŁKNĄŁ ŚLINĘ, WYCZUWAJĄC DZIWNE NAPIĘCIE MIĘDZY DANIELEM I ISAAKIEM. - MIAŁ PAN NA MYŚLI COŚ INNEGO? * * * W BOSTONIE DANIEL ZNAŁ WIELU BARBADOSKICH NIEWOLNIKÓW, URODZONYCH NA KARAIBACH Z RODZICÓW SPROWADZONYCH TAM (POKOLENIE WCZEŚNIEJ) PRZEZ KRÓLEWSKĄ KOMPANIĘ AFRYKAŃSKĄ KSIĘCIA YORKU. NIGDY NIE SPOTKAŁ BARDZIEJ PRZESĄDNYCH LUDZI. WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE NAJDELIKATNIEJSZE I NAJBARDZIEJ ULOTNE ELEMENTY AFRYKAŃSKIEJ KULTURY PRZETRWAŁY BEZ SZWANKU PRZESIEDLENIE NA DRUGI KONIEC ŚWIATA, PODCZAS GDY CAŁY BALAST HISTORII I MĄDROŚCI ZOSTAŁ WYRZUCONY ZA BURTĘ. PRZETRANSPORTOWANI NA PÓŁNOCNE PLACÓWKI NIEWOLNICY SCHODZILI Z POKŁADU STATKÓW OBWIESZENI FETYSZAMI VOUDOUN, WYKRZYKUJĄC PRZEDZIWNE SŁOWA I FRAZY, JAKBY ŻYLI W ŚWIECIE PERMANENTNYCH HALUCYNACJI. KIEDY TRAFIALI DO DOMÓW PROZAICZNYCH PURYTANÓW, PRZYZWYCZAJONYCH WSZĘDZIE WIDZIEĆ DIABŁY I DEMONY, EFEKT BYWAŁ ZABÓJCZY - O CZYM NIEKTÓRE MIESZKANKI SALEM PRZEKONAŁY SIĘ NA WŁASNEJ SKÓRZE. Było takie określenie, które Daniel wielokrotnie słyszał z ich ust: chodzący trup. Wywodziło się z endemicznego dla Karaibów przekonania, że martwe ciało można ożywić za pomocą magii i zrobić z niego posłusznego sługę, gotowego spełnić każde żądanie czarownika. Teraz przez dłuższą chwilę nie mógł się opędzić od takich właśnie myśli. Był równie bezbronny jak człowiek skazany na odwirowanie w Machinie do Uspokajania Gwałtownych Szaleńców. Przez dobry kwadrans, kiedy chłopcy Saturna pakowali skarby Hooke'a i przygotowywali je do wysyłki, był może nie Chodzącym Trupem, ale na pewno Trupem Siedzącym na Tyłku. Stopniowo jednak ta część jego umysłu, w której gromadził cenne idee oświeceniowe, zwyciężyła tę, w której groteskowe przesądy czekały na okazję, by wyskoczyć z cienia i wrzasnąć „Hu!”. Nie wiedział, kim dokładnie jest Enoch Root - ale z całą pewnością nie był czarownikiem voudoun. Jeżeli w jakiś sposób pomógł mu po zabiegu litotomii, nie uciekał się do sztuki nekromanckiej. Daniel najprawdopodobniej wcale nie umarł, tylko zapadł w śpiączkę, a Root podał mu środek pobudzający i przywrócił świadomość. Mogło to nawet być coś tak zwyczajnego jak sole trzeźwiące. A Hooke, który rzeczywiście miał skłonności do szarlatanerii, widząc to, puścił wodze fantazji. Wydało mu się jednak zabawne, że dopiero co wysłał Rootowi list, w którym wyraził przypuszczenie, że może nie przeżyć najbliższych kilku tygodni. NEWTON COŚ MÓWIŁ. POWTARZAJĄCA SIĘ W JEGO SŁOWACH FRAZA „CRANE COURT” WYRWAŁA DANIELA Z ZAMYŚLENIA. KORZYSTAJĄC Z JEGO NIEUWAGI, ISAAC ZACZĄŁ WYDAWAĆ EDYKTY: NAKAZAŁ PRZENIEŚĆ CAŁY SPADEK HOOKE'A DO SIEDZIBY TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO - CZYLI ZROBIĆ COŚ DOKŁADNIE PRZECIWNEGO DO ŻYCZEŃ ZMARŁEGO. - POZWOLĘ SOBIE ZABRAĆ GŁOS JAKO MIESZKANIEC PODDASZA W SIEDZIBIE TOWARZYSTWA... - ODEZWAŁ SIĘ DANIEL. - TAM NIE MA MIEJSCA. ANI TROCHĘ. - ZNAJDZIE SIĘ - ODPARŁ ISAAC. - WYSTARCZY WYRZUCIĆ PARĘ CHRZĄSZCZY. - NIE CHCEMY TEGO ROBIĆ. - DOKĄD ZATEM RADZISZ PRZENIEŚĆ TO WSZYSTKO? - SPYTAŁ ISAAC, SPOGLĄDAJĄC ZNACZĄCO NA DOKUMENT, KTÓRY DANIEL NADAL TRZYMAŁ W RĘKACH. DANIEL ZŁOŻYŁ KARTKĘ NA DWOJE I - BOJĄC SIĘ, ŻE PÓŹNIEJ MÓGŁBY O NIEJ ZAPOMNIEĆ - SCHOWAŁ JĄ DO KIESZENI NA PIERSI. - DO DOMU LORDA RAVENSCARA. CZĘSTO U NIEGO BYWAM, ABY PODYSKUTOWAĆ O DŁUGOŚCI GEOGRAFICZNEJ I INNYCH SPRAWACH, WIĘC BĘDĘ MIAŁ DO TYCH RZECZY ŁATWY DOSTĘP. BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE GOSPODYNIĄ JEST TAM TWOJA SIOSTRZENICA, TY RÓWNIEŻ BĘDZIESZ MÓGŁ BEZ PRZESZKÓD TAM ZAGLĄDAĆ. - W TAKIM RAZIE RÓWNIE DOBRZE MOŻEMY TO PRZEWIEŹĆ NA CRANE COURT. - CHODŹ ZE MNĄ, ISAACU, BARDZO CIĘ PROSZĘ. ZŁOŻYMY WIZYTĘ PANU N. N., A PO DRODZE WSZYSTKO CI WYJAŚNIĘ. DANIEL WSTAŁ I STWIERDZIŁ, ŻE CZUJE SIĘ CAŁKIEM ŻYWY. CHODZĄCY ŻYWY CZŁOWIEK. * * * - BRAKUJE CI JEDNEJ INFORMACJI, KTÓRĄ JA POSIADAM - POWIEDZIAŁ DANIEL, KIEDY NIESPIESZNIE SZLI KORYTARZEM. - OTÓŻ PODEJRZEWAM HENRY'EGO ARLANCA O WSPÓŁUDZIAŁ W PODKŁADANIU MACHIN PIEKIELNYCH. - KTO TO JEST? NASZ PORTIER? - TAK. - ALE ON PRZECIEŻ NALEŻY DO KLUBU, PRAWDA? - OWSZEM. WCIĄGNĄŁEM GO DO KLUBU POD TAKIM PRETEKSTEM, ŻE OMAL NIE ZGINĄŁ W PIERWSZEJ EKSPLOZJI, A WIĘC JEST TAK SAMO JEJ OFIARĄ JAK TY CZY JA. ALE TAK NAPRAWDĘ CHCIAŁEM PO PROSTU MIEĆ GO NA OKU. JEST PODEJRZANY. - DLACZEGO? - PO PIERWSZE, KIEDY PARĘ MIESIĘCY TEMU PRZYJECHAŁEM DO LONDYNU, ZACZĄŁEM ROZPYTYWAĆ O POZOSTAWIONE PRZEZ HOOKE'A PAPIERY I INSTRUMENTY. HENRY ARLANC BYŁ PIERWSZYM CZŁOWIEKIEM, DO KTÓREGO ZWRÓCIŁEM SIĘ W TEJ SPRAWIE. WKRÓTCE POTEM DOWIEDZIAŁEM SIĘ, ŻE WIEŚĆ O MOIM ZAINTERESOWANIU HOOKIEM ROZPRZESTRZENIA SIĘ ZE ZDUMIEWAJĄCĄ SZYBKOŚCIĄ PO DEMIMONDE; DOMYŚLIŁEM SIĘ, ŻE HENRY MUSIAŁ O TYM Z KIMŚ ROZMAWIAĆ. PO DRUGIE, PRZYPUŚĆMY, ISAACU, ŻE TO TY BYŁEŚ ZAMIERZONĄ OFIARĄ PIERWSZEJ MACHINY; ŻE JACK MINCERZ DOKONAŁ ZAMACHU NA CIEBIE, SWOJEGO NAJGROŹNIEJSZEGO WROGA. SKĄD WIEDZIAŁ, ŻE W NIEDZIELE MASZ ZWYCZAJ PRACOWAĆ DO PÓŹNA PRZY CRANE COURT? PRZECIEŻ STARAŁEŚ SIĘ UKRYĆ TEN FAKT, ABY CI TAM NIE PRZESZKADZANO. O TWOICH WIZYTACH WIEDZIAŁA DOSŁOWNIE GARSTKA LUDZI, WŚRÓD NICH ARLANC. - W takim razie masz chyba wystarczające dowody, by nie tylko go podejrzewać, ale wręcz osądzić. - Wolałbym go wykorzystać, chociaż na razie nie wiem jak, do wciągnięcia Jacka w pułapkę. Nie możemy się zdradzić przed Henrym z naszymi podejrzeniami, ale głupio byśmy postąpili, oddając mu pod opiekę naszą dzisiejszą zdobycz. - Dobrze. Trafi zatem do świątyni Wulkana. Poślę Catherine liścik z prośbą, by trzymała te wszystkie skarby pod kluczem i dobrze ich pilnowała. W piwnicy jest zamykany skarbczyk... - Sam bym tego lepiej nie obmyślił. - Mam nadzieję, że wyzbyłeś się złudzeń co do Threadera. To łajdak. Jakkolwiek ciężkie byłyby dowody obciążające Arlanca, bledną przy fakcie, że Machina Piekielna została ukryta w wozie bagażowym Threadera. - W takim razie mnie także wciągnij na listę podejrzanych, ponieważ znajdowała się w mojej skrzyni. Bądźmy poważni, Isaacu. Częściowo się z tobą zgadzam: Machiny nie dałoby się podłożyć na wóz bez pomocy - być może mimowolnej, nieświadomej - służących Threadera. - Nie ulega wątpliwości, że w tym jego orszaku nie brakuje takich łotrów. Jack to bystry gość, na pewno umieścił szpiegów w domach swoich wspólników. Zatrzymali się przed drzwiami celi N. N. - W domach wrogów również - zauważył Daniel. - Może ci się to wydać dziwne, ale wszystko wskazuje na to, że Arlanc jest jego szpiegiem w Towarzystwie. Isaac wysłuchał go z poważnym wyrazem twarzy, po czym przez chwilę bacznie obserwował jego twarz - być może szukając na niej śladów zmartwychwstania. - Rzeczywiście, brzmi to dziwnie - przyznał. - Gdybyś powiedział mi to w innym dniu, Danielu, byłbym wielce zdumiony. Lichtuga Roztropność Poniedziałek, 12 lipca 1714 Pan Orney uprzedził, że Roztropność jest łodzią niezwykle dzielną, lecz całkiem zwyczajną. Członkowie klubu nie potrzebowali dalszych ostrzeżeń. Rano stawili się na przystani objuczeni poduszkami, impregnowanymi płaszczami, parasolami, zapasowym ubraniem, jedzeniem, piciem, tytoniem i środkami przeciwwymiotnymi. Wszystko to wkrótce im się przydało, gdy Roztropność wytoczyła się ciężko na Pool i zaczęła brnąć pod prąd nabrzmiałej od deszczów Tamizy w stronę Mostu Londyńskiego, kuszącego pasażerów okrutnie wizjami barów i pijalni czekolady. Orney, któremu deszcz zapewne nie przeszkadzał, domyślił się, że inni mogą się krzywić na kaprysy aury i nad śródokręciem lichtugi rozpiął brezentową płachtę, całkowicie nieprzemakalną - poza tymi miejscami, w których została zszyta, załatana lub dotknięta od spodu, a także w pobliżu konstelacji dziur wygryzionych przez mole oraz innymi rejonami, w których akurat zdarzyło się jej przeciekać. Roztropność była w gruncie rzeczy pokaźnych rozmiarów ładownią, oddzieloną od reszty wszechświata skorupą z wygiętych desek, której konstruktorzy poszli tu i ówdzie na pewne ustępstwa mające zapewnić jej napęd - czyli zainstalowali różne dulki na wiosła oraz gruby maszt z elementarnym takielunkiem. Pogoda była bezwietrzna; deszcz siąpił równo, zamiast zacinać z wściekłym skowytem, toteż Orney wynajął czterech chłopaków z Rotherhithe, by klęcząc na pokładzie miesili wiosłami wody Tamizy. Przycupnęli przy samych nadburciach, za całą osłonę mając kapelusze z szerokimi, nawoskowanymi rondami. Wyglądali żałośnie jak śródziemnomorscy galernicy. Daniel, Orney, Kikin i Threader siedzieli w ładowni, gdzie Orney zbudował prowizoryczną ławkę, ułożywszy szeroką deskę poziomo na dwóch zbitych z bali kozłach. Po wymoszczeniu poduszkami siedzisko wzniosło się na taką wysokość, że czterej zgromadzeni, siedząc na nim w szeregu jak wierni w kościelnej ławie, mogli wyglądać na zewnątrz przez wąską szczelinę między wystrzępionym i ociekającym wodą brezentem (od góry) i pokiereszowanym, wybrudzonym smołą nadburciem (od dołu). Byli dzięki temu całkowicie niewidoczni dla ewentualnych szpiegów na brzegu i moście, co Orney zdążył podkreślić już kilkakrotnie i zamierzał powtarzać, dopóki większość członków klubu nie przyzna mu racji lub nie każe się zamknąć. Roztropność służyła mu do rejsów w górę, w dół i w poprzek rzeki, w których przewoził do stoczni pakuły, żywicę, smołę i sadzę, których wonie przesyciły z czasem wnętrze lichtugi. Po całym Pool uwijało się więcej podobnych kryp. - Ma pan słuszność - zgodził się w końcu pan Threader. - Do obserwowania posiadłości niesławnego pana Knockmealdowna nadaje się zdecydowanie lepiej niż wodna taksówka wyładowana dżentelmenami w perukach, z parasolami i lunetami, kręcąca się po okolicy w słoneczny dzień. - Tam! - zawołał Daniel. Podsunął odręcznie narysowaną mapę pod bladą smugę światła sączącego się przez szparę i pogroził jej szkłem powiększającym. Było wielkości talerzyka deserowego, miało przyrośniętą rokokową ramę i uchwyt i stanowiło prezent jednego z członków toskańskiej rodziny książęcej dla Towarzystwa Królewskiego. Widziana przez tak wspaniały instrument mapa prezentowała się nader niepozornie. Powstała, jak wyjaśnił Daniel, w oparciu o plotki, wspomnienia i domysły N. N., Seana Partry'ego, Petera Hoxtona, ojca Hannah Spates oraz ich kompanów od kieliszka, którzy akurat znaleźli się w zasięgu głosu, kiedy rozmawiała wyżej wymienionymi. - Magazyn - mówił dalej, wskazując Bermondsey. - Ten z cegły. - Od dwóch godzin mijamy wyłącznie ceglane magazyny - zauważył pan Threader karcącym tonem, prowokując pana Orneya do następujących wynurzeń: - Człowiek z City, utrzymujący się z iście bizantyjskich manipulacji handlowych, niczym mucha, która wpływa na poruszenia szlachetnego konia, kąsając go w zad, nie jest w stanie docenić urody tego widoku. Bardziej spodobają mu się nabrzeża Southwark: Bankside i Clink, zabudowane w gnuśnych czasach ku uciesze opieszałych, zarażonych papiestwem prostaków. Ciągną się tam nieprzerwanie teatry, domy rozpusty i areny, spięte promenadą dla wystrojonych spacerowiczów, dandysów, alfonsów, zniewieściałych pięknoduchów et caetera. W rzeczy samej, piękny to widok - chociaż dla specyficznego obserwatora. Natomiast większość zabudowań poniżej mostu powstała niedawno, w epoce handlu i przemysłu. Ten sam człowiek, który zachwyci się targowiskiem próżności w Southwark, będzie się skarżył, że Bermondsey i Rotherhithe to monotonne ciągi magazynów zbudowanych według jednego i tego samego planu. Za to człek przedsiębiorczy, żyjący z prostej, uczciwej pracy, dostrzeże w nich nowy Cud Świata, niepozbawiony swoistego piękna. - Jedynym cudem świata, jaki dziś widziałem, jest człowiek, który potrafi przez dziesięć minut wysławiać własną cnotliwość, nie robiąc przy tym przerwy na zaczerpnięcie tchu - odparował pan Threader. - Panowie! - Daniel musiał podnieść głos. - Zwracam waszą uwagę na kościół świętego Olafa, stojący przy wschodnim skraju mostu. - Czy on również należy do pana Knockmealdowna? - zapytał pan Kikin. - Nie, chociaż nie zdziwiłbym się, gdyby pan Knockmealdown wystawił straże na jego dzwonnicy. Ja jednak pokazywałem go tylko jako punkt orientacyjny. Poniżej, nad samą rzeką, widać dwie przystanie, między którymi stoi magazyn. Z prawej znajduje się Chamberlain Wharf, z lewej Bridge Yard. Obie łączą się z ulicami w głębi lądu poprzez labirynt krętych zaułków, których plątaninę zaledwie zasygnalizowałem na tej mapie. Magazyn, który z naszego punktu widzenia wydaje się prosty i wąski, rozszerza się i rozgałęzia, wrastając w okolicę niczym... - Guz na zdrowym organie? - podsunął Kikin. - Niczym niezauważony pożar, który niepostrzeżenie przenosi się z budynku na budynek, a od strony ulicy zdradza go tylko ciżba kieszonkowców, tłum rozwrzeszczanych kobiet i porzucone drobiazgi? - spytał Threader. - Ropnie ospy, z początku widoczne jako konstelacja drobnych pęcherzy, a wkrótce rozszerzające się i łączące, by żywcem obedrzeć pacjenta ze skóry? - zasugerował Orney. Daniel użył był wszystkich tych porównań (a także kilku innych), zwracając uwagę towarzyszy na inne włości Kompanii Wschodniolondyńskiej. Wioślarze popatrywali na nich ciekawie. - Zamierzałem przyrównać go do karcza w ogrodzie - odparł wyrozumiale. - Na pierwszy rzut oka wydaje się, że sterczy samotnie z ziemi i łatwo będzie się go pozbyć, ale wystarczy motyka i chwila wysiłku, by stwierdzić, że pniak skrywa pod ziemią rozległą sieć korzeni. - Czy coś go różni od innych miejsc, które nam pan pokazywał? - zainteresował się Threader. - Ależ naturalnie. Znajduje się blisko mostu, jest więc łatwo dostępny z City i pan Knockmealdown chętnie prowadzi w nim pewien specyficzny rodzaj interesów: handluje przedmiotami dostatecznie małymi, by dało się je łatwo przenieść na drugi brzeg rzeki, a zarazem na tyle cennymi, by warte były zachodu. Przemyt hurtowy, jak widzieliśmy, odbywa się w dole rzeki. - Z pewnością rozciąga się stamtąd świetny widok na most - stwierdził pan Kikin, który dźwignął się z ławki i kręcił głową, zastygłszy w półprzykucniętej pozie, która upodabniała go do olbrzymiego żuka. - I vice versa - powiedział Daniel. - Magazyn nazywa się Tatler-Lock i słynie z handlu kradzionymi zegarkami. W najbliższych dniach dowiemy się więcej na jego temat. - Czy to już koniec zwiadu? - spytał pan Orney. - Zbliżamy się do wzburzonych wód pod mostem, które w taki pochmurny dzień grożą wywróceniem lichtugi. - A jeśli nie jej, to z pewnością naszych żołądków - dodał pan Threader. - Damy radę przybić do Chapel Pier? - Daniel wskazał na północ, gdzie na największej z dwudziestu izbic mostu, w połowie jego długości, znajdowała się przystań. - Chciałbym pokazać klubowi coś interesującego. Coś, co znajduje się nieopodal. - Jestem za tym, aby spróbować - oznajmił pan Threader. - Pod warunkiem, że doktor Waterhouse powstrzyma się od dalszych posępnych, kasandrycznych i mętnych przepowiedni i powie wprost, o co mu chodzi. - Słusznie! Słusznie! - ucieszył się Orney. Kiedy i Kikin potakująco skinął głową, Orney nakazał wioślarzom obrać kurs północny i ruszyć w poprzek rzeki, pozwalając, aby jej nurt odepchnął ich od mostu. Następnie mieli skierować tępy dziób Roztropności pod prąd Tamizy i zbliżyć się do Chapel Pier. Pierwszy zwrot wykonali tuż przed Tatler-Lock, w który Daniel wpatrywał się natarczywie, jakby miał cały worek kradzionych zegarków i koniecznie chciał je upłynnić. - Następny punkt porządku obrad przewiduje wydobycie od doktora Waterhouse'a wyjaśnienia, po co w ogóle się tu znaleźliśmy - ciągnął pan Threader. - Wytłumaczenie to powinno także zawierać informację na temat tego, dlaczego klubowy skarbiec, którym od miesięcy gospodarujemy oszczędnie i z rozwagą, nagle znalazł się w poważnych tarapatach. - NAJMŁODSZY STAŻEM CZŁONEK KLUBU, KTÓRY SZCZERZE UBOLEWA, ŻE NIE MÓGŁ DZIŚ PRZYBYĆ NA SPOTKANIE, WKRÓTCE POMOŻE NAM GO UZUPEŁNIĆ - ZAPEWNIŁ DANIEL. - JEŚLI TO PRAWDA, TO DOBRZE SIĘ SKŁADA, GDYŻ DRUGI Z NASZYCH NIEOBECNYCH TOWARZYSZY SPÓŹNIA SIĘ ZE SKŁADKĄ. - PAN ARLANC DOSTARCZYŁ NAM W ZAMIAN WIELU CENNYCH INFORMACJI. - DLACZEGO ZATEM GO TU NIE MA? MÓGŁBY NAS WZBOGACIĆ JESZCZE BARDZIEJ. - NIE ZDAJE SOBIE SPRAWY Z TEGO, JAK BARDZO JEST DLA NAS UŻYTECZNY. ZAMIERZAM TRZYMAĆ GO W NIEŚWIADOMOŚCI. - ZATEM MY RÓWNIEŻ - STWIERDZIŁ PAN ORNEY. PAN THREADER NAGRODZIŁ GO RZADKIM ŁASKAWYM SKINIENIEM GŁOWĄ. PAN KIKIN PRZYJĄŁ TYMCZASEM POZĘ ROSJANINA-CIERPIĘTNIKA - PALIŁ FAJKĘ I MILCZAŁ. - N. N. ZEZNAŁ, ŻE NIE BYŁO ŻADNEGO SZALEŃCA - POWIEDZIAŁ DANIEL. W SPOKOJNYCH OKRESACH ŻEGLUGI ZDĄŻYŁ JUŻ CZĘŚCIOWO ZRELACJONOWAĆ PASAŻEROM ŁODZI HISTORIĘ NAJAZDU ISAACA NA BEDLAM. - DODAŁ JEDNAK, ŻE NIE MOŻEMY GO ZMUSIĆ, ABY POWIEDZIAŁ WSZYSTKO, CO WIE. - TO BYŁO DO PRZEWIDZENIA - MRUKNĄŁ KIKIN, NIE WYJMUJĄC FAJKI Z UST. - BARDZIEJ BOI SIĘ JACKA NIŻ WAS. ZNAM PEWNE TORTURY... - DROGI PANIE! - ŻACHNĄŁ SIĘ PAN THREADER. - JESTEŚMY W ANGLII! - I WOLIMY LUDZI PRZEKUPYWAĆ NIŻ TORTUROWAĆ - DODAŁ DANIEL. - NEGOCJACJE TRWAŁY DŁUGO I STRESZCZANIE ICH BYŁOBY NUŻĄCE. DOŚĆ POWIEDZIEĆ, ŻE WEDŁUG KSIĄG PARAFIALNYCH N. N. NIE ŻYJE, A NA CMENTARZU W BETHLEM CZEKA JUŻ NA NIEGO WYKOPANY GRÓB. - W JAKI SPOSÓB GO ZABILIŚCIE? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ KIKIN. - DO GROBU TRAFI TRUP POCHODZĄCY Z PIWNIC TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, GDZIE NIKT NIE ZAUWAŻY JEGO BRAKU. CZŁOWIEK UDERZAJĄCO PODOBNY DO N. N., CHOCIAŻ NOSZĄCY INNE NAZWISKO, JEST W TEJ CHWILI W DRODZE DO BRISTOLU, SKĄD W PRZYSZŁYM TYGODNIU POPŁYNIE DO KAROLINY, BY TAM PODJĄĆ PRACĘ W CHARAKTERZE SŁUŻĄCEGO. W ZAMIAN ZA ZAŁATWIENIE TEJ SPRAWY, WYMAGAJĄCEJ Z NASZEJ STRONY SPORO ZACHODU I PEWNYCH NAKŁADÓW FINANSOWYCH, USŁYSZELIŚMY OD NIEGO WYCZERPUJĄCĄ ODPOWIEDŹ NA PYTANIE, DLACZEGO POSTANOWIŁ PODZIURAWIĆ TYNKI W BEDLAM. - CZY MY RÓWNIEŻ MOŻEMY JĄ USŁYSZEĆ? - SPYTAŁ THREADER. - CZY I PAN ZAMIERZA SIĘ UPRZEĆ, ŻE NAJPIERW MUSIMY ZAPEWNIĆ PANU PRZYSZŁOŚĆ W ROLI ROBOTNIKA ROLNEGO W KAROLINIE? - DZIĘKUJĘ, NIE MA TAKIEJ POTRZEBY - ODPARŁ WIELKODUSZNIE DANIEL. - N. N. WYJAŚNIŁ NAM, ŻE JEST TYLKO JEDNYM Z WIELU FACHOWCÓW RÓŻNYCH SPECJALNOŚCI, ZNANYCH POD WSPÓLNYM MIANEM WŁAMYWACZY, KTÓRZY POSTANOWILI ZAREAGOWAĆ NA PLOTKĘ ROZPUSZCZANĄ W TATLER-LOCK I PODOBNYCH MU PRZYBYTKACH W IMIENIU JEGOMOŚCIA, KTÓRY, CHOĆ JEGO TOŻSAMOŚĆ POZOSTAJE NIEZNANA, POWSZECHNIE UCHODZI ZA JACKA MINCERZA. JEGOMOŚĆ TEN DAŁ DO ZROZUMIENIA, ŻE INTERESUJĄ GO PEWNE BUDYNKI, A ZWŁASZCZA TO, CO MOGŁO ZOSTAĆ ZAMUROWANE W ICH ŚCIANACH. KAŻDY, KTO ZNALAZŁBY SIĘ W KTÓRYMŚ Z UMIESZCZONYCH W SPISIE DOMÓW I WYDOBYŁ COŚ Z JEGO MURÓW, MIAŁ ZANIEŚĆ ZDOBYCZ DO TATLER-LOCK, ABY UMOŻLIWIĆ JEGOMOŚCIOWI JEJ ZAKUP. KUPCA NIE INTERESUJĄ WSZYSTKIE ZDOBYTE W TEN SPOSÓB PRZEDMIOTY, LECZ TYLKO WYBRANE, DLATEGO KAŻDY CHCE OSOBIŚCIE OBEJRZEĆ, ZANIM ZGODZI SIĘ ZA NIEGO ZAPŁACIĆ. - JACKOWI MUSI NA CZYMŚ OGROMNIE ZALEŻEĆ, SKORO JEST GOTOWY ODSŁONIĆ SIĘ W TAKI SPOSÓB - POWIEDZIAŁ ORNEY. - MOŻE DZIĘKI TEMU UDAŁOBY SIĘ GO SCHWYTAĆ? - PODSUNĄŁ THREADER. - NIESTETY, TO NIE TAKIE PROSTE - ODPARŁ DANIEL. - SPRZEDAŻ TOWARÓW MA SIĘ ODBYWAĆ WYŁĄCZNIE NA ZASADACH ARABSKIEGO TARGU. PAN KIKIN, WYRAŹNIE ROZBAWIONY OKAZANYM PRZEZ ORNEYA I THREADERA NIEZROZUMIENIEM, ZAPROPONOWAŁ: - MOŻE JA TO WYJAŚNIĘ? W TEN SPOSÓB HANDLUJEMY W ROSJI Z TURKAMI, NAWET KIEDY PROWADZIMY Z NIMI WOJNĘ. - BĘDZIE PAN ŁASKAW... - KIEDY ARAB CHCE POHANDLOWAĆ W JAKIEJŚ NIEBEZPIECZNEJ SYTUACJI, NA PRZYKŁAD ZE SPOTKANYM NA SAHARZE NEGREM, PROWADZI SWOJĄ KARAWANĘ DO OAZY NA POŁUDNIU, SKĄD SAM WYPUSZCZA SIĘ NA OTWARTĄ PUSTYNIĘ I SKŁADA NA STOS RZECZY PRZEZNACZONE DO SPRZEDAŻY. NASTĘPNIE WYCOFUJE SIĘ NA UPATRZONĄ POZYCJĘ, POZA ZASIĘGIEM RZUTU WŁÓCZNIĄ, ALE NA TYLE BLISKO, BY MIEĆ BACZENIE NA SWÓJ TOWAR. NEGR, SPOKOJNY O SWOJE BEZPIECZEŃSTWO, PODCHODZI BLIŻEJ I SAM RÓWNIEŻ UKŁADA STERTĘ Z PRZEDMIOTÓW, KTÓRE OFERUJE NA WYMIANĘ. COFA SIĘ. WTEDY ARAB WRACA, PRZEGLĄDA TOWARY NEGRA I ALBO DORZUCA COŚ DO SWOJEJ PULI, ALBO COŚ Z NIEJ ZABIERA. TAK TO TRWA PRZEZ JAKIŚ CZAS, DO CHWILI GDY JEDEN Z NICH POCZUJE SIĘ USATYSFAKCJONOWANY OFERTĄ DRUGIEGO, CO ZASYGNALIZUJE, PAKUJĄC JĄ I ZABIERAJĄC. TAMTEN CZEKA, AŻ KLIENT ZNIKNIE MU Z OCZU, PO CZYM ZGARNIA CAŁĄ RESZTĘ. - JEŻELI KTOŚ MOŻE SIĘ OBEJŚĆ BEZ EGZOTYCZNYCH OZDOBNIKÓW W RODZAJU WYDM, WIELBŁĄDÓW I TYM PODOBNYCH, W PODOBNY SPOSÓB MOŻNA ZAWRZEĆ TRANSAKCJĘ W PUSTYM POMIESZCZENIU W TATLER-LOCK - DODAŁ DANIEL. - KLIENCI MOGĄ SIĘ NIGDY NIE SPOTKAĆ; WYSTARCZY, ŻE ZAUFAJĄ PANU KNOCKMEALDOWNOWI, CO (POMIJAJĄC ROZTROPNOŚĆ TAKIEGO ZACHOWANIA) OBAJ SĄ GOTOWI UCZYNIĆ. - MAM ZŁE PRZECZUCIA - POWIEDZIAŁ PAN THREADER. - DOMYŚLAM SIĘ, CO PAN ZAMIERZA. OD TRZECH DNI JEST PAN W POSIADANIU ŁUPU WYDOBYTEGO Z MURÓW BEDLAM. NIE OBAWIA SIĘ PAN, ŻE CZŁONEK TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO BIORĄCY UDZIAŁ W ARABSKIM TARGU ZWRÓCI NA SIEBIE UWAGĘ STAŁYCH BYWALCÓW LOKALU PANA KNOCKMEALDOWNA I ŻE WIEŚĆ O TEJ ANOMALII SZYBKO DOTRZE DO USZU JACKA? - SAM SIR ISAAC ZAPROPONOWAŁ TAKIE ROZWIĄZANIE. PORÓWNAŁ JE DO POLOWANIA, W KTÓRYM KOZĘ LUB INNE SKAZANE NA POŻARCIE ZWIERZĘ PRZYWIĄZUJE SIĘ DO KOŁKA WBITEGO W ZIEMIĘ NA LEŚNEJ POLANIE, BY ZWABIĆ DRAPIEŻNIKI DO MIEJSCA, GDZIE ŁATWO JE USTRZELIĆ. NIE WIEMY, CZEGO JACK SZUKA, ALE JEST WIELCE PRAWDOPODOBNE, ŻE OBIEKT JEGO ZAINTERESOWANIA ZNAJDUJE SIĘ WŚRÓD SKARBÓW Z BEDLAM. DLATEGO NIE POZOSTAJE NAM NIC INNEGO, JAK ZASTAWIĆ NA NIEGO PUŁAPKĘ. PAN THREADER UTRZYMUJE, ŻE NIC Z TEGO NIE WYJDZIE, JEŻELI ZASTAWI JĄ KTOŚ Z NAS. SIR ISAAC PRZEWIDZIAŁ TO ZASTRZEŻENIE I ZASUGEROWAŁ, ABYŚMY UDALI SIĘ DO TATLER-LOCK W PRZEBRANIU OBYWATELI KRYMINALNEGO PÓŁŚWIATKA. POMYSŁ TEN ZMROZIŁ CZŁONKÓW KLUBU DO SZPIKU KOŚCI. ZANIEMÓWILI. ZANIM JEDNAK ZDĄŻYLI SIĘ OTRZĄSNĄĆ I WYRZUCIĆ DANIELA ZA BURTĘ, TEN KONTYNUOWAŁ: - DOBRZE SIĘ SKŁADA, ŻE WCZEŚNIEJ JUŻ POROZUMIELIŚMY SIĘ Z PANEM PARTRYM, KTÓRY CZUJE SIĘ W TAKICH PRZYBYTKACH RÓWNIE SWOBODNIE JAK PAN ORNEY W KOŚCIELE. OTÓŻ PAN PARTRY ZGODZIŁ SIĘ NAS REPREZENTOWAĆ PODCZAS TARGÓW. - TO JESZCZE GORSZE! - WYKRZYKNĄŁ KIKIN. - PARTRY ŻYJE Z TEGO, ŻE ŚCIGA ZŁODZIEI I DOPROWADZA ICH PRZED SĄD! - NIE, NIE, NIE. - PAN THREADER POKRĘCIŁ GŁOWĄ, LEKKO ZNIESMACZONY NIEDOMYŚLNOŚCIĄ ROSJANINA. - NADAL NIC PAN NIE ROZUMIE. RZECZ W TYM, ŻE ŁAPACZE SAMI MUSZĄ BYĆ PRZESTĘPCAMI. INACZEJ NIC BY W SWOIM FACHU NIE OSIĄGNĘLI. - ZAMIERZACIE ZATEM POWIERZYĆ WARTOŚCIOWE PRZEDMIOTY ZŁODZIEJOWI, KTÓRY ZANIESIE JE NA NAJWIĘKSZY ZŁODZIEJSKI BAZAR W CAŁYM CHRZEŚCIJAŃSKIM ŚWIECIE, BY TAM SPRZEDAĆ JE INNEMU ZŁODZIEJOWI? - NASZ ZŁODZIEJ CIESZY SIĘ DOSKONAŁĄ REPUTACJĄ - ZASTRZEGŁ PAN THREADER. - DOPRAWDY, NIE ROZUMIEM PANA. SAM GO PAN ZWERBOWAŁ. KIKINOWI NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO, JAK TYLKO PRZEWRÓCIĆ OCZAMI, TAK JAK TO MAJĄ W ZWYCZAJU CUDZOZIEMCY ZMAGAJĄCY SIĘ Z LOGIKĄ ANGLOSASÓW. WESTCHNĄŁ I ODSUNĄŁ SIĘ NA SKRAJ ŁAWKI. - PUŁAPKĘ ZASTAWIMY JESZCZE DZISIAJ. - DANIEL POKLEPAŁ TRZYMANE NA KOLANACH PUDEŁKO. - SPOTKAMY SIĘ Z PARTRYM W NASZEJ SIEDZIBIE NA MOŚCIE LONDYŃSKIM. - O WŁAŚNIE, KOLEJNA SPRAWA - WTRĄCIŁ THREADER. - WIDZĘ, ŻE SAMOWOLNIE WYNAJMUJE PAN NIERUCHOMOŚCI W IMIENIU KLUBU! TYM RAZEM TO DANIEL WZNIÓSŁ OCZY KU NIEBU. - W NASZYM IMIENIU PANOWIE PARTRY I HOXTON WYRZUCILI Z POKOJU NA PIĘTRZE GOSPODY PEWNĄ DZIWKĘ I DWADZIEŚCIA MILIONÓW PLUSKIEW. JEŻELI TO WŁAŚNIE NAZYWA PAN „WYNAJMOWANIEM NIERUCHOMOŚCI”, TO JA JESTEM SKŁONNY PRZYRÓWNAĆ ROZTROPNOŚĆ DO HISZPAŃSKIEJ WIELKIEJ ARMADY. - Za nasze pieniądze mogliśmy sobie kupić Armadę na własność - zauważył Orney. - Uznałem jednak, że jest mniej prawdopodobne, by stara dobra Roztropność ściągnęła na siebie ogień dział z Tower. * * * LUDZIE SPĘDZAJĄCY CZAS POD PARASOLAMI I WIATAMI NA I WOKÓŁ CHAPEL PIER BYLI CAŁKOWICIE OBOJĘTNI NA UROK I ZALETY ROZTROPNOŚCI; NIEKTÓRZY WYSZLI NAWET NA DESZCZ I WYMACHUJĄC RĘKAMI, PRÓBOWALI JĄ ZNIECHĘCIĆ DO CUMOWANIA W TYM MIEJSCU. W WIĘKSZOŚCI BYLI TO PRZEWOŹNICY, OBAWIAJĄCY SIĘ, ŻE PĘKATA LICHRUGA ZAJMIE PÓŁ PRZYSTANI I PRZEZ BLIŻEJ NIEOKREŚLONY CZAS BĘDZIE IM PRZESZKADZAĆ W PROWADZENIU INTERESÓW. MIELI AŻ NADTO CZASU, BY SŁOWEM I GESTEM WYRAZIĆ SWE OBAWY, GDY OBOJĘTNI NA ICH ZABIEGI WIOŚLARZE PANA ORNEYA ZMAGALI SIĘ Z PRĄDEM, ZBLIŻAJĄC SIĘ DO IZBICY Z PRĘDKOŚCIĄ MNIEJSZĄ OD PRĘDKOŚCI MASZERUJĄCEGO PIECHURA. PO KRÓTKIEJ CHWILI DO NIEGOŚCINNYCH PRZEWOŹNIKÓW DOŁĄCZYŁ CZŁOWIEK PRZERASTAJĄCY ICH O GŁOWĘ - PRZECHADZAŁ SIĘ PO PRZYSTANI, ZAGADUJĄC DO KAŻDEGO Z NICH PO KOLEI. WYMIANY ZDAŃ BYŁY KRÓTKIE I ZAWSZE KOŃCZYŁY SIĘ TAK SAMO: HAŁAŚLIWY PRZEWOŹNIK WYCOFYWAŁ SIĘ POD OSŁONĘ MOSTU. ZANIM ROZTROPNOŚĆ PODESZŁA NA TYLE BLISKO DO CHANEL PIER, BY ORNEY MÓGŁ RZUCIĆ CUMĘ NA BRZEG, NIEDŹWIEDZIOWATY DRYBLAS ZOSTAŁ SAM. ZŁAPAŁ LINĘ, OKRĘCIŁ JĄ WOKÓŁ PACHOŁKA I ZAPARŁ SIĘ MOCNO STOPAMI, PRZYCIĄGAJĄC LICHTUGĘ, AŻ STUKNĘŁA O NABRZEŻE. - Proszę dać duży krok - zasugerował Saturn. SCHODZĄCY NA LĄD PASAŻEROWIE POSŁUCHALI JEGO RADY I OBESZŁO SIĘ BEZ OFIAR W LUDZIACH. ORNEY ODESŁAŁ ROZTROPNOŚĆ DO ROTHERHITHE. SATURN PRZEPROWADZIŁ ICH PO KAMIENNEJ NAWIERZCHNI IZBICY DO KOŚLAWYCH SCHODÓW, NIECHLUJNIE REPEROWANYCH I NIGDY DO KOŃCA NIE GOTOWYCH. WESZLI PO NICH PRZYGARBIENI, Z SZEROKO ROZPOSTARTYMI RĘKOMA, KROKIEM PIJACZKÓW NA LODZIE, I ZNALEŹLI SIĘ W ŚWIECIE GÓRNEJ CZĘŚCI MOSTU, CZYLI NA ZWYCZAJNEJ LONDYŃSKIEJ ULICY, KTÓRA TYM TYLKO RÓŻNIŁA SIĘ OD INNYCH, ŻE BIEGŁA NAD WODĄ, WSPARTA NA KAMIENNYCH SŁUPACH. PO LEWEJ STRONIE ZOSTAŁA PRZEKRYTA SKLEPIENIEM - KRAWĘDZIE MOSTU SPINAŁ JAKBY DRUGI MOST, BĘDĄCY ZABYTKOWĄ KAPLICĄ. Z PRAWEJ STRONY OTWIERAŁ SIĘ INTERWAŁ PRZECIWPOŻAROWY, NAZYWANY PO PROSTU „PLACEM”. W ŚLAD ZA SATURNEM ODWRÓCILI SIĘ PLECAMI DO PLACU I LONDYNU I SKIEROWALI NA POŁUDNIE, JAKBY CHCIELI ZEJŚĆ Z MOSTU I OBEJRZEĆ TATLER-LOCK OD STRONY ULICY. JEDNAKŻE ZNACZNIE WCZEŚNIEJ, DOSŁOWNIE KILKADZIESIĄT KROKÓW ZA KAPLICĄ, SATURN SKRĘCIŁ W ŚREDNIOWIECZNE DRZWI, TAK WĄSKIE, ŻE ABY SIĘ W NICH ZMIEŚCIĆ, MUSIAŁ USTAWIĆ SIĘ BOKIEM. NAD NIMI, PRZYBITA DO FRONTOWEJ ŚCIANY BUDYNKU, ZNAJDOWAŁA SIĘ DREWNIANA PLATFOREMKA (WIELKOŚCI MNIEJ WIĘCEJ DESKI DO KROJENIA), NABITA NA PIONOWY DRĄG I OPLECIONA SIECIĄ KONOPNYCH WŁÓKIEN: KOPIA OKRĘTOWEGO TAKIELUNKU W MINIATURZE, NADPSUTA PRZEZ WARUNKI KLIMATYCZNE I NARUSZONA PRZEZ ZBIERAJĄCE MATERIAŁ NA GNIAZDA PTAKI. NA PLATFOREMCE STAŁA MALEŃKA FIGURKA LUDZKA Z WZNIESIONYM W DŁONI KUBKIEM GROGU, PONIŻEJ ZAŚ, NA ŚCIANIE, KU UCIESZE UMIEJĄCYCH CZYTAĆ KLIENTÓW WYMALOWANO NAZWĘ PRZYBYTKU: „TOP MASZTU”. Podążający za Saturnem członkowie klubu znaleźli się w gospodzie, której podłogę usłano świeżymi pnączami chmielu w odważnej, lecz skazanej na porażkę próbie odświeżenia dusznego powietrza. Kilku klientów tuliło się w różnych miejscach do ścian lokalu, jakby przed chwilą pośrodku sali eksplodował pocisk, a impet wybuchu rozrzucił ich na boki. Nie byli pospolitymi majtkami, ponieważ mieli na nogach buty; nie byli jednak również kapitanami statków, gdyż brakowało im peruk. Można było domniemywać, że bywalcami „Topu masztu” są przedstawiciele mostowej niższej klasy średniej - maci ze statków, przewoźnicy, dorożkarze et caetera. W kilku miejscach zamarły konwersacje, aby pijący mogli bez reszty skoncentrować się na nowo przybyłych. Karczmarz, zabarykadowany w kącie sali jak w twierdzy, skinął głową. Członkowie klubu odpowiedzieli mu tym samym, mamrocząc pod nosem różne powitania; nie mieli pojęcia, jak Saturn zaanonsował swoich dziwnych gości. Tylnymi drzwiami wyszli na strome, ciemne schody, które nie wymagały poręczy, ponieważ nawet gdyby przeciętny dorosły człowiek się na nich potknął, dla powstrzymania upadku wystarczyłoby mu wyprostować się, zaprzeć barkami o boczne ściany i wziąć głęboki wdech. Saturn jakimś cudem wcisnął się po nich na samą górę i przez następne drzwi dla elfów wszedł do pokoju. Chociaż, prawdę mówiąc, ich uwagę w pierwszej chwili przyciągnął nie tyle sam pokój, ile to, co znajdowało się za jego wychodzącymi na wschód oknami: Pool, do tego stopnia zatłoczony statkami wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów, że bardziej niż otwarty akwen przypominał bagnisko, zgęstniałe od pokrywających jego powierzchnię kawałków drewna. Przez kilka godzin lawirowali po nim na pokładzie Roztropności (stanowiąc jego część), dziwne więc wydać się może, że widok za oknem do tego stopnia przykuł ich wzrok. Jednakże Pool oglądany z góry, przez kratownicę okien, przedstawiał zupełnie inny widok niż z dołu: setki statków podskakujących na falach, kołyszących się, parujących, dymiących, załadowywanych, rozładowywanych, naprawianych, spajanych, malowanych, uszczelnianych, czyszczonych, ociekających deszczówką (od góry) i opierających się naporowi wód Tamizy (od dołu) wyglądały, jakby rozlokowano je w taki właśnie sposób wyłącznie po to, by członkowie klubu mogli napawać się ich widokiem; jak gdyby jakiś despotyczny książę, ogarnięty zapałem do malowania scen marynistycznych, kazał ściąć wszystkie drzewa w kraju i wcielić wszystkich poddanych do służby w marynarce - po to tylko, by zaaranżować tę niesamowitą scenę, którą mógłby przenieść na płótno. Podłogę izby stanowił rewers sufitu gospody, zbitego z desek tak swobodnie rozstrzelonych, że przez szpary sączyło się światło i buchały fumarole tytoniowego dymu. Nad głowami mieli zaś strzechę, jakiej nie widywało się już w częściach miasta strawionych przez Wielki Pożar. Słomiany dach przyciągnął spojrzenia członków klubu, którzy przyglądali mu się z rozdziawionymi ustami, jakby chcieli powiedzieć: „Rzeczywiście, słyszeliśmy o tym, że dawno temu człowiek budował domy z trawy”. Budynki na Moście Londyńskim stawiano zazwyczaj metodą prób i błędów. Wychodząc z dosyć rozsądnego założenia, że skoro most ciągle stoi, to czemu by nie spróbować, właściciele powiększali swoje domy, wypychając nad wodę wykusze i tarasy podparte skośnymi wspornikami. To była faza prób. W fazie błędów przybudówki osuwały się w nurt Tamizy, a po jakimś czasie woda wyrzucała je na flandryjskie brzegi, często w komplecie z wyposażeniem i martwymi lokatorami. Te, które nie runęły do wody, zagospodarowywano, a z czasem wykorzystywano jako podpory dla dalszych dobudówek. Przez wieki niezliczone konstrukcje obrosły most grubą warstwą, a ich zagęszczenie ograniczały wyłącznie prawa Boże i ludzka inwencja. Daniel przeszedł po sprężystych deskach podłogi we wschodni skraj pomieszczenia, gdzie z trzech stron otoczyły go okna. Pierwotnie znajdował się tu eksperymentalny balkon, który został zabudowany i oszklony, po tym, jak przez kilka kolejnych lat jednak się nie zawalił. Od Tamizy dzieliła Daniela gruba na palec, dziurawa podłoga - tak jak sito oddziela wyłowiony z kadzi twaróg od serwatki; między deskami widział, jak rzeka pieni się i burzy z impetem, opływając izbicę. Poczuł zawroty głowy (przekleństwo Hooke'a), ale zwalczył je i spojrzał na południowy wschód, by po chwili rozpoznać Tatler-Lock, którego poczerniała ceglana fasada wyrastała na brzegu Tamizy nie dalej niż dwieście jardów od mostu. Na parapecie leżała luneta, a jeden z tworzących okno szklanych rombów został wytłuczony, by ułatwić obserwację magazynu. Ukryty pod krzaczastym, ociekającym deszczem skrajem strzechy punkt obserwacyjny był całkowicie niewidoczny z Tatler-Lock. - Miłego oglądania - rozległ się glos. - Takich szkieł nie powstydzilibyście się nawet w Towarzystwie. Daniel odwrócił się i ujrzał Seana Partry'ego, który siedział po turecku w kącie, w otoczeniu najróżniejszych żelaznych sprzętów, i nabijał fajkę. Daniel wziął do ręki lunetę, wyciągnął ją na całą długość i wsunął jej szerszy koniec w ramę po wybitym rombie, zapobiegliwie wyłożoną kawałkiem szmaty, który skutecznie unieruchamiał obiektyw i pozwalał patrzącemu kręcić do woli okularem. Kiedy przytknął oko do szkła i nastawił ostrość, jego wysiłki zostały nagrodzone powiększonym widokiem okien na piętrze Tatler-Lock; większość zabito deskami lub zasłonięto strzępami starych żagli, ale w jednym miejscu dostrzegł pustą ramę, a za nią podłogę pustego pomieszczenia, upstrzoną ptasimi odchodami. - Niewiele jest do oglądania - przyznał Partry. - Pan Knockmealdown bardzo nie lubi wścibstwa. - Doskonałe miejsce - orzekł Daniel. - Myśliwy, który podrzuca przynętę, musi mieć w pobliżu kryjówkę, z której będzie mógł obserwować zwierzynę. Nie powinien jednak znajdować się zbyt blisko, by ofiara go nie zwęszyła. Ten pokój doskonale nadaje się do naszych celów. Nie myli się pan również co do lunety, panie Partry. Te szkła szlifował prawdziwy mistrz. Skupisko kotów i resztki pierza znaczyły miejsce, w którym stało łóżko (główne narzędzie pracy) poprzedniej lokatorki. Wyrzucono je do rzeki i zastąpiono sprzętami zbitymi z desek i beczułek, na których Threader i Kikin znaleźli już sobie wygodne miejsca do siedzenia. Orney chciał podejść do okna, skąd mógłby śledzić wzrokiem sunącą w dół rzeki Roztropność, ale zatrzymał się w pół kroku, czując, jak wykusz opada pod jego ciężarem. - Co pan powiedział karczmarzowi o nas i naszych zainteresowaniach? - zapytał Threader, zwracając się do Saturna. - ŻE JESTEŚCIE PANOWIE CZŁONKAMI TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO I ZAMIERZACIE PROWADZIĆ OBSERWACJE NURTU TAMIZY. - CHYBA PANU NIE UWIERZYŁ, CO? - NIE PYTAŁ PAN O TO, W CO WIERZY GOSPODARZ, TYLKO O TO, CO MU POWIEDZIAŁEM. KARCZMARZ PODEJRZEWA, ŻE JESTEŚCIE PANOWIE Z CITY, PROWADZICIE ŚLEDZTWO W SPRAWIE NADUŻYĆ UBEZPIECZENIOWYCH I INTERESUJECIE SIĘ JEDNYM ZE STATKÓW KOTWICZĄCYCH NA POOL. - DOSKONALE. DOPÓKI BĘDZIE TO WSZYSTKIM WMAWIAŁ, NIKT NIE DOMYŚLI SIĘ PRAWDZIWEGO CELU NASZEJ WIZYTY. - ON TEGO NIKOMU NIE WMAWIA. KLIENTOM OPOWIADA, ŻE JESTEŚCIE PANOWIE CZŁONKAMI DYSYDENCKIEJ SEKTY, KTÓRA PO NIEDAWNYM UCHWALENIU AKTU O SCHIZMIE BOLINGBROKE'A MUSI ZBIERAĆ SIĘ NA POTAJEMNYCH SPOTKANIACH. - A zatem niech sobie bywalcy „Topu masztu” myślą, że jesteśmy dysydentami. Tylko o to mi chodziło. - Ależ oni wcale tak nie myślą! - zaoponował Partry. - Bywalcy uważają was za sodomitów. Threaderowi odebrało mowę. - No to nie dziwota, że płacimy taki astronomiczny czynsz - zauważył Kikin. - Jeśli weźmiemy pod uwagę, jak dużo się tu dzieje, w takim małym pokoiku... Partry siedział na rozpostartym w kącie trapezoidalnym kawałku żaglowego płótna. Można by go wziąć za żaglomistrza, gdyby nie otaczał się narzędziami łapacza - mnóstwem przeróżnych kajdan, oków, łańcuchów, obroży i kłódek, które sortował, przeglądał i oliwił. Zapewne nie poprawiał w ten sposób reputacji klubu wśród klientów, którzy sześć stóp niżej popijali porter. - Co dziś mamy do zaoferowania? - zapytał. Daniel cofnął się od okna, oddał lunetę panu Orneyowi i sięgnął po pudełko, które odłożył był na jedną ze stojących obok beczułek. - Jest pan koneserem optyki, panie Partry... To powinno pana zainteresować. Mam tu kolekcję soczewek. Niektóre są nie większe od mysich ślepi, ale wszystkie zostały znakomicie wyszlifowane. Partry zmrużył oczy. - Myśli pan, że Jack Mincerz zadawałby sobie tyle trudu, żeby zdobyć pudełko soczewek? - Myślę, że szuka czegoś, co zostało po Hooke'u. Nie wiem czego dokładnie; nie wiem również po co. Oferując mu soczewki, dowiedziemy naszej wiarygodności. Pokażemy, że mamy na sprzedaż spuściznę Hookea, bo tylko on potrafił produkować takie szkła. Bez względu na to, czy Jack je kupi, czy nie, na pewno dziś zwróci na nas uwagę. - Dziś, jutro albo za tydzień - poprawił Daniela Partry. - Nie wiadomo, jak długo pudełko będzie czekać w Tatler-Lock, aż Jack albo któryś z jego podkomendnych przyjdzie je obejrzeć. Wziął skrzyneczkę z rąk Daniela i schował pod marynarskim płaszczem, którzy narzucił na ramiona dla ochrony przed deszczem. Zszedł po schodach. Saturn podążył za nim. Przez podłogę dało się słyszeć, jak każe karczmarzowi posłać na górę cztery kufle grzańca. Tak oto zastawiono pułapkę i zaczęło się wyczekiwanie. Daniel przyciągnął do wykuszu pustą skrzynię i usiadł na niej w miejscu, skąd miał najlepszy widok na Tatler-Lock. Nie spodziewał się, żeby było tam co oglądać, ale uznał, że tak wypada. Cztery kufle parującego grzanego wina zjawiły się na pięterku w towarzystwie zafascynowanej barmanki. Grzaniec był właściwie napitkiem zimowym, ale do takiej podłej pogody pasował doskonale. Orney wyjął z kieszeni Biblię formatu octauo i zaczął się jej uczyć na pamięć, całkowicie obojętny na okazywaną mu przez pana Threadera najwyższą pogardę. Kikin wsunął na nos okulary i pogrążył się w lekturze jakiegoś imponującego dokumentu, napisanego cyrylicą. Threader wygrzebał z kieszeni ołówek i, używając stojącej obok beczki zamiast biurka, wziął się za robienie pospiesznych notatek. Daniel nie pomyślał o tym, żeby zapewnić sobie jakąś rozrywkę. Hobby Partry'ego - łańcuchy i kajdany - zupełnie go nie pociągało. Peter Hoxton, który z entuzjazmem wykorzystywał swoją umiejętność czytania, zdążył już przynieść do pokoju małe co nieco, a mianowicie angielski przekład Spinozy. Daniel uznał, że w obecnym nastroju nie ma ochoty na tak poważną lekturę, i sięgnął po leżący obok paszkwil. PROPOZYCJA DYPLOMATYCZNA KRÓLOWEJ BONNY DLA JEJ WYSOKOŚCI KRÓLOWEJ WIELKIEJ BRYTANII, PRZEŁOŻONA Z JĘZYKA AFRYKAŃSKIEGO PRZEZ DAPPĘ, ambasadora Bonny w Wolnym Clink APOLOGIA Wskutek chwilowego zamętu, jaki opanował umysł pana Charlesa White'a, każąc mu wierzyć, iż jestem jego własnością, zamieniłem dawny zwyczaj wędrowania po naszym ziemnowodnym globie na godne i stateczne życie w Clink, gdzie jestem przetrzymywany po tym, jak oskarżono mnie o kradzież własnej osoby. Trudno odeprzeć taki zarzut, zwłaszcza że sędzia przebiegle zapytał mnie, czy nieprawdą jest, jakobym był w posiadaniu samego siebie, ja zaś, jak zawsze dumny ze swojego trzeźwego rozumu, odpowiedziałem twierdząco. Na te słowa sędzia stuknął młotkiem, kazał mnie zakuć w kajdany i zamknąć w Clink jako winnego przyjęcia rzeczy kradzionej. Z mojego nowego, osiadłego trybu życia niewątpliwe korzyści czerpią papiernicy i księgarze tego i innych królestw. Wielu moich dawnych przyjaciół i krewnych, którzy wcześniej zrezygnowali z daremnych prób trafienia listem w szybko przemieszczający się cel, jaki stanowiłem, teraz mnie doścignęło. Nie ma dnia, żebym nie dostał sfatygowanego od deszczu i ogryzionego przez robaki liściku z dalekich krain. Dzisiaj otrzymałem list, który przypłynął mi pokładzie statku bezpośrednio zaangażowanego w Asiento. Statek ów przybył do Londynu prosto z Wybrzeża Niewolniczego, a wiózł - miedzy innymi - skrzynie pełną hiszpańskich peso, cześć łupu należną rządowi Jej Królewskiej Mości zgodnie z postanowieniami niedawnego traktatu pokojowego, regulującego handel między Afryką (największym producentem Negrów) i Karaibami (nienasyconym pożeraczem tychże). Pan White zabrał skrzynię ze skarbem i zniósł ją na brzeg. Towarzyszyło mu kilku jegomościów przyozdobionych intrygującymi srebrnymi odznakami w kształcie chartów. Widziano ich później na Golden Square, gdzie złożyli wizytę hrabiemu Bolingbroke, który ma tam piękny dom. Niestety, gdzieś po drodze w skrzyni zrobiła się dziura i strużka peso wyciekła na londyńskie ulice. Kiedy pan Wbite dotarł do domu wicehrabiego, skrzynia była prawie pusta. Królewscy Gońcy czym prędzej cofnęli się po własnych śladach aż do portu, w nadziei na odzyskanie rozsypanych monet, ale londyńczycy zdążyli je już wszystkie wyzbierać. Ponieważ przeciętny Anglik nie ma okazji oglądać srebrnych monet na własne oczy (finty szterlingi są w Anglii równie rzadkie jak prawdomówni torysi), mieszkańcy miasta nie rozpoznali peso. Kiedy jednak ujrzeli na nich profil Burbona, w przypływie patriotyzmu wyrzucili ohydne medaliki do Fleet Ditch, gdzie te spoczęły na dnie. W ten sposób dochód z Asiento przepadł - i tylko woźnice beczkowozów opowiadają sobie o człowieku do złudzenia przypominającym wicehrabiego Bolingbroke, którego widuje się w bezksiężycowe noce na skraju tego obrzydliwego canale, jak stoi, trzymając w rękach płaszcz i eleganckie ubranie z naszytym godłem charta, podczas gdy w dole, w mrocznym wąwozie Fleet Ditch nagi mężczyzna nurkuje niczym poławiacz pereł w tropikalnej lagunie i od czasu do czasu wynurza się z nowiuteńkim, błyszczącym burbońskim peso w zębach. Mężczyzna stojący na brzegu rzuca mu wtedy w nagrodę ucho, podobnie jak myśliwy, który wprawdzie zatrzymuje całe wartościowe mięso zwierzyny, ale oddaje kości i chrząstki psom, które - głupie! - myślą, że wyświadcza im ogromną laskę. Tyle, jeśli idzie o ostatni transport pieniędzy z Asiento. Z przyjemnością muszę natomiast donieść, że worek poczty, przywieziony do Londynu na pokładzie tego samego statku, uniknął przykrego losu peso. Na ląd dostarczyli go bowiem ludzie uczciwi, którzy dopilnowali, by listy dotarły do adresatów, nawet tak pospolitych, jak mieszkańcy Clink. W TEN WŁAŚNIE SPOSÓB WSZEDŁEM W POSIADANIE LISTU OD JEJ AFRYKAŃSKIEJ WYSOKOŚCI KRÓLOWEJ BONNY. JEST ADRESOWANY DO JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI KRÓLOWEJ WIELKIEJ BRYTANII, ALE PONIEWAŻ ANI KRÓLOWA ANNA, ANI ŻADEN Z JEJ MINISTRÓW NIE WŁADAJĄ JEŻYKIEM ZNANYM WIELU JEJ KARAIBSKIM PODDANYM, J. A. W, PRZESŁAŁA LIST MNIE, BYM MÓGŁ MIEĆ ZASZCZYT PRZEŁOŻENIA GO NA ANGIELSKI, CO TEŻ UCZYNIŁEM, NIE UDAŁO MI SIĘ JEDNAK PRZEKAZAĆ GO DALEJ, NA RĘCE J. KM. ILEKROĆ GO DO NIEJ WYSYŁAM, WRACA Z ADNOTACJĄ, ŻE ODBIORCA ODMÓWIŁ OPŁACENIA PRZESYŁKI. ROZUMIEM, ŻE NIEDAWNA UTRATA PROFITÓW HANDLOWYCH, KTÓRA DOPROWADZIŁA DO SPORÓW W WESTMINSTERZE, DAJE SIĘ BOLEŚNIE ODCZUĆ TAKŻE W PAŁACU ST. JAMES. DLATEGO POSTANOWIŁEM WYŚWIADCZYĆ PRZYSŁUGĘ J. K. M. I OPUBLIKOWAĆ TEKST ANGIELSKI W FORMIE NINIEJSZEGO PASZKWILU CZY TEŻ ULOTKI, W NADZIEI, ŻE ŻYCZLIWY PODMUCH WIATRU ZANIESIE GO DO KRÓLEWSKIEGO PAŁACU. W TEN SPOSÓB RZĄD J. K. M. NIE PONIESIE KOSZTÓW, KTÓRE NAJWYRAŹNIEJ GROŻĄ NADMIERNYM OBCIĄŻENIEM BUDŻETU PAŃSTWA. LIST ZACZYNA SIĘ TAK OTO: MON COUSINE, BLASK TWEJ JAŚNIE OŚWIECONEJ OSOBY SPRAWIA, ŻE MOI PODDANI, NIEGDYŚ JASNOSKÓRZY JAK IRLANDZKIE SIEROTY W TKALNI, OPALILI SIĘ I SCZERNIALI... [OD TŁUMACZA: POMINĘ W TYM MIEJSCU DALSZE PODNIOSŁE APOLOGIE, UPRZEJMOŚCI ET CAETERA I POZWOLĘ SOBIE PRZEJŚĆ WPROST DO TREŚCI LISTU J. A. W.]. Doszły mnie ostatnio wieści, że pieniądze, przesłane Waszej Wysokości jako należny zysk z udziału w handlu niewolnikami, nie dotarły do królewskiego skarbca, a ich usilne poszukiwania nie przyniosły pożądanych skutków. Wiadomość ta - jeśli prawdziwa - jest tym bardziej godna uwagi, że podobne wypadki zdarzały się ostatnio także w pozostałych dwóch wierzchołkach handlowego trójkąta. Na przykład na Karaiby powinna docierać określona liczba moich poddanych. W fortach niewolniczych na gwinejskim wybrzeżu są ładowani na statki przez kapitanów, którzy liczą ich skrupulatnie i zapisują te liczbę w starannie prowadzonych księgach. Kiedy jednak te same statki po wielotygodniowej żegludze wyładowują towar na targach na Jamajce, Barbadosie itd., okazują się na wpół puste, nieliczni zaś żywi niewolnicy, uwolnieni z ich cuchnących ładowni, są w tak żałosnym stanie, że kapitanom nie pozostaje nic innego, jak porzucić ich na nabrzeżu, gdyż żaden plantator nie zechce ich kupić. Podobny problem obserwuję i ja, stąd, ze swojego pałacu w Bonny. Dano nam bowiem do zrozumienia, że ów prowadzony w trójkącie handel przyniesie nam cywilizację, chrześcijaństwo, oświecenie i rozliczne inne korzyści. Zamiast cywilizacji codziennie dociera do nas transport białych dzikusów, którzy poczynają sobie z naszym krajem równie swobodnie jak Wikingowie z mieszkankami żeńskiego klasztoru. W miejsce chrześcijaństwa spotykamy się z pogańską mentalnością, wedle której niewolnictwo jest dobre, ponieważ praktykowali je Rzymianie. Zamiast zaś oczekiwanego oświecenia cierpimy skutki grzechów i okropieństw, o których przed chwilą wspomniałam. NIE MOŻNA ZATEM MIEĆ CIENIA WĄTPLIWOŚCI, ŻE ŻADEN ELEMENT HANDLU W TRÓJKĄCIE NIE FUNKCJONUJE TAK, JAK POWINIEN: CYWILIZACJA NIE DOCIERA DO AFRYKI, NIEWOLNICY DO AMERYKI, A PIENIĄDZE DO SKARBCA WASZEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI. PROPONUJĘ ZATEM UZNAĆ ASIENTO ZA PRZEDSIĘWZIĘCIE CHYBIONE I NATYCHMIAST POŁOŻYĆ MU KRES. MAM ZASZCZYT POZOSTAWAĆ WASZEJ WYSOKOŚCI SŁUGĄ UNIŻONĄ, CHOCIAŻ NIE (PRZYNAJMNIEJ NA RAZIE) JEJ POSŁUSZNĄ NIEWOLNICĄ BONNY Daniel rozpromienił się i podniósł wzrok, gotów przeczytać list na głos, gdy zmroziło go wężowe spojrzenie pana Threadera. - Jutro przyniosę Biblię Króla Jakuba - obiecał Threader. - Doktor Waterhouse będzie mógł wziąć przykład ze swojego światłego współwyznawcy... - Spojrzał znacząco na Orneya. - I zamiast paszkwilów czytać Świętą Księgę. Daniel odłożył ulotkę i wyjrzał przez okno. Upłynęło tak kilka minut, zanim jakieś poruszenie w Tatler-Lock przykuło jego wzrok. Coś się zmieniło w jednym z okien na piętrze. Wstał ostrożnie, bojąc się spuścić je z oczu - panorama Londynu, Pool i południowego brzegu Tamizy była bowiem tak rozległa i urozmaicona, że ten jeden punkcik łatwo mógł w niej utonąć jak bąbel w morzu piany. Wyciągnięcie, wycelowanie i zogniskowanie lunety trwało stanowczo zbyt długo, ale mimo to udało mu się zobaczyć okno z bliska, przesłonięte płótnem żaglowym, zza którego wystawała na pozór bezcielesna ludzka ręka, próbując odgarnąć zasłonę na bok, aby (jak się domyślał) wpuścić do pokoju trochę światła. Ręka - jak to z rękami bywa - była przymocowana do człowieka, który stał w pokoju plecami do okna i usiłował odsunąć płótno łokciem. Po chwili ręka się cofnęła, a zasłona opadła na swoje miejsce, przesłaniając cały otwór okienny. W takim momencie przeciętny obserwator odwróciłby wzrok i odezwał się do towarzyszy, gubiąc w ten sposób okno, w które się wpatrywał. Tymczasem Daniel, dzięki nabytej pięćdziesiąt lat wcześniej dyscyplinie umysłowej, nie drgnął nawet, dopóki nie zapamiętał pewnych cech charakterystycznych interesującego go okna: dostrzegł szew, przecinający płótno w prawym górnym rogu, i zauważył, że dwie z cegieł tworzących parapet są jaśniejsze od reszty. Poruszył lunetą w bok. Obraz magazynu prześliznął mu się przed oczami ze zdwojoną szybkością. Odliczył okna od skraju budynku (były trzy), po czym przesunął lunetę z powrotem i upewnił się, że umie znaleźć to właściwe. Dopiero wtedy oderwał oko od okularu i głośno oznajmił, że coś zobaczył. Partry wrócił półgodziny później, a Saturn po dalszych dziesięciu minutach. Umówili się wcześniej, że Partry pójdzie do Tatler-Lock sani, a Saturn, idąc kawałek za nim, postara się sprawdzić, czy nikt go nie śledzi - czego należało się spodziewać zwłaszcza w drodze powrotnej. Saturn znalazł więc sobie bar naprzeciwko magazynu i sączył w nim dżin, obserwując wyjście z magazynu. Zobaczywszy wychodzącego Partry'ego odczekał jeszcze chwilę i ruszył w ślad za nim, teraz zaś mógł poinformować członków klubu, że łapacz faktycznie był śledzony. Wyglądało jednak na to, że nie szpiegowali go zawodowcy nasłani przez Jacka lub pana Knockmealdowna, lecz dwóch złodziejaszków-amatorów, którzy po udanej transakcji w Tatler-Lock upatrzyli sobie Partry'ego jako następną ofiarę. Saturn znał ich (a oni jego), gdyż w przeszłości łączyły ich interesy, których nie miał teraz ochoty szczegółowo objaśniać swoim mocodawcom. Podszedł do nich, udając, że przypadkowo spotykają się na moście, i napomknął, że nie kto inny jak Sean Partry, sławny łapacz złodziei, wszedł przed chwilą do „Topu masztu”, odziany w taki to a taki strój. Chłopcy natychmiast udali się na poszukiwanie mniej niebezpiecznej zwierzyny. Partry zrelacjonował im następnie (pokrótce, gdyż niewiele się wydarzyło) swoją wizytę w Tatler-Lock. Za progiem znajdował się westybul, w którym serwowano przekąski i napoje, oraz (jak przypuszczał) podglądano czekających gości przez otwory w boazerii. Kiedy wyjaśnił, w jakiej sprawie przychodzi, kazano mu jeszcze chwilę poczekać, a następnie wezwał go do siebie niejaki „Roger Rodgers”, człowiek pana Knockmealdowna, który wyjaśnił, że jego przełożony udał się wprawdzie do jednej ze swoich fabryk położonych w dole rzeki, ale zostawił wskazówki, jak załatwiać podobne sprawy - i Rodgers dołoży wszelkich starań, aby wypełnić je co do joty. Jednakże coś w jego zachowaniu kazało Partry'emu podejrzewać, że jest w Tatler-Lock pierwszym złodziejem, który utrzymuje, że ma towar, o jakim wspomniał Jack w swoim ogłoszeniu sprzed paru tygodni. Zrobiło się małe zamieszanie, które z czasem zyskało komediowy wydźwięk, gdy Rodgers prowadził Partry'ego od pokoju do pokoju, szukając stosownego miejsca na zainicjowanie arabskiego targu. W jednym z pomieszczeń natknęli się na gigantyczny stos kradzionych zegarków, w innym na dziwkę, obsługującą trzech jedenastoletnich, spojonych dżinem kieszonkowców. Partry zaczął w końcu głośno myśleć: pokój rozświetlony odrobiną światła pozwoliłby przyszłemu nabywcy lepiej ocenić towar. Pokój na tyłach magazynu, z oknem wychodzącym na rzekę, zapewniłby odrobinę prywatności. Pokój na parterze niepotrzebnie kusiłby drobnych złodziejaszków. Podsuwając Rodgersowi takie sugestie w chwilach, gdy ten wydawał się najbardziej skonfundowany, dyskretnie wykierował go do pokoju na piętrze, nad rzeką, a następnie namówił do poruszenia zasłonką w oknie - co, miał nadzieję, zostało zauważone przez któregoś z członków klubu, czekających w zasadzce w „Topie masztu”. Pierwsza oferta w arabskim targu została zatem złożona. Wszystko szło zgodnie z planem i debata w klubowym gronie stała się wyjątkowo nużąca - co dobrze wróżyło na przyszłość, gdyż tacy ludzie jak Threader i Waterhouse byli mistrzami tego rodzaju nudziarstwa i umieli zeń czerpać niemałe korzyści. Postanowiono, że przez całą dobę ktoś będzie pełnił dyżur w punkcie obserwacyjnym. Saturn zgłosił się na ochotnika, że może sypiać w „Topie masztu”; skróciło to znacząco dyskusję i pozwoliło Saturnowi pożegnać się i wymknąć. Członkowie klubu sporządzili grafik dyżurów: Orney, Kikin, Threader i Waterhouse mieli zmieniać się przy oknie pod nieobecność Saturna. W grafiku pozostały luki, ale liczono na to, że uzupełnią je Newton albo nawet Arlanc. Partry miał raz lub dwa razy dziennie zaglądać do Tatler-Lock i sprawdzać, czy kupiec złożył im ofertę. Następnie powinien pokręcić się po okolicy i upewnić, że nikt go nie śledzi, a potem zajrzeć do „Topu masztu” i złożyć raport obserwatorowi na służbie, który z kolei miał dokonać stosownego wpisu w dzienniku, by pozostali członkowie klubu wiedzieli, co się wydarzyło. * * * Wyczekiwanie w zasadzce przeciągnęło się na wiele dni, ale wystarczyło zajrzeć do dziennika, by w kilka minut zorientować się w rozwoju sytuacji. Pierwszy wpis nosił datę dwunastego lipca i streszczał opisane przed chwilą wydarzenia. Jego autorem był Daniel, który pierwszy stanął na straży i pełnił ją od momentu rozejścia się członków klubu do domów do chwili powrotu Saturna, który wniósł sobie na górę siennik. 13 LIPCA, RANO Noc przyjemniejsza niż się spodziewałem. Dla zabicia czasu zająłem się umocowaniem lunety pana Partry'ego w stałym położeniu, by cały czas była wycelowana w interesujące nas okno. Mimo najwyższej czujności nie dostrzegłem w nim nawet migoczącego płomyka świecy. Pozostaje nam modlić się, by nasza „zasadzka” przyniosła owoce przed nadejściem zimy, w pokoju jest bowiem zimno nawet teraz, w środku lata, co stanowi dodatkowe (choć zbędne) wyjaśnienie zamiłowania jego poprzedniej lokatorki do przebywania w łóżku dniem i nocą. O zmierzchu ze szpary między kalenicą i strzechą wyfruwają nietoperze i przeciskają się między deskami podłogi, ale panom, prowadzącym dzienny tryb życia, nie będzie to przeszkadzało. Peter Hoxton 13 LIPCA, POŁUDNIE Nic. Kikin 13 LIPCA, POPOŁUDNIE Pan Partry zjawił się o czwartej, przybywając wprost z miejsca targu. W magazynie znalazł drobną miedzianą monetę, przedłożoną jako propozycja zapłaty za soczewki. Powiadomiłem doktora Waterhouse'a. Teraz nasz ruch. Panowie? Threader 13/14 LIPCA - NOCNE ROZMYSLANIA Równie dobrze mógł nam niczego nie zaoferować - a jednak coś zostawił. Trudno odgadnąć prawdziwe znaczenie tego skromnego miedzianego krążka, ale po nocy spędzonej na liczeniu nietoperzy myślę sobie tak: Jack (albo jego pełnomocnik) nie chce soczewek. Dlatego oferuje za nie obelżywie niską sumę. Życzy sobie jednak kontynuować targi, dlatego teraz powinniśmy zmodyfikować zawartość naszego stosu. Peter Hoxton 14 LIPCA, POŁUDNIE Zgadzam się z opinią Saturna [vide supra]. Przyniosłem szkic machiny latającej, wydobyty z dziury w ścianie Bedlam. Niech ten, kto następny spotka się z panem Partrym, poprosi go o dostarczenie szkicu do Tatler-Lock oraz przyniesienie soczewek z powrotem. Dr Waterhouse 14 LIPCA, POPOŁUDNIE Cóż za niezwykłe, pogańskie negocjacje. Zrozumiałem instrukcje pozostawione przez brata Daniela i odczytałem je niepiśmiennemu panu Partry'emu, który następnie wziął szkice i wyszedł. Jak Bóg da, wróci z soczewkami. Dodam na marginesie, że wieczorny dyżur jest cokolwiek irytujący, a to z winy śpiewających i palących tytoń bywalców „Topu masztu”. Chętnie zamienię dyżur 17 lipca wieczorem na wartę poranną w dowolnym innym terminie, poza dniem jutrzejszym. Orney 15 LIPCA, RANO Wieczorem nasz Merkury [Partry.] przyniósł soczewki, w dobrym stanie. Około północy zauważyłem światło w interesującym nas oknie. Spojrzawszy przez lunetę dostrzegłem powiększony i zniekształcony cień mężczyzny, widoczny na płótnie żaglowym w blasku (jak należało się domyślać) znajdującej się w pokoju świecy lub lampy. Z przykrością informuję, że nie jestem w stanie podać użytecznego rysopisu tego człowieka. Minęło kilka minut, światło zbladło, a potem całkiem zgasło. O drugiej nad ranem do drzwi zapukał jakiś mężczyzna w poszukiwaniu sodomity. Odesłałem go z kwitkiem. Był niepocieszony. Peter Hoxton 15 LIPCA, POŁUDNIE Żadnych śpiewów, sodomitów ani Merkurych. Kikin 15 LIPCA, POPOŁUDNIE PONAWIAM PROŚBĘ O OSZCZĘDZENIE MI KONTAKTU Z GODNYMI POTĘPIENIA ROZRYWKAMI, KTÓRE TAK SWOBODNIE SĄ PRAKTYKOWANE NA PARTERZE. ZAMIENIĘ WIECZÓR NA RANEK PO KORZYSTNYM KURSIE. PARTRY DONOSI, ŻE ZA SZKICE ZAOFEROWANO NAM SREBRNEGO PENSA W PRZYZWOITYM STANIE. POINFORMOWAŁEM O TYM BRATA DANIELA. ORNEY 16 LIPCA, RANO WCZORAJSZĄ SAMOTNOŚĆ, DO KTÓREJ JUŻ PRZYWYKŁEM, ZMĄCIŁA MI NIESPODZIEWANA, LECZ MIŁA WIZYTA DOKTORA WATERHOUSE'A, KTÓRY PRZYBYŁ PIĘĆ MINUT PO GODZINIE DZIEWIĄTEJ, OTRZYMAWSZY LIST OD PANA ORNEYA. DZISIEJSZĄ NOWINĘ UZNAŁ ZA POTWIERDZENIE FAKTU, ŻE JACKA LUB JEGO ZAUSZNIKA BARDZIEJ INTERESUJĄ POZOSTAWIONE PRZEZ HOOKE'A PISMA NIŻ PRZEDMIOTY. DOKTOR PRZYNIÓSŁ SKÓRZANĄ TECZKĘ PEŁNĄ CHEMICZNYCH NOTATEK I RECEPTUR, KTÓRĄ RÓWNIEŻ ZAMUROWANO W BEDLAM. POPROSIŁ, ABY PODRZUCIĆ JĄ DO TATLER-LOCK W MIEJSCE SZKICÓW MACHINY LATAJĄCEJ. REAKCJA KLIENTA POWINNA DAĆ NAM DO ZROZUMIENIA, CZY ZBLIŻAMY SIĘ DO POROZUMIENIA, CZYLI - TU POZWOLĘ SOBIE ZAPOŻYCZYĆ PRZENOŚNIĘ Z DZIECIĘCEJ ZABAWY - CZY JEST CIEPLEJ, CZY ZIMNIEJ. PETER HOXTON 16 LIPCA, POPŁUDNIE MOGĘ WZIĄĆ JUTRZEJSZY WIECZORNY DYŻUR PANA ORNEYA, JEŻELI ON W ZAMIAN STAWI SIĘ NA MOICH POŁUDNIOWYCH WARTACH 18 I 19 LIPCA. THREADER PS. NIC SIĘ NIE WYDARZYŁO. PPS. ŚPIEWANIE ETC. ZGOŁA MI NIE PRZESZKADZA. BA, SAM CHĘTNIE WŁĄCZAM SIĘ DO REFRENÓW. 17 LIPCA, GODZINY WIECZORNE I NOCNE SPRAWY UŁOŻYŁY SIĘ TAK FORTUNNIE, ŻE OKOŁO SIÓDMEJ PAN ORNEY, PAN PARTRY I JA SPOTKALIŚMY SIĘ W NASZEJ KRYJÓWCE. O 7:04 PAN PARTRY ZABRAŁ ZAPISKI CHEMICZNE I UDAŁ SIĘ DO TATLER-LOCK, ZAPOWIADAJĄC, ŻE NIEBAWEM WRÓCI. TYMCZASEM JEDNAK DZWONY ŚWIĘTEGO OLAFA I ŚWIĘTEGO MAGNUSA MĘCZENNIKA ROZPOCZĘŁY SWÓJ KOLEJNY COGODZINNY SPÓR O TO, KTÓRA WŁAŚCIWIE JEST GODZINA, A PANA PARTRY’EGO NIE BYŁO WIDAĆ. OBSERWUJĄC OKNO W TATLER-LOCK, ZAUWAŻYŁEM, ŻE PŁÓTNO ZOSTAŁO CAŁKOWICIE ODSUNIĘTE NA BOK I POMIESZCZENIE, W KTÓRYM ODBYWA SIĘ TARG, JEST ZALANE POWODZIĄ WIECZORNEGO ŚWIATŁA. SPOJRZAWSZY PRZEZ LUNETĘ, UJRZAŁEM KRĘPEGO, RUDOWŁOSEGO MĘŻCZYZNĘ (BYŁ TO, JAK SIĘ DOMYŚLAM, PAN KNOCKMEALDOWN WE WŁASNEJ OSOBIE), PRZECHADZAJĄCEGO SIĘ PO POKOJU. DRUGI MĘŻCZYZNA, W CIEMNYM UBRANIU, SIEDZIAŁ PRZY STOLE I METODYCZNIE PRZEGLĄDAŁ ZAWARTOŚĆ TECZKI - Z CZEGO WYWNIOSKOWAŁEM, ŻE PAN PARTRY DOTARŁ DO TATLER-LOCK I DOSTARCZYŁ TOWAR. KIERUJĄC SIĘ PO CZĘŚCI TROSKĄ O LOS NASZEGO ŁAPACZA, PO CZĘŚCI ZAŚ NADZIEJĄ NA LEPSZE PRZYJRZENIE SIĘ CZŁOWIEKOWI W CIEMNYM STROJU (Z OKNA BYŁO GO SŁABO WIDAĆ), O GODZINIE 8:10 OPUŚCIŁEM „TOP MASZTU”, ZOSTAWIAJĄC PANA ORNEYA NA POSTERUNKU, I POSPIESZYŁEM MOSTEM LONDYŃSKIM NA POŁUDNIE, BY O 8:13 STANĄĆ PRZED GŁÓWNYM WEJŚCIEM MAGAZYNU, CZYLI DRZWIAMI PROWADZĄCYMI DO TAK ZWANEGO WESTYBULU. WOLĄC NIE WYSTAWIAĆ SIĘ NA WŚCIBSKIE SPOJRZENIA GOSPODARZY, NIE WSZEDŁEM DO ŚRODKA, LECZ PRZEZ CZAS JAKIŚ KRĘCIŁEM SIĘ PO OKOLICZNYCH ULICZKACH; NIE POLECAM TEJ ROZRYWKI ŻADNEMU Z CZŁONKÓW KLUBU, GDYŻ WŚRÓD FABRYCZEK I MAGAZYNÓW NALEŻĄCYCH DO PANA KNOCKMEALDOWNA RABUSIÓW JEST WIĘCEJ NIŻ MUCH W KOŃSKIEJ JATCE. O 8:24 MOJĄ UWAGĘ ZWRÓCIŁ POJAZD (ZWYKŁA, NIEOZNAKOWANA DOROŻKA), KTÓRY WYJECHAŁ Z ZAUŁKA Z TRZECH STRON OGRANICZONEGO PRZYBUDÓWKAMI I NAROŚLAMI TATLER-LOCK. PODĄŻYŁEM ZA NIM PIESZO AŻ DO WIELKIEJ KAMIENNEJ BRAMY, PRZEZ KTÓRĄ PRZEJECHAŁ O 8:26:30. TAM ZATRZYMAŁEM SIĘ I PATRZYŁEM, JAK PRZEJEŻDŻA PRZEZ MOST, MIJA KOŚCIÓŁ MAGNUSA MĘCZENNIKA I ZNIKA W GŁĘBI LONDYNU, CO NASTĄPIŁO O 8:29:55 - DOSYĆ SZYBKO, GDYŻ RUCH NA MOŚCIE BYŁ NIEWIELKI. WARTO W TYM MIEJSCU ZWRÓCIĆ UWAGĘ, ŻE LONDYŃSKIE CITY OD WŁOŚCI PANA KNOCKMEALDOWNA DZIELI ZALEDWIE DWIEŚCIE SEKUND JAZDY POWOZEM; BYŁBY TO CIEKAWY MATERIAŁ NA HOMILIĘ, GDYBY KTÓRYŚ Z WAS, PANOWIE KAZNODZIEJE, ZECHCIAŁ TAKOWĄ NAPISAĆ. COFAJĄC SIĘ W STRONĘ TATLER-LOCK, ZOBACZYŁEM PANA PARTRY'EGO NA TOOLY STREET; POD PACHĄ NIÓSŁ ZWINIĘTY W RULON SZKIC MACHINY LATAJĄCEJ. TAK JAK TO MAMY W ZWYCZAJU, UDALIŚMY, ŻE SIĘ NIE ZNAMY. SKRĘCIŁEM KILKAKROTNIE W RÓŻNE ULICZKI, ZATOCZYŁEM KOŁO I RUSZYŁEM ZA PANEM PARTRYM, ZACHOWUJĄC STOSOWNY DYSTANS, NA MOST I DO „TOPU MASZTU”. PAN PARTRY WYJAŚNIŁ, ŻE NASZE TARGI PRZYPOMINAJĄ TROCHĘ RUCH KOŁA, KTÓRE Z POCZĄTKU TRZE O OŚ I CHODZI NIERÓWNO, Z CZASEM JEDNAK ROZGRZEWA SIĘ I ZACZYNA OBRACAĆ BARDZIEJ GŁADKO. Z POCZĄTKU MUSIELIŚMY CZEKAĆ CAŁY DZIEŃ LUB NAWET DŁUŻEJ, ABY KUPIEC ZECHCIAŁ PRZYJŚĆ I OBEJRZEĆ WYSTAWIONE NA SPRZEDAŻ TOWARY; DZISIAJ JEDNAK, KIEDY PAN PARTRY ZABIERAŁ SZKICE I KŁADŁ W ICH MIEJSCU TECZKĘ Z ZAPISKAMI, NATKNĄŁ SIĘ NA SAMEGO PANA KNOCKMEALDOWNA, KTÓRY ZASUGEROWAŁ, ŻE JEŚLI PARTRY ZECHCE SIĘ NA CHWILĘ ROZGOŚCIĆ, BĘDZIE MÓGŁ WKRÓTCE WRÓCIĆ DO POKOJU I ZNALEŹĆ TAM GOTOWĄ OFERTĘ. I PARTRY TAK WŁAŚNIE UCZYNIŁ - NIE CZEKAŁ JEDNAK W WESTYBULU, LECZ W ZNACZNIE DYSKRETNIEJSZYM I WYGODNIEJSZYM BARZE, ZAREZERWOWANYM DLA PRYWATNYCH GOŚCI WŁAŚCICIELA. O 8:23 (NAUCZYŁEM GO ODCZYTYWAĆ GODZINY I ZAOPATRZYŁEM W ZEGAREK ZSYNCHRONIZOWANY Z MOIM), NA DANY PRZEZ JEDNEGO ZE SŁUG PANA KNOCKMEALDOWNA ZNAK, WRÓCIŁ DO POKOJU, W KTÓRYM ODBYWA SIĘ TARG I STWIERDZIŁ, ŻE TECZKĘ PRZEJRZANO I W ZAMIAN ZA JEJ ZAWARTOŚĆ ZAPROPONOWANO TYM RAZEM ZŁOTĄ MONETĘ, PRAWDZIWEGO LUIDORA. PARTRY ZOSTAWIŁ JĄ NA STOLE, DAJĄC KUPCOWI DO ZROZUMIENIA, ŻE ZA DZIEŃ LUB DWA BĘDZIE MUSIAŁ PODBIĆ OFERTĘ. PAN ORNEY WYSZEDŁ, ABY OSOBIŚCIE PRZEKAZAĆ TĘ WIADOMOŚĆ DOKTOROWI WATERHOUSE’WI, ZANIM JEDNAK TO UCZYNIŁ, PORUSZYŁ W ROZMOWIE ZE MNĄ PEWNĄ KŁOPOTLIWĄ SPRAWĘ - UWAŻA MIANOWICIE, ŻE PROPOZYCJA PANA THREADERA O ZAMIANIE DYŻURÓW W STOSUNKU DWA DO JEDNEGO JEST ABSOLUTNIE NIE DO PRZYJĘCIA I NIE ZASŁUGUJE NAWET NA UPRZEJMĄ ODPOWIEDŹ. NIE WIEDZIAŁ JEDNAK, JAK PRZEKAZAĆ SWOJE STANOWISKO PANU THREADEROWI. POINFORMOWAŁEM GO WIĘC, ŻE JAKO OSOBA ZGOŁA NIEUPRZEJMA DOSKONALE NADAJĘ SIĘ DO ROZPOWSZECHNIENIA TEJ INFORMACJI, CO NINIEJSZYM CZYNIĘ. PETER HOXTON 18 LIPCA, RANO UPRASZA SIĘ CZŁONKÓW KLUBU O POWSTRZYMANIE SIĘ OD WYKORZYSTYWANIA DZIENNIKA JAKO BAZARU, NA KTÓRYM HANDLUJE SIĘ GODZINAMI DYŻURÓW. PO WYDARZENIACH Z OSTATNIEJ NOCY CAŁY GRAFIK I TAK JEST BEZUŻYTECZNY. ODBYŁEM NARADĘ Z SIR ISAAKIEM, KTÓRY SIĘ DOMYŚLA, NA CZYM ZALEŻY KUPCOWI, A JA PRZYCHYLAM SIĘ DO JEGO OPINII. BEZ WZGLĘDU NA TO, KIM JEST NASZ KUPIEC, NIE CHCEMY MU SPRZEDAĆ ORYGINAŁU, DLATEGO PRACUJEMY NAD STWORZENIEM FAŁSZYWEJ KOPII, W KTÓREJ PEWNE SZCZEGÓŁY ZOSTANĄ ZMIENIONE, PRZEZ CO DOKUMENT BĘDZIE KOMPLETNIE BEZUŻYTECZNY. JEST TO RECEPTURA CHEMICZNA, ZASZYFROWANA W JĘZYKU FILOZOFICZNYM. JA ZNAM SIĘ NA OWYM JĘZYKU, A SIR ISAAC NA ALCHEMII WYSTARCZAJĄCO DOBRZE, BY NAPISAĆ PRZEKONUJĄCY FALSYFIKAT. POPROSILIŚMY RÓWNIEŻ PANA HOXTONA, BY POŚWIĘCIŁ NAJBLIŻSZE DNI (A W RAZIE POTRZEBY TAKŻE NOCE) NA ZBUDOWANIE DWÓCH IDENTYCZNYCH DREWNIANYCH SKRZYNEK W CLERKENWELL COURT. POZOSTAŁYCH CZŁONKÓW KLUBU UPRZEJMIE PROSZĘ O OSOBISTE OMAWIANIE KWESTII ZAMIANY DYŻURÓW I NIEMIESZANIE DO TEJ SPRAWY NASZEGO DZIENNIKA. DR WATERHOUSE 18 LIPCA, PO POŁUDNIU PRZESIEDZIAŁEM TU PRAWIE DWADZIEŚCIA CZTERY GODZINY, CAŁKIEM SAM. NIE JEST TO NAJGORSZA RZECZ, JAKĄ ZROBIŁEM LUB BYŁBYM GOTOWY ZROBIĆ W SŁUŻBIE CARA. KIKIN 18 LIPCA, PÓŁNOC IMPROWIZOWANE WYNURZENIA NAJLEPIEJ SPISYWAĆ W NOTATNIKACH PRZEZNACZONYCH DO SPALENIA, NIE ZAŚ W TAKICH, KTÓRE KTOŚ MÓGŁBY PRZECZYTAĆ. MAM W ZWYCZAJU TWORZYĆ PO KILKA BRUDNOPISÓW KAŻDEGO DOKUMENTU, KTÓRY UZNAM ZA DOSTATECZNIE WAŻNY, BY MIAŁ TRAFIĆ DO RĄK MOICH KOLEGÓW LUB LUDZI OBCYCH. JEDNAKŻE OKOLICZNOŚCI POWSTANIA KLUBU ORAZ PRZYZNANIA MI ZASZCZYTNEGO TYTUŁU JEGO CZŁONKA SĄ NA TYLE NIEZWYKŁE, ŻE POSTANOWIŁEM SPISAĆ W TYM DZIENNIKU GARŚĆ POSPIESZNYCH, NIEUPORZĄDKOWANYCH UWAG. WSPÓLNIE Z DOKTOREM WATERHOUSEM (KTÓRY W CHWILI, GDY JA KREŚLĘ TE SŁOWA, ŚPI OBOK MNIE NA PODŁODZE) DOBRZE WYKORZYSTALIŚMY DŁUGI DYŻUR PANA KIKINA I SPORZĄDZILIŚMY LICZĄCY KILKA STRONIC RĘKOPIS, NA OKO NIE DO ODRÓŻNIENIA OD MANUSKRYPTU, KTÓRY W ROKU 1689 WYSZEDŁ SPOD RĘKI ŚWIĘTEJ PAMIĘCI PANA HOOKE'A. SPISALIŚMY GO NA TAKIM SAMYM PAPIERZE, PODOBNYM ATRAMENTEM I PODOBNYM CHARAKTEREM PISMA, POSŁUGUJĄC SIĘ DOSTOJNYM, CHOĆ NIEŁATWYM DO ZROZUMIENIA JĘZYKIEM FILOZOFICZNYM I SUROWYMI RUNAMI PRAWDZIWEGO PISMA. PODOBNIE JAK W ORYGINALE PANA HOOKE'A, Z KTÓREGO NASZ RĘKOPIS JEST W DUŻEJ MIERZE PRZEKŁADEM, STWIERDZA SIĘ W NIM, ŻE ZAWIERA PRZEPIS NA ELIKSIR WZMACNIAJĄCY O MOCY TAK OGROMNEJ, ŻE POTRAFI PRZYWRACAĆ ZMARŁYCH DO ŻYCIA. MA PRZY TYM FORMĘ RELACJI Z NIEZWYKŁYCH WYDARZEŃ, JAKIE ZASZŁY PEWNEJ NOCY POD KOPUŁĄ BEDLAM. W RZECZYWISTOŚCI PRZEPIS JEST BEZUŻYTECZNY - Z DWÓCH POWODÓW, O KTÓRYCH PONIŻEJ. PO PIERWSZE, PODOBNIE JAK ORYGINALNA MIKSTURA, NASZ ELIKSIR WYMAGA PEWNEGO TAJEMNICZEGO SKŁADNIKA. DOKŁADNA NATURA TEJ INGREDIENCJI NIE JEST SZCZEGÓŁOWO WYŁOŻONA, TOTEŻ ŻADEN ADEPT SZTUK CHEMICZNYCH NIE BĘDZIE W STANIE POWTÓRZYĆ WYNIKU PANA HOOKE'A. (NIE PIERWSZY TO ZRESZTĄ PRZYPADEK, W KTÓRYM AUTOROWI RECEPTURY MOŻNA POSTAWIĆ TAKI ZARZUT; NIEWYKLUCZONE, ŻE WŁAŚNIE DLATEGO POSTANOWIŁ ZAMUROWAĆ SWOJE DZIEŁO W ŚCIANIE). PO WTÓRE, CZĘŚĆ ZALECEŃ ZOSTAŁA CELOWO ZMIENIONA, POD MOIM NADZOREM, W TAKI SPOSÓB, ABY ICH WYPEŁNIENIE NIEUCHRONNIE PROWADZIŁO DO OTRZYMANIA TYGLA PEŁNEGO BEZKSZTAŁTNEJ, CUCHNĄCEJ SUBSTANCJI, ZNANEJ ALCHEMIKOM JAKO FAECES. Podczas gdy my mozoliliśmy się w świątyni Wulkana, prowadząc eksperymenty chemiczne, pan Hoxton z pomocnikami pracowali wytrwale W Pałacu Sztuk Technicznych (jak nazywa to miejsce mój śpiący kolega), a wynikiem ich starań są dwie znakomite skrzynki, wykonane z hebanu i kości słoniowej. Skrzynki są identyczne, który to efekt uzyskano w prosty sposób: wszystkie ich elementy składowe sporządzono w dwóch egzemplarzach, a następnie montowano je w całość równolegle, na jednym warsztacie. Obie mają pokrywy, zamykane na skobel, który - na razie - jest pozbawiony kłódki. Każdy dokument umieszczony w takim pojemniku nabiera znaczenia i wartości; tak przynajmniej postrzegają to ludzie o miałkich umysłach. Jedna z bliźniaczych skrzyneczek została w Clerkenwell, gdzie pan Hoxton wprowadza w niej dalsze udoskonalenia. W drugiej umieściliśmy sfałszowaną recepturę i przenieśliśmy ją do „Topu masztu”, gdzie zwolniliśmy rzetelnego pana Kikina z posterunku i poczekaliśmy na przybycie pana Partry'ego. Ponieważ Parny nie potrafi przeczytać słów, które zapisujemy w tym dzienniku, pozwolę sobie podywagować na temat jego charakteru z większą swobodą, niż byłbym skłonny to uczynić, wiedząc, iż pewnego dnia mógłby zapoznać się z treścią moich zapisków. Proszę członków klubu o wybaczenie, że udzielam im rad, o które nie prosili. Należy jednak wziąć pod uwagę fakt, że choć oni sami są doświadczonymi i bywałymi w świecie dżentelmenami, sam klub, gdyby był dzieckiem, w tym wieku nie umiałby nie tylko raczkować, ale nawet przewracać się w kołysce z boku na bok o własnych siłach. Jestem jego najświeższym nabytkiem, ale nie zapominajmy, że ścigam fałszerzy pieniędzy od lat blisko dwudziestu i śmiem twierdzić, że niektóre z moich poglądów i opinii (po starannym rozważeniu i przelaniu na papier) mogą się innym członkom klubu wydać warte tych kilku chwil, jakich wymagać będzie ich przeczytanie. Nigdy nie wynająłbym Partry'ego. Gambit polegający na opłaceniu łapacza złodziei, by ten zapuścił się w niebezpieczne i tchnące grzechem zakamarki stanowiące naturalne środowisko fałszerzy, jest całkowicie zrozumiały; przebywanie w podobnych miejscach jest z samej swej natury odrażające i groźne dla dżentelmena. Ale Diaz nie znalazłby nigdy Przylądka Dobrej Nadziei, gdyby osobiście nie udał się w podróż, ryzykując życie. Annały Towarzystwa Królewskiego są pełne opowieści o naturalistach, którzy wystawiali się na przeróżne obrzydliwości i niebezpieczeństwa, grożące utratą członków, a nawet życia - gdy okazywało się, że jest to jedyna droga do upragnionego przez nich celu. Biorąc to wszystko pod uwagę, dawno już nauczyłem się zmieniać swój wygląd (nakładając na twarz lateks, czyli brazylijską żywicę, co upodabnia mnie do ofiary ospy, itd. itp.) i w takim przebraniu incognito wizytować więzienia, spelunki, mordownie et caetera, by własnymi narządami zmysłów badać sprawy, w których nie zaufałbym żadnemu zdeprawowanemu łapaczowi, że będzie je umiał należycie ogarnąć i rzetelnie zrelacjonować. Partry został zatrudniony przez klub, zanim zaszczycono mnie członkostwem, nie śmiem więc sugerować, abyście teraz się go, panowie, pozbyli. Tym bardziej że zwolnienie go w chwili, gdy arabski targ wszedł w decydującą fazę, wzbudziłoby najwyższy niepokój kupca. Jednakże, przejrzawszy ten dziennik, zwróciłem uwagę na fakt, że wszelką wiedzę o wnętrzu Tatler-Lock, nie licząc tych kilku ulotnych chwil, gdy coś niewyraźnie mignęło nam w oknie, czerpiemy od pana Partry'ego. Chcąc się upewnić, że pan Partry nie wlewa wam - niczym stryj Hamleta - przez sen trucizny do uszu, postanowiłem towarzyszyć mu podczas dzisiejszych wieczornych odwiedzin w magazynie. Zatroskany o mój los doktor Waterhouse odradzał mi tę wyprawę, ale - ponieważ dobrze mnie zna - darował sobie próby przekonania mnie do swoich racji, zanim jego argumenty stały się nużące. Partry natomiast gwałtownie się sprzeciwił, czym w pierwszej chwili wzbudził moje podejrzenia, ale po chwili otrząsnął się z zaskoczenia, uległ mej perswazji i przystał na moją propozycję - z początku niechętnie, lecz gdy przekonał się, jak bardzo zmienia mnie lateks, nowe ubranie, inna niż zwykle postura i ciężki krok, pogodził się z tą myślą i nie zgłaszał dalszych obiekcji. Udaliśmy się do Tatler-Lock w odstępie dziesięciu minut: ja pierwszy, udając handlarza zegarkami, któremu ostatnio się nie wiedzie i który chciałby dokupić towaru po cenach nieosiągalnych dla uczciwych ludzi. Pan Partry wszedł nieco później, kiedy ja już rozgościłem się w westybulu. Przyniósł owiniętą w czarny materiał skrzynkę, zawierającą pierwszą kartkę receptury sporządzanej przeze mnie i doktora Waterhouse'a. DALSZA RELACJA MIJA SIĘ Z CELEM, GDYŻ MOJE OBSERWACJE POKRYWAJĄ SIĘ ZE SPOSTRZEŻENIAMI ZNANYMI PANOM Z OPOWIEŚCI PANA PARTRY'EGO. MOJE PODEJRZENIA W KAŻDYM RAZIE TE ODNOSZĄCE SIĘ DO FUNKCJONOWANIA TATLER-LOCK I SAMEGO TARGU - OKAZAŁY SIĘ BEZPODSTAWNE. SKRZYNKA TRAFIŁA DO POKOJU, W KTÓRYM ODBYWA SIĘ TARG, I TAM OCZEKUJE NA PRZYBYCIE KUPCA. PARTRY WRÓCIŁ NA NOC DO SIEBIE, GDZIEKOLWIEK MIESZKA. PODCZAS NASZEJ NIEOBECNOŚCI DOKTOR WATERHOUSE ZASNĄŁ NA WARCIE; W ARMII ZASŁUŻYŁBY NA CHŁOSTĘ, W KLUBIE - SAM NIE WIEM. NA RAZIE BĘDĘ CZUWAŁ SAM. DOKTORA OBUDZĘ O DRUGIEJ. SIR ISAAC NEWTON 19 LIPCA, RANO SIR ISAAC OBUDZIŁ MNIE - ZGODNIE Z ZAPOWIEDZIĄ - O ZAPLANOWANEJ GODZINIE. OD TAMTEJ PORY NICZEGO NIE ZAUWAŻYŁEM, BYŁBYM JEDNAK NIESZCZERY, TWIERDZĄC, ŻE PRZEZ CAŁY CZAS MIAŁEM OCZY SZEROKO OTWARTE. DR WATERHOUSE 19 LIPCA, POŁUDNIE GDYBY BRAT DANIEL WYKRZESAŁ Z SIEBIE DOŚĆ SAMODYSCYPLINY, BY POWSTRZYMAĆ SIĘ OD DRZEMKI, BYĆ MOŻE NAD RANEM ZOBACZYŁBY W OKNIE TATLER-LOCK ODBLASK ŚWIECY. PAN PARTRY PRZYSZEDŁ BOWIEM DO „TOPU MASZTU” O GODZINIE DZIESIĄTEJ, PRZYNOSZĄC WIEŚĆ, ŻE KUPIEC ZAOFEROWAŁ MONETĘ O NOMINALE PIĘCIU GWINEI [SIC]. TEN, KTO ZAPOZNAŁ SIĘ Z TREŚCIĄ PIERWSZEJ STRONICY RECEPTURY, MUSIAŁ BYĆ Z NIEJ ZADOWOLONY. ZAŁOŻYŁBYM SIĘ O DALSZE PIĘĆ GWINEI, ŻE ZA KOLEJNĄ STRONĘ ZAOFERUJE NAM PODOBNĄ SUMĘ. ORNEY 19 LIPCA, WIECZOREM WYSŁAŁEM PARTRY'EGO DO TATLER-LOCK ZE STRONĄ NUMER 2. NIE PODOBA MI SIĘ JEDNAK ROZWÓJ SYTUACJI. CO MIAŁOBY POWSTRZYMAĆ KUPCA PRZED SKOPIOWANIEM RECEPTURY I NIEZAPŁACENIEM NAM ANI PENSA? THREADER 20 LIPCA, BARDZO WCZEŚNIE RANO ZA PRYMITYWNĄ ZASŁONĄ INTERESUJĄCEGO NAS OKNA ŚWIATŁO PALI SIĘ OD PONAD GODZINY, CO MOGŁOBY POTWIERDZAĆ OBAWY PANA THREADERA. SPRÓBUJĘ JEDNAK JE UŚMIERZYĆ, UJAWNIAJĄC PEWIEN SZCZEGÓŁ KONSTRUKCYJNY NASZEJ SKRZYNKI. OTÓŻ NAWET POBIEŻNE JEJ OGLĘDZINY POZWALAJĄ STWIERDZIĆ, ŻE MA PODWÓJNE DNO MIESZCZĄCE SCHOWEK, ZAMYKANY NA KLUCZ, KTÓREGO NA RAZIE NIE WYSTAWILIŚMY NA SPRZEDAŻ. KIEDY KUPIEC DOCZYTA DO KOŃCA STRONY CZWARTEJ, ZNAJDZIE TAM ZAPIS, Z KTÓREGO WYNIKA, ŻE W SCHOWKU JEST UKRYTY SKŁADNIK ABSOLUTNIE NIEZBĘDNY DLA CAŁEJ RECEPTURY. SKOPIOWANIE PIERWSZYCH CZTERECH STRONIC NIC MU NIE DA - POZA MOŻE SKURCZEM MIĘŚNI DŁONI. MUSI MIEĆ KLUCZ, A NIE DOSTANIE GO, DOPÓKI ZAŃ NIE ZAPŁACI. PRZYPOMINAM RÓWNIEŻ, ŻE CELEM PRZEDSIĘWZIĘCIA NIE JEST ZAROBIENIE PIENIĘDZY, LECZ POJMANIE KUPCA. PETER HOXTON 20 LIPCA, POŁUDNIE NIC. ORNEY 20 LIPCA, WIECZÓR PAN ORNEY WYGRAŁBY ZAKŁAD, GDYBY ZNALAZŁ SIĘ KTOŚ NA TYLE NIEROZSĄDNY, BY GO PRZYJĄĆ: PARTRY DONOSI, ŻE DO PIERWSZEJ PIĘCIOGWINEOWEJ MONETY DODANO KOLEJNĄ. POZWOLIŁEM SOBIE POSŁAĆ DO TATLER-LOCK STRONĘ NUMER 3. KIKIN 21 LIPCA, WCZEŚNIE RANO PONOWNIE ZAOBSERWOWAŁEM NOCNĄ AKTYWNOŚĆ. PRZYPUSZCZAM, ŻE KUPIEC KOPIUJE RECEPTURĘ LUB PRZEKŁADA JĄ NA ANGIELSKI. PETER HOXTON 21 LIPCA, POŁUDNIE ZGADZAM SIĘ, NASZE PRZEDSIĘWZIĘCIE TO PODSTĘP, A NIE UCZCIWA TRANSAKCJA HANDLOWA. WIDZĄC JEDNAK, JAK STOS ZŁOTYCH PIĘCIOGWINEÓWEK ROŚNIE W OCZACH, ODCZUWAM NIEODPARTĄ POKUSĘ, BY NAPRAWDĘ SPRZEDAĆ TE FILOZOFICZNE ARKANA. PARTRY TWIERDZI, ŻE W TEJ CHWILI KUPIEC OFERUJE JUŻ PIĘTNAŚCIE [SIC] GWINEI. ODESŁAŁEM GO Z POWROTEM Z CZWARTĄ - I OSTATNIĄ - STRONICĄ. THREADER 21 LIPCA, PÓŁNOC WCZESNYM WIECZOREM ZASŁONA ZOSTAŁA ODSUNIĘTA I ZNÓW MIAŁEM OKAZJĘ UJRZEĆ ODZIANEGO W CZERŃ NATURALISTĘ PRZY PRACY. NOSI KAPTUR, CO TŁUMACZY, DLACZEGO NIE UDAŁO MI SIĘ WCZEŚNIEJ DOSTRZEC JEGO TWARZY. MOŻE MA BLIZNY PO OSPIE ALBO NIEFORTUNNYM WYPADKU ALCHEMICZNYM? SZARE GĘSIE PIÓRO PORUSZAŁO SIĘ W PÓŁMROKU NAD JEGO DŁONIĄ, GDY POKRYWAŁ ATRAMENTEM KOLEJNE STRONY NOTATNIKA. PÓŹNIEJ ZASŁONA OPADŁA NA SWOJE MIEJSCE, A JA MOGŁEM JUŻ OGLĄDAĆ TYLKO MIGOTANIE ŚWIATŁA, KTÓRE USTAŁO O 11:12:30. PETER HOXTON 22 LIPCA, POŁUDNIE KATASTROFA. PARTRY TWIERDZI, ŻE ZŁOTE MONETY ZNIKNĘŁY, A ICH MIEJSCE ZAJĄŁ SREBRNY PENS. ORNEY 22 LIPCA, WIECZÓR POZWOLĘ SOBIE NIE ZGODZIĆ SIĘ Z BRATEM NORMANEM. TO NIE JEST ŻADNA KATASTROFA, LECZ CZYTELNY SYGNAŁ OD KUPCA, KTÓRY PRAWIDŁOWO ROZSZYFROWAŁ RECEPTURĘ I ZROZUMIAŁ, ŻE JEST BEZUŻYTECZNA BEZ SKŁADNIKA, KTÓRY RZEKOMO UKRYTY JEST W SCHOWKU W SKRZYNCE. DAŁEM PARTRY'EMU KLUCZ I KAZAŁEM MU WRACAĆ DO TATLER-LOCK. ZAMIERZAM WYTRWAĆ NA POSTERUNKU W „TOPIE MASZTU”, DOPÓKI SPRAWA NIE ZOSTANIE DOPROWADZONA DO KOŃCA. DR WATERHOUSE 23 LIPCA, POŁUDNIE PAN PARTRY OD ŚWITU PRZEBYWA W TATLER-LOCK. PRZEKONAŁ PANA KNOCKMEALDOWNA, BY TEN POZWOLIŁ MU ZACZEKAĆ W MAGAZYNIE ZNAJDUJĄCYM SIĘ DOKŁADNIE POD POKOJEM, W KTÓRYM ODBYWA SIĘ TARG. DREWNIANE PODŁOGI MAGAZYNU SĄ W TAKIM STANIE, ŻE NAWET KOT NIE DAŁBY RADY PRZEMKNĄĆ OD DRZWI DO STOŁU, NIE WYWOŁUJĄC ISTNEJ KANONADY TRZASKÓW I SKRZYPNIĘĆ. GDY TYLKO PAN PARTRY USŁYSZY PODOBNE ODGŁOSY, MA NATYCHMIAST... * * * - PAŃSKIE PIWO. - BARDZO TO MIŁE Z TWOJEJ STRONY, SATURNIE. - DANIEL ODSTAWIŁ PIÓRO DO KAŁAMARZA I SPOJRZAŁ W DALEKIE OKNO, GDZIE PARTRY PYKAŁ Z FAJKI. - JAK SIĘ DOMYŚLIŁEŚ, ŻE MÓGŁBYM MIEĆ OCHOTĘ NA PIWO? - JA MAM. - DLACZEGO ZATEM NIE PRZYNIOSŁEŚ DWÓCH KUFLI? - ZAPOMINA PAN, ŻE JESTEM UOSOBIENIEM TRZEŹWOŚCI. Z PRZYJEMNOŚCIĄ NATOMIAST POPATRZĘ, JAK PAN PIJE. - JA ZAŚ CHĘTNIE DOSTARCZĘ CI TEJ PRZYJEMNOŚCI. - DANIEL UPIŁ ŁYK PIWA. - PAN PARTRY NIE DAŁ NA RAZIE UMÓWIONEGO ZNAKU - DODAŁ, WIDZĄC, ŻE WZROK SATURNA ZBŁĄDZIŁ W STRONĘ DZIENNIKA. ATRAMENT JESZCZE NIE WYSECHŁ. - ZAKTUALIZOWAŁEM RELACJĘ - WYJAŚNIŁ. - DZIWIĘ SIĘ, ŻE NIE UŻYWA PAN PRAWDZIWEGO PISMA, SKORO JEST TAKIE ŚWIETNE - ZADRWIŁ SATURN. - NAPRAWDĘ JEST ŚWIETNE. ZNACZNIE LEPIEJ NADAJE SIĘ DO ZAPISYWANIA WIEDZY NIŻ ŁACINA CZY ANGIELSKI. DLATEGO POŚWIĘCIŁEM KILKA LAT NA UDOSKONALENIE GO I PRZEŁOŻENIE NA JĘZYK LICZB. - ACH TAK... CHCE PAN POWIEDZIEĆ, ŻE SZYFR, WEDLE KTÓREGO KOBIETY Z BRIDEWELL DZIURKUJĄ KARTY, TO POTOMEK PRAWDZIWEGO PISMA? ZAMIENILI SIĘ Z DANIELEM MIEJSCAMI: SATURN ZAJĄŁ POZYCJĘ W WYKUSZU, KTÓRA PRZEZ OSTATNIE JEDENAŚCIE DNI WSZYSTKIM SERDECZNIE SIĘ SPRZYKRZYŁA. DANIEL PRZENIÓSŁ DZIENNIK NA SKRZYNIĘ, GDZIE ZWYKLE GO PRZECHOWYWANO, I ZAJĄŁ SIĘ OSUSZANIEM PIASKIEM OSTATNIEGO WPISU. - NIE TYLE POTOMEK, CO RACZEJ BRAT - ODPARŁ. - OJCEM OBOJGA JEST JĘZYK FILOZOFICZNY, SYSTEM KLASYFIKACJI POJĘĆ. PO WPISANIU JAKIEJŚ IDEI DO TABLIC JĘZYKA FILOZOFICZNEGO MOŻNA OZNACZYĆ JĄ LICZBĄ BĄDŹ CIĄGIEM LICZB... - WSPÓŁRZĘDNE KARTEZJAŃSKIE... - MRUKNĄŁ W ZADUMIE SATURN. - DO WYKREŚLANIA TRAJEKTORII NASZYCH MYŚLI. - CELNA ANALOGIA, Z JEDNYM ZASTRZEŻENIEM. DLA UNIKNIĘCIA NIEJEDNOZNACZNOŚCI JĘZYK FILOZOFICZNY (PRZYNAJMNIEJ W WERSJI LEIBNIZA) UŻYWA WYŁĄCZNIE LICZB PIERWSZYCH, CZYM RÓŻNI SIĘ WYRAŹNIE OD OSI LICZBOWYCH KARTEZJUSZA. MNIEJSZA Z TYM: JĘZYK FILOZOFICZNY, ZŁOŻONY Z LICZB I POJĘĆ, MOŻNA ZAPISYWAĆ NA WIELE SPOSOBÓW. BINARNY KOD NASZEJ MASZYNY LOGICZNEJ JEST JEDNYM Z NICH. ALE KIEDY BYŁEM MŁODY, JOHN WILKINS WYNALAZŁ INNY WŁAŚNIE PRAWDZIWE PISMO. PRZEZ PEWIEN CZAS BYŁO NIEZWYKLE MODNE W TOWARZYSTWIE KRÓLEWSKIM. HOOKE I WREN BIEGLE SIĘ NIM POSŁUGIWALI. - A DZIŚ? KTOŚ GO DZIŚ UŻYWA? - NIKT. - NO TO JAKIM CUDEM TEN CZARNY NATURALISTA UMIE JE ODCZYTAĆ? - TEŻ SIĘ NAD TYM ZASTANAWIAM. - TEN CAŁY WILKINS... NA PEWNO OPUBLIKOWAŁ JAKIŚ SŁOWNIK, KLUCZ, COŚ W TYM GUŚCIE. - OWSZEM. POMAGAŁEM MU GO PISAĆ, PODCZAS ZARAZY. WYDRUK Z NANIESIONĄ KOREKTĄ SPŁONĄŁ W WIELKIM POŻARZE, ALE SŁOWNIK W KOŃCU UDAŁO SIĘ OPUBLIKOWAĆ I MOŻNA GO ZNALEŹĆ W WIELU BIBLIOTEKACH. ZANIM JEDNAK NASZ TAJEMNICZY KUPIEC MÓGŁ PÓJŚĆ DO BIBLIOTEKI I ZAPOZNAĆ SIĘ ZE SŁOWNIKIEM, MUSIAŁ ROZPOZNAĆ NIEZWYKŁE SYMBOLE I ZORIENTOWAĆ SIĘ, ŻE MA DO CZYNIENIA Z PRAWDZIWYM PISMEM. ZASTANÓW SIĘ, PETERZE: CZY GDYBYM POKAZAŁ CI STRONICĘ ZAPISANĄ MALABARSKIM ALFABETEM, WIEDZIAŁBYŚ, ŻE MUSISZ SZUKAĆ SŁOWNIKA ANGIELSKO-MALABARSKIEGO? - MOJE OCZY WIDZIAŁY RÓŻNE RZECZY, ALE NIE MALABARSKIE PISMO. NIE ODRÓŻNIŁBYM GO OD JAPOŃSKIEGO CZY ETIOPSKIEGO. - NO WŁAŚNIE. TYMCZASEM NASZ KUPIEC OD RAZU ROZPOZNAŁ PRAWDZIWE PISMO. - NIE MA W TYM NIC NIEZWYKŁEGO, SKORO TEN SAM CZŁOWIEK WIEDZIAŁ, ŻE HOOKE ZAMUROWAŁ SWOJE SKARBY W MURACH BEDLAM. SPORO WIE O TYM WASZYM TOWARZYSTWIE. - PRZYPUSZCZAM, ŻE O MIEJSCU PRZECHOWYWANIA SPUŚCIZNY HOOKE'A DOWIEDZIAŁ SIĘ OD HENRY'EGO ARLANCA. TO NASZ PORTIER. - WIEM. ZNAM GO. - NAPRAWDĘ? SKĄD? - PRACOWAŁ DLA HUGENOCKIEGO ZEGARMISTRZA, Z KTÓRYM UTRZYMYWAŁEM KONTAKTY ZAWODOWE, ZANIM WPADŁEM W NAŁÓG I ZACZĘŁY SIĘ DLA MNIE CZARNE DNI. WŚRÓD JEGO KLIENTÓW BYŁO KILKU CZŁONKÓW TOWARZYSTWA. PRZEZ NIEGO POZNALI ARLANCA, KTÓREGO NASTĘPNIE ZATRUDNILI NA CRANE COURT. - JUŻ TAM NIE PRACUJE. PODEJRZEWAM, ŻE PRZEKAZYWAŁ INFORMACJE JACKOWI MINCERZOWI ALBO KOMUŚ Z JEGO ORGANIZACJI, KTO NIE MA WIELKIEGO POJĘCIA O FILOZOFII NATURALNEJ. - TA HIPOTEZA MA PEWNĄ LUKĘ, DOKTORZE. PO CO KTOŚ TAKI MIAŁBY GRZEBAĆ W NADGRYZIONYCH PRZEZ MYSZY PAMIĄTKACH PO ZMARŁYM GENIUSZU? - IGNORANCI MIEWAJĄ CIEKAWE POJĘCIE O TYM, CO MOŻNA ZNALEŹĆ W TAKICH RESZTKACH. ALCHEMICY CZĘSTO MAJĄ DO CZYNIENIA ZE ZŁOTEM. MOŻE... - MIMO WSZYSTKO, HIPOTEZA NIE WYTRZYMAŁABY OSTRZEJSZEJ KRYTYKI. - ALEŻ NATURALNIE! - ZIRYTOWAŁ SIĘ DANIEL. - SAM JUŻ W NIĄ NIE WIERZĘ. - WYBRAŁ PAN DOSKONAŁY MOMENT, ŻEBY SIĘ DO TEGO PRZYZNAĆ. JAKI MA PAN NOWY POMYSŁ? - KUPIEC NALEŻY DO TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, A JEŚLI NIE, TO W OSTATNICH LATACH BACZNIE ŚLEDZIŁ JEGO DZIAŁALNOŚĆ. DUŻO WIE O HOOKE'U, ZNA SIĘ NA PRAWDZIWYM PIŚMIE I... DANIEL ZAWIESIŁ GŁOS. - I? - I NA TRUCIZNACH. NIEDAWNO KTOŚ PRÓBOWAŁ ZAMORDOWAĆ KSIĘŻNICZKĘ KAROLINĘ. UŻYŁ SZTYLETU NASMAROWANEGO NIKOTYNĄ. MISTRZOWSKA ROBOTA. - CIEKAWOSTKA... PRZECIEŻ NA TYM PRZEKLĘTYM ŚWIECIE ISTNIEJE TYLE PROSTSZYCH SPOSOBÓW ZABICIA CZŁOWIEKA. - W LATACH SZEŚĆDZIESIĄTYCH, CZYLI W CZASACH ŚWIETNOŚCI HOOKE'A I EPOCE PRAWDZIWEGO PISMA, NIEKTÓRZY CZŁONKOWIE TOWARZYSTWA ZAINTERESOWALI SIĘ BLIŻEJ NIKOTYNĄ. - TO CHYBA WSZYSTKO WYJAŚNIA, PRAWDA? - CO WYJAŚNIA? - TYM ŁOTREM MUSI BYĆ CHRISTOPHER WREN! W ZAMYŚLE SATURNA SŁOWA TE MIAŁY BYĆ ABSURDALNYM ŻARTEM, PRZERAZIŁ SIĘ WIĘC, WIDZĄC, ŻE DANIEL ROZWAŻA JE CAŁKIEM SERIO. - DLATEGO ŻE JEST JEDNYM Z NIEWIELU ŻYJĄCYCH ŚWIADKÓW TAMTEJ ERY... - POWIEDZIAŁ W KOŃCU DANIEL. - CELNA UWAGA. ALE NIE, ZA TĄ SPRAWĄ NIE STOI ANI WREN, ANI HALLEY, ANI ROGER COMSTOCK, ANI NIKT Z TYCH, KTÓRZY STANOWILI WÓWCZAS TRZON TOWARZYSTWA. CZY GDYBYM JA CHCIAŁ KOGOŚ ZABIĆ, PRZYRZĄDZAŁBYM WYWAR NIKOTYNOWY? NIE. NIE, PETER, TO ROBOTA KOGOŚ Z MŁODSZEGO POKOLENIA, ZARAŻONEGO NIEZDROWĄ FASCYNACJĄ TOWARZYSTWEM KRÓLEWSKIM Z LAT SZEŚĆDZIESIĄTYCH UBIEGŁEGO WIEKU. KOGOŚ, KTO STANOWCZO ZBYT DUŻO CZASU PRZEZNACZYŁ NA PRZECZYTANIE NASZYCH ROCZNIKÓW I ZAPOZNANIE SIĘ Z NASZYM ÓWCZESNYM DOROBKIEM. - ALE DLACZEGO? - DLACZEGO? CZY JEŚLI MŁODY MĘŻCZYZNA, ZAUROCZONY MŁODĄ KOBIETĄ, NIE ODSTĘPUJE JEJ NA KROK, NAWET KIEDY OJCIEC I BRACIA UKOCHANEJ GROŻĄ MU ŚMIERCIĄ, TEŻ PYTASZ DLACZEGO? - TO CO INNEGO. - BYĆ MOŻE. - NIE, NAPRAWDĘ, TO CO INNEGO. KUPIEC CZEGOŚ CHCE, A JA SOBIE MYŚLĘ, ŻE PAN WIE, CO TO JEST. ZDRADZI MI PAN TĘ TAJEMNICĘ? DANIEL WESTCHNĄŁ. - NIE MÓWIŁEM O TYM NIE DLATEGO, ŻE CHCĘ MIEĆ PRZED TOBĄ SEKRETY, ALE DLATEGO, ŻE CAŁA TA SPRAWA JEST DLA MNIE BOLEŚNIE WSTYDLIWA. KUPIEC POSZUKUJE KAMIENIA FILOZOFICZNEGO. SATURN W TEATRALNYM GEŚCIE PLASNĄŁ SIĘ OTWARTĄ DŁONIĄ W CZOŁO. - ŻE TEŻ SAM NA TO NIE WPADŁEM... - ZNA PRZYNAJMNIEJ FRAGMENT OPOWIEŚCI O CZŁOWIEKU, KTÓRY ZMARŁ W BEDLAM PODCZAS PRÓBY USUNIĘCIA KAMIENIA Z PĘCHERZA MOCZOWEGO I KTÓRY, JAK NIEKTÓRZY TWIERDZĄ, ZOSTAŁ PRZYWRÓCONY DO ŻYCIA PO TYM, JAK ENOCH ROOT PODAŁ MU TAJEMNICZY ELIKSIR. - ENOCH ROOT? TO... - ALCHEMIK Z TEJ OPOWIEŚCI. CZŁOWIEK, KTÓRY WIERZY W TAKIE RZECZY, Z HISTORII TEJ WYCIĄGNIE WNIOSEK, ŻE DO SPORZĄDZENIA ELIKSIRU POTRZEBNE BYŁO COŚ W RODZAJU KAMIENIA FILOZOFICZNEGO. WEDLE ALCHEMICZNYCH PRAWIDEŁ UZYSKUJE SIĘ GO W DRODZE POŁĄCZENIA RTĘCI FILOZOFICZNEJ Z FILOZOFICZNĄ SIARKĄ. CIEKAWI CIĘ PEWNIE, SKĄD WZIĄĆ TAKIE SKŁADNIKI? MÓGŁBYŚ USŁYSZEĆ RÓŻNE ODPOWIEDZI, W ZALEŻNOŚCI OD TEGO, KTÓREGO Z ADEPTÓW TEJ SZTUKI BYŚ ZAPYTAŁ, ALE WIELU Z NICH UWAŻA, ŻE KRÓL SALOMON SAM BYŁ ALCHEMIKIEM. WIEDZIAŁ PONOĆ, JAK ZDOBYĆ - ALBO JAK WYTWORZYĆ - RTĘĆ FILOZOFICZNĄ, I WYKORZYSTYWAŁ JĄ DO PRZEMIENIANIA OŁOWIU W ZŁOTO. - TO BY TŁUMACZYŁO, SKĄD BRAŁO SIĘ JEGO BOGACTWO. - OTÓŻ TO. MÓWI SIĘ, ŻE GDYBY ZDOBYĆ TROCHĘ ZŁOTA SALOMONA I PRZETOPIĆ JE W TYGLU, MOŻNA ZEŃ WYEKSTRAHOWAĆ ŚLADOWE ILOŚCI RTĘCI FILOZOFICZNEJ. DOMYŚLAM SIĘ, ŻE NASZ KUPIEC SŁYSZAŁ O ALCHEMICZNYM WSKRZESZENIU, KTÓRE NASTĄPIŁO PONOĆ ĆWIERĆ WIEKU TEMU W BEDLAM, I DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE NAJŁATWIEJ I NAJSZYBCIEJ ZDOBĘDZIE TĘ SUBSTANCJĘ... - PRZEWRACAJĄC LONDYN DO GÓRY NOGAMI W POSZUKIWANIU NOTATEK I ZABAWEK HOOKE'A. - WŁAŚNIE. NIE ZAPOMINAJ, ŻE KIEDY POD KONIEC STYCZNIA WRÓCIŁEM DO LONDYNU, OD RAZU ZACZĄŁEM SZUKAĆ STARYCH NOTATEK I INSTRUMENTÓW HOOKE'A. I ARLANCA PIERWSZEGO O NIE ZAPYTAŁEM. PEWNIE NAPOMKNĄŁ O TYM SWOJEMU ZNAJOMEMU W ORGANIZACJI JACKA, A WTEDY JUŻ NIE TRZEBA BYŁO DŁUGO CZEKAĆ, ŻEBY WIADOMOŚĆ DOTARŁA DO NASZEGO KUPCA. - KTÓRY JUŻ WCZEŚNIEJ PODEJRZEWAŁ, ŻE HOOKE UKRYŁ GDZIEŚ BEZCENNY SKARB. - OTÓŻ TO. POMYŚL, JAK MUSIAŁ ZAREAGOWAĆ NA WIEŚĆ OD ARLANCA. - NA PEWNO SIĘ WŚCIEKŁ, BYŁ PRZEKONANY, ŻE SZUKA PAN TEGO, CO ON, I MOŻE GO PAN UPRZEDZIĆ. - TAK JEST. JAK WIEMY, TAKIE ROZUMOWANIE DOPROWADZIŁO DO SERII WŁAMAŃ. JESZCZE JAKIEŚ DWA TYGODNIE TEMU, ZANIM ZNALEŹLIŚMY SKRYTKĘ W ŚCIANIE BEDLAM, MIAŁEM TYLKO ZGRUBNE WYOBRAŻENIE NA TEMAT TEGO, CO SIĘ WŁAŚCIWIE DZIEJE, NIE OGARNIAŁEM CAŁOŚCI SYTUACJI. A POTEM NAGLE WSZYSTKO STAŁO SIĘ OCZYWISTE - TAKŻE TO, ŻE POSZUKIWANIA KUPCA SĄ SKAZANE NA PORAŻKĘ, PONIEWAŻ HOOKE WYMIENIA W SWOJEJ RECEPTURZE PEWIEN RZADKI SKŁADNIK, ALE NIE PODAJE BYNAJMNIEJ, W JAKI SPOSÓB GO ZDOBYĆ. DLATEGO ORYGINALNY DOKUMENT BYŁBY DLA NAS BEZUŻYTECZNY JAKO PRZYNĘTA. - WOBEC CZEGO MUSIELIŚCIE PANOWIE Z SIR ISAAKIEM SPORZĄDZIĆ FALSYFIKAT. - FALSYFIKAT I SKRZYNKĘ DO KOMPLETU. KUPIEC MYŚLI, ŻE W SKRYTCE PRZY DNIE JEST UKRYTA NIEWIELKA ILOŚĆ ZŁOTA SALOMONA. - DŁUGO TAK MYŚLAŁ NIE BĘDZIE... - SATURN WYGLĄDAŁ PRZEZ OKNO. - DLACZEGO TAK MÓWISZ? - SEAN PARTRY MACHA DO MNIE Z OKNA NA PARTERZE TATLER-LOCK. DANIEL AŻ PODSKOCZYŁ. PRZY OKAZJI PRZEWRÓCIŁ KAŁAMARZ I ROZLAŁ ATRAMENT, KTÓRY WYKREŚLIŁ NA KARTCE DZIENNIKA CZARNĄ PARABOLĘ, ŚCIEKŁ ZA KRAWĘDŹ STOŁU I ROZBRYZNĄŁ SIĘ PO PODŁODZE. SATURN ZERWAŁ SIĘ NA RÓWNE NOGI. ODMACHAŁ PARTRY'EMU, NIE ODRYWAJĄC WZROKU OD OKNA NA PIĘTRZE MAGAZYNU. - JAKI KIERUNEK WSKAZAŁ? - SPYTAŁ DANIEL. ODSUNĄŁ SIĘ OSTROŻNIE OD CIEMNEJ PLAMY. ATRAMENT ZNALAZŁ JUŻ SOBIE SZPARĘ MIĘDZY DESKAMI I SPOD PODŁOGI, Z JADALNI, ZACZĘŁY DOBIEGAĆ OKRZYKI PRZERAŻENIA I ODGŁOSY OGARNIAJĄCEGO SALĘ CHAOSU. - NA MOST. DOPIERO TERAZ SATURN NA CHWILĘ PRZENIÓSŁ WZROK NA ZEGAREK. - CZYLI KUPIEC ZMIERZA W NASZĄ STRONĘ... - I BYŁBY TU ZA NIESPEŁNA DWIE MINUTY, GDYBY NIE FAKT, ŻE NA MOŚCIE RUCH JEST TERAZ WIĘKSZY, NIŻ KIEDY POPRZEDNIO MIERZYŁEM CZAS PRZEJAZDU. POBIEGNĘ ZA NIM; MOŻE UDA MI SIĘ GO WYPRZEDZIĆ. PAN NIECH WEZWIE DOROŻKĘ ALBO POWÓZ. SATURN PIERWSZY DOPADŁ DO DRZWI I ZBIEGŁ NA DÓŁ, Z CZEGO DANIEL BYŁ OGROMNIE ZADOWOLONY, GDYŻ KILKU ZACHLAPANYCH ATRAMENTEM I ŻĄDNYCH REWANŻU KLIENTÓW BARU ZGROMADZIŁO SIĘ JUŻ U STÓP SCHODÓW. NA WIDOK SATURNA ZAPAŁ NIEDOSZŁYCH MŚCICIELI PRZYGASŁ - ROZSTĄPILI SIĘ PRZED NIM, TWORZĄC SZPALER, KTÓRYM DANIEL CZYM PRĘDZEJ PODĄŻYŁ. - SKOŃCZYLIŚMY PRACĘ NA PIĘTRZE - RZUCIŁ SATURN PRZEZ RAMIĘ. - POKRYJEMY WSZYSTKIE STRATY, ALE NIE W TEJ CHWILI. PO TYCH SŁOWACH WYBIEGŁ PRZEZ FRONTOWE DRZWI GOSPODY I ZANURZYŁ SIĘ W PŁYNĄCEJ MOSTEM RZECE LUDZI. SPOJRZAŁ W LEWO, W STRONĘ SOUTHWARK I TATLER-LOCK, I NATYCHMIAST SKRĘCIŁ W PRAWO, WIDZĄC, ŻE POWÓZ KUPCA ZA CHWILĘ GO WYPRZEDZI. ZANIM DANIEL DOCZŁAPAŁ DO WYJŚCIA, SATURN ODDALIŁ SIĘ JUŻ NA KILKA DŁUGICH KROKÓW W KIERUNKU LONDYNU. DANIEL POSPIESZYŁ ZA NIM. OBEJRZAŁ SIĘ JESZCZE PRZEZ RAMIĘ, ALE NIC MU TO NIE DAŁO - BYŁ NIE TYLKO NIŻSZY OD PETERA HOXTONA, PRZEZ CO NIE SIĘGAŁ WZROKIEM PONAD GŁOWAMI TŁUMU AŻ DO WIELKIEJ KAMIENNEJ BRAMY, ALE I STARSZY, WSKUTEK CZEGO JEGO OCZY POTRZEBOWAŁY WIĘCEJ CZASU, BY SIĘ OSWOIĆ Z OŚLEPIAJĄCYM BLASKIEM NIEZADASZONEJ PRZESTRZENI. SATURN PORADZIŁ MU WYNAJĄĆ POWÓZ. ŻADEN DOROŻKARZ PRZY ZDROWYCH ZMYSŁACH NIE CZEKAŁBY NA KLIENTÓW PRZED „TOPEM MASZTU”. DANIEL DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE MOŻE UDA MU SIĘ ZNALEŹĆ POWÓZ LUB LEKTYKĘ NA ZNAJDUJĄCYM SIĘ NIEOPODAL PLACU, SKRĘCIŁ WIĘC W PRAWO, NA PÓŁNOC, I ZACZĄŁ SIĘ PRZECISKAĆ PRZEZ TŁUM. NICZYM KAPITAN KRUCHEJ ŁUPINY, NA KTÓRĄ ZE WSZYSTKICH STRON NAPIERAJĄ GRUBE LODOWE KRY, NIE MÓGŁ DOWOLNIE OBRAĆ KURSU, LECZ MUSIAŁ PŁYNĄĆ Z PRĄDEM I WCISKAĆ SIĘ W EWENTUALNE LUKI W CIŻBIE, NIM TE ZACISNĄ SIĘ I ZMIAŻDŻĄ MU ŻEBRA. W PORÓWNANIU Z SATURNEM LEDWIE POSUWAŁ SIĘ NAPRZÓD - NIE DOTARŁ NAWET DO KAPLICY, GDY HOXTON ZNIKNĄŁ MU Z OCZU. SZTUCZNE WYSPY, NA KTÓRYCH OPIERAŁY SIĘ FILARY MOSTU, NOSIŁY NAZWĘ IZBIC, A KAMIENNE WĄWOZY, W KTÓRYCH PIENIŁY SIĘ PODZIELONE IZBICAMI WODY TAMIZY, NAZWANO LOCKS, CZYLI ŚLUZAMI. DANIEL, WIDZĄCY TYLKO GŁOWY I RAMIONA PRZECHODNIÓW, OSZACOWAŁ (STOSUJĄC SWOISTĄ NAWIGACJĘ OBLICZENIOWĄ), ŻE ZNAJDUJE SIĘ NAD LONG ENTRY LOCK, CZYLI NAJWĘŻSZYM (A ZATEM TAKŻE NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNYM) Z PRZEWĘŻEŃ; STANOWIĄCA JEGO PÓŁNOCNY SKRAJ PRZYSTAŃ CHAPEL PIER ROZROSŁA SIĘ Z BIEGIEM LAT DO TEGO STOPNIA, ŻE PRAWIE UNIEMOŻLIWIAŁA PRZEPŁYW WODY. KIEDY, PODNIÓSŁSZY WZROK, UJRZAŁ KAMIENNY ŁUK NAD GŁOWĄ, ZORIENTOWAŁ SIĘ, ŻE PRZECHODZI POD KAPLICĄ. NASTĘPNA (LICZYŁ ŚLUZY I IZBICE W PAMIĘCI, JAK PAPISTA ODMAWIAJĄCY RÓŻANIEC) POWINNA BYĆ CHAPEL LOCK, RÓWNIEŻ BARDZO WĄSKA, A POTEM ST. MARYS LOCK, JEDNA Z NAJSZERSZYCH I, CO ZA TYM IDZIE, BARDZO POPULARNA WŚRÓD PRZEWOŹNIKÓW. DOKŁADNIE NAD NIĄ ZNAJDOWAŁ SIĘ PLAC, GDZIE, JAK ROZUMOWAŁ DANIEL, NAJWIĘCEJ LEKTYK I DOROŻEK POWINNO CZEKAĆ NA PASAŻERÓW WYSIADAJĄCYCH Z ŁODZI. I TAM WŁAŚNIE ZAMIERZAŁ SIĘ UDAĆ. TAKI BYŁ PLAN. ALE JAK TO SIĘ CZĘSTO ZDARZAŁO SPRYTNYM NATURALISTOM, KTÓRZY WPADALI NA DOSKONAŁE POMYSŁY, ROZWÓJ WYDARZEŃ KOMPLETNIE ZASKOCZYŁ DANIELA. ŚCIŚNIĘTA POD KAPLICĄ CIŻBA NAGLE NAPARŁA NA NIEGO ZE WSZYSTKICH STRON; CZUŁ SIĘ JAK CZĄSTECZKA POWIETRZA W MASZYNIE BOYLE'A DO SPRĘŻANIA GAZÓW, KIEDY WIELKI CIĘŻAR PCHA TŁOK W DÓŁ. JAKIŚ POWÓZ USIŁOWAŁ PRZECISNĄĆ SIĘ PRZEZ TŁUM - I CZYNIŁ TO BARDZO SKUTECZNIE. LUDZIE, OBAWIAJĄCY SIĘ NIE TYLE SAMEGO POJAZDU, CO RACZEJ ROZCHODZĄCYCH SIĘ OD NIEGO JAK ODKOSY SPOD DZIOBU STATKU FAL PANIKI, WYPRYSNĘLI Z NIEBEZPIECZNIE CIASNEJ PRZESTRZENI. DANIEL - NICZYM KOREK WRZUCONY W WODY LONG ENTRY LOCK - WYSTRZELIŁ NAPRZÓD. Znalazł się na otwartym terenie. Zachwiał się i rozejrzał półprzytomnie, pełen obaw, że niespodziewany przypływ ludzkiego morza porwie go i zmiażdży o sklepowe witryny. W tej samej chwili zobaczył, jak powóz, będący sprawcą całego zamieszania, wyjeżdża spod kaplicy. Nie było cienia wątpliwości, że to ta dorożka. Miała zasłonięte okna, a stangretowi obiecano chyba premię za szybkie przedostanie się na drugi koniec mostu, bez oglądania się na życie i zdrowie pieszych po drodze. Znajdowali się nad Chapel Lock. Od Placu dzieliło ich dosłownie dziesięć jardów, ale dorożka już zostawiła Daniela w tyle, a w tym tempie za chwilę musiała wyprzedzić także Saturna. Daniel wciąż żywił nadzieję, że uda mu się na placu wynająć powóz lub lektykę, ale wiedział, że trudno będzie mu namówić obcego woźnicę, by ruszył w pościg za pojazdem prowadzonym w tak wariacki sposób. A przecież chodziło o to, żeby jak najdłużej nie tracić kupca z oczu! Nie wiedzieli, ile czasu będzie potrzebował, żeby sięgnąć po nabyty przed chwilą klucz, włożyć go do zamka przy dnie skrzynki i przekręcić. Chcąc nie chcąc, Daniel zatoczył się wprost w pustą przestrzeń w kilwaterze dorożki. Znalazł się tak blisko pojazdu, że gdyby był odrobinę zwinniejszy, mógłby bez wysiłku wskoczyć na tylną półkę. Usłyszał - albo tak mu się tylko wydawało - dobiegające ze środka metaliczne stuknięcie, jakby szczęk kurka muszkietu, który nie wypalił. Za zasłoniętymi oknami zamigotało światło i rozległ się męski głos: - Sacre bleu! Nie zdając sobie sprawy z tego, jak szybko się porusza (gdyby ktoś go zapytał, kląłby się na wszystkie świętości, że jest za stary na bieganie), znalazł się na Placu tuż za dorożką. Trakt trochę się tu rozszerzał i Daniel ujrzał stojącego z boku Saturna, który jeszcze przed chwilą rozmawiał z tragarzem lektyki, teraz zaś przeniósł wzrok na powóz kupca. NIE ON JEDEN ZRESZTĄ - WSZYSCY PATRZYLI NA DOROŻKĘ, PONIEWAŻ TA DYMIŁA OBFICIE ZE WSZYSTKICH OTWORÓW. ZE ŚRODKA DOBIEGAŁ TAKŻE GŁOŚNY ŁOSKOT, GDY PASAŻER WALIŁ PIĘŚCIAMI W DACH, KAŻĄC STANGRETOWI SIĘ ZATRZYMAĆ. PRAWE DRZWI POJAZDU OTWORZYŁY SIĘ Z IMPETEM. ZE ŚRODKA BUCHNĘŁA CHMURA SZAROBUREGO DYMU, TAK GĘSTA I OBFITA, ŻE DOSTRZEŻENIE W JEJ ŚRODKU CZŁOWIEKA WYMAGAŁO DŁUGICH I STARANNYCH OGLĘDZIN. NA DRŻĄCYCH NOGACH ODDALAŁ SIĘ OD DOROŻKI, BRNĄC W STRONĘ NISKIEGO MURKU, KTÓRY OKALAŁ PLAC I OGRANICZAŁ LICZBĘ PRZECHODNIÓW SPADAJĄCYCH W NURT ST. MARYS LOCK. PRZYPOMINAŁ POSTAĆ Z OWIDIUSZA - CZŁOWIEKA MATERIALIZUJĄCEGO SIĘ Z OBŁOKU; JEGO DŁUGI PŁASZCZ CAŁY CZAS DYMIŁ JAK OPĘTANY. KRZTUSZĄC SIĘ I POWŁÓCZĄC NOGAMI, DOCZŁAPAŁ DO MURKU. STANGRET POSPIESZYŁ DO OTWARTYCH DRZWI, WYSTAWIŁ PRZED SIEBIE RĘKOJEŚĆ BATA I PO KRÓTKIEJ CHWILI DŹGANIA NA OŚLEP WYDOBYŁ ZE ŚRODKA POCZERNIAŁĄ SKORUPĘ - WYPALONĄ SKRZYNKĘ, WCIĄŻ PLUJĄCĄ SKRAMI I GĘSTYM, ŻÓŁTAWYM DYMEM. SPOD OTWARTEGO WIEKA WYZIERAŁ PLIK KARTEK, KTÓRE - CHOĆ SPALONE NA POPIÓŁ - WCIĄŻ BYŁY CZYTELNE. KIEDY WYSYPAŁY SIĘ NA CHODNIK, DANIEL, STOJĄCY W ODLEGŁOŚCI ZALEDWIE SĄŻNIA OD NICH, ROZPOZNAŁ ZNAKI PRAWDZIWEGO PISMA. ZARAZ JEDNAK ODSZUKAŁ WZROKIEM KUPCA, KTÓRY - WOLNY JUŻ OD DYMNEGO CAŁUNU - STANĄŁ W ROZKROKU PRZY MURKU, MOCNO WSPARŁ SIĘ NA RĘKACH I WYMIOTOWAŁ DO WODY. W TEJŻE CHWILI INNY, WYŻSZY MĘŻCZYZNA PODSZEDŁ DO NIEGO Z LEWEJ STRONY, WYCIĄGNĄŁ PRAWĄ RĘKĘ I OPARŁ MU DŁOŃ NA RAMIENIU. CZŁOWIEK W KAPTURZE ZAREAGOWAŁ BŁYSKAWICZNIE, ZBYT SZYBKO, BY DANIEL, KTÓRY MIAŁ ZŁE PRZECZUCIA, ZDĄŻYŁ KRZYKNĄĆ OSTRZEGAWCZO. ODWRÓCIŁ SIĘ W STRONĘ SATURNA, NIE WYRYWAJĄC SIĘ Z JEGO UŚCISKU, I CHOĆ SZATA I DYM SPORO SKRYWAŁY, BYŁO OCZYWISTE, ŻE PRAWĄ RĘKĄ MIERZY PROSTO W JEGO BRZUCH. TRUDNO POWIEDZIEĆ, CZY PETER HOXTON MIAŁ FART, CZY PO PROSTU PRZEWIDZIAŁ TEN RUCH, ALE NA PEWNO NIE DAŁ SIĘ ZASKOCZYĆ. KIEDY INTRUZ STAŁ PRZY MURKU, BYŁO W JEGO SYLWETCE COŚ NIENATURALNEGO, JAKBY TYLKO UDAWAŁ SŁABOŚĆ I W KAŻDEJ CHWILI BYŁ GOTOWY DO ATAKU. MOŻE JEGO WIDOK WYDAŁ SIĘ SATURNOWI RÓWNIE PODEJRZANY JAK DANIELOWI - W KAŻDYM RAZIE TERAZ SATURN GWAŁTOWNIE SKRÓCIŁ DYSTANS, ODBIŁ PCHNIĘCIE INTRUZA I ODSKOCZYŁ. WSZYSCY OBECNI NA PLACU MOGLI ZOBACZYĆ, ŻE ZAKAPTURZONY PASAŻER DOROŻKI TRZYMA W DŁONI KRÓTKI SZTYLET, A DANIEL I HOXTON WIDZIELI RÓWNIEŻ I TO, ŻE OSTRZE SZTYLETU JEST CZYMŚ POSMAROWANE. PODCZAS TEJ KRÓTKIEJ SZAMOTANINY KAPTUR OPADŁ INTRUZOWI NA PLECY, ODSŁANIAJĄC JEGO TWARZ. NIE BYŁA WCALE POPARZONA ANI OSZPECONA BLIZNAMI PO OSPIE - PRZECIWNIE, MIAŁA SZLACHETNY KSZTAŁT I ARYSTOKRATYCZNE RYSY. ZDOBIŁA JĄ KOZIA BRÓDKA, A OKALAŁY CZARNE WŁOSY ZE ŚLADAMI SIWIZNY. WSZYSTKO TO STAŁO SIĘ OCZYWISTE, GDY MIERZYŁ WZROKIEM TŁUM, KTÓRY OTOCZYŁ JEGO I SATURNA SZEROKIM KRĘGIEM, TRZYMAJĄC SIĘ POZA ZASIĘGIEM SZTYLETU. DANIEL ROZPOZNAŁ W NIM (CHOĆ NIE OD RAZU) EDOUARDA DE GEX. DE GEX DOSKOCZYŁ DO PARAPETU. SATURN, NIEZBYT ROZWAŻNIE, WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ I ZŁAPAŁ GO W PÓŁ KROKU. DE GEX ZNIERUCHOMIAŁ - A PRZYNAJMNIEJ TAK TO WYGLĄDAŁO, DOPÓKI DANIEL NIE PODSZEDŁ BLIŻEJ, ROZGARNIAJĄC DYM, I NIE STWIERDZIŁ, ŻE DE GEX SKOCZYŁ W NURT TAMIZY, A SATURN ZOSTAŁ NA PLACU, ŚCISKAJĄC W DŁONI PORZUCONY PRZEZ INTRUZA PŁASZCZ. TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE, CRANE COURT 24 lipca 1714 - KIEDY JAKO MAŁY CHŁOPIEC PRZEMIERZAŁEM FRANCUSKIE TRAKTY Z MOIM OJCEM (NIECH BÓG MA GO W SWOJEJ OPIECE) I MOIM BRATEM CALVINEM, SPOTYKALIŚMY CZASEM WĘDROWNYCH SZLIFIERZY, Z MOZOŁEM TASZCZĄCYCH SWOJE WARSZTATY, NIEZWYKLE CIĘŻKIE Z POWODU ZAINSTALOWANYCH W NICH OLBRZYMICH KAMIENI SZLIFIERSKICH. MÓJ OJCIEC, NIECH SPOCZYWA W POKOJU, BYŁ HANDLARZEM. KUPCEM. WSZYSTKO, CZEGO POTRZEBOWAŁ DO PROWADZENIA INTERESÓW, NOSIŁ ALBO W GŁOWIE, ALBO W SAKIEWCE. OBAJ Z CALVINEM UWAŻALIŚMY, ŻE TAKI JEST NORMALNY STAN RZECZY. TYM WIĘKSZE WIĘC ZDUMIENIE BUDZIŁ W NAS WIDOK OWYCH SZLIFIERZY, KTÓRZY NIE POTRAFILI ZAROBIĆ NA CHLEB, NIE WLOKĄC WSZĘDZIE ZE SOBĄ WIELKICH KAMIENI! PEWNEGO DNIA OJCIEC PODSŁUCHAŁ, JAK DRWIMY Z CALVINEM Z JEDNEGO Z TYCH CIĘŻKO PRACUJĄCYCH LUDZI, KTÓREGO WŁAŚNIE MIJALIŚMY NA DRODZE. ZŁAJAŁ NAS ZA TĘ AROGANCJĘ I WYŁUSZCZYŁ NAM SENS UŻYWANIA OGROMNYCH KAMIENI: DO WPRAWIENIA ICH W RUCH WYSTARCZAŁO JEDNO SOLIDNE PCHNIĘCIE, PÓŹNIEJ JUŻ OBRACAŁY SIĘ SAME, PONAGLANE TYLKO OD CZASU DO CZASU OSZCZĘDNYMI RUCHAMI RĘKI SZLIFIERZA. MAŁY I LEKKI KAMIEŃ SZYBKO PRZESTAŁBY SIĘ OBRACAĆ I BYŁBY BEZUŻYTECZNY. TYMCZASEM DUŻY KAMIEŃ, DZIĘKI ZNACZNEJ MASIE PO ROZKRĘCENIU WIROWAŁ DŁUGO I Z OGROMNĄ SZYBKOŚCIĄ, PEŁNIĄC ROLĘ, JAK POWIEDZIAŁ OJCIEC, SWOISTEGO BANCA: MAGAZYNOWAŁ SPORADYCZNY WYSIŁEK SZLIFIERZA I POWOLI, SYSTEMATYCZNIE UWALNIAŁ ZGROMADZONĄ ENERGIĘ. TA JEGO BEZCENNA WŁAŚCIWOŚĆ SPRAWIAŁA, ŻE SZLIFIERZ BYŁ GOTOWY DŹWIGAĆ GO CODZIENNIE POD GÓRĘ I W DÓŁ, PRZEZ CAŁE ŻYCIE, JAK SYZYF. KIEDY JACK SHAFTOE WRÓCIŁ DO LONDYNU, PRZYWIÓZŁ W KIESZENI PIENIĄDZE OTRZYMANE OD KRÓLA FRANCJI I PRZEZNACZONE NA SFINANSOWANIE PEWNYCH INTRYG I PLANÓW, KTÓRE MIAŁ TU WCIELIĆ W ŻYCIE. MIAŁ TEŻ PRZYOBIECANE DALSZE FUNDUSZE, JEŻELI LE ROI BĘDZIE ZADOWOLONY Z JEGO DZIAŁAŃ. ZŁOTO, KTÓRE MIAŁ W SAKIEWCE, MOŻNA PORÓWNAĆ DO PIERWSZEGO SOLIDNEGO PCHNIĘCIA, PUSZCZAJĄCEGO W RUCH KAMIEŃ SZLIFIERSKI; SUMY OBIECANE W PÓŹNIEJSZYM TERMINIE BYŁYBY ODPOWIEDNIKAMI MNIEJSZYCH PCHNIĘĆ, PODTRZYMUJĄCYCH OBROTY. JACK MIAŁ JEDNAK DOŚĆ OLEJU W GŁOWIE, BY ROZUMIEĆ, ŻE BĘDZIE MU POTRZEBNE BANCA LOKALNE, JAKIŚ MAGAZYN PIENIĘDZY I WPŁYWÓW TU, W LONDYNIE, ABY JEGO PRZEDSIĘWZIĘCIE DZIAŁAŁO GŁADKO I BEZ WSTRZĄSÓW, MIMO KAPRYŚNOŚCI I NIEREGULARNOŚCI ZAGRANICZNYCH SUBSYDIÓW. NIE MÓGŁ POLEGAĆ NA TRADYCYJNYCH BANCAS, DLATEGO MUSIAŁ STWORZYĆ WŁASNE, DOSTOSOWANE DO JEGO POTRZEB. KIEDY LOS ZETKNĄŁ GO Z PANEM KNOCKMEALDOWNEM (KTÓRY W OWYCH CZASACH BYŁ NIEPOZORNYM PASEREM Z LIMEHOUSE I SKUPOWAŁ OD TAMTEJSZYCH NIEBIESKICH PTAKÓW TOWARY WYKRADZIONE ZE STATKÓW), ZŁOŻYŁ MU NASTĘPUJĄCĄ PROPOZYCJĘ: ON, JACK SHAFTOE, ZA POMOCĄ „FRANCUSKIEGO ZŁOTA I ANGIELSKIEGO SPRYTU” ZROBI Z PANA KNOCKMEALDOWNA PASERSKIEGO GIGANTA; POMOŻE MU WPŁYNĄĆ NA SZERSZE WODY I ZNACZNIE ROZWINĄĆ DZIAŁALNOŚĆ. PAN KNOCKMEALDOWN SIĘ WZBOGACI, A NALEŻĄCA DO NIEGO IRLANDZKA KOMPANIA WSCHODNIOLONDYRISKA, JAK JĄ ŻARTOBLIWIE PRZEZYWANO, STANIE SIĘ DLA JACKA KAMIENIEM SZLIFIERSKIM, MAGAZYNUJĄCYM OWOCE JEGO PRACY. PRZEZ PIERWSZE KILKA LAT PO POWROCIE DO LONDYNU JACK ROBIŁ NIEWIELE POZA TYM. ROZTROPNOŚĆ JEGO POSTĘPOWANIA WKRÓTCE STAŁA SIĘ OCZYWISTA: NASTAŁY CZARNE DNI DLA FRANCJI, WOJNA O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ NIE UKŁADAŁA SIĘ PO MYŚLI LE ROI, MARLBOROUGH I KSIĄŻĘ EUGENIUSZ ZADAWALI POWAŻNE STRATY FRANCUSKIEJ ARMII I LUDWIK NIE POSYŁAŁ WIELE ZŁOTA JACKOWI. SHAFTOE STOCZYŁBY SIĘ DO POZIOMU ZWYKŁEGO WAGABUNDY I STAŁ BEZUŻYTECZNY DLA KRÓLA, GDYBY NIE MÓGŁ SIĘ SAM UTRZYMAĆ, CZERPIĄC ZYSKI Z DZIAŁALNOŚCI KOMPANII WSCHODNIOLONDYŃSKIEJ. TYMCZASEM POWODZIŁO MU SIĘ CORAZ LEPIEJ I ZANIM MARŁBOROUGH ZMIAŻDŻYŁ FRANCUZÓW POD RAMILLIES I ZACZĄŁ SIĘ SZYKOWAĆ (JAK SIĘ WYDAWAŁO) DO MARSZU NA PARYŻ, JACK UCZYNIŁ Z PANA KNOCKMEALDOWNA NAJWIĘKSZEGO PASERA W CAŁYM ŚWIECIE CHRZEŚCIJAŃSKIM - KOGOŚ NA KSZTAŁT KRÓLA PIRATÓW, KTÓRY NICZYM PIES POŁYKAJĄCY NATRĘTNĄ MUCHĘ POTRAFIŁ ZA JEDNYM ZAMACHEM PRZYJĄĆ DO MAGAZYNÓW CAŁĄ ZAWARTOŚĆ ŁADOWNI KRADZIONEGO STATKU I - JESZCZE PODCZAS TEGO SAMEGO PRZYPŁYWU - WYŁADOWAĆ TENŻE STATEK KONTRABANDĄ PO SAME NADBURCIA. KOMPANIA WSCHODNIOLONDYŃSKA STAŁA SIĘ WIĘC FUNDAMENTEM, NA KTÓRYM JACK MÓGŁ SPOKOJNIE WZNIEŚĆ SWOJE MROCZNE GMASZYSKO. DOPIERO NIEDAWNO OSIĄGNĘŁO ONO TAKĄ WYSOKOŚĆ, ŻE ZWRÓCIŁO UWAGĘ ZWYCZAJNYCH LUDZI, TAKICH JAK WY, PANOWIE, ALE ZAPEWNIAM WAS, ŻE ROSŁO JUŻ OD WIELU LAT. W tym miejscu Henry Arlanc zawiesił głos i powiódł wzrokiem wokół stołu. Spoglądał badawczo na każdego członka klubu z osobna, aż doszedł do siedzącego najbliżej Seana Partry'ego, wtedy bowiem spuścił wzrok i ukłonił się lekko, okazując łapaczowi więcej szacunku niż poprzednikom, więcej nawet niż samemu sir Isaacowi - być może z tej prostej przyczyny, że Partry trzymał w ręku klucze do kajdan zapiętych na jego nadgarstkach i kostkach nóg. Podniósł trzymane na kolanach ręce, co wymagało sporego wysiłku, gdyż łączyło je dobre dwadzieścia funtów łańcucha, i zacisnął dłonie na przyniesionym przez żonę kubku czekolady. Pani Arlanc była przerażona, lecz bynajmniej nie zaskoczona, gdy na samym początku zebrania klubu, w pierwszym punkcie porządku obrad, Sean Partry wparował do pokoju i zakuł jej męża w kajdany. Co innego więzień - on naprawdę się zdziwił. Odkąd jednak oswoił się z sytuacją, nie okazywał żadnych gwałtownych emocji, przyjmując tę klęskę z iście hugenockim fatalizmem - ba, można by wręcz pomyśleć, że z ulgą. - Proszę wyjaśnić członkom klubu, jak doszło do tego, że został pan sługą Jacka Shaftoe - polecił mu sir Isaac. - Tylko niech pan mówi wolno i wyraźnie, by każde słowo mogło zostać zaprotokołowane. W zastępstwie Arlanca, który jeszcze przed chwilą pełnił funkcję sekretarza klubu, sprowadzili skrybę z Tempie, który najszybciej jak umiał notował przebieg spotkania. - Proszę uprzejmie. Na pewno nieraz słyszeliście panowie o straszliwym losie francuskich kalwinistów po tym, jak w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym piątym został opublikowany edykt nantejski. Dlatego oszczędzę wam kolejnej dramatycznej opowieści i wspomnę tylko, że mój ojciec padł ofiarą dragonady i skończył jako galernik. Przedtem jednak zdążył załatwić przeszmuglowanie mnie i Calvina przez La Manche do Anglii. Zostaliśmy przewiezieni w beczkach, jak śledzie. Galerę, na której służył, zatopili Holendrzy w potyczce na Morzu Śródziemnym. - Ale to musiało się stać już jakiś czas po wydaniu edyktu - zauważył Kikin, jak na czujnego historyka przystało. - W rzeczy samej, szanowny panie - przytaknął Arlanc. - Powszechnie uważa się, że wojna wybuchła w osiemdziesiątym ósmym, po tym, jak Ludwik zajął Palatynat, a Wilhelm zagarnął Anglię. - My mówimy, że to Anglia przygarnęła Wilhelma - zwrócił mu uwagę Orney. - Jak pan sobie życzy. W każdym razie zatopienie galery, do którego doszło latem roku dziewięćdziesiątego u wybrzeży Krety, było jednym z wydarzeń tejże wojny. - Czyli, jak rozumiem, pański ojciec zginął na morzu? - spytał pan Threader ujmująco łagodnym, troskliwym tonem. - Bynajmniej, drogi panie, bynajmniej. Uratowali go piraci z innej galery, którą dowodził nie kto inny, jak Jack Shaftoe. Na te słowa Kikin przewrócił oczami. - No proszę! - mruknął Orney. Isaac zmarszczył brwi, wpatrując się natarczywie w twarz Arlanca. - To by się zgadzało - stwierdził. - Pod koniec lat osiemdziesiątych Jack Shaftoe się sturczył. Latem tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego jego korsarze najechali Bonanzę, skąd między Słupami Herkulesa czmychnęli na Morze Śródziemne, by wczesną jesienią dotrzeć do Kairu. To powszechnie znane fakty. Opowieść pana Arlanca brzmi wiarygodnie. - Dziękuję, mój panie. Jack z bandą korsarzy uratowali mojego ojca i innych galeriens z wraku okrętu; dowiedzieliśmy się tego z Calvinem z listów, które przyszły do nas do Limerick. Jednakże o tym, co zdarzyło się później... - Zaraz, jak trafiliście do Limerick? - zainteresował się Orney. - WŁAŚNIE MIAŁEM O TYM MÓWIĆ. ZE WSTYDEM PRZYZNAM, ŻE KIEDY W ANGLII WYPUSZCZONO NAS, GOŁOWĄSÓW, Z BECZEK, NIE SPIESZYŁO SIĘ NAM DO TEGO, BY PÓJŚĆ W ŚLADY OJCA I ZAJĄĆ SIĘ HANDLEM. PRAGNĘLIŚMY ZEMSTY, NAJCHĘTNIEJ KRWAWEJ, A JEŚLI BYŁOBY TO MOŻLIWE, TAKŻE CHWALEBNEJ. ZACIĄGNĘLIŚMY SIĘ DO JEDNEGO Z REGIMENTÓW HUGENOCKIEJ KAWALERII, FORMOWANYCH PODÓWCZAS W REPUBLICE HOLENDERSKIEJ. ZANIM WILHELM Z MARIĄ UDALI SIĘ DO ANGLII, ZDĄŻYLIŚMY NAWET TROCHĘ AWANSOWAĆ - CALVIN ZOSTAŁ MŁODSZYM KAPELANEM, A JA PODOFICEREM. JUŻ W PIERWSZYCH LATACH WOJNY WYSŁANO NAS DO IRLANDII, ABYŚMY PRZEGNALI STAMTĄD PRETENDENTA. ZIMĄ ROKU DZIEWIĘĆDZIESIĄTEGO I W DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM PIERWSZYM BRALIŚMY UDZIAŁ W OBLĘŻENIU LIMERICK, GDZIE DOSZŁY NAS CUDOWNE WIEŚCI: OTO NASZ OJCIEC, O KTÓRYM MYŚLELIŚMY JUŻ, ŻE ZGINĄŁ, ZOSTAŁ WYŁOWIONY Z MORZA PRZEZ KRÓLA WAGABUNDÓW. - SKONTAKTOWAŁ SIĘ Z WAMI? - SPYTAŁ ISAAC. - PRZEZ DŁUŻSZY CZAS NIE MOGŁO BYĆ O TYM MOWY, MÓJ PANIE. CAŁY CZAS PRZERZUCANO NAS Z MIEJSCA NA MIEJSCE. - JEŻELI WASZ OJCIEC ZACIĄGNĄŁ SIĘ NA SŁUŻBĘ U JACKA SHAFTOE, W DZIEWIĘĆDZIESIĄTYM PIERWSZYM ODWIEDZIŁ MOKKĘ I BANDAR CONGO, A ROK PÓŹNIEJ PO ZAKOŃCZENIU MONSUNU UDAŁ SIĘ DO SURATU. PÓŹNIEJSZE RUCHY JACKA TRUDNO ODTWORZYĆ, WIEMY JEDNAK, ŻE POD KONIEC ROKU DZIEWIĘĆDZIESIĄTEGO TRZECIEGO WZIĄŁ UDZIAŁ W BITWIE MORSKIEJ GDZIEŚ MIĘDZY SURATEM I SZACHDŹAHANABADEM, A DWA LATA PÓŹNIEJ ZACZĄŁ PRZYMIERZAĆ SIĘ DO ZBUDOWANIA WŁASNEGO STATKU. - W LUTYM DZIEWIĘĆDZIESIĄTEGO ÓSMEGO OJCIEC WYSŁAŁ LIST Z BATAWII, GDZIE TENŻE STATEK ZAWINĄŁ, ABY WZIĄĆ NA POKŁAD ŁADUNEK KORZENI - POWIEDZIAŁ ARLANC. - DOSTALIŚMY GO DOPIERO PÓŹNĄ JESIENIĄ. WOJNA SIĘ JUŻ WTEDY SKOŃCZYŁA. ORNEY PRYCHNĄŁ. - TAK PRZYNAJMNIEJ WSZYSCY UWAŻALI - DODAŁ POSPIESZNIE ARLANC. - PATRZĄC Z PERSPEKTYWY CZASU, WIEMY, ŻE BYŁA TO ZALEDWIE KRÓTKA PRZERWA W DZIAŁANIACH WOJENNYCH, KTÓRE CIĄGNĘŁY SIĘ PRZEZ ĆWIERĆ STULECIA. JEDNAKŻE KIEDY ROK PÓŹNIEJ WILHELM I LUDWIK PODPISALI W HADZE TRAKTAT O ROZBIORZE HISZPANII, NASZ REGIMENT, PODOBNIE JAK WIELE INNYCH, ZOSTAŁ ZDEMOBILIZOWANY. KIEDY DO LONDYNU NAGLE NAPŁYNĘŁY MASY BEZROBOTNYCH WETERANÓW, W MIEŚCIE ZROBIŁO SIĘ NIEBEZPIECZNIE I KRUCHO Z PRACĄ. MY Z CALVINEM MIELIŚMY WIĘCEJ SZCZĘŚCIA OD RESZTY, BO OD EDYKTU NANTEJSKIEGO MINĘŁO JUŻ SPORO CZASU, HUGENOCI ZDĄŻYLI SIĘ W ANGLII ROZGOŚCIĆ I CAŁKIEM NIEŹLE IM SIĘ POWODZIŁO. CALVIN ZOSTAŁ PASTOREM W HUGENOCKIM KOŚCIELE POD MIASTEM, GDZIE OSIADŁ NA DOBRE I MIESZKA DO DZIŚ. JA PRACOWAŁEM DORYWCZO JAKO SŁUŻĄCY HUGENOCKICH KUPCÓW. OSTATNI LIST, JAKI DOSTALIŚMY OD OJCA, PRZYSZEDŁ Z MANILI, BYŁ DATOWANY W SIERPNIU ROKU PAŃSKIEGO TYSIĄC SIEDEMSETNEGO I STWIERDZAŁ... - ŻE STATEK JACKA SZYKUJE SIĘ DO PRZEPŁYNIĘCIA PACYFIKU - WTRĄCIŁ SIR ISAAC. - I ŻE WASZ OJCIEC BĘDZIE NA POKŁADZIE. - NIE INACZEJ, SZANOWNY PANIE. TO DOPRAWDY NIEZWYKŁE, ŻE TAK DOBRZE ZNA PAN MARSZRUTĘ JACKA W TEJ PODRÓŻY DOOKOŁA ŚWIATA. OJCIEC OBIECAŁ, ŻE NAPISZE PONOWNIE, GDY TYLKO DOTRĄ DO ACAPULCO. NIESTETY, PO DRODZE ZMARŁ NA SZKORBUT. NIECH BÓG ZMIŁUJE SIĘ NAD JEGO DUSZĄ. W POKOJU NA CHWILĘ ZAPADŁA CISZA; NAWET PARTRY WYDAWAŁ SIĘ PORUSZONY. PIERWSZY ODEZWAŁ SIĘ SIR ISAAC: - SKĄD SIĘ PAN O TYM DOWIEDZIAŁ? - JACK MI POWIEDZIAŁ. TA INFORMACJA ZAMKNĘŁA ISAACOWI USTA NA DŁUŻEJ. Z KUCHNI DAŁO SIĘ SŁYSZEĆ PANIĄ ARLANC, KTÓRA WYPŁAKIWAŁA SIĘ W RĘKAW KUCHARKI. PO CHWILI JEDNAK ISAAC OTRZĄSNĄŁ SIĘ I STWIERDZIŁ: - MUSIAŁO SIĘ TO WYDARZYĆ PO JEGO POWROCIE DO LONDYNU POD KONIEC TYSIĄC SIEDEMSET DRUGIEGO ROKU. - ZNOWU MA PAN CAŁKOWITĄ RACJĘ. - JAK PAN SĄDZI, CZY SPOTKAŁ SIĘ Z PANEM WYŁĄCZNIE PO TO, BY PRZEKAZAĆ PANU WIEŚĆ O ŚMIERCI OJCA? DOPIERO W TYM MOMENCIE HENRY ARLANC PIERWSZY RAZ STRACIŁ PEWNOŚĆ SIEBIE - CO MOŻNA UZNAĆ ZA DZIWNE, BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE SIEDZIAŁ W ŁAŃCUCHACH I CZEKAŁ NA TRANSPORT DO NEWGATE. ZERKNĄŁ LĘKLIWIE NA SEANA PARTRY'EGO, POTEM NA SIR ISAACA. - OCZYWIŚCIE, ŻE NIE - ODPARŁ. - JEST JEDNAK COŚ, CO POWINNIŚCIE PANOWIE WIEDZIEĆ O JACKU SHAFTOE. OTÓŻ NIE JEST ON WCALE DO CNA ZŁY. CZY DO SPOTKANIA ZE MNĄ POPCHNĘŁY GO JAKIEŚ EGOISTYCZNE MOTYWY? NATURALNIE, ZARAZ DO TEGO DOJDĘ. ALE ZARAZEM DARZYŁ MOJEGO OJCA SZCZERĄ, NIEUDAWANĄ PRZYJAŹNIĄ I PŁAKAŁ, OPOWIADAJĄC MI O JEGO OSTATNICH DNIACH I MORSKIM POGRZEBIE NIEOPODAL BRZEGÓW KALIFORNII. SKŁONNY JESTEM ZRESZTĄ PRZYPUSZCZAĆ, ŻE OJCIEC ODWZAJEMNIAŁ TO UCZUCIE, GDYŻ, JEŚLI WIERZYĆ JACKOWI, NA ŁOŻU ŚMIERCI PRÓBOWAŁ GO OSTRZEC. I JACK DOBRZE BY ZROBIŁ, GDYBY POSŁUCHAŁ JEGO OSTATNICH SŁÓW. - WZRUSZAJĄCE, DOPRAWDY - PRZYZNAŁ ISAAC TAKIM TONEM, JAKBY CHCIAŁ JAK NAJSZYBCIEJ MIEĆ Z GŁOWY TĘ CZĘŚĆ KONWERSACJI. ZA TO DRĘCZONY CIEKAWOŚCIĄ DANIEL NIE WYTRZYMAŁ. - CZEGO DOTYCZYŁY TE OSTRZEŻENIA? - ZAPYTAŁ. ISAAC SPIORUNOWAŁ GO WZROKIEM, LECZ DANIEL, NIEZRAŻONY, MÓWIŁ DALEJ: - PROSZĘ MI WYBACZYĆ, ALE JEST DLA MNIE RZECZĄ OCZYWISTĄ, ŻE PAŃSKI OJCIEC I MÓJ MIELI ZE SOBĄ WIELE WSPÓLNEGO, PANIE ARLANC, JA ZAŚ NIE POTRAFIĘ SOBIE WYOBRAZIĆ, JAKIE DOBRE RADY DLA JACKA SHAFTOE MÓGŁBY MIEĆ MÓJ RODZIC. CO NAJWYŻEJ POSTRASZYŁBY GO, ŻE JEGO DUSZA JEST SKAZANA NA WIECZNE MĘKI W MORZU LAWY. ORNEY UDERZYŁ DŁONIĄ W STÓŁ I ZAŚMIAŁ SIĘ. - OJCIEC OSTRZEGAŁ JACKA PRZED PEWNYM ROZBITKIEM Z GALEONU MANILSKIEGO, KTÓREGO WYŁOWILI Z OCEANU. BYŁ NIM JEZUICKI KSIĄDZ, SZPIEG INKWIZYCJI, OJCIEC EDOUARD DE GEX. ISAACA, KTÓRY JESZCZE PRZED CHWILĄ Z NAJWYŻSZYM TRUDEM POWSTRZYMYWAŁ SIĘ OD DRWIĄCEGO GRYMASU, DOSŁOWNIE ZAMUROWAŁO. CHWILĘ TRWAŁO, ZANIM ZEBRAŁ MYŚLI I POPROSIŁ PARTRY'EGO O WYPROWADZENIE WIĘŹNIA Z POKOJU (CO ŁAPACZ UCZYNIŁ DOŚĆ OBCESOWO), NAJLEPIEJ POZA ZASIĘG SŁUCHU (O CO JUŻ ZADBAŁA PANI ARLANC, KTÓRA DOPADŁA DO MĘŻA, OBJĘŁA GO I ROZSZLOCHAŁA SIĘ W GŁOS). - NIE SŁYSZAŁ O WCZORAJSZYCH WYDARZENIACH NA MOŚCIE - UPIERAŁ SIĘ DANIEL. - GAZETY JESZCZE NIC NIE NAPISAŁY - DODAŁ PAN KIKIN, ZAGORZAŁY CZYTELNIK WSZYSTKIEGO, CO WYSZŁO SPOD PRAS PRZY GRUB STREET. - CZY PARTRY MÓGŁ MU COŚ ZDRADZIĆ? NAWET MIMO WOLI? - WYKLUCZONE - STWIERDZIŁ ORNEY. - PRZEZ CAŁE POPOŁUDNIE I WIECZÓR WŁÓCZYLIŚMY SIĘ Z PARTRYM PO NABRZEŻACH, SZUKAJĄC ŚLADÓW DE GEXA. - JA ZAŚ SPROWADZIŁEM TU SATURNA SPECJALNIE W TYM CELU, BY MIAŁ BACZENIE NA ARLANCA - DODAŁ DANIEL. - NIKT GO NIE ODWIEDZIŁ. - JEŻELI DAMY WIARĘ ARLANCOWI, TO JEGO REWELACJE SĄ DOPRAWDY NIEZWYKŁEJ WAGI - POWIEDZIAŁ ISAAC. - OD LAT PODEJRZEWA SIĘ NA DWORZE, ŻE DE GEX, KTÓRY DUŻO CZASU SPĘDZA W LONDYNIE, JEST SZPIEGIEM FRANCUSKIEGO KRÓLA. JA SAM Z KOLEI NIEJEDNOKROTNIE SŁYSZAŁEM PLOTKI, KTÓRE ŁĄCZYŁY GO Z JACKIEM MINCERZEM. DLATEGO ZAKŁADAŁEM, ŻE ZGODNIE WSPÓŁPRACUJĄ. - SKINIENIEM GŁOWY WSKAZAŁ MIEJSCE, NA KTÓRYM NIEDAWNO SIEDZIAŁ ARLANC. - TA GADKA O OSTRZEŻENIU, KTÓREGO JACK NIE POSŁUCHAŁ, ŚWIADCZYŁABY O TLĄCYM SIĘ OD CZTERNASTU LAT KONFLIKCIE MIĘDZY TYMI DWOMA. - NIE TYLKO - WTRĄCIŁ ORNEY. - JEŻELI PRAWDĄ JEST, ŻE DE GEX WYSZEDŁ CAŁO Z KATASTROFY STATKU NA ŚRODKU OCEANU I UDAŁO MU SIĘ DOCZEKAĆ NADEJŚCIA POMOCY, TO Z PEWNOŚCIĄ UMIE PŁYWAĆ. TO ZAŚ OZNACZA, ŻE WCALE NIE MUSIAŁ SIĘ WCZORAJ UTOPIĆ. - PROPONUJĘ WZNOWIĆ PRZESŁUCHANIE - POWIEDZIAŁ ISAAC. * * * - KIEDY JACK PIERWSZY RAZ WRÓCIŁ DO LONDYNU, WOJNA ROZGORZAŁA NA NOWO POD NOWĄ NAZWĄ, JAKO „WOJNA O SUKCESJĘ HISZPAŃSKĄ”. WOJSKA NIE ZOSTAŁY JEDNAK JESZCZE W PEŁNI ZMOBILIZOWANE I MIASTO CIESZYŁO SIĘ FATALNĄ SŁAWĄ DZIĘKI WŁÓCZĄCYM SIĘ WSZĘDZIE GROMADOM BEZROBOTNYCH ŻOŁNIERZY I ŻEGLARZY. JACK ZDAWAŁ SOBIE SPRAWĘ, ŻE WSZYSCY CI LUDZIE WKRÓTCE ZOSTANĄ PONOWNIE WCIELENI DO SŁUŻBY, TOTEŻ STARAŁ SIĘ POSPIESZNIE JAK NAJWIĘCEJ ICH ZWERBOWAĆ. KIEDY SPOTKAŁ SIĘ ZE MNĄ, CHCIAŁ WYBADAĆ, CZY ZGODZĘ SIĘ DLA NIEGO PRACOWAĆ. - W JAKIM CHARAKTERZE? - SPYTAŁ ISAAC. - I CO MU PAN ODPOWIEDZIAŁ? - KAŻDY, KTO W OSTATNICH DZIESIĘCIU LATACH POŚWIĘCAŁ CHOCIAŻ ODROBINĘ UWAGI GAZETOM I WYDARZENIOM W PARLAMENCIE, WIE, ŻE WOJNA RODZI KORUPCJĘ, TAK JAK SUROWE MIĘSO RODZI ROBACTWO. MIGRACJA LUDZI I TRANSPORT WIELKICH ILOŚCI SUROWCÓW, SPOWODOWANE MANEWRAMI WOJSK SPRZYMIERZONYCH, OTWIERAŁY PRZED JACKIEM NIEMAL NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI ZBICIA FORTUNY. NA KAŻDY PRZYPADEK KORUPCJI SZEROKO KOMENTOWANY W LONDYNIE PRZYPADAŁA SETKA TAKICH, O KTÓRYCH NIKT GŁOŚNO NIE MÓWIŁ; Z TEJ SETKI JACK MACZAŁ PALCE W CO DRUGIM. STOSOWAŁ PROSTĄ SZTUCZKĘ: PODKUPOWAŁ ŻOŁNIERZY I MARYNARZY ZANIM UPOMNIELI SIĘ O NICH KRÓLEWSCY WERBOWNICY, I LEPIEJ ICH TRAKTOWAŁ. - W TEN SPOSÓB ODPOWIEDZIAŁ PAN NA MOJE PIERWSZE PYTANIE: CZEGO JACK OD PANA OCZEKIWAŁ - STWIERDZIŁ ISAAC. - PYTANIE DRUGIE NADAL POZOSTAJE BEZ ODPOWIEDZI. - TYLKO DLATEGO, ŻE ODPOWIEDŹ NA NIE JEST OCZYWISTA. - ARLANC PODNIÓSŁ SKUTE RĘCE. - NIE, NIE DOPUSZCZAŁEM SIĘ ŻADNYCH STRASZNYCH RZECZY. ZE WSTYDEM MUSZĘ JEDNAK PRZYZNAĆ, ŻE ZDARZAŁO MI SIĘ PRZYMYKAĆ OKO, GDY DOSTAWY PROCHU I INNYCH TOWARÓW DLA NASZEGO ODDZIAŁU BYŁY MNIEJSZE OD ZAPOWIADANYCH. ZACHOWYWAŁEM SIĘ W TEN SPOSÓB NIE Z CHĘCI ZYSKU, LECZ ZE STRACHU PRZED PEWNYM KWATERMISTRZEM, KTÓRY NIE ZAWAHAŁBY SIĘ PODERŻNĄĆ MI GARDŁA ALBO STRZELIĆ MI W PLECY, GDYBYM MU SIĘ SPRZECIWIŁ. BÓG MIŁOSIERNY WYBAWIŁ MNIE W KOŃCU Z TEJ OPRESJI: W TYSIĄC SIEDEMSET PIĄTYM ODNIOSŁEM RANĘ, KTÓRA ZMUSIŁA MNIE DO ODEJŚCIA ZE SŁUŻBY. WRÓCIŁEM DO LONDYNU I PO REKONWALESCENCJI ZATRUDNIŁEM SIĘ JAKO PORTIER U MONSIEUR NEVERSA, ZEGARMISTRZA... - Za jego pośrednictwem poznał pan kilku członków Towarzystwa Królewskiego, którzy zlecali panu wytwarzanie niektórych instrumentów - powiedział Daniel. - Zgadza się. I w ten sposób trafiłem w końcu tutaj. - Ale jednocześnie cały czas pracował pan dla Jacka - wytknął Arlancowi Isaac. - W pewnym sensie. Chociaż właściwie trudno to nazwać „pracą”. Od czasu do czasu, raz, może dwa razy w roku proszono mnie o spotkanie z pewnym człowiekiem w pewnym barze. - Skoro pańskie obowiązki były tak błahe, po co w ogóle zawracał pan sobie nimi głowę? - zdziwił się Isaac. - Jack miał nade mną władzę, wynikającą z naszych dawnych układów - wyjaśnił Arlanc. - Mógł jednym słowem zniszczyć moje małżeństwo albo skalać reputację Calvina. A wymagał ode mnie rzeczy zgoła niewinnej, nieszkodliwej. Dlatego się zgodziłem. - O czym rozmawiał pan z tym człowiekiem, kiedy się już spotkaliście? - spytał Orney. - To był wykształcony Francuz, podający się za wielkiego entuzjastę filozofii naturalnej. Wypytywał mnie o Towarzystwo Królewskie, o nasze spotkania i o konkretnych członków: sir Christophera Wrena, Edmunda Halleya... Szczególnie interesował go sir Isaac Newton. - Wspomniał pan temu entuzjaście, że sir Isaac ma w zwyczaju przyjeżdżać w niedzielne wieczory na Crane Court, gdzie następnie pracuje do późna? - zapytał Daniel. - Nie przypominam sobie, mój panie, ale nie mogę tego wykluczyć. Tego typu informacje najbardziej go interesowały. Arlanc zawiesił głos. Słuchacze jak na komendę wypuścili powietrze z płuc. Ci, którzy jeszcze przed chwilą natarczywie mu się przyglądali, teraz z nagłym zainteresowaniem oglądali własne paznokcie albo wyglądali przez okno. - Źle zrobiłem? - spytał, zwracając się do Daniela. - Cóż za głupie pytanie! Sam dobrze wiem, że źle zrobiłem. Ale czy to było przestępstwo? Zbrodnia, za którą można postawić człowieka przed sądem? Daniel, litując się nad nim, spojrzał mu w oczy i już, już miał zaprzeczyć, ale Isaac go uprzedził: - Jest pan winny udziału w spisku, co łatwo będzie przed sądem wykazać. Panie Partry, proszę zabrać tego człowieka do Newgate. Bez zbędnych ceregieli Partry stanął nad Arlankiem, złapał go za kołnierz i dźwignął na nogi, po czym kopniakiem odsunął jego krzesło i zaczął go ciągnąć w stronę wyjścia; łańcuchy wlokły się ze szczękiem po podłodze. Przy drzwiach zatrzymali się na chwilę, by Partry wolną ręką mógł je otworzyć. Korzystając z okazji, Arlanc zapytał: - Za pozwoleniem, panowie, czy mógłbym dodać jeszcze dwa zdania na temat człowieka, którego szukacie...? Isaac skinął głową. - Słuchamy. Partry stanął w progu, za plecami Arlanca, nadal lekko przytrzymując go za kołnierz. We dwóch kojarzyli się Danielowi z brzuchomówcą, który na wiejskim jarmarku zabawia gawiedź kukłą. - Można powiedzieć, że od ładnych paru lat interesuję się Jackiem - zaczął Arlanc. - Podobnie jak pan Halley, który bada ruch komet i rozumie ich naturę, ale nie potrafi wpłynąć na ich trajektorię, tak ja obserwuję Jacka Shaftoe. Jeżeli myślicie, panowie, że Jack jest niewolnikiem Le Roi i cały czas myśli tylko o rym, jak spełniać jego zachcianki, to go nie doceniacie. Taka... hipoteza, jeżeli wolno mi tu zaczerpnąć termin ze słownika Towarzystwa Królewskiego, jest dla niego niesprawiedliwa i nie tłumaczy jego zachowania. - A jaką pan ma hipotezę, panie Arlanc? - spytał Daniel. - JACK OKRĄŻYŁ CAŁY ŚWIAT. BYŁ WSZĘDZIE. MIAŁ GÓRĘ ZŁOTA, STRACIŁ JĄ, ODZYSKAŁ, ZNOWU STRACIŁ. BYŁ WAGABUNDĄ I KRÓLEM, A PO DRODZE PRZESZEDŁ WSZYSTKIE POŚREDNIE SZCZEBLE SPOŁECZNEJ DRABINY. DZIŚ MA WIĘKSZĄ FORTUNĘ, NIŻ JAKIKOLWIEK ŚMIERTELNIK MÓGŁBY POTRZEBOWAĆ. POWINNIŚCIE, PANOWIE, ZADAĆ SOBIE PYTANIE: SKĄD TAKI CZŁOWIEK CZERPIE SIŁĘ DO ŻYCIA? O CZYM MYŚLI, KIEDY WSTAJE Z ŁÓŻKA? CZEGO PRAGNIE? - POZWOLILIŚMY PANU UDZIELIĆ NAM ODPOWIEDZI, NIE ZASYPYWAĆ NAS PYTANIAMI - UPOMNIAŁ ARLANCA SIR ISAAC. - ISTOTNIE, SZANOWNY PANIE. DLATEGO ODPOWIADAM: JACK PRAGNIE MIŁOŚCI. MIŁOŚCI KOBIETY, PEWNEJ KONKRETNEJ KOBIETY, KTÓRĄ DAWNO TEMU POKOCHAŁ I KTÓREJ NIGDY NIE ZDOŁAŁ ZAPOMNIEĆ. - ARLANC SPOJRZAŁ DANIELOWI PROSTO W OCZY. - NIEKTÓRZY Z WAS JĄ ZNAJĄ. NAZYWA SIĘ... - WIEM, O KIM PAN MÓWI - PRZERWAŁ MU DANIEL, CHCĄC UCIĄĆ SENTYMENTALNE WYWODY HUGENOTA, ZANIM TEN SPLAMI REPUTACJĘ JAKIEJŚ NIEWINNEJ NIEWIASTY. NIEPOTRZEBNIE JEDNAK SIĘ ZANIEPOKOIŁ, BO W TEJ SAMEJ CHWILI PARTRY SZARPNĄŁ ARLANCA ZA KOŁNIERZ Z TAKĄ SIŁĄ, ŻE PRZYGNIÓTŁ MU TCHAWICĘ, ZDŁAWIŁ GŁOS W GARDLE I WYWLÓKŁ GO ZA DRZWI. - DZIĘKUJEMY, PANIE PARTRY! - ZAWOŁAŁ ZA NIMI ISAAC. USUNIĘCIU ARLANCA TOWARZYSZYŁA NIESAMOWITA KAKOFONIA: SZCZĘK I ZGRZYT ŁAŃCUCHÓW, CHARCZENIE I KASZEL DŁAWIĄCEGO SIĘ WIĘŹNIA, PRZEKLEŃSTWA PARTRY'EGO I WZNOSZĄCE SIĘ PONAD NIMI NOWĄ FALĄ ZAWODZENIE PANI ARLANC. OTWIERAŁY SIĘ JEDNE PO DRUGICH KOLEJNE DRZWI, GDY PRZERÓŻNI UCZENI I MĘDRCY WYGLĄDALI Z POKOJÓW, ZAINTRYGOWANI ZAMIESZANIEM. KIKIN WYŚWIADCZYŁ KLUBOWI PRZYSŁUGĘ, ZAMYKAJĄC DRZWI NA KORYTARZ, CO PRZYTŁUMIŁO ZGIEŁK DO POZIOMU NIESZKODLIWEGO HAŁASU, KTÓRY JESZCZE PRZESZKADZAŁ, ALE JUŻ DAWAŁ SIĘ ZIGNOROWAĆ. PRZEZ CHWILĘ WSZYSCY MILCZELI, A KLUB ODZYSKIWAŁ DUCHOWĄ RÓWNOWAGĘ, DO MOMENTU, GDY PAN ORNEY, PROWADZĄCY ZEBRANIE, PRZEMÓWIŁ: - NO DOBRZE. CZY MAMY JESZCZE JAKIEŚ NOWE SPRAWY DO OMÓWIENIA? - JA MAM PROPOZYCJĘ - ODEZWAŁ SIĘ PAN KIKIN. - POŁÓŻMY SIĘ WRESZCIE I PRZEŚPIJMY TROCHĘ. * * * POZOSTALI MOŻE NAPRAWDĘ POSZLI SPAĆ, ALE ISAACOWI NIE W GŁOWIE BYŁY DRZEMKI. NIE SPAŁ RÓWNIEŻ DANIEL, PONIEWAŻ ISAAC POPROSIŁ GO NA SŁÓWKO. SPOTKALI SIĘ W PRACOWNI OBOK BIBLIOTEKI, GDZIE NEWTON CHĘTNIE URZĘDOWAŁ JAKO PRZEWODNICZĄCY TOWARZYSTWA. - Z PEWNOŚCIĄ ZWRÓCIŁEŚ UWAGĘ NA FAŁSZ W OPOWIEŚCI ARLANCA - ZAGAIŁ. - MASZ NA MYŚLI TĘ NIEDORZECZNĄ WZMIANKĘ O KOBIECIE? ISAAC SKRZYWIŁ SIĘ W TEN CHARAKTERYSTYCZNY SPOSÓB, KTÓRY ŚWIADCZYŁ O ZDEGUSTOWANIU NIEWYBACZALNĄ OCIĘŻAŁOŚCIĄ UMYSŁOWĄ DANIELA. - ABY UMIEŚCIĆ MACHINĘ PIEKIELNĄ W POŻĄDANYM MIEJSCU, JACK POTRZEBOWAŁ CZEGOŚ WIĘCEJ NIŻ INFORMACJA O MOICH NIEDZIELNYCH WIZYTACH PRZY CRANE COURT. POZA TYM WIEDZIAŁ O PRZYBYCIU TWOIM I THREADERA I MIAŁ ŚWIADOMOŚĆ, ŻE TEŻ ZJAWICIE SIĘ W NIEDZIELĘ WIECZOREM. - ZAPOWIADAŁEM NASZ PRZYJAZD KILKAKROTNIE. ARLANC Z PEWNOŚCIĄ CZYTAŁ MOJE LISTY I ZNAŁ MOJE ZAMIARY... - OWSZEM, W OGÓLNYM ZARYSIE. NIE POWINIEN WIEDZIEĆ O TYM, ŻE PRZYJEDZIESZ W NIEDZIELNY WIECZÓR. TO, ORAZ FAKT, ŻE MACHINA ZNALAZŁA SIĘ W TWOJEJ SKRZYNI PRZEWOŻONEJ NA WOZIE PANA THREADERA, WSKAZUJĄ NA UDZIAŁ THREADERA W CAŁEJ SPRAWIE. - JUŻ O TYM ROZMAWIALIŚMY. MOGĘ UWIERZYĆ W TO, ŻE JACK MA W ORSZAKU THREADERA SZPIEGA, ALE TWIERDZENIE, ŻE SAM THREADER JEST HASHISHINEM, ZAKRAWA NA ABSURD! - Zwróciłeś uwagę, jaki był milczący podczas przesłuchania? - Milczący, powiadasz... Ja bym powiedział wprost, że przysnął! Od trzydziestu sześciu godzin nie zmrużyliśmy oka! - Słyszałeś, co mówił Arlanc o Jacku, o tym, jak buduje swoją pozycję: wyłudza od kogoś drobną przysługę. Potem wraca i prosi o kolejną, poważniejszą, potem o następną, i tak to trwa, aż ofiara staje się całkiem bezradna i nie potrafi mu odmówić. Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że podobny los spotkał takiego starego, doświadczonego probiercę jak pan Threader? - Dobrze - zgodził się Daniel. - Rozważę twoje słowa, ale pod jednym warunkiem: ty weźmiesz pod uwagę inną, równie odrażającą możliwość - że w Towarzystwie Królewskim znajduje się ktoś, kto stoi nieskończenie wyżej w hierarchii niż Henry Arlanc i współpracuje z Jackiem Mincerzem. Clerkenwell Court 27 lipca 1714 - Przybyłem najszybciej, jak mogłem. Daniel pomyślał, że to zachowanie bardzo w stylu Isaaca: zacząć rozmowę od odparcia wyimaginowanego zarzutu opieszałości. Ponieważ Daniel był sam w pokoju (warsztacie Saturna przy Coppice Row), można by zarzucić Isaacowi nadmierną ostrożność - ale w jego wypadku nic nigdy nie było pewne. - Na określenie twojej reakcji na mój liścik nie znajduję słów innych niż „zdumiewający pośpiech” - odparł Daniel. - Spodziewałem się ciebie najwcześniej za godzinę. Innych członków klubu nie spodziewam się w ogóle. Na wypadek, gdyby te zapewnienia były jednak nieszczere, Isaac postanowił nadać większą wagę swojemu usprawiedliwieniu: - W pałacu St. James rozpętała się dziś istna burza. Wszystkie ważne persony wyległy na ulice. Można by pomyśleć, że w południe wszyscy dworzanie i politycy w Londynie jednocześnie doszli do wniosku, że znajdują się w niewłaściwym miejscu. - Bardzo celnie opisałeś zaistniałą sytuację. - Byłem w siedzibie Towarzystwa i przeglądałem pewne dokumenty mające związek z Leibnizem. Kiedy odebrałem twoją wiadomość, ledwie udało mi się wydostać na Fleet Street. W pierwszej chwili przestraszyłem się, że królowa zmarła. Ale to nie dla niej biją dzwony. - Wiem co nieco o dzisiejszych wydarzeniach w St. James, ale skoro przyszedłeś tutaj, zamiast pójść tam, rozumiem, że bardziej interesuje cię sytuacja w Newgate. - Kiedy uciekł? - W nocy, ale nie wiemy dokładnie kiedy. Pan Partry rozmawia właśnie ze strażnikami. - Skoro zawiódł nasze zaufanie i nie zatrzymał pana Arlanca w więzieniu, nie widzę powodu, by powierzać mu dalsze obowiązki. - Nie miał zatrzymać Arlanca w Newgate, lecz tylko go tam dostarczyć. Co też uczynił. Strażnicy więzienni zdjęli Arlancowi kajdany nałożone przez Partry'ego i zakuli go w nowe, znacznie cięższe. Takie są tam zwyczaje. - Do zwyczajów strażników należy również zastępowanie ciężkich kajdan lżejszymi, jeżeli odpowiednio się ich opłaci. - To prawda. Arlanc spędził noc w grubych łańcuchach w Celi Skazańców, a następnego dnia, zakuty w znacznie lżejsze, właściwie symboliczne okowy, został przewieziony... - Do gospody „Pod Prasą i Zamkiem”?! - Isaac pokręcił z niedowierzaniem głową i wyjrzał na Coppice Row. - Ktoś, najpewniej Jack albo któryś z jego ludzi, musiał hojnie obdzielić strażników gotówką. Zapewnili mu wygodne lokum na noc, a potem przymknęli oko, kiedy wyszedł przez okno i zjechał po rynnie na dół. Mogłem to przewidzieć. - Może nie przewidziałeś, ponieważ nie ma to większego znaczenia. - Jestem związany umową, Danielu. Wymierzanie sprawiedliwości ma dla mnie ogromne znaczenie. - Pozwól zatem, że ujmę to inaczej. Arlanc miał przed sobą widmo czekającej go kary i nic poza tym; nie uzyskalibyśmy od niego żadnych więcej informacji, to oczywiste. Dlatego podświadomie odsunąłeś na boczny tor niezbyt interesującą kwestię jego uwięzienia i procesu. Ja również. Przez okno ujrzeli Petera Hoxtona i Seana Parny ego, którzy szli Coppice Row mniej więcej od strony Newgate. Saturn prowadził, torując drogę przez tłum, który niemal w całości podążał w przeciwnym kierunku. Był wtorek. W piątki w Tyburn wieszano skazańców, dlatego w piątki i we czwartki ulice były absolutnie nieprzejezdne. Mięso ze zwierząt sprowadzonych na ubój we wtorek lub środę sprzedawało się doskonale pod koniec tygodnia - nic więc dziwnego, że co rusz w polu widzenia Isaaca i Daniela pojawiali się pasterze, pędzący stadka rzeźnego bydła w stronę Smithfield. Normalny w tej okolicy strumień wozów wiozących siano, gnój lub mieszczan wracających z pikniku na nizinach na północ od miasta musiał się wciskać w przerwy między stadami. Zdążający na północ piesi - tacy jak Saturn i Partry - znaleźli się w najgorszym położeniu. Do warsztatu dotarli wściekli jak osy i cuchnący krowim nawozem, w który wielokrotnie zdarzyło im się wdepnąć, ale i tak w porównaniu z Newgate Coppice Row pachniała jak mongolskie ogrody. - W całym Newgate nie ma człowieka, który nie zaklinałby się na wszystkie świętości, że zniknięcie Henry'ego Arlanca to niezbadana tajemnica - stwierdził Partry bez zbędnych wstępów. - Z czego należy wnioskować, co panowie zapewne już uczyniliście, że jego ucieczkę zorganizował ten słynny łotr, Jack Shaftoe. - Nie trzeba iść aż do Newgate, żeby się tego domyślić - odparł Newton. Sprawiał wrażenie, jakby zamierzał oskarżyć łapacza o sztuczne zawyżanie kosztów działalności. Ale Partry był dla niego za szybki. - Zaaferowany losem Arlanca Jack zapomniał jednak o innym więźniu, którego w piątek czeka wypatroszenie i ćwiartowanie - powiedział. - Jego zeznania mogą okazać się bardziej użyteczne dla klubu i bardziej szkodliwe dla Jacka od słów Arlanca. - Ma pan na myśli człowieka, którego przed kilkoma tygodniami sąd uznał za winnego fałszerstwa - domyślił się Daniel. - Chciał się pan z nim spotkać w tym tygodniu. Na śmierć o nim zapomniałem. - Proszę nie pluć sobie w brodę, doktorze. Jack też o nim zapomniał. I to jest nasza szansa. - Nie mam pojęcia, o kim mówicie - poskarżył się Isaac. - Gdybym powiedział, jak się nazywa, od razu by go pan skojarzył - uspokoił go Partry. - Został schwytany jakiś czas temu, podczas jednego z pańskich śledztw wymierzonych przeciw fałszerzom. Zakazał mi jednak wyjawiać jego nazwisko i nie zdradzę go do czwartku wieczorem, kiedy to spotkamy się „Pod Czarnym Psem”, w podziemiach Newgate. - Powie nam coś o Jacku, tak? - Pod warunkiem, że do jego kieszeni trafi wtedy parę gwinei. - Którymi dzień później zapłaci katu za szybką i bezbolesną śmierć w Tyburn - stwierdził zrezygnowany Isaac. - Nie pierwszy raz przyczynię się do wzbogacenia się pana Ketcha w pogoni za grubszą zwierzyną. Zadowolony z siebie Partry skinął głową, ale szybko przestał się uśmiechać, skarcony wymownym spojrzeniem i przeczącym ruchem głowy Daniela. - Chwileczkę - powiedział Daniel. - To nam nie wystarczy. - Jak to? - zdziwił się łapacz. - Proszę się rozgościć, panie Partry. - Daniel podszedł do tylnych drzwi, wpatrując się w Isaaca, aż ten zwrócił na niego uwagę i pytająco uniósł brwi. - Tutaj albo w pobliskim barze, jak pan woli. Ja i sir Isaac musimy się przejść i przedyskutować pewne nieoczekiwane komplikacje. Partry przygryzł język, namyślił się i odparł: - Zachowam siły na następny wypad do Newgate i z powrotem. Życzę panom przyjemnego spaceru. Oby obeszło się bez ofiar w ludziach. - O to ostatnie zadbam osobiście - zaproponował Saturn, wychodząc w ślad za Danielem i Isaakiem na dziedziniec Pałacu Sztuk Technicznych. * * * - Co chciałeś mi tu pokazać? Isaac musiał zadać to pytanie, ponieważ na placu jak zwykle panował chaos. Jeden z uczniów pana Newcomena przywiózł niedawno z Devonu elementy Maszyny, które złożono w całość na środku podwórza, tworząc buchające parą dymiące, świszczące i łoskoczące monstrum, otoczone w tej chwili tłumem umorusanych czcicieli. W rogu dziedzińca pan Hauksbee wypróbowywał nowy (bardziej niebezpieczny od poprzedniego) iskrownik, który przyciągnął wszystkich niezainteresowanych demonstracją Maszyny. Daniel liczył na to, że ten widok urzeknie Isaaca, ale nic podobnego się nie stało. Przeciwnie, ton jego głosu, sztywna sylwetka i rozdęte nozdrza miały chyba dać Danielowi do zrozumienia, że Isaacowi wcale nie podoba się to, co widzi. I chyba przejawem litości z jego strony był fakt, że nie zadawał pytań bardziej kłopotliwych niż „Co chciałeś mi tu pokazać?”. Rozglądając się po placu, Daniel od razu zauważył, że prace przy Maszynie Logicznej nie posuwają się zbyt szybko. Gdyby był z natury bardziej odpowiedzialny, powinien zapewne poczuć się zaniepokojony; gdyby uważał się za naturalnego przywódcę, powinien podjąć stanowcze kroki w celu zdyscyplinowania opieszałych ingenieurs. Nie miał jednak na to ochoty. Zgromadził tych ludzi w jednym miejscu i dał im to, o czym marzyli: swobodę twórczą i prawo zajmowania się tym, co najbardziej ich interesuje. Przez kilka miesięcy za najciekawszy projekt uznawali budowę Maszyny Logicznej i nieprzymuszani przez nikogo pracowali przy niej bez wytchnienia. W ostatnim czasie zafascynowały ich jednak inne zagadnienia. Ich niestałość przez krótki okres nawet go drażniła, dopóki nie uświadomił sobie, że w lipcu tysiąc siedemset czternastego roku na świecie wręcz roi się od projektów, które mogą przyciągnąć uwagę takich ludzi i zapewnić im zajęcie na najbliższe sto lat. Nawet jeśli porzucili niedokończoną Maszynę Logiczną, kimże był, żeby zabronić im zajmowania się iskrami czy parą? Isaac mógł być znużony opowieściami o Maszynie Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia, ale nie w mocy Daniela leżało zakazywanie komukolwiek prac nad jej udoskonaleniem. Nawet jeśli była to tylko powiększona kopia sprężarki Boyle'a/Hooke'a sprzed pół wieku. - Nic - odparł w końcu. - Tędy po prostu można bezpiecznie wyjść, nie ryzykując stratowania przez krowy. POPROWADZIŁ ISAACA DO BOCZNEJ BRAMY. SATURN, KTÓRY NA CHWILĘ ODŁĄCZYŁ SIĘ OD NICH I ZGARNĄŁ DWÓCH MŁODYCH PRÓŻNIAKÓW GRAJĄCYCH W KOŚCI NA DENKU BECZKI, PODBIEGŁ TERAZ DO WRÓT I ŚCIĄGNĄŁ BLOKUJĄCĄ JE CIĘŻKĄ SZTABĘ. DWAJ HAZARDZIŚCI RUSZYLI ZA DANIELEM I ISAAKIEM Z SOLIDNYMI KOSTURAMI W DŁONIACH, CHOCIAŻ NIE WYGLĄDALI NA TAKICH, CO MOGĄ USKARŻAĆ SIĘ NA REUMATYZM. POD ESKORTĄ IDĄCEGO PRZODEM SATURNA I ZAMYKAJĄCYCH POCHÓD MŁODZIEŃCÓW Z KIJAMI DANIEL Z ISAAKIEM ROZPOCZĘLI PARODIĘ WIEJSKIEGO SPACERU. SZLI LABIRYNTEM PRZECINAJĄCYCH SIĘ ŚCIEŻEK I DRÓG, WYTYCZAJĄCYCH NIEWIELKIE DZIAŁKI NA OBRZEŻACH METROPOLII. NA NIEKTÓRYCH PASŁY SIĘ OWCE I ROSŁA RZEPA, NA INNYCH TRWAŁY INTENSYWNE ROBOTY BUDOWLANE. W PRZYSZŁOŚCI DROŻYNY MIAŁY SIĘ PRZEOBRAZIĆ W ULICE Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA, NA RAZIE JEDNAK BYŁY ZBYT WĄSKIE, MIĘKKIE I KRĘTE, BY NADAWAĆ SIĘ DLA RUCHU BARDZIEJ INTENSYWNEGO NIŻ PARA PODSTARZAŁYCH SPACEROWICZÓW W TOWARZYSTWIE STRAŻY PRZEDNIEJ I TYLNEJ. - MOŻEMY STĄD ODBYĆ PRZYJEMNĄ PRZECHADZKĘ NA PÓŁNOC - DODAŁ DANIEL. - CZY TO, CO ZNAJDUJE SIĘ NA PÓŁNOC STĄD, ZASŁUGUJE NA PRZECHADZKĘ? DANIEL SZEDŁ DALEJ, UDAJĄC, ŻE NIE SŁYSZAŁ PYTANIA, A ISAAC, PO CHWILI WAHANIA, ZRÓWNAŁ SIĘ Z NIM. - PROPOZYCJA PANA PARTRY’EGO NAS NIE SATYSFAKCJONUJE - UPARŁ SIĘ DANIEL. - MUSIMY ZNAĆ ODPOWIEDŹ NAJDALEJ JUTRO, A NAJLEPIEJ JESZCZE DZIŚ WIECZOREM, JEŻELI TYLKO UDAŁOBY SIĘ ZMUSIĆ TEGO WIĘŹNIA DO MÓWIENIA. - CZY TWOJE NALEGANIA MAJĄ COŚ WSPÓLNEGO Z DZISIEJSZYMI WYDARZENIAMI W ST. JAMES? NIE SŁYSZAŁEM WCZEŚNIEJ, ŻEBYŚ TAK SIĘ PRZY TYM UPIERAŁ. - WYDARZENIA NAS WYPRZEDZIŁY. MUSIMY NADROBIĆ STRACONY DYSTANS. BOLINGBROKE MA JAKIŚ PLAN. NIE WIEM JAKI - CZY GENIALNY, CZY ZUPEŁNIE NIEDORZECZNY - ALE, CHOĆ ZABRZMI TO DZIWNIE, NIE MA TO ŻADNEGO ZNACZENIA. LICZY SIĘ TYLKO FAKT, ŻE MA PLAN, ŻE DZIAŁA, A POZOSTALI MUSZĄ GO OBSERWOWAĆ I REAGOWAĆ NA JEGO POSUNIĘCIA. ZNAJDUJE SIĘ W CENTRUM UWAGI, CO, JAK ZACZYNAM PODEJRZEWAĆ, JEST DLA NIEGO WAŻNIEJSZE OD OSIĄGNIĘCIA JAKIEGOKOLWIEK KONKRETNEGO CELU. NATOMIAST ŻADNEGO PLANU NIE MA LORD OXFORD, DO NIEDAWNA LORD SKARBNIK... - JAK TO „DO NIEDAWNA”? CZY MAM ROZUMIEĆ, ŻE KRÓLESTWO MA NOWEGO LORDA SKARBNIKA? - TEGO NIE POWIEDZIAŁEM. CHODZIŁO MI TYLKO O TO, ŻE OXFORDA JUŻ NIE MA. DZIŚ NA POSIEDZENIU ODDAŁ KRÓLOWEJ BIAŁĄ LASKĘ. - Z WŁASNEJ WOLI CZY... - KRÓLOWA MU KAZAŁA. Z NIEJAKIM TRUDEM WYOBRAŻAM SOBIE OSOBĘ TAK KRUCHĄ I DELIKATNĄ, JAK COŚ KOMUŚ KAŻE, ALE PODOBNO TAK WŁAŚNIE BYŁO. - I CO? ZACHOWAŁA JĄ DLA SIEBIE? - MOJE ŹRÓDŁA TWIERDZĄ, ŻE NIKOMU JEJ NIE PRZEKAZAŁA. - CO TO ZA ŹRÓDŁA, DANIELU? BO WYGLĄDAJĄ NA LEPSZE OD MOICH. A Z PEWNOŚCIĄ SZYBSZE. - TO TEMAT NA OSOBNĄ ROZMOWĘ. RZECZ W TYM, ŻE OXFORD POLECIAŁ, A WRAZ Z NIM POSZLI PRECZ UMIARKOWANI TORYSI. W TEN SPOSÓB KRÓLOWA DAŁA DZIŚ CAŁEMU ŚWIATU DO ZROZUMIENIA, ŻE HOŁUBI BOLINGBROKE'A I JAKOBITÓW. ZAPOCZĄTKOWAŁA CIĄG WYDARZEŃ, KTÓRY MA DOPROWADZIĆ DO COFNIĘCIA POSTANOWIEŃ AKTU O NASTĘPSTWIE TRONU, ODRZUCENIA DYNASTII HANOWERSKIEJ I INTRONIZACJI KATOLICKIEGO MONARCHY. - CHYBA ŚNI - PRYCHNĄŁ ISAAC. - W BRYTANII PRĘDZEJ WYBUCHNIE NOWA WOJNA DOMOWA, NIŻ PAPISTA WRÓCI NA TRON. - NATURALNIE. POMYŚL O TYM, JAK BOLINGBROKE SIĘ USTAWIŁ. PRZEKABACIŁ KRÓLOWĄ, A PRZY OKAZJI ZAGWARANTOWAŁ SOBIE NIEKWESTIONOWANĄ WŁADZĘ NAD TORYSAMI I, W KONSEKWENCJI, NAD PARLAMENTEM. TERAZ ZACZNIE PAKTOWAĆ Z WIGAMI, JEDYNĄ OPOZYCJĄ, JAKA MU SIĘ OPIERA. - PO CO MIAŁBY SOBIE ZAWRACAĆ NIMI GŁOWĘ? W TEJ CHWILI TO ON DYKTUJE WARUNKI. - OTO MAJĄTEK SIR JOHNA OLDCASTLE'A - ODPARŁ DANIEL. WYSZLI NA ODSŁONIĘTY TEREN, SKĄD PONAD SKOSZONĄ ŁĄKĄ ROZTACZAŁ SIĘ WIDOK NA LEŻĄCĄ PO DRUGIEJ STRONIE DROGI POSIADŁOŚĆ. NA JEJ POŁUDNIOWYM SKRAJU ZNAJDOWAŁO SIĘ KILKA MAJESTATYCZNYCH, STARYCH BUDYNKÓW, A NA PÓŁNOC OD NICH ROZCIĄGAŁ SIĘ ZAGAJNIK, KTÓRY PO MNIEJ WIĘCEJ DWUSTU JARDACH KOŃCZYŁ SIĘ NA NIEWIELKIM WZNIESIENIU. DANIEL ZWRÓCIŁ UWAGĘ ISAACA NA TEN WŁAŚNIE PAGÓREK, KTÓRY W INNYM REJONIE ANGLII POZOSTAŁBY NIEZAUWAŻONY I BEZIMIENNY, ALE TU, NA PODMOKŁEJ RÓWNINIE ZALEWOWEJ FLEET, STANOWIŁ ZJAWISKO WYJĄTKOWE. Z JEGO WIERZCHOŁKA ROZTACZAŁ SIĘ WIDOK NA CAŁĄ OKOLICĘ, I TO W PROMIENIU SETEK JARDÓW! TRZECH MĘŻCZYZN STAŁO WŁAŚNIE NA SZCZYCIE, ROZKOSZUJĄC SIĘ TĄ NIEZWYKŁĄ PANORAMĄ. - CO O NICH POWIESZ, ISAACU? PRZYPOMINAJĄ MI OBSERWATORÓW OGLĄDAJĄCYCH POLE BITWY. - JAKIE TO ROMANTYCZNE... - MRUKNĄŁ ISAAC. - W RZECZYWISTOŚCI SĄ PEWNIE PRZYJACIÓŁMI ALBO KREWNIAKAMI OLDCASTLE'ÓW, KTÓRZY WYSZLI POSPACEROWAĆ PO LASKU. - PO LASKU? CHCIAŁEŚ POWIEDZIEĆ: GAJU NAMIOTOWYM! DANIEL WSKAZAŁ ZAGAJNIK. O TEJ PORZE ROKU BUJNA ROŚLINNOŚĆ SKUTECZNIE ZASŁANIAŁA WIDOK, ALE UWAŻNY, BYSTROOKI OBSERWATOR, TAKI JAK NA PRZYKŁAD SIR ISAAC NEWTON, MÓGŁ POMIĘDZY GAŁĘZIAMI WYPATRZYĆ NAPIĘTE PŁÓTNA, OBRĘBIONE KRAWĘDZIE, MASZTY I ODCIĄGI. - RZECZYWIŚCIE... JEST TAM NIEWIELKIE OBOZOWISKO - ZGODZIŁ SIĘ ISAAC. - TO PEWNIE WAGABUNDY. ZAMIERZAJĄ OBEJRZEĆ PIĄTKOWE WIESZANIE. - NAPRAWDĘ MYŚLISZ, ŻE WŁAŚCICIEL POSIADŁOŚCI WPUŚCIŁBY WAGABUNDÓW? - SKORO MOJE WYJAŚNIENIE CI NIE ODPOWIADA, CO PROPONUJESZ? - TO OBÓZ WOJSKOWY. NIE SĄ TO JEDNAK ŻOŁNIERZE KRÓLOWEJ, PRAWDA? ERGO: MILICJA. - Wigowska czy torysowska? - Nie zapominaj, że stary sir John był jednym z pierwszych protestantów. Dzisiejsi Oldcastle’owie mniej się z tym obnoszą, ale skłonności mają podobne. - Rozumiem. Czyli jest to zgromadzenie wigów. Słyszałem o nich, owszem, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć ich na własne oczy, w dodatku w takiej liczbie, na obrzeżach Londynu. - Podejdźmy bliżej - zaproponował Daniel, wskazując widoczne ćwierć mili dalej inne skupisko drzew i domów. - Zobaczymy, co słychać przy Jaskini Merlina. Budynki - znacznie mniejsze, nowsze i nie tak wspaniałe jak u Oldcastle'ów - składały się na kurort, wybudowany niedawno wokół naturalnej jaskini, u stóp łagodnego stoku wznoszącego się aż do Islington. W tej chwili przebywało w nim kilku przybyłych z miasteczka jeźdźców. Z tej odległości nie dało się rozeznać szczegółów, ale ze sposobu, w jaki konni kierowali wierzchowcami, było widać, że są młodzi, świetnie wyszkoleni i lekkomyślni. Można by pomyśleć, że popisują się przed jakimiś kobietami - ale nawet z odległości ćwierci mili było oczywiste, że w pobliżu nie ma żadnych kobiet. Mężczyźni popisywali się we własnym gronie. Kiedy Daniel i Isaac podeszli bliżej (zajęło im to nie więcej niż dwie minuty), zorientowali się, że młodzi jeźdźcy bawią się w Mohawków. Ich służący zbierali chrust, aby później rozpalić ognisko. - Widziałeś już takich młodzików, prawda? - powiedział Daniel. - To synowie wigowskich dżentelmenów. Gdybyśmy zapuścili się dalej od miasta, spotkalibyśmy ich znacznie więcej, rozproszonych po lasach i wioskach, i obozujących na pagórkach, na których można palić ogniska sygnałowe. Okręcił się na pięcie i skierował z powrotem do Clerkenwell. Isaac spojrzał jeszcze raz na niby Mohawków i ruszył za nim. - Ci, których widzieliśmy, to tylko szpica większej formacji - ciągną! Daniel. - Na dany przez lorda Ravenscara znak pierwsi zejdą po zboczu Saffron Hill, przez Newgate wkroczą do Londynu i zajmą miasto. Gdybyśmy przeszli się na inne przedmieścia, w co większych posiadłościach odkrylibyśmy podobne oddziały milicji torysowskiej, która przysięgła wierność Pretendentowi. Isaac długo milczał. - Co będzie jutro? - zapytał w końcu. - Uroczysta kolacja przy Golden Square. - Słucham?! - Bolingbroke rozesłał liściki do Rogera i innych wigów: zaprasza ich na jutro do swojej rezydencji przy Golden Square. Wszyscy możni, którzy od lat uczestniczą w tej grze o najwyższe stawki, jutro wieczorem będą musieli odkryć karty. Bolingbroke bardzo sprytnie wybrał czas i miejsce. Z królową jest bardzo źle, po dzisiejszym spotkaniu Rady zemdlała z przemęczenia. To wina Bolingbroke'a, który poddaje ją takiej presji albo z czystego okrucieństwa, albo mimowolnie, nie zdając sobie sprawy ze zniszczeń, jakich jest przyczyną. Tak czy inaczej, królowa długo nie pożyje. Bolingbroke zdaje sobie sprawę, że to dla niego idealny moment, który potrwa nie wiadomo jak długo - może dzień, a może tydzień. Sesja parlamentu została zawieszona, więc na razie nie musi się martwić sprawą pieniędzy z Asiento. Oczywiście ma te pieniądze, a jeśli nie, to z pewnością może liczyć na wpływy, które sobie za nie zaskarbił, ale na razie nie dosięgły go konsekwencje kradzieży. To rysi stoją za nim murem. Ma poparcie królowej, zbyt słabej, by mu się sprzeciwić, choć zarazem zbyt silnej, by od razu umrzeć. Aktem o Schizmie rzucił nas wszystkich, dysydentów i nonkonformistów, na kolana. W dodatku ma Pyxis. Takie właśnie karty wyłoży jutro na stół. Co na to Ravenscar? Bo na pewno ma kilka atutów. - Możemy ogromnie wzmocnić jego pozycję, a zarazem osłabić stanowisko Bolingbroke'a, jeżeli schwytamy Jacka Mincerza i przywrócimy dobre imię Pyxis - stwierdził Isaac. - Teraz wszystko rozumiem. Dziękuję za miły spacer, Danielu. * * * - TO NIE BĘDĄ ŁATWE NEGOCJACJE - POWIEDZIAŁ SEAN PARTRY, PRZEMYŚLAWSZY SPRAWĘ DOGŁĘBNIE. - SKAZAŃCA W NEWGATE NIC A NIC NIE OBCHODZĄ ROZGRYWKI POLITYCZNE. WOJNA DOMOWA? DLACZEGO MIAŁBY SIĘ NIĄ PRZEJĄĆ, SKORO JEGO WYGOTOWANA W SMOLE GŁOWA BĘDZIE JĄ OGLĄDAĆ SPOD SZCZYTU POTRÓJNEGO DRZEWA? - NIE MA RODZINY? - SPYTAŁ DANIEL. - POMARLI NA OSPĘ. DLA NIEGO LICZY SIĘ TERAZ TYLKO JEDNO: JAK BARDZO PRZYJDZIE MU CIERPIEĆ W PIĄTEK? - W TAKIM RAZIE SPRAWA JEST PROSTA. WYSTARCZY PRZEKUPIĆ KATA. NIE ROZUMIEM... - TO NIE TAKIE ŁATWE. CHODZI O TO, ŻEBYŚMY PRZEKUPILI GO JAKO OSTATNI I ZAOFEROWALI MU NAJWIĘCEJ. LUDZIE JACKA, OD KTÓRYCH, JAK WIDZIELIŚMY, WPROST ROI SIĘ W NEWGATE, NIE ODPUSZCZĄ. WŁAŚNIE DLATEGO CHCIAŁEM ZAŁATWIĆ SPRAWĘ W CZWARTEK WIECZOREM: JACK MIAŁBY WTEDY NIEWIELE CZASU NA PRZEBICIE NASZEJ OFERTY. ALE WE WTOREK... - PARTRY POKRĘCIŁ GŁOWĄ. - DOBRZE, ODPUŚĆMY SOBIE WTOREK. CO POWIESZ NA ŚRODĘ? - BYŁOBY ŁATWIEJ. NIEWIELE, ALE ZAWSZE. - ALE NAJPÓŹNIEJ PO POŁUDNIU. NIE MOŻEMY CZEKAĆ DO WIECZORA. PARTRY ZAMYŚLIŁ SIĘ I WZRUSZYŁ RAMIONAMI. - ZAWSZE WARTO SPRÓBOWAĆ. ALE PRZYNIEŚCIE PANOWIE ZAPAS FUNTÓW SZTERLINGÓW I LICZCIE SIĘ Z TYM, ŻE TRZEBA BĘDZIE PŁACIĆ ZA KAŻDE SŁOWO Z OSOBNA. - MÓWI PAN, ŻE FUNTY SZTERLINGI ZAŁATWIĄ SPRAWĘ? - SPYTAŁ ISAAC. - MAM PEWIEN POMYSŁ, SKĄD JE WZIĄĆ. GOLDEN SQUARE 28 LIPCA 1714, PÓŹNE POPOŁUDNIE - MOCNIEJSZY DRINK CI NIE ZASZKODZI - POWIEDZIAŁ ROGER COMSTOCK, MARKIZ RAVENSCAR. - JEST JESZCZE WCZEŚNIE. A OBAJ ZOSTALIŚMY JUŻ SKREŚLENI Z LISTY DOŻYWOTNICH RENCISTÓW TOWARZYSTWA KRÓLEWSKIEGO, KTÓRA ZRESZTĄ JEST KPINĄ Z PROFESJI SKARBNIKA. - NIE LEPIEJ, ŻEBYŚ BYŁ TRZEŹWY, KIEDY TAM WEJDZIESZ? - SPYTAŁ DANIEL. STAŁ ZWRÓCONY TWARZĄ (A ROGER - ZADKIEM) DO NAJWSPANIALSZEGO DOMU NA PLACU, KTÓRY PRZYPOMINAŁ MU SCENĘ W TEATRZE - ALE NIE TAKĄ NOWOMODNĄ, OPEROWĄ, NA KTÓREJ AKTORZY TŁOCZĄ SIĘ ZA WYGIĘTYM W ŁUK PROSCENIUM, TYLKO „DREWNIANE O” SHAKESPEARE'A, NA KTÓRE SKŁADAŁ SIĘ PŁASKI KAWAŁEK ZIEMI (W TYM WYPADKU GOLDEN SQUARE), OTOCZONY LOŻAMI DLA ZAMOŻNYCH WIDZÓW (DOMY WOKÓŁ PLACU), ZDOMINOWANY PRZEZ NAJWIĘKSZĄ, WYRASTAJĄCĄ PONAD WSZYSTKO INNE BUDOWLĘ (REZYDENCJA BOLINGBROKE'A) I SPRYTNIE PODZIURAWIONY I POSPINANY KORYTARZAMI, POMOSTAMI, DRABINAMI I SCHODAMI ŁĄCZĄCYMI BALKONY, KOPUŁY, OKNA ET CAETERA, GDZIE W KAŻDEJ CHWILI MOGŁY OBJAWIĆ SIĘ WAŻNE PERSONY, ODDAJĄCE SIĘ KONWERSACJI, SPISKOWANIU, SCHADZKOM LUB POJEDYNKOM, KTÓRE W TAKI CZY INNY SPOSÓB POPCHNĄ DO PRZODU AKCJĘ DRAMATU. PRZED AKTORAMI OTWIERAŁ SIĘ OGROMNY ARSENAŁ MOŻLIWOŚCI. ROZPROSZENI PO PLACU POSIADACZE NAJTAŃSZYCH BILETÓW NIE MOGLI ODERWAĆ OCZU OD WSPANIAŁEGO GMACHU - WSZYSCY POZA ROGEREM, ALE ROGER TAK NAPRAWDĘ NIE NALEŻAŁ DO TEJ GRUPY. NIE BYŁ ZWYCZAJNYM WIDZEM, LECZ PIERWSZOPLANOWYM AKTOREM - CAPULETTIM LUB MONTECCHIM, BEZ RÓŻNICY - DLA KTÓREGO GOLDEN SQUARE BYŁ CZYMŚ NA KSZTAŁT KULISY. SZYKOWAŁ SIĘ DO WEJŚCIA NA SCENĘ I ROZPOCZĘCIA WYSTĘPU, TYLE ŻE NIE ZNAŁ NA RAZIE SWOICH KWESTII. Nic dziwnego, że pił ostro. - W „Czarnym Psie” sam pewnie piłeś, ile wlezie, a mnie teraz zabraniasz? Myśl o tym, że miałby przytknąć usta do któregoś z naczyń podawanych gościom „Pod Czarnym Psem”, przyprawiła Daniela o przykry skurcz całego przewodu pokarmowego. - Ja bym tam nawet nie usiadł przy barze, nie mówiąc już o piciu. - Tu też nie siedzimy - zauważył Roger. - Ale mnie to nie przeszkadza. Jeden z jego mniej groźnych z wyglądu służących podszedł bliżej, niosąc tacę, na której stały dwa następne naparstki. Roger wziął jeden z nich i wlał jego zawartość w głąb swojej wykładanej kością słoniową paszczy. Daniel czym prędzej zgarnął drugi - wyłącznie po to, żeby uniemożliwić Comstockowi powtórkę. - Twoja niechęć do powiedzenia bez ogródek, jak przebiegają negocjacje, jest dla mnie torturą - poskarżył się Roger i zwrócił do służącego. - Jeszcze jedną kolejkę proszę. Muszę ukoić ból, jaki sprawia mi mój małomówny kompan. - Zaczekaj - powstrzymał go Daniel. - Jeszcze nie rozmawialiśmy z więźniem. Roger zgiął się w pół w gwałtownym ataku kaszlu. - To dobra wiadomość - ciągnął Daniel. Bezczelne kłamstwo uciszyło i wyprostowało Rogera. - Bawisz się moim kosztem, przyjacielu. - Bynajmniej. Dlaczego nasz więzień nie chce nam pokazać twarzy nawet w „Czarnym Psie”? - Dlatego, że jest przeklętym tchórzem? - Nawet tchórz nie ma się czego obawiać ze strony Jacka. Chyba, że jest w posiadaniu informacji niezwykle dla Jacka niebezpiecznych. - Chciałbym cię o coś zapytać, Danielu. - Bardzo proszę. Pytaj. - Czy kiedykolwiek wżyciu uczestniczyłeś w jakichś negocjacjach? Pytam o to, ponieważ osoby z doświadczeniem w tej kwestii rzadziej dają się zwieść wydumanym twierdzeniom drugiej strony. - Rogerze... - Jak Cloudesley Shovell, który zbyt późno dostrzegł wynurzające się z mgły skały Scilly i nie zdążył zawrócić floty i zapobiec katastrofie, tak i ja, stojąc na progu matecznika Bolingbroke'a, rozumiem błąd, jaki popełniłem, posyłając ciebie i innych naturalistów na spotkanie z tym bezwzględnym bandytą. - Sytuacja nie wygląda wcale tak źle. - Tak? Zatem podziel się ze mną jakąś nowiną, która nie będzie całkowicie, absolutnie i nieodwołalnie tragiczna i beznadziejna. - Dziś po południu zaczęliśmy wcześnie i przebrnęliśmy przez wszystkie obowiązkowe wstępne etapy negocjacji, mając Seana Partry'ego za pośrednika; mamy za sobą całe prężenie muskułów, blefowanie i tym podobne bzdury. Zbliża się ostateczna rozgrywka, ale więzień jest nieugięty. Postanowiliśmy więc chwilowo się wycofać, by ochłonął i przemyślał sobie, jakie męki czekają go w piątek. Korzystając z okazji przyszedłem do ciebie, by zapytać, jaką najwyższą ofertę możemy mu złożyć, gdyby się okazało, że może nam jeszcze dziś udzielić informacji, która pozwoli nam złapać Jacka albo przynajmniej udowodnić, że Jack manipulował przy Pyxis? - Gdyby tak było... Danielu, spójrz na mnie. Tę propozycję możecie mu złożyć dopiero w ostateczności, w akcie absolutnej desperacji. I tylko pod warunkiem, że zagwarantuje nam zwycięstwo. - Rozumiem. - Jeżeli dzięki temu człowiekowi pozbędę się Bolingbroke'a, wyciągnę go z więzienia, kupię mu farmę w Karolinie i opłacę rejs do Ameryki. - Doskonale! - Nie będzie to żaden dwór, żeby sobie nie myślał, ale dostanie kawałek ziemi, zaostrzony kij i kurę na własność. - On na tyle nie zasługuje, a ja na tyle nie liczyłem. - A teraz biegnij do „Czarnego Psa”. Nie mogę w nieskończoność przeciągać wieczornej rozgrywki. Dopiero teraz Roger odwrócił się i spojrzał na dom Bolingbroke'a. Co najmniej trzech wicehrabiów patrzyło na niego z trzech różnych okien. Ten widok coś Danielowi przypomniał. - Mamy się spotkać za godzinę - powiedział, zerkając na zegarek. - Dopiero?! - Potem to już pójdzie szybko. A ja mam pomysł, jak dobrze spożytkować tę godzinę. Smacznego, Rogerze. Nie pij za dużo. - Wystarczy, że będę pił mniej niż mój przeciwnik. To proste. - Chciałbym, żebyś był dostatecznie trzeźwy, by świętować nasze zwycięstwo. - A ja bym chciał, żebyś trochę wypił i zaczął działać nieco szybciej. Ale Daniel już nie słuchał: po składanych schodkach gramolił się do pożyczonego od Rogera faetonu. - Leicester Fields - powiedział do stangreta. Leicester House Pół godziny później - Jak zapewne ci wiadomo, pani, w tym kraju obowiązuje milcząca zgoda w kwestii niemieszania pospólstwa do polityki. Przestrzegają jej wszyscy: i torysi, i wigowie. - Nie słyszałam o niej - przyznała księżniczka Karolina. - Pewnie dlatego, że jest milcząca. Odkąd przyjechała do Londynu, jej angielski wyraźnie się poprawił. - Kiedy Wasza Wysokość zasiądzie na tronie spokojnej i sytej Brytanii, reguła ta z pewnością będzie przestrzegana. Obowiązuje już od ćwierć wieku. - Nie licząc okresu wyborów do parlamentu, naturalnie - wtrąciła księżna Arcachon-Qwghlm. - Naturalnie - przytaknął Daniel. - Jak również sporadycznych przypadków morderstw i podpaleń kościołów. Nie mam jednak pewności, że będzie respektowana także dzisiaj. Po obu stronach barykady dzielącej wigów i torysów dostrzegam ostatnio zatrważającą nieostrożność. Bolingbroke znalazł się w sytuacji, która jest zarazem godna pozazdroszczenia i śmiertelnie niebezpieczna; jest jak człowiek, który wspiął się na kamienny mur, drapiąc skałę pazurami, i dotarł do miejsca, z którego wygląda ponad krawędź i widzi spokojny azyl - a jednocześnie ryzyko, że dłonie mu się ześlizną i roztrzaska się na kamieniach u stóp urwiska, jest większe niż kiedykolwiek przedtem. Zaraz zacznie wymachiwać rozpaczliwie rękami i chwytać się wszystkiego, co pomoże mu wydźwignąć się w bezpieczne miejsce. Dlaczego więc miałby zawahać się przed złamaniem zasady nieangażowania motłochu? Znajdowali się w Leicester House, w komnacie, która przed wiekami, na desce architekta, nosiła zapewne dumne miano Grand Salon. Zanim tynki obeschły i Stuartowie wprowadzili się do rezydencji, została zdegradowana do rangi zwykłego salon, obecnie zaś zasługiwała co najwyżej na określenie salle i przypominała po prostu dużą garderobę. Próżno by w niej szukać wezbranej fali ozdobnych rokokowych stiuków: cala była wyłożona wiecznie trzeszczącym drewnem w odcieniu brązu ciemniejszym od czerni. Liczne okna wychodziły na Leicester Fields, ale zostały skutecznie zamaskowane sprytnymi okiennicami, których bez opukania ścian nie dało się nijak odróżnić od boazerii. Pokój był mały, ciemny i marny, ale Eliza najwyraźniej go lubiła, a Daniel musiał przyznać, że w taki wieczór ma w sobie coś sympatycznego. - O motłochu dużo się mówi - zauważyła księżniczka. - Ale rzadko go widać. DANIEL WATERHOUSE I JOHANN VON HACKLHEBER JEDNOCZEŚNIE WZIĘLI WDECH I OTWORZYLI USTA, BY JEJ WYJAŚNIĆ, JAK BARDZO SIĘ MYLI. OBAJ JEDNAK SIĘ ZAWAHALI; KAŻDY WOLAŁ, ABY TEN DRUGI ODEZWAŁ SIĘ PIERWSZY - I W EFEKCIE GŁOS, KTÓRY ZABRZMIAŁ PO CHWILI W POKOJU, ZNÓW NALEŻAŁ DO KAROLINY: - WIEM, PANOWIE, WIEM: ZARAZ PRZYTOCZYCIE JAKIEŚ MROŻĄCE KREW W ŻYŁACH OPOWIEŚCI. ALE DLA MNIE SAMA IDEA MOTŁOCHU JEST ODRAŻAJĄCA POD WZGLĘDEM FILOZOFICZNYM. DOKTOR LEIBNIZ DOGŁĘBNIE ZANALIZOWAŁ KWESTIĘ BYTÓW ZBIOROWYCH, TAKICH JAK STADO OWIEC, I DOSZEDŁ DO WNIOSKU, ŻE NALEŻY JE TRAKTOWAĆ JAK ZLEPKI MONAD. JEŚLI COŚ DOTYCZY STADA OWIEC, TYM BARDZIEJ DOTYCZY TŁUMU LONDYŃCZYKÓW. KAŻDY JEST ODRĘBNĄ DUSZĄ, A „MOTŁOCH” TO WYTWÓR UMYSŁÓW ZBYT LENIWYCH, BY ICH TAK TRAKTOWAĆ. - JA JEDNAK WIDZIAŁEM MOTŁOCH - STWIERDZIŁ DANIEL. - NIEKTÓRZY POWIEDZIELIBY WRĘCZ, ŻE BYŁEM JEGO CZĘŚCIĄ. - A JEDNAK JEST PAN NAJINTELIGENTNIEJSZYM CZŁOWIEKIEM, JAKIEGO STWORZY! BÓG. TO NAJLEPSZY DOWÓD, ŻE POJĘCIE „MOTROCHU” JEST NIESPÓJNE. - JA ZAŚ WIDZIAŁEM MOTŁOCH W AKCJI, KIEDY NA THREADNEEDLE STREET ŚCIGAŁ DAPPE, ZA KTÓREGO WYZNACZONO NAGRODĘ - WTRĄCIŁ JOHANN VON HACKLHEBER. - MIMO ŻE ZŁOŻONY Z JEDNOSTEK, PRZEJAWIAŁ COŚ NA KSZTAŁT WSPÓLNEJ WOLI. - TEŻ COŚ! - TA ROZMOWA DONIKĄD NIE PROWADZI - POWIEDZIAŁA ELIZA. - WASZA WYSOKOŚĆ WRÓCI DO TYCH ROZWAŻAŃ, KIEDY SPOTKA SIĘ Z DOKTOREM W HANOWERZE, A NA RAZIE MUSIMY ZAJĄĆ SIĘ BIEŻĄCYMI SPRAWAMI. JOHANNIE, W DNIU, KIEDY SCHWYTANO DAPPĘ, MOTŁOCH ZOSTAŁ SPROWOKOWANY DO DZIAŁANIA PAMFLETAMI DRUKOWANYMI I ROZPOWSZECHNIANYMI PRZEZ CHARLESA WHITE'A. JAK CI SIĘ WYDAJE, W JAKI SPOSÓB BOLINGBROKE MÓGŁBY ZMOBILIZOWAĆ POSPÓLSTWO W OBECNEJ KRYZYSOWEJ SYTUACJI? - WASZA MIŁOŚĆ MUSI ZROZUMIEĆ, ŻE ZE STU OSÓB TWORZĄCYCH TŁUSZCZĘ, DZIEWIĘĆDZIESIĄT TO POSPOLICI PRZESTĘPCY, KTÓRZY POD BYLE PRETEKSTEM WZNIECĄ ZAMIESZANIE - POWIEDZIAŁ DANIEL. - SĄ JAK ŁADUNEK ZIARNISTEGO PROCHU W LUFIE MUSZKIETU: DO JEGO ZDETONOWANIA WYSTARCZY SZCZYPTA DROBNO ZMIELONEGO PROCHU NA PANEWCE. ZMIERZAM DO TEGO, ŻE JEDEN PROVOCATEUR PRZY ODROBINIE ZŁEJ WOLI MOŻE PORWAĆ ZA SOBĄ DZIESIĄTKI LUB SETKI POSPOLITYCH LONDYŃCZYKÓW. PIWOCATATRS BOLINGBROKE’A CZEKAJĄ JUŻ NA PLACACH I ULICACH, WSZĘDZIE TAM, GDZIE ICH WPŁYW MOŻE BYĆ NAJWIĘKSZY. Do ich sprowokowania, które można porównać z przyłożeniem ognia do panewki, wystarczy jakiś drobny incydent, mały skandal. Na przykład ujawnienie hanowerskich szpiegów w Londynie. - ROZUMIEM. W TAKIM RAZIE POSTĄPIŁAM NIEROZWAŻNIE, PRZYJEŻDŻAJĄC DO ANGLII. - WCALE NIE. BYĆ MOŻE WŁAŚNIE PRZYBYCIE DO NAS OCALIŁO WASZĄ WYSOKOŚĆ PRZED ŚMIERCIĄ Z RĄK SIEPACZY DE GEXA. - WYPRAWA WASZEJ WYSOKOŚCI DO BRYTANII BYŁABY NIEROZSĄDNA, GDYBYŚMY NIE BYLI NALEŻYCIE PRZYGOTOWANI - DODAŁ JOHANN, SPOGLĄDAJĄC ZNACZĄCO NA MATKĘ. ELIZA WSTAŁA. - MATKA Z SYNEM PRACOWALI BEZ WYTCHNIENIA - DOMYŚLIŁA SIĘ KAROLINA. - A GŁUPIUTKA KSIĘŻNICZKA ŚWIETNIE SIĘ BAWIŁA CAŁĄ TĄ NIECNĄ PRZEBIERANKĄ. - ZAWSZE TAK BYŁO I ZAWSZE BĘDZIE, DOPÓKI MAMY KRÓLÓW I KRÓLOWE - ODPARŁA ELIZA. - WISZA WYSOKOŚĆ MOŻE SIĘ NAM ODWZAJEMNIĆ, ROBIĄC COŚ, O CZYM MY NIE MOŻEMY NAWET POMARZYĆ. - ŁATWO POWIEDZIEĆ. W TEJ CHWILI MOGĘ TYLKO... - UCIEC. I TO SKUTECZNIE. KRÓLEWSKIE UCIECZKI MAJĄ PIĘKNĄ TRADYCJĘ: ELŻBIETA, KAROL II, LUDWIK XIV, KRÓLOWA ZIMY, WSZYSCY W KTÓRYMŚ MOMENCIE MUSIELI PRZED CZYMŚ UCIEKAĆ. I ŚWIETNIE SOBIE Z TYM PORADZILI. - JAKUB II SIĘ NIE SPISAŁ - ZAUWAŻYŁ DANIEL, PO CZYM, NIE CHCĄC PSUĆ DOBREGO NASTROJU, DODAŁ POSPIESZNIE: - ALE WASZA WYSOKOŚĆ JEST ULEPIONA Z LEPSZEJ GLINY. - POZA TYM W PRZECIWIEŃSTWIE DO JAKUBA MA PRZYJACIÓŁ I PLAN - DORZUCIŁ JOHANN. - CHOCIAŻ O TYM NIE WIE. WYSTARCZY JEDNO MOJE SŁOWO, ŻEBY PLAN WCIELIĆ W ŻYCIE. CZY TO WŁAŚNIE BY PAN ZALECAŁ, DOKTORZE WATERHOUSE? BYŁO TO DOŚĆ POWAŻNE BRZEMIĘ JAK NA WĄTŁE BARKI DANIELA. W MŁODSZYM WIEKU CIĘŻAR ODPOWIEDZIALNOŚCI NAJZWYCZAJNIEJ W ŚWIECIE BY GO SPARALIŻOWAŁ - ALE ODKĄD DOTARŁO DO NIEGO, ŻE NA DOBRĄ SPRAWĘ POWINIEN JUŻ DAWNO NIE ŻYĆ, PODEJMOWANIE DECYZJI PRZYCHODZIŁO MU Z WIĘKSZĄ ŁATWOŚCIĄ. - JAK NAJBARDZIEJ. WASZA MIŁOŚĆ MUSI UCIEKAĆ, ALE, JEŚLI PLAN DOPUSZCZA TAKĄ MOŻLIWOŚĆ, CHCIAŁBYM ZAMIENIĆ DWA SŁOWA Z KSIĘŻNĄ. - PLAN WYMAGA, BY JOHANN I KAROLINA JAK NAJSZYBCIEJ SIĘ PRZEBRALI - STWIERDZIŁA ELIZA. ZATRZEPOTAŁA RZĘSAMI, UŚMIECHNĘŁA SIĘ I W TEN SPOSÓB DYSKRETNIE WYPROSIŁA OBOJE MŁODYCH Z POKOJU. JOHANN ODWRÓCIŁ SIĘ I WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ ZA SIEBIE. DOŃ KAROLINY SPADŁA NA NIĄ JAK SOKÓŁ NA ZDOBYCZ I RAZEM RUSZYLI DO DRZWI: JOHANN SPIĘTY, WYCHYLONY W PRZÓD, A KAROLINA WYPROSTOWANA, NIEMAL SZYBUJĄCA W POWIETRZU, JAK NA KSIĘŻNICZKĘ PRZYSTAŁO. W PRZEDPOKOJU JOHANN ZACZĄŁ PO NIEMIECKU WYDAWAĆ POLECENIA LUDZIOM, KTÓRZY ZEBRALI SIĘ TAM PRZEZ TEN KWADRANS, JAKI UPŁYNĄŁ OD PRZYBYCIA DANIELA. JEDEN WETKNĄŁ TERAZ ZA DRZWI GŁOWĘ (I RĘKĘ), Z SZACUNKIEM UKŁONIŁ SIĘ ELIZIE, ŁYSNĄŁ BIAŁKAMI OCZU W STRONĘ DANIELA, PO CZYM ZATRZASNĄŁ DRZWI Z TAKĄ SIŁĄ, ŻE WSZYSTKIE DESKI W BOAZERII ZATRZESZCZAŁY WSPÓŁCZUJĄCO. - ZOSTALIŚMY SAMI - POWIEDZIAŁA ELIZA. - POECI Z KLUBU KIT-CATA CZĘSTO OPIEWAJĄ TAKIE SYTUACJE W SWOICH WIERSZACH. DANIEL SIĘ UŚMIECHNĄŁ. - JEŚLI RZECZYWIŚCIE BĘDĄ OPIEWAĆ NASZE SPOTKANIE, Z PEWNOŚCIĄ PRZYRÓWNAJĄ MNIE DO TITONOSA, KTÓRY OTRZYMAŁ DAR WIECZNEGO ŻYCIA, A POTEM ZOSTAŁ ZAMIENIONY W ŚWIERSZCZA. - PAŃSKA SKROMNOŚĆ TO WYRAFINOWANY PODSTĘP. MUSI BYĆ WIELCE SKUTECZNA WOBEC LUDZI MŁODYCH I PRÓŻNYCH, KTÓRZY PANA NIE ZNAJĄ, ALE DLA MNIE, KTÓRA ZNAM PANA DOSKONALE, STANOWI NIEPRZYJEMNY ZGRZYT. PROSZĘ MÓWIĆ WPROST, BEZ POCHLEBIANIA MI I UMNIEJSZANIA WŁASNEJ WARTOŚCI. NIE MAMY NA TO CZASU. DANIEL ODETCHNĄŁ GŁĘBOKO, JAK CZŁOWIEK NIESPODZIEWANIE ZLANY LODOWATĄ WODĄ. - MAM WIEŚCI O JACKU SHAFTOE - POWIEDZIAŁ. ELIZIE ZAPARŁO DECH W PIERSI. ODWRÓCIŁA SIĘ DO DANIELA PLECAMI - TAK SZYBKO, ŻE RĄBEK JEJ SUKNI PRZESZOROWAŁ MU BOLEŚNIE PO KOSTKACH. COFNĘŁA SIĘ I ROZSIADŁA NA ŁAWCE MIĘDZY DWOMA ZAMKNIĘTYMI OKNAMI. DANIEL STANĄŁ BOKIEM DO NIEJ, ABY NIE ANALIZOWAĆ RUMIEŃCÓW NA JEJ TWARZY. - MYŚLAŁAM, ŻE GO PAN ŚCIGA. JAK WOBEC TEGO... - ISTOTNIE, ŚCIGAM GO. I ZŁAPIĘ. ALE JACK JEST SPRYTNY I MOJA POGOŃ NIE PRZESZKODZIŁA MU WYMYŚLIĆ SPOSOBU NA TO, BY PRZEKAZAĆ MI KILKA SŁÓW BEZ WĄTPIENIA ADRESOWANYCH DO PANI. - CO TO ZA SŁOWA, DOKTORZE? - WSZYSTKO, CO OSTATNIO ROBI, ROBI DLATEGO, ŻE PANIĄ KOCHA. - DOPRAWDY, DZIWNE MA POMYSŁY NA OKAZYWANIE MIŁOŚCI: BICIE FAŁSZYWYCH MONET DLA KRÓLA FRANCJI I WYSADZANIE LUDZI W POWIETRZE. - NIKOGO NIE WYSADZIŁ - PRZYPOMNIAŁ ELIZIE DANIEL. - JEŚLI ZAŚ CHODZI O KRÓLA FRANCJI... NIEKTÓRZY POWIEDZIELIBY, ŻE JEST TAKŻE SUZERENEM ARCACHONÓW. - DZIĘKUJĘ ZA PRZYPOMNIENIE. CZY TO JUŻ CAŁA WIADOMOŚĆ? - ŻE JACK PANIĄ KOCHA? TAK MI SIĘ WYDAJE. - DOBRZE. KIEDY GO PAN ZŁAPIE, PROSZĘ MU PRZEKAZAĆ MOJĄ ODPOWIEDŹ. - ELIZA WSTAŁA. - DECYZJA, KTÓRĄ PODJĄŁ NA PRZYSTANI W AMSTERDAMIE, NALEŻY DO TAKICH, KTÓRYCH NIE DA SIĘ COFNĄĆ. GDYBY KTOŚ POTRZEBOWAŁ DOWODU, WYSTARCZY PRZEŚLEDZIĆ LOSY JACKA PRZEZ NASTĘPNE TRZYDZIEŚCI LAT. WSZYSTKO, CO ZROBIŁ PÓŹNIEJ, WYNIKAŁO Z WYBORU, JAKIEGO DOKONAŁ WTEDY W PORCIE. - MAM WRAŻENIE, ŻE JACK USILNIE STARA SIĘ ZMIENIĆ. TEGO MOGŁA PANI NIE PRZEWIDZIEĆ. - MŁODY JACK, CHŁOPAK-MARZENIE, MOŻE RZECZYWIŚCIE ZDOŁAŁBY SIĘ ZMIENIĆ. GODNY POŻAŁOWANIA CZŁOWIEK, KTÓRYM Z CZASEM SIĘ STAŁ, NIE JEST DO TEGO ZDOLNY. - NIGDY JESZCZE NIKT NIE RZUCIŁ PANCERNEJ RĘKAWICY Z TAKĄ SIŁĄ. - DANIEL UKŁONIŁ SIĘ Z NAMASZCZENIEM. - UDAM SIĘ TERAZ DO „CZARNEGO PSA” I PRZEKAŻĘ TO OKRUTNE WYZWANIE JACKOWI, JEŚLI TYLKO LOS SPRAWI, ŻE NASZE DROGI SIĘ SKRZYŻUJĄ. WIĘZIENIE NEWGATE PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ JAKIKOLWIEK PLAN UKNUŁ JOHANN, ABY WYDOSTAĆ KSIĘŻNICZKĘ KAROLINĘ Z LONDYŃSKIEGO POTRZASKU, Z PEWNOŚCIĄ NIE CHODZIŁO W NIM O DYSKRETNE WYMKNIĘCIE SIĘ Z MIASTA. CIŻBA I ZAMIESZANIE BYŁY TAK OKRUTNE, ŻE DANIEL W PIERWSZEJ CHWILI ZLĄKŁ SIĘ, ŻE MOTŁOCH, O KTÓRYM TYLE DYSKUTOWALI, ZDĄŻYŁ JUŻ ZDOBYĆ STAJNIE LEICESTER HOUSE. NA SZCZĘŚCIE OKAZAŁO SIĘ, ŻE TŁUM SKŁADA SIĘ W CAŁOŚCI Z WIERNYCH SŁUŻĄCYCH. DANIEL ODSZUKAŁ SWÓJ FAETON I KAZAŁ STANGRETOWI OBJECHAĆ LEICESTER FIELDS, ZABIERAJĄC PO DRODZE SIR ISAACA NEWTONA, CO TEŻ UCZYNILI NIEBAWEM, ABSOLUTNIE SIĘ Z TYM NIE KRYJĄC - ABY WSZYSCY SZPIEDZY ULOKOWANI W OKOLICY LEICESTER FIELDS PRZEZ FRAKCJE POLITYCZNE, RZĄDY INNYCH KRAJÓW, NERWOWYCH SPEKULANTÓW I WYDAWCÓW GAZET Z GRUB STREET MOGLI ZAMELDOWAĆ SWOIM PRZEŁOŻONYM, ŻE ŚWIERSZCZOWATY STAROWINA WYMKNĄŁ SIĘ Z LONDYŃSKIEJ REZYDENCJI KSIĘŻNEJ ARCACHON-QWGHLM, ZAJĄŁ MIEJSCE W NIESTOSOWNIE ZALOTNYM I UWODZICIELSKIM POJEŹDZIE, ZGARNĄŁ DOŃ NAJSŁYNNIEJSZEGO NATURALISTĘ ŚWIATA I RAZEM POPĘDZILI WPROST DO... NEWGATE. TRUDNO BYŁO POWIEDZIEĆ, JAK TAKĄ INFORMACJĘ ZINTERPRETUJĄ MOCODAWCY OBSERWATORÓW, ALE DANIELA KOMPLETNIE TO NIE INTERESOWAŁO. * * * SPOTKALI SIĘ Z PARTRYM W KARCERZE - DZIURZE W ZIEMI PRZY SAMEJ NEWGATE STREET, POD BRAMĄ, GDZIE WOLNI LUDZIE MOGLI POROZMAWIAĆ Z WIĘŹNIAMI, ODDZIELONYMI OD NICH KRATĄ. PARTRY TRAKTOWAŁ KARCER JAK PRZEDSIONEK „CZARNEGO PSA”. - JAKIE WIEŚCI OD RAVENSCARA? - DOBIEGŁ ZZA KRAT JEGO GŁOS. - NAJPIERW PROSZĘ NAM POWIEDZIEĆ, CZY BĘDZIEMY MIELI ZASZCZYT POZNAĆ CZŁOWIEKA, Z KTÓRYM PERTRAKTUJEMY? - SPYTAŁ DANIEL. - TRUDNO NEGOCJOWAĆ Z DUCHEM. - ON Z PEWNOŚCIĄ POWIEDZIAŁBY, ŻE PANOWIE TEŻ JESTEŚCIE DLA NIEGO JAK DUCHY. - NO TO PROSZĘ NAS PRZYNAJMNIEJ ZEBRAĆ W JEDNYM POMIESZCZENIU! - ZAŁATWIONE. WYNAJĄŁEM „CZARNEGO PSA” NA WIECZÓR. TAM SIĘ SPOTKAMY: PRYWATNOŚĆ, JAKĄ ZAPEWNI OPUSTOSZAŁA GOSPODA, POWINNA ROZWIĄZAĆ MU JĘZYK. PANOWIE ZAŚ PRZYGOTUJCIE SIĘ NA ROZWIĄZANIE SAKIEWEK. - ZADBAŁEM O TO. W RAZIE KONIECZNOŚCI MOŻEMY MU ZAOFEROWAĆ WOLNOŚĆ I WŁASNĄ FARMĘ W KAROLINIE. ALE TYLKO W RAZIE KONIECZNOŚCI. - TO JUŻ PRZESADA! - ZAPROTESTOWAŁ ISAAC. - OBIETNICA SZYBKIEJ ŚMIERCI NA SZUBIENICY POWINNA W ZUPEŁNOŚCI WYSTARCZYĆ! - MOŻE WYSTARCZY - USPOKOIŁ GO DANIEL. - ALE GDYBY NIE, TO MAMY DODATKOWY ATUT W RĘCE. - DOSKONALE! - POWIEDZIAŁ PARTRY. - CHODŹMY ZATEM „POD CZARNEGO PSA”. UWAŻAJCIE, PANOWIE, NA SCHODACH. SĄ ŚLISKIE OD ROZDEPTANYCH WSZY. - BARDZIEJ NIŻ ZWYKLE? - ZDZIWIŁ SIĘ DANIEL. - OWSZEM. JAK MÓWIŁEM, OPRÓŻNIŁEM TAWERNĘ, WSKUTEK CZEGO PO SCHODACH PRZESZŁO NIEDAWNO WIELU KLIENTÓW, KTÓRZY OD DAWNA NIE WSTAWALI ZE STOŁKÓW I NIE RUSZALI SIĘ ZE SWOICH KĄTÓW. NAPRAWDĘ TRUDNO ZGADNĄĆ, CO MIESZKAŁO W ICH ŁACHMANACH. - WIDZĘ, ŻE DZIŚ W CAŁYM LONDYNIE WIELKIE PORUSZENIE. - TO, CO ZOSTAŁO NA SCHODACH, JUŻ SIĘ NIE RUSZA - UPIERAŁ SIĘ PARTRY. - POZWÓLCIE PANOWIE, ŻE PÓJDĘ PRZODEM. MAM LATARNIĘ. IDĄC ZA PARTRYM (A PRZED ISAAKIEM) PO SCHODACH W STRONĘ „CZARNEGO PSA”, DANIEL STWIERDZIŁ: - DZIWNE... DLA MNIE TE SCHODY NICZYM SIĘ NIE RÓŻNIĄ OD SETEK INNYCH KAMIENNYCH SCHODÓW NA CAŁYM ŚWIECIE. - CO W TYM DZIWNEGO? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ ISAAC. - NEWGATE MA OPINIĘ STRASZLIWEGO MIEJSCA, ALE KIEDY USUNIE SIĘ ZEŃ WIĘŹNIÓW, STAJE SIĘ BUDOWLĄ JAKICH WIELE. MOŻE TYLKO BARDZIEJ CUCHNĄCĄ OD PRZECIĘTNEJ. - TO SAMO MOŻNA POWIEDZIEĆ O ZNAJDUJĄCEJ SIĘ TU TAWERNIE - POWIEDZIAŁ PARTRY. POCIĄGNĄŁ I OTWORZYŁ NA OŚCIEŻ OKUTE ŻELAZEM DRZWI W PODZIEMIACH, ODSŁANIAJĄC WNĘTRZE TONĄCE W BLASKU ŚWIEC. ZE ŚRODKA BUCHNĘŁA PIERWSZA FALA SMRODU, GORSZA NIŻ MOŻNA BYŁO SIĘ SPODZIEWAĆ. - SUGERUJESZ, DANIELU, ŻE TO MIESZKAŃCY NEWGATE NAPAWAJĄ NAS LĘKIEM - STWIERDZIŁ ISAAC. - CZY CHOĆ RAZ W SWOICH NĘDZNYCH DZIEJACH „CZARNY PIES” BYŁ TAK ROZŚWIETLONY? - ZAPYTAŁ DANIEL, PRZEKRACZAJĄC PRÓG GOSPODY. NIE PYTAŁ BEZ POWODU: ŚWIEC W GOSPODZIE BYŁO NIE MNIEJ NIŻ WSZY NA SCHODACH. W DODATKU BYŁY TO NAJPRAWDZIWSZE WOSKOWE ŚWIECE, A NIE JAKIEŚ SAMORÓBKI Z SUSZONEGO SITU. NAWET JADALNIA WICEHRABIEGO BOLINGBROKE NIE MOGŁA SIĘ TEGO WIECZORU POCHWALIĆ TAKĄ ILUMINACJĄ. „CZARNY PIES” NIE NARZEKAŁ NA NADMIAR SPRZĘTÓW: KLIENCI ALBO STALI, ALBO LEŻELI NA PODŁODZE. NA HONOROWYM MIEJSCU ZNAJDOWAŁ SIĘ - JAKŻEBY INACZEJ - BAR, NICZYM BASTION ODDZIELAJĄCY WIĘŹNIÓW OD ZAPASÓW DŻINU, A TERAZ JEŻĄCY SIĘ PALISADĄ PŁONĄCYCH ŚWIEC. SEAN PARTRY ZAPROWADZIŁ ICH DO NIEGO. DANIEL ZATRZYMAŁ SIĘ W PÓŁ DROGI, NA ŚRODKU SALI, I ROZEJRZAŁ. WZROK POWOLI MU SIĘ PRZYZWYCZAJAŁ DO POWODZI ŚWIATŁA, ALE JUŻ TERAZ WYDAWAŁO MU SIĘ OCZYWISTE, ŻE NIKOGO POZA NIMI NIE MA W TAWERNIE. - A GDZIE... - ZACZĄŁ. - NA BOGA! - WYKRZYKNĄŁ ISAAC. - TE ŚWIECE MUSIAŁY KOSZTOWAĆ FORTUNĘ! CZYŚ PAN OSZALAŁ?! - DNI OBŁĘDU MAM DAWNO ZA SOBĄ - ODPARŁ PARTRY, STAJĄC PLECAMI DO BARU I PRZEOBRAŻAJĄC SIĘ W CIEMNĄ PLAMĘ, DZIELĄCĄ OGNISTĄ BARYKADĘ NA DWOJE. - ŚWIECAMI NIE MUSICIE SIĘ PANOWIE PRZEJMOWAĆ: ZAPŁACIŁEM ZA NIE Z WŁASNEJ KIESZENI. KIEDY SKOŃCZYMY NASZE SPRAWY, ROZDAM OGARKI WIĘŹNIOM, KTÓRZY ZAPOMNIELI, CO TO ŚWIATŁO, A NIE STAĆ ICH NA ZAKUP OD STRAŻNIKÓW CHOĆBY NAJNĘDZNIEJSZEGO ŁOJOWEGO OGRYZKA. - UPRZEDZA PAN FAKTY - ZAUWAŻYŁ ISAAC. STALI TERAZ Z DANIELEM RAMIĘ W RAMIĘ, PATRZĄC NA PARTRY'EGO I CZUJĄC NA TWARZACH CIEPŁO ŚWIEC JAK ŻAR PROMIENI SŁOŃCA. - NIE DOSTANIE PAN ANI PENSA, DOPÓKI NIE ZAŁATWIMY SPRAWY DO KOŃCA. GDZIE JEST WIĘZIEŃ? - NIE MA ŻADNEGO WIĘŹNIA. NIGDY NIE BYŁO. OKŁAMYWAŁEM WAS OD POCZĄTKU. INFORMACJE NA TEMAT MIEJSCA POBYTU JACKA SHAFTOE, KTÓRE WAM DZIŚ PRZEKAŻĘ, BĘDĄ POCHODZIŁY WPROST ODE MNIE. - DLACZEGO NAS PAN OKŁAMAŁ? - SPYTAŁ ISAAC. - ABY ZORGANIZOWAĆ SPOTKANIE NA NEUTRALNYM GRUNCIE. - PARTRY TUPNĄŁ W PODŁOGĘ. - TUTAJ MOGĘ BEZPIECZNIE POWIEDZIEĆ TO, CO WIEM. - A CO PAN WIE? NIE MOŻEMY SIĘ WPROST DOCZEKAĆ. - TO JA JESTEM JACK SHAFTOE - ODPARŁ JACK SHAFTOE. - ZNANY RÓWNIEŻ JAKO JACK MINCERZ, ŻYWE SREBRO I POD WIELOMA INNYMI PRZYDOMKAMI. JESTEM SKŁONNY ZAKOŃCZYĆ DZISIAJ SWOJĄ KARIERĘ, ALE TYLKO POD WARUNKIEM, ŻE DOJDZIEMY DO POROZUMIENIA. GOLDEN SQUARE O TEJ SAMEJ PORZE JEŻELI UZNAĆ, ŻE CELEM UROCZYSTEJ KOLACJI JEST ZEBRANIE W JEDNYM MIEJSCU INTERESUJĄCYCH LUDZI I PODANIE IM DOSKONAŁYCH POTRAW I NAJLEPSZYCH TRUNKÓW, TO SOIREE U WICEHRABIEGO BOLINGBROKE Z PEWNOŚCIĄ ZASŁUGIWAŁO NA MIANO PRZYJĘCIA ROKU. MOŻNA BY KRĘCIĆ NOSEM NA LISTĘ GOŚCI, KTÓRA ZDANIEM NIEKTÓRYCH ZAWIERAŁA ZBYT WIELE WIGOWSKICH NAZWISK, ALE PRZECIEŻ JESZCZE WCZORAJ BOLINGBROKE ROZDAWAŁ KARTY W CAŁYM TORYSOWSKIM STRONNICTWIE I NIE POTRZEBOWAŁ ŻADNEJ KOTERII. JEŚLI JEDNAK ZAŁOŻYMY, ŻE CELEM SPOTKANIA POWINNO BYĆ PRZEDE WSZYSTKIM PROWADZENIE FASCYNUJĄCYCH KONSERWACJI, TO KOLACJA U BOLINGBTOKE'A BYŁA NAJWIĘKSZĄ LONDYŃSKĄ PORAŻKĄ TOWARZYSKĄ W CAŁEJ EPOCE OŚWIECENIA - BA, ROBERT WALPOLE NUCI! NAWET POD NOSEM, BYLE TYLKO WYPEŁNIĆ KŁOPOTLIWĄ CISZĘ! PRZY STOLE SIEDZIAŁ TUZIN MĘŻCZYZN. TYLKO DWAJ Z NICH - BOLINGBROKE I RAVENSCAR - MIELI UPRAWNIENIA DO PROWADZENIA NEGOCJACJI, ALE AKURAT ONI DWAJ SPRAWIALI WRAŻENIE CAŁKOWICIE USATYSFAKCJONOWANYCH ZAWARTOŚCIĄ TALERZY I KIELISZKÓW ORAZ ZALEGAJĄCĄ W JADALNI MARTWĄ CISZĄ. OD CZASU DO CZASU KTÓRYŚ Z MŁODSZYCH WIGÓW PRÓBOWAŁ WSZCZĄĆ ROZMOWĘ, KTÓRA JEDNAK - NICZYM ISKRA PADAJĄCA NA WILGOTNĄ HUBKĘ - SKWIERCZAŁA I DYMIŁA PRZEZ CHWILĘ, DOPÓKI BOLINGBROKE LUB RAVENSCAR NIE WYLALI NA NIĄ WIADRA WODY, MÓWIĄC: - Mogę prosić o sól? Kolejne dania przewijały się przez stół w ekspresowym tempie, gdyż jedyną dostępną gościom rozrywką było gryzienie, żucie i przełykanie. Dopiero przy puddingu Bolingbroke zadał sobie dość trudu, by zaryzykować pierwszy gambit: - Od wieków nie miałem wolnej chwili, którą mógłbym przeznaczyć na uczestnictwo w spotkaniu starego, dobrego Towarzystwa Królewskiego. Mamy tu jeszcze innych jego członków? Powiódł wzrokiem po siedzących przy stole gościach. Miał zbyt blisko osadzone oczy i wysoko wysklepiony, długi nos - rysy twarzy bardziej upodabniające go do drapieżnej bestii niż do człowieka - toteż trudno byłoby go nazwać przystojnym, ale ów brak urody był z rodzaju tych, które raczej nakazują ostrożność niż zachęcają do drwin. Usta miał drobne i odęte - ale, jakkolwiek by na to patrzeć, wylot lufy muszkietu też nie musi być duży. Na jedyną wycieczkę w świat mody wybrał się kiedyś w dniu spotkania z królową - założył wówczas małą, prostą peruczkę, a królowa spytała go, czy przy następnych odwiedzinach pokaże się jej w szlafmycy. Dziś jednak przywdział ogromną perukę z prawdziwego zdarzenia: białe loki opadały mu poniżej ramion, na klapy surduta, kończąc się w pół drogi między piersią i pasem. Włożył też biały fular, wielokrotnie owinięty wokół szyi i przypominający bandaż, który wraz z peruką ujmował jego twarz w ramy niczym strusie jajo czekające w skrzynce na wysyłkę. Ta właśnie twarz zwróciła się najpierw w lewą, a potem w prawą stronę stołu, aż w końcu wzrok Bolingbroke'a spoczął na markizie Ravenscar, który siedział obok niego, po prawej. - Nie, mój panie - odparł Roger. - Jesteśmy tylko my dwaj. - Czyli filozofia naturalna nie podbiła serc młodego pokolenia wigów - skonkludował wicehrabia. - Towarzystwo Królewskie nie wydaje im się atrakcyjne. Interesują się polityką i dziewkami; czym poza tym - nie mam pojęcia. Ravenscarowi odpowiedział ostrożny, stłumiony śmiech - oznaka nie tyle rozbawienia, ile raczej ulgi, że wreszcie udało się zagaić rozmowę. - Lord Ravenscar próbuje tchnąć nowe życie w starą plotkę, jakobym znał się na dziewkach równie dobrze, jak Isaac Newton na grawitacji. - Bo też podobnie jak grawitacja, płeć piękna nieustannie nas pociąga. - Ale, ale... Odbiegliśmy od tematu. Chociaż przyznaję, że zeszliśmy na sprawy znacznie ciekawsze. Czy Towarzystwo Królewskie nie jest miejscem najbardziej predestynowanym do dyskusji o filozofii naturalnej? Jak można się mienić amatorem nauki i nie aspirować do członkostwa w tej szlachetnej organizacji? A może Towarzystwo podupadło? Nawet bym o tym nie wiedział. Od lat tam nie bywam. Szkoda. - W tej fazie posiłku powinniśmy odsunąć się od stołu, odłożyć serwetki i poklepać się po brzuchach - zauważył Ravenscar. - Czy to oznacza, że wasza partia podupadła? - Rozumiem... - mruknął Bolingbroke, pobłądziwszy chwilę wzrokiem po suficie, jakby się zastanawiał. - Chce pan powiedzieć, że w pierwszych dekadach istnienia Towarzystwo chłonęło łapczywie wiedzę, a teraz odpoczywa, trawiąc ją. - Mniej więcej. - Czy ktoś, kto wiele zdobył, nie powinien bronić zdobyczy? - To brzmi dwuznacznie, mój panie. - Bez przesady. Moje słowa miały jedno znaczenie, związane z sir Isaakiem i fałszywymi twierdzeniami niesławnego hanowerskiego plagiatora, barona von... jak mu tam... - Wszyscy hanowerczycy, jakich znam, cieszą się nieposzlakowaną opinią - odparł stanowczo Ravenscar. - Najwidoczniej nie poznał pan jeszcze żony Jerzego Ludwika! - Trudno ją poznać, dopóki mąż trzyma ją pod kluczem w tym swoim Schloβ. - No tak... Proszę mi powiedzieć, czy to jest ten sam Schloβ, w którym księżniczka Karolina miała się ponoć schronić się po tym, jak ubzdurała sobie, że w ogrodzie czyhają na nią hashishini? - Nie słyszałem tej historii, mój panie... Albo może słyszałem, lecz nie słuchałem zbyt uważnie. - JA JĄ SŁYSZAŁEM I WYSŁUCHAŁEM JEJ Z UWAGĄ, ALE W NIĄ NIE WIERZĘ. PODEJRZEWAM, ŻE KSIĘŻNICZKA PRZEBYWA ZUPEŁNIE GDZIE INDZIEJ. - NIE MAM POJĘCIA, GDZIE MOGŁABY BYĆ. A WRACAJĄC DO TOWARZYSTWA... - NO WŁAŚNIE, WRÓĆMY DO NIEGO. KTÓŻ MÓGŁBY MIEĆ PRETENSJE DO SIR ISAACA? - O CO, MÓJ PANIE? - O PORZUCENIE FILOZOFII NATURALNEJ, GDY TEN NIEMIEC ZAGRAŻA JEGO SPUŚCIŹNIE. - STAWIA MNIE PAN W NIEZRĘCZNEJ SYTUACJI; MAM WRAŻENIE, JAKBYM ZNALAZŁ SIĘ W IZBIE LORDÓW I SPIERAŁ SIĘ Z PANEM O NOWĄ USTAWĘ. ODPOWIEM JEDNAK NA PYTANIE, KTÓREGO PAN NIE ZADAŁ. RZECZYWIŚCIE, W OSTATNIM CZASIE NIEWIELU MŁODYCH LUDZI UBIEGA SIĘ O CZŁONKOSTWO W TOWARZYSTWIE KRÓLEWSKIM. PRZYPUSZCZAM, ŻE DZIEJE SIĘ TAK DLATEGO, ŻE WYSŁUCHIWANIE OSKARŻYCIELSKICH TYRAD SIR ISAACA WYMIERZONYCH PRZECIWKO LEIBNIZOWI, ZAPOZNAWANIE SIĘ Z NAJNOWSZYMI DOKUMENTAMI DOWODZĄCYMI NIKCZEMNOŚCI LEIBNIZA, ORAZ ZASIADANIE W KOMISJACH, TRYBUNAŁACH I IZBACH GWIAŹDZISTYCH, KTÓRYCH CELEM JEST WYDANIE ZAOCZNEGO WYROKU NA LEIBNIZA, NIE IDZIE W PARZE Z POMYSŁEM TYCH MŁODYCH LUDZI NA CIEKAWE SPĘDZANIE CZASU. - ACH TAK, VON LEIBNIZ. DZIĘKUJĘ, ŻE MI PAN PRZYPOMNIAŁ. JAK MIELIBYŚMY ZAPAMIĘTAĆ TE WSZYSTKIE OKROPNE NIEMIECKIE NAZWISKA, GDYBY NIE WIGOWIE, KTÓRZY TAK DOBRZE JE ZNAJĄ? - TRUDNO NAUCZYĆ SIĘ NIEMIECKIEGO, GDY NA KAŻDYM KROKU WCISKA SIĘ NAM DO USZU FRANCUSKI - ODPAROWAŁ RAVENSCAR. PO TEJ RIPOŚCIE PRZY STOLE ZAPANOWAŁA LĘKLIWA, PEŁNA PODZIWU CISZA. BOLINGBROKE POCZERWIENIAŁ, ALE ZARAZ PARSKNĄŁ ŚMIECHEM. - SPÓJRZ, MÓJ PANIE, NA NASZYCH WSPÓŁBIESIADNIKÓW - POWIEDZIAŁ. - WIDZIAŁ PAN KIEDY BARDZIEJ DREWNIANE TOWARZYSTWO? - CHYBA TYLKO NA SZACHOWNICY. - WSZYSTKO PRZEZ TO, ŻE ZESZLIŚMY NA FILOZOFIĘ NATURALNĄ. NIC TAK SKUTECZNIE NIE ZABIJA KONWERSACJI. - PRZECIWNIE, MÓJ PANIE. MY DWAJ KONWERSUJEMY PRZECIEŻ W NAJLEPSZE. - MY TAK. ONI NIE. PO TO WŁAŚNIE SĄ OSOBNE SALONY I SALONIKI - BY ENTUZJAŚCI TEJ CZY INNEJ TEMATYKI MOGLI CHOWAĆ SIĘ PO KĄTACH, ZAMIAST ZANUDZAĆ WSZYSTKICH NA ŚMIERĆ. - JEŻELI TO JAKIŚ PRZEBIEGŁY MANEWR, KTÓRY MA NAS ZMUSIĆ DO NAPICIA SIĘ PORTWAJNU, TO JEST NIEPOTRZEBNIE SKOMPLIKOWANY - ZAUWAŻYŁ RAVENSCAR. - GDZIE SIĘ NAPIJEMY? - NIE ŚMIEM NIC SUGEROWAĆ, MÓJ PANIE. TO PAŃSKI DOM. - ISTOTNIE. DLATEGO TWIERDZĘ, ŻE CI PANOWIE, KTÓRYM W OCZYWISTY SPOSÓB OBOJĘTNA JEST CAŁA FILOZOFIA NATURALNA, MOGĄ SIĘ NAPIĆ W ZACISZU SALONU. CO INNEGO MY, STARZY ZAPALEŃCY - MY PÓJDZIEMY DO OBSERWATORIUM, KTÓRE ZNAJDUJE SIĘ TRZY PIĘTRA WYŻEJ, WYSTARCZAJĄCO DALEKO, ABYŚMY NIE DRĘCZYLI GOŚCI NASZĄ FILOZOFICZNĄ GADANINĄ. - PAN DOMU PRZEMÓWIŁ; MUSIMY MU BYĆ POSŁUSZNI - OBWIEŚCIŁ ROGER COMSTOCK, MARKIZ RAVENSCAR, WSTAJĄC OD STOŁU. W TEN OTO SPOSÓB RAVENSCAR I BOLINGBROKE ZNALEŹLI SIĘ NA DACHU REZYDENCJI, PODZIWIAJĄC NALEŻĄCY DO TEGO DRUGIEGO TELESKOP NEWTONOWSKI. PONIEWAŻ ZMIERZCH JESZCZE NIE ZAPADŁ I GWIAZD NIE BYŁO NA RAZIE WIDAĆ, SEKRETARZOWI STANU JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI MUSIAŁO WYSTARCZYĆ OGLĄDANIE OBIEKTÓW ZIEMSKICH. ŁATWOŚĆ, Z JAKĄ MU TO PRZYSZŁO, KAZAŁA ROGEROWI DOMNIEMYWAĆ, ŻE BOLINGBROKE NIE PIERWSZY RAZ SZPIEGUJE BLIŻSZYCH I DALSZYCH SĄSIADÓW. - MAMY DZIŚ DOSKONAŁE WARUNKI DO OBSERWACJI. - BOLINGBROKE WESTCHNĄŁ. - DZIEŃ BYŁ CIEPŁY I MAŁO KOMU CHCE SIĘ PALIĆ W PIECU. - DOSKONAŁY PORTWAJN - STWIERDZIŁ RAVENSCAR. WICEHRABIA WNIÓSŁ BUTELKĘ NA GÓRĘ - BYŁO TO NAJBARDZIEJ ZBLIŻONE DO PRACY FIZYCZNEJ ZAJĘCIE, NA JAKIE POZWALALI MU SŁUŻĄCY. - ŁUP ZDOBYTY W WALCE POLITYCZNEJ, MARKIZIE. WSZYSCY MARZYMY O TAKICH ZDOBYCZACH, NIEPRAWDAŻ? - PROFESJA POLITYKA BYŁABY NIEZNOŚNA BEZ GRATYFIKACJI WYKRACZAJĄCYCH PONAD TO CO ŚCIŚLE NALEŻNE I STOSOWNE. - CELNIE POWIEDZIANE. BOLINGBROKE POCHYLIŁ SIĘ NAD OKULAREM, OGNISKUJĄC OBRAZ I MIERZĄC TELESKOPEM W JAKIŚ PUNKT NA WSCHODZIE. ROGER POMYŚLAŁ NAJPIERW, ŻE PRZYMIERZA SIĘ DO OBSERWACJI ODLEGŁEJ O DWIE MILE KOPUŁY KATEDRY ŚWIĘTEGO PAWŁA, ALE NIE: BOLINGBROKE PRZECHYLIŁ TUBUS INSTRUMENTU W DÓŁ, BIORĄC NA CEL JAKIŚ ZNACZNIE BLIŻSZY OBIEKT. NAJWIĘKSZĄ I NAJBLIŻEJ POŁOŻONĄ BUDOWLĄ W TAMTYM REJONIE BYŁ LEICESTER HOUSE, WIDOCZNY JAKO OLBRZYMI DWÓR W KSZTAŁCIE LITERY L. STAL NA WŁASNEJ PARCELI, NIEWIELE MNIEJSZEJ OD ROZCIĄGAJĄCYCH SIĘ NA POŁUDNIE OD NIEGO LEICESTER FIELDS. - NIEDŁUGO ZROBI SIĘ CIEMNO I WZEJDZIE WENUS; WTEDY BĘDZIEMY MOGLI PODZIWIAĆ JEJ URODĘ. TYMCZASEM ZAŚ, OCZEKUJĄC PRZYBYCIA BOGINI MIŁOŚCI, MOŻEMY SIĘ ZADOWOLIĆ OGLĄDANIEM JEJ ZIEMSKICH WYZNAWCÓW. - KTO JAK KTO, ALE TY, MÓJ PANIE, CHYBA NIE POTRZEBUJESZ DO TEGO INNEGO TELESKOPU NIŻ TEN, KTÓRYM BÓG CIĘ OBDARZYŁ. OD STRONY FIELDS PRZED LEICESTER HOUSE ZNAJDOWAŁ SIĘ MAŁY DZIEDZINIEC, NA KTÓRYM GOŚCIE PARKOWALI POWOZY. WIĘKSZOŚĆ LUDZI OGLĄDAŁA TYLKO TĘ JEDNĄ FASADĘ REZYDENCJI, ALE TERAZ, PATRZĄC NA NIĄ Z ODLEGŁOŚCI PÓŁ MILI, Z DOSKONAŁEGO PUNKTU OBSERWACYJNEGO NA DACHU DOMU BOLINGBROKE'A, ROGER UŚWIADOMIŁ SOBIE, ŻE NA TYŁACH LEICESTER HOUSE ROZCIĄGA SIĘ CAŁKIEM SPORA POSIADŁOŚĆ, ZASŁONIĘTA OD ZEWNĄTRZ NOWSZYMI BUDYNKAMI I CAŁKOWICIE UKRYTA PRZED WZROKIEM PRZECIĘTNEGO LONDYŃCZYKA. DWIE TRZECIE JEJ POWIERZCHNI, BLIŻEJ DOMU BOLINGBROKE'A, ZAJMOWAŁ OZDOBNY OGRÓD, RESZTĘ PRZEZNACZONO NA STAJNIĘ I MANEŻ. ROZDZIELAŁA JE DŁUGA I WĄSKA WYPUSTKA REZYDENCJI, WŁAŚCIWIE NIE TYLE BOCZNE SKRZYDŁO, ILE RACZEJ KRYTY PASAŻ. - DZIŚ ICH NIE WIDAĆ - STWIERDZIŁ BOLINGBROKE. - SZKODA. - KOGO LUB CZEGO NIE WIDAĆ? - PARY KOCHANKÓW: MOCNO ZBUDOWANEGO, ZAMOŻNEGO MĘŻCZYZNY, ORAZ MŁODEJ KOBIETY Z KASKADĄ KASZTANOWYCH WŁOSÓW, NOSZĄCEJ SIĘ NIEZWYKLE SZTYWNO I PROSTO, NIEKTÓRZY RZEKLIBY „PO KRÓLEWSKU”. PRAWIE CO WIECZÓR UMAWIAJĄ SIĘ NA SCHADZKĘ W TYM OGRODZIE. - WZRUSZAJĄCE. - PROSZĘ POSŁUCHAĆ, MARKIZIE... SPORO PAN WIE O NIEMCACH, KTÓRZY CHCĄ ZAGARNĄĆ NASZ KRAJ. ZNA PAN OSOBIŚCIE KSIĘŻNICZKĘ KAROLINĘ? - OWSZEM, MIAŁEM ZASZCZYT POZNAĆ JĄ PODCZAS WIZYTY W HANOWERZE. - PODOBNO MA PRZEPIĘKNE, DŁUGIE KASZTANOWE WŁOSY... TO PRAWDA? - TO UCZCIWY OPIS. - HA! OTO I ONA! - KTO, MÓJ PANIE? - KOBIETA, O KTÓREJ MÓWIŁEM. - CO ZA KOBIETA? - PROSZĘ PODEJŚĆ I SPOJRZEĆ. MOŻE PAN MI TO POWIE. ROGER ZROBIŁ BEZ ENTUZJAZMU KROK W PRZÓD. - NO DALEJ, NIECH PAN PATRZY! TO NIC ZŁEGO. POLOWA LONDYŃSKICH TORYSÓW OGLĄDAŁA TĘ DAMĘ PRZEZ MÓJ TELESKOP. - TRUDNO TO POTRAKTOWAĆ JAK ZACHĘTĘ, ALE WYŚWIADCZĘ PANU TĘ UPRZEJMOŚĆ - ODPARŁ ROGER I SPOJRZAŁ W OKULAR. W MALEŃKIM SZKIEŁKU ZAMIGOTAŁA KULA ZIELONEGO ŚWIATŁA, KTÓRA ROSŁA MU W OCZACH DO CHWILI, GDY PRZESŁONIŁA CAŁY ŚWIAT. RUCHEM POKRĘTŁA ZOGNISKOWAŁ OBRAZ. PASAŻ ODDZIELAJĄCY OGRÓD (PIERWSZY PLAN) OD STAJNI (TŁO) BYŁ W SAMYM ŚRODKU PRZEBITY WYSOKO SKLEPIONĄ BRAMĄ, W TEJ CHWILI OTWARTĄ NA OŚCIEŻ. PLAC PRZED STAJNIĄ POZOSTAWAŁ WIĘC UKRYTY PRZED WZROKIEM ROGERA - POZA TYM JEGO WYCINKIEM (WYSYPANYM ŻÓŁTYM ŻWIREM), KTÓRY ZNAJDOWAŁ SIĘ NA WPROST BRAMY. WYSTARCZYŁO TO, BY STWIERDZIĆ, ŻE W STAJNI MIMO PÓŹNEGO WIECZORU PANUJE SPORY RUCH: KOŃSKIE KOPYTA, OBUTE STOPY I KOŁA POWOZÓW PRZESUWAŁY SIĘ TAM I Z POWROTEM, ŚCIŚNIĘTE W TELESKOPIE W JEDEN PLASKI OBRAZ, COŚ NA KSZTAŁT RUCHOMEGO TŁA, NA KTÓRYM BYŁO WIDAĆ KOBIETĘ W PODRÓŻNEJ SUKNI, PRZYKUCNIĘTĄ POŚRODKU BRAMY. ZZUŁA WŁAŚNIE I ODRZUCIŁA NA BOK LEKKIE PANTOFELKI, NIENADAJĄCE SIĘ DO NOSZENIA POZA DOMEM, I WKŁADAŁA SOLIDNE BUTY. TUŻ OBOK ROGER DOSTRZEGŁ OTWARTY SAKWOJAŻ, Z KTÓREGO WPROST WYLEWAŁY SIĘ UBRANIA. NAGLE W JEGO POLU WIDZENIA ZNALAZŁA SIĘ SŁUŻĄCA, NIOSĄCA PRZERZUCONĄ PRZEZ RAMIĘ SUKIENKĘ - PO CHWILI WEPCHNĘŁA JĄ DO SAKWOJAŻU I ZACZĘŁA NASADĄ DŁONI UBIJAĆ NIESFORNY BAGAŻ. - ZAPOWIADA SIĘ POSPIESZNY WYJAZD - SZEPNĄŁ BOLINGBROKE DO UCHA ROGEROWI. - MOŻE TA DAMA CZCI MERKUREGO, A NIE WENUS. ROGER UDAŁ, ŻE NIE SŁYSZY, I POPRAWIŁ OSTROŚĆ, USIŁUJĄC PRZYJRZEĆ SIĘ KOBIECIE ZMIENIAJĄCEJ BUTY. TAK, BEZ WĄTPIENIA MIAŁA DŁUGIE KASZTANOWE PUKLE. OPADAŁY JEJ TERAZ NA RAMIĘ I CIĄGNĘŁY SIĘ PO ZIEMI. NIE, NIE CIĄGNĘŁY SIĘ. LEŻAŁY NA ZIEMI. ZWINIĘTE. - CO PAN TAM WIDZI? - ZAINTERESOWAŁ SIĘ GOSPODARZ. - ROZPOZNAŁ JĄ PAN? - CHWILECZKĘ. NIE JESTEM PEWIEN... TAK, CIEMNE LOKI BEZ WĄTPIENIA SPADŁY NA ZIEMIĘ. KOBIETA SPOKOJNIE ZAWIĄZAŁA SZNURÓWKI, PO CZYM PODNIOSŁA PERUKĘ. SAMA MIAŁA WŁOSY JASNOBLOND, LECIUTKO SIWIEJĄCE, UPIĘTE CIASNO PRZY SKÓRZE. WYCIĄGNĘŁA PRZED SIEBIE RĘKĘ Z PERUKĄ I POTRZĄSNĘŁA NIĄ, BY PUKLE SIĘ RÓWNO ROZSYPAŁY, PO CZYM NASADZIŁA JĄ SOBIE NA GŁOWĘ. SŁUŻĄCA, KTÓRA JAKIMŚ CUDEM ZDOŁAŁA ZAPIĄĆ SAKWOJAŻ, POPRAWIŁA JEJ PERUKĘ I UMOCOWAŁA JĄ DŁUGĄ SZPILKĄ. - A NIECH MNIE LICHO! - ZAKLĄŁ ROGER. - TE WŁOSY... ZDRADZIŁY JĄ. JEŻELI TA MŁODA DAMA NIE JEST KAROLINĄ, KSIĘŻNICZKĄ BRANDENBURGII ANSBACH, TO JA NIE JESTEM WIGIEM! - PROSZĘ MI POKAZAĆ! - BOLINGBROKE ODEPCHNĄŁ ROGERA. - CO TERAZ ROBI? - NASTAWIŁ OSTROŚĆ, OGARNĄŁ SYTUACJĘ I POWIEDZIAŁ: - STANĘŁA TYŁEM... NIGDZIE NIE WIDZĘ JEJ UKOCHANEGO... WSIADA DO POWOZU... TAK SĄDZĘ. - W TAKIM RAZIE I JA TAK SĄDZĘ, MÓJ PANIE. „POD CZARNYM PSEM”, WIĘZIENIE NEWGATE O TEJ SAMEJ PORZE W DZIEJACH FIZYKI ZDARZAŁO SIĘ CZASEM TAK, ŻE STUDENT PRZEZ WIELE GODZIN ZMAGAŁ SIĘ Z JAKIMŚ OPORNYM RÓWNANIEM, BY NIESPODZIEWANIE WPAŚĆ NA POMYSŁ, JAK MOŻNA JE DRAMATYCZNIE UPROŚCIĆ. ZNIENACKA STWIERDZAŁ - CZY TO ZA SPRAWĄ PRZEBŁYSKU INTUICJI, CZY TEŻ DZIĘKI POZYSKANIU JAKIEJŚ DODATKOWEJ INFORMACJI - ŻE DWA SKŁADNIKI, KTÓRE PRZEPISYWAŁ PO STOKROĆ, AŻ STAŁY SIĘ DLA NIEGO ZNAJOME JAK WŁASNY PODPIS, SĄ TAKIE SAME I MOŻNA JE USUNĄĆ Z OBU STRON ZNAKU RÓWNOŚCI, UZYSKUJĄC W TEN SPOSÓB CAŁKIEM NOWE WYRAŻENIE MATEMATYCZNE, WYMAGAJĄCE DALSZEGO NAMYSŁU. PIERWSZĄ REAKCJĄ BYŁA OCZYWIŚCIE WIELKA RADOŚĆ I DUMA Z WŁASNEGO SPRYTU, POŁĄCZONE Z PRZECZUCIEM, ŻE WRESZCIE COŚ SIĘ WYJAŚNIA. WKRÓTCE JEDNAK GÓRĘ BRAŁ TRZEŹWY OSĄD SYTUACJI, I STUDENT, GŁOWIĄC SIĘ NAD UPROSZCZONYM RÓWNANIEM, DOCHODZIŁ DO WNIOSKU, ŻE W ISTOCIE DOPIERO TERAZ ODKRYŁ NOWY PROBLEM. TAK WŁAŚNIE CZUŁ SIĘ DANIEL „POD CZARNYM PSEM”, UKŁADAJĄC SOBIE WSZYSTKO W GŁOWIE I WRACAJĄC PAMIĘCIĄ DO PRZESZŁOŚCI. NA PRZYKŁAD, JACK SHAFTOE NOSIŁ SZABLĘ. DOPÓKI PODAWAŁ SIĘ ZA SEANA PARTRY'EGO, DANIEL NA DOBRĄ SPRAWĘ JEJ NIE ZAUWAŻAŁ, PONIEWAŻ WIDOK UZBROJONEGO MĘŻCZYZNY NIE BYŁ NICZYM NIEZWYKŁYM. TERAZ JEDNAK, W TYM MIEJSCU I W ICH OBECNEJ SYTUACJI, BROŃ U PASA PRZESTAŁA BYĆ NIEWINNYM OZDOBNIKIEM. JACK ZAARANŻOWAŁ SPOTKANIE W TAKI SPOSÓB, ŻEBY MÓC BEZ TRUDU ZABIĆ DANIELA I ISAACA, GDYBY GO DO TEGO ZMUSILI. DRUGA SPRAWA, ŚWIECE, WARTE FORTUNĘ. U SEANA PARTRY'EGO BYŁA TO EKSCENTRYCZNA ZACHCIANKA, U JACKA ZAŚ SPOSÓB NA TO, BY WYGODNIE OBSERWOWAĆ TWARZE ROZMÓWCÓW, SAMEMU POZOSTAJĄC W CIENIU. A TO BYŁY TYLKO DROBIAZGI; NAD PRAWDZIWYMI ZAGWOZDKAMI DANIEL MIAŁ SOBIE ŁAMAĆ GŁOWĘ JESZCZE PRZEZ DŁUGIE TYGODNIE. - NEWTONA ZAMUROWAŁO, A WATERHOUSE KIWA GŁOWĄ, JAKBY DAWNO MNIE ROZSZYFROWAŁ - POWIEDZIAŁ JACK. - MOŻE WATERHOUSE JEST BYSTRZEJSZY, NIŻ SIĘ POWSZECHNIE SĄDZI. - WIEDZIAŁEM, ŻE COŚ SIĘ ŚWIĘCI - PRZYZNAŁ DANIEL. - INACZEJ OSTATNIE WYDARZENIA NIE MIAŁYBY NAJMNIEJSZEGO SENSU. ALE CZEGOŚ TAKIEGO NIE PODEJRZEWAŁEM. - A TERAZ? CZY NIEDAWNE WYPADKI STAŁY SIĘ BARDZIEJ ZROZUMIAŁE? - NIE. DANIEL ZERKNĄŁ NA ISAACA, KTÓRY SPRAWIAŁ ŻAŁOSNE WRAŻENIE, KOMPLETNIE NIE NADĄŻAJĄC ZA ROZWOJEM SYTUACJI. OCZY WYCHODZIŁY MU Z ORBIT, KIEDY SPOJRZAŁ NA RĘKOJEŚĆ SZABLI JACKA, A POTEM ZACZĄŁ SIĘ ROZGLĄDAĆ ZA WYJŚCIEM Z TAWERNY. - MIESIĄC PRACY: BEDLAM, „TOP MASZTU”, ZASADZKA... PO CO? - ZDZIWIŁ SIĘ DANIEL. - PO CO TO WSZYSTKO? - ZAPYTAJCIE DE GEXA. W TYM NĘDZNYM TEATRZYKU MIAŁEM MNIEJ DO POWIEDZENIA NIŻ SĄDZICIE. PRZEZ WIĘKSZOŚĆ CZASU BYŁEM ROZBAWIONYM WIDZEM, DOPÓKI NIE WŚCIEKŁEM SIĘ, WIDZĄC, JAK UCIEKA I ODPŁYWA, I WIEDZĄC, ŻE PRZEŻYŁ. - CZYLI MIĘDZY WAMI NAPRAWDĘ SIĘ NIE UKŁADA. - NIGDY SIĘ NIE UKŁADAŁO - POPRAWIŁ DANIELA JACK. - ALE ON O TYM CHYBA NIE WIEDZIAŁ, DOPÓKI WASZA ZABAWKA NIE EKSPLODOWAŁA MU W POWOZIE I GO NIE PODPALIŁA. PO TYM WYDARZENIU CHYBA WRESZCIE DO NIEGO DOTARŁO, ŻEM MU ANI BRAT, ANI SWAT. - PONIEWAŻ GO WYKIWAŁEŚ. - PRZEZ CAŁY TEN CZAS, KIEDY MIAŁEM NIESZCZĘŚCIE GO ZNAĆ, ROZWLEKAŁ MINUTY W GODZINY, A GODZINY W DNI, BEŁKOCZĄC O ALCHEMII. W OSTATNIM CZASIE, PO TYM, JAK USŁYSZAŁ, ŻE WATERHOUSE ZOSTAŁ WEZWANY Z BOSTONU DO EUROPY, STAŁ SIĘ WPROST NIEZNOŚNY. SKORO TYLE PRZEZ NIEGO WYCIERPIAŁEM, UZNAŁEM, ŻE MAM PRAWO GO ZABIĆ. NA WZMIANKĘ O ALCHEMII ISAAC SIĘ OTRZĄSNĄŁ - BA, NABRAŁ NAWET OCHOTY NA UDZIAŁ W ROZMOWIE. (CO ZRESZTĄ UDERZYŁO DANIELA JAKO NIEZWYKLE DLA NIEGO TYPOWE: KIEDY BOWIEM ISAAC ROBIŁ SIĘ TOWARZYSKI, JEŚLI NIE WŚRÓD ALCHEMIKÓW, DYSKUTUJĄCYCH O ALCHEMII? NIE NA DARMO NAZWALI SIĘ BRACTWEM EZOTERYCZNYM. NIE LICZĄC PRZYJAŹNI Z DANIELEM, TO BYŁ JEDYNY SPOSÓB, W JAKI ISAAC ZAWIERAŁ NOWE ZNAJOMOŚCI. ALCHEMIA STANOWIŁA DLA NIEGO SPOSÓB NA ŻYCIE WŚRÓD LUDZI - I NA TYM WŁAŚNIE POLEGAŁA JEJ PRAWDZIWA MAGIA). - Nie było chyba w dziejach świata lepszego czasu i miejsca, by zadać wielce niedelikatne pytanie - wtrącił Isaac. - Mów, Ike - powiedział Jack. - Wal śmiało. - Skoro od tak dawna nienawidzisz de Gexa, dlaczego wcześniej go nie zabiłeś? Może się mylę, ale wydaje mi się, że człowiek twojego pokroju nie powinien mieć z tym problemu. - Komuś, kto tylu ludzi skazał na męki i śmierć w Tyburn, faktycznie może się wydawać, że nie ma nic prostszego. Pewnie wyobrażasz sobie nawet, że zabiłem nie mniej ludzi od Tamerlana. Ale widzisz, zamordowanie jakiegoś nędznika za pośrednictwem machiny prawa jest bardzo łatwe w porównaniu z tym, jak takie sprawy załatwia się w moim świecie, kiedy ofiarą ma być spowiednik królowej Francji. - Postanowiłeś wykorzystać obsesję de Gexa na punkcie alchemii do pozbycia się go w sposób pośredni - powiedział Daniel. - I prawie mi się udało. - Jack westchnął. - Zresztą jeszcze może się udać, dzięki jakiemuś szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Tylko, że teraz nastał niebezpieczny czas. Dlatego musimy wszystko sobie wyjaśnić i działać z głową. - Twoja arogancja musi być wprost bezgraniczna, jeśli po tym wszystkim, co zrobiłeś, sądzisz, że możemy sobie to po prostu „wyjaśnić”! - zaperzył się Isaac. - Może chcesz o tym pogadać z markizem Ravenscar, mój panie? - odparował Jack. - Jeżeli oferuje bandziorowi wolność i farmę w Karolinie w zamian za informację, która doprowadziłaby do pojmania mnie, to co zaproponowałby mnie osobiście, gdyby teraz był tu z nami? Albo co ty byś mi dał w zamian za poprzednią zawartość Pyxis, gdybym obiecał, że jeszcze dziś w nocy dostarczę ci ją do domu przy St. Martins Street? Strach wywołany faktem, że znalazł się w lochach Newgate w towarzystwie najgroźniejszego londyńskiego przestępcy, ustąpił w głowie Daniela miejsca lękowi przed tym, co powie Roger, kiedy usłyszy, jak bardzo Daniel spartolił negocjacje. Isaac, który po początkowym okresie bezwładu szybko się rozpędzał, wykorzystał jego nieuwagę i dogonił go w rozmowie. - Przypuśćmy, że wziąłbym twoją propozycję za dobrą monetę. Jak chcesz ją pogodzić z obowiązkami płatnego szpiega króla Francji? - Dobre pytanie - przyznał Jack. - Bardzo ważne. Leroy to bystry gość. Przewidujący. Zasłużenie cieszy się świetną opinią. W przerwie między jedną wojną a drugą wykombinował sobie, że następnym razem wygra, niszcząc angielski pieniądz. Doskonały pomysł. Potrzebował kogoś, kto by się tym zajął, i akurat ja się napatoczyłem. Znałem Londyn. Wiedziałem to i owo o różnych metalach i o fałszowaniu pieniędzy. Miałem doświadczenie w kierowaniu ludźmi, czego dowiodłem w Bonanzie, Kairze i przy innych okazjach. Brakowało mi tylko dżentelmeńskiej ogłady i nijak nie można było być pewnym mojej lojalności. Jak zaradzić na moje wady, by wykorzystać zalety? De Gex. Znał mnie już wcześniej. Arystokrata jak się patrzy. Mógł współpracować ze mną w Londynie i bywać na salonach, co nigdy nie było moją mocną stroną. Kilkakrotnie widział, jak robiłem z siebie idiotę, z powodu niejakiej Elizy... Tak, doktorze Waterhouse, naprawdę wymówiłem na głos jej imię. Wiedział, że Eliza będzie gwarantem mojej lojalności. Tak się bowiem złożyło, że za sprawą knowań tej wrednej suki Fortuny Eliza wyszła za mąż za młodego księcia Arcachon, urodziła mu dzieci i nauczyła się spędzać pół życia we Francji, wśród tamtejszej arystokracji, słynącej z zamiłowania do mordowania własnych dzieci, rodziców et caetera. Otrucie jej - bądź uśmiercenie w inny, gorszy sposób - byłoby dla de Gexa równie łatwe jak wyrwanie dokuczliwego włoska z nosa. Tak oto dobiliśmy targu: Jack uda się do Londynu, by pod okiem natrętnego de Gexa doprowadzić do upadku uwielbianego funta szterlinga, a w zamian za to Elizie włos z głowy nie spadnie. Minęło dwanaście lat - i tak wiele się zmieniło! Wojna się skończyła, moi drodzy. Francja wygrała. Owszem, Anglia wyrwała jej jakieś ochłapy, ale żeby nie było niejasności: w Hiszpanii rządzi Burbon. Leroy nadal by chciał, żeby na angielskim tronie zasiadł Kuba Włóczykij, ale dzisiaj mniej go to obchodzi niż w siedemset pierwszym zawładnięcie imperium hiszpańskim. Zadanie, nad którym się mozoliłem, czyli podważenie wiarygodności funta, nabrało nowego wymiaru. Wcześniej chodziło o to, by uniemożliwić Anglii handel zagraniczny, bo tylko dzięki niemu była w stanie opłacać działania wojenne. Dziś chodzi o drobiazg - o wywołanie skandalu i napuszczenie zamożnych mieszkańców City na wigów. Nie udawaj takiego oburzenia, Ike; nie od dziś wiesz, że o to mi właśnie chodziło. I teraz mogę dopiąć swego. Wystarczy, żeby Bolingbroke przeprowadził Próbę Pyxis. Mam to zrobić? Mam zdradzić ojczyznę na rzecz Francji? Może powinienem! Anglia dostarczyła mi aż nadto powodów, abym ją znienawidził. Czy nadal mam na to ochotę? Mniejszą niż kiedyś. A to dlatego, że Eliza jest dziś wdową. Jej francuskie dzieci dorosły i dzielą dziś czas między Paryż i Arcachon, a jej niemiecki syn cały czas jej towarzyszy. Od dwóch lat nie zaszczyciła la France swoją obecnością. Krótko mówiąc, de Gexowi byłoby teraz znacznie trudniej ją zabić. A będzie mu jeszcze trudniej, jeśli wpierw ja zabiję jego. - Czy twoja przemowa zakończy się jakąś prośbą? - spytał Daniel. - Chciałbym po prostu z godnością się wycofać. Chociaż... Skoro już wspomnieliście o tej farmie w Karolinie, chętnie dałbym ją moim synom. Jeśli zostaną w Londynie, wciąż będą się pakować w kłopoty. - No tak. Rzeczywiście, trudno sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek wpakował się w kłopoty w Ameryce. - To będę kłopoty innego gatunku: zdrowe kłopoty na świeżym powietrzu. Niczego więcej nie chcę dla moich chłopaków. Monmouth Street O tej samej porze Motłoch reaguje najgwałtowniej, gdy wydaje mu się, że został sprowokowany - Przewinienia, które powinny powodować usunięcie z rządu wigów. anonim (przypisywane Bernardowi Mandeville), 1714 JOHANN I KAROLINA WYPOŻYCZYLI ZE STAJNI LEICESTER HOUSE DWA SIWE WAŁACHY - PORZĄDNE, ALE NIERZUCAJĄCE SIĘ W OCZY WIERZCHOWCE Z PROSTĄ UPRZĘŻĄ. RAZEM WYJECHALI NA MONMOUTH STREET. KAROLINA SIEDZIAŁA PO MĘSKU, CO PRZYCHODZIŁO JEJ TYM ŁATWIEJ, ŻE WŁOŻYŁA MĘSKIE BRYCZESY. WŁOSY UPCHNĘŁA POD (RÓWNIEŻ MĘSKĄ) SIWĄ PERUKĄ, A NA LEWYM BIODRZE PRZYPIĘŁA DO PASA SZPADĘ. JOHANN UBRAŁ SIĘ PODOBNIE, Z TĄ WSZAKŻE RÓŻNICĄ, ŻE WZIĄŁ SWÓJ STARY, CIĘŻKI RAPIER, Z KTÓRYM NIE ROZSTAWAŁ SIĘ, ODKĄD RÓŻNI TAJEMNICZY OSOBNICY ZACZĘLI NASTAWAĆ NA ŻYCIE JEGO BLISKICH. MIELI WYGLĄDAĆ JAK DWÓCH MŁODYCH DŻENTELMENÓW NA PRZEJAŻDŻCE. KAROLINA CO RUSZ OGLĄDAŁA SIĘ PRZEZ RAMIĘ NA LEICESTER HOUSE. JOHANN STANOWCZO JEJ TO ODRADZAŁ, ALE TRUDNO BYŁO OSOBIE KRÓLEWSKIEJ KRWI POWAŻNIE TRAKTOWAĆ TAKIE PRZYZIEMNE SUGESTIE. BYŁA ŚWIĘCIE PRZEKONANA, ŻE ŚLEDZI ICH JEŹDZIEC NA KARYM KONIU, ALE PONIEWAŻ MONMOUTH STREET BIEGŁA PO ŁUKU, ZAKRZYWIAJĄC SIĘ POWOLI W LEWO, JEŹDZIEC CO CHWILA ZNIKAŁ JEJ Z OCZU. Z TEGO SAMEGO POWODU NIE MOGLI TEŻ WYBIEC WZROKIEM ZBYT DALEKO W PRZÓD I KAŻDY KOLEJNY KROK ODSŁANIAŁ PRZED NIMI NOWE KOMPLIKACJE. - UKŁADAJĄC PLAN UCIECZKI, NIE MIAŁEM POJĘCIA, KIEDY DOKŁADNIE WCIELIMY GO W ŻYCIE - TŁUMACZYŁ JOHANN. - DLATEGO NIE UWZGLĘDNIŁEM WIESZANIA. - ALE PRZECIEŻ WIESZANIE JEST DOPIERO W PIĄTEK? - ZDZIWIŁA SIĘ KAROLINA. BYŁA ŚRODA WIECZÓR. - TO PRAWDA, DLATEGO JUTRO WIECZOREM SPODZIEWAŁBYM SIĘ JUŻ TŁUMÓW PRZY TRAKCIE DO TYBURN. JUTRO, NIE DZIŚ. TYMCZASEM... JOHANN ZAWIESIŁ GŁOS. WYJECHALI NA PROSTĄ. KAWAŁEK DALEJ MONMOUTH STREET ŁĄCZYŁA SIĘ Z DWIEMA INNYMI ULICAMI, WCHŁANIAJĄC JE NICZYM RZEKA DOPŁYWY I TWORZĄC KRÓTKĄ, ALE BARDZO SZEROKĄ ARTERIĘ DOCHODZĄCĄ DO PLACU ZWANEGO BROAD ST. GILESS. WIDOK W GŁĄB PLACU ZASŁANIAŁ SZEROKI BUDYNEK, USYTUOWANY DOKŁADNIE W POPRZEK TRAKTU, NICZYM MIELIZNA U UJŚCIA RZEKI - CEGLANY U DOŁU, DREWNIANY NA PIĘTRZE, KRYTY DZIOBATĄ DACHÓWKĄ I TAK NĘDZNY, ŻE Z TEJ ODLEGŁOŚCI PRZYPOMINAŁ STAJNIĘ. JAK NA STAJNIĘ MIAŁ JEDNAK STANOWCZO ZBYT WIELE KOMINÓW, PRZEKRZYWIONYCH JAK WALCZĄCY Z WICHURĄ PODSTARZALI TRAGARZE MAR. OD STRONY, Z KTÓREJ NADJEŻDŻALI JOHANN Z KAROLINĄ, ZNAJDOWAŁA SIĘ WERANDA, GÓRUJĄCA NAD CIĄGNĄCYM SIĘ PRZEZ CAŁĄ DŁUGOŚĆ FASADY DZIEDZIŃCEM. KILKUNASTU MĘŻCZYZN O SIWYCH WŁOSACH I POSZARZAŁYCH TWARZACH WYLEGIWAŁO SIĘ NA NIM NA ŁAWKACH. BYŁ TO PRZYTUŁEK POD WEZWANIEM ŚWIĘTEGO IDZIEGO, GDZIE PARAFIANIE, KTÓRZY PRZEŻYLI SWOICH BLISKICH, WYCZERPALI CIERPLIWOŚĆ GOSZCZĄCYCH ICH KREWNYCH ALBO ZWYCZAJNIE NIE MIELI Z CZEGO ŻYĆ, MOGLI PRZEBYWAĆ DO CZASU, AŻ ZNAJDĄ STAŁE LOKUM NA POBLISKIM CMENTARZU. Z NIEWIADOMYCH POWODÓW PRZYTUŁEK WYBUDOWANO NA SAMYM ŚRODKU SKRZYŻOWANIA, PRZEZ CO WSZYSCY PODĄŻAJĄCY MONMOUTH STREET MUSIELI GO OBJEŻDŻAĆ. W INNEJ SYTUACJI NIEMOŻNOŚĆ DOKŁADNEGO OBEJRZENIA BROAD ST. GILESS NALEŻAŁOBY POTRAKTOWAĆ JAKO PRZEJAW BOŻEJ ŁASKI. NIE BYŁA TO WŁAŚCIWIE ANI ULICA, ANI PLAC Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA, LECZ COŚ NA KSZTAŁT RYNSZTOKU ŁĄCZĄCEGO HIGH HOLBORN (ODCHODZĄCĄ STĄD W PRAWO, W STRONĘ CITY) Z OXFORD STREET (KTÓRA BIEGŁA W LEWO, DO TYBURN). JAKO DYSTRYKT WIELKIEGO LONDYNU BROAD ST. GILESS Z PEWNOŚCIĄ MIAŁ RACJĘ BYTU, ALE POMYSŁ, ŻEBY SPINAŁ TYBURN Z CITY I PRZENOSIŁ CAŁY RUCH MIĘDZY NIMI, BYŁ PORONIONY. GDYBY W SLUMSACH NA PÓŁNOC OD NIEGO ZDETONOWAĆ KILKA BECZEK PROCHU, DWA GŁÓWNE TRAKTY ZOSTAŁYBY POŁĄCZONE BEZPOŚREDNIO, A BROAD ST. GILESS STOCZYŁBY SIĘ DO RANGI STARORZECZA, WYŁĄCZONEGO Z GŁÓWNEGO NURTU WYDARZEŃ. NA RAZIE JEDNAK TEGO RODZAJU USPRAWNIENIA BYŁY ŚPIEWEM PRZYSZŁOŚCI I JOHANN Z KAROLINĄ JECHALI PROSTO W STRONĘ PLACU. W ICH SYTUACJI BRAK MOŻLIWOŚCI ZOBACZENIA ZAWCZASU, CO ICH CZEKA, MÓGŁ BYĆ NIEBEZPIECZNY. OKOLICA WYGLĄDAŁA NA BARDZIEJ RUCHLIWĄ I LUDNĄ NIŻ ZAZWYCZAJ. LUDZIE (GŁÓWNIE GROMADY WŁÓCZĄCYCH SIĘ BEZ CELU MŁODYCH MĘŻCZYZN) TWORZYLI WĄTŁY WIR U STÓP PRZYTUŁKU. NIE WYGLĄDAŁO NA TO, ŻEBY ZMIERZALI W JAKIMŚ KONKRETNYM KIERUNKU - CHYBA ŻEBY UZNAĆ „KŁOPOTY” ZA CEL ICH WĘDRÓWKI. NIEKTÓRZY JUŻ ZAUWAŻYLI JOHANNA I KAROLINĘ I WYTYKALI ICH PALCAMI. - SKĄD TU TYLE LUDZI? CHCĄ OBEJRZEĆ EGZEKUCJĘ? - ZA WCZEŚNIE, ZA WCZEŚNIE... OCZYWIŚCIE GDYBYŚMY KTÓREGOŚ Z NICH ZAPYTALI, PO CO TU PRZYSZEDŁ, STWIERDZIŁBY PEWNIE, ŻE CHCE WZIĄĆ UDZIAŁ W WISIELCZYM MARSZU... - ALE MUSIELIBYŚMY BYĆ NAIWNI, ŻEBY MU UWIERZYĆ - DOKOŃCZYŁA KAROLINA. - CZYLI OBAWIASZ SIĘ, ŻE DOKTOR WATERHOUSE MÓGŁ MIEĆ RACJĘ. - WŁAŚNIE. WIGOWIE I TORYSI WYKORZYSTUJĄ EGZEKUCJĘ, BY SPROWOKOWAĆ SWOICH ZWOLENNIKÓW, JAKKOLWIEK ICH NAZWIEMY... - MILICJĄ? - TO JESZCZE NIE MILICJA, ALE JUŻ NIE ZWYKŁY TŁUM... SAM NIE WIEM. WAŻNE, ŻE SĄ TUTAJ I SZYKUJĄ SIĘ DO ROZPALANIA OGNISK... - JUŻ TO ZROBILI. SPÓJRZ. DOTARLI DO MIEJSCA - TUŻ PRZED FRONTEM PRZYTUŁKU - W KTÓRYM ULICA SIĘ ROZSZERZAŁA. RZECZYWIŚCIE, Z PRAWEJ STRONY PŁONĘŁO JUŻ OGNISKO. MUSIAŁO BYĆ DOBRZE PRZYGOTOWANE I ZAPALONE DOSŁOWNIE PRZED CHWILĄ, BO NAGLE PŁOMIENIE SKOCZYŁY WYSOKO I BUCHNĄŁ DYM, PORYWAJĄC CO LŻEJSZE PŁONĄCE GAŁĄZKI I LIŚCIE. ZNAJDOWAŁO SIĘ NA SAMYM ŚRODKU PLACU, KTÓRY W TYM MIEJSCU MIAŁ DOBRE STO STÓP SZEROKOŚCI. - ZAŁOŻĘ SIĘ, ŻE TO SYGNAŁ WZYWAJĄCY DO ZBIÓRKI CZŁONKÓW JAKIEJŚ FRAKCJI POLITYCZNEJ. - JOHANN STANĄŁ W STRZEMIONACH. RZECZYWIŚCIE, WIELU LUDZI ZWRACAŁO SIĘ W STRONĘ OGNIA: NIEKTÓRZY Z NAMYSŁEM, OSTROŻNIE, INNI NA OŚLEP, WIEDZENI CIEKAWOŚCIĄ I INSTYNKTEM STADNYM. - DLA NAS TO DOBRZE. WIDZISZ? TAM, PO PRAWEJ, TŁUM RZEDNIE. PRZEŚLIŹNIEMY SIĘ TAMTĘDY I PRZEMKNIEMY NA HIGH HOLBORN, A STAMTĄD PROŚCIUTKO DO CITY. JEDŹMY! ŚCIĄGNĄŁ WODZE Z PRAWEJ STRONY, ZMUSZAJĄC KONIA DO OSTREGO SKRĘTU. KAROLINA POSZŁA W JEGO ŚLADY. NIE OPARŁA SIĘ PRZY TEJ OKAZJI POKUSIE SPOJRZENIA W GŁĄB MONMOUTH STREET - JEŹDZIEC NA CZARNYM KONIU BYŁ TAK BLISKO, ŻE MOGŁABY GO PRZYWOŁAĆ. NIE PRÓBOWAŁ SIĘ KRYĆ, PRZECIWNIE, WYMACHIWAŁ KAPELUSZEM NAD GŁOWĄ, JAKBY CHCIAŁ ZWRÓCIĆ NA SIEBIE CZYJĄŚ UWAGĘ. KIEDY WRESZCIE MU SIĘ UDAŁO, WSKAZAŁ WPROST NA JOHANNA I KAROLINĘ I UNIÓSŁ DWA WYPROSTOWANE PALCE. W NASTĘPNYM GEŚCIE POŁĄCZYŁ JE, TWORZĄC MAŁE NIBY-OSTRZE, KTÓRYM PRZECIĄGNĄŁ SOBIE PO GARDLE. KAROLINA ODWRÓCIŁA SIĘ TAK GWAŁTOWNIE, ŻE PERUKA (DO KTÓREJ NIE BYŁA PRZYZWYCZAJONA) PRZEKRZYWIŁA SIĘ JEJ NA GŁOWIE. PRZYCISNĘŁA JĄ RĘKĄ I SPOJRZAŁA W TĘ SAMĄ STRONĘ, W KTÓRĄ PATRZYŁ MĘŻCZYZNA NA KARYM KONIU. OD RAZU DOSTRZEGŁA CZŁOWIEKA NA DACHU PRZYTUŁKU - STAŁ NA KALENICY, JEDNĄ RĘKĄ TRZYMAJĄC SIĘ KOMINA. TERAZ ODWRÓCIŁ SIĘ POSPIESZNIE I STANĄWSZY PLECAMI DO MONMOUTH STREET, OBSERWOWAŁ WIDOCZNE PO DRUGIEJ STRONIE PLACU WYLOTY ULIC, WYCHODZĄCYCH NAŃ OD WSCHODU I PÓŁNOCY. - CHARLES! - ZAWOŁAŁ JOHANN. - POSPIESZ SIĘ! JEDZIEMY! PRZEBRANA W BRYCZESY KAROLINA MIAŁA REAGOWAĆ NA IMIĘ „CHARLES”, NIE MOGŁA JEDNAK ODPOWIEDZIEĆ, NIE ZDRADZAJĄC SWOJEJ PRAWDZIWEJ PŁCI WSZYSTKIM W ZASIĘGU GŁOSU. ODCZEKAŁA, AŻ MINIE JĄ SZNURECZEK MŁODYCH CHŁOPCÓW, I PODJECHAŁA DO JOHANNA. CHCIAŁA SIĘ Z NIM ZRÓWNAĆ I POROZMAWIAĆ, ALE LEDWIE SIĘ ZBLIŻYŁA, SPIĄŁ KONIA OSTROGAMI I ZACZĘLI SIĘ PRZECISKAĆ PRZEZ TŁUM W STRONĘ CITY. POWOLI ZACZYNAŁA DOSTRZEGAĆ PEWNE NIEDOCIĄGNIĘCIA W PLANIE JOHANNA. BRZMIAŁ TAK PROSTO, ŻE WYDAWAŁO SIĘ, ŻE NIE MOŻE SIĘ NIE POWIEŚĆ. ELIZA, W PRZEBRANIU UPODABNIAJĄCYM JĄ (Z DALEKA) DO KAROLINY, WSIADŁA DO NAJBARDZIEJ LUKSUSOWEGO POWOZU W LEICESTER HOUSE I RUSZYŁA NA POŁUDNIE, DOOKOŁA LEICESTER FIELDS, WYSTAWIAJĄC SIĘ NA WIDOK WSZYSTKICH WYLEGUJĄCYCH SIĘ W TAMTEJ OKOLICY SZPIEGÓW. WYSIADŁSZY NIEOPODAL DOMU SIR ISAACA NEWTONA, MIAŁA SIĘ SKIEROWAĆ NA ZACHÓD, W STRONĘ PAŁACU ST. JAMES, JAKBY CHCIAŁA UCIEC DO ZNAJDUJĄCEJ SIĘ NIEOPODAL REZYDENCJI KSIĘCIA MARLBOROUGH. ZAPRAWIONY W SPISKACH TORYS SPODZIEWAŁBY SIĘ PO WYPŁOSZONEJ Z KRYJÓWKI KAROLINIE TAKIEGO WŁAŚNIE MANEWRU. MARLBOROUGH NIE WRÓCIŁ JESZCZE DO KRAJU, ALE NAKAZAŁ WIDOWISKOWĄ PRZEBUDOWĘ SWOJEGO DOMU NA ZNAK, ŻE DZIEŃ JEGO PRZYBYCIA JEST CORAZ BLIŻSZY. UTRZYMYWAŁ BLISKIE KONTAKTY Z HANOWERAMI, TOTEŻ KSIĘŻNICZKA MOGŁA SZUKAĆ SCHRONIENIA W JEGO REZYDENCJI BEZ OBAWY, ŻE MOTTACH, MILICJA CZY INNA ZGRAJA BĘDĄ PRÓBOWAŁY JĄ TAM NIEPOKOIĆ. JOHANN I KAROLINA UDALI SIĘ ZAŚ W PRZECIWNĄ STRONĘ, ZAMIERZAJĄC PRZEJECHAĆ PRZEZ CENTRUM MIASTA I POKONAĆ TRZY MILE DZIELĄCE ICH OD POŁOŻONEJ TUŻ PONIŻEJ MOSTU LONDYŃSKIEGO PRZYSTANI BILLINGSGATE, SKĄD SZALUPA MIAŁA ICH ZABRAĆ NA POKŁAD HANOWERSKIEGO SŁUPA. PO PARU DNIACH PRZYBILIBY DO BRZEGU W ANTWERPII, A PO KILKU NASTĘPNYCH DOTARLIBY DO HANOWERU. TAKI BYŁ PLAN. DOPIERO TERAZ DOTARŁO DO NIEJ, ŻE JEŚLI PRZEBRANIE OKAŻE SIĘ SKUTECZNE I ZAMIAST KSIĘŻNICZKĄ KAROLINĄ BĘDZIE JAKIMŚ CHARLESEM, KTÓREGO NIKT NIE ZNA, TO... NO CÓŻ, NIKT BY SIĘ NIE ZMARTWIŁ, GDYBY CHARLES SPOCZĄŁ NA DNIE FLEET DITCH Z PODERŻNIĘTYM GARDŁEM I BEZ SAKIEWKI. OBOK JOHANNA, PO LEWEJ, ODSŁONIŁ SIĘ KAWAŁEK WOLNEJ PRZESTRZENI. KAROLINA DWA RAZY DŹGNĘŁA KONIA OBCASAMI I WRESZCIE ZRÓWNAŁA SIĘ Z UKOCHANYM. - CO TAM JEST? - SPYTAŁA, WSKAZUJĄC KIERUNEK, W KTÓRYM PATRZYŁ MĘŻCZYZNA NA DACHU (W LEWO, NA PÓŁNOC PONAD PLACEM). JOHANN NIE ODPOWIEDZIAŁ OD RAZU. DO PLACU DOCHODZIŁO W TYM REJONIE KILKA ULIC. Z JEDNEJ WŁAŚNIE WYLEWAŁA SIĘ WZBURZONA RZEKA MĘSKICH PERUK ORAZ KOŃSKICH GRZYW I OGONÓW, CZYLI GRUPA OD CZTERECH DO SZEŚCIU JEŹDŹCÓW. Z TEJ ODLEGŁOŚCI NIE DAŁO SIĘ ROZPOZNAĆ ICH TWARZY, ALE KIEDY PADŁA NA NIE POŚWIATA POBLISKIEGO OGNISKA, STAŁO SIĘ OCZYWISTE, ŻE JAK JEDEN MĄŻ SPOGLĄDAJĄ W STRONĘ PRZYTUŁKU. KSIĘŻNICZKA PODĄŻYŁA WZROKIEM ZA ICH SPOJRZENIAMI. MIMO ŻE KOMIN ZASŁANIAŁ JEJ OBSERWATORA NA DACHU, WIDZIAŁA JEDNĄ ŻYWO GESTYKULUJĄCĄ RĘKĘ, WSKAZUJĄCĄ JEŹDŹCOM KURS, KTÓRY POZWOLI IM SIĘ ZBLIŻYĆ DO JOHANNA I KAROLINY. - JEŹDŹCY WYJECHALI Z DYOT STREET, KTÓRA PROWADZI DO GREAT RUSSELL I... - DOMU RAVENSCARA? - TAK. - W TAKIM RAZIE OBAWIAM SIĘ, ŻE ZMYLILIŚMY NASZYCH WROGÓW W SPOSÓB, KTÓRY MOŻE BYĆ DLA NAS NIEBEZPIECZNY. WZIĘLI NAS ZA GOŃCÓW ELIZY, NIOSĄCYCH WAŻNĄ WIADOMOŚĆ DLA MARKIZA RAVENSCAR ALBO INNYCH WIGOWSKICH DOWÓDCÓW STACJONUJĄCYCH U NIEGO W DOMU. OBAWIAM SIĘ, ŻE CI JEŹDŹCY... - CZEKALI ROZSTAWIENI WZDŁUŻ DYOT, ABY PRZECHWYCIĆ TAKICH POSŁAŃCÓW. A TERAZ NAS ŚCIGAJĄ. PRZYSPIESZMY, ALE NIE PUSZCZAJ KONIA W GALOP. NIE POWINNIŚMY OKAZYWAĆ LĘKU. SKRĘCIMY TERAZ W PRAWO, W DRURY LANE. ODDALIMY SIĘ W TEN SPOSÓB OD REZYDENCJI MARKIZA. NABIORĄ WĄTPLIWOŚCI, CZY RZECZYWIŚCIE KTOŚ NAS DO NIEGO POSŁAŁ. - SŁYSZAŁAM O DRURY LANE NIEPRZYJEMNE RZECZY... - ZGADZAM SIĘ, BĘDZIEMY WYGLĄDALI JAK DWAJ DŻENTELMENI, KTÓRZY SZUKAJĄ SOBIE PANIENEK. ALE NIE PRZEJMUJ SIĘ: DRURY LANE BIEGNIE PO OBRZEŻU DZIELNICY UCIECH, NIE JEST WIĘC WCALE TAKA NAJGORSZA. ZWŁASZCZA, ŻE WIELU JEJ MIESZKAŃCÓW ZEBRAŁO SIĘ DZIŚ TUTAJ, NA BROAD ST. GILESS. CO INNEGO, GDYBYŚMY CHCIELI PRZECIĄĆ DZIELNICĘ NA WSKROŚ, TO BYŁBY ZŁY POMYSŁ. DLATEGO TEGO NIE ZROBIMY. POJEDZIEMY DRURY PROŚCIUTKO, AŻ DO STRANDU. JOHANN PCHNĄŁ KONIA KOLANAMI I SKRĘCIŁ W PRAWO. DRUGI WIERZCHOWIEC SZARPNĄŁ SIĘ W PRZÓD, USIŁUJĄC DOTRZYMAĆ KROKU KOLEDZE, I KAROLINA OMAL ZNÓW NIE ZGUBIŁA PERUKI. WIDZIANA Z PLACU DRURY LANE JAKBY NIE MIAŁA KOŃCA I PREZENTOWAŁA SIĘ FATALNIE, NAWET JAK NA LONDYŃSKIE STANDARDY - I NA PRZEMIAN ZWĘŻAŁA SIĘ I ROZSZERZAŁA, ZWĘŻAŁA I ROZSZERZAŁA, JAKBY ŻADEN MIERNICZY NAWET NIE PRÓBOWAŁ JEJ WYPROSTOWAĆ. DOMY TO ODCHYLAŁY SIĘ OD NIEJ, TO NAD NIĄ GARBIŁY, JAK SIEDZĄCY NA ŁAWCE PIJANI KLIENCI BARU. NIE BYŁO WIDAĆ ŻADNYCH OGNISK, CO KAROLINA UZNAŁA ZA DOBRY ZNAK - MOŻE DRURY LANE POZOSTANIE TEJ NOCY WE WŁADANIU DZIWEK, ALFONSÓW I KIESZONKOWCÓW, PODCZAS GDY INNE ULICE I SKRZYŻOWANIA BĘDĄ PEŁNIĆ ROLE PÓL NA TORYSOWSKO-WIGOWSKIEJ SZACHOWNICY. - COŚ WIDZIAŁAM - POWIEDZIAŁA. - TAKI GEST. BOJĘ SIĘ, ŻE BĘDĄ CHCIELI UŻYĆ PRZEMOCY. ODRUCHOWO SPOJRZAŁA NA WŁOSKI RAPIER JOHANNA. - POZOSTAJE SIĘ CIESZYĆ, ŻE PRAWĄ RĘKĘ MAM WOLNĄ - STWIERDZIŁ JOHANN, USIŁUJĄC OBRÓCIĆ WSZYSTKO W ŻART. - TYM BARDZIEJ, ŻE TO OD TEJ STRONY MOŻEMY BYĆ NARAŻENI NA ATAKI. - WSKAZAŁ POGRĄŻONĄ W MROKU DZIELNICĘ. - DOBRZE SIĘ SKŁADA, ŻE TY TEŻ MASZ BROŃ. - NIEDUŻĄ. - TO PRAWDA. SZPADĘ. DZIŚ JUŻ MAŁO KTO NOSI RAPIER I SZTYLET. JESTEM WIĘC UZBROJONY JAK CZŁOWIEK STAREJ DATY. - JA SIĘ Z TEGO CIESZĘ - STWIERDZIŁA KAROLINA. RAPIER JOHANNA WYGLĄDAŁ JAK ZŁOWROGA RELIKWIA Z ZAMIERZCHŁYCH CZASÓW, ZNACZNIE GROŹNIEJSZA OD WYSADZANEJ KLEJNOTAMI WYKAŁACZKI, KTÓRĄ SAMA NOSIŁA U PASA. NIE MOGŁA SIĘ POHAMOWAĆ, ŻEBY NIE ODWRÓCIĆ SIĘ JESZCZE RAZ I NIE SPOJRZEĆ WSTECZ. O TEJ PORZE NA DRURY LANE BYŁO NIEWIELU KONNYCH, TOTEŻ JUŻ PO KRÓTKIEJ CHWILI ZWRÓCIŁA UWAGĘ NA DWÓCH JEŹDŹCÓW, WJEŻDŻAJĄCYCH W GŁĄB ULICZKI OD STRONY BROAD ST. GILESS. NA CHWILĘ PUŚCILI WODZE, MIERZĄC WZROKIEM ZNIECHĘCAJĄCĄ PANORAMĘ I OSWAJAJĄC OCZY Z PÓŁMROKIEM, PO CZYM, DOSTRZEGŁSZY JOHANNA I KAROLINĘ, RUSZYLI TRUCHTEM. KAROLINA, KTÓRA NIE MIAŁA OCHOTY NA DALSZĄ DYSKUSJĘ, SPIĘŁA KONIA. JOHANN NIE MIAŁ INNEGO WYBORU, JAK ZROBIĆ TO SAMO. - JAK WIDZISZ, DRURY LANE JEST PO PRAWEJ STRONIE GĘSTO PODZIURAWIONA WYLOTAMI MNIEJSZYCH ZAUŁKÓW - POWIEDZIAŁ JOHANN TONEM ŚWIATOWCA, KTÓRY OPROWADZA PO MIEŚCIE SWOJEGO KUZYNA ZE WSI. - ZA TO NIEDALEKO STĄD INNA, BARDZO SZEROKA ULICA PROWADZI WPROST DO COVENT GARDEN MARKET, GDZIE URZĘDUJE DUŻO DZIEWCZYN EUFEMISTYCZNIE NAZYWANYCH KWIACIARKAMI I POMARAŃCZARKAMI. STAMTĄD KOLEJNE SZEROKIE ALEJE BIEGNĄ AŻ DO STRANDU. KAROLINA MIAŁA OCHOTĘ ZAPYTAĆ: „DLACZEGO MI O TYM WSZYSTKIM OPOWIADASZ?”, ALE BAŁA SIĘ ODEZWAĆ, GDYŻ TUŻ OBOK, Z LEWEJ STRONY, WYCZUŁA OBECNOŚĆ PRZECHODNIA. ZARAZ POTEM JEJ UWAGĘ ZWRÓCIŁO PORUSZENIE GDZIEŚ PO PRAWEJ, NIE NA SAMEJ DRURY LANE, LECZ W GŁĘBI - JAK SIĘ DOMYŚLAŁA - LABIRYNTU BOCZNYCH ULICZEK. DOBIEGI JĄ STUKOT PODKÓW NA BRUKU I GŁOS: - Z DROGI, DO DIABŁA! JEJ ZNAJOMOŚĆ ANGIELSKIEGO WYSTARCZYŁA, BY STWIERDZIĆ, ŻE SŁOWA TE WYPOWIEDZIAŁ CZŁOWIEK SZLACHETNIE URODZONY I, ZAPEWNE, UZBROJONY. OBEJRZAŁA SIĘ DO TYŁU - JADĄCY ZA NIMI MĘŻCZYŹNI SKRÓCILI O POŁOWĘ DZIELĄCY ICH DYSTANS. KIEDY JEDNAK CHCIAŁA POINFORMOWAĆ O TYM JOHANNA, STWIERDZIŁA, ŻE ZNIKNĄŁ. ZA CAŁE POŻEGNANIE MUSIAŁ JEJ WYSTARCZYĆ TĘTENT KOPYT W ZAUŁKU I SZMER GŁOSÓW PROSTYTUTEK, OBURZONYCH JEGO PRZEJAZDEM. CO PRZED CHWILĄ POWIEDZIAŁ? NIE ZAPUSZCZAJ SIĘ W BOCZNE ULICZKI. WYPATRUJ SZEROKIEJ ALEI PO PRAWEJ STRONIE. ZACZĘŁA SIĘ ROZGLĄDAĆ I OMAL JEJ NIE PRZEGAPIŁA. WYJECHAŁ Z NIEJ WŁAŚNIE CZŁOWIEK NA ZGONIONYM, NIESPOKOJNYM KONIU. POMYŚLAŁA, ŻE MOŻE TO JOHANN, ALE KOŃ MIAŁ NIEWŁAŚCIWĄ MAŚĆ (KASZTANOWATĄ), A JEŹDZIEC ZUPEŁNIE NIE PRZYPOMINAŁ JEJ UKOCHANEGO. PRZYGLĄDAŁ SIĘ JEJ Z TAK BLISKA, ŻE ZA DNIA Z PEWNOŚCIĄ ROZPOZNAŁBY W NIEJ KOBIETĘ. DOMYŚLIŁA SIĘ, ŻE ODŁĄCZYŁ SIĘ OD SZWADRONU, KTÓRY PRZED MINUTĄ WYJECHAŁ BYŁ NA PLAC Z DYOT STREET, I POMKNĄWSZY ZAUŁKAMI NA ZAPLECZU DRURY LANE, SPRÓBOWAŁ PRZECIĄĆ JEJ DROGĘ. KIEDY JOHANN USŁYSZAŁ HAŁAS, DOMYŚLIŁ SIĘ, KTO JEST SPRAWCĄ ZAMIESZANIA, I ODŁĄCZYŁ SIĘ OD NIEJ, ABY OSKRZYDLIĆ OSKRZYDLAJĄCEGO. MĘŻCZYZNA NA KASZTANIE POKAZAŁ OTWARTĄ DŁOŃ JEŹDŹCOM ZA PLECAMI KAROLINY, JAKBY KAZAŁ IM SIĘ ZATRZYMAĆ. USŁYSZAŁA, JAK ICH KONIE ZWALNIAJĄ KROKU, PRZECHODZĄ W STĘPA, W KOŃCU CAŁKIEM SIĘ ZATRZYMUJĄ. DRUGĄ RĘKĄ INTRUZ MUSNĄŁ RONDO KAPELUSZA. POZBAWIONA KAPELUSZA KAROLINA ODPOWIEDZIAŁA ZDAWKOWYM GESTEM I SKINIENIEM GŁOWY. TRUDNO JEJ BYŁO POWIEDZIEĆ, CZY BYŁA W TYM PRZEKONUJĄCA, BO OBCY JUŻ NA NIĄ NIE PATRZYŁ - ZWRÓCIŁ WZROK W INNĄ STRONĘ, ZASTANAWIAJĄC SIĘ, GDZIE SIĘ PODZIAŁ JEJ TOWARZYSZ. PATRZYŁ NA SWOICH DWÓCH KOMPANÓW W GŁĘBI ULICY. KAROLINA SIĘ ODWRÓCIŁA. OBAJ MĘŻCZYŹNI POKRZYKIWALI COŚ I WSKAZYWALI ZAUŁEK, W KTÓRYM ZNIKNĄŁ JOHANN. WSZYSCY TRZEJ CAŁKIEM O NIEJ ZAPOMNIELI. PODSTĘP JOHANNA ZADZIAŁAŁ. CZY RACZEJ - DZIAŁAŁ, DOPÓKI KTOŚ NIE UKRADŁ JEJ SZPADY. POCZUŁA MOCNE SZARPNIĘCIE I USŁYSZAŁA ŚWIST OSTRZA, GDY KLINGA WYSUNĘŁA SIĘ Z POCHWY. DŹWIĘK - CO BYŁO CAŁKOWICIE ZROZUMIAŁE - ZWRÓCIŁ UWAGĘ MĘŻCZYZNY NA KASZTANIE; CZŁOWIEK, KTÓRY ZIGNOROWAŁBY ZGRZYT DOBYWANEGO OSTRZA, MIAŁ NIEWIELKIE SZANSE NA DOŻYCIE TRZYDZIESTKI. KAROLINA PONIEWCZASIE ZERKNĘŁA W DÓŁ I UJRZAŁA CHŁOPCA, NA OKO SZESNASTOLETNIEGO, POZBAWIONEGO DWÓCH PRZEDNICH ZĘBÓW I SZCZERZĄCEGO POZOSTAŁE W SZCZERBATYM UŚMIECHU. OBRÓCIŁ BROŃ W DŁONI I CELOWAŁ W JEJ PIERŚ. BYŁA TO WYRAŹNA GROŹBA, ALE KAROLINA NIE BARDZO WIEDZIAŁA, JAK MA SIĘ ZACHOWAĆ, DOPÓKI WSPÓLNIK OGONIARZA (JAK NAZYWANO ZŁODZIEI BRONI BIAŁEJ) NIE SIĘGNĄŁ PO (CENNIEJSZĄ OD SZPADY) POCHWĘ, ZWISAJĄCĄ NA WYSOKOŚCI JEJ BIODRA NA TAK ZWANYM PENDENCIE - SZEROKIM SKÓRZANYM PASIE, PRZERZUCONYM SKOŚNIE PRZEZ TUŁÓW I PRAWE RAMIĘ. DRUGI ZŁODZIEJASZEK - DROBNIEJSZY I ZWINNIEJSZY OD KOMPANA (MÓGŁ BYĆ JEGO MŁODSZYM BRATEM) - ZASTOSOWAŁ NAJPROSTSZĄ METODĘ KRADZIEŻY: ZŁAPAŁ POCHWĘ OBURĄCZ I SZARPNĄŁ NIĄ Z TAKĄ SIŁĄ, ŻE AŻ UNIÓSŁ SIĘ Z ZIEMI. TO DAŁO KAROLINIE WYBÓR: MOGŁA ALBO SPAŚĆ Z KONIA, ALBO DAĆ SOBIE OBCIĄĆ GŁOWĘ PENDENTEM. DŁUGIE LATA ŻMUDNYCH ĆWICZEŃ JEŹDZIECKICH PODPOWIADAŁY JEJ, ŻE MUSI ZA WSZELKĄ CENĘ UTRZYMAĆ SIĘ W SIODLE. ŚCISNĘŁA KONIA UDAMI, PRAWĄ RĘKĄ ZŁAPAŁA ZA ŁĘK I TRZYMAŁA SIĘ ZE WSZYSTKICH SIŁ, PRZECHYLAJĄC SIĘ NIEBEZPIECZNIE W LEWO. ZŁODZIEJASZEK ZAPARŁ SIĘ STOPĄ O KOŃSKI BOK I CAŁYM CIĘŻAREM ZAWISŁ NA PENDENCIE, PRZEZ CO JEGO CIAŁO PRZYBRAŁO POZYCJĘ NIEMAL POZIOMĄ. KAROLINIE NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO, JAK WYCHYLIĆ SIĘ JESZCZE BARDZIEJ I WCIĄGNĄĆ GŁOWĘ W RAMIONA, BY UWOLNIĆ PENDENT, KTÓRY I TAK, ZSUWAJĄC SIĘ, OMAL NIE URWAŁ JEJ UCHA. POMACAŁA JE, CHCĄC SIĘ UPEWNIĆ, ŻE JEST NA SWOIM MIEJSCU - I BYŁO, TYLE ŻE W OTOCZENIU JEJ WŁASNYCH, NATURALNYCH WŁOSÓW. PERUKA LEŻAŁA NA ŚRODKU DRURY LANE NICZYM ZDECHŁE ZWIERZĄTKO, DOPÓKI ZŁODZIEJ PERUK NIE CHWYCIŁ JEJ I NIE ZACZĄŁ UCIEKAĆ. OGONIARZ ZAKLĄŁ I POPĘDZIŁ ZA NIM, GROŻĄC MU SZPADĄ, A ZŁODZIEJ POCHEW, KTÓRY UPADŁ BOLEŚNIE NA ZADEK, POZBIERAŁ SIĘ Z ZIEMI I POKUŚTYKAŁ ZA NIMI. - TO KSIĘŻNICZKA! - ZAWOŁAŁ KTOŚ CAŁKIEM NIEDALEKO. - KSIĘŻNICZKA! KAROLINA PODNIOSŁA WZROK. KRZYCZAŁ MĘŻCZYZNA NA KASZTANIE. ZA JEGO PLECAMI POJAWIŁ SIĘ NASTĘPNY KONNY, TYM RAZEM DOSIADAJĄCY SIWKA. WYJĄŁ NOGI ZE STRZEMION, CO ODBIEGAŁO OD POWSZECHNIE PRZYJĘTEGO OBYCZAJU, A POTEM NAGLE SKOCZYŁ. SIWEK SAM PRZETRUCHTAŁ NA DRUGĄ STRONĘ DRURY LANE. KASZTAN UGIĄŁ SIĘ POD CIĘŻAREM DRUGIEGO PASAŻERA I STANĄŁ DĘBA. MĘŻCZYZNA SIEDZĄCY Z TYŁU OBJĄŁ JEŹDŹCA SIEDZĄCEGO W SIODLE, ŻEBY NIE SPAŚĆ DO TYŁU. W JEGO DŁONI COŚ BŁYSNĘŁO. DRUGĄ RĘKĄ ZŁAPAŁ JEŹDŹCA ZA PODBRÓDEK I ODCIĄGNĄŁ MU GŁOWĘ DO TYŁU. LŚNIĄCY PRZEDMIOT PRZESUNĄŁ SIĘ PO ODSŁONIĘTYM GARDLE - NIE JAKIMŚ SZYBKIM RUCHEM, LECZ POWOLI, METODYCZNIE PRZERZYNAJĄC KOLEJNE ŻYŁY I ŚCIĘGNA. JEŹDZIEC PRZECHYLIŁ SIĘ W SIODLE; FONTANNA KRWI ZBRYZGAŁA ŚCIANĘ POBLISKIEJ GOSPODY. JOHANN VON HACKLHEBER KOPNIAKAMI WYTRĄCIŁ MU STOPY ZE STRZEMION I ZEPCHNĄŁ GO NA BRUK, PO CZYM PRZESUNĄŁ SIĘ NA SIODŁO. SCHOWAŁ DO POCHWY ZAKRWAWIONY SZTYLET, LEWĄ RĘKĄ CHWYCIŁ WODZE, A PRAWĄ DOBYŁ RAPIERA. SKIEROWAŁ KONIA W STRONĘ WYLOTU DRURY LANE I BROAD ST. GILESS, CZYM OMAL NIE DOPROWADZIŁ DO CZOŁOWEGO ZDERZENIA Z SIWKIEM KAROLINY. WYMINĄŁ GO JEDNAK, A MIJAJĄC, CHLASNĄŁ PŁAZEM RAPIERA W ZAD. SIWEK SKOCZYŁ NAPRZÓD Z TAKIM ANIMUSZEM, ŻE KAROLINA O MAŁO NIE WYWINĘŁA SALTA W TYŁ, PO CZYM, NIE DOCZEKAWSZY SIĘ INSTRUKCJI ZE STRONY JEŹDŹCA, SKIEROWAŁ SIĘ NA OTWARTĄ PRZESTRZEŃ - W TYM WYPADKU WPROST W ALEJĘ PROWADZĄCĄ DO COVENT GARDEN. ZANIM USIADŁA JAK NALEŻY W SIODLE I UPORZĄDKOWAŁA WODZE, PRAWIE ZDĄŻYŁA TAM DOJECHAĆ. DOPIERO WTEDY ZDAŁA SOBIE SPRAWĘ, ŻE JEDZIE NA ZACHÓD, CZYLI W NIEWŁAŚCIWĄ STRONĘ, I WCALE NIE MA OCHOTY WYSTĘPOWAĆ PUBLICZNIE W TAKIM STANIE, Z WŁOSAMI POWIEWAJĄCYMI ZA NIĄ JAK HANOWERSKA FLAGA. WIEDZIAŁA, ŻE POWINNA WRÓCIĆ DO JOHANNA - ALE Z KŁOPOTAMI, JAKIE SPOTKAŁY ICH NA DRURY LANE, NALEŻAŁO SIĘ ROZPRAWIĆ RAZ NA ZAWSZE I GDYBY ZJAWIŁA SIĘ TAM W POŁOWIE AWANTURY, JOHANN MÓGŁBY SIĘ ZDEKONCENTROWAĆ I ZGINĄĆ. JAK WOBEC TEGO MOGŁA MU POMÓC? SŁUCHAJĄC JEGO WSKAZÓWEK, ABY WIEDZIAŁ, GDZIE JĄ ZNAJDZIE, KIEDY BĘDZIE PO WSZYSTKIM. WSPOMNIAŁ O TYM, ŻE KILKA ULIC PROWADZI Z OKOLIC COVENT GARDEN DO STRANDU, KTÓRYM (O CZYM NAWET ONA WIEDZIAŁA) MOŻNA BYŁO DOJECHAĆ NA WSCHÓD AŻ DO ŚWIĘTEGO PAWŁA. ŚCIĄGNĘŁA MOCNO WODZE. SIWEK, ŚLIZGAJĄC SIĘ NA BRUKU, WYHAMOWAŁ TUŻ PRZED SAMYM OGRODEM. ZMUSIŁA GO DO SKRĘTU W JEDNĄ Z OBIECUJĄCO SZEROKICH ARTERII, KTÓRĄ - CO BYŁO DO PRZEWIDZENIA - WKRÓTCE DOTARŁA DO SKRZYŻOWANIA W KSZTAŁCIE LITERY T Z MNIEJSZĄ ULICZKĄ. ZGADUJĄC WŁAŚCIWY KIERUNEK, SKRĘCIŁA I ZNALAZŁA KOLEJNE, JESZCZE MNIEJSZE T. MIAŁA WRAŻENIE, ŻE CAŁY UKŁAD ULIC W OKOLICY BYŁ DIABELSKĄ PUŁAPKĄ, ZAPLANOWANĄ WYŁĄCZNIE Z MYŚLĄ O TYM, ABY LUDZIE WŚRÓD NICH BŁĄDZILI. PO TRZECIM ZAKRĘCIE STRACIŁA POCZUCIE KIERUNKU; OD PIĄTEGO TOWARZYSZYŁA JEJ GROMADA PODROSTKÓW, DO KTÓRYCH PRZY SZÓSTYM DOŁĄCZYŁO DWÓCH NIESYMPATYCZNYCH DOROSŁYCH. SIÓDMY ZAKRĘT ZAPROWADZIŁ JĄ W WYJĄTKOWO WĄSKI ZAUŁEK. KTÓRY W DODATKU KOŃCZYŁ SIĘ ŚLEPO. KIEDY JEDNAK SIĘ OBEJRZAŁA, ZE ZDUMIENIEM STWIERDZIŁA, ŻE JEJ PRZEŚLADOWCY ZNIKNĘLI BEZ ŚLADU. W GŁĘBI ULICY CZEKAŁO KILKA LEKTYK. TRAGARZE STALI OBOK, PALILI I ROZMAWIALI, ALE W MIARĘ JAK KAROLINA PODJEŻDŻAŁA CORAZ BLIŻEJ, MILKLI JEDEN PO DRUGIM. NA SAMYM KOŃCU ZAUŁKA ZNAJDOWAŁY SIĘ DRZWI, OŚWIETLONE LATARNIAMI I OZDOBIONE CZYMŚ NA KSZTAŁT SZYLDU, KTÓRY PRZEDSTAWIAŁ KOTA GRAJĄCEGO NA SKRZYPCACH. ZZA DRZWI DOBIEGAŁ GWAR WIELU GŁOSÓW: LUDZIE PRZEKRZYKIWALI SIĘ I ŚMIALI. W PROGU STAŁ MĘŻCZYZNA W LIBERII TRAGARZA, NIECO ELEGANTSZEJ I LEPIEJ USZYTEJ NIŻ STROJE TYCH, KTÓRZY NAPRAWDĘ PRZENOSILI LEKTYKI PRZEZ KAŁUŻE I RYNSZTOKI. PORUSZYŁ SIĘ NA WIDOK PRZYBYSZA, WYJĄŁ FAJKĘ Z UST I ZWRÓCIŁ SIĘ DO KAROLINY W SPOSÓB, W JAKI JESZCZE NIKT NIGDY TEGO NIE UCZYNIŁ: - NO, WITAM PANIENKĘ. ALE PANIENKA ELEGANCKA W TYCH BRYCZESACH, I W OGÓLE. ZA CHŁOPA PRZEBRANA! WIDZĘ, ŻE KTÓRYŚ Z NASZYCH DOSTOJNYCH GOŚCI ZAPLANOWAŁ NAPRAWDĘ WYJĄTKOWY WIECZÓR. A SZPICRUTĘ PANIENKA WZIĘŁA? KAROLINA NIE OD RAZU SKOJARZYŁA, CO OZNACZA SŁOWO „SZPICRUTA”, ALE W KOŃCU SOBIE PRZYPOMNIAŁA: REITGERTE. KRÓTKI BAT. TAKI, JAKI MIAŁA ZAHACZONY NA NADGARSTKU. CHWYCIŁA JEGO RĘKOJEŚĆ W DŁOŃ I NIEPEWNYM GESTEM PODNIOSŁA WYŻEJ. TRAGARZ UŚMIECHNĄŁ SIĘ I POKIWAŁ GŁOWĄ. - NA PEWNO ZAPROSIŁ PANIENKĘ BISKUP... - CO TO ZA MIEJSCE? - NIECH SIĘ PANIENKA NIE OBAWIA, DOBRZE PANIENKA TRAFIŁA. - MĘŻCZYZNA POŁOŻYŁ DŁOŃ NA KŁAMCĘ. - DOBRZE? TO ZNACZY DOKĄD? - NIE BĄDŹŻE GŁUPTASKIEM. TO KLUB KIT-CATA! - DOSKONALE! ZASTAŁAM DOKTORA WATERHOUSE'A? BO WŁAŚNIE Z NIM CHCIAŁABYM SIĘ ZOBACZYĆ. LEICESTER FIELDS O TEJ SAMEJ PORZE W PRZESZŁOŚCI ELIZA WIELOKROTNIE POŚWIĘCAŁA SIĘ DLA DAM Z HANOWERU I WYCIĄGAŁA JE Z RÓŻNYCH TARAPATÓW. CZASEM SPRAWIAŁO JEJ TO PRZYJEMNOŚĆ, CZASEM PRZYKROŚĆ, ALE TO, CO JĄ TERAZ SPOTKAŁO, POD PEWNYMI WZGLĘDAMI BYŁO NAJGORSZE ZE WSZYSTKIEGO: MUSIAŁA UDAĆ SIĘ NA PRZEJAŻDŻKĘ POWOZEM. POWÓZ - CHOĆ WYGODNY, OZDOBNY I PODZIURAWIONY DRZWIAMI I OKNAMI - BYŁ, SIŁĄ RZECZY, PUDŁEM, A W TAKICH OKOLICZNOŚCIACH ZAMYKANIE SIĘ W PUDLE BYŁO SPRZECZNE Z JEJ NATURĄ. WCIĄŻ PAMIĘTAŁA TEN DZIEŃ, W KTÓRYM JĄ I INNE DZIEWCZĘTA Z HAREMU, ZAKUTANE W BURKI, SPĘDZONO DO LOCHÓW POD WIEDNIEM, GDZIE CZEKAŁA JE ŚMIERĆ OD SZABLI. KRZYK TAMTYCH KOBIET, WOŃ ICH KRWI, ŚWIADOMOŚĆ, ŻE ZA CHWILĘ PODZIELI ICH LOS, MALEŃKA PLAMA ŚWIATŁA I NIEMOŻNOŚĆ ZOBACZENIA WŁASNYCH DŁONI, DOPÓKI NIE CHWYCIŁA CZEGOŚ PRZEZ WYŚLIZGUJĄCĄ SIĘ Z PALCÓW TKANINĘ - TO BYŁY NAJGORSZE CHWILE W JEJ ŻYCIU, O KTÓRYCH OD TAMTEJ PORY NIEUSTANNIE USIŁOWAŁA ZAPOMNIEĆ. PRZEZ OKNO KARETY WIDZIAŁA RÓWNIE NIEWIELE JAK PRZEZ ZASŁONĘ BURKI, A MOŻLIWOŚĆ WYCIĄGNIĘCIA RĄK I ZŁAPANIA CZEGOKOLWIEK MIAŁA ZNACZNIE OGRANICZONĄ. GWOLI SPRAWIEDLIWOŚCI NALEŻAŁO PRZYZNAĆ, ŻE POWÓZ MIAŁ KOŁA I BYŁ CIĄGNIĘTY PRZEZ ZAPRZĘŻONE DO NIEGO KONIE - ELIZIE BRAKOWAŁO JEDNAK PSÓW I UZBROJONYCH LOKAJÓW, PONIEWAŻ TAKI ORSZAK ZNIWECZYŁBY ILUZJĘ, ŻE POWOZEM PODRÓŻUJE KSIĘŻNICZKA KAROLINA W PRZEBRANIU. POWOZIŁ ZAUFANY STANGRET, ALE WYSTARCZYŁO PRZECIEŻ WYMIERZYĆ DO NIEGO Z PISTOLETU ALBO STRĄCIĆ GO Z KOZŁA I PRZEJĄĆ LEJCE - BYŁABY WTEDY JESZCZE BARDZIEJ BEZRADNA NIŻ TAMTEGO PAMIĘTNEGO DNIA W WIEDNIU. MIMO WSZYSTKO CAŁKIEM WYSOKO OCENIAŁA SWOJE SZANSE NA DOTARCIE BEZ PRZESZKÓD DO DOMU MARLBOROUGHA. MIAŁA DO POKONANIA NIESPEŁNA PÓŁ MILI W LINII PROSTEJ I WIEDZIAŁA, ŻE KIEDY KARETA WYKARASKA SIĘ Z LABIRYNTU WĄZIUTKICH ULICZEK NA POŁUDNIE OD LEICESTER FIELDS, POPĘDZI PRZED SIEBIE SZEROKIMI HAY MARKET I PALL MAIL. BEZ WZGLĘDU NA TO, JAK PRZEJAŻDŻKA SIĘ ZAKOŃCZY, NIE POTRWA DŁUGO, A ONA NIE BĘDZIE MUSIAŁA DŁUŻEJ NIŻ KILKA MINUT ZMAGAĆ SIĘ Z ODRAZĄ, JAKĄ NAPAWAŁO JĄ UWIĘZIENIE W DREWNIANEJ BURCE. ZACZĘŁO SIĘ NIE NAJGORZEJ: OBJECHALI LEICESTER FIELDS OD WSCHODU I SKRĘCILI NA ZACHÓD, ABY PRZEJECHAĆ POŁUDNIOWYM SKRAJEM PLACU. NIC SIĘ NIE WYDARZYŁO. POWINNI TERAZ DOJECHAĆ PROSTO NA HAY MARKET, LECZ ELIZA ZORIENTOWAŁA SIĘ, ŻE ZBACZAJĄ W ST. MARTINS STREET - POWÓZ ZACZĄŁ SKRĘCAĆ W LEWO. ZA JEDNYM OKNEM ROZCIĄGAŁ SIĘ OGRANICZONY (JAK SPOD BURKI) WIDOK NA DOM SIR ISAACA NEWTONA, Z DRUGIEJ ZAŚ STRONY DOSTRZEGŁA BŁYSK ŚWIATŁA - W MIEJSCU GDZIE ŻADNEGO ŚWIATŁA BYĆ NIE POWINNO. W POŁUDNIOWOZACHODNIM NAROŻNIKU LEICESTER FIELDS KTOŚ ROZPALIŁ OGNISKO, BLOKUJĄC WYJAZD W STRONĘ HAY MARKET. CO WIĘCEJ, ROZPALONO JE CAŁKIEM NIEDAWNO, NIE DALEJ NIŻ PRZED MINUTĄ, PONIEWAŻ ELIZA, NIM DAŁA SIĘ ZAMKNĄĆ W PUDLE, CZUJNIE ROZEJRZAŁA SIĘ PO PLACU I NICZEGO NIE ZAUWAŻYŁA. NIC NIE SZKODZI. Z ST. MARTINS MOŻNA BYŁO PRZEBIĆ SIĘ NA ZACHÓD DWIEMA INNYMI ULICAMI. DO WYLOTU PIERWSZEJ DOTARLI JUŻ PO CHWILI. STANGRET ZWOLNIŁ, ABY ZAJRZEĆ W GŁĄB ZAUŁKA I SPRAWDZIĆ, CZY JEST PRZEJEZDNY. ELIZA RÓWNIEŻ SPOJRZAŁA W TĘ STRONĘ. NIE DALEJ NIŻ PIĘĆDZIESIĄT JARDÓW OD NICH SZWADRON KAWALERII WŁAŚNIE USTAWIAŁ SIĘ W SZYKU, BY SKUTECZNIE ODCIĄĆ IM DROGĘ. NIE MIELI PROPORCÓW, BĘBNÓW ANI TRĄBEK, NIE NOSILI RÓWNIEŻ MUNDURÓW - CHYBA ŻEBY ZA UMUNDUROWANIE UZNAĆ STRÓJ ZGODNY Z NAJNOWSZYMI PRZYKAZANIAMI MODY. PRZEMIESZCZALI SIĘ JEDNAK SPRAWNIE, BEZ ZBĘDNYCH RUCHÓW, A ELIZA INSTYNKTOWNIE WYCZUŁA, ŻE SŁUCHAJĄ ROZKAZÓW MĘŻCZYZNY W DŁUGIM PŁASZCZU, DOSIADAJĄCEGO CZARNEGO KONIA. ZANIM ZDĄŻYŁA IM SIĘ LEPIEJ PRZYJRZEĆ ALBO COŚ POWIEDZIEĆ, WOŹNICA UZNAŁ, ŻE SPRÓBUJE SZCZĘŚCIA Z DRUGĄ - I OSTATNIĄ - ULICZKĄ. BAT ŚWISNĄŁ I STRZELIŁ Z GŁOŚNYM ŁOSKOTEM, PO CZYM SZESNAŚCIE PODKUTYCH KOPYT I CZTERY ŻELAZNE OBRĘCZE ZADUDNIŁY NA BRUKU, A POWÓZ ZAKOŁYSAŁ SIĘ NA RESORACH, SKRZYPNĄŁ GŁOŚNO I ZAKLEKOTAŁ W ODPOWIEDZI. KOMUNIKACJA PASAŻERKI ZE STANGRETEM STAŁA SIĘ NIEMOŻLIWA - ELIZA MOGŁABY DO WOLI TUPAĆ, TŁUC PIĘŚCIAMI W DACH I KRZYCZEĆ DO OCHRYPNIĘCIA, A WOŹNICA I TAK BY JEJ NIE USŁYSZAŁ. CO GORSZA, NIE BARDZO WIEDZIAŁA, CO POWINNA MU POWIEDZIEĆ. NAJWAŻNIEJSZE BYŁO ZACHOWANIE POZORÓW. GDYBY DOTARLI DO REZYDENCJI MARLBOROUGHA, TYM LEPIEJ, OSZUSTWO STAŁOBY SIĘ BARDZIEJ WIARYGODNE - ALE WCALE NIE MUSIELI TAM DOJECHAĆ, A JUŻ NA PEWNO NIE BYŁO SENSU NARAŻAĆ SIĘ Z TEGO POWODU NA ŚMIERĆ. W ZUPEŁNOŚCI WYSTARCZY, JEŚLI PRZEZ CHWILĘ PO PROSTU POKRĘCĄ SIĘ PO OKOLICY. NA KOŃCU ULICY, W MIEJSCU GDZIE ZAKRĘCAŁA W PRAWO, BYŁO AKURAT TYLE MIEJSCA, ŻEBY WPROWADZIĆ KARETĘ W OSTRY, ZAMASZYSTY SKRĘT. I TAK TEŻ ZROBIŁ WOŹNICA - Z SZYBKOŚCIĄ, PRZY KTÓREJ POJAZD WPADŁ W POŚLIZG I NASTĘPNY JARD CZY DWA POKONAŁ SUNĄC BOKIEM, DOPÓKI OBRĘCZE KÓŁ NIE NATRAFIŁY NA KRAWĘDŹ KOLEINY. WÓWCZAS POŚLIZG ZOSTAŁ GWAŁTOWNIE ZATRZYMANY I CAŁE PUDŁO PRZECHYLIŁO SIĘ NIEBEZPIECZNIE - DWA KOŁA NA CHWILĘ ODERWAŁY SIĘ OD ZIEMI. W NASTĘPNYM UŁAMKU SEKUNDY POWÓZ OPADŁ NA CZTERY KOŁA, ZADYGOTAŁ, SZARPNĄŁ I RUSZYŁ NA ZACHÓD. ELIZA POLECIAŁA NA PRAWO, A GDY KONIE PRZYSPIESZYŁY, ODBIŁA SIĘ OD TYLNEJ ŚCIANY. ZANIEPOKOIŁ JĄ PEWIEN DŹWIĘK, TAK PRZENIKLIWY, ŻE KIEDY SIĘ ROZLEGŁ, USŁYSZAŁA GO MIMO TOWARZYSZĄCEGO GWAŁTOWNYM MANEWROM ZGRZYTU I TURKOTU. MÓGŁBY TO BYĆ STRZAŁ Z BATA ALBO PISTOLETOWY WYSTRZAŁ, GDYBY NIE FAKT, ŻE ROZLEGŁ SIĘ TUŻ ZA LEWYM OKNEM. POMYŚLAŁA, ŻE DO ZŁUDZENIA PRZYPOMINAŁ TRZASK PĘKAJĄCEGO DREWNA. MOŻE PĘKŁA SZPRYCHA W KOLE, KIEDY ZACIĘŁO SIĘ W KOLEINIE I WYHAMOWAŁO POŚLIZG; MOŻE NALEŻAŁOBY UPRZEDZIĆ STANGRETA, ŻEBY UNIKAŁ OSTRYCH SKRĘTÓW. A MOŻE ON RÓWNIEŻ SŁYSZAŁ TEN TRZASK I NIE POTRZEBOWAŁ DALSZYCH OSTRZEŻEŃ? NIECHĘĆ DO PUDŁA I ŻĄDZA WIEDZY O TYM, CO DZIEJE SIĘ NA ZEWNĄTRZ, KAZAŁY JEJ WYCHYLIĆ GŁOWĘ PRZEZ OKNO I SPOJRZEĆ W PRZÓD - MIMO ŻE ROZSĄDEK PODPOWIADAŁ COŚ INNEGO. KONIE PĘDZIŁY GALOPEM. KILKA JARDÓW DZIELIŁO JE OD NASTĘPNEGO T, NA KTÓRYM BĘDĄ MUSIAŁY SKRĘCIĆ W LEWO LUB W PRAWO W HEDGE LANE. ELIZA ZAPARŁA SIĘ STOPAMI O ŁAWKĘ NAPRZECIWKO, RĘKAMI O TĘ, NA KTÓREJ SIEDZIAŁA, I ZACZĘŁA SIĘ MODLIĆ, ŻEBY SKRĘCILI W LEWO. BYŁA JUŻ BOWIEM PEWNA, ŻE PRZYPOMINAJĄCE BICIE SERCA THUMPTHUMPTHUMP, KTÓRE SŁYSZAŁA Z LEWEJ STRONY I CZUŁA W KOŚCIACH, TO PĘKNIĘTA SZPRYCHA. ALBO DWIE. Taktyka, jaką obrał stangret - czyli pędzenie na złamanie karku po ulicach Londynu - obserwatorowi z wnętrza powozu mogła się wydać wysoce nieroztropna, ale obserwator ten niekoniecznie musiał mieć słuszność. Eliza przypomniała sobie właśnie, że kareta ma z przodu długi dyszel (nieodparcie przywodzący na myśl taran na dziobie galery), biegnący środkiem, między końmi z obu par, do którego były umocowane ich uprzęże. Wypadki z udziałem takich taranów były na porządku dziennym - ludzie ginęli albo nadziani na drąg, albo z wielką dziurą wybitą nim w głowie. Nawet gdyby oddział jakobitów próbował zagrodzić im drogę na Hedge Lane (co na pewno jej się przywidziało, prawda?), pospiesznie usunęliby się im z drogi, widząc, że dyszel rozpędził się za bardzo, by dało się go zatrzymać. Co zrobiliby później, ochłonąwszy i wróciwszy do szyku, to zupełnie inna sprawa, którą na razie nie było sensu się kłopotać. Wyglądało na to, że taktyka okaże się słuszna: w tej samej chwili, gdy Eliza czekała, aż się z czymś zderzą, powóz zwolnił i zaczął skręcać - w lewo, dzięki Bogu, i z mniejszą szybkością. Poza tym nie wykonał pełnego skrętu pod kątem prostym, lecz po prostu przeskoczył w Little Suffolk, najbliższą uliczkę biegnącą na zachód, łączącą się z Hay Market naprzeciwko Opery Włoskiej, wybudowanej w tamtym miejscu przez Vanbrugha i wigów. Zewsząd dobiegało rżenie koni i pokrzykiwania ludzi, których jednak Eliza nie była w stanie zrozumieć, dopóki nie wjechali głębiej w Little Suffolk i konie nie przeszły w równy kłus, który powinien zaprowadzić ich do Opery w czasie znacząco krótszym niż jedna minuta. Nie widziała powodu, dla którego te cenne sekundy miałyby się zmarnować. Słyszała absurdalne okrzyki znajdujących się w pobliżu jeźdźców, takie jak „Stać!” i „Natychmiast się zatrzymaj!”. Nie chciała, by kareta się zatrzymała, ale źle by się stało, gdyby stangret ryzykował kulkę w łeb tylko za to, że mimo wezwań prze naprzód. Najważniejsze było złudzenie. Otworzyła lewe okno i ujrzała za nim (znowu, jak spod burki) grupę jeźdźców, którzy nagle jak jeden mąż zamilkli. Sprawiło jej to taką frajdę, że natychmiast otworzyła okno po drugiej stronie i zaryzykowała rzut oka w przód, gdzie przed powozem wyrastał rząd domów. Mogła to być każda z nowych londyńskich ulic, ale jej uwagę przykuł front jednego z budynków - dwa, może nawet trzy razy szerszy od innych. Podobnie jak jego sąsiedzi, dom był ceglany, ale tak znaczną część jego fasady zajmowały łukowate okna i drzwi, wieńczące je grube, żłobkowane klińce, głęboko boniowane bloki piętrzące się w narożach, szerokie fryzy i gzymsy, biegnące przez całą jej szerokość pomiędzy piętrami, że wydawał się zbudowany z olbrzymich brył jasnego kamienia, między które wciśnięto trochę cegieł i odrobinę zaprawy. Miał wyglądać równie dramatycznie, jak odbywające się w nim spektakle, był to bowiem gmach Opery Włoskiej przy Hay Market. Mimo że Eliza go uwielbiała i (jak każdy porządny wig) łożyła na jego budowę, tej nocy mógł być dla niej użyteczny wyłącznie jako punkt orientacyjny. Wystarczyło paru ludzi i ognisko, by zablokować wąskie uliczki w rodzaju Little Suffolk, ale Hay Market miała blisko sto stóp szerokości. Tam ich wrogowie potrzebowaliby całej kompanii wojska. - Nie zwracaj na nich uwagi! - krzyknęła. - Cały czas prosto! Nie zatrzymuj się! Mógłby to być niewinny fragment tekstu rozgrywającego się dramatu, gdyby nie fakt, że Eliza wypowiedziała te słowa po niemiecku. Bywała na salonach w Wersalu, Amsterdamie i innych miastach, nieraz zdarzało jej się wygłaszać celne i szokujące bon moty i wywoływać nimi frisson w towarzystwie, ale tamte poruszenia były niczym w porównaniu ze skutkiem, jaki jej słowa wywarły teraz na znajdujących się w pobliżu jeźdźcach. - To ona! - zawołał jeden. - Księżniczka! Spiął konia do galopu, kierując się w stronę odległego o pięćdziesiąt jardów skrzyżowania z Hay Market. Eliza była zachwycona jego reakcją, ale nie chcąc, aby ktoś rozpoznał w niej pozorantkę i zepsuł całą zabawę, cofnęła się w głąb powozu, zanim któryś z mężczyzn zdążył się jej dobrze przyjrzeć, przesunęła na drugą stronę i znów wyjrzała przez lewe okno. Jej zachwyt ulotnił się bez śladu, gdy zobaczyła majaczące przed powozem ogniste meteory, podrygujące na końcach patyków. Jeden opadł ku ziemi i zniknął w obłoku słabej poświaty, która sekundę później rozgorzała jaskrawożółtym płomieniem - ktoś przytknął pochodnię do przygotowanego wcześniej ogniska. Na ten widok konie się zawahały i powóz stracił impet. Woźnica zaczął raz po raz strzelać z bata i ściągać zaprzęg w prawo - w stopniu, w jakim na to pozwalała wąziutka Little Suffolk. Nadzieja na wyminięcie ogniska oraz strach przed batem i krzyczącymi jeźdźcami sprawiły, że konie rzuciły się rozpaczliwie naprzód. Kiedy już, już miały wypaść na Hay Market, ktoś cisnął do ognia garść petard. Eksplodowały tak blisko karety, że Eliza poczuła na twarzy ognisty podmuch kanonady. Chciała się odsunąć, ale konie (znacznie bardziej od niej wystraszone) odskoczyły od ogniska z całą energią połączonych kilku ton mięśni. Szarpnięty w prawo powóz zachwiał się na lewych kołach; prawe oderwały się od ziemi. Eliza poleciałaby prosto na lewe drzwi, gdyby w porę nie dosięgła prawego okna i nie chwyciła się kurczowo ramy. Przez ułamek sekundy wisiała w powietrzu, widząc przez szparę drewnianej burki czubki kominów, gniazda bocianów i gwiazdy na niebie. A potem lewe kolo pękło. Pudło karety osunęło się mniej więcej jard ku ziemi i całym ciężarem osiadło na lewym końcu tylnej osi - tak przynajmniej wywnioskowała Eliza z jego ruchu i dobiegających ją odgłosów. Ręka ześliznęła się jej z parapetu i Eliza spadla na lewe drzwi powozu jak worek z owsem. Zasuwka puściła, drzwi się uchyliły, ale nie mogły otworzyć się na oścież, bo prawie szorowały po bruku - jedynym, co powstrzymało je przed kontaktem z nawierzchnią ulicy, była tylna oś, wystająca kawałek poza bok powozu. W ten oto sposób Eliza, leżąc na wznak na wyłamanych drzwiach, bez tchu w piersi, mogła patrzeć, jak bruk przemyka dosłownie kilka cali od jej nosa - i zagarnia kasztanową perukę. Na szczęście już po chwili bruk zwolnił, a potem całkiem znieruchomiał. Konie - zapewne pozbawione już bata nad głową - uznały, że miejsce, w którym się znalazły (prawdopodobnie dziedziniec przed frontem Opery), wygląda najbezpieczniej w całej okolicy, i postanowiły się zatrzymać. Eliza zaczęła się wyczołgiwać przez na wpół otwarte drzwi; wydawało się jej, że między przewróconą karetą i ziemią jest dostatecznie dużo miejsca, by się w nim zmieściła, lecz wkrótce okazało się, że zgrzeszyła nadmiarem optymizmu, nie mogła bowiem przecisnąć się przez drzwi. Wystawiła na zewnątrz głowę, jeden bark i całą rękę, ale w celu wydobycia reszty jej ciała należałoby po prostu wyrwać drzwi, zamontowane na zawiasach z wołowej skóry. Uwięzioną w powozie lewą ręką mogła swobodnie poruszać, toteż korzystając z okazji namacała jeden z zawiasów. Za pasem sukienki miała ukryty turecki sztylecik z błyszczącej stali - ot, paskudny stary nawyk. Wymacała go, wyjęła i w pośpiechu zaczęła piłować gruby rzemień. To zajęcie całkowicie ją pochłonęło, gdy przed oczami zamajaczyły jej czarne, wypolerowane do połysku buty jeździeckie, przesłaniane niby chmurą rąbkiem czarnego płaszcza. Kasztanowa peruka spadła na ziemię. - Nie jesteś kobietą, której szukałem - powiedział ktoś po francusku. Eliza musiała zadrzeć głowę wysoko, bardzo wysoko, by ujrzeć twarz wpatrzonego w nią Edouarda de Gex. Jezuita pocił się jak mysz w połogu. - Ale to nic nie szkodzi, madame. Pani też się nada. W okrytych rękawiczkami dłoniach obracał sztylet, który w świetle coraz liczniejszych ognisk mienił się oleistym połyskiem. „Pod Czarnym Psem”, wiezienie Newgate Kilka minut wcześniej - Mam ciężkie złoto - powiedział Jack. - O czym dobrze wiecie. - Złoto Salomona, tak? - poprawił go Isaac. - Zabawne... Ojczulek Ed też tak o nim mówi. Nazywajcie je, jak chcecie; grunt, że ja je mam i wiem, gdzie można go znaleźć jeszcze więcej. Przypuśćmy, że Bolingbroke zażąda Próby Pyxis. W Izbie Gwiaździstej stanie piec probierczy. Grono londyńskich bankierów otworzy Pyxis, wyjmie ze środka próbkę monet... - Które ty tam umieściłeś - wtrącił Isaac. - Nie masz na to dowodów. Zresztą nawet gdybyś miał, to i tak jesteś osobiście odpowiedzialny za jakość wszystkich pieniędzy w skrzyni. Monety zostaną najpierw przeliczone i zważone. Pewnie się zdziwisz, Ike, ale te, które tam podłożyłem, przejdą tę próbę śpiewająco. A wiesz dlaczego? Dlatego że kazałem bić krążki grubsze od oryginałów - ale tylko ociupinę. Kiedy weźmie się taką monetę do ręki, różnicy grubości nie widać, a waży tyle samo, co prawdziwa. Mimo że do złota domieszałem podlejszego metalu. - Kiedy jednak weźmie się za nie probierca... - podsunął Daniel. - Kiedy je przetopi i pomierzy ilość czystego złota, okaże się, że monety są niedoważone. I tu widzę rolę dla siebie. Mogę wam pomóc, Ike, tobie i temu markizowi, który załatwił ci posadę w mennicy. - Możesz mi dostarczyć ciężkie złoto, jak je nazwałeś. - Otóż to. Wystarczy je dyskretnie dorzucić do kupeli, co, możesz mi wierzyć, nie będzie stanowiło problemu, żeby stop był cięższy i wszystko się zgadzało. Isaac Newton, dziwnie niewzruszony wszystkim, co w Newgate docierało do jego nozdrzy i mlaskało mu pod podeszwami butów, po tych słowach poczuł przypływ mdłości. Jack Shaftoe od razu to zauważył - i zrozumiał. - Budzę w tobie odrazę, Ike, z tego samego powodu, z jakiego budzę obrzydzenie ojca Eda - dla mnie ciężkie złoto to po prostu ciężkie złoto, nic więcej. Kiedy oferuję ci je w tej chwili jako element transakcji, oferuję nie tajemniczą esencję do wykorzystania w obrzędach boskiej magii, tylko dodatkowe obciążenie, które może uratować ci jaja, kiedy dojdzie do Próby Pyxis. Nasza konwersacja wydałaby ci się znacznie szlachetniejsza, gdybyśmy rozmawiali o złocie w tym pierwszym, nie drugim kontekście, prawda? Mógłbyś sobie wtedy wyobrażać, że oto piszesz dalszy ciąg Biblii, a ohydne Newgate byłoby jak miasto trędowatych, jedno z tych, które odwiedzał Chrystus - przestałoby być takie wstrętne, bo stałoby się częścią pięknej historii. Ponieważ jednak w grę wchodzi drugi kontekst, czyli: „Co zrobić, żeby Ike Newton nie postradał ręki i klejnotów”, rozglądasz się z niesmakiem i stwierdzasz: „Rety, w Newgate, w tawernie »Pod Czarnym Psem«, niemiłosiernie śmierdzi!”. Widzę to po twojej minie, bo wielokrotnie oglądałem taki sam wyraz twarzy u ojca Eda, któremu cały Londyn w porównaniu z Wersalem przypomina jedno wielkie Newgate. I dlatego pocieszę cię tymi samymi słowami, którymi i jego pocieszam, ilekroć zrobi się taki zielony na gębie. - To wręcz nie do wiary, że po tej całej perorze masz jeszcze coś do powiedzenia - stwierdził Isaac. - Ale słyszałem już tyle słów, że kilka więcej nie zrobi mi różnicy. - Zmierzałem do tego, że kiedy będzie po wszystkim i zostanie ci w garści kupka Złota Salomona, to możesz sobie o nim myśleć, co ci się żywnie spodoba, i zrobić z nim, co zechcesz. - Mam pytanie - wtrącił Daniel. - Wiedziałeś, że sir Isaac pożąda tego złota. Wiedziałeś również, że wie o tym, iż jesteś w posiadaniu pewnej jego ilości. Po co w takim razie cała ta skomplikowana intryga z Pyxis? Dlaczego od razu nie próbowałeś się dogadać z sir Isaakiem? - Dlatego że w tej rozgrywce brało udział więcej uczestników. Po mojej stronie był jeszcze de Gex, który, dopóki dwa tygodnie temu nie spróbowałem go zabić, miał coś do powiedzenia na temat złota. Z waszej strony nie można zapominać o Ravenscarze, który tak jak ja ni w ząb nie wierzy w alchemię. Chcąc uzyskać coś od niego, potrzebowałem argumentów bardziej konkretnych niż jakieś bzdurki o królu Salomonie. - Skoro tak bardzo pogardzasz moimi poglądami, nasze spotkanie musi cię tak samo mierzić jak mnie - powiedział Isaac. - Przejdźmy więc do rzeczy. Zaproponowałeś, że pomożesz mi się wykaraskać z tarapatów, jeżeli Bolingbroke zarządzi Próbę Pyxis. Na nic mi się jednak nie przydasz, jeśli do próby nie dojdzie. Jak wszystkim wiadomo, Bolingbroke gromadzi od niedawna gwinee, które są w obiegu, by ocenić ich wartość. W próbce, którą zbierze, z pewnością znajdzie się sporo fałszywych monet, więc w każdej chwili może zmienić śpiewkę i powiedzieć: „Ponieważ Jack Mincerz grzebał w Pyxis, jego zawartość nie jest już wiarygodną próbką produkcji mennicy królewskiej. Nie mamy innego wyjścia, jak oddać w ręce probierców pieniądz krążący w obiegu”. Probiercy zaś z pewnością znajdą sporo gwinei niedoważonych, z domieszką pospolitych metali. Zamiast odpowiedzieć, Jack sięgnął do kieszeni spodni, wyjął z niej jakieś zawiniątko i rzucił przez salę. Isaac wyciągnął ręce, złapał paczuszkę i przycisnął do piersi. Daniel nie musiał jej oglądać, aby wiedzieć, czym jest. - To jedna z sinthii, które w kwietniu ukradłeś z Pyxis. - Reszta jest w bezpiecznym miejscu. Mogę je dostarczyć w żądanym czasie w żądane miejsce, by dowieść, że nie fałszowałeś monet, które trafiały do Pyxis. Jak widzisz, mogę ci uratować tyłek bez względu na to, czy Bolingbroke zorganizuje próbę - jeśli tak, dostarczę ci ciężkie złoto; jeśli nie, oddam wszystkie te paczuszki. JACK SPOJRZAŁ NA ISAACA, KTÓRY OGLĄDAŁ SINTHIĘ W BLASKU ŚWIEC I GŁADZIŁ JĄ PIESZCZOTLIWIE. - Spodziewam się, że w zamian mamy odstąpić od ukarania cię i oddać twoim synom farmę w Karolinie. - Moim synom i Tombie - poprawił Isaac. - To Afrykanin, który wszędzie ze mną bywał po tym, jak poznaliśmy się na plaży w Acapulco, gdzie ścigał się na koniach. Świetny chłopak. - Przypomnę ci, że nie bez powodu upieraliśmy się, by odbyć tę rozmowę dziś wieczorem - wtrącił Daniel. - Bolingbroke przyparł Ravenscara do muru i teraz Ravenscar czegoś na niego potrzebuje. - No właśnie. - Pokażcie ją Bolingbroke'owi. - Jack skinieniem głowy wskazał sinthię. - To będzie dla niego jak grom z jasnego nieba. Od miesięcy mi się naprzykrzał, żebym mu je oddał. Daniel i Isaac zaniemówili. Najpierw długo spoglądali po sobie, nim zgodnie przenieśli wzrok na Jacka. - HENRY ST. JOHN, WICEHRABIA BOLINGBROKE, NAPRZYKRZAŁ CI SIĘ? - CHOĆBY MIAŁ NIE WIEM ILE TYTUŁÓW, ODPOWIEDŹ BRZMI: TAK. - ZATEM CHODŹMY RAZEM NA SPOTKANIE Z TWOIM PRZYJACIELEM BOLINGBROKIEM - ZASUGEROWAŁ DANIEL, NIEZBYT DYSKRETNIE ZERKAJĄC NA ZEGAREK. - NIE JEST MOIM PRZYJACIELEM, TYLKO NAMOLNYM NUDZIARZEM. NIE WRÓCIŁBYM DO JEGO DOMU NAWET GDYBY MNIE ZAPROSIŁ. MOŻECIE ZATRZYMAĆ TO ZAWINIĄTKO NA DOWÓD MOJEJ DOBREJ WOLI. ALE POJADĘ Z WAMI NA GOLDEN SQUARE, A POTEM POSPACERUJĘ DLA ZDROWIA PO PARKU, CZEKAJĄC, AŻ DOBIJECIE TARGU. POTEM WYJDZIECIE I POINFORMUJECIE MNIE O WYNIKACH ROZMOWY. JESTEM OGROMNIE CIEKAWY, CZY NASTĘPNY KRÓL ANGLII BĘDZIE NIEMCEM, CZY FRANCUZEM. - TWÓJ PLAN MA JEDNĄ LUKĘ - ZAUWAŻYŁ DANIEL. - BARDZO... ZWYCZAJNĄ. PRZYJECHALIŚMY FAETONEM. - ALEŻ Z PANA ROZPUSTNIK, DOKTORZE WATERHOUSE! PROSZĘ SIĘ TRZYMAĆ Z DALEKA OD MOICH SYNÓW! - MIESZCZĄ SIĘ W NIM DWIE OSOBY, LECZ WYMAGA TO PEWNEJ GIMNASTYKI. - W TAKIM RAZIE GIMNASTYKUJCIE SIĘ DO WOLI. - JACK PODSZEDŁ DO DRZWI, OTWORZYŁ JE I SKINĄŁ RĘKĄ W GEŚCIE „PROSZĘ PRZODEM”. - JA POJADĘ NA SCHODKU, JAK LOKAJ, CO ODPOWIADA MOJEMU STATUSOWI. JEŻELI JAKIŚ ROZBÓJNIK ALBO JAKOBICKI DANDYS BĘDZIE CHCIAŁ NAM PRZESZKODZIĆ, PRZESZYJĘ GO SZABLĄ. FAETON CZEKAŁ NA PODWÓRKU DRUKARNI, NIEDALEKO WIĘZIENIA. DZIEDZINIEC WYCHODZIŁ NA NEWGATE STREET INTRA MUROS. RUSZYLI NA ZACHÓD I PO CHWILI PRZEJECHALI PRZEZ BRAMĘ MIEJSKĄ - GOTYCKI ZAMECZEK, W KTÓRYM MIESZKALI NAJBOGATSI WIĘŹNIOWIE. TEORETYCZNIE MOGLI STAMTĄD POJECHAĆ HOLBORN NA PÓŁNOCNY ZACHÓD I DOTRZEĆ NA GOLDEN SQUARE OD PÓŁNOCY, DANIEL WIEDZIAŁ JEDNAK, ŻE TEGO WIECZORU BYŁABY TO PIEKIELNA PRZEJAŻDŻKA W SZPALERZE OGNISK, TAK BOWIEM PRZEBIEGAŁA LINIA DZIELĄCA SZYKUJĄCYCH SIĘ DO BITWY WIGÓW I TORYSÓW. DLATEGO ZAŻYCZYŁ SOBIE, BY POJECHALI OKRĘŻNĄ DROGĄ. OLD BAILEY ŁĄCZYŁO SIĘ EXTRA MUROS Z ULICĄ BIEGNĄCĄ NA POŁUDNIE, NA LUDGATE HILL, KTÓRA W KIERUNKU ZACHODNIM PRZESZŁA NAJPIERW W OSTATNI MOST NA FLEET DITCH, NASTĘPNIE WE FLEET STREET, A NA KONIEC W STRAND. Pomysł z ulokowaniem Jacka na biegnącym wzdłuż powozu stopniu sprawdził się wyśmienicie. W ścianę faetonu wbudowano zakratowane okienko (w pobliżu miejsca, gdzie powinna się znaleźć twarz lokaja), by komunikacja pana ze służącym mogła prowadzić do nieporozumień równie często i swobodnie w czasie jazdy, jak na co dzień w domu. Daniel nie zasłonił kratki i mogli rozmawiać z Jackiem z taką samą łatwością, jak gdyby jechali we trójkę w środku. Jack miał doskonały nastrój (na pewno znacznie lepszy niż Isaac) i sypał jak z rękawa żartami na temat Old Bailey, odoru unoszącego się nad Fleet, siedziby Towarzystwa Królewskiego, Drury Lane, Klubu Kit-Cata i innych mijanych atrakcji. Daniel przyjmował je z życzliwością, za to w Isaacu, który podejrzewał, że Jack natrząsa się z niego, wszystko gotowało się jak w tyglu świeżo wyjętym szczypcami z ognistego pieca. Na Charing Cross powitały ich ogniska, bójki i bzykające się psy, i Jack na chwilę umilkł, wzmagając czujność. Ale stangret Rogera (mistrz w swoim fachu) szybko i sprawnie przeprowadził faeton przez plac i skierował go w krótką uliczkę zwaną Cockspur, która całkiem niedaleko, przed gmachem opery, rozwidlała się na Pall Mail i Hay Market. - BĘDZIE DZIŚ PRZEDSTAWIENIE - ZAUWAŻYŁ ZZA KRATKI JACK. - NIEMOŻLIWE - ZAOPONOWAŁ DANIEL. - SEZON SIĘ SKOŃCZYŁ. PODEJRZEWAM, ŻE TRWAJĄ PRÓBY I BUDOWA DEKORACJI DO WZNOWIENIA ALCHEMIKA BENA JONSONA. - Jak byłem mały, widziałem Alchemika chyba ze sto razy - stwierdził Jack. - Dlaczego znów go chcą wystawiać? - Dlatego, że Herr Handel napisał do niego nową muzykę. - Jak to? Przecież to sztuka teatralna, nie opera! - Mody się zmieniają. Teatr pana Vanbrugha nie przypomina teatrów, jakie zapamiętałeś z dzieciństwa. Jest cały zadaszony i niewyobrażalnie ozdobny, a aktorzy są uwięzieni na scenie i oddzieleni od widzów proscenium. - Bywałem i w takich. I za diabła nic nie było w nich słychać. Tylko, że ja mam słuch do luftu; za dużo zabaw z pistoletami. - Twoim uszom niczego nie brakuje, gdyż w tych teatrach nikt nic nie słyszy. A ten przy Hay Market należy do najgorszych. - Kiedy Vanbrugh go projektował, nazywano go teatrem królewskim - wtrącił nieoczekiwanie Newton. Wyraźnie złagodniał. - Ale kiedy dziewięć lat temu go otworzyli i widzowie pomyśleli, że oglądają występ mimów, zmienili nazwę na „Operę”, dzięki czemu wykonawców znacznie lepiej słychać, mogą bowiem swobodnie krzyczeć, ile sił w płucach, jak na operę przystało. - Przykro mi słyszeć, że stary, dobry Alchemik padł ofiarą takiej perwersji - powiedział Jack. - Miałbym ochotę wyrżnąć pana Hundla w japę. - Może nie będzie aż tak źle - odparł Daniel. - Kiedy opera wpadła w tarapaty finansowe, a nie trzeba było na to długo czekać, zainteresował się nią lord Ravenscar. Kazał przebudować teatr: zmniejszyć wnętrze, obniżyć sufit et catem. - I co? Pomogło? - Oczywiście, że nie. Kazał cały środek wyburzyć i odnowić. A na pokrycie wydatków sprzedawał cegiełki po pół gwinei. - Prawie darmo! Gdybym wiedział, tobym taką kupił. - Poproszę lorda Ravenscara, żeby dorzucił ci teraz jedną gratis. - Skoro już o nim mowa... Dajcie mu znać, że motłoch oblazł tę jego operę. To, co zrazu wziąłem za uroczystość z okazji premiery, coraz bardziej przypomina mi zwykłe uliczne zamieszki. Widzę jakichś konnych, a zza opery wymaszerowuje właśnie oddział piechoty, żeby zajść ich z flanki. - Piechoty?! - Ktoś inny powiedziałby, że to po prostu część motłochu, ale idą w szyku, ściśnięci jak żołnierze w plutonie. To z pewnością jakaś milicja. O, przed wejściem widzę następną ciekawostkę: przewrócony powóz. Skręcili w Hay Market, mając operę po lewej ręce. Widok zgadzał się z opisem Jacka, z tą tylko różnicą, że Daniel nigdzie nie widział wspomnianej przez niego widmowej piechoty. Wiedział jednak, że na tyłach opery rozciąga się otwarta przestrzeń: zaplecze budowlane dla robotników wynajętych przez Ravenscara do patroszenia i przebudowywania teatru w wiecznym dążeniu do poprawy jego akustyki, oraz warsztat, w którym rzemieślnicy budowali coraz to nowe dekoracje do spektakli. Było to doskonałe miejsce na biwak dla jakiejś wigowskiej milicji i jeżeli Jack miał gdzieś zobaczyć nadciągającą piechotę, to najprędzej właśnie w tym rejonie. Faeton podskoczył gwałtownie, po tym jak Jack zeskoczył ze stopnia. Daniel patrzył przez kratkę, jak Jack maleje mu w oczach; stał na środku ulicy, na wprost budynku opery. - Znam ten przewrócony powóz! - zawołał. - Muszę coś załatwić. - Nie dobiliśmy targu! - krzyknął Newton. - Nic na to nie poradzę. Postaram się złapać was później na Golden Square. - Jeżeli się nie spotkamy, naszą umowę uznam za niebyłą - odkrzyknął Newton, trochę niepewnie, nie wiedząc, czy ktoś go jeszcze słucha. Jack rozpłynął się w tłumie. * * * Gmach ten gotowy już dowodził snadnie, Że architekt kunszt swój odmienił przykładnie. Ci, co w blasku chwały pławią się co rano, Budują inaczej, piszą wciąż tak samo... Hojność została jak nigdy wykpiona, Występek nagrodzony, cnota zniechęcona. Nigdy w takim pośpiechu domów nie stawiano, Tak mało nie płacono, choć wiele zebrano. - Daniel Defoe, Atak na Operę Włoską przy Hay Market, the Review, nr 26, 3 maja 1705 Klub Kit-Cata cieszy się dziś w całym królestwie dobra i złą sławą. Wybudowali swojemu Dagonowi świątynię, nowy teatr przy Hay Market. Kamień węgielny pod tę budowlę z wielkim namaszczeniem położyła pewna wdzięczna, szlachetnie urodzona panna. Nad nim lub pod nim wmurowano srebrną płytę, na której z jednej strony wygrawerowano słowa Kit-Cat, na drugiej zaś - Wigowska kobietka?, a wszystko to Futuram re Memoriam, aby po upływie wieków wiadomym było, czyje to czcigodne dłonie i dla jakiego chwalebnego celu wzniosły ten gmach. - jakobicki dziennikarz Charles Leslie, THE REHEARSAL OF OBSERVATOR, NR 41 (5/12 MAJA 1705) Mimo że Opera Włoska była całkiem szeroka w porównaniu z przytulonymi do niej po bokach domami, za fasadą taką jak ta przy Hay Market nie zmieściłby się cały teatr. Znajdował się za nią tylko westybul, o czym przekonać się mógł każdy, kto wszedł do środka przez jedne z trojga ogromnych, zaokrąglonych od góry drzwi. Właściwa sala teatralna, kulisy i garderoba mieściły się pod niebosiężnym dachem, który pośrodku kwartału ulic wznosił się nad domami niczym górski szczyt nad alpejską mieściną, grożąc, że pewnego pięknego dnia pogrzebie sąsiadów pod lawiną dachówek. Teraz ginął w ciemności i tylko chwilami lśnił odbitą poświatą ognisk, wyłuskującą z mroku stojących na nim milczących strażników. Gmach wznosił się nad dwustustopowym odcinkiem Hay Market między gospodą „Pod Dzwonem” na północy (gdzie ponoć mieściło się tajne wejście do teatru, przeznaczone dla wtajemniczonych przedstawicieli kitcatokracji) i jeszcze węższą i ciemniejszą Unicorn Court na południu (odważny, który zapuściłby się do samego jej końca, dotarłby za kulisy). Nie był to ani najpiękniejszy, ani najbrzydszy budynek w Londynie i właściwie można było przejść obok niego obojętnie - ale nie dziś, kiedy torysi akurat przed jego frontem postanowili rozpalić tyle ognisk. Nieumundurowani torysowscy jeźdźcy, wcześniej rozproszeni po okolicy i gotowi przechwytywać korespondencję krążącą między rezydencją Marlborougha, Klubem Kit-Cata i Leicester House, zebrali się wokół ognisk i unieruchomionego powozu, którym, jak wieść niosła, podróżowała hanowerska elektorka, przybywszy do Londynu incognito, by szpiegować torysów i spiskować z wigami. Żaden z nich nie zauważył wartowników na dachu opery, od dłuższej chwili pracowicie dających sygnały chorągiewkami. Stali przy tym zwróceni nie w stronę placu i panującego na Hay Market zamieszania, lecz ku zachodowi, gdzie całkiem niedaleko rozciągały się parki i niezabudowane parcele, które w ostatnich dniach zmieniły się w zdumiewająco schludne obozowiska wagabundów. - Pieniądze budzą we mnie odrazę - powiedział ojciec Edouard de Gex. - Pieniądze i wszystko, co się z nimi łączy. Można by pomyśleć, że rozmawia z własnymi butami, ponieważ stanął nad księżną Arcachon-Qwghlm w taki sposób, że jej głowa znalazła się między jego kostkami. Eliza nie miała innego wyjścia, jak spojrzeć do góry, na jego twarz. - Jak świat światem, ludzie szlachetnie urodzeni nie musieli sobie zawracać nimi głowy - ciągnął. - Naturalnie, zdarzali się wśród arystokratów ludzie bogaci i biedni, tak jak zdarzają się wysocy i niscy, piękni i brzydcy. Ale nawet w oczach prostego chłopa ze wsi książę bez grosza przy duszy pozostawał księciem, a bajecznie bogata kurwa nie stawała się księżną. Arystokraci nie tykali pieniędzy, nawet o nich nie rozmawiali, a jeżeli w ogóle o nich myśleli, ukrywali ten fakt starannie, jak każdą inną wstydliwą wadę. Księża nie potrzebowali pieniędzy i unikali kontaktu z nimi, poza tymi nielicznymi, którym przypadł ohydny obowiązek wyjmowania datków ze skrzynek w kościołach. Zwyczajny, uczciwy wieśniak wiódł życie cudownie wolne od pieniądza. Dla arystokratów, księży i wieśniaków, czyli jedynych ludzi potrzebnych i pożądanych w przyzwoitym kraju chrześcijańskim, moneta była czymś równie obcym i tajemniczym jak dla Hindusa komunijny opłatek. Pieniądz jest pozostałością po pogańskich nekromantach z Rzymu, talizmanem czcicieli Mitry, których święty Konstantyn po nawróceniu się na prawdziwą wiarę jakoś zapomniał unicestwić, chociaż nakazał przecież wyburzenie bałwochwalczych świątyń albo przerobienie ich na kościoły. Wytwórcy, użytkownicy i posiadacze monet stworzyli potajemny kult, grupę spiskowców, która żerowała na ludzkości jak pasożyt, rozprzestrzeniała się niczym zaraza i przetrwała stulecia, chociaż jest równie niechrześcijańska jak Żydzi; ba, wielu z nich było Żydami. Zbierali się w nielicznych miastach, takich jak Wenecja, Genua, Antwerpia czy Sewilla, i jak pajęczyną oplatali świat siecią kanałów, którymi przepływał pieniądz; w których tętnił jego wątły, rachityczny nurt. Samo to było już wprawdzie obrzydliwe, ale jeszcze do zniesienia, natomiast to, co się wydarzyło niedawno, to prawdziwa potworność. Kult pieniądza rozprzestrzenił się po dawnym świecie chrześcijańskim szybciej, niż wiara Mahometa po Arabii. Nie ogarniałem gwałtowności tego procesu, dopóki ty nie zjawiłaś się w Wersalu - sławna dziwka z Holandii, zabawka w rękach zarażonych bankierów. Wkrótce cię uszlachcono, nadano ci książęcy tytuł i sfabrykowano rodowód. Dlaczego? Czy miałaś jakieś cechy arystokratki? Nie. Stało się tak wyłączne dlatego, że umiałaś się obchodzić z pieniędzmi, byłaś najwyższą kapłanką kultu monety, za co podziwiali cię ci sami nędzni wersalscy dandysi, którzy nocami zbierają się w opuszczonych kościołach i odprawiają czarne msze. Wtedy właśnie postanowiłem spalić cię na stosie, Elizo. I ta decyzja stała się dla mnie tym, czym Święty Graal dla Galahada, to z niej czerpałem siłę podczas moich rozlicznych prób i długiej tułaczki. Nie zrozum mnie źle - sam widok powoli pochłaniających cię płomieni byłby tylko błahą igraszką, ja zaś nie mam zwyczaju folgować sobie w taki sposób. Spalenie cię powinno być szczytowym akcentem oczyszczenia zakrojonego na znacznie szerszą skalę; najpierw Anglia miała ulec przed wojskiem najbardziej chrześcijańskiego z królów, a zaraz po niej Republika Holenderska. Nie ty jedna zginęłabyś w ten sposób - liczne auto da fe miały rozświetlić oblicze Europy, tak jak dziś ogniska rozświetlają mroki Hay Market. Miał to być koniec herezji, koniec tak zwanych protestantów, żydów, a nade wszystko koniec kultu pieniądza. Michałowie Aniołowie nowej ery uwiecznialiby ten wiekopomny fakt na płótnach i freskach, pracując nie za pieniądze, lecz na chwałę Boga. Ich ogromne obrazy przedstawiałyby niezliczone mrowie postaci, ale w środku, na honorowym miejscu, byłabyś zawsze ty, Elizo, przywiązana do pala na Charing Cross i płonąca żywcem. Kiedy w podróży dookoła świata byłem chory, wyczerpany, zmarznięty i moja wiara zaczynała słabnąć, ta scena zawsze stawała mi przed oczami i czerpałem z niej siłę. Wizja twojego końca podnosiła mnie na duchu, a Jacka przerażała, jak świst bata nad uchem przeraża wołu w zaprzęgu. Przez cały czas trwania tej intrygującej perory Eliza piłowała sztylecikiem rzemień, na którym trzymały się drzwi karety. Trudno było jej to zrobić niepostrzeżenie, gdy de Gex stał bezpośrednio nad nią, więc starała się działać dyskretnie. Czyli powoli. Jezuicie mogło się nie spieszyć z jej auto da fe, ale miała wrażenie, że przemowa zmierza do jakiejś konkluzji, po której de Gex podpali powóz albo wymyśli coś innego. - Znając twoje zamiłowanie do alchemii, trudno sobie wyobrazić, że tak serdecznie nienawidzisz pieniędzy - wtrąciła. De Gex pokręcił smutno głową i pierwszy raz od dłuższego czasu jego spojrzenie zbłądziło gdzieś w bok. Światło ogniska zalśniło na błyszczącym oleiście ostrzu i przykuło jego wzrok. Obracając sztylet w dłoni, kontynuował: - Niektórzy alchemicy to żądni bogactwa szarlatani, żałosne karykatury ludzi twojego pokroju, chciwi jak ty, ale znacznie mniej sprytni. Powiedz mi, naprawdę nie rozumiesz, że alchemia jest jak anioł zemsty, który zniszczy twoją herezję? Ile będzie wart pieniądz, jeśli złoto będzie równie tanie i powszechne jak słoma? - Więc o to ci chodzi... Chcesz zburzyć cały nowy ustrój świata, który powstał za twojego życia w oparciu o nieuniknione oddziaływanie pieniądza. - Właśnie! Jakim prawem istnieje Brytania? Albo Republika Holenderska? Bóg nie chciał, żeby ludzie mieszkali w takich miejscach, a jeśli nawet, to na pewno nie życzył sobie, żeby im się tam dobrze powodziło. Spójrz chociażby na tę operę: jakieś trzęsące się z zimna pastuchy zbudowały ją gdzieś na krańcu świata, nie szczędząc cegieł i stiuków; stworzyły istnego potwora, odrażającą bestię, której powołanie do istnienia byłoby niemożliwe, gdyby nie sprzeczne z naturą deformacje świata, spowodowane działaniem pieniądza. To samo zresztą dotyczy całego Londynu. Powinno się go spalić! A ty powinnaś byś iskrą, która ten pożar wznieci. - Powinnam... A czy będę? Zawias został już prawie przecięty - jedno mocniejsze pociągnięcie powinno sprawić, że drzwi opadną i Eliza będzie miała dość miejsca, żeby wyśliznąć się z powozu, co nie na wiele by się zdało, naturalnie, dopóki de Gex ściskał jej głowę między stopami. Wygięła szyję do tyłu, mierząc podbródkiem w twarz jezuity, i zobaczyła - do góry nogami - płonące w odległości kilku stóp ognisko. Gdyby sprowokowała de Gexa, żeby cofnął się i sięgnął po płonącą głownię, zdążyłaby wydostać się spod karety, zanim by do niej wrócił. - Piękne, wspaniałe plany, takie jak ten, który przed chwilą przedstawiłem, często płyną z pychy, miast z pobożności - odparł de Gex, uśmiechając się smutno. - Auto da fe tutaj, na Hay Market, zaspokoiłoby moją próżność, ale w obecnej sytuacji byłoby to jednak tanie i tandetne widowisko. Dlatego muszę okazać pokorę i załatwić sprawę szybko, za pomocą nikotyny. Niech to będzie dla ciebie moralna nauczka - żyłaś dostatnio, pławiłaś się w luksusie, a zginiesz prostą, zwyczajną śmiercią w rynsztoku Hay Market. - Jakie to przykre... - powiedział ktoś po angielsku. Głos wydał się Elizie dziwnie znajomy. - Doprawdy, przykre, gdy szlachetny święty mąż, który gardzi pieniędzmi, musi łamać prawo i zabijać potajemnie, tylko dlatego, że nie są w stanie zebrać z Leroyem nawet dwóch luidorów do kupy. SŁYSZĄC JUŻ PIERWSZE SŁOWA, DE GEX COFNĄŁ SIĘ O PÓŁ KROKU I ROZSTAWIŁ SZERZEJ NOGI, UWALNIAJĄC W TEN SPOSÓB GŁOWĘ ELIZY. ELIZA SPOJRZAŁA W STRONĘ MÓWIĄCEGO, KTÓRY STAŁ POD ŚRODKOWYM WEJŚCIEM DO OPERY, NICZYM AKTOR, KTÓRY PRZED CHWILĄ ZSZEDŁ ZE SCENY - CHOCIAŻ, BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE NA TEN WIECZÓR NIE ZAPLANOWANO ŻADNEGO PRZEDSTAWIENIA, BARDZIEJ PRAWDOPODOBNE WYDAWAŁO SIĘ, ŻE JEST TO PO PROSTU CZŁOWIEK ŚWIETNIE ZNAJĄCY OKOLICZNE ZAUŁKI. NIE MOGĄC PRZEDRZEĆ SIĘ PRZEZ KORDON JAKOBICKICH JEŹDŹCÓW, PŁONĄCE BARYKADY I LGNĄCY DO JEDNYCH I DRUGICH MOTŁOCH, MUSIAŁ DOSTAĆ SIĘ DO OPERY PRZEZ TAJNE PRZEJŚCIE „POD DZWONEM”, PRZEMKNĄĆ PRZEZ GMACH I WYJŚĆ NA PLAC W MIEJSCU NIEOCZEKIWANYM I NIEPILNOWANYM - DO TEGO STOPNIA, ŻE WIĘKSZOŚĆ JEŹDŹCÓW PATROLUJĄCYCH OBRZEŻA PLACU NIE MIAŁA POJĘCIA, ŻE W SAMYM SERCU ICH FORMACJI ZJAWIŁ SIĘ INTRUZ. ZASKOCZONA ELIZA, KTÓRA PRZYGLĄDAŁA MU SIĘ PRZEZ KILKA BEZCENNYCH SEKUND, ZAMIAST ZUŻYĆ JE NA PRZECINANIE RZEMIENIA, TERAZ WRÓCIŁA DO PRZERWANEGO ZAJĘCIA. DE GEX POSTĄPIŁ KROK KU PRZYBYSZOWI. - ZACHOWUJESZ SIĘ BARDZIEJ GŁUPIO NIŻ ZWYKLE - POWIEDZIAŁ. - ZARAZ ZGINIESZ. JESTEŚ OTOCZONY. - DZIWISZ MI SIĘ, OJCZE EDZIE, BO PRZEZ CAŁY OKRES NASZEJ ZNAJOMOŚCI BYŁEM WYRACHOWANY I PRZEBIEGŁY. NIE WIESZ JEDNAK, ŻE W MŁODOŚCI STALE ROBIŁEM GŁUPSTWA, A Z NIEKTÓRYCH NAWET CZERPAŁEM KORZYŚCI. ODKĄD WRÓCIŁEM DO LONDYNU, CAŁY SWÓJ SPRYT ZAPRZĘGŁEM DO JEDNEGO ZADANIA - SZUKAŁEM OKAZJI, BY ZROBIĆ JAKIEŚ GŁUPSTWO DLA MOJEJ ELIZY. I WŁAŚNIE MI SIĘ UDAŁO: OTO TEN CZAS I MIEJSCE. - JAK CHCESZ. Z OGROMNĄ PRZYJEMNOŚCIĄ UKARZĘ CIĘ, JACK, ZA TĘ PORYWCZOŚĆ. NA DŹWIĘK TEGO IMIENIA ELIZIE DRGNĘŁA RĘKA. SZTYLET PODSKOCZYŁ, PĘKŁ PRZECIĘTY RZEMIEŃ. POD JEJ CIĘŻAREM DRZWI OPADŁY Z ŁOSKOTEM NA BRUK. DE GEX ZAWAHAŁ SIĘ I ZERKNĄŁ PRZEZ RAMIĘ. ELIZA, WIDZĄC, ŻE NIE ZDĄŻYŁ SIĘ WYCZOŁGAĆ SPOD KARETY, RZUCIŁA SZTYLETEM. TRAFIŁA JEZUITĘ OD TYŁU W UDO, ALE LECIUTKIE OSTRZE NIE WBIŁO SIĘ GŁĘBIEJ NIŻ NA ĆWIERĆ CALA. MIMO TO UKŁUCIE ZAPIEKŁO BOLEŚNIE I DE GEX SIĘGNĄŁ PO SZTYLECIK, ŻEBY WYJĄĆ GO Z RANY. - TY SUKO! ODWRÓCIŁ SIĘ DO NIEJ I WZNIÓSŁ SWÓJ SZTYLET DO CIOSU. JACK ZESKOCZYŁ ZE SCHODÓW OPERY I RZUCIŁ SIĘ NA NIEGO Z WYCIĄGNIĘTĄ RĘKĄ. PRZYPOMINAŁ BARDZIEJ CZARODZIEJA RZUCAJĄCEGO ZAKLĘCIE NIŻ WOJOWNIKA, NIE MIAŁ BOWIEM BRONI, A PRZY DZIELĄCEJ ICH ODLEGŁOŚCI NIE MÓGŁ LICZYĆ NA TO, ŻE UDA MU SIĘ ZADAĆ CIOS PIĘŚCIĄ. TRZYMAŁ JEDNAK W DŁONI MAŁY PRZEDMIOT, KTÓRY TERAZ POFRUNĄŁ I ZAFURKOTAŁ W POWIETRZU JAK BIJĄCE SZYBKO SKRZYDŁA DROBNEGO PTASZKA. CHYBIŁ UNIESIONEJ RĘKI DE GEXA, PO CZYM, CHOĆ WYDAWAŁO SIĘ TO NIEWIARYGODNE, ZAWRÓCIŁ I ZACZĄŁ OBIEGAĆ JEGO NADGARSTEK PO SPIRALNEJ, CORAZ WĘŻSZEJ ORBICIE, NABIERAJĄC ZARAZEM PRĘDKOŚCI, AŻ ROZMAZAŁ SIĘ W POWIETRZU - DOPÓKI NIE ZETKNĄŁ SIĘ Z DŁONIĄ, W KTÓRĄ WBIŁ SIĘ I ZNIERUCHOMIAŁ, CAŁY NAJEŻONY BŁYSZCZĄCYMI OSTRZAMI. JACK SZARPNĄŁ RĘKĄ, PRZYCIĄGAJĄC KU SOBIE DŁOŃ DE GEXA, ŁĄCZYŁ JE BOWIEM JEDWABNY SZNUR, NAWINIĘTY WCZEŚNIEJ NA NIEZWYKŁĄ BROŃ JAK NIĆ NA SZPULKĘ. ZAMACHNĄŁ SIĘ DRUGĄ RĘKĄ, W KTÓREJ TRZYMAŁ ZAKRZYWIONĄ SZABLĘ, I CIĄŁ Z GÓRY NA DÓŁ. CZUBEK KLINGI WYTRĄCIŁ SZTYLET Z DŁONI DE GEXA I PRZECIĄŁ SZNUR. SZTYLET SZCZĘKNĄŁ NA BRUKU I PRZEPADŁ W CIEMNOŚCIACH. DE GEX UDOWODNIŁ TERAZ, ŻE W PEWNYM OKRESIE ŻYCIA POBIERAŁ LEKCJE WALKI I SAMOOBRONY: WYKRĘCIŁ PIRUET I ODSKOCZYŁ OD JACKA, KTÓRY TYMCZASEM ZASŁONIŁ ELIZĘ. LEWA RĘKA JEZUITY, TA OD SZTYLETU, ZOSTAŁA OKALECZONA CIĘCIEM SZABLI, ALE PRAWA BYŁA SPRAWNA - I WŁAŚNIE NIĄ SIĘGNĄŁ TERAZ PO SZPADĘ. STANĄŁ PRZED JACKIEM, KTÓRY W PRAWEJ RĘCE TRZYMAŁ TURECKĄ SZABLĘ, A LEWĄ MIAŁ PUSTĄ. WŁAŚCIWIE SZANSE OBU MOŻNA BY UZNAĆ ZA MNIEJ WIĘCEJ RÓWNE, GDYBY NIE FAKT, ŻE OTACZAŁ ICH KRĄG UZBROJONYCH JEŹDŹCÓW. - WITAJ, ELIZO - POWIEDZIAŁ JACK. - BO DOMYŚLAM SIĘ, ŻE TO TY. ZNÓW ZJAWIAM SIĘ W TWOIM ŻYCIU, NA DOBRE I NA ZŁE, I WYBACZAM CI, ŻE ZRANIŁAŚ MNIE HARPUNEM. PRZEPOWIEDZIAŁAŚ MI KIEDYŚ, ŻE NIGDY WIĘCEJ NIE UJRZĘ TWOJEJ TWARZY. NA RAZIE TWOJE PROROCTWO SIĘ SPEŁNIA, BO MUSZĘ MIEĆ DE GEXA NA OKU, DOPÓKI NIE ZAKOŃCZYMY POJEDYNKU. ALE PÓŹNIEJ... ELIZA, ZAJĘTA WYCZOŁGIWANIEM SIĘ SPOD POWOZU, NIE ODPOWIEDZIAŁA. - POJEDYNEK... - MRUKNĄŁ DE GEX. - PIĘKNA IDEA, JACK. ALE DOWÓDCA NA POLU BITWY NIE MOŻE SOBIE TAK FOLGOWAĆ. ZAKRWAWIONĄ WOLNĄ RĘKĄ SKINĄŁ NA KOGOŚ, KOGO JACK NIE WIDZIAŁ; ROZCIĘTA RĘKAWICZKA ZAŁOPOTAŁA JAK CHORĄGIEWKA, KREW SKAPNĘŁA NA ZIEMIĘ. ROZLEGŁ SIĘ STUKOT KOPYT - TO JEDEN Z KONNYCH PODJECHAŁ BLIŻEJ I ZATRZYMAŁ SIĘ POD ŁUKIEM WEJŚCIA DO OPERY, ODCINAJĄC JACKOWI DROGĘ UCIECZKI. ELIZA W KOŃCU WSTAŁA. JACK, NIE SPUSZCZAJĄC DE GEXA Z OKA, WSZEDŁ MIĘDZY NICH DWOJE I ZASŁONIŁ JĄ, STAJĄC DO NIEJ PLECAMI. - KAPITANIE SHELBY? - ZWRÓCIŁ SIĘ DE GEX DO JEŹDŹCA. - MA PAN PISTOLET? - NATURALNIE, MÓJ PANIE. - NAŁADOWANY? - TAK, MÓJ PANIE. - MYŚLI PAN, ŻE TRAFIŁBY PAN TEGO CZŁOWIEKA Z TURECKĄ SZABLĄ? - TO NIE POWINNO BYĆ TRUDNE, MÓJ PANIE. - PROSZĘ ZATEM TO ZROBIĆ. ZEGNAJ, JACK. I POCIESZ SIĘ MYŚLĄ, ŻE ELIZA NIEBAWEM DOŁĄCZY DO CIEBIE NA BRZEGACH OGNISTEGO JEZIORA LAWY. NASTĘPNYM ODGŁOSEM, JAKI ROZLEGŁ SIĘ NA PLACU, BYŁ HUK WYSTRZAŁU, KTÓRY NIE DOBIEGŁ JEDNAK Z BRONI KAPITANA SHELBY'EGO, LECZ Z DACHU POBLISKIEGO DOMU. PIERWSZYM DŹWIĘKIEM WYDANYM PRZEZ KAPITANA BYŁO OHYDNE MLAŚNIĘCIE, Z JAKIM JEGO MÓZG OBRYZGAŁ OPEROWY DZIEDZINIEC, DRUGIM ZAŚ GŁUCHY ŁOSKOT, JAKI WYDAŁY JEGO BEZGŁOWE ZWŁOKI, STOCZYWSZY SIĘ Z SIODŁA NA ZIEMIĘ. - TO BYŁA TYLKO JEDNA KULA Z ANGIELSKIEGO MUSZKIETU - DOBIEGŁ Z GÓRY MĘSKI GŁOS, DZIWNIE PODOBNY DO GŁOSU JACKA. - MAMY ICH WIĘCEJ. - KIM JESTEŚ?! PRZEDSTAW SIĘ! - ZAŻĄDAŁ DE GEX. UNIÓSŁ KRWAWIĄCĄ DŁOŃ, ABY OSŁONIĆ OCZY PRZED BLASKIEM JASNO OŚWIETLONEGO WEJŚCIA DO OPERY. - W PAŃSKIM POŁOŻENIU WYDAWANIE ROZKAZÓW JEST RACZEJ NIE NA MIEJSCU. MAM JEDNAK POWODY, BY POINFORMOWAĆ PANA, ŻE JEST PAN OTOCZONY PRZEZ ŻOŁNIERZY PIERWSZEJ KOMPANII PIERWSZEGO REGIMENTU DRAGONÓW MILICJI STOWARZYSZENIA WIGOWSKIEGO, KTÓRA DAWNIEJ BYŁA (I WKRÓTCE ZNÓW BĘDZIE) ZNANA POD NAZWĄ KRÓLEWSKICH BLACK TORRENT GUARDS. ROZBILIŚMY OBÓZ NIEDALEKO STĄD, NA WYPADEK GDYBY DOM KSIĘCIA MARLBOROUGH WYMAGAŁ OBRONY, ALE TO ZAMIESZANIE ZWABIŁO NAS TUTAJ. - WRACAJCIE NA STANOWISKA, KAPITANIE - POWIEDZIAŁ DE GEX. - ACH, NIESTETY, JESTEM ZALEDWIE SKROMNYM SIERŻANTEM. - NO TO NIECH PAN WRACA DO MARLBOROUGHA, SIERŻANCIE. ZAPEWNIAM PANA, ŻE ZANIM NOC DOBIEGNIE KOŃCA, OBRONA BARDZO MU SIĘ PRZYDA. TO, CO DZIEJE SIĘ TUTAJ, NIE POWINNO PANA INTERESOWAĆ. A NA RAZIE SAMOWOLNIE ZSZEDŁ PAN Z POSTERUNKU. - PRAWDĘ MÓWIĄC, TA SYTUACJA DOTYCZY MNIE OSOBIŚCIE. BO, WIDZI PAN, TO SPRAWA RODZINNA. JEŚLI MNIE BOWIEM WZROK NIE MYLI, MÓJ BRAT, KTÓRY ZAWSZE TYLKO HAŃBIŁ NASZE NAZWISKO, PRÓBUJE W TEJ CHWILI ODKUPIĆ SWOJE WINY, ZADOŚĆUCZYNIĆ ZA NIE, ODPOKUTOWAĆ I TAK DALEJ, UCIEKAJĄC SIĘ DO UŚWIĘCONEJ WIELOWIEKOWĄ TRADYCJĄ FORMUŁY POJEDYNKU, I TO W OBRONIE PIĘKNEJ DAMY, NI MNIEJ, NI WIĘCEJ! W PRZESZŁOŚCI WIELOKROTNIE PRZYSIĘGAŁEM, ŻE JEŚLI TYLKO LOS ZRZĄDZI, ŻE SIĘ SPOTKAMY, ZABIJĘ GO. I MOŻE JESZCZE RZECZYWIŚCIE KIEDYŚ TAK SIĘ STANIE. NIE ZOSTAWIĘ GO JEDNAK NA PEWNĄ ŚMIERĆ W TAKIEJ CHWILI, GDY MA SZANSĘ CHOĆ RAZ W ŻYCIU ZACHOWAĆ SIĘ HONOROWO. DLATEGO ZOSTAWIAM WAM WOLNĄ RĘKĘ, ALE UPRZEDZAM: JEŚLI KTÓRYŚ Z PAŃSKICH JEŹDŹCÓW SIĘ WTRĄCI, ZGINIE JAK KAPITAN SHELBY. JESTEŚMY DRAGONAMI; ROZPRAWIANIE SIĘ Z DANDYSAMI Z KAWALERII TO NASZ CHLEB POWSZEDNI. TO RZEKŁ BOB SHAFTOE. JAKOBICCY JEŹDŹCY USŁYSZELI GO I POSŁUCHALI, ALE OJCIEC DE GEX NIE SŁUCHAŁ DO KOŃCA, TYLKO CZMYCHNĄŁ DO OPERY. JACK POPĘDZIŁ ZA NIM. - DZIĘKUJĘ, BOB!... - ZAWOŁAŁA PO CHWILI ELIZA. - NIE CZAS NA PODZIĘKOWANIA. JESTEŚ, PANI, W ROZTERCE. JEDEN GŁOS PODPOWIADA CI, ŻE POWINNAŚ POBIEC ZA JACKIEM, DRUGI - ŻE TAKI NĘDZNY WAGABUNDA NIE JEST CI DO NICZEGO POTRZEBNY. DORZUCĘ SWÓJ GŁOS: PÓJDŹ ZA NIM. NIE WIEM, CZY SIERŻANT MOŻE ROZKAZYWAĆ KSIĘŻNEJ, ALE POSŁUCHAJ MNIE. TA HOŁOTA WIDOCZNA ZA KRĘGIEM OGNISK NIE JEST TAK ZDYSCYPLINOWANA JAK JAKOBICI NA KONIACH; LADA CHWILA MOŻE TU WYBUCHNĄĆ REGULARNA WOJNA. UCIEKAJ DO ŚRODKA, PANI! TRZYMAJ SIĘ BLISKO WYJŚCIA. JEŻELI POCZUJESZ DYM, PADNIJ NA CZWORAKI, WYCZOŁGAJ SIĘ Z BUDYNKU I BIEGNIJ PRZED SIEBIE NAJSZYBCIEJ, JAK TYLKO DASZ RADĘ. DOM BOLINGBROKE'A, GOLDEN SQUARE O TEJ SAMEJ PORZE - MY, POLITYCY, JESTEŚMY JAK LUDZIE ŻYJĄCY W MROŹNYM KLIMACIE - POWIEDZIAŁ HENRY ST. JOHN, WICEHRABIA BOLINGBROKE, PO RAZ JEDENASTY DOLEWAJĄC SOBIE PORTWAJNU. - LUDZIE CI MAJĄ TAKI ZWYCZAJ, ŻE KIEDY ZABRAKNIE IM INNYCH ZAJĘĆ, BIORĄ SIEKIERĘ, WYCHODZĄ PRZED DOM I RĄBIĄ DREWNO. ROBIĄ TAK BEZ WZGLĘDU NA PORĘ ROKU, NAWET W SIERPNIOWE UPAŁY, PONIEWAŻ WSPOMNIENIE TEGO, JAK MARZLI ZIMĄ, NIE DAJE IM SPOKOJU. MY TEŻ WIEMY, CO TO ZIĄB, ROGERZE, DLATEGO KIEDY NIE MAMY NIC LEPSZEGO DO ROBOTY, SZYKUJEMY OPAŁ. POLITYCZNY. KAŻDY Z NAS MA GO CAŁĄ GÓRĘ. INNI, WIDZĄC ROZMIARY TAKIEJ STERTY, STWIERDZILIBY, ŻE WYSTARCZY, I ZAPRZESTALI DALSZEGO RĄBANIA. MY JEDNAK PAMIĘTAMY, ŻE DREWNO MA ZOSTAĆ SPALONE, I WIEMY, ŻE BĘDZIE PŁONĘŁO SZYBKO. CAŁY NASZ KRAJ, NAZWANY ZJEDNOCZONYM KRÓLESTWEM, JEST DZIŚ JEDNYM WIELKIM STOSEM DREWNA... A WŁAŚCIWIE NIE JEDNYM, LECZ DWOMA - JEDEN STOS MAJĄ TORYSI, DRUGI WIGOWIE. ZNAJDUJĄ SIĘ TAK BLISKO SIEBIE, ŻE PODPALENIE JEDNEGO NIEUCHRONNIE SPOWODUJE ZAPŁON DRUGIEGO. WYSTARCZY JEDNA ISKRA I ODROBINA HUBKI. DZIĘKI NAM DWÓM W LONDYNIE JEST DZIŚ HUBKI POD DOSTATKIEM: MÓWIĘ O MILICJI I MOTŁOCHU. GROMADZĄ SIĘ PRZY OGNISKACH NA HAY MARKET, HOLBORN, SMITHFIELD I CHARING CROSS. WIDZIELIŚMY ICH PRZED CHWILĄ. BOLINGBROKE WSKAZYWAŁ WYPROSTOWANĄ RĘKĄ KOLEJNE ULICE I SKRZYŻOWANIA. CHOĆ RAZ MÓWIŁ SZCZERZE. NA NIEBIE POKAZAŁY SIĘ GWIAZDY; JESZCZE PRZED CHWILĄ NIE BYŁO ICH WIDAĆ, TERAZ ZAŚ WYSZŁY WSZYSTKIE, CHOCIAŻ NIE ZAPŁONĘŁY ZNIENACKA, POJAWIAJĄC SIĘ STOPNIOWO, JAK PRZYBRZEŻNE PŁYCIZNY PODCZAS ODPŁYWU. W PODOBNY SPOSÓB LONDYN STAŁ SIĘ KONSTELACJĄ OGNISK - NIE ZAPALONO ICH WSZYSTKICH RÓWNOCZEŚNIE, JEDNAKŻE, KIEDY TYLKO ROGER SIĘ ROZEJRZAŁ, WIDZIAŁ ICH CORAZ WIĘCEJ. NIEKTÓRE DZIELNICE POZOSTAŁY CAŁKIEM CIEMNE, ALE WŚRÓD NICH I POMIĘDZY NIMI ROZPOŚCIERAŁA SIĘ PULSUJĄCA OGNISTA SIEĆ, ROZCIĄGNIĘTA SZEROKO I POSZARPANA JAK STARA PAJĘCZYNA. ROGER WIEDZIAŁ, ŻE, PODOBNIE JAK STARA PAJĘCZYNA, JEST LEPKA, KLEISTA I TRUDNO BYŁOBY JĄ WYMIEŚĆ. ISTNIAŁA OD DAWNA, TYLE ŻE NIEWIDOCZNA, JAK PAJĘCZE NICI, W KTÓRE MOŻNA ZAPLĄTAĆ SIĘ PO CIEMKU. OGIEŃ TYLKO JĄ ROZŚWIETLIŁ I UJAWNIŁ JEJ PRAWDZIWE ROZMIARY. SPOJRZAŁ DALEKO W DÓŁ TAMIZY. JEGO WZROK PRZEŚLIZNĄŁ SIĘ PO KATEDRZE ŚWIĘTEGO PAWŁA, PO MONUMENCIE I ZATRZYMAŁ NA STAREJ CYTADELI NAD RZEKĄ, Z WYSOKĄ, OPATRZONĄ CZTEREMA BASZTAMI TWIERDZĄ POŚRODKU - W TOWER BYŁO TEJ NOCY CICHO I CIEMNO, MENNICA NIE PRACOWAŁA. TOWER HILL, ODKRYTA PRZESTRZEŃ WOKÓŁ FOSY, SKRZYŁA SIĘ OGNISKAMI. ALE TO NIE ONE INTERESOWAŁY ROGERA. SPOJRZAŁ NA CIEMNĄ MASĘ LEGGES MOUNT, NICZYM PIĘŚĆ WYCIĄGNIĘTĄ W GŁĄB WZBURZONEGO MIASTA. POLICZYŁ KOLEJNE BASZTY TOWER, OBIEGAJĄC JĄ WZROKIEM W KIERUNKU PRZECIWNYM DO RUCHU WSKAZÓWEK ZEGARA, AŻ ZNALAZŁ KRWAWĄ WIEŻĘ I WIEŻĘ WAKEFIELDA, ZROŚNIĘTE NICZYM PARA ZDEFORMOWANYCH BLIŹNIĄT I WZNOSZĄCE SIĘ NAD POOL POŚRODKU POŁUDNIOWEGO MURU. NA DACHACH OBU ROZPALONO OGNISKA SYGNAŁOWE; Z TEJ ODLEGŁOŚCI PRZYPOMINAŁY WĄTŁE ISKIERKI, ALE BYŁY DOSKONALE WIDOCZNE. JEDNO MOŻNA BY UZNAĆ ZA ZWYCZAJNE OGNISKO, ALE DWA STANOWIŁY SYGNAŁ, WYSŁANY PRZEZ CZŁOWIEKA, KTÓRY MA DOSKONAŁY WIDOK NA POOL. - NIE BAWIĄ MNIE TWOJE OPAŁOWE PORÓWNANIA, HENRY. A TO DLATEGO, ŻE W ZBYT OCZYWISTY SPOSÓB STARASZ SIĘ MNIE NIMI NASTRASZYĆ. POZA TYM WIEM, CO ZARAZ POWIESZ: ŻE MASZ WIĘKSZY ZAPAS CHRUSTU NIŻ JA. NIE ODSTRASZYSZ MNIE JEDNAK GROŹBĄ WOJNY DOMOWEJ, KTÓRA WPRAWDZIE BYŁABY TRAGEDIĄ, ALE NIE GORSZĄ OD TEGO, CO SAM PROPONUJESZ. POD TWOIMI RZĄDAMI ANGLIA COFNĘŁABY SIĘ DO CZASÓW KRWAWEJ MARII. - ALEŻ NIE, ROGERZE! WCALE NIE! OWSZEM, JEGO KRÓLEWSKA MOŚĆ JEST KATOLIKIEM, ALE... - POZA TYM TWOJA DEMONSTRACJA SIŁY I WŁADZY JAKOŚ MNIE NIE PRZEKONUJE. NIE WIEM, CO TAM SOBIE MYŚLISZ O KSIĘŻNICZCE KAROLINIE, ALE W LONDYNIE JEJ NIE MA. BOLINGBROKE PARSKNĄŁ ŚMIECHEM. - PRZED GODZINĄ SAM MI POWIEDZIAŁEŚ, ŻE WIDZIAŁEŚ JĄ PRZEZ TELESKOP! - WIDZISZ, HENRY... KŁAMAŁEM. TERAZ TO ROGER SIĘGNĄŁ PO KARAFKĘ I NAPEŁNIŁ SOBIE KIELISZEK. SPOJRZAŁ NA POŁUDNIE, W STRONĘ HAY MARKET, PO KTÓREJ OGNISKA ROZPRZESTRZENIAŁY SIĘ JAK ZARAZA, GROŻĄC RYCHŁYM POŁĄCZENIEM SIĘ Z WIELKIMI OGNIAMI NA CHARING CROSS. NAJWIĘCEJ PŁONĘŁO ICH W BEZPOŚREDNIM SĄSIEDZTWIE OPERY WŁOSKIEJ, CO TROCHĘ GO ZANIEPOKOIŁO: WYŁOŻYŁ NA BUDOWĘ SPORO PIENIĘDZY I NIE CHCIAŁBY, ŻEBY TERAZ MOTŁOCH SPALIŁ MU TEATR. STARE OCZY NIE POZWALAŁY MU Z TEJ ODLEGŁOŚCI ROZPOZNAĆ POSZCZEGÓLNYCH SYLWETEK, ALE DOSTRZEGAŁ PEWNE PRAWIDŁOWOŚCI: CIEMNE FALE LUDZI WZBIERAŁY WŚRÓD OGNISK, TWORZYŁY WIRY I ROZBRYZGIWAŁY SIĘ BEZŁADNIE - TO MOTŁOCH CZEKAŁ, AŻ KTOŚ GO PORWIE DO DZIAŁANIA. OD CZASU DO CZASU PRĄDY ŁADU I CELOWOŚCI WZBURZAŁY TEN OCEAN CHAOSU, JAK RZEKI UCHODZĄCE DO MORZA; TO MUSIAŁY BYĆ ZDYSCYPLINOWANE GRUPY LUDZI, NAJPRAWDOPODOBNIEJ ODDZIAŁY MILICJI. WIDOK TŁUSZCZY W POBLIŻU UKOCHANEJ OPERY WPRAWIŁ GO W PIJACKI ŻAL I UŚWIADOMIŁ MU, O ILE ŁATWIEJ BYŁOBY PO PROSTU PODDAĆ SIĘ BOLINGBROKE'OWI. WTEDY JEDNAK JEGO WZROK PADŁ NA CZARNĄ DROBINKĘ, KTÓRA POSUWAŁA SIĘ SLALOMEM WŚRÓD OGNISK NA HAY MARKET, LŚNIĄCA JAK PACIOREK Z LAKI. PRZEMIESZCZAŁA SIĘ SZYBKO I ZDECYDOWANIE. NA SKRZYŻOWANIU Z PICCADILLY SKRĘCIŁA W SHUG LANE, KTÓRA MUSIAŁA WKRÓTCE DOPROWADZIĆ JĄ NA GOLDEN SQUARE. ROGER ROZPOZNAŁ SWÓJ FAETON, PĘDZĄCY PRZEZ LONDYN JAK PANTERA PRZEZ PŁONĄCĄ DŻUNGLĘ. NIE WIEDZIAŁ, CO OZNACZA POJAWIENIE SIĘ POWOZU, ALE PRZECZUWAŁ, ŻE JEGO ROZPACZLIWY POŚPIECH MOŻE OZNACZAĆ DOBRE WIEŚCI. - NIEDŁUGO SIĘ PRZEKONAMY, CZY KŁAMAŁEŚ WTEDY, CZY KŁAMIESZ TERAZ - STWIERDZIŁ BOLINGBROKE, KIEDY OCHŁONĄŁ NIECO I ODZYSKAŁ SWOJĄ WYNIOSŁOŚĆ. - CHCIAŁBYM JEDNAK POROZMAWIAĆ Z TOBĄ O TEJ DRUGIEJ SPRAWIE... O KSIĘCIU. - JERZYM LUDWIKU Z HANOWERU? TO KAPITALNY FACET. - NIE, ROGERZE. MIAŁEM NA MYŚLI JEGO KRÓLEWSKĄ WYSOKOŚĆ JAKUBA STUARTA, KTÓRY JEST PEŁNOPRAWNYM NASTĘPCĄ TRONU, NAWET JEŚLI NIE WYNIKA TO WPROST Z USTAW I PRZEPISÓW. - BOLINGBROKE UCISZYŁ GESTEM PROTEST ROGERA. - KRÓLOWA PODJĘŁA JUŻ DECYZJĘ. NIE ZOSTAWI KREWNIAKA NA LODZIE. OGŁOSI GO SWOIM DZIEDZICEM. - TO NIECH MU ODDA PORCELANĘ, SREBRA I MEBLE. TO MNIE NIE OBCHODZI. ALE NIE MOŻE MU SPREZENTOWAĆ WIELKIEJ BRYTANII. NIE MA O CZYM DYSKUTOWAĆ, HENRY. - O SPRAWACH SŁUSZNYCH ZAWSZE NALEŻY DYSKUTOWAĆ. - CZASEM MAM WRAŻENIE, ŻE ROZMAWIAJĄC Z TORYSEM, ROZMAWIAM Z JAKĄŚ ŚREDNIOWIECZNĄ RELIKWIĄ. MOŻE MI POWIESZ, JAKA TO MAGICZNA ESENCJA ISTOTY JAKUBA STEWARTA DAJE MU PRAWO RZĄDZENIA KRAJEM, KTÓRY GO NIENAWIDZI I KTÓRY WYZNAJE INNĄ RELIGIĘ? - TO PYTANIE TRZEBA POSTAWIĆ INACZEJ: CZY BRYTANIĄ MA RZĄDZIĆ MOTŁOCH I PIENIĄDZ - KTÓRE DLA MNIE SĄ TOŻSAME, GDYŻ ANI JEDNO, ANI DRUGIE NIE SŁUŻY KONKRETNEMU CELOWI - CZY RACZEJ CZŁOWIEK W SŁUŻBIE JAKIEGOŚ WIĘKSZEGO DOBRA? BO TYM WŁAŚNIE JEST PRAWDZIWY KRÓL, ROGERZE. ROGER PRZETRAWIŁ SŁOWA BOLINGBROKE'A. - ATRAKCYJNA PERSPEKTYWA - POWIEDZIAŁ. - JA NAPRAWDĘ CIĘ ROZUMIEM, HENRY. ZNALEŹLIŚMY SIĘ NA ROZSTAJACH DRÓG. WKROCZENIE NA PIERWSZĄ Z NICH OZNACZA AKCEPTACJĘ NOWEGO SPÓJ RŻENIA NA ŚWIAT I SPRAWY LUDZKIE, AKCEPTACJĘ USTROJU, DO POWSTANIA KTÓREGO JA RÓWNIEŻ SIĘ PRZYCZYNIŁEM; JEGO ELEMENTAMI SĄ: TOWARZYSTWO KRÓLEWSKIE, BANK OF ENGLAND, WYMIANA PIENIĘDZY, WIGOWIE I SUKCESJA HANOWERSKA. DRUGA DROGA PROWADZI DO WERSALU I REALIZACJI PLANÓW KRÓLA FRANCJI, ZGOŁA ODMIENNYCH OD NASZYCH. NIE JESTEM ŚLEPY NA CHWAŁĘ KRÓLA SŁOŃCE; ZDAJĘ SOBIE SPRAWĘ, ŻE WERSAL PRZERASTA WSZYSTKO, CO MY, ANGLICY, STWORZYLIŚMY U SIEBIE. PRZERASTA POD WIELOMA ISTOTNYMI WZGLĘDAMI. TYLE, ŻE KAŻDY ASPEKT, W KTÓRYM JESTEŚMY OD FRANCUZÓW GORSI, MOŻNA ZRÓWNOWAŻYĆ JAKIMŚ ELEMENTEM SYSTEMU, KTÓRY BUDUJEMY, - TEN WASZ USTRÓJ JEST SKAZANY NA PORAŻKĘ. CHODŹ, ROBI SIĘ ZIMNO, A JA MAM COŚ DO ZAŁATWIENIA W GABINECIE. BOLINGBROKE PUŚCIŁ ROGERA PRZODEM PRZEZ DRZWI I SCHODAMI PROWADZĄCYMI ZE STRYCHU NA DÓŁ. NIEDŁUGO POREM ZNALEŹLI SIĘ W NIEWIELKIEJ PRACOWNI NA PIĘTRZE, SKĄD ROZPOŚCIERAŁ SIĘ ROZLEGŁY - I ZA DNIA ZAPEWNE BARDZO MIŁY - WIDOK NA GOLDEN SQUARE. TERAZ JEDNAK TO Z PLACU BYŁ DOSKONAŁY WIDOK NA POKÓJ, GDYŻ BOLINGBROKE NIE ZASŁONIŁ OKIEN, A KAZAŁ ZAPALIĆ DUŻO ŚWIEC I LAMP. NA DACHU, PRZY TELESKOPIE, MIELI TROCHĘ PRYWATNOŚCI, NICZYM AKTORZY ZA KULISAMI, MOGĄCY SWOBODNIE ROZMAWIAĆ W TRAKCIE CZEKANIA NA SWOJE WEJŚCIE. TERAZ ZAŚ SAMI ZNALEŹLI SIĘ NA SCENIE, WIDOWNIĄ, KTÓREJ BYŁ CAŁY GOLDEN SQUARE - W TYM TAKŻE SPÓŹNIALSCY Z FUETONU, KTÓRY WŁAŚNIE ZAJECHAŁ NA PLAC. ROGER SŁYSZAŁ, ŻE MIĘDZY JEDNYM Z PASAŻERÓW I SŁUŻĄCYM WICEHRABIEGO ROZGORZAŁA SPRZECZKA, TERAZ BŁYSKAWICZNIE NABIERAJĄCA RUMIEŃCÓW. SPLÓTŁ DŁONIE ZA PLECAMI, NIESPIESZNIE PODSZEDŁ DO OKNA I ZOBACZYŁ SIR ISAACA NEWTONA, MÓWIĄCEGO COŚ PODNIESIONYM TONEM DO LOKAJA, KTÓRY KIWAŁ GŁOWĄ I WZRUSZAŁ RAMIONAMI, ALE NIE ZAMIERZAŁ USTĄPIĆ. ZA PLECAMI NEWTONA DANIEL WATERHOUSE CHODZIŁ W TĘ I Z POWROTEM. WYDAWAŁ SIĘ JEDNOCZEŚNIE PORUSZONY I ZNUDZONY. BOLINGBROKE PODSZEDŁ TYMCZASEM DO STOJĄCEGO PRZY DRUGIM OKNIE PULPITU, GDZIE LEŻAŁ PIĘKNIE WYKALIGRAFOWANY DOKUMENT; DO PEŁNEJ DOSKONAŁOŚCI BRAKOWAŁO MU TYLKO JEDNEGO: PODPISU. - Z ZASADY DŻENTELMENI NIE ROZMAWIAJĄ O PIENIĄDZACH... - CO POWIEDZIAŁEŚ, HENRY? - MÓWIŁEM NIEDAWNO, ŻE WASZ USTRÓJ ZBANKRUTOWAŁ JUŻ NA STARCIE. NIE CHCIAŁEM, BYŚ POMYŚLAŁ, ŻE JESTEM NIEOKRZESANY. - W ŻADNYM WYPADKU. ALE POSŁUCHAJ... NIE DUSZNO CI TU? TYLE ŚWIEC SIĘ PALI... MOGĘ OTWORZYĆ OKNO? - CZUJ SIĘ JAK U SIEBIE W DOMU, ROGERZE. ZRESZTĄ WKRÓTCE NIE TYLKO U MNIE BĘDZIE CI GORĄCO. MAM TU NAKAZ TAJNEJ RADY, WYSTAWIONY Z JUTRZEJSZĄ DATĄ. ZARZĄDZA PRÓBĘ PYXIS. ROGER STANĄŁ BOKIEM DO BOLINGBROKE'A I PODNIÓSŁ POŁAĆ OKNA, KTÓRE, PRZESUWAJĄC SIĘ, ZATRZĘSŁO SIĘ I ZADŹWIĘCZAŁO, CZYM ZWRÓCIŁO UWAGĘ WATERHOUSE'A. DANIEL SPOJRZAŁ W GÓRĘ, NA SEKUNDĘ ODWRÓCIŁ WZROK, PO CZYM WRÓCIŁ SPOJRZENIEM DO ROGERA. - PRZYKRO MI, ŻE MUSZĘ SIĘ DO TEGO ZNIŻYĆ, ALE BANKRUCTWO WIGÓW JEST NIE TYLKO NATURY FINANSOWEJ, LECZ TAKŻE MORALNEJ I INTELEKTUALNEJ. BRAK PŁYNNOŚCI ICH AKTYWÓW I DEWALUACJA PIENIĘDZY ZAGRAŻAJĄ STABILNOŚCI KRAJU. TO SIĘ MUSI SKOŃCZYĆ. ROGER PRAWIE NIE SŁUCHAŁ - BYŁ TO BARDZIEJ MONOLOG NIŻ ZACHĘTA DO ROZMOWY, A POZA TYM WIEDZIAŁ, CO BOLINGBROKE POWIE, NIM SŁOWA PADŁY Z JEGO UST. STARAŁ SIĘ NATOMIAST DYSKRETNIE ZAMIENIĆ CHOĆ KILKA ZDAŃ ZE STARYM DOBRYM WATERHOUSEM, KTÓRY ZNAJDOWAŁ SIĘ DWANAŚCIE STÓP NIŻEJ I ZE DWADZIEŚCIA STÓP OD ŚCIANY DOMU. ZAFRASOWANY DANIEL ZAKRZĄTNĄŁ SIĘ PRZY ROZGARNIANIU KRZEWÓW I ODSUWANIU NA BOK GAŁĘZI, ZASŁANIAJĄCYCH MU ROGERA. - W TEJ CHWILI PODPISUJĘ NAKAZ - OZNAJMIŁ BOLINGBROKE, NIEZRAŻONY DOBIEGAJĄCYMI Z DOŁU SZELESTAMI I CHROBOTANIEM. - JESTEŚ ŚWIADKIEM. ROGER ODWRÓCIŁ SIĘ I PATRZYŁ, JAK BOLINGBROKE PASKUDZI PERGAMIN, A PIÓRO ŚLIZGA SIĘ I SKACZE PO STRONICY JAK BALETNICA NA POINTACH, ZNACZĄC KOLEJNE KROPKI NAD „I” I KRESECZKI PRZY „T”. NAGLE COŚ PLASNĘŁO ROGERA W POLICZEK I Z GŁUCHYM ŁOSKOTEM SPADŁO NA PODŁOGĘ. - CO MÓWIŁEŚ, ROGERZE? ROGER ZAMRUGAŁ (TRAFIONE OKO ZASZŁO MU MGIEŁKĄ), PRZYKUCNĄŁ I PODNIÓSŁ POCISK. NATYCHMIAST ROZPOZNAŁ, CO TO JEST. WAŻĄC GO W DŁONI, PODSZEDŁ DO PULPITU, PRZY KTÓRYM BOLINGBROKE OSUSZAŁ ATRAMENT. - HENRY... WIEM, ŻE FASCYNUJĄ CIĘ MONETY I MENNICE. CHCIAŁBYM DAĆ CI COŚ NA PAMIĄTKĘ DZISIEJSZEGO WIECZORU. PRZYDA SIĘ NA WYGNANIU WE FRANCJI. - NA WYGNANIU? WE FRANCJI? O CZYM TY MÓWISZ? - O TWOJEJ PRZYSZŁOŚCI, HENRY. I O MOJEJ. ROGER RZUCIŁ POCISK, JESZCZE CIEPŁY PO POBYCIE W KIESZENI DANIELA, NA TANDETNIE OZDOBNY NAKAZ. BYŁO TO SKÓRZANE ZAWINIĄTKO, ZASZYTE, OPISANE ATRAMENTEM I CIĘŻKIE TAK, JAK TYLKO MOŻE BYĆ CIĘŻKIE ZŁOTO. - TO SINTHIA Z PYXIS - WYJAŚNIŁ. - TAM, SKĄD POCHODZI, JEST ICH WIĘCEJ. ZNACZNIE WIĘCEJ. MAMY JACKA MINCERZA. PODDAŁ SIĘ, ZWRÓCIŁ PIENIĄDZE I WSZYSTKO WYŚPIEWAŁ. Opera Włoska O tej samej porze Sierżant Bob dobrze radził Elizie, żeby się schowała w operze i nie myślała o tym, że Jack jest w pobliżu. Przebiegła przez westybul, starając się nie podziwiać w mijanych lustrach. Szpilki, które przytrzymywały jej włosy pod peruką, albo powypadały, albo poprzekrzywiały się paskudnie i teraz wyrywały jej włosy. Zadźwięczały na podłodze, kiedy biegnąc wyłuskała je i wyrzuciła, po czym zebrała włosy w garść i upięła w luźny węzeł na karku. Skądś dobiegała muzyka - dziwna rzecz w taką noc. Muzyka oznaczała piękno i porządek, a więc dwie rzeczy, na których brak Londyn narzekał regularnie, a w obecnej sytuacji w szczególności. Eliza skierowała się w stronę, skąd dobiegały dźwięki instrumentów, ślizgając się na czerwonym tropie, pozostawionym, jak się domyślała, przez krwawiącego ze zranionej dłoni de Gexa. Trop prowadził do niedużych drzwi w rogu westybulu i był już trochę rozmazany - w paru miejscach dostrzegła ślady Jacka. Gdyby zatem chciała zobaczyć, jak się pojedynkują, wiedziała, dokąd iść. Bardziej jednak kuszące było brzmienie skrzypiec i wiolonczeli, nowoczesnych instrumentów, które potrafiły wypełnić muzyką całą operę, gdyby tylko jej akustyka nie była tak żałosna. Otworzyła więc ogromne złocone drzwi i znalazła się w ciemnym foyer (zalatywało w nim Królewskim Eliksirem do Włosów i Peruk pana Alcrofta), skąd weszła na tyły sali koncertowej. Wnętrze miało sześćdziesiąt stóp szerokości, a w miejscu, w którym stała Eliza, pięćdziesiąt stóp dzieliło ją od kanału dla orkiestry. W kanale, plecami do niej, stał mężczyzna w peruce i trzymaną w ręce buławą poruszał w górę i w dół w rytm muzyki. Widownia wznosiła się łukowatymi rzędami siedzeń, biegnącymi od ściany do ściany i zogniskowanymi na scenie. Opera przypominała grecki amfiteatr, tyle, że bez pięknej pogody i bez Greków. Środkiem biegło przejście, łączące w tej chwili Elizę bezpośrednio z mężczyzną wymachującym buławą. Ruszyła przejściem w dół. Bob kazał jej trzymać się blisko wyjścia, na wypadek gdyby motłoch podpalił teatr, czuła się jednak w obowiązku ostrzec niczego niepodejrzewających muzyków. Najrozsądniej byłoby po prostu wszcząć alarm, stojąc w ostatnich rzędach, ale teatralna etykieta wzięła w niej górę nad instynktem i Eliza postanowiła nie robić takiego hałasu. Kiedy zeszła do miejsca, w którym mogła się oprzeć o poręcz oddzielającą kanał orkiestry od widowni, muzyka wyraźnie wzniosła się do punktu kulminacyjnego - dyrygent coraz mocniej akcentował każdy ruch buławy, po czym, jakby się obawiając, że nie zapanuje nad rozbrykanymi muzykami, chwycił buławę przy samym czubku i zaczął nią wybijać rytm o podłogę. W końcu muzyka umilkła. - Herr Hendel... - zaczęła Eliza, rozpoznawszy dyrygenta. - Proszę o wybaczenie, ale... Przerwał jej dobiegający ze sceny niewiarygodnie donośny głos: sir Epikur Mamon, ubrany zgodnie z najnowszą modą, przechadzał się po londyńskim placu w towarzystwie swojego szemranego pomagiera, Gburaka. NO, PANIE, STAWIASZ WIEC STOPĘ NA BRZEGU W TYM NOVO ORBE. TO BOGATE PERU; A wewnątrz, panie, [TU WSKAZAŁ FRONTON STOJĄCEJ PRZY PLACU REZYDENCJI] SĄ KOPALNIE ZŁOTA OFIRU, DO KTÓREGO PRZEZ TRZY LATA ŻEGLOWAŁ WIELKI SALOMON? Elizie na chwilę odebrało mowę (znów te przeklęte teatralne nawyki!), a kiedy ponownie spojrzała w dół, na orkiestrę, Georg Friedrich Handel przyglądał się jej z rozdziawionymi ustami. Stwierdziwszy, że naprawdę ma przed sobą księżną Arcachon-Qwghlrn (aczkolwiek w stanie deshabille, o jakim większość dżentelmenów mogła jednie pomarzyć), ukłonił się dwornie, balansując buławą. - Przepraszam, mój panie. Nie wiedziałam, że macie dziś próbę kostiumową. ZA PLECAMI MAMONA I GBURAKA CIEŚLA TEATRALNY MONTOWAŁ NA KLĘCZKACH JAKIŚ ELEMENT DEKORACJI; Z BOKU SCENY MALARZ POPRAWIAŁ TROMPE L'OEIL NA SUFICIE. MAMON SPOJRZAŁ SPODE ŁBA NA ELIZĘ, KTÓRA PODNIOSŁA DŁOŃ DO UST W PRZEPRASZAJĄCYM GEŚCIE. - Szanowna pani! - Zaskoczony Handel przeszedł odruchowo na niemiecki. - Co cię sprowadza? - Ja tej nocy zmienię wszystko, co w twoim domu jest metalem, w złoto - upierał się tymczasem Mamon. - A wczesnym rankiem poślę ludzi do wszystkich, którzy cyną i ołowiem handlują, i wykupię od nich cynę i ołów, poślę także na Lothbury po całą miedź. - Co? I zmienisz ją także? - spytał Gburak. Po mistrzowsku udał zdumienie, jednocześnie mrugając porozumiewawczo do Elizy. Mamon mógł na nią patrzeć z góry, ale Gburak umiał rozpoznać piękną kobietę. - Tak, i nabędę całe Devonshire oraz Kornwalię i wnet je przekształcę w prawdziwe Indie! - odparł sir Epikur Mamon. - Teraz to podziwiasz? - Nie, mówiąc szczerze - odrzekł Gburak, wyraźnie roztargniony. Już sam widok Elizy wystarczył, żeby go zdekoncentrować, teraz jednak dodatkowo zaczęły mu przeszkadzać niecywilizowane hałasy dobiegające gdzieś z prawej strony: urywane okrzyki, stęknięcia i zgrzyt metalu o metal. Nawet muzycy, którzy z początku nie byli w stanie oderwać wzroku od księżnej, zaczynali odwracać się w tamtym kierunku. Scena Opery Włoskiej, niezwykle przestronna i głęboka, słusznie zachwycała miłośników rozbudowanych dekoracji, do szału zaś doprowadzała tych, którzy lubili słyszeć, co mówią aktorzy. Jej tylną ścianę, w głębi, przesłonięto olbrzymim płótnem, ozdobionym wyidealizowaną wizją Golden Square, który ciągnął się w głąb malowidła i rozpływał w dali we mgle. Przed obrazem stały dopełniające złudzenia makiety kamieniczek i iluzja była doskonała, dopóki poraniony, zakrwawiony mężczyzna nie przeskoczył przez jedną i nie spadł na ziemię w głębi sceny - wyglądał jak trzydziestostopowy olbrzym wykrwawiający się na trawnik Golden Square. Chwilę później coś rozdarło materię świata za jego plecami - ostrze z błyszczącej stali przebiło napięte płótno i rozcięło je zamaszystym łukiem. Niebo pękło. Na scenę zstąpił Jack Shaftoe. Na Golden Sqtiare rozpoczął się pojedynek gigantów. Szabla Jacka cięła ludzkie członki jak melony, ale była ciężka. De Gex, uzbrojony w leciutką szpadę, mógł dźgnąć przeciwnika w pięć różnych miejsc, zanim tamten zdążyłby choć kwiknąć. Jack trzymał go więc na dystans, aby umożliwić mu śmiercionośny wypad; wodził szablą w tę i z powrotem, lśniąca klinga wibrowała dźwięcznie. De Gex starał się unikać morderczych cięć, chociaż rany na rękach dowodziły, że już parę razy mu się to nie udało. Obserwował Jacka i czekał na jego błąd. Epikur Mamon i Gburak odstąpili im środek sceny i cofnęli się na skraj proscenium, niczym zapomniani aktorzy z epizodów. Malarz i cieśla stali w pobliżu, rozdarci między strachem przed śmiercią i żądzą zemsty za szkody, jakie wyrządzili ich dziełom, odpowiednio, Jack i de Gex. Szybko stało się oczywiste, że każdy z walczących nie tylko stosuje określoną taktykę, ale także umie myśleć strategicznie. De Gex czekał, aż Jack się zmęczy, co musiało wkrótce nastąpić. Jack spychał go ku brzegowi sceny, gdzie mógłby go posiekać na kawałki, chyba że de Gex zaryzykuje skok do kanału orkiestry. Muzycy dawno przewidzieli taki rozwój sytuacji i w kanale zaczął się ruch - skrzypkowie, klarneciści i oboiści stłoczyli się w kącie najbardziej odległym od de Gexa, skąd pojedynczo wymykali się przez wąskie drzwi na widownię, nieopodal Elizy. Wiolonczeliści i kontrabasiści nie mogli się zdecydować, czy najpierw ratować życie, czy instrumenty. Handel był skrajnie zdegustowany. - Wracać na miejsca, ale już! Wszyscy! Macie płacone za pięć aktów, nie za dwa! Tymczasem de Gex znalazł się już na skraju kanału, a jego krew ściekała na kotły, dudniąc na nich jak odległa kanonada artyleryjska. Okolica pustoszała błyskawicznie. Handel próbował złapać za kołnierz czmychającego wiolonczelistę, ale skończyło się na złapaniu wiolonczeli; jej właściciel minął się w drzwiach z Elizą, która pospiesznie wkroczyła do kanału, miała bowiem wrażenie, że Handel nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Podbiegła, wyjęła mu z rąk wiolonczelę i oparła ją o podłogę, trzymając za gryf. - Wyjdźmy stąd - zaproponowała. Wyciągnęła rękę, żeby położyć Handlowi dłoń na ramieniu, ale trafiła w próżnię, bo kompozytor ruszył w stronę kotłów. - Zostawmy ich samych. To bardzo niebezpieczni... W następnej sekundzie sytuacja zmieniła się gwałtownie. Jack zapędził de Gexa w kozi róg i szykował się do zadania śmiertelnego ciosu, kiedy malarz doskoczył do nich, zrobił unik i chlusnął mu w twarz kubłem białej farby. Na moment wszyscy znieruchomieli, a potem de Gex zaczął się ostrożnie odwracać. Przed chwilą był już gotowy do skoku w perkusję, teraz jednak postanowił skorzystać z okazji i pchnąć Jacka prosto w serce. I udałoby mu się to, gdyby nie stojący pod nim w kanale Handel, który podrzucił buławę, chwycił ją oburącz i zamaszystym ciosem wyrżnął go prosto w piszczel - z takim impetem, że śliska od krwi podeszwa buta jezuity ześliznęła się ze sceny. Reszta de Gexa, nie zwlekając, podążyła za nią. Zamłócił rękami i spadł prosto na kocioł. Nogą i ręką (tą, w której trzymał szpadę) przebił membranę i wylądował we wnętrzu olbrzymiego miedzianego bębna. Dwie pozostałe kończyny sterczały ponad krawędzią instrumentu jak szczypce homara, który rozpaczliwie broni się przed ugotowaniem. Po uderzeniu Handel stracił równowagę. De Gex machnął na oślep zakrwawioną ręką i złapał go za koronkowy fular. Szarpnął z całej siły, desperacko próbując się wydźwignąć z kotła. Reakcja Elizy uprzedziła świadomą refleksję - wolną ręką chwyciła wiolonczelę za mostek i dźwignęła wysoko w powietrze, opuszczając jednocześnie gryf ku ziemi, po czym cisnęła instrument wysokim łukiem w powietrze. Wirując wokół podłużnej osi, wiolonczela osiągnęła najwyższy punkt trajektorii i spadla niczym oszczep, mierząc stalową nóżką w dół. Znieruchomiała dopiero na piersi de Gexa, którą nóżka przebiła pod kątem. Struny zadrżały w akordzie, gdy jezuita wyzionął ducha i puścił fular Handla. Kompozytor podniósł z podłogi buławę i poprawił perukę. - Strona piąta, druga linia! - zawołał. Ale muzykom nie spieszyło się z powrotem. Eliza podniosła wzrok. W miejscu, w którym poprzednio stał Jack, została kałuża farby. Białe ślady prowadziły w głąb sceny, za kulisy, w stronę Unicom Court. Przypomniała sobie proroctwo, o którym wspomniał Jack. Dokładnie rzecz biorąc, to on nazwał je „proroctwem”; dla niej była to po prostu zwyczajna obietnica, prosta i bez podtekstów. Złożyła ją przed dwunastu laty, w petit salon Hotel d'Arcachon, mając Ludwika XIV za świadka. Niestety, nie pamiętała już słów, jakich wówczas użyła - w każdym razie chodziło o to, że Jack prędzej umrze, niż zobaczy jej twarz lub usłyszy jej głos. Ponieważ lubiła dotrzymywać zobowiązań i ślubów, szybko cofnęła się w myślach do wydarzeń z ostatnich paru minut i z zadowoleniem stwierdziła, że tej obietnicy udało jej się dochować. Jack nie zdążył na nią spojrzeć, bo przez cały czas musiał mieć baczenie na de Gexa (przynajmniej dopóki malarz nie chlusnął mu farbą w twarz), a kiedy ona coś mówiła, jego raczej nie było w zasięgu głosu. Teraz zaś wybiegł i nie mógł jej ani widzieć, ani słyszeć. ODWRÓCIŁA SIĘ W STRONĘ WIDOWNI. MUZYCY I AKTORZY POCHOWALI SIĘ PO KĄTACH I PATRZYLI NA NIĄ WYCZEKUJĄCO. - SPOKOJNIE - POWIEDZIAŁA. - NIC WAM NIE GROZI. JACK SHAFTOE WYSZEDŁ. GOLDEN SQUARE O TEJ SAMEJ PORZE - CO MU POWIEDZIAŁEŚ?! - SPYTAŁ DANIEL. - PRZECIEŻ SŁYSZAŁEŚ - ODPARŁ ROGER. - NAPRAWDĘ - DODAŁ, KIEDY JUŻ ZNUDZIŁ MU SIĘ WIDOK DANIELA GAPIĄCEGO SIĘ NAŃ Z ROZDZIAWIONYMI USTAMI. - NAPRAWDĘ?! A TO CO MA ZNACZYĆ? - WIESZ, DANIELU, CZASAMI WYCHODZI Z CIEBIE TAKI... NUDZIARZ. TAKI KAZNODZIEJA. TO CHYBA POZOSTAŁOŚĆ WPŁYWU DRAKE'A. - JESTEM PRAGMATYKIEM. CO ZROBISZ, JEŚLI BOLINGBROKE ZAŻĄDA DOWODU NA TO, ŻE MAMY JACKA? JA NIE MAM ZIELONEGO POJĘCIA, GDZIE GO SZUKAĆ. - ROZEJRZYJ SIĘ, DANIELU. DANIEL SIĘ ROZEJRZAŁ. ISAAC ODJECHAŁ FAETONEM DO DOMU, A ONI Z ROGEREM STALI NA ROGU GOLDEN SQUARE, NIEOPODAL REZYDENCJI BOLINGBROKE'A, OTOCZENI PRZEZ OZDOBNE POWOZY I ZADBANE KONIE. TYMCZASOWE OBOZOWISKO BYŁO POLOWĄ SIEDZIBĄ DOWÓDZTWA WIGÓW. MOHAWKOWIE ROZNOSILI WIEŚCI PO LONDYNIE, PRZEWOŻĄC SZYFROWANE LISTY I ROZKAZY. DOM BOLINGBROKE'A WYGLĄDAŁ JAK WYMARŁY: ZACIĄGNIĘTE ZASŁONY, ZAMKNIĘTE OKIENNICE, POGASZONE ŚWIATŁA; NIE WIEDZIELI NAWET, CZY WICEHRABIA NADAL JEST U SIEBIE. ROZESZŁY SIĘ PLOTKI, ŻE WYMKNĄŁ SIĘ DO SWOJEGO KLUBU. - NIE ROZUMIESZ? WYGRALIŚMY! - SKĄD TO WIESZ?! - PO PROSTU WIEM. - ALE SKĄD? - WIDZIAŁEM TO W JEGO OCZACH. ROGER UZNAŁ ROZMOWĘ ZA ZAKOŃCZONĄ - NIE DAŁ TEGO DO ZROZUMIENIA KONKRETNYM SŁOWEM CZY GESTEM, LECZ COŚ ZMIENIŁO SIĘ W WYRAZIE JEGO OCZU, KIEDY PATRZYŁ NA DANIELA. ZWRÓCIŁ SIĘ DO ODDZIAŁU STOJĄCYCH OBOK KONI MOHAWKÓW: - ZWYCIĘŻYLIŚMY. PONIEŚCIE NOWINĘ W ŚWIAT. ZAPALCIE OGNIE. PO TYCH SŁOWACH SKIEROWAŁ SIĘ W STRONĘ ZBITYCH W GRUPKĘ NOTABLI. MOHAWKOWIE ZACZĘLI WIWATOWAĆ PIERWSI. WKRÓTCE CIESZYŁ SIĘ CAŁY PLAC. DANIEL Z POCZĄTKU NIE UMIAŁ WYKRZESAĆ Z SIEBIE ENTUZJAZMU, ALE KIEDY JUŻ SIĘ ROZKRĘCIŁ, CIESZYŁ SIĘ JAK DZIECKO. TAKA BYŁA POLITYKA; BRZYDKA, IRRACJONALNA, A I TAK O NIEBO LEPSZA OD WOJNY. LUDZIE WIWATOWALI NA CZEŚĆ ROGERA, PONIEWAŻ WYGRAŁ. CO TO ZNACZYŁO: WYGRAĆ? TO ZNACZYŁO BYĆ CZŁOWIEKIEM, KTÓREGO INNI OKLASKUJĄ. DLATEGO KRZYCZAŁ NAJGŁOŚNIEJ, JAK POZWALAŁY MU NA TO ZASUSZONE PŁUCA I TRZESZCZĄCE ŻEBRA, I ZDUMIEWAŁ SIĘ TYM, JAK NA PLAC ZBIEGAJĄ SIĘ WCIĄŻ NOWI I NOWI LUDZIE - NIE TYLKO SZANOWANI MIESZCZANIE Z ELEGANCKICH KAMIENIC, ALE TAKŻE RZEZIMIESZKI I WAGABUNDY Z USŁANYCH OGNISKAMI PÓŁNOCNYCH ŁĄK; WSZYSCY TŁOCZYLI SIĘ WOKÓŁ LORDA RAVENSCAR I WZNOSILI TRIUMFALNE OKRZYKI - NIE DLATEGO, ŻE PODZIELALI JEGO POGLĄDY, CZY CHOĆBY WIEDZIELI, KIM JEST, ALE DLATEGO, ŻE W TEJ CHWILI BYŁ CZŁOWIEKIEM, KTÓREGO PO PROSTU NALEŻAŁO UHONOROWAĆ. PRZYSTAŃ BILLINGSGATE NIECO PÓŹNIEJ - TO WPROST NIE DO WIARY! - WYKRZYKNĄŁ JOHANN VON HACKLHEBER, OBEJMUJĄC KAROLINĘ W TALII I PODNOSZĄC JĄ Z POMOSTU. - JAKŻE WIELU LUDZI JEST GOTOWYCH WYŚWIADCZYĆ PRZYSŁUGĘ TEJ, KTÓRA MA ZOSTAĆ NASTĘPNĄ KRÓLOWĄ ANGLII. STAŁ PO KOSTKI W WODZIE NA SCHODACH PRZYSTANI BILLINGSGATE. ODCIĘTE RYBIE ŁBY SZTURCHAŁY GO W BUTY, WPATRUJĄC SIĘ PUSTYMI ŚLEPIAMI W TYŁECZEK KAROLINY, KIEDY JOHANN SIĘ ODWRACAŁ, BY WSTAWIĆ JĄ DO KOŁYSZĄCEJ SIĘ TUŻ OBOK SZALUPY. KAROLINA ŚCISNĘŁA GO MOCNO ZA SZYJĘ, JAKBY CHCIAŁA GO UCISZYĆ PRZEZ WEPCHNIĘCIE MU PIERSI DO UST. NIE PROTESTOWAŁ; PRZECIWNIE, ŚCISNĄŁ JĄ TYLKO MOCNIEJ ZA PUPĘ. CAŁE TE WZAJEMNE MACANKI MOŻNA ŁATWO WYTŁUMACZYĆ: NIE WYPADAŁO, ŻEBY KSIĘŻNICZKA WPADŁA DO GULASZU Z RYBICH WNĘTRZNOŚCI, JAKI PRZELEWAŁ SIĘ PRZEZ BILLINGSGATE. MANEWR BYŁ RYZYKOWNY, NOC CIEMNA, A SCHODY ŚLISKIE. JOHANN UZNAŁ WIĘC, ŻE ZACHOWUJE SIĘ CAŁKIEM PRZYZWOICIE - ZA TO TRZYDZIESTU PARU DŻENTELMENÓW, KTÓRZY PRZYWIEŹLI KAROLINĘ NAD RZEKĘ W KRÓLEWSKIM ORSZAKU KARET, LEKTYK I KONNYCH STRAŻNIKÓW, MIAŁO W TEJ KWESTII ZGOŁA ODMIENNE ZDANIE. BYLI ZALANI W PESTKĘ I KAŻDY ELEMENT ROZGRYWAJĄCEJ SIĘ NA SCHODACH SCENY BUDZIŁ W NICH DWUZNACZNE SKOJARZENIA. - CZUJĘ RYBKĘ! - KRZYKNĄŁ JEDEN. - CZUJĘ PIPKĘ! ODPOWIEDZIAŁY MU DZIESIĄTKI INNYCH ODZYWEK, W WIĘKSZOŚCI ZNACZNIE BARDZIEJ DOSADNYCH I KONKRETNYCH. - PANOWIE! - ZAWOŁAŁ JOHANN, KIEDY UMIEŚCIŁ KAROLINĘ W SZALUPIE I JEJ BIUST PRZESTAŁ GO DŁAWIĆ. - WIEM, ŻE JESTEŚMY W BILLINGSGATE, ALE TO JESZCZE NIE POWÓD, ŻEBYŚCIE PRÓBOWALI PRZEBIĆ W ŚWINTUSZENIU HANDLARKI RYB. TERAZ ICH TU NIE MA. WRÓĆCIE ZA DNIA, MOŻE UWIEDZIECIE JE TAKIMI SŁOWAMI. - POSŁUCHAJCIE NO! - ZAWOŁAŁ INNY, TAK DOKUMENTNIE PIJANY, ŻE JĘZYK LATAŁ MU W USTACH JAK ZATKNIĘTA NA KIJ SZMATA W PUSTYM WIADRZE. - KIM WŁAŚCIWIE SĄ TE HANDLARKI? BO JAK GO SŁUCHAM, TO MI SIĘ WIDZI, ŻE TO MUSZĄ BYĆ JAKIEŚ WESOŁE DZIEWUCHY! - ZACIĄGNĄŁ SIĘ GŁĘBOKO RYBIM FETOREM. - PODOBAJĄ MI SIĘ ICH PERFUMY! JOHANN NIE NADĄŻAŁ Z RIPOSTAMI. - JESTEŚ ZBYT CYNICZNY, MÓJ DROGI - POWIEDZIAŁA KAROLINA. - WIDZISZ? NAWET WYDĘŁAM USTA JAK DUŻA RYBKA. CI PANOWIE SĄ PO PROSTU UPRZEJMI, NIC WIĘCEJ. NAWET NIE WIEDZĄ, ŻE JESTEM KSIĘŻNICZKĄ. BIORĄ MNIE ZA DZIWKĘ, KTÓRA PRZYJECHAŁA ODWIEDZIĆ DOKTORA WATERHOUSE'A! - DOSKONALE WIEDZĄ, KIM NAPRAWDĘ JESTEŚ. JOHANN ZGIĄŁ SIĘ PRZED BYWALCAMI KLUBU KIT-CATA W SZYDERCZO SŁUŻALCZYM UKŁONIE. STALI U SZCZYTU SCHODÓW, MALOWNICZO ROZLOKOWANI, ALE NIEROZRÓŻNIALNI W CIEMNOŚCIACH, NICZYM POSTACI NA GRUPOWYM PORTRECIE, KTÓRY POCZERNIAŁ OD TYTONIOWEGO DYMU. WIELU ODPOWIEDZIAŁO UKŁONAMI, ALE JOHANN JUŻ TEGO NIE WIDZIAŁ - ODWRÓCIŁ SIĘ, PRZESKOCZYŁ NAD NADBURCIEM I WYLĄDOWAŁ W SZALUPIE. KAROLINA MACHAŁA IM NA POŻEGNANIE, CO, O DZIWO, RÓWNIEŻ OBUDZIŁO W NICH NIEPRZYZWOITE SKOJARZENIA I SPROWOKOWAŁO DO DALSZYCH LUBIEŻNYCH ŻARTÓW. - TERAZ MOŻEMY MIEĆ PEWNOŚĆ, ŻE NIKT SIĘ O NAS NIE DOWIE - MRUKNĄŁ JOHANN. - KIEDY WYTRZEŹWIEJĄ, BĘDZIE IM WSTYD OPOWIADAĆ O TYM, CO WIDZIELI. ZRESZTĄ I TAK NIKT BY IM NIE UWIERZYŁ. SZALUPA BYŁA STANOWCZO ZA DUŻA JAK NA PRZEWIDZIANE DLA NIEJ PROSTE ZADANIE, CZYLI PRZEWIEZIENIE BARONA I KSIĘŻNICZKI NA STATEK CUMUJĄCY NA POOL - MIAŁA PO PIĘĆ WIOSEŁ NA KAŻDEJ BURCIE, OBSŁUGIWANYCH TERAZ ŁĄCZNIE PRZEZ DZIESIĘCIU BARCZYSTYCH MARYNARZY. ALE DZIĘKI TEMU MOGLI Z ŁATWOŚCIĄ UCIEC ZWYCZAJNEJ ŁODZI, GDYBY KTOŚ ZECHCIAŁ ICH ŚCIGAĆ. JOHANN Z KAROLINĄ ZAJĘLI MIEJSCA NA DZIOBIE, ŻEBY NIE PRZESZKADZAĆ WIOŚLARZOM. - CIESZĘ SIĘ, ŻE BYŁAŚ ROZSĄDNA I OD RAZU PRZYJECHAŁAŚ NA PRZYSTAŃ - POWIEDZIAŁ JOHANN. - WCALE NIE OD RAZU. NAJPIERW WYSŁUCHAŁAM KILKUNASTU TOASTÓW W KLUBIE KIT-CATA. CO WIĘCEJ, TOASTY WCALE SIĘ NIE SKOŃCZYŁY. ODKĄD STAŁO SIĘ OCZYWISTE, ŻE KAROLINA ZAMIERZA OPUŚCIĆ LONDYN DROGĄ MORSKĄ, MINĘŁO WYSTARCZAJĄCO DUŻO CZASU, BY KTÓRYŚ Z TŁUMU UDOMOWIONYCH POETÓW, WŁÓCZĄCYCH SIĘ ZAWSZE ZA BYWALCAMI KLUBU, ZAIMPROWIZOWAŁ TAKI OTO WIERSZYK: Z MORZA WYSZŁA AFRODYTA - Greka zaraz świerzbi py... Wenus, zrodzoną z morskiej piany, Czci Rzymianin, w sztok pijany. Po rzece ciemnej jak toń wina Anglików ukochana płynie Karolina. - Śliczne - przyznał Johann. - Doktor Waterhouse będzie się musiał gęsto tłumaczyć przed członkami klubu. - Tak jak ja przed mężem. Od strony Billingsgate dobiegi śpiew: W jej łonie znajdzie Papiestwo koniec przykry, Jeśli Niemcowi Nie braknie wcześniej ikry. Poruszeni, wręcz oburzeni bywalcy klubu natychmiast zakrzyczeli śpiewaka. No, jak tak można! Niektórzy naprawdę nie znają umiaru! Ktoś sięgnął po szpadę, miotał się w tłumie i udawał, że gdyby go w porę nie powstrzymano, rzuciłby się na bluźniercę - cały czas zerkał w stronę rzeki, by się upewnić, że ten pokaz galanterii nie uszedł uwagi Karoliny. Ciemność zdążyła już jednak wchłonąć szalupę. Do pojedynku nie doszło. Klubowy orszak zaczął się szykować do powrotu. Johann z Karoliną zobaczyli jeszcze błysk kryształowych kieliszków i lśnienie srebrnych tac, na których podano strzemiennego - blade jak połyskiwanie rybich łusek w czarnej wodzie omywającej przystań. - Mam szczerą nadzieję, że znikamy z ich pamięci tak samo, jak oni z naszej - stwierdził Johann. - Popłyniemy parę mil w dół rzeki, w okolice Greenwich. Tam czeka na nas slup. Jeśli uda się nam szybko zaokrętować i bez zbędnej zwłoki ruszyć w drogę, nikt się nie zorientuje, że Wasza Królewska Mość jest na pokładzie. - To wszystko jedna wielka farsa - zawyrokowała Karolina. Było ciemno, nie widziała więc, jak Johann oklapł po tych słowach, ale poczuła, że uszło z niego powietrze. - Przepraszam. - Niepotrzebnie. Rola la belle dame sans merci świetnie do ciebie pasuje. Takie doświadczenie przyda ci się, kiedy zostaniesz królową, a Greenwich będzie jedną z twoich letnich rezydencji. - Sama dla siebie nie mam litości, więc co dopiero dla ciebie? Głupio zrobiłam, przyjeżdżając do Anglii. - WCALE NIE. W HANOWERZE CZYHAŁ NA CIEBIE ZABÓJCA. - ZABÓJCA, KTÓRY PODĄŻYŁ ZA MNĄ I BEZ WYSIŁKU ODNALAZŁ MNIE W LONDYNIE. A TERAZ, BYĆ MOŻE, PRZEŚLADUJE ELIZĘ. - NIE MUSISZ MI PRZYPOMINAĆ, TO W KOŃCU MOJA MATKA. ALE PRZECIEŻ ZNA CIĘ OD DZIECKA. PRZYPOMINASZ SOBIE, ŻEBY KIEDYŚ UKRYWAŁA PRZED TOBĄ, CO MYŚLI? GDYBY KTÓREŚ Z NAS DWOJGA UWAŻAŁO, ŻE POJAWIENIE SIĘ W LONDYNIE MOŻE CI ZASZKODZIĆ, POWIEDZIELIBYŚMY CI O TYM. - WOLNO MI JEDNAK MIEĆ WŁASNE ZDANIE, PRAWDA? UWAŻAM, ŻE ZA DŁUGO TU ZABAWIŁAM. - TO ZROZUMIALE, ŻE TAK WŁAŚNIE MYŚLISZ, PONIEWAŻ OPUSZCZAMY ANGLIĘ TAK NAGLE... SZKODA, ŻE NIE WYJECHALIŚMY TYDZIEŃ TEMU, BEZ POŚPIECHU. ALE NIE SPOSÓB BYŁO PRZEWIDZIEĆ, CO SIĘ WYDARZY. - ILE CZASU MINĘŁO OD POGRZEBU ZOFII? SZEŚĆ TYGODNI. ZANIM WRÓCIMY DO HANOWERU UPŁYNIE ŁĄCZNIE SIEDEM LUB OSIEM. - NIEUTULONA W ŻALU KSIĘŻNICZKA NA DWA MIESIĄCE ZNIKNĘŁA Z DWORU. TO WCALE NIE TAK DŁUGO. - ZNIKNĘŁA Z DWORU I UKRYŁA SIĘ PRZED MĘŻEM. - MĄŻ ZNA INNE SPOSOBY ZASPOKAJANIA SWOICH ŻĄDZ. - TAK SIĘ ZASTANAWIAM... MYŚLISZ, ŻE PO WYDARZENIACH TAMTEGO WIECZORU NADAL TRZYMA PRZY SOBIE HENRIETTĘ BRAITHWAITE JAKO MAITRESSE-EN-TITRE? CZY RACZEJ ODESŁAŁ JĄ I ZNALAZŁ SOBIE NOWĄ KOCHANKĘ? A MOŻE... - Może co? - Może niecierpliwie wyczekuje powrotu dawno niewidzianej małżonki? Ostatnio jego listy stały się bardziej interesujące. - Od czego? Albo od czyich? Nie, nie mów. Zapuszczamy się na tereny, po których boją się stąpać aniołowie. - Sam się tam zapuściłeś, świadomie i z własnej woli, uwodząc zamężną księżniczkę. Johann nie odpowiedział. - Widzisz? Znowu jestem la belle dame sam merci. Mam nadzieję, że ją lubisz. - Owszem. Taki już ze mnie durny błędny rycerz. - DZIELNY, WSPANIAŁY RYCERZ W LŚNIĄCEJ ZBROI LEPIEJ BY ZROBIŁ, SPUSZCZAJĄC ZASŁONĘ HEŁMU, KIEDY TAK BIADOLI. ROZMOWA SIĘ URWAŁA. REJS W DÓŁ TAMIZY CIĄGNĄŁ SIĘ W NIESKOŃCZONOŚĆ. KAROLINA WALCZYŁA Z OGARNIAJĄCĄ JĄ SENNOŚCIĄ I CHĘCIĄ WTULENIA SIĘ W JOHANNA. CHWILAMI NAWIGOWANIE PO CIEMNYM POOL PRZYPOMINAŁO BIEGANIE PO CIEMNYM LESIE; KIEDY INDZIEJ STRAŻNICY NA STATKACH BRALI ICH ZA ZŁODZIEI - ŚWIECILI LATARNIAMI, OBRZUCALI ICH GROŹBAMI, CELOWALI DO NICH Z GARŁACZY. KIEDY JEDNAK POKONALI ZAKRĘT PRZED ROTHERHITHE I ZBLIŻYLI SIĘ DO PSIEJ WYSPY, STATKÓW ZACZĘŁO UBYWAĆ, ZA TO BYŁY WYRAŹNIE WIĘKSZE. MIMO ŻE WIOŚLARZE ODCZUWALI JUŻ ZMĘCZENIE, SZALUPA PRZYSPIESZYŁA, POPYCHANA ŻWAWSZYM PRĄDEM PO PROSTYM KURSIE. ZOSTAWIWSZY ZA RUFĄ MIEJSKI ZGIEŁK, ZACZĘLI DOSTRZEGAĆ DROBIAZGI, KTÓRE WCZEŚNIEJ UCHODZIŁY ICH UWAGI: OGNISKA NA WZGÓRZACH I JEŹDŹCÓW GALOPUJĄCYCH ULICAMI NAD RZEKĄ. TRUDNO BYŁO NIE DOMNIEMYWAĆ, ŻE OGNIE I JEŹDŹCY NIOSĄ TE SAME - NIEZNANE - NOWINY CORAZ DALEJ, WZDŁUŻ RZEKI, NAD MORZE. OGNIE SYGNAŁOWE ROZPALONE NA KLIFACH NAD KANAŁEM MOGŁY PRZEKAZAĆ WIEŚCI NAWET NA KONTYNENT, I TO JESZCZE TEJ NOCY. ALE JAKIE TO BYŁY WIADOMOŚCI - DOBRE CZY ZŁE, PRAWDZIWE CZY FAŁSZYWE - UCIEKINIERZY W SZALUPIE NIE MIELI POJĘCIA. TAK JAK LICZYŁ NA TO JOHANN, ZAOKRĘTOWANIE NA SLUP POSZŁO SPRAWNIE. STATEK PODNIÓSŁ KOTWICĘ I POSTAWIŁ ŻAGLE, ŁAPIĄC W NIE POWIEWY SŁABIUTKIEJ BRYZY. I TAK ROZPOCZĄŁ SIĘ NIEZWYKŁY REJS W DÓŁ RZEKI, KTÓRY DLA KAROLINY BYŁ PO PROSTU KONTYNUACJĄ PRZEJAŻDŻKI SZALUPĄ, TYLE TYLKO ŻE WSZYSTKO ROZGRYWAŁO SIĘ W WIĘKSZEJ SKALI. RZĘDY OGNISK CIĄGNĘŁY SIĘ W GŁĄB KRAJU, ROZCHODZĄC SIĘ PROMIENIŚCIE OD MIASTA; CO CHWILA BYŁO TEŻ SŁYCHAĆ TĘTENT KOPYT NA TRAKCIE POCZTOWYM. WRESZCIE KSIĘŻNICZKA USNĘŁA, POWTARZAJĄC SOBIE, ŻE ICH SLUP, PRZEMYKAJĄCY BEZGŁOŚNIE PO CIEMNYCH WODACH RZEKI Z TAJEMNICZYM PASAŻEREM NA POKŁADZIE, MUSI SIĘ WYDAWAĆ RÓWNIE ZŁOWROGI JEŹDŹCOM I PALACZOM OGNISK, JAK ONI WYDAWALI SIĘ JEJ. Z TĄ WSZAKŻE RÓŻNICĄ, ŻE ONI RZECZYWIŚCIE MIELI SIĘ CZEGO OBAWIAĆ - ONA BOWIEM BĘDZIE PEWNEGO DNIA RZĄDZIĆ ICH KRAJEM. NA POKŁADZIE SOPHII, U UJŚCIA TAMIZY Czwartek, 29 lipca 1714, rano HANOWER NIE MIAŁ DOSTĘPU DO MORZA. NAJWIĘKSZYM AKWENEM NA JEGO TERENIE BYŁA PRZEROŚNIĘTA KAŁUŻA O ŚREDNICY TRZECH MIL. BOGACI MOGLI INWESTOWAĆ W STATKI Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA, A CO BARDZIEJ POCHOPNI WYPUSZCZAĆ SIĘ NA NICH W REJSY, ALE JEDNI I DRUDZY MUSIELI NAJPIERW UDAĆ SIĘ W ZAGRANICZNĄ PODRÓŻ DO BREMERHAVEN. PRZECIĘTNY HANOWERCZYK NAJCHĘTNIEJ POKONYWAŁ PRZESZKODY WODNE W SPOSÓB NASTĘPUJĄCY: NAJPIERW CZEKAŁ, AŻ WODA ZAMARZNIE, A NASTĘPNIE PRZEBIEGAŁ PO LODZIE NA DRUGĄ STRONĘ. SOPHIA (SLUP, NA KTÓRY KAROLINA I JOHANN PRZESIEDLI SIĘ W ŚRODKU NOCY PRZY PSIEJ WYSPIE) BYŁA OFICJALNIE JEDNOSTKĄ HANOWERSKĄ, TO ZNACZY - PRZEWOZIŁA STOSOWNE DOKUMENTY, STWIERDZAJĄCE TAKI WŁAŚNIE FAKT. ZAŁOGA SKŁADAŁA SIĘ JEDNAK W WIĘKSZOŚCI Z FRYZYJSKICH MARYNARZY, SZYPREM BYŁ ANTWERPSKI PROTESTANT NAZWISKIEM URSEL, A WIOŚLARZY I SZALUPĘ WYNAJĘTO NA JEDNĄ NOC Z DUŃSKIEGO WIELORYBNIKA, KTÓRY CZEKAŁ W ROTHERHITHE NA SKROBANIE KADŁUBA. DUŃCZYCY BUDZILI SIĘ WŁAŚNIE, CALI OBOLALI, WE WSCHODNIM LONDYNIE. ZANIM DO TEGO DOSZŁO, POD KILEM SOPHII PRZEPŁYNĘŁO SPORO WODY - I SŁODKIEJ, I SŁONEJ. Zdana tylko na własne domysły Karolina mogłaby dojść do wniosku, że wyszli daleko w morze i pokonali szmat drogi dzielącej ich od Antwerpii. Mgła ograniczała widoczność, ale slup przetaczał się między potężnymi, wolno toczącymi się falami jak dziecko podawane z rąk do rąk przez zgromadzony na egzekucji tłum. Oziębiło się (co, jak podpowiadała jej wiedza naturalistki, tłumaczyło pojawienie się mgły), powietrze pachniało inaczej. Wystarczyło jednak spojrzeć na Ursela, by się przekonać, że wszystkie te rozważania to zwykłe mrzonki szczura lądowego: kapitan był równie nieszczęśliwy jak Hanowerczyk, który w pół drogi w poprzek Steinhuder Meer odkrywa, że lód się kruszy, a kry kołyszą mu się pod stopami. - WŁAŚNIE DLATEGO NIKT TEGO NIE ROBI - TŁUMACZYŁ JOHANNOWI W ANGIELSKONIEMIECKONIDERLANDZKIM PIDŻYNIE. W KONTEKŚCIE OSTATNICH KILKU GODZIN „TYM, CZEGO NIKT NIE ROBI” BYŁO ZAPEWNE „WYMYKANIE SIĘ Z POOL W ŚRODKU NOCY, ŻEBY CELNICY Z GRAVESEND NIE WESZLI NA POKŁAD, NIE OBEJRZELI ŁADUNKU I NIE ZAŻĄDALI TRADYCYJNEJ ŁAPÓWKI, A POTEM POSPIESZNE SONDOWANIE DNA I WYŚCIG Z WIATREM W DÓŁ BIEGU HOPE, BY PRZED ŚWITEM MINĄĆ FORT W SHEERNESS, CO MIAŁO ZAPOBIEC ZATOPIENIU STATKU PRZEZ ZAINSTALOWANE W FORCIE DZIAŁA, A TAKŻE DOŚCIGNIĘCIU PRZEZ POLUJĄCE NA PRZEMYTNIKÓW OKRĘTY FLOTY WOJENNEJ”. SZCZUR LĄDOWY UZNAŁBY, ŻE CEL ZOSTAŁ OSIĄGNIĘTY. CAŁKIEM NIEDAWNO ROZLEGŁO SIĘ DZIEWIĘĆ UDERZEŃ OLBRZYMIEGO DZWONU, W KTÓRYM JEDEN Z MARYNARZY, OBEZNANY Z TAMIZĄ, ROZPOZNAŁ DZWON KATEDRY W CANTERBURY. DLA KAROLINY, KTÓRA W PRZESZŁOŚCI DUŻO ŚLĘCZAŁA NAD MAPAMI, OCZYWISTYM BYŁO, ŻE DAWNO WYSZLI Z KORYTA RZEKI. NIE DO KOŃCA NATOMIAST BYŁO JASNE, O CO CHODZI URSELOWI, KIEDY MÓWI „DLATEGO” - MUSIAŁ MIEĆ NA MYŚLI OKOLICZNOŚCI TAK FATALNE, ŻE NIEDORZECZNOŚĆ „TEGO, CZEGO NIKT NIE ROBI” STAWAŁA SIĘ OCZYWISTA. KAROLINA SPOJRZAŁA NA JOHANNA. BYŁ JESZCZE BARDZIEJ WYCZERPANY OD NIEJ (ONA TROCHĘ POSPAŁA, ON NIE), W DODATKU BARDZIEJ NIŻ JEJ DOKUCZAŁA MU CHOROBA MORSKA. PO JEGO MINIE POZNAŁA, ŻE RÓWNIEŻ NIE MA POJĘCIA, CZEGO DOTYCZY „DLATEGO”. PRZESTAŁA WIĘC WYCZEKIWAĆ ODPOWIEDZI Z JEGO STRONY I PRZENIOSŁA WZROK NA FRYZYJCZYKÓW, ZAJĘTYCH SONDOWANIEM WODY PO OBU STRONACH DZIOBU JEDNOCZEŚNIE. PATRZĄC NA NICH, MOŻNA BY POMYŚLEĆ, ŻE SOPHIĘ ATAKUJE ARMIA PIRATÓW, KTÓRZY PŁYNĄ KU NIEJ WPŁAW Z NOŻAMI W ZĘBACH, A JEDYNĄ BRONIĄ ZAŁOGI SĄ OŁOWIANE CIĘŻARKI NA SZNURKACH. WIDYWAŁA JUŻ WCZEŚNIEJ, JAK TO SIĘ ROBI - I ZWYKLE TRWAŁO TO ZNACZNIE DŁUŻEJ, BO CIĘŻAREK MUSIAŁ SPOCZĄĆ NA DNIE, A NASTĘPNIE LINĘ WYBIERAŁO SIĘ PRACOWICIE SĄŻEŃ PO SĄŻNIU. Tymczasem Fryzyjczycy zrzucali ciężarki do wody po kilka razy na minutę i podawali wyniki pomiarów, nie wyciągając nawet linek z wody. Wykrzykiwane po fryzyjsku liczby brzmiały zabawnie, ale z pewnością nie były duże. Trzymając się relingu, podeszła do Johanna. - Strasznie się zdenerwowali, kiedy zapiał kogut - stwierdziła. - Nie słyszałem żadnego koguta. - Bo też... hałasowałeś. - Słucham? - Wymiotowałeś. Ale naprawdę było słychać pianie koguta, z tamtej strony. Karolina machnięciem ręki wskazała gdzieś za prawą burtę. Johann zdobył się na znamionujący pewność siebie uśmiech. - Nie przejmuj się. We mgle dźwięk dziwnie się niesie. Kogut mógł piać na lądzie daleko stąd. Albo na innym statku. Zaryczała krowa. - Pianie mogło znaczyć jeszcze coś innego - zauważyła Karolina. - Mianowicie, że mgła się podnosi. To też byłoby niepokojące. Musiała podnieść głos i przysunąć się do Johanna, ponieważ Ursel zaczął krzyczeć. Niczym wytrawny flecista, który potrafi jednocześnie wdychać i wydychać powietrze, kiedy chce wydobyć z instrumentu wyjątkowo długą nutę, posiadł umiejętność (często spotykaną u sierżantów, nauczycieli, żon i innych osób rządzących mężczyznami) wydzierania się przez długie minuty bez potrzeby nabierania tchu. - Doznał objawienia - stwierdziła Karolina. - Długo błądziliśmy we mgle, a teraz nagle odkrył, gdzie jesteśmy. - Taaak... Nie tam, gdzie powinniśmy być. Co było tak oczywiste, że mówienie o tym trąciło złymi manierami. Skutek wrzasków Ursela i wysiłków marynarzy był taki, że Sophia zrobiła zwrot, po czym - po krótkiej przerwie na wyrycie swoich inicjałów kilem w mulistym dnie - ruszyła nowym kursem. Po kilku minutach wyniki sondowania sięgnęły pięciu, po chwili nawet sześciu sążni. Odgłosy wydawane przez żywy inwentarz z okolicznych farm stały się bardziej odległe, a ich charakterystyczna woń ustąpiła miejsca zapachowi istot obdarzonych łuskami Jub muszlami. Niebo pojaśniało, przechodząc od szarości przez srebro ku zlotu, i Karolina poczuła słabiutkie ciepło słońca na wargach, tak jak w zimnie nocy wyczuwała obecność Johanna leżącego obok niej w łóżku. W końcu wypłynęli z mgły i z niewyraźnej dotąd plamy po prawej stronie zmaterializował się bryg królewskiej marynarki. Szedł równoległym kursem i właśnie otwierał ambrazury. - Podczas realizacji naszego planu zdarzały się takie chwile, w których zadawałem sobie pytanie, czy na pewno ma on sens - przyznał Johann. - Ale wszystko dobrze się skończyło i dotarliśmy aż tutaj. Teraz będę się modlił do Boga i pokładał ufność w Opatrzności, że wcale nie jest tak źle, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. BYŁ CAŁY CZERWONY, CO W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH WYDAŁOBY SIĘ KAROLINIE UROCZE, ALE W ICH OBECNEJ SYTUACJI BYŁO ZŁYM ZNAKIEM. - BIEDNY JEAN JACQUES... MUSISZ SIĘ CZUĆ JAK WYJĘTA Z WODY RYBA. - GDYBYŚMY MOGLI DOJECHAĆ DO HANOWERU KONNO, NA PEWNO TAK BYM TO WŁAŚNIE ZORGANIZOWAŁ - PRZYZNAŁ JOHANN. - ALE TO NIE TY POWINNAŚ OKAZYWAĆ MI TROSKĘ, LECZ JA TOBIE. - JEŻELI NAS DOGONIĄ, NARZUCĘ CZARNY SZAL, OZNACZAJĄCY, ŻE JESTEM W ANGLII INCOGNITO. MUSI BYĆ NA TYM BRYGU KTOŚ, JAKIŚ OFICER, KTO BĘDZIE WIEDZIAŁ, CO TO OZNACZA. - INCOGNITO BYŁO DOBRE DLA ZOFII, KIEDY JECHAŁA Z WIZYTĄ DO LISELOTTE W CZASACH ŚWIETNOŚCI WERSALU. ALE OCZEKIWAĆ, ŻE TORYSI I WIGOWIE W OBECNYCH OKOLICZNOŚCIACH ZECHCĄ HONOROWAĆ TAK DZIWACZNY ZWYCZAJ, TO JAK NAMAWIAĆ DWA SZKOLONE DO WALKI KOGUTY, ŻEBY, ZANIM RZUCĄ SIĘ NA SIEBIE, WYPIŁY ZA ZDROWIE KRÓLOWEJ. DLATEGO MYŚLĘ, ŻE W SYTUACJI KRYTYCZNEJ BĘDĘ MUSIAŁ WZIĄĆ CAŁĄ WINĘ NA SIEBIE. - A CO TO MA NIBY ZNACZYĆ? STWIERDZISZ, ŻE MNIE PORWAŁEŚ I PRZYWIOZŁEŚ DO LONDYNU WBREW MOJEJ WOLI? - MNIEJ WIĘCEJ. - NIE GADAJ GŁUPSTW. PO PROSTU POWIEM, ŻE NIE JESTEM TYM, KIM JESTEM. TAKA OTO ROZMOWA, NUŻĄCA I JAŁOWA, TRWAŁA CZAS JAKIŚ. URSEL WDAŁ SIĘ TYMCZASEM W DYSKUSJĘ Z KAPITANEM BRYGU, KTÓRY ZA POMOCĄ CHORĄGIEWEK KAZAŁ SOPHII ZWOLNIĆ. SOPHIA NAJPIERW UDAŁA, ŻE NIE WIDZI SYGNAŁU, A POTEM, ŻE GO NIE ROZUMIE, WIĘC BRYG WZMOCNIŁ PRZEKAZ STRZAŁEM ARMATNIM WYMIERZONYM PRZED DZIÓB SŁUPA. SOPHIA, KTÓRA PRZEZ TEN CZAS MINĘŁA FOULNESS SAND I WYSZŁA NA ROZLEGLEJSZE I GŁĘBSZE WODY, POSTAWIŁA WIĘCEJ ŻAGLI I RZUCIŁA SIĘ DO UCIECZKI, IDĄC BAJDEWINDEM, ZNACZNIE OSTRZEJ, NIŻ BRYG BYŁ TO W STANIE ZROBIĆ. W TEN SPOSÓB ZBLIŻYLI SIĘ O KILKA MIL DO OTWARTEGO MORZA, PONIEWAŻ WIATR WIAŁ MNIEJ WIĘCEJ ZE WSCHODU, A WIĘC W KIERUNKU, W KTÓRYM ZAMIERZALI PŁYNĄĆ. POSUWALI SIĘ ZYGZAKIEM, ODCHYLAJĄC SIĘ OD KURSU WSCHODNIEGO NA PRZEMIAN PO KILKA STOPNI NA PÓŁNOC I NA POŁUDNIE. BRYG RUSZYŁ ICH ŚLADEM, ALE MUSIAŁ WYKREŚLAĆ ZYGZAK SZERSZY, BARDZIEJ ZAMASZYSTY, CO POWINNO GO SPOWOLNIĆ, TAK ŻE PRZYNAJMNIEJ Z PUNKTU WIDZENIA SOPHII SPRAWY WYGLĄDAŁY NIE NAJGORZEJ. NIESTETY, W MIARĘ JAK DOCHODZIŁO POŁUDNIE, KAROLINA (KTÓRA ŚLEDZIŁA POŚCIG Z WIELKIM ZAINTERESOWANIEM, BO MIAŁA PRZECIEŻ NIEBAWEM ODZIEDZICZYĆ FLOTĘ WOJENNĄ) DOCHODZIŁA DO WNIOSKU, ŻE JEST TO JEDNA Z TYCH SYTUACJI, W KTÓRYCH DIABEŁ TKWI W SZCZEGÓŁACH. BRYG CIĄŁ WODĘ SZYBCIEJ NIŻ SOPHIA I WIĘKSZĄ PRĘDKOŚCIĄ REKOMPENSOWAŁ SOBIE KONIECZNOŚĆ POKONYWANIA DŁUŻSZEJ TRASY. MIAŁ RÓWNIEŻ NA POKŁADZIE PILOTA Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA, KTÓRY ZNAŁ AKTUALNE POŁOŻENIE PIASZCZYSTYCH ŁACH W UJŚCIU TAMIZY, URSEL ZAŚ MUSIAŁ SIĘ OPIERAĆ NA MAPIE SPRZED DZIESIĘCIU LAT, KTÓRA Z BIEGIEM CZASU ZMIENIŁA SIĘ W PALIMPSEST SPRZECZNYCH, ODRĘCZNIE RYSOWANYCH SYMBOLI ORAZ GNIEWNYCH ADNOTACJI W RÓŻNYCH PÓŁNOCNOEUROPEJSKICH JĘZYKACH. DLATEGO TEŻ SOPHIA NIE KREŚLIŁA STATECZNEGO ZYGZAKA NA BŁĘKITNEJ GŁĘBINIE, LECZ PORUSZAŁA SIĘ PO NIEJ SERIĄ RWANYCH SKOKÓW, ZBACZAJĄC ZE WSCHODNIEGO KURSU ZA KAŻDYM RAZEM, GDY URSEL UZNAŁ, ŻE ZBLIŻAJĄ SIĘ DO SUGEROWANYCH PRZEZ MAPĘ MIELIZN, TENDENCJA WYNIKÓW SONDOWANIA JEST NIEKORZYSTNA ALBO NIE PODOBA MU SIĘ KOLOR WODY LUB FAKTURA JEJ POWIERZCHNI. CZĘSTO ZMIANY KURSU POCHŁANIAŁY SPORO CZASU I ENERGII SŁUPA, BRYG ZAŚ SPOKOJNIE MANEWROWAŁ W POPRZEK CAŁEGO UJŚCIA, WCISKAJĄC SIĘ KOLEJNYMI HALSAMI W LUKI ROZDZIELAJĄCE ŚRODEK, ZAKRĘT, MYSZ, KOŁEK, HISZPANA, DRŻĄCE PIASKI I INNE PRZESZKODY NAWIGACYJNE, ZBYT MAŁE LUB ZBYT ZMIENNE, ŻEBY MARNOWAĆ NA NIE JAKIEŚ NAZWY. POŚCIG BYŁ NIEBEZPIECZNY I RYZYKOWNY, POWINIEN WIĘC TRZYMAĆ W NAPIĘCIU, ALE CIĄGNĄŁ SIĘ PRZEZ CAŁE PRZEDPOŁUDNIE, A W DODATKU BYWAŁY TAKIE OKRESY, ŻE PRZEZ DOBRĄ GODZINĘ NIE DZIAŁO SIĘ NIC SZCZEGÓLNEGO. PRZYPOMINAŁ TROCHĘ CZUWANIE PRZY ŁOŻU CIĘŻKO CHOREJ UKOCHANEJ OSOBY - WAŻNE, POCHŁANIAJĄCE BEZ RESZTY, ALE ZARAZEM NUDNE I PRZEZ TO MĘCZĄCE. Wreszcie zmęczenie wzięło górę nad Urselem. A może po prostu okazał się gorszym żeglarzem niż kapitan brygu, który krótko przed dwunastą zbliżył się na odległość strzału z działa i wyglądało na to, że zajmuje pozycję dogodną do oddania salwy burtowej. Postawiony przed wyborem: kule armatnie albo mielizna, kapitan słupa wybrał tę drugą możliwość i chwilę później posadził Sophię na mulistej łasze, której istnienia - patrząc z perspektywy czasu - można było się domyślać po maźnięciu na mapie. Znajdowali się w miejscu, gdzie Tamiza miała około dwudziestu mil szerokości i była rzeką już tylko z nazwy. Cały wschodni horyzont zajmowało morze - pełne sto osiemdziesiąt stopni morskiego widnokręgu jakby kpiło z nieszczęsnego kapitana. Kiedy Karolina spytała go, co dalej, Ursel poinformował ją, że nie ma należytych kwalifikacji do wypowiadania się w tej kwestii, ponieważ dowodzi statkami, a Sophia przestała być statkiem, stała się wrakiem i nie należy już do Hanoweru, lecz do tego, kto pierwszy wejdzie na jej pokład. Po tych słowach udał się do swojej kabiny, by spokojnie oddać się piciu dżinu. - Nie znam praw Admiralicji, ale dla mnie to wygląda jak ocean, nie jak rzeka - stwierdziła Karolina. - Płyniemy po otwartym morzu, nikomu nie wadząc. - Utknęliśmy na mieliźnie - przypomniał jej Johann. - W takim razie płynęliśmy po otwartym morzu, nikomu nie wadząc, kiedy nagle zbliżył się do nas ten paskudny bryg i zepchnął na mieliznę. To piractwo. Johann wzniósł oczy ku niebu. - Wypłynęliśmy z Antwerpii na wycieczkę - ciągnęła Karolina. - I co, przez przypadek przepłynęliśmy całe Morze Północne? - Niezwykły w tym rejonie silny wiatr od wschodu zepchnął nas w nocy z kursu. To się zdarza. Nie utrudniaj! Wczoraj w Londynie sam mi mówiłeś, że muszę się wznieść ponad przeciętność. Królowie i królowe mają prawo na nowo pisać historię, prawda? - Kiedy się czyta dużo książek historycznych, rzeczywiście można dojść do takiego wniosku. - W takim razie, jak sądzisz, kto jest bardziej pomysłową pisarką: królowa Anna czy kobieta stojąca teraz przed tobą? - W tej konkurencji wygrywasz bezdyskusyjnie, najdroższa. - Cieszę się. Pod pokładem wieziemy skrzynię, w której znajduje się hanowerska flaga. Przynieś ją i wciągnij na maszt. Pokażmy wszystkim nasze barwy, by każdy przepływający tędy statek widział, że królewska marynarka wojenna uprawia piractwo w biały dzień! Karolina przybrała dumną pozę, zamaszystym gestem wskazując rozległe wody przed dziobem słupa, upstrzone żaglami licznych statków. - Jeśli taka jest wola Waszej Królewskiej Mości... - Nie inaczej. No, biegiem. Kiedy Sophia ugrzęzła na mieliźnie, bryg został zmuszony do wykonania kilku manewrów, które zajęły mu blisko pół godziny: odpadł od wiatru, zawrócił, zrefował żagle i pomalutku przesunął się na głębszą wodę w odległości pół mili od słupa, gdzie mógł bezpiecznie się zatrzymać i spuścić szalupę, bez obawy, że przez ten czas wiatr, prąd lub przypływ zepchną go na płyciznę. Zanim się ze wszystkim uporał, na nagim maszcie Sophii powiewała już ogromna hanowerska flaga, co chyba dało do myślenia kapitanowi brygu. Herb Hanoweru był łudząco podobny do herbu brytyjskiej rodziny królewskiej i z tej odległości nie dałoby się ich odróżnić. Owszem, bryg straszył Sophię otwartymi ambrazurami i gotowymi do strzału działami - ale księżniczka Karolina właśnie przystawiła jego kapitanowi nabity pistolet do głowy. Całkiem możliwe, że wysłany w nocy konny posłaniec Bolingbroke'a przygalopował do fortu w Sheerness i wręczył kapitanowi brygu rozkaz przeczesania ujścia rzeki w poszukiwaniu takiego to a takiego słupa, a następnie aresztowania znajdujących się na jego pokładzie szpiegów. W pierwszej chwili polecenie musiało się wydać proste i oczywiste. Dyndająca u dołu dokumentu pieczęć Bolingbroke'a, zajeżdżony koń, zbryzgany błotem, wymęczony posłaniec, pilna wiadomość dostarczona w środku nocy - wymarzony prezent dla ambitnego oficera marynarki. I tenże oficer spisał się na medal. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie nastąpiły niespodziewane komplikacje, a mianowicie w obliczu nowej sytuacji musiał pomyśleć samodzielnie. Królewska bandera powiewająca na maszcie uwięzionego na mieliźnie słupa zmuszała do namysłu i ostrożności. BRYG ZWODOWAŁ SZALUPĘ - ALE PUSTĄ; DOPIERO PO DŁUŻSZEJ CHWILI ZESZLI DO NIEJ WIOŚLARZE I ZAJĘLI MIEJSCA. TYMCZASEM NA POKŁADZIE TRWAŁ SPÓR O TO, KTÓRZY OFICEROWIE POWINNI DO NIEJ WSIĄŚĆ. CO TO MIAŁO BYĆ? ABORDAŻ? WYPRAWA RATUNKOWA? POSELSTWO DYPLOMATYCZNE? KTO PŁYNĄŁ SLUPEM? SZPIEDZY? PRZEMYTNICY? A MOŻE PRZYSZLI WŁAŚCICIELE I ADMIRAŁOWIE KRÓLEWSKIEJ MARYNARKI WOJENNEJ? NIE BYŁA TO SYTUACJA TUZINKOWA, W KTÓREJ MOŻNA BY LICZYĆ NA SZYBKIE ROZSTRZYGNIĘCIE. WKRÓTCE ZRESZTĄ OKOLICZNOŚCI DODATKOWO SIĘ SKOMPLIKOWAŁY. LEDWIE SOPHIA WYWIESIŁA BANDERĘ, JEDEN Z ŻAGLOWCÓW WPŁYWAJĄCYCH W GŁĄB UJŚCIA TAMIZY ZMIENIŁ KURS I OD TAMTEJ PORY BŁYSKAWICZNIE RÓSŁ W OCZACH; BIAŁE ŻAGLE, PIĘTRZĄCE SIĘ JEDEN NAD DRUGIM NICZYM KOLEJNE POZIOMY FORTYFIKACJI, WZNOSIŁY SIĘ CORAZ WYŻEJ I ROZPOŚCIERAŁY CORAZ SZERZEJ. STATEK GÓROWAŁ NAD BRYGIEM JAK NIEDŹWIEDŹ NAD BULDOGIEM - MIAŁ NIE DWA, LECZ TRZY MASZTY, WIĘCEJ PŁÓCIEN NA KAŻDYM I WIĘCEJ MIEJSCA DO PRZEWOZU ŁADUNKU LUB DZIAŁ (GŁÓWNIE DZIAŁ, PONIEWAŻ, CO SZYBKO STAŁO SIĘ OCZYWISTE, NALEŻAŁ DO KOMPANII WSCHODNIOINDYJSKIEJ, PRZEZ CO BYŁ W ZASADZIE NIE DO ODRÓŻNIENIA OD OKRĘTU WOJENNEGO). WYPORNOŚCIĄ PRZEWYŻSZAŁ BRYG CO NAJMNIEJ TRZYKROTNIE. GDYBY POSUNĄŁ SIĘ ZA DALEKO W GŁĄB TAMIZY, OGROMNE ROZMIARY MOGŁYBY MU PRZESZKADZAĆ, ALE TU, PRZY UJŚCIU, MÓGŁ SWOBODNIE MANEWROWAĆ - ZAKŁADAJĄC, RZECZ JASNA, ŻE KAPITAN MA AKTUALNE MAPY DELTY I UMIE SIĘ NIMI POSŁUGIWAĆ. STATEK JEDNAK PORUSZAŁ SIĘ WŚRÓD NIEWIDOCZNYCH MIELIZN RÓWNIE PEWNIE, JAK WCZEŚNIEJ BRYG, I TO POMIMO FAKTU, ŻE NIE BYŁ WCALE STATKIEM BRYTYJSKIM ANI HOLENDERSKIM, LECZ, CO STAŁO SIĘ OCZYWISTE, KIEDY WCIĄGNĄŁ NA MASZT BANDERĘ... - Mirabile dictu... - mruknął Johann, oburącz wciskając sobie lunetę w oczodół. - Jaka jest szansa na to, że dwa hanowerskie statki spotkają się na morzu? - A jaka jest szansa, że dwa hanowerskie statki w ogóle istnieją? - odparowała Karolina. WYRWAŁA LUNETĘ JOHANNOWI I PRZEZ DOBRĄ MINUTĘ PODZIWIAŁA GALION ZBLIŻAJĄCEJ SIĘ JEDNOSTKI: PALLAS Z NAGIMI PIERSIAMI, GOTOWĄ TOROWAĆ SOBIE DROGĘ WŚRÓD FAL ZDOBIONĄ WĘŻAMI EGIDĄ. - MOJA MATKA ZAINWESTOWAŁA KIEDYŚ W JAKIŚ STATEK... - POWIEDZIAŁ JOHANN. - A WŁAŚCIWIE ZAINWESTOWAŁA ZOFIA, A MAMA PILNOWAŁA RACHUNKÓW. - NIECH ZGADNĘ, STATEK NAZYWAŁ SIĘ... ATENA? PALLAS? MINERWA? - O właśnie, Minerwa. Ale myślałem, że Minerwa jest w Bostonie. - Może była. Teraz jest tutaj. Stocznia Orneya, Rotherhithe 31 lipca 1714 - To piękna młoda dama, bardzo opanowana, uprzejma... Zachowała spokój nawet kiedy gromada Filipińczyków i Laskarów przenosiła ją z tkwiącego na mieliźnie słupa do szalupy. Co nie zmienia faktu, że kamień spadł mi z serca, kiedy pozbyliśmy się jej ze statku. Otto van Hoek miał skórę i charakter stuletniego zrzędy, był jednak przy tym żwawy i krzepki jak trzydziestolatek. Zamiast prawej dłoni miał stalowy hak, którym w chwilach roztargnienia bądź zdenerwowania drapał po wszystkim, co akurat wpadło mu pod rękę. W tawernach, komnatach i kajutach głębokie rysy znaczyły ściany i blaty stołów, jakby gigantyczny kocur ostrzył sobie na nich pazury. W tej chwili rysował hakiem wieko skrzyni wyładowanej niedawno z Minerwy. Leżała na pomoście Stoczni Orneya w Rotherhithe i była zaadresowana jak następuje: DR DAN'L WATERHOUSE PAŁAC SZTUK TECHNICZNYCH CLERKENWELL LONDYN WIEKO BYŁO JUŻ NA WPÓŁ DZIURAWE, PONIEWAŻ VAN HOEK REGULARNIE OSTRZYŁ HAK, A ÓW RANEK BYŁ DLA NIEGO WYJĄTKOWO DŁUGI I NERWOWY. MINERWA STAŁA W SUCHYM DOKU - RYNNIE WYRYTEJ W NABRZEŻU I ZAMKNIĘTEJ WROTAMI ZBITYMI Z PNI DRZEW, KTÓRE, CHOĆ POJĘKIWAŁY PRZERAŹLIWIE I OBFICIE PRZECIEKAŁY, MIMO WSZYSTKO POWSTRZYMYWAŁY NAPÓR WÓD TAMIZY. KADŁUB STATKU, PODPARTY LICZNYMI PALAMI WBITYMI W GRZĄSKIE, POKRYTE KAŁUŻAMI DNO DOKU PRZYPOMINAŁ DANIELOWI ZIEMNIAKA, KTÓRY ZA DŁUGO LEŻAŁ W PIWNICY I ZACZĄŁ KIEŁKOWAĆ - NIETRUDNO BOWIEM BYŁO SOBIE WYOBRAZIĆ, ŻE TO MINERWA WYPUŚCIŁA SETKĘ KOŚCISTYCH ODNÓŻY I WYCZŁAPAŁA NA BRZEG. WYDAWAŁO MU SIĘ, ŻE WYCIĄGNIĘCIE NA LĄD TAKIEGO OLBRZYMA TO SKOMPLIKOWANE PRZEDSIĘWZIĘCIE, MAJĄCE POTRWAĆ WIELE TYGODNI, I MIAŁ NADZIEJĘ ZOBACZYĆ NA WŁASNE OCZY JEGO PIERWSZĄ FAZĘ, LECZ KIEDY O JEDENASTEJ RANO WSZEDŁ NA TEREN STOCZNI, BYŁO JUŻ PO WSZYSTKIM. JEDYNY ŚLAD PO CAŁEJ OPERACJI STANOWIŁA SETKA RÓWNOLEGŁYCH RYS OD HAKA NA WIEKU SKRZYNI. - Słyszałem, że jest... - Daniel chciał powiedzieć „taki przesąd”, ale ugryzł się w język. - Taka tradycja, że kobieta na pokładzie przynosi pecha. VAN HOEK ROZWAŻYŁ JEGO SŁOWA. VAN HOEK ROZWAŻAŁ WSZYSTKO, CO MU SIĘ MÓWIŁO, PRZEZ CO TRUDNO BYŁO GO WCIĄGNĄĆ W JAŁOWE POGADUSZKI. - PIERWSZĄ KOBIETĄ, KTÓRA DŁUŻEJ PRZEBYWAŁA NA POKŁADZIE MINERWY, BYŁA ELŻBIETA DE OBREGON. WYRATOWALIŚMY JĄ Z WRAKU GALEONU MANILSKIEGO WRAZ Z CZŁOWIEKIEM, KTÓRY GO PODPALIŁ, EDOUARDEM DE GEX. - Skoro o nim mowa... Nie żyje. - Znowu? Cieszę się. I rzeczywiście, po tamtym rejsie bywały chwile, w których nie powodziło się nam najlepiej. Ale musiałbym być skończonym durniem, żeby obwiniać o to panią de Obregon, skoro prawdziwą przyczyną była złośliwość i przebiegłość de Gexa. - To uczciwe postawienie sprawy. Czyli nie wierzy pan, że kobieta na statku zwiastuje nieszczęście? - Takie przekonanie byłoby nie do pogodzenia z długim pasmem sukcesów malabarskiej królowej piratów. - Mimo to niepokoił się pan, przewożąc księżniczkę Karolinę. Chociaż, jak się domyślam, z innych powodów. Podobno ścigał ją okręt królewskiej marynarki wojennej. - Kręciliśmy się od pewnego czasu po zatoczkach i kanałach u brzegów Essexu. To ulubione okolice przemytników... - Dobrze je znam - wtrącił z uśmiechem Daniel. - Mój ojciec dorobił się tam fortuny. - W nocy dwudziestego ósmego lipca dowiedzieliśmy się, że możemy bezpiecznie wpłynąć w głąb Tamizy: ognie sygnałowe błyskawicznie przekazały z Londynu nowinę o zwycięstwie wigów. Uznałem, że to pewna wiadomość; inaczej w ogóle nie zbliżyłbym się do Norę. Kiedy zobaczyłem królewski bryg w pogoni za slupem, doszedłem do wniosku, że kapitan tego pierwszego po prostu nie ma pojęcia, co się wydarzyło w stolicy. Kiedy później, płynąc z księżniczką w górę rzeki, spotykaliśmy inne okręty wojenne, na ich masztach powiewały już proporce lorda Berkeley. Wiga. - Mimo to ucieszył się pan, kiedy księżniczka zeszła na ląd. - Z niektórymi ładunkami jest więcej zachodu, niż są tego warte. Van Hoek odwrócił się plecami do Daniela i spojrzał na Minerwę. Żurawie i dźwigi wyławiały z jej zęzy ciężkie skrzynie wyładowane kulami armatnimi i olbrzymimi otoczakami. - Wydaje mi się, że nie mówi pan tylko o księżniczce. - TO MIAŁO BYĆ ZWYKŁE ZABEZPIECZENIE, KTÓRE POMOŻE NAM PRZETRWAĆ EWENTUALNE CHUDE LATA. TAK JAK KUPIEC TRZYMA W DOMU SREBRNĄ ZASTAWĘ, KTÓRĄ W RAZIE POTRZEBY MOŻNA PRZETOPIĆ, A ZE SREBRA WYBIĆ MONETY, TAK I MY WOZILIŚMY W ZĘZIE ARKUSZE ZŁOTEJ BLACHY. ŻADEN CELNIK NIE WPADŁ NA TO, ŻEBY ICH TAM SZUKAĆ; MAŁO KTÓRY Z MOICH MARYNARZY O NICH WIE. OD CZASU DO CZASU WYJMOWALIŚMY KILKA I BILIŚMY Z NICH PIENIĄDZE. NIE MIAŁEM POJĘCIA, ŻE GROZI NAM TAKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO. - WYŁĄCZNIE DLATEGO, ŻE OBECNY MISTRZ MENNICY W SPOSÓB SZCZEGÓLNY INTERESUJE SIĘ TYM RODZAJEM ZŁOTA. NIC WAM NIE GROZIŁO, DOPÓKI SIEDZIELIŚCIE CICHO; ALE WYPRODUKOWANIE CHOĆBY JEDNEJ GWINEI I WPROWADZENIE JEJ DO OBIEGU BYŁO JAK STRZAŁ Z PISTOLETU W CICHYM KOŚCIELE. - DAPPA MÓWIŁ MI PRZED ARESZTOWANIEM, ŻE WPADŁ PAN NA POMYSŁ, KTÓRY POZWOLI NAM CZERPAĆ ZYSKI ZE ZŁOTA BEZ POTRZEBY BICIA MONET. NIESTETY, NIC WIĘCEJ NIE ZROZUMIAŁEM Z JEGO WYWODU. MIAŁEM NADZIEJĘ WRÓCIĆ DO TEMATU, KIEDY POŻEGLUJEMY DO BOSTONU, ALE, JAK PAN WIE, MUSIELIŚMY WYJŚĆ W MORZE W POŚPIECHU, BEZ DAPPY. - W SKRÓCIE WYGLĄDA TO TAK: W MOSKWIE JEST KTOŚ, KTO CHĘTNIE KUPI CAŁE WASZE ZŁOTO, POD WARUNKIEM, ŻE WCZEŚNIEJ NADAMY MU PEWNĄ SPECYFICZNĄ FORMĘ. - CHCE PAN COŚ Z NIEGO WYPRODUKOWAĆ? - WŁAŚNIE. TEN CZŁOWIEK ODKUPI TO „COŚ”, PŁACĄC ZWYKŁYM ZŁOTEM. TAK PRZYNAJMNIEJ WYGLĄDAŁ NASZ PLAN W DNIU, KIEDY DAPPA ZOSTAŁ ARESZTOWANY, A WY WYRUSZYLIŚCIE DO BOSTONU. - CZY TO ZNACZY, ŻE PLAN SIĘ ZMIENIŁ? - SPYTAŁ VAN HOEK, ŻŁOBIĄC GŁĘBOKĄ BRUZDĘ W WIEKU SKRZYNI. - BYĆ MOŻE. WASZ DAWNY WSPÓLNIK... - JACK? - TAK, JACK. OTÓŻ WYGLĄDA NA TO, ŻE JACK DOBIŁ TARGU Z MISTRZEM MENNICY. NIEWYKLUCZONE, ŻE NIEBEZPIECZEŃSTWO, O KTÓRYM WSPOMNIAŁEM, ZOSTAŁO ZAŻEGNANE. MOŻE NIE BĘDZIE POTRZEBY WYSYŁAĆ ZŁOTA DO MOSKWY. - JEST MI OBOJĘTNE, KTO JE KUPI: CAR CZY MISTRZ MENNICY. BYLEBYŚMY SIĘ POZBYLI TEGO DRAŃSTWA. ALE RADZĘ SIĘ SZYBKO DECYDOWAĆ. VAN HOEK ODWRÓCIŁ SIĘ W STRONĘ RZEKI, GDZIE ZAOPATRZONY W MNÓSTWO WIOSEŁ STATEK ZMIERZAŁ KU STOCZNI ORNEYA. - RZADKO WIDUJE SIĘ TAKIE COŚ NA TAMIZIE - STWIERDZIŁ DANIEL. - POD JAKĄ BANDERĄ PŁYNIE? - SPYTAŁ, WIDZĄC, ŻE VAN HOEK WYCIĄGA LUNETĘ. - DWUGŁOWY ORZEŁ. TO ROSYJSKA GALERA WOJENNA - ODPARŁ VAN HOEK I AŻ PARSKNĄŁ ŚMIECHEM NA MYŚL O NIEDORZECZNOŚCI TEJ SYTUACJI. - ROSJANIE CHCĄ ODEBRAĆ OKRĘTY, KTÓRE ORNEY DLA NICH ZBUDOWAŁ. TO DLA NIEGO WIELKI DZIEŃ! - A DLA DOKTORA WATERHOUSE'A? - NIE NARZEKAM. WSZYSTKO IDZIE PO MOJEJ MYŚLI. - NIE BRZMI PAN TAK SZCZERZE, JAK BYM CHCIAŁ. - NIE JESTEM NIESZCZERY, LECZ ROZTARGNIONY. OSTATNIE DNI OBFITOWAŁY W NIEZWYKŁE WYDARZENIA. SPRAWA JEST ZNACZNIE BARDZIEJ ZŁOŻONA, NIŻ SĄDZIŁEM. - A NIECH MNIE KULE BIJĄ! ROSJA TO NAPRAWDĘ KRAJ WIELKICH LUDZI! - O CZYM PAN MÓWI? - O TYM MĘŻCZYŹNIE NA POKŁADZIE RUFÓWKI! JEŻELI CI, KTÓRZY GO OTACZAJĄ, SĄ PRZECIĘTNEGO WZROSTU, TO W ŻYCIU NIE WIDZIAŁEM TAKIEGO OLBRZYMA. GÓRUJE JAK WIEŻA NAD TYM BIEDAKIEM, KTÓREGO OKŁADA PO GŁOWIE! - MA PAN NADE MNĄ PEWNĄ PRZEWAGĘ. POZWOLI PAN...? VAN HOEK ODDAŁ BEZ ENTUZJAZMU LUNETĘ DANIELOWI. TEN OPARŁ SIĘ O POBLISKI PACHOŁEK, WYCELOWAŁ PRZYRZĄD I USTAWIŁ OSTROŚĆ. OD PRZYSTANI DZIELIŁA GALERĘ ODLEGŁOŚĆ STRZAŁU Z ŁUKU; WIOSŁA NADAL PRACOWAŁY, ALE POMAŁU ZWALNIAŁY RYTM. DANIEL ODSZUKAŁ POKŁAD RUFOWY, UMIESZCZONY BARDZO WYSOKO, JAK ZWYKLE NA WOJENNEJ GALERZE, I OD RAZU DOSTRZEGŁ CZŁOWIEKA, KTÓRY ZWRÓCIŁ UWAGĘ VAN HOEKA. TRUDNO BYŁO OCENIĆ JEGO WZROST, OTACZAŁO GO BOWIEM KILKU KARŁÓW, ALE BYLI TAM RÓWNIEŻ LUDZIE NORMALNEJ POSTURY. JEDEN, W ADMIRALSKIM KAPELUSZU (JAK FRANCUZ), PRZECHADZAŁ SIĘ W TĘ I Z POWROTEM WZDŁUŻ RELINGU. DRUGIM BYŁ STARZEC Z DŁUGĄ SIWĄ BRODĄ I ŁYSINĄ UKRYTĄ POD WYSOKĄ CZAPĄ Z CZARNEGO FILCU. TRZECI STAŁ OBOK OLBRZYMA, KTÓRY OBEJMOWAŁ GO RĘKĄ ZA SZYJĘ, TAK ŻE BYŁO WIDAĆ TYLKO CZUBEK ŁYSEJ GŁOWY; OLBRZYM ZGIĄŁ GO WPÓŁ W ZAPAŚNICZYM CHWYCIE I KNYKCIAMI DRUGIEJ RĘKI OSTUKIWAŁ MU CZASZKĘ. SZEROKI UŚMIECH NA OBLICZU OLBRZYMA I UCIECHA MALUJĄCA SIĘ NA TWARZACH KARŁÓW POZWALAŁY SIĘ DOMYŚLAĆ, ŻE WSZYSCY ŚWIETNIE SIĘ BAWIĄ; SĄDZĄC PO TYM, JAK OFIARA TEGO ŻARTU ROZPACZLIWE MŁÓCIŁA RAMIONAMI I PRZESTĘPOWAŁA Z NOGI NA NOGĘ, MIAŁA CHYBA INNE ZDANIE W TEJ KWESTII. WRESZCIE OLBRZYM PUŚCIŁ NIESZCZĘŚNIKA. GALERA ZBLIŻAŁA SIĘ DO POMOSTU, PRZECHODZĄC WŁAŚNIE MIĘDZY DWOMA ZAKOTWICZONYMI PRZED STOCZNIĄ NOWIUTEŃKIMI FREGATAMI, KTÓRE PRZYKUŁY JEGO WZROK. OFIARA JEGO ZABIEGÓW CZMYCHNĘŁA DYSKRETNIE, PODNIOSŁA ZGUBIONĄ PERUKĘ, PO CZYM WYPROSTOWAŁA SIĘ (POWOLI I MAJESTATYCZNIE, MIAŁA JUŻ BOWIEM SWOJE LATA) I PRZYWDZIAŁA TĘ OZDOBĘ GŁOWY. DOPIERO W TYM MOMENCIE DANIEL ZOGNISKOWAŁ LUNETĘ NA TWARZY MĘŻCZYZNY. WESTCHNĄŁ CIĘŻKO. - CO SIĘ STAŁO? - ZANIEPOKOIŁ SIĘ VAN HOEK. - WSZYSTKO SIĘ NAGLE STRASZNIE SKOMPLIKOWAŁO. - JUŻ WCZEŚNIEJ MÓWIŁ PAN, ŻE TO SKOMPLIKOWANA SPRAWA. - BO TAK MI SIĘ WYDAWAŁO. ALE TO BYŁO, ZANIM DO LONDYNU PRZYBYŁ JEGO CESARSKA MOŚĆ PIOTR WIELKI, PRZYWOŻĄC ZE SOBĄ BARONA VON LEIBNIZ. - TO JEST CAR? - TAK SIĘ DOMYŚLAM. - CO ON TU ROBI? - TEGO NIE WIEM. JEST JEDNAK UBRANY JAK PRZECIĘTNY DŻENTELMEN I PRZEPASANY CZARNĄ SZARFĄ, CZYLI PRZYBYWA INCOGNITO. - MOŻE SZWEDZI WYGNALI GO Z KRAJU I MUSIAŁ UCIEKAĆ DO NAS? - NIE WYGLĄDA MI NA TO... WYGNANEMU WŁADCY NIE TOWARZYSZYŁYBY KARŁY I FILOZOFOWIE. - NO TO CO GO TU SPROWADZA? - MAM NADZIEJĘ, ŻE ZWYKŁY KAPRYS. - DLACZEGO? - BO JEŚLI NIE, TO JEGO WIZYTA MOŻE MIEĆ COŚ WSPÓLNEGO ZE MNĄ. * * * - JEST MI OGROMNIE PRZYKRO, ŻE NIE ZDĄŻYŁEM NA POGRZEB ZOFII - POWIEDZIAŁ BARON GOTTFRIED WILHELM VON LEIBNIZ. PRZEBYWAŁ NA ANGIELSKIEJ ZIEMI MNIEJ WIĘCEJ OD GODZINY. NIKT NIE NAZWAŁBY GO (ANI W PRZESZŁOŚCI, ANI W PRZYSZŁOŚCI) MĘŻCZYZNĄ PRZYSTOJNYM, ALE ODKĄD DANIEL OSTATNI RAZ GO WIDZIAŁ, NA JEGO TWARZY POJAWIŁY SIĘ ZMARSZCZKI I CIENIE, KTÓRE PASOWAŁY DO CIEMNYCH OCZU I (KIEDY JUŻ ZAŁOŻYŁ PERUKĘ I ZAKRYŁ NIĄ ŚLADY CARSKICH KNYKCI) NADAWAŁY MU WYGLĄD POWAŻNY I GROŹNY. PIOTR DOKONYWAŁ WŁAŚNIE INSPEKCJI JEDNEGO ZE SWOICH NOWYCH OKRĘTÓW, W TOWARZYSTWIE WIĘKSZOŚCI SWOJEGO ORSZAKU I ZASKOCZONEGO, ALE ROBIĄCEGO DOBRĄ MINĘ DO ZŁEJ GRY PANA ORNEYA. - CI SPOŚRÓD DWORZAN, KTÓRZY I TAK PANA ZNAJĄ I KOCHAJĄ, DOMYŚLALI SIĘ, ŻE PAŃSKA NIEOBECNOŚĆ WYNIKŁA Z WAŻNYCH POWODÓW. CI ZAŚ, KTÓRZY MAJĄ NA PAŃSKI TEMAT INNĄ OPINIĘ, TYLKO SIĘ W NIEJ UMOCNILI. O ILE W OGÓLE JĄ ZAUWAŻYLI. LEIBNIZ POKIWAŁ GŁOWĄ. - W MAJU ZOSTAŁEM WEZWANY DO PETERSBURGA, BY TAM PRACOWAĆ NAD STWORZENIEM ROSYJSKIEJ AKADEMII NAUK. - CIEKAWE, ŻE MNIE NIKT NIGDY NIE ZLECA TAKICH ZADAŃ. - TO NIE JEST WCALE TAKIE PRZYJEMNE, JAK MOGŁOBY SIĘ WYDAWAĆ. SANKT PETERSBURG JEST BAGNEM, W SENSIE DOSŁOWNYM I PRZENOŚNYM. PIOTR WSZYSTKO CHCE ROBIĆ SAM. LEIBNIZ WSKAZAŁ RUCHEM GŁOWY TRZECI Z NOWO BUDOWANYCH STATKÓW, KTÓRY STAŁ JESZCZE NA POCHYLNI I CZEKAŁ NA WODOWANIE; PIOTR WSPINAŁ SIĘ PO TAKIELUNKU JAK TRZYSTUFUNTOWA MUCHA MIOTAJĄCA SIĘ W GIGANTYCZNEJ PAJĘCZYNIE. JEGO PODDANYM NA POKŁADZIE NIE POZOSTAŁO NIC INNEGO, JAK PRZYPOCHLEBIAĆ MU SIĘ I WIWATOWAĆ. - KIEDY WYJEŻDŻA WOJOWAĆ ZE SZWEDAMI, CO ZDARZA SIĘ CZĘSTO I REGULARNIE, ŻYCIE W MIEŚCIE ZAMIERA. A POTEM PIOTR WRACA, WŚCIEKA SIĘ NA OPÓŹNIENIA W ZAPOCZĄTKOWANYCH PRZEZ NIEGO PROJEKTACH I ŻĄDA, BY WSZYSTKO SKOŃCZYĆ NARAZ. EFEKT BYŁ TAKI, ŻE NIJAK NIE MOGŁEM SIĘ WYRWAĆ NA POGRZEB... ZAWIESIŁ GŁOS I ZNÓW OBEJRZAŁ SIĘ W STRONĘ CARA - NIE DLATEGO, ŻE JEGO UWAGĘ PRZYKUŁ JAKIŚ HAŁAS, ALE DLATEGO, ŻE NAGLE ZROBIŁO SIĘ CICHO. PIOTR ROMANOW WDRAPAŁ SIĘ NA TOP BEZANMASZTU I W DUMNEJ POZIE PRZYTKNĄŁ LUNETĘ DO OKA, JAKBY WŁAŚNIE DOWODZIŁ BITWĄ MORSKĄ NA BAŁTYKU. PRAWDA BYŁA TAKA (O CZYM LEIBNIZ ZDĄŻYŁ JUŻ DANIELOWI NAPOMKNĄĆ), ŻE DOSŁOWNIE PRZED PAROMA DNIAMI RZECZYWIŚCIE DOWODZIŁ W TAKIM STARCIU, CZEGO DOWODEM BYŁY DZIURY PO KULACH ARMATNICH I ZAKRWAWIONY POKŁAD GALERY. TERAZ JEDNAK OGLĄDAŁ PRZEZ LUNETĘ NIE ODLEGŁE ŻAGLE SZWEDZKIEJ FLOTY, LECZ DWÓCH PODSTARZAŁYCH NATURALISTÓW, STOJĄCYCH NA TERENIE STOCZNI ORNEYA I POGRĄŻONYCH W ROZMOWIE. - O RETY... - MRUKNĄŁ LEIBNIZ. * * * - JEGO CESARSKA MOŚĆ CHCE ZOBACZYĆ ZŁOTE KARTY - ZDRADZIŁ DANIELOWI PAN KIKIN. NA WIEŚĆ O ZBLIŻAJĄCEJ SIĘ ROSYJSKIEJ GALERZE KIKIN NATYCHMIAST WYJECHAŁ Z LONDYNU DO ROTHERHITHE, GDZIE - CO TRZEBA MU ZAPISAĆ NA PLUS - SKAMIENIAŁ TYLKO NA PÓŁ MINUTY, WIDZĄC, JAK CAR WSZECHRUSI DYSKUTUJE Z PANEM ORNEYEM O SZCZEGÓŁACH KONSTRUKCJI FREGAT. W TEJ CHWILI PEŁNIŁ ROLĘ TŁUMACZA. - KTÓRE KARTY? - SPYTAŁ DANIEL. - TE, KTÓRE WYSŁALIŚMY MU POD KONIEC CZERWCA. Z ŁADOWNI GALERY WYŁONIŁ SIĘ WŁAŚNIE UROCZYSTY, CHOCIAŻ NIECO TANDETNIE WYGLĄDAJĄCY POCHÓD. PIERWSZA POJAWIŁA SIĘ PERUKA, NASTĘPNIE GŁOWA, A ZA NIĄ CIAŁO MŁODEGO DŻENTELMENA, NAJPRAWDOPODOBNIEJ JEDNEGO Z DWORZAN PIOTRA. DŻENTELMEN ZOSTAŁ CHYBA WCIELONY DO SŁUŻBY W CHARAKTERZE TRAGARZA LEKTYK, BO RĘCE MIAŁ WYPROSTOWANE I PRZYCIŚNIĘTE DO BOKÓW, A DŁONIE ZACISKAŁ NA WYKOŃCZONYCH ZŁOTEM DRĄGACH Z KOŚCI SŁONIOWEJ. ZARAZ ZA NIM WYNURZYŁ SIĘ ŁADUNEK, KTÓRY OKAZAŁ SIĘ NIE LEKTYKĄ, LECZ SKRZYNIĄ - PRZY CZYM NAZWANIE GO PO PROSTU „SKRZYNIĄ” BYŁOBY DLA NIEGO RÓWNIE KRZYWDZĄCE, JAK DLA WERSALU PORÓWNANIE DO MYŚLIWSKIEJ AMBONY. SKRZYNIA BYŁA BOWIEM WYKONANA W WIĘKSZOŚCI Z BURSZTYNU, A LUKI W NIM WYPEŁNIONO KOŚCIĄ SŁONIOWĄ I ZŁOTEM. JUŻ WIDZĄC JĄ Z DALEKA, DANIEL MÓGŁ STWIERDZIĆ, ŻE NAJLEPSI CHRZEŚCIJAŃSCY JUBILERZY MUSIELI SIĘ NAD NIĄ MOZOLIĆ PRZEZ CAŁE LATA; NIE MIAŁ SOKOLEGO WZROKU I NIE BYŁ W STANIE DOCENIĆ CYZELUNKU, ALE ZACZYNAŁ ROZUMIEĆ, ŻE PIOTR WE WSZYSTKIM, CO ROBI, PREFERUJE TAKI WŁAŚNIE STYL. ZA SKRZYNIĄ, NA DRUGIM KOŃCU NOŚNYCH DRĄGÓW POJAWIŁ SIĘ CZŁOWIEK O CUDZOZIEMSKIM WYGLĄDZIE, KTÓREGO DANIEL WZIĄŁ ZA KOZAKA. POCHÓD ZAMYKAŁ SIWOBRODY STARUSZEK W CZARNEJ MYCCE, KTÓRY WCZEŚNIEJ STAŁ NA POKŁADZIE GALERY OBOK PIOTRA. STARUSZEK BYŁ ŻYDEM. DANIEL UŚWIADOMIŁ TO SOBIE, WIDZĄC GO NA TLE NIESAMOWITEJ SKRZYNI NA DRĄGACH, KTÓRA KOJARZYŁA MU SIĘ NIEODPARCIE Z NOWĄ ARKĄ PRZYMIERZA, ODTWORZONĄ PRZEZ ROSJAN Z NORDYCKICH MATERIAŁÓW I WE FRANCUSKIM STYLU. TRAGARZE PRZENIEŚLI JĄ WŚRÓD MILCZĄCEGO TŁUMU I POSTAWILI NA JEDNEJ ZE SKRZYŃ. LEIBNIZ ODCHRZĄKNĄŁ I PRZEMÓWIŁ: - KARTY DO MASZYNY LOGICZNEJ, KTÓRE BYLIŚCIE ŁASKAWI WYSŁAĆ NAM KILKA TYGODNI TEMU, DOTARŁY DO PETERSBURSKIEJ AKADEMII W DNIU DZIESIĄTYM LIPCA (WEDLE ANGIELSKIEJ RACHUBY). SŁUGA UNIŻONY WASZEJ CESARSKIEJ MOŚCI, WRAZ Z INNYMI PRZEDSTAWICIELAMI WASZEJ WYSOKOŚCI - LEIBNIZ ZERKNĄŁ NA STAREGO ŻYDA - ZBADALI JE RZETELNIE I POINFORMOWALI WASZĄ WYSOKOŚĆ, ŻE NIE MOŻNA IM NIC ZARZUCIĆ. KIKIN STARAŁ SIĘ NA BIEŻĄCO TŁUMACZYĆ JEGO SŁOWA NA ROSYJSKI, ALE PIOTR CHYBA MIAŁ PEWNE POJĘCIE O CZYM MOWA, BO PODSZEDŁ DO BURSZTYNOWEJ SKRZYNI. PODNIÓSŁ JEJ WIEKO TAKIM GESTEM, JAKBY ZAMIERZAŁ ODRZUCIĆ JE NA BOK; KOZAK ZŁAPAŁ JE W LOCIE, UKŁONIŁ SIĘ I COFNĄŁ. CAR SIĘGNĄŁ DO WYŁOŻONEGO AKSAMITEM WNĘTRZA I WYJĄŁ KILKA KART. ZŁOTO ZALŚNIŁO W BLASKU STOJĄCEGO W ZENICIE SŁOŃCA. PAN ORNEY SKRZYWIŁ SIĘ I SPOJRZAŁ NA DROGĘ, PROWADZĄCĄ ZE STOCZNI W GŁĄB LĄDU, GDZIE ZEBRAŁA SIĘ CAŁKIEM POKAŹNA GROMADA NIEBIESKICH PTAKÓW, ROBOTNIKÓW PORTOWYCH, ŁAPACZY ZŁODZIEI, ROZBÓJNIKÓW, WAGABUNDÓW, ŁOTRZYKÓW, RZEZIMIESZKÓW I OSZUSTÓW, PRZYWODZĄCYCH NA MYŚL RÓJ MUCH NA KRAWĘDZI KIELISZKA PO CYDRZE. DANIEL ODNOTOWAŁ ZE ZDUMIENIEM ZMIANĘ W WYGLĄDZIE KART. NA PIERWSZY RZUT OKA WYGLĄDAŁY NA NIEUSZKODZONE, ALE Z BLISKA BYŁO WIDAĆ, ŻE KTOŚ OBERŻNĄŁ Z NAROŻNIKA KAŻDEJ SKRAWEK WIELKOŚCI PAZNOKCIA. CAR ZAUWAŻYŁ, ŻE ZWRÓCIŁO TO UWAGĘ DANIELA. - KAZAŁEM MONSIEUR KOHANOWI ZBADAĆ JAKOŚĆ KART - WYJAŚNIŁ ZA POŚREDNICTWEM KIKINA, WSKAZUJĄC SKINIENIEM GŁOWY ŻYDA. - Salomon Kohan, do usług - powiedział po angielsku Żyd. Musiał jednak przejść na łacinę: - Widząc, że płytki nie mają otworów wybitych w narożnikach, doszedłem do wniosku, że narożniki nie są istotne dla funkcjonowania Maszyny Logicznej. Dlatego przyciąłem każdą kartę, by zgodnie z poleceniem cezara zbadać jakość waszego złota. Wszystko to brzmiało bardzo sensownie, poza wzmianką o „cezarze”, dopóki Daniel nie uświadomił sobie, że „car” to po prostu rosyjska wersja tego starożytnego tytułu. - Co powiedział pan cezarowi jako probierca naszego złota? - Prawdę, naturalnie. - Naturalnie. Ponieważ jednak różni ludzie miewają różne wizje prawdy, chętnie usłyszałbym pańską wersję. - To nie tak. Cała idea probierstwa polega na tym, że wynik badania nie podlega dyskusji. Jest, jaki jest. - Dla pana Tetragram jest święty, nie brak jednak ludzi, którzy są gotowi kwestionować jego znaczenie. Co pan stwierdził? - Z pewnością to samo, co pan. - Że złoto jest złotem? Piotr wtrącił się do rozmowy i musieli chwilę odczekać, aż Kikin przełoży jego słowa: - Ponieważ pierwsza partia kart została wykonana z najczystszego złota na świecie, życzeniem cara jest, aby także resztę płytek wyprodukować z tego samego materiału. Jak panowie myślicie, o co mu, do diabła, chodzi?! Leibniz przewrócił oczami. - Ktoś mu wmówił, że istnieją dwa rodzaje złota: lepsze i gorsze. - Spojrzał niezbyt życzliwie na Salomona Kohana. Tymczasem Piotr mówił dalej, a Kikin tłumaczył: - Każda karta, która od tej pory trafi do Petersburga, zostanie w ten sam sposób oberżnięta i sprawdzona przez Salomona Kohana. - Mam nadzieję, że pan i pański przyjaciel dysponujecie wystarczającą ilością tego rodzaju złota - powiedział Kohan do Daniela, wskazując Leibniza. - Dla waszego dobra. - Nie zabraknie go nam, bez obaw. Daniel wskazał Minerwę. Dał chwilę Kikinowi, który tłumaczył jego słowa na rosyjski. Zanim mógł kontynuować, wszyscy podążyli wzrokiem za jego gestem i patrzyli, jak załoga Minerwy wynosi z ładowni duże, płaskie i ciężkie pakunki, zawinięte w grube płótno. - Czy to Vroom? - spytał po niderlandzku Piotr. - Piękny! - Rzeczywiście - przytaknął van Hoek, który trzymał się na obrzeżach grupki otaczającej cara. - To ostatni statek zaprojektowany przez genialnego Vrooma. Jeśli Wasza Carska Wysokość zechciałby... - Bardzo chętnie - powiedział Piotr. Van Hoek zalał cara potokiem niderlandzkiego żargonu żeglarskiego i zapomniał się na długą chwilę, dopóki znaczące chrząknięcia i porozumiewawcze ruchy brwi Daniela nie przebiły się do jego świadomości. Dopiero wtedy - niechętnie - zwrócił uwagę cara na osobę doktora. - Kilka miesięcy temu zapoczątkowaliśmy ciąg wydarzeń, zakończony w tym tygodniu przybyciem do Londynu Vrooma, tak podziwianego przez Waszą Carską Mość - rzekł Daniel. - Statek przywiózł złoto, które zostanie wykorzystanie przy budowie Maszyny Logicznej, a które jest w tej chwili wyładowywane na ląd... Nie dokończył zdania, ponieważ Piotr popędził już przez błotnisty plac, aby przechwycić jedną z owiniętych płótnem paczek. Kikin ruszył za nim, tłumacząc w biegu. Reszcie nie pozostało nic innego, jak podążyć za tymi dwoma. Zamykający pochód Daniel zrównał się z Salomonem Kohanem. - To ciekawe, że tak się pan zainteresował tą sprawą - zauważył. - Naprawdę ciekawe jest to, że wykorzystujecie panowie takie złoto przy budowie maszynerii i myślicie, że ujdzie to uwagi mędrców - odparł Salomon. Kiedy patrzył na Daniela, prawie nie mrugał. Oczy miał barwy jasnoszarej, tak blade, że tęczówki wydawały się bezbarwne, miały za to czarną obwódkę i były nakrapiane czarnymi plamkami. Ponieważ jednak rysy monsieur Kohan miał raczej semickie, Daniel nie mógł się oprzeć wrażeniu, że urodził się z ciemnymi oczami, jak na przedstawiciela jego rasy przystało, lecz z czasem wyblakły mu one i spłowiały, jak ubranie, które przeżyło zbyt wiele prań i oglądało za dużo słońca. Skąpany w ich spojrzeniu czuł się jak grudka cukru, podstawiona pod strugę ciepłej wody. Nie wiedział co odpowiedzieć, więc w milczeniu brnął przez świeżo rozbełtane błocko, dopóki nie dogonili grupy zebranej wokół paczki, którą Piotr wyrwał z rąk bosonogiego żeglarza i położył na stojącej obok beczce, po czym rozciął płótno. Zawiniątko miało półtorej stopy szerokości, cztery stopy długości i cal grubości. Po obdarciu z opakowania oczom zebranych ukazała się metalowa płyta, przybrudzona, porysowana, ale bez wątpienia złota. Salomon mruknął coś po hebrajsku. Piotr spojrzał na niego pytająco. - Mówi, że wygląda jak zwykłe złoto - wyjaśnił Kikin. - A JAK MIAŁOBY WYGLĄDAĆ? - ZDZIWIŁ SIĘ LEIBNIZ. - PRZECIEŻ NIE RÓŻNI SIĘ... WYBUCHŁO MAŁE ZAMIESZANIE. PAN ORNEY, KTÓRY NIE NALEŻAŁ DO LUDZI SKŁONNYCH PRZERYWAĆ SPONTANICZNYMI REAKCJAMI JAKIEKOLWIEK WYDARZENIA, PRZEPCHNĄŁ SIĘ PRZEZ TŁUM, ZGARNĄŁ ZWISAJĄCE POŁY PŁÓTNA I ZACZĄŁ ZASŁANIAĆ NIMI ZŁOTĄ PŁYTĘ, JAKBY JEJ WIDOK BYŁ DLA NIEGO RÓWNIE SZOKUJĄCY JAK WIDOK NAGIEJ KOBIETY. PIOTR, OBSERWUJĄCY JEGO ROZPACZLIWE ZABIEGI Z TYPOWYM DLA SIEBIE ZACHŁANNYM ZAINTERESOWANIEM, ZADAŁ KIKINOWI JAKIEŚ PYTANIE. KIKIN COŚ MU ODPOWIEDZIAŁ, GESTYKULUJĄC W KIERUNKU ZAFASCYNOWANYCH PRÓŻNIAKÓW, KTÓRZY PRZYGLĄDALI SIĘ IM Z DROGI, POBLISKICH DRZEW I DACHÓW OKOLICZNYCH DOMÓW. PETER ZROZUMIAŁ. SPOJRZAŁ NA ORNEYA, ZOBACZYŁ GO W ZUPEŁNIE NOWYM ŚWIETLE I POJĄŁ POWÓD JEGO ZANIEPOKOJENIA. ODWRÓCIŁ SIĘ DO SWOICH KOZAKÓW, KTÓRZY W LICZBIE OKOŁO DWÓCH TUZINÓW PATROLOWALI OBRZEŻA PLACU, I WYDAŁ IM JAKIŚ ROZKAZ. - NIET! - KRZYKNĄŁ KIKIN, ALE KOZACY JUŻ RUSZYLI TYRALIERĄ W STRONĘ DROGI, DOBYWAJĄC SZABLI. - Co on im powiedział? - „Zabić ich wszystkich” - odparł Kikin i wdał się w niezwykle skomplikowane wyjaśnienia, których car nie miał najmniejszej ochoty słuchać. Zresztą narastający zgiełk i tak zagłuszył co drugie jego słowo. W Rotherhithe Kozacy zostali spuszczeni ze smyczy, a ich zwierzyna rzuciła się do ucieczki. Wrzawa była ogłuszająca. Piotr niedwuznacznie kazał Kikinowi się zamknąć. Kikin powiódł dookoła błagalnym wzrokiem. Daniel przemówił; w pierwszej chwili spojrzał carowi w oczy, później wpatrywał się już tylko w sprzączkę jego pasa. - Przestępców traktuje się w naszym kraju nader łagodnie, przez co panuje tu taki chaos, że nawet gdyby Wasza Carska Wysokość sprowadził cały regiment Kozaków, aby wycięli w pień wszystkich w promieniu mili, to i tak po zachodzie słońca nikt nie mógłby ręczyć za bezpieczeństwo przedsiębiorstwa pana Orneya, jeśli wydałoby się, że przechowuje tu złoto. Tak czy inaczej, należy je przewieźć do strzeżonego skarbca w Londynie. Moglibyśmy w tym celu sprowadzić wozy albo... - Ruchem głowy wskazał rosyjską galerę. - Car raczył przyjąć propozycję doktora - obwieścił po chwili Kikin. - Zresztą na galerze znajduje się więcej złota: część ma być zapłatą dla pana Orneya za zbudowanie fregat, o ile te pomyślnie przejdą szczegółową inspekcję, część zaś jest przeznaczona dla Instytutu Sztuk Technicznych, aby mógł kontynuować prace przy budowie Maszyny Logicznej. Należy je przewieźć do bezpiecznych skrytek w Londynie. Jego Carska Wysokość polecił, aby specjalne złoto natychmiast przetransportować z Minerwy na galerę, którą następnie wszyscy razem udamy się do stolicy. Van Hoek przekazał carski rozkaz załodze, Orney zaś rzekł: - MOJĄ DUSZĘ RADUJE WIDOK KRWI MOTŁOCHU PŁYNĄCEJ RYNSZTOKAMI ROTHERHITHE, Z CAŁYM NALEŻNYM SZACUNKIEM UPRASZAM JEDNAK BRATA PIOTRA, BY ODWOŁAŁ FUTRZANYCH JEGOMOŚCI Z SZABLAMI I ZEBRAŁ ICH Z POWROTEM NA MOJEJ POSESJI. - CAR PRZYCHYLA SIĘ DO PAŃSKIEJ PROŚBY - ODPARŁ KIKIN PO TRADYCYJNEJ PRZERWIE NA TŁUMACZENIE. DANIELOWI WYDAŁO SIĘ JEDNAK, ŻE PIOTR POCZUŁ SIĘ NIECO URAŻONY. NA SZCZĘŚCIE CHWILĘ PÓŹNIEJ TWARZ CARA WYKRZYWIŁ GRYMAS BÓLU WYWOŁANEGO JAKIMŚ NEUROLOGICZNYM PSIKUSEM I NIEZRĘCZNY MOMENT MINĄŁ. PRZYSTAŃ BILLINGSGATE TEN SAM DZIEŃ, PÓŹNIEJ PRZY WADZE DO WĘGLA NA BILLINGSGATE PIOTR WYPATRZYŁ MASYWNE WOZY WĘGLARZY I UZNAŁ, ŻE ZNACZNIE LEPIEJ NADADZĄ SIĘ DO ROZWIEZIENIA ZŁOTA PO LONDYNIE NIŻ LEKKIE POWOZIKI I LEKTYKI PRZEMYKAJĄCE NICZYM KARALUCHY PO NABRZEŻACH TAMIZY. CAŁY HANDEL RYBAMI I WĘGLEM ZOSTAŁ WIĘC NA GODZINĘ WSTRZYMANY, BY ROSYJSKA GALERA MOGŁA SIĘ WEPCHNĄĆ NA WOLNE MIEJSCE PRZY POMOŚCIE. TYLKO CAR PRZYBYWAJĄCY Z WIZYTĄ MÓGŁ SOBIE BEZKARNIE POZWOLIĆ NA COŚ TAKIEGO: KAŻDY, KTO CHOĆ TROCHĘ PRZYPOMINAŁBY ANGLIKA, ZOSTAŁBY NATYCHMIAST PO ZEJŚCIU NA LĄD ROZSZARPANY ŻYWCEM PRZEZ HANDLARKI RYB. DANIEL - KTÓRY AKURAT NAPRAWDĘ BYŁ ANGLIKIEM - ŚLEDZIŁ PRZEBIEG TEGO MANEWRU SPARALIŻOWANY STRACHEM. TYMCZASEM CAR, TRZYDZIEŚCI SEKUND PO TYM, JAK PRZESKOCZYŁ PRZEZ NADBURCIE GALERY I WYLĄDOWAŁ NA ŚLISKIM OD RYBICH ŁUSEK POMOŚCIE, SIEDZIAŁ JUŻ NA KOŹLE PUSTEGO WOZU I SIĘGAŁ PO WODZE. NA WIDOK PIOTRA WŁAŚCICIEL POJAZDU PO PROSTU CISNĄŁ MU LEJCE W TWARZ I W PANICE ZESKOCZYŁ NA ZIEMIĘ. PO NAMYŚLE DORZUCIŁ TAKŻE BAT, NA WYPADEK GDYBY MIAŁ BYĆ PIOTROWI POTRZEBNY. HANDLARKI RYB RÓWNIEŻ BYŁY ZDUMIEWAJĄCO POTULNE - ODESZŁY OD KRAMÓW I, ZEBRANE NA POMOŚCIE, OGLĄDAŁY SPEKTAKL. DANIEL UŚWIADOMIŁ SOBIE, ŻE WŁAŚNIE DZIĘKI TEMU WSZYSTKO UCHODZI PIOTROWI NA SUCHO. NIE DLATEGO, ŻE BYŁ CAREM (BO O TYM NIKT NIE WIEDZIAŁ), LECZ DLATEGO, ŻE JEGO PRZYBYCIE WIĄZAŁO SIĘ Z NIEZAPOMNIANYM WIDOWISKIEM. KUPCY ZAPOMINALI O TYM, ŻE CHWILOWO TRACĄ ZYSKI; COKOLWIEK DZIŚ BY ZAROBILI, JUTRO I TAK WYDADZĄ, A O TAKIM PRZEDSTAWIENIU BĘDĄ MOGLI OPOWIADAĆ DO KOŃCA ŻYCIA. POZA TYM ZNAJDOWALI SIĘ PRZECIEŻ NA TARGU, NIE W PAŁACU, PARLAMENCIE, KOLEGIUM CZY KOŚCIELE. KAŻDY Z TYCH PRZYBYTKÓW PRZYCIĄGAŁ INNĄ KLIENTELĘ, TARG RÓWNIEŻ. LUDZIE, KTÓRYM WYDAWAŁ SIĘ ATRAKCYJNY I INTERESUJĄCY, BYLI BYSTRZY I Z ŁATWOŚCIĄ ADAPTOWALI SIĘ DO GWAŁTOWNYCH ZMIAN. KRÓTKO MÓWIĄC, PRZYPOMINALI ŻYWE SREBRO. WŁAŚCICIEL WOZU MIAŁ PEWNIE OKOŁO DZIESIĘCIU SEKUND NA PODJĘCIE DECYZJI - I JĄ PODJĄŁ. CO WIĘCEJ, NAJPRAWDOPODOBNIEJ DOKONAŁ WŁAŚCIWEGO WYBORU; DANIEL ZAUWAŻYŁ, ŻE Z CARSKIEGO ORSZAKU POFRUNĘŁA W JEGO STRONĘ CO NAJMNIEJ JEDNA SAKIEWKA. JECHALI PRZEZ LONDYN TYM WŁAŚNIE WOZEM, NA CO DZIEŃ WOŻĄCYM BRYŁY WĘGLA, TERAZ ZAŚ SKRZYPIĄCYM POD CIĘŻAREM OGROMNEJ MASY ZŁOTA, KOZAKÓW I NATURALISTÓW. TROCHĘ ODCIĄŻYLI GO NA THREADNEEDLE STREET, GDZIE ZŁOTO BĘDĄCE ZAPŁATĄ ZA OKRĘTY SPOCZĘŁO W SKARBCU BANK OF ENGLAND, NA RACHUNKU PANA KIKINA. PO TYM PRZYSTANKU DANIELOWI KAZANO SIĘ DOSIĄŚĆ DO CARA NA KOZIOŁ, ABY MÓGŁ WSKAZAĆ DROGĘ NA CLERKENWELL COURT. Z NIEWIADOMYCH PRZYCZYN KIKIN ZOSTAŁ RELEGOWANY NA TYŁ WOZU, GDZIE ROZMAWIAŁ PO ROSYJSKU Z SALOMONEM KOHANEM I JAKIMŚ ARYSTOKRATĄ, KTÓRY NAJWYRAŹNIEJ MIAŁ COŚ DO POWIEDZENIA W KWESTIACH CARSKICH FINANSÓW. PIOTR I DANIEL, POZBAWIENI TŁUMACZA, PRZERZUCALI SIĘ OKRUCHAMI ZDAŃ W RÓŻNYCH JĘZYKACH, AŻ W KOŃCU POSTANOWILI TRZYMAĆ SIĘ FRANCUSKIEGO. CAR MÓWIŁ PO FRANCUSKU CAŁKIEM ZNOŚNIE, JEŚLI TYLKO TROCHĘ SIĘ WYSILIŁ, ALE ROZMOWA W KAŻDYM OBCYM JĘZYKU WYMAGAŁA OD NIEGO ZBYT WIELE CIERPLIWOŚCI. WIDZĄC TO, DANIEL OGRANICZYŁ SIĘ DO WSKAZÓWEK W RODZAJU: „NA NASTĘPNYM SKRZYŻOWANIU W LEWO”, „W ANGLII RACZEJ NIE NALEŻY ROZJEŻDŻAĆ PRZECHODNIÓW” ET CAETERA. W KOŃCU JEDNAK CIEKAWOŚĆ ZWYCIĘŻYŁA, TAKŻE DLATEGO, ŻE OBJEŻDŻALI WŁAŚNIE BEDLAM OD TYŁU I DANIEL ZLĄKŁ SIĘ, ŻE PIOTR MÓGŁBY SIĘ NIM ZAINTERESOWAĆ, ZAPRAGNĄĆ JE ZWIEDZIĆ I POZNAĆ NAJCIEKAWSZYCH WARIATÓW. - Alors... - zagaił. - Ten Salomon Kohan to ciekawa postać. Skąd pan go wytrzasnął? - Poznałem go, kiedy złupiliśmy Azow. Z sobie tylko znanych powodów zawędrował tam i był gościem paszy, kiedy zaczęliśmy oblegać pałac. Czemu pan pyta? - BO... NIE, SAM WŁAŚCIWIE NIE WIEM. POWIEDZMY, ŻE PRZEMAWIA PRZEZE MNIE ZWYKŁA LUDZKA CIEKAWOŚĆ, W JAKI SPOSÓB CESARZ DOBIERA SOBIE WSPÓŁPRACOWNIKÓW. - TO NIE TAJEMNICA: WYSZUKUJĘ NAJLEPSZYCH I NIE POZWALAM IM ODEJŚĆ. - SKĄD PAN WIEDZIAŁ, ŻE MONSIEUR KOHAN NALEŻY DO TYCH NAJLEPSZYCH? - Ilość złota, jaką przy nim znaleźliśmy, była najlepszą rekomendacją. Wyjeżdżając z Londynu przez Cripplegate, znaleźli się dosłownie o przecznicę od Grub Street, ale nikt się nimi nie zainteresował. Potwierdzało to dręczące Daniela od dawna wątpliwości co do wiarygodności wydawców gazet - wyglądało na to, że podziału tematów na interesujące i nieciekawe dokonują w zdumiewająco przypadkowy sposób. Jednakże w miarę jak posuwali się pomału na zachód, zaczynał rozumieć, jak to możliwe, że Car Wszechrusi może powozić w Londynie wozem pełnym złota i dońskich Kozaków, nie zwracając niczyjej uwagi. Zbliżali się do Smithfield, nieodłącznie kojarzącego się z bydłem, jatkami, paleniem ludzi na stosie i żądnymi przemocy indywiduami. Wiele ognisk rozpalonych w środę płonęło w dalszym ciągu, chociaż nastała już sobota - a to dlatego, że zatwardziały torysowski motłoch przez cały czwartek uparcie naparzał się z motłochem wigowskim; w tym czasie Ravenscar kontynuował natarcie na bardziej wyrafinowanych frontach w Whitehallu i Westminsterze. Wstrząsy te niepostrzeżenie nałożyły się na tradycyjne zamieszanie towarzyszące piątkowemu Wisielczemu Marszowi. I tak oto Smithfield - oraz wszystko, co rozpościerało się na zachód od niego - stało się jednym wielkim pobojowiskiem, zadymionym i cuchnącym jak nieszczęście. Piotr wspomniał o złupieniu Azowa; Daniel był ciekaw, czy miasto wyglądało wtedy podobnie jak ta okolica. Sklepikarze i właściciele domów na nowo zakładali drzwi na zawiasy, uprzątali z podwórek ludzkie odchody i tak dalej, ale w okolicy nadal roiło się od młodych obiboków. Daniel sortował ich w myślach na członków milicji, fanatyków religijnych, wagabundów i kibiców, podejmując decyzje pochopnie, w oparciu o wątłe przesłanki. Gdyby przejeżdżał tędy człowiek mający jakiekolwiek pojęcie o handlu, śmiało mógłby powątpiewać w to, czy w Anglii przedsiębiorczość ma w ogóle szanse powodzenia. Tymczasem kraj prosperował znakomicie, z czego Piotr musiał zdawać sobie sprawę. Jak jednak godził z tą świadomością roztaczający się przed nim widok? - Kiedyś te okolice znajdowały się poza granicami Londynu - wyjaśnił Daniel. - Żądni krwi młodzieńcy przyjeżdżali tu ćwiczyć szermierkę, czasem nawet toczyli pojedynki. Działo się tak ponad sto lat temu, kiedy w modzie było noszenie małej okrągłej tarczy, puklerza, na lewym ramieniu. Szczęk rapierów o puklerze niósł się daleko. Młodzieńców tych nazywano najczęściej... - Zawadiakami! Wiem, słyszałem o tym - odparł Piotr. - Którędy teraz? - Wasza Carska Mość będzie łaskaw skręcić w lewo. Dalej już droga prowadzi prosto do Clerkenwell. * * * Co się tyczy nadprzyrodzonego uczucia, które polega na objawieniu czy też inspiracji, to tą drogą nie zostały dane żadne prawa powszechne, jako że w ten sposób Bóg przemawia tylko do poszczególnych osób, mówi przy tym różne rzeczy różnym ludziom. - Hobbes, Lewiatan? W CLERKENWELL DANIEL ODKRYŁ, ŻE ROGER COMSTOCK (ALBO KTOŚ, KTO UTRZYMYWAŁ, ŻE PRZEMAWIA W JEGO IMIENIU) ZAKWATEROWAŁ W PAŁACU SZTUK TECHNICZNYCH DWA SZWADRONY KAWALERII STOWARZYSZENIA WIGOWSKIEGO: JEDEN ZŁOŻONY Z MOHAWKÓW, DRUGI Z MĘŻCZYZN Z NORMALNYMI FRYZURAMI. NIE PRZEJĄŁ SIĘ TYM ZBYTNIO; NIC NIE BYŁO GO JUŻ W STANIE ZASKOCZYĆ. UZNAŁ POJAWIENIE SIĘ JEŹDŹCÓW ZA SZCZĘŚLIWY ZBIEG OKOLICZNOŚCI: GROBOWIEC TEMPLARIUSZY, OPATRZONY NOWYMI, OKUTYMI ŻELAZEM DRZWIAMI, DOSKONALE NADAWAŁ SIĘ NA SKARBIEC, A OBECNOŚĆ KAWALERII DODATKOWO UWIARYGODNIAŁA GO W OCZACH PIOTRA. JADĄC DO CLERKENWELL, DANIEL SZYKOWAŁ SIĘ W DUCHU NA DŁUGI DZIEŃ ALBO DWA, KTÓRE SPĘDZI NA OBJAŚNIANIU WSZYSTKICH CUDÓW I DZIWÓW ZNAJDUJĄCYCH W PAŁACU I STANOWIĄCYCH, JAK WIEDZIAŁ, NAJGORSZY RODZAJ PRZYNĘTY NA PIOTRA WIELKIEGO. OKAZAŁO SIĘ JEDNAK, ŻE PROJEKTANCI I INGENIENRS POZAMYKALI SWOJE DZIEŁA W SCHOWKACH ALBO W OGÓLE ZABRALI JE GDZIE INDZIEJ, ZWALNIAJĄC MIEJSCE DLA KAWALERZYSTÓW. NIEWIELE ZOSTAŁO NA WIDOKU. Piotr chętnie zszedł pod ziemię na pobieżną inspekcję grobowca, ale strop był dla niego stanowczo za niski i zwiedzanie prędko mu się znudziło (wszyscy władcy szybko się nudzą uroczystymi inspekcjami). Daniel doszedł do wniosku, że podziemne kaplice pradawnych sekt Bożych bojowników muszą być w Rosji czymś naturalnym i zgoła nieciekawym. Za to Salomon Kohan przejawiał niekłamane zainteresowanie skarbcem. I tak oto kiedy Saturn (który nadspodziewanie szybko doszedł do siebie, jak na człowieka wypędzonego szablą z łóżka) z baronem von Leibniz zabrali cara, by pokazać mu elementy Maszyny Logicznej, Salomon z Danielem usiedli po dwóch stronach kamiennego sarkofagu, aby nadzorować transport złotych płyt z wozu do grobowca. Należało je wszystkie poważyć, zapisać wyniki ważenia w księgach i doprowadzić do tego, żeby wszystkie sumy się zgadzały. Dla takiej dwójki nie było to zadanie szczególnie wymagające, więc w wolnych chwilach oddawali się rozmowom o niczym - wedle idei Salomona Kohana. - Interesujące miejsce. - Miło mi, że tak pan uważa. - Przypomina mi interes, który dawno temu prowadziłem w Jerozolimie. - Skoro o Jerozolimie mowa... Pełna nazwa zakonu templariuszy brzmi: Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona. Jeśli jest pan tym właśnie Salomonem... - Proszę mi oszczędzić gier słownych. Nie miałem na myśli tej dziury w ziemi, która jest tylko miejscem wiecznego spoczynku dawno zapomnianych rycerzy, lecz to, co znajduje się ponad nią. - Pałac Sztuk Technicznych? - Skoro tak go właśnie nazywacie... - A pan jak by go nazwał? - Świątynią. - Ach tak? Jakiej religii? - Takiej, która zakłada, że możemy się zbliżyć do Boga poprzez lepsze zrozumienie stworzonego przez Niego świata. - Który to świat jest jedyną dostępną nam wskazówką, co naprawdę myślał Bóg. - Dostępną większości nas - zgodzi! się Kohan. - Jak to? Czy to znaczy, że jest jakaś mniejszość, która zna inne sposoby na poznanie Boga? - Owszem. Chociaż niebezpiecznie jest tak mówić, albowiem prawie wszyscy, którzy twierdzą, że do niej należą, są szarlatanami. - Jestem zatem ogromnie wdzięczny, że uznał mnie pan za godnego dopuszczenia do tej tajemnicy. Czy to oznacza, że pańskim zdaniem potrafię odróżnić szarlatanów od... - Mędrców? Tik. - Czy to znaczy, że sam jestem mędrcem? - Nie. Nie jest pan mędrcem, lecz erudytą. Członkiem Societas Eruditorum. - Leibniz mówił mi o tym stowarzyszeniu. Nie wiedziałem, że do niego należę. - TO COŚ TROCHĘ INNEGO NIŻ ZAKON TYCH JEGOMOŚCIÓW. - KOHAN POSTUKAŁ PIĘŚCIĄ W WIEKO SARKOFAGU. - PRZYNALEŻNOŚCI NIE OKREŚLAJĄ ŻADNE REGULAMINY ANI RYTUAŁY INICJACYJNE. NIC Z TYCH RZECZY. - PAN TEŻ DO NIEGO NALEŻY? - NIE. - JEST PAN MĘDRCEM? - TAK. - TO ZNACZY, ŻE WIE PAN O RZECZACH, KTÓRE SĄ OBCE NAM, ERUDYTOM. MY MUSIMY SIĘ OGRANICZYĆ DO PRAKTYKOWANIA NASZEJ RELIGII. - MÓWI PAN TAK, JAKBY WAM TO NIE WYSTARCZAŁO. PROSZĘ SPRÓBOWAĆ SPOJRZEĆ NA TĘ SPRAWĘ INACZEJ: LEPIEJ WIEDZIEĆ, DLACZEGO COŚ SIĘ WIE, NIŻ POLEGAĆ NA SAMYCH OBJAWIENIACH. - A ENOCH ROOT... JEST MĘDRCEM? - LAK. - A LEIBNIZ? - ERUDYTĄ. - NEWTON? - TRUDNO POWIEDZIEĆ. - JA MAM WRAŻENIE, ŻE NEWTON PO PROSTU WIE O RÓŻNYCH RZECZACH. GOTOWA WIEDZA POJAWIA SIĘ ZNIKĄD W JEGO GŁOWIE I NIKT NIE MA POJĘCIA, JAK DO NIEJ DOSZEDŁ. NIKT TEŻ NIE MA CIENIA SZANSY, BY POWTÓRZYĆ JEGO DOKONANIA. - TO PRAWDA. - CZY ROZRÓŻNIENIE MIĘDZY MĘDRCEM I ERUDYTĄ JEST OSTRE, BIAŁO-CZARNE, CZY RACZEJ WYSTĘPUJĄ W NIM JAKIEŚ ODCIENIE SZAROŚCI? JEŚLI OD CZASU DO CZASU PRZEZ PRZYPADEK KIEŁKUJE MI W GŁOWIE JAKIŚ CIEKAWY POMYSŁ, CZY TO CZYNI ZE MNIE MĘDRCA? - TO OZNACZA, ŻE UDZIELA SIĘ PANU DAR MĄDROŚCI, CZARNOKSIĘSTWA CZY JAK TO SIĘ TAM MÓWI PO ANGIELSKU. - ILU JEST DZIŚ CZARNOKSIĘŻNIKÓW NA ŚWIECIE? PAN I ENOCH TO DWÓJKA. BYĆ MOŻE ISAAC. - NIE MAM POJĘCIA - ODPARŁ Z ROZTARGNIENIEM SALOMON. JEGO UWAGĘ ZWRÓCIŁ STŁUMIONY DŹWIĘK W OKOLICY SCHODÓW. OBAJ Z DANIELEM PODNIEŚLI WZROK, SPODZIEWAJĄC SIĘ NASTĘPNEGO KOZAKA Z ŁADUNKIEM ZŁOTA, TYMCZASEM PODSZEDŁ DO NICH SATURN. PORUSZAŁ SIĘ TAK CICHO, ŻE DANIEL ZACZĄŁ SIĘ ZASTANAWIAĆ, OD JAK DAWNA BYŁ W GROBOWCU I JAK DUŻO SŁYSZAŁ. - SKOŃCZYLIŚCIE PANOWIE WASZE RACHUNKI? - NIE BYŁY TRUDNE - ODPARŁ DANIEL. - CZEMU PYTASZ? JESTEŚMY POTRZEBNI GDZIE INDZIEJ? - MONSIEUR ROMANOW SIĘ SPIESZY. - Tak? A dokąd? - Kiedy rozmowa na chwilę przycichła, usłyszeliśmy dobiegający z Hockley-in-the-Hole zgiełk gromadzącego się tłumu. Nasz gość spytał, o co chodzi, ja zaś popełniłem błąd, odpowiadając szczerze, że najprawdopodobniej wkrótce odbędzie się szczucie byka. Monsieur Romanow nie może się doczekać, kiedy to zobaczy. - Chodźmy więc! Kimże jesteśmy, żeby kazać mu czekać? TAWERNA W HOCKLEY-IN-THE-HOLE PÓŹNIEJ - DWÓCH UCZONYCH I ŻYD PRZYCHODZĄ DO BARU... - ZACZĄŁ SATURN. - CO POWIEDZIAŁEŚ? - NIC WAŻNEGO. - MAŁO KTO NAZWAŁBY MNIE „UCZONYM” - STWIERDZIŁ DANIEL. - DLA WIĘKSZOŚCI LUDZI JESTEM PO PROSTU „NATURALISTĄ”. - SKINĄŁ GŁOWĄ NA LEIBNIZA. - OTO PRAWDZIWY UCZONY. - TO PRAWDA - ZGODZIŁ SIĘ Z NIM SATURN. - A OTO DRUGI - DODAŁ, WSKAZUJĄC WEJŚCIE DO TAWERNY. DANIEL ODWRÓCIŁ SIĘ I ZOBACZYŁ WCHODZĄCEGO DO GOSPODY ISAACA NEWTONA. KIEDY SZCZUCIE BYKA SIĘ SKOŃCZYŁO (BYK PRZEGRAŁ), PIOTR WIELKI UPARŁ SIĘ, ŻEBY POSTAWIĆ WSZYSTKIM KOLEJKĘ, I SPYTAŁ SATURNA, KTÓRĄ GOSPODĘ POLECIŁBY MU W TYM CELU. SATURN WYBRAŁ WŁAŚNIE TĘ. DANIEL DAWNO JUŻ NAUCZYŁ SIĘ DZIELIĆ TAWERNY NA DWIE KATEGORIE: TAKIE, KTÓRE W ŚRODKU OKAZYWAŁY SIĘ ZNACZNIE MNIEJSZE, NIŻBY MOŻNA POMYŚLEĆ, WIDZĄC JE Z ZEWNĄTRZ, I TAKIE, KTÓRE OKAZYWAŁY SIĘ O WIELE WIĘKSZE. TA NALEŻAŁA DO TEGO DRUGIEGO RODZAJU, CO BYŁO KORZYSTNE Z KILKU POWODÓW. PRIMO: ORSZAK PIOTRA, NAWET POZBAWIONY KOZAKÓW, KARŁÓW I INNYCH ZBĘDNYCH DODATKÓW, NADAL LICZYŁ TUZIN OSÓB. SECUNDO: DWIE (PIOTR I SATURN) BYŁY POKAŹNYCH ROZMIARÓW. I TERTIO: KIEDY W DRZWIACH NIESPODZIEWANIE STANĄŁ ISAAC, DANIEL MIAŁ CHWILĘ DLA SIEBIE, BY OCHŁONĄĆ I ZEBRAĆ MYŚLI, ZANIM NEWTON DO NIEGO PODSZEDŁ. Daniel z Saturnem siedzieli obok siebie, zwróceni twarzami do okien i drzwi frontowych. Car i Leibniz zajęli miejsca naprzeciwko. - Co on tu robi? - zdumiał się Daniel. - Kiedy byliśmy w Pałacu Clerkenwell, car wysłał mu wiadomość. Okazuje się, że kiedy przed laty pierwszy raz odwiedził Londyn, sir Isaac pokazał mu mennicę, która zrobiła na nim wielkie wrażenie. Kiedy dziś obejrzał aparaturę do obróbki złota, przypomniał sobie tamtą wizytę i uparł się, żeby odnowić znajomość z tym śmiesznym gościem, który go wtedy oprowadzał. Piotr wstał, co zmusiło do wstania wszystkich pozostałych. Dokładny moment spotkania sir Isaaca Newtona z baronem Gottfriedem Wilhelmem von Leibniz uszedł uwagi Daniela, który tak się przejął jego perspektywą, że krew na chwilę przestała mu dopływać do mózgu. Mimo że stał o własnych siłach i oczy miał otwarte, można by pomyśleć, że na pół minuty doznał całkowitego zaćmienia świadomości. Kiedy się ocknął, poczuł, jak Saturn dyskretnie ciągnie go za rękaw. Rozejrzał się i stwierdził, że wszyscy - poza nim - dawno usiedli. Car przesiadł się na jego stronę stołu, robiąc miejsce Isaacowi. Daniel wcisnął kościste biodra w szczelinę między dwoma Piotrami (Hoxtonem i Wielkim), najbardziej postawnymi ludźmi w sali. Naprzeciwko, po drugiej stronie stołu, Newton z Leibnizem usiedli obok siebie, tworząc najbardziej niezręczną konstelację, jaką można sobie wyobrazić. Na tle światła padającego z okien byli widoczni wyłącznie jako ciemne sylwetki. Daniel uznał za akt miłosierdzia Bożego fakt, że nie widzi ich twarzy, a tylko zarysy peruk. - Myślałem dziś o panu - powiedział Piotr Wielki do Newtona za pośrednictwem Kikina. - Jestem zaszczycony, Wasza Carska Mość. Mogę zapytać, w jakim kontekście? Sylwetka Newtona przechyliła się leciutko w stronę Leibniza; sir Isaac przypuszczał, że zainteresowanie cara miało coś wspólnego z rachunkiem różniczkowym. Jakież było więc jego zdumienie, gdy usłyszał w odpowiedzi: - W kontekście złota! Pamiętam, jak oprowadzał mnie pan po mennicy i objaśniał, jak złoto spływa do Anglii ze wszystkich zakątków świata, byście mogli w Tower bić z niego gwinee. Dzisiaj i ja przyczyniłem się do tego przepływu: przewiozłem zwyczajne złoto z Rosji do waszego banku, oraz ciężkie złoto z Minerwy do skarbca doktora Wtterhouse'a, niedaleko stąd. Newton długo milczał. Daniel czuł na sobie jego wzrok, chociaż niczego nie widział. Twarz miał rozpaloną, jakby nagrzewał ją gniew Isaaca; zastanawiał się, czy jego skóra nadal może się rumienić. DO DIABŁA Z TYM! CAŁA TA AFERA ZE ZŁOTEM SALOMONA TO (JAK SIĘ W DUCHU UPOMNIAŁ) NIE JEGO SPRAWA! NIE POWINNA GO NIC A NIC OBCHODZIĆ. CHCĄC WYŚWIADCZYĆ PRZYSŁUGĘ LEIBNIZOWI, KTÓREGO ISAAC DZIEŃ W DZIEŃ MIESZAŁ Z BŁOTEM, I PRZYSPIESZYĆ PRACE NAD MASZYNĄ LOGICZNĄ, ZAŁATWIŁ WYMIANĘ „SALOMONOWEGO” ZŁOTA NA NORMALNE W STOSUNKU JEDEN DO JEDNEGO. PRZED PAROMA GODZINAMI TRANSAKCJA ZOSTAŁA OSTATECZNIE DOKONANA; MINERWA UWOLNIŁA SIĘ NARESZCIE OD PRZEKLĘTEGO BALASTU; JACK SHAFTOE BYŁ NA NAJLEPSZEJ DRODZE, BY UNIKNĄĆ OSKARŻENIA I KARY ZA SAMOWOLNE BICIE ZŁOTYCH MONET. ZŁOTO SPOCZĘŁO W GROBOWCU TEMPLARIUSZY, OFICJALNIE POD KONTROLĄ RAVENSCARA, ALE FAKTYCZNIE W RĘKACH DANIELA, MOGĄCEGO Z NIM ZROBIĆ, CO ZECHCE. DANIEL, KTÓREGO WYSIŁKI OD PARU DOBRYCH MIESIĘCY KONCENTROWAŁY SIĘ NA DOPROWADZENIU DO TAKIEJ SYTUACJI, POWINIEN BYŁ WNOSIĆ TERAZ BEZTROSKIE TOASTY. ISAACOWE POGLĄDY NA ALCHEMIĘ TROCHĘ KOMPLIKOWAŁY SYTUACJĘ, ALE Z WIEKIEM DANIELOWI CORAZ ŁATWIEJ PRZYCHODZIŁO AKCEPTOWANIE I IGNOROWANIE DZIWACTW I TRUDNYCH CHARAKTERÓW PRZYJACIÓŁ; MOŻNA BY MU WRĘCZ ZARZUCIĆ, ŻE CZASAMI ŚWIADOMIE PRZYMYKA NA NIE OCZY. TAK CZY INACZEJ, DO TEJ PORY NIE ZAWRACAŁ SOBIE GŁOWY ISAAKIEM. Wszystko się zmieniło - na gorsze - wraz z pojawieniem się monsieur Kohana, który najprawdopodobniej był obłąkany, lecz z pewnością wiedział o tak zwanym złocie Salomona i nie mógł się doczekać, kiedy całe, co do uncji, znajdzie się pod jego pieczą w Petersburgu. Alchemia mogła być jedną wielką bzdurą, ale istnieli ludzie, którzy naprawdę w nią wierzyli. Co więcej, niektórzy z tych ludzi byli naprawdę ważni, żeby nie rzec: niebezpieczni. Może Daniel musiałby być głupcem, by przełknąć niedorzeczną ideę, że ciężkie złoto jest nasycone jakąś boską esencją - ale gdyby odpowiednio wcześnie przyjął takie założenie, może byłby zachował większą ostrożność, która w gruncie rzeczy ułatwiłaby mu życie. - Wasza Carska Wysokość mówi niezwykłe rzeczy - odparł Newton. - Ale te słowa tłumaczą wiele spraw, dotychczas pozostających dla mnie niepojętymi. POTĘŻNIE ZBUDOWANY MĘŻCZYZNA OTWORZYŁ KOPNIAKIEM DRZWI TAWERNY. ZROBIŁO SIĘ CIEMNO. DANIEL, POMNY SWOJEGO WIEKU I STOPNIA WZBURZENIA, BYŁ SKŁONNY ZŁOŻYĆ TEN FAKT NA KARB KATASTROFY NEUROLOGICZNEJ, PO KTÓREJ W CIĄGU PARU GODZIN NASTĘPUJE ZWYKLE OBRZĘK MÓZGU I ŚMIERĆ. PO NAMYŚLE UZNAŁ JEDNAK, ŻE WSZYSTKO JEST Z NIM W NAJLEPSZYM PORZĄDKU. TO TYLKO SATURN CHWYCIŁ ZA KRAWĘDŹ STOŁU I, ZRYWAJĄC SIĘ NA RÓWNE NOGI, SZARPNĄŁ GO W POWIETRZE. POSTAWIONY NA SZTORC STÓŁ (ZBITY Z GRUBYCH SOSNOWYCH DECH, MIERZĄCY DWANAŚCIE STÓP I WAŻĄCY STO FUNTÓW) NICZYM BARIERA ODDZIELIŁ WSZYSTKICH SIEDZĄCYCH OBOK SATURNA OD WEJŚCIA TAWERNY - CHOCIAŻ TYLKO NA UŁAMEK SEKUNDY, ZANIM (CO NEWTON Z PEWNOŚCIĄ BY PRZEWIDZIAŁ) UPOMNIAŁA SIĘ O NIEGO GRAWITACJA I SPADŁ, UDERZAJĄC BOCZNĄ KRAWĘDZIĄ O PODŁOGĘ. LICZBĘ POŁAMANYCH PALCÓW U NÓG TRUDNO BYŁOBY OSZACOWAĆ, WYLĄDOWAŁ BOWIEM Z IMPETEM POMIĘDZY DWOMA RZĘDAMI MĘŻCZYZN, KTÓRZY JESZCZE PRZED CHWILĄ SIEDZIELI PO JEGO DWÓCH STRONACH. DANIEL SPUŚCIŁ WZROK I UJRZAŁ STERCZĄCE Z BLATU ROZEDRGANE DRZEWCE CO NAJMNIEJ OŚMIOSTOPOWEJ DŁUGOŚCI. ZOSTAŁO CIŚNIĘTE Z TAKĄ SIŁĄ, ŻE ZAOSTRZONY STALOWY GROT (WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE DRZEWCE STANOWI CZĘŚĆ WŁÓCZNI BĄDŹ HARPUNA) PRZEBIŁ STÓŁ NA WYLOT I WYSZEDŁ Z DRUGIEJ STRONY NA DŁUGOŚĆ CALA LUB DWÓCH, TWORZĄC MIKROSKOPIJNE INDIAŃSKIE TIPI Z DRZAZG, ROZŚWIETLONE OD WEWNĄTRZ METALICZNYM POŁYSKIEM. DANIEL WSTAŁ (JAK WSZYSCY), POCHYLIŁ SIĘ NAD STOŁEM I ZAMARŁ NA WIDOK PRZYBITEJ DO NIEGO LUDZKIEJ GŁOWY. ZARAZ JEDNAK DOTARŁO DO NIEGO, ŻE MA PRZED SOBĄ NIE GŁOWĘ, LECZ TYLKO PERUKĘ LEIBNIZA - LECĄCY HARPUN (BYŁ TO BOWIEM HARPUN, TERAZ DANIEL NIE MIAŁ JUŻ CO DO TEGO CIENIA WĄTPLIWOŚCI) WCISNĄŁ SIĘ W WĄSKĄ PRZESTRZEŃ MIĘDZY DWOMA NAJGENIALNIEJSZYMI UMYSŁAMI NA ŚWIECIE, A ŻE PRZELATYWAŁ NIECO BLIŻEJ LEIBNIZA NIŻ NEWTONA, ZAHACZYŁ O ZEWNĘTRZNE WARSTWY JEGO STAROMODNEJ, SZEROKIEJ PERUKI I ZDARŁ MU JĄ Z GŁOWY. POLECIAŁBY DALEJ I UTKWIŁ W CARSKIEJ PIERSI, GDYBY NIE SATURN, KTÓRY WYKAZAŁ SIĘ WIELKĄ PRZYTOMNOŚCIĄ UMYSŁU I ZASŁONIŁ ICH WSZYSTKICH STOŁEM. ZNOWU ZAPADŁA KRĘPUJĄCA CISZA. HARPUNNIK NADAL STAŁ W DRZWIACH, TYLE ŻE ZGARBIONY I NIE TAK GROŹNY JAK PRZEDTEM. BRODĘ MIAŁ NIEWIELE KRÓTSZĄ NIŻ SALOMON KOHAN, A ZAMIAST JEDNEGO PRZEDRAMIENIA - CIĘŻKĄ PROTEZĘ. - TO ON! - ZAWOŁAŁ KIKIN. - JEWGIENIJ RASKOLNIK! GDZIE SIĘ PODZIEWA MÓJ OCHRONIARZ, KIEDY NAPRAWDĘ GO POTRZEBUJĘ?! - NIE POTRZEBUJE GO PAN - ZAPEWNIŁ GO SATURN. PRZESZEDŁ NA DRUGĄ STRONĘ STOŁU I UJĄŁ HARPUN W DŁOŃ. - JAKO DŁUGOLETNI MIESZKANIEC HOCKLEY-IN-THE-HOLE TRAKTUJĘ JAKO OSOBISTĄ ZNIEWAGĘ FAKT, ŻE NASZEMU GOŚCIOWI OKAZUJE SIĘ TAKI BRAK UPRZEJMOŚCI. - SZARPNIĘCIEM ODERWAŁ DRZEWCE OD GROTU, KTÓRY DŁUGO JESZCZE MIAŁ TKWIĆ W SOSNOWEJ DESCE. - CZUJĘ SIĘ W OBOWIĄZKU WBIĆ TEN DRĄG PROSTO W GŁOWĘ RZECZONEGO JEWGIENIJA. ZROBIŁ KROK W STRONĘ DRZWI. JEWGIENIJ COFNĄŁ SIĘ, RÓWNIEŻ O KROK, ABY MIEĆ WIĘCEJ MIEJSCA DO WALKI, GDY NIEOCZEKIWANIE NATARCIE SATURNA ZOSTAŁO POWSTRZYMANE - CZYJAŚ RĘKA ZACISNĘŁA SIĘ NA DRZEWCU I WYJĘŁA MU JE Z DŁONI. - JEGO CARSKA MOŚĆ DOCENIA PAŃSKĄ GOTOWOŚĆ DO DZIAŁANIA - WYJAŚNIŁ POSPIESZNIE KIKIN. - ZWRACA JEDNAK UWAGĘ, ŻE OBECNY KONFLIKT, CHOĆ TRUDNO BYŁOBY SZCZEGÓŁOWO WYŁOŻYĆ JEGO NATURĘ, MA CHARAKTER STRICTE WEWNĄTRZROSYJSKI I HONOR WYMAGA, BY SPRAWĘ ZAŁATWIĆ, NIE MIESZAJĄC DO NIEJ NASZYCH SZACOWNYCH GOSPODARZY. SIADAJCIE WIĘC, PROSZĘ, I WRACAJCIE DO ROZMOWY. PO TYCH SŁOWACH WYBIEGŁ Z TAWERNY W ŚLAD ZA CAREM. DALSZY ROZWÓJ SYTUACJI ZOSTAŁ PRZESŁONIĘTY PRZEZ TŁUM, KTÓRY W TEJ OKOLICY GROMADZIŁ SIĘ BŁYSKAWICZNIE, GDY TYLKO WYBUCHŁO JAKIEŚ ZAMIESZANIE, OBOJĘTNE, CZY BYKI WALCZYŁY AKURAT Z TERIERAMI, CZY CAROWIE Z RASKOLNIKAMI. ZA OKNAMI GOSPODY BYŁO WIDAĆ TYLKO RZĄD MĘSKICH GRZBIETÓW. DZIĘKI TEMU, ŻE OBAJ WALCZĄCY BYLI WYJĄTKOWO WYSOCY, UDAWAŁO SIĘ NAD TYM LUDZKIM MUREM DOSTRZEC CZASEM WZNIESIONY DO UDERZENIA KOSTUR, OPADAJĄCY CEP, BRYZG KRWI NA TLE NIEBA, ALE PRZEZ WIĘKSZOŚĆ CZASU O PRZEBIEGU POJEDYNKU MOŻNA BYŁO WNIOSKOWAĆ WYŁĄCZNIE Z REAKCJI WIDZÓW, KTÓRZY PORUSZALI SIĘ W DZIWNEJ SYNCHRONIZACJI Z WALCZĄCYMI. PODOBNIE JAK PRZY GRZE W BULE CZŁOWIEK WSPINA SIĘ NA PALCE I WYKRZYWIA CIAŁO NA WSZELKIE MOŻLIWE SPOSOBY, JAKBY MÓGŁ W TEN SPOSÓB WPŁYNĄĆ NA RUCH RZUCONEJ KULI, TAK I WIDZOWIE POJEDYNKU JAK JEDEN MĄŻ BRALI ZAMACH, WYCIĄGALI SZYJE I ROBILI ZWODY, WIDZĄC OKAZJĘ DO ZADANIA CIOSU, ALBO KULILI SIĘ, KRZYWILI I CMOKALI Z TROSKĄ, KIEDY KTÓRYŚ Z WALCZĄCYCH BOLEŚNIE OBERWAŁ. SATURN BYŁ NIEPOCIESZONY, ŻE PIOTR ROZBROIŁ GO I SAM POSZEDŁ SIĘ BIĆ. PRZEZ DOBRĄ MINUTĘ, JEŚLI NIE DŁUŻEJ, NIE MÓGŁ SIĘ OTRZĄSNĄĆ, AŻ W KOŃCU DAŁ SIĘ UWIEŚĆ TEJ NIESAMOWITEJ ZBIOROWEJ FASCYNACJI I SKIEROWAŁ SIĘ DO WYJŚCIA, MÓWIĄC: - MIŁO BYŁO GOŚCIĆ CARA INCOGNITO, ALE TO SIĘ CHYBA MUSIAŁO STAĆ: WIEŚĆ SIĘ ROZESZŁA I ZROBIŁO SIĘ ZAMIESZANIE. Z GOŚCI SIEDZĄCYCH Z CAREM PRZY STOLE W TAWERNIE ZOSTALI TYLKO DANIEL, ISAAC, LEIBNIZ I (W KĄCIE, NIECO NA UBOCZU) SALOMON KOHAN. OCZYWIŚCIE SAM STÓŁ NADAL LEŻAŁ NA BOKU. - GDYBYM NIE USŁYSZAŁ TEGO Z UST CARA, NIE DAŁBYM WIARY - POWIEDZIAŁ ISAAC, ZWRACAJĄC SIĘ DO DANIELA. - ŻE PO TYM WSZYSTKIM, CO MIĘDZY NAMI ZASZŁO... - WSZYSTKO, CO ZASZŁO MIĘDZY NAMI, JEST NICZYM W PORÓWNANIU Z KNOWANIAMI, MACHINACJAMI I OSZUSTWAMI, JAKIE WIĄŻĄ SIĘ Z TYM PRZEKLĘTYM ZŁOTEM. MNIE OSOBIŚCIE JEST JUŻ WSZYSTKO JEDNO, CO SIĘ Z NIM STANIE. JESZCZE KILKA GODZIN TEMU CHĘTNIE BYM CI JE CAŁE ODDAŁ; MYŚLAŁEM, ŻE TYLKO TY JEDEN WIESZ O JEGO ISTNIENIU I PIES Z KULAWĄ NOGĄ SIĘ NIM NIE ZAINTERESUJE. - CO W TAKIM RAZIE ZMIENIŁO SIĘ PRZEZ TE KILKA GODZIN? - OKAZAŁO SIĘ, ŻE W BECZCE MIODU JEST NIE ŁYŻKA, LECZ CAŁE WIADRO DZIEGCIU. - DANIEL WSKAZAŁ ZA OKNO, GDZIE TRWAŁA BIJATYKA Z UDZIAŁEM PIOTRA. - W GRZE POJAWIŁ SIĘ NOWY ZAWODNIK, I TO OBDARZONY NAPRAWDĘ NIEPRZECIĘTNYM UMYSŁEM, KTÓRY ZAŻĄDAŁ ZŁOTA DLA SIEBIE. PRZYKRO MI. DANIEL ZASTANAWIAŁ SIĘ WŁAŚNIE, CZY POWINIEN PRZEDSTAWIĆ TOWARZYSTWU SALOMONA KOHANA, A JEŚLI TAK, TO W JAKI SPOSÓB, ALE ISAAC WSTAŁ I WYMKNĄŁ SIĘ Z TAWERNY. W DRZWIACH MINĄŁ SIĘ Z JAKIMŚ MĘŻCZYZNĄ, Z PEWNOŚCIĄ NIE NAJWYŻSZYM RANGĄ ARYSTOKRATĄ, JAKI KIEDYKOLWIEK PRZEKROCZYŁ PROGI TEJ GOSPODY (TEN TYTUŁ MUSIAŁ PRZYPAŚĆ W UDZIALE PIOTROWI, ALBO - KTO WIE? - MOŻE SALOMONOWI), ALE NA PEWNO NAJELEGANTSZYM, W KTÓRYM Z ODLEGŁOŚCI TYSIĄCA JARDÓW ROZPOZNAWAŁO SIĘ DWORZANINA. DANIEL POMACHAŁ DO NIEGO ZZA STOŁU, BY ZWRÓCIĆ NA SIEBIE UWAGĘ. SKONFUNDOWANY PRZYBYSZ PODSZEDŁ BLIŻEJ. - CZY TO BYŁ...? - SIR ISAAC NEWTON? OWSZEM. DANIEL WATERHOUSE, DO USŁUG. - OGROMNIE PRZEPRASZAM, ŻE PRZESZKADZAM, ALE NA DWÓR DOTARŁA INFORMACJA O TYM, ŻE PEWIEN WAŻNY CZŁOWIEK PRZYBYŁ INCOGNITO DO LONDYNU. - ZGADZA SIĘ. - Z MOSKWY. - TO RÓWNIEŻ JEST PRAWDĄ. - NASZA PANI JEST ŚMIERTELNIE CHORA. PRZYBYWAM W JEJ IMIENIU, BY PRZYWITAĆ TEGO DŻENTELMENA I DOPILNOWAĆ PROTOKOŁU. DANIEL WSKAZAŁ SKINIENIEM GŁOWY BÓJKĘ ZA OKNEM. - JAK MAWIAMY W BOSTONIE, PROSZĘ SIĘ USTAWIĆ W KOLEJCE. - NIECH PAN POSZUKA CZŁOWIEKA W CZARNEJ CZAPIE - POWIEDZIAŁ PO FRANCUSKU LEIBNIZ. - TO SZAMBELAN. Z NIM PAN TO ZAŁATWI. DWORZANIN UKŁONIŁ SIĘ I WYSZEDŁ. - NIE MUSZĘ CHYBA TŁUMACZYĆ, ŻE MOJE PRZYBYCIE DO LONDYNU NIE BYŁO ELEMENTEM ŻADNEGO SPÓJNEGO PLANU, LECZ SKUTKIEM DZIAŁANIA FORCE MAJEURE - CIĄGNĄŁ LEIBNIZ. - SKORO JEDNAK JUŻ TU JESTEM, POMYŚLAŁEM, ŻE ZABAWIĘ NIECO DŁUŻEJ I SPRÓBUJĘ ZAŁAGODZIĆ SPÓR Z NEWTONEM. - W takim razie z przykrością muszę pana poinformować, że wybrał pan najgorszy możliwy moment - odparł Daniel. - Sprawa złota komplikuje wszystko w znacznie większym stopniu, niż to pan sobie wyobraża. Bał się trochę, że zaraz zostanie wciągnięty w dysputę o alchemii, ale Leibniz skinął głową i rzekł: - W Lipsku znałem pewnego dżentelmena, który również interesował się tym złotem. - Tutaj, w Londynie, ciężkie złoto ma ogromne znaczenie polityczne. Może zadecydować o być albo nie być Newtona, jeśli odbędzie się Próba Pyxis. W tym miejscu Daniel musiał wdać się w dłuższe wyjaśnienia na temat Jacka Mincerza, Bolingbroke'a i klubu. Summa summarum, Leibniz potraktował te nowe fakty jako dobrą nowinę. - Nie wygląda to najgorzej. Jeśli transakcja z Jackiem dojdzie do skutku, Newton będzie miał wszystko, co niezbędne, by wyjść zwycięsko z Próby Pyxis. A jeśli się nie dogadacie, to cóż... Wytropienie gangu fałszerzy nie będzie chyba bardzo trudne, jeśli wśród łapaczy znajdą się Newton, Waterhouse i Leibniz, zwłaszcza że dwaj ważni jego członkowie, czyli Edouard de Gex i Jewgienij raskolnik, zostali niedawno zabici. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że bijatyka przed tawerną dobiegła końca i gdyby car przegrał, już by o tym usłyszeli. - Wierzyć mi się nie chce, Gottfriedzie, że będąc u szczytu kariery chcesz się włóczyć po najpaskudniejszych zakamarkach Londynu w pogoni za przestępcami. - No dobrze, przyznaję, że to tylko pretekst. - Jakie są zatem twoje prawdziwe motywy? - Chciałbym po raz ostatni spróbować zawrzeć rozejm z Newtonem i rozstrzygnąć spór o rachunek różniczkowy w jakiś przyzwoity sposób. - Istotnie, to motywacja rozsądniejsza i chwalebna. Pozwól jednak, że wyjaśnię ci, dlaczego nic z tego nie będzie i dlaczego najlepiej zrobisz, wracając od razu do domu. Wbrew rozsądkowi Daniel wdał się w krótkie dywagacje na temat alchemii, tłumacząc, że newtonowska żądza posiadania złota Salomona nie wynika z przyziemnej potrzeby przetrwania Próby Pyxis, lecz z dążenia do uzyskania kamienia filozoficznego. Wszystko na próżno. Jego słowa dodatkowo utwierdziły Leibniza w przekonaniu, że powinien zostać w Londynie. - Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, Danielu, to przyczyną całego zamieszania jest konfuzja natury filozoficznej, której ofiarą padł Newton. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że to samo pomieszanie leży u podstaw naszych sporów naturalistycznych. - Przeciwnie, Gottfriedzie. Moim zdaniem spór o rachunek różniczkowy to sprawa bardzo konkretna i zgoła niefilozoficzna. Kwestia kto- komu co zrobił oraz co kto wymyślił i kiedy jest w tym wypadku najważniejsza. - Danielu... Prawdą chyba jest, że Newton przez całe dziesięciolecia ukrywał przed światem swoje prace z dziedziny rachunku różniczkowego? Daniel przytaknął, choć bardzo niechętnie. Zdawał sobie sprawę, że pójście w rozmowie z Leibnizem na jakiekolwiek ustępstwo grozi rychłym zatrzaśnięciem się na jego nodze sokratejskich sideł na niedźwiedzia. - Kto założył Acta Eruditorum? - Ty i twój współpracownik. Posłuchaj, przyznaję, że Newton ma zwyczaj ukrywać wyniki swych prac, podczas gdy ty publikujesz swoje chętnie i bez zastrzeżeń. - UKRYWANIE WYNIKÓW, CZYLI OGRANICZANIE ICH ROZPOWSZECHNIANIA DO NIELICZNEJ GRUPY WYBRAŃCÓW... Z KIM CI SIĘ TO KOJARZY? - Z BRACTWEM EZOTERYCZNYM. - KTÓREGO CZŁONKOWIE SĄ... - ALCHEMIKAMI! - WARKNĄŁ DANIEL. - SPÓR O PIERWSZEŃSTWO NIGDY BY NIE WYBUCHŁ, GDYBY SIR ISAAC NEWTON NIE BYŁ PRZESIĄKNIĘTY MENTALNOŚCIĄ ALCHEMIKA. - ZGODA - WESTCHNĄŁ DANIEL. - A ZATEM JEST TO DYSPUTA NATURY FILOZOFICZNEJ. POSŁUCHAJ, DANIELU, JESTEM JUŻ STARY. POPRZEDNIO BYŁEM W LONDYNIE W SIEDEMDZIESIĄTYM SIÓDMYM. JAKIE JEST PRAWDOPODOBIEŃSTWO, ŻE JESZCZE KIEDYŚ TU WRÓCĘ? A NEWTON, KTÓRY W ŻYCIU NIE WYŚCIUBIŁ NOSA POZA ANGLIĘ, NIE PRZYJEDZIE DO MNIE. NIE BĘDĘ MIAŁ DRUGIEJ OKAZJI, ŻEBY SIĘ Z NIM SPOTKAĆ. ZOSTANĘ W LONDYNIE INCOGNITO; NIKT NIE MUSI WIEDZIEĆ, ŻE TU JESTEM. ZNAJDĘ JAKIŚ SPOSÓB NA TO, ŻEBY WCIĄGNĄĆ NEWTONA W FILOZOFICZNĄ DYSKUSJĘ, I POMOGĘ MU WYDOSTAĆ SIĘ Z LABIRYNTU, W JAKIM PRZED LATY ZABŁĄDZIŁ. JEST TO LABIRYNT BEZ DACHU, Z KTÓREGO DOSKONALE WIDAĆ GWIAZDY I KSIĘŻYC. NEWTON ZNA SIĘ NA NICH JAK NIKT INNY, ALE KIEDY SPUSZCZA WZROK NA SPRAWY BARDZIEJ PRZYZIEMNE, GUBI SIĘ I BŁĄKA W CIEMNOŚCI. DANIEL SIĘ PODDAŁ. - W TAKIM RAZIE MOŻESZ SIĘ CZUĆ CZŁONKIEM NASZEGO KLUBU. JA CIĘ POPRĘ. KIKIN I ORNEY NIE ODWAŻĄ SIĘ SPRZECIWIĆ PRZYJĘCIU KANDYDATA, KTÓREGO ŁYSINA WCIĄŻ NOSI ŚWIEŻE ODCISKI DŁONI PIOTRA WIELKIEGO. NEWTON Z PEWNOŚCIĄ BYŁBY PRZECIW, ALE PO TYM, JAK PARĘ DNI TEMU ZAWARŁ OSOBNY ROZEJM ZE ZWIERZYNĄ, NA KTÓRĄ KLUB POLUJE, NIE MA PO CO DALEJ UCZESTNICZYĆ W NASZYCH SPOTKANIACH. * * * JEWGIENIJ PADŁ JAK ŚCIĘTE DRZEWO W KURZU HOCKLEY-IN-THE-HOLE, ALE WYGLĄDAŁO NA TO, ŻE CHWACKO SIĘ SPRAWIŁ. KIEDY TAK LEŻAŁ (NA WZNAK, Z TWARZĄ ZWRÓCONĄ KU NIEBU I OKOLONĄ STALOWOSZARĄ GRZYWĄ), BYŁO OCZYWISTE, ŻE MUSIAŁ DOBIEGAĆ SZEŚĆDZIESIĄTKI. GDYBY BYŁ BARDZIEJ ZBLIŻONY WIEKIEM DO CARA (PIOTR MIAŁ CZTERDZIEŚCI DWA LATA) I MIAŁ OBIE RĘCE, WYNIK WALKI MÓGŁBY BYĆ INNY, A TAK DANIEL MÓGŁ CO NAJWYŻEJ STWIERDZIĆ, ŻE WYBRAŁ WYRAFINOWANĄ FORMĘ SAMOBÓJSTWA. ZASTANAWIAŁ SIĘ, CZY JEWGIENIJ WIEDZIAŁ O TRANSPORCIE ZŁOTA DOSTARCZONYM PRZEZ MINERWĘ I CZY SOBIE NIE UBZDURAŁ, ŻE JEGO CZAS NA TYM ŚWIECIE DOBIEGŁ KOŃCA. - To był dziwny człowiek - tłumaczył Leibnizowi. - Przez lata wiernie służył Jackowi, jednakże ostatnio poszedł swoją drogą. Spiskował z Jackiem, razem zaplanowali natarcie na Tower i splugawienie Pyxis, ale równocześnie próbował podpalić nowe okręty cara w Rotherhithe. Był przestępcą, to fakt. Ale przykro mi go tak oglądać, zapomnianego przez wszystkich. Ledwie to powiedział, dostrzegł Saturna, prowadzącego kilku chłopaków i pusty wóz. Daniel, Leibniz i Salomon zastali Piotra i jego dworzan przed Pałacem Clerkenwell, gdy dosiadali koni, szykując się do powrotu do Rotherhithe. Daniel przekazał przez nich list adresowany do pana Orneya, w którym informował go, że podpalacz, który uwziął się na jego stocznię, nie żyje. Leibniz chwilowo pożegnał się z carem. Salomon obiecał, że dołączy do reszty dworu u Orneya - inspekcja i odbiór okrętów musiały potrwać kilka dni, podobnie jak werbunek załóg. Z Londynu fregaty miały od razu popłynąć na Bałtyk, prosto w ogień wojny ze Szwedami. Po tych ustaleniach car z orszakiem odjechali. Daniela rozpierała energia - nie miał pojęcia, dlaczego tak się dzieje, ale od tygodni nie czuł się tak dobrze. Może to właśnie sprawiało, że car był carem - umiejętność mobilizowania ludzi do wielkiego wysiłku. Może widok zabitego Jewgienija przypomniał Danielowi (tak jakby potrzebował takiego przypomnienia), że nie będzie żył wiecznie. A może po prostu chciał się jak najszybciej pozbyć złota Salomona, puścić je w obieg. Inni pracownicy Pałacu Sztuk Technicznych też sprawiali podobne wrażenie, gdyż niespodziewanie (po tym, jak na blisko tydzień zniknęli bez śladu, bo najpierw przepłoszyło ich zamieszanie wigrowsko-torysowskie, później komplikacje związane z Wisielczym Marszem) zaczęli się pojawiać w Pałacu, odbijać deski z warsztatów i zdejmować całuny chroniące maszyny przed kurzem. Saturn też wrócił, przewiózłszy zwłoki Jewgienija do jakiejś rosyjskiej cerkwi, i pod wieczór praca ruszyła pełną parą. Rozwalcowali, pocięli i poważyli największą partię kart w historii Pałacu. Daniel zwerbował pół tuzina bezczynnych - i względnie trzeźwych - Mohawków jako konwojentów i przewieźli karty z biegiem Fleet do Bridewell. Najpierwszym ładunkiem, jaki we czwartek zniesiono z pokładu Minerwy, był transport papierowych kart, na których Daniel spisał (podczas dwunastu lat mozolnej harówki w Instytucie Sztuk Technicznych Kolonii Zatoki Massachusetts) tablice do Maszyny Logicznej. One też pierwsze trafiły do warsztatu w Bridewell, w którym pracowało już sześć dziurkarek. - Nic nie szkodzi - zapewniła Hannah Spates, kiedy zerwali ją z rożka w środku nocy. - Dziewczyny są przyzwyczajone do nocnego trybu życia. Zapłonęły światła i warsztat ożył: Hannah i pięć innych dziewcząt o zręcznych palcach zasiadło przy organach, a kilkanaście par dużych dziwek na zmianę deptało miechy i popijało piwo z beczki, którą Saturn dostarczył z browaru w Black Fryars, po drugiej stronie kanału. Pierwsze karty zostały wyprodukowane, zanim zdążył wrócić z tym dodatkowym źródłem motywacji, a potem powstało ich dużo, dużo więcej. Daniel uparł się tylko, żeby zabronić picia dziewczynom przy klawiaturach. Przed trzecią było po wszystkim i William Ham, porwany przez Mohawków wprost z łóżka, poważył odpadki i zsumował ich ciężar. Salomon Kohan z satysfakcją przyjął wynik tych rachunków. Z wielkim przejęciem obserwował przebieg prac, krzywiąc się tylko na te etapy procedury, w których (jego zdaniem) złoto mogło być narażone na kradzież i defraudację. Daniel sprezentował mu maleńką sakiewkę z najdelikatniejszej koźlęcej skóry, nie większą od włoskiego orzecha, ale ciężką jak duża kropla rtęci. - Krążki złota z dziurek w kartach - wyjaśnił. Salomon pokiwał głową. Już wcześniej zwrócił uwagę, że odpady są starannie gromadzone i oddawane panu Hamowi do zważenia. - Zazwyczaj zbieramy je i przetapiamy, by mieć więcej surowca na karty, ale zrobię wyjątek i dzisiejszy plon oddam panu, monsieur Kohan. Niech będzie to dla pana pamiątka wizyty w Londynie i dowód szacunku, jakim pana darzę. SALOMON ŚCISNĄŁ SAKIEWKĘ W OBU RĘKACH I UKŁONIŁ SIĘ NISKO. - A TERAZ, JEŚLI NIE MA PAN NIC PRZECIWKO TEMU, ŻEBY JESZCZE TROCHĘ POCZUWAĆ, POKAŻĘ PANU, JAK ZABEZPIECZAMY GOTOWE KARTY W OCZEKIWANIU NA TRANSPORT DO SANKT PETERSBURGA. SALOMON ODPARŁ, ŻE Z PRZYJEMNOŚCIĄ TO ZOBACZY. ZAŁADOWALI WIĘC SKRZYNKĘ NOWIUTKICH KART NA WÓZ I WYRUSZYLI NA LONDYŃSKIE ULICE, PUSTE, JEŚLI NIE LICZYĆ KRĄŻĄCYCH WOKÓŁ FLEET DITCH BECZKOWOZÓW. WJECHALI DO LONDYNU BRAMĄ LUDGATE, W CIENIU ŚWIĘTEGO PAWŁA. DANIEL OPOWIADAŁ, JAK PRZED WIELKIM POŻAREM, W CZASIE ZARAZY, JECHAŁ PODOBNĄ TRASĄ. CITY BYŁO RÓWNIE PUSTE I CICHE JAK TERAZ, A KATEDRĘ OTACZAŁ WAŁ NA WPÓŁ POGRZEBANYCH ZWŁOK. Z KOŚCIELNEGO DZIEDZIŃCA WYJECHALI NA CHEAPSIDE I POTURKOTALI NA WSCHÓD, NA SKRAJ DZIELNICY BANKOWEJ, GDZIE ULICA ROZWIDLAŁA SIĘ NA THREADNEEDLE, CORNHILL I LOMBARD. SKRĘCILI W THREADNEEDLE STREET I KAWAŁEK DALEJ ZATRZYMALI SIĘ PRZED GMACHEM BANK OF ENGLAND. PO KRÓTKIEJ ROZMOWIE Z WILLIAMEM HAMEM PORTIER ZGODZIŁ SIĘ ICH WPUŚCIĆ, A NAWET ZAPROPONOWAŁ, ŻE ODBIERZE BAGAŻ OD SATURNA: DZIWNIE CIĘŻKĄ, SOLIDNIE ZAMKNIĘTĄ SKRZYNKĘ. SATURN UPRZEJMIE ODMÓWIŁ, A WILLIAM KAZAŁ PORTIEROWI WRACAĆ DO ŁÓŻKA. PANOWIE KOHAN, WATERHOUSE, HOXTON I HAM WZIĘLI LATARNIE I RUSZYLI PRZED SIEBIE W KAŁUŻY ŚWIATŁA. SZYBKO ZOSTAWILI ZA SOBĄ TĘ CZĘŚĆ WNĘTRZA, KTÓRA RZECZYWIŚCIE PRZYPOMINAŁA BANK (WYKOŃCZONE POKOJE Z OKNAMI I WYPOSAŻENIEM), I ZESZLI DO PIWNICY. CHOĆBY CZŁOWIEK NIE WIEDZIEĆ JAK WYSILAŁ WYOBRAŹNIĘ, NIE MÓGŁBY POMYŚLEĆ, ŻE ZNAJDUJE SIĘ W ZWYCZAJNEJ, PORZĄDNEJ PIWNICY. PODZIEMIA BANKU PRZYPOMINAŁY GĄBKĘ. CZĘŚĆ DZIUR W ZIEMI BYŁA NOWSZA, CZĘŚĆ (I TO WIĘKSZA) BARDZO STARA, A WSZYSTKIE POŁĄCZONE KORYTARZAMI, CO POZWALAŁO PORUSZAĆ SIĘ PO WNĘTRZU GĄBKI BEZ KONIECZNOŚCI UŻYWANIA SZUFLI I PROCHU - NALEŻAŁO TYLKO ZNAĆ ROZKŁAD POMIESZCZEŃ. NAWIGOWANIE W TYCH PODZIEMIACH BYŁO ZADANIEM WRĘCZ WYMARZONYM DLA BANKIERA. PAN HAM KLUCZYŁ BEZ PRZERWY, ALE - CO POCIESZAJĄCE - RZADKO SIĘ WAHAŁ I ZATRZYMYWAŁ, A TYLKO RAZ ZDARZYŁO SIĘ, ŻE MUSIAŁ ZAWRÓCIĆ. NAWET BUDOWLANY LAIK MUSIAŁ ZAUWAŻYĆ, ŻE NA PRZESTRZENI DZIEJÓW W TYM SAMYM MIEJSCU POSTAWIONO WIĘCEJ NIŻ JEDEN DOM; Z PEWNOŚCIĄ NIEJEDEN ARCHITEKT ZARYWAŁ NOCE, GŁOWIĄC SIĘ, CZY GĄBKA UTRZYMA CIĘŻAR PLANOWANEGO GMACHU. ŁUKI, DŹWIGARY, STEMPLE, MURY OPOROWE, WKLĘSŁE SKLEPIENIA I ŚCIANY Z NIEOBROBIONYCH KAMIENI, WYŁAWIANE ŚWIATŁEM LAMP Z CIEMNOŚCI I ZMUSZAJĄCE WILLIAMA HAMA DO NIEUSTANNYCH ZWROTÓW I SKRĘTÓW, BYŁY ŚWIADECTWEM STARAŃ TYCH ARCHITEKTÓW, U KTÓRYCH ZWYCIĘŻYŁ NIEPOKÓJ O LOSY BUDOWLI. SZALOWANE DREWNEM TUNELE, MASYWNE NADPROŻA I ŁUKOWATO SKLEPIONE KORYTARZE, KTÓRYMI PROWADZIŁ ICH WILLIAM, DOWODZIŁY, ŻE INNI BUDOWNICZOWIE WOLELI ZAŁOŻYĆ, IŻ DZIURAWE JAK SER FUNDAMENTY ZNIOSĄ BEZ SZWANKU DALSZE RYCIE. - TO WŁAŚNIE TAKIE LABIRYNTY ŚNIĄ SIĘ LUDZIOM, KTÓRZY SKŁADAJĄ PIENIĄDZE W BANKACH - POWIEDZIAŁ W PEWNYM MOMENCIE SATURN. HAM I KOHAN CHWILOWO WYPRZEDZALI JEGO I DANIELA O DOBRE KILKA ZAKRĘTÓW. KIEDY CHWILĘ PÓŹNIEJ SPOTKALI SIĘ WSZYSCY CZTEREJ, HAM SPRAWIAŁ WRAŻENIE URAŻONEGO. POKAZAŁ IM GOTYCKI ŁUK, PRZEGRODZONY CAŁKIEM NOWĄ ŻELAZNĄ KRATĄ. STOŻKOWATE SNOPY ŚWIATŁA Z LAMP ŚLIZGAŁY SIĘ PO POMIESZCZENIU ZA KRATĄ. W SZPARACH SKRZYŃ LŚNIŁO ZŁOTO I SREBRO. - SKOMPLIKOWANY NATURALNY UKŁAD TYCH PODZIEMI ZOSTAŁ, JAK PANOWIE WIDZICIE, PODDANY SYSTEMATYCZNIE WDRAŻANEMU PROGRAMOWI RACJONALIZATORSKIEMU - POWIEDZIAŁ HAM. - ELIMINUJEMY SŁABE PUNKTY KONSTRUKCJI. NIEKTÓRE GROTY ZOSTAŁY WYPEŁNIONE GRUZEM, INNE, SOLIDNIEJSZE, TAKIE JAK TA, WZMOCNIONE, BY SIĘ NADAWAŁY DO WYKORZYSTANIA. NASTĘPNIE POPROWADZIŁ ICH DŁUŻSZĄ TRASĄ, KTÓRA DOWODZIŁA PRAWDZIWOŚCI TYCH I INNYCH JEGO TWIERDZEŃ. DANIEL MIAŁBY W TEJ CHWILI RÓWNIE NIEWIELKIE SZANSE WYJŚĆ BEZ PRZEWODNIKA NA GÓRĘ, JAK ZBILANSOWAĆ FINANSE BANKU, RACHUJĄC NA PALCACH, CZUŁ JEDNAK, ŻE CAŁY CZAS POSUWAJĄ SIĘ POWOLI W DÓŁ - ROBIŁO SIĘ CORAZ ZIMNIEJ I CORAZ BARDZIEJ WILGOTNO, A I ARCHITEKTURA ULEGAŁA ZMIANOM. CORAZ MNIEJ WIDYWALI DREWNA, A TE JEGO RESZTKI, NA KTÓRE SIĘ NATYKALI, ZWYKLE BYŁY SPRÓCHNIAŁE. ZAMIAST TEGO POJAWIAŁY SIĘ ELEMENTY MURARKI: PRZESZLI PRZEZ WARSTWĘ GOTYCKĄ I ZAGŁĘBILI W ROMAŃSKĄ, A MOŻE PO PROSTU RZYMSKĄ - GRANICE BYŁY PŁYNNE, BIORĄC POD UWAGĘ, ŻE PRZEZ PÓŁ TYSIĄCLECIA PO ODEJŚCIU RZYMIAN W LOCHACH MOGŁO SIĘ NIC NIE ZMIENIĆ. WILGOĆ BYŁA WSZECHOBECNA, CHOCIAŻ RZADKO NAPOTYKALI KAŁUŻE STOJĄCEJ WODY. WSZYSTKO WSKAZYWAŁO NA TO, ŻE HAMOM UDAŁO SIĘ OSUSZYĆ PODZIEMIA I ODPROWADZIĆ WODĘ - PRAWDOPODOBNIE DO WALBROOK, POBLISKIEGO STRUMIENIA, KTÓRY ZASŁYNĄŁ TYM, ŻE WKRÓTCE PO UPADKU CESARSTWA RZYMSKIEGO ZNIKNĄŁ BEZ ŚLADU. W KOŃCU DOTARLI DO KOMORY Z MASYWNYMI, OKUTYMI ŻELAZEM DRZWIAMI. WILLIAM OTWORZYŁ JE KLUCZEM, KTÓRY W RAZIE NAPAŚCI NA BANK MÓGŁBY Z POWODZENIEM POSŁUŻYĆ MU ZA MACZUGĘ. POMIESZCZENIE BYŁO DUŻE JAK NA PODZIEMNY SKARBIEC, NIECO TYLKO MNIEJSZE NIŻ PARAFIALNY KOŚCIÓŁEK. PODOBNIE JAK W KOŚCIELE, PRZEZ ŚRODEK BIEGŁO PRZEJŚCIE, KTÓRE WYKORZYSTANO JAKO RYNNĘ: SZEROKA NA DWA PALCE STRUŻKA WODY MEANDROWAŁA WŚRÓD SZCZELIN MIĘDZY KAMIENIAMI POSADZKI. PO OBU STRONACH PRZEJŚCIA WZNOSIŁY SIĘ MUROWANE, WYŁOŻONE KAMIENIEM PLATFORMY, A NA NICH PIĘTRZYŁY SIĘ SKRZYNIE, KUFRY I WORKI Z PIENIĘDZMI. WILLIAM POPROWADZIŁ ICH W GŁĄB SALI, GDZIE PLATFORMY SIĘ KOŃCZYŁY, ROZPOŚCIERAŁA SIĘ OTWARTA PRZESTRZEŃ, A STRUMYCZEK ZNIKAŁ W DZIURZE W ZIEMI. POKAZAŁ SATURNOWI WOLNE MIEJSCE PRZY SKRAJU PLATFORMY, BY ODSTAWIŁ TAM PRZYNIESIONĄ SKRZYNKĘ. SATURN ZROBIŁ, CO MU KAZANO. SALOMON NAWET NA TO NIE PATRZYŁ, ZAJĘTY OGLĘDZINAMI POKOJU. ODGARNĄŁ NA BOK WOREK PIENIĘDZY, ODSŁANIAJĄC KAWAŁEK PLATFORMY, NA KTÓRY NASTĘPNIE SPLUNĄŁ I ROZTARŁ ŚLINĘ PALCEM. STARŁ PATYNĘ KURZU I ZGĘSTNIAŁEGO SZLAMU I W BLASKU LATARNI DANIELA ZALŚNIŁY KAWAŁKI KOLOROWEGO KAMIENIA. FRAGMENT MOZAIKI. - RZYMSKA? - DOMYŚLIŁ SIĘ DANIEL. SALOMON SKINĄŁ GŁOWĄ. - JAK WYKAZAŁEM, KARTY BĘDĄ TU CAŁKOWICIE BEZPIECZNE DO CZASU, AŻ WYŚLEMY JE DO PETERSBURGA - POWIEDZIAŁ WILLIAM DO SALOMONA. ŻYD DOPIERO TERAZ DO NICH DOŁĄCZYŁ, ALE SŁUCHAŁ JEDNYM UCHEM, WPATRZONY W PODŁOGĘ. WYCIĄGNĄŁ RĘKĘ. - MOŻE MI PAN DAĆ NA CHWILĘ KLUCZ? WILLIAM HAM NIE BYŁ ZACHWYCONY, NIE ZNALAZŁ JEDNAK ŻADNEGO ROZSĄDNEGO POWODU, DLA KTÓREGO MÓGŁBY ODMÓWIĆ. WRĘCZYŁ KLUCZ SALOMONOWI. TEN UKUCNĄŁ, POMACAŁ POSADZKĘ CZUBKAMI PALCÓW, PO CZYM WSUNĄŁ KLUCZ - NIECO PRZYPOMINAJĄCY OZDOBNĄ KIELNIĘ - W OTWÓR ODPŁYWOWY. PORUSZAŁ NIM TROCHĘ, PONACISKAŁ I NIESPODZIEWANIE ODSŁONIŁ PÓŁKSIĘŻYCOWATY ZARYS JAKIEJŚ POKRYWY. ZACIEKAWIONY SATURN PODSZEDŁ BLIŻEJ. - OSTROŻNIE! - UPRZEDZIŁ GO SALOMON. - TU JEST STUDNIA. - SKĄD PAN WIE? - TO ŚWIĄTYNIA MITRY, ZBUDOWANA PRZEZ RZYMSKICH ŻOŁNIERZY. W KAŻDEJ ŚWIĄTYNI MITRY POWINNA BYĆ STUDNIA. SATURN WCISNĄŁ PALCE W SZCZELINĘ I POCIĄGNĄŁ, WYRYWAJĄC Z PODŁOGI KRĄG DWUSTOPOWEJ ŚREDNICY, ZBITY - CAŁKIEM NIEDAWNO - Z GRUBYCH DESEK. KIEDY POŚWIECILI W GŁĄB OTWORU, ICH OCZOM UKAZAŁA SIĘ CEMBROWANA KAMIENIAMI STUDNIA, OPADAJĄCA NA TRZY SĄŻNIE W GŁĄB, DO LUSTRA WODY. - PAŃSCY ROBOTNICY ZNALEŹLI STUDNIĘ I JĄ ZAKRYLI. BARDZIEJ IM JEDNAK ZALEŻAŁO NA WŁASNYM BEZPIECZEŃSTWIE NIŻ NA ZABEZPIECZENIU PIWNICY. W TEJ CHWILI MÓGŁBYM ZAŁOŻYĆ SIĘ Z PANEM O WSZYSTKIE ZDEPONOWANE TU PIENIĄDZE, ŻE SPOTKAMY SIĘ ZA PÓŁ GODZINY NA GÓRZE, NA ULICY, A JA NIE PRZEJDĘ PRZY TYM PRZEZ GŁÓWNE WYJŚCIE Z BANKU. - NIE PRZYJĄŁBYM TAKIEGO ZAKŁADU, NAWET GDYBYM MÓGŁ SWOBODNIE DYSPONOWAĆ TYMI PIENIĘDZMI - ODPARŁ WILLIAM. - RÓWNIE DOBRZE JAK PAN CZUJĘ DOLATUJĄCE ZE STUDNI POWIEWY ŚWIEŻEGO POWIETRZA. - RZECZYWIŚCIE! - WYKRZYKNĄŁ SATURN, KTÓRY LEŻAŁ NA BRZUCHU, Z GŁOWĄ I RĘKAMI ZWIESZONYMI W GŁĄB STUDNI. - TAM JEST ODGAŁĘZIENIE, MNIEJ WIĘCEJ W POŁOWIE WYSOKOŚCI. KORCI MNIE, ŻEBY PRZYNIEŚĆ DRABINĘ I OBEJRZEĆ JE Z BLISKA. POMYSŁ BYŁ SZALONY, ALE NIKT NIE UMIAŁ SIĘ OPRZEĆ PROPOZYCJI SATURNA. DRABIN W PODZIEMIACH NIE BRAKOWAŁO. PRZYNIEŚLI JEDNĄ, SPUŚCILI W GŁĄB STUDNI I OPARLI O DOLNĄ POWIERZCHNIĘ WYPATRZONEGO PRZEZ SATURNA ODGAŁĘZIENIA. SATURN ZSZEDŁ PIERWSZY I ZAMELDOWAŁ, ŻE BUDOWNICZOWIE ŚWIĄTYNI MITRY SPISALI SIĘ NA MEDAL. - NIE MOGŁO BYĆ INACZEJ - ZAUWAŻYŁ SALOMON. - MITRA BYŁ BOGIEM UMÓW I KONTRAKTÓW. - UMÓW I KONTRAKTÓW?! - POWTÓRZYŁ Z NIEDOWIERZANIEM W GŁOSIE WILLIAM HAM. - NIE INACZEJ. DOBRZE PAN POSTĄPIŁ, LOKUJĄC BANK NA FUNDAMENTACH JEGO ŚWIĄTYNI. - NIE SŁYSZAŁEM O TYM CAŁYM MITRZE... - BO NIE BYŁ BOGIEM OLIMPIJSKIM. GRECY ZAPOŻYCZYLI GO OD PERSÓW, KTÓRZY Z KOLEI IMPORTOWALI GO Z HINDUSTANU. OD GREKÓW KULT MITRY PRZEJĘLI RZYMIANIE, WŚRÓD KTÓRYCH NAJWIĘKSZĄ POPULARNOŚĆ ZDOBYŁ OKOŁO SETNEGO, JAK TO WY MÓWICIE, ANNO DOMINI; JA BYM POWIEDZIAŁ, ŻE STAŁO SIĘ TO JAKIŚ CZAS PO ZBURZENIU ŚWIĄTYNI SALOMONA. SZCZEGÓLNĄ ESTYMĄ DARZYLI GO WŁAŚNIE ŻOŁNIERZE, TACY JAK CI, KTÓRZY STACJONOWALI W LONDINIUM, NAD WALBROOK. Mówiąc, Salomon wszedł na drabinę. - Chyba pan tam nie zejdzie?! - Panie Ham... Car kazał mi zapoznać się z zabezpieczeniami banku, i to właśnie zamierzam zrobić. Daniel zszedł w ślad za Salomonem i we trzech z Saturnem stłoczyli się w nisko sklepionym tunelu, biegnącym w głąb ziemi, lekko pod górę, przez co również działał jak kanał odpływowy. William Ham został na straży w świątyni Mitry, by w razie potrzeby - czyli gdyby jego goście nie wrócili - biec po pomoc. Poszurali chwilę stopami, garbiąc się w tunelu, i wyczuli, że nad głowami otwiera im się rozległa przestrzeń. Znaleźli schody, po których zeszli w prawo w dół, na poziom wód gruntowych. Ośmiostopowej szerokości strumień płynął leniwie w mrok, omywając pale, podpory i fundamenty, które, jak należało się domyślać, podpierały wyrastające nad poziom ulicy budynki. Przy deszczowej pogodzie musieliby pewnie w tym miejscu zawrócić, był jednak początek sierpnia i dopóki trzymali się skrajów kanału, woda sięgała im najwyżej do kostek. Ruszyli więc z biegiem strumienia, oświetlając ściany i fundamenty i zgadując, które domy się na nich wznoszą. - Podczas zarazy Thomas Ham, mój wuj i ojciec Williama, postanowił powiększyć piwnicę swojego warsztatu złotniczego, który znajduje się niedaleko stąd - powiedział Daniel. - Przy okazji prac budowlanych odkrył rzymską mozaikę, pogańskie monety i inne drobiazgi. Moja żona, w Bostonie, nosi jedną taką ozdóbkę we włosach. - Co przedstawiała mozaika? - zainteresował się Salomon. - Postaci, które mogły się kojarzyć z Merkurym. Pan Ham nazwał znalezisko świątynią Merkurego i uznał odkrycie jej za dobry znak. Znajdowały się tam jednak także inne wizerunki, podważające sensowność jego werdyktu... - Kruki? - Właśnie, kruki! Skąd pan wie?! - Corax, czyli kruk, był u Persów posłańcem bogów... - Tak jak Merkury u Rzymian. - Właśnie. Wyznawcy Mitry wierzyli, że kiedy dusza opuszcza sferę nieruchomych gwiazd, aby wcielić się na Ziemi w człowieka, po drodze przenika kolejno sfery wszystkich planet, które na nią oddziałują: przechodząc przez sferę Wenus, miała się stawać kochliwa, i tak dalej. Najbardziej wewnętrzna sfera, ostatnia, która mogła wywrzeć na nią wpływ, należała do Merkurego, czyli Coraxa. Kiedy dusza szykowała się do śmierci i powrotu w sferę gwiazd, musiała odbyć tę samą podróż w odwrotnym kierunku, wyzbywając się najpierw darów MerkuregoCoraxa, potem Wenus, et caetem, aż do... - Saturna? - domyślił się Saturn. - TAK. - CZUJĘ SIĘ ZASZCZYCONY: ZNALAZŁEM SIĘ NAJBLIŻEJ GWIAZD I ZARAZEM NAJDALEJ OD ZIEMSKICH PRZYWAR. - BYŁO WIĘC SIEDEM TAKICH SFER, KTÓRYM W PODZIEMNYCH ŚWIĄTYNIACH ODPOWIADAŁO SIEDEM KOMÓR. PIWNICA, KTÓRĄ ODKRYŁ PAŃSKI WUJ, NALEŻAŁA DO MERKUREGO CORAXA - TAM TRAFIALI NOWI WIERNI. PÓŹNIEJ PRZECHODZILI DO KOMNATY OZDOBIONEJ WIZERUNKAMI WENUS, I TAK DALEJ. - TO BYŁA TA DUŻA KOMORA POD BANKIEM? - Z PRZYJEMNOŚCIĄ MOGĘ PANA POINFORMOWAĆ, ŻE TO BYŁA ŚWIĄTYNIA SATURNA, DO KTÓREJ WSTĘP MIELI TYLKO NAJWYŻSI RANGĄ KAPŁANI. - HA! TO DLATEGO CZUŁEM SIĘ W NIEJ JAK W DOMU! - JEŻELI RZECZYWIŚCIE ZNAJDUJEMY SIĘ W TEJ CHWILI W PODZIEMIACH WARSZTATU HAMÓW, PRZEMIERZAMY KOLEJNE SFERY W TAKIEJ SAMEJ KOLEJNOŚCI JAK DUSZE ZMIERZAJĄCE ZE SFERY NIEBIOS NA ŚWIAT. - ZABAWNE... - ODPARŁ DANIEL. - WIDZĘ TU NAZWISKO MOJEGO STAREGO PRZYJACIELA. UCIESZYŁBY SIĘ, WIEDZĄC, GDZIE W TEJ HIERARCHII ZNALAZŁO SIĘ JEGO DZIEŁO. PRZYSTANĘLI PRZED STOSUNKOWO ŚWIEŻYM WAŁEM ZE ZLEPIONYCH ZAPRAWĄ KAMIENI, KTÓRYMI POŁATANO W TYM MIEJSCU WYRWY W WIEKOWYCH FUNDAMENTACH, ABY MOGŁY UTRZYMAĆ CIĘŻAR NOWEGO GMACHU. PRZEGRODA SKŁADAŁA SIĘ Z POTĘŻNYCH CIOSÓW I BYŁA CAŁKIEM LITA, POZA MIEJSCEM, W KTÓRYM PRZYPOMINAJĄCY NADPROŻE PODŁUŻNY BLOK SPINAŁ DWA INNE GŁAZY, TWORZĄC NISKI, KANCIASTY OTWÓR, MOGĄCY W RAZIE POTRZEBY PEŁNIĆ ROLĘ ODPŁYWU DLA ZNAJDUJĄCEJ SIĘ ZA ŚCIANĄ KOMNATY. WYRYTE NA NADPROŻU CIENKĄ KRESKĄ LITERY GŁOSIŁY: CHRISTOPHER WREN A. D. 1672. - KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO STEFANA PRZY WABROOK - STWIERDZIŁ DANIEL. - DOSKONAŁE MIEJSCE DLA DUSZ, KTÓRE CHCĄ ZSTĄPIĆ NA ŚWIAT - MRUKNĄŁ SATURN. WCZOŁGALI SIĘ CIASNYM KANAŁEM NA GÓRĘ I ZNALEŹLI W KOŚCIELNEJ KRYPCIE. GDZIEŚ NA GÓRZE BIŁ DZWON. - PONURE TE NARODZINY... - STWIERDZIŁ DANIEL. CHWILĘ TRWAŁO, ZANIM ZORIENTOWAŁ SIĘ, GDZIE SĄ, ALE POTEM BEZBŁĘDNIE POPROWADZIŁ SALOMONA I SATURNA SCHODAMI NA GÓRĘ, DO POKOJU NA TYŁACH KOŚCIOŁA. ZDZIWILI SIĘ, WIDZĄC SĄCZĄCE SIĘ PRZEZ OKNO ŚWIATŁO DNIA, ALE ZNACZNIE BARDZIEJ ZDZIWIŁA SIĘ NA ICH WIDOK ŻONA PASTORA. POWIEKI MIAŁA OBRZMIAŁE OD PŁACZU, GARDŁO ZDARTE TAK, ŻE NIE BARDZO MOGŁA KRZYCZEĆ, A PRÓBĘ PRZEPĘDZENIA UBŁOCONYCH INTRUZÓW PODJĘŁA RACZEJ Z OBOWIĄZKU NIŻ Z PRZEKONANIA. MIMO ŻE NIE BYŁO AKURAT NABOŻEŃSTWA, W WIELU ŁAWKACH - O DZIWO - SIEDZIELI LUDZIE, KTÓRZY PRZYSZLI PO PROSTU SIĘ POMODLIĆ. DANIEL, SATURN I SALOMON WYSZLI CHWIEJNYM KROKIEM NA DWÓR. BYŁ WCZESNY RANEK. JAKIŚ MĘŻCZYZNA SZEDŁ WALBROOK STREET W STRONĘ TAMIZY, SZURAJĄC NOGAMI, POTRZĄSAJĄC RĘCZNYM DZWONKIEM I POKRZYKUJĄC: - KRÓLOWA NIE ŻYJE! NIECH ŻYJE KRÓL!